ELISE TITLE
JACK I JILL
Rozdział
1
Jack wszedł do łazienki i spojrzał w lustro. Golić się czy
się nie golić? - Nie był zdecydowany. Spędzał czwarty
dzień wakacji na wspaniałej, tropikalnej wyspie Tobago.
Urlop zaczął się niepomyślnie. Już pierwszego poranka,
zaraz po przyjeździe do hotelu Caribe Reef, zbił szkło
w jedynej parze okularów. Wkrótce potem ustalił, że
w okolicy nie ma optyka. Musiałby wysłać okulary na
wyspę Trinidad. Dostałby je, powiedzmy, za tydzień. Po
nieważ jednak zostały mu jeszcze cztery dni, przestał się
tym przejmować.
Poza tym bez okularów widział wystarczająco dobrze,
co prawda niezbyt ostro - w zwykłych okolicznościach
wprawiałoby go to w zdenerwowanie, zwłaszcza przy pra
cy - ale tu, w tropikach, podczas urlopu, nie miał nic
przeciwko temu, aby świat rysował się nieco mniej
wyraźnie.
Popatrzył na swoje odbicie w lustrze. Miał trzydniowy
zarost na twarzy, a w dodatku jego czupryna domagała się
ręki fryzjera. Na ogół był bardzo staranny, ale czasem lubił
szokować wyglądem abnegata. A poza tym wypoczywał na
tropikalnej wyspie.
Włożył więc maszynkę do golenia z powrotem do etui
z kosmetykami i skropił się odrobiną wody kolońskiej. Ku
pił ją na podróż, ponieważ jej zapach wydawał mu się
egzotyczny. Uśmiechnął się spojrzawszy raz jeszcze na
swój niewyraźny wizerunek w lustrze. Wyobrażał sobie
przez moment, że jest to zarośnięta twarz Robinsona Cru-
zoe, który przed chwilą zażywał kąpieli u wybrzeży Toba
go.
W godzinę później Jack siedział samotnie przy stoliku
nakrytym bawełnianym, batikowym obrusem. Od słońca
chronił parasol w kolorze mięty. Kilkanaście metrów dalej
zaczynało się, oddzielone miękkim, białym piaskiem plaży,
czyściuteńkie morze. Mężczyzna z zadowoleniem słuchał
pomruku rozbijających się o brzeg fal, delektował się po
wiewem pasatu i smakował jedną z lokalnych specjalności,
gulasz z owoców morza zwany callaloo. Niespodziewanie
przy jego stoliku zatrzymała się atrakcyjna blondynka.
Włożyła cienkiego papierosa z filtrem w dyskretnie poma
lowane usta i nachylając się lekko ku niemu zapytała, czy
ma ogień.
- Przykro mi, nie palę - odpowiedział uprzejmie.
I w tym momencie zauważył pudełko zapałek ze złotym
napisem „Hotel Caribe Reef pozostawione zapewne przez
kogoś z obsługi.
Jack nie wykazał się zbytnim refleksem. W gruncie rze
czy bardzo atrakcyjna blondynka podrywała go. Nie miał
wielkiego doświadczenia, ale podał jej ogień z galanterią,
jak gdyby robił to stale.
- Jesteś wspaniale opalony - stwierdziła kobieta, wy
dmuchując dym pełnymi, uszminkowanymi ustami.
Przedstawiła się jako Suzanne z Dayton w Ohio.
- Jestem Jack. - Ograniczył się do podania imienia. Nie
osiedlił się jeszcze w Filadelfii, ale nie mieszkał już w Chi
cago. Jakie miało więc znaczenie, skąd przyjechał?
- Wiesz - kobieta przymrużyła oczy i zaciągnęła się
papierosem - w dawnych czasach uchodziłbyś za korsarza.
Zaśmiał się i raz jeszcze pomyślał o Robinsonie Cruzoe.
Suzanne z Dayton była być może nie całkiem w jego typie,
ale nie mógłby powiedzieć, że nie było czym ucieszyć oka.
Rozważał, czy nie zaprosić jej do stolika na poobiedniego
drinka, ale spojrzał przypadkiem na drzwi balkonowe, któ
re otwarty się na patio, i zaparło mu dech w piersiach. Oczy
zrobiły się okrągłe ze zdumienia.
Jack Harrington nie był zbyt romantycznym mężczyzną.
Nie lubił łzawych miłosnych opowieści. Podczas jazdy
samochodem zawsze przełączał stację, kiedy radio zaczy
nało nadawać sentymentalne melodie. Nie wierzył w mi
łość od pierwszego wejrzenia, nie przepadał za weselnymi
dzwonami ani za wpatrywaniem się w gwiazdy.
Lecz teraz, kiedy ujrzał Jill, cała dotychczasowa filozo
fia życiowa wzięła w łeb. Jej imię, rzecz jasna, poznał
dopiero później, ale już w pierwszej chwili wiedział, że
dziewczyna jest stworzona dla niego. Tylko ona. Cruzoe
znalazł Piętaszka na wyspie Tobago i spotkał prawdziwą
miłość. Oto metafora!
W drzwiach stała kasztanowowłosa piękność w przyle
gającej do ciała sukience bez ramiączek. Wyglądała, jakby
zstąpiła z obrazu Michała Anioła. Gęste włosy spadały na
kremowe ramiona bezładnymi, lśniącymi falami. Mimo że
z powodu braku szkieł nie widział szczegółów - zdawał
sobie sprawę z tego, że ma przed sobą doskonałość.
Jack nie mógł oderwać od niej wzroku, kiedy dyrektor
hotelu prowadził ją przez patio. Jej chód był zachwycający.
Cudowne włosy falowały w rytm kroków.
Nie wierzył własnemu szczęściu, kiedy dyrektor posa
dził nieznajomą przy sąsiednim stoliku. Działała na niego
podniecająco. Zniewolił go zapach perfum, które poczuł,
gdy przeszła obok. Była to niezwykła kompozycja malwy
i cytryny. Zelektryzował go jej nieco schrypnięty głos, gdy
dziękowała dyrektorowi. Wyobraził sobie, że dłońmi wy
czuwa jedwab jej ciała...
Musiała być nowym gościem. Nie mógłby przecież nie
zauważyć tej kasztanowowłosej bogini.
- Taka cudowna noc - mówiła blondynka poprzez dym
papierosowy. - Czy spacer przy świetle księżyca nie byłby
wspaniały?
Spacer przy świetle księżyca! Uświadomił sobie, że mil
czeniem daje biednej blondynie niewłaściwą odpowiedź.
- Przykro mi... mam inne plany na dzisiejszą noc.
Chciał, aby odniosła wrażenie, iż traktuje ją z należną
uwagą, przynajmniej w chwili kiedy się usprawiedliwiał.
Nie było to łatwe, bo nieskazitelna piękność siedziała nie
całe półtora metra od niego i przyciągała wzrok z magnety
czną siłą.
Blondynka zgniotła papierosa w popielniczce, rzuciła
mu pogardliwe spojrzenie i odeszła.
Bogini musiała wiedzieć, że ją obserwuje. Zdawał sobie
sprawę z tego, że to w złym guście, że zachowuje się jak
absolutny głupiec, ale jakaś trudna do określenia moc nie
pozwoliła mu oderwać od niej wzroku. Spojrzała w końcu
w jego stronę. Uśmiechnął się z szelmowskim błyskiem
w oku, mając nadzieję, że wygląda raczej na gbura niż na
zakochanego idiotę, którym był w istocie.
Odwzajemniła uśmiech. Zwykłe spojrzenie sprawiłoby
mu radość, uznałby je nawet za zachętę, lecz jej uśmiech,
jej piękny uśmiech zbił go z pantałyku.
Jego bogini wróciła do studiowania menu. Zanim kel
nerka zdążyła do niej podejść, odezwał się zuchwale:
- Powinna pani spróbować callaloo. Robią to z tutej
szych owoców morza. Bardzo smaczne. - Starał się, aby
jego głos brzmiał niedbale, ale nawet on sam usłyszał
w nim ton podekscytowania i nadziei.
Spuściła wzrok uwodzicielsko, z przesadnie akcentowa
ną skromnością uśmiechając się raz jeszcze do niego.
- Dziękuję za radę.
Ten zmysłowy głos Marilyn Monroe dopełnił miary.
Kiedy kelnerka podeszła do stolika, bogini, ku jego
satysfakcji, zamówiła callaloo.
Zachwyt to za mało powiedziane. Wprost upajał się
sytuacją. I to nie dlatego że zamówiła callaloo, nie dlatego
że była piękna i miała zniewalający uśmiech, i niewiary
godnie zmysłowy głos. Ale dlatego że była jedna jedyna.
Gdy tylko się pojawiła, natychmiast zawładnęła jego ser
cem. W ułamku sekundy stał się innym człowiekiem. Na
wet powietrze wokół zmieniło się, było przejrzystrze i jaś
niejsze.
Pogląd Jacka na sposób spędzania urlopu odmienił się
w okamgnieniu. Przestał myśleć o planowanym relaksie,
o sprzyjających kontemplacji rejsach jachtem, o lekturze
intrygującej książki, którą rozpoczął w samolocie, o wyle
giwaniu się i samotnych kąpielach słonecznych na białym
piasku, wreszcie o planach związanych z nową pracą
i urządzaniu w myślach nowego mieszkania. Nie dostrze
gał w tej chwili nikogo i niczego poza kasztanowowłosą
pięknością.
Działając pod wpływem impulsu zaprosił ją do swego
stolika, choć kończył już prawie swoje callaloo.
- Skoro obydwoje jesteśmy samotni... - zaczął zawie
szając głos.
Zeszła na kolację sama, może kochanek, zmęczony po
dróżą, został w pokoju? Serce Jacka zamarło na chwilę.
- Tak, zdaje się, że jesteśmy. Zdaje się... Mogę się
przysiąść do pana.
Mówiąc, przymykała powieki w zachwycający sposób.
Taki był jej zwyczaj. To nie była kokieteria. Raczej kombi
nacja nie dającej się usprawiedliwić nieśmiałości i elektry
zującej tajemniczości.
- Jack Harrington.
Nie wyciągnął ręki. Wiedział, że będzie drżała. Był
w stanie jedynie gapić się na nią, przejęty i niezdolny do
uciszenia dzikiego łomotu serca.
- Jillian Ballard - przedstawiła się cicho, siadając na
przeciw niego.
Zapytał automatycznie, czy mówi się do niej „Jill" i po
czuł się nagle jak osioł. Osioł i Jill Wspaniale. Rzeczywi
ście wspaniale!
- Nie - powiedziała ze zmysłowym uśmiechem - ale
nie mam nic przeciwko temu, żebyś tak się do mnie zwra
cał. Brzmi to fajnie... Jack i Jill.
Zaśmiał się razem z nią. Od tej chwili wszystko chciał
robić razem z nią.
Po raz pierwszy ośmielił się spojrzeć jej w oczy. Co za
niezwykłe oczy! Nigdy w życiu nie widział osoby z dwoj
giem oczu w dwu różnych kolorach. Ale czyż nie wiedział
od pierwszego wejrzenia, że Jill jest jedyna i niepowtarzal
na? Prawa tęczówka miała ciepły brązowy kolor, podczas
gdy lewa najżywszy odcień indygo.
W trakcie kolacji prawie nie rozmawiali. Jack był skrę
powany, ponieważ wiedział, że mają na wyciągnięcie ręki.
A Jill okazała się niewiarygodnie powściągliwa i w zauwa
żalny sposób zadowolona z milczącego towarzystwa Ja
cka. Nie próbowała zadawać pytań, jakie nieodmiennie
pojawiają się w rozmowach nieznajomych urlopowiczów.
W rodzaju: skąd jesteś ani spod jakiego jesteś znaku. Zad-
nych pytań w ogóle. Powiedziała mu tylko, że smakuje jej
callaloo.
- Myślę, że jutro spróbuję małży - dodała.
Nie zamawiał wcześniej małży, w ogóle go nie zaintere
sowały.
- Ja też bardzo chętnie spróbuję - stwierdził.
Do diabła z jego kulinarnymi przyzwyczajeniami.
- Spróbujmy razem - podsumował z bijącym sercem
w obawie, że mogłaby tej propozycji nie przyjąć. Ku jego
radości tak się jednak nie stało.
Perspektywa następnej kolacji z Jill sprawiła, że Jack
całą noc nie zmrużył oka. Następnego ranka, raz jeszcze
stanął przed lustrem w łazience i uznał, że, mimo niewy-
spania.wygląda całkiem nieźle, że jeszcze bardziej przypo
mina korsarza. Mrugnął do swego odbicia i wycedził przez
zęby: - Ty diabelski awanturniku, ty! - Zarumienił się na
myśl o tym, że ktoś mógłby to usłyszeć. Wciągnął kąpielo
we spodenki i wybiegł na plażę.
Jill nienawidziła lotów i podczas podróży na Tobago
starała się stłumić niepokój dwiema szklaneczkami krwa
wej mary. Nigdy nie nadużywała alkoholu. Wybrała krwa
wą mary, bo sok pomidorowy dobrze „przegryzał się" z al
koholem. Po dwóch szklaneczkach poczuła lekki zawrót
głowy i mdłości, i, mimo wszystko, zdenerwowanie, zwła
szcza że samolot wpadał w jedną dziurę po drugiej.
Nie dość, że lot przebiegał burzliwie, przed lądowaniem
musiała wybrać się na krótko do toalety, aby włożyć szkła
kontaktowe. Kupiła je przed wyjazdem, a ponieważ miała
nadzieję na sen podczas podróży - nie śpieszyła się z wkła
daniem ich pod powieki.
Zdecydowała się na ten zakup pod wpływem impulsu.
Kiedy w Filadelfii wybrała się do optyka, żeby zamówić
nową parę przepisanych jej przez okulistę soczewek, asy-
stentka przekonała ją do szkieł kontaktowych. Chodziło
o ów nadzwyczajny, fioletowoniebieski kolor, który przy
bierały oczy po założeniu takich właśnie szkieł. Chociaż
oczy Jill miały miłą, ciepłą, brązową barwę, dziewczyna
w skrytości ducha marzyła o oczach niebieskich.
Sprytna sprzedawczyni sfinalizowała transakcję, kiedy
powiedziała, a właściwie niemal wykrzyczała, że kasztano
we włosy w połączeniu z niebieskimi oczami zrobią pioru
nujące wrażenie. Zwłaszcza wtedy, dodała, gdy Jill rozwią
że koński ogon i pozwoli włosom spadać luźnymi lokami.
Zamówiwszy parę błękitnych szkieł, takich samych, ja
kie nosiła asystentka, Jill wstąpiła do modnego supermar
ketu Lord & Taylor, aby móc zaimponować później kilko
ma seksownymi kostiumami plażowymi oraz fry wolną bie
lizną. Robiła te zakupy w podnieceniu, ale z poczuciem
pewnej swobody. W pracy ubierała się w sposób tradycyj
ny. Nosiła kostiumiki na miarę, popielate, granatowe,
w prążki, oraz krochmalone, bawełniane bluzki i praktycz
ne pantofle. Podczas wakacji mogła sobie pozwolić na
odrobinę szaleństwa. W głębi duszy była sentymentalną
osobą. Kiedy zdecydowała się na urlop w tropikach - wy
obrażała sobie pełną przygód eskapadę i krótki romans
z odrobiną goryczy.
Układała wielkie plany. Żyła marzeniami. Dziewczyna
ma w końcu prawo do marzeń, prawda? Zwłaszcza taka jak
ona, ze spadającą kaskadą kasztanowych włosów i głębią
oczu. Myślała z utęsknieniem o urlopie i coraz mocniej od
czuwała potrzebę wyjazdu. Nie wyjeżdżała nigdzie od
dwóch lat i nigdy jeszcze nie spędzała wakacji w tropikach.
Wydawały jej się wspaniałe i podniecające.
I oto znajdowała się w małej toalecie samolotu przyglą
dając się szkłom, które połyskiwały w pudełeczku. Rozmy
ślnie zostawiła stare okulary w domu. Znała swoją naturę
na tyle dobrze, aby wiedzieć, że inaczej straci sporo ner-
wów. Na ogół trudno jej było podjąć decyzję. Uwierzyła
zapewnieniom asystentki, że w nowych szkłach wywoła
piorunujące wrażenie. Włożywszy je na próbę czuła się
bardzo dobrze. A ponadto chciała mieć niebieskie oczy.
Rozpuściła już koński Ogon; włosy w nieładzie spływały
na ramiona. Nieźle, musiała przyznać. Wyraziste, niebie
skie oko spojrzało na nią z lustra. Uśmiechnęła się uwodzi
cielsko do własnego odbicia. Może jeszcze nie piorunujące
wrażenie, ale w każdym razie znaczna odmiana.
Ważyła drugą soczewkę na koniuszku wskazującego
palca i już miała zamiar umieścić ją pod lewą powieką,
kiedy samolot wpadł nagle w wielką, powietrzną dziurę
i zadygotał. Szkło spadło na podłogę. Jill uklękła, aby je
odnaleźć. Po serii wstrząsów uzmysłowiła sobie, że ma
mdłości i trzęsie się ze strachu. Usiadła ciężko i dostrzegła
światełko alarmowe, które wzywało ją na miejsce. Prze
rwała poszukiwania i wykonała polecenie.
Samolot podchodził do lądowania. W panice zapomnia
ła zupełnie o zgubionym szkle. Kiedy maszyna podkoło-
wała do portu i wreszcie zatrzymała się bezpiecznie, lęk
ustąpił, ale skutki wypicia dwóch szklaneczek krwawej
mary odczuwała nadal.
Była prawie szósta więczór, kiedy wreszcie odjechała
z lotniska. Prawie nic nie jadła i gdy znalazła się u celu
podróży w hotelu Caribe Reef, postanowiła coś przekąsić.
Zostawiła walizki w hotelowym pokoju, wzięła prysznic,
włożyła jedną z seksownych, plażowych sukienek i zeszła
do patio, żeby coś zjeść.
Wyszedłszy przez drzwi werandy dostrzegła bruneta,
który jadł kolację przy jednym ze stolików. Mężczyzna ten
sprawiał wrażenie prawdziwego wilka morskiego. Mógł
z pewnością podobać się kobietom. Stojąca obok blondyn
ka pożerała go oczami. Jill była zaskoczona sposobem,
w jaki na nią spojrzał. Spojrzał to zresztą źle powiedziane.
On puszczał do niej oko. Zanim się odwróciła, został za
szczycony długim spojrzeniem, które w myśl intencji Jill
miało być zagadkowe. Przyspieszyła kroku, aby zrównać
się z dyrektorem hotelu, który prowadził ją do stolika.
Spojrzała na menu starając się je przestudiować, ale cały
czas czuła na sobie wzrok nieznajomego. Zerknęła na nie
go nieśmiało. Uśmiechnął się. Starał się najwyraźniej rzu
cić na nią urok. Errol Flynn, w swoich najlepszych korsar
skich filmach, nie robił tego lepiej. Poczuła, że serce jej
zamiera.
Posłała mu uśmiech mając nadzieję, że zrozumie go
właściwie. Próbowała zasygnalizować chęć nawiązania
kontaktu, bez narażania swej kobiecej dumy. Nigdy do
tychczas nie próbowała tak się uśmiechać. Uśmiech pofru
nął jak na skrzydłach. Snuła czasem romantyczne marze
nia, a tu pal diabli marzenia - od dwudziestu minut jest na
wyspie i już przystojny, wyjątkowo pociągający nieznajo
my patrzy na nią w taki sposób, jakby w życiu nie miał
kobiety.
Udała, że wraca do lektury menu, patrząc kątem oka na
urodziwego korsarza i wysoką blond lisicę. Z zadowole
niem dostrzegła, że po wymianie kilku zdań blondynka
odeszła obrażona. Jill miała wrażenie, że jej korsarz nawet
tego nie zauważył, ponieważ cały czas gapił się na nią.
Ciągle studiowała menu. Uświadomiła sobie, że nie potrafi
dokonać wyboru. I, o zgrozo, miała tylko jedno szkło kon
taktowe - w owym błękitnym kolorze. Błagała w myślach
nieznajomego, aby. odwrócił się na chwilę. Chciała niezna
cznie wyjąć to nieszczęsne szkło. Cóż bowiem, u licha, ten
śmiałek z fantazją pomyśli sobie o kobiecie, która ma jed
no oko błękitne, a drugie brązowe? Wpadła w panikę. Sta
rała się podnieść kartę wyżej i przesłonić nią twarz, ale on
już się ku niej nachylał:
- Powinna pani spróbować callaloo. Robią to z miej
scowych owoców morza. Bardzo smaczne - zapewnił.
Uśmiechnęła się z zakłopotaniem.
- Dziękuję za radę - wymamrotała niskim głosem, któ
ry przyjmował taką barwę zawsze wtedy kiedy była zakło
potana.
Gdy w minutę później pojawiła się kelnerka, Jill zamó
wiła callaloo. Na ogół była ostrożna, gdy przychodziło do
próbowania nowych potraw, ale tym razem pomyślała so
bie, że być może sprawi mu przyjemność. Mówiąc szczerze
myślała nie tylko o jedzeniu.
I rzeczywiście musiało tak być, bo zaraz potem zaprosił
ją do stolika. Powiedział: „Skoro obydwoje jesteśmy samo
tni...", a nie: „Skoro spędzamy czas przy kolacji w poje
dynkę", co oznaczało, że, podobnie jak ona, przyjechał do
tego tropikalnego raju sam.
Jedynym powodem, dla którego mimo to ociągała się ze
zmianą miejsca, był brak drugiego szkła kontaktowego.
Ale - próbowała się przekonywać - zapadał zmierzch.
Będzie starała się nie patrzeć mu prosto w oczy. Być może
nie zauważy, że jest osobliwą damą o oczach w dwu róż
nych kolorach. A w końcu, do diabła z tym wszystkim.
Dlaczego nie miałaby zaryzykować? Nie mogła temu przy
stojnemu korsarzowi dać kosza. Pieszczoty, pocałunki,
seks. A więc to tak! Myślała już o bezpiecznym seksie,
a jeszcze nie przesiadła się do jego stolika. Jej dotychcza
sowe życie poświęcone było karierze. Miłość i seks znajdo
wały się w gruncie rzeczy na marginesie. Nie spotykała się
z mężczyznami zbyt często. A ponadto pracowała w jednej
z tych firm, które kategorycznie zabraniają mieszania
spraw zawodowych z osobistymi. Ale nie było się czym
przejmować - o mężczyznach z jej firmy można było po
wiedzieć wszystko, ale nie to, że przypominali romantycz
nych kochanków.
Odłożyła kartę i przysiadła się do uwodzicielskiego nie
znajomego.
- Jack Harrington - przedstawił się. Nie wyciągnął dło
ni na powitanie, co przyjęła z zadowoleniem, bo jej własna
była wilgotna ze zdenerwowania.
- Jillian Ballard.
- Mówi się do ciebie Jill?
Zaśmiała się. Nawet jej bliscy tak do niej nie mówili.
- Nie - odparła ze śmiechem przypominając sobie stary
wierszyk Mamy-Gęsi z rymowanek dla dzieci: Jack i Jill
wdrapali się na górę po wiadro wody. Jack spadł z góry na
pazury, a Jill sturlała się za nim". - Ale nie będę miała nic
przeciwko temu, abyś tak się do mnie zwracał. Brzmi to
fajnie... Jack i Jill...
Teraz on się uśmiechnął. Miał szalenie zmysłowy
uśmiech. A więc już razem żartowali.
Starała się cały czas patrzeć w dół, ale nie zawsze było
to możliwe. Zauważyła z ulgą, że nie powiedział ani słowa
na temat jej oczu. W czasie kolacji zachowywał się bardzo
uprzejmie. Ujęło ją to, że nie zadawał pytań. Nie miała
najmniejszej ochoty na ujawnianie szczegółów ze swego
życia. Postanowiła umknąć w przypadku, gdyby Jack za
gadnął o cokolwiek, co miałoby bardziej osobisty chara
kter. Sama również, celowo, nie zadawała mu żadnych
pytań natury intymnej. To był jej sposób na unikanie tema
tów, które można niepotrzebnie wywołać. A poza tym -
może nie chciała wiedzieć zbyt wiele? Może był kobiecia
rzem lub hultajem, który ma w domu żonę i pięcioro dzie
ci?
Milczeli dopóty, dopóki talerze nie zostały sprzątnięte
ze stołu.
- Smakowało mi callaloo - skłamała. Nie było to danie
niejadalne, ale nigdy nie przyszłoby jej do głowy, aby
zamówić je powtórnie. A z drugiej strony znajdowała się
w takim stanie ducha, że gdyby Jack zaproponował nastę
pną porcję owoców morza, prawdopodobnie zgodziłaby się
bez oporów. Czując, że ma przewagę, rzuciła:
- Myślę, że jutro zamówię małże.
Małże. Nie miała w gruncie rzeczy pojęcia, czym są
małże ani nie zależało jej zbytnio na tym, aby tę lukę
wypełnić. Doszła jednak do wniosku, że człowiek, który
jada callaloo, je przypuszczalnie także małże i miała na
dzieję, że będzie mu przyjemnie zjeść z nią razem to coś.
- Ja również z przyjemnością spróbuję - odrzekł. -
Zróbmy to razem.
Spokojnie, moje spragnione serce, pomyślała.
- Wspaniale - zgodziła się. I uświadomiła sobie, że
musi odejść, zanim wszystko zepsuje. Wymówiła się od
ponczu - czuła się tak, jak gdyby już wypiła poncz. Biorąc
pod uwagę jej słabą głowę i zmęczenie, rzeczywiście tak
mogło być. Umówili się na następny więczór i Jill wróciła
do pokoju.
Zaraz po zamknięciu drzwi weszła do łazienki, żeby
wyjąć niebieskie szkło. Następne dni urlopu rysowały się
dość mgliście, ale była już tak rozkochana w swoim pira
cie, że nawet przez obydwa szkla widziałaby niewyraźnie.
Wzięła ze sobą na urlop sporo książek, ale odsunęła je
w kąt. Z Jackiem Harringtonem mogła przeżyć o wiele cie
kawszą historię.
Następnego ranka zjadła ze smakiem śniadanie z kuchni
kontynentalnej - mango i rogalika z dżemem. Wypiła ka
wę, a potem przebrała się w kostium bikini i zeszła na dół,
na hotelową plażę.
Udawała sama przed sobą, że chce popływać. W istocie
marzyła o spotkaniu Jacka. Oczekiwanie na spotkanie przy
kolacji wydawało się jej nie do zniesienia.
I nagle w tłumie męskich ciał dostrzegła go. Musiał
zadziałać jej wewnętrzny radar.
Siedział przechylony przy jednym z barków na weran
dzie, pod daszkiem, nie dalej, jak kilka metrów od miejsca,
w którym rozłożyła swój ręcznik. Na chwilę zawładnęła
nią przemożna chęć, aby otworzyć przed nim serce, żeby
obydwa serca mogły się połączyć i bić jak jedno. Nigdy
w życiu nie ulegała szaleńczym pokusom, ale teraz wszy
stko wydawało się jej możliwe.
Najwyraźniej siłą swej woli ściągnęła uwagę Jacka.
W chwilę po tym, jak go dostrzegła, odwrócił się i napotkał
spojrzenie jej brązowych oczu. Może błękitny kolor wy
warłby na nim większe wrażenie, ale telepatyczny przekaz
mówił jej, że kolor oczu nie ma znaczenia.
Rozdział
2
Po tym pierwszym spotkaniu z JiU Jack uświadomił so
bie, że jeśli choć trochę ceni swoją niezależność, powinien
czym prędzej wziąć nogi za pas. Ale nie zrobił tego. Spę
dzili razem dzień na plaży, zjedli małże na kolację - były
nawet całkiem smaczne - i wybrali się na przechadzkę
wzdłuż wybrzeża przy świetle księżyca. Szli wolnym kro
kiem i trzymali się za ręce.
- Kiedy wracasz do domu? - Jill po dłuższej chwili
przerwała milczenie. Było to jedno z niewielu pytań, jakie
mu zadała.
Jack nie chciał zdradzać, że zostały mu tylko trzy dni na
Tobago. W gruncie rzeczy urlop mu się nie kończył. Przed
podjęciem pracy zamierzał poświęcić kilka dni na urządza
nie nowego mieszkania.
- A jak długo ty tu jeszcze będziesz? - zagadnął.
Jill roześmiała się. Mógł słuchać jej śmiechu bez końca.
- Sześć dni.
- I ja też - rzucił, modląc się w skrytości ducha, aby
można było przedłużyć pobyt w hotelu. Ale jeśli będzie
trzeba, rozbije namiot na plaży.
Ścisnęła jego dłoń. Przystanęli. Popatrzyła na niego
wielkimi, brązowymi oczami. Opowiedziała mu przy kola
cji historię o „niebieskim" oku i obydwoje mieli sporo
uciechy. Wyznał, że lubi jej oczy w takim właśnie kolorze,
naturalnym. Była to prawda.
Bliskość Jill oszołomiła Jacka, do tej pory żadna kobieta
nie wzbudzała w nim takich emocji. Usta Jill, pełne i lekko
rozchylone, miały kolor malin. Poczuł nagle szaloną ochotę
na maliny. Bardzo chciał popróbować tych malinowych
ust.
To było szaleństwo. Bał się ją pocałować. Miał do czy
nienia z kobietami i był podobno niezłym kochankiem. Ale
Jill była inna. Poza tym był w niej wściekle zakochany.
Czuł, że miłość ogarnia go z wielką szybkością i pasją. Nie
wiedział, jak sobie z tym poradzić. Nie chciał niczego
przyspieszać, w obawie, że Jill go odtrąci. Nie mógł do
tego dopuścić ani na to pozwolić.
Ale jej brązowe oczy patrzyły na niego w taki sposób,
jak gdyby był rzeczywiście korsarzem...
- Chcę cię pocałować - szepnął nie mogąc opanować
tego pragnienia. Czy korsarze informują zawczasu o swo
ich zamiarach?
- Ja też chcę - odparła, a jej głos był jeszcze bardziej
zmysłowy niż zwykle.
Kiedy ich usta spotkały się, ciało Jacka przebiegł ele
ktryzujący dreszcz. Zdawało mu się, że znalazł się w raju.
Zapach Jill podziałał na niego jak afrodyzjak. Obawa minę
ła. Całował dziewczynę zachłannie, jak gdyby nie mógł się
nasycić. Pocałunek stawał się coraz dzikszy i gorętszy,
a dłonie Jacka przesunęły się z jej pięknych ramion na
plecy. Przez jedwabną sukienkę mini wyczuwał ciepło jej
ciała.
- Nie mogę trzymać rąk z dala od ciebie - szepnął.
- Cieszę się - westchnęła.
Pocałował ją mocno i namiętnie. Była słodsza i bardziej
upajająca, niż wszystkie maliny świata.
Jill szła do hotelu na tak niepewnych nogach, że co jakiś
czas się potykała. Nagle, tuż przed wejściem na stopnie
werandy, Jack uniósł ją mocnymi rękami, przeniósł przez
hol, wniósł do windy i dojechał w ten sposób na siódme
piętro do swego pokoju. Kto żyw gapił się na nich, ale oni
patrzyli tylko na siebie. Nawet gdyby nastąpił wybuch
wulkanu i lawa zalała hotel, Jill nie zwróciłaby na to uwagi.
Podobnie zresztą jak Jack. Obydwoje byli zajęci dążeniem
do bardzo wyraźnego celu.
Gdy wreszcie znaleźli się w pokoju, Jack nie włączył
światła. Nie powiedział słowa. Jill również milczała. We
szli razem w ciemność obejmując się i całując, przytuleni
i bardzo siebie spragnieni.
Zerwał z niej sukienkę i czarne majteczki - jedyne co
miała na sobie. Jill zamierzała kochać się po wariacku, bez
zahamowań, i nie miała cienia wątpliwości, że postępuje
właściwie. Do niedawna, przed poznaniem Jacka, była
przekonana, że stać ją jedynie na miłosne marzenia. Ale to
wszystko działo się naprawdę. I Jack też istniał naprawdę.
Beż żadnego oporu rozebrała go. Naprężone, mocne, mę
skie ciało budziło w niej drżenie. Wyczuła ustami, że napi
nają się mięśnie jego torsu. Nie spotkała się do tej pory
z taką reakcją. Miała pewne doświadczenie. Było w jej ży
ciu kilku ważnych mężczyzn, dokładnie dwóch, ale żaden
z nich nie zachowywał się w taki sposób. W dodatku ona
sama nigdy wcześniej nie przeżywała podobnych emocji.
Jack poczuł, że traci nad sobą kontrolę, kiedy usta Jill
zaczęły wędrować w dół, wzdłuż jego ciała. Zaczął szep-
tac", że bardzo jej pragnie, że bardzo jej potrzebuje, że
bardzo ją kocha. Nie były to jedynie łóżkowe wyznania.
Mówił prawdę. I chciał, żeby Jill w to uwierzyła.
- Kocham cię - rzekł półgłosem i zaczął ją całować
z czułością raczej niż z pasją, ponieważ pragnął, aby uświa
domiła sobie, zanim zaczną się kochać, że właśnie będą się
kochać. Kochać, a nie bawić w seks.
- Ja też cię kocham. Nigdy nikogo jeszcze nie kocha
łam i nigdy już nikogo innego nie pokocham - odparła
z takim żarem, że ze wzruszenia łzy zakręciły mu się
w oczach.
Jill bała się, że go wystraszy. Nigdy jeszcze nie mówiła
tak otwarcie o swoich uczuciach. Ledwie wybrzmiały te
słowa, a już zdjął ją lęk, że powiedziała za wiele, zbyt
szczerze, zbyt naiwnie. Ale przecież Jack wyznał, że ją
kocha. Uwierzyła mu. Czy to oznacza, że chciał, aby zwią
zała się z nim na zawsze? Jill wystraszyła się, że ten zawa-
diaka przerazi się intensywnością jej uczuć i ucieknie. Albo
gorzej - że prześpi się z nią teraz, a potem odpłynie z Toba
go pierwszym statkiem. Odechciało się jej nagle krótkiego,
romantycznego epizodu. Przygoda w ogóle nie wchodziła
w rachubę. Pragnęła więcej. Żądała wszystkiego.
Jacka zakłopotały własne łzy. Nie chciał, aby Jill sądzi
ła, że jest kimś w rodzaju sentymentalnego cymbała. Za
mierzał kochać się z kobietą swego życia. Był Robinsonem
Cruzoe. Silnym, brawurowym, odważnym, śmiałym korsa
rzem. Czy Robinson Cruzoe beczałby, gdyby kobieta, którą
kocha nad życie, powiedziała mu, że będzie jego jedyną
miłością? Nigdy w życiu... Wtulił więc twarz w jej włosy.
Porwał ją z gniewem na ręce i zaniósł do łóżka. Dłońmi
posługiwał się jak ogrodnik, który dotyka nierozwiniętego
pączka. Jill była rozbudzona do szaleństwa. Szła za nim
ślepo. Było to dla niej coś zupełnie nowego. Ich usta spot
kały się znowu i pragnęła, aby pocałunek trwał więcznie.
Jack zaczął ją kochać z pośpiechem samotnika, który spę
dził ostatni okres na bezludnej wyspie. Odkrywał wszy
stkie sekretne miejsca, aż Jill wydała z siebie jęk rozkoszy
i Jack przerwał na moment. Objęła go mocno nogami
w obawie, że przestanie robić to, co robi, że to cudowne
uczucie wewnątrz niej zgaśnie.
Przeszył go dreszcz, kiedy poczuł, że biodra Jill zaczy
nają się pod nim poruszać". Wilgotny połysk pokrywał jej
ciało. Nigdy nie widział tak wspaniałego obrazu: Wenus
i rzucająca blask księżniczka wyspy tropikalnej w jednej
osobie. Zatracił się w zachwycie, kiedy z krzykiem wyrzu
ciła z siebie słowa pożądania. Szybkim ruchem sięgnął po
mały, srebrny pakiecik, który leżał w szufladce nocnej
szafki.
W końcu, kiedy Jill myślała, że oszaleje z podniecenia,
wypełnił ją. Na szyi poczuła jego gorący oddech. Szeptał
jej do ucha cudowne zaklęcia, przekonując ją, że są dla
siebie wspaniałymi partnerami, że to musiało się stać i że
tak bardzo ją kocha. Słyszała tylko co drugie słowo - jej
ciało wibrowało w coraz szybszym rytmie. Czuła się tak,
jak gdyby znajdowała się w pędzącym wagoniku szalonej
kolejki w największym na święcie wesołym miasteczku: lot
w górę, ku radosnemu objawieniu, ekstaza, orgazm. I kiedy
to nastąpiło, jej serce, dusza i ciało rozpłynęły się w szczę
śliwej błogości, ponieważ był to akt kompletny, w którym
miłość połączyła się z namiętnością.
- Kocham cię - wyszeptał, kiedy odpoczywali w swo
ich ramionach. -I nigdy nie będę kochać nikogo innego.
Jego słowa poruszyły ją bardziej niż wszystkie zaklęcia
miłosne, jakie słyszała wcześniej. Były potwierdzeniem jej
własnych uczuć, tych samych, których wyznanie już zary
zykowała. Kochali się, a on wcale nie zamierzał odlatywać
najbliższym samolotem z Tobago. Zaśnie w jej ramionach,
a rano będą kochać się ponownie. Czekało ich sześć wspa-
niałych nocy i dni wypełnionych miłością. A kiedy minie
ostatni dzień...
Jill nie wiedziała o nim nic a nic. Dokąd uda się siódme
go dnia? Ile ma lat? Czy jest żonaty? Obawy, że może mieć
w domu żonę i dzieci, zaczęły ją męczyć coraz bardziej.
Postanowiła sprawdzić podstawowe dane. Zaczęła od naj
ważniejszego pytania.
Uśmiechnął się i przyznał chętnie:
- Jestem wolny. I nigdy w życiu nie byłem tak blisko
zaręczyn. Ostami raz miałem narzeczoną w szkole śred
niej. Nigdy nie myślałem poważnie o kobiecie. - Jego
chłopięcy, nieśmiały uśmiech kontrastował z męskim wy
glądem.
Jill nie powiedziała mu, jak bardzo było to ujmujące.
Sądziła, że nie powinna robić takich uwag.
- Ja też jestem wolna - rzekła. - Mam dwadzieścia
osiem lat. Wychowywałam się w małym miasteczku w Wi-
sconsin jako jedynaczka. Mam uczulenie na fasolę, a spot
kanie ciebie jest na pewno najważniejszym wydarzeniem
w moim życiu.
Przyciągnął ją do siebie. Powiedział, że ma trzydzieści
cztery lata - ona dawała mu trzydzieści pięć - i że wycho
wał się na przedmieściach Chicago, że też jest jedynakiem
i że poznanie jej jest zdecydowanie najważniejszym wyda
rzeniem w jego życiu.
I zaraz potem ustalili, że obydwoje mieszkają w Filadel
fii. Zgodzili się co do tego, że zetknął ich ze sobą szczęśli
wy traf, choć Jill, mówiąc szczerze, nie bardzo wierzyła
w zrządzenia losu.
Jack uważał to wszystko za niesłychane. Jill mieszkała
w Philly. Czy ich drogi kiedykolwiek mogłyby się przeciąć,
gdyby nie wakacje na Tobago? Raczej nie. Filadelfia to
wielkie miasto.
Objął ją jeszcze mocniej, rozkoszując się żarem jej ciała.
Myśl, że mógł nigdy nie spotkać tej kobiety, poraziła go.
Czuł, że Jill podziela jego lęk. Ich ciała znowu zaczęły
poruszać się zgodnym rytmem. Miał wrażenie, że działają
powodowani niezrozumiałym pośpiechem, jak gdyby
chcieli udowodnić, że los się nie pomylił, że nie na darmo
był szczodry.
Jack z trudem oparł się pokusie zaproponowania jej mał
żeństwa. Boże mój, zdawał sobie sprawę, że to szaleństwo.
Kto, znając kobietę nieco dłużej niż dwadzieścia cztery
godziny, oświadcza się? Ale był absolutnie pewien, że po
dwudziestu czterech dniach, dwudziestu czterech miesią
cach, dwudziestu czterech latach, jego uczucia będą do
kładnie takie same, jak w tej chwili. Był przekonany, że
chce, aby Jill została jego żoną, że chce spędzić z nią całe
życie, że chce ją kochać, szanować i otaczać czułością,
dopóki śmierć ich nie rozłączy. Jack i Jill na zawsze...
Gdyby Jack zapytał Jill, czy wyjdzie za niego za mąż,
odpowiedziałaby radosnym „tak". Wiedziała, że to szaleń
stwo, ale nie zawahałaby się. Co prawda nie panowała nad
emocjami, ale też miała swoje racje. Uświadomiła sobie, że
wie o Jacku to, co jest istotne, że jest ciepły, czuły, roman
tyczny i namiętny. Nie miała cienia wątpliwości, że jest
najbardziej ekscytującym kochankiem, o jakim kobieta
mogłaby marzyć. Lista jego przymiotów ciągnęła się bez
końca. Jack był uczciwy i otwarty. Tchnął w nią życie.
Zmusił ją do odnalezienia prawdziwej tożsamości. Zanim
się pojawił, szła przez życie mechanicznie, bez czucia.
Gdyby zatelefonowała tego więczoru do rodziny, że spot
kała właśnie mężczyznę, z którym chce wziąć ślub, powie
dzieliby, że zapewne zwariowała, że uległa udarowi słone
cznemu. Nie spierałaby się. Pradopodobnie mieliby rację.
