Beverly Barton
Jej tajna broń
Prolog
Rześki jesienny wiatr zakręcił spódnicą Callie
Severin, gdy stanęła przed Princess Inn, w samym
centrum eleganckiej londyńskiej dzielnicy Belgravia.
Wcześniej spadł deszcz i, jak na październik, zrobiło
się wręcz chłodno. Lekko dygocząc, Callie żałowała,
że nie włożyła jakiegoś cieplejszego płaszcza. Mądry
człowiek po szkodzie, jak mawiał jej ojciec, a przy-
słowie to pasowało zarówno do jej aktualnych spraw
sercowych, jak i do płaszcza.
Po tym, jak zaledwie przed paroma godzinami
Laurence w brutalny sposób zerwał ich zaręczyny
i złamał jej serce, Callie złożyła rezygnację z posady
asystentki w McNeil Inc., gdzie Laurence był jej
szefem. Wprawdzie zapewniał ją, że ta rezygnacja jest
zbędna, ona zaś z kolei zapewniła go, że rezygnacja
jest bardziej niż konieczna i że nie zamierza czekać, aż
on ją zwolni. Powiedziała mu też, że jest zimnym
i bezdusznym gnojkiem, i że odchodząc z pracy,
pragnie całkowicie uwolnić się od niego.
Po uprzątnięciu biurka i pożegnaniu się ze współ-
pracownikami Callie pojechała metrem do domu,
a następnie pognała do swojego mieszkania w nadziei,
że zastanie Enid. Potrzebowała przyjaznej duszy.
Ramienia, na którym mogłaby się wypłakać. A nikt
lepiej od Enid – jej najdroższej przyjaciółki i kuzynki,
z którą dzieliła mieszkanie w dzielnicy Kensington
– nie nadawał się do tego. Ale jej nie zastała. Więc
czekała i czekała, popłakując troszkę i w wyobraźni
rozkwaszając orli nos Laurence’a.
Kiedy się trochę pozbierała, zaczęła szukać Enid
wszędzie tam, gdzie najczęściej bywały, ale nigdzie
jej nie znalazła. Enid rozsmakowała się w pozowaniu
malarzom, a dzięki spadkowi po babce ze strony ojca
wiodła raczej swobodny i beztroski żywot. Mężczyzn
traktowała użytkowo, często zmieniając kochanków.
Poza faktem, że były z Enid dość bliskimi kuzynkami
– ich matki były siostrami – różniły się od siebie jak
dzień i noc. Callie, do zaręczyn z Laurencem, za-
chowała dziewictwo.
Boże! Musi natychmiast przestać o nim myśleć.
Bezduszny łajdak. Precz z nim!
Poszukiwania Enid i Nilesa, jej nowego przyjaciela,
postanowiła zakończyć w Princess Inn. Potem wróci
do domu, wypłacze się i zaczeka do rana, by powie-
dzieć Enid, że nie tylko straciła narzeczonego, który
zakochał się w innej kobiecie, ale że również będzie
teraz zmuszona korzystać z gościnności Enid, oczywiś-
cie tylko czasowo, dopóki nie znajdzie nowej pracy.
6
Be v e rl y Ba r t o n
Pub stanowił połączenie doskonałej fasady z epoki
króla Jerzego z wiktoriańskim wystrojem wnętrza.
Elegancki i zapewne bardzo drogi, pomyślała Callie,
lustrując okolice baru. Jeżeli Enid jest tutaj, jej
nowy przyjaciel musi mieć masę pieniędzy. Chyba
że to Enid stawia. Callie dokładnie rozejrzała się
po lokalu, narażając się na kilka dziwnych spojrzeń
i parę propozycji. Ale nie dostrzegła Enid. Dość
tego! Pora wracać do domu. Jakoś przetrwa samotnie
tę noc, niezależnie od tego, jak bardzo potrzebuje
współczucia i pocieszenia.
Właśnie miała wyjść, gdy w głębi sali, w boksie,
dostrzegła samotnie siedzącego mężczyznę. Nie
umiałaby powiedzieć, dlaczego jej wzrok padł na
niego – i zatrzymał się – ani też dlaczego nie mogła
przestać wpatrywać się w tego osobnika. Och, całkiem
nieźle wyglądał. A nawet lepiej niż nieźle. Był obez-
władniająco przystojny. W cholernie męski sposób.
Nie był młody. Prawdopodobnie miał dobrze po
trzydziestce. Co najmniej dziesięć, a może piętnaście
lat starszy od niej.
Zerknął na Callie, a ona na ułamek sekundy
wstrzymała oddech. Przyszpilił ją wzrokiem, a ją
ścięło z nóg. Instynkt nakazywał jej uciekać. Zaraz!
Ale nieznajomy hipnotyzował ją swoim spojrzeniem.
Choć miał twarz znudzonego światowca, w jego
pięknych niebieskich oczach czaił się jakiś głęboki
smutek. Nigdy nie widziała takich błyszczących
niebieskich oczu, ani tak długich i gęstych rzęs
7
J e j t a j na b r o ń
u mężczyzny. Natura obdarzyła go idealną irlandzką
urodą – czarnymi włosami, niebieskimi oczami i jasną
cerą. Był bez wątpienia najlepiej prezentującym się
mężczyzną, jakiego kiedykolwiek widziała.
Mocny, co najmniej jednodniowy zarost zaczerniał
jego policzki i brodę. Dobrze ostrzyżone włosy były
zmierzwione, co wskazywało na to, że przeczesywał
je palcami. Zaś wyglądający na drogi ciemnogra-
natowy garnitur był lekko wygnieciony. Nie mogła
oprzeć się wrażeniu, że spał w nim tej nocy.
Nie spuszczając jej z oczu, wzniósł szklaneczkę,
pozdrowił ją i wypił do dna coś, co wedle wszelkiego
prawdopodobieństwa było szkocką whisky. Tak lek-
ko uniósł kąciki warg, iż ten prawie uśmiech nie zdołał
dotrzeć do jego oczu. Strapienie nieznajomego było
tak namacalne, że udzieliło się jej i pociągnęło w jego
stronę.
Niepewnie, Callie postąpiła krok w kierunku męż-
czyzny. Wciąż nie odrywali od siebie oczu. W jakiś
niewytłumaczony sposób wiedziała, że jest równie
nieszczęśliwy i równie samotny, jak ona. Czy on także
wyczuwa jej smutek?
Przechylił głowę, a dotychczasowy uśmiech stał się
nieco szerszy, choć nadal pozostawał tylko imitacją
prawdziwego uśmiechu. Miała wrażenie, że nogi same
ją niosą. Kiedy stanęła na progu boksu, mężczyzna
podniósł się z miejsca i lekko zachwiał. Aby utrzymać
równowagę, szybko uchwycił się brzegu stołu.
Wykonał zamaszysty gest ręką i pokłonił się Callie.
8
Be v e rl y Ba r t o n
– Zechcesz do mnie dołączyć, śliczna pani?
Prawie bez wahania skinęła głową i wślizgnęła się do
boksu. Zataczając się, mężczyzna opadł na siedzenie.
– Czy mogę zamówić dla pani coś do picia? – zapy-
tał i nie czekając na jej odpowiedź, spróbował jeszcze
raz wstać. Chwiejąc się trochę, przytrzymywał się
blatu stołu.
– Dziękuję – odparła Callie. – Chętnie, panie...
panie?
– Lonigan. Burt Lonigan.
Jego uśmiech był zniewalający. A jej żołądek to
kurczył się, to znów podskakiwał. Och, nie, ten Burt
Lonigan jest po prostu zabójczy!
– Dla siebie wezmę to samo – powiedział. – A dla
pani...
– Chardonnay – odparła zachrypniętym głosem.
Odchrząknęła, czuła się niepewnie i nieswojo. I była
nieprzytomnie zafascynowana nieznajomym.
Burt Lonigan przecisnął się przez zatłoczony
lokal i dotarł do baru, pozostawiając ją zupełnie
zdezorientowaną i nieco przestraszoną. Co ona tu
robi? Czy jej rozum odebrało? Nigdy w życiu nie
podrywała mężczyzn w pubach. Aż do teraz, łajała
się w duchu.
Wrócił z drinkami, postawił przed nią kieliszek
i wślizgnął się do boksu.
– Co taka śliczna pani robi sama w takim miejscu?
– Szukam kogoś.
– Mężczyzny?
9
J e j t a j na b r o ń
– Przyjaciółki.
– Przyjaciółki, hmm? Szukasz jej, żeby z nią poga-
dać, jak sądzę.
– Coś w tym rodzaju.
– Jest dobrą przyjaciółką? – zapytał. – Kimś, komu
możesz zaufać i zwierzyć się ze swoich problemów?
– Tak.
– Ja nie mam nikogo takiego – powiedział, znowu
hipnotyzując ją wzrokiem. – Nie zostałabyś moją
przyjaciółką? Tylko na ten wieczór.
Cień łez zamigotał w jego oczach. Nie przela-
nych łez. Zobaczyła ogromny smutek w jego wzro-
ku i zrozumiała – ten mężczyzna został równie bo-
leśnie zraniony jak ona. Czy i jemu ktoś złamał
serce?
Nie zastanawiając się, co robi, Callie pogłaskała go
delikatnie po ręku.
– Tak, zostanę pańską przyjaciółką, oczywiście, że
tylko na ten wieczór, ale jedynie wówczas, jeśli pan
zostanie moim przyjacielem.
Było oczywiste, że nie znajdzie dzisiaj Enid, a prze-
cież rozpaczliwie pragnęła podzielić się z kimś swoim
nieszczęściem. Dlaczego więc nie z tym przystojnym
mężczyzną, z tym obcym człowiekiem, którego nigdy
więcej nie zobaczy?
Nagle zauważyła narastające w nim napięcie. Jego
ręka drżąc lekko, zacisnęła się na szklance whisky.
– Czy naprawdę potrzebuje pan jeszcze więcej
alkoholu? – zapytała. – Może już wystarczy?
10
Be v e rl y Ba r t o n
– Jeśli mam utopić swoje smutki, to muszę się
jeszcze napić – odparł.
– A czy można utopić smutki? Gdyby tak było,
sama chętnie bym spróbowała.
– Jakie to smutki może mieć taka śliczna i młoda
istota, jak ty? – Podniósł do ust szklankę whisky
i duszkiem wypił połowę.
– Jestem smutna, bo zdradził mnie narzeczony
– wyjaśniła, otwierając serce przed nieznajomym.
– Rzucił mnie dzisiaj. Okazało się, że od dwóch
miesięcy miał romans z kobietą, którą podobno kocha
do szaleństwa.
– To musi być jakiś głupiec.
– Nie, to raczej ja wyszłam na głupią i naiwną
dziewczynę. – Callie podniosła kieliszek do ust. Smak
wina sprawił jej przyjemność. Było wytrawne, za-
prawione lekką goryczką, sączyła je więc, stwier-
dzając, że chyba nigdy nie piła lepszego.
Lonigan wypił do dna swoją whisky.
– Dlaczego uważasz, że wyszłaś na głupią?
– Bo nie domyśliłam się, że coś się święci. Już od
pewnego czasu zachowywał się dziwnie, a ja brałam za
dobrą monetę jego mało przekonujące wyjaśnienia.
– Musiałaś być bardzo zakochana. Czy młode
dziewczyny, takie jak ty, nie zakochują się bez
pamięci?
– Tak mi się wydawało. Był czarujący, czuły
i troskliwy, był też pierwszym mężczyzną, którego...
– Callie złapała się na tym, że gotowa jest powiedzieć
11
J e j t a j na b r o ń
nieznajomemu, iż Laurence był jej pierwszym kochan-
kiem. – No cóż, nigdy wcześniej nie byłam zakochana.
Wyraz hipnotyzujących niebieskich oczu Lonigana
wskazywał na to, że natychmiast zrozumiał, co miała
na myśli, mówiąc o ,,pierwszym mężczyźnie’’.
– Miłość, moje dziecko, to tylko marnotrawienie
uczuć. Przytomni ludzie nie potrzebują miłości. Nie
dają jej i nie oczekują jej w zamian. Od nikogo. Od
przyjaciół czy kochanek, a nawet... – westchnął głośno
– od rodziców.
Callie zauważyła, że spogląda na nią, ale jej nie
widzi. Najwyraźniej przeniósł się w inny czas i miej-
sce. Na jego przystojnej twarzy znów malował się
smutek.
– Proszę pana?
– Mów do mnie Burt. A jak ja mam mówić do
ciebie? – Już chciała powiedzieć swoje imię, ale on
położył palec na jej ustach. – Nie, nie mów. I tak
zapomnę. Może mógłbym mówić do ciebie ,,ślicznot-
ko’’? Ale to nie pasuje do ciebie, prawda? A może po
prostu darling. * To łatwe! – Popatrzył na nią uważ-
nie. – Tak, dla mnie będziesz darling. Więc powiedz
mi, darling, co zrobiłaś, kiedy rzucił cię narzeczony?
Krzyczałaś i płakałaś, i wyzywałaś go od ostatnich?
– Trzepnęłam go w jego głupią twarz i złożyłam
wymówienie z firmy, w której oboje pracowaliśmy.
*Darling (j. ang.) – zwrot o podobnym znaczeniu jak ,,kochanie’’
w języku polskim (przyp. red.).
12
Be v e rl y Ba r t o n
– Aha, więc jesteś bez mężczyzny i bez pracy.
– Na to wygląda.
– Hmm... Jeżeli jesteś równie bystra co śliczna,
szybko coś znajdziesz.
Zapytał, czy jeszcze się napije, a kiedy odmówi-
ła, przeprosił ją i odbył kolejną wyprawę do baru.
Wrócił uśmiechnięty, z następną szklanką whisky
w ręku.
Usiadł i natychmiast sięgnął po szkocką. Zanim
jednak podniósł szklankę do ust, Callie złapała go
za rękę.
– Opowiedziałam panu moją smutną historię. Nie
opowie mi pan swojej?
– Mojej smutnej historii? – Uniósł brwi, jakby
zdumiony jej prośbą. – Skąd pomysł, że mam jakąś
smutną historię do opowiedzenia?
– Bo pije pan, żeby utopić smutek i... – zawahała
się chwilę – wygląda pan jak rozbebeszone, a do tego
puste łóżko.
Odrzucił do tyłu głowę i zaśmiał się. Naturalnym,
dobywającym się z głębi śmiechem.
– Lubię szczere kobiety. To dziś rzadka cnota.
Naprawdę wyglądam jak rozbebeszone łóżko? – zapy-
tał z zawadiackim uśmiechem.
– Tak. To pierwsze, co zauważyłam, poza smut-
kiem w pańskich oczach.
– Spostrzegawcza istotka, nie ma co!
– Proszę już nie pić. I tak wypił pan za dużo.
Uszczypnął się w policzek.
13
J e j t a j na b r o ń
– Obawiam się, że jeszcze mam czucie, a to
znaczy, że wcale nie mam dość.
– Nie powie mi pan, co pana gnębi?
– Że też kobiety zawsze muszą wsadzać nos w nie
swoje sprawy! Jeśli naprawdę chcesz mi pomóc,
usiądź bliżej, a powiem ci, co naprawdę mogłoby mi
pomóc.
Zauważyła, że jego mowa staje się coraz bardziej
bełkotliwa. Jeszcze jeden drink i pewnie nie będzie
mógł zrobić kroku. No i co, co cię obchodzi ten
mężczyzna? – pytała się w duchu. Przecież nic dla
ciebie nie znaczy. To obcy. No tak, ale cierpiący.
Potrzebuje kogoś tego wieczoru. Kogoś, kto ukoi
jego ból. Ty też kogoś potrzebujesz. Kogoś, kto
ukoi twój ból, przekonywała siebie.
Callie usiadła tuż obok niego, tak że teraz dotykali
się ramionami. Po chwili objęła go w pasie i przytuliła
do siebie.
– Niech pan więcej nie pije, a wówczas poroz-
mawiamy, co moglibyśmy dla siebie zrobić...
Nie zamierzała mu dawać niczego poza współ-
czuciem i czułością. Oboje tego potrzebowali. Ale
przecież najpierw musi znaleźć jakiś sposób, żeby
przestał pić.
Kiedy uśmiechnął się do niej szeroko, zrobiło się
jej dziwnie ciepło w żołądku. Jeszcze nigdy nie
reagowała tak żywo na mężczyznę – nawet na Lauren-
ce’a, choć byli kochankami. Nie potrafiła sobie wy-
tłumaczyć aż tak silnego pociągu do obcego mężczyz-
14
Be v e rl y Ba r t o n
ny. Czy on czuje podobnie? – zastanawiała się. Być
może... Akurat teraz patrzy na nią tak, jakby rozbierał
ją wzrokiem.
– Pojedziesz ze mną do domu, darling? – zapytał,
a jego głos był głęboki i zmysłowy.
– Odstawię pana bezpiecznie do domu. – Uciekła
się do wybiegu.
– Ale nie zostawisz mnie samego, prawda?
Kusił ją wzrokiem, a jej serce biło bardzo szybko.
– Szczerze mówiąc, nie interesuje mnie przygod-
ny seks. Mam za sobą jeden z najgorszych dni w moim
życiu, więc może...
– Żadnego seksu, hmm?
– Wezwę taksówkę – powiedziała. – Dopilnuję,
żeby pan bezpiecznie dotarł do domu.
Spojrzał gniewnie.
– Oho! Czyżby rodzaj nadopiekuńczej dziewczy-
ny, tak? No cóż, nie potrzebuję niczyjej opieki,
dziękuję uprzejmie. – To mówiąc, spróbował się
podnieść. Zatoczył się w prawo, potem w lewo i szyb-
ko usiadł. – Zdaje się, że jestem kompletnie nawalony.
Tym razem Callie nie mogła powstrzymać chi-
chotu.
– Nie przeczę. Jest pan najwyraźniej nawalony,
panie Lonigan.
W ciągu dziesięciu minut, korzystając z pomocy
młodego pracownika pubu, Callie udało się wyprowa-
dzić Burta Lonigana z lokalu i wsadzić do taksówki.
Kiedy już usiadła obok niego i przetrząsała torebkę
15
J e j t a j na b r o ń
w poszukiwaniu napiwku dla swojego młodego po-
mocnika, Burt ocknął się i wręczył mu aż dwudziesto-
funtowy banknot.
– Dokąd, szefie? – zapytał kierowca.
Gdy Burt podał adres, Callie zatkało. Ma dom
w Belgravii? W dzielnicy multimilionerów? Czyżby
ten mój pan Lonigan był aż tak bogaty? – zastanawiała
się zdumiona.
To nie jest żaden ,,twój pan Lonigan’’, złajała się
w duchu.
Burt objął ją i przyciągnął do siebie. Jego oddech
o zapachu whisky był ciepły i delikatnie muskał jej
policzek. Poczuła biegnący w górę kręgosłupa roz-
kosznie łaskoczący dreszcz.
Przejechał nosem po jej uchu, zaśmiał się, kiedy
zadrżała.
– Reagujesz jak dziewica, darling.
– Nie jestem...
– Oczywiście, że nie jesteś. Miałaś narzeczonego,
nieprawda?
– Tak, miałam.
– Długo byliście zaręczeni?
– Blisko rok – odpowiedziała. – A pan?
– Co ja?
– Czy jest pan żonaty, zaręczony... no, cokolwiek?
– Nigdy nie byłem żonaty. Nigdy zaręczony. Ale
dużo było tego ,,cokolwiek’’.
Jego żartobliwy sposób zachowania sprawił, że
nieco się odprężyła.
16
Be v e rl y Ba r t o n
– A był pan kiedyś zakochany?
– To zależy od twojej definicji miłości.
– Nie dopytywałabym się o to wszystko, gdyby
nie był pan taki smutny. Pomyślałam, że może
i pan ma złamane serce. – Wtuliła się w duże
i silne ciało Burta Lonigana i poczuła się zadziwiająco
bezpiecznie i dobrze.
– Ach tak, rozumiem. – Puścił ją, odsunął na drugi
koniec taksówki i położył głowę na jej kolanach,
wyciągając na siedzeniu nogi. – Nie przeszkadza ci?
– Nie. – I rzeczywiście nie przeszkadzało. Wręcz
przeciwnie. Wprost nie mogła się powstrzymać, żeby
nie wsunąć palców w jego falujące czarne włosy, które
w dotyku okazały się niewiarygodnie delikatne, jed-
wabiste.
Burt uniósł prawe ramię i koniuszkami palców
zaczął pieścić jej kark. Opuścił lewą rękę i to samo
zaczął robić z jej kolanami.
Mogła go powstrzymać. Powinna go powstrzymać!
Ale nie zrobiła tego. Jego dotyk działał równocześnie
kojąco i podniecająco. Dziwna kombinacja. Ale nie
potrafiła inaczej opisać doznań pobudzających jej ciało.
– Umarł mój ojciec. – Głos Burta był niski i spokoj-
ny, tak jakby mówił do siebie.
– Ojej, tak mi przykro, współczuję.
– Nie ma powodu. Ten stary drań dożył prawie
osiemdziesiątki!
Ironiczna gorycz w głosie Burta i jego nagle napięte
ciało wydały się Callie co najmniej zagadkowe. Dlaczego
17
J e j t a j na b r o ń
nazywa ojca starym draniem? Nigdy by tak nie
wyraziła się o własnym ojcu. Owszem, bywało, że nie
zgadzała się z ojcem, ale ich stosunki zawsze układały
się dobrze. Arthur Severin był surowym, ale kochającym
rodzicem, który zrobił wszystko, żeby po śmierci żony
zapewnić swojej dwunastoletniej jedynaczce odpowied-
nie wychowanie i wykształcenie.
Burt roześmiał się cicho.
– Nie bądź taka zgorszona, darling. Tak naprawdę
to jestem bękartem. Moi rodzice nigdy się nie pobrali.
On był starszym żonatym mężczyzną, a ona młodą
irlandzką panną. Kiedy miałem dziesięć lat, matka
wyszła za jankeskiego żołnierza i przeprowadziliśmy
się do Ameryki. Wychowywał mnie ojczym. Praw-
dziwego ojca poznałem już jako dorosły człowiek,
dopiero po powrocie do Anglii.
– I co? Dogadaliście się? – zapytała Callie.
– Sądzę, że w pewnym sensie tak. – Burt zaniechał
pieszczot, pozostawiając rękę na kolanie Callie. – Oba-
wiam się, że w życiu Seamusa Malcolma nie było miejsca
na nieślubnego syna. Egzystowałem gdzieś na obrzeżach
jego życia. Od czasu do czasu rzucał mi jakiś ochłap.
– To brzmi jak opis jakiejś bestii...
– Niezupełnie. Po prostu był człowiekiem swojej
epoki – żachnął się Burt. – Stary Seamus umarł
w zeszłym tygodniu. Nie było mnie w kraju. Jego
rodzina... chciałem powiedzieć: jego prawowita rodzi-
na... nawet nie pofatygowała się, żeby skontaktować
się ze mną. Nie byłem więc na pogrzebie własnego
18
Be v e rl y Ba r t o n
ojca. Wróciłem do Londynu dzisiaj rano i kiedy do
niego zatelefonowałem, powiedziano mi, że nie żyje.
Podniósł głowę z jej kolan, a następnie powoli
przeszedł do pozycji siedzącej.
– Kiedy przyjechałem dziś do nich, żeby złożyć
kondolencje, powiedziano mi, że nie jestem mile
widziany w tym domu.
– Och, jakie to straszne. – Callie objęła go ramio-
nami i przycisnęła mocno do siebie.
Burt padł jej w ramiona i rozkleił się na dobre.
– Służąca, która mnie odprawiła, wyszła za mną na
ulicę i powiedziała, że pan Seamus na łożu śmierci
domagał się widzenia ze mną, na co oni mu powie-
dzieli, że nie przyjdę.
– O Boże! – Callie trzymała w objęciach Burta,
ofiarowując mu współczucie, pocieszenie i czułość.
Ukrył twarz w zagłębieniu jej szyi. Głaskała go po
głowie, pocałowała w skroń. Kiedy podniósł głowę,
jego zapierające dech niebieskie oczy połyskiwały
wilgocią.
– Tak powinno być – powiedziała. – Dobrze jest
wypłakać się po stracie ojca.
– Ja nie płaczę – zaprotestował ostro. – Płakałem,
gdy miałem sześć lat, kiedy ktoś przezwał mnie
brzydko, a ja wiedziałem, co to znaczy. Kolejny
i ostatni raz, kiedy umarł mój pies, Skippy. Miałem
wówczas jedenaście lat i ryczałem jak małe dziecko.
Nie dam rady, pomyślała Callie. Ten piękny
mężczyzna o zranionym przez ojca sercu broni się i nie
19
J e j t a j na b r o ń
dopuszcza do siebie emocji. Co za potworna męska
cecha! A przecież tak bardzo chciała ulżyć jego
cierpieniu, usunąć czający się w jego oczach ból
i w jakiś sposób wyzwolić hamowane emocje.
Jakby czytając w jej myślach, Burt popatrzył na
nią z uwagą, po czym, bez słowa, przykrył jej usta
swoimi wargami. Pocałunek był namiętny – osobliwa
mieszanina czułości i dzikości. Pożerał ją. Brał i żądał.
Na początku po prostu przystała na tę grabież, ale
już po paru chwilach zaczęła żywo reagować. Ot-
worzyła usta, zachęcając go do dalszej inwazji. A kiedy
ujął tył jej głowy, wymuszając coraz głębszy pocału-
nek, przestała racjonalnie myśleć. Poddała się bez
reszty.
– Jesteśmy na miejscu, szefie – powiedział szofer,
wyskakując z taksówki i otwierając drzwi. – Czy
pomóc wysadzić pasażera? – zapytał Callie.
– Sir, czyżbyś sugerował, że nie dam rady sam
wysiąść i dojść do domu? – zażartował Burt.
Wytoczył się z samochodu i stanął o własnych
siłach. Callie wysunęła się za nim, sięgnęła do torebki,
chcąc zapłacić taksówkarzowi.
Burt złapał ją za rękę.
– Sam to załatwię. – Wyciągnął portfel, wyjął
z niego kilka banknotów, co najmniej dwukrotnie
więcej, niż trzeba, i hojnie wynagrodził kierowcę.
– Dziękuję panu. Bardzo dziękuję. Chętnie po-
mogę wejść do domu, szefie – zaproponował mężczyz-
na, uśmiechając się od ucha do ucha. – Bez dodat-
20
Be v e rl y Ba r t o n
kowej opłaty – zachichotał, a brzuch zatrząsł mu się
jak galareta.
– Darling, czy potrzebujesz asysty, żeby położyć
mnie do łóżka? – Burt oparł się na ramieniu Callie.
W świetle latarni kruczoczarne włosy Burta pięknie
błyszczały, a w oczach czaiły się pokusa i obietnica.
– Dziękuję – powiedziała kierowcy – ale sądzę, że
sobie poradzę.
Callie starała się nie okazywać, jak bardzo onie-
śmiela ją piękny dom Lonigana w prestiżowej dziel-
nicy Belgravii. Dom musiał kosztować co najmniej
dwa miliony funtów! Callie nie należała do biednych,
wychowała się w dobrobycie, jaki jej stworzyli rodzi-
ce. Ojciec – dyplomata amerykański i wydziedziczona
przez angielską arystokratyczną rodzinę matka. Miała
przyjaciół wywodzących się z tak zwanych wyższych
sfer, a wśród nich swoją niezależną, bogatą kuzynkę
Enid. Ale żeby mieszkać w Belgravii, trzeba było być
szejkiem naftowym albo rekinem biznesu. Kim więc
jest Burt Lonigan? I co ja tu z nim robię? – za-
stanawiała się, coraz bardziej tracąc pewność siebie.
Gdy przystanęła na chodniku przed frontowymi
drzwiami, Burt ponaglił ją.
– Czyżbyś zmieniła zdanie?
Stawiał niepewne kroki z powodu dużej ilości
wypitego alkoholu, natomiast ruchy Callie były
chwiejne z zupełnie innego powodu. Nagle zwątpiła
w słuszność tego, co zamierzała zrobić. Uznała, że to
chyba nie jest mądre. Nigdy nie należy wchodzić do
21
J e j t a j na b r o ń
domu z mężczyzną, którego się nie zna. I w dodatku
z niezbyt trzeźwym mężczyzną.
Burt wyłowił z kieszeni klucz, ale zanim go włożył
do zamka, odwrócił się i objął Callie ramieniem.
Poczuła się mała i bezradna. Jej sportowe obuwie
dodawało do jej stu sześćdziesięciu centymetrów
wzrostu najwyżej dwa, trzy centymetry, więc Burt
dominował nad nią o dobre dwadzieścia parę centy-
metrów.
Przytknął twarz do jej szyi, wsunął delikatnie nos
w jej włosy i szepnął do ucha:
– Potrzebujesz mnie dzisiaj, darling, tak jak ja
ciebie.
Pocałował ją. Odrobina namiętności, której za-
smakowali w taksówce, zapłonęła na nowo, a ona
wiedziała, że nie trzeba wiele, żeby wzniecić płomień.
Gdy otworzył masywne frontowe drzwi, zanurzyła
się razem z nim w ciemnej czeluści jego domu. Nie
dał jej czasu na zapoznanie się z topografią, tylko
poprowadził w głąb, do przestronnego holu, który
tonął w mroku, jedynie ze szczytu imponujących
schodów, z na wpół otwartych drzwi padało przy-
ćmione światło.
Wchodzili po marmurowych schodach i Burt nie
przestawał jej całować, muskając wargami jej poli-
czek, skroń i podbródek. Lewą ręką obejmował jej
ramiona, prawą zaś manipulował w okolicach jej talii
i wyżej. A kiedy końcami palców musnął jej sutek,
syknęła, wciągając głęboko powietrze.
22
Be v e rl y Ba r t o n
Widoczne z holu światło dochodziło z sypialni.
Z sypialni Burta, jak się domyśliła. Gdy rozum pod-
powiadał, żeby spokojnie rozejrzała się po wnętrzu
i złapała oddech, zmysły łapczywie czerpały przyjem-
ność z gorliwych zalotów mężczyzny, który całował ją
i pieścił.
Potrzebujesz tego, zapewniała się w duchu. Po-
trzebujesz być dzisiaj kochana. Bez opamiętania,
namiętnie kochana. Bez zobowiązań. Tylko przez tę
jedną noc. Nie myśl. Poczuj. Poczuj, czym jest
obcowanie z takim mężczyzną jak Burt Lonigan.
Burt zsunął z ramion palto i pozwolił, żeby spadło
na podłogę. Po chwili na podłodze leżała też marynar-
ka, a obok koszula z delikatnego lnu. Drżącymi
palcami chwycił brzeg kaszmirowego swetra Callie,
gwałtownym ruchem podciągnął go do góry i już po
chwili dorzucił sweter do stosu ubrań leżących na
podłodze.
Nie zdążyła złapać oddechu, kiedy powalił ich
oboje na masywne mahoniowe łoże. Przeturlał się
z nią kilka razy i wreszcie znieruchomiał, przytrzy-
mując ją na swojej piersi. Wpatrywała się w jego
cudownie niebieskie oczy i czuła, że zaczyna drżeć
z pożądania.
Jeszcze nigdy w życiu nie pragnęła niczego ani
nikogo równie mocno. Rozsądek ostrzegał, że popeł-
nia błąd. Ale zmysły obiecywały ekstazę wykraczającą
poza najśmielsze marzenia.
Usiadła na nim okrakiem, podnosząc spódnicę do
23
J e j t a j na b r o ń
połowy ud. Poczuła jego wezbraną męskość. Zadrżała
na całym ciele.
Wsunął rękę pod spódnicę i objął jej biodro.
– Masz na sobie rajstopy – poskarżył się. – Zdejmij
je, proszę.
Zrzuciła pantofle, następnie szybkim ruchem ściąg-
nęła spódnicę i rajstopy, pozostając jedynie w jedwab-
nych majteczkach w kolorze koralowym i takim
samym staniku.
– Teraz jest lepiej – powiedział, próbując rozpiąć
pasek spodni. Kiedy stracił cierpliwość, zaklął pod
nosem.
– Pozwól, że ja to zrobię.
Callie nie rozbierała nigdy żadnego mężczyzny,
nawet Laurence’a, który wolał sam zdejmować z sie-
bie ubranie i czekać na nią w łóżku. Ku własnemu
zdumieniu rozebrała Burta do naga w rekordowym
tempie. Wszystko – buty, skarpety, pasek, spodnie
i bielizna – wylądowało w ciągu dwóch minut na
podłodze koło łóżka.
– Cóż za niecierpliwa istota! – zażartował Burt.
– Nawet bardzo niecierpliwa – przyznała.
– Czyżbyś dawno nie miała mężczyzny?
Położyła się na nim, pokrywając jego ciało szyb-
kimi, gorącymi i wilgotnymi pocałunkami.
– Nigdy nie byłam z prawdziwym mężczyzną
– szepnęła. – Poza tamtym jednym, bardzo skoncen-
trowanym na sobie chłopcu, który nie miał pojęcia
o tym, jak mi sprawić przyjemność.
24
Be v e rl y Ba r t o n
Jej wyznanie jeszcze bardziej podniosło tempera-
turę żarzącego się już ogniska. Burt przywarł do jej
ust, napotkał jej gorący, oczekujący język i przypuścił
szturm. Pod wpływem tego pocałunku szybko za-
traciła się i desperacko domagała się satysfakcji. Jego
usta miały smak whisky, zaś skóra pachniała drogą
wodą kolońską.
Intymność jego pieszczot i widok ich splecionych
ciał wprawiły ją w zachwyt. Turlali się po łóżku,
wielokrotnie zamieniając się pozycjami, pieszcząc
się nawzajem, liżąc, całując i skubiąc zębami.
W którymś momencie podczas tych seksualnych
zmagań Burt błyskawicznie ściągnął jej jedwabne
majteczki. Dopiero gdy dotknął wargami jej łona,
spostrzegła, że jest naga. Jego pieszczoty doprowadzi-
ły ją do stanu najwyższego wrzenia. Drżała z rozkoszy.
Wtedy Burt wspiął się wyżej i uniósł jej biodra. Kiedy
w nią wszedł, krzyknęła. Przywarła do niego, olśniona
uczuciem radosnego zdumienia, gdy poczuła, że wy-
pełnił ją całą.
Wyszła naprzeciw jego mocnym pchnięciom. Jesz-
cze nigdy nie zaznała tak dojmującej i wszechogar-
niającej żądzy. Z lubością poddała się jej, przeżywając
niewiarygodną, największą w życiu rozkosz.
Gdy w końcu spoczął obok niej, ruchem posiadacza
nadal mocno obejmował ją ramieniem.
Callie czuła się nieopisanie lekka i syta. Ogromnie
zadowolona. A także wyczerpana i śpiąca. Bez za-
stanowienia wtuliła się w Burta i zasnęła.
25
J e j t a j na b r o ń
O świcie cichutko pozbierała swoje ubrania z pod-
łogi i na palcach pobiegła do łazienki, która znaj-
dowała się tuż obok sypialni. Nie zapalając światła,
umyła się po ciemku. A gdy już się ubrała, znów
przeszła przez pokój na palcach i tylko na ułamek
sekundy zatrzymała się przy łóżku, żeby ostatni raz
spojrzeć na Burta Lonigana.
Nie mogła uwierzyć, że miała stosunek z mężczyz-
ną, którego prawie nie znała. Dwukrotnie! Stosunek
bez żadnego zabezpieczenia, nagle uświadomiła sobie
i aż jęknęła.
Może to jest najwspanialszy na świecie mężczyzna?
Może naprawdę potrzebowali się nawzajem? I może
był to najwspanialszy seks, jakiego kiedykolwiek
doświadczyła?
Wyduś to z siebie. Żadne może. Przyznaj się
wreszcie. To naprawdę był najwspanialszy seks!
Opuściła sypialnię, zeszła po marmurowych scho-
dach, minęła w pośpiechu ogromny hol i podbiegła do
frontowych drzwi. Bez trudu otworzyła je i cicho
zamknęła za sobą. Usłyszała trzask automatycznego
zamka.
Rzuciła okiem na dom i szepnęła dobranoc swojemu
kochankowi. Wiedziała, że nigdy więcej nie zobaczy
Burta Lonigana. Miała nadzieję, że nie minie kilka
tygodni, a pozostanie po nim tylko słodkie wspomnienie.
26
Be v e rl y Ba r t o n
Rozdział pierwszy
Callie wybiegła z windy, wdzięczna za tych kilka
spędzonych w niej chwil i możliwość złapania od-
dechu. Jak zwykle, ranek był szaleńczy. Enid została
na noc u przyjaciela i nie pokazała się w domu do
przybycia opiekunki. Na szczęście Seamus uwielbiał
pulchną, macierzyńską panią Goodhope, która wy-
chowała czwórkę własnych dzieci i doczekała się
dziesięciorga wnucząt.
Seamus marudził w nocy, co było do niego niepo-
dobne. Obudził Callie przed świtem. Zmierzyła mu
temperaturę, ale na szczęście nie miał gorączki, po
czym wyczerpała cały swój repertuar, żeby go ukoić.
A kiedy powiedział ,,mama’’ i popatrzył na nią błagal-
nie tymi swoimi wielkimi niebieskimi oczami, omal
nie została w domu. Ale nie mogła pozwolić, żeby
czternastomiesięczny malec dyktował jej, co ma robić.
Zwłaszcza w sytuacji, gdy jej praca stanowiła jedyne
źródło utrzymania jej i tego rozpieszczonego chłop-
czyka.
Wybijając szybki rytm pantoflami na pięciocen-
tymetrowych obcasach, Callie przemierzała korytarz
biura Lonigan’s Import i Eksport, które zajmowało
całe dwudzieste piętro imponującego drapacza chmur
w centrum Square Mile. Zbudowany w połowie
lat osiemdziesiątych budynek wtapiał się w krajobraz
Barbican Center i pobliskiego Tower Bridge nad
Tamizą. Po drodze, spiesząc do swojego gabinetu,
ukłoniła się i zamieniła parę słów z różnymi osobami.
Była tu zatrudniona dopiero od dwóch i pół miesiąca,
ale znała już wszystkich z imienia i nazwiska, mogła
też wymienić z pamięci tytuły i funkcje poszcze-
gólnych pracowników. Dla niej, osobistej asystentki
Burta Lonigana, taka wiedza była oczywiście nie-
zbędna.
– Dzień dobry, Callie – powitała ją Juliette Daven-
port, jej sekretarka. – Masz ochotę na herbatę i kruche
ciasteczka?
– Nawet bardzo. Nie zdążyłam zjeść śniadania.
Czy pan Lonigan już dojechał?
– Nie, ale telefonował i zostawił wiadomość. Po-
wiedział, żeby załatwić przesyłkę dla McMastersa
oraz że zjawi się około południa.
– Aha. Dobrze, zajmę się tym.
Nie mogła oprzeć się myśli, że Burt spędził tę noc
z jakąś przyjaciółką i że właśnie z tego powodu zjawi
się później w biurze.
W ciągu ostatnich dwóch miesięcy sporo dowie-
działa się o swoim szefie, a jedna informacja – że jest
28
Be v e rl y Ba r t o n
kobieciarzem – szczególnie nie przypadła jej do gustu.
