Curwood Na koncu swiata

background image




James Oliver Curwood




NA KOŃCU ŚWIATA

Tytuł oryginału: The country beyond

Tłumaczył: Jerzy Marlicz



























W


background image

ROZDZIAŁ I


Tajemnicza dziewczyna


Kapitan Rifle, choć postarzał się i osiwiał w służbie Okrętowego Towarzystwa Alaski, nie

postradał ducha młodości wraz z upływem lat. Romantyzm w nim nie zamarł; odczuwał żywo
dreszcz tych przygód, w których w grę wchodzą mężczyźni silni duchem i ciałem oraz kraj na wpół
lub całkiem dziki. Zwracał dotąd uwagę na malowniczość krajobrazu, na czar niepowszedniości i
nieraz wspomnienia osaczały go zewsząd tak barwne i ciepłe, że „wczoraj” było żywe jak „dziś,
Alaska miała jeszcze krasę młodości, a jej dziki zew wstrząsał światem, gromadząc tych, którzy
potrafili odważnie iść na zdobycie bogactw i zwyciężać lub ginąć.

Dzisiejszej nocy, mając pod nogami rozdygotany rytmicznie pokład okrętu, a nad głową złoty

księżyc, wyzierający właśnie spoza szańców górskich, kapitan doznał raptem uczucia trwożnego
podziwu. Rzekł krótko:

- To jest Alaska!
Dziewczyna, stojąca tuż przy nim u burty, przyjęła te słowa w milczeniu. Nie odpowiedziała

nic i nie odwróciła głowy. Przy świetle, tak niemal jaskrawym jak światło dzienne, widział jej
profil, rzeźbiony niby kamea. Oczy miała szeroko otwarte, silnie błyszczące; wargi rozchylone lek-
ko. Szczupła, sprężona postać zdała się całą energię koncentrować we wzroku, podczas gdy obser-
wowała, jak księżyc dobywa na jaw z ciemni zębate wierzchołki gór, przysłonięte tu i ówdzie
zwiewną draperią sinych obłoków.

Raptem zwróciła twarz ku niemu i skinęła głową.
- Tak, to Alaska - rzekła, a stary komendant doznał wrażenia, iż głos jej leciutko drży. - Pana

Alaska, kapitanie Rifle!

Z nocnej dali nadleciał ku nim odległy huk, niby łoskot grzmotu. Mary Standish słyszała go

już poprzednio po dwakroć, teraz więc spytała ciekawie:

- Co to takiego? Przecie nie może być burzy przy niebie tak pogodnym i tylu gwiazdach!
- To lodowce pękają i walą się w morze! Jesteśmy w Cieśninie Wrangla i bardzo blisko brze-

gu, panno Standish. Gdyby był dzień, słyszałaby pani śpiew ptaków. Nazywamy to miejsce Przej-
ś

ciem Wewnętrznym. Ja osobiście dodaję ponadto, że jest to Wodny Cud Świata. Mylę się jednak

najwidoczniej, gdyż jesteśmy nieomal sami po tej stronie statku. To najlepszy dowód chyba. Gdy-
bym bowiem miał rację, mężczyźni i kobiety zajęci w tej chwili tańcem, rozmową, grą w karty,
tłumnie obiegliby tę burtę.

Czy może pani sobie wyobrazić, że istnieją typy tak dziwaczne? Choć, z drugiej strony,

trudno im mieć za złe, że nie widzą tego, co by należało widzieć, a ja sam jestem może starym
wariatem i mam zbyt dobrą pamięć. Ach, panno Standish, czy łowi pani w powietrzu woń kwiatów,
woń lasów, woń zieleni płynącą z brzegu? Jest bardzo słaba, jednak czuję ją wyraźnie.

- Ja również!
Głęboko wciągnęła »w płuca powiew, po czym wykonała pół obrotu i plecami oparła się o

burtę, stając twarzą do jaskrawych świateł statku.

Doleciały ją słodkie dźwięki muzyki stłumione i pieściwe; słyszała nawet miarowy szmer

nóg tańczących. Chwilami śmiech się perlił: głosy to wznosiły się, to opadały do półszeptu. Stary
kapitan, obserwując dziewczynę, zupełnie nie mógł pojąć wyrazu jej twarzy.


Spadła na statek w Seattle w sposób dziwaczny, sama jedna i w ostatniej niemal chwili, nie

mając oczywiście zamówionej zawczasu kajuty. Z braku miejsca już pół setce podróżnych co

background image

najmniej musiano odmówić przejazdu, lecz traf chciał, że Mary Standish zwróciła na siebie uwagę
kapitana. A przemówiła doń w słowach tak gorących, tak okropny przestrach wyczytał w jej oczach
pod pozornie spokojną maską, że nie zdołał się oprzeć. Wziął ją więc pod swoją opiekę i poparty
doświadczeniem lat wielu obserwował bacznie.

Zwierzyła mu się zresztą wkrótce, że ma dwadzieścia trzy lata i jedzie do krewnych w Nome.

Wymieniła parę osób. Uwierzył. Niepodobieństwem było jej nie wierzyć, więc tylko podziwiał
tupet, z jakim wtargnęła na statek i umiała sobie zdobyć miejsce.

Była na pozór pogodna i szczera. Jednakże zauważył, że żyje nerwami. Czuł, że toczy ciężką

walkę wewnętrzną, lecz z rozsądną powagą swych sześćdziesięciu trzech lat potrafił ukryć przed
nią, iż odgaduje prawdę.

Przyglądał jej się teraz bacznie, choć pozornie nie zwracał na nią większej uwagi. Była

ogromnie ładna, w sposób niebanalny i nie rzucający się w oczy. Pociągała go bardzo, budząc słod-
kie wspomnienia młodości. Figurkę miała szczupłą i, jak to dawno zauważył, duże siwe oczy oraz
piękne ciemne włosy, zaczesane gładziutko z purytańską skromnością. Chwilami wątpił, czy ma
istotnie dwadzieścia trzy lata. Gdyby powiedziała dziewiętnaście lub dwadzieścia, uwierzyłby łat-
wiej. Zachowanie jej dziwiło go nieraz. Lecz należało do kapitana, widząc wiele rzeczy innym
niedostępnych, trzymać język za zębami.

- Nie jesteśmy jednak zupełnie sami! - mówiła właśnie panna Standish. - Są tutaj jeszcze

inni! - lekkim ruchem ręki wskazała dwie postacie dalej nieco wsparte o burtę.

- Stary Donald Hardwick ze Skagway. A ten drugi to Alan Holt!
- Ach tak?
Patrzyła znów w kierunku gór, oczy jej odbijały blask księżyca. Raptem musnęła dłonią ra-

mię kapitana.

- Słyszy pan? - szepnęła.
- To nowy lodowiec zlatuje do morza! Jesteśmy bardzo blisko brzegu, a lodowce leżą tutaj

wszędzie!

- A ten drugi dźwięk, niby szept wiatru? Noc jest przecież cicha zupełnie. Co to takiego?
- Słyszy się go zawsze, panno Standish, gdy w pobliżu są góry. To śpiew tysięcy strug i

potoków, lecących w dół zboczy, ku morzu. Ilekroć śniegi topnieją, pieśń ta dzwoni bez przerwy.

- A ten Alan Holt - spytała panna raptem, zmieniając temat rozmowy - czy to człowiek tutej-

szy?

- Bardziej nawet niż kto inny! Urodził się na Alasce, zanim jeszcze powstało Nome,

Fairbanks czy Dawson City. To było, zdaje mi się, w osiemdziesiątym czwartym. Znaczy, że miał-
by dziś...

- Trzydzieści osiem! - podpowiedziała tak szybko, aż się nieco zdziwił. Potem parsknął

ś

miechem.

- Doskonale pani zna matematykę!
Przeszła spiesznie na inny temat.
- Dziś wieczorem - rzekła - tuż przed obiadem, gdy siedziałam sama na pokładzie, stary

Donald mnie odnalazł. Powiedział, że się nudzi i chciałby pomówić z kimś, ze mną na przykład.
Przestraszył mnie prawie tą swoją skudłaconą grzywą i ogromną, siwą brodą. Gdyśmy tak rozma-
wiali w mroku, przypominał - ducha!

- Stary Donald należy do tych dni, gdy przełęcz Chilkoot i Wiry Białego Konia pochłaniały

setkami życie ludzkie, a drogę do złotodajnych pól Klondike znaczyło nieprzerwane pasmo trupów.
W ich twarzach widać wspomnienie dni, które minęły.

Skłoniła lekko głowę, patrząc w morze.
- A Alan Holt? Pan go dobrze zna?
- Mało kto zna go dobrze. Stanowi właściwie część Alaski, lecz jest mimo to bardziej samot-

ny niż najwyższe góry. Jednak znać go, znam. Cała północna Alaska wie, kim jest Alan Holt.
Posiada hodowlę renów u stóp łańcucha Endicott i szuka dalszych jeszcze granic.

background image

- Musi być bardzo odważny?
- Alaska rodzi wielu odważnych ludzi, panno Standish!
- I ludzi uczciwych, ludzi honoru, takich, którym można ufać!
- Tak!
- Zabawne! - roześmiała się raptem, a jej śmiech przypominał gruchanie synogarlicy. - Nigdy

poprzednio nie znałam Alaski, mam jednak wrażenie, jak gdybym dawno znała te góry. Zdaje mi
się po prostu, że wracam do stron rodzinnych i one mnie witają. Alan Holt ma szczęście! Chciała-
bym także pochodzić z Alaski!

- A pochodzi pani?...
- Z Ameryki - odpowiedziała prędko, z leciutką ironią. - Nędzny produkt mieszaniny wszel-

kich ras. Jadę teraz na Północ, by się uczyć!

- Tylko po to?
Jego spokojne pytanie wymagało odpowiedzi. Poczciwa twarz, pokryta siecią bruzd, spalona

wichrem i słońcem, wyrażała szczerą troskę. Panna Standish spojrzała mu prosto w oczy.

- Nalegam - rzekł poważnie. - Jako kapitan statku i jako ojciec rodziny muszę wiedzieć. To

mój obowiązek. Czy nie chciałaby mi pani powiedzieć... powierzyć swych trosk? Najzupełniej
poufnie!

Wahała się chwilę, milcząc. Potem z wolna potrząsnęła przecząco głową.
- Doprawdy, kapitanie, nie mam nic do powiedzenia.
- Jednakże - nastawał - zjawiła się pani na statku w sposób dość niezwykły! Ludzie tak nie

robią. W ostatniej chwili, bez rzeczy?

- Zapomniał pan o sakwojażu.
- Przeciwnie, pamiętam. Tylko że się nie jedzie na Alaskę z malutką walizeczką, mogącą

zawierać najwyżej jedną zmianę bielizny!

- A ja właśnie jadę!
- Racja. Widziałem także, jak wojowała pani z kontrolą, niby dzika kotka. To było wydarze-

nie bez precedensu.

- Bardzo mi przykro. Ale ta pańska kontrola zachowywała się ogromnie głupio i nie dawała

mi przejść.

- Zupełnie przypadkowo, moje dziecko, widziałem całą scenę. I, prawdę mówiąc, regulamin

nakazywał odesłać panią na ląd, ale spostrzegłem, że się pani strasznie boi. - Nie zaprzeczy pani
temu? Pani po prostu chciała uciec przed czymś?

Oszołomiła go prostota jej odpowiedzi:
- Tak, chciałam uciec...
Oczy miała jasne i nieustraszone, czuł jednak, że toczy ciężką, wewnętrzną walkę.
- Czy nie powie mi pani, dlaczego i przed czym uciekała?
- Nie mogę! W każdym razie nie dziś! Chyba po przyjeździe do Nome. Z drugiej strony

zresztą...

- Co takiego?
- Możliwe, że do Nome wcale nie dojadę!
I raptem chwyciła jedną z jego rąk w obie dłonie. Palce jej drżały, podczas gdy tuliła ją moc-

no. Zaczęła mówić prędko i nerwowo:

- Strasznie był pan dobry dla mnie, strasznie, więc doprawdy chciałabym wszystko panu

wyznać, co i dlaczego. Ale nie mogę! Nie mogę i już!

Urwała, po czym wyswobadzając jedną rękę, zatoczyła nią szerokie półkole.
- Niech pan patrzy na te cudne góry! Niech pan patrzy. U ich stóp i poza nimi rozegrało się

tyle niezwykłych przygód, w ciągu setek lat tyle romantycznych historii. Pan, kapitanie, od lat
trzydziestu ociera się o te brzegi. śaden człowiek już nie zobaczy tego, co pan widywał, ani nie od-
czuje tego, co pan odczuł. Cóż wobec tamtych wielkich zdarzeń znaczę ja i moje dziwne przyjście
na statek? To taki drobiazg, taka bagatelka, tak łatwo o niej zapomnieć! Proszę, kapitanie, strasznie

background image

proszę!

Tak szybko, że ledwo pojął znaczenie tego gestu, przycisnęła jego dłoń do ust. Uczuł muśnię-

cie ciepłych warg i oniemiał zupełnie.

- Kocham pana, bo był pan dla mnie taki dobry - szepnęła jeszcze Mary Standish, po czym

odeszła spiesznie, zostawiając go samego u burty.





ROZDZIAŁ II


Alan Holt


Alan Holt dojrzał szczupłą sylwetkę dziewczyny na tle jaskrawo oświetlonych otwartych

drzwi, wiodących do salonu. Nie śledził jej bynajmniej poprzednio ani się jej teraz uważnie nie
przyglądał. Była dla niego po prostu jedną z pięciuset istot ludzkich przypadkowo zebranych na
statku, odbywającym pierwszą w tym sezonie podróż na Daleką Północ.

Jedynie kaprys losu zbliżył go do niej nieco bardziej niż do innych pasażerów, to wszystko.

Od dwóch dni zajmowała przy stole jadalnym miejsce naprzeciw niego. Ponieważ jednak ona spóź-
niła się na dwa pierwsze śniadania, on zaś nie pojawił się w ogóle przy lunchu, zatem obowiązek
towarzyskiej grzeczności mógł się ograniczyć do pół tuzina wymienionych wzajemnie słów. Alan
bardzo się z tego cieszył. Nie był rozmowny z natury. W jego zamiłowaniu do milczenia był
pewien cynizm. Natomiast cierpliwie słuchał cudzych wywodów i analizował je trafnie. Wiedział,
iż niektórzy ludzie stworzeni są do gadania, inni, dla równowagi, trzymają język za zębami.
Przymus milczenia nie ciążył mu nigdy.

Na swój chłodny i obojętny sposób podziwiał Mary Standish. Była ogromnie spokojna i to

mu się w niej podobało. Oczywiście, nie mógł nie zauważyć piękna jej oczu ani połysku długich
ciemnych rzęs, lecz były to detale miłe niewątpliwie, ale bez wielkiego znaczenia. Jej włosy podo-
bały mu się bardziej nawet niż siwe oczy, obchodziły go jednak zbyt mało, by się nad tym głębiej
zastanawiać.

Lecz gdyby musiał podkreślić koniecznie jakiś szczegół, toby jednak chwalił te włosy

właśnie, nie tyle nawet ich barwę, ile uczesanie i dowody starannej pielęgnacji. Bardzo ciemne, w
ś

wietle lamp dawały ciekawe refleksy. A przede wszystkim ujmowały zgrabną główkę ciasno, choć

faliście. Patrząc na nie odpoczywał od widoku tylu przesadnie ufryzowanych kobiecych czuprynek,
które, chcąc nie chcąc, oglądał podczas sześciomiesięcznego pobytu w Stanach. Ogólnie biorąc,
podobała mu się więc dlatego, że nic go w niej nie raziło. Oczywiście, ani dbał, co dziewczyna o
nim myśli i czy się jej podoba ze swoją spokojną, surową twarzą, chłodną obojętnością na otocze-
nie, indiańską prawie gibkością ruchów i tą smugą siwizny w gęstej ciemnoblond czuprynie.
Kwestia ta nie wchodziła absolutnie w krąg jego zainteresowań.

Zresztą dzisiejszej nocy żadna kobieta bodaj nie zwróciłaby jego szczególnej uwagi. Inne,

znacznie głębsze wzruszenie owładnęło nim od chwili, gdy wsiadłszy na statek w Seattle, uczuł
pod stopami miarowy dygot maszyn. Wracał do domu. Jego domem była Alaska. Góry, rozległe
tundry, niezmierzone przestrzenie, wzrokiem nieobjęte, gdzie cywilizacja nie wniosła dotąd swej
męczącej wrzawy. Wracał do przyjaciół bliskich i kochanych, do gwiazd znanych od dawna, do na
wpół dzikich stad. Półroczny pobyt w Stanach wspominał jak ciężkie wygnanie; miasta po prostu
nienawidził.

- Nie wybiorę się tam więcej, w każdym razie nie na całą zimę, chyba że mnie przemocą

sprowadzą - rzekł do kapitana Rifle'a w chwilę potem, gdy Mary Standish znikła z pokładu. - Eski-

background image

moska zima jest co prawda długa, lecz zima w Seattle, Minneapolis, Chicago czy Nowym Jorku
jest bez porównania dłuższa moim zdaniem.

- Słyszałem, że wezwał pana do Waszyngtonu Komitet Gospodarczy.
- Tak, wraz z Carlem Lomenem z Nome. Ale właściwie tylko Lomen był tam potrzebny.

Posiada czterdzieści tysięcy głów karibu na półwyspie Seward, toteż zważali na to, co mówi. Może
sprawa ruszy wreszcie z miejsca.

- Może - kapitan Rifle tonem podkreślił wątpliwość powyższej hipotezy. - Alaska od lat

dziesięciu czeka na nową politykę kompetentnych sfer. Wątpię, czy tym razem coś z tego będzie.
Skoro politycy z Iowa i południowego Teksasu poczynają nam doradzać, co powinniśmy robić i co
możemy mieć na północ od pięćdziesiątego ósmego stopnia - to doprawdy trudno stąd oczekiwać
dobrego rezultatu. Alaska mogłaby równie dobrze zamknąć budę!

- Nie uczyni tego jednak - rzekł Alan Holt, a rysy jego stwardniały dziwnie w księżycowym

ś

wietle. - Ostro się do nas wzięli co prawda i niejedne drzwi musieliśmy zamknąć. W roku 1910

było nas tu trzydzieści sześć tysięcy białych. Politycy z Waszyngtonu potrafili w międzyczasie
skłonić do wyjazdu dziewięć tysięcy - czwartą część ludności. Lecz ci, co zostali, to twarde sztuki.
My nie ustąpimy, kapitanie. Jesteśmy tutejsi i nie boimy się walki!

- To znaczy?
- To znaczy, że w ciągu najbliższych pięciu lat wywalczymy sobie sprawiedliwość albo też

stwierdzimy jasno, co właściwie mają przeciwko nam. A za dalszych lat pięć będziemy już co roku
posyłać do Stanów milion sztuk mrożonych renów. Za lat dwadzieścia liczba ta wzrośnie do pięciu
milionów. Niezbyt miła perspektywa dla wielkich hodowców bydła, hę? Ale, jak sądzę, raczej
szczęśliwa okoliczność dla stu milionów Amerykanów, który będą mogli zamienić dotychczasowe
pastwiska na wzorowo nawodnione pola i ogrody.

Dłoń Alana Holta, obejmująca burtę statku, zacisnęła się mocno.
- Dawniej nie zdawałem sobie w ogóle sprawy, jak te rzeczy właściwie stoją - ciągnął, a jego

głos miał stalowe brzmienie. - Lomen jest dyplomatą, ale ja nie! Kiedy widzę podobne bezprawie,
mam ochotę walczyć z karabinem w garści! Ponieważ przypadkowo znaleźliśmy tu złoto, myślę, że
Alaska jest pomarańczą nadającą się jedynie do prędkiego wyssania i odrzucenia natychmiast, sko-
ro zostanie ich zdaniem tylko bezwartościowa łupina. Takie są współczesne poglądy amerykańskie!

- A pan nie jest Amerykaninem, panie Holt?
Głos rozległ się tak blisko, że obaj mężczyźni drgnęli, po czym odwrócili się szybko. Tuż

poza nimi, w księżycowym świetle stała Mary Standish.

- Raczyła mi pani zadać pytanie? - spytał Alan Holt z ukłonem. - Nie, nie jestem Amerykani-

nem. Jestem obywatelem Alaski.

Dziewczyna miała wargi rozchylone, oczy jej błyszczały.
- Proszę mi wybaczyć, że podsłuchiwałam, ale stało się to mimo woli. Jestem Amerykanką.

Kocham Amerykę. Kocham bardziej bodaj niż swoją religię. Dumna jestem, że przodkowie moi
wysiedli pierwsi na ten ląd z pokładu „Myflower”*. Stąd moje nazwisko - Standish. I tylko
chciałam panu przypomnieć, że Alaska jest także Ameryką.

Alan Holt doznał uczucia zdziwienia. Twarz dziewczyny straciła poprzedni spokojny wyraz.

Oczy jej płonęły. Głos dźwięczał hamowanym wzruszeniem. Był pewien, że przy świetle dziennym
dojrzałby rumieniec na policzkach. Uśmiechnął się, lecz uśmiech ten mimo woli miał odcień
wzgardy.

- A cóż pani wie o Alasce, panno Standish?
- Nic! Nic zupełnie! Kocham ją jednak - okrągłym ruchem ręki wskazała łańcuch górski. -

ś

ałuję, że nie tu przyszłam na świat. Pan ma szczęście. Powinien pan kochać Amerykę.

- Chciała pani powiedzieć: Alaskę?
- Nie, Amerykę! - oczy jej błysnęły wyzywająco.
Wzgardliwy uśmiech znikł z warg Alana Holta. Ukłonił się ponownie.


* Myflower - statek, na którym przybyli do Ameryki pierwsi angielscy emigranci.

background image

- Jeśli mam honor mówić z jedną z potomkiń Milesa Standisha, który dowodził żaglowcem

„Myflower” – rzekł - w takim razie przepraszam. Jest pani bowiem niewątpliwie autorytetem w
sprawach amerykańskich.

- Jestem - odparła krótko z dumnym ruchem lśniącej główki. - Zresztą, niedawno dopiero

odczułam wartość swego pochodzenia i zrozumiałam wynikającą zeń odpowiedzialność. Jeszcze
raz przepraszam, że się wtrąciłam do rozmowy panów. Nie uczyniłam tego rozmyślnie. To tylko
przypadek!

Po czym, nie czekając, aż któryś z nich przemówi, obdarzyła obu przelotnym uśmiechem i

oddaliła się szybko.

W salonie muzyka ucichła; pasażerowie pojedynczo lub grupkami poczęli wychodzić na

pokład.

- Ciekawa osóbka - zauważył Alan. - Kapitan Miles Standish może być dumny ze swej

prawnuczki. Nieodrodna córa starego rodu.

Roześmiał się, ale już w następnej chwili, puszczając w niepamięć poprzednią rozmowę,

zaczął z innej beczki:

- Strasznie jakoś kołujemy, kapitanie!
- Trochę - przyznał kapitan Rifle. - Ale to tylko na razie. Później, z Seattle, ruszymy do

Nome prosto jak strzelił. Obecnie jednak musimy odwiedzić Juneau i Skagway, skąd poprzez
Przesmyk Aleucki skręcimy na Cordowę i Seward. Kaprys właścicieli, którego nie raczyli mi wyja-
ś

nić. Możliwe, ze ta rozbawiona banda Kanadyjczyków na pokładzie ma z tym coś wspólnego.

Wysadzimy ich w Skagway. Zamierzają płynąć w głąb lądu Jukonem drogą na Grzywę Białego
Konia. Dziś już byle zdechlak uważa to za wycieczkę turystyczną. A pamiętam przecież...

- I ja również pamiętam - przerwał Alan Holt, nie zdejmując wzroku z pasma gór, poza

którymi leżał szlak dawnych zdobywców złota, gęsto usiany trupami. - Pamiętam! A stary Donald
wciąż śni o tym piekle śmierci. Wczorajszej nocy był prawie nieprzytomny. Chciałbym, ażeby już
raz zapomniał.

- Mężczyzna nigdy nie zapomina kobiety takiej, jak Jane Hope - rzekł miękko kapitan.
- Czy znał ją pan?
- Znałem. Przybyła wraz z ojcem na moim statku. Ubiegłej jesieni minęło dwadzieścia pięć

lat. Kawał czasu, prawda? Kiedy zaś patrzę na Mary Standish i słucham jej głosu - tu zawahał się,
jakby o tajemnicę szło i skończył półszeptem: - myślę zawsze o tej dziewczynie, o życie której
Donald Hardwick walczył wśród wirów Białego Konia i którą dla siebie zdobył. Szkoda, dopraw-
dy, że umarła.

- Kiedy właśnie, ze nie umarła - ozwał się Alan i głos zmiękł mu dziwnie. - W tym leży cały

tragizm. Ta kobieta jest dziś dla niego istotą równie żywą jak przed dwudziestu laty.

Nastała chwila ciszy.
- Ona z nim rozmawiała dziś rano - ozwał się raptem kapitan Rifle.
- Ma pan na myśli wnuczkę kapitana Milesa, pannę Standish?
- Tak. Jak widzę, jest pan usposobiony do niej niezbyt przychylnie.
Alan wzruszył ramionami.
- Ależ bynajmniej. Sądzę, że jest to zachwycająca osóbka. Może pan pozwoli cygaro, kapita-

nie? A ja się trochę przejdę.

Zapalili obaj cygara jedną zapałką, po czym kapitan skręcił do swej kajuty, gdy Alan skiero-

wał się wzdłuż pokładu.

Tej nocy parowiec z Nome był dla Alana czymś więcej niż zlepkiem stali i żelaza. Był

ż

ywym stworzeniem, w którym pulsowała krew i biło serce w jednym rytmie z sercem Alaski. Huk

mocnych maszyn dźwięczał Alanowi w uszach radosną pieśnią ludzkiego geniuszu. Długa lista
pasażerów miała w jego mniemaniu wydźwięk prawie heroiczny; to nie były tylko nazwiska męż-
czyzn i kobiet - ci ludzie byli siłą życiową ukochanej Alaski, krwią z krwi, nieodłączną częścią, jej
poddanymi. Wiedział, że z każdym obrotem śruby zbliżała się romantyka, przygoda, tragedia i

background image

nadzieja. A wraz z nimi - zuchwalstwo i chciwość. Na statku zebrały się zwalczające się wzajemnie
elementy: ci, którzy walczyli o Alaskę, ci, którzy będą ją budować i ci, którzy będą ją burzyć.

Alan przechadzał się po pokładzie paląc cygaro, mijając mężczyzn i kobiety, których w ogóle

nie zauważał. Lecz on był obserwowany. Poznawał turystów, prawie się im nie przyglądając. Duch
Północy jeszcze nimi nie zawładnął. Byli gadatliwi, hałaśliwie zachwycali się pięknem krajobrazu
roztaczającego się przed ich oczami. Weterani poukrywali się w ciemnych kątach i milcząc
napawali się widokiem lub też spokojnie przechadzali się po pokładzie z fajkami w zębach.
Pomiędzy przybyszami i weteranami Alan rozróżniał całą galerię ludzkich typów zasiedlających
Północ. Przechodząc obok nich mógłby dokładnie wskazać tych, którzy mieszkają za pięćdziesią-
tym ósmym równoleżnikiem.

Minąwszy palarnię, zatrzymał się i strząsnął za burtę popiół z cygara. Tuż obok niego stała

grupa złożona z trzech mężczyzn. Byli to młodzi inżynierowie jadący budować linię kolejową.
Jeden z nich mówił podniesionym głosem:

- A ja wam mówię, że nikt nie wie tego, co trzeba wiedzieć o Alasce. Opowiadali nam w

szkole, że to kraina wiecznych lodów, gdzie pełno złota i gdzie żyją reny. Dorastaliśmy z takim
samym wyobrażeniem - tu głęboko wciągnął powietrze - ziemia ta jest dziewięć razy większa niż
stan Waszyngton, a dwanaście razy większa niż stan Nowy Jork. Kupiliśmy ją od Rosji za niespeł-
na dwa centy za akr. Jeśli mapę Alaski przyłożyć do mapy Stanów Zjednoczonych, miasto Juneau
legnie na St. Augustine na Florydzie, a Wyspa Unalska trafi do Los Angeles. Potęga, co? Toteż
geograficzne centrum naszego kraju nie leży wcale w okolicy Omaha czy Sioux City, lecz w San
Francisco w Kalifornii.

- Racja, synku - przemówił nagle w pobliżu głos spokojny, trochę drwiący. - Dobrze znasz

geografię. Lecz mógłbyś jeszcze dodać dla pouczenia kolegów, że Alaskę od bolszewickiej Syberii
dzieli zaledwie trzydzieści siedem mil i że bolszewicy prowadzą przez radio usilną propagandę,
namawiając do rewolucji. Prosiliśmy Waszyngton o udzielenie nam paru armat i kilku ludzi dla
obsadzenia Nome, lecz wyśmieli nas po prostu. Czy rozumiesz ten morał?

Alan, początkowo tylko lekko ubawiony rozmową, nadstawił ucha. Ułowił w mroku zarys

szczupłej wysokiej sylwetki i błysk siwej brody, nie znanej mu zupełnie. Człowiek ten odwrócił się
- istne widmo w świetle księżycowym - a odchodząc już, rzucił przez ramię najzupełniej wyraźnie:

- I jeśli tam który z was rzeczywiście dba o Alaskę, to niech powie swemu rządowi, że takich

ludzi jak John Graham należy wieszać!

Na dźwięk tego imienia Alan uczuł raptem w żyłach gorący war krwi. Na całej kuli ziemskiej

jednej tylko istoty nienawidził prawdziwie, śmiertelnie gorzką nienawiścią - Johna Grahama właś-
nie. Zamierzał już dopędzić obcego i spytać - sam nie wiedział o co - gdy raptem, pomiędzy sobą a
oświetlonymi oknami palarni, zobaczył szczupłą kobiecą sylwetkę. Była to Mary Standish. Z jej
postawy poznał, że słyszała zarówno słowa młodego inżyniera, jak i replikę starca - jednak patrzyła
wyłącznie na niego. Zdziwił go wyraz jej twarzy. Nigdy nie widział nic podobnego w rysach ża-
dnej kobiety. To nie była trwoga, groza raczej, obrzydzenie. Doznał natychmiast uczucia irytacji.
Po raz wtóry panna Standish przejmowała się zbytnio sprawami, które nie powinny były wcale jej
obchodzić. Pod wpływem nagłego gniewu rzekł do milczącej grupy inżynierów opodal:

— Tamten pan jeszcze się mylił! John Graham nie powinien skończyć na szubienicy. To dla

niego śmierć zbyt łagodna!

Minął ich z lekkim ukłonem i szedł dalej wzdłuż pokładu. Zaledwie jednak zrobił kilkanaście

kroków, usłyszał za sobą szybki tupot i czyjaś ręka ujęła go za ramię.

- Proszę pana, panie Holt!...
Zatrzymał się, stwierdzając jednocześnie, że miękki dotyk jej palców nie jest wcale przykry.

Panna Standish milczała chwilę, patrząc w kierunku wybrzeża, tak iż widział tylko lśniącą gęstwę
jej gładko przyczesanych włosów. Potem spojrzała mu prosto w oczy i w głębi szarych źrenic
wyczytał coś na kształt wyzwania.

- Jestem sama na statku - zaczęła. - Nie mam tu przyjaciół. A chciałabym wiedzieć pewne

background image

rzeczy... Spytać o to i owo... Czy zechce mi pan pomóc?

- To znaczy... dotrzymywać pani towarzystwa?
- Tak, jeśli pan może. Czułabym się znacznie raźniej!
Sytuacja poczynała być zabawna. Alan Holt miał ochotę parsknąć śmiechem; dziwiła go tyl-

ko surowa powaga oczu dziewczyny. Przyznawał, zresztą chętnie, iż do twarzy jej z tą powagą.

- Doprawdy, nie jestem w stanie odmówić - rzekł. - Choć, jeśli chodzi o informacje, sądzę, że

kapitan Rifle mógłby ich udzielić prędzej ode mnie.

- Nie chcę go trudzić - odparła. - Ma i tak dość spraw na głowie. A pan jest sam.
- Tak, zupełnie sam. I do myślenia mam niewiele.
- Chciałabym, żeby mnie pan zrozumiał, panie Holt. Jadę do zupełnie obcego mi kraju i prag-

nę się o nim jak najwięcej dowiedzieć, zanim wysiądę na ląd. Idzie mi o tyle rzeczy. Na przy-
kład...

- Słucham.
- Dlaczego pan tak powiedział o Johnie Grahamie? I co miał na myśli tamten drugi pan,

mówiąc, że należałoby go powiesić?!

Postawiła pytanie tak prosto i bez zwykłych kobiecych wybiegów, aż się zdziwił. Cofnęła już

palce z jego ramienia a cała jej postać zdradzała pełne oczekiwania napięcie. W blasku księżyca
twarz bielała niby kwiat. Oczy patrzyły uważnie. Alan zaniemówił na chwilę, daremnie starając się
zrozumieć, co go tak w niej pociąga. Potem uśmiechnął się i błysnął oczyma.

- Czy widziała pani kiedy, jak się psy biją? - spytał.
Zawahała się, jak gdyby gromadząc wspomnienia
Wzdrygnęła się lekko:
- Widziałem... raz jeden!
- No i co?
- To był mój pies! Taki mały psiak. Ten drugi przegryzł mu gardło.
Alan Holt poważnie skinął głową.
Właśnie. Oto co John Graham robi w stosunku do Alaski, panno Standish. On jest tym dużym

psem-potworem - Proszę sobie wyobrazić człowieka popartego ogromem wpływów finansowych,
który postanawia zagrabić całe bogactwo nowego kraju dla zadowolenia jedynie własnych wy-
górowanych ambicji. To John Graham! Duże pieniądze i człowiek bez jakichkolwiek skrupułów.
Człowiek, który gotów zagłodzić setki i tysiące ludzi, o ile w tym dojrzy interes. Patrzący na mrą-
cych z głodu obojętnie. Człowiek, który z każdego punktu widzenia jest wielokrotnym mordercą!

Przerwał raptem, gdyż dziewczyna krzyknęła głośno. O ile to w ogóle było możliwe, wyda-

wało się, iż twarz jej zbladła jeszcze bardziej. Ręce zacisnęła na piersi nagłym, kurczowym ruchem
Oczy miała tak pełne grozy, że Alan uśmiechnął się cynicznie.

- Już znowu czuje się pani dotknięta? Powinienem chyba przeprosić, że w obecności istoty

tak delikatnej ośmieliłem się użyć tak mocnych wyrazów i nazwać innego człowieka mordercą.
Cóż, przepraszam - tu skłonił się lekko. - A teraz może się trochę przejdziemy?

Z przyzwoitej odległości trzej młodzi inżynierowie obserwowali Alana Holta i Mary

Standish.

- Prześliczna dziewczyna! - zauważył jeden z głębokim westchnieniem. - Nigdy nie widzia-

łem podobnych włosów i oczu.

- Siedzę przy tym samym stole co oni - przerwał drugi. - Jestem jej sąsiadem z lewej strony, a

nie przemówiła dotąd do mnie trzech słów nawet. A ten jej towarzysz przypomina lodowce z
Labradoru, taki rozmowny.

Tymczasem Mary Standish mówiła właśnie:
- Wie pan, panie Holt, zazdroszczę tym inżynierom. Chciałabym być mężczyzną.
- Szkoda, że pani nim nie jest - uprzejmie przyznał Alan.
Usta Mary Standish straciły teraz na chwilę swój słodki wyraz, lecz Alan Holt tego nie

dostrzegł. Cały był pochłonięty pięknem nocy i smakiem doskonałego cygara.

background image

ROZDZIAŁ III


Zausznik Grahama


Alan Holt był to mężczyzna, na którego inni mężczyźni spoglądali z przyjemnością. Co do

kobiet, rzecz miała się inaczej. Nie miał bowiem w sobie nic z kobieciarza w potocznym tego
słowa znaczeniu. Podziwiał kobiety w sposób abstrakcyjny; w razie potrzeby gotów był walczyć o
ich cześć i życie dla nich poświęcić. Lecz był to rozsądek raczej niż sentyment, rycerskość poczęta
z surowych nakazów pierwotnego kraju, nie mająca nic wspólnego z wydelikaconym romanty-
zmem cywilizacji.

Długie lata samotności wycisnęły na nim niezatarte piętno. Ludzie Dalekiej Północy, obser-

wując jego surowe rysy, czytali w nich jak w otwartej księdze. Kobiety rozumiały go rzadko. Gdy-
by jednak nadeszła godzina próby - chwila groźnego niebezpieczeństwa - istoty słabe i bezradne
zwróciłyby się o pomoc tylko do Alana Holta.

Posiadał w wysokim stopniu poczucie honoru, lecz mało kto o tym wiedział. Powaga gór

nauczyła go śmiać się w milczeniu. Krótki chichot znaczył dla niego tyle, co dla innego gwałtowny
wybuch śmiechu i bawił się nieraz szczerze, mimo że mięśnie jego twarzy ani drgnęły. Również
nie zawsze uśmiechał się wtedy, gdy był rad. Czasem uśmiech pokrywał myśl smutną lub poważną.

Obecna sytuacja bawiła go ogromnie. Pojmował doskonale, co za błąd popełniła panna

Standish wybierając jego właśnie, zamiast uszczęśliwić któregoś z młodych inżynierów swym
towarzystwem. Parsknął krótkim, stłumionym śmiechem, co słysząc Mary Standish nerwowo od-
rzuciła głowę wstecz, ruchem, który zaobserwował u niej już poprzednio. Milczała jednak i ujęła
go pod ramię bez słowa.

Zanim obeszli pół pokładu, Alan uwierzył, że rzecz cała ma jednak pewien miły posmak.

Ręka dziewczyny nie tylko dotykała jego ramienia, lecz przywierała doń ufnie, a ona sama znajdo-
wała się przez to tak blisko, iż patrząc w dół, miał lśniące pukle jej włosów niemal tuż u swojej
twarzy. Jego stoicki spokój został raptem zachwiany.

- Doprawdy, że to nie takie straszne - ozwał się niespodziewanie z całą szczerością. - Zaczy-

nam wierzyć, iż udzielanie pani odpowiedzi będzie raczej miłym zajęciem.

- Ach tak? - tu poczuł, jak drobna postać u jego boku nagle zesztywniała. - A pan obawiał się

może, że będę nudna!

- Trochę. Nie rozumiem kobiet. Uogólniając sądzę, iż są najpiękniejszym z tworów bożych,

lecz każda z nich osobno mało mnie obchodzi. Pani stanowi wyjątek!

Skinęła głową z uznaniem.
- To bardzo miłe z pana strony. Lecz nie należy mówić, że jestem inna. Jestem taka sama.

Wszystkie kobiety są jednakowe.

- Możliwe. Tylko każda inaczej upina włosy.
- Podoba się panu sposób, w jaki się czeszę?
- Bardzo.
Jakoś mu się to słowo samo wymknęło, więc w chwili następnej wypuścił energicznie duży

kłąb dymu, by pokryć zmieszanie.

Okrążywszy pokład, znaleźli się znowu na wprost palarni. Był to szczególny luksus, na jaki

tylko „Nome” sobie pozwalał. śaden inny statek na wodach Alaski nie miał tak obszernego i wygo-
dnego pomieszczenia, zaś mały buduar otwarty w samym jego końcu, umożliwiał paniom dotrzy-
mywanie towarzystwa mężom.

- Jeśli chce pani nasłuchać się opowieści o Alasce i zobaczyć parę typów, to wejdźmy! -

zaproponował Alan. - Nie boi się pani dymu?

- Nie! Gdybym była mężczyzną, paliłabym także.

background image

- Może pani i tak pali?
- Broń Boże! Jeśli zacznę palić, obetnę sobie włosy.
- To by już była zbrodnia - odparł Alan tak poważnie, że się sam zdziwił.
Gdy weszli do buduaru, znajdowały się tam już trzy panie otoczone grupką mężczyzn. Sama

palarnia, ogromny pokój, zajmujący niemal trzecią część górnego pokładu, błękitniała od dymu.
Około dwudziestu panów grało w karty przy okrągłych stolikach. Inni toczyli ożywione rozmowy
lub paląc przechadzali się po zasłanej dywanami podłodze. Paru czytało gazety, a ten i ów już
drzemał, co widząc Alan spojrzał na zegarek. Tymczasem Mary Standish z niejakim zdziwieniem
obserwowała niezliczone koce zwinięte starannie i porzucone we wszystkich kątach. Jeden taki
rulon leżał u jej stóp. Trąciła go nogą.

- Co to właściwie jest? - spytała.
- Mamy zbyt wielu pasażerów - odparł. – Tutejsze statki nie znają tego, co się gdzie indziej

zwykło nazwać pasażerami trzeciej klasy. Niekoniecznie taki, co jedzie bez własnej kajuty, jest
biedakiem. Na dolnym pokładzie znajdzie pani zawsze paru milionerów. Kiedy sen ich zmoży,
większość ludzi, których pani tu widzi, rozwinie swoje koce i legnie wprost na podłodze. Czy spot-
kała pani kiedy lorda?

Skoro już ją tu sprowadził, poczuł się do obowiązku udzielania wyjaśnień. Zwrócił więc jej

uwagę na trzeci stół po lewej stronie. Siedziało przy nim trzech mężczyzn.

- Ten, który zwrócony jest do nas twarzą - mówił - o obwisłych policzkach i jasnym wąsie, to

autentyczny lord. Wygląda niepozornie, ale to morowy chłop. Jedzie polować na niedźwiedzie, a
sypia na podłodze. Dalej, przy piątym stole, to paczka górników z Treadwell, zaś ów drab wsparty
o ścianę i gotowy do drzemki, z faworytami prawie do pasa, to Stampede Smith, niegdyś towarzysz
Carmacka, odkrywcy złota w Bonanza Creck w 1896 r. Szczęk łopaty Carmacka zahuczał wokół
ziemi, panno Standish. Stampede Smith był po wielkim odkrywcy drugim z walecznych na
Bonanzie, a obok niego Jim Skookum i Charlie Taglish, również druhowie Carmacka. Jeśli zaś
obchodzą panią sprawy romantyczne, panno Standish, to Smith kochał się w Belindzie Mulrooney,
najodważniejszej z kobiet, jakie kiedykolwiek zawadziły o Daleką Północ.

- Dlaczego była tak odważna?
- Gdyż sama jedna, bez opieki, przybyła do kraju mężczyzn zdecydowana na robienie

majątku bez niczyjej pomocy. I dopięła swego. Jak długo żyje ktoś z pierwszych mieszkańców
Dawson, nie zaginie pamięć o Belindzie Mulrooney.

- Dowiodła, do czego zdolna jest kobieta, panie Holt.
- Właśnie. I nieco później dowiodła również, jak nieobliczalne jest kobiece serce. Była

najbogatszą kobietą w Dawson. Aż przybył bubek, podający się za księcia. Belinda wyszła za niego
za mąż i wyjechali razem do Paryża. Taki był jej koniec. Otóż gdyby poślubiła tego oto Stampede
Smitha z jego wielkimi faworytami...

Urwał w pół zdania. O kilka kroków wstał właśnie od stołu jakiś mężczyzna i obrócił się do

nich twarzą. Nie było w nim nic godnego uwagi z wyjątkiem sposobu, w jaki patrzył na Mary
Standish. Można było sądzić, że znając dziewczynę dobrze, rozmyślnie obraża ją, patrząc w ten
sposób. Wreszcie pogardliwie skrzywił wargi, lekko wzruszył ramionami i oddalił się spokojnie.

Alan szybko spojrzał na towarzyszkę. Policzki jej płonęły, wargi miała gwałtownie zaciśnię-

te. Chociaż sam wściekły, nie mógł nie spojrzeć, jak bardzo piękna jest w gniewie.

- Pozwoli pani, że odejdę na chwilę - rzekł spokojnie. - Poproszę tylko o wyjaśnienie.
Szybko wsunęła mu dłoń pod ramię.
- Ach, nie trzeba! - zaprzeczyła gorąco. - Bardzo pan miły i tak do pana pasuje ten rycerski

odruch. Ale, doprawdy, czy warto zwracać uwagę na podobne głupstwo?

Mimo iż usiłowała mówić spokojnie, głos jej drżał, przy czym Alan zauważył ze zdziwie-

niem, że twarz jej blednie, stając się raptem biała jak papier.

- Jestem do pani usług - rzekł ze skinieniem głowy. - Gdyby jednak była pani moją siostrą,

panno Standish, nie pozwoliłbym podobnej rzeczy ujść bezkarnie.

background image

Obserwował obcego, aż ten znikł w drzwiach wiodących na pokład.
- Jeden z ludzi Johna Grahama - rzekł. - Nazywa się Rossland i, o ile rozumiem, jedzie, by do

reszty zagarnąć w swoje łapy połów łososia. Jeszcze dwa lata i zrujnują łowiska zupełnie. Dopra-
wdy, czego potrafi dokonać tak nikczemna rzecz jak pieniądz! Dwie zimy temu widziałem głodu-
jące całe wsie indiańskie, kobiety i dzieci mrące tuzinami właśnie przez pieniądze Johna Grahama.
Dokonały tego zbyt intensywne połowy, rozumie pani? Gdyby tylko zobaczyła pani te małe biedac-
twa, skóra i kości, jak błagały o byle ochłap...

Ś

cisnęła go za ramię.

- Jakże John Graham mógł to zrobić? - szepnęła.
Roześmiał się niemile.
- Gdy zabawi pani rok na Alasce, nie będzie już pani potrzebowała zadawać podobnych

pytań. Jak? Po prostu otwierając fabrykę konserw i wyłapując z rzek całą rybę, stanowiącą od wie-
ków podstawę żywności miejscowych Indian. Innymi słowy, pieniądze, którymi operuje, są wyko-
rzystywane do niszczenia zasobów naturalnych Alaski, a tymczasem Alaska potrzebuje kapitału dla
rozwoju. W razie jego braku nie tylko zatrzyma się u nas wszelki postęp, ale po prostu pomrzemy
wszyscy. śaden kraj na kuli ziemskiej nie przedstawia dziś dla kapitału większych możliwości niż
Alaska. Dziesięć tysięcy fortun czeka tu na ludzi mających pieniądze do włożenia.

Lecz John Graham nie przypomina w niczym potrzebnych tu ludzi. To niszczyciel, jeden z

tych, którego pragnieniem jest wydusić jak najwięcej dolarów z bogactw miejscowych, choćby na
skutek tego ziemia i woda zamieniła się w pustynię. Musi pani pamiętać, że do niedawna rząd
Alaski, kierowany przez polityków z Waszyngtonu, był niewiele lepszy od tego, przeciw któremu
zbuntowały się kolonie amerykańskie w 1776 r. Bolesne to stwierdzenie dla kogoś, kto kocha swój
kraj. A John Graham należy do najgorszych. On i pieniądz dający mu władzę!

Nie podlega kwestii, że uczciwy kapitał, zarówno duży jak i mały, boi się Alaski i unika jej.

Zawdzięczamy to złej taktyce rządu oraz nadmiernemu biurokratyzmowi. Proszę tylko zważyć,
panno Standish. W Waszyngtonie, czyli o pięć tysięcy mil stąd, istnieje trzydzieści osiem oddziel-
nych urzędów zajętych sprawami Alaski. Cóż więc dziwnego, że pacjent choruje? Cóż dziwnego
również, że taki człowiek jak John Graham, wyzbyty skrupułów i podły do szpiku kości, ma łatwe
pole działania.

Lecz mimo wszystko czynimy postępy. Z wolna wynurzamy się z mroku. Władze poczynają

rozumieć ciążącą na nich odpowiedzialność. Zarówno Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, jak i
Ministerstwo Rolnictwa widzą, że Alaska jest potężnym spichlerzem i da sobie radę, byle jej choć
trochę pomóc. Boję się tylko ludzi w rodzaju Johna Grahama. Pewnego dnia...

Urwał w pół zdania.
- Przepraszam - rzekł. - Gadam o polityce, gdy powinienem bawić panią milszą i ciekawszą

rozmową. Może zejdziemy na dolny pokład?

- W każdym razie na świeże powietrze - odparła. - Ten dym szkodzi mi najwyraźniej.
Przed chwilą już Alan Holt spostrzegł zmianę w jej twarzy, lecz nie przypisał jej wyłącznie

złemu powietrzu. Skłonny był sądzić, iż niewytłumaczalna gburowatość Rosslanda podziałała na
nią silniej niż chciała przyznać.

- Na dolnym pokładzie jedzie gromadka Indian Thlinkit i oswojony niedźwiedź. Czy

chciałaby pani ich obejrzeć? - spytał Alan, gdy wyszli już z palarni. - Dziewczyny Thlinkit to
najładniejsze ze wszystkich Indianek, a tam na dole są dwie, na które, jak mówi kapitan, miło jest
spojrzeć.

- Już mnie z nimi zaznajomił - roześmiała się panna Standish. - Nazywają się Kolo i Haidah.

Słodkie dziewczęta i bardzo mi się podobają. Dziś rano jadłyśmy razem śniadanie, jeszcze zanim
się pan obudził.

- Co pani mówi? Więc dlatego nie było pani przy stole? No, a wczoraj?
- Zauważył pan moją nieobecność? - spytała nieśmiało.
- Trudno było doprawdy nie zauważyć pustego krzesła. Poza tym pewien młody inżynier

background image

zwrócił bodaj na ten fakt moją uwagę, pytając, czy pani przypadkiem nie chora.

- O!
- Ogromnie jest panią zainteresowany. Bawi mnie, gdy widzę, jak wykręca oczy, byle tylko

na panią spojrzeć. Odnoszę wrażenie, że litość nakazywałaby mi ustąpić mu swe miejsce.

- Pana oczy naturalnie nic by na tym nie ucierpiały?
- Jasne, że nie!
- O ile by się pan zbytnio nie przyglądał dziewczynom Thlinkit.
- Obejrzałem je już dokładnie.
Wzruszyła ramionami.
- W zwykłym czasie skłonna byłabym uznać pana za nudziarza, panie Holt! Obecnie jednak

wydaje mi się pan po prostu niezwykły. I podoba mi się pan raczej. Czy zechce pan odprowadzić
mnie do kajuty? Numer szesnasty, na tym pokładzie.

Idąc wsunęła mu znów palce pod ramię.
- Jaki jest numer pańskiej kajuty?
- Dwudziesty siódmy.
- Na tym pokładzie?
- Tak.
Dopiero gdy, nie podając mu ręki, skinęła głową na dobranoc i znikła za drzwiami, uprzyto-

mnił sobie, że ostatnie jej pytanie było raczej poufałe. Mruknął zdziwiony i zapalił cygaro. Dwu-
krotnie jeszcze, chodząc w zadumie po pokładzie, czuł, jak go osaczają natrętne myśli. Wreszcie
jednak udał się do swej kajuty i zaczął przeglądać papiery dotyczące spraw załatwianych w
Waszyngtonie wraz z Carlem Lomenem.

Skończył pracę krótko przed dwunastą. Ciekaw był, czy Mary Standish już śpi. Trochę go

irytował, a trochę bawił fakt, że jego myśli tak natrętnie krążą wokół niej. Miła dziewczyna zresztą,
przyznał uczciwie. Nie pytał o nic, co by tyczyło jej spraw osobistych i nic mu też o sobie nie
mówiła, podczas gdy on był strasznie gadatliwy. Wstyd go teraz ogarnął, gdy przypomniał sobie,
jak się rozwodził na temat spraw Johna Grahama i Alaski. Co ją to mogło obchodzić! Zresztą nie
był znów tak bardzo winien. Przyczepiła się do niego jak rzep, toteż zabawiał ją, jak umiał najle-
piej.

Zgasił światło i stanął twarzą do otwartego iluminatora. Panowała ogromna cisza, mącona

jedynie głuchym łoskotem śruby. Statek nareszcie spał. Księżyc wisiał wprost nad głową, miast się
spoza gór wynurzać, i prócz wąskiego świetlanego kręgu świat tonął w nieprzeniknionej prawie
czerni. W mroku tym, niby cień głębszy jeszcze, słabo majaczył potężny zarys wyspy Kupreanof.

Alan obserwował wyspę i dziwił się trochę, znając te niebezpieczne przesmyki, mało co szer-

sze nieraz niż długość statku, dlaczego kapitan Rifle obrał ten kurs, zamiast płynąć wokół przyląd-
ka Decision. Czuł zresztą, że oddalają się już od lądu, lecz „Nome” sunął nadal w tempie bardzo
wolnym, a słaby powiew niósł woń słonych traw i ciężki zapach lasów żywicznych, płynący
zarówno ze wschodu, jak i z zachodu.

Poprzez łoskot śruby dobiegł doń raptem odgłos wolnych kroków. Zdawały się wahać jakby,

potem szły dalej. Ułowił stłumiony głos męski, w odpowiedzi, drugi głos, kobiecy. Instynktownie
cofnął się o krok i czekał niewidoczny w ciemności. Rozmowa umilkła. Idący minęli jego okno w
milczeniu, a księżyc na krótko wyraźnie oświetlił ich postacie. Kobietą była Mary Standish, męż-
czyzną Rossland, ten sani, który tak dziewczynę zmieszał swym bezczelnym wejrzeniem.

Alan zdziwił się niezmiernie. Po chwili oszołomienia, przytomniejąc, zapalił światło i począł

się przygotowywać do snu. Nie miał bynajmniej zamiaru szpiegować Mary Standish lub agenta
Grahama, lecz czuł wrodzoną nienawiść do fałszu i mistyfikacji. Otóż to, co zobaczył przed chwilą,
upewniło go, że Mary Standish wie więcej o Rosslandzie, niż się do tego chciała przyznać. Nie
kłamała zresztą. Nie mówiła w ogóle nic, prosiła jedynie, by sprawy nie zaogniać. Jednakże
bezsprzecznie nadużyła jego dobrej wiary. Chociaż, co go mogły obchodzić jej sprawy. Możliwe,
iż kiedyś poróżniła się z Rosslandem, a teraz doszło do zgody. Niech się więc godzą. Bóg z nimi!

background image

Zgasił światło i położył się do łóżka. Lecz senność odbiegła go zupełnie. Miło było tak spo-

czywać i słuchać melodyjnego plusku fal, czując pod sobą płynny ruch statku. I miło było myśleć,
ż

e jedzie do domu, do siebie. Jakże piekielnie długo wlokło się owe siedem miesięcy spędzone w

Stanach. Jakże mu brakowało twarzy znajomych, nawet twarzy wrogów!

Przymknął oczy i wyobraził sobie kraj rodzinny, odległy jeszcze o parę tysięcy mil: niezmie-

rzone przestworza tundr, błękitno-purpurowe podnóża gór Endicott i ranczo Alana u samych nie-
mal stóp skłonu. Wiosna już się tam rodziła, słońce złociło południowe zbocza i łęgi, a pąki wierzb
wyzierały z ciemnych osłonek niby ziarno z pełnych kłosów.

Alan westchnął do Boga w kornej prośbie, by zimowe miesiące okazały się łaskawe dla jego

ludzi. Ponieważ bardzo miłował swą gromadkę, zatem dłużyło mu się bez niej.

Był zupełnie pewien, że Tautuk i Amuk Toolik, dwaj jego zastępcy, będą dbali o stada i do-

bytek, jakby szło o ich własność. Lecz w ciągu siedmiu miesięcy mogło zajść tyle spraw nieprzewi-
dzianych. Nawadlook, mała piękność jego dalekiego państwa, wyglądała bardzo źle, gdy odjeżdżał.
Niepokoił się o nią. Przebyte poprzedniej zimy zapalenie płuc pozostawiło groźne ślady. A Keok,
rywalizująca z nią co do urody? Uśmiechnął się w mroku, dumając, jak idą sprawy sercowe
Tautuka. Przed pół rokiem przedstawiały się niemal beznadziejnie, Keok była bowiem wielką
kokietką i długi czas bawiły ją cierpienia zalotnika. Istny diablik - pomyślał Alan z rozczuleniem -
warta jednak, by dla niej życie oddać, oczywiście, jeśli się ma w żyłach choćby odrobinę krwi
indiańskiej. Co do stad, te chyba hodują się dobrze. Dziesięć tysięcy głów. Jest z czego być dum-
nym!

Raptem wstrzymał oddech i wytężył słuch. Ktoś skradał się do jego drzwi i tuż za progiem

stanął. Już poprzednio po dwakroć słyszał kroki, lecz za każdym razem mijały drzwi, dążąc dalej.
Usiadł na łóżku i sprężyny pod nim zadźwięczały cicho. Ułowił jakiś ruch i szybki tupot. Czym
prędzej zapalił światło. W następnej chwili otwierał już drzwi. Korytarz był pusty. I dopiero po
chwili usłyszał słaby, podwójny trzask. W oddali ktoś ostrożnie otwierał drzwi i zamykał je po
cichu.

Wtedy dopiero, wodząc wkoło wzrokiem, dostrzegł na podłodze biały, zmięty kłębek. Pod-

niósł go i cofnął się do kajuty. Była to damska chusteczka. I nie po raz pierwszy ją widział. Nie
dalej jak dzisiejszego wieczoru zachwycał się delikatną koronką zdobiącą cienki batyst. Dziwne -
pomyślał - że znajduję ją teraz u mych drzwi.





ROZDZIAŁ IV


Stampede Smith


Holt był jednocześnie zdziwiony i rozczarowany trochę, a w głębi serca czuł ponadto pewną

niechęć. Podejrzewał, iż wbrew jego woli chcą go wciągnąć w jakieś nieczyste sprawki. Przyzna-
wał, iż wieczór upłynął mu raczej przyjemnie. Oczywiście, mógł spędzić wieczór jeszcze milej,
wspominając dawne czasy ze Stampedem Smithem, roztrząsając sposoby łowów i obyczaje
niedźwiedzi kodiackich wraz z angielskim lordem lub wreszcie zawierając znajomość z nieznanym
siwobrodym podróżnym, który wydał tak trafną opinię o Johnie Grahamie. Nie żałował jednak
straconych godzin ani nie miał o nie pretensji do Mary Standish. Na razie irytowała go wyłącznie
sprawa tej chusteczki.

