background image

ALFRED HITCHCOCK

TAJEMNICA 

WYSPY SZKIELETÓW

 

PRZYGODY TRZECH DETEKTYWÓW

(Przełożyła: MIRA WEBER)

background image

Alfred Hitchcock ostrzega

Czytelniku! Czy nerwowo obgryzasz paznokcie, kiedy stajesz oko w oko z przygodą, a 

niebezpieczeństwo   narasta   i   nie   wiadomo,   co   za   chwilę   się   wydarzy?   Jeśli   tak,   ostrzegam: 
natychmiast  przerwij  lekturę!  O ile  jednak nade wszystko  pasjonują cię  tajemnicze  historie, 
czytaj dalej.

Dotychczas   wielokrotnie   miałem   przyjemność   prezentować   najróżniejsze   przypadki,   z 

którymi zetknęli się Trzej Detektywi, i zapewniam, że nigdy przedtem chłopcy nie znaleźli się w 
takim impasie, jak tym razem. Nie musisz wierzyć mi na słowo — przeczytaj książkę, a sam się 
przekonasz.

Być może jednak nie poznałeś dotąd moich młodych przyjaciół, więc pozwolę sobie ich 

przedstawić.   Oto   Trzej   Detektywi:   Jupiter   Jones,   Pete   Crenshaw   i   Bob   Andrews.   Wszyscy 
mieszkają   w   Rocky   Beach,   niewielkim   kalifornijskim   miasteczku   na   wybrzeżu   Pacyfiku, 
niedaleko Hollywoodu. Jakiś czas temu stworzyli zespół detektywów, by wspólnie rozwiązywać 
zagadki i rozszyfrowywać  tajemnicze sprawy,  które napotykali na swej drodze. Do tej pory 
zawsze odnosili sukcesy.

Jupiter Jones, Pierwszy Detektyw, jest mózgiem zespołu. Pete Crenshaw, Drugi Detektyw, 

wysoki,   doskonale   umięśniony   chłopiec,   to   urodzony   sportowiec.   Bob   Andrews,   ostrożny   i 
skrupulatny, odpowiada za prowadzenie badań i notatek.

Uważam,   że   na   początek   wystarczy   informacji.   Przyłącz   się   teraz,   Czytelniku,   do 

niesamowitej wyprawy Trzech Detektywów na Wyspę Szkieletów.

Alfred Hitchcock

background image

ROZDZIAŁ 1

Sprawa dla Trzech Detektywów

Alfred Hitchcock zaprosił do siebie Trzech Detektywów i we czwórkę siedzieli właśnie przy 

stole w salonie.

— Jak sobie radzicie z płetwonurkowaniem? — rzucił w pewnej chwili sławny reżyser.
Chłopcy zestrzygli uszami z ciekawości. Co też mogło kryć się w tym pytaniu?
—   Właśnie   zaliczyliśmy   ostatni   sprawdzian   —   pochwalił   się   Pete.   —   Przedwczoraj 

instruktor zabrał nas nad zatokę i po egzaminie podpisał nam pozwolenia na uprawianie tego 
sportu.

— Na razie mamy co prawda niewielkie doświadczenie — przyznał uczciwie Jupiter — ale 

poznaliśmy zasady zachowania się pod wodą, umiemy posługiwać się sprzętem Mamy własne 
maski i płetwy, natomiast aparaty tlenowe musimy wypożyczać.

— Wspaniale — zawołał z entuzjazmem pan Hitchcock. — Znakomicie się nadajecie do tej 

pracy.

Czyżby reżyser miał na myśli rozwikłanie jakiejś kolejnej tajemnicy? Bob nie omieszkał 

spytać go o to i uzyskał twierdzącą odpowiedź

— Będziecie musieli również odegrać kilka scenek — dodał Alfred Hitchcock.
— Odegrać? — Zdziwił Się Pete. — Ani ja, ani Bob nie znamy się na aktorstwie. A Jupe od 

dawna nie występował.

Jupiter zaczął się kręcić niespokojnie na krześle. Miał taką minę, jakby chciał się zapaść pod 

ziemię. Pete przypomniał mu epizod z dzieciństwa, o którym wolałby raz na zawsze zapomnieć. 
Kiedy Pierwszy Detektyw był jeszcze brzdącem, występował w telewizyjnym serialu jako Mały 
Tłuścioszek. Zdecydowania nie lubił tej roli.

—   Doświadczeni   aktorzy   nie   są   potrzebni   —   zapewnił   pan   Hitchcock.   —   Wczoraj 

zadzwonił do mnie zaprzyjaźniony reżyser, Roger Denton i powiedział, że szuka do filmu trzech 
zwykłych chłopaków

— Roger Denton? — wykrzyknął Pete. — Znam go. Mój tata teraz z nim współpracuje. 

Kręcą „Morderczy pościg”.

Ojciec Pete’a był wysokiej klasy specjalistą do spraw technicznych związanych z produkcją 

filmów. Obowiązki zawodowe zmuszały go do nieustannego podróżowania po całym świecie.

— Zgadza się — powiedział reżyser. — I jak zapewne wiesz, obaj są teraz na Wyspie 

Szkieletów, która leży w pobliżu Południowo-zachodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych. 
Na wyspie znajduje się stary lunapark. Denton wymyślił, że nakręci tam ostatnie sceny filmu, 
jednakże lunapark jest w ruinie i twój ojciec pomaga przy jego odbudowie.

— Wyspa Szkieletów! Coś niesamowitego! — zawołał Bob. — Taka nazwa kojarzy mi się z 

siedzibą piratów.

— Prawidłowo — przyznał pan Hitchcock. — Rzeczywiście niegdyś chronili się tam piraci. 

Do dziś na plażach znaleźć można odkryte kości. Być może wyspę nawiedza duch. Zdarza się, że 
podczas   sztormów   fale   wyrzucą   czasem   na   brzeg   jakąś   pojedynczą   starą   złotą   hiszpańską 
monetę, zwaną dublonem. Od razu uprzedzam, żebyście nie robili sobie złudnych nadziei na to, 
że znajdziecie skarb. Wielu ludzi przed wami na próżno go szukało. Być może na dnie zatoki 
leżą jakieś monety, ale na samej Wyspie Szkieletów niczego cennego nie uświadczysz.

— Tam właśnie mamy pojechać? — spytał ochoczo Jupiter. —Wspominał pan o jakiejś 

background image

zagadce do rozwiązania.

— Sprawa wygląda następująco — zaczął wyjaśniać Alfred Hitchcock. — Ojciec Pete’a i 

paru innych członków ekipy obozują na wyspie. Wynajęli miejscowych robotników do pomocy 
przy naprawie wesołego miasteczka.

Wzrok sławnego reżysera spoczął przez chwilę na twarzy Pete’a.
— Chyba nawet ty nie wiesz jeszcze, że ekipa ma kłopoty. Ktoś zaczął kraść nocami sprzęt i 

niszczyć  łodzie.   Filmowcy  zatrudnili  jednego  z  miejscowych   jako  strażnika,  ale   to niewiele 
pomogło. Kradzieże i akty wandalizmu powtarzają się tyle, że nieco rzadziej.

Wyspa Szkieletów to malownicze miejsce, otoczone przez płytkie wody. Roger wymyślił, że 

dopóki   on   pracuje   na   wyspie,   jego   asystent,   Harry   Norris,   mógłby   się   zająć   nakręceniem 
krótkiego   filmu   o   trzech   chłopcach,   którzy   podczas   wakacji   nurkują   dla   rozrywki   w 
poszukiwaniu skarbu piratów.

— Świetny pomysł — zauważył Jupiter.
— I w dodatku jego realizacja nie będzie wymagała  większych  nakładów finansowych. 

Jeden   z   członków   ekipy,   Jeff   Morton,   jest   doświadczonym   płetwonurkiem   i   specjalistą   od 
podwodnych   fotografii.   Pod   jego   okiem   doszlifujecie   płetwonurkowanie,   wystąpicie   jako 
aktorzy, a w wolnych chwilach pokręcicie się po miasteczku i znajdziecie sprawcę kradzieży 
sprzętu i niszczenia łódek. Zachowamy w tajemnicy fakt, że jesteście detektywami. To ułatwi 
wam   wykonanie   zadania,   gdyż   nikt   nie   będzie   zwracał   uwagi   na   trzech   zwyczajnych 
nastolatków.

— Wszystko, co pan powiedział, brzmi fantastycznie — zachwycił  się Bob. — Pytanie 

tylko, czy rodzice pozwolą nam wyjechać.

— Dopóki na wyspie przebywa pan Crenshaw, z pewnością nie będą mieli nic przeciwko 

temu. Oczywiście cała akcja może się okazać niewarta funta kłaków, ale pamiętam, że już nieraz 
to samo myślałem,  gdy przystępowaliście do rozwiązywania jakiejś zagadki, i potem byłem 
zdudniony rezultatami waszych poszukiwań.

— Kiedy zaczynamy? — spytał Pete.
— Natychmiast, gdy tylko zdołam się porozumieć z Rogerem Denton’em i twoim ojcem — 

odparł pan Hitchcock. — Wracajcie do domów i spakujcie rzeczy. Błądźcie jutro gotowi do 
podróży.  A  tobie,   dokumentalisto  —  zwrócił  się   do  Boba  —  dam  jeszcze   kilka   artykułów. 
Proponuję, żebyś je przejrzał. Dowiesz się, w jaki sposób odkryto Wyspę Szkieletów, poznasz 
postacie piratów, którzy ją niegdyś zamieszkiwali. Postaraj się zapamiętać z pozoru nieważne, 
drugorzędne informacje. Mogą się przydać w najbardziej niespodziewanym momencie.

background image

ROZDZIAŁ 2

Nieoczekiwane powitanie

— Pod nami Wyspa Szkieletów! — zawołał Bob Andrews.
— Gdzie? Ja też chcę zobaczyć! — przekrzykiwali się Jupiter i Pete. Wychylili się ponad 

fotelem kolegi, by móc popatrzeć przez okno.

Przelatywali właśnie nad długą, wąską zatoką. Bob wskazał małą wysepkę leżącą niemal w 

prostej linii pod kadłubem samolotu. Widziana z góry niezwykle przypominała czaszkę.

— Poznałem ją po tym osobliwym kształcie, który zapamiętałem z mapy danej mi przez 

pana Hitchcocka — wyjaśnił Trzeci Detektyw.

Chłopcom   zalśniły   oczy   z   podniecenia.   Ponad   trzysta   lat   temu   Wyspę   Szkieletów 

zamieszkiwali piraci. Co prawda, pan Hitchcock uprzedzał, że nie ma co liczyć na zakopane 
skarby, ale w końcu mógł się mylić. Młodzi detektywi mieli nadzieję, że jednak uda im się coś 
znaleźć. Poza tym wyspa kryła zagadkę, którą należało rozwiązać.

W polu widzenia pojawiła się inna, mniejsza wyspa.
— To musi być Dłoń — stwierdził Jupiter.
— A tamte małe to Kości — dodał Pete, wskazując niewielkie skałki porozrzucane między 

Wyspą Szkieletów a Dłonią. — Pomyślcie tylko! Opuściliśmy Rocky Beach po obiedzie, a tutaj 
dotarliśmy akurat na kolację.

— Patrzcie, Dłoń naprawdę wygląda jak ludzka ręka — zauważył Bob. — Skaliste rafy to 

jej palce. Przeważnie są zalane wodą, jednak z góry doskonale je widać.

— Mam nadzieję, że uda nam się ją zwiedzić — powiedział Jupiter.
—   Nigdy   przedtem   nie   widziałem   zjawiska,   które   tam   występuje.   Przeczytałem,   że   na 

wyspie są szczeliny,  przebijające na wylot skałę. Podczas sztormu morze wyrzuca przez nie 
fontanny wody, tak jak wieloryb przez nozdrza podczas wydechu.

W tyle za samolotem zostały już zarówno wysepki, jak i niewielkie miasteczko Fishingport, 

w którym Trzej Detektywi mieli się zatrzymać tuż po przyjeździe. Czekał tam na nich pokój w 
pensjonacie.

Kiedy   samolot   zaczął   schodzić   do   lądowania,   chłopcy   zauważyli   w  okienku   po   prawej 

stronie leżące w dole spore miasto. Było to Melville, gdzie mieścił się port lotniczy. Parę minut 
później maszyna kołowała już po pasie startowym i po chwili zatrzymała się na wprost głównego 
budynku. Pasażerowie mogli odpiąć pasy. Pomału wszyscy zaczęli wysiadać.

Po zejściu z trapu chłopcy przystanęli i wypatrywali znajomej twarzy w tłumie oczekującym 

podróżnych za metalową barierką.

— Ciekawe, Pete, czy jest twój tata — powiedział Bob.
— Obiecał, że spróbuje nas odebrać, ale jeśli nie będzie mógł przyjechać, przyśle kogoś 

innego. Pewnie tak zrobił, bo jakoś go nie widzę.

— Właśnie ktoś się do nas zbliża — zauważył Bob na widok niskiego i grubego mężczyzny 

z czerwonym nochalem, który najwyraźniej szedł prosto w ich kierunku.

—  Witam  młodych  detektywów   z  Hollywoodu.   Kazano  mi  was  odebrać  z   lotniska.   — 

Nieznajomy   zaczął   świdrować   chłopców   małymi,   sprytnymi   oczkami.   —   Zupełnie   nie 
wyglądacie mi na detektywów. Myślałem, że jesteście starsi.

Bob poczuł, jak Jupiter zesztywniał po tych słowach.
— Przyjechaliśmy, żeby zagrać w filmie — odparł ostrym tonem. —Dlaczego pan myśli, że 

background image

jesteśmy detektywami?

— O, ja wiem wszystko. — Mężczyzna puścił oko do chłopców i uśmiechnął się szeroko. 

— Chodźcie za mną. Samochodzik czeka. Następny zabierze wasze bagaże. Macie ich tak dużo, 
że nie zmieszczą się do mojego maleństwa.

Obrócił się na pięcie i poprowadził chłopców przez bramkę w kierunku niewielkiej starej 

furgonetki.

— Wskakujcie, chłopaki. Przed nami dobre pół godziny jazdy, a zanosi się na burzę.
Bob popatrzył w niebo. Chociaż słońce ciągle świeciło nisko nad horyzontem, ze wschodu 

napływały   czarne,   olbrzymie   chmury.   Coś   błyskało   między   nimi.   Zapowiadała   się   tęga 
nawałnica.

Chłopcy wsiedli do furgonetki, mężczyzna zajął miejsce za kierownicą i wiekowy pojazd 

ruszył sprzed lotniska, kierując się na północ.

— Przepraszam, panie... — zaczął Jupiter.
— Mówcie mi Sam. Wszyscy tak mnie nazywają.
Docisnął   pedał   gazu   i   furgonetka   gwałtownie   przyspieszyła.   Słońce   schowało   się   za 

chmurami i nagle zrobiło się niemal ciemno.

— Przepraszam, panie Sam — wtrącił się znowu Jupiter — czy pan pracuje w zespole 

filmowym?

— Tylko dorywczo, chłopcze, ale zgodziłem się wyświadczyć uprzejmość i podrzucić was 

na   miejsce.   Popatrzcie,   jaki   sztorm   nadchodzi.   Doskonała   pogoda   dla   zjawy  z  karuzeli.   Na 
pewno ukaże się dzisiejszej nocy. Nie chciałbym być wtedy na Wyspie Szkieletów.

Boba przeszył dreszczyk podniecenia. Przeczytali wszystko o zjawie, która prawdopodobnie 

straszy   na   wyspie.   Legenda   głosi,   że   to   duch   ślicznej,   ale   upartej   Sally   Farrington,   która 
dwadzieścia pięć lat temu jeździła na starej karuzeli. Kiedy niespodziewanie napłynęły burzowe 
chmury, zaczęło grzmieć i błyskać, karuzela stanęła. Wszyscy opuścili ją, ale Sally Farrington 
uparła się, że nie zsiądzie z drewnianego konika. Podobno krzyczała głośno, że żadna burza nie 
zmusi   jej   do   przerwania   przejażdżki.   Kiedy   człowiek   obsługujący   karuzelę   próbował   ją 
przekonać, by jednak to zrobiła, piorun uderzył w sam środek karuzeli. Sally zginęła na miejscu 
na oczach przerażonych obserwatorów. Jej ostatnie słowa brzmiały: „Nie boję się żadnej burzy i 
skończę tę przejażdżkę nawet za cenę życia!”

Wszyscy przyznali, że sama była winna swojej śmierci, ale nikt nie spodziewał się tego, co 

później nastąpiło.

Minęło kilka tygodni i nadeszła kolejna sztormowa noc. Wesołe miasteczko było zamknięte, 

nikt się po nim nie kręcił. Wtedy właśnie mieszkańcy stałego lądu zauważyli, że na karuzeli 
zapłonęły światła. Usłyszeli również dźwięki wesołej muzyki.

Pan Wilbur, właściciel wesołego miasteczka, i kilku innych mężczyzn wsiedli do łodzi i 

popłynęli sprawdzić, co się dzieje. Zbliżyli się do wyspy na tyle, by zobaczyć, że karuzela się 
kręci, a na malowanym koniu siedzi jakaś postać w białej szacie.

Nagle światła zgasły i umilkła muzyka. Kiedy mężczyźni po chwili dobili do brzegu i weszli 

na teren lunaparku, nikogo w nim nie zastali. Jedynie na trawie obok karuzeli leżała mokra 
damska chusteczka z wyhaftowanymi inicjałami S.F. Nie było wątpliwości, że należała do Sally 
Farrington.

Okolicznych mieszkańców opanował zabobonny lęk. Mówiono, że duch Sally wrócił, by 

dokończyć przerwaną przejażdżkę. Wesołe miasteczko zaczęło się cieszyć złą sławą miejsca, w 
którym straszy. Ludzie omijali je z daleka i w następnym roku już nie wznowiło działalności.

Mijały kolejne lata. Kolejka górska, diabelski młyn,  karuzela popadały w coraz większą 

background image

ruinę. Legenda o duchu Sally Farrington jednak nie umarła. Rybacy twierdzili, że można go 
zobaczyć, zwłaszcza podczas sztormowych nocy, jak przemierza wyspę. W ciągu ostatnich kilku 
lat te doniesienia wielokrotnie się powtarzały. Wierzono powszechnie, że Sally będzie straszyć 
na   wyspie   dopóty,   dopóki   nie   dokończy   fatalnej   przejażdżki.   Ponieważ   karuzela   przestała 
działać, nieszczęsny duch skazany został na wieczne oczekiwanie.

Tak,   więc   Wyspa   Szkieletów   od   lat   świeciła   pustką.   Skoro   wesołe   miasteczko   było 

nieczynne, nikt nie miał powodu, by ją odwiedzać chyba, że latem, by urządzić piknik. Ale 
bardzo   rzadko   zdarzali   się   amatorzy   tej   rozrywki,   gdyż   zła   sława   miejsca   odstraszała 
potencjalnych piknikowiczów.

— Doszły mnie słuchy, że goście z filmu naprawiają starą karuzelę. Sally się ucieszy. Jeśli 

karuzela znowu ruszy, będzie mogła dokończyć przejażdżkę — Sam zaczął chichotać. Kiedy 
jednak   w   furgonetkę   uderzyły   pierwsze   podmuchy   nadchodzącego   sztormu,   skupił   się   na 
prowadzeniu pojazdu.

Przejeżdżali przez bagnistą, opustoszałą okolicę. Po półgodzinie dojechali do rozwidlenia 

drogi.   Główna   skręcała   w   lewo   i   w   światłach   reflektorów   można   było   zobaczyć   napis   na 
drogowskazie: Fishingport 4 km. Ku zdziwieniu chłopców Sam skierował samochód w prawo, 
na nie oznakowaną piaszczystą drogę, w której wkrótce pojawiły się głębokie koleiny.

— Zgodnie z drogowskazem do Fishingport należało skręcić w drugą stronę — powiedział 

Pete. — Dlaczego jedziemy w przeciwnym kierunku?

— Tak trzeba — rzucił przez ramię Sam. — To i owo się wydarzyło. Pan Crenshaw prosił, 

by dostarczyć was dziś od razu na wyspę, zamiast do pensjonatu pani Barton.

— Rozumiem. — Pete trochę się uspokoił. Wszyscy chłopcy zastanawiali się, co Sam miał 

na myśli. Czyżby zaszło coś poważnego?

Tłukli   się   przez   wiele   kilometrów   piaszczystą   drogą,   aż   wreszcie   kierowca   zatrzymał 

furgonetkę. W światłach reflektorów chłopcy zobaczyli chwiejący się pomost, do którego była 
przywiązana mała, rozsypująca się rybacka łódka.

— Ruszajcie się, chłopaki! — zawołał Sam. — Musimy się zwijać. Ten sztorm gotów jest 

rozszaleć się na dobre.

Wygramolili się z samochodu, nieco zdziwieni, że filmowcy dysponują jedynie tak nędznym 

środkiem transportu, jak stara łódka.

— Co z naszym bagażem? — spytał Jupiter, kiedy Sam dołączył do nich.
— Jest cały i zdrowy. Pakujcie się do łódki. Przed nami jeszcze szmat drogi.
Trzej Detektywi posłusznie wykonali polecenie. Sam zapuścił silnik i ciężka śruba zaczęła 

się obracać. Wkrótce pruli fale burzliwych wód zatoki. Chłopcy kurczowo trzymali się burt, 
kiedy mała łupinka kołysała się i zanurzała głęboko.

Potem zaczęło padać. Początkowa mżawka zmieniła się w potężny grad. Chłopcy, skuleni 

pod cienką płócienną płachtą, wkrótce przemokli do nitki.

—   Potrzebne   nam   peleryny!   —   wrzasnął   Pete   do   Sama.   Przewoźnik   skinął   głową   i 

zablokował linką koło sterowe, po czym wyciągnął ze schowka cztery żółte plastykowe kurtki z 
kapturami. Jedną włożył na siebie, a trzy pozostałe wręczył chłopcom.

— Właźcie w nie! — krzyknął. — Trzymam je dla gości, których wożę na ryby.
Sztormiak Jupitera był zbyt wąski i chłopiec nie mógł dopiąć guzików, a z kolei Bob niemal 

utonął   w   swoim.   Kurtka   była   za   długa   i   plątała   mu   się   pod   nogami.   Mimo   niedostatków 
plastykowe okrycia chroniły jednak od deszczu.

Sam powrócił do steru. Błyskawice rozrywały niebo. Niewielka łódeczka niebezpiecznie 

przechylała się, kładziona przez ogromne fale, i chłopcy drżeli z obawy, że w każdej chwili 

background image

może się wywrócić.

Po pewnym czasie, który wydawał się wiecznością, ujrzeli w świetle błyskawic zarys lądu. 

Miejsce wyglądało dziko, nie widać było przy brzegu żadnych pomostów. Chłopcy zdziwili się, 
kiedy Sam dobił do płaskiej, wystającej z wody skały.

— Migiem na ląd! — wrzasnął.
Trzej Detektywi wyskoczyli z łódki na skałę.
— A pan? — zawołał Jupiter, kiedy po wysadzeniu pasażerów Sam zaczął odpływać.
— Muszę wracać! — wrzasnął, przekrzykując szum wiatru. — Idźcie ścieżką prosto do 

obozu. Traficie.

Zwiększył obroty i za moment łódka znikła wśród ciemności sztormowej nocy.
Chłopcy kulili się, by uchronić twarze przed siekącym deszczem.
— Lepiej poszukajmy ścieżki! — krzyknął Pete. Jupiter przyznał mu rację.
Nagie   Bob   usłyszał   dziwny   dźwięk,   przypominający   chrapliwy   oddech   jakiejś   potężnej 

bestii.

— Posłuchajcie! — zawołał do kolegów. — Co to może być?
Dziwne sapanie znowu przebiło się poprzez szum deszczu.
—   Dochodzi   z   głębi   wyspy   —   odparł   Jupiter.   —   Kiedy   znowu   błyśnie,   może   coś 

zobaczymy.

Kolejna błyskawica  rozdarła niebo i wtedy chłopcy się zorientowali, że znajdują się na 

niewielkiej wysepce, która z pewnością nie była Wyspą Szkieletów. Składała się z samych skał, 
w centralnym punkcie miała spore wybrzuszenie. Kilka bezładnie rosnących drzew dopełniało 
krajobrazu. Nie było żadnej  ścieżki  ani tym  bardziej obozu. Nim znowu zapadły kompletne 
ciemności, zdążyli zauważyć fontannę strzelającą w górę wprost ze środka garbu. Ona wydawała 
te chrapliwe dźwięki.

— Chłopaki, właśnie to zjawisko chciałem zobaczyć! — zawołał Jupiter. — Nie jesteśmy 

wcale na Wyspie Szkieletów, tylko na Dłoni.

Trzej Detektywi popatrzyli na siebie z przestrachem.
Z jakichś nieznanych powodów Sam wysadził ich nocą na bezludnej wyspie. Nie mieli jak 

się stąd wydostać, daremne byłoby też wzywanie pomocy.

background image

ROZDZIAŁ 3

Ukazuje się zjawa

Jupiter, Bob i Pete stali skuleni pod wiszącą skałą. Była co prawda wilgotna, ale chroniła 

przed wiatrem i deszczem. W ciągu ostatnich kilku minut zdążyli przemierzyć wyspę wzdłuż i 
wszerz i upewnili się, że jest to na pewno Dłoń, na której oprócz nich nie było żywej duszy. 
Nigdzie nie zauważyli też żadnej łódki.

Obejrzeli   z   bliska   osobliwy   wodotrysk,   strzelający   w   górę   wprost   ze   środka   skalistego 

garbu. Jupiter, którego ciekawość naukowa nie słabła w żadnych okolicznościach wyjaśnił, że w 
skale   musi   być   szczelina,   kończąca   się   głęboko   poniżej   poziomu   morza.   Sztormowe   fale 
wtłaczają   do   niej   wodę,   która   pod   wpływem   ciśnienia   wydostaje   się   na   powierzchnię. 
Wybrzuszona skała przypomina wtedy oddychającego wieloryba.

Jednakże   chłopcy   niezbyt   długo   obserwowali   dziwne   zjawisko.   Musieli   znaleźć   jakieś 

schronienie. Pokręcili się jeszcze trochę wkoło i w końcu trafili pod wiszącą skałę.

— Przez cały czas się głowię, dlaczego Sam wysadził nas na tym odludziu — odezwał się 

Peta.

— Może się pomylił i myślał, że to naprawdę jest Wyspa Szkieletów — powiedział Bob.
—   Nie   —   Jupiter   potrząsnął   głową.   —   Przywiózł   nas   tu   celowo.   Przyznaję,   że   nie 

rozumiem,   z   jakiego   powodu.   Nie   potrafię   również   wyjaśnić,   skąd   wiedział,   że   jesteśmy 
detektywami. Dzieje się coś dziwnego.

— Powtórz to jeszcze raz — mruknął Peta. — Mam nadzieję, że nie umrzemy z głodu, nim 

ktoś nas odnajdzie na tej wyspie.

— Rano już nas znajdą — uspokoił przyjaciela Jupiter. — Na pewno wypatrzy nas jakiś 

rybak. Musimy wytrzymać tylko przez tę noc.

— W pobliżu nie ma żadnych rybackich łódek — wtrącił z niepokojem Bob. — Pamiętacie 

artykuł   o   małych   czerwonych   pasożytach,   które   zaatakowały   ostrygi   w   tej   części   zatoki? 
Wszyscy rybacy przenieśli się na południe, w okolice Melville, gdzie skorupiaki nie są zakażone 
i   nadają   się   do   jedzenia.   Z   powodu   choroby   ostryg   Fishingport   stał   się   niemal   wymarłym 
miasteczkiem.

—  Mimo  to  ktoś  nas  zauważy  —  upierał  się  Jupiter.  —  Zaczną  nas  szukać,   kiedy  się 

zorientują, że przepadliśmy nie wiadomo gdzie. A przynajmniej zobaczyliśmy na własne oczy 
ciekawe zjawisko.

Właściwie wszystko zostało powiedziane. Na szczęście nie było zbyt  zimno, a i sztorm 

wydawał się słabnąć. Chłopcy mogli teraz tylko czekać cierpliwie ranka. Kiedy przyjęli to do 
wiadomości, odprężyli się i wkrótce zapadli w drzemkę.

Pete obudził się nagle. Przez kilka sekund usiłował sobie przypomnieć, gdzie jest i co się 

wydarzyło. Zauważył, że burza się skończyła. Na niebie pokazały się gwiazdy. W oddali na 
wodzie zobaczył błyskające światło.

Podskoczył i zaczął wrzeszczeć. Jupiter i Bob ocknęli się po chwili. Byli tak zaspani, że z 

trudem utrzymywali się na nogach.

Światło skierowało się w ich stronę. Wyglądało jak długi palec, który kawałek po kawałku 

maca powierzchnię wyspy, usiłując trafić na to, czego szuka. Pete zdarł z siebie żółty sztormiak i 
zaczął nim wymachiwać jak oszalały.

— Tutaj jesteśmy! Tutaj! — krzyczał ile sił w płucach.

background image

Mocny strumień światła padł na poruszającą się gwałtownie postać i zatrzymał się na niej. 

Najwyraźniej   poszukujący   dostrzegł   chłopców.   Skierował   światło   wyżej,   oświetlając   żagiel 
niewielkiej łódki. Potem zaczął się zbliżać do brzegu.

— Zamierza dobić do plaży — powiedział Pete. — Chce się tam z nami spotkać.
— Na szczęście pokazały się gwiazdy — zauważył Jupiter. — Ale i tak musimy szukać 

drogi na wyczucie.

— Spójrzcie! — zawołał Bob. — Nieznajomy próbuje nam pomóc.
Rzeczywiście. Oświetlał teraz skały na przestrzeni dzielącej chłopców od brzegu, krótkimi 

błyskami wskazując im drogę.

Pokonali ją najszybciej jak mogli. Mimo iż teraz widzieli co nieco, i tak wszyscy trzej się 

przewracali, a Pete otarł sobie kolano.

Kiedy   dotarli   nad   brzeg   morza,   łódka   była   już   wciągnięta   na   piasek.   Stała   na   nim   z 

opuszczonym żaglem, a obok niej chłopak w wiatrówce i w spodniach z podwiniętymi do kolan 
nogawkami. Szybko omiótł latarką twarze Jupitera, Pete’a i Boba, a potem skierował jej światło 
na własne oblicze, by chłopcy mogli mu się przyjrzeć. Nieznajomy był opalony, miał czarne, 
kręcone włosy i uśmiechał się przyjaźnie, błyskając oczami.

— Ahoj — powiedział z obcym akcentem. — Trzej Detektywi, prawda?
Czyżby wszyscy już wiedzieli, kim oni są?
— Zgadza się — odparł Jupiter. — Dobrze, że nas odnalazłeś.
— Wiedziałem, gdzie szukać — wyjaśnił nieznajomy chłopak.
Był niemal tak wysoki jak Pete, ale dużo szczuplejszy, choć klatkę piersiową i ramiona miał 

nieźle umięśnione.

Nazywam się Chris Markos. Pełne imię brzmi Christos, ale mówcie do mnie Chris.
— Dobrze — odparł Pete.
Trzej przyjaciele od razu polubili tego uśmiechniętego, wesołego chłopaka, który przybył im 

na ratunek.

— Skąd wiedziałeś, gdzie nas szukać?
— O, to długa historia. Wsiadajcie do łódki. Popłyniemy do miasta. Ludzie z ekipy są 

zmartwieni. Na wasz widok humory od razu im się poprawią.

— Ty nie pracujesz z nimi? — spytał Bob, gramoląc się do niewielkiej łódeczki.
— Nie, skądże — powiedział Chris, spychając łódkę z plaży.
Kiedy byli  już na głębszej wodzie,  wdrapał się na rufę i chwycił  za rumpel.  Łódeczka 

szybko złapała wiatr w żagle i zaczęła przecinać zatokę. Chłopcy zobaczyli w oddali światełka 
Fishingport.