Należąc do elity londyńskiego towarzystwa, często
pojawiał się publicznie, za każdym razem z inną
atrakcyjną damą u boku. Nie dziwiła się tym kobie-
tom. W końcu Burt jest bardzo przystojnym, czarują-
cym i zamożnym mężczyzną, a do tego fantastycznym
kochankiem.
Wystarczyło, żeby pomyślała o nocy, którą z nim
spędziła, a robiło jej się gorąco i płonęły jej policzki.
Tamta noc, przed ponad dwoma laty, nieodwracalnie
zmieniła jej życie. Bowiem Burt Lonigan dał jej
więcej niż tylko słodkie wspomnienie. Dał jej
dziecko.
Gdy powiedziała Enid, że jest w ciąży, kuzynka
była pewna, że to dziecko Laurence’a, ale Callie
szybko wyprowadziła ją z błędu. To właśnie Enid
dowiedziała się, kim jest Burt Lonigan i jak można się
z nim skontaktować. Callie jednak postanowiła nie
mówić mu, że zostanie ojcem. Nie obwiniała go o to,
co stało się tamtej nocy, a gdyby już miała kogoś winić,
to tylko siebie. Była trzeźwa i wiedziała, co robi. On
nie. Prawdę powiedziawszy, podejrzewała nawet, że
Burt może jej nie pamiętać. I oczywiście, ku swojej
wielkiej konsternacji, miała rację.
Nieustannie buntowana i namawiana przez Enid,
żeby jednak spróbowała się z nim skontaktować,
wybrała się kilka miesięcy po urodzeniu Seamusa do
domu Lonigana. Stała właśnie i wahała się, czy
zadzwonić do drzwi, kiedy podjechał rolls z szoferem
29
J e j t a j na b r o ń
i z samochodu wysiadł Burt. Spojrzał na nią, uśmiech-
nął się, uprzejmie skinął głową i wszedł do domu – nie
poznając jej ani nawet nie pytając, co robi pod jego
drzwiami. Od tamtego dnia już więcej nie próbowała
zbliżyć się do niego. Oczywiście aż do czasu, kiedy
zaczęła pracować jako jego asystentka. Ale nawet
pracując z nią od ponad dwóch miesięcy, Burt nadal
nie miał pojęcia, że dwa lata temu spędzili razem
upojną noc. Zupełnie jej nie skojarzył z tamtą dziew-
czyną, poderwaną w pubie. Jeśli w ogóle cokolwiek
pamiętał... Podejrzewała bowiem, że z jakiegoś powo-
du chyba całkiem wyparł ze świadomości wspomnie-
nie tamtego dnia i tamtej nocy. Może wolał nie
pamiętać, że tamtego wieczoru uległ emocjom? Może
tamta noc kojarzyła mu się nie tylko ze śmiercią ojca,
ale i z upokorzeniem, jakie przeżył, kiedy odmówiono
mu prawa do pożegnania zmarłego ojca. Może wolał
tego nie pamiętać? Może sam przed sobą wstydził się
przygodnego seksu z dziewczyną, której nawet imie-
nia nie znał ani nie zapamiętał twarzy?
Krążyła o nim opinia, że to sprytny, nie dający sobą
powodować biznesmen, który twardą ręką kieruje firmą
wartą ponad pięć milionów funtów. Choć jako jego
asystentka miała dostęp do wielu dokumentów firmy,
podejrzewała, że nie do wszystkiego doszedł legalną
drogą. Chodziły słuchy, że Burt Lonigan nielegalnie
handluje bronią. Próbowała wmówić sobie, że są to
pewnie tylko plotki, niesprawdzone czy wręcz kłamli-
we insynuacje, ale intuicja podpowiadała jej co innego.
30
Be v e rl y Ba r t o n
– Oto herbata i ciasteczka. – Juliette postawiła tacę
na biurku. – Dobrze się czujesz? Bo wyglądasz, jakby
cię koń kopnął.
Callie ze zdziwieniem spojrzała na swoją sekretar-
kę. Co ona powiedziała? Koń kopnął? Mimo że od
wielu lat mieszkała w Londynie, a jej matka była
angielską arystokratką, niektóre angielskie powie-
dzonka nadal brzmiały dla niej dziwnie. Ponieważ
jako córka dyplomaty wychowywała się i przemiesz-
kiwała w wielu krajach Europy, a od dwunastego roku
życia mieszkała i uczyła się w Stanach, więc jej
słownictwo było mieszaniną amerykańskiego i angiel-
skiego. Zabawne, ale podobnie było z Burtem. Uro-
dził się w Londynie, gdzie mieszkał do piętnastego
roku życia, a potem wyjechał do Stanów, by tam się
kształcić.
– Czuję się dobrze – powiedziała Callie. – Nie
przejmuj się mną.
Nie szukała pracy osobistej asystentki Burta z po-
wodu jakichś tam idiotycznych romantycznych wy-
obrażeń o tym mężczyźnie. Nie, wzięła ją, bo
chciała lepiej poznać ojca swojego dziecka, żeby
móc podjąć decyzję, czy powiedzieć mu o synu.
Przecież pewnego dnia Seamus zapyta ją o swojego
biologicznego ojca.
Chociaż z każdym dniem lubiła Burta coraz bar-
dziej, to jednak nie pozostawała głucha i obojętna na
plotki o tajemniczych źródłach jego bogactwa. Jeżeli
naprawdę ojciec jej dziecka zajmuje się handlem
31
J e j t a j na b r o ń
bronią, a firma jest tylko przykrywką dla nielegalnej
działalności, Burt nigdy nie powinien się dowiedzieć,
że jest ojcem Seamusa.
Może popełniła błąd, przyjmując tę pracę, ale
uważała, że to najlepszy sposób, by poznać Burta.
I miała rację.
Spędzała u jego boku pięć dni w tygodniu, nie
licząc kilku nadliczbowych wieczorów, a nawet, wyjąt-
kowo, jednej soboty. Choć ich stosunki miały czysto
zawodowy charakter, była świadoma faktu, że zauwa-
ża ją jako kobietę. Gdy w ostatnim tygodniu praco-
wała dłużej, Burt zamówił kolację do biura, dzięki
czemu spędzili trochę czasu na miłej pogawędce
i przy wybornym jedzeniu. A kiedy pomagał jej
włożyć płaszcz, jakby jakaś elektryczna iskra przebie-
gła między nimi i omal jej nie pocałował. Zrobiłby to,
gdyby nie odwróciła głowy i nie odeszła parę kroków.
Chciała tego pocałunku, bardzo chciała. Ale na obec-
nym etapie nie miała odwagi wikłać się w romans
z szefem.
Popijała herbatę i przeglądała dokumentację
McMastersa. Kiedy koncentrowała się na pracy i zapo-
minała o osobistych sprawach, czas szybko mijał.
Teraz, kiedy filiżanka była pusta, ciasteczka zje-
dzone, a ona miała za sobą bite trzy godziny pracy przy
komputerze, wyprostowała się i przeciągnęła. Z tru-
dem tłumiąc ziewanie, zasłoniła usta ręką i zamknęła
oczy. Pięciominutowy odpoczynek okazał się zba-
wienny.
32
Be v e rl y Ba r t o n
Rozległo się pukanie do drzwi, a po sekundzie
pokazała się w nich Juliette.
– Pan Lonigan już jest w swoim gabinecie, Callie.
Wygląda, jakby nie zmrużył oka przez całą noc.
Aha, więc jest wyczerpany. Z pewnością przy
walnej pomocy kolejnej kochanki!
– Chce cię natychmiast widzieć – powiedziała
Juliette. – A dokładnie powiedział: ,,Powiedz, żeby tu
przyszła i to szybko’’. Kazał zamówić lunch i dostar-
czyć go do gabinetu. Wygląda na to, że czeka cię
długie popołudnie.
– Powiedz panu Loniganowi, że zaraz będę.
Burt popijał kawę z porcelanowej filiżanki z manu-
faktury Royal Doulton. Zwyczaj pijania kawy przejął
od swojego ojczyma, Gene’a Harmona, pułkownika
amerykańskiej armii. Gdy jako świeżo upieczony
licealista Burt okazał zainteresowanie pracą FBI
i CIA, Gene poznał go z pewnymi wysoko postawio-
nymi urzędnikami państwowymi. Nawet nie podej-
rzewał, do jakiego stopnia te znajomości wpłyną na
przyszłe losy Burta, jak go ukierunkują i zwiążą
z organizacją, która uczyni go tym, kim jest obecnie.
Jako szef operacyjny amerykańskiej agencji wywiadow-
czej SPEAR Burt podlegał surowym regułom, a jego
życie tylko częściowo należało do niego. Założona
przez SPEAR firma Lonigan’s Import i Eksport, którą
kierował, przynosiła ogromne dochody, między in-
nymi dzięki jego wrodzonym zdolnościom, jemu zaś
33
J e j t a j na b r o ń
na co dzień przypadła w udziale rola bogatego londyń-
skiego biznesmena.
Kiedy przed piętnastu laty agencja SPEAR wysłała
Lonigana do Londynu, domyślał się, dlaczego spośród
wszystkich znakomitych młodych agentów wybrano
właśnie jego. Przede wszystkim dlatego, że urodził się
w Londynie i miał tu ojca, który zresztą nigdy stąd nie
wyjechał. Nikt więc nie powinien pytać go o powód
przyjazdu do Anglii i zamieszkania tutaj na stałe. Był
poza wszelkimi podejrzeniami.
Szef agencji SPEAR, znany mu jedynie pod pseudo-
nimem Jonasz, zatelefonował wczoraj wieczorem do
niego. Obaj posługiwali się telefonami komórkowymi
działającymi na częstotliwościach zarezerwowanych
dla resortu bezpieczeństwa. Po tym telefonie Burt
siedział do świtu i rozpracowywał nowe zadanie.
Uruchomił wszystkie kontakty i rozesłał wiadomość,
że pewna przesyłka broni, oczekiwana przez człowie-
ka o imieniu Simon, trafiła okrężną drogą w ręce Burta
Lonigana. Uważany w pewnych kręgach za handlarza
bronią, Burt doskonale nadawał się do poprowadzenia
pertraktacji z Simonem i załatwienia tej sprawy dla
swojej agencji.
Teraz nie pozostawało nic innego, jak czekać.
Czekać, aż Simon wykona swój ruch. Do walki z tym
człowiekiem – przestępcą, który od dawna zamierzał
zniszczyć agencję – wyznaczono najlepszych agentów
SPEAR. Burt i jego koledzy zwarli szeregi w celu
wyeliminowania śmiertelnego zagrożenia, jakim dla
34
Be v e rl y Ba r t o n
agencji był Simon. Ale zanim Burt wykona kolejny
ruch w tej strategicznej rozgrywce, firma Lonigan’s
Import i Eksport musi normalnie działać.
Ciche pukanie do drzwi przerwało mu dalsze
rozważania. Śliczna, nieprzystępna i bardzo niepoko-
jąca męskie libido Callie Severin wsunęła się do
gabinetu.
– Dzień dobry panu. A może powinnam powie-
dzieć ,,witam po południu’’?
Czy w jej głosie nie pobrzmiewała szczypta kryty-
ki? – zastanawiał się Burt. Co ją ugryzło?
– Jest południe, jeśli się nie mylę – powiedział
żartobliwie. – Czy gniewasz się na mnie z jakiegoś
powodu?
– Nie, oczywiście, że nie. Z jakiej racji? Nie
interesuje mnie pańskie osobiste życie.
– Moje osobiste życie? – Uśmiechnął się szeroko.
– Aha, rozumiem. Sądzisz, że spóźniłem się, bo
spędziłem noc w jakimś damskim buduarze, uprawia-
jąc szaloną miłość do białego rana?
Lubił patrzeć, jak się czerwieni. W dzisiejszych
czasach niewiele kobiet oblewa się rumieńcem.
A miała do tego idealną cerę. Jasną, ale bez jednego
piega, przy rudokasztanowych włosach i szarych jak
dymek oczach.
– Jak powiedziałam, to nie moja...
– Nie twoja sprawa – dokończył zdanie.
Przytaknęła kiwnięciem głowy.
– Zamówiłem dla nas posiłek – powiedział. – Chcę
35
J e j t a j na b r o ń
cię obarczyć zorganizowaniem ważnego przyjęcia,
chcę cię też prosić o wyświadczenie mi wielkiej
przysługi.
– Słucham.
– Chciałbym ci powierzyć obowiązki pani domu
podczas tej imprezy. Zapłacę oczywiście za twoją
suknię, dostarczę też odpowiednią biżuterię i...
– Czy nie ma pan nikogo, kto by się do tego
bardziej nadawał? – zapytała, nerwowo splatając dło-
nie. – Jestem pewna, że Lady Ashley czy pani
Odum-Hyde będą...
– Lady Ashley jest w Paryżu w odwiedzinach
u siostry, a pani Odum-Hyde znalazła sobie w Bruk-
seli pośrednika w handlu diamentami i nosi obecnie
pierścionek z brylantem wielkości jabłka...
Callie zaśmiała się. Burt lubił jej śmiech. Dziew-
częcy, a jednocześnie gardłowy i kuszący. Gdyby
zdobył się na zupełną szczerość, musiałby przyznać,
że podoba mu się w niej wszystko. A do tego była
świetna w pracy.
Ale było też w niej coś, co go intrygowało. Nie,
żeby jej nie ufał. Ufał bez zastrzeżeń. Jej dane
personalne mówiły same za siebie: dyplom magistra
zarządzania uzyskany na Uniwersytecie Vanderbilta
i wspaniałe rekomendacje jej poprzednich pracodaw-
ców. Już podczas pierwszej rozmowy kwalifikacyjnej
zrobiła na nim świetne wrażenie. Polubił ją od razu.
Była urocza, pomimo lekkiego zdenerwowania.
Wiedział, że jest niezamężna i że ma małe dziecko.
36
Be v e rl y Ba r t o n
Jesli dobrze pamięta, dziecko ma jakieś półtora roku.
I choć jej nigdy nie pytał o przeszłość, zastanawiał się,
kto jest ojcem małego. Jaki to typ mężczyzny, który
odchodzi od takiej kobiety jak Callie i porzuca własne
dziecko?
Też mi mężczyzna, pomyślał Burt.
,,Nigdy nie byłam z prawdziwym mężczyzną, tylko
ze skoncentrowanym na sobie chłopcem’’. Te słowa
jak echo odbijały się w jego mózgu, ale nie miał
pojęcia, kto je wypowiedział i kiedy. Jakaś kobieta,
z którą spał? Jeżeli tak, dlaczego nie może sobie
przypomnieć jej twarzy ani okoliczności, w których ją
spotkał? Czyżby to było tamtej nocy przed dwoma
laty? Pamiętał jak przez mgłę, że po tym, gdy dowie-
dział się o śmierci ojca i rodzina odprawiła go z kwit-
kiem, zagłuszał smutek w Princess Inn. Czasami,
jakby z głębin podświadomości, wynurzała się niewy-
raźna twarz kobiety, która spędziła z nim tamtą noc
i zawsze wydawało mu się, że zaraz sobie wszystko
przypomni...
– Coś nie tak? – zapytała Callie.
– Słucham? Nie, nie, wszystko w porządku. Dla-
czego pytasz?
– Ma pan taki wyraz twarzy, jakby coś panu
dolegało.
– Zniosę każdy ból, jeżeli zgodzisz się pełnić
honory pani domu w przyszłym tygodniu.
– Oczywiście, chętnie to zrobię.
– A więc załatwione?
37
J e j t a j na b r o ń
– Tak.
Wstali niemal równocześnie. Jaka drobna dziew-
czyna, pomyślał. Nie, nie dziewczyna. Kobieta. Ma
dwadzieścia siedem lat i jest matką. A świadomość
małego wzrostu czyni ją pewnie nieśmiałą. Nieduża,
drobnokoścista, krucha. Zaokrąglona tam gdzie trze-
ba, szczupła w talii, ale nie chuda, jak wiele młodych
kobiet obecnie.
Ojczym często powtarzał jego matce: ,,Lubię ko-
biety, które mają trochę ciała przy kości’’. Mary Kate
Lonigan Harmon – pulchna, ciemnowłosa piękność
– przekazała swoją frapującą urodę jedynemu synowi,
a także dwóm córkom, Kathleen i Fionie, które miała
z Genem Harmonem.
I podobnie jak ojczym, Burt także lubił kobiety,
które mają trochę ciała przy kości. Callie była w sam
raz. Choć znał wiele pięknych i bardzo eleganckich
kobiet, upodobał sobie Callie, i to od pierwszego dnia,
gdy pojawiła się w jego gabinecie. Nie rozumiał,
dlaczego pociąga go znacznie bardziej, niż jakakol-
wiek spotkana dotychczas kobieta.
Wiedząc, że nie należy łączyć biznesu z przyjem-
nością, nigdy nie wdawał się w osobiste związki ze
swoimi pracownicami i zwykle słuchał tego, co mu
podpowiadał zdrowy rozsądek. Po pierwsze, był za
stary dla Callie o dobre piętnaście lat, a po drugie, jego
prawdziwe życie jako agenta SPEAR okrywała tajem-
nica, niezbędna w tym niebezpiecznym świecie. Wię-
kszość dorosłego życia spędził na maskowaniu się
38
Be v e rl y Ba r t o n
i stwarzaniu pozorów, zaś opinia biznesmena, który
zajmuje się nielegalnym handlem bronią dawała mu
duże możliwości rozpracowywania różnych środo-
wisk przestępczych na zlecenie rządowej agencji
SPEAR.
Nie mógł zaprzeczyć, że pod wieloma względami
wiódł dobre życie. Wspaniały dom w Londynie.
Mieszkanie w Paryżu. Willa we Włoszech. Apar-
tament w Nowym Jorku. Jako właściciel firmy Loni-
gan’s Import i Eksport był zmuszony prowadzić życie
na wysokim poziomie, takie, o jakim tylko mógł
marzyć niejeden człowiek. Drogie ubrania kupowane
na Savile Row. Luksusowe samochody – rolls i porche
z szoferem. I piękne kobiety rywalizujące o jego
względy.
Ale czegoś mu brakowało. Z roku na rok coraz
bardziej odczuwał pogłębiającą się samotność. Czy
dlatego nie mógł wybić sobie z głowy Callie? Stanow-
czo zbyt często snuł fantazje na jej temat. Czy sądzi,
że jedna szczególna kobieta wypełni pustkę i nada
sens jego życiu?
– Czy pan mnie słyszy? – zapytała Callie. – Spra-
wia pan wrażenie, jakby był myślami setki kilometrów
stąd. Czy naprawdę nic pana nie trapi?
Koncentrując się z pewnym trudem na obecnej
chwili, Burt odparł:
– Nie, nie. Wszystko w porządku. Po prostu prze-
biegałem w myślach listę gości, których trzeba za-
prosić. Chciałbym, żebyś zajęła się zaproszeniami.
39
J e j t a j na b r o ń
Niech to będzie niezbyt duże przyjęcie. Nie więcej
niż pięćdziesiąt osób. Tylko ludzie biznesu.
Uśmiechając się ciepło, Callie skinęła głową.
– Może więc sporządzimy wstępną listę? – zapyta-
ła, gdy tymczasem cisnęło się jej na usta inne pytanie:
Ludzie z jakiego biznesu? Zajmujący się importem
i eksportem czy nielegalnym handlem bronią?
Daj spokój, Callie, upomniała siebie. Nie masz
żadnego dowodu, że Burt jest zamieszany w nielegalny
handel bronią. Ale też nie masz żadnego dowodu, że
tak nie jest. Pamiętaj stare przysłowie: ,,Nie ma dymu
bez ognia’’. Skoro krąży tyle plotek o jego podwójnym
życiu, to czy nie ma w nich choćby ziarna prawdy?
– Zostaw to mnie – powiedział. – Ty zajmiesz się
cateringiem, kwiatami, muzykami i drukiem zapro-
szeń. A listę gości dostaniesz jeszcze dzisiaj, ponieważ
impreza odbędzie się w najbliższą sobotę.
– Już w najbliższą sobotę? – Czasu rzeczywiście
było niewiele. – Poproszę zatem o trochę szczegółów,
żebym mogła od razu zacząć układać plan...
– Wiesz, Callie, cenię w tobie tę twoją niebywałą
mobilność i operatywność.
– Tylko to pan ceni we mnie? – Tylko kretyn mógł
nie zauważyć, że flirtuje z szefem. Mówiła podobne
rzeczy od pierwszego dnia pracy. Nie mogła się
powstrzymać.
– Nie starczyłoby czasu, żeby wymienić wszystkie
twoje zalety, Callie. Począwszy od ślicznego uśmie-
chu po bystry umysł.
40
Be v e rl y Ba r t o n
Kiedy uśmiechnął się szeroko, poczuła słabość
w kolanach. Trzeba z tym skończyć, pomyślała. Nie
może pozwolić, żeby od jego seksownego uśmiechu
i marzycielskich spojrzeń telepało jej serce. Nie może
też pozwolić, by jej uczucie do tego człowieka wy-
mknęło się jej spod kontroli. Romans z nim mógłby
wpłynąć nie tylko na jej życie, ale i na życie Seamusa.
Nie dopuści, by Burt Lonigan dowiedział się, że
ma syna, zanim ona się nie przekona, jakim naprawdę
jest mężczyzną i czy może bez szkody dla dziecka
wejść w jego życie...
– A kto teraz buja w obłokach, panno Severin?
Callie ocknęła się, cofnęła kilka kroków, ustana-
wiając pewien dystans między nimi.
– Weźmy się zatem do pracy, panie Lonigan.
– Czy zamiast nazwiska nie mogłabyś używać
mojego imienia? – zapytał, podchodząc do niej. – Pro-
siłem cię o to już tyle razy.
Im był bliżej, tym bardziej Callie cofała się, aż
dotknęła plecami ściany. Kiedy się zbliżył, oparł swoją
dużą dłoń o ścianę, tuż obok jej twarzy. Czuła jego
oddech. Jego usta były tuż, tuż.
– Callie, chcę usłyszeć, jak wymawiasz moje imię.
Wzbraniała się przed tym, ponieważ tej nocy,
kiedy się kochali, cały czas albo szeptała, albo wy-
krzykiwała jego imię. Zwracanie się do niego po
imieniu, na głos, wydawało się jej zbyt poufałe,
a wręcz intymne. Bała się wskrzesić wspomnienia
tamtej nocy.
41
J e j t a j na b r o ń
– No, proszę – nakłaniał ją, niemal dotykając
ustami jej skroni. – Wypowiedz moje imię.
– Ja... ja jednak wolę zwracać się do pana bardziej
oficjalnie. – Nie może pozwolić, żeby ją pocałował.
Nie ma zamiaru zmieniać ich służbowego stosunku
w coś bardziej osobistego. Zaśmiała się nerwowo.
– W końcu jestem pańską pracownicą, winna jestem
panu pewien szacunek, nie sądzi pan?
– Ja też cię szanuję, Callie. Ale traktuję cię jak
kogoś znacznie ważniejszego dla mnie niż... czasami
mam wrażenie, że jesteś dla mnie kimś więcej niż
tylko moją asystentką. – Dzieliły ich zaledwie centy-
metry, on zaś nadal trzymał rękę blisko jej twarzy.
– Jeśli jednak zagalopowałem się, jeśli nie życzysz
sobie moich zalotów, powiedz mi, proszę, a odsunę się
natychmiast.
Powiedz mu, podpowiadał jej rozum, że on cię nie
interesuje jako mężczyzna... Powiedz, że masz kogoś...
– Ja... ja... no cóż... ja też jestem panem... zaintere-
sowana. Ojej! Źle się wyraziłam. Chciałam powie-
dzieć, że uważam pana za atrakcyjnego mężczyznę,
ale uważam też... że nie powinniśmy. Naprawdę nie
powinniśmy...
– Czego nie powinniśmy?
– Nie powinniśmy przekraczać pewnych granic
przyzwoitości... Nasze stosunki powinny być tylko
służbowe, pan jest moim pracodawcą, a ja pana
pracownikiem i tak już powinno pozostać – odpowie-
działa.
42
Be v e rl y Ba r t o n
– Odnoszę dziwne wrażenie, że już przekroczyłem
tę granicę, darling.
Zamurowało ją.
– Dlaczego pan mnie tak nazwał?
– Jak?
– Darling.
– Ponieważ dla mnie jesteś po prostu... darling.
Kojarzysz mi się z takim właśnie określeniem kobiety.
– Czy w ten sam sposób zwraca się pan do wszyst-
kich swoich przyjaciółek, panie Lonigan?
– Prawdę mówiąc, nie. – Odjął rękę od ściany
i delikatnie ujął tył jej głowy, przyciągając ją lekko do
siebie. – Moim ulubionym pieszczotliwym zwrotem
wobec pań jest... kotku.
– I nigdy nie nazwał pan żadnej darling? – Callie
wstrzymała oddech, czekając na odpowiedź.
– Jesli dobrze pamiętam, to nie.
– Och, Burt... – szepnęła.
I wtedy ją pocałował.
43
J e j t a j na b r o ń
Rozdział drugi
Przywarł łapczywie do jej ust. Zamknęła oczy
i delektowała się pocałunkiem. Ileż długich, samo-
tnych nocy marzyła o tej chwili. Jakże często drżała
z rozkoszy na wspomnienie godzin, które spędziła
w łóżku tego mężczyzny. Ale rozum ostrzegał ją przed
nim. Nie powinna wdawać się w romans z kimś, kogo
podejrzewa się o przestępczą działalność. Za krótko
pracuje w jego firmie, żeby móc zorientować się, jaka
jest prawda.
Tymczasem on pogłębił pocałunek, pochylił się
i przyparł ją do ściany. Cudowne drżenie rozeszło się
po jej ciele. Czuła się podobnie jak tamtej nocy, kiedy
oddała się nieznajomemu mężczyźnie.
Rozsądek podpowiadał jej cały czas, żeby odsunęła
się od niego, ale ciało nie chciało słuchać. Wtopiła się
w niego, objęła za szyję i przyciągnęła go jeszcze
bliżej. Pocałunek był żarliwy i namiętny. Jakże go
pragnęła! Teraz. Tutaj. Już.
Nie rób tego! – upominała się w duchu. Będziesz
tego żałować! Nie zapominaj, że masz Seamusa.
Romans z tym mężczyzną może mieć zły wpływ na los
twojego dziecka.
Wbrew sobie, zadając gwałt swoim pragnieniom,
przerwała pocałunek. Broniąc się przed kolejnym,
odwróciła głowę i odchyliła się do tyłu.
Popatrzył ze zdumieniem w jej szare oczy. Dawno
tak rozpaczliwie nie pragnął żadnej kobiety. Od
pierwszej chwili czuł pociąg do Callie Severin. I właś-
nie złamał żelazną zasadę niemieszania biznesu
z przyjemnością. Pomyślał, że Callie musi mieć podob-
ne zasady, skoro tak gwałtownie przerwała ich pocału-
nek. A przecież doskonale wiedział, że i ona go
pragnie. Od tygodni mówił mu to jego męski instynkt.
Niestety, była jego pracownicą, najlepszą asystentką,
jaką kiedykolwiek miał, a taka przygoda może się źle
skończyć i tym samym popsuć ich doskonale układa-
jącą się współpracę.
Burt cofnął się, ale nadal nie odrywał od niej
oczu. Jej delikatna uroda i dziewczęcy wdzięk
urzekały go. Tylko fryzurę miała zbyt staroświecką.
Wolałby, żeby nie wiązała swoich puszystych, kasz-
tanowych włosów w gładki węzeł tuż nad karkiem.
Tylko kilka luźnych pasemek wiło się wokół jej uszu
i na czole. Jakże doskonale współgrała jej nie-
skazitelna kremowa cera z włosami i spokojnymi,
szarymi oczami.
Powędrował wzrokiem po jej twarzy i zatrzymał go
na jej wargach. Pełne, bez szminki, lekko nabrzmiałe
45
J e j t a j na b r o ń
od pocałunku. Chciałby je znów całować. Chciałby ją
znów wziąć w ramiona. Chciałby ją rozebrać do naga
i kochać się z nią namiętnie i szaleńczo.
W nadziei, że nie widząc jej twarzy, poskromi
namiętność, zamknął oczy. Jest tylko śliczną kobietą,
jak wiele innych. Nie ma w niej nic szczególnego,
wmawiał sobie.
Och, nieprawda. W Callie było coś szczególnego.
Ale nie potrafił ująć w słowa tego, co czyni ją tak
niepowtarzalną i różną od innych kobiet, które znał.
Ale była jeszcze inna kobieta – kobieta, którą ledwie
pamiętał, a która prześladowała go w snach. Wspo-
mnienie, które nie miało twarzy. Tylko łagodny głos.
Słodkie ciało. I zapach kwiatów. Nie wiedział, czy chce
zachować to wspomnienie, czy też woli zapomnieć.
– Panie Lonigan... Burt?
Uniósł powieki i Callie ujrzała jego olśniewające
niebieskie oczy. Znowu zaparło jej dech. Jak to
możliwe, żeby jedna noc z tym mężczyzną uczyniła ją
obojętną na innych mężczyzn? Wszystkich z nim
porównywała, ale tylko od niego biła siła i odwaga,
wiedziała, że jest wytrawnym kochankiem. Mężczyz-
ną namiętnym, uważnym, wspaniałym.
Ujął jej podbródek i podniósł twarz, aż spotkali się
wzrokiem.
– Zdaje się, że mamy problem, nieprawda, Callie?
– Owszem, proszę pana.
Koniuszkami palców pogłaskał jej policzek, po
czym cofnął rękę.
46
Be v e rl y Ba r t o n
– Po raz pierwszy złamałem zasadę nieangażowa-
nia się w żadne związki z pracownicami.
– Już raz zdarzyło mi się być zaręczoną z szefem
i zakończyło się to dla mnie fatalnie. Przysięgłam
sobie, że już nigdy nie będę angażować się w związek
z pracodawcą. I udało mi się... aż do dziś. Co zrobimy
z tym fantem?
Czy to właśnie poprzedni szef jest ojcem jej
dziecka? Czy jej były szef jest żonatym mężczyzną,
tak jak jego ojciec? Czy podobnie jak jego ojciec
nie zgodził się uznać dziecka za własne? – zastanawiał
się Burt.
– Co zrobimy z tym fantem? – powtórzył jej
pytanie i zafrasował się. – Żebym to ja wiedział. Nigdy
nie byłem w podobnej sytuacji. Wiem tylko jedno:
chcę, żebyśmy zostali kochankami.
Callie z trudem złapała oddech.
– Naprawdę?
– Tak. A czy ty nie chcesz tego samego?
Powiedz mu, że jest w błędzie, że nie szukasz
przygody, nakazywała sobie w duchu.
– Wiem, jaką ma pan opinię, jeśli chodzi o kobiety,
panie... Burt. Miał pan niezliczoną ilość przygód.
Kobiety, z którymi pan romansował to na ogół bardzo
piękne, bogate i wytworne damy. To także arystokrat-
ki, modelki, gwiazdy filmowe i...
– I żadna z nich nie była tak kusząca jak ty.
– Gdybyśmy zostali kochankami, to co się stanie,
gdy romans się zakończy? – zapytała. – Nie mogłabym
47
J e j t a j na b r o ń
dłużej pracować u pana, spotykając pana codziennie
i wiedząc, że umawia się pan z innymi kobietami.
– Zdaję sobie sprawę, że romans mógłby skompli-
kować nasze życie. – Wzruszył ramionami. – Uważam,
że powinniśmy zdecydować, co jest dla nas ważniej-
sze: kontynuowanie układu służbowego czy zostanie
kochankami. Stawiam na szali utratę najlepszej asys-
tentki, jaką kiedykolwiek miałem, w zamian za...
– Potrzebuję tej pracy – przerwała mu. – Mam na
utrzymaniu dziecko, a taka posada jak ta nieczęsto się
trafia.
– Jeżeli skończy się nasz romans, a ty postanowisz
odejść z mojej firmy, mogę cię zapewnić, że znajdę ci
równie ciekawą i dobrze płatną pracę.
– Hmm...
– Callie, nigdy nie składam obietnic, których nie
mogę dotrzymać – powiedział. – A poza tym, kto wie,
czy gdy już znudzimy się sobą, nie okaże się, że
równie dobrze możemy zostać po prostu przyjaciółmi.
– Czy tak kończą się wszystkie pańskie romanse?
– zapytała.
– Chcesz powiedzieć, że nie pozostajesz w przyjaz-
nych stosunkach z byłymi kochankami? – Uśmiechnął
się Burt.
– Obawiam się, że moje doświadczenie w tej
dziedzinie nie dorównuje pańskiemu. Miałam tylko
dwóch kochanków. Pierwszym był mój były narzeczo-
ny, który zdecydowanie nie jest moim przyjacielem,
a drugim mężczyzną był ojciec mojego syna.
48
Be v e rl y Ba r t o n
– Oczywiście nie zamierzam wtrącać się w twoje
osobiste sprawy, ale zastanawiałem się nad ojcem
twojego syna. Czy poczuwa się do odpowiedzialności
za chłopca? Czy pomaga ci finansowo?
Okay, sama się o to prosiłaś, pomyślała. Tylko co
teraz zrobisz? Skłamiesz?
– Nie. On... on mi nie pomaga. Ale też nigdy go
o to nie prosiłam. Moja sytuacja jest dość niezręczna,
nawet nie wiem, jak miałabym...
– Czy jest żonaty?
– Nie. Nigdy bym nie poszła do łóżka z żonatym
mężczyzną.
– Skoro nie jest żonaty, to dlaczego nie zwrócisz
się do niego i nie poprosisz, żeby dzielił z tobą
odpowiedzialność za syna? Mężczyzna, który spłodził
dziecko, nie powinien go porzucać.
Znając historię jego biologicznego ojca, Callie
rozumiała jego gwałtowną reakcję. Wiedziała, że
Burt jest mężczyzną, który nigdy nie zawahałby
się wziąć na siebie odpowiedzialności za przypad-
kowo spłodzone dziecko. Ale ona nie dała mu tej
szansy...
Dobry Boże, jakby się poczuł i co by powiedział,
gdyby mu teraz wyznała prawdę?
Nie, postanowiła, jeszcze nie nadszedł czas, jesz-
cze nie teraz.
– Nie jestem pewna, czy chciałabym, żeby ojciec
mojego syna uczestniczył w jego życiu i wychowaniu.
Nie wiem, czy dojrzał do ojcostwa.
49
J e j t a j na b r o ń
– Czy powiedziałaś mu o dziecku? – Zmrużył oczy
i rzucił jej oskarżycielskie spojrzenie.
– Jak już mówiłam, moja sytuacja jest niezręczna
i raczej skomplikowana. Wolałabym więc zakończyć
rozmowę na ten temat.
Złapał ją za ramię.
– Czy z powodu tego mężczyzny nie chcesz się
wplątywać w romans ze mną? Kochasz go? Bardzo cię
zranił?
Co ma mu odpowiedzieć? Przecież nie powie mu
teraz prawdy. Na razie lepsze będzie kłamstwo.
A może uciec się do półprawdy? Nie była gotowa na
pełną szczerość. Jeszcze nie teraz. A zresztą, może
nigdy?
– Nie potrafię o tym z panem rozmawiać.
– Więc jesteś w nim nadal zakochana. Czy o to
chodzi? Czujesz do mnie pociąg, ale kochasz innego?
Tak ją rozbawiło jego ostatnie pytanie, że nie
zdołała powstrzymać chichotu.
– Przepraszam.
– Co w tym śmiesznego? – zapytał.
– Czy zawsze tak trudno jest panu pogodzić się
z odmową ze strony kobiety? Czy zawsze bierze ją pan
w krzyżowy ogień pytań i próbuje dociec ukrytych
motywów jej odmowy?
– Odmowy? – Uniósł brwi, nie kryjąc zdumienia.
– Wydaje mi się, że nie padły z twoich ust słowa
odmowy.
– Burt, lubię pana. Lubię z panem pracować.
50
Be v e rl y Ba r t o n
I prawdą jest, że mnie pan pociąga. Ale muszę, jakby
powiedział mój ojciec, stać twardo na ziemi i być
wolna od wszelkich kłopotów. Jestem matką, a moje
dziecko jest dla mnie najważniejsze.
– Więc mnie nie chcesz?
Chciała mu wykrzyczeć, że przecież już byli ko-
chankami. Przez jedną, cudowną, szaloną noc byli
kochankami.
– Mówię, że nie spieszno mi do związku, który
może skończyć się dla mnie bardzo boleśnie, stwarza-
jąc dodatkowy problem w moim życiu.
– Przynajmniej uczciwie stawiasz sprawę – powie-
dział. – Zastanów się jeszcze, ale też nie miej mi za złe,
jeżeli będę usiłował wyperswadować ci twoje obawy.
– A jak dotąd radził pan sobie z odmową ze strony
kobiety?
Uśmiechnął się szelmowsko.
– To się jeszcze nigdy nie zdarzyło. Możesz wie-
rzyć albo nie, ale jesteś pierwszą kobietą, która mi
odmówiła.
Callie z rozbawieniem pokiwała głową. Znowu
chciało jej się śmiać.
– Wierzę. Choć trudno się panu oprzeć, ale... na
mnie już czas.
Po krótkim marszu od stacji metra High Street
Kensington Callie przystanęła i wygrzebała klucz
z bocznej kieszeni torby. Na ulicy, przy której znaj-
dował się jej dom, ruch był niewielki. Po przyjściu na
51
J e j t a j na b r o ń
świat małego Enid uparła się, że muszą mieć większe
mieszkanie i bezzwłocznie wynajęła dom z trzema
sypialniami w centrum Londynu. Trudno powie-
dzieć, jakby sobie poradziła bez kuzynki, która nie
tylko była jej najlepszą przyjaciółką, ale także matką
chrzestną Seamusa i hojnie ją wspierała przez kilka
miesięcy po urodzeniu chłopca.
Callie właśnie miała przekręcić zamek, gdy nagle
drzwi domu otworzyły się na oścież. Stała w nich Enid,
trzymając na rękach wrzeszczącego Seamusa.
– Bogu dzięki, że już jesteś. – Enid wcisnęła
krzyczącego malca w ramiona matki. – Albo ząbkuje,
albo coś mu jest. Wyje tak od pół godziny. Po-
smarowałam mu dziąsła tym świńskim żelem, ale jak
widać nie pomogło.
– Co się stało, skarbie? – Callie rzuciła torbę na
podłogę dziennego pokoju, który obok jadalni i kuchni
znajdował się na parterze ich obecnego domu. – Byłeś
niedobrym chłopczykiem i zamęczyłeś ciocię Enid?
– Och, Seamus nigdy nie jest niedobrym chłop-
czykiem – powiedziała Enid. – Jest tylko bardzo
głośny, kiedy jest w złym humorze.
Trzymając dziecko na biodrze, Callie rozebrała się
stopniowo, po czym usiadła w bujanym fotelu stojącym
przy drzwiach, które wychodziły na ogród. Atrakcję
tego schodzącego w dół tarasami ogrodu stanowiły
nieduży staw z rybkami i fontanna. Dziedziniec wraz
z ogrodem był wspólny dla czterech sąsiadujących ze
sobą domów.
52
Be v e rl y Ba r t o n
Bujając się z malcem i zagadując go, Callie wresz-
cie go uciszyła. Głaskała wilgotne, czarne loczki
Seamusa, równie jedwabiste jak włosy jego ojca. Gdy
popatrzył na nią uważnie błyszczącymi niebieskimi
oczami i roześmiał się radośnie, nie mogła się po-
wstrzymać i wycałowała go w policzki.
