background image

 
 
 
 

James Oliver Curwood 

 
 
 
 

NA KOŃCU ŚWIATA 

 

Tytuł oryginału: The country beyond 

Tłumaczył: Jerzy Marlicz 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

 

 
 

background image

 

 

 

ROZDZIAŁ I 

 
 

Tajemnicza dziewczyna 

 
Kapitan  Rifle,  choć  postarzał  się  i  osiwiał  w  słuŜbie  Okrętowego  Towarzystwa  Alaski,  nie 

postradał  ducha  młodości  wraz  z  upływem  lat.  Romantyzm  w  nim  nie  zamarł;  odczuwał  Ŝywo 
dreszcz tych przygód, w których w grę wchodzą męŜczyźni silni duchem i ciałem oraz kraj na wpół 
lub  całkiem  dziki.  Zwracał  dotąd  uwagę  na  malowniczość  krajobrazu,  na  czar  niepowszedniości i 
nieraz  wspomnienia  osaczały  go  zewsząd  tak  barwne  i  ciepłe,  Ŝe  „wczoraj”  było  Ŝywe  jak  „dziś, 
Alaska  miała  jeszcze  krasę  młodości,  a  jej  dziki  zew  wstrząsał  światem,  gromadząc  tych,  którzy 
potrafili odwaŜnie iść na zdobycie bogactw i zwycięŜać lub ginąć. 

Dzisiejszej nocy, mając pod nogami rozdygotany rytmicznie pokład okrętu, a nad głową złoty 

księŜyc,  wyzierający  właśnie  spoza  szańców  górskich,  kapitan  doznał  raptem  uczucia  trwoŜnego 
podziwu. Rzekł krótko: 

- To jest Alaska! 
Dziewczyna, stojąca tuŜ przy nim u burty, przyjęła te słowa w milczeniu. Nie odpowiedziała 

nic  i  nie  odwróciła  głowy.  Przy  świetle,  tak  niemal  jaskrawym  jak  światło  dzienne,  widział  jej 
profil, rzeźbiony niby kamea. Oczy miała szeroko otwarte, silnie błyszczące; wargi rozchylone lek-
ko. Szczupła, spręŜona postać zdała się całą energię koncentrować we wzroku, podczas gdy obser-
wowała,  jak  księŜyc  dobywa  na  jaw  z  ciemni  zębate  wierzchołki  gór,  przysłonięte  tu  i  ówdzie 
zwiewną draperią sinych obłoków. 

Raptem zwróciła twarz ku niemu i skinęła głową. 
- Tak, to Alaska - rzekła, a stary komendant doznał wraŜenia, iŜ głos jej leciutko drŜy. - Pana 

Alaska, kapitanie Rifle! 

Z nocnej dali nadleciał ku nim odległy huk, niby łoskot grzmotu. Mary Standish słyszała go 

juŜ poprzednio po dwakroć, teraz więc spytała ciekawie: 

- Co to takiego? Przecie nie moŜe być burzy przy niebie tak pogodnym i tylu gwiazdach! 
- To lodowce pękają i walą się w morze! Jesteśmy w Cieśninie Wrangla i bardzo blisko brze-

gu, panno Standish. Gdyby był dzień, słyszałaby pani śpiew ptaków. Nazywamy to miejsce Przej-
ś

ciem Wewnętrznym. Ja osobiście dodaję ponadto, Ŝe jest to Wodny Cud Świata. Mylę się jednak 

najwidoczniej, gdyŜ jesteśmy nieomal sami po tej stronie statku. To najlepszy dowód chyba. Gdy-
bym  bowiem  miał  rację,  męŜczyźni  i  kobiety  zajęci  w  tej  chwili  tańcem,  rozmową,  grą  w  karty, 
tłumnie obiegliby tę burtę. 

Czy  moŜe  pani  sobie  wyobrazić,  Ŝe  istnieją  typy  tak  dziwaczne?  Choć,  z  drugiej  strony, 

trudno  im  mieć  za  złe,  Ŝe  nie  widzą  tego,  co  by  naleŜało  widzieć,  a  ja  sam  jestem  moŜe  starym 
wariatem i mam zbyt dobrą pamięć. Ach, panno Standish, czy łowi pani w powietrzu woń kwiatów, 
woń lasów, woń zieleni płynącą z brzegu? Jest bardzo słaba, jednak czuję ją wyraźnie. 

- Ja równieŜ! 
Głęboko  wciągnęła  »w  płuca  powiew,  po  czym  wykonała  pół  obrotu  i  plecami  oparła  się  o 

burtę, stając twarzą do jaskrawych świateł statku. 

Doleciały  ją  słodkie  dźwięki  muzyki  stłumione  i  pieściwe;  słyszała  nawet  miarowy  szmer 

nóg tańczących. Chwilami śmiech się perlił: głosy to wznosiły się, to opadały do półszeptu. Stary 
kapitan, obserwując dziewczynę, zupełnie nie mógł pojąć wyrazu jej twarzy. 

     
Spadła na statek w Seattle w sposób dziwaczny,  sama jedna i w ostatniej niemal chwili, nie 

mając  oczywiście  zamówionej  zawczasu  kajuty.  Z  braku  miejsca  juŜ  pół  setce  podróŜnych  co 

background image

najmniej musiano odmówić przejazdu, lecz traf chciał, Ŝe Mary Standish zwróciła na siebie uwagę 
kapitana. A przemówiła doń w słowach tak gorących, tak okropny przestrach wyczytał w jej oczach 
pod pozornie spokojną maską, Ŝe nie zdołał się oprzeć. Wziął ją więc pod swoją opiekę i poparty 
doświadczeniem lat wielu obserwował bacznie. 

Zwierzyła mu się zresztą wkrótce, Ŝe ma dwadzieścia trzy lata i jedzie do krewnych w Nome. 

Wymieniła  parę  osób.  Uwierzył.  Niepodobieństwem  było  jej  nie  wierzyć,  więc  tylko  podziwiał 
tupet, z jakim wtargnęła na statek i umiała sobie zdobyć miejsce. 

Była na pozór pogodna i szczera. JednakŜe zauwaŜył, Ŝe Ŝyje nerwami. Czuł, Ŝe toczy cięŜką 

walkę  wewnętrzną,  lecz  z  rozsądną  powagą  swych  sześćdziesięciu  trzech  lat  potrafił  ukryć  przed 
nią, iŜ odgaduje prawdę. 

Przyglądał  jej  się  teraz  bacznie,  choć  pozornie  nie  zwracał  na  nią  większej  uwagi.  Była 

ogromnie ładna, w sposób niebanalny i nie rzucający się w oczy. Pociągała go bardzo, budząc słod-
kie wspomnienia młodości. Figurkę miała szczupłą i, jak to dawno zauwaŜył, duŜe siwe oczy oraz 
piękne  ciemne  włosy,  zaczesane  gładziutko  z  purytańską  skromnością.  Chwilami  wątpił,  czy  ma 
istotnie dwadzieścia trzy lata. Gdyby powiedziała dziewiętnaście lub dwadzieścia, uwierzyłby łat-
wiej.  Zachowanie  jej  dziwiło  go  nieraz.  Lecz  naleŜało  do  kapitana,  widząc  wiele  rzeczy  innym 
niedostępnych, trzymać język za zębami. 

-  Nie  jesteśmy  jednak  zupełnie  sami!  -  mówiła  właśnie  panna  Standish.  -  Są  tutaj  jeszcze 

inni! - lekkim ruchem ręki wskazała dwie postacie dalej nieco wsparte o burtę. 

- Stary Donald Hardwick ze Skagway. A ten drugi to Alan Holt! 
- Ach tak? 
Patrzyła znów w kierunku gór, oczy jej odbijały  blask księŜyca. Raptem  musnęła dłonią ra-

mię kapitana. 

- Słyszy pan? - szepnęła. 
-  To  nowy  lodowiec  zlatuje  do  morza!  Jesteśmy  bardzo  blisko  brzegu,  a  lodowce  leŜą  tutaj 

wszędzie! 

- A ten drugi dźwięk, niby szept wiatru? Noc jest przecieŜ cicha zupełnie. Co to takiego? 
-  Słyszy  się  go  zawsze,  panno  Standish,  gdy  w  pobliŜu  są  góry.  To  śpiew  tysięcy  strug  i 

potoków, lecących w dół zboczy, ku morzu. Ilekroć śniegi topnieją, pieśń ta dzwoni bez przerwy. 

- A ten Alan Holt - spytała panna raptem, zmieniając temat rozmowy - czy to człowiek tutej-

szy? 

-  Bardziej  nawet  niŜ  kto  inny!  Urodził  się  na  Alasce,  zanim  jeszcze  powstało  Nome, 

Fairbanks czy Dawson City. To było, zdaje mi się, w osiemdziesiątym czwartym. Znaczy, Ŝe miał-
by dziś... 

-  Trzydzieści  osiem!  -  podpowiedziała  tak  szybko,  aŜ  się  nieco  zdziwił.  Potem  parsknął 

ś

miechem. 

- Doskonale pani zna matematykę! 
Przeszła spiesznie na inny temat. 
-  Dziś  wieczorem  -  rzekła  -  tuŜ  przed  obiadem,  gdy  siedziałam  sama  na  pokładzie,  stary 

Donald  mnie  odnalazł.  Powiedział,  Ŝe  się  nudzi  i  chciałby  pomówić  z  kimś,  ze  mną  na  przykład. 
Przestraszył mnie prawie tą swoją skudłaconą grzywą i ogromną, siwą brodą. Gdyśmy tak rozma-
wiali w mroku, przypominał - ducha! 

- Stary Donald naleŜy do tych dni, gdy przełęcz Chilkoot i Wiry Białego Konia pochłaniały 

setkami Ŝycie ludzkie, a drogę do złotodajnych pól Klondike znaczyło nieprzerwane pasmo trupów. 
W ich twarzach widać wspomnienie dni, które minęły. 

Skłoniła lekko głowę, patrząc w morze. 
- A Alan Holt? Pan go dobrze zna? 
- Mało kto zna go dobrze. Stanowi właściwie część Alaski, lecz jest mimo to bardziej samot-

ny  niŜ  najwyŜsze  góry.  Jednak  znać  go,  znam.  Cała  północna  Alaska  wie,  kim  jest  Alan  Holt. 
Posiada hodowlę renów u stóp łańcucha Endicott i szuka dalszych jeszcze granic. 

background image

- Musi być bardzo odwaŜny? 
- Alaska rodzi wielu odwaŜnych ludzi, panno Standish! 
- I ludzi uczciwych, ludzi honoru, takich, którym moŜna ufać! 
- Tak! 
- Zabawne! - roześmiała się raptem, a jej śmiech przypominał gruchanie synogarlicy. - Nigdy 

poprzednio nie znałam Alaski, mam jednak wraŜenie, jak gdybym dawno znała te góry.  Zdaje mi 
się po prostu, Ŝe wracam do stron rodzinnych i one mnie witają. Alan Holt ma szczęście! Chciała-
bym takŜe pochodzić z Alaski! 

- A pochodzi pani?... 
- Z Ameryki - odpowiedziała prędko, z leciutką ironią. - Nędzny produkt mieszaniny wszel-

kich ras. Jadę teraz na Północ, by się uczyć! 

- Tylko po to? 
Jego spokojne pytanie wymagało odpowiedzi. Poczciwa twarz, pokryta siecią bruzd, spalona 

wichrem i słońcem, wyraŜała szczerą troskę. Panna Standish spojrzała mu prosto w oczy. 

   - Nalegam - rzekł powaŜnie. - Jako kapitan statku i jako ojciec rodziny muszę wiedzieć. To 

mój  obowiązek.  Czy  nie  chciałaby  mi  pani  powiedzieć...  powierzyć  swych  trosk?  Najzupełniej 
poufnie! 

Wahała się chwilę, milcząc. Potem z wolna potrząsnęła przecząco głową. 
- Doprawdy, kapitanie, nie mam nic do powiedzenia. 
-  JednakŜe  -  nastawał  - zjawiła  się  pani  na  statku  w  sposób  dość  niezwykły!  Ludzie  tak  nie 

robią. W ostatniej chwili, bez rzeczy? 

- Zapomniał pan o sakwojaŜu. 
-  Przeciwnie,  pamiętam.  Tylko  Ŝe  się  nie  jedzie  na  Alaskę  z  malutką  walizeczką,  mogącą 

zawierać najwyŜej jedną zmianę bielizny! 

- A ja właśnie jadę! 
- Racja. Widziałem takŜe, jak wojowała pani z kontrolą, niby dzika kotka. To było wydarze-

nie bez precedensu. 

- Bardzo mi przykro. Ale ta pańska kontrola zachowywała się ogromnie głupio i nie dawała 

mi przejść. 

- Zupełnie przypadkowo, moje dziecko, widziałem całą scenę. I, prawdę mówiąc, regulamin 

nakazywał  odesłać  panią  na  ląd,  ale  spostrzegłem,  Ŝe  się  pani  strasznie  boi.  -  Nie  zaprzeczy  pani 
temu? Pani po prostu chciała uciec przed czymś? 

Oszołomiła go prostota jej odpowiedzi: 
- Tak, chciałam uciec... 
Oczy miała jasne i nieustraszone, czuł jednak, Ŝe toczy cięŜką, wewnętrzną walkę. 
   - Czy nie powie mi pani, dlaczego i przed czym uciekała? 
   -  Nie  mogę!  W  kaŜdym  razie  nie  dziś!  Chyba  po  przyjeździe  do  Nome.  Z  drugiej  strony 

zresztą... 

- Co takiego? 
- MoŜliwe, Ŝe do Nome wcale nie dojadę! 
I raptem chwyciła jedną z jego rąk w obie dłonie. Palce jej drŜały, podczas gdy tuliła ją moc-

no. Zaczęła mówić prędko i nerwowo: 

-  Strasznie  był  pan  dobry  dla  mnie,  strasznie,  więc  doprawdy  chciałabym  wszystko  panu 

wyznać, co i dlaczego. Ale nie mogę! Nie mogę i juŜ! 

Urwała, po czym wyswobadzając jedną rękę, zatoczyła nią szerokie półkole. 
- Niech pan patrzy na te cudne góry! Niech pan patrzy. U ich stóp i poza nimi rozegrało się 

tyle  niezwykłych  przygód,  w  ciągu  setek  lat  tyle  romantycznych  historii.  Pan,  kapitanie,  od  lat 
trzydziestu ociera się o te brzegi. śaden człowiek juŜ nie zobaczy tego, co pan widywał, ani nie od-
czuje tego, co pan odczuł. CóŜ wobec tamtych wielkich zdarzeń znaczę ja i moje dziwne przyjście 
na statek? To taki drobiazg, taka bagatelka, tak łatwo o niej zapomnieć! Proszę, kapitanie, strasznie 

background image

proszę! 

Tak szybko, Ŝe ledwo pojął znaczenie tego gestu, przycisnęła jego dłoń do ust. Uczuł muśnię-

cie ciepłych warg i oniemiał zupełnie. 

- Kocham pana, bo był  pan dla mnie taki dobry  - szepnęła jeszcze Mary  Standish, po czym 

odeszła spiesznie, zostawiając go samego u burty. 

   
 
 
 
  

ROZDZIAŁ II 

 
 

Alan Holt 

 
Alan  Holt  dojrzał  szczupłą  sylwetkę  dziewczyny  na  tle  jaskrawo  oświetlonych  otwartych 

drzwi,  wiodących  do  salonu.  Nie  śledził  jej  bynajmniej  poprzednio  ani  się  jej  teraz  uwaŜnie  nie 
przyglądał.  Była  dla  niego  po  prostu  jedną  z  pięciuset  istot  ludzkich  przypadkowo  zebranych  na 
statku, odbywającym pierwszą w tym sezonie podróŜ na Daleką Północ. 

Jedynie kaprys losu zbliŜył go do niej nieco bardziej niŜ do innych pasaŜerów, to wszystko. 

Od dwóch dni zajmowała przy stole jadalnym miejsce naprzeciw niego. PoniewaŜ jednak ona spóź-
niła się na dwa pierwsze śniadania, on zaś nie pojawił się w ogóle przy lunchu, zatem obowiązek 
towarzyskiej grzeczności mógł się ograniczyć do pół tuzina wymienionych wzajemnie słów. Alan 
bardzo  się  z  tego  cieszył.  Nie  był  rozmowny  z  natury.  W  jego  zamiłowaniu  do  milczenia  był 
pewien cynizm. Natomiast cierpliwie słuchał cudzych wywodów i analizował je trafnie. Wiedział, 
iŜ  niektórzy  ludzie  stworzeni  są  do  gadania,  inni,  dla  równowagi,  trzymają  język  za  zębami. 
Przymus milczenia nie ciąŜył mu nigdy. 

Na  swój  chłodny  i  obojętny  sposób  podziwiał  Mary  Standish.  Była  ogromnie  spokojna  i  to 

mu  się  w  niej  podobało.  Oczywiście,  nie  mógł  nie  zauwaŜyć  piękna  jej  oczu  ani  połysku  długich 
ciemnych rzęs, lecz były to detale miłe niewątpliwie, ale bez wielkiego znaczenia. Jej włosy podo-
bały mu się bardziej nawet niŜ siwe oczy, obchodziły go jednak zbyt mało, by się nad tym głębiej 
zastanawiać. 

Lecz  gdyby  musiał  podkreślić  koniecznie  jakiś  szczegół,  toby  jednak  chwalił  te  włosy 

właśnie, nie tyle nawet ich barwę, ile uczesanie i dowody starannej pielęgnacji. Bardzo ciemne, w 
ś

wietle lamp dawały ciekawe refleksy. A przede wszystkim ujmowały zgrabną główkę ciasno, choć 

faliście. Patrząc na nie odpoczywał od widoku tylu przesadnie ufryzowanych kobiecych czuprynek, 
które,  chcąc  nie  chcąc,  oglądał  podczas  sześciomiesięcznego  pobytu  w  Stanach.  Ogólnie  biorąc, 
podobała mu się więc dlatego, Ŝe nic go w niej nie raziło. Oczywiście, ani dbał, co dziewczyna o 
nim myśli i czy się jej podoba ze swoją spokojną, surową twarzą, chłodną obojętnością na otocze-
nie,  indiańską  prawie  gibkością  ruchów  i  tą  smugą  siwizny  w  gęstej  ciemnoblond  czuprynie. 
Kwestia ta nie wchodziła absolutnie w krąg jego zainteresowań. 

Zresztą  dzisiejszej  nocy  Ŝadna  kobieta  bodaj  nie  zwróciłaby  jego  szczególnej  uwagi.  Inne, 

znacznie  głębsze  wzruszenie  owładnęło  nim  od  chwili,  gdy  wsiadłszy  na  statek  w  Seattle,  uczuł 
pod  stopami  miarowy  dygot  maszyn.  Wracał  do  domu.  Jego  domem  była  Alaska.  Góry,  rozległe 
tundry,  niezmierzone  przestrzenie,  wzrokiem  nieobjęte,  gdzie  cywilizacja  nie  wniosła  dotąd  swej 
męczącej wrzawy. Wracał do przyjaciół bliskich i kochanych, do gwiazd znanych od dawna, do na 
wpół dzikich stad. Półroczny pobyt w Stanach wspominał jak cięŜkie wygnanie; miasta po prostu 
nienawidził. 

-  Nie  wybiorę  się  tam  więcej,  w  kaŜdym  razie  nie  na  całą  zimę,  chyba  Ŝe  mnie  przemocą 

sprowadzą - rzekł do kapitana Rifle'a w chwilę potem, gdy Mary Standish znikła z pokładu. - Eski-

background image

moska  zima  jest  co  prawda  długa,  lecz  zima  w  Seattle,  Minneapolis,  Chicago  czy  Nowym  Jorku 
jest bez porównania dłuŜsza moim zdaniem. 

- Słyszałem, Ŝe wezwał pana do Waszyngtonu Komitet Gospodarczy. 
-  Tak,  wraz  z  Carlem  Lomenem  z  Nome.  Ale  właściwie  tylko  Lomen  był  tam  potrzebny. 

Posiada czterdzieści tysięcy głów karibu na półwyspie Seward, toteŜ zwaŜali na to, co mówi. MoŜe 
sprawa ruszy wreszcie z miejsca. 

-  MoŜe  -  kapitan  Rifle  tonem  podkreślił  wątpliwość  powyŜszej  hipotezy.  -  Alaska  od  lat 

dziesięciu czeka na nową politykę kompetentnych sfer. Wątpię, czy tym  razem coś z tego będzie. 
Skoro politycy z Iowa i południowego Teksasu poczynają nam doradzać, co powinniśmy robić i co 
moŜemy mieć na północ od pięćdziesiątego ósmego stopnia - to doprawdy trudno stąd oczekiwać 
dobrego rezultatu. Alaska mogłaby równie dobrze zamknąć budę! 

- Nie uczyni tego jednak - rzekł Alan Holt, a rysy jego stwardniały dziwnie w księŜycowym 

ś

wietle.  -  Ostro  się  do  nas  wzięli  co  prawda  i  niejedne  drzwi  musieliśmy  zamknąć.  W  roku  1910 

było  nas  tu  trzydzieści  sześć  tysięcy  białych.  Politycy  z  Waszyngtonu  potrafili  w  międzyczasie 
skłonić do wyjazdu dziewięć tysięcy - czwartą część ludności. Lecz ci, co zostali, to twarde sztuki. 
My nie ustąpimy, kapitanie. Jesteśmy tutejsi i nie boimy się walki! 

- To znaczy? 
-  To  znaczy,  Ŝe  w  ciągu  najbliŜszych  pięciu  lat  wywalczymy  sobie  sprawiedliwość  albo  teŜ 

stwierdzimy jasno, co właściwie mają przeciwko nam. A za dalszych lat pięć będziemy juŜ co roku 
posyłać do Stanów milion sztuk mroŜonych renów. Za lat dwadzieścia liczba ta wzrośnie do pięciu 
milionów.  Niezbyt  miła  perspektywa  dla  wielkich  hodowców  bydła,  hę?  Ale,  jak  sądzę,  raczej 
szczęśliwa okoliczność dla stu milionów Amerykanów, który będą mogli zamienić dotychczasowe 
pastwiska na wzorowo nawodnione pola i ogrody. 

Dłoń Alana Holta, obejmująca burtę statku, zacisnęła się mocno. 
- Dawniej nie zdawałem sobie w ogóle sprawy, jak te rzeczy właściwie stoją - ciągnął, a jego 

głos miał stalowe brzmienie. - Lomen jest dyplomatą, ale ja nie! Kiedy widzę podobne bezprawie, 
mam ochotę walczyć z karabinem w garści! PoniewaŜ przypadkowo znaleźliśmy tu złoto, myślę, Ŝe 
Alaska jest pomarańczą nadającą się jedynie do prędkiego wyssania i odrzucenia natychmiast, sko-
ro zostanie ich zdaniem tylko bezwartościowa łupina. Takie są współczesne poglądy amerykańskie! 

- A pan nie jest Amerykaninem, panie Holt? 
Głos  rozległ  się  tak  blisko,  Ŝe  obaj  męŜczyźni  drgnęli,  po  czym  odwrócili  się  szybko.  TuŜ 

poza nimi, w księŜycowym świetle stała Mary Standish. 

- Raczyła mi pani zadać pytanie? - spytał Alan Holt z ukłonem. - Nie, nie jestem Amerykani-

nem. Jestem obywatelem Alaski. 

Dziewczyna miała wargi rozchylone, oczy jej błyszczały. 
- Proszę mi wybaczyć, Ŝe podsłuchiwałam, ale stało się to mimo woli. Jestem Amerykanką. 

Kocham  Amerykę.  Kocham  bardziej  bodaj  niŜ  swoją  religię.  Dumna  jestem,  Ŝe  przodkowie  moi 
wysiedli  pierwsi  na  ten  ląd  z  pokładu  „Myflower”*.  Stąd  moje  nazwisko  -  Standish.  I  tylko 
chciałam panu przypomnieć, Ŝe Alaska jest takŜe Ameryką. 

Alan Holt doznał uczucia zdziwienia. Twarz dziewczyny straciła poprzedni spokojny wyraz. 

Oczy jej płonęły. Głos dźwięczał hamowanym wzruszeniem. Był pewien, Ŝe przy świetle dziennym 
dojrzałby  rumieniec  na  policzkach.  Uśmiechnął  się,  lecz  uśmiech  ten  mimo  woli  miał  odcień 
wzgardy. 

- A cóŜ pani wie o Alasce, panno Standish? 
-  Nic!  Nic  zupełnie!  Kocham  ją  jednak  -  okrągłym  ruchem  ręki  wskazała  łańcuch  górski.  - 

ś

ałuję, Ŝe nie tu przyszłam na świat. Pan ma szczęście. Powinien pan kochać Amerykę. 

- Chciała pani powiedzieć: Alaskę? 
- Nie, Amerykę! - oczy jej błysnęły wyzywająco. 
Wzgardliwy uśmiech znikł z warg Alana Holta. Ukłonił się ponownie. 

 
* Myflower - statek, na którym przybyli do Ameryki pierwsi angielscy emigranci. 

background image

- Jeśli mam honor mówić z jedną z potomkiń Milesa Standisha, który  dowodził Ŝaglowcem 

„Myflower”  –  rzekł  -  w  takim  razie  przepraszam.  Jest  pani  bowiem  niewątpliwie  autorytetem  w 
sprawach amerykańskich. 

-  Jestem  -  odparła  krótko  z  dumnym  ruchem  lśniącej  główki.  -  Zresztą,  niedawno  dopiero 

odczułam  wartość  swego  pochodzenia  i  zrozumiałam  wynikającą  zeń  odpowiedzialność.  Jeszcze 
raz  przepraszam,  Ŝe  się  wtrąciłam  do  rozmowy  panów.  Nie  uczyniłam  tego  rozmyślnie.  To  tylko 
przypadek! 

Po  czym,  nie  czekając,  aŜ  któryś  z  nich  przemówi,  obdarzyła  obu  przelotnym  uśmiechem  i 

oddaliła się szybko. 

W  salonie  muzyka  ucichła;  pasaŜerowie  pojedynczo  lub  grupkami  poczęli  wychodzić  na 

pokład. 

-  Ciekawa  osóbka  -  zauwaŜył  Alan.  -  Kapitan  Miles  Standish  moŜe  być  dumny  ze  swej 

prawnuczki. Nieodrodna córa starego rodu. 

Roześmiał  się,  ale  juŜ  w  następnej  chwili,  puszczając  w  niepamięć  poprzednią  rozmowę, 

zaczął z innej beczki: 

- Strasznie jakoś kołujemy, kapitanie! 
-  Trochę  -  przyznał  kapitan  Rifle.  -  Ale  to  tylko  na  razie.  Później,  z  Seattle,  ruszymy  do 

Nome  prosto  jak  strzelił.  Obecnie  jednak  musimy  odwiedzić  Juneau  i  Skagway,  skąd  poprzez 
Przesmyk Aleucki skręcimy na Cordowę i Seward. Kaprys właścicieli, którego nie raczyli mi wyja-
ś

nić.  MoŜliwe,  ze  ta  rozbawiona  banda  Kanadyjczyków  na  pokładzie  ma  z  tym  coś  wspólnego. 

Wysadzimy  ich  w  Skagway.  Zamierzają  płynąć  w  głąb  lądu  Jukonem  drogą  na  Grzywę  Białego 
Konia. Dziś juŜ byle zdechlak uwaŜa to za wycieczkę turystyczną. A pamiętam przecieŜ... 

   -  I  ja  równieŜ  pamiętam  -  przerwał  Alan  Holt,  nie  zdejmując  wzroku  z  pasma  gór,  poza 

którymi leŜał szlak dawnych zdobywców złota, gęsto usiany trupami. - Pamiętam! A stary Donald 
wciąŜ śni o tym piekle śmierci. Wczorajszej nocy był prawie nieprzytomny.  Chciałbym, aŜeby juŜ 
raz zapomniał. 

- MęŜczyzna nigdy nie zapomina kobiety takiej, jak Jane Hope - rzekł miękko kapitan. 
- Czy znał ją pan? 
-  Znałem. Przybyła wraz z ojcem na moim statku. Ubiegłej jesieni minęło dwadzieścia pięć 

lat. Kawał czasu, prawda? Kiedy zaś patrzę na Mary Standish i słucham jej głosu - tu zawahał się, 
jakby  o  tajemnicę  szło  i  skończył  półszeptem:  -  myślę  zawsze  o  tej  dziewczynie,  o  Ŝycie  której 
Donald Hardwick walczył wśród wirów Białego Konia i którą dla siebie zdobył. Szkoda, dopraw-
dy, Ŝe umarła. 

- Kiedy właśnie, ze nie umarła - ozwał się Alan i głos zmiękł mu dziwnie. - W tym leŜy cały 

tragizm. Ta kobieta jest dziś dla niego istotą równie Ŝywą jak przed dwudziestu laty. 

Nastała chwila ciszy. 
- Ona z nim rozmawiała dziś rano - ozwał się raptem kapitan Rifle. 
- Ma pan na myśli wnuczkę kapitana Milesa, pannę Standish? 
- Tak. Jak widzę, jest pan usposobiony do niej niezbyt przychylnie. 
Alan wzruszył ramionami. 
- AleŜ bynajmniej. Sądzę, Ŝe jest to zachwycająca osóbka. MoŜe pan pozwoli cygaro, kapita-

nie? A ja się trochę przejdę. 

Zapalili obaj cygara jedną zapałką, po czym kapitan skręcił do swej kajuty, gdy Alan skiero-

wał się wzdłuŜ pokładu. 

Tej  nocy  parowiec  z  Nome  był  dla  Alana  czymś  więcej  niŜ  zlepkiem  stali  i  Ŝelaza.  Był 

Ŝ

ywym stworzeniem, w którym pulsowała krew i biło serce w jednym rytmie z sercem Alaski. Huk 

mocnych  maszyn  dźwięczał  Alanowi  w  uszach  radosną  pieśnią  ludzkiego  geniuszu.  Długa  lista 
pasaŜerów miała w jego mniemaniu wydźwięk prawie heroiczny; to nie były tylko nazwiska męŜ-
czyzn i kobiet - ci ludzie byli siłą Ŝyciową ukochanej Alaski, krwią z krwi, nieodłączną częścią, jej 
poddanymi.  Wiedział,  Ŝe  z  kaŜdym  obrotem  śruby  zbliŜała  się  romantyka,  przygoda,  tragedia  i 

background image

nadzieja. A wraz z nimi - zuchwalstwo i chciwość. Na statku zebrały się zwalczające się wzajemnie 
elementy: ci, którzy walczyli o Alaskę, ci, którzy będą ją budować i ci, którzy będą ją burzyć. 

Alan przechadzał się po pokładzie paląc cygaro, mijając męŜczyzn i kobiety, których w ogóle 

nie zauwaŜał. Lecz on był obserwowany. Poznawał turystów, prawie się im nie przyglądając. Duch 
Północy jeszcze nimi nie zawładnął. Byli gadatliwi, hałaśliwie zachwycali się pięknem krajobrazu 
roztaczającego  się  przed  ich  oczami.  Weterani  poukrywali  się  w  ciemnych  kątach  i  milcząc 
napawali  się  widokiem  lub  teŜ  spokojnie  przechadzali  się  po  pokładzie  z  fajkami  w  zębach. 
Pomiędzy  przybyszami  i  weteranami  Alan  rozróŜniał  całą  galerię  ludzkich  typów  zasiedlających 
Północ. Przechodząc obok nich mógłby dokładnie wskazać tych, którzy  mieszkają za pięćdziesią-
tym ósmym równoleŜnikiem. 

Minąwszy  palarnię,  zatrzymał  się  i  strząsnął za burtę  popiół  z  cygara.  TuŜ  obok  niego  stała 

grupa  złoŜona  z  trzech  męŜczyzn.  Byli  to  młodzi  inŜynierowie  jadący  budować  linię  kolejową. 
Jeden z nich mówił podniesionym głosem: 

-  A  ja  wam  mówię,  Ŝe  nikt  nie  wie  tego,  co  trzeba  wiedzieć  o  Alasce.  Opowiadali  nam  w 

szkole,  Ŝe  to  kraina  wiecznych  lodów,  gdzie  pełno  złota  i  gdzie  Ŝyją  reny.  Dorastaliśmy  z  takim 
samym wyobraŜeniem - tu głęboko wciągnął powietrze - ziemia ta jest dziewięć razy większa niŜ 
stan Waszyngton, a dwanaście razy większa niŜ stan Nowy Jork. Kupiliśmy ją od Rosji za niespeł-
na dwa centy za akr. Jeśli mapę Alaski przyłoŜyć do mapy Stanów Zjednoczonych, miasto Juneau 
legnie  na  St.  Augustine  na  Florydzie,  a  Wyspa  Unalska  trafi  do  Los  Angeles.  Potęga,  co?  ToteŜ 
geograficzne centrum naszego kraju nie leŜy wcale w okolicy Omaha czy Sioux City, lecz w San 
Francisco w Kalifornii. 

-  Racja,  synku  -  przemówił  nagle  w  pobliŜu  głos  spokojny,  trochę  drwiący.  -  Dobrze  znasz 

geografię. Lecz mógłbyś jeszcze dodać dla pouczenia kolegów, Ŝe Alaskę od bolszewickiej Syberii 
dzieli  zaledwie  trzydzieści  siedem  mil  i  Ŝe  bolszewicy  prowadzą  przez  radio  usilną  propagandę, 
namawiając  do  rewolucji.  Prosiliśmy  Waszyngton  o  udzielenie  nam  paru  armat  i  kilku  ludzi  dla 
obsadzenia Nome, lecz wyśmieli nas po prostu. Czy rozumiesz ten morał? 

Alan,  początkowo  tylko  lekko  ubawiony  rozmową,  nadstawił  ucha.  Ułowił  w  mroku  zarys 

szczupłej wysokiej sylwetki i błysk siwej brody, nie znanej mu zupełnie. Człowiek ten odwrócił się 
- istne widmo w świetle księŜycowym - a odchodząc juŜ, rzucił przez ramię najzupełniej wyraźnie: 

- I jeśli tam który z was rzeczywiście dba o Alaskę, to niech powie swemu rządowi, Ŝe takich 

ludzi jak John Graham naleŜy wieszać! 

Na dźwięk tego imienia Alan uczuł raptem w Ŝyłach gorący war krwi. Na całej kuli ziemskiej 

jednej tylko istoty nienawidził prawdziwie, śmiertelnie gorzką nienawiścią - Johna Grahama właś-
nie. Zamierzał juŜ dopędzić obcego i spytać - sam nie wiedział o co - gdy raptem, pomiędzy sobą a 
oświetlonymi  oknami  palarni,  zobaczył  szczupłą  kobiecą  sylwetkę.  Była  to  Mary  Standish.  Z  jej 
postawy poznał, Ŝe słyszała zarówno słowa młodego inŜyniera, jak i replikę starca - jednak patrzyła 
wyłącznie  na  niego.  Zdziwił  go  wyraz  jej  twarzy.  Nigdy  nie  widział  nic  podobnego  w  rysach  Ŝa-
dnej  kobiety.  To  nie  była  trwoga,  groza  raczej,  obrzydzenie.  Doznał  natychmiast  uczucia  irytacji. 
Po raz wtóry panna Standish przejmowała się zbytnio sprawami, które nie powinny były wcale jej 
obchodzić. Pod wpływem nagłego gniewu rzekł do milczącej grupy inŜynierów opodal: 

— Tamten pan jeszcze się mylił! John Graham nie powinien skończyć na szubienicy. To dla 

niego śmierć zbyt łagodna! 

Minął ich z lekkim ukłonem i szedł dalej wzdłuŜ pokładu. Zaledwie jednak zrobił kilkanaście 

kroków, usłyszał za sobą szybki tupot i czyjaś ręka ujęła go za ramię. 

- Proszę pana, panie Holt!... 
Zatrzymał się, stwierdzając jednocześnie, Ŝe miękki dotyk jej palców nie jest wcale przykry. 

Panna Standish milczała chwilę, patrząc w kierunku wybrzeŜa, tak iŜ widział tylko lśniącą gęstwę 
jej  gładko  przyczesanych  włosów.  Potem  spojrzała  mu  prosto  w  oczy  i  w  głębi  szarych  źrenic 
wyczytał coś na kształt wyzwania. 

-  Jestem  sama  na  statku  -  zaczęła.  -  Nie  mam  tu  przyjaciół.  A  chciałabym  wiedzieć  pewne 

background image

rzeczy... Spytać o to i owo... Czy zechce mi pan pomóc? 

- To znaczy... dotrzymywać pani towarzystwa? 
- Tak, jeśli pan moŜe. Czułabym się znacznie raźniej! 
Sytuacja poczynała być zabawna. Alan Holt miał ochotę parsknąć śmiechem; dziwiła go tyl-

ko surowa powaga oczu dziewczyny. Przyznawał, zresztą chętnie, iŜ do twarzy jej z tą powagą. 

- Doprawdy, nie jestem w stanie odmówić - rzekł. - Choć, jeśli chodzi o informacje, sądzę, Ŝe 

kapitan Rifle mógłby ich udzielić prędzej ode mnie. 

- Nie chcę go trudzić - odparła. - Ma i tak dość spraw na głowie. A pan jest sam. 
- Tak, zupełnie sam. I do myślenia mam niewiele. 
- Chciałabym, Ŝeby mnie pan zrozumiał, panie Holt. Jadę do zupełnie obcego mi kraju i prag-

nę  się  o  nim  jak  najwięcej    dowiedzieć,   zanim wysiądę  na  ląd.    Idzie  mi  o  tyle  rzeczy.  Na  przy-
kład... 

- Słucham. 
-  Dlaczego  pan  tak  powiedział  o  Johnie  Grahamie?  I  co  miał  na  myśli  tamten  drugi  pan, 

mówiąc, Ŝe naleŜałoby go powiesić?! 

Postawiła pytanie tak prosto i bez zwykłych kobiecych wybiegów, aŜ się zdziwił. Cofnęła juŜ 

palce  z  jego  ramienia  a  cała  jej  postać  zdradzała  pełne  oczekiwania  napięcie.  W  blasku  księŜyca 
twarz bielała niby kwiat. Oczy patrzyły uwaŜnie. Alan zaniemówił na chwilę, daremnie starając się 
zrozumieć, co go tak w niej pociąga. Potem uśmiechnął się i błysnął oczyma. 

- Czy widziała pani kiedy, jak się psy biją? - spytał. 
Zawahała się, jak gdyby gromadząc wspomnienia 
Wzdrygnęła się lekko: 
- Widziałem... raz jeden! 
-  No i co? 
- To był mój pies! Taki mały psiak. Ten drugi przegryzł mu gardło. 
Alan Holt powaŜnie skinął głową. 
Właśnie. Oto co John Graham robi w stosunku do Alaski, panno Standish. On jest tym duŜym 

psem-potworem  -  Proszę  sobie  wyobrazić  człowieka  popartego  ogromem  wpływów  finansowych, 
który  postanawia  zagrabić  całe  bogactwo  nowego  kraju  dla  zadowolenia  jedynie  własnych  wy-
górowanych  ambicji.  To  John  Graham!  DuŜe  pieniądze  i  człowiek  bez  jakichkolwiek  skrupułów. 
Człowiek, który gotów zagłodzić setki i tysiące ludzi, o ile w tym dojrzy interes. Patrzący na mrą-
cych z głodu obojętnie. Człowiek, który z kaŜdego punktu widzenia jest wielokrotnym mordercą! 

Przerwał raptem, gdyŜ dziewczyna krzyknęła głośno. O ile to w ogóle było moŜliwe, wyda-

wało się, iŜ twarz jej zbladła jeszcze bardziej. Ręce zacisnęła na piersi nagłym, kurczowym ruchem 
Oczy miała tak pełne grozy, Ŝe Alan uśmiechnął się cynicznie. 

-  JuŜ  znowu  czuje  się  pani  dotknięta?  Powinienem  chyba  przeprosić,  Ŝe  w  obecności  istoty 

tak  delikatnej  ośmieliłem  się  uŜyć  tak  mocnych  wyrazów  i  nazwać  innego  człowieka  mordercą. 
CóŜ, przepraszam - tu skłonił się lekko. - A teraz moŜe się trochę przejdziemy? 

Z  przyzwoitej  odległości  trzej  młodzi  inŜynierowie  obserwowali  Alana  Holta  i  Mary 

Standish. 

- Prześliczna dziewczyna! - zauwaŜył jeden z głębokim westchnieniem. - Nigdy nie widzia-

łem podobnych włosów i oczu. 

- Siedzę przy tym samym stole co oni - przerwał drugi. - Jestem jej sąsiadem z lewej strony, a 

nie  przemówiła  dotąd  do  mnie  trzech  słów  nawet.  A  ten  jej  towarzysz  przypomina  lodowce  z 
Labradoru, taki rozmowny. 

Tymczasem Mary Standish mówiła właśnie: 
- Wie pan, panie Holt, zazdroszczę tym inŜynierom. Chciałabym być męŜczyzną. 
- Szkoda, Ŝe pani nim nie jest - uprzejmie przyznał Alan. 
Usta  Mary  Standish  straciły  teraz  na  chwilę  swój  słodki  wyraz,  lecz  Alan  Holt  tego  nie 

dostrzegł. Cały był pochłonięty pięknem nocy i smakiem doskonałego cygara. 

background image

 

ROZDZIAŁ III 

 
 

Zausznik Grahama 

 
Alan  Holt  był  to  męŜczyzna,  na  którego  inni  męŜczyźni  spoglądali  z  przyjemnością.  Co  do 

kobiet,  rzecz  miała  się  inaczej.  Nie  miał  bowiem  w  sobie  nic  z  kobieciarza  w  potocznym  tego 
słowa znaczeniu. Podziwiał kobiety w sposób abstrakcyjny; w razie potrzeby gotów był walczyć o 
ich cześć i Ŝycie dla nich poświęcić. Lecz był to rozsądek raczej niŜ sentyment, rycerskość poczęta 
z  surowych  nakazów  pierwotnego  kraju,  nie  mająca  nic  wspólnego  z  wydelikaconym  romanty-
zmem cywilizacji. 

Długie lata samotności  wycisnęły na nim niezatarte piętno.  Ludzie Dalekiej Północy, obser-

wując jego surowe rysy, czytali w nich jak w otwartej księdze. Kobiety rozumiały go rzadko. Gdy-
by  jednak  nadeszła  godzina  próby  -  chwila  groźnego  niebezpieczeństwa  -  istoty  słabe  i  bezradne 
zwróciłyby się o pomoc tylko do Alana Holta. 

Posiadał  w  wysokim  stopniu  poczucie  honoru,  lecz  mało  kto  o  tym  wiedział.  Powaga  gór 

nauczyła go śmiać się w milczeniu. Krótki chichot znaczył dla niego tyle, co dla innego gwałtowny 
wybuch  śmiechu  i  bawił  się  nieraz  szczerze,  mimo  Ŝe  mięśnie  jego  twarzy  ani  drgnęły.  RównieŜ 
nie zawsze uśmiechał się wtedy, gdy był rad. Czasem uśmiech pokrywał myśl smutną lub powaŜną. 

Obecna  sytuacja  bawiła  go  ogromnie.  Pojmował  doskonale,  co  za  błąd  popełniła  panna 

Standish  wybierając  jego  właśnie,  zamiast  uszczęśliwić  któregoś  z  młodych  inŜynierów  swym 
towarzystwem.  Parsknął  krótkim,  stłumionym  śmiechem,  co  słysząc  Mary  Standish  nerwowo  od-
rzuciła  głowę  wstecz,  ruchem,  który  zaobserwował  u  niej  juŜ  poprzednio.  Milczała  jednak  i  ujęła 
go pod ramię bez słowa. 

Zanim  obeszli  pół  pokładu,  Alan  uwierzył,  Ŝe  rzecz  cała  ma  jednak  pewien  miły  posmak. 

Ręka dziewczyny nie tylko dotykała jego ramienia, lecz przywierała doń ufnie, a ona sama znajdo-
wała  się  przez  to  tak  blisko,  iŜ  patrząc  w  dół,  miał  lśniące  pukle  jej  włosów  niemal  tuŜ  u  swojej 
twarzy. Jego stoicki spokój został raptem zachwiany. 

- Doprawdy, Ŝe to nie takie straszne - ozwał się niespodziewanie z całą szczerością. - Zaczy-

nam wierzyć, iŜ udzielanie pani odpowiedzi będzie raczej miłym zajęciem. 

- Ach tak? - tu poczuł, jak drobna postać u jego boku nagle zesztywniała. - A pan obawiał się 

moŜe, Ŝe będę nudna! 

- Trochę. Nie rozumiem kobiet. Uogólniając sądzę, iŜ są najpiękniejszym z tworów boŜych, 

lecz kaŜda z nich osobno mało mnie obchodzi. Pani stanowi wyjątek! 

Skinęła głową z uznaniem. 
-  To  bardzo  miłe  z  pana  strony.  Lecz  nie  naleŜy  mówić,  Ŝe  jestem  inna.  Jestem  taka  sama. 

Wszystkie kobiety są jednakowe. 

- MoŜliwe. Tylko kaŜda inaczej upina włosy. 
- Podoba się panu sposób, w jaki się czeszę? 
- Bardzo. 
Jakoś mu się to słowo samo wymknęło, więc w  chwili następnej wypuścił energicznie duŜy 

kłąb dymu, by pokryć zmieszanie. 

OkrąŜywszy pokład, znaleźli się znowu na wprost palarni. Był to szczególny luksus, na jaki 

tylko „Nome” sobie pozwalał. śaden inny statek na wodach Alaski nie miał tak obszernego i wygo-
dnego pomieszczenia, zaś mały buduar otwarty  w samym jego końcu, umoŜliwiał paniom dotrzy-
mywanie towarzystwa męŜom. 

-  Jeśli  chce  pani  nasłuchać  się  opowieści  o  Alasce  i  zobaczyć  parę  typów,  to  wejdźmy!  - 

zaproponował Alan. - Nie boi się pani dymu? 

- Nie! Gdybym była męŜczyzną, paliłabym takŜe. 

background image

- MoŜe pani i tak pali? 
- Broń BoŜe! Jeśli zacznę palić, obetnę sobie włosy. 
- To by juŜ była zbrodnia - odparł Alan tak powaŜnie, Ŝe się sam zdziwił. 
Gdy weszli do buduaru, znajdowały się tam juŜ trzy panie otoczone grupką męŜczyzn. Sama 

palarnia,  ogromny  pokój,  zajmujący  niemal  trzecią  część  górnego  pokładu,  błękitniała  od  dymu. 
Około dwudziestu panów grało w karty przy okrągłych stolikach. Inni toczyli oŜywione rozmowy 
lub  paląc  przechadzali  się  po  zasłanej  dywanami  podłodze.  Paru  czytało  gazety,  a  ten  i  ów  juŜ 
drzemał, co widząc Alan spojrzał na zegarek. Tymczasem Mary Standish z niejakim zdziwieniem 
obserwowała  niezliczone  koce  zwinięte  starannie  i  porzucone  we  wszystkich  kątach.  Jeden  taki 
rulon leŜał u jej stóp. Trąciła go nogą. 

- Co to właściwie jest? - spytała. 
- Mamy zbyt wielu pasaŜerów - odparł. – Tutejsze statki nie znają tego, co się gdzie indziej 

zwykło  nazwać  pasaŜerami  trzeciej  klasy.  Niekoniecznie  taki,  co  jedzie  bez  własnej  kajuty,  jest 
biedakiem.  Na  dolnym  pokładzie  znajdzie  pani  zawsze  paru  milionerów.  Kiedy  sen  ich  zmoŜy, 
większość ludzi, których pani tu widzi, rozwinie swoje koce i legnie wprost na podłodze. Czy spot-
kała pani kiedy lorda? 

Skoro juŜ ją tu sprowadził, poczuł się do obowiązku udzielania wyjaśnień. Zwrócił więc jej 

uwagę na trzeci stół po lewej stronie. Siedziało przy nim trzech męŜczyzn. 

- Ten, który zwrócony jest do nas twarzą - mówił - o obwisłych policzkach i jasnym wąsie, to 

autentyczny  lord.  Wygląda  niepozornie,  ale  to  morowy  chłop.  Jedzie  polować  na  niedźwiedzie,  a 
sypia na podłodze. Dalej, przy piątym stole, to paczka górników z Treadwell, zaś ów drab wsparty 
o ścianę i gotowy do drzemki, z faworytami prawie do pasa, to Stampede Smith, niegdyś towarzysz 
Carmacka,  odkrywcy  złota  w  Bonanza  Creck  w  1896  r.  Szczęk  łopaty  Carmacka  zahuczał  wokół 
ziemi,  panno  Standish.  Stampede  Smith  był  po  wielkim  odkrywcy  drugim  z  walecznych  na 
Bonanzie,  a  obok  niego  Jim  Skookum  i  Charlie  Taglish,  równieŜ  druhowie  Carmacka.  Jeśli  zaś 
obchodzą panią sprawy romantyczne, panno Standish, to Smith kochał się w Belindzie Mulrooney, 
najodwaŜniejszej z kobiet, jakie kiedykolwiek zawadziły o Daleką Północ. 

- Dlaczego była tak odwaŜna? 
-  GdyŜ  sama  jedna,  bez  opieki,  przybyła  do  kraju  męŜczyzn  zdecydowana  na  robienie 

majątku  bez  niczyjej  pomocy.  I  dopięła  swego.  Jak  długo  Ŝyje  ktoś  z  pierwszych  mieszkańców 
Dawson, nie zaginie pamięć o Belindzie Mulrooney. 

- Dowiodła, do czego zdolna jest kobieta, panie Holt. 
-  Właśnie.  I  nieco  później  dowiodła  równieŜ,  jak  nieobliczalne  jest  kobiece  serce.  Była 

najbogatszą kobietą w Dawson. AŜ przybył bubek, podający się za księcia. Belinda wyszła za niego 
za mąŜ i wyjechali razem do ParyŜa. Taki był jej koniec. OtóŜ gdyby poślubiła tego oto Stampede 
Smitha z jego wielkimi faworytami... 

Urwał w pół zdania. O kilka kroków wstał właśnie od stołu jakiś męŜczyzna i obrócił się do 

nich  twarzą.  Nie  było  w  nim  nic  godnego  uwagi  z  wyjątkiem  sposobu,  w  jaki  patrzył  na  Mary 
Standish.  MoŜna  było  sądzić,  Ŝe  znając  dziewczynę  dobrze,  rozmyślnie  obraŜa  ją,  patrząc  w  ten 
sposób. Wreszcie pogardliwie skrzywił wargi, lekko wzruszył ramionami i oddalił się spokojnie. 

Alan szybko spojrzał na towarzyszkę. Policzki jej płonęły, wargi miała gwałtownie zaciśnię-

te. ChociaŜ sam wściekły, nie mógł nie spojrzeć, jak bardzo piękna jest w gniewie. 

- Pozwoli pani, Ŝe odejdę na chwilę - rzekł spokojnie. - Poproszę tylko o wyjaśnienie. 
Szybko wsunęła mu dłoń pod ramię. 
- Ach, nie trzeba! - zaprzeczyła gorąco. - Bardzo pan miły i tak do pana pasuje ten rycerski 

odruch. Ale, doprawdy, czy warto zwracać uwagę na podobne głupstwo? 

Mimo  iŜ  usiłowała  mówić  spokojnie,  głos  jej  drŜał,  przy  czym  Alan  zauwaŜył  ze  zdziwie-

niem, Ŝe twarz jej blednie, stając się raptem biała jak papier. 

- Jestem do pani usług - rzekł ze skinieniem  głowy.  - Gdyby jednak była pani moją siostrą, 

panno Standish, nie pozwoliłbym podobnej rzeczy ujść bezkarnie. 

background image

Obserwował obcego, aŜ ten znikł w drzwiach wiodących na pokład. 
- Jeden z ludzi Johna Grahama - rzekł. - Nazywa się Rossland i, o ile rozumiem, jedzie, by do 

reszty zagarnąć w swoje łapy połów łososia. Jeszcze dwa lata i zrujnują łowiska zupełnie. Dopra-
wdy, czego potrafi dokonać tak nikczemna rzecz jak pieniądz! Dwie zimy temu widziałem głodu-
jące całe wsie indiańskie, kobiety i dzieci mrące tuzinami właśnie przez pieniądze Johna Grahama. 
Dokonały tego zbyt intensywne połowy, rozumie pani? Gdyby tylko zobaczyła pani te małe biedac-
twa, skóra i kości, jak błagały o byle ochłap... 

Ś

cisnęła go za ramię. 

- JakŜe John Graham mógł to zrobić? - szepnęła. 
Roześmiał się niemile. 
-  Gdy  zabawi  pani  rok  na  Alasce,  nie  będzie  juŜ  pani  potrzebowała  zadawać  podobnych 

pytań. Jak? Po prostu otwierając fabrykę konserw i wyłapując z rzek całą rybę, stanowiącą od wie-
ków podstawę Ŝywności miejscowych Indian. Innymi słowy, pieniądze, którymi operuje, są wyko-
rzystywane do niszczenia zasobów naturalnych Alaski, a tymczasem Alaska potrzebuje kapitału dla 
rozwoju. W razie jego braku nie tylko zatrzyma się u nas wszelki postęp, ale po prostu pomrzemy 
wszyscy. śaden kraj na kuli ziemskiej nie przedstawia dziś dla kapitału większych moŜliwości niŜ 
Alaska. Dziesięć tysięcy fortun czeka tu na ludzi mających pieniądze do włoŜenia. 

Lecz  John  Graham  nie  przypomina  w  niczym  potrzebnych  tu  ludzi.  To  niszczyciel,  jeden  z 

tych, którego pragnieniem jest wydusić jak najwięcej dolarów z bogactw miejscowych, choćby na 
skutek  tego  ziemia  i  woda  zamieniła  się  w  pustynię.  Musi  pani  pamiętać,  Ŝe  do  niedawna  rząd 
Alaski, kierowany przez polityków z Waszyngtonu, był niewiele lepszy od tego, przeciw któremu 
zbuntowały się kolonie amerykańskie w 1776 r. Bolesne to stwierdzenie dla kogoś, kto kocha swój 
kraj. A John Graham naleŜy do najgorszych. On i pieniądz dający mu władzę! 

Nie podlega kwestii, Ŝe uczciwy kapitał, zarówno duŜy jak i mały, boi się Alaski i unika jej. 

Zawdzięczamy  to  złej  taktyce  rządu  oraz  nadmiernemu  biurokratyzmowi.  Proszę  tylko  zwaŜyć, 
panno Standish. W Waszyngtonie, czyli o pięć tysięcy mil stąd, istnieje trzydzieści osiem oddziel-
nych  urzędów  zajętych  sprawami  Alaski.  CóŜ  więc  dziwnego,  Ŝe  pacjent  choruje?  CóŜ  dziwnego 
równieŜ, Ŝe taki człowiek jak John Graham, wyzbyty skrupułów i podły do szpiku kości, ma łatwe 
pole działania. 

Lecz mimo wszystko czynimy postępy. Z wolna wynurzamy się z mroku. Władze poczynają 

rozumieć  ciąŜącą  na  nich  odpowiedzialność.  Zarówno  Ministerstwo  Spraw  Wewnętrznych,  jak  i 
Ministerstwo Rolnictwa widzą, Ŝe Alaska jest potęŜnym spichlerzem i da sobie radę, byle jej choć 
trochę pomóc. Boję się tylko ludzi w rodzaju Johna Grahama. Pewnego dnia... 

Urwał w pół zdania. 
- Przepraszam - rzekł. - Gadam o polityce, gdy powinienem bawić panią milszą i ciekawszą 

rozmową. MoŜe zejdziemy na dolny pokład? 

- W kaŜdym razie na świeŜe powietrze - odparła. - Ten dym szkodzi mi najwyraźniej. 
Przed chwilą juŜ Alan Holt spostrzegł zmianę w jej twarzy, lecz nie przypisał jej wyłącznie 

złemu  powietrzu.  Skłonny  był  sądzić,  iŜ  niewytłumaczalna  gburowatość  Rosslanda  podziałała  na 
nią silniej niŜ chciała przyznać. 

-  Na  dolnym  pokładzie  jedzie  gromadka  Indian  Thlinkit  i  oswojony  niedźwiedź.  Czy 

chciałaby  pani  ich  obejrzeć?  -  spytał  Alan,  gdy  wyszli  juŜ  z  palarni.  -  Dziewczyny  Thlinkit  to 
najładniejsze ze wszystkich Indianek, a tam na dole są dwie, na które, jak mówi kapitan, miło jest 
spojrzeć. 

- JuŜ mnie z nimi zaznajomił - roześmiała się panna Standish. - Nazywają się Kolo i Haidah. 

Słodkie  dziewczęta  i  bardzo  mi  się  podobają.  Dziś  rano  jadłyśmy  razem  śniadanie,  jeszcze  zanim 
się pan obudził. 

- Co pani mówi? Więc dlatego nie było pani przy stole? No, a wczoraj? 
- ZauwaŜył pan moją nieobecność? - spytała nieśmiało. 
-  Trudno  było  doprawdy  nie  zauwaŜyć  pustego  krzesła.  Poza  tym  pewien  młody  inŜynier 

background image

zwrócił bodaj na ten fakt moją uwagę, pytając, czy pani przypadkiem nie chora. 

- O! 
- Ogromnie jest panią zainteresowany. Bawi mnie, gdy widzę, jak wykręca oczy, byle tylko 

na panią spojrzeć. Odnoszę wraŜenie, Ŝe litość nakazywałaby mi ustąpić mu swe miejsce. 

- Pana oczy naturalnie nic by na tym nie ucierpiały? 
- Jasne, Ŝe nie! 
- O ile by się pan zbytnio nie przyglądał dziewczynom Thlinkit. 
- Obejrzałem je juŜ dokładnie. 
Wzruszyła ramionami. 
- W zwykłym czasie skłonna byłabym uznać pana za nudziarza, panie Holt! Obecnie jednak 

wydaje mi się pan po prostu niezwykły.  I podoba mi się pan raczej. Czy zechce pan odprowadzić 
mnie do kajuty? Numer szesnasty, na tym pokładzie. 

Idąc wsunęła mu znów palce pod ramię. 
- Jaki jest numer pańskiej kajuty? 
- Dwudziesty siódmy. 
- Na tym pokładzie? 
- Tak. 
Dopiero gdy, nie podając mu ręki, skinęła głową na dobranoc i znikła za drzwiami, uprzyto-

mnił sobie, Ŝe ostatnie jej pytanie było  raczej poufałe. Mruknął zdziwiony  i zapalił cygaro. Dwu-
krotnie  jeszcze,  chodząc  w  zadumie  po  pokładzie,  czuł,  jak  go  osaczają  natrętne  myśli.  Wreszcie 
jednak  udał  się  do  swej  kajuty  i  zaczął  przeglądać  papiery  dotyczące  spraw  załatwianych  w 
Waszyngtonie wraz z Carlem Lomenem. 

Skończył  pracę  krótko  przed  dwunastą.  Ciekaw  był,  czy  Mary  Standish  juŜ  śpi.  Trochę  go 

irytował, a trochę bawił fakt, Ŝe jego myśli tak natrętnie krąŜą wokół niej. Miła dziewczyna zresztą, 
przyznał  uczciwie.  Nie  pytał  o  nic,  co  by  tyczyło  jej  spraw  osobistych  i  nic  mu  teŜ  o  sobie  nie 
mówiła, podczas  gdy  on był strasznie  gadatliwy. Wstyd  go teraz ogarnął, gdy  przypomniał sobie, 
jak się rozwodził na temat spraw Johna Grahama i Alaski. Co ją to mogło obchodzić! Zresztą nie 
był znów tak bardzo winien. Przyczepiła się do niego jak rzep, toteŜ zabawiał ją, jak umiał najle-
piej. 

Zgasił  światło  i  stanął  twarzą  do  otwartego  iluminatora.  Panowała  ogromna  cisza,  mącona 

jedynie głuchym łoskotem śruby. Statek nareszcie spał. KsięŜyc wisiał wprost nad głową, miast się 
spoza  gór  wynurzać,  i  prócz  wąskiego  świetlanego  kręgu  świat  tonął  w  nieprzeniknionej  prawie 
czerni. W mroku tym, niby cień głębszy jeszcze, słabo majaczył potęŜny zarys wyspy Kupreanof. 

Alan obserwował wyspę i dziwił się trochę, znając te niebezpieczne przesmyki, mało co szer-

sze nieraz niŜ długość statku, dlaczego kapitan Rifle obrał ten kurs, zamiast płynąć wokół przyląd-
ka  Decision.  Czuł zresztą,  Ŝe  oddalają  się  juŜ  od  lądu,  lecz  „Nome”  sunął  nadal  w  tempie  bardzo 
wolnym,  a  słaby  powiew  niósł  woń  słonych  traw  i  cięŜki  zapach  lasów  Ŝywicznych,  płynący 
zarówno ze wschodu, jak i z zachodu. 

Poprzez łoskot śruby dobiegł doń raptem odgłos wolnych kroków. Zdawały się wahać jakby, 

potem szły dalej. Ułowił stłumiony głos męski, w odpowiedzi, drugi głos, kobiecy. Instynktownie 
cofnął się o krok i czekał niewidoczny w ciemności. Rozmowa umilkła. Idący minęli jego okno w 
milczeniu, a księŜyc na krótko wyraźnie oświetlił ich postacie. Kobietą była Mary Standish, męŜ-
czyzną Rossland, ten sani, który tak dziewczynę zmieszał swym bezczelnym wejrzeniem. 

Alan zdziwił się niezmiernie. Po chwili oszołomienia, przytomniejąc, zapalił światło i począł 

się  przygotowywać  do  snu.  Nie  miał  bynajmniej  zamiaru  szpiegować  Mary  Standish  lub  agenta 
Grahama, lecz czuł wrodzoną nienawiść do fałszu i mistyfikacji. OtóŜ to, co zobaczył przed chwilą, 
upewniło  go,  Ŝe  Mary  Standish  wie  więcej  o  Rosslandzie,  niŜ  się  do  tego  chciała  przyznać.  Nie 
kłamała  zresztą.  Nie  mówiła  w  ogóle  nic,  prosiła  jedynie,  by  sprawy  nie  zaogniać.  JednakŜe 
bezsprzecznie naduŜyła jego dobrej wiary. ChociaŜ, co go mogły obchodzić jej sprawy. MoŜliwe, 
iŜ kiedyś poróŜniła się z Rosslandem, a teraz doszło do zgody. Niech się więc godzą. Bóg z nimi! 

background image

Zgasił światło i połoŜył się do łóŜka. Lecz senność odbiegła go zupełnie. Miło było tak spo-

czywać i słuchać melodyjnego plusku fal, czując pod sobą płynny ruch statku. I miło było myśleć, 
Ŝ

e jedzie do domu, do siebie. JakŜe piekielnie długo wlokło się owe siedem miesięcy spędzone w 

Stanach. JakŜe mu brakowało twarzy znajomych, nawet twarzy wrogów! 

Przymknął oczy i wyobraził sobie kraj rodzinny, odległy jeszcze o parę tysięcy mil: niezmie-

rzone  przestworza  tundr,  błękitno-purpurowe  podnóŜa  gór  Endicott  i  ranczo  Alana  u  samych  nie-
mal stóp skłonu. Wiosna juŜ się tam rodziła, słońce złociło południowe zbocza i łęgi, a pąki wierzb 
wyzierały z ciemnych osłonek niby ziarno z pełnych kłosów. 

Alan westchnął do Boga w kornej prośbie, by zimowe miesiące okazały się łaskawe dla jego 

ludzi. PoniewaŜ bardzo miłował swą gromadkę, zatem dłuŜyło mu się bez niej. 

Był zupełnie pewien, Ŝe Tautuk i Amuk Toolik, dwaj jego zastępcy, będą dbali o stada i do-

bytek, jakby szło o ich własność. Lecz w ciągu siedmiu miesięcy mogło zajść tyle spraw nieprzewi-
dzianych. Nawadlook, mała piękność jego dalekiego państwa, wyglądała bardzo źle, gdy odjeŜdŜał. 
Niepokoił się o nią. Przebyte poprzedniej zimy zapalenie płuc pozostawiło groźne ślady. A Keok, 
rywalizująca  z  nią  co  do  urody?  Uśmiechnął  się  w  mroku,  dumając,  jak  idą  sprawy  sercowe 
Tautuka.  Przed  pół  rokiem  przedstawiały  się  niemal  beznadziejnie,  Keok  była  bowiem  wielką 
kokietką i długi czas bawiły ją cierpienia zalotnika. Istny diablik - pomyślał Alan z rozczuleniem - 
warta  jednak,  by  dla  niej  Ŝycie  oddać,  oczywiście,  jeśli  się  ma  w  Ŝyłach  choćby  odrobinę  krwi 
indiańskiej. Co do stad, te chyba hodują się dobrze. Dziesięć tysięcy głów. Jest z czego być dum-
nym! 

Raptem  wstrzymał  oddech  i  wytęŜył  słuch.  Ktoś  skradał  się  do  jego  drzwi  i  tuŜ  za  progiem 

stanął. JuŜ poprzednio po dwakroć słyszał kroki, lecz za kaŜdym razem mijały drzwi, dąŜąc dalej. 
Usiadł  na  łóŜku  i  spręŜyny  pod  nim  zadźwięczały  cicho.  Ułowił  jakiś  ruch  i  szybki  tupot.  Czym 
prędzej  zapalił  światło.  W  następnej  chwili  otwierał  juŜ  drzwi.  Korytarz  był  pusty.  I  dopiero  po 
chwili  usłyszał  słaby,  podwójny  trzask.  W  oddali  ktoś  ostroŜnie  otwierał  drzwi  i  zamykał  je  po 
cichu. 

Wtedy  dopiero,  wodząc  wkoło  wzrokiem,  dostrzegł  na  podłodze  biały,  zmięty  kłębek.  Pod-

niósł  go  i  cofnął  się  do  kajuty.  Była  to  damska  chusteczka.  I  nie  po  raz  pierwszy  ją  widział.  Nie 
dalej jak dzisiejszego wieczoru zachwycał się delikatną koronką zdobiącą cienki batyst. Dziwne -
pomyślał - Ŝe znajduję ją teraz u mych drzwi. 

 
 
 
 
 

ROZDZIAŁ IV 

 
 

Stampede Smith 

 
Holt był jednocześnie zdziwiony i rozczarowany trochę, a w głębi serca czuł ponadto pewną 

niechęć. Podejrzewał, iŜ wbrew jego woli chcą go wciągnąć w jakieś nieczyste sprawki. Przyzna-
wał,  iŜ  wieczór  upłynął  mu  raczej  przyjemnie.  Oczywiście,  mógł  spędzić  wieczór  jeszcze  milej, 
wspominając  dawne  czasy  ze  Stampedem  Smithem,  roztrząsając  sposoby  łowów  i  obyczaje 
niedźwiedzi kodiackich wraz z angielskim lordem lub wreszcie zawierając znajomość z nieznanym 
siwobrodym  podróŜnym,  który  wydał  tak  trafną  opinię  o  Johnie  Grahamie.  Nie  Ŝałował  jednak 
straconych godzin ani nie miał o nie pretensji do Mary Standish. Na razie irytowała go wyłącznie 
sprawa tej chusteczki. 