Podczas żeglugi Chris Markos opowiedział o sobie. Dorastał w Grecji u wybrzeży Morza 

Śródziemnego, gdzie mieszkał z ojcem, trudniącym się poławianiem gąbek. Matka dawno mu 
umarła.   Greccy   poławiacze   nurkują   głęboko,   by   zbierać   gąbki   z   dna   oceanu.   Nie   używają 
aparatów tlenowych, a jedynie przywiązują do ciała ciężkie kamienie, dzięki którym szybko 
opadają na dno.

Ojciec   Chrisa,   jeden   z   największych   śmiałków,   pewnego   dnia   dostał   skurczów 

mięśniowych,   wywołanych   przez   chorobę   dekompresyjną,   postrach   wszystkich   nurków.   W 
rezultacie   dotknął   go   częściowy   paraliż   i   nie   mógł   dalej   pracować.   Na   szczęście   kuzyn 
mieszkający   w   Fishingport,   który   trudnił   się   połowem   ostryg,   przysłał   dla   niego   i   Chrisa 
pieniądze na bilety. Skorzystali z zaproszenia i przylecieli do Stanów.

— Przez wiele lat w okolicach Fishingport rybactwo kwitło ciągnął Chris. — Potem ostrygi 

zostały zaatakowane przez pasożyty i połowy się skończyły. Kuzyn mego ojca musiał sprzedać 

background image

łódź. Przeniósł się do Nowego Jorku, gdzie znalazł pracę w restauracji. Ojciec jednak nie czuł się 
wystarczająco dobrze, by myśleć o przeprowadzce. Zmartwienia jeszcze pogorszyły stan jego 
zdrowia. Teraz niemal przez cały czas leży w łóżku. Staram się nim opiekować, ale mam kłopoty 
ze   znalezieniem   pracy.   Kiedy   usłyszałem,   że   do   miasteczka   zjeżdża   ekipa   filmowców, 
pomyślałem,  że może  przyda  im się ktoś, kto urnie nurkować. W dzieciństwie  próbowałem 
opanować sztukę poławiania gąbek, by pójść kiedyś w ślady ojca. Filmowcy jednak nie chcieli 
mnie  zatrudnić.  Jako cudzoziemiec  wydaję  się im podejrzany.  Może jednak los wkrótce się 
odmieni na lepsze.

Płynęli teraz szybko. Chłopcy słyszeli plusk fal rozbijających się o burty, po lewej stronie 

łódki widzieli białe grzywacze.

—  Gdzie   jesteśmy?   —  spytał   Pete.   —  Jak  znajdujesz  drogę,   skoro  nic   przed   sobą   nie 

widzisz? Możesz się rozbić o jedną ze skał.

— Uszy mi pomagają — odparł wesoło Chris. — Słyszę, gdzie załamują się fale, i wiem, że 

w tamtym miejscu są rafy. Te, które ludzie nazywają Kośćmi. Wyspa Szkieletów leży przed 
nami, po prawej.

Chłopcy wpatrywali się przed siebie, usiłując dojrzeć miejsce, do którego zmierzali. Znali 

jego historię na pamięć. Artykuły wręczone przez pana Hitchcocka okazały się bardzo pomocne.

Wyspę Szkieletów odkrył w tysiąc sześćset pięćdziesiątym piątym roku pewien angielski 

kapitan. Nazywał się White. Szybko poznał ją całą i zorientował się, że służyła jako cmentarz dla 
indiańskich plemion, które mieszkały na stałym lądzie. Ponieważ Indianie nie troszczyli się o 
kopanie głębokich grobów, kapitanowi udało się znaleźć wiele kościotrupów. Te znaleziska oraz 
charakterystyczny kształt wyspy nasunęły mu pomysł, by nazwać ją Wyspą Szkieletów. Podczas 
tej samej wyprawy odwiedził również pobliską niewielką wysepkę i zauważył, że rafy, które ją 
tworzą, wyglądają jak dłoń, więc nazwał te skałki Dłonią. Potem pożeglował dalej.

W następnych latach całe południowo-wschodnie wybrzeże opanowali piraci. Na wyspie 

urządzili zimowe kwatery, natomiast na stały ląd przypływali, by przepuścić zrabowane złoto. 
Sam Czarnobrody spędził jedną zimę w tym rejonie.

Jednakże   władze   angielskie   zaczęły   stopniowo   rozprawiać   się   z   piratami.   Po   śmierci 

Czarnobrodego, która nastąpiła w tysiąc siedemset osiemnastym roku, ostał się na wybrzeżu 
jedynie   znany   przywódca   piratów,   zwany   Jednouchym,   i   jego   załoga.   Którejś   nocy   wojska 
angielskie  przypuściły niespodziewany atak na ich siedzibę na Wyspie  Szkieletów.  Kamraci 
Jednouchego zostali w większości wyrżnięci, on sam natomiast zdołał uciec łodzią, uwożąc ze 
sobą załadowany w skrzynie skarb. Wraz z nim uciekło kilku towarzyszy, którzy zdołali uniknąć 
rzezi. Angielski dowódca, pragnący zarówno odzyskać złoto, jak i wytępić piratów, puścił się za 
nimi w pościg.

Kiedy Jednouchy zorientował się, że nie umknie daleko, zatrzymał się ostatecznie na Dłoni. 

Tam dopełnił się jego los. Zabito mu wszystkich ludzi, on sam zaś został poważnie raniony, a 
potem pojmany. Niemniej jednak skrzynie, na których zawartość Anglicy ostrzyli sobie zęby, 
okazały się puste. Skarb zniknął. Wszyscy zachodzili w głowę, co się z nim stało. Na skalistej 
Dłoni nie można go było zakopać, a żołnierze nie znaleźli również żadnego innego miejsca, 
gdzie dałoby się go ukryć. Na wszystkie pytania Jednouchy reagował śmiechem i dawał jedną 
odpowiedź:

— Teraz diabeł morski trzyma w garści moje złote dublony i nikt ich nie zobaczy dopóty, 

dopóki on sam ich nie odda. Nie stanie się to wcześniej niż przed końcem świata!

Nawet stojąc pod szubienicą, nie powiedział ani słowa więcej. Angielski dowódca nie dostał 

swoich łupów. Nie ulegało wątpliwości, że Jednouchy wyrzucił złoto za burtę, byle tylko nie 

background image

wpadło w ręce jego prześladowców. Leży teraz porozrzucane na dnie morza i nikt go już nigdy 
nie znajdzie.

Chłopcy   próbowali   przeniknąć   wzrokiem   ciemności   z   nadzieją,   że   ujrzą   zarys   sławnej 

Wyspy Szkieletów. Jednakże mrok był zbyt gęsty, by dało się cokolwiek zobaczyć.

— Musiałeś sporo żeglować po tych wodach — powiedział Jupiter do Chrisa — skoro na 

słuch potrafisz się zorientować, gdzie jesteś.

— To prawda — przyznał Chris. — Poznałem ten akwen jak własną kieszeń. Czasami 

również schodzę na dno. Szukam złota, które leży tam porozrzucane.

— Znamy tę historię — powiedział Bob. — Na przestrzeni lat znaleziono w ten sposób kilka 

dublonów. Prawdopodobnie tych, które Jednouchy wyrzucił niegdyś za burtę.

— Czy tobie udało się coś znaleźć? — spytał Chrisa Pete.
— Tak — odparł po chwili wahania młody Grek. — Nic wielkiego, ale dobre i to.
— Jak to znalazłeś? — dopytywał się Jupiter.
— Właśnie w zeszłym tygodniu coś mi się trafiło — odpowiedział Chris. — Coś małego, 

ale kto wie, może znajdę więcej. Nie mogę powiedzieć, gdzie. Tajemnica, którą zna jedna osoba, 
to prawdziwa tajemnica. Jeśli dwie osoby poznają sekret, przestanie być sekretem, a jeśli trzy 
stanie się własnością całego świata. Słyszałem kiedyś takie powiedzenie. Pochylcie głowy, bo 
zmieniamy hals.

Chłopcy posłusznie wykonali polecenie. Łódka przeszła linię wiatru i żagiel przeleciał na 

drugą burtę. Płynęli nowym halsem prosto ku światłom Fishingport.

— Wyspa Szkieletów jest teraz dokładnie po naszej prawej stronie —wyjaśnił Chris. — My 

jednak kierujemy się ku miastu.

Chłopcy znowu natężyli wzrok, chcąc zobaczyć sławną wyspę.
— Spojrzycie na te światła! — krzyknął nagle Bob.
Pojawiły   się   niby   za   dotknięciem   czarodziejskiej   różdżki.   Tworzyły   świetliste   koło,   jak 

płonące lampki na karuzeli. Nad wodą rozniosła się wesoła muzyka. Światła zaczęły się obracać, 
najpierw   powoli,   potem   coraz   szybciej.   W   chwilę   później   między   malowanymi   konikami 
pojawiła się jakaś jasna postać.

— Zjawa z karuzeli! — krzyknął Pete. — To na pewno ona, dziewczyna w białej sukience!
— Chris, błagam cię, zawróć — prosił Jupiter. — Musimy zbadać to zjawisko.
— Beze mnie! — wykrzyknął Chris. — To prawdziwy duch. Sally wróciła, żeby dokończyć 

przejażdżkę   na   zreperowanej   karuzeli.   Wynosimy   się   stąd.   Szkoda,   że   nie   mam   silnika,   bo 
zrobiłbym to szybciej.

Chris trzymał kurs prosto na Fishingport. Bob i Pete raczej cieszyli się z tego, ale Jupiter był 

najwyraźniej rozczarowany. Miał wielką ochotę zobaczyć z bliska prawdziwego ducha.

Płynęli   naprzód,   a   za   nimi   kręciła   się   karuzela.   Wirujące   światełka   rozjaśniały   mrok. 

Dwadzieścia pięć lat po swojej śmierci Sally Farrington próbowała dokończyć przejażdżki. Bob 
aż zadrżał na myśl o tym.

W pewnej chwili muzyka niespodziewanie umilkła. Pogasły światła, a biała postać zniknęła. 

Z niewiadomego powodu biedna Sally znowu będzie musiała czekać na następną okazję.

Jupiter westchnął rozczarowany.
Pół godziny później dotarli do pensjonatu w Fishingport. Jego właścicielka, pani Barton, 

przekazała przez telefon wiadomość wszystkim zainteresowanym, że chłopcy się znaleźli. Potem 
zmusiła Jupitera, Pete’a i Boba, by wzięli gorącą kąpiel i poszli prosto do łóżek.

Zrobili   to   z   prawdziwą   przyjemnością.   Jupiter   jednak   nie   dał   za   wygraną.   Nim   zasnął, 

zdążył wymruczeć:

background image

— Szkoda, że nie znalazłem się bliżej zjawy.
— To wyłącznie twoje zmartwienie — odparł sennym głosem Pete.

background image

ROZDZIAŁ 4

Nareszcie Wyspa Szkieletów

Kiedy Bob otworzył rano oczy, zdziwił się, widząc nad głową ukośny sufit pokryty tapetą w 

paski. Po chwili wszystko sobie przypomniał. Nie był we własnym domu w Rocky Beach, lecz w 
odległym   od   niego   o   ponad   pięć   tysięcy   kilometrów   miasteczku   Fishingport   nad   Zatoką 
Atlantycką.

Usiadł i rozejrzał się dokoła. Zajmował górną część pryczy. Pod nim spał mocnym snem 

Pete. W łóżku stojącym o kilka metrów dalej leżał również pogrążony w śnie Jupiter.

Bob położył się znowu i zaczął rozmyślać o dziwnych zdarzeniach, które miały miejsce 

minionej nocy.

W pewnym momencie ktoś zaczął pukać do drzwi.
— Chłopaki, śniadanie gotowe! I pan Crenshaw czeka — wołała pani Barton, zażywna, 

pogodna   właścicielka   pensjonatu.   —   Za   pięć   minut   bądźcie   na   dole   albo   obejdziecie   się 
smakiem.

— Już się zbieramy!
Bob zeskoczył na podłogę. Pete i Jupiter, obudzeni przez podniesione głosy, szybko nałożyli 

ubrania i cała trójka pospieszyła do jadalni.

Śniadanie   rzeczywiście   już   czekało.   Chłopcy   rozejrzeli   się   po   jasnym   pomieszczeniu, 

przyozdobionym   różnymi   żeglarskimi   akcesoriami.   Przy   stole   zauważyli   dwóch   mężczyzn, 
którzy popijali kawę i rozmawiali o czymś cicho.

Ojciec Pete’a, potężny, silnie zbudowany mężczyzna, poderwał się z miejsca na widok syna. 

Wyciągnął ramiona i uściskał go mocno, po czym przywitał się z jego kolegami.

— Ogromnie się ucieszyłem wczoraj w nocy na wieść, że odnaleźliście się cali i zdrowi. 

Spaliście już, więc po otrzymaniu wiadomości czym prędzej wróciłem na Wyspę Szkieletów. 
Musimy   teraz   przez   cały   czas   uważać   na   nasze   rzeczy   i   sprzęt   filmowy.   Ale   o   tym 
porozmawiamy później. Opowiedzcie, co się z wami działo.

Trzej   Detektywi   w   trakcie   śniadania   zrelacjonowali   wydarzenia   ubiegłej   nocy.   Drugi   z 

mężczyzn siedzących przy stole, komendant miejscowej policji, pan Nostigon, przysłuchiwał się 
uważnie i kiwał głową, pykając krótką, pękatą fajeczkę. Kiedy w trakcie opowieści chłopców 
padło imię Sama, pan Crenshaw spytał komendanta, czy zna tego człowieka.

— Niewykluczone, że chodzi o Sama Robinsona — odparł policjant. — Znam gagatka. Parę 

razy siedział. Dla pieniędzy gotów jest zrobić wszystko. Uwielbia też płatać figle. Zastanawiam 
się, czy to, co się zdarzyło, nie było jednym z jego zwariowanych kawałów. Chyba będę musiał 
zadać mu kilka pytań.

— To nie był żaden kawał! — wybuchnął pan Crenshaw. — Mam ochotę sam wziąć gościa 

w obroty. Musi mi po pierwsze wyjaśnić, skąd wiedział o przyjeździe chłopców. Po drugie, 
wyduszę   z   niego,   kto   mu   powiedział,   że   są   oni   detektywami-amatorami   No   i   po   trzecie, 
chciałbym się dowiedzieć, dlaczego wysadził ich nocą na tej bezludnej wyspie. Przecież gdyby 
nie Chris, moglibyśmy ich szukać choćby do jutra.

— To fakt — przyznał komendant. — Kiedy się dowiedzieliśmy, że chłopcy wysiedli z 

samolotu,   a   potem   przepadli   jak   kamień   w   wodę,   od   razu   wszczęliśmy   poszukiwania. 
Zatrzymaliśmy dziesiątki samochodów i wypytywaliśmy wszystkich kierowców, czy nie wiedzą 
czegoś o zaginionych.

background image

— Zastanawia mnie tylko — ciągnął ojciec Pete’a — jakim cudem ten mały Chris zdołał tak 

łatwo was odszukać. Czy powiedział wam to? —zwrócił się do syna i jego kolegów.

Musieli przyznać, że zapomnieli go o to spytać. Mieli zamiar dowiedzieć się wszystkiego, 

ale   zobaczyli   zjawę   na   karuzeli   i   ogarnęło   ich   takie   podniecenie,   że   pytanie   uleciało   im   z 
pamięci.

—   Widzieliście   ducha?   Niemożliwe!   —   zawołał   pan   Crenshaw.   —Zjawa   z   karuzeli   to 

przecież tylko miejscowy zabobon.

— Zabobon czy nie — wtrącił się komendant — ale wszyscy tutaj mocno w nią wierzą. W 

ciągu ostatnich kilku lat niejeden rybak widział ją na Wyspie Szkieletów podczas sztormowej 
nocy. Żywa dusza nie zbliży się teraz do tej wyspy. Co więcej, całe miasteczko aż huczy, że 
ostatniej  nocy zjawa jeździła  na  karuzeli.  Wielu  ludzi  słyszało  muzykę,  a  kilku wyciągnęło 
nawet lunety i widziało białą postać, dokładnie taką, jaką opisali chłopcy. To nie znaczy, że sam 
wierzę w duchy, ale proszę znaleźć w okolicy choćby jednego człowieka, który by zaprzeczył, że 
biedna panna Farrington próbowała wczoraj dokończyć swojej przejażdżki.

— A to pech — ojciec Pete’a zafrasował się mocno. — Założę się, że nikt z pracowników 

nie pokaże się tu dzisiaj.

—   I   może   również   jutro   —   przyznał   komendant   Nostigon.   —   Poszukam   tego   Sama 

Robinsona i zadam mu kilka pytań. Ale ciągle nie wiemy,  jak Chrisowi udało się odnaleźć 
chłopców.

— Moim zdaniem to podejrzana sprawa — powiedział pan Crenshaw.
— Ten dzieciak męczył mnie, bym go zatrudnił, ale nie cieszy się on tu dobrą opinią. Wielu 

ludzi twierdzi, że to sprytny złodziejaszek. Nie zdziwiłbym się, gdyby się okazało, że to on 
utrudnia nam życie.

— Na nas nie zrobił wrażenia złodzieja — wtrącił się Pete. — To porządny chłopak. Musi 

pomagać choremu ojcu i żegluje tu wokół, szukając wyrzuconych na brzeg monet. Przecież nie 
ma w tym nic złego.

— Pański syn ma rację — powiedział komendant policji. — Wiem, że Chris cieszy się złą 

opinią ale to dlatego, że jest cudzoziemcem, a większość miejscowych cierpi na ksenofobię. 
Każdemu obcemu gotowi są przypisać wszelkie złe cechy.

— I tak mu nie dowierzam — oświadczył pan Crenshaw. — Im dłużej o tym myślę, tym 

bardziej jestem przekonany, że to on maczał palce w kradzieży naszego sprzętu. Może miał 
nadzieję, że go sprzeda, by pomóc ojcu.

Wstał zza stołu.
— No dobrze, chłopcy, pora ruszać. Pan Denton czeka na nas na wyspie. Do zobaczenia, 

komendancie.  Mam  nadzieję, że  zdoła  pan odnaleźć  tego  Sama  Robinsona  i wsadzić go za 
kratki.

Kilka minut później Jupiter, Pete i Bob płynęli szybką motorówką na Wyspę Szkieletów. 

Chętnie rozejrzeliby się dokładniej po Fishingport, jednak nie mieli na to czasu. Zdążyli tylko 
zauważyć niemal opustoszałe pomosty, przy których kolebało się kilka zacumowanych łódek. 
Zrozumieli, że większość rybaków popłynęła na południowy kraniec Zatoki Atlantyckiej, gdzie 
nadal   można   było   łowić   zdrowe   ostrygi.   Miasteczko   Fishingport   sprawiało   wrażenie   małej, 
bardzo biednej rybackiej wioski.

Kiedy motorówka pruła wody zatoki, z ciekawością wpatrywali się w wyspę, którą widzieli 

przed sobą. Miała około dwóch kilometrów długości i była gęsto zalesiona. Na jej północnym 
krańcu   wznosiło   się   niewielkie   wzgórze.   Między   drzewami   ledwo   dostrzegali   pozostałości 
wesołego miasteczka. Niegdyś dopływały tam łodziami całe tłumy rozbawionych miłośników 

background image

rozrywki, ale te dni należały już do odległej przeszłości.

Przybili   do   starego   pomostu   na   południowym   krańcu   wyspy   i   Pete   szybko   zacumował 

motorówkę.   Obok   stała   dowiązana   inna   łódź   motorowa:   szeroka,   wyposażona   w   specjalne 
schodki umocowane na jednej z burt. Tego rodzaju łodzi używali często płetwonurkowie.

Pan   Crenshaw   poprowadził   chłopców   dobrze   oznakowaną   ścieżką   i   wkrótce   wszyscy 

znaleźli się na polance, na której stały dwie przyczepy i kilka dużych namiotów wojskowego 
typu.

— Oto i pan Denton — poinformował chłopców tata Pete’a. — Wczoraj przyjechał na 

zebranie z Filadelfii, gdzie realizowana jest większość zdjęć do filmu, i zaraz tam wraca.

Do   nowo   przybyłych   podszedł   młody   reżyser   w   okularach   w   rogowych   oprawkach. 

Towarzyszyło   mu   trzech   innych   mężczyzn.   W   szpakowatym   chłopcy   rozpoznali   Harry’ego 
Norrisa, asystenta  reżysera. Okazało się, że pozostali: młody,  ostrzyżony na jeża blondyn, i 
drugi, potężnie  zbudowany,  ze sztywną  lewą  ręką i  wiszącą  u pasa  bronią, to Jeff Morton, 
specjalista od podwodnych zdjęć, i Tom Farraday, strażnik.

— Teraz tutaj jest nasz obóz — objaśniał pan Crenshaw. — Przytransportowaliśmy barką 

przyczepy i cały sprzęt. Kiedy zjedzie reszta zespołu, wtedy przywieziemy więcej przyczep. — 
Przepraszam za spóźnienie — zwrócił się do reżysera. — Musiałem zabrać chłopców.

— Nie ma sprawy — odparł Roger Denton. Minę miał raczej nietęgą.
— Harry Norris właśnie mówił mi o opóźnieniach. Bardzo mnie to martwi. Jeśli uznasz, że 

nie   dasz   rady   naprawić   kolejki   górskiej   w   ciągu   tygodnia,   musimy   zapomnieć   o   Wyspie 
Szkieletów.   Co   prawda,   jest   tu   wspaniała   sceneria,   właśnie   taka,   jakiej   potrzebujemy,   ale 
zaoszczędzimy pieniędzy, wypożyczając jakąś kolejkę po powrocie do Kalifornii. Sztucznie ją 
postarzymy i wystarczy.  Możemy nakręcić tu kilka ujęć dalszych planów i po zmontowaniu 
uzyskamy wspaniały efekt starego, zrujnowanego lunaparku.

— Jestem pewien, że zdążymy naprawić kolejkę na czas — powiedział pan Crenshaw. — 

Dzwoniłem już po stolarzy.

— Wątpię, czy się zjawią — odparł Roger Denton. — Teraz, kiedy całe miasteczko trąbi o 

niedawnej przejażdżce ducha...

— Ach, ten duch! — zawołał tata Pete’a. — Chciałbym zrozumieć, o co tu chodzi.
Tom Farraday, który stał niedaleko nich, zakaszlał, by zwrócić na siebie uwagę.
— Przepraszam, panie Crenshaw — powiedział. — To chyba ja byłem tym duchem, którego 

wczoraj widziano.

background image

ROZDZIAŁ 5

Czaszka przemawia

— Ubiegłej nocy — zaczął wyjaśniać strażnik wpatrzonym w niego członkom ekipy — 

byłem sam w obozie, bo panowie popłynęliście na ląd szukać chłopców. Kiedy uderzył sztorm, 
skryłem  się w przyczepie. Po ustaniu nawałnicy usłyszałem warkot silnika motorówki, więc 
wyszedłem sprawdzić, czy przypadkiem nie dobił do brzegu jakiś złodziej. Wydało mi się, że 
ktoś czai się za karuzelą. Ruszyłem w tamtą stronę i nieznajomy musiał mnie zauważyć, bo 
zaczął uciekać. Przestraszyłem się, że majstrował coś przy motorku, a przecież dopiero co został 
naprawiony. Na wszelki wypadek włączyłem, więc światła i uruchomiłem mechanizm. Wtedy 
oczywiście buchnęła muzyka i karuzela zaczęła się kręcić. Obszedłem ją dokoła, by się upewnić, 
że niczego nie uszkodzono, a potem zatrzymałem.

— A co z duchem, człowieku?! — zawołał zniecierpliwiony pan Crenshaw.
— Miałem na sobie żółty sztormiak, proszę pana — wyjaśnił zakłopotany Tom Farraday — 

co z daleka mogło wyglądać jak biała szata. No i dlatego mieszkańcy miasteczka zobaczyli 
zjawę.

— No nie — jęknął ojciec Pete’a. — Tom, musisz jak najszybciej dokładnie wyjaśnić tym 

na lądzie, co się wydarzyło.

— Dobrze, proszę pana — odparł strażnik.
— Jakbyśmy i bez tego nie mieli już dość kłopotów — westchnął pan Crenshaw. — No cóż, 

wynajmiemy jeszcze dwóch strażników. Tom, rozejrzyj się za odpowiednimi facetami. Ale nie 
chcę nawet słyszeć o żadnych podejrzanych rybakach, którzy będą udawali, że pilnują naszego 
sprzętu, a potem go ukradną. Potrzebni są nam uczciwi ludzie.

— Tak, proszę pana.
— Musimy się pogodzić z faktem, że chłopcy niczego się dla nas po cichu nie dowiedzą — 

zwrócił  się  ojciec   Pete’a  do  reżysera,   Rogera  Dentona.  — Już  chyba   każdy  wie, że  są  oni 
młodymi detektywami. Na przykład ten Sam Robinson, choć klnę się na wszystko, że nie mam 
pojęcia, skąd.

—   Myślę,   że   mogę   wyjaśnić   i   to,   proszę   pana   —   wtrącił   się   Tom   Farraday.   — 

Rozmawialiście z panem Hitchcockiem z publicznego telefonu, bo przecież innych tu prawie nie 
ma. O ile dobrze wiem, z tego w supermarkecie. A to małe miasteczko. Ludzie są ciekawi i 
nadstawiają   ucha,   a   potem   przekazują   sobie   informacje.   Założę   się,   że   kiedy   skończyliście 
rozmowę, jej treść rozniosła się już po całym Fishingport.

— No i mamy  twardy orzech do zgryzienia! — Pan Crenshaw westchnął ciężko. — Z 

radością wrócę do Hollywoodu. Ten pomysł z Wyspą Szkieletów obraca się przeciwko nam. 
Najwyraźniej prześladuje nas pech.

— Jeśli uda ci się naprawić kolejkę górską, możemy tu zrobić trochę niezłych zdjęć — 

powiedział   Roger   Denton   —   No   nic.   Muszę   wracać   do   Filadelfii.   Mam   nadzieję,   że   mnie 
podrzucisz na ląd, Jeff.

—   Oczywiście,   panie   reżyserze   —   powiedział   zapytany   i   obaj   mężczyźni   udali   się   w 

kierunku pomostu.

— Co wy na to, żeby rozejrzeć się po  okolicy, nim wróci Jeff? — spytał chłopców pan 

Crenshaw. — Potem on będzie chciał sprawdzić, jak sobie radzicie z nurkowaniem.

— Wspaniały pomysł, tato! — zawołał z entuzjazmem Pete.

background image

Po krótkim marszu doszli do zniszczonego ogrodzenia. Minęli trzymającą się na jednym 

zawiasie bramę i znaleźli się w opuszczonym lunaparku. Naprawdę wyglądał jak obraz nędzy i 
rozpaczy.  Wszystkie   pojazdy  pordzewiały i  porozpadały  się  na części.   Wichura  przewróciła 
diabelski młyn, który leżał na ziemi w kawałkach. Staroświecka kolejka górska jeszcze stała, ale 
niektóre belki podporowe chwiały się niebezpiecznie.

Chłopców najbardziej jednak interesowała stara karuzela. Nawet w świetle dnia sprawiała 

niesamowite wrażenie. Farba łuszczyła się i odpadała płatami, tu i ówdzie przeświecały nowe 
deski — widomy ślad ostatnich napraw.

Ojciec Pete’a zdradził, jaką rolę ma odegrać karuzela w realizowanym właśnie filmie, który 

opowiada o  mężczyźnie niesłusznie oskarżonym o popełnienie zbrodni i usiłującym odnaleźć 
prawdziwego mordercę. Ścigany morderca trafia na Wyspę Szkieletów. W tym samym czasie 
bawią tam na pikniku jacyś  młodzi  ludzie.  Jeżdżą  na karuzeli,  a morderca  obserwuje ich z 
ukrycia.

— Och, to brzmi podniecająco — powiedział Pete.
— A kiedy na planie pojawi się kolejka górska? — spytał Jupiter.
— Główny bohater wpada w końcu na ślad mordercy i znajduje go w wesołym miasteczku. 

Zbliża się do niego. Morderca porywa dwie z uczestniczek pikniku i siłą wpycha je do wagonika 
kolejki.   Kiedy   zostają   otoczeni   przez   policję,   przestępca   grozi,   że   wyrzuci   zakładniczki   z 
rozpędzonej   machiny.   Naszemu   bohaterowi   udaje   się   wsiąść   do   tego   samego   wagonika,   w 
którym   siedzi   morderca   i   dwie   porwane   dziewczyny.   W   końcówce   filmu   będzie   efektowna 
walka dwóch przeciwników w pędzącej z ogromną szybkością kolejce górskiej.

— Wspaniałe! — powiedział Bob. — Ten niesamowity stary lunapark jeszcze doda scenie 

grozy. Nie mogę się doczekać, kiedy zobaczę ten film.

— O ile uda nam się cokolwiek tu nakręcić — odparł ponurym tonem pan Crenshaw. — 

Zobaczymy. Rozejrzyjcie się teraz, chłopcy, dokoła. Za pół godziny bądźcie w obozie, bo Jeff 
Morton powinien już do tego czasu przypłynąć z powrotem z lądu.

Ojciec Pete’a odwrócił się i ruszył przed siebie, lecz zatrzymał się w pół kroku.
— Cokolwiek macie zamiar zrobić, bardzo was proszę, nie znajdujcie żadnego skarbu — 

powiedział pół żartem, pół serio. — Powtarzam: żadnego skarbu. Wiecie, że kiedyś mieli tu 
siedzibę piraci.

— Wiemy — powiedział Bob. — Czytaliśmy wszystko o piratach, o ukrytym  skarbie i 

schwytaniu Jednouchego.

— Jak się ludzie na coś uprą... — pan Crenshaw potrząsnął głową.
— Ta wyspa musiała być przekopana przez uczestników wielkich wypraw wzdłuż i wszerz 

co najmniej  ze dwadzieścia  razy.  Na szczęście  w ciągu ostatnich  pięćdziesięciu  lat  nikt nie 
znalazł złamanego dublona, więc gorączka złota opadła. Znam was jednak, chłopcy, i już nic 
mnie nie zdziwi nawet gdybyście znaleźli skarb tam, gdzie go nie ma.

— Czy możemy zwiedzić grotę? — zapytał Bob, wskazując palcem na wzgórze. — Według 

starej mapy znajduje się ona na jego szczycie. Powiadają, że piraci więzili w niej zakładników, 
których trzymali dla okupu. Nigdy nie znaleziono tam żadnego skarbu.

— Możecie ją zwiedzić — zgodził się pan Crenshaw — ale wracajcie za pół godziny.
Odwrócił   się   i   odszedł.   Chłopcy   zostali,   rozglądając   się   wokół   po   ruinach   wesołego 

miasteczka.

— Z pewnością i teraz jest tu dość niesamowicie — powiedział Pete.
— Jednak ta scena z kolejką górską to dopiero będzie coś. Aż ciarki przechodzą po plecach.
— Jupe, jesteś jakiś małomówny — zauważył Bob. — Co o tym wszystkim myślisz?

background image

— Tata Pete’a i inni sądzą, że to jacyś rybacy są winni kradzieży i że to oni wyrządzili 

szkody. A ja uważam, że nikomu nie chodziło o kradzież.

— Nie? Wobec tego o co? — spytał Pete.
—   Niszczenie   łodzi   i   kradzież   sprzętu   miały   tak   zniechęcić   filmowców   do   pobytu   na 

wyspie,   żeby   wynieśli   się   stąd   jak   najszybciej   i   gdzie   indziej   nakręcili   zdjęcia.   Wyspa 
Szkieletów od dwudziestu pięciu lat świeci pustką i komuś najwyraźniej zależy, aby tak zostało. 
Dlatego celowo nęka pana Dentona, by zrezygnował ze swojego pomysłu.