– Nakarmiłam go jakąś godzinę temu – powiedzia-
ła Enid. – Całkiem nieźle pałaszował.
– Dziękuję. – Callie spojrzała na kuzynkę i zoba-
czyła, że ma na sobie wieczorową suknię. – Wy-
chodzisz?
– Umówiliśmy się, że zrobimy rundkę po pubach
– odparła Enid. – Za jakąś godzinę spotykamy się
w Riki Tiki. Jeśli wieczór będzie udany, wrócę do
domu nad ranem. – Dziecinny chichot Enid jask-
rawo kontrastował z jej bardzo dojrzałym wyglądem.
– Poproś, żeby któregoś wieczoru pani Goodhope
została dłużej i wybierz się razem z nami. Powinnaś
już...
– Burt zaproponował mi... romans – znienacka
palnęła Callie.
– Nie!
– Dzisiaj. Pocałował mnie, powiedział, że chce,
żebyśmy zostali kochankami i...
– Powiedział, że cię pamięta? Przyznał się, że
pamięta tamten wieczór?
Callie potrząsnęła głową.
– Nie, ale on naprawdę nie pamięta. Ja zresztą mu
wierzę. Z jakiegoś powodu wyparł to ze świadomości.
53
J e j t a j na b r o ń
Może tamten wieczór kojarzy mu się tylko ze śmiercią
ojca? A może nie lubi okazywać słabości przed kobie-
tami i dlatego wolał zapomnieć? Poza tym... wiesz, że
nie był trzeźwy. Podobno dość często zdarza się taka
alkoholowa amnezja...
– Nadal nie bardzo chce mi się w to wierzyć.
Zresztą wiesz, co od początku o tym myślę. To dość
wygodna dla niego utrata pamięci – powiedziała Enid.
– Jeśli był tak pijany, że nie pamięta tamtego wieczo-
ru, to skąd u niego aż taka potencja? Na ogół pijani
faceci nie są tacy sprawni.
– Może to dotyczy wszystkich innych facetów, ale
nie jego...
– Och, błagam! Zachowujesz się tak, jakby na
świecie nie było lepszego kochanka od niego – żach-
nęła się Enid. – A poza tym z kim go porównujesz?
Z Laurencem Wynthropem! Z tym mięczakiem? Z tą
ciotą?
– Może Laurence nie jest najbardziej męskim
facetem na świecie, ale bynajmniej nie jest...
– Przyznaj jednak, że był kiepskim kochankiem
i prawdziwym draniem. Ale przynajmniej nie zostawił
cię w ciąży, jak Burt Lonigan.
– Przecież rozmawiałyśmy o tym setki razy. To
moja wina, a nie Burta. To ja byłam trzeźwa i...
– Więc powiedz mu to, czego nie pamięta, i przed-
staw mu syna.
– Nie mogę. Jeszcze nie teraz. Muszę mieć pewność,
że on nie jest zamieszany w jakieś podejrzane interesy...
54
Be v e rl y Ba r t o n
– Och, daj spokój! Ty naprawdę wierzysz w te
plotki o nielegalnym handlu bronią? – zapytała Enid.
– Nie wiem, ale gdyby tak było, nie pozwolę, żeby
ktoś taki wkroczył w życie Seamusa.
– No, a jak zareagowałaś na jego dzisiejszą propo-
zycję?
– Powiedziałam, że nie jestem gotowa na żaden
romans.
– A jak on przyjął twoją odmowę?
– Spokojnie. Po prostu zrozumiał, że zaciągnięcie
mnie do łóżka nie będzie takie łatwe, jakby mu się
zdawało.
– Czyli że jeszcze nie tym razem – powiedziała
Enid, nie kryjąc zadowolenia.
Z kieliszkiem brandy w ręku Burt zasiadł w fotelu
przed huczącym w kominku ogniem. Pomyślał, że już
od wielu lat wiedzie wygodne życie, korzystając
z pieniędzy, przywilejów i władzy, które zawdzięczał
legalnej, świetnie prosperującej firmie. Ostatnio jed-
nak coraz częściej zaczął się zastanawiać, czy tak już
będzie do końca jego życia. Miał czterdzieści dwa lata
i już dawno przestał być żądnym niebezpieczeństw
i podniet młodym byczkiem. Od czasu do czasu
myślał nawet o wycofaniu się z pracy dla SPEAR, ale
wtedy zadawał sobie pytanie: No dobrze, wycofa
się i co dalej? Był agentem od czasu ukończenia college’u
i nigdy dotąd nie żałował swojej decyzji. Skąd więc to
nagłe znużenie, a nawet rozczarowanie swoim życiem?
55
J e j t a j na b r o ń
Może się starzeje? Może, gdy ocknie się w wieku
pięćdziesięciu lat, będzie już za późno na zmianę życia
i dopiero wówczas poczuje, jak bardzo samotność
zaczyna mu ciążyć? Więc dlaczego dotąd się nie ożenił?
Przecież odpowiednich kandydatek na żonę nie brako-
wało. A jednak żadna z tych ślicznych, uroczych dam
nie była tą, z którą pragnąłby spędzić resztę życia.
A co z Callie Severin? – dopytywał się sam siebie
w duchu.
– Tak, a co z Callie Severin? – powtórzył głośno.
Najwyraźniej ciągnęło ich do siebie. Przecież ile-
kroć byli razem, aż iskrzyło między nimi. Jej rezerwa
sprawiała, że pragnął jej jeszcze bardziej. Czy rzeczy-
wiście nie jest gotowa? A może prowadzi z nim jakąś
kobiecą grę? A gdyby się z nią kochał, czy na pewno
byłby usatysfakcjonowany? A może by go rozczarowa-
ła? Te i inne pytania ciągle przychodziły mu do głowy
i ciągle nie znajdywał na nie odpowiedzi.
Zakręcił kieliszkiem, podniósł go do ust i wypił
łyczek aromatycznego trunku. Zamknął oczy i od-
prężył się. Przywołał na pamięć obraz kobiety. Kobie-
ty bez twarzy. Piżmowy zapach splecionych w miłos-
nym uścisku dwóch ciał zmieszany z mocnym zapa-
chem kwiatów. Spragnione, otwarte na niego ciało...
Słodki głos szepczący jego imię...
Podniecił się. Prześladowała go prawie od dwóch
lat. Bezskutecznie próbował o niej zapomnieć. Był
wtedy w kompletnej rozsypce. Zalany. Użalający się nad
sobą. Rzewny. I rozpaczliwie szukający pocieszenia.
56
Be v e rl y Ba r t o n
Pocieszyła go. Kochała się z nim bezinteresownie.
Oddała mu się żywiołowo, aż do zatracenia. Pamiętał
jej dotyk, zapach, a nawet jej smak. Ale gdy chodzi
o twarz, pamięć go zawodziła. Nie pamiętał też jej
imienia, jeśli w ogóle je znał.
Otworzył się przed tą kobietą, obnażył swoją sła-
bość i bezradność. A także ból i złość małego chłopca,
emocje głęboko zranionego dziecka, które ciągle się
w nim odzywały.
Myśl o tej kobiecie nie dawała mu spokoju. Znała
go jak nikt inny.
Czy mógł pokochać kobietę, której twarzy nie
pamięta? Trudno powiedzieć. Nie wiedział nawet,
czy potrafiłby przełożyć na słowa to, co do niej czuje.
Wdzięczność? Ale jakie to ma teraz znaczenie? Znik-
nęła z jego życia tak szybko, jak się pojawiła. Po-
głębiając tylko i utrwalając jego samotność.
Samotność nie oznaczała jednak, że jest sam.
Wokół roiło się od ludzi, nie brakowało kobiet goto-
wych dzielić z nim łóżko. Korzystał z tego. A jednak
samotność pozostawała. Stawała się coraz większą
udręką, której chciałby położyć kres. I pomyślał, że
Callie Severin mogłaby tu wiele dokonać. Jedno było
pewne – nie znał innej kobiety, która by go tak
pociągała i kusiła, że aż tracił rozum.
57
J e j t a j na b r o ń
Rozdział trzeci
Callie stała u boku szefa i z uśmiechem witała
gości. Pełnienie honorów pani domu na tym przyjęciu
przypomniało jej czasy, gdy jako nastolatka pełniła
takie same obowiązki, stojąc u boku ojca w czasie
przyjęć w różnych ambasadach na świecie. Arthur
Severin pozwalał swojej córce bawić się w dorosłą
osobę. Ale wtedy nie miała na sobie sukni od słynnego
projektanta ani diamentów wartych majątek. Burt
nalegał na tę suknię – z bladoróżowego jedwabiu,
przylegającą do ciała, a jednocześnie skromną.
W uszach miała kolczyki z diamentów i pereł, na ręku
zaś diamentową bransoletkę. Wysadzany diamentami
i perłami naszyjnik w kształcie serca zwisał tuż nad jej
piersiami.
W przerwie między kolejnymi gośćmi Burt po-
chylił się i szepnął:
– Wyglądasz olśniewająco. Do twarzy ci z rozpusz-
czonymi włosami. Chciałbym, żebyś tak samo czesała
się w biurze. – Zaśmiał się. – Nie, lepiej jednak nie.
– Mimo wszystko dziękuję.
Callie rozdawała uśmiechy i wymieniała zdawkowe
zdania, ale myślami była daleko. Choć w ostatnim
tygodniu Burt przestał się do niej ostentacyjnie zale-
cać, to nadal była świadoma jego ukradkowych spoj-
rzeń i niedomówień. Czasami, jakby przypadkiem,
muskali się rękami. A przynajmniej raz dziennie
udawało mu się jakoś tak wymanewrować, by otarli się
o siebie ciałami.
Najwyraźniej Burt Lonigan nie uznawał odmowy.
Callie zerknęła na niego i natychmiast poczuła
skurcz w żołądku. Przyjrzyj mu się, zachęcała się
w duchu. Nie widzisz? Jaka kobieta o zdrowych
zmysłach odrzuciłaby takiego mężczyznę?
Ilekroć na niego patrzyła, uświadamiała sobie, jak
bardzo są podobni z Seamusem. Po niej mały odzie-
dziczył tylko usta – miał identyczny uśmiech jak ona.
– Bujasz w obłokach, darling? – szepnął Burt.
– Słucham? – Dotarło do niej, że nie odpowiedzia-
ła na pytanie, które zadał jej sir Thomas Warfield.
– Och, przepraszam, sir Thomasie, ale myślałam
o moim synku.
– Nie wiedziałem, że ma pani dziecko. – Mówiący
te słowa korpulentny bankier w średnim wieku uniósł
ze zdziwienia brwi.
Choć w ostatnich czasach posiadanie nieślubnych
dzieci stało się bardziej powszechne i akceptowane,
byli jeszcze tacy, którzy się tym gorszyli. Sir
Thomas i większość gości Lonigana na pewno
59
J e j t a j na b r o ń
byłaby zdziwiona, że jego osobista sekretarka jest
niezamężną matką. Callie zerknęła na szefa, pytając
go bez słów, co ma odpowiedzieć.
– Malec ma już prawie półtora roku, nieprawda?
– Burt wyciągnął ramię i objął ją w talii. – Callie
jest bardzo gorliwą matką. Szczerze podziwiam ko-
biety, które są dobrymi matkami i przedkładają
nad wszystko potrzeby dziecka. Co pan o tym sądzi,
sir Thomasie?
– W rzeczy samej. W rzeczy samej – odparł sir
Thomas, siląc się na uśmiech.
Po pięciu minutach, gdy przybyli już wszyscy
goście, Burt wziął Callie za rękę i poprowadził do
salonu. Zanim ją puścił, podniósł jej rękę do ust
i pocałował.
– Okoliczności narodzin twojego syna nie powinny
obchodzić nikogo, poza tobą – powiedział. – Nikomu
nie musisz się tłumaczyć, a już na pewno nie takiemu
napuszonemu dupkowi jak Thomas Warfield.
– Skoro jest takim napuszonym dupkiem, to dla-
czego zaprosił go pan na przyjęcie?
– To nie jest spotkanie przyjaciół. Powinnaś to
wiedzieć. To są tylko moje zawodowe kontakty
towarzyskie. Służą interesom firmy i nic więcej dla
mnie nie znaczą.
Oczywiście.
Po dwóch i pół miesiącach pracy w jego firmie
powinna już wiedzieć, że ten człowiek ma setki
znajomych, ale tylko kilkoro przyjaciół. Prawdę mó-
60
Be v e rl y Ba r t o n
wiąc, nie była pewna, czy w ogóle ma jakichś przyja-
ciół. Swoją drogą to dziwne! Postrzegała go bowiem
bardziej jako ekstrawertyka, który ma zdolność trzy-
mania innych na dystans.
– Powinniśmy dołączyć do towarzystwa – zauwa-
żył Burt. – Bądź jak zawsze piękna i czarująca, a będą
ci jedli z ręki.
– Obawiam się, że przecenia pan mój wdzięk.
– To raczej ty go nie doceniasz – powiedział
z czarującym uśmiechem. – Wiem, co mówię – dodał,
wymownie patrząc jej w oczy.
Czerwieniąc się aż po czubki włosów, Callie wy-
szeptała:
– Pochlebca z pana...
Nagle podeszła do nich wysoka, smukła blondynka
i objęła Burta ramieniem. Callie natychmiast ją rozpoz-
nała. Twarz Hayley Martin uśmiechała się z okładek
niezliczonych magazynów. Otrzymała w tym roku
tytuł najpopularniejszej supermodelki. Mierząca po-
nad sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu piękność
na siedmiocentymetrowych obcasach, chuda jak bez-
pański pies, przylgnęła całym swoim długim ciałem
do Burta.
– Przez ciebie jestem bardzo smutna, najdroższy.
Strasznie mnie zaniedbujesz. – Hayley wydęła po-
grubione przez kolagen wargi, udając zagniewaną.
– Wróciłam z Paryża parę tygodni temu, a ty nie
zadzwoniłeś ani razu.
Kiedy Burt pocałował Hayley w policzek, Callie
61
J e j t a j na b r o ń
poczuła nieprzyjemne ukłucie w sercu. Nie pokazuj
mu, że ci na nim zależy. Niech nie widzi, że jest ci
przykro, ostrzegała się w duchu. Wiadomo, że Burt
cieszy się opinią kobieciarza. Wiedziała też o jego
romansie z Hayley Martin. Był to temat numer jeden
w firmie Lonigan’s Import i Eksport, gdy Callie po raz
pierwszy przyszła do pracy.
Hayley popatrzyła złowrogo na Callie, zachowując
przy tym swój słodki jak syrop uśmiech.
– Burt, kochanie, trzeba mi było powiedzieć, że
potrzebujesz na wieczór hostessę. Oszczędziłabym
twojej asystentce kłopotu poza godzinami pracy.
– Wychylając się naprzód i mierząc Callie nieprzyjaz-
nym wzrokiem, Hayley jednocześnie zaśmiała się
perliście. – Straszny z niego potwór, prawda? Chyba
trudno jest być jego asystentką. Jeśli jest równie
wymagający w pracy, jak w łóżku...
– Dość tego! – Burt chwycił Hayley za ramię
i oderwał ją od siebie.
– Ach, a jaki przy tym silny – westchnęła Hayley.
– Uwielbiam w nim tę bestię...
– Proszę, wybacz mi. – Burt spojrzał błagalnie na
Callie, po czym pociągnął Hayley w drugi koniec
pokoju.
– Ludzie nie powinni prać swoich brudów na
oczach wszystkich – odezwał się kobiecy głos z amery-
kańskim akcentem.
Gdy Callie odwróciła głowę, zobaczyła pulchną,
platynową blondynkę w nieokreślonym wieku.
62
Be v e rl y Ba r t o n
– Słucham?
– Hayley Martin jest idiotką – powiedziała kobie-
ta. – Jest wściekła, że Burt zakończył z nią romans.
Wie, że znalazł sobie inną, ale nie udało jej się
zidentyfikować tej damy. Aż do dzisiaj.
– Jeśli pani sugeruje...
– Nie sugeruję, drogie dziecko, stwierdzam fakt.
Trzeba być ślepym, żeby nie widzieć, że Burt jest
tobą oczarowany.
– Obawiam się, że pani się myli. Jestem asystentką
pana Lonigana, a nie jego kochanką.
– Pozwól, że się przedstawię. Nazywam się Mary-
lin Farris.
Callie zatkało.
– Ta Marylin Farris?
– Ta. Przyznaję się bez bicia.
– Suknia, którą mam na sobie, to jeden z pani
projektów.
Marylin uśmiechnęła się, ukazując zza czerwonych
warg garnitur idealnie równych, śnieżnobiałych
zębów.
– Kiedy Burt zatelefonował, żeby zamówić coś
specjalnego dla ciebie, natychmiast wiedziałam, że
jesteś dla niego kimś więcej niż asystentką. Nigdy
dotąd nie kupował sukni dla kobiety. Jesteś pierwsza.
– Ja... nie wiem, co powiedzieć – bąkała Callie
z wypiekami na twarzy.
– Muszę przyznać, że jesteś całkiem inna od jego
dotychczasowych kobiet. Owszem, bardzo ładna, ale
63
J e j t a j na b r o ń
urodą nie rzucającą się w oczy. I nie jesteś ani modelką,
ani aktorką, ani młodziutką angielską arystokratką.
Jesteś surowa na swój sposób. A przy tym niebezpiecz-
nie czarująca. Nie pozwól, żeby złamał ci serce.
– Och, wiem, jaką opinią cieszy się pan Lonigan,
i zapewniam panią, że nie zamierzam...
– Chociaż... Kto wie? Może gdybyś zechciała,
mogłabyś stać się tą jedną jedyną – ciągnęła swoją
myśl Marylin.
– Jaką jedyną?
– Jedyną, która mogłaby rzucić tego człowieka
na kolana – Marylin zlustrowała Callie od stóp do
głów. – Najwyraźniej jest zadurzony w tobie. Chyba
nigdy nie widziałam go w takim stanie. Zwykle
to kobiety polują na niego, ale tym razem jest
inaczej, nieprawdaż?
– Proszę pani, ja...
– Chyba zacznę przygotowywać ci wyprawę. Burt
na pewno zamówi u mnie ślubną suknię i ubrania na
miodowy miesiąc. – Marylin cofnęła się parę kroków,
tym razem jeszcze uważniej oglądając Callie. – Klasy-
cznie, ale bez przesady. Burt miał rację.
– Proszę pani, zapewniam panią, że to jakieś
nieporozumienie.
– Jakie nieporozumienie? – zapytał Burt, pod-
chodząc do nich i obejmując Callie w talii.
– Wyprowadziłeś tę tandetę? – Przebiegły, chytry
uśmieszek ukazał parę delikatnych dołeczków w po-
liczkach Marylin.
64
Be v e rl y Ba r t o n
– Leland już się nią zajął – odparł Burt, mając na
myśli swojego szofera i lokaja w jednej osobie.
– To dobrze. A co do nieporozumienia, to nie ma
żadnego. Mówiłam właśnie pannie Severin, że bardzo
chciałabym zaprojektować dla niej trochę ubrań. Ona
jest śliczna, Burt. Prawdziwy klejnocik.
– Świetny pomysł z tymi ubraniami – przyznał
Burt.
Callie wyrwała się Burtowi i mówiąc ,,przepra-
szam’’, umknęła. Nie zamierzała tak stać i słuchać, jak
Burt i Marylin rozmawiają o niej, jakby była kochanką
Burta. Czy inni też tak uważają? – zastanawiała się.
Myślą, że zamienił jedno łóżko na drugie – łóżko
Hayley Martin na jej łóżko?
Pobiegła na górę po torebkę i wierzchnie okrycie,
chcąc jak najszybciej opuścić przyjęcie. Jej ubranie
nie bardzo pasowało do jazdy metrem, ale nie chciała
wyrzucać pieniędzy na taksówkę. Gdy jakiś czas
przed przybyciem gości przyjechała tutaj z Lelandem,
Burt zaniósł jej torebkę i płaszcz do swojej sypialni.
Zwlekała chwilę, zanim otworzyła drzwi. Nie była
wcale pewna, czy jest gotowa wejść do środka i zmie-
rzyć się z przeszłością. Spędziła kilka fantastycznych
godzin w sypialni Burta, godzin, o których nie mogła
zapomnieć. Zdobyła się jednak na odwagę i weszła.
Palące się dwie nocne lampki rozjaśniały wytworne
wnętrze. Na łóżku – ogromnym antycznym meblu
z czterema postumentami po bokach – leżały jej
rzeczy. Zalała ją fala wspomnień.
65
J e j t a j na b r o ń
Gorące pocałunki. Niespieszny dotyk, który do-
prowadzał ją na krawędź miłosnego uniesienia. Na-
miętne słowa szeptane w ciemności. Spocone ciała,
doświadczające razem niewyobrażalnej rozkoszy.
Tak, to nasze dziecko zostało poczęte w wielkiej
euforii i z wielkiej namiętności, pomyślała.
– Wychodząc tak nagle, wywołałaś większe zainte-
resowanie sobą, niż gdybyś została – odezwał się Burt,
zatrzymując się na progu.
Callie wolno odwróciła się, modląc się w duchu,
żeby wyraz jej twarzy nie zdradził jej erotycznych
myśli o nim.
– Wszyscy tutaj uważają, że jestem pańską naj-
nowszą kochanką.
Burt uśmiechnął się od ucha do ucha, a ona miała
ochotę uderzyć go w twarz. Skąd takie zarozumial-
stwo? – zastanawiała się. Jest tak cholernie pewny
siebie i swoich zdolności zdobywania wszystkiego,
czego tylko zapragnie!
– Kto ci powiedział... ach, Marylin Farris, ta stara
intrygantka. Wszędzie wsadza swój nos, licząc, że coś
wywęszy.
– A wie pan, co mi powiedziała?
– Nie.
– Powiedziała, że zacznie przygotowywać dla mnie
wyprawę ślubną. Czy ona jest przy zdrowych zmysłach?
– Hmm... to znaczy, że uważa cię za moją narze-
czoną, nie za kochankę. A przecież oboje wiemy, że
ani jedno, ani drugie nie jest prawdą.
66
Be v e rl y Ba r t o n
– No właśnie. Bardzo bym chciała, żeby ci wszyscy
na dole także wiedzieli...
– Chcesz, żebym im to oznajmił? Panie i panowie,
Callie Severin nie jest moją narzeczoną, nie jest też
moją metresą, choć bardzo bym pragnął, żebyśmy
zostali kochankami. Jak to zabrzmiało?
– Idiotycznie.
– Chyba masz rację. A teraz zejdź na dół i zajmij się
gośćmi. Nie musisz się przejmować tym, co myślą
ludzie. A ja przepraszam cię, że z mojego powodu
znalazłaś się w takiej sytuacji. Jednocześnie przy-
znaję, że spodziewałem się, iż niektórzy zaczną snuć
domysły na nasz temat.
– I co, ma pan to w nosie?
Callie wahała się, czy ma zostać, czy nie. Burt ma
rację. Jeżeli teraz wyjdzie, ludzie zaczną domyślać się
najgorszego. Sprzeczka między kochankami. Zwykła
zazdrość z powodu pojawienia się Hayley Martin na
przyjęciu.
Nie zdążył jej odpowiedzieć, kiedy zadzwonił
telefon komórkowy. Burt wyjął malutki, poręczny
aparat z wewnętrznej kieszeni marynarki, otworzył
wieczko i przytknął słuchawkę do ucha.
– Lonigan przy aparacie.
Zmarszczone czoło ani ściszony ton głosu Burta
nie uszły uwadze Callie. Ciekawe, kto dzwoni?– za-
stanawiała się. Jakaś kobieta? A może jakiś wspólnik?
Burt odjął słuchawkę od ucha i zwrócił się do niej.
– Callie, bądź tak dobra, zejdź na dół i zadbaj
67
J e j t a j na b r o ń
o gości. To bardzo ważny telefon, muszę go odebrać
bez świadków.
Kiwnęła głową i ruszyła w stronę drzwi. Zawołał ją.
Zatrzymała się i zerknęła przez ramię.
– Po przyjęciu odwiozę cię do domu.
– Nie ma takiej potrzeby. Wezwie pan taksówkę
albo Leland zawiezie mnie do Kensington.
– Nie dyskutuj. Odwiozę cię i koniec.
Wychodząc z pokoju, Callie zamknęła za sobą
drzwi. Ale zamiast od razu zejść na dół, oparła głowę
o drzwi w nadziei, że może usłyszy jakiś fragment
rozmowy. Chciał rozmawiać bez świadków, a więc
mógł to być telefon w sprawie handlu bronią. W końcu
ma prawo wiedzieć, czy Burt jest zamieszany w niele-
galny handel, czy nie! Przecież nie chodzi o nią, ale
o życie i los Seamusa, argumentowała w myśli, chcąc
zagłuszyć wyrzuty sumienia, że zachowuje się nieład-
nie, podsłuchując cudzą rozmowę.
Muzyka, śmiech i rozmowy z dołu rozpraszały ją.
Przytknęła ucho do drzwi. Słyszała stłumiony głos
Burta, ale nie rozróżniała słów. Dopiero po chwili
usłyszała, jak Burt mówi ,,Jonasz’’, a następnie ,,rosyj-
ska robota’’ i ,,czekam, kiedy się ze mną skontaktuje’’.
Gdyby tylko te drzwi nie były takie masywne,
a dźwięki z dołu nie były takie głośne...
– Czym mogę służyć, panno Severin? – odezwał
się męski głos.
Zaskoczona Callie gwałtownie oderwała ucho od
drzwi. Leland Perkins przyglądał się jej podejrzliwie.
68
Be v e rl y Ba r t o n
Jak taki wielki mężczyzna mógł ją podejść tak bezszme-
rowo, pomyślała. Niejednokrotnie zastanawiała się,
czy ten mierzący ponad metr dziewięćdziesiąt i potęż-
nie zbudowany mężczyzna nie pełni tu kilku funkcji
naraz – szofera, lokaja, a przede wszystkich ochroniarza.
– Dziękuję, Lelandzie, ale na razie niczego nie
potrzebuję od ciebie. – Callie starała się nie okazywać
po sobie zdenerwowania. – Pan Lonigan otrzymał
telefon, a ja właśnie zamierzałam zejść na dół do gości.
– Tak jest, proszę pani. – Leland niemal strzelił
obcasami, stając na baczność.
Callie gotowa byłaby się założyć, że Leland Per-
kins ma za sobą przeszkolenie wojskowe. Wszystko za
tym przemawiało. Chętnie dowiedziałaby się czegoś
więcej o nim i łączącym go z szefem układzie. Jeżeli
rzeczywiście Burt prowadzi nielegalne interesy, powi-
nien mieć osobistą ochronę.
Przestań podejrzewać najgorsze. Burt nie jest skrom-
nym biznesmenem, jest multimilionerem i ma wszel-
kie powody, żeby zatrudniać ochroniarza, skarciła się
w myślach. Zapomniałaś, że bogaci ludzie często
bywają porywani dla okupu? A Burt Lonigan jest
znaną osobą nie tylko w Londynie i wszyscy wiedzą,
że ma forsy jak lodu.
Callie powróciła do obowiązków pani domu, ale
przez kolejne pół godziny celowo unikała Marylin
Farris. W końcu pokazał się Burt. Spotkali się wzro-
kiem i patrzyli na siebie przez dłuższą chwilę, a on
uśmiechał się do niej z drugiego końca sali.
69
J e j t a j na b r o ń
Zastanawiała się, czy nie zapytać go wprost
o krążące o nim plotki. Powiedzieć, co mówi się
o jego firmie, która, jakoby, stanowi przykrywkę dla
nielegalnego handlu bronią. Ale przecież gdyby to
zrobiła, to tak jakby go zapytała, czy jest przestępcą.
Wyśmiałby ją albo z miejsca wyrzucił z pracy.
Postanowiła więc czekać. Wcześniej czy później
prawda jak oliwa sama wypłynie na wierzch. A na
razie powinna chronić siebie i swojego syna. Burt nie
musi poznać prawdy o niej i dziecku. Jeszcze nie
teraz. A być może nigdy nie dowie się o Seamusie,
jeśli okaże się, że dorobił się swojego majątku
w sposób nieuczciwy.
Burt kazał zaczekać Lelandowi, aż odprowadzi
Callie do drzwi, pożegna ją i wróci. Taka przyjemność
zaparkowania na ulicy z zakazem wjazdu – co zresztą
dotyczyło niemal każdej ulicy w centrum Londynu
– kosztowała w funtach równowartość czterdziestu
amerykańskich dolarów. Ale dla kogoś tak bogatego
jak Burt podobna kwota znaczyła tyle co drobne
kieszonkowe.
Gdy doszli do frontowych drzwi, Callie z uśmie-
chem podziękowała za odprowadzenie.
– Nie zaprosisz mnie na drinka? – zapytał przekor-
nie Burt.
– Jest późno, jestem pewna, że Enid już śpi i...
Otworzyły się drzwi. Enid, ubrana w dżinsy i wiel-
gachny podkoszulek, z przerzuconymi przez ramię,
70
Be v e rl y Ba r t o n
sięgającymi do pasa blond włosami zawiązanymi w luź-
ny koński ogon, zapraszała uśmiechem do środka.
W tym momencie Callie najchętniej udusiłaby
kuzynkę. Doskonale wiedziała, co Enid zamierza
– chce się przyjrzeć Burtowi Loniganowi z bliska,
chce go osobiście sprawdzić i wyrobić sobie o nim
własną opinię.
Kiedy cała trójka weszła do środka, Burt szybko
zlustrował wnętrze.
– Poproszę o pański płaszcz. Woda już się gotuje,
za chwilę będziemy mogli napić się herbaty. Za-
praszam do salonu i proszę czuć się jak w domu.
– Dziękuję, panno...
– Ludlow, ale proszę do mnie mówić Enid. Jestem
kuzynką Callie.
Burt obdarzył Enid swoim najbardziej zniewalają-
cym uśmiechem, po czym wszedł do salonu.
Callie złapała Enid za ramię i zaciągnęła ją do kąta.
– Co ty najlepszego robisz? – zapytała szeptem.
– Na Boga, nie powiedziałaś, że jest aż taki przy-
stojny – odparła Enid. – Że też nie rwą ci się do niego
ręce! Gdyby kiedykolwiek znalazł się w moim łóżku,
w życiu nie pozwoliłabym mu odejść.
– Mogłabyś trochę ściszyć głos?
– Coś ty taka nerwowa? Seamus śpi już od przeszło
trzech godzin. Jest dobrze ukryty w swoim łóżeczku
na górze, więc...
– Nie chciałam, żeby Burt wchodził ze mną do
środka. I nie wszedłby, gdybyś nie otworzyła drzwi.
71
J e j t a j na b r o ń
– Nie zdążyłam przyjrzeć mu się dokładnie przez
okno – przyznała Enid. – Nie przesadziłaś, mówiąc,
jak bardzo Seamus podobny jest do ojca. Jeśli kie-
dykolwiek zobaczy Seamusa, natychmiast odkryje
prawdę.
– Nie zobaczy Seamusa, dopóki nie zdecyduję się
powiedzieć mu, że jest jego ojcem.
– A długo jeszcze zamierzasz się decydować?
– Dopóki się nie upewnię, że Burt będzie dobrym
ojcem dla swojego syna. A także gdy już będę
wiedzieć, czy jest, czy też nie jest handlarzem broni.
– Jakiś problem, moje panie? – zawołał z salonu
Burt.
Callie ściągnęła palto i wcisnęła je Enid, wołając:
– Przepraszamy, ale Enid miała dla mnie ważną
wiadomość od znajomej. – Spojrzała gniewnie na Enid
i syknęła: – Podaj szybko tę herbatę i niech on się
zmywa. I ani się waż zachęcać go do przedłużania
wizyty.
Wchodząc do salonu, wzrok Callie już od progu
padł na stojącą na okapie kominka fotografię Seamu-
sa. Burt nie może jej zobaczyć. Wpłynęła do środka
tanecznym krokiem i z uśmiechem na ustach zapytała:
– Nie zechciałby pan usiąść?
Burt usiadł na sofie i rozejrzał się po pokoju.
– Bardzo tu ładnie. I raczej drogo, nieprawdaż?
– Och, tak, nie da się ukryć, ale na szczęście ten
dom należy do Enid. Odziedziczyła dość pokaźny
fundusz powierniczy, więc stać ją na mieszkanie tutaj.
72
Be v e rl y Ba r t o n
– Callie tak manewrowała, aż dotarła do kominka.
Przejechała ręką po gładkiej drewnianej powierzchni
okapu i zręcznie położyła fotografię, odwracając ją
spodem do góry. – Chciałabym jeszcze raz podzięko-
wać. Pomijając nasze małe nieporozumienie, bawiłam
się świetnie w roli pańskiej gospodyni. A suknia
i biżuteria... och, zupełnie bym zapomniała! Muszę je
zdjąć i oddać, zanim pan wyjdzie...
– Proszę to zatrzymać – powiedział Burt.
Callie zamurowało na moment. Potrząsnęła głową.
– Proszę to zatrzymać do poniedziałku – poprawił
się Burt. – Przyniesie to pani, przychodząc do pracy.
– Och, a co będzie, jeśli to zgubię albo zostanę
okradziona, albo...
– Są ubezpieczone – odpowiedział. – Dobry Boże,
kobieto, usiądziesz wreszcie? Miotasz się po pokoju
jak oszalały motyl. Co się z tobą dzieje?
Nerwowo oblizała dolną wargę i spróbowała uśmiech-
nąć się, gdy zorientowała się, że Burt wpatruje się
w nią. I to bardzo pożądliwie.
– Herbata gotowa. – Enid wniosła do pokoju
srebrną tacę.
W tej samej chwili głośny płacz oznajmił wszyst-
kim, że Seamus obudził się i że jest nieszczęśliwy.
Callie zamarła. Nie, tylko nie to, proszę, nie!
– Zniosę go – zaproponowała Enid.
– Nie! Ani się waż!
Oboje – Enid i Burt – popatrzyli na Callie ze
zdumieniem.
73
J e j t a j na b r o ń
– Nie. Sama zajrzę do niego. Nie krępujcie się
i wypijcie herbatę beze mnie. – Callie zatrzymała się
w progu, spojrzała Enid w oczy i powiedziała: – Tylko
nie zanudzaj pana Lonigana żadnymi rodzinnymi
opowiastkami.
Enid uśmiechnęła się złośliwie. Serce podeszło
Callie do gardła. Płaczliwy głosik Seamusa wołał ją:
– Mama... mama...
Gdy Callie wyszła, jej kuzynka postawiła srebrną
tacę na antycznym stoliku koło okna.
– Mleko? Cukier? Cytryna?
– Nie, dziękuję – odparł Burt.
Obserwował wysoką, kościstą kuzynkę Callie. Wy-
glądała tak, jakby jej żywiołem była wieś. Konna
jazda. Dokazywanie z psami. Była dużą, silną kobietą.
Nie, żeby była nieatrakcyjna, ale zdecydowanie nie
była pięknością. Jej ciemnobrązowe oczy patrzyły na
niego z uwagą, gdy podawała mu filiżankę herbaty.
– Zarzuca mi się, że mówię, co myślę – powie-
działa. – Ale robię to zawsze w dobrej intencji. Więc
proszę, żeby i pan nie miał mi za złe, że będę
szczera.
– Co znowu! – Burt wypił łyk herbaty.
– Callie dwukrotnie przeżyła zawód miłosny i nie
chcę, żeby to się znów powtórzyło. – Enid nalała sobie
herbatę, dodała cukru, po czym usiadła w fotelu
naprzeciwko sofy. – W jej życiu byli tylko dwaj
mężczyźni: narzeczony i ojciec jej syna. Nie jest
typem romansowej dziewczyny. I jeżeli nie ma jej pan
74
Be v e rl y Ba r t o n
nic więcej do ofiarowania poza krótkotrwałym roman-
sem, prosiłabym, żeby się pan od niej odsunął.
– Callie jest dorosłą kobietą. Czy nie powinna
podejmować decyzji sama?
– W zasadzie tak – przytaknęła Enid. – Ale przy
panu, panie Bogaty i Wyrafinowany, jest z góry na
przegranej pozycji. Oboje o tym wiemy. W morzu
pływa dużo innych ślicznych rybek, po co więc trudzić
się i zarzucać wędkę na rusałkę, która zasługuje na
małżeństwo i na szczęście do grobowej deski.
– Los Callie leży pani bardzo na sercu, nieprawda?
– Jest dla mnie najbliższą istotą. Obie jesteśmy
jedynaczkami, więc jesteśmy dla siebie jak siostry.
Callie potrzebuje dobrego człowieka... nie tylko dla
siebie, ale i dla swojego dziecka. A pan przecież nie
jest materiałem na męża i ojca, prawda?
Burt uśmiechnął się smętnie. Enid przyparła go do
muru. Co mógł odpowiedzieć?
– Święta racja. Byłbym pewnie okropnym mężem,
a o dzieciach nie mam zielonego pojęcia. – Mówiąc to,
jednocześnie pomyślał, że przecież mógłby się nau-
czyć, a przy odpowiedniej kobiecie mógłby być wier-
ny. I choć nigdy nie miał do czynienia z dziećmi,
starałby się ze wszystkich sił zbliżyć do syna Callie.
Dobrze wiedział, że te myśli podsuwa mu samotność,
która ostatnio bardzo mu dokuczała.
– Jeżeli żywi pan szczere uczucia do Callie, proszę
postąpić uczciwie i zostawić ją w spokoju. Dobrze pan
wie, jak łatwo mógłby pan ją uwieść i...
75
J e j t a j na b r o ń
– Nigdy bym jej nie zmuszał...
Śmiech Enid był jak ona sama – nieskrępowany,
gromki i trzeźwy.
– Uwodzenie jest tylko delikatną formą przymusu.
A mógłby ją pan bez trudu uwieść. Proszę więc pana...
nie, wręcz nakazuję panu zostawić ją... – Enid urwała,
słysząc kroki na schodach.
– Zmieniłam mu pieluszkę i zaśpiewałam piosen-
kę, po czym natychmiast zasnął – powiedziała Callie.
Burt wstał.
– Powinienem już iść.
– Naprawdę? – nieszczerze zdziwiła się Callie.
– Jest późno, a Leland czeka i... Dziękuję za
pomoc, Callie.
Odprowadziła go do drzwi i czekała, aż przekroczy
próg. W jej szarych oczach dostrzegł zmieszanie.
Wierzchem dłoni musnął jej policzek.
– Do zobaczenia w poniedziałek w biurze.
– Tak. Oczywiście.
– Jeszcze raz dziękuję za pomoc.
– Naprawdę nie ma za co. Przecież to należy do
moich obowiązków.
Do licha! Wiedział, że Enid ma rację. Pomimo
swoich dwudziestu siedmiu lat i faktu, że jest nieza-
mężną matką, Callie pozostała w jakiś sposób niewin-
ną, naiwną dziewczyną. Z reguły nie zadawał się
z takimi. Lepiej nie uwodzić kobiet, które mylą seks
z miłością. One bowiem, wbrew temu, co mówią, zawsze
spodziewają się więcej – tonącego w różach wiejskiego
76
Be v e rl y Ba r t o n
domu za szczelnym ogrodzeniem. A przecież on
naprawdę nie jest domatorem ani też uczuciowym
typem, o czym doskonale wie. A przynajmniej powinien
wiedzieć. Ale w tej chwili tak strasznie pragnął Callie!