Dlaczego  porzuciła  ją  pod  jego  drzwiami?  Nie  był  to  oczywiście  groźny  przedmiot,  ze  swą 

pajęczą  koronką  i  lilipucim  rozmiarem.  Oglądając  starannie  batystowy  kwadracik,  zastanowił  się 

background image

przez chwilę, czy nawet taki malutki nosek, jak panny Standish, moŜe mieć z tego drobiazgu istot-
ną  pociechę.  Ale  ładna  była  ta  chusteczka  niewątpliwie  i  na  równi  z  właścicielką  cechowała  się 
doskonałą wykwintnością. 

Mało  go  zresztą  obchodziło  to  wszystko.  Znudzony  cisnął  chusteczkę  na  nocny  stolik.  Nie-

wątpliwie  zguba  była  zupełnie  przypadkowa  i  bez  Ŝadnego  znaczenia  -  usilnie  starał  się  to  sobie 
wmówić.  Zapewniał  siebie  takŜe,  mimo  wzruszając  ramionami,  Ŝe  przecieŜ  kaŜda  kobieta  czy 
dziewczyna ma prawo minąć jego drzwi, i trzeba być idiotą, Ŝeby zaraz wysuwać stąd jakieś wnio-
ski. Argument był co prawda mocno naciągnięty, lecz Alan nie lubił tajemnic, szczególnie tajemnic 
związanych z płcią piękną. 

Po raz drugi połoŜył się do łóŜka. Usnął prędko, myśląc o Keok i Nawadlook oraz o innych 

mieszkańcach  swego  rancza.  Los  zesłał  mu  sny  bardzo  miłe;  widział  Keok  jak  Ŝywą,  jej  łatwy 
uśmiech  i  zalotne  minki,  a  wielkie  łagodne  oczy  Nawadlook  lśniły  jeszcze  słodziej,  niŜ  gdy  ją 
Ŝ

egnał  przed  odjazdem.  Pojawił  się  Tautuk,  ponury  jak  zwykle  wobec  brak  serca  Keok.  Tautuk 

walił w bęben, wydając, rzecz dziwna, głos zupełnie podobny do bicia dzwonu, zaś Amuk Toolik 
tańczył Taniec Niedźwiedzia, podczas gdy Keok klaskała w dłonie w przesadnym zachwycie. Alan 
uśmiechnął się przez sen. Wiedział przecieŜ, co się święci i Ŝe kątem oka rozbawiona Keok pilnie 
ś

ledzi  zazdrosnego  kawalera.  Tautuk  był  tak  naiwny,  Ŝe  ani  się  tej  gry  domyślał.  W  tym  tkwił 

komizm sytuacji. Chmurny Eskimos coraz zawzięciej walił w bęben i tak się marszczył, Ŝe aŜ mu 
oczy ginęły w skośnych fałdach, a Keok zanosiła się juŜ od śmiechu. 

W tej chwili właśnie Alan otworzył oczy i usłyszał ostatnie uderzenie dzwonu pokładowego. 

Ciemność  panowała  nadal.  Zapalił  światło  i  spojrzał  na  zegarek.  Dzwon  zapewne  uderzał  ośmio-
krotnie, gdyŜ była czwarta rano. 

Poprzez  otwarty  iluminator  płynął  oddech  morza  zmieszany  z  wonią  ziemi  oraz  chłodne 

rzeźwe  powietrze,  którym  Alan,  przeciągając  się  na  łóŜku,  chciwie  napełnił  płuca.  Było  to  niby 
nektar oŜywczy. Spłoszył resztki snu i znuŜenia. Alan wstał po cichu i ubierał się, ćmiąc nie dopa-
lone  wczoraj  cygaro.  Dopiero  zapinając  kurtkę  dostrzegł  chusteczkę  leŜącą  na  stoliku.  Lecz,  jeśli 
nawet przed paroma godzinami jej widok miał dlań jakieś znaczenie, to teraz patrzył na nią zupeł-
nie obojętnie. Niedbalstwo ze strony panny Standish - oto wszystko. Oczywiście, przy okazji zgubę 
zwróci. Machinalnie wsunął biały kłębek do kieszeni, zanim wyszedł z kajuty na pokład. 

Trafnie  odgadł,  iŜ  o  tej  porze  będzie  zupełnie  sam.  Pokład  był  pusty.  Poprzez  upiorną  biel 

porannej  mgły  widział  rzędy  nie  zajętych  krzeseł  oraz  światła,  słabo  płonące  w  budce  sternika. 
Monsun azjatycki wraz z ciepłym prądem z wybrzeŜy Japonii obdarzył Archipelag Aleksandra bar-
dzo  wczesną  wiosną,  toteŜ  maj  miał  prawie  czerwcową  pogodę.  Lecz  ranki  zachowały  właściwy 
sobie chłód i wilgotny opar. Mgły i opary czepiały się dolin lub jako zwoje sinych dymów spływa-
ły z gór ku morzu, aŜ statek, lawirując wśród wysp i cypli, szukał drogi po omacku prawie. 

Alan  lubił  ponurą  atmosferę  wybrzeŜy  Alaski.  Upiorna  tajemniczość  podniecała  go  i  pobu-

dzała do walki. Wyczuwał doskonale, z jakim trudem i jaką uwagą „Nome” obiera kierunek półno-
cny. Maszyny pracowały w zwolnionym tempie, statek zaś sunął ostroŜnie, pełzł niby przyczajony 
kot, drŜąc lekko, jak gdyby kaŜde stalowe wiązanie przeobraziło się nagle w Ŝywy, czujący nerw. 
Wiedział, Ŝe kapitan Rifle nie śpi i Ŝe wytęŜa oczy z budki sterniczej, świdrując nimi mgłę. Kędyś, 
na  zachód,  w  niebezpiecznie  bliskim  sąsiedztwie  muszą  leŜeć  skały  Wysp  Admiralskich;  od 
wschodu czatują jeszcze bardziej groźne, zlodowaciałe głazy i granitowe urwiska wybrzeŜa, wycią-
gając w morze długi cypel raf podwodnych. By dojść do Juneau, naleŜy się przewinąć wokół tych 
raf. A Juneau jest juŜ niedaleko. 

Przegiął się przez burtę, dopalając cygaro. Radowała go perspektywa bliskiej, wytęŜonej pra-

cy.  Juneau,  Skagway  i  Cordowa  obchodziły  go  dlatego  tylko,  Ŝe  naleŜały  do  Alaski.  Tęsknił  do 
jeszcze głębszej północy, do rozległych tundr, do olbrzymich, oczekujących go zadań. Nie Ŝałował 
juŜ  nawet  owych  siedmiu  miesięcy  samotnego  pobytu  w  Stanach.  Niejednego  się  tam  nauczył. 
Złoto!  Ubawiło  go  to  wspomnienie.  Złoto  miało  swój  niezaprzeczalny  atut,  posmak  romantyzmu, 
dreszcz  przygód,  lecz  czym  był  wszystek  kruszec  tych  gór  w  porównaniu  z  imponującą  budowlą, 

background image

którą i on takŜe pomaga wznosić. 

Miał doprawdy  wraŜenie, iŜ wszyscy ludzie spotykani na południu myśleli jedynie o złocie, 

gdy  się  dowiadywali,  Ŝe  przybywa  z  Alaski.  Złoto  przede  wszystkim,  a  potem  lody,  śniegi,  noce 
nieskończone, pustynne barren i wyzębione łańcuchy gór, chmurnie patrzące na kraj udręczony za-
miecią i na ludzi półdzikich, spręŜonych w nieustannej walce, z której tylko człowiek silny i bez-
względny  wychodził  zwycięsko.  Złoto  stało  się  dla  Alaski  przekleństwem.  Myśląc  o  niej,  ludzie 
mieli wciąŜ przed oczyma dni złotej gorączki, dni wyścigu po złoto. Nie widzieli i nie chcieli nic 
widzieć poza przełęczą Chilcoot, Grzywą Białego Konia, Dawson i Circle City. Lecz teraz zaczy-
nali  jednak  wierzyć.  Oczy  im  się  otwierały.  Nawet  rząd  się  budził,  rozumiejąc,  Ŝe  dla  tego  kraju 
naleŜy  uczynić  coś  jeszcze  prócz  budowy  linii  kolejowej  na  północ  od  góry  św.  Eliasza.  W 
Waszyngtonie  posłowie  i  senatorowie  pilnie  słuchali  jego  wywodów,  a  szczególnie  wywodów. 
Carla Lomena. Najmędrsi zaś ze wszystkich, wielcy hodowcy bydła, chcieli go przekupić, a Carlo-
wi Lomenowi proponowali cały majątek w zamian za jego czterdzieści tysięcy renów z półwyspu 
Seward. To był chyba najlepszy dowód! Dowód oczywisty! 

Zapalił  świeŜe  cygaro  i  poprzez  rzednącą  juŜ  mgłę  wybiegł  wzrokiem  ku  olbrzymim  poła-

ciom  znajomej  ziemi.  Myślał  teraz  o  Grahamie  i  twarz  jego  skrzepła  w  surową,  nieprzeniknioną 
maskę. Przeczuwał cięŜką, uporczywą walkę. W ciągu minionej zimy miał moŜność obserwować w 
kilku  stanach  rabunkową  gospodarkę  owych  bandytów  finansowych.  Widział  całe  krainy  pozba-
wione lasów, spustoszone doszczętnie rzeki i jeziora, rolę wyniszczoną do cna. Ze zgrozą i niemal-
Ŝ

e nie z lękiem oglądał nagie poręby Michiganu, słynącego niegdyś z najpiękniejszych w Ameryce 

puszcz.  A  co,  jeśli  rząd  pozwoli  na  takie  samo  zniszczenie  Alaski?  Polityka  i  pieniądz  dąŜą  juŜ 
wspólnie właśnie do tego celu. 

Alan przestał czuć pod stopami tętno statku. To była jego walka; brał w niej udział juŜ cało-

ś

cią nerwów i mięśni, jak gdyby rzeczywiście tocząc w tej chwili zaŜarty bój. Nieodwołalnie posta-

nowił, Ŝe wygra, choćby sprawie tej miał poświęcić całe Ŝycie. On i paru innych dowiodą światu, 
Ŝ

e miliony akrów bezleśnych tundr nie są bynajmniej ziemią wyklętą.  Zaludnią się te strony. Tak 

zwane  barren  -  pustynie,  zadudnią  rozgłośnie  tętentem  niezliczonych  racic,  jak  nigdy  nie  huczały 
amerykańskie prerie pod kopytami hodowanego bydła. 

Marzył. Lecz nie o złoto mu szło, nie o stosy monet, leŜące u krańca tęczowego łuku, o któ-

rym  roił.  Pieniądza,  jako  takiego,  nienawidził.  Szło  mu  o  pracę  i  o  powodzenie  tej  pracy;  o  sam 
trud i o wieńczący go sukces. CóŜ to za triumf będzie, gdy wyśmiana i upokorzona Alaska stanie 
się gigantyczną spiŜarnią dla połowy Ameryki. 

Bicie dzwonu pokładowego przywołało go do rzeczywistości. Nie lubił na ogół do tego stop-

nia poddawać się marzeniom i zły był na siebie, ilekroć zgrzeszył pod tym względem. Szczycił się 
zawsze wytrzymałością swych nerwów oraz filozoficznym spokojem, z jakim przyjmował dobre i 
złe strony Ŝycia. Zewnętrzny chłód sprawiał, Ŝe ludzie mieli go częstokroć za pozbawionego serca. 
Własne  wzruszenia  taił  głęboko  i  umiejętnie.  Teraz  jednak  drgnął  lekko,  gdy  zrozumiał,  Ŝe  ręka 
zaciśnięta w kieszeni gniecie machinalnie małą batystową chusteczkę. Wyjął ją szorstkim gestem i 
uczynił  ruch,  jak  gdyby  chciał  wyrzucić  za  burtę.  Lecz  wstrzymał  się  w  pół  gestu,  mruknął  coś 
mającego podkreślić głupotę podobnego pomysłu i wolnym krokiem ruszył na dziób statku. 

Obserwując  podnoszenie  się  mgły,  dumał,  jakie  byłoby  jego  Ŝycie,  gdyby  posiadał  siostrę 

podobną do Mary Standish, albo gdyby w ogóle posiadał jakąkolwiek rodzinę - choćby jednego czy 
dwu  wujów  interesujących  się  jego  losem.  Ojca  pamiętał  doskonale;  matkę  znacznie  gorzej,  gdyŜ 
odumarła go w wieku lat sześciu, podczas gdy ojciec umarł, gdy był juŜ pełnoletni. Ojciec był dlań 
wzorem  cnót  wszelkich,  jak  te  umiłowane  nade  wszystko  góry.  Ojciec  stał  zawsze  u  jego  boku, 
dodając  mu  odwagi,  pchając  naprzód,  kaŜąc  Ŝyć  uczciwie,  walczyć,  jak  na  męŜczyznę  przystało  i 
wreszcie umierać bez lęku. Tak właśnie Ŝył i umierał stary Alan Holt. 

A matka?  Ledwo mu majaczyła w oddaleniu jej twarz i postać i to jako senna wizja  raczej. 

Braci ni sióstr nie miał. śałował nieraz tej nie doznanej przyjaźni braterskiej. Lecz siostra? Siostra 
nierozerwalnym  łańcuchem  związałaby  go  z  cywilizacją.  Miasta  -  zapewne.  Prawdopodobnie  - 

background image

Stany. śycie, którego nie znosił - istna niewola. Swą bezbrzeŜną swobodę cenił wielce. Taka Mary 
Standish, choć miła, jako siostra byłaby istną katastrofą. Nie wyobraŜał sobie jej lub jakiejkolwiek 
innej  kobiety  w  tym  guście,  Ŝyjącej  wespół  z  Keok  i  Nawadlook  oraz  resztą  jego  ludzi  w  sercu 
tundr. Tymczasem tundry miały na zawsze pozostać jego domem, gdyŜ z dawna umieścił tam swą 
duszę. 

OkrąŜając  budkę  sterniczą,  wpadł  raptem  na  dziwaczną  postać  skuloną  na  krzesełku.  Był  to 

Stampede Smith. Przy świetle, coraz lepszym wobec rozpraszających się oparów, Alan stwierdził, 
Ŝ

e stary nie śpi. Przystanął nie zauwaŜony. Stampede przeciągnął się, warknął i wstał. Był małego 

wzrostu,  jego  wspaniałych  faworytów  natomiast,  wilgotnych  od  mgły,  starczyłoby  dla  olbrzyma. 
Ruda czupryna, zjeŜona na równi z zarostem, nadawała głowie wygląd groźnej, pirackiej maszkary, 
lecz wszystko, co znajdowało się poniŜej, nie mogło absolutnie wzbudzać lęku. Bywało, iŜ ludzie 
chichotali  na  jego  widok.  Ten  i  ów,  nie  wiedząc,  z  kim  ma  do  czynienia,  otwarcie  parskał  śmie-
chem. Faworyty mogą być w istocie ogromnie zabawne. Faworyty Stampede Smitha były zabawne 
niewątpliwie.  JednakŜe  Alan  ani  chichotał,  ani  się  śmiał,  nosił  bowiem  w  sercu  coś  na  kształt 
braterskiego  uczucia  dla  tego  małego  człowieczka,  który  tylekroć  wypisał  swe  imię  na  kartach 
dziejów Alaski. 

Tego  ranka  Stampede  Smith  nie  był  juŜ  niestety  najszybszym  strzelcem  pomiędzy  Białym 

Koniem  a  Dawson  City.  Był  patetycznym  wspomnieniem  owych  starych  dni,  gdy  władając  jedną 
tylko ręką pobił na głowę Mydlanego Smitha i jego szajkę; dni, gdy bieg Stampede Smitha ku no-
wym złotodajnym polom znaczył w ślad za nim powszechne ruszenie; gdy imię jego wymawiano 
równocześnie  z  imieniem  Joe  Carmacka,  Aleca  MacDonalda,  Chute'go,  a  setki  takich  asów,  jak 
Kędzierzawy Monroe i Joe Barret według jego kierunku nastawiał swój kompas. 

Zdaniem Alana, samotna postać w tumanie sinej  mgły niosła z sobą wyraźny posmak tragi-

zmu. Wiedział, Ŝe Stampede Smith, dwudziestokrotny milioner, jest znów bez grosza przy duszy. 

- Dzień dobry  - rzekł Alan tak niespodziewanie,  iŜ mały człowieczek drgnął, błyskawicznie 

obracając  się  doń  twarzą.  Był  to  nawyk  minionych  dni,  gdy  kaŜda  sekunda  miała  swoją  wagę.  - 
Skąd taka samotność, Stampede? 

Stampede  uśmiechnął  się  krzywo.  Miał  błękitne  oczy,  pełne  ironii,  schowane  pod  gęstą 

szczeciną brwi, zjeŜonych bodaj silniej jeszcze niŜ czupryna i baki. 

- Myślę, Ŝe pieniądz jest wyjątkowo głupim wynalazkiem - odparł. - Jak się miewasz, Alan? 
Chichocząc skinął głową i chichotał nadal, obserwując płynącą ku górze mgłę. Zgryźliwy tro-

chę humor nie opuszczał go nigdy, nawet w najgorszych tarapatach. Przysunął się nieco do Alana, 
tak Ŝe obaj wychyleni przez burtę, dotykali się ramionami. 

-  Wiesz  co,  Alan?  Rzadko  miewam  dobre  pomysły,  ale  dziś  to  mi  jedna  rzecz  całą  noc 

chodziła po głowie. Pamiętasz jeszcze Bonanzę? 

Alan skinął twierdząco głową. 
- Pamiętam - przytaknął. - Jak długo istnieje Alaska, nie zapomnimy o istnieniu Bonanzy! 
- Wydobyłem z niej okrągły milion, tuŜ obok działki Carmacka i straciłem potem wszystko, 

prawda? 

Alan milcząco skinął głową. 
- Ale to mi nie przeszkodziło brać udziału w biegu do Gold Greek poza Divide - przeŜuwał 

wspomnienia  Stampede.  -  Pamiętasz,  Alan,  starego  Aleca  MacDonalda,  Szkota?  W  tysiąc  dzie-
więćset  ósmym  wzięliśmy  ze  sobą  siedemdziesiąt  woreczków  do  zsypywania  złota  i  wiesz,  trzy-
dziestu nam jeszcze zabrakło! Dziewięćset tysięcy dolarów za jednym zamachem - a to był dopiero 
początek! No, i co powiesz, zgrałem się znów do nitki! A stary Alec równieŜ przerŜnął wszystko, 
choć nieco później. Ale on miał Ŝonę, śliczną dziewczynę z Seattle, podczas gdy ja byłem sam. 

Umilkł na chwilę, gładząc wilgotne faworyty i obserwując pierwsze błyski słońca, wyzierają-

ce spośród oparów dzielących statek od niewidzialnych gór w oddali. 

-  Pięciokrotnie  jeszcze  zdobywałem  potem  majątek  i  traciłem  go  za  jednym  zamachem  - 

oznajmił Stampede z pewną dumą. — A teraz znów jestem na sucho! 

background image

- Wiem - współczująco powiedział Alan. 
-  Oskubali  mnie  do  ostatniego  centa  w  Seattle  i  Frisco  -  zachichotał  Stampede,  radośnie 

zacierając dłonie. –  AŜ musieli mi sami kupić kartę okrętową. Bardzo uprzejmie z ich strony, nie 
sądzisz? Trudno o większą kurtuazję! Wiedziałem, Ŝe ten hultaj Kopf ma jednak serce, dlatego teŜ 
zawierzyłem mu cały majątek. To, doprawdy, nie jego wina, Ŝe wszystko stracił... 

- Oczywiście, Ŝe nie - potakiwał Alan. 
- ToteŜ Ŝal mi, Ŝe go postrzeliłem. Jak Boga kocham, Ŝal! 
- Zabiłeś go? 
- Niezupełnie. Ustrzeliłem tylko kawałek ucha na pamiątkę w tawernie „Czinka Hollerana”. 

Szkoda, psia krew! śe mi teŜ wtenczas na myśl nie przyszło, jak bardzo jest uprzejmy, fundując mi 
bilet  do  Nome.  Temperament  mnie  poniósł,  ot  co!  A  tymczasem  on  mi  po  prostu  wyświadczył 
przysługę, tracąc te  głupie pieniądze. Daję słowo. Nie potrafisz sobie wyobrazić, jak dalece świat 
jest teraz piękny i jak swobodnie się czuję bez centa w kieszeni. 

Ś

miał się, a spoza zjeŜonych rudych kudłów wyzierała jego twarz, niemal chłopięco naiwna. 

Dostrzegłszy surowy wyraz oczu Alana i ponure bruzdy wokół jego ust, chwycił raptem przyjaciela 
za rękę, potrząsając nią mocno. 

- Alan, ja przecieŜ mówię serio - zapewniał. - Ja doprawdy twierdzę, Ŝe pieniądz jest głupim 

wynalazkiem. Wydawanie pieniędzy nie cieszy mnie wcale! To dobywanie złota wśród gór niedo-
stępnych  sprawia  istną  rozkosz  i  rozpłomienia  krew  w  Ŝyłach.  Lecz  gdy  je  juŜ  mam,  nie  widzę 
wcale, do  czego miałoby mi się szczególnie przydać.  Bankructwo to jedyny  ratunek dla mnie! W 
przeciwnym  razie  rozleniwiłbym  się,  porósł  tłuszczem  i  pierwszy  lepszy  doktor  konował  faszero-
wałby mnie lekarstwami póty, aŜ bym kipnął na  dobre. Niejeden we Frisco tak kończy! Pewnego 
dnia coś mnie zabolało w środku i taki jeden chciał mnie zaraz krajać. Pomyśl, czego nie wyrabiają 
z człowiekiem, kiedy ma pieniądze! 

- Mówisz serio, Stampede? 
- Jak Boga kocham, serio. Wytrzymać nie mogę. Alan, tak tęsknię do swobodnego oddechu! 

Góry! I ten złoty pył, druh serdeczny, do dnia śmierci mojej! Ktoś mi przecieŜ w Nome poŜyczy na 
ekwipunek! 

-  Zawracanie  głowy  -  burknął  nagle  Alan  szorstko.  -  Nie  będziesz  się  więcej  poniewierał, 

rozumiesz?  Słuchaj  Stampede,  potrzebny  mi  jesteś!  Chcę,  Ŝebyś  jechał  ze  mną  do  podnóŜa 
Endicott. Mam tam dziesięć tysięcy sztuk renów. To ziemia niczyja i moŜemy się rządzić, jak nam 
się podoba. Złota nie szukam. Co innego mam na myśli. Wydaje mi się jednak, Ŝe skłony Endicott 
pełne są tego twojego Ŝółtego pyłu. A kraj jest nowy, nie zbadany. I tyś go nigdy nie widział. Bóg 
jeden wie, co tam znajdziesz. JakŜe, pójdziemy? 

Oczy Stampede Smitha straciły rozbawiony wyraz. Gapił się na Alana. 
-  Czy  ja  pójdę?  Alan,  czy  niedźwiadek  porzuci  dobrowolnie  mamę  niedźwiedzicę?  Spróbuj 

tylko! Tylko powtórz! Spytaj raz jeszcze! 

Gorąco  uścisnęli  sobie  dłonie.  Alan  z  uśmiechem  wskazał  głową  na  wschód.  Resztki  mgły 

szybko  rozpływały  się  w  powietrzu.  Zębate  wierzchołki  gór  Alaski  piętrzyły  się  na  tle  czystego 
błękitu nieba, a radosne słońce złotem i czerwienią malowało ośnieŜone wierchy. Stampede poro-
zumiewawczo skinął głową. Słowa były zbędne  Rozumieli się doskonale, a poprzez ich splecione 
dłonie przepływał dreszcz pełen obietnic swobodnego Ŝycia, które tak namiętnie ukochali obaj. 

 
 
 
 
 
 
 
 

background image

 

ROZDZIAŁ V 

 
 

Zagadki 

 
Pora śniadaniowa juŜ na wpół minęła, gdy Alan wszedł do jadalni. Przy jego stole stały dwa 

nie zajęte krzesła. Jedno naleŜało do niego samego, drugie do Mary Standish. Uderzyła go natrętna 
wymowa tych dwóch jednocześnie pustych miejsc. Skinąwszy głową usiadł i wnet błysnął oczyma 
w uśmiechu, widząc wyraz twarzy młodego inŜyniera. Malowały się w niej zazdrość i wyrzut, choć 
chłopak usiłował niewątpliwie zachować niewzruszony wyraz twarzy. 

Fakt ten rozbawił Alana, toteŜ jadł grejpfrut przy akompaniamencie miłych i wesołych myśli. 

Przypomniał  sobie  nazwisko  inŜyniera:  Tucker.  Był  to  atletycznej  budowy  młodzian  o  szczerej, 
otwartej  twarzy.  Idiota  nawet  odgadłby,  co  go  gnębi.  Tucker  nie  tylko  interesował  się  panną 
Standish, był zakochany po uszy. Alan stwierdził ten stan rzeczy nie dla próŜnej ciekawości tylko. 
Postanowił  chłopakowi  pomóc.  Kapitan  zapomniał  przedstawić  sobie  wszystkich  biesiadników, 
wobec czego on ów błąd naprawi i zaznajomi tych dwoje. Doskonale zdawał sobie sprawę, iŜ tym 
samym zrzuci z ramion pewną ciąŜącą na nim odpowiedzialność. 

Usiłował  teraz  zwrócić  myśl  w  innym  kierunku,  lecz  mimo  wszelkich  starań  nie  potrafił 

zapomnieć  o  pustym  krześle  naprzeciw.  Kłuło  go  w  oczy  i  choć  inne  krzesła  pustoszały  takŜe  w 
miarę,  jak  ten  i  ów  wychodził  z  jadalni,  jedno  narzucało  mu  się  wciąŜ  nieodparcie.  A  jednak  do 
dzisiejszego ranka krzesło to nie róŜniło się niczym od pozostałych. Obecnie stawało się natrętne, 
dokuczliwe, mimo iŜ usiłował zapomnieć o wypadkach ubiegłej doby i o nocnej przechadzce Mary 
Standish z Rosslandem, agentem Grahama. 

Został  przy  stole  sam.  Tucker,  postradawszy  wszelką  nadzieję  zobaczenia  Mary  Standish, 

wstał właśnie z dwoma innymi. Ci wyszli juŜ drzwiami wiodącymi na pokład, gdy młody inŜynier 
przystanął.  Alan,  obserwując  go,  dostrzegł  w  twarzy  chłopca  nagłą  zmianę.  W  następnej  chwili 
wiedział juŜ, o co chodzi. Mary Standish weszła do jadalni. 

Minęła  Tuckera,  zdając  się  go  nie  widzieć  i,  zajmując  miejsce  przy  stole,  chłodno  skinęła 

Alanowi  głową.  Była  bardzo  blada.  Nie  mógł  dojrzeć  nawet  śladów  rumieńców,  barwiących  jej 
policzki ubiegłej nocy. Gdy ogarniając suknię schyliła nieco głowę, promień słońca zatańczył w jej 
włosach. Alan obserwował właśnie to Ŝywe złoto, kiedy podniosła nań oczy. Były chłodne i patrzy-
ły z zupełnym spokojem, bez cienia zmieszania. Uczuł nagły przypływ rozdraŜnienia. Trudno było 
uwierzyć, by podobne oczy mogły kłamać i zwodzić, miał tego jednak niezbity dowód. 

Gdyby opuściła wzrok choć na chwilę, gdyby w jakikolwiek sposób zdradziła cień skruchy, 

łatwiej by ją rozgrzeszył i mniej szorstko załatwił to, co miał załatwić. Trzymając rękę w kieszeni, 
miął palcami chusteczkę. 

- Czy spała pani dobrze, panno Standish? – zagadnął uprzejmie. 
-  Wcale  nie  spałam  -  odparła  tak  szczerze,  Ŝe  zgłupiał.  –  Próbowałam  zapudrować  ciemne 

kręgi pod oczami, mam jednak wraŜenie, Ŝe mi się to nie powiodło. Czy dlatego pan pyta? 

Lecz Alan Holt wyciągnął właśnie z kieszeni rękę z chusteczką. 
- Po raz pierwszy spotykam panią przy rannym śniadaniu - rzekł. - Dlatego spytałem o sen. 

Czy to naleŜy do pani, panno Standish? 

Obserwował  twarz  dziewczyny,  podczas  gdy  brała  z  jego  palców  zmięty  batystowy  płatek. 

Uśmiechnęła się raptem, a uśmiech ten bezwarunkowo nie był sztuczny. Był to spontaniczny objaw 
kobiecego zadowolenia. Wobec braku jakiegokolwiek zamieszania z jej strony, Alan doznał praw-
dziwego zawodu. 

- To moja chusteczka, panie Holt. Gdzie pan ją znalazł? 
- Przed mymi drzwiami. Nieco po północy... 
Brutalnie  podkreślał  szczegóły.  Oczekiwał  jakiegokolwiek  rezultatu,  lecz  doznał  tylko  po-

background image

wtórnego  rozczarowania.  Uśmiech  pozostał  jeszcze  dobrą  chwilę  na  wargach  dziewczyny,  a  w 
głębi jej oczu latały wesołe ogniki. Wejrzenie miała tak czyste, jak niewinny wzrok dziecka i, ob-
serwując  ją  badawczo,  Alan  zrozumiał  nagle,  Ŝe  między  jej  dzisiejszym  wyglądem  a  postępkiem 
nocy wczorajszej leŜy niezgłębiona przepaść. Ze sztywnym ukłonem podniósł się zza stołu. 

- Dziękuję panu - mówiła Mary Standish. - śeby pan zrozumiał, jak dalece jestem wdzięczna, 

muszę panu wyznać, Ŝe na statku posiadam całego bogactwa tylko trzy chusteczki. I, w dodatku, tę 
najbardziej lubię! 

Zajęła  się  teraz  studiowaniem  karty  śniadaniowej  i,  wychodząc  juŜ,  Alan  słyszał,  jak  Ŝąda 

owoców i owsianki. Krew w nim wrzała, lecz twarz miał niewzruszoną jak zwykle. Miał wraŜenie, 
Ŝ

e oczy jej śledzą go aŜ po próg jadalni. Nie odwracał się jednak. Doskonale wyczuwał, Ŝe coś się 

w  nim  zmienia.  To  dziewczątko  o  gładko  przyczesanych  włosach  i  jasnym  wejrzeniu  rzuciło 
ziarnko pyłu w doskonale funkcjonujące tryby jego organizmu i zdradliwy zgrzyt przestrzegał, Ŝe 
mechanizm się psuje. Zwariował chyba. Wyjął z kieszeni cygaro i zapalał je, obdarzając sam siebie 
szeregiem soczystych epitetów. 

Ktoś  otarł  się  o  niego,  potrącając  rękę  trzymającą  zapałkę.  Spojrzał  zdziwiony.  Był  to 

Rossland, zausznik Grahama. Uśmiechał się ledwo dostrzegalnym, ironicznym uśmiechem, uderza-
jąc przeciwnika zimnym wzrokiem, lekko skinął głową. 

- Przepraszam - Rossland rzucił te słowa przez ramię łaskawie i niedbale. Wyczuwało się, Ŝe 

równie dobrze mógł powiedzieć: 

- śałuję, chłopcze, ale nie właź mi w drogę. 
Alan zrewanŜował się skinieniem i uśmiechem. Mała Keok powiedziała mu niegdyś bezczel-

nie, Ŝe gdy gniew czyni go zdolnym do popełnienia mordu, jego oczy przypominają ślepia mruczą-
cego  kota.  W  obecnej  chwili  miał  właśnie  takie  oczy.  Z  warg  Rosslanda,  idącego  juŜ  ku  jadalni, 
znikł raptem drwiący półuśmiech. 

Dość  wyraźna  randka  pomiędzy  Mary  Standish  i  agentem  Johna  Grahama  -  pomyślał  Alan. 

W jadalni pozostało najwyŜej pół tuzina osób, a naturalnie szło im o to, by zjeść śniadanie sam na 
sam.  Stąd  teŜ  pochodziło  pewnie  chłodne  skinienie  głowy,  z  jakim  go  powitała  panna  Standish. 
Pragnęła, by odszedł, zanim się Rossland pojawi. 

Zaciągnął  się  cygarem.  Rossland  uniemoŜliwił  mu  naleŜyte  zapalenie  go,  toteŜ  Alan  potarł 

nową zapałkę. Tym razem operacja się powiodła i miał właśnie zapałkę zdmuchnąć, gdy zawahał 
się i przetrzymał ją poty, aŜ mu osmoliła palce. 

W drzwiach pojawiła się Mary Standish. Alan, zdumiony, zamarł w bezruchu, wypuszczając 

jedynie zapałkę. 

Oczy dziewczyny płonęły; na policzkach gorzał jaskrawy rumieniec. Spostrzegła go i mijając 

obdarzyła  najlŜejszym  skinieniem  głowy.  Skoro  znikła,  Alan  nie  wytrzymał  i  rzucił  wzrokiem  w 
głąb jadalni. Było tak, jak się spodziewał. Rossland siedział rozparty na krześle, tuŜ obok miejsca 
zajmowanego poprzednio przez pannę Standish i spokojnie badał kartę potraw. 

- Wszystko to jest raczej zajmujące - wzruszył ramionami Alan - o ile kto lubi zagadki. 
Sam jednak nie miał najmniejszej chęci zbierać  materiału do plotek i było mu nawet trochę 

wstyd, Ŝe wiedziony ciekawością obserwował Rosslanda. Jednocześnie cieszył się jakoś, Ŝe panna 
Standish najwidoczniej chłodno potraktowała nieznośne indywiduum. 

Wyszedł na pokład. Słońce rozpalało do jaskrawej białości ośnieŜone szczyty gór, przybliŜa-

jąc  je  jednocześnie  tak  dalece,  iŜ  Alan  miał  prawie  wraŜenie,  Ŝe  wystarczy  rękę  wyciągnąć,  by 
dotknąć surowych zboczy. „Nome” zdawał się płynąć poprzez zaczarowany górski kraj. Od wscho-
du,  bardzo  blisko,  leŜał  ląd  stały;  po  przeciwnej  stronie,  oddalona  na  odległość  głosu  zaledwie, 
wyspa  Douglasa.  Na  przodzie,  niby  błękitna,  tkana  srebrem  krajka  wił  się  kanał  Gastineau. 
Górnicze miasta Treadwell i Douglas wynurzały się juŜ na horyzoncie. 

Ktoś go trącił w bok: Stampede Smith. 
- To działka Billa Treadwella - mówił stary. - Niegdyś najbogatsza kopalnia złota na Alasce. 

Obecnie zatopiona. Znałem Billa, gdy kłopotał się o parę nowych butów. Ostatecznie musiał kupić 

background image

uŜywane i sam je łatać. Potem trafił na dobre miejsce, wydostał skądś czterysta dolarów i zakupił 
parę działek od człowieka imieniem French Pete. Nazwano je Szczęśliwa Dziura. Był czas, Ŝe pra-
cowało tu dziewięciuset kopaczy. Wytrzeszczaj ślepia, Alan! Dalibóg, warto! 

Słowa Stampede Smitha wywoływały jednakŜe tylko słaby oddźwięk. Statek skręcał właśnie 

ku  Juneau  i  tłum  pasaŜerów  wyległ  juŜ  na  pokład.  Alan  wałęsał  się  wśród  nich  ogarnięty  coraz 
głębszym rozczarowaniem. Wiedział, Ŝe szuka Mary Standish, Ŝe wlecze go ku niej uczucie głęb-
sze niŜ zwykła przelotna sympatia. Był  więc rad, gdy Stampede wpadł na dawnego znajomka, co 
mu pozwoliło nareszcie odzyskać samotność. 

Odkrycie, którego dokonał przed chwilą, nie cieszyło go bynajmniej, przyznać jednak musiał, 

iŜ  się  co  do  niego  nie  myli.  Drobny  pyłek  nie  tylko  zawadzał;  psuł  po  prostu  dobry  mechanizm. 
Zamiast się zetrzeć i zniknąć, zajmował coraz więcej miejsca. Lecz myśli Alana szły juŜ pogodniej-
szymi  torami.  Mały  dramat  w  jadalni  wywarł  na  nim  mimo  woli  silne  wraŜenie.  Lubił  bojowe 
charaktery.  A  Mary  Standish,  tak  bardzo  pełna  kobiecości  i  spokoju,  dowiodła  błyskiem  oczu  i 
rumieńcem, iŜ w razie potrzeby potrafi walczyć. Nie mógł zapomnieć wyrazu twarzy, z jakim opu-
ś

ciła Rosslanda. 

Alan  począł  szukać  wzrokiem  agenta  Grahama.  Doskonale  był  usposobiony  do  spotkania  z 

nim.  Spacerował  zatem  po  górnym  pokładzie  póty,  aŜ  Juneau,  zbiegające  tarasami  po  zielonym 
skłonie  góry  Juneau,  zawisło  na  wprost  statku.  Dopiero  wtedy  zszedł  na  dolny  pokład.  Nieliczni 
pasaŜerowie mający opuścić „Nome” czekali juŜ u burty wraz ze swym  bagaŜem. Alan zamierzał 
ich właśnie wyminąć, gdy raptem przystanął. Opodal, w miejscu skąd mógł obserwować kaŜdego z 
wysiadających, stał Rossland. 

Jego postać wywierała złowróŜbne wraŜenie, gdy tak tkwił, grzebiąc palcami w kieszonce od 

kamizelki,  w  poszukiwaniu  zegarka  zapewne,  i  obserwując  pilnie  spuszczany  właśnie  trap.  Na 
widok tych czat Alan drgnął. ZbliŜywszy się do Rosslanda, trącił go w ramię. 

- Wypatruje pan panny Standish? - spytał. 
- Tak! 
Zarówno słowo, jak i  głos Rosslanda nie zdradzały  chęci wybiegu. Mówił spokojnie i suro-

wo, jak ten, co ma prawo za sobą. 

- A jeśli wysiądzie na ląd? 
-  Wysiądę  równieŜ!  Czy  sprawa  ta  dotyczy  pana,  panie  Holt?  Czy  panna  Standish  prosiła 

pana o wszczęcie tej kwestii? Jeśli tak… 

- Panna Standish nie prosiła mnie o nic! 
-  W  takim  razie  niechŜe  się  pan  zajmie  własnymi  sprawami!  Jeśli  się  pan  nudzi,  mogę 

poŜyczyć coś do czytania. Mam parę ksiąŜek w kajucie... 

I  nie  czekając  odpowiedzi,  oddalił  się  spokojnie.  Alan  nie  gonił  go.  Jeśli  miał  pretensje,  to 

tylko do siebie samego, o swoją własną głupotę. Rossland go nie obraził. Powiedział prawdę. Pra-
wem kaduka mieszał się do spraw cudzych i ściśle prywatnych. MoŜe ta para prowadziła spór natu-
ry  intymnej.  Dreszcz  nim  wstrząsnął.  Doznał  wstrętnego  uczucia  upokorzenia  i  był  rad,  Ŝe 
Rossland  się  nawet  nie  obejrzał.  Wspinając  się  na  górny  pokład  usiłował  gwizdać.  Rossland  był 
wstrętny, ale miał rację. I, na dobitek, proponował mu ksiąŜki, jeśli się nudzi! Spryciarz! 

Wyprostował  się,  otrząsnął  z  przygnębienia  i  w  kącie  pokładu  odszukał  starego  Donalda 

Hardwicka oraz Stampede Smitha. Nie opuszczał ich, aŜ „Nome” wysadziwszy na ląd pasaŜerów i 
wyładowawszy towar jął się przedzierać poprzez kanał Gastineau ku Skagway. Wtedy dopiero udał 
się do palarni, gdzie pozostał aŜ do lunchu. 

Mary  Standish  wyprzedziła  go  dziś  przy  stole.  Gdy  wszedł,  siedziała  zwrócona  do  niego 

plecami i nie zauwaŜyła, Ŝe się obok przeciska, muskając prawie ubraniem jej włosy. OkrąŜywszy 
stół zajął swe miejsce i uśmiechnął się do niej. Odpowiedziała mu uśmiechem dziwnie wymuszo-
nym i Ŝałosnym. Wyglądała źle i przyszło mu na myśl, Ŝe jej obecność  w jadalni jest walecznym 
wysiłkiem obliczonym na zamydlenie komuś oczu. Nieznacznie rzucił wzrokiem przez lewe ramię. 
Rossland oczywiście znajdował się w jadalni na swym zwykłym miejscu, przy dalszym stole. 

background image

Mimo Ŝe Alan usiłował ukryć swe wejrzenie, zrozumiał od razu, Ŝe dziewczyna je spostrze-

gła.  Skłoniła  nieco  głowę,  zakrywając  oczy  frędzlami  długich  rzęs.  Alan  obserwował  jej  włosy. 
Pociągały go nieodparcie. ZauwaŜył natychmiast, Ŝe po śniadaniu musiała poprawiać uczesanie. 

Gładkie sploty misternie upięte na czubku głowy lśniły miękko niby aksamit. Opanowało go 

raptem  głupie  pragnienie  zobaczenia  ich  kiedyś  rozpuszczonych  i  w  nieładzie;  Uwolnione  spod 
tyranii grzebieni i szpilek muszą być jeszcze piękniejsze. 

Swoją  drogą  panna  Standish  miała  twarz  niezwykle  bladą.  Być  moŜe  zresztą  tylko  światło 

padało w ten sposób. Jednak  gdy spojrzała nań  znowu, pochwycił wokół jej ust leciutkie drŜenie. 
Wtedy zaczął raptem opowiadać coś o Skagway, obojętnie, jak gdyby  wcale nie dostrzegł, Ŝe jest 
czymś przejęta. Wyraz jej oczu zmienił się momentalnie; ułowił w nich prawie błysk wdzięczności. 
Przerwał napięcie, uwolnił ją od cięŜkiej zadumy. Mimo to widział, Ŝe nabiera z półmisków jedy-
nie dla zachowania pozoru. Ledwo próbowała poszczególnych potraw. Był jednak pewien, Ŝe nikt 
ze współbiesiadników nie zauwaŜył jej daremnych usiłowań, nawet zakochany Tucker. Najprawdo-
podobniej zresztą młody inŜynier osnuwał brak apetytu mgiełką poezji, widząc w tym jeszcze jeden 
dowód anielskich niemal cnót swego ideału. 

Jedynie Alan, siedząc naprzeciwko niej, domyślał się prawdy. Mary Standish panowała nad 

sobą wprost bajecznie, niemniej czuł, iŜ znajduje się na granicy nerwowego ataku. Zaledwie wstała 
od  stołu,  gdy  Alan  czym  prędzej  odsunął  własne  krzesło.  W  tejŜe  chwili  spostrzegł,  Ŝe  Rossland 
zrywa  się  równieŜ  i  spiesznie  dąŜy  z  przeciwległego  końca  jadalni.  Dziewczyna  minęła  drzwi 
pierwsza, Rossland za nią o dwanaście kroków, z tyłu zaś Alan, niemal ramię w ramię z Tuckerem. 
Było  to  pod  pewnymi  względami  zabawne;  mimo  niezaprzeczalnego  komizmu  sytuacji  jednak 
wokół usta Alana pogłębiły się surowe linie. 

U  stóp  zasłanych  wspaniałym  dywanem  schodów  wiodących  na  górny  pokład,  panna 

Standish  przystanęła  nagle  i  zwróciła  się  twarzą  do  Rosslanda.  Przez  mgnienie  badała  go  wzro-
kiem. Potem przeniosła wzrok dalej i dając kilka szybkich kroków podeszła do Alana. Policzki jej 
płonęły, lecz gdy się odezwała, głos miała zupełnie zrównowaŜony. Mówiła spokojnie, dość głośno 
i wyraźnie, by Rossland nie stracił ani słowa: 

- Zdaje mi się, Ŝe podjeŜdŜamy do Skagway, panie Holt - rzekła. - Czy zechce pan towarzy-

szyć mi na pokładzie i opowiedzieć coś o tym mieście? 

Agent  Grahama  zatrzymał  się  u  stóp  schodów  i  zabierał  z  wolna  do  zapalenia  papierosa. 

Wspominając  upokorzenie  sprzed  paru  godzin,  podczas  postoju  w  Juneau,  Alan  na  chwilę  stracił 
głos. Lecz zanim zdołał wykrztusić odpowiedź, Mary Standish ufnie ujęła go pod ramię. Podniosła 
ku niemu twarz i dostrzegł, Ŝe się gwałtownie czerwieni. Była zdumiewająco nieobliczalna, oszała-
miająco piękna, przy tym chłodna jak lód, z wyjątkiem tego właśnie rumieńca. Alan zauwaŜył, Ŝe 
Rossland  poŜera  ją  wzrokiem,  z  papierosem  zastygłym  w  powietrzu.  Wyczuł  milczącą  groźbę 
rywala, lecz Ŝe lubił niebezpieczeństwo, więc i teraz uśmiechnął się pogodnie, bez słowa. Dziew-
czyna  parsknęła  śmiechem.  Leciutko  pociągnęła  go  za  ramię  i  zdumiony,  lecz  posłuszny,  minął 
wraz z nią Rosslanda. 

U szczytu szerokich schodów, wargami dotykając prawie jego ramienia, szepnęła raptem: 
- Jest pan nadzwyczajny. Dziękuję panu. 
Słowa  te  na  równi  ze  słabnącym  uściskiem  jej  ręki  podziałały  nań  niby  strumień  zimnej 

wody. Rossland nie mógł ich juŜ teraz widzieć, chyba Ŝe poszedłby ich śladem. Dziewczyna wyko-
nała  zamierzony  plan,  a  on  znów  posłuŜył  za  bezwolne  narzędzie.  Nie  miał  jednak  do  niej  naj-
mniejszych pretensji. Przeciwnie, w całym zdarzeniu widział wiele komizmu, toteŜ wychodząc na 
pokład, Mary Standish usłyszała, iŜ towarzysz jej chichocze rozbawiony. 

Gniewnie zacisnęła mu palce na ramieniu. 
- To wcale nie jest śmieszne! - szepnęła z wyrzutem. - To tragiczne być prześladowaną przez 

tego rodzaju człowieka! 

Wiedział, Ŝe zręcznie kłamie, by uniknąć kłopotliwych pytań i zastanowił się, co uczyni, jeśli 

on powie, Ŝe widział ją o północy sam na sam z Rosslandem. Spojrzał na nią badawczo, z góry na 

background image

dół, lecz wytrzymała jego wzrok bez drgnienia powiek. Uśmiechnęła się nawet tak słodko Ŝe mimo 
woli pomyślał, iŜ nie widział nigdy równie pięknych oczu. Doznał szczególnego wraŜenia, Ŝe jest 
dumny  z  jej  postawy  i  postanowił  nic  nie  mówić  Rosslandzie.  Był  nadal  głupio  przekonany,  Ŝe 
cudze sprawy wcale go nie obchodzą. A skoro Mary Standish ma go za ślepca, po cóŜ niweczyć jej 
iluzje? CzyŜ nie rozsądniej utrzymywać do końca dotychczasowy kurs – bez wątpienia najlepszy? 

Ona  zaś  zdawała  się  juŜ  nie  pamiętać  o  niedawnym  incydencie.  Doszli  właśnie  na  dziób 

statku.  Oczy  dziewczyny  błyszczały,  a  spojrzawszy  na  rajski  krajobraz  wyspy  Taiya,  krzyknęła 
głosem lekko zdławionym i radosnym. 

Na  przodzie,  niby  liliowa  wstęga  biegło  wąskie  pasmo  przesmyku  wodnego  Skagway,  pod-

czas gdy po obu stronach piętrzyły się wysokie góry, aŜ po ubielone śniegiem szczyty podniebne, 
porosłe gęstym, zielonym borem. Była pora roztopów, toteŜ przez powolny łoskot śruby przebijała 
słodka muzyka niezliczonych strumieni i potoków, z wyniosłego wierchu zaś, wzniesionego zda się 
tuŜ  nad  ich  głowami,  wodna  kaskada  leciała  w  dół  ku  morzu  łukiem  mierzącym  dobrych  tysiąc 
stóp, mieniąc się, zwijając i dymiąc w słońcu niby kolosalny, srebrnołuski Ŝywy wąŜ. 

Lecz oto zdarzył się cud, nawet Alana napełniając zdumieniem; bowiem wydało się raptem, 

iŜ  statek  stoi  w  miejscu,  a  góra  mija  go  wolno,  jak  gdyby  nieznana,  a  potęŜna  moc  rozwierała 
zazdrośnie  strzeŜone  wrota.  Zielone  pagórki,  zwieńczone  bielą  domków,  ubarwiły  krajobraz  i 
Skagway  - teren romantycznych przygód, pomnik ludzi odwaŜnych i walecznych czynów objawił 
się z wolna zachwyconym oczom. Alan odwrócił się, zamierzając przemówić, lecz to, co ujrzał w 
twarzy  dziewczyny,  zmusiło  go  do  milczenia.  Wargi  miała  rozchylone  i  patrzyła  chciwie,  jakby 
witając rzeczy dawno znane, radosna i zdziwiona, a zarazem trochę wylękniona. 

Raptem ozwała się półgłosem, niby do siebie samej: 
-  Widziałam  juŜ  kiedyś  to  miejsce.  To  było  dawno.  MoŜe  sto,  moŜe  tysiąc  lat  temu.  Ale 

byłam tu na pewno. Mieszkałam u stóp tej góry, opodal wodospadu!... 

Wzdrygnęła się i przypomniała sobie nagle obecność Alana. Spojrzała na niego. Oczy miała 

pełne tajemnic. 

- Muszę tu zejść na ląd! - rzekła. - Nie wiedziałam, Ŝe tak prędko to miejsce odnajdę! Proszę 

pana... 

Z  dłonią  na  jego  ręku  odwróciła  się.  Obserwował  ją  bacznie,  toteŜ  spostrzegł,  iŜ  dziwne 

ś

wiatło w pięknych oczach mierzchnie raptem i gaśnie. Idąc za jej wzrokiem, zobaczył Rosslanda 

stojącego o sześć kroków zaledwie. 

W następnej chwili Mary Standish ponownie spoglądała w morze, ufnie wsunąwszy dłoń pod 

ramię Alana. Nagle z lodowatym uśmiechem rzuciła mu pytanie: 

- Czy miał pan kiedyś ochotę zabić człowieka, panie Holt? 
- Tak - odpowiedział Alan nieoczekiwanie dla siebie samego. - I pewnego dnia, skoro się na-

darzy właściwa sposobność, zabiję pewnego człowieka, człowieka, który zamordował mego ojca! 

Krzyknęła lekko, ze zgrozą. 
- Ojciec pana został zamordowany? 
- Pośrednio tak! Jakkolwiek nie za pomocą noŜa lub karabinu. OręŜem był w tym przypadku 

pieniądz. A cios zadał John Graham. Jeśli istnieje na świecie sprawiedliwość, zabiję go kiedyś. A 
dziś jeszcze, teraz, jeśli pani mi pozwoli, zaŜądam wyjaśnień od tego tam Rosslanda! 

- Nie! 
Ś

cisnęła mu mocno rękę, po czym z wolna wysunęła palce spod jego ramienia. 

- Nie chcę, by pan Ŝądał od niego wyjaśnień! - rzekła. - Gdyby wyjaśnił cokolwiek, znienawi-

dziłby mnie pan! Proszę mi raczej opowiedzieć  o Skagway, panie Holt, to stanowczo będzie mil-
sze! 

    
 
 
 

background image

 

ROZDZIAŁ VI 

 
 

Kwadrans po północy 

 
Dopiero  gdy  wraz  z  gęstym  cieniem  rzucanym  przez  zachodnie  łańcuchy  gór  wczesny 

zmierzch  jął  zapadać  wokół,  a  „Nome”  cofał  się  wolno  poprzez  wąskie  kanały  i  przesmyki  ku 
otwartym wodom Pacyfiku - Alan zrozumiał w całej pełni właściwe znaczenie tego popołudnia. Od 
szeregu juŜ godzin powodował nim impuls, którego nie mógł pojąć i dla którego w czasie normal-
nym nie znalazłby  wytłumaczenia. Wysiadł wraz z Mary Standish na ląd. Dwie  godziny przecha-
dzała  się  u  jego  boku,  zadając  mu  pytania  i  wysłuchując  odpowiedzi  tak  skupiona  i  uwaŜna,  jak 
nikt inny dotąd. W obrazowy sposób odmalował zamiatany wichrem parów, gdzie ongiś rosło mia-
sto; z jednego namiotu do stu w ciągu dnia; ze stu namiotów do tysiąca  w ciągu tygodnia. Opisał 
dawne czasy, romantyczne, awanturnicze, kędy śmierć zbierała obfite Ŝniwo. Mówił o Mydlanym 
Smithie i jego szajce, po czym stali ramię w ramię nad zapadłym w ziemię grobem bandyty, a pier-
wsze cienie gór rosły ponad nimi i gęstniały. 

Lecz  pomiędzy  tym  wszystkim  i  częściej  niŜ  o  cokolwiek  innego  pytała  o  niego  samego. 

Opowiadał chętnie. Nie wyobraŜał sobie do tej chwili, Ŝe tak dalece jej ufa. Odnosił wraŜenie, Ŝe ta 
ś

liczna dziewczyna krocząca u jego boku zmusza go do tych zwierzeń. Czuł, iŜ serce jej bije we-

spół z jego sercem, gdy opisuje ukochany kraj u podnóŜa Endicott, rozległe tundry, stada niezliczo-
ne, ludzi pierwotnych a wiernych. Tam - tłumaczył - wyrasta świat nowy. Słuchając zaś jej głosu i 
patrząc w lśniące głębie oczu zapomniał zupełnie, Ŝe Rossland czeka u trapu, by sprawdzić, kiedy 
powrócą. Budował rozkoszne zamki na lodzie, a cudem było to przede wszystkim, Ŝe ona pomaga-
ła mu je wznosić. 

Mówił o zmianach zachodzących na Alasce - o tym, Ŝe zamiast ścieŜyn górskich budują juŜ 

szosy,  tworzą  linie  kolejowe.  śe  gdzie  przed  paru  laty  zaledwie  stały  mizerne  namioty,  wyrastają 
teraz miasta, jak za dotknięciem róŜdŜki czarodziejskiej. Lecz skoro podkreślił, Ŝe postęp i cywili-
zacja, wspomagane przez naukę i wynalazki, zwycięŜają wreszcie dzikie siły przyrody, spostrzegł, 
jak siwe oczy dziewczyny zachodzą smutną mgłą zwątpienia. 

Teraz zaś, gdy stali na pokładzie „Nome” obserwując, jak białe szczyty gór zachodzą perłową 

mgłą wieczoru, zwątpienie i niepewność silniej jeszcze gasiły jej źrenice. 

Przemówiła nagle: 
- Kochałabym zawsze namioty, stare szlaki i pierwotne siły natury! Zazdroszczę tej Belindzie 

Mulrooney,  o  której  mi  pan  mówił  dziś  po  południu.  Nienawidzę  miast,  kolei,  samochodów  i 
wszystkiego, co do nich przynaleŜy i Ŝałuję strasznie, Ŝe poczynają przesiąkać do Alaski. Lecz naj-
bardziej nienawidzę tego człowieka – Johna Grahama. 

Zadziwiły go jej słowa. Zanim jednak zdąŜył przemówić, ciągnęła dalej: 
- I chciałabym wiedzieć, co on robi ze swymi pieniędzmi teraz właśnie! 
Głos  miała  chłodny,  lecz  zauwaŜył,  Ŝe  jedna  mała  rączka  nerwowo  gniecie  barierę  statku. 

Odpowiedział: 

-  Człowiek  ten,  panno  Standish,  pozbawił  wody  Alaski  niezmierzonych  bogactw  rybnych  i 

pierwotnego  stanu  nie  da  się  przywrócić.  Lecz  na  tym  nie  koniec.  Wierzę,  Ŝe  mówię  prawdę, 
twierdząc, Ŝe zamordował niezliczoną ilość kobiet i dzieci ograbiając jeziora z zapasów Ŝywności, 
na które Indianie przywykli liczyć od wieków. Wiem! Widziałem, jak marli! 

Doznał wraŜenia, Ŝe Mary Standish zachwiała się lekko, natychmiast jednak odzyskała rów-

nowagę: 

- To wszystko? 
Roześmiał się gorzko. 
- Być moŜe niektórzy uwaŜaliby, Ŝe i tego dosyć! Lecz te straszne macki sięgają we wszyst-

background image

kie zakątki Alaski. Jego agenci roją się wszędzie, a Mydlany Smith był doprawdy dŜentelmenem-
bandytą w porównaniu z tymi zbirami i ich panem. Jeśli ludziom pokroju Johna Grahama pozwolą 
działać  bezkarnie,  to  za  lat  dziesięć  kraj  spustoszeje  zupełnie  i  przyjdzie  chyba  ogłosić  prawa 
ochronne na lat dwadzieścia, by szkody jako tako naprawić. 

Uniosła głowę i w półmroku zwróciła bladą twarz ku widmowym szczytom gór, słabo maja-

czącym wśród oparów zmierzchu. 

- Rada jestem, Ŝe pan mi opowiedział o Belindzie Mulrooney  - rzekła. -  Zaczynam ją rozu-

mieć  i  sama  myśl  o  kobiecie  takiej  jak  ona  dodaje  mi  odwagi.  Umiała  walczyć,  wszak  prawda? 
Umiała skłonić męŜczyznę do walki? 

- Umiała i zrobiła to! 
- I nie miała pieniędzy dla poparcia swoich dąŜeń! Mówił mi pan, Ŝe ostatniego dolara cisnęła 

w wody Jukonu, na szczęście. 

- Tak. W Dawson. A był to jedyny pieniądz stojący między nią a głodem. 
Mary  Standish  uniosła  dłoń  ku  górze  i  Alan  zauwaŜył,  słabo  lśniący  w  pomroce,  jedyny 

noszony przez nią pierścionek. Wolno zsunęła go z palca. 

-  Zatem  to  takŜe  na  szczęście,  na  szczęście  dla  Mary  Standish  -  roześmiała  się  cichutko  i 

cisnęła pierścionek w morze. 

Teraz obróciła się doń twarzą, jak gdyby czując konieczność obrony. 
-  To  nie  melodramat  bynajmniej  -  rzekła.  -  Ja  doprawdy  tak  myślę  i  wierzę.  Chcę,  by  coś 

mojego  spoczywało  na  dnie  morza,  tutaj  właśnie,  u  wrót  Skagway,  tak  jak  Belinda  Mulrooney 
pragnęła, by jej dar pozostał na zawsze w łoŜysku Jukonu! 

Podała mu rękę, z której zdjęła pierścionek i przez krótką chwilę czuł w dłoni ciepło jej ciała. 
-  Dziękuję  panu  za  to  cudowne  popołudnie.  Nigdy  go  nie  zapomnę.  Ale  nadchodzi  pora 

obiadowa i musimy się poŜegnać. 

Ś

ledził  wzrokiem  szczupłą  sylwetkę,  nim  mu  z  oczu  nie  znikła.  Wracając  do  swej  kajuty 

omal  nie  wpadł  na  Rosslanda.  Był  to  irytujący  incydent.  śaden  z  dwu  męŜczyzn  nie  przemówił 
słowa  ani  nawet  głową  nie  skinął.  Rossland  zaś  z  kamienną  twarzą  spotkał  chłodne  wejrzenie 
Alana Holta. 

Mimo silnej antypatii Alan zmuszony był zmienić swe zdanie o tym człowieku. Coraz wyraź-

niej wyczuwał w nim coś nakazującego baczną uwagę; pewien wyzbyty fałszu upór. Mógł to być 
łotr, lecz umysł miał zrównowaŜony i chłodny; najwidoczniej byle co nie wytrącało go z równowa-
gi.  Jako  agent  Johna  Grahama  człowiek  ten  był  naturalnym  wrogiem  Alana  Holta;  jako  znajomy 
Mary Standish osobistością równie zagadkową jak ta dziewczyna. JednakŜe teraz dopiero, siedząc 
w kajucie, Alan poczynał dostrzegać prawdziwy groźny autorytet stojący za plecami Rosslanda. 

Ciekawski  nie  był.  śycie  całe  spędził  zbyt  blisko  surowej  krawędzi  rzeczy  istotnych,  by 

rozpraszać  umysł  w  przypuszczeniach  i  plotkach.  Nie  dbał  wcale  o  stosunek  Rosslanda  do  Mary 
Standish, a raczej dbał on tyle tylko, o ile to dotyczyło jego samego. Tymczasem sytuacja gmatwa-
ła  się  zbytnio,  by  mu  przypaść  do  gustu.  Przygód,  jakie  okoliczności  te  zdawały  się  zapowiadać, 
nie  lubił  nigdy,  sama  zaś  myśl,  Ŝe  zarówno  Mary  Standish,  jak  i  Rossland  osądzają  go  zupełnie 
błędnie, wywołała mu na policzki rumieniec gniewu. 

Rossland  mało  go  interesował;  rad  byłby  tylko  zmieść  go  z  powierzchni  ziemi  wraz  z  całą 

resztą  agentów  Grahama.  Usiłował  sobie  takŜe  wmówić,  Ŝe  i  o  Mary  Standish  myśli  najzupełniej 
obojętnie. Nie pytał o nic. Nie wyraził nigdy chęci wglądnięcia w jej sprawy osobiste, zarówno jak 
nigdy  ona  nie  mówiła  o  sobie  ani  usiłowała  tłumaczyć  powodów  szczególnego  nadzoru,  jaki  nad 
nią roztoczył Rossland. 

Skrzywił się, wspominając cudem unikniętą komplikację. Podziwiał po prostu trzeźwość jej 

sądu  w  danej  sprawie.  Zabraniając  Ŝądania  wyjaśnień  od  Rosslanda,  oszczędziła  mu  tym  samym 
dwu  przykrych  alternatyw,  gdyŜ  przypuszczalnie  musiałby  następnie  albo  Rosslanda  przeprosić, 
albo teŜ rzucić go przez burtę w morze. 

Schodził  do  jadalni  w  bojowym  nastroju;  postanowił  unikać  dalszego  spoufalenia  z  Mary 

background image

Standish. Bez względu na przyjemne strony dotychczasowej znajomości przykra dlań była myśl, iŜ 
przyjdzie znów słuchać nieoczekiwanie czyjejś komendy.  

Gdyby  nawet  dziewczyna  czytała  jego  myśli,  jej  zachowanie  przy  stole  nie  mogłoby  być 

bardziej  zadowalające.  Z  pewnego  punktu  widzenia  stosowała  po  prostu  czarującą  prowokację. 
Powitała go leciutkim skinieniem głowy i ledwo widocznym chłodnym uśmiechem. Postawa jej nie 
upowaŜniała sąsiadów do wszczynania rozmów, nikt jednak nie byłby przypuścił, iŜ czyni to umy-
ś

lnie. 

Jej  chłód  i  niedostępność  stały  się  dla  Alana  po  prostu  rewelacją,  toteŜ  wbrew  najlepszym 

chęciom  coraz  uparciej  o  niej  myślał.  Ilekroć  pochylała  nieco  głowę,  mimo  woli  obserwował  jej 
włosy.  Przyczesała  je  dzisiejszej  nocy  tak  gładziutko,  Ŝe  przypominały  najdelikatniejszy  aksamit 
pełen  kosztownych  połysków  i  Alan  złapał  się  raptem  na  dziwacznym  rozwaŜaniu,  jak  bajecznie 
miękkie byłyby te sploty pod dotknięciem ręki. Odkrycie to przyprawiło go o lekki wstrząs. Keok i 
Nawadlook  miały  takŜe  prześliczne  włosy,  nigdy  jednak  nie  myślał  o  nich  w  ten  sposób.  Nigdy 
równieŜ nie myślał tak o ładnych ustach Keok, jak o ustach siedzącej na wprost niego dziewczyny. 
Poruszył  się  niespokojnie  na  krześle  i  był  ogromnie  rad,  Ŝe  Mary  Standish  nie  patrzy  na  niego  w 
owych chwilach duchowego załamania. 

Skoro wstał od stołu, dziewczyna ledwo zauwaŜyła jego odejście. Po prostu, jakby wykorzy-

stawszy do woli, usunęła go potem z drogi zdecydowanie i obojętnie. Usiłował się śmiać, szukając 
wszędzie Stampede Smitha. Znalazł go po upływie pół godziny, karmiącego oswojonego niedźwie-
dzia  na  dolnym  pokładzie.  Wydało  mu  się  to  dziwne,  Ŝe  chowany  niedźwiedź  jedzie  na  północ. 
Stampede  począł  wyjaśniać.  Zwierzę  było  szczególnym  faworytem  Indianki  Thlinkit.  Na  statku 
jechało  ich  siedmioro,  zamierzając  wysiąść  w  Cordowie.  Alan  zauwaŜył,  Ŝe  dwie  czerwonoskóre 
dziewczyny obserwują go bacznie, coś sobie szepcząc nawzajem. 

Były  bardzo  ładne,  o  wielkich,  ciemnych  oczach  i  rumianych  policzkach.  Jeden  z  młodych 

Indian  natomiast  wcale  nie  zwracał  uwagi  na  przybysza,  lecz  siedział  z  podwiniętymi  nogami, 
uparcie patrząc w morze. 

Obaj  ze  Stampedem  zeszli  do  palarni  i  do  późna  omawiali  sprawy  wielkiego  rancza  u  stóp 

Endicott  oraz  plany  Alana  na  przyszłość.  Pod  wieczór  Alan  udał  się  do  swej  kajuty  po  mapy  i 
fotografie.  Oczy  Stampede  Smitha  lśniły,  gdy  rozwaŜał  moŜliwości  nowych  przygód.  Kraj  był 
olbrzymi. Ziemia dziewicza zupełnie. Alan działał jako pionier. 

Krew starego wrzała jak dawniej, tak zaraźliwie, Ŝe Alan zapomniał o Mary Standish, zapo-

mniał  w  ogóle  o  wszystkim,  prócz  przestrzeni  dzielącej  go  od  rozległych  tundr  poza  półwyspem 
Seward. Nim udał się do swojej kajuty, była północ  

Był szczęśliwy. Miłość Ŝycia płonęła mu w Ŝyłach, nie panował nad podnieceniem, wdychał 

więc  głęboko  powietrze  morskie,  płynące  przez  otwarty  iluminator.  W  osobie  Stampede  Smitha 
znalazł  wreszcie  druha,  którego  mu  od  dawna  brakło,  a  w  jego  sercu  bratnią  nutę  umiłowanych 
pierwotnych pragnień. 