— Kogo może obchodzić, czy filmowcy są na wyspie, czy też nie? —spytał Pete.
— To właśnie jest zagadka — uznał Jupiter. — Chodźmy teraz zwiedzić grotę.
Po dziesięciominutowym marszu między sękatymi  drzewami dotarli na szczyt skalistego 

wzgórza. Wejście do groty było niewielkie; w środku panowały ciemności. Jednak, kiedy się tam 
znaleźli, okazało się, że jest na tyle jasno, by się zorientować, iż grota jest całkiem przestronna i 
ciągnie   się   w   głąb   skały,   zwężając   się   stopniowo.   Podłoże   w   niej   było   sypkie,   jakby   ktoś 
przekopał ziemię wiele razy.

— To sprawka tych, co szukali skarbu — stwierdził Jupiter. — W ciągu minionych stu lat 

każda piędź ziemi została zbadana, i to nie raz. Jednakże żaden przytomny pirat nie ukryłby tu 
niczego cennego. Szukałby raczej jakiegoś mniej rzucającego się w oczy miejsca.

— Masz rację — zgodził się z przyjacielem Pete. — Szkoda, że nie wzięliśmy latarek. 

Chętnie bym się tu rozejrzał dokładniej.

— Zawiodłeś mnie jako detektyw. Ty też, Bob — powiedział Jupiter.
— Spójrzcie tylko.
Z dumną miną odpiął latarkę, która zwisała mu z paska.
—   Podstawowe   wyposażenie   detektywa   —   stwierdził   wyniośle.   —Muszę   się   jednak 

przyznać, że po prostu wcześniej przypomniałem sobie o tej grocie i zamierzałem ją zwiedzić, 
jeśli trafi się okazja. W przeciwnym razie też pewnie bym nie wziął ze sobą latarki.

Skierował   strumień   światła   na   tylną   część   groty.   Kilka   leżących   tam   płaskich   głazów 

wyglądało   tak,   jakby   uwięzieni   ludzie   spali   na   nich   i   przez   lata   wygładzili   ciałami   ich 
powierzchnię. Błądził światłem latarki po rysach i stopniach skalnych, aż nagle zatrzymał je w 
miejscu znajdującym się około dwóch metrów nad ziemią.

Na skraju skalnej półki spoczywało coś białego. Białego i okrągłego. Bob przełknął ślinę. 

Mieli przed sobą ludzką czaszkę. Sprawiała wrażenie, ze uśmiecha się do chłopców. I kiedy już 
Bob przypomniał sobie, że jest to tylko pozostałość po starym, złym piracie, który zmarł dawno, 
dawno temu, czaszka przemówiła.

-— Odejdźcie sląd — powiedziała głuchym głosem, w którym zdaniem Boba, pobrzmiewał 

hiszpański akcent. — Zostawcie mnie w spokoju. Nie ma tu żadnego skarbu, tylko moje nędzne, 
sterane życiem kości.

background image

ROZDZIAŁ 6

Złote dublony

Bob poczuł, ze jego nogi same wykonały w tył  zwrot. Chłopiec rzucił się ku wylotowi 

jaskini, a w chwilę później to samo zrobił Pete. Trzeba przyznać, że nawet Jupiter nie udawał 
bohatera i pobiegł za przyjaciółmi. Bob i Pete zderzyli się ze sobą i wyciągnęli jak dłudzy tuż 
przy wyjściu.

Jupiter jednakże zawrócił. Podniósł upuszczoną latarkę i poświecił na czaszkę.
— Czaszki nie mogą mówić — poinformował kościec głowy nieznanego nieboszczyka — 

bo do tego niezbędne są język i krtań. Logika podpowiada mi więc, że niczego nie powiedziałaś.

Bob  i  Pete,   którzy  podnosili   się  po  upadku,  usłyszeli  nagle,  że   ktoś  głośno  wybuchnął 

śmiechem. Zdziwieni i nieco zakłopotani wrócili do jaskini.

Chris Markos, którego poznali poprzedniej nocy, zsuwał się właśnie z niszy wyżłobionej w 

skalnej ścianie.

— Część. Pamiętacie mnie? — spytał. Za plecami trzymał czaszkę.
— Oczywiście — odparł Jupiter. — Tak naprawdę już wydedukowałem, ze to ty udawałeś 

mówiącą czaszkę, bo przypomniałem sobie, że płynąc tu zauważyłem przed nami łódkę podobną 
do twojej. Poza tym zdradził cię młodzieńczy tembr głosu.

— Nastraszyłem was, co? — Chris uśmiechnął się szelmowsko. —Myśleliście, że to dawno 

zmarły pirat z wami rozmawia.

— Mnie jedynie zaskoczyłeś — poprawił go Jupiter. — Chociaż rzeczywiście nastraszyłeś 

Pete’a i Boba.

Dwaj detektywi mieli zakłopotane miny.
— Przestraszyłeś nie mnie, tylko moje nogi — powiedział Bob. — Dopóki nie zaczęły biec, 

nie miałem pojęcia, że chcą uciekać.

— Ze mną było podobnie — dodał Pete. — Kiedy jakaś czaszka zaczyna gadać, moje nogi 

niezależnie ode mnie wolą być całkiem gdzie indziej.

- Świetny dowcip! — Chris nadal promieniał radością. — Ale chyba się nie wściekacie. 

Żartowałem tylko.

— Nie wściekamy się. Mieliśmy zamiar tobą porozmawiać. Wyjdźmy na powietrze.
Trzej chłopcy poszli za Jupiterem na zewnątrz jaskini przystanęli, opierając się plecami o 

skalną ścianę.

— Jak się tu znalazłeś? — spytał Chrisa Pierwszy Detektyw. — To znaczy w grocie, i w 

ogóle?

—   Po   prostu   żeglowałem   i   zobaczyłem,   że   dopływacie   łodzią   do   pomostu   —   zaczął 

wyjaśniać chłopiec. — Opłynąłem wyspę i zepchnąłem swoją łódkę na plażę. Prześliznąłem się 
między drzewami i zauważyłem was przy starej karuzeli. Usłyszałem, że zamierzacie zwiedzić 
grotę.   Znam   skrót,   którym   można   do   niej   dotrzeć,   więc   zjawiłem   się   przed   wami.   Potem 
przyszedł mi do głowy pomysł  ze starą czaszką. Wiedziałem, że leży na jednej ze skalnych 
półek. Wspiąłem się tam, ukryłem w niszy i czekałem na was.

— To wyjaśniała wszystko, ale Bob pragnął się dowiedzieć, dlaczego Chris się ukrywał. 

Dlaczego nie przywitał się wcześniej, kiedy byli w obozie?

— Z powodu strażnika — odparł po prostu młody Grek. — Ten Tom Farraday zawsze mnie 

przegania. Każdy to robi.

background image

Z twarzy chłopca zniknął promienny uśmiech.
—   Mam   złą   opinię   w   miasteczku   —   powiedział   wolno.   —   Ludzie   uważają   mnie   za 

złodzieja, bo jesteśmy biedni, ja i ojciec. I obcy. W miasteczku jest wielu złych ludzi i to oni 
kradną różne rzeczy, a potem zwalają winę na mnie. Mały grecki złodziejaszek, mówią. Ale ja 
nigdy niczego nie ukradłem.

Trzej przyjaciele wierzyli mu bez zastrzeżeń. Wiedzieli, że właśnie przybyszów z obcych 

krajów najchętniej oskarża się o wszystko co najgorsze.

— Nie wątpimy w twoja uczciwość — powiedział Pete. — Jedno nas tylko ciekawi w jaki 

sposób tak szybko nas odnalazłeś zeszłej nocy?

— Ach, o to chodzi. — Chris znowu się uśmiechał. —- Pracuję w takim lokaliku o nazwie 

Tawerna Billa. Za dziesięć dolarów dziennie sprzątam, zmywam naczynia i robię, co tam jeszcze 
mi każą. Dzięki tym zarobkom jakoś żyjemy. Pan Bill to dobry człowiek.

—   Dziesięć   dolarów   dziennie!   —   krzyknął   Bob.   —   Jak   można   przeżyć   za   tak   nędzne 

pieniądze?

— Mieszkamy  w  starej, opuszczonej   rybackiej  chacie  i  dzięki   temu  nie  musimy  płacić 

czynszu — wyjaśnił rzeczowo Chris. — Jemy groch i suchy chleb. Często łowię ryby. Bieda w 
tym, że ojciec jest chory. Powinien się dobrze odżywiać. Dlatego w każdej wolnej chwili szukam 
złota. Pewnie jestem naiwnym głupkiem. Na dnie zatoki leży prawdziwy skarb. Ale jaką szansę 
ma Chris Markos, by go znaleźć?

— Taką samą, jak każdy — odparł Pete. — Miałeś nam powiedzieć, skąd wiedziałeś, gdzie 

nas szukać.

—   Prawda.   Wczoraj   zmywałem   naczynia   i   naraz   usłyszałem,   jak   dwóch   mężczyzn 

rozmawia w kabinie telefonicznej. Jeden mówił: „Trzech młodych detektywów, tak? Oj, zrobię 
ja im niespodziankę. Prędzej mi kaktus na dłoni wyrośnie, nim o niej zapomną!” Potem obaj 
rozmówcy ryknęli śmiechem.

Jupiter w zamyśleniu skubał wargę.
—   Słuchaj,   Chris,   czy   ten   mężczyzna   wypowiedział   słowo   „dłoń”   z   jakąś   szczególną 

emfazą? — spytał.

—   Jupiterowi   chodzi   o   to,   czy   powiedział   to   w   jakiś   specjalny   sposób   —   wyjaśnił 

zdziwionemu Grekowi Bob.

— Ach tak, jasne! — zawołał Chris. — Głośniej i dobitniej niż inne lawa. Kiedy więc 

usłyszałem, że zaginęli trzej chłopcy, zacząłem rozważać, gdzie porywacz mógłby ich ukryć. I 
przypomniałem sobie, w jaki śmieszny sposób ten mężczyzna powiedział o dłoni.

—   I   wydedukowałeś,   że   chodziło   mu   o   wyspę,   która   nazywa   się   Dłoń!   —   zawołał 

podniecony Jupiter.

— Właśnie tak. Tuż po sztormie wsiadłem na łódkę i pożeglowałem. No i znalazłem was 

tam, gdzie się spodziewałem. Tylko, że teraz ludzie z filmu myślą, że miałem coś wspólnego z 
waszym   zniknięciem.   Nikt   nie   wierzy   w   moje   dobre   chęci.   —   Twarz   Chrisa   znowu   się 
zachmurzyła.

— My wierzymy — oznajmił Bob.
— Skoro tak, to coś wam pokażę.
Sięgnął pod sweter i wyciągnął mały woreczek z dobrze impregnowanej skóry. Rozluźnił 

jego wiązania.

— Wyciągnijcie ręce — powiedział. — Zamknijcie oczy i nie patrzcie, dopóki wam nie 

pozwolę.

Posłusznie zrobili to, o co ich prosił. Na dłoni każdego z Trzech Detektywów wylądowało 

background image

coś ciężkiego. Kiedy otworzyli oczy, zobaczyli, że są to starezłote monety.

Bob obejrzał uważnie zniszczony, lecz ciągle błyszczący pieniążek.
Pochodzi z tysiąc sześćset piętnastego roku! — zawołał.
—   Hiszpańskie   dublony   —   powiedział   Jupiter.   Jego   oczy   lśniły   podnieceniem.   — 

Prawdziwy piracki skarb.

— Ale numer — odezwał się Pete z pełnym podziwu szacunkiem. —Gdzie je znalazłeś?
— W wodzie. Tuż przy brzegu. W zatoce jest dużo monet. Jednouchy dawno temu wyrzucił 

je za burtę. Leżą porozsypywane na dnie. Niełatwo na jakąś trafić. Ciągle nurkuję. Jedną sztukę 
znalazłem na drugim końcu Wyspy Szkieletów, blisko wraku takiego ładnego jachtu. Ale w 
pewnej niewielkiej zatoczce udało mi się znaleźć dwie naraz i być może...

— Ej, ty! Chris. Co tu porabiasz! — Czyjś podniesiony głos przerwał opowieść młodego 

Greka.

Zaskoczeni chłopcy spojrzeli przed siebie. Na wzgórze, sapiąc i dysząc, wspinał się Tom 

Farraday. Ten zwykle przyjaźnie nastawiony do wszystkich strażnik miał twarz pociemniałą ze 
złości.

— Ostrzegałem, że jeśli cię jeszcze kiedyś przyłapię, jak się tu kręcisz, spuszczę ci tęgie 

lanie! — krzyknął. — Moim obowiązkiem jest...

Przerwał. Chłopcy odwrócili się i spojrzeli w tę samą stronę, co strażnik. Chris Markos 

zniknął za skalnym załomem, bezszelestnie jak cień.

background image

ROZDZIAŁ 7

Pod wodą czyha niebezpieczeństwo

—   Czego   chciał   ten   szczeniak?   —   dopytywał   się   Tom   Farraday.   —   Po   co   was   tu 

przyprowadził?

— Właściwie nic nie chciał  — odparł Jupiter. — I wcale nas nie przyprowadził.  Sami 

przyszliśmy, by zajrzeć do groty.

— Muszę was uprzedzić, że to nieciekawy chłopak. Dotychczas nikt go nie przyłapał na 

kradzieży tylko dlatego, że jest na to za sprytny. Posłuchajcie mojej rady i trzymajcie się od 
niego z daleka. No, chodźmy już. Jeff Morton wrócił i chce z wami trochę ponurkować.

W drodze do obozu Tom znowu zachowywał się przyjaźnie.
— Na pewno mieliście nadzieję, że znajdziecie w grocie jakiś skarb — powiedział. — Nic 

tam nie ma i nigdy nie było. To, co zostało, leży na dnie zatoki. Czasem morze wyrzuca na plażę 
jakieś pojedyncze monety, ale ludziom nawet nie chce się ich szukać, gdyż zbyt rzadko się to 
zdarza.

Zachichotał.
— Diabeł morski nieczęsto zwraca to, co już wziął. Wiecie o tym, że zaledwie dziesięć lat 

temu położył łapę na stu tysiącach czystej żywej gotówki? Tak, moi drodzy, zabrał ją i trzyma. I 
przez te sto tysięcy dolarów zostałem kaleką i mogę pracować tylko dorywczo.

Zademonstrował chłopcom swą sztywną lewą rękę. Trzej Detektywi  zaczęli natarczywie 

domagać się dalszego ciągu historii i Tom chętnie wszystko opowiedział.

—   Niegdyś   pracowałem   dla   firmy   trudniącej   się   przewozem   pieniędzy,   jako   strażnik 

opancerzonej   furgonetki.   Do   jej   zadań   należało   między   innymi   pobieranie   gotówki   z 
miejscowych banków i dostarczanie jej do narodowego banku w Melville.

Zawsze wszystko przebiegało bez zakłóceń i nikomu nie przyszłoby do głowy, że cokolwiek 

mogłoby się wydarzyć. Trasy i terminy przewożenia pieniędzy nigdy się nie powtarzały. Ów 
feralny dzień niczym się nie różnił od pozostałych.

Tom opowiedział, że zatrzymali się wtedy wraz z kierowcą obok banku w Fishingport, by 

wziąć z niego pieniądze. Po dokonaniu operacji zaparkowali opancerzony samochód i poszli coś 
zjeść. Oczywiście wóz był szczelnie zamknięty i w dodatku usiedli w takim miejscu, że przez 
cały czas mieli go na oku.

Kiedy jednak strażnik i kierowca opuścili restaurację, z jakiegoś starego grata wysiedli dwaj 

zamaskowani   mężczyźni   i   strzelili   do   kierowcy,   raniąc   go   w   nogę.   Tom   rzucił   się   na 
napastników, ale uderzyli go w głowę i ramię lufą pistoletu tak mocno, że stracił przytomność. 
Potem wyciągnęli mu z kieszeni kluczyki do opancerzonej furgonetki. Zamierzali nią odjechać. 
Jednak komendant policji Nostigon i  któryś  z jego podwładnych, patrolujący ulice, usłyszeli 
strzały. Nadbiegli na tyle szybko, że udało im się poczęstować kulkami przestępców, kiedy ci 
wsiadali   do   furgonetki.   Jednego   z   nich   ranili   w   ramię.   Mimo   to   rabusie   zdążyli   odjechać 
skradzionym samochodem.

Oczywiście alarm w banku natychmiast się uruchomił. Wszystkie sąsiednie ulice zostały 

zablokowane. O zmroku znaleziono poplamioną krwią furgonetkę w opuszczonym  hangarze, 
gdzie   przechowywano   łódki,   kilkanaście   kilometrów   od   miasteczka.   Stało   się   oczywiste,   że 
złodzieje wraz z łupem uciekli drogą wodną.

Nocą patrol straży przybrzeżnej zauważył starą motorówkę dryfującą bezradnie po zatoce. 

background image

Kiedy strażnicy zbliżyli się do niej, zobaczyli dwóch mężczyzn, którzy wyrzucali za burtę jakieś 
pakunki. Błyskawicznie poszły na dno.

Załoga patrolu dostała się na pokład motorówki. Znajdujący się na niej mężczyźni, Bill i Jim 

Ballingerowie, poddali się. Silnik nie działał, a Jim miał kulę w ramieniu.

Przestępcy zostali, więc pojmani, lecz ani wtedy, ani później nie znaleziono nawet grosza ze 

zrabowanych pieniędzy.

— Złodzieje zrobili to samo, co setki lat temu uczynił Jednouchy, kiedy Anglicy deptali mu 

po piętach: wyrzucili za burtę worek z łupem. Poszedł na dno, zapadł się w piachu i nikt nie 
mógł go znaleźć. Papierowe pieniądze szybko zbutwiały w wodzie.

— Ojej, ale miał pan przeżycie! — zawołał Pete. — Czy Ballingerowie poszli do więzienia?
—  Oczywiście  —  odparł strażnik.  —  W ramieniu jednego z przestępców tkwiła kula z 

pistoletu   komendanta   Nostigona.   Wydobyto  ją  i   stała   się   koronnym   dowodem   przeciwko 
rabusiom. Nie mieli szans, by się wybronić. Dostali po dwadzieścia lat. Za dobre sprawowanie 
zmniejszono im wyrok do dziesięciu. Kilka tygodni temu właśnie wyszli na wolność. Chciałbym 
się im odpłacić za moje kalectwo — dodał Tom z zaciętością w głosie. — Od czasu wypadku 
lewa ręka stała się bezużyteczna i nie mogę normalnie pracować.

Rozmawiając, Tom Farraday i chłopcy dotarli do obozu. Ojciec Pete’a i Jeff Morton stali na 

pomoście i ładowali jakiś sprzęt do motorówki. Pan Crenshaw wyprostował się i przeciągnął.

—  Cześć,   chłopcy  —  powitał   Trzech   Detektywów.  —  Jeff   zamierza   sprawdzić   wasze 

umiejętności.  Na razie będziecie  nurkować bez kombinezonów, jedynie  z lekkimi  aparatami 
tlenowymi. Jeff wszystko wam objaśni. Jest doskonałym płetwonurkiem. Będziecie mieli okazję 
wypróbować najnowocześniejszy sprzęt, którym dysponujemy.

Pan Crenshaw odszedł. Trzej przyjaciele wsiedli do szerokiej, przestronnej motorówki.
— No dobra, chłopaki to, co umiecie? — spytał Jeff.
Pete opowiedziało lekcjach, które pobierali na basenie w Rocky Beach. Oswoili się podczas 

nich z oddychaniem przez fajkę. Tuż przed ich przylotem na Wschodnie Wybrzeże instruktor 
sprawdził, czy potrafią nurkować z aparatami tlenowymi.  A potem otrzymali  pozwolenie na 
uprawianie płetwonurkowania.

— Teoretycznie całkiem nieźle — powiedział Jeff i uśmiechem dodał chłopcom odwagi. — 

Zobaczmy, jak to wygląda w praktyce.

Uruchomił silnik i motorówka szybko pomknęła w głąb zatoki. Jeff rzucił kotwicę w pobliżu 

małej, żółtej boi.

— Pod nami na dnie spoczywa wrak — poinformował chłopców. — Ale nie żadnego statku 

przewożącego skarby — zastrzegł się szybko. — Stara hiszpańska jednostka już dawno uległaby 
rozkładowi   w  tych  wodach.   Kilka   lat   temu   zatonął   podczas   sztormu   mały   jacht.   Leży   na 
głębokości około ośmiu metrów, więc spokojnie możemy zejść do niego, nie troszcząc się o 
kłopoty z ciśnieniem.

Jeff sprawdził, czy chłopcy dobrze nałożyli maski oraz płetwy. Poprawił to i owo, a potem z 

dobrze zaopatrzonej szafki wyjął butle z tlenem, rurki oddechowe i obciążone ciężarkami pasy.

—  To   najnowszy,   dobrze   wypróbowany   sprzęt.   Nie   musimy   wkładać   kombinezonów 

piankowych, ponieważ woda jest ciepła. Nałóż kąpielówki, Bob. Zejdziesz ze mną pod wodę 
jako pierwszy. Pamiętaj, że przez cały czas musimy trzymać się razem.

Pozostali chłopcy również wciągnęli spodenki kąpielowe, a Bob ostrożnie nałożył sprzęt, 

który dostał od Jeffa. Na samym końcu przypiął obciążony pas. Zdjęcie go umożliwiłoby w razie 
potrzeby szybkie wydostanie się na powierzchnię.

Jeff jeszcze raz uważnie przyjrzał się chłopcu, pokiwał głową z aprobatą i po specjalnych 

background image

schodkach zszedł do wody,  Bob tuż za nim. Już w wodzie wykonał kilka szybkich ruchów 
stopami, do których miał przymocowane płetwy, i ostro zanurkował. Lubił pływanie. Od kiedy 
jako mały chłopiec złamał nogę i musiał wykonywać różne ćwiczenia rehabilitacyjne w wodzie, 
poważnie   zajął   się   tym   sportem.   Teraz   pływał   jak   ryba   i   nie   miał   żadnych   trudności   z 
oddychaniem. W podwodnym świecie czuł się wspaniale.

Na dnie zamajaczył  jakiś ciemny kształt. Był  to wrak zatopionego jachtu i Bob wraz z 

Jeff’em wolno podpłynął do niego.

Jacht leżał na boku, w kadłubie w pobliżu dziobu miał potężną dziurę. Pokryty był grubą 

warstwą wodorostów. Wokół roiły się stada malutkich rybek.

Jeff płynął   dalej, Bob  za  nim,   wykonując,   tak  jak go  uczono,  jedynie  oszczędne   ruchy 

nogami. Jeff z wdziękiem przewinął się ponad rufą zatopionej jednostki.

Bob   zatrzymał   się   na   chwilę,   gdyż   jego   uwagę   przyciągnęły   dwa   ogromne   homary. 

Podpłynął bliżej nich.

Nagle poczuł gwałtowne szarpnięcie. Coś chwyciło go mocno za prawą nogę w kostce.

background image

ROZDZIAŁ 8

Tylko nikomu nie mów!

Po raz pierwszy Bob miał kłopoty podczas nurkowania. Wpadł w popłoch i gwałtownie 

szarpnął   nogą,   żeby   ją   uwolnić.   Uścisk   na   kostce   jeszcze   się   wzmocnił.   Chłopiec   mógłby 
przysiąc, że coś ciągnie go do tyłu.

Oszalały ze strachu odwrócił się, żeby zobaczyć, co go tak trzyma, i niechcący zahaczył 

ręką o maskę na twarzy. W tym momencie przestał cokolwiek widzieć. Maska zaparowała, a 
Bob nie mógł sobie przypomnieć, jak należy ją oczyścić.

Nagle   coś   schwyciło   go   za   ramię.   Potwór   morski,   przemknęło   chłopcu   przez   głowę. 

Usłyszał trzy lekkie stuknięcia w butlę z tlenem. Zrozumiał, że to nie potwór, lecz Jeff Morton, 
który przybył na ratunek. Poklepał lekko Boba po plecach, żeby go uspokoić. Chłopiec pomału 
odzyskiwał równowagę, przestał się szarpać. Poczuł też, że nic nie ciągnie go za nogę. Nadal 
jednak była uwięziona.

Starając się oddychać spokojnie, odwrócił głowę w prawo, chwycił z lewej strony brzeg 

maski   i   lekko   ją   odchylił,   a   potem   odetchnął   przez   nos.   Dzięki   temu   wypchnął   z   maski 
powietrze, a wraz z nim wodę. Znowu zaczął widzieć.

Najpierw zobaczył Jeffa Mortona, który potrząsał głową i coś pokazywał. Bob spojrzał we 

wskazanym  kierunku i już wiedział, jakie to tajemnicze monstrum trzymało go za nogę. Po 
prostu zahaczył nią o pętlę na jednej z lin, zwisających z jachtu!

Zgiął się wpół i uwolnił nogę z pułapki. Zły sam na siebie, że wpadł w panikę, podpłynął 

parę metrów do przodu i czekał na Jeffa, pewien, że ten natychmiast każe mu wypływać na 
powierzchnię.   Jeff jednak zasygnalizował,   że  wszystko   jest  w porządku,  więc  kontynuowali 
podwodną eskapadę. Jeff znowu płynął pierwszy, a Bob za nim. Tym razem uważał, by trzymać 
się z dala od wraku. Przepłynęli od rufy do dziobu, potem okrążyli  jacht. Towarzyszyły im 
stadka ryb, które wcale nie bały się ludzi.

Bob zobaczył, że wiele homarów znalazło schronienie pod kadłubem zatopionego jachtu. 

Pożałował, że nie wziął ze sobą pułapki. Pewnie udałoby mu się złapać jednego albo dwa.

Pływali tak długo, aż Bob całkiem się uspokoił i zaczął dobrze się bawić. Wtedy Jeff dał 

sygnał   do   powrotu.   Powoli   zaczęli   unosić   się   ku   górze.   Zobaczyli   spód   zakotwiczonej 
motorówki. Po chwili znaleźli się obok niej i wynurzyli na powierzchnię. Ich zasłonięte maskami 
twarze przypominały pyski jakichś dziwnych morskich stworów.

Jeff podpłynął do stopni umocowanych na burcie i wspiął się na pokład. Potem to samo 

zrobił Bob.

— Jak było? — spytał podniecony Pete, pomagając koledze wejść do łódki.
— Nie najlepiej — przyznał chłopiec. — Zaplątałem się w linę i spanikowałem.
Jeff przyznał sucho, że Bob niezbyt się popisał. Wygłosił krótki wykład na temat tego, czym 

grozi nadmierne zbliżanie się do szczątków zatopionych jednostek. Dodał jeszcze, że najgorsze, 
co może zrobić płetwonurek w nieoczekiwanej sytuacji, to stracić głowę. Potem głos mu nieco 
złagodniał. Uśmiechnął się nawet.

— Może i dobrze, że stało się to teraz  — powiedział.  — Bob otrzymał  niegroźną, ale 

pożyteczną   nauczkę.   Szybko   przyszedł   do   siebie   i   jestem   pewien,   że   następnym   razem   w 
podobnej sytuacji zachowa spokój. Pete, teraz twoja kolej.

Drugi Detektyw szybko się przygotował i po chwili obaj płetwonurkowie zeszli pod wodę, 

background image

zostawiając Jupitera i Boba samych w motorówce łagodnie podskakującej na falach.

Bob   zdradził   przyjacielowi   więcej   szczegółów   dotyczących   niedawnego   zdarzenia   i   na 

zakończenie dodał:

— Myślę, że podczas kolejnego nurkowania będę bardziej pewny siebie. Teraz już wiem, że 

w razie awarii należy zachować spokój. Wtedy łatwiej jest sobie ze wszystkim poradzić.

Jupiter zamierzał coś odpowiedzieć, kiedy usłyszeli, że ktoś ich nawołuje. Około stu metrów 

przed dziobem zobaczyli małą żaglówkę, należącą do Chrisa Markosa. Kiedy już się zbliżyła do 
motorówki, Chris ustawił ją w linii wiatru, zrzucił żagiel i uśmiechnął się wesoło do nowych 
znajomych.

— Podejrzewam, że ten Tom Farraday naopowiadał wam o mnie różnych złych rzeczy. — 

Uśmiech znikł z mocno opalonej twarzy Chrisa. — Mam nadzieję, że mu nie uwierzyliście.

— Nie — odparł zdecydowanie Bob. — Naszym zdaniem jesteś w porządku, Chris.
— Miło mi to słyszeć — oświadczył. Przechylił się i chwycił za burtę motorówki, by za 

bardzo się od niej nie oddalić. Tęsknym spojrzeniem obrzucił różnorodny sprzęt do nurkowania, 
który  leżał   porozkładany na  pokładzie,   ale  nie  dał  po  sobie   poznać,  że  zrobił  na  nim  duże 
wrażenie.

—   Potrzebujecie   tyle   tego,   żeby   dopłynąć   do   zatopionego   jachtu?   —zapytał   z 

lekceważeniem. — Ja mogę zejść na tę głębokość bez żadnego aparatu.

—   Czy   to   prawda,   że   greccy   poławiacze   gąbek   mogą   nurkować   na   głębokość   ponad 

trzydziestu metrów bez żadnych aparatów tlenowych? —spytał Bob.

— Jasne — odparł chełpliwym tonem Chris. — Kiedy mój ojciec był młody, nurkował na 

głębokość sześćdziesięciu metrów jedynie z kamieniem doczepionym do pasa, by szybciej zejść 
na dno, i liną, za pomocą której wyciągał się na powierzchnię. Mógł przebywać pod wodą pełne 
trzy minuty bez oddychania.

Chris nachmurzył się.
— Jednak zbyt długo pracował i teraz choruje. Ale pewnego dnia znajdę skarb, zabiorę ojca 

do domu, kupię w Grecji niewielką łódkę i sam zostanę rybakiem.

Na twarzy chłopca znowu zagościł uśmiech.
— Muszę się spieszyć i mieć oczy szeroko otwarte, jeśli chcę znaleźć skarb. — Zawahał się, 

po czym dodał: — Chcecie się jutro wybrać ze mną na poszukiwania? Będzie niezła zabawa, 
nawet jeśli niczego nie znajdziemy.

— Jasne! — zawołał Bob. — Oczywiście, jeśli tu nie będziemy potrzebni — zastrzegł się 

natychmiast.

— Być może trzeba będzie popracować dla filmu albo ćwiczyć nurkowanie — wyjaśnił 

Jupiter.

Kichnął potężnie raz i drugi. Popatrzył ze zdziwieniem na kolegów. Oni też mieli zdumione 

miny.

— Czyżbyś się przeziębił, Jupe? — zaniepokoił się Bob.
— Nigdy nie nurkuj z katarem — ostrzegł Chris. — Będą cię strasznie bolały uszy. No to na 

razie, chłopaki. Bardzo się spieszę. Do zobaczenia jutro.

Odepchnął się od burty motorówki, postawił żagiel i już po chwili jego niewielki jachcik 

mknął po zalanych słońcem wodach zatoki.

W kilka minut później Pete z Jeffem Mortonem wynurzyli się na powierzchnię i wspięli się 

na pokład motorówki. Pete zdjął sprzęt do nurkowania i uśmiechnął się szeroko.

— To było niesamowite — powiedział. — Miałem trochę kłopotów z zatkanymi uszami, ale 

kilka razy przełknąłem ślinę i wszystko wróciło do normy. Teraz twoja kolej, Jupe.

background image

Pierwszy   Detektyw   szykował   się   do   nurkowania   z   mniejszym   entuzjazmem   niż   jego 

przyjaciele. Nie był zbyt wysportowany i chociaż dobrze pływał, nie przepadał za tym. Kiedy 
był już gotów i Jeff Morton sprawdził, czy wszystko jest w porządku, obaj przewinęli się przez 
burtę i zniknęli pod wodą.