Nie zastanawiając się nad konsekwencjami, wyciąg-
nął ręce i porwał ją w ramiona. Nie zdążyła zaprotes-
tować, gdy już całował jej usta. Namiętnie. Rozpalając
w niej płomień pożądania. A kiedy skończył, Callie
stała bez tchu. Wpatrywała się w niego oczami peł-
nymi zdumienia i jednocześnie uwielbienia. Chciał
jej powiedzieć, żeby nie patrzyła tak na niego, ale
zachował milczenie. Nie wiedziała, że to był ich
pożegnalny pocałunek.
– Dobranoc, Callie.
– Dobranoc.
Stała w drzwiach i patrzyła, jak wsiada do rollsa.
Leland otworzył przed nim tylne drzwi. Burt odwrócił
się jeszcze i popatrzył w jej stronę, a Callie uśmiech-
nęła się i pomachała mu.
A gdy Leland usiadł za kierownicą, Burt powiedział:
– Jedź do Notting Hill.
– Słucham?
– Wiesz, gdzie mieszka panna Hayley Martin.
– Czy na pewno chce pan jechać do...
– To co chcę, a dokąd jadę, to dwie różne rzeczy,
Leland. A teraz zamknij się, do cholery, i jedź!
77
J e j t a j na b r o ń
Rozdział czwarty
Jak prawie w każdą niedzielę, gdy nie padało,
Callie wędrowała przez Hyde Park, pchając wózek
z Seamusem. W parku aż wrzało od wszelkiego
rodzaju ludzkiej aktywności. Niektórzy przemiesz-
czali się bez celu lub spacerowali z dziećmi, jak ona,
inni jeździli na rowerach lub na łyżworolkach. W ciep-
łe dni bywalcy Hyde Parku zażywali kąpieli słonecz-
nych i urządzali pikniki, pływali łódkami albo łowili
ryby. Park, ten powiew wiejskiej atmosfery w samym
środku miasta, miał bukoliczną oprawę. Drzewa,
kwiaty, stawy i dzika zwierzyna. A obok ogrodowe
kawiarnie. Callie czasami zatrzymywała się w którejś
z tych kawiarenek na herbatę i biszkopty.
Dzisiejsza przechadzka zaczęła się jak każda inna,
tyle że z uwagi na listopadowy chłód byli cieplej
ubrani. Spacer na rześkim, świeżym powietrzu, od
którego zaróżowiły się jej policzki, podnosił ją na
duchu. Po wczorajszym nagłym odejściu Burta i źle
przespanej nocy po sprzeczce z Enid, musiała od-
świeżyć umysł i spojrzeć na wszystko z dystansu.
A swoją drogą kuzynka przekroczyła granice przyjaźni
i więzi rodzinnej, uprzedzając Burta, żeby nie posuwał
się dalej.
Enid nie miała prawa wtrącać się w nie swoje
sprawy. Z racji wieku – Enid była starsza o cztery lata
– i rzekomo większego doświadczenia życiowego,
zwłaszcza w sprawach miłosnych, kuzynka często
występowała w roli jej opiekunki. Ale tym razem
mocno przesadziła.
Enid spała do późna rano, a gdy Callie i Seamus
wrócili z kościoła, już jej nie było. Zostawiła zwięzłą
informację: ,,Wyjechałam do Bristolu z Freddym
i Kippem. Zadzwonię w środku tygodnia’’. Cała Enid!
Uciekła, by uniknąć konfrontacji.
Ostry wiatr wzbił liście na ścieżce i zakołysał
gałęziami drzew. Callie przystanęła, zawiązała moc-
niej szalik i poprawiła kołderkę Seamusa. Uśmiech-
nęła się czule i pocałowała w policzek śpiącego malca.
Nagle znów poczuła, że ktoś ją obserwuje. Już od
chwili wyjścia z domu miała wrażenie, że ktoś ją
śledzi, ale po dokładnej obserwacji okolicy nie stwier-
dziła niczego podejrzanego i pomyślała, że ma jakieś
głupie urojenia. Kto i po co miałby ją śledzić?
A teraz znowu to samo – jakiś dziwny niepokój
i uczucie psychicznego dyskomfortu. Najdyskretniej
jak umiała zaczęła przyglądać się ludziom. Sporo
znajomych twarzy – mężczyzn, kobiet i dzieci – które
tu od czasu do czasu widywała. Z kolei nikt z obcych
79
J e j t a j na b r o ń
nie wyglądał podejrzanie. Nikt też nie zdawał się nią
jakoś specjalnie interesować ani nikt nie gapił się na
nią. Więc skąd to wrażenie?
Była wyraźnie zaniepokojona stanem swoich ner-
wów. Powinna jak najszybciej wyluzować się i cieszyć
pięknym popołudniem. Nikt nie zamierza skrzywdzić
ciebie ani Seamusa, przekonywała się w duchu, a mi-
mo to nadal czuła jakiś dziwny lęk.
Przejechał wierzchem dłoni po bliznach na czole
i niżej, wzdłuż gęstej brody. Stał w pewnej odległości
od Callie Severin i jej dziecka, ale na tyle blisko, by ją
dokładnie widzieć. Ładna sztuka. Co prawda nie tak
wyobrażał sobie kobietę, którą Burt Lonigan wybrał
sobie na kolejną kochankę, no, ale cóż? Bywa, że
męski gust zmienia się z wiekiem... Już od kilku
tygodni krążą pogłoski, że nowa asystentka Lonigana
jest kimś więcej niż jego zwykłą pracownicą. Już cały
Londyn wiedział, że wczorajszego wieczoru pełniła na
przyjęciu u Lonigana honory pani domu, a przecież
taka sama rola całkiem niedawno przypadła jego
poprzedniej kochance. Ale jeśli ta ślicznotka jest jego
aktualną kochanką, to dlaczego spędził noc u Hayley
Martin?
Ilekroć z kimś załatwiał jakiś interes, zawsze starał
się dowiedzieć jak najwięcej o danym człowieku.
Taka wiedza to potęga. A w pertraktacjach z kimś
takim jak Burt Lonigan może okazać się bezcenna.
Poznawanie ludzkich słabostek było jednym z waż-
80
Be v e rl y Ba r t o n
niejszych elementów tej wiedzy. Czy Callie Severin
jest słabostką Lonigana? Jedyną słabostką? Czy też
może tylko jednym więcej przelotnym flirtem, który
łatwo można zastąpić innym?
Przybył do Londynu przed trzema dniami, ale
nie śpieszył się na spotkanie z Loniganem. Żeby
osiągnąć cel, musi mieć dodatkowe atuty w ręku.
A cel był nie byle jaki, bo na wagę złota. Chodziły
słuchy, że Lonigan wszedł w posiadanie przesyłki
broni, która zaginęła na Synaju – jego broni! Za-
mierzał więc odebrać swoją własność, nieważne jak.
Wiedział już, gdzie mieszka Callie Severin. Wie-
dział, że jej współlokatorka wyjechała około południa
z walizką w ręku. Wiedział, że panna Severin ma
dziecko, poza którym, jak się wydaje, świata nie widzi.
Nie wiedział tylko, ile ta kobieta i to dziecko znaczą
dla Burta Lonigana. Wszystko? Czy nic? O tym
zamierzał się przekonać.
Burt rozsiadł się w bibliotece z egzemplarzem
ostatniej powieści Dicka Francisa. Po bezsennej nocy
zasnął wreszcie nad ranem i nie wstawał aż do
południa. Po wyjściu od Callie, a przed dojechaniem
do Notting Hill, do mieszkania Hayley, naszły go
spóźnione myśli. Dlaczego posłuchał Enid? – za-
stanawiał się. Ponieważ Callie nie jest taka jak inne
znane ci kobiety, mówiło mu sumienie. Jest subtelną,
młodą kobietą, której potrzebny jest taki mężczyzna,
który się z nią ożeni i będzie ojcem dla jej syna.
81
J e j t a j na b r o ń
Zdawał sobie z tego sprawę od samego początku, ale
z egoistycznych powodów ignorował to.
Wstał i obciągnął kaszmirowy sweter, który pod-
jechał mu do pasa. Nienawidził samotnych niedziel-
nych popołudni. W domu panował zbyt wielki spokój.
W taki dzień jak dziś ściany zdają się podchodzić
bliżej i przytłaczają człowieka.
Do licha z tą kobietą! Do licha z nią za to, że
sprawiła, iż jej tak pragnie. Do licha z nią za to, że go
odrzuciła. I do licha z nią za to, że należy do typu
kobiet, które chcą, żeby się z nimi żenić!
Krążąc po bibliotece jak zwierzę w klatce, przeje-
chał palcami po włosach i zaklął. Co jest z nim nie tak?
A co ważniejsze – co go naszło, żeby składać wczoraj
późnym wieczorem wizytę Hayley Martin? Zdziwiła
się na jego widok i nawet chciała mu zatrzasnąć drzwi
przed nosem. Ale gdy ją przeprosił za wcześniejsze
zachowanie, powitała go z otwartymi ramionami.
Całował Hayley z namiętnością, jaką czuł do Cal-
lie. Każda jest dobra, mówił sobie. Ale jak długo
można się okłamywać? Szybko więc zakończył spot-
kanie. Czy dlatego wyszedł od Hayley tak prędko, że
ona nie była Callie?
Nie wiedział.
Ty idioto! Ty cholerny idioto! – urągał sobie
w duchu. Myślałeś o tamtej kobiecie, może nie?
O tamtej tajemniczej kobiecie, której twarzy nie
pamiętasz. O pełnej oddania, troskliwej kobiecie,
która trzymała cię w ramionach i pocieszała w najbar-
82
Be v e rl y Ba r t o n
dziej parszywy wieczór w twoim życiu. A kiedy
Hayley ofiarowała ci swoje ciało, czułeś ciało tamtej,
wdychałeś zapach tamtej, smakowałeś usta tamtej...
Na miłość boską, czyżby zakochał się w iluzji?
Zakochał się? Co za bzdura! Nie jest zakochany
ani w Callie, ani w swojej tajemniczej damie. Za-
durzony, urzeczony, oczarowany – tak! Ale nie za-
kochany.
Pukanie do drzwi położyło kres jego fantazjom.
Wreszcie ktoś go wyrwał z tego zaklętego kręgu
głupich myśli.
– Tak?
Otworzyły się drzwi.
– Czy podać popołudniową herbatę, sir? – zapytał
od progu Leland Perkins.
– Nie, dziękuję, Lelandzie – odparł Burt. – Ale ty
wypij swoją. Może wyjdę na chwilę. Pospaceruję
trochę i odświeżę umysł.
– Czy, biorąc pod uwagę obecną sytuację, sir, nie
byłoby lepiej, żebym panu towarzyszył?
Burt podszedł do drzwi i zatrzymał się obok
swojego wypróbowanego towarzysza, pracownika
agencji SPEAR.
– Uważasz, że sam sobie nie poradzę? – zapytał
z uśmiechem.
– Poradzi pan sobie, sir, ale moim obowiązkiem
jest udawanie pańskiego ochroniarza. Pańska pozycja
w organizacji jest kluczowa. Mnie można poświęcić
dla sprawy. Pana nie.
83
J e j t a j na b r o ń
– Nie żartuj sobie, Leland. Wszystkich nas można
poświęcić. Nawet znakomitego Jonasza.
– Możliwe. Więc powiem inaczej: mnie można
łatwo zastąpić, podczas gdy pana nie.
Burt położył rękę na mocarnym ramieniu Lelanda.
– Jesteś znacznie więcej wart, niż sądzisz, Leland.
A teraz idź i podelektuj się naszą wyborną herbatą.
Zadzwoniła komórka Burta.
– Nie dają człowiekowi spokoju nawet w niedziel-
ne popołudnie! – żachnął się, sięgając po aparat.
Po chwili usłyszał znajomy głos.
– Ktoś się tobą za bardzo interesuje. Wypytuje
o firmę, o twoje życie prywatne...
– Simon?
– Tak przypuszczamy – odpowiedział Jonasz.
– A jeżeli to on, to znaczy, że wkrótce nawiąże
kontakt. Dzisiaj. Jutro. Nie wiemy dokładnie kiedy,
ale na pewno wkrótce. Pilno mu do położenia łapy na
tym ładunku broni.
– Będę gotowy na to spotkanie, niezależnie od
terminu, jaki wyznaczy.
– Nie zdziw się, jeżeli pierwszy nie zadzwoni.
Znany jest z zaskakujących zachowań.
– Wezmę to pod uwagę.
– Jest jeszcze coś, co powinieneś wziąć pod uwagę
– dodał Jonasz.
– Co takiego?
– Simon wykorzysta każdą okazję, żeby uzyskać
nad tobą przewagę. A to może być niebezpieczne dla
84
Be v e rl y Ba r t o n
każdego, kto jest teraz z tobą w bliskim kontakcie
i może nawet całkiem niechcący stanąć mu na drodze
do celu. Zdaje się, że w twoim życiu pojawiła się nowa
kobieta...
– Zawsze w moim życiu jest jakaś nowa kobieta
– odrzekł Burt.
– Skoro my wiemy o Callie Severin, Simon rów-
nież może o niej wiedzieć.
– Możliwe.
– Więc nie lekceważ wroga.
– Nigdy tego nie robię.
W poniedziałek Burt w ogóle nie przyszedł do
biura. Nie pofatygował się też, żeby do niej zadzwonić
albo przekazać wiadomość przez Juliette. Pracownicy
snuli na ten temat domysły, w końcu doszli do
wniosku, że Burt musi mieć jakąś nową przyjaciółkę.
Współczujące spojrzenia i szeptane komentarze
doprowadzały Callie do szału. Rozmawiali o tym, że
w sobotni wieczór pełniła obowiązki pani domu Burta,
ale że podobno wkrótce potem ją odprawił. Okazało
się, że wszyscy – poza nią – wiedzą, że taką rolę ma
zwyczaj powierzać aktualnej kochance. Ależ dała się
nabrać.
Rzuciła okiem na trzymaną w ręku biżuterię – na-
szyjnik, bransoletkę i kolczyki. Przyniosła je wczoraj,
żeby zwrócić Burtowi, po czym wsunęła całą zawar-
tość do torebki i zabrała do domu. A teraz jest wtorek,
85
J e j t a j na b r o ń
godzina wpół do jedenastej, a jej pracodawca nie
pojawił się jeszcze na horyzoncie.
Callie wezwała sekretarkę.
– Chcę włożyć te rzeczy do sejfu i potrzebuję cię
w charakterze świadka, Juliette.
– Nie ma sprawy.
– Nie odejdziesz z firmy, prawda? – zapytała nagle
Juliette.
– Oczywiście, że nie. Dlaczego miałabym odejść?
– Istotnie, nie ma powodu. Ale niektórzy zastana-
wiają się... to znaczy plotkowaliśmy, po prostu byliś-
my ciekawi, czy nie uznasz, że dalsza praca z panem
Loniganem po tym... no cóż, po tym, co się stało,
będzie dla ciebie zbyt trudna?
– A co, według ciebie i innych, miało się niby stać?
– O Boże, chyba sprawiłam ci przykrość. Nie
gniewaj się...
– Pana Lonigana i mnie nie łączy żaden związek
poza służbowym. Nie jesteśmy kochankami.
– Nie jesteście?
– Nie. Zapewniam cię, że nie miałam pojęcia
o jego zwyczaju zapraszania kochanki do pełnienia
honorów pani domu. Gdybym o tym wiedziała, nie
przyjęłabym tej propozycji.
– O Boże – jęknęła Juliette. – Postawiono cię
w przykrej sytuacji.
– To prawda, ale jakoś to przeżyję. – Zadzierając
brodę, Callie podniosła dumnie głowę. – A teraz
wracajmy do pracy. Wygląda na to, że dzisiaj pan
86
Be v e rl y Ba r t o n
Lonigan znów nie zaszczyci nas swoją obecnością,
więc...
– Dosłyszałem coś o niezaszczycaniu was moją
obecnością – odezwał się Burt od progu swojego
gabinetu.
Juliette podskoczyła i pisnęła, a Callie wstrzymała
oddech.
Burt wpadł do środka jak trąba powietrzna, naj-
wyraźniej z nowym ładunkiem energii i zapału. Jak
zawsze nienagannie ubrany, w swoim prążkowanym
ciemnopopielatym garniturze, jasnopopielatej koszuli
i szkarłatnym jedwabnym krawacie, uśmiechnął się
do Juliette.
– Prosiłbym o kawę za dziesięć minut – powie-
dział, po czym zwrócił się do Callie, skutecznie
pozbywając się sekretarki. – Przepraszam, że nie
skontaktowałem się z tobą wczoraj, ale wyskoczyła
pewna nowa sprawa i musiałem się nią niezwłocznie
zająć.
– Nie musi się pan przede mną tłumaczyć.
– Powinniśmy porozmawiać, Callie, nie sądzisz?
– To nie jest konieczne.
– A jednak, jak sądzę, jest. Nie za dobrze sobie
radzę z zagmatwanymi sytuacjami osobistymi.
– Czyżby wczorajsza sytuacja, którą musiał się pan
zająć, była aż tak zagmatwana?
Pociągnął ją za rękę i niemal zmusił, żeby usiadła
z nim na sofie.
– Miałem wczoraj przykre spotkanie z przyrodnim
87
J e j t a j na b r o ń
rodzeństwem. Od dwóch lat staramy się dojść do
porozumienia w sprawie nieruchomości po zmarłym
ojcu, tymczasem obawiam się, że po latach targów nie
doszliśmy do niczego. Miałem do końca nadzieję, że
obejdziemy się bez sądu.
– Przykro mi – łagodnie powiedziała Callie. – Ale
w końcu do czegoś doszliście?
– Prawie do niczego. Chociaż testament ojca wyraź-
nie stwierdza, że dziedziczę w równej części, jego
prawowite dzieci postanowiły, żebym nie dostał nic.
– Spojrzał na Callie. – Tak, zgadza się, jestem
bękartem.
– Nie, nie jest pan! – wybuchnęła. – Nie jest pan
bękartem, tak samo, jak nie jest nim Se... mój syn. Nie
cierpię tego określenia. Nie znoszę też, kiedy ludzie
wytykają innym nieślubnych rodziców. To takie nie-
uczciwe.
Callie nie mogła powstrzymać łez i kilka kropelek
spłynęło jej po policzkach. Burt otarł je koniuszkami
palców. Przez długą chwilę, z zapartym tchem, wpat-
rywali się w siebie.
– Nie płacz z mojego powodu, Callie, moja słodka
Callie....
– Zawsze, kiedy jest mowa o nieślubnych dzie-
ciach, reaguję zbyt emocjonalnie. Uważam, że to, co
zdarzyło się między pańskimi rodzicami, jest ich
sprawą i ich błędem, a nie pana.
– A jak jest z tobą, Callie? Kogo winisz za to, że
twój syn nie ma ojca?
88
Be v e rl y Ba r t o n
– Winię siebie – odparła, spoglądając zuchwale na
Burta.
– Nie tego mężczyznę? Nie ojca twojego dziecka?
– Nie, ja... nie mogę go winić.
– Do licha, a niby dlaczego? Drań zostawił cię
w ciąży i nawet nigdy się nie odezwał, czy tak?
– Niezupełnie. On nie wiedział, że noszę jego
dziecko.
– Tak, tak, oczywiście. Mówiłaś mi o tym. Mimo
to nie rozumiem, dlaczego mu nie powiedziałaś.
– Proszę, Burt... Panie Lonigan, w przypadku ojca
mojego syna okoliczności były całkiem inne, niż
w przypadku pańskiej matki i pańskiego ojca... Sądzę,
że zupełnie nieporównywalne.
– Skąd wiesz o mojej matce i o moim biologicznym
ojcu?
Wielkie nieba! Ale się wygadała!
– Hmm, tak naprawdę, to nic nie wiem. To tylko
domysł. Proszę mi wybaczyć.
– Do licha! – Burt poderwał się na nogi, wzburzył
palcami włosy. – Nie przyszedłem tu dzisiaj, żeby
omawiać ten problem z tobą czy z kimkolwiek,
a tymczasem miałbym ochotę otworzyć przed tobą
duszę i wyrzucić z siebie wszystko, co mi leży na sercu.
Co jest w tobie aż tak szczególnego, Callie Severin?
– Naprawdę nie wiem, sir.
– Do diabła, przestań do mnie mówić sir! I nie
nazywaj mnie panem Loniganem. Już chyba uzgod-
niliśmy, że masz się do mnie zwracać po imieniu.
89
J e j t a j na b r o ń
– Tak, oczywiście, ale to było... to było przed tym,
co się zdarzyło w sobotni wieczór. Zanim jeszcze Enid
pana wypłoszyła...
Burt zaśmiał się, ale był to nieco wymuszony
śmiech.
– O, tak, groźna Enid. Każdy powinien mieć
w swoim życiu taką Enid. Kogoś, kto uśmierci smoki
i nie dopuści, żeby wzięły człowieka w swoje lubieżne
posiadanie.
– Czy właśnie o to oskarża pana Enid? O lubieżną
chęć posiadania? – zapytała z uśmieszkiem Callie.
– Mniej więcej. Jest przekonana, że wykorzystam
cię, a potem wyrzucę jak starą, zużytą zabawkę, która
już mi się znudziła.
– I tak by pan zrobił?
Burt zaśmiał się ponownie, tym razem szczerze.
– Lubię cię, Callie. Lubię i szanuję. I pragnę
ciebie. Bardzo...
Była zaszokowana.
– Czy to cię dziwi? Że jestem uczciwy i przyznaję
się, że wciąż rozpaczliwie cię pragnę?
– Myślałam, że po sobotniej ucieczce udał się pan
prosto do innej kobiety. Czyżbym się myliła?
– Co cię skłoniło do takiego myślenia?
– Był pan niespokojny i pobudzony tamtego wie-
czoru. Pragnął pan kobiety. Może nie mam wielkiego
doświadczenia, ale też nie jestem kompletnym niewi-
niątkiem, gdy chodzi o mężczyzn. Gdyby pan wie-
dział, że za dzień lub dwa zmienię zdanie, może by
90
Be v e rl y Ba r t o n
pan zaczekał, ale wychodząc od nas, położył pan na
mnie krzyżyk, jak sądzę. Czyżbym się myliła?
– Położyłem krzyżyk na nas.
– A czy nie należało najpierw zapytać mnie, zanim
dał się pan przekonać Enid, że nie jestem kobietą
zgadzającą się na przelotny romans?
– Enid postawiła tylko kropkę nad ,,i’’. Wypunk-
towała pewne sprawy, z którymi całkowicie się zga-
dzam. Zasługujesz na coś lepszego, Callie. Zasługu-
jesz na mężczyznę, który się z tobą ożeni i będzie
dobrym ojcem dla twojego dziecka.
– A pan nie jest takim mężczyzną, Burt?
Dostrzegła zakłopotanie w jego oczach, chwilowy
błysk niepewności, i wstąpiła w nią odrobina nadziei.
– Nie, darling. Chyba nie jestem. Choć może
chciałbym taki być.
– Może. – Świeżo zrodzona nadzieja umarła natu-
ralną śmiercią.
– Przepraszam, że przeze mnie stałaś się obiektem
plotek, ale zapewniam cię, że ten szum nie potrwa
długo.
– Tak. Chyba ma pan rację. – Callie wstała. – Czy
w tej chwili będę panu do czegoś potrzebna? Chciała-
bym na godzinę pojechać do domu. Mogę?
Burt uśmiechnął się wymownie. Wiedziała, o czym
myśli. Widziała to po jego oczach, po wyrazie jego
twarzy.
– Proszę, możesz jechać do domu. Jeszcze w tej
chwili nie jesteś mi potrzebna. Ale zbierz cały
91
J e j t a j na b r o ń
materiał dotyczący argentyńskiego przetargu, a po-
tem, po popołudniowej kawie, porozmawiamy, jak
wyekspediować ładunek do Buenos Aires.
– Tak jest, sir. – Ruszyła w stronę drzwi.
– A tak przy okazji... miałaś rację, ale nie do końca.
Obejrzała się przez ramię.
– Słucham? Nie rozumiem.
– Prosto od ciebie udałem się do Notting Hill,
żeby złożyć wizytę Hayley Martin...
Oblała się gorącym rumieńcem. Kiwnęła głową
i nie powiedziała ani słowa. Gdy już wychodziła,
dodał:
– Do niczego nie doszło. Dziwna sprawa, ale nie
mogłem się z nią kochać, bo nie była kobietą, której
pragnąłem.
92
Be v e rl y Ba r t o n
Rozdział piąty
Burt zdjął jedwabny krawat, zwinął go i wsunął do
kieszeni, zdjął też marynarkę i powiesił ją na oparciu
fotela. Przed chwilą dzwoniła Callie z informacją, że
już zamawia taksówkę i jedzie do biura. To dobrze.
Razem szybciej przygotują materiał do argentyńskiej
transakcji.
Kiedy popędziła do domu, sporo o niej myślał.
O łączącym ich układzie. O porozumieniu, do jakiego
doszli, a z którego nie był zadowolony. Wmawiał
sobie, że ograniczenie kontaktu do płaszczyzny zawo-
dowej i niewikłanie się w intymny związek będzie
lepsze dla obojga. Ale tak nie było. Przecież i tak już
byli uwikłani. Pragnęli siebie nawzajem.
Nagle stężał. Usłyszał jakiś dźwięk. Wyczuł instynk-
townie, że nie jest sam w opustoszałym ciągu biur na
dwudziestym piętrze. A przecież Callie nie zdążyła
jeszcze dojechać z Kenstington. Zerknął na zegarek
i stwierdził, że nie jest to również pora pojawienia się
sprzątaczek. A zatem ktoś oprócz niego jest w biurze.
Nie tracąc czasu na wymyślanie możliwych scenariu-
szy, wyjął z kieszeni łańcuszek z kluczami i odemknął
dolną szufladę biurka. Z metalowego pudełka wyjął
rewolwer marki Cougar Beretta 800, włożył marynarkę
i wsunął broń do kieszeni. Po wyjściu z pokoju przeszedł
do recepcji – otwartej przestrzeni między gabinetami
jego i Callie. Jedną rękę miał wolną, gdy druga,
w kieszeni, spoczywała na potężnej dziewiątce.
Ani śladu żywej duszy. Burt ruszył w stronę windy.
I wtedy znów usłyszał dźwięk. Jakby ktoś szedł.
Cicho. Prawie bezgłośnie.
Czyżby komuś udało się uśpić czujność strażnika
na dole? – zastanawiał się. Gdyby jednak intruzem był
ten ktoś, kogo miał na myśli, wślizgnięcie się z pomi-
nięciem strażnika i szyfrów zabezpieczających nie
nastręczałoby mu żadnej trudności.
Nagle, jak spod ziemi, wyrosła przed nim wysoka,
ciemna sylwetka. Burt instynktownie zacisnął dłoń na
rewolwerze.
– Lonigan? – odezwał się niski głos.
– Tak. A ty kim jesteś?
– Nieważne, jak się nazywam, ważne, po co tu
jestem.
– Pracujemy od dziewiątej do wpół do szóstej...
– Rozumiem, że prowadzi pan też inną działal-
ność... po godzinach pracy – bezceremonialnie prze-
rwał mężczyzna.
– Od kogo pochodzą te plotki?
– Od Harouna al Rachida.
94
Be v e rl y Ba r t o n
Usta Burta rozciągnęły się w uśmiechu. Wolną ręką
wykonał gest serdecznego powitania, mówiąc:
– Zapraszam do mojego gabinetu, panie...
– Proszę do mnie mówić Simon.
W jego głosie zabrzmiało coś znajomego, a do tego
ten charakterystyczny akcent. Tak, to był Simon.
Człowiek, który tyle razy wymykał się SPEAR.
– A więc proszę do mojego gabinetu... Simonie
– powtórzył Burt.
– Niech pan idzie pierwszy – odparł Simon.
Burt czuł się nieswojo, mając za sobą człowieka
o reputacji Simona. Wroga, dla którego strzelenie
komuś w plecy byłoby drobnostką. Ale Simon nie
przybył tutaj, żeby zamordować człowieka, który jest
w stanie oddać mu jego ładunek wyprodukowanej
w Rosji broni.
Dochodząc do gabinetu, Burt zatrzymał się nagle
i odwrócił, stając twarzą w twarz z owym niemal już
mitycznym Simonem. Gęsta broda, zakrywająca zna-
czną część twarzy mężczyzny, nie była w stanie
zamaskować głębokich blizn. Blizn po oparzeniu,
domyślił się Burt, odnotowując jednocześnie potężny
wzrost i masywną posturę gościa.
– Zechce pan usiąść?
Simon spojrzał na dwa fotele po obu stronach
biurka. I w tym momencie Burt zauważył, że facet ma
szklane oko. Lewe.
Simon usiadł. Burt przycupnął na brzegu biurka,
wyjął rękę z kieszeni i skrzyżował ramiona na piersi.
95
J e j t a j na b r o ń
– Czym mogę służyć? – Burt spojrzał na zegarek.
Lada chwila pojawi się Callie. Do licha, tylko tego
brakowało!
– Transport broni, należący do mnie, zaginął
gdzieś w okolicy Synaju – wyjaśnił Simon.
– Co za pech!
– Doszły mnie słuchy, że... nie wiadomo jak, ale
broń znajduje się w pańskich rękach.
– Hmm. – Burt potarł brodę. – Tak twierdzą
pańscy informatorzy?
– Czyżby wprowadzono mnie w błąd?
– Akurat tak się składa, że trafił mi się niedawno
ładunek broni wyprodukowanej w Rosji.
– Mojej broni! – syknął Simon.
– Obawiam się, że się mylisz. Chyba że chcesz mi
za nią zapłacić.
– Podaj swoją cenę, Lonigan.
Burt miał wrażenie, że słyszy windę. Nie wolno
dopuścić do spotkania Simona i Callie. Ale może
się przesłyszał. Może to wyobraźnia płata mu figla.
Oby!
– Spotkajmy się jutro – powiedział, chcąc jak
najprędzej pozbyć się Simona. – Ustalmy czas i miej-
sce... Proponuję jutro.
– Żadne jutro. Teraz. Nie wyjdę stąd, dopóki nie
dojdziemy do porozumienia.
Callie nuciła zasłyszaną niedawno melodyjkę i cze-
kała, aż winda dojedzie na dwudzieste piętro.
96
Be v e rl y Ba r t o n
Gdy wysiadła i szła mrocznym o tej porze koryta-
rzem w stronę recepcji, nagle poczuła jakiś dziwny
niepokój. Coś tu nie gra. Nie wiedziała co, ale instynkt
ostrzegał ją o niebezpieczeństwie.
Och, nie bądź głupia, Callie, strofowała się w myś-
lach. Już ci się wcześniej tyle razy coś przywidziało!
W niedzielę w parku myślała, że ktoś ją śledzi.
A wczoraj wieczorem, po wyjściu z metra, też myślała,
że ktoś idzie za nią do domu, ale nie dostrzegła nikogo
podejrzanego. A teraz dla odmiany czuje się zagrożona
w biurze. W dobrze znanym jej biurowcu...
Pomyślała, że stanowczo coś niedobrego dzieje się
z jej nerwami. Ostatnio coraz częściej ma jakieś
urojone lęki.
Gdy dotarła do recepcji, zauważyła, że drzwi gabi-
netu Burta są lekko uchylone. A potem usłyszała głos.
Niski, ostry męski głos. Podeszła bliżej, przystanęła
i nasłuchiwała.
– Zna pan moją propozycję, Lonigan. Jest bardzo
korzystna, więc proszę mi nie mówić, że oczekuje pan
więcej. Kiedy pan będzie produkować broń, otrzyma
pan pełne wynagrodzenie.
O Boże! Callie zatkała usta dłonią, żeby uciszyć
szybki, świszczący oddech. Nie przesłyszała się! Burt
jest w gabinecie i pertraktuje z kimś w sprawie broni.
A więc potwierdziły się pogłoski.
Tylko dlaczego Burt umówił się teraz, wiedząc,
że ona ma wrócić? Telefonowała do niego przed
wyjściem z domu. Czy to możliwe, żeby chciał
97
J e j t a j na b r o ń
ją wprowadzić w tajniki swojej nielegalnej działalnoś-
ci? A może ten wspólnik zjawił się bez uprzedzenia?
Co robić? Uciekaj, podpowiadał jej instynkt. Wsia-
daj do windy, złap taksówkę i wróć do domu. Zadzwoń
do Burta i powiedz mu... co? Że Seamus ma lekką
gorączkę i że nie możesz go zostawić. Tak, to brzmi
przekonująco. Uciekaj. I to już!
Kiedy się odwróciła, uderzyła o kant biurka recep-
cjonistki. Gumowa listwa biegnąca wokół krawędzi
biurka upadła na podłogę. Do licha! Czy usłyszeli?
Wstrzymała oddech.
Uciekaj! Uciekaj co tchu! – podpowiadał jej in-
stynkt. Ale zanim zdążyła wykonać jakikolwiek ruch,
drzwi gabinetu Burta otworzyły się szeroko i ktoś
chwycił ją z tyłu. Krzyknęła ze strachu, gdy wielka
dłoń złapała ją za ramię. Po odwróceniu ujrzała
najbardziej przerażającą twarz ze wszystkich, jakie
widziała w życiu. Twarz z nocnego koszmaru.
Krzyknęła ponownie.
– Pozwól jej odejść! – Burt chwycił ramię potwora.
Mężczyzna puścił ją i popchnął w stronę Burta.
– Sądziłem, że twoja asystentka wyszła już z pracy.
Ma pecha, że wróciła.
– Callie, nic ci nie jest? – Burt otoczył ją ramie-
niem, przyciągnął do siebie i pogłaskał po policzku.
– Pozbądź się jej, Lonigan. Natychmiast ją zlik-
widuj!
– Co?! – Callie i Burt odezwali się jednocześnie.
– Jest więcej niż pewne, że twoja wścibska asys-
98
Be v e rl y Ba r t o n
tentka słyszała naszą rozmowę. I zobaczyła moją
twarz. Jeśli wcześniej nie wiedziała o twojej podwój-
nej działalności, to teraz już wie. Jest niebezpieczna,
więc oczekuję, że ją usuniesz jak najszybciej.
Burt pocałował Callie. W usta. Namiętnie. Przywar-
ła do niego, szukając oparcia dla drżących nóg.
– Przepraszam cię za to, kochanie – powiedział
Burt. – Simon grzeszy nadmierną przezornością.
– Tak... – odchrząknęła.
Burt uśmiechnął się do mężczyzny, którego nazwał
Simonem.
– Obawiam się, że twoja sugestia wyeliminowania
Callie nie wchodzi w rachubę. Zapewniam cię, że jest
godna najwyższego zaufania. Od dawna jest we wszyst-
ko wtajemniczona. Panna Severin jest kimś więcej niż
moją asystentką, rozumiesz? Jest moją narzeczoną.
– Narzeczoną? – Simon uniósł sceptycznie brew.
– Tak, narzeczoną. Kobietą, którą wkrótce po-
ślubię.
Przez chwilę Simon uważnie przyglądał się Callie.
– Jeśli mnie oszukujesz, Lonigan, będziecie oboje
błagać o łagodną śmierć! – zagroził.
99
J e j t a j na b r o ń
Rozdział szósty
Trzymając Callie tuż przy sobie, Burt czuł, jak
drży. Była przerażona. I nic dziwnego. Tylko kretyn
mógłby nie widzieć, jak niebezpiecznym człowie-
kiem może być Simon. Postanowił jej bronić za
wszelką cenę.
– Dlaczego miałbym cię oszukiwać? – zapytał.
– Żeby ratować życie tej suki.
– No, tylko licz się ze słowami – ostrzegł Burt.
– Callie jest damą i nie przywykła, by ją obrażać w taki
sposób.
– Słyszałam gorsze słowa, kochanie. Nie gniewaj
się na swojego gościa – odezwała się Callie, uśmiecha-
jąc się promiennie do Simona. – Przepraszam, że tak
gwałtownie zareagowałam, ale nie spodziewałam się,
że jakiś obcy mężczyzna pochwyci mnie za ramię.
Przestraszył mnie pan. Nie miałam pojęcia, że Burt
umówił się dzisiaj wieczorem na jedno ze swoich
spotkań bez świadków...
– A co wiesz o jego spotkaniach bez świadków?
– Wie, że Lonigan’s Import i Eksport służy za
fasadę mojej prawdziwej działalności – wtrącił Burt,
ryzykując, że narazi się na potępienie ze strony Callie.
Co sobie o nim pomyśli ta słodka dziewczyna, jeżeli
uwierzy, że jest pozbawionym skrupułów handlarzem
bronią?
– Skoro jesteście zaręczeni, dlaczego nie ogłosiliś-
cie tego w prasie? I dlaczego ona nie nosi zaręczyno-
wego pierścionka?
– Nie zdążyłem niczego ogłosić, bo oświadczyłem
się dopiero parę dni temu. A co do pierścionka...
zamówiłem coś specjalnego, co jest jeszcze w robocie.
– Nie nabierzesz mnie na tę bajeczkę. A ja nie
lubię być okłamywany... przez nikogo.
Jakby od niechcenia Burt wsunął rękę do kieszeni
marynarki. Końce palców namacały rewolwer. Miał
nadzieję, że nie będzie musiał go użyć.
– A co ci się nie podoba? Uważasz, że ktoś tak
uroczy i śliczny jak Callie nie zainteresowałby się
grzesznym, podstarzałym playboyem, takim jak ja?
Simon wyciągnął z kieszeni płaszcza broń. Był
to piętnastostrzałowy rewolwer marki Walther P,
kaliber 9 mm.
– Kiedy bierzecie ślub? – zapytał Simon, celując
rewolwer prosto w Callie.
– Odłóż to draństwo. Ona nie jest przyzwycza-
jona...
– Kiedy bierzecie ślub? – powtórzył Simon, nie
zmieniając położenia lufy.
101
J e j t a j na b r o ń
– W najbliższy weekend – powiedział Burt, czując,
że sytuacja wymyka mu się spod kontroli.
– Co tak szybko? – zapytał sceptycznie Simon.
– Wcale nie tak szybko – wtrąciła Callie, przeno-
sząc wzrok ze szpetnej twarzy Simona na Burta.
Uśmiechnęła się nerwowo. – Kocham się w nim już od
dłuższego czasu i... krótko mówiąc, przed paroma laty
mieliśmy przelotny romans, a potem nasze drogi się
rozeszły. Spotkaliśmy się niedawno. Gdy zaczęłam
pracować u Burta, uświadomiliśmy sobie, że byliśmy
w sobie zakochani przez cały ten czas.
Najbardziej zaskoczony jej opowieścią zdawał się
Burt. Opowiedziała ją tak przekonująco, że niewiele
brakowało, a sam by w nią uwierzył.
– Jestem cholernym szczęściarzem. Nie tylko do-
staję żonę, ale i syna – dodał od siebie Burt.
– Ach tak, ten dzieciak. – Simon wykrzywił twarz
w grymasie, który chyba miał być uśmiechem. – Ob-
serwowałem was w niedzielę w parku.
– To był pan!?
– Śledziłeś Callie? Dlaczego?