Dlaczego porzuciła ją pod jego drzwiami? Nie był to oczywiście groźny przedmiot, ze swą

pajęczą koronką i lilipucim rozmiarem. Oglądając starannie batystowy kwadracik, zastanowił się

background image

przez chwilę, czy nawet taki malutki nosek, jak panny Standish, może mieć z tego drobiazgu istot-
ną pociechę. Ale ładna była ta chusteczka niewątpliwie i na równi z właścicielką cechowała się
doskonałą wykwintnością.

Mało go zresztą obchodziło to wszystko. Znudzony cisnął chusteczkę na nocny stolik. Nie-

wątpliwie zguba była zupełnie przypadkowa i bez żadnego znaczenia - usilnie starał się to sobie
wmówić. Zapewniał siebie także, mimo wzruszając ramionami, że przecież każda kobieta czy
dziewczyna ma prawo minąć jego drzwi, i trzeba być idiotą, żeby zaraz wysuwać stąd jakieś wnio-
ski. Argument był co prawda mocno naciągnięty, lecz Alan nie lubił tajemnic, szczególnie tajemnic
związanych z płcią piękną.

Po raz drugi położył się do łóżka. Usnął prędko, myśląc o Keok i Nawadlook oraz o innych

mieszkańcach swego rancza. Los zesłał mu sny bardzo miłe; widział Keok jak żywą, jej łatwy
uśmiech i zalotne minki, a wielkie łagodne oczy Nawadlook lśniły jeszcze słodziej, niż gdy ją
ż

egnał przed odjazdem. Pojawił się Tautuk, ponury jak zwykle wobec brak serca Keok. Tautuk

walił w bęben, wydając, rzecz dziwna, głos zupełnie podobny do bicia dzwonu, zaś Amuk Toolik
tańczył Taniec Niedźwiedzia, podczas gdy Keok klaskała w dłonie w przesadnym zachwycie. Alan
uśmiechnął się przez sen. Wiedział przecież, co się święci i że kątem oka rozbawiona Keok pilnie
ś

ledzi zazdrosnego kawalera. Tautuk był tak naiwny, że ani się tej gry domyślał. W tym tkwił

komizm sytuacji. Chmurny Eskimos coraz zawzięciej walił w bęben i tak się marszczył, że aż mu
oczy ginęły w skośnych fałdach, a Keok zanosiła się już od śmiechu.

W tej chwili właśnie Alan otworzył oczy i usłyszał ostatnie uderzenie dzwonu pokładowego.

Ciemność panowała nadal. Zapalił światło i spojrzał na zegarek. Dzwon zapewne uderzał ośmio-
krotnie, gdyż była czwarta rano.

Poprzez otwarty iluminator płynął oddech morza zmieszany z wonią ziemi oraz chłodne

rzeźwe powietrze, którym Alan, przeciągając się na łóżku, chciwie napełnił płuca. Było to niby
nektar ożywczy. Spłoszył resztki snu i znużenia. Alan wstał po cichu i ubierał się, ćmiąc nie dopa-
lone wczoraj cygaro. Dopiero zapinając kurtkę dostrzegł chusteczkę leżącą na stoliku. Lecz, jeśli
nawet przed paroma godzinami jej widok miał dlań jakieś znaczenie, to teraz patrzył na nią zupeł-
nie obojętnie. Niedbalstwo ze strony panny Standish - oto wszystko. Oczywiście, przy okazji zgubę
zwróci. Machinalnie wsunął biały kłębek do kieszeni, zanim wyszedł z kajuty na pokład.

Trafnie odgadł, iż o tej porze będzie zupełnie sam. Pokład był pusty. Poprzez upiorną biel

porannej mgły widział rzędy nie zajętych krzeseł oraz światła, słabo płonące w budce sternika.
Monsun azjatycki wraz z ciepłym prądem z wybrzeży Japonii obdarzył Archipelag Aleksandra bar-
dzo wczesną wiosną, toteż maj miał prawie czerwcową pogodę. Lecz ranki zachowały właściwy
sobie chłód i wilgotny opar. Mgły i opary czepiały się dolin lub jako zwoje sinych dymów spływa-
ły z gór ku morzu, aż statek, lawirując wśród wysp i cypli, szukał drogi po omacku prawie.

Alan lubił ponurą atmosferę wybrzeży Alaski. Upiorna tajemniczość podniecała go i pobu-

dzała do walki. Wyczuwał doskonale, z jakim trudem i jaką uwagą „Nome” obiera kierunek półno-
cny. Maszyny pracowały w zwolnionym tempie, statek zaś sunął ostrożnie, pełzł niby przyczajony
kot, drżąc lekko, jak gdyby każde stalowe wiązanie przeobraziło się nagle w żywy, czujący nerw.
Wiedział, że kapitan Rifle nie śpi i że wytęża oczy z budki sterniczej, świdrując nimi mgłę. Kędyś,
na zachód, w niebezpiecznie bliskim sąsiedztwie muszą leżeć skały Wysp Admiralskich; od
wschodu czatują jeszcze bardziej groźne, zlodowaciałe głazy i granitowe urwiska wybrzeża, wycią-
gając w morze długi cypel raf podwodnych. By dojść do Juneau, należy się przewinąć wokół tych
raf. A Juneau jest już niedaleko.

Przegiął się przez burtę, dopalając cygaro. Radowała go perspektywa bliskiej, wytężonej pra-

cy. Juneau, Skagway i Cordowa obchodziły go dlatego tylko, że należały do Alaski. Tęsknił do
jeszcze głębszej północy, do rozległych tundr, do olbrzymich, oczekujących go zadań. Nie żałował
już nawet owych siedmiu miesięcy samotnego pobytu w Stanach. Niejednego się tam nauczył.
Złoto! Ubawiło go to wspomnienie. Złoto miało swój niezaprzeczalny atut, posmak romantyzmu,
dreszcz przygód, lecz czym był wszystek kruszec tych gór w porównaniu z imponującą budowlą,

background image

którą i on także pomaga wznosić.

Miał doprawdy wrażenie, iż wszyscy ludzie spotykani na południu myśleli jedynie o złocie,

gdy się dowiadywali, że przybywa z Alaski. Złoto przede wszystkim, a potem lody, śniegi, noce
nieskończone, pustynne barren i wyzębione łańcuchy gór, chmurnie patrzące na kraj udręczony za-
miecią i na ludzi półdzikich, sprężonych w nieustannej walce, z której tylko człowiek silny i bez-
względny wychodził zwycięsko. Złoto stało się dla Alaski przekleństwem. Myśląc o niej, ludzie
mieli wciąż przed oczyma dni złotej gorączki, dni wyścigu po złoto. Nie widzieli i nie chcieli nic
widzieć poza przełęczą Chilcoot, Grzywą Białego Konia, Dawson i Circle City. Lecz teraz zaczy-
nali jednak wierzyć. Oczy im się otwierały. Nawet rząd się budził, rozumiejąc, że dla tego kraju
należy uczynić coś jeszcze prócz budowy linii kolejowej na północ od góry św. Eliasza. W
Waszyngtonie posłowie i senatorowie pilnie słuchali jego wywodów, a szczególnie wywodów.
Carla Lomena. Najmędrsi zaś ze wszystkich, wielcy hodowcy bydła, chcieli go przekupić, a Carlo-
wi Lomenowi proponowali cały majątek w zamian za jego czterdzieści tysięcy renów z półwyspu
Seward. To był chyba najlepszy dowód! Dowód oczywisty!

Zapalił świeże cygaro i poprzez rzednącą już mgłę wybiegł wzrokiem ku olbrzymim poła-

ciom znajomej ziemi. Myślał teraz o Grahamie i twarz jego skrzepła w surową, nieprzeniknioną
maskę. Przeczuwał ciężką, uporczywą walkę. W ciągu minionej zimy miał możność obserwować w
kilku stanach rabunkową gospodarkę owych bandytów finansowych. Widział całe krainy pozba-
wione lasów, spustoszone doszczętnie rzeki i jeziora, rolę wyniszczoną do cna. Ze zgrozą i niemal-
ż

e nie z lękiem oglądał nagie poręby Michiganu, słynącego niegdyś z najpiękniejszych w Ameryce

puszcz. A co, jeśli rząd pozwoli na takie samo zniszczenie Alaski? Polityka i pieniądz dążą już
wspólnie właśnie do tego celu.

Alan przestał czuć pod stopami tętno statku. To była jego walka; brał w niej udział już cało-

ś

cią nerwów i mięśni, jak gdyby rzeczywiście tocząc w tej chwili zażarty bój. Nieodwołalnie posta-

nowił, że wygra, choćby sprawie tej miał poświęcić całe życie. On i paru innych dowiodą światu,
ż

e miliony akrów bezleśnych tundr nie są bynajmniej ziemią wyklętą. Zaludnią się te strony. Tak

zwane barren - pustynie, zadudnią rozgłośnie tętentem niezliczonych racic, jak nigdy nie huczały
amerykańskie prerie pod kopytami hodowanego bydła.

Marzył. Lecz nie o złoto mu szło, nie o stosy monet, leżące u krańca tęczowego łuku, o któ-

rym roił. Pieniądza, jako takiego, nienawidził. Szło mu o pracę i o powodzenie tej pracy; o sam
trud i o wieńczący go sukces. Cóż to za triumf będzie, gdy wyśmiana i upokorzona Alaska stanie
się gigantyczną spiżarnią dla połowy Ameryki.

Bicie dzwonu pokładowego przywołało go do rzeczywistości. Nie lubił na ogół do tego stop-

nia poddawać się marzeniom i zły był na siebie, ilekroć zgrzeszył pod tym względem. Szczycił się
zawsze wytrzymałością swych nerwów oraz filozoficznym spokojem, z jakim przyjmował dobre i
złe strony życia. Zewnętrzny chłód sprawiał, że ludzie mieli go częstokroć za pozbawionego serca.
Własne wzruszenia taił głęboko i umiejętnie. Teraz jednak drgnął lekko, gdy zrozumiał, że ręka
zaciśnięta w kieszeni gniecie machinalnie małą batystową chusteczkę. Wyjął ją szorstkim gestem i
uczynił ruch, jak gdyby chciał wyrzucić za burtę. Lecz wstrzymał się w pół gestu, mruknął coś
mającego podkreślić głupotę podobnego pomysłu i wolnym krokiem ruszył na dziób statku.

Obserwując podnoszenie się mgły, dumał, jakie byłoby jego życie, gdyby posiadał siostrę

podobną do Mary Standish, albo gdyby w ogóle posiadał jakąkolwiek rodzinę - choćby jednego czy
dwu wujów interesujących się jego losem. Ojca pamiętał doskonale; matkę znacznie gorzej, gdyż
odumarła go w wieku lat sześciu, podczas gdy ojciec umarł, gdy był już pełnoletni. Ojciec był dlań
wzorem cnót wszelkich, jak te umiłowane nade wszystko góry. Ojciec stał zawsze u jego boku,
dodając mu odwagi, pchając naprzód, każąc żyć uczciwie, walczyć, jak na mężczyznę przystało i
wreszcie umierać bez lęku. Tak właśnie żył i umierał stary Alan Holt.

A matka? Ledwo mu majaczyła w oddaleniu jej twarz i postać i to jako senna wizja raczej.

Braci ni sióstr nie miał. śałował nieraz tej nie doznanej przyjaźni braterskiej. Lecz siostra? Siostra
nierozerwalnym łańcuchem związałaby go z cywilizacją. Miasta - zapewne. Prawdopodobnie -

background image

Stany. śycie, którego nie znosił - istna niewola. Swą bezbrzeżną swobodę cenił wielce. Taka Mary
Standish, choć miła, jako siostra byłaby istną katastrofą. Nie wyobrażał sobie jej lub jakiejkolwiek
innej kobiety w tym guście, żyjącej wespół z Keok i Nawadlook oraz resztą jego ludzi w sercu
tundr. Tymczasem tundry miały na zawsze pozostać jego domem, gdyż z dawna umieścił tam swą
duszę.

Okrążając budkę sterniczą, wpadł raptem na dziwaczną postać skuloną na krzesełku. Był to

Stampede Smith. Przy świetle, coraz lepszym wobec rozpraszających się oparów, Alan stwierdził,
ż

e stary nie śpi. Przystanął nie zauważony. Stampede przeciągnął się, warknął i wstał. Był małego

wzrostu, jego wspaniałych faworytów natomiast, wilgotnych od mgły, starczyłoby dla olbrzyma.
Ruda czupryna, zjeżona na równi z zarostem, nadawała głowie wygląd groźnej, pirackiej maszkary,
lecz wszystko, co znajdowało się poniżej, nie mogło absolutnie wzbudzać lęku. Bywało, iż ludzie
chichotali na jego widok. Ten i ów, nie wiedząc, z kim ma do czynienia, otwarcie parskał śmie-
chem. Faworyty mogą być w istocie ogromnie zabawne. Faworyty Stampede Smitha były zabawne
niewątpliwie. Jednakże Alan ani chichotał, ani się śmiał, nosił bowiem w sercu coś na kształt
braterskiego uczucia dla tego małego człowieczka, który tylekroć wypisał swe imię na kartach
dziejów Alaski.

Tego ranka Stampede Smith nie był już niestety najszybszym strzelcem pomiędzy Białym

Koniem a Dawson City. Był patetycznym wspomnieniem owych starych dni, gdy władając jedną
tylko ręką pobił na głowę Mydlanego Smitha i jego szajkę; dni, gdy bieg Stampede Smitha ku no-
wym złotodajnym polom znaczył w ślad za nim powszechne ruszenie; gdy imię jego wymawiano
równocześnie z imieniem Joe Carmacka, Aleca MacDonalda, Chute'go, a setki takich asów, jak
Kędzierzawy Monroe i Joe Barret według jego kierunku nastawiał swój kompas.

Zdaniem Alana, samotna postać w tumanie sinej mgły niosła z sobą wyraźny posmak tragi-

zmu. Wiedział, że Stampede Smith, dwudziestokrotny milioner, jest znów bez grosza przy duszy.

- Dzień dobry - rzekł Alan tak niespodziewanie, iż mały człowieczek drgnął, błyskawicznie

obracając się doń twarzą. Był to nawyk minionych dni, gdy każda sekunda miała swoją wagę. -
Skąd taka samotność, Stampede?

Stampede uśmiechnął się krzywo. Miał błękitne oczy, pełne ironii, schowane pod gęstą

szczeciną brwi, zjeżonych bodaj silniej jeszcze niż czupryna i baki.

- Myślę, że pieniądz jest wyjątkowo głupim wynalazkiem - odparł. - Jak się miewasz, Alan?
Chichocząc skinął głową i chichotał nadal, obserwując płynącą ku górze mgłę. Zgryźliwy tro-

chę humor nie opuszczał go nigdy, nawet w najgorszych tarapatach. Przysunął się nieco do Alana,
tak że obaj wychyleni przez burtę, dotykali się ramionami.

- Wiesz co, Alan? Rzadko miewam dobre pomysły, ale dziś to mi jedna rzecz całą noc

chodziła po głowie. Pamiętasz jeszcze Bonanzę?

Alan skinął twierdząco głową.
- Pamiętam - przytaknął. - Jak długo istnieje Alaska, nie zapomnimy o istnieniu Bonanzy!
- Wydobyłem z niej okrągły milion, tuż obok działki Carmacka i straciłem potem wszystko,

prawda?

Alan milcząco skinął głową.
- Ale to mi nie przeszkodziło brać udziału w biegu do Gold Greek poza Divide - przeżuwał

wspomnienia Stampede. - Pamiętasz, Alan, starego Aleca MacDonalda, Szkota? W tysiąc dzie-
więćset ósmym wzięliśmy ze sobą siedemdziesiąt woreczków do zsypywania złota i wiesz, trzy-
dziestu nam jeszcze zabrakło! Dziewięćset tysięcy dolarów za jednym zamachem - a to był dopiero
początek! No, i co powiesz, zgrałem się znów do nitki! A stary Alec również przerżnął wszystko,
choć nieco później. Ale on miał żonę, śliczną dziewczynę z Seattle, podczas gdy ja byłem sam.

Umilkł na chwilę, gładząc wilgotne faworyty i obserwując pierwsze błyski słońca, wyzierają-

ce spośród oparów dzielących statek od niewidzialnych gór w oddali.

- Pięciokrotnie jeszcze zdobywałem potem majątek i traciłem go za jednym zamachem -

oznajmił Stampede z pewną dumą. — A teraz znów jestem na sucho!

background image

- Wiem - współczująco powiedział Alan.
- Oskubali mnie do ostatniego centa w Seattle i Frisco - zachichotał Stampede, radośnie

zacierając dłonie. – Aż musieli mi sami kupić kartę okrętową. Bardzo uprzejmie z ich strony, nie
sądzisz? Trudno o większą kurtuazję! Wiedziałem, że ten hultaj Kopf ma jednak serce, dlatego też
zawierzyłem mu cały majątek. To, doprawdy, nie jego wina, że wszystko stracił...

- Oczywiście, że nie - potakiwał Alan.
- Toteż żal mi, że go postrzeliłem. Jak Boga kocham, żal!
- Zabiłeś go?
- Niezupełnie. Ustrzeliłem tylko kawałek ucha na pamiątkę w tawernie „Czinka Hollerana”.

Szkoda, psia krew! śe mi też wtenczas na myśl nie przyszło, jak bardzo jest uprzejmy, fundując mi
bilet do Nome. Temperament mnie poniósł, ot co! A tymczasem on mi po prostu wyświadczył
przysługę, tracąc te głupie pieniądze. Daję słowo. Nie potrafisz sobie wyobrazić, jak dalece świat
jest teraz piękny i jak swobodnie się czuję bez centa w kieszeni.

Ś

miał się, a spoza zjeżonych rudych kudłów wyzierała jego twarz, niemal chłopięco naiwna.

Dostrzegłszy surowy wyraz oczu Alana i ponure bruzdy wokół jego ust, chwycił raptem przyjaciela
za rękę, potrząsając nią mocno.

- Alan, ja przecież mówię serio - zapewniał. - Ja doprawdy twierdzę, że pieniądz jest głupim

wynalazkiem. Wydawanie pieniędzy nie cieszy mnie wcale! To dobywanie złota wśród gór niedo-
stępnych sprawia istną rozkosz i rozpłomienia krew w żyłach. Lecz gdy je już mam, nie widzę
wcale, do czego miałoby mi się szczególnie przydać. Bankructwo to jedyny ratunek dla mnie! W
przeciwnym razie rozleniwiłbym się, porósł tłuszczem i pierwszy lepszy doktor konował faszero-
wałby mnie lekarstwami póty, aż bym kipnął na dobre. Niejeden we Frisco tak kończy! Pewnego
dnia coś mnie zabolało w środku i taki jeden chciał mnie zaraz krajać. Pomyśl, czego nie wyrabiają
z człowiekiem, kiedy ma pieniądze!

- Mówisz serio, Stampede?
- Jak Boga kocham, serio. Wytrzymać nie mogę. Alan, tak tęsknię do swobodnego oddechu!

Góry! I ten złoty pył, druh serdeczny, do dnia śmierci mojej! Ktoś mi przecież w Nome pożyczy na
ekwipunek!

- Zawracanie głowy - burknął nagle Alan szorstko. - Nie będziesz się więcej poniewierał,

rozumiesz? Słuchaj Stampede, potrzebny mi jesteś! Chcę, żebyś jechał ze mną do podnóża
Endicott. Mam tam dziesięć tysięcy sztuk renów. To ziemia niczyja i możemy się rządzić, jak nam
się podoba. Złota nie szukam. Co innego mam na myśli. Wydaje mi się jednak, że skłony Endicott
pełne są tego twojego żółtego pyłu. A kraj jest nowy, nie zbadany. I tyś go nigdy nie widział. Bóg
jeden wie, co tam znajdziesz. Jakże, pójdziemy?

Oczy Stampede Smitha straciły rozbawiony wyraz. Gapił się na Alana.
- Czy ja pójdę? Alan, czy niedźwiadek porzuci dobrowolnie mamę niedźwiedzicę? Spróbuj

tylko! Tylko powtórz! Spytaj raz jeszcze!

Gorąco uścisnęli sobie dłonie. Alan z uśmiechem wskazał głową na wschód. Resztki mgły

szybko rozpływały się w powietrzu. Zębate wierzchołki gór Alaski piętrzyły się na tle czystego
błękitu nieba, a radosne słońce złotem i czerwienią malowało ośnieżone wierchy. Stampede poro-
zumiewawczo skinął głową. Słowa były zbędne Rozumieli się doskonale, a poprzez ich splecione
dłonie przepływał dreszcz pełen obietnic swobodnego życia, które tak namiętnie ukochali obaj.








background image

ROZDZIAŁ V


Zagadki


Pora śniadaniowa już na wpół minęła, gdy Alan wszedł do jadalni. Przy jego stole stały dwa

nie zajęte krzesła. Jedno należało do niego samego, drugie do Mary Standish. Uderzyła go natrętna
wymowa tych dwóch jednocześnie pustych miejsc. Skinąwszy głową usiadł i wnet błysnął oczyma
w uśmiechu, widząc wyraz twarzy młodego inżyniera. Malowały się w niej zazdrość i wyrzut, choć
chłopak usiłował niewątpliwie zachować niewzruszony wyraz twarzy.

Fakt ten rozbawił Alana, toteż jadł grejpfrut przy akompaniamencie miłych i wesołych myśli.

Przypomniał sobie nazwisko inżyniera: Tucker. Był to atletycznej budowy młodzian o szczerej,
otwartej twarzy. Idiota nawet odgadłby, co go gnębi. Tucker nie tylko interesował się panną
Standish, był zakochany po uszy. Alan stwierdził ten stan rzeczy nie dla próżnej ciekawości tylko.
Postanowił chłopakowi pomóc. Kapitan zapomniał przedstawić sobie wszystkich biesiadników,
wobec czego on ów błąd naprawi i zaznajomi tych dwoje. Doskonale zdawał sobie sprawę, iż tym
samym zrzuci z ramion pewną ciążącą na nim odpowiedzialność.

Usiłował teraz zwrócić myśl w innym kierunku, lecz mimo wszelkich starań nie potrafił

zapomnieć o pustym krześle naprzeciw. Kłuło go w oczy i choć inne krzesła pustoszały także w
miarę, jak ten i ów wychodził z jadalni, jedno narzucało mu się wciąż nieodparcie. A jednak do
dzisiejszego ranka krzesło to nie różniło się niczym od pozostałych. Obecnie stawało się natrętne,
dokuczliwe, mimo iż usiłował zapomnieć o wypadkach ubiegłej doby i o nocnej przechadzce Mary
Standish z Rosslandem, agentem Grahama.

Został przy stole sam. Tucker, postradawszy wszelką nadzieję zobaczenia Mary Standish,

wstał właśnie z dwoma innymi. Ci wyszli już drzwiami wiodącymi na pokład, gdy młody inżynier
przystanął. Alan, obserwując go, dostrzegł w twarzy chłopca nagłą zmianę. W następnej chwili
wiedział już, o co chodzi. Mary Standish weszła do jadalni.

Minęła Tuckera, zdając się go nie widzieć i, zajmując miejsce przy stole, chłodno skinęła

Alanowi głową. Była bardzo blada. Nie mógł dojrzeć nawet śladów rumieńców, barwiących jej
policzki ubiegłej nocy. Gdy ogarniając suknię schyliła nieco głowę, promień słońca zatańczył w jej
włosach. Alan obserwował właśnie to żywe złoto, kiedy podniosła nań oczy. Były chłodne i patrzy-
ły z zupełnym spokojem, bez cienia zmieszania. Uczuł nagły przypływ rozdrażnienia. Trudno było
uwierzyć, by podobne oczy mogły kłamać i zwodzić, miał tego jednak niezbity dowód.

Gdyby opuściła wzrok choć na chwilę, gdyby w jakikolwiek sposób zdradziła cień skruchy,

łatwiej by ją rozgrzeszył i mniej szorstko załatwił to, co miał załatwić. Trzymając rękę w kieszeni,
miął palcami chusteczkę.

- Czy spała pani dobrze, panno Standish? – zagadnął uprzejmie.
- Wcale nie spałam - odparła tak szczerze, że zgłupiał. – Próbowałam zapudrować ciemne

kręgi pod oczami, mam jednak wrażenie, że mi się to nie powiodło. Czy dlatego pan pyta?

Lecz Alan Holt wyciągnął właśnie z kieszeni rękę z chusteczką.
- Po raz pierwszy spotykam panią przy rannym śniadaniu - rzekł. - Dlatego spytałem o sen.

Czy to należy do pani, panno Standish?

Obserwował twarz dziewczyny, podczas gdy brała z jego palców zmięty batystowy płatek.

Uśmiechnęła się raptem, a uśmiech ten bezwarunkowo nie był sztuczny. Był to spontaniczny objaw
kobiecego zadowolenia. Wobec braku jakiegokolwiek zamieszania z jej strony, Alan doznał praw-
dziwego zawodu.

- To moja chusteczka, panie Holt. Gdzie pan ją znalazł?
- Przed mymi drzwiami. Nieco po północy...
Brutalnie podkreślał szczegóły. Oczekiwał jakiegokolwiek rezultatu, lecz doznał tylko po-

background image

wtórnego rozczarowania. Uśmiech pozostał jeszcze dobrą chwilę na wargach dziewczyny, a w
głębi jej oczu latały wesołe ogniki. Wejrzenie miała tak czyste, jak niewinny wzrok dziecka i, ob-
serwując ją badawczo, Alan zrozumiał nagle, że między jej dzisiejszym wyglądem a postępkiem
nocy wczorajszej leży niezgłębiona przepaść. Ze sztywnym ukłonem podniósł się zza stołu.

- Dziękuję panu - mówiła Mary Standish. - śeby pan zrozumiał, jak dalece jestem wdzięczna,

muszę panu wyznać, że na statku posiadam całego bogactwa tylko trzy chusteczki. I, w dodatku, tę
najbardziej lubię!

Zajęła się teraz studiowaniem karty śniadaniowej i, wychodząc już, Alan słyszał, jak żąda

owoców i owsianki. Krew w nim wrzała, lecz twarz miał niewzruszoną jak zwykle. Miał wrażenie,
ż

e oczy jej śledzą go aż po próg jadalni. Nie odwracał się jednak. Doskonale wyczuwał, że coś się

w nim zmienia. To dziewczątko o gładko przyczesanych włosach i jasnym wejrzeniu rzuciło
ziarnko pyłu w doskonale funkcjonujące tryby jego organizmu i zdradliwy zgrzyt przestrzegał, że
mechanizm się psuje. Zwariował chyba. Wyjął z kieszeni cygaro i zapalał je, obdarzając sam siebie
szeregiem soczystych epitetów.

Ktoś otarł się o niego, potrącając rękę trzymającą zapałkę. Spojrzał zdziwiony. Był to

Rossland, zausznik Grahama. Uśmiechał się ledwo dostrzegalnym, ironicznym uśmiechem, uderza-
jąc przeciwnika zimnym wzrokiem, lekko skinął głową.

- Przepraszam - Rossland rzucił te słowa przez ramię łaskawie i niedbale. Wyczuwało się, że

równie dobrze mógł powiedzieć:

- śałuję, chłopcze, ale nie właź mi w drogę.
Alan zrewanżował się skinieniem i uśmiechem. Mała Keok powiedziała mu niegdyś bezczel-

nie, że gdy gniew czyni go zdolnym do popełnienia mordu, jego oczy przypominają ślepia mruczą-
cego kota. W obecnej chwili miał właśnie takie oczy. Z warg Rosslanda, idącego już ku jadalni,
znikł raptem drwiący półuśmiech.

Dość wyraźna randka pomiędzy Mary Standish i agentem Johna Grahama - pomyślał Alan.

W jadalni pozostało najwyżej pół tuzina osób, a naturalnie szło im o to, by zjeść śniadanie sam na
sam. Stąd też pochodziło pewnie chłodne skinienie głowy, z jakim go powitała panna Standish.
Pragnęła, by odszedł, zanim się Rossland pojawi.

Zaciągnął się cygarem. Rossland uniemożliwił mu należyte zapalenie go, toteż Alan potarł

nową zapałkę. Tym razem operacja się powiodła i miał właśnie zapałkę zdmuchnąć, gdy zawahał
się i przetrzymał ją poty, aż mu osmoliła palce.

W drzwiach pojawiła się Mary Standish. Alan, zdumiony, zamarł w bezruchu, wypuszczając

jedynie zapałkę.

Oczy dziewczyny płonęły; na policzkach gorzał jaskrawy rumieniec. Spostrzegła go i mijając

obdarzyła najlżejszym skinieniem głowy. Skoro znikła, Alan nie wytrzymał i rzucił wzrokiem w
głąb jadalni. Było tak, jak się spodziewał. Rossland siedział rozparty na krześle, tuż obok miejsca
zajmowanego poprzednio przez pannę Standish i spokojnie badał kartę potraw.

- Wszystko to jest raczej zajmujące - wzruszył ramionami Alan - o ile kto lubi zagadki.
Sam jednak nie miał najmniejszej chęci zbierać materiału do plotek i było mu nawet trochę

wstyd, że wiedziony ciekawością obserwował Rosslanda. Jednocześnie cieszył się jakoś, że panna
Standish najwidoczniej chłodno potraktowała nieznośne indywiduum.

Wyszedł na pokład. Słońce rozpalało do jaskrawej białości ośnieżone szczyty gór, przybliża-

jąc je jednocześnie tak dalece, iż Alan miał prawie wrażenie, że wystarczy rękę wyciągnąć, by
dotknąć surowych zboczy. „Nome” zdawał się płynąć poprzez zaczarowany górski kraj. Od wscho-
du, bardzo blisko, leżał ląd stały; po przeciwnej stronie, oddalona na odległość głosu zaledwie,
wyspa Douglasa. Na przodzie, niby błękitna, tkana srebrem krajka wił się kanał Gastineau.
Górnicze miasta Treadwell i Douglas wynurzały się już na horyzoncie.

Ktoś go trącił w bok: Stampede Smith.
- To działka Billa Treadwella - mówił stary. - Niegdyś najbogatsza kopalnia złota na Alasce.

Obecnie zatopiona. Znałem Billa, gdy kłopotał się o parę nowych butów. Ostatecznie musiał kupić

background image

używane i sam je łatać. Potem trafił na dobre miejsce, wydostał skądś czterysta dolarów i zakupił
parę działek od człowieka imieniem French Pete. Nazwano je Szczęśliwa Dziura. Był czas, że pra-
cowało tu dziewięciuset kopaczy. Wytrzeszczaj ślepia, Alan! Dalibóg, warto!

Słowa Stampede Smitha wywoływały jednakże tylko słaby oddźwięk. Statek skręcał właśnie

ku Juneau i tłum pasażerów wyległ już na pokład. Alan wałęsał się wśród nich ogarnięty coraz
głębszym rozczarowaniem. Wiedział, że szuka Mary Standish, że wlecze go ku niej uczucie głęb-
sze niż zwykła przelotna sympatia. Był więc rad, gdy Stampede wpadł na dawnego znajomka, co
mu pozwoliło nareszcie odzyskać samotność.

Odkrycie, którego dokonał przed chwilą, nie cieszyło go bynajmniej, przyznać jednak musiał,

iż się co do niego nie myli. Drobny pyłek nie tylko zawadzał; psuł po prostu dobry mechanizm.
Zamiast się zetrzeć i zniknąć, zajmował coraz więcej miejsca. Lecz myśli Alana szły już pogodniej-
szymi torami. Mały dramat w jadalni wywarł na nim mimo woli silne wrażenie. Lubił bojowe
charaktery. A Mary Standish, tak bardzo pełna kobiecości i spokoju, dowiodła błyskiem oczu i
rumieńcem, iż w razie potrzeby potrafi walczyć. Nie mógł zapomnieć wyrazu twarzy, z jakim opu-
ś

ciła Rosslanda.

Alan począł szukać wzrokiem agenta Grahama. Doskonale był usposobiony do spotkania z

nim. Spacerował zatem po górnym pokładzie póty, aż Juneau, zbiegające tarasami po zielonym
skłonie góry Juneau, zawisło na wprost statku. Dopiero wtedy zszedł na dolny pokład. Nieliczni
pasażerowie mający opuścić „Nome” czekali już u burty wraz ze swym bagażem. Alan zamierzał
ich właśnie wyminąć, gdy raptem przystanął. Opodal, w miejscu skąd mógł obserwować każdego z
wysiadających, stał Rossland.

Jego postać wywierała złowróżbne wrażenie, gdy tak tkwił, grzebiąc palcami w kieszonce od

kamizelki, w poszukiwaniu zegarka zapewne, i obserwując pilnie spuszczany właśnie trap. Na
widok tych czat Alan drgnął. Zbliżywszy się do Rosslanda, trącił go w ramię.

- Wypatruje pan panny Standish? - spytał.
- Tak!
Zarówno słowo, jak i głos Rosslanda nie zdradzały chęci wybiegu. Mówił spokojnie i suro-

wo, jak ten, co ma prawo za sobą.

- A jeśli wysiądzie na ląd?
- Wysiądę również! Czy sprawa ta dotyczy pana, panie Holt? Czy panna Standish prosiła

pana o wszczęcie tej kwestii? Jeśli tak…

- Panna Standish nie prosiła mnie o nic!
- W takim razie niechże się pan zajmie własnymi sprawami! Jeśli się pan nudzi, mogę

pożyczyć coś do czytania. Mam parę książek w kajucie...

I nie czekając odpowiedzi, oddalił się spokojnie. Alan nie gonił go. Jeśli miał pretensje, to

tylko do siebie samego, o swoją własną głupotę. Rossland go nie obraził. Powiedział prawdę. Pra-
wem kaduka mieszał się do spraw cudzych i ściśle prywatnych. Może ta para prowadziła spór natu-
ry intymnej. Dreszcz nim wstrząsnął. Doznał wstrętnego uczucia upokorzenia i był rad, że
Rossland się nawet nie obejrzał. Wspinając się na górny pokład usiłował gwizdać. Rossland był
wstrętny, ale miał rację. I, na dobitek, proponował mu książki, jeśli się nudzi! Spryciarz!

Wyprostował się, otrząsnął z przygnębienia i w kącie pokładu odszukał starego Donalda

Hardwicka oraz Stampede Smitha. Nie opuszczał ich, aż „Nome” wysadziwszy na ląd pasażerów i
wyładowawszy towar jął się przedzierać poprzez kanał Gastineau ku Skagway. Wtedy dopiero udał
się do palarni, gdzie pozostał aż do lunchu.

Mary Standish wyprzedziła go dziś przy stole. Gdy wszedł, siedziała zwrócona do niego

plecami i nie zauważyła, że się obok przeciska, muskając prawie ubraniem jej włosy. Okrążywszy
stół zajął swe miejsce i uśmiechnął się do niej. Odpowiedziała mu uśmiechem dziwnie wymuszo-
nym i żałosnym. Wyglądała źle i przyszło mu na myśl, że jej obecność w jadalni jest walecznym
wysiłkiem obliczonym na zamydlenie komuś oczu. Nieznacznie rzucił wzrokiem przez lewe ramię.
Rossland oczywiście znajdował się w jadalni na swym zwykłym miejscu, przy dalszym stole.

background image

Mimo że Alan usiłował ukryć swe wejrzenie, zrozumiał od razu, że dziewczyna je spostrze-

gła. Skłoniła nieco głowę, zakrywając oczy frędzlami długich rzęs. Alan obserwował jej włosy.
Pociągały go nieodparcie. Zauważył natychmiast, że po śniadaniu musiała poprawiać uczesanie.

Gładkie sploty misternie upięte na czubku głowy lśniły miękko niby aksamit. Opanowało go

raptem głupie pragnienie zobaczenia ich kiedyś rozpuszczonych i w nieładzie; Uwolnione spod
tyranii grzebieni i szpilek muszą być jeszcze piękniejsze.

Swoją drogą panna Standish miała twarz niezwykle bladą. Być może zresztą tylko światło

padało w ten sposób. Jednak gdy spojrzała nań znowu, pochwycił wokół jej ust leciutkie drżenie.
Wtedy zaczął raptem opowiadać coś o Skagway, obojętnie, jak gdyby wcale nie dostrzegł, że jest
czymś przejęta. Wyraz jej oczu zmienił się momentalnie; ułowił w nich prawie błysk wdzięczności.
Przerwał napięcie, uwolnił ją od ciężkiej zadumy. Mimo to widział, że nabiera z półmisków jedy-
nie dla zachowania pozoru. Ledwo próbowała poszczególnych potraw. Był jednak pewien, że nikt
ze współbiesiadników nie zauważył jej daremnych usiłowań, nawet zakochany Tucker. Najprawdo-
podobniej zresztą młody inżynier osnuwał brak apetytu mgiełką poezji, widząc w tym jeszcze jeden
dowód anielskich niemal cnót swego ideału.

Jedynie Alan, siedząc naprzeciwko niej, domyślał się prawdy. Mary Standish panowała nad

sobą wprost bajecznie, niemniej czuł, iż znajduje się na granicy nerwowego ataku. Zaledwie wstała
od stołu, gdy Alan czym prędzej odsunął własne krzesło. W tejże chwili spostrzegł, że Rossland
zrywa się również i spiesznie dąży z przeciwległego końca jadalni. Dziewczyna minęła drzwi
pierwsza, Rossland za nią o dwanaście kroków, z tyłu zaś Alan, niemal ramię w ramię z Tuckerem.
Było to pod pewnymi względami zabawne; mimo niezaprzeczalnego komizmu sytuacji jednak
wokół usta Alana pogłębiły się surowe linie.

U stóp zasłanych wspaniałym dywanem schodów wiodących na górny pokład, panna

Standish przystanęła nagle i zwróciła się twarzą do Rosslanda. Przez mgnienie badała go wzro-
kiem. Potem przeniosła wzrok dalej i dając kilka szybkich kroków podeszła do Alana. Policzki jej
płonęły, lecz gdy się odezwała, głos miała zupełnie zrównoważony. Mówiła spokojnie, dość głośno
i wyraźnie, by Rossland nie stracił ani słowa:

- Zdaje mi się, że podjeżdżamy do Skagway, panie Holt - rzekła. - Czy zechce pan towarzy-

szyć mi na pokładzie i opowiedzieć coś o tym mieście?

Agent Grahama zatrzymał się u stóp schodów i zabierał z wolna do zapalenia papierosa.

Wspominając upokorzenie sprzed paru godzin, podczas postoju w Juneau, Alan na chwilę stracił
głos. Lecz zanim zdołał wykrztusić odpowiedź, Mary Standish ufnie ujęła go pod ramię. Podniosła
ku niemu twarz i dostrzegł, że się gwałtownie czerwieni. Była zdumiewająco nieobliczalna, oszała-
miająco piękna, przy tym chłodna jak lód, z wyjątkiem tego właśnie rumieńca. Alan zauważył, że
Rossland pożera ją wzrokiem, z papierosem zastygłym w powietrzu. Wyczuł milczącą groźbę
rywala, lecz że lubił niebezpieczeństwo, więc i teraz uśmiechnął się pogodnie, bez słowa. Dziew-
czyna parsknęła śmiechem. Leciutko pociągnęła go za ramię i zdumiony, lecz posłuszny, minął
wraz z nią Rosslanda.

U szczytu szerokich schodów, wargami dotykając prawie jego ramienia, szepnęła raptem:
- Jest pan nadzwyczajny. Dziękuję panu.
Słowa te na równi ze słabnącym uściskiem jej ręki podziałały nań niby strumień zimnej

wody. Rossland nie mógł ich już teraz widzieć, chyba że poszedłby ich śladem. Dziewczyna wyko-
nała zamierzony plan, a on znów posłużył za bezwolne narzędzie. Nie miał jednak do niej naj-
mniejszych pretensji. Przeciwnie, w całym zdarzeniu widział wiele komizmu, toteż wychodząc na
pokład, Mary Standish usłyszała, iż towarzysz jej chichocze rozbawiony.

Gniewnie zacisnęła mu palce na ramieniu.
- To wcale nie jest śmieszne! - szepnęła z wyrzutem. - To tragiczne być prześladowaną przez

tego rodzaju człowieka!

Wiedział, że zręcznie kłamie, by uniknąć kłopotliwych pytań i zastanowił się, co uczyni, jeśli

on powie, że widział ją o północy sam na sam z Rosslandem. Spojrzał na nią badawczo, z góry na

background image

dół, lecz wytrzymała jego wzrok bez drgnienia powiek. Uśmiechnęła się nawet tak słodko że mimo
woli pomyślał, iż nie widział nigdy równie pięknych oczu. Doznał szczególnego wrażenia, że jest
dumny z jej postawy i postanowił nic nie mówić Rosslandzie. Był nadal głupio przekonany, że
cudze sprawy wcale go nie obchodzą. A skoro Mary Standish ma go za ślepca, po cóż niweczyć jej
iluzje? Czyż nie rozsądniej utrzymywać do końca dotychczasowy kurs – bez wątpienia najlepszy?

Ona zaś zdawała się już nie pamiętać o niedawnym incydencie. Doszli właśnie na dziób

statku. Oczy dziewczyny błyszczały, a spojrzawszy na rajski krajobraz wyspy Taiya, krzyknęła
głosem lekko zdławionym i radosnym.

Na przodzie, niby liliowa wstęga biegło wąskie pasmo przesmyku wodnego Skagway, pod-

czas gdy po obu stronach piętrzyły się wysokie góry, aż po ubielone śniegiem szczyty podniebne,
porosłe gęstym, zielonym borem. Była pora roztopów, toteż przez powolny łoskot śruby przebijała
słodka muzyka niezliczonych strumieni i potoków, z wyniosłego wierchu zaś, wzniesionego zda się
tuż nad ich głowami, wodna kaskada leciała w dół ku morzu łukiem mierzącym dobrych tysiąc
stóp, mieniąc się, zwijając i dymiąc w słońcu niby kolosalny, srebrnołuski żywy wąż.

Lecz oto zdarzył się cud, nawet Alana napełniając zdumieniem; bowiem wydało się raptem,

iż statek stoi w miejscu, a góra mija go wolno, jak gdyby nieznana, a potężna moc rozwierała
zazdrośnie strzeżone wrota. Zielone pagórki, zwieńczone bielą domków, ubarwiły krajobraz i
Skagway - teren romantycznych przygód, pomnik ludzi odważnych i walecznych czynów objawił
się z wolna zachwyconym oczom. Alan odwrócił się, zamierzając przemówić, lecz to, co ujrzał w
twarzy dziewczyny, zmusiło go do milczenia. Wargi miała rozchylone i patrzyła chciwie, jakby
witając rzeczy dawno znane, radosna i zdziwiona, a zarazem trochę wylękniona.

Raptem ozwała się półgłosem, niby do siebie samej:
- Widziałam już kiedyś to miejsce. To było dawno. Może sto, może tysiąc lat temu. Ale

byłam tu na pewno. Mieszkałam u stóp tej góry, opodal wodospadu!...

Wzdrygnęła się i przypomniała sobie nagle obecność Alana. Spojrzała na niego. Oczy miała

pełne tajemnic.

- Muszę tu zejść na ląd! - rzekła. - Nie wiedziałam, że tak prędko to miejsce odnajdę! Proszę

pana...

Z dłonią na jego ręku odwróciła się. Obserwował ją bacznie, toteż spostrzegł, iż dziwne

ś

wiatło w pięknych oczach mierzchnie raptem i gaśnie. Idąc za jej wzrokiem, zobaczył Rosslanda

stojącego o sześć kroków zaledwie.

W następnej chwili Mary Standish ponownie spoglądała w morze, ufnie wsunąwszy dłoń pod

ramię Alana. Nagle z lodowatym uśmiechem rzuciła mu pytanie:

- Czy miał pan kiedyś ochotę zabić człowieka, panie Holt?
- Tak - odpowiedział Alan nieoczekiwanie dla siebie samego. - I pewnego dnia, skoro się na-

darzy właściwa sposobność, zabiję pewnego człowieka, człowieka, który zamordował mego ojca!

Krzyknęła lekko, ze zgrozą.
- Ojciec pana został zamordowany?
- Pośrednio tak! Jakkolwiek nie za pomocą noża lub karabinu. Orężem był w tym przypadku

pieniądz. A cios zadał John Graham. Jeśli istnieje na świecie sprawiedliwość, zabiję go kiedyś. A
dziś jeszcze, teraz, jeśli pani mi pozwoli, zażądam wyjaśnień od tego tam Rosslanda!

- Nie!
Ś

cisnęła mu mocno rękę, po czym z wolna wysunęła palce spod jego ramienia.

- Nie chcę, by pan żądał od niego wyjaśnień! - rzekła. - Gdyby wyjaśnił cokolwiek, znienawi-

dziłby mnie pan! Proszę mi raczej opowiedzieć o Skagway, panie Holt, to stanowczo będzie mil-
sze!




background image

ROZDZIAŁ VI


Kwadrans po północy


Dopiero gdy wraz z gęstym cieniem rzucanym przez zachodnie łańcuchy gór wczesny

zmierzch jął zapadać wokół, a „Nome” cofał się wolno poprzez wąskie kanały i przesmyki ku
otwartym wodom Pacyfiku - Alan zrozumiał w całej pełni właściwe znaczenie tego popołudnia. Od
szeregu już godzin powodował nim impuls, którego nie mógł pojąć i dla którego w czasie normal-
nym nie znalazłby wytłumaczenia. Wysiadł wraz z Mary Standish na ląd. Dwie godziny przecha-
dzała się u jego boku, zadając mu pytania i wysłuchując odpowiedzi tak skupiona i uważna, jak
nikt inny dotąd. W obrazowy sposób odmalował zamiatany wichrem parów, gdzie ongiś rosło mia-
sto; z jednego namiotu do stu w ciągu dnia; ze stu namiotów do tysiąca w ciągu tygodnia. Opisał
dawne czasy, romantyczne, awanturnicze, kędy śmierć zbierała obfite żniwo. Mówił o Mydlanym
Smithie i jego szajce, po czym stali ramię w ramię nad zapadłym w ziemię grobem bandyty, a pier-
wsze cienie gór rosły ponad nimi i gęstniały.

Lecz pomiędzy tym wszystkim i częściej niż o cokolwiek innego pytała o niego samego.

Opowiadał chętnie. Nie wyobrażał sobie do tej chwili, że tak dalece jej ufa. Odnosił wrażenie, że ta
ś

liczna dziewczyna krocząca u jego boku zmusza go do tych zwierzeń. Czuł, iż serce jej bije we-

spół z jego sercem, gdy opisuje ukochany kraj u podnóża Endicott, rozległe tundry, stada niezliczo-
ne, ludzi pierwotnych a wiernych. Tam - tłumaczył - wyrasta świat nowy. Słuchając zaś jej głosu i
patrząc w lśniące głębie oczu zapomniał zupełnie, że Rossland czeka u trapu, by sprawdzić, kiedy
powrócą. Budował rozkoszne zamki na lodzie, a cudem było to przede wszystkim, że ona pomaga-
ła mu je wznosić.

Mówił o zmianach zachodzących na Alasce - o tym, że zamiast ścieżyn górskich budują już

szosy, tworzą linie kolejowe. śe gdzie przed paru laty zaledwie stały mizerne namioty, wyrastają
teraz miasta, jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej. Lecz skoro podkreślił, że postęp i cywili-
zacja, wspomagane przez naukę i wynalazki, zwyciężają wreszcie dzikie siły przyrody, spostrzegł,
jak siwe oczy dziewczyny zachodzą smutną mgłą zwątpienia.

Teraz zaś, gdy stali na pokładzie „Nome” obserwując, jak białe szczyty gór zachodzą perłową

mgłą wieczoru, zwątpienie i niepewność silniej jeszcze gasiły jej źrenice.

Przemówiła nagle:
- Kochałabym zawsze namioty, stare szlaki i pierwotne siły natury! Zazdroszczę tej Belindzie

Mulrooney, o której mi pan mówił dziś po południu. Nienawidzę miast, kolei, samochodów i
wszystkiego, co do nich przynależy i żałuję strasznie, że poczynają przesiąkać do Alaski. Lecz naj-
bardziej nienawidzę tego człowieka – Johna Grahama.

Zadziwiły go jej słowa. Zanim jednak zdążył przemówić, ciągnęła dalej:
- I chciałabym wiedzieć, co on robi ze swymi pieniędzmi teraz właśnie!
Głos miała chłodny, lecz zauważył, że jedna mała rączka nerwowo gniecie barierę statku.

Odpowiedział:

- Człowiek ten, panno Standish, pozbawił wody Alaski niezmierzonych bogactw rybnych i

pierwotnego stanu nie da się przywrócić. Lecz na tym nie koniec. Wierzę, że mówię prawdę,
twierdząc, że zamordował niezliczoną ilość kobiet i dzieci ograbiając jeziora z zapasów żywności,
na które Indianie przywykli liczyć od wieków. Wiem! Widziałem, jak marli!

Doznał wrażenia, że Mary Standish zachwiała się lekko, natychmiast jednak odzyskała rów-

nowagę:

- To wszystko?
Roześmiał się gorzko.
- Być może niektórzy uważaliby, że i tego dosyć! Lecz te straszne macki sięgają we wszyst-

background image

kie zakątki Alaski. Jego agenci roją się wszędzie, a Mydlany Smith był doprawdy dżentelmenem-
bandytą w porównaniu z tymi zbirami i ich panem. Jeśli ludziom pokroju Johna Grahama pozwolą
działać bezkarnie, to za lat dziesięć kraj spustoszeje zupełnie i przyjdzie chyba ogłosić prawa
ochronne na lat dwadzieścia, by szkody jako tako naprawić.

Uniosła głowę i w półmroku zwróciła bladą twarz ku widmowym szczytom gór, słabo maja-

czącym wśród oparów zmierzchu.

- Rada jestem, że pan mi opowiedział o Belindzie Mulrooney - rzekła. - Zaczynam ją rozu-

mieć i sama myśl o kobiecie takiej jak ona dodaje mi odwagi. Umiała walczyć, wszak prawda?
Umiała skłonić mężczyznę do walki?

- Umiała i zrobiła to!
- I nie miała pieniędzy dla poparcia swoich dążeń! Mówił mi pan, że ostatniego dolara cisnęła

w wody Jukonu, na szczęście.

- Tak. W Dawson. A był to jedyny pieniądz stojący między nią a głodem.
Mary Standish uniosła dłoń ku górze i Alan zauważył, słabo lśniący w pomroce, jedyny

noszony przez nią pierścionek. Wolno zsunęła go z palca.

- Zatem to także na szczęście, na szczęście dla Mary Standish - roześmiała się cichutko i

cisnęła pierścionek w morze.

Teraz obróciła się doń twarzą, jak gdyby czując konieczność obrony.
- To nie melodramat bynajmniej - rzekła. - Ja doprawdy tak myślę i wierzę. Chcę, by coś

mojego spoczywało na dnie morza, tutaj właśnie, u wrót Skagway, tak jak Belinda Mulrooney
pragnęła, by jej dar pozostał na zawsze w łożysku Jukonu!

Podała mu rękę, z której zdjęła pierścionek i przez krótką chwilę czuł w dłoni ciepło jej ciała.
- Dziękuję panu za to cudowne popołudnie. Nigdy go nie zapomnę. Ale nadchodzi pora

obiadowa i musimy się pożegnać.

Ś

ledził wzrokiem szczupłą sylwetkę, nim mu z oczu nie znikła. Wracając do swej kajuty

omal nie wpadł na Rosslanda. Był to irytujący incydent. śaden z dwu mężczyzn nie przemówił
słowa ani nawet głową nie skinął. Rossland zaś z kamienną twarzą spotkał chłodne wejrzenie
Alana Holta.

Mimo silnej antypatii Alan zmuszony był zmienić swe zdanie o tym człowieku. Coraz wyraź-

niej wyczuwał w nim coś nakazującego baczną uwagę; pewien wyzbyty fałszu upór. Mógł to być
łotr, lecz umysł miał zrównoważony i chłodny; najwidoczniej byle co nie wytrącało go z równowa-
gi. Jako agent Johna Grahama człowiek ten był naturalnym wrogiem Alana Holta; jako znajomy
Mary Standish osobistością równie zagadkową jak ta dziewczyna. Jednakże teraz dopiero, siedząc
w kajucie, Alan poczynał dostrzegać prawdziwy groźny autorytet stojący za plecami Rosslanda.

Ciekawski nie był. śycie całe spędził zbyt blisko surowej krawędzi rzeczy istotnych, by

rozpraszać umysł w przypuszczeniach i plotkach. Nie dbał wcale o stosunek Rosslanda do Mary
Standish, a raczej dbał on tyle tylko, o ile to dotyczyło jego samego. Tymczasem sytuacja gmatwa-
ła się zbytnio, by mu przypaść do gustu. Przygód, jakie okoliczności te zdawały się zapowiadać,
nie lubił nigdy, sama zaś myśl, że zarówno Mary Standish, jak i Rossland osądzają go zupełnie
błędnie, wywołała mu na policzki rumieniec gniewu.

Rossland mało go interesował; rad byłby tylko zmieść go z powierzchni ziemi wraz z całą

resztą agentów Grahama. Usiłował sobie także wmówić, że i o Mary Standish myśli najzupełniej
obojętnie. Nie pytał o nic. Nie wyraził nigdy chęci wglądnięcia w jej sprawy osobiste, zarówno jak
nigdy ona nie mówiła o sobie ani usiłowała tłumaczyć powodów szczególnego nadzoru, jaki nad
nią roztoczył Rossland.

Skrzywił się, wspominając cudem unikniętą komplikację. Podziwiał po prostu trzeźwość jej

sądu w danej sprawie. Zabraniając żądania wyjaśnień od Rosslanda, oszczędziła mu tym samym
dwu przykrych alternatyw, gdyż przypuszczalnie musiałby następnie albo Rosslanda przeprosić,
albo też rzucić go przez burtę w morze.

Schodził do jadalni w bojowym nastroju; postanowił unikać dalszego spoufalenia z Mary

background image

Standish. Bez względu na przyjemne strony dotychczasowej znajomości przykra dlań była myśl, iż
przyjdzie znów słuchać nieoczekiwanie czyjejś komendy.

Gdyby nawet dziewczyna czytała jego myśli, jej zachowanie przy stole nie mogłoby być

bardziej zadowalające. Z pewnego punktu widzenia stosowała po prostu czarującą prowokację.
Powitała go leciutkim skinieniem głowy i ledwo widocznym chłodnym uśmiechem. Postawa jej nie
upoważniała sąsiadów do wszczynania rozmów, nikt jednak nie byłby przypuścił, iż czyni to umy-
ś

lnie.

Jej chłód i niedostępność stały się dla Alana po prostu rewelacją, toteż wbrew najlepszym

chęciom coraz uparciej o niej myślał. Ilekroć pochylała nieco głowę, mimo woli obserwował jej
włosy. Przyczesała je dzisiejszej nocy tak gładziutko, że przypominały najdelikatniejszy aksamit
pełen kosztownych połysków i Alan złapał się raptem na dziwacznym rozważaniu, jak bajecznie
miękkie byłyby te sploty pod dotknięciem ręki. Odkrycie to przyprawiło go o lekki wstrząs. Keok i
Nawadlook miały także prześliczne włosy, nigdy jednak nie myślał o nich w ten sposób. Nigdy
również nie myślał tak o ładnych ustach Keok, jak o ustach siedzącej na wprost niego dziewczyny.
Poruszył się niespokojnie na krześle i był ogromnie rad, że Mary Standish nie patrzy na niego w
owych chwilach duchowego załamania.

Skoro wstał od stołu, dziewczyna ledwo zauważyła jego odejście. Po prostu, jakby wykorzy-

stawszy do woli, usunęła go potem z drogi zdecydowanie i obojętnie. Usiłował się śmiać, szukając
wszędzie Stampede Smitha. Znalazł go po upływie pół godziny, karmiącego oswojonego niedźwie-
dzia na dolnym pokładzie. Wydało mu się to dziwne, że chowany niedźwiedź jedzie na północ.
Stampede począł wyjaśniać. Zwierzę było szczególnym faworytem Indianki Thlinkit. Na statku
jechało ich siedmioro, zamierzając wysiąść w Cordowie. Alan zauważył, że dwie czerwonoskóre
dziewczyny obserwują go bacznie, coś sobie szepcząc nawzajem.

Były bardzo ładne, o wielkich, ciemnych oczach i rumianych policzkach. Jeden z młodych

Indian natomiast wcale nie zwracał uwagi na przybysza, lecz siedział z podwiniętymi nogami,
uparcie patrząc w morze.

Obaj ze Stampedem zeszli do palarni i do późna omawiali sprawy wielkiego rancza u stóp

Endicott oraz plany Alana na przyszłość. Pod wieczór Alan udał się do swej kajuty po mapy i
fotografie. Oczy Stampede Smitha lśniły, gdy rozważał możliwości nowych przygód. Kraj był
olbrzymi. Ziemia dziewicza zupełnie. Alan działał jako pionier.

Krew starego wrzała jak dawniej, tak zaraźliwie, że Alan zapomniał o Mary Standish, zapo-

mniał w ogóle o wszystkim, prócz przestrzeni dzielącej go od rozległych tundr poza półwyspem
Seward. Nim udał się do swojej kajuty, była północ

Był szczęśliwy. Miłość życia płonęła mu w żyłach, nie panował nad podnieceniem, wdychał

więc głęboko powietrze morskie, płynące przez otwarty iluminator. W osobie Stampede Smitha
znalazł wreszcie druha, którego mu od dawna brakło, a w jego sercu bratnią nutę umiłowanych
pierwotnych pragnień.