Spojrzał na gwiazdy i uśmiechnął się ku nim, mając duszę pełną wielkiego dziękczynienia, Ŝe 

nie urodził się jednak za późno. Jeszcze jedno pokolenie i sczeźnie ostatnia granica. Jeszcze ćwierć 
wieku i świat legnie w pętach tego, co ludzie zwą postępem i cywilizacją. 

Bóg dobry był dla niego. Pozwolił mu pisać na ostatniej karcie dziejów idących w zapomnie-

nie, kreślonych szkarłatną krwią ludzi, którzy wytyczyli pierwszy szlak w Niewiadome. Po nim nie 
będzie juŜ granic. Zabraknie tajemnic i ziem dla odkrywcy. Zabraknie pola do prac dziewiczych i 
hazardu.  Cała  ziemia  się  oswoi.  Nagle  pomyślał  o  Mary  Standish  i  jej  słowach  wymówionych  o 
wieczornym zmierzchu. Jakie to dziwne, Ŝe ona równieŜ kochałaby zawsze namioty i stare szlaki, 
niedostępne granie górskie - a nienawidziła szos, aut, kolei i miast zalewających Alaskę. Wzruszył 
ramionami. Zapewne odgadła po prostu, co myśli, jest bowiem sprytna, bardzo sprytna. 

Stuk w drzwi odwrócił jego oczy od zegarka trzymanego właśnie w ręku. Było kwadrans po 

dwunastej. Godzina dość nieodpowiednia dla jakiejkolwiek wizyty. 

Kołatanie się powtórzyło, jak gdyby jednak trochę niepewne. Potem zabrzmiało po raz trzeci, 

background image

szybkie i zdecydowane. Wsunąwszy zegarek do kieszeni, Alan otworzył drzwi. 

W progu, patrząc nań badawczo, stała Mary Standish. 
Na razie zobaczył tylko jej oczy; szeroko otwarte, dziwne, wylękłe oczy. Potem, gdy wsunęła 

się do kajuty, nie czekając aŜ powie cokolwiek lub choćby ruchem zaprosi ją do wnętrza, dostrzegł 
straszną bladość lic. I to ona, nie on, zamknęła drzwi, podczas gdy gapił się, oszołomiony komplet-
nie - po czym oparta o drzwi plecami, wyprostowana, szczupła, biała jak śmierć, spytała: 

- Czy mogę wejść? 
- AleŜ, proszę pani - bąknął Alan - pani juŜ weszła. 
 
 
 
 
 

ROZDZIAŁ VII 

 
 

Niesamowite Ŝądanie 

 
Fakt,  Ŝe  mimo  iŜ  północ  juŜ  minęła,  Mary  Standish  rozmyślnie  weszła  do  jego  pokoju, 

zamykając  za  sobą  drzwi,  jakkolwiek  nie  upowaŜnił  jej  do  tego  ani  słowem,  ani  gestem,  był  dla 
Alana Holta rzeczą wprost niepojętą. Stał więc milcząc, podczas gdy dziewczyna obserwowała go 
uparcie. Oddychała moŜe nieco szybciej niŜ zwykle, lecz poza tym trudno w niej było znaleźć śla-
dy podniecenia. 

Jakkolwiek  sam  do  najwyŜszych  granic  zdumiony,  doskonale  zdawał  sobie  z  tego  sprawę. 

To, co początkowo poczytywał za lęk, pierzchło juŜ z jej oczu. Nigdy jednakŜe nie widział jej tak 
bladej, nigdy nie wydała mu się tak szczupłą i dziecinną, jak w tych zdumiewających chwilach. 

Bladość  twarzy  podkreślała  ciemne  bogactwo  włosów.  Nawet  wargi  miała  białe  zupełnie. 

Oczy  błyszczały  czysto  i  nieulękle,  w  całej  postaci  zaś  i  ruchu  głowy  widniała  zdecydowana 
pewność.  Nie  mógł  się  w  tym  wszystkim  połapać.  Czekając,  aŜ  przemówi,  doznawał  uczucia 
gniewu, osobistej wprost urazy. JednakŜe nie zabierał pierwszy głosu. Co miał mówić. Myślał, Ŝe 
oto  jest  nieprzewidziany,  dalszy  ciąg  jego  względem  niej  kurtuazji.  NaduŜycie,  jakiego  się  dopu-
szczała obecnie, było podłością i zniewagą zarazem. Błysnęło mu raptem podejrzenie, Ŝe Rossland 
czeka  w  korytarzu  za  drzwiami.  W  następnej  chwili  byłby  ją  przemocą  na  bok  usunął  i  otworzył 
drzwi,  lecz  powstrzymał  go  spokojny  wyraz  jej  twarzy.  Rysy  jej  straciły  poprzednie  napięcie. 
Dostrzegł,  Ŝe  wargi  jej  drŜą  i  oto  stał  się  cud.  Do  szeroko  otwartych  pięknych  oczu  napływać 
zaczęły łzy. Lecz i teraz nawet nie spuściła wzroku ani nie ukryła twarzy w dłoniach, tylko patrzyła 
odwaŜnie, podczas gdy krople łez, niby brylanty, błyszczały na jej policzkach. Alan czuł, Ŝe serce 
w nim mięknie. Dziewczyna czytała jego myśli i odgadła podejrzenia. Mylił się stanowczo. 

-  Proszę,  proszę,  moŜe  pani  siądzie  –  zaproponował  niezdarnie,  ruchem  głowy  wskazując 

krzesło. 

- Nie! Pan pozwoli, Ŝe będę stała - tu głęboko wciągnęła powietrze. - Jest juŜ późno! 
-  Istotnie,  pora  raczej  nieodpowiednia  na  tego  rodzaju  wizytę  -  zapewnił.  -  Wpół  do  pierw-

szej, Ŝeby być ścisłym. Zapewne bardzo waŜna przyczyna skłoniła panią do kroku tak ryzykowne-
go w ogóle, a tym bardziej na statku. 

Pomilczała chwilę i zauwaŜył, Ŝe grdyka jej drŜy nerwowo. 
-  Czy  Belinda  Mulrooney  uwaŜałaby  podobny  czyn  za  bardzo  niebezpieczny,  panie  Holt? 

Gdyby szło o Ŝycie, czy sądzi pan doprawdy, Ŝe zawahałaby się tu wejść? A tymczasem tu idzie o 
Ŝ

ycie, o moje Ŝycie! Nie minęło pół godziny, jak doszłam do tej konkluzji. Nie mogłam czekać do 

rana. Musiałam pana widzieć zaraz! 

- Ale dlaczego mnie? Dlaczego nie kapitana Rifle'a, nie Rosslanda, nie kogokolwiek trzecie-

background image

go wreszcie? Czy dlatego, Ŝe... 

Nie  skończył.  W  jej  oczach  dostrzegł  głęboki  cień,  niby  ślad  bólu  lub  upokorzenia,  był  to 

jednakŜe tylko przelotny objaw. Odpowiedziała bardzo spokojnie, bez wzruszenia prawie: 

- Rozumiem, co pan myśli. Usiłowałam się postawić na pana miejscu. Ma pan zupełną rację. 

To wszystko jest doprawdy całkiem niezwykłe. Lecz nie czuję Ŝadnego wstydu. Przyszłam do pana 
tak, jak chciałabym, Ŝeby przychodzono do mnie w podobnym wypadku, gdybym była męŜczyzną. 
Jeśli  obserwowanie  pana,  myślenie  o  panu,  odtwarzanie  pańskiego  światopoglądu  jest  rzeczą 
zdroŜną  -  w  takim  razie  postąpiłam  źle.  Lecz,  powtarzam,  nie  wstydzę  się  wcale.  Ufam  panu. 
Wiem, Ŝe nie potępi mnie pan, zanim nie będzie miał konkretnych dowodów mej winy. Przyszłam 
prosić o pomoc. Czy, jeśli się to okaŜe w pańskiej mocy, zechce pan odwrócić ode mnie straszną 
tragedię? 

Uczuł,  Ŝe  jego  trzeźwy  sąd  zachwiał  się.  Gdyby  kiedykolwiek  roztrząsano  taką  sytuację  w 

obojętnym otoczeniu palarni, nazwałby durniem kaŜdego, kto by się wahał wyprosić za drzwi po-
dobnego gościa. Lecz w chwili obecnej nie brał tego wyjścia nawet pod uwagę. Myślał natomiast o 
chusteczce znalezionej pod progiem ubiegłej nocy. Najwidoczniej przychodziła o tak później porze 
juŜ po raz drugi... 

- Byłbym zapewne skłonny pomóc - rzekł w odpowiedzi na jej pytanie. - Tragedie są rzeczą 

męczącą. 

Ułowiła w jego głosie odcień ironii. Lecz to dodało jej tylko spokoju. Oszczędzono mu łza-

wych  westchnień,  omdleń,  pokazu  wdzięków  kobiecych.  Piękne  usta  panny  Standish  stały  się 
jeszcze bardziej surowe, a głowa jakby się uniosła wyŜej. 

-  Oczywiście  nie  mogę  panu  zapłacić  -  rzekła.  –  Jest  pan  tego  rodzaju  męŜczyzną,  który 

wszelką  propozycję  zapłaty  odczułby  w  danym  wypadku  jako  zniewagę.  JednakŜe  muszę  znaleźć 
pomoc. Jeśli jej nie otrzymam i to prędko - wzdrygnęła się lekko i usiłowała się uśmiechnąć - sta-
nie się coś bardzo przykrego. 

- Jeśli pani pozwoli odprowadzić się do kapitana Rifle'a... 
-  Nie!  Kapitan  zechce  mnie  badać.  ZaŜąda  wyjaśnień.  Zrozumie  pan,  gdy  powiem,  o  co  mi 

właściwie chodzi. Powiem zaś jeśli pan da mi słowo honoru, zachować wszystko w tajemnicy, bez 
względu na to, czy otrzymam Ŝądaną pomoc, czy nie. Da pan słowo? 

Owszem, jeśli to pani co pomoŜe. 
Brutalnie  po  prostu  podkreślił  absolutny  brak  zaciekawienia.  Wyciągając  rękę  po  papierosa 

nie  zauwaŜył  nagłego  ruchu,  jaki  uczyniła,  jak  gdyby  chciała  z  pokoju  uciekać.  Kiedy  się  znowu 
odwrócił, policzki panny Standish powlekał słaby rumieniec. 

- Chciałabym opuścić statek - rzekła. 
Wobec prostoty jej Ŝyczenia — zaniemówił. 
   - I muszę go opuścić dziś w nocy lub jutro w nocy, zanim dobijemy do Cordowy! 
- Czy to wszystko? - zagadnął zdumiony wielce. 
   - Nie! Muszę go opuścić w ten sposób, by świat myślał, Ŝe umarłam! Nie mogę Ŝywa doje-

chać do Cordowy! 

Wypowiedziała wreszcie rzecz najwaŜniejszą. Alan obserwował ją bacznie, rozwaŜając, czy 

jest  naprawdę  przy  zdrowych  zmysłach.  Jej  spokojne,  śliczne  oczy  spotkały  jego  wejrzenie,  wy-
trzymując je odwaŜnie, bez drgnienia powiek. 

-  Pan  moŜe  mi  pomóc  -  mówiła  dziewczyna  tym  samym  równym,  beznamiętnym  głosem, 

zniŜonym o tyle, by nikt nie posłyszał  go z korytarza. - Nie mam Ŝadnego planu, a wiem, Ŝe pan 
potrafi coś wynaleźć, jeśli zechce. Powinno to mieć wszelkie cechy wypadku. Muszę zniknąć, wy-
lecieć  za  burtę,  słowem  -  cokolwiek,  byle  świat  uwierzył,  Ŝe  umarłam.  To  konieczne.  Nie  mogę 
powiedzieć panu dlaczego. Nie mogę! Nie mogę za nic! 

W jej głosie zabrzmiało wzruszenie czy namiętność, lecz opanowała je momentalnie. Po raz 

wtóry  usiłowała  się  uśmiechnąć.  Widział,  jak  w  jej  oczach  błyska  odwaga,  wyzwanie  nawet. 
Przemówiła znów chłodno, spokojnie: 

background image

-  Wiem,  co  pan  myśli,  panie  Holt.  Zadaje  pan  sobie  pytanie,  czy  jestem  wariatką  czy  zbro-

dniarką, co kryje się właściwie za moim Ŝądaniem, a przede wszystkim, dlaczego nie udałam się do 
Rosslanda, do kapitana Rifle'a, do kogokolwiek w ogóle. OtóŜ jedyną odpowiedzią, jaką panu dać 
mogę,  jest  ta  właśnie:  jest  pan  jedynym  człowiekiem  na  świecie,  do  którego  mam  w  tej  chwili 
zaufanie. Zrozumie pan to pewnego dnia, jeśli pan mi dziś pomoŜe. Jeśli pan mi pomocy odmówi... 

Urwała i rozłoŜyła ręce w geście rozpaczy. 
- Właśnie! Jeśli nie pomogę pani, co wtenczas? 
-  Zmuszona  będę  uczynić  rzecz  nieuniknioną!  -  rzekła  z  prostotą.  -  To  sprawa  niezwykła, 

prawda, prosić o czyjeś Ŝycie? JednakŜe tak jest, niestety! 

- Obawiam się, Ŝe niezupełnie pojmuję. 
- Czy nie dość jasno się wyraziłam? Nie lubię patetycznych słów. Nie chciałbym równieŜ, by 

pan sądził, Ŝe pozuję. Nienawidzę pozy! Musi pan po prostu uwierzyć mi na słowo. Nie mogę ab-
solutnie Ŝywa dojechać do Cordowy. Jeśli nie pomoŜe mi pan zniknąć, a tym samym Ŝyć; jeśli nie 
pomoŜe  mi  pan  jednocześnie  stworzyć  innym  wraŜenia,  Ŝe  umarłam  -  wtenczas  będę  zmuszona 
uczynić to drugie. Zmuszona będę naprawdę umrzeć! 

Oczy Alana Holta na chwilę błysnęły gniewem. Miał gwałtowną chęć chwycić ją za ramiona 

i potrząsnąć mocno, by wydobyć prawdę, jak ją się nieraz dobywa z dziecka. 

-  Zatem  przychodzi  pani  do  mnie  z  tak  głupią  groźbą,  panno  Standish?  Z  groźbą  samobój-

stwa? 

- Jeśli chce pan to w ten sposób nazwać, to tak! 
- I sądzi pani, Ŝe uwierzę? 
- Miałam nadzieję, Ŝe tak! 
Nerwy odmówiły jej posłuszeństwa. Widział to wyraźnie. Na wpół wierzył jej słowom, a na 

wpół podawał je w wątpliwość. Gdyby buchnęła  płaczem, gdyby usiłowała w jakikolwiek sposób 
wpłynąć  na  jego  uczucia,  miałby  natychmiast  wyrobioną  decyzję.  Spostrzegł  jednak  jasno,  Ŝe 
dziewczyna chce do ostatka zachować spokój, pełna zdumiewającej  godności, mimo iŜ rzecz cała 
oparta jest na kłamstwie. 

Nie  upokorzyła  się  bynajmniej.  Widząc,  Ŝe  walczy  sam  ze  sobą  nie  czyniła  Ŝadnych  wysił-

ków,  by  przechylić  szalę  wagi  na  swoją  stronę.  Przedstawiła  wszystko,  a  teraz  czekała  na  jego 
decyzję.  Jej  długie  rzęsy  były  lekko  wilgotne.  Lecz  oczy  miała  jasne,  błyszczące,  jak  te  gładko 
zaczesane włosy, których mimo woli i teraz nawet pragnął dotknąć ręką. 

Alan uciął koniuszek cygara i potarł zapałkę. 
- To Rossland? - spytał nagle. - Boi się pani Rosslanda? 
- Częściowo tak! Ale w znacznej mierze nie! Kpiłabym z Rosslanda, gdyby nie ten drugi. 
Ten  drugi?  Dlaczego,  u  diabła,  była  tak  wyzywająco  tajemnicza?  I  najwidoczniej  nie  miała 

wcale zamiaru czegokolwiek tłumaczyć. Po prostu czekała, co on powie. 

- Co za drugi? - spytał Alan krótko. 
-  Nie  mogę  panu  powiedzieć.  Nie  chcę,  by  pan  mnie  znienawidził.  A  nienawidziłby  mnie 

pan, gdybym wyznała prawdę. 

- Przyznaje pani zatem, ze pani kłamie - poddał brutalnie. 
Lecz i to nawet nie zachwiało jej spokoju. Nie spłonęła wstydem ani gniewem. Uniosła tylko 

ku  oczom  bladziutkie  palce  wraz  z  małym  płatkiem  chustki,  a  Alan  odwrócił  się  ku  otwartemu 
oknu,  puszczając  z  cygara  kłąb  dymu,  widział  bowiem,  ze  dziewczyna  męŜnie  powstrzymuje  łzy. 
Powiodło się jej w zupełności. 

- Nie, nie kłamię. Wszystko, co panu powiedziałam, jest szczerą prawdą. Dlatego właśnie, Ŝe 

nie  chcę  kłamać,  nie  mówię  nic  więcej.  Dziękuję  za  czas,  który  mi  pan  poświęcił,  panie  Holt. 
Umiem docenić fakt, Ŝe nie wyprosił mnie pan natychmiast ze swojej kajuty. Popełniłam omyłkę, 
to wszystko. Myślałam... 

- W jaki sposób mógłbym wykonać to, o co pani prosi? - przerwał. 
-  Nie  wiem.  Jest  pan  męŜczyzną.  Wierzyłam,  Ŝe  pan  potrafi  i  zechce  mi  pomóc,  lecz  teraz 

background image

dopiero widzę, jak byłam niemądra. Trudno! 

Wykonała pół obrotu, sięgając po klamkę. Alan postąpił krok bliŜej. 
-  Była  pani  istotnie  niemądra  -  przyznał,  a  głos  miał  bardziej  miękki.  -  Nie  trzeba  się 

poddawać takim myślom, panno Standish. Proszę wrócić do kajuty i wyspać się, jak naleŜy. A co 
do Rosslanda, zasługuje na ostrą odprawę. Jeśli pani pozwoli, pomówię z nim... 

- Dobranoc, panie Holt! 
Otwierała juŜ drzwi. Wychodząc, spojrzała na niego z uśmiechem, lecz oczy miała pełne łez. 
- Dobranoc! 
- Dobranoc. 
   Drzwi  się  za  nią  zamknęły.  Usłyszał  kroki  coraz  dalsze.  Nie  upłynęło  pół  minuty,  a  juŜ 

byłby ją przywołał z powrotem. Było jednak za późno. 

   
 
 
 
  

ROZDZIAŁ VIII 

 
 

Krzyk kobiecy 

 
Alan  siedział  dobre  pół  godziny,  nerwowo  ćmiąc  cygaro.  Był  niespokojny  i  nierad  z  siebie. 

Mary Standish przyszła doń odwaŜnie, niby Ŝołnierz, i opuściła go po Ŝołniersku. Lecz w końcowej 
chwili ułowił na jej twarzy coś, co do ostatniego mgnienia potrafiła starannie ukryć: odcień bólu, 
Ŝ

alu, a moŜe wreszcie cień upokorzenia lub  - kto wie - pogardy. Nie był  właściwie pewien. Wie-

dział  jedno:  nie  była  to  rozpacz.  Ani  razu  nie  poniŜyła  się  do  błagalnych  skomleń,  czy  to  w  sło-
wach, czy w wejrzeniu, wtenczas nawet, gdy łzy płynęły jej z oczu. Z wolna ogarniało go uczucie, 
Ŝ

e  nie  ona,  lecz  on  właśnie  okazał  się  w  tych  sprawach  tchórzem.  Poczynał  mu  dopiekać  wstyd. 

Było bowiem jasne, Ŝe nie dorósł do wyŜyn, na jakich go chciała widzieć. A moŜe po prostu nie był 
tak głupi, jak sądziła. Sam nie wiedział doprawdy, jak się ta rzecz ma. 

Po raz pierwszy w Ŝyciu bodaj usiłował analizować kobietę. Tego rodzaju zagadnienia nigdy 

nie wchodziły w obręb jego zainteresowań. JednakŜe urodzony i wychowany w dziczy umiał doj-
rzeć i poznać prawdziwą odwagę, gdziekolwiek ją spotkał. OtóŜ teraz, gdy miał się nad tym zasta-
nowić, przyznawał, Ŝe panna Standish posiada odwagę niepowszednią. 

Właśnie  wspomnienie  jej  chłodu  i  powściągliwości  dodało  mu  po  chwili  otuchy.  Młoda  i 

piękna kobieta w obliczu śmiertelnego niebezpieczeństwa umiałaby się jednak zdobyć na gorętszą 
obronę swoich interesów. Jej groźba - gdy ją spokojnie rozwaŜał - była po prostu rzucona na wiatr. 
KtóŜ by ją brał na serio? JuŜ sama myśl, Ŝe dziewczyna taka, jak Mary Standish popełni samobój-
stwo, była wierutnym absurdem. Jej spokojne i piękne oczy, jej wielka uroda, ogromna staranność 
uczesania i ubioru czyniły podobne przypuszczenie zupełnie nieprawdopodobnym. 

Przyszła do niego tak odwaŜnie. Jej odwaga nie podlegała kwestii. Takie osoby nie popełnia-

ją samobójstwa, uciekając przed problemami. 

Lecz, mimo iŜ wywlekał na jaw coraz to nowe argumenty dla poparcia swojej tezy, nie mógł 

odzyskać pogody ducha. 

Mimo  woli  wspominał  znane  mu  tragiczne  zdarzenia  wynikłe  na  skutek  nagłych  i  gwałto-

wnych wzruszeń. Usiłował śmiechem odegnać niemiłe zjawy, aŜ wreszcie, chcąc całkowicie zmie-
nić  tok  myśli,  odrzucił  na  wpół  wypalone  cygaro,  biorąc  w  zamian  ulubioną  fajkę.  Nabił  ja  tyto-
niem i zakurzył. Potem zaczął się przechadzać po kajucie niby wielki zwierz po klatce, aŜ przysta-
nął,  na  wpół  wychylony  przez  otwarte  okno,  patrząc  w  roziskrzone  gwiazdy  i  puszczając  wonny 
dym w przestrzeń, na skrzydła morskiego wiatru. 

background image

Czuł się juŜ znacznie raźniej. Rozsądek wziął jednak górę. Postanowił, iŜ, jeśli naprawdę był 

nieco szorstki względem panny Standish, naprawi to jutro uprzejmymi przeprosinami. Do tej pory 
zapewne ona odzyska równowagę i wspólnie wyśmieją zabawną przygodę oraz niepotrzebne pod-
niecenie. W kaŜdym razie on będzie się śmiał. 

-  Właściwie  wcale  nie  jestem  ciekaw  -  wmawiał  sam  obie  uparcie  -  i  zupełnie  mnie  nie 

interesuje, co za dziki kaprys przywiał ją po nocy do mojej kajuty! - Chętnie słuchał. wewnętrzne-
go głosu, uśmiechając się jednak zgryźliwie i kurząc fajkę z coraz większą pasją. Rad byłby raz na 
zawsze zapomnieć o Rosslandzie, lecz Rossland ani myślał ustąpić. Wraz z nim powracały uparcie 
słowa Mary Standish: „Nie mogę niczego wyjaśnić, boby mnie pan znienawidził”. 

Zdaje  się,  Ŝe  tak  właśnie  mówiła,  choć  moŜe  i  inaczej.  A  zresztą,  doprawdy,  jest  mu  to 

zupełnie obojętne! 

W takim usposobieniu zgasił światło i połoŜył się do łóŜka. Zaraz teŜ począł myśleć o ranczu. 

To było o wiele milsze. Obliczał po raz dziesiąty, ile czasu upłynie, zanim lodowe granie i wierchy 
gór  Endicott  z  daleka  choćby  powitają  jego  powrót.  Carl  Lomen,  jadący  następnym  statkiem, 
dogoni go w Unalaska. Razem ruszą do Nome. Spędzi potem jakiś tydzień na półwyspie, stamtąd 
uda się do Robuk, do Kayukuk wodą i lądem oraz dalej jeszcze - poza ostatnie szlaki cywilizacyj-
ne, ku swoim stadom i ludziom. Wespół z nim zaś pójdzie Stampede Smith. 

Po długiej zimowej tęsknocie był to miły temat marzeń i dobry wstęp do przyjemnych snów. 

Jakiś błąd jednakŜe musiał się gdzieś zakraść, gdyŜ wkrótce Stampede Smith utonął w niepamięci, 
jego  miejsce  zaś  zajął  Rossland.  Keok,  roześmiana,  zmieniła  się  w  Mary  Standish  czarodziejsko 
realną i nęcącą. To zupełnie do Keok podobne - półprzytomnie pomyślał Alan. - Ona przecieŜ za-
wsze kogoś dręczy. 

Rankiem  poczuł  się  lepiej.  Gdy  się  obudził,  słońce  juŜ  wstało,  zatapiając  powodzią  blasku 

ś

ciany  kajuty,  pod  sobą  zaś  czuł  długą  falę  pełnego  morza.  Od  wschodu,  niby  głęboka  sina  mgła 

majaczyło wybrzeŜe Alaski i jedynie białe szczyty łańcucha Św. Eliasza błyszczały wysoko na tle 
słonecznych niebios, jak skrzącym śniegiem osnute sztandary. „Nome” płynął naprzód pełną parą i 
krew  Alana  odpowiedziała  raptem  na  nęcący  dygot  maszyn,  bijąc  do  wtóru  wspólnym  rytmem, 
niby z bliźniaczych pędzona serc. To była rzetelna praca! Rezultat dawał dziesiątki mil spienionych 
wód w tyle; na przodzie szybkie chłonięcie przestrzeni pomiędzy nim a Unalaska. Co za szkoda, Ŝe 
tracą  drogi  czas,  zbaczając  ku  Cordowie.  Pomyślał  o  Cordowie  i  natychmiast  wspomniał  Mary 
Standish. 

Ubrał się, ogolił i zszedł na śniadanie, wciąŜ o niej myśląc. Teraz,  gdy chwila była przypu-

szczalnie bliska, peszyła go moŜność spotkania, nienawidził bowiem niejasnych sytuacji wtenczas 
nawet, gdy nie był za nie osobiście odpowiedzialny. Lecz Mary Standish oszczędziła mu wszelkich 
wyrzutów  sumienia,  jakie  mógł  odczuć  ze  względu  na  swój  brak  rycerskości  ubiegłej  nocy. 
Siedziała juŜ przy stole i nie zmieszała się ani trochę, gdy zajął miejsce naprzeciw niej. Na policz-
kach miała lekki rumieniec, niby słabe dotknięcie owej ciepłej barwy ukrytej w pąkach głogu. Do-
znał nawet wraŜenia, Ŝe blask jej oczu jest jeszcze piękniejszy niŜ zazwyczaj. 

Skinęła głową, uśmiechnęła się do niego i podjęła na nowo przerwaną na chwilę rozmowę z 

siedzącą obok panią. Alan nie zamierzał podsłuchiwać, jednak mimo woli zupełnie, wytęŜył słuch. 
Odkrył natomiast, Ŝe pani jedzie jako nauczycielka do szkoły dla krajowców w Norwick, nad rzeką 
Kobuk i Ŝe poprzednio spędziła szereg lat w Dawson w tym samym charakterze, toteŜ zna dobrze 
historię  Belindy  Mulrooney.  Domyślił  się,  Ŝe  Mary  Standish  musiała  zdradzić  wielkie  zaintereso-
wanie,  gdyŜ  nauczycielka,  panna  Robson,  zaproponowała,  Ŝe  jej  prześle  posiadaną  fotografię 
Belindy, o ile dostanie adres. Dziewczyna zawahała się najpierw, potem odparła, Ŝe nie jest jeszcze 
pewna, gdzie mianowicie się zatrzyma, lecz napisze do panny Robson do Norwick. 

- Ale pani na pewno dotrzyma obietnicy? – nalegała panna Robson. 
- Na pewno. 
Alan doznał uczucia ulgi. Mary Standish wymówiła te słowa półgłosem, jakby umyślnie nie 

Ŝ

ycząc sobie, aby je słyszał. Najwidoczniej parę godzin snu i piękno poranka zmieniły kompletnie 

background image

bieg  jego  myśli,  toteŜ  uparta,  choć  mimowolna  podejrzliwość,  oraz  pewien  wyrzut  sumienia,  na-
reszcie  zupełnie  przestały  go  dręczyć.  Chyba  tylko  wariat  -  upewnił  sam  siebie  -  mógł  w  niej 
obecnie dostrzec piętno tragizmu. Przy drugim śniadaniu i przy  obiedzie jej wygląd i zachowanie 
nie uległy Ŝadnej zmianie. JednakŜe w ciągu dnia wcale jej nie widział, toteŜ poczynał rozumieć, Ŝe 
rozmyślnie  unika  spotkania  z  nim.  Nic  nie  miał  przeciwko  temu.  Mógł  przynajmniej  spokojnie 
poświęcić czas i uwagę innym zagadnieniom. W palarni długo rozprawiał na temat polityki Alaski, 
ć

mił bez obawy swoją czarną fajkę i słuchał rozlicznych gawęd ze swobodą myśli, jakiej nie zaznał 

od dawna. 

Gdy jednakŜe o zmierzchu odbył po pokładzie swój zwykły dwumilowy spacer, doznał nagle 

szczególnego wraŜenia samotności. Czegoś mu brakło. Nie zdawał sobie wcale sprawy, czego mia-
nowicie,  aŜ  do  chwili,  kiedy,  niby  dla  rozwiania  wszelkich  wątpliwości,  zobaczył  Mary  Standish 
wychodzącą z drzwi korytarza i samotnie przystającą u burty. Alan zawahał się chwilę, po czym po 
cichu zbliŜył się do niej. 

- Śliczny był dziś dzień, panno Standish - rzekł. - A Cordowa leŜy zaledwie o parę godzin. 
Nieznacznie poruszyła głową, patrząc nadal bacznie w gęstniejący mrok morskiej toni. 
- Tak, piękny dzień, panie Holt - powtórzyła w ślad za nim. — A Cordowa leŜy zaledwie o 

parę godzin – potem tymŜe miękkim, beznamiętnym głosem dodała: - Pragnę panu podziękować za 
ubiegłą noc. Dopomógł mi pan w podjęciu wielkiej decyzji. 

- Obawiam się, przeciwnie, Ŝe nic pani nie pomogłem. 
Być  moŜe  była  to  tylko  złuda  nadciągającego  zmierzchu,  wydało  mu  się  jednak,  Ŝe  ułowił 

raptownie drgnienie szczupłych ramion. 

- Myślałam, iŜ są dwa wyjścia - rzekła. - Lecz pan pokazał mi, iŜ jest tylko wyjście jedno! - 

Rozmyślnie podkreśliła ostatnie słowo, przy czym głos jej leciutko drgnął. - Byłam niemądra. Ale, 
proszę,  zapomnijmy  o  tym.  Chcę  myśleć  o  czymś  weselszym.  Zamierzam  dokonać  wielkiego 
doświadczenia i potrzebuję całej swej odwagi. 

- Wygra pani - rzekł Alan powaŜnie. - KaŜde przedsięwzięcie się pani uda. Wiem na pewno. 

Jeśli doświadczenie, o którym pani mówi, ma być próbą zdobycia majątku na Alasce, rozpoczęcia 
nowej egzystencji; powodzenie przejdzie wszelkie oczekiwania. Mogę panią zapewnić! 

Milczała chwilę, po czym rzekła: 
- Niewiadome miało dla mnie zawsze wielki urok. Kiedy  wczoraj, pod Skagway, mijaliśmy 

góry,  omal  nie  wyznałam  panu  swoich  dziwacznych  wierzeń.  Wydaje  mi  się,  Ŝe  juŜ  tu  kiedyś 
Ŝ

yłam, bardzo dawno, gdy Ameryka była jeszcze zupełnie młoda. WraŜenie to bywa nieraz tak sil-

ne, Ŝe muszę mu dać wiarę. Być moŜe jestem niemądra. Lecz skoro góry się rozwarły, niby wielkie 
wrota,  miałam  zupełną  pewność,  Ŝe  gdzieś  kiedyś  widziałam  rzecz  podobną.  MoŜe  to  jest  coś  na 
kształt obłędu. W kaŜdym razie ta wiara dodaje mi odwagi do wykonania doświadczenia, o którym 
wspominałam. Wiara i - pan! 

Spojrzała mu nagle w twarz płonącymi oczyma. 
- Pan! Pana podejrzliwość i brutalność - mówiła dalej wyprostowana, głosem lekko drŜącym. 

-  Nie  zamierzałam  mówić  panu  tego,  panie  Holt.  Pan  sam  dał  mi  sposobność  i,  kto  wie  zresztą, 
moŜe to panu wyjdzie na korzyść jutro? Przyszłam do pana, gdyŜ pomyliłam się najgłupiej w świe-
cie co do pańskiego charakteru. Myślałam, Ŝe jest pan inny niŜ wszyscy, jak te pańskie góry. Gra-
łam wielką grę. Wyniosłam pana na cokół jako istotę czystą, odwaŜną, wierzącą, iŜ wszyscy ludzie 
są dobrzy, chyba Ŝeby się stanowczo okazali złymi. Przegrałam. Omyliłam się strasznie. Zaledwie 
weszłam do kajuty, potraktował mnie pan podejrzliwie. Był pan zły i wystraszony. Tak, wystraszo-
ny, bojący się, iŜ stanie się coś, czego pan sobie nie Ŝyczy, gotów był pan prawie sądzić, Ŝe jestem 
rozpustna. I wierzył pan, Ŝe kłamię, sam mi pan to powiedział. To nie było uczciwe, panie Holt. To 
doprawdy nie było uczciwe. Są rzeczy, których nie mogłam panu wytłumaczyć, mówiłam jednak, 
Ŝ

e  chodzi  o  Rosslanda.  Nie  taiłam  wszystkiego.  wierzyłam,  Ŝe  jest  pan  dość  szlachetny,  by  we 

właściwy  ocenić  moją  przyjaźń,  mimo  Ŝe  przyszłam  do  pana  kajuty  nocą.  Och,  tyle  miałam  dla 
siebie  samej  szacunku  więc  jakŜe  mogłam  przypuścić,  Ŝe  ktoś  mnie  weźmie  za  istotę  kłamliwą  i 

background image

zepsutą. 

- Na miłość boską, niechŜe mnie pani wysłucha! - przerwał Alan gorąco. 
Lecz  ona  juŜ:  uciekła,  a  tak  nagły  był  jej  ruch,  Ŝe  nim  zdołał  ją  pochwycić,  znikła  we 

drzwiach korytarza. Parokrotnie zawołał: jej imię, ale nie zatrzymała się wcale, przeciwnie, oddala-
ła coraz szybciej, prawie biegnąc. Cofnął się więc zmieszany, zaciskając pięści, równie niemal bla-
dy,  jak  przed  chwilą  dziewczyna.  Jej  słowa  ogłuszyły  go  po  prostu.  Widział  się  takim,  jakim  go 
odmalowała w gniewie, drobiazgowym, tchórzliwym, toteŜ ogarnął go po prostu wstręt do samego 
siebie. A jednak myliła się zupełnie. Postąpił przecieŜ zgodnie z nakazem zdrowego rozsądku. Jeśli 
mimo to zrobił głupstwo... 

Ruszył  pewnym  krokiem  w  stronę  jej  kajuty;  musiał  się  usprawiedliwić.  Przez  szparę  pod 

drzwiami nie było widać światła. Kiedy zapukał,  odpowiedziało mu milczenie. Odczekał chwilę i 
spróbował  znowu,  usiłując  ułowić  najlŜejszy  dźwięk  lub  ruch.  Z  kaŜdą  minutą  czekania  powracał 
mu spokój. Był wreszcie na wpół rad, Ŝe drzwi się nie otwierają. Wierzył, Ŝe panna Standish znaj-
duje  się  w  kajucie  i  Ŝe  niewątpliwie,  mimo  braku  słów,  w  sposób  właściwy  zrozumie  jego  przyj-
ś

cie. 

Udał się do własnej kajuty, lecz myśl jego krąŜyła wciąŜ uparcie wokół ostatnich wydarzeń. 

Z  jakiejkolwiek  strony  patrzył,  nierad  był  z  siebie.  Jasne  oczy  i  piękne,  gładko  zaczesane  włosy 
panny Standish prześladowały go uparcie. Widział ją, plecami opartą o drzwi i te krople łez, niby 
diamenty, na bladych policzkach. Coś przeoczył najgłupiej w świecie, w czymś się fatalnie omylił. 
Czegoś, jakiejś rzeczy najprostszej nie mógł pojąć. A ona miała o to do niego Ŝal. 

Tego  wieczoru  rozmowa  w  palarni  nie  interesowała  go  wcale.  Mimo  wysiłku  nie  potrafił 

wziąć  w  niej  udziału.  Jazzowy  koncert  fortepianowy  i  instrumentów  smyczkowych  w  salonie 
znudził go potęŜnie, zaś później nieco śledził tańce z miną tak ponurą, Ŝe się doczekał głośnej uwa-
gi na ten temat. Widział Rosslanda wirującego płynnie z przystojną młodą blondynką. Dziewczyna 
z uśmiechem zaglądała męŜczyźnie w oczy i otwarcie tuliła policzek do jego ramienia, podczas gdy 
Rossland, wykorzystując tłok, muskał twarzą puszyste, jasne włosy. 

Alan odwrócił się, przejęty niesmakiem na myśl o podejrzanym stosunku tego człowieka do 

Mary Standish. 

Wyszedłszy na pokład, udał się do budki sternika. Indianie Thlinkit odgrodzili się od innych 

pasaŜerów paroma rozwieszonymi na sznurach kocami i sądząc z panującej wewnątrz ciszy, musie-
li  juŜ  spać.  Wieczór  mijał  Alanowi  niezwykle  marudnie,  aŜ  wreszcie,  powędrowawszy  do  swej 
kajuty, zasiadł do czytania. 

KsiąŜka  ta  interesowała  go  poprzednio  ogromnie,  jednakŜe  po  chwili  osądził,  Ŝe  albo  rzecz 

jest głupia, albo on sam stracił raptem wszelką inteligencję. Autor zupełnie go nie wzruszał. Słowa 
były  martwe.  Nawet  fajce  brakło  zwykłego  uroku,  toteŜ zamienił  ją  po  chwili  na  cygaro  i  wybrał 
inną ksiąŜkę. Rezultat był jednaki. Mózg wypowiadał zwykłą słuŜbę, a tytoń chyba zwietrzał. 

Wiedział, iŜ stawi czoło nowej Ŝyciowej komplikacji, jakkolwiek starał się sam sobie wmó-

wić,  iŜ  wszystko  jest  jak  dawniej.  Zresztą,  tak  czy  inaczej  musiał  wygrać.  Była  to  walka  między 
nim a Mary Standish, czyli raczej między nim, a bladą zjawą dziewczyny wspartą o drzwi. 

 Rozebrał  się,  włoŜył  piŜamę  i  pantofle,  wciąŜ  usiłując  nadać  myślom  inny  kierunek.  -  Złu-

piałem, straciłem głowę - perswadował sam sobie. JednakŜe zapewnienie to nie przynosiło mu ulgi. 

PołoŜył się do łóŜka, wysoko podparł poduszką plecy i znów próbował czytać. Szło jako ta-

ko. O dziesiątej muzyka i tańce ustały; na statek spadła głęboka cisza. KsiąŜka interesowała Alana 
coraz  bardziej.  Dawny  spokój  i  zadowolenie  z  wolna  ogarniały  umysł.  Ponownie  zapalił  cygaro  i 
wydało  mu  się  świetne.  Z  daleka  łowił  dźwięk  pokładowego  dzwonu:  jedenasta,  potem  wpół  do 
dwunastej, wreszcie północ. Druk mętniał i zacierał się w oczach, więc sennie wetknął między kar-
ty zakładkę, odłoŜył ksiąŜkę na stolik i ziewnął. Musieli dopływać do Cordowy. Czuł jak „Nome” 
zwalnia biegu, jak maszyny pracują z mniejszym wysiłkiem. Przypuszczalnie minęli juŜ przylądek 
Ś

w. Eliasza i skręcają ku brzegowi. 

AŜ wtem zabrzmiał niespodziany i przejmujący krzyk kobiecy. Przenikliwy wrzask okropne-

background image

go strachu, mroŜący krew w Ŝyłach. Alan wyskoczył z łóŜka. Krzyk powtórzył się jeszcze, zakoń-
czony długą, bolesną nutą. Potem krzyknął ochrypły, męski głos. Czyjeś kroki zadudniły szybko po 
pokładzie, pędem mijając jego okno. Usłyszał nowe wołanie; donośną komendę. Nie mógł zrozu-
mieć słów, lecz sam statek zdawał się nie reagować. Hamowane maszyny sapnęły sennie, po czym 
„Nome”  drgnął  i  wstrząsnął  się,  pchany  wstecz.  Zahuczał  dzwon  alarmowy,  wzywając  do  wioseł 
załogi łodzi ratunkowych. 

Alan  stał  obrócony  przodem  do  drzwi  kajuty.  Wiedział,  co  zaszło.  Ktoś  wypadł  za  burtę. 

Ogarnęło go straszne osłabienie, gdyŜ wydało mu się raptem, Ŝe widzi przed sobą białą twarzyczkę 
Mary  Standish  i  słyszy  ją  mówiącą:  „to  jest  właśnie  drugie  wyjście".  Śmiertelnie  blady  narzucił 
szlafrok, otwarł drzwi jednym szarpnięciem i pędem wybiegł na korytarz. 

 
 
 
 
 

ROZDZIAŁ IX 

 
 

Jedyne wyjście 

 
Danie  kontrpary  nie  wstrzymało  jeszcze  ruchu  statku,  gdy  Alan  wypadł  na  pokład.  „Nome” 

walczył  jeszcze  z  wysiłkiem,  sunąc  naprzód  mimo  hamującej  go  siły.  Huczały  wzburzone  głosy, 
tętniły stopy biegnących, zgrzytały bloki. U prawej burty zaś, nad spokojnym morzem, kołysała się 
lekko  spuszczona  łódź  ratunkowa.  Kapitan  Rifle,  na  wpół  ubrany,  wyprzedził  Alana;  drugi  oficer 
rzucał szybkie słowa komendy. Z palarni wyległo kilkunastu pasaŜerów. Jedna tylko kobieta znaj-
dowała  się  wśród  nich.  Stała  nieco  w  głębi,  podtrzymywana  ramieniem  męŜa,  kryjąc  twarz  w 
ramionach. Alan rzucił na nią wzrokiem i odgadł, Ŝe to ona właśnie krzyczała. 

Usłyszał  plusk  łodzi  spadającej  na  wodę  i  rytmiczny  chlupot  wioseł,  lecz  dźwięki  te  robiły 

wraŜenie niezmiernie odległych. W nagłym, gwałtownym osłabieniu, jakie go ogarnęło, jedna tylko 
rzecz dobiegła doń wyraźnie: łkanie kobiety. Podszedł bliŜej, a pokład zdawał mu się uciekać spod 
nóg. Wiedział, iŜ na pokładzie gromadzi się tłum, lecz oczy miał tylko dla tych dwojga. 

-  Czy  to  był  męŜczyzna  czy  kobieta?  -  zagadnął.  Miał  wraŜenie,  Ŝe  przemawia  nie  on  sam, 

tylko  ktoś  obcy  zupełnie.  Słowa  przychodziły  mu  z  trudem.  JednakŜe  męŜczyzna,  obejmujący 
ramieniem kobietę, widział przed sobą twarz Alana Holta obojętną zupełnie. 

- Kobieta! - odparł. - To jest moja Ŝona - dodał w formie wyjaśnienia. - Siedzieliśmy właśnie 

na pokładzie, gdy tamta wlazła na barierę i skoczyła w dół. Wtenczas Ŝona krzyknęła... 

Kobieta  uniosła  głowę.  Łkała  nadal,  lecz  oczy  miała  suche,  tylko  pełne  grozy.  Dłonie  zaci-

skała  na  ramionach  męŜa.  Usiłowała  przemówić,  ale  głos  ugrzązł  jej  w  gardle  MęŜczyzna  mocno 
przytulił Ŝonę do siebie. Wtem kapitan Rifle pojawił się obok i przystanął. Twarz miał półprzyto-
mną i od jednego wejrzenia Alan zrozumiał, ze komendant wie. 

- Kto to był? - spytał Alan. 
- Ta pani sądzi, ze to była panna Standish. 
Alan nie wymówił słowa i nie wykonał  gestu.  Miał przez chwilę wraŜenie, ze mu się mózg 

mąci. Mało co usłyszał, zaś przed oczyma dostrzegł jedynie jakieś mgliste zarysy. Lecz osłabienie 
szybko minęło i ani na chwilę jego blada twarz nie straciła zwykłego spokoju. 

- Tak, panienka z pańskiego stołu! Taka ładna!... Widziałam ją wyraźnie, a potem, potem... 
To przemówiła kobieta. Skoro zaś urwała bez tchu, kapitan wtrącił: 
-  Pani  się  moŜe  myli?  Trudno  uwierzyć,  by  panna  Standish  mogła  uczynić  rzecz  podobną. 

Dowiemy się zresztą wkrótce. Dwie łodzie juŜ odbiły, a trzecią właśnie spuszczają. 

Ostatnie słowa rzucił przez ramię spiesząc ku burcie. 

background image

Alan  nie  próbował  nawet  za  nim  dąŜyć.  Nerwowy  wstrząs,  jakiemu  poprzednio  uległ, 

ustępował miejsca wielkiemu spokojowi. 

-  Czy  pani  jest  pewna  -  zagadnął  -  ze  to  ta  panienka  od  mego  stołu?  MoŜe  się  jednak  pani 

myli? 

-  Nie!  -  zaprzeczyła  kobieta  stanowczo.  -  Ona  była  taka  śliczna  i  cicha,  ze  zauwaŜyłam  ją 

dawno. A teraz widziałam ją wyraźnie przy świetle gwiazd. I ona mnie zobaczyła, zanim się wspię-
ła  na  burtę  i  skoczyła  w  dół.  Jestem  prawie  pewna,  Ŝe  widziałam  jej  uśmiech  i  ruch  warg,  jakby 
chciała przemówić. A potem... potem... znikła! 

-  Nie  wiedziałem  o  niczym,  zanim  Ŝona  nie  krzyknęła  -  dodał  męŜczyzna.  -  Byłem  właśnie 

zwrócony  twarzą  do  niej.  Natychmiast  podbiegłem  do  burty,  ale  nie  dostrzegłem  juŜ  nic,  prócz 
smugi piany. Sądzę, Ŝe musiała momentalnie pójść na dno! 

Alan odwrócił się. Przedarł się milcząc przez tłum podnieconych, wypytujących o coś ludzi, 

jednakŜe  pytań  ich  nie  słyszał  i  zaledwie  wyczuwał  obecność.  Opuściła  go  chęć  pośpiechu,  toteŜ 
wolno i spokojnie podąŜył do kajuty, w której  - jeśli kobieta się myliła -  powinna, się znajdować 
Mary Standish. Raz jeden tylko zapukał do drzwi, potem otworzył je. Z wnętrza nie dobiegł Ŝaden 
głos  strachu  czy  protestu,  więc  zanim  jeszcze  zapalił  światło,  wiedział  juŜ,  Ŝe  pokój  jest  pusty. 
Wiedział to zresztą od początku, od chwili gdy usłyszał krzyk kobiety. Mary Standish odeszła. 

Rzucił  wzrokiem  na  jej  łóŜko.  Na  poduszce,  w  miejscu  gdzie  spoczywała  głowa,  pozostało 

jeszcze wgłębienie. Na kołdrze leŜała chusteczka zwinięta w kłębek. Na stoliku w wielkim porząd-
ku  ułoŜonych  było  parę  drobiazgów.  Potem  zobaczył  trzewiki,  pończochy  i  porzuconą  na  łóŜku 
suknię. Podniósł z ziemi jeden trzewik i trzymał go przed sobą w dłoni chłodnej i opanowanej. Był 
to malutki trzewik. Zacisnął wokół niego palce, aŜ zgniótł skórę niby papier. 

Trzymał go jeszcze, gdy ułowił poza sobą jakiś ruch i odwróciwszy się z wolna, stanął twarzą 

w twarz z kapitanem Riflem. Stary komendant był blady jak wosk. Jakiś czas milczeli obaj. Kapi-
tan Rifle spojrzał na trzewik zgnieciony w dłoni Alana. 

-  Łódź  udało  się  szybko  spuścić  -  rzekł  głosem  ochrypłym.  -  Statek  stanął  na  trzeciej  mili. 

Jeśli dziewczyna umie pływać - istnieje pewna szansa. 

- Niestety! Przepadła! 
Alan zdziwił się, jak bardzo spokojny ma głos. Czuł, Ŝe Ŝyły na skroniach i rękach nabrzmia-

ły mu jak postronki i wiedział, Ŝe kapitan to dostrzega.  

- Ona nie będzie pływać - odparł Alan. - Nie po to skoczyła do wody. Ona zginęła. 
Stary komendant widywał w ciągu wielu lat te i tym podobne dramaty. Nic nie było dla niego 

zaskoczeniem. JednakŜe wobec słów Alana oczy błysnęły mu zdziwieniem. Alan w paru zdaniach, 
bez  zagłębiania  się  w  detale,  opowiedział  zdarzenia  ubiegłej  nocy.  Słuchając  uwaŜnie,  kapitan 
ś

ciskał mu ramię palcami jak Ŝelazo. 

- Gdy łodzie wrócą, pomówimy z Rosslandem – rzekł wreszcie. Wyciągnął Alana z kajuty i 

zamknął drzwi. 

Dopiero  wchodząc  do  własnej  kajuty  Alan  zauwaŜył,  Ŝe  wciąŜ  trzyma  w  ręku  zgnieciony 

trzewik.  PołoŜył  go  teraz  na  łóŜku  i  ubrał  się  szybko.  Czynność  ta  zajęła  mu  ledwie  parę  chwil. 
Potem wyszedł na pokład i odszukał kapitana. Po upływie pół godziny wróciła pierwsza łódź. Pięć 
minut po niej druga i zaraz po niej trzecia. PasaŜerowie tłumnie obiegli burtę, lecz Alan, samotny, 
trzymał się na uboczu. Wiedział i tak, czego się ma spodziewać. 

Przeczucie  potwierdził  niebawem  i  w  pewność  zamienił  ogólny  przygnębiony  pomruk.  Nie 

znaleźli! Był to niby stłumiony, wielogłosy szloch. 

Alan  cofnął  się  i  oddalił.  Nie  chciał  widzieć  niczyich  oczu  ani  się  naraŜać  na  niczyje 

wejrzenie.  Nie  Ŝyczył  sobie  rozmów,  pytań  i  odpowiedzi.  Idąc,  uczuł  raptem,  Ŝe  mu  się  na  usta 
ciśnie jęk, krzyk okropny, świadczący o zupełnym załamaniu woli. Tego się bał najwięcej. Naczel-
nym  przykazaniem  jego  rasy  było:  stać  hardo  pod  gradem  ciosów  toteŜ  zwalczał  pragnienie 
wyciągnięcia ramion ku morzu i błagania Mary Standish, by zechciała mu przebaczyć. 

Poruszał  się  niby  maszyna,  bezwolnie.  Poprzez  bladą  maskę  lic  nie  przebijał  nawet  cień 

background image

szarpiącego nim Ŝalu; w oczach lśnił śmiertelny  chłód. Ktoś z obserwujących z łatwością mógłby 
zarzucić, iŜ jest bez serca. I miałby poniekąd rację. Serce Alana umarło. 

Kiedy  nadszedł,  u  drzwi  Rosslanda  stało  dwoje  ludzi.  Jednym  był  kapitan  Rifle,  drugim 

doktor okrętowy, kapitan Marston.  Kapitan  pukał  właśnie.  Potem nacisnął klamkę. Drzwi były 
zamknięte. 

- Nie mogę go dobudzić - rzekł. - I pośród pasaŜerów go nie widziałem. 
- Ja teŜ nie - powiedział Alan. 
Kapitan wkładał do zamku własny klucz. 
-  Sądzę,  Ŝe  okoliczności  pozwalają  -  tłumaczył.  Po  chwili  zaś  ze  zdumieniem  spojrzał  na 

obecnych. - Drzwi są zamknięte od wewnątrz i klucz tkwi w zamku. 

Zakołotał pięścią. Walił poty, aŜ mu palce sczerniały. Nikt się nie odzywał. 
- Dziwne - bąknął. 
- Bardzo dziwne - powiedział Alan. 
Stał oparty ramieniem o drzwi. Cofnął się raptem i jednym krótkim pchnięciem wyłamał za-

mek. Lampa z korytarza rzucała do wnętrza blade światło i trzej męŜczyźni zastygli w zdumieniu. 

Rossland spoczywał na łóŜku. Niejasno widzieli jego twarz obróconą ku górze, niby wpatrzo-

ną w sufit. Lecz i teraz nie ruszył się wcale ani  nie przemówił słowa. Marston wszedł do kajuty i 
zapalił światło. 

Dobre  dziesięć  sekund  trwali  teraz  w  bezruchu.  Potem  Alan  usłyszał,  jak  kapitan  przymyka 

za nim drzwi, a Marston szepce w oszołomieniu: 

- O BoŜe!... 
Rossland nie był przykryty  kołdrą. Rozebrany leŜał płasko na plecach. Ramiona miał rozło-

Ŝ

one  szeroko,  głowę  odrzuconą  wstecz,  usta  otwarte.  Biała  pościel  pod  nim  poczerwieniała  od 

krwi. Oczy miał przymknięte. 

Po  pierwszym  wstrząsie  doktor  opanował  się  szybko.  Podszedł  do  łóŜka,  nachylił  się  nad 

Rosslandem  i  w  chwili,  gdy  doktor  obrócił  się  plecami  oczy  kapitana  Rifle'a  spotkały  wejrzenie 
oczu Alana. W źrenicach obu błysnęła jednaka myśl, momentalnie ustępując miejsca niewierze. 

Marston mówił właśnie z zawodowym chłodem: 
- Pchnięcie noŜa tuŜ obok prawego płuca, jeśli nie w samo płuco. I brzydki cios nad okiem. 

Ale Ŝyje. Niech leŜy, jak jest, aŜ wrócę z opatrunkami i instrumentami. 

-  Drzwi  były  zamknięte  od  wewnątrz  -  rzekł  Alan  skoro  tylko  doktor  znikł.  -  Okno  jest  teŜ 

zawarte.  Wygląda  na  samobójstwo.  MoŜliwe,  Ŝe  się  porozumieli  i  Rossland  zamiast  skoczyć  do 
morza, wybrał ten rodzaj śmierci. 

Kapitan właśnie klęczał. Zajrzał pod łóŜko, w kąty, odchylił nieco kołdrę. 
- Nie widzę nigdzie noŜa - oznajmił. A po chwili dodał: - Na oknie są ślady krwi! To nie było 

samobójstwo! To był... 

- Mord?! 
-  Tak,  mord,  jeśli  Rossland  umrze.  Zamachu  dokonano  przez  otwarte  okno.  Ktoś  przywołał 

Rosslanda do okna, uderzył, po czym zamknął okno. MoŜliwe nawet, Ŝe jeśli Rossland siedział lub 
leŜał w łóŜku, ktoś obdarzony długim ramieniem dosięgnął go tam. To był męŜczyzna, Alan! 

- Oczywiście, Ŝe męŜczyzna - skinął głową tamten. 
Słyszeli, Ŝe Marston właśnie wraca i Ŝe nie jest sam. 
Kapitan uczynił gest w kierunku drzwi. 
-  Niech  pan  lepiej  odejdzie  -  poradził.  -  To  sprawa  statku,  więc  po  co  pan  ma  być  w  nią 

niepotrzebnie wmieszany. Proszę przyjść za pół godziny do mojej kajuty. Mam do pana interes! 

Alan wyszedł na korytarz, mijając nadchodzących: doktora oraz drugiego oficera. Po chwili 

usłyszał, jak się za nim zamykają drzwi kajuty Rosslanda. Pod nogami dygotały znów puszczone w 
ruch maszyny. Płynęli w dalszą drogę. 

Udał  się  do  pokoiku  Mary  Standish  i,  otwarcie  zgromadziwszy  nieliczne  jej  drobiazgi, 

spakował wszystko do małej walizeczki, z którą przybyła na pokład. Nie próbując się nawet kryć, 

background image

zaniósł walizeczkę do własnej kajuty, po czym złoŜył swoje rzeczy. Wreszcie odszukał Stampede 
Smitha  i  wyjaśnił  mu,  Ŝe  niespodziewane  okoliczności  zmuszają,  ich  do  opuszczenia  statku  w 
Cordowie. Gdy przybył do kajuty kapitana, było pięć minut po wyznaczonej godzinie. 

Kapitan siedział właśnie przy biurku. Ruchem głowy wskazał gościowi krzesło. 
- Za godzinę staniemy w Cordowie - rzekł. - Doktor Marston twierdzi, Ŝe Rossland wyŜyje, 

ale oczywiście nie moŜemy zatrzymywać „Nome” w porcie tak długo, aŜ on będzie mógł mówić. 
Pchnięto  go  przez  okno.  Gotów  jestem  to  przysiąc.  Czy  ma  pan  jakieś  podejrzenia,  jakikolwiek 
plan? 

- Plan tylko jeden - odparł Alan. - Czym prędzej wysiąść na ląd! Jeśli to moŜliwe, odnajdę jej 

ciało i zajmę się nim. Co do Rosslanda, to mało mnie obchodzi, czy będzie Ŝył, czy umrze. Wiem 
jedno:  Mary  Standish  nie  ma  nic  wspólnego  z  tym  zamachem.  Zbieg  okoliczności,  nic  więcej, 
powiązał ze sobą te dwa wypadki. Czy moŜe mi pan dokładnie określić, jakie było połoŜenie stat-
ku, gdy skoczyła w morze? 

Walczył bohatersko, chcąc zachować spokój, postanowił bowiem, Ŝe kapitan Rifle nie powi-

nien odgadnąć, jak okropną tragedią jest dla niego śmierć Mary Standish. 

   -  Znajdowaliśmy  się  siedem  mil  od  wybrzeŜa,  na  wprost  ujścia  rzeki  Eyak.  MoŜe  z  drob-

nym  odchyleniem  na  południowy  zachód.  Jeśli  prąd  lub  fale  wyrzucą  jej  ciało  na  ląd,  będzie  to 
prawdopodobnie  na  wschód  od  Eyak  na  samym  wybrzeŜu  albo  teŜ  na  którejś  z  wysp  po  drodze, 
stąd  jestem,  Ŝe  chce  pan  spróbować.  Pewna  szansa  istnieje  stanowczo.  Mam  nadzieję,  Ŝe  ją  pan 
znajdzie! 

Wstał z krzesła i zaczął przechadzać się nerwowo po kajucie. 
-  Paskudny  omen  dla  statku  i  to  w  jego  pierwszym  rejsie  -  ozwał  się  znów  po  chwili.  - 

JednakŜe nie o „Nome” myślę, tylko o Mary Standish. To doprawdy okropne. Gdyby jeszcze ktoś 
inny, ktokolwiek inny... - Słowa ugrzęzły mu w gardle, więc dopomógł sobie szerokim gestem rąk. 
- To nieprawdopodobne, niemoŜliwe do uwierzenia, Ŝe rozmyślnie pozbawiła się Ŝycia! Proszę mi 
opowiedzieć jeszcze raz, co zaszło wtenczas w kajucie. 

Hamując  drŜenie  głosu,  Alan  powtórzył  pokrótce  szczegóły  tej  nocnej  wizyty.  Zachował 

jednakŜe  w  tajemnicy  wszystko,  co,  jak  sądził,  naleŜało  do  osobistych  zwierzeń.  Nie  podkreślał 
takŜe znaczenia Rosslanda ani trwogi, jaką dziewczyna zdawała się przed nim odczuwać.  

Kapitan Rifle zauwaŜył jego wysiłki, a gdy Alan skończył, ujął go serdecznie za obie ręce. 
- Nie jest pan winien. W kaŜdym razie nie tyle, ile pan sobie wyobraŜa - rzekł. - Ale proszę 

jej poszukać. Kiedy znajdzie pan ciało, proszę mi dać znać. Zrobi pan to? Napisze pan do mnie? 

- Tak. Napiszę. 
-  A  co  do  Rosslanda...  Ten  człowiek  posiada  wielu  wrogów.  Jestem  pewien,  Ŝe  napastnik 

wciąŜ jeszcze znajduje się na pokładzie! 

- Niewątpliwie. 
Kapitan zawahał się. Potem rzekł nie patrząc na Alana: 
- Kajuta panny Standish jest pusta. Nawet jej walizeczka znikła. Wydawało mi się, Ŝe kiedy 

wchodziliśmy tam razem widziałem jakieś drobiazgi. Myliłem się widać. Prawdopodobnie rzuciła 
wszystko do morza, zanim... zanim sama odeszła! 

- Tak, moŜliwe - przyznał Alan. 
Kapitan  Rifle  zabębnił  palcami  po  blacie  biurka.  Mimo  przyćmionego  światła  jego  twarz 

sprawiała wraŜenie zmienionej starczej maski. 

- To juŜ wszystko - przemówił słabo. - Bóg widzi, Ŝe chętnie oddałbym to stare Ŝycie, byle ją 

do  Ŝycia  przywrócić.  śeby  to  tylko  było  moŜliwe...  Przypominała  mi  kogoś  bardzo  bliskiego,  kto 
juŜ dawno umarł. Oto dlaczego przyjąłem ją na statek wbrew wszelkim prawidłom, gdy się niespo-
dzianie zjawiła w Seattle. śałuję teraz. NaleŜało ją odesłać na brzeg. Lecz niestety odeszła i jedyne, 
co  moŜemy  obecnie  uczynić,  to  zachować  dla  siebie  samych  pewne  przypuszczenia  i  domysły. 
Mam nadzieję, Ŝe pan ją znajdzie. Wtenczas... 

- Powiadomię pana. 

background image

Uścisnęli  sobie  dłonie  gorąco  i  Alan  otworzył  drzwi  kajuty.  Wygląd  nieba  uległ  raptownej 

zmianie. Gwiazdy znikły, zaś ponad morzem polatywał jękliwy szept wiatru. 

- Burza idzie - obwieścił kapitan. 
Wyraźnie  przestawał  panować  nad  sobą;  garbił  plecy  i  głos  mu  dygotał.  Z  trudem  wygłosił 

jeszcze jedno zdanie: 

- JeŜeli Rossland wyŜyje, umieszczę go w szpitalu w Cordowie. 
Alan nic nie odpowiedział. Drzwi zamknęły się cicho. 
Wtenczas, brodząc wolno poprzez mrok, podszedł do burty i stanął, nasłuchując zawodzenia 

wiatru oraz plusku fal. Z bardzo daleka nadleciał łoskot gromu. 

Wracając do kajuty siłą woli starał się utrzymać spokój na zewnątrz. Stampede Smith czekał 

na niego z całym swoim dobytkiem zapakowanym w ceratowym worku. 

Alan  przedstawił  niespodziewaną  zmianę  projektów.  Załatwienie  interesów  w  Cordowie 

zmusi  go  do  przepuszczenia  jednego  statku,  opóźniając  tym  samym  o  dobry  miesiąc  powrót  do 
domu.  Wymyślił  zatem  rzecz  następującą.  Stampede  ruszy  do  rancza  sam  jeden.  Skróci  sobie 
znacznie  drogę,  uŜywając  rządowej  linii  kolejowej  do  Tanana.  Stamtąd  uda  się  do  Allakat  i  dalej 
jeszcze  na  północ,  aŜ  do  podnóŜy  Endicott.  Dla  takiego  wygi,  jak  Stampede  Smith,  znalezienie 
właściwego kierunku nie powinno przedstawiać Ŝadnych trudności. 

Wydobył  mapę,  skreślił  parę  pisemnych  instrukcji,  dodał  trochę  pieniędzy  i  na  zakończenie 

zalecił, by Stampede nie stracił głowy i nie zajął się czasem po drodze poszukiwaniem złota. Sam 
miał natychmiast wysiąść na ląd, jemu wszakŜe doradził zostać na statku do rana. 

Stampede uwaŜnie wysłuchał przemowy, po czym solennie przyrzekł wypełnić wszystko co 

do joty. 

Alan nie wyjaśnił powodów własnego pośpiechu i był rad, Ŝe kapitan Rifle nie wypytywał go 

zbyt natarczywie. Nie analizował zresztą swoich uczuć, wiedział tylko, Ŝe kaŜdy nerw Ŝąda w nim 
natychmiastowej fizycznej akcji i Ŝe musi działać lub załamie się zupełnie. Czuł narastające w nim 
szaleństwo utrzymywane na uwięzi siłą woli. 

Usiłował odegnać wizję bladej twarzy kołysanej rytmem fal. Od godziny, to jest odkąd uto-

neła, słyszał krzyk kobiecy, znienawidził pokład „Nome”. Gwałtownie pragnął oprzeć stopy o ląd 
stały. I myślą leciał juŜ ku owemu pasmu nagiego wybrzeŜa, kędy prądy morskie niosły bezwładne 
ciało Mary Standish. 

Lecz nawet Stampede nie dostrzegał śladów Ŝaru spalającego serce Alana.  
Dopiero  wysiadłszy  na  ląd,  mając  przed  sobą  Cordowę,  podobną  do  czarnej  jamy  w  łonie 

matki ziemi, Alan doznał niejakiej ulgi. Porzuciwszy przystań, zatrzymał się w ciemności, głęboko 
wdychając  rzeźwy  powiew  i  gromadząc  rozproszone  zmysły.  Wkoło  miał  nie  tylko  zwykły  mrok 
nocy.  Rzadkie  światła,  płonące  tu  i  ówdzie,  dawały  okolicy  pozór  morza  atramentu,  czyhającego, 
by  zatopić  samotnego  wędrowca.  Burza  nie  rozpętała  się  jeszcze,  lecz  nadciągała  coraz  bliŜej  i 
powietrze było pełne groźnie szeptanych przestróg. Grzmot dudnił niedaleki, a jednak głuchy, jak-
by dławiony potęŜną dłonią olbrzyma, chcącego zaskoczyć ziemię znienacka. 