Sytuacja była niezwykła. Ale to nie był udar. To była
miłość.
W rocznicę Jacka i Jill, podczas czwartej wspólnej kola-
cji, kelnerka powiedziała im, że zanosi się na huragan,
który może przejść nad wyspą za kilka dni, jeśli tylko nie
zmieni kierunku. Goście hotelowi powinni przedsięwziąć
środki ostrożności...
Jack przedsięwziął takie środki od razu. Przy księżycu
i daniach kreolskiej kuchni poprosił Jill o rękę.
To były niewiarygodnie romantyczne oświadczyny. Jack
padł przed nią na kolana, chwycił jej dłonie - w jednej
z nich niefortunnie trzymała widelec z krewetką po kreol-
sku, która wylądowała na jego białych, marynarskich spod
niach i rzekł:
- Cieszmy się życiem. Wkroczyłaś w moje życie i liczy
się każda chwila. Wyjdź za mnie, Jill. Wyjdź za mnie tu, na
Tobago, jutro. Jeśli nadejdzie huragan i morze zaleje wy
spę, odpłyniemy razem na zawsze.
Ostatnia część oświadczyn była, trzeba to przyznać,
melodramatyczna, ale Jill ani przez moment nie przypusz
czała, że huragan czy wybuch wulkanu mogłyby ich
zmieść. Była przekonana, że miłość obroni ich przed każ
dym kataklizmem.
- Tak, wyjdę za ciebie, Jack - zabrzmiało w odpowie
dzi.
Ledwie to wyznała, zerwał się i uniósł ją do góry. I na
samym środku restauracji Caribe Reef, wypełnionej do
ostatniego miejsca, krzyknął na cały głos z radości. Ich usta
złączyły się w pocałunku.
Wszyscy obecni, goście i personel, zaczęli bić brawo.
Jack obejmował ją mocno. Śmiali się. Jill płakała. I cho
ciaż, ze względu na brak okularów nie mogłaby tego przy
siąc, to jednak była pewna, że Jack również płacze.
Nie posiadała się ze szczęścia. Szepnęła:
- Jestem najszczęśliwszą kobietą na święcie.
- A ja jestem najszczęśliwszym mężczyzną - odparł
Jack. Był zbyt podniecony, aby martwić się, czy Jill widzia
ła jego łzy.
Ujął jej ręce i ucałował każdy palec z osobna. Obiecał,
że jutro rano zacznie od kupna ślubnych obrączek, a potem
porozmawia z duchownym z malowniczej, białej, pokrytej
stiukami świątynki nad Englishman's Bay o ceremonii
ślubnej. Po czym formalnie obwieścił nowinę, zapraszając
wszystkich obecnych na ślub.
Następnego ranka, kiedy Jack poszedł do kościółka, aby
omówić przygotowania do uroczystości, Jill pojechała do
miasta, żeby kupić ślubną suknię. Nie chciała niczego wy
szukanego. Suknia miała być z białego, miękkiego i lejące
go się materiału. Znalazła doskonały strój w stolicy Toba
go, Scarborough, ni mniej, ni więcej tylko na ulicznym
straganie. Była to sukienka z białej, przezroczystej baweł
ny, z przymarszczonym karczkiem i szeroką spódniczką,
opadającą swobodnie do połowy łydki. Całość uzupełniała
wielobarwna kamizelka z ręcznie tkanego materiału, zapi
nana na malutkie, złote serduszka.
Kiedy Jill zwierzyła się sprzedawczyni, że pójdzie
w tym dzisiejszego popołudnia do ślubu, kobieta złożyła
jej gratulacje w miękkim, egzotycznie brzmiącym, kreol-
skim języku. Jill wręczyła jej pieniądze, małą, choć i tak
dwukrotnie wyższą od żądanej ceny, sumę. Kobieta dorzu
ciła wtedy piękną, białą, koronkową chustę nalegając, aby
dziewczyna zrobiła z niej welon. Rozczulona wspaniało
myślnością, Jill objęła kobietę i zaprosiła ją na ślub. Śniada
twarz rozjaśniła się. Sprzedawczyni zapytała, czy może
przyprowadzić ze sobą kogoś z rodziny i z grona przyja
ciół. Jill zapewniła, że oczywiście, może przyprowadzić ze
sobą, kogo tylko chce.
Tobago jest małą wyspą. Trudno ją uznać za najlepsze
miejsce na zakupy. Jack chciał znaleźć specjalny pierścio
nek dla Jill. Wybór był bardzo skromny. Oferowano rzeczy
niemodne i drogie. Nic nie zwróciło jego uwagi. Zaczynał
już tracić nadzieję, kiedy trafił nie tyle na sklep, co na
chałupkę w pobliżu Pigeon Point. Wejście okolone było
kwiatami jasnoczerwonej bugenwilli. Na jednym z okien
frontowych umieszczono ręcznie sporządzony mały napis:
James Ivory, jubiler.
Drzwi otwarły się. Jack zamierzał ustalić, czy pan Wory
robi pierścionki. Bardzo wysoki i otyły mężczyzna o mie
dzianej skórze, w spodenkach kąpielowych, powitał go
przyjaznym skinieniem głowy.
- Szuka pan Jamesa, prawda, człowieku?
Mówił z wyraźnym, karaibskim akcentem.
- Tak. To znaczy szukam pierścionka. Ślubnej obrącz
ki.
- Trafił pan we właściwe miejsce. - Uśmiechnął się
w odpowiedzi pokazując dwa złote zęby.
Jack nie był tego pewien. Zwalisty pan Wory ze swymi
wielkimi rękami nie wyglądał na rzemieślnika, którego
wyroby byłyby godne delikatnych palców Jill. Musiał się
cofnąć, ponieważ pan Wory zrobił krok naprzód, położył
mu ciężką dłoń na ramieniu i potrząsnął nim życzliwie.
- A więc się żenisz. Fantastycznie, człowieku. Fanta
stycznie. Wejdź, wejdź, musimy wypić.
James Wory nie dał Jackowi czasu na odpowiedź, trzy
mając go mocno za ramię. Uroczyście wprowadził gościa
do głównego pomieszczenia kamiennej chałupy. Panował
tam przyjemny chłód. W pokoju znajdowały się gustowne
mebelki z wikliny oraz poduszki i poduszeczki w posze
wkach z batiku i malowanej bawełny. Surowość kamiennej
podłogi łagodziły maty. Bambusowe okiennice chroniły
dom przed gorącym słońcem, ale zarazem przepuszczały
dość światła, aby wnętrze miało ciepły, domowy charakter.
Wydało się ono Jackowi zaskakująco kobiece. Za chwilę
pojawiła się pani Wory. W odróżnieniu od potężnego Jame
sa była malutka. Stanowiło to ogromny kontrast. Jasnowło
sa, zielonooka, delikatnej budowy kobieta poruszała się
z gracją. James przedstawił Jacka żonie, mówiąc bez wstę
pów, że gość przyszedł po ślubne obrączki.
Laura przyjęła tę wiadomość z takim samym zadowole
niem jak jej mąż.
- Ach, to wspaniale, kiedy będzie ślub? - zapytała
z przesadnym akcentem brytyjskim.
- Dziś po południu, w kościele świętego Jana nad zato
ką,
Laura i James uśmiechnęli się jednocześnie.
- Tam, gdzie odbył się nasz, pięć lat temu - wyjaśnił
James.
- Spotkaliśmy się z Jamesem i pokochali tu, na Tobago.
- Laura była agentką biura podróży i robiła rekonesans
na potrzeby swego przedsiębiorstwa sprawdzając hotele
i restauracje.
- Zakochałam się w Tobago od pierwszego wejrzenia -
podchwyciła Laura. - Chciałam zabrać ze sobą do Londy
nu coś, co zawsze przypominałoby mi tę wyspę. Dotarłam
tu, do Pigeon Point, i na plaży spotkałam Jamesa.
- Pracowałem nad naszyjnikiem z korali i Laura pode
szła bliżej, aby się przyjrzeć...
- Przyjrzeć się? Ja oniemiałam na widok cudownych
kamieni oprawnych w złoto. Były nadzwyczajne.
- Oniemiała po raz drugi, kiedy podałem jej cenę. -
James zachichotał. - Chciałem ją nabrać. Zamierzałem dać
jej ten naszyjnik. Bardzo chciała go mieć, widać to było na
pierwszy rzut oka.
- To znaczy... że zakochał się pan w niej... wtedy... od
razu? - spytał zaskoczony Jack. Czy to oznaczało, że jakiś
czarownik voodoo sprawował magiczną władzę nad Toba
go?
- Ach, więc myśli pan - rzekł James mrużąc oczy - że
wraz z narzeczoną jesteście państwo jedyną parą, która
poznała miłość od pierwszego wejrzenia? A może pan są
dzi, że ją pan w ogóle wymyślił?
- Skąd pan wie - zaśmiał się Jack - że w przypadku
moim i Jill chodzi o miłość od pierwszego wejrzenia?
- Bo jest to wypisane na pańskim obliczu, człowieku. -
James uśmiechnął się szeroko.
W chwilę potem chłodnym, białym winem wznosili to
ast za pomyślność przyszłego małżeństwa, po czym James
pokazał Jackowi prosty, ale elegancki pierścionek, który
właśnie wykończył. Była to jedyna w swoim rodzaju obrą
czka z gładkiego złota inkrustowana lśniącym, czarnym
koralem, jak gdyby wymarzona dla Jill.W dodatku zakup
ten leżał w granicach możliwości finansowych Jacka, choć
wydawało mu się, że James specjalnie obniżył cenę. W po
dziękowaniu Jack zaprosił ich oboje na ślub.
James klepnął go przyjacielskim gestem po plecach.
- Dobrze, przyjacielu. Będziesz pewnie potrzebować
starszego drużby, prawda?
- Tak - rzucił Jack, uradowany, że ten jowialny, serde
czny mężczyzna, który wie wszystko o miłości od pier
wszego wejrzenia, trzyma z nim sztamę.
Kiedy Jill wróciła do hotelu - w recepcji czekała na nią
wiadomość od Jacka.
„Pastor od św. Jana załatwi wszystko z władzami miasta.
Ceremonia jest umówiona na czwartą po południu. Kocha
nie, do zobaczenia na obiedzie. Kocham cię. Jack".
Jill spojrzała na zegarek. Minęła dwunasta w południe.
Weszła do restauracji, gdzie dyrektor hotelu powitał ją jak
starą przyjaciółkę. Powiadomiła go, że Jack zaraz przy-
jdzie. Dyrektor wskazał jej specjalny stół i za chwilę wrócił
z butelką bardzo dobrego szampana. Z ogromną staranno
ścią umieścił butelkę w srebrnym wiaderku z lodem i ob
wiązał szyjkę białą, lnianą serwetką. Potem poprawił na
krycia uśmiechając się pogodnie, lecz trochę nieśmiało.
Odchrząknął raz i drugi, a potem zapytał, czy zaproszenie
na ślub, skierowane przez Jacka do wszystkich, ma być
traktowane poważnie.
- Oczywiście!
- To dobrze. Bo część personelu o tym mówi. Nie każ
dego dnia goście hotelowi spotykają się i wie pani...
- Będzie nam bardzo miło powitać całą obsługę na
weselu. Ani Jack, ani ja nie znamy nikogo na wyspie i myśl
o tym, że w kościele nie byłoby gości...
- Nie będzie nikogo z rodziny? - zapytał zakłopota
ny.
- Nie. Ja nawet jeszcze... ich nie zawiadomiłam. To coś
takiego... jak huragan.
Obrócił butelkę szampana w wiaderku z lodem.
- Czy to znaczy, że nie ma pani drużby?
J i 11 uśmiechnęła się i pokręciła przecząco głową.
W gruncie rzeczy nie pomyślała o drużbie, ponieważ nie
planowała formalnej ceremonii. Była zbyt zajęta i rozpro
mieniona, aby zastanawiać się nad czymkolwiek.
Dyrektor hotelu przedstawił się pospiesznie jako Henry
Theodore Porter, ukłonił się i zapytał, czy mógłby wobec
tego dostąpić honoru odprowadzenia panny młodej do ko
ścioła. Jill była poruszona. Zwrócił przy tym uwagę, i Jill
przyznała mu rację, że w pewnym stopniu przyczynił się do
tego, iż zawarli znajomość - posadził ich przecież pier
wszego więczora przy sąsiednich stołach. Powiedziała mu,
że będzie zaszczycona, jeśli zechce towarzyszyć jej do
kościoła jako drużba.
Widok Jill w białej sukience zaparł Jackowi dech
w piersiach. Była to najpiękniejsza narzeczona na święcie.
Dzięki uprzejmości dyrektora hotelu zajechali do kościoła
odkrytą, dwukołową dorożką. Wchodząc do wnętrza zanie
mówili. Świątynia była wypełniona po brzegi. Niemal
przepełniona. Przybyło wielu pracowników i gości hotelu.
James włożył nowe, białe spodnie i pogniecioną, pomarań
czową koszulę z jedwabiu, natomiast Laura miała na sobie
jasną, kolorową spódnicę z perkalu i bladożółtą bluzkę.
Tuż za drzwiami, obok Jamesa i Laury, czekał dyrektor
hotelu, do którego Jack i Jill zwracali się teraz po imieniu -
Henry. Henry był wystrojony jak spod igły: smoking, świe
ża, biała koszula i czarna muszka.
Kobieta z bazaru siedziała w jednej z tylnych ławek
z sześciorgiem dzieci i grupą przyjaciół, wśród których Jill
rozpoznała innych sprzedawców. Pozostali goście weselni
wyglądali na mieszkańców wyspy, do których dotarła wia
domość, że zapowiada się dobra zabawa.
Jack i Jill uważali, że jest to najwspanialszy i najcudow
niejszy ślub, jaki można sobie tylko wymarzyć.
Sześć dni temu nie znali nikogo na wyspie, nie mó
wiąc już o tym, że nie wiedzieli o swoim istnieniu. A te
raz każdy, kogo spotkali, przybył tu, aby być świadkiem
ich ślubu.
Kilku muzyków ze stałego zespołu hotelu Caribe Reef
grało marsza weselnego w rytmie reggae. Zgromadzeni za
częli lekko kołysać się w rytm wyspiarskiej muzyki.
Jill była rozpromieniona. Nie posiadała się z radości.
Wsunęła rękę pod ramię Henry'ego, kiedy ruszyli do ołta
rza idąc między uśmiechniętymi, dobrze im życzącymi
i zajmującymi wszystkie ławki gośćmi. Oczy obecnych
były skierowane na pannę młodą.
Jack stał przy ołtarzu obok drużby, Jamesa, i patrzył jak
zaczarowany na olśniewającą Jill, która zbliżała się ku
niemu.
W oczach Jill pojawiły się łzy szczęścia, kiedy wzięli się
z Jackiem za ręce.
Kiedy Jack wsunął jej na palec przepiękny, ręcznie ro
biony piercionek ze złota i czarnego korala, a pastor ogłosił
ich mężem i żoną, poczuli, że znaleźli raj na ziemi.
Jack i Jill na zawsze...
Rozdział
3
- Jesteś pewna, Jill, że chcesz jeszcze jedną krwawą
mary?
JiU spojrzała na świeżo poślubionego męża ze zniecier
pliwieniem.
- Tak, Jack, jestem tego pewna.
Jack skinął na stewardesę.
- Jeszcze jedną krwawą mary dla mojej żony. - Zawa
hał się. - I whisky z wodą sodową dla mnie.
JiU obrzuciła go przelotnym spojrzeniem.
- To już trzecia czy czwarta?
- Nie pamiętam - odpowiedział.
- Czy zwykle... tyle pijasz? - spytała nerwowo.
- Nie, raczej nie. A ty?
- Nienawidzę alkoholu. - Zdobyła się na wymuszony
uśmiech. - Wszystko dlatego... że jeszcze bardziej niena
widzę latać samolotem.
- Nienawidzisz... latać?
- Tak. A ty?
- Nie zawsze.
Na kolanach Jacka leżał kolorowy magazyn. Linijki
skakały mu przed oczami. Nie miał przecież okularów.
A może to były nerwy? Koszula, mokra od potu, lepiła się
do ciała.
- Jill, powinniśmy... porozmawiać. - Jego głos przy
brał stanowczy ton. W którymś momencie musi jasno po
stawić sprawę. Na wakacjach dał się porwać romantycznej
przygodzie, przeobraził się w nieokrzesanego wilka mor
skiego, promieniującego męskością, której żadna kobieta
nie była w stanie się oprzeć. Co sobie Jill pomyśli, kiedy
odkryje, że jego prawdziwe oblicze ma się tak do wizerun
ku poszukiwacza przygód jak Filadelfia do Tobago?
Jill spojrzała z zainteresowaniem.
- Porozmawiać?
- To znaczy... musimy się lepiej poznać.
Jill roześmiała się kryjąc zdenerwowanie.
- Masz na myśli to, że odwróciliśmy kolejność rzeczy?
Jack pocałował ją czule w policzek.
- Nie mam nic przeciwko temu - szepnął.
Drgnęła pod jego dotykiem. Wyglądał tak wspaniale, tak
pociągająco. Bliskość Jacka nieodmiennie ją podniecała.
- Ja również - zapewniła w odpowiedzi.
- Moja dzika, egzotyczna księżniczko z wysp. - Jack
pogładził jej kasztanowe, rozwiane włosy.
Jill poczuła przypływ wyrzutów sumienia.
- Rzeczywiście... powinniśmy porozmawiać, Jack.
Ale zanim mogli rozpocząć szczerą wymianę zdań
o tym, że codzienna rzeczywistość mocno różni się od
egzotycznych wakacji, pojawiła się dziarska stewardesa
z zamówionymi napojami.
- Moje gratulacje. Jeden z pasażerów powiedział mi
przed chwilą, że jesteście młodą parą. - Stewardesa popa-
trzyła na nich z niedowierzaniem. - Czy to prawda, że
zakochaliście się w sobie od pierwszego wejrzenia i po
tygodniu wzięliście ślub?
- Po sześciu dniach, jeśli chodzi o ścisłość- przyznała
Jill.
Zwykle więcej czasu zajmowała jej decyzja, czy wybrać
czarne pantofle, czy może granatowe. Przez miesiąc nie
była w stanie postanowić, jaki prezent kupić mamie na
urodziny. Od roku nie potrafiła rozstrzygnąć, jakie meble
chce mieć w sypialni. Nigdy nie podejmowała ważnych
decyzji pod wpływem chwili. A właściwie... prawie nigdy.
Jill spojrzała na Jacka. Był niezwykle przystojny, męski
i pociągający. W istocie przypominał zawadiackiego kor
sarza. Jak ten mąż-korsarz odmieni twoje prawdziwe życie,
Jillian Ballard? - pomyślała. Chciała, żeby już przestał
nazywać ją „dziką, egzotyczną księżniczką z wysp".
- Ojej, jaka to piękna historia - rozmarzyła się ste
wardesa. - Raz zadurzyłam się w facecie na Jamajce. Był
piękny jak z obrazka. Od razu wpadliśmy sobie w oko.
Spędziliśmy razem dwa upojne tygodnie. Mieliśmy do sie
bie często pisać, układaliśmy wspólne plany. Byłam pew
na, że to ten, na którego czekałam.
- I co było dalej? - spytała Jill.
Stewardesa zaśmiała się ironicznie.
- Przysłał mi list. A właściwie kartkę. Kilka miesięcy
później natknęłam się na niego w San Francisco. Wyglądał
wspaniale - zrobiła pauzę - jeśli akurat podobają ci się
mężczyźni, którzy noszą sukienki...
- Sukienki? - Jill połknęła duży łyk krwawej mary.
Stewardesa wzruszyła ramionami z miną kobiety do
świadczonej.
- Miał świetny gust, muszę to przyznać. Dostałam gę
siej skórki widząc go w sukni a la Perry Ellis. Wtedy
wszystko zrozumiałam.
- Przecież powiedziałaś, że spotykaliście się przez dwa
tygodnie - mruknęła Jill, czując jak jej żołądek zaczyna
odmawiać posłuszeństwa.
- Kiedy byliśmy ze sobą na Jamajce, widziałam go
tylko w cienkich koszulkach, dżinsach i spodenkach kąpie
lowych. - Stewardesa pochyliła się nad Jill. - Wcale bym
się nie zdziwiła, gdyby grzebał w moich strojach, kiedy
brałam prysznic - szepnęła konspiracyjnie. - Czasami
dowiadujesz się o kimś dziwnych rzeczy.
Jack i Jill spojrzeli na stewardesę ponurym wzrokiem,
ona zaś uśmiechnęła się i pospieszyła do swoich obowiąz
ków.
Jill dopiła koktajl.
- Hej, głowa do góry - powiedział łagodnie Jack. Ujął
dłoń Jill. Była zimna i wilgotna. - Przysięgam, nigdy nie
przymierzałem twoich strojów, kiedy byłaś w łazience.
Jill uśmiechnęła się kpiąco. Czuła, że krwawa mary
idzie jej do głowy.
- A co z moimi nocnymi koszulami?
- Też ich nie zakładałem, słowo harcerza. Było ci
w nich cudownie - przypomniał. - A jeszcze cudowniej
zdejmowało się je z ciebie.
- Jack...
- Słucham?
- Czy myślisz, że popełniliśmy szaleństwo?
Delikatnie ugryzł ją w palec.
- Trochę...
- Czy często... ci się to zdarza?
- Niezbyt często - przyznał, czując niemiłe sensacje
w żołądku.
- Jill...
Położyła mu głowę na ramieniu.
- To było takie romantyczne. Niewiarygodnie romanty
czne.
Jack chłonął zapach jej włosów. Poczuł falę gorąca.
- Nigdy dotąd nie przeżyłem czegoś takiego, Jill.
Wiesz, co mam na myśli?
- Mhm.
Zagłębił się w fotelu i zamknął oczy.
- To było niewiarygodnie romantyczne.
- Mhm.
- Kocham cię, Jill.
- Kocham cię, Jack.
- Może... powinniśmy porozmawiać?
Uniosła głowę i z ciepłym uśmiechem popatrzyła mu
w oczy.
- Później. Porozmawiamy później. Mamy przed sobą
całe życie, żeby się lepiej poznać.
Pocałowała go czule. Jeszcze przez chwilę chciała pozo
stać jego dziką, egzotyczną księżniczką z wysp.
Pierwszego ranka po powrocie z Tobago Jack zbudził
się bladym świtem. Pospiesznie opuścił mieszkanie Jill,
teraz ich wspólne mieszkanie, i pognał przez całe miasto do
swojego apartamentu, aby się przebrać do pracy. Kiedy był
gotów, zajrzał do administratora i powiedział mu, że wy
prowadza się tego popołudnia i że chętnie odnająłby swoje
mieszkanie. Na szczęście administrator miał już kogoś na
oku i obiecał, że nie będzie żadnego problemu. Jeden kło
pot z głowy, pomyślał. Żeby dało się rozwiązać pozostałe
równie łatwo...
Jill, po przebudzeniu, ogarnęły smutne myśli. Po pier
wsze, nie miała jeszcze okazji uświadomić mężowi, że jego
„dzika, egzotyczna księżniczka z wysp" jest na co dzień
pruderyjną, stateczną specjalistką od inwestycji w August
Foundation, wielkiej organizacji charytatywnej, która
udziela prywatnych stypendiów na badania społeczne i na
ukowe. Lubiła swoją pracę, podnosiła jej prestiż, umożli-
wiała utrzymanie określonego statusu i była dobrze płatna.
Ale na co dzień okazywała się dość monotonna, a przede
wszystkim sprawiała, że życie upływało w nieustannym
pośpiechu.
I kolejny kłopot. Jak powiedzieć napuszonemu, obłud
nemu Howardowi Wendellowi Augustowi, przewodniczą
cemu sławetnej Fundacji Augusta, że jedna z jego najsolid-
niejszych pracownic, zawsze rozsądna i chodząca po zie
mi, wróciła z tygodniowych wakacji z mężem u boku? To
będzie prawdziwy szok dla Augusta, który z pewnością
uzna jej krok za podejrzany, a w każdym razie za nieodpo
wiedzialny.
Jill ubierała się do pracy i w myślach układała plan
zajęć. Na początek czeka ją spotkanie z Augustem i no
wym szefem działu stypendiów dla fizyków. Jeśli ma się
przygotować do tej rozmowy, musi się pospieszyć. Szybko
wypiła kawę i pobiegła do taksówki.
August Foundation mieściła się w wielkim kamiennym
budynku z lat sześćdziesiątych ubiegłego stulecia, w eks
kluzywnej dzielnicy Chestnut Hill. Wystrój wnętrz podkre
ślał pozycję i nieposzlakowaną opinię fundacji. Ściany
w części recepcyjnej wyłożone były drewnem. Dębową
klepkę podłogi przykrywał wielki orientalny dywan. Na
około sali rozstawiono mahoniowe stoliki i ciężkie, brązo
we fotele. Na ścianach umieszczono angielskie płótna ze
scenami myśliwskimi. W pomieszczeniach biurowych
obowiązywał ten sam styl i kolorystyka. O wszystkich
zmianach wyposażenia decydował osobiście przewodni
czący fundacji. Nikt nie ośmielił się uchybić temu zarzą
dzeniu.
Jill minęła recepcję i zatrzymała się dopiero przed gabi
netem Augusta. Poprawiła okulary w ciemnej oprawce,
upewniła się, czy ani jeden włos nie uwolnił się z ciasno
upiętego koka, wygładziła zmarszczki szarej wełnianej
spódnicy, jeśli w ogóle takie były - i uznała, że może
wreszcie stanąć przed obliczem szefa. Rano, mimo pośpie
chu, starannie wybrała odpowiedni strój: szary flanelowy
kostium, białą bluzkę zapiętą na ostatni guzik, sznur pereł
i solidne, czarne skórzane pantofle. Uchyliła drzwi i spu
ściła wzrok, jakby wchodziła do świętego przybytku.
Cynthia Adams, sekretarka Augusta, skinęła głową na
przywitanie. Była nowym nabytkiem fundacji. Poprzednia
sekretarka, Milly Reeves, prostoduszna starsza pani o si
wych włosach, miesiąc temu przeszła na emeryturę. Dla
wszystkich było zaskoczeniem, że August przyjął do pracy
rudowłosą piękność z Południa. Okazało się jednak, że uro
da nie przeszkadzała Cynthii być rzeczową, sprawną i od
daną, jednym słowem idealną sekretarką Fundacji Augusta.
- Czy udał się urlop, Jillian? - spytała grzecznie Cyn
thia.
- Tak, bardzo - uśmiechnęła się Jill.
- Pan August zostawił dla pani te notatki. Prosił, żeby
je pani przejrzała, a za kilka minut poprosi panią do siebie.
Jill rzuciła okiem na dokument.
- Czy pojawił się już ten nowy facet?
- Tak. Pan August właśnie z nim rozmawia - potwier
dziła Cynthia i odwróciła się do komputera.
Gdy pięć minut później Jill otworzyła drzwi prowadzące
do sanktuarium szefa, rozpoznała znajomą woń starej skóry
zmieszaną z cytrynowym zapachem płynu do polerowania
mebli. Zwykle ta mieszanka uspokajała Jill, teraz wprawiła
ją w panikę. Inna sprawa, że dzisiaj była mocno zdenerwo
wana.
- Oto i panna Ballard - rozpromienił się Howard Wen-
dell August. - Chluba Fundacji Augusta, moja wzorowa
pracownica, specjalistka od inwestycji.
August był niskim, przysadzistym mężczyzną około
sześćdziesiątki, o siwych, krótko przystrzyżonych włosach
i surowym obliczu. Mówił z lekkim, choć podkreślanym,
angielskim akcentem, mimo że urodził się i wychował
w Filadelfii.
Kiedy szef przedstawiał ją nieznajomemu, rzuciła na
niego roztargnione spojrzenie, zwracając uwagę na gładko
przyczesane ciemne włosy, rogową oprawę okularów, gra
natowy garnitur bez wyrazu i niemodne czarne buty. Może
jest on błyskotliwy, ale niespecjalnie wpadający w oko,
pomyślała.
Kiedy Ji 11 zajęła swoje miejsce, Jack bawiąc się okulara
mi, wstał z krzesła, aby się przyjrzeć młodej kobiecie. Ro
bił to bez większego zainteresowania. Pewnie kompetentna
i bardzo wydajna, ale jej wygląd nie przyprawia o szybsze
bicie serca.
Machinalnie wyciągnął rękę na przywitanie.
- Miło mi panią poznać.
Jill odpowiedziała uprzejmie, ale kiedy ściskała dłoń
mężczyzny, poczuła ciarki na plecach.
W jednej chwili wspaniała opalenizna zniknęła z jej
twarzy. Nie, nie, to niemożliwe, powtarzała w myślach
z niedowierzaniem. To niemożliwe, aby ten uprzedzająco
grzeczny i zupełnie nieciekawie wyglądający naukowięc
był jej zawadiackim korsarzem.
Mocny, zdecydowany uścisk dłoni nieznajomej sprawił,
że Jack spojrzał na nią uważniej. Pod wpływem niezrozu
miałego impulsu przyjrzał się jej jeszcze dokładniej - i
wtedy nastąpił szok.
W pełnym napięcia milczeniu kobieta i mężczyzna wpa
trywali się w siebie.
- Jack...?
- Jill...?
- Tak, wszystko się zgadza. - August uśmiechnął się
nieznacznie. - Ale nie nazywaj jej Jill. Ostrzegam cię,
Jack, takie poufałości niezbyt jej odpowiadają - zachicho-
tał. - Chyba nie chcesz mieć na pieńku ze specjalistką od
inwestycji, Harrington. Jillian to podpora naszej fundacji.
Jack nie zwrócił uwagi na ostrzeżenie nowego szefa. Był
szalenie zakłopotany. To wszystko było jak zły sen; czekał,
że za chwilę zadzwoni budzik i że obudzi się mając przy
boku swoją dziką, egzotyczną księżniczkę z wysp.
Ale budzik nie zadzwonił. Skończyło się na tym, że
Howard Wendell August chrząknął znacząco, zaskoczony
dziwną sceną. Wymagał od podwładnych układności
i uprzejmości w ramach określonych norm i reguł. Ani
więcej, ani mniej.
- Może podniesiesz notatki - August zwrócił uwagę
Jackowi z udawaną dobrodusznością.
- Jakie?- spytał Jack myśląc o czymś zupełnie innym.
Jill spojrzała w dół.
- Te, które upuściłeś - odezwała się teatralnym szep
tem. Czuła, że z trudem porusza ustami. Były jak z drewna.
Jack wielkim wysiłkiem woli oderwał od niej oczy i pró
bował zrozumieć, co Jill do niego powiedziała. Wreszcie
przyszedł do siebie na tyle, aby wyjąkać:
- Ach tak... dokumenty.
Przyklęknął, żeby je pozbierać, ale zapomniał, że ciągle
ściska rękę kobiety. O mały włos nie ściągnął jej z fotela.
- Pozwól... że ci pomogę - zaproponowała drżącym
głosem.
- Nie... dam sobie radę - wymamrotał zmieszany
Jack.
Jill obserwowała spod oka niezdarne gesty Jacka. Chyba
nie byłaby bardziej zaskoczona, gdyby natknęła się na
swojego korsarza... ubranego w sukienkę.
Kiedy August rozpoczął mowę powitalną, Jill czuła, że
zdenerwowanie powoli ustępuje i zamienia się w gniew.
Jak mógł ją tak oszukać, udając szalonego łowcę przygód?
Podczas następnych dwóch kwadransów, które Howard
Wendell August poświęcił na przedstawienie swoich za
mierzeń i oczekiwań oraz zadań stojących przed fundacją,
Jack ciągle nie wierzył własnym oczom i nieustannie ob
serwował Jill. Ładna mi egzotyczna, dzika księżniczka
z wysp! Jak mogła go tak zwieść?
- Jak mogłeś...?
- Co to znaczy: jak mogłem? Jak ty mogłaś...?
- Czy możesz na mnie nie krzyczeć, Jack? Nie możemy
tu rozmawiać. - Jill nerwowo rozglądała się dookoła, jak
by ściany rzeczywiście miały uszy. - August nie lubi,
kiedy jego pracownicy się kłócą.
- A jeśli to sprzeczka między mężem i...
Zasłoniła mu dłonią usta, zanim zdążył dokończyć.
- Jack, czy przeczytałeś już wewnętrzny regulamin
Fundacji Augusta? Zażyłe stosunki między pracownikami
mogą być powodem zwolnienia. A małżeństwo... to coś
nieporównanie gorszego.
- Kiedy braliśmy ślub, nie wiedzieliśmy, że jesteśmy
kolegami z pracy - odparował poprawiając okulary.
- Ciszej. Proszę cię, Jack. Nie wymawiaj nawet tego
słowa. To okropne. To naprawdę okropne.
Jill, przestraszona i zagubiona, zapadła głęboko w fotel;
zdjęła okulary i przyglądała się im tępym wzrokiem.
Bez okularów, z kilkoma swawolnymi kosmykami,
z rumieńcem na policzkach, Jill zaczęła przypominać
księżniczkę z wysp. Zbliżył się i uklęknął koło niej.
- Śmieszna historia - powiedział łagodnie.
Lekki uśmiech pojawił się w kącikach jej ust.
- Okropnie wyglądasz z tymi przylizanymi włosami.
Obruszył się.
- Nie miałem odwagi pójść do fryzjera. Myślałem, że
zanim wrócę do domu, jakoś się uporam z brylantyną, scho
wam okulary, zarzucę na ramię marynarkę niczym Frank
Sinatra, zmierzę cię pociągłym, męskim spojrzeniem i ani
się domyślisz, że stoi przed tobą nieśmiały, zamknięty
w sobie naukowięc, którego kobiety traktują jak powietrze.
Tam, na Tobago... jak ci to powiedzieć, troszkę się zagalo
powałem - zawahał się - a nawet bardzo.
- Ja też. Bardzo - przyznała z zakłopotaniem Jill.
Kiedy Jack pochylił się i wziął ją w ramiona, zapomnia
ła na moment, że znalazła się w objęciach kolegi z pracy,
tuż pod bokiem Howarda Wendella Augusta. Stukanie do
drzwi natychmiast sprowadziło ją na ziemię. Gwałtownym
ruchem odepchnęła od siebie Jacka.
Stracił równowagę, przewrócił się - i wtedy otworzyły
się drzwi. Pojawiła się w nich rudowłosa sekretarka Augu
sta.
- Och- zdziwiła się Cynthia. Szkoła dla sekretarek nie
przygotowała jej na taką okoliczność.
- Co się stało, panie Harrington? Czy jest pan chory?
Jill posłała Jackowi błagałne spojrzenie, aby się przy
padkiem nie wygadał. Miała uzasadnione powody do
obaw, bo wyraźnie szykował się do szczerej odpowiedzi.
W porę przypomniał sobie stosowny fragment regulaminu
wewnętrznego i zmienił zdanie.
- Pokazywałem... panie Ballard... świetne ćwicze
nie... na kręgosłup. Okazało się, że obydwoje cierpimy...
na bóle w krzyżu. - Niezgrabnie podniósł się z podłogi,
przeciągnął i rzekł z nerwowym uśmiechem: - O tak.
Wyraźnie pomogło.
Jill miała ochotę zapaść się pod ziemię. Bóle w krzyżu?
Akurat sprytna sekretarka Augusta w to uwierzy, pomyśla
ła.
Cynthia zmierzyła Jacka uważnym spojrzeniem.
Jill, przygotowana na najgorsze, wstrzymała oddech.
- Proszę mi pokazać, gdzie pana boli, panie Harring
ton? - spytała Cynthia. - W dole pleców?
Jill i Jack wymienili szybkie spojrzenia.
- Tak... dokładnie tam. W dole pleców - powiedział
powoli Jack, pokazując ręką feralne miejsce.
Teraz Jill przejęła pałeczkę.
- Tak, mamy bóle dokładnie w tym samym miejscu.
- Czy to nie jest dziwny zbieg okoliczności... - zasta
nawiała się Cynthia.
Jill wyczuła w jej głosie wyraźny ton niedowierzania.
- Bo ja wiem - odpowiedziała, byle coś powiedzieć.
- Musi mi pan koniecznie pokazać to ćwiczenie, panie
Harrington - stwierdziła Cynthia. - Tak się składa, ze
mam bóle dokładnie w tym samym miejscu. Gdyby pan
znalazł sposób na rozluźnienie mięśni, byłabym panu nie
zmiernie wdzięczna.
Jill posłała Jackowi niewyraźny uśmiech.
- Musi pan koniecznie zademonstrować to ćwiczenie
Cynthii, panie Harrington.
Jack przygładził napomadowane włosy i poprawił oku
lary. Był wyraźnie zbity z tropu.
- To właściwie... nie jest stuprocentowy sposób, wie
pani. I kręgosłup... kręgosłupowi nierówny. Jednemu to
ćwiczenie pomaga... drugiemu niezupełnie. - Uśmiechnął
się z zażenowaniem. - Czy nie lepiej będzie, jeśli...
obie... poprosicie o pomoc lekarza?
Cynthia była wyraźnie rozczarowana.
- Skoro tak pan uważa...
- Czy coś jeszcze? - spytała szybko Jill.
- Byłabym zapomniała. Spotkanie o trzeciej z ludźmi
od Burtona jest przełożone na środę. Godzinę ustalimy
później. Przesłali materiały, na które pani czekała. Oczywi
ście pan August chciał je przejrzeć pierwszy. Prosił, żeby
pani do niego zajrzała, gdyby miała pani jakieś wątpliwości
czy kłopoty. Bardzo chętnie pani pomoże. - Cynthia poło
żyła folder na biurku Jill.
W połowie drogi do drzwi obróciła się w stronę Jacka.
- Może pan poprawi... spodnie... panie Harrington.
Pan August przywiązuje dużą wagę do schludnego wyglą
du pracowników. A gdyby pan chciał odbywać w pracy
ćwiczenia kręgosłupa, może przyniósłby pan matę?
Jack starał się zachować powagę.
- Masz rację. To chyba dobry pomysł, Cynthio.
Jack obrócił się w stronę Jill z uśmiechem na twarzy.
Jill popatrzyła na mężczyznę z surową miną.
- Musisz odejść, Jack.
- Tak, z pewnością. To mój pierwszy dzień. Muszę się
urządzić.
- N i e - odpowiedziała szorstko. - Nie z mojego poko
ju. Musisz odejść z fundacji. Nie możemy pracować razem,
Jack.
- Dlaczego?- spytał.
- Dlaczego? Chyba domyślasz się, dlaczego?
- Uspokój się, kochanie. Pan August nie życzy sobie,
aby miedzy jego schludnie ubranym personelem'dochodzi
ło do konfliktów - wyrecytował. Otrzepał spodnie i po
prosił Jill, aby dokonała inspekcji. - Lepiej?
Jill wybuchnęła.
- Jack, mówię poważnie. Nie możemy tu zostać razem.
A ja mam dłuższy staż. To znaczy że to ty musisz odejść.
- Odejść? Jill, nie mogę tego zrobić. Czy zdajesz sobie
sprawę, jak długo starałem się o tę posadę? Fundacja Augu
sta posiada ogromną renomę. Otwiera drogę do sukcesu. To
szansa, jaka się trafia w życiu tylko raz. Znam takich, któ
rzy daliby wszystko, żeby się tutaj znaleźć.
- Znam takich, którzy dali wszystko- przerwała sucho
Jill.
- Jill, bądź rozsądna.
Była rozsądna. Zawsze była rozsądna. Najlepszy do
wód, że jej w ogóle nie zna.
- Posłuchaj mnie - zaczęła. - Pracuję w fundacji od
siedmiu lat. Krok po kroku wspinałam się na samą górę.
Jeśli myślisz, że to przyszło łatwo, jesteś w dużym błędzie.
Poświęciłam wiele, aby pokonać kolejne przeszkody i jeśli
dobrze rozegram partię, mam szansę zostać prawą ręką
Augusta.
Szelmowski uśmiech z Tobago na twarzy Jacka zupełnie
nie pasował do sytuacji.
- Jill, jesteś cudowna. Pociągająca i ambitna. Lubię to
u żony...
Jill zacisnęła zęby.
- Nie jestem pociągająca, Jack. To ty... tak uważasz.
Jestem zupełnie inna, niż myślisz... niż myślałeś. - Zawa
hała się. - Nie byłam sobą na Tobago. To oczywiste. Może
to sprawa tropików, słońca, morza, palm... a może... magii
voodoo. - Oparła głowę na biurku i ukryła ją w ramio
nach. - Jack, co myśmy najlepszego zrobili?
- Zakochaliśmy się w sobie do utraty tchu - powie
dział łagodnie.
Powoli podniosła głowę, długo wkładała okulary i po
prawiała fryzurę. Pracownicy Fundacji Augusta - jak
przypomniała Cynthia - zobowiązani byli wyglądać po
rządnie.
- Nie, Jack, to nie my zakochaliśmy się w sobie. -
Czuła, jak drżały jej wargi. Na próżno starała wziąć się
w garść. - Zakochali się w sobie zuchwały pirat i kobieta,
która całe życie spędza w wełnianych kostiumach. I która
wymyśliła, że podczas urlopu będzie udawać księżniczkę
z wysp. To jest historia z bajki.
- Bajki zawsze dobrze się kończą, Jill.
- To znaczy że złożysz wymówienie? - spytała z na
dzieją.
Jack uśmiechnął się łagodnie.
- I to ma być szczęśliwe zakończenie?
Jill wiedziała, że właśnie skończył się ich miodowy
miesiąc.