Spojrzał na gwiazdy i uśmiechnął się ku nim, mając duszę pełną wielkiego dziękczynienia, że

nie urodził się jednak za późno. Jeszcze jedno pokolenie i sczeźnie ostatnia granica. Jeszcze ćwierć
wieku i świat legnie w pętach tego, co ludzie zwą postępem i cywilizacją.

Bóg dobry był dla niego. Pozwolił mu pisać na ostatniej karcie dziejów idących w zapomnie-

nie, kreślonych szkarłatną krwią ludzi, którzy wytyczyli pierwszy szlak w Niewiadome. Po nim nie
będzie już granic. Zabraknie tajemnic i ziem dla odkrywcy. Zabraknie pola do prac dziewiczych i
hazardu. Cała ziemia się oswoi. Nagle pomyślał o Mary Standish i jej słowach wymówionych o
wieczornym zmierzchu. Jakie to dziwne, że ona również kochałaby zawsze namioty i stare szlaki,
niedostępne granie górskie - a nienawidziła szos, aut, kolei i miast zalewających Alaskę. Wzruszył
ramionami. Zapewne odgadła po prostu, co myśli, jest bowiem sprytna, bardzo sprytna.

Stuk w drzwi odwrócił jego oczy od zegarka trzymanego właśnie w ręku. Było kwadrans po

dwunastej. Godzina dość nieodpowiednia dla jakiejkolwiek wizyty.

Kołatanie się powtórzyło, jak gdyby jednak trochę niepewne. Potem zabrzmiało po raz trzeci,

background image

szybkie i zdecydowane. Wsunąwszy zegarek do kieszeni, Alan otworzył drzwi.

W progu, patrząc nań badawczo, stała Mary Standish.
Na razie zobaczył tylko jej oczy; szeroko otwarte, dziwne, wylękłe oczy. Potem, gdy wsunęła

się do kajuty, nie czekając aż powie cokolwiek lub choćby ruchem zaprosi ją do wnętrza, dostrzegł
straszną bladość lic. I to ona, nie on, zamknęła drzwi, podczas gdy gapił się, oszołomiony komplet-
nie - po czym oparta o drzwi plecami, wyprostowana, szczupła, biała jak śmierć, spytała:

- Czy mogę wejść?
- Ależ, proszę pani - bąknął Alan - pani już weszła.




ROZDZIAŁ VII


Niesamowite żądanie


Fakt, że mimo iż północ już minęła, Mary Standish rozmyślnie weszła do jego pokoju,

zamykając za sobą drzwi, jakkolwiek nie upoważnił jej do tego ani słowem, ani gestem, był dla
Alana Holta rzeczą wprost niepojętą. Stał więc milcząc, podczas gdy dziewczyna obserwowała go
uparcie. Oddychała może nieco szybciej niż zwykle, lecz poza tym trudno w niej było znaleźć śla-
dy podniecenia.

Jakkolwiek sam do najwyższych granic zdumiony, doskonale zdawał sobie z tego sprawę.

To, co początkowo poczytywał za lęk, pierzchło już z jej oczu. Nigdy jednakże nie widział jej tak
bladej, nigdy nie wydała mu się tak szczupłą i dziecinną, jak w tych zdumiewających chwilach.

Bladość twarzy podkreślała ciemne bogactwo włosów. Nawet wargi miała białe zupełnie.

Oczy błyszczały czysto i nieulękle, w całej postaci zaś i ruchu głowy widniała zdecydowana
pewność. Nie mógł się w tym wszystkim połapać. Czekając, aż przemówi, doznawał uczucia
gniewu, osobistej wprost urazy. Jednakże nie zabierał pierwszy głosu. Co miał mówić. Myślał, że
oto jest nieprzewidziany, dalszy ciąg jego względem niej kurtuazji. Nadużycie, jakiego się dopu-
szczała obecnie, było podłością i zniewagą zarazem. Błysnęło mu raptem podejrzenie, że Rossland
czeka w korytarzu za drzwiami. W następnej chwili byłby ją przemocą na bok usunął i otworzył
drzwi, lecz powstrzymał go spokojny wyraz jej twarzy. Rysy jej straciły poprzednie napięcie.
Dostrzegł, że wargi jej drżą i oto stał się cud. Do szeroko otwartych pięknych oczu napływać
zaczęły łzy. Lecz i teraz nawet nie spuściła wzroku ani nie ukryła twarzy w dłoniach, tylko patrzyła
odważnie, podczas gdy krople łez, niby brylanty, błyszczały na jej policzkach. Alan czuł, że serce
w nim mięknie. Dziewczyna czytała jego myśli i odgadła podejrzenia. Mylił się stanowczo.

- Proszę, proszę, może pani siądzie – zaproponował niezdarnie, ruchem głowy wskazując

krzesło.

- Nie! Pan pozwoli, że będę stała - tu głęboko wciągnęła powietrze. - Jest już późno!
- Istotnie, pora raczej nieodpowiednia na tego rodzaju wizytę - zapewnił. - Wpół do pierw-

szej, żeby być ścisłym. Zapewne bardzo ważna przyczyna skłoniła panią do kroku tak ryzykowne-
go w ogóle, a tym bardziej na statku.

Pomilczała chwilę i zauważył, że grdyka jej drży nerwowo.
- Czy Belinda Mulrooney uważałaby podobny czyn za bardzo niebezpieczny, panie Holt?

Gdyby szło o życie, czy sądzi pan doprawdy, że zawahałaby się tu wejść? A tymczasem tu idzie o
ż

ycie, o moje życie! Nie minęło pół godziny, jak doszłam do tej konkluzji. Nie mogłam czekać do

rana. Musiałam pana widzieć zaraz!

- Ale dlaczego mnie? Dlaczego nie kapitana Rifle'a, nie Rosslanda, nie kogokolwiek trzecie-

background image

go wreszcie? Czy dlatego, że...

Nie skończył. W jej oczach dostrzegł głęboki cień, niby ślad bólu lub upokorzenia, był to

jednakże tylko przelotny objaw. Odpowiedziała bardzo spokojnie, bez wzruszenia prawie:

- Rozumiem, co pan myśli. Usiłowałam się postawić na pana miejscu. Ma pan zupełną rację.

To wszystko jest doprawdy całkiem niezwykłe. Lecz nie czuję żadnego wstydu. Przyszłam do pana
tak, jak chciałabym, żeby przychodzono do mnie w podobnym wypadku, gdybym była mężczyzną.
Jeśli obserwowanie pana, myślenie o panu, odtwarzanie pańskiego światopoglądu jest rzeczą
zdrożną - w takim razie postąpiłam źle. Lecz, powtarzam, nie wstydzę się wcale. Ufam panu.
Wiem, że nie potępi mnie pan, zanim nie będzie miał konkretnych dowodów mej winy. Przyszłam
prosić o pomoc. Czy, jeśli się to okaże w pańskiej mocy, zechce pan odwrócić ode mnie straszną
tragedię?

Uczuł, że jego trzeźwy sąd zachwiał się. Gdyby kiedykolwiek roztrząsano taką sytuację w

obojętnym otoczeniu palarni, nazwałby durniem każdego, kto by się wahał wyprosić za drzwi po-
dobnego gościa. Lecz w chwili obecnej nie brał tego wyjścia nawet pod uwagę. Myślał natomiast o
chusteczce znalezionej pod progiem ubiegłej nocy. Najwidoczniej przychodziła o tak później porze
już po raz drugi...

- Byłbym zapewne skłonny pomóc - rzekł w odpowiedzi na jej pytanie. - Tragedie są rzeczą

męczącą.

Ułowiła w jego głosie odcień ironii. Lecz to dodało jej tylko spokoju. Oszczędzono mu łza-

wych westchnień, omdleń, pokazu wdzięków kobiecych. Piękne usta panny Standish stały się
jeszcze bardziej surowe, a głowa jakby się uniosła wyżej.

- Oczywiście nie mogę panu zapłacić - rzekła. – Jest pan tego rodzaju mężczyzną, który

wszelką propozycję zapłaty odczułby w danym wypadku jako zniewagę. Jednakże muszę znaleźć
pomoc. Jeśli jej nie otrzymam i to prędko - wzdrygnęła się lekko i usiłowała się uśmiechnąć - sta-
nie się coś bardzo przykrego.

- Jeśli pani pozwoli odprowadzić się do kapitana Rifle'a...
- Nie! Kapitan zechce mnie badać. Zażąda wyjaśnień. Zrozumie pan, gdy powiem, o co mi

właściwie chodzi. Powiem zaś jeśli pan da mi słowo honoru, zachować wszystko w tajemnicy, bez
względu na to, czy otrzymam żądaną pomoc, czy nie. Da pan słowo?

Owszem, jeśli to pani co pomoże.
Brutalnie po prostu podkreślił absolutny brak zaciekawienia. Wyciągając rękę po papierosa

nie zauważył nagłego ruchu, jaki uczyniła, jak gdyby chciała z pokoju uciekać. Kiedy się znowu
odwrócił, policzki panny Standish powlekał słaby rumieniec.

- Chciałabym opuścić statek - rzekła.
Wobec prostoty jej życzenia — zaniemówił.
- I muszę go opuścić dziś w nocy lub jutro w nocy, zanim dobijemy do Cordowy!
- Czy to wszystko? - zagadnął zdumiony wielce.
- Nie! Muszę go opuścić w ten sposób, by świat myślał, że umarłam! Nie mogę żywa doje-

chać do Cordowy!

Wypowiedziała wreszcie rzecz najważniejszą. Alan obserwował ją bacznie, rozważając, czy

jest naprawdę przy zdrowych zmysłach. Jej spokojne, śliczne oczy spotkały jego wejrzenie, wy-
trzymując je odważnie, bez drgnienia powiek.

- Pan może mi pomóc - mówiła dziewczyna tym samym równym, beznamiętnym głosem,

zniżonym o tyle, by nikt nie posłyszał go z korytarza. - Nie mam żadnego planu, a wiem, że pan
potrafi coś wynaleźć, jeśli zechce. Powinno to mieć wszelkie cechy wypadku. Muszę zniknąć, wy-
lecieć za burtę, słowem - cokolwiek, byle świat uwierzył, że umarłam. To konieczne. Nie mogę
powiedzieć panu dlaczego. Nie mogę! Nie mogę za nic!

W jej głosie zabrzmiało wzruszenie czy namiętność, lecz opanowała je momentalnie. Po raz

wtóry usiłowała się uśmiechnąć. Widział, jak w jej oczach błyska odwaga, wyzwanie nawet.
Przemówiła znów chłodno, spokojnie:

background image

- Wiem, co pan myśli, panie Holt. Zadaje pan sobie pytanie, czy jestem wariatką czy zbro-

dniarką, co kryje się właściwie za moim żądaniem, a przede wszystkim, dlaczego nie udałam się do
Rosslanda, do kapitana Rifle'a, do kogokolwiek w ogóle. Otóż jedyną odpowiedzią, jaką panu dać
mogę, jest ta właśnie: jest pan jedynym człowiekiem na świecie, do którego mam w tej chwili
zaufanie. Zrozumie pan to pewnego dnia, jeśli pan mi dziś pomoże. Jeśli pan mi pomocy odmówi...

Urwała i rozłożyła ręce w geście rozpaczy.
- Właśnie! Jeśli nie pomogę pani, co wtenczas?
- Zmuszona będę uczynić rzecz nieuniknioną! - rzekła z prostotą. - To sprawa niezwykła,

prawda, prosić o czyjeś życie? Jednakże tak jest, niestety!

- Obawiam się, że niezupełnie pojmuję.
- Czy nie dość jasno się wyraziłam? Nie lubię patetycznych słów. Nie chciałbym również, by

pan sądził, że pozuję. Nienawidzę pozy! Musi pan po prostu uwierzyć mi na słowo. Nie mogę ab-
solutnie żywa dojechać do Cordowy. Jeśli nie pomoże mi pan zniknąć, a tym samym żyć; jeśli nie
pomoże mi pan jednocześnie stworzyć innym wrażenia, że umarłam - wtenczas będę zmuszona
uczynić to drugie. Zmuszona będę naprawdę umrzeć!

Oczy Alana Holta na chwilę błysnęły gniewem. Miał gwałtowną chęć chwycić ją za ramiona

i potrząsnąć mocno, by wydobyć prawdę, jak ją się nieraz dobywa z dziecka.

- Zatem przychodzi pani do mnie z tak głupią groźbą, panno Standish? Z groźbą samobój-

stwa?

- Jeśli chce pan to w ten sposób nazwać, to tak!
- I sądzi pani, że uwierzę?
- Miałam nadzieję, że tak!
Nerwy odmówiły jej posłuszeństwa. Widział to wyraźnie. Na wpół wierzył jej słowom, a na

wpół podawał je w wątpliwość. Gdyby buchnęła płaczem, gdyby usiłowała w jakikolwiek sposób
wpłynąć na jego uczucia, miałby natychmiast wyrobioną decyzję. Spostrzegł jednak jasno, że
dziewczyna chce do ostatka zachować spokój, pełna zdumiewającej godności, mimo iż rzecz cała
oparta jest na kłamstwie.

Nie upokorzyła się bynajmniej. Widząc, że walczy sam ze sobą nie czyniła żadnych wysił-

ków, by przechylić szalę wagi na swoją stronę. Przedstawiła wszystko, a teraz czekała na jego
decyzję. Jej długie rzęsy były lekko wilgotne. Lecz oczy miała jasne, błyszczące, jak te gładko
zaczesane włosy, których mimo woli i teraz nawet pragnął dotknąć ręką.

Alan uciął koniuszek cygara i potarł zapałkę.
- To Rossland? - spytał nagle. - Boi się pani Rosslanda?
- Częściowo tak! Ale w znacznej mierze nie! Kpiłabym z Rosslanda, gdyby nie ten drugi.
Ten drugi? Dlaczego, u diabła, była tak wyzywająco tajemnicza? I najwidoczniej nie miała

wcale zamiaru czegokolwiek tłumaczyć. Po prostu czekała, co on powie.

- Co za drugi? - spytał Alan krótko.
- Nie mogę panu powiedzieć. Nie chcę, by pan mnie znienawidził. A nienawidziłby mnie

pan, gdybym wyznała prawdę.

- Przyznaje pani zatem, ze pani kłamie - poddał brutalnie.
Lecz i to nawet nie zachwiało jej spokoju. Nie spłonęła wstydem ani gniewem. Uniosła tylko

ku oczom bladziutkie palce wraz z małym płatkiem chustki, a Alan odwrócił się ku otwartemu
oknu, puszczając z cygara kłąb dymu, widział bowiem, ze dziewczyna mężnie powstrzymuje łzy.
Powiodło się jej w zupełności.

- Nie, nie kłamię. Wszystko, co panu powiedziałam, jest szczerą prawdą. Dlatego właśnie, że

nie chcę kłamać, nie mówię nic więcej. Dziękuję za czas, który mi pan poświęcił, panie Holt.
Umiem docenić fakt, że nie wyprosił mnie pan natychmiast ze swojej kajuty. Popełniłam omyłkę,
to wszystko. Myślałam...

- W jaki sposób mógłbym wykonać to, o co pani prosi? - przerwał.
- Nie wiem. Jest pan mężczyzną. Wierzyłam, że pan potrafi i zechce mi pomóc, lecz teraz

background image

dopiero widzę, jak byłam niemądra. Trudno!

Wykonała pół obrotu, sięgając po klamkę. Alan postąpił krok bliżej.
- Była pani istotnie niemądra - przyznał, a głos miał bardziej miękki. - Nie trzeba się

poddawać takim myślom, panno Standish. Proszę wrócić do kajuty i wyspać się, jak należy. A co
do Rosslanda, zasługuje na ostrą odprawę. Jeśli pani pozwoli, pomówię z nim...

- Dobranoc, panie Holt!
Otwierała już drzwi. Wychodząc, spojrzała na niego z uśmiechem, lecz oczy miała pełne łez.
- Dobranoc!
- Dobranoc.
Drzwi się za nią zamknęły. Usłyszał kroki coraz dalsze. Nie upłynęło pół minuty, a już

byłby ją przywołał z powrotem. Było jednak za późno.





ROZDZIAŁ VIII


Krzyk kobiecy


Alan siedział dobre pół godziny, nerwowo ćmiąc cygaro. Był niespokojny i nierad z siebie.

Mary Standish przyszła doń odważnie, niby żołnierz, i opuściła go po żołniersku. Lecz w końcowej
chwili ułowił na jej twarzy coś, co do ostatniego mgnienia potrafiła starannie ukryć: odcień bólu,
ż

alu, a może wreszcie cień upokorzenia lub - kto wie - pogardy. Nie był właściwie pewien. Wie-

dział jedno: nie była to rozpacz. Ani razu nie poniżyła się do błagalnych skomleń, czy to w sło-
wach, czy w wejrzeniu, wtenczas nawet, gdy łzy płynęły jej z oczu. Z wolna ogarniało go uczucie,
ż

e nie ona, lecz on właśnie okazał się w tych sprawach tchórzem. Poczynał mu dopiekać wstyd.

Było bowiem jasne, że nie dorósł do wyżyn, na jakich go chciała widzieć. A może po prostu nie był
tak głupi, jak sądziła. Sam nie wiedział doprawdy, jak się ta rzecz ma.

Po raz pierwszy w życiu bodaj usiłował analizować kobietę. Tego rodzaju zagadnienia nigdy

nie wchodziły w obręb jego zainteresowań. Jednakże urodzony i wychowany w dziczy umiał doj-
rzeć i poznać prawdziwą odwagę, gdziekolwiek ją spotkał. Otóż teraz, gdy miał się nad tym zasta-
nowić, przyznawał, że panna Standish posiada odwagę niepowszednią.

Właśnie wspomnienie jej chłodu i powściągliwości dodało mu po chwili otuchy. Młoda i

piękna kobieta w obliczu śmiertelnego niebezpieczeństwa umiałaby się jednak zdobyć na gorętszą
obronę swoich interesów. Jej groźba - gdy ją spokojnie rozważał - była po prostu rzucona na wiatr.
Któż by ją brał na serio? Już sama myśl, że dziewczyna taka, jak Mary Standish popełni samobój-
stwo, była wierutnym absurdem. Jej spokojne i piękne oczy, jej wielka uroda, ogromna staranność
uczesania i ubioru czyniły podobne przypuszczenie zupełnie nieprawdopodobnym.

Przyszła do niego tak odważnie. Jej odwaga nie podlegała kwestii. Takie osoby nie popełnia-

ją samobójstwa, uciekając przed problemami.

Lecz, mimo iż wywlekał na jaw coraz to nowe argumenty dla poparcia swojej tezy, nie mógł

odzyskać pogody ducha.

Mimo woli wspominał znane mu tragiczne zdarzenia wynikłe na skutek nagłych i gwałto-

wnych wzruszeń. Usiłował śmiechem odegnać niemiłe zjawy, aż wreszcie, chcąc całkowicie zmie-
nić tok myśli, odrzucił na wpół wypalone cygaro, biorąc w zamian ulubioną fajkę. Nabił ja tyto-
niem i zakurzył. Potem zaczął się przechadzać po kajucie niby wielki zwierz po klatce, aż przysta-
nął, na wpół wychylony przez otwarte okno, patrząc w roziskrzone gwiazdy i puszczając wonny
dym w przestrzeń, na skrzydła morskiego wiatru.

background image

Czuł się już znacznie raźniej. Rozsądek wziął jednak górę. Postanowił, iż, jeśli naprawdę był

nieco szorstki względem panny Standish, naprawi to jutro uprzejmymi przeprosinami. Do tej pory
zapewne ona odzyska równowagę i wspólnie wyśmieją zabawną przygodę oraz niepotrzebne pod-
niecenie. W każdym razie on będzie się śmiał.

- Właściwie wcale nie jestem ciekaw - wmawiał sam obie uparcie - i zupełnie mnie nie

interesuje, co za dziki kaprys przywiał ją po nocy do mojej kajuty! - Chętnie słuchał. wewnętrzne-
go głosu, uśmiechając się jednak zgryźliwie i kurząc fajkę z coraz większą pasją. Rad byłby raz na
zawsze zapomnieć o Rosslandzie, lecz Rossland ani myślał ustąpić. Wraz z nim powracały uparcie
słowa Mary Standish: „Nie mogę niczego wyjaśnić, boby mnie pan znienawidził”.

Zdaje się, że tak właśnie mówiła, choć może i inaczej. A zresztą, doprawdy, jest mu to

zupełnie obojętne!

W takim usposobieniu zgasił światło i położył się do łóżka. Zaraz też począł myśleć o ranczu.

To było o wiele milsze. Obliczał po raz dziesiąty, ile czasu upłynie, zanim lodowe granie i wierchy
gór Endicott z daleka choćby powitają jego powrót. Carl Lomen, jadący następnym statkiem,
dogoni go w Unalaska. Razem ruszą do Nome. Spędzi potem jakiś tydzień na półwyspie, stamtąd
uda się do Robuk, do Kayukuk wodą i lądem oraz dalej jeszcze - poza ostatnie szlaki cywilizacyj-
ne, ku swoim stadom i ludziom. Wespół z nim zaś pójdzie Stampede Smith.

Po długiej zimowej tęsknocie był to miły temat marzeń i dobry wstęp do przyjemnych snów.

Jakiś błąd jednakże musiał się gdzieś zakraść, gdyż wkrótce Stampede Smith utonął w niepamięci,
jego miejsce zaś zajął Rossland. Keok, roześmiana, zmieniła się w Mary Standish czarodziejsko
realną i nęcącą. To zupełnie do Keok podobne - półprzytomnie pomyślał Alan. - Ona przecież za-
wsze kogoś dręczy.

Rankiem poczuł się lepiej. Gdy się obudził, słońce już wstało, zatapiając powodzią blasku

ś

ciany kajuty, pod sobą zaś czuł długą falę pełnego morza. Od wschodu, niby głęboka sina mgła

majaczyło wybrzeże Alaski i jedynie białe szczyty łańcucha Św. Eliasza błyszczały wysoko na tle
słonecznych niebios, jak skrzącym śniegiem osnute sztandary. „Nome” płynął naprzód pełną parą i
krew Alana odpowiedziała raptem na nęcący dygot maszyn, bijąc do wtóru wspólnym rytmem,
niby z bliźniaczych pędzona serc. To była rzetelna praca! Rezultat dawał dziesiątki mil spienionych
wód w tyle; na przodzie szybkie chłonięcie przestrzeni pomiędzy nim a Unalaska. Co za szkoda, że
tracą drogi czas, zbaczając ku Cordowie. Pomyślał o Cordowie i natychmiast wspomniał Mary
Standish.

Ubrał się, ogolił i zszedł na śniadanie, wciąż o niej myśląc. Teraz, gdy chwila była przypu-

szczalnie bliska, peszyła go możność spotkania, nienawidził bowiem niejasnych sytuacji wtenczas
nawet, gdy nie był za nie osobiście odpowiedzialny. Lecz Mary Standish oszczędziła mu wszelkich
wyrzutów sumienia, jakie mógł odczuć ze względu na swój brak rycerskości ubiegłej nocy.
Siedziała już przy stole i nie zmieszała się ani trochę, gdy zajął miejsce naprzeciw niej. Na policz-
kach miała lekki rumieniec, niby słabe dotknięcie owej ciepłej barwy ukrytej w pąkach głogu. Do-
znał nawet wrażenia, że blask jej oczu jest jeszcze piękniejszy niż zazwyczaj.

Skinęła głową, uśmiechnęła się do niego i podjęła na nowo przerwaną na chwilę rozmowę z

siedzącą obok panią. Alan nie zamierzał podsłuchiwać, jednak mimo woli zupełnie, wytężył słuch.
Odkrył natomiast, że pani jedzie jako nauczycielka do szkoły dla krajowców w Norwick, nad rzeką
Kobuk i że poprzednio spędziła szereg lat w Dawson w tym samym charakterze, toteż zna dobrze
historię Belindy Mulrooney. Domyślił się, że Mary Standish musiała zdradzić wielkie zaintereso-
wanie, gdyż nauczycielka, panna Robson, zaproponowała, że jej prześle posiadaną fotografię
Belindy, o ile dostanie adres. Dziewczyna zawahała się najpierw, potem odparła, że nie jest jeszcze
pewna, gdzie mianowicie się zatrzyma, lecz napisze do panny Robson do Norwick.

- Ale pani na pewno dotrzyma obietnicy? – nalegała panna Robson.
- Na pewno.
Alan doznał uczucia ulgi. Mary Standish wymówiła te słowa półgłosem, jakby umyślnie nie

ż

ycząc sobie, aby je słyszał. Najwidoczniej parę godzin snu i piękno poranka zmieniły kompletnie

background image

bieg jego myśli, toteż uparta, choć mimowolna podejrzliwość, oraz pewien wyrzut sumienia, na-
reszcie zupełnie przestały go dręczyć. Chyba tylko wariat - upewnił sam siebie - mógł w niej
obecnie dostrzec piętno tragizmu. Przy drugim śniadaniu i przy obiedzie jej wygląd i zachowanie
nie uległy żadnej zmianie. Jednakże w ciągu dnia wcale jej nie widział, toteż poczynał rozumieć, że
rozmyślnie unika spotkania z nim. Nic nie miał przeciwko temu. Mógł przynajmniej spokojnie
poświęcić czas i uwagę innym zagadnieniom. W palarni długo rozprawiał na temat polityki Alaski,
ć

mił bez obawy swoją czarną fajkę i słuchał rozlicznych gawęd ze swobodą myśli, jakiej nie zaznał

od dawna.

Gdy jednakże o zmierzchu odbył po pokładzie swój zwykły dwumilowy spacer, doznał nagle

szczególnego wrażenia samotności. Czegoś mu brakło. Nie zdawał sobie wcale sprawy, czego mia-
nowicie, aż do chwili, kiedy, niby dla rozwiania wszelkich wątpliwości, zobaczył Mary Standish
wychodzącą z drzwi korytarza i samotnie przystającą u burty. Alan zawahał się chwilę, po czym po
cichu zbliżył się do niej.

- Śliczny był dziś dzień, panno Standish - rzekł. - A Cordowa leży zaledwie o parę godzin.
Nieznacznie poruszyła głową, patrząc nadal bacznie w gęstniejący mrok morskiej toni.
- Tak, piękny dzień, panie Holt - powtórzyła w ślad za nim. — A Cordowa leży zaledwie o

parę godzin – potem tymże miękkim, beznamiętnym głosem dodała: - Pragnę panu podziękować za
ubiegłą noc. Dopomógł mi pan w podjęciu wielkiej decyzji.

- Obawiam się, przeciwnie, że nic pani nie pomogłem.
Być może była to tylko złuda nadciągającego zmierzchu, wydało mu się jednak, że ułowił

raptownie drgnienie szczupłych ramion.

- Myślałam, iż są dwa wyjścia - rzekła. - Lecz pan pokazał mi, iż jest tylko wyjście jedno! -

Rozmyślnie podkreśliła ostatnie słowo, przy czym głos jej leciutko drgnął. - Byłam niemądra. Ale,
proszę, zapomnijmy o tym. Chcę myśleć o czymś weselszym. Zamierzam dokonać wielkiego
doświadczenia i potrzebuję całej swej odwagi.

- Wygra pani - rzekł Alan poważnie. - Każde przedsięwzięcie się pani uda. Wiem na pewno.

Jeśli doświadczenie, o którym pani mówi, ma być próbą zdobycia majątku na Alasce, rozpoczęcia
nowej egzystencji; powodzenie przejdzie wszelkie oczekiwania. Mogę panią zapewnić!

Milczała chwilę, po czym rzekła:
- Niewiadome miało dla mnie zawsze wielki urok. Kiedy wczoraj, pod Skagway, mijaliśmy

góry, omal nie wyznałam panu swoich dziwacznych wierzeń. Wydaje mi się, że już tu kiedyś
ż

yłam, bardzo dawno, gdy Ameryka była jeszcze zupełnie młoda. Wrażenie to bywa nieraz tak sil-

ne, że muszę mu dać wiarę. Być może jestem niemądra. Lecz skoro góry się rozwarły, niby wielkie
wrota, miałam zupełną pewność, że gdzieś kiedyś widziałam rzecz podobną. Może to jest coś na
kształt obłędu. W każdym razie ta wiara dodaje mi odwagi do wykonania doświadczenia, o którym
wspominałam. Wiara i - pan!

Spojrzała mu nagle w twarz płonącymi oczyma.
- Pan! Pana podejrzliwość i brutalność - mówiła dalej wyprostowana, głosem lekko drżącym.

- Nie zamierzałam mówić panu tego, panie Holt. Pan sam dał mi sposobność i, kto wie zresztą,
może to panu wyjdzie na korzyść jutro? Przyszłam do pana, gdyż pomyliłam się najgłupiej w świe-
cie co do pańskiego charakteru. Myślałam, że jest pan inny niż wszyscy, jak te pańskie góry. Gra-
łam wielką grę. Wyniosłam pana na cokół jako istotę czystą, odważną, wierzącą, iż wszyscy ludzie
są dobrzy, chyba żeby się stanowczo okazali złymi. Przegrałam. Omyliłam się strasznie. Zaledwie
weszłam do kajuty, potraktował mnie pan podejrzliwie. Był pan zły i wystraszony. Tak, wystraszo-
ny, bojący się, iż stanie się coś, czego pan sobie nie życzy, gotów był pan prawie sądzić, że jestem
rozpustna. I wierzył pan, że kłamię, sam mi pan to powiedział. To nie było uczciwe, panie Holt. To
doprawdy nie było uczciwe. Są rzeczy, których nie mogłam panu wytłumaczyć, mówiłam jednak,
ż

e chodzi o Rosslanda. Nie taiłam wszystkiego. wierzyłam, że jest pan dość szlachetny, by we

właściwy ocenić moją przyjaźń, mimo że przyszłam do pana kajuty nocą. Och, tyle miałam dla
siebie samej szacunku więc jakże mogłam przypuścić, że ktoś mnie weźmie za istotę kłamliwą i

background image

zepsutą.

- Na miłość boską, niechże mnie pani wysłucha! - przerwał Alan gorąco.
Lecz ona już: uciekła, a tak nagły był jej ruch, że nim zdołał ją pochwycić, znikła we

drzwiach korytarza. Parokrotnie zawołał: jej imię, ale nie zatrzymała się wcale, przeciwnie, oddala-
ła coraz szybciej, prawie biegnąc. Cofnął się więc zmieszany, zaciskając pięści, równie niemal bla-
dy, jak przed chwilą dziewczyna. Jej słowa ogłuszyły go po prostu. Widział się takim, jakim go
odmalowała w gniewie, drobiazgowym, tchórzliwym, toteż ogarnął go po prostu wstręt do samego
siebie. A jednak myliła się zupełnie. Postąpił przecież zgodnie z nakazem zdrowego rozsądku. Jeśli
mimo to zrobił głupstwo...

Ruszył pewnym krokiem w stronę jej kajuty; musiał się usprawiedliwić. Przez szparę pod

drzwiami nie było widać światła. Kiedy zapukał, odpowiedziało mu milczenie. Odczekał chwilę i
spróbował znowu, usiłując ułowić najlżejszy dźwięk lub ruch. Z każdą minutą czekania powracał
mu spokój. Był wreszcie na wpół rad, że drzwi się nie otwierają. Wierzył, że panna Standish znaj-
duje się w kajucie i że niewątpliwie, mimo braku słów, w sposób właściwy zrozumie jego przyj-
ś

cie.

Udał się do własnej kajuty, lecz myśl jego krążyła wciąż uparcie wokół ostatnich wydarzeń.

Z jakiejkolwiek strony patrzył, nierad był z siebie. Jasne oczy i piękne, gładko zaczesane włosy
panny Standish prześladowały go uparcie. Widział ją, plecami opartą o drzwi i te krople łez, niby
diamenty, na bladych policzkach. Coś przeoczył najgłupiej w świecie, w czymś się fatalnie omylił.
Czegoś, jakiejś rzeczy najprostszej nie mógł pojąć. A ona miała o to do niego żal.

Tego wieczoru rozmowa w palarni nie interesowała go wcale. Mimo wysiłku nie potrafił

wziąć w niej udziału. Jazzowy koncert fortepianowy i instrumentów smyczkowych w salonie
znudził go potężnie, zaś później nieco śledził tańce z miną tak ponurą, że się doczekał głośnej uwa-
gi na ten temat. Widział Rosslanda wirującego płynnie z przystojną młodą blondynką. Dziewczyna
z uśmiechem zaglądała mężczyźnie w oczy i otwarcie tuliła policzek do jego ramienia, podczas gdy
Rossland, wykorzystując tłok, muskał twarzą puszyste, jasne włosy.

Alan odwrócił się, przejęty niesmakiem na myśl o podejrzanym stosunku tego człowieka do

Mary Standish.

Wyszedłszy na pokład, udał się do budki sternika. Indianie Thlinkit odgrodzili się od innych

pasażerów paroma rozwieszonymi na sznurach kocami i sądząc z panującej wewnątrz ciszy, musie-
li już spać. Wieczór mijał Alanowi niezwykle marudnie, aż wreszcie, powędrowawszy do swej
kajuty, zasiadł do czytania.

Książka ta interesowała go poprzednio ogromnie, jednakże po chwili osądził, że albo rzecz

jest głupia, albo on sam stracił raptem wszelką inteligencję. Autor zupełnie go nie wzruszał. Słowa
były martwe. Nawet fajce brakło zwykłego uroku, toteż zamienił ją po chwili na cygaro i wybrał
inną książkę. Rezultat był jednaki. Mózg wypowiadał zwykłą służbę, a tytoń chyba zwietrzał.

Wiedział, iż stawi czoło nowej życiowej komplikacji, jakkolwiek starał się sam sobie wmó-

wić, iż wszystko jest jak dawniej. Zresztą, tak czy inaczej musiał wygrać. Była to walka między
nim a Mary Standish, czyli raczej między nim, a bladą zjawą dziewczyny wspartą o drzwi.

Rozebrał się, włożył piżamę i pantofle, wciąż usiłując nadać myślom inny kierunek. - Złu-

piałem, straciłem głowę - perswadował sam sobie. Jednakże zapewnienie to nie przynosiło mu ulgi.

Położył się do łóżka, wysoko podparł poduszką plecy i znów próbował czytać. Szło jako ta-

ko. O dziesiątej muzyka i tańce ustały; na statek spadła głęboka cisza. Książka interesowała Alana
coraz bardziej. Dawny spokój i zadowolenie z wolna ogarniały umysł. Ponownie zapalił cygaro i
wydało mu się świetne. Z daleka łowił dźwięk pokładowego dzwonu: jedenasta, potem wpół do
dwunastej, wreszcie północ. Druk mętniał i zacierał się w oczach, więc sennie wetknął między kar-
ty zakładkę, odłożył książkę na stolik i ziewnął. Musieli dopływać do Cordowy. Czuł jak „Nome”
zwalnia biegu, jak maszyny pracują z mniejszym wysiłkiem. Przypuszczalnie minęli już przylądek
Ś

w. Eliasza i skręcają ku brzegowi.

Aż wtem zabrzmiał niespodziany i przejmujący krzyk kobiecy. Przenikliwy wrzask okropne-

background image

go strachu, mrożący krew w żyłach. Alan wyskoczył z łóżka. Krzyk powtórzył się jeszcze, zakoń-
czony długą, bolesną nutą. Potem krzyknął ochrypły, męski głos. Czyjeś kroki zadudniły szybko po
pokładzie, pędem mijając jego okno. Usłyszał nowe wołanie; donośną komendę. Nie mógł zrozu-
mieć słów, lecz sam statek zdawał się nie reagować. Hamowane maszyny sapnęły sennie, po czym
„Nome” drgnął i wstrząsnął się, pchany wstecz. Zahuczał dzwon alarmowy, wzywając do wioseł
załogi łodzi ratunkowych.

Alan stał obrócony przodem do drzwi kajuty. Wiedział, co zaszło. Ktoś wypadł za burtę.

Ogarnęło go straszne osłabienie, gdyż wydało mu się raptem, że widzi przed sobą białą twarzyczkę
Mary Standish i słyszy ją mówiącą: „to jest właśnie drugie wyjście". Śmiertelnie blady narzucił
szlafrok, otwarł drzwi jednym szarpnięciem i pędem wybiegł na korytarz.





ROZDZIAŁ IX


Jedyne wyjście


Danie kontrpary nie wstrzymało jeszcze ruchu statku, gdy Alan wypadł na pokład. „Nome”

walczył jeszcze z wysiłkiem, sunąc naprzód mimo hamującej go siły. Huczały wzburzone głosy,
tętniły stopy biegnących, zgrzytały bloki. U prawej burty zaś, nad spokojnym morzem, kołysała się
lekko spuszczona łódź ratunkowa. Kapitan Rifle, na wpół ubrany, wyprzedził Alana; drugi oficer
rzucał szybkie słowa komendy. Z palarni wyległo kilkunastu pasażerów. Jedna tylko kobieta znaj-
dowała się wśród nich. Stała nieco w głębi, podtrzymywana ramieniem męża, kryjąc twarz w
ramionach. Alan rzucił na nią wzrokiem i odgadł, że to ona właśnie krzyczała.

Usłyszał plusk łodzi spadającej na wodę i rytmiczny chlupot wioseł, lecz dźwięki te robiły

wrażenie niezmiernie odległych. W nagłym, gwałtownym osłabieniu, jakie go ogarnęło, jedna tylko
rzecz dobiegła doń wyraźnie: łkanie kobiety. Podszedł bliżej, a pokład zdawał mu się uciekać spod
nóg. Wiedział, iż na pokładzie gromadzi się tłum, lecz oczy miał tylko dla tych dwojga.

- Czy to był mężczyzna czy kobieta? - zagadnął. Miał wrażenie, że przemawia nie on sam,

tylko ktoś obcy zupełnie. Słowa przychodziły mu z trudem. Jednakże mężczyzna, obejmujący
ramieniem kobietę, widział przed sobą twarz Alana Holta obojętną zupełnie.

- Kobieta! - odparł. - To jest moja żona - dodał w formie wyjaśnienia. - Siedzieliśmy właśnie

na pokładzie, gdy tamta wlazła na barierę i skoczyła w dół. Wtenczas żona krzyknęła...

Kobieta uniosła głowę. Łkała nadal, lecz oczy miała suche, tylko pełne grozy. Dłonie zaci-

skała na ramionach męża. Usiłowała przemówić, ale głos ugrzązł jej w gardle Mężczyzna mocno
przytulił żonę do siebie. Wtem kapitan Rifle pojawił się obok i przystanął. Twarz miał półprzyto-
mną i od jednego wejrzenia Alan zrozumiał, ze komendant wie.

- Kto to był? - spytał Alan.
- Ta pani sądzi, ze to była panna Standish.
Alan nie wymówił słowa i nie wykonał gestu. Miał przez chwilę wrażenie, ze mu się mózg

mąci. Mało co usłyszał, zaś przed oczyma dostrzegł jedynie jakieś mgliste zarysy. Lecz osłabienie
szybko minęło i ani na chwilę jego blada twarz nie straciła zwykłego spokoju.

- Tak, panienka z pańskiego stołu! Taka ładna!... Widziałam ją wyraźnie, a potem, potem...
To przemówiła kobieta. Skoro zaś urwała bez tchu, kapitan wtrącił:
- Pani się może myli? Trudno uwierzyć, by panna Standish mogła uczynić rzecz podobną.

Dowiemy się zresztą wkrótce. Dwie łodzie już odbiły, a trzecią właśnie spuszczają.

Ostatnie słowa rzucił przez ramię spiesząc ku burcie.

background image

Alan nie próbował nawet za nim dążyć. Nerwowy wstrząs, jakiemu poprzednio uległ,

ustępował miejsca wielkiemu spokojowi.

- Czy pani jest pewna - zagadnął - ze to ta panienka od mego stołu? Może się jednak pani

myli?

- Nie! - zaprzeczyła kobieta stanowczo. - Ona była taka śliczna i cicha, ze zauważyłam ją

dawno. A teraz widziałam ją wyraźnie przy świetle gwiazd. I ona mnie zobaczyła, zanim się wspię-
ła na burtę i skoczyła w dół. Jestem prawie pewna, że widziałam jej uśmiech i ruch warg, jakby
chciała przemówić. A potem... potem... znikła!

- Nie wiedziałem o niczym, zanim żona nie krzyknęła - dodał mężczyzna. - Byłem właśnie

zwrócony twarzą do niej. Natychmiast podbiegłem do burty, ale nie dostrzegłem już nic, prócz
smugi piany. Sądzę, że musiała momentalnie pójść na dno!

Alan odwrócił się. Przedarł się milcząc przez tłum podnieconych, wypytujących o coś ludzi,

jednakże pytań ich nie słyszał i zaledwie wyczuwał obecność. Opuściła go chęć pośpiechu, toteż
wolno i spokojnie podążył do kajuty, w której - jeśli kobieta się myliła - powinna, się znajdować
Mary Standish. Raz jeden tylko zapukał do drzwi, potem otworzył je. Z wnętrza nie dobiegł żaden
głos strachu czy protestu, więc zanim jeszcze zapalił światło, wiedział już, że pokój jest pusty.
Wiedział to zresztą od początku, od chwili gdy usłyszał krzyk kobiety. Mary Standish odeszła.

Rzucił wzrokiem na jej łóżko. Na poduszce, w miejscu gdzie spoczywała głowa, pozostało

jeszcze wgłębienie. Na kołdrze leżała chusteczka zwinięta w kłębek. Na stoliku w wielkim porząd-
ku ułożonych było parę drobiazgów. Potem zobaczył trzewiki, pończochy i porzuconą na łóżku
suknię. Podniósł z ziemi jeden trzewik i trzymał go przed sobą w dłoni chłodnej i opanowanej. Był
to malutki trzewik. Zacisnął wokół niego palce, aż zgniótł skórę niby papier.

Trzymał go jeszcze, gdy ułowił poza sobą jakiś ruch i odwróciwszy się z wolna, stanął twarzą

w twarz z kapitanem Riflem. Stary komendant był blady jak wosk. Jakiś czas milczeli obaj. Kapi-
tan Rifle spojrzał na trzewik zgnieciony w dłoni Alana.

- Łódź udało się szybko spuścić - rzekł głosem ochrypłym. - Statek stanął na trzeciej mili.

Jeśli dziewczyna umie pływać - istnieje pewna szansa.

- Niestety! Przepadła!
Alan zdziwił się, jak bardzo spokojny ma głos. Czuł, że żyły na skroniach i rękach nabrzmia-

ły mu jak postronki i wiedział, że kapitan to dostrzega.

- Ona nie będzie pływać - odparł Alan. - Nie po to skoczyła do wody. Ona zginęła.
Stary komendant widywał w ciągu wielu lat te i tym podobne dramaty. Nic nie było dla niego

zaskoczeniem. Jednakże wobec słów Alana oczy błysnęły mu zdziwieniem. Alan w paru zdaniach,
bez zagłębiania się w detale, opowiedział zdarzenia ubiegłej nocy. Słuchając uważnie, kapitan
ś

ciskał mu ramię palcami jak żelazo.

- Gdy łodzie wrócą, pomówimy z Rosslandem – rzekł wreszcie. Wyciągnął Alana z kajuty i

zamknął drzwi.

Dopiero wchodząc do własnej kajuty Alan zauważył, że wciąż trzyma w ręku zgnieciony

trzewik. Położył go teraz na łóżku i ubrał się szybko. Czynność ta zajęła mu ledwie parę chwil.
Potem wyszedł na pokład i odszukał kapitana. Po upływie pół godziny wróciła pierwsza łódź. Pięć
minut po niej druga i zaraz po niej trzecia. Pasażerowie tłumnie obiegli burtę, lecz Alan, samotny,
trzymał się na uboczu. Wiedział i tak, czego się ma spodziewać.

Przeczucie potwierdził niebawem i w pewność zamienił ogólny przygnębiony pomruk. Nie

znaleźli! Był to niby stłumiony, wielogłosy szloch.

Alan cofnął się i oddalił. Nie chciał widzieć niczyich oczu ani się narażać na niczyje

wejrzenie. Nie życzył sobie rozmów, pytań i odpowiedzi. Idąc, uczuł raptem, że mu się na usta
ciśnie jęk, krzyk okropny, świadczący o zupełnym załamaniu woli. Tego się bał najwięcej. Naczel-
nym przykazaniem jego rasy było: stać hardo pod gradem ciosów toteż zwalczał pragnienie
wyciągnięcia ramion ku morzu i błagania Mary Standish, by zechciała mu przebaczyć.

Poruszał się niby maszyna, bezwolnie. Poprzez bladą maskę lic nie przebijał nawet cień

background image

szarpiącego nim żalu; w oczach lśnił śmiertelny chłód. Ktoś z obserwujących z łatwością mógłby
zarzucić, iż jest bez serca. I miałby poniekąd rację. Serce Alana umarło.

Kiedy nadszedł, u drzwi Rosslanda stało dwoje ludzi. Jednym był kapitan Rifle, drugim

doktor okrętowy, kapitan Marston. Kapitan pukał właśnie. Potem nacisnął klamkę. Drzwi były
zamknięte.

- Nie mogę go dobudzić - rzekł. - I pośród pasażerów go nie widziałem.
- Ja też nie - powiedział Alan.
Kapitan wkładał do zamku własny klucz.
- Sądzę, że okoliczności pozwalają - tłumaczył. Po chwili zaś ze zdumieniem spojrzał na

obecnych. - Drzwi są zamknięte od wewnątrz i klucz tkwi w zamku.

Zakołotał pięścią. Walił poty, aż mu palce sczerniały. Nikt się nie odzywał.
- Dziwne - bąknął.
- Bardzo dziwne - powiedział Alan.
Stał oparty ramieniem o drzwi. Cofnął się raptem i jednym krótkim pchnięciem wyłamał za-

mek. Lampa z korytarza rzucała do wnętrza blade światło i trzej mężczyźni zastygli w zdumieniu.

Rossland spoczywał na łóżku. Niejasno widzieli jego twarz obróconą ku górze, niby wpatrzo-

ną w sufit. Lecz i teraz nie ruszył się wcale ani nie przemówił słowa. Marston wszedł do kajuty i
zapalił światło.

Dobre dziesięć sekund trwali teraz w bezruchu. Potem Alan usłyszał, jak kapitan przymyka

za nim drzwi, a Marston szepce w oszołomieniu:

- O Boże!...
Rossland nie był przykryty kołdrą. Rozebrany leżał płasko na plecach. Ramiona miał rozło-

ż

one szeroko, głowę odrzuconą wstecz, usta otwarte. Biała pościel pod nim poczerwieniała od

krwi. Oczy miał przymknięte.

Po pierwszym wstrząsie doktor opanował się szybko. Podszedł do łóżka, nachylił się nad

Rosslandem i w chwili, gdy doktor obrócił się plecami oczy kapitana Rifle'a spotkały wejrzenie
oczu Alana. W źrenicach obu błysnęła jednaka myśl, momentalnie ustępując miejsca niewierze.

Marston mówił właśnie z zawodowym chłodem:
- Pchnięcie noża tuż obok prawego płuca, jeśli nie w samo płuco. I brzydki cios nad okiem.

Ale żyje. Niech leży, jak jest, aż wrócę z opatrunkami i instrumentami.

- Drzwi były zamknięte od wewnątrz - rzekł Alan skoro tylko doktor znikł. - Okno jest też

zawarte. Wygląda na samobójstwo. Możliwe, że się porozumieli i Rossland zamiast skoczyć do
morza, wybrał ten rodzaj śmierci.

Kapitan właśnie klęczał. Zajrzał pod łóżko, w kąty, odchylił nieco kołdrę.
- Nie widzę nigdzie noża - oznajmił. A po chwili dodał: - Na oknie są ślady krwi! To nie było

samobójstwo! To był...

- Mord?!
- Tak, mord, jeśli Rossland umrze. Zamachu dokonano przez otwarte okno. Ktoś przywołał

Rosslanda do okna, uderzył, po czym zamknął okno. Możliwe nawet, że jeśli Rossland siedział lub
leżał w łóżku, ktoś obdarzony długim ramieniem dosięgnął go tam. To był mężczyzna, Alan!

- Oczywiście, że mężczyzna - skinął głową tamten.
Słyszeli, że Marston właśnie wraca i że nie jest sam.
Kapitan uczynił gest w kierunku drzwi.
- Niech pan lepiej odejdzie - poradził. - To sprawa statku, więc po co pan ma być w nią

niepotrzebnie wmieszany. Proszę przyjść za pół godziny do mojej kajuty. Mam do pana interes!

Alan wyszedł na korytarz, mijając nadchodzących: doktora oraz drugiego oficera. Po chwili

usłyszał, jak się za nim zamykają drzwi kajuty Rosslanda. Pod nogami dygotały znów puszczone w
ruch maszyny. Płynęli w dalszą drogę.

Udał się do pokoiku Mary Standish i, otwarcie zgromadziwszy nieliczne jej drobiazgi,

spakował wszystko do małej walizeczki, z którą przybyła na pokład. Nie próbując się nawet kryć,

background image

zaniósł walizeczkę do własnej kajuty, po czym złożył swoje rzeczy. Wreszcie odszukał Stampede
Smitha i wyjaśnił mu, że niespodziewane okoliczności zmuszają, ich do opuszczenia statku w
Cordowie. Gdy przybył do kajuty kapitana, było pięć minut po wyznaczonej godzinie.

Kapitan siedział właśnie przy biurku. Ruchem głowy wskazał gościowi krzesło.
- Za godzinę staniemy w Cordowie - rzekł. - Doktor Marston twierdzi, że Rossland wyżyje,

ale oczywiście nie możemy zatrzymywać „Nome” w porcie tak długo, aż on będzie mógł mówić.
Pchnięto go przez okno. Gotów jestem to przysiąc. Czy ma pan jakieś podejrzenia, jakikolwiek
plan?

- Plan tylko jeden - odparł Alan. - Czym prędzej wysiąść na ląd! Jeśli to możliwe, odnajdę jej

ciało i zajmę się nim. Co do Rosslanda, to mało mnie obchodzi, czy będzie żył, czy umrze. Wiem
jedno: Mary Standish nie ma nic wspólnego z tym zamachem. Zbieg okoliczności, nic więcej,
powiązał ze sobą te dwa wypadki. Czy może mi pan dokładnie określić, jakie było położenie stat-
ku, gdy skoczyła w morze?

Walczył bohatersko, chcąc zachować spokój, postanowił bowiem, że kapitan Rifle nie powi-

nien odgadnąć, jak okropną tragedią jest dla niego śmierć Mary Standish.

- Znajdowaliśmy się siedem mil od wybrzeża, na wprost ujścia rzeki Eyak. Może z drob-

nym odchyleniem na południowy zachód. Jeśli prąd lub fale wyrzucą jej ciało na ląd, będzie to
prawdopodobnie na wschód od Eyak na samym wybrzeżu albo też na którejś z wysp po drodze,
stąd jestem, że chce pan spróbować. Pewna szansa istnieje stanowczo. Mam nadzieję, że ją pan
znajdzie!

Wstał z krzesła i zaczął przechadzać się nerwowo po kajucie.
- Paskudny omen dla statku i to w jego pierwszym rejsie - ozwał się znów po chwili. -

Jednakże nie o „Nome” myślę, tylko o Mary Standish. To doprawdy okropne. Gdyby jeszcze ktoś
inny, ktokolwiek inny... - Słowa ugrzęzły mu w gardle, więc dopomógł sobie szerokim gestem rąk.
- To nieprawdopodobne, niemożliwe do uwierzenia, że rozmyślnie pozbawiła się życia! Proszę mi
opowiedzieć jeszcze raz, co zaszło wtenczas w kajucie.

Hamując drżenie głosu, Alan powtórzył pokrótce szczegóły tej nocnej wizyty. Zachował

jednakże w tajemnicy wszystko, co, jak sądził, należało do osobistych zwierzeń. Nie podkreślał
także znaczenia Rosslanda ani trwogi, jaką dziewczyna zdawała się przed nim odczuwać.

Kapitan Rifle zauważył jego wysiłki, a gdy Alan skończył, ujął go serdecznie za obie ręce.
- Nie jest pan winien. W każdym razie nie tyle, ile pan sobie wyobraża - rzekł. - Ale proszę

jej poszukać. Kiedy znajdzie pan ciało, proszę mi dać znać. Zrobi pan to? Napisze pan do mnie?

- Tak. Napiszę.
- A co do Rosslanda... Ten człowiek posiada wielu wrogów. Jestem pewien, że napastnik

wciąż jeszcze znajduje się na pokładzie!

- Niewątpliwie.
Kapitan zawahał się. Potem rzekł nie patrząc na Alana:
- Kajuta panny Standish jest pusta. Nawet jej walizeczka znikła. Wydawało mi się, że kiedy

wchodziliśmy tam razem widziałem jakieś drobiazgi. Myliłem się widać. Prawdopodobnie rzuciła
wszystko do morza, zanim... zanim sama odeszła!

- Tak, możliwe - przyznał Alan.
Kapitan Rifle zabębnił palcami po blacie biurka. Mimo przyćmionego światła jego twarz

sprawiała wrażenie zmienionej starczej maski.

- To już wszystko - przemówił słabo. - Bóg widzi, że chętnie oddałbym to stare życie, byle ją

do życia przywrócić. śeby to tylko było możliwe... Przypominała mi kogoś bardzo bliskiego, kto
już dawno umarł. Oto dlaczego przyjąłem ją na statek wbrew wszelkim prawidłom, gdy się niespo-
dzianie zjawiła w Seattle. śałuję teraz. Należało ją odesłać na brzeg. Lecz niestety odeszła i jedyne,
co możemy obecnie uczynić, to zachować dla siebie samych pewne przypuszczenia i domysły.
Mam nadzieję, że pan ją znajdzie. Wtenczas...

- Powiadomię pana.

background image

Uścisnęli sobie dłonie gorąco i Alan otworzył drzwi kajuty. Wygląd nieba uległ raptownej

zmianie. Gwiazdy znikły, zaś ponad morzem polatywał jękliwy szept wiatru.

- Burza idzie - obwieścił kapitan.
Wyraźnie przestawał panować nad sobą; garbił plecy i głos mu dygotał. Z trudem wygłosił

jeszcze jedno zdanie:

- Jeżeli Rossland wyżyje, umieszczę go w szpitalu w Cordowie.
Alan nic nie odpowiedział. Drzwi zamknęły się cicho.
Wtenczas, brodząc wolno poprzez mrok, podszedł do burty i stanął, nasłuchując zawodzenia

wiatru oraz plusku fal. Z bardzo daleka nadleciał łoskot gromu.

Wracając do kajuty siłą woli starał się utrzymać spokój na zewnątrz. Stampede Smith czekał

na niego z całym swoim dobytkiem zapakowanym w ceratowym worku.

Alan przedstawił niespodziewaną zmianę projektów. Załatwienie interesów w Cordowie

zmusi go do przepuszczenia jednego statku, opóźniając tym samym o dobry miesiąc powrót do
domu. Wymyślił zatem rzecz następującą. Stampede ruszy do rancza sam jeden. Skróci sobie
znacznie drogę, używając rządowej linii kolejowej do Tanana. Stamtąd uda się do Allakat i dalej
jeszcze na północ, aż do podnóży Endicott. Dla takiego wygi, jak Stampede Smith, znalezienie
właściwego kierunku nie powinno przedstawiać żadnych trudności.

Wydobył mapę, skreślił parę pisemnych instrukcji, dodał trochę pieniędzy i na zakończenie

zalecił, by Stampede nie stracił głowy i nie zajął się czasem po drodze poszukiwaniem złota. Sam
miał natychmiast wysiąść na ląd, jemu wszakże doradził zostać na statku do rana.

Stampede uważnie wysłuchał przemowy, po czym solennie przyrzekł wypełnić wszystko co

do joty.

Alan nie wyjaśnił powodów własnego pośpiechu i był rad, że kapitan Rifle nie wypytywał go

zbyt natarczywie. Nie analizował zresztą swoich uczuć, wiedział tylko, że każdy nerw żąda w nim
natychmiastowej fizycznej akcji i że musi działać lub załamie się zupełnie. Czuł narastające w nim
szaleństwo utrzymywane na uwięzi siłą woli.

Usiłował odegnać wizję bladej twarzy kołysanej rytmem fal. Od godziny, to jest odkąd uto-

neła, słyszał krzyk kobiecy, znienawidził pokład „Nome”. Gwałtownie pragnął oprzeć stopy o ląd
stały. I myślą leciał już ku owemu pasmu nagiego wybrzeża, kędy prądy morskie niosły bezwładne
ciało Mary Standish.

Lecz nawet Stampede nie dostrzegał śladów żaru spalającego serce Alana.
Dopiero wysiadłszy na ląd, mając przed sobą Cordowę, podobną do czarnej jamy w łonie

matki ziemi, Alan doznał niejakiej ulgi. Porzuciwszy przystań, zatrzymał się w ciemności, głęboko
wdychając rzeźwy powiew i gromadząc rozproszone zmysły. Wkoło miał nie tylko zwykły mrok
nocy. Rzadkie światła, płonące tu i ówdzie, dawały okolicy pozór morza atramentu, czyhającego,
by zatopić samotnego wędrowca. Burza nie rozpętała się jeszcze, lecz nadciągała coraz bliżej i
powietrze było pełne groźnie szeptanych przestróg. Grzmot dudnił niedaleki, a jednak głuchy, jak-
by dławiony potężną dłonią olbrzyma, chcącego zaskoczyć ziemię znienacka.

Alan pewnym krokiem dążył przez tę ciemność. Nie stracił orientacji. Przed trzema laty

chadzał ze dwadzieścia razy do chaty Olafa Ericksena, toteż wiedział, gdzie jej należy szukać. Był
również pewien, że zastanie starego Szweda .w tej sadybie zamieszkiwanej przezeń od ćwierćwie-
cza, której poprzysiągł nie opuścić póty, aż morze nie uzna za stosowne go pochłonąć. Instynkto-
wnie wybierał drogę, podczas gdy pierwszy trzask gromu przetaczał się nad jego głową. Burza
hulała na dobre. Spoza ukrytych w mroku gór dudnił ponury łoskot, a niespodziewana błyskawica
rozjaśniła raptem krajobraz. Pomogła mu. Dojrzał przed sobą białe pasmo piasku, toteż przyspie-
szył kroku.