— Bob! — zawołał wtedy podniecony Pete. — Zgadnij, co się stało?
— Co takiego?
— Chyba na coś trafiłem.  Zbieraliśmy się już do wypłynięcia na powierzchnię i wtedy 

wpadł mi w oko jakiś błyszczący przedmiot,  który leżał w piasku około dwóch metrów od 
zatopionego jachtu. Założę się, że to był złoty dublon. Jeśli znowu zejdziemy na dno, postaram 
się go odnaleźć.

— Jesteś pewien?
— Nie całkiem. Po prostu ujrzałem w przelocie coś, co lśniło. Ale w świetle tej historii o 

rozrzuconym na dnie skarbie...

Bob nie zdążył  nic powiedzieć, bo na powierzchni wody pojawiły się dwie głowy. Jeff 

Morton i Jupiter już wracali. Tak naprawdę to Jeff holował Pierwszego Detektywa, który płynął 
na ślepo, gdyż przekręcona maska odsłaniała mu część twarzy.

— Co się stało? — zapytał Bob.
— Nic groźnego — odparł Jeff. — Jupiter poluzował maskę. Nie wiem, jak to zrobił, ale 

zeszliśmy jeszcze niezbyt głęboko i na szczęście nie zgubił rurki oddechowej.

Obaj płetwonurkowie wspięli się na pokład. Jupiter miał bardzo nieszczęśliwą minę.
— Kiedy płynęliśmy w dół, rozbolały mnie uszy — powiedział. — Usiłowałem przełknąć 

ślinę,   by   wyrównać   ciśnienie.   Potem   poczułem,   że   kręci   mnie   w   nosie.   Wyjąłem   ustnik   i 
trzymałem go w ręku, ale musiałem przesunąć maskę, by móc kichnąć, i nie umiałem potem 
dobrze jej nałożyć... Krótko mówiąc, nie popisałem się — zakończył ponurym tonem.

Znowu kichnął.
— Łapie cię przeziębienie — powiedział surowo Jeff. — Nie powinieneś był dziś nurkować. 

Całe szczęście, że zeszliśmy w głąb tylko na kilka metrów. W ciągu najbliższych dni nici z 
nurkowania, mój chłopcze.

— Tak, proszę pana — zgodził się pokornie Jupiter. — Chyba zaszkodziła mi klimatyzacja 

w samolocie, no i ten pobyt na wyspie podczas burzy.

— Nigdy nie należy nurkować, gdy zdrowie chociaż trochę szwankuje — wyjaśnił Jeff. — 

Zwłaszcza, gdy dokucza katar czy kaszel. No cóż, będę nadal ćwiczyć z Bobem i Pete’em, ale 
jeśli was wszystkich rozłoży choroba, będziemy musieli trochę zmienić plany.

Przez   kilka   następnych   godzin   Bob   i   Pete   na   zmianę   schodzili   z   Jeffem   pod   wodę   i 

pozostawali w głębinach coraz dłużej. Pod koniec dnia czuli się znużeni i wyczerpani, ale nabrali 
pewności, że poradzą sobie z każdym prostym zadaniem podwodnym, którego może wymagać 
od nich ekipa filmowa.

Bob   za   każdym   razem   uważnie   się   rozglądał   pod   wodą,   wypatrując   błyszczącego 

przedmiotu,   o   którym   wspomniał   Pete.   Niczego   jednak   nie   zauważył.   Pete   natomiast, 
wypływając po raz ostatni tego dnia na powierzchnię, trzymał dłoń mocno zaciśniętą. Wgramolił 
się na pokład i pospiesznie zdjął maskę i wyjął ustnik.

— Patrzcie! — zawołał z triumfem.
— Dobry Boże! — krzyknął Jeff. — To dublon. — Uważnie obejrzał monetę. — Tysiąc 

siedemset dwunasty rok, Hiszpania. Wszystko się zgadza. Najważniejsze, aby nikt więcej się nie 
dowiedział o twoim odkryciu. Oczywiście, oprócz pana Crenshawa.

— Dlaczego? — spytał zdziwiony Pete. — Sądzi pan, że ktoś usiłowałby pozbawić mnie 

background image

zdobyczy?

— Nie, masz do niej prawo. Znalazłeś monetę na dnie otwartego morza. Jednakże tutejsi 

ludzie mają bzika na punkcie skarbu. W głębi duszy są przekonani, że na Wyspie Szkieletów nie 
ma   żadnego   złota,   ale   jeśli   usłyszą   choćby   wzmiankę   o   tym,   że   ktoś   cokolwiek   znalazł, 
natychmiast zaroi się tu od poszukiwaczy skarbów i wtedy już nigdy nie skończymy naszego 
filmu!

background image

ROZDZIAŁ 9

Pani Barton nabiera podejrzeń

Tego wieczoru chłopcy wcześnie  położyli  się do łóżek. Bob i Pete byli  wyczerpani  po 

męczącym dniu nurkowania, a Jupiter czuł się słabo z powodu przeziębienia.

Przedtem   zjedli   kolację   wspólnie   z   ojcem   Pete’a,   który   odwiedził   ich   w   pensjonacie. 

Martwił się brakiem postępu prac na Wyspie Szkieletów.

— Opowieść o zjawie z karuzeli krąży po całym miasteczku! — zawołał ze złością. — Tom 

Farraday powtarza ludziom w kółko, co rzeczywiście się zdarzyło, ale wolą wierzyć w ducha, 
prawda ich nie obchodzi. No nic, jakoś damy sobie radę. Zobaczymy się jutro rano, chłopcy. 
Teraz muszę już iść. Zgłosiło się kilku nowych cieśli i trzeba ich przygotować do pracy.

Po wyjściu pana Crenshawa trzej przyjaciele udali się do swojego pokoju, gdzie ponownie 

obejrzeli złoty dublon. Podniecała ich myśl, że trzymają w rękach cząstkę pirackiego skarbu. Nie 
przeszkadzała   im   nawet   świadomość,   że   być   może   niczego   więcej   nie   znajdą.   Potem   Pete 
schował monetę pod poduszkę i chłopcy położyli się spać.

Spali mocno, dopóki pani Barton nie zaprosiła ich na śniadanie.
— Chodźcie jeść, kawalerzy! — zawołała głośno. — Pete, twój tata przyszedł. Chce się z 

wami zobaczyć, zanim ruszy do pracy.

Chłopcy szybko się ubrali i pospieszyli na dół. Pan Crenshaw czekał. Widać było, że się 

niecierpliwi.

— Dzisiaj sami musicie się sobą zająć — powiedział na dzień dobry. — Przychodzi kilku 

robotników, więc przez cały dzień będę bardzo zajęty. I na razie nie ma mowy o nurkowaniu. 
Zresztą i tak Jeff uprzedził mnie, że jesteś przeziębiony, Jupiterze, i w ciągu najbliższych dni nie 
możesz nurkować.

— Tak, proszę pana — potwierdził Jupiter i kichnął głośno. — Przepraszam. — Wysmarkał 

nos, który był czerwony jak pomidor. — To nie moja wina.

— Oczywiście, że nie. — Pan Crenshaw położył dłoń na czole chłopca, zajrzał mu do gardła 

i polecił, by przez dzień lub dwa bardzo się oszczędzał. — Na wszelki wypadek idź do lekarza. 
Jest   tu   taki   jeden,   nazywa   się   Wilbur.   Świetny   facet.   Właśnie   on   jest   właścicielem   Wyspy 
Szkieletów. Jedzcie śniadanie, a ja zadzwonię do niego.

Chłopcy   usiedli   przy   stole   w   jadalni,   tymczasem   pani   Barton   krzątała   się   po   kuchni   i 

smażyła naleśniki. Pan Crenshaw poszedł zatelefonować i po chwili wrócił z wiadomością, że 
doktor Wilbur zbada Jupitera i prosi, żeby zjawił się on w porze obiadu, gdyż wtedy znajdzie dla 
niego   trochę   czasu.   Ojciec   Pete’a   napisał   na   kartce   adres   doktora   i   w   pośpiechu   opuścił 
pensjonat.

—   Niedobrze,   że   się   rozłożyłeś,   Jupe   —   ubolewał   Pete.   —   Przyszło   mi   do   głowy,   że 

moglibyśmy wypożyczyć motorówkę i popłynąć na poszukiwania.

— Poleżę trochę i porozmyślam — odparł Jupiter z dzielną miną. —A jest o czym. Na 

przykład o tajemnicy Wyspy Szkieletów. Czuję ją przez skórę, ale za nic nie mogę pojąć, o co 
chodzi.

—   Wyspa   Szkieletów!   —   zawołała   pani   Barton,   wchodząc   do   jadalni   z   nową   porcją 

naleśników. — To przerażające miejsce. Czy wiecie, że przedostatniej nocy znowu widziano tam 
ducha jeżdżącego na karuzeli?

—   Tak,   proszę   pani   —   odparł   Jupiter.   —   Ale   to   zjawisko   da   się   wyjaśnić   w   sposób 

background image

naturalny.

Chłopiec opowiedział właścicielce pensjonatu, co naprawdę zaszło.
—  Może   i   tak   było   —  zgodziła   się   starsza   pani,   ale   nie   wyglądała   na   przekonaną.   — 

Wszyscy jednak opowiadają o duchu, a moim zdaniem nie ma dymu bez ognia.

Po tych słowach opuściła jadalnię. Jupiter westchnął.
—   Pani   Barton   jest   najlepszym   przykładem   na   to,   jak   trudno   jest   przekonać   ludzi,   by 

przestali wierzyć w to, do czego się przywiązali.

Usłyszeli pukanie w szybę. Odwrócili się i zobaczyli w oknie uśmiechniętą twarz.
— Chris! — zawołał Bob i pobiegł do drzwi w przedpokoju.
—   Znowu   ruszam   na   poszukiwania   —   powiedział   młody   Grek.   —Chcecie   się   ze   mną 

zabrać?

— Jeszcze jak! — potwierdził Bob. — To znaczy ja i Pete. Jupiter ma paskudny katar.
— Szkoda — powiedział Chris. — Ale i tak moja łódeczka jest za mała dla czterech osób. 

Czekam na was w porcie. Weźcie kąpielówki.

Chris oddalił się szybkim krokiem, a Bob poszedł powiedzieć przyjaciołom, czego chciał ich 

nowy znajomy.

— Wspaniale  się składa! — Pete bardzo się ucieszył  z nowiny.  — Może znajdę drugi 

dublon. Chodźmy na górę po kąpielówki.

— Dobrze — powiedział Bob. — Żałuje, że nie możesz płynąć z nami — zwrócił się do 

Jupitera.

Na twarzy Pierwszego Detektywa malował się wielki smutek. Widać było, że wcale nie ma 

ochoty zostawać sam w domu.

— Nie mogę, to nie mogę — powiedział jednak ze stoickim spokojem. — Zbierajcie się i do 

zobaczenia.

— Wrócimy w południe.
Bob i Pete  poszli  do sypialni  po spodenki kąpielowe,  a potem  wybiegli  z pensjonatu  i 

popędzili do portu, gdzie przy zapadającym się pomoście stała zacumowana żaglówka Chrisa. 
Wsiedli do niej i wyruszyli na poszukiwanie skarbu piratów.

Kiedy Jupiter został sam, kilka razy westchnął głęboko, a potem postanowił jak najlepiej 

wykorzystać   zaistniałą   sytuację   i   poszedł   na   górę,   by   jeszcze   raz   przejrzeć   notatki   Boba   i 
artykuły dotyczące Wyspy Szkieletów.

W sypialni krzątała się pani Barton. Akurat ścieliła łóżka.
— Pomyślałam, że wpadnę tu i posprzątam, kiedy wy jecie — wyjaśniła. — Właśnie...
Uniosła poduszkę na łóżku Pete’a i zobaczyła dublon.
— Na Boga, co to?
Wzięła do ręki pieniążek.
— Dobry Boże, toż to stara hiszpańska moneta! Prawdziwy skarb! —zawołała.
Popatrzyła na Jupitera szeroko otwartymi oczami.
— Znaleźliście to wczoraj na Wyspie Szkieletów, prawda?
— Pete znalazł — uściślił Jupiter.
Przypomniał sobie ostrzeżenie Jeffa Mortona, żeby nikogo nie informować o znalezisku. 

Jednakże teraz wyszło szydło z worka.

— Co prawda w morzu, nie na wyspie. Dość daleko od niej — dodał.
—   No,   no,   patrzcie   państwo   —   cmokała   pani   Barton,   kończąc   ścielić   łóżko.   —   I   to 

pierwszego dnia.

Obrzuciła Jupitera bystrym spojrzeniem.

background image

—   Ludzie   gadają,   że   cała   sprawa   z   kręceniem   filmu   na   Wyspie   Szkieletów   to   wielki 

kamuflaż. Mówią, że tak naprawdę szukacie zaginionego skarbu Jednouchego. Podejrzewają, że 
zdobyliście nową mapę.

— Teraz rozumiem, dlaczego ktoś co i rusz nęka filmowców — powiedział w zamyśleniu 

Jupiter. — Skoro ludzie uważają, że istnieje jakaś mapa, która wskazuje miejsce ukrycia skarbu, 
ktoś grasuje w obozie z nadzieją, że ją znajdzie. I usiłuje wykurzyć ekipę z wyspy, by na własną 
rękę szukać złota.

Tak   naprawdę   nic   nie   wiemy   o   żadnym   skarbie,   pani   Barton.   Zależy   nam   jedynie   na 

nakręceniu paru scen do nowego filmu. Proszę powiedzieć to wszystkim.

— Dobrze — zgodziła się pani Barton. — Ale nie jestem pewna, czy ludzie mi uwierzą. 

Kiedy raz wbiją sobie coś do głowy, trudno im się tego pozbyć.

— To prawda — odparł Jupiter. — Tak jak wiary w ducha. Czy mógłbym zadać pani kilka 

pytań? Mieszka tu pani przez całe życie i z pewnością wie pani o wielu ciekawych sprawach.

— Proszę bardzo — kobieta roześmiała się. — Skończę sprzątanie, zaparzę sobie kawy, a 

potem możesz mnie wypytywać do woli.

Jupiter zabrał na dół plik notatek Boba i czytał  je, czekając na panią Barton. W końcu 

usiadła obok niego, sącząc powoli czarną jak smoła kawę.

— Możemy zaczynać — powiedziała.
—   Proszę   mi   powiedzieć,   od   czego   się   zaczęła   ta   historia   z   duchem.   —   Oczywiście 

Pierwszy Detektyw przeczytał wszystko, co się dało na ten temat, ale uznał, że warto by to 
porównać z miejscową wersją wydarzeń.

Pani   Barton   zaczęła   opowieść,   gestykulując   przy   tym   gwałtownie.   Wszystko,   o   czym 

mówiła, pokrywało się z tym, co wiedział Jupiter. Jednakże dodała parę szczegółów, których 
Pierwszy Detektyw nie znał. Kiedy wesołe miasteczko zaczęło świecić pustkami, duch przestał 
się pojawiać. Dopiero parę lat temu ponownie dał znać o sobie. I nie była to jedyna wizyta. 
Rybacy widzieli go kilka razy w ciągu roku.

— Czy to ludzie godni zaufania? — spytał Jupiter, skubiąc wargę. —Można im wierzyć?
Pani Barton lekko zmarszczyła brwi.
— Nie powiedziałabym. Sporo tu różnego elementu wśród rybaków. Ale po co ktoś miałby 

wymyślać historie o tym, że widział ducha?

Tego Jupiter nie wiedział. Jednakże ciągle się zastanawiał, czy ktoś właśnie nie spreparował 

tej opowieści.

— Kiedy dokładnie duch znowu się pojawił po przerwie? — zapytał.
Pani Barton nie mogła sobie przypomnieć. Było to dziesięć, a może piętnaście lat temu. Coś 

koło   tego.   Właśnie   od   tamtej   pory   wyspa   zaczęła   się   cieszyć   złą   sławą   i   ludzie   rzadko   ją 
odwiedzali.

— Dopóki nie zjawili się filmowcy — zakończyła właścicielka pensjonatu, patrząc uważnie 

na Jupitera. — Teraz zjawa znowu jeździ na karuzeli, Pete znajduje złotą monetę, a ludzie z 
ekipy rozprawiają o złodziejach, którzy kradną im sprzęt. Jeśli chcesz znać moje zdanie, dzieje 
się coś bardzo dziwnego, o czym nie mamy pojęcia.

Jupiter   zgodził   się   ze   swoją   rozmówczynią.   Instynkt   detektywa   podpowiadał   mu,   że   to 

prawda. Ale za nic nie potrafił zrozumieć, o co naprawdę chodzi.

background image

ROZDZIAŁ 10

Katastrofa

Mała żaglóweczka mknęła żwawo w niewielkim przechyle po niemal pustej zatoce. Jedynie 

w oddali, na południu, majaczyła jakaś inna łódka. Chłopcy czuli się panami oceanu.

Wkrótce rzucali już cumy na przystani Wyspy Szkieletów. Pete wpadł na pomysł, by spytać 

Jeffa   Mortona,   czy   mógłby   im   wypożyczyć   dwa   zestawy   sprzętu   do   nurkowania.   Chętnie 
pożyczyliby jeszcze trzeci, dla Chrisa, ale wiedzieli, że na to Jeff się nie zgodzi. Poza tym młody 
Grek i tak nie miał żadnego doświadczenia w płetwonurkowaniu.

Jeff pozwolił chłopcom wziąć sprzęt i poćwiczyć. Ostrzegł ich, by unikali niebezpiecznych 

wyczynów, i pospieszył w stronę wesołego miasteczka.

Pete i Bob wyjęli z motorówki maski, płetwy i butle. Po namyśle sięgnęli jeszcze po dwie 

latarki, przystosowane do świecenia pod wodą. Potem wrócili do Chrisa, który czekał na nich w 
żaglówce.   Miał   własną   maskę   i   był   pewien,   że   może   w  niej   nurkować   nie   gorzej   niż   jego 
znajomi wyposażeni w akwalungi.

Żeglowali   w   ciepłych   promieniach   słońca,   kołysani   łagodnym   kolebaniem   się   łódki   na 

falach.  Po  jakimś  czasie   Bob zobaczył,   że  kierują  się w  stronę  niewielkiej   wysepki  zwanej 
Dłonią, na której zostali wysadzeni pierwszej nocy po przyjeździe do Melville.

Dłoń miała około pół kilometra długości i niewiele mniejszą szerokość. W świetle dnia 

widać było, że ten skalisty, jałowy teren nie nadaje się do zamieszkania. Bob rozejrzał się za 
fontanną, którą widzieli w nocy, ale nigdzie nie było po niej śladu. Kiedy wspomniał o tym 
Chrisowi, ten wyjaśnił, że podobny efekt można obserwować jedynie podczas silnego wiatru i 
dużej fali.

Chris dopłynął  do środkowej  części wyspy i w odległości  około stu metrów  od brzegu 

zrzucił żagiel i zakotwiczył łódkę.

— Musiałem stanąć w tym miejscu — wyjaśnił — gdyż mamy odpływ i podwodne skały 

sterczą  zbyt  blisko  powierzchni  wody.  Jedynie  podczas  przypływu  można  dobijać  do samej 
wyspy.

Żaglóweczka kołysała się na kotwicy, chłopcy szybko nakładali sprzęt do nurkowania. Chris 

wyjął starą, ale ciągle użyteczną maskę i również nałożył ją na twarz. Wszyscy trzej powoli i 
ostrożnie ześliznęli się do wody. Chris przepłynął około piętnastu metrów, po czym stanął. Woda 
sięgała mu jedynie do kolan.

— Widzicie? Tu jest rafa — powiedział. — Chodźcie do mnie.
Chłopcy przepłynęli jeszcze kawałek, aż zobaczyli pod sobą podwodną skałę. Stanęli na 

niej. Miała około pięciu metrów szerokości. Od strony wyspy odgradzała ją niewielka zatoczka z 
piaszczystym dnem, głęboka na niecałe pięć metrów. W słonecznym świetle dno było doskonale 
widoczne.

—  W   zeszłym   tygodniu   właśnie   w  tej   zatoczce   znalazłem   za   jednym   razem   dwa   złote 

dublony — powiedział Chris. — Na kolejny trafiłem w pobliżu tego miejsca, gdzie wczoraj 
nurkowaliście. Może dziś szczęście nam dopisze i znajdziemy więcej monet.

Zsunęli się ze skały i Bob z Pete’em zeszli w dół, by przeszukać dno podczas gdy Chris 

pływał na powierzchni, z twarzą zanurzoną w wodzie, i z góry wypatrywał, czy gdzieś nie leżą 
lśniące krążki. Chłopcy widzieli porośnięte glonami skały, rozgwiazdy i ławice malutkich rybek. 
Z zadziwieniem obserwowali poruszające się bokiem kraby. Nie zauważyli jednak niczego, co 

background image

choćby w najmniejszym stopniu przypominało skarb.

Pete dał sygnał Bobowi i obaj wypłynęli na powierzchnię.
— Jest tu dość płytko  — powiedział  Pete, wyjmując  ustnik.  — Moim zdaniem szkoda 

marnować   tlen.   Może   nam   się   przydać   gdzie   indziej.   Zdejmijmy   butle   i   nurkujmy   tylko   z 
maskami, tak jak Chris.

Bob zgodził   się  na propozycję  przyjaciela.   Dotarli  do  brzegu,  upchnęli  między  skałami 

ekwipunek płetwonurków i popłynęli z powrotem do Chrisa. Potem wszyscy trzej zaczęli pływać 
tam i z powrotem wzdłuż całej długości zatoczki, pilnie wypatrując na dnie złota.

Ich   wysiłki   nie   zostały   nagrodzone   żadnym   podniecającym   odkryciem,   więc   po   jakimś 

czasie dotarli do brzegu, by odpocząć w promieniach słońca i porozmawiać.

— Najwyraźniej mamy niezbyt szczęśliwy dzień — oznajmił trochę zniechęcony Chris. — 

A liczyłem na to, że coś znajdziemy. Tata coraz bardziej choruje i wymaga opieki. To nic, znam 
inne miejsce, gdzie kiedyś trafiłem na złotą monetę. Popłyniemy tam...

Zamilkł, wpatrując się w jakiś odległy punkcik. Przesuwał się szybko w kierunku brzegu. 

Uszu wszystkich trzech chłopców dobiegł ryk silnika.

Zorientowali się po chwili, że w stronę ich małej zatoczki zbliża się wielka, ciemnoszara, 

chyba mocno podniszczona motorówka.

— Ktoś nas zobaczył i także chce poszukać złota — powiedział Chris.
Kiedy zauważył, że łódka nie zmniejsza prędkości, skoczył na równe nogi.
— Rozbije się na rafie!  — krzyknął.  — Hej, hej! — zawołał,  wymachując rękami.  — 

Skręcaj! Tu jest skała!

Bob i Pete również zaczęli krzyczeć i machać rękami.
Po chwili na rufie motorówki  zauważyli  mężczyznę  w kapeluszu ściągniętym  na twarz. 

Trudno powiedzieć, czy zrozumiał ostrzeżenia nadawane przez chłopców, czy też nie. Nagle 
jednak silnik zaczął ryczeć jakoś inaczej. Łódka zwolniła, jakby prowadzący dał całą wstecz. 
Motorówka   obróciła   się   i,   nadal   poruszając   się   z   dużą   prędkością,   zaryła   dziobem   w   burtę 
stojącej na kotwicy żaglówki Chrisa.

Ciężka maszyna przecięła maleńką łódkę z taką łatwością, jakby to była zabawka z kartonu. 

Przez chwilę obie były złączone. Potem prowadzący motorówkę zwiększył obroty, dał wsteczny 
i po chwili odpływał już od roztrzaskanej żaglówki, kierując się ku otwartemu morzu.

Chłopcy   przestali   krzyczeć.   Jak   oniemiali   wpatrywali   się   w   łódeczkę   Chrisa,   która 

stopniowo pogrążała się w wodzie, aż całkiem znikła im z oczu.

— Przepadły nasze ubrania, zegarki, wszystko — jęknął Pete.
— Przepadł nasz środek transportu! — powiedział przerażony Bob.
— Znowu zostaliśmy uwięzieni na tej wyspie.
Chris milczał. Tylko dłonie zaciśnięte w pięści i malująca się na twarzy rozpacz mówiły, ile 

znaczy dla niego utrata jedynej własności, jaką posiadał, maleńkiej żaglówki, dzięki której mógł 
szukać skarbu, mającego pomóc w uratowaniu jego ojca.

background image

ROZDZIAŁ 11

Jupiter dostaje ostrzeżenie

Kiedy pani Barton przyszła zaprosić Jupitera na drugie śniadanie, Pierwszy Detektyw nadal 

tkwił po uszy w notatkach Boba.

— Na Boga! Gdzie się podziewają twoi koledzy?  — zapytała  starsza pani. — Jedzenie 

czeka, a chłopaków ni widu, ni słychu.

Jupiter   zamrugał   powiekami.   Bob   i   Pete   obiecali,   że   wrócą   w   południe.   Poszukiwanie 

skarbu zapewne tak ich wciągnęło, że stracili rachubę czasu.

— Mogą się zjawić w każdej chwili — powiedział. — Nie będę na nich czekał, bo zaraz 

muszę iść do lekarza.

Usiadł w kuchni przy porządnie wyszorowanym sosnowym stole i zjadł kanapkę, popijając 

ją mlekiem. Nadal paskudnie ciekło mu z nosa i nie miał apetytu. Pani Barton wytłumaczyła mu, 
jak ma dotrzeć do kliniki doktora Wilbura, która znajdowała się zaledwie kilka przecznic dalej.

Ulice były raczej puste. Jupiter mijał  rzędy domów zbudowanych  w kolonialnym  stylu; 

większość z nich aż prosiła się o świeżą farbę. Zauważył również wiele pustych pomieszczeń 
sklepowych z umieszczonymi w witrynach tabliczkami: „Do wynajęcia”. Niezagospodarowane 
sklepy zwykle świadczą o tym, że dane miasto przeżywa ciężkie czasy. Trudno powiedzieć, by 
interesy kwitły w Fishingport.

Klinika doktora Wilbura mieściła się w całkiem nowym, porządnie utrzymanym budynku z 

cegły.  W poczekalni siedziała kobieta z dwójką małych dzieci i dwóch starszych mężczyzn, 
cierpliwie patrzących przed siebie pustym wzrokiem.

Urzędująca za biurkiem pielęgniarka wskazała Jupiterowi drzwi na wprost. Znalazł się w 

pomieszczeniu, które było czymś pośrednim między biurem a gabinetem lekarskim. W jednym 
końcu stało biurko, a w drugim biała szafka wypełniona lekarstwami.

Doktor Wilbur, wysoki, siwiejący mężczyzna, jadł przy biurku kanapkę.
—   Witaj,   Jupiterze   —   powiedział,   obrzucając   bystrym   spojrzeniem   zażywną   postać 

Pierwszego Detektywa. — Zaraz się tobą zajmę.

Łyknął kawy z termosu i wstał. Szybko i sprawnie obejrzał Jupiterowi nos, gardło i uszy, 

posłuchał bicia serca, opukał klatkę piersiową i zmierzył ciśnienie.

—   No   tak   —   odezwał   się   po   chwili   —   paskudnie   się   przeziębiłeś.   Prawdopodobnie 

zaszkodziła ci gwałtowna zmiana klimatu.

Wyjął z szafki kilka białych pigułek i włożył je do koperty, którą wręczył chłopcu.
— Przez najbliższe dwa dni zażywaj po dwie pigułki co cztery godziny — poinstruował 

pacjenta. — Dużo odpoczywaj i nie wchodź do wody. Ręczę, że wkrótce poczujesz się lepiej.

— Przepraszam  bardzo,  czy  mógłby  mi  pan  poświęcić  jeszcze   kilka  minut?  —  zapytał 

Jupiter. — Chciałbym odbyć z panem krótką rozmowę. Oczywiście, jeśli nie jest pan bardzo 
zajęty...

— Muszę dokończyć kanapki — odparł doktor. — W tym czasie możemy porozmawiać.
Podszedł do biurka i ponownie usadowił się przy nim.
— No dobrze, zaczynaj — powiedział. — Czego chciałbyś się dowiedzieć?
— Zbieram informacje — zaczął Jupiter. — Ponieważ do pana należy Wyspa Szkieletów, 

na której filmowcy mają tyle kłopotów...

— Wyspa Szkieletów! — wykrzyknął doktor Wilbur. — Jestem chory, słysząc tę nazwę. 

background image

Biedna Sally Farrington była zbyt miłą dziewczyną, by kiedykolwiek stać się duchem!

— Czyli pan nie wierzy w zjawę, którą rzekomo widzieli rybacy? —zapytał Jupiter.
—   Nie.   Ci   rybacy   to   ciemne,   zabobonne   typy.   Ducha   widziano   dokładnie   raz   i   mogę 

wyjaśnić, co się naprawdę zdarzyło. Kilku wesołków pozwoliło sobie na głupi dowcip. Byłem 
wtedy młodym  chłopakiem  i ponieważ  wyspa  należała  do mojego  ojca, uznałem,  że muszę 
wykryć sprawców. Okazali się nimi trzej chłopcy, którzy potem opuścili te strony. Przeprawili 
się owego dnia łodzią na wyspę, uruchomili karuzelę, a jeden z nich nałożył na siebie białe 
prześcieradło. Poczekali, aż światła i muzyka przyciągną uwagę ludzi w mieście, potem pod 
osłoną ciemności opuścili wyspę z drugiej strony.

Oczywiście   nigdy   się   nie   przyznali   do   wygłupu   i   nie   mogłem   im   niczego   udowodnić. 

Powtarzałem rzecz jasna ludziom dokoła, że to był zwykły dowcip, ale oni woleli wierzyć w 
ducha. Duchy są ciekawsze niż kawały jakichś wyrostków.

Jupiter pokiwał głową. Samo życie.
—   Kiedy   jakaś   zwariowana   opowieść   się   narodzi,   zaczyna   wieść   własny   żywot   i   jest 

niezniszczalna   —   powiedział   doktor.   —   Później   od   czasu   do   czasu   ludzie   utrzymywali,   że 
widzieli   zjawę.   Te   opowieści   w   pewnym   stopniu   przyczyniły   się   do   upadku   wesołego 
miasteczka,   ale   tylko   w   pewnym.   Prawda   jest   taka,   że   koło   Melville   wybudowano   nowy 
lunapark. Był nowocześniejszy, no i położony bliżej miasta. Mój ojciec nie miał pieniędzy, by z 
nim konkurować, i w końcu musiał zamknąć swój interes.

Po śmierci ojca odziedziczyłem  wyspę. Nie mogłem jej sprzedać i nie było  sensu, bym 

wznawiał działalność wesołego miasteczka, więc po prostu zostawiłem je na pastwę losu.

W ciągu tych wszystkich lat nie zarobiłem na wyspie ani centa, dopóki nie zjawiła się ekipa 

z Hollywoodu, która zaproponowała mi wynajęcie jej dla potrzeb filmu. O ile naprawdę — 
doktor Wilbur popatrzył na Jupitera spod krzaczastych brwi — kręcicie tam jakiś film. Ludzie 
uważają, że zdobyliście nowe wskazówki co do miejsca ukrycia ogromnego skarbu piratów i po 
prostu go szukacie.

— To identyczna bujda, jak ta historia z duchem — odparł Jupiter.
— Szkoda. Miałem nadzieję, że to prawda, bo gdybyście coś znaleźli, należałoby to do mnie 

jako do prawowitego właściciela wyspy.

— Przykro   mi,   proszę  pana,  ale  nie  szukamy  żadnego  skarbu.  Wszyscy  powtarzają,   że 

cokolwiek tam było, zostało znalezione dawno temu.

— Oczywiście. Kiedy jednak mowa o skarbie, ludzie tracą rozsądek. Gotowi są uwierzyć w 

cokolwiek.