- Jack, jeśli myślisz, że zmięknę i poddam się, to jesteś
w błędzie. Nie ustąpię, a jeśli ty nie zrezygnujesz z pracy,
wyrzucą nas oboje. Nie jestem romantyczką gotową po
święcić karierę dla uczucia.
- Jill, Jill, wcale nie musisz odchodzić. Ani ja. I wcale
nas nie wyrzucą. Zaufaj mi, moja dzika, swawolna księżni
czko z wysp. Czy nie słyszałaś nigdy, że miłość pokonuje
wszystkie przeszkody?
Rozdział
4
Jill unikała Jacka do końca dnia; była poruszona i rozko-
jarzona. Koledzy sądzili, że wróci z egzotycznych wakacji
wypoczęta i w świetnej formie, dlatego trudno było im
zrozumieć, dlaczego jest inaczej. A Jill nie miała najmniej
szej ochoty na wyjaśnienia.
Po pracy w pośpiechu opuściła gmach fundacji, aby nie
natknąć się na Jacka. W tym samym czasie Jack wynajął
małą ciężarówkę. Chciał przewieźć pudła ze swoimi rze
czami do mieszkania Jill. Na szczęście nie miał własnych
mebli. Poprzednio wynajmował mieszkanie umeblowane.
Przeprowadzka zajęła dobrą godzinę, ale poszła raczej
gładko. Poznał nowego lokatora, który wprowadził się na
jego miejsce. W mieszkaniu Jill nie czekało go miłe powi
tanie.
- Jack, może... nie powinieneś się... wyprowadzać od
siebie... tak szybko.
Jack z wrażenia upuścił ciężki karton z książkami.
- Małżonkowie zwykle mieszkają razem - odparł ze
spokojem. - A poza tym, administrator już wynajął moje
mieszkanie - uśmiechnął się. - Pomóż mi trochę,
a później usiądziemy razem i... zaczniemy się lepiej po
znawać.
- Jack, to nie takie proste.
Podniósł upuszczony karton.
- Przede wszystkim zastanówmy się, gdzie pomieścić
wszystkie moje rzeczy. Narobiłem ci niezłego bałaganu.
Ale powoli się z tym uporamy. Co zrobić z książkami?
Jill doszła do wniosku, że, przynajmniej na razie, nie
miał wyboru. Musi u niej zamieszkać.
- Już wiem. Zanieś je do gościnnego pokoju... nie bę
dzie nam... już potrzebny.
Jack przemierzał bawialnię z ciężkim kartonem. Jill, cią
gle w biurowej bluzce, zabrała się za mniejszy karton, wy
pełniony po brzegi różnymi drobiazgami. Wystawał z nie
go pozłacany puchar.
- Turniej szachowy - skomentował. - Taki ze mnie
sportowięc. A ty?
Jill wzruszyła ramionami.
- Kiedyś wygrałam zawody pływackie.
- Pływasz? To wspaniale.
- Kiedy wygrałam tamte zawody, miałam siedem lat.
Zatrzymał się na progu pustej sypialni i popatrzył na Jill.
- Byliśmy tak zajęci wczorajszego więczoru... -
uśmiechnął się do wspomnień - ... że nie miałem okazji
powiedzieć, jak bardzo podoba mi się twoje mieszkanie, to
znaczy styl, w jakim je urządziłaś.
Rozglądał się wokoło, z aprobatą oceniając małą, ale
przytulną bawialnię w ciepłym brzoskwiniowym odcieniu,
szary dywan, kanapę w barwne wzory i kozetkę w podobny
deseń, stojącą przy kominku.
- Wszystko odziedziczyłam po poprzedniej lokatorce
- mruknęła Jill. - Przykro mi, ale... urządzanie wnętrz
nie jest moją najsilniejszą stroną.
- Ani moją, ale potrafię wiele zrobić w domu.
Jill poczuła rumieniec na policzkach. Ktoś taki bardzo
by się teraz przydał.
Jack uśmiechnął się, jakby czytał w jej myślach.
- Drobne prace stolarskie? Zajrzę do moich książek
i może uda mi się sklecić nowe regały. Co ty na to?
Jill nie wiedziała, co odpowiedzieć. Wpatrywała się
w tego niezbyt pociągającego mężczyznę w niemodnym
granatowym garniturze, ciężkich rogowych okularach
i mało twarzowej fryzurze - i czuła w sobie wielką pustkę.
Przypomniała sobie historię, którą opowiadała w samolo
cie stewardesa. „Czasami dowiadujesz się o kimś niezłych
rzeczy". Pierwszy szok miała już za sobą i nawet pociesza
ła się w duchu, że ten fatalny granatowy garnitur jest mimo
wszystko lepszy niż sukienka a la Peny Ellis.
Wynoszenie rzeczy Jacka z ciężarówki i wożenie na pią
te piętro zajęło im następne pół godziny. Do przyniesienia
została tylko olbrzymia torba na ubrania. Jack, bez waha
nia, zaniósł ją do sypialni. Jill deptała mu po piętach.
Myślami uporczywie wracała do jednego tematu. Zdecydo
wała, że dłużej już nie może milczeć. Powinni się wreszcie
rozmówić!
- Jack, musisz się z tym pogodzić. Nie możemy praco
wać razem w fundacji. To absolutnie niemożliwe.
Zaglądał właśnie do szafy.
- Nie ma tu za dużo miejsca.
Popatrzyła na niego z roztargnieniem.
- Ułóż swoje ubrania w gościnnym pokoju.
Na widok jego rozbawionej miny dodała szybko:
- Zanim wszystkiego... nie uporządkujemy.
- Weźmiemy się za to podczas weekendu- zapropono
wał układnie.
Jill zauważyła na łóżku karton ze skarpetkami i bielizną.
Przeniosła pudło do gościnnego pokoju.
Jack popatrzył na nią ze zdziwieniem.
- Wiesz, nie mam w zwyczaju układania tego w szafie.
- Moja szafa jest pełna - burknęła - a ta stoi pusta.
Jack rozsunął zamek torby na ubrania i posłusznie za
czął wieszać garnitury. Jill trzymała karton pełen skarpetek
i miała zamiar zacząć je układać, ale nie mogła się na to
zdobyć. Stała zażenowana. Wiedziała, że to idiotyczny od
ruch, przecież przekroczyli granicę intymności. Zgoda,
przekonywała samą siebie, ale w zupełnie innych okolicz
nościach. Pod gwiaździstym tropikalnym niebem, wśród
złotych plaż i szafirowego morza. Na Tobago wszystko
wydawało się takie bajkowe, takie... nierealne.
- Jack, i co teraz zrobimy?
- Nie wiem. Ja mam zamiar wziąć prysznic. Przyłą
czysz się do mnie?
- Nie mam ochoty... Co ty robisz? - spytała nerwowo,
kiedy zaczął rozpinać spodnie.
- Zwykle rozbieram się przed wejściem do łazienki.
A ty?
Spodnie opadły na podłogę.
- Nie bądź taki rezolutny.
- Nie przeszkadzało ci to na Tobago.
- Ale to nie jest Tobago. Jak sobie wyobrażasz poważną
rozmowę... bez spodni?
Uśmiechnął się szeroko.
- Mogę zdjąć i resztę.
- Jak możesz być taki... taki...?
- Pociągający? Prowokujący? Szelmowski? - Drażnił
się z nią szczerząc zęby.
- ... taki nie do zniesienia.
- Jill, daj spokój. Nie martw się na zapas.
- Skąd wiesz, że martwię się na zapas? Spędziliśmy
razem raptem sześć dni.
- Siedem. Cały tydzień. To nasza pierwsza rocznica.
Zdążył ją szybko pocałować, zanim go odepchnęła.
- Jack, powinieneś to brać bardziej poważnie.
- Jak najpoważniej - potwierdził. - W bogactwie i w
biedzie, w zdrowiu i w chorobie, na dobre i na złe...
Jill opadła na łóżko.
- Gorzej już być nie może.- Czuła łzy pod powiekami.
Pochylił się nad nią.
- To znaczy, że może być już tylko lepiej - szepnął
z chytrym uśmiechem.
Ten facet miał urok, mniejsza o okulary, brylantynę na
włosach i całą resztę, pomyślała. Nie było najmniejszej
wątpliwości. Cokolwiek mu się przydarzyło na Tobago -
pozostał tym, kim był. Nie mogła tego powiedzieć o sobie.
Po powrocie do Filadelfii niewiele potrafiła w sobie
odnaleźć z beztroslciej dziewczyny, która oddała się bez
reszty miłosnym uniesieniom. Teraz samo wspomnienie
tamtych chwil krępowało ją i wprawiało w zażenowanie.
Odwróciła się od Jacka i ukryła twarz w dłoniach.
- Moje życie było dotychczas takie poukładane. Może
nazbyt, to prawda, ale czy to tak źle? Zgoda, nie było w nim
wielkich porywów, ale też nie było rozczarowań.
- Przeżyliśmy wielkie chwile na Tobago. Były więcej
warte, niż cały rozsądek świata.
Zdjął okulary swoje i Jill i położył je na łóżku.
- Mówiłaś na Tobago, że i dla ciebie te chwile były
bardzo ważne.
Jill sięgnęła po okulary, włożyła je i wstała z łóżka.
Poprosiła Jacka, żeby włożył spodnie. Nie posłuchał i za
czął rozpinać koszulę. Starała się odwrócić od niego wzrok
i wmówić sobie za wszelką cenę, że mężczyzna obok niej
to nieciekawy naukowięc, a nie smagły Adonis z Tobago,
któremu tak niedawno uległa bez opamiętania.
- Jack, musimy podjąć decyzję. Nie znasz Augusta. To
wzór cnót. Przywiązuje niesłychaną wagę do zasad. Spę
dziłeś w gmachu fundacji tylko jeden dzień. Jeszcze nie
miałeś okazji się przekonać, jaką mocną ręką trzyma perso
nel. Nie zezwala na żadne wyjątki od narzuconych przez
siebie reguł zachowania i postępowania. Kilka lat temu
natknął się na dwójkę naszych pracowników, którzy wy
chodzili z kina trzymając się pod rękę. Wyrzucił ich nastę
pnego dnia. Jeśli August dowie się, że jesteśmy małżeń
stwem, obydwoje natychmiast stracimy pracę. Czy chcesz
właśnie tego?
- Wcale nie musi się o tym dowiedzieć - odparł Jack
zdejmując koszulę.
Choć nie był to sprzyjający moment, Jill nie mogła się
oprzeć urokowi nagiego opalonego torsu Jacka. Widok
obnażonego mężczyzny podziałał na nią jak sygnał alarmo
wy. Obudziła się trzymana na wodzy namiętność, uczucie,
któremu nie oparła się na Tobago.
- To się nie uda Nie potrafię kłamać.
- Nie musisz kłamać. - Jack się uśmiechnął. - Po pro
stu zataisz jeden szczegół: że podczas wakacji wyszłaś za
mąż.
- Czy nie sądzisz, że byłoby dużo prościej, gdybyśmy
nie pracowali razem? - nalegała, odsuwając się od Jacka
i mierząc go badawczym spojrzeniem. - I bez tego ciężko
nam będzie... ułożyć wspólne życie. Po co jeszcze bardziej
komplikować sprawy? Pomyśl, jak trudno nam będzie
w ciągu dnia udawać, że prawie się nie znamy, a więczo
rem kłaść się do jednego łóżka
Jack uśmiechnął się prowokująco.
- Pomyśl, ile to doda pikanterii naszemu pożyciu, Jill.
Otoczył ją ramieniem i pocałował czule i gorąco. Poca
łunek przyprawił Jill o lekki zawrót głowy.
Broniła się jak mogła, ale uświadomiła sobie, że powoli,
lecz nieodwołalnie przegrywa bitwę. Jednak nie potrafiła
przyznać się do porażki.
- Nie widzę w tym żadnej pikanterii. To czyste szaleń
stwo. To schizofrenia.
W oczach Jacka pojawiły się wesołe ogniki.
- Hej, pomyśl przez chwilę o Supermanie.
Jill spojrzała na niego ze zdziwieniem. Pierwsze objawy
schizofrenii?
- O Supermanie?
- Tak, o tym facecie z komiksu. Czy na co dzień nie
wygląda jak zwyczajny, przeciętny mężczyzna? Nikt by nie
przypuszczał, że występuje jeszcze w innym wcieleniu. Na
tym zasadza się pomysł...
- Proszę cię, Jack. Doskonale wiesz, że życie to nie
komiks. Myśl racjonalnie. Jeśli nie podejmiemy rozsądnej
decyzji, obydwoje wylądujemy w długiej kolejce bezrobot
nych. Jedno z nas musi złożyć rezygnację. - Rzuciła mu
ostre spojrzenie. - I domyślasz się pewnie, kogo mam na
myśli.
Jack, nie zważając na nic, położył obie ręce na jej ramio
nach.
- Wiesz, co to jest?
Jill w geście samoobrony udawała święte oburzenie, ale
czuła, że jej opór słabnie coraz bardziej pod czułym spo
jrzeniem Jacka.
- No co?
- Nasza pierwsza sprzeczka małżeńska.
- Och, proszę... - broniła się, kiedy ją objął i przycią
gał ku sobie. Dlaczego stoi przed nią tylko w spodenkach?
Nie mogła zebrać myśli.
- To znaczy że po raz pierwszy mamy okazję pocało-
wać się na zgodę i zapomnieć o wszystkim - szeptał jej do
ucha.
- Nie chcę nawet o tym słyszeć - zaprotestowała, ale
obydwoje wiedzieli, że nie mówi tego z przekonaniem.
- Całus na zgodę.
- Nie, Jack. Najpierw porozmawiamy o fundacji - pró
bowała przekonać go resztką sił.
- Dajmy temu pokój, Jill. Sama mówiłaś, że potrzebu
jemy dużo czasu, aby się do siebie przyzwyczaić. Nie
zrobimy tego w jeden więczór. Dlaczego nie skupimy uwa
gi na tym, w czym już osiągnęliśmy pewne porozumienie?
Już tak dawno...
- Jack, pozwól mi odejść. To... to wszystko... nie ma
sensu. Okłamujemy się. To wszystko jest jak jedno wielkie
kłamstwo, czy tego nie widzisz?
Starała się uwolnić z objęć Jacka, ale jej opór topniał
coraz bardziej. Uświadomiła sobie, że reaguje na jego bli
skość. W jaką nową kabałę zamierza się wpakować? Uzna
ła, że winą należy obarczyć kobietę o fiołkowych oczach,
która doradziła jej szkła kontaktowe przed wyjazdem na
Tobago. Gdyby miała na nosie solidne okulary i nie udawa
ła kogoś, kim nie jest, nie popadłaby w te wszystkie tarapa
ty-
- Jack, musimy do tego podchodzić spokojnie - błaga
ła.
Przyciągnął ją jeszcze mocniej.
- Słuchaj, Jill, mam trzydzieści cztery lata i przez cały
czas podchodziłem do życia bez emocji. Byłem opanowa
ny, rozsądny, chodziłem mocno po ziemi i dwa razy prze-
myśliwałem każdy krok. I raczej... nie byłem typem play
boya... Zawsze czułem się niezręcznie w towarzystwie
pań. Byłem takim facetem, który poproszony przez kobietę
o przypalenie papierosa, włoży go... do swoich ust, i to
odwrotnym końcem, i jeszcze... osmali się, podpalając
filtr. Kiedy umawiałem się na obiad do restauracji, było
jasne, że popełnię jakąś gafę i że na przykład przewrócę
kieliszek z winem. Oczywiście... to musiało być czerwone
wino. A jeśli chodzi o podboje miłosne, to przeważnie...
przechodziły bokiem. Owszem, miałem kilka przygód,
szczerze mówiąc... - zrobił pauzę i spojrzał na nią z czu
łym uśmiechem - ... od tej pory zawsze będę z tobą szcze
ry... ale były dosyć rzadkie i w ogóle... nie ma o czym
mówić.
Popatrzył jej w oczy.
- Przydarzyło nam się coś wspaniałego na Tobago.
Ożyliśmy na nowo. To nie był lekkomyślny epizod. Czy
tego nie rozumiesz? Odkryliśmy coś w nas samych i w
sobie nawzajem. Coś podniecającego, radosnego, cudow
nego. Uwierz mi, Jill Ballard Harrington, możesz być za
dnia cichym, sumiennym pracownikiem Fundacji Augusta,
a w nocy wspaniałą kochanką, kobietą z moich marzeń.
- Jack, ty zupełnie zwariowałeś. Albo ciągle szumią ci
w głowie tropikalne koktajle. Nie jestem kobietą z niczyich
marzeń. Nie znasz mnie, to wszystko.
- Może to ty nie znasz siebie, Jill?
- Znam siebie doskonale. I w tym cała rzecz.
Zawiesiła głos.
- Masz przed sobą prawdziwą Jill. Skrytą, pruderyjną,
zasadniczą, ostrożną aż do przesady. Zamarzyła mi się
ekscytująca przygoda i przeżyłam ją razem z tobą, ale na
co dzień jestem tak śmiała i perwersyjna, jak zdziwaczała
stara panna.
Spojrzała na niego zawstydzona.
- Dobrze, jeśli już mówimy o doświadczeniach z płcią
przeciwną... Mężczyzna, z którym ostatnio umawiałam się
na randki, powiedział mi, że przypominam mu jego matkę.
Gdybym się z nim spotkała jeszcze raz, pewnie oddałby mi
swoje skarpetki do zacerowania. Kiedyś widywałam się
z maklerem giełdowym. Gdy w końcu znaleźliśmy się
w łóżku, zabrał ze sobą „Wall Street Journal", jako lekturę
na potem. Czytał na głos. - Westchnęła głęboko. - O ile
się zorientowałam, zaczął czytać już w trakcie. Na szczę
ście miałam zamknięte oczy.
- Kiedy kochaliśmy się na Tobago miałaś otwarte oczy
- przypomniał Jack. - A ja nigdy nie czytałem „Wall Stre
et Journal", ani przed, ani po. - Wziął ją w ramiona i obsy
pał jej szyję zmysłowymi pocałunkami. - Powinnaś to
wziąć pod uwagę, Jill.
- Odbiegasz od tematu. - Dłonie Jacka zawędrowały
pod bluzkę. - Jack... co robisz?
Jack zdobywał ją cal po calu. Całował jej twarz i zaczął
delikatnie pieścić piersi.
- Odbiegam od tematu - mruknął.
- Jack, to do niczego nie prowadzi.
- Przyjmujesz zakład?
- Wstrętny, ordynarny uwodziciel.
Zaśmiał się, zadowolony z siebie.
- Taki już jestem - powiedział tonem Supermana, roz
pinając Jill stanik. - Czy teraz zdecydujesz się na wspólny
prysznic?
Westchnęła pokonana, przyznając w duchu, że żadna
przegrana nie była równie wspaniała.
- Superman bierze prysznic w budce telefonicznej, już
zapomniałeś?
Przytulali się do siebie mokrymi, namydlonymi ciałami.
Jack pokrywał pocałunkami kształtne krągłe piersi Jill i ob
serwował z zachwytem, jak nabrzmiewają pod pieszczotą
jego warg.
- Cudownie smakujesz.
- To mydło, a nie ja.
- Smakujesz cudownie nawet namydlona.
Całowali się namiętnie. Jack zaczął gładzić jej pośladki.
Jill uśmiechnęła się przyzwalająco. Ogarnęła ją fala go
rąca, gdy zorientowała się, że i Jack jest gotowy i spragnio
ny.
A później uśmiech zamarł na jej twarzy, oddech stał się
szybki i urywany.
I nic już nie było ważne, cały realny świat odpłynął
daleko. Nie byli w Filadelfii. Nie byli na Tobago. Byli
w swoim małym, wspólnym święcie, którego nikt więcej
nie zamieszkiwał. Fantazja i rzeczywistość zmieszały się
ze sobą; Jack i Jill stopili się w jedno.
Dużo później Jill rozglądała się po kuchni i zastanawia
ła, co przygotować na obiad. Sprawa pracy w tej samej
firmie nie posunęła się ani o krok, ale Jill czuła się odprężo
na i uwolniona od kłopotów. Jack miał rację. Szalone mi
łosne uniesienie sprawiło, że wszystkie jej problemy wyda
ły się nagle zupełnie drugorzędne.
Jack, w ręczniku kąpielowym wokół bioder, zajrzał do
kuchni. Opalone ciało było lekko wilgotne. Ciemne, kręco
ne włosy, mokre i uwolnione od brylantyny, przypominały
Jill jej zawadiackiego korsarza.
- Przykro mi, ale mogę ci zaproponować tylko jajeczni
cę i niewiele więcej. Musimy zrobić zakupy...
- Wspólne zakupy. Jak to ładnie brzmi - powiedział,
obserwując, jak rozbija jajka. W płaszczu kąpielowym,
z rozpuszczonymi, kasztanowymi włosami spadającymi na
ramiona, opalona, nie przypominała ani na jotę zdziwacza
łej, starej panny.
- Zrobimy zakupy jutro... po pracy - Jill przymknęła
oczy. Może była niespełna rozumu, ale klamka zapadła.
Oboje zostaną w fundacji. Bezbarwny naukowięc za dnia.
Superman w nocy. Czy prawdziwy Jack Harrington sprosta
wyzwaniu?
Zbliżył się do niej, przygarnął do siebie, jakby jej nigdy
już nie chciał wypuścić z objęć. Ręcznik zsunął się w dół.
Jajecznica była ostatnią rzeczą, na którą miał ochotę.
- Jesteś... nienasycony - szepnęła na poły z przyganą,
na poły z zachwytem.
- Nigdy jeszcze nie kochałem się w kuchni - mruknął
pieszcząc jej ucho i rozwiązując pasek płaszcza kąpielowe
go.
- To trochę dekadenckie, ale w dobrym stylu. Jack,
w końcu jesteśmy w... Filadelfii.
- Wiem.
Uwalniał ją z płaszcza. Nie miała niczego pod spodem.
- Co by sobie o nas pomyśleli bogobojni obywatele
tego miasta? - drażnił się z nią.
Kiedy płaszcz opadł na podłogę, wtuliła się w jego cie
płe, męskie ciało.
- Pomyśleliby, że jesteśmy gwałtowni i szaleni - sze
pnęła.
- Gwałtowni i szaleni? Udowodnimy to teraz.
Wstrzymała oddech, kiedy pociągnął ją w dół, na ku
chenną posadzkę.
Jack z uśmiechem wyjął jej z rąk trzepaczkę do jajek.
Dokładnie w tym samym momencie usłyszeli dzwonek.
Jill popatrzyła na Jacka z przerażeniem w oczach.
- Kto to może być?
- Może domokrążny sprzedawca biblii?
Całował jej szyję nie zważając na nic.
- Nie zwracajmy uwagi, może sobie pójdzie.
Kolejna seria dzwonków była bardziej natarczywa.
- Chyba wstanę i otworzę - powiedziała Jill z ociąga
niem i z ciężkim westchnieniem podniosła się z podłogi.
- Lepiej załóż szlafrok, moja słodka lisiczko, inaczej
sprzedawca biblii pomyśli, że umarł i trafił do raju.
Jill roześmiała się i sięgnęła po płaszcz kąpielowy.
- Poczekaj, zaraz wracam.
Ciągle z uśmiechem na ustach, mimo coraz bardziej
ponaglających dzwonków, podeszła do drzwi, zamknęła je
na łańcuch i uchyliła tylko po to, żeby powiedzieć, że ona
niczego nie potrzebuje.
Uśmiech zniknął w jednej chwili z twarzy Jill.
- O, nie! - krzyknęła, zamknęła szybko drzwi i oparła
się o nie całym ciężarem.
Jeszcze kilka dzwonków, a później coraz gwałtowniej
sze łomotanie.
- Jillian? Jillian? Co ci się stało? Proszę... otwórz. Czy
dobrze się czujesz? Może wezwać pomoc?
Jill zamknęła oczy. Tego tylko brakowało. Eleanor
Windsor była osobą, którą w tej chwili najmniej chciała
widzieć.
Jack wyjrzał z kuchni. Tak jak go Pan Bóg stworzył. Jill
popatrzyła na niego z trwogą i przyłożyła palec do ust.
- Chwileczkę, Eleanor... już idę! -krzyknęła.
Jeszcze kilka dzwonków.
- Jillian, idę po dozorcę.
- Nie, nie... nie ma potrzeby. - Jill wysilała głos. -
Nic się nie stało. Muszę się... tylko ubrać. Poczekaj chwil
kę. - Jill uspokajała niespodziewanego gościa i jednocześ
nie szepnęła z paniką w głosie do Jacka:
- Szybko. Ubierz się i ukryj gdziekolwiek. Jeśli Elea
nor zobaczy nas tu razem...
- Kto to jest Eleanor?
- Eleanor Windsor. Jedna z moich asystentek w funda
cji. Nie stój tak. Odłóż trzepaczkę do jajek.
- Jillian? Jillian? - Głos zza drzwi nie dawał za wygra
ną.
- Czego ona chce? - Jack wzruszył ramionami.
- Nie wiem. Wiem tylko, że jest największą plotkarką
w firmie. O Boże, co my zrobimy?
Jack pocałował ją szybko.
- Otwórz jej drzwi i dowiedz sie, o co chodzi. Ukryję
się w drugiej sypialni, przyjdź po mnie, kiedy już będzie po
wszystkim.
Jill zupełnie straciła głowę.
- W porządku, w porządku - powtarzała nerwowo.
- Nie ruszę się z miejsca.
- Jillian? Czy ktoś jest z tobą? Jillian? Jeśli natychmiast
nie otworzysz, wrócę z...
Jill rzuciła się rozpaczliwie do drzwi.
- O, Eleanor, co za niespodzianka!
- Jillian, na miłość boską, co się z tobą dzieje?
- Ze mną? - Jill poczuła rumieniec na twarzy. - Dla
czego...?
- Masz gości?
- Gości?
- Wydawało mi się, że słyszałam męski głos.
- To musiało być radio.
Szarooka Eleanor Windsor, ze spojrzeniem, przed któ
rym nic się nie ukryje, z jasnobrązowymi włosami upięty
mi w kok i uniesionym czujnie nosem, przekroczyła próg.
Jill pomyślała, że ów nos był tym, co Eleanor miała najle
pszego. Być może mężczyźni z jej niedużego, choć kształt
nego, młodego ciała wybraliby co innego. Eleanor była, jak
to się mówi, hojnie obdarzona przez naturę.
- Jillian, zapomniałaś, prawda? Kompletnie zapomnia
łaś.
- Zapomniałam? - Jill broniła się słabym głosem.
- Myślałam, że kiedy nie zobaczysz mnie dzisiaj w pra
cy, przypomnisz sobie, z jakiego powodu.
- Z jakiego?
- Z powodu malarzy, Jillian. Dzisiaj rozpoczęli u mnie
remont. - Eleanor nie kryła oburzenia.
- Malarze? - Jill popatrzyła z roztargnieniem.
- Tak, malarze. - Eleanor traciła panowanie nad sobą.
- Jillian, czy czujesz się dobrze? Czy ktoś...?
Jill miała wrażenie, że nokautujący cios odebrał jej od
dech.
- Ach, malarze?
Eleanor sięgnęła do drzwi... po walizkę, której Jill
wcześniej nie zauważyła.
- Chyba nie będziemy w nieskończoność stały
w przedpokoju.
Serce Jill waliło jak młot.
- Wiesz, właściwie...
- Przecież obiecałaś, że będę się mogła wprowadzić do
ciebie na tydzień. Wiesz, jak nie znoszę zapachu świeżej
farby.
Eleanor zostawiła Jill w przedpokoju i energicznym
krokiem ruszyła do bawialni.
- Zostawię walizkę w gościnnym pokoju i powieszę pa
rę rzeczy w szafie. Czy jadłaś już coś? Pomyślałam, że
może zamówimy pizzę. Pokazują dzisiaj w telewizji „Prze
minęło z wiatrem". Bez przerw na reklamy. Bite pięć go
dzin. Prawda, że cudownie?
- Nie! - krzyknęła krótko Jill.
Eleanor dzieliło już tylko kilka kroków od drzwi gościn
nego pokoju. Stanęła i zmierzyła Jill przenikliwym spo
jrzeniem.
- Nie lubisz,.Przeminęło z wiatrem'?
- Nie. Miałam na myśli to, że... nie możesz skorzystać
z gościnnego pokoju.
Eleanor zmarszczyła czoło.
- A dlaczegóż to, na Boga?
- Bo... bo...
Zanim Jill była w stanie znaleźć jakąkolwiek
odpowiedź, drzwi do sypialni się otworzyły. Stanął w nich
Jack, w opiętych dżinsach i z nagim torsem.
- Bo ja zajmuję ten pokój - powiedział i posłał zdzi
wionemu gościowi jeden ze swoich słynnych szelmo
wskich uśmiechów.
Eleanor Windsor nie była osobą, którą łatwo zbić z pan-
tałyku, ale na widok wysokiego przystojnego mężczyzny
stojącego w drzwiach gościnnego pokoju Jill, była w stanie
uczynić tylko jedno: otworzyć szeroko usta ze zdumienia.
Rozdział
5
Na twarzy Jill malowało się przerażenie. Czuła się jak
pacjent, który przed chwilą został poinformowany, że jest
śmiertelnie chory. Wyrok wydawał się nieubłagany. Rze
czywistość przypominała koszmarny sen.
Eleanor wpatrywała się w Jacka w skupieniu, niczym
biolog, który odkrył nie znane, cudowne żyjątko. Stała
nadal z szeroko otwartymi ustami. Wreszcie wydała z sie
bie głuchy jęk. Ciągle nie mogła oderwać wzroku od nagie
go, męskiego torsu.
Jack popatrzył z przyganą na Jill.
- Dlaczego mi nie powiedziałaś, że spodziewamy się
gościa, kochanie? Zadziwiasz mnie. Zawsze byłaś taka
zorganizowana.
- Zapomniałam... - wyjąkała. Pomyślała, że Jack zu
pełnie oszalał. I jeszcze ją w to wciągał. Jutro rano wszyscy
w fundacji dowiedzą się prawdy. Howard WendelJ August
będzie prawdopodobnie pierwszym z nich. Jeśli Jack uwa-
za, że zdoła przekonać Augusta... aby ich z miejsca nie
wyrzucił za drzwi...
Jack, nie zważając na błysk gniewu w oczach Jill,
uśmiechnął się szeroko.
- Wycieczka na Tobago nieźle dała ci popalić. Nigdy
cię nie widziałem w takim stanie. Przedobrzyłaś z tropikal
nymi koktajlami, co? - przemówił tonem kowboja z Dzi
kiego Zachodu.
Jill ledwie utrzymywała się na nogach, ale nie miało to
nic wspólnego z tropikalnymi koktajlami.
Eleanor z widocznym wysiłkiem przeniosła wzrok na
Jill i zaczęła wpatrywać się w nią badawczo.
- Mam nadzieję, Jillian, że nie złapałaś żadnego tropi
kalnego... choróbska.
Gdyby wzrok mógł zabijać, Jack już by nie żył.
- Choróbska? - mruknęła. - Możesz to i tak nazwać.
- Muszę przyznać, Jillian, że nie wyglądasz najlepiej.
I zachowujesz się bardzo dziwnie. Nawet nie przedstawiłaś
mi swojego... przyjaciela.
Jack widział rosnące zmieszanie na twarzy Jill, więc
postanowił ją wyręczyć.
- Jestem J.R. - powiedział z szerokim uśmiechem, po
trząsając ręką Eleanor, długo i po przyjacielsku. - A wła
ściwie John Raymond Ballard, ale przyjaciele nazywają
mnie J.R.
Jill wpatrywała się w niego mrugając powiekami. J.R.?
John Raymond? On naprawdę stracił rozum.
- J.R.? To tak jak ten facet w serialu „Dallas" - mruk
nęła Eleanor, przyglądając się bosym stopom mężczyzny.
- Ale w niczym nie przypominam tego łobuza, niech
mi pani wierzy, pani...? - Jack pytająco uniósł brwi.
- Eleanor. Eleanor Windsor - wykrztusiła, odwzaje
mniając energicznie uścisk. - Nie chciałam pana urazić,
proszę mi wierzyć - tłumaczyła się gorliwie.
Jack mrugnął do niej, z trudem uwalniając rękę.
- Przecież to jasne, Eleanor. Zgrywałem się z ciebie.
Nie lubię, kiedy ludzie nabijają się z mojego przezwiska.
Mów mi po prostu John...
- Och, nie, dlaczego? - Oczy Eleanor zrobiły się wiel
kie jak spodki. - J.R. to... brzmi... cudownie. - Zaczer
wieniła się po uszy.
- Albo możesz mnie nazywać Jack. Tak do mnie mówi
Jill i nasi starzy, szczególnie kiedy się wkurzę.
- Co ty... powiedziałeś?- Jill zamarła.
- Powiedziałem, że nazywacie mnie czasami Jack- ty,
tata i mama. - Podniósł głos i niczym nauczyciel w klasie
wymawiał starannie każde słowo. - Znów za bardzo wy
moczyła uszy. Jak ją znam, cały urlop spędziła w wodzie.
Jill pływa jak ryba. Kiedy miała siedem lat, wygrała zawo
dy pływackie. Cała rodzinka była z niej dumna jak diabli.
Nie chcę się przechwalać, ale to ja ją wszystkiego nauczy
łem. To znaczy... pływać. Była pojętną uczennicą. Pokaż
jej coś nowego, a za chwilę zrobi to lepiej od ciebie.
Eleanor promieniała szczęściem.
- A więc jesteś bratem Jillian?
- A kim miałbym być, Eleanor? - Jack posłał jej uwo
dzicielski uśmiech.
- Myślałam, że... a właściwie to już nie wiem.
Eleanor speszyła się i na nowo oblała rumieńcem. Do
brze wiedział, co miała na myśli - że przyłapała swoją
szefową z facetem jak malowanie. Odwróciła się do Jill.
- Nigdy mi nie wspominałaś, Jillian, że masz brata. Nie
wiem dlaczego, ale zawsze uważałam cię za jedynaczkę
- rzuciła oskarżycielskim tonem.
Ja siebie też, pomyślała ponuro Jill. Zgoda, Filadelfia
nazywana była Miastem Braterskiej Miłości, ale Jack po
traktował to określenie zbyt dosłownie.
- Właściwie wcale się nie dziwię, że Jill nie opowiadała
o mnie. Prawdę mówiąc, nieźle się ze sobą posprzeczali
śmy kilka lat temu. Chciała, żebym się wreszcie ustatko
wał, brał życie bardziej poważnie i koniecznie znalazł żo
nę. Uważała, że jestem pędziwiatr i że za łatwo ulegam
wpływom... - tłumaczył Jack z zakłopotaniem, świetnie
wcielając się w nową rolę. - ... Zupełne przeciwieństwo
mojej siostry, na której zawsze można było polegać, roz
sądnej i solidnej.
Jill wpatrywała się w niego, ale nie odezwała się ani
słowem.
Jack pogładził ją po głowie i po raz kolejny uśmiechnął
się do Eleanor.
- Jesteś świadkiem naszego spotkania po latach. - Jack
rzucił szybkie spojrzenie w stronę Jill. - Czy nie tak, sio
strzyczko?
On rzeczywiście cierpi na schizofrenię, pomyślała Jill.
Nie miała innego wyboru, jak tylko przytaknąć. Jack Har-
rington - człowiek o stu twarzach. Zuchwały korsarz, na
ukowięc w rogowych okularach, a teraz... czuły braciszek
J.R. Wcale niewykluczone, że w następnym wcieleniu wło
ży sukienkę, a ona nawet nie mrugnie okiem.
- Jakie to miłe - wzruszyła się Eleanor. - Rodzina
powinna się trzymać razem. Mam dwie siostry i wiem, jak
wiele dla mnie znaczą.
- Z pewnością- przytaknął Jack, przenosząc wzrok na
walizkę Eleanor stojącą na podłodze. - Widzę, że nie poja
wiłem się w porę. Przyjechałem wczoraj w nocy, z całym
dobytkiem, i ulokowałem się w gościnnym pokoju. Jill po
zwoliła mi zostać u siebie, dopóki się nie urządzę.
- Ach tak. - Eleanor ucieszyła się wyraźnie i posłała
mu ciepły uśmiech. - A więc przeprowadzasz się do Fila
delfii. Na stałe?
- Mam taki zamiar.
Jill była zaskoczona, ale musiała przyznać, że kochany
braciszek, J.R., wymyślił nie najgorszy sposób, aby się
pozbyć Eleanor.
- Moja droga, tak mi przykro. - Słowa z trudem prze
chodziły przez zaschnięte gardło Jill - Nie spodziewałam
się J.R. ...I tak się ucieszyłam na jego widok... że na
śmierć zapomniałam o...
- Oczywiście, Jillian. - Eleanor okazała zrozumienie.
- Wiedziałam, że nie będziesz miała pretensji. Jesteś
osobą... która potrafi się wczuć w czyjąś sytuację - wyją
kała Jill
- Nie ma najmniejszego problemu, naprawdę - uspo
kajała ją Eleanor. Śledziła oczami każde poruszenie Jacka.
Jill była zaskoczona, że jej asystentka bez skrępowania
wpatruje się w Jacka z wyraźnym zainteresowaniem. Do
tej pory znała Eleanor Windsor jako zarozumiałą, nadzwy
czaj cnotliwą osobę, gotową poświęcić życie osobiste dla
kariery w Fundacji Augusta. Teraz nie przypominała tamtej
Eleanor. Jill wcale nie było w smak, że Eleanor Windsor
wyraźnie miała ochotę na bliższą znajomość z Jackiem.
Podrywaczka od siedmiu boleści.
- Mówiłaś coś, Jillian?
- Ja? - Jill popatrzyła na nią zaskoczona. - Zastana
wiałam się tylko... dokąd mogłabyś... pójść. - I to jak
najszybciej, dodała w myśli.
Eleanor uśmiechnęła się uwodzicielsko do Jacka.
- Nie widzę najmniejszego powodu, żeby gdzieś iść.
Dlaczego nie miałabym zostać tutaj? Mogę spać na kozetce
w bawialni - zakończyła z przekonaniem.
- W żadnym wypadku - stanowczo sprzeciwiła się Jill.
Eleanor zdumiał ten nagły brak gościnności.
- To znaczy... pewnie... nie byłoby ci zbyt... wygod
nie. Czyż nie mam racji, J.R.?
- Kozetka wygląda na całkiem wygodną, jeśli już ktoś
pyta mnie o zdanie - odparł Jack. - Gdyby nie to, że
wszystkie moje graty są już w gościnnym pokoju, chętnie
bym ci go odstąpił...
- Ależ nie ma o czym mówić, J.R. Zanim Jillian urzą
dziła gościnny pokój, spędziłam parę nocy na kozetce. To
było wtedy kiedy moje mieszkanie było odkażane, przypo
minasz sobie, Jillian? I wspominam ją całkiem mile.
- Ależ moja droga - oponowała Jill. - Czy nie uwa
żasz, że byłoby to... - ujęła Eleanor za ramię i odwróciła
od Jacka - ... po prostu... niestosowne?
Eleanor wybuchnęła śmiechem i obróciwszy się na pię
cie znów zaczęła wpatrywać się w Jacka.
- Twoja siostra jest prawdziwą strażniczką cnót, J.R.,
ale ja nie widzę w tym niczego nagannego. Zresztą Jillian
idealnie nadaje się na przyzwoitkę. A może nie będzie nam
potrzebna? - Zaśmiała się, zadowolona ze swojej elo
kwencji, a jeszcze bardziej z perspektywy zawarcia bliż
szej znajomości z przystojnym bratem Jill.
Po raz pierwszy od pojawienia się niespodziewanego
gościa nie wiedział, co powiedzieć.
- W porządku. - Eleanor zatarła ręce. - A więc wszy
stko postanowione. Będzie nam razem bardzo miło. - Spo
jrzała czule na Jacka. - Czy widziałeś „Przeminęło z wia
trem", J.R.? Wiesz, przypominasz do złudzenia Retta But
lera. Musisz to koniecznie obejrzeć.
Jill prychnęła. Tania podrywaczka od siedmiu boleści.
Wszyscy troje usadowili się na kanapie, Eleanor udało
się wślizgnąć między Jacka i Jill. Jedli pizzę i oglądali
„Przeminęło z wiatrem". W innej sytuacji Jack i Jill za
pewne z przyjemnością obejrzeliby owiany legendą film.
Ale w tych okolicznościach obydwoje zastanawiali się, jak
wybrnąć z kłopotów.
Tylko Eleanor czuła się jak w siódmym niebie. Ściskała
w ręku chusteczkę i przykładała ją do oczu w stosownych
momentach.
- Och, J.R., nie mogę się opanować. - Ścierała łzy
z policzka. - Jaka ze mnie idiotka, prawda? Nic na to nie
poradzę, jestem niepoprawną romantyczką i wszystko za
bardzo biorę sobie do serca.
Czasami, jakby przez przypadek, kładła na moment rękę
na kolanie Jacka. Nie czyniła tego w sposób ostentacyjny.
Ale Jill i tak była wściekła.
Jack współczuł Jill, ale jednocześnie pochlebiało mu, iż
była o niego zazdrosna. Już wcześniej, od momentu nie
spodziewanego spotkania w gabinecie Augusta, domyślił
się, że miała poważne wątpliwości nie tylko na temat
wspólnej pracy w fundacji, ale również ich małżeństwa.
Mała porcja zazdrości nie zaszkodzi Jill. Pozwoli jej uświa
domić sobie, że naprawdę go kocha i że są sobie przezna
czeni. On nie miał wątpliwości. Wybrał ją na całe życie.
Będą mieli dużo czasu, aby się do siebie dopasować.