Morze huczało coraz silniej. Szedł jak gdyby środkiem dwu wielkich armii rwących ku sobie

naprzeciw od morza i od gór. Ziemia i morze dygotały pod stopami wojów.

Błysnęło znowu, po czym grzmot uderzył z taką siłą, aż się ziemia wzdrygnęła. Echo przeto-

czyło się wśród gór coraz bardziej odległe, coraz słabsze, niby sygnał armatni.

background image

Chłodny prąd uderzył w twarz Alana i coś się w nim zbudziło, radośnie witając potęgę

huraganu.

Zawsze lubił wielokrotne echa grzmotów wśród łańcuchów górskich oraz ognie błyskawic

pośród wichrów. W taką noc właśnie, ciemną i burzliwą, matka wydała go na świat. Stąd chyba
wyrosła w nim owa miłość, jako część istnienia, toteż czasem tęsknił po prostu do srogiej rozmowy
gór, jak inni tęsknią do nadejścia wiosny. Dziś witał ją przychylnie, jednocześnie wzrokiem poszu-
kując w ciemności słabego błysku światła, od zmierzchu do świtu płonącego zawsze w chacie
Olafa Ericksena.

Dostrzegł je wreszcie - żółte oko, wyzierające ku niemu przez wąską szparkę w jednolicie

czarnej ścianie. Minutę później cień jeszcze głębszy objawił mu chatę, zaś smuga światła wskazała
drzwi. Podczas chwilowej ciszy usłyszał plaskanie wielkich kropli deszczu o drewniany dach, lecz
już, zrzuciwszy plecak, począł kołatać, budząc gospodarza. Wyczekawszy chwilę, pchnął drzwi.
Zamknięte jedynie na klamkę, ustąpiły lekko, wszedł więc, przerzucając plecak przez próg oraz
wykrzykując stare pozdrowienie, którego Ericksen nie mógł zapomnieć, jakkolwiek od czasu jego
wyprawy z ojcem Alana minęło niemal ćwierć wieku.

Alan podkręcił właśnie knot u lampy stojącej na stole, gdy w drzwiach wiodących do dalszej

izby pojawił się sam Ericksen, ze swą wielką głową osadzoną na potężnych, zgarbionych lekko
barkach, gniewnymi oczami i rozwichrzoną brodą spływającą na nagą pierś. Gapił się podczas gdy
Alan zdejmował kapelusz, aż, jednocześnie z nagłym porywem wichru, bijącym deszczem i śnie-
giem o ściany chaty, ryk powitalny buchnął z piersi starego. Gwałtownie uścisnęli sobie dłonie.

Szwed rozgadał się natychmiast. Głosem pokrywającym trzask piorunu, brzęk szyb i wycie

wichru plótł coś o dawnych wypadkach, jednocześnie zgarniając rękami z powiek resztki snu, gdy
dziwny wyraz twarzy Alana zmusił go nagle do milczenia. Urwał wtenczas i słuchał w skupieniu,
co tamten powie.

Pięć minut później otworzył drzwi i przytrzymując je siłą ramienia, wyjrzał w stronę morza.

Wicher wdarł się do chaty, zmiatając mu siwą brodę z piersi na ramiona, a deszcz w jednej chwili
przemoczył go od stóp do głów. Z wysiłkiem zamknął drzwi i milcząc, podobny do ducha, wlepił
oczy w twarz Alana.

Czuwali potem społem do rana. O pierwszym brzasku smukła, czarna motorówka Olafa

mocnym dziobem pruła już fale morza.





ROZDZIAŁ X


Daremny trud


Wiatr ustał wreszcie, lecz ulewny deszcz padał nadal, podczas gdy w górach z wolna zamie-

rały echa grzmotów. Mgła kryła miasto, o pięćdziesiąt stóp zaś przed syczącym dziobem łodzi Alan
nie rozróżniał nic prócz jednolicie burej ściany. Jego ceratowy komplet ociekał wodą, a z wielkiej
siwej brody Olafa leciały gęste krople, niby ze świeżo wypranej szmaty. Siedząc u steru sprawiał
wrażenie ogromnej, dziwacznej maszkary, mimo zaś nieprzeniknionej mgły dodawał coraz więcej
gazu, aż „Norden” mknął po falach niby torpeda.

Jeszcze w chacie Alan wysłuchał perory starego na temat absurdu poszukiwania ciała Mary

Standish. Wybrzeże pomiędzy Eyak i Katalla tworzy istny chaos skalnych urwisk omywanych falą
oraz wielkich głazów podwodnych, nie mówiąc o licznych wysepkach wyszczerbionych w fanta-
styczne załomy i wgłębienia, gdzie cała flota korsarska mogłaby łatwo znaleźć setkę bezpiecznych

background image

kryjówek. W ciągu lat dwudziestu Ericksen nie słyszał nigdy, by znaleziono u brzegu trupa topiel-
ca, toteż twierdził z uporem, że dziewczyna spoczywa na dnie morza.

Alan jednakże nie dał się przekonać. Przeciwnie, wraz z coraz lotniejszym pędem „Nordena”

chęć czynu w nim rosła i potężniała. Przynaglał go nawet pomruk gromu i smaganie ulewy. Poszu-
kiwanie, jakie zamierzał przedsięwziąć, nie miało w sobie jego zdaniem nic głupiego ni śmieszne-
go. Powtarzał w myśli, iż jest to jedyna przysługa, jaką jej jeszcze oddać może; jedyne, co może i
powinien dla niej zrobić. Istniała przecież pewna szansa, że ją znajdzie. Jego całe życie właściwie
polegało na łowieniu szans. Zwyciężał zazwyczaj nawet wtedy, gdy wszystko zdało się przeciw
niemu sprzysięgać, toteż mknąc przez szarą mgłę poranka nabierał pewności, że wygra i teraz, że
znajdzie Mary Standish gdzieś pomiędzy Eyak i pierwszą z wysp, o które biją prądy morskie. Gdy
zaś ją odszuka...

W tym miejscu urwał. Poza ów punkt zwrotny myśl jego nie wybiegła ani razu. Jednakże

mimo woli zwidywał mu się coraz częściej jakiś niesamowity obraz i chwilami już oglądał ją w
sposób, w jaki wolałby nie widzieć nigdy. Śmierć uczyniła ją bardziej realną, bliższą. W głębi móz-
gu, podświadomie, majaczyła biała smuga piasku, a na tym tle bezwładne smukłe ciało leżące na
plecach, blada twarz obrócona ku porannemu słońcu i długi ciemny włos rozwiany wokół. Coś go
wtenczas dławiło, toteż całą siłą woli odganiał zmorę. Wiedział jednakże, co ma czynić, jeśli ją na-
prawdę taką zobaczy. Coś się w nim załamało i przestawał istnieć ten Alan Holt, którego kamienne
prawa i surowe nakazy spowodowały śmierć Mary Standish.

Deszcz wzmógł się z nadejściem dnia; czas jakiś siekł gwałtownie, po czym nagle ustał. Alan

odrzucił ceratowy płaszcz, ocierając z wody oczy i włosy. Nad morzem kłębił się biały opar, tu i
ówdzie przetykany różaną strzałą światła. Olaf wyżymając wilgoć z brody, mruknął z zadowole-
niem. Słońce przezierało między szczytami gór, a tuż nad głową poprzez rozpraszaną wiatrem mgłę
jaśniał nieskalany błękit niebios.

W ciągu najbliższej pół godziny zaszła przemiana granicząca niemal z cudem. Burza oczyści-

ła atmosferę, czyniąc z niej kordiał ożywczy; od morza bił rześki, słony dech. Olaf wstał i otrząsnął
się jak mokry kundel, jednocześnie głęboko wciągając w płuca powietrze. Od strony lądu góry na-
bierały realnych kształtów, jedna po drugiej, niby żywe twory wynurzając się z chaosu, gdy słońce
barwiło jaskrawymi kolorami ich zbocza i szczyty. Ciemne płachty boru łowiły migotliwe blaski,
zielone łęgi wytaczały się spoza siwych dymów i raptem, wobec ostatecznego zwycięstwa jasności,
wybrzeże Alaski legło przed nimi w całej swej urodzie.

Szwed wolną ręką uczynił szeroki gest zachwytu i wyszczerzył zęby do towarzysza, podczas

gdy jego twarz promieniała radosną dumą. Lecz oblicze Alana nie podległo żadnej zmianie. Tępo
wyczuwał piękno dnia i urok słońca przedzierającego się ku morzu poprzez łańcuch górski, jednak-
ż

e czegoś mu stanowczo brakło. Dusza tego wszystkiego zamarła, znikł dreszcz dawnego wzrusze-

nia. Zrozumiał, że zaczyna przeżywać najcięższy w życiu dramat i wobec uśmiechu Olafa zacisnął
wargi, nie próbując już nawet fałszować prawdy.

Teraz, gdy nielitościwe światło dnia z zuchwałą wyrazistością dobywało na jaw każdy rys,

Olaf, obserwując twarz Alana, począł się czegoś domyślać. Po chwili podejrzenia zamieniły się w
pewność. Poszukiwanie, jakiego mieli dokonać nie było kwestią obowiązku ani przyrzeczenia
danego kapitanowi „Nome”, jak mu to Alan wmawiał poprzednio. Oczy Alana Holta prócz kon-
wencjonalnego smutku kryły wielkie cierpienie osobiste. Nieco później Szwed zanotował pełną
napięcia nerwową badawczość, z jaką oczy te przeszukują słabo falującą powierzchnię morza.

W pewnej chwili stary odchrząknął i rzekł, wskazując miejsce ręką:
- Jeśli kapitan Rifle się nie myli, dziewczyna wpadła do morza tu właśnie.
Alan zerwał się na nogi.
- Ale już jej tu nie ma - dodał Olaf.
- W głębi serca jednak wierzył, że właśnie jest, prosto pod nimi, na dnie morza.
Nawrócił łódź ku brzegowi. Wypełzając z cienia gór, trzy lub cztery mile od nich, bielał

jasny piasek plaży. W kwadrans później, spośród skał i drzew schodzących tuż nad wodą, można

background image

było odróżnić unoszącą się ku niebu spiralę sinego dymu.

- To MacCormick - rzekł Olaf.
Alan nie udzielił odpowiedzi. Przez lornetkę Olafa wyszukał chatę Szkota. Olaf zapewnił go

poprzednio, że Sandy MacCormick zna każdy wir i prąd na przestrzeni pięćdziesięciu mil i że jeśli
Mary Standish zostanie wyrzucona na ląd, znajdzie ją z zamkniętymi oczyma. Kiedy Ericksen na
płytkiej wodzie spuścił kotwicę, Sandy, stojąc u brzegu, z daleka już witał gości.

Wyskoczyli z łodzi i brodząc zanurzeni po biodra szli ku brzegowi. W głębi, z progu chaty,

kobieta, żona Szkota przyglądała się im w zdumieniu. Sam Sandy był ogromnie młody, czerwony
na twarzy i bardziej przypominał chłopaka niż dorosłego mężczyznę. Uścisnęli sobie dłonie. Alan
opowiedział o tragedii na pokładzie „Nome” i o celu przybycia. Czynił wielki wysiłek, by mówić
spokojnie i wierzył, że mu się to powiodło. Niewątpliwie chłodny równy głos nie zdradzał śladu
wzruszenia, lecz jednocześnie nie sposób było nie zauważyć jego śmiertelnej powagi.

MacCormick, którego warunki egzystencji były więcej niż skromne, słuchał oferty gościa z

czymś na kształt psychicznego wstrząsu. Pięćdziesiąt dolarów dziennie za stratę czasu oraz pięć
tysięcy dodatkowo, jeśli znajdzie ciało.

Dla Alana Holta pieniądze straciły wszelkie znaczenie. Nie liczył się z wydatkiem i gdyby

szło o dziesięć lub dwadzieścia tysięcy dolarów, sumy te nie zdziwiłyby go bynajmniej. Jego
rachunek w jednym z banków w Nome wynosił tyle i nawet nieco więcej, byłby zaś chętnie dołożył
swoje stada renów, gdyby rzecz miała jakikolwiek sens i mogła zapewnić powodzenie wyprawy.

W twarzy Olafa MacCormick wyczytał rozwiązanie zagadki. Alan Holt nie był wariatem. Był

po prostu tym, kim byłby na jego miejscu każdy człowiek, postradawszy w życiu jedyny i najdroż-
szy skarb. Toteż chętnie ofiarował swoje usługi w zamian za proponowane wynagrodzenie, jedno-
cześnie rzucając porozumiewawcze spojrzenie w kierunku żony, stojącej w drzwiach chałupy.

Nieco później Alan zaznajomił się z nią. Była to cicha, słodka dziewczyna. Poważnie

uśmiechnęła się do Olafa, Alanowi podała rękę, kiedy zaś usłyszała, co zaszło na pokładzie
„Nome”, jej błękitne oczy rozszerzyły się ze zdumienia. Wkrótce Alan pozostawił ich we trójkę i
wrócił na plażę, a wtedy pomiędzy nabiciem i zapaleniem fajki Olaf w paru słowach wyłuszczył
swe domysły - że dziewczyna, której ciała morze już nigdy nie wyrzuci, jest wszystkim na świecie
dla Alana Holta.

Tegoż dnia jeszcze przeszukali brzeg na przestrzeni wielu mil, podczas gdy Sandy

MacCormick kluczył wśród raf i wysp w lekkim i zwrotnym czółnie. Był to, prawdę mówiąc,
sprytny chłop, toteż z iście szkocką przezornością ubijał doskonały interes. W dwunastu chatach
bodaj opowiedział o topielicy, obiecując za znalezienie ciała nagrodę w wysokości pięciuset dola-
rów, tak iż nim noc zapadła, ze dwudziestu chłopaków i mężczyzn oraz z dziesięć kobiet oddawało
się zawzięcie poszukiwaniom.

- I pamiętajcie - przestrzegał Sandy każdego z osobna - według wszelkiego prawdopodobień-

stwa wyrzuci ją na brzeg w ciągu trzech najbliższych dni. Jeśli w ogóle wyrzuci...

Tego pierwszego dnia zmierzch zastał Alana o dziesięć mil w górę wybrzeża od chaty

Szkota. Był sam, gdyż Olaf Ericksen oddalił się w przeciwnym kierunku. Jakże inny niż zazwyczaj
był ten Alan, obserwujący zachodzące słońce tonące w morzu, podczas gdy za jego plecami zbocza
gór lśniły odbiciem złotej glorii. Miał wrażenie, iż przeszedł ciężką chorobę, z głębi zaś umiłowa-
nego kraju nowe zrozumienie rzeczy wsącza się z wolna w jego ciało i umysł.

Twarz miał pełną rozpaczy, lecz jednocześnie jak gdyby łagodniejszą. Z kącików ust zniknę-

ły surowe, znamionujące siłę woli, zmarszczki, a oczy nie starały się już ukrywać smutku. Jego
postać miała coś z pokory człowieka oczyszczonego pokutnym ogniu..

Poprzez gęstniejący mrok zwrócił kroki ku domowi i z każdą milą tragicznego powrotu rozu-

miał coraz lepiej, że wchodzi w nową, zupełnie inną egzystencję. Wkoło noc szeptała szumem fal,
zdając się dowodzić uparcie, że morze nie odda swej zdobyczy.

Kiedy wszedł do chaty o północy, Olaf, Sandy MacCormick i żona MacCormicka zgroma-

dzeni byli w dużej izbie.

background image

Alan był kompletnie wyczerpany. W paru słowach wytłumaczył, że to siedmiomiesięczny

pobyt w Stanach przyczynił się do takiego zwiotczenia jego mięśni. Nie pytał, czy reszcie udało się
coś znaleźć. Wiedział i tak. Wyczytał prawdę z oczu kobiety, z macierzyńskiego niemal wejrzenia,
jakim powitała jego wejście. Przygotowała dlań kawę i jedzenie, zmusił się więc do przyjęcia posił-
ku. Sandy zdał raport ze swych czynności. Olaf kurzył fajkę i usiłował przepowiadać piękną pogo-
dę na jutro. Nikt nie wymówił imienia Mary Standish.

Alan wyczuwał napięcie, w jakim się wszyscy znajdują, jednocześnie doskonale zdając sobie

sprawę, że on jest tego powodem. Po kolacji zatem zapalił fajkę i począł rozmawiać z Ellen
MacCormick o pięknie gór poza rzeką Eyak i o tym, jak bardzo winna być szczęśliwa, że mieszka
w tym rajskim zakątku. W jej oczach ułowił jakiś dziwny wyraz. Pomyślał wtenczas, że smutno tu
jednak być musi kobiecie bezdzietnej, więc z uśmiechem zagadnął gospodarza o dzieci. Powinni
mieć dzieci, całą kupę dzieciaków!

Sandy poczerwieniał, Olaf zaś buchnął grzmiącym śmiechem. Twarz kobiety natomiast za-

chowała zwykłą barwę i powagę. Zdradziły ją tylko oczy: baczne, proszące wejrzenie, jakie rzuciła
mężowi.

- Budujemy właśnie nowa chatę - rzekł Sandy. - Są w niej dwa pokoje przeznaczone specjal-

nie dla bachorów.

W jego głosie brzmiała duma i w roztargnieniu, po raz wtóry zapalając dawno zapaloną fajkę,

rzucił swej młodej żonie wejrzenie pełne miłości. W chwilę później Ellen MacCormick zręcznie
przykryła fartuchem jakieś drobiazgi, leżące na małym stoliczku w pobliżu drzwi wiodących do
sypialni Alana. Oczy Olafa zamigotały wesoło, lecz Alan nic nie zauważył. Wiedział jedynie, że tu,
gdzie najwidoczniej panuje miłość, muszą być także dzieci. I nie dziwił się wcale, że on, Alan Holt,
myśli w ogóle o podobnych rzeczach.

Następnego ranka podjęto poszukiwania na nowo. Sandy wyciągnął prymitywny plan

pewnych ukrytych zakątków wschodniego odcinka wybrzeża, gdzie przypływ, wiry i prądy wyrzu-
cały nieraz wszelkie szczątki, po czym Alan wraz z Olafem wsiedli do motorówki. Wracali dopiero
o zachodzie i wobec ciszy bajkowego wieczoru, w obliczu gór skłaniających ku nim pogodnie
uśmiechnięte wierchy, Olaf uznał, że nadeszła pora wyrażenia swoich myśli.

Zaczął ostrożnie, od opisu zdradliwych sztuczek wód Alaski, dziwnych, niewytłumaczalnych

potęg drzemiących pod powierzchnią. Opowiedział, jak to raz zgubił w tych stronach baryłkę, a
tydzień później, jadąc do Japonii, napotkał ją po drodze. Wyolbrzymił kaprysy prądów i wirów
oraz ich posępną złośliwość.

Potem przeszedł raptownie do sedna sprawy. Lepiej będzie, jeśli Mary Standish nigdy nie

dobije do lądu. Upłyną bowiem niewątpliwie dnie, a może i tygodnie, zanim się to w ogóle stać
może, wtedy zaś nie zostanie w niej nic z dawnej krasy. Czy nie lepiej zatem życzyć dziewczynie
zacisznego miejsca spoczynku na dnie morza? Mówił „zaciszne miejsce spoczynku”, a całą duszą
pragnąc ukoić ból Alana, brnął we wszelkie okropieństwa, opisując dokładnie, co może, a czego
nie może wytrzymać ciało ludzkie, aż wreszcie Alan miał ochotę grzmotnąć go w łeb i choć w ten
sposób zmusić do milczenia. Rad więc był, gdy dojrzeli wreszcie chatę MacCormicka.

Brodząc wyszli na ląd, gdzie czekał już na nich Sandy.
Alanowi wydało się, że twarz Szkota ma jakiś niezwykły wyraz, na chwilę po prostu oddech

w nim zamarł. Sandy, jak gdyby czytając myśli gościa, przecząco potrząsnął głową, po czym zbli-
ż

ył się do Ericksena. Alan nie zauważył już wejrzenia, jakie ci dwaj zamienili ze sobą.

Milcząc ruszył do chaty. Ellen MacCormick powitała go w progu, kładąc mu miękko dłoń na

ramieniu. Po raz pierwszy czyniła podobną rzecz. W jej oczach lśnił także nowy blask, policzki
barwiły ciemny rumieniec, gdy zaś przemówiła, głos miał nowe, dziwne brzmienie.

- Nie znalazł jej pan? - spytała.
- Nie - głos Alana był zmęczony i jak gdyby starczy. - Czy przypuszcza pani, że ją kiedykol-

wiek znajdę?

- Nie tak, jak się pan spodziewał - odpowiedziała spokojnie. - Ciało jej nigdy do pana nie

background image

wróci.

Urwała znów, a po chwili przemówiła z widocznym wysiłkiem:
- Pan... pan by dużo dał, by ją odzyskać?
Pytanie było dziecięco naiwne. Alan zmusił się do uśmiechu i skinął głową twierdząco:
- Oczywiście! Wszystko, co posiadam!
- Pan... pan ją kochał?
Głos jej drgnął. Było rzeczą dziwną, ze w ogóle tych spraw dotyka. Jednakże ta indagacja nie

sprawiała Alanowi przykrości. Czuł, że nie jest to zwykła kobieca ciekawość. Poprzednio nie zda-
wał sobie nawet sprawy, jak dalece chciał odpowiedzieć na podobne pytanie, głośno, wyraźnie, dla
swoich uszu i cudzych.

- Tak! Kochałem.
Zaskoczyła go własna odpowiedź. Byłoby to zawsze zwierzenie niezwykłe, w obecnych wa-

runkach jednak, wobec tak krótkiej znajomości, stawało się rzeczą wręcz fantastyczną. Nie dodał
zatem nic więcej, jakkolwiek w oczach i całej twarzy Ellen MacCormick czytał natężone wyczeki-
wanie. Wszedłszy do alkowy, służącej mu jako sypialnia, wrócił po chwili z wyładowanym ciężko
plecakiem. Otworzył go i wyjmując miniaturową walizeczkę Mary Standish wręczył ją Ellen.
Obecnie wchodził w grę interes, toteż usiłował mówić tonem człowieka interesu:

- Wewnątrz są jej rzeczy. Zabrałem to z jej kajuty. Jeśli znajdziecie ją, kiedy już odjadę,

może się przydać. Rozumie pani, oczywiście. Jeśli zaś jej nie znajdziecie, zachowajcie to dla mnie.
Wrócę kiedyś!

Trudno mu było mówić. Odpoczął więc chwilę i ciągnął:
- Nie sądzę, bym tu dłużej zabawił, ale zostawię w banku w Cordowie odpowiedni czek, więc

jeśli ją znajdziecie, to pani sama się nią zajmie, prawda, proszę pani?

Ellen MacCormik odpowiedziała głosem lekko drżącym, obiecując uczynić wszystko, co

będzie w jej mocy.

Alan spojrzał na nią z sympatią. Pół godziny później zaś, wytłumaczywszy wszystko

Sandy'emu, życzył młodej kobiecie szczęścia, serdecznie ściskając jej rękę. Dziwił się, że ręka ta
drży.

Kiedy po migotliwej fali „Norden” raz jeszcze szukał drogi na pełne morze, aksamitną czerń

nieba wyiskrzyły już liczne gwiazdy. Alan obserwował je z zainteresowaniem, myśląc o znajdują-
cej się w górze nieskończoności. Nie myślał o tym nigdy dotąd. Miał w życiu zbyt wiele spraw
realnych. Lecz obecnie istnienie wydało mu się tak długie, a tundry rodzinne tak odległe, że spoglą-
dając wstecz, na białe pasmo przybrzeżnego piasku, ledwie majaczące w mroku, a w chwili najbliż-
szej ginące zupełnie, uczuł niewypowiedzianie wielką samotność.





ROZDZIAŁ XI


Alaska


Tej nocy spędzonej w chacie Olafa Alan odzyskał na nowo zagubioną osobowość. Nie usiło-

wał nawet pomniejszyć tragedii, jaka go dotknęła. Wiedział doskonale, że wypalone cierpieniem
piętno nie da się nigdy usunąć; że bez względu na to, co zajdzie, Mary Standish na zawsze pozo-
stanie w jego pamięci. Jednakże, należąc do ludzi silnych, ani myślał poddawać się zgryzotom.

Jego plany nie poniosły przecież szwanku; dawne plany i ambicje żyły nadal. Co prawda

straciły na razie barwę i urok, lecz Alan wiedział, że bynajmniej nie one się zmieniły, lecz w nim

background image

samym wygasł gorący płomień. Zaznawał równocześnie życiowej konieczności rozniecenia tego
ogniska na nowo.

Napisał list do Ellen MacCormick, wkładając doń drugi list, zapieczętowany starannie. Mieli

go otworzyć wtenczas tylko, jeśli znajdą ciało Mary Standish. Potem rozmówił się z Olafem. Moto-
rówka miała go zawieźć do Seward, gdyż „Nome” był już niewątpliwie w drodze do Unalaski.

Myśl o „Nome” przypomniała mu kapitana Rifle'a. Skreślił zatem parę słów także pod jego

adresem, donosząc o bezowocności poszukiwań.

Następnego ranka zadziwił się prawie, uprzytomniwszy sobie, że kompletnie zapomniał o

Rosslandzie. Podczas gdy załatwiał sprawy w banku, Olaf zbierał informacje. Jak się okazało,
Rossland leżał wygodnie w szpitalu i ani myślał umierać. Alan nie miał bynajmniej zamiaru się z
nim widzieć. Nie chciał słyszeć niczego, co tamten miałby do powiedzenia o Mary Standish.
Wydawało mu się po prostu świętokradztwem w jakikolwiek sposób łączyć tych dwoje. Zdawał
sobie sprawę z tego, jaka ogromna przemiana w nim zaszła i jak mało przypominał dawnego Alana
Holta. Tamten jegomość udałby się na pewno do Rosslanda, z ustaloną z góry intencją wyświetle-
nia sprawy do końca i oczyszczenia się tym samym we własnych oczach z wszelkiej możliwej
odpowiedzialności. Lecz nowy Alan zbuntował się po prostu. Chciał dźwigać swój ciężar; chciał
mieć zawsze żywe wspomnienie tej winy czy omyłki; nie złagodzonej żadnym kłamstwem lub
prawdą, które nawet Rossland mógłby mu wyznać.

Opuścili Cordowę wcześnie po południu i tegoż wieczoru, o zachodzie słońca, obozowali na

zalesionym cyplu wyspy, o milę lub dwie od stałego lądu. Olaf znał wyspę, toteż wybrał ją dla wia-
domych sobie przyczyn. Był to dziewiczy skrawek ziemi, rojący się od ptactwa. Olaf kochał ptaki i
nawet Alan doznał znacznej otuchy, słuchając ich pieśni wieczornych, a potem sennego szczebiotu.
Ochoczo wziął się do siekiery i po raz pierwszy od siedmiu miesięcy rozbujał mięśnie ramion w
rytmicznych ciosach.

Ericksen, stary wyga, obserwując go, zagwizdał przez zęby, po czym, rozpalając ogień,

zamamrotał jakąś pieśń w gęstwę brody. Znał dobrze wpływ odżywczy wielkich, pustych prze-
strzeni.

W istocie Alan czuł się jak stęskniony wędrowiec, wracający wreszcie do rodzinnych piele-

szy. Miał wrażenie, że od niepamiętnych czasów, od wieków, nie słyszał skwierczenia słoniny nad
otwartym płomieniem ani pryskania kawy na żarzące się węgle. Wokół ogniska drzewa zagęszcza-
ły swój tajemniczy cień. Skończywszy rąbać szczapy, Alan napełnił fajkę i ćmił z rozkoszą, obser-
wując, jak Olaf dogląda na wpół upieczonych placków. Przypomniał mu się ojciec. Z tysiąc razy
pewnie ci dwaj obozowali społem w dniach, gdy Alaska była młoda i brakło map, mogących wska-
zać, co leży za najbliższym łańcuchem gór.

Olaf uczuł coś na kształt odpowiedzialności doktora względem pacjenta, toteż po kolacji,

siadłszy pod drzewem, plecami wsparty o pień, począł wspominać odległe czasy, niby zdarzenia z
dnia wczorajszego. Przed tygodniem właśnie skończył sześćdziesiątkę - mówił - i wątpi, czy długo
jeszcze zabawi w tych stronach. Wabi go Syberia, ów zakazany kraj przygód, tajemnic i nieograni-
czonych możliwości, leżący zaledwie o parę mil od półwyspu Seward, za wąskim przesmykiem. W
zapale zapomniał o nieszczęściu Alana. Klął prawa kozackie i prohibicyjne metody stosowane
względem Amerykanów. Tam leży przecież więcej złota, niż się kiedykolwiek śniło Alasce! A kraj
jest tak dziki, że nawet znaczne góry i spore rzeki nie mają nazw. Jeśli zatem Bóg mu pozwoli
przeżyć jeszcze rok lub dwa, to albo zginie, albo zrobi majątek w Górach Stanowych czy pośród
plemion Czukczów. Odkąd jego stary towarzysz, ojciec Alana umarł, próbował już dwukrotnie i
dwukrotnie musiał zmykać. Teraz jednakże wie, jak sobie poradzić i zaprasza Alana do kompanii.

Podług jego słów niewątpliwie nęcący był ten kraj oddalony zaledwie o jedną noc jazdy

poprzez Cieśninę Beringa, a mimo to równie niedostępny jak święte góry Tybetu.

Dawne pragnienia rozgorzały we krwi Alana, wiedział bowiem, że ze wszystkich ziem dzie-

wiczych Syberia jest największą, pozostanie nie zbadaną najdłużej i że kiedyś odkrywcami będą
tam nie tylko poszczególni ludzie, lecz całe narody.

background image

Czerwony blask ognia tańczył w oczach Olafa.
- Bo słuchaj, Alan! Jeśli my pierwsi nie wejdziemy z tej strony, to żółci pewnego dnia wlezą

z tamtej. Kiedy zaś zaleją Syberię, poczną przeciekać do nas, nie pojedynczo, nie po dwoje i troje,
ale od razu milionową chmarą. Należy ich zatem wyprzedzić i mocno stanąć na nogi po tamtej
stronie. Idziesz, Alan?!

Alan ruszył przecząco głową:
- Kiedyś owszem, ale nie dziś!
Oczy błyszczały mu już jak dawniej, gdyż ponownie widział przed sobą walkę. Należało

rozkuć Alaskę z pęt narzuconych przez złe lub nieudolne rządy; wykazać groźbę wiszącą nad nią
niby ciemna chmura.

- Masz rację co do tego niebezpieczeństwa - rzekł. - Nie przez Kalifornię Japonia nam grozi.

ś

ółci zaleją Syberię i w jedną noc przeskoczą do Alaski. A chodzi nie tylko o kolorowych. Dodaj

jeszcze bolszewizm spodlonej Rosji. Jest to choroba, która, jeśli sforsuje owe wąskie pasmo wody i
rozpleni się w Alasce, wstrząśnie całą Ameryką. Być może dopiero następne pokolenie jej ulegnie,
być może wybuchnie dopiero za sto lat, lecz przyjdzie niechybnie z równą pewnością, z jaką noc
po dniu zapada - jeśli Alaska nie otrzyma właściwej pomocy i poparcia. Tylko że moje środki
zapobiegawcze byłyby inne niż twoje, Olaf.

Zamilkł i wlepił oczy w ogień, to strzelający żywszym płomieniem, to znów zamierający na

chwilę.

- Nie jestem bynajmniej dumny ze Stanów - przemówił znowu, jak gdyby czyniąc ognisku

zwierzenia. – Nie mogę być dumny po tylu krzywdach, jakie ich nieinteligentna propaganda i
prawodawstwo wyrządziły Alasce. Lecz są one naszym zbawieniem, a coraz więcej gróźb wisi nad
naszą głową. Przyznaję, że istnieją w Alasce rozliczne partie, których żądania różnią się między
sobą. Należy ludzi uczyć. Nie możemy Alaski przenieść na terytorium Stanów. Milion Ameryka-
nów powinno tu osiąść, zanim owa groźna fala, o której mówię, minie Zatokę Anadyrską. Na pół-
noc od pięćdziesiątego ósmego stopnia leży istny raj. Posiadamy dziesięć razy więcej bogactw niż
Kalifornia. Milion osób przeżyje tu bez trudu. Cóż jednak z tego, jeżeli niewłaściwy pogląd i
fałszywa polityka zarówno ludzi miejscowych, jak i typów z Waszyngtonu wstrzymuje osadnictwo.
Mając pod nogami złoża węgla, wystarczające co najmniej na lat tysiąc - kupujemy opał w
Stanach. Posiadamy miliardy dolarów w pokładach miedzi i olejów ziemnych, lecz nie możemy ich
eksploatować. Wszystkie bogactwa zamknięto przed nami na cztery spusty. Ma to być rzekomo
ochrona przed dewastacją. Co za przeszkoda! Część tej gorliwości należało obrócić na ochronę
łososi. Ale tego nikt nie pilnuje, toteż łosoś wymiera, jak wymarły bawoły na preriach.

Zadumał się na chwilę wpatrzony w ogień.
- Choć, z drugiej strony, wyniszczenie łososi wskazuje, co się z nami stanie, gdy finansowi

bandyci otrzymają we wszystkim wolną rękę. Rozsądek i zrozumienie winny stać u bram. Trzeba
przede wszystkim walczyć o rozumne i uczciwe prawa. Walczyć tu, na miejscu, na Alasce, nie zaś
na Syberii. A jeżeli przegramy...

Oderwał oczy od płomieni i uśmiechnął się ponuro w zarośniętą twarz Olafa.
- Jeżeli przegramy, wtedy istotnie zaleje nas fala anarchii — kończył. - Gdy zaś się to zdarzy,

Amerykanie pojmą może, choć poniewczasie, czym Alaska mogła być dla nich.

Zamilkł. Szwed milczał również. Lecz długo jeszcze siedzieli obaj przy ognisku. Olaf od

czasu do czasu dorzucał parę szczap lub naręcze chrustu, podczas gdy Alan dumał nieruchomy.
Opanowało go znów wspomnienie Mary Standish. Jej piękne spokojne oczy patrzyły nań z zarze-
wia, zaś koronkowy dym płonącej brzozy zwijał się i splatał, tworząc wyraźny zarys bladych lic
dziewczyny. Z wolna wyrosła przed nim cała jej smukła postać, zasłuchana, jak wtenczas w
Skagway, gdy mówił o czekających go zadaniach. Mile byłoby mu wiedzieć, że walczyłaby z nim
wespół o dobrobyt Alaski, gdyby żyła jeszcze. Lecz ta myśl zrodziła inną, tak bolesną, że musiał
zęby zacisnąć, by nie jęknąć głośno. Zobaczył ją w kajucie, plecami wspartą o drzwi, z drżącymi
wargami i oczyma pełnymi łez, odważnie proszącą o życie.

background image

Nie umiał powiedzieć, jak długo spał tej nocy. Niespokojną drzemkę przerywały ustawiczne

zjawy, toteż budził się co chwila i spoglądając w gwiazdy usiłował nie myśleć. Gdyż myśli były
smutne, sny natomiast dziwnie błogie, tak gdyby przyjazna siła, pracując w nim podświadomie,
usiłowała delikatnie zetrzeć ślady tragedii.

Mary Standish była na nowo u jego boku w dolinie górskiej pod Skagway. Kroczyli potem

społem przez tundrę, słońce zaś szukało promiennych lśnień w jej oczach i włosach. Wkoło kwitły
dzikie róże, fioletem płonęły irysy i całe łany białych rumianków mrugały jarzącymi ślepkami.
Chóry ptasząt głośno wielbiły lato. Wyraźnie słyszał świergot. Słyszał także wesoły głos dziewczy-
ny, a tuż przy sobie miał jej roześmianą twarz.

Zbudził się z lekkim okrzykiem, jak gdyby go ktoś pchnął nożem. Olaf rozniecał właśnie

ogień, spoza gór zaś szły pierwsze różane błyski świtu.





ROZDZIAŁ XII


Ognie sztuczne


Ta pierwsza noc i ranek spędzony w głuszy, w obliczu nowych zadań, spoglądających ku

niemu z potężnych szczytów Chugach i Kenai, dały początek odrodzeniu Alana, wyciągając go z
czarnej studni, w której, zdawało się, już beznadziejnie zatonął. Zrozumiał teraz, w jaki sposób
jego ojciec mógł tyle lat czcić pamięć kobiety od dawna przecież umarłej. Wielokrotnie dostrzegał
w oczach ojca cud jej obecności, a raz, gdy spoglądali razem na pełną słońca dolinę górską, stary
Holt rzekł:

- Dnia dwunastego ubiegłego miesiąca minęło właśnie dwadzieścia siedem lat, jak szliśmy z

matką przez tę dolinę. Czy widzisz zakręt strumyka i ów wielki głaz w pełnym słońcu? Tutaj
odpoczywaliśmy, zanim tyś się narodził.

Wspominał ową odległą chwilę, jakby zdarzenie wczorajsze. I Alan pamiętał po dziś dzień

głęboką radość promieniującą z twarzy ojca, gdy patrzył w dół, widząc tam zapewne rzeczy, któ-
rych nikt inny nie mógł dostrzec.

Szczęście, to samo dziwne, bolesne szczęście zagnieździło się teraz w sercu Alana, tuż obok

krwawiącej rany wspomnień, gdy wespół z Olafem płynął wzdłuż brzegów Alaski. Uczucie to
rosło w nim i potężniało, zazdrośnie ukryte przed wzrokiem ludzkim. Jeden Olaf coś dostrzegał,
czegoś się domyślał, lecz będąc dyskretnym, trzymał język za zębami.

Paplał co prawda nieraz wyłącznie jednak na temat Syberii i bynajmniej nie śpieszył do

Seward. Alan ani myślał go przynaglać. Dnie były ciche, pogodne, pełne przedwczesnej słodyczy
letniej, noce natomiast chłodne, gwieździste. Dzień po dniu góry piętrzyły się nad głową niby
blanki forteczne sięgające nieba. Trzymali się stale lądu, lawirując czasem wśród wysp i wcześnie
rozkładając obóz co wieczór. Ptaki tysiącami ciągnęły na północ, nocą zaś ogień Olafa roztaczał
rozkoszny aromat pieczonego mięsa i grzanek. Kiedy wreszcie dotarli do Seward i Olafowi czas
było wracać, stary Szwed tak dziwnie mrugał oczami, że Alan musiał go raz jeszcze pocieszyć
obietnicą rychłej wyprawy na Syberię. Odpływającą „Norden” śledził wzrokiem poty, aż mu znikła
w sinej dali.

Pozostawszy sam, Alan tym mocniej zapragnął wrócić w swoje strony. Szczęście mu sprzyja-

ło. W dwa dni po jego przyjeździe do Seward statek rozwożący pocztę i zapasy do małych osad,
sięgających o tysiąc mil w głąb Pacyfiku, odpływał z zatoki Resurrection i udało mu się kupić bilet.
Całymi dniami mijali potem niezliczone wysepki rozsiane po oceanie, podczas gdy od północy

background image

widniały niezmiennie siwe, strome, skaliste wybrzeża Alaski, na tle bardziej odległych łańcuchów
górskich, błyskających szkliwem lodowców, tu i ówdzie dymiących kraterem wulkanu, a tak wyso-
kich nieraz, że ośnieżone ich wierchy ginęły w chmurach.

Po krótkim postoju w Karluk i w Uyak statek odwiedził osiedla na wyspie Unga, po czym

szybko pokonał trzystumilową przestrzeń dzielącą go od Zatoki Holenderskiej i Unalaski. Alan
znów miał szczęście. Po tygodniu już płynął dalej na transportowcu i dwunastego czerwca wysiadł
na ląd w Nome.

Mimo iż nikt go nie oczekiwał tutaj, obserwując z wiozącej go na brzeg łodzi coraz wyraź-

niejsze zarysy niepozornej mieściny, o specyficznym ciemnym kolorycie, zjeżonej lasem blasza-
nych rur, z dwoma zaledwie ceglanymi kominami sterczącymi samotnie - Alan uczuł, jak nagły
przypływ wzruszenia dławi go za gardło. W głębi, oddalone o pięćdziesiąt mil, a jednak zda się
zaledwie o godzinę pieszego spaceru jeżyły się poszarpane szczyty łańcucha Zębatej Piły. Mglisty
opar spowijał wszystko. Lecz był to rodzinny kraj Alana, ziemia darząca go od dziecka dolą i nie-
dolą, pełny złych i dobrych wspomnień, toteż widok wąskich, krętych uliczek oraz prymitywnych
budowli zbudził w nim radosne ciepło.

Mieszkańcy Nome należeli do jego sprzymierzeńców. Ci mężczyźni i te kobiety dzierżyli

pilną straż u północnych wierzei świata, mocni sercem, odważni, wierni aż do zgonu swej ziemi
ojczystej. Z tego nędznego zakątka, przez pół roku odciętego kompletnie od reszty świata, młodzi
chłopcy i dziewczęta wyjeżdżali co prawda na południe na uniwersytety po naukę, do wielkich
miast po zabawę, jednakże wracali zawsze. Nome wzywało ich z powrotem. Wabiła bezbrzeżna
samotność zimy. Mglista siność wiosny. Niezrównane piękno lata i jesieni.

Gdy Alan wysiadł na ląd, przechodnie spoglądali nań wpierw niedowierzająco, potem zaś

poczęli go witać. Nikt go tu nie oczekiwał, a niespodzianka, jaką sprawił swym przybyciem, uczy-
niła tym mocniejszymi uściski rąk męskich. W ciągu siedmiomiesięcznego pobytu w Stanach Alan
ani razu nie słyszał głosów tak radosnych, jak te, którymi go pozdrawiano obecnie. Otoczyła go
chmara wyrostków, a wraz z białymi nadciągali także szeroko uśmiechnięci Eskimosi. Wieść o
jego powrocie szybko rozeszła się po mieście. Zanim dzień upłynął, stugębna fama niosła ją ku
Shelbon, Candle, Keewalik i aż nad zatokę Kotzebue.

Alan zabawił w Nome cały tydzień. Carl Lomen wyprzedził go o parę dni zaledwie, a bracia

tego ostatniego przybyli również z wielkich hal na półwyspie Choris. Zima była dobra, a lato
zapowiadało się wręcz wspaniale. Według nowego rachunku stada Lomena przewyższyć już miały
czterdzieści tysięcy głów. Około setki innych wielkich stad rozmnażało się znakomicie, zaś
Eskimosi i Lapończycy przytyli od tłustego jadła i napęcznieli dobrobytem. Alaska liczyła obecnie
do trzystu pięćdziesięciu tysięcy renów, toteż hodowcy zacierali ręce z radości. Postęp był istotnie
znaczny, jeśli się zważy, iż w roku 1902 na tym samym terenie liczono niespełna pięć tysięcy
renów. Za lat dwadzieścia powinno ich być dziesięć milionów.

Kiedy nadszedł dzień odjazdu, Carl Lomen postanowił odprowadzić Alana aż do swoich

wielkich pastwisk na półwyspie Choris. Drogę do Shelbon, wynoszącą około stu mil, odbyli na
drezynie ciągnionej przez psy. Alan miał chwilami wrażenie, że Mary Standish znajduje się obok,
ż

e jedzie wraz z nim dziwacznym wehikułem poprzez pustkę dziczy. Widział ją po prostu. Jawiła

mu się nieraz jak żywa. Czasem tak wyraźnie świeciły jej oczy, tak słodko uśmiechały się maleńkie
usta, że gotów był przemówić do widma, gdyby nie obecność Carla Lomena.

Ani myślał zresztą zwalczać te omamienia. Błogo mu było wierzyć, że wiezie ją ze sobą tym

malowniczym psim zaprzęgiem, że się razem zatracają wśród gór i tundr z wolna zdzierając zasło-
nę z tajemniczej i pięknej krainy. Niezaprzeczalnie bowiem tajemnica i piękno strzegły owych
niezliczonych mil drogi, biegnących przed nimi oraz pozostających w tyle, jawiących za każdym
zakrętem nowe cuda. Dnie były już długie. To, co się zwykło nazywać nocą, nie istniało w ogóle.
Dwudziestego czerwca dzień trwał pełnych dwadzieścia godzin i jedynie między jedenastą a
pierwszą panował miękki rozkoszny półmrok. Sen nie zależał już wcale od wschodu i zachodu
słońca, lecz był regulowany ruchem strzałek zegara. Kraj, pełnych siedem miesięcy przemarzły do

background image

kości, rozkwitał teraz niby kielich bajecznej rośliny.

Po Shalton Alan i jego dwaj towarzysze odwiedzili Candle, zamieszkane przez niespełna

setkę białej ludności, skąd brzegiem rzeki Keewalik dotarli do osady o tejże nazwie nad zatoką
Kotzebue. Mały parowiec Lomena, o obsłudze złożonej z Lapończyków, zawiózł ich na półwysep
Choris, gdzie Alan zabawił cały tydzień. Rad byłby co prawda natychmiast jechać dalej, jednakże
starannie ukrywał niecierpliwość. Coś go pchało gwałtownie, zachęcało do pośpiechu. Po raz
pierwszy od szeregu miesięcy słyszał grzmiący tętent tysięcznych racic i zdało mu się, że ta dzika
pieśń niesie w sobie naglący zew jego własnych stad.

Rad był zatem, mogąc wreszcie po tygodniu ruszyć dalej. Parowiec zabrał go do Kotzebue.

Była noc, podług wskazówek zegara, gdy lekka motorówka wiozła go w górę delty Kobuk. Po
południu czwartego dnia dotarli do Redstone, odległego o dwieście mil od ujścia rzeki, wliczając
wszystkie jej skręty. Tu Alan wysiadł na ląd, łódź zaś popłynęła z powrotem, słabo przynaglana
leniwym prądem.

Dopiero gdy szept motoru zamarł w oddali, Alan odczuł w całej pełni bezmiar swej swobody.

Nareszcie, po tylu miesiącach długich jak lata, był zupełnie sam. Na północny wschód biegł nie
skażony niczym szlak, który znał tak dobrze - sto pięćdziesiąt mil lotem ptaka – wiodący wprost ku
wrotom jego rancza poprzez kraj cichy i bezludny. Drgnął słysząc jakiś dźwięk, lecz uśmiechnął się
wnet, gdy zrozumiał, że to on sam krzyknął bezwiednie. Przez chwilę miał po prostu wrażenie, że
głos jego doleci do podnóży Endicott, a Tautuk, Amuk Toolik, Keok i Nawadlook zrozumieją, że
wraca.

Spojrzał na zegarek. Była piąta po południu. Tego dnia wstał bardzo wcześnie, jednakże nie

czuł znużenia. Woń piżma, bijąca z głębi tundr poprzez wąski skrawek zarośli nadbrzeżnych, dzia-
łała nań niby narkotyk. Musiał się koniecznie znaleźć w tundrze, zanim legnie na noc twarzą ku
gwiazdom. Piliło go porzucić krzewy i chaszcze; uczuć wkoło bezmiar otwartej równiny, równiny
bez granic.

Co za wariat nadał tej ziemi przydomek barren - jałowa? Co za szaleńcy kreślili te same

brednie na mapach? Zarzucił plecak na ramiona, dociągnął rzemienie i ujął fuzję w garść. Jałowa
ziemia! Właśnie!

Ruszył w drogę krokiem tak szparkim, jakby brał udział w wyścigach, więc jeszcze na długo

przed zmierzchem i porą snu rozesłały się przed nim w całej swej krasie jałowe ziemie geografów -
jego ziemski raj.

Przystanął na małym wzgórku w złotej powodzi słonecznej i rozejrzał się wokół. Plecak

złożył u stóp i zdjąwszy kapelusz, uczuł, jak chłodny wiatr przegarnia mu włosy. Gdybyż Mary
Standish żyła i mogła to widzieć! Wyciągnął ramię, jakby jej jasnym oczom wskazując krajobraz,
głowę miał pełną myśli o niej, a na milczących wargach szept jej imienia.

Niezmierzona tundra roztaczała się przed nim bezleśna, zielono-złota, dziana kwieciem roz-

licznym, tak pełna życia, jak żadna z puszcz czy kniej. Pod nogami miał zwarty dywan niezabudek
modrych jak niebo; fiołków białych i lila o odurzającym zapachu. Dalej nieco kobierzec złotookich
rumianków przetykały gęsto fioletowe irysy, wysokie na pół metra.

Nasłuchiwał melodii życia. Kłębiła się wszędy. Ptaki ćwierkały nisko i sennie, jakkolwiek

słońce wciąż jeszcze świeciło jaskrawo. Ze sto razy chyba dane mu już było obserwować ów cud
ptaszęcego instynktu, wyczuwający nadejście nocy mimo braku zmierzchu. Podjąwszy z ziemi ple-
cak, ruszył dalej. Od stawu ukrytego opodal w dolince wśród wysokich trzcin, dobiegło gęganie
dzikich gęsi oraz pełne zadowolenia kwakanie kaczek. Wysoką, cienką nutę wyciągała krzyżówka,
płaczliwie wołał kulik, a w oddali, kędy na horyzoncie zgęszczały się cienie, szorstko, ochryple
krzyczał żuraw. W chwilę potem z gałęzi mijanej właśnie wierzby zaświergolił drozd znużony
całodziennym śpiewem i sennie zakwilił układający się do snu szczygieł.

Noc! Alan parsknął śmiechem, podczas gdy słońce świeciło mu prosto w twarz. Pora iść

spać! Ciekawie spojrzał na zegarek.

Była dziewiąta. Dziewiąta a kwiaty wciąż jeszcze mizdrzyły się do słońca. I tę ziemię

background image

mieszkańcy Stanów zwą piekłem lodowym, końcem świata, gdzie jedynie wyjątkowo silny orga-
nizm może wytrzymać. Śmieszne! Śmieszne i tragiczne zarazem!

Dotarł wreszcie nad srebrne jeziorko pomiędzy dwa z lekka zarosłe wzgórza. Zmierzch gro-

madził się szybko w tym aksamitnym wgłębieniu, niby na dnie wielkiej czary. Niewielki potok
wybiegał z jeziora i nad jej brzegiem właśnie Alan wymościł sobie posłanie z traw. Na wierzch
miękkiej ściółki narzucił koc podróżny. Cisza panowała ogromna, tylko ptak jakiś ćwierkał cza-
sem. O jedenastej widział jeszcze wyraźnie na wodzie sylwetki śpiących kaczek. Lecz gwiazdy
wykwitły już tu i ówdzie na stropie niebios. Mrok gęstniał. Różana zorza wieczorna przybrała
barwę szkarłatu. Nadchodziła blada noc: cztery godziny czegoś, co nie było ani właściwą ciemno-
ś

cią, ani prawdziwym światłem. Na poduszce z pachnących traw i ziół Alan usnął.

Zbudziły go śpiewy i cykanie ptaków. O świcie wykąpał się w jeziorze, podczas gdy tuzin

tłuściutkich, świeżo zrodzonych kacząt umykało na wszystkie strony w gęstwę trzcin, rozpaczliwie
wiosłując żółtymi łapkami. Tego dnia, nazajutrz i jeszcze doby następnej kroczył uparcie coraz
dalej w głąb tundry szybko i niemal bez wypoczynku.

Ostatecznie zaczął doznawać wrażenia, że kraj ten jest kolebką wszystkich skrzydlatych

mieszkańców całego świata, bowiem gdziekolwiek była woda, potok, struga, jezioro, źródło czy
staw, panował rankami istny rejwach. Słodka pierś ziemi tętniła niestrudzonym rytmem życia, do-
dając mu siły i odwagi, szepcząc słowa świetlanej pociechy. Zdało się, iż w tych dniach pogodnych
nie ma miejsca na smutek. Jednak w sercu Alana, im bliżej było domu, tym silniej zagęszczał się
mrok, oporny na wszelkie światło zewnętrzne.

Myślał. Rozważał po raz setny, że Mary Standish żyłaby, mogłaby żyć, gdyby tej nocy na

statku znalazł dla niej inne słowa. Toteż piątą noc podróży spędził już bezsennie, wpatrzony w
gwiazdy, a nad ranem płacz go porwał, więc łkał jak pokrzywdzony chłopak. Kiedy o świcie ruszył
dalej, świat wydał mu się tak pusty i obcy jak nigdy.

Twarz miał teraz szarą i znużoną, rysy nagle postarzałe i szedł wolno noga za nogą, bowiem

chęć ujrzenia swych ludzi przestała go popędzać. Wcale mu się nie chciało śmiać razem z Keok i
Nawadlook ani witać rozradowanych powrotem pana Amuk Toolika i Tautuka. Kochali go. Wie-
dział o tym. Miłość tych prostych ludzi stanowiła dotychczas część jego życia, toteż świadomość,
ż

e w odpowiedzi może im dać obecnie tylko mizerne uczucia, napawała go lękiem. Czuł się chory.

W jego krwi krążył dziwny jad. Głowę miał ciężką, umysł zmącony i gdy nadeszło południe, nie
pomyślał nawet o jedzeniu.

Nad wieczorem już ujrzał daleko na przodzie kępę topoli, rosnących wokół ciepłego źródła w

pobliżu jego domu. Bardzo często odwiedzał dawniej te topole - istną oazę wśród bezmiaru tundr -
i zbudował sobie nawet między nimi skromny szałas. Lubił to miejsce. Miał nieraz wrażenie, że po
prostu musi tam zaglądać, by nieść starym drzewom pociechę i otuchę. Na pniu najsędziwszego ol-
brzyma widniało wyryte w szorstkiej korze imię i nazwisko jego ojca, a pod nim data: rok, miesiąc
i dzień, w którym stary Holt trafił po raz pierwszy do tego nikomu z ludzi nie znanego zakątka.
Poniżej jeszcze było imię matki Alana, a zupełnie w dole jego własne.

Topole były dla Alana czymś na kształt kolumn świątyni wspomnień, zatopionej latem w

zielonym półcieniu, słodko pachnącej, rozdzwonionej śpiewem ptasim – zimą tajemniczej, milczą-
cej i smętnej. Od szeregu miesięcy już wyglądał owej chwili, gdy wracając do domu ujrzy z dala
powitalny wiew gałęzi starych topoli, na tle falistych podnóży górskich i skutych wiecznym lodem
wierchów Endicott. Lecz teraz oglądał owe drzewa już bliskie i góry w głębi, a jednak brakło mu
czegoś. Dawny, radosny dreszcz się nie pojawiał.

Ciężko wlokąc nogi nadchodził z zachodu, dążąc środkiem dwu wierzbowych zagajów, mię-

dzy którymi przeciekał strumień biorący początek w ciepłym źródle. Od topoli dzieliło go jeszcze
ć

wierć mili, gdy raptem stanął jak wryty.

Wydało mu się początkowo, że to strzelanina z fuzji, jednakże już po chwili odróżnił, że

dźwięk jest inny i właściwe zrozumienie rzeczy przyszło nań momentalnie. Dziś był dzień czwarte-
go lipca i ktoś ukryty wśród topoli puszczał ognie sztuczne.

background image

Uśmiech zmiękczył surowy zarys warg Alana. Przypomniał sobie lekkomyślny zwyczaj

Keok zapalania naraz całego pęku rakiet oraz to, jak Nawadlook nigdy nie omieszkała jej za to
marnotrawstwo zganić. Musiano się go lada dzień spodziewać z powrotem, toteż Tautuk i Amuk
Toolik sprowadzili przypuszczalnie zapas ogni sztucznych z Allakat lub Tanana. Ciężar na sercu
nieco mu zelżał.

Raptem, niby na czyjąś niemą komendę, oczy jego wybiegły ku martwej topoli, która od

wielu lat trzymała straż nad oazą. U samego szczytu, łopocąc na wieczornym wietrze, powiewał
dumnie sztandar amerykański.

Alan parsknął wesołym śmiechem. Tam byli ludzie, którzy go kochali, którzy tęsknili do

niego. Serce zabiło mu mocniej, radośniej i co prędzej dał nurka między wierzby, podchodzące
wąskim pasmem do samych niemal topoli. Musiał ich zaskoczyć. Musiał wpaść między nich nie-
spodzianie. Wiedział, iż ucieszy ich i rozbawi tego rodzaju kawałem.

Dopadł pierwszego z brzegu drzewa i ciasno przywarł do pnia. Słyszał trzask poszczególnych

rakiet i od czasu do czasu silniejszy łomot „olbrzyma”, na głos którego płochliwa Nawadlook
zatykała sobie palcami swoje śliczne uszka. Przeczołgał się przez garb pagórka, spełzł w płytki rów
i znowu piął się ku górze na przeciwległą krawędź.

Było zupełnie tak, jak myślał. O sto jardów widział Keok, stojącą na pniu zwalonego drzewa.

W chwili gdy ją dojrzał, ciskała właśnie w powietrzu nową wiązkę płonących rakiet. Reszta ludzi
musiała zapewne podziwiać ją z ukrycia. Sunął dalej wolno, tak dobierając drogę, by wynurzyć się
niepostrzeżenie zza kępy chaszczy o dwanaście kroków od dziewczyny. Dotarł wreszcie i
zatrzymał się. Keok stała, nadal zwrócona do niego plecami.

Dziwiło go, że nie słyszy i nie widzi innych. I coś w postaci Keok zadziwiło go również. Aż

wtem serce skoczyło w nim jak szalone, by w następnej chwili zamrzeć. To przecież nie była
Keok! To nie była także Nawadlook! Porwał się na nogi i wyszedł z ukrycia. Szczupła postać
dziewczęca obróciła się nieco i złoty promień słońca mignął w jej włosach.