—   Panie   doktorze,   dlaczego,   pana   zdaniem,   ludzie   próbują   nas   powstrzymać   przed 

kręceniem filmu na pańskiej wyspie? — spytał Jupiter. — Bo uważam, że właśnie o to chodzi.

— No cóż — mruknął doktor, dolewając sobie kawy. — Skoro myślą, że na wyspie jest 

skarb, chcą was z niej wykurzyć,  zanim go znajdziecie. A przy okazji kradną sprzęt. Wielu 
miejscowych   klepie   biedę   od   czasu,   gdy   skończyły   się   tutaj   połowy   ostryg.   Może   również 
wyłażą z tutejszych rybaków paskudne cechy charakteru i próbują trochę pouprzykrzać życie 
ludziom z wielkiego Hollywoodu. Uważają to za świetną zabawę. Masz trzy możliwości — 
wybierz jedną z nich.

— Trudno to wszystko zrozumieć — odparł Jupiter, marszcząc brwi.
— Próbujesz rozwikłać zagadkę, prawda? — Doktor uśmiechnął się.
— Jesteś młodym mistrzem-detektywem.
— To może lekka przesada — zaprzeczył skromnie Jupiter, choć miał o sobie bardzo dobre 

mniemanie. — Wraz z przyjaciółmi wykryliśmy to i owo. Proszę, oto nasza wizytówka.

background image

Jupiter wręczył doktorowi mały kartonik z następującym tekstem:

TRZEJ DETEKTYWI

Badamy wszystko 

???

Pierwszy Detektyw . . . . . . . . Jupiter Jones

Drugi Detektyw . . . . . . . . . Pete Crenshaw 

Dokumentacja i analizy . . . . . Bob Andrews

— Te znaki zapytania — wyjaśnił Jupiter — są naszym symbolem. Oznaczają pytania, na 

które nie znaleziono odpowiedzi, nie wyjaśnione tajemnice i wszelkiego rodzaju dziwne sprawy, 
które staramy się wyświetlić.

Doktor Wilbur uśmiechnął się.
—   Bardzo   ambitnie   —   zauważył.   —   Lubię   śmiałych,   pewnych   siebie   młodych   ludzi. 

Dlaczego sądzisz, że Sam Robinson celowo wysadził was na Dłoni tuż po waszym przyjeździe?

— Żeby nas wystraszyć — odparł Jupiter. — Żebyśmy chcieli jak najszybciej wracać do 

Hollywoodu. Ktoś się boi, że moglibyśmy odgadnąć, dlaczego nieznani sprawcy ciągle nękają 
filmowców. To nie może być zwykła złośliwość.

— Trafiłeś w sedno. — Doktor Wilbur ponownie obrzucił Jupitera bystrym spojrzeniem. — 

Jesteś sprytniejszy, niż na to wyglądasz.

— Dziękuję. Mam jeszcze jedno pytanie. Z tego, co zrozumiałem, przez wiele lat nikt nie 

wspominał ani słowem o zjawie z karuzeli, a potem nagle te opowieści ożyły. Czy mógłby mi 
pan powiedzieć, kiedy dokładnie to się stało?

— Muszę się chwilę zastanowić... — Doktor w zamyśleniu potarł podbródek. — Zaczęły 

docierać do mnie, od kiedy przeprowadziłem się do tego budynku. Stało się to około dziesięciu 
lat temu. Tak, to było wtedy. Dziesięć lat temu zaczęto ponownie opowiadać historie o duchach i 
szybko się rozprzestrzeniły. Krążyły zwłaszcza wśród najmniej wykształconych mieszkańców 
miasteczka. Do czego ci potrzebna ta informacja?

— Nie jestem pewien — przyznał Jupiter — ale każda może okazać się ważna. Bardzo 

dziękuję za rozmowę. Chyba zabrałem panu zbyt wiele czasu.

—   Ależ   skądże.   —   Doktor   wstał.   —   Ciekawe,   czym   się   skończą   twoje   poszukiwania. 

Pamiętaj — zawołał w ślad za wychodzącym Jupiterem — że jeśli na wyspie jest jakiś skarb, 
należy on do mnie!

Jupiter opuścił klinikę wielce zamyślony. Dowiedział się kilku rzeczy, ale nie umiał jeszcze 

powiązać ze sobą wszystkich faktów. Będzie miał się nad czym zastanawiać.

W pewnym momencie minął chłopca jakiś samochód. Zatrzymał się po chwili, a następnie 

cofnął. Za kierownicą siedział komendant Nostigon.

—   Witaj,   synu   —   pozdrowił   Pierwszego   Detektywa.   —   Myślę,   że   zainteresuje   cię 

wiadomość, iż trafiliśmy na ślad tego łajdaka, Sama Robinsona. Zwiał stąd.

— Zwiał? — spytał Jupiter.
—  Zamustrował   się   na  frachtowiec   jako  marynarz.   Rano   wypłynęli   z   portu.   Nie  wróci 

wcześniej niż za kilka miesięcy, o ile w ogóle wróci. Jeden z jego przyjaciół powiedział mi, że 
przyznał mu się, iż wysadził was na bezludnej wyspie po prostu dla kawału. Przyjechaliście tu 
opromienieni taką sławą, że postanowił się zabawić nieco waszym kosztem. Nie myśl tylko — 

background image

zastrzegł się komendant — że kupiłem te wyjaśnienia.

— Ja też nie — powiedział Jupiter.
— Cóż, to wszystko, czego się dowiedzieliśmy — zakończył komendant. — Skontaktuję się 

z wami, jeśli zdobędę jakieś nowe informacje.

Po tych słowach szef policji odjechał.
Jupiter   wracał   do   pensjonatu   pogrążony   w   myślach.   Był   pewien,   że   krąży   wokół 

rozwiązania zagadki Wyspy Szkieletów, ale na razie wymykało się mu ono z rąk.

Szedł przed siebie nie wiedząc, co się dookoła dzieje. Nagle z tawerny, którą właśnie mijał, 

wybiegł wysoki, chudy jak patyk mężczyzna i zagrodził mu drogę. Jupiter omal na niego nie 
wpadł.

—   Poczekaj   chwilę,   smarkaczu   —   powiedział   chudzielec,   wykrzywiając   twarz   w 

paskudnym grymasie. — Chcę ci udzielić pewnej rady.

— Słucham, proszę pana.
Jupiter zorientował się, że rozmawia z kimś, kto żywi wobec niego raczej wrogie uczucia, 

przybrał   więc   ospały   wyraz   twarzy,   dzięki   czemu   zaczął   wyglądać   jak   przygłup.   Zdolności 
aktorskie nieraz mu się przydawały.

— Po prostu posłuchaj mojej rady. Jeśli dbasz o całość własnej skóry, wracaj tam, gdzie 

twoje miejsce. i zabierz ze sobą resztę tych gości od filmu. Żaden z was nie jest potrzebny w 
Fishingport.

Mężczyzna nadal uśmiechał się nieprzyjemnie. Jupiter zauważył tatuaż na odwrocie jego 

dłoni. Nie widział go zbyt dokładnie, ale wydawało mu się, że przedstawia on syrenę. Przebiegł 
go lekki dreszcz strachu.

— Tak, proszę pana, powiem im — odparł, nie zmieniając wyrazu twarzy. — Kogo mam 

przedstawić jako informatora?

— Mniejsza o to — warknął chudy. — Po prostu się wynoście, jeśli wam życie miłe. To 

moja przyjacielska rada.

Po tych słowach odwrócił się na pięcie i wszedł z powrotem do tawerny.
Serce Jupitera przestało bić jak oszalałe. Pierwszy Detektyw pomału wlókł się w stronę 

pensjonatu. Z pewnością co do jednego się nie mylił: ktoś za wszelką cenę próbuje usunąć z 
wyspy ekipę filmową.

background image

ROZDZIAŁ 12

Podniecające odkrycie

— Przepadła moja łódka! — Chris z trudem walczył z napływającym do oczu łzami. — Bez 

niej nie mam szans, by znaleźć skarb.

— O rany! — Bob nagle zrozumiał, że ich kolega stracił dużo więcej niż on i Pete. — Ale 

co wstąpiło w tego faceta? Czy to był wypadek, czy celowo staranował żaglówkę?

— Jasne, że celowo — odparł ze złością Chris. — W przeciwnym razie zatrzymałby się, 

spytał o właściciela, przeprosił.

— Też tak sądzę — powiedział Bob. — Dlaczego jednak, do licha, ktoś miałby niszczyć 

twoją łódkę, Chris?

— Żebym nie mógł znaleźć skarbu — wyjaśnił chłopiec. — Rybacy nie lubią mnie. W 

ogóle nie lubią cudzoziemców. Uważają, że cała zatoka należy do nich.

Stali   tak   jeszcze   chwilę,   nie   mogąc   zdecydować,   co   dalej   robić.   Dokuczał   im   głód,  na 

horyzoncie   nie   widać   było   żadnej   innej   łódki.   Nie   mieli   jak   nadać   wołania   o   pomoc. 
Zastanawiali się, czy długo przyjdzie im tu pozostać.

— Dobrze, że chociaż nie straciliśmy sprzętu do nurkowania — odezwał się w końcu Bob. 

— Jest bardzo wartościowy i wolałbym za niego nie płacić.

— Słusznie — powiedział Pete. — Ten rodzaj wyposażenia kosztuje setki dolarów... a niech 

mnie!

Popatrzył na Boba, a przyjaciel odwzajemnił spojrzenie.
— Przecież my dwaj możemy zanurkować po ubrania! — zawołali zgodnie. Równocześnie 

wpadli na ten sam pomysł.

Chris rozpromienił się, zapominając o przygnębieniu.
— Wszyscy możemy! — zawołał. — W końcu jestem synem greckiego poławiacza gąbek. 

Założę się, że nurkuję lepiej niż wy, nawet jeśli krócej pozostaję pod wodą.

Podniecenie dodało im bodźca. Bob i Pete szybko nałożyli sprzęt, dopłynęli do rafy, przeszli 

po skałkach i zanurkowali w głęboką wodę.

Zatopiona żaglówka połyskiwała bielą na dnie zatoki. Sprawiała wrażenie, jakby się lekko 

kołysała. Bob i Pete, wymachując gumowymi płetwami, schodzili coraz niżej.

Chris chwycił z brzegu spory kamień i trzymając go w ramionach, gwałtownie opadł na dno, 

mijając po drodze kolegów. Znalazł się obok uszkodzonej łodzi w chwili, gdy chłopcy zdążyli 
pokonać zaledwie połowę drogi do niej. Przetrząsnął wnętrze leżącej na boku żaglówki, szukając 
ubrań, które starannie upchali pod siedzeniami. Mając już ręce pełne rzeczy, szybko wypłynął do 
góry. Uśmiechał się, kiedy mijał Boba i Pete’a.

Spokój panujący na dnie oceanu pozwolił dwóm detektywom zapomnieć na chwilę o ich 

niewesołym   położeniu.   Czuli   się   jak   prawdziwi   płetwonurkowie   podczas   akcji   ratunkowej, 
nawet jeśli prowadzili ją tylko na maleńkiej żaglówce.

Trzymając się razem, chwycili za burtę łódki. Musieli uważać, by nie zaplątać się w falujący 

pod wodą żagiel. Dokładnie spenetrowali wnętrze jachciku. Chris przeoczył spodenki należące 
do Boba i chłopiec podpłynął parę metrów, by je wyciągnąć. Pete musiał dogonić jeden z butów 
Chrisa, który wyśliznął mu się z rąk i teraz spokojnie się oddalał, unoszony prądem. Prawdę 
mówiąc, silny prąd zdawał się poruszać całą łódką i kiedy chłopcy puścili burtę, odrzucił ich od 
niej i musieli z powrotem podpłynąć, by ją chwycić.

background image

Po kilku minutach zorientowali się, że mają już wszystko, co można było ocalić z zatopionej 

żaglówki, i Bob dał znak, że mogą wracać. Odbili się od dna i wynurzyli się na powierzchnię. 
Zobaczyli, że Chris czeka na nich na rafie. Uśmiechnął się, kiedy z ocalonym dobytkiem w 
rękach wspinali się na skałę.

— Nieźle nam poszło, prawda? — zauważył. — Chyba niczego nie brakuje.
Wziął od Pete’a swoje ubranie i przeszukał mokry tobołek. Potem mina mu zrzedła.
— Nie ma mojego kompasu. Niezły był. Zejdę jeszcze raz na dno i poszukam go.
Zanurzył się w wodzie.
— Zabierzmy nasze rzeczy na brzeg. Rozłożymy je na słońcu, by wyschły — powiedział 

Pete.

— Szkoda, że nie mamy czym nadać sygnałów — zmartwił się Bob.
— Znowu utknęliśmy na tej wysepce i twój tata pomyśli, że jesteśmy bardzo nierozważni.
— To nie była ani nasza wina, ani Chrisa — stwierdził Pete. Wziął dwie mocne latarki, 

które   udało   się   ocalić   z   zatopionej   łódki.   —   Cieszę   się,   że   je   odzyskaliśmy.   Są   bardzo 
kosztowne, a poza tym będziemy mogli nadać nimi sygnały, kiedy się ściemni.

— Do zmroku jeszcze bardzo daleko. — Bob zerknął na słońce. —Mam nadzieję, że nie 

zostaniemy tu aż tak długo. Umieram z głodu.

— Wysuszmy rzeczy, a potem coś wymyślimy — zaproponował Pete.
Nałożyli maski, powoli zsunęli się do wody i popłynęli na Dłoń. Wyżęli ubrania i rozłożyli 

je płasko na rozgrzanych skałach. Powinny szybko wyschnąć. Ściągnęli z twarzy maski i zaczęli 
pozbywać   się   reszty   ekwipunku,   kiedy   nagle   się   zorientowali,   że   Chris   do   tej   pory  się   nie 
pojawił. Byli zajęci przez co najmniej dziesięć czy nawet piętnaście minut, a ich grecki kolega 
wciąż znajdował się pod wodą.

— O kurczę, coś musiało mu się przytrafić — powiedział Bob.
— Może dostał się w jakąś pułapkę. — Pete zbladł na myśl o takiej możliwości. — Musimy 

go ratować.

Bez słowa włożyli z powrotem ekwipunek i popłynęli w stronę rafy.
Przez chwilę stali na skalnym występie, wpatrując się w błyszczącą w słońcu zielonkawą 

wodę. Pod jej powierzchnią nie poruszało się nic, co przypominałoby Chrisa, nie zauważyli też 
tym razem zatopionej żaglówki. Jednocześnie odbili się od skały i zanurkowali w głęboką wodę. 
Schodzili coraz niżej, a ich serca szybko biły ze strachu.

W skałach tworzących rafę były liczne wgłębienia, utworzone przez prądy wodne. Może 

Chris dostał się w jedno z nich i się zaklinował. Mógł również zaplątać się w żagiel.

Wkrótce chłopcy znaleźli łódkę. Podwodne prądy przeniosły ją o ponad sześć metrów od 

miejsca,   gdzie   się   poprzednio   znajdowała.   Podpłynęli   do   niej.   Chrisa   w  niej   nie   było.   Bob 
sprawdził, że nie leży on również pod żaglówką. Cokolwiek się z nim stało, nie zaplątał się w 
osprzęt łódki. Bob wiedział, że w tych wodach nie ma rekinów ani innych groźnych ryb. Wobec 
tego jakie niebezpieczeństwo mogło zagrażać Chrisowi?

Pete dotknął ramienia przyjaciela i uniósł w górę dwa złączone razem palce, a następnie 

wskazał nimi skały. Bob zrozumiał ten znak. Pete’owi chodziło o to, że powinni je przeszukać 
razem. We wszystkich trudnych sytuacjach pod wodą zawsze należy się trzymać blisko swego 
kompana.

Dno rafy było nierówne. Silne prądy morskie wytworzyły w wielu miejscach niewielkie, 

ciemne dziury. Zaglądali do każdej z nich, żałując, że nie wzięli ze sobą latarek. Jednak poza 
pospiesznie   odpływającymi   stadami   małych   rybek   niczego   nie   było.   Gdzieniegdzie   otwory 
zasłaniały falujące firany z glonów, które musieli rozgarniać na boki, by móc zobaczyć, co się za 

background image

nimi znajduje.

Minęło co najmniej pięć minut. Zdążyli spenetrować już całkiem sporą powierzchnię rafy, 

lecz nigdzie nie trafili na najmniejszy nawet ślad Chrisa.

Zatrzymali się i zetknęli maskami. Bob zobaczył z bliska szeroko otwarte, wystraszone oczy 

Pete’a.   Wskazał   dłonią   w   przeciwnym   kierunku   niż   ten,   w   którym   dotąd   zmierzali,   i   Pete 
pokiwał głową. Trzymając się blisko siebie płynęli szybko w stronę zatopionej żaglówki. Już 
zbliżali się do niej, kiedy tuż obok nich przemknęła jakaś postać.

Rozpoznali Chrisa, który spieszył się, by wypłynąć na powierzchnię. Jakim cudem zdołał 

wytrzymać pod wodą przez dwadzieścia minut bez butli z tlenem?

Detektywi popłynęli w ślad za kolegą. Kiedy wynurzyli głowy, zobaczyli, że Chris siedzi na 

brzegu sterczącej nad wodą skały i gwałtownie chwyta powietrze. Na jego ciele nie było śladu 
żadnych obrażeń, poza tym uśmiechał się szeroko. Zbliżyli się do niego i ściągnęli z twarzy 
maski.

— Ale napędziłeś nam stracha! — zawołał Pete.
— Gdzie się podziewałeś? — spytał Bob, oddychając z ulgą. — Co się stało?
Chris odchylił głowę do tyłu i zaśmiał się wesoło.
— Zgadnijcie, co znalazłem?
Uniósł do góry prawą dłoń, w której ściskał coś mocno.
— Kompas? — domyślił się Bob.
Młody Grek pokręcił głową.
— Pudło. Próbujcie jeszcze raz.
— Złoto! — krzyknął Pete.
Chris rozluźnił  zaciśniętą pięść. Na dłoni połyskiwał  wyszczerbiony krążek. Był  mocno 

zgnieciony, ale nie ulegało wątpliwości, że jest złoty.

— Nigdy nie wpadłoby wam do głowy, na co trafiłem — powiedział.
— Na zagrzebaną w piasku szkatułkę z monetami? — spytał z nadzieją Bob.
— Nie. Na dnie rafy natknąłem się na okrągły otwór. Ryby wpływały do niego i wypływały 

z powrotem. Pomyślałem, że skoro ryby mogą to robić, to ja też. Wpłynąłem przez ten otwór.

Zrobił dramatyczną pauzę.
— Znalazłem podwodną jaskinię pod wyspą! Stamtąd pochodzi ten dublon. Założę się, że 

jest ich tam dużo więcej!

background image

ROZDZIAŁ 13

Ukryta jaskinia

Bob i Pete płynęli jeden obok drugiego, unosząc się około półtora metra nad dnem. Do góry 

ulatywały   strumienie   bąbelków   wypuszczanych   przez   rurki   oddechowe.   Obok   chłopców 
przemykały ławice rybek i znikały w czarnym wylocie jaskini.

Nie był duży, miał około czterech metrów szerokości i niecałe półtora metra wysokości. 

Kształtem przypominał oko — ciemny, ponury oczodół pozbawiony gałki ocznej. Brzegi otworu 
wygładzone były przez prądy wodne wchodzące do jaskini podczas przypływu i wychodzące 
wraz z odpływem. Ruch wody uniemożliwiał osadzanie się glonów, których tyle rosło w pobliżu.

W   odległości   około   sześciu   metrów   od   wylotu   jaskini   kołysała   się   na   dnie   zatopiona 

żaglówka Chrisa, ale Bob i Pete, zaabsorbowani czymś innym, nie zwracali teraz na nią uwagi. 
Każdy z chłopców trzymał w ręku wodoszczelną latarkę. Na chwilę obaj zatrzymali się przed 
wejściem. Musieli nabrać nieco odwagi, nim zaczną penetrować jaskinię. Według Chrisa, który 
tam już był, nie groziło im żadne niebezpieczeństwo.

Opowiedział kolegom, że nie zdołał znaleźć na piaszczystym dnie swojego kompasu i już 

się   zbierał   do   wypłynięcia   na   powierzchnię,   kiedy   zauważył   wylot   podwodnej   jaskini. 
Podejrzewając,   że   w   środku   mogą   znajdować   się   skarby,   kierowany   impulsem   wpłynął   do 
środka.

Wewnątrz jaskinia wydała mu się większa, niż oczekiwał. Panowały w niej ciemności, ale z 

otworu sączyło się trochę światła i dlatego starał się tak poruszać, by zawsze mieć jasną plamkę 
za plecami.

Właśnie zamierzał wracać, kiedy zorientował się, że popłynął dalej, niż powinien. Wiedział, 

że nie wystarczy mu powietrza w płucach, by opuścić jaskinię i wypłynąć na powierzchnię.

— Poczułem się jak mała, przerażona rybka w potrzasku. Zrozumiałem, że mam tylko jedną 

szansę — płynąć naprzód. Liczyłem na to, że jaskinia okaże się wystarczająco duża, by chociaż 
pod jej sklepieniem było powietrze. Płynąłem jak szalony. Nagle zobaczyłem przed sobą trochę 
światła.

Rzuciłem  się w tamtą  stronę i  rzeczywiście  dotarłem  do miejsca,  jakiego oczekiwałem. 

Odetchnąłem   głęboko   kilka   razy,   po   czym   rozejrzałem   się   dokoła.   Zorientowałem   się,   że 
jaskinia, w której właśnie jestem, znajduje się pod wyspą. Przez otwór w sklepieniu wpadało 
dość dużo światła i dzięki temu zauważyłem pokryty glonami występ skalny. Wspiąłem się na 
niego, by trochę odpocząć. Pod warstwą glonów wyczułem dłonią coś twardego i okrągłego. 
Okazało się, że jest to złoty dublon. Ogarnęło mnie podniecenie. Zacząłem szukać następnych 
sztuk, ale nic więcej nie udało mi się znaleźć. Wtedy wypłynąłem na powierzchnię, żeby wrócić 
do was.

Podwodna jaskinia, w której piraci ukryli swój skarb! Skoro Chris zdołał do niej dotrzeć bez 

żadnego   ekwipunku,   tym   bardziej   mogli   to   zrobić   Bob   i   Pete,   wyposażeni   w   nowoczesne 
akwalungi. Przedsięwzięcie wydawało się bezpieczne. Z pewnością warto było przynajmniej się 
rozejrzeć po jaskini.

Kiedy chłopcy jeszcze się wahali, co robić, przepłynęła między nimi jakaś biała postać. Był 

to Chris. Machając do kolegów, jak strzała wpadł w ciemny wylot jaskini. Zdecydowali, że płyną 
za nim.

Podwójny strumień światła z ich latarek wspaniale rozjaśniał podwodną głębię. Po bokach 

background image

widzieli skaliste ściany ozdobione frędzlami glonów. Mijały ich przerażone stada niewielkich 
rybek. Zielony potwór przypominający węgorza wystawił ze skalnej szczeliny pysk ozdobiony 
ostrymi   kłami.   Chłopcy   na   wszelki   wypadek   starali   się   trzymać   od   niego   w   bezpiecznej 
odległości.

Chris zniknął im z oczu, gdyż płynął znacznie szybciej niż oni. Musieli bowiem uważać, by 

nie otrzeć się bokiem o skałę. Mogliby uszkodzić cenny ekwipunek.

Pete skierował strumień światła ku górze. Nagle tunel jakby się rozszerzył. Przestali widzieć 

jego sklepienie. Szybko podpłynęli wyżej — przebyli może pięć, może dziesięć metrów — kiedy 
ich przywdziane w maski twarze niespodziewanie wynurzyły się ponad powierzchnię wody.

Znajdowali się w sporej pieczarze. Jej chropowate sklepienie wznosiło się około półtora 

metra ponad ich głowami. Chris siedział na skalnym występie i machał nogami zanurzonymi w 
wodzie. Chłopcy dopłynęli do niego i ostrożnie wspięli się na oślizłą od glonów półkę. Ochoczo 
ściągnęli z twarzy maski.

—   Jesteśmy   teraz   wewnątrz   Dłoni   —   powiedział   Chris.   —   Jak   wam   się   podoba   moje 

odkrycie?

— Wspaniałe! — krzyknął szczerze zachwycony Bob. — Założę się, że przed nami nikogo 

tu nie było.

Omiótł światłem latarki ściany pieczary. Miała nieregularny kształt, jej wysokość wahała się 

od metra do dwóch ponad poziom wody. W odległym końcu gwałtownie się zwężała. Jednakże 
było w niej sporo dziennego światła, co przez chwilę ich zastanowiło. Wyłączyli latarki i ponury 
półcień panujący w pieczarze zaczął się powiększać, sprawiając groźne, tajemnicze wrażenie. 
Woda bulgotała, uderzając o skały. Pasma zwisających glonów przypominały włosy jakiegoś 
dziwnego podwodnego stwora.

— W skale musi być dziura, która przebija ją na wylot i wychodzi na powierzchnię — 

odgadł Bob.

— To właśnie tędy woda wydostaje się na zewnątrz! — wykrzyknął Chris. — Podczas 

sztormu fala wciska się w otwór, przepływa przez skały i na powierzchni wystrzela w górę 
fontanną wody. Tyle, że nikt nie wie, iż pod spodem jest jaskinia. Każdy myśli, że to tylko 
wąska, kończąca się gdzieś głęboko szczelina.

— Masz rację! — zawołał Bob.
Przypomniał sobie fontannę tryskającą ze środka wyspy,  którą widzieli dwie doby temu 

podczas sztormowej nocy. Oczywiście w jego notatkach była wzmianka o tym, że te dziwne 
strumienie wody zauważyli już pierwsi badacze wyspy. Teraz wiedział jednak, skąd się biorą, a 
nikt przedtem nie miał o tym pojęcia. Nagle przyszła mu do głowy pewna myśl i zasępił się.

— Skoro jesteśmy pierwszymi ludźmi, którzy wpadli na ślad jaskini, to znaczy, że nikt nie 

ukrył w niej wcześniej żadnego skarbu.

— O tym nie pomyślałem — jęknął Pete.
— Skąd to można wiedzieć? — Chris nie zamierzał tak łatwo zrezygnować z marzeń o 

fortunie. — W końcu znalazłem złoty dublon. Dajcie mi latarkę, to zanurkuję i się rozejrzę.

Bob dał mu jedną z latarek i Chris zsunął się do wody. Po chwili chłopcy zobaczyli w 

ciemności przyćmione światło, poruszające się po piaszczystym dnie.

— Szkoda, że to nie jest tajna kryjówka piratów — westchnął Pete.
Obserwowali   poruszające   się   tam   i   z   powrotem   światełko.   Chris   naprawdę   długo   mógł 

wytrzymać pod wodą. Przebywał tam już ponad dwie i pół minuty.

W chwilę później wynurzył głowę na powierzchnię. Pete włączył latarkę i Chris wspiął się 

na skalną półkę obok chłopców.

background image

— Mieliście rację — powiedział  ponurym  głosem.  — Na dnie nie ma żadnego skarbu. 

Tylko kraby, ryby i muszelki. Coś takiego jak to.

Otworzył zaciśniętą dłoń. Leżały na niej dwa złote dublony.
— Niesamowite! — krzyknęli jednocześnie Pete i Bob. — Gdzie je znalazłeś?
— W piasku — odparł Chris.
Złote monety przechodziły z dłoni do dłoni. Były cudownie ciężkie i cenne.
— Teraz mamy już trzy sztuki — powiedział Chris z błyskiem w oku.
— Dla każdego po jednej…
— Nie zgadzam się — zaprotestował Bob. — Ty je znalazłeś i należą do ciebie.
— Dzielimy je równo między siebie — powtórzył z uporem Chris. — Teraz wy nurkujecie. 

Może znajdziecie dość monet, bym mógł kupić nową łódkę i wyleczyć ojca.

Pete i Bob nałożyli maski, upewnili się, że rurki oddechowe są drożne, i ześliznęli się do 

wody.

Piaszczyste dno usiane było muszelkami. Oświetlając je latarkami nie zauważyli niczego 

szczególnego. W pewnej chwili Pete wypatrzył coś błyszczącego tuż przy skalnej ścianie. Był to 
złoty dublon, do połowy zakopany w piasku.

Bob pływał tam i z powrotem tuż nad dnem i po kilku minutach zauważył jakiś lśniący 

przedmiot, częściowo ukryty pod pustą muszlą ostrygi. To również był dublon.

Obu chłopców ogarnęło podniecenie. W podwodnej jaskini naprawdę znajdował się piracki 

skarb! Cenne złote monety. Nie były wygodnie złożone w solidnej skrzyni, lecz rozsypane po 
dnie. Musiało ich być tu więcej i oni je znajdą!

Nie   zważając   na   upływ   czasu,   przeszukiwali   piaszczyste   dno.   Przewracali   muszelki   z 

ostrygami, wzniecając chmury z piasku, i czekali, aż tuman opadnie, by mogli szukać dalej.

Chłopcy znaleźli już po pół tuzina złotych dublonów każdy i nie byli w stanie utrzymać 

więcej w dłoni. Bob klepnął Pete’a i popłynęli ku górze, a potem wygramolili się z wody. Z 
triumfem ułożyli monety na płaskim występie.

— Chris, miałeś rację, że w jaskini jest skarb! — zawołał podniecony Bob.
Chris z uśmiechem sięgnął za plecy i zademonstrował następne trzy dublony.
— Znalazłem je na tym występie, ukryte pod glonami. 
— Założę się, że jest ich tu więcej — powiedział Bob. — Nie wiem, skąd się wzięły, ale 

skoro trafiliśmy na kilka sztuk, to powinniśmy szukać następnych.

— Przekonałeś mnie — oznajmił Pete. — Bierzmy się do roboty.
Gorączka złota sprawia, że ogarnięci nią ludzie nie potrafią myśleć o niczym innym. Trzej 

chłopcy   byli   najlepszym   przykładem   tego   stwierdzenia.   Nie   zważając   na   nic,   zaczęli 
przeszukiwać   podwodną   jaskinię.   Penetrowali   dno   centymetr   po   centymetrze   i   zaglądali   do 
każdej szpary w skale.

Właśnie, gdy byli zajęci poszukiwaniami, zdarzyło się coś, czego z pewnością nie mogli 

przewidzieć. Zatopiona żaglówka Chrisa, poruszana przez podwodne prądy, wklinowała się w 
otwór jaskini. Zatkała jej wylot tak szczelnie jak korek butelkę.

Trzej  chłopcy zostali  uwięzieni  w miejscu,  o którego  istnieniu  nikt  poza nimi  nie  miał 

pojęcia.

background image

ROZDZIAŁ 14

Trudne położenie

Jupiter zaczął się niepokoić. Było późne popołudnie, a Bob i Pete jeszcze nie wrócili z 

wyprawy z Chrisem. Co mogło im się przydarzyć?

Wstał zza biurka, na którym rozłożył notatki Boba. Podczas lektury dodał do nich własne 

uwagi. Z wielkiego pudełka, które wręczyła mu pani Barton, wyciągnął jednorazową chusteczkę 
do nosa. Popatrzył przez okno na północny kraniec zatoki, lecz nie dojrzał na horyzoncie żadnej 
żaglówki.

Do   pokoju   weszła   w   tym   momencie   właścicielka   pensjonatu,   niosąc   szklankę   mleka   i 

ciasteczka.

— Pora na małą przekąskę — powiedziała do Jupitera. — Boże, czyżby ci twoi koledzy 

jeszcze nie wrócili? Gdzie oni się podziewają?

— Nie mam pojęcia — odparł Pierwszy Detektyw. — Obiecywali, że wrócą w południe. 

Dotychczas nigdy się nie spóźniali. Są bardzo solidni. Może wpadli w jakieś kłopoty.