Jill była coraz bardziej zła. Wiedziała doskonale, że Jack
igra z jej uczuciami. Co więcej, wydawało się, że bardzo
mu odpowiadała ta nowa maskarada. Jak on, u licha, wyb
rnie z kolejnych tarapatów, zastanawiała się, kiedy rano
będzie musiał się zmienić w ugrzecznionego urzędnika?
Jack pociągnął nosem zupełnie jak Eleanor.
- Wiesz, ze mnie chyba też sentymentalny facet - zwie
rzył się zakłopotany, zabierając chusteczkę z jej rąk i głoś
no wycierając nos. Tym razem dłoń Eleanor pozostała na
kolanie Jacka o kilka sekund dłużej.
- Zaskakujesz mnie, J.R. Większość mężczyzn, których
znam, to sztywniacy albo tacy, którzy wstydzą się okazy
wać swoje uczucia. Jak miło jest spotkać kogoś, kto nie
ukrywa wzruszeń. - Uśmiechnęła się do Jill, siedzącej
sztywno u jej boku. - Twój brat to wyjątkowa osobowość.
Nie bardzo mogę sobie wyobrazić, że jesteś jego siostrą.
Nawet gruboskórna Eleanor zrozumiała, że niechcący
popełniła nietakt i mocno się zarumieniła.
- To znaczy... nie miałam na myśli, że... chciałam
tylko powiedzieć, że obydwoje bardzo się różnicie... tem
peramentem i zachowaniem. Nie uważam, żebyś... była
zimna, Jillian. Jesteś zawsze... taka opanowana, zawsze
mocno stąpasz po ziemi. I niezwykle to w tobie cenię. Ile
razy powtarzałam w myśli, że chciałabym być taka jak ty,
Jillian. Moja wybujała uczuciowość to dla mnie prawdziwe
przekleństwo.
Jill zacisnęła ręce. Miała szczerą ochotę udusić Eleanor.
Następne pół godziny upłynęło w kompletnej ciszy, aż do
chwili kiedy skończyła się pierwsza część projekcji.
- A więc, J.R., jakie masz plany? Co będziesz robił
w Filadelfii? - Eleanor nie dawała za wygraną. - Czy
znalazłeś już pracę?
Jack przeciągnął się.
- Nie i nie bardzo się palę.
- A czym się zajmujesz, J.R.?
Jill uniosła brwi.
- Wszystkim po trochu - mruknęła.
- Jesteś dowcipna, Jillian - zaszczebiotała Eleanor.
Jack uśmiechnął się szeroko.
- Och tak, Jill potrafi być bardzo wesoła.
- Naprawdę? - zdziwiła się Eleanor. - Nie miałam
okazji poznać jej od tej strony. Jillian jest zwykle taka
poważna i skupiona.
Jill zacisnęła ręce aż do bólu. Pokusa, aby wreszcie
udusić Eleanor, stawała się coraz silniejsza. Drogiemu bra
ciszkowi J.R. też powinno się nieźle oberwać. Czuła, że
jeszcze chwila, a straci panowanie nad sobą. Tym razem
przeciągnął strunę.
Przerwa przedłużała się. Eleanor sięgnęła po czystą chu
steczkę przygotowując się do oglądania drugiej części fil
mu. Podała chustkę również Jackowi. Jill podniosła się
z kanapy.
- Na jak długo nas opuszczasz, siostrzyczko?
- Mam już tego dosyć.
Jill zrobiła dłuższą przerwę.
- Mam już dosyć tego filmu. Idę do łóżka.
Jack popatrzył na nią uważnie. Nie chciał zostać sam na
sam z rozszczebiotaną Eleanor.
- No cóż - przeciągnął się. - Właściwie to niegłupi
pomysł.
Eleanor nie potrafiła ukryć rozczarowania.
- J.R., nie możesz mnie zostawić. Nie cierpię oglądać
„Przeminęło z wiatrem" w samotności - powiedziała to
nem rozkapryszonej dziewczynki. - A poza tym jest do
piero kwadrans po dziesiątej. Sądziłam, że tak jak ja, jesteś
nocnym markiem.
- A ty jesteś nocnym markiem? - Jack miał nadzieję,
że kiedy Eleanor zaśnie, przekładnie się do sypialni żony.
Wyznanie Eleanor skomplikowało te plany.
- Nigdy nie kładę się spać przed pierwszą.
- Nawet kiedy następnego dnia idziesz do pracy?
- Potrzebuję bardzo niewiele snu. Taką mam konstru
kcję psychiczną. - Eleanor uśmiechnęła się uwodzicielsko.
- Dziwne. - Jack po raz kolejny się przeciągnął. - Ja
lubię wcześnie kłaść się spać i wcześnie wstawać. - Od
wrócił się do Jill. - Pewne przyzwyczajenia z dzieciństwa
pozostają na całe życie, prawda, siostrzyczko?
- Masz absolutną rację, Jack - odparła chłodno.
Jack mrugnął do Eleanor.
- Widzisz, nazwała mnie Jack. To znaczy że mi jeszcze
nie przebaczyła.
Jill posłała mu miażdżące spojrzenie.
- Pewnych rzeczy nie da się przyśpieszyć, J.R. Ballard.
- Och nie, Jillian, dajcie sobie buziaka i pogódźcie się.
Życie jest zbyt krótkie, aby je marnować w ten sposób
- strofowała ich Eleanor.
- Zawsze mówię to samo - powiedział Jack z entuzja
zmem i szybko przygarnął Jill, zanim zdołała się zoriento
wać w jego zamiarach. Objął ją i gładząc po szyi przytulił
mocno do siebie.
- Odczep się ode mnie - mruknęła Jill przez zaciśnięte
zęby. - Jack, natychmiast przestań. Jack, J.R., proszę...
- Kiedy byliśmy dziećmi, Eleanor, siłowaliśmy się tak
ze sobą do upadłego. - Jack wcale nie miał zamiaru wypu
ścić z ramion wyrywającej się Jill.
Dopiął swego. Tego już było za wiele. Jill kopnęła go na
oślep z całej siły.
- Ajaj, chyba nie przypuszczałaś, Eleanor, że w mojej
siostrze drzemie dzika kotka - przekomarzał się, tłumiąc
okrzyk bólu.
- Nigdy - odpowiedziała skwapliwie, patrząc z za
zdrością na Jill w objęciach Jacka.
- Jack, ostrzegam cię po raz ostatni - syknęła Jill.
Mężczyzna niespodziewanie przerzucił ją przez prawe
ramię.
- Kiedy byłaś mała, zanosiłem cię w ten sposób do
łóżka, pamiętasz?
Ruszył w stronę sypialni.
- Boże, jakie to cudowne, przypomnieć sobie stare,
dobre czasy.
Eleanor zachichotała.
- Jillian, przysięgam, w firmie nikt mi nie uwierzy, kie
dy opowiem tę scenę.
Jill, przewieszona przez plecy Jacka, przestała na chwilę
okładać go kopniakami i zmierzyła asystentkę takim wzro
kiem, że ta szybko zmieniła zdanie.
- Nie, nie. Oczywiście, będę trzymała język za zębami
- zapewniła skwapliwie. - Jakie to miłe, że ty i J.R., po
traficie zachowywać się tak... swobodnie.
Jack otworzył drzwi sypialni i szybko zamknął je za
sobą.
- Nigdy ci tego nie zapomnę - wybuchnęła Jill, gdy
wreszcie uwolniona z uścisku Jacka, usiadła na łóżku.
- Ciszej. Eleanor może nas usłyszeć.
- Jesteś psychicznie chory, Jacku Har...
Zamknął jej usta szybkim pocałunkiem.
- Jak mogłeś... - zaczęła z nową werwą, odpychając
go od siebie.
- Miałaś jakiś lepszy pomysł? - szepnął. - Gdyby mi
coś szybko nie przyszło do głowy, twoja przyjaciółka Elea
nor...
- Ona nie jest moją przyjaciółką - przerwała stanow
czo.
- Może nie jest, ale jest twoim gościem.
- Tak. I cały twój cudowny plan wziął w łeb. Co teraz
masz zamiar zrobić, braciszku J.R.?
Uśmiechnął się od ucha do ucha.
- Przede wszystkim nie mam zamiaru oglądać filmu do
końca.
- Nie mówię o dzisiejszym więczorze...
- A ja tak. Posłuchaj, kiedy tylko Eleanor odda się
sennym marzeniom, wśliznę się tutaj i...
- Och nie, proszę. O Boże, tylko tego brakowało, żeby
Eleanor narobiła plotek, że mam romans z własnym bra
tem. Czy sądzisz, że August z większym zrozumieniem
potraktuje kazirodztwo niż wiadomość o małżeństwie
dwojga pracowników? - spytała odzyskując humor.
- Bo ja wiem? Przynajmniej J.R. nie jest pracownikiem
fundacji, dobre i to - drażnił się z nią.
- Jack, to wcale nie jest zabawne. Co zrobisz jutro? Jak
się przemienisz w Jacka Harringtona? Tak, aby Eleanor
tego nie zauważyła?
- To proste. Wyjdę stąd, zanim się obudzi, poszukam
najbliższej budki telefonicznej i w mgnieniu oka dokonam
niezbędnej operacji.
- Już to widzę. Jakiś gliniarz będzie przechodził obok,
a ty mu „w mgnieniu oka" opowiesz swoją historię o Su
permanie, który zmienia skórę. - Jilł nie kryła ironii.
- W porządku, może budka telefoniczna byłaby miej
scem zbyt krępującym. W takim razie skorzystam z publi
cznej toalety w jednym z sąsiednich biurowców.
- Jack, nie możemy tego ciągnąć przez cały tydzień.
Musisz się... przeprowadzić do hotelu... przynajmniej do
póki... Eleanor będzie mieszkać u mnie. Wytłumaczę jej,
że nie mogliśmy się ze sobą porozumieć i uznaliśmy oby
dwoje, że lepiej będzie, jeśli...
- Widzę, że chcesz mnie rozłączyć z Eleanor. Coś mi
się zdaje, że jesteś zazdrosna, pani Harrington.
- Jestem zbyt wściekła na ciebie, żeby czuć zazdrość.
- Spokojnie, Jill. Eleanor nie jest w moim typie. A jeśli
chodzi o przeprowadzkę do hotelu, czy tak sobie wyobra
żasz początek naszego małżeństwa? - uśmiechnął się
kpiąco.
- A co z kolejnym słabym punktem twojego planu?
Eleanor zobaczy jutro w fundacji Jacka Harringtona. Co się
stanie, jeśli odkryje, że wspomniany Jack Harrington i J.R.
Ballard to jedna i ta sama osoba? Co wtedy?
- Nic - odpowiedział z uśmiechem.
- Jack...
- Naprawdę nic. Ponieważ Eleanor nawet się dobrze nie
przyjrzy nudnemu, sztywnemu Jackowi Harringtonowi.
Nie zauważy mnie. To znaczy nie zauważy, że ja to on.
Będzie pochłonięta rozmyślaniami o mnie jako twoim bra
cie. A ja zaszyję się w cichy kąt. Ten ja, który jest nim.
A jeśli chodzi o tego mnie, który jest twoim mężem...
Jill zamknęła oczy i z rezygnacją potrząsnęła głową.
- Poślubiłam faceta, który się kwalifikuje do domu wa
riatów.
- Zwariowałem na twoim punkcie, Jill. - Odgarnął jej
włosy z czoła i rozsunął poły płaszcza kąpielowego. - Bar
dziej na punkcie żony niż siostry. - Robił wszystko, aby
wywołać choć cień uśmiechu na jej twarzy. Ale od razu
otrzeźwiała.
- Co sobie o nas pomyśli Eleanor? Jack, lepiej będzie,
jeśli...
- Jill, gniewasz się jeszcze? - Delikatnie pieścił jej
piersi.
- Staram się za wszelką cenę - mruknęła. Westchnęła
cicho, gdy pieszczoty stały się śmielsze.
- Jack, Eleanor usłyszy...
- Nie usłyszy niczego, prócz ryku telewizora. Idź za
głosem serca, kochanie.
- Jack, nie możemy tego robić, to... nieprzyzwoite.
W oczach Jacka pojawiły się wesołe iskierki.
- A więc później? Kiedy Eleanor zaśnie?
Jill westchnęła zrezygnowana.
- Od samego początku, od pierwszej chwili gdy ciebie
ujrzałam, byłam przekonana, że to czyste szaleństwo. Kto,
będąc przy zdrowych zmysłach, poślubia faceta po trzech
dniach znajomości?
- Ja byłem gotów już pierwszego dnia, ale nie chciałem
cię ponaglać.
- Ponaglać? Mam wrażenie, że utknęłam w obroto
wych drzwiach, które kręcą się coraz szybciej.
- Wszystko dobrze się skończy - pocieszał ją przytula
jąc do siebie. - Potrzebujemy trochę czasu. Zaufaj mi, Jill.
- Komu mam zaufać? - spytała cicho wtulając się
w jego ramiona. - Supermanowi, koledze, bratu?
Uśmiechnął się.
- Wszystkim trzem.
- A ilu ich jeszcze siedzi w tobie?
Rozległo się nieśmiałe pukanie do drzwi.
- J.R.?
Jack i Jill wymienili znaczące spojrzenia. Jill wzniosła
oczy do sufitu.
- Słucham, Eleanor. - Twarz Jacka się rozpromieniła.
Ani mu było w głowie uwolnić Jill z objęć, mimo ze się
bardzo o to starała.
- Przerwa już się skończyła, właśnie zaczyna się druga
część. Jesteś pewien, że nie chcesz jej obejrzeć razem ze
mną, J.R.?
- Jill i ja... wspominamy właśnie... stare, dobre cza
sy... kiedy byliśmy... beztroskimi dzieciakami. - Usta
Jacka pieściły ucho Jill. - Mamy tyle zaległości do odro
bienia. - Jego wargi wędrowały w stronę szyi. Czuł, jak
coraz szybciej bije jej serce.
Jill, wbrew rozsądkowi, z trudem hamowała rosnącą na
miętność. Rozum zalecał opanowanie, a nieposłuszne ręce
odpowiadały pieszczotami na pieszczoty.
Eleanor nadsłuchiwała po drugiej stronie drzwi.
- J.R., chyba powinieneś już dać odpocząć Jillian. -
Okrasiła swoje słowa urywanym chichotem. - Może nie
znasz na tyle swojej siostry... kiedy nie wyśpi się porząd
nie, następnego dnia staje się mocno... zrzędliwa. A ja
muszę z nią jutro pracować.
- Uduszę tę kobietę, przysięgam. Nie wytrzymam z nią
do końca tygodnia - mruknęła Jill pod nosem. - Co ja
mówię, jaki tydzień? Ona nie przeżyje tej nocy.
- Trzymaj nerwy na wodzy, siostrzyczko.
- Jeśli myślisz, że twoja szyja nie jest w niebezpieczeń
stwie, J.R. Ballard...
- Bezpieczne czasy już się skończyły - szepnął jej do
ucha i naparł na nią całym ciężarem ciała.
- Och, Jack. Cały świat wiruje mi przed oczami. Krew
uderza mi... do głowy. Mam zawroty... nie mogę złapać
tchu. I nie potrafię już... pozbierać myśli.
- Zgadza się, dokładnie wszystkie objawy...
- Braku piątej klepki?
- Miłości.
- A jaka to różnica?
- Miłość jest o wiele przyjemniejsza.
Uniosła brwi i popatrzyła na niego z łobuzerskim
uśmiechem.
- Ach tak. Nie wiedziałam.
Uporał się z połami płaszcza kąpielowego i całował
piersi Jill, które nabrzmiewały pod dotykiem jego warg.
Jill objęła go mocno za szyję.
Stukanie do drzwi stało się specjalnością Eleanor.
- J.R., tracisz najlepsze momenty.
- To ona tak uważa - szepnęła Jill prosto do ucha J.R.
Rozdział
6
Dochodziła druga w nocy, kiedy Jack, ziewając, włożył
spodnie od piżamy i na palcach ruszył do drzwi. Cicho
wyszedł ze swojego pokoju i zajrzał do salonu, aby się
upewnić, czy droga do sypialni Jill stoi otworem.
Telewizor był zgaszony, nie paliło się światło, czy jed
nak Eleanor wreszcie poszła spać - tego nie sposób było
ustalić. Doprawdy, inaczej sobie wyobrażał pierwsze do
świadczenia małżeńskie.
Otworzył drzwi nieco szerzej. Zaskrzypiały. Usłyszał
westchnienie, a później skrzypnęły sprężyny kanapy. Elea
nor przewracała się na drugi bok. Czekał cierpliwie, aż się
ułoży.
Jeszcze kilka skrzypnięć - i zapadła cisza. Odczekał
parę minut, póki nie usłyszał głębokiego, równego odde
chu. Eleanor najwyraźniej zasnęła. Ostrożnie zrobił kilka
kroków. Spojrzał w stronę sypialni Jill. Cały kłopot w tym,
że drzwi znajdowały się dokładnie po przekątnej i trzeba
było przejść niebezpiecznie blisko kanapy Eleanor.
Jack-naukowięc wybrał tę drogę bez wahania, Jack-ko-
chanek i awanturnik zaakceptował wybór. Oczyma duszy
ujrzał nagą Jill, niedbale okrytą kołdrą, ciepłą i bezbronną,
czekającą we śnie na swojego Robinsona Cruzoe. Ta wizja
dodała mu skrzydeł.
Zbliżał się do kanapy. Eleanor oddychała równo i rytmi
cznie. Na razie wszystko szło jak po maśle.
- Pst.
Jack zamarł.
- Pst, J.R.
Jack zerknął w kierunku kanapy. Eleanor. O, nie. Elea
nor z szeroko otwartymi oczami.
W półmroku dostrzegł jej głowę unoszącą się znad po
duszki.
- Ja też nie mogłam zasnąć - wyszeptała. Zapaliła noc
ną lampkę.
Jack odruchowo zasłonił nagość i zamarł w melodrama-
tycznym geście, rodem z filmu. Poczuł się jak zwierzę zła
pane w sidła. Uśmiechnął się do Eleanor z zażenowaniem.
W odpowiedzi kobieta uśmiechnęła się uwodzicielsko.
Obecność Jacka, tu, w środku nocy, potwierdzała jej naj
skrytsze domysły. J.R. Ballard ma na nią wielką ochotę.
Tak jak ona na niego.
- Muszę wyglądać okropnie - szepnęła.
- Właśnie... zachciało mi się pić... i szedłem do kuch
ni.
Eleanor popatrzyła na Jacka z niedowierzaniem.
- Ależ J.R., do kuchni idzie się w przeciwnym kierun
ku.
- Ja szedłem do łazienki... najpierw chciałem pójść do
łazienki...
- Zaskakujesz mnie, J.R.
- Ja?
- Nigdy nie przypuszczałam, że jesteś taki... nieśmiały.
- Nieśmiały?
- Dobrze to rozumiem. Ja też jestem nieśmiała. Zazwy
czaj... Nigdy jeszcze nie przydarzyło mi się nic takiego...
Opuściła nogi i usiadła na łóżku.
- Co masz na myśli? - Jack spytał nerwowo.
Eleanor, zasłonięta po szyję flanelową nocną koszulą,
otuliła się dodatkowo kocem w dowód niesłychanej skro
mności, której zresztą nikt od niej nie wymagał. Jedną ręką
przyciskała koc, drugą poprawiała poduszkę.
- Usiądź proszę, J.R.
- Ja... do łazienki - wymamrotał pod nosem, wypada
jąc zupełnie z roli.
Eleanor uśmiechnęła się wyrozumiale.
- Poczekam.
Jack mijając sypialnię Jill posłał zamkniętym drzwiom
spojrzenie pełne tęsknoty i żalu.
W łazience, zażenowany i spięty, zastanawiał się, ile
czasu powinien tu spędzić. Żadne sztuczki nie wchodziły
w grę: wiedział, że Eleanor czeka na niego z zapartym
tchem. Spuścił wodę, odkręcił kran, przeciągnął się i ruszył
do drzwi.
Eleanor wykorzystała te krótkie kilka chwil, aby popra
wić fryzurę. A kiedy Jack zbliżył się do kanapy, poczuł, że
posłużyła się ponadto miętowym odświeżaczem do ust,
który, jak głosił slogan reklamowy, „czyni pocałunek słod
kim i ponętnym".
- Eleanor, właściwie powinienem...
- Ciiii - Eleanor chwyciła go za nagie ramię i przy
ciągnęła do siebie. - J.R., chyba nie chcesz obudzić sio
stry. - Przysunęła się jeszcze bliżej. - Nie przypuszczam,
aby potrafiła nas zrozumieć. Jeśli chodzi o mężczyzn, Jil-
lian zadziera nosa i jest przesadnie rozsądna. Nie sądzę,
żeby w ogóle wierzyła w... miłość od pierwszego wejrze
nia...
- Eleanor...
Położyła mu palec na ustach.
- Nie, nie mów nic, J.R. Bardzo mi się podobasz, ale nie
powinniśmy się spieszyć. Musimy trzymać na wodzy na
sze... naturalne instynkty. Powinniśmy się najpierw lepiej
poznać. Nigdy bym sobie nie darowała... gdybyś pomyślał,
J.R.... że należę... do łatwych kobiet. Wiem, że z męskie
go punktu widzenia to wygląda inaczej. A szczególnie -
takiego mężczyzny jak ty. Kobiety ścielą ci się u stóp...
- Eleanor...
- Już dobrze, J.R. Zgoda, może nie jestem kobietą świa
tową, ale przeczytałam wiele powieści dla kobiet i ogląda
łam mnóstwo seriali. I... to znaczy, nie... chciałam, żebyś
mnie dobrze zrozumiał... Nie jestem taka niedoświadczo
na... w kontaktach z mężczyznami.
- Eleanor...
- Zawstydziłam cię, prawda J.R.?
- Eleanor, muszę wracać do łóżka.
Uczepiła się go jeszcze mocniej.
- Kocham twoje oczy, J.R. Czuję, że potrafią czytać
w mojej duszy.
- Nie sądzę.
- J.R., czy wierzysz w przeznaczenie?
- Eleanor, robi się późno - odparł Jack i pomyślał
w duchu: Już nigdy więcej.
Przysunęła się bliżej.
- Wiedziałam, J.R., że tej nocy nie zagrzejesz miejsca
w swoim łóżku.
Po czole Jacka spłynęła kropla potu.
- To był błąd- mruknął, starając się uwolnić z jej uści
sków. Prawie dopiął celu, kiedy w pokoju nagle rozbłysło
światło.
- Jack?
Na dźwięk głosu Jill Jack poderwał się z kanapy. Jill
stała w drzwiach sypialni i z wyraźnym zaskoczeniem
przyglądała się na przemian to Jackowi, to swojej asystent
ce.
- Jillian, to naprawdę nie było to... o czym myślisz.
- Eleanor zerwała się na równe nogi. - Mieliśmy właś
nie... właściwie Jack szedł do łazienki... i rozmawialiśmy
sobie. - Eleanor przyciskała koc do piersi, widomy dowód
niewinności.
Jill wpatrywała się w Jacka z takim wyrzutem, że zrozu
miał, iż musi się usprawiedliwić.
- Rozmawialiśmy... o serialach- zaczął.
- Mam nadzieję, że nie przeszkodziłam wam w samym
środku najciekawszej sceny - przerwała cierpko Jill.
Eleanor zachichotała, lecz pod wpływem wzroku Jill
uśmiech zamarł jej na twarzy.
Jack odsunął się od Eleanor na bezpieczną odległość.
Ruszył w stronę żony, ale Jill powstrzymała go stanow
czym gestem.
- Chciałam ci tylko jedno powiedzieć... J.R. Dopóki
jesteś... gościem... w moim domu... zachowuj się przy
zwoicie.
Popatrzył na nią z rozbawieniem.
- Przyzwoicie?
- Tak - odpowiedziała szorstko. - A to oznacza na
przykład, że nie powinieneś defilować półnagi przed kobie
tą... z którą nie łączy cię żadne pokrewieństwo.
Jack przytaknął zgodnie.
- Masz całkowitą rację. Wiesz, myślałem, że Eleanor
już śpi i...
- Naprawdę myślał, że już śpię - potwierdziła pospie
sznie Eleanor. Oblała się rumieńcem, ponieważ sądziła, że
kłamie jak z nut.
Przyglądając się obydwojgu podejrzliwie, Jill powie
działa:
- A więc teraz wszyscy wracamy do łóżek - każde do
swojego - i na tym kończymy całą historię.
Jack usiłował wkraść się do sypialni Jill, ale zatrzasnęła
mu drzwi przed nosem. W chwilę później usłyszał trzask
zamka.
Kiedy wracał do swojego pokoju, Eleanor posłała mu
blady uśmiech, ale nie zwrócił nawet na to uwagi - za
mknął za sobą drzwi odrobinę za głośno.
Kiedy następnego ranka Eleanor weszła do kuchni i zo
baczyła Jill przyrządzającą kawę, postanowiła jej wszystko
dokładnie wyjaśnić. A w każdym razie miała szczere chęci.
- Jillian, jeśli chodzi o ubiegłą noc... to razem z twoim
bratem tylko...
- Wolałabym już do tego nie wracać, Eleanor. - Jill
wyjęła z szafy dwa kubki i postawiła na tacy.
- Jillian, czy J.R. jeszcze śpi?
- Nie, J.R. poszedł sobie.
- Ach, Jillian, nie powinnaś była go wyrzucać.
- Nie zrobiłam tego - odpowiedziała. Chociaż miałam
na to wielką ochotę, dodała w duchu. - J.R. wyszedł po
biegać, kiedy było jeszcze ciemno za oknem.
- Czy wróci, zanim wyjdziemy do pracy?
- Wątpię.
- Jillian, jesteś zła?
- Gorzej... jestem wstrząśnięta.
- Tym, że przypadłam do gustu twojemu bratu?
Jill wzdrygnęła się.
- Przyznaję, zwykle byłam dosyć świętoszkowata... -
ciągnęła Eleanor.
- Jeśli nawet, to na pewno nie wczoraj.
Eleanor uśmiechnęła się z zakłopotaniem.
- J.R. wyzwala we mnie... dzikie... instynkty.
- Masz rację. J.R. działa w ten sposób na kobiety -
przytaknęła Jill ze zrozumieniem.
- Przypuszczam, że przez jego życie przewinęło się
wiele kobiet. Wspaniałych, gorących, pełnych tempera
mentu. - Strapiona Eleanor zwiesiła głowę.
- Chcesz trochę kawy, Eleanor? - Jill postawiła przed
nią dymiący kubek.
- Co twój brat sobie o mnie pomyśli? Zrobiłam z siebie
zeszłej nocy ciężką idiotkę. Nigdy dotychczas nie byłam
taka... bezwstydna, nieopanowana. Tak mi teraz głupio.
- Uspokój się. On jest do tego przyzwyczajony. - Jill
usiadła naprzeciw Eleanor i łyknęła kawy.
- Jillian, czy on ma kogoś... bliskiego?
- Jak by ci to powiedzieć...
- O Boże, a więc ma kogoś. Oczywiście, że ma. Kocha
kogoś innego. Kogoś pięknego, światowego, bez zahamo
wań...
Lekki uśmiech pojawił się na wargach Jill.
- Nigdy o niej nie myślałam w ten sposób, ale sądzę, że
Jack- to znaczy J.R. - pewnie określiłby ją w ten sposób.
- A więc to coś poważnego. - Łzy napłynęły do oczu
Eleanor.
Jill zrobiło się jej żal.
- Eleanor, nie znasz J.R., tak jak ja go znam. On jest...
taki zmienny.
- A więc może zmieni też zdanie na temat tej drugiej
kobiety - powiedziała Eleanor z nadzieją.
- Nie. Nie to miałam na myśli. Chciałam po prostu
powiedzieć... - Chciałam po prostu powiedzieć, żebyś
trzymała swoje łapska z dala od mojego męża, pomyślała
Jill i dodała: - Eleanor, J.R. skacze z kwiatka na kwiatek.
Nie sądzę, aby zabawił w Filadelfii dłużej. Znudzi mu się
tu... i pojedzie dalej. Tak jak to zwykle bywa. Nie powin-
naś z nim wiązać żadnych nadziei. Musisz wziąć też pod
uwagę fakt, że istnieje druga kobieta.
- Czy ona mieszka w Filadelfii?
Jill zawahała się.
- Właściwie nie. Ale kto wie? Może się tutaj pojawić.
- Czy znasz ją, Jillian?
- Czy ją znam? Na dobrą sprawę nie wiem, co o niej
sądzić.
Eleanor niespodziewanie pochyliła się w stronę Jill
i chwyciła ją za przegub dłoni.
- Jill, pomożesz mi?
Jill przełknęła ślinę.
- Tobie?
- Wstawisz się za mną, powiesz mu o mnie parę życzli
wych słów? Mam mu tyle do zaoferowania, Jillian. Wier
ność, ciepło, zrozumienie... gorące uczucie.
- Gorące uczucie?
- Nie zrozum mnie źle, Jillian. Nie podejmę żadnych
pochopnych kroków, ale już o tym rozmawiałam z J.R. i...
- Rozmawiałaś o swoim gorącym uczuciu z J.R.?
- Tak, i postawiłam sprawę jasno: że nigdy nie zdobędę
się na... przelotny... czysto fizyczny związek z mężczy
zną. Chcę czegoś więcej... czegoś głębszego. J.R. jest ty
pem światowca. Musisz przyznać, że niezupełnie pasuje do
moich wyobrażeń... - zarumieniła się. - Domyślasz się,
o czym mówię, Jillian. Chodzi mi o to, że kobiety nie zasta
nawiają się zbyt długo zapraszając go do swojej alkowy.
- Tak ci powiedział J.R. - że jest postrachem damskich
sypialni?
- Wiesz, Jillian, Jack jest zbyt dobrze wychowany, aby
o swoich... podbojach... opowiadać na prawo i lewo.
Jill uśmiechnęła się przyjaźnie do koleżanki.
- Eleanor, czy chcesz posłuchać dobrej rady?
- Nie, Jillian. Wolałabym nie.
- Eleanor...
- Kocham go, Jillian. I nic na to nie poradzę. Musiałam
to wreszcie powiedzieć. Myślisz pewnie, że zwariowałam.
- Nie.
- Ależ tak. Nie sądzę, abyś potrafiła mnie zrozumieć.
Jesteś za mało wrażliwa, żebyś mogła się zakochać od
pierwszego wejrzenia. Pewnie zresztą w ogóle nie wie
rzysz, że taka miłość istnieje.
Jill wzruszyła ramionami i wstała od stołu.
- Pospieszmy się, bo spóźnimy się do pracy.
Eleanor popatrzyła na zegarek.
- O Boże, masz rację.
Dopiła resztę kawy i zaniosła kubek do zlewu.
- A właśnie - odezwała się Eleanor zmieniając temat
- nie wspomniałaś ani słowem o wczorajszym spotkaniu
z Augustem i nowym szefem działu stypendiów. Jak się
nazywa? Harris? Harrison?
Jill zamarła.
- Harrington- wykrztusiła wreszcie.
- Właśnie. Harrington. Jack Harrington. No i jaki on
jest?
- Nudny naukowięc. - Jill zajęła się zmywaniem kubka.
- Mogłam się tego spodziewać - skwitowała Eleanor.
- Czy August powiedział ci, że chciałby, abym została łącz
nikiem miedzy zespołem Harringtona i naszym działem?
Kubek wysunął się z drżących rąk Jill i rozbił o zlew.
Eleanor popatrzyła na skorupy i sinobladą twarz Jill.
- O Boże, znów zrobiło ci się słabo? Musiałaś złapać
jakieś choróbsko podczas wakacji, to pewne. Mam nadzie
ję, że nie piłaś tam wody. Oczywiście, nie sposób jej całko
wicie uniknąć. Na przykład warzywa myte są w wodzie.
No i proszę, możesz przez cały czas uważać starannie, aby
pić butelkowaną wodę, a jednocześnie jesz sałatę ze zdrad
liwymi kropelkami...
- Eleanor,proszę...
- Czy nie powinnaś położyć się do łóżka?
- Nie. Już czuję się lepiej.
- Na pewno? Wydajesz się niezwykle podatna na ataki...
- Daj mi chwilę odpocząć.- Jill przysiadła na moment,
a Eleanor, niczym troskliwa kwoka, nie odstępowała jej na
krok.
Jill walczyła z myślami. To jasne, że nie mogła pozwolić
Eleanor pracować razem z Jackiem. Sprawa byłaby pro
stsza, gdyby mieli widywać się w fundacji tylko od czasu
do czasu, ale ponieważ zamieszkali razem...
- Jillian, przeszło ci trochę?
- Jeszcze moment.
- Czy na pewno nie chcesz zostać w domu?
- Nie mogę. Mam dzisiaj dużo pracy.
- Wiem coś o tym. Wystarczy kilka dni urlopu, a trudno
się potem wygrzebać spod sterty zaległych papierów. Ale
nie przejmuj się, Jillian. Pomogę ci we wszystkim.
- Nie będziesz mogła... pracując z Harringtonem.
- Ale ja nie będę z nim pracować.
- Co? Przecież powiedziałaś, że...
- Nienawidzę naukowców. Są tacy sztywni i mało
mówni, że można z nimi zwariować.
- Ale August...
- Udało mi się go przekonać, żeby powierzył to zadanie
Paulowi Cookowi.
Twarz Jill znów nabrała kolorów.
- Coś mi się zdaje, że odetchnęłaś z ulgą. Widać jestem
ci bardziej potrzebna, niż dawałaś mi odczuć, Jillian.
- Tak... z pewnością - Jill zerwała się z krzesła. -
Czas już na nas.
Jill była rzeczywiście zawalona robotą przez całe przed
południe. Zapewne dlatego ani razu nie pomyślała o tym,
jak niesłychanie jej życie skomplikował Jack Harrington
alias J.R. Ballard. Dopiero widok Eleanor, która pojawiła
się tuż przed przerwą na lunch, przywołał wszystkie boles
ne wspomnienia.
- Jillian, zastanawiałam się, czy ... J.R. lubi muzykę?
- Muzykę? Myślę, że tak.
- Muzykę poważną? Mozarta? Beethovena?
- A dlaczego pytasz? - zainteresowała się Jill.
- Pomyślałam, że może kupię bilety na koncert.
- On chyba niespecjalnie przepada za takimi impreza
mi.
- Ach tak, a co sądzisz o tym, żebym...
- Eleanor, za dużo mam spraw na głowie, żeby w tej
chwili omawiać z tobą zainteresowania muzyczne mojego
brata. A i ty powinnaś być o tej porze zajęta czym innym.
- Lepiej się dzisiaj do ciebie nie zbliżać.
- Może dlatego że nie udało mi się porządnie wyspać.
Eleanor się zaczerwieniła.
- Tej nocy nic takiego już się nie powtórzy. Porozma
wiam z twoim bratem.
- Ja także- ucięła Jill.
Jack pojawił się w minutę po tym, kiedy zniknęła Elea
nor. Niewiele brakowało, aby wpadli na siebie.
Widok Jacka wyprowadził Jill całkowicie z równowagi.
- Zamknij drzwi - rozkazała ostro. Kiedy patrzyła na
Jacka, musiała przyznać, że wspaniale potrafił się znów
przemienić w bezbarwnego, przesadnie uprzejmego na
ukowca.
- Dzień dobry, Jillian. - Ton dziarskiego kowboja i in
ne artybuty J.R. zniknęły bez śladu.
- Co tutaj robisz?
- Poprosiłaś mnie do środka i kazałaś zamknąć drzwi.
- Na twarzy Jacka pojawił się ślad uśmiechu.
- Ja przez ciebie zwariuję, Jacku Harringtonie.
- Bardzo mi przykro, Jillian - mruknął bez specjalnej
skruchy.
Jill przysunęła się bliżej i przyglądała mu się badawczo.
- Czy ty się malujesz?
- Co najwyżej trochę pudru. Chciałem zatuszować opa
leniznę. Uważasz, że przesadziłem? - Potarł twarz ręką.
- A teraz?
Jill utkwiła wzrok w suficie.
- Eleanor nawet nie mrugnęła okiem, kiedy się jej
przedstawiłem.
- Co...?
- Byłoby dziwne, gdybym się jej nie przedstawił.
Złapała się za głowę i zamknęła oczy.
- Wymieniliśmy nawet długi uścisk dłoni. - Jack oży
wił się. - Bardzo długi uścisk dłoni.
- Widzę, że jesteś z siebie zadowolony.
- Myślałem, że i ty będziesz, Jillian. I jeszcze słówko
na boku o wczorajszej nocy, siostrzyczko... Szedłem właś
nie do twojej sypialni, kiedy nakryła mnie Eleanor. Dzisiaj
będę bardziej ostrożny.
- Daremny trud. Zamykam drzwi na klucz.
- Jill...?
- Mam na imię Jillian, nie zapominaj o tym. Musimy
też uzgodnić pewne zasady postępowania. Po pierwsze,
trzymaj się z dala od Eleanor. Po drugie, trzymaj się z dala
ode mnie. Możesz mnie pozdrowić, kiedy się będziemy
mijali w holu, ale to wszystko. Nie chcę, abyś przychodził
do mojego pokoju. Nie chcę, abyś podchodził do mojego
stolika podczas lunchu. Nie chcę, abyś siadał w pobliżu
podczas narad personelu. A jeśli chodzi o mój dom...
- Mniej więcej domyślam się, Jillian.
- To dobrze. Zatem możesz zamknąć drzwi... kiedy
będziesz stąd wychodził.
Jack nawet nie drgnął.
Jill posłała mu miażdżące spojrzenie.
- August prosił mnie, abym przejrzał podania o sty
pendia z kimś z twojego działu. - Wskazał na trzymany
w ręku plik kartek. - Chciał, żebym porozmawiał o tym
z Eleanor, ale myślę, że wolałabyś, abym raczej zwrócił
się do ciebie.
- Sądziłam, że to Paul Cook jest naszym pośrednikiem
- stwierdziła Jill.
- Masz rację, ale chwilowo jest bardzo zajęty. - Jack
uśmiechnął się nieśmiało. - Jeśli jednak nie masz dla mnie
czasu, zwrócę się do Eleanor.
- Siadaj.
- Jesteś cudowna, kiedy się wściekasz.
Aż do końca dnia Jill nie mogła zajmować się notowa
niami giełdowymi i lokatami długoterminowymi. Musiała
poświęcić czas Jackowi. Fundacja nie poniesie większego
uszczerbku. Dzięki staraniom o nowe środki finansowe
i ostrożnym, zarazem rozsądnym lokatom oraz jeszcze
ostroźniejszej polityce stypendialnej, Fundacja Augusta,
mimo niekorzystnej sytuacji gospodarczej, była w dobrej
kondycji finansowej.
Gdyby jej życie układało się równie korzystnie, jak eg
zystencja fundacji!
Tego popołudnia, kilka minut po piątej, Jill stała przy
oknie w swoim pokoju biurowym. Odkładała jak mogła
powrót do domu i spotkanie z „braciszkiem" i zakochaną
w nim po uszy asystentką.
Obserwowała przez okno ulicę. Zobaczyła mężczyznę
w płaszczu z workiem na ubrania w dłoni, spieszącego
w stronę przystanku. Autobus przystawał dokładnie na wy
sokości bramy fundacji. Jill zobaczyła, że mężczyzna ma
cha w stronę kierowcy. Autobus zaczekał, mężczyzna
wskoczył na stopień i odjechał.
To był jej kolega z pracy, naukowięc w rogowych oku
larach, który gnał co sił, aby w którejś z toalet przekształcić
się w jej Supermana, w kolejnym wcieleniu odgrywające
go rolę uwodzicielskiego J.R. Ballarda. Jill pokręciła gło
wą. Jak długo wytrzyma w tym schizofrenicznym święcie?
Nie sposób, aby bawił się w przebierankę przez cały ty
dzień. Postanowiła, że po powrocie do domu zmusi Jacka,
aby na kilka dni przeprowadził się do hotelu. Wtedy będzie
mogła powiedzieć Eleanor, że brat, swoim zwyczajem, nie
zagrzał miejsca w Filadelfii i pojechał do dawnej narzeczo
nej. Eleanor będzie smutno, ale to nic; byłaby nieporówna
nie bardziej rozczarowana, gdyby dostała kosza od J.R.
Eleanor zajrzała do pokoju, Jill wkładała właśnie
płaszcz.
- Cześć. Pomyślałam, że możemy wrócić do domu ra
zem. Zaszalejmy i weźmy taksówkę, na spółkę to nie bę
dzie drogo. Autobus w godzinach szczytu wlecze się w nie
skończoność.
Biedna Eleanor gotowa była zrobić wszystko, aby jak
najszybciej przywitał ją uśmiech J.R. Ballarda.
- Nie przesadzaj, Eleanor, to tylko kilka przystanków.
- Dobrze wiedziała, że Jack potrzebuje czasu, aby się prze
mienić w J.R. Ale ile?
Jill zapakowała dokumenty do teczki i razem z Eleanor
opuściły biuro.
- Wiesz, Jillian, dzwoniłam do twojego brata.
- Tak? I co ci miał do powiedzenia?
- Nie było go w domu.
- Wiesz, J.R. nie jest raczej typem domatora.
- Może szukał pracy?
Jill popatrzyła z powątpiewaniem.
- Może...
- Nie chcę się wtrącać w nie swoje sprawy, ale czy nie
powinnaś pomóc bratu w odnalezieniu miejsca w życiu?
- Nie chcę się wtrącać w twoje sprawy, ale powinno do
ciebie wreszcie dotrzeć, że J.R. to klasyczny uwodziciel.