– Z ciekawości – odparł Simon. – Od paru dni
zbieram o tobie informacje. Lubię mieć coś w zanad-
rzu. Pomyślałem sobie, że może panna Severin jest
twoją piętą achillesową. I co, nie miałem nosa?
Cholerny facet! Burt wiedział, że sam na siebie
zastawił tę pułapkę. Jeżeli zaprzeczy i powie, że Callie
nie jest dla niego ważna, wyjdzie na kłamcę, a Simon
nie zawaha się i zabije ją, a być może nawet ich oboje.
102
Be v e rl y Ba r t o n
Jeżeli zaś przytaknie, włoży w ręce Simona broń, którą
ten wykorzysta przeciwko niemu, zaszantażuje go
i załatwi transakcję na swoich warunkach.
– No więc jak, Lonigan? Jest czy nie jest twoją
piętą achillesową?
– Oczywiście, że jestem! Jestem kobietą, którą
kocha. I... i matką jego dziecka.
– Co? – Burt nie zdążył opanować zdziwienia.
– Chłopiec jest synem Burta? – wykrzywił wargi
Simon.
Boże, czy ta dziewczyna wie, jak niebezpieczną grę
prowadzi?
– Tak – przyznała Callie. – Mój syn, Seamus, jest
synem Burta. Owoc naszej przygody sprzed dwóch lat,
zaś imię ma po ojcu Burta.
Tym razem Simon naprawdę się uśmiechnął. Burt
nie wiedział, czy to dobry, czy zły znak. A kiedy
tamten wsunął rewolwer do kieszeni, Burt musiał
przyznać, że kłamstwo Callie sprawiło cud. Wyglądało
na to, że Simon kupił jej zmyśloną opowiastkę
miłosną.
– Gotów jestem uwierzyć, panno Severin. Ale
przydałby się jeszcze jakiś dowód.
– Mam dowód... w torbie – powiedziała Callie.
– Mogę wyjąć portfel?
– Otwórz zamek – rozkazał Simon. – Sam wyjmę.
Kiedy go posłuchała, złapał torbę i wyciągnął
portfel.
– I co dalej?
103
J e j t a j na b r o ń
– Mam tam fotografie synka. Proszę się przyjrzeć
jakiejkolwiek i powiedzieć, czy to nie jest syn Burta.
O Boże! Co ta kobieta wyprawia? – pomyślał Burt.
A jeżeli Simon nie dopatrzy się podobieństwa? Bo
i skąd?
Simon otworzył portfel, zajrzał do bocznych kie-
szonek, gdzie w plastikowych okładkach znajdowały
się fotografie. Przyglądał im się z uwagą. Najpierw
fotografiom, a potem Burtowi.
– W porządku. Wierzę ci. – Wrzucił portfel do
torebki i odwrócił się do Burta. – A więc do jutra.
W południe. Zadzwonię i powiem, gdzie się spot-
kamy. Wtedy sfinalizujemy transakcję. Tylko uprze-
dzam, żadnych kawałów. Zwłaszcza kobieta i dziecko
niech uważają na siebie. Wypadki chodzą po ludziach.
– Zrozumiałem – odparł Burt. – Zapewniam, że
wszystko odbędzie się jak należy.
– Spodziewam się wiadomości o waszym ślubie.
Wolałbym załatwić transakcję, gdy wasze małżeństwo
stanie się faktem – powiedział Simon, wychodząc.
Gdy zamknęły się za nim drzwi windy, Callie padła
na najbliższy fotel. Burt podbiegł i uklęknął przy niej.
– Dobrze się czujesz? – zapytał.
– Ja... Odpowiem później, gdy przestanie walić mi
serce i ustąpią dygoty.
– Och, kochanie, tak mi przykro, że wplątałem
cię w...
– Ten mężczyzna... Simon... rzeczywiście mógł
nas zabić, prawda?
104
Be v e rl y Ba r t o n
– Mógł próbować. – Burt wysunął berettę z kiesze-
ni. Na tyle, żeby pokazać Callie, że on także jest
uzbrojony.
Zaparło jej dech na widok broni, którą Burt po-
spiesznie schował.
– Od razu mi ulżyło – powiedziała z ironią. – Mog-
łam się znaleźć w krzyżowym ogniu.
– Gdybym wiedział, że on tu przyjdzie, nigdy
w życiu nie prosiłbym cię o powrót do pracy. Błędnie
rozumowałem, że facet zechce się spotkać na neutral-
nym gruncie, nie w miejscu pracy, albo że zjawi się
u mnie w domu. Zwykle transakcje nie związane
z firmą odbywają się daleko stąd...
– A więc to prawda? – Callie popatrzyła na niego,
błagając oczami, żeby zaprzeczył, żeby powiedział, że
to jakaś straszliwa pomyłka. – Pan jest naprawdę
handlarzem broni? Handluje pan bronią na czarnym
rynku... bronią przeznaczoną do celów wojskowych?
Nie chce mi się w to wierzyć, ale...
Burt złapał ją za ramiona.
– Nie zawsze sprawy wyglądają tak, jak się wydają.
– Co pan chce przez to powiedzieć?
Przeklęty! Przeklęty Simon! Przeklęty Jonasz!
Przeklęta SPEAR! Niestety, kodeks honorowy agen-
ta SPEAR nie pozwalał mu wyjawić prawdy Callie.
Czuł się strasznie. Jeżeli na całej kuli ziemskiej był
ktoś, na czyjej opinii mu zależało, to była nią Callie
Severin. Choć sam nie wiedział dlaczego.
– Chcę powiedzieć, że zależy mi bardzo na twoim
105
J e j t a j na b r o ń
zaufaniu, Callie. Wpakowaliśmy się w okropną kaba-
łę. Nie z twojej winy. Ale obawiam się, że nie
pozostaje nam nic innego, jak wziąć ślub w czasie tego
weekendu.
– Nie mogę za pana wyjść! – Zdumienie i szok
malowały się na jej twarzy.
– Callie, wydawało mi się, iż zrozumiałaś, że żadne
z nas nie ma wyboru. – Burt wstał z kolan i usiadł obok
niej. Kiedy chciał ją wziąć za rękę, odskoczyła jak
oparzona.
– Graliśmy komedię – powiedziała. – Nic poza
tym.
– Tak, graliśmy komedię – przyznał Burt. – I bę-
dziemy kontynuować tę grę. Przynajmniej przez
jakiś czas. Tylko w ten sposób możemy być bez-
pieczni.
– Będziemy dalej udawać, że zaręczyliśmy się, aż
nie sfinalizuje pan transakcji z bronią?
– Tak, i trochę dłużej. – Gdyby tylko mógł być
z nią szczery. Chciał jej powiedzieć, że nie jest złym
człowiekiem, tylko że ma nieco skomplikowany ży-
ciorys.
– Ile dłużej?
– Weźmiemy ślub w czasie weekendu, tak jak
powiedziałem Simonowi. A za cztery do pięciu mie-
sięcy załatwię rozwód.
– Cztery do pięciu miesięcy!
– Są sprawy, których nie mogę ci teraz wyjaśnić.
Ale proszę, zaufaj mi. Pięknie to rozegrałaś, przekonu-
106
Be v e rl y Ba r t o n
jąc Simona, że jestem ojcem twojego syna. A szczegól-
nie kiedy powiedziałaś mu, że dałaś chłopcu imię po
moim ojcu. To był prawdziwy majstersztyk!
– Tak, on naprawdę mi uwierzył, prawda?
– A tak przy okazji, skąd wiedziałaś, że mój ojciec
miał na imię Seamus? A także skąd miałaś pewność, że
Simon dopatrzy się podobieństwa między twoim
synem i mną?
– Chyba pan sam wymienił kiedyś imię swojego
ojca. A co do podobieństwa? Ojciec małego Seamusa
był Irlandczykiem o ciemnych włosach, które odzie-
dziczył mój syn. Jego czarne włosy i niebieskie oczy
wystarczyły, żeby przekonać Simona.
Coś się nie zgadza w wyjaśnieniu Callie, ale co?
– zastanawiał się Burt. Był więcej niż pewny, że nie
wspominał przy Callie imienia swojego biologicznego
ojca, więc kto jej to powiedział?
– Odwiozę cię teraz do domu, Callie. Powiesz
Enid, że poprosiłem cię o rękę i że się zgodziłaś. Nie
wtajemniczaj jej w nic, co tu się działo. Najlepiej,
żeby uwierzyła w małżeństwo z miłości. Będziesz
umiała skłamać kuzynce?
– Nie lubię okłamywać Enid, ale tak, potrafię
to zrobić i sprawię, że uwierzy w małżeństwo z mi-
łości. Nie chciałabym jej narażać na niebezpieczeń-
stwo. Dlatego skłamię.
– Chodźmy. – Wziął ją za rękę. – Musisz odpocząć.
I nie obawiaj się Simona. Załatwię kogoś, kto nie
spuści oka z twojego domu.
107
J e j t a j na b r o ń
Callie zadrżała.
– Dziękuję. Już na samą myśl o tym, że... że ten
Simon mnie śledził w parku w niedzielę...
– Wszystko będzie dobrze. Jeżeli weźmiemy
ślub i przez jakiś czas będziemy udawać zakochaną
parę, nikt nie skrzywdzi ciebie ani twojego syna.
– Pańskiego syna.
– No tak, słusznie. Musimy przekonać wszystkich,
że twój mały Seamus jest moim synem.
W oczach Callie zalśniły łzy, a Burt zastanawiał
się, co je tak nagle wywołało? Wstrząs po dozna-
nym przeżyciu? Troska o bezpieczeństwo dziecka?
A może coś, co ma związek z jego prawdziwym
ojcem?
Gdy szli do windy, Burt zapytał jakby od nie-
chcenia:
– Czy ojciec Seamusa może się nagle pojawić i czy
możemy mieć z tego powodu jakieś problemy?
Choć Callie nie zwolniła kroku, Burt wyczuł jej
wahanie, trwający ułamek sekundy namysł, zanim
nacisnęła guzik windy.
– Mówiłam przecież, że ojciec Seamusa nie wie
o jego istnieniu.
– Wychodzisz za mąż w ten weekend? – z niedo-
wierzaniem zapytała Enid. – Ty i Burt Lonigan
bierzecie ślub?
– Tak – odpowiedziała Callie, spiesząc do pokoju
Seamusa.
108
Be v e rl y Ba r t o n
Boże, co ja zrobiłam? – ta myśl nie odstępowała jej.
W jaki potworny świat wdepnęła tego wieczoru?
Odnajdując Burta Lonigana, przyjmując u niego posa-
dę, nieopatrznie wpakowała siebie i syna w straszną
kabałę. Mężczyzna, który jest ojcem jej dziecka,
okazał się przestępcą. Potwierdziły się wszystkie
najgorsze pogłoski na jego temat!
– Nie musisz tak pędzić. Seamus już od godziny
mocno śpi – powiedziała Enid, z trudem nadążając za
Callie.
W pokoju małego Callie pochyliła się nad Seamu-
sem. Odgarnęła mu z czoła czarny loczek. Pojedyncza
łza spłynęła po jej policzku.
– Co się dzieje? Dlaczego płaczesz? – dopytywała
się Enid.
– Nic takiego. Po prostu strasznie kocham Seamu-
sa i pragnę dla niego wszystkiego co najlepsze.
– Powiedziałaś Burtowi, że jest ojcem małego?
– W pewnym sensie.
– W pewnym sensie? Nie rozumiem. Więc powie-
działaś, czy nie?
– Tak – odpowiedziała Callie. – Ale...
– Ale nie uwierzył, co? Nie przekonałaś go, że to
prawda! Kiedy mi powiedziałaś, że bierzecie ślub,
zastanawiałam się, dlaczego nie przyszedł tu z tobą,
nie przybiegł wręcz, żeby zobaczyć swojego syna.
Niczego dobrego to nie rokuje.
– Nie martw się, Enid. Naprawdę. Wszystko się
ułoży... w swoim czasie.
109
J e j t a j na b r o ń
– Nic z tego nie rozumiem. Facet nie jest przeko-
nany, że Seamus jest jego synem, a mimo to wy-
chodzisz za niego. Czyli że chce ciebie bez względu na
wszystko.
– Zaakceptuje Seamusa, ponieważ... ponieważ
mnie kocha.
– Nie widzę w tym ani odrobiny sensu. Po co ten
pośpiech? – popatrzyła uważnie na Callie. – A może
znów jesteś w ciąży?
– Nie, nie jestem w ciąży. I naprawdę wolałabym,
żebyś mi nie zadawała tylu pytań.
Callie nie zauważyła, że mówi podniesionym gło-
sem, dopóki Seamus nie otworzył oczu i nie spojrzał
na nią zaspanym wzrokiem.
– Mama?
– Och, kochanie, nie chciałam ciebie obudzić.
Chłopiec wyciągnął do niej tłuściutkie ramionka.
Podniosła go z łóżeczka i przytuliła z całej siły.
Przysięgła sobie, że będzie go chronić, że znajdzie
sposób, by zapewnić mu bezpieczeństwo. Obroni go
przed wrogami Burta... I przed nim samym, dodała
w duchu po krótkiej chwili.
– Podjąłem odpowiednie kroki, sir. – Leland Per-
kins stał przed biurkiem Burta w bibliotece. – Jedna
osoba będzie pilnować domu przez cały czas, inna zaś
nie spuści z oka panny Severin.
– Wpakowałem się w prawdziwe tarapaty, Leland
– Burt podniósł szklaneczkę szkockiej i wypił duży łyk.
110
Be v e rl y Ba r t o n
– Tak, sir, na to wygląda.
– Do głowy mi nie przyszło, że Simon odważy się
przyjść do biura. Facet ma tupet. Bezczelny łajdak.
Pewnie uważa, że jest tak cwany i sprytny, że nawet
przy tak szkaradnej i łatwo rozpoznawalnej gębie nie
da się złapać.
– Przekonałem się, że nadmiar pewności zwykle
prowadzi do klęski.
– Zupełnie słusznie, i oby tym razem to się spraw-
dziło.
Burt popatrzył znacząco na Lelanda.
– Dlaczego nic nie mówisz na temat mojego
małżeństwa z panną Severin?
– A co mogę powiedzieć, sir?
– Cieszyłbym się, gdybyś mi powiedział, że
znalazłeś inne wyjście z tej sytuacji. Obawiam się, że
panna Severin nie kwapi się do tego małżeństwa,
podobnie zresztą jak ja. Ale oboje wpadliśmy w pu-
łapkę własnych kłamstw, które naopowiadaliśmy
Simonowi.
– To tylko formalność, sir. Krótkoterminowe mał-
żeństwo. Nie taka znów wygórowana cena, jak na tak
poważną transakcję, że nie wspomnę o bezpieczeń-
stwie kobiety i jej syna.
Burt zakręcił szklaneczką z whisky, podniósł ją do
ust i wypił do dna.
– No właśnie. Będę się zabawiać w tatusia chłopca.
To jeden z elementów tej szarady. Powiedziała Simo-
nowi, że to moje dziecko. Rezultat przygody, którą
111
J e j t a j na b r o ń
rzekomo mieliśmy przed dwoma laty. Simon jeden raz
spojrzał na zdjęcie i uwierzył jej słowom.
– Czy dziecko jest do pana podobne, sir?
– Skąd, do licha, mam wiedzieć?
– Nie widział pan zdjęcia?
– Nie.
– Ach tak...
– Przecież wiesz, że nie jestem odpowiednim
mężczyzną na męża i na ojca, nieprawda, Leland?
– Kto to może wiedzieć, sir.
Burt uśmiechnął się szeroko.
– Idź już lepiej spać. Jest po północy, a jutro czeka
nas obu trudny dzień.
– Jak pan sobie życzy, sir. – Leland ukłonił się,
odwrócił i godnie wyszedł.
Skąd SPEAR wziął Lelanda Perkinsa? – nie po raz
pierwszy zastanawiał się Burt. Dżentelmen w każdym
calu, a jednocześnie doskonale grający rolę oddanego
sługi. Burt ufał mu bezgranicznie.
Leland pracował z nim od blisko ośmiu lat, a on nic
nie wiedział o jego życiu prywatnym. Co prawda
agenci SPEAR powinni zachowywać powściągliwość,
rzadko zawierać przyjaźnie, nawet gdy przyjdzie im
wspólnie wykonywać zadanie. Lelanda wyznaczono
Burtowi do pomocy, jako człowieka do wszystkiego,
zarówno służącego, jak i ochroniarza. Agent, który
zajmował to stanowisko przed Lelandem, krzepki
Szkot o imieniu Fergus, stracił życie w obronie Burta.
W ciągu dwunastu lat wspólnej pracy między nim
112
Be v e rl y Ba r t o n
i Fergusem zawiązała się silna więź emocjonalna,
jeśli nie przyjaźń. Dlatego pracując z Lelandem, Burt
starał się od samego początku, żeby ich stosunki nie
wyszły poza poprawność i były na tyle obojętnie, na
ile to możliwe, a jednak i tak polubił tego człowieka.
Nalał sobie nową porcję whisky.
Czy widział pan zdjęcie? – jak echo powróciło
pytanie Lelanda.
Właściwie dlaczego nie poprosił Callie, żeby mu je
pokazała? Dzieciak nie jest jego. Czy dlatego tak się
wzdragał przed obejrzeniem fotografii małego chłop-
ca? Bo jest owocem miłości Callie i innego mężczyz-
ny? Owocem jej romansu z kimś podobnym do niego?
Czy patrząc na dziecko, nie myślałby przede wszyst-
kim o jego ojcu?
A zatem... zazdrość? Rzadko jej doświadczał.
W pierwszych miesiącach małżeństwa matki z Genem
Harmonem był zazdrosny o ojczyma. Ale szybko
przywiązał się do mężczyzny, który traktował go jak
syna. Po latach, gdy spotkał biologicznego ojca, był
zazdrosny o jego prawowite dzieci. Ale nie przypomi-
na sobie, żeby kiedykolwiek był zazdrosny o kobietę.
Dziwne i niechciane myśli wciąż przychodziły mu
do głowy. Przebłysk pamięci. Potrzebujesz mnie
dzisiaj, darling, tak jak ja potrzebuję ciebie. Głos był
nieco mocniejszy od szeptu. Echo jego głosu z prze-
szłości.
Kim ona była? I gdzie jest teraz? A skoro nie
może wyrzucić jej z pamięci, dlaczego, do licha,
113
J e j t a j na b r o ń
nie przypomina sobie twarzy? Dlaczego nie może
zidentyfikować kobiety, która go prześladuje?
I dlaczego wciąż myli tę tajemniczą damę z Callie?
Nie, nie myli, ale żywi do Callie podobne uczucia,
jakie miał dla tamtej. Też bardzo jej pragnie. Tak jak
tamtą...
Gdzieś, nie wiadomo gdzie, jest inna kobieta
– kobieta, która mogła zajść w ciążę tamtej nocy. Był
całkowicie pewny, że nie stosował wtedy żadnego
zabezpieczenia. O ironio, przecież może być tak, że
ożeni się z Callie i uzna dziecko innego mężczyzny za
swoje, gdy tymczasem, co jest zupełnie możliwe, inny
mężczyzna wziął za żonę jego tajemniczą damę i z kolei
tamten uznał jego dziecko za własne!
No cóż, pewnie nigdy nie pozna prawdy. Może
natomiast zapewnić bezpieczeństwo Callie i jej małe-
mu Seamusowi. Być dla Seamusa, choćby tylko czaso-
wo, tym, kim Gene Harmon był dla niego.
Burt sięgnął po komórkę i wcisnął jeden numer.
Usłyszał, jak dzwoni, odczekał chwilę i wyłączył się.
Kilka minut później odezwał się jego aparat.
– Co słychać? – usłyszał głos Jonasza.
– Oczekiwany przez nas człowiek nawiązał kon-
takt. Dzisiaj wieczorem. U mnie w biurze.
– Śmiało sobie poczyna.
– Drań jest piekielnie pewny siebie.
– Doszło do transakcji?
– Nie, ale najpewniej dojdzie do niej jutro koło
południa. Jest drobna komplikacja.
114
Be v e rl y Ba r t o n
– Jak drobna?
– Moja asystentka wróciła do biura i niechcący
usłyszała część naszej rozmowy.
– Do licha! I co? Co z panną Severin? Nic jej się
nie stało?
– Nie, ma się dobrze. Przekonaliśmy Simona, że
jest moją narzeczoną. W ten weekend panna Severin
zostanie panią Lonigan.
– A więc nie puści pary z ust. Czy dobrze zro-
zumiałem?
– Tak. Będzie grała swoją rolę tak długo, jak
będzie trzeba – zapewnił przełożonego Burt. – Ma
dziecko, które musi chronić. Nie zrobi nic, co by
mogło narazić je na niebezpieczeństwo.
– Wierzę, że poradzisz sobie z tą sytuacją i z panną
Severin. Rób, co do ciebie należy. I nie schrzań tej
operacji – powiedział Jonasz. – A zaraz potem daj mi
znać, żebyśmy mogli podjąć niezbędne kroki.
115
J e j t a j na b r o ń
Rozdział siódmy
Callie wpatrywała się w pierścionek na palcu.
Czterokaratowy owalny szmaragd otoczony trzema
jednokaratowymi diamentami. Pendant do niego sta-
nowiła platynowa obrączka ozdobiona na przemian
jednokaratowymi diamentami i szmaragdami. Wielo-
krotnie powtarzała, że oba pierścionki są zbyt eks-
trawaganckie, ale Burt nic sobie nie robił z jej
protestów. Po wielogodzinnej jeździe po mieście
z Lelandem i po załatwianiu licznych formalności
Burt oznajmił jej, że uroczystość odbędzie się w sobo-
tę, w urzędzie stanu cywilnego.
Następnie zabrał ją do Marylin Farris, do jej
ekskluzywnego magazynu na Regent Street, gdzie
sprzedawano modele z ostatniej kolekcji tej znanej
projektantki. Zostawił ją samą w sklepie, ale przed
wyjściem pocałował ją dość namiętnie, obiecując
wrócić na czas, tak żeby mogli jeszcze zjeść późny
lunch. Choć pocałunek sprawił jej ogromną przyjem-
ność, Callie podejrzewała, że zrobił to na użytek
Marylin, która cały czas powtarzała: ,,Wiedziałam, że
będę ci przygotowywać wyprawę’’, zupełnie tak,
jakby co najmniej przewidziała dokładną chwilę ja-
kiegoś historycznego zdarzenia.
Sącząc herbatę, Callie przyglądała się modelkom
defilującym w strojach, które Marylin uznała za naj-
lepsze na miesiąc miodowy. Już sama myśl o miesiącu
miodowym z Burtem była nieznośna. Po co ta parodia!
A jeśli on sądzi, że będą dzielić łóżko – to lepiej niech
się nie łudzi. Zgodziła się na tę mistyfikację jedynie ze
względu na bezpieczeństwo syna.
Wszystko potoczyło się tak szybko, że nawet nie
zdążyła obmyślić jakiegoś sposobu, by nie dopuścić
do spotkania ojca i syna. Ale ile czasu będzie mogła
ukrywać Seamusa przed Burtem? Kilka dni? Tygo-
dni? W nieskończoność?
– Callie, przecież ty w ogóle nie zwracasz uwagi na
moje śliczne szmatki – zbeształa ją Marylin.
– Przepraszam. Zaraz się poprawię.
– Nie musisz przepraszać. Gdybym to ja wycho-
dziła za Burta Lonigana, też nie myślałabym o ciu-
chach, ale o zupełnie czym innym.
– Racja, jest o czym myśleć, prawda?
– Mmm, jeszcze jak! – Ruchem ręki Marylin
odprawiła modelki. – Zawsze możesz wrócić jutro
i uzupełnić wyprawę. Marzę o tym, żeby zaprojek-
tować coś specjalnie dla ciebie.
– Dziękuję ci, ale przecież ślub jest w sobotę,
więc...
117
J e j t a j na b r o ń
Marylin pochyliła się i zapytała z konspiracyjnym
uśmiechem:
– Skąd ten pośpiech? Czyżby w drodze było coś
malutkiego?
– Zapewniam cię, że nie – odparła Callie, częs-
tując projektantkę najbardziej czarownym z uśmie-
chów. – Prawdę mówiąc... chyba mogę być z tobą
absolutnie szczera, prawda?
Jak kot wyobrażający sobie pełną miskę świeżej
śmietany, Marylin oblizała wargi.
– Absolutnie. Potrafię być w pełni godną zaufania
przyjaciółką.
Bez wątpienia Marylin Farris była największą
plotkarką w Londynie i w okolicach. Jej własna
matka z pewnością nie powierzyłaby jej żadnej swojej
tajemnicy.
– Burt i ja postanowiliśmy zaczekać aż do nocy
poślubnej.
Kiedy to wreszcie do niej dotarło, oczy Marylin
zrobiły się wielkie i okrągłe.
– Kazałaś mu czekać? Bystra z ciebie dziewczyna.
Nic dziwnego, że jest tobą tak zauroczony.
Marylin klasnęła w ręce i prawie natychmiast
pojawił się młody człowiek gotowy do jej usług.
– Dudley, kończymy na dzisiaj. Panna Severin
wróci jutro i wybierze resztę. Teraz najważniejsze
jest, żebyśmy wybrali dla niej idealną ślubną suknię.
Chciałabym, żebyś...
– Kostium – powiedziała Callie. – Nie suknię.
118
Be v e rl y Ba r t o n
– Kostium?
– Bierzemy ślub w urzędzie stanu cywilnego.
Chciałabym, żeby kostium był beżowy albo kremowy,
albo nawet bladożółty.
– Nie biały? Sądziłam, biorąc pod uwagę okolicz-
ności...
– Marylin, nie zapominaj, że panna młoda nie jest
dziewicą. Poza tym, przy mojej karnacji wyglądam
w bieli jak upiór.
– Oczywiście, masz rację. – Marylin poklepała ją
po ramieniu. – Zaczekaj chwilę. Sama wybiorę kilka
kostiumów, a dziewczyny je zaprezentują.
– Dziękuję.
Callie sprawdziła godzinę. Burt zostawił ją tutaj
trzy godziny temu. Co go zatrzymuje? Miał się
spotkać z tym potworem Simonem. Aż ją ciarki
przeszły. Ona w najlepsze ogląda najnowsze modele
Marylin, a tymczasem Burt nielegalnie sprzedaje
broń. Boże! Ma poślubić przestępcę! I nie tylko
zwykłego przestępcę. Multimilionera handlującego
bronią na skalę światową.
– Jesteś pewna, że nie napijesz się szampana?
– zaszczebiotała Marylin.
– Nie, dzięki, ale nie odmówię herbaty.
– Świetnie. A teraz patrz. Wybrałam pięć ko-
stiumów pasujących do twojej urody, z których co
najmniej jeden powinien doskonale nadawać się
na przedpołudniową ceremonię w urzędzie stanu
cywilnego.
119
J e j t a j na b r o ń
Callie skoncentrowała się jak mogła, gdy modelki,
jedna po drugiej, demonstrowały jej pięć absolutnie
oszałamiających kostiumów. Ale pamięć o okolicznoś-
ciach towarzyszących temu ślubowi nieustannie roz-
praszała jej uwagę.
Burt rozparł się na tylnym siedzeniu rollsa, chowa-
jąc komórkowy telefon do kieszeni. Załatwił transak-
cję z Simonem. Powiadomił o tym swojego szefa. Od
tej chwili już do Jonasza będzie należeć uruchomienie
niezbędnych mechanizmów i nadanie sprawie roz-
pędu. W sobotę, gdy on będzie po ślubie z Callie
Severin, ruszy cała operacja i jeśli wszystko przebieg-
nie zgodnie z planem, Simon wkrótce wpadnie w za-
sadzkę zastawioną przez agentów SPEAR. Zaś w tym
czasie nowożeńcy będą we Włoszech.
– Leland, może do czasu powrotu Callie z Włoch
mógłbyś zostać z Enid i małym Seamusem. Czułbym
się lepiej, gdybyś osobiście podjął się tego zadania.
– Tak jest, sir. Czy informował pan pannę Severin,
że niezbędny będzie ochroniarz dla jej kuzynki i syna?
– Powiem jej przed wyjazdem do Włoch – odparł
Burt. – Miesiąc miodowy, nawet taki krótki, bo
zaledwie weekendowy pobyt w mojej willi, będzie
dobrze widziany przez wszystkich w Londynie, a my-
ślę, że spodziewa się go także Simon i jego wspólnicy.
Dopóki nie zostanie schwytany, musimy zachowywać
pozory prawdziwego małżeństwa. Nie może nabrać
podejrzeń, że go oszukałem.
120
Be v e rl y Ba r t o n
– A gdy już złapią Simona, pan i panna Severin
raczej szybko skończycie tę grę, prawda?
– Nie tak znów szybko. Byłoby dość dziwne,
gdybyśmy nie pozostali małżeństwem jeszcze przez
jakieś pół roku. Ale już po paru tygodniach można
będzie puścić w obieg plotkę, że pojawiły się pierwsze
rysy na tym idealnym związku.
– A co z pracą panny Severin jako pańskiej asys-
tentki?
– Hmm. Widzę tu pewien problem. Jest doskonała
w tym, co robi, ale potem rzeczywiście nie będziemy
mogli razem pracować. Załatwię jej jakąś posadę,
z taką samą pensją i dodatkami.
– Jesteśmy na miejscu, sir.
Leland podjechał rollsem pod sklep Marylin.
Nie zdążył jeszcze dobrze zahamować, gdy na przed-
nie siedzenie wskoczył mężczyzna. Burt rozpoznał
w nim Quigleya, jednego z zatrudnionych ochroniarzy
Callie.
– Mamy pewien problem – powiedział Quigley.
– Musiałem wezwać pomoc. Jest ze mną MacDougal.
Wygląda na to, że pannę Severin śledzą dwa okropne
typy. Jeden zasadził się na tyłach sklepu, a drugi po
przeciwnej stronie ulicy. Znam ich obu, panie Loni-
gan. Obaj są pospolitymi kryminalistami, którzy za
pięćdziesiąt funciaków gotowi są poderżnąć gardzioł-
ko własnej mamusi. Teraz przy pannie Severin zo-
stawiłem MacDougala. Ma jej nie spuszczać z oka.
– Niech to szlag trafi! – Burt złapał Quigleya za
121
J e j t a j na b r o ń
ramię. – To robota Simona. Ostrzeżenie dla mnie,
żebym nie popełnił fałszywego kroku, i dla Callie,
żeby wiedziała, że ją obserwuje. Coś jej powiedział,
kiedy zostawiłeś do jej ochrony MacDougala?
– Powiedziałem prawdę. Że MacDougal i ja pracu-
jemy dla pana. Wylegitymowałem się przed nią. A ta
właścicielka butiku cały czas nadstawiała ucha, więc
powiedziałem jej, że przysłano nas po paczki panny
Severin.
– Wątpię, czy Marylin wam uwierzyła. – Burt
otworzył drzwi i wysiadł, po czym nagle odwrócił się
i wsunął głowę do rollsa. – Do czasu zakończenia akcji
domagam się stałej ochrony nie tylko dla Callie, ale
dla Enid Ludlow, dla pani Goodhope, a głównie dla
Seamusa Severina. Ten drań Simon jest nieprzewidy-
walny.
– To będzie nielicho kosztować. Trzy pełne szych-
ty na cztery osoby! – zauważył Quigley.
– Do diabła z kosztami! – ryknął Burt, trzasnął
drzwiami i pomaszerował do butiku.
Gotował się z wściekłości. Niejednokrotnie miał
do czynienia z ludźmi typu Simona. Ale nigdy nikt
z jego bliskich nie był w to zamieszany. Ani żadni
dobrzy znajomi. Żadna kobieta. A już na pewno nie
dziecko. Zabije Simona, jeżeli włos spadnie z głowy
Callie, jej dziecka, czy kogokolwiek z jej bliskich.
Burt nie znosił uczucia bezsilności. Jako agent
SPEAR nie uchylał się przed niebezpieczeństwem.
Ale nie narażał przy tym innych. Prawdę mówiąc, dał
122
Be v e rl y Ba r t o n
się zaskoczyć. Nie spodziewał się, że Simon, ten
tajemniczy i osławiony Simon, złoży mu wizytę w biu-
rze! Bo czy ktoś przy zdrowych zmysłach zrobiłby coś
równie idiotycznego? Wręcz bezczelnego?
Gdy wszedł do butiku, MacDougal, wysoki, chudy
Szkot w ciemnym ubraniu, trzymał w jednym ręku
dwa kartony, druga zaś spoczywała w okolicy biodra.
Ręczny pistolet, domyślił się Burt. Obok niego stała
Callie z kilkoma małymi torbami pod pachą. Ujrzaw-
szy go, podniosła rękę i pomachała. Bez cienia uśmie-
chu. Tylko uważny, pytający wzrok. Zmusił się, żeby
nie podbiec do niej. Ale już i tak była dostatecznie
wystraszona.
Z zaplecza wybiegła zaciekawiona Marylin.
– Dzień dobry, sir – przywitał go MacDougal.
– Zanieś paczki panny Severin do rollsa i zamelduj
się u Quigleya – wydał polecenie ochroniarzowi, po
czym zwrócił się do Callie. – Jak się masz, darling?
– Dobrze, dziękuję – odpowiedziała, markując
uśmiech.
– Burt, kochanie. – Marylin pocałowała powietrze
z każdej strony policzków Burta. – Wybrałyśmy
ślubny kostium i trochę drobiazgów, ale panna Seve-
rin musi wrócić jutro i podjąć decyzję co do reszty
wyprawy.
– To się da załatwić. Dzięki ci, Marylin. A jeżeli
wydamy z Callie przyjęcie po powrocie z podróży
poślubnej, twoje nazwisko znajdzie się na początku
listy gości.
123
J e j t a j na b r o ń
Nie czekając na koniec podziękowań i dobrych rad
Marylin, Burt zapytał Callie, czy jest gotowa do
wyjścia. A kiedy się pożegnali i wychodzili, Callie
poprosiła, żeby ją zawiózł do Seamusa.
– Twój syn ma się dobrze – zapewnił Burt. – Po-
stawiłem człowieka przed twoim domem, a w ciągu
najbliższej godziny Seamus i pani Goodhope będą
mieć ochroniarzy, podobnie zresztą jak Enid... jeśli ją
znajdziemy.
– Och, Burt...
– Szsz... Jak tylko sprawa z Simonem dobiegnie...
– Jak mógł się pan wplątać w coś tak potwornego,
obcować z ludźmi zdolnymi do morderstwa? Kim pan
naprawdę jest, panie Lonigan?
Nie tym, za kogo mnie masz, chciał jej powiedzieć.
Jestem po właściwej stronie barykady, jestem porząd-
nym facetem, darling. Od półtora wieku tacy porządni
faceci jak ja oddają życie za nasz kraj, któremu służy
agencja SPEAR. Ta rządowa organizacja wykonuje
dobrą robotę, ale wkracza tylko wtedy, gdy wszystko
inne zawodzi. Działa na rzecz zarówno resortu spraw
wewnętrznych, jak i zagranicznych, a także rozpraco-
wuje podejrzany prywatny biznes, który służy ter-
rorystom. Jednym słowem – SPEAR próbuje chronić
świat przed złem i niegodziwością takich ludzi jak
Simon.
Chciałby jej to wszystko wyznać, ale nie mógł.
Obowiązywała go tajemnica służbowa. To, co robił
i komu służył, niestety, było ściśle tajne.
124
Be v e rl y Ba r t o n
– Wsiadaj do samochodu – zarządził lekko poiryto-
wanym tonem. – Nie będziemy o tym dyskutować na
środku Regent Street.
Leland otworzył Callie drzwi, a ona posłusznie, jak
automat, wsunęła się do środka. Burt zwrócił się do
stojących obok rollsa MacDougala i Quigleya:
– Jedźcie za nami.
Gdy wsiadł i położył ramię na oparciu, tuż za Callie,
gwałtownie odsunęła się na drugi koniec auta, skuliła
w sobie, z trudem opanowując wściekłość.
– Nie pogarszaj sytuacji, która i tak nie jest łatwa
– powiedział.
Teraz najbardziej mu zależało, by móc zapewnić ją,
że nie jest tym, za kogo ona go uważa, czyli nieuczci-
wym biznesmenem nielegalnie handlującym bronią,
robiącym interesy ze zwykłym przestępcą.
– Rezygnuję z lunchu. Nie sądzę, żebym mogła
teraz cokolwiek przełknąć. Chcę jechać prosto do
domu, do dziecka...
– Twojemu synowi nic nie grozi – zapewnił ją
ponownie. – A ja muszę coś zjeść. Zrobiłem rezerwa-
cję u Bracewellsa. Jesteśmy świeżo po zaręczynach
i byłoby bardzo wskazane, żebyśmy to uczcili, poka-
zując się tam na lunchu. W końcu chciałbym po-
chwalić się przyszłą panną młodą, zaś ona na pewno
zechce pochwalić się swoim zaręczynowym pierścion-
kiem, prawda?
Spiorunowała go wzrokiem, na co odpowiedział
uśmiechem.
125
J e j t a j na b r o ń
– Już cię przeprosiłem i powiedziałem, jak jest mi
przykro, że niechcący wplątałem cię w tę mroczną
stronę mojego życia. Ale stało się i żadne z nas nic tu
już nie zmieni.
– Ile potrwa ta zabawa?
– Najwyżej pół roku.
– Aż pół roku!
– Muszę dbać o moją reputację jako mężczyzny
– powiedział. – Kiedy Simon przestanie być groźny,
wolałbym, żebyśmy nie brali rozwodu od razu. Co by
ludzie pomyśleli, gdyby się okazało, że Burt Lonigan
nie jest w stanie zatrzymać przy sobie żony dłużej niż
przez parę tygodni po ślubie?
– Może pan im powiedzieć, że to moja wina, że
nie sprostałam pańskim oczekiwaniom. – Popatrzyła
na niego błagalnym wzrokiem. – Teraz, gdy wiem,
kim pan naprawdę jest, nie mogłabym być pańską
żoną, nawet formalnie, dłużej niż tego wymaga
sytuacja.
– Rozumiem – zasępił się Burt. – Weźmy więc ten
ślub, odczekajmy trochę i rozwiążmy go, gdy tylko to
będzie możliwe. Czy to ci odpowiada?
– Tak – odpowiedziała. – Musi, skoro nic lepszego
nie ma mi pan do zaproponowania.
– Nie sądzę, żeby moja prośba o odrobinę zaufania
była w tej chwili na miejscu, ale...
Callie uważnie przyjrzała się Burtowi, jakby na
jego twarzy szukała prawdy.
– Bardzo bym chciała darzyć pana choć odrobiną
126
Be v e rl y Ba r t o n
zaufania, ale obawiam się, że nie mam ku temu
podstaw.
– Słusznie. Więc lepiej już pozostańmy przy tym,
co jest.
Dla Callie to wszystko było nie do zniesienia.
Wystarczyłyby już nie kończące się przymiarki u Ma-
rylin, ale przecież trzeba było jeszcze odgrywać kome-
dię przed największą w mieście plotkarką. Ohyda!
A wpatrzone w nich oczy bywalców Bracewellsa
i szepty za ich plecami? Potworność!