— Nie warto się z córy martwić. Pewnie zaczęli łowić ryby i stracili rachubę czasu.
Pani   Barton   opuściła   szybkim   krokiem   pokój,   a   Jupiter   znów   usiadł   przy   biurku   i, 

pogryzając ciasteczka, przeglądał notatki.

Starał się poukładać w głowie fakty. Dwadzieścia pięć lat temu zginęła nieszczęsna Sally 

Farrington,   a   kilku   chłopców   zrobiło   po   tym   zdarzeniu   głupi   kawał,   który   dał   początek 
opowieściom o zjawie z karuzeli. Ucichły potem na długo, by ożyć przed dziesięciu laty. Od 
tego   czasu   ten   i   ów   co   raz   wspominał,   że   widział   zjawę,   lecz   zawsze   był   to   jakiś   mało 
wiarygodny rybak. Na skutek tych wzmianek przestano odwiedzać Wyspę Szkieletów.

Potem   pojawiła   się   na   niej   ekipa   filmowców,   którzy   chcieli   odremontować   wesołe 

miasteczko i nakręcić w nim kilka scen do filmu. Zaczęto ich okradać i nękać aktami sabotażu. 
Jupiter podejrzewał, że ktoś chciał skłonić filmowców do opuszczenia wyspy.

Czy historie o zjawie miały z tym jakikolwiek związek?
Jupiter biedził się nad znalezieniem odpowiedzi na to pytanie, kiedy nagle ktoś otworzył 

drzwi. Do pokoju wszedł Jeff Morton. Był bardzo zdenerwowany.

— Czy widziałeś Chrisa Markosa? — spytał.
— Ostatni raz spotkałem go w porze śniadania. Pete i Bob wybrali się z nim na łódkę. Do tej 

pory nie wrócili.

— Spędzili cały dzień na żeglowaniu! — zawołał ze złością Jeff Morton. Jego piegowata 

twarz   gwałtownie   poczerwieniała.   —   Przecież   rano   pożyczyli   ode   mnie   dwa   akwalungi   i 
powiedzieli, że zamierzają poćwiczyć nurkowanie.

Młody mężczyzna zasępił się.
— Czy sądzisz, że mogą nurkować wraz z tym greckim szczeniakiem i szukać skarbu?
Mężczyzna i chłopiec popatrzyli na siebie z rosnącym zaniepokojeniem.
— Musimy ich poszukać! — oznajmił Jeff. — Coś musiało im się stać. Jakby nie dość 

było... — Przerwał. — Zbierajmy się, Jupiterze.

Pierwszy   Detektyw   zapomniał   o   katarze,   nie   rozwiązanej   zagadce   i   wszystkich   innych 

sprawach, najważniejsze bowiem stało się odnalezienie zaginionych kolegów. Poszedł z Jeffem 
na nabrzeże, gdzie czekała przycumowana do pomostu niewielka motorówka. Wsiedli do niej, 
Jeff uruchomił silnik i wypłynęli na zatokę.

background image

Jupiter chciał zapytać Jeffa, co miał na myśli mówiąc: „Jakby nie dość było”, ale młody 

mężczyzna najwyraźniej nie był w nastroju do rozmowy. Prawdę mówiąc ryk silnika bardzo by 
ją utrudniał.

Dobili  do pomostu  przy Wyspie  Szkieletów i przesiedli  się do większej  motorówki,  do 

której zamontowany był silnik o dużej mocy.

— W tej małej nie starczyłoby miejsca dla pięciu osób — wyjaśnił Jeff — a tyle nas będzie 

wraz z chłopcami. Poza tym — dodał złowieszczym tonem — wolę mieć pod ręką mój sprzęt, 
gdyby się okazało, że muszę zanurkować.

Jupiter zrozumiał, że Jeff obawia się, iż jego przyjaciołom przytrafiło się coś złego podczas 

przebywania pod wodą. Starał się odrzucić w myślach tę możliwość.

Bob i Pete nie byli lekkomyślni. Unikali sytuacji, w których mogłoby dojść do wypadku. 

Jupiter   zdawał   sobie   jednak   sprawę,   że   nie   wszystkie   wypadki   zdarzają   się   na   skutek 
lekkomyślności. Czasami może zajść coś zupełnie nieprzewidzianego.

Jeff  wyprowadził   z   portu   motorówkę   i   zaczęli   poszukiwania.   Najpierw  okrążyli   Wyspę 

Szkieletów.   Potem   popłynęli   wzdłuż   skalistej   rafy   leżącej   między   Wyspą   a   Dłonią.   Na 
zakończenie zrobili dwa kółka wokół tej ostatniej.

— Nigdzie ani śladu ich bytności — odezwał się Jeff do Jupitera, przestawiając silnik na 

wolne  obroty.  —  W   tej   części   zatoki   nie  ma   żaglówki   małego   Greka.   Jedyne,  co  mi  teraz 
przychodzi do głowy to, że chłopcy popłynęli na wschód. Też musimy to zrobić, przeczesując po 
drodze każdy metr wybrzeża.

Jupiter pokiwał głową. Jeff przesunął dźwignię, motor wszedł na wyższe obroty i łódka 

zaczęła oddalać się od Dłoni.

W tym samym czasie w jaskini pod Dłonią na pokrytym glonami występie skalnym siedzieli 

skuleni   Bob,   Pete   i   Chris.   Woda   sięgała   im   już   do   pasa.   Nie   mieli   pojęcia,   jak   długo   tu 
przebywają.   Z   dziury   przebijającej   na   wylot   skałę   dochodziło   jednak   już   słabsze   światło,   a 
przypływ podniósł poziom wody co najmniej o pół metra.

Początkowo   byli   zbyt   podnieceni,   by   myśleć   o   czymkolwiek   poza   złotymi   monetami. 

Zebrali już około czterdziestu czy pięćdziesięciu dublonów. Wypełniły one mały brezentowy 
woreczek, który Chris zabrał ze sobą właśnie w tym celu. Co prawda nie była to wielka fortuna, 
ale z pewnością już samo znalezienie skarbu mogło wywołać dreszcz emocji.

Nagle Chris zorientował się, że zaczął się przypływ.
— Lepiej się stąd wynośmy — zaproponował. — Myślę, że i tak znaleźliśmy całe złoto, 

jakie tu było.

— Rzeczywiście co najmniej od pół godziny nie przybył nam ani jeden dublon — zgodził 

się Pete. — Poza tym jestem głodny. Musi być strasznie późno.

To  właśnie   Pete,  który  płynął  na   czele,  pierwszy  zauważył  łódkę   blokującą  wejście  do 

jaskini. Żaglówka wsunęła się bokiem do otworu w kształcie oka, maszt z trzepoczącym żaglem 
znalazł się w środku tunelu prowadzącego do pieczary.  Ruch wody osadził łódkę mocno w 
piasku, a czubek masztu wcisnął do szczeliny w skale.

Pete omiótł dokładnie światłem latarki cały zablokowany wylot z jaskini. Między łódką a 

skalną ścianą było nie więcej niż trzydzieści centymetrów przestrzeni. Nie było mowy, żeby 
ktokolwiek zdołał się tamtędy przecisnąć. Zrozumiał, że wszyscy trzej znaleźli się w pułapce.

Pete i Bob oparli się o żaglówkę i usiłowali ją wypchnąć z otworu.
Osiągnęli tyle, że sami przekoziołkowali w wodzie. Łódka ani drgnęła. W tym momencie 

nadpłynął Chris. Mknął jak strzała i dopiero w ostatniej chwili zobaczył zatarasowane wejście. 

background image

Szybko rozeznał się w sytuacji, po czym odwrócił się i popłynął z powrotem do pieczary. Musiał 
wynurzyć się ponad powierzchnię i nabrać powietrza do płuc, bo czuł, że już mu go brakuje.

Bob i  Pete  też   uświadomili  sobie,  że  w ich  butlach   jest  coraz  mniej  tlenu.  Spróbowali 

jeszcze raz wypchnąć żaglówkę z wylotu jaskini, z tym samym skutkiem co poprzednio. Potem 
dołączyli do Chrisa. Kilka minut później wszyscy trzej siedzieli skuleni na skalnym występie.

— Jesteśmy zablokowani — martwił się Chris. — Prąd wody solidnie wklinował żaglówkę 

w otwór.

— O, z pewnością — zgodził się ponuro Pete. — Kto mógł przypuszczać, że coś podobnego 

się wydarzy?

— Już wcześniej zauważyłem, że prąd popycha łódkę — włączył się Bob. — Nie przyszło 

mi jednak do głowy, że może ją wcisnąć w wejście do jaskini. Co my zrobimy?

Zapanowało długie milczenie.
— Teraz nadchodzi przypływ — przerwał je Chris — i wciska żaglówkę do środka. Może 

odpływ wypchnie ją z powrotem. Sądzę, że to nasza jedyna nadzieja.

— Ale przypływ dopiero się zaczął i będzie trwał wiele godzin! —jęknął Pete. — A co 

będzie, jeśli łódka się nie ruszy?

— Mamy większe zmartwienie — powiedział Bob.
— Większe zmartwienie? — powtórzył Chris. — Co masz na myśli?
— Spójrzcie.  — Bob poświecił  latarką  ku górze.  Tuż nad  ich głowami  znajdowało się 

sklepienie pieczary, mokre i śliskie od glonów.

—   Widzicie?   —   spytał.   —   Kiedy   przypływ   narasta,   jaskinia   wypełnia   się   wodą.   Nim 

doczekamy się odpływu, woda nas zakryje.

Nikt nie powiedział ani słowa. Wiedzieli, że Bob ma rację.

Motorówka zaczęła odpływać od Dłoni, kiedy Jupiter krzyknął nagle:
— Panie Morton! Wracajmy! Zauważyłem coś na brzegu.
Jeff Morton zmarszczył brwi, ale obrócił łódkę. W chwilę później dobijali do maleńkiej, 

piaszczystej plaży. Jupiter wyskoczył z motorówki i pobiegł wzdłuż brzegu ku skale, na której 
mignęły mu ubrania przyjaciół.  Jeff zdążył  w tym  czasie przycumować łódkę i dołączył  do 
Jupitera, który rozgorączkowany przetrząsał suchą już teraz odzież.

— To wszystko ich ubrania — poinformował Jeffa. — Moi przyjaciele nadal muszą gdzieś 

tu być. Może nurkują po drugiej stronie Dłoni. Pójdę to sprawdzić.

Jeff Morton ze zdumieniem wpatrywał się w porozrzucane koszulki i spodenki.
— Nigdzie w pobliżu nie ma ich żaglówki! — zawołał. — Zostawili ubrania i z nieznanego 

powodu odpłynęli łódką wraz z akwalungami. My...

Jednak Jupiter był już zbyt daleko, by cokolwiek usłyszeć. Wspinał się na garb pośrodku 

Dłoni, poruszając się dużo szybciej niż zwykle. Kiedy osiągnął już szczyt wierzchołka, spojrzał z 
nadzieją na drugą stronę wyspy. Przez chwilę nie mógł uwierzyć, że horyzont jest pusty. Był 
całkiem pewien, że zobaczy przyjaciół lub ich łódkę. Jednakże niczego nie było widać.

Zrozumiał   teraz,   jak   bardzo   się   niepokoi   o  losy  Boba,   Pete’a   i   nowego  kolegi,   Chrisa. 

Skonsternowany, osunął się na głaz.

Po chwili, sapiąc głośno, nadszedł Jeff.
—   Obeszliśmy   wszystkie   kąty   na   tej   wysepce   —   powiedział.   —   Musisz   przyjąć   do 

wiadomości, że chłopców tu nie ma. Pytanie, dokąd mogli się udać?

Podniósł mały kawałek skały i ze złością cisnął go w dół. Odłamek wylądował w małej 

dziurze przed nimi, odrobinę się potoczył i zniknął w innej dziurze, oddalonej od pierwszej o 

background image

około dwadzieścia centymetrów. Po chwili usłyszeli w dole nikły plusk.

Jupiter ledwo zwrócił na niego uwagę.
— Ma  pan rację  —  powiedział.  —  Sądzę,  że  powinniśmy  przepatrzyć  wschodni  brzeg 

zatoki. Chociaż przyznaję, że zupełnie nie rozumiem, dlaczego moi przyjaciele zostawili tutaj 
swoje ubranie.

— Chodźmy — powiedział Jeff. — Moim zdaniem powinniśmy wezwać straż przybrzeżną, 

by pomogła nam w poszukiwaniach. Za chwilę się ściemni i bez pomocy nie damy sobie rady.

Jeff ruszył ku motorówce, a Jupiter za nim. Wiedział, że jego przyjaciele popadli w tarapaty. 

W wyobraźni słyszał ich głosy wołające o pomoc. Nie mógł odpowiedzieć, bo nie wiedział, skąd 
dochodzą. Słyszał je niemal tak, jakby...

— Proszę poczekać!
Jupiter odwrócił się i zaczął biec z powrotem. Nie zwracał uwagi na wołanie Jeffa, tylko 

dobiegł do małej szczeliny w skale, tej, która przebijała ją na wylot, i położył się obok niej.

— Bob! Pete! — krzyknął prosto do dziury. — Jesteście tam? Odpowiedziało mu milczenie. 

Serce Jupitera waliło jak młotem. Zrozumiał, że wpadł na głupi pomysł. Skąd jego przyjaciele 
mieliby się wziąć pod wyspą?

Nagle z dołu nadbiegła przytłumiona, ale wyraźna odpowiedź Pete’a.
— Jupe! Jesteśmy zablokowani. Jeśli przypływ jeszcze się zwiększy, woda nas przykryje i 

się potopimy. Wydostań nas stąd!

background image

ROZDZIAŁ 15

Jupiter wpada na pomysł

Uwięzieni w jaskini chłopcy mocno trzymali się glonów porastających skalną półkę, gdyż w 

przeciwnym   wypadku   zmyłaby   ich   stamtąd   woda,   sięgająca   im   już   do   ramion.   Jej   poziom 
szybko się podnosił. Wkrótce zostaną zmuszeni do pływania; będą mogli to robić tak długo, 
dopóki woda nie dociśnie ich do kamiennego sklepienia.

— Dlaczego tak się guzdrzą? — mruknął Pete, drżąc lekko.
Wydawało się, że wieki minęły od chwili, gdy przez skalny otwór nieoczekiwanie wpadł 

kamień i Bob zaczął wołać o pomoc.

Kiedy   nie   otrzymał   odpowiedzi,   trzej   chłopcy   przeżyli   potężne   rozczarowanie.   Musieli 

uznać, że kamień stoczył się na dół sam, że nikt go nie wrzucił. Jednakże Bob nie zaniechał 
wydawania okrzyków, a koledzy dołączyli do niego i po jakimś czasie usłyszeli głos Jupitera.

Potem odezwał się Jeff Morton. Nie od razu zrozumiał, co się stało. Kiedy już wiedział, w 

jakim położeniu znajdują się uwięzieni, zawołał, że wkrótce przybędzie na ratunek, i wraz z 
Jupiterem oddalił się od szczeliny.

Teraz   chłopcy   oczekiwali   obiecanej   pomocy.   Bob   trzymał   włączoną   latarkę,   mimo   że 

baterie   były   już   na   wyczerpaniu,   gdyż   nawet   mdłe   światło   ułatwiało   im   przetrwanie   w 
ciemnościach.

— Słuchajcie! — powiedział Chris. — Ani słowa o złotych dublonach. Trzymamy to w 

tajemnicy, zgoda?

— Dlaczego? — spytał Bob. — Musimy przecież wyjaśnić, co robiliśmy na dole.
— Każdy, kto ma sprzęt do nurkowania, zacznie penetrować jaskinię w poszukiwaniu złota 

— zaprotestował Chris. — Nie będziemy mieli szans, by tu wrócić i znaleźć więcej dublonów.

— Jeśli o mnie chodzi — powiedział Bob — nigdy więcej nie zamierzam tu wracać. Raz na 

zawsze mam dosyć tej jaskini, żeby nie wiem ile złota kryła jeszcze w sobie. Chętnie odstąpię je 
innym.

— To jest nas dwóch, którzy myślą tak samo — poparł Boba Pete. — Poza tym i tak 

uważam,  że znaleźliśmy wszystko,  co tu było.  Moim zdaniem to fale przypływu  przyniosły 
monety do jaskini.

— Ale może jest ich więcej — upierał się Chris. — Muszę je znaleźć. To moja jedyna 

szansa, by zabrać ojca z powrotem do Grecji. W końcu co my mamy, tylko czterdzieści czy 
pięćdziesiąt dublonów. O wieje za mało, zwłaszcza jeśli się nimi podzielimy.

— No dobrze, może uda nam się zatrzymać to w sekrecie — powiedział Bob. — Zrobimy to 

dla ciebie. Chyba masz rację, że w przeciwnym razie do jaskini zwalą się tłumy poszukiwaczy 
skarbu.

— Pete’a Crenshawa wśród nich nie będzie — oznajmił z przekonaniem Drugi Detektyw. 

— Ale skoro ty, Chris, zamierzasz tu wrócić, powiemy innym, że znaleźliśmy monety w wodzie. 
Co zresztą jest zgodne z prawdą. Nie musimy dokładnie wyjaśniać, gdzie.

— Ja dochowam tajemnicy — powiedział Chris. Ścisnął w dłoni woreczek z dublonami. — 

Nie   boję   się   wrócić   do   jaskini.   Taki   przypadek,   jak   nasz,   może   się   zdarzyć   ponownie   nie 
wcześniej niż za milion lat.

— Jeśli Jeff Morton się nie pospieszy, i tak będzie nam wszystko jedno — jęknął Pete. — 

Myślicie, że popłynął po straż przybrzeżną?

background image

— Ktoś musi  mu  pomóc  wyciągnąć  żaglówkę z otworu — powiedział  Bob. — Jestem 

pewien, że sam sobie z tym nie poradzi.

—  Ale   to   może   zająć   wiele   godzin!   —   wykrzyknął   Pete,   chwytając   się   glonów,  kiedy 

kolejna fala zaczęła zmywać go ze śliskiej półki. — Wody przypływu zdążą zalać jaskinię.

— Jupiter coś wymyśli — powiedział z nadzieją Bob. — Jest bezbłędny w nagłej potrzebie.
— Chcę wierzyć, że masz rację — westchnął Chris. — Ale rzeczywiście coś długo ich nie 

ma.

Tak naprawdę minął  dopiero kwadrans od chwili,  gdy Jeff Morton i Jupiter odeszli od 

szczeliny i pobiegli do motorówki. Teraz kołysała się na jałowym biegu w odległości trzydziestu 
metrów od wyspy. Jupiter pilnował, żeby się nie przemieszczała, a tymczasem Jeff pospiesznie 
wkładał ekwipunek płetwonurka.

—   Zwariowani   smarkacze   —   mruczał,   mocując   paskiem   ciężarki.   —   Jakie   licho   ich 

podkusiło, żeby się tam pchać?

— Jupiterze — zwrócił się do Pierwszego Detektywa — postaraj się utrzymać motorówkę 

dokładnie   w   tym   samym   miejscu.   Ja   schodzę   na   dół,   by   zorientować   się   w  sytuacji.   Mam 
nadzieję, że zdołam wyciągnąć żaglówkę z wejścia do jaskini. Wolałbym nie wzywać straży 
przybrzeżnej.

Nałożył   na   twarz   maskę,   chwycił   wodoszczelną   latarkę,   przewinął   się   przez   burtę   i 

zanurkował.

Jupiter poczuł się bardzo osamotniony. W oddali widział łódki kierujące się z południowego 

krańca zatoki ku Fishingport, ale żadna nie przepłynęła w pobliżu niego. Czekał na wynurzenie 
się Jeffa i czas wlókł się niemiłosiernie. Kiedy wydało mu się, że minęła godzina, spojrzał na 
zegarek. Okazało się, że było to jedynie pięć minut. Po następnych pięciu głowa Jeffa wynurzyła 
się po stronie prawej burty. Mężczyzna wspiął się na pokład. Minę miał ponurą i był mocno 
zaniepokojony.

— Ta łódka zatkała  wlot do jaskini tak szczelnie,  jak korek butelkę  — powiedział.  — 

Chwyciłem mocno za liny i pociągnąłem, ale nie mogłem jej ruszyć z miejsca. To zadanie dla 
straży przybrzeżnej. Potrzebny jest płetwonurek z łomem, który albo rozbije łódkę na kawałki, 
albo ją podważy.

Jupiter popatrzył na Jeffa w napięciu.
— Czy taka operacja nie zajmie zbyt wiele czasu? Na przykład kilku godzin? — spytał.
Jeff wolno pokiwał głową.
— Tak. Wiem, co masz na myśli. Nim nadejdzie pomoc, jaskinia cała wypełni się wodą. Ale 

nie mam pojęcia, co innego można zrobić. Gdyby ta szczelina była większa, spuścilibyśmy linę i 
wyciągnęlibyśmy chłopców. Ale nie jest.

Jupiter skubał wargę, co zawsze pomagało mu w myśleniu. Teraz było tak samo. Nagle 

zaświtał mu w głowie pewien pomysł.

— Już wiem, co trzeba zrobić! — zawołał. — Może uda nam się wyciągnąć łódkę z wylotu.
— W jaki sposób? — zdziwił się Jeff.
— Za pomocą motorówki! — odparł triumfalnie Jupiter. — Mamy silnik o dużej mocy, 

kotwicę   i   wiele   metrów   liny.   Moglibyśmy   zahaczyć   kotwicą   o   żaglówkę,   zwiększyć 
maksymalnie obroty i...

— Już rozumiem! — zawołał Jeff.. — Na Boga, to może zadziałać. Bierzmy się do roboty.
Jeff odczepił kotwicę i przeniósł ją z dziobu na rufę. Potem przywiązał jeden koniec liny do 

metalowego ucha i wyrzucił kotwicę za burtę, przez cały czas luzując linę.

— Trzydzieści metrów powinno wystarczyć! — stwierdził. — Teraz zejdę na dno i zahaczę 

background image

kotwicą o żaglówkę. Kiedy trzy razy szarpnę liną, podpłyń do przodu, aż lina się napręży. Potem 
powoli zwiększaj obroty silnika. Ja zostanę na dole, by pomóc wypchnąć żaglówkę z wejścia.

Jeśli najpierw poczujesz opór, a potem lina zacznie być elastyczna, będzie to znaczyło, że 

udało się wyciągnąć żaglówkę. Podpłyń do przodu mniej więcej trzydzieści metrów, odczep linę 
kotwiczną i wróć na poprzednie miejsce. Ja popłynę do jaskini i wyprowadzę z niej chłopców.

Jeśli jednak najpierw poczujesz szarpnięcie, a potem nagle lina zacznie luźno zwisać, będzie 

to sygnał, że kotwica puściła. Wtedy zatrzymaj się i czekaj na mnie. Módl się jednak, żeby udało 
nam się za pierwszym razem.

Jeff zsunął się za burtę i ponownie zanurkował w głębinę. Jupiter czekał z bijącym sercem, 

trzymając   w   ręku   linę.   Poczuł,   że   lekko   się   napina,   ale   to   tylko   Jeff   wyciągnął   kotwicę   z 
piaszczystego dna i wlókł ją w pobliże wylotu do jaskini. Minęła jedna minuta, potem dwie i 
nagle   Jupiter   poczuł   trzy   ostre   szarpnięcia.   Ruszył   łodzią   do   przodu,   aż   lina   całkiem   się 
naprężyła, i zwiększył obroty silnika. Silnik zaczął ryczeć, śruba młóciła wodę, ale motorówka 
stała w miejscu. Jupiter jeszcze bardziej zwiększył obroty, choć serce mu podchodziło do gardła 
na myśl, że kotwica może rozedrzeć burtę żaglówki puścić.

Motorówka   drgnęła   i   bardzo   powoli   zaczęła   się   posuwać   do   przodu.   Wlokła   po   dnie 

ogromny ciężar i wydawało się, że za chwilę zabraknie mocy silnika i łódka stanie. Ale jakimś 
cudem   pokonywała   kolejne   metry.   Najpierw   sześć...   potem   piętnaście...   w   końcu   było   ich 
trzydzieści!

Gdyby Jupiter nie był tak pochłonięty pracą, zacząłby krzyczeć z radości. Ustawił silnik na 

jałowym   biegu   i   szwajcarskim   scyzorykiem,   otrzymanym   niegdyś   w   nagrodę,   odciął 
przywiązany   do   rufy   koniec   liny   kotwicznej,   która   ześliznęła   się   do   wody.   Jupiter   wrzucił 
wsteczny bieg i pomału wrócił motorówką na poprzednie miejsce.

Czekał i próbował sobie wyobrazić, co dzieje się pod wodą. Wylot jaskini jest już otwarty. 

Jeff wpływa  do niej. Znajduje trzech uwięzionych.  Każe im wypłynąć  z jaskini i potem na 
powierzchnię. Za minutę lub dwie...

Tuż za rufą wynurzyła się z wody głowa jednego z chłopców. Był to Chris Markos. Ściągnął 

z twarzy maskę  i gwałtownie  wypuścił  powietrze  z płuc. Podpłynął  do motorówki,  chwycił 
dłonią burtę i przerzucił przez nią coś ciężkiego, co z brzękiem wylądowało u stóp Jupitera.

— Ukryj to, Jupe! — wydyszał. — Znaleźliśmy skarb, ale nikomu o tym nie mówimy. 

Przynajmniej na razie. Potem ci wszystko wytłumaczę.

Jupiter schował mokry woreczek w najlepszy sposób, jaki mu naprędce przyszedł do głowy. 

Po prostu usiadł na nim.

—   Rany!   —   powiedział   Chris,   kiedy   już   bezpieczny   odpoczywał   w   motorówce.   — 

Naprawdę się baliśmy, że nie zdążycie nas wydostać stamtąd na czas. Bob i Pete zjawią się za 
chwilę.

Właśnie na powierzchni pokazała się głowa Boba, a zaraz po niej Pete’a.
— Nie masz pojęcia, jak nas ucieszył dźwięk waszych głosów tam na górze — powiedział 

Pete, kiedy już wraz z Bobem wgramolił się do motorówki.

— Jeff jest na nas wściekły — dodał Bob. — Wcale mu się nie dziwię.
— Mój ojciec też się wścieknie, kiedy się o wszystkim dowie — wtrącił płaczliwym tonem 

Pete. — Jednak warto było zaryzykować, bo znaleźliśmy skarb. Niewielki, ale zawsze coś. Chris 
ci powiedział?

— Siedzę na tym skarbie. Później opowiecie mi wszystko szczegółowo.
— Czuję, że dostaniemy za swoje — westchnął Bob, ściągając z siebie ekwipunek. — Ale 

to właściwie nie była nasza wina. Najpierw ktoś zatopił żaglówkę Chrisa, potem...

background image

—   Wraca   Jeff   Morton   —   przerwał   koledze   Jupiter.   —   Będzie   chciał   usłyszeć,   co   się 

wydarzyło.

Jeff   wynurzył   się   na   powierzchnię   tuż   za   rufą   motorówki.   W   dłoni   trzymał   odcięty 

poprzednio   przez   Jupitera   koniec   liny   kotwicznej.   Jupiter   chwycił   go   i   przywiązał   do 
metalowego ucha, a Jeff podpłynął do stopni i wspiął się na pokład.

Ściągnął   maskę   i   powoli   pozbył   się   ciężarków   i   butli   z   tlenem.   Potem   popatrzył   na 

siedzących w milczeniu chłopców.

— No tak — odezwał się w końcu. — Cieszę się, że nic wam się nie stało. Bardzo się 

cieszę. To nie zmienia faktu, że zachowaliście się lekkomyślnie i w związku z tym znaleźliście 
się w niebezpieczeństwie..

— Ale... — zaczął Bob. Był pewien, że jeśli zdoła wyjaśnić, jak do tego doszło, Jeff Morton 

zrozumie, że gdyby nie podwodny prąd, który wklinował żaglówkę w wylot jaskini, wyprawa 
skończyłaby się w porę i bezpiecznie.

Jeff uniósł dłoń.
— Nie chcę słuchać żadnych wyjaśnień. Fakty mówią same za siebie. Kiedy poinformuję o 

zajściu Harry’ego Norrisa i pana Crenshawa, jestem pewien, że zgodzą się ze mną, iż koniec z 
waszym nurkowaniem, chłopaki. Ten pomysł z filmem o młodych poszukiwaczach skarbu od 
początku niezbyt mnie przekonywał. Moim zdaniem woda w zatoce nie jest dość przejrzysta, by 
podwodne zdjęcia dobrze wyszły. Mam nadzieję, że teraz inni przyznają mi rację.

Jeff Morton zamilkł na chwilę dla nabrania oddechu, ale było jasne, że ma coś więcej do 

powiedzenia. Tym razem zwrócił się tylko do Chrisa.

— Myślę, że przynajmniej jeden kłopot mamy z głowy — powiedział groźnym tonem. — 

Już   wiemy,   kto   kradł   i   niszczył   nasz   sprzęt.   Ostatniej   nocy   włamano   się   do   przyczepy   z 
wyposażeniem. Ktoś wszedł do niej przez maleńkie okienko, przez które mógłby się przecisnąć 
jedynie   drobnej   budowy   chłopiec.   Skradzione   zostały   dwa   obiektywy,   warte   prawie   tysiąc 
dolarów. Odkryłem ich brak — i znalazłem coś jeszcze. Coś, co złodziej niechcący upuścił.

Jeff spojrzał surowo na Chrisa.
— Na miejscu przestępstwa znalazłem twój nóż. Nikt oprócz ciebie nie prześliznąłby się 

przez tamto okienko.

Poinformowałem o incydencie komendanta Nostigona i zaraz po powrocie do Fishingport 

odstawię cię na posterunek. Obawiam się, że powędrujesz prosto do więzienia.

background image

ROZDZIAŁ 16

Jupiter rozwiązuje zagadkę

— Chłopaki, podpadliśmy — westchnął Bob.
— Podpadliśmy, a Chris trafił do więzienia — oświadczył ponurym tonem Pete. — Moim 

zdaniem nie ukradł obiektywów. Co o tym sądzisz, Jupe?

Jupiter nie odpowiedział. Siedział zamyślony na kanapie w salonie pani Barton. Dawno 

minęło   południe,   za   oknami   lało.   Pan   Crenshaw   zabronił   chłopcom   opuszczania   domu, 
wygłaszając   przedtem   surowy   wykład   na   temat   nieodpowiedzialnego   zachowania,   jakim   się 
popisali poprzedniego dnia.

— Jupe! — Pete podniósł głos. — Powiedziałem, że nie wierzę, żeby to Chris ukradł te 

obiektywy. A ty?

Jupiter zakaszlał. Przeziębienie ciągle mu dokuczało.
— Ja też nie. Intuicja mi podpowiada, że nie jest typem krętacza i złodzieja. Po prostu 

pozory świadczą przeciwko niemu. Ten jego nóż znaleziony na miejscu przestępstwa... Dziwna 
sprawa.

— Sam mówił, że zgubił go dwa dni temu — przypomniał Bob.
— I oczywiście nikt mu nie wierzy — Jupiter ponownie zaniósł się kaszlem. — Wszyscy 

woleliby uznać, że tajemnica Wyspy Szkieletów została rozwiązana, więc przyjęli za pewnik, że 
to Chris jest złodziejem. Dorośli często tak postępują.

—  A jak  wygląda   prawda?   —  wymamrotał  Bob.  —  W   końcu  jesteśmy  detektywami  i 

powinniśmy przynajmniej próbować to odgadnąć.

— Prawdą jest to, że komuś zależy, żeby nikt się nie kręcił po Wyspie Szkieletów. Wczoraj 

to zrozumiałem — poinformował kolegów Jupiter. —Pytanie tylko, dlaczego mu zależy?