I nie zapominaj, Eleanor, że ponadto w grę wchodzi inna
kobieta.
- Ona nie jest dla niego odpowiednia, Jillian. Nie pytaj,
skąd wiem. Po prostu czuję to. Intuicja. Dostrzegłam tęsk
notę w oczach J.R., Jillian. Czy zauważyłaś, jaki jest spię
ty? Tamta kobieta nie potrafi dać mu wszystkiego. Widzę to
jak na dłoni. J.R. nie jest szczęśliwy, Jillian.
Z tym akurat bym się zgodziła, pomyślała Jill.
Rozdział
7
Jack położył ósemkę pik na dziewiątkę trefl. Następną
kartą był walet karo. Walet i królowa należą do siebie.
Zaglądał do wszystkich kupek kart, póki nie znalazł królo
wej kier. Rozrzucił resztę kart nieudanego pasjansa i wpa
trywał się ze smutkiem w karcianą parę.
Od niespodziewanej wizyty Eleanor Windsor minęły
trzy koszmarne dni i noce. Nie chciał się przyznać Jill, że
misterny plan przebieranek jemu także porządnie dał się we
znaki. Co gorsza, Jill postanowiła, że będzie korzystał
z własnego łóżka, a nie z jej. Co więczór, po powrocie
z pracy i szybkim posiłku, znikała na dobre za drzwiami
swojej sypialni, które w dodatku zamykała na klucz. Twier
dziła, że ma mnóstwo pilnych prac - pourlopowe zaległo
ści. Raz dorzuciła od niechcenia: „Czy tydzień na Tobago,
nawet najwspanialszy, wart jest tego całego zamieszania po
powrocie?"
Jack czuł się podle. Wiedział, że Jill również jest w fa-
talnym nastroju. Tylko Eleanor tryskała werwą i humorem.
Nic dziwnego. Jill zamykała się u siebie na całe więczory,
a więc Eleanor miała J.R. wyłącznie dla siebie.
Jack starał się jak mógł, aby ostudzić uczucia Eleanor
i zniechęcić ją do siebie. Użył też koronnego argumentu
- podkreślił, że w jego życiu istnieje inna kobieta. I jeśli
nawet od pewnego czasu nie są ze sobą, to istnieje duża
szansa, że wkrótce znów się połączą.
Rezultat był przeciwny do oczekiwanego. Eleanor
wzmogła wysiłki, aby postawić na swoim i osiągnąć uprag
niony cel. Nie martwiła się zbytnio istnieniem konkurentki,
w myśl porzekadła: co z oczu, to i z serca.
Nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo się myli. Im rza
dziej Jack widywał Jill, tym bardziej za nią tęsknił. W sa
motnych chwilach, kiedy na próżno starał się zasnąć, roz
pamiętywał tropikalne noce na Tobago i gorące uniesienia
przy świetle księżyca, urywany oddech Jill i słony smak jej
opalonego ciała.
Pozostała gorycz i pragnienie nie do ugaszenia. Jack
zrzucił karty z łóżka, dama i walet poleciały na podłogę.
Zgasił światło i wyciągnął się na plecach.
Słyszał przytłumiony dźwięk telewizora dochodzący
z bawialni. Eleanor była nocnym markiem. Wysiadywała
do późna, bo ciągle miała nadzieję, że J.R., tak jak za
pierwszym razem, wymknie się ze swojego pokoju i że
będzie miała okazję wypróbować na nim kilka sztuczek
podpatrzonych w serialach.
Jackowi żal było Eleanor; chociaż musiał być stanow
czy, to przecież nie chciał jej zranić. Może któregoś dnia
i ona spotka swojego Robinsona Cruzoe.
Jack przewracał się na łóżku, usiłując ułożyć się do snu.
Przez ścianę dobiegały odgłosy z wciąż nastawionego tele
wizora. Za chwilę dały się słyszeć kroki Eleanor. Szła
najwyraźniej do kuchni. Dwie minuty później znowu usły-
szał kroki obok swoich drzwi. To Eleanor wracała do salo
nu. Z kolei nocną ciszę zakłócił motyw muzyczny z pro
gramu Davida Lettermana. Letterman dotrzyma towarzy
stwa Eleanor przez kolejne pół godziny, pomyślał, a co ze
mną?
Kręcił się i wiercił przez dobre pół godziny. Wspomnie
nia z Karaibów nie dawały mu zasnąć. Wreszcie odrzucił
kołdrę, zapalił lampkę i wstał z łóżka. Było pięć po pier
wszej. Okręciwszy się kocem podszedł do okna. O mało
nie pośliznął się na porozrzucanych po podłodze kartach.
Rozsunął białe, lniane zasłony i wpatrywał się w nocne
światła miasta. Dźwięki dochodzące z ulicy mieszały się
z głośnymi monologami Lettermana.
Myślał o Jill śpiącej w nagrzanym, wygodnym łóżku,
które było wystarczająco szerokie dla dwojga. I które dzie
lili ze sobą tylko przez jedną noc. Od tego czasu Jill stała
się taka obca. Trzymała się z dala od Jacka. Czar szybko
pryskał. Ale Jack dobrze wiedział, że Jill go kocha. Tamta
Jill, z Tobago - wesoła, czuła, łagodna, namiętna. Ta -
odpychająca, więcznie spięta i zapracowana po uszy kobie
ta - to nie była prawdziwa Jill. Jack w pełni zdawał sobie
sprawę z tego, że jeszcze raz musi pomóc Jill odnaleźć
prawdziwą siebie. Tylko wtedy do niego wróci.
Był coraz bardziej wściekły. Na ryczący telewizor. Na
zamknięte na klucz drzwi sypialni Jill. Czuł, że dłużej tego
nie wytrzyma. Musi coś zrobić. Musi się dostać do Jill.
Teraz, natychmiast.
Jego wzrok spoczął na niewielkim występie poniżej
okna. W okamgnieniu przypomniał sobie szklane, rozsu
wane drzwi prowadzące z sypialni Jill na taras. Wystarczy
łoby dostać się po gzymsie do rogu budynku, wszystkiego
najwyżej pięć metrów, a późnej kolejne trzy, cztery metry
- i już powinien być taras.
A co będzie, jeśli go nie wpuści? Przecież nie da mu
zamarznąć na tarasie, a on dobrowolnie stamtąd się nie
ruszy. Aby zmiękczyć serce Jill, włożył tylko spodnie od
piżamy.
Wyobraźnia zaczęła mu podsuwać następującą scenę:
rozgrzana od snu Jill i on, trzęsący się z zimna, w jej obję
ciach. Przytul mnie mocno, kochanie, ogrzej mnie...
Jill nie potrafiła tego zrozumieć. Spędziła z Jackiem
tylko jedną noc w sypialni, a od tej pory łóżko wydawało
się puste. Rzecz jasna to nie był pierwszy lepszy z brzegu.
To był ktoś, w kim zakochała się po uszy w raju tropikal
nych wysp. I kogo poślubiła pod wpływem chwili, nie
myśląc, jak będzie wyglądało ich dalsze wspólne życie.
Ale gdyby nawet zastanawiała się nad tym nie wiadomo
jak długo, z pewnością nie przypuszczałaby, że będzie ono
wyglądać właśnie tak.
Przez trzy ostatnie nerwowe dni i pełne wyrzeczeń noce
pozostawiła Jacka samemu sobie. Widziała, jak się męczył.
Nadgorliwe zaloty Eleanor jeszcze pogorszyły sytuację.
Jill także nie potrafiła się wziąć w garść. Za zamknięty
mi drzwiami sypialni usiłowała zająć się pracą, ale, roztarg
niona i nieobecna, na dobrą sprawę nasłuchiwała głosu
Jacka zza ściany. Budził w niej czułe wspomnienia, pra
gnienie i tęsknotę.
Jill przekręciła się na łóżku - tyle pustego miejsca
obok. Spojrzała na budzik. Wskazywał 1:05. Już tak
późno? Dziś, podobnie jak wczoraj i przedwczoraj, nie
mogła zasnąć. Za każdym razem, kiedy zamykała oczy,
powracały gorące noce Tobago. Przewróciła się na drugi
bok i tępym wzrokiem wpatrywała się w pustą przestrzeń
przed sobą.
Jack przylgnął do zimnego, szorstkiego muru - pięć
pięter ponad betonowym chodnikiem. Stopy niepewnie
szukały punktu oparcia. Przeliczył się. Z okna występ wy
dawał się dużo szerszy. Ale to nic. Desperacja i tęsknota
popychały go do czynu. Był Robinsonem Cruzoe. I nie
było dla niego „ani za wysokiej góry, ani za szerokiej
rzeki", które oddzieliłyby go od Piętaszka.
Tutaj jednak nie chodziło o górę ani o rzekę, lecz o pię
ciopiętrową przepaść u stóp. Drżał jak liść osiki, z zimna
i ze strachu; żeby tylko powróciła władza w członkach
i opanowanie.
Zaczął się zastanawiać, czy nie wczołgać się z powro
tem przez okno, czy nie wrócić do pustego, kawalerskiego
łóżka. Słowem, czy nie lepiej poddać się i zrezygnować.
Ale bywają przecież takie momenty, kiedy trzeba brać los
we własne ręce. Tak jak na Tobago.
Znów ruszył, niezbyt pewien, czy jest przy zdrowych
zmysłach. Zaczął się pocieszać, że po nocnych doświadcze
niach poranny powrót pójdzie jak po maśle.
Zanim przemierzył połowę drogi, uzmysłowił sobie, że
to próżna nadzieja. Nie będzie łatwiej ani trochę.
Okna sypialni Jill, a także drzwi prowadzące na taras
chroniły zasłony. Wewnątrz najwyraźniej nie paliło się
światło. Zastukał lekko w szybę, a później przybliżył usta
do rozsuwanych drzwi.
- Jill. Jill... to ja. Jack. Tutaj, na tarasie.
Jill podskoczyła. Przetarła oczy. Czy to był sen? Przy
sięgłaby, że słyszała głos Jacka.
Wstała i szybko podeszła do drzwi pokoju. Przycisnęła
ucho. Usłyszała jedynie podniesiony głos Davida Lettermana.
Westchnęła. Przez moment myślała, że Eleanor usnęła
przed telewizorem, więc Jack przedsięwziął kolejną nocną
eskapadę. Ale za drzwiami nie było nikogo.
I wtedy znów usłyszała głos Jacka.
Zaczęła się wpatrywać w drzwi prowadzące na taras.
Nie. To niemożliwe. Czy było już z nią tak źle, że zaczyna
ła miewać przywidzenia? A może to wspaniałemu małżon
kowi urosły skrzydła i przyfrunął na taras? A może rzeczy
wiście był Supermanem?
Wracając do łóżka pomyślała, że przydałby się dobry
proszek na sen. Ale nie miała niczego pod ręką. Do tej pory
nie potrzebowała żadnych tego rodzaju medykamentów.
Jutro kupi.
- Jill. Otwórz drzwi... Zamarzam... I nie ruszę się
stąd... zanim mnie nie wpuścisz.
Jill ostrożnie podeszła do szklanych drzwi. Jeśli to było
przywidzenie, środki nasenne nic tu nie pomogą. Rano
trzeba się będzie udać do najbliższego psychiatry.
Jack i Jill wpatrywali się w siebie przez szybę.
- Jack, czyś ty oszalał? Jak się tam dostałeś?
- Nie... słyszę...- szczękał zębami.
- Co mówisz? - Jill podniosła głos.
Jack zastukał w ramę.
- Wpuść... mnie...
- Ciiii...- otworzyła zamek i uchyliła drzwi.
Jack wpadł do pokoju, a wraz z nim fala chłodnego
powietrza.
- Jak się tam dostałeś? - Jill nie ustępowała.
- Ja...? Pieszo.
- W powietrzu?
- Nie... po gzymsie.
- Jack, naprawdę zwariowałeś.
- Masz... rację.
Rzuciła mu się na szyję.
- Przytul mnie mocno, kochanie, ogTzej mnie... - po
wtarzał przygotowaną rolę. Nie wypadła najlepiej, za bar
dzo szczękał zębami.
Koszula nocna Jill opadła na podłogę. Leżała w ramio
nach Jacka w wielkim łóżku, stworzonym dla dwojga.
Jack ciągle nie mógł opanować drżenia, uspokajał się, że
na miłość mają jeszcze mnóstwo czasu. Jill, prztulona,
ogrzewała go całym ciałem.
- Och, Jill... jesteś taka cudowna- szeptał.
- Ty też. Ale trzeba nie mieć piątej klepki, żeby aż tak
ryzykować.
- Dla ciebie... gotów jestem na wszystko.
Przeszył ją dreszcz, kiedy lodowata dłoń Jacka wsunęła
się między jej uda.
- Zimna?- zapytał.
- Nie. Cudowna - zaśmiała się cicho.
- Tak... za tobą... tęskniłem, Jill - szeptał, obsypując
jej ciało łagodnymi pocałunkami, które wiele obiecywały.
- Przeżyliśmy koszmarny tydzień - przyznała. - I da
leko nam jeszcze do końca.
- Nie myśl teraz o tym, pani Harrington. - Pocałunki
Jacka stawały się coraz bardziej natarczywe.
- Pani Harrington - powtórzyła przyciskając policzek
do jego policzka, który wreszcie rozgrzał się odrobinę.
- Tajemnicza pani Harrington.
Wargi Jacka odnalazły jej usta. Poczuł falę ciepła, roz
chodzącą się po całym ciele, i gwałtowny przypływ pożą
dania.
- Ważne jest tylko jedno: żebyśmy nigdy nie mieli
sekretów przed sobą. Za kilka lat będziemy się śmiali z dzi
siejszych kłopotów.
- Tak uważasz?
Przygarnął ją do siebie.
- Tak uważam - szepnął.
Jackowi wreszcie zrobiło się ciepło i błogo... Wtedy
właśnie usłyszeli ostry głos Eleanor, nawołujący J.R.,
a później odległe pukanie do drzwi.
- O Boże, ona dobija się do ciebie.
- A niech to, zostawiłem zapalone światło. Pewnie my
śli, że jeszcze nie poszedłem spać.
Jill roześmiała się.
- Przecież to prawda.
- Ale ona o tym nie wie. Może uzna, że zasnąłem z za
palonym światłem.
- J.R., otwórz drzwi... Wydaje mi się... że ktoś się
włamał do mieszkania. Słyszałam podejrzane odgłosy. -
Sądząc z tonu Eleanor można było przypuszczać, że jest
solidnie wystraszona.
- Ona ci nie da spokoju. Musisz wrócić do siebie i po
rozmawiać z nią. - Jill odepchnęła go lekko.
Do pokoju Jacka prowadziła tylko jedna droga i na samą
myśl o niej zrobiło mu się słabo. Delikatnie mówiąc. Nikt
na święcie nie zmusi go do powrotu na ten wąski gzyms,
pomyślał. Pewnie za wyjątkiem Eleanor Windsor.
- Nie przejmuj się, Jack - pocieszyła go Jill, mylnie
interpretując jego minę. - Zostawię drzwi do sypialni
otwarte. Kiedy się uporasz z Eleanor, wśliiniesz się do
mnie.
Malarze, którzy odnawiali mieszkanie Eleanor, zadzwo
nili do niej w piątek z nowiną, że skończyli pracę.
- To wspaniale, dwa dni .wcześniej, niż się spodziewa
łaś. - Jill starała się zbyt jawnie nie okazywać radości. Na
wszelki wypadek dodała: - Sypianie na tej zdezelowanej
kanapie pewnie nie należy do przyjemności.
Eleanor nie potrafiła ukryć rozczarowania.
- W sobotę mieliśmy razem z J.R. robić półki na książ
ki. A w niedzielę chciałam przygotować ucztę dla nas
wszystkich w podziękowaniu za gościnę.
- To miło z twojej strony, ale nie sądzę, aby J.R. dał się
na to namówić. A ja muszę dbać o linię. Za bardzo sobie
dogadzałam na Tobago.
Eleanor westchnęła.
- Poza tym będziesz miała cały weekend na posprząta
nie mieszkania - wyliczała Jill.
- Masz rację- mruknęła Eleanor bez przekonania.
Kiedy Eleanor pakowała torby, wrócił Jack.
- Malarze skończyli wcześniej - poinformowała go
Jill siląc się na obojętny ton.
- Mieli skończyć dopiero w poniedziałek - powiedzia
ła Eleanor.
Jack odetchnął z ulgą.
- I co, bardzo cię to zmartwiło? - Znał odpowiedź.
Nagle Eleanor rozpromieniła się.
- Mam wspaniały pomysł. Zapraszam was jutro do sie
bie na kolację.
- Jutro? - Jill spojrzała znacząco na Jacka.
- Umieram z ciekawości, J.R., czy spodoba ci się moje
mieszkanie.- Eleanor wracała do życia. - Pamiętasz, mó
wiłeś mi, że uwielbiasz różowy kolor. Moją sypialnię kaza
łam pomalować na cudowny róż...
- Jutro?- Jack wymienił spojrzenie z Jill. - Mieliśmy
chyba jakieś plany na sobotę, prawda, siostrzyczko?
- Tak... rzeczywiście... masz rację.
- Jakie plany? - spytała ostro Eleanor. - Przez cały
tydzień nie mówiliście o żadnych planach.
- Bilety na mecz koszykówki- wymyśliła na poczeka
niu Jill. - Kupiłam je, kiedy się dowiedziałam, że J.R.
przyjeżdża. Uwielbia koszykówkę.
Eleanor popatrzyła na nich podejrzliwie.
- Myślałam, że lubisz futbol, J.R.
- Koszykówkę też.
- Kiedy byliśmy dzieciakami, tatuś zabierał nas na me
cze koszykówki, pamiętasz, J.R.?
- Może zatem spotkamy się w niedzielę więczorem?
- Eleanor nie dawała za wygraną.
- Przecież w poniedziałek rano idziemy do pracy. - Jill
pokręciła głową. - To nie jest dobry pomysł.
Twarz Eleanor pojaśniała.
- Ty, J.R., nie idziesz.
Jack przejął pałeczkę.
- Nie, w poniedziałek nie idę do pracy, ale...
- Masz spotkanie w urzędzie zatrudnienia.
- Właśnie, dobrze, że mi przypomniałaś, siostrzyczko.
Eleanor zamknęła walizkę zrezygnowana. Może prze
grała bitwę, ale to nie koniec wojny.
- Skoro tak, to może spotkamy się w przyszłym tygo
dniu- zaproponowała.
- Zobaczymy - zgodnie odpowiedzieli Jill i Jack.
W dziesięć minut po upragnionym odejściu Eleanor le
żeli objęci w podwójnym łóżku Jill.
- Jack, już myślałam, że nigdy nie zostaniemy sami.
Uszczypnij mnie, zdaje mi się, że śnię.
Starał się udowodnić, że to nie sen: pieścił łagodnie jej
piersi, które pęczniały pod dotykiem dłoni.
- Mmmmm - mruczała. - To na pewno nie sen. -
Dłoń Jacka rozpoczęła wędrówkę po ciele Jill.
Całowali się mocno, gorąco, jakby chcieli jak najszyb
ciej odrobić zaległości.
Jill oplotła Jacka ramionami. Nie mogła się nadziwić,
jaki to luksus - mieć go przy sobie i tylko dla siebie.
- Kocham cię - szepnęła wtulając się w niego tak czu
le, jak tylko to było możliwe.
Jill poddawała się cudownym pieszczotom. Jack cało
wał jej szyję, wędrował pocałunkami w dół, ku piersiom.
Nie spieszył się. Pozwalał Jill smakować słodkie chwile
i sam się nimi upajał.
Nie pozostawała dłużna. Pieściła jędrne, opalone ciało,
a ręce szły w ślad za ustami.
- Jesteś moją dziką, egzotyczną księżniczką z wysp -
szepnął. Tak, wiedział, że znów ją odnalazł. I teraz pomoże
jej odnaleźć samą siebie.
- Jesteś korsarzem i Supermanem w jednej osobie.
- A co sądzisz o naukowcu i rozpustnym braciszku?
- To są tylko twoje przebieranki, kochanie. Jack, czy
my się jakoś z tego wygrzebiemy?
- Oczywiście, że tak. Zobacz, jak nam dobrze idzie
w fundacji. Pracujemy razem, widujemy się codziennie.
I co, warto się było denerwować?
- A jeśli ktoś zobaczy nas razem... wychodzących z ki
na albo z teatru?
- Nie zobaczy.
- Nie będziemy chodzić razem do kina?
- Nie będziesz chodzić do kina z nudziarzem Jackiem
Harringtonem z Fundacji Augusta. Będziesz chodzić z...
J.R., ze swoim braciszkiem. Stanowimy wzorowe rodzeń
stwo, nie do rozdzielenia. - Przywarł do niej. - Mam
udowodnić?
- Jack, a co z Eleanor?
- A co ma być?
- Jest w tobie wściekle zakochana.
- Wyleczy się.
- Nie sądzę, Jack. Nigdy jej nie widziałam w takim
stanie. A znam ją od pięciu lat. Poszła na skargę do Augu
sta, kiedy podczas wspólnego pikniku któryś z pracowni
ków zdjął koszulę przy grze w siatkówkę. Powiedziała Au
gustowi, że to był nieprzyzwoity incydent. Ty paradowałeś
przed nią w samych spodniach od piżamy, a jej ciekła ślin
ka.
Jack uśmiechnął się szeroko.
- A tobie?
- Ja uważam, że to nieprzyzwoite wyglądać tak męsko
jak ty. -Wyprężyła się i przylgnęła do niego. - Chodź.
Jack właśnie miał to zrobić, kiedy odezwał się dzwonek.
Jęknęli jak na komendę.
- No n i e - powiedział Jack.
- Proszę,nie- powiedziała Jill.
Wiedzieli, że to nie domokrążny sprzedawca biblii ani
nikt w tym rodzaju.
- Eleanor - syknęła Jill, widząc swoją asystentkę
w otwartych drzwiach. Obok stała walizka. Poczuła, że
robi się jej słabo.
- Nie uwierzysz. Po prostu... Co, miałaś brać prysznic?
- Eleanor wpatrywała się w płaszcz kąpielowy Jill.
- Tak... właściwie... owszem.
Eleanor nie dała jej skończyć i już była w salonie.
- Jak to dobrze, że jeszcze zastałam malarzy. To wszy
stko, co mam do powiedzenia - mruknęła Eleanor.
- Co się... stało?
- Co się stało? Zaraz ci powiem, co się stało. Ci cholerni
malarze chyba są ślepi. Przecież powiedziałam, że sypial
nia ma być na różowo, prawda?
- Prawda.
- Właśnie. Nawet zostawiłam im próbkę materiału
z odcieniem.
- I
co?
- Pomalowali na jasny fiolet.
- Fiolet?
- Fiolet.
Jack wyjrzał z gościnnego pokoju, w dżinsach i baweł
nianej koszulce.
- Co się stało?
- J.R., nie uwierzysz! - krzyknęła Eleanor.
- Malarze pomalowali jej sypialnię na fioletowo.
- Na fioletowo? - powtórzył Jack.
- Na fioletowo- przytaknęła Eleanor.
- Fiolet również bywa ładny - podsunął nieśmiało
Jack.
- Ale fiolet to nie to samo co róż - orzekła Eleanor
tonem nie znoszącym sprzeciwu.
Jill, stojąca za jej plecami, przymknęła oczy.
- Zażądałam, aby przemalowali sypialnię i powiedzia
łam, że nie dorzucę im za to ani centa.
- I co, zgodzili się? - spytał Jack, dobrze znając
odpowiedź.
- Oczywiście, że się zgodzili - potwierdziła Eleanor.
- Ile czasu im to zajmie? - tym razem spytała Jill.
Eleanor wzruszyła ramionami.
- Kilka godzin. No i musi wyschnąć farba. Tak czy
inaczej, weekend mam z głowy. - Uśmiechnęła się ciepło.
- W sumie dobrze się składa, J.R. Pomogę ci zrobić półki
na książki.
- Półki? Aha, wspaniale.
- A więc głowa do góry, uśmiechnij się, JJR. - powie
działa czule Eleanor i zdjęła płaszcz.
Jack zdobył się na najcieplejszy uśmiech, na jaki w tych
okolicznościach było go stać. Cały weekend z Eleanor.
A może jeszcze dłużej. Nie miał odwagi spojrzeć na Jill.
- Szybko rozpakuję swoje rzeczy - Eleanor przejęła
inicjatywę. - Nie sprawię ci kłopotu, prawda? - zwróciła
się do Jiłl w przelocie. - Przecież i tak miałam zostać do
poniedziałku.
- Jakiż to kłopot... - Jill czuła, że nie mówi tego zbyt
przekonująco.
- Jesteś taka kochana, Jillian. Masz cudowną siostrę,
J.R.
Jack westchnął.
- O tak, absolutnie.
Eleanor rozkładała swoje rzeczy w salonie. - Nie wiem
jak wy, ale ja nie mogę już się doczekać weekendu - roz
siadła się wygodnie na kanapie. - A jeśli chodzi o jutrzej
szy więczór...
- Jutrzejszy więczór?
- ... to musisz sprawdzić bilety na mecz. Przeczytałam
w gazecie, że wasza drużyna gra jutro... w Detroit.
- Naprawdę?- Jill zrobiła wszystko, aby wypaść natu
ralnie. - Musiałam... pomylić daty.
- Zdarza się - skwitowała Eleanor. - Skoro nie macie
wspólnych planów, to może porwałabym J.R. na jutrzejszy
więczór?
Jill zamrugała oczami.
- Porwała?
- Nie masz nic przeciwko temu, wiedziałam. - Eleanor
ożywiła się. - W końcu nie jesteście syjamskim rodzeń
stwem i można was rozdzielić na jeden więczór. Prawda?
Rozdział
8
- Powiedziała, że najpóźniej w poniedziałek - burczał
Jack niemal podstawiając Jill nogę. Dreptał za nią po salo
nie, w którym robiła porządki.
- Wiem. Wierz mi, wiem - odparła podenerwowana.
- A dziś jest wtorek.
- Wiem, dziś jest wtorek.
- I co, nie wie, kiedy ci malarze wreszcie skończą?
- Gdyby miała na to wpływ, malowaliby mieszkanie
przez całe jej życie.
- Ona doprowadzi mnie do szaleństwa, Jill.
- W porządku, panie J.R. Dlaczego ma pan być tak
cholernie nieodporny?
- Nie wiedziałem, że będę musiał być nieodporny bez
końca.
- Myślisz, że dla mnie ta cała sytuacja jest łatwiejsza do
zniesienia? Ty przynajmniej nie musisz słuchać jej zwie
rzeń. - Jill zaczęła przedrzeźniać Eleanor. - Jillian, zdradź
mi, proszę, co takiego J.R. widzi w tej drugiej kobiecie?
Dlaczego tak trudno mu o niej zapomnieć
-
?
Jack uśmiechnął się. Po raz pierwszy od kilku dni.
- Powiedziałaś jej, dlaczego?
- Nie - spojrzała na niego - ale ona opowiedziała mi
to i owo. - Jack nagle pobladł.
- Co takiego?
- Mówiła mi, że jej powiedzałeś, że ja... że ona... ta
druga kobieta... ma zwyczaj uprawiać grę.
- Grę? Ty... ona... ta druga kobieta uprawia grę?
- Twierdziła, że się jej zwierzyłeś, że... ta druga kobie
ta... jest niezdecydowana.
- Ach, tak.
- więc powiedziałeś, że ja... że ona...
- Że ona - pospieszył z wyjaśnieniem Jack.
- A więc powiedziałeś Eleanor? Niezdecydowana. Ja.
- To znaczy ta druga kobieta. Ta, o której opowiadałem
Eleanor.
- Nie bądź...
- Przepraszam. Złóż to na karb zdenerwowania.
- To, że jesteś rezolutny?
- Że mówiłem Eleanor, że jesteś... że jest... że ta druga
kobieta... jest niezdecydowana.
- Jack, jest coś, o czym powinieneś wiedzieć.
- Co, kochanie?
- Życie małżeńskie mi nie służy.
- Hej, ludzie! Chińskie dania. Chodźcie! - zawołała
Eleanor wyjmując z torby białe, kartonowe pojemniki. -
Mam przyrządzić? Jillian? J.R.?
Jill weszła do kuchni.
- Kupiłaś tego bardzo dużo.
- Zawsze możemy zjeść resztę jutro na kolację.- Elea
nor spostrzegła lodowate spojrzenie Jill. - Nie przejmuj
się, Jill. Ja stawiam. W końcu pozwoliłaś mi mieszkać tu
przez cały tydzień.
Cały tydzień? Prawie dwa tygodnie.
- Gdzie jest J.R.? Będzie zimne. Sądzę, źe lubi dania
gorące. A jeśli o mnie idzie, im bardziej gorące i pikantne,
tym lepsze.
- Tak, wiem - mruknęła Jill.
Eleanor zbyt była zajęta przyrządzaniem kolacji, aby
zwrócić uwagę na wyraźną ironię w głosie Jill.
- J.R. - zawołała- chodź i spróbuj!
Jack przywlókł się do kuchni.
- No, jesteś. Już myślałam, że wyokrętowałeś się stąd.
Przyszła mu do głowy pewna myśl.
- Eleanor chce wiedzieć - Jill założyła ręce - jak go
rące i jak pikantne ma być danie.
- Co?
- Chińska kolacja, głuptasie. - Eleanor zachichotała
we właściwy sobie i niepowtarzalny sposób.
- Och, nie... za gorąca. Letnia. Wolę letnią.
- Co takiego? Zaryzykuj - przymilała się Eleanor.
- Obawiam się, że nie jestem typem ryzykanta.
- Oczywiście, że jesteś, J.R. Na twarzy masz to wypisa
ne, awanturniku.
- Przeceniasz mnie. - Jack posłał jej skąpy uśmiech.
- Nie sądzę- powiedziała Eleanor z udawaną nieśmia
łością. - A ty, Jillian?
- Spróbował raz czegoś bardzo gorącego i pikantnego
- uśmiechnęła się blado.
- I c o ? - spytała Eleanor.
- Od tamtej chwili jest całkiem inny.
- To prawda. - Jack wydawał się rozmarzony.
To zdarzyło się w czwartek w nocy. Jill nie mogła spać.
Jak niemal zawsze ostatnio. Ale tej nocy czuła się jeszcze
gorzej. Za oknem padał śnieg, a ona żyła wspomnieniami
namiętnych, tropikalnych nocy. Miała na sobie nocną ko
szulę, którą kupiła na Tobago. Wybrał ją Jack. Z bladonie-
bieskiego jedwabiu. Przezroczysta, obcisła, seksy.
Uśmiechnęła się, przypominając sobie, co powiedział
Jack w samolocie, kiedy wracali do domu. „Uwielbiam
twoje nocne stroje, a jeszcze bardziej kocham zdejmować
je z ciebie".
Dreszcz podniecenia przebiegł jej ciało, gdy spojrzała
w lustro. Potem popatrzyła na zegarek wmontowany w ra
dio. Kwadrans po jedenastej.
Podeszła na palcach do drzwi i usłyszała, jak Jack mówi
Eleanor dobranoc. Eleanor próbowała go, jak zwykle, na
mówić na wspólne oglądanie nocnego programu TV. Ale
Jack pożegnał się, twierdząc, że jest zmęczony.
Jill oparła się o drzwi i przymknęła powieki wyobraża
jąc sobie, jak Jack się rozbiera i wsuwa pod koc. Położyła
rękę na własnej piersi. Och, Jack, weź mnie, weź...
Otworzyła oczy i zerknęła na rozsuwane drzwi. Ugryzła
się lekko w koniuszek małego palca. Czyżby się w ogóle
odważyła...?
Zbliżyła się ostrożnie do drzwi. Odciągnęła zasłony.
Spojrzała na taras. Starała się ocenić odległość do pokoju
Jacka.
Musiała przyjrzeć się gzymsowi, żeby sprawdzić, jak
jest szeroki. Po omacku sięgnęła po koc i zarzuciła go sobie
na ramiona. Wyszła na taras w pantofelkach, zasuwając za
sobą drzwi, aby nie wyziębić sypialni.
Gzyms był znacznie węższy, niż sądziła. W jaki sposób
Jack miał odwagę po nim chodzić?
Wiatr ze śniegiem otrzeźwił Jill. Pomyślała, że to sza
leństwo. Drżąc z zimna cofnęła się do środka, decydując się
na kolejną, długą noc bez Jacka. Sięgnęła po drewniany
uchwyt rozsuwanych drzwi.
Pociągnęła. I nic. Zamknięte. Szarpnęła mocniej. Drzwi
nie otwierały się. Były zablokowane.
Zastukała w futrynę. Puk, puk, puk.
Eleanor podeszła do odbiornika TV, ściszyła głos. Sły
szała wyraźnie. Puk, puk, puk. Pukanie dochodziło z poko
ju Jill.
Może Jill gimnastykuje się, pomyślała. Podeszła do
drzwi jej sypialni i lekko zastukała. Nikt nie odpowiadał.
- Jillian?
Cisza
Eleanor przyłożyła ucho. Słychać było wyraźnie - puk,
puk, puk.
- Wszystko w porządku, Jillian...?
Nikt nie odpowiadał.
Położyła rękę na klamce. Drzwi do sypialni były za
mknięte. Pobiegła przez salonik do drzwi Jacka.
- J.R.!
- Właśnie idę do łóżka - odezwał się znużonym gło
sem.
- Otwórz, proszę. Dzieje się coś niedobrego.
- Eleanor...
- Nie, ja mówię poważnie. Jakieś dziwne stuki docho
dzą z pokoju Jillian. - Eleanor z niepokojem szeptała
przez drzwi: - Pukałam... ona nie otwiera.
- Prawdopodobnie poszła spać.
Albo udaje, że śpi, pomyślał Jack, aby nie musieć wy
słuchiwać kolejnych zwierzeń.
Ale Eleanor nie ustępowała.
- J.R., musisz sprawdzić, czy wszystko jest z nią w po
rządku.
- Dobrze, już dobrze. Zaczekaj chwUę, tylko się ubiorę.
Kiedy otworzył drzwi, Eleanor natychmiast kurczowo
chwyciła go za rękę.
- Jack, coś stało się Jillian. Ja to wiem.
- Nie przejmuj się. - Jack uwolnił rękę.
Podeszła za nim do drzwi Jill.
- Jill, to ja - zapukał. Nie lubił tego , J.R."
Cisza.
- Widzisz- Eleanor uczepiła się jego koszuli- mówi
łam ci. Słyszałam straszny łomot. - Ucichła na chwilę
przytykając ucho do drzwi. - Już go nie słychać.
- Jill! - Jack zapukał głośniej. - Obudź się, Jill. - Po
ruszył energicznie klamką. - Może wzięła pigułki nasen
ne.
- Może przedawkowała i stukała w podłogę, wzywając
pomocy. Zanim... nie umarła. Zachowywała się dość dziw
nie ostatnio. J.R., musimy otworzyć te drzwi.
Spróbował raz jeszcze, z całą powagą i coraz większym
niepokojem.
- Coś się stało - wykrzykiwała za jego plecami Eleanor
- ja to czuję J.R.! Wezwać pogotowie? Policję?
Jill, ku swemu przerażeniu, uświadomiła sobie, że za
mek zasuwanych drzwi zatrzasnął się na dobre. Nie było
sposobu, aby otworzyć go od zewnątrz. Po kilku minutach
pukania w szybę, w nadziei, że zaalarmuje Eleanor, Jill
dała za wygraną.
Miała, jak jej się wydawało, dwie możliwości: stać na
tarasie i marznąć przez następne dwie godziny, aż Eleanor
zgasi telewizor, albo wdrapać się na gzyms i dotrzeć do
pokoju Jacka. Biorąc pod uwagę fakt, że drzwi do sypialni
były zamknięte i że Eleanor zaśnie przed odbiornikiem
- co zdarzało się jej wiele razy - Jill uznała, że w gruncie
rzeczy nie ma wyboru. Musiała działać w pośpiechu, zanim
zacznie trząść się z zimna do tego stopnia, że spadnie
z gzymsu.
Jack próbował czterokrotnie i niemal nadwerężył sobie
ramię, nim drzwi sypialni Jill w końcu ustąpiły. Wpadł do
pokoju. Eleanor tuż za nim.
- Ach, mój Boże! - Eleanor zaparło dech w piersiach.
- Nie ma jej. Została... porwana.
Jack podbiegł do szklanych, rozsuwanych drzwi, a Elea
nor cofnęła się do saloniku i wystukała numer policji 911.
Padał coraz gęstszy śnieg. Ostatni etap wędrówki po
gzymsie był naprawdę niebezpieczny. Wilgotna, jedwabna
nocna koszula oblepiała ciało Jill. Zgubiła koc, ale była
prawie u celu. Ach, Jack, ogrzej mnie, ogrzej mnie...
Udało się. Przylgnęła do ściany i zapukała w okno.
Po kilku beznadziejnych próbach uświadomiła sobie, że
nie ma go w pokoju. A okno było zamknięte. Co teraz? -
pomyślała z rozpaczą.
- Dziękuję panu, że tak szybko pan się zjawił- powie
działa Eleanor z wyraźną ulgą otwierając frontowe drzwi.
Brzuchaty mężczyzna w średnim wieku strzepnął śnieg
z kurtki i wszedł do środka.
- Byłem o kilka przecznic stąd, kiedy pani zadzwoniła.
Ktoś zniknął, prawda?
- Przypuszczam, że został porwany. Słyszałam przera
żające odgłosy z pokoju Jillian. Chodzi o Jillian Ballard,
kobietę, która wynajmuje to mieszkanie.
- Kim pani jest? - Policjant wyjął pióro i otworzył
notesik.
- Nazywam się Eleanor Windsor.
- Też pani tu mieszka?
- Tylko chwilowo, wprowadziłam się tu na czas malo
wania mojego mieszkania. Pracuję z Jillian w Fundacji Au
gusta. Jillian jest moją szefową. I przyjaciółką.
Policjant spojrzał przez ramię Eleanor na Jacka, który
wychodził właśnie ze swego pokoju zmieszany i zanie
pokojony. Jack sprawdził gzyms, najpierw od strony tarasu
Jillian, a potem przy własnym oknie. Nigdzie jej nie było.
Z lękiem i drżeniem spojrzał nawet w dół, na ulicę. Ruch
odbywał się normalnie. Nie zgromadził się żaden tłum. Nie
mogła wypaść. Więc gdzie się podziała, do diabła?
- Kim pan jest?- spytał policjant.
- To J.R. John Raymond Ballard, brat Jillian - zapisz
czała Eleanor, zanim Jack zdołał cokolwiek powiedzieć.
- Mieszka pan tutaj?
- Tylko chwilowo - znowu wyręczyła go Eleanor.
- Pańskie mieszkanie też jest odnawiane?
- N i e - odparł Jack z roztargnieniem. - Przyjechałem
do miasta. - Poczuł, że ma wyschnięte wargi. - Nie wi
dział pan, czy nikt... żeby ktoś... wypadł...
Policjant zaprzeczył głową.
- Pańska siostra popełniła samobójstwo?
Jack był wstrząśnięty.
- Nie, och nie.
- Wątpię, aby miała ochotę wspinać się po gzymsie
piątego piętra.
- Myślę, sierżancie - przerwała Eleanor - że ktoś
wtargnął do pokoju Jillian...
- Widziała pani kogoś?
- Nie. To znaczy, ktoś musiał dostać się przez taras.
- Słyszałem o facecie dwupiętrowym, panno Windsor,
ale nie sądzi pani, że pięć pięter wzrostu to nieco za dużo?
- Słyszałam hałas, łomot - zaprotestowała.
I w tym momencie wszyscy troje usłyszeli pukanie. Do
drzwi frontowych.
Policjant stał najbliżej. Otworzył.
- Zapomniałam... kluczy - wyjąkała Jill Gdyby nie
uchylone okno w korytarzu, stałaby w dalszym ciągu na
gzymsie.
Policjant obrzucił spojrzeniem od stóp do głów pokrytą
śniegiem, drżącą kobietę w przemoczonej koszuli.
- Przypuszczam, że zapomniała pani również swego
ubrania, panno Ballard.
Przytaknęła. Jack szybko okrył ją kocem z kozetki.
- Co się stało, Jillian? - spytała Eleanor głosem peł
nym niepokoju.
- Nie widzisz, że zmarzła na kość? - warknął Jack.
- Chodź, Jill, musimy zdjąć z ciebie te mokre rzeczy.
Eleanor ruszyła pierwsza.
- Tak, J.R., będzie lepiej, jeśli ja zajmę się twoją siostrą.
- N i e - warknął jeszcze raz biorąc Jill na ręce. Zaniósł
ją do jej pokoju i pchnął drzwi, które zamknęły się za nim
z trzaskiem.
Eleanor popatrzyła na policjanta spłoszona.
- Są ze sobą... bardzo blisko.
- Tak sądzę- przytaknął kwaśno.
- Niepokoję się o twoją siostrę, J.R. - powiedziała
Eleanor następnego ranka osaczając Jacka w kącie kuchni.
- Nie martw się. Czuje się dobrze.
- Ale ja mam na myśli jej zachowanie poprzedniej
nocy. Co ona robiła na tarasie?
- Nie mogła spać. Chciała zaczerpnąć świeżego powie
trza.
- Świeżego? Było bardzo zimno, a w dodatku późno.
- Chciała popatrzeć na gwiazdy... Uwielbia to... od
dziecka.
- Wczoraj nie było gwiazd. Padał śnieg.
- Dzień dobry - przywitała się Jill wchodząc do kuch
ni. - Robi się późno, Eleanor. Będzie lepiej, jeśli
weźmiemy taksówkę.