W momencie gdy Burt i Callie wyszli z windy na
dwudziestym piętrze, otoczył ich tłum dobrze życzą-
cych im osób. Juliette Davenport przewodziła grupie
uśmiechających się twarzy. Strzelały korki z butelek
szampana, a w rogu grał kwartet smyczkowy jakąś
klasyczną muzykę. Trzy kelnerki w białych fartusz-
kach podawały kanapki z homarem, z pasztetem z gęsi
i z kawiorem.
– Uśmiechnij się, darling. – Burt chwycił ją mocno
za ramię i pociągnął do siebie. – Ci ludzie są przekona-
ni, że jesteś szczęśliwą przyszłą panną młodą.
Callie miała ochotę wyć i uciec stąd jak najprędzej.
Jej marzenia o Burcie Loniganie zamieniły się w sen-
ny koszmar, od którego nie było ucieczki.
Boże, dodaj mi siły, modliła się w duchu. Muszę to
zrobić. Dla dobra Seamusa. Ale gdy tylko Burt zwolni
mnie z tej umowy, zabiorę Seamusa i wyjadę z kraju.
Pojadę do Ameryki.
127
J e j t a j na b r o ń
W którymś momencie Juliette chwyciła Callie
za rękę.
– Wiedziałam, że między wami coś się świeci. Ale
mimo wszystko mogłaś dać jakiś cynk... – dostrzegła
pierścionek na palcu Callie. – Och! Jaki piękny!
Pozwól nam na to popatrzeć.
Zachwytom i piskom nie było końca.
– A kiedy odbędzie się ten wielki dzień? – zapytała
Juliette.
– W sobotę – odpowiedział Burt.
– Chyba nie w tę najbliższą?
– Wolę nie czekać, aż Callie zmieni zdanie – po-
wiedział Burt. – Jeszcze by się nasłuchała zbyt wielu
historii o moim niecnym życiu i uznała, że robi zły
interes...
– Nonsens – powiedziała Juliette, a pozostałe
panie jej przytaknęły. – Jest takie stare powiedzenie:
mężczyzna pragnie być pierwszą miłością kobiety,
a kobieta ostatnią miłością mężczyzny.
– Czy jestem twoją pierwszą prawdziwą miłością?
– zażartował Burt, ale odnotowała napięcie w jego
głosie i niepewne spojrzenie jego krystalicznie nie-
bieskich oczach.
– Tak, jesteś – powiedziała miękko.
– Hej, staruszku, po takim wyznaniu lepiej już
powiedz damie to, co pragnie usłyszeć – doradził
Herbert Garvey.
Burt ujął jej twarz w obie dłonie i zajrzał w oczy.
– Jeśli ja jestem twoją pierwszą prawdziwą miłoś-
128
Be v e rl y Ba r t o n
cią, to przyrzekam ci, że ty będziesz moją ostatnią
miłością.
Była nieprzygotowana na pocałunek, ale ich usta
natychmiast przylgnęły do siebie i pocałunek stał się
najczulszym ze wszystkich dotychczasowych. Z włas-
nej nieprzymuszonej woli objęła go za szyję. Natych-
miast pogłębił pocałunek i świat w jednej chwili
przestał dla niej istnieć.
Gdy równie nagle jak zaczął, skończył pocałunek,
Callie lekko się zachwiała i otworzyła oczy. Wszyscy
wokół stali w bezruchu jak zaczarowani. Callie spłonę-
ła rumieńcem.
– No, no! – zawołała Juliette, a wszystkie panie
westchnęły zgodnym chórem.
Callie wiedziała, że jej zazdroszczą i tylko marzą, żeby
znaleźć się na jej miejscu. Żadna kobieta nie potrafiłaby
się oprzeć Burtowi Loniganowi. Posiadał, i to w nadmia-
rze, jakiś dziwny magnetyzm i hipnotyzujący wdzięk.
Poczuła lekki zawrót głowy, ale wiedziała, że nie
może sobie pozwolić, aby teraz przeprosić towarzyst-
wo i wyjść do toalety. Każdy by podejrzewał, że jest
w ciąży. Dopiero zaczęto by spekulować. No bo niby
dlaczego Burt żeni się z nią w takim pośpiechu? Ale
czy może powiedzieć im prawdę? Że jakiś szaleniec,
z którym Burt załatwia podejrzany interes, groził, że ją
zabije? Chciałaby wykrzyczeć: ludzie, nie macie poję-
cia, z kim pracujecie! To facet, który zbija miliony na
śmierci niewinnych ludzi! Sprzedaje broń każdemu,
kto dobrze zapłaci. A więc również terrorystom!
129
J e j t a j na b r o ń
Jak to możliwe, że kiedyś sądziła, iż kocha tego
człowieka? Jej udręczone serce odpowiedziało za nią:
bo jest najbardziej ekscytującym mężczyzną, jakiego
kiedykolwiek znałaś. Bo to cudowny kochanek. I oj-
ciec Seamusa. Możesz zaprzeczyć wszystkiemu, jeśli
chcesz, ale wbrew temu, co wiesz o nim, nadal go
pragniesz. Nie, nie! – zawołała bezgłośnie. I choć
rozum mówił ,,nie’’, serce upierało się przy swoim
,,tak, tak’’.
130
Be v e rl y Ba r t o n
Rozdział ósmy
Gdyby to był prawdziwy ślub, byłbym najszczęś-
liwszym człowiekiem na świecie, myślał Burt. Callie
wyglądała pięknie. Zebrane w zgrabny koczek na
czubku głowy rude włosy otaczał wianek z drobnych
kwiatków. Ubrana była w prosty jasnożółty jedwabny
kostium i pantofle w tym samym kolorze. Miała na
sobie skromną biżuterię. Oprócz zaręczynowego pier-
ścionka zdobił ją sznur pereł i kolczyki z małymi
perełkami, należące do jej matki.
Na jego propozycję, by w ceremonii uczestniczył
Seamus, Callie zaprotestowała gwałtownie.
– Wolę, żeby nie przywiązywał się do pana i żeby
w czasie trwania tego małżeństwa miał pan z nim jak
najmniejszy kontakt – powiedziała. – Lepiej go nie
narażać na niepotrzebny stres.
Przyznał jej rację.
Biedna Callie. Pomimo eleganckiego stroju i bu-
kietu kremowych róż – o których nie zapomniała Enid,
pełniąca rolę jej świadka – bardziej przypominała
skazańca niż radosną pannę młodą. Zresztą aż nadto
wyraźnie dała mu do zrozumienia, że traktuje to
małżeństwo jak wyrok. Gdyby tylko mógł jej powie-
dzieć prawdę!
– Czy mogę prosić państwa do siebie? – zapytał
urzędnik stanu cywilnego, zapraszając ich ruchem
ręki do niedużego gabinetu. – Razem ze świadkami.
Burt odwrócił się do Lelanda i zapytał o obrączki.
Leland, ubrany w swój najlepszy garnitur, skinął
głową i podniósł rękę, pokazując, że obrączki znajdują
się w bezpiecznym miejscu – w jego zaciśniętej dłoni.
Niech już się to stanie, pomyślał Burt. Skończmy z tą
farsą. Na zewnątrz czekało dwóch ochroniarzy, któ-
rych zatrudnił do pilnowania Callie i Enid. Był więcej
niż pewny, że Simon przyśle swojego człowieka na
przeszpiegi.
Postępując zgodnie z instrukcją urzędnika, Burt
ujął dłoń Callie i najpierw on, a potem ona wy-
głosili przepisowe formułki, a następnie wymienili
obrączki.
Nie o takim ślubie marzyła. Nie było kościoła
wypełnionego po brzegi przyjaciółmi, krewnymi i do-
brymi znajomymi. Nie miała na sobie ślubnej sukni
z białej koronki i atłasu. Ani długiego welonu, który
ciągnąłby się za nią po ziemi, a ojciec nie poprowadził
jej przez cały kościół aż do ołtarza.
Całe wydarzenie trwało nie więcej niż dziesięć
minut. Istna kpina ze związku, który teoretycznie
miał być na całe życie.
132
Be v e rl y Ba r t o n
– Podprowadzę samochód, sir – powiedział Le-
land, gdy we czworo opuścili budynek.
Burt skinął głową i zwrócił się do Callie.
– Samolot jest w każdej chwili gotów do startu.
Nie ma pośpiechu. Dlatego kiedy zatrzymamy się po
twoje bagaże, nie krępuj się i zostań z Seamusem tyle
czasu, ile zechcesz.
– Czy naprawdę musimy lecieć na ten weekend do
Włoch? – zapytała. – Wolałabym nie zostawiać Sea-
musa samego. W tej sytuacji...
– To jest konieczne. Nie stwarzajmy dodatko-
wych komplikacji. Callie, obiecałem ci, że twój syn
będzie miał najlepszą ochronę i opiekę w osobie
Lelanda. Dwaj inni ochroniarze będą w pobliżu przez
cały czas. A my, do czasu unieszkodliwienia Simona,
musimy udawać szczęśliwych nowożeńców.
– Nie sądzę, żebym była aż tak dobrą aktorką.
– Jeżeli nie chcesz rozstawać się z synem, to weź
go ze sobą. Nie sądzę, żeby zabieranie dziecka na
miodowy weekend było czymś niespotykanym.
Co teraz? – gorączkowo zastanawiała się Callie.
Jak mu wytłumaczyć, że Seamus z nimi nie pojedzie?
– Czy może mi pan obiecać, że Seamus naprawdę
będzie tutaj bezpieczny? – zapytała.
– Tak. Jestem pewny, że dopóki Simon wierzy, że
go nie oszukujemy i nie staramy się go przechytrzyć,
nie posunie się do niczego, co by mogło komukolwiek
zaszkodzić.
– Więc pan nie zamierza go przechytrzyć?
133
J e j t a j na b r o ń
– Im mniej ty i Enid – tu zerknął na groźnie
spoglądającą Enid – wiecie o moich porachunkach
z Simonem, tym lepiej.
– Jeśli umyślnie pakuje nas pan w niebezpieczeń-
stwo, znajdę sposób, żeby dobrać się panu do skóry
– ostrzegła go Enid. – Przez pana Callie ma tylko same
kłopoty. I to już od samego początku, kiedy...
Callie wbiła kuzynce łokieć między żebra i na-
kazała wzrokiem milczenie.
– Oto i Leland z samochodem.
Leland wyskoczył i otworzył tylne drzwi. Callie
i Enid wsiadły do rollsa.
Burt wsunął głowę do środka i powiedział:
– Leland zawiezie was do Kensington, a później
przywiezie cię do mnie.
– A pan dokąd się wybiera? – zapytała Callie.
– Chcę dopiąć pewne sprawy na ostatni guzik
– powiedział i zatrzasnął drzwi.
Pół godziny później Burt otwierał drzwi swojego
gabinetu. Towarzyszył mu jeden z ochroniarzy, które-
go wynajął Leland. Wszedł z nim do windy, a potem,
na dwudziestym piętrze, pozostał na zewnątrz biura.
Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa człowiek Si-
mona czekał na dole.
Po zamknięciu za sobą drzwi gabinetu Burt wyjął
telefon komórkowy, usiadł za biurkiem, nacisnął
numer i czekał, aż Jonasz odpowie na umówiony
sygnał.
134
Be v e rl y Ba r t o n
Gdy telefon zadzwonił i gdy Burt usłyszał znajomy
głos, zameldował od razu:
– Ślub odbył się zgodnie z planem. Wyjeżdżamy
wkrótce na miodowy weekend nad morze w okolice
Amalfi. Leland osobiście pilnuje dziecka.
– Jeżeli sprawnie przeprowadzimy akcję, zam-
kniemy Simona jeszcze przed waszym powrotem
– powiedział Jonasz. – Ale dopóki cię nie powiadomię,
miej się na baczności.
– A gdyby wydarzyło się coś złego? Jeśli Simon
doszedłby do wniosku, że go zdradziłem, wówczas
odnajdzie mnie, moją żonę i jej dziecko. Nie chcę
tego, Jonaszu. Czy mnie rozumiesz?
– Cokolwiek się stanie, dopilnuję, żebyś miał
czyste ręce i żeby Simon cię nie podejrzewał.
– Oczekuję, że dotrzymasz obietnicy.
Po skończonej rozmowie Burt wyciągnął się
w fotelu. Wiedział, że Jonasz jest człowiekiem
honoru i że dotrzymuje słowa. Nigdy go nie za-
wiódł. A więc teraz nie pozostaje nic innego, jak
czekać – czekać na schwytanie i uwięzienie Simona.
Pozostaje też jeszcze problem, jak wytrwać czter-
dzieści osiem godzin w raju razem z Callie i nie
kochać się z nią?
– Ogromnie dziękuję, że została pani dzisiaj z Sea-
musem, pani Goodhope. – Callie uścisnęła opiekunkę
z całej siły i wsunęła jej do kieszeni płaszcza dziesięć
funtów.
135
J e j t a j na b r o ń
– Och, Callie, kochanie, to była dla mnie przyjem-
ność. A ty jesteś najśliczniejszą panną młodą.
Po zamknięciu drzwi za panią Goodhope Callie
natychmiast pobiegła do salonu, gdzie Seamus bawił
się na podłodze klockami.
– Będziesz grzeczny, prawda, kochanie? – Wzięła
Seamusa na ręce, podeszła do sofy i posadziła go sobie
na kolanach. – Mamusia będzie za tobą tęsknić, ale
nie będzie mnie tylko do poniedziałku. A gdybyś ty
stęsknił się za mamusią, poprosisz ciocię Enid, żeby
do mnie zadzwoniła i porozmawiamy sobie przez
telefon. – Spojrzała na Enid stojącą w holu z Lelan-
dem. – Macie numer do willi, prawda?
– Mamy wszystko, co trzeba. Nie martw się o Sea-
musa ani o mnie. – Enid weszła do pokoju i usiadła
obok nich. Zmierzwiła czarne loki Seamusa i zrobiła
do niego oko.
Malec roześmiał się i od razu spróbował naśladować
Enid, ale otwierał i zamykał dwoje oczu jednocześnie.
– To okropne, że będę setki kilometrów stąd, gdy
on może być w niebezpieczeństwie.
Rozległ się dzwonek u drzwi i Leland poszedł
otworzyć. Człowiek, którego nazywano Quigley,
a którego spotkała już wcześniej, wszedł do środka
i coś szeptał Lelandowi.
– Coś nie tak? – zapytała Callie.
– Nie, proszę pani. Wszystko w porządku – zapew-
nił ją Leland. – Quigley zostanie z panną Ludlow
i małym Seamusem do mojego powrotu.
136
Be v e rl y Ba r t o n
– Rozumiem.
– Nie popędzam pani, panno Sev... to znaczy pani
Lonigan – powiedział Leland. – Ma pani czas, żeby
załatwić tutaj wszystko, co trzeba.
– Będzie tak, jak ustaliliśmy. – Pocałowała Seamu-
sa w oba policzki i wstała. – Mój bagaż jest na górze.
Obawiam się, że jest trochę ciężki. Marylin Farris
przysłała dwie wielkie walizki z wyprawą. Chyba
zaplanowała dla mnie dłuższy miesiąc miodowy.
Callie zaprowadziła Lelanda na górę. Dwie ogrom-
ne skórzane walizki stały na progu jej sypialni.
Gdy Leland sięgał po nie, Callie położyła rękę na
jego ramieniu.
– Od dawna pracujesz dla pana Lonigana?
– Od ośmiu lat, proszę pani.
– I zawsze wiedziałeś o... o jego mniej znanej
działalności?
– Nie czuję się upoważniony do tej rozmowy,
proszę pani.
– Rozumiem. – Cofnęła rękę, jakby od samego
dotykania go mogła się zarazić czymś paskudnym.
– Nie, proszę pani, nie rozumie pani – powiedział
Leland. – Nie mogę powiedzieć dlaczego, ale powin-
na pani mieć większe zaufanie do pana Lonigana.
Zdaję sobie sprawę, że to nie jest łatwe, ale wiem na
pewno, że to dobry i uczciwy człowiek.
– Jak mogę zaufać człowiekowi, który nielegalnie
handluje bronią? Myślałam... miałam nadzieję, że to
są plotki, dopóki...
137
J e j t a j na b r o ń
– Są prawdy i prawdy, proszę pani.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Proszę wybaczyć, ale już i tak za dużo po-
wiedziałem.
Leland podniósł walizki i zszedł z nimi do holu,
a Callie za nim.
– Czy naprawdę uważasz, że pan Lonigan jest
uczciwym człowiekiem?
– Jest jednym z najlepszych i najuczciwszych
ludzi, jakich kiedykolwiek znałem, proszę pani – usły-
szała odpowiedź.
– Dlaczego lecimy prywatnym samolotem? – Cal-
lie usiadła we wnętrzu luksusowego odrzutowca nale-
żącego do Lonigan’s Import i Eksport.
– A dlaczego mielibyśmy podróżować jak zwykli
turyści, jeśli mam samolot do własnej dyspozycji?
– Rzeczywiście. Zapomniałam, że jest pan za
bogaty na to, by być zwykłym turystą.
– Nie potępiałabyś mnie za to, że jestem bogaty
– powiedział Burt – gdybyś sądziła, że zarobiłem
miliony na legalnym imporcie i eksporcie, wówczas
nie krzywiłabyś się tak pogardliwie. Ale ty uważasz, że
to wszystko – zatoczył ręką łuk – zostało kupione za
brudne pieniądze. Uważasz, że dorobiłem się tego
w nieuczciwy sposób, czy tak?
– A czy nie zdobył pan tego wszystkiego nielegal-
ną drogą?
– A czy uwierzyłabyś, gdybym odpowiedział, że
138
Be v e rl y Ba r t o n
nie? Gdybym powiedział, że nie zarobiłem ani jed-
nego pensa w...
– Wolałabym raczej, żeby mnie pan nie okła-
mywał.
– Doskonale, i tak bym cię nie przekonał – po-
wiedział ze smutkiem i odszedł w stronę kokpitu.
Kiedy po jakimś czasie wrócił, niósł srebrne wia-
derko, z którego wystawała największa z możliwych
butelka szampana, w drugim ręku trzymał dwa wąskie
kryształowe kieliszki.
– Jeżeli jesteś głodna, są...
– Nie przełknęłabym kęsa – powiedziała, karcąc
się w duchu za zbyt opryskliwy ton. Takie zachowanie
niczemu nie służy i na pewno nie polepszy sytuacji.
Oboje nie chcieli tego małżeństwa, ale on przynaj-
mniej robi dobrą minę do złej gry.
– Przepraszam za mój ton... Obiecuję, że się po-
prawię.
– Masz wszelkie prawo do niezadowolenia i do
złości. – Postawił szampana i kieliszki na stole, usiadł
obok niej, celowo zostawiając między nimi wolną
przestrzeń. – Gdy to się już skończy, obiecuję załatwić
ci dobrą posadę w innej firmie. A jeśli pozwolisz,
chciałbym otworzyć fundusz powierniczy dla Seamu-
sa. – Już chciała zaprotestować, ale on okazał się
szybszy. – Wiem, że nie przyjęłabyś ode mnie pienię-
dzy. Ale fundusz nie będzie na ciebie. Będzie zabez-
pieczeniem przyszłości twojego syna.
Skąd taka hojność? Przecież zły człowiek nie
139
J e j t a j na b r o ń
powinien robić czegoś równie wspaniałomyślnego.
,,Jest jednym z najlepszych i najuczciwszych ludzi,
jakich kiedykolwiek znałem’’, przypomniała sobie
słowa wypowiedziane przez Lelanda Perkinsa. Ale jak
ktoś handlujący nielegalnie bronią może być uczci-
wym człowiekiem? ,,Powinna mieć pani większe
zaufanie do pana Lonigana’’, znów wróciły do niej
słowa Lelanda.
Ostrożnie. Dlaczego miałaby wierzyć Lelandowi?
Przecież jest on lojalnym pracownikiem, kimś, kto na
pewno też jest wmieszany w brudne interesy Burta.
– Naprawdę nie wiem, co powiedzieć.
– Wystarczy, że powiesz, iż rozważysz moją propo-
zycję.
– Zgoda. Rozważę.
– Dobre i to. – Burt uśmiechnął się, po czym
sięgnął po butelkę szampana.
Podał jej pełny kieliszek i wzniósł toast:
– Za ciebie... i za mnie... za nas oboje, żeby nam się
spełniły wszystkie pragnienia.
Spłonęła rumieńcem. Po chwili wahania podniosła
swój kieliszek i powiedziała:
– Za spełnienie życzeń. – A zanim jej wargi
dotknęły brzegu kieliszka, wypowiedziała w myśli
swoje skryte życzenie: oby Burt okazał się człowie-
kiem, którego mogłabym z dumą przedstawić Seamu-
sowi jako ojca. I... i żeby okazał się takim człowie-
kiem, którego miłość dodawałaby mi skrzydeł.
140
Be v e rl y Ba r t o n
Simon wszedł do zadymionego pubu we wschod-
niej dzielnicy Londynu. Nasunął kapelusz na czoło
i podniósł kołnierz trencza. Widzącym okiem zlust-
rował okolice baru, gdzie napotkał wzrok Larsona,
z którym przyszedł się spotkać. Kiwnął głową, dając
facetowi znak, żeby podszedł do niego.
Larson z dwoma kuflami piwa udał się do boksu,
gdzie usiadł Simon.
– No, to napijmy się.
Simon wziął kufel, ale nie kwapił się do grzecznoś-
ciowej rozmowy. Nie z kimś takim jak Mick Larson,
którego wynajął i zlecił mu zadanie niespuszczania
oka z Burta Lonigana i jego narzeczonej. Swoje dobre
maniery rezerwował dla ludzi, którzy według jego
opinii na to zasługują.
– Lonigan i ta kobieta wsiedli na pokład jego
prywatnego odrzutowca i po południu polecieli do
Włoch – relacjonował Larson. – Został tylko facet, który
pilnuje kuzynkę panny młodej i tego małego dzieciaka.
Facet nazywa się Perkins i wydaje się być człowiekiem
Lonigana. Przebywa teraz z nimi w domu w Kensington.
– W porządku. To znaczy, że Lonigan nie zlek-
ceważył moich gróźb. – Simon pociągnął z kufla,
a następnie otarł usta wierzchem dłoni. – Powiadomię
cię, kiedy będziesz mógł odwołać swoich ludzi. Skon-
taktuję się z tobą, gdy tylko załatwię interes. – Sięgnął
do kieszeni palta i wyciągnął zaklejoną kopertę. – Na
tyle się umawialiśmy. Po zakończeniu obserwacji
zastanowię się, czy nie dać ci premii.
141
J e j t a j na b r o ń
Larson chwycił kopertę, przechylił kufel i wypił
piwo do dna, po czym bez słowa szybko wyszedł
z lokalu.
Simon siedział w pubie jeszcze jakiś czas. Wypił
dwa piwa i dopiero po godzinie wyszedł na zamgloną
ulicę. Czuł, że teraz może już bez przeszkód kon-
tynuować transakcję. Lonigan przygotował pod nią
grunt parę dni wcześniej. Nie pozostaje nic innego,
jak zadzwonić do wspólników Lonigana i powiedzieć,
że nadeszła właściwa chwila.
W ciągu dwudziestu czterech godzin transport
broni dotrze wreszcie do niego. Uniesione kąciki ust
Simona wyrażały zadowolenie.
142
Be v e rl y Ba r t o n
Rozdział dziewiąty
Z lotniska w Neapolu limuzyna z kierowcą za-
wiozła ich do willi Burta na wybrzeżu koło Amalfi.
Przyjechali tuż przed zmrokiem. Zachodzące słońce
wyzłociło świat – niebo, ziemia, powietrze jarzyły
się złociście. Callie od lat nie była we Włoszech
i już prawie zapomniała, jaki to cudowny kraj.
Rodzina Callie nie była bogata, ale dość zamożna.
Górna średnia klasa, wedle terminologii jej amerykań-
skich krewnych. A Burt był bogaty. Prywatny od-
rzutowiec. Dom w Belgravii. Willa we Włoszech.
Apartamenty w Paryżu i w Nowym Jorku. Jej mąż żył
w świecie, o jakim większość ludzi może tylko ma-
rzyć, oglądając taki świat jedynie na ekranie czy
w kolorowych magazynach.
Właśnie minęli zakręt i wjechali na wąską drogę,
kiedy jej oczom ukazała się Villa Bella Di Vista. Callie
jęknęła. Nie chciała wyrażać na głos swojego za-
skoczenia, ale widok wspaniałej willi usytuowanej na
wysokim brzegu morza oszołomił ją. Słyszała, że jest
to najbardziej
romantyczny
fragment
wybrzeża
w całych Włoszech, a teraz przekonała się o tym na
własne oczy. Żadne słowa nie były w stanie opisać
piękna i świetności willi oraz otaczającego ją krajo-
brazu.
– Aprobujesz? – Burt zatoczył ramieniem łuk.
– Piękny widok.
Gdy szofer otworzył drzwi limuzyny, Burt wysunął
się szybko i podał rękę Callie.
– Więc jak, podoba ci się?
– Czy mi się podoba? Jestem zachwycona.
– To dobrze. Wygląda na to, że mój wybór miejsca
na miodowy weekend okazał się trafny.
Na wzmiankę o miodowym weekendzie Callie na
moment zesztywniała. Ale kiedy Burt odwrócił się, by
udzielić instrukcji szoferowi w sprawie ich bagażu,
ruszyła ku białemu portykowi willi, która robiła wra-
żenie małego pałacyku.
Burt dogonił ją, objął w talii i odwrócił jej uwagę od
willi.
– Nie chciałabyś obejść ogrodów, nim zrobi się
ciemno?
Już sam jego dotyk podziałał na nią elektryzująco
i podniecająco.
– Z wielką przyjemnością – odpowiedziała, siląc
się na obojętny ton głosu.
Willę otaczały ze wszystkich stron różnorodne
ogrody dochodzące pod sam taras, z którego widok
zapierał dech w piersi. Balkony i miniaturowe ogrody
144
Be v e rl y Ba r t o n
schodziły do morza. Uwagę Callie przyciągnął usytuo-
wany na tarasie ogromny basen.
– Jest podgrzewany – powiedział Burt. – Można się
więc kąpać nawet późnym wieczorem.
Kiedy wywinęła się z jego lekkiego uścisku, nie
podejmował kolejnej próby fizycznego kontaktu.
– Jestem zmęczona. Mamy za sobą długi dzień.
– Oczywiście. I pewnie jesteś głodna. – Szerokim
ruchem ręki zaprosił ją do willi. – Wydałem polecenie,
żeby kolacja była gotowa na nasz przyjazd.
– Ma pan tutaj służbę? – zapytała, idąc za nim
w kierunku willi.
– Tak, małżeństwo, które opiekuje się willą i ogro-
dem. Ale odjechali przed paroma godzinami. Chodzi-
ło o to, żeby nam zapewnić całkowitą prywatność.
– Bo zależy panu na tym, żeby myśleli, że spędza-
my tu prawdziwy miodowy weekend?
– Tak.
Callie odnotowała dziwny wyraz twarzy Burta.
Zastanawiała się, czy czuje się równie niezręcznie jak
ona. Ale czy to możliwe? Czy w ogóle taki obyty
światowiec czuje się kiedykolwiek niezręcznie? Kto
wie? W końcu przecież nigdy wcześniej nie wyjeżdżał
na pozorowany miodowy weekend.
Szofer doprowadził ich do schodów portyku. Burt
zamienił z nim kilka zdań po włosku. Matka Callie
mówiła biegle po włosku, ale jej znajomość tego
języka była co najwyżej elementarna. Rozumiała
tylko pojedyncze słowa.
145
J e j t a j na b r o ń
Szofer uśmiechnął się do Callie, po czym powie-
dział do Burta:
– Il vostro bride e molto bello.
Burt objął ją ramieniem i przyciągnął do siebie.
– Ma rację. Moja młoda żona jest bardzo piękna.
– Vi auguro molta felicita – dodał na odchodnym
szofer, po czym wsiadł do samochodu i odjechał.
– Co to znaczy? – zapytała Callie.
– Życzy nam wiele szczęścia.
Wchodząc do środka willi, Callie nabrała powietrza
w płuca, ale okazało się, że nie jest przygotowana aż na
taki przepych. Marmurowe schody wiodły na pierw-
sze piętro. Wszędzie pełno było bezcennych antyków.
– Od czego zaczniemy? – zapytał. – Możemy
najpierw coś zjeść albo udaj się na górę i odpocznij.
– Chyba pójdę na górę, odświeżę się i przebiorę.
– Tędy. – Poprowadził ją krętymi marmurowymi
schodami. – Są tu trzy sypialnie. Kazałem wnieść twój
bagaż do tej... – otworzył drzwi ogromnego, wspania-
łego pokoju o złotych ścianach, błyszczącym par-
kiecie, z masywnym mahoniowym łożem z kolumien-
kami – ale gdybyś wolała inną...
– Nie, tu jest cudownie. – Callie przemierzyła
pokój i otworzyła drzwi balkonu, z którego roztaczał
się widok na morze. Zaparło jej dech. Gdyby to był jej
prawdziwy miodowy weekend, czułaby się jak w nie-
bie. Odwróciła się do Burta. – Pańska willa jest... jest
po prostu bajeczna.
– Dziękuję. Tu jest łazienka. – Ruchem głowy
146
Be v e rl y Ba r t o n
pokazał na lewo. – Każda sypialnia ma własną. Gdy się
odświeżysz i przebierzesz, zejdź na kolację.
– Jeżeli jest pan głodny, proszę nie czekać i zjeść
beze mnie.
– Zaczekam – odpowiedział. – Znajdziesz mnie na
dole w gabinecie.
Burt zamknął za sobą drzwi i zostawił ją samą.
Callie zakręciła się wkoło, a potem padła na antyczne
łoże. Jej wzrok przyciągnął baldachim ze złotego
atłasu. Na ścianach wisiały bezcenne stare gobeliny.
Cały ten przepych i bogactwo przytłaczały ją. Zwłasz-
cza że w przeciwieństwie do ambasad, w których
mieszkała jako gość, tutaj była panią domu, choć tylko
czasowo.
Burt nastawił płytę z utworami Debussy’ego
i usiadł w fotelu przed płonącym kominkiem. Gdy
pierwszy raz oglądał tę piękną willę stojącą na stoku
wzgórza, właśnie ten pokój wybrał dla siebie. Urządził
go antycznymi meblami – duże, ciemne i ciężkie
meble odpowiadały staroświeckiej stronie jego natu-
ry. Typowo męski pokój. A przy tym równie elegancki
jak wszystkie pokoje w tym domu. W tym gabinecie
czuł się naprawdę jak pan na włościach.
Cieszył się, że Callie tu się podoba. Miał do wyboru
włoską willę lub apartament w Paryżu, stwierdził
jednak, że otwarta, duża przestrzeń i większa ilość
pomieszczeń pozwolą im nie wchodzić sobie w drogę.
A gdyby okazało się, że i tu jest im zbyt ciasno, to
147
J e j t a j na b r o ń
zawsze mogą pojechać na wycieczkę do najbliższego
miasteczka albo przejechać się wzdłuż wybrzeża i po-
dziwiać widoki. W garażu czekało jego porsche.
Gdyby to był jego prawdziwy miodowy weekend,
na pewno nie wychodziłby z sypialni. Gdyby Callie
naprawdę była jego żoną, kochałby się z nią dzień
i noc. Myśl o niej nie opuszczała go ani na chwilę. Jest
taka młoda, świeża i słodka. I w pewnym sensie
niewinna, choć przecież nie dziewica...
Usłyszał stukot jej kroków. Wysokie obcasy panto-
fli uderzały delikatnie o marmurową posadzkę. Jesz-
cze raz rzucił okiem na stół stojący przy oknie
z widokiem na morze. Przyniósł ich kolację do swoje-
go gabinetu, włącznie z butelką czerwonego Lamb-
rusco, znakomitego włoskiego wina.
Gdy Callie weszła do pokoju, zastała Burta nalewa-
jącego wino do kieliszków. Muzyka Debussy’ego
podziałała na nią odprężająco. Migoczący ogień
w kominku zahipnotyzował ją. Uwodzicielska i bar-
dzo zmysłowa aura tworzyła romantyczną atmosferę.
Zdrowy rozsądek ostrzegał przed niebezpieczeń-
stwem, ale serce i zmysły zdawały się zachwycać tą
kuszącą scenerią.
– Ślicznie wyglądasz – powiedział.
– Dziękuję. – Szła wolno w kierunku stołu. – Ale
to zasługa Marylin. Sądzę, że każda kobieta wy-
glądałaby ślicznie w tej kreacji.
Wręczył jej kieliszek wina, a kiedy musnął jej rękę,
zauważył, że z trudem opanowała drżenie.
148
Be v e rl y Ba r t o n
– Mam nadzieję, że wszystkie rzeczy, które Mary-
lin wybrała dla ciebie, przypadły ci do gustu.
– Nie wyobrażam sobie kobiety, na której nie
zrobiłyby wrażenia.
Burt przytrzymał jej krzesło, a ona uśmiechnęła się
do niego.
– Wszystko tutaj wygląda cudownie. A te kwiaty!
Właśnie dostrzegła zdobiący środek stołu bukiet
żółtych róż.
– Jest pan prawdziwym mistrzem w aranżowaniu
romantycznej scenerii. Nic dziwnego, że cieszy się
pan opinią wytrawnego kobieciarza.
Burt usiadł naprzeciw niej. Popatrzył jej prosto
w oczy.
– Po raz pierwszy zostałem zganiony za to, że
jestem w czymś mistrzem.
– Czy ja pana ganię? – Wypiła łyk wina.
– Na każdym kroku.
– Skoro tak, to bardzo przepraszam. Wiem,
że stara się pan robić dobrą minę do złej gry.
To miło z pańskiej strony. Przedkłada pan moje
bezpieczeństwo i
bezpieczeństwo mojego
syna
nad wszystko inne. I za to jestem panu wdzięczna,
ale...
– Ale ciągle mi nie ufasz, prawda, Callie?
– Nawet pan nie wie, jak bardzo bym chciała
zaufać panu.
– A czy na czas pobytu tutaj nie mogłabyś zapom-
nieć o moim podwójnym życiu? – Przykrył jej rękę
149
J e j t a j na b r o ń
swoją. – Mogłoby nam być dobrze razem, darling.
Oboje o tym wiemy. Nie oszukujmy się.
Cofnęła rękę, wzięła widelec i nabrała odrobinę
sałatki.
– Nie przeczę, że mnie pan pociąga. Nie potrafię
ukrywać swoich uczuć. Moje doświadczenia z męż-
czyznami są skromne. Jak panu mówiłam, mój
pierwszy kochanek był moim narzeczonym. Zaan-
gażowałam się w ten związek, bo stwarzał mi nadzieję
na coś trwałego... A tego właśnie chcę... potrzebuję
stałego związku. Nie zależy mi na jednorazowym
seksie.
– A ojciec Seamusa? Bardzo oględnie wypowia-
dasz się na jego temat. Czy również w ten związek
byłaś dłużej zaangażowana?
– Nie. Ale to był wyjątek. Pozwoliłam sobie na
szaleństwo, wręcz na rozpustę... Tak się złożyło, że
oboje byliśmy w złym stanie psychicznym. Potrzebo-
waliśmy siebie. Zaczęło się od wzajemnego pociesza-
nia, a skończyło na wybuchu wielkiej namiętności.
Nie chciałabym powtórzyć podobnego błędu.
– Chcesz powiedzieć, że tym błędem jest mały
Seamus?
– Proszę nie mówić za mnie. Seamus znaczy dla
mnie więcej niż ktokolwiek inny w życiu. Ale wolała-
bym być mężatką, kiedy się urodził, wolałabym też,
żeby jego ojciec uczestniczył w jego dorastaniu.
– Gdy już przebrniemy przez to wszystko, chętnie
pomogę ci odnaleźć ojca Seamusa... jeśli tylko tego
150
Be v e rl y Ba r t o n
zechcesz. Uważam, że ten człowiek ma prawo wie-
dzieć, że spłodził syna.
– Wiem, gdzie szukać ojca Seamusa. Zawsze wie-
działam. Ale ten człowiek... nie jest tym kimś, kogo
chciałabym wprowadzać w życie mojego syna, a już na
pewno nie jako ojca.
– Jesteś pochopna w wydawaniu sądów. Nie ufasz
mi. Odmawiasz zastosowania wobec mnie prawa do-
mniemanej niewinności. A teraz z kolei mówisz, że
ojciec Seamusa nie zasłużył, by poznać prawdę i do-
wiedzieć się, że ma syna.
– To nie pańska sprawa – skłamała. – Wolałabym,
żebyśmy nie rozmawiali o moim synu – dodała,
odkładając widelec. – W ogóle nie powinnam tak
wiele opowiadać o mojej przeszłości, która nie ma nic
wspólnego z panem i ze mną.
– Hmm... czasami wydaje mi się, że ma. Czy ci go
nie przypominam? Powiedz.
– O czym pan mówi?
– Powiedz. Przypominam ci ojca Seamusa?
– Nie! Ja... nigdy niczego takiego nie powiedzia-
łam... Skąd taki wniosek?
– Był bogaty i wpływowy? Był w moim wieku? Był
kobieciarzem?
– Tak – przyznała. – Był wszystkim naraz. I był
również najbardziej ekscytującym mężczyzną, ja-
kiego znałam, a także najwspanialszym kochankiem.
Nie spodziewał się, że tak gwałtownie zareaguje na
jej słowa. Poczuł dziką, niepohamowaną zazdrość.
151
J e j t a j na b r o ń
Ten mężczyzna wiele dla niej znaczył. Widział to po jej
oczach, po wyrazie twarzy. Czyżby go nadal kochała?
Mężczyzna nie lubi słuchać o doskonałości drugie-
go, a zwłaszcza o jego męskich zaletach. Nie wtedy,
kiedy pragnie kobiety tak, jak on pragnął Callie.
Rozpaczliwie. Obłędnie. Jak nikogo dotąd. Gdyby
tylko Callie zaakceptowała to, co jest między nimi...
Pożądanie. Rozkosz dla samej rozkoszy. Erotyczne
spełnienie, które może usunąć napięcie.
– Weźmy się do jedzenia – powiedział Burt, po-
stanawiając jakoś rozładować napiętą atmosferę.
– Słucham?
– Szkoda byłoby zmarnować tyle pysznych rzeczy.
– Oczywiście. Nie powinniśmy, ale...
– Pragnę ciebie. A ty pragniesz mnie. Ale dopóki
nie odłożysz na bok, choćby na parę godzin, swojej
nieufności wobec mnie, wiem, że nie przyjdziesz do
mnie z własnej woli. A ja nie uwiodę cię wbrew twej
woli, Callie.
– Rozumiem.
– Więc jedzmy – powtórzył.
Westchnęła. Czy jej ulżyło? A może czuje się
rozczarowana? Nie potrafił powiedzieć. Ale jedno
wiedział na pewno – cokolwiek wydarzy się podczas
tego pozorowanego miodowego weekendu, inicjaty-
wa musi wyjść od niej. Decyzja należy do niej. Jeżeli
pragnie go tak bardzo, jak mu się wydaje, przyjdzie do
niego. Pozostaje więc czekać. I mieć nadzieję.