Alan  pewnym  krokiem  dąŜył  przez  tę  ciemność.  Nie  stracił  orientacji.  Przed  trzema  laty 

chadzał ze dwadzieścia razy do chaty Olafa Ericksena, toteŜ wiedział, gdzie jej naleŜy szukać. Był 
równieŜ pewien, Ŝe zastanie starego Szweda .w tej sadybie zamieszkiwanej przezeń od ćwierćwie-
cza, której poprzysiągł nie opuścić póty, aŜ morze nie uzna za stosowne go pochłonąć. Instynkto-
wnie  wybierał  drogę,  podczas  gdy  pierwszy  trzask  gromu  przetaczał  się  nad  jego  głową.  Burza 
hulała na dobre. Spoza ukrytych w mroku gór dudnił ponury łoskot, a niespodziewana błyskawica 
rozjaśniła  raptem  krajobraz.  Pomogła  mu.  Dojrzał  przed  sobą  białe  pasmo  piasku,  toteŜ  przyspie-
szył kroku. 

Morze huczało coraz silniej. Szedł jak gdyby środkiem dwu wielkich armii rwących ku sobie 

naprzeciw od morza i od gór. Ziemia i morze dygotały pod stopami wojów. 

Błysnęło znowu, po czym grzmot uderzył z taką siłą, aŜ się ziemia wzdrygnęła. Echo przeto-

czyło się wśród gór coraz bardziej odległe, coraz słabsze, niby sygnał armatni. 

background image

Chłodny  prąd  uderzył  w  twarz  Alana  i  coś  się  w  nim  zbudziło,  radośnie  witając  potęgę 

huraganu. 

Zawsze  lubił  wielokrotne  echa  grzmotów  wśród  łańcuchów  górskich  oraz  ognie  błyskawic 

pośród  wichrów.  W  taką  noc  właśnie,  ciemną  i  burzliwą,  matka  wydała  go  na  świat.  Stąd  chyba 
wyrosła w nim owa miłość, jako część istnienia, toteŜ czasem tęsknił po prostu do srogiej rozmowy 
gór, jak inni tęsknią do nadejścia wiosny. Dziś witał ją przychylnie, jednocześnie wzrokiem poszu-
kując  w  ciemności  słabego  błysku  światła,  od  zmierzchu  do  świtu  płonącego  zawsze  w  chacie 
Olafa Ericksena. 

Dostrzegł  je  wreszcie  -  Ŝółte  oko,  wyzierające  ku  niemu  przez  wąską  szparkę  w  jednolicie 

czarnej ścianie. Minutę później cień jeszcze głębszy objawił mu chatę, zaś smuga światła wskazała 
drzwi. Podczas chwilowej ciszy usłyszał plaskanie wielkich kropli deszczu o drewniany dach, lecz 
juŜ,  zrzuciwszy  plecak,  począł  kołatać,  budząc  gospodarza.  Wyczekawszy  chwilę,  pchnął  drzwi. 
Zamknięte  jedynie  na  klamkę,  ustąpiły  lekko,  wszedł  więc,  przerzucając  plecak  przez  próg  oraz 
wykrzykując stare pozdrowienie, którego Ericksen nie mógł zapomnieć, jakkolwiek od czasu jego 
wyprawy z ojcem Alana minęło niemal ćwierć wieku. 

Alan podkręcił właśnie knot u lampy stojącej na stole, gdy w drzwiach wiodących do dalszej 

izby  pojawił  się  sam  Ericksen,  ze  swą  wielką  głową  osadzoną  na  potęŜnych,  zgarbionych  lekko 
barkach, gniewnymi oczami i rozwichrzoną brodą spływającą na nagą pierś. Gapił się podczas gdy 
Alan  zdejmował  kapelusz,  aŜ, jednocześnie  z  nagłym  porywem  wichru,  bijącym  deszczem  i  śnie-
giem o ściany chaty, ryk powitalny buchnął z piersi starego. Gwałtownie uścisnęli sobie dłonie. 

Szwed  rozgadał  się  natychmiast.  Głosem  pokrywającym  trzask  piorunu,  brzęk  szyb  i  wycie 

wichru plótł coś o dawnych wypadkach, jednocześnie zgarniając rękami z powiek resztki snu, gdy 
dziwny wyraz twarzy Alana zmusił go nagle do milczenia. Urwał wtenczas i słuchał w skupieniu, 
co tamten powie. 

Pięć minut później otworzył drzwi i przytrzymując je siłą ramienia, wyjrzał w stronę morza. 

Wicher wdarł się do chaty, zmiatając mu siwą brodę z piersi na ramiona, a deszcz w jednej chwili 
przemoczył go od stóp do głów. Z wysiłkiem zamknął drzwi i milcząc, podobny do ducha, wlepił 
oczy w twarz Alana. 

Czuwali  potem  społem  do  rana.  O  pierwszym  brzasku  smukła,  czarna  motorówka  Olafa 

mocnym dziobem pruła juŜ fale morza. 

 
 
 
 
 

ROZDZIAŁ X 

 
 

Daremny trud 

 
Wiatr ustał wreszcie, lecz ulewny deszcz padał nadal, podczas gdy w górach z wolna zamie-

rały echa grzmotów. Mgła kryła miasto, o pięćdziesiąt stóp zaś przed syczącym dziobem łodzi Alan 
nie rozróŜniał nic prócz jednolicie burej ściany. Jego ceratowy komplet ociekał wodą, a z wielkiej 
siwej brody Olafa leciały  gęste krople, niby ze świeŜo wypranej szmaty.  Siedząc u steru sprawiał 
wraŜenie ogromnej, dziwacznej maszkary, mimo zaś nieprzeniknionej mgły dodawał coraz więcej 
gazu, aŜ „Norden” mknął po falach niby torpeda. 

Jeszcze w chacie Alan  wysłuchał perory starego na temat  absurdu poszukiwania ciała Mary 

Standish. WybrzeŜe pomiędzy Eyak i Katalla tworzy istny chaos skalnych urwisk omywanych falą 
oraz  wielkich  głazów  podwodnych,  nie  mówiąc  o  licznych  wysepkach  wyszczerbionych  w  fanta-
styczne załomy i wgłębienia, gdzie cała flota korsarska mogłaby łatwo znaleźć setkę bezpiecznych 

background image

kryjówek. W ciągu lat dwudziestu Ericksen nie słyszał nigdy, by znaleziono u brzegu trupa topiel-
ca, toteŜ twierdził z uporem, Ŝe dziewczyna spoczywa na dnie morza. 

Alan jednakŜe nie dał się przekonać. Przeciwnie, wraz z coraz lotniejszym pędem „Nordena” 

chęć czynu w nim rosła i potęŜniała. Przynaglał go nawet pomruk gromu i smaganie ulewy. Poszu-
kiwanie, jakie zamierzał przedsięwziąć, nie miało w sobie jego zdaniem nic głupiego ni śmieszne-
go. Powtarzał w myśli, iŜ jest to jedyna przysługa, jaką jej jeszcze oddać moŜe; jedyne, co moŜe i 
powinien dla niej zrobić. Istniała przecieŜ pewna szansa, Ŝe ją znajdzie. Jego całe Ŝycie właściwie 
polegało  na  łowieniu  szans.  ZwycięŜał  zazwyczaj  nawet  wtedy,  gdy  wszystko  zdało  się  przeciw 
niemu sprzysięgać, toteŜ mknąc przez szarą mgłę poranka nabierał pewności, Ŝe wygra i teraz, Ŝe 
znajdzie Mary Standish gdzieś pomiędzy Eyak i pierwszą z wysp, o które biją prądy morskie. Gdy 
zaś ją odszuka... 

W  tym  miejscu  urwał.  Poza  ów  punkt  zwrotny  myśl  jego  nie  wybiegła  ani  razu.  JednakŜe 

mimo  woli  zwidywał  mu  się  coraz  częściej  jakiś  niesamowity  obraz  i  chwilami  juŜ  oglądał  ją  w 
sposób, w jaki wolałby nie widzieć nigdy. Śmierć uczyniła ją bardziej realną, bliŜszą. W głębi móz-
gu,  podświadomie,  majaczyła  biała  smuga  piasku,  a  na  tym  tle  bezwładne  smukłe  ciało  leŜące  na 
plecach, blada twarz obrócona ku porannemu słońcu i długi ciemny włos rozwiany wokół. Coś go 
wtenczas dławiło, toteŜ całą siłą woli odganiał zmorę. Wiedział jednakŜe, co ma czynić, jeśli ją na-
prawdę taką zobaczy. Coś się w nim załamało i przestawał istnieć ten Alan Holt, którego kamienne 
prawa i surowe nakazy spowodowały śmierć Mary Standish. 

Deszcz wzmógł się z nadejściem dnia; czas jakiś siekł gwałtownie, po czym nagle ustał. Alan 

odrzucił  ceratowy  płaszcz,  ocierając  z  wody  oczy  i  włosy.  Nad  morzem  kłębił  się  biały  opar,  tu  i 
ówdzie  przetykany  róŜaną  strzałą  światła.  Olaf  wyŜymając  wilgoć  z  brody,  mruknął  z  zadowole-
niem. Słońce przezierało między szczytami gór, a tuŜ nad głową poprzez rozpraszaną wiatrem mgłę 
jaśniał nieskalany błękit niebios. 

W ciągu najbliŜszej pół godziny zaszła przemiana granicząca niemal z cudem. Burza oczyści-

ła atmosferę, czyniąc z niej kordiał oŜywczy; od morza bił rześki, słony dech. Olaf wstał i otrząsnął 
się jak mokry kundel, jednocześnie głęboko wciągając w płuca powietrze. Od strony lądu góry na-
bierały realnych kształtów, jedna po drugiej, niby Ŝywe twory wynurzając się z chaosu, gdy słońce 
barwiło jaskrawymi kolorami ich zbocza i szczyty. Ciemne płachty  boru  łowiły migotliwe blaski, 
zielone łęgi wytaczały się spoza siwych dymów i raptem, wobec ostatecznego zwycięstwa jasności, 
wybrzeŜe Alaski legło przed nimi w całej swej urodzie. 

Szwed wolną ręką uczynił szeroki gest zachwytu i wyszczerzył zęby do towarzysza, podczas 

gdy jego twarz promieniała radosną dumą.  Lecz oblicze Alana nie podległo Ŝadnej zmianie. Tępo 
wyczuwał piękno dnia i urok słońca przedzierającego się ku morzu poprzez łańcuch górski, jednak-
Ŝ

e czegoś mu stanowczo brakło. Dusza tego wszystkiego zamarła, znikł dreszcz dawnego wzrusze-

nia. Zrozumiał, Ŝe zaczyna przeŜywać najcięŜszy w Ŝyciu dramat i wobec uśmiechu Olafa zacisnął 
wargi, nie próbując juŜ nawet fałszować prawdy. 

Teraz,  gdy  nielitościwe  światło  dnia  z  zuchwałą  wyrazistością  dobywało  na  jaw  kaŜdy  rys, 

Olaf, obserwując twarz Alana, począł się czegoś domyślać. Po chwili podejrzenia zamieniły się w 
pewność.  Poszukiwanie,  jakiego  mieli  dokonać  nie  było  kwestią  obowiązku  ani  przyrzeczenia 
danego  kapitanowi  „Nome”,  jak  mu  to  Alan  wmawiał  poprzednio.  Oczy  Alana  Holta  prócz  kon-
wencjonalnego  smutku  kryły  wielkie  cierpienie  osobiste.  Nieco  później  Szwed  zanotował  pełną 
napięcia nerwową badawczość, z jaką oczy te przeszukują słabo falującą powierzchnię morza.  

W pewnej chwili stary odchrząknął i rzekł, wskazując miejsce ręką: 
- Jeśli kapitan Rifle się nie myli, dziewczyna wpadła do morza tu właśnie. 
Alan zerwał się na nogi. 
- Ale juŜ jej tu nie ma - dodał Olaf. 
- W głębi serca jednak wierzył, Ŝe właśnie jest, prosto  pod nimi, na dnie morza. 
Nawrócił  łódź  ku  brzegowi.  Wypełzając  z  cienia  gór,  trzy  lub  cztery  mile  od  nich,  bielał 

jasny piasek plaŜy. W kwadrans później, spośród skał i drzew schodzących tuŜ nad wodą, moŜna 

background image

było odróŜnić unoszącą się ku niebu spiralę sinego dymu. 

- To MacCormick - rzekł Olaf. 
Alan nie udzielił odpowiedzi. Przez lornetkę Olafa wyszukał chatę Szkota. Olaf zapewnił go 

poprzednio, Ŝe Sandy MacCormick zna kaŜdy wir i prąd na przestrzeni pięćdziesięciu mil i Ŝe jeśli 
Mary  Standish  zostanie wyrzucona  na  ląd,  znajdzie  ją z zamkniętymi  oczyma.  Kiedy  Ericksen  na 
płytkiej wodzie spuścił kotwicę, Sandy, stojąc u brzegu, z daleka juŜ witał gości. 

Wyskoczyli z łodzi i brodząc zanurzeni po biodra szli ku brzegowi. W głębi, z progu chaty, 

kobieta, Ŝona Szkota przyglądała się im w zdumieniu. Sam Sandy był ogromnie młody, czerwony 
na twarzy i bardziej przypominał chłopaka niŜ dorosłego męŜczyznę. Uścisnęli sobie dłonie. Alan 
opowiedział o tragedii na pokładzie „Nome” i o celu przybycia. Czynił wielki wysiłek, by mówić 
spokojnie  i  wierzył,  Ŝe  mu  się  to  powiodło.  Niewątpliwie  chłodny  równy  głos  nie  zdradzał  śladu 
wzruszenia, lecz jednocześnie nie sposób było nie zauwaŜyć jego śmiertelnej powagi. 

MacCormick,  którego  warunki  egzystencji  były  więcej  niŜ  skromne,  słuchał  oferty  gościa  z 

czymś  na  kształt  psychicznego  wstrząsu.  Pięćdziesiąt  dolarów  dziennie  za  stratę  czasu  oraz  pięć 
tysięcy dodatkowo, jeśli znajdzie ciało. 

Dla  Alana  Holta  pieniądze  straciły  wszelkie  znaczenie.  Nie  liczył  się  z  wydatkiem  i  gdyby 

szło  o  dziesięć  lub  dwadzieścia  tysięcy  dolarów,  sumy  te  nie  zdziwiłyby  go  bynajmniej.  Jego 
rachunek w jednym z banków w Nome wynosił tyle i nawet nieco więcej, byłby zaś chętnie dołoŜył 
swoje stada renów, gdyby rzecz miała jakikolwiek sens i mogła zapewnić powodzenie wyprawy. 

W twarzy Olafa MacCormick wyczytał rozwiązanie zagadki. Alan Holt nie był wariatem. Był 

po prostu tym, kim byłby na jego miejscu kaŜdy człowiek, postradawszy w Ŝyciu jedyny i najdroŜ-
szy skarb. ToteŜ chętnie ofiarował swoje usługi w zamian za proponowane wynagrodzenie, jedno-
cześnie rzucając porozumiewawcze spojrzenie w kierunku Ŝony, stojącej w drzwiach chałupy. 

Nieco  później  Alan  zaznajomił  się  z  nią.  Była  to  cicha,  słodka  dziewczyna.  PowaŜnie 

uśmiechnęła  się  do  Olafa,  Alanowi  podała  rękę,  kiedy  zaś  usłyszała,  co  zaszło  na  pokładzie 
„Nome”, jej błękitne oczy  rozszerzyły się ze zdumienia. Wkrótce Alan pozostawił ich we trójkę i 
wrócił  na  plaŜę,  a  wtedy  pomiędzy  nabiciem  i  zapaleniem  fajki  Olaf  w  paru  słowach  wyłuszczył 
swe domysły - Ŝe dziewczyna, której ciała morze juŜ nigdy nie wyrzuci, jest wszystkim na świecie 
dla Alana Holta. 

TegoŜ  dnia  jeszcze  przeszukali  brzeg  na  przestrzeni  wielu  mil,  podczas  gdy  Sandy 

MacCormick  kluczył  wśród  raf  i  wysp  w  lekkim  i  zwrotnym  czółnie.  Był  to,  prawdę  mówiąc, 
sprytny  chłop,  toteŜ  z  iście  szkocką  przezornością  ubijał  doskonały  interes.  W  dwunastu  chatach 
bodaj opowiedział o topielicy, obiecując za znalezienie ciała nagrodę w wysokości pięciuset dola-
rów, tak iŜ nim noc zapadła, ze dwudziestu chłopaków i męŜczyzn oraz z dziesięć kobiet oddawało 
się zawzięcie poszukiwaniom. 

- I pamiętajcie - przestrzegał Sandy kaŜdego z osobna - według wszelkiego prawdopodobień-

stwa wyrzuci ją na brzeg w ciągu trzech najbliŜszych dni. Jeśli w ogóle wyrzuci... 

Tego  pierwszego  dnia  zmierzch  zastał  Alana  o  dziesięć  mil  w  górę  wybrzeŜa  od  chaty 

Szkota. Był sam, gdyŜ Olaf Ericksen oddalił się w przeciwnym kierunku. JakŜe inny niŜ zazwyczaj 
był ten Alan, obserwujący zachodzące słońce tonące w morzu, podczas gdy za jego plecami zbocza 
gór lśniły odbiciem złotej glorii. Miał wraŜenie, iŜ przeszedł cięŜką chorobę, z głębi zaś umiłowa-
nego kraju nowe zrozumienie rzeczy wsącza się z wolna w jego ciało i umysł. 

Twarz miał pełną rozpaczy, lecz jednocześnie jak gdyby łagodniejszą. Z kącików ust zniknę-

ły  surowe,  znamionujące  siłę  woli,  zmarszczki,  a  oczy  nie  starały  się  juŜ  ukrywać  smutku.  Jego 
postać miała coś z pokory człowieka oczyszczonego pokutnym ogniu.. 

Poprzez gęstniejący mrok zwrócił kroki ku domowi i z kaŜdą milą tragicznego powrotu rozu-

miał coraz lepiej, Ŝe wchodzi w nową, zupełnie inną egzystencję. Wkoło noc szeptała szumem fal, 
zdając się dowodzić uparcie, Ŝe morze nie odda swej zdobyczy. 

Kiedy  wszedł  do  chaty  o  północy,  Olaf,  Sandy  MacCormick  i  Ŝona  MacCormicka  zgroma-

dzeni byli w duŜej izbie. 

background image

Alan  był  kompletnie  wyczerpany.  W  paru  słowach  wytłumaczył,  Ŝe  to  siedmiomiesięczny 

pobyt w Stanach przyczynił się do takiego zwiotczenia jego mięśni. Nie pytał, czy reszcie udało się 
coś znaleźć. Wiedział i tak. Wyczytał prawdę z oczu kobiety, z macierzyńskiego niemal wejrzenia, 
jakim powitała jego wejście. Przygotowała dlań kawę i jedzenie, zmusił się więc do przyjęcia posił-
ku. Sandy zdał raport ze swych czynności. Olaf kurzył fajkę i usiłował przepowiadać piękną pogo-
dę na jutro. Nikt nie wymówił imienia Mary Standish. 

Alan wyczuwał napięcie, w jakim się wszyscy znajdują, jednocześnie doskonale zdając sobie 

sprawę,  Ŝe  on  jest  tego  powodem.  Po  kolacji  zatem  zapalił  fajkę  i  począł  rozmawiać  z  Ellen 
MacCormick o pięknie gór poza rzeką Eyak i o tym, jak bardzo winna być szczęśliwa, Ŝe mieszka 
w tym rajskim zakątku. W jej oczach ułowił jakiś dziwny wyraz. Pomyślał wtenczas, Ŝe smutno tu 
jednak  być  musi  kobiecie  bezdzietnej,  więc  z  uśmiechem  zagadnął  gospodarza  o  dzieci.  Powinni 
mieć dzieci, całą kupę dzieciaków! 

Sandy  poczerwieniał,  Olaf  zaś  buchnął  grzmiącym  śmiechem.  Twarz  kobiety  natomiast  za-

chowała zwykłą barwę i powagę. Zdradziły ją tylko oczy: baczne, proszące wejrzenie, jakie rzuciła 
męŜowi. 

- Budujemy właśnie nowa chatę - rzekł Sandy. - Są w niej dwa pokoje przeznaczone specjal-

nie dla bachorów. 

W jego głosie brzmiała duma i w roztargnieniu, po raz wtóry zapalając dawno zapaloną fajkę, 

rzucił  swej  młodej  Ŝonie  wejrzenie  pełne  miłości.  W  chwilę  później  Ellen  MacCormick  zręcznie 
przykryła  fartuchem  jakieś  drobiazgi,  leŜące  na  małym  stoliczku  w  pobliŜu  drzwi  wiodących  do 
sypialni Alana. Oczy Olafa zamigotały wesoło, lecz Alan nic nie zauwaŜył. Wiedział jedynie, Ŝe tu, 
gdzie najwidoczniej panuje miłość, muszą być takŜe dzieci. I nie dziwił się wcale, Ŝe on, Alan Holt, 
myśli w ogóle o podobnych rzeczach. 

Następnego  ranka  podjęto  poszukiwania  na  nowo.  Sandy  wyciągnął  prymitywny  plan 

pewnych ukrytych zakątków wschodniego odcinka wybrzeŜa, gdzie przypływ, wiry i prądy wyrzu-
cały nieraz wszelkie szczątki, po czym Alan wraz z Olafem wsiedli do motorówki. Wracali dopiero 
o  zachodzie  i  wobec  ciszy  bajkowego  wieczoru,  w  obliczu  gór  skłaniających  ku  nim  pogodnie 
uśmiechnięte wierchy, Olaf uznał, Ŝe nadeszła pora wyraŜenia swoich myśli.  

Zaczął ostroŜnie, od opisu zdradliwych sztuczek wód Alaski, dziwnych, niewytłumaczalnych 

potęg  drzemiących  pod  powierzchnią.  Opowiedział,  jak  to  raz  zgubił  w  tych  stronach  baryłkę,  a 
tydzień  później,  jadąc  do  Japonii,  napotkał  ją  po  drodze.  Wyolbrzymił  kaprysy  prądów  i  wirów 
oraz ich posępną złośliwość. 

Potem  przeszedł  raptownie  do  sedna  sprawy.  Lepiej  będzie,  jeśli  Mary  Standish  nigdy  nie 

dobije  do  lądu.  Upłyną  bowiem  niewątpliwie  dnie,  a  moŜe  i  tygodnie,  zanim  się  to  w  ogóle  stać 
moŜe, wtedy zaś nie zostanie w niej nic z dawnej krasy. Czy nie lepiej zatem Ŝyczyć dziewczynie 
zacisznego miejsca spoczynku na dnie morza? Mówił „zaciszne miejsce spoczynku”, a całą duszą 
pragnąc  ukoić  ból  Alana,  brnął  we  wszelkie  okropieństwa,  opisując  dokładnie,  co  moŜe,  a  czego 
nie moŜe wytrzymać ciało ludzkie, aŜ wreszcie Alan miał ochotę grzmotnąć go w łeb i choć w ten 
sposób zmusić do milczenia. Rad więc był, gdy dojrzeli wreszcie chatę MacCormicka. 

Brodząc wyszli na ląd, gdzie czekał juŜ na nich Sandy. 
Alanowi wydało się, Ŝe twarz Szkota ma jakiś niezwykły wyraz, na chwilę po prostu oddech 

w nim zamarł. Sandy, jak gdyby czytając myśli gościa, przecząco potrząsnął głową, po czym zbli-
Ŝ

ył się do Ericksena. Alan nie zauwaŜył juŜ wejrzenia, jakie ci dwaj zamienili ze sobą. 

Milcząc ruszył do chaty. Ellen MacCormick powitała go w progu, kładąc mu miękko dłoń na 

ramieniu.  Po  raz  pierwszy  czyniła  podobną  rzecz.  W  jej  oczach  lśnił  takŜe  nowy  blask,  policzki 
barwiły ciemny rumieniec, gdy zaś przemówiła, głos miał nowe, dziwne brzmienie. 

- Nie znalazł jej pan? - spytała. 
- Nie - głos Alana był zmęczony i jak gdyby starczy. - Czy przypuszcza pani, Ŝe ją kiedykol-

wiek znajdę? 

-  Nie  tak,  jak  się  pan  spodziewał  -  odpowiedziała  spokojnie.  -  Ciało  jej  nigdy  do  pana  nie 

background image

wróci. 

Urwała znów, a po chwili przemówiła z widocznym wysiłkiem: 
- Pan... pan by duŜo dał, by ją odzyskać? 
Pytanie  było  dziecięco  naiwne.  Alan  zmusił  się  do uśmiechu i skinął głową twierdząco: 
- Oczywiście! Wszystko, co posiadam! 
- Pan... pan ją kochał? 
Głos jej drgnął. Było rzeczą dziwną, ze w ogóle tych spraw dotyka. JednakŜe ta indagacja nie 

sprawiała Alanowi przykrości. Czuł, Ŝe nie jest to zwykła kobieca ciekawość. Poprzednio nie zda-
wał sobie nawet sprawy, jak dalece chciał odpowiedzieć na podobne pytanie, głośno, wyraźnie, dla 
swoich uszu i cudzych. 

- Tak! Kochałem. 
Zaskoczyła go własna odpowiedź. Byłoby to zawsze zwierzenie niezwykłe, w obecnych wa-

runkach  jednak,  wobec  tak  krótkiej  znajomości,  stawało  się  rzeczą  wręcz  fantastyczną.  Nie  dodał 
zatem nic więcej, jakkolwiek w oczach i całej twarzy Ellen MacCormick czytał natęŜone wyczeki-
wanie. Wszedłszy do alkowy, słuŜącej mu jako sypialnia, wrócił po chwili z wyładowanym cięŜko 
plecakiem.  Otworzył  go  i  wyjmując  miniaturową  walizeczkę  Mary  Standish  wręczył  ją  Ellen. 
Obecnie wchodził w grę interes, toteŜ usiłował mówić tonem człowieka interesu: 

-  Wewnątrz  są  jej  rzeczy.  Zabrałem  to  z  jej  kajuty.  Jeśli  znajdziecie  ją,  kiedy  juŜ  odjadę, 

moŜe się przydać. Rozumie pani, oczywiście. Jeśli zaś jej nie znajdziecie, zachowajcie to dla mnie. 
Wrócę kiedyś! 

Trudno mu było mówić. Odpoczął więc chwilę i ciągnął: 
- Nie sądzę, bym tu dłuŜej zabawił, ale zostawię w banku w Cordowie odpowiedni czek, więc 

jeśli ją znajdziecie, to pani sama się nią zajmie, prawda, proszę pani? 

Ellen  MacCormik  odpowiedziała  głosem  lekko  drŜącym,  obiecując  uczynić  wszystko,  co 

będzie w jej mocy. 

Alan  spojrzał  na  nią  z  sympatią.  Pół  godziny  później  zaś,  wytłumaczywszy  wszystko 

Sandy'emu,  Ŝyczył  młodej  kobiecie  szczęścia,  serdecznie  ściskając  jej  rękę.  Dziwił  się,  Ŝe  ręka  ta 
drŜy. 

Kiedy po migotliwej fali „Norden” raz jeszcze szukał drogi na pełne morze, aksamitną czerń 

nieba wyiskrzyły juŜ liczne gwiazdy. Alan obserwował je z zainteresowaniem, myśląc o znajdują-
cej  się  w  górze  nieskończoności.  Nie  myślał  o  tym  nigdy  dotąd.  Miał  w  Ŝyciu  zbyt  wiele  spraw 
realnych. Lecz obecnie istnienie wydało mu się tak długie, a tundry rodzinne tak odległe, Ŝe spoglą-
dając wstecz, na białe pasmo przybrzeŜnego piasku, ledwie majaczące w mroku, a w chwili najbliŜ-
szej ginące zupełnie, uczuł niewypowiedzianie wielką samotność. 

    
 
 
 
 

ROZDZIAŁ XI 

 
 

Alaska 

 
Tej nocy spędzonej w chacie Olafa Alan odzyskał na nowo zagubioną osobowość. Nie usiło-

wał  nawet  pomniejszyć  tragedii,  jaka  go  dotknęła.  Wiedział  doskonale,  Ŝe  wypalone  cierpieniem 
piętno nie da się nigdy usunąć; Ŝe bez względu na to, co zajdzie, Mary Standish na zawsze pozo-
stanie w jego pamięci. JednakŜe, naleŜąc do ludzi silnych, ani myślał poddawać się zgryzotom. 

Jego  plany  nie  poniosły  przecieŜ  szwanku;  dawne  plany  i  ambicje  Ŝyły  nadal.  Co  prawda 

straciły na razie barwę i urok, lecz Alan wiedział, Ŝe bynajmniej nie one się zmieniły, lecz w nim 

background image

samym  wygasł  gorący  płomień.  Zaznawał  równocześnie  Ŝyciowej  konieczności  rozniecenia  tego 
ogniska na nowo. 

Napisał list do Ellen MacCormick, wkładając doń drugi list, zapieczętowany starannie. Mieli 

go otworzyć wtenczas tylko, jeśli znajdą ciało Mary Standish. Potem rozmówił się z Olafem. Moto-
rówka miała go zawieźć do Seward, gdyŜ „Nome” był juŜ niewątpliwie w drodze do Unalaski. 

Myśl o „Nome” przypomniała mu kapitana Rifle'a. Skreślił zatem parę słów takŜe pod jego 

adresem, donosząc o bezowocności poszukiwań. 

Następnego  ranka  zadziwił  się  prawie,  uprzytomniwszy  sobie,  Ŝe  kompletnie  zapomniał  o 

Rosslandzie.  Podczas  gdy  załatwiał  sprawy  w  banku,  Olaf  zbierał  informacje.  Jak  się  okazało, 
Rossland leŜał wygodnie w szpitalu i ani myślał umierać. Alan nie miał bynajmniej zamiaru się z 
nim  widzieć.  Nie  chciał  słyszeć  niczego,  co  tamten  miałby  do  powiedzenia  o  Mary  Standish. 
Wydawało  mu  się  po  prostu  świętokradztwem  w  jakikolwiek  sposób  łączyć  tych  dwoje.  Zdawał 
sobie sprawę z tego, jaka ogromna przemiana w nim zaszła i jak mało przypominał dawnego Alana 
Holta. Tamten jegomość udałby się na pewno do Rosslanda, z ustaloną z góry intencją wyświetle-
nia  sprawy  do  końca  i  oczyszczenia  się  tym  samym  we  własnych  oczach  z  wszelkiej  moŜliwej 
odpowiedzialności.  Lecz  nowy  Alan  zbuntował  się  po  prostu.  Chciał  dźwigać  swój  cięŜar;  chciał 
mieć  zawsze  Ŝywe  wspomnienie  tej  winy  czy  omyłki;  nie  złagodzonej  Ŝadnym  kłamstwem  lub 
prawdą, które nawet Rossland mógłby mu wyznać. 

Opuścili Cordowę wcześnie po południu i tegoŜ wieczoru, o zachodzie słońca, obozowali na 

zalesionym cyplu wyspy, o milę lub dwie od stałego lądu. Olaf znał wyspę, toteŜ wybrał ją dla wia-
domych sobie przyczyn. Był to dziewiczy skrawek ziemi, rojący się od ptactwa. Olaf kochał ptaki i 
nawet Alan doznał znacznej otuchy, słuchając ich pieśni wieczornych, a potem sennego szczebiotu. 
Ochoczo  wziął  się  do  siekiery  i  po  raz  pierwszy  od  siedmiu  miesięcy  rozbujał  mięśnie  ramion  w 
rytmicznych ciosach. 

Ericksen,  stary  wyga,  obserwując  go,  zagwizdał  przez  zęby,  po  czym,  rozpalając  ogień, 

zamamrotał  jakąś  pieśń  w  gęstwę  brody.  Znał  dobrze  wpływ  odŜywczy  wielkich,  pustych  prze-
strzeni. 

W istocie Alan czuł się jak stęskniony  wędrowiec, wracający wreszcie do rodzinnych piele-

szy. Miał wraŜenie, Ŝe od niepamiętnych czasów, od wieków, nie słyszał skwierczenia słoniny nad 
otwartym płomieniem ani pryskania kawy na Ŝarzące się węgle. Wokół ogniska drzewa zagęszcza-
ły swój tajemniczy cień. Skończywszy rąbać szczapy, Alan napełnił fajkę i ćmił z rozkoszą, obser-
wując,  jak  Olaf  dogląda  na  wpół  upieczonych  placków.  Przypomniał  mu  się  ojciec.  Z  tysiąc  razy 
pewnie ci dwaj obozowali społem w dniach, gdy Alaska była młoda i brakło map, mogących wska-
zać, co leŜy za najbliŜszym łańcuchem gór. 

Olaf  uczuł  coś  na  kształt  odpowiedzialności  doktora  względem  pacjenta,  toteŜ  po  kolacji, 

siadłszy pod drzewem, plecami wsparty o pień, począł wspominać odległe czasy, niby zdarzenia z 
dnia wczorajszego. Przed tygodniem właśnie skończył sześćdziesiątkę - mówił - i wątpi, czy długo 
jeszcze zabawi w tych stronach. Wabi go Syberia, ów zakazany kraj przygód, tajemnic i nieograni-
czonych moŜliwości, leŜący zaledwie o parę mil od półwyspu Seward, za wąskim przesmykiem. W 
zapale  zapomniał  o  nieszczęściu  Alana.  Klął  prawa  kozackie  i  prohibicyjne  metody  stosowane 
względem Amerykanów. Tam leŜy przecieŜ więcej złota, niŜ się kiedykolwiek śniło Alasce! A kraj 
jest  tak  dziki,  Ŝe  nawet  znaczne  góry  i  spore  rzeki  nie  mają  nazw.  Jeśli  zatem  Bóg  mu  pozwoli 
przeŜyć  jeszcze  rok  lub  dwa,  to  albo  zginie,  albo  zrobi  majątek  w  Górach  Stanowych  czy  pośród 
plemion  Czukczów.  Odkąd  jego  stary  towarzysz,  ojciec  Alana  umarł,  próbował  juŜ  dwukrotnie  i 
dwukrotnie musiał zmykać. Teraz jednakŜe wie, jak sobie poradzić i zaprasza Alana do kompanii. 

Podług  jego  słów  niewątpliwie  nęcący  był  ten  kraj  oddalony  zaledwie  o  jedną  noc  jazdy 

poprzez Cieśninę Beringa, a mimo to równie niedostępny jak święte góry Tybetu. 

Dawne pragnienia rozgorzały we krwi Alana, wiedział bowiem, Ŝe ze wszystkich ziem dzie-

wiczych  Syberia  jest  największą,  pozostanie  nie  zbadaną  najdłuŜej  i  Ŝe  kiedyś  odkrywcami  będą 
tam nie tylko poszczególni ludzie, lecz całe narody. 

background image

Czerwony blask ognia tańczył w oczach Olafa. 
- Bo słuchaj, Alan! Jeśli my pierwsi nie wejdziemy z tej strony, to Ŝółci pewnego dnia wlezą 

z tamtej. Kiedy zaś zaleją Syberię, poczną przeciekać do nas, nie pojedynczo, nie po dwoje i troje, 
ale  od  razu  milionową  chmarą.  NaleŜy  ich  zatem  wyprzedzić  i  mocno  stanąć  na  nogi  po  tamtej 
stronie. Idziesz, Alan?! 

Alan ruszył przecząco głową: 
- Kiedyś owszem, ale nie dziś! 
Oczy  błyszczały  mu  juŜ  jak  dawniej,  gdyŜ  ponownie  widział  przed  sobą  walkę.  NaleŜało 

rozkuć Alaskę z pęt narzuconych przez złe lub nieudolne rządy; wykazać  groźbę wiszącą nad nią 
niby ciemna chmura. 

- Masz rację co do tego niebezpieczeństwa - rzekł. - Nie przez Kalifornię Japonia nam grozi. 

ś

ółci zaleją Syberię i w jedną noc przeskoczą do Alaski. A chodzi nie tylko o kolorowych. Dodaj 

jeszcze bolszewizm spodlonej Rosji. Jest to choroba, która, jeśli sforsuje owe wąskie pasmo wody i 
rozpleni się w Alasce, wstrząśnie całą Ameryką. Być moŜe dopiero następne pokolenie jej ulegnie, 
być moŜe wybuchnie dopiero za sto lat, lecz przyjdzie niechybnie z równą pewnością, z jaką noc 
po  dniu  zapada  -  jeśli  Alaska  nie  otrzyma  właściwej  pomocy  i  poparcia.  Tylko  Ŝe  moje  środki 
zapobiegawcze byłyby inne niŜ twoje, Olaf. 

Zamilkł i wlepił oczy w ogień, to strzelający Ŝywszym płomieniem, to znów zamierający na 

chwilę. 

-  Nie  jestem  bynajmniej  dumny  ze  Stanów  -  przemówił  znowu,  jak  gdyby  czyniąc  ognisku 

zwierzenia.  –  Nie  mogę  być  dumny  po  tylu  krzywdach,  jakie  ich  nieinteligentna  propaganda  i 
prawodawstwo wyrządziły Alasce. Lecz są one naszym zbawieniem, a coraz więcej gróźb wisi nad 
naszą  głową.  Przyznaję,  Ŝe  istnieją  w  Alasce  rozliczne  partie,  których  Ŝądania  róŜnią  się  między 
sobą.  NaleŜy  ludzi  uczyć.  Nie  moŜemy  Alaski  przenieść  na  terytorium  Stanów.  Milion  Ameryka-
nów powinno tu osiąść, zanim owa groźna fala, o której mówię, minie Zatokę Anadyrską. Na pół-
noc od pięćdziesiątego ósmego stopnia leŜy istny raj. Posiadamy dziesięć razy więcej bogactw niŜ 
Kalifornia.  Milion  osób  przeŜyje  tu  bez  trudu.  CóŜ  jednak  z  tego,  jeŜeli  niewłaściwy  pogląd  i 
fałszywa polityka zarówno ludzi miejscowych, jak i typów z Waszyngtonu wstrzymuje osadnictwo. 
Mając  pod  nogami  złoŜa  węgla,  wystarczające  co  najmniej  na  lat  tysiąc  -  kupujemy  opał  w 
Stanach. Posiadamy miliardy dolarów w pokładach miedzi i olejów ziemnych, lecz nie moŜemy ich 
eksploatować.  Wszystkie  bogactwa  zamknięto  przed  nami  na  cztery  spusty.  Ma  to  być  rzekomo 
ochrona  przed  dewastacją.  Co  za  przeszkoda!  Część  tej  gorliwości  naleŜało  obrócić  na  ochronę 
łososi. Ale tego nikt nie pilnuje, toteŜ łosoś wymiera, jak wymarły bawoły na preriach. 

Zadumał się na chwilę wpatrzony w ogień. 
-  Choć,  z  drugiej  strony,  wyniszczenie  łososi  wskazuje,  co  się  z  nami  stanie,  gdy  finansowi 

bandyci otrzymają we wszystkim wolną rękę. Rozsądek i zrozumienie winny stać u bram. Trzeba 
przede wszystkim walczyć o rozumne i uczciwe prawa. Walczyć tu, na miejscu, na Alasce, nie zaś 
na Syberii. A jeŜeli przegramy... 

Oderwał oczy od płomieni i uśmiechnął się ponuro w zarośniętą twarz Olafa. 
- JeŜeli przegramy, wtedy istotnie zaleje nas fala anarchii — kończył. - Gdy zaś się to zdarzy, 

Amerykanie pojmą moŜe, choć poniewczasie, czym Alaska mogła być dla nich. 

Zamilkł.  Szwed  milczał  równieŜ.  Lecz  długo  jeszcze  siedzieli  obaj  przy  ognisku.  Olaf  od 

czasu  do  czasu  dorzucał  parę  szczap  lub  naręcze  chrustu,  podczas  gdy  Alan  dumał  nieruchomy. 
Opanowało go znów wspomnienie Mary Standish. Jej piękne spokojne oczy patrzyły nań z zarze-
wia,  zaś  koronkowy  dym  płonącej  brzozy  zwijał  się  i  splatał,  tworząc  wyraźny  zarys  bladych  lic 
dziewczyny.  Z  wolna  wyrosła  przed  nim  cała  jej  smukła  postać,  zasłuchana,  jak  wtenczas  w 
Skagway, gdy mówił o czekających go zadaniach. Mile byłoby mu wiedzieć, Ŝe walczyłaby z nim 
wespół o dobrobyt Alaski, gdyby Ŝyła jeszcze.  Lecz ta myśl zrodziła inną, tak bolesną, Ŝe musiał 
zęby zacisnąć, by nie jęknąć  głośno.  Zobaczył ją w kajucie, plecami wspartą o drzwi, z drŜącymi 
wargami i oczyma pełnymi łez, odwaŜnie proszącą o Ŝycie. 

background image

Nie umiał powiedzieć, jak długo spał tej nocy. Niespokojną drzemkę przerywały ustawiczne 

zjawy,  toteŜ  budził  się  co  chwila  i  spoglądając  w  gwiazdy  usiłował  nie  myśleć.  GdyŜ  myśli  były 
smutne,  sny  natomiast  dziwnie  błogie,  tak  gdyby  przyjazna  siła,  pracując  w  nim  podświadomie, 
usiłowała delikatnie zetrzeć ślady tragedii. 

Mary  Standish  była  na  nowo  u  jego  boku  w  dolinie  górskiej  pod  Skagway.  Kroczyli  potem 

społem przez tundrę, słońce zaś szukało promiennych lśnień w jej oczach i włosach. Wkoło kwitły 
dzikie  róŜe,  fioletem  płonęły  irysy  i  całe  łany  białych  rumianków  mrugały  jarzącymi  ślepkami. 
Chóry ptasząt głośno wielbiły lato. Wyraźnie słyszał świergot. Słyszał takŜe wesoły głos dziewczy-
ny, a tuŜ przy sobie miał jej roześmianą twarz.  

Zbudził  się  z  lekkim  okrzykiem,  jak  gdyby  go  ktoś  pchnął  noŜem.  Olaf  rozniecał  właśnie 

ogień, spoza gór zaś szły pierwsze róŜane błyski świtu. 

    
 
 
 
 

ROZDZIAŁ XII 

 
 

Ognie sztuczne 

 
Ta  pierwsza  noc  i  ranek  spędzony  w  głuszy,  w  obliczu  nowych  zadań,  spoglądających  ku 

niemu  z  potęŜnych  szczytów  Chugach  i  Kenai,  dały  początek  odrodzeniu  Alana,  wyciągając  go  z 
czarnej  studni,  w  której,  zdawało  się,  juŜ  beznadziejnie  zatonął.  Zrozumiał  teraz,  w  jaki  sposób 
jego ojciec mógł tyle lat czcić pamięć kobiety od dawna przecieŜ umarłej. Wielokrotnie dostrzegał 
w oczach ojca cud jej obecności, a raz, gdy spoglądali razem na pełną słońca dolinę górską, stary 
Holt rzekł: 

- Dnia dwunastego ubiegłego miesiąca minęło właśnie dwadzieścia siedem lat, jak szliśmy z 

matką  przez  tę  dolinę.  Czy  widzisz  zakręt  strumyka  i  ów  wielki  głaz  w  pełnym  słońcu?  Tutaj 
odpoczywaliśmy, zanim tyś się narodził. 

Wspominał  ową  odległą  chwilę,  jakby  zdarzenie  wczorajsze.  I  Alan  pamiętał  po  dziś  dzień 

głęboką radość promieniującą z twarzy ojca,  gdy patrzył w dół, widząc tam zapewne rzeczy, któ-
rych nikt inny nie mógł dostrzec. 

Szczęście, to samo dziwne, bolesne szczęście zagnieździło się teraz w sercu Alana, tuŜ obok 

krwawiącej  rany  wspomnień,  gdy  wespół  z  Olafem  płynął  wzdłuŜ  brzegów  Alaski.  Uczucie  to 
rosło  w  nim  i  potęŜniało,  zazdrośnie  ukryte  przed  wzrokiem  ludzkim.  Jeden  Olaf  coś  dostrzegał, 
czegoś się domyślał, lecz będąc dyskretnym, trzymał język za zębami. 

Paplał  co  prawda  nieraz  wyłącznie  jednak  na  temat  Syberii  i  bynajmniej  nie  śpieszył  do 

Seward. Alan ani myślał go przynaglać. Dnie były  ciche, pogodne, pełne przedwczesnej słodyczy 
letniej,  noce  natomiast  chłodne,  gwieździste.  Dzień  po  dniu  góry  piętrzyły  się  nad  głową  niby 
blanki forteczne sięgające nieba. Trzymali się stale lądu, lawirując czasem wśród wysp i wcześnie 
rozkładając  obóz  co  wieczór.  Ptaki  tysiącami  ciągnęły  na  północ,  nocą  zaś  ogień  Olafa  roztaczał 
rozkoszny  aromat  pieczonego  mięsa  i  grzanek.  Kiedy  wreszcie  dotarli  do  Seward  i  Olafowi  czas 
było  wracać,  stary  Szwed  tak  dziwnie  mrugał  oczami,  Ŝe  Alan  musiał  go  raz  jeszcze  pocieszyć 
obietnicą rychłej wyprawy na Syberię. Odpływającą „Norden” śledził wzrokiem poty, aŜ mu znikła 
w sinej dali. 

Pozostawszy sam, Alan tym mocniej zapragnął wrócić w swoje strony. Szczęście mu sprzyja-

ło.  W  dwa  dni  po  jego  przyjeździe  do  Seward  statek  rozwoŜący  pocztę  i  zapasy  do  małych  osad, 
sięgających o tysiąc mil w głąb Pacyfiku, odpływał z zatoki Resurrection i udało mu się kupić bilet. 
Całymi  dniami  mijali  potem  niezliczone  wysepki  rozsiane  po  oceanie,  podczas  gdy  od  północy 

background image

widniały niezmiennie siwe, strome, skaliste wybrzeŜa Alaski, na tle bardziej odległych łańcuchów 
górskich, błyskających szkliwem lodowców, tu i ówdzie dymiących kraterem wulkanu, a tak wyso-
kich nieraz, Ŝe ośnieŜone ich wierchy ginęły w chmurach. 

Po  krótkim  postoju  w  Karluk  i  w  Uyak  statek  odwiedził  osiedla  na  wyspie  Unga,  po  czym 

szybko  pokonał  trzystumilową  przestrzeń  dzielącą  go  od  Zatoki  Holenderskiej  i  Unalaski.  Alan 
znów miał szczęście. Po tygodniu juŜ płynął dalej na transportowcu i dwunastego czerwca wysiadł 
na ląd w Nome. 

Mimo iŜ nikt go nie oczekiwał tutaj, obserwując z wiozącej go na brzeg  łodzi coraz wyraź-

niejsze  zarysy  niepozornej  mieściny,  o  specyficznym  ciemnym  kolorycie,  zjeŜonej  lasem  blasza-
nych  rur,  z  dwoma  zaledwie  ceglanymi  kominami  sterczącymi  samotnie  -  Alan  uczuł,  jak  nagły 
przypływ  wzruszenia  dławi  go  za  gardło.  W  głębi,  oddalone  o  pięćdziesiąt  mil,  a  jednak  zda  się 
zaledwie o godzinę pieszego spaceru jeŜyły się poszarpane szczyty łańcucha Zębatej Piły. Mglisty 
opar spowijał wszystko. Lecz był to rodzinny kraj Alana, ziemia darząca go od dziecka dolą i nie-
dolą, pełny złych i dobrych wspomnień, toteŜ widok wąskich, krętych uliczek oraz prymitywnych 
budowli zbudził w nim radosne ciepło. 

Mieszkańcy  Nome  naleŜeli  do  jego  sprzymierzeńców.  Ci  męŜczyźni  i  te  kobiety  dzierŜyli 

pilną  straŜ  u  północnych  wierzei  świata,  mocni  sercem,  odwaŜni,  wierni  aŜ  do  zgonu  swej  ziemi 
ojczystej. Z tego nędznego zakątka, przez pół roku odciętego kompletnie od reszty świata, młodzi 
chłopcy  i  dziewczęta  wyjeŜdŜali  co  prawda  na  południe  na  uniwersytety  po  naukę,  do  wielkich 
miast  po  zabawę,  jednakŜe  wracali  zawsze.  Nome  wzywało  ich  z  powrotem.  Wabiła  bezbrzeŜna 
samotność zimy. Mglista siność wiosny. Niezrównane piękno lata i jesieni. 

Gdy  Alan  wysiadł  na  ląd,  przechodnie  spoglądali  nań  wpierw  niedowierzająco,  potem  zaś 

poczęli go witać. Nikt go tu nie oczekiwał, a niespodzianka, jaką sprawił swym przybyciem, uczy-
niła tym mocniejszymi uściski rąk męskich. W ciągu siedmiomiesięcznego pobytu w Stanach Alan 
ani  razu  nie  słyszał  głosów  tak  radosnych,  jak  te,  którymi  go  pozdrawiano  obecnie.  Otoczyła  go 
chmara  wyrostków,  a  wraz  z  białymi  nadciągali  takŜe  szeroko  uśmiechnięci  Eskimosi.  Wieść  o 
jego  powrocie  szybko  rozeszła  się  po  mieście.  Zanim  dzień  upłynął,  stugębna  fama  niosła  ją  ku 
Shelbon, Candle, Keewalik i aŜ nad zatokę Kotzebue. 

Alan zabawił w Nome cały tydzień. Carl Lomen wyprzedził go o parę dni zaledwie, a bracia 

tego  ostatniego  przybyli  równieŜ  z  wielkich  hal  na  półwyspie  Choris.  Zima  była  dobra,  a  lato 
zapowiadało się wręcz wspaniale. Według nowego rachunku stada Lomena przewyŜszyć juŜ miały 
czterdzieści  tysięcy  głów.  Około  setki  innych  wielkich  stad  rozmnaŜało  się  znakomicie,  zaś 
Eskimosi i Lapończycy przytyli od tłustego jadła i napęcznieli dobrobytem. Alaska liczyła obecnie 
do trzystu pięćdziesięciu tysięcy renów, toteŜ hodowcy zacierali ręce z radości. Postęp był istotnie 
znaczny,  jeśli  się  zwaŜy,  iŜ  w  roku  1902  na  tym  samym  terenie  liczono  niespełna  pięć  tysięcy 
renów. Za lat dwadzieścia powinno ich być dziesięć milionów. 

Kiedy  nadszedł  dzień  odjazdu,  Carl  Lomen  postanowił  odprowadzić  Alana  aŜ  do  swoich 

wielkich  pastwisk  na  półwyspie  Choris.  Drogę  do  Shelbon,  wynoszącą  około  stu  mil,  odbyli  na 
drezynie ciągnionej przez psy. Alan miał chwilami wraŜenie, Ŝe Mary Standish znajduje się obok, 
Ŝ

e jedzie wraz z nim dziwacznym wehikułem poprzez pustkę dziczy. Widział ją po prostu. Jawiła 

mu się nieraz jak Ŝywa. Czasem tak wyraźnie świeciły jej oczy, tak słodko uśmiechały się maleńkie 
usta, Ŝe gotów był przemówić do widma, gdyby nie obecność Carla Lomena. 

Ani myślał zresztą zwalczać te omamienia. Błogo mu było wierzyć, Ŝe wiezie ją ze sobą tym 

malowniczym psim zaprzęgiem, Ŝe się razem zatracają wśród gór i tundr z wolna zdzierając zasło-
nę  z  tajemniczej  i  pięknej  krainy.  Niezaprzeczalnie  bowiem  tajemnica  i  piękno  strzegły  owych 
niezliczonych  mil  drogi,  biegnących  przed  nimi  oraz  pozostających  w  tyle,  jawiących  za  kaŜdym 
zakrętem nowe cuda. Dnie były juŜ długie. To, co się zwykło nazywać nocą, nie istniało w ogóle. 
Dwudziestego  czerwca  dzień  trwał  pełnych  dwadzieścia  godzin  i  jedynie  między  jedenastą  a 
pierwszą  panował  miękki  rozkoszny  półmrok.  Sen  nie  zaleŜał  juŜ  wcale  od  wschodu  i  zachodu 
słońca, lecz był regulowany ruchem strzałek zegara. Kraj, pełnych siedem miesięcy przemarzły do 

background image

kości, rozkwitał teraz niby kielich bajecznej rośliny. 

Po  Shalton  Alan  i  jego  dwaj  towarzysze  odwiedzili  Candle,  zamieszkane  przez  niespełna 

setkę  białej  ludności,  skąd  brzegiem  rzeki  Keewalik  dotarli  do  osady  o  tejŜe  nazwie  nad  zatoką 
Kotzebue. Mały parowiec Lomena, o obsłudze złoŜonej z Lapończyków, zawiózł ich na półwysep 
Choris, gdzie Alan zabawił cały tydzień. Rad byłby co prawda natychmiast jechać dalej, jednakŜe 
starannie  ukrywał  niecierpliwość.  Coś  go  pchało  gwałtownie,  zachęcało  do  pośpiechu.  Po  raz 
pierwszy od szeregu miesięcy słyszał grzmiący tętent tysięcznych racic i zdało mu się, Ŝe ta dzika 
pieśń niesie w sobie naglący zew jego własnych stad. 

Rad był zatem, mogąc  wreszcie po tygodniu ruszyć dalej. Parowiec zabrał  go do Kotzebue. 

Była  noc,  podług  wskazówek  zegara,  gdy  lekka  motorówka  wiozła  go  w  górę  delty  Kobuk.  Po 
południu  czwartego  dnia  dotarli  do  Redstone,  odległego  o  dwieście  mil  od  ujścia  rzeki,  wliczając 
wszystkie  jej  skręty.  Tu  Alan  wysiadł  na  ląd,  łódź  zaś  popłynęła  z  powrotem,  słabo  przynaglana 
leniwym prądem. 

Dopiero gdy szept motoru zamarł w oddali, Alan odczuł w całej pełni bezmiar swej swobody. 

Nareszcie,  po  tylu  miesiącach  długich  jak  lata,  był  zupełnie  sam.  Na  północny  wschód  biegł  nie 
skaŜony niczym szlak, który znał tak dobrze - sto pięćdziesiąt mil lotem ptaka – wiodący wprost ku 
wrotom jego rancza poprzez kraj cichy i bezludny. Drgnął słysząc jakiś dźwięk, lecz uśmiechnął się 
wnet, gdy zrozumiał, Ŝe to on sam krzyknął bezwiednie. Przez chwilę miał po prostu wraŜenie, Ŝe 
głos jego doleci do podnóŜy Endicott, a Tautuk, Amuk Toolik, Keok i Nawadlook zrozumieją, Ŝe 
wraca. 

Spojrzał na zegarek. Była piąta po południu. Tego dnia wstał bardzo wcześnie, jednakŜe nie 

czuł znuŜenia. Woń piŜma, bijąca z głębi tundr poprzez wąski skrawek zarośli nadbrzeŜnych, dzia-
łała  nań  niby  narkotyk.  Musiał  się  koniecznie  znaleźć  w  tundrze,  zanim  legnie  na  noc  twarzą  ku 
gwiazdom. Piliło go porzucić krzewy i chaszcze; uczuć wkoło bezmiar otwartej równiny, równiny 
bez granic. 

Co  za  wariat  nadał  tej  ziemi  przydomek  barren  -  jałowa?  Co  za  szaleńcy  kreślili  te  same 

brednie na mapach? Zarzucił plecak na ramiona, dociągnął rzemienie i ujął fuzję w  garść. Jałowa 
ziemia! Właśnie! 

Ruszył w drogę krokiem tak szparkim, jakby brał udział w wyścigach, więc jeszcze na długo 

przed zmierzchem i porą snu rozesłały się przed nim w całej swej krasie jałowe ziemie geografów - 
jego ziemski raj.  

Przystanął  na  małym  wzgórku  w  złotej  powodzi  słonecznej  i  rozejrzał  się  wokół.  Plecak 

złoŜył  u  stóp  i  zdjąwszy  kapelusz,  uczuł,  jak  chłodny  wiatr  przegarnia  mu  włosy.  GdybyŜ  Mary 
Standish Ŝyła i mogła to widzieć! Wyciągnął ramię, jakby jej jasnym oczom wskazując krajobraz, 
głowę miał pełną myśli o niej, a na milczących wargach szept jej imienia. 

Niezmierzona tundra roztaczała się przed nim bezleśna, zielono-złota, dziana kwieciem roz-

licznym, tak pełna Ŝycia, jak Ŝadna z puszcz czy kniej. Pod nogami miał zwarty dywan niezabudek 
modrych jak niebo; fiołków białych i lila o odurzającym zapachu. Dalej nieco kobierzec złotookich 
rumianków przetykały gęsto fioletowe irysy, wysokie na pół metra. 

Nasłuchiwał  melodii  Ŝycia.  Kłębiła  się  wszędy.  Ptaki  ćwierkały  nisko  i  sennie,  jakkolwiek 

słońce wciąŜ jeszcze świeciło jaskrawo.  Ze sto razy chyba dane mu juŜ było obserwować ów cud 
ptaszęcego instynktu, wyczuwający nadejście nocy mimo braku zmierzchu. Podjąwszy z ziemi ple-
cak,  ruszył  dalej.  Od  stawu  ukrytego  opodal  w  dolince  wśród  wysokich  trzcin,  dobiegło  gęganie 
dzikich gęsi oraz pełne zadowolenia kwakanie kaczek. Wysoką, cienką nutę wyciągała krzyŜówka, 
płaczliwie  wołał  kulik,  a  w  oddali,  kędy  na  horyzoncie  zgęszczały  się  cienie,  szorstko,  ochryple 
krzyczał  Ŝuraw.  W  chwilę  potem  z  gałęzi  mijanej  właśnie  wierzby  zaświergolił  drozd  znuŜony 
całodziennym śpiewem i sennie zakwilił układający się do snu szczygieł. 

Noc!  Alan  parsknął  śmiechem,  podczas  gdy  słońce  świeciło  mu  prosto  w  twarz.  Pora  iść 

spać! Ciekawie spojrzał na zegarek. 

   Była  dziewiąta.  Dziewiąta  a  kwiaty  wciąŜ  jeszcze  mizdrzyły  się  do  słońca.  I  tę  ziemię 

background image

mieszkańcy  Stanów  zwą  piekłem  lodowym,  końcem  świata,  gdzie  jedynie  wyjątkowo  silny  orga-
nizm moŜe wytrzymać. Śmieszne! Śmieszne i tragiczne zarazem! 

Dotarł wreszcie nad srebrne jeziorko pomiędzy dwa z lekka zarosłe wzgórza. Zmierzch gro-

madził  się  szybko  w  tym  aksamitnym  wgłębieniu,  niby  na  dnie  wielkiej  czary.  Niewielki  potok 
wybiegał  z  jeziora  i  nad  jej  brzegiem  właśnie  Alan  wymościł  sobie  posłanie  z  traw.  Na  wierzch 
miękkiej  ściółki  narzucił  koc  podróŜny.  Cisza  panowała  ogromna,  tylko  ptak  jakiś  ćwierkał  cza-
sem.  O  jedenastej  widział  jeszcze  wyraźnie  na  wodzie  sylwetki  śpiących  kaczek.  Lecz  gwiazdy 
wykwitły  juŜ  tu  i  ówdzie  na  stropie  niebios.  Mrok  gęstniał.  RóŜana  zorza  wieczorna  przybrała 
barwę szkarłatu. Nadchodziła blada noc: cztery godziny czegoś, co nie było ani właściwą ciemno-
ś

cią, ani prawdziwym światłem. Na poduszce z pachnących traw i ziół Alan usnął. 

Zbudziły  go  śpiewy  i  cykanie  ptaków.  O  świcie  wykąpał  się  w  jeziorze,  podczas  gdy  tuzin 

tłuściutkich, świeŜo zrodzonych kacząt umykało na wszystkie strony w gęstwę trzcin, rozpaczliwie 
wiosłując  Ŝółtymi  łapkami.  Tego  dnia,  nazajutrz  i  jeszcze  doby  następnej  kroczył  uparcie  coraz 
dalej w głąb tundry szybko i niemal bez wypoczynku. 

Ostatecznie  zaczął  doznawać  wraŜenia,  Ŝe  kraj  ten  jest  kolebką  wszystkich  skrzydlatych 

mieszkańców  całego  świata,  bowiem  gdziekolwiek  była  woda,  potok,  struga,  jezioro,  źródło  czy 
staw, panował rankami istny rejwach. Słodka pierś ziemi tętniła niestrudzonym rytmem Ŝycia, do-
dając mu siły i odwagi, szepcząc słowa świetlanej pociechy. Zdało się, iŜ w tych dniach pogodnych 
nie ma miejsca na smutek. Jednak w sercu Alana, im bliŜej było domu, tym silniej zagęszczał się 
mrok, oporny na wszelkie światło zewnętrzne. 

Myślał.  RozwaŜał  po  raz  setny,  Ŝe  Mary  Standish  Ŝyłaby,  mogłaby  Ŝyć,  gdyby  tej  nocy  na 

statku  znalazł  dla  niej  inne  słowa.  ToteŜ  piątą  noc  podróŜy  spędził  juŜ  bezsennie,  wpatrzony  w 
gwiazdy, a nad ranem płacz go porwał, więc łkał jak pokrzywdzony chłopak. Kiedy o świcie ruszył 
dalej, świat wydał mu się tak pusty i obcy jak nigdy. 

Twarz miał teraz szarą i znuŜoną, rysy nagle postarzałe i szedł wolno noga za nogą, bowiem 

chęć ujrzenia swych ludzi przestała go popędzać. Wcale mu się nie chciało śmiać razem z Keok i 
Nawadlook  ani  witać  rozradowanych  powrotem  pana  Amuk  Toolika  i  Tautuka.  Kochali  go.  Wie-
dział o tym. Miłość tych prostych ludzi stanowiła dotychczas część jego Ŝycia, toteŜ świadomość, 
Ŝ

e w odpowiedzi moŜe im dać obecnie tylko mizerne uczucia, napawała go lękiem. Czuł się chory. 

W  jego  krwi  krąŜył  dziwny  jad.  Głowę  miał  cięŜką,  umysł  zmącony  i  gdy  nadeszło  południe,  nie 
pomyślał nawet o jedzeniu. 

Nad wieczorem juŜ ujrzał daleko na przodzie kępę topoli, rosnących wokół ciepłego źródła w 

pobliŜu jego domu. Bardzo często odwiedzał dawniej te topole - istną oazę wśród bezmiaru tundr - 
i zbudował sobie nawet między nimi skromny szałas. Lubił to miejsce. Miał nieraz wraŜenie, Ŝe po 
prostu musi tam zaglądać, by nieść starym drzewom pociechę i otuchę. Na pniu najsędziwszego ol-
brzyma widniało wyryte w szorstkiej korze imię i nazwisko jego ojca, a pod nim data: rok, miesiąc 
i  dzień,  w  którym  stary  Holt  trafił  po  raz  pierwszy  do  tego  nikomu  z  ludzi  nie  znanego  zakątka. 
PoniŜej jeszcze było imię matki Alana, a zupełnie w dole jego własne. 

Topole  były  dla  Alana  czymś  na  kształt  kolumn  świątyni  wspomnień,  zatopionej  latem  w 

zielonym półcieniu, słodko pachnącej, rozdzwonionej śpiewem ptasim – zimą tajemniczej, milczą-
cej i smętnej. Od szeregu miesięcy juŜ wyglądał owej chwili,  gdy wracając do domu ujrzy z dala 
powitalny wiew gałęzi starych topoli, na tle falistych podnóŜy górskich i skutych wiecznym lodem 
wierchów Endicott. Lecz teraz oglądał owe drzewa juŜ bliskie i góry w głębi, a jednak brakło mu 
czegoś. Dawny, radosny dreszcz się nie pojawiał. 

CięŜko wlokąc nogi nadchodził z zachodu, dąŜąc środkiem dwu wierzbowych zagajów, mię-

dzy którymi przeciekał strumień biorący początek w ciepłym źródle. Od topoli dzieliło go jeszcze 
ć

wierć mili, gdy raptem stanął jak wryty. 

Wydało  mu  się  początkowo,  Ŝe  to  strzelanina  z  fuzji,  jednakŜe  juŜ  po  chwili  odróŜnił,  Ŝe 

dźwięk jest inny i właściwe zrozumienie rzeczy przyszło nań momentalnie. Dziś był dzień czwarte-
go lipca i ktoś ukryty wśród topoli puszczał ognie sztuczne. 

background image

Uśmiech  zmiękczył  surowy  zarys  warg  Alana.  Przypomniał  sobie  lekkomyślny  zwyczaj 

Keok  zapalania  naraz  całego  pęku  rakiet  oraz  to,  jak  Nawadlook  nigdy  nie  omieszkała  jej  za  to 
marnotrawstwo  zganić.  Musiano  się  go  lada  dzień  spodziewać  z  powrotem,  toteŜ  Tautuk  i  Amuk 
Toolik  sprowadzili  przypuszczalnie  zapas  ogni  sztucznych  z  Allakat  lub  Tanana.  CięŜar  na  sercu 
nieco mu zelŜał. 

Raptem,  niby  na  czyjąś  niemą  komendę,  oczy  jego  wybiegły  ku  martwej  topoli,  która  od 

wielu  lat  trzymała  straŜ  nad  oazą.  U  samego  szczytu,  łopocąc  na  wieczornym  wietrze,  powiewał 
dumnie sztandar amerykański. 

Alan  parsknął  wesołym  śmiechem.  Tam  byli  ludzie,  którzy  go  kochali,  którzy  tęsknili  do 

niego.  Serce  zabiło  mu  mocniej,  radośniej  i  co  prędzej  dał  nurka  między  wierzby,  podchodzące 
wąskim pasmem do samych niemal topoli. Musiał ich zaskoczyć. Musiał wpaść między  nich nie-
spodzianie. Wiedział, iŜ ucieszy ich i rozbawi tego rodzaju kawałem. 

Dopadł pierwszego z brzegu drzewa i ciasno przywarł do pnia. Słyszał trzask poszczególnych 

rakiet  i  od  czasu  do  czasu  silniejszy  łomot  „olbrzyma”,  na  głos  którego  płochliwa  Nawadlook 
zatykała sobie palcami swoje śliczne uszka. Przeczołgał się przez garb pagórka, spełzł w płytki rów 
i znowu piął się ku górze na przeciwległą krawędź. 

Było zupełnie tak, jak myślał. O sto jardów widział Keok, stojącą na pniu zwalonego drzewa. 

W chwili gdy ją dojrzał, ciskała właśnie w powietrzu nową wiązkę płonących rakiet. Reszta ludzi 
musiała zapewne podziwiać ją z ukrycia. Sunął dalej wolno, tak dobierając drogę, by wynurzyć się 
niepostrzeŜenie  zza  kępy  chaszczy  o  dwanaście  kroków  od  dziewczyny.  Dotarł  wreszcie  i 
zatrzymał się. Keok stała, nadal zwrócona do niego plecami. 

Dziwiło go, Ŝe nie słyszy i nie widzi innych. I coś w postaci Keok zadziwiło go równieŜ. AŜ 

wtem  serce  skoczyło  w  nim  jak  szalone,  by  w  następnej  chwili  zamrzeć.  To  przecieŜ  nie  była 
Keok!  To  nie  była  takŜe  Nawadlook!  Porwał  się  na  nogi  i  wyszedł  z  ukrycia.  Szczupła  postać 
dziewczęca obróciła się nieco i złoty promień słońca mignął w jej włosach. 