- Jesteś pewna, że chcesz iść dziś do pracy, Jillian?
- Tak, Eleanor, jestem pewna.
W dziesięć minut później, w taksówce, Eleanor popa
trzyła na nią z powagą.
- Chcę, żebyś wiedziała, Jillian, te możesz na mnie
liczyć.
- Tak, wiem - mruknęła Jill ponuro.
- Malarze zadzwonili do mnie z wiadomością, że dzi
siaj kończą robotę, ale gdybyś chciała, żebym została na
weekend...
Znaczenie słów Eleanor Jill uświadomiła sobie dopiero
po chwili, a kiedy to się stało, poczuła ogromną ulgę.
- Nie, wracaj do domu. Czuję się... dobrze. Bardzo
dobrze. Spędzę miły, spokojny weekend w domu.
- Gdybym była na twoim miejscu, nie wychodziłabym
z łóżka.
- To dobra rada, Eleanor.
Jack zajrzał ostrożnie do gabinetu Jill.
- Chciałaś mnie widzieć?
Spojrzała na niego znacząco i rozkazała:
- Wejdź i zamknij drzwi.
Podeszła do niego i zarzuciła mu ręce na ramiona.
Popatrzył na nią oszołomiony.
- Moja droga panno Ballard, co powiedziałby sam Ho
ward August, gdyby zobaczył dwoje swoich zaufanych
pracowników obejmujących się w taki sposób?
- Chciałby się pan obejmować ze mną przez cały we
ekend, panie Harrington?
- To znaczy...?
- Ona wraca dziś do domu. Jej mieszkanie jest wreszcie
odmalowane.
Jack porwał Jill i zakręcił wkoło, a potem mocno poca
łował w usta. Jill, łamiąc z rozkoszą wszystkie zasady, od
dała mu pocałunek z taką samą pasją. Odskoczyli jednak
od siebie, kiedy rozległ się dzwonek wewnętrznego telefo
nu.
Uśmiechnięta, zarumieniona Jill nachyliła się nad biur
kiem.
- Jillian, pan August prosi cię do swego gabinetu. -
Cynthia cedziła słowa.
- Kiedy? - Jill zastanawiała się, czy sekretarka Augu
sta może rozpoznać jej przyspieszony oddech.
- W tej chwili, chyba że zajmujesz się czymś ważnym.
Jack i Jill wymienili uśmiechy.
- W porządku, to... może chwilę poczekać.
- Dobrze, powiem mu, że już idziesz- rzuciła Cynthia
chłodno.
- Usiądź, Jillian - powitał ją August wylewnie. - Wy
glądasz świetnie, moja droga.
- Dziękuję. - Jill wygładziła brązową, tweedową
spódnicę siadając na skórzanym fotelu naprzeciw wielkie
go, mahoniowego biurka szefa.
August pochylił się w zamyśleniu opierając łokcie na
blacie. Jill spostrzegła wyraz lekkiego zatroskania na jego
zazwyczaj zdumiewająco pogodnym obliczu.
- Czy coś jest nie w porządku? - Poczuła dreszcz nie
pokoju. Od powrotu z Tobago z całą pewnością nie praco
wała tak wydajnie, jak poprzednio. Starała się zapanować
nad nerwami i zdawała sobie sprawę z tego, że udaje się jej
to z trudnością.
August uśmiechnął się dobrotliwie, po czym ściągnął
usta i przyjrzał się jej uważnie.
- Jillian, zamierzam rozpocząć nowy rodzaj działalno
ści.
- Tak? - Jillian była zaintrygowana, bowiem August
mówił zazwyczaj dość precyzyjnie.
- Tak. I chciałbym cię do tego włączyć. W gruncie rze
czy liczę na ciebie, Jillian.
- Dobrze, przecież pan wie, że zawsze może pan na
mnie liczyć.
- Byłem przekonany, że to powiesz, Jillian. Zawsze
wydawało mi się, że mogę na tobie polegać. Że nigdy mnie
nie zawiedziesz.
- Nigdy.- Nawet nie drgnęła jej powieka.
- Chcę, żebyś spędziła weekend u mnie, Jillian. Prze
dyskutujemy ten pomysł. Będą tam pewne... osoby.
Chciałbym, abyś je poznała.
- Ten weekend? - Jill nie mogła ukryć nuty rozczaro
wania w głosie.
- Tak, wynająłem nawet samochód dla ciebie na dzi
siejszy więczór.
- Dzisiejszy więczór? Ale... - Serce w niej zamarło.
- Rozmawiałem już z Eleanor. Powiedziała mi, że we
ekend masz wolny i zamierzasz spędzić go w domu.
- Tak... mniej więcej.
- W porządku. Możesz wypocząć u mnie i to w do
brych warunkach.
- Z tym, że...
- Chodzi o twojego brata, prawda? - spytał August.
- Mojego brata? - Twarz Jill pobladła.
- Tak, tak. Eleanor powiedziała mi, że twój brat zatrzy
mał się u ciebie. Oczywiście weź go ze sobą.
- Wziąć go ze sobą?
- Tak, tak. Nalegam. Chciałbym poznać twoją rodzinę,
Jillian. I jestem przekonany, że twój brat dobrze będzie czuł
się w nowym towarzystwie.
- Tak, ale on jest... nieśmiały.
- Nonsens. Poleciłem już Eleanor, aby do niego zate
lefonowała. Ona zresztą też spędzi z nami weekend.
- Ach, tak.
- Eleanor zna już twojego brata, więc będzie miał brat
nią duszę.
W głośniku telefonu wewnętrznego na biurku Augusta
odezwał się głos Cynthii.
- Pan Harrington czeka.
- Tak, dobrze, proszę go tu przysłać. - August podniósł
się z fotela. - Co masz zrobić jutro, zrób dzisiaj, Jillian.
Cynthia przekaże ci informację na temat samochodu. Cze
kam na ciebie dziś więczór, powiedzmy, około siódmej.
- Siódmej? Tak... siódmej. - Jill starała się za wszelką
cenę wyglądać na osobę zaszczyconą zaproszeniem Ho
warda Wendella Augusta.
Wielki Howard był najwyraźniej zamyślony. Jack roz
począł swoje sprawozdanie raz jeszcze, lecz August mu
przerwał.
- Przepraszam, Jack. Powtórz ten poprzedni frag
ment...
Zanim Jack wydobył z siebie głos, August wstał z fotela
i powstrzymał go gestem ręki.
- Obawiam się, Jack, że nie mogę się skoncentrować.
Przyszedł mi do głowy pewien pomysł.
- Chciałby pan przełożyć spotkanie?
Zamiast przeprosić go, August zaczął przyglądać się
Jackowi ze szczególnym zainteresowaniem.
- Ile ma pan lat, Jack?
- Ja? Ale... trzydzieści cztery.
- Trzydzieści cztery. - August kiwnął głową. - Radzi
pan sobie bardzo dobrze, jak na swój wiek, Jack.
- Hm... tak, sądzę, że tak
- Jest pan solidny, poważny, pilny, oddany pracy. To
cenne cechy.
Jack poczuł nagle, że kołnierzyk jego koszuli jest za
ciasny.
- Tak, tak przypuszczam.
- Nie masz co przypuszczać, powinieneś czuć się dum
ny, mój synu. Jestem bardzo zadowolony, że człowiek tak
inteligentny i na takim poziomie wchodzi w skład mojego
zespołu.
- Dziękuję panu. - Jack skłonił się.
August westchnął, znużony.
- Zastanawiam się czasem, Jack, jak to się dzieje, że
jeden człowiek jest silny i rzetelny, a inny to... hultaj.
- Hultaj? - Krople potu zaczęły spływać Jackowi po
plecach.
August przyglądał mu się uważnie.
- Sądzę, że pewnego dnia zechcesz ożenić się i założyć
rodzinę.
Przez chwilę panowała absolutna cisza. August wes
tchnął ponownie.
- Pragnąłbym tego dla mojego syna, Jack. Dobrej, sta
łej pracy, żony, rodziny. Korzeni, stabilizacji, potomstwa.
- Ma pan syna?
Nikt w fundacji, nie wyłączając Jill, nie wspomniał nig
dy o tym, że August ma dzieci.
August lekko zmarszczył brwi.
- Tak. Syna. Kiplinga.
- Mieszka tu, w Filadelfii?
August spojrzał na Jacka wzrokiem bez wyrazu.
- W Paryżu, od czterech lat.
- W Paryżu?
- Tak. - August zamilkł na dłuższą chwilę, po czym
powiedział: - Kipling łudzi się, że będzie malarzem.
Jack mógł sobie wyobrazić wszystko, ale nie to, że syn
nudnego, nadętego Howarda Wendella Augusta jest artystą.
Zresztą August także nie mógł sobie tego wyobrazić.
- Oczywiście żadnej swojej pracy nie sprzedał. A ja
z kolei nie mam pretensji do tego, aby rozumieć jego...
sztukę. - August użył słowa „sztuka" w taki sposób, jak
gdyby był to termin obsceniczny.
- Abstrakcjonizm?
August zdusił w sobie jakąś osobliwą kompozycję
dźwięków.
- Idiotyzm - to byłoby właściwsze słowo. Kipling nie
traktuje sztuki poważnie. Lubi pozory, zwłaszcza wtedy
kiedy robi to pewne wrażenie na kobietach. Wino, kobiety
i śpiew - oto jak mój syn spędza młodość. Ale młodość
przemija, mój chłopcze. Kipling skończył trzydzieści jeden
lat w ubiegłą środę. Jest to punkt zwrotny. Przekona się, że
nie można tak żyć, bez korzeni, bez odpowiedzialności. -
August uśmiechnął się ze smutkiem. - Bez pieniędzy.
A więc chodziło także po prostu o pieniądze.
- Kipling przyjechał do domu. Już czas, żeby się ustat
kował.
Jack zastanawiał się przez chwilę, czy syn marnotrawny
też jest tego zdania.
- Oczywiście, nie będzie to proces łatwy. Kipling po
trzebuje dobrej, silnej kobiety. Takiej jak jego matka. Moja
Agnes jest dla mnie opoką, bezpiecznym portem w czasie
burzy. Jest mocna, odporna, nieugięta. Z taką kobietą u bo
ku Kipling może tu wejść i przejąć fundację pewnego dnia.
- Tak, myślę... że każdy mężczyzna potrzebuje odpo
wiedniej kobiety - wymamrotał Jack.
August obszedł biurko i poklepał go serdecznie po ple
cach.
- Właśnie tak jest, mój chłopcze. Mam kobietę dla Ki-
plinga.
- Ma pan?
- Mam. Jillian Ballard.
Jack próbował przełknąć ślinę i zakrztusił się. August
klepnął go w plecy.
- Jillian... Ballard? - wybełkotał Jack.
- Mam wrażenie, że jej prawie nie znasz, ale przeko
nasz się, że to kobieta-skała.
- ... skała?
- To ktoś taki, jak Agnes sprzed czterdziestu lat.
- Jillian?
- To właśnie znakomita kobieta, która wzięłaby mego
syna w garść. Zamierzam poznać ich ze sobą podczas naj
bliższego weekendu.
- Jillian i Kipling?
- Tak. Chcę przedstawić go paru osobom. Zamierzam
uruchomić pewne przedsięwzięcie na rzecz fundacji, któ
rym pokieruje. Planuję przydzielić mu do współpracy Jil
lian. Bliskość, mój chłopcze. Tak, ona zdziała cuda. Kiedy
Kipling ustatkuje się, jestem przekonany, że okaże się wła
ściwym partnerem.
- Czy to znaczy - wyraził wątpliwość Jack - że libe
ralizuje pan dotychczasowe zasady obcowania ze sobą pra
cowników?
August popatrzył na niego ze zdziwieniem i oburze
niem.
- W żadnym wypadku, Harrington. Normy przyzwoito
ści, obowiązujące w tej fundacji od ponad stu lat, stanowią
jej solidny fundament.
- Jak zatem pański syn i Jillian... wie pan, sir...
- Mój syn- August ściągnął brwi - nie jest, w ścisłym
znaczeniu tego słowa, pracownikiem. Owszem, mam za
miar go wypróbować. Chcę, aby pokierował pewnym no
wym zamierzeniem i jeśli ujawni zdolności, które, mam
nadzieję, posiada, wtedy trzeba będzie dokonać pewnych
korekt
- Korekt?
August spojrzał na niego z dezaprobatą.
- Jestem pewien, że jeśli między Jillian i Kiplingiem
wszystko ułoży się tak, jak tego pragnę, dziewczyna nie
będzie miała nic przeciwko zrezygnowaniu z kariery na
rzecz szczęśliwego małżeństwa.
- Założymy się? - cicho mruknął Jack, a głośno zapy
tał, czy Jillian słyszała o Kiplingu.
- Nie - zamrugał August - Nie chciałem denerwo
wać jej przed weekendem.
- To znaczy że ona spędzi w pańskim domu... cały
weekend? Z Kiplingiem?
- Czemu tak się denerwujesz, mój chłopcze? Agnes i ja
będziemy im towarzyszyć cały czas. I w końcu jest to po
części spotkanie zawodowe.
- To znaczy, że będą tam także inne osoby?
- Tak.
- Z fundacji?
- Tak.
Jack pokiwał głową starając się wymyślić błyskawicznie
jakiś taktowny sposób, aby znaleźć się w gronie zaproszo
nych gości. Nie zamierzał narażać swojej niczego nie po
dejrzewającej żony na kontakt ze znanym kobieciarzem.
- Wie pan, Jack, właśnie się zastanawiam. Jeśli ma pan
wolny weekend, może zechciałby pan przyjechać do nas
i poznać Kiplinga? Poznanie porządnego, solidnego męż
czyzny, z którym mój syn mógłby zawrzeć bliższą znajo
mość, to rzecz nie do pogardzenia.
Jack poderwał się i uścisnął rękę Augusta.
- Tak, sir. Dokładnie o tym samym sobie pomyślałem,
proszę mi wierzyć. Przyjadę z przyjemnością.
Entuzjazm Jacka speszył nieco Augusta, ale starszy
mężczyzna nie dał tego po sobie poznać i powiedział:
- O siódmej dziś więczór. Jestem ci wdzięczny. Myślę,
że przypadniecie sobie z Kiplingiem do gustu.
- Ja też tak sądzę, sir. Postaram się dołożyć wszelkich
starań, sir...
- W porządku.- August położył mu dłoń na ramieniu.
- Nie musisz być z Kiplingiem cały czas. Chcielibyśmy,
aby Jillian i Kipling... zaprzyjaźnili się, prawda?
Jack uśmiechnął się z przymusem.
- Słusznie, sir. Jillian i Kipling.
August objął go ramieniem i odprowadził do drzwi.
- To będzie wielki weekend, Jack. Jestem pewien, ze
polubisz Kiplinga i że Jillian on się spodoba. Przy wszy
stkich swoich wadach jest to czarujący i bardzo przystojny
mężczyzna. Kobiety twierdzą, że nie można mu się oprzeć.
Co jakiś czas stawia go to w trudnej sytuacji. - Spojrzał na
Jacka. - Ale z pomocą Jillian, mój chłopcze, wszystko się
zmieni.
Rozdział
9
- Nie możemy tam jechać razem - oponowała Jill
układając szary, wełniany sweter w walizce.
- W porządku - odparł Jack. - Wyjaśnij zatem Augu
stowi, dlaczego twój brat nie może uczestniczyć w spotka
niu.
- Nie rozumiesz tego, Jack? Postępuje zgodnie z pole
ceniami. August wyraźnie dał do zrozumienia, że życzy
sobie poznać mojego brata.
- Rozumiem, nie denerwuj się. August chce mieć pew
ność, że twój brat nie jest żadną nędzną kreaturą ani pół
główkiem, zanim wyda cię za swego jedynego syna.
- Jack, jesteś śmieszny. Przecież nie mogę wyjść za
syna Augusta. Byłaby to, bagatela, bigamia.
- I zarazem nie możesz powiedzieć Augustowi, że je
steś już zamężna, bo, bagatela, stracisz pracę. - Jack wyjął
ze schowka walizkę.
- Co robisz?- spytała Jill.
- Pakuję rzeczy.
- Którego z was? - spytała ostrożnie.
- Obydwu. - Rzucił jej kose spojrzenie.
- Jack...
- W ten sposób rozwiążę wszystkie problemy. Kiedy
starszego brata J.R. nie będzie w pracy, wszystkiego dopil
nuje dobry Jack Harrington.
- Dopilnuje mnie, chcesz powiedzieć. Mnie i Kiplinga
Augusta.
- Ale imię - mruknął Jack. - Jak sądzisz, jak wołano
na niego w dzieciństwie: Kippy? Kipper?
- Jesteś zazdrosny o mężczyznę, którego nawet nie wi
działam?
- August mówi, że jego syn to playboy. Kobiety uważa
ją, że nie można mu się oprzeć.
- Naprawdę? - Jill kokieteryjnie przechyliła głowę,
żeby zirytować Jacka.
Podziałało. Jack zaczął wrzucać bieliznę do walizki.
- Chcesz, żebym był zazdrosny. Odpłacę ci tym sa
mym.
- Tym samym? - Uśmiechnęła się niewinnie.
- Nie bądź taka rezolutna.
- To nie bądź szalony - przestrzegła chwytając go za
rękaw. - Posłuchaj, Jack, nawet Superman nie może być
Clarkiem Kentem i samym sobą jednocześnie. Myślę, że
najlepszym wyjściem dla was obydwu będzie prośba o ur
lop. Poinformuję Augusta, że J.R. musiał zostać w domu
z powodu grypy, a ty zatelefonujesz do niego i powiesz, że
dzwoni... Jack Harrington i że musisz wyjechać z miasta
w ważnych sprawach rodzinnych. Tak będzie najrozsąd-
niej.
Jack nadal pakował swoje rzeczy.
- Nigdy ci się to nie uda, Jack. - Za późno zorientowa-
la się, że zabrzmiało to jak wyzwanie. Dostrzegła błysk
w jego oczach.
Tymczasem odezwał się dzwonek u drzwi.
- Eleanor - wyjęczała Jill. - Ona myśli, że pojedzie
my do Augusta razem, wszyscy troje.
- Chcesz powiedzieć': wszyscy czworo.
Jack nigdy nie wspomniał o tym Jill, ale perspektywa
spotkania J.R. i Howarda Wendella Augusta niepokoiła go
bardzo. Nietrudno zmylić zakochaną Eleanor. Z Howar
dem Wendellem nie pójdzie tak łatwo. Co będzie, jeśli
czcigodny szef Fundacji Augusta dostrzeże pewne podo
bieństwa między J.R., energicznym bratem Jill, a nieśmia
łym, powściągliwym naukowcem, Jackiem Harringtonem?
Jack dobrze wiedział, co się stanie. Wybuchnie gigantyczna
awantura, która zmiecie z powierzchni ziemi i jego, i Jill.
Kiedy Eleanor nacisnęła dzwonek do drzwi rezydencji
Augusta, wielkiego, trzypiętrowego budynku pokrytego
dachówką, z potężnymi, białymi filarami i ścianami z pol
nego kamienia, Jack odsunął się nerwowo. Dziadek Ho
warda Augusta, Josiah August, twórca Fundacji Augusta,
kazał wznieść ten dom w połowie dziewiętnastego wieku.
Dom pozbawiony celowo wszelkich znamion bogactwa
był świetnie utrzymany.
Jill wpatrywała się w drzwi wejściowe z ponurym wyra
zem twarzy. Miała wrażenie, że uczestniczy w ceremonii
pogrzebowej. Własnej.
Pojawił się służący - ciemnowłosy, prosty jak trzcina
mężczyzna w czarnych spodniach, białej koszuli i białej
marynarce.
- Proszę wejść. Rodzina zebrała się we frontowym sa
lonie - poinformował uprzejmym, choć stanowczym to
nem.
Jill i Eleanor postawiły swoje bagaże. Jack miał dwie
walizki, jedną z czarnej, drugą z brązowej skóry.
- Ta - podał służącemu brązową - należy do pana
Harringtona, który przybędzie tu nieco później. Zechce ją
pan zanieść do jego pokoju.
Eleanor spojrzała na niego ze zdziwieniem.
- Skąd wziąłeś jego walizkę?
Jack uśmiechnął się zdejmując lotniczą skórzaną kurtkę
na podszewce.
- Facet wstąpił po południu do mieszkania Jill. Wie
dział, że ona wybiera się tutaj i zapytał, czy nie będzie
miała nic przeciwko temu, aby zabrać jego bagaż. Zamie
rza przyjechać pociągiem nieco później. Jill nie było, co
prawda, w domu, ale ja się zgodziłem. - Jack podał kurtkę
służącemu. - Hanington wygląda na fajnego faceta.
- Tak przypuszczam. - Eleanor wzruszyła ramionami.
- Prawie go nie znam.
Jill rzuciła Jackowi ponure spojrzenie, a Jack, starając
się ukryć niepokój, zachichotał nerwowo.
Howard Wendell August wyszedł z salonu do holu i po
witał wylewnie całą trójkę, uśmiechając się uprzejmie do
obydwu pań.
- A pan jest zapewne bratem Jill? - spytał wyciągając
do Jacka dłoń.
Jack przytaknął skinieniem głowy.
Jill wstrzymała oddech, kiedy August odchylił głowę,
aby przyjrzeć się uważnie panu J.R.
- No cóż... - zaczął August marszcząc czoło.
Jack uwolnił swoją rękę z uścisku Augusta. Dłoń była
wilgotna.
Jill zbladła czując, że wpada w panikę.
- Nie widzę w gruncie rzeczy żadnego podobieństwa.
- August ściągnął wargi.
- Ależ jest. W kształcie oczu, w budowie- wtrąciła się
Eleanor ze zdziwieniem.
- Hmmm. - August pokiwał głową. - Chyba masz
rację. - Uśmiechnął się do Jacka. - Bardzo mi miło, ze
zechciał pan przyjechać, J.R. Słyszałem, że zamierza pan
osiedlić się w Filadelfii. Nie jest to najlepsze z miejsc do
zapuszczania korzeni. Dyskutowałem właśnie na ten temat
z moim synem. - August przerwał nagle i spojrzał na Jill.
- Czy mówiłem ci już, że Kipling wrócił z Paryża? - Nie
czekając na odpowiedź dodał: - Proszę, wejdźcie, poznaj
cie państwo moją rodzinę, zapraszam na koktajl. Harring-
ton dzwonił przed chwilą, że coś go zatrzymało do więczo
ra. Zaczniemy kolację zgodnie z planem. Mam nadzieję, że
dołączy do nas w czasie kawy i deseru.
Jill posłała Jackowi słaby uśmiech za plecami Augusta.
Agnes August i jej syn, Kipling, podnieśli się z brązowej,
skórzanej sofy, gdy Howard wszedł wraz z gośćmi do oka
załego pomieszczenia, które wyglądem oraz umeblowa
niem przypominało salę recepcyjną fundacji. Najwidocz
niej i tu obowiązywał gust starego Josiaha Augusta.
Jedynie Kipling August najwyraźniej nie pasował za
równo do wnętrza, jak i do zgromadzonego towarzystwa.
Zupełnie jak kwiat do kożucha. Trudno było uwierzyć, że
ten wysoki, atrakcyjny blondyn o uwodzicielskim spojrze
niu wzrastał w dusznej atmosferze rodzinnej i że jest po
tomkiem Howarda Wendella Augusta oraz jego kostycznej
żony, Agnes, małej, drobnej osóbki o nerwowej, wynędz
niałej twarzy i o fryzurze królowej Elżbiety. A więc to była
kobieta, pomyślał Jack patrząc na Agnes August, którą
Howard porównywał wcześniej do boskiej Jill? Od razu
przestał się denerwować. Mężczyznę, który widzi podo
bieństwo między Agnes August i boską Jill, trudno byłoby
uznać, mimo szczerych chęci, za spostrzegawczego.
Agnes powitała wchodzących uprzejmym uśmiechem,
natomiast Kipling wyszedł im na spotkanie wolnym kro
kiem z niewymuszoną elegancją. Podał rękę, kolejno.Elea-
nor, Jackowi i na końcu Jill, mówiąc cicho za każdym
razem: bonsoir.
Jack o mało nie zadławił się własną śliną, gdy zauważył
z przerażeniem, że obydwie kobiety wyglądają na oczaro
wane Kiplingiem. Odpowiedział na powitanie dość opry
skliwie.
Agnes poprosiła Howarda, aby zaproponował drinki.
W chwilę później zwróciła się do Kiplinga, aby zaprosił
gości do mahoniowego bufetu na przystawki, które czekały
na srebrnej tacy. Okazało się, że Agnes woli porozumiewać
się z gośćmi za pośrednictwem męża lub syna. Mówiła na
przykład: „Kipling, może Jillian woli dla odmiany coś bez
alkoholu?" albo: „Howard, kochanie, powiedz, że kolacja
gotowa" lub też „Kipling, zapytaj gości, jakie mięso podać,
czy ma być mocno wypieczone?"
Najwyraźniej Howard i Kipling byli przyzwyczajeni do
tej maniery, a Eleanor skoncentrowała uwagę przede wszy
stkim na J.R. Natomiast zarówno Jack, jak i Jill czuli się
zakłopotani. Żadne z nich nie wiedziało, jak odpowiadać.
Czy mieli mówić: „Howard, niech pan zechce powiedzieć
pani Agnes, że mięso jest wspaniałe", czy raczej należało
zwracać się do Agnes, ignorując fakt, że nie zareaguje
bezpośrednio?
Ale było to najmniejsze zmartwienie. Znacznie bardziej
niepokoiło ich zapowiedziane przybycie Jacka Harringto-
na. Jack miał pewien pomysł. Zrealizowanie go wymagało
precyzji i sprzyjających okoliczności. Na razie nie można
było tego zrobić.
Najbardziej zirytował Jacka fakt, że Kipling zaczął oka
zywać wyraźne zainteresowanie Jill. Czy był, jak Jack,
prawdziwie oczarowany młodą kobietą, czy pragnął raczej
odzyskać łaski rodziny i dostęp do konta? Na razie nie
można było tego rozstrzygnąć. W każdym razie zaloty Ki-
plinga były dla Jacka nie do zniesienia. O dziwo, Jill nie
okazywała najmniejszej oznaki zniecierpliwienia. Howard
i Agnes byli zadowoleni rozwojem sytuacji. Również Elea-
nor było to na rękę. Doszła do wniosku, że zdoła skoncen
trować na sobie uwagę J.R. W każdym razie czyniła wysił
ki w tym kierunku. Martwiło ją, że J.R. tak bardzo niepokoi
się o siostrę. Uważała, że dla obydwojga byłoby dobrze,
gdyby Jill znalazła sobie adoratora. I wyglądało na to, że
właśnie to się stało. Eleanor poczuła ukłucie zazdrości. Nie
dlatego, żeby uważała syna Augusta za bardziej atrakcyjne
go od J.R., ale nie ulegało wątpliwości, że pewnego dnia
Kipling przejmie po ojcu interesy. Odpowiednia pozycja
towarzyska nie była dla Eleanor bez znaczenia.
August rozplanował miejsca przy stole w taki sposób,
aby przy kolacji Kipling i Jill siedzieli obok siebie. Jack
i Eleanor mieli usiąść po drugiej stronie, natomiast on sam
i jego żona u szczytu stołu. Zanim podano potrawy, August
poinformował, że Kipling podejmie pracę w fundacji. Za
jmie się nowym działem, który będzie przyznawał stypen
dia dla autorów wartościowych projektów artystycznych.
- Projekty te, rzecz jasna - dodał August z całą mocą
- będą musiały cechować się pewnymi walorami społecz
nymi.
- Przypuszczam - wtrącił Kipling z uśmieszkiem - że
autorzy graffiti nie mają po co składać wniosków.
August rzucił Jill nerwowe spojrzenie.
- Liczę na to, że twoje informacje i opinie pomogą
Kiplingowi. - Popatrzył na zegarek. - Chciałbym, aby
Kipling poznał także Jacka Harringtona. Wystartował
w fundacji wspaniale. Będzie świetnym przykładem dla
Kiplinga.
- Nie mogę się doczekać poznania pana Harringtona.
- Uśmiechnął się Kipling pod nosem.
- Nigdy nic nie wiadomo. Może akurat przypadniecie
sobie do gustu. - Na twarzy Jacka pojawił się grymas.
Jill wyglądała przez moment na poirytowaną, ale szybko
się opanowała.
- A więc- zwróciła się do Kiplinga poprawiając się na
krześle - musisz być podekscytowany tym wszystkim.
- To wszystko może okazać się bardziej ekscytujące,
niż oczekiwałem. - Posłał jej uwodzicielskie spojrzenie.
Podczas kolacji Kipling ze swadą opowiadał obecnym
o pobycie w Paryżu w środowisku cyganerii artystycznej,
o wyczynach na uniwersytecie w Yale i o wybrykach
w szkole. Wspomnienia adresowane były do wszystkich,
ale miały bawić i zadziwiać przede wszystkim Jill.
Podczas nie kończących się popisów Kiplinga Jill oka
zywała mu zainteresowanie, aby poirytować Jacka, ale
w gruncie rzeczy maskowała nudę. Zazdrość męża spra
wiała jej odrobinę satysfakcji.
- Pamiętasz, tato, jak mnie zawiesili w Exter?
August rzucił synowi groźne spojrzenie i zwrócił się do
Jill:
- Kipling był niewątpliwie niesfornym chłopcem, ale to
oczywiście dowodzi jego niezależności i odwagi.
Agnes odchrząknęła dyskretnie i zwróciła się do męża:
- Nie zapomnij powiedzieć Jill, kochanie, że Kipling
cierpiał na zaburzenia tarczycy, co z pewnością wywarło
wpływ na jego zachowanie w dzieciństwie.
Howard popatrzył na żonę złym wzrokiem.
- Chłopiec jest i był zawsze zdrowy jak byk, Agnes.
Lekarz, do którego z nim poszłaś, to znachor.
- Zatem dlaczego - Agnes parsknęła nerwowym śmie
chem - poleciła go nam twoja rodzona siostra, kochanie?
August zarechotał z aprobatą, jak gdyby Agnes dostar
czyła mu argumentu dowodzącego jego racji.
Kipling nachylił się ku Jill.
- Moja biedna matka zawsze bardzo się mną przejmo
wała, Jill. Mogę mówić do ciebie
)t
Jill"? - zapytał uwodzi
cielsko. - Czy może wolisz„Jilly"?
- Ona woli„Jillian" - wtrącił się Jack.
Eleanor uścisnęła lekko jego ramię.
- Ale przecież, J.R., sam mówisz do niej, Jiłl".
- To co innego - zarumienił się Jack. - Jesteśmy...
rodziną.
- Biedny J.R. - Eleanor uśmiechnęła się do Kiplinga.
- On zawsze tak martwi się o swoją siostrę, jak twoja
matka o ciebie, Kip.
- Ja nie martwię się o Jiłl... Jillian - zaprotestował
Jack. - Po prostu znam jej upodobania.
- A więc- uśmiechnął się rozbrajająco K i p - powiedz
mi, J.R., jakie są upodobania Jilly.
Jack poczuł, że tężeją mu mięśnie twarzy. To drań! Ja
mu d a m - Jilly!
- Może sam zapytasz o to Jillian? - Był tak wściekły,
że zapomniał o nosowym, zachodnim akcencie.
Na szczęście nikt tego nie zauważył.
Kipling przechylił głowę w łobuzerski sposób i niebie
skimi oczyma wpatrywał się w Jiłl.
- Brat niepokoi się o ciebie, prawda?
- Nie wiesz, jacy są starsi bracia? - uśmiechnęła się
Jill.
- Jako jedynak nie wiem.- Kipling August brał rzeczy
dosłownie. Jak na artystę, wyobraźni miał niewiele.
- Mogę ci zdradzić, Kipling, że Jillian lubi uczciwość,
szczerość i prawość - odezwał się Howard August z peł
nym przygany spojrzeniem, które mówiło: Jeśli chcesz tej
kobiety równie mocno jak powrotu do naszych łask, musisz
wziąć się do roboty.
Jack patrzył w milczeniu, jak Kipling nerwowo kładzie
rękę na dłoni Jill.
- Wspaniale, Jilly. A czego nie lubisz?
- Lodów czekoladowych.
Wszyscy parsknęli śmiechem. Z wyjątkiem Jacka.
- Czy możemy zaprosić naszych gości do salonu na
kawę, kochanie? - spytała Agnes.
- Miałem nadzieję - Howard rzucił okiem na zegarek
- że Harrington zdąży przed końcem kolacji.
- Może coś go zatrzymało - powiedziała Jill, posyłając
ukradkowe spojrzenie Jackowi.
- Mam nadzieję, że nie-odparł August cierpko.- Har
rington wie, jak bardzo zależało mi na tym, aby poznał
Kiplinga. Ponadto jeśli ktoś się umawia...
- Proszę nie niepokoić się o Harringtona. - Jack błys
nął okiem Supermana w stronę Jill. - Zapewnił nas zosta
wiając swoją walizkę, że przyjedzie tu, choćby się paliło
i waliło.
August wstał od stołu. Za nim pozostali uczestnicy ko
lacji.
- Może panie zechcą łaskawie przejść do salonu. Pa
nów zapraszam do gabinetu na cygaro. Jedno cygaro dzien
nie, to wszystko, na co Agnes mi pozwala. Lubię je palić po
kolacji. Kipling? J.R.?
Kipling uśmiechnął się protekcjonalnie.
- Rzuciłem papierosy, ale nie mam nic przeciwko temu,
żeby zapalić jedno z twoich importowanych cygar, tato.
- A ja - powiedział z zakłopotaniem J.R. - obawiam
się, że jestem cholernie uczulony na dym. I szczerze mó
wiąc, jestem też trochę zaziębiony i jeśli nie macie nic
przeciwko temu, poszedłbym do łóżka.
- Och, J.R., przecież jest dopiero wpół do dziesiątej
- zaprotestowała Eleanor.
- Wyglądasz rzeczywiście trochę mizernie - orzekła
Jill dotykając jego policzka. Chociaż nie akceptowała tej
niedorzecznej, podwójnej gry, nie mogła pozostawić Jacka
bez pomocy.
Jack uścisnął jej dłoń, uśmiechając się nie całkiem po
bratersku. Na szczęście nikt poza Jill nie przyglądał się jego
twarzy.
- Ma gorączkę?- zapytała Eleanor z niepokojem.
- Tak. Tak sądzę. Niewysoką, ale sen dobrze mu zrobi
- odparła Jill zdecydowanym tonem.
- Ależ oczywiście, Howard, powinniśmy pozwolić
chłopcu pójść do łóżka - włączyła się Agnes.
- Tale, tak, naturalnie - powiedział Howard.
- Zaprowadzę cię do twego pokoju, dobrze? - zapro
ponował Kipling.
- Dziękuję. - Jack objął braterskim gestem Jill. - Nie
siedź zbyt długo, siostrzyczko, sama pociągasz nosem.
- Nic dziwnego.- Eleanor odezwała się uniżonym gło
sem. - Musiałaś się trochę przeziębić na gzymsie podczas
śnieżycy wczorajszej nocy, Jillian.
Jill zmroziła ją wzrokiem.
- Interesujące - uśmiechnął się Kipling.
- O czym rozmawiacie, Jillian? - z groźną miną zapy
tał Howard Wendell August.
- E, to nic takiego - mruknęła Jillian rumieniąc się.
Lady Godiva na wietrze czułaby się mniej obnażona.
- Eleanor lubi dramatyzować - zareagował ostro Jack.
- Ale...- zaczęła Eleanor.
- Jeśli Jilly nie podejmuje tego tematu, zostawmy to
- powiedział gładko Kipling.
Jill uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością. Jack za
ciął usta. Uznał, że zasługuje na co najmniej taki sam
uśmiech.
- Więc cóż, J.R. - zaofiarował się Kipling - pokażę
panu drogę do pańskiego pokoju.
Jack podziękował Agnes za wspaniałą kolację i wyszedł
z synem Augusta.
- Podoba mi się pańska siostra, J.R. - zaczął Kipling,
kiedy szli szerokimi, krętymi schodami na drugie piętro.
- Zauważyłem - mruknął Jack.
- I co śmieszniejsze, byłem z góry bardzo źle do niej
nastawiony.
- Czyżby?
- Tak, ojciec opowiadał mi o niej praktycznie od chwili
powitania na lotnisku. Jaka jest wspaniała, zdolna, odpo
wiedzialna, jak bardzo można na niej polegać. Spodziewa
łem się, że to jakaś nieciekawa stara panna bez odrobiny
gustu.
Jack oblizał wysuszone wargi.
- No cóż, podoba mi się siostra, lubię ją... ale to nie jest
typ femme fatale - odezwał się.
- Po kilku drobnych korektach mogłaby być - zaopo
nował Kipling i uśmiechnął się szeroko do Jacka. - Jest
pan jej bratem, J.R. Zapewne nie dostrzega pan tego, co ja
widzę. Ale powiem panu coś, czego ani pan, ani ludzie tacy
jak mój ojciec nie spostrzegają. W oczach Jilly płonie
ogień. Gdyby tylko odrzuciła dotychczasową pozę, czło
wieku, iskry fruwałyby nad całym miastem.
Jacka ogarnęła wściekłość.
- Jill nie pragnie płonąć. - Chyba że z miłości do
mnie, dodał w myśli.
- Ja wiem, że bratu nie powinienem mówić pewnych
rzeczy, ale nie zna pan, jak sądzę, prawdziwej Jilly. - Ki
pling otworzył drzwi do pokoju Jacka.
Jack był bardzo wzburzony, ale pohamował się. Miał na
razie coś ważniejszego do zrobienia.
- Widzę, że lokaj pomylił walizki, moją i Harringtona
- rzekł zwykłym głosem pokazując czarną torbę.
- Nic nie szkodzi, pokój Harringtona jest tuż obok,
przeniosę ją.
- Nie, proszę się nie fatygować. Ja sam się tym zajmę.
Niech pan wraca do ojca na cygaro.
Kipling uśmiechnął się. Jack wiedział, że to nie cygaro
ciągnie go na dół. Miał teraz szansę na zawarcie bliższej
znajomości z Jilly. Nie będzie już czuł na karku oddechu
starszego brata.
Jack odpowiedział uśmiechem.
- W porządku, zatem dobrej nocy. Mam nadzieję, że
pańska rodzina nie będzie miała nic przeciwko temu, jeśli
sobie pośpię dłużej. Nie jadam śniadań.
Uśmiech Kiplinga stał się jeszcze szerszy. Cały ranek we
dwójkę z Jilly...
- Niech pan śpi tak długo, jak długo ma pan ochotę,
J.R...
Jack przyjrzał się sobie w lustrze. Włosy zaczesane do
góry, bez przedziałka, na nosie sowie okulary, ciemnonie
bieski, nieciekawy garnitur, mocno wykrochmalona, biała
koszula, czerwony krawat. Włożył na siebie szary, wełnia
ny płaszcz, zawiązał szaro-czarny szalik.
Musiał teraz wydostać się z domu nie zwracając niczyjej
uwagi. Wiedział, że August i syn są w gabinecie. Drzwi
były najprawdopodobniej zamknięte, żeby dym z cygar nie
rozchodził się po całym domu. Kobiety wróciły do fronto
wego salonu. Jill miała dopilnować, żeby się stamtąd nie
ruszały. Pozostał kucharz, który mógł zmywać naczynia
i robić kawę w kuchni. I lokaj. Z nim był największy kło
pot, ponieważ mógł znajdować się wszędzie.
Jack popatrzył przez okno. Było umieszczone dość wy
soko. Żadnych krat, żadnych rynien.
Uchylił drzwi. W zasięgu wzroku nie było nikogo. Na
leżało zejść szybko i cicho po schodach, przejść przez
główny hol i znaleźć się za drzwiami. W taki sposób, aby
nikt tego nie zauważył.
Wziął głęboki oddech i ruszył patrząc ponad balustradą,
aby mieć pewność, że nikt nie wygląda na korytarz. Jak na
razie wszystko szło dobrze.
Przyspieszył i znalazł się na dole. Należało teraz poko
nać odcinek drogi do drzwi wyjściowych.
Trzymał już rękę na klamce, gdy wtem usłyszał za sobą
kroki. Nie było żadnej kryjówki. Odwrócił się i zobaczył
lokaja przechodzącego z salonu do pokoju stołowego.
Gdybym rzeczywiście był Supermanem, pomyślał Jack
rozpaczliwie. Widok obcego mężczyzny u drzwi wywołał
zdumienie lokaja.
- A... halo - wyjąkał Jack. Miał zamiar powiedzieć
coś na temat nie zamkniętych drzwi. Ale przecież nikt w tej
okolicy nie trzymał drzwi otwartych.
Na twarzy lokaja pojawiła się groźna mina.
- Jakim sposobem...
Nagle z salonu wybiegła Jil1-
- Wszystko w porządku. Państwo Augustowie oczeku
ją pana Harringtona. To ja go wpuściłam. Zauważyłam go,
gdy wychodziłam z garderoby. Właśnie miałam wszystkich
zawiadomić, że przyjechał.
Podbiegła do Jacka.
- Myśleliśmy wszyscy... że już nie przyjedziesz, Jack.
Obawiam się, że jest już po kolacji... Zdejmij płaszcz.
Właśnie siadamy do deseru i kawy.
Odwróciła się do lokaja:
- Proszę powiadomić pana Augusta i Kiplinga, że przy
jechał Jack Harrington. Mam wrażenie, że są w gabinecie.
Chodźmy, Jack, zaprowadzę cię do salonu i przedstawię
pani August.