Jupiter zamilkł, gdyż rozległ się dzwonek u drzwi wejściowych. Usłyszeli kroki pani Barton, 

która poszła otworzyć. Przez uchylone drzwi salonu Trzej Detektywi mogli zobaczyć, że do 
pensjonatu wkroczył  komendant Nostigon. Z jego peleryny kapały na podłogę krople wody. 
Zdjął ją i powiesił na wieszaku.

— Witajcie, chłopcy — odezwał się, wchodząc do salonu. Pani Barton wsunęła się tuż za 

nim. — Chciałbym porozmawiać sam na sam z tymi kawalerami, jeśli nie ma pani nic przeciwko 
temu — zwrócił się do właścicielki pensjonatu.

— Oczywiście, panie komendancie.  — Pani Barton podreptała do kuchni, a komendant 

usiadł i powoli zapalił cygaro.

— Sprawy waszego kolegi Chrisa wyglądają bardzo źle — zaczął bez żadnych wstępów. — 

Wszczęliśmy  poszukiwania  i znaleźliśmy  skradzione obiektywy  w małej  drewutni na  tyłach 
chaty rybackiej, w której mieszka on wraz z ojcem.

— Chris niczego nie ukradł! — zaprotestował gorąco Bob. — Jesteśmy tego pewni.
—   Być   może   —   zgodził   się   komendant.   —   Ale   dowody   świadczą   przeciwko   niemu. 

Wszyscy wiedzą, że rozpaczliwie próbuje zdobyć fundusze na powrót ojca do Grecji.

— Wcale nie musi kraść w tym celu! — wykrzyknął Pete. — Ma już pieniądze i w dodatku 

szansę, że znajdzie ich więcej.

— Ciekawe... — Komendant popatrzył przeciągle na chłopców. —Co to może znaczyć: 

znajdzie więcej?

Pete zrozumiał, że się niepotrzebnie wygadał, i zamilkł.

background image

— Chłopaki — ciągnął komendant — lubię Chrisa i chcę mu pomóc. A teraz niech któryś z 

was opowie mi dokładnie, co się wczoraj wydarzyło. Chyba rozumiem, czemu trzymacie to w 
tajemnicy.  Gdyby się rozeszła wieść, że znaleźliście coś cennego, Wyspę Szkieletów w mig 
opanowaliby łowcy skarbów. Jednak mnie powinniście zaufać, gdyż być może będę mógł pomóc 
małemu Chrisowi. Tak więc oczekuję pełnej relacji.

Chłopcy wahali się, aż w końcu Jupiter podjął decyzję.
— Dobrze, proszę pana, zaraz wszystko opowiemy. Pete, przynieś tę brezentową sakiewkę.
Pete poszedł na górę i po chwili wrócił z wypchanym Chrisowym woreczkiem. Wytrząsnął 

jego zawartość na kanapę. Na poduszki wysypało się z cichym brzękiem coś koło czterdziestu 
czy pięćdziesięciu błyszczących dublonów.

Komendant Nostigon szeroko otworzył oczy ze zdziwienia.
— Na Boga! — zawołał. — Toż to prawdziwy skarb piratów. I Chris go znalazł?
— Wraz z Bobem i Pete’em — uściślił Jupiter. — W podwodnej jaskini pod Dłonią. Chris 

chce tam wrócić i jeszcze się rozejrzeć. Dlatego trzymamy całą sprawę w tajemnicy.

— Rozumiem... — Komendant podrapał się po brodzie. — Możecie na mnie polegać. Nie 

pisnę nikomu ani słowa.

— Sam więc  pan rozumie,  że  Chris nie musi  niczego  kraść  — powiedział  z  żarliwym 

przekonaniem Bob. — Ma pieniądze i będzie ich miał jeszcze więcej.

—   Obawiam   się   jednak,   że   to   żaden   dowód   —   odparł   komendant   policji.   —   Dublony 

zostały znalezione już po dokonaniu kradzieży. Wynosząc z przyczepy obiektywy,  Chris nie 
wiedział, że zdobędzie jakieś pieniądze. To znaczy, że pozory nadal świadczą przeciwko niemu.

Niestety była to prawda i Bob aż się skrzywił, kiedy to zrozumiał. Pete z desperacją wcisnął 

dłonie do kieszeni. Jupiter zaczął kaszleć. Potem wydmuchał nos i odezwał się:

— Przepraszam, panie komendancie, że się wtrącam. Zdaniem panów Crenshawa i Norrisa 

oraz Jeffa Mortona  zagadka  Wyspy  Szkieletów  została  rozwiązana:  to  Chris przysparzał  im 
kłopotów. Jestem jednak pewien, że się mylą. Sprawcą jest kto inny; ktoś, o kim nic nie wiemy.  
Przyjrzyjmy się faktom od początku. Zacznijmy od...

W tym momencie do saloniku weszła pani Barton.
— Kolacja gotowa, chłopcy — powiedziała. — Och, nie wiedziałam, że pan jeszcze z nimi 

rozmawia — zaczęła się sumitować na widok komendanta. — Proszę sobie nie przeszkadzać.

Już ruszała w stronę drzwi, kiedy jej uwagę przyciągnęły złote krążki leżące na kanapie. 

Oczy zrobiły jej się okrągłe jak spodki. Truchcikiem pospieszyła do holu, chwyciła za telefon i 
po chwili rozmawiała z kimś przyciszonym głosem.

— Ello May, czy możesz to sobie wyobrazić? — szeptała podekscytowana. — Ci młodzi 

chłopcy,  którzy u mnie zamieszkali, naprawdę przyjechali po to, by pomóc w poszukiwaniu 
skarbów.   Skąd   o   tym   wiem?   Na   własne   oczy   widziałam   wielki   stos   złotych   monet,   które 
znaleźli. Tak, z pewnością na Wyspie Szkieletów. Na Boga, nie wiem dokładnie, ile tego było, 
ale wyglądało, że sporo. Prawdopodobnie to tylko ich udział. Założę się, że jest dużo więcej.

Odłożyła słuchawkę i zaczęła nakręcać kolejny numer.
Chłopcy, nieświadomi, że wieść o ich znalezisku zdążyła roznieść się po miasteczku, nadal 

byli   pogrążeni   w   rozmowie   z   komendantem   Nostigon’em.   Jupiter   przedstawiał   w   zarysie 
wszystkie zdarzenia związane z Wyspą Szkieletów. Na początku wspomniał, że strach przed 
zjawą przez wiele lat trzymał ludzi z dala od tej wyspy. Potem mówił o kłopotach, jakie ekipa 
filmowa miała od pierwszych chwil, kiedy rozbiła tam obóz. Ponownie opowiedział o tym, jak 
został   wraz   z   Bobem   i   Pete’em   wysadzony   na   bezludnej   wyspie   zaraz   pierwszej   nocy   po 
przyjeździe do Melville. Poinformował komendanta o ostrzeżeniu, które otrzymał poprzedniego 

background image

dnia od chudego, wysokiego mężczyzny z tatuażem na ręce. Szef policji tylko drapał się po 
brodzie.

— To mógł być Bill Ballinger — powiedział. — Dziwne, bardzo dziwne. Opowiadaj dalej, 

chłopcze.

Jupiter opisał, w jaki sposób została staranowana i zatopiona żaglówka Chrisa i zakończył 

swą opowieść pytaniem:

—   Panie   komendancie,   czyż   nie   wydaje   się   panu,   że   cel   tych   działań   jest   całkiem 

oczywisty?  Chodzi o to, by ludzie trzymali się z dala od Wyspy Szkieletów. Najpierw była 
historia o duchu. Miejscowi bali się go i nie odwiedzali wyspy. Potem, kiedy pojawili się na niej 
filmowcy, nieznani sprawcy zaczęli ich nękać, by się jak najszybciej wynieśli.

A kiedy rozniosła się wieść o naszym przyjeździe, ktoś musiał uznać nas za jakieś ważne 

osoby. Sam Robinson otrzymał polecenie, żeby nas wysadzić na Dłoni. Ci, którzy je wydali, 
liczyli na to, że przerażeni weźmiemy nogi za pas i wrócimy, skąd przyjechaliśmy.

Pozostaliśmy   jednak   w   Fishingport   i   wobec   tego   ostrzeżono   mnie,   że   jesteśmy   tutaj 

niepożądani i mamy się zabierać z powrotem do Hollywoodu. Niemal w tym samym czasie ktoś 
zatopił łódkę Chrisa, by nie mógł on pływać wokół Wyspy Szkieletów. A jakby tego było mało, 
nieznany sprawca ukradł obiektywy i podrzucił na miejscu przestępstwa nóż naszego greckiego 
kolegi,   by   wskazać   na   niego   jako   winowajcę.   Wiedział,   że   chłopak   trafi   do   więzienia. 
Reasumując: komuś bardzo zależy na tym, aby nikt się nie zbliżał do Wyspy Szkieletów. Mam 
rację?

— Wygląda na to, że tak — odparł komendant. — Muszę to rozważyć. Jeśli o mnie chodzi, 

chciałbym uwolnić Chrisa, a doktor Wilbur gotów jest złożyć za niego kaucję, ale sędzia Harvey, 
który musi podpisać stosowne dokumenty, właśnie wyjechał służbowo. Do jego powrotu nic nie 
możemy zrobić. Postaram się jednak, by Chris jak najszybciej znalazł się na wolności.

Po   tych   słowach   komendant   pożegnał   się   i   opuścił   pensjonat.   Pete   pospiesznie   wsypał 

monety z powrotem do woreczka i zaniósł go na górę, by schować pod własnym materacem.

Kiedy   zszedł   na   dół,   kolacja   czekała   już   na   stole.   Pani   Barton   obsługiwała   chłopców, 

uśmiechając się domyślnie. W końcu nie wytrzymała dłużej i powiedziała z wyrzutem:

— Niedobrzy młodzi ludzie oszukali mnie. Zaprzeczali, jakoby mieli przyjechać na Wyspę 

Szkieletów, by pomagać w poszukiwaniu skarbu.

Trzej przyjaciele spojrzeli na nią ze zdziwieniem.
— Ale my naprawdę, pani Barton... — zaczął Jupiter.
—   Sama   widziałam   ten   wielki   stos   monet,   które   pokazywaliście   komendantowi!   — 

zawołała.  — Wcale  nie zamierzałam szpiegować,  ale kiedy weszłam do saloniku, leżały na 
kanapie. Ach, jakież to ekscytujące!

Chłopcy popatrzyli na siebie z przerażeniem.
— Czy mówiła pani o tym komuś? — spytał Jupiter.
—   Tylko   moim   trzem   najlepszym   przyjaciółkom   —   odparła.   —   Nie   mogłam   się 

powstrzymać, widok monet tak bardzo mnie podniecił. Ile ich było?

— Mniej, niż się pani spodziewa — powiedział Jupiter. — I wcale nie znaleźliśmy ich na 

Wyspie Szkieletów.

— Teraz już mnie nie oszukacie, młodzieńcy! — Pani Barton pogroziła im palcem. — Jutro 

tuż po wschodzie słońca będziecie mieli na wyspie liczne towarzystwo. Wielu ludzi popłynie 
tam. Każdy z nadzieją, że znajdzie skarb. Oj, tak, tak. Sama bym się wybrała, gdybym była 
trochę młodsza i żwawsza. Przykro mi to mówić, ale miejscowi krzywo patrzą na was, obcych. 
Przyjechaliście szukać skarbu na Wyspie Szkieletów, podczas gdy w miasteczku panuje bieda i 

background image

wszyscy rozpaczliwie potrzebują pieniędzy.

Gospodyni zaczęła zbierać ze stołu naczynia.
— Ale po co ja tyle gadam — zreflektowała się. — Jak już zacznę, to terkoczę jak karabin 

maszynowy.

Poszła do kuchni, zostawiając w salonie przygnębionych chłopców.
—   Tego   jeszcze   brakowało!   —   zawołał   Pete.   —   Pół   miasta   zwali   się   jutro   na   Wyspę 

Szkieletów. Teraz już ekipa nigdy nie skończy tego filmu. I to z naszej winy.

— Masz rację, przyjacielu — powiedział Bob. — Wkrótce wpadnie tu twój tata. Co mamy 

mu powiedzieć?

— Prawdę — odparł Pete. — Zgadzasz się, Jupe?
—   Zgadzam   —   potwierdził   Pierwszy   Detektyw.   —~   Mam   jednak   pewien   pomysł. 

Pozwólcie mi się chwilę zastanowić.

Jupiter się zastanawiał, a Pete i Bob bezmyślnie przerzucali kartki jednego z czasopism, 

które leżały w salonie.

Niedługo po zapadnięciu zmroku przyjechali pan Crenshaw i Harry Norris. Oznajmili, że 

Roger Denton wróci następnego ranka i za dzień lub dwa zacznie się kręcenie zdjęć na wyspie. 
Jednakże   zrezygnowano   z   krótkometrażowego   filmu   o   chłopcach   poszukujących   skarbu. 
Argumenty Jeffa Mortona przeważyły.

W innych okolicznościach chłopcy czuliby się głęboko rozczarowani, ale tym razem mieli o 

czym myśleć i wobec tego nie zaprzątali sobie dłużej głowy niedoszłym występem.

Powiedzieli   panom   Crenshawowi   i   Norrisowi,   co   się   stało,   i   obaj   mężczyźni   jęknęli   z 

przerażenia.

— To zniweczy wszystkie nasze plany! — krzyknął pan Crenshaw.
—   Poszukiwacze   skarbów   zaleją   nas   jak   szarańcza.   Nikogo   nie   przekonamy,   że   nie 

przyjechaliśmy tu po ukryte złoto piratów.

— Mam pewien pomysł, jak uratować sytuację — powiedział wolno Jupiter. — Dlaczego 

by nie sfilmować tych ludzi, którzy przypłyną łódkami na wyspę i rozbiegną się po niej, szukając 
skarbów?   Moglibyście   panowie   nakręcić   krótkometrażówkę,   zatytułowaną   na   przykład 
„Gorączka złota”. Nigdy nie zdołalibyście wynająć tylu statystów, ilu potrzeba do takich scen, 
ale ludzie będą tutaj napływać z własnej woli i może wyjść z tego całkiem zabawny filmik.

Harry Norris namyślał się przez chwilę.
— Niegłupi pomysł — przyznał. — Jeszcze się okaże, że całe zamieszanie obróci się na 

naszą korzyść. Powiedzmy, że pokazujemy kogoś, kto znajduje skarb. Wieść roznosi się wkoło, 
całe miasto przypływa, by to zobaczyć, kręcimy ujęcia, jak ludzie rozkopują ziemię... Tak — 
zwrócił   się   do   ojca   Pete’a   —   to   może   się   udać.   Trzeba   tylko   zorganizować   to   wszystko. 
Proponuję, żebyśmy...

Harry szybko streścił swój plan, w jaki sposób przejąć kontrolę nad poszukiwaczami skarbu.
— Zamiast powstrzymywać ludzi od przypłynięcia na wyspę, zaprosimy ich! Zwrócimy się 

do   doktora   Wilbura,   który   poprzez   lokalną   rozgłośnię   zachęci   tutejszych   mieszkańców,   by 
przybyli tu jutro i kopali. Powiemy, że nie wierzymy w żaden skarb, ale chcemy, żeby każdy 
mógł sam się rozejrzeć i o tym przekonać. Zafundujemy nagrodę w wysokości pięciuset dolarów 
do wygrania na loterii, która odbędzie się wieczorem. Warunkiem wzięcia udziału w losowaniu 
będzie wpisanie się poszukiwacza na listę i podpisanie zobowiązania, że nie uszkodzi karuzeli i 
kolejki górskiej.

Wieczorem wydamy wielką ucztę na świeżym powietrzu i wylosujemy nagrodę. Przez cały 

czas  będziemy   filmować  te  oszalałe  tłumy  kopaczy  i  rzeczywiście   możemy  zebrać   ciekawy 

background image

materiał   do   zmontowania   krótkometrażówki,   zatytułowanej   tak,   jak   to   proponował   Jupiter. 
Kiedy już cała zabawa się skończy, ludzie wreszcie się przekonają, że na Wyspie Szkieletów nie 
ma skarbów, i zostawią nas w spokoju. Wtedy będziemy mogli skończyć nasz właściwy film.

— Sądzę, że to wypali — powiedział pan Crenshaw. — Wracajmy teraz do hotelu. Trzeba 

zadzwonić do Filadelfii do Dentona. Wy, chłopaki — zwrócił się do Trzech Detektywów — 
zostajecie na miejscu i maszerujecie do łóżek. Jutro możecie przypłynąć na wyspę, by obejrzeć 
całe widowisko. Jednak dość pakowania się w jakiekolwiek kłopoty!

— Ale co do Chrisa, tato... — zaczął Pete.
— Kilka dni w odosobnieniu będzie dla niego dobrą nauczką — odparł jego ojciec. — 

Chodźmy, Norris.

Obaj mężczyźni pospiesznie opuścili pensjonat. Chłopcy znowu popadli w przygnębienie.
— Kurczę, myślałem, że uda nam się przekonać ich, że Chris jest niewinny — powiedział 

Pete. — Nawet nie chcieli słuchać.

— Kiedy dorośli raz sobie coś wbiją do głowy, nie lubią, by ktoś młody ich przekonywał, że 

nie mają racji — zauważył Bob. — W każdym razie dzięki twojemu pomysłowi, Jupe, jutrzejszy 
dzień nie będzie całkiem zmarnowany.

Jupiter nic na to nie odpowiedział. Znowu głęboko się zamyślił.
— Nie przeszarżuj z tym myśleniem, bo przepalisz bezpieczniki —zażartował Pete.
Jupiter zakaszlał głośno. Potem na jego okrągłej twarzy pojawił się wyraz satysfakcji.
— Coś ci wpadło do głowy? — spytał Bob.
— Chyba wydedukowałem, dlaczego udało wam się znaleźć złote dublony w tej ukrytej 

jaskini pod Dłonią — odparł.

— Naprawdę? — niemal krzyknął Pete. — Opowiedz, tylko krótko, bo nie ma czasu.
—   Bob,   zajrzyjmy   do   twoich   notatek   —   poprosił   Jupiter.   —   Chciałbym   jeszcze   raz 

przeczytać ten fragment o ostatnim starciu Jednouchego z Anglikami.

Wszyscy trzej pobiegli na górę. Bob szybko odnalazł potrzebny ustęp. Przeczytał na głos o 

tym, jak to dawnymi czasy przywódca piratów został zaskoczony nocą przez angielskie wojsko. 
Uciekł wraz ze skrzynką pieniędzy, był ścigany i wylądował na Dłoni. W ciemnościach udało 
mu się wymknąć pogoni, ale kiedy nastał dzień, żołnierze otoczyli go i pojmali.

Jednakże   skrzynka,   w   której   spodziewali   się   znaleźć   skarb,   okazała   się   pusta.   Anglicy 

zrozumieli, że Jednouchy wysypał jej zawartość za burtę, aby nie wpadła w ich ręce. Nie zdołali 
go skłonić,  by zdradził,  w którym  dokładnie  miejscu to  uczynił.  Jedyne,  co powiedział,  to: 
„Diabeł morski trzyma w garści moje złote dublony i nikt ich nie zobaczy dopóty, dopóki on sam 
ich nie odda”.

— No? — spytał Bob.
— Nie rozumiesz? — zdziwił się Jupiter. — Gdyby Jednouchy po prostu wysłał dublony za 

burtę, powiedziałby, że diabeł morski ma je u siebie. On jednak wspomniało garści. Z czym ci 
się to kojarzy?

— Z dłonią! — krzyknął podniecony Bob. — Jupe, myślisz, że...
— Tak. To jedyne logiczne wytłumaczenie. Kiedy Jednouchy zrozumiał, że nie zdoła uciec, 

wsypał całe skradzione złoto do szczeliny. Potem drażnił Anglików mówiąc, że diabeł morski 
trzyma   je   w   garści.   Miał   na   myśli   to,   że   znajduje   się   ono   wewnątrz   Dłoni.   Nawet   gdyby 
wrogowie pirata  zrozumieli  znaczenie  jego słów, i tak nie zdołaliby wydobyć  monet.  Przez 
wszystkie te lata leżały więc ukryte pod wodą.

— Wobec tego musi ich tam być więcej! — zawołał Pete. — Chris miał rację. W jaskini 

może być prawdziwa fortuna!

background image

— Nie sądzę — powiedział Jupiter. — Pamiętaj, że pirat wsypywał monety luzem. Przez 

trzy stulecia morze miało dość czasu, by zagrzebać je głęboko lub pozwolić prądom poroznosić 
je po całej zatoce. Być może leży w piasku jeszcze kilka dublonów, ale raczej niewiele. Udało 
wam się znaleźć to, co zostawił ocean.

— Zawsze tak logicznie rozumujesz — westchnął Pete. — Obawiam się, że masz rację. 

Jednakże dobrze życzę Chrisowi i dlatego mam nadzieję, że zdoła znaleźć dużo więcej monet i 
będzie mógł zabrać ojca do Grecji.

Wzmianka o Chrisie przypomniała chłopcom jego niewesołe położenie i znowu popadli w 

ponury nastrój. Nic jednak nie mogli zrobić, więc położyli się spać.

Pete i Bob zasnęli natychmiast, Jupiter jednak przewracał się z  boku na bok. Jego umysł 

pracował teraz ze szczególną ostrością. Pozostała do rozwiązania jeszcze jedna zagadka. Był 
pewien, że zna wszystkie fakty, należało je tylko właściwie poskładać.

Myślał o starym piracie Jednouchym, który wystawił Anglików do wiatru, wsypując monety 

do   szczeliny   w   skale.   Niespodziewanie   przypomniał   mu   się   fragment   niemal   zapomnianej 
rozmowy. Wrócił myślami do niej i nagle wszystko stało się jasne.

— O to chodziło! — wykrzyknął, siadając na łóżku. — Dziesięć lat! Wtedy to się stało. 

Bob, Pete, wstawajcie!

Dwaj Detektywi obudzili się i zaczęli szeroko ziewać.
— Co się stało, Jupe? Męczą cię koszmary? — spytał Pete.
—   Nie   —   odparł   podniecony   Jupiter.   —   Musicie   się   ubrać   i   powiosłować   na   Wyspę 

Szkieletów. Właśnie odkryłem jej prawdziwą tajemnicę.

Pospiesznie wyjaśnił przyjaciołom, co udało mu się wydedukować. Słuchali go z otwartymi 

ustami, a kiedy skończył, Pete zawołał z niekłamanym podziwem:

—   Jupe,   jesteś   genialny!   Na   pewno   masz   rację.   Teraz   wszystkie   fragmenty   układanki 

zaczynają do siebie pasować.

— Zupełnie nie rozumiem, dlaczego tak późno na to wpadłem —powiedział Jupiter. — Tak 

czy   inaczej   jestem   pewien,   że   znalazłem   właściwe   rozwiązanie.   Popłyńcie   na   wyspę   i 
sprawdźcie, czy się nie pomyliłem. Potem obudźcie ojca Pete’a i pozostałych członków ekipy. 
Pokażcie im, co znaleźliście i niech już oni się tym zajmą.

Jupiter popatrzył ze smutkiem na kolegów.
— Popłynąłbym z wami, ale ciągle źle się czuję — powiedział tonem usprawiedliwienia.
— I tak dosyć zrobiłeś — pocieszył go Bob. — Dzięki tej akcji wrócimy do łask. Miło 

będzie dla odmiany zagrać rolę bohatera. Dlaczego jednak nie mielibyśmy obudzić filmowców i 
skłonić ich, by nam pomogli?

— Ponieważ mogę się mylić — wyjaśnił Jupiter. — Wtedy byliby źli, że ich wyrwaliśmy z 

łóżek. Jeśli moja koncepcja jest do niczego, wrócicie po cichu do pensjonatu, a zagadka nadal 
pozostanie nierozwiązana.

— Niech ci będzie — zgodził się Pete. — Mimo to wolałbym powiedzieć tacie. Ale zrobię, 

jak chcesz.

Bob i Pete w pięć  minut  byli  gotowi do drogi. Chwycili  latarki  i na palcach  zeszli  po 

schodach, po czym wymknęli się z pensjonatu.

Jupiter   pozostał   w   łóżku.   Leżał   na   plecach   i   czuł   się   okropnie.   Dlaczego   musiał   się 

przeziębić? Nic jednak nie mógł na to poradzić, a wyprawa przyjaciół nie wiązała się z żadnym 
niebezpieczeństwem...

Naprawdę?
Nowa myśl poraziła go jak obuchem w głowę. Dlaczego był taki z siebie zadowolony i 

background image

zapomniał   wziąć   jedną   rzecz   pod   uwagę?   Bobowi   i   Pete’owi   mogło   grozić   śmiertelne 
niebezpieczeństwo!

background image

ROZDZIAŁ 17

Bob i Pete w opałach

Pete   ciężko   uderzał   wiosłami   o   wodę.   Chłopcy   płynęli   małą   łódką,   którą   znaleźli 

przywiązaną   do   pomostu   ekipy   filmowców.   Jedynie   gwiazdy   oświetlały   drogę   ku   Wyspie 
Szkieletów.

— Widzę ją — szepnął Bob, kiedy wyspa pojawiła się nagle przed nimi w ciemnościach jak 

czarna plamka.

Pete miał  świetne  wyczucie  kierunku.  Prowadził  łódkę  w stronę niewielkiej  zatoczki  w 

pobliżu wesołego miasteczka. Wyspa była coraz bliżej i w pewnym momencie jej brzegi zaczęły 
otaczać chłopców z dwóch stron. Pete odłożył wiosła i łódka miękko wryła się dziobem w piach. 
Bob wyskoczył na ląd i wciągnął łódkę na plażę.

— Najpierw musimy przejść przez wesołe miasteczko, a potem iść w górę ścieżką do groty 

— powiedział cicho Pete. — Żałuję, że Jupe nie pozwolił obudzić mojego taty.

—   Ja   też   —   przyznał   Bob.   —   Nie   miałbym   teraz   nic   przeciwko   towarzystwu   kogoś 

starszego. Dasz radę znaleźć drogę po ciemku?

—   Na   pewno   —   odparł   Pete.   Zawahał   się   przez   chwilę.   Panowały   nieprzeniknione 

ciemności i cisza, zakłócana jedynie  pluskiem fal bijących  o brzeg. — Wiesz, co lepiej już 
chodźmy.

Prowadził,   przyświecając   sobie   latarką,   i  za   chwilę   chłopcy  znaleźli   się  w  widmowych 

ruinach   wesołego   miasteczka.   Kolejka   górska   wyglądała   na   tle   nieba   jak   ogromny   szkielet. 
Stanowiła   dla   Pete’a   doskonały   punkt   orientacyjny.   Obszedł   ją   dokoła,   minął   karuzelę   i 
zatrzymał się przy tylnej furtce szczątkowego ogrodzenia, otaczającego lunapark.

—   Tam,   do   licha,   zamierzam   obudzić   tatę   —   wyszeptał.   —   Nie   dlatego,   że   jestem 

zdenerwowany, chociaż naprawdę jestem, ale tata powinien wiedzieć, co robimy. W końcu kazał 
nam pozostać w pensjonacie i… no, lepiej mu powiedzieć, co wykombinował Jupe.

— W porządku — przyznał koledze rację Bob, tak cicho, że ledwo było słychać, co mówi. 

— Chodźmy obudzić twego tatę. Też się poczuję pewniej.

Odwrócili się i nagle stanęli jak sparaliżowani. Serca biły im szybko.
Jakaś potężna postać czaiła się w ciemnościach. Nieznajomy poświecił im prosto w oczy i 

warknął:

— Stać, bo strzelam!
Obaj chłopcy zamarli z przerażenia. Byli oślepieni światłem latarki i niczego nie mogli 

zobaczyć. Nagle olbrzym powiedział ze zdziwieniem:

— Do pioruna! Przecież to Bob i Pete. Dlaczego myszkujecie nocą po wyspie?
Mężczyzna  skierował światło latarki  w stronę ziemi.  Teraz chłopcy mogli  go zobaczyć, 

chociaż już wcześniej rozpoznali go po głosie. Był to Tom Farraday, strażnik.

—   Mogłem   was   zranić   —   powiedział.   —   Wziąłem   was   za   intruzów,   którzy   przyszli 

zniszczyć naprawione urządzenia w wesołym miasteczku. Co wy tu robicie?

— Jupiter poznał tajemnicę wyspy — oznajmił Bob. — Przybyliśmy sprawdzić, czy się nie 

pomylił.

— Tajemnicę wyspy? — zainteresował się Tom Farraday. — Co macie na myśli?
— Na wyspie naprawdę znajduje się ukryty skarb — wyjaśnił Pete. — Przynajmniej Jupe 

jest o tym przekonany.

background image

— Skarb? — Strażnik wyraźnie im nie dowierzał. — Jaki skarb?
— Widzi pan... — zaczął Pete, ale Bob mu przerwał.
—   To   pan   pomógł   Jupiterowi   rozwiązać   tę   zagadkę   —   powiedział.   —   Dał   mu   pan 

niezbędną wskazówkę.

— Powoli! — huknął strażnik. — Nie mam pojęcia, o czym mówisz.
—   Pewnego   ranka   opowiadał   nam   pan,   jak   to   bracia   Ballingerowie   dziesięć   lat   temu 

zatrzymali waszą opancerzoną furgonetkę, skradli sto tysięcy dolarów i zranili pana w lewą rękę.

— I co to ma wspólnego z jakąś zagadką?
—   Powiedział   nam   pan   również   —   wtrącił   się   Pete   —   że   straż   przybrzeżna   nakryła 

Ballingerów w unieruchomionej łódce i widziała, że wysypują coś za burtę. Wszyscy myśleli, że 
skradzione banknoty.

— Pewnie tak było. No i co dalej?
— Właśnie dziesięć lat temu ktoś znowu zaczął straszyć ludzi zjawą z karuzeli, by trzymać 

ich z daleka od wyspy. Zdaniem Jupitera to nie mógł być przypadek, że opowieść o duchu ożyła  
tuż po napadzie. Według naszego kolegi oba te fakty są ze sobą powiązane.

— Nie pojmuję, do czego zmierzasz — Tom Farraday był zaskoczony.
— Naprawdę? — spytał z powagą Pete. — Ballingerowie usiłowali wymknąć się łódką, ale 

nawalił im silnik. Musieli jakoś dotrzeć do Wyspy Szkieletów i ukryć zrabowane pieniądze. 
Potem znowu próbowali ucieczki, pewni, że jeśli zostaną schwytani, wszyscy uznają pieniądze 
za bezpowrotnie stracone. Dzięki temu po wyjściu z więzienia spokojnie będą mogli po nie 
wrócić. Sam pan powiedział, że kilka tygodni temu właśnie je opuścili. Oczywiście nie zjawili 
się jeszcze po pieniądze. Obawiali się ryzykować, gdy po wyspie kręcą się filmowcy.

— Do kaduka, to brzmi prawdopodobnie! — zawołał Tom Farraday.
— Czy wasz przyjaciel wpadł na pomysł, gdzie dokładnie są ukryte te pieniądze?
— Jupiter powiedział, że gdzieś wysoko, w suchym miejscu — objaśnił Bob. — Papierowe 

banknoty w brezentowych woreczkach zgniłyby zagrzebane w ziemi. Najlepszym miejscem do 
ich ukrycia jest...

— Stara grota! — wykrzyknął Tom. — Pełna jest szczelin, gdzie można by je wetknąć.
— Podobnie myśli Jupiter — przyznał Pete. — To jedyne miejsce, gdzie bezpiecznie można 

przechować banknoty.

— Ale nie jutro. Setki ludzi będą się przewalać po wyspie, więc ktoś gotów je znaleźć. 

Dlatego od razu przybyliśmy, by ich poszukać.

— Do pioruna, chyba macie rację! — zawołał Tom Farraday. — Pomyśleć tylko: w grocie 

od dziesięciu lat leży majątek i nikt na to nie wpadł, dopóki wyście się nie zjawili. Czemu sam o 
tym  nie pomyślałem?  Pozostaje nam zrobić tylko jedno: udać się do groty i sprawdzić, czy 
rzeczywiście są tam jakieś pieniądze.