- Keok! - krzyknął Alan głucho. 
Miał chyba gorączkę. śal i znuŜenie pomieszały mu zmysły. Wahał się. I raptem... 
- Mary! - krzyknął. - Mary Standish!!! 
Dziewczyna obróciła się w miejscu. Alan był szary na twarzy jak popiół. Nie darmo marzył o 

zmarłej tyle dni i nocy, gdy oto zmarła objawiła mu się teraz jak Ŝywa. 

Mary Standish, stojąc na pniu zwalonej topoli, paliła ognie sztuczne w dniu jego powrotu. 
    
 
 
 
 

ROZDZIAŁ XIII 

 
 

Co i jak 

 
Głos Alana skonał w tym krótkim wykrzykniku, on sam zaś skamieniał po prostu. Nie mógł 

się  przecieŜ  łudzić.  To  nie  był  obłęd  ani  mara  senna.  To  była  rzeczywistość.  Okropny  szok 
nerwowy  podziałał  jak  paraliŜ.  Osłabł  tak,  Ŝe  ramiona  zwisły  mu  bezwładnie.  Ona  Ŝyje!  Widział, 
jak  blada  twarzyczka  nabiera  z  wolna  rumieńców,  słyszał  okrzyk,  z  jakim  zeskoczywszy  z  pnia 
spieszy ku niemu. Całość trwała parę sekund zaledwie, lecz Alanowi wydała się wiecznością. 

Nie widział nic prócz niej. Szczupła postać majaczyła mu niby we mgle. Podbiegłszy, Mary 

przystanęła o krok, zdumiona wyrazem twarzy Alana. Alan odczuł to podświadomie i gwałtownie 
usiłował opanować nerwy. 

-  Prawie  mnie  pan  przestraszył  -  rzekła  dziewczyna.  -  Spodziewaliśmy  się  pana  i  wyglądali 

background image

od rana. Nie dalej jak parę minut temu obserwowałam tundrę, ale słońce świeciło wprost w oczy, 
toteŜ nic nie dostrzegłam. 

Zdawało się rzeczą niewiarygodną, Ŝe znów słyszy jej głos, ten sam równy, słodki, wzrusza-

jący głos, przemawiający z takim spokojem, jakby się poŜegnali wczoraj, a dziś witali z umiarko-
waną  serdecznością.  Absolutnie  nie  był  w  stanie  zmierzyć  w  tej  chwili,  jak  olbrzymia  przepaść 
dzieli ich punkty widzenia. Jego zdaniem on był po prostu Alanem Holtem, ona zaś zmarłą kochan-
ką na nowo powołaną do Ŝycia. W chwilach swojej poprzedniej rozpaczy rozwaŜał, co by uczynił, 
gdyby jakiś cud mu ją przywrócił. Postanawiał, Ŝe porwie ją w ramiona i zatrzyma tak całą wiecz-
ność. Obecnie jednak, gdy ten cud nastąpił, gdy miał ją na odległość ręki, tkwił bez ruchu, usiłując 
tylko głosu dobyć. 

- Pani?... Pani?... - wykrztusił wreszcie. - A ja myślałem... 
Urwał.  To  przecieŜ  nie  on  mówi.  To  ktoś  inny  próbuje  go  zastąpić  stekiem  pustych  słów. 

Miał ochotę krzyczeć wniebogłosy ze szczęścia, ale to szczęście sparaliŜowało go po prostu. Mary 
niespodzianie dotknęła jego ramienia. 

- Nie myślałam, Ŝe się pan pogniewa - rzekł słabo. - Sądziłam, Ŝe będzie panu obojętne, jeśli 

tu przyjdę. 

Obojętne!  Słowo  to  podziałało  niby  wybuch,  momentalnie  rozjaśniając  zatumaniony  mózg, 

zaś  dotknięcie  jej  ręki  rozpaliło  w  nim  płomień  szału.  Usłyszał  raptem  własny,  nieludzki  jęk,  z 
jakim przygarnął ją do piersi. Przytulił ją ciasno, miaŜdŜąc pocałunkami drobne usta, nurzając pal-
ce w jej włosach, gniotąc szczupłe ciało uściskiem ramion. śyła, przyszła do niego, zapomniał więc 
o wszystkim, prócz jednej wielkiej prawdy, działającej jak olśnienie. 

Lecz nagle zrozumiał, Ŝe dziewczyna z nim walczy, Ŝe się wyrywa, odpychając dłońmi jego 

twarz.  Była  tak  blisko,  Ŝe  nie  widział  nic,  prócz  jej  oczu,  oczu  pełnych  nie  miłości  bynajmniej, 
tylko oburzenia i grozy.  Jakby  go w serce pchnęła. Ramiona mu się rozluźniły, opadły. Wtenczas 
Mary cofnęła się chwiejnie, drŜąc, zataczając się i z trudem łowiąc oddech, blada okropnie... 

Skrzywdził ją. Widział to po jej oczach, po sposobie, w jaki patrzyła na niego. Miał wraŜenie, 

Ŝ

e  uciekłaby  zaraz,  tylko  sił  jej  braknie.  Włosy  miała  potargane,  rozchylone  wargi  szkarłatne  od 

pocałunków. Milcząc wyciągnęła obie ręce, daremnie siląc się przemówić. 

- Czy pan myśli, Ŝe ja po to przyszłam? - wykrztusiła wreszcie. 
- Nie - odparł Alan. - śałuję tego, co zrobiłem! Proszę mi wybaczyć... 
W jej twarzy nie wyczytał właściwie gniewu, raczej wstrząs nerwowy i ból fizyczny. Mierzy-

ła go wzrokiem podobnym do tego, jakim patrzyła owej nocy oparta o drzwi kajuty. Lecz Alan nie 
zastanawiał się nad tym, całkowicie pochłonięty zdumiewającym faktem, Ŝe ta, którą miał za umar-
łą, Ŝyje. Dlaczego, w jaki sposób, kto ją z morza wyciągnął, było juŜ kwestią drugorzędną. 

Nogi  miał  dziwnie  słabe.  Chciało  mu  się  śmiać,  płakać,  doznał  po  prostu  napadu  histerii. 

Szczęście odebrało mu rozum. W Ŝyłach czuł płomień. 

-  Więc  pani  Ŝyje!  -  przemówił  Alan,  wypowiadając  myśl  uparcie  kołaczącą  mu  w  mózgu.  - 

Pani Ŝyje!!! 

Gdyby nie panował nad sobą, gotów byłby powtarzać to słowo niezliczoną ilość razy. Mary 

zrozumiała raptem. 

- Panie Holt - spytała szybko. - Czy nie dostał pan w Nome mego listu? 
- Pani listu? W Nome? - powtórzył Alan trzęsąc głową. - Nie! 
- I cały ten czas myślał pan, Ŝe umarłam? 
Alan skinął głową milcząc, gardło bowiem miał zbyt ściśnięte, by przemówić. 
- Pisałam przecieŜ do pana - ciągnęła Mary. - Napisałam ten list, zanim skoczyłam w morze, i 

rzuciłam do skrzynki na pokładzie. Nasz statek zabrał go do Nome. 

- Nic nie dostałem! 
- Nie dostał pan? - głos jej był pełen zdumienia, lecz oczy rozumiały juŜ coś niecoś. - Więc 

to, co teraz, przed chwilą, to dlatego, Ŝe pan miał wyrzuty sumienia z racji mojej śmierci i ucieszył 
się, Ŝe Ŝyję. Zgadłam, prawda? 

background image

Alan oszołomiony skinął głową. 
- Tak, zgadła pani. 
-  Widzi  pan,  a  ja  miałam  do  pana  wielkie  zaufanie,  mimo  Ŝe  wtenczas  pan  mi  pomóc  nie 

chciał.  Takie  zaufanie,  Ŝe  wyznałam  w  tym  liście  całą  prawdę.  Dla  wszystkich,  prócz  pana, 
umarłam; dla Rosslanda, dla kapitana Rifle'a nawet. Ale panu szczerze napisałam, Ŝe się umówiłam 
z młodym Indianinem Thlinkit, Ŝe on pierwszy odbił od brzegu w małym czółnie i wyłowił mnie z 
morza, gdy skoczyłam. Pływam doskonale. Potem zawiózł mnie na ląd, podczas gdy łodzie szukały 
na próŜno. 

Opowiadała  swobodnie,  ani  podejrzewając,  Ŝe  kopie  znów  między  nimi  głęboką  przepaść. 

Nim  skończyła,  stała  juŜ  na  drugim  brzegu,  nieosiągalna.  Alan  nie  mógł  po  prostu  zrozumieć, 
jakim  cudem  przed  chwilą  zaledwie  tulił  ją  w  ramionach.  Świadomość,  Ŝe  tak  było  w  istocie,  a 
jednak ona patrzy nań obecnie, jakby nigdy nic, napawała go przygnębiającym wstydem. 

- A teraz jestem tutaj - mówiła dziewczyna dalej z zupełnym spokojem. - Skacząc do morza 

nie miałam bynajmniej tego zamiaru. Dopiero potem przyszło mi to do głowy, zdaje mi się dlate-
go,  Ŝe  spotkałam  małego  człowieka  z  rudymi  faworytami,  którego  mi  pan  pokazał  w  palarni 
„Nome”. Tak więc jestem pana gościem, panie Holt! 

W  jej  głosie  nie  była  cienia  pokory,  gdy  kończąc  przemowę  odrzucała  w  tył  i  wygładzała 

potargane włosy. Mogło się wydawać, Ŝe jest u siebie i łaskawie zaprasza wędrowca do swych wło-
ś

ci. Tymczasem Alan przytomniał z wolna. Wizerunek Mary Standish takiej, jaką sobie wyśnił w 

ciągu paru tygodni, słodkiej, rozkochanej, ręka w rękę idącej z nim przez tundrę, ustępował miejsca 
rzeczywistości. Dziewczyna była spokojna, jak dawniej niedostępna. Alan wyciągnął ku niej obie 
ręce; bez wahania podała mu swoje. 

-  To  było  niby  olśnienie  -  przemówił  Alan,  nareszcie  zupełnie  równym  głosem.  -  Dniem  i 

nocą  myślałem  o  pani,  śniłem  o  pani  i  kląłem  siebie,  Ŝem  przyczynił  się  do  pani  śmierci.  A  teraz 
znajduję panią Ŝywą, tutaj! 

Miał ją tak blisko, Ŝe jej dłonie, które tulił w swoich, leŜały prawie na jego piersi. Lecz wrócił 

mu juŜ rozsądek i jasno widział szaleństwo swych złudzeń. 

- Trudno po prostu uwierzyć! Myślałem początkowo Ŝe to maligna. MoŜe i maligna. Ale, jeśli 

nie, rad jestem! Skoro się jednak obudzę i przekonam, Ŝe to był tylko sen jak tyle innych snów... 

Roześmiał  się,  uwalniając  jej  ręce  i  zaglądając  w  oczy  zasnute  raptem  łzami.  Nie  skończył 

jednak. Dziewczyna cofnęła się nieco, lecz jej palce muskały jeszcze jego dłoń a gardło drŜało ner-
wowo jak tej pamiętnej nocy w kajucie. 

- Myślałem o pani tam, co godzina, co krok - rzekł, wskazując ręką przebytą tundrę. - Potem 

usłyszałem rakiety i zobaczyłem sztandar. Było to po prostu, jakbym z myśli panią stworzył. 

Mary otworzyła usta, chcąc dać odpowiedź i zamknęła je bezgłośnie. 
- A gdy znalazłem panią tutaj i nie znikła pani jak duch, skłonny byłem wierzyć, Ŝem dostał 

pomieszania  zmysłów.  W  kaŜdym  razie  byłem  trochę  nieprzytomny,  gdyŜ  inaczej  nigdy  bym  się 
tak  nie  zachował.  Widzi  pani,  strasznie  się  zdziwiłem,  Ŝe  duch  puszcza  fajerwerk  i  zdaje  się,  Ŝe 
chciałem mieć po prostu pewność, czy ze zjawą mamy do czynieni a, czy z istotną realną. 

Ze skraju gęstwy, z tytułu, doleciał głos. Ktoś wołał czysto i dźwięcznie: 
- Mary! Mary! 
- Kolacja — skinęła głową dziewczyna. — Akurat w porę pan przyszedł. Będziemy w domu 

przed zmierzchem. 

Słysząc, jak spokojnie wspomina ów dom, jego dom, Alan uczuł, Ŝe serce poczyna mu łomo-

tać. Ruszyła przodem, świecąc w słońcu bogactwem włosów, on zaś podjął z ziemi porzuconą fuzję 
i szedł za nią, mając oczy i duszę pełną piękna jej smukłej postaci. 

Wychynęli  na  otwartą  przestrzeń  porosłą  miękką  murawą,  usianą  kwieciem.  Opodal,  nad 

malutkim  ogieńkiem  klęczał  jakiś  człowiek,  a  tuŜ  przy  nim,  obserwując  go  uwaŜnie,  stała,  młoda 
dziewczyna,  z  dwoma  kruczymi  warkoczami.  Nawadlook,  gdyŜ  to  ona  była,  odwróciła  się  pierw-
sza,  lecz  juŜ  z  boku  doleciał  dziwaczny,  przenikliwy  okrzyk,  którego  nie  umiał  wydać  nikt  prócz 

background image

Keok. 

Keok  wracała  właśnie  spomiędzy  drzew,  niosąc  pełne  naręcze  chrustu.  Na  widok  Alana 

cisnęła  chrust  na  ziemię  i  zaczęła  biec  ku  niemu,  wyprzedzając  stateczniejszą  Nawadlook.  Potem 
Alan potrząsnął prawicą Stampede Smitha, podczas gdy Keok, leŜąc wśród kwiatów zanosiła się od 
płaczu. Taki juŜ miała charakter. Płakała zawsze, ilekroć Alan odchodził i płakała, gdy wracał, co 
nie przeszkadzało, Ŝe juŜ po chwili śmiała się donośnie. Alan zaś spostrzegł, Ŝe miast nosić włosy 
splecione  w  dwa  warkocze  jak  Nawadlook,  upina  je  teraz  w  kunsztowną  fryzurę,  wzorem  Mary 
Standish. 

ZauwaŜył  takŜe  u  skraju  tundry,  poza  ostatnimi  topolami,  trzy  osiodłane  reny  pasące  się  na 

uwięzi. Tymczasem Mary pomagała Keok zbierać rozsypany chrust, podczas gdy Nawadlook zdej-
mowała z ognia imbryk z kawą, a Stampede ładował fajkę. Alan zrozumiał, Ŝe poniewaŜ oczekiwa-
no  go  tu  od  dawna,  nie  dziś,  to  jutro  lub  pojutrze,  zatem  nikt  prócz  niego  samego  nie  doznał 
istotnego  wstrząsu.  Uczynił  więc  gwałtowny  wysiłek,  powołując  znów  do  Ŝycia  dawnego  Alana 
Holta, osobę zrównowaŜoną i trzeźwą. 

Trudno  mu  było  jednakŜe  uprzytomnić  sobie  potem,  co  się  działo  w  ciągu  najbliŜszej  pół 

godziny. Najbardziej zdumiewający był moment, gdy Mary Standish usiadła na wprost niego przy 
stole, na którym Nawadlook ustawiła talerze do kolacji - ta sama jasnooka, śliczna Mary Standish, 
podziwiana tylekroć w jadalni „Nome”. 

Posiliwszy  się  wyszli  przed  szałas.  Stojąc  w  progu,  wraz  ze  Stampedem,  Alan  obserwował 

trzy dziewczyny  odjeŜdŜające właśnie na  renach  w kierunku  rancza. Na poŜegnanie Mary  posłała 
mu uśmiech, a nieco później, odwróciwszy się, zamachała ręką. Alan ścigał ją wzrokiem milcząc i 
byłby tak milczał długo jeszcze, lecz Stampede trącił go raptem w ramię. 

- Teraz wal! - rzekł z rezygnacją. - Jestem gotów! MoŜesz kląć, ile wlezie! 
    
 
 
 
 

ROZDZIAŁ XIV 

 
 

Stampede Smith mówi 

 
Te słowa i  gest otrzeźwiły Alana. Tymczasem Stampede ciągnął dalej z pewną melancholią 

w głosie: 

- Głupi byłem. Co tu duŜo gadać. Dalej, Alan, nie krępuj się, jazda! 
Lecz Alan milczał nadal. Myślał o „Nome”. Pojęcie czasu znikło i miał wraŜenie, Ŝe to przed 

paroma godzinami zaledwie wczoraj moŜe, Mary Standish tak sprytnie wywiodła go w pole. Pod-
stęp  był  bardzo  prosty,  a  jednak  niezmiernie  zręczny  przez  swą  prostotę  właśnie.  I  teraz  dopiero, 
wiedząc, Ŝe wcale nie chciała umrzeć, rozumiał, jak wiele potrzebowała odwagi. 

- Ciekaw jestem - rzekł - po co ona to w ogóle zrobiła? 
Stampede, błędnie rozumiejąc powyŜsze zdanie, wzruszył ramionami. 
-  Co  miałem  robić?  Nie  sposób  jej  było  powstrzymać!  Groziła  nawet,  Ŝe  mi  w  łeb  palnie, 

wiesz? Ale kląć moŜesz, to ci wolno! 

- Dlaczego mam kląć? 
-  śe  ją  ze  sobą  zabrałem,  naturalnie!  śe  ją  tu  przywiozłem!  śe  jej  gdzieś  nie  posiałem  po 

drodze. Trudno przecieŜ, Ŝeby się to wszystko skrupiło teraz na niej! 

Skręcał w palcach rude faworyty, oczekując odpowiedzi. Alan milczał.  
W odległości ćwierć mili Mary Standish wynurzyła się u szczytu wzgórza, jadąc truchtem, z 

Keok  i  Nawadlook  tuŜ  za  sobą.  Wszystkie  trzy  minęły  wzniesienie  i  znikły  po  drugiej  stronie 

background image

garbu. 

- To mnie właściwie całkiem nie dotyczy – nacierał Stampede - ale mam wraŜenie, Ŝeś się jej 

ani trochę nie spodziewał! 

- Masz rację - rzucił Alan szorstko, schylając się po swój plecak. - Nie spodziewałem się jej. 

Sądziłem, Ŝe umarła! 

Stampede gwizdnął z cicha. Otworzył nawet usta, jak gdyby chcąc przemówić, lecz zamknął 

je bezgłośnie. Alan, umocowując plecak na ramionach, nieznacznie obserwował starego. Najwido-
czniej Stampede nie wiedział, iŜ Mary jest tą samą dziewczyną, która skoczyła do morza z pokładu 
„Nome”, jeśli zatem ona zrobiła z tego sekret, on nie miał prawa wydawać jej tajemnicy. Podejrze-
wał jednak, Ŝe stary wyga sam niebawem dojdzie prawdy. 

Zdał sobie raptem sprawę, Ŝe tundra nuci juŜ pieśń wieczorną. WytęŜając wzrok usiłował po-

chwycić raz jeszcze sylwetki amazonek, jednakŜe delikatny welon mroku gęstniał z kaŜdą chwilą, 
toteŜ patrzył daremnie. Ptaki śpiewały coraz ciszej; nad trawą i wodą polatywał senny świergot; Ŝar 
słońca wygasł, pozostawiając jedynie na  widnokręgu róŜano-złotą smugę. Dzień się juŜ skończył, 
lecz prawdziwa noc jeszcze nie nadeszła. Alan  myślał, co teŜ tai serce  Mary Standish. W gruncie 
rzeczy  mniej  waŜny  był  powód,  dla  którego  tu  przybyła,  niŜ  fakt,  Ŝe  jest  tak  blisko.  Tajemnica 
wyjaśni się jutro. Był tego pewien.  Zawierzy  mu przecieŜ. Teraz,  gdy tak wyraźnie udała się pod 
jego  opiekę,  opowie  mu  wszystko,  czego  nie  śmiała  powiedzieć  na  pokładzie  „Nome”.  Gubiąc 
wzrok w dzielącej ich srebrzystej przestrzeni, Alan odezwał się półgłosem: 

- Jestem rad, Ŝeś ją zabrał. 
- Wcale jej nie zabrałem - zaprzeczył Stampede 
- Sama przyszła - tu wzruszył ramionami, mrucząc coś niezrozumiałego. - A w ogóle prawdę 

mówiąc, to nie ona szła ze mną, tylko ja z nią! 

Urwał i potarł zapałkę, by zapalić fajkę. Sponad drobnego płomyka rzucał wściekłe wejrze-

nia, jednakŜe zdradliwy błysk w głębi oczu świadczył, Ŝe gniew jest raczej udany. Alan miał ochotę 
parsknąć śmiechem. Całkowicie odzyskał dobry humor. 

- JakŜe to było? 
Stampede pyknął parę razy, po czym wyjął fajkę z ust i odetchnął głęboko. 
-  To  się,  widzisz, zaczęło  czwartej  nocy  po  wylądowaniu  w  Cordowie.  Nie  mogłem  wcześ-

niej  trafić  na  dyliŜans.  Wreszcie  jednak  jadę  juŜ  i  gdzieś  w  okolicy  Chitiny  łapie  nas  ulewa.  Nie 
deszcz, broń BoŜe! Co to dla nas deszcz?! To robiło wraŜenie, Ŝe Ocean Spokojny leci z nieba na 
ziemię, a za nim walą jeszcze dwa oceany. DyliŜans ledwo sunie, konie brodzą, buda płynie,  fur-
man tonie na koźle. Jestem wściekły, bo  głód mi dokucza, z Cordowy  wyjechałem na czczo, a tu 
taki  pech.  W  kącie  ktoś  tam  siedzi  -  jakiś  pasaŜer,  co  się  w  ślad  za  mną  wgramolił  po  ciemku. 
Zagaduję  o  coś  do  jedzenia  -  on  milczy.  Wtenczas  zaczynam  kląć.  Jak  Bozię  kocham,  kląłem! 
Kląłem okropnie! Kląłem rząd, Ŝe pobudował takie szosy, ulewę i samego siebie, Ŝe Ŝadnych zapa-
sów nie wziąłem na drogę. Twierdziłem, Ŝe brzuch mam tak pusty, jak wystrzelana ładownica i nie 
Ŝ

ałowałem  ani  słów,  ani  gardła.  Po  prostu  straciłem  głowę.  Wtem  wielka  błyskawica  rozjaśniła 

wnętrze budy. Alan, rozumiesz, zobaczyłem ją siedzącą naprzeciwko, ociekającą wodą, z błyszczą-
cymi oczyma, pudłem na kolanach i uśmiechniętą. Tak, szanowny panie, uśmiechała się do mnie! 

Przerwał, chcąc wywrzeć większe wraŜenie i powiodło mu się to w zupełności. Alan patrzył 

nań wielkimi oczyma. 

-  Czwartej  nocy  po...  -  zaczął,  lecz  zdołał  się  opanować  i  tylko  machnął  ręką.  -  Mów  dalej, 

Stampede. 

- Zacząłem szukać klamki u drzwi. Chciałem wyślizgnąć się na zewnątrz, dać nura w błoto i 

przepaść,  zanim  błyśnie  powtórnie.  Lecz  błysnęło  tak  prędko,  Ŝem  nie  zdąŜył.  I  co  widzę.  Panna 
otwiera właśnie swoje pudło, a potem, uśmiechając się, wyjaśnia, Ŝe ma pełno wspaniałego Ŝarcia. 
I nazwała mnie po imieniu, jak gdybyśmy się znali całe Ŝycie, a potem przesiadła się obok i zaczęła 
mnie karmić. 

Jak  Boga  kocham,  Alan,  karmiła  mnie.  DyliŜans  zataczał  się  i  kołysał,  pioruny  grzmiały, 

background image

ulewa biła w okna, a ilekroć błysnęło, widziałem jej wesołe oczy i uśmiechnięte usta, jak gdyby to 
piekło wokół nas sprawiało jej przyjemność. Wariatka i tyle! Sam nie wiem, w jaki sposób zaczęła 
opowiadać,  jak  to  pokazałeś  jej  mnie  w  palarni  i  jak  się  obecnie  cieszy,  Ŝe  jadę  z  nią  razem. 
Rozumiesz, ja z nią, nie ona ze mną! Jednym słowem, od razu wzięła mnie w garść i tak mną do tej 
pory kręci, jak sama chce! 

Zamilkł i zaciągnął się dymem. Spytał raptem: 
- Alan, skąd ona u diabła mogła wiedzieć, Ŝe oni jadą do twego rancza? 
- Wcale nie wiedziała - zaprzeczył Alan. 
- Naturalnie, Ŝe wiedziała. Oświadczyła od razu, Ŝe to spotkanie ze mną w dyliŜansie naleŜy 

do najszczęśliwszych w jej Ŝyciu, gdyŜ jedzie właśnie do twego rancza i cieszy się, Ŝe będzie miała 
tak miłego towarzysza podróŜy. Bardzo miłego towarzysza, tak się wyraziła. Kiedy spytałem, czy 
wiesz  o  jej  przyjeździe,  powiedziała,  Ŝe  naturalnie  nie  wiesz  o  niczym,  i  Ŝe  będzie  to  dla  ciebie 
wielka  niespodzianka.  Mówiła  jeszcze,  Ŝe  moŜliwe,  iŜ  kupi  twoją  posiadłość,  więc  chce  ją  sobie 
zawczasu spokojnie obejrzeć. Tak się rozgadała, Ŝe nawet nie pamiętam juŜ wcale, jak tam było z 
tą burzą po dojeździe do Chitiny. 

Kiedy  wsiedliśmy  do  pociągu,  zasypała  mnie  gradem  pytań:  o  ciebie,  o  ranczo,  o  Alaskę. 

MoŜesz  mi  sprawić  lanie,  Alan,  jednak  wyznam  od  razu,  Ŝe  juŜ  między  Chitiną  a  Fairbanks 
wyśpiewałem wszystko, com wiedział. Co tu gadać, tak mnie obłaskawiła, Ŝe gotów byłem zjeść z 
jej ręki nawet kawał mydła. Lecz później, niby nic, jęła pytać o Johna Grahama i - oprzytomniałem 
natychmiast. 

- O Johna Grahama? - bezbarwnie powtórzył Alan. 
- Tak, o Johna Grahama. Plotłem, co wiedziałem, a wiem duŜo, tylko potem to juŜ się chcia-

łem jej pozbyć. Ale przyłapała mnie właśnie, gdy zamierzałem wślizgnąć się na statek idący w górę 
rzeki i, trzymając za rękę, oświadczyła spokojnie, Ŝe jeszcze nie jest gotowa i Ŝe mam jej pomóc w 
robieniu  zakupów.  Prowadziła  mnie  po  ulicy  jak  malca,  trajkocząc  cały  czas,  Ŝe  wymyśliła  dla 
ciebie  śliczną  niespodziankę.  Twierdziła,  Ŝe  na  pewno  wrócisz  do  domu  na  czwartego  lipca,  i  Ŝe 
wobec tego musimy mieć koniecznie sztuczne ognie. Bo przecieŜ jesteś tak zagorzałym patriotą, Ŝe 
strasznie byś się zmartwił, gdyby nie uczczono naleŜycie tego święta. Zaprowadziła więc mnie do 
sklepu  i  wykupiła  całą  budę.  Zapytała  po  prostu,  ile  kosztuje  wszystek  towar  nadziany  prochem. 
Wiesz, ile zapłaciła - pięćset dolarów! Wyciągnęła z gorsu jakieś jedwabne zawiniątko, a tam miała 
paczkę samych studolarowych banknotów - grubą na cal. A potem poprosiła mnie, Ŝebym te wszy-
stkie  rakiety,  słońca,  diabelskie  młyny,  gwiazdy,  fontanny  i  tak  dalej  dostarczył  na  statek,  a 
poprosiła  z  taką  miną,  jakbym  był  zakochanym  młodzieniaszkiem,  który  tylko  czeka,  aby  pannie 
usłuŜyć! 

W podnieceniu, cały przejęty opowiadaniem, Stampede nie zauwaŜył nawet, jaki wpływ wy-

warły na towarzysza jego ostatnie słowa. W oczach Alana błysnęła najpierw niewiara, potem, gdy 
zmiarkował,  Ŝe  Stampede  mówi  prawdę,  jego  usta  nabrały  surowszego  wyrazu.  To,  co  usłyszał, 
wydało mu się po prostu absurdem. Mary Standish przybyła przecieŜ na pokład „Nome” jako ucie-
kinierka. Cały jej dobytek stanowiła skromna walizeczka, którą zresztą porzuciła w kajucie, zanim 
skoczyła  w  morze.  Jakim  więc  cudem  mogła  być  w  posiadaniu  tak  znacznej  sumy?  Chyba  Ŝe 
Indianin  Thlinkit  przewiózł  jej  banknoty  w  łódce.  I  kto  wie,  czy  te  pieniądze,  sposób,  w  jaki  je 
zdobyła w Seattle, nie były powodem jej ucieczki i całej tej komedii z samobójstwem?! 

Spąsowiał raptem, tak gwałtownie krew uderzyła mu do głowy. Podobna myśl równała się po 

prostu zbrodni. Było to równie wstrętne, jak szkalowanie własnej matki. 

Stampede, nabrawszy w płuca powietrza, odezwał się znowu: 
- Jak widzę, Alan, nie interesuje cię to wcale. Muszę jednak mówić dalej albo pęknę. JeŜeli 

się  potem  pogniewasz  na  mnie,  moŜesz  mi  w  łeb  palnąć.  Będziesz  miał  rację.  Ani  pisnę!  A  teraz 
posłuchaj, jak było z tymi ogniami sztucznymi. 

- Mów! Słucham! 
- Dostarczyłem je więc na statek - ciągnął Stampede - a ona cały czas deptała mi po piętach, 

background image

nie spuszczała mnie z oczu, tak się bała, Ŝe umknę. Potem znów kazała mi iść za sobą, niby Ŝeby 
kupić  parę  drobiazgów.  Miałem  dźwigać  sprawunki,  kapujesz?  Kupiła  to  i  owo,  a  przede  wszyst-
kim fuzję. Pytam, na co to pani potrzebne? A ona odpowiada, to dla pana, Stampede. Więc chcia-
łem  podziękować,  ale  ona  się  śmieje.  To  nie  prezent  -  mówi  -  tylko,  jeŜeli  pan  spróbuje  uciekać, 
podziurawię pana kulami jak sito. Tak powiedziała! Potem kupiła mi nowy przyodziewek, od stóp 
do głów, wszystko, co tylko moŜe być: buty, koszulę, spodnie, kurtę, kapelusz i krawat! I nie dała 
mi nawet słowa przemówić, jakbym wcale nie miał własnego zdania. Po prostu zaprowadziła mnie 
do sklepu, wybrała według swego gustu i kazała to wdziać. 

Nabrał znów w płuca powietrza i zmarnował czwartą pod rząd zapałkę, chcąc zapalić zgasłą 

fajkę. 

- Nim dotarliśmy do Tanana - ciągnął — juŜem się nieco do wszystkiego przyzwyczaił. Ale 

tam  dopiero  zaczęło  się  piekło.  Panna  wynajęła  sześciu  Indian  do  dźwigania  bagaŜu  i  ruszyliśmy 
do  twego  rancza.  Teraz  Pan  sobie  nieco  wypocznie,  Stampede  -  mówiła  do  mnie  uśmiechając  się 
tak słodko, Ŝe byłeś prawie gotów zjeść ją Ŝywcem. - Cała pana robota, to nieść „słońca” i pokazy-
wać  nam  drogę!  -  Dobrze,  biorę  więc  „słońca”,  ale  nazajutrz  jeden  z  Indian  wykręca  nogę  i  nie 
moŜe  iść  dalej.  Niósł  rzymskie  świece  i  coś  tam  jeszcze  -  dobrych  sto  funtów.  Musieliśmy  jego 
ładunek  podzielić  między  siebie.  Gdy  zatrzymaliśmy  się  na  nocleg  nie  mogłem  rozprostować 
pleców. Ramiona drętwiały.  I myślisz moŜe, Ŝe pozwoliła nam cokolwiek zostawić po drodze? A 
skądŜe, za nic w świecie! A cały  czas, sapiąc i dysząc,  Indianie poŜerali  ją wzrokiem. Ostatniego 
dnia  podróŜy,  gdyśmy  rozbili  obóz  tak  blisko  twego  rancza,  Ŝe  dachy  prawie  było  widać,  panna 
zwołała wszystkich Indian i kaŜdemu wetknęła garść dolarów ponad umówione wynagrodzenie. To 
dlatego, Ŝe was strasznie lubię - rzekła, a potem jęła im zadawać dziwne pytania. Czy mają Ŝony i 
dzieci?  Czy  głodują  kiedy?  Czy  słyszeli  juŜ  o  takich,  co  umarli  z  głodu?  I  dlaczego  głód  ich 
nawiedza? I, wyobraź sobie, Alan, Indianie odpowiadali chętnie. Nigdy nie widziałem tak gadatli-
wych  krajowców.  A  na  zakończenie  zadała  im  najdziwniejsze  ze  wszystkich  pytań,  mianowicie, 
czy słyszeli o człowieku imieniem John Graham. Jeden powiedział, Ŝe owszem zna i zauwaŜyłem 
później,  Ŝe z  nim  właśnie  prowadzi  na  uboczu  długą,  oŜywioną  rozmowę.  Kiedy  skończyła,  oczy 
jej płonęły i nie powiedziała mi nawet dobranoc, idąc spać. To juŜ wszystko, Alan, z wyjątkiem... 

- Z wyjątkiem czego? 
Stampede  zwlekał  chwilę  z  odpowiedzią.  Wreszcie  zachichotał  krótko  i  w  jego  oczach 

zaświeciła ironia: 

- Z wyjątkiem tego, Ŝe z kaŜdym mieszkańcem rancza wyprawia dokładnie to samo, co całą 

drogę  robiła  ze  mną.  Wiesz,  jeŜeli  ona  powie  słowo,  przestaniesz  tutaj  być  panem.  Bawi  dziesięć 
dni  dopiero,  a  mówię  ci,  nie  poznasz  swojej  budy.  Wszędzie  chorągwie  i  girlandy,  na  twój  przy-
jazd niby. I kaŜdy dzieciak rzuci rodzoną matkę, by lecieć za nią. MęŜczyźni uczęszczają na jakieś 
kursy,  które  ona  prowadzi.  Keok  i  Nawadlook  nie  odstępują  jej  na  krok.  Nawadlook  uczy  się 
ś

piewać! 

Umilkł na chwilę i rzekł raptem stłumionym głosem: 
- Zrobiłeś kapitalne głupstwo, Alanie. 
- Wiem o tym, Stampede. 
-  Ona  to  kwiat  prawdziwy.  Więcej  warta  niŜ  złoto  ziemi  całej.  I  mogłeś  się  z  nią  oŜenić. 

Wiem o tym. Ale teraz juŜ za późno. Uprzedzam. 

- Nie rozumiem. Dlaczego za późno?! 
- GdyŜ kocha mnie! - rzucił Stampede wyzywająco i trochę groźnie. - Sam o niej myślę. Tyś 

pokpił sprawę. 

- Na miłość boską - wykrzyknął Alan. - Chcesz powiedzieć, Ŝe Mary Standish... 
- AleŜ ja nie o niej mówię - machnął ręką Stampede. - Idzie o Nawadlook. Gdyby nie moje 

faworyty!... 

Przerwała  mu  gwałtowna  detonacja.  Huk  płynął  z  bladego  mroku  na  przedzie.  Było  to  niby 

bardzo odległy strzał armatni... 

background image

- Jedno z tych przeklętych „słońc” - mruknął Stampede - Oto dlaczego dziewczyny tak spie-

szyły  do  rancza.  Ona  twierdzi,  Ŝe  tegoroczne  obchody  czwartego  lipca  będą  miały  dla  Alaski 
wielkie znaczenie. Ciekaw jestem, co ma na myśli? 

- Ciekaw? - szeptem powtórzył Alan. 
 
 
 
 
 

ROZDZIAŁ XV 

 
 

Czwarty lipca 

 
Jeszcze półgodzinny marsz przez tundrę i dotarli do tak zwanego Parowu Duchów, głębokiej, 

szarpanej blizny w łonie ziemi, biegnącej od szczytów górskich przez pagórki ku dolinom. Było to 
ponure  miejsce  okutane  w  głębi  przepastnym  mrokiem.  Obrali  kamienistą  ścieŜkę  wygładzoną  i 
wyślizganą  racicami  renów.  Stanowszy  na  dnie,  Alan  ukląkł  nad  małym  strumykiem,  który  po 
omacku  wyszukał  wśród  głazów,  i  pił,  nasłuchując  tajemniczego  bełkotu  wody,  przygłuszanego 
pokładami mchu. Ze skalnych szpar i szczelin sączyły się leniwie chłodne krople. Stampede potarł 
zapałkę  i  na  chwilę  wyłoniła  się  z  mroku  jego  twarz  i  błysnęły  oczy  ciekawie  wpatrzone  w  głąb 
parowu. 

- Alan, chadzałeś tam kiedy? 
Ruchem  głowy  wskazał  kręty  korytarz,  milami  sięgający  w  głąb  gór.  Alan  odpowiedział 

obojętnie: 

- To ulubiony szlak wielkich brunatnych niedźwiedzi i rysi, które mordują nasz przychówek. 

Polowałem  na  nie  czasami;  zawsze  sam  jeden.  Tuziemcy  wierzą,  Ŝe  tu  straszy.  Zwą  to  miejsce 
Parowem Duchów i Ŝaden Eskimos dobrowolnie tu nie zajrzy. Tu wszędzie pełno ludzkich kości. 

- Nigdyś tu nie szukał złota? - nacierał Stampede. 
- Nigdy! 
Stampede burknął coś z obrzydzeniem. 
- Pomieszało ci się od tych renów - zdecydował wreszcie. - Tymczasem w parowie jest złoto. 

Dwa razy je znalazłem obok ludzkich kości. Szkielety przynoszą mi szczęście. 

- AleŜ to byli Eskimosi i wcale złota nie szukali! 
-  To  wszystko  jedno!  A  wiesz,  panna  była  tu  ze  mną.  Kiedy  posłyszała,  jak  się  to  miejsce 

nazywa,  koniecznie  chciała  przyjść.  I,  doprawdy,  ona  wcale  nie  ma  nerwów!  Zapomnieli  jej  dać 
przy urodzeniu. 

Umilkł na chwilę, po czym ciągnął dalej: 
-  Gdyśmy  doszli  do  tej  oślizgłej,  ociekającej  wodą  skały,  z  której  wyrastała  Ŝółta  czaszka 

niby jadowity grzyb, panna nie krzyknęła bynajmniej ani się cofnęła, tylko chwyciła ustami powie-
trze i ścisnęła mi rękę  aŜ do bólu. Był to doprawdy  wstrętny  czerep, Ŝółty jak  chora pomarańcza, 
mokry od wody i pleśni. Zamierzałem roztrzaskać go kulą i pewno bym to zrobił, gdyby mnie nie 
złapała  za  ramię.  A  potem  parsknęła  cichutko  dziwnym  śmiechem  i  mówi:  Nie  czyń  tego, 
Stampede! To mi przypomina znajomą twarz, a nie chciałabym, Ŝebyś tamtego zastrzelił! - komi-
czna gadka, moŜe nie? Przypomina znajomą twarz! KtóŜ, u Boga Ojca, moŜe wyglądać jak zgniły 
czerep? 

Alan nie silił się nawet na odpowiedź, tylko wzruszył ramionami. Wygramolił się z czeluści 

mroku na światło otwartej łąki. Po tej stronie parowu krajobraz przedstawiał jeszcze większą roz-
maitość.  Na  przedzie  pęczniał  niski  wzgórek;  w  prawo  wybrzuszyny  skał  i  ziemi  pięły  się  coraz 
wyŜej i wyŜej, przechodząc w łańcuch górski, ginący w mgle oddalenia. Ze szczytu pagórka objęli 

background image

wzrokiem  rozległą  tundrę,  rozesłaną  pomiędzy  półkolistym  sznurem  wyniosłości  na  kształt  wiel-
kiej,  owalnej  zatoki.  W  głębi,  maskowane  przez  ostatnie  wzgórze,  leŜało  ranczo.  Stampede,  idąc 
dobył z pochwy rewolwer i po dwakroć wypalił w powietrze. 

- Taki mam rozkaz - tłumaczył się zaŜenowany. - Rozumiesz, Alan, rozkaz i juŜ! 
Zaledwie  wypowiedział  te  słowa,  juŜ  spoza  lekkich  mgieł  spowijających  tundrę  dobiegł  ku 

nim  niesamowity  wrzask.  Buchnął  raz,  drugi,  trzeci,  tak  Ŝywiołowo,  tak  gwałtownie,  Ŝe  Alan  wi-
dział  prawie  jak  Tautuk,  Amuk  Toolik  i  reszta  drą  gardła,  byle  się  wzajem  przekrzyczeć.  Zaraz 
zagrzmiała tez seria wybuchów, aŜ się ziemia zatrzęsła. 

- Pewnie rzymskie świece - mruknął Stampede. - A wokół wiszą chińskie latarnie. I, szkoda 

Alan,  Ŝeś  nie  mógł  widzieć  jej  twarzy,  gdy  się  dowiedziała,  ze  tu  u  nas,  w  dniu  czwartego  lipca 
słońce świeci całą dobę. 

Znad  pagórka  blada  smuga  światła  z  sykiem  wzbiła  się  w  powietrze,  zawisła  chwilę  nieru-

chomo, jak gdyby spozierając w dół, na szarą ziemię, i rozpękła się z trzaskiem na niezliczoną ilość 
dymiących  iskier.  Stampede  palnął  znów  w  niebo  ze  swego  rewolweru  i  nawet  Alan,  podniecony 
nagle, wystrzelił w górę cały magazyn swojej fuzji.  

Jednak gwar i łoskot dochodzący z oddalenia zagłuszyły huk wystrzałów Nowa rakieta wzbi-

ła się w przestworza. Potem dwa słupy ognia buchnęły nad ziemią i słychać juŜ było wrzask  gło-
sów dziecięcych zmieszany z głosami męskimi. Cała ludność rancza zbiegła się witać gospodarza 

Z dalekich łąk wysokogórskich przybyli półdzicy pasterze Po raz pierwszy spotykano go tak 

szumnie i uroczyście. Alan wiedział, ze to zasługa Mary Standish. 

W piersi Alana serce biło mocno i nierówno. Ani słyszał, jak Stampede tłumaczy, ze on sam, 

Amuk Toolik i dwa mendle dzieciaków pracowali tydzień cały, gromadząc chrust i suchy mech na 
ogniska. Ogniska płonęły juŜ trzy, gdy zaś wydłuŜonym krokiem ruszyli przez tundrę, głucho zadu-
dniły niewidzialne tam-tamy Ze szczytu małego kopca objęli wzrokiem zabudowania osady. Wokół 
domostw ganiały podniecone sylwetki, dzieci i kobiety ciskały paliwo w ogień, muzykanci usado-
wieni w półkole wytrzeszczali oczy w stronę, skąd pan miał przybyć, a pół setki lampionów chiń-
skich kołysało się łagodnie, trącanych nocnym powiewem. 

Wiedział, czego się po nim spodziewają, były to bowiem prawdziwe dzieci. Nawet Tautuk i 

Amuk Toolik, główni jego pomocnicy, silni, odwaŜni, gotowi Ŝycie dlań poświęcić,  gdyby zaszła 
taka potrzeba, byli takŜe dziećmi. 

Alan wręczył staremu swą fuzję i pospieszył przodem. Głośno, na całe gardło rzucił zew tun-

dry i natychmiast tłum kobiet, męŜczyzn i dzieci pędem ruszył mu naprzeciw. Umilkł łoskot tam-
tamów; muzykanci skoczyli na równe nogi. Fala zalała Alana zewsząd; otoczyła go, poniosła. Prze-
nikliwe  wrzaski  i  śmiechy,  dziecięce  piski  zachwytu,  skłębiły  się  w  jeden  ogłuszający  hałas. 
Oburącz ściskał spracowane, twarde dłonie męŜczyzn, delikatniejsze i węŜsze ręce kobiet. Chwytał 
w ramiona dzieci, klepał szerokie bary i mówił, mówił, nazywając kaŜdego po imieniu bez waha-
nia, bez pomyłki, jakkolwiek, wliczając dzieci, tłum liczył przeszło pół setki głów. To byli przecieŜ 
jego ludzie. Grała w nim duma, radość, przywiązanie i poczucie władzy. Wiedział, Ŝe go kochają. 
Tłoczyli  się  wkoło  niby  jedna  wielka  rodzina.  Więc  po  raz  drugi  i  trzeci  tulił  te  same  brązowe 
prawice i podnosił w powietrze rozpromienione bachory pod rozczulonym wejrzeniem matek. 

Lecz raptem drgnął i zastygł na mgnienie bez ruchu. 
Pod okapem domu, w świetle chińskich lampionów, ujrzał Mary Standish. Sokwenna, starzec 

tak wiekowy, Ŝe chodził zgięty wpół robiąc wraŜenie wiedźmy, tkwił u jej boku. W następnej chwi-
li  głowa  Sokwenny  znikła,  zabrzmiał  natomiast  łoskot  tam-tamu.  Równie  szybko  jak  się  poprze-
dnio  zebrał,  tłum  rozpadł  się  i  rozproszył.  Muzykanci  kucnęli  znów  na  ziemi  tworząc  półkole. 
Trysnęły  w  górę  fajerwerki.  Tancerze  łączyli  się  w  grupy.  Rzymskie  świece  zapłonęły  na  niebie. 
Słońca zawirowały w powietrzu. 

Przez  otwarte  drzwi  izby  ryknął  gramofon.  Był  przeznaczony  wyłącznie  dla  niego.  Poznał 

nutę i słowa: „Gdy John wraca do domu..." 

Mary Standish nie ruszyła się z miejsca. Stała teraz sama jedna, uśmiechając się doń oczyma 

background image

i ustami. RóŜniła się ogromnie od tej Mary, która znał na statku. Zalęknienie, bladość lic i dziwny 
przymus, będące jakby nieodłączną jej cechą, znikły całkowicie. Promieniała chęcią czynu i rado-
ś

cią  Ŝycia,  jednakŜe  nie  wyładowywała  swej  energii  ani  słowem,  ani  gestem.  JakŜe  wyraziście 

natomiast mówiły jej oczy i usta, cała smukła postać, gdy tak czekała na niego. 

-  Jakie  to  wszystko  bajeczne  -  rzekła,  skoro  się  do  niej  zbliŜył,  a  głos  jej  lekko  drŜał.  -  Nie 

domyślałam się wcale, Ŝe tak bardzo do pana tęsknią. To musi być strasznie przyjemnie, czuć się 
tak kochanym! 

- Pomogła im pani dać wyraz tej radości - odparł. - Dziękuję serdecznie. Stampede mi mówił, 

ile z tym było kłopotu. A jako jedyna nagroda, iluzoryczna moŜliwość zamerykanizowania niedo-
wiarka. - Tu ruchem brody wskazał pół tuzina flag gwieździstych, łopoczących nad jego dachem. - 
Swoją drogą są wcale ładne. 

- To nie był Ŝaden kłopot - odparła mu wesoło. - I nie gniewa się pan, prawda? Ubawiłam się 

setnie! 

Odpowiadając jej, Alan usiłował przybrać obojętne wejrzenie i wodził oczami po rozbawio-

nym tłumie. Zdawało mu się, iŜ jest jedna tylko rzecz do powiedzenia, przy czym naleŜy wyrazić ją 
spokojnie i bez widocznego wzruszenia. 

- Nie gniewam się - rzekł. - Przeciwnie, jestem tak dalece rad, Ŝe nie oddałbym tego powita-

nia  za  całe  złoto  Alaski.  śałuję  tego,  co  się  stało  w  topolowym  gaju,  jednakŜe  i  tamtej  chwili 
równieŜ nie przehandlowałbym za Ŝadne skarby świata. Cieszę się, Ŝe pani Ŝyje! Cieszę się, Ŝe pani 
tu jest! JednakŜe brak mi czegoś. Pani wie, czego. Musi mi pani wyznać całą swoją tajemnicę. To 
jedyne uczciwe wyjście. 

Musnęła palcami jego ramię. 
- Poczekajmy do jutra! Proszę, poczekajmy do jutra! 
- A co jutro? 
- Będzie pan miał prawo zadać mi kaŜde pytanie, jakie pan uzna za wskazane i jeśli pana nie 

zadowolę odesłać mnie tam, skąd przybyłam. Ale dziś proszę mi nie psuć zabawy. To wszystko jest 
takie cudne, takie wzruszające, pan i ci ludzie, i ich radość!... 

Syk rakiet i pękanie słońc zagłuszały jej słowa tak, iŜ Alan musiał pochylać głowę, by ułowić 

cokolwiek. Ręką wskazała chatę poza jego domem. 

- Mieszkam wraz z Keok i Nawadlook, przyjęły mnie do siebie. I doprawdy myślę nieraz, Ŝe 

kocham tych wszystkich ludzi nie mniej od pana. 

Nawadlook  zbliŜała  się  właśnie  i  Mary,  musnąwszy  wpierw  ramię  Alana  palcami,  odeszła 

wraz z przyjaciółką. Na odchodnym rzuciła mu jeszcze: 

- Jeśli pan zachce, to moŜemy później zatańczyć razem przy dźwiękach tam-tamów. 
Obserwował ją, jak się oddalała szybko. W pewnej obejrzała się i posłała mu uśmiech dziw-

nie pogodny. Alan uczuł, jak serce bije w nim silniej. Pospieszył w stronę muzykantów i tancerzy. 
Ze zdziwieniem spostrzegł, Ŝe zachodzi w nim wyraźna zmiana. Dotychczas nigdy nie brał udziału 
w zabawach tuziemców, trzymając się zawsze na uboczu i tylko zachęcając ich uśmiechem. Obec-
nie czuł po prostu fizyczną potrzebę wyładowania nagromadzonej radości i energii. 

Stampede puścił się właśnie w pląsy. Wyrzucając nogi wysoko, ryczał do wtóru innym, pod-

czas gdy kobiety drobiły naprzeciw męŜczyzn, kolebiąc się rytmicznie i podkreślając tempo rucha-
mi ramion. 

Chóralny wrzask przywitał pojawienie się Alana. Zapraszano go tak zawsze, jednakŜe dziś po 

raz pierwszy usłuchał, zajmując miejsce między Stampedem i Amuk Toolikiem. Muzykanci, szale-
jąc z podniecenia, omal  nie rozwalili tam-tamów.  I dopiero  gdy zabrakło  mu tchu, a pot zalał mu 
oczy,  Alan  dostrzegł  Mary  Standish  w  kole  tańczących  kobiet.  Oczy  jej  błyszczały,  skoro  zaś 
zauwaŜyła,  Ŝe  patrzy  na  nią,  klasnęła  w  dłonie  z  uciechy.  Alan  odpowiedział  uśmiechem  i 
pomachał do niej ręką. 

Jeszcze godzina zabawy, wrzasków i tańców, pytań i odpowiedzi i Alan znalazł się wreszcie 

sam jeden w czterech ścianach swego domu. Z sympatią objął wzrokiem wielką izbę mieszczącą w 

background image

sobie  zarazem  gabinet  i  jadalnię.  Nigdy  dotąd  nie  uczyniła  na  nim  tak  przyjemnego  wraŜenia. 
Początkowo  zresztą  nie  zauwaŜył  Ŝadnych  zmian,  bowiem  biurko  stało  na  dawnym  miejscu,  stół 
zajmował  środek  pokoju,  na  ścianach  wisiały  znajome  obrazy  i  lśniła  dobrze  wyczyszczona  broń. 
Podłogę  zaścielał  stary  dywan.  Lecz  wtem,  niespodzianie,  dostrzegł  takŜe  rzeczy  nowe.  Miast 
ciemnych zasłon w oknach wisiały jasne firanki, a stół i tapczan w głębi zaścielały nowe pokrycia. 
Na  biurkach,  w  brązowych  ramkach,  stały  dwa  portrety:  Jerzego  Waszyngtona  i  Abrahama 
Lincolna,  a  ponad  nimi,  na  ścianie,  krzyŜowały  się  cztery  małe  gwieździste  chorągiewki.  Alan 
przypomniał sobie rozmowy na pokładzie „Nome” i zrozumiał, Ŝe tylko Mary Standish mogła tu te 
emblematy umieścić. 

W pokoju były równieŜ kwiaty i naturalnie te takŜe pochodziły od niej. Zrywała zapewne co 

dzień świeŜe wiązanki w oczekiwaniu dnia jego powrotu; myślała o nim równieŜ w Tanana, kupu-
jąc te firanki i pokrycia. Przyszedł do sypialni i znów zobaczył nowe zasłony w oknach, nową kapę 
na  łóŜku  i  nawet  parę  czerwonych  marokańskich  pantofli,  których  jako  Ŝywo,  nie  widział  nigdy 
przedtem. Podniósł je z ziemi i parsknął wesołym śmiechem, stwierdzając, jak bardzo optymistycz-
nie oceniła rozmiary jego nóg. 

Wrócił  do  bawialni  i  siadłszy  W  fotelu  zapalił  fajkę.  Nie  mógł  jednakŜe  długo  wysiedzieć, 

wstał więc i wyjrzał przez okno. Gwar juŜ dawno ucichł. Widać, ludzie juŜ dawno udali się na spo-
czynek.  Ze  swego  okna  Alan  widział  dom,  w  którym  mieszkały  Keok  i  Nawadlook  ze  swym 
opiekunem, starym, pomarszczonym Sokwenną. Zgodnie z jego słowami Mary Standish przebywa-
ła  równieŜ  pod  tym  dachem.  Alan  patrzył  długi  czas  pogrąŜony  w  głębokiej  zadumie,  aŜ  ostatnie 
odgłosy Ŝycia zamarły w nocnej ciszy. 

Stuk  do  drzwi  wyrwał  go  z  zamyślenia.  Wszedł  Stampede.  Skinął  krótko  głową  i  usiadł. 

Niepewnie powiódł wkoło wzrokiem. 

- Ładny był wczorajszy wieczór, Alanie. Wszyscy się cieszyli, Ŝeś nareszcie przybył. 
- Zdaje się, Ŝe tak. Rad jestem, Ŝem znów do domu trafił. 
- Mary Standish pracowała za trzech. To ona przybrała ten pokój. 
- Od razu to odgadłem. Oczywiście Keok i Nawadlook pomagały jej. 
- Niewiele! PrzewaŜnie robiła wszystko sama. Zakładała firanki. Ustawiała portrety. Przybi-

jała chorągiewki. Zbierała kwiaty. Słowem, starała się bardzo. MoŜe nie? 

- Owszem - przyznał Alan. 
- Ładna teŜ jest? 
- Niezwykle! 
Stampede miał dziwny wyraz oczu. Nerwowo wiercił się na krześle, jakby nie mogąc dobrać 

słów. Alan usiadł naprzeciw niego. 

- No, dalej Stampede, co masz na wątrobie? 
-  Piekielne  rzeczy  przewaŜnie  -  wybuchnął  naraz  Stampede  z  rozpaczą.  -  Nurtuje  mnie  to  i 

nurtuje. Ale nie chciałem ci psuć zabawy. Wiem, Ŝe męŜczyzna powinien trzymać język za zębami, 
jeśli idzie o kobietę, ale w tym wypadku, zdaje mi się, trzeba postąpić inaczej. Psiakrew, jakŜe mi 
się nie chce gadać. Dałbym się raczej gadzinie ugryźć! JednakŜe palnąłbyś mi chyba w łeb, gdybyś 
odgadł, Ŝe wiem coś w tej sprawie i milczę. 

- W jakiej sprawie?! 
- W najwaŜniejszej! Kim jest kobieta, zwąca się Mary Standish? 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

 
 

ROZDZIAŁ XVI 

 
 

Skrawek listu 

 
Wyraz  fizycznego  wprost  wysiłku  w  twarzy  Stampede  Smitha  nie  przeraził  zbytnio  Alana. 

Przeciwnie, czuł jak gdyby pewną ulgę, obok znacznej ciekawości. Musiał przecieŜ znad prawdę, 
najbardziej  zaś  obawiał się  chwili,  gdy  dziewczyna  sama  mu  ją  wyjawi.  ToteŜ  zapowiedź  starego 
wyraźnie uprościła sytuację. 

- Mów! — ozwał się wreszcie Alan. - Co wiesz o Mary Standish? 
Stampede pochylił się przez stół z błyskiem rozpaczy w oczach. 
-  To  świństwo  -  mruknął.  -  Ja  wiem.  MęŜczyzna,  który  obmawia  kobietę  poza  jej  plecami, 

winien dostać kulką w łeb i bądź pewien, Ŝe gdyby to było cokolwiek innego, nie puściłbym pary z 
ust.  Ale  tę  rzecz  musisz  wiedzieć.  A  poza  tym,  nie  pojmiesz  nigdy,  jak  obraźliwie  postępuję.  Ty 
przecieŜ nie jechałeś z nią dyliŜansem podczas tej wichury, która cały Ocean Spokojny wydmuchi-
wała z brzegów. Ani nie karmiła cię. Ani nie pociłeś się wraz z nią na szlaku od Chitiny po ranczo, 
jak ja. Gdybyś był na moim miejscu, tobyś takŜe miał ochotę pchnąć noŜem człowieka, który by ją 
obmawiał! 

- Nie wtrącam się bynajmniej do twoich spraw osobistych - upomniał go Alan spokojnie. - To 

wyłącznie naleŜy do ciebie. 

-  I  w  tym  cała  trudność  -  podkreślił  tamten  frasobliwie.  -  To  nie  moja  sprawa.  To  właśnie 

twoja. Gdybym zwietrzył cokolwiek po drodze, zanim przybyliśmy do rancza, wszystko poszłoby 
innym torem. Pozbyłbym się jej jakoś. Ale odkryłem prawdę dopiero dziś wieczorem, kiedy odno-
siłem  Keok  gramofon.  Odtąd  łamię  głowę,  co  robić.  Gdyby  ona  po  prostu  umykała  ze  Stanów 
przed policją jako złodziejka, wspólniczka fałszerzy pieniędzy czy coś podobnego moglibyśmy jej 
przebaczyć.  Nawet  gdyby  zamordowała  kogoś  -  tu  wykonał  dłonią  rozpaczliwy  gest  -  i  to  by 
jeszcze uszło. Ale idzie o coś innego, o rzecz znacznie gorszą! 

Urwał i pochylając się jeszcze bliŜej, kończył głucho: 
- Jest jedną z agentek Johna Grahama, nasłaną, by cię szpiegować. To straszne, co ja mówię, 

ale, niestety, mam dowody! 

Wyciągnął  rękę  poprzez  stół  i  bardzo  wolno  otworzył  zaciśniętą  pięść.  Gdy  cofnął  rękę,  na 

stole pozostał zmięty kawałek papieru. 

- Znalazłem u niej na podłodze - tłumaczył. – Sam nie wiem, dlaczego to podniosłem ani po 

co zajrzałem do środka. Ot, przypadek. 

Podczas  gdy  Alan  czytał  parę  słów  skreślonych  na  papierze,  Stampede  czekał,  pilnie  obser-

wując lekki skurcz na twarzy przyjaciela. Po chwili Alan wstał, wypuścił kartkę z palców i milcząc 
podszedł do okna. W chacie, pod dachem której tak gościnnie przyjęto Mary Standish, światło juŜ 
zgasło  -  Stampede  wstał  równieŜ.  ZauwaŜył  lekkie,  niedostrzegalne  niemal  wzruszenie  ramion 
Alana. 

Alan przemówił pierwszy: 
- To jest właśnie owo brakujące ogniwo. Doskonale łączy ze sobą poszczególne wiadomości. 

Dziękuję ci, Stampede. Przyznaj jednak, Ŝe mało brakowało, a byłbyś nic nie powiedział. 

- Przyznaj? - burknął Stampede, 
- I w tym przypadku równieŜ nie miałbym do ciebie pretensji. To ten rodzaj kobiety, o której 

trudno mówić co złego, gdyŜ wydaje ci się zawsze, Ŝe oskarŜając ją, popełniasz kłamstwo. Wycho-
dząc  z  tego  załoŜenia  zawsze  będę  wierzył,  Ŝe  ten  list  kłamie…  Do  jutra.  Powiedz  Tautukowi  i 
Amuk  Toolikowi,  Ŝe  będę  jadł  śniadanie  o  ósmej  rano.  Powiedz,  Ŝeby  zdali  raport  przed  ósmą, 
później pójdę obejrzeć stado. 

background image

Stampede kiwnął głową; Alan - tak, jak oczekiwał - trzymał się dobrze. Zrobiło mu się trochę 

wstyd  wątpliwości  do  których  się  przyznał.  Oczywiście  nic  nie  mógł  zrobić  z  dziewczyną;  takich 
spraw  nie  załatwia  się  za  pomocą  broni.  MoŜna  będzie  jeszcze  to  potem  przemyśleć,  o  ile 
prawidłowo zrozumieli sens notatki leŜącej na stole. Wzrok Alana wyraŜał tą samą myśl. 

Stampede otworzył drzwi. 
- PrzekaŜę Tautukowi i Amuk Toolikowi Ŝeby byli przed ósmą. Spokojnej nocy Alan. 
- Spokojnej nocy. 
Alan patrzył za nim dopóki nie skrył się w ciemnościach, potem zamknął drzwi. 
Teraz, gdy został sam, nie starał się juŜ powstrzymywać wzburzenia, które wywołało w nim 

niespodziewane  odkrycie.  Ledwie  ucichły  kroki  Stampede  chwycił  ponownie  kartkę.  Widocznie 
była to dolna część listu napisanego na zwykłej kartce papieru. Strzęp był nierówno oddarty, tak Ŝe 
ocalał tylko podpis i kilka linijek nakreślonych kanciastym, męskim pismem. 

To, co zostało z listu - za posiadanie którego  całości Alan dałby wiele - głosiło: 
„…jeŜeli  zbierając  informacje  będziesz  zachowywać  się  ostroŜnie,  utrzymując  w  tajemnicy 

swoje  prawdziwe  nazwisko,  to  w  przeciągu  roku  przejmiemy  w  swoje  ręce  cały  okoliczny 
przemysł.” 

Pod tymi słowami widniał charakterystyczny podpis Johna Grahama. 
Alan widział ten podpis wiele razy. Nienawiść do tego człowieka i Ŝądza zemsty, które splot-

ły się z jego planami na przyszłość były przyczyną tego, Ŝe podpis Grahama zapadł mu głęboko w 
pamięć. Teraz, trzymając w ręku list swojego wroga i wroga swego ojca, wszystko to, co starał się 
ukryć przed bystrym wzrokiem Stampede Smitha rozpaliło gniewem jego twarz. Odrzucił ze wstrę-
tem kartkę i zacisnął pięści aŜ chrupnęły stawy. Powoli podszedł do okna, przez które kilka minut 
temu spoglądał na dom, w którym mieszkała Mary Standish. 

John  Graham  spełnił  swoją  obietnicę  daną  w  chwili  zwycięstwa  ojca  Alana.  Starszy  Holt 

byłby  wybawił  ludzkość  od  tego  łajdaka,  gdyby  w  ostatniej  chwili  nie  przeszkodziło  mu  uczucie 
odrazy,  którego  świadkiem  był  jego  syn.  A  Mary  Standish  była  bronią,  którą  Graham  wybrał  dla 
osiągnięcia swego celu. 

Alan  czuł,  ze  jego  rozumowanie  jest  prawidłowe  i  nie  mógł  powstrzymać  wzburzenia.  Nie 

miał  wątpliwości,  Ŝe  adresatką  listu  Grahama  jest  Mary.  Próbowała  go  zniszczyć,  lecz  Stampede 
przypadkowo  znalazł  mały,  lecz  bardzo  wymowny,  jego  fragment.  W  mętliku  panującym  w  jego 
głowie Alan próbował połączyć wszystkie fakty: próby zainteresowania go swoją osobą, zdecydo-
wanie, z którym dąŜyła do celu, sposób, w jaki znalazła się w jego posiadłości, próbę zdobycia jego 
zaufania oraz list z podpisem Grahama patrzący na niego ze stołu. 

„Przemysł”,  o  którym  wspomniano  w  liście  mógł  oznaczać  tylko  hodowlę  renów  -  jego  i 

Carla Lomena. Oni zapoczątkowali i rozwinęli hodowlę renów, a Graham ze swoimi przyjaciółmi, 
królami  hodowców  bydła,  starał  się  ją  zniszczyć.  Sprytna  Mary  Standish  zjawiła  się,  Ŝeby  wziąć 
udział w tej niszczącej grze. 

Ale dlaczego skoczyła do wody? 
W  duszy  Alana  przemówił  jakiś  nowy  głos,  który  uparcie  zaprzeczał  całej  argumentacji  i 

Ŝą

dał  faktów  zamiast  bezpodstawnych  podejrzeń,  które  nim  owładnęły.  Jeśli  misja  Mary  polegała 

na tym, Ŝeby go zrujnować, jeŜeli jest agentem Grahama, to jaki miała powód, by upozorować sa-
mobójstwo? Takiego czynu nie moŜna w Ŝaden sposób powiązać z intrygą, którą wiodła przeciwko 
niemu.  Alan  nie  podawał  w  wątpliwość  jej  więzi  z  Grahamem,  było  to  niemoŜliwe,  ów  list,  jej 
postępki, dziwaczne powiedzenia, stanowiły nieodparte argumenty jednocześnie jednak, dobywając 
na jaw wszelkie szczegóły wynajdywał w nich nowe, niezmiernie ciekawe rysy. 

Na  przykład,  czyŜ  nie  naleŜało  przypuszczać,  Ŝe  Mary  Standish,  miast  iść  ręka  w  rękę  z 

Johnem  Grahamem  pracuje  przeciwko  niemu.  MoŜe  jakieś  gwałtowne  nieporozumienie  z  szefem 
skłoniło ją do ucieczki na pokład „Nome”, zaś nieprzewidziane spotkanie z Rosslandem - zaklętą 
duszą Grahama - było przyczyną desperackiego skoku w morze? 