Lokaj wzruszył lekko ramionami, skinął głową i udał się
do gabinetu, aby spełnić życzenie Jill.
Kiedy zniknął, popatrzyła na Jacka z przygnębieniem.
- Na twoim miejscu wypiłabym kawę, zjadłabym de
ser, pożegnałabym się ze wszystkimi i wyszła. Ale jesteś
tak sprytny, że z pewnością dasz sobie świetnie radę.
- To prawda, Jillian - powiedział Jack z udawanym
wyrzutem. - Umowa jest umową, jak powiada nasz sza
nowny gospodarz. Na dobre i na złe.
Rozdział
10
- Jak to możliwe, że wpakowałam się w taką niedorze
czną sytuację? - zastanawiała się Jill. W ciągu minionych
godzin jej przerażenie rosło z minuty na minutę.
Niby brat przemieniał się w kolegę, aby za chwilę zno
wu wejść w skórę brata. A tak naprawdę był przecież jej
ślubnym małżonkiem! Ogarniał ją strach na myśl, że
w pewnym momencie Jackowi powinie się noga i że ktoś
z obecnych zacznie coś podejrzewać. Jack nie mógł prze
cież pojawiać się w tym samym miejscu i czasie, co J.R.
Ballard.
Nerwy Jill były napięte do ostatnich granic. Na domiar
złego Kipling August ostentacyjnie ją adorował. W nor
malnych warunkach nie miałaby żadnych trudności
z utemperowaniem zalotów Kiplinga, ale obecność Jacka
pod jedną z dwu postaci wprawiała ją w stan takiego zde
nerwowania, że Jill z trudem robiła dobrą minę do złej gry.
Kiedy w sobotę późnym popołudniem przebierała się do
kolacji, rozległo się pukanie do drzwi.
- Kto tam? - zapytała ostrożnie spodziewając się albo
J.R., albo Jacka. Tymczasem dobiegł ją zza drzwi głos
Kiplinga:
- Mogę chwileczkę porozmawiać z tobą, Jilly?
„Jilly". Co najmniej dziesięć razy prosiła go, aby się tak
do niej nie zwracał.
- Ubieram się. Zobaczymy się na dole.
- Proszę, Jilly. Wrzuć coś na siebie, to nie potrwa długo.
- No... dobrze, chwileczkę... - Włożyła flanelowy
szlafrok na nagie ciało, mocno zawiązała pasek i otworzyła
drzwi.
Kipling stał w progu uśmiechając się szeroko. Blond
kosmyk wisiał mu nad czołem.
Wszedł szybko do środka, zrobił krok w jej stronę i wy
ciągnął rękę do włosów Jill. Nie zdążyła ich związać.
- Powinnaś zawsze nosić fryzurę taką, jak teraz. Jest
cudowna- wymamrotał.
Jill odgarnęła luźne pasma w tył głowy.
- Nigdy się tak nie czeszę... nie znoszę bałaganu... nie
lubię wyglądać nieporządnie - mówiła tonem pedantki.
Kipling zamknął za sobą drzwi.
- Zauważyłaś, że ani przez chwilę nie udawało mi się
być sam na sam z tobą, Jilly?
- Naprawdę? - Na jej twarzy pojawił się bezbarwny
uśmiech.
Spróbował raz jeszcze kładąc obydwie ręce na ramio
nach Jill. Zmierzył ją pociągłym spojrzeniem.
- Tak. Jeśli nie siedzi nam na karku twój brat, to ten
ponury naukowięc, Hanington, zanudza nas bez końca
swoją pracą w fundacji. Nie mogę uwierzyć, że ojciec rze
czywiście życzy sobie, abym korzystał ze wskazówek tego
męczącego bałwana.
Chociaż Jill była zła na Jacka za całe to zamieszanie, to
mimo wszystko nie zamierzała pozwalać, aby ktokolwiek
krytykował jej męża.
- To nie jest bałwan - powiedziała ostro.
- Przecież nie lubisz tego typa.
- Nie. - Jill przełknęła głośno ślinę. - Ale on... ma
dobre intencje. Bardzo dobre. - Zamknęła oczy. Wiedzia
ła, kto jest największym bałwanem w całej tej farsie. Ona
sama.
Kip, zdaje się, był innego zdania. Uśmiechnął się do niej
ciepło, pojednawczo.
- Dobrze, już dobrze, przepraszam, że tak się o nim
wyraziłem. Jeśli go lubisz, Jilly, dam mu szansę. Postaram
się poznać go lepiej.
- Nie, to znaczy... macie obydwaj... bardzo mało
wspólnego.
- To nieprawda, mamy coś wspólnego. Ciebie.
- Mnie? Co to ma znaczyć?
- Sądzę, że ten biedak, Harrington, podkochuje się tro
szkę w tobie, Jilly. Nie mów mi, że tego nie zauważyłaś.
- Nie, nie. To niemożliwe. Ja... prawie go nie znam. To
znaczy pracujemy razem, ale to wszystko. Między nami nic
nie ma, między Jackiem i mną czy między...
- Nie przejmuj się, nie mówiłem, że łączy cię coś z Har-
ringtonem. Nie jest przecież w twoim typie.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - Zajęła pozycję
obronną, lecz zaraz się zmitygowała.
- Potrzebny ci mężczyzna... bardziej energiczny...
bardziej uduchowiony. - Uśmiechnął się głupawo.- Fizy
cznie bardziej witalny.
Jill cofnęła się nerwowo.
- Kipling, nie powinieneś mówić do mnie w ten sposób.
- Dlaczego, Jilly?
Ponieważ jestem mężatką. Dlatego, idioto, dodała
w myśli.
- Prawie się nie znamy, Kipling- powiedziała szorstko
biorąc spinkę z toaletki. Wpięła ją we włosy, włożyła oku
lary i starała się wyglądać tak jak typowa stara panna.
Surowa i nieprzystępna. - Muszę ci coś wyznać.
Na jego twarzy pojawił się wyraz zaciekawienia i pod
niecenia.
- Tak, Jilly, możesz mi zaufać.
Złożyła przed sobą ręce i postanowiła zabawić się jego
kosztem.
- Wiem, dlaczego to robisz, Kipling.
- Co robię?
Czy był aż tak tępy, czy po prostu chciał wprawić ją
w zakłopotanie?
- Mam wrażenie, że chcesz, abym pomyślała... - nie
tak łatwo było to powiedzieć, ale praktycznie wszystko
było trudne od dnia ślubu - ... że czujesz do mnie coś
więcej, niż jest w istocie.
Kipling zrobił zdziwioną minę.
- Chcesz powiedzieć, że...
- Tak.
- Ale ja czuję, Jilly.
- Nie. Nie czujesz.
- Owszem, czuję - podkreślił.
- Nie, twój ojciec...
Kipling wyglądał na zaszokowanego.
- Mój ojciec też się w tobie podkochuje?
- Wielkie nieba, nie. Nie, proszę. Staram się ci powie
dzieć, że wiem, iż twój ojciec chciałby, abyśmy... ty i ja...
obydwoje... zaczęli się ze sobą spotykać.
Uśmiechnął się pokazując lśniące, białe zęby.
- Możesz wierzyć lub nie, ale po raz pierwszy w życiu
jesteśmy z ojcem tego samego zdania.
- Naprawdę...
- Tak, to prawda - przerwał jej. - Mówiłem twemu
bratu, że jestem przekonany, iż mój ojciec zamierza dać
mnie jakiejś strasznej i beznadziejnej starej pannie w śred
nim wieku. Nie mogłem wprost uwierzyć memu szczęściu,
kiedy zobaczyłem ciebie.
- Powiedziałeś to wszystko...J.R.? - zapytała Jill ner
wowo. Nic dziwnego, że zachowywał się jak ogar.
- Och, tak - uśmiechnął się Kipling fałszywie. - Nie
sądzę, aby był zadowolony.
- Chyba nie był - zgodziła się cicho Jill.
- Wiem, że twój brat odnosi się do mnie podejrzliwie.
Mogę zrozumieć, jak się czuje. Gdybyś była moją siostrą,
też starałbym się uchronić cię przed jakimś nicponiem. Ale
ja naprawdę chcę się ustatkować i zająć biznesem. Jeśli
tylko J.R. przekona się, że jestem człowiekiem poważnym
i odpowiedzialnym, mam pewność, że zdobędę jego sym
patię.
- Nie liczyłabym na to.
- Ale najpierw muszę zdobyć twoją sympatię, Jilly.
- Kipling uśmiechnął się prowokująco i ruszył raz jeszcze
przez pokój w jej stronę.
- Sądzę, że będzie lepiej, jeśli teraz zostawisz mnie
samą - zareagowała ostro cofając się. - Ja naprawdę mu
szę ubrać się do kolacji. Twoja matka zapowiedziała, że
chciałaby nas wszystkich widzieć na koktajlu o siódmej.
- Jilly...
- Proszę, naprawdę musisz wyjść.
- Ale zdradź mi - nie dawał za wygraną - czy mam
szansę?
Jill dobrze wiedziała, że stanowcze „nie" nie przypadnie
do gustu Augustowi seniorowi, więc uśmiechnęła się
uprzejmie i powiedziała:
- Obawiam się, Kip... ja podchodzę do takich kwestii
bardzo powoli i ostrożnie. Nigdy nie działam... impulsyw
nie. Zwłaszcza w sprawach osobistych.
- Rozumiem. - Kip chwycił jej dłoń. - Świetnie.
Świetnie. Nie będę cię popędzać.
- I... mam... brata... z którym muszę się liczyć.
- Nie przejmuj się bratem - rzucił pewnym siebie gło
sem. - Zostaw wszystko mnie. - Nagle dłoń Kiplinga
znalazła się na jej karku. - Jilly, mogę cię pocałować? Raz?
- Nie. - Było to energiczne, nie budzące wątpliwości,
męskie „nie" rozzłoszczonego J.R., który nagle otworzył
drzwi.
- J... J.R... - Zdumiona Jill próbowała złapać oddech.
- Uspokój się, starszy bracie - warknął Kipling.
- To ty się uspokój, Kipper. A może będzie lepiej, jak
weźmiesz zimny prysznic - zaproponował Jack z pogróż
ką w głosie.
- Na miłość boską, J.R. - Jill z trudem panowała nad
sobą. - Przestań zachowywać się jak jakiś wściekły...
- Starszy bracie? - wszedł jej w słowo Jack. - Dobrze,
że nie ma tu mamy i taty. Nie wiem, co by było, gdyby
zobaczyli cię w sypialni z mężczyzną, którego prawie nie
znasz. Sprawiłaś mi zawód.
Jill myślała, że skręci mu kark, od razu, na miejscu. Ale
Kipling, starając się zdobyć sympatię J.R., zaczął bełkotać,
że to jego wina i że chciał jedynie zapewnić Jill o tym, jaką
jest wspaniałą kobietą. Przysięgał, że nie stało się nic nie
właściwego.
Jack ściskał dłońmi skronie.
- Cała ta sprawa przyprawiła mnie o jedną z tych stra
szliwych migren. Muszę się położyć. - W jego głosie po
brzmiewała tragiczna nuta. - Jill przeproś w moim imieniu
państwa Augustów. Ty wiesz, jakie są te bóle głowy. To
potrwa kilka godzin.
Cała ta maskarada ciągnęła się już zbyt długo.
- J.R...- Jill zwróciła się do Jacka:- Myślę, że będzie
najlepiej, jeśli spakujesz rzeczy i wrócisz do domu jeszcze
dzisiejszej nocy.
- Nie bądź tak niemiła dla brata, Jilly - wtrącił się Kip.
- Nie widzisz, że naprawdę cierpi?
Cierpi? To ja wpadłam w pułapkę, uzupełniła Jill w my
śli.
- Kipling, możesz nas zostawić samych? Chcę poroz
mawiać chwilę z bratem.
- Nie teraz, Jill. - Jack skrzywił się z bólu. - To złośli
wa migrena. Zejdę na dół później i wtedy porozmawiamy.
- Przyniosę ci coś na ten ból głowy, J.R. - Kipling
klepnął go przyjaźnie po ramieniu. - Aspirynę? A może
coś mocniejszego?
- Dzięki, aspiryna... mogłaby pomóc.
Jill patrzyła z niemą wściekłością, jak wychodzili oby
dwaj z jej pokoju. To ona powinna mieć migrenę. Cóż
byłoby w tym dziwnego?
- Dokąd idziesz, Eleanor? - zapytała Jill asystentkę,
która po kolacji zabierała się do wyjścia.
- Na górę, zobaczyć, jak się czuje J.R. Może chciałby,
żebym mu przyniosła coś do zjedzenia?
- Och, nie. - Jill zerwała się z krzesła. - On... nigdy
nie je, kiedy ma migrenę. Dostałby... mdłości.
- Ja dobrze wiem, jak on się czuje - mruknął Jack.
Jill posłała mu ponure spojrzenie.
- Pan też miewa migreny? - spytał Howard.
- Niezbyt często- odparł Jack.- Najlepiej je przespać
- uśmiechnął się nieśmiało do Eleanor - i J.R. najpra
wdopodobniej to właśnie robi. Nie sądzę, aby budzenie go
było najmądrzejszym pomysłem.
- Oczywiście, że nie - zgodził się chętnie Kipling. -
Dajmy mu pospać.
Jack nie mógł powstrzymać słabego uśmiechu. Biedny
Kipling wyobrażał sobie, że jeśli J.R. leży opatulony w łóż
ku, to można będzie zaryzykować drugie „podejście" do
jego siostry. Najpierw jednak musi się pozbyć tego nudne
go Jacka Harringtona.
Howard August wstał od stołu.
- Zapalimy, panowie?
- Nie dzisiaj, tato. Myślałem o tym, żeby zaprosić Jill
- wziął ją za rękę - na drinka i tańce do klubu.
- Wspaniale. - Jack poderwał się i wziął za rękę Elea-
nor. - Chodźmy razem.
- Nie, dziękuję - wtrąciła Eleanor. - Zostanę w domu
na wypadek, gdyby obudził się J.R. Być może będzie cze
goś potrzebował...
- Panie Howardzie, pani Agnes - zwrócił się do nich
Jack z desperacją w głosie. - A może państwo także się
wybiorą?
Agnes wyglądała na osobę, która może by i uległa, ale
Howard uciął krótko:
- Nie, nie. Zostawmy drinki i tańce młodym.
- Dobrze więc. - Jack zatarł ręce. - Pójdziemy we
trójkę. - Uśmiechnął się do Kiplinga i Jill.
- Przykro mi, stary, ale mój porsche jest dwuosobowy.
- Możemy wziąć samochód Jillian.
- Nie masz niczego do omówienia z panem Harringto-
nem, tato? - Mrugnął do ojca Kip.
- A propos- August senior był bardzo zadowolony, że
Jill wzbudziła takie zainteresowanie syna i chemie objął
Jacka ramieniem. - Znasz stare powiedzonko: Dwoje to
towarzystwo, troje to tłum?
Jill uśmiechnęła się do Jacka złośliwie. Ostatnia rzecz,
na jaką miała ochotę, to więczór z Kiplingiem Augustem,
ale uważała, że Jack powinien wypić piwo, którego sam
sobie nawarzył, urządzając jej upokarzającą scenę w sy
pialni. Wzięła pod rękę Kiplinga:
- Powiedz mojemu bratu, Jack, jeśli go zobaczysz dziś
więczór, aby nie czekał na nas, kiedy się obudzi.
- Jest pan rozkojarzony, Jack. - Howard August spo
jrzał na niego srogim wzrokiem.
- Przepraszam, sir. Trochę boli mnie głowa. Być może
zaraziłem się grypą od J.R. - Jack próbował bezskutecznie
powstrzymywać ziewanie.
August udał, że tego nie zauważył i pochylił się w fote
lu.
- Powiedz mi, jak mężczyzna mężczyźnie, czy sądzisz,
że te iskry między Kiplingiem i Jillian wywołają płomień?
- Iskry? - Jack celowo spojrzał na Augusta bezmyśl
nie.
- Nie powiesz chyba, że nie zauważyłeś?
- Przykro mi, sir.
- Owszem, owszem. Podobają się sobie nawzajem.
- Nie za wcześnie na takie wnioski? Przecież oni pra
wie się nie znają.
- Mój syn nigdy nie traci czasu, gdy idzie o sprawy
sercowe, drogi chłopcze. A co się tyczy Jillian, nigdy nie
widziałem jej tak podekscytowanej i roztargnionej. Jeśli to
nie skutek wzajemnego zainteresowania, to czym to wytłu
maczysz?
- Niestrawnością- mruknął Jack.
- Nonsens. - August zachichotał. - Myślę, że to coś
najlepszego, co mogło im się przydarzyć. I mam zamiar
zrobić, co się da, aby podsycić ogień, jeśli pan pojmuje mój
cel, Harrington.
- To znaczy, sir - Jack wstał trzymając się za brzuch -
chciałem powiedzieć, że to ja mam atak niestrawności.
- Ruszył w kierunku drzwi. - Obawiam się... że rzeczy-
wiście będę musiał... pana przeprosić. - Chwycił za klam
kę. - Czy możemy przełożyć naszą dyskusję na jutrzejszy
ranek?
- Tak przypuszczam. - August przyglądał mu się
z zainteresowaniem. - Z pewnością męczy to pana od
chwili przyjazdu. Jest pan jakiś nieswój, Harrington.
- To prawda, jestem nie w sosie, sir - wyznał Jack i z
uśmiechem wdzięczności na twarzy wyszedł z pokoju.
Eleanor szła schodami w górę. Pospieszył za nią.
Uśmiechnęła się z roztargnieniem:
- Idę sprawdzić, co tam z J.R. Jeśli zbudził się i czuje
się lepiej, może zechce pójść do klubu?
- Myślisz? - Oblicze Eleanor rozjaśniło się. - Po mi
grenie?
- Na twoim miejscu - rzucił jej ukradkowe spojrzenie
- włożyłbym więczorową suknię i poszedłbym sprawdzić,
czy J.R. nie ma ochoty na tańce.
Eleanor oblizała wargi i poklepała Jacka po plecach.
- Dobry pomysł, dziękuję. Mam taką wspaniałą, czer
woną suknię...
- Zakład - wyszczerzył zęby - że J.R. się nie oprze.
- Masz rację, Jack. I nie wyglądaj tak kiepsko, kiedy
masz kłopoty żołądkowe.
- Tak? Dziękuję bardzo, Eleanor, popracuję nad tym.
Jej spojrzenie nie pozostawiało wątpliwości, że będzie
musiał popracować bardzo ciężko. Młoda kobieta radośnie
pospieszyła do pokoju, aby przebrać się w czerwoną suk
nię.
Zanim zapukała do sypialni J.R., przeobrażenie Jacka
już się dokonało.
- Ach, J.R., wyglądasz wspaniale - pochwaliła Elea
nor. - Musisz czuć się lepiej.
- Znacznie lepiej, zwłaszcza teraz - odparł Jack zna
czącym tonem. - Ta sukienka to bomba.
- E, po prostu coś, co miałam pod ręką.
- To jest sukienka na party - pochylił się ku niej - ale
wątpię, czy na party Augusta.
- Mam pomysł. - Eleanor roześmiała się przejęta. -
Kipling i Jillian pojechali do klubu parę minut temu. Przy
łączmy się do nich. Jillian pojechała sportowym samocho
dem, więc możemy wziąć jej auto. Potańczymy, wypijemy
parę drinków...
- Nic już nie m ó w - Jack wyglądał na rozpromienione
go. - Do licha...
Kiedy znaleźli się u szczytu schodów, Eleanor nagle się
zatrzymała.
- Poczekaj. Zajrzę do Jacka Harringtona, może wybie
rze się z nami. Już wcześniej miał na to ochotę, ale Howard
zatrzymał go na rozmowę o interesach.
Jack chwycił ją za rękę, kiedy odwróciła się, żeby pójść"
do jego pokoju.
- Ja sprawdzę. Zejdź na dół i weź nasze płaszcze.
- Dobrze- zgodziła się wzruszając ramionami, ale sta
ła i dalej patrzyła na Jacka.
- Harrington?- Jack zapukał do drzwi. - Nie śpisz? Tu
J.R. Eleanor i ja idziemy do klubu. Chcesz iść z nami?
- Przystawił ucho do drzwi i uśmiechnął się do Eleanor,
udając, że słucha odpowiedzi Harringtona.
- Nie chce iść? - spytała.
- Niestrawność. - Jack zrobił współczującą minę.
- Poczekaj, mam tabletki w pokoju. Dam mu. - Zeszła
kilka stopni, ale Jack podniósł rękę.
- O co chodzi, Jack?
Pauza.
- W porządku. Jesteś pewien?
Pauza.
- Zatem do zobaczenia rano. - Jack podszedł do Elea-
nor i poprowadził ją za rękę na dół po schodach. - Ma
tabletki. Właśnie zażył. Mówi, że potrzeba mu jedynie snu.
- Dziwny facet ten Harrington - zadumała się Eleanor.
- Niezbyt komiczny. - Jack spojrzał na nią wesoło.
- Gdyby zrobił coś ze swoim wyglądem- zachichotała
Eleanor. - I nie był tak przejęty swoją pracą i tak niezdarny
w towarzystwie, mógłby być... nawet atrakcyjny.
- Za wiele oczekujesz od tego biedaka - uśmiechnął
się przebiegle Jack.
Eleanor patrzyła na Jacka figlarnie. Ćwiczyła to spojrze
nie przed lustrem przez kilka dni.
- Nie każdy mężczyzna może być takim szczęściarzem,
jak ty, J.R., i tak dobrze się prezentować. Bardzo dobrze.
- Och, nie. Musiałem włożyć w to pewien wysiłek -
mruknął Jack.
- Wspaniale tańczysz, Jilly. - Kipling wirował z nią
w rumbie po szerokim parkiecie Meadowbrook Country
Club.
- Nie tańczę zbyt często - odparła. Rzadko kiedy tań
czyła przed Tobago. I w ogóle potem. Ale na Tobago - całą
noc.
- To będzie niezła zabawa, ta wspólna praca w fundacji
- wyszeptał jej do ucha i mocniej przycisnął.
- A co z twoim malarstwem?
- E, malarstwo, mój ojciec uważa, ze sztuka to błaha
rozrywka.
- Wydawało mi się, że do pewnego stopnia jesteś dum
ny z tego, iż nie myślisz tak jak ojciec.
- Ojciec myśli tylko o tobie. I ja też. - Zaśmiał się
zmysłowo, kierując swój gorący oddech prosto w jej ucho.
- Ty mnie nawet nie znasz.
- Mam zamiar cię poznać, Jilly. Począwszy od dzisiej
szego dnia będziemy się bardzo często widywać.
- Nie wiem, czy wiesz, że w fundacji obowiązuje zasa
da: pracownicy nie mogą się ze sobą zadawać.
- Twoja śliczna główka nie musi się przejmować tą
zasadą, Jilly.
- Nie sądzę, aby wchodziły w grę wyjątki. - Jill żywiła
nadzieję, że tak właśnie będzie. - Ponadto niektórzy z na
szych kolegów mogą mieć poważne zastrzeżenia, że pan
August robi wyjątek dla syna.
- Rozluźnij się, Jill. To tylko chwilowe rozwiązanie,
dopóki nie znajdę innego wyjścia - szepnął mężczyzna.
- Powinieneś wiedzieć, że moja kariera... moja pozycja
w fundacji... jest... dla mnie wszystkim.
- Czeka cię więc cudowna niespodzianka, moja Jilly,
albowiem jesteś pod moją ochroną. - Kip uśmiechnął się
znacząco i obrócił nią w tańcu.
Nagle jego uśmiech przeszedł w grymas i przez chwilę
Jill myślała, że wypuści ją z objęć.
- Kip...- chwyciła go za rękaw marynarki.
- Cholera - mruknął zamierając w bezruchu. Patrzył
gdzieś dalej, ale trzymał ją mocno.
Odwróciła głowę i znieruchomiała. Jack i Eleanor ma
chali rękami na powitanie.
- A co z jego migreną?- mruknął Kipling, kiedy orkie
stra zaczęła grać wolnego, romantycznego fokstrota.
- Myślę, że mu przeszła - powiedziała Jill, ale miała
wątpliwości, czy na pewno.
- Tańczy tu. - Kipling uśmiechnął się ściągniętymi
ustami. - Panie J.R., Eleanor, miło was widzieć.
- Wiesz - Jack odpowiedział uśmiechem - wieki nie
tańczyłem z moją siostrą. Nie masz nic przeciwko temu,
żeby się zamienić?
Kipling oczywiście miał, podobnie zresztą jak Eleanor,
ale obydwoje zauważyli błysk determinacji i zazdrości
w oczach J.R.
Jack oddalił się z Jill na skraj parkietu. Dziewczyna
popatrzyła na niego ponurym wzrokiem.
- Nie podoba mi się to ciągłe szpiegowanie, Jack. Jeśli
nie masz do mnie zaufania...
- To nie o zaufanie idzie, a o tego słodkiego Casanovę.
Co byś zrobiła, gdybym nie wszedł do twego pokoju? Usta
Kippera już się dopasowywały do twoich.
- Nie mów o nim „Kipper", Jack - warknęła.
- Przypuszczam, że chciałaś, żeby cię pocałował.
- Jack, naprawdę...
Nim skończyła, Kipling i Eleanor zbliżyli się do nich
tańcząc. Kipling klepnął Jacka w ramię.
- Mogę przerwać?
- Nie możesz - syknął Jack, ale na szczęście słyszała
to tylko Jill. Pchnęła go lekko i wróciła w ramiona Kipa.
Nie miał innego wyjścia, jak zaproponować taniec Eleanor.
- Kipling jest bardzo miły- stwierdziła Eleanor zachę
cająco. - I bardzo lubi twoją siostrę. Powinieneś być zado
wolony, J.R.
- On do niej nie pasuje. Zupełnie.
- A czy to nie twoja siostra powinna zdecydować?
- Nie ma zbyt wielkiego doświadczenia, jeśli idzie
o mężczyzn.
Melodia się skończyła. Jack, holując Eleanor, ruszył
prosto w kierunku Jill i Kiplinga.
Kipling wyglądał na zniecierpliwionego.
- Jill i ja mieliśmy właśnie wyjść do holu na drinka.
- Świetny pomysł - rzucił Jack pogodnie.
Tymczasem, niefortunnym zbiegiem okoliczności, jedy
ne wolne miejsca w holu znajdowały się przy stolikach
dwuosobowych, stojących jednak zbyt daleko od siebie,
aby można było swobodnie rozmawiać.
Jack utknął z Eleanor w odległości około siedmiu me
trów od stolika, przy którym usiedli Jill i Kipling. Gotując
się w środku ze złości, sączył martini i patrzył, jak młodszy
August uwodzi jego żonę.
- J.R., słyszałeś, co mówiłam?
- Co? - Jack spojrzał roztargnionym wzrokiem na Elea
nor i znowu zaczął obserwować tamtych dwoje.
Eleanor poszła w jego ślady. Uśmiechnęła się.
- Z pewnością czują się dobrze.
- Z pewnością- rzucił przez zęby.
Eleanor chwyciła go za ramię.
- Nie chcesz, aby Jillian spotykała się z miłym młodym
mężczyzną i założyła rodzinę?
Jack znał już odpowiedź na to pytanie, ale nie mógł jej
udzielić. Podniósł się za to nagłym ruchem.
- Dokąd idziesz, J.R.?
- Grają naszą piosenkę.
- Nie wiedziałam, że mamy piosenkę.
- Moją i Jill.
- Ty i siostra macie piosenkę? - Mimo całego zauro
czenia Jackiem, Eleanor zaczęła poważnie zastanawiać się
nad J.R. Słyszała o nadopiekuńczej miłości macierzyń
skiej. Ale braterska?
- Dobrze, dobrze, przepraszam. - Jack prowadził
wściekłą Jill na parkiet. - Wiem, że sądzisz, iż oblałem
Kiplinga drinkiem naumyślnie, ale przysięgam, to przypa
dek. Byłem zły. A czego oczekiwałaś? Mam się w spokoju
przyglądać, jak inny mężczyzna obłapia moją żonę...
- On mnie nie obłapiał.
- Ale chciał.
- Nie wiem, co robić, Jack.
- Przeżywamy nieprzyjemną chwilę, za dwadzieścia lat
będziemy się z tego śmiać.
- Być może nigdy się już nie roześmieję.
- Ale skąd. Na pewno będzie inaczej.
- Ale skąd. Na pewno będzie inaczej.
- Nie można tak dalej, Jack. Poruszam się po bardzo
wąskiej linie.
- Weekend prawie się kończy. Jedyne, co ci pozostało,
to dać delikatnie kosza Kipperowi. Przepraszam - chcia
łem powiedzieć: Kiplingowi.
- Synowi szefa nie odmawia się, ot tak.
- Owszem, jeśli się ma męża, Jill.
Spojrzała na niego wyczerpana.
- Ty to nazywasz małżeństwem?
•<ł
Rozdział
11
- Źle wyglądasz, Jill. To znaczy, chciałem powiedzieć",
że nie wyglądasz najlepiej. Czyżbyś chciała coś... powie
dzieć"? Jesteś zła? Oczywiście, jesteś zła.
- To wszystko nie wygląda dobrze, Jack.
- Będzie lepiej.
Nie rozpakowując rzeczy usiadła znużona na łóżku.
- Nasze małżeństwo to katastrofa. Farsa. Tragifarsa.
Jack przysiadł obok Jill.
- Nie powinienem zachowywać się w ten weekend jak
zazdrosny idiota. Ale to dlatego, Jill, że tak bardzo cię
kocham. To jest nowe doświadczenie. Miłość". Zazdrość.
Małżeństwo.
Jill pochyliła się, objęła rękami kolana i patrzyła tępo
w podłogę.
- Będziesz musiał się wyprowadzić, Jack- stwierdziła
głosem pełnym żalu.
- Z fundacji?- zapytał Jack.
Wolno podniosła głowę i spojrzała mu prosto w oczy.
- Z fundacji też.
- JM...
Wstała, kiedy próbował ją objąć.
- Idę się... przejść. - Chwyciła płaszcz. Stojąc do nie
go tyłem powiedziała pełnym bólu szeptem: - Myślę, że
powinieneś* spać dziś w hotelu, Jack. A jutro lepiej zacznij
szukać jakiegoś... mieszkania.
- Co ty pleciesz, Jill? Jeśli bardzo zależy ci na tym,
żebym wyniósł się z fundacji, zrobię to.
- Zrobisz to? - W oczach Jill zabłysła nadzieja.
- Daj mi rok.
- Rok? Jack...
- Słuchaj, Jill, nikt przy zdrowych zmysłach nie rzuci
tak wspaniałej pracy z marszu, a przynajmniej nie zrobi
tego bez istotnego powodu. Co powiem Augustowi? My
ślisz, że mi wystawi dobrą opinię? Jak wyjaśnię całą sytu
ację przyszłym pracodawcom? Pomyślą, że jestem niespeł
na rozumu, skoro zrezygnowałem z takiej szansy.
- A ja uważam, że będziesz niespełna rozumu, jeśli
zostaniesz- rzuciła ostro.
- Ale posłuchaj, przecież nic się nie stało. Spędziliśmy
cały weekend z Augustem i jego synem. Żaden z nich ani
przez chwilę nie podejrzewał, że J.R. Ballard i Jack Har-
rington to ta sama osoba.
- Jeden weekend. Ale Kipling zamierza pracować ra
zem z nami na co dzień. Co będzie, jeśli któregoś dnia
zauważy, że mówisz albo robisz coś, co przypomina...
J.R.?
- Nie zauważy. Mężczyźni tacy jak Kipling nie zwraca
ją uwagi na kogoś, kto nie stanowi dla nich zagrożenia.
Jack Hanington jest nijakim, bezbarwnym facetem, który
w dodatku haruje jak wół. A co do Eleanor...
- Idzie nie tylko o pracę, Jack.
- To się ułoży, Jill. Daj mi szansę.
- Nie mogę. Kto wie, jak wiele szans w życiu ma każde
z nas? Ja wykorzystałam chyba wszystkie na Tobago.
Ruszyła do drzwi.
- Nie możesz iść na taką pogodę. Jest mroźnie. To się
skończy zapaleniem płuc.
- Wszystko mi jedno - stwierdziła zrezygnowanym
głosem, na próżno próbując uwolnić ramię z jego uścisku.
- Nie obchodzi mnie, że wszystko ci jedno. Mnie nie
jest wszystko jedno...
- O Boże, Jack... - Patrzyła na niego surowo, choć
czuła, że jej policzki oblał rumieniec.
- Nie mogę, Jill. Za bardzo mi zależy na tobie - wy
szeptał uśmiechając się nieśmiało, ale kusząco. Dalej ją
przytrzymywał, lekko i zarazem zmysłowo.
Czuła, że jej opór słabnie. Słyszała swój głośny oddech.
- Powinnam była jechać do Orlando na wakacje. Dis
ney World. Myszka Miki, Kaczor Donald...
Jack położył jej rękę na biodrze. Oblała ją fala gorąca.
- Nigdy nie powinnam była kupować tych szkieł kon
taktowych. Nie zwróciłbyś na mnie uwagi, gdybym miała
jednakowe, brązowe oczy.
- Owszem, zwróciłbym.
Pocałował ją delikatnie, wolno, bez pośpiechu. Jill za
mknęła oczy i w przypływie namiętności wplotła mu palce
we włosy i przywarła do jego ciała.
- Nigdy nie powinnam była jechać na Tobago. To był
mój wielki błąd...
Powoli zdejmował z niej płaszcz, który w jednej chwili
zsunął się na podłogę. Zaczął rozpinać guziki bluzki.
- Może to było callaloo. Powinnam była zignorować
twoją sugestię i zamówić coś... zwykłego. Coś... och...
och, Jack.
Jego usta znalazły raz jeszcze jej wargi i chwilowo prze
rwały te rozważania.
- Nie powinniśmy tego robić - wyszeptała.
- Małżonkowie robią to cały czas - powiedział cicho
Jack i rozbierał ją dalej.
- Nie mogę myśleć, kiedy to... robisz - szeptała tracąc
oddech, gdy Jack dotknął jej nagich piersi.
- Nie myśl. Przeżywaj. Przyjemnie, Jill? - Jack zdjął
z niej bluzkę, potem halkę, na końcu majteczki. Sam szyb
ko pozbył się ubrania również rozrzucając je po całej sy
pialni.
Z ogniem i pasją zawadiackiego korsarza porwał Jill
w ramiona i położył na łóżku.
- Kocham cię - wyszeptał - Błogosławię szkła, bło
gosławię callaloo, błogosławię Tobago.
Serce Jill biło jak szalone. Wtuliła się w niego, nie była
w stanie się opierać. Mimo że powiedziała mu, iż to wariac
kie małżeństwo nie ma sensu i że trzeba je rozwiązać, czuła
upajające ciepło, które zawładnęło całym jej ciałem. Nie
mal nie mogła złapać oddechu, powietrze stało się nagle
takie... gorące, tropikalne.
- Tak, tak - szeptała - błogosławię Tobago. Cudow
nie... och, tak... mmmmm... Tobago - obejmowała go
mocno rękami.
Jack całował ją delikatnie i żarłocznie zarazem. Wydali
z siebie jednocześnie jęk. Całował jej powieki, policzki,
koniuszek nosa, podbródek, dotykając końcem języka.
I nagle, wolno, zaczął się zsuwać w dół jej ciała, a jego
pocałunki stawały się coraz bardziej podniecające.
- Smakujesz wybornie - wyszeptał znad jej brzucha.
A potem znad biodra. Jego mocne dłonie głaskały jej uda,
a potem otwarły je delikatnym, ale stanowczym ruchem.
Zesztywniała na chwilę, ale natychmiast uległa oddychając
coraz szybciej, w rytm cudownych pieszczot.
- Ach, nie... ach, tak, tak... - Jego język rozpalał jej
pożądanie.
Kiedy w nią w końcu wszedł, pragnęła, aby ją wziął,
porwał, nasycił. Mdlała z podniecenia, drżała z rozkoszy.
Czuła się tak, jak gdyby miała za chwilę eksplodować. Gdy
nadszedł moment ekstazy, obydwoje krzyczeli z rozkoszy.
Zasnęli potem spleceni ramionami. Jack spał kamien
nym snem, ale Jill męczyły koszmary. Kiedy budzik za
dzwonił za piętnaście siódma w poniedziałek rano, Jack
odwrócił się zaspany w stronę Jill. Uprzytomnił sobie, że
jej nie ma i wtedy rozbudził się na dobre.
Jill była już gotowa do wyjścia. Elegancka, zdecydowa
na, porządnie i profesjonalnie wyglądająca urzędniczka
Fundacji Augusta.
- To, co zdarzyło się w nocy, Jack...
- To, co zdarzyło się w nocy, Jill, było wspaniałe.
- To, co zdarzyło się w nocy - starała się nie zwracać
uwagi na jego zmysłowy uśmiech - niczego nie zmienia.
Odrzucił koc. Jill na widok nagiego ciała Jacka szybko
zamknęła oczy.
- Ubierz się, Jack, proszę... Musimy załatwić parę
spraw.
- Sądzę, że będzie najlepiej, jeśli rozbierzesz się i wró
cisz do łóżka.
- Nie. - Choć nie okazywała niepokoju, jej serce biło
jak szalone. Położyła dłonie na kolanach, nie dlatego, aby
zachować pozory opanowania, ale dlatego że drżały. -
Myślę, że potrzebna jest nam... na pewien okres... separa
cja. Zbyt dużo i zbyt szybko się dzieje. Potrzebuję trochę
czasu i spokoju. Muszę się zastanowić. Nie sądzę, abym
mogła to zrobić przy tobie. - Zacisnęła pięści. Chcę,
żebyś sobie znalazł jakieś inne mieszkanie.
- Jill...
- Tak, Jack. - Musiała hamować łzy. - Jestem zbyt
skołowana tym wszystkim. Musze... muszę wprowadzić
na powrót pewien ład i spokój do mojego życia. Jeśli... nie
zamieszkasz gdzie indziej, obawiam się, że nigdy już nie
będę normalna.
- Normalność to żadna atrakcja, Jill - mruknął, pod
niósł się z łóżka i ruszył ku niej.
- Nie, Jack, nie! - rzuciła ostro.
Stanął, ponieważ wydało mu się, że w jej głosie brzmi
panika.
- Kocham cię, Jill.
Otwarła oczy nie zwracając uwagi na łzy, które spływały
jej po policzkach.
- To wszystko działo się pod wpływem chwili, Jack.
Muszę mieć czas na oddzielenie marzeń od realnego życia.
Potrzebny jest nam okres... separacji.
- Całe nasze życie to separacja - stwierdził zdenerwo
wany. - Od kiedy jesteśmy w domu, spaliśmy ze sobą
dokładnie dwa razy. Mówienie o tym, że miesiąc miodowy
skończył się...
- Ja mówię o tym, że skończyło się małżeństwo - za
tkała.
- Ponieważ byłem trochę górą?
- Trochę? Trochę? Ja nawet nie wiem, kim jesteś.
- Jestem twoim mężem.
- Wtedy, kiedy nie jesteś moim bratem albo współpra
cownikiem, którego nawet nie wolno mi znać. Jesteśmy...
ukrywającą się parą. Oto kim jesteśmy, Jack.
- I co wobec tego zrobimy? Chcesz wyjść z ukrycia?
- Chciałabym, żebyś wyszedł z ukrycia i z tego domu.
Możesz spać w pokoju gościnnym, dopóki nie znajdziesz
sobie mieszkania.
- W porządku, jeśli tego chcesz. Ale znalezienie czegoś
zabierze mi trochę czasu...
Gdyby opierał się wystarczająco długo, być może zmie
niłaby zdanie.
- Do końca tygodnia, Jack - rzuciła kategorycznie.
- Dobrze - odparł z rezygnacją i smutkiem.
- I to oznacza zarazem koniec J.R. Ballarda - dodała
zdecydowanie. - Powiem Eleanor, że mój brat wyjechał
z miasta...
- Uświadomiłem sobie, że nie mogę żyć bez kobiety,
którą kocham. To prawda, Jill.
- Słuchaj, i tak jest to dla mnie wystarczająco trudne,
nie komplikuj tego. W końcu możesz przecież przestać
udawać. Możesz być po prostu Jackiem Harringtonem.
Pracownikiem Fundacji Augusta. Przez rok. Kiedy przesta
niemy być... ze sobą... może uda się jakoś... w pracy.
Będę się czuła trochę dziwnie... ale...
- To właśnie jest dziwne, Jill. Zastanów się. Ty mnie
kochasz. Ja ciebie kocham. - Postąpił krok w jej stronę.
- Czy możesz coś włożyć na siebie, do diabła?! To nie
Tobago. To Filadelfia! - krzyknęła. - Ludzie nie chodzą
nago w Filadelfii.
- Robią to we własnych domach.
- Już wkrótce to nie będzie twój dom - oświadczyła
wkładając płaszcz.
- Dość! - Jack wyskoczył z pokoju.
- Dość. - Głos Jill brzmiał może nie tak donośnie, ale
wystarczająco stanowczo. Mocno zatrzasnęła za sobą
drzwi.
Kiedy Jack ubierał się, Jill jechała do fundacji. Roman
tyczne wspomnienia z Tobago, nawet jeśli zachowały moc,
zostały pogrzebane.
- Jack, już piąty dzień oglądasz mieszkania. W każdym
znajdujesz jakieś wady. A co sądzisz o pracowni, którą
oglądałeś dziś rano, przed przyjściem do pracy?
- Mysia dziura.