- Keok! - krzyknął Alan głucho.
Miał chyba gorączkę. śal i znużenie pomieszały mu zmysły. Wahał się. I raptem...
- Mary! - krzyknął. - Mary Standish!!!
Dziewczyna obróciła się w miejscu. Alan był szary na twarzy jak popiół. Nie darmo marzył o

zmarłej tyle dni i nocy, gdy oto zmarła objawiła mu się teraz jak żywa.

Mary Standish, stojąc na pniu zwalonej topoli, paliła ognie sztuczne w dniu jego powrotu.




ROZDZIAŁ XIII


Co i jak


Głos Alana skonał w tym krótkim wykrzykniku, on sam zaś skamieniał po prostu. Nie mógł

się przecież łudzić. To nie był obłęd ani mara senna. To była rzeczywistość. Okropny szok
nerwowy podziałał jak paraliż. Osłabł tak, że ramiona zwisły mu bezwładnie. Ona żyje! Widział,
jak blada twarzyczka nabiera z wolna rumieńców, słyszał okrzyk, z jakim zeskoczywszy z pnia
spieszy ku niemu. Całość trwała parę sekund zaledwie, lecz Alanowi wydała się wiecznością.

Nie widział nic prócz niej. Szczupła postać majaczyła mu niby we mgle. Podbiegłszy, Mary

przystanęła o krok, zdumiona wyrazem twarzy Alana. Alan odczuł to podświadomie i gwałtownie
usiłował opanować nerwy.

- Prawie mnie pan przestraszył - rzekła dziewczyna. - Spodziewaliśmy się pana i wyglądali

background image

od rana. Nie dalej jak parę minut temu obserwowałam tundrę, ale słońce świeciło wprost w oczy,
toteż nic nie dostrzegłam.

Zdawało się rzeczą niewiarygodną, że znów słyszy jej głos, ten sam równy, słodki, wzrusza-

jący głos, przemawiający z takim spokojem, jakby się pożegnali wczoraj, a dziś witali z umiarko-
waną serdecznością. Absolutnie nie był w stanie zmierzyć w tej chwili, jak olbrzymia przepaść
dzieli ich punkty widzenia. Jego zdaniem on był po prostu Alanem Holtem, ona zaś zmarłą kochan-
ką na nowo powołaną do życia. W chwilach swojej poprzedniej rozpaczy rozważał, co by uczynił,
gdyby jakiś cud mu ją przywrócił. Postanawiał, że porwie ją w ramiona i zatrzyma tak całą wiecz-
ność. Obecnie jednak, gdy ten cud nastąpił, gdy miał ją na odległość ręki, tkwił bez ruchu, usiłując
tylko głosu dobyć.

- Pani?... Pani?... - wykrztusił wreszcie. - A ja myślałem...
Urwał. To przecież nie on mówi. To ktoś inny próbuje go zastąpić stekiem pustych słów.

Miał ochotę krzyczeć wniebogłosy ze szczęścia, ale to szczęście sparaliżowało go po prostu. Mary
niespodzianie dotknęła jego ramienia.

- Nie myślałam, że się pan pogniewa - rzekł słabo. - Sądziłam, że będzie panu obojętne, jeśli

tu przyjdę.

Obojętne! Słowo to podziałało niby wybuch, momentalnie rozjaśniając zatumaniony mózg,

zaś dotknięcie jej ręki rozpaliło w nim płomień szału. Usłyszał raptem własny, nieludzki jęk, z
jakim przygarnął ją do piersi. Przytulił ją ciasno, miażdżąc pocałunkami drobne usta, nurzając pal-
ce w jej włosach, gniotąc szczupłe ciało uściskiem ramion. śyła, przyszła do niego, zapomniał więc
o wszystkim, prócz jednej wielkiej prawdy, działającej jak olśnienie.

Lecz nagle zrozumiał, że dziewczyna z nim walczy, że się wyrywa, odpychając dłońmi jego

twarz. Była tak blisko, że nie widział nic, prócz jej oczu, oczu pełnych nie miłości bynajmniej,
tylko oburzenia i grozy. Jakby go w serce pchnęła. Ramiona mu się rozluźniły, opadły. Wtenczas
Mary cofnęła się chwiejnie, drżąc, zataczając się i z trudem łowiąc oddech, blada okropnie...

Skrzywdził ją. Widział to po jej oczach, po sposobie, w jaki patrzyła na niego. Miał wrażenie,

ż

e uciekłaby zaraz, tylko sił jej braknie. Włosy miała potargane, rozchylone wargi szkarłatne od

pocałunków. Milcząc wyciągnęła obie ręce, daremnie siląc się przemówić.

- Czy pan myśli, że ja po to przyszłam? - wykrztusiła wreszcie.
- Nie - odparł Alan. - śałuję tego, co zrobiłem! Proszę mi wybaczyć...
W jej twarzy nie wyczytał właściwie gniewu, raczej wstrząs nerwowy i ból fizyczny. Mierzy-

ła go wzrokiem podobnym do tego, jakim patrzyła owej nocy oparta o drzwi kajuty. Lecz Alan nie
zastanawiał się nad tym, całkowicie pochłonięty zdumiewającym faktem, że ta, którą miał za umar-
łą, żyje. Dlaczego, w jaki sposób, kto ją z morza wyciągnął, było już kwestią drugorzędną.

Nogi miał dziwnie słabe. Chciało mu się śmiać, płakać, doznał po prostu napadu histerii.

Szczęście odebrało mu rozum. W żyłach czuł płomień.

- Więc pani żyje! - przemówił Alan, wypowiadając myśl uparcie kołaczącą mu w mózgu. -

Pani żyje!!!

Gdyby nie panował nad sobą, gotów byłby powtarzać to słowo niezliczoną ilość razy. Mary

zrozumiała raptem.

- Panie Holt - spytała szybko. - Czy nie dostał pan w Nome mego listu?
- Pani listu? W Nome? - powtórzył Alan trzęsąc głową. - Nie!
- I cały ten czas myślał pan, że umarłam?
Alan skinął głową milcząc, gardło bowiem miał zbyt ściśnięte, by przemówić.
- Pisałam przecież do pana - ciągnęła Mary. - Napisałam ten list, zanim skoczyłam w morze, i

rzuciłam do skrzynki na pokładzie. Nasz statek zabrał go do Nome.

- Nic nie dostałem!
- Nie dostał pan? - głos jej był pełen zdumienia, lecz oczy rozumiały już coś niecoś. - Więc

to, co teraz, przed chwilą, to dlatego, że pan miał wyrzuty sumienia z racji mojej śmierci i ucieszył
się, że żyję. Zgadłam, prawda?

background image

Alan oszołomiony skinął głową.
- Tak, zgadła pani.
- Widzi pan, a ja miałam do pana wielkie zaufanie, mimo że wtenczas pan mi pomóc nie

chciał. Takie zaufanie, że wyznałam w tym liście całą prawdę. Dla wszystkich, prócz pana,
umarłam; dla Rosslanda, dla kapitana Rifle'a nawet. Ale panu szczerze napisałam, że się umówiłam
z młodym Indianinem Thlinkit, że on pierwszy odbił od brzegu w małym czółnie i wyłowił mnie z
morza, gdy skoczyłam. Pływam doskonale. Potem zawiózł mnie na ląd, podczas gdy łodzie szukały
na próżno.

Opowiadała swobodnie, ani podejrzewając, że kopie znów między nimi głęboką przepaść.

Nim skończyła, stała już na drugim brzegu, nieosiągalna. Alan nie mógł po prostu zrozumieć,
jakim cudem przed chwilą zaledwie tulił ją w ramionach. Świadomość, że tak było w istocie, a
jednak ona patrzy nań obecnie, jakby nigdy nic, napawała go przygnębiającym wstydem.

- A teraz jestem tutaj - mówiła dziewczyna dalej z zupełnym spokojem. - Skacząc do morza

nie miałam bynajmniej tego zamiaru. Dopiero potem przyszło mi to do głowy, zdaje mi się dlate-
go, że spotkałam małego człowieka z rudymi faworytami, którego mi pan pokazał w palarni
„Nome”. Tak więc jestem pana gościem, panie Holt!

W jej głosie nie była cienia pokory, gdy kończąc przemowę odrzucała w tył i wygładzała

potargane włosy. Mogło się wydawać, że jest u siebie i łaskawie zaprasza wędrowca do swych wło-
ś

ci. Tymczasem Alan przytomniał z wolna. Wizerunek Mary Standish takiej, jaką sobie wyśnił w

ciągu paru tygodni, słodkiej, rozkochanej, ręka w rękę idącej z nim przez tundrę, ustępował miejsca
rzeczywistości. Dziewczyna była spokojna, jak dawniej niedostępna. Alan wyciągnął ku niej obie
ręce; bez wahania podała mu swoje.

- To było niby olśnienie - przemówił Alan, nareszcie zupełnie równym głosem. - Dniem i

nocą myślałem o pani, śniłem o pani i kląłem siebie, żem przyczynił się do pani śmierci. A teraz
znajduję panią żywą, tutaj!

Miał ją tak blisko, że jej dłonie, które tulił w swoich, leżały prawie na jego piersi. Lecz wrócił

mu już rozsądek i jasno widział szaleństwo swych złudzeń.

- Trudno po prostu uwierzyć! Myślałem początkowo że to maligna. Może i maligna. Ale, jeśli

nie, rad jestem! Skoro się jednak obudzę i przekonam, że to był tylko sen jak tyle innych snów...

Roześmiał się, uwalniając jej ręce i zaglądając w oczy zasnute raptem łzami. Nie skończył

jednak. Dziewczyna cofnęła się nieco, lecz jej palce muskały jeszcze jego dłoń a gardło drżało ner-
wowo jak tej pamiętnej nocy w kajucie.

- Myślałem o pani tam, co godzina, co krok - rzekł, wskazując ręką przebytą tundrę. - Potem

usłyszałem rakiety i zobaczyłem sztandar. Było to po prostu, jakbym z myśli panią stworzył.

Mary otworzyła usta, chcąc dać odpowiedź i zamknęła je bezgłośnie.
- A gdy znalazłem panią tutaj i nie znikła pani jak duch, skłonny byłem wierzyć, żem dostał

pomieszania zmysłów. W każdym razie byłem trochę nieprzytomny, gdyż inaczej nigdy bym się
tak nie zachował. Widzi pani, strasznie się zdziwiłem, że duch puszcza fajerwerk i zdaje się, że
chciałem mieć po prostu pewność, czy ze zjawą mamy do czynieni a, czy z istotną realną.

Ze skraju gęstwy, z tytułu, doleciał głos. Ktoś wołał czysto i dźwięcznie:
- Mary! Mary!
- Kolacja — skinęła głową dziewczyna. — Akurat w porę pan przyszedł. Będziemy w domu

przed zmierzchem.

Słysząc, jak spokojnie wspomina ów dom, jego dom, Alan uczuł, że serce poczyna mu łomo-

tać. Ruszyła przodem, świecąc w słońcu bogactwem włosów, on zaś podjął z ziemi porzuconą fuzję
i szedł za nią, mając oczy i duszę pełną piękna jej smukłej postaci.

Wychynęli na otwartą przestrzeń porosłą miękką murawą, usianą kwieciem. Opodal, nad

malutkim ogieńkiem klęczał jakiś człowiek, a tuż przy nim, obserwując go uważnie, stała, młoda
dziewczyna, z dwoma kruczymi warkoczami. Nawadlook, gdyż to ona była, odwróciła się pierw-
sza, lecz już z boku doleciał dziwaczny, przenikliwy okrzyk, którego nie umiał wydać nikt prócz

background image

Keok.

Keok wracała właśnie spomiędzy drzew, niosąc pełne naręcze chrustu. Na widok Alana

cisnęła chrust na ziemię i zaczęła biec ku niemu, wyprzedzając stateczniejszą Nawadlook. Potem
Alan potrząsnął prawicą Stampede Smitha, podczas gdy Keok, leżąc wśród kwiatów zanosiła się od
płaczu. Taki już miała charakter. Płakała zawsze, ilekroć Alan odchodził i płakała, gdy wracał, co
nie przeszkadzało, że już po chwili śmiała się donośnie. Alan zaś spostrzegł, że miast nosić włosy
splecione w dwa warkocze jak Nawadlook, upina je teraz w kunsztowną fryzurę, wzorem Mary
Standish.

Zauważył także u skraju tundry, poza ostatnimi topolami, trzy osiodłane reny pasące się na

uwięzi. Tymczasem Mary pomagała Keok zbierać rozsypany chrust, podczas gdy Nawadlook zdej-
mowała z ognia imbryk z kawą, a Stampede ładował fajkę. Alan zrozumiał, że ponieważ oczekiwa-
no go tu od dawna, nie dziś, to jutro lub pojutrze, zatem nikt prócz niego samego nie doznał
istotnego wstrząsu. Uczynił więc gwałtowny wysiłek, powołując znów do życia dawnego Alana
Holta, osobę zrównoważoną i trzeźwą.

Trudno mu było jednakże uprzytomnić sobie potem, co się działo w ciągu najbliższej pół

godziny. Najbardziej zdumiewający był moment, gdy Mary Standish usiadła na wprost niego przy
stole, na którym Nawadlook ustawiła talerze do kolacji - ta sama jasnooka, śliczna Mary Standish,
podziwiana tylekroć w jadalni „Nome”.

Posiliwszy się wyszli przed szałas. Stojąc w progu, wraz ze Stampedem, Alan obserwował

trzy dziewczyny odjeżdżające właśnie na renach w kierunku rancza. Na pożegnanie Mary posłała
mu uśmiech, a nieco później, odwróciwszy się, zamachała ręką. Alan ścigał ją wzrokiem milcząc i
byłby tak milczał długo jeszcze, lecz Stampede trącił go raptem w ramię.

- Teraz wal! - rzekł z rezygnacją. - Jestem gotów! Możesz kląć, ile wlezie!




ROZDZIAŁ XIV


Stampede Smith mówi


Te słowa i gest otrzeźwiły Alana. Tymczasem Stampede ciągnął dalej z pewną melancholią

w głosie:

- Głupi byłem. Co tu dużo gadać. Dalej, Alan, nie krępuj się, jazda!
Lecz Alan milczał nadal. Myślał o „Nome”. Pojęcie czasu znikło i miał wrażenie, że to przed

paroma godzinami zaledwie wczoraj może, Mary Standish tak sprytnie wywiodła go w pole. Pod-
stęp był bardzo prosty, a jednak niezmiernie zręczny przez swą prostotę właśnie. I teraz dopiero,
wiedząc, że wcale nie chciała umrzeć, rozumiał, jak wiele potrzebowała odwagi.

- Ciekaw jestem - rzekł - po co ona to w ogóle zrobiła?
Stampede, błędnie rozumiejąc powyższe zdanie, wzruszył ramionami.
- Co miałem robić? Nie sposób jej było powstrzymać! Groziła nawet, że mi w łeb palnie,

wiesz? Ale kląć możesz, to ci wolno!

- Dlaczego mam kląć?
- śe ją ze sobą zabrałem, naturalnie! śe ją tu przywiozłem! śe jej gdzieś nie posiałem po

drodze. Trudno przecież, żeby się to wszystko skrupiło teraz na niej!

Skręcał w palcach rude faworyty, oczekując odpowiedzi. Alan milczał.
W odległości ćwierć mili Mary Standish wynurzyła się u szczytu wzgórza, jadąc truchtem, z

Keok i Nawadlook tuż za sobą. Wszystkie trzy minęły wzniesienie i znikły po drugiej stronie

background image

garbu.

- To mnie właściwie całkiem nie dotyczy – nacierał Stampede - ale mam wrażenie, żeś się jej

ani trochę nie spodziewał!

- Masz rację - rzucił Alan szorstko, schylając się po swój plecak. - Nie spodziewałem się jej.

Sądziłem, że umarła!

Stampede gwizdnął z cicha. Otworzył nawet usta, jak gdyby chcąc przemówić, lecz zamknął

je bezgłośnie. Alan, umocowując plecak na ramionach, nieznacznie obserwował starego. Najwido-
czniej Stampede nie wiedział, iż Mary jest tą samą dziewczyną, która skoczyła do morza z pokładu
„Nome”, jeśli zatem ona zrobiła z tego sekret, on nie miał prawa wydawać jej tajemnicy. Podejrze-
wał jednak, że stary wyga sam niebawem dojdzie prawdy.

Zdał sobie raptem sprawę, że tundra nuci już pieśń wieczorną. Wytężając wzrok usiłował po-

chwycić raz jeszcze sylwetki amazonek, jednakże delikatny welon mroku gęstniał z każdą chwilą,
toteż patrzył daremnie. Ptaki śpiewały coraz ciszej; nad trawą i wodą polatywał senny świergot; żar
słońca wygasł, pozostawiając jedynie na widnokręgu różano-złotą smugę. Dzień się już skończył,
lecz prawdziwa noc jeszcze nie nadeszła. Alan myślał, co też tai serce Mary Standish. W gruncie
rzeczy mniej ważny był powód, dla którego tu przybyła, niż fakt, że jest tak blisko. Tajemnica
wyjaśni się jutro. Był tego pewien. Zawierzy mu przecież. Teraz, gdy tak wyraźnie udała się pod
jego opiekę, opowie mu wszystko, czego nie śmiała powiedzieć na pokładzie „Nome”. Gubiąc
wzrok w dzielącej ich srebrzystej przestrzeni, Alan odezwał się półgłosem:

- Jestem rad, żeś ją zabrał.
- Wcale jej nie zabrałem - zaprzeczył Stampede
- Sama przyszła - tu wzruszył ramionami, mrucząc coś niezrozumiałego. - A w ogóle prawdę

mówiąc, to nie ona szła ze mną, tylko ja z nią!

Urwał i potarł zapałkę, by zapalić fajkę. Sponad drobnego płomyka rzucał wściekłe wejrze-

nia, jednakże zdradliwy błysk w głębi oczu świadczył, że gniew jest raczej udany. Alan miał ochotę
parsknąć śmiechem. Całkowicie odzyskał dobry humor.

- Jakże to było?
Stampede pyknął parę razy, po czym wyjął fajkę z ust i odetchnął głęboko.
- To się, widzisz, zaczęło czwartej nocy po wylądowaniu w Cordowie. Nie mogłem wcześ-

niej trafić na dyliżans. Wreszcie jednak jadę już i gdzieś w okolicy Chitiny łapie nas ulewa. Nie
deszcz, broń Boże! Co to dla nas deszcz?! To robiło wrażenie, że Ocean Spokojny leci z nieba na
ziemię, a za nim walą jeszcze dwa oceany. Dyliżans ledwo sunie, konie brodzą, buda płynie, fur-
man tonie na koźle. Jestem wściekły, bo głód mi dokucza, z Cordowy wyjechałem na czczo, a tu
taki pech. W kącie ktoś tam siedzi - jakiś pasażer, co się w ślad za mną wgramolił po ciemku.
Zagaduję o coś do jedzenia - on milczy. Wtenczas zaczynam kląć. Jak Bozię kocham, kląłem!
Kląłem okropnie! Kląłem rząd, że pobudował takie szosy, ulewę i samego siebie, że żadnych zapa-
sów nie wziąłem na drogę. Twierdziłem, że brzuch mam tak pusty, jak wystrzelana ładownica i nie
ż

ałowałem ani słów, ani gardła. Po prostu straciłem głowę. Wtem wielka błyskawica rozjaśniła

wnętrze budy. Alan, rozumiesz, zobaczyłem ją siedzącą naprzeciwko, ociekającą wodą, z błyszczą-
cymi oczyma, pudłem na kolanach i uśmiechniętą. Tak, szanowny panie, uśmiechała się do mnie!

Przerwał, chcąc wywrzeć większe wrażenie i powiodło mu się to w zupełności. Alan patrzył

nań wielkimi oczyma.

- Czwartej nocy po... - zaczął, lecz zdołał się opanować i tylko machnął ręką. - Mów dalej,

Stampede.

- Zacząłem szukać klamki u drzwi. Chciałem wyślizgnąć się na zewnątrz, dać nura w błoto i

przepaść, zanim błyśnie powtórnie. Lecz błysnęło tak prędko, żem nie zdążył. I co widzę. Panna
otwiera właśnie swoje pudło, a potem, uśmiechając się, wyjaśnia, że ma pełno wspaniałego żarcia.
I nazwała mnie po imieniu, jak gdybyśmy się znali całe życie, a potem przesiadła się obok i zaczęła
mnie karmić.

Jak Boga kocham, Alan, karmiła mnie. Dyliżans zataczał się i kołysał, pioruny grzmiały,

background image

ulewa biła w okna, a ilekroć błysnęło, widziałem jej wesołe oczy i uśmiechnięte usta, jak gdyby to
piekło wokół nas sprawiało jej przyjemność. Wariatka i tyle! Sam nie wiem, w jaki sposób zaczęła
opowiadać, jak to pokazałeś jej mnie w palarni i jak się obecnie cieszy, że jadę z nią razem.
Rozumiesz, ja z nią, nie ona ze mną! Jednym słowem, od razu wzięła mnie w garść i tak mną do tej
pory kręci, jak sama chce!

Zamilkł i zaciągnął się dymem. Spytał raptem:
- Alan, skąd ona u diabła mogła wiedzieć, że oni jadą do twego rancza?
- Wcale nie wiedziała - zaprzeczył Alan.
- Naturalnie, że wiedziała. Oświadczyła od razu, że to spotkanie ze mną w dyliżansie należy

do najszczęśliwszych w jej życiu, gdyż jedzie właśnie do twego rancza i cieszy się, że będzie miała
tak miłego towarzysza podróży. Bardzo miłego towarzysza, tak się wyraziła. Kiedy spytałem, czy
wiesz o jej przyjeździe, powiedziała, że naturalnie nie wiesz o niczym, i że będzie to dla ciebie
wielka niespodzianka. Mówiła jeszcze, że możliwe, iż kupi twoją posiadłość, więc chce ją sobie
zawczasu spokojnie obejrzeć. Tak się rozgadała, że nawet nie pamiętam już wcale, jak tam było z
tą burzą po dojeździe do Chitiny.

Kiedy wsiedliśmy do pociągu, zasypała mnie gradem pytań: o ciebie, o ranczo, o Alaskę.

Możesz mi sprawić lanie, Alan, jednak wyznam od razu, że już między Chitiną a Fairbanks
wyśpiewałem wszystko, com wiedział. Co tu gadać, tak mnie obłaskawiła, że gotów byłem zjeść z
jej ręki nawet kawał mydła. Lecz później, niby nic, jęła pytać o Johna Grahama i - oprzytomniałem
natychmiast.

- O Johna Grahama? - bezbarwnie powtórzył Alan.
- Tak, o Johna Grahama. Plotłem, co wiedziałem, a wiem dużo, tylko potem to już się chcia-

łem jej pozbyć. Ale przyłapała mnie właśnie, gdy zamierzałem wślizgnąć się na statek idący w górę
rzeki i, trzymając za rękę, oświadczyła spokojnie, że jeszcze nie jest gotowa i że mam jej pomóc w
robieniu zakupów. Prowadziła mnie po ulicy jak malca, trajkocząc cały czas, że wymyśliła dla
ciebie śliczną niespodziankę. Twierdziła, że na pewno wrócisz do domu na czwartego lipca, i że
wobec tego musimy mieć koniecznie sztuczne ognie. Bo przecież jesteś tak zagorzałym patriotą, że
strasznie byś się zmartwił, gdyby nie uczczono należycie tego święta. Zaprowadziła więc mnie do
sklepu i wykupiła całą budę. Zapytała po prostu, ile kosztuje wszystek towar nadziany prochem.
Wiesz, ile zapłaciła - pięćset dolarów! Wyciągnęła z gorsu jakieś jedwabne zawiniątko, a tam miała
paczkę samych studolarowych banknotów - grubą na cal. A potem poprosiła mnie, żebym te wszy-
stkie rakiety, słońca, diabelskie młyny, gwiazdy, fontanny i tak dalej dostarczył na statek, a
poprosiła z taką miną, jakbym był zakochanym młodzieniaszkiem, który tylko czeka, aby pannie
usłużyć!

W podnieceniu, cały przejęty opowiadaniem, Stampede nie zauważył nawet, jaki wpływ wy-

warły na towarzysza jego ostatnie słowa. W oczach Alana błysnęła najpierw niewiara, potem, gdy
zmiarkował, że Stampede mówi prawdę, jego usta nabrały surowszego wyrazu. To, co usłyszał,
wydało mu się po prostu absurdem. Mary Standish przybyła przecież na pokład „Nome” jako ucie-
kinierka. Cały jej dobytek stanowiła skromna walizeczka, którą zresztą porzuciła w kajucie, zanim
skoczyła w morze. Jakim więc cudem mogła być w posiadaniu tak znacznej sumy? Chyba że
Indianin Thlinkit przewiózł jej banknoty w łódce. I kto wie, czy te pieniądze, sposób, w jaki je
zdobyła w Seattle, nie były powodem jej ucieczki i całej tej komedii z samobójstwem?!

Spąsowiał raptem, tak gwałtownie krew uderzyła mu do głowy. Podobna myśl równała się po

prostu zbrodni. Było to równie wstrętne, jak szkalowanie własnej matki.

Stampede, nabrawszy w płuca powietrza, odezwał się znowu:
- Jak widzę, Alan, nie interesuje cię to wcale. Muszę jednak mówić dalej albo pęknę. Jeżeli

się potem pogniewasz na mnie, możesz mi w łeb palnąć. Będziesz miał rację. Ani pisnę! A teraz
posłuchaj, jak było z tymi ogniami sztucznymi.

- Mów! Słucham!
- Dostarczyłem je więc na statek - ciągnął Stampede - a ona cały czas deptała mi po piętach,

background image

nie spuszczała mnie z oczu, tak się bała, że umknę. Potem znów kazała mi iść za sobą, niby żeby
kupić parę drobiazgów. Miałem dźwigać sprawunki, kapujesz? Kupiła to i owo, a przede wszyst-
kim fuzję. Pytam, na co to pani potrzebne? A ona odpowiada, to dla pana, Stampede. Więc chcia-
łem podziękować, ale ona się śmieje. To nie prezent - mówi - tylko, jeżeli pan spróbuje uciekać,
podziurawię pana kulami jak sito. Tak powiedziała! Potem kupiła mi nowy przyodziewek, od stóp
do głów, wszystko, co tylko może być: buty, koszulę, spodnie, kurtę, kapelusz i krawat! I nie dała
mi nawet słowa przemówić, jakbym wcale nie miał własnego zdania. Po prostu zaprowadziła mnie
do sklepu, wybrała według swego gustu i kazała to wdziać.

Nabrał znów w płuca powietrza i zmarnował czwartą pod rząd zapałkę, chcąc zapalić zgasłą

fajkę.

- Nim dotarliśmy do Tanana - ciągnął — jużem się nieco do wszystkiego przyzwyczaił. Ale

tam dopiero zaczęło się piekło. Panna wynajęła sześciu Indian do dźwigania bagażu i ruszyliśmy
do twego rancza. Teraz Pan sobie nieco wypocznie, Stampede - mówiła do mnie uśmiechając się
tak słodko, że byłeś prawie gotów zjeść ją żywcem. - Cała pana robota, to nieść „słońca” i pokazy-
wać nam drogę! - Dobrze, biorę więc „słońca”, ale nazajutrz jeden z Indian wykręca nogę i nie
może iść dalej. Niósł rzymskie świece i coś tam jeszcze - dobrych sto funtów. Musieliśmy jego
ładunek podzielić między siebie. Gdy zatrzymaliśmy się na nocleg nie mogłem rozprostować
pleców. Ramiona drętwiały. I myślisz może, że pozwoliła nam cokolwiek zostawić po drodze? A
skądże, za nic w świecie! A cały czas, sapiąc i dysząc, Indianie pożerali ją wzrokiem. Ostatniego
dnia podróży, gdyśmy rozbili obóz tak blisko twego rancza, że dachy prawie było widać, panna
zwołała wszystkich Indian i każdemu wetknęła garść dolarów ponad umówione wynagrodzenie. To
dlatego, że was strasznie lubię - rzekła, a potem jęła im zadawać dziwne pytania. Czy mają żony i
dzieci? Czy głodują kiedy? Czy słyszeli już o takich, co umarli z głodu? I dlaczego głód ich
nawiedza? I, wyobraź sobie, Alan, Indianie odpowiadali chętnie. Nigdy nie widziałem tak gadatli-
wych krajowców. A na zakończenie zadała im najdziwniejsze ze wszystkich pytań, mianowicie,
czy słyszeli o człowieku imieniem John Graham. Jeden powiedział, że owszem zna i zauważyłem
później, że z nim właśnie prowadzi na uboczu długą, ożywioną rozmowę. Kiedy skończyła, oczy
jej płonęły i nie powiedziała mi nawet dobranoc, idąc spać. To już wszystko, Alan, z wyjątkiem...

- Z wyjątkiem czego?
Stampede zwlekał chwilę z odpowiedzią. Wreszcie zachichotał krótko i w jego oczach

zaświeciła ironia:

- Z wyjątkiem tego, że z każdym mieszkańcem rancza wyprawia dokładnie to samo, co całą

drogę robiła ze mną. Wiesz, jeżeli ona powie słowo, przestaniesz tutaj być panem. Bawi dziesięć
dni dopiero, a mówię ci, nie poznasz swojej budy. Wszędzie chorągwie i girlandy, na twój przy-
jazd niby. I każdy dzieciak rzuci rodzoną matkę, by lecieć za nią. Mężczyźni uczęszczają na jakieś
kursy, które ona prowadzi. Keok i Nawadlook nie odstępują jej na krok. Nawadlook uczy się
ś

piewać!

Umilkł na chwilę i rzekł raptem stłumionym głosem:
- Zrobiłeś kapitalne głupstwo, Alanie.
- Wiem o tym, Stampede.
- Ona to kwiat prawdziwy. Więcej warta niż złoto ziemi całej. I mogłeś się z nią ożenić.

Wiem o tym. Ale teraz już za późno. Uprzedzam.

- Nie rozumiem. Dlaczego za późno?!
- Gdyż kocha mnie! - rzucił Stampede wyzywająco i trochę groźnie. - Sam o niej myślę. Tyś

pokpił sprawę.

- Na miłość boską - wykrzyknął Alan. - Chcesz powiedzieć, że Mary Standish...
- Ależ ja nie o niej mówię - machnął ręką Stampede. - Idzie o Nawadlook. Gdyby nie moje

faworyty!...

Przerwała mu gwałtowna detonacja. Huk płynął z bladego mroku na przedzie. Było to niby

bardzo odległy strzał armatni...

background image

- Jedno z tych przeklętych „słońc” - mruknął Stampede - Oto dlaczego dziewczyny tak spie-

szyły do rancza. Ona twierdzi, że tegoroczne obchody czwartego lipca będą miały dla Alaski
wielkie znaczenie. Ciekaw jestem, co ma na myśli?

- Ciekaw? - szeptem powtórzył Alan.




ROZDZIAŁ XV


Czwarty lipca


Jeszcze półgodzinny marsz przez tundrę i dotarli do tak zwanego Parowu Duchów, głębokiej,

szarpanej blizny w łonie ziemi, biegnącej od szczytów górskich przez pagórki ku dolinom. Było to
ponure miejsce okutane w głębi przepastnym mrokiem. Obrali kamienistą ścieżkę wygładzoną i
wyślizganą racicami renów. Stanowszy na dnie, Alan ukląkł nad małym strumykiem, który po
omacku wyszukał wśród głazów, i pił, nasłuchując tajemniczego bełkotu wody, przygłuszanego
pokładami mchu. Ze skalnych szpar i szczelin sączyły się leniwie chłodne krople. Stampede potarł
zapałkę i na chwilę wyłoniła się z mroku jego twarz i błysnęły oczy ciekawie wpatrzone w głąb
parowu.

- Alan, chadzałeś tam kiedy?
Ruchem głowy wskazał kręty korytarz, milami sięgający w głąb gór. Alan odpowiedział

obojętnie:

- To ulubiony szlak wielkich brunatnych niedźwiedzi i rysi, które mordują nasz przychówek.

Polowałem na nie czasami; zawsze sam jeden. Tuziemcy wierzą, że tu straszy. Zwą to miejsce
Parowem Duchów i żaden Eskimos dobrowolnie tu nie zajrzy. Tu wszędzie pełno ludzkich kości.

- Nigdyś tu nie szukał złota? - nacierał Stampede.
- Nigdy!
Stampede burknął coś z obrzydzeniem.
- Pomieszało ci się od tych renów - zdecydował wreszcie. - Tymczasem w parowie jest złoto.

Dwa razy je znalazłem obok ludzkich kości. Szkielety przynoszą mi szczęście.

- Ależ to byli Eskimosi i wcale złota nie szukali!
- To wszystko jedno! A wiesz, panna była tu ze mną. Kiedy posłyszała, jak się to miejsce

nazywa, koniecznie chciała przyjść. I, doprawdy, ona wcale nie ma nerwów! Zapomnieli jej dać
przy urodzeniu.

Umilkł na chwilę, po czym ciągnął dalej:
- Gdyśmy doszli do tej oślizgłej, ociekającej wodą skały, z której wyrastała żółta czaszka

niby jadowity grzyb, panna nie krzyknęła bynajmniej ani się cofnęła, tylko chwyciła ustami powie-
trze i ścisnęła mi rękę aż do bólu. Był to doprawdy wstrętny czerep, żółty jak chora pomarańcza,
mokry od wody i pleśni. Zamierzałem roztrzaskać go kulą i pewno bym to zrobił, gdyby mnie nie
złapała za ramię. A potem parsknęła cichutko dziwnym śmiechem i mówi: Nie czyń tego,
Stampede! To mi przypomina znajomą twarz, a nie chciałabym, żebyś tamtego zastrzelił! - komi-
czna gadka, może nie? Przypomina znajomą twarz! Któż, u Boga Ojca, może wyglądać jak zgniły
czerep?

Alan nie silił się nawet na odpowiedź, tylko wzruszył ramionami. Wygramolił się z czeluści

mroku na światło otwartej łąki. Po tej stronie parowu krajobraz przedstawiał jeszcze większą roz-
maitość. Na przedzie pęczniał niski wzgórek; w prawo wybrzuszyny skał i ziemi pięły się coraz
wyżej i wyżej, przechodząc w łańcuch górski, ginący w mgle oddalenia. Ze szczytu pagórka objęli

background image

wzrokiem rozległą tundrę, rozesłaną pomiędzy półkolistym sznurem wyniosłości na kształt wiel-
kiej, owalnej zatoki. W głębi, maskowane przez ostatnie wzgórze, leżało ranczo. Stampede, idąc
dobył z pochwy rewolwer i po dwakroć wypalił w powietrze.

- Taki mam rozkaz - tłumaczył się zażenowany. - Rozumiesz, Alan, rozkaz i już!
Zaledwie wypowiedział te słowa, już spoza lekkich mgieł spowijających tundrę dobiegł ku

nim niesamowity wrzask. Buchnął raz, drugi, trzeci, tak żywiołowo, tak gwałtownie, że Alan wi-
dział prawie jak Tautuk, Amuk Toolik i reszta drą gardła, byle się wzajem przekrzyczeć. Zaraz
zagrzmiała tez seria wybuchów, aż się ziemia zatrzęsła.

- Pewnie rzymskie świece - mruknął Stampede. - A wokół wiszą chińskie latarnie. I, szkoda

Alan, żeś nie mógł widzieć jej twarzy, gdy się dowiedziała, ze tu u nas, w dniu czwartego lipca
słońce świeci całą dobę.

Znad pagórka blada smuga światła z sykiem wzbiła się w powietrze, zawisła chwilę nieru-

chomo, jak gdyby spozierając w dół, na szarą ziemię, i rozpękła się z trzaskiem na niezliczoną ilość
dymiących iskier. Stampede palnął znów w niebo ze swego rewolweru i nawet Alan, podniecony
nagle, wystrzelił w górę cały magazyn swojej fuzji.

Jednak gwar i łoskot dochodzący z oddalenia zagłuszyły huk wystrzałów Nowa rakieta wzbi-

ła się w przestworza. Potem dwa słupy ognia buchnęły nad ziemią i słychać już było wrzask gło-
sów dziecięcych zmieszany z głosami męskimi. Cała ludność rancza zbiegła się witać gospodarza

Z dalekich łąk wysokogórskich przybyli półdzicy pasterze Po raz pierwszy spotykano go tak

szumnie i uroczyście. Alan wiedział, ze to zasługa Mary Standish.

W piersi Alana serce biło mocno i nierówno. Ani słyszał, jak Stampede tłumaczy, ze on sam,

Amuk Toolik i dwa mendle dzieciaków pracowali tydzień cały, gromadząc chrust i suchy mech na
ogniska. Ogniska płonęły już trzy, gdy zaś wydłużonym krokiem ruszyli przez tundrę, głucho zadu-
dniły niewidzialne tam-tamy Ze szczytu małego kopca objęli wzrokiem zabudowania osady. Wokół
domostw ganiały podniecone sylwetki, dzieci i kobiety ciskały paliwo w ogień, muzykanci usado-
wieni w półkole wytrzeszczali oczy w stronę, skąd pan miał przybyć, a pół setki lampionów chiń-
skich kołysało się łagodnie, trącanych nocnym powiewem.

Wiedział, czego się po nim spodziewają, były to bowiem prawdziwe dzieci. Nawet Tautuk i

Amuk Toolik, główni jego pomocnicy, silni, odważni, gotowi życie dlań poświęcić, gdyby zaszła
taka potrzeba, byli także dziećmi.

Alan wręczył staremu swą fuzję i pospieszył przodem. Głośno, na całe gardło rzucił zew tun-

dry i natychmiast tłum kobiet, mężczyzn i dzieci pędem ruszył mu naprzeciw. Umilkł łoskot tam-
tamów; muzykanci skoczyli na równe nogi. Fala zalała Alana zewsząd; otoczyła go, poniosła. Prze-
nikliwe wrzaski i śmiechy, dziecięce piski zachwytu, skłębiły się w jeden ogłuszający hałas.
Oburącz ściskał spracowane, twarde dłonie mężczyzn, delikatniejsze i węższe ręce kobiet. Chwytał
w ramiona dzieci, klepał szerokie bary i mówił, mówił, nazywając każdego po imieniu bez waha-
nia, bez pomyłki, jakkolwiek, wliczając dzieci, tłum liczył przeszło pół setki głów. To byli przecież
jego ludzie. Grała w nim duma, radość, przywiązanie i poczucie władzy. Wiedział, że go kochają.
Tłoczyli się wkoło niby jedna wielka rodzina. Więc po raz drugi i trzeci tulił te same brązowe
prawice i podnosił w powietrze rozpromienione bachory pod rozczulonym wejrzeniem matek.

Lecz raptem drgnął i zastygł na mgnienie bez ruchu.
Pod okapem domu, w świetle chińskich lampionów, ujrzał Mary Standish. Sokwenna, starzec

tak wiekowy, że chodził zgięty wpół robiąc wrażenie wiedźmy, tkwił u jej boku. W następnej chwi-
li głowa Sokwenny znikła, zabrzmiał natomiast łoskot tam-tamu. Równie szybko jak się poprze-
dnio zebrał, tłum rozpadł się i rozproszył. Muzykanci kucnęli znów na ziemi tworząc półkole.
Trysnęły w górę fajerwerki. Tancerze łączyli się w grupy. Rzymskie świece zapłonęły na niebie.
Słońca zawirowały w powietrzu.

Przez otwarte drzwi izby ryknął gramofon. Był przeznaczony wyłącznie dla niego. Poznał

nutę i słowa: „Gdy John wraca do domu..."

Mary Standish nie ruszyła się z miejsca. Stała teraz sama jedna, uśmiechając się doń oczyma

background image

i ustami. Różniła się ogromnie od tej Mary, która znał na statku. Zalęknienie, bladość lic i dziwny
przymus, będące jakby nieodłączną jej cechą, znikły całkowicie. Promieniała chęcią czynu i rado-
ś

cią życia, jednakże nie wyładowywała swej energii ani słowem, ani gestem. Jakże wyraziście

natomiast mówiły jej oczy i usta, cała smukła postać, gdy tak czekała na niego.

- Jakie to wszystko bajeczne - rzekła, skoro się do niej zbliżył, a głos jej lekko drżał. - Nie

domyślałam się wcale, że tak bardzo do pana tęsknią. To musi być strasznie przyjemnie, czuć się
tak kochanym!

- Pomogła im pani dać wyraz tej radości - odparł. - Dziękuję serdecznie. Stampede mi mówił,

ile z tym było kłopotu. A jako jedyna nagroda, iluzoryczna możliwość zamerykanizowania niedo-
wiarka. - Tu ruchem brody wskazał pół tuzina flag gwieździstych, łopoczących nad jego dachem. -
Swoją drogą są wcale ładne.

- To nie był żaden kłopot - odparła mu wesoło. - I nie gniewa się pan, prawda? Ubawiłam się

setnie!

Odpowiadając jej, Alan usiłował przybrać obojętne wejrzenie i wodził oczami po rozbawio-

nym tłumie. Zdawało mu się, iż jest jedna tylko rzecz do powiedzenia, przy czym należy wyrazić ją
spokojnie i bez widocznego wzruszenia.

- Nie gniewam się - rzekł. - Przeciwnie, jestem tak dalece rad, że nie oddałbym tego powita-

nia za całe złoto Alaski. śałuję tego, co się stało w topolowym gaju, jednakże i tamtej chwili
również nie przehandlowałbym za żadne skarby świata. Cieszę się, że pani żyje! Cieszę się, że pani
tu jest! Jednakże brak mi czegoś. Pani wie, czego. Musi mi pani wyznać całą swoją tajemnicę. To
jedyne uczciwe wyjście.

Musnęła palcami jego ramię.
- Poczekajmy do jutra! Proszę, poczekajmy do jutra!
- A co jutro?
- Będzie pan miał prawo zadać mi każde pytanie, jakie pan uzna za wskazane i jeśli pana nie

zadowolę odesłać mnie tam, skąd przybyłam. Ale dziś proszę mi nie psuć zabawy. To wszystko jest
takie cudne, takie wzruszające, pan i ci ludzie, i ich radość!...

Syk rakiet i pękanie słońc zagłuszały jej słowa tak, iż Alan musiał pochylać głowę, by ułowić

cokolwiek. Ręką wskazała chatę poza jego domem.

- Mieszkam wraz z Keok i Nawadlook, przyjęły mnie do siebie. I doprawdy myślę nieraz, że

kocham tych wszystkich ludzi nie mniej od pana.

Nawadlook zbliżała się właśnie i Mary, musnąwszy wpierw ramię Alana palcami, odeszła

wraz z przyjaciółką. Na odchodnym rzuciła mu jeszcze:

- Jeśli pan zachce, to możemy później zatańczyć razem przy dźwiękach tam-tamów.
Obserwował ją, jak się oddalała szybko. W pewnej obejrzała się i posłała mu uśmiech dziw-

nie pogodny. Alan uczuł, jak serce bije w nim silniej. Pospieszył w stronę muzykantów i tancerzy.
Ze zdziwieniem spostrzegł, że zachodzi w nim wyraźna zmiana. Dotychczas nigdy nie brał udziału
w zabawach tuziemców, trzymając się zawsze na uboczu i tylko zachęcając ich uśmiechem. Obec-
nie czuł po prostu fizyczną potrzebę wyładowania nagromadzonej radości i energii.

Stampede puścił się właśnie w pląsy. Wyrzucając nogi wysoko, ryczał do wtóru innym, pod-

czas gdy kobiety drobiły naprzeciw mężczyzn, kolebiąc się rytmicznie i podkreślając tempo rucha-
mi ramion.

Chóralny wrzask przywitał pojawienie się Alana. Zapraszano go tak zawsze, jednakże dziś po

raz pierwszy usłuchał, zajmując miejsce między Stampedem i Amuk Toolikiem. Muzykanci, szale-
jąc z podniecenia, omal nie rozwalili tam-tamów. I dopiero gdy zabrakło mu tchu, a pot zalał mu
oczy, Alan dostrzegł Mary Standish w kole tańczących kobiet. Oczy jej błyszczały, skoro zaś
zauważyła, że patrzy na nią, klasnęła w dłonie z uciechy. Alan odpowiedział uśmiechem i
pomachał do niej ręką.

Jeszcze godzina zabawy, wrzasków i tańców, pytań i odpowiedzi i Alan znalazł się wreszcie

sam jeden w czterech ścianach swego domu. Z sympatią objął wzrokiem wielką izbę mieszczącą w

background image

sobie zarazem gabinet i jadalnię. Nigdy dotąd nie uczyniła na nim tak przyjemnego wrażenia.
Początkowo zresztą nie zauważył żadnych zmian, bowiem biurko stało na dawnym miejscu, stół
zajmował środek pokoju, na ścianach wisiały znajome obrazy i lśniła dobrze wyczyszczona broń.
Podłogę zaścielał stary dywan. Lecz wtem, niespodzianie, dostrzegł także rzeczy nowe. Miast
ciemnych zasłon w oknach wisiały jasne firanki, a stół i tapczan w głębi zaścielały nowe pokrycia.
Na biurkach, w brązowych ramkach, stały dwa portrety: Jerzego Waszyngtona i Abrahama
Lincolna, a ponad nimi, na ścianie, krzyżowały się cztery małe gwieździste chorągiewki. Alan
przypomniał sobie rozmowy na pokładzie „Nome” i zrozumiał, że tylko Mary Standish mogła tu te
emblematy umieścić.

W pokoju były również kwiaty i naturalnie te także pochodziły od niej. Zrywała zapewne co

dzień świeże wiązanki w oczekiwaniu dnia jego powrotu; myślała o nim również w Tanana, kupu-
jąc te firanki i pokrycia. Przyszedł do sypialni i znów zobaczył nowe zasłony w oknach, nową kapę
na łóżku i nawet parę czerwonych marokańskich pantofli, których jako żywo, nie widział nigdy
przedtem. Podniósł je z ziemi i parsknął wesołym śmiechem, stwierdzając, jak bardzo optymistycz-
nie oceniła rozmiary jego nóg.

Wrócił do bawialni i siadłszy W fotelu zapalił fajkę. Nie mógł jednakże długo wysiedzieć,

wstał więc i wyjrzał przez okno. Gwar już dawno ucichł. Widać, ludzie już dawno udali się na spo-
czynek. Ze swego okna Alan widział dom, w którym mieszkały Keok i Nawadlook ze swym
opiekunem, starym, pomarszczonym Sokwenną. Zgodnie z jego słowami Mary Standish przebywa-
ła również pod tym dachem. Alan patrzył długi czas pogrążony w głębokiej zadumie, aż ostatnie
odgłosy życia zamarły w nocnej ciszy.

Stuk do drzwi wyrwał go z zamyślenia. Wszedł Stampede. Skinął krótko głową i usiadł.

Niepewnie powiódł wkoło wzrokiem.

- Ładny był wczorajszy wieczór, Alanie. Wszyscy się cieszyli, żeś nareszcie przybył.
- Zdaje się, że tak. Rad jestem, żem znów do domu trafił.
- Mary Standish pracowała za trzech. To ona przybrała ten pokój.
- Od razu to odgadłem. Oczywiście Keok i Nawadlook pomagały jej.
- Niewiele! Przeważnie robiła wszystko sama. Zakładała firanki. Ustawiała portrety. Przybi-

jała chorągiewki. Zbierała kwiaty. Słowem, starała się bardzo. Może nie?

- Owszem - przyznał Alan.
- Ładna też jest?
- Niezwykle!
Stampede miał dziwny wyraz oczu. Nerwowo wiercił się na krześle, jakby nie mogąc dobrać

słów. Alan usiadł naprzeciw niego.

- No, dalej Stampede, co masz na wątrobie?
- Piekielne rzeczy przeważnie - wybuchnął naraz Stampede z rozpaczą. - Nurtuje mnie to i

nurtuje. Ale nie chciałem ci psuć zabawy. Wiem, że mężczyzna powinien trzymać język za zębami,
jeśli idzie o kobietę, ale w tym wypadku, zdaje mi się, trzeba postąpić inaczej. Psiakrew, jakże mi
się nie chce gadać. Dałbym się raczej gadzinie ugryźć! Jednakże palnąłbyś mi chyba w łeb, gdybyś
odgadł, że wiem coś w tej sprawie i milczę.

- W jakiej sprawie?!
- W najważniejszej! Kim jest kobieta, zwąca się Mary Standish?







background image


ROZDZIAŁ XVI


Skrawek listu


Wyraz fizycznego wprost wysiłku w twarzy Stampede Smitha nie przeraził zbytnio Alana.

Przeciwnie, czuł jak gdyby pewną ulgę, obok znacznej ciekawości. Musiał przecież znad prawdę,
najbardziej zaś obawiał się chwili, gdy dziewczyna sama mu ją wyjawi. Toteż zapowiedź starego
wyraźnie uprościła sytuację.

- Mów! — ozwał się wreszcie Alan. - Co wiesz o Mary Standish?
Stampede pochylił się przez stół z błyskiem rozpaczy w oczach.
- To świństwo - mruknął. - Ja wiem. Mężczyzna, który obmawia kobietę poza jej plecami,

winien dostać kulką w łeb i bądź pewien, że gdyby to było cokolwiek innego, nie puściłbym pary z
ust. Ale tę rzecz musisz wiedzieć. A poza tym, nie pojmiesz nigdy, jak obraźliwie postępuję. Ty
przecież nie jechałeś z nią dyliżansem podczas tej wichury, która cały Ocean Spokojny wydmuchi-
wała z brzegów. Ani nie karmiła cię. Ani nie pociłeś się wraz z nią na szlaku od Chitiny po ranczo,
jak ja. Gdybyś był na moim miejscu, tobyś także miał ochotę pchnąć nożem człowieka, który by ją
obmawiał!

- Nie wtrącam się bynajmniej do twoich spraw osobistych - upomniał go Alan spokojnie. - To

wyłącznie należy do ciebie.

- I w tym cała trudność - podkreślił tamten frasobliwie. - To nie moja sprawa. To właśnie

twoja. Gdybym zwietrzył cokolwiek po drodze, zanim przybyliśmy do rancza, wszystko poszłoby
innym torem. Pozbyłbym się jej jakoś. Ale odkryłem prawdę dopiero dziś wieczorem, kiedy odno-
siłem Keok gramofon. Odtąd łamię głowę, co robić. Gdyby ona po prostu umykała ze Stanów
przed policją jako złodziejka, wspólniczka fałszerzy pieniędzy czy coś podobnego moglibyśmy jej
przebaczyć. Nawet gdyby zamordowała kogoś - tu wykonał dłonią rozpaczliwy gest - i to by
jeszcze uszło. Ale idzie o coś innego, o rzecz znacznie gorszą!

Urwał i pochylając się jeszcze bliżej, kończył głucho:
- Jest jedną z agentek Johna Grahama, nasłaną, by cię szpiegować. To straszne, co ja mówię,

ale, niestety, mam dowody!

Wyciągnął rękę poprzez stół i bardzo wolno otworzył zaciśniętą pięść. Gdy cofnął rękę, na

stole pozostał zmięty kawałek papieru.

- Znalazłem u niej na podłodze - tłumaczył. – Sam nie wiem, dlaczego to podniosłem ani po

co zajrzałem do środka. Ot, przypadek.

Podczas gdy Alan czytał parę słów skreślonych na papierze, Stampede czekał, pilnie obser-

wując lekki skurcz na twarzy przyjaciela. Po chwili Alan wstał, wypuścił kartkę z palców i milcząc
podszedł do okna. W chacie, pod dachem której tak gościnnie przyjęto Mary Standish, światło już
zgasło - Stampede wstał również. Zauważył lekkie, niedostrzegalne niemal wzruszenie ramion
Alana.

Alan przemówił pierwszy:
- To jest właśnie owo brakujące ogniwo. Doskonale łączy ze sobą poszczególne wiadomości.

Dziękuję ci, Stampede. Przyznaj jednak, że mało brakowało, a byłbyś nic nie powiedział.

- Przyznaj? - burknął Stampede,
- I w tym przypadku również nie miałbym do ciebie pretensji. To ten rodzaj kobiety, o której

trudno mówić co złego, gdyż wydaje ci się zawsze, że oskarżając ją, popełniasz kłamstwo. Wycho-
dząc z tego założenia zawsze będę wierzył, że ten list kłamie… Do jutra. Powiedz Tautukowi i
Amuk Toolikowi, że będę jadł śniadanie o ósmej rano. Powiedz, żeby zdali raport przed ósmą,
później pójdę obejrzeć stado.

background image

Stampede kiwnął głową; Alan - tak, jak oczekiwał - trzymał się dobrze. Zrobiło mu się trochę

wstyd wątpliwości do których się przyznał. Oczywiście nic nie mógł zrobić z dziewczyną; takich
spraw nie załatwia się za pomocą broni. Można będzie jeszcze to potem przemyśleć, o ile
prawidłowo zrozumieli sens notatki leżącej na stole. Wzrok Alana wyrażał tą samą myśl.

Stampede otworzył drzwi.
- Przekażę Tautukowi i Amuk Toolikowi żeby byli przed ósmą. Spokojnej nocy Alan.
- Spokojnej nocy.
Alan patrzył za nim dopóki nie skrył się w ciemnościach, potem zamknął drzwi.
Teraz, gdy został sam, nie starał się już powstrzymywać wzburzenia, które wywołało w nim

niespodziewane odkrycie. Ledwie ucichły kroki Stampede chwycił ponownie kartkę. Widocznie
była to dolna część listu napisanego na zwykłej kartce papieru. Strzęp był nierówno oddarty, tak że
ocalał tylko podpis i kilka linijek nakreślonych kanciastym, męskim pismem.

To, co zostało z listu - za posiadanie którego całości Alan dałby wiele - głosiło:
„…jeżeli zbierając informacje będziesz zachowywać się ostrożnie, utrzymując w tajemnicy

swoje prawdziwe nazwisko, to w przeciągu roku przejmiemy w swoje ręce cały okoliczny
przemysł.”

Pod tymi słowami widniał charakterystyczny podpis Johna Grahama.
Alan widział ten podpis wiele razy. Nienawiść do tego człowieka i żądza zemsty, które splot-

ły się z jego planami na przyszłość były przyczyną tego, że podpis Grahama zapadł mu głęboko w
pamięć. Teraz, trzymając w ręku list swojego wroga i wroga swego ojca, wszystko to, co starał się
ukryć przed bystrym wzrokiem Stampede Smitha rozpaliło gniewem jego twarz. Odrzucił ze wstrę-
tem kartkę i zacisnął pięści aż chrupnęły stawy. Powoli podszedł do okna, przez które kilka minut
temu spoglądał na dom, w którym mieszkała Mary Standish.

John Graham spełnił swoją obietnicę daną w chwili zwycięstwa ojca Alana. Starszy Holt

byłby wybawił ludzkość od tego łajdaka, gdyby w ostatniej chwili nie przeszkodziło mu uczucie
odrazy, którego świadkiem był jego syn. A Mary Standish była bronią, którą Graham wybrał dla
osiągnięcia swego celu.

Alan czuł, ze jego rozumowanie jest prawidłowe i nie mógł powstrzymać wzburzenia. Nie

miał wątpliwości, że adresatką listu Grahama jest Mary. Próbowała go zniszczyć, lecz Stampede
przypadkowo znalazł mały, lecz bardzo wymowny, jego fragment. W mętliku panującym w jego
głowie Alan próbował połączyć wszystkie fakty: próby zainteresowania go swoją osobą, zdecydo-
wanie, z którym dążyła do celu, sposób, w jaki znalazła się w jego posiadłości, próbę zdobycia jego
zaufania oraz list z podpisem Grahama patrzący na niego ze stołu.

„Przemysł”, o którym wspomniano w liście mógł oznaczać tylko hodowlę renów - jego i

Carla Lomena. Oni zapoczątkowali i rozwinęli hodowlę renów, a Graham ze swoimi przyjaciółmi,
królami hodowców bydła, starał się ją zniszczyć. Sprytna Mary Standish zjawiła się, żeby wziąć
udział w tej niszczącej grze.

Ale dlaczego skoczyła do wody?
W duszy Alana przemówił jakiś nowy głos, który uparcie zaprzeczał całej argumentacji i

żą

dał faktów zamiast bezpodstawnych podejrzeń, które nim owładnęły. Jeśli misja Mary polegała

na tym, żeby go zrujnować, jeżeli jest agentem Grahama, to jaki miała powód, by upozorować sa-
mobójstwo? Takiego czynu nie można w żaden sposób powiązać z intrygą, którą wiodła przeciwko
niemu. Alan nie podawał w wątpliwość jej więzi z Grahamem, było to niemożliwe, ów list, jej
postępki, dziwaczne powiedzenia, stanowiły nieodparte argumenty jednocześnie jednak, dobywając
na jaw wszelkie szczegóły wynajdywał w nich nowe, niezmiernie ciekawe rysy.

Na przykład, czyż nie należało przypuszczać, że Mary Standish, miast iść ręka w rękę z

Johnem Grahamem pracuje przeciwko niemu. Może jakieś gwałtowne nieporozumienie z szefem
skłoniło ją do ucieczki na pokład „Nome”, zaś nieprzewidziane spotkanie z Rosslandem - zaklętą
duszą Grahama - było przyczyną desperackiego skoku w morze?

Wahając się między wyborem tych dwu możliwości, czuł jednakże, jak go stale przygniata

background image

bolesny ciężar. Jeżeli nawet obecnie Mary Standish nienawidzi Johna Grahama, nie da się zaprze-
czyć, iż poprzednio i to niezbyt dawno, należała do jego zaufanych współpracowników; list był
tego dostatecznym dowodem. Co mianowicie spowodowało rozłam, wpłynęło na ucieczkę dziew-
czyny w Seattle i skłoniło ją potem do odegrania komedii samobójstwa - mogło zawsze pozostać
dlań tajemnicą, a prawdę powiedziawszy w chwili obecnej nie nazbyt nawet pragnął zajrzeć w głąb
tej afery. Wystarczała mu świadomość, że Mary boi się przeszłości i tego, co zaszło niegdyś i że
właśnie w chwili okropnej trwogi ścigana przez jednego z zauszników Grahama, schroniła się pod
jego opiekę, a nie zdoławszy go przekonać, nadała wypadkom tak dramatyczny bieg. Tu przypo-
mniał sobie, że jednocześnie usiłowano przecież zamordować Rosslanda. Co prawda fakty dowio-
dły, że Mary nie ponosiła bezpośredniej odpowiedzialności, jednakże zbieg okoliczności upoważ-
niał do najdzikszych przypuszczeń.