Wahając  się  między  wyborem  tych  dwu  moŜliwości,  czuł  jednakŜe,  jak  go  stale  przygniata 

background image

bolesny cięŜar. JeŜeli nawet obecnie Mary Standish nienawidzi Johna Grahama, nie da się zaprze-
czyć,  iŜ  poprzednio  i  to  niezbyt  dawno,  naleŜała  do  jego  zaufanych  współpracowników;  list  był 
tego dostatecznym dowodem. Co mianowicie spowodowało rozłam, wpłynęło na ucieczkę dziew-
czyny  w  Seattle  i  skłoniło  ją  potem  do  odegrania  komedii  samobójstwa  -  mogło  zawsze  pozostać 
dlań tajemnicą, a prawdę powiedziawszy w chwili obecnej nie nazbyt nawet pragnął zajrzeć w głąb 
tej  afery.  Wystarczała  mu  świadomość,  Ŝe  Mary  boi  się  przeszłości  i  tego,  co  zaszło  niegdyś  i  Ŝe 
właśnie w chwili okropnej trwogi ścigana przez jednego z zauszników Grahama, schroniła się pod 
jego  opiekę,  a  nie  zdoławszy  go  przekonać,  nadała  wypadkom  tak  dramatyczny  bieg.  Tu  przypo-
mniał sobie, Ŝe jednocześnie usiłowano przecieŜ zamordować Rosslanda. Co prawda fakty dowio-
dły, Ŝe Mary nie ponosiła bezpośredniej odpowiedzialności, jednakŜe zbieg okoliczności upowaŜ-
niał do najdzikszych przypuszczeń. 

Odsunął  się  od  okna,  otworzył  drzwi  i  wyszedł.  Chłodny  powiew  nocy  z  chrzęstem  kołysał 

papierowe latarnie; chorągiewki trzepotały na wietrze. Ich łagodny szelest działał kojąco na starga-
ne  nerwy,  przywodząc  na  myśl  ów  dzień  w  Skagway,  gdy  Mary  szła  z  nim  ramię  w  ramię,  pro-
miennymi oczami chłonąc piękno gór. 

CzyŜ nie wszystko jedno, kim jest, kim była, skoro posiada tyle uroku? Tyle wdzięku! Tyle 

prawdziwej, męskiej odwagi. 

Spojrzał znów na chorągiewki łopocące z  wiatrem na dachu jego domu,  po czym wrócił do 

izby,  szybko  zdjął  ubranie  i  rzucił  się  na  łóŜko.  A  zapadając  juŜ  w  sen,  pomyślał,  Ŝe  wszystkie 
troski  są  jedną  wielką  blagą,  zaś  Ŝycie  jest  piękne,  gdyŜ  Mary  Standish  nie  umarła,  Ŝyje  i  jest  tu, 
blisko. 

 
 
 
 
    

ROZDZIAŁ XVII 

 
 

Ranek Alana 

 
Alan spał doskonale kilka godzin, lecz mimo znuŜenia i kłopotów dnia poprzedniego, zbudził 

się,  jak  postanowił,  o  szóstej.  SłuŜąca,  Wegaruk,  pamiętała  o  zwyczajach  pana,  toteŜ  czekała  nań 
juŜ wielka misa pełna chłodnej wody. Alan umył się, ogolił, włoŜył czyste ubranie i przed siódmą 
zasiadł  do  śniadania.  Stół,  przy  którym  jadł  zazwyczaj,  stał  w  małym  pokoiku  o  dwu  oknach, 
poprzez  które,  jedząc,  mógł  obserwować  większość  zabudowań  rancza.  Domki  te  zbudowane 
starannie  ze  sprowadzonego  z  gór  drzewa,  wyciągnięte  w  równej  linii  wzdłuŜ jedynej  uliczki,  nie 
przypominały  w  niczym  zwykłych  chat  eskimoskich.  Przed  kaŜdym  leŜało  istne  morze  kwiatów, 
zaś w samej głębi, na małym wzgórku, stał domek Sokwenny. 

PoniewaŜ  Sokwenna  był  najstarszym  spośród  wszystkich  mieszkańców,  a  tym  samym 

najmądrzejszym,  poniewaŜ  takŜe  gościł  pod  swoim  dachem  Keok  i  Nawadlook,  najpiękniejsze 
dziewczyny osady - jego dom, pod względem wielkości, ustępował jedynie dworkowi Alana. Alan, 
jedząc  i  obserwując  go,  spostrzegł  teraz  ponad  dachem  spiralę  sinego  dymu.  Lecz  był  to  jedyny 
objaw Ŝycia. 

Tymczasem słońce stało juŜ bardzo wysoko, odbywszy przeszło pół drogi między linią hory-

zontu  a  zenitem.  Parę  godzin  temu  wynurzyło  się  na  widnokręgu  od  strony  północnej,  teraz  zaś 
miast ku zachodowi płynęło wyraźnie na wschód. Alan wiedział, Ŝe męŜczyźni dawno juŜ odeszli 
do stad kobiety zaś i dzieci nie zbudziły się jeszcze, odsypiając wzruszenia ubiegłej nocy. 

Wstając od stołu raz jeszcze rzucił wzrokiem w stronę chaty Sokwenny.  
Jakaś  samotna  postać  wynurzyła  się  właśnie  z  drugiej  strony  zbocza  i  stanęła  pod  słońce  u 

background image

szczytu pagórka. Nawet z tej odległości, mimo Ŝe słońce biło mu prosto w oczy, Alan wiedział, Ŝe 
to Mary Standish. 

Pełen  stoickiego  spokoju  odwrócił  się  plecami  do  okna  i  zapalił  fajkę.  Dobre  pół  godziny 

porządkował  później  swoje  papiery  i  ksiąŜki  gospodarcze,  oczekując  Tautuka  i  Amuk  Toolika, 
kiedy zaś nadeszli, zegarek wskazywał dokładnie godzinę ósmą. 

-  To  był  bardzo  dobry  rok  -  rzekł  Tautuk  w  odpowiedzi  na  pierwsze  pytanie  Alana.  - 

Doskonale nam się wiodło. 

- Piekielnie dobry rok! - poparł jego świadectwo Amuk Toolik. - Moc cieląt! Racice zdrowe! 

Gęsty mech! Mało wilków! Tłuste stada! Piekielnie dobry rok! 

Zagaiwszy sprawy w ten sposób, pogrąŜyli się wszyscy trzej w ich drobiazgowym rozbiorze. 

Alan zatonął w pracy całkowicie, czując radosną dumę pioniera, wytyczającego linię nowych gra-
nic. Nie zwaŜał, Ŝe czas leci. Stawiał setki pytań, zaś Tautuk i Amuk Toolik gubili wprost języki, 
pragnąc opowiedzieć wszystko naraz.  Ich  głosy  brzmiały niby hymn triumfalny. Oto, od kwietnia 
do maja, liczebność stad wzrosła o tysiąc głów, przy czym krzyŜowanie rasy azjatyckiej z dzikim 
leśnym karibu dało setkę wprost niezwykłych cieląt. Nigdy jeszcze pod zimową warstwą śniegu nie 
znajdowano  tak  gęstych  pokładów  mchu,  uniknięto  poŜaru  tundry,  choroba  racic  nie  pojawiła  się 
wcale,  pobito  wszelkie  rekordy  płodności.  Wreszcie,  prowadzenie  mlecznej  farmy  pod  kręgiem 
polarnym  z  dziedziny  fantastycznych  eksperymentów  przeszło  w  fazę  rzeczywistości,  bowiem 
Tautuk miał juŜ teraz siedem samic karibu, dających kaŜda po litrze mleka dwa razy dziennie, przy 
czym  to  było  niemal  równie  tłuste  jak  najlepsza  śmietanka  krowia.  Dwadzieścia  innych  karibu 
dawało do pół litra przy kaŜdym udoju. 

Amuk Toolik natomiast rozwodził się szeroko nad nieprawdopodobnymi wprost wyczynami 

wyścigowych  karibu.  Trzylatek  Kauk  na  przykład  ciągnąc  sanie  po  świeŜym  śniegu  przebył  pięć 
mil w trzynaście minut i czterdzieści siedem sekund. Kauk i Olo, we dwójkę, z identycznymi san-
kami,  pokonały  dziesięć  mil  drogi  w  dwadzieścia  sześć  minut  i  czterdzieści  sekund,  a  pewnego 
razu  ta  sama  para  przy  próbie  wytrzymałości  pokonała  jednym  skokiem  dziewięćdziesiąt  osiem 
mil. Eno i Sutka, pierwsze dorosłe mieszańce leśnych karibu, odznaczający się masywną budową, 
wlokły ładunek wagi ośmiuset funtów* w ciągu trzech dni z rzędu, robiąc czterdzieści mil dziennie. 
Agenci z Fairbanks i Tanana oraz z półwyspu Seward proponowali juŜ po sto dziesięć dolarów za 
głowę materiału hodowlanego, mającego w sobie krew dzikich karibu, w ciągu zimy zaś schwytano 
i dołączono do stad siedem młodych byczków i dziesięć pięknych samic. 

Dla Alana był to prawdziwy triumf. I nie o osobistą fortunę mu szło. Widział kochany kraj - 

Alaskę,  budzącą  się  wreszcie  z  wiekowego  snu;  ziemia  będąca  niegdyś  kolebką  świata  całego 
nabierała  znów  sił  i  Ŝycia.  ToteŜ  długi  czas  jeszcze  po  odejściu  Tautuka  i  Amuk  Toolika  serce 
Alana drŜało głębokim uczuciem szczęścia. 

Skoro wreszcie spojrzał na zegarek, zdziwił się, Ŝe godziny lecą tak szybko. Zanim, skończy-

wszy porządkować papiery i ksiąŜki, wyszedł, była prawie pora obiadowa. Słyszał głos Wegaruk, 
dobiegający z ciemnego wnętrza podziemnej lodowni, wykutej w zmarzniętym podglebiu tundry i 
ułowił  jednocześnie  słaby  błysk  jej  świecy.  Przystanąwszy,  po  chwili  namysłu  skręcił,  zszedł  po 
cichu parę stopni i znalazł się w wielkiej, kwadratowej izbie, osiem stóp** pod powierzchnią. Od 
setek tysięcy lat ziemia  nie odtajała tu ani  razu. Wegaruk miała zwyczaj  rozmawiać sama z sobą, 
jednakŜe  Alanowi  wydało  się  dziwne,  Ŝe  stara  własnym  uszom  tłumaczy  tak  dokładnie,  iŜ  gleba 
tundry  mimo  tropikalnego  niemal  bogactwa  roślinności  letniej,  nie  odmarza  nigdy  głębiej  niŜ  na 
trzy  do  czterech  stóp,  poniŜej  zaś  ziemia  jest  wiecznie  skrzepnięta  i  to  od  tak  dawna,  Ŝe  „nawet 
duchy zapomniały od kiedy”.  

Alan  uśmiechnął  się,  słysząc  tę  gawędę  o  duchach  i  miał  właśnie  zdradzić  swoją  obecność, 

gdy  przeszkodził  mu  głos  tak  bliski,  Ŝe  rozmówca,  ukryty  w  cieniu  ściany,  mógłby  go  łatwo 
dotknąć. 

 

* Funt - podstawowa angielska jednostka miary, wynosząca około 0,4536 kg. 
** Stopa - angielska jednostka długości, odpowiadająca 0,3048 m.

 

background image

- Dzień dobry, panie Holt! 
Była to Mary Standish i Alan dość niemądrze wytrzeszczył oczy, chcąc ją dojrzeć w mroku. 
-  Dzień  dobry  -  odparł.  -  Szedłem  właśnie  do  mieszkania  pani,  gdy  zwabił  mnie  głos 

Wegaruk. Widzi pani, po tak długim pobycie w Stanach nawet do tej ponurej lodowni czuję Ŝywą 
sympatię. Czy szukacie mięsa, matko? - zawołał w stronę Wegaruk. 

Stara odpowiedziała twierdząco, obracając ku niemu krępą, kwadratową niemal postać, przy 

czym  blask  jej  świecy,  płonącej  jaskrawo  wewnątrz  otwartej  puszki  od  konserw,  padł  wprost  na 
Mary Standish. Jakby ją  kto słonecznym światłem oblał. Wydała się  Alanowi tak piękną, tak nie-
zmiernie poŜądaną, aŜ dreszcz go przeszedł. Był nadal pod wraŜeniem i wtedy nawet gdy z chłodu i 
mroku  piwnicy  wydostali  się  znów  na  ciepło  i  światło  dzienne  i  poszli  przez  tundrę  w  kierunku 
chaty Sokwenny. Całą drogę Mary  gawędziła z oŜywieniem, przez które przebijało jednak pewne 
leciutkie zaambarasowanie. Powiedziała mu, Ŝe Keok i Nawadlook wybrały się umyślnie na daleki 
spacer,  by  dać  im  moŜność  swobodnej  rozmowy.  ZauwaŜył,  ze  mówiąc  to,  rumieni  się  lekko, 
jednakŜe nie ułowił w jej oczach nawet cienia wahania lub obawy. 

W bawialni Sokwenny, wzorowanej na jego własnej i pełnej świeŜego kwiecia, Alan usiadł, 

dziewczyna zaś siadła obok i czekała, by przemówił pierwszy. 

- Pani kocha kwiaty? - zaczął Alan niezręcznie. - Chciałem właśnie podziękować za te bukie-

ty u mnie i w ogóle za wszystko. 

-  Kwiaty  to  moja  mania  -  odparła.  —  A  nigdy  nie  widziałam  równie  pięknych  jak  tutaj. 

Kwiaty i ptaki. Nie przypuszczałam, Ŝe ich tutaj tak wiele. 

- Nikt tego nie przypuszczał! KtóŜ oprócz nas zna Alaskę? 
Urwał i przywarł do niej wzrokiem, siląc się przejrzeć ją do głębi. Siedziała cichutko, trochę 

blada, nieodgadniona jak wprzódy. Wtenczas, w porywie nagłej rozpaczy, zawołał, wyciągając ku 
niej ręce: 

- Mary, na miłość boską, wyznaj mi prawdę! Powiedz, po coś tu przybyła?! 
- Przybyłam - odparła spokojnie, nie spuszczając z niego oczu - poniewaŜ wiem, Ŝe człowiek 

taki jak pan, gdy kocha kobietę, będzie walczył o nią i bronił jej, nawet gdyby nigdy nie miała być 
jego. 

- AleŜ pani nie wiedziała o tym aŜ do chwili spotkania w topolowym gaju?! 
- Wiedziałam wcześniej! Słyszałam w chacie MacCormicka. 
Wstała  z  wolna.  On  podniósł  się  równieŜ,  spoglądając  na  nią  półprzytomnie,  podczas  gdy 

zrozumienie, wyczucie prawdy rozjaśniło mu umysł. Zdumiony wykrzyknął: 

- Była pani w chacie? Ellen MacCormick dała pani wszystko? 
Skinęła głową twierdząco: 
- Tak, tę walizeczkę, którą pan przyniósł ze statku. Och, proszę się nie gniewać! Proszę być 

wyrozumiałym. Trafiłam do chaty tego dnia właśnie, gdy pan wrócił z ostatnich poszukiwań. Pan 
MacCormick  nie  wiedział  o  niczym,  ale  ona  wiedziała.  Nakłamałam  jej  trochę,  troszeczkę,  tyle 
tylko, by wydobyć obietnicę, Ŝe panu nic nie powie. Bo widzi pan, straciłam wtenczas zaufanie do 
ś

wiata i odwagę i bałam się pana! 

- Mnie?! 
- Pana i w ogóle wszystkich. Znajdowałam się w pokoiku za plecami Ellen MacCormick, gdy 

ona  zadała  panu  to...  to  pytanie.  A  gdy  usłyszałam  odpowiedź  pana  -  skamieniałam  po  prostu. 
Byłam  oszołomiona;  nie  mogłam  uwierzyć.  Sądziłam  przecieŜ,  Ŝe  po  tym,  co  zaszło  na  statku 
pogardza  pan  mną,  a  poszukuje  mego  ciała  jedynie  z  poczucia  obowiązku.  Dopiero,  gdy  dwa  dni 
później Ellen MacCormick otrzymała pana listy i przeczytałyśmy je... 

- Otwarła pani oba?... 
- Naturalnie! Jeden przecieŜ miał być otwarty zaraz, a drugi -  gdy ja się  znajdę. OtóŜ ja się 

znalazłam! MoŜe to nie było zresztą zbyt uczciwe, ale któreŜ kobiety zdołają się oprzeć podobnej 
pokusie! Zresztą - chciałam wiedzieć! 

Czyniąc  to  wyznanie  nie  spuściła  oczu  ani  nie  odwróciła  głowy.  Z  bajecznym  spokojem 

background image

wytrzymała spojrzenie Alana. 

- Wtenczas uwierzyłam! Zrozumiałam, przeczytawszy ten list, Ŝe jest pan jedynym człowie-

kiem na świecie, który potrafi mi pomóc, jeśli się do niego zwrócę. Tylko nie mam juŜ odwagi i... i 
boję się, Ŝe kaŜe mi pan odejść! 

Po raz wtóry zobaczył łzy w jej szeroko otwartych oczach, łzy, których nie usiłowała zetrzeć 

i  poprzez  które  uśmiechnęła  się  nigdy  nie  widzianym  czarownym  uśmiechem.  Alan  przemówił,  z 
trudem rozchylając suche wargi. 

- Przyszła pani więc, bo panią kocham! Ale, pani... sama?... 
- Przyszłam dlatego, Ŝe od początku miałam do pana wielkie zaufanie. 
- Musiało być coś jeszcze - nacierał. - Jakaś inna przyczyna. 
- Dwie - przyznała. Łzy jej juŜ wyschły, natomiast twarz zabarwił lekki rumieniec. 
- A te są?... 
-  Jednej  nie  moŜe  się  pan  dowiedzieć.  Co  do  drugiej,  jeŜeli  ją  powiem,  pogardzi  pan  mną. 

Jestem tego pewna! 

- To ma coś wspólnego z Johnem Grahamem? 
Skinęła głową. 
- Tak. 
Po raz pierwszy przysłoniła oczy frędzlami długich rzęs. Jej policzki róŜowiały coraz silniej. 

Gdy zaś spojrzała nań znowu, w oczach miała płomień. 

- John Graham - powtórzyła. - Człowiek, którego pan nienawidzi. 
Alan wstał i skierował się ku drzwiom. Tu zatrzymał się i patrząc na nią spokojnie, rzekł: 
- Zaraz po obiedzie wyruszam na inspekcję stad w góry. Miło mi będzie, jeŜeli pani tu zosta-

nie jako mój gość. 

ZauwaŜył, iŜ odetchnęła głęboko, z ulgą, a oczy je rozbłysły. 
- Dziękuję panu! - wykrzyknęła z przejęciem. - Dziękuję strasznie! 
Po  czym  niespodzianie  skoczyła  ku  niemu,  jakby  raptownie  wyzbyta  wszelkich  wahań. 

Obrócił się do niej twarzą i przez chwilę trwali tak oboje, milcząc. 

- śałuję, Ŝałuję okropnie, Ŝe powiedziałam panu tyle przykrych rzeczy na pokładzie „Nome” 

- zaczęła Mary. - Zarzuciłam panu tchórzostwo, nieuczciwość i Bóg raczy wiedzieć, co jeszcze, a 
teraz tak bym chciała to cofnąć. Jest pan wielkoduszny, wspaniały, niezwykły, bowiem przyjmuje 
mnie  pan  jako  gościa,  wiedząc,  Ŝe  jestem  skalana  łącznością  z  człowiekiem,  którego  pan  tak 
nienawidzi  i  który  tak  nienawidzi  pana.  Ale  ja  nie  chcę,  Ŝeby  pan  teraz  odchodził!  Chcę  wyznać, 
kim  jestem,  dlaczego  tu  przyszłam  i  modlę  się  w,  duszy,  by  usłyszawszy  to  wszystko,  zdobył  się 
pan na wyrozumiałość. 

 
 
 
 
 

ROZDZIAŁ XVIII 

 
 

Zły duch 

 
Alan  doznał  wraŜenia,  iŜ  świat  podległ  raptem  jakiejś  wielkiej  zmianie.  W  izbie  panowała 

zupełna cisza, mącona jedynie nerwowym oddechem Mary. Dziewczyna stała twarzą do okna, spo-
glądając w zalany słońcem przestwór. Alan słyszał od strony zagrody karibu głos Tautuka wołają-
cego Keok i dźwięczny śmiech Indianki w odpowiedzi. 

Srebrzysty drozd frunął na dach domu Sokwenny i zaśpiewał. Było to niby dobra wieść prze-

znaczona dla nich obojga, sławiąca piękno i nieśmiertelną chwałę Ŝycia.  

background image

Mary odwróciła się do okna z błyszczącymi oczyma. 
- Ten drozd przylatuje co dzień śpiewać na naszym dachu - rzekła. 
- Dlatego, być moŜe, Ŝe pani tu jest - odparł Alan. 
Spojrzała nań powaŜnie. 
-  Myślałam  juŜ  o  tym.  Bo  wie  pan,  ja  wierzę  w  bardzo  wiele  nieprawdopodobnych  rzeczy. 

CóŜ  jest  piękniejszego  niŜ  duch  zaklęty  w  sercach  ptaków.  Gdybym  miała  umrzeć,  chciałabym 
mieć przy sobie śpiewającego ptaszka. Nie ma takiej wielkiej beznadziejności, której by nie rozja-
ś

niła pieśń ptasia. 

Skinął głową, usiłując dobrać słowa do właściwej odpowiedzi. Czuł się nieswojo. Mary przy-

mknęła  drzwi,  które  zostawił  na  w  pół  otwarte,  i  lekkim  gestem  wskazała  mu  opuszczone  przed 
chwilą krzesło. Usiadł posłusznie. Zajęła miejsce naprzeciw i uśmiechnęła się smutno. 

-  Byłam  strasznie  niemądra.  To,  co  powiem  panu  teraz,  naleŜało  wyznać  na  pokładzie 

„Nome”. Ale się bałam. Teraz nie boję się juŜ, tylko mi wstyd, wstyd okropnie wyjawić panu praw-
dę. Rada jestem jednak, Ŝe się tak wszystko stało, gdyŜ inaczej nie przyszłabym tutaj i nie poznała 
tych ludzi i tego kraju. A to dla mnie wiele znaczy. Zrozumie pan, gdy wyznam... 

- Nie chcę tego - przerwał jej niemal szorstko. – Nie chcę, by pani stawiała to w ten sposób. 

JeŜeli mogę pani pomóc, jeŜeli chce mi się pani zwierzyć jak przyjacielowi, to co innego. Nie Ŝy-
czę sobie słuchać spowiedzi! Wyglądałoby na to, Ŝe pani nie dowierzam! 

- A wierzy mi pan?! 
- Wierzę! I gdybym panią teraz stracił, tak jak myślałem, Ŝe tracę wtedy, na statku, słońce i 

ś

piew ptaków przestałyby dla mnie istnieć. 

- Och, pan naprawdę tak myśli?! 
Wykrzyknęła te słowa głosem dziwnie zdławionym i patrząc na nią, Alan miał wraŜenie, Ŝe 

widzi tylko jej oczy, w twarzy tak bladej jak płatki białych rumianków. 

Sam wzruszony niezmiernie zdziwił się jednak, czemu dziewczyna tak zbladła. 
-  Pan  naprawdę  tak  myśli  -  powtórzyła  z  wolna  –  po  tym  wszystkim,  co  zaszło,  po...  po 

przeczytaniu tego skrawka listu, który Stampede znalazł? 

Zdziwił się. Skąd mogła wiedzieć o tym, co, jak sądził, było tajemnicą między nimi dwoma. 

Szybko obracał w mózgu nowy problem. W jego twarzy wyczytała podejrzliwość. 

-  Nie,  nie,  to  nie  Stampede  -  rzekła  prędko.  -  On  mi  nie  mówił.  To  tylko  tak  wyszło.  I, 

znaczy, mimo tego listu pan wierzy mi nadal? 

- Muszę wierzyć. Byłbym zbyt nieszczęśliwy, gdybym nie wierzył. Tymczasem wbrew wszy-

stkiemu oczekuję pomyślnego zakończenia. Mówiłem juŜ sobie, Ŝe słowa skreślone powyŜej pod-
pisu Johna Grahama są po prostu kłamstwem. 

-  Nie,  niezupełnie.  Ale  nie  odnoszą  się  ani  do  pana,  i  do  mnie.  To  część  listu  pisanego  do 

Rosslanda. Na statku jeszcze przysłał mi parę ksiąŜek i przez nieuwagę zostawił ten list w jednej z 
nich. SłuŜył widać jako zakładka. Nic w nim zresztą nie było waŜnego - gdy się przeczytało całość. 
Druga połowa  arkusza znajduje się w czubku pantofla, którego pan nie oddał Ellen MacCormick. 
Był dla mnie za duŜy i, pan wie, kobiety tak robią, pakują wtedy w palce jakiś zmięty papier. 

Alan  miał  ochotę  krzyczeć,  miał  ochotę  zarzucić  ręce  na  głowę  i  śmiać  się,  jak  się  śmiali 

Tautuk i inni podczas ubiegłej nocy. I nie dlatego, by go rozbawiło wyznanie dziewczyny, lecz po 
prostu z głębokiej, przejmującej radości. Ale Mary Standish mówiła dalej głosem spokojnym, rze-
czowym, więc Alan, chcąc nie chcąc, milczał. 

-  Znajdowałam  się  właśnie  w  pokoju  Nawadlook  i  widziałam  przez  uchylone  drzwi,  jak 

Stampede podniósł papier z podłogi. Przed chwilą oglądałam swój pantofel Ŝałując, Ŝe brak mi do 
niego pary i papier musiał wtenczas wylecieć. Zobaczyłam, Ŝe Stampede czyta list i twarz mu się 
zmienia. Potem połoŜył skrawek na stole i wyszedł. Pospieszyłam zobaczyć, co on takiego znalazł i 
ledwo  rzuciłam  okiem  na  te  parę  linii,  słyszę  -  wraca!  Prędko  cisnęłam  papier  na  poprzednie 
miejsce i umknęłam do pokoju Nawadlook, a Stampede zabrał list i udał się z nim do pana domu. 
Sama  nie  wiem,  dlaczego  mu  na  to  pozwoliłam.  Intuicja,  być  moŜe.  Zresztą  taką  w  tej  chwili  do 

background image

siebie czułam nienawiść, Ŝe pragnęłam prawie, Ŝeby ktoś mnie zwymyślał i wygnał. ZasłuŜyłam na 
to w zupełności. 

- AleŜ o co chodzi? - uspokajał Alan. - List był przecieŜ do Rosslanda! 
Jej oczy pozostawały nadal skupione i ponure. 
-  Lepiej,  Ŝeby  tamto  było  prawdą,  a  to,  co  jest  prawdą,  okazało  się  kłamstwem  -  rzekła 

spokojnym  i  znuŜonym  głosem.  -  Gotowa  bym  prawie  oddać  resztę  Ŝycia,  byle  być  tylko,  na  co 
słowa  listu  wskazują:  nieuczciwym,  podstępnym  szpiegiem.  Wolałabym  bodaj  kaŜdą  hańbę  niŜ 
swoją obecną sytuację. Czy zaczyna pan pojmować? 

-  Obawiam  się,  Ŝe  nie.  Wiem  tylko,  Ŝe  jestem  niezmiernie  rad,  Ŝe  pani  tu  jest,  bardziej  rad 

dziś niŜ wczoraj, bardziej rad teraz niŜ przed godziną. 

ZauwaŜył  juŜ  przed  chwilą,  Ŝe  jej  oczy  zasnuwa  mgła  cierpienia  i  wobec  jakiejś  nieznanej 

grozy lęk ścisnął mu serce. Skłoniła głowę tak, iŜ jaskrawe światło dnia zagrało w jej włosach falą 
złotych barw; długie rzęsy drgnęły nerwowo. Opanowała się jednak szybko; ręce dygocące na kola-
nach, legły spokojnie. 

- Czy miałby pan coś przeciwko temu, gdybym najpierw poprosiła, Ŝeby pan opowiedział mi 

o swoich stosunkach z Johnem Grahamem? - spytała cicho. - Co nieco juŜ wiem, lecz wolałabym 
usłyszeć raz jeszcze wszystko, teraz z pana ust! 

Alan  wstał  i  spojrzał  na  siedzącą.  Potem  zbliŜył  się  do  okna,  a  od  okna  znów  podszedł  ku 

niej. Trwała bez ruchu, czekając, aŜ przemówi. Była tak piękna, Ŝe roześmiał się raptem i wyciąga-
jąc do niej ręce, zawołał: 

- Zdaje mi się, Ŝe rozumiem teraz, jak bardzo mój ojciec kochał moją matkę! Odumarła mnie 

tak  dawno,  Ŝe  pamiętam  ją  tylko  jak  uroczy  sen.  Lecz  dla  mego  ojca  pozostała  wiecznie  Ŝywa. 
Nieraz podczas wędrówek mówił o niej w ten sposób, jakby czekała w domu na nasz powrót. I ni-
gdy  na  długo  nie  mógł  odejść  od  jej  mogiły.  To  miejsce  nazywał  domem  -  drobną  kotlinę  u  stóp 
góry,  wodospad  słodko  szemrzący  latem,  raj,  ptasi  i  kwietny,  a  pod  kwiatami  i  murawą  -  grób. 
Matka tak kochała nasz piękny, dziki świat. Była tam i chata, maleńka chatka, w której się urodzi-
łem, pełna wspomnień i drobiazgów wykonanych jej ręką. Kiedy byliśmy w domu, ojciec śmiał się 
nieraz i śpiewał nawet, a głos miał tak silny i dźwięczny, Ŝe tysięczne echo odpowiadało mu z gór. 
Pani wygląda na zalęknioną? 

- To nic - szepnęła słabo. - Proszę mówić dalej... 
-  To  miejsce  właśnie  sprowadziło  dramat,  ów  dramat,  o  który  pani  pytała  -  ciągnął  Alan 

posłusznie; ręce, spokojne dotąd, zacisnęły się w pięści tak mocno, aŜ zbielały palce. - Alaska stała 
się polem świetnych interesów; chciwe macki wyciągały się zewsząd, coraz bliŜej do naszej kotli-
ny.  Ojciec  nic  nie  podejrzewał.  Kiedy  miałem  osiemnaście  lat,  pewnego  razu,  było  to  wiosną, 
zabrał  mnie  na  pierwszą  wycieczkę  do  Stanów.  Nieobecność  nasza  trwała  pięć  miesięcy  -  pięć 
miesięcy  piekielnych  mąk  dla  mego  ojca.  Dniem  i  nocą  tęsknił  do  matki  i  do  naszego  domu.  A 
gdyśmy wreszcie wrócili... 

Odwrócił  się  znów  do  okna,  lecz  jego  oczy  były  ślepe  na  blask  słońca,  a  uszy  głuche  na 

wołanie Tautuka w zagrodzie karibu. 

- Gdyśmy wrócili wreszcie - powtórzył głosem twardym i zimnym - w naszej kotlinie zasta-

liśmy  gwarny  obóz  i  setkę  ludzi.  Chata  znikła.  Od  wodospadu  przekopano  rów,  a  rów  ten  biegł 
poprzez  mogiłę  matki.  Sponiewierali  ją  równieŜ  bezwzględnie,  jak  zbezcześcili  dotąd  dziesięć 
tysięcy indiańskich grobów. Kości mojej matki walały się w błocie i piasku. Z chwilą gdy ojciec to 
ujrzał, słońce zgasło dlań raz na zawsze. Na czas jakiś postradał nawet rozum... 

Mary Standish ukryła twarz w dłoniach. Widział drŜenie jej wąskich ramion. Kiedy wreszcie 

podniosła nań oczy, była, jeśli to być moŜe, bledsza jeszcze niŜ przed chwilą. 

-  A  człowiek,  który  tę  zbrodnię  popełnił,  to  był  John  Graham?  -  spytała  głosem  dziwnie 

beznamiętnym, jak gdyby z góry przewidując odpowiedź. 

- Tak, John Graham. Znajdował się tam osobiście jako przedstawiciel amerykańskich kapita-

listów. Kierownik robót podobno protestował, ludzie protestowali równieŜ. Paru z tych którzy znali 

background image

mojego  ojca,  rzuciło  pracę,  nie  chcąc  uczestniczyć  w  zbrodni.  Lecz  formalnie  Graham  był  w  po-
rządku. Opowiadano, Ŝe śmiał się na samo posądzenie, Ŝe nędzna chata i grób mogą go powstrzy-
mać  w  drodze.  Śmiał  się,  gdy  odnaleźliśmy  go  z  ojcem,  tak,  śmiał  się  tym  swoim  bezgłośnym, 
plugawym chichotem, jak jadowita Ŝmija. 

Znaleźliśmy  go  pośród  jego  ludzi.  O,  BoŜe,  nie  ma  pani  pojęcia,  jakem  go  nienawidził. 

Wielki,  bezczelny  drab,  igrający  ze  złotą  dewizką  zwisającą  z  kieszeni  kamizelki,  a  spoglądający 
na mego ojca w taki sposób, w jaki się patrzy  na nieszkodliwego wariata. Chciałem  go zabić,  ale 
ojciec  połoŜył  mi  na  ramieniu  spokojną  dłoń  i  rzekł:  „To  mój  obowiązek,  Alanie.  Mój  święty 
obowiązek”. 

I  stało  się!  Ojciec  był  starszy,  znacznie  starszy  niŜ  Graham,  lecz  Bóg  dał  mu  tego  dnia  siłę 

nadludzką,  toteŜ  gołymi  rękami  byłby  łotra  udusił,  gdybym  w  ostatniej  chwili  nie  oderwał  jego 
palców od gardła ofiary. Lecz Graham został sponiewierany wobec wszystkich swoich robotników, 
więc leŜąc jeszcze na ziemi przeklął straszliwie mego ojca i mnie. Przysięgał, Ŝe do końca naszych 
dni będzie nas ścigał, aŜ nam odpłaci tysiąckrotnie. Wtedy ojciec wziął  go za kark i niby szczura 
powlókł  w  gąszcz.  Tam  odarł  go  z  odzienia  i  bił  batem  poty,  aŜ  ramiona  mu  omdlały,  a  Graham 
spłynął krwią. Nieprzytomnego porzucił i poszedł w góry. 

Podczas tej okropnej opowieści Mary Standish nie oderwała odeń oczu ani razu; policzki jej 

płonęły, a zaciśnięte ręce drŜały, jak gdyby sama chciała skoczyć na niewidzialnego wroga. 

- A co potem, Alanie, a co potem? 
Bezwiednie wymówiła jego imię. 
- John Graham dotrzymał obietnicy – odpowiedział Alan ponuro. — Jego złowieszczy wpływ 

ś

cigał nas wszędzie, gdzie tylko zwróciliśmy kroki. Mój ojciec był zamoŜnym  człowiekiem, lecz, 

jedno po drugim, przedsiębiorstwa, w których miał udziały, traciły wszelką wartość. Kopalnię rudy 
przestano raptem eksploatować. Zbankrutował hotel w Dawson, którego był współwłaścicielem. A 
po  kaŜdym  krachu  przychodził  słodki  liścik  od  Grahama  z  wyrazami  ubolewania  i  współczucia. 
Tylko Ŝe ojciec mało juŜ dbał o straty pienięŜne. Serce usychało w nim z tęsknoty za tą mogiłą i za 
tą chatką u podnóŜa gór. śył jeszcze trzy lata, aŜ pewnego ranka przechodnie znaleźli na plaŜy w 
Nome trupa mego ojca. 

- Trupa?! 
Alan usłyszał jej przeraŜony okrzyk, lecz twarzy nie widział, patrzył bowiem w okno, umyśl-

nie odwrócony do dziewczyny plecami. 

-  Tak,  zamordowano  go.  Wiem,  Ŝe  była  to  sprawka  Johna  Grahama.  Nie  on  sam  zabił 

oczywiście, lecz on wynajął i opłacił mordercę. Naturalnie, sprawcy nigdy nie znaleziono. Nie będę 
się  rozwodził  szczegółowo  nad  tym,  jak  później  mnie  prześladował,  jak  zniszczył  moją  pierwszą 
hodowlę renów; jak opłacał prasę, by wyśmiewała moje poczynania. Ja milczę i czekam. Wiem, Ŝe 
przyjdzie  dzień,  kiedy  go  pochwycę  za  gardło,  tak  jak  mój  ojciec  przed dwudziestoma  laty.  Musi 
teraz  mieć  koło  pięćdziesiątki.  Lecz  wiek  go  nie  uratuje.  Mnie  nikt  palców  nie  rozluźni!  I  cała 
Alaska będzie się cieszyć! 

Spojrzał  na  Mary  Standish.  Była  tak  blada,  aŜ  się  przeraził.  Zdała  się  prawie  nie  oddychać. 

Zwróciła na niego oczy i w głębi jej źrenic wyczytał niewysłowiony ból i wstręt. Lecz gdy przemó-
wiła, zdumiało go najbardziej brzmienie jej głosu: równe, spokojne, chłodne jak lód. 

-  Sądzę,  Ŝe  zrozumie  pan  teraz,  dlaczego  skoczyłam  w  morze,  dlaczego  chciałam,  by  świat 

uwierzył, Ŝe umarłam, i dlaczego bałam się powiedzieć panu prawdę - rzekła. - Jestem Ŝoną Johna 
Grahama!!! 

    
 
 
 
 
 

background image

 

ROZDZIAŁ XIX

 
 

Tajemnica Mary 

 
Kuriozalność związku, o którym mówiła Mary Standish, ich kompletne niedopasowanie - to 

pierwsze co przyszło Alanowi na myśl. Patrzył na młodą, piękną kobietę, którą pokochał od pierw-
szego  wejrzenia,  a  z  tyłu  za  nią  wyrastał  ciemny  cień  Johna  Grahama  -  bezlitosnego,  twardego 
człowieka, pozbawionego duszy i cześci, brutalnego, grubiańskiego, a w dodatku z powodu wieku 
mogącego być jej ojcem. 

Blady  uśmiech  wykrzywił  mu  usta,  lecz  nawet  nie  wiedział,  Ŝe  się  uśmiecha.  Wziął  się  w 

garść, starając się, Ŝeby  nie zauwaŜyła ile go to  kosztuje. Starał się znaleźć słowa, które mogłyby 
przegnać agonię z jej oczu, pełnych cierpienia. 

- To zbyt niewiarygodne, Ŝeby mogło być prawdziwe - powiedział. 
Kiwnęła głową. 
- To prawda. 
Wyciągnęła  rękę  po  ksiąŜkę  leŜącą  na  stole  pośród  białych  kwiatów,  którą  wzięła  z  biblio-

teczki Alana. Opisywała ona Ŝycie pierwszych pionierów na Alasce. Alana ponownie zadziwił jej 
głód wiedzy i chęć osiągnięcia sukcesu w nowym Ŝyciu, które - nie patrząc na tragizm swojej sytu-
acji - chciała rozpocząć. 

Twarz Alana była blada i chłodna. WciąŜ jeszcze nie docierało do niego to, co usłyszał. 
Mary otworzyła ksiąŜkę i drŜącymi rękami wyjęła z niej wycinek z jakiejś gazety. W milcze-

niu podała go Alanowi. 

Nad  dwiema  kolumnami  tekstu  był  umieszczony  portret  młodej,  pięknej  dziewczyny,  obok 

widniał portret męŜczyzny lat około pięćdziesięciu. Alan nie znał ich. Przeczytał napisane tłustym 
drukiem  nagłówki.  „Miłość  za  sto  milionów  dolarów”,  „Młodość  i  starość”,  „Piękno  i 
pracowitość”,  „Dwie  wielkie  fortuny  połączone  w  jedno”.  Alan  uchwycił  sens  tego  artykułu  i 
spojrzał na Mary. 

- Wyrwałam to z gazety w Cordowie - powiedziała. - Artykuł ten nie ma Ŝadnego odniesienia 

w  stosunku  do  mnie.  Dziewczyna  mieszka  w  Teksasie.  Czy  nie  widzi  pan  nic  w  jej  oczach?  Gdy 
zobaczyłam  tą  twarz  wydało  mi  się,  ze  w  jej  oczach  dostrzegam  ból,  rozpacz  i  bezsilność,  Ŝe 
męŜnie  próbuje  ukryć  swoje  uczucia  przed  światem.  Ma  pan  przykład  -  jeden  z  tysięcy  -  Ŝe  takie 
niewiarygodne rzeczy zdarzają się. 

Alanowi powróciła zimna krew. Usiadł, pochylił głowę i wziął w swoje ręce małą dłoń Mary 

Standish. Zaczął gładzić ją swymi silnymi rękoma, patrząc na nią nieobecnym spojrzeniem. Przez 
pewien czas nic, oprócz tykania zegara Keok, nie zakłócało ciszy. Potem puścił jej rękę, która opa-
dła bezwładnie na kolana dziewczyny. Mary Standish uwaŜnie przyglądała się siwiźnie widocznej 
w jego włosach. Błysk, którego Alan nie dostrzegł, zapalił się w jej oczach; wargi zadrŜały, głowa 
leciutko pochyliła się w jego stronę. 

- Bardzo Ŝałuję, Ŝe nie wiedziałem o tym wcześniej, - powiedział. - Teraz dopiero rozumiem 

co pani czuła tam, w zagajniku. 

- Nie! Pan nie rozumie. Pan nic nie rozumie! - krzyknęła Mary Standish. 
Wydawało się, Ŝe Ŝycie wróciło do niej, jakby jego słowa dotknęły jakiejś delikatnej struny w 

jej duszy i zdjęły nałoŜone okowy. Alan zdumiał się jak szybko jej twarz nabrała Ŝycia. 

-  Pan  nie  rozumie,  lecz  ja  to  panu  wytłumaczę.  Prędzej  umrę,  niŜ  pozwolę  panu  odejść  z 

myślami,  które  kłębią  się  teraz  w  pańskiej  głowie.  Będzie  pan  mną  pogardzał.  Wolę  jednak,  by 
nienawidził mnie pan za prawdę, a nie z powodu okropności, w którą będzie pan wierzył, gdy będę 
milczeć.  

Próbowała się uśmiechnąć, lecz zamiast uśmiechu wyszedł Ŝałosny grymas.  

background image

- Wie pan, kobiety w rodzaju Belindy Mulrooney były dobre niegdyś, lecz nie dzisiaj. JeŜeli 

kobieta popełni błąd i dzielnie stara się ów błąd naprawić, jak by to zapewne zrobiła Belinda... 

Urwała w pół zdania, rozpaczliwie rozkładając ręce. 
-  Zrobiłam  znów  wielkie  głupstwo  -  ciągnęła  po  chwili  wahania.  -  Teraz  dopiero  widzę 

dokładnie, jak naleŜało postąpić. Powie pan zapewne, gdy usłyszy moją historię, Ŝe jeszcze nie jest 
za późno. Ale... pan ma zupełnie kamienną twarz?... 

- To dlatego, Ŝe pani dramat jest moim dramatem - odparł Alan. 
Odwróciła od niego oczy. Rumieniec na jej policzkach gęstniał. Był to jaskrawy, gorączkowy 

szkarłat. 

-  Urodziłam  się  bogata,  bardzo,  zanadto  bogata  -  mówiła  niskim,  równym  głosem,  jak  dla 

uszu  spowiednika.  -  Matki  ani  ojca  nie  pamiętam.  Mieszkałam  zawsze  z  dziaduniem  i  z  wujem 
Piotrem. Do trzynastego roku Ŝycia miałam wuja Piotra, brata dziadunia. Uwielbiałam go. Był ka-
leką. JuŜ jako młody człowiek został przykuty do fotela na kółkach, a miał siedemdziesiąt pięć lat, 
gdy  umarł.  Ten  fotel  i  jazdy  w  nim  we  dwoje  po  naszym  wielkim  domu  stanowiły  dla  mnie, 
dziecka, największą radość. Wuj Piotr zastępował mi ojca, matkę, był całą słodyczą Ŝycia. Pamię-
tam, jak rozwaŜałam nieraz, Ŝe jeśli Bóg jest tak dobry jak wujek Piotr, to jest to naprawdę dobry 
Bóg. On właśnie opowiadał mi dawne dzieje i legendy związane z rodziną Standish. A był zawsze 
wesoły,  zawsze  wypatrujący  wszędzie  słońca,  jakkolwiek  od  sześćdziesięciu  lat  blisko  nie  mógł 
stać o własnych siłach. Umarł w przeddzień moich urodzin, gdy kończyłam trzynaście lat. Zdaje mi 
się, Ŝe był dla mnie tym mniej więcej, czym dla pana ojciec... 

Skinął  głową  twierdząco.  Twarz  mu  zmiękła.  Na  krótko  zapomniał  o  istnieniu  Johna 

Grahama. 

- Zostałam sama jedna z dziaduniem - ciągnęła Mary. - Nie kochał mnie tak gorąco, jak wuj 

Piotr i zdaje mi się, Ŝe ja nie kochałam go równieŜ. Ale byłam z niego dumna. Miałam wraŜenie, Ŝe 
cały świat boi się go tak, jak ja. Kiedy dorosłam, dowiedziałam się, Ŝe istotnie niejedni się go boją: 
bankierzy,  wielcy  finansiści.  Dziadek  szedł  ręka  w  rękę  z  rodziną  Grahamów,  a  Ŝe  dziadek  był 
stary - w dniu śmierci wuja Piotra miał sześćdziesiąt osiem lat – zatem faktycznie John Graham stał 
na czele obu fortun. Pamiętam, jak wuj Piotr po dziecinnemu tłumaczył mi nieraz wielkość naszego 
bogactwa. Mówił, Ŝe gdyby kaŜdy mieszkaniec Stanów: męŜczyzna, kobieta i dziecko, dał po dwa 
dolary - uczyniłoby to tyle mniej więcej, ile posiadamy my i Grahamowie, przy czym do nas nale-
Ŝ

ało  trzy  czwarte  całości.  Pamiętam,  Ŝe  gdy  pytałam  czasami,  co  się  robi  z  taką  masą  pieniędzy, 

twarz wuja Piotra przybierała odcień cierpienia. Nie umiał mi tego wyjaśnić. I ja sama nie rozumia-
łam.  Nie  wiedziałam,  co  to  za  władza  i  Ŝe  się  jej  uŜywa  na  przykład...  dla  wygłodzenia  ludności 
Alaski. Och, naprawdę sądzę, Ŝe tego nawet wuj Piotr nie podejrzewał. 

Uparcie patrzyła na Alana, a w jej siwych oczach płonęło niepokojące światło. 
- Podobno zanim jeszcze wuj Piotr umarł, stałam się jednym z głównych ogniw w łańcuchu 

ich planów. Lecz skądŜe mogłam wiedzieć, Ŝe John Graham myśli o trzynastoletniej dziewczynce. 
Skąd  mogłam  odgadnąć,  Ŝe  mój  dziadek,  taki  prawy  na  pozór,  gotów  jest  mnie  tamtemu  oddać, 
byle  tylko  mocniej  ugruntować  swoją  finansową  potęgę.  Był  jeszcze  trzeci  wspólnik,  adwokat 
Sharpleigh. Sprawiał wraŜenie człowieka dobrego, a twarz miał słodką jak wuj Piotr, toteŜ kocha-
łam  go  i  miałam  do  niego  zaufanie,  ani  podejrzewając,  Ŝe  pod  tą  białą  czupryną  kryje  się  mózg 
bardziej jeszcze podstępny i bezlitosny niŜ mózg Johna Grahama nawet.  Sharpleigh miał na mnie 
wpływać odpowiednio i ręczę panu, dobrze wykonywał swe zadanie. 

Umilkła  na  chwilę,  nerwowo  związując  i  rozwiązując  na  kolanach  maleńką  chusteczkę.  W 

ogromnej ciszy zegar Keok tykał dziwnie prędko i głośno. 

-  Kiedy  miałam  siedemnaście  lat,  dziadek  umarł.  Chciałabym,  Ŝeby  pan  wszystko  sam 

zrozumiał,  bez  wielu  wyjaśnień  z  mojej  strony:  jak  uczepiłam  się  Sharpleigha,  niby  rodzonego 
ojca, jak mu wierzyłam i jak ten sprytnie i taktownie wmawiał, Ŝe najwyŜszym moim obowiązkiem 
jest  spełnić  wolę  dziadka  i  wyjść  z  Johna  Grahama.  Jeśli  ślub  się  nie  odbędzie,  zanim  skończę 
dwadzieścia  dwa  lata  -  twierdził  —  stracę  cały  majątek.  PoniewaŜ  zaś  wiedział,  Ŝe  sama  tylko 

background image

kwestia pienięŜna nie wpłynie na moją decyzję, pokazał mi list, pisany rzekomo ręką wuja Piotra, 
w którym wuj Piotr zaklinał, bym została Ŝoną Johna Grahama.  List ten, opatrzony dopiskiem, Ŝe 
mam go przeczytać dopiero po ukończeniu siedemnastu lat, był naturalnie sfałszowany, ale skądŜe 
miałam to wtenczas odgadnąć? Poddałam się więc! Przyrzekłam... 

Siedziała z głową schyloną, mnąc w palcach chusteczkę. Nagle podniosła oczy. 
- Pogardza pan mną? - spytała. 
- Nie! — odparł Alan spokojnie. - Kocham panią! 
Usiłowała nadać wejrzeniu wyraz spokoju i odwagi. 
Twarz Alana zastygła znowu w nieruchomą maskę, zaś w źrenicach zatlił się ponury ogień. 
- Przyrzekłam - powtórzyła Mary szybko, jak gdyby chcąc zatrzeć wraŜenie swego pytania. - 

Ale to miał być tylko interes, chłodny, wyrachowany interes. Nie lubiłam Johna Grahama, obieca-
łam jednak, Ŝe za niego  wyjdę. Wobec prawa będę jego Ŝoną; będę jego  Ŝoną wobec świata, lecz 
nic  ponadto!  Zgodzili  się  na  moje  warunki,  a  ja,  w  swojej  naiwności,  uwierzyłam,  Ŝe  zechcą  ich 
dotrzymać.  Nie  podejrzewałam  pułapki.  Ani  mi  przez  głowę  przeszło  wtenczas,  Ŝe  Johnowi 
Grahamowi idzie przede wszystkim o mnie. śe jest dość podły, by chcieć mnie posiąść bez Ŝadne-
go uczucia z mej strony. śe gra rolę wstrętnego pająka, a ja muchy zwabionej w sieć. 

JednakŜe w ciągu paru ostatnich miesięcy przed  ukończeniem dwudziestu dwóch lat dowie-

działam się wielu nowych rzeczy o mym przyszłym męŜu. Doszły mnie róŜne słuchy. O to i owo 
spytałam  sama.  Zaczęłam  podejrzewać,  Ŝe  jest  chciwy,  wyrachowany,  bezlitosny.  Ale  cofnąć  się 
juŜ  nie  mogłam.  Zaręczyny  były  oficjalnie  ogłoszone,  Sharpleigh  pilnował.  Zresztą  John  Graham 
traktował mnie oficjalnie z taką kurtuazją i tak jednocześnie obojętnie, Ŝe ani przypuszczałam, co 
za potworne snuje plany. Dotrzymałam więc obietnicy. Wyszłam za niego! 

Odetchnęła głęboko, z pewną ulgą, jak człowiek mający za sobą najcięŜszy odcinek męczącej 

drogi.  Lecz nagle, na widok twarzy Alana, skoczyła na równe nogi z cichym, zdławionym okrzy-
kiem. 

- Nie potrzebuje pani mówić dalej - przerwał jej głosem niskim, twardym, nabrzmiałym ha-

mowaną groźbą. - Wiem wszystko. JeŜeli Bóg pozwoli, wyrównam rachunek z Johnem Grahamem. 

-  Właśnie,  Ŝe  muszę  -  zaprzeczyła  gorąco.  —  Chcę  wyznać  jedną  rzecz,  z  której  mogę  być 

troszeczkę  dumna.  Och,  moŜe  pan  być  pewien,  Ŝe  teraz  rozumiem  doskonale,  jakie  to  wszystko 
było głupie i obrzydliwe, ale przysięgam, nie rozumiałam tego wtenczas, aŜ gdy było juŜ za późno. 
Przed samym ślubem jeszcze wierzyłam, Ŝe to tylko finansowy interes. Dopiero, gdy zostaliśmy na 
chwilę sami we dwoje, w oczach Johna Grahama dostrzegłam coś, czego tam nie było poprzednio, 
jakiś błysk... 

Urwała, przyciskając dłonie do piersi. Oczy miała jak dwa płomienie. 
- Poszłam do swego pokoju. Nie zamknęłam drzwi na klucz, gdyŜ nigdy nie potrzebowałam 

tego czynić. I nie płakałam. Doprawdy, nie płakałam wcale. Tylko działo się ze mną coś dziwnego. 
Kręciło  mi  się  w  głowie.  Ledwo  doszłam  do  łóŜka.  Nagle  drzwi  się  otworzyły,  wszedł  John 
Graham, zamknął za sobą drzwi i przekręcił klucz w zamku. Wszedł do mego pokoju. Ta niespo-
dziana  bezczelność,  oburzenie,  jakiego  doznałam,  dodały  mi  sił.  Zerwałam  się  z  łóŜka,  stanęłam 
doń twarzą i wtedy dopiero wyczytałam z jego oblicza nagą prawdę... Wyciągnął ręce. 

„Jesteś  moją  Ŝoną"  -  powiedział.  Och,  wiedziałam  juŜ!  „Jesteś  moją  Ŝoną"  -  powtórzył. 

Chciałam krzyczeć, lecz nie mogłam dobyć głosu. Tymczasem on mnie objął. Czułam jego ramio-
na jak skręty wielkiego węŜa. ZbliŜał do mej twarzy wstrętne usta. Myślałam, Ŝe jestem zgubiona. 
ś

e nic mnie juŜ nie ocali przed tym męŜczyzną, moim męŜem! 

AŜ raptem wuj Piotr mnie chyba natchnął. Parsknęłam śmiechem. Objęłam go pieszczotliwie. 

Zmiana ta zdziwiła go i oszołomiła nieco. Rozluźnił uścisk. Wytłumaczyłam mu wtenczas słodko, 
Ŝ

e te pierwsze godziny po ślubie pragnę spędzić sama, ale Ŝeby przyszedł wieczorem, będę czekać. 

I uśmiechałam się mówiąc, podczas gdy pragnęłam go zabić. Dał się oszukać. Odszedł chichocząc, 
pełen triumfu, przekonany, Ŝe posłuszeństwo względem męŜa da mu to, co zamierzał zdobyć siłą. 
Zostałam sama... 

background image

Jedną  tylko  myśl  miałam  wtenczas  -  uciec!  Porzucić  na  zawsze  ten  okropny  świat  i  tych 

strasznych  ludzi.  Gorączkowo  spakowałam  parę  drobiazgów,  a  ręce  mi  się  trzęsły  ze  strachu. 
Bałam  się,  Ŝe  John  Graham  przejrzy  podstęp  i  niespodzianie  wróci!  Wymknęłam  się  tylnymi 
drzwiami, lecz mijając korytarz, usłyszałam jeszcze z czytelni śmiech Sharpleigha i tubalny, urado-
wany  głos  Johna  Grahama.  Chciałam  uciec  na  morze,  wydawało  mi  się,  Ŝe  tam  będę  bezpieczna. 
Taksówką pojechałam do banku po pieniądze. Potem do portu. Byle na jakikolwiek statek. Właśnie 
odpływał wielki parowiec na Alaskę i... pan wie, co się stało dalej. 

Załkała krótko, kryjąc twarz w dłoniach, lecz trwało to chwilę tylko. Kiedy znów spojrzała na 

Alana, oczy miała suche i pełne dumy. 

- John Graham mnie nie tknął! - krzyknęła. – Nie tknął mnie! 
Alan  stał  teraz  przed  nią,  wykręcając  palce  u  rąk  niezdarnym,  niepotrzebnym  ruchem.  Miał 

prawie  ochotę  schylić  głowę,  by  ukryć  napływające  do  oczu  łzy.  Jej  oczy  były  szeroko  otwarte, 
jasne i świecące niby gwiazdy. 

- Pogardza pan mną teraz? 
- Kocham panią - powtórzył, nie usiłując się jednak zbliŜyć. 
  - Jestem szczęśliwa - szepnęła, błądząc wzrokiem po słonecznej łące za oknem. 
  - Rossland był na „Nome”, zobaczył panią i dał znać Grahamowi -  rzekł Alan, bohatersko 

walcząc z chęcią wzięcia jej w ramiona. 

Skinęła głową. 
-  Tak.  Przyszłam  wtedy  do  pana,  a  gdy  mi  się  nie  powiodło,  skoczyłam  w  morze,  chciałam 

bowiem, by uwierzyli, Ŝe umarłam. 

- A Rosslanda usiłowano zabić! Słyszała pani o tym? 
- Tak. Dziwny zbieg okoliczności. Słyszałam w Cordowie. Ludzie pokroju Rosslanda kończą 

nieraz gwałtowną śmiercią. 

Alan podszedł do zamkniętych drzwi, otworzył je i stanął, patrząc na rząd błękitnych pagór-

ków rozsianych u podnóŜa ubielonych śniegiem gór. Mary zbliŜyła się po chwili i stanęła obok. 

-  Rozumiem  -  rzekła  szeptem,  miękkim  ruchem  kładąc  dłoń  na  ramieniu.  -  Stara  się  pan 

znaleźć  jakieś  wyjście,  a  widzi  pan  tylko  jedno.  Powinnam  zatem  wrócić  i  odzyskać  wolność  na 
drodze  legalnej.  Ja  takŜe  nie  widzę  innej  drogi.  To,  co  uczyniłam,  uczyniłam  bezmyślnie,  pod 
wpływem pierwszego impulsu. Powinnam teraz postępować rozwaŜnie. Ale boję się tego. Wolała-
bym raczej umrzeć. 

- A ja... - zaczął Alan, lecz urwał w pół zdania i dłonią wskazał daleki łańcuch górski. - Tam 

są moje stada. Muszę je odwiedzić. Zabawię tydzień, moŜe nawet dłuŜej. Czy obiecuje mi pani, Ŝe 
będzie tutaj, kiedy wrócę? 

- JeŜeli pan sobie tego Ŝyczy, obiecuję! 
Była tak blisko, Ŝe z łatwością mógłby dotknąć ustami jej lśniących włosów. 
- Kiedy zaś pan wróci, ja będę musiała odejść. To jedyna droga. 
- Tak sądzę! 
- Będzie cięŜko. MoŜliwe zresztą, Ŝe jestem tchórzem. Ale stawić temu czoło, sama? 
-  Nie  będzie  pani  sama  —  zaprzeczył  Alan  spokojnie,  nie  odrywając  oczu  od  krajobrazu.  - 

JeŜeli pani pojedzie, pojadę razem z panią. 

Miał wraŜenie, Ŝe na chwilę przestała oddychać, aŜ raptem, z dziwnym okrzykiem, tającym w 

sobie  ni  to  śmiech,  ni  to  łzy,  odsunęła  się  od  niego  i  zatrzymała  w  uchylonych  drzwiach  pokoju 
Nawadlook. Oczy miała tak promienne, jak ta dziewczyna ze snu, z którą ręka w rękę, chodził po 
ukwieconej tundrze. 

- Taka jestem rada, Ŝe byłam wtedy w chacie Ellen MacCormick - rzekła. - I dziękuję Bogu, 

Ŝ

e doradził mi iść do pana. Nie boję się juŜ niczego i nikogo, gdyŜ - kocham cię, Alanie! 

Drzwi pokoju Nawadlook zamknęły się za nią. Alan oszołomiony wyszedł z chaty. Nogi mu 

się  plątały,  serce  biło  nierówno,  zaś  w  głowie  miał  taki  zamęt,  Ŝe  jakiś  czas  nie  widział  ani  nie 
słyszał nic. 

background image

      

ROZDZIAŁ XX 

 
 

Groźny cień 

 

W wesołym nastroju, podczas gdy świat cały pławił się w słonecznej glorii i złotej przejrzy-

stej mgle, a łańcuch górski czynił wraŜenie rzędu zaklętych pałaców – Alan Holt ruszył w drogę w 
towarzystwie  Tautuka  i  Amuk  Toolika,  pozostawiając  na  straŜy  rancza  Stampede  Smitha  wraz  z 
Keok  i  Nawadlook.  Stampede  nie  trapił  się  bynajmniej,  Ŝe  mu  przypadła  w  udziale  rola  dozorcy. 
Był  zresztą  cały  pochłonięty  rozwaŜaniem  wielkiej  decyzji  i  drŜał  na  myśl,  Ŝe  oto  zbliŜa  się  doń 
nieuchronnie  największa  z  Ŝyciowych  tragedii.  Kiedy  po  paru  minutach  drogi  Alan  się  obejrzał, 
zobaczył ze zdziwieniem, Ŝe Keok i Nawadlook stoją same. Stampede znikł. 

Garb parowu, z którego Mary wynurzyła się rankiem niosąc naręcze kwiecia, zasłonił wkrót-

ce  Alanowi  chatę  Sokwenny.  Na  przedzie  leŜał  szlak  wiodący  w  stronę  gór  i  po  tym  szlaku  Alan 
ruszył  szybkim  krokiem,  mając  za  sobą  Tautuka  i  Amuk  Toolika  oraz  karawanę  siedmiu  karibu 
objuczonych zapasami dla pasterzy. 

Alan ledwo zamienił z towarzyszami parę krótkich zdań. Pchał go przed siebie nie impuls by-

najmniej, lecz wyrozumowana, gwałtowna konieczność. KaŜdy krok, jaki czynił, mając w mózgu i 
sercu obłędny niepokój, wymagał szalonego, fizycznego wysiłku. Z całej duszy pragnął zawrócić. 
Kusiło go zapomnieć, Ŝe Mary Standish jest Ŝoną innego. Omal nie zapomniał o tym w chwili, gdy 
stojąc w pokoju Nawadlook powiedziała mu, Ŝe go kocha. śelazna dłoń wywlekła go wtenczas na 
dwór i taŜ sama Ŝelazna dłoń pchała go teraz w kierunku gór. 

Musiał  być  sam  i  dlatego  takŜe,  by  zgromadzić  dość  energii  i  spokoju  dla  stawienia  czoła 

skomplikowanym,  oczekującym  go  problemom.  śycie  przeinaczyło  się  dlań  raptem  gwałtownie. 
Jego szczęście równało się szaleństwu. Sen stał się jawą. JakŜe go ciągnęło wstecz, do niej. Szedł 
jednak  naprzód,  a  szedł  tak  prędko,  Ŝe  Tautuk  i  Amuk  Toolik  stale  pozostawali  w  tyle,  wraz  z 
objuczonymi karibu, aŜ dzieliły ich nieraz od niego to parów jaki, to wzgórze. 

Południe  zastało  go  czekającego  na  Tautuka  i  Amuk  Toolika  na  skraju  mokradeł,  gęsto 

porosłych  jaskrawozielonymi  kępami  wierzb  i  wysoką,  soczystą  trawą.  Twarze  Indian  lśniły  od 
potu.  Po  posiłku  szli  juŜ  razem,  gdy  zaś  słońce  osiągnęło  na  niebie  najniŜszy  punkt  swej  drogi, 
dotarli  wszyscy  trzej  do  podnóŜy  Endicott.  Tu  wypoczywali,  oczekując  chłodniejszych  godzin 
wieczornych, wraz ze złotawą poświatą zmierzchu ruszyli zaś znów dalej w kierunku gór. 

Spiekota letnia wraz z dokuczliwą plagą owadów, uparcie wypierały stada ku wyŜej połoŜo-

nym halom i połoninom. Tu, rozproszywszy się na poszczególne kolumny, karibu ciągnęły z wolna 
poprzez przesmyki i przełęcze w poszukiwaniu nowych pastwisk. Karibu Alana stanowiły obecnie 
trzy oddzielne grupy: dwie, po cztery i pięć tysięcy sztuk, wędrowały ku zachodowi, trzecia, liczą-
ca zaledwie tysiąc sztuk, płynęła na północny wschód. Przez dwa pierwsze dni Alan pilnował stada 
najbardziej  wysuniętego  na  południe.  Trzeciego  dnia  wraz  z  Tautukiem  i  dwoma  jucznymi 
zwierzętami udał się wyŜej w góry. Na noclegu zadał raptem Tautukowi niespodziane pytanie: 

- Gdyby Keok wyszła za innego, co byś zrobił? 
Minęła  długa  chwila,  nim  Tautuk  na  niego  spojrzał  i  wtenczas  w  oczach  Indianina  Alan 

wyczytał nieme pytanie oraz ponurą podejrzliwość. Z uśmiechem połoŜył mu dłoń na ramieniu. 

- AleŜ wcale nie myślę, Ŝe ona tak zrobi - rzekł. – Ona cię kocha. Wiem o tym dobrze. Tylko 

jesteś tak niemądry i tak powolny jako kochanek, Ŝe się nad tobą trochę znęca, jak długo ma moŜ-
ność. Ale gdyby wyszła za innego, co byś wtenczas zrobił? 

- Za mego brata? - zagadnął Tautuk. 
- Nie! 
- Za krewnego? 
- TakŜe nie! 

background image

- Za przyjaciela? 
- Nie! Za obcego! Za kogoś na przykład, kto ci krzywdę wyrządził i kto by potem kłamstwem 

zmusił Keok do małŜeństwa. 

- Zabiłbym go - odpowiedział Tautuk spokojnie. 
Tej nocy pokusy osaczyły zewsząd Alana. Dlaczego Mary Standish ma w ogóle wracać, pytał 

sam siebie. Poświęciła przecieŜ dobrowolnie wszystko, byle stamtąd uciec. Wyrzekła się majątku i 
przyjaciół.  Rzuciła  konwenanse  na  cztery  wiatry,  postawiła  swe  Ŝycie  na  jedną  kartę  i  na  ostatek 
przyszła do niego z prośbą o opiekę. DlaczegóŜ nie miał jej zatrzymać? John Graham i świat cały 
wierzyli, Ŝe umarła. A tutaj tylko on był panem! JeŜeli kiedykolwiek John Graham wejdzie mu w 
drogę – załatwi porachunki na sposób Tautuka. 

Te  i  tym  podobne  myśli  obracał  w  mózgu  długo  i  zapalczywie,  lecz  później,  gdy  Tautuk 

znuŜony usnął i świat cały się zdrzemnął w złotawą mgłę spowity, a ciszę naruszał jedynie trzask 
chrustu pod kopytami pasących się karibu oraz ich zadowolone mlaskanie - przyszła nieunikniona 
reakcja. Zrozumiał, Ŝe tak, jak o tym mówili z Mary przed odejściem, droga jest tylko jedna. 

Rankiem  piątego  dnia  ruszył  sam  jeden  na  poszukiwanie  stada  wysuniętego  najbardziej  na 

wschód,  a  szóstego  dnia  odnalazł  Tatpana  i  jego  pomocników.  Tatpan  na  równi  z  Keok  i 
Nawadlook miał w sobie ćwiartkę białej krwi, w chwili zaś gdy Alan go odnalazł, na skraju doliny, 
wśród  której  pasły  się  karibu,  Tatpan  leŜał  właśnie  na  skale,  grając  „Jankee  Doodle”  na  małej 
ustnej  harmonijce.  Zobaczywszy  pana,  opowiedział  zaraz  nowinę.  Oto  przed  dwoma  godzinami 
przybył  do  obozu  jakiś  wyczerpany  podróŜnik,  pytając  o  Alana  Holta.  Teraz  obcy  spał,  robiąc 
wraŜenie trupa, lecz kazał się zbudzić po dwóch godzinach, ani o minutę później. Zaraz teŜ poszli 
go razem obejrzeć. 