- Mysia?- Jill popatrzyła na niego z powątpiewaniem.
- Naprawdę, Jill, mysia - rozłożył ręce. - O, taka.
- To nie jest śmieszne, Jack.
- W porządku, żartowałem. Myszy nie są takie duże.
Ale braki metrażowe można nadrobić liczebnością.
- Jesteś nie do zniesienia. - Otwarła gazetę na stronie
z ogłoszeniami i zaczęła przeglądać listę ofert. - Proszę,
zerknij na to.
- Które? - Nachylił się nad nią.
- Bardzo duże, nowoczesne mieszkanie z jedną sypial
nią - czytała głośno. - Dywany, dobra lokalizacja. Do
dyspozycji od zaraz.
Pochylił się jeszcze bardziej, a jego gorący oddech celo
wo musnął jej ucho.
- Wygląda dobrze, jeśli...
- Jeśli co? Cena jest rozsądna, położenie świetne, na
Cherry Street, dziesięć minut od fundacji. Możesz nawet
przychodzić na piechotę.
- Ale bez zwierzaków.
- C o ?
- Na końcu ogłoszenia - zwierzęta wykluczone.
- Widzę, co jest na końcu ogłoszenia. Nie masz zwie
rzaków.
- Jeszcze nie mam.
- Nigdy nie wspominałeś, że chcesz założyć hodowlę.
To jest jeszcze jedna wymówka, Jack. Ale szkoda gadać.
Masz dwa dni na znalezienie mieszkania. Albo przeprowa
dzisz się do schroniska.
- Jesteś twarda, Jill.
- Jestem zdesperowana, Jack. - Rzuciła gazetę. - J.R.
musi wyjechać.
J.R. był asem w rękawie Jacka. Gdyby J.R. zniknął, Jack
nie mógłby zbliżyć się do Jill więcej niż na milę. Chyba że
w fundacji. Jack wiedział, że jeśli to zrobi, to nie tylko
obydwoje stracą posady, ale Jill nigdy mu tego nie wybaczy
i będzie musiał zapomnieć o niej na zawsze.
A jeśliby do tego doszło, wiedział, kto natychmiast
wtargnie: Kipling August.
Kipling, który rozpoczął pracę w ostatni poniedziałek,
zachowywał się na terenie fundacji powściągliwie, ale kil
kanaście razy telefonował do Jill do domu i trzykrotnie
pojawił się u niej osobiście. Jill starała się trzymać go na
dystans, ale rzeczywistą przeszkodą, która uniemożliwiała
zaloty, był brat Jill, J.R. Tak przynajmniej uważał Jack.
Tyle tylko, że czas uciekał.
Podniósł gazetę i zaczął czytać ogłoszenia na chybił
trafił, żeby udobruchać Jill. Zdaje się, że wywarło to pe
wien skutek.
- Zrobię stek - oświadczyła idąc do kuchni. - Ty też
zjesz?
- Jasne - rzucił znad gazety i w tym momencie rozległ
się dzwonek u drzwi. - Twoja nowa miłość, Kipling, bez
wątpienia. - Uśmiechnął się ponuro.
- Albo twoja nowa miłość, Eleanor- rzuciła złośliwie.
Okazało się, że obydwoje mieli rację.
- Jedliście już coś? - spytała Jacka Eleanor.
- Właśnie... miałam robić... steki - odparła za niego
Jill. - Chętnie zaprosiłabym was, ale mam tylko dwa.
- Nic nie szkodzi - powiedział Kip, który wszedł do
środka i położył dłonie na ramionach Jill. - Nie będziesz
dziś robić kolacji. Ja zapraszam. - Mrugnął do Jacka. -
Podwójna randka. Oblewanie.
- Oblewanie czego? - ostrożnie spytał Jack.
Mojego nowego mieszkania. - Kipling wpatrywał
się w Jill i uśmiechał uwodzicielsko. - Zgadnij, gdzie ono
się znajduje?
- Gdzie?- spytał Jack.
- Tuż obok. - Kipling nie odrywał wzroku od Jill. -
Pomyśl tylko, Jilly, następnym razem, kiedy wyjdziesz na
taras, aby popatrzeć na gwiazdy i zatrzaśniesz za sobą
drzwi, będziesz mogła po prostu przejść po gzymsie do
mnie. Okno sypialni będzie zawsze otwarte.
Jill posłała Eleanor druzgocące spojrzenie, a Jack zimno
popatrzył na Kiplinga. Ale niespodziewani goście uśmie
chali się promiennie.
- To ja wypatrzyłam ogłoszenie. - Eleanor wzięła Ja
cka pod rękę. - Kip wspomniał, że chce wyprowadzić się
od rodziców.
Jack pluł sobie w brodę, że przeoczył ogłoszenie, ale
było już za późno. To nie on wynajął apartament. Nie dość,
że stracił wspaniałą okazję, to jeszcze w dodatku dał taką
szansę Kiplingowi!
- Kiplingowi od razu bardzo się to mieszkanie spodo
bało - paplała Eleanor.
- Nie wątpię - mruknął Jack.
- Ale oczywiście Kipling nie potrzebuje dla siebie tylu
sypialni - ciągnęła. - Zaproponowałam, żeby poszukał
sobie kogoś do spółki. I Kip uznał, że to świetny pomysł.
W Jacku wszystko się gotowało. Widział, że Kipling
pożera Jill oczami. Dobrze wiedział, kogo Kip miał na
myśli.
- I co ty na to, J.R.? - spytała Eleanor z dziecięcą
niewinnością.
- Po moim trupie - wysyczał.
- Z bratem u boku, Jillian, nie musisz się martwić o re
putację.
Jill uśmiechnęła się w sposób wymuszony.
- Nie miałam na myśli Jillian. Miałam na myśli ciebie,
J.R. - ciągnęła Eleanor. - Myślałam, że chętnie wyna
jmiesz apartament do spółki z Kipem. Jillian wspomniała,
że szukasz mieszkania...
- Mówiłam ci, że J.R. zamierza wrócić do... Teksasu
- poprawiła ją Jill.ostrzegając Jacka spojrzeniem.
- Tak, to prawda, mówiłaś, ale może J.R. chce... dać
jeszcze... jedną szansę Filadelfii? - Popatrzyła na Jacka
z nadzieją. - Jesteś tu krótko, J.R. Na tyle krótko, że nie
odkryłeś jeszcze... wszystkiego... co miasto ma ci do za
oferowania.
- Nie sądzę - oponowała Jill - aby było to miasto
w typie J.R.
- Może zatem powrót do Teksasu dobrze mu zrobi -
włączył się Kipling. Zaakceptował pomysł Eleanor, ponie
waż sądził, że wreszcie uda mu się pozbyć opiekuńczego
starszego brata. Podróż J.R. przez cały kraj do Teksasu była
bardziej na rękę Kipowi niż przeprowadzka przez hol.
Pozostawanie w sąsiedztwie Jill było bardzo na rękę
Jackowi.
- Teksas nie ucieknie. - Poklepał Augusta juniora. -
Eleanor ma rację. Rzeczywiście, nie powinienem tak szyb
ko opuszczać tego miasta. - Zauważył, że Jillian była
wściekła.
- Co się stało, Jilly? - spytał z troską Kipling. - Nie
cieszysz się, że twój brat nadal będzie przy tobie?
- Oczywiście, że się cieszy - powiedział Jack szczy
piąc ją w policzek. - Zanim tu przyjechaliście, Jill czytała
ogłoszenia, starając się znaleźć dla mnie mieszkanie w Fi
ladelfii. Prawda, Jill?
Ciepły brąz oczu Jill stał się prawie czarny. Jak mógł jej
to zrobić? Kiedy to się skończy? Nie do zniesienia, nie do
utemperowania, irytujący, ale, musiała to przyznać, także
niezmordowany. Cała ta szalona, zwariowana tragifarsa
zmęczyła ją do ostateczności, a ten ma w sobie coraz wię
cej energii.
- No więc, Kip, kiedy się wprowadzasz? - dopytywał
się uradowany Jack.
- Już podpisałem umowę. Apartament jest mój.
- Wspaniale. Jutro zacznę przenosić rzeczy. Do nie
dzieli wszystko będzie załatwione. - Ciągle trzymał rękę
na ramieniu Kipa, a drugą objął Jill, która była sztywna jak
kij. - To dokąd idziemy na kolację?
- Nie mogę sobie wyobrazić wyjazdu twego brata. -
Eleanor westchnęła z zadumą, siedząc naprzeciwko Jill
w jej gabinecie.
- Nie ty jedna.
- Myślę, że gdyby... odnalazł się... nie byłby tak...
spięty. Spędził tu już prawie dwa tygodnie, a ciągle jest
rozdrażniony. To ta druga kobieta. Wiem to. Ona mu nie da
odejść.
- Mówił ci coś o niej... od kiedy zamieszkał z Kipem?
- Jill starała się nie okazać szczególnego zainteresowania.
- Nawet nie wymienił jej imienia. Nie musi o niej mó
wić. Ona jest cieniem, który się nad nim unosi i spycha
mnie. Wiem, że jest twoim bratem, Jillian, ale wydaje mi
się, że ta kobieta to... niezdrowa obsesja J.R.
Jill westchnęła. Dobrze wiedziała, jak Jack się czuje.
Czuła się dokładnie tak samo.
Kip wsunął wniosek o stypendium do teczki i popatrzył
na Jacka, który siedział przy swoim biurku i przeglądał
jakieś notatki.
- I co myślisz, Harrington?
- O wniosku? - Jack spojrzał, przesuwając nerwowo
okulary - mówiłem ci, jest za bardzo...
- Nie o wniosku, a o Jilly.
- Jillian Ballard? A co ona ma wspólnego z wnio
skiem?
- Nic nie ma wspólnego, Jezu, Harrington, czy ty nigdy
nie myślisz o niczym innym poza pracą? Chciałbym wie-
dzieć, czy Jilly wspomniała ci kiedykolwiek o mnie, czy
mam już pierwszy punkt?
Jack poczuł, że zaciskają mu się pięści.
- Czy nie za wcześnie na pierwszy punkt? - spytał
ostro.
- Nikt nie mógłby cię podejrzewać o to, że jesteś zwie
rzęciem towarzyskim, Harrington. - Zaśmiał się Kip su
cho. - Czy nigdy... no wiesz... nie strzeliłeś gola?
Jack wsunął zaciśnięte pięści w kieszenie spodni i zaciął
usta.
- Nie chodzi ci chyba o mecz?
- Nie, nie lubię piłki.
- Domyśliłem się, że nie mówisz o boisku - odchrząk
nął Jack.
Kip przechylił się na krześle i wyprostował nogi.
- Gdyby udało mi się rozruszać nieco Jilly...
- Być może nie jesteś w jej typie - powiedział Jack
nieprzyjemnym tonem.
- To nie to. To ten jej cholerny brat. Myślałem, że jak
go wyciągnę od niej i umieszczę u siebie, Jilly poczuje się
trochę bardziej... swobodna.
- A nie jest?
- Nie. Zachowuje się tak, jak gdyby patrzył na nią przez
cały czas, nawet jeśli nie ma go w pobliżu. Jilly boi się, że
brat uzna jej zachowanie za niestosowne. - Oparł łokcie na
biurku i uśmiechnął się lubieżnie. - Co nie znaczy, że nie
jest wygłodzona.
- Wygłodzona?
- Nie mam na myśli jedzenia, Harrington - odparł Ki
pling.
Jack z wysiłkiem powstrzymywał furię. Miał rację, kie
dy powiedział Jill, że tacy mężczyźni jak Kipling August są
tak pochłonięci sobą, że nie dostrzegają innych. Chyba że
jest to konkurent. August junior z całą pewnością nie uwa
żał tego nijakiego, nudnego Harringtona za konkurenta.
- Ona potrzebuje mężczyzny, Harrington. - Kipling
wstał z krzesła. - Ona pragnie mężczyzny. I ja jej zaoferuję
coś wspaniałego. - Uśmiechnął się konspiracyjnie. - Znam
mężczyznę akurat dla niej.
Jack patrzył w drzwi i nagle zaświtała mu nowa myśl.
- I ja też, Kipper - mruknął pod nosem. - I ja też.
Rozdział
12
Jill stale wracała do tego samego pytania: gdyby jeszcze
raz można było dokonać wyboru, czy postąpiłaby inaczej?
I nie była pewna odpowiedzi. Wiedziała tylko jedno. Sytu
acja była zbyt skomplikowana. Wyszła za mąż i nie wyszła.
Była jedynaczką i miała brata. Pracowała z kimś', kogo
powinna ledwo znać, a był to jej mąż. Odkąd po raz pier
wszy zobaczyła zawadiackiego korsarza na Tobago, zatra
ciła poczucie rzeczywistości. I nie zaznała ani chwili spo
koju. Jak długo jeszcze będzie w stanie to wytrzymać? Na
to pytanie znała odpowiedź: miała już tego po dziurki
w nosie.
Nadeszło piątkowe popołudnie. Jill wróciła właśnie po
pracy do domu. Mieszkanie bez Jacka wydawało się ciche
i puste. Z Jackiem - zamieniało się w piekło.
Może to ona powinna zrezygnować z pracy w fundacji?
Czy nie rozwiązałoby to wszystkich problemów? Czy na
decyzji nie zaważyły wyłącznie ambicje i to, co nazywała
fair play,
zasadą uczciwej gry? Czy nie było z jej strony
skrajną głupotą poświęcać prawdziwą miłość dla kariery?
Nie. Wszystko to nie było takie proste. Oczywiście,
ambicje zawodowe znaczyły bardzo wiele, ale nie były
najważniejsze. Małżeństwo z Jackiem okazało się jedną
wielką tragifarsą. Nie potrafiła dać sobie rady z Jackiem
Harringtonem, który tak często zmieniał twarze, ale przede
wszystkim nie potrafiła dojść do ładu sama ze sobą. Prude
ryjna, konwencjonalna, pedantyczna Jillian staczała bój
z Jill żywiołową, niepohamowaną, pełną pasji i uczuć. Na
Tobago Wenus wyłoniła się z morskiej piany. W Filadelfu
znów schowała się do swojej muszli. Jak tyle sprzeczności
mogło się pomieścić w jednej osobie? Mniejsza o to.
Odezwał się dzwonek.
Jill zawahała się. Jedyną osobą, którą chciałaby zoba
czyć, był Jack. Jedyną osobą, której widoku nie zniosłaby,
był Jack. Nic się nie zmieniło. Była pełna sprzecznych
uczuć.
Dzwonek zadźwięczał jeszcze raz.
Najchętniej zapadłaby się pod ziemię, ale to raczej nie
wchodziło w rachubę. Powlokła się do drzwi.
- Cześć, Jilly.
- Cześć, Kipling. - Jill uśmiechnęła się blado.- Właś
nie miałam wziąć prysznic.
- Zawsze znajdujesz jakiś pretekst, żeby mnie unikać.
- Kipling... nie powinniśmy...
Wszedł do mieszkania.
- Czego nie powinniśmy?
- Spotykać się ze sobą.
- Dlaczego? Przecież nie spotykasz się z nikim innym.
Prawda, Jilly?
- W każdym razie... nie teraz. - Popatrzyła na niego,
smutna i nieobecna. Mężczyzna źle zrozumiał jej spojrzenie.
- Powinnaś trochę zaszaleć, Jilly. Skorzystać z uroków
życia. Jesteś naprawdę atrakcyjna. Gdybyś spotkała właści
wego partnera... Gdybyś dała mi szansę... - Ręce Kiplin-
ga wśliznęły się w luźne rękawy płaszcza kąpielowego Jill.
- Kip... proszę. Nie powinniśmy się spotykać... aby
nie łamać żelaznych reguł fundacji. Dlaczego ojciec miałby
robić dla nas wyjątek? To byłoby nie fair.
- Daj spokój, Jilly. Niedługo to ja będę ustalał żelazne
reguły fundacji, jak je nazywasz.
- Ale jeszcze nie teraz. A poza tym parę osób... wzięło
nas na języki.
- Nie musisz się nimi dłużej przejmować, Jilly.
Jill spojrzała na niego ze zdziwieniem.
- Co to ma znaczyć?
- Powiedz tylko jedno słowo, Jilly.
- Jedno słowo?
Kipling przyciągnął ją do siebie.
- Powiedz „tak". Powiedz „tak" i nie będziesz już mu
siała pracować ani dnia dłużej. Spełnię każdą twoją prośbę,
kochanie. Powiedz „tak", Jilly, a uczynisz mnie najszczę
śliwszym na święcie.
- Nie będziesz w stanie... spełnić wszystkich moich
próśb, Kipling. Wierz mi...
- Kocham cię, Jilly. Czy każda z was nie marzy o pra
wdziwej miłości?
- Może te, które dotąd spotykałeś. Ale ja...
- Tata powiedział, że jesteś wprost dla mnie stworzona
- Kipling przerwał wyjaśnienia. - I miał absolutną rację.
Tata chce tego tak bardzo jak ja. Mama tak samo. Czeka
tylko na twoją zgodę i zaraz zamówi zaproszenia.
- Zaproszenia? Przecież staram ci się coś wyjaśnić...
- Jilly, będziesz cudowną panną młodą. Trochę starań i...
W tym samym czasie Jack, w swoim mieszkaniu, po
drugiej stronie korytarza, rozrywał grubą urzędową koper-
tę. Kiedy przeczytał, co zawierała, nie był w stanie uwie
rzyć. To musiała być jakaś pomyłka. Straszliwy błąd. Prze
czytał więc drugi raz i zrozumiał, że o pomyłce nie może
być mowy. Opadł na fotel i wpatrywał się tępo w papier
firmowy kancelarii adwokackiej Cromwell, Foster i O' Brien.
Jill wystąpiła o rozwód.
Powoli wziął się w garść. Idiotyczna sytuacja. Jill wcale
nie chciała rozwodu. Kochała go. A on ją. Wiele dla siebie
znaczyli. Podniósł pognieciony list z podłogi i zaczął go
rwać metodycznie na coraz drobniejsze kawałki.
W porządku, zdecydował. Jeśli Jill chce, aby zrezygno
wał z pracy w fundacji, zrobi to. W poniedziałek wymówi
pracę, nie będzie czekał, aż minie rok. Bez Jill nic nie miało
sensu. Wyniesie się z fundacji, z powrotem wprowadzi do
żony i zaczną wszystko od nowa. Tym razem w sposób
nieco bardziej konwencjonalny. Może właśnie tego było im
trzeba.
Minął korytarz. Szedł jak na skrzydłach. To się musi
udać. Jack i Jill na zawsze ze sobą.
Kiedy Jill usiłowała wyzwolić się z objęć Kipa, odezwał
się dzwonek u drzwi.
- Jill, Jill, to ja. Otwórz mi. Musimy porozmawiać.
- To był głos Jacka.
Kiplinga wyraźnie zirytowało to najście.
- Daj spokój, J.R! - krzyknął w stronę drzwi. - Właś
nie rozmawiamy z twoją siostrą.
Jack uderzył w drzwi.
- Otwórz, Jill.
Jill przymknęła oczy ze znużeniem. Sądząc z tonu Jacka
i natarczywości, z jaką dobijał się do drzwi, musiał już
dostać list. Do diabła. Przyszedł wcześniej, niż się spodzie
wała. Chciała go powiadomić o tym dziś więczorem.
- Jill! Otwórz drzwi!
- Jill jest rozebrana, J.R. Właśnie idzie pod prysznic
i poprosiła mnie, żebym jej umył plecy! - odkrzyknął Ki
pling. Jill popatrzyła na niego skonsternowana. Już miała
głośno zaprotestować i wyjaśnić Jackowi całą sytuację,
kiedy pomyślała, że może lepiej niczego nie tłumaczyć.
W ten sposób również Jack zrozumie, że rozwód jest jedy
nym rozwiązaniem.
- Jill? Jill, co tam się dzieje?- Niepokój w głosie Jacka
mieszał się ze złością.
- Niech ci podpowie wyobraźnia, J.R. - Kipling miał
już dosyć braciszka Jill i jego łomotania w drzwi.
Poskutkowało. Nagle zapadła cisza. Jill zamknęła oczy
i zagryzła wargi. Łzy popłynęły jej po policzkach.
Kipling starał się pocieszyć Jill jak małą dziewczynkę.
- Twój brat już sobie poszedł - gładzi! jej włosy. -
Zrozumiał wreszcie moje intencje...
Jack i Jill wyjechali na weekend. Każde oddzielnie. Za
pragnęli odpocząć od Filadelfii, od siebie nawzajem, od
Kiplinga i Eleanor. Jill udała się do New Hope, mekki
artystów. Znajdowało się tam mnóstwo galerii, sklepów
z osobliwościami i butików. Atrakcją były konne powozy
wożące turystów. Kiedy jednak dostrzegła w kolejce do
przejażdżki powozem pół tuzina zakochanych par, obejmu
jących się lub trzymających za ręce, uznała, że to nie jest
rozrywka dla niej.
Jack wynajął samochód i ruszył do Pensylwanii. Sądził,
że bukoliczne, wiejskie pejzaże obsypane śniegiem, z ma
lowniczymi farmami, wiejskimi szkołami i sklepikami
ukoją nerwy. Na próżno.
Jill nocowała w uroczym starym zajeździe nad rzeką
Delaware. Miała szczęście. Właśnie wpisywała się do księ
gi gości, kiedy nadjechała młoda para, świeżo po ślubie,
i wynajęła na tydzień apartament dla nowożeńców...
Jack wolał całkowitą anonimowość motelu w miejsco
wości o dziwnej nazwie Bird-in-Hand. Miał szczęście. Za
ścianą, cienką jak papier, para kochanków ustanawiała no
wy rekord świata...
Jill nie mogła zasnąć. Większość nocy zeszła jej na
czytaniu. Przeczytała „Wall Street Journal" od deski do
deski...
Jack wiercił się w łóżku na próżno czekając na sen.
Wreszcie dał za wygraną. Włączył telewizor. Sally Jesse
Raphael dyskutowała z pięcioma facetami, którzy lubili
przymierzać stroje swoich żon...
Poniedziałek był szary i smutny. Dokładnie taki, jak
nastrój Jill. Zbudziła się wcześnie rano, szybko się ubrała
i wyszła z domu, kiedy jeszcze było ciemno. Nie miała
ochoty ani na poranną wizytę Kiplinga, ani Jacka - i na ich
propozycje, że ją podwiozą do fundacji.
Akurat o Jacka nie musiała się martwić. W poniedziałek
rano jechał do pracy prosto z motelu w Bird-in-Hand. Nie
chciał zaglądać po drodze do mieszkania, które dzielił
z Augustem juniorem; bał się, że się na niego natknie i że
to spotkanie źle się skończy.
Jack pojawił się w fundacji w samą porę, Howard Wen-
dell August zarządził zebranie personelu na dziewiątą rano.
Spotkał w holu Jill. Obydwoje spieszyli się na spotkanie
z szefem.
- Dzień dobry, Jillian. Jak ci minął weekend? - spytał
kpiąco.
Jill ledwie zareagowała na przywitanie. Wydawało się
jej, że głos Jacka dochodził z daleka, jakby z innej planety,
z innego życia.
- Nie spytasz mnie, jak spędziłem weekend, Jillian?
Nie miała na to wielkiej ochoty.
- Jak spędziłeś weekend, Jack?
- Fatalnie.
Popatrzyli na siebie bez słowa. Jill spuściła wzrok. Cią
gle kochała Jacka, kochała go ponad wszystko i za żadne
skarby nie chciała mu sprawić bólu.
- Zamierzałam cię jakoś uprzedzić, Jack. O wizycie
u... adwokata.- Spojrzała na niego niepewnie. - Przepra
szam cię. - Poczuła, że zaraz się rozpłacze.
- Taak. Mnie też jest przykro - rzucił szorstko, wy
przedził ją i ruszył szybkim krokiem do sali posiedzeń.
Zanim Jill poszła w jego ślady, przygładziła włosy i po
prawiła żakiet szarego kostiumu dobrze znanym, nerwo
wym gestem, który zawsze poprzedzał pojawienie się
w miejscu publicznym. Tym razem szczególnie zależało jej
na nieskazitelnym wyglądzie. Za wszelką cenę chciała za
tuszować zdenerwowanie. Rozklejała się.
Jill weszła ostatnia. Nie miała tego w zwyczaju. Tuzin
współpracowników Augusta zajęło już miejsca przy ogro
mnym stole z wiśniowego drzewa. Jack siedział przy ok
nie, pomiędzy dwójką swoich pomocników. Kipling usiadł
obok Eleanor, a po swojej drugiej stronie zatrzymał miej
sce dla Jill. Jill udała, że tego nie widzi i wybrała krzesło
w bezpiecznej odległości. Popatrzyła na Howarda Wendel-
la Augusta, który zajął miejsce prezydialne i obserwował
swoje stadko z wielką uwagą.
August przywitał zebranych z typową dla siebie sztucz
ną jowialnością, a później od razu przeszedł do sprawy.
Fundacja Augusta rozrasta się, poinformował. Miło mu
oznajmić, że nową dziedziną działalności będzie sztuka
i że na czele tego działu stanie jego syn. W tym miejscu
popatrzył z dumą na Kiplinga, a później w ciągu dziesięciu
minut zwięzłego wykładu przedstawił najważniejsze zada
nia na nadchodzący miesiąc.
Jill usiłowała skupić uwagę na słowach Augusta i robiła
wszystko, aby nie kierować wzroku w stronę Jacka. Bez
większego skutku. Jack siedział wyprostowany i sztywny,
z kamienną twarzą. Pewnie w środku przeżywa to co ja,
pomyślała. Ach Jack, czemu wyjechaliśmy z Tobago? Tak
chciałabym zostać na zawsze dziką księżniczką z wysp,
a ty- moim korsarzem...
- A teraz oddaję głos Kiplingowi - powiedział Howard.
- On najlepiej zapozna was ze szczegółami swojego planu.
Kipling podniósł się z krzesła. Popatrzył naokoło. Kiedy
jego wzrok zatrzymał się dłużej na Jill, uśmiechnął się
ciepło. Jill zrewanżowała się bladym, zakłopotanym uśmie
chem.
- Zanim porozmawiamy o planach zawodowych... -
zaczął nie spuszczając wzroku z Jill...
Jill spojrzała szybko na Jacka. Wpatrywał się w Augusta
juniora jak zahipnotyzowany.
- ... chciałbym w waszej obecności zapytać kobietę,
którą kocham, czy zostanie moją żoną. Wyjdziesz za mnie,
Jilly...?
- Brawo, brawo! - Howard August nie krył zadowole
nia.
Jill poderwała się.
- Nie, nie... Nie mogę- wyjąkała.
Jack zbladł jak papier. Zerwał się z miejsca przewraca
jąc krzesło.
- Oczywiście, że nie możesz! - krzyknął w stronę Jill.
- Przecież już masz męża.
- Jillian jest mężatką? To niemożliwe - stwierdził sta
nowczo Howard.
- Ależ to prawda. - Jack czuł, że traci panowanie nad
sobą. - W końcu wiem coś o tym. Ja jestem jej mężem.
Obaj Augustowie, ojciec i syn, przyglądali się mu z jed
nakowym osłupieniem. Eleanor rozdziawiła usta. Jill opad
ła na krzesło. Reszta towarzystwa wstrzymała oddech.
Ciszę przerwał Howard August. Zwrócił się do Jill bada
jąc ją wzrokiem.
- To niemożliwe, Jillian. Nasze przepisy wewnętrzne
mówią wyraźnie...
- Mam gdzieś wasze przepisy... - przerwał mu Jack,
ale i on nie zdołał dokończyć, bo podbiegł do niego Ki
pling, gotowy do walki. Jack zdjął okulary, zrzucił mary
narkę i zacisnął pięści.
- Czekałem długo na ten moment, Kipper, od pierwszej
chwili, kiedy zacząłeś się przystawiać do mojej żony. - Jack
podrygiwał w miejscu jak bokser na ringu. - No, chodź tu,
Kipper. Pokaż, co potrafisz.
- Jack, przestań. To nie ma sensu - prosiła Jill.
Jack skrzywił się.
- O co ci chodzi, Jilly? Przecież on nie ma szans. - To
już nie był głos Jacka, lecz zawadiackiego kowboja.
Eleanor drgnęła i zaczęła się w niego wpatrywać zdu
mionymi oczami.
- J.R.?- szepnęła.
Howard August popatrzył badawczo.
- J.R.?
Eleanor wskazała palcem na Jacka, niczym oskarżyciel
w sądzie.
- Ty... nie możesz być mężem Jillian, J.R. Przecież...
jesteś jej bratem.
- Właśnie- przytaknął Kipling. - Nie myśl, że zbijesz
nas z tropu, J.R. Od początku domyślałem się, że z tobą...
i z Jackiem... coś jest nie w porządku...
Do akcji wkroczył sam Howard Wendell August.
- Musisz się w końcu zdecydować, młody człowieku.
Jesteś bratem Jillian czy jej mężem?
Jack zawahał się i ponuro spojrzał na Jill.
- Właściwie... i jednym, i drugim.
- No, nie - mruknęła Eleanor. - Tego już za wiele.
- Zachwiała się i byłaby upadła, gdyby Kipling nie po
chwycił jej w ramiona.
- Na Boga! - krzyknęła Jill głosem łamiącym się od
emocji. - Jack tylko udawał, że jest moim bratem.
Kip, podtrzymując w ramionach Eleonor, która ciągle
jeszcze nie przychodziła do siebie, popatrzył na Jill z nową
nadzieją.
- Czy udaje również, ze jest twoim mężem?
Jill westchnęła.
- Nie. Jest nim naprawdę.
Pięść Howarda Wendella Augusta wylądowała z impe
tem na stole.
- To skandal. W całej historii Fundacji Augusta nie by
ło drugiego wypadku tak brutalnego pogwałcenia przepi
sów. Nie mówiąc już o tym, że wystawiliście nas na po
śmiewisko, mnie i mojego syna. Zwalniam was natych
miast. Jesteście wyrzuceni.
Roztrzęsiona Jill zerwała się z krzesła i spojrzała wście
kle na Augusta.
- Ale pański syn mógłby pogwałcić te staromodne,
idiotyczne przepisy, prawda? Jemu byłoby wolno. Jest pan
napuszonym hipokrytą. I jeszcze coś panu powiem... nig
dy nie poślubiłabym pańskiego syna, nawet... gdybym nie
była mężatką. - Jill objęła wzrokiem wszystkich zebra
nych i wyszła bez słowa.
Jack, zanim poszedł w ślady Jill, posłał Augustowi po
gardliwe spojrzenie.
- I jeszcze jedno. Nie możesz mnie wyrzucić, tłusty,
stary capie, bo ja już tu nie pracuję. Moja dymisja jest na
twoim biurku.
Jack schylił się po okulary, ale zanim zdążył je nałożyć,
Kipling pozbywszy się na moment Eleanor, uderzył go
z całej siły.
Kiedy Jack dotarł do mieszkania Jill, jej już tam nie
było. Biegł po schodach, całe pięć pięter, był spocony
i zdyszany. Zdjął marynarkę i rzucił ją na łóżko. Zsunęła się
na podłogę, ale nie zwrócił na to uwagi. Przysiadł na brze
gu łóżka.
Gdzie podziewa się jego żona? Musiał z nią porozma
wiać. Musiał ją przekonać, że przecież nic się nie liczy, nic
nie jest ważne, tylko oni. Jack i Jill na zawsze ze sobą.
Położył się na łóżku i podłożył pod głowę poduszkę.
Pachniała Jill.
Gdzie była? Co się z nią stało? Może po prostu odeszła
i już nigdy jej nie zobaczy?
Otrząsnął się z tych myśli. Kiedy odwracał się na bok,
zobaczył kopertę na nocnym stoliku. Była otwarta i wysta
wała z niej kartka.
Zawierała krótki list. Czytał go powoli, z rosnącym po
czuciem ulgi. Złożył kartkę, wsadził ją z powrotem do
koperty i uśmiechnął się.
- Tak, oczywiście - powiedział na glos i nagle poczuł,
że powracają mu siły. Wybiegł z sypialni, skorzystał z tele
fonu, spakował walizkę, wziął szybki prysznic i przebrał
się.
Wszystko będzie dobrze, powiedział do siebie. Już
wiem, gdzie jest. Wszystko jest takie proste. Musi ją
odnaleźć i wziąć w ramiona. Dopóki będą razem, będzie
im dobrze. Więcej niż dobrze.
Miała miodowozłotą karnację, doskonałą figurę i twarz,
która była dziełem sztuki: pełne usta, delikatne, kształtne
linie brwi i ciepłe, czekoladowe oczy. Do tego kasztanowe
włosy, spadające na ramiona jedwabistą falą, unoszoną
lekką, tropikalną bryzą.
Szła brzegiem morza, fale obmywały jej bose stopy. Od
czasu do czasu przystawała, pochylała się z wdziękiem
i podnosiła muszle. Trzymała je w dłoni, studiowała uważ
nie, a później wyrzucała i schylała się po nową, w niespie
sznym, wakacyjnym rytmie.
Uwielbiał sposób, w jaki chodziła. Oszałamiał go ostry,
kwiatowy zapach jej perfum.
Jakieś dziecko wbiegło do morza i ochlapało boginię
z wysp.
- Przepraszam! - krzyknęło i pognało dalej.
Bogini uśmiechnęła się. Wtedy był już pewien, że nie
mógł się pomylić.
To była ona. W jej obecności wszystko wokół stawało
się inne - bujniejsze, piękniejsze, bogatsze. Był Robinso
nem Cruzoe. A ona jego Piętaszkiem.
Właśnie podnosiła muszlę. Powoli podszedł do niej.
Odwróciła głowę w jego kierunku i podniosła wzrok.
Oniemiał z zachwytu, kiedy uśmiechnęła się do niego,
na poły zawstydzona, na poły kusząca. Zachwyt to nie jest
dobre słowo. Był pijany ze szczęścia. I cały drżał.
- Ale ze mnie skończony osioł - szepnął.
Zaśmiała się.
- Jack „skończony osioł" i Jill, dobrana z nas para, co?
- Jack i Jill na zawsze ze sobą.
Znów był zawadiackim korsarzem.
Jill, oszołomiona widokiem Jacka, przytuliła się do nie
go. To on, naprawdę. Stało się to, co miało się stać. Oplotła
go ramionami. Całowali się, pospiesznie i gwałtownie.
- Jak mnie odnalazłeś? - spytała odzyskując oddech.
- Instynkt - odpowiedział czułe. - I list od Jamesa
i Laury Ivory, który znalazłem na twoim nocnym stoliku.
- Spotkałam się z nimi. Bardzo się zmartwili tym, co się
nam przydarzyło. Powiedzieli, że staliśmy się już legendą
Tobago. - Jill spojrzała na swoją obrączkę, którą Jack
kupił od Jamesa. - Kiedy Laura zobaczyła, że ciągle ją
noszę, zrozumiała, że nie chcę się rozwieść.
- Należymy do siebie, Jill. - Jack musnął językiem jej
dłoń. Była słona.
Jill poczuła, że cała drży - z podniecenia i oczekiwania
na ciąg dalszy. Przylgnęła mocniej do Jacka.
- Stać się legendą Tobago, jeszcze za życia, to zobowią
zuje.
W tydzień później, ostatniego dnia niespodziewanych
wakacji, siedzieli przy porannej herbacie z Laurą i Jame
sem, a Jack po raz kolejny opowiadał historię, jak to zamie
nił się w brata Jill i o wszystkich innych perypetiach. James
pokładał się ze śmiechu.
- Może to śmieszne - mówiła drobna, delikatna Laura
- ale i ja miałam starszego brata, który miał fioła na pun
kcie moich narzeczonych. Śledził nas i nie odstępował na
krok. A to już było mniej zabawne, szczególnie dla nich.
- Zdecydowanie wolę Jacka w roli męża - żartowała
Jill.
Laura zmieniła temat.
- Co będzie z waszą pracą?
- Najgorzej z referencjami. Po tym, co się wydarzyło
w fundacji, August wystawi nam taką opinię, że utkniemy
na długo w kolejce dla bezrobotnych.
- To niesprawiedliwe - zaprotestowała Laura - i nie
ma nic wspólnego z waszymi kwalifikacjami. Obydwoje
zasługujecie na wspaniałe opinie.
- August ma inne zdanie na ten temat - powiedziała
Jill. - Jak on to ujął? Nie dość, że zgrzeszyliśmy, to jeszcze
wystawiliśmy go na pośmiewisko. Dobre i to.
- Jakoś sobie damy radę - przerwał Jack ze zwykłym
sobie optymizmem.
- Może z czasem szef trochę zmięknie - pocieszał ich
James. - W końcu chyba nie zniszczyłby waszej kariery
z powodu głupiej, staromodnej zasady.
- Nie znasz Howarda Wendella Augusta - westchnęła
Jill. - Jedyny sposób na niego... - przerwała. - Nie, na
wet nie chcę o tym myśleć.
- Waszemu cholernemu, pyszałkowatemu szefowi
przydałoby się trochę rozumu - mruknęła Laura.
- Na dobrą sprawę nie bardzo jest mu co zarzucić- Jill
zmieniła ton. - W porządku, usiłował nagiąć przepisy fun
dacji w przypadku syna, ale też był przekonany, że po
ślubie z Kiplingiem odejdę z pracy. Sam Howard ściśle
przestrzega zasad, nic więc dziwnego, że od swoich pod
władnych wymaga tego samego.
- Moim zdaniem te zasady trącą średniowięczem -
rzucił James.
- Masz całkowicie rację- poparła go Laura. - Nie ma
niczego zdrożnego w tym że dwójka kolegów zostaje ko
chankami. Pod warunkiem że nie mają zobowiązań wobec
osób trzecich. Zupełnie inna sprawa, kiedy obydwoje są
małżonkami lub też kiedy małżonkiem jest jedno z nich.
Jack skrzywił się.
- Myślę, że właśnie to dotknęło najboleśniej szefa prze-
zacnej Fundacji Augusta: myśl o tym, że jego syn zaintere
sował się zamężną kobietą. - Popatrzył badawczo na Jill.
- Ale już przestał, prawda?
- Jedna romantyczna przygoda to wszystko, na co mnie
stać - powiedziała Jill z uśmiechem wampa. Ale mina tro
chę jej zrzedła. - Reszta energii będzie mi potrzebna na
szukanie zajęcia.
Jack objął ją ramieniem.
- Nie martw się, Jill. Jesteśmy ze sobą, a więc to wszy
stko musi się jakoś ułożyć.
- Jestem tego samego zdania. Może to magiczne dzia
łanie tropików. Niech diabli porwą Howarda Wendella Au
gusta.
James zarechotał.
- Nigdy nie ufałem takim typkom, bardziej świętym od
papieża. - Laura przytaknęła.
- A kto z nas jest bez winy?
- Ależ musi być nudne to życie Howarda - zadumała
się Jill.
- Jeszcze trochę, a zaczniesz go żałować - przerwał jej
Jack.
Po wspólnym śniadaniu w beztroskiej atmosferze obie
pary wracały brzegiem morza do hotelu Caribe Reef.
- Musimy się szybko spakować - powiedział Jack. -
Nasz samolot do Filadelfii odlatuje za godzinę.
Laura uścisnęła Jacka i Jill.
- Będziemy w kontakcie.
James objął ich ramieniem.
- Oczywiście, że będziemy. Przyjedźcie tutaj na nastę
pne wakacje. Jack ma rację. Wszystko jakoś się ułoży.
- Na pewno - przytaknęła Jill, całując go w policzek.
Kiedy w parę minut później opuszczali hotel, w holu
pojawiła się atrakcyjna rudowłosa dama.
Jill ścisnęła Jacka za łokieć.
- Popatrz tam, czy to nie jest... Cynthia Adams?
- Kto?
- Cynthia Adams. Nowa sekretarka Augusta, piękność
z Południa.
Jack odszukał ją wzrokiem.
- Tak, oczywiście.
Uśmiechnął się do niej. Odwzajemniła uśmiech. Roz
targniony i nieobecny.
Jack pochylił się w stronę Jill.
- Chyba mnie nie rozpoznała.
Jill zachichotała.
- Wcale się jej nie dziwię. Nikt w fundacji cię nie roz
poznał, zanim im nie powiedziałeś.
Tym razem Jill posłała jej uśmiech. Odpowiedź była
równie lakoniczna.
- Dziwne. Mnie chyba też nie poznała.
Nagle z gardła Jacka wyrwał się stłumiony okrzyk.
- Ale numer! Ten facet, który idzie w jej kierunku, na
pewno cię pozna.
Jill otworzyła usta ze zdziwienia na widok niskiego,
przysadzistego sześćdziesięciolatka zbliżającego się do
Cynthii Adams i całującego ją czule na przywitanie.
- Masz rację, ale numer - mruknęła Jill. - Przyganiał
kocioł garnkowi.
Howard Wendell August rozglądał się niedbałe po hote
lowym holu. Uwagę jego przykuła czarująca dama o ka
sztanowych włosach stojąca koło recepcji, a kiedy nałożyła
rogowe okulary...
Jill pomachała w kierunku Howarda Augusta. Jack zro
bił to samo. Twarz Howarda Wendella Augusta stężała,
a później pojawiły się na niej kropelki potu.
- Powinniśmy podejść do niego i przywitać się -
stwierdziła Jill tłumiąc śmiech.
- Owszem, byłoby niegrzecznie nie zamienić paru słów
z naszym byłym pracodawcą. - Jack trzymał się roli.
Kiedy ruszyli na spotkanie, Jill zdążyła szepnąć Jacko
wi:
- Miałeś rację kochanie. Wszystko już zaczyna się ukła
dać.