152
Be v e rl y Ba r t o n
Callie niespokojnie krążyła po swojej wytwornej
sypialni. Była w rozterce. Wiedziała, że chcą tego
samego. Seksu. Gorącego, namiętnego seksu. Tylko
że dla niego zbliżenie byłoby zwyczajnym zaspokoje-
niem zmysłów, gdy tymczasem dla niej oznaczałoby
wszystko. Gdyby uległa, położyłaby na szali nie tylko
swoje serce, ale i przyszłość Seamusa.
Musiała przywołać na pamięć wszystkie argumen-
ty, które przemawiały przeciwko spędzeniu jeszcze
jednej nocy z Burtem – jakże fantastycznej nocy!
A diabeł nie przestawał kusić. Dlaczego nie możesz
przeżyć tych dni radośnie? Wystarczy sobie powie-
dzieć, że są to chwile poza wszelkim czasem, których
tajemnicę zachowają na zawsze mury tej willi.
Walcząc ze sobą, nie przestawała nadsłuchiwać.
Burt jeszcze nie poszedł na górę. Więc gdzie jest i co
robi? Jak tchórz uciekła do siebie zaraz po kolacji.
Nawet mu w niczym nie pomogła. Gdyby została
dłużej, pewnie by mu się nie oparła.
Callie podeszła do okna i otworzyła je na oścież.
Chłodne wieczorne powietrze spowiło jej rozgorącz-
kowane ciało. Nagle usłyszała plusk wody, nie ten
cudowny, szemrzący w oddali szum morza, tylko
zwykły plusk gdzieś bliżej. Wychyliła się z balkonu
i popatrzyła na basen.
To Burt przepłynął jedną długość i zawrócił. Po-
wtarzał tę czynność wiele razy.
Wiedziała, że w ten sposób rozładowuje nadmiar
seksualnej energii, próbuje zmęczyć ciało. Jak to jest,
153
J e j t a j na b r o ń
że taki zimny, bezwzględny biznesmen, sprzedający
terrorystom śmiercionośną broń, nie próbował wziąć
jej siłą, skoro tak bardzo jej pragnie? Dlaczego?
– zapytywała siebie.
Odpowiedź pojawiła się niezwłocznie. Jako jedyne
racjonalne wytłumaczenie. Ponieważ Burt Lonigan
nie jest tego typu mężczyzną. Może jest kobieciarzem
i playboyem, ale nie jest złym człowiekiem. Na
pewno nie. Jest w nim autentyczna dobroć. Doznała
jej przed dwoma laty, kiedy spędziła z nim noc.
Przekonywała się o tym raz po raz w ciągu ostatnich
dwóch miesięcy pracy u niego. Obraz Burta, jaki
nosiła w sercu, stał w jaskrawej sprzeczności z wi-
zerunkiem mężczyzny, który nielegalnie handluje
bronią.
Może nadal myśleć o nim jak najgorzej, ale może
też spróbować mu zaufać i zawierzyć swojemu kobie-
cemu instynktowi.
Próbujesz
usprawiedliwić
własne
pożądanie,
ostrzegał ją głos zdrowego rozsądku.
Stojąc na balkonie, mając gwieździste niebo nad
sobą i ciemne, szumiące morze w dole, Callie przy-
glądała się Burtowi. Przepłynął ostatnią długość, wy-
nurzył się z wody i wyszedł z basenu. Wysoki, smukły,
wspaniały. I nagi.
154
Be v e rl y Ba r t o n
Rozdział dziesiąty
Włożył na mokre ciało gruby szlafrok frotté i kilko-
ma energicznymi ruchami wytarł ręcznikiem włosy.
Chciał przestać myśleć o Callie. Miał nadzieję, że
wysiłek i chłodne wieczorne powietrze ostudzą jego
zapały. Do licha, coś musi z tym zrobić. Przecież nie
wytrwa dwóch dni i nocy w stanie permanentnego
podniecenia!
Wyluzuj się, nakazywał sobie. Wdychaj świeże
morskie powietrze i niech wiatr znad morza wywieje
ci z głowy te wszystkie zdrożne myśli o niej. Wiedział,
że gdyby poszedł na górę i odpowiednio to rozegrał,
Callie uległaby mu. Wprawdzie uważa go za potwora,
ale pożąda go równie namiętnie, jak on ją.
Taka pierwotna żądza zdarzała mu się wcześniej,
zwłaszcza w młodości. Ale tęsknota, pragnienie jednej
szczególnej kobiety było obce jego naturze. Z dwoma
wyjątkami. Tamtej tajemniczej kobiety, której twarzy
nie pamiętał, a teraz Callie.
Przeszedł na zadaszoną część tarasu i usiadł
w jednym z ratanowych, miękko wyściełanych foteli.
Zamknął oczy i próbował wziąć się w garść. Bliska
obecność Callie i niemożność dotknięcia jej były istną
torturą.
Nie potrafił powiedzieć, ile czasu tak przesiedział.
Kwadrans, może mniej? Ale nagle, nie patrząc, wyczuł
jej obecność. Otworzył oczy i zobaczył ją, rozglądającą
się za czymś. Za nim? Już chciał się odezwać, dać znać,
że jest tutaj, kiedy odwróciła się i zaczęła iść w jego
stronę.
– Hej! – Jej głos był cichy i zachrypły, jakby
wcześniej płakała.
– Dzwoniłaś do Enid? – zapytał, zamiast powie-
dzieć wprost: Po co tu przyszłaś? Przecież wiesz, że
nie zostawię cię w spokoju!
– Tak, już trzeci raz od wyjazdu z Londynu
– przyznała. – Ale z Seamusem rozmawiałam tylko raz.
Spał, kiedy dzwoniłam z Neapolu, śpi także teraz.
– Rozumiem, że wszystko jest w porządku.
– Jak najbardziej. Wygląda na to, że Seamus
polubił Lelanda. Zdaje się, że Enid również – wes-
tchnęła.
– Enid i Leland? – parsknął śmiechem Burt.
– Trudno o mniej dobraną parę!
– Hmm... Pan Perkins musi uważać, bo Enid
potrafi być zaborcza i zabójcza.
– To chyba jakaś rodzinna cecha. – Burt wstał
i patrzył na nią wzrokiem pełnym uwielbienia.
– Czyżbym i ja działała zabójczo? – zapytała.
156
Be v e rl y Ba r t o n
– Zdecydowanie. Przy tobie można stracić nie
tylko zimną krew, ale i postradać zmysły. Kiedy
jestem z tobą...
– Ty też jesteś niebezpieczny. – Callie poluzowała
pasek szlafroka, rozchylając poły. – Kusisz mnie, a ja
zapominam o powodach, dla których powinnam trzy-
mać się od ciebie jak najdalej.
Ujrzał w przelocie jej ciało, jej nogi, brzuch i piersi.
I znów jej zapragnął. Do bólu. W co ona gra? – za-
stanawiał się. A jeśli to nie jest gra, tylko zachęta?
Callie zsunęła szlafrok z ramion i pozwoliła, by
upadł na posadzkę. Z trudem przełknął ślinę. Miała na
sobie skąpe bikini w morskim kolorze. Dwa małe
trójkąty zakrywały jej sutki i środek okrągłych, twar-
dych piersi. Dół składał się z paska i z trójkąta między
udami.
Lepiej, żeby z nim nie igrała!
– Czy wiesz, co robisz? – zapytał.
Z błąkającym się na wargach uśmiechem popat-
rzyła mu prosto w oczy. Następnie bez słowa od-
wróciła się i dała nurka do basenu. Płynęła wolno,
czekała. Po chwili wskoczył za nią.
Zrównał się z nią. Złapał ją w talii i doholował na
płytszy brzeg, gdzie czubkami palców nóg dosięgała
gruntu. Gdy przyparł ją do ściany basenu i zaczął
całować, zaparło jej dech. Smakował winem – wytraw-
nym, czerwonym winem, które pili w czasie kolacji.
Czyżby sam wypił całą butelkę? Była to jej ostatnia
w miarę przytomna myśl.
157
J e j t a j na b r o ń
Burt miażdżył jej usta pocałunkiem, który na
przemian był brutalny i zachłanny, to znów czuły
i delikatny. W szale pocałunku i zachłyśnięcia się
bliskością jego nagiego i twardego ciała, prawie nie
zauważyła, kiedy zdjął z niej górę bikini. Ale w chwili
gdy jej sutki przywarły do jego owłosionego torsu,
jęknęła z rozkoszy.
Objęła go za szyję. Pozostawiła mu swobodę działa-
nia. Nie trzeba było długo czekać, by okazało się, że
chcą tego samego. I gdy jego usta całowały jej ciało,
jego ręka obnażyła ją do reszty.
Oczekiwanie na to, co się wydarzy, wstrząsnęło jej
ciałem.
– Nie chcę, żeby nasz pierwszy raz odbył się
w basenie – powiedział i zręcznie pomógł jej wy-
skoczyć na brzeg.
Szybko owinął ją szlafrokiem, po czym włożył swój
i chwycił ją na ręce. Wbiegł z nią do gabinetu
i delikatnie położył na dywanie, na wprost kominka,
od którego biło przyjemne ciepło, zsunął z niej
okrycie, rozebrał się i położył przy niej. Kontrolował
się najwyższym wysiłkiem woli. Opierając się na
łokciach, pochylił się nad nią i zaczął delikatnie
całować.
Spodziewała się, że ją weźmie od razu, że wejdzie
w nią gwałtownie, ale nie. Zamiast tego, zaczął jej
dotykać. Delikatnie, końcem palca pieścił ją wszę-
dzie. Od szyi po ramiona. Od ramion po dłonie. Od
obojczyka po pępek. Od biodra po kolano.
158
Be v e rl y Ba r t o n
Boże! Rozgrzewał ją, zadawał męki i podniecał.
Takim go zapamiętała. Taki sam był tamtej nocy.
Naprawdę był utalentowanym kochankiem. Mist-
rzem wstępnej gry.
Jej kobiecość już pulsowała, już poczuła mrowienie
między udami. Zaczęło się...
I o to chodziło.
Pomyślała, że jej ciało zawsze spontanicznie reagu-
je na dotyk Burta, a więc ona też musi nauczyć się
takiej samej reakcji – spontanicznej, bez kontroli
umysłu.
Rozum zawsze wszystko hamuje.
Zawsze hamowały ją racje rozumowe.
Nie chciała, aby teraz znowu rządził nią rozum.
Chciała czuć ciałem, ciałem i sercem.
– Proszę, Burt, och, proszę! – Przyciągnęła jego
głowę do piersi.
– O co mnie prosisz? Powiedz, o co? – Poczuła na
piersi jego gorący oddech.
– Dotknij mnie... o, tam... i tam jeszcze... och,
i tam też, o, tak, tak, proszę, jeszcze... jeszcze...
– błagała i poruszała biodrami, zapraszając go
i otwierając mu swoje pulsujące łono i bezwstydnie
rozkładając nogi i nalegając, aby już wreszcie
wszedł w nią.
Och, weź mnie! Weź mnie już teraz! Zaraz! Och,
nie wytrzymam tak dłużej! – krzyczało jej ciało.
Pożądała go aż do bólu. Objęła rękami jego biodra
i pociągnęła go ku sobie. Wślizgnął się między jej
159
J e j t a j na b r o ń
nogi, podniecając ją do nieprzytomności. Ale zanim
wprowadziła go w siebie, zsunął się w dół jej ciała,
rysując językiem wilgotny szlak od jej piersi po uda.
Z głową między jej nogami całował ją w najintymniej-
sze miejsce jej ciała i nagle poczuła, jak wszedł
gorącym, twardym językiem do jej łona.
– Burt! – krzyknęła.– Och, Burt! – Całe jej ciało
wyprężyło się pod wpływem wielkiej rozkoszy i wy-
szeptała: – Co ty wyprawiasz ze mną, Burt!
– Tak, darling?
– Co ty robisz ze mną... och... Burt! Co ty mi robisz?
Gdy mocno penetrujący jej łono gorący język
dotarł aż do jądra jej kobiecości, zadrżała i jęknęła:
– Och! Och!
Ale już po chwili ten jęk zamienił się w miauk
dzikiej kotki.
– Auu! Auu! – krzyczała coraz głośniej, szeroko
rozchylając uda.
Przestał na chwilę penetrować jej łono swoim
gorącym, ruchliwym językiem i wyszeptał:
– Uwielbiasz to, prawda? Powiedz, chcesz jeszcze?
Powiedz, że chcesz, darling... Powiedz, że to lubisz...
– Och tak, Burt, uwielbiam to! I chcę jeszcze...
Och, bardzo chcę jeszcze... No, nie przestawaj, pro-
szę... No, jeszcze, Burt... O, tak! O, tak! I jeszcze!
I jeszcze! – Była tak strasznie zachłanna na tę piesz-
czotę, że nie mogła pozwolić mu przestać, bo chyba
umarłaby, gdyby przestał ją tam całować!
Ale z tej ogromnej rozkoszy prawie nie mogła już
160
Be v e rl y Ba r t o n
mówić, jedyne, na co ją było stać, to na najprostsze
słowa dające mu przyzwolenie na każdą pieszczotę.
Tak! Tak! Tak! Już nie stawiała mu żadnych granic.
Mógł z nią zrobić, co chciał, byle jej rozkosz nie
ustawała, byle ją cały czas pieścił. Nic więcej się nie
liczyło. Tylko te dwa ciała dające sobie rozkosz.
Czy to nie była miłość? Ależ tak! To była wielka
namiętna miłość!
– Och tak, właśnie tak! Tu, tu! Och, och! Burt!
Och, Burt, tak! Jeszcze! Proszę! Jeszcze! Tu, właśnie
tu! Och, właśnie tak! Burt... Och, Burt!
Kiedy tak pieścił ustami jej łono, każdy dotyk jego
gorącego języka coraz bardziej przybliżał ją do speł-
nienia. Jego palce jednocześnie pieściły jej sutki,
powodując tak silne naprężenie całego ciała, że wygię-
te w łuk, całe wibrowało od niesamowitej rozkoszy.
Pomyślała, że chyba już nie ma sobie za złe swoich
doznań zmysłowych, bo nagle wyzwolona z zahamo-
wań, bezwstydnie pojękiwała głośno, przyznając się
do przeżywanej rozkoszy, którą zawdzięczała piesz-
czotom kochanka.
Z każdą minutą napięcie między udami stawało się
coraz bardziej nieznośne. Zapragnęła natychmiasto-
wego spełnienia.
– Już! Teraz! Zaraz! – krzyknęła, nie zdając sobie
sprawy, że z jej gardła wydobywają się zmysłowe
pomruki dzikiej kotki.
I nagle cały świat eksplodował w jej wnętrzu.
W niej i wokół niej. Uwolnione, wzburzone fale
161
J e j t a j na b r o ń
przelewały się przez nią, porywały ją w wiry orgazmu
tak nieprawdopodobnego, tak niepodobnego do ni-
czego, co kiedykolwiek doświadczyła, że nie mogła
pojąć, że na świecie istnieje aż taka rozkosz!
Gdy wstrząsnęły nią kolejne spazmy, Burt uniósł
jej biodra i zanurzył się w niej. Krzyknęła, bo poczuła,
jak bardzo był wielki i twardy, i żądający rozkoszy.
Uderzał w nią z furią zrodzoną z ogromnej namięt-
ności i potrzeby całkowitego wzięcia jej w posiadanie.
Uderzał w nią i uderzał, a ona otwierała się na niego
coraz bardziej i bardziej, aż poczuła, że całkiem się
jemu oddała. Była jego kobietą. Oddała mu się bez
reszty i czuła z tego powodu ogromną radość. Już nic
nie należało do niej. Wszystko było jego. Posiadł ją na
własność. Na zawsze.
Jego orgazm wybuchł jak uderzenie gromu – gwał-
townie, z dziką siłą i jakby z potężnym ładunkiem
elektrycznym. Uniosła się razem z nim i krzyknęła,
czując rozkosz spełnienia i uwolnienia się od tego
ogromnego napięcia.
Syci, odprężeni i bez reszty spełnieni, leżeli na
dywanie przy palącym się kominku.
Po kilku minutach Burt podniósł się na kolana,
wziął ją w ramiona i wstał. Objęła go za szyję i wtuliła
się w niego.
– Będę się z tobą kochać w nieskończoność – powie-
dział. – Przez dwa dni zapomnimy, co znaczy przeszłość
i przyszłość. I nie będzie nikogo na świecie oprócz nas.
– Tylko ty i ja – szepnęła.
162
Be v e rl y Ba r t o n
Następnego dnia obudziła się w masywnym, ozdob-
nym łożu, ustawionym na niewielkim wzniesieniu.
Otaczające je kremowe zasłony tworzyły baldachim.
Przez balkonowe drzwi sączyło się poranne światło.
Uniosła głowę z poduszki i popatrzyła na śpiącego
obok niej mężczyznę. Atłasowe prześcieradło przy-
krywało go tylko do pasa.
Był piękny. A także niewiarygodnie seksowny.
Spłonęła rumieńcem na wspomnienie tego, co się
stało tej nocy, a także później, krótko po wschodzie
słońca. A także tego, co sobie powiedzieli. I tego co
robili! Nigdy nie przypuszczała, że kochanie się może
być tak rozkosznie grzeszne i wspaniałe.
Dwa lata temu Burt był pijany, a i wówczas
namiętność, z jaką się z nią kochał, nie miała sobie
równych. Ale trzeźwy Burt poprowadził ją na szczyty,
o jakich nigdy nie śniła. Nic dziwnego, że kobiety
wyrywały go sobie. I pomyśleć, że jest jej mężem!
Ale tylko przez weekend.
– Nie lubię, kiedy masz zafrasowaną minę – po-
wiedział Burt, otwierając oczy.
Uśmiechnęła się.
– Już nie mam. Ani dzisiaj, ani jutro.
Podniósł rękę i ujął jej pierś. Wstrzymała oddech.
– Znowu ciebie pragnę, ale nie wiem...
W odpowiedzi zerwała z niego prześcieradło i rzu-
ciła je na podłogę. Burt był w pełnej gotowości.
– Pamiętaj o kondomach – powiedział.
Sięgnęła do nocnej szafki i z otwartego pudełeczka
163
J e j t a j na b r o ń
wyjęła gumowy krążek. Podała mu go. Patrzyła zafas-
cynowana, jak go zakłada.
– Przepraszam, ale tak mnie poniosło za pierw-
szym razem, że niczego nie użyłem – powiedział. – To
do mnie niepodobne. Zwykle bardzo uważam.
– Nie ma sprawy – powiedziała, ale coś, co tkwiło
głęboko w jej sercu, zapragnęło mu wypomnieć, że
owszem, już raz, wcześniej, zapomniał. W tamtą noc,
kiedy poczęła dziecko. I nagle tknęło ją przeczucie.
Obraz małej rudowłosej dziewczynki zagościł w jej
myślach. Nie. Nie! Nie może być w ciąży!
– Znów masz zafrasowaną minę.
– Przepraszam.
– Gdybyś miała być w ciąży...
Położyła mu palec na ustach.
– Pss, nie jestem w ciąży.
– Nigdy o to nie pytałem, ale... czy bierzesz
pigułkę?
– Nie, ale jestem pewna, że nie jestem w ciąży.
– Los nie spłatałby mi znowu podobnego figla,
pomyślała.
– Gdyby jednak, to zajmiemy się tym. Nie musisz
się martwić.
Co miał na myśli, mówiąc ,,zajmiemy się tym’’?
Czy oczekuje, że pozbędzie się dziecka?
Znowu zaczęła się martwić, a przecież postanowiła
niczym się nie przejmować! Obiecała sobie dwa dni
uczestniczenia w iluzji i gromadzenia wspomnień,
które mają jej wystarczyć na całe życie.
164
Be v e rl y Ba r t o n
Gdy znowu zaczęli się kochać, szybko zapomniała
o swoich zmartwieniach. Razem osiągnęli szczyt.
Poruszyła się ziemia. Eksplodowały fajerwerki.
A gdy później, wyczerpana i nasycona, leżała na
nim, długo jeszcze powracała do rzeczywistości.
Poniedziałkowe popołudnie przyszło stanowczo
zbyt szybko. Zbyt wcześnie dla Burta. Nie chciał
kończyć tej idylli miodowego weekendu, tej cudow-
nej chwili poza czasem. Chwili nie mającej przeszłości
i przyszłości. Tej cudownej teraźniejszości. Noc zlała
się z dniem, który niepostrzeżenie przeszedł w kolej-
ną noc, a oni śmiali się, rozmawiali i kochali, kochali,
kochali.
Burt nie chciał opuszczać willi, nie chciał rozstawać
się z Callie. Była w nim, wypełniła go sobą, jak żadna
dotąd kobieta. Nie tylko seksualnie – a musiał przy-
znać, że jej brak doświadczenia spodobał mu się,
ponieważ była pojętną i chętną uczennicą – ale też
uczuciowo. Interesowała się tym, co myśli i co czuje.
Była ciekawa wszystkiego, co dotyczyło jego dzieciń-
stwa, jego rodziców i całej rodziny. Była idealną
towarzyszką – przyjacielem, powiernicą i kochanką.
Niestety, Jonasz wzywał go do Londynu. Wszystko
przebiegało zgodnie z planem, dopóki chciwy i prze-
biegły Simon po raz kolejny nie przechytrzył SPEAR
i nie umknął, nie tylko z życiem, ale ze znaczną partią
broni.
165
J e j t a j na b r o ń
Kiedy wysiedli z prywatnego odrzutowca na lot-
nisku Heathrow, Burt poczuł, jak Callie drgnęła
na widok Lelanda i Enid, trzymającej na biodrze
małego Seamusa. Chłopiec miał na sobie niebieski
płaszczyk z kapturem, rękawiczki z jednym palcem
i kraciasty szalik, który zakrywał mu prawie połowę
buzi.
Callie podbiegła do dziecka. Porwała je w ramiona
i przytuliła do piersi. Na widok matki i dziecka coś się
w nim poruszyło. Nie był zazdrosny o dziecko, ale
o ojca tego małego. Wolałby, żeby Callie nie zależało
już na tym mężczyźnie, kimkolwiek on jest.
Wyciągnął rękę i położył ją na ramieniu Lelanda.
– Miło cię znów widzieć, staruszku.
– Nawzajem, sir.
– Niestety, mam do załatwienia pewną nie cier-
piącą zwłoki sprawę – powiedział do Callie, która stała
do niego tyłem i tuliła w ramionach syna. – Leland
zawiezie ciebie i Seamusa do mojego domu, a ja
dołączę do was wieczorem. Ale nie czekajcie na mnie,
idźcie spać.
– Dlaczego nie możemy pojechać do domu
z Enid? – zapytała Callie. – Czy tak nie będzie
prościej?
– Jesteś teraz moją żoną – przypomniał jej. – Wy-
pada, żebyśmy mieszkali razem.
– Ale tylko na ten wieczór...
Burt spojrzał na nią z dezaprobatą.
– Spodziewam się was zastać, kiedy wrócę.
166
Be v e rl y Ba r t o n
– Ale skoro niebezpieczeństwo minęło, po co
kontynuować tę mistyfikację? – W tym momencie
zakwilił Seamus. – Porozmawiamy o tym, gdy wrócisz
wieczorem.
– Zgoda. – Burt odwrócił się do Lelanda. – Pojadę
do biura taksówką. Odwieź Enid do domu, a potem
zawieź panią Lonigan i jej syna wprost do Belgravii.
– Tak jest, sir.
– Po co przywiozłaś Seamusa na lotnisko? – zapytała
Callie kuzynkę, gdy tylko Burt zniknął z pola widzenia.
– To nie był mój pomysł – odpowiedziała Enid,
patrząc znacząco na Lelanda. – Nie miałam wyboru.
– Zmusiłeś Enid, żeby przywiozła tutaj Seamusa?
– zapytała Callie Lelanda.
– Samochód czeka, proszę pani – odparł Leland.
– Powinniśmy już jechać.
– Najpierw odpowiedz na moje pytanie.
– Dobrze, proszę pani. Tak. Pomyślałem, że
pani i pan Lonigan będziecie spragnieni widoku
waszego syna.
A więc Leland domyślił się bez trudu. Poczuła
ciarki na plecach.
– No cóż... jestem szczęśliwa, widząc Seamusa, ale
po co było niepokoić Burta widokiem zaspanego,
popłakującego dziecka?
– Pomyślałem, że pan Lonigan powinien zobaczyć
Seamusa – odparł Leland. Podniósł do góry bródkę
chłopca. – Taki ładny chłopaczek. Jesteśmy kump-
lami, prawda, Seamusie?
167
J e j t a j na b r o ń
Mały poweselał, a od jego uśmiechu Callie zrobiło
się gorąco na sercu. Napotkała wzrok Lelanda. Na
Boga, skoro on wie...
– Wszystko w porządku, proszę pani. Nie za-
mierzam o tym rozmawiać z panem Loniganem.
Ale na pani miejscu, zanim sam zobaczy małego,
znalazłbym sposób i wytłumaczyłbym mu, dlaczego
pani syn jest jego kopią. W gabinecie stoi fotografia
pana Lonigana z okresu, gdy miał nie więcej niż
dwa lata. Z powodzeniem można by ją uznać za
fotografię małego Seamusa.
168
Be v e rl y Ba r t o n
Rozdział jedenasty
Burt wrócił do domu o drugiej w nocy. Śmiertelnie
zmęczony, ale uspokojony. Pomyślnie załatwił kolej-
ną sprawę dla SPEAR.
Jonasz zdawał się być zadowolony z takiego stanu
rzeczy. Burt pozwolił sobie zauważyć, że to jeszcze nie
musi oznaczać końca kłopotów z Simonem i że ten
nieprzewidywalny człowiek wciąż może stanowić za-
grożenie dla Callie i jej dziecka.
Wchodząc po schodach swojego domu w Belgravii,
Burt zastanawiał się, jak czują się w jego domu Callie
i Seamus. W ostatniej chwili zdążył zarządzić przerób-
kę jednego z pomieszczeń na pokój dziecinny i połą-
czyć go z sypialnią Callie.
Chciał, żeby ona i jej dziecko czuli się tutaj jak
u siebie. Za parę miesięcy, gdy wezmą rozwód, każde
z nich pójdzie w swoją stronę. Ale zanim to nastąpi,
chciał, by Callie czuła się wygodnie i dobrze w jego
domu. Zastanawiał się tylko, jakie problemy przynie-
sie ich obecne wspólne życie. Dzień w dzień, noc
w noc. Czy potrafi zignorować fakt, że jego żona
– kobieta, z którą przeżył szereg rozkosznych,
cudownych godzin w czasie miodowego weekendu
– śpi w pobliżu, tylko o parę drzwi od jego
sypialni, a on nie może się do niej zbliżyć? A właś-
ciwie dlaczego? – buntował się. Przecież to bez
sensu.
Będąc już na górze, zorientował się, że Callie nie
śpi. Słyszał popłakiwanie dziecka i cicho śpiewającą
mu do snu Callie.
Wszedł do swojej sypialni, zdjął marynarkę i kra-
wat, usiadł na chwilę, po czym poderwał się i wyszedł
na korytarz. Nie słyszał płaczu, a więc dziecko już się
uspokoiło.
Drzwi do sypialni Callie były lekko uchylone, więc
zajrzał do środka, ale pokój był pusty. Przeszedł przez
sypialnię, cały czas słysząc kołysankę, którą Callie
nuciła dziecku. Dotarł do otwartych drzwi prowadzą-
cych do pokoju Seamusa i gdy ich zobaczył, aż mu
oddech zaparło.
Callie siedziała na bujanym fotelu z usypiającym
na jej kolanach dzieckiem. Miała na sobie zieloną jak
mech bawełnianą piżamę, a gęste, rude, puszczone
luzem włosy przykrywały jej plecy. Widział stąd tylko
zarys sylwetki chłopca i tył jego głowy. Seamus miał
kręcące się włosy, równie czarne jak jego, co było
niezwykłe u dziecka w tym wieku, ale charakterys-
tyczne w rodzinie Loniganów. Poczuł trwający zaled-
wie ułamek sekundy skurcz żołądka. Jakaś zbłąkana
170
Be v e rl y Ba r t o n
myśl przemknęła mu przez głowę. To dziecko mogło
być jego... ale przecież to niemożliwe... nie w tych
okolicznościach.
Seamus znów zapłakał. Callie podniosła go i po-
łożyła go sobie na piersi, tak że podbródek chłopca
spoczął na jej ramieniu. Powieki dziecka opadły,
a jego podobne do pączka róży usta zaokrągliły się
i ziewnęły. I wtedy zobaczył Burta. Otworzył szero-
ko oczy. Niebieskie. Błyszczące, przejrzyste, inten-
sywnie niebieskie oczy, identyczne jak jego, wpat-
rywały się ze zdziwieniem w Burta. A on, patrząc na
rysy chłopca, oniemiał. Nie! To niemożliwe!
Wycofał się do sypialni. Wziął głęboki oddech
i kilkakrotnie potrząsnął głową. Chyba coś sobie
ubzdurał. Dziecko wydało mu się jego własną kopią,
gdy był w tym wieku. Co za nonsens!
Jeszcze raz podszedł do drzwi. Seamus przyglądał
mu się przez parę sekund i nagle uśmiechnął się do
niego szeroko.
– Tata – powiedział i wyciągnął w jego stronę
rączkę.
To niemożliwe. Ja chyba śnię, ale wkrótce się
obudzę, pomyślał Burt. Tylko że to nie był sen. Syn
Callie jest jego żywym odbiciem. I woła do niego
,,tata’’.
– Nie, skarbie, taty tu nie... – Callie obejrzała się
przez ramię i na moment, na widok Burta, zaniemówi-
ła. Poderwała się na nogi, chowając przed Burtem
twarz dziecka.
171
J e j t a j na b r o ń
– Nie słyszałam, jak wszedłeś. Czy Seamus ci
przeszkadza? Ząbkuje i dlatego trochę kaprysi.
Czy Seamus ci przeszkadza? Czy Seamus ci prze-
szkadza? – powtarzał w myśli jak oszalały. Na Boga,
miał ochotę krzyknąć na nią, zapytać, czy jest ślepa,
prosić, żeby mu wytłumaczyła, w jaki sposób ona,
Callie Severin, ma dziecko, którego on, Burt Lonigan,
jest ojcem, a co rzuca się w oczy. Jak to możliwe?
Zawsze uprawiał bezpieczny seks. Zawsze!
Nieprawda, skarcił się w duchu. A jak było z Callie
w waszą pierwszą noc w willi? A dwa lata temu
z tajemniczą damą?
No tak! Matką Seamusa musi być ta tajemnicza
dama, kobieta bez twarzy, która go prześladuje od
tamtej nocy, kiedy się kochali, tutaj, w tym właśnie
domu. Ale skoro Seamus należy do jego tajemniczej
damy, w jaki sposób Callie została jego matką?
– On jest twój? – zapytał.
– Co? – Oczy Callie zrobiły się wielkie i okrągłe.
– Seamus jest... na Boga, chyba widzisz jego
podobieństwo do mnie!
– Tak... oczywiście, że widzę podobieństwo. I mo-
gę to wyjaśnić, jeśli...
– On jest mój!
Tej chwili Callie najbardziej się bała.
– Tak, jest twój.
– Jak? Kiedy? Kto jest jego matką? Jego prawdziwą
matką?
– Och... – Callie nie była przygotowana na to pytanie.
172
Be v e rl y Ba r t o n
– Miałem przelotny romans... nie, to była tylko
jedna noc... z młodą kobietą, przed dwoma laty. Nie
pamiętam, jak się nazywała, ale...
– Nigdy ci nie powiedziała, jak się nazywa.
– Nie powiedziała?
– Nie.
– A skąd ty możesz wiedzieć? Czy opowiedziała
ci wszystkie najbardziej intymne szczegóły z tamtej
nocy?
– Nie pamiętasz jej, prawda? Nie masz pojęcia,
kim jest.
– Pamiętam całą tamtą noc. Pamiętam ją – upierał
się Burt. – Była łagodna i wyrozumiała, i kochająca.
– A także seksowna, pomyślał. Tak bardzo sek-
sowna...
– Pamiętasz wszystko, oprócz jej wyglądu.
Podszedł bliżej. Callie uniosła wyzywająco brodę
i władczym ruchem przycisnęła do siebie Seamusa.
Gdy Burt wyciągnął rękę i dotknął główki dziecka,
Seamus uśmiechnął się całą buzią i znów powiedział:
– Tata.
– Jest w wieku, kiedy wszystkich mężczyzn nazy-
wa tatą – wyjaśniła Callie.
– Tylko że w tym przypadku ma rację. – Burt
wyciągnął ramiona, w które Seamus przeszedł ocho-
czo. – Jest ufny, prawda?
– Tak, nawet za bardzo. – Callie myślała, że jej
serce pęknie i rozsypie się na miliony kawałków,
kiedy tak patrzyła na ojca i syna razem, a chłopiec był
173
J e j t a j na b r o ń
miniaturką mężczyzny. – Burt, jeśli chodzi o matkę
Seamusa...
– Czy to twoja znajoma, przyjaciółka? A może
jakaś kuzynka? Może wzięłyście go z Enid na wy-
chowanie, bo należy do rodziny?
– Tak, należy do rodziny. Jest moim dzieckiem.
– Bałaś się, że ci go odbiorę? – zapytał, jakby nie
dotarło do niego to, że ona jest matką. – I dlatego go
ukrywałaś przede mną?
– Nie możesz mi go odebrać, bo to moje dziecko.
Słyszysz mnie, Burt? Ja jestem matką Seamusa.
Nosiłam go przez dziewięć miesięcy i urodziłam go.
Popatrzył na nią tak, jakby mówiła w obcym,
nieznanym mu języku.
– Wykluczone. Spotkaliśmy się po raz pierwszy,
kiedy przyszłaś do mnie do pracy. O Boże! Chcesz
powiedzieć, że ty jesteś tamtą kobietą? Niemożliwe.
Poznałbym cię od razu.
– Też tak sądziłam. Ale kiedy złożyłam podanie
o pracę i przyszłam do ciebie na wstępną kwalifikacyj-
ną rozmowę, nie odniosłam wrażenia, żebyś mnie
poznał, doszłam więc do wniosku, że albo nie pamię-
tasz tamtej nocy, albo wolisz udawać, że nic się nie
wydarzyło.
– Jeżeli jesteś jego matką... kobietą z tamtej
nocy... dlaczego nie przyszłaś i nie powiedziałaś, że
nosisz moje dziecko? Dlaczego to ukryłaś?
Burt usiadł w bujanym fotelu, sadzając sobie na
kolanach Seamusa. Przyjrzeli się sobie uważnie i jak
174
Be v e rl y Ba r t o n
na zawołanie, uśmiechnęli się do siebie. A gdy Seamus
ponownie nazwał Burta tatą, rozbroił go całkowicie.
– Uważałam, że nie mam prawa. Tamtego wieczo-
ru wypiłeś dość dużo, więc...
– Byłem kompletnie zalany, ale...
– A ja byłam trzeźwa przez cały czas. Nie mogę
ciebie za nic winić. To ja powinnam była powiedzieć
,,nie’’, ale tego nie zrobiłam. Wiedziałam, że jesteś
bogaty. Mógłbyś pomyśleć, że zastawiłam na ciebie
pułapkę. Poza tym... miałeś reputację kobieciarza,
chodziły też słuchy, że nielegalnie handlujesz bronią.
– Rozumiem. Więc dlaczego ubiegałaś się o pracę
mojej asystentki? Dlaczego mnie odnalazłaś, gdy
Seamus miał już ponad rok?
– Ponieważ wiedziałam, że któregoś dnia Seamus
zapyta o ojca. Chciałam cię lepiej poznać i przekonać
się, jakim jesteś człowiekiem i czy zasługujesz na to,
żeby być ojcem Seamusa.
– I oczywiście stwierdziłaś, że plotki na mój temat
są prawdziwe. Że prowadzę mroczne, podwójne życie,
i że nie jestem godny być ojcem Seamusa. Tak?
W miarę, jak Burt mówił coraz głośniej i ostrzej,
buzia Seamusa zmieniała wyraz. Zmarszczył czoło.
Drżała mu dolna warga. Callie porwała dziecko z ko-
lan Burta i przytuliła do siebie.
– Przestraszyłeś go!
– Przepraszam. – Burt zagdakał zabawnie do chłop-
ca, który znów się uśmiechnął. – Jestem twoim ojcem,
Seamusie. Twoim tatą.
175
J e j t a j na b r o ń
– Tata – jak papuga powtórzył Seamus, po czym
spojrzał na Callie i powiedział: – Mama.
– Bystry, prawda? – Wyciągnął rękę, żeby dotknąć
Seamusa, ale Callie odskoczyła na bok. – Co? Nie
wolno mi dotknąć własnego dziecka?
– Proszę... On nas słyszy...
– Masz rację. Nie powinniśmy prowadzić tej roz-
mowy przy Seamusie i zasmucać go.
– Dziękuję.
– Nie dziękuj mi za nic, Callie. Opanowuję złość
tylko przez wzgląd na dziecko.
– Doceniam to i nadal dziękuję. Wiem, że jestem
ci winna wyjaśnienie i zrobię to.
– Kiedy go uśpisz, zejdź na dół. Będę w bibliotece.
Burt jeszcze przez chwilę ociągał się z wyjściem.
Widok matki i syna wywołał w nim wiele mieszanych
uczuć i wspomnień. Przywołał na pamięć własne
przeżycia związane z jego biologicznym ojcem i z póź-
niejszymi rzadkimi z nim kontaktami. Zawsze bardzo
uważał, żeby nie powtórzyć tego samego we własnym
życiu. Zapomniał się tylko dwa razy. Ostatnio z Callie.
I przed dwoma laty – również z Callie!
Więc Callie jest tą tajemniczą kobietą? W końcu to
wszystko zdaje się mieć sens. Sama oświadczyła, że
jest matką Seamusa. A czy gdy pojawiła się u niego
w biurze, nie poczuł od razu, że jest z nią jakoś
związany?
Rzucił jeszcze ostatnie spojrzenie na swoją żonę
i syna, po czym odwrócił się i zostawił ich samych.
176
Be v e rl y Ba r t o n
Tłumione przez dwa lata poczucie winy odezwało
się w Callie ze zdwojoną siłą. Zobaczyła zdumienie,
zachwyt i radość w oczach Burta. Zobaczyła też, jak
bardzo jest zraniony. Z jej winy. Nie okłamywała go,
ale na jej sumieniu ciążył grzech przemilczenia.
Nieważne, jakim człowiekiem jest Burt, ważne,
że dał początek życia jej dziecku. A tego faktu
nic nie zmieni.
I teraz, gdy Burt poznał prawdę, będzie musiała
ponieść wszystkie tego konsekwencje.
Burt nalał sobie szklaneczkę whisky i sączył ją
powoli. Koncentrując myśli na wieczorze, kiedy po-
stanowił utopić smutek, pijąc w Princess Inn, jeszcze
raz z największym wysiłkiem próbował przypomnieć
sobie twarz tamtej kobiety, kolor jej włosów, kształt
jej ciała...
Myśl, na Boga, myśl, człowieku! Ale przecież już
myślał. Tygodniami. Miesiącami. Całe dwa lata. Dla-
czego nie mógł jej zidentyfikować? Czy bał się czegoś
podświadomie? Pamiętał jej zapach, jej głos, a nawet,
jaka była w dotyku, ale nie pamiętał jej rysów. Jej głos.