Był to człowiek drobnego wzrostu, o twarzy bardzo czerwonej, blond czuprynie wpadającej 

w  zdecydowanie  rudy  odcień  i  chłopięcym  niemal  wyglądzie,  gdy  tak  leŜał  skulony  w  głębokim 
uśpieniu. Tatpan rzucił okiem na swój wielki srebrny zegarek i przyciszonym głosem opisał, jak to 
nieznajomy przywlókł się do obozu tak znuŜony, Ŝe ledwie stawiał nogi i jak, dowiedziawszy się, 
Ŝ

e Alan bawi na razie przy innym stadzie, zwalił się na ziemię niby kłoda. 

- Przychodzi, widać, z daleka - dodał Tatpan na zakończenie - i musiał iść bardzo szybko. 
Od początku Alan juŜ doznawał wraŜenia, Ŝe tego człowieka gdzieś widział. Jednak nie mógł 

sobie  przypomnieć  gdzie.  Obcy  miał  strzelbę,  którą  zdjął  i  połoŜył  na  trawie  na  odległość  ręki. 
Brodę miał zuchwale wystającą i ruch, jakim we śnie ściskał rewolwer, z palcem na cynglu, świad-
czył o jego doświadczeniu i przezorności. 

- JeŜeli mu tak spieszno mnie widzieć, moŜesz go zbudzić - rzekł Alan. 
Odszedł parę kroków i ukląkł, napić się nad strugą, toczącą chłodne wody spod ośnieŜonych 

stoków. Słyszał, jak Tatpan budzi nieznajomego. Zanim skończył pić i odwrócił się, mały człowie-
czek  o  włosach  koloru  marchwi,  stał  juŜ  na  nogach.  Alan  patrzył,  a  obcy  chichotał  z  zaŜenowa-
niem. Jego czerwone policzki spąsowiały jeszcze bardziej. Błękitne oczy mrugały zabawnie. Nagle 
zręcznym  ruchem  wrzucił  do  pochwy  trzymany  w  ręku  rewolwer.  Alan  krzyknął  zdziwiony.  Na 
całym świecie jeden tylko człowiek wykonywał taki właśnie ruch. 

- Stampede! - zawołał Alan.  
Stampede potarł dłonią gładki wystający podbródek i pokornie skinął głową. 
- Tak, to ja  - przyznał. - Musiałem to zrobić. Trzeba było poświęcić jedno z dwojga: zarost 

albo ją. Trudno mi to przyszło, psiakrew. WróŜyłem na palcach - wyszło: zarostu nie ruszać. Kład-
łem pasjansa - to samo. Rzucałem kości - zarost znów wygrał. AŜem się wściekł i mimo wszystko 
zarost zgolił. Czy bardo źle wyglądam, Alan? 

   - Wyglądasz o dwadzieścia lat młodziej - zapewnił go Alan, z trudem hamując śmiech. 
Stampede w zadumie tarł wciąŜ nagi podbródek. 
- W takim razie, po kiego czorta wszyscy się śmieli ze mnie? - spytał. - Mary Standish aŜ się 

popłakała. Najpierw płakała stojąc, a potem to aŜ siadła. Keok chichotała póty,  aŜ dostała kolek  i 
musiała  pójść  do  łóŜka.  Nazywa  mnie  teraz  róŜyczką,  a  panna  Standish  znów  twierdzi,  Ŝe  śmiała 

background image

się  nie  dlatego,  Ŝebym  był  komiczny,  tylko  dlatego,  Ŝe  tak  nagle  się  zmieniłem.  Ale  Nawadlook 
mówi, Ŝe mam brodę z charakterem... 

Alan  wyciągnął  rękę,  ujął  prawicę  Stampede  Smitha  i  potrząsnął  nią  mocno.  Twarz  starego 

włóczęgi  uległa  gwałtownej  zmianie:  w  oczach  zamigotał  stalowy  błysk,  podbródek  stwardniał. 
Zarost nie maskował juŜ jego rysów, toteŜ Alan uczuł nagle prawdziwy szacunek i podziw dla tego 
człowieka. Zrozumiał, dlaczego imię Stampede Smitha brzmi po dziś dzień po wszystkich dawnych 
szlakach. Zrozumiał, Ŝe ten chłodny, opanowany, wypróbowanej odwagi męŜczyzna mógł istotnie, 
z  karabinem  w  garści,  zapisać  niejedną  kartę  dziejów  Alaski.  Dawny  Stampede  oŜył  na  nowo.  I 
Alan wiedział dlaczego. Jeszcze mocniej uścisnął mu dłoń, a Stampede gorąco zwrócił uścisk. 

-  Pewnego  dnia,  jeŜeli  mamy  szczęście,  zjawi  się  zawsze  jakaś  kobieta,  Ŝeby  nam  świat 

opromienić – rzekł Alan. 

- Masz rację - odparł Stampede. 
Badawczo spojrzał na Alana. 
-  Podejrzewam,  Ŝe  kochasz  Mary  Standish  –  rzekł  raptem  -  i  Ŝe  walczyłbyś  o  nią,  gdyby 

zaszła potrzeba. 

- Tak - przyznał Alan powaŜnie. 
-  Wobec  tego  czas  ci  w  drogę  -  odparł  Stampede  znacząco.  -  Byłem  na  szlaku  dwanaście 

godzin,  bez  chwili  wypoczynku.  Kazała  mi  iść  prędko,  więc  szedłem.  Mówiła  -  myślę  o  pannie 
Standish - Ŝe jest to prawie kwestia Ŝycia i śmierci, bym cię co rychlej znalazł. Zamierzałem zostać, 
ale się uparła, Ŝe ty jesteś jej potrzebny. Rossland jest w ranczu. 

- Rossland? 
- Tak, Rossland. A podejrzewam, Ŝe i Graham znajduje się niedaleko. Spieszmy lepiej! 
 
 
 
 
 

ROZDZIAŁ XXI 

 
 

Przeczucie walki 

 
Jak  się  okazało,  Stampede  ruszył  w  drogę  na  jednym  z  dwu  wierzchowych  karibu  pozosta-

wionych na ranczu. JednakŜe jazda na tym zwierzęciu z zachowaniem szybkości i kierunku wyma-
ga  odpowiedniej  wprawy,  Stampede  zaś  nigdy  się  w  tym  nie  ćwiczył.  ToteŜ  zrobiwszy  zaledwie 
sześć  mil,  porzucił  swego  wierzchowca  i  dalej  szedł  juŜ  pieszo.  Tatpan,  niestety,  nie  posiadał  w 
swoim  stadzie  wierzchowego  karibu,  a  poniewaŜ  najszybszy  nawet  posłaniec  potrzebował  wielu 
godzin dla odszukania Amuk Toolika, więc Alan, pół godziny zaledwie po przebudzeniu Stampede 
Smitha, ruszył piechotą w powrotną drogę do rancza.  

Stampede  po  krótkim  wypoczynku  i  solidnym  obiedzie  ani  myślał  słuchać  Alana,  który  mu 

doradzał zatrzymać się w obozie do jutra. W małych oczkach starego włóczęgi płonął dziki ogień, 
podczas  gdy  ukradkiem  obserwował  Alana.  Szli  w  szybkim  tempie,  prawie  biegnąc  i  Alan  wcale 
nie zwracał uwagi na wyraz oczu towarzysza. Mózg miał pełen niespokojnych pytań i dziwacznych 
przypuszczeń.  Najmniej  dziwny  ze  wszystkiego  był  fakt,  Ŝe  Rossland  dowiedział  się,  Ŝe  Mary 
Standish Ŝyje.  

Ta  wiadomość  łatwo  mogła  dojść  do  jego  uszu  za  pośrednictwem  Sandy'ego  MacCormicka 

lub jego Ŝony, Ellen. Lecz jakim cudem wyśledził szlak jej ucieczki o tysiąc mil na północ, a prze-
de wszystkim jak się odwaŜyć pojawić tu? Serce biło mu mocno, podejrzewał bowiem, Ŝe Rossland 
działa zgodnie ze wskazówkami Grahama. 

Ostatecznie  zdecydował,  Ŝe  naleŜy  dopuścić  Stampede  Smitha  do  tajemnicy  i  opowiedzieć 

background image

mu całą prawdę. Powziąwszy taką decyzję, wprowadził ją w czyn bez wahania. 

Wysłuchawszy  go  pilnie  Stampede  nie  zdradził  Ŝadnego  zdziwienia.  Niepokojący  ogień  tlił 

się  nadal  w  jego  oczach,  a  twarz  miała  wciąŜ  wyraz  kamiennej  zaciętości.  Tylko  surowe  linie 
wokół jego ust zmiękły na chwilę, gdy Alan powtórzył miłosne wyznanie Mary Standish. 

-  Odgadłem  juŜ  dawno,  Ŝe  cię  kocha  -  powiedział.  -  Nie  jestem  ślepy!  A  co  do  reszty,  to, 

zanim odszedłem, Rossland mi powiedział, Ŝe nie ma po co cię sprowadzać, gdyŜ tak czy inaczej, 
zabiera zaraz panią Graham ze sobą. 

- I po tych słowach zostawiłeś ją samą? 
Stampede  wzruszył  ramionami,  walecznie  dotrzymując  kroku  przyspieszonemu  raptem  cho-

dowi Alana. 

- Nalegała. Twierdziła, Ŝe to dla niej kwestia Ŝycia i śmierci. Tak teŜ wyglądało. Biała była 

jak papier, po rozmowie z Rosslandem. Poza tym... 

- Co takiego? 
-  Sokwenna  będzie  czuwał.  Mówiłem  mu.  Siedzi  w  oknie  strychu  z  karabinem  pod  ręką  i 

pilnuje. Widziałem przed dwoma dniami, jak o dwieście jardów zastrzelił kaczkę w locie. 

Szli znowu w milczeniu. Po krótkiej chwili Alan, któremu strach ściskał serce, przemówił: 
- Dlaczego sądzisz, Ŝe Graham jest niedaleko? 
- Czuję w kościach — burknął Stampede. 
- I to wszystko? 
-  Niezupełnie!  Podejrzewam,  Ŝe  Rossland  jej  powiedział.  Była  taka  blada.  A  ręce  miała  jak 

lód. No, i te oczy, obłąkane z trwogi. Poza tym Rossland zagospodarował się w twej chacie, jakby 
była jego własna. Rozumiem, Ŝe czuje za sobą kogoś, jakąś siłę, z którą muszą się liczyć inni. Spy-
tał  mnie,  ilu  mamy  ludzi.  Odpowiedziałem,  koloryzując  nieco.  Zachichotał  wtenczas  złośliwie. 
Tego  chichotu  nie  potrafił  powstrzymać.  Zupełnie,  jakby  diabeł  siedzący  w  nim  zdradził  się  na 
moment! 

Chwycił  raptem  Alana  za  rękę  i  zatrzymał  go.  Broda  wysunęła  mu  się  naprzód,  po  twarzy 

ś

ciekał pot. Dobre ćwierć minut patrzyli sobie w oczy. 

- Alan, gapy z nas! Wiesz, co myślę teraz? NaleŜy skrzyknąć wszystkich naszych ludzi i to z 

bronią w garści! 

- Myślisz, ze jest tak źle? 
- Myślę. JeŜeli za plecami Rosslanda stoi Graham, a Graham nie jest sam... 
- Jesteśmy o dwie i pół godziny drogi od Tatpana - rzekł Alan głosem chłodnym i równym. - 

Ma on ze sobą zaledwie sześciu ludzi, z tych zaś co najmniej czterech będzie potrzebnych do szyb-
kiego odszukania Tautuka i Amuk Toolika. Przy południowym stadzie jest osiemnastu pasterzy, a 
wyŜej  w  górach,  dwudziestu  dwóch.  Razem  z  chłopakami  oczywiście.  Postępuj  według  własnego 
uznania. Wszyscy mają broń. MoŜe jestem wariat, ale idę za twoim przeczuciem. 

Mocno uścisnęli sobie dłonie. 
- To więcej niŜ przeczucie, Alan - cicho podkreślił Stampede. - I, na miłość boską, zabawiaj 

go tam jak najdłuŜej! 

Odszedł.  
Podczas gdy jego zręczna, chłopięca sylwetka, na wpół biegnąc spieszyła znów w stronę gór, 

Alan  zwrócił  krok  ku  południowi,  tak  iŜ  w  ciągu  kwadransa  zginęli  sobie  wzajemnie  z  oczu  w 
falistym, gęsto zalesionym terenie. 

 
Nigdy jeszcze Alan nie wędrował tak szybko, jak tego dnia właśnie, szóstego dnia od chwili 

opuszczenia  rancza.  Był  niezbyt  zmęczony,  bowiem,  idąc  do  obozu  Tatpana,  nie  wytęŜał  zbytnio 
sił, zaś szczegółowa znajomość okolicy dawała mu nad Stampedem wyraźną przewagę. Sądził, Ŝe 
starczy mu dziesięć godzin marszu, do tych dziesięciu jednakŜe musiał dodać co najmniej trzy lub 
cztery nocnego wypoczynku. Teraz była ósma. Nazajutrz między dziewiątą a dziesiątą stanie twa-
rzą  w  twarz  z  Rosslandem,  zaś  o  tej  samej  porze  mniej  więcej  lekkonodzy  posłańcy  Tatpana, 

background image

powinni odnaleźć Tautuka i Amuk Toolika. Alan znał tundrę. Przed dwoma laty Amuk Toolik wraz 
z  dwunastoma  współplemieńcami  szli  pięćdziesiąt  dwie  godziny  bez  jadła  i  spoczynku,  robiąc  w 
tym czasie sto dziewiętnaście mil. Doznał uczucia dumy. On sam by tego nie mógł zrobić, lecz oni 
mogą i zrobią. 

Zmierzch  czaił  się  juŜ  wokół  niego  niby  welon  chłodnej  suchej  mgły.  Alan  szedł  naprzód 

godzina za  godziną, jedząc skrawek suszonego mięsa,  gdy  głód mu dokuczył, popijając  chłodną i 
czystą wodą górskich strumieni. Dopiero czując bolesny skurcz w nogach - niezawodną przestrogę, 
Ŝ

e jednak naleŜy spocząć - zatrzymał się wreszcie. Była pierwsza w nocy. Wliczając wędrówkę do 

obozu Tatpana, Alan był juŜ w drodze prawie od siedemnastu godzin. 

Wyciągnąwszy się na plecach w porosłej trawą kotlince, opodal drobnej struŜki nucącej perli-

stą pieśń, zrozumiał, jak bardzo jest znuŜony. Na razie próbował czuwać. Chciał jedynie odpocząć, 
nic więcej. Lecz wyczerpanie wzięło górę i usnął. Kiedy się zbudził, słońce i świergot ptasi drwiły 
zeń. Usiadł, jakby go podrzuciło, a potem, przeraŜony, skoczył na równe nogi. Zegarek zdradził mu 
prawdę. Przespał pełnych sześć godzin. 

Po  chwili  jednak,  spiesząc  juŜ  w  dalszą  drogę,  nie  Ŝałował  zbytnio  tego,  co  zaszło.  Był  w 

bojowym  nastroju  i  gotów  do  walki.  Parę  razy  wciągnął  głęboko  powietrze.  Idąc,  zjadł  śniadanie 
złoŜone z suszonego mięsa i całą energię skoncentrował na odrobieniu straconego czasu. Co piętna-
ś

cie minut pewną przestrzeń przebiegał pędem. Wreszcie stanął u szczytu wzgórza, z którego mógł 

objąć  wzrokiem  budynki  osady.  Nie  zauwaŜył  Ŝadnych  zmian.  Odetchnął  więc  z  ulgą  i  parsknął 
ś

miechem. Dziwaczne brzmienie tego śmiechu uprzytomniło mu dopiero, jak strasznie jest zdener-

wowany. 

Jeszcze  pół  godziny  i  wygramoliwszy  się  z  parowu,  dotarł  do  chaty  Sokwenny.  Spróbował 

otworzyć  drzwi.  Zamknięte.  Zapukał,  wymawiając  swe  imię.  Wewnątrz  odsunięto  zasuwę,  drzwi 
się  otwarły  i  Alan  wszedł.  Nawadlook  stała  w  progu  swej  sypialni,  z  fuzją  w  garści.  Keok  stała 
opodal, trzymając w ręku długi nóŜ. Między nimi zobaczył Mary Standish, bladą okropnie. Postąpi-
ła parę kroków jemu naprzeciw, a Keok i Nawadlook zniknęły natychmiast w sąsiedniej izbie. 

Wyciągnęła ku niemu ręce, jak gdyby na oślep, zaś drŜenie jej gardła i wyraz oczu zdradzały 

bez  słów,  jak  bardzo  musi  panować  nas  sobą,  by  nie  wybuchnąć  płaczem  radości  na  jego  widok. 
Mimo  tragizmu  połoŜenia,  Alan  doznał  przypływu  szalonego  szczęścia.  Przytulił  jej  ręce  do  swej 
piersi  mocno,  serdecznie  i  uśmiechnął  się  ufnie  prosto  w  oczy.  Zdawała  się  nie  wierzyć,  nie 
rozumieć,  aŜ  wtem,  odetchnąwszy  głęboko,  kurczowo  zacisnęła  palce  na  jego  dłoniach.  Jej  twarz 
wypogodziła się od razu. Alan był zupełnie spokojny. Teraz, gdy wiedział, Ŝe nic jej się nie stało, 
odleciały go wszelkie troski, czuł tylko głęboką miłość. Wyczytała to z jego oczu. Załkała krótko i 
tak cicho, Ŝe ledwo usłyszał. 

- Rossland jest w twej chacie - szepnęła. - A John Graham znajduje się teŜ gdzieś w pobliŜu i 

pewno spieszy w tę stronę. Rossland mówi, Ŝe jeśli nie pójdę z nim dobrowolnie... 

Tu przebiegł ją nagły dreszcz. 
- Wiem juŜ resztę - dokończył za nią Alan.  
Trwali jakiś czas milcząc. Srebrzysty drozd śpiewał na dachu chaty. Wtem, jakby była dziec-

kiem, Alan ujął jej twarz w obie dłonie, leciutko przeginając ją w tył, tak iŜ patrzył prosto w siwe 
oczy i czuł na wargach ciepły oddech. 

- Nie pomyliłaś się tego dnia, gdym odchodził? Kochasz mnie? 
- Kocham! 
Długą chwilę patrzył jej w oczy. Potem cofnął się i parsknął radosnym śmiechem, aŜ Keok i 

Nawadlook w sąsiednim pokoju, trzymając wciąŜ kurczowo jedna nóŜ a druga fuzję, zdziwiły się 
wielce. 

Wkrótce  potem  Sokwenna  przez  okienko  strychu,  gdzie  czuwał  z  karabinem  na  kolanach, 

zobaczył swego pana, przecinającego otwarty plac, a z jego postawy i ruchów biło coś, co przypo-
minało staremu dawne dni bohaterskich walk z najeźdźcą o wolność Alaski. 

Potem  ujrzał,  jak  Alan  znika  w  chacie  zajętej  przez  Rosslanda;  wtenczas  palce  starego 

background image

zabębniły leciutko na odwiecznym tam-tamie lezącym u jego boku. Oczy wlepił w daleki łańcuch 
górski i półgłosem zanucił bojowy śpiew praojców, dawno przez innych zapomniany. Na mgnienie 
przymknął powieki, wywołując z ciemności wizję jasną i realną poplątanych ścieŜek  górskich, po 
których szły gromady zbrojnych męŜczyzn o surowych twarzach wieszczących wojnę. 

 
 
 
 
 

ROZDZIAŁ XXII 

 
 

Handlowa oferta 

 
Wchodząc do własnej bawialni, Alan ujrzał Rosslanda siedzącego przy biurku.  
Rossland nie zmieszał się wcale na widok pana domu, lecz spokojnie wstał go powitać. Był 

bez kurtki, rękawy miał zawinięte po łokcie i nie próbował nawet ukryć faktu, iŜ przed chwilą prze-
glądał papiery i ksiąŜki Alana. 

Postąpił  parę  kroków,  wyciągając  rękę.  Nie  był  to  ten  sam  Rossland,  który  na  pokładzie 

„Nome” tak szorstko doradzał Alanowi pilnowanie własnych spraw. Zachowywał się, jak serdecz-
ny  przyjaciel,  z  punktu  uprzejmy  i  uśmiechnięty.  Alan,  powodowany  rozwagą,  odpowiedział 
uśmiechem.  Spoza  maski  tego  uśmiechu  podziwiał  bezczelność  wroga.  Dość  chłodno  ujął  rękę 
Rosslanda, lecz tamten odwzajemnił się gorącym uściskiem. 

- Jak się pan ma, Parysie? - zaŜartował dobrodusznie. - Przed chwilą widziałem pana idącego 

do  Heleny,  więc  czekałem  cierpliwie.  Panienka  nieco  zalękniona  i  trudno  jej  mieć  to  za  złe. 
Menelaos  w  rozpaczy.  Ale  wierz  mi  lub  nie,  Holt,  nie  mam  do  ciebie  pretensji.  Przeciwnie,  jako 
znawca  -  doceniam.  Sprytnie,  nie  ma  co.  Zresztą  przyznaję,  ze  ona  kaŜdemu  moŜe  zawrócić  w 
głowie. Tyle tylko powiem, Ŝe chciałbym być na pana miejscu. Gdyby na pokładzie „Nome” oka-
zała mi trochę sympatii - zdradziłbym zaufanie pryncypała! 

Wyciągnął  cygara,  duŜe  grube  cygara  ze  złotą  banderolą.  Rozwaga  znów  kazała  Alanowi 

przyjąć  jedno.  Zapalili  obaj.  Krew  Alana  tęŜała,  jednakŜe  nie  pokazywał  nic  po  sobie.  Rossland 
widział jedynie chłodny uśmiech przeciwnika i jego pozorną nonszalancję. Podobało mu się to. Po-
nownie zasiadłszy przy biurku wskazał Alanowi krzesło. 

- Sądziłem,   ze jest pan cięŜko chory - zaczął Alan. - Dostał pan paskudne pchnięcie. 
Rossland wzruszył ramionami. 
   - OtóŜ ma pan jeszcze jeden dowód, panie Holt, jak naleŜy się strzec pięknych towarzyszek. 

Myślę  o  jednej  z  dziewcząt  Thlinkit;  pan  wie?  Ładna  była  bestyjka!  Udało  mi  się  zwabić  ją  do 
kajuty, ale, trzeba trafu, okazała się zupełnie inna, niŜ Indianki, które znałem poprzednio. Nazajutrz 
jej brat, kochanek czy diabli wiedzą wreszcie kto taki pchnął mnie przez otwarte okno. Rana była 
jednak  powierzchowna.  Po  tygodniu  wyszedłem  ze  szpitala.  Szczęście  zresztą,  Ŝe  się  tam 
znalazłem,  gdyŜ  inaczej  nie  zobaczyłbym  pewnego  ranka  przez  okno  pani  Graham.  Jak  to  nieraz 
bywa  waŜna  rzecz  zaleŜy  od  drobiazgu.  Gdyby  nie  Indianka,  nóŜ  i  szpital  nie  byłbym  tu  teraz, 
Graham  nie  dygotałby  z  niecierpliwości  a  pan,  panie  Holt,  nie  miałby  okazji  usłyszenia  najponę-
tniejszej na świecie propozycji. 

   - Obawiam się Ŝe nie rozumiem - rzekł Alan, kryjąc twarz w kłębach dymu i przybierając 

ton głęboko obojętny. - Obecność pana wskazuje raczej na to, Ŝe szczęście odwróciło się ode mnie. 

Oczy Rosslanda przybrały ponury wyraz, w głosie zaś zabrzmiała twarda nuta. 
- Panie Holt - zaczął chłodno. - Czy nie uwaŜa pan, Ŝe jako ludzie otrzaskani ze wszystkim, 

moglibyśmy nazywać rzecz po imieniu? 

- Oczywiście - oświadczył Alan bez wahania. 

background image

- Naturalnie juz pan wie, ze Mary Standish jest w rzeczywistości Mary Graham, Ŝoną Johna 

Grahama. RównieŜ pan wie zapewne, dlaczego uciekła z domu i wyskoczyła w morze? 

- Wiem! 
-  Świetnie!  To  mi  zaoszczędzi  wielu  wyjaśnień.  Istnieje  jednak  odwrotna  strona  medalu, 

której pan zapewne nie zna. O tym chcę właśnie mówić. John Graham nie dba ani trochę o fortunę 
Standishów. Chce tylko dziewczyny i jej jedynie zawsze pragnął. Wyrosła na jego oczach. Odkąd 
skończyła czternaście lat, obmyślał, jak ją zdobyć. Wie pan, w jaki sposób skłonił ją do małŜeństwa 
i  co  zaszło  potem.  Jest  mu  jednak  zupełnie  obojętne,  czy  ona  go  nienawidzi,  czy  nie.  Pragnie  ją 
mieć i juŜ! To zaś - tu wykonał rękami szeroki gest - stanowi najpiękniejszą ramę dla miodowych 
miesięcy. Robiłem właśnie obliczenia według pańskich ksiąg. Posiadłość pańska nie jest dziś warta 
więcej  niŜ  sto  tysięcy  dolarów.  UpowaŜniono  mnie  do  zaoferowania  panu  sumy  pięciokrotnie 
wyŜszej. Innymi słowy, Graham obiecuje nie wszczynać przeciwko panu Ŝadnej akcji za wykradze-
nie mu Ŝony, natomiast gotów jest zapłacić pół miliona za to ranczo. Zamierza osadzić tu Ŝonę na 
zawsze i odwiedzać ją, ilekroć mu przyjdzie na to ochota. Musi pan oczywiście obiecać, Ŝe nigdy 
nie wróci w te strony i nikomu nie powie o wiadomych zajściach. Czy jasno się wyraŜam? 

Alan  wstał  i  w  zadumie  przeszedł  się  parę  razy  po  pokoju.  Przynajmniej  Rossland  był 

pewien,  Ŝe  Alan  Holt  rozmyśla  nad  uczynioną  propozycją,  toteŜ  uśmiechał  się  łaskawie,  rad  z 
wywołanego efektu. Nie dokładał po groszu jak skąpiec. Nie próbując nawet targów podał właści-
wą sumę od razu, posiadał zaś dość imaginacji, by ocenić, jakie wraŜenie musi wywrzeć półmilio-
nowa oferta na człowieku walczącym z rozlicznymi trudnościami na samym końcu świata niemal. 
Alan tkwił zwrócony  doń plecami, twarzą do okna. Kiedy  przemówił,  głos miał dziwnie nieswój. 
Lecz, zdaniem Rosslanda, było to całkiem naturalne. 

- Nie wiem, czy dobrze  pana rozumiem - rzekł. - Czy chce pan powiedzieć, Ŝe jeŜeli sprze-

dam Grahamowi ranczo, wyjadę stąd i będę milczał, otrzymam pół miliona dolarów? 

- Taka jest propozycja. Ponadto zabierze pan swych ludzi ze sobą. Graham ma własnych! 
Alan usiłował się roześmiać. 
- Zdaje mi się, Ŝe juŜ wiem, o co tu głównie chodzi - zadrwił. - Te pół miliona otrzymuję nie 

za pannę Standish, czyli raczej panią Grahamową, tylko za odosobnienie. 

-  Właśnie!  Grahama  wzięła  raptem  chęć  załatwienia  rzeczy  bez  skandalu.  Wyruszyliśmy 

prawdę mówiąc po to, by odebrać jego Ŝonę. Rozumie pan, odebrać. Mieliśmy zamiar zrobić to w 
zupełnie inny sposób, niŜ czynimy obecnie. Lecz znalazł pan właściwe słowo, mówiąc „odosobnie-
nie”.  Co  za  idiotę  moŜe  zrobić  z  człowieka  ładna  twarzyczka.  Niech  się  pan  tylko  zastanowi:  pół 
miliona dolarów! 

- Brzmi to wprost fantastycznie - przyznał Alan, wciąŜ zwrócony twarzą do okna. - Dlaczego 

proponuje tak duŜo? 

-  Niech  pan  nie  zapomina  o  dodatkowej  umowie,  panie  Holt!  To  bardzo  waŜne!  Pan  ma 

milczeć. Odkupując ranczo po cenie normalnej, nie mielibyśmy na to Ŝadnej gwarancji. Lecz skoro 
pan przyjmuje taką sumę, jest pan poniekąd wspólnikiem i własne pana dobro wymaga dyskrecji. 
Jasne, co? 

Alan  odwrócił  się  i  podszedł  znów  do  biurka.  Był  bardzo  blady  i  rozmyślnie  osłaniał  sobie 

oczy kłębami dymu. 

-  Oczywiście,  nie  przypuszczam,  by  Graham  pozwolił  Ŝonie  uciec  do  Stanów,  gdyŜ  to  by 

mogło narobić kłopotów? - zagadnął. 

-  Tak  sądzę.  Po  cóŜ  by  w  takim  razie  wydawał  tyle  pieniędzy?  -  znacząco  podkreślił 

Rossland. 

- Pozostałaby tu na zawsze? 
- Na zawsze! 
- Nie wróciłaby do Stanów nigdy? 
- śe teŜ pan koniecznie musi stawiać kropkę nad „i”! Po co miałaby wracać? Świat wierzy, Ŝe 

umarła.  Pełno  o  tym  w  pismach.  śe  Ŝyje,  wiemy  tylko  my.  To  będzie  dla  Grahama  prześliczne 

background image

letnisko. Świetny klimat. Bajeczne kwiaty. Ptaki. I dziewczyna, którą obserwuje od dziecka i której 
od tylu lat pragnie! 

- I która go nienawidzi! 
- Racja! 
- Którą podstępem skłonił do małŜeństwa i która wolałaby umrzeć, niŜ Ŝyć z nim pod jednym 

dachem. 

-  To  juŜ  rzecz  Grahama,  panie  Holt,  utrzymać  ją  przy  Ŝyciu.  Do  nas  to  nie  naleŜy.  JeŜeli 

umrze, podejrzewam, Ŝe będzie pan miał moŜność odkupić swą osadę bardzo tanio. 

Wziął ze stołu jakiś papier i podał Alanowi. 
- To częściowa zapłata: czek na dwieście pięćdziesiąt tysięcy. Dokumenty mamy tutaj, goto-

we  do  podpisu.  Kiedy  pan  tylko  zechce,  będę  towarzyszył  panu  do  Tanana,  gdzie  otrzyma  pan 
resztę naleŜności. 

Alan wziął czek i przyglądał mu się chwilę. 
- Sądzi pan zapewne, Ŝe tylko wariat odrzuciłby podobną ofertę? 
- Oczywiście! 
- W takim razie ja jestem tym wariatem! 
Mówił tak spokojnie, Ŝe na razie Rossland wziął słowa jego za Ŝart. Tymczasem dym się roz-

proszył.  Alan  rzucił  cygaro  na  podłogę  i  przydusił  je  nogą.  Cisnął  na  ziemię  czek  podarty  na 
strzępy.  Wściekłość,  dotychczas  powstrzymywana  nadludzkim  wprost  wysiłkiem,  strzeliła  z  jego 
oczu. 

- Dałbym dziesięć lat Ŝycia, Ŝeby mieć teraz Grahama przed sobą! Zabiłbym go jak psa! A co 

do ciebie, Rossland... 

Postąpił  krok  wstecz,  jakby  w  obawie,  Ŝe  nie  wytrzyma  i  uderzy  opryszka,  patrzącego  nań 

teraz z najwyŜszym zdumieniem. 

-  To,  coś  powiedział  o  niej,  powinno  i  ciebie  równieŜ  skazać  na  śmierć.  Zabiłbym  cię  na 

miejscu, ale potrzebuję posła do Grahama. Powiedz mu, Ŝe Mary Standish, nie Mary Graham, jest 
dziś  równie  czysta  jak  w  dniu  swych  narodzin.  Ale  powiedz  mu  takŜe,  Ŝe  naleŜy  do  mnie.  Jest 
moja!  Kocham  ją.  Moja  jest,  rozumiesz?  Złoto  świata  całego  ma  dla  mnie  mniejszą  wartość  niŜ 
jeden włos z jej głowy! Zabiorę ją z powrotem do Stanów. Sprawiedliwości musi stać się zadość i 
ś

wiat dowie się o wszystkim. Ona nie ma nic do ukrycia. Nic absolutnie. Powtórz to Grahamowi w 

moim imieniu. 

Szedł  teraz  na  Rosslanda,  który  się  tymczasem  zerwał  z  krzesła.  Ręce  miał  zaciśnięte  w 

pięści; twarz jego przypominała Ŝelazną maskę. 

- Wynoś się! Wynoś się, nim cię wyrzucę! 
W pasji ostatecznej pchnął stół i z trzaskiem cisnął nim o ścianę. 
- Wynoś się, bo zabiję!!! 
Sunął naprzód, przez zaciśnięte wargi sycząc słowa przestrogi, a Rossland, przeraŜona bryła 

mięsa, cofał się nieprzytomny z lęku. Wreszcie dopadł drzwi i umknął. 

Biegł  w  stronę  zagrody  karibu.  Alan  obserwował  go  stojąc  w  progu.  Widział,  jak  Rossland 

opuszcza zagrodę w towarzystwie dwu obładowanych ludzi. Oddaliwszy się na znaczną odległość, 
Rossland  przystanął  i  obejrzał  się.  WygraŜając  pięścią,  cisnął  Alanowi  jakichś  parę  słów:  groźby 
zapewne, potem szybko ruszył na południe. Był bez kurtki i bez kapelusza; jedno i drugie pozosta-
wił w domu i nie odwaŜył się widocznie wrócić po nie. 

Tymczasem Alan powiódł oczyma po izbie i teraz dopiero zauwaŜył szczątki rozbitego stołu. 

Uprzytomnił sobie, Ŝe jeszcze chwila i diabeł by się w nim rozpętał. Nienawidził Rosslanda. Niena-
widził  go  teraz  równie  silnie  niemal,  jak  samego  Grahama.  Cudem  po  prostu  opryszek  uszedł  z 
Ŝ

yciem.  JednakŜe  Alan  rad  był  temu.  Resztka  zdrowego  rozsądku  wzięła  górę  nad  wściekłością  i 

nie dozwoliła popełnić głupstwa. 

Oglądał  właśnie  rozrzucone  na  biurku  papiery,  gdy  ruch  u  drzwi  kazał  mu  się  odwrócić. 

Pośrodku izby stała Mary Standish. 

background image

- Kazał mu pan odejść? — wykrzyknęła.    
Oczy  jej  błyszczały;  wargi  miała  rozchylone,  twarz  promienną.  Zobaczyła  wywrócony  stół, 

porzucone na krześle kurtkę i kapelusz Rosslanda - ślady pospiesznej ucieczki i uśmiechnęła się tak 
radośnie, Ŝe w jednej chwili wszystkie surowe postanowienia Alana sromotnie wzięły w łeb. 

Błyskawicznie skoczył ku niej i porwał ją w  ramiona. Nie usiłowała się juŜ teraz uwolnić z 

jego  objęć,  jak  niegdyś  wśród  topoli;  przeciwnie,  podała  mu  usta  do  pocałunku,  a  potem  ukryła 
twarz na jego piersi. 

     
 
 
 
 

ROZDZIAŁ XXIII 

 
 

Na zwiady 

 
Po chwili Mary leciutko wyzwoliła się z objęć Alana; w twarzach obojga próŜno by szukać 

ś

ladów skruchy czy wstydu. Mary promieniała; Alan miał rysy pogodne jak nigdy. I nie usiłowali 

wzajemnie ukryć przed sobą swego szczęścia. Alan wyciągnął rękę, więc  bez wahania podała mu 
swoją. Wargi szkarłatne od jego pocałunków zadrgały wesołym uśmiechem. Schyliła nieco głowę, 
tak iŜ widział jej ciemne włosy gładko przyczesane, lśniące jak aksamit. 

- Z całego serca wdzięczny jestem Bogu – szepnął Alan. 
Urwał,  nie  znajdując  słów  mogących  dostatecznie  wyrazić  jego  radość.  Mowa  wydała  się 

trywialna,  zbyteczna.  Zresztą  zrozumiała  go  i  tak.  Wiedziała,  Ŝe  dziękuje  Bogu  nie  za  tę  jedną 
chwilkę, lecz za całą pełną szczęścia przyszłość leŜącą przed nimi. 

Tymczasem Alan cofnął się i drŜącymi rękoma, Ŝeby tylko robić cokolwiek, postawił na nogi 

przewrócony stół. Mary obserwowała go z pogodnym uznaniem. Tak bardzo był jej drogi. Podeszła 
bliŜej i przez okno rzuciła wzrokiem na tundrę, gdzie uciekł Rossland. 

- Ile czasu ci trzeba, Ŝeby się przygotować do drogi? - spytał Alan. 
- Bo co? 
- Musimy ruszyć dziś w nocy lub jutro rano. Sądzę, Ŝe pójdziemy przez topolowy gaj na stary 

szlak do Nome. JeŜeli Rossland nie kłamał, Graham czatuje gdzieś na drodze do Tanana. 

Ś

cisnęła mu ramię dłonią. 

- Wracamy, Alan, czy tak? 
- Tak, do Seattle. To jedyne, co nam zostaje do zrobienia. Nie boisz się? 
- Przy tobie - nie! 
- A wrócisz ze mną, gdy juŜ będziesz wolna? 
Mówił,  patrząc  prosto  przed  siebie,  w  głąb  tundry.  Nie  widział  jej  zatem,  lecz  uczuł,  jak 

leciutko niby piórkiem muska policzkiem jego ramię. 

- Wrócę z tobą! 
- A kiedy będziesz gotowa do drogi? 
- JuŜ jestem gotowa! 
Odpowiedziała spokojnie, głosem pełnym słodkiej pokory. Przestała się buntować i walczyć; 

swe prawa do walki przelała na niego. Lecz właśnie to poczucie jej absolutnego do niego zaufania, 
dziecinna  wprost  wiara  w  jego  siły  i  zdolności  uprzytomniły  mu,  jak  wielką  odpowiedzialność 
wziął  na  swoje  barki.  Zobaczył  całą  grozę  połoŜenia,  a  znaczenie  słów  Rosslanda  teraz  dopiero 
przeniknęło  jego  mózg  z  całą  wyrazistością.  Kiedy  tak  patrzył  w  stronę,  gdzie  uciekł  wróg,  rysy 
jego  mimo  woli  stwardniały,  a  wokół  ust  zarysowały  się  surowe  bruzdy.  Wątpił  juŜ,  czy  istotnie 
słusznie uczynił puszczając Rosslanda. Czy nie naleŜało go raczej zabić, jak jadowitą gadzinę?  

background image

Właściwie nie było jeszcze za późno. Na nierównym terenie tundry mógłby go łatwo dogonić 

i... 

Uczuł na ramieniu silniejszy uścisk. Spojrzał w dół. 
Mary Standish obserwowała go pogodnymi oczyma. Jej spokój podziałał na niego kojąco. 
- Jestem gotowa - przypomniała mu. 
Lecz Alan odzyskał juŜ rozsądek. 
- Musimy poczekać na Stampede Smitha - rzekł. - Powinien się zjawić dziś w nocy albo jutro 

rano.  Teraz  się  na  tę  sprawę  zapatruję  trzeźwo,  widzę,  jak  bardzo  Stampede  moŜe  się  przydać  w 
razie... hm... w razie... spotkania! 

Nie dodał, z kim, lecz ona zrozumiała go i tak. Podeszła do drzwi i, przystanąwszy w progu, 

ruchem głowy wskazała odpowiedni kierunek. 

- On jest gdzieś na drodze do Tanana - powiedziała. 
- Rossland ci powiedział? 
- Tak! I ma ze sobą ludzi, tak wielu, Ŝe Rossland się śmiał, gdy twierdziłam, Ŝe nie dasz mnie 

wziąć. 

- Więc ty od razu byłaś pewna, Ŝe cię im nie oddam? 
- Byłam pewna, od chwili, gdy otworzyłam ten list w chacie Ellen MacCormick. 
Ułowił jeszcze tylko radosny błysk jej oczu, bowiem znikła tak szybko, Ŝe nie zdąŜył słowa 

powiedzieć. Przez okno obserwował potem, jak idzie w kierunku domu Sokwenny, naprzeciw spie-
szących jej na spotkanie Keok i Nawadlook. Keok miała jeszcze w ręku swój długi nóŜ. A z okien-
ka poddasza wyzierał sam Sokwenna niby groźne, dziwaczne widmo. 

Alan  skinął  ręką  na  starego,  po  czym  cofnął  się  do  biurka.  Po  upływie  dziesięciu  minut 

Sokwenna  wszedł  do  izby.  Mruczał  coś  niezrozumiale.  Po  chwili  dopiero  Alan  zrozumiał,  Ŝe 
Sokwenna w narzeczu swych ojców bredzi o tętencie nóg i zapachu krwi. Nogi dudnią juŜ blisko; 
krew  dymi.  Tupot  i  woń  płyną  ze  starego  parowu,  gdzie  murszeją  Ŝółte  czaszki  i  gdzie  niegdyś 
chłodna woda niosła czerwoną posokę.  

Alan był jednym z niewielu białych, któremu po długich wypytywaniach udało się wydobyć 

od Sokwenny historię tych czaszek. Oto w czasach gdy jeszcze Sokwenna był młodzieńcem, obce 
plemię napadło na jego lud, mordując męŜczyzn, uprowadzając kobiety. Sokwenna wraz z garścią 
zbrojnych i paroma kobietami uciekł w końcu na południe. W parowie urządzili zasadzkę. 

W  pogodny,  letni  dzień  wyzłocony  słońcem,  pachnący  kwieciem,  rozdzwoniony  śpiewem 

ptasząt,  niespodzianie  zaskoczyli  najeźdźców  i  wybili  ich  co  do  nogi.  Z  grona  ówczesnych  zwy-
cięzców dziś Ŝył juŜ tylko jeden, Sokwenna. 

Alan  był  prawie  zły,  Ŝe  wezwał  Sokwennę  do  siebie.  Nie  przypominał  on  juŜ  w  niczym 

pogodnego  staruszka,  kochającego  dzieci,  kwiaty  i  słońce,  śmiejącego  się  serdecznie  podczas 
pląsów Keok czy Nawadlook. Zmienił się nie do poznania. Tkwił przed Alanem - uosobienie fatali-
zmu  -  bełkocząc  półgłosem  złowieszcze  przepowiednie,  ponuro  błyskając  zapadniętymi  oczyma, 
palcami jak szpony kurczowo obejmując lufę fuzji.  

Wysiłkiem woli Alan otrząsnął się z nagłego lęku i przygnębienia i zaczął wydawać krótkie 

dyspozycje. Sokwenna, ze szczytu wzgórza oddalonego o dwie mile od drogi wiodącej do Tanana, 
miał  pilnować  południowego  odcinka  tundry.  Kiedy  słońce  zniknie  za  horyzontem,  będzie  mógł 
wrócić. 

Alan  działał  teraz  z  wielką  rozwagą.  Nie  mógł  się  pozbyć  złych  przeczuć,  toteŜ  ledwo 

Sokwenna  znikł  za  drzwiami,  zabrał  się  zaraz  do  czynienia  własnych  przygotowań.  Ogarnęła  go 
chęć natychmiastowego ruszenia w drogę, bez godziny zwłoki nawet, jednakŜe usiłował sobie sam 
przedstawić  absurd  podobnego  pośpiechu.  Jego  nieobecność  miała  wszakŜe  trwać  kilka  miesięcy, 
moŜliwe, Ŝe rok nawet. Przed odejściem naleŜało wiele załatwić: wydać rozporządzenia, instrukcje. 
Musiał  się  chociaŜ  widzieć  ze  Stampedem.  Zresztą  nie  groziło  przecieŜ  bezpośrednie  niebezpie-
czeństwo. Według wszelkich danych Graham nie pojawi się w ogóle, będzie raczej usiłował prze-
szkodzić później, na drodze legalnej. 

background image

JednakŜe mimo wszelkich perswazji niepokój trwał. 
Godziny  szły;  popołudnie  mijało.  Jakiś  głos  wewnętrzny  naglił  Alana,  by  nie  zwlekając 

zabrać Mary Standish i uciekać! Widział ją dwukrotnie przez okno, pomiędzy dwunastą i piątą, sie-
dząc samotnie przy biurku. Przed szóstą zakończył pracę. Wtenczas starannie obejrzał swoje fuzje. 
Stwierdził,  Ŝe  ulubiony  karabin  i  rewolwer  działają  sprawnie  i,  wymyślając  sobie  od  durniów, 
napełnił  jednak  pas  myśliwski  znaczną  ilością  ładunków.  Zaniósł  nawet  do  chaty  Sokwenny  dwa 
zapasowe  karabiny  i  paczkę  amunicji,  z  niewyraźną  myślą  w  głębi  mózgu,  Ŝe  ta  chata  właśnie 
pobudowana na skraju parowu w razie czego nada się najlepiej do obrony. 

Po kolacji, gdy słońce, wisząc nad horyzontem, rzucało długie cienie, Alan znalazł Mary nad 

brzegiem parowu. 

- Opuszczę cię na chwilę - powiedział. - Ale Sokwenna juŜ wrócił, więc nie będziesz sama. 
- Dokąd idziesz? 
- AŜ do topolowego gaju, zapewne! 
- W takim razie pójdę z tobą! 
- Zamierzam iść bardzo szybko! 
- Wątpię, Ŝebyś szedł szybciej ode mnie. 
- AleŜ ja chcę zbadać przed nocą, czy z tamtej strony nic nam nie grozi. 
- Pomogę ci - pieszczotliwie ujęła jego rękę. - Idę z tobą, Alan! 
- Dobrze, idziemy więc razem - roześmiał się i nagle, pochylając głowę, przytulił usta do jej 

dłoni, po czym ręka w rękę ruszyli szlakiem wiodącym do Nome. 

Twarz Mary była róŜowa, w oczach zaś miała słodki blask, którego nie starała się bynajmniej 

ukryć  przed  Alanem.  Blask  ten  kazał  mu  zapomnieć  o  topolowym  gaju  i  tundrze,  o  wszelkich 
ś

rodkach ostroŜności, o ponurych wróŜbach Sokwenny nawet. 

- Rozmyślałam dziś cały dzień - mówiła Mary. – Tak długo byłam sama. Myślałam o tobie. I 

takie miałam pogodne myśli. 

- Czuję się jak w raju - cicho odparł Alan. 
- Nie uwaŜasz mnie za zepsutą dziewczynę? 
- Jesteś dla mnie uosobieniem najpiękniejszych marzeń o kobiecie. 
- A jednak narzucałam się tobie, ścigałam po prostu. 
- Gdybyś wiedziała, jak jestem za to wdzięczny Bogu! 
- I wyznałam, Ŝe cię kocham i pozwoliłam się całować! 
- Mary! 
- A teraz idę z tobą, ręka w rękę! 
- Będziemy tak szli zawsze, najmilsza! 
- A tymczasem jestem przecieŜ Ŝoną innego - wzdrygnęła się Mary. 
- Jesteś moja - oświadczył z uporem. - Wiesz o tym dobrze i Bóg wie o tym równieŜ. Skoro 

mówisz o sobie, jako o Ŝonie Grahama, popełniasz bluźnierstwo. Jesteś z nim po prostu związana 
na krótko, choć legalnie, ale na tym koniec. Sercem, duszą i ciałem jesteś wolna! 

- Nie jestem wolna! 
- Jesteś! 
Po chwili szepnęła mu do ucha: 
-  Alan,  jako  najuczciwszemu  człowiekowi  na  ziemi  powiem  ci,  dlaczego  nie  jestem  wolna. 

GdyŜ sercem i duszą naleŜę do ciebie! 

Nie śmiał na nią spojrzeć. Mary zaś ze wzrokiem utkwionym przed siebie powtórzyła uśmie-

chając się słodko: 

- Tak, najuczciwszy człowiek na całej ziemi! 
Szli ręka w rękę poprzez garby i wzniesienia tundry, mówiąc juŜ potem tylko o barwie nie-

bios, o kwiatach, ptakach i coraz bliŜszym zmierzchu, podczas gdy Alan badał pilnie zwęŜający się 
horyzont  w  poszukiwaniu  ludzkich  sylwetek.  Zrobili  jedną  milę,  drugą,  aŜ  ukończywszy  trzecią 
przystanęli, szukając w dali ciemnej linii znaczącej poszarpaną krawędź Parowu Duchów. 

background image

-  Myślę  o  liście  pisanym  do  Ellen  MacCormick  -  zaczął  Alan  cicho.  -  Myślę,  Ŝe  pisząc  go, 

miałem wraŜenie, Ŝe to nie do niej list, tylko do ciebie. I myślę jeszcze, Ŝe gdybyś nie wróciła do 
mnie, zwariowałbym chyba. 

-  Mam  ten  list,  tutaj  -  odparła  Mary,  kładąc  dłoń  na  piersi.  -  Czy  pamiętasz  jeszcze,  coś 

napisał, Alan? 

- śe znaczysz dla mnie więcej niŜ Ŝycie. 
-  I  prosiłeś  jeszcze,  by,  jeśli  mnie  znajdą,  Ellen  MacCormick  schowała  dla  ciebie  pasmo 

mych włosów. 

Skinął twierdząco głową. 
-  Tak,  to  prawda.  Gdym  siedział  naprzeciwko  ciebie  przy  stole,  na  „Nome”,  podświadomie 

juŜ wielbiłem twoje włosy. Odtąd, od kiedy mam cię tutaj... 

Urwał w pół zdania, zmieszany. 
- No, powiedz, Alan! 
-  Marzyłem,  Ŝeby  zobaczyć  je  rozpuszczone  –  dokończył  Alan  zmieszany  okropnie.  - 

Niemądry pomysł, prawda? 

-  Dlaczego  niemądry?  -  zaprzeczyła  gorąco.  -  JeŜeli  lubisz  moje  włosy,  cóŜ  dziwnego,  Ŝe 

pragnąłbyś widzieć je całe! 

- Ja... cóŜ, ja sądziłem tylko, Ŝe moŜesz się pogniewać! - tłumaczył Alan niezręcznie. 
Nie  słyszał  nigdy  nic  równie  słodkiego,  jak  jej  śmiech  obecnie.  Odwróciła  się  od  niego 

szybko, tak iŜ blask zachodzącego słońca padł na jej plecy i zręcznymi palcami poczęła wyjmować 
szpilki, aŜ uwolnione sploty opadły w dół, na ramiona, spłynęły do bioder, migocąc jak najkoszto-
wniejszy jedwab. Teraz stanęła do niego twarzą. Oczy jej błyszczały. 

- Czy myślisz, Ŝe ładnie mi tak, Alanie? 
ZbliŜył  się  do  niej,  napełnił  dłonie  cięŜkimi  splotami  i  wtulił  w  nie  twarz.  Trwał  tak  długo, 

gdy raptem odczuł, Ŝe ciałem Mary wstrząsa dreszcz. Wzdrygnął się sam mimo woli. Nagle usły-
szał, Ŝe kurczowo chwyta powietrze ustami, zaś dłoń, którą oparła na jego schylonej  głowie, cofa 
się. 

Wyprostował  się  i  spojrzał  na  nią.  Ponad  jego  ramieniem  wlepiła  rozszerzone  oczy  w  głąb 

mrocznej tundry. Doznał wraŜenia, Ŝe chce przemówić i nie moŜe dobyć głosu. 

- Co się stało? - krzyknął i skręcił w miejscu, usiłując dostrzec, co ją tak przeraziło.  
Kiedy  zaś  tak  patrzył,  nagły,  głęboki  cień  opadł  raptem  na  ziemię,  stwarzając  niemal  nocną 

ciemność. Słońce zgasło gwałtownie, niby zdmuchnięta wielka lampa, na zachodzie zaś skłębiły się 
purpurowe zwały chmur. Alan widywał juŜ niejednokrotnie podobne zjawisko z nadejściem letnich 
burz, nigdy jed-nak zmiana nie wydała mu się tak fantastycznie prędka. 

Zamiast  tonąć  w  słonecznej  powodzi,  postać  Mary  ledwo  majaczyła  w  mroku.  Osądził,  iŜ 

właśnie  ten  fakt  tak  jej  podziałał  na  nerwy  i  roześmiał  się  cicho.  Lecz  ona  ścisnęła  go  raptem  za 
ramię. 

- Widziałam! - krzyknęła zdławionym głosem. - Widziałam cienie przyczajone jak zwierzęta! 
-  Cienie?  -  Alan  wciąŜ  jeszcze  się  uśmiechał.  –  MoŜe  to  były  cienie  lisów  albo  wielkich 

siwych królików, albo wilczycy z młodym?... 

- Nie, nie, to było co innego - zaprzeczyła Mary gorąco, jeszcze silniej wpijając palce w jego 

ramię. - To nie były zwierzęta, to byli ludzie!!! 

    
 
 
 
 
 
 
 

background image

 

ROZDZIAŁ XXIV 

 
 

Pierwsze strzały 

 
Zapadła teraz taka cisza, Ŝe wydawało się, iŜ ich serca bić przestały i w tej ciszy Alan ułowił 

nagle jakiś dźwięk. Nie łudził się co do jego natury: to jakiś cięŜki but szczęknął o kamień. śaden z 
ludzi  miejscowych,  obutych  w  miękkie  skórznie,  nie  mógł  tego  zrobić.  W  całej  okolicy  twarde 
trzewiki nosił jedynie on sam i Stampede. 

- Czy wielu ich było? - spytał. 
- Nie mogłam dobrze rozróŜnić. Słońce juŜ gasło. Ale pięciu czy sześciu biegło. 
- Z tyłu za mną? 
- Tak! 
- Czy nas widzieli? 
- Sądzę, Ŝe tak! Nie wiem zresztą... 
Odnalazł  jej  rękę  i  uścisnął  mocno.  Kurczowo  czepiała  się  palcami  jego  dłoni  i  słyszał,  jak 

oddycha szybko. Nieznacznie rozpiął pochwę rewolweru. 

- Czy przypuszczasz, Ŝe to oni? - zagadnęła szeptem, a w jej głosie wyczytał okropną trwogę. 
- MoŜliwe. Moi ludzie przyszliby od innej strony. Boisz się bardzo? 
- Nie - odpowiedziała głosem znacznie spokojniejszym. 
- Więc czemu drŜysz? 
- Ach, to ta dziwaczna ciemność! 
Było  rzeczywiście  bardzo  ciemno.  W  ciągu  długiego  pobytu  w  tundrach  Alan  widział  ten 

fenomen  zaledwie  parę  razy,  gdyŜ  letnia  burza,  a  co  za  tym  idzie  –  kompletny  mrok,  jest  w  tych 
stronach rzeczą niezmiernie rzadką, przez co bardziej działa na nerwy niŜ najfantastyczniejsza na-
wet gra świateł zorzy północnej. Wydało mu się obecnie, Ŝe to, co się dzieje, graniczy z cudem, Ŝe 
jakaś  potęŜna  dłoń  otwiera  im  drogę  ucieczki.  Tam,  gdzie  powinna  była  gorzeć  purpura  zachodu, 
wznosił  się  nieprzenikniony  czarny  mur.  Rozpościerał  się  szybko.  Cienie  gęstniały,  a  gęstniejąc 
łączyły się, pełzły niby macki, aŜ cała tundra zamieniła się w jeden niesamowity chaos, ni to dnia, 
ni to nocy, w której wzrok próŜno silił się cokolwiek ułowić. 

Mrok  ogarnął  ich  takŜe,  śmiesznie  zacieśniając  krąg  widzenia.  Myśli  Alana  pracowały  go-

rączkowo.  Potrzebował  zaledwie  paru  sekund,  by  zrozumieć,  co  to  za  sylwetki  przeraziły  Mary. 
Ludzie Grahama znajdowali się w pobliŜu, dostrzegli ich i obecnie usiłowali odciąć od osady. Być 
moŜe byli to dopiero wywiadowcy w liczbie pięciu lub sześciu tylko, jak naliczyła Mary, w takim 
razie  sytuacja  nie  przedstawiała  się  groźnie.  Lecz  co  będzie,  jeŜeli  jest  ich  kilkunastu  lub  nawet 
kilkudziesięciu? Kto wie, czy Graham i Rossland nie wysłali do ataku wszystkich swoich sił.  

Alan nie zastanawiał się jeszcze, jaka moŜe być liczebność tych sił, podejrzewał jednakŜe, iŜ 

poparty  potęgą  osobistych  stosunków  i  pieniądza,  a  męczony  grzeszną  Ŝądzą  do  Mary  Standish  - 
Graham  nie  zawaha  się  przed  niczym.  Zresztą  wobec  prawa,  racje  były  po  stronie  bogacza.  CzyŜ 
nie występował jako mąŜ w obronie swojej Ŝony, uprowadzonej przez uwodziciela? 

Trzymając lewą ręką dłoń Mary, prawą ściskając kolbę rewolweru, Alan ruszył wprost przed 

siebie. Rozumował, Ŝe jeŜeli ludzie Grahama ich dojrzeli i zechcą odciąć od rancza, wyjście z pu-
łapki jest tylko na przedzie. Wszystko zaleŜało teraz od pośpiechu, toteŜ Alan kroczył tak szybko, 
Ŝ

e dziewczyna u jego boku musiała niemal biec.  Nie rozróŜniał jej kroków, miała tak lekki chód. 

Palcami  owinęła  jego  dłoń,  a  na  policzku  czuł  chwilami  przelotne  muśnięcie  rozpuszczonych 
włosów. Szli tak dobre pół mili, przy czym Alan pilnie badał wzrokiem ciemność i uparcie wytęŜał 
słuch. Wreszcie stanął. Ogarniając Mary ramieniem, przytulił ją do siebie tak, Ŝe głowa dziewczy-
ny legła na jego piersi. Odnalazł rozchylone wargi i ucałował. 

- Nie boisz się? - spytał ponownie. 

background image

Zdecydowanie zaprzeczyła ruchem głowy: 
- Nie! 
Wobec tak odwaŜnego kłamstwa roześmiał się cicho. 
- Nawet jeŜeli nas widzieli i nawet jeŜeli to byli ludzie Grahama, umknęliśmy im! - pocieszał. 

- Teraz zatoczymy krąg ku wschodowi i wrócimy do rancza. śałuję, ze kazałem ci iść tak prędko. 
Pójdziemy teraz wolniej. 

- Musimy iść jak najszybciej - nacierała Mary. - Chciałabym biec! 
Odszukała palcami jego dłoń i ruszyli znów ręka w rękę. Od czasu do czasu przystawali, wbi-

jając oczy w ciemny chaos i wytęŜając słuch. Alanowi wydawało się po dwakroć, ze słyszy dźwię-
ki nie będące mową nocy. Za drugim razem drobne paluszki zacisnęły się na jego ręku, lecz Mary 
milczała i tylko na chwilę przestała jakby oddychać. 

Po  upływie  drugiej  pół  mili  pojaśniało  nieco,  natomiast  dech  burzy  zdawał  się  bliŜszy. 

Chłodny  powiew  juŜ  muskał  ich  twarze,  a  wkoło  drŜały  szepty  i  szelesty  spragnionych  deszczu 
roślin.  Było  trochę  widniej,  gdyŜ  wał  chmur  rozciągnął  się  na  całe  niebo,  rzednąc  natomiast  w 
miejscu  gdzie  poprzednio  zgasił  słońce.  Alan  rozróŜniał  juŜ  twarz  dziewczyny  i  fale  jej  włosów. 
Wgłębienia  i  wyniosłości  tundry  nabrały  właśnie  ostrzejszych  zarysów,  gdyŜ  dotarli  do  małej 
kotlinki, którą Alan rozpoznał natychmiast. Na jej dnie, poza obrębem gęsto rosnących wierzb, taił 
się drobny staw. Miejsce to było oddalone od domu zaledwie o pół mili. Wśród wierzb sączył się 
strumień.  

Alan podprowadził dziewczynę nad sam brzeg, wskazał jej, gdzie ma uklęknąć i jak czerpać 

wodę  złączonymi  garściami.  Piła  schyliwszy  głowę,  a  krople  ściekały  z  jej  palców.  Zaśmiała  się 
rozbawiona.  

Nagle  krzyknęła  okropnie.  Spomiędzy  wierzb  wypadła  ciemna  postać  i  z  rozpędu  runęła  na 

Alana. 

Wierzby  rozstąpiły  się  powtórnie.  Nowy  cień,  nowy  krzyk  Mary.  Lecz  Alan  nie  mógł  jej 

pomóc, bowiem sam klęczał w tej chwili, przegięty w tył, rozpaczliwie usiłując oderwać od gardła 
parę potwornej wielkości rąk. Słyszał, jak dziewczyna walczy, juŜ w milczeniu. Sam czuł otępienie 
mózgu. Zdawał sobie sprawę, Ŝe nie potrafi dosięgnąć rewolweru. Nad sobą widział ponurą, zbrod-
niczą twarz, okropną w mroku jak twarz widma, a bezlitosne ręce wyciskały z niego resztę Ŝycia. 
Wreszcie z wrzaskiem triumfu napastnik rzucił go na plecy. Miał wraŜenie, Ŝe głowa odpada mu od 
ramion. Przewrócił się, lecz w ostatnim spazmatycznym wysiłku zadał jeszcze straszne kopnięcie. 

Ledwo  dosłyszał  jęk  wroga,  ale  palce  na  jego  gardle  rozluźniły  się,  ohydna  twarz  znikła; 

bezwładny  człowiek  potoczył  się  w  trawę.  Alan  leŜał  chwilę  bez  ruchu,  głęboko  wciągając 
powietrze w płuca. Potem sięgnął po rewolwer. Kabura była pusta. 

Słyszał, jak Mary dyszy  i łka tuŜ obok prawie i raptem odzyskał siły  na nowo. Człowiek, z 

którym walczył poprzednio, sunął znów na niego, pełznąc na kolanach i rękach. 

Alan  skoczył  mu  błyskawicznie  na  kark,  niby  zwinny  kot.  Grzmotnął  pięścią  w  zarośniętą 

twarz. Bijąc zapalczywie zawołał Mary. Widział ją teraz, jak się szamoce z drugim męŜczyzną, w 
samej  prawie  wodzie  strumyka.  Zaklął  wściekle.  Czuł  w  sercu  mordercze  instynkty.  Chciał  zabić 
jednego  przeciwnika,  Ŝeby  się  zmierzyć  z  drugim.  Ogłuszony  ciosami  brodacz  osłabł  i  Alan 
chwycił go za gardło. 

Szyja  złoczyńcy  przypominała  kark  byka.  Usiłował  ją  złamać.  WytęŜył  mięśnie.  Jeszcze 

dziesięć  sekund,  pół  minuty  najwyŜej  i  kręgosłup  by  pękł,  lecz  zanim  pierwszy  człowiek  skonał, 
drugi napastnik skoczył na Alana. 

Alan nie zdąŜył się zasłonić. Osłabł juŜ znacznie, toteŜ zatoczył się od  razu pod pierwszym 

ciosem.  Wyciągnąwszy  ramiona,  począł  bić  na  oślep.  Dopiero  jednak,  gdy  trafił  na  pięść  nowego 
przeciwnika, zrozumiał, jak wiele sił juŜ utracił. Wobec własnej słabości ogarnęło go okropne prze-
raŜenie,  mimo  woli  jęknął.  Lecz  juŜ  w  następnej  chwili  skłonny  byłby  sobie  język  uciąć.  Przede 
wszystkim  nie  trzeba  przeraŜać  Mary!  Nie  widział  jej  obecnie,  a  dziewczyna  pełzła  właśnie  na 
rękach  i  kolanach.  Jej  długie  włosy  wlokły  się  po  zdeptanej  ziemi,  maczały  w  mętnej  strudze. 

background image

Rozpaczliwie szukała czegoś rękami, aŜ znalazła! 

Wstała wtenczas, trzymając w garści kamień, na którym oparła poprzednio rękę, kiedy piła. 

Brodacz,  podniósłszy  się  na  kolana,  machał  łapami  jak  pijany,  wyminęła  go  jednak,  stając  nad 
Alanem  i  jego  napastnikiem.  Kamień  opadł  w  dół.  Alan  usłyszał  szybki,  straszliwy  cios,  chrzęst 
okropny i wróg potoczył się na ziemię bezwładny zupełnie. Alan chwiejnie podniósł się na nogi i 
podtrzymał ramieniem zataczającą się dziewczynę. 

Brodacz wstał właśnie. JuŜ się prawie podniósł,  gdy Alan powtórnie chwycił  go za  gardło  i 

zwalili się razem na ziemię. Mary usłyszała parę ciosów, jeden silniejszy, aŜ z cichym okrzykiem 
triumfu Alan wstał. Przypadkowo zupełnie trącił ręką w trawie swój zagubiony rewolwer. Podniósł 
go teraz i odsunął bezpiecznik. Był znowu gotów do walki. 

- Chodźmy - powiedział. 
Głos  mu  się  urywał  jakiś  chrapliwy  i  nieswój.  Mary  zbliŜyła  się,  podając  mu  rękę  mokrą  i 

lepką od błota. Milcząc wygramolili się z kotliny na równą przestrzeń łąki. 

W cięŜkim powietrzu wiatr poszeptywał coraz wyraźniej, lecz jednocześnie z zachodu nadle-

ciał jakiś inny dźwięk. Ktoś wołał. Z pewnej odległości przed nimi nadeszła odpowiedź. Alan utulił 
mocniej drobną, obłoconą rączkę i ruszył wprost w kierunku rancza. Rozumiał dobrze, co się dzie-
je. Ludzie Grahama byli sprytniejsi, niŜ przypuszczał. Otaczali ranczo półkolem od strony tundry, 
ale równocześnie wysłali takŜe paru rozproszonych wywiadowców. 

Szła  gra  na  śmierć  i  Ŝycie.  Miał  się  znów  o  tym  wkrótce  przekonać,  bowiem  w  coraz 

słabszym  mroku,  wyrosły  raptem  znów  przed  nimi  dwa  ludzkie  cienie.  Surowy  bas  zakrzyknął: 
„Stój!”  i  Mary  krzyknęła  przeraŜona.  Alan  dostrzegł  szybki  ruch  ręki  napastnika,  lecz  sam  był 
jeszcze  szybszy.  Trzy  strugi  ognia  niby  trzy  błyskawice  wytrysnęły  z  jego  rewolweru  i  człowiek, 
który  zamierzał  strzelać,  runął  na  ziemię,  podczas  gdy  drugi  momentalnie  znikł  w  ciemności.  W 
chwilę potem jego alarmujące wrzaski zwoływały juŜ resztę bandy. 