Odsunął się od okna, otworzył drzwi i wyszedł. Chłodny powiew nocy z chrzęstem kołysał

papierowe latarnie; chorągiewki trzepotały na wietrze. Ich łagodny szelest działał kojąco na starga-
ne nerwy, przywodząc na myśl ów dzień w Skagway, gdy Mary szła z nim ramię w ramię, pro-
miennymi oczami chłonąc piękno gór.

Czyż nie wszystko jedno, kim jest, kim była, skoro posiada tyle uroku? Tyle wdzięku! Tyle

prawdziwej, męskiej odwagi.

Spojrzał znów na chorągiewki łopocące z wiatrem na dachu jego domu, po czym wrócił do

izby, szybko zdjął ubranie i rzucił się na łóżko. A zapadając już w sen, pomyślał, że wszystkie
troski są jedną wielką blagą, zaś życie jest piękne, gdyż Mary Standish nie umarła, żyje i jest tu,
blisko.





ROZDZIAŁ XVII


Ranek Alana


Alan spał doskonale kilka godzin, lecz mimo znużenia i kłopotów dnia poprzedniego, zbudził

się, jak postanowił, o szóstej. Służąca, Wegaruk, pamiętała o zwyczajach pana, toteż czekała nań
już wielka misa pełna chłodnej wody. Alan umył się, ogolił, włożył czyste ubranie i przed siódmą
zasiadł do śniadania. Stół, przy którym jadł zazwyczaj, stał w małym pokoiku o dwu oknach,
poprzez które, jedząc, mógł obserwować większość zabudowań rancza. Domki te zbudowane
starannie ze sprowadzonego z gór drzewa, wyciągnięte w równej linii wzdłuż jedynej uliczki, nie
przypominały w niczym zwykłych chat eskimoskich. Przed każdym leżało istne morze kwiatów,
zaś w samej głębi, na małym wzgórku, stał domek Sokwenny.

Ponieważ Sokwenna był najstarszym spośród wszystkich mieszkańców, a tym samym

najmądrzejszym, ponieważ także gościł pod swoim dachem Keok i Nawadlook, najpiękniejsze
dziewczyny osady - jego dom, pod względem wielkości, ustępował jedynie dworkowi Alana. Alan,
jedząc i obserwując go, spostrzegł teraz ponad dachem spiralę sinego dymu. Lecz był to jedyny
objaw życia.

Tymczasem słońce stało już bardzo wysoko, odbywszy przeszło pół drogi między linią hory-

zontu a zenitem. Parę godzin temu wynurzyło się na widnokręgu od strony północnej, teraz zaś
miast ku zachodowi płynęło wyraźnie na wschód. Alan wiedział, że mężczyźni dawno już odeszli
do stad kobiety zaś i dzieci nie zbudziły się jeszcze, odsypiając wzruszenia ubiegłej nocy.

Wstając od stołu raz jeszcze rzucił wzrokiem w stronę chaty Sokwenny.
Jakaś samotna postać wynurzyła się właśnie z drugiej strony zbocza i stanęła pod słońce u

background image

szczytu pagórka. Nawet z tej odległości, mimo że słońce biło mu prosto w oczy, Alan wiedział, że
to Mary Standish.

Pełen stoickiego spokoju odwrócił się plecami do okna i zapalił fajkę. Dobre pół godziny

porządkował później swoje papiery i książki gospodarcze, oczekując Tautuka i Amuk Toolika,
kiedy zaś nadeszli, zegarek wskazywał dokładnie godzinę ósmą.

- To był bardzo dobry rok - rzekł Tautuk w odpowiedzi na pierwsze pytanie Alana. -

Doskonale nam się wiodło.

- Piekielnie dobry rok! - poparł jego świadectwo Amuk Toolik. - Moc cieląt! Racice zdrowe!

Gęsty mech! Mało wilków! Tłuste stada! Piekielnie dobry rok!

Zagaiwszy sprawy w ten sposób, pogrążyli się wszyscy trzej w ich drobiazgowym rozbiorze.

Alan zatonął w pracy całkowicie, czując radosną dumę pioniera, wytyczającego linię nowych gra-
nic. Nie zważał, że czas leci. Stawiał setki pytań, zaś Tautuk i Amuk Toolik gubili wprost języki,
pragnąc opowiedzieć wszystko naraz. Ich głosy brzmiały niby hymn triumfalny. Oto, od kwietnia
do maja, liczebność stad wzrosła o tysiąc głów, przy czym krzyżowanie rasy azjatyckiej z dzikim
leśnym karibu dało setkę wprost niezwykłych cieląt. Nigdy jeszcze pod zimową warstwą śniegu nie
znajdowano tak gęstych pokładów mchu, uniknięto pożaru tundry, choroba racic nie pojawiła się
wcale, pobito wszelkie rekordy płodności. Wreszcie, prowadzenie mlecznej farmy pod kręgiem
polarnym z dziedziny fantastycznych eksperymentów przeszło w fazę rzeczywistości, bowiem
Tautuk miał już teraz siedem samic karibu, dających każda po litrze mleka dwa razy dziennie, przy
czym to było niemal równie tłuste jak najlepsza śmietanka krowia. Dwadzieścia innych karibu
dawało do pół litra przy każdym udoju.

Amuk Toolik natomiast rozwodził się szeroko nad nieprawdopodobnymi wprost wyczynami

wyścigowych karibu. Trzylatek Kauk na przykład ciągnąc sanie po świeżym śniegu przebył pięć
mil w trzynaście minut i czterdzieści siedem sekund. Kauk i Olo, we dwójkę, z identycznymi san-
kami, pokonały dziesięć mil drogi w dwadzieścia sześć minut i czterdzieści sekund, a pewnego
razu ta sama para przy próbie wytrzymałości pokonała jednym skokiem dziewięćdziesiąt osiem
mil. Eno i Sutka, pierwsze dorosłe mieszańce leśnych karibu, odznaczający się masywną budową,
wlokły ładunek wagi ośmiuset funtów* w ciągu trzech dni z rzędu, robiąc czterdzieści mil dziennie.
Agenci z Fairbanks i Tanana oraz z półwyspu Seward proponowali już po sto dziesięć dolarów za
głowę materiału hodowlanego, mającego w sobie krew dzikich karibu, w ciągu zimy zaś schwytano
i dołączono do stad siedem młodych byczków i dziesięć pięknych samic.

Dla Alana był to prawdziwy triumf. I nie o osobistą fortunę mu szło. Widział kochany kraj -

Alaskę, budzącą się wreszcie z wiekowego snu; ziemia będąca niegdyś kolebką świata całego
nabierała znów sił i życia. Toteż długi czas jeszcze po odejściu Tautuka i Amuk Toolika serce
Alana drżało głębokim uczuciem szczęścia.

Skoro wreszcie spojrzał na zegarek, zdziwił się, że godziny lecą tak szybko. Zanim, skończy-

wszy porządkować papiery i książki, wyszedł, była prawie pora obiadowa. Słyszał głos Wegaruk,
dobiegający z ciemnego wnętrza podziemnej lodowni, wykutej w zmarzniętym podglebiu tundry i
ułowił jednocześnie słaby błysk jej świecy. Przystanąwszy, po chwili namysłu skręcił, zszedł po
cichu parę stopni i znalazł się w wielkiej, kwadratowej izbie, osiem stóp** pod powierzchnią. Od
setek tysięcy lat ziemia nie odtajała tu ani razu. Wegaruk miała zwyczaj rozmawiać sama z sobą,
jednakże Alanowi wydało się dziwne, że stara własnym uszom tłumaczy tak dokładnie, iż gleba
tundry mimo tropikalnego niemal bogactwa roślinności letniej, nie odmarza nigdy głębiej niż na
trzy do czterech stóp, poniżej zaś ziemia jest wiecznie skrzepnięta i to od tak dawna, że „nawet
duchy zapomniały od kiedy”.

Alan uśmiechnął się, słysząc tę gawędę o duchach i miał właśnie zdradzić swoją obecność,

gdy przeszkodził mu głos tak bliski, że rozmówca, ukryty w cieniu ściany, mógłby go łatwo
dotknąć.

* Funt - podstawowa angielska jednostka miary, wynosząca około 0,4536 kg.
** Stopa - angielska jednostka długości, odpowiadająca 0,3048 m.

background image

- Dzień dobry, panie Holt!
Była to Mary Standish i Alan dość niemądrze wytrzeszczył oczy, chcąc ją dojrzeć w mroku.
- Dzień dobry - odparł. - Szedłem właśnie do mieszkania pani, gdy zwabił mnie głos

Wegaruk. Widzi pani, po tak długim pobycie w Stanach nawet do tej ponurej lodowni czuję żywą
sympatię. Czy szukacie mięsa, matko? - zawołał w stronę Wegaruk.

Stara odpowiedziała twierdząco, obracając ku niemu krępą, kwadratową niemal postać, przy

czym blask jej świecy, płonącej jaskrawo wewnątrz otwartej puszki od konserw, padł wprost na
Mary Standish. Jakby ją kto słonecznym światłem oblał. Wydała się Alanowi tak piękną, tak nie-
zmiernie pożądaną, aż dreszcz go przeszedł. Był nadal pod wrażeniem i wtedy nawet gdy z chłodu i
mroku piwnicy wydostali się znów na ciepło i światło dzienne i poszli przez tundrę w kierunku
chaty Sokwenny. Całą drogę Mary gawędziła z ożywieniem, przez które przebijało jednak pewne
leciutkie zaambarasowanie. Powiedziała mu, że Keok i Nawadlook wybrały się umyślnie na daleki
spacer, by dać im możność swobodnej rozmowy. Zauważył, ze mówiąc to, rumieni się lekko,
jednakże nie ułowił w jej oczach nawet cienia wahania lub obawy.

W bawialni Sokwenny, wzorowanej na jego własnej i pełnej świeżego kwiecia, Alan usiadł,

dziewczyna zaś siadła obok i czekała, by przemówił pierwszy.

- Pani kocha kwiaty? - zaczął Alan niezręcznie. - Chciałem właśnie podziękować za te bukie-

ty u mnie i w ogóle za wszystko.

- Kwiaty to moja mania - odparła. — A nigdy nie widziałam równie pięknych jak tutaj.

Kwiaty i ptaki. Nie przypuszczałam, że ich tutaj tak wiele.

- Nikt tego nie przypuszczał! Któż oprócz nas zna Alaskę?
Urwał i przywarł do niej wzrokiem, siląc się przejrzeć ją do głębi. Siedziała cichutko, trochę

blada, nieodgadniona jak wprzódy. Wtenczas, w porywie nagłej rozpaczy, zawołał, wyciągając ku
niej ręce:

- Mary, na miłość boską, wyznaj mi prawdę! Powiedz, po coś tu przybyła?!
- Przybyłam - odparła spokojnie, nie spuszczając z niego oczu - ponieważ wiem, że człowiek

taki jak pan, gdy kocha kobietę, będzie walczył o nią i bronił jej, nawet gdyby nigdy nie miała być
jego.

- Ależ pani nie wiedziała o tym aż do chwili spotkania w topolowym gaju?!
- Wiedziałam wcześniej! Słyszałam w chacie MacCormicka.
Wstała z wolna. On podniósł się również, spoglądając na nią półprzytomnie, podczas gdy

zrozumienie, wyczucie prawdy rozjaśniło mu umysł. Zdumiony wykrzyknął:

- Była pani w chacie? Ellen MacCormick dała pani wszystko?
Skinęła głową twierdząco:
- Tak, tę walizeczkę, którą pan przyniósł ze statku. Och, proszę się nie gniewać! Proszę być

wyrozumiałym. Trafiłam do chaty tego dnia właśnie, gdy pan wrócił z ostatnich poszukiwań. Pan
MacCormick nie wiedział o niczym, ale ona wiedziała. Nakłamałam jej trochę, troszeczkę, tyle
tylko, by wydobyć obietnicę, że panu nic nie powie. Bo widzi pan, straciłam wtenczas zaufanie do
ś

wiata i odwagę i bałam się pana!

- Mnie?!
- Pana i w ogóle wszystkich. Znajdowałam się w pokoiku za plecami Ellen MacCormick, gdy

ona zadała panu to... to pytanie. A gdy usłyszałam odpowiedź pana - skamieniałam po prostu.
Byłam oszołomiona; nie mogłam uwierzyć. Sądziłam przecież, że po tym, co zaszło na statku
pogardza pan mną, a poszukuje mego ciała jedynie z poczucia obowiązku. Dopiero, gdy dwa dni
później Ellen MacCormick otrzymała pana listy i przeczytałyśmy je...

- Otwarła pani oba?...
- Naturalnie! Jeden przecież miał być otwarty zaraz, a drugi - gdy ja się znajdę. Otóż ja się

znalazłam! Może to nie było zresztą zbyt uczciwe, ale któreż kobiety zdołają się oprzeć podobnej
pokusie! Zresztą - chciałam wiedzieć!

Czyniąc to wyznanie nie spuściła oczu ani nie odwróciła głowy. Z bajecznym spokojem

background image

wytrzymała spojrzenie Alana.

- Wtenczas uwierzyłam! Zrozumiałam, przeczytawszy ten list, że jest pan jedynym człowie-

kiem na świecie, który potrafi mi pomóc, jeśli się do niego zwrócę. Tylko nie mam już odwagi i... i
boję się, że każe mi pan odejść!

Po raz wtóry zobaczył łzy w jej szeroko otwartych oczach, łzy, których nie usiłowała zetrzeć

i poprzez które uśmiechnęła się nigdy nie widzianym czarownym uśmiechem. Alan przemówił, z
trudem rozchylając suche wargi.

- Przyszła pani więc, bo panią kocham! Ale, pani... sama?...
- Przyszłam dlatego, że od początku miałam do pana wielkie zaufanie.
- Musiało być coś jeszcze - nacierał. - Jakaś inna przyczyna.
- Dwie - przyznała. Łzy jej już wyschły, natomiast twarz zabarwił lekki rumieniec.
- A te są?...
- Jednej nie może się pan dowiedzieć. Co do drugiej, jeżeli ją powiem, pogardzi pan mną.

Jestem tego pewna!

- To ma coś wspólnego z Johnem Grahamem?
Skinęła głową.
- Tak.
Po raz pierwszy przysłoniła oczy frędzlami długich rzęs. Jej policzki różowiały coraz silniej.

Gdy zaś spojrzała nań znowu, w oczach miała płomień.

- John Graham - powtórzyła. - Człowiek, którego pan nienawidzi.
Alan wstał i skierował się ku drzwiom. Tu zatrzymał się i patrząc na nią spokojnie, rzekł:
- Zaraz po obiedzie wyruszam na inspekcję stad w góry. Miło mi będzie, jeżeli pani tu zosta-

nie jako mój gość.

Zauważył, iż odetchnęła głęboko, z ulgą, a oczy je rozbłysły.
- Dziękuję panu! - wykrzyknęła z przejęciem. - Dziękuję strasznie!
Po czym niespodzianie skoczyła ku niemu, jakby raptownie wyzbyta wszelkich wahań.

Obrócił się do niej twarzą i przez chwilę trwali tak oboje, milcząc.

- śałuję, żałuję okropnie, że powiedziałam panu tyle przykrych rzeczy na pokładzie „Nome”

- zaczęła Mary. - Zarzuciłam panu tchórzostwo, nieuczciwość i Bóg raczy wiedzieć, co jeszcze, a
teraz tak bym chciała to cofnąć. Jest pan wielkoduszny, wspaniały, niezwykły, bowiem przyjmuje
mnie pan jako gościa, wiedząc, że jestem skalana łącznością z człowiekiem, którego pan tak
nienawidzi i który tak nienawidzi pana. Ale ja nie chcę, żeby pan teraz odchodził! Chcę wyznać,
kim jestem, dlaczego tu przyszłam i modlę się w, duszy, by usłyszawszy to wszystko, zdobył się
pan na wyrozumiałość.





ROZDZIAŁ XVIII


Zły duch


Alan doznał wrażenia, iż świat podległ raptem jakiejś wielkiej zmianie. W izbie panowała

zupełna cisza, mącona jedynie nerwowym oddechem Mary. Dziewczyna stała twarzą do okna, spo-
glądając w zalany słońcem przestwór. Alan słyszał od strony zagrody karibu głos Tautuka wołają-
cego Keok i dźwięczny śmiech Indianki w odpowiedzi.

Srebrzysty drozd frunął na dach domu Sokwenny i zaśpiewał. Było to niby dobra wieść prze-

znaczona dla nich obojga, sławiąca piękno i nieśmiertelną chwałę życia.

background image

Mary odwróciła się do okna z błyszczącymi oczyma.
- Ten drozd przylatuje co dzień śpiewać na naszym dachu - rzekła.
- Dlatego, być może, że pani tu jest - odparł Alan.
Spojrzała nań poważnie.
- Myślałam już o tym. Bo wie pan, ja wierzę w bardzo wiele nieprawdopodobnych rzeczy.

Cóż jest piękniejszego niż duch zaklęty w sercach ptaków. Gdybym miała umrzeć, chciałabym
mieć przy sobie śpiewającego ptaszka. Nie ma takiej wielkiej beznadziejności, której by nie rozja-
ś

niła pieśń ptasia.

Skinął głową, usiłując dobrać słowa do właściwej odpowiedzi. Czuł się nieswojo. Mary przy-

mknęła drzwi, które zostawił na w pół otwarte, i lekkim gestem wskazała mu opuszczone przed
chwilą krzesło. Usiadł posłusznie. Zajęła miejsce naprzeciw i uśmiechnęła się smutno.

- Byłam strasznie niemądra. To, co powiem panu teraz, należało wyznać na pokładzie

„Nome”. Ale się bałam. Teraz nie boję się już, tylko mi wstyd, wstyd okropnie wyjawić panu praw-
dę. Rada jestem jednak, że się tak wszystko stało, gdyż inaczej nie przyszłabym tutaj i nie poznała
tych ludzi i tego kraju. A to dla mnie wiele znaczy. Zrozumie pan, gdy wyznam...

- Nie chcę tego - przerwał jej niemal szorstko. – Nie chcę, by pani stawiała to w ten sposób.

Jeżeli mogę pani pomóc, jeżeli chce mi się pani zwierzyć jak przyjacielowi, to co innego. Nie ży-
czę sobie słuchać spowiedzi! Wyglądałoby na to, że pani nie dowierzam!

- A wierzy mi pan?!
- Wierzę! I gdybym panią teraz stracił, tak jak myślałem, że tracę wtedy, na statku, słońce i

ś

piew ptaków przestałyby dla mnie istnieć.

- Och, pan naprawdę tak myśli?!
Wykrzyknęła te słowa głosem dziwnie zdławionym i patrząc na nią, Alan miał wrażenie, że

widzi tylko jej oczy, w twarzy tak bladej jak płatki białych rumianków.

Sam wzruszony niezmiernie zdziwił się jednak, czemu dziewczyna tak zbladła.
- Pan naprawdę tak myśli - powtórzyła z wolna – po tym wszystkim, co zaszło, po... po

przeczytaniu tego skrawka listu, który Stampede znalazł?

Zdziwił się. Skąd mogła wiedzieć o tym, co, jak sądził, było tajemnicą między nimi dwoma.

Szybko obracał w mózgu nowy problem. W jego twarzy wyczytała podejrzliwość.

- Nie, nie, to nie Stampede - rzekła prędko. - On mi nie mówił. To tylko tak wyszło. I,

znaczy, mimo tego listu pan wierzy mi nadal?

- Muszę wierzyć. Byłbym zbyt nieszczęśliwy, gdybym nie wierzył. Tymczasem wbrew wszy-

stkiemu oczekuję pomyślnego zakończenia. Mówiłem już sobie, że słowa skreślone powyżej pod-
pisu Johna Grahama są po prostu kłamstwem.

- Nie, niezupełnie. Ale nie odnoszą się ani do pana, i do mnie. To część listu pisanego do

Rosslanda. Na statku jeszcze przysłał mi parę książek i przez nieuwagę zostawił ten list w jednej z
nich. Służył widać jako zakładka. Nic w nim zresztą nie było ważnego - gdy się przeczytało całość.
Druga połowa arkusza znajduje się w czubku pantofla, którego pan nie oddał Ellen MacCormick.
Był dla mnie za duży i, pan wie, kobiety tak robią, pakują wtedy w palce jakiś zmięty papier.

Alan miał ochotę krzyczeć, miał ochotę zarzucić ręce na głowę i śmiać się, jak się śmiali

Tautuk i inni podczas ubiegłej nocy. I nie dlatego, by go rozbawiło wyznanie dziewczyny, lecz po
prostu z głębokiej, przejmującej radości. Ale Mary Standish mówiła dalej głosem spokojnym, rze-
czowym, więc Alan, chcąc nie chcąc, milczał.

- Znajdowałam się właśnie w pokoju Nawadlook i widziałam przez uchylone drzwi, jak

Stampede podniósł papier z podłogi. Przed chwilą oglądałam swój pantofel żałując, że brak mi do
niego pary i papier musiał wtenczas wylecieć. Zobaczyłam, że Stampede czyta list i twarz mu się
zmienia. Potem położył skrawek na stole i wyszedł. Pospieszyłam zobaczyć, co on takiego znalazł i
ledwo rzuciłam okiem na te parę linii, słyszę - wraca! Prędko cisnęłam papier na poprzednie
miejsce i umknęłam do pokoju Nawadlook, a Stampede zabrał list i udał się z nim do pana domu.
Sama nie wiem, dlaczego mu na to pozwoliłam. Intuicja, być może. Zresztą taką w tej chwili do

background image

siebie czułam nienawiść, że pragnęłam prawie, żeby ktoś mnie zwymyślał i wygnał. Zasłużyłam na
to w zupełności.

- Ależ o co chodzi? - uspokajał Alan. - List był przecież do Rosslanda!
Jej oczy pozostawały nadal skupione i ponure.
- Lepiej, żeby tamto było prawdą, a to, co jest prawdą, okazało się kłamstwem - rzekła

spokojnym i znużonym głosem. - Gotowa bym prawie oddać resztę życia, byle być tylko, na co
słowa listu wskazują: nieuczciwym, podstępnym szpiegiem. Wolałabym bodaj każdą hańbę niż
swoją obecną sytuację. Czy zaczyna pan pojmować?

- Obawiam się, że nie. Wiem tylko, że jestem niezmiernie rad, że pani tu jest, bardziej rad

dziś niż wczoraj, bardziej rad teraz niż przed godziną.

Zauważył już przed chwilą, że jej oczy zasnuwa mgła cierpienia i wobec jakiejś nieznanej

grozy lęk ścisnął mu serce. Skłoniła głowę tak, iż jaskrawe światło dnia zagrało w jej włosach falą
złotych barw; długie rzęsy drgnęły nerwowo. Opanowała się jednak szybko; ręce dygocące na kola-
nach, legły spokojnie.

- Czy miałby pan coś przeciwko temu, gdybym najpierw poprosiła, żeby pan opowiedział mi

o swoich stosunkach z Johnem Grahamem? - spytała cicho. - Co nieco już wiem, lecz wolałabym
usłyszeć raz jeszcze wszystko, teraz z pana ust!

Alan wstał i spojrzał na siedzącą. Potem zbliżył się do okna, a od okna znów podszedł ku

niej. Trwała bez ruchu, czekając, aż przemówi. Była tak piękna, że roześmiał się raptem i wyciąga-
jąc do niej ręce, zawołał:

- Zdaje mi się, że rozumiem teraz, jak bardzo mój ojciec kochał moją matkę! Odumarła mnie

tak dawno, że pamiętam ją tylko jak uroczy sen. Lecz dla mego ojca pozostała wiecznie żywa.
Nieraz podczas wędrówek mówił o niej w ten sposób, jakby czekała w domu na nasz powrót. I ni-
gdy na długo nie mógł odejść od jej mogiły. To miejsce nazywał domem - drobną kotlinę u stóp
góry, wodospad słodko szemrzący latem, raj, ptasi i kwietny, a pod kwiatami i murawą - grób.
Matka tak kochała nasz piękny, dziki świat. Była tam i chata, maleńka chatka, w której się urodzi-
łem, pełna wspomnień i drobiazgów wykonanych jej ręką. Kiedy byliśmy w domu, ojciec śmiał się
nieraz i śpiewał nawet, a głos miał tak silny i dźwięczny, że tysięczne echo odpowiadało mu z gór.
Pani wygląda na zalęknioną?

- To nic - szepnęła słabo. - Proszę mówić dalej...
- To miejsce właśnie sprowadziło dramat, ów dramat, o który pani pytała - ciągnął Alan

posłusznie; ręce, spokojne dotąd, zacisnęły się w pięści tak mocno, aż zbielały palce. - Alaska stała
się polem świetnych interesów; chciwe macki wyciągały się zewsząd, coraz bliżej do naszej kotli-
ny. Ojciec nic nie podejrzewał. Kiedy miałem osiemnaście lat, pewnego razu, było to wiosną,
zabrał mnie na pierwszą wycieczkę do Stanów. Nieobecność nasza trwała pięć miesięcy - pięć
miesięcy piekielnych mąk dla mego ojca. Dniem i nocą tęsknił do matki i do naszego domu. A
gdyśmy wreszcie wrócili...

Odwrócił się znów do okna, lecz jego oczy były ślepe na blask słońca, a uszy głuche na

wołanie Tautuka w zagrodzie karibu.

- Gdyśmy wrócili wreszcie - powtórzył głosem twardym i zimnym - w naszej kotlinie zasta-

liśmy gwarny obóz i setkę ludzi. Chata znikła. Od wodospadu przekopano rów, a rów ten biegł
poprzez mogiłę matki. Sponiewierali ją również bezwzględnie, jak zbezcześcili dotąd dziesięć
tysięcy indiańskich grobów. Kości mojej matki walały się w błocie i piasku. Z chwilą gdy ojciec to
ujrzał, słońce zgasło dlań raz na zawsze. Na czas jakiś postradał nawet rozum...

Mary Standish ukryła twarz w dłoniach. Widział drżenie jej wąskich ramion. Kiedy wreszcie

podniosła nań oczy, była, jeśli to być może, bledsza jeszcze niż przed chwilą.

- A człowiek, który tę zbrodnię popełnił, to był John Graham? - spytała głosem dziwnie

beznamiętnym, jak gdyby z góry przewidując odpowiedź.

- Tak, John Graham. Znajdował się tam osobiście jako przedstawiciel amerykańskich kapita-

listów. Kierownik robót podobno protestował, ludzie protestowali również. Paru z tych którzy znali

background image

mojego ojca, rzuciło pracę, nie chcąc uczestniczyć w zbrodni. Lecz formalnie Graham był w po-
rządku. Opowiadano, że śmiał się na samo posądzenie, że nędzna chata i grób mogą go powstrzy-
mać w drodze. Śmiał się, gdy odnaleźliśmy go z ojcem, tak, śmiał się tym swoim bezgłośnym,
plugawym chichotem, jak jadowita żmija.

Znaleźliśmy go pośród jego ludzi. O, Boże, nie ma pani pojęcia, jakem go nienawidził.

Wielki, bezczelny drab, igrający ze złotą dewizką zwisającą z kieszeni kamizelki, a spoglądający
na mego ojca w taki sposób, w jaki się patrzy na nieszkodliwego wariata. Chciałem go zabić, ale
ojciec położył mi na ramieniu spokojną dłoń i rzekł: „To mój obowiązek, Alanie. Mój święty
obowiązek”.

I stało się! Ojciec był starszy, znacznie starszy niż Graham, lecz Bóg dał mu tego dnia siłę

nadludzką, toteż gołymi rękami byłby łotra udusił, gdybym w ostatniej chwili nie oderwał jego
palców od gardła ofiary. Lecz Graham został sponiewierany wobec wszystkich swoich robotników,
więc leżąc jeszcze na ziemi przeklął straszliwie mego ojca i mnie. Przysięgał, że do końca naszych
dni będzie nas ścigał, aż nam odpłaci tysiąckrotnie. Wtedy ojciec wziął go za kark i niby szczura
powlókł w gąszcz. Tam odarł go z odzienia i bił batem poty, aż ramiona mu omdlały, a Graham
spłynął krwią. Nieprzytomnego porzucił i poszedł w góry.

Podczas tej okropnej opowieści Mary Standish nie oderwała odeń oczu ani razu; policzki jej

płonęły, a zaciśnięte ręce drżały, jak gdyby sama chciała skoczyć na niewidzialnego wroga.

- A co potem, Alanie, a co potem?
Bezwiednie wymówiła jego imię.
- John Graham dotrzymał obietnicy – odpowiedział Alan ponuro. — Jego złowieszczy wpływ

ś

cigał nas wszędzie, gdzie tylko zwróciliśmy kroki. Mój ojciec był zamożnym człowiekiem, lecz,

jedno po drugim, przedsiębiorstwa, w których miał udziały, traciły wszelką wartość. Kopalnię rudy
przestano raptem eksploatować. Zbankrutował hotel w Dawson, którego był współwłaścicielem. A
po każdym krachu przychodził słodki liścik od Grahama z wyrazami ubolewania i współczucia.
Tylko że ojciec mało już dbał o straty pieniężne. Serce usychało w nim z tęsknoty za tą mogiłą i za
tą chatką u podnóża gór. śył jeszcze trzy lata, aż pewnego ranka przechodnie znaleźli na plaży w
Nome trupa mego ojca.

- Trupa?!
Alan usłyszał jej przerażony okrzyk, lecz twarzy nie widział, patrzył bowiem w okno, umyśl-

nie odwrócony do dziewczyny plecami.

- Tak, zamordowano go. Wiem, że była to sprawka Johna Grahama. Nie on sam zabił

oczywiście, lecz on wynajął i opłacił mordercę. Naturalnie, sprawcy nigdy nie znaleziono. Nie będę
się rozwodził szczegółowo nad tym, jak później mnie prześladował, jak zniszczył moją pierwszą
hodowlę renów; jak opłacał prasę, by wyśmiewała moje poczynania. Ja milczę i czekam. Wiem, że
przyjdzie dzień, kiedy go pochwycę za gardło, tak jak mój ojciec przed dwudziestoma laty. Musi
teraz mieć koło pięćdziesiątki. Lecz wiek go nie uratuje. Mnie nikt palców nie rozluźni! I cała
Alaska będzie się cieszyć!

Spojrzał na Mary Standish. Była tak blada, aż się przeraził. Zdała się prawie nie oddychać.

Zwróciła na niego oczy i w głębi jej źrenic wyczytał niewysłowiony ból i wstręt. Lecz gdy przemó-
wiła, zdumiało go najbardziej brzmienie jej głosu: równe, spokojne, chłodne jak lód.

- Sądzę, że zrozumie pan teraz, dlaczego skoczyłam w morze, dlaczego chciałam, by świat

uwierzył, że umarłam, i dlaczego bałam się powiedzieć panu prawdę - rzekła. - Jestem żoną Johna
Grahama!!!






background image

ROZDZIAŁ XIX.


Tajemnica Mary


Kuriozalność związku, o którym mówiła Mary Standish, ich kompletne niedopasowanie - to

pierwsze co przyszło Alanowi na myśl. Patrzył na młodą, piękną kobietę, którą pokochał od pierw-
szego wejrzenia, a z tyłu za nią wyrastał ciemny cień Johna Grahama - bezlitosnego, twardego
człowieka, pozbawionego duszy i cześci, brutalnego, grubiańskiego, a w dodatku z powodu wieku
mogącego być jej ojcem.

Blady uśmiech wykrzywił mu usta, lecz nawet nie wiedział, że się uśmiecha. Wziął się w

garść, starając się, żeby nie zauważyła ile go to kosztuje. Starał się znaleźć słowa, które mogłyby
przegnać agonię z jej oczu, pełnych cierpienia.

- To zbyt niewiarygodne, żeby mogło być prawdziwe - powiedział.
Kiwnęła głową.
- To prawda.
Wyciągnęła rękę po książkę leżącą na stole pośród białych kwiatów, którą wzięła z biblio-

teczki Alana. Opisywała ona życie pierwszych pionierów na Alasce. Alana ponownie zadziwił jej
głód wiedzy i chęć osiągnięcia sukcesu w nowym życiu, które - nie patrząc na tragizm swojej sytu-
acji - chciała rozpocząć.

Twarz Alana była blada i chłodna. Wciąż jeszcze nie docierało do niego to, co usłyszał.
Mary otworzyła książkę i drżącymi rękami wyjęła z niej wycinek z jakiejś gazety. W milcze-

niu podała go Alanowi.

Nad dwiema kolumnami tekstu był umieszczony portret młodej, pięknej dziewczyny, obok

widniał portret mężczyzny lat około pięćdziesięciu. Alan nie znał ich. Przeczytał napisane tłustym
drukiem nagłówki. „Miłość za sto milionów dolarów”, „Młodość i starość”, „Piękno i
pracowitość”, „Dwie wielkie fortuny połączone w jedno”. Alan uchwycił sens tego artykułu i
spojrzał na Mary.

- Wyrwałam to z gazety w Cordowie - powiedziała. - Artykuł ten nie ma żadnego odniesienia

w stosunku do mnie. Dziewczyna mieszka w Teksasie. Czy nie widzi pan nic w jej oczach? Gdy
zobaczyłam tą twarz wydało mi się, ze w jej oczach dostrzegam ból, rozpacz i bezsilność, że
mężnie próbuje ukryć swoje uczucia przed światem. Ma pan przykład - jeden z tysięcy - że takie
niewiarygodne rzeczy zdarzają się.

Alanowi powróciła zimna krew. Usiadł, pochylił głowę i wziął w swoje ręce małą dłoń Mary

Standish. Zaczął gładzić ją swymi silnymi rękoma, patrząc na nią nieobecnym spojrzeniem. Przez
pewien czas nic, oprócz tykania zegara Keok, nie zakłócało ciszy. Potem puścił jej rękę, która opa-
dła bezwładnie na kolana dziewczyny. Mary Standish uważnie przyglądała się siwiźnie widocznej
w jego włosach. Błysk, którego Alan nie dostrzegł, zapalił się w jej oczach; wargi zadrżały, głowa
leciutko pochyliła się w jego stronę.

- Bardzo żałuję, że nie wiedziałem o tym wcześniej, - powiedział. - Teraz dopiero rozumiem

co pani czuła tam, w zagajniku.

- Nie! Pan nie rozumie. Pan nic nie rozumie! - krzyknęła Mary Standish.
Wydawało się, że życie wróciło do niej, jakby jego słowa dotknęły jakiejś delikatnej struny w

jej duszy i zdjęły nałożone okowy. Alan zdumiał się jak szybko jej twarz nabrała życia.

- Pan nie rozumie, lecz ja to panu wytłumaczę. Prędzej umrę, niż pozwolę panu odejść z

myślami, które kłębią się teraz w pańskiej głowie. Będzie pan mną pogardzał. Wolę jednak, by
nienawidził mnie pan za prawdę, a nie z powodu okropności, w którą będzie pan wierzył, gdy będę
milczeć.

Próbowała się uśmiechnąć, lecz zamiast uśmiechu wyszedł żałosny grymas.

background image

- Wie pan, kobiety w rodzaju Belindy Mulrooney były dobre niegdyś, lecz nie dzisiaj. Jeżeli

kobieta popełni błąd i dzielnie stara się ów błąd naprawić, jak by to zapewne zrobiła Belinda...

Urwała w pół zdania, rozpaczliwie rozkładając ręce.
- Zrobiłam znów wielkie głupstwo - ciągnęła po chwili wahania. - Teraz dopiero widzę

dokładnie, jak należało postąpić. Powie pan zapewne, gdy usłyszy moją historię, że jeszcze nie jest
za późno. Ale... pan ma zupełnie kamienną twarz?...

- To dlatego, że pani dramat jest moim dramatem - odparł Alan.
Odwróciła od niego oczy. Rumieniec na jej policzkach gęstniał. Był to jaskrawy, gorączkowy

szkarłat.

- Urodziłam się bogata, bardzo, zanadto bogata - mówiła niskim, równym głosem, jak dla

uszu spowiednika. - Matki ani ojca nie pamiętam. Mieszkałam zawsze z dziaduniem i z wujem
Piotrem. Do trzynastego roku życia miałam wuja Piotra, brata dziadunia. Uwielbiałam go. Był ka-
leką. Już jako młody człowiek został przykuty do fotela na kółkach, a miał siedemdziesiąt pięć lat,
gdy umarł. Ten fotel i jazdy w nim we dwoje po naszym wielkim domu stanowiły dla mnie,
dziecka, największą radość. Wuj Piotr zastępował mi ojca, matkę, był całą słodyczą życia. Pamię-
tam, jak rozważałam nieraz, że jeśli Bóg jest tak dobry jak wujek Piotr, to jest to naprawdę dobry
Bóg. On właśnie opowiadał mi dawne dzieje i legendy związane z rodziną Standish. A był zawsze
wesoły, zawsze wypatrujący wszędzie słońca, jakkolwiek od sześćdziesięciu lat blisko nie mógł
stać o własnych siłach. Umarł w przeddzień moich urodzin, gdy kończyłam trzynaście lat. Zdaje mi
się, że był dla mnie tym mniej więcej, czym dla pana ojciec...

Skinął głową twierdząco. Twarz mu zmiękła. Na krótko zapomniał o istnieniu Johna

Grahama.

- Zostałam sama jedna z dziaduniem - ciągnęła Mary. - Nie kochał mnie tak gorąco, jak wuj

Piotr i zdaje mi się, że ja nie kochałam go również. Ale byłam z niego dumna. Miałam wrażenie, że
cały świat boi się go tak, jak ja. Kiedy dorosłam, dowiedziałam się, że istotnie niejedni się go boją:
bankierzy, wielcy finansiści. Dziadek szedł ręka w rękę z rodziną Grahamów, a że dziadek był
stary - w dniu śmierci wuja Piotra miał sześćdziesiąt osiem lat – zatem faktycznie John Graham stał
na czele obu fortun. Pamiętam, jak wuj Piotr po dziecinnemu tłumaczył mi nieraz wielkość naszego
bogactwa. Mówił, że gdyby każdy mieszkaniec Stanów: mężczyzna, kobieta i dziecko, dał po dwa
dolary - uczyniłoby to tyle mniej więcej, ile posiadamy my i Grahamowie, przy czym do nas nale-
ż

ało trzy czwarte całości. Pamiętam, że gdy pytałam czasami, co się robi z taką masą pieniędzy,

twarz wuja Piotra przybierała odcień cierpienia. Nie umiał mi tego wyjaśnić. I ja sama nie rozumia-
łam. Nie wiedziałam, co to za władza i że się jej używa na przykład... dla wygłodzenia ludności
Alaski. Och, naprawdę sądzę, że tego nawet wuj Piotr nie podejrzewał.

Uparcie patrzyła na Alana, a w jej siwych oczach płonęło niepokojące światło.
- Podobno zanim jeszcze wuj Piotr umarł, stałam się jednym z głównych ogniw w łańcuchu

ich planów. Lecz skądże mogłam wiedzieć, że John Graham myśli o trzynastoletniej dziewczynce.
Skąd mogłam odgadnąć, że mój dziadek, taki prawy na pozór, gotów jest mnie tamtemu oddać,
byle tylko mocniej ugruntować swoją finansową potęgę. Był jeszcze trzeci wspólnik, adwokat
Sharpleigh. Sprawiał wrażenie człowieka dobrego, a twarz miał słodką jak wuj Piotr, toteż kocha-
łam go i miałam do niego zaufanie, ani podejrzewając, że pod tą białą czupryną kryje się mózg
bardziej jeszcze podstępny i bezlitosny niż mózg Johna Grahama nawet. Sharpleigh miał na mnie
wpływać odpowiednio i ręczę panu, dobrze wykonywał swe zadanie.

Umilkła na chwilę, nerwowo związując i rozwiązując na kolanach maleńką chusteczkę. W

ogromnej ciszy zegar Keok tykał dziwnie prędko i głośno.

- Kiedy miałam siedemnaście lat, dziadek umarł. Chciałabym, żeby pan wszystko sam

zrozumiał, bez wielu wyjaśnień z mojej strony: jak uczepiłam się Sharpleigha, niby rodzonego
ojca, jak mu wierzyłam i jak ten sprytnie i taktownie wmawiał, że najwyższym moim obowiązkiem
jest spełnić wolę dziadka i wyjść z Johna Grahama. Jeśli ślub się nie odbędzie, zanim skończę
dwadzieścia dwa lata - twierdził — stracę cały majątek. Ponieważ zaś wiedział, że sama tylko

background image

kwestia pieniężna nie wpłynie na moją decyzję, pokazał mi list, pisany rzekomo ręką wuja Piotra,
w którym wuj Piotr zaklinał, bym została żoną Johna Grahama. List ten, opatrzony dopiskiem, że
mam go przeczytać dopiero po ukończeniu siedemnastu lat, był naturalnie sfałszowany, ale skądże
miałam to wtenczas odgadnąć? Poddałam się więc! Przyrzekłam...

Siedziała z głową schyloną, mnąc w palcach chusteczkę. Nagle podniosła oczy.
- Pogardza pan mną? - spytała.
- Nie! — odparł Alan spokojnie. - Kocham panią!
Usiłowała nadać wejrzeniu wyraz spokoju i odwagi.
Twarz Alana zastygła znowu w nieruchomą maskę, zaś w źrenicach zatlił się ponury ogień.
- Przyrzekłam - powtórzyła Mary szybko, jak gdyby chcąc zatrzeć wrażenie swego pytania. -

Ale to miał być tylko interes, chłodny, wyrachowany interes. Nie lubiłam Johna Grahama, obieca-
łam jednak, że za niego wyjdę. Wobec prawa będę jego żoną; będę jego żoną wobec świata, lecz
nic ponadto! Zgodzili się na moje warunki, a ja, w swojej naiwności, uwierzyłam, że zechcą ich
dotrzymać. Nie podejrzewałam pułapki. Ani mi przez głowę przeszło wtenczas, że Johnowi
Grahamowi idzie przede wszystkim o mnie. śe jest dość podły, by chcieć mnie posiąść bez żadne-
go uczucia z mej strony. śe gra rolę wstrętnego pająka, a ja muchy zwabionej w sieć.

Jednakże w ciągu paru ostatnich miesięcy przed ukończeniem dwudziestu dwóch lat dowie-

działam się wielu nowych rzeczy o mym przyszłym mężu. Doszły mnie różne słuchy. O to i owo
spytałam sama. Zaczęłam podejrzewać, że jest chciwy, wyrachowany, bezlitosny. Ale cofnąć się
już nie mogłam. Zaręczyny były oficjalnie ogłoszone, Sharpleigh pilnował. Zresztą John Graham
traktował mnie oficjalnie z taką kurtuazją i tak jednocześnie obojętnie, że ani przypuszczałam, co
za potworne snuje plany. Dotrzymałam więc obietnicy. Wyszłam za niego!

Odetchnęła głęboko, z pewną ulgą, jak człowiek mający za sobą najcięższy odcinek męczącej

drogi. Lecz nagle, na widok twarzy Alana, skoczyła na równe nogi z cichym, zdławionym okrzy-
kiem.

- Nie potrzebuje pani mówić dalej - przerwał jej głosem niskim, twardym, nabrzmiałym ha-

mowaną groźbą. - Wiem wszystko. Jeżeli Bóg pozwoli, wyrównam rachunek z Johnem Grahamem.

- Właśnie, że muszę - zaprzeczyła gorąco. — Chcę wyznać jedną rzecz, z której mogę być

troszeczkę dumna. Och, może pan być pewien, że teraz rozumiem doskonale, jakie to wszystko
było głupie i obrzydliwe, ale przysięgam, nie rozumiałam tego wtenczas, aż gdy było już za późno.
Przed samym ślubem jeszcze wierzyłam, że to tylko finansowy interes. Dopiero, gdy zostaliśmy na
chwilę sami we dwoje, w oczach Johna Grahama dostrzegłam coś, czego tam nie było poprzednio,
jakiś błysk...

Urwała, przyciskając dłonie do piersi. Oczy miała jak dwa płomienie.
- Poszłam do swego pokoju. Nie zamknęłam drzwi na klucz, gdyż nigdy nie potrzebowałam

tego czynić. I nie płakałam. Doprawdy, nie płakałam wcale. Tylko działo się ze mną coś dziwnego.
Kręciło mi się w głowie. Ledwo doszłam do łóżka. Nagle drzwi się otworzyły, wszedł John
Graham, zamknął za sobą drzwi i przekręcił klucz w zamku. Wszedł do mego pokoju. Ta niespo-
dziana bezczelność, oburzenie, jakiego doznałam, dodały mi sił. Zerwałam się z łóżka, stanęłam
doń twarzą i wtedy dopiero wyczytałam z jego oblicza nagą prawdę... Wyciągnął ręce.

„Jesteś moją żoną" - powiedział. Och, wiedziałam już! „Jesteś moją żoną" - powtórzył.

Chciałam krzyczeć, lecz nie mogłam dobyć głosu. Tymczasem on mnie objął. Czułam jego ramio-
na jak skręty wielkiego węża. Zbliżał do mej twarzy wstrętne usta. Myślałam, że jestem zgubiona.
ś

e nic mnie już nie ocali przed tym mężczyzną, moim mężem!

Aż raptem wuj Piotr mnie chyba natchnął. Parsknęłam śmiechem. Objęłam go pieszczotliwie.

Zmiana ta zdziwiła go i oszołomiła nieco. Rozluźnił uścisk. Wytłumaczyłam mu wtenczas słodko,
ż

e te pierwsze godziny po ślubie pragnę spędzić sama, ale żeby przyszedł wieczorem, będę czekać.

I uśmiechałam się mówiąc, podczas gdy pragnęłam go zabić. Dał się oszukać. Odszedł chichocząc,
pełen triumfu, przekonany, że posłuszeństwo względem męża da mu to, co zamierzał zdobyć siłą.
Zostałam sama...

background image

Jedną tylko myśl miałam wtenczas - uciec! Porzucić na zawsze ten okropny świat i tych

strasznych ludzi. Gorączkowo spakowałam parę drobiazgów, a ręce mi się trzęsły ze strachu.
Bałam się, że John Graham przejrzy podstęp i niespodzianie wróci! Wymknęłam się tylnymi
drzwiami, lecz mijając korytarz, usłyszałam jeszcze z czytelni śmiech Sharpleigha i tubalny, urado-
wany głos Johna Grahama. Chciałam uciec na morze, wydawało mi się, że tam będę bezpieczna.
Taksówką pojechałam do banku po pieniądze. Potem do portu. Byle na jakikolwiek statek. Właśnie
odpływał wielki parowiec na Alaskę i... pan wie, co się stało dalej.

Załkała krótko, kryjąc twarz w dłoniach, lecz trwało to chwilę tylko. Kiedy znów spojrzała na

Alana, oczy miała suche i pełne dumy.

- John Graham mnie nie tknął! - krzyknęła. – Nie tknął mnie!
Alan stał teraz przed nią, wykręcając palce u rąk niezdarnym, niepotrzebnym ruchem. Miał

prawie ochotę schylić głowę, by ukryć napływające do oczu łzy. Jej oczy były szeroko otwarte,
jasne i świecące niby gwiazdy.

- Pogardza pan mną teraz?
- Kocham panią - powtórzył, nie usiłując się jednak zbliżyć.
- Jestem szczęśliwa - szepnęła, błądząc wzrokiem po słonecznej łące za oknem.
- Rossland był na „Nome”, zobaczył panią i dał znać Grahamowi - rzekł Alan, bohatersko

walcząc z chęcią wzięcia jej w ramiona.

Skinęła głową.
- Tak. Przyszłam wtedy do pana, a gdy mi się nie powiodło, skoczyłam w morze, chciałam

bowiem, by uwierzyli, że umarłam.

- A Rosslanda usiłowano zabić! Słyszała pani o tym?
- Tak. Dziwny zbieg okoliczności. Słyszałam w Cordowie. Ludzie pokroju Rosslanda kończą

nieraz gwałtowną śmiercią.

Alan podszedł do zamkniętych drzwi, otworzył je i stanął, patrząc na rząd błękitnych pagór-

ków rozsianych u podnóża ubielonych śniegiem gór. Mary zbliżyła się po chwili i stanęła obok.

- Rozumiem - rzekła szeptem, miękkim ruchem kładąc dłoń na ramieniu. - Stara się pan

znaleźć jakieś wyjście, a widzi pan tylko jedno. Powinnam zatem wrócić i odzyskać wolność na
drodze legalnej. Ja także nie widzę innej drogi. To, co uczyniłam, uczyniłam bezmyślnie, pod
wpływem pierwszego impulsu. Powinnam teraz postępować rozważnie. Ale boję się tego. Wolała-
bym raczej umrzeć.

- A ja... - zaczął Alan, lecz urwał w pół zdania i dłonią wskazał daleki łańcuch górski. - Tam

są moje stada. Muszę je odwiedzić. Zabawię tydzień, może nawet dłużej. Czy obiecuje mi pani, że
będzie tutaj, kiedy wrócę?

- Jeżeli pan sobie tego życzy, obiecuję!
Była tak blisko, że z łatwością mógłby dotknąć ustami jej lśniących włosów.
- Kiedy zaś pan wróci, ja będę musiała odejść. To jedyna droga.
- Tak sądzę!
- Będzie ciężko. Możliwe zresztą, że jestem tchórzem. Ale stawić temu czoło, sama?
- Nie będzie pani sama — zaprzeczył Alan spokojnie, nie odrywając oczu od krajobrazu. -

Jeżeli pani pojedzie, pojadę razem z panią.

Miał wrażenie, że na chwilę przestała oddychać, aż raptem, z dziwnym okrzykiem, tającym w

sobie ni to śmiech, ni to łzy, odsunęła się od niego i zatrzymała w uchylonych drzwiach pokoju
Nawadlook. Oczy miała tak promienne, jak ta dziewczyna ze snu, z którą ręka w rękę, chodził po
ukwieconej tundrze.

- Taka jestem rada, że byłam wtedy w chacie Ellen MacCormick - rzekła. - I dziękuję Bogu,

ż

e doradził mi iść do pana. Nie boję się już niczego i nikogo, gdyż - kocham cię, Alanie!

Drzwi pokoju Nawadlook zamknęły się za nią. Alan oszołomiony wyszedł z chaty. Nogi mu

się plątały, serce biło nierówno, zaś w głowie miał taki zamęt, że jakiś czas nie widział ani nie
słyszał nic.

background image

ROZDZIAŁ XX


Groźny cień

W wesołym nastroju, podczas gdy świat cały pławił się w słonecznej glorii i złotej przejrzy-

stej mgle, a łańcuch górski czynił wrażenie rzędu zaklętych pałaców – Alan Holt ruszył w drogę w
towarzystwie Tautuka i Amuk Toolika, pozostawiając na straży rancza Stampede Smitha wraz z
Keok i Nawadlook. Stampede nie trapił się bynajmniej, że mu przypadła w udziale rola dozorcy.
Był zresztą cały pochłonięty rozważaniem wielkiej decyzji i drżał na myśl, że oto zbliża się doń
nieuchronnie największa z życiowych tragedii. Kiedy po paru minutach drogi Alan się obejrzał,
zobaczył ze zdziwieniem, że Keok i Nawadlook stoją same. Stampede znikł.

Garb parowu, z którego Mary wynurzyła się rankiem niosąc naręcze kwiecia, zasłonił wkrót-

ce Alanowi chatę Sokwenny. Na przedzie leżał szlak wiodący w stronę gór i po tym szlaku Alan
ruszył szybkim krokiem, mając za sobą Tautuka i Amuk Toolika oraz karawanę siedmiu karibu
objuczonych zapasami dla pasterzy.

Alan ledwo zamienił z towarzyszami parę krótkich zdań. Pchał go przed siebie nie impuls by-

najmniej, lecz wyrozumowana, gwałtowna konieczność. Każdy krok, jaki czynił, mając w mózgu i
sercu obłędny niepokój, wymagał szalonego, fizycznego wysiłku. Z całej duszy pragnął zawrócić.
Kusiło go zapomnieć, że Mary Standish jest żoną innego. Omal nie zapomniał o tym w chwili, gdy
stojąc w pokoju Nawadlook powiedziała mu, że go kocha. śelazna dłoń wywlekła go wtenczas na
dwór i taż sama żelazna dłoń pchała go teraz w kierunku gór.

Musiał być sam i dlatego także, by zgromadzić dość energii i spokoju dla stawienia czoła

skomplikowanym, oczekującym go problemom. śycie przeinaczyło się dlań raptem gwałtownie.
Jego szczęście równało się szaleństwu. Sen stał się jawą. Jakże go ciągnęło wstecz, do niej. Szedł
jednak naprzód, a szedł tak prędko, że Tautuk i Amuk Toolik stale pozostawali w tyle, wraz z
objuczonymi karibu, aż dzieliły ich nieraz od niego to parów jaki, to wzgórze.

Południe zastało go czekającego na Tautuka i Amuk Toolika na skraju mokradeł, gęsto

porosłych jaskrawozielonymi kępami wierzb i wysoką, soczystą trawą. Twarze Indian lśniły od
potu. Po posiłku szli już razem, gdy zaś słońce osiągnęło na niebie najniższy punkt swej drogi,
dotarli wszyscy trzej do podnóży Endicott. Tu wypoczywali, oczekując chłodniejszych godzin
wieczornych, wraz ze złotawą poświatą zmierzchu ruszyli zaś znów dalej w kierunku gór.

Spiekota letnia wraz z dokuczliwą plagą owadów, uparcie wypierały stada ku wyżej położo-

nym halom i połoninom. Tu, rozproszywszy się na poszczególne kolumny, karibu ciągnęły z wolna
poprzez przesmyki i przełęcze w poszukiwaniu nowych pastwisk. Karibu Alana stanowiły obecnie
trzy oddzielne grupy: dwie, po cztery i pięć tysięcy sztuk, wędrowały ku zachodowi, trzecia, liczą-
ca zaledwie tysiąc sztuk, płynęła na północny wschód. Przez dwa pierwsze dni Alan pilnował stada
najbardziej wysuniętego na południe. Trzeciego dnia wraz z Tautukiem i dwoma jucznymi
zwierzętami udał się wyżej w góry. Na noclegu zadał raptem Tautukowi niespodziane pytanie:

- Gdyby Keok wyszła za innego, co byś zrobił?
Minęła długa chwila, nim Tautuk na niego spojrzał i wtenczas w oczach Indianina Alan

wyczytał nieme pytanie oraz ponurą podejrzliwość. Z uśmiechem położył mu dłoń na ramieniu.

- Ależ wcale nie myślę, że ona tak zrobi - rzekł. – Ona cię kocha. Wiem o tym dobrze. Tylko

jesteś tak niemądry i tak powolny jako kochanek, że się nad tobą trochę znęca, jak długo ma moż-
ność. Ale gdyby wyszła za innego, co byś wtenczas zrobił?

- Za mego brata? - zagadnął Tautuk.
- Nie!
- Za krewnego?
- Także nie!

background image

- Za przyjaciela?
- Nie! Za obcego! Za kogoś na przykład, kto ci krzywdę wyrządził i kto by potem kłamstwem

zmusił Keok do małżeństwa.

- Zabiłbym go - odpowiedział Tautuk spokojnie.
Tej nocy pokusy osaczyły zewsząd Alana. Dlaczego Mary Standish ma w ogóle wracać, pytał

sam siebie. Poświęciła przecież dobrowolnie wszystko, byle stamtąd uciec. Wyrzekła się majątku i
przyjaciół. Rzuciła konwenanse na cztery wiatry, postawiła swe życie na jedną kartę i na ostatek
przyszła do niego z prośbą o opiekę. Dlaczegóż nie miał jej zatrzymać? John Graham i świat cały
wierzyli, że umarła. A tutaj tylko on był panem! Jeżeli kiedykolwiek John Graham wejdzie mu w
drogę – załatwi porachunki na sposób Tautuka.

Te i tym podobne myśli obracał w mózgu długo i zapalczywie, lecz później, gdy Tautuk

znużony usnął i świat cały się zdrzemnął w złotawą mgłę spowity, a ciszę naruszał jedynie trzask
chrustu pod kopytami pasących się karibu oraz ich zadowolone mlaskanie - przyszła nieunikniona
reakcja. Zrozumiał, że tak, jak o tym mówili z Mary przed odejściem, droga jest tylko jedna.

Rankiem piątego dnia ruszył sam jeden na poszukiwanie stada wysuniętego najbardziej na

wschód, a szóstego dnia odnalazł Tatpana i jego pomocników. Tatpan na równi z Keok i
Nawadlook miał w sobie ćwiartkę białej krwi, w chwili zaś gdy Alan go odnalazł, na skraju doliny,
wśród której pasły się karibu, Tatpan leżał właśnie na skale, grając „Jankee Doodle” na małej
ustnej harmonijce. Zobaczywszy pana, opowiedział zaraz nowinę. Oto przed dwoma godzinami
przybył do obozu jakiś wyczerpany podróżnik, pytając o Alana Holta. Teraz obcy spał, robiąc
wrażenie trupa, lecz kazał się zbudzić po dwóch godzinach, ani o minutę później. Zaraz też poszli
go razem obejrzeć.

Był to człowiek drobnego wzrostu, o twarzy bardzo czerwonej, blond czuprynie wpadającej

w zdecydowanie rudy odcień i chłopięcym niemal wyglądzie, gdy tak leżał skulony w głębokim
uśpieniu. Tatpan rzucił okiem na swój wielki srebrny zegarek i przyciszonym głosem opisał, jak to
nieznajomy przywlókł się do obozu tak znużony, że ledwie stawiał nogi i jak, dowiedziawszy się,
ż

e Alan bawi na razie przy innym stadzie, zwalił się na ziemię niby kłoda.