— Chcemy przedtem zawiadomić pana Crenshawa — powiedział Bob.
— Nie ma potrzeby — odparł Tom Farraday. — Musi wcześnie wstać, więc dajmy mu 

pospać.   Jeśli   znajdziemy   pieniądze,   przytargamy   je   na   dół   i   obudzimy   ekipę.   Jeśli   nie,   wy 
wrócicie cichutko do domu i nikt się o niczym nie dowie.

— Ale — zaczął Pete, lecz Tom Farraday już zdążył się odwrócić.
— Chodźcie za mną — powiedział. — Znam drogę.
Zaczął iść szybkim krokiem między drzewami. Chłopcy starali się trzymać blisko niego. 

Niesamowita  cisza potęgowała grozę otaczającej  ich scenerii  i Bob cieszył  się w duchu, że 
spotkali   Toma   Farraday’a.   Czuł   się   pewniej   i   bezpieczniej,   kiedy   towarzyszył   im   potężny, 
krzepki mężczyzna.

background image

Nagle zza drzew wychynął jakiś cień. Silna dłoń ścisnęła Boba jak imadło, nim zdążył się 

zorientować, co się dzieje.

— Ratunku, panie Farraday! — zdołał jeszcze krzyknąć, lecz wnet ktoś zakrył mu usta i nie 

mógł już wydać z siebie głosu.

Usłyszał   za   sobą   jakąś   szamotaninę,   jęk   Pete’a,   a   potem   zapadła   cisza.   Jednakże   Tom 

Farraday, który szedł z przodu, był wolny i miał broń. Na pewno...

Strażnik odwrócił się. Nie wyglądał na człowieka zaskoczonego przebiegiem wydarzeń. Nie 

miał również zamiaru korzystać z broni.

— Dobra robota! — zawołał. — Nawet nie zdążyli krzyknąć.
— Dzięki tobie — powiedział mężczyzna, który trzymał Boba. — Wyobrażasz sobie, co by 

było, gdyby najpierw poszli do obozu i pobudzili tych filmowców?

— Ale nie poszli, Jim, i teraz ich mamy — powiedział Tom nieco nerwowym głosem. — 

Czyli wszystko gra.

— Nie wszystko — wtrącił się wysoki, który przytrzymywał  Pete’a. —Musimy jeszcze 

pozbyć się gówniarzy. Zajmiemy się tym później. Teraz wsadzimy ich do łódki i idziemy po 
naszą forsę.

— Jasne, Bill — zgodził się szybko Tom Farraday. — Czy to prawda, co mówili, że jest 

ukryta w jaskini?

— Nieważne. To nasza sprawa — warknął mężczyzna trzymający Boba.
— Moja również — zaprotestował Tom Farraday. — W końcu jedna trzecia to moja dola. 

Czekałem  na nią dziesięć  lat. Należy mi  się choćby za tę biedną  sztywną  rękę, którą wam 
zawdzięczam.

— Stul pysk! Za dużo gadasz! — wrzasnął mężczyzna zwany Billem.
—  Zajmiemy   się   tobą.   Teraz   ściągaj   koszulę   i   podrzyj   ją   na   paski.  Musimy   związać   i 

zakneblować tych smarkaczy.

— Ale...
— Jazda!
— Dobrze już, dobrze...
Tom Farraday wykonał polecenie.
Otępiały umysł Boba znowu zaczął pracować. Bill i Jim to były imiona, jakie nosili bracia 

Ballingerowie. Teraz stało się jasne, że Tom był ich wspólnikiem. Najpierw pomógł im dokonać 
napadu. Pozwolił się poturbować, żeby nie padł na niego choćby cień podejrzeń, że mógł w nim 
uczestniczyć, ale kompani posunęli się za daleko i złamali mu obojczyk. Od tego czasu czekał, 
aż Ballingerowie wyjdą z więzienia i wydobędą ukryte pieniądze, by mógł odzyskać swój udział.

Bob przerwał rozmyślania, kiedy dłoń zakrywająca jego usta cofnęła się. Krzyknął i w tej 

samej chwili Tom Farraday zakneblował go oderwanym kawałkiem własnej koszuli. Następnym 
owiązał mu głowę, by przytrzymać knebel. W chwilę później wykręcił Bobowi ręce do tyłu i 
związał je ciasno razem. Chłopiec został skutecznie pozbawiony możliwości obrony.

Po   chwili   to   samo   spotkało   Pete’a.   Bracia   Ballingerowie   unieśli   chłopców   do   góry, 

trzymając ich za kołnierzyki koszul.

— A teraz,  młodzi panowie — wycharczał  im Bill do ucha — marsz przed nami.  Nie 

próbujcie żadnych sztuczek, bo popamiętacie!

Bob stąpał po nierównym gruncie. Słyszał, że Pete’a też zmuszają do maszerowania. Obaj 

nie mieli pojęcia, jak daleko ich pognano. Kiedy minęły już całe wieki, zatrzymali się na jakiejś 
kamienistej plaży. Widzieli kontury potężnej motorówki wciągniętej na brzeg.

— Obaj na pokład! — wrzasnął Bill.

background image

Chłopcy niezdarnie weszli na dziób łódki.
— A teraz leżeć! — warknął Ballinger i popchnął ich tak, że upadli jeden na drugiego. — 

Podaj mi linę, Jim! — krzyknął do brata. — Muszę mieć pewność, że ci dwaj nie zwieją nam, 
gdy będziemy zajęci.

Chwilę później Bob poczuł, że szorstka, ciężka lina rani mu skórę. Został związany jak 

tobołek, po czym dwaj mężczyźni potoczyli go pod jedną z burt i zajęli się Pete’em. Przez cały 
czas rozmawiali przyciszonym, podrażnionym głosem. Byli wściekli na chłopców, że znaleźli 
skarb i rozpętali aferę z jego poszukiwaniem. Bob wywnioskował, że Ballingerowie planowali 
spokojnie   poczekać,   aż   będą   mogli   bezpiecznie   wydobyć   zagrabione   pieniądze.   Planowany 
najazd poszukiwaczy skarbów zmusił ich do szybkiego działania, bez względu na ryzyko.

— No dobra, teraz ptaszki nam nie wyfruną — powiedział  w końcu Bill Ballinger. — 

Chodźmy po forsę, Jim. Już dość czasu straciliśmy.

Obaj mężczyźni wysiedli z motorówki.
— Zostań tutaj, Tom, i miej oko na motorówkę — powiedział cicho Jim. — Zahukaj, jeśli 

będziesz musiał nas ostrzec.

— Co zamierzacie zrobić z chłopakami? — zapytał niepewnie Tom.
— Zaczną gadać, wplączą mnie...
Jeden z Ballingerów zaśmiał się nieprzyjemnie.
— Nie pisną ani słowa — powiedział. — Zabierzemy ich ze sobą.
Mamy swoje plany. Kiedy już nas nie będzie, wypchniesz ich łódkę na wody zatoki. Jutro ją 

odnajdą pływającą dnem do góry. Wszyscy pomyślą, że morze zabrało chłopaczków.

— Pewnie wiecie, co robicie — mruknął strażnik.
Kiedy już ucichł odgłos kroków braci Ballingerów, zapadła cisza. Bob i Pete usłyszeli, jak 

Tom Farraday mruczy sam do siebie:

— To dlatego wszyscy ich krewni i znajomi rozpuszczali te bujdy o duchu. Żeby nikt nie 

śmiał grasować na tej wyspie. Gdybym wiedział, o co chodzi, zgarnąłbym całą forsę dla siebie.

Bob   leżał   na   boku   obok   Pete’a.   Usiłował   coś   powiedzieć,   ale   z   zakneblowanych   ust 

wydobył się tylko niezrozumiały bełkot. Spróbował dosięgnąć palcami węzłów na nadgarstkach, 
jednak wkrótce dał sobie z tym spokój.

background image

ROZDZIAŁ 18

Nieoczekiwany finał

No i znaleźliśmy się w kropce, pomyślał ponuro Bob. Chłopcy jeszcze nigdy nie byli w tak 

trudnym   położeniu.   Jupiter   prawidłowo   odgadł,   że   zrabowane   pieniądze   zostały   ukryte   na 
Wyspie Szkieletów, ale nie wpadło mu do głowy, że Tom Farraday maczał palce w napadzie i że 
z powodu oczekiwanego następnego dnia najazdu poszukiwaczy skarbu Ballingerowie właśnie 
dzisiejszej nocy zjawią się, by wydostać łup.

Bob wolał nie myśleć, co jeszcze się wydarzy. Leżał spokojnie i nasłuchiwał, jak niewielkie 

fale uderzają o rufę motorówki. Nadeszła większa fala i rzuciła łodzią w górę i w dół. Bob 
otworzył   oczy   i   zobaczył   jakąś   ciemną   postać,   wślizgującą   się   na   pokład   od   strony   rufy. 
Nieznajomy przykucnął, więc Tom Farraday, który był na brzegu, nie mógł go widzieć. Zaczął 
ostrożnie podkradać się w stronę chłopców.

Przez chwilę Bob słyszał tylko czyjś oddech, a potem jego uszu dobiegł cichy szept:
— Nie bój się. To ja, Chris.
Niemożliwe! Skąd on się tu wziął? Przecież siedział w więzieniu.
— Cicho, nie ruszaj się. Zaraz cię rozwiążę — szepnął do Boba.
Chris   zaczął   najpierw   szarpać   linę,   którą   okręcony   był   Bob,   a   potem   paski   materiału 

zawiązane   wokół   jego   nadgarstków   i   przytrzymujące   wepchnięty   w   usta   knebel.   Chłopcu 
wydawało się, że te zmagania ciągną się godzinami, ale w końcu węzły puściły i Bob był wolny.  
Ostrożnie wyprostował przykurczone nogi i ręce.

— Chris... — zaczął szeptać.
— Ciii — usłyszał w odpowiedzi. — Przemieść się na rufę i poczekaj na mnie. Muszę 

uwolnić Pete’a. Potem ukradkiem opuścimy łódkę i odpłyniemy.

Bob przeczołgał się na tył motorówki. Zrzucił z nóg adidasy, by nie przeszkadzały mu w 

czasie pływania. Po chwili Chris i Pete również znaleźli się na rufie.

— Szybko za burtę — szepnął Chris. — Przytrzymajcie się steru.
Bobowi cisnęły się na usta setki pytań, ale na razie musiały poczekać. Zsunął się do wody, 

za nim Pete.

— Skąd on się tu wziął? — spytał cicho przyjaciela.
— Nie wiem, ale dobrze, że jest — odparł Bob.
Chris płynnym ruchem zanurzył się w ciemną toń.
— Za mną — zakomenderował. — Płyńcie tak, żeby woda nie pluskała.
Ostrożnie wykonał pierwsze ruchy, oddalając się od brzegu. Bob trzymał się tuż za nim, 

żałując, że wraz z butami nie pozbył się spodni i kurtki.

Płynęli  cichutko,  mając  głowy ledwo  wynurzone  ponad ciemną  powierzchnię  wody.  Po 

około   dziesięciu   minutach   dotarli   do   niewielkiego   cypla   skryli   się   za   nim,   tracąc   z   oczu 
motorówkę i Toma Farraday’a. Oni też już byli poza zasięgiem jego wzroku.

Chris wyszedł z wody i wspiął się na wysokość kępy karłowatych krzaków. Położył się na 

ziemi i poprzez prześwit między dwoma sterczącymi z ziemi głazami zaczął wypatrywać, co się 
dzieje na oddalonej o mniej więcej sto metrów motorówce. Bob i Pete poszli w jego ślady.

— Teraz możemy już rozmawiać, byle cicho — powiedział Chris. —Tu nas nie znajdą.
— Jak się do nas dostałeś? — spytali jednocześnie Pete i Bob.
Chris zaśmiał  się  i  opowiedział   szeptem  całą   historię.  Po  południu  odwiedził   więzienie 

background image

komendant Nostigon, całkowicie przekonany o niewinności chłopca. Zdołał odnaleźć sędziego, 
który przyjął  pięćdziesiąt  dolarów kaucji, wpłaconej  przez samego  komendanta.  Szef policji 
poczęstował Chrisa dobrą kolacją, a potem puścił go wolno.

— Poszedłem do domu i upewniłem się, że z tatą wszystko jest w porządku. Na szczęście 

zaopiekowała się nim sąsiadka — opowiadał chłopiec. — Wtedy zacząłem się zastanawiać, skąd 
się wziął mój nóż na miejscu przestępstwa. Doszedłem do wniosku, że ktoś specjalnie go tam 
podrzucił.   Przecież   niedawno   go   zgubiłem.   Pytanie,   gdzie.   Po   namyśle   uznałem,   że   przed 
wylotem   do   jaskini,   gdy   spotkałem   się   z   wami.   Jedynym   człowiekiem,   który  mógł   go   tam 
znaleźć, był Tom Farraday. Po co jednak podrzucił nóż do przyczepy? Dlaczego chciał uczynić 
ze mnie złodzieja? Musiał mieć jakiś cel.

Zacząłem go obserwować. Pożyczyłem łódkę od przyjaciela mojego taty i  po zapadnięciu 

ciemności cichusieńko wiosłowałem wokół wyspy.

Chris zauważył, jak Tom wyruszył na conocny patrol, zatrzymał się w tym miejscu, gdzie 

teraz tkwiła wciągnięta na plażę motorówka, i zaświecił trzy razy latarką. Ballingerowie dobili 
do brzegu i wysiedli. Wtedy usłyszeli, że ktoś oprócz nich również płynie na wyspę.

— Nie jesteś najlepszym wioślarzem, Pete — zaśmiał się Chris. —Strasznie hałasujesz. 

Ballingerowie   schowali   się,   a   Tom   Farraday   wyszedł   wam   na   spotkanie   i   wciągnął   was   w 
pułapkę. Nie wiedziałem, co robić. Iść do obozu i pobudzić filmowców? Mogli mi nie uwierzyć i 
pomyśleć,   że   wróciłem,   by   jeszcze   coś   ukraść.   Uznałem,   że   lepiej   pokręcę   się   dokoła   i 
zorientuję, czy mogę wam pomóc.

Zobaczyłem,  że wrzucono was do motorówki,  a Ballingerowie  ruszyli  w stronę jaskini. 

Wszedłem  do wody,  podpłynąłem  do łódki  i uwolniłem  was. Teraz  obejrzymy  sobie  niezłe 
widowisko.

—   Byłeś   wspaniały,   Chris!   —   zachwycił   się   Pete.   —   Co   masz   na   myśli,   mówiąc   o 

„widowisku”?

— Cicho, Ballingerowie wracają. Patrzcie uważnie, co się będzie działo.
Ledwo widzieli sylwetki braci Ballingerów, którzy zbliżyli się do Toma Farraday’a. Każdy z 

nich dźwigał na ramionach po dwa duże worki.

— Wszystko w porządku? — usłyszeli niosący się po wodzie głos Billa Ballingera.
— Tak — odparł Tom. — A teraz chciałbym zabrać moją dolę.
— Dostaniesz w swoim czasie — warknął drugi z braci. — Wrzucaj forsę do łódki, Bill, i 

spływamy.

Minęli strażnika i wrzucili worki do wyciągniętej na brzeg motorówki.
— Nie ma szczeniaków! Zwiali! — wrzasnął nagle Bill. — Pozwoliłeś im uciec, Tom!
— Bzdura — zaprotestował ze złością strażnik. — Nigdzie nie mogli się stąd ruszyć.
Oświetlił latarką motorówkę i zauważył linę, którą związani byli Pete i Bob.
— Łódka jest pusta — powiedział oszołomiony. — Niesamowite. Przecież nie mogli mi się 

przemknąć tuż pod nosem.

— Oni zwiali i my się też zwijamy. Wsiadaj, Bill — zwrócił się Jim Ballinger do brata.
— A co ze mną? — spytał z niepokojem Tom Farraday. — Dziesięć lat czekałem na swoją 

forsę. Dziesięć długich lat! Nawet gdybym  zgarnął wszystko, i tak nie zrekompensuje mi to 
kalectwa, na które przez was zostałem skazany. A poza tym muszę uciekać, bo skoro dzieciaki są 
na wolności, wypaplają wszystko i pójdę do paki.

— To wyłącznie twoje zmartwienie — odparował z brutalną szczerością Jim Ballinger. — 

Na nas czeka frachtowiec, który płynie do Ameryki Południowej. Pchaj łódkę, Bill!

Bill  Ballinger  zepchnął  motorówkę  na  wodę i  wskoczył   na  pokład.  Łódka  siłą  rozpędu 

background image

oddaliła się od brzegu. Jim wcisnął rozrusznik, który zawarczał, ale silnik nie zaskoczył. Znowu 
spróbował go uruchomić; z takim samym skutkiem, jak poprzednio.

— Nie chce zapalić! — wykrzyknął Jim z nutą strachu w głosie. —Co z nim zrobiłeś, Tom?
— Nic — odparł strażnik. — Cieszę się jednak, że wysiadł. Szkoda tylko, że nie mogę was 

dostać w swoje ręce.

— Próbuj dalej, Jim! — ponaglał brata drugi z Ballingerów. — Musimy stąd zniknąć.
Z uporem wciskali rozrusznik, ale silnik nie dał się uruchomić.
Chris zaśmiał się z radości.
— Odłączyłem świece — wyjaśnił. — Nic nie zrobią. Teraz ściągniemy ludzi z obozu, żeby 

się nimi zajęli.

Nim jednak chłopcy zdążyli się ruszyć, usłyszeli warkot silników motorówek, płynących w 

stronę wyspy. Zbliżały się szybko; padające z nich strumienie światła przenikały panujące wokół 
ciemności.

Ballingerowie   zaczęli   działać   w   panicznym   pośpiechu.   Wiosłując   ramionami,   dopłynęli 

jakoś motorówką blisko do brzegu, wyskoczyli z niej i zaczęli uciekać, dokładnie w kierunku 
ukrytych za głazami chłopców.

— Zatrzymamy ich! — krzyknął podniecony Chris. — Nie umkną nam!
Wstał   i   chwycił   jakiś  drąg   wyrzucony   przez   fale   na   brzeg.   Kiedy  mijał   go  pierwszy  z 

uciekających przestępców, wystawił kij i Jim Ballinger runął jak długi na ziemię. Podobny los 
spotkał Billa. Chris rzucił się na nich z furią.

— Przez was trafiłem do więzienia! — wrzeszczał. — Chcieliście zrobić ze mnie złodzieja! 

Ja wam teraz pokażę!

Przyciskał do ziemi ramiona Jima Ballingera, by mężczyzna nie mógł się podnieść. Jego 

brat zdołał jednak odciągnąć chłopca i odepchnąć go na bok. Upadł na Boba i Pete’a, którzy 
właśnie spieszyli mu na pomoc.

Kiedy trzej chłopcy leżeli na ziemi, do walki włączył się kolejny uczestnik. Był nim Tom 

Farraday, który jak huragan runął na Ballingerów i wszyscy przestępcy spletli się w szaleńczej 
walce.

— Chcieliście mnie wykiwać! Pozbawić mojej doli! — wykrzykiwał strażnik. — Zostawić 

samego na pastwę losu!

Mimo niesprawnej ręki Tom Farraday był silny jak byk. Ballingerowie nie mogli go z siebie 

zrzucić. Trzej mężczyźni stoczyli się na brzeg i z pluskiem wpadli do morza. Po gwałtownych 
zmaganiach  strażnik zdołał zanurzyć  w wodzie głowy swoich przeciwników, którzy dopiero 
wtedy opadli z sił.

— Daj im spokój! — warknął ktoś nagle. — Zaraz ich potopisz!
Chłopcy tak byli zaprzątnięci walką, że nawet nie zauważyli, iż dwie łódki dobiły do brzegu 

zaledwie parę metrów od nich. Wyskoczyło z nich kilku mężczyzn. Był wśród nich komendant 
Nostigon, który w jednej dłoni ściskał rewolwer, a w drugiej trzymał latarkę. Puścił strumień 
światła na leżących w wodzie przestępców.

— Pozwól im wstać! Słyszysz mnie, Tom? — krzyknął ponownie.
Wydawało się, że strażnik zamierza utopić swoich niedawnych wspólników. Dopiero czterej 

mężczyźni towarzyszący szefowi policji zdołali go oderwać od braci Ballingerów. Wyciągnęli 
ich na brzeg, gdzie leżeli bezwładni, z trudem chwytając powietrze.

Kiedy już trzej przestępcy zostali skuci kajdankami, komendant poświecił dokoła latarką i 

zobaczył Chrisa, Pete’a i Boba.

— Dzięki Bogu nic wam się nie stało — stwierdził z ulgą. — Skąd jednak ty się tu wziąłeś, 

background image

Chris?

— Ocalił nas i udaremnił ucieczkę Ballingerom, panie komendancie — powiedział szybko 

Bob. — Ale jakim cudem pan tu trafił? Wpadł pan na pomysł, że Ballingerowie zjawią się 
dzisiejszej nocy po swój łup?

— Niestety, nie — odparł komendant. — W najśmielszych marzeniach nie przypuszczałem, 

że właśnie na Wyspie Szkieletów ukryli zrabowane pieniądze. Możecie podziękować waszemu 
przyjacielowi   Jupiterowi.   Około   czterdziestu   minut   temu   wpadł   na   posterunek   policji   i 
opowiedział   nieprawdopodobną  historię  o  ukrytym  łupie  i  Ballingerach,   którzy  przybędą  po 
niego dziś w nocy.

Sam   nie   rozumiem,   czemu   go   posłuchałem,   ale   zrobiłem   to.   Wziąłem   kilku   ludzi, 

przypłynęliśmy na wyspę no i do licha, okazało się, że chłopak miał całkowitą rację.

—   Gdzie   się   podziewasz,   Jupiterze?   —   Komendant   odwrócił   się,   szukając   wzrokiem 

Pierwszego Detektywa. — Twoi przyjaciele są cali i zdrowi.

Jupiter wysiadł z motorówki i podbiegł kłusem do rozmawiających.
— Zachowałem się jak głupiec, wysyłając was nocą samych na wyspę — przeprosił Boba i 

Pete’a. — Powinienem był się chwilę zastanowić i wtedy wcześniej przyszłoby mi do głowy, że 
Ballingerowie zjawią się po pieniądze właśnie dziś. Wpadłem na to dopiero pół godziny po 
waszym wyjściu. Wtedy pobiegłem na policję.

— Ale jednak wymyśliłeś, co trzeba, i tylko to się liczy — przyznał lojalnie Pete.
— Zrobiłbyś to wcześniej, gdyby nie katar — dodał Bob. — Zatkany nos spowalnia proces 

myślenia.

— Jednak... — zaczął Jupiter — aaaapsik!
— Zasług wystarczy dla wszystkich — powiedział stanowczym tonem komendant policji. 

—   Rozwiązaliście   tajemnicę   Wyspy   Szkieletów,   odnaleźliście   skradzione   pieniądze   i 
doprowadziliście do schwytania przestępców. Niezła robota, ale dość jak na jedną noc. Teraz 
pora odpocząć. Wracajcie na ląd i idźcie spać. Resztą my się zajmiemy.

Jupiter   ponownie   kichnął   głośno.   Zabrzmiało   to   tak,   jakby   się   zgadzał   ze   słowami 

komendanta.

background image

ROZDZIAŁ 19

Sprawozdanie złożone Alfredowi Hitchcockowi

Alfred Hitchcock popatrzył na mały stos złotych dublonów leżących na stole.
— W końcu jednak je znaleźliście. — Zaśmiał się cicho. — Mówiłem wam, ze nie ma 

żadnego skarbu piratów, ale wy i tak wiedzieliście lepiej.

Trzej   Detektywi   wrócili   już   do   Kalifornii.   Znajdowali   się   właśnie   w   Malibu   w   domu 

sławnego reżysera i składali mu sprawozdanie z rozwiązanej sprawy.

— Znaleźliśmy tylko czterdzieści pięć monet — stwierdził z żalem Jupiter. — Nie jest to 

ogromny skarb.

— Ale jest i stanowi wspaniałą pamiątkę — zauważył reżyser. —Ciekawi mnie co innego, a 

mianowicie jak wpadłeś na pomysł, że zrabowane dolary są ukryte na Wyspie Szkieletów?

— Wydawało się oczywiste, proszę pana — zaczął Jupiter — że ktoś za wszelką cenę chce 

trzymać   innych   z   dala   od   tej   wyspy.   Dlatego   zaczął   opowiadać   tę   historię   o   zjawie. 
Wydedukowałem,   że   na   wyspie   musi   być   coś,   czego   inni   nie   powinni   znaleźć.   Jedyną 
wartościową rzeczą, o jakiej wspominano, były zrabowane dziesięć lat temu dolary.

Opowieść   o   tym,   jak   to   niby   Ballingerowie   nagle   wyrzucili   je   do   morza,   bardzo 

przypominała   historię   Jednouchego,   który   w   podobny   sposób   przechytrzył   Anglików. 
Wywnioskowałem,   że   bracia   również   ukryli   swój   łup   i   oszukali   wszystkich,   sugerując,   że 
papierowe banknoty przepadły na zawsze.

— Dobra robota — skomentował Hitchcock. — Czy Ballingerowie, kiedy już trafili do 

więzienia, kazali krewnym i przyjaciołom rozpowszechniać kłamstwa o rzekomym pojawianiu 
się ducha?

— Tak, proszę pana. Tymczasem Tom Farraday kręcił się w pobliżu, czekając, aż jego 

wspólnicy   skończą   odbywać   karę.   Jedna   trzecia   zrabowanych   pieniędzy   należała   mu   się   za 
pomoc   w  zorganizowaniu   napadu   i   Ballingerowie   przyrzekli,   że   dadzą   mu   je  po   wyjściu   z 
więzienia. Farraday nie wiedział jednak, gdzie są ukryte.

—   W   przeciwnym   razie   przywłaszczyłby   sobie   wszystko   —   zaśmiał   się   reżyser.   — 

Ballingerowie   musieli   przeżyć   moment   zgrozy,   kiedy   wyszli   na   wolność   i   zobaczyli,   że 
filmowcy rozbili obóz na Wyspie Szkieletów.

— Z pewnością — zgodził się Jupiter. — Nie ośmielili się udać po łup, kiedy w pobliżu 

kryjówki kręciła  się masa ludzi. Próbowali, więc wykurzyć  filmowców z wyspy za pomocą 
aktów   sabotażu   i   kradzieży   dokonywanych   pod   osłoną   nocy.   Pan   Norris   zatrudnił   Toma 
Farraday’a i zabawa trwała dalej: strażnik wyrządzał szkody, udając, że pilnuje mienia.

—  Czy  również   on podrzucił   nóż Chrisa  i  próbował  skierować   na niego   podejrzenia   o 

dokonanie kradzieży?

— Zgadza się — przytaknął Jupiter. — Pierwszego dnia po naszym przyjeździe uruchomił 

też karuzelę, by przypomnieć, że zjawa jest w pobliżu.

—   Pragnąłbym   wyjaśnić   coś   jeszcze   —   powiedział   Alfred   Hitchcock.   —   Dlaczego 

właściwie Sam Robinson wysadził was na bezludnej wyspie pierwszej nocy tuż po waszym 
przybyciu   do   Melville?   Nie   chodziło   przecież   o   to,   by   was   wystraszyć   i   skłonić   do 
natychmiastowego powrotu do Kalifornii.

— Nie, pomyliłem się w tej kwestii — odparł Jupiter. — Bill Ballinger doszedł do wniosku, 

że   wszyscy   członkowie   ekipy  wyruszą   na   poszukiwanie   zaginionych   chłopców   i   na   wyspie 

background image

zostanie   wyłącznie   Tom   Farraday.   Mogliby   wykorzystać   ten   moment   i   wydobyć   ukryte 
pieniądze. Sztorm powstrzymał ich przed natychmiastowym popłynięciem na wyspę. A potem 
Chris   nas   wyratował   i   ekipy   poszukiwawcze   wróciły   do   obozu,   nim   Ballingerowie   zdążyli 
dotrzeć do groty i zabrać łup. Akcja naszego greckiego kolegi pokrzyżowała tamtej nocy plany 
przestępców.

— Czyli tak to było — mruknął sławny reżyser. — A potem rozniosła się wieść, że setki 

ludzi zjadą na wyspę i będą szukać skarbu. W tej sytuacji Ballingerowie musieli podjąć ryzyko i 
natychmiast udać się po swój łup. Dlatego Bob i Pete wpadli w ich ręce.

—   Tak   —   odparł   z   pokorą   Jupiter.   —   Powinienem   to   przewidzieć   od   początku.   Moi 

przyjaciele wyruszyli na wyspę, zanim ten pomysł przyszedł mi do głowy, więc dlatego dopiero 
potem pobiegłem na policję.

—   Prawie   wszystko   już   wyjaśniliśmy   —   zauważył   Alfred   Hitchcock.   —   Z   wyjątkiem 

dwóch rzeczy: jak udał się film i co się stało z Chrisem i jego ojcem.

— Film udał się wspaniale!  — wtrącił się Pete. — Kolejka górska została  naprawiona 

natychmiast, kiedy ludzie się dowiedzieli, że historia z duchem była mistyfikacją. Ostatnia scena 
„Morderczego pościgu” wyszła bombowo!

—   Pan   Denton   nakręcił   krótkometrażówkę   o   poszukiwaniu   skarbów   —dodał   Bob.   — 

Zamiast nas zaangażował do filmu Chrisa i pokazał, że szuka on skarbu, by pomóc swemu ojcu. 
Ludzie z miasteczka zaprezentowali się natomiast jako rozhisteryzowani szaleńcy.

—   Najlepsze   ze   wszystkiego   okazało   się   to   —   kontynuował   Jupiter   —   że   kompania 

transportowa wypłaciła nagrodę za zwrot zrabowanych pieniędzy. Komendant Nostigon i pan 
Crenshaw uznali, że należy się ona Chrisowi, gdyż uratował życie Boba i Pete’a i uniemożliwił 
ucieczkę   Ballingerom.   Ta   suma   wraz   z   honorarium,   które   otrzymał   za   udział   w   filmie, 
wystarczyły, by jego ojcem zaopiekowali się najlepsi lekarze. Potem obaj wyjechali na stałe do 
Grecji.

— Chris odstąpił nam swoją część dublonów — powiedział Bob. —Płetwonurkowie rzucili 

się na poszukiwania do odkrytej przez nas jaskini, ale znaleźli zaledwie kilka złotych monet. 
Podejrzewam, że większość z nich wypłukały fale i prądy morskie.

— To był kapitalny przypadek, chłopcy — zakończył Alfred Hitchcock. — Z prawdziwą 

przyjemnością  wykorzystam  tę  historię w którymś  z  moich  scenariuszy.  Jeśli  dowiem się o 
jakiejś innej niezwykłej zagadce, nie omieszkam do was zadzwonić.

Trzej Detektywi podziękowali i wstali z miejsc. Pete zgarnął ze stołu monety i wrzucił je do 

woreczka.

— Zamierzamy  je zachować na przyszłą naukę w college’u  — wyjaśnił. — Uznaliśmy 

jednak, że powinien zatrzymać pan jedną z nich na pamiątkę, ponieważ to pan skierował nas na 
Wyspę Szkieletów.

Wręczył   Alfredowi   Hitchcockowi   najlepiej   zakonserwowany   dublon,   a   sławny   reżyser 

przyjął go z uśmiechem.

— Dziękuję, chłopcy — powiedział. — To naprawdę cenna pamiątka.
Kiedy trzej przyjaciele wyszli, ścisnął w dłoni dublon.
Prawdziwy   piracki   skarb,   pomyślał.   Kto   mógł   przypuszczać,   że   wpadną   na   jego   ślad. 

Ciekaw jestem, jaką zagadkę rozwiążą następnym razem ci nieustraszeni detektywi.