Cichy, łagodny i namiętny. Głos Callie? Pachniała
kwiatami. Callie pachniała inaczej, ale przecież kobie-
ty często zmieniają perfumy, nieprawda? A jaka była
w jego ramionach? Tamta pasowała mu idealnie,
jakby tam było jego miejsce. To samo odczuwał
z Callie podczas ich krótkiego miodowego weekendu.
Ich ciała były dla siebie stworzone.
177
J e j t a j na b r o ń
Więc dlaczego, dlaczego, do diabła, nie może sobie
przypomnieć?
Musi być jakiś powód. Co jeszcze, u licha, wyda-
rzyło się tamtego wieczoru?
Burt wyczuł, że weszła do pokoju, ale nie zareago-
wał na jej obecność.
– Seamus już zasnął – odezwała się pierwsza.
– Czy wiesz, że mogę poddać się badaniu DNA?
– Tak, wiem, że test DNA może dowieść twojego
ojcostwa. Gdybyś chciał mieć pewność, to...
– Chciałbym wiedzieć, dlaczego nie powiedzia-
łaś mi, że jestem ojcem, dlaczego od samego
początku nie mogłem wiedzieć, że będę miał
dziecko.
– Myślałam, że ci wytłumaczyłam, dlaczego...
– Ominęło mnie prawie piętnaście miesięcy życia
mojego syna. – Stał sztywny i nieruchomy, z napięty-
mi ramionami. – Gdybyś wtedy do mnie przyszła,
zająłbym się tobą. Nie było żadnego powodu, żeby to
ukrywać przede mną.
– Było wiele poważnych powodów – odpowiedzia-
ła, stając tuż za nim. – Byliśmy sobie obcy. Nie
wiedziałam, czy mnie nawet pamiętasz. A poza tym
mógłbyś pomyśleć, że dziecko nie jest twoje.
– To nie są żadne tłumaczenia, Callie, i oboje
o tym wiemy.
– Być może, ale są prawdziwe.
Stanęła teraz koło niego przy oknie i zapatrzyła się
w ciemny o tej porze ogród. Wiatr wyginał drzewa.
178
Be v e rl y Ba r t o n
Gałęzie uderzały o ściany domu. Księżyc oświetlał
przekwitłe klomby i kamienną dróżkę.
– Czy możesz udowodnić, że jesteś tą kobietą...
– Burt odchrząknął. – Kobietą, która spędziła ze mną
noc tutaj, w tym domu, przed dwoma laty?
– Próba DNA dowiedzie, że Seamus jest...
– Dowiedzie, że jest naszym dzieckiem – ciągnął
Burt. – Ale czy dowiedzie, że jesteś tamtą kobietą? Co
zapamiętałaś z tamtej nocy?
– Wszystko.
– Byłaś bardzo... czuła.
– Ty też.
– Ja?
– Tak. Bo widzisz, nie tylko ty wtedy cierpiałeś,
nie tylko ty miałeś zranione serce.
– Uważasz, że miałem zranione serce? Chyba źle
mnie oceniłaś...
– Byłeś w rozpaczy. Umarł twój ojciec, gdy ciebie
nie było w kraju. On... Seamus Malcolm wzywał
cię, chciał, żebyś był przy nim w chwili jego śmierci,
ale jego prawowite dzieci nie skontaktowały się
z tobą. Kiedy wróciłeś, nie chciały cię widzieć,
tylko służąca powiedziała ci, ze twój ojciec chciał
sie z tobą zobaczyć...
– Pozwoliłem, by ta sytuacja zbyt mocno mnie
dotknęła – powiedział. – Nie powinienem był pić,
ale... a co z twoim złamanym sercem?
– Mój narzeczony oświadczył, że kocha inną i że
zamierza się z nią ożenić. A ponieważ, co jeszcze
179
J e j t a j na b r o ń
bardziej komplikowało sprawę, pracowaliśmy razem,
z miejsca złożyłam wymówienie.
– Ach tak, pamiętam jak przez mgłę, że ta kobieta
mówiła coś o narzeczonym, który ją zdradził...
,,Nigdy nie byłam z prawdziwym mężczyzną. Poza
tym jednym skoncentrowanym na sobie chłopcem,
który nie miał pojęcia, jak sprawić, żebym poczuła
rozkosz’’. Słyszał jej głos – głos Callie – odbijający się
echem w jego głowie. Powiedziała mu o swoim
jednym i jedynym kochanku. Pamięta swoją ogromną
satysfakcję, że jest pierwszym mężczyzną, który daje
jej rozkosz.
– Wcześniej nie wiedziałam, że seks może być
taki... taki nieprawdopodobny. Wymknęłam się nad
ranem, kiedy spałeś. Wstydziłam się, że kochałam się
z obcym.
– Co poczułaś, kiedy dowiedziałaś się, że jesteś
w ciąży?
– Przerażenie – przyznała. – I nie wiem, co by było,
gdyby nie Enid. Była dla mnie jak siostra i od
początku zachowywała się jak ciotka wobec Seamusa.
Burt był w rozterce. Z jednej strony chciał wziąć
Callie w ramiona, z drugiej zaś zastanawiał się, czy
może ufać kobiecie, która ukryła przed nim tak ważną
dla niego prawdę.
– To zmienia wszystko – powiedział.
– Co... co zmienia wszystko?
– Moje życie. Twoje życie. Życie Seamusa. Nasze
małżeństwo.
180
Be v e rl y Ba r t o n
– Nasze małżeństwo?
– Powinniśmy byli wziąć ślub przed urodzeniem
się Seamusa, ale przynajmniej ten błąd naprawiliśmy.
Chcę, żeby w akcie urodzenia Seamusa figurowało
moje nazwisko. Na początek skontaktuję się z moim
radcą prawnym... – zerknął na zegarek – za parę
godzin. I zmienię testament.
– Po co tak się spieszyć? – Położyła rękę na jego
ramieniu, ale on ją odtrącił.
– Nadrabiam stracony czas. Całą masę straconego
czasu.
– Rozumiem, że po rozwodzie będziesz chciał
mieć prawo widywania Seamusa...
Chwycił ją za ramiona i z najwyższym trudem
pohamował się, żeby nią nie potrząsnąć.
– Widzę, że mnie nie rozumiesz. Nie będzie
żadnego rozwodu. Pozostaniemy małżeństwem.
– Co?
– Mamy dziecko. Mój syn, w przeciwieństwie do
mnie, nie zostanie pozbawiony prawa pierworództwa.
I nie będę ojcem od święta. – Puścił ją, odwrócił się
i zaczął przemierzać pokój szybkim krokiem.
– Mamy pozostać małżeństwem z powodu Seamu-
sa, a nie dlatego, że ja i ty... nie dlatego, że się
kochamy?
– Kochamy się? Co ty, u licha, wiesz o miłości? Nie
próbuj mi wmawiać, że mnie kochasz, bo i tak tego nie
kupię. Gdybyś mnie kochała, nigdy nie ukryłabyś
mojego syna przede mną.
181
J e j t a j na b r o ń
Może wtedy jeszcze cię nie kochałam, pomyślała.
Ale kocham cię teraz. Nie chcę tego, ale cię kocham.
– Nie będę narażać Seamusa na niebezpieczeń-
stwo. Nie chcę, żeby dowiedział się, że jego ojciec
nielegalnie handluje bronią. Że jest przestępcą...
Możesz oczywiście go widywać, brać udział w jego
życiu, ale nie... nie jako jego ojciec. Chyba że zmie-
nisz swoje życie...
– Mój syn nigdy nie będzie narażony na niebez-
pieczeństwo. Postawię przy nim dziesięciu ochronia-
rzy, gdyby zaszła taka potrzeba! – Oczy świeciły mu
się jak oszronione niebieskie diamenty. Policzki pło-
nęły gniewem.
– Posłuchaj lepiej, co mówisz! Czy takiego życia
życzysz Seamusowi? Wiecznie otoczonego ochronia-
rzami?
Do diabła! Celnie trafiła. Wiódł życie, w którym nie
było miejsca na ojcostwo. Czy ma prawo winić Callie za
to, że nie chce, by przestępca, za jakiego go uważa, był
ojcem jej syna? Gdyby tylko mógł jej powiedzieć, że jest
agentem SPEAR – jednym z tych dzielnych, porząd-
nych facetów, którzy chronią świat przed przestępcami
i terrorystami. No tak, ale nie mógł jej tego powiedzieć.
– Odłożymy na później zmiany w akcie urodzenia
Seamusa – zgodził się. – Ale nie będę błagać o moż-
liwość widywania syna, pamiętaj! Chcesz uczestni-
czyć w jego życiu, to pozostań moją żoną. A jeśli
zdecydujesz się na rozwód, postaram się w legalny
sposób załatwić opiekę nad nim.
182
Be v e rl y Ba r t o n
Callie jęknęła, zaszokowana jego gruboskórnością.
Czy przemawia przez niego złość, czy też naprawdę
jest zdolny do wszystkiego?
– Nie odbierzesz mi Seamusa. – Łzy napływały jej
do oczu. – On jest całym moim życiem.
Choć wyraz twarzy Burta pozostał surowy, zmienił
się jednak ton jego głosu:
– Mogę porzucić handel bronią, jeśli od tego ma
zależeć przyszłość mojego syna. Gotów jestem na
wiele poświęceń dla niego. A ty?
– Porzucisz... Och, Burt, naprawdę zrobisz to dla
Seamusa?
– Tak. – Zamierzał jak najszybciej porozmawiać
o tym z Jonaszem. – A ty, Callie? Zostaniesz przy mnie
jako moja żona, żeby Seamus miał oboje rodziców?
– Seamus powinien mieć dwoje kochających się
rodziców.
– No cóż, nie możemy mieć wszystkiego naraz,
nieprawda?
Chyba nie.
183
J e j t a j na b r o ń
Rozdział dwunasty
– A więc wreszcie się wydało. Burt dowiedział się,
że jest ojcem Seamusa. – Enid wyłuskała kawałek
pomidora z sałatki. – Powiedziałabym, że najgorsze
już za tobą.
– Otóż mylisz się – westchnęła Callie. – Burt
zniknął, a Leland, jeżeli nawet coś wie, nie puszcza
pary z ust.
– Gdzie on może być? – Enid skubała swoją sałatkę.
– Nie mam pojęcia. Obawiam się, że robi coś, co
wywróci moje życie do góry nogami. Nawet sobie nie
wyobrażasz, jaki był zły.
– A czego się spodziewałaś? Twój mąż jest typem
posiadacza, a ty ukryłaś przed nim jego syna.
– Robiłam to, co uważałam za najlepsze dla Sea-
musa.
– Och, kochanie, mnie nie musisz przekonywać,
że jesteś oddaną i pełną poświęceń matką. Wiem też,
co przeszłaś. I będę twardo stała przy tobie. Kocham
ciebie i Seamusa, jak nikogo na świecie.
– Wiem. My też cię kochamy. – Callie westchnęła.
– I potrzebuję twojego wsparcia, jak nigdy dotąd. Bo
gdyby... O Boże, Enid, czy Burt nie będzie próbował
odebrać mi Seamusa? Przecież jest bogaty i wpływo-
wy i...
– Przepraszam, proszę pani. – Gdy w drzwiach
jadalni pojawił się Leland, Callie podskoczyła ner-
wowo. – Właśnie dzwonił pan Lonigan i prosił, żebym
zawiózł panią i Seamusa do Kentu. Mamy się tam
z nim spotkać w Oakwood Farm.
– Oakwood Farm? – Callie i Enid zapytały równo-
cześnie.
– Tak, proszę pani. Jeżeli zaraz wyjedziemy, po-
winniśmy tam być za godzinę.
– Leland, co to jest Oakwood Farm? – zapytała Enid.
– Wiejska posiadłość pana Lonigana.
– Rozumiem. A dlaczego mamy się z nim tam
spotkać? – zapytała Callie.
– Tego nie powiedział. Ale nalegał. Powiedział
też, żeby zapakować rzeczy dla pani i Seamusa. Tak
jakby przewidywał trochę dłuższy pobyt.
– No co, trochę cię zaszokowało? – Enid poklepała
Calllie po ramieniu. – Twój mąż zdaje się być
naprawdę arbitralnym mężczyzną.
– Czuję się tak, jakbym nie miała już nic do
powiedzenia. Burt przejął inicjatywę i na prawo i lewo
wydaje rozkazy. A ja mam tańczyć tak, jak mi zagra.
– Pojedziesz na wieś? – zapytała Enid, jednocześ-
nie strzelając okiem do Lelanda.
185
J e j t a j na b r o ń
– Gdybym się sprzeciwiła, chyba i tak postawiłby
na swoim.
Burt uważał, że podjął słuszną decyzję dla nich
wszystkich. Niewykluczone, że znajdą z Callie jakiś
sposób na utrzymanie ich małżeństwa, oczywiście dla
dobra Seamusa. A gdzie lepiej wychowywać chłopca,
jeśli nie na wsi? W przeciwieństwie do domu w Belg-
ravii, apartamentów w Paryżu i Nowym Jorku, i willi
we Włoszech – posiadłość w hrabstwie Kent należała
tylko do niego i nigdy nie służyła celom agencji.
Zbudowany w osiemnastym wieku dwunastoizbowy
dom na farmie nosił wszystkie cechy stylu elżbietań-
skiego. Na stuakrowym terenie sporą część zajmowały
obecnie ogrody, basen i kort tenisowy.
Gdy zdarzało mu się myśleć o przyszłości, tylko
czasami wyobrażał sobie żonę, a nawet dzieci, zawsze
natomiast widział ich mieszkających w Oakwood
Farm. I, o dziwo, stało się tak, jak chciał... nawet jeśli
to była tylko mistyfikacja życia rodzinnego. Miał
żonę, której nie ufał. Kobietę, która ukryła przed nim
jego syna.
Może ich małżeństwo skończy się porażką, ale dla
Seamusa gotów jest zrobić wszystko, żeby tak się nie
stało. Może z czasem między nim i Callie wytworzy
się jakaś więź. W końcu czują do siebie pociąg. Ich
związkowi można wiele zarzucić, ale nie pod wzglę-
dem seksu! Jednak małżeństwo musi się opierać na
wzajemnym zaufaniu. A tego brakowało z obu stron.
186
Be v e rl y Ba r t o n
Uważa go za przestępcę, który handluje bronią.
Miał nadzieję, że już wkrótce wyprowadzi ją z błędu.
Po rozmowie z Jonaszem miał wszelkie podstawy, by
wierzyć, że otrzyma pozwolenie na wyjawienie żonie
całej prawdy o sobie. Zasugerował też Jonaszowi, że
chciałby wycofać się z działalności w SPEAR. Dojrzał
do spokojnego życia w jakiejś legalnej, należącej do
organizacji firmie.
Do licha, jeszcze jak dojrzał.
– Chyba już są, sir – powiedziała pani Mayfield,
wpadając do biblioteki. – Czy mam podejść do drzwi,
czy sam ich pan przywita?
– Wyjdę im na spotkanie – powiedział do swojej
gospodyni.
– Więc ja nastawię czajnik. Pani Lonigan na
pewno chętnie napije się herbaty. Przygotuję też
ciasteczka dla panicza Seamusa. Och, tak bardzo
brakowało tu kogoś młodego.
To prawda, pomyślał Burt. Hałaśliwy, żywy chło-
piec wniesie tu wiele życia. Będzie baraszkować po
lesie i bawić się z psami, a także jeździć konno.
Właśnie! Musi zamówić dla Seamusa kucyka. Po
południu poprosi Mayfielda, który sprawuje pieczę
nad stajniami i nad gruntami, żeby rozejrzał się za
jakimś spokojnym, łagodnym kucykiem.
Gdy wyszedł przed dom, Romulus i Remus, jego
dwa irlandzkie setery, przygnały do niego i zaczęły się
łasić. Porozmawiał z nimi, podrapał je za uszami, po
czym przerwał zabawę z psami i czekał.
187
J e j t a j na b r o ń
Tymczasem Leland wysiadł z rollsa, obszedł auto
i otworzył drzwi od strony pasażera. Callie podała mu
Seamusa, wyskoczyła z wozu i rozejrzała się dookoła.
Burt strasznie był ciekaw, co sądzi o jego domu.
Obecnie jej domu. A także domu Seamusa.
W asyście psów Burt zbiegł ze schodów i z rąk
Lelanda odebrał Seamusa.
– Jak się ma mój chłopiec?
– Tata – powiedział Seamus, uśmiechając się od
ucha do ucha.
– Cześć, Seamus – odpowiedział Burt, po czym
odwrócił się do Callie. – Pani Mayfield czeka w domu
z herbatą.
– Mam nadzieję, że i dla mnie wystarczy. – Z rollsa
wysiadła Enid i stanęła między Burtem i Callie.
– Enid przyjechała z nami – odezwała się nie-
śmiało Callie.
– Jak zawsze jest mile widziana. – Burt uśmiechnął
się do kuzynki żony, choć nie do końca był za-
dowolony, że Callie przywiozła ze sobą przyzwoitkę,
która będzie pełnić rolę bufora między nimi.
– Pieś. – Seamus otwierał i zamykał małe rączki,
zapatrzony w bawiące się przy nodze ojca zwierzęta.
– Tak. To są psy – powiedział Burt. – Twoje psy.
Romulus i Remus.
– Są psi Rom i Rem – powtórzył Seamus i wszyscy
się roześmieli.
Słysząc to, mały jeszcze kilka razy powtórzył swoje
pierwsze w życiu pełne zdanie.
188
Be v e rl y Ba r t o n
Enid objęła ramieniem Callie i obie kobiety weszły
do domu.
Pan Mayfield wyszedł ze stajni i pomógł Lelan-
dowi wnieść bagaż.
Już od progu Callie poczuła, jakby wracała do
domu. Jakby tu już wcześniej mieszkała, dawno temu,
w innym czasie. A może coś podobnego jej się śniło.
O takim domu marzyła przez całe życie. Rozglądając
się, doszła do wniosku, że Burt nie zmienił tu nic
z dawnego wystroju.
Złość, która towarzyszyła jej przez całą drogę, nagle
dziwnie się ulotniła. Co nie znaczy, że przestała się na
niego gniewać. Nie. Ale widząc go w tym domu,
a czuła, że Oakwood Farm jest takim prawdziwym
domem, dostrzegła różne możliwości ułożenia ich
przyszłego wspólnego życia. Gdyby rzeczywiście zre-
zygnował z handlu bronią i stał się uczciwym biznes-
menem, istniałaby jakaś szansa na stworzenie praw-
dziwej rodziny. W końcu był nie tylko ojcem Seamu-
sa, ale także mężczyzną, którego kochała.
– Co z tobą? – Enid dźgnęła ją w żebro. – Za-
chowujesz się, jakbyś była w transie.
– Przepraszam. Ale strasznie mi się tutaj podoba.
Gdy weszły do kuchni, Seamus już zdążył wdrapać
się na wysokie drewniane krzesło i skubał ciasteczka.
Burt zasiadł za dębowym stołem, który był tak stary
jak dom. Callie rozejrzała się dookoła. Urządzenia
kuchenne mogły mieć ze dwadzieścia lat, ale tynki na
ścianach były świeże, beżowe, a drewniana podłoga
189
J e j t a j na b r o ń
świeżo wyfroterowana. W pomalowanym na beżowo
ceglanym kominku huczał ogień, który ogrzewał
pomieszczenie, stwarzając przytulną i miłą atmosferę.
W powietrzu pachniało piekącym się chlebem. To był
prawdziwy dom.
– Callie, pozwól, że ci przedstawię panią Mayfield
– powiedział Burt. – Oboje z mężem opiekują się
Oakwood Farm. Nie wiem, co bym bez nich zrobił.
Okrągła i różowa pani Mayfield wytarła ręce w wiel-
ki biały fartuch i uśmiechając się szeroko, skinęła
głową.
– To dla mnie zaszczyt, proszę pani. Nawet
pani nie wie, jak bardzo cieszymy się, że pan
Burt znalazł sobie taką śliczną, młodą żonę i że
ma tak wspaniałego syna.
– Bardzo pani dziękuję, pani Mayfield – Callie
odwzajemniła się kobiecie równie przyjaznym uśmie-
chem.
– Czy napijecie się herbaty? – zapytał Burt.
– Z rozkoszą – odpowiedziała Enid.
Burt wstał i podsunął Enid krzesło. Enid zrobiła
śmieszną minę do Seamusa, który zaczął się śmiać
i zaprószył buzię okruszkami ciasteczka. Zanim Callie
zdążyła podejść, Burt chwycił bawełnianą serwetkę
i wytarł go. Nie spodziewała się, że potrafi to zrobić
tak szybko i delikatnie.
– Jak długo mamy zostać w Kent? – zapytała.
Kiedy odwrócił się do niej, jego twarz nie wyrażała
żadnych emocji.
190
Be v e rl y Ba r t o n
– Może porozmawiamy o naszych planach, gdy
będziemy sami. Trochę się pospieszyłem, ale pomyś-
lałem, że będzie lepiej, jeżeli nasze wspólne życie
rozpoczniemy w nowym otoczeniu.
– Rozpoczniemy nasze wspólne życie? – zapytała
automatycznie. Czy nadal będzie się upierać, żeby
pozostali małżeństwem ze względu na dobro Sea-
musa?
– Może chcesz, żeby pani Mayfield pokazała ci
dom – zaproponował. – W tym czasie ja pokażę
Seamusowi stajnie. Myślę też, że chętnie pobawi się
z psami.
– Psy i konie? – Czyżby spełniały się jej marzenia?
Zawsze marzyła o życiu na wsi.
– Będę na niego uważać – uspokajał ją Burt.
– Gdy przyjdzie pora na spanie, przyniosę go na górę
– Wątpię, czy zaśnie po tylu wrażeniach – powie-
działa Callie. – Poza tym spał już w samochodzie.
– Świetnie. Tylko czy nie trzeba mu zmienić
pieluszki, zanim zaczniemy zwiedzać teren?
– Tak. Na pewno jest mokry na wylot. – Callie nie
zdążyła podejść do dziecka, gdy Burt podniósł już go
z wysokiego krzesła.
– Na górze nie ma pokoju dziecinnego, ale możesz
wybrać dowolny pokój i urządzić go dla Seamusa.
Poprosiłem panią Mayfield, żeby wstawiła dla niego
łóżeczko w twojej sypialni.
Callie poszła za Burtem po schodach. Na piętrze
brakowało już tego ciepła, które ją zachwyciło na
191
J e j t a j na b r o ń
parterze. Zauważyła, że ściany tutaj nie były malowa-
ne od lat.
Burt wniósł Seamusa do dość surowego pokoju
z grubymi, ciemnymi zasłonami i masywnym empiro-
wym łóżkiem z baldachimem. Obok stało łóżeczko dla
dziecka, a wzdłuż wielkiej szafy ustawiono ich bagaże.
Gdy Burt zaczął kłaść Seamusa na świeże, białe
prześcieradło, Callie zawołała:
– Nie, zaczekaj! Jeśli ma brudną pieluszkę... Po-
zwól, że najpierw podłożę ceratkę.
– Tatuś musi się jeszcze dużo nauczyć, żeby móc
się zajmować małym chłopcem, prawda? – Burt po-
chylił się i potarł nosem o nosek synka.
Wzruszenie ścisnęło Callie za gardło. Pomyślała, że
musi się pilnować i uważać, żeby te słodkie sceny
między ojcem i synem nie wpłynęły na jej decyzję.
Postanowiła przecież, że Burt nie może rościć sobie
prawa do Seamusa, dopóki nie skończy ze swoją
nielegalną działalnością.
Po wyjęciu niezbędnych rzeczy z walizki i położe-
niu na łóżku ceratki, Callie skinęła na Burta. Położył
wiercącego się Seamusa na plecach, ręką przytrzymu-
jąc go delikatnie za brzuszek.
– Chciałbym się nauczyć. Możesz pokazać, jak to
się robi?
Kiedy zmieniała pieluszkę, Burt nie odrywał oczu
od jej rąk.
Po chwili, gdy wziął Seamusa na ręce i ruszył
w stronę drzwi, Callie zawołała:
192
Be v e rl y Ba r t o n
– Nie zapomnij o płaszczyku i kapturze, i... o rę-
kawiczkach. I nie trzymaj go za długo na dworze.
Przy zimnej pogodzie pierzchną mu policzki.
– Zupełnie jak mnie – powiedział, po czym przeje-
chał ręką po swoim szorstkim policzku, a potem po
aksamitnym policzku malca. – Nie bój się, dobrze
zajmę się moim synkiem.
Wychodząc, Burt odwrócił się jeszcze i powiedział
przez ramię:
– Po kolacji chciałbym z tobą porozmawiać na
osobności. Jest wiele spraw, które musimy omówić.
Na myśl o tym zadrżała z emocji.
Wieczorem, gdy Enid zabrała małego na górę,
Callie spotkała się z Burtem w saloniku. Siedziała na
sofie, on zaś stał przy kominku. Kominkowy zegar
uderzył jeden raz, odliczając połowę godziny. Czuła,
że Burt jest zdenerwowany. Może nie tak jak ona, ale
wystarczająco mocno, jak na niego.
– Spodziewałem się telefonu – zaczął. – Miałem
nadzieję, że do tego czasu... To jedna ze spraw,
o których chciałem porozmawiać, ale w tej sytuacji
musimy to odłożyć na później. Pomówmy zatem
o sprawach bieżących.
– Jeżeli to ci cokolwiek ułatwi, gotowa jestem
pozostać w tym małżeństwie przez parę miesięcy,
tak jak planowaliśmy... – Rzuciła okiem na Burta,
który wyglądał niewiarygodnie wspaniale w starych
spłowiałych dżinsach i grubej flanelowej koszuli.
193
J e j t a j na b r o ń
Prawdziwy farmer. – A z chwilą, gdy udowodnisz, że
skończyłeś z nielegalnymi interesami, nie będę miała
nic przeciwko temu, żebyś korzystał ze wszystkich
praw ojcowskich.
– Podjąłem już pewne kroki w tym kierunku. Ale
zanim to się sfinalizuje, chciałbym, żebyśmy żyli jak
normalna rodzina tutaj, w Oakwood Farm.
– Nadal nalegasz, żebyśmy się nie rozwodzili?
– Proszę, żebyś dała szansę naszemu małżeństwu.
Niech to będzie roczna próba. Dla dobra Seamusa.
Potem, jeżeli zechcesz, powrócimy do rozmowy o roz-
wodzie.
– Pół roku – powiedziała.
– Słucham?
– Zgodzę się na półroczną próbę.
– Skoro nie masz mi nic lepszego do zaoferowania,
nie mam wyboru i muszę się zgodzić. Niezależnie od
tego, co było między nami i czy zostaniemy małżeń-
stwem, czy nie, chcę, żebyśmy pozostali przyjaciółmi.
– Zgadzam się. Ale czy naprawdę jesteś pewien, że
możemy zostać przyjaciółmi?
– Być może nie będzie to łatwe. A skoro poruszyłaś
ten temat... dopóki jesteśmy małżeństwem, nie widzę
powodu, żebyśmy nie mieli czerpać przyjemności
z faktu bycia mężem i żoną.
Powiedział to z tak obojętnym wyrazem twarzy, że
Callie aż musiała zamknąć oczy. Dla niego fizyczny
związek bez więzi emocjonalnej był równie łatwy, jak
niemożliwy był dla niej.
194
Be v e rl y Ba r t o n
– Uważam, że Oakwood Farm jest idealnym miej-
scem dla dziecka. Świeże wiejskie powietrze, las,
zwierzęta. Zdaję sobie sprawę, że dom wymaga od-
nowienia i nie będę miał nic przeciwko temu, jeżeli
urządzisz go po swojemu. Mam nadzieję, że wypeł-
nisz sobie różnymi obowiązkami cały tydzień, kiedy ja
będę zmuszony przebywać w Londynie.
– Masz zamiar przebywać w Londynie przez cały
tydzień?
– Pomyślałem, że tak będzie najlepiej. Jeśli będę
mieszkać w Londynie i przyjeżdżać tutaj na weeken-
dy, jest szansa, że oswoimy się z tym małżeństwem,
a Seamus przyzwyczai się do mnie.
– Będziesz mieszkać w Londynie, a Seamus i ja
tutaj? A co z moją pracą? A może już znalazłeś kogoś
na moje miejsce?
Jak on śmie! Jak śmie wysyłać ją i Seamusa na wieś,
sam zaś dalej robić swoje ciemne interesy i wieść
swoje podejrzane życie w Londynie! Ma grać rolę
kochającej żony i obowiązkowej matki, gdy on nadal
będzie się bawić w playboya? Ma być mu wierna, ma
być jego żoną w każdym tego słowa znaczeniu, gdy on
będzie bezkarnie romansować w Londynie?
– Callie, sądziłem, że możliwość pozostawania
w tym domu z Seamusem sprawi ci przyjemność.
Oczywiście, zatrudnimy nianię. Może nawet uda
mi się namówić panią Goodhope, żeby przeniosła
się na wieś.
– Więc już wszystko zaplanowałeś? I nawet nie
195
J e j t a j na b r o ń
zapytałeś, czego ja chcę? – Callie podniosła się z sofy.
Z zaciśniętymi rękami stała nad nim i gotowała się
w sobie. – Podoba mi się w Oakwood Farm i zgadzam
się z tobą, że to idealne miejsce dla Seamusa. I cieszę
się, że nie muszę pracować, póki on jest jeszcze mały.
Ale nie pochwalam twojej decyzji o powrocie do
Londynu. Przynajmniej do czasu, kiedy jesteśmy
legalnym małżeństwem. Jeżeli wyjedziesz... – Callie
urwała i tylko zaciskała i rozprostowywała pięści,
powstrzymując się przed uduszeniem Burta. – Nie
oczekuj, że będę cię witać z otwartymi ramionami,
kiedy przyjedziesz nas odwiedzić. Będę spać sama
i nawet nie próbuj...
Burt poderwał się z fotela i chwycił ją za ramiona.
Tak mocno, że aż zabolało.
– Skoro postanowiłaś utrudniać sprawę, proszę
bardzo, rób, jak uważasz! Nigdy na siłę nie zabiega-
łem o względy kobiety i możesz być pewna, że nie
zacznę tego robić... teraz.
196
Be v e rl y Ba r t o n
Rozdział trzynasty
W piątek wieczorem Leland zaciągnął hamulec rollsa
przed domem w Oakwood Farm. Okna całego dołu były
rzęsiście oświetlone, co przydawało wiejskiej posiadłości
ciepły, zapraszający wygląd. Gdy Burt zadzwonił
wieczorem do Callie, był dla niej tak serdeczny, jak na to
pozwalało jej oziębłe zachowanie. Ograniczyli rozmowę
do Seamusa i do tak przyziemnej sprawy, jak pogoda.
Dziwił się, że nie zapytała go o firmę ani o postęp
w staraniach wyplątania się z handlu bronią. Wyczuł, że
coś trapi Callie – coś więcej niż ich dziwny związek.
Chyba była na niego zła, ale nie wiedział dlaczego. Może
myśli, że dobrze się bawi z dala od syna, którego dopiero
poznał? Że woli spać sam, zamiast dzielić z nią łoże?
– Jesteśmy na miejscu, sir.
Gdy Burt ocknął się ze swoich myśli, Leland
przytrzymywał mu drzwi rollsa już od dobrych kilku
chwil.
– W rzeczy samej. Ale jakoś nie widzę komitetu
powitalnego.
– Jest dość zimno – zauważył Leland. – Pewnie
czekają na pana w holu.
– Pewnie tak.
Gdy wysiadł, powiało listopadowym chłodem. Po-
spieszył do domu, przeskakując schody po dwa stop-
nie. W chwili gdy dotknął klamki, drzwi otworzyły się
szeroko. Ale twarz, którą zobaczył, nie była tą, za którą
się stęsknił.
– Dobry wieczór, sir – powiedziała pani May-
field, biorąc od niego płaszcz. – Chłodno dzisiaj na
dworze.
– Tak. Co słychać dobrego? Jak minął tydzień?
– Spędziliśmy wyjątkowo wesoły tydzień. Pani
Callie, jeśli wolno mi tak ją nazywać, jest uroczą
i przemiłą panią. A panicz Seamus jest taki rozkoszny!
Ja i mój Bob nie możemy się nim nacieszyć. Biega,
śmieje się, i dzięki niemu ten stary budynek staje się
prawdziwym domem.
– A gdzie są teraz obie panie i Seamus?
– Seamus już śpi. Tyle się wybawił i wyszalał
z psami, że zasnął już podczas kolacji.
– A pani Callie?
– Jakieś piętnaście minut temu zaniosłam jej her-
batę do biblioteki. Napalili z moim Bobem w komin-
ku. Powiedziała, że na pewno zechce pan zjeść kolację
w bibliotece. Podam ją, gdy tylko będzie pan gotów.
– Może za jakieś dwadzieścia minut. Najpierw
chciałbym porozmawiać z żoną...
– Och, jak ona tęskni za panem! Nawet nie ma pan
198
Be v e rl y Ba r t o n
pojęcia. Pomimo radości, jaką jej sprawia mały Sea-
mus, powiem panu, że bardzo jej brakuje pana.
– Hmm. – Burt uznał, że lepiej nie odpowiadać na
poczynione przez gospodynię obserwacje, a tym bar-
dziej wyprowadzać ją z błędu. Jeżeli Callie czuje się
samotna, to tylko dlatego, że Enid dała stąd nogę
w środę i wróciła do Londynu. Zdaniem Callie
znudziło ją życie na wsi.
– Witaj, Callie – odezwał się, wchodząc do biblioteki,
a ramiona aż mu się rwały, żeby je szeroko otworzyć
i objąć ją. Ale wolał zaczekać, aż sama wykona jakiś ruch.
– Dobry wieczór. – Ton jej głosu ani ziębił, ani
grzał, choć lekki uśmiech zagościł w kąciku jej warg.
– Jaką miałeś podróż z Londynu?
– Bez wrażeń. Chyba nawet zdrzemnąłem się na
chwilę.
– A w pracy? Męczący tydzień?
Nie drgnęła nawet o milimetr. Jakby była przy-
klejona do miejsca. Przejął inicjatywę i zbliżył się do
niej, ale gdy dostrzegł jej spiętą twarz, powstrzymał
się przed dotknięciem jej.
– W pracy nic nowego. Wszyscy pytają o ciebie
i przesyłają pozdrowienia.
Wszystko w nim pulsowało, czuł się jak przewód
pod napięciem, odsłonięty i niebezpieczny. Stęsknił
się za nią, strasznie chciał z nią być, a nawet, będąc
jeszcze w Londynie, myślał o czymś więcej.
– Stęskniłem się za tobą – powiedział, patrząc jej
w oczy.
199
J e j t a j na b r o ń
Odwróciła wzrok i zapatrzyła się w płonący ogień.
– My... to znaczy Seamus pytał o ciebie. A ja... ja...
Nie doczekawszy się dalszego ciągu, Burt wziął
ją za rękę. Jej ciało zesztywniało, ale nie cofnęła ręki.
– Musimy porozmawiać. Muszę ci opowiedzieć
trochę o sobie, o życiu, jakie wiodę od prawie dwu-
dziestu lat.
– Jako handlarz broni?
Pociągnął ją. Usiedli na sofie.
– To, co ci powiem, objęte jest ścisłą tajemnicą.
Żeby móc się nią z tobą podzielić, musiałem otrzymać
pozwolenie mojego przełożonego, a i tak udzielił mi
go dopiero po zebraniu dokładnych informacji na twój
temat i sprawdzeniu ciebie.
Na twarzy Callie malowało się kompletne zasko-
czenie i niedowierzanie.
– Nic z tego nie rozumiem. Ty masz przeło-
żonego? Przecież jesteś właścicielem firmy, która
jest parawanem dla handlu bronią. Czyżbym się
myliła?
– I tak, i nie. – Wiedział, że wyjaśnienie Callie
istoty jego skomplikowanego życia nie będzie łatwe.
Czy przeciętny człowiek styka się na co dzień z taj-
nymi agentami?
– Sądzę, że najlepiej będzie zacząć od początku.
– Od początku czego?
– Od początku mojego życia, jako... hmm... taj-
nego agenta rządu Stanów Zjednoczonych.
– Co? – Callie odsunęła się od Burta, jakby nagle
200
Be v e rl y Ba r t o n
straciła i tę resztkę wiedzy co do jego tożsamości
i zastanawiała się, czy aby nie jest niebezpieczny.
– Mój ojczym, Gene Harmon, był oficerem łącz-
ności, miał wielu kolegów w Waszyngtonie. Dzięki
niemu poznałem różnych wpływowych ludzi, a po
skończeniu college’u ci ludzie ściągnęli mnie do
siebie. Organizację, do której należę, stworzył w cza-
sie wojny domowej sam prezydent Abraham Lincoln.
A jest ona tak ściśle tajna, że nawet większość
członków rządu nie wie o jej istnieniu.
Callie patrzyła na Burta z takim przerażeniem, jak
gdyby nagle wyrosła mu druga głowa.
– Wpływy organizacji sięgają wszędzie – ciągnął
Burt. – Działa w Stanach Zjednoczonych i na arenie
międzynarodowej, a także w sektorze prywatnego
biznesu. Ponieważ urodziłem się w Anglii, a mój
biologiczny ojciec mieszkał tu zawsze, wytypowano
mnie na to stanowisko. Organizacja sfinansowała moją
firmę. Dom w Belgravii, apartamenty w Paryżu
i w Nowym Jorku, a także willa we Włoszech należą
do SPEAR.
– SPEAR... – powtórzyła jak echo Callie.
Burt zawsze był dumny z przynależności do tej
tajnej organizacji rządowej i zawsze postępował we-
dług jej kodeksu honorowego. Ale teraz zapragnął
wycofać się nie tylko z handlu bronią, ale w ogóle
z działalności w agencji. Zapragnął wieść spokojne
życie z Callie i synem. Wiedział, nie mówiąc jej o tym,
że jedyną drogą do zatrzymania jej jako swojej żony
201
J e j t a j na b r o ń
jest wycofanie się z linii ognia. Zaś jedyną drogą do
bycia takim ojcem, jakim chciał być dla syna, jest
utrzymanie małżeństwa z jego matką. Był gotów na
wszystko, byle tylko oszczędzić synowi bólu, jakiego
sam doznał, gdy był dzieckiem.
– Wiem, że musisz to teraz przetrawić, ale uzna-
łem, że jako moja żona i matka Seamusa powinnaś
była poznać prawdę – powiedział, widząc, jak ciągle
jest bardzo oszołomiona i zdumiona.
– Więc nie jesteś multimilionerem ani właścicie-
lem Lonigan’s Import i Eksport. Czy dobrze mówię?
– Tak.
– I nie handlujesz bronią?
– Nie.
– Więc... co oznaczała ta cała historia z Simonem?
– Nie mogę wprowadzać cię w szczegóły, przykro
mi bardzo. Mogę tylko powiedzieć, że sprawa z Simo-
nem miała bezpośredni związek z moją pracą dla
agencji SPEAR. Rozumiesz?
– Tak, rozumiem, co powiedziałeś, ale muszę
przyznać, że nie ogarniam tego. Nie miałam pojęcia...
Burt nie mógł się powstrzymać, żeby jej nie
dotknąć. Choćby musnąć.
– Och, proszę, Callie, nie bój się. – Wykonał ręką
ruch w powietrzu, zaledwie o parę milimetrów