- Przychodzi, widać, z daleka - dodał Tatpan na zakończenie - i musiał iść bardzo szybko.
Od początku Alan już doznawał wrażenia, że tego człowieka gdzieś widział. Jednak nie mógł

sobie przypomnieć gdzie. Obcy miał strzelbę, którą zdjął i położył na trawie na odległość ręki.
Brodę miał zuchwale wystającą i ruch, jakim we śnie ściskał rewolwer, z palcem na cynglu, świad-
czył o jego doświadczeniu i przezorności.

- Jeżeli mu tak spieszno mnie widzieć, możesz go zbudzić - rzekł Alan.
Odszedł parę kroków i ukląkł, napić się nad strugą, toczącą chłodne wody spod ośnieżonych

stoków. Słyszał, jak Tatpan budzi nieznajomego. Zanim skończył pić i odwrócił się, mały człowie-
czek o włosach koloru marchwi, stał już na nogach. Alan patrzył, a obcy chichotał z zażenowa-
niem. Jego czerwone policzki spąsowiały jeszcze bardziej. Błękitne oczy mrugały zabawnie. Nagle
zręcznym ruchem wrzucił do pochwy trzymany w ręku rewolwer. Alan krzyknął zdziwiony. Na
całym świecie jeden tylko człowiek wykonywał taki właśnie ruch.

- Stampede! - zawołał Alan.
Stampede potarł dłonią gładki wystający podbródek i pokornie skinął głową.
- Tak, to ja - przyznał. - Musiałem to zrobić. Trzeba było poświęcić jedno z dwojga: zarost

albo ją. Trudno mi to przyszło, psiakrew. Wróżyłem na palcach - wyszło: zarostu nie ruszać. Kład-
łem pasjansa - to samo. Rzucałem kości - zarost znów wygrał. Ażem się wściekł i mimo wszystko
zarost zgolił. Czy bardo źle wyglądam, Alan?

- Wyglądasz o dwadzieścia lat młodziej - zapewnił go Alan, z trudem hamując śmiech.
Stampede w zadumie tarł wciąż nagi podbródek.
- W takim razie, po kiego czorta wszyscy się śmieli ze mnie? - spytał. - Mary Standish aż się

popłakała. Najpierw płakała stojąc, a potem to aż siadła. Keok chichotała póty, aż dostała kolek i
musiała pójść do łóżka. Nazywa mnie teraz różyczką, a panna Standish znów twierdzi, że śmiała

background image

się nie dlatego, żebym był komiczny, tylko dlatego, że tak nagle się zmieniłem. Ale Nawadlook
mówi, że mam brodę z charakterem...

Alan wyciągnął rękę, ujął prawicę Stampede Smitha i potrząsnął nią mocno. Twarz starego

włóczęgi uległa gwałtownej zmianie: w oczach zamigotał stalowy błysk, podbródek stwardniał.
Zarost nie maskował już jego rysów, toteż Alan uczuł nagle prawdziwy szacunek i podziw dla tego
człowieka. Zrozumiał, dlaczego imię Stampede Smitha brzmi po dziś dzień po wszystkich dawnych
szlakach. Zrozumiał, że ten chłodny, opanowany, wypróbowanej odwagi mężczyzna mógł istotnie,
z karabinem w garści, zapisać niejedną kartę dziejów Alaski. Dawny Stampede ożył na nowo. I
Alan wiedział dlaczego. Jeszcze mocniej uścisnął mu dłoń, a Stampede gorąco zwrócił uścisk.

- Pewnego dnia, jeżeli mamy szczęście, zjawi się zawsze jakaś kobieta, żeby nam świat

opromienić – rzekł Alan.

- Masz rację - odparł Stampede.
Badawczo spojrzał na Alana.
- Podejrzewam, że kochasz Mary Standish – rzekł raptem - i że walczyłbyś o nią, gdyby

zaszła potrzeba.

- Tak - przyznał Alan poważnie.
- Wobec tego czas ci w drogę - odparł Stampede znacząco. - Byłem na szlaku dwanaście

godzin, bez chwili wypoczynku. Kazała mi iść prędko, więc szedłem. Mówiła - myślę o pannie
Standish - że jest to prawie kwestia życia i śmierci, bym cię co rychlej znalazł. Zamierzałem zostać,
ale się uparła, że ty jesteś jej potrzebny. Rossland jest w ranczu.

- Rossland?
- Tak, Rossland. A podejrzewam, że i Graham znajduje się niedaleko. Spieszmy lepiej!




ROZDZIAŁ XXI


Przeczucie walki


Jak się okazało, Stampede ruszył w drogę na jednym z dwu wierzchowych karibu pozosta-

wionych na ranczu. Jednakże jazda na tym zwierzęciu z zachowaniem szybkości i kierunku wyma-
ga odpowiedniej wprawy, Stampede zaś nigdy się w tym nie ćwiczył. Toteż zrobiwszy zaledwie
sześć mil, porzucił swego wierzchowca i dalej szedł już pieszo. Tatpan, niestety, nie posiadał w
swoim stadzie wierzchowego karibu, a ponieważ najszybszy nawet posłaniec potrzebował wielu
godzin dla odszukania Amuk Toolika, więc Alan, pół godziny zaledwie po przebudzeniu Stampede
Smitha, ruszył piechotą w powrotną drogę do rancza.

Stampede po krótkim wypoczynku i solidnym obiedzie ani myślał słuchać Alana, który mu

doradzał zatrzymać się w obozie do jutra. W małych oczkach starego włóczęgi płonął dziki ogień,
podczas gdy ukradkiem obserwował Alana. Szli w szybkim tempie, prawie biegnąc i Alan wcale
nie zwracał uwagi na wyraz oczu towarzysza. Mózg miał pełen niespokojnych pytań i dziwacznych
przypuszczeń. Najmniej dziwny ze wszystkiego był fakt, że Rossland dowiedział się, że Mary
Standish żyje.

Ta wiadomość łatwo mogła dojść do jego uszu za pośrednictwem Sandy'ego MacCormicka

lub jego żony, Ellen. Lecz jakim cudem wyśledził szlak jej ucieczki o tysiąc mil na północ, a prze-
de wszystkim jak się odważyć pojawić tu? Serce biło mu mocno, podejrzewał bowiem, że Rossland
działa zgodnie ze wskazówkami Grahama.

Ostatecznie zdecydował, że należy dopuścić Stampede Smitha do tajemnicy i opowiedzieć

background image

mu całą prawdę. Powziąwszy taką decyzję, wprowadził ją w czyn bez wahania.

Wysłuchawszy go pilnie Stampede nie zdradził żadnego zdziwienia. Niepokojący ogień tlił

się nadal w jego oczach, a twarz miała wciąż wyraz kamiennej zaciętości. Tylko surowe linie
wokół jego ust zmiękły na chwilę, gdy Alan powtórzył miłosne wyznanie Mary Standish.

- Odgadłem już dawno, że cię kocha - powiedział. - Nie jestem ślepy! A co do reszty, to,

zanim odszedłem, Rossland mi powiedział, że nie ma po co cię sprowadzać, gdyż tak czy inaczej,
zabiera zaraz panią Graham ze sobą.

- I po tych słowach zostawiłeś ją samą?
Stampede wzruszył ramionami, walecznie dotrzymując kroku przyspieszonemu raptem cho-

dowi Alana.

- Nalegała. Twierdziła, że to dla niej kwestia życia i śmierci. Tak też wyglądało. Biała była

jak papier, po rozmowie z Rosslandem. Poza tym...

- Co takiego?
- Sokwenna będzie czuwał. Mówiłem mu. Siedzi w oknie strychu z karabinem pod ręką i

pilnuje. Widziałem przed dwoma dniami, jak o dwieście jardów zastrzelił kaczkę w locie.

Szli znowu w milczeniu. Po krótkiej chwili Alan, któremu strach ściskał serce, przemówił:
- Dlaczego sądzisz, że Graham jest niedaleko?
- Czuję w kościach — burknął Stampede.
- I to wszystko?
- Niezupełnie! Podejrzewam, że Rossland jej powiedział. Była taka blada. A ręce miała jak

lód. No, i te oczy, obłąkane z trwogi. Poza tym Rossland zagospodarował się w twej chacie, jakby
była jego własna. Rozumiem, że czuje za sobą kogoś, jakąś siłę, z którą muszą się liczyć inni. Spy-
tał mnie, ilu mamy ludzi. Odpowiedziałem, koloryzując nieco. Zachichotał wtenczas złośliwie.
Tego chichotu nie potrafił powstrzymać. Zupełnie, jakby diabeł siedzący w nim zdradził się na
moment!

Chwycił raptem Alana za rękę i zatrzymał go. Broda wysunęła mu się naprzód, po twarzy

ś

ciekał pot. Dobre ćwierć minut patrzyli sobie w oczy.

- Alan, gapy z nas! Wiesz, co myślę teraz? Należy skrzyknąć wszystkich naszych ludzi i to z

bronią w garści!

- Myślisz, ze jest tak źle?
- Myślę. Jeżeli za plecami Rosslanda stoi Graham, a Graham nie jest sam...
- Jesteśmy o dwie i pół godziny drogi od Tatpana - rzekł Alan głosem chłodnym i równym. -

Ma on ze sobą zaledwie sześciu ludzi, z tych zaś co najmniej czterech będzie potrzebnych do szyb-
kiego odszukania Tautuka i Amuk Toolika. Przy południowym stadzie jest osiemnastu pasterzy, a
wyżej w górach, dwudziestu dwóch. Razem z chłopakami oczywiście. Postępuj według własnego
uznania. Wszyscy mają broń. Może jestem wariat, ale idę za twoim przeczuciem.

Mocno uścisnęli sobie dłonie.
- To więcej niż przeczucie, Alan - cicho podkreślił Stampede. - I, na miłość boską, zabawiaj

go tam jak najdłużej!

Odszedł.
Podczas gdy jego zręczna, chłopięca sylwetka, na wpół biegnąc spieszyła znów w stronę gór,

Alan zwrócił krok ku południowi, tak iż w ciągu kwadransa zginęli sobie wzajemnie z oczu w
falistym, gęsto zalesionym terenie.


Nigdy jeszcze Alan nie wędrował tak szybko, jak tego dnia właśnie, szóstego dnia od chwili

opuszczenia rancza. Był niezbyt zmęczony, bowiem, idąc do obozu Tatpana, nie wytężał zbytnio
sił, zaś szczegółowa znajomość okolicy dawała mu nad Stampedem wyraźną przewagę. Sądził, że
starczy mu dziesięć godzin marszu, do tych dziesięciu jednakże musiał dodać co najmniej trzy lub
cztery nocnego wypoczynku. Teraz była ósma. Nazajutrz między dziewiątą a dziesiątą stanie twa-
rzą w twarz z Rosslandem, zaś o tej samej porze mniej więcej lekkonodzy posłańcy Tatpana,

background image

powinni odnaleźć Tautuka i Amuk Toolika. Alan znał tundrę. Przed dwoma laty Amuk Toolik wraz
z dwunastoma współplemieńcami szli pięćdziesiąt dwie godziny bez jadła i spoczynku, robiąc w
tym czasie sto dziewiętnaście mil. Doznał uczucia dumy. On sam by tego nie mógł zrobić, lecz oni
mogą i zrobią.

Zmierzch czaił się już wokół niego niby welon chłodnej suchej mgły. Alan szedł naprzód

godzina za godziną, jedząc skrawek suszonego mięsa, gdy głód mu dokuczył, popijając chłodną i
czystą wodą górskich strumieni. Dopiero czując bolesny skurcz w nogach - niezawodną przestrogę,
ż

e jednak należy spocząć - zatrzymał się wreszcie. Była pierwsza w nocy. Wliczając wędrówkę do

obozu Tatpana, Alan był już w drodze prawie od siedemnastu godzin.

Wyciągnąwszy się na plecach w porosłej trawą kotlince, opodal drobnej strużki nucącej perli-

stą pieśń, zrozumiał, jak bardzo jest znużony. Na razie próbował czuwać. Chciał jedynie odpocząć,
nic więcej. Lecz wyczerpanie wzięło górę i usnął. Kiedy się zbudził, słońce i świergot ptasi drwiły
zeń. Usiadł, jakby go podrzuciło, a potem, przerażony, skoczył na równe nogi. Zegarek zdradził mu
prawdę. Przespał pełnych sześć godzin.

Po chwili jednak, spiesząc już w dalszą drogę, nie żałował zbytnio tego, co zaszło. Był w

bojowym nastroju i gotów do walki. Parę razy wciągnął głęboko powietrze. Idąc, zjadł śniadanie
złożone z suszonego mięsa i całą energię skoncentrował na odrobieniu straconego czasu. Co piętna-
ś

cie minut pewną przestrzeń przebiegał pędem. Wreszcie stanął u szczytu wzgórza, z którego mógł

objąć wzrokiem budynki osady. Nie zauważył żadnych zmian. Odetchnął więc z ulgą i parsknął
ś

miechem. Dziwaczne brzmienie tego śmiechu uprzytomniło mu dopiero, jak strasznie jest zdener-

wowany.

Jeszcze pół godziny i wygramoliwszy się z parowu, dotarł do chaty Sokwenny. Spróbował

otworzyć drzwi. Zamknięte. Zapukał, wymawiając swe imię. Wewnątrz odsunięto zasuwę, drzwi
się otwarły i Alan wszedł. Nawadlook stała w progu swej sypialni, z fuzją w garści. Keok stała
opodal, trzymając w ręku długi nóż. Między nimi zobaczył Mary Standish, bladą okropnie. Postąpi-
ła parę kroków jemu naprzeciw, a Keok i Nawadlook zniknęły natychmiast w sąsiedniej izbie.

Wyciągnęła ku niemu ręce, jak gdyby na oślep, zaś drżenie jej gardła i wyraz oczu zdradzały

bez słów, jak bardzo musi panować nas sobą, by nie wybuchnąć płaczem radości na jego widok.
Mimo tragizmu położenia, Alan doznał przypływu szalonego szczęścia. Przytulił jej ręce do swej
piersi mocno, serdecznie i uśmiechnął się ufnie prosto w oczy. Zdawała się nie wierzyć, nie
rozumieć, aż wtem, odetchnąwszy głęboko, kurczowo zacisnęła palce na jego dłoniach. Jej twarz
wypogodziła się od razu. Alan był zupełnie spokojny. Teraz, gdy wiedział, że nic jej się nie stało,
odleciały go wszelkie troski, czuł tylko głęboką miłość. Wyczytała to z jego oczu. Załkała krótko i
tak cicho, że ledwo usłyszał.

- Rossland jest w twej chacie - szepnęła. - A John Graham znajduje się też gdzieś w pobliżu i

pewno spieszy w tę stronę. Rossland mówi, że jeśli nie pójdę z nim dobrowolnie...

Tu przebiegł ją nagły dreszcz.
- Wiem już resztę - dokończył za nią Alan.
Trwali jakiś czas milcząc. Srebrzysty drozd śpiewał na dachu chaty. Wtem, jakby była dziec-

kiem, Alan ujął jej twarz w obie dłonie, leciutko przeginając ją w tył, tak iż patrzył prosto w siwe
oczy i czuł na wargach ciepły oddech.

- Nie pomyliłaś się tego dnia, gdym odchodził? Kochasz mnie?
- Kocham!
Długą chwilę patrzył jej w oczy. Potem cofnął się i parsknął radosnym śmiechem, aż Keok i

Nawadlook w sąsiednim pokoju, trzymając wciąż kurczowo jedna nóż a druga fuzję, zdziwiły się
wielce.

Wkrótce potem Sokwenna przez okienko strychu, gdzie czuwał z karabinem na kolanach,

zobaczył swego pana, przecinającego otwarty plac, a z jego postawy i ruchów biło coś, co przypo-
minało staremu dawne dni bohaterskich walk z najeźdźcą o wolność Alaski.

Potem ujrzał, jak Alan znika w chacie zajętej przez Rosslanda; wtenczas palce starego

background image

zabębniły leciutko na odwiecznym tam-tamie lezącym u jego boku. Oczy wlepił w daleki łańcuch
górski i półgłosem zanucił bojowy śpiew praojców, dawno przez innych zapomniany. Na mgnienie
przymknął powieki, wywołując z ciemności wizję jasną i realną poplątanych ścieżek górskich, po
których szły gromady zbrojnych mężczyzn o surowych twarzach wieszczących wojnę.





ROZDZIAŁ XXII


Handlowa oferta


Wchodząc do własnej bawialni, Alan ujrzał Rosslanda siedzącego przy biurku.
Rossland nie zmieszał się wcale na widok pana domu, lecz spokojnie wstał go powitać. Był

bez kurtki, rękawy miał zawinięte po łokcie i nie próbował nawet ukryć faktu, iż przed chwilą prze-
glądał papiery i książki Alana.

Postąpił parę kroków, wyciągając rękę. Nie był to ten sam Rossland, który na pokładzie

„Nome” tak szorstko doradzał Alanowi pilnowanie własnych spraw. Zachowywał się, jak serdecz-
ny przyjaciel, z punktu uprzejmy i uśmiechnięty. Alan, powodowany rozwagą, odpowiedział
uśmiechem. Spoza maski tego uśmiechu podziwiał bezczelność wroga. Dość chłodno ujął rękę
Rosslanda, lecz tamten odwzajemnił się gorącym uściskiem.

- Jak się pan ma, Parysie? - zażartował dobrodusznie. - Przed chwilą widziałem pana idącego

do Heleny, więc czekałem cierpliwie. Panienka nieco zalękniona i trudno jej mieć to za złe.
Menelaos w rozpaczy. Ale wierz mi lub nie, Holt, nie mam do ciebie pretensji. Przeciwnie, jako
znawca - doceniam. Sprytnie, nie ma co. Zresztą przyznaję, ze ona każdemu może zawrócić w
głowie. Tyle tylko powiem, że chciałbym być na pana miejscu. Gdyby na pokładzie „Nome” oka-
zała mi trochę sympatii - zdradziłbym zaufanie pryncypała!

Wyciągnął cygara, duże grube cygara ze złotą banderolą. Rozwaga znów kazała Alanowi

przyjąć jedno. Zapalili obaj. Krew Alana tężała, jednakże nie pokazywał nic po sobie. Rossland
widział jedynie chłodny uśmiech przeciwnika i jego pozorną nonszalancję. Podobało mu się to. Po-
nownie zasiadłszy przy biurku wskazał Alanowi krzesło.

- Sądziłem, ze jest pan ciężko chory - zaczął Alan. - Dostał pan paskudne pchnięcie.
Rossland wzruszył ramionami.
- Otóż ma pan jeszcze jeden dowód, panie Holt, jak należy się strzec pięknych towarzyszek.

Myślę o jednej z dziewcząt Thlinkit; pan wie? Ładna była bestyjka! Udało mi się zwabić ją do
kajuty, ale, trzeba trafu, okazała się zupełnie inna, niż Indianki, które znałem poprzednio. Nazajutrz
jej brat, kochanek czy diabli wiedzą wreszcie kto taki pchnął mnie przez otwarte okno. Rana była
jednak powierzchowna. Po tygodniu wyszedłem ze szpitala. Szczęście zresztą, że się tam
znalazłem, gdyż inaczej nie zobaczyłbym pewnego ranka przez okno pani Graham. Jak to nieraz
bywa ważna rzecz zależy od drobiazgu. Gdyby nie Indianka, nóż i szpital nie byłbym tu teraz,
Graham nie dygotałby z niecierpliwości a pan, panie Holt, nie miałby okazji usłyszenia najponę-
tniejszej na świecie propozycji.

- Obawiam się że nie rozumiem - rzekł Alan, kryjąc twarz w kłębach dymu i przybierając

ton głęboko obojętny. - Obecność pana wskazuje raczej na to, że szczęście odwróciło się ode mnie.

Oczy Rosslanda przybrały ponury wyraz, w głosie zaś zabrzmiała twarda nuta.
- Panie Holt - zaczął chłodno. - Czy nie uważa pan, że jako ludzie otrzaskani ze wszystkim,

moglibyśmy nazywać rzecz po imieniu?

- Oczywiście - oświadczył Alan bez wahania.

background image

- Naturalnie juz pan wie, ze Mary Standish jest w rzeczywistości Mary Graham, żoną Johna

Grahama. Również pan wie zapewne, dlaczego uciekła z domu i wyskoczyła w morze?

- Wiem!
- Świetnie! To mi zaoszczędzi wielu wyjaśnień. Istnieje jednak odwrotna strona medalu,

której pan zapewne nie zna. O tym chcę właśnie mówić. John Graham nie dba ani trochę o fortunę
Standishów. Chce tylko dziewczyny i jej jedynie zawsze pragnął. Wyrosła na jego oczach. Odkąd
skończyła czternaście lat, obmyślał, jak ją zdobyć. Wie pan, w jaki sposób skłonił ją do małżeństwa
i co zaszło potem. Jest mu jednak zupełnie obojętne, czy ona go nienawidzi, czy nie. Pragnie ją
mieć i już! To zaś - tu wykonał rękami szeroki gest - stanowi najpiękniejszą ramę dla miodowych
miesięcy. Robiłem właśnie obliczenia według pańskich ksiąg. Posiadłość pańska nie jest dziś warta
więcej niż sto tysięcy dolarów. Upoważniono mnie do zaoferowania panu sumy pięciokrotnie
wyższej. Innymi słowy, Graham obiecuje nie wszczynać przeciwko panu żadnej akcji za wykradze-
nie mu żony, natomiast gotów jest zapłacić pół miliona za to ranczo. Zamierza osadzić tu żonę na
zawsze i odwiedzać ją, ilekroć mu przyjdzie na to ochota. Musi pan oczywiście obiecać, że nigdy
nie wróci w te strony i nikomu nie powie o wiadomych zajściach. Czy jasno się wyrażam?

Alan wstał i w zadumie przeszedł się parę razy po pokoju. Przynajmniej Rossland był

pewien, że Alan Holt rozmyśla nad uczynioną propozycją, toteż uśmiechał się łaskawie, rad z
wywołanego efektu. Nie dokładał po groszu jak skąpiec. Nie próbując nawet targów podał właści-
wą sumę od razu, posiadał zaś dość imaginacji, by ocenić, jakie wrażenie musi wywrzeć półmilio-
nowa oferta na człowieku walczącym z rozlicznymi trudnościami na samym końcu świata niemal.
Alan tkwił zwrócony doń plecami, twarzą do okna. Kiedy przemówił, głos miał dziwnie nieswój.
Lecz, zdaniem Rosslanda, było to całkiem naturalne.

- Nie wiem, czy dobrze pana rozumiem - rzekł. - Czy chce pan powiedzieć, że jeżeli sprze-

dam Grahamowi ranczo, wyjadę stąd i będę milczał, otrzymam pół miliona dolarów?

- Taka jest propozycja. Ponadto zabierze pan swych ludzi ze sobą. Graham ma własnych!
Alan usiłował się roześmiać.
- Zdaje mi się, że już wiem, o co tu głównie chodzi - zadrwił. - Te pół miliona otrzymuję nie

za pannę Standish, czyli raczej panią Grahamową, tylko za odosobnienie.

- Właśnie! Grahama wzięła raptem chęć załatwienia rzeczy bez skandalu. Wyruszyliśmy

prawdę mówiąc po to, by odebrać jego żonę. Rozumie pan, odebrać. Mieliśmy zamiar zrobić to w
zupełnie inny sposób, niż czynimy obecnie. Lecz znalazł pan właściwe słowo, mówiąc „odosobnie-
nie”. Co za idiotę może zrobić z człowieka ładna twarzyczka. Niech się pan tylko zastanowi: pół
miliona dolarów!

- Brzmi to wprost fantastycznie - przyznał Alan, wciąż zwrócony twarzą do okna. - Dlaczego

proponuje tak dużo?

- Niech pan nie zapomina o dodatkowej umowie, panie Holt! To bardzo ważne! Pan ma

milczeć. Odkupując ranczo po cenie normalnej, nie mielibyśmy na to żadnej gwarancji. Lecz skoro
pan przyjmuje taką sumę, jest pan poniekąd wspólnikiem i własne pana dobro wymaga dyskrecji.
Jasne, co?

Alan odwrócił się i podszedł znów do biurka. Był bardzo blady i rozmyślnie osłaniał sobie

oczy kłębami dymu.

- Oczywiście, nie przypuszczam, by Graham pozwolił żonie uciec do Stanów, gdyż to by

mogło narobić kłopotów? - zagadnął.

- Tak sądzę. Po cóż by w takim razie wydawał tyle pieniędzy? - znacząco podkreślił

Rossland.

- Pozostałaby tu na zawsze?
- Na zawsze!
- Nie wróciłaby do Stanów nigdy?
- śe też pan koniecznie musi stawiać kropkę nad „i”! Po co miałaby wracać? Świat wierzy, że

umarła. Pełno o tym w pismach. śe żyje, wiemy tylko my. To będzie dla Grahama prześliczne

background image

letnisko. Świetny klimat. Bajeczne kwiaty. Ptaki. I dziewczyna, którą obserwuje od dziecka i której
od tylu lat pragnie!

- I która go nienawidzi!
- Racja!
- Którą podstępem skłonił do małżeństwa i która wolałaby umrzeć, niż żyć z nim pod jednym

dachem.

- To już rzecz Grahama, panie Holt, utrzymać ją przy życiu. Do nas to nie należy. Jeżeli

umrze, podejrzewam, że będzie pan miał możność odkupić swą osadę bardzo tanio.

Wziął ze stołu jakiś papier i podał Alanowi.
- To częściowa zapłata: czek na dwieście pięćdziesiąt tysięcy. Dokumenty mamy tutaj, goto-

we do podpisu. Kiedy pan tylko zechce, będę towarzyszył panu do Tanana, gdzie otrzyma pan
resztę należności.

Alan wziął czek i przyglądał mu się chwilę.
- Sądzi pan zapewne, że tylko wariat odrzuciłby podobną ofertę?
- Oczywiście!
- W takim razie ja jestem tym wariatem!
Mówił tak spokojnie, że na razie Rossland wziął słowa jego za żart. Tymczasem dym się roz-

proszył. Alan rzucił cygaro na podłogę i przydusił je nogą. Cisnął na ziemię czek podarty na
strzępy. Wściekłość, dotychczas powstrzymywana nadludzkim wprost wysiłkiem, strzeliła z jego
oczu.

- Dałbym dziesięć lat życia, żeby mieć teraz Grahama przed sobą! Zabiłbym go jak psa! A co

do ciebie, Rossland...

Postąpił krok wstecz, jakby w obawie, że nie wytrzyma i uderzy opryszka, patrzącego nań

teraz z najwyższym zdumieniem.

- To, coś powiedział o niej, powinno i ciebie również skazać na śmierć. Zabiłbym cię na

miejscu, ale potrzebuję posła do Grahama. Powiedz mu, że Mary Standish, nie Mary Graham, jest
dziś równie czysta jak w dniu swych narodzin. Ale powiedz mu także, że należy do mnie. Jest
moja! Kocham ją. Moja jest, rozumiesz? Złoto świata całego ma dla mnie mniejszą wartość niż
jeden włos z jej głowy! Zabiorę ją z powrotem do Stanów. Sprawiedliwości musi stać się zadość i
ś

wiat dowie się o wszystkim. Ona nie ma nic do ukrycia. Nic absolutnie. Powtórz to Grahamowi w

moim imieniu.

Szedł teraz na Rosslanda, który się tymczasem zerwał z krzesła. Ręce miał zaciśnięte w

pięści; twarz jego przypominała żelazną maskę.

- Wynoś się! Wynoś się, nim cię wyrzucę!
W pasji ostatecznej pchnął stół i z trzaskiem cisnął nim o ścianę.
- Wynoś się, bo zabiję!!!
Sunął naprzód, przez zaciśnięte wargi sycząc słowa przestrogi, a Rossland, przerażona bryła

mięsa, cofał się nieprzytomny z lęku. Wreszcie dopadł drzwi i umknął.

Biegł w stronę zagrody karibu. Alan obserwował go stojąc w progu. Widział, jak Rossland

opuszcza zagrodę w towarzystwie dwu obładowanych ludzi. Oddaliwszy się na znaczną odległość,
Rossland przystanął i obejrzał się. Wygrażając pięścią, cisnął Alanowi jakichś parę słów: groźby
zapewne, potem szybko ruszył na południe. Był bez kurtki i bez kapelusza; jedno i drugie pozosta-
wił w domu i nie odważył się widocznie wrócić po nie.

Tymczasem Alan powiódł oczyma po izbie i teraz dopiero zauważył szczątki rozbitego stołu.

Uprzytomnił sobie, że jeszcze chwila i diabeł by się w nim rozpętał. Nienawidził Rosslanda. Niena-
widził go teraz równie silnie niemal, jak samego Grahama. Cudem po prostu opryszek uszedł z
ż

yciem. Jednakże Alan rad był temu. Resztka zdrowego rozsądku wzięła górę nad wściekłością i

nie dozwoliła popełnić głupstwa.

Oglądał właśnie rozrzucone na biurku papiery, gdy ruch u drzwi kazał mu się odwrócić.

Pośrodku izby stała Mary Standish.

background image

- Kazał mu pan odejść? — wykrzyknęła.
Oczy jej błyszczały; wargi miała rozchylone, twarz promienną. Zobaczyła wywrócony stół,

porzucone na krześle kurtkę i kapelusz Rosslanda - ślady pospiesznej ucieczki i uśmiechnęła się tak
radośnie, że w jednej chwili wszystkie surowe postanowienia Alana sromotnie wzięły w łeb.

Błyskawicznie skoczył ku niej i porwał ją w ramiona. Nie usiłowała się już teraz uwolnić z

jego objęć, jak niegdyś wśród topoli; przeciwnie, podała mu usta do pocałunku, a potem ukryła
twarz na jego piersi.





ROZDZIAŁ XXIII


Na zwiady


Po chwili Mary leciutko wyzwoliła się z objęć Alana; w twarzach obojga próżno by szukać

ś

ladów skruchy czy wstydu. Mary promieniała; Alan miał rysy pogodne jak nigdy. I nie usiłowali

wzajemnie ukryć przed sobą swego szczęścia. Alan wyciągnął rękę, więc bez wahania podała mu
swoją. Wargi szkarłatne od jego pocałunków zadrgały wesołym uśmiechem. Schyliła nieco głowę,
tak iż widział jej ciemne włosy gładko przyczesane, lśniące jak aksamit.

- Z całego serca wdzięczny jestem Bogu – szepnął Alan.
Urwał, nie znajdując słów mogących dostatecznie wyrazić jego radość. Mowa wydała się

trywialna, zbyteczna. Zresztą zrozumiała go i tak. Wiedziała, że dziękuje Bogu nie za tę jedną
chwilkę, lecz za całą pełną szczęścia przyszłość leżącą przed nimi.

Tymczasem Alan cofnął się i drżącymi rękoma, żeby tylko robić cokolwiek, postawił na nogi

przewrócony stół. Mary obserwowała go z pogodnym uznaniem. Tak bardzo był jej drogi. Podeszła
bliżej i przez okno rzuciła wzrokiem na tundrę, gdzie uciekł Rossland.

- Ile czasu ci trzeba, żeby się przygotować do drogi? - spytał Alan.
- Bo co?
- Musimy ruszyć dziś w nocy lub jutro rano. Sądzę, że pójdziemy przez topolowy gaj na stary

szlak do Nome. Jeżeli Rossland nie kłamał, Graham czatuje gdzieś na drodze do Tanana.

Ś

cisnęła mu ramię dłonią.

- Wracamy, Alan, czy tak?
- Tak, do Seattle. To jedyne, co nam zostaje do zrobienia. Nie boisz się?
- Przy tobie - nie!
- A wrócisz ze mną, gdy już będziesz wolna?
Mówił, patrząc prosto przed siebie, w głąb tundry. Nie widział jej zatem, lecz uczuł, jak

leciutko niby piórkiem muska policzkiem jego ramię.

- Wrócę z tobą!
- A kiedy będziesz gotowa do drogi?
- Już jestem gotowa!
Odpowiedziała spokojnie, głosem pełnym słodkiej pokory. Przestała się buntować i walczyć;

swe prawa do walki przelała na niego. Lecz właśnie to poczucie jej absolutnego do niego zaufania,
dziecinna wprost wiara w jego siły i zdolności uprzytomniły mu, jak wielką odpowiedzialność
wziął na swoje barki. Zobaczył całą grozę położenia, a znaczenie słów Rosslanda teraz dopiero
przeniknęło jego mózg z całą wyrazistością. Kiedy tak patrzył w stronę, gdzie uciekł wróg, rysy
jego mimo woli stwardniały, a wokół ust zarysowały się surowe bruzdy. Wątpił już, czy istotnie
słusznie uczynił puszczając Rosslanda. Czy nie należało go raczej zabić, jak jadowitą gadzinę?

background image

Właściwie nie było jeszcze za późno. Na nierównym terenie tundry mógłby go łatwo dogonić

i...

Uczuł na ramieniu silniejszy uścisk. Spojrzał w dół.
Mary Standish obserwowała go pogodnymi oczyma. Jej spokój podziałał na niego kojąco.
- Jestem gotowa - przypomniała mu.
Lecz Alan odzyskał już rozsądek.
- Musimy poczekać na Stampede Smitha - rzekł. - Powinien się zjawić dziś w nocy albo jutro

rano. Teraz się na tę sprawę zapatruję trzeźwo, widzę, jak bardzo Stampede może się przydać w
razie... hm... w razie... spotkania!

Nie dodał, z kim, lecz ona zrozumiała go i tak. Podeszła do drzwi i, przystanąwszy w progu,

ruchem głowy wskazała odpowiedni kierunek.

- On jest gdzieś na drodze do Tanana - powiedziała.
- Rossland ci powiedział?
- Tak! I ma ze sobą ludzi, tak wielu, że Rossland się śmiał, gdy twierdziłam, że nie dasz mnie

wziąć.

- Więc ty od razu byłaś pewna, że cię im nie oddam?
- Byłam pewna, od chwili, gdy otworzyłam ten list w chacie Ellen MacCormick.
Ułowił jeszcze tylko radosny błysk jej oczu, bowiem znikła tak szybko, że nie zdążył słowa

powiedzieć. Przez okno obserwował potem, jak idzie w kierunku domu Sokwenny, naprzeciw spie-
szących jej na spotkanie Keok i Nawadlook. Keok miała jeszcze w ręku swój długi nóż. A z okien-
ka poddasza wyzierał sam Sokwenna niby groźne, dziwaczne widmo.

Alan skinął ręką na starego, po czym cofnął się do biurka. Po upływie dziesięciu minut

Sokwenna wszedł do izby. Mruczał coś niezrozumiale. Po chwili dopiero Alan zrozumiał, że
Sokwenna w narzeczu swych ojców bredzi o tętencie nóg i zapachu krwi. Nogi dudnią już blisko;
krew dymi. Tupot i woń płyną ze starego parowu, gdzie murszeją żółte czaszki i gdzie niegdyś
chłodna woda niosła czerwoną posokę.

Alan był jednym z niewielu białych, któremu po długich wypytywaniach udało się wydobyć

od Sokwenny historię tych czaszek. Oto w czasach gdy jeszcze Sokwenna był młodzieńcem, obce
plemię napadło na jego lud, mordując mężczyzn, uprowadzając kobiety. Sokwenna wraz z garścią
zbrojnych i paroma kobietami uciekł w końcu na południe. W parowie urządzili zasadzkę.

W pogodny, letni dzień wyzłocony słońcem, pachnący kwieciem, rozdzwoniony śpiewem

ptasząt, niespodzianie zaskoczyli najeźdźców i wybili ich co do nogi. Z grona ówczesnych zwy-
cięzców dziś żył już tylko jeden, Sokwenna.

Alan był prawie zły, że wezwał Sokwennę do siebie. Nie przypominał on już w niczym

pogodnego staruszka, kochającego dzieci, kwiaty i słońce, śmiejącego się serdecznie podczas
pląsów Keok czy Nawadlook. Zmienił się nie do poznania. Tkwił przed Alanem - uosobienie fatali-
zmu - bełkocząc półgłosem złowieszcze przepowiednie, ponuro błyskając zapadniętymi oczyma,
palcami jak szpony kurczowo obejmując lufę fuzji.

Wysiłkiem woli Alan otrząsnął się z nagłego lęku i przygnębienia i zaczął wydawać krótkie

dyspozycje. Sokwenna, ze szczytu wzgórza oddalonego o dwie mile od drogi wiodącej do Tanana,
miał pilnować południowego odcinka tundry. Kiedy słońce zniknie za horyzontem, będzie mógł
wrócić.

Alan działał teraz z wielką rozwagą. Nie mógł się pozbyć złych przeczuć, toteż ledwo

Sokwenna znikł za drzwiami, zabrał się zaraz do czynienia własnych przygotowań. Ogarnęła go
chęć natychmiastowego ruszenia w drogę, bez godziny zwłoki nawet, jednakże usiłował sobie sam
przedstawić absurd podobnego pośpiechu. Jego nieobecność miała wszakże trwać kilka miesięcy,
możliwe, że rok nawet. Przed odejściem należało wiele załatwić: wydać rozporządzenia, instrukcje.
Musiał się chociaż widzieć ze Stampedem. Zresztą nie groziło przecież bezpośrednie niebezpie-
czeństwo. Według wszelkich danych Graham nie pojawi się w ogóle, będzie raczej usiłował prze-
szkodzić później, na drodze legalnej.

background image

Jednakże mimo wszelkich perswazji niepokój trwał.
Godziny szły; popołudnie mijało. Jakiś głos wewnętrzny naglił Alana, by nie zwlekając

zabrać Mary Standish i uciekać! Widział ją dwukrotnie przez okno, pomiędzy dwunastą i piątą, sie-
dząc samotnie przy biurku. Przed szóstą zakończył pracę. Wtenczas starannie obejrzał swoje fuzje.
Stwierdził, że ulubiony karabin i rewolwer działają sprawnie i, wymyślając sobie od durniów,
napełnił jednak pas myśliwski znaczną ilością ładunków. Zaniósł nawet do chaty Sokwenny dwa
zapasowe karabiny i paczkę amunicji, z niewyraźną myślą w głębi mózgu, że ta chata właśnie
pobudowana na skraju parowu w razie czego nada się najlepiej do obrony.

Po kolacji, gdy słońce, wisząc nad horyzontem, rzucało długie cienie, Alan znalazł Mary nad

brzegiem parowu.

- Opuszczę cię na chwilę - powiedział. - Ale Sokwenna już wrócił, więc nie będziesz sama.
- Dokąd idziesz?
- Aż do topolowego gaju, zapewne!
- W takim razie pójdę z tobą!
- Zamierzam iść bardzo szybko!
- Wątpię, żebyś szedł szybciej ode mnie.
- Ależ ja chcę zbadać przed nocą, czy z tamtej strony nic nam nie grozi.
- Pomogę ci - pieszczotliwie ujęła jego rękę. - Idę z tobą, Alan!
- Dobrze, idziemy więc razem - roześmiał się i nagle, pochylając głowę, przytulił usta do jej

dłoni, po czym ręka w rękę ruszyli szlakiem wiodącym do Nome.

Twarz Mary była różowa, w oczach zaś miała słodki blask, którego nie starała się bynajmniej

ukryć przed Alanem. Blask ten kazał mu zapomnieć o topolowym gaju i tundrze, o wszelkich
ś

rodkach ostrożności, o ponurych wróżbach Sokwenny nawet.

- Rozmyślałam dziś cały dzień - mówiła Mary. – Tak długo byłam sama. Myślałam o tobie. I

takie miałam pogodne myśli.

- Czuję się jak w raju - cicho odparł Alan.
- Nie uważasz mnie za zepsutą dziewczynę?
- Jesteś dla mnie uosobieniem najpiękniejszych marzeń o kobiecie.
- A jednak narzucałam się tobie, ścigałam po prostu.
- Gdybyś wiedziała, jak jestem za to wdzięczny Bogu!
- I wyznałam, że cię kocham i pozwoliłam się całować!
- Mary!
- A teraz idę z tobą, ręka w rękę!
- Będziemy tak szli zawsze, najmilsza!
- A tymczasem jestem przecież żoną innego - wzdrygnęła się Mary.
- Jesteś moja - oświadczył z uporem. - Wiesz o tym dobrze i Bóg wie o tym również. Skoro

mówisz o sobie, jako o żonie Grahama, popełniasz bluźnierstwo. Jesteś z nim po prostu związana
na krótko, choć legalnie, ale na tym koniec. Sercem, duszą i ciałem jesteś wolna!

- Nie jestem wolna!
- Jesteś!
Po chwili szepnęła mu do ucha:
- Alan, jako najuczciwszemu człowiekowi na ziemi powiem ci, dlaczego nie jestem wolna.

Gdyż sercem i duszą należę do ciebie!

Nie śmiał na nią spojrzeć. Mary zaś ze wzrokiem utkwionym przed siebie powtórzyła uśmie-

chając się słodko:

- Tak, najuczciwszy człowiek na całej ziemi!
Szli ręka w rękę poprzez garby i wzniesienia tundry, mówiąc już potem tylko o barwie nie-

bios, o kwiatach, ptakach i coraz bliższym zmierzchu, podczas gdy Alan badał pilnie zwężający się
horyzont w poszukiwaniu ludzkich sylwetek. Zrobili jedną milę, drugą, aż ukończywszy trzecią
przystanęli, szukając w dali ciemnej linii znaczącej poszarpaną krawędź Parowu Duchów.

background image

- Myślę o liście pisanym do Ellen MacCormick - zaczął Alan cicho. - Myślę, że pisząc go,

miałem wrażenie, że to nie do niej list, tylko do ciebie. I myślę jeszcze, że gdybyś nie wróciła do
mnie, zwariowałbym chyba.

- Mam ten list, tutaj - odparła Mary, kładąc dłoń na piersi. - Czy pamiętasz jeszcze, coś

napisał, Alan?

- śe znaczysz dla mnie więcej niż życie.
- I prosiłeś jeszcze, by, jeśli mnie znajdą, Ellen MacCormick schowała dla ciebie pasmo

mych włosów.

Skinął twierdząco głową.
- Tak, to prawda. Gdym siedział naprzeciwko ciebie przy stole, na „Nome”, podświadomie

już wielbiłem twoje włosy. Odtąd, od kiedy mam cię tutaj...

Urwał w pół zdania, zmieszany.
- No, powiedz, Alan!
- Marzyłem, żeby zobaczyć je rozpuszczone – dokończył Alan zmieszany okropnie. -

Niemądry pomysł, prawda?

- Dlaczego niemądry? - zaprzeczyła gorąco. - Jeżeli lubisz moje włosy, cóż dziwnego, że

pragnąłbyś widzieć je całe!

- Ja... cóż, ja sądziłem tylko, że możesz się pogniewać! - tłumaczył Alan niezręcznie.
Nie słyszał nigdy nic równie słodkiego, jak jej śmiech obecnie. Odwróciła się od niego

szybko, tak iż blask zachodzącego słońca padł na jej plecy i zręcznymi palcami poczęła wyjmować
szpilki, aż uwolnione sploty opadły w dół, na ramiona, spłynęły do bioder, migocąc jak najkoszto-
wniejszy jedwab. Teraz stanęła do niego twarzą. Oczy jej błyszczały.

- Czy myślisz, że ładnie mi tak, Alanie?
Zbliżył się do niej, napełnił dłonie ciężkimi splotami i wtulił w nie twarz. Trwał tak długo,

gdy raptem odczuł, że ciałem Mary wstrząsa dreszcz. Wzdrygnął się sam mimo woli. Nagle usły-
szał, że kurczowo chwyta powietrze ustami, zaś dłoń, którą oparła na jego schylonej głowie, cofa
się.

Wyprostował się i spojrzał na nią. Ponad jego ramieniem wlepiła rozszerzone oczy w głąb

mrocznej tundry. Doznał wrażenia, że chce przemówić i nie może dobyć głosu.

- Co się stało? - krzyknął i skręcił w miejscu, usiłując dostrzec, co ją tak przeraziło.
Kiedy zaś tak patrzył, nagły, głęboki cień opadł raptem na ziemię, stwarzając niemal nocną

ciemność. Słońce zgasło gwałtownie, niby zdmuchnięta wielka lampa, na zachodzie zaś skłębiły się
purpurowe zwały chmur. Alan widywał już niejednokrotnie podobne zjawisko z nadejściem letnich
burz, nigdy jed-nak zmiana nie wydała mu się tak fantastycznie prędka.

Zamiast tonąć w słonecznej powodzi, postać Mary ledwo majaczyła w mroku. Osądził, iż

właśnie ten fakt tak jej podziałał na nerwy i roześmiał się cicho. Lecz ona ścisnęła go raptem za
ramię.

- Widziałam! - krzyknęła zdławionym głosem. - Widziałam cienie przyczajone jak zwierzęta!
- Cienie? - Alan wciąż jeszcze się uśmiechał. – Może to były cienie lisów albo wielkich

siwych królików, albo wilczycy z młodym?...

- Nie, nie, to było co innego - zaprzeczyła Mary gorąco, jeszcze silniej wpijając palce w jego

ramię. - To nie były zwierzęta, to byli ludzie!!!








background image

ROZDZIAŁ XXIV


Pierwsze strzały


Zapadła teraz taka cisza, że wydawało się, iż ich serca bić przestały i w tej ciszy Alan ułowił

nagle jakiś dźwięk. Nie łudził się co do jego natury: to jakiś ciężki but szczęknął o kamień. śaden z
ludzi miejscowych, obutych w miękkie skórznie, nie mógł tego zrobić. W całej okolicy twarde
trzewiki nosił jedynie on sam i Stampede.

- Czy wielu ich było? - spytał.
- Nie mogłam dobrze rozróżnić. Słońce już gasło. Ale pięciu czy sześciu biegło.
- Z tyłu za mną?
- Tak!
- Czy nas widzieli?
- Sądzę, że tak! Nie wiem zresztą...
Odnalazł jej rękę i uścisnął mocno. Kurczowo czepiała się palcami jego dłoni i słyszał, jak

oddycha szybko. Nieznacznie rozpiął pochwę rewolweru.

- Czy przypuszczasz, że to oni? - zagadnęła szeptem, a w jej głosie wyczytał okropną trwogę.
- Możliwe. Moi ludzie przyszliby od innej strony. Boisz się bardzo?
- Nie - odpowiedziała głosem znacznie spokojniejszym.
- Więc czemu drżysz?
- Ach, to ta dziwaczna ciemność!
Było rzeczywiście bardzo ciemno. W ciągu długiego pobytu w tundrach Alan widział ten

fenomen zaledwie parę razy, gdyż letnia burza, a co za tym idzie – kompletny mrok, jest w tych
stronach rzeczą niezmiernie rzadką, przez co bardziej działa na nerwy niż najfantastyczniejsza na-
wet gra świateł zorzy północnej. Wydało mu się obecnie, że to, co się dzieje, graniczy z cudem, że
jakaś potężna dłoń otwiera im drogę ucieczki. Tam, gdzie powinna była gorzeć purpura zachodu,
wznosił się nieprzenikniony czarny mur. Rozpościerał się szybko. Cienie gęstniały, a gęstniejąc
łączyły się, pełzły niby macki, aż cała tundra zamieniła się w jeden niesamowity chaos, ni to dnia,
ni to nocy, w której wzrok próżno silił się cokolwiek ułowić.

Mrok ogarnął ich także, śmiesznie zacieśniając krąg widzenia. Myśli Alana pracowały go-

rączkowo. Potrzebował zaledwie paru sekund, by zrozumieć, co to za sylwetki przeraziły Mary.
Ludzie Grahama znajdowali się w pobliżu, dostrzegli ich i obecnie usiłowali odciąć od osady. Być
może byli to dopiero wywiadowcy w liczbie pięciu lub sześciu tylko, jak naliczyła Mary, w takim
razie sytuacja nie przedstawiała się groźnie. Lecz co będzie, jeżeli jest ich kilkunastu lub nawet
kilkudziesięciu? Kto wie, czy Graham i Rossland nie wysłali do ataku wszystkich swoich sił.

Alan nie zastanawiał się jeszcze, jaka może być liczebność tych sił, podejrzewał jednakże, iż

poparty potęgą osobistych stosunków i pieniądza, a męczony grzeszną żądzą do Mary Standish -
Graham nie zawaha się przed niczym. Zresztą wobec prawa, racje były po stronie bogacza. Czyż
nie występował jako mąż w obronie swojej żony, uprowadzonej przez uwodziciela?

Trzymając lewą ręką dłoń Mary, prawą ściskając kolbę rewolweru, Alan ruszył wprost przed

siebie. Rozumował, że jeżeli ludzie Grahama ich dojrzeli i zechcą odciąć od rancza, wyjście z pu-
łapki jest tylko na przedzie. Wszystko zależało teraz od pośpiechu, toteż Alan kroczył tak szybko,
ż

e dziewczyna u jego boku musiała niemal biec. Nie rozróżniał jej kroków, miała tak lekki chód.

Palcami owinęła jego dłoń, a na policzku czuł chwilami przelotne muśnięcie rozpuszczonych
włosów. Szli tak dobre pół mili, przy czym Alan pilnie badał wzrokiem ciemność i uparcie wytężał
słuch. Wreszcie stanął. Ogarniając Mary ramieniem, przytulił ją do siebie tak, że głowa dziewczy-
ny legła na jego piersi. Odnalazł rozchylone wargi i ucałował.

- Nie boisz się? - spytał ponownie.

background image

Zdecydowanie zaprzeczyła ruchem głowy:
- Nie!
Wobec tak odważnego kłamstwa roześmiał się cicho.
- Nawet jeżeli nas widzieli i nawet jeżeli to byli ludzie Grahama, umknęliśmy im! - pocieszał.

- Teraz zatoczymy krąg ku wschodowi i wrócimy do rancza. śałuję, ze kazałem ci iść tak prędko.
Pójdziemy teraz wolniej.

- Musimy iść jak najszybciej - nacierała Mary. - Chciałabym biec!
Odszukała palcami jego dłoń i ruszyli znów ręka w rękę. Od czasu do czasu przystawali, wbi-

jając oczy w ciemny chaos i wytężając słuch. Alanowi wydawało się po dwakroć, ze słyszy dźwię-
ki nie będące mową nocy. Za drugim razem drobne paluszki zacisnęły się na jego ręku, lecz Mary
milczała i tylko na chwilę przestała jakby oddychać.

Po upływie drugiej pół mili pojaśniało nieco, natomiast dech burzy zdawał się bliższy.

Chłodny powiew już muskał ich twarze, a wkoło drżały szepty i szelesty spragnionych deszczu
roślin. Było trochę widniej, gdyż wał chmur rozciągnął się na całe niebo, rzednąc natomiast w
miejscu gdzie poprzednio zgasił słońce. Alan rozróżniał już twarz dziewczyny i fale jej włosów.
Wgłębienia i wyniosłości tundry nabrały właśnie ostrzejszych zarysów, gdyż dotarli do małej
kotlinki, którą Alan rozpoznał natychmiast. Na jej dnie, poza obrębem gęsto rosnących wierzb, taił
się drobny staw. Miejsce to było oddalone od domu zaledwie o pół mili. Wśród wierzb sączył się
strumień.

Alan podprowadził dziewczynę nad sam brzeg, wskazał jej, gdzie ma uklęknąć i jak czerpać

wodę złączonymi garściami. Piła schyliwszy głowę, a krople ściekały z jej palców. Zaśmiała się
rozbawiona.

Nagle krzyknęła okropnie. Spomiędzy wierzb wypadła ciemna postać i z rozpędu runęła na

Alana.

Wierzby rozstąpiły się powtórnie. Nowy cień, nowy krzyk Mary. Lecz Alan nie mógł jej

pomóc, bowiem sam klęczał w tej chwili, przegięty w tył, rozpaczliwie usiłując oderwać od gardła
parę potwornej wielkości rąk. Słyszał, jak dziewczyna walczy, już w milczeniu. Sam czuł otępienie
mózgu. Zdawał sobie sprawę, że nie potrafi dosięgnąć rewolweru. Nad sobą widział ponurą, zbrod-
niczą twarz, okropną w mroku jak twarz widma, a bezlitosne ręce wyciskały z niego resztę życia.
Wreszcie z wrzaskiem triumfu napastnik rzucił go na plecy. Miał wrażenie, że głowa odpada mu od
ramion. Przewrócił się, lecz w ostatnim spazmatycznym wysiłku zadał jeszcze straszne kopnięcie.

Ledwo dosłyszał jęk wroga, ale palce na jego gardle rozluźniły się, ohydna twarz znikła;

bezwładny człowiek potoczył się w trawę. Alan leżał chwilę bez ruchu, głęboko wciągając
powietrze w płuca. Potem sięgnął po rewolwer. Kabura była pusta.

Słyszał, jak Mary dyszy i łka tuż obok prawie i raptem odzyskał siły na nowo. Człowiek, z

którym walczył poprzednio, sunął znów na niego, pełznąc na kolanach i rękach.

Alan skoczył mu błyskawicznie na kark, niby zwinny kot. Grzmotnął pięścią w zarośniętą

twarz. Bijąc zapalczywie zawołał Mary. Widział ją teraz, jak się szamoce z drugim mężczyzną, w
samej prawie wodzie strumyka. Zaklął wściekle. Czuł w sercu mordercze instynkty. Chciał zabić
jednego przeciwnika, żeby się zmierzyć z drugim. Ogłuszony ciosami brodacz osłabł i Alan
chwycił go za gardło.

Szyja złoczyńcy przypominała kark byka. Usiłował ją złamać. Wytężył mięśnie. Jeszcze

dziesięć sekund, pół minuty najwyżej i kręgosłup by pękł, lecz zanim pierwszy człowiek skonał,
drugi napastnik skoczył na Alana.

Alan nie zdążył się zasłonić. Osłabł już znacznie, toteż zatoczył się od razu pod pierwszym

ciosem. Wyciągnąwszy ramiona, począł bić na oślep. Dopiero jednak, gdy trafił na pięść nowego
przeciwnika, zrozumiał, jak wiele sił już utracił. Wobec własnej słabości ogarnęło go okropne prze-
rażenie, mimo woli jęknął. Lecz już w następnej chwili skłonny byłby sobie język uciąć. Przede
wszystkim nie trzeba przerażać Mary! Nie widział jej obecnie, a dziewczyna pełzła właśnie na
rękach i kolanach. Jej długie włosy wlokły się po zdeptanej ziemi, maczały w mętnej strudze.

background image

Rozpaczliwie szukała czegoś rękami, aż znalazła!

Wstała wtenczas, trzymając w garści kamień, na którym oparła poprzednio rękę, kiedy piła.

Brodacz, podniósłszy się na kolana, machał łapami jak pijany, wyminęła go jednak, stając nad
Alanem i jego napastnikiem. Kamień opadł w dół. Alan usłyszał szybki, straszliwy cios, chrzęst
okropny i wróg potoczył się na ziemię bezwładny zupełnie. Alan chwiejnie podniósł się na nogi i
podtrzymał ramieniem zataczającą się dziewczynę.

Brodacz wstał właśnie. Już się prawie podniósł, gdy Alan powtórnie chwycił go za gardło i

zwalili się razem na ziemię. Mary usłyszała parę ciosów, jeden silniejszy, aż z cichym okrzykiem
triumfu Alan wstał. Przypadkowo zupełnie trącił ręką w trawie swój zagubiony rewolwer. Podniósł
go teraz i odsunął bezpiecznik. Był znowu gotów do walki.

- Chodźmy - powiedział.
Głos mu się urywał jakiś chrapliwy i nieswój. Mary zbliżyła się, podając mu rękę mokrą i

lepką od błota. Milcząc wygramolili się z kotliny na równą przestrzeń łąki.

W ciężkim powietrzu wiatr poszeptywał coraz wyraźniej, lecz jednocześnie z zachodu nadle-

ciał jakiś inny dźwięk. Ktoś wołał. Z pewnej odległości przed nimi nadeszła odpowiedź. Alan utulił
mocniej drobną, obłoconą rączkę i ruszył wprost w kierunku rancza. Rozumiał dobrze, co się dzie-
je. Ludzie Grahama byli sprytniejsi, niż przypuszczał. Otaczali ranczo półkolem od strony tundry,
ale równocześnie wysłali także paru rozproszonych wywiadowców.

Szła gra na śmierć i życie. Miał się znów o tym wkrótce przekonać, bowiem w coraz

słabszym mroku, wyrosły raptem znów przed nimi dwa ludzkie cienie. Surowy bas zakrzyknął:
„Stój!” i Mary krzyknęła przerażona. Alan dostrzegł szybki ruch ręki napastnika, lecz sam był
jeszcze szybszy. Trzy strugi ognia niby trzy błyskawice wytrysnęły z jego rewolweru i człowiek,
który zamierzał strzelać, runął na ziemię, podczas gdy drugi momentalnie znikł w ciemności. W
chwilę potem jego alarmujące wrzaski zwoływały już resztę bandy.

Mary milczała teraz, tylko jej oddech przypominał łkanie, gdy zaś Alan zajrzał jej w twarz z

bliska, zobaczył, że jest blada jak papier i oczy ma rozszerzone grozą. Potargane włosy otulały ją
niby welon; ręce kurczowo tuliła do piersi, a w rękach ściskała rewolwer. Alan poznał tę broń - ma-
leńki browning przed paru laty otrzymany w prezencie od Carla Lomena. Ogarnęła go szalona
duma i radość. Więc mimo zrozumiałego lęku chciała walczyć, walczyć razem z nim przeciwko
wspólnym wrogom! Straszną miał ochotę chwycić ją w ramiona i pocałunkami wyrazić cały po-
dziw. Miast tego jednak pociągnął ja za. sobą jeszcze szybciej, aż doszli do nowej, ostatniej kotli-
ny, dzielącej ich od rancza.

Poprzez tę kotlinę biegła wąska ścieżka, wyrównana w labiryncie pagórków, zarośli i

błotnistych kęp, łopatami i siekierami jego ludzi. Znalazłszy ją, Alan przystanął na chwilę, wie-
dząc, że są na razie bezpieczni. Mary oparła się o niego ciężko, niby w omdleniu. Ostatnie dwieście
jardów wyczerpało ją do reszty. Alan odgarnął jej włosy z bladej twarzyczki i ucałował oczy i usta.
Zauważył, iż mimo że jest tak znużona, że mówić nie może, ciśnie wciąż kurczowo rewolwer do
piersi. Uśmiechnęła się do niego serdecznie, odważnie. Bez słowa chwycił ją na ręce i ruszył ścież-
ką. Uradowany był i zdumiony jej lekkością. Niósł ją z łatwością niby dziecko, niby małą boginkę
leśną omotaną w płaszcz włosów; czując, jak mu ręce zaciska na szyi, a oddechem owiewa twarz,
czerpał, zda się, z jej słabości nową siłę i energię.

Wyszedł właśnie z kotliny, gdy pierwsze, rzadkie krople deszczu musnęły mu czoło. Było

coraz jaśniej. Odwróciwszy się, mógł objąć wzrokiem połowę przebytej dopiero drogi. Wspiął się
na wzgórek i tu Mary wyślizgnęła mu się z ramion. Stanęła obok, wypoczęta już nieco. Alan wyko-
nał ręką znaczący gest. Na przedzie można już było odróżnić słabe zarysy zabudowań osady.
Nigdzie jednakże nie dostrzegali światła. Ranczo jak gdyby wymarło.

Wtem wyrosło coś przed nimi, niemal u samych ich nóg. Ozwał się krótki, gardłowy okrzyk,

cichy, przeznaczony wyłącznie dla ich uszu. Rozpoznali Sokwennę. Starzec począł szybko mówić.
Tylko Alan go rozumiał. Prawił coś długą chwilę gestykulując i nie odwracając oczu od kotliny.
Skończywszy nie czekał odpowiedzi, lecz zawrócił i szybko podreptał w kierunku rancza.

background image

- Co on mówił? - spytała Mary.
- Rad jest, żeśmy wrócili. Usłyszał strzały i wyszedł na spotkanie.
- A co jeszcze? - nalegała.
- Sokwenna jest przesądny i... nerwowy. Opowiadał rzeczy, których byś nie zrozumiała.

Sądziłabyś na pewno, że oszalał, słysząc, jak twierdzi, że duchy jego towarzyszy, przed wielu laty
pomordowanych w parowie, nawiedziły go dziś w nocy, niosąc rozliczne przestrogi. W każdym ra-
zie postąpił przezornie. Ledwie zniknęliśmy mu z oczu, gdy wysłał w góry wszystkie kobiety i
dzieci. Tylko Keok i Nawadlook nie chciały odejść. Rad jestem z tego. Gdyby bowiem trafiły w
ręce takich ludzi, jak Graham i Rossland...

- Śmierć byłaby lepsza - dokończyła Mary i jej palce ścisnęły mocniej ramię Alana.
- I ja tak sądzę. Nie mogą nam zresztą obecnie nic zrobić. Na otwartej przestrzeni mieli

przewagę, lecz chatę Sokwenny obronimy doskonale, zanim nadejdą Stampede i pasterze. Mam
tam dwie zapasowe fuzje. Nie odważą się na atak z gołymi rękami. Przewaga jest obecnie po naszej
i stronie. My możemy strzelać, oni nie!

- Dlaczego?
- Ponieważ ty jesteś w chacie. Graham chce cię posiąść żywą, nie martwą. A kule nie wybie-

rają...

Dotarli właśnie do drzwi domku, lecz tu przystanęli, chwilę, nasłuchując. Spoza zagrody

karibu huknęły naraz głosy. Nie starano się ich bynajmniej stłumić. Nawoływano się nawzajem
głośno z kilkunastu miejsc co najmniej. Potem zadudniły biegnące nogi i zabrzmiała donośna ko-
menda. Ktoś klął jak barbarzyńca. W Alanie zamarło serce. Słyszał, jak walą w drzwi jego domu. Z
trzaskiem, drewnianej ramy pękło okno i rozległ się brzęk tłuczonych, szyb. Tu i ówdzie błyskały
ś

wiatła.

Wtedy właśnie z okna strychu ponad ich głowami, przemówiła fuzja Sokwenny. Strzał,

wrzask i znowu, błysk ognia, gdy starzec powtórnie nacisnął cyngiel. Zanim padł ostatni z pięciu
strzałów, Alan wciągnął Mary do izby, barykadując za sobą drzwi. Na podłodze płonęły zacienione
ś

wiece, obok których kucnęły Keok i Nawadlook. Jeden rzut oka zaświadczył o sprycie Sokwenny.

Izba przypominała arsenał. Leżało tu kilka fuzji gotowych do użycia, stos naboi różnego kalibru.
Oczy Keok i Nawadlook gorzały ponurą determinacją, obie zaś trzymały w palcach ładunki, goto-
we nabić strzelby, gdy się tylko magazyn opróżni.

Mary stała pośrodku pokoju. Świece, umiejętnie ocienione, by nie zdradzać na zewnątrz

konturów okien, słabo oświetlały jej twarz i fale włosów. Rozszerzonymi trwogą, oczyma uparcie
ś

ledziła Alana.

Zamierzał właśnie przemówić, upewnić ją, że żadnego niebezpieczeństwa nie ma, że ludzie

Grahama nie ośmielą, się strzelać, gdy raptem piekło rozpętało się nad chatą. Na. strzały Sokwenny
odpowiedział trzask przeraźliwej kanonady i grad kuł uderzył o ściany. Dwie z nich, sycząc niby
węże, znalazły drogę przez okno, więc jednym skokiem Alan dopadł Mary i przygniótł ją do
podłogi obok Keok i Nawadlook. Blady był śmiertelnie; w mózgu czuł palący żar.

- Sądziłem, że nie będą strzelali do kobiet - rzekł głosem dziwnie twardym. - Myliłem się!

Zresztą, rozumiem już wszystko!

Z fuzją w garści ostrożnie zbliżył się do okna. Wiedział już co myśli Graham i jakie są jego

plany. Obaj z Rosslandem byli przekonani, że w chacie Sokwenny znajdzie się dla Mary jakiś
bezpieczny kąt. Ważyli się zresztą na rozpaczliwą stawkę pewni, że ukrywszy dziewczynę, Alan
będzie sam walczył, aż padnie. Był to właściwie sprytnie pomyślany mord.

Strzały ustały chwilowo i Alan pojął od razu, co znaczy ta przerwa. Dają mu po prostu czas

dla zabezpieczenia Mary. W podłodze chaty znajdowały się drzwi, wiodące do małej piwnicy i
spiżarni zarazem, wentylowanych za pomocą korytarza wychodzącego na parów. W blasku świec
Alan dostrzegł, że drzwi, podparte kijkiem, są na wpół otwarte. Sprytny Sokwenna przewidział i tę
okoliczność.

Schylony pod oknem spojrzał na dziewczyny.

background image

Keok, z fuzją w garści, podpełzła do drabiny wiodącej na strych i zaczynała właśnie piąć się

w górę. Szła do Sokwenny, nabijać dla niego broń. Alan wskazał uchyloną klapę drzwi.

- Prędko, zejdźcie na dół! - krzyknął. - To jedyne bezpieczne miejsce! Możecie tam nabijać i

podawać mi na górę.

Mary spojrzała na niego uważnie, lecz się nie ruszyła. Mocno ściskała w dłoniach fuzję.

Nawadlook ani drgnęła. Keok, bez pośpiechu, pięła się ku górze, aż zniknęła w czarnej czeluści.

- Schodźcie do piwnicy! - rozkazywał Alan. - Na miłość boską, słyszycie?...
Na twarzy Mary zakwitł uśmiech, nieustraszony, pogodny. W godzinie śmiertelnego niebez-

pieczeństwa było to niby zbawcze światło, wskazujące drogę w ciemności. Podpełzła z wolna do
Alana, jedną ręką wlokąc za sobą fuzję, w drugiej ściskając malutki rewolwer. Kucnęła u jego nóg,
uśmiechając się znowu poprzez roztarganą gęstwę włosów. Tu przemówiła głosem pogodnym,
spokojnym, który wstrząsnął nim do głębi.

- Będę ci pomagała walczyć! - powiedziała.
Nawadlook przyczołgała się w ślad za nią, również ciągnąc fuzję i dźwigając pełen fartuch

naboi.

W górze, poprzez okienko strychu, bystre oczy Sokwenny wypatrzyły cień jakiś, zlany nie-

mal z mrokiem nocnym i raz jeszcze fuzja starego wojownika posłała wyzwanie ludziom Johna
Grahama. To, co się stało następnie, wywołało uśmiech na wargach Mary, a tłumiony szloch w jej
piersi, bowiem człowiek, którego kochała, wyprostował się właśnie przed otwartym oknem, twarzą
do skrzydlatych gońców śmierci, kołaczących znów niby ziarnka gradu w drewniane ściany chaty.





ROZDZIAŁ XXV


Bitwa


W wyniku starań Sokwenny okno, jakkolwiek szeroko otwarte, zostało zabarykadowane tak

szczelnie, że pozostał jedynie ośmiocalowy kwadrat. Przez tę strzelnicę właśnie Alan wysunął lufę
fuzji w chwili, gdy trzask ognia rozdarł ciszę nocy. Słyszał gwizd i plaskanie kuł; przelatując w
błyskawicznym pędzie ponad dachem, brzęczały niby gniewne pszczoły, to znów dudniły o belko-
wanie ścian, jakby kto bębnił palcami po dojrzałym arbuzie. Dźwięki te miały w sobie coś fascynu-
jącego; jakiś tajemniczy wprost urok. Trudno było doprawdy wierzyć, że wieszczą śmierć, toteż
Alan bez obawy wyzierał strzelnicą, usiłując dostrzec cel godny uwagi.

Tu i ówdzie widział blade białawe smużki; zaczął strzelać w ich kierunku tak szybko, jak

tylko mógł naciskać cyngiel. Opróżniwszy magazyn, przypadł do ziemi.

Mary własnoręcznie podała mu świeżo nabitą broń. Twarz miała woskowobladą. Oczy,

których nie zdejmowała z postaci Alana, były przerażone do dna. Nie o siebie się bała. Bała się o
niego. Suchymi wargami szeptała jego imię, niby odmawiając modlitwę i w tymże mgnieniu przez
otwór, przed którym stał przed chwilą, wpadła kula sycząc jak rozzłoszczony gad. Z przeraźliwym
krzykiem Mary objęła głowę ukochanego.

- Jezus Maria, zabiją cię! - jęknęła. - Wydaj mnie im, Alanie! Jeśli mnie kochasz, pozwól mi

odejść!

W bladym świetle świec trysnęła smużka białego pyłu, jedna potem druga, tak blisko

Nawadlook, że Alan zdrętwiał. Kule odnajdywały drogę poprzez mech i ziemię uszczelniające
szpary ścian. Alan gwałtownie objął ramionami szczupłe ciało Mary i, zanim zrozumiała, co się
dzieje, jednym skokiem uniósł ją ku otwartej klapie i zepchnął do piwnicy. Potem, zmusiwszy

background image

Nawadlook do zejścia, rzucił w ślad za dziewczętami pustą fuzję oraz wyładowany nabojami
fartuch. Z twarzą wykrzywioną diabolicznie krzyknął im w dół:

- Jeżeli nie będziecie tam siedziały, otworzę drzwi i pójdę się bić na zewnątrz. Rozumiecie?

Ani się ważcie ruszyć!

Wrzeszcząc groził im zaciśniętą pięścią. Zobaczył nowy kłębek białego pyłu; kula trafiła w

rondle na półce i jednocześnie niemal zabrzmiało z góry wołanie Keok.

W półmroku poddasza fuzja Sokwenny z trzaskiem padła na podłogę. Stary wojownik kur-

czowo zgiął się wpół, cisnął brzuch rękami. Klęcząc oddychał ciężko, niemal z jękiem. Wreszcie
jednak wyprostował się znowu, rzucił Keok parę uspokajających słów i ująwszy nabitą przez
dziewczynę broń, przywarł do okna.

Zaledwie wołanie Keok zamarło w powietrzu, już Alan doskoczył do stóp drabiny krzycząc

na nią, by zeszła. Zsunęła się parę szczebli po ciemku, łkając, że Sokwenna ranny. Wtenczas Alan
wyciągnął ręce, porwał ją wpół i wrzucił także do piwnicy.

Teraz skręcił znów do okna, mając w duszy dzikie pragnienie mordu. Modlił się prawie o

ś

wiatło, by lepiej widzieć cel i jak gdyby w odpowiedzi na te modły, chata raptem pojaśniała. Tań-

czące żółte błyski zarysowały kwadraty okien. Były tak jaskrawe, że dostrzegł deszcz na zewnątrz,
mało co gęstszy niż zwarta, wilgotna, wolno opadająca mgła, mokry opar właściwie zwilżający
ziemię. Serce w nim załomotało. Blask rósł. Zrozumiał. Podpalili chatę. Nie byli to już biali cywili-
zowani ludzie, lecz dzicy czerwonoskórzy.

Alan był opanowany, choć serce mało mu nie wyskoczyło z piersi. Trzymał fuzję przy ramie-

niu, szeroko otwierając chciwe oczy. Sokwenna milczał. Zapewne już umarł. Z dołu dochodziło
łkanie Keok.

I oto przy coraz silniejszym blasku, Alan dojrzał trzy czy cztery ruchliwe cienie. Wyczekał,

aż zarysowały się jaśniej. Zgadywał myśli wrogów. Sądzili, że podziurawiona kulami chata prze-
stała być twierdzą obronną. Westchnął więc do Boga, by ten, w którego mierzy, okazał się
Grahamem i nacisnął cyngiel. Postać padła ciężko jak trup.

Celując starannie Alan strzelał dalej: raz, dwa, trzy, cztery razy. Na cztery kule dwie trafiły i

Alan pomyślał z dumą, że zważywszy na okoliczności, strzela jednak celnie.

Skoczył po nową fuzję. Mary czekała już na niego, do pół ciała wysunięta ponad otwór, z

karabinem w ręku. Łkała nerwowo, lecz oczy miała suche.

- Schowaj się! - krzyknął. - Nie wyłaź nad podłogę!
Zgadywał bowiem, co nastąpi teraz. Dowiódł wrogom, że chata broni się jeszcze, obecnie

więc spoza ścian innych chat, spoza nierówności terenu, spoza płotów strzelanina wzmogła się na
nowo. Grzmiało niby od piorunów. Alan padł twarzą do podłogi, stwarzając sobie osłonę z dolnego
zrębu. Wobec huraganowego ognia nikt by się żywy nie ostał. Kule wpadały oknem i przez utkane
mchem szpary, druzgocząc naczynia i meble. Jedna ze świec prysnęła i zgasła, lecz nagle w tym
piekle zgrozy Alan zobaczył Mary czołgającą się ku niemu. Upadł bowiem na ziemię tak gwałto-
wnie, iż wierzyła, że jest ranny.

Wrzasnąwszy przeraźliwie, czując, jak serce zamiera w nim z trwogi, Alan zerwał się, chwy-

cił dziewczynę wpół i wraz z nią skoczył do piwnicy. Kula gwizdnęła nad nimi. Alan przytulił
Mary tak gwałtownie, że na chwilę straciła oddech.

Uczuł nagle na twarzy chłodny powiew, a obejrzawszy się, stwierdził, że Nawadlook znikła.

Usłyszał, jak się z czymś mocuje dalej w głębi; błysnął słaby kwadrat światła. Nawadlook wracała.
Trąciła go w ramię.

- Możemy uciec tędy - szepnęła. - Otworzyłam drzwiczki. Możemy przedostać się do paro-

wu.

Jej słowa i to światło były prawdziwym objawieniem. Dotychczas nie myślał jeszcze, jak się

stąd wydostać, teraz jednak szybko układał plan. Strzelanina cichła znowu, toteż kiedy przemówił,
słychać go było wyraźnie. Będzie bronił chaty. Jak długo w chacie pozostanie obrońca, Graham i
jego ludzie nie poważą się zbliżyć. W każdym razie namyślą się dobrze, nim to uczynią.

background image

Tymczasem dziewczyny przemkną w dół parowu. Wątpliwe, by parowu ktoś strzegł, zaś

Keok i Nawadlook świetnie znają okolicę. Byle dopadły gór - będą bezpieczne. On utrzyma chatę
tak długo, aż przybędą Stampede Smith i pasterze.

Twarz Mary, przytulona do jego piersi, była blada i zupełnie bez wyrazu. Przerażał go jej

wygląd. Podejrzewał, że nie da się przekonać i zostanie. Milczała jednak; wargi ani drgnęły.

- Idź, ze względu na nie, jeżeli już nie ze względu na siebie - nacierał ostro, odsuwając ją

nieco. - Na miłość boską, pomyśl tylko, co się z nimi stanie, gdy trafią w łapy tych potworów!
Graham jest twoim mężem, więc cię obroni, lecz dla nich nie będzie ratunku. Czeka je los gorszy
od śmierci!

Oczy Mary były pełne grozy. Keok łkała otwarcie, Nawadlook jęczała cicho.
- A ty? - szeptem spytała Mary.
- Ja muszę tu zostać. To jedyne wyjście.
W zupełnym otępieniu pozwoliła mu się podprowadzić do wyjścia. Keok wysunęła się pierw-

sza na zewnątrz; za nią Nawadlook. Mary wyszła na końcu. Milczała, bezwładnie opuściwszy ręce
i ostatnie, co zapamiętał po jej zniknięciu, to siwe, nieprzytomne z bólu oczy.

- Idźcie wolno i ostrożnie do końca parowu – szepnął im na pożegnanie. - Potem spieszcie w

stronę gór.

Obserwował trzy postacie topniejące w mroku, lecz znikły mu wnet poza szarą mgłą deszczo-

wą.

Pospieszył teraz znów do chaty, chwycił nabitą fuzję i skoczył do okna, widząc, że musi roz-

dzielać śmierć, jak długo sam nie padnie. Jedynie w ten sposób mógł powstrzymać Grahama, stwa-
rzając tym, co uciekły, możliwość ratunku.

Chata gorzała na zewnątrz jak pochodnia. Języki ognia lizały drzwi i ramy okienne i gdy da-

remnie szukał wszędzie śladu życia, płomień raptem wzbił się w górę, czyniąc z nocy istny dzień.

W kręgu jasności pojawiła się nagle postać, wymachująca białą szmatą na długiej tyce.

Sunęła najpierw wolno, z wahaniem, jak gdyby niepewna przyjęcia; potem stanęła w pełnym świe-
tle, tworząc znakomity cel. Teraz dopiero Alan rozróżnił, kto jest kto i, cofnąwszy fuzję, czekał
zdziwiony. Człowiekiem tym był Rossland.

Wyczekawszy chwilę, zausznik Grahama, ruszył znów naprzód i zatrzymał się dopiero o

trzydzieści metrów od chaty. Alan usłyszał, jak Rossland wykrzykuje jego imię i naraz przyszła mu
do głowy dziwna myśl. Oprócz Rosslanda nie widział żadnych innych figur czy cieni, płonąca cha-
ta zaś jaskrawo oświetlała okna izby. Czy możliwe jest, że Rosslanda wysłano na wabika, kiedy zaś
on sam się pojawi dla prowadzenia układów, tuzin ukrytych strzelb pośle mu tuzin kuł. Wzdrygnął
się i przykucnął pod oknem. Nie wątpił ani chwili, że Graham i jego banda zdolni są do najgor-
szych zbrodni.

Głos Rosslanda wybił się ponad trzask płonącego drzewa:
- Alanie Holt, czy jesteś tutaj!
- Jestem! - odkrzyknął Alan w odpowiedzi. – Mierzę właśnie w twoje serce, i trzymam palec

na cynglu! Czego chcesz?

Nastała chwila ciszy, jak gdyby Rossland oniemiał, zrozumiawszy wreszcie, co mu grozi. Po

krótkim milczeniu rzekł:

- Dajemy ci ostatnią szansę, panie Holt! Na miłość boską, nie bądź głupi! Oferta, którą ci

złożyłem dziś rano, jest nadal ważna. Jeżeli się na nią nie zgodzisz, postąpimy według prawa!

- Według prawa?
- Tak. Prawo jest z nami! Chcemy oswobodzić porwaną żonę, którą więzisz ze złymi

zamiarami. Nie będziemy jednak niepokoić władzy, zanim nas do tego nie zmusisz. Ty i twój
Eskimos zabiliście nam trzech ludzi i raniliście dwóch. Jeżeli schwytamy cię żywcem, pójdziesz na
szubienicę. Gotowi jesteśmy jednakże puścić to w niepamięć, jeżeli przyjmiesz ofertę uczynioną
dziś rano. Jaką dajesz odpowiedź?

Zamilkł czekając.

background image

W górze, na strychu, głos Rosslanda brzęczał niby szept duchów koło uszu starego

Sokwenny.

Starzec leżał skulony pod oknem, a chłód śmierci pełzał mu już po nogach. Lecz głosy go

zbudziły. Przypomniały mu mowę zjaw, nawiedzających go od tylu lat, zjaw mężczyzn, kobiet i
dzieci pomordowanych w parowie. Niewidzialne ręce dopomogły mu wyprostować się przy oknie;
w jego zapadłych oczach igrał blask płomienia. Z trudem podniósłszy karabin, wsparł go o futrynę
i, kurczowo łapiąc ustami powietrze, wycelował w jakąś postać poruszającą się opodal. Wreszcie
wolno, z niewysłowionym trudem pociągnął cyngiel i ostatnia kula Sokwenny dopełniła przezna-
czenia.

Na huk wystrzału Alan wyjrzał oknem.
Rossland stał chwilę nieruchomo. Potem tyka zachwiała mu się w rękach, padła i on sam

runął na ziemię martwy.

W obliczu tak gwałtownej i niespodzianej śmierci Alan doznał głębokiego wstrząsu. Jak spa-

raliżowany wpatrywał się w ciemny, nieruchomy kształt, zapominając o niebezpieczeństwie. Po
strzale zapadła głucha cisza. Lecz oto jeden wściekły wrzask, uczyniony z wielu głosów, wstrząs-
nął powietrzem. Alan zrozumiał. Rossland padł pod białą flagą, nawet zaś banda Grahama żywiła
do tego symbolu coś na kształt szacunku. Nie mógł się już teraz spodziewać od nich litości, niczego
w ogóle prócz zemsty straszliwej, toteż cofając się od okna, klął pod nosem Sokwennę, rad
jednakże, że stary żyje jeszcze.

Zanim na zewnątrz zdołano strzelić, piął się już po drabinie, a w chwili następnej pochylał się

nad skuloną postacią Sokwenny.

- Chodź na dół! - rozkazywał. - Musimy być gotowi do ucieczki przez podziemny korytarz.
Musnął ręką twarz Sokwenny; potem zawahawszy się pomacał w mroku i odnalazł serce.

Pierś starca była głucha zupełnie. Sokwenna skonał.

Ludzie Grahama znów poczęli strzelać. Podczas gdy Alan zstępował z drabiny, jedna salwa

za drugą dziurawiła ściany chaty. Słyszał, jak kule gwiżdżąc przebijają zasłony okienne, toteż bez
zwłoki skoczył w dół, do piwnicy.

Tu ze zdumieniem stwierdził, że Mary wróciła i czeka na niego.




ROZDZIAŁ XXVI


W Parowie Duchów


Był tak zdziwiony, że przez chwilę wlepiał w nią oczy, nie mogąc głosu dobyć. Widząc w

jego twarzy niepokój i rozczarowanie, chwyciła go za rękę.

- Naturalnie, nie spodziewałeś się mnie - rzekła głosem zupełnie spokojnym. - Ale czy chciał-

byś, żebym była tchórzem? Moje miejsce jest przy tobie!

Cóż miał jej odrzec, szczególnie gdy patrzyła na niego tak czule pięknymi oczami. Więc

uczuł tylko, że mu się ciepło robi na sercu i że go dławi coś w gardle.

- Sokwenna umarł, a przed śmiercią zastrzelił Rosslanda pod białą flagą - rzekł krótko. - Nie

mamy chwili do stracenia.

Obserwował jaśniejszy kwadrat w głębi - ujście korytarza do parowu. Zamierzał początkowo

wymknąć się tamtędy i walczyć, lawirując wśród głazów. Sam jeden mógł to uczynić, lecz obecnie,
mając przy boku Mary, musiał wymyślić coś nowego.

- Gdzie są Keok i Nawadlook? - spytał.

background image

- Spieszą w stronę gór - odparła. - Powiedziałam im, że ty wiesz, że mam wrócić i czekasz na

mnie. Nie chciały iść same, ale kazałam im... A w parowie jest tak ciemno. Nic prawie nie widać!

- To jedyna nasza szansa!
- Słuchaj, Alan, czy nie cieszysz się choć trochę, troszeczkę, że nie uciekłam bez ciebie?
- Cieszę się! To nawet dziwne, że mogę się cieszyć w takiej chwili jak obecna. Byle nam dali

choć kwadrans...

Poprowadził ją szybko ku otworowi i pierwszy wynurzył się na zewnątrz. Drobił gęsty, roz-

pylony deszcz, tworząc coś na kształt rozpylonej mgły. Kule gwizdały w mroku niby stalowe
ostrza. Płonąca chata z trzech stron rozjaśniała ciemności, lecz pogłębiała tylko czerń parowu. W
ciągu paru sekund ześlizgnęli się po stromym zboczu i ręka w rękę stanęli na dnie.

Strzały ponad nimi rzedły, aż ustały zupełnie. Alan nie spodziewał się wcale takiego obrotu

sprawy. Ludzie Grahama, rozwścieczeni śmiercią Rosslanda, przypuszczali natychmiastowy atak.
Zaledwie to pomyślał, już usłyszał dzikie wrzaski, tupot nóg, wreszcie łoskot siekier walących w
zabarykadowane drzwi. Za minutę, najdalej dwie, wykryją ich ucieczkę i banda morderców wpad-
nie do parowu.

Mary targnęła go za rękę.
- Spieszmy się - szepnęła błagalnie.
To, co się stało następnie, wydało się dziewczynie obłędem ze strony Alana. Oto, trzymając

mocno jej rękę, jął się piąć szybko w stronę skłonu, idąc na pozór dobrowolnie w paszczę wroga.
Serce w niej zamarło, gdy znaleźli się niemal w obrębie świetlanego kręgu rzucanego przez płoną-
cą chatę. Niby cienie przemknęli w głębszy mrok zabudowań stajennych i dopiero, gdy zatrzymali
się tam zdyszani, Mary pojęła hazardowy manewr. Ludzie Grahama zalewali parów.

- Na myśl im nie przyjdzie, że zaszliśmy z tyłu - triumfował Alan. - Udamy się do Parowu

Duchów. A najdalej za parę godzin powinni nadbiec Stampede Smith i pasterze! Gdy nadbiegną...

Przerwał mu zdławiony jęk. O kilka kroków zaledwie dostrzegł na ziemi skuloną postać.
- Ranny? - szepnęła Mary po chwili milczenia.
- Mam nadzieję, że konający - odparł Alan ponuro. - Źle byłoby, gdyby mógł powiedzieć

towarzyszom, że przeszliśmy tędy.

Mary wzdrygnęła się, przejęta nagłym dreszczem.
W głosie Alana nie było już litości, tylko zawzięta, groźna dzikość. Słyszała, jak ranny jęczy

znowu, podczas, gdy czając się w cieniu budynków, mknęli w stronę tundry.

Wtem zauważyła, że deszcz ustaje; niebo jaśniało wyraźnie. Rozróżniała już rysy Alana.

Zanim dopadli ścieżki w kotlinie, krajobraz stał się widoczny. Wchodzili właśnie na dróżkę, kiedy
z tyłu, niedaleko, huknął strzał. Po pierwszym nastąpił drugi i trzeci. Potem okrzyk. Krzyczano
głosem cichym, zdławionym, z wielkim wysiłkiem.

- To ranny - rzekł Alan gniewnie. - Zwołuje innych. Powinienem był go zabić!
Szedł wydłużonym krokiem, dziewczyna zaś biegła lekko u jego boku. Odzyskała na nowo

siły i odwagę. Oddychała łatwo i równo, przyśpieszając pęd, tak iż Alan według jej ruchów normo-
wał tempo. Minąwszy wzgórek, pod którym leżał staw opasany wierzbami, przystanęli nasłuchu-
jąc. Wyćwiczony w rozróżnianiu rozlicznych szeptów tundry, Alan pochwycił dźwięk, który nie
doszedł uszu Mary. Ranny najwidoczniej zdołał zwrócić uwagę towarzyszy i pościg rozpoczął się
na nowo.

- Czy możesz biec jeszcze trochę! - spytał.
- Dokąd?
Wskazał ręką, więc ruszyła pierwsza. Jasność, coraz silniejsza, połyskiwała już w jej wło-

sach. Alan biegł nieco z tyłu. Światło go przerażało. Tej nocy przecież jedynie mrok ich ocalił.
Jeżeli zaś ciemność, mgła i deszcz ustąpią miejsca słońcu, zanim znajdą schronienie w parowie,
przyjdzie walczyć na otwartej przestrzeni. Mając u boku Stampede Smitha z radością powitałby
okazję zmierzenia się z wrogami celnością strzałów, walka na równinie bowiem posiadała także
swe dobre strony. Niepokoiła go jednakże obecność Mary. W gruncie rzeczy ją właśnie ścigano.

background image

On sam był tylko figurantem. Można go było uśmiercić, nic więcej; wziąć zapłatę taką, jak od
Sokwenny. Nad nią zawisło niewysłowione okropieństwo żądzy Grahama. Jeżeli jednak dopadną
parowu i wiadomej jaskini, mogą kpić z napastników i bezpiecznie czekać przybycia odsieczy.

Obserwował niebo. Bladło wyraźnie. Tajała nawet mgła we wgłębieniach gruntu, ustępując

miejsca różanym przebłyskom. Nadchodził świt. Słońce słało zza horyzontu pierwsze złociste
strzały. O sto kroków można było rozróżnić jej każdy przedmiot.

Dziewczyna biegła niestrudzenie, z zadziwiającą szybkością kierując się w stronę, którą jej

wskazał. Jej wytrzymałość napełniała go zachwytem. Czuł, że jakkolwiek nie pyta o nic, zgaduje,
co im grozi. Wtem niespodziewanie stanęła, zakolebała się jak trzcina i byłaby upadła, gdyby jej
nie porwał w ramiona.

- Bajeczna jesteś - szepnął jej do ucha.
Tuląc głowę do jego piersi, łapała powietrze otwartymi ustami. Serce jej biło jak szalone.

Znajdowali się właśnie na skraju płytkiego wąwozu, oddalonego o milę od Parowu Duchów.
Wobec dzielnej postawy Mary Alan miał nadzieję tam się dostać.

Wziął ją teraz na ręce i niósł. Każda minuta, każdy metr miały obecnie znaczenie decydujące.

Jaśniało coraz bardziej. Słoneczne plamy upstrzyły tundrę. Najdalej za kwadrans człowiek obda-
rzony dobrym wzrokiem dojrzy ich o milę.

Po upływie paru chwil Mary szła znów o własnych siłach. Od czasu do czasu Alan wdrapy-

wał się na pagórki i obserwował tundrę. Dwukrotnie widział ludzi i wywnioskował z ich ruchów,
ż

e poszukiwania odbywają się wciąż w pobliżu zabudowań osady.

Trzy kwadranse później dotarli do końca wąwozu. Od Parowu Duchów dzieliło ich już tylko

pół mili gładkiej łąki. Wypoczęli nieco, z czego skorzystała Mary, splatając włosy w dwa warko-
cze. Alan uczciwie wyznał jej prawdę. Powiedział, że te pół mili stanowi dla nich największe nie-
bezpieczeństwo. Opisał, co im grozi i starannie wyjaśnił, co ma w danym wypadku czynić. Istniała
znikoma szansa, że przetną łąkę niepostrzeżenie, mogą jednakże być już tak daleko, że mimo po-
ś

cigu pierwsi dopadną parowu. Jeżeli wrogowie odetną ich od parowu, przyjdzie znaleźć wgłębie-

nie lub skałę i walczyć spoza tej osłony. Jeżeli będą ich dopędzać z tyłu, ona niech biegnie przed
siebie co sił, on zaś podąży śladem wolniej, powstrzymując pogoń strzałami.

Ruszyli wreszcie. Po upływie pięciu minut byli na miejscu. Równina słała się we wszystkich

kierunkach. W odległości pół mili, bliżej osady śmigały jakieś postacie. Dalej ku zachodowi poru-
szało się kilka figur. Od wschodu dwu ludzi zbiegało do kotliny. Alan widział, jak klękają nad stru-
mykiem, by napić się wody. Ci dwaj natychmiast dostrzegliby zbiegów, gdyby nie byli odwróceni
plecami.

- Nie przyspieszaj kroku - rzekł Alan do Mary. - Idź w pewnej odległości ode mnie, na tej

samej linii. Nie zauważą może, że jesteś kobietą i pomyślą, że należymy również do obławy. Jeżeli
ja przystanę, stań także. Wzoruj się na moich ruchach.

- Dobrze!
Dzienna jasność wpływała na nią kojąco; nie bała się wcale. Policzki miała rumiane, oczy

błyszczące. Jej twarz i ręce były uwalane gliną, suknia zaplamiona i porwana. Widząc ją w tak
ż

ałosnym stanie, Alan parsknął śmiechem.

- Ach, ty śliczny, mały włóczęgo - szepnął czule.
Zwróciła mu uśmiech, po czym szła już poważnie, z niewiarygodną wprost zręcznością

kopiując jego ruchy. Pokonali już trzecią część łąki, kiedy raptem Alan krzyknął:

- Teraz biegiem!
Jeden rzut oka wystarczył jej, by zrozumieć, co zaszło. Dwaj mężczyźni wynurzyli się z

kotliny i gnali za nimi.

Lekka jak ptak wyprzedziła Alana, lecąc ku skałom spiętrzonym na krawędzi parowu, które

jej wskazał ręką. Krzyknął tuż za jej plecami:

- Nie wahaj się ani sekundy! Biegnij!!! Gdy się zbliżą, zabiję ich. Ale ty się nie zatrzymuj.
Idąc rzucał wejrzenia przez ramię. Dwaj mężczyźni zbliżali się szybko. Obliczył w myśli,

background image

kiedy dzieląca ich przestrzeń skróci się do dwunastu jardów*. Potem paroma szybkimi krokami
dopędził Mary.

- Widzisz tę równinę na przedzie? Miniemy ją za chwilę. Kiedy oni do niej dotrą, stanę i będę

strzelał, gdyż w tym miejscu nie znajdą żadnej osłony. Ale ty nie zwalniaj. Dogonię cię, zanim
dojdziesz do parowu.

Milcząc ruszyła szybciej. Wnet też kroki Alana poczęły oddalać się. Serce podchodziło jej do

gardła, wiedziała bowiem, ze strzelanina się rozpocznie. Lecz w mózgu jej huczały słowa Alana,
rozkazy, przestrogi, toteż nie oglądała się wcale i nie odrywała wzroku od coraz bliższej skały.

Dotarła już niemal do celu, kiedy huknął pierwszy strzał. Milcząc, w obawie, ze jęk ją przera-

zi, Alan potknął się i udał, że pada. Jakiś czas leżał twarzą do ziemi, niby ogłuszony, potem chwiej-
nie ukląkł. Ludzie Grahama o sekundę za późno zwietrzyli podstęp. Lufa fuzji Alana błysnęła w
słońcu. Zmiarkowawszy wtenczas usiłowali stanąć, by strzelić ponownie lub ukryć się za załomem
gruntu, lecz ledwie znieruchomieli, Alan nacisnął cyngiel. Jeden z prześladowców padł. Zanim
Alan zdołał strzelić powtórnie, drugi człowiek rozpłaszczył się na ziemi. Teraz Alan zerwał się
zręcznie jak lis i pognał w kierunku parowu.

Mary czekała na niego, wsparta plecami o skalę, dysząc ciężko. Kula gwizdnęła im nad gło-

wą. Alan nie odpowiedział, tylko wciągnął dziewczynę poza osłonę głazu.

- Nie ośmieli się wstać, zanim inni nie nadbiegną - uspokajał ją czule. - Wygrywamy, dziew-

czynko! Byleś się postarała jeszcze trochę...

Kurczowo łapiąc oddech, uśmiechnęła się do niego. Spoglądając w dół, miała wrażenie, że

nigdy nie zdołają odnaleźć zejścia w tym splątanym chaosie i mroku, toteż krzyknęła lekko, gdy
Alan, chwyciwszy za ręce, spuścił ją przez krawędź na skalną płytę. Skoro stanęła pewnie na no-
gach, skoczył w ślad za nią i trzymając mocno poprowadził wąskim gzymsem ku ukrytej drożynie.
Szli, mając z jednej strony prostopadły mur, z drugiej ziejącą przepaść. Z wolna jednak ścieżka
stawała się szersza, aż wreszcie znaleźli się na dnie parowu.

Było tu ciemno i wilgotno. Ponure dziwaczne skały, czarne i oślizgłe, co chwilę zagradzały

drogę. Zręcznie przewijali się wśród nich. Monotonny szmer strumienia i trupi zapach pleśni budzi-
ły w Mary dreszcz lęku. Parów zdawał się dziedziną umarłych, zamieszkanych przez śmierć
jedynie; a gdy z góry nadleciały głosy nadbiegających ludzi Grahama, przypominały one raczej
wołanie upiorów.

Jednakże tu jedynie mogli znaleźć kryjówkę i Mary wiedziała o tym doskonale, jakkolwiek

potworne, lepkie głazy napawały ją wstrętem. Czuła dziwny strach, nieznany przedtem. Kiedy za
nimi ze zbocza potoczył się kamień, trącony przez jednego z prześladowców, mimo woli krzyknęła
lekko. A jednak nie był to strach śmierci, tylko coś niewyrozumowanego i podświadomego.
Kurczowo czepiała się dłoni towarzysza, skoro zaś parów się poszerzył i światło spłynęło ku nim,
Alan dostrzegł, że Mary jest okropnie blada.

- Jesteśmy już prawie u celu - pocieszył ją. - I zobaczysz, że któregoś dnia pokochasz ten

ponury jar i będziemy po nim chadzali razem, aż hen, ku górom!...

Parę minut później dotarli do usypiska strzaskanego piaskowca, kryjącego do połowy strome

zbocze. Z trudem wdrapawszy się po nim, znaleźli płaski występ skalny, a dalej pieczarę, głęboką
na czterdzieści, szeroką na dwadzieścia stóp. Podłoga jaskini była zupełnie gładka i usiana mięk-
kim białym piaskiem. W pierwszej chwili Mary odniosła wrażenie, że jest to grota z bajki, zamiesz-
kana na pewno przez dobre wróżki. Sufit przecinała zębata szczelina, biegnąca wzwyż do poziomu
tundry. Mary uśmiechnęła się do Alana, tak ją ubawiła ta tajemnicza kryjówka. Twarz jego jednak-
ż

e była surowa i skupiona, więc, idąc za jego wzrokiem, spojrzała w dół na parów. Tu dojrzała coś,

co momentalnie kazało jej zapomnieć o wróżkach. Wśród głazów nadciągali ludzie. Było ich dużo;
coraz to nowa postać wynurzała się na światło. Na czele zaś kroczył człowiek, na widok którego
krew zastygła w żyłach Mary. Śmiertelnie blada spojrzała na Alana. Zrozumiał.

* Jard angielski = około 0,914 m

background image

- Ten, co idzie pierwszy? - spytał.
Skinęła głową twierdząco.
- To John Graham?
Usiłowała odpowiedzieć, lecz słowa więzły jej w krtani. Wyjąkała wreszcie:
- Tak, to on.
Wolno podniósł fuzję do ramienia; oczy miał jak żużle.
- Sądzę - rzekł - że stąd zabiję go łatwo!
Ręka Mary musnęła jego ramię. Patrzyła mu w oczy uparcie. Źrenice jej były czyste, błagal-

ne, wyzbyte wszelkiej trwogi.

- Myślę o dniu jutrzejszym i o następnych, o latach całych, które mamy przeżyć wspólnie -

szepnęła cicho. - Alanie, nie wolno ci zabić Johna Grahama, chyba w ostateczności...

Przerwał jej huk wystrzału powtórzony echem wśród skał. Opodal gwizdnęła kula. Usłyszała,

jak uderza, i serce w niej zamarło, gdy dostrzegła zmianę zachodzącą w rysach ukochanego. Na
jego czole, spod lekko siwizną przyprószonych włosów, wyrosła plama krwi. Mimo to usiłował
jeszcze przesłać jej uśmiech, aż zachwiał się, wypuścił z rąk fuzję i runął do stóp Mary.

Wiedziała, ze umarł. Uczuła raptem w mózgu gwałtowny szum niby fali podczas przypływu.

Krzyknęła rozpaczliwie. Nawet zbrodnicze serce ludzi w dole wzdrygnęło się na ten krzyk. Chwilę
potem zaś dostrzegli, ze Mary chwyta z ziemi fuzję i usłyszeli, jak woła:

- Johnie Graham, czy słyszysz, teraz ja zabiję ciebie!




ROZDZIAŁ XXVII


Sześć kul Stampede Smitha


Czekała z fuzją w rękach. Targał nią ból tak straszliwy, aż jęczała przez zęby niby matka po

stracie dziecka. Nie chciała daremnie trwonić ładunków, wiedziała bowiem, że musi zabić Johna
Grahama. Przeszkadzała jej dziwna mgła, zbierająca się wciąż przed oczyma; próżno usiłowała ją
odegnać ręką, mgła wracała znowu. Nie wiedziała wcale, że płacze. Ludzie w dole nadbiegali szyb-
ko, lecz John Graham gdzieś przepadł. Napastnicy dotarli do lawiny piaskowca i poczęli się piąć w
górę. Mary, ogarnięta pragnieniem wyszukania głównego sprawcy, całkowicie wychyliła się nad
krawędź. Oglądani w ten sposób wszyscy mężczyźni wydawali się jej jednacy, skaczący z głazu na
głaz, to znów ślizgający się niezdarnie. Lecz raptem przyszło jej na myśl, że każdy z tych zbrodnia-
rzy jest Johnem Grahamem. Wtenczas zdecydowanie nacisnęła cyngiel.

Pierwszy strzał był celny; któryś z napastników rozkrzyżował ręce i zleciał w dół. Strzelała

teraz dalej dopóty, aż odmieniony szczęk kurka oznajmił, że magazyn jest pusty. Uderzenia kolby o
ramię oczyściły jej niejako mózg i oczy. Ludzie pięli się wciąż, a byli tak blisko, że rozróżniała ry-
sy poszczególnych twarzy.

Nadchodził koniec. Chciała umrzeć, lecz musiała się najpierw pożegnać z Alanem. Runęła

przy nim na kolana; leżał na ręku z twarzą ukrytą w zgięciu łokcia. Szybko wyrwała mu rewolwer z
pochwy i skoczyła znów nad krawędź. Brakło teraz czasu na wahanie czy wybór; ludzie byli tuż.
Zaciskając zęby usiłowała strzelać celnie, lecz ciężki rewolwer Alana zwijał się w jej ręku i kule
ginęły pośród skał. Swój mały browning zgubiła gdzieś po drodze, toteż wypaliwszy po raz ostatni
okazała się bezbronna. Osaczyli ją zewsząd. Ogarnięta niewypowiedzianym wstrętem, walczyła
bez tchu, odpychając napastliwe ręce, bijąc w drwiąco uśmiechnięte twarze, gdy wtem, niby po-
twór zrodzony przez złego ducha, Graham znalazł się przy niej. Dojrzała jego okrutne, triumfujące

background image

oblicze i oczy rozpalone pożądaniem. Porwał ją w ramiona. Usiłowała się bronić, lecz wzięta niby
w kleszcze, zwisła wreszcie bezwładna. Nie tracąc przytomności osłabła tak dalece, że bliska była
omdlenia.

Lecz słyszała wszystko wyraźnie. Toteż dobiegły ją raptem strzały idące z parowu - rozpro-

szona, gęsta kanonada, a potem krzyki: bojowe wrzaski Eskimosów.

Graham rozluźnił ręce. Obwiódł wzrokiem jaskinię, białe łoże piasku i twarz zapłonęła mu

radością.

- Trudno o lepsze miejsce, Martens - rzekł do człowieka, stojącego obok. - Zostaw mi pięciu

ludzi, a z resztą idź na pomoc Schneiderowi. Jeżeli im nie dacie rady, cofajcie się tutaj, a z tej
zasadzki wystarczy sześć strzelb do wybicia całej bandy!

Mary usłyszała następnie krótką rozmowę; potem tupot nóg. W parowie trwała nadal kanona-

da, powtarzana echem wśród skał.

Graham wziął ją teraz na ręce, wniósł do jaskini i złożył na białym piasku, w miejscu, gdzie

kaprys przyrody stworzył coś w rodzaju ciemnej alkowy.

Tymczasem w szczelinie wiodącej od poziomu tundry do samej groty, pojawił się jakiś drob-

ny kształt. Przypominał nieco bajecznego gnoma: czerwony na twarzy, z rudą czupryną, zdyszany
mocno niedawnym biegiem. Cudem utrzymując równowagę w prostopadłej niemal szczerbie, pełzł
w dół, unikając wszelkiego szelestu, ze zręcznością dzikiego zwierzęcia. Był to Stampede Smith.

Z góry obserwował ostatnich parę momentów rozgrywanej tragedii, teraz zaś spieszył na

ratunek Mary. W palcach czuł dziwne swędzenie, we krwi dreszcz nie znany od dawna - chęć
zmierzenia się z kimś wzrokiem ponad wyciągniętą lufę fuzji. Czas cofnął się dlań o pół wieku; był
dawnym Stampedem Smithem. Marzył o walce. A cóż to będzie za bój, na białym kobiercu mięk-
kiego piasku, tłumiącym kroki jak dywan. Jeden przeciwko sześciu! Sześciu ludzi z rewolwerami u
boku i karabinami w ręku. Co za hekatomba na cześć Mary Standish i Alana Holta!

Błogosławił strzelaninę w parowie, ku której ludzie zwracali słuch i oczy; trzask strzelb

głuszył przy tym chrzęst osuwających się kamyków. Był już prawie na dole, gdy spod nogi urwał
mu się większy głaz i runął na platformę. Dwu ludzi odwróciło głowy, lecz w tejże chwili zaszedł
ciekawszy wypadek. Z wnętrza pieczary rozbrzmiał krzyk, wrzask najokropniejszy, głos kobiecy
pełen obłędnej rozpaczy, więc pięciu zbirów, jak jeden, spojrzało w tym kierunku. W otworze poja-
wiła się Mary, a tuż za nią Graham, wyciągając ręce po dziewczynę. Mary miała włosy rozplecio-
ne; twarz białą jak kreda. Pożądanie wykrzywiło rysy Johna Grahama. Złowił ją i zgniótł w uści-
sku, podczas gdy drobne ręce, jakże słabe, próżno biły go po twarzy.

Wtem krzyk rozdarł powietrze, krzyk, jakiego nikt dotąd nie słyszał w Parowie Duchów.
Był to Stampede Smith. Jednym susem przebył dwadzieścia stóp dzielących go jeszcze od

platformy i w skoku już wyciągnął dwa rewolwery. Ledwie nogami musnął piasek, huknęły strzały
i spośród pięciu drabów trzech padło na ziemię. Z dwu pozostałych jeden tylko zdołał nacisnąć
cyngiel. Drugi wywrócił się, jakby mu nogi podcięło, lecz i ostatni pochylił się raptem, jakby skła-
dając ukłon śmierci i runął na twarz.

Wtenczas Stampede Smith błyskawicznie odwrócił się do Johna Grahama.
Podczas tych paru sekund Graham stał jak skamieniały, cisnąc dziewczynę do piersi.

Znajdował się poza nią, osłonięty jej ciałem, a jej głowa zakrywała mu serce. Skoro Stampede
zmierzył go wzrokiem, Graham wyciągał właśnie rewolwer, a jego zjadliwy uśmiech wskazywał
wyraźnie, że wie, iż tamten nie zrobi użytku z broni, w obawie zranienia dziewczyny. Stampede
zrozumiał. Widział, jak Graham wolno podnosi rewolwer, mierząc bez pośpiechu. Obserwował ten
ruch, jak urzeczony. Rysy Grahama przypominały triumfujące oblicze diabła. Stampede wpił się w
nie wzrokiem. Od twarzy dziewczyny dzieliło je cztery, może pięć cali. Ramię zbrodniarza wycią-
gało się powoli, palec zaginał się na cynglu, czarny otwór lufy szukał serca. I w tej ostatniej chwili
przed szeroko rozwartymi oczyma dziewczyny błysnął rewolwer Stampede, zaś ów skrawek demo-
nicznego oblicza znikł nagle, jakby go kto zdmuchnął. Stampede zamknął oczy. Kiedy je otworzył,
Mary zanosiła się od płaczu nad ciałem Alana, a Graham leżał nieruchomo, twarzą do ziemi.

background image

Wtenczas Stampede podniósł do ust rewolwer, z którego dał ów strzał ostatni i ucałował z czcią
gorącą lufę.

Potem podszedł do Alana i uniósł nieco jego bezwładną głowę. Mary modliła się, klęcząc z

twarzą ukrytą w dłoniach. W rozpaczy błagała, by i ją również śmierć zechciała zabrać. Alan
umarł, więc jakiż był dalszy cel życia?!

Wyciągając ku niemu ręce, jęknęła:
- Kochany mój, najmilszy...
Nie zważała wcale na obecność Stampede Smitha.
Lecz nagle ocucił ją jego głos.
— To wcale nie kula go trafiła - mówił Stampede. - Kula uderzyła w skałę, a odprysk skały

trafił go między oczy. Nie umarł więc i nie ma zamiaru umrzeć!

Przebudziwszy się z omdlenia, Alan nie próbował nawet zgadnąć, ile czasu minęło od chwili

jego upadku w pieczarze. Pamiętał jedynie, że długo bardzo niosły go rozkołysane białe chmury i
ż

e na próżno starał się uchwycić rozwiany włos, lecącej przed nim dziewczyny. Wreszcie chmura

pękła niby wielki lodowiec; dziewczyna runęła w jakąś niezmierzoną głębię, on zaś skoczył w ślad
za nią. Potem grzmiały pioruny i w atramentowej czerni jaskrawo płonęły błyskawice. Ostatecznie,
po długim okresie ciszy, otwarłszy oczy znalazł się w łóżku. Nad sobą miał bledziutką, znużoną
twarz i dwoje oczu pełnych łez. Słodki głos szepnął miękko, radośnie:

- Alan...
Usiłował wyciągnąć ręce. Twarz zbliżyła się jeszcze. Delikatny policzek przytulił się do jego

piersi, objęły go młode ramiona, świeże wargi obsypały pocałunkami jego oczy i usta. Czuły szept
zmieszany z łkaniem powtarzał słowa miłości. Alan uśmiechnął się. Zgadł, że trudy skończone i że
nareszcie wygrał.


Był to piąty dzień od czasu walki w parowie. Szóstego dnia Alan siedział już w łóżku pod-

party poduszkami. Stampede, Keok, Nawadlook i inni odwiedzali go kolejno. Mary nie odstępowa-
ła go prawie. Brakło jednakże Tautuka i Amuk Toolika, Alan więc odgadł, że polegli. Obawiał się
jednak pytać bowiem spośród wszystkich swoich ludzi tych dwu kochał najbardziej.

Stampede opowiedział mu o przebiegu walki. Tylko o swym wyczynie pod pieczarą wspo-

mniał półgębkiem. Nie lubił się chwalić.

- Graham miał przeszło trzydziestu ludzi ze sobą - mówił - a tylko dziesięciu uciekło. Pocho-

waliśmy szesnastu, a siedmiu jest rannych. Teraz, kiedy Graham umarł, są w śmiertelnym strachu,
ż

ebyśmy ich czasem nie oddali w ręce władz. Bez poparcia Grahama i Rosslanda wiedzą dobrze,

co ich czeka.

- A nasi? - spytał Alan słabo.
- Bili się jak diabli!
- To wiem, ale...
- W drodze z gór nie zwlekali ani sekundy...
- Wiesz, o co mi głównie idzie, Stampede?
- Wiem. Padło ich niewielu. Mamy siedmiu zabitych, włącznie z Sokwenną - tu wyliczył

imiona poległych.

Alan słuchał uważnie; Tautuka i Amuk Toolika nie było wśród nich.
- A Tautuk?
- Jest ranny. Śmierć ominęła go o cal i Keok mało nie umarła z rozpaczy. Siedzi teraz przy

nim dzień i noc, a zazdrosna jest jak dzika kotka!

- W takim razie rad jestem, że Tautuk był ranny - uśmiechnął się Alan. - A gdzie się podzie-

wa Amuk Toolik?

Stampede zwiesił głowę i zarumienił się jak uczniak.
- To już ją spytaj, Alan.
Nieco więc później Alan zadał Mary to samo pytanie.

background image

Zarumieniła się również, a w oczach miała jakieś tajemnicze światło.
- Musisz trochę poczekać - odparła.
I nie chciała nic więcej dodać, mimo że objął ją za szyję i groził, że nie puści, nim nie wyjawi

mu całej prawdy. W odpowiedzi westchnęła z zadowoleniem, wtuliła głowę w jego ramię i odparła,
ż

e kara taka zupełnie jej odpowiada. Nieco później więc usiłował zgadywać:

- Już wiem - rzekł. - Co prawda niepotrzebny mi doktor, ale może sobie przyjechać. Zresztą -

połapał się od razu - jakiż jestem głupi! Są przecież inni, ciężko ranni!

Mary skinęła głową twierdząco.
- Naturalnie! Choć, prawdę mówiąc, posyłając Amuk Toolika do Tanana, myślałam przede

wszystkim o tobie. Jedzie na Kauku, toteż każdej chwili wyglądam go z powrotem.

Odwróciła głowę tak, że widział jedynie różowy czubek jej uszka. Westchnąwszy, rzekł:
- Prędko będę zdrów i gotów do drogi. Kiedy ruszymy do Stanów?
- Pojedziesz chyba sam, gdyż ja będę miała zbyt wiele pracy przy urządzaniu nowego domu -

odparła Mary tak spokojnie, że Alan zgłupiał. - Wydałam już polecenia co do ścinania drzewa na
wzgórkach, a Stampede i Amuk Toolik lada dzień przystąpią do roboty. Szkoda doprawdy, że masz
w Stanach tak pilne interesy. Trochę mi tu będzie tęskno samej!

- Mary?! - zawołał Alan.
Nie odwróciła głowy.
- Mary! - powtórzył.
Spojrzała na niego. Oddychała szybko, trochę nerwowo. Po czym z ustami na jego ustach

wyznała tajemnicę:

- Nie po doktora posłałam, Alan, a po księdza. Potrzebny jest ksiądz, by Stampede,

Nawadlook, Keok i Tautuk mogli się pobrać. Naturalnie ty i ja możemy poczekać.

Chciała jeszcze coś dodać, ale zgniótł jej usta pocałunkami. Tak znaleźli szczęście. Zapamię-

tali się w nim zupełnie i zbudziły ich dopiero jakieś głosy na zewnątrz. Mary skoczyła do okna
spojrzała i wróciła znów do łóżka promieniejąca.

- To Amuk Toolik - rzekła. - Wrócił.
- A... czy jest sam? - spytał Alan. Czekając odpowiedzi czuł, że serce w nim zamiera.
- Muszę iść się przyczesać - rzekła. — Jestem tak potargana, że gotów nie dać mi ślubu!
Ujął ją za rękę i palce Mary zacisnęły się mocno na dłoni Alana. Nad dachem domu

srebrzysty drozd wydzwaniał pieśń poranną.



















background image



SPIS ROZDZIAŁÓW


I.

Tajemnicza dziewczyna

002

II.

Alan Holt

005

III.

Zausznik Grahama

009

IV. Stampede Smith

014

V.

Zagadki

019

VI. Kwadrans po północy

024

VII. Niesamowite żądanie

027

VIII. Krzyk kobiecy

030

IX. Jedyne wyjście

034

X.

Daremny trud

039

XI. Alaska

043

XII. Ognie sztuczne

046

XIII. Co i jak

050

XIV. Stampede Smith mówi

053

XV. Czwarty lipca

057

XVI. Skrawek listu

061

XVII. Ranek Alana

063

XVIII. Zły duch

066

XIX. Tajemnica Mary

070

XX. Groźny cień

074

XXI. Przeczucie walki

076

XXII. Handlowa oferta

079

XXIII. Na zwiady

082

XXIV. Pierwsze strzały

086

XXV. Bitwa

090

XXVI. W Parowie Duchów

093

XXVII. Sześć kul Stampede Smitha

097


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Na końcu świata, S E N T E N C J E, Bajki
Jackowski M Stadnina na końcu świata
Verne Juliusz Latarnia Na Końcu Świata
NA KOŃCU ŚWIATA
Corwood [Na końcu świata]
Juliusz Verne Latarnia na Końcu Świata [pl]
Na końcu świata
Ferrero Bruno Na końcu świata
Miasteczko na końcu świata
Test centralny odpowiedzi na końcu testu, XXVII Ogólnopolski Turniej Wiedzy Pożarniczej
Piosenka o końcu świata, język polski w gimnazjum
W jaki sposób forma pamiętnika mówionego wpłynęła na kształt świata
Jam jest posąg człowieka, na posągu świata moje refleksje o
Dawni Słowianie na krańcach świata
Polska gospodarka na tle świata
Jak na mapę świata powróciło państwo Izrael

więcej podobnych podstron