Mary milczała teraz, tylko jej oddech przypominał łkanie, gdy zaś Alan zajrzał jej w twarz z 

bliska, zobaczył, Ŝe jest blada jak papier i oczy  ma rozszerzone grozą. Potargane włosy otulały ją 
niby welon; ręce kurczowo tuliła do piersi, a w rękach ściskała rewolwer. Alan poznał tę broń - ma-
leńki  browning  przed  paru  laty  otrzymany  w  prezencie  od  Carla  Lomena.  Ogarnęła  go  szalona 
duma  i  radość.  Więc  mimo  zrozumiałego  lęku  chciała  walczyć,  walczyć  razem  z  nim  przeciwko 
wspólnym  wrogom!  Straszną  miał  ochotę  chwycić  ją  w  ramiona  i  pocałunkami  wyrazić  cały  po-
dziw. Miast tego jednak pociągnął ja za. sobą jeszcze szybciej, aŜ doszli do nowej, ostatniej kotli-
ny, dzielącej ich od rancza. 

Poprzez  tę  kotlinę  biegła  wąska  ścieŜka,  wyrównana  w  labiryncie  pagórków,  zarośli  i 

błotnistych  kęp,  łopatami  i  siekierami  jego  ludzi.  Znalazłszy  ją,  Alan  przystanął  na  chwilę,  wie-
dząc, Ŝe są na razie bezpieczni. Mary oparła się o niego cięŜko, niby w omdleniu. Ostatnie dwieście 
jardów wyczerpało ją do reszty. Alan odgarnął jej włosy z bladej twarzyczki i ucałował oczy i usta. 
ZauwaŜył,  iŜ  mimo Ŝe  jest  tak  znuŜona, Ŝe  mówić  nie  moŜe,  ciśnie  wciąŜ  kurczowo  rewolwer  do 
piersi. Uśmiechnęła się do niego serdecznie, odwaŜnie. Bez słowa chwycił ją na ręce i ruszył ścieŜ-
ką. Uradowany był i zdumiony jej lekkością. Niósł ją z łatwością niby dziecko, niby małą boginkę 
leśną omotaną w płaszcz włosów; czując, jak mu ręce zaciska na szyi, a oddechem owiewa twarz, 
czerpał, zda się, z jej słabości nową siłę i energię. 

Wyszedł  właśnie  z  kotliny,  gdy  pierwsze,  rzadkie  krople  deszczu  musnęły  mu  czoło.  Było 

coraz jaśniej. Odwróciwszy się, mógł objąć wzrokiem połowę przebytej dopiero drogi. Wspiął się 
na wzgórek i tu Mary wyślizgnęła mu się z ramion. Stanęła obok, wypoczęta juŜ nieco. Alan wyko-
nał  ręką  znaczący  gest.  Na  przedzie  moŜna  juŜ  było  odróŜnić  słabe  zarysy  zabudowań  osady. 
Nigdzie jednakŜe nie dostrzegali światła. Ranczo jak gdyby wymarło. 

Wtem wyrosło coś przed nimi, niemal u samych ich nóg. Ozwał się krótki, gardłowy okrzyk, 

cichy, przeznaczony wyłącznie dla ich uszu. Rozpoznali Sokwennę. Starzec począł szybko mówić. 
Tylko  Alan  go  rozumiał.  Prawił  coś  długą  chwilę  gestykulując  i  nie  odwracając  oczu  od  kotliny. 
Skończywszy nie czekał odpowiedzi, lecz zawrócił i szybko podreptał w kierunku rancza. 

background image

- Co on mówił? - spytała Mary. 
- Rad jest, Ŝeśmy wrócili. Usłyszał strzały i wyszedł na spotkanie. 
- A co jeszcze? - nalegała. 
-  Sokwenna  jest  przesądny  i...  nerwowy.  Opowiadał  rzeczy,  których  byś  nie  zrozumiała. 

Sądziłabyś na pewno, Ŝe oszalał, słysząc, jak twierdzi, Ŝe duchy jego towarzyszy, przed wielu laty 
pomordowanych w parowie, nawiedziły go dziś w nocy, niosąc rozliczne przestrogi. W kaŜdym ra-
zie  postąpił  przezornie.  Ledwie  zniknęliśmy  mu  z  oczu,  gdy  wysłał  w  góry  wszystkie  kobiety  i 
dzieci.  Tylko  Keok  i  Nawadlook  nie  chciały  odejść.  Rad  jestem  z  tego.  Gdyby  bowiem  trafiły  w 
ręce takich ludzi, jak Graham i Rossland... 

- Śmierć byłaby lepsza - dokończyła Mary i jej palce ścisnęły mocniej ramię Alana. 
-  I  ja  tak  sądzę.  Nie  mogą  nam  zresztą  obecnie  nic  zrobić.  Na  otwartej  przestrzeni  mieli 

przewagę,  lecz  chatę  Sokwenny  obronimy  doskonale,  zanim  nadejdą  Stampede  i  pasterze.  Mam 
tam dwie zapasowe fuzje. Nie odwaŜą się na atak z gołymi rękami. Przewaga jest obecnie po naszej 
i stronie. My moŜemy strzelać, oni nie! 

- Dlaczego? 
- PoniewaŜ ty jesteś w chacie. Graham chce cię posiąść Ŝywą, nie martwą. A kule nie wybie-

rają... 

Dotarli  właśnie  do  drzwi  domku,  lecz  tu  przystanęli,  chwilę,  nasłuchując.  Spoza  zagrody 

karibu  huknęły  naraz  głosy.  Nie  starano  się  ich  bynajmniej  stłumić.  Nawoływano  się  nawzajem 
głośno z kilkunastu miejsc co najmniej. Potem zadudniły biegnące nogi i zabrzmiała donośna ko-
menda. Ktoś klął jak barbarzyńca. W Alanie zamarło serce. Słyszał, jak walą w drzwi jego domu. Z 
trzaskiem, drewnianej ramy pękło okno i rozległ się brzęk tłuczonych, szyb. Tu i ówdzie błyskały 
ś

wiatła. 

Wtedy  właśnie  z  okna  strychu  ponad  ich  głowami,  przemówiła  fuzja  Sokwenny.  Strzał, 

wrzask i znowu, błysk ognia,  gdy  starzec powtórnie nacisnął  cyngiel.  Zanim padł ostatni z pięciu 
strzałów, Alan wciągnął Mary do izby, barykadując za sobą drzwi. Na podłodze płonęły zacienione 
ś

wiece, obok których kucnęły Keok i Nawadlook. Jeden rzut oka zaświadczył o sprycie Sokwenny. 

Izba  przypominała  arsenał.  LeŜało  tu  kilka  fuzji  gotowych  do  uŜycia,  stos  naboi  róŜnego  kalibru. 
Oczy Keok i Nawadlook gorzały ponurą determinacją, obie zaś trzymały w palcach ładunki, goto-
we nabić strzelby, gdy się tylko magazyn opróŜni. 

Mary  stała  pośrodku  pokoju.  Świece,  umiejętnie  ocienione,  by  nie  zdradzać  na  zewnątrz 

konturów okien, słabo oświetlały jej twarz i fale włosów. Rozszerzonymi trwogą, oczyma uparcie 
ś

ledziła Alana. 

Zamierzał  właśnie  przemówić,  upewnić  ją,  Ŝe  Ŝadnego  niebezpieczeństwa  nie  ma,  Ŝe  ludzie 

Grahama nie ośmielą, się strzelać, gdy raptem piekło rozpętało się nad chatą. Na. strzały Sokwenny 
odpowiedział  trzask  przeraźliwej  kanonady  i  grad  kuł  uderzył  o  ściany.  Dwie  z  nich,  sycząc  niby 
węŜe,  znalazły  drogę  przez  okno,  więc  jednym  skokiem  Alan  dopadł  Mary  i  przygniótł  ją  do 
podłogi obok Keok i Nawadlook. Blady był śmiertelnie; w mózgu czuł palący Ŝar. 

-  Sądziłem,  Ŝe  nie  będą  strzelali  do  kobiet  -  rzekł  głosem  dziwnie  twardym.  -  Myliłem  się! 

Zresztą, rozumiem juŜ wszystko! 

Z fuzją w garści ostroŜnie zbliŜył się do okna. Wiedział juŜ co myśli Graham i jakie są jego 

plany.  Obaj  z  Rosslandem  byli  przekonani,  Ŝe  w  chacie  Sokwenny  znajdzie  się  dla  Mary  jakiś 
bezpieczny  kąt.  WaŜyli  się  zresztą  na  rozpaczliwą  stawkę  pewni,  Ŝe  ukrywszy  dziewczynę,  Alan 
będzie sam walczył, aŜ padnie. Był to właściwie sprytnie pomyślany mord. 

Strzały ustały chwilowo i Alan pojął od razu, co znaczy ta przerwa. Dają mu po prostu czas 

dla  zabezpieczenia  Mary.  W  podłodze  chaty  znajdowały  się  drzwi,  wiodące  do  małej  piwnicy  i 
spiŜarni zarazem, wentylowanych za pomocą korytarza  wychodzącego na parów. W blasku świec 
Alan dostrzegł, Ŝe drzwi, podparte kijkiem, są na wpół otwarte. Sprytny Sokwenna przewidział i tę 
okoliczność. 

Schylony pod oknem spojrzał na dziewczyny.  

background image

Keok, z fuzją w garści, podpełzła do drabiny wiodącej na strych i zaczynała właśnie piąć się 

w górę. Szła do Sokwenny, nabijać dla niego broń. Alan wskazał uchyloną klapę drzwi. 

- Prędko, zejdźcie na dół! - krzyknął. - To jedyne bezpieczne miejsce! MoŜecie tam nabijać i 

podawać mi na górę. 

Mary  spojrzała  na  niego  uwaŜnie,  lecz  się  nie  ruszyła.  Mocno  ściskała  w  dłoniach  fuzję. 

Nawadlook ani drgnęła. Keok, bez pośpiechu, pięła się ku górze, aŜ zniknęła w czarnej czeluści. 

- Schodźcie do piwnicy! - rozkazywał Alan. - Na miłość boską, słyszycie?... 
Na twarzy Mary zakwitł uśmiech, nieustraszony, pogodny. W godzinie śmiertelnego niebez-

pieczeństwa  było  to  niby  zbawcze  światło,  wskazujące  drogę  w  ciemności.  Podpełzła  z  wolna  do 
Alana, jedną ręką wlokąc za sobą fuzję, w drugiej ściskając malutki rewolwer. Kucnęła u jego nóg, 
uśmiechając  się  znowu  poprzez  roztarganą  gęstwę  włosów.  Tu  przemówiła  głosem  pogodnym, 
spokojnym, który wstrząsnął nim do głębi. 

- Będę ci pomagała walczyć! - powiedziała. 
Nawadlook  przyczołgała  się  w  ślad  za  nią,  równieŜ  ciągnąc  fuzję  i  dźwigając  pełen  fartuch 

naboi. 

W  górze,  poprzez  okienko  strychu,  bystre  oczy  Sokwenny  wypatrzyły  cień  jakiś,  zlany  nie-

mal  z  mrokiem  nocnym  i  raz  jeszcze  fuzja  starego  wojownika  posłała  wyzwanie  ludziom  Johna 
Grahama. To, co się stało następnie, wywołało uśmiech na wargach Mary, a tłumiony szloch w jej 
piersi, bowiem człowiek, którego kochała, wyprostował się właśnie przed otwartym oknem, twarzą 
do skrzydlatych gońców śmierci, kołaczących znów niby ziarnka gradu w drewniane ściany chaty. 

     
 
 
 
 

ROZDZIAŁ XXV 

 
 

Bitwa 

 
W wyniku starań Sokwenny okno, jakkolwiek szeroko otwarte, zostało zabarykadowane tak 

szczelnie, Ŝe pozostał jedynie ośmiocalowy kwadrat. Przez tę strzelnicę właśnie Alan wysunął lufę 
fuzji  w  chwili,  gdy  trzask  ognia  rozdarł  ciszę  nocy.  Słyszał  gwizd  i  plaskanie  kuł;  przelatując  w 
błyskawicznym pędzie ponad dachem, brzęczały niby gniewne pszczoły, to znów dudniły o belko-
wanie ścian, jakby kto bębnił palcami po dojrzałym arbuzie. Dźwięki te miały w sobie coś fascynu-
jącego;  jakiś  tajemniczy  wprost  urok.  Trudno  było  doprawdy  wierzyć,  Ŝe  wieszczą  śmierć,  toteŜ 
Alan bez obawy wyzierał strzelnicą, usiłując dostrzec cel godny uwagi. 

Tu  i  ówdzie  widział  blade  białawe  smuŜki;  zaczął  strzelać  w  ich  kierunku  tak  szybko,  jak 

tylko mógł naciskać cyngiel. OpróŜniwszy magazyn, przypadł do ziemi. 

Mary  własnoręcznie  podała  mu  świeŜo  nabitą  broń.  Twarz  miała  woskowobladą.  Oczy, 

których nie zdejmowała z postaci Alana, były przeraŜone do dna. Nie o siebie się bała. Bała się o 
niego. Suchymi wargami szeptała jego imię, niby odmawiając modlitwę i w tymŜe mgnieniu przez 
otwór, przed którym stał przed chwilą, wpadła kula sycząc jak rozzłoszczony gad. Z przeraźliwym 
krzykiem Mary objęła głowę ukochanego. 

- Jezus Maria, zabiją cię! - jęknęła. - Wydaj mnie im, Alanie! Jeśli mnie kochasz, pozwól mi 

odejść! 

W  bladym  świetle  świec  trysnęła  smuŜka  białego  pyłu,  jedna  potem  druga,  tak  blisko 

Nawadlook,  Ŝe  Alan  zdrętwiał.  Kule  odnajdywały  drogę  poprzez  mech  i  ziemię  uszczelniające 
szpary  ścian.  Alan  gwałtownie  objął  ramionami  szczupłe  ciało  Mary  i,  zanim  zrozumiała,  co  się 
dzieje,  jednym  skokiem  uniósł  ją  ku  otwartej  klapie  i  zepchnął  do  piwnicy.  Potem,  zmusiwszy 

background image

Nawadlook  do  zejścia,  rzucił  w  ślad  za  dziewczętami  pustą  fuzję  oraz  wyładowany  nabojami 
fartuch. Z twarzą wykrzywioną diabolicznie krzyknął im w dół: 

- JeŜeli nie będziecie tam siedziały, otworzę drzwi i pójdę się bić na zewnątrz. Rozumiecie? 

Ani się waŜcie ruszyć! 

Wrzeszcząc  groził  im  zaciśniętą  pięścią.  Zobaczył  nowy  kłębek  białego  pyłu;  kula  trafiła  w 

rondle na półce i jednocześnie niemal zabrzmiało z góry wołanie Keok. 

W  półmroku  poddasza  fuzja  Sokwenny  z  trzaskiem  padła  na  podłogę.  Stary  wojownik  kur-

czowo  zgiął  się  wpół,  cisnął  brzuch  rękami.  Klęcząc  oddychał  cięŜko,  niemal  z  jękiem.  Wreszcie 
jednak  wyprostował  się  znowu,  rzucił  Keok  parę  uspokajających  słów  i  ująwszy  nabitą  przez 
dziewczynę broń, przywarł do okna. 

Zaledwie wołanie Keok  zamarło w powietrzu, juŜ Alan doskoczył do stóp drabiny krzycząc 

na nią, by zeszła. Zsunęła się parę szczebli po ciemku, łkając, Ŝe Sokwenna ranny. Wtenczas Alan 
wyciągnął ręce, porwał ją wpół i wrzucił takŜe do piwnicy. 

Teraz  skręcił  znów  do  okna,  mając  w  duszy  dzikie  pragnienie  mordu.  Modlił  się  prawie  o 

ś

wiatło, by lepiej widzieć cel i jak gdyby w odpowiedzi na te modły, chata raptem pojaśniała. Tań-

czące Ŝółte błyski zarysowały kwadraty okien. Były tak jaskrawe, Ŝe dostrzegł deszcz na zewnątrz, 
mało  co  gęstszy  niŜ  zwarta,  wilgotna,  wolno  opadająca  mgła,  mokry  opar  właściwie  zwilŜający 
ziemię. Serce w nim załomotało. Blask rósł. Zrozumiał. Podpalili chatę. Nie byli to juŜ biali cywili-
zowani ludzie, lecz dzicy czerwonoskórzy. 

Alan był opanowany, choć serce mało mu nie wyskoczyło z piersi. Trzymał fuzję przy ramie-

niu,  szeroko  otwierając  chciwe  oczy.  Sokwenna  milczał.  Zapewne  juŜ  umarł.  Z  dołu  dochodziło 
łkanie Keok. 

 I oto przy coraz silniejszym blasku, Alan dojrzał trzy czy cztery ruchliwe cienie. Wyczekał, 

aŜ  zarysowały  się  jaśniej.  Zgadywał  myśli  wrogów.  Sądzili,  Ŝe  podziurawiona  kulami  chata  prze-
stała  być  twierdzą  obronną.  Westchnął  więc  do  Boga,  by  ten,  w  którego  mierzy,  okazał  się 
Grahamem i nacisnął cyngiel. Postać padła cięŜko jak trup.  

Celując starannie Alan strzelał dalej: raz, dwa, trzy, cztery razy. Na cztery kule dwie trafiły i 

Alan pomyślał z dumą, Ŝe zwaŜywszy na okoliczności, strzela jednak celnie. 

Skoczył  po  nową  fuzję.  Mary  czekała  juŜ  na  niego,  do  pół  ciała  wysunięta  ponad  otwór,  z 

karabinem w ręku. Łkała nerwowo, lecz oczy miała suche. 

- Schowaj się! - krzyknął. - Nie wyłaź nad podłogę! 
Zgadywał  bowiem,  co  nastąpi  teraz.  Dowiódł  wrogom,  Ŝe  chata  broni  się  jeszcze,  obecnie 

więc spoza ścian innych chat, spoza nierówności terenu, spoza płotów strzelanina wzmogła się na 
nowo. Grzmiało niby od piorunów. Alan padł twarzą do podłogi, stwarzając sobie osłonę z dolnego 
zrębu. Wobec huraganowego ognia nikt by się Ŝywy nie ostał. Kule wpadały oknem i przez utkane 
mchem  szpary,  druzgocząc  naczynia  i  meble.  Jedna  ze  świec  prysnęła  i  zgasła,  lecz  nagle  w  tym 
piekle zgrozy  Alan zobaczył Mary  czołgającą się ku niemu. Upadł bowiem na ziemię tak gwałto-
wnie, iŜ wierzyła, Ŝe jest ranny.  

Wrzasnąwszy przeraźliwie, czując, jak serce zamiera w nim z trwogi, Alan zerwał się, chwy-

cił  dziewczynę  wpół  i  wraz  z  nią  skoczył  do  piwnicy.  Kula  gwizdnęła  nad  nimi.  Alan  przytulił 
Mary tak gwałtownie, Ŝe na chwilę straciła oddech. 

Uczuł nagle na twarzy chłodny powiew, a obejrzawszy się, stwierdził, Ŝe Nawadlook znikła. 

Usłyszał, jak się z czymś mocuje dalej w głębi; błysnął słaby kwadrat światła. Nawadlook wracała. 
Trąciła go w ramię. 

- MoŜemy uciec tędy - szepnęła. - Otworzyłam drzwiczki. MoŜemy przedostać się do paro-

wu. 

Jej słowa i to światło były prawdziwym objawieniem. Dotychczas nie myślał jeszcze, jak się 

stąd wydostać, teraz jednak szybko układał plan. Strzelanina cichła znowu, toteŜ kiedy przemówił, 
słychać  go było  wyraźnie. Będzie bronił chaty. Jak długo w chacie pozostanie obrońca, Graham i 
jego ludzie nie powaŜą się zbliŜyć. W kaŜdym razie namyślą się dobrze, nim to uczynią.  

background image

Tymczasem  dziewczyny  przemkną  w  dół  parowu.  Wątpliwe,  by  parowu  ktoś  strzegł,  zaś 

Keok i Nawadlook świetnie znają okolicę. Byle dopadły gór - będą bezpieczne. On utrzyma chatę 
tak długo, aŜ przybędą Stampede Smith i pasterze. 

Twarz  Mary,  przytulona  do  jego  piersi,  była  blada  i  zupełnie  bez  wyrazu.  PrzeraŜał  go  jej 

wygląd. Podejrzewał, Ŝe nie da się przekonać i zostanie. Milczała jednak; wargi ani drgnęły. 

-  Idź,  ze  względu  na  nie,  jeŜeli  juŜ  nie  ze  względu  na  siebie  -  nacierał  ostro,  odsuwając  ją 

nieco.  -  Na  miłość  boską,  pomyśl  tylko,  co  się  z  nimi  stanie,  gdy  trafią  w  łapy  tych  potworów! 
Graham jest twoim męŜem, więc cię obroni, lecz dla nich nie będzie ratunku. Czeka je los gorszy 
od śmierci! 

Oczy Mary były pełne grozy. Keok łkała otwarcie, Nawadlook jęczała cicho. 
- A ty? - szeptem spytała Mary. 
- Ja muszę tu zostać. To jedyne wyjście. 
W zupełnym otępieniu pozwoliła mu się podprowadzić do wyjścia. Keok wysunęła się pierw-

sza na zewnątrz; za nią Nawadlook. Mary wyszła na końcu. Milczała, bezwładnie opuściwszy ręce 
i ostatnie, co zapamiętał po jej zniknięciu, to siwe, nieprzytomne z bólu oczy. 

- Idźcie wolno i ostroŜnie do końca parowu – szepnął im na poŜegnanie. - Potem spieszcie w 

stronę gór. 

Obserwował trzy postacie topniejące w mroku, lecz znikły mu wnet poza szarą mgłą deszczo-

wą. 

Pospieszył teraz znów do chaty, chwycił nabitą fuzję i skoczył do okna, widząc, Ŝe musi roz-

dzielać śmierć, jak długo sam nie padnie. Jedynie w ten sposób mógł powstrzymać Grahama, stwa-
rzając tym, co uciekły, moŜliwość ratunku. 

Chata gorzała na zewnątrz jak pochodnia. Języki ognia lizały drzwi i ramy okienne i gdy da-

remnie szukał wszędzie śladu Ŝycia, płomień raptem wzbił się w górę, czyniąc z nocy istny dzień. 

W  kręgu  jasności  pojawiła  się  nagle  postać,  wymachująca  białą  szmatą  na  długiej  tyce. 

Sunęła najpierw wolno, z wahaniem, jak gdyby niepewna przyjęcia; potem stanęła w pełnym świe-
tle,  tworząc  znakomity  cel.  Teraz  dopiero  Alan  rozróŜnił,  kto  jest  kto  i,  cofnąwszy  fuzję,  czekał 
zdziwiony. Człowiekiem tym był Rossland. 

Wyczekawszy  chwilę,  zausznik  Grahama,  ruszył  znów  naprzód  i  zatrzymał  się  dopiero  o 

trzydzieści metrów od chaty. Alan usłyszał, jak Rossland wykrzykuje jego imię i naraz przyszła mu 
do głowy dziwna myśl. Oprócz Rosslanda nie widział Ŝadnych innych figur czy cieni, płonąca cha-
ta zaś jaskrawo oświetlała okna izby. Czy moŜliwe jest, Ŝe Rosslanda wysłano na wabika, kiedy zaś 
on sam się pojawi dla prowadzenia układów, tuzin ukrytych strzelb pośle mu tuzin kuł. Wzdrygnął 
się  i  przykucnął  pod  oknem.  Nie  wątpił  ani  chwili,  Ŝe  Graham  i  jego  banda  zdolni  są  do  najgor-
szych zbrodni. 

Głos Rosslanda wybił się ponad trzask płonącego drzewa: 
- Alanie Holt, czy jesteś tutaj! 
- Jestem! - odkrzyknął Alan w odpowiedzi. – Mierzę właśnie w twoje serce, i trzymam palec 

na cynglu! Czego chcesz? 

Nastała chwila ciszy, jak gdyby Rossland oniemiał, zrozumiawszy wreszcie, co mu grozi. Po 

krótkim milczeniu rzekł: 

-  Dajemy  ci  ostatnią  szansę,  panie  Holt!  Na  miłość  boską,  nie  bądź  głupi!  Oferta,  którą  ci 

złoŜyłem dziś rano, jest nadal waŜna. JeŜeli się na nią nie zgodzisz, postąpimy według prawa! 

- Według prawa? 
-  Tak.  Prawo  jest  z  nami!  Chcemy  oswobodzić  porwaną  Ŝonę,  którą  więzisz  ze  złymi 

zamiarami.  Nie  będziemy  jednak  niepokoić  władzy,  zanim  nas  do  tego  nie  zmusisz.  Ty  i  twój 
Eskimos zabiliście nam trzech ludzi i raniliście dwóch. JeŜeli schwytamy cię Ŝywcem, pójdziesz na 
szubienicę.  Gotowi  jesteśmy  jednakŜe  puścić  to  w  niepamięć,  jeŜeli  przyjmiesz  ofertę  uczynioną 
dziś rano. Jaką dajesz odpowiedź? 

Zamilkł czekając.  

background image

W  górze,  na  strychu,  głos  Rosslanda  brzęczał  niby  szept  duchów  koło  uszu  starego 

Sokwenny. 

Starzec  leŜał  skulony  pod  oknem,  a  chłód  śmierci  pełzał  mu  juŜ  po  nogach.  Lecz  głosy  go 

zbudziły.  Przypomniały  mu  mowę  zjaw,  nawiedzających  go  od  tylu  lat,  zjaw  męŜczyzn,  kobiet  i 
dzieci pomordowanych w parowie. Niewidzialne ręce dopomogły mu wyprostować się przy oknie; 
w jego zapadłych oczach igrał blask płomienia. Z trudem podniósłszy karabin, wsparł go o futrynę 
i,  kurczowo  łapiąc  ustami  powietrze,  wycelował  w  jakąś  postać  poruszającą  się  opodal.  Wreszcie 
wolno,  z  niewysłowionym  trudem  pociągnął  cyngiel  i  ostatnia  kula  Sokwenny  dopełniła  przezna-
czenia. 

Na huk wystrzału Alan wyjrzał oknem.  
Rossland  stał  chwilę  nieruchomo.  Potem  tyka  zachwiała  mu  się  w  rękach,  padła  i  on  sam 

runął na ziemię martwy. 

W obliczu tak gwałtownej i niespodzianej śmierci Alan doznał głębokiego wstrząsu. Jak spa-

raliŜowany  wpatrywał  się  w  ciemny,  nieruchomy  kształt,  zapominając  o  niebezpieczeństwie.  Po 
strzale zapadła głucha cisza. Lecz oto jeden wściekły wrzask, uczyniony z wielu głosów, wstrząs-
nął powietrzem. Alan zrozumiał. Rossland padł pod białą flagą, nawet zaś banda Grahama Ŝywiła 
do tego symbolu coś na kształt szacunku. Nie mógł się juŜ teraz spodziewać od nich litości, niczego 
w  ogóle  prócz  zemsty  straszliwej,  toteŜ  cofając  się  od  okna,  klął  pod  nosem  Sokwennę,  rad 
jednakŜe, Ŝe stary Ŝyje jeszcze. 

Zanim na zewnątrz zdołano strzelić, piął się juŜ po drabinie, a w chwili następnej pochylał się 

nad skuloną postacią Sokwenny. 

- Chodź na dół! - rozkazywał. - Musimy być gotowi do ucieczki przez podziemny korytarz. 
Musnął  ręką  twarz  Sokwenny;  potem  zawahawszy  się  pomacał  w  mroku  i  odnalazł  serce. 

Pierś starca była głucha zupełnie. Sokwenna skonał. 

Ludzie Grahama znów poczęli strzelać. Podczas gdy Alan zstępował z drabiny, jedna salwa 

za drugą dziurawiła ściany chaty. Słyszał, jak kule gwiŜdŜąc przebijają zasłony okienne, toteŜ bez 
zwłoki skoczył w dół, do piwnicy. 

Tu ze zdumieniem stwierdził, Ŝe Mary wróciła i czeka na niego. 
 
 
 
 
 

ROZDZIAŁ XXVI 

 
 

W Parowie Duchów 

 
Był  tak  zdziwiony,  Ŝe  przez  chwilę  wlepiał  w  nią  oczy,  nie  mogąc  głosu  dobyć.  Widząc  w 

jego twarzy niepokój i rozczarowanie, chwyciła go za rękę. 

- Naturalnie, nie spodziewałeś się mnie - rzekła głosem zupełnie spokojnym. - Ale czy chciał-

byś, Ŝebym była tchórzem? Moje miejsce jest przy tobie! 

CóŜ  miał  jej  odrzec,  szczególnie  gdy  patrzyła  na  niego  tak  czule  pięknymi  oczami.  Więc 

uczuł tylko, Ŝe mu się ciepło robi na sercu i Ŝe go dławi coś w gardle. 

- Sokwenna umarł, a przed śmiercią zastrzelił Rosslanda pod białą flagą - rzekł krótko. - Nie 

mamy chwili do stracenia. 

Obserwował jaśniejszy kwadrat w głębi - ujście korytarza do parowu. Zamierzał początkowo 

wymknąć się tamtędy i walczyć, lawirując wśród głazów. Sam jeden mógł to uczynić, lecz obecnie, 
mając przy boku Mary, musiał wymyślić coś nowego. 

- Gdzie są Keok i Nawadlook? - spytał. 

background image

- Spieszą w stronę gór - odparła. - Powiedziałam im, Ŝe ty wiesz, Ŝe mam wrócić i czekasz na 

mnie. Nie chciały iść same, ale kazałam im... A w parowie jest tak ciemno. Nic prawie nie widać! 

- To jedyna nasza szansa! 
- Słuchaj, Alan, czy nie cieszysz się choć trochę, troszeczkę, Ŝe nie uciekłam bez ciebie? 
- Cieszę się! To nawet dziwne, Ŝe mogę się cieszyć w takiej chwili jak obecna. Byle nam dali 

choć kwadrans... 

Poprowadził ją szybko ku otworowi i pierwszy wynurzył się na zewnątrz. Drobił gęsty, roz-

pylony  deszcz,  tworząc  coś  na  kształt  rozpylonej  mgły.  Kule  gwizdały  w  mroku  niby  stalowe 
ostrza.  Płonąca  chata  z  trzech  stron  rozjaśniała  ciemności,  lecz  pogłębiała  tylko  czerń  parowu.  W 
ciągu paru sekund ześlizgnęli się po stromym zboczu i ręka w rękę stanęli na dnie. 

Strzały ponad nimi rzedły, aŜ ustały zupełnie. Alan nie spodziewał się wcale takiego obrotu 

sprawy.  Ludzie  Grahama,  rozwścieczeni  śmiercią  Rosslanda,  przypuszczali  natychmiastowy  atak. 
Zaledwie  to  pomyślał,  juŜ  usłyszał  dzikie  wrzaski,  tupot  nóg,  wreszcie  łoskot  siekier  walących  w 
zabarykadowane drzwi. Za minutę, najdalej dwie, wykryją ich ucieczkę i banda morderców wpad-
nie do parowu. 

Mary targnęła go za rękę. 
- Spieszmy się - szepnęła błagalnie. 
To, co się stało następnie, wydało się dziewczynie obłędem ze strony Alana. Oto, trzymając 

mocno jej rękę, jął się piąć szybko w stronę skłonu, idąc na pozór dobrowolnie w paszczę wroga. 
Serce w niej zamarło, gdy znaleźli się niemal w obrębie świetlanego kręgu rzucanego przez płoną-
cą chatę. Niby cienie przemknęli w głębszy mrok zabudowań stajennych i dopiero, gdy zatrzymali 
się tam zdyszani, Mary pojęła hazardowy manewr. Ludzie Grahama zalewali parów. 

-  Na  myśl  im  nie  przyjdzie,  Ŝe zaszliśmy  z  tyłu  -  triumfował  Alan.  -  Udamy  się  do  Parowu 

Duchów. A najdalej za parę godzin powinni nadbiec Stampede Smith i pasterze! Gdy nadbiegną... 

Przerwał mu zdławiony jęk. O kilka kroków zaledwie dostrzegł na ziemi skuloną postać. 
- Ranny? - szepnęła Mary po chwili milczenia. 
-  Mam  nadzieję,  Ŝe  konający  -  odparł  Alan  ponuro.  -  Źle  byłoby,  gdyby  mógł  powiedzieć 

towarzyszom, Ŝe przeszliśmy tędy. 

Mary wzdrygnęła się, przejęta nagłym dreszczem. 
W głosie Alana nie było juŜ litości, tylko zawzięta, groźna dzikość. Słyszała, jak ranny jęczy 

znowu, podczas, gdy czając się w cieniu budynków, mknęli w stronę tundry. 

Wtem  zauwaŜyła,  Ŝe  deszcz  ustaje;  niebo  jaśniało  wyraźnie.  RozróŜniała  juŜ  rysy  Alana. 

Zanim dopadli ścieŜki w kotlinie, krajobraz stał się widoczny. Wchodzili właśnie na dróŜkę, kiedy 
z  tyłu,  niedaleko,  huknął  strzał.  Po  pierwszym  nastąpił  drugi  i  trzeci.  Potem  okrzyk.  Krzyczano 
głosem cichym, zdławionym, z wielkim wysiłkiem. 

- To ranny - rzekł Alan gniewnie. - Zwołuje innych. Powinienem był go zabić! 
Szedł  wydłuŜonym  krokiem,  dziewczyna  zaś  biegła  lekko  u  jego  boku.  Odzyskała  na  nowo 

siły i odwagę. Oddychała łatwo i równo, przyśpieszając pęd, tak iŜ Alan według jej ruchów normo-
wał  tempo.  Minąwszy  wzgórek,  pod  którym  leŜał  staw  opasany  wierzbami,  przystanęli  nasłuchu-
jąc.  Wyćwiczony  w  rozróŜnianiu  rozlicznych  szeptów  tundry,  Alan  pochwycił  dźwięk,  który  nie 
doszedł uszu Mary. Ranny najwidoczniej zdołał zwrócić uwagę towarzyszy i pościg rozpoczął się 
na nowo. 

- Czy moŜesz biec jeszcze trochę! - spytał. 
- Dokąd? 
Wskazał  ręką,  więc  ruszyła  pierwsza.  Jasność,  coraz  silniejsza,  połyskiwała  juŜ  w  jej  wło-

sach.  Alan  biegł  nieco  z  tyłu.  Światło  go  przeraŜało.  Tej  nocy  przecieŜ  jedynie  mrok  ich  ocalił. 
JeŜeli  zaś  ciemność,  mgła  i  deszcz  ustąpią  miejsca  słońcu,  zanim  znajdą  schronienie  w  parowie, 
przyjdzie  walczyć  na  otwartej  przestrzeni.  Mając  u  boku  Stampede  Smitha  z  radością  powitałby 
okazję  zmierzenia  się  z  wrogami  celnością  strzałów,  walka  na  równinie  bowiem  posiadała  takŜe 
swe  dobre  strony.  Niepokoiła  go  jednakŜe  obecność  Mary.  W  gruncie  rzeczy  ją  właśnie  ścigano. 

background image

On  sam  był  tylko  figurantem.  MoŜna  go  było  uśmiercić,  nic  więcej;  wziąć  zapłatę  taką,  jak  od 
Sokwenny.  Nad  nią  zawisło  niewysłowione  okropieństwo  Ŝądzy  Grahama.  JeŜeli  jednak  dopadną 
parowu i wiadomej jaskini, mogą kpić z napastników i bezpiecznie czekać przybycia odsieczy. 

Obserwował  niebo.  Bladło  wyraźnie.  Tajała  nawet  mgła  we  wgłębieniach  gruntu,  ustępując 

miejsca  róŜanym  przebłyskom.  Nadchodził  świt.  Słońce  słało  zza  horyzontu  pierwsze  złociste 
strzały. O sto kroków moŜna było rozróŜnić jej kaŜdy przedmiot. 

Dziewczyna  biegła  niestrudzenie,  z  zadziwiającą  szybkością  kierując  się  w  stronę,  którą  jej 

wskazał. Jej wytrzymałość napełniała go zachwytem. Czuł, Ŝe jakkolwiek nie pyta o nic, zgaduje, 
co  im  grozi.  Wtem  niespodziewanie  stanęła,  zakolebała  się  jak  trzcina  i  byłaby  upadła,  gdyby  jej 
nie porwał w ramiona. 

- Bajeczna jesteś - szepnął jej do ucha. 
Tuląc  głowę  do  jego  piersi,  łapała  powietrze  otwartymi  ustami.  Serce  jej  biło  jak  szalone. 

Znajdowali  się  właśnie  na  skraju  płytkiego  wąwozu,  oddalonego  o  milę  od  Parowu  Duchów. 
Wobec dzielnej postawy Mary Alan miał nadzieję tam się dostać. 

Wziął ją teraz na ręce i niósł. KaŜda minuta, kaŜdy metr miały obecnie znaczenie decydujące. 

Jaśniało  coraz  bardziej.  Słoneczne  plamy  upstrzyły  tundrę.  Najdalej  za  kwadrans  człowiek  obda-
rzony dobrym wzrokiem dojrzy ich o milę. 

Po upływie paru chwil Mary szła znów o własnych siłach. Od czasu do czasu Alan wdrapy-

wał się na pagórki i obserwował tundrę. Dwukrotnie widział ludzi i wywnioskował z ich ruchów, 
Ŝ

e poszukiwania odbywają się wciąŜ w pobliŜu zabudowań osady. 

Trzy kwadranse później dotarli do końca wąwozu. Od Parowu Duchów dzieliło ich juŜ tylko 

pół mili gładkiej łąki. Wypoczęli nieco, z czego skorzystała Mary, splatając włosy  w dwa warko-
cze. Alan uczciwie wyznał jej prawdę. Powiedział, Ŝe te pół mili stanowi dla nich największe nie-
bezpieczeństwo. Opisał, co im grozi i starannie wyjaśnił, co ma w danym wypadku czynić. Istniała 
znikoma szansa, Ŝe przetną łąkę niepostrzeŜenie,  mogą jednakŜe być juŜ tak daleko, Ŝe mimo po-
ś

cigu pierwsi dopadną parowu. JeŜeli wrogowie odetną ich od parowu, przyjdzie znaleźć wgłębie-

nie lub skałę i walczyć spoza tej osłony. JeŜeli będą ich dopędzać z tyłu, ona niech biegnie przed 
siebie co sił, on zaś podąŜy śladem wolniej, powstrzymując pogoń strzałami. 

Ruszyli wreszcie. Po upływie pięciu minut byli na miejscu. Równina słała się we wszystkich 

kierunkach. W odległości pół mili, bliŜej osady śmigały jakieś postacie. Dalej ku zachodowi poru-
szało się kilka figur. Od wschodu dwu ludzi zbiegało do kotliny. Alan widział, jak klękają nad stru-
mykiem, by napić się wody. Ci dwaj natychmiast dostrzegliby zbiegów, gdyby nie byli odwróceni 
plecami. 

-  Nie  przyspieszaj  kroku  -  rzekł  Alan  do  Mary.  -  Idź  w  pewnej  odległości  ode  mnie,  na  tej 

samej linii. Nie zauwaŜą moŜe, Ŝe jesteś kobietą i pomyślą, Ŝe naleŜymy równieŜ do obławy. JeŜeli 
ja przystanę, stań takŜe. Wzoruj się na moich ruchach. 

- Dobrze! 
Dzienna  jasność  wpływała  na  nią  kojąco;  nie  bała  się  wcale.  Policzki  miała  rumiane,  oczy 

błyszczące.  Jej  twarz  i  ręce  były  uwalane  gliną,  suknia  zaplamiona  i  porwana.  Widząc  ją  w  tak 
Ŝ

ałosnym stanie, Alan parsknął śmiechem. 

- Ach, ty śliczny, mały włóczęgo - szepnął czule. 
Zwróciła  mu  uśmiech,  po  czym  szła  juŜ  powaŜnie,  z  niewiarygodną  wprost  zręcznością 

kopiując jego ruchy. Pokonali juŜ trzecią część łąki, kiedy raptem Alan krzyknął: 

- Teraz biegiem! 
Jeden  rzut  oka  wystarczył  jej,  by  zrozumieć,  co  zaszło.  Dwaj  męŜczyźni  wynurzyli  się  z 

kotliny i gnali za nimi. 

Lekka jak ptak wyprzedziła Alana, lecąc ku skałom spiętrzonym na krawędzi parowu, które 

jej wskazał ręką. Krzyknął tuŜ za jej plecami: 

- Nie wahaj się ani sekundy! Biegnij!!! Gdy się zbliŜą, zabiję ich. Ale ty się nie zatrzymuj. 
Idąc  rzucał  wejrzenia  przez  ramię.  Dwaj  męŜczyźni  zbliŜali  się  szybko.  Obliczył  w  myśli, 

background image

kiedy  dzieląca  ich  przestrzeń  skróci  się  do  dwunastu  jardów*.  Potem  paroma  szybkimi  krokami 
dopędził Mary. 

- Widzisz tę równinę na przedzie? Miniemy ją za chwilę. Kiedy oni do niej dotrą, stanę i będę 

strzelał,  gdyŜ  w  tym  miejscu  nie  znajdą  Ŝadnej  osłony.  Ale  ty  nie  zwalniaj.  Dogonię  cię,  zanim 
dojdziesz do parowu. 

Milcząc ruszyła szybciej. Wnet teŜ kroki Alana poczęły oddalać się. Serce podchodziło jej do 

gardła,  wiedziała  bowiem,  ze  strzelanina  się  rozpocznie.  Lecz  w  mózgu  jej  huczały  słowa  Alana, 
rozkazy, przestrogi, toteŜ nie oglądała się wcale i nie odrywała wzroku od coraz bliŜszej skały. 

Dotarła juŜ niemal do celu, kiedy huknął pierwszy strzał. Milcząc, w obawie, ze jęk ją przera-

zi, Alan potknął się i udał, Ŝe pada. Jakiś czas leŜał twarzą do ziemi, niby ogłuszony, potem chwiej-
nie  ukląkł.  Ludzie  Grahama  o  sekundę  za  późno  zwietrzyli  podstęp.  Lufa  fuzji  Alana  błysnęła  w 
słońcu. Zmiarkowawszy wtenczas usiłowali stanąć, by strzelić ponownie lub ukryć się za załomem 
gruntu,  lecz  ledwie  znieruchomieli,  Alan  nacisnął  cyngiel.  Jeden  z  prześladowców  padł.  Zanim 
Alan  zdołał  strzelić  powtórnie,  drugi  człowiek  rozpłaszczył  się  na  ziemi.  Teraz  Alan  zerwał  się 
zręcznie jak lis i pognał w kierunku parowu. 

Mary czekała na niego, wsparta plecami o skalę, dysząc cięŜko. Kula gwizdnęła im nad gło-

wą. Alan nie odpowiedział, tylko wciągnął dziewczynę poza osłonę głazu. 

- Nie ośmieli się wstać, zanim inni nie nadbiegną - uspokajał ją czule. - Wygrywamy, dziew-

czynko! Byleś się postarała jeszcze trochę... 

Kurczowo  łapiąc  oddech,  uśmiechnęła  się  do  niego.  Spoglądając  w  dół,  miała  wraŜenie,  Ŝe 

nigdy  nie  zdołają  odnaleźć  zejścia  w  tym  splątanym  chaosie  i  mroku,  toteŜ  krzyknęła  lekko,  gdy 
Alan, chwyciwszy za ręce, spuścił ją przez krawędź na skalną płytę. Skoro stanęła pewnie na no-
gach, skoczył w ślad za nią i trzymając mocno poprowadził wąskim gzymsem ku ukrytej droŜynie. 
Szli,  mając  z  jednej  strony  prostopadły  mur,  z  drugiej  ziejącą  przepaść.  Z  wolna  jednak  ścieŜka 
stawała się szersza, aŜ wreszcie znaleźli się na dnie parowu.  

Było tu ciemno i wilgotno. Ponure dziwaczne skały,  czarne i oślizgłe,  co chwilę zagradzały 

drogę. Zręcznie przewijali się wśród nich. Monotonny szmer strumienia i trupi zapach pleśni budzi-
ły  w  Mary  dreszcz  lęku.  Parów  zdawał  się  dziedziną  umarłych,  zamieszkanych  przez  śmierć 
jedynie;  a  gdy  z  góry  nadleciały  głosy  nadbiegających  ludzi  Grahama,  przypominały  one  raczej 
wołanie upiorów. 

JednakŜe  tu  jedynie  mogli  znaleźć  kryjówkę  i  Mary  wiedziała  o  tym  doskonale,  jakkolwiek 

potworne,  lepkie  głazy  napawały  ją  wstrętem.  Czuła  dziwny  strach,  nieznany  przedtem.  Kiedy  za 
nimi ze zbocza potoczył się kamień, trącony przez jednego z prześladowców, mimo woli krzyknęła 
lekko.  A  jednak  nie  był  to  strach  śmierci,  tylko  coś  niewyrozumowanego  i  podświadomego. 
Kurczowo czepiała się dłoni towarzysza, skoro zaś parów się poszerzył i światło spłynęło ku nim, 
Alan dostrzegł, Ŝe Mary jest okropnie blada. 

-  Jesteśmy  juŜ  prawie  u  celu  -  pocieszył  ją.  -  I  zobaczysz,  Ŝe  któregoś  dnia  pokochasz  ten 

ponury jar i będziemy po nim chadzali razem, aŜ hen, ku górom!... 

Parę minut później dotarli do usypiska strzaskanego piaskowca, kryjącego do połowy strome 

zbocze. Z trudem wdrapawszy się po nim, znaleźli płaski występ skalny, a dalej pieczarę, głęboką 
na  czterdzieści,  szeroką  na  dwadzieścia  stóp.  Podłoga  jaskini  była  zupełnie  gładka  i  usiana  mięk-
kim białym piaskiem. W pierwszej chwili Mary odniosła wraŜenie, Ŝe jest to grota z bajki, zamiesz-
kana na pewno przez dobre wróŜki. Sufit przecinała zębata szczelina, biegnąca wzwyŜ do poziomu 
tundry. Mary uśmiechnęła się do Alana, tak ją ubawiła ta tajemnicza kryjówka. Twarz jego jednak-
Ŝ

e była surowa i skupiona, więc, idąc za jego wzrokiem, spojrzała w dół na parów. Tu dojrzała coś, 

co momentalnie kazało jej zapomnieć o wróŜkach. Wśród głazów nadciągali ludzie. Było ich duŜo; 
coraz  to  nowa  postać  wynurzała  się  na  światło.  Na  czele  zaś  kroczył  człowiek,  na  widok  którego 
krew zastygła w Ŝyłach Mary. Śmiertelnie blada spojrzała na Alana. Zrozumiał. 

 

* Jard angielski = około 0,914 m 

background image

- Ten, co idzie pierwszy? - spytał. 
Skinęła głową twierdząco. 
- To John Graham? 
Usiłowała odpowiedzieć, lecz słowa więzły jej w krtani. Wyjąkała wreszcie: 
- Tak, to on. 
Wolno podniósł fuzję do ramienia; oczy miał jak ŜuŜle. 
- Sądzę - rzekł - Ŝe stąd zabiję go łatwo! 
Ręka Mary musnęła jego ramię. Patrzyła mu w oczy uparcie. Źrenice jej były czyste, błagal-

ne, wyzbyte wszelkiej trwogi. 

- Myślę o dniu jutrzejszym i o następnych, o latach całych, które mamy  przeŜyć wspólnie - 

szepnęła cicho. - Alanie, nie wolno ci zabić Johna Grahama, chyba w ostateczności... 

Przerwał jej huk wystrzału powtórzony echem wśród skał. Opodal gwizdnęła kula. Usłyszała, 

jak  uderza,  i  serce  w  niej  zamarło,  gdy  dostrzegła  zmianę  zachodzącą  w  rysach  ukochanego.  Na 
jego  czole,  spod  lekko  siwizną  przyprószonych  włosów,  wyrosła  plama  krwi.  Mimo  to  usiłował 
jeszcze przesłać jej uśmiech, aŜ zachwiał się, wypuścił z rąk fuzję i runął do stóp Mary. 

Wiedziała, ze umarł. Uczuła raptem w mózgu gwałtowny szum niby fali podczas przypływu. 

Krzyknęła rozpaczliwie. Nawet zbrodnicze serce ludzi w dole wzdrygnęło się na ten krzyk. Chwilę 
potem zaś dostrzegli, ze Mary chwyta z ziemi fuzję i usłyszeli, jak woła: 

- Johnie Graham, czy słyszysz, teraz ja zabiję ciebie! 
 
 
 
 
 

ROZDZIAŁ XXVII 

 
 

Sześć kul Stampede Smitha 

 
Czekała z fuzją w rękach. Targał nią ból tak straszliwy, aŜ jęczała przez zęby niby matka po 

stracie  dziecka.  Nie  chciała  daremnie  trwonić  ładunków,  wiedziała  bowiem,  Ŝe  musi  zabić  Johna 
Grahama. Przeszkadzała jej dziwna mgła, zbierająca się wciąŜ przed oczyma; próŜno usiłowała ją 
odegnać ręką, mgła wracała znowu. Nie wiedziała wcale, Ŝe płacze. Ludzie w dole nadbiegali szyb-
ko, lecz John Graham gdzieś przepadł. Napastnicy dotarli do lawiny piaskowca i poczęli się piąć w 
górę.  Mary,  ogarnięta  pragnieniem  wyszukania  głównego  sprawcy,  całkowicie  wychyliła  się  nad 
krawędź. Oglądani w ten sposób wszyscy męŜczyźni wydawali się jej jednacy, skaczący z głazu na 
głaz, to znów ślizgający się niezdarnie. Lecz raptem przyszło jej na myśl, Ŝe kaŜdy z tych zbrodnia-
rzy jest Johnem Grahamem. Wtenczas zdecydowanie nacisnęła cyngiel. 

Pierwszy strzał był  celny; któryś z napastników  rozkrzyŜował ręce i zleciał w dół. Strzelała 

teraz dalej dopóty, aŜ odmieniony szczęk kurka oznajmił, Ŝe magazyn jest pusty. Uderzenia kolby o 
ramię oczyściły jej niejako mózg i oczy. Ludzie pięli się wciąŜ, a byli tak blisko, Ŝe rozróŜniała ry-
sy poszczególnych twarzy. 

Nadchodził  koniec.  Chciała  umrzeć,  lecz  musiała  się  najpierw  poŜegnać  z  Alanem.  Runęła 

przy nim na kolana; leŜał na ręku z twarzą ukrytą w zgięciu łokcia. Szybko wyrwała mu rewolwer z 
pochwy i skoczyła znów nad krawędź. Brakło teraz czasu na wahanie czy wybór; ludzie byli tuŜ. 
Zaciskając  zęby  usiłowała  strzelać  celnie,  lecz  cięŜki  rewolwer  Alana  zwijał  się  w  jej  ręku  i  kule 
ginęły pośród skał. Swój mały browning zgubiła gdzieś po drodze, toteŜ wypaliwszy po raz ostatni 
okazała  się  bezbronna.  Osaczyli  ją  zewsząd.  Ogarnięta  niewypowiedzianym  wstrętem,  walczyła 
bez  tchu,  odpychając  napastliwe  ręce,  bijąc  w  drwiąco  uśmiechnięte  twarze,  gdy  wtem,  niby  po-
twór zrodzony przez złego ducha, Graham znalazł się przy niej. Dojrzała jego okrutne, triumfujące 

background image

oblicze i oczy rozpalone poŜądaniem. Porwał ją w ramiona. Usiłowała się bronić, lecz wzięta niby 
w kleszcze, zwisła wreszcie bezwładna. Nie tracąc przytomności osłabła tak dalece, Ŝe bliska była 
omdlenia. 

Lecz słyszała wszystko wyraźnie. ToteŜ dobiegły ją raptem strzały idące z parowu - rozpro-

szona, gęsta kanonada, a potem krzyki: bojowe wrzaski Eskimosów. 

Graham  rozluźnił  ręce.  Obwiódł  wzrokiem  jaskinię,  białe  łoŜe  piasku  i  twarz  zapłonęła  mu 

radością. 

- Trudno o lepsze miejsce, Martens - rzekł do człowieka, stojącego obok. - Zostaw mi pięciu 

ludzi,  a  z  resztą  idź  na  pomoc  Schneiderowi.  JeŜeli  im  nie  dacie  rady,  cofajcie  się  tutaj,  a  z  tej 
zasadzki wystarczy sześć strzelb do wybicia całej bandy! 

Mary usłyszała następnie krótką rozmowę; potem tupot nóg. W parowie trwała nadal kanona-

da, powtarzana echem wśród skał. 

Graham wziął ją teraz na ręce, wniósł do jaskini i złoŜył na białym piasku, w miejscu, gdzie 

kaprys przyrody stworzył coś w rodzaju ciemnej alkowy. 

Tymczasem w szczelinie wiodącej od poziomu tundry do samej groty, pojawił się jakiś drob-

ny kształt. Przypominał nieco bajecznego gnoma: czerwony na twarzy, z rudą czupryną, zdyszany 
mocno niedawnym biegiem. Cudem utrzymując równowagę w prostopadłej niemal szczerbie, pełzł 
w dół, unikając wszelkiego szelestu, ze zręcznością dzikiego zwierzęcia. Był to Stampede Smith. 

Z  góry  obserwował  ostatnich  parę  momentów  rozgrywanej  tragedii,  teraz  zaś  spieszył  na 

ratunek  Mary.  W  palcach  czuł  dziwne  swędzenie,  we  krwi  dreszcz  nie  znany  od  dawna  -  chęć 
zmierzenia się z kimś wzrokiem ponad wyciągniętą lufę fuzji. Czas cofnął się dlań o pół wieku; był 
dawnym Stampedem Smithem. Marzył o walce. A cóŜ to będzie za bój, na białym kobiercu mięk-
kiego piasku, tłumiącym kroki jak dywan. Jeden przeciwko sześciu! Sześciu ludzi z rewolwerami u 
boku i karabinami w ręku. Co za hekatomba na cześć Mary Standish i Alana Holta! 

Błogosławił  strzelaninę  w  parowie,  ku  której  ludzie  zwracali  słuch  i  oczy;  trzask  strzelb 

głuszył przy tym chrzęst osuwających się kamyków. Był juŜ prawie na dole, gdy spod nogi urwał 
mu się większy głaz i runął na platformę. Dwu ludzi odwróciło głowy, lecz w tejŜe chwili zaszedł 
ciekawszy  wypadek.  Z  wnętrza  pieczary  rozbrzmiał  krzyk,  wrzask  najokropniejszy,  głos  kobiecy 
pełen obłędnej rozpaczy, więc pięciu zbirów, jak jeden, spojrzało w tym kierunku. W otworze poja-
wiła się Mary, a tuŜ za nią Graham, wyciągając ręce po dziewczynę. Mary miała włosy rozplecio-
ne; twarz białą jak kreda. PoŜądanie wykrzywiło  rysy Johna Grahama.  Złowił ją i zgniótł w uści-
sku, podczas gdy drobne ręce, jakŜe słabe, próŜno biły go po twarzy. 

Wtem krzyk rozdarł powietrze, krzyk, jakiego nikt dotąd nie słyszał w Parowie Duchów. 
Był  to  Stampede  Smith.  Jednym  susem  przebył  dwadzieścia  stóp  dzielących  go  jeszcze  od 

platformy i w skoku juŜ wyciągnął dwa rewolwery. Ledwie nogami musnął piasek, huknęły strzały 
i  spośród  pięciu  drabów  trzech  padło  na  ziemię.  Z  dwu  pozostałych  jeden  tylko  zdołał  nacisnąć 
cyngiel. Drugi wywrócił się, jakby mu nogi podcięło, lecz i ostatni pochylił się raptem, jakby skła-
dając ukłon śmierci i runął na twarz. 

Wtenczas Stampede Smith błyskawicznie odwrócił się do Johna Grahama. 
Podczas  tych  paru  sekund  Graham  stał  jak  skamieniały,  cisnąc  dziewczynę  do  piersi. 

Znajdował  się  poza  nią,  osłonięty  jej  ciałem,  a  jej  głowa  zakrywała  mu  serce.  Skoro  Stampede 
zmierzył  go  wzrokiem,  Graham  wyciągał  właśnie  rewolwer,  a  jego  zjadliwy  uśmiech  wskazywał 
wyraźnie,  Ŝe  wie,  iŜ  tamten  nie  zrobi  uŜytku  z  broni,  w  obawie  zranienia  dziewczyny.  Stampede 
zrozumiał. Widział, jak Graham wolno podnosi rewolwer, mierząc bez pośpiechu. Obserwował ten 
ruch, jak urzeczony. Rysy Grahama przypominały triumfujące oblicze diabła. Stampede wpił się w 
nie wzrokiem. Od twarzy dziewczyny dzieliło je cztery, moŜe pięć cali. Ramię zbrodniarza wycią-
gało się powoli, palec zaginał się na cynglu, czarny otwór lufy szukał serca. I w tej ostatniej chwili 
przed szeroko rozwartymi oczyma dziewczyny błysnął rewolwer Stampede, zaś ów skrawek demo-
nicznego oblicza znikł nagle, jakby go kto zdmuchnął. Stampede zamknął oczy. Kiedy je otworzył, 
Mary  zanosiła  się  od  płaczu  nad  ciałem  Alana,  a  Graham  leŜał  nieruchomo,  twarzą  do  ziemi. 

background image

Wtenczas  Stampede  podniósł  do  ust  rewolwer,  z  którego  dał  ów  strzał  ostatni  i  ucałował  z  czcią 
gorącą lufę. 

Potem podszedł do Alana i uniósł nieco jego bezwładną głowę. Mary modliła się, klęcząc z 

twarzą  ukrytą  w  dłoniach.  W  rozpaczy  błagała,  by  i  ją  równieŜ  śmierć  zechciała  zabrać.  Alan 
umarł, więc jakiŜ był dalszy cel Ŝycia?! 

Wyciągając ku niemu ręce, jęknęła: 
- Kochany mój, najmilszy... 
Nie zwaŜała wcale na obecność Stampede Smitha. 
Lecz nagle ocucił ją jego głos. 
— To wcale nie kula go trafiła - mówił Stampede. - Kula uderzyła w skałę, a odprysk skały 

trafił go między oczy. Nie umarł więc i nie ma zamiaru umrzeć! 

Przebudziwszy się z omdlenia, Alan nie próbował nawet zgadnąć, ile czasu minęło od chwili 

jego upadku w pieczarze. Pamiętał jedynie, Ŝe długo bardzo niosły go rozkołysane białe chmury i 
Ŝ

e na próŜno starał się uchwycić rozwiany włos, lecącej przed nim dziewczyny. Wreszcie chmura 

pękła niby wielki lodowiec; dziewczyna runęła w jakąś niezmierzoną głębię, on zaś skoczył w ślad 
za nią. Potem grzmiały pioruny i w atramentowej czerni jaskrawo płonęły błyskawice. Ostatecznie, 
po  długim  okresie  ciszy,  otwarłszy  oczy  znalazł  się  w  łóŜku.  Nad  sobą  miał  bledziutką,  znuŜoną 
twarz i dwoje oczu pełnych łez. Słodki głos szepnął miękko, radośnie: 

- Alan... 
Usiłował wyciągnąć ręce. Twarz zbliŜyła się jeszcze. Delikatny policzek przytulił się do jego 

piersi, objęły go młode ramiona, świeŜe wargi obsypały pocałunkami jego oczy i usta. Czuły szept 
zmieszany z łkaniem powtarzał słowa miłości. Alan uśmiechnął się. Zgadł, Ŝe trudy skończone i Ŝe 
nareszcie wygrał. 

 
Był to piąty  dzień od czasu walki w parowie. Szóstego dnia  Alan siedział juŜ w łóŜku pod-

party poduszkami. Stampede, Keok, Nawadlook i inni odwiedzali go kolejno. Mary nie odstępowa-
ła go prawie. Brakło jednakŜe Tautuka i Amuk Toolika, Alan więc odgadł, Ŝe polegli. Obawiał się 
jednak pytać bowiem spośród wszystkich swoich ludzi tych dwu kochał najbardziej. 

Stampede  opowiedział  mu  o  przebiegu  walki.  Tylko  o  swym  wyczynie  pod  pieczarą  wspo-

mniał półgębkiem. Nie lubił się chwalić. 

- Graham miał przeszło trzydziestu ludzi ze sobą - mówił - a tylko dziesięciu uciekło. Pocho-

waliśmy szesnastu, a siedmiu jest rannych. Teraz, kiedy Graham umarł, są w śmiertelnym strachu, 
Ŝ

ebyśmy  ich  czasem  nie  oddali  w  ręce  władz.  Bez  poparcia  Grahama  i Rosslanda  wiedzą  dobrze, 

co ich czeka. 

- A nasi? - spytał Alan słabo. 
- Bili się jak diabli! 
- To wiem, ale... 
- W drodze z gór nie zwlekali ani sekundy... 
- Wiesz, o co mi głównie idzie, Stampede? 
-  Wiem.  Padło  ich  niewielu.  Mamy  siedmiu  zabitych,  włącznie  z  Sokwenną  -  tu  wyliczył 

imiona poległych. 

Alan słuchał uwaŜnie; Tautuka i Amuk Toolika nie było wśród nich. 
- A Tautuk? 
- Jest ranny. Śmierć ominęła  go o cal i Keok mało nie umarła z rozpaczy. Siedzi teraz przy 

nim dzień i noc, a zazdrosna jest jak dzika kotka! 

- W takim razie rad jestem, Ŝe Tautuk był ranny - uśmiechnął się Alan. - A gdzie się podzie-

wa Amuk Toolik? 

Stampede zwiesił głowę i zarumienił się jak uczniak. 
- To juŜ ją spytaj, Alan. 
Nieco więc później Alan zadał Mary to samo pytanie. 

background image

Zarumieniła się równieŜ, a w oczach miała jakieś tajemnicze światło. 
- Musisz trochę poczekać - odparła. 
I nie chciała nic więcej dodać, mimo Ŝe objął ją za szyję i groził, Ŝe nie puści, nim nie wyjawi 

mu całej prawdy. W odpowiedzi westchnęła z zadowoleniem, wtuliła głowę w jego ramię i odparła, 
Ŝ

e kara taka zupełnie jej odpowiada. Nieco później więc usiłował zgadywać: 

- JuŜ wiem - rzekł. - Co prawda niepotrzebny mi doktor, ale moŜe sobie przyjechać. Zresztą - 

połapał się od razu - jakiŜ jestem głupi! Są przecieŜ inni, cięŜko ranni! 

Mary skinęła głową twierdząco. 
-  Naturalnie!  Choć,  prawdę  mówiąc,  posyłając  Amuk  Toolika  do  Tanana,  myślałam  przede 

wszystkim o tobie. Jedzie na Kauku, toteŜ kaŜdej chwili wyglądam go z powrotem. 

Odwróciła głowę tak, Ŝe widział jedynie róŜowy czubek jej uszka. Westchnąwszy, rzekł: 
- Prędko będę zdrów i gotów do drogi. Kiedy ruszymy do Stanów? 
- Pojedziesz chyba sam, gdyŜ ja będę miała zbyt wiele pracy przy urządzaniu nowego domu - 

odparła Mary tak spokojnie, Ŝe Alan zgłupiał. - Wydałam juŜ polecenia co do ścinania drzewa na 
wzgórkach, a Stampede i Amuk Toolik lada dzień przystąpią do roboty. Szkoda doprawdy, Ŝe masz 
w Stanach tak pilne interesy. Trochę mi tu będzie tęskno samej! 

- Mary?! - zawołał Alan. 
Nie odwróciła głowy. 
- Mary! - powtórzył. 
Spojrzała  na  niego.  Oddychała  szybko,  trochę  nerwowo.  Po  czym  z  ustami  na  jego  ustach 

wyznała tajemnicę: 

-  Nie  po  doktora  posłałam,  Alan,  a  po  księdza.  Potrzebny  jest  ksiądz,  by  Stampede, 

Nawadlook, Keok i Tautuk mogli się pobrać. Naturalnie ty i ja moŜemy poczekać. 

Chciała jeszcze coś dodać, ale zgniótł jej usta pocałunkami. Tak znaleźli szczęście. Zapamię-

tali  się  w  nim  zupełnie  i  zbudziły  ich  dopiero  jakieś  głosy  na  zewnątrz.  Mary  skoczyła  do  okna 
spojrzała i wróciła znów do łóŜka promieniejąca. 

- To Amuk Toolik - rzekła. - Wrócił. 
- A... czy jest sam? - spytał Alan. Czekając odpowiedzi czuł, Ŝe serce w nim zamiera. 
- Muszę iść się przyczesać - rzekła. — Jestem tak potargana, Ŝe gotów nie dać mi ślubu! 
Ujął  ją  za  rękę  i  palce  Mary  zacisnęły  się  mocno  na  dłoni  Alana.  Nad  dachem  domu 

srebrzysty drozd wydzwaniał pieśń poranną. 

     
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

 
 
 

SPIS ROZDZIAŁÓW 

 
 

I.   

 Tajemnicza dziewczyna 

 

 

 

 

002 

II.  

 Alan Holt 

 

 

 

 

 

 

005 

III.   

 Zausznik Grahama   

 

 

 

 

009 

IV.     Stampede Smith 

 

 

 

 

 

014 

V.   

 Zagadki 

 

 

 

 

 

 

019 

VI.     Kwadrans po północy 

 

 

 

 

024 

VII.     Niesamowite Ŝądanie  

 

 

 

 

027 

VIII.     Krzyk kobiecy 

 

 

 

 

 

030 

IX.     Jedyne wyjście 

 

 

 

 

 

034 

X.   

 Daremny trud  

 

 

 

 

 

039 

XI.     Alaska 

 

 

 

 

 

 

043 

XII.     Ognie sztuczne 

 

 

 

 

 

046 

XIII.     Co i jak 

 

 

 

 

 

 

050 

XIV.     Stampede Smith mówi 

 

 

 

 

053 

XV.     Czwarty lipca  

 

 

 

 

 

057 

XVI.     Skrawek listu  

 

 

 

 

 

061 

XVII.    Ranek Alana   

 

 

 

 

 

063 

XVIII.  Zły duch 

 

 

 

 

 

 

066 

XIX.     Tajemnica Mary 

 

 

 

 

 

070 

XX.     Groźny cień   

 

 

 

 

 

074 

XXI.     Przeczucie walki 

 

 

 

 

 

076 

XXII.    Handlowa oferta 

 

 

 

 

 

079 

XXIII.  Na zwiady 

 

 

 

 

 

 

082 

XXIV.  Pierwsze strzały 

 

 

 

 

 

086 

XXV.   Bitwa   

 

 

 

 

 

 

090 

XXVI.  W Parowie Duchów   

 

 

 

 

093 

XXVII. Sześć kul Stampede Smitha   

 

 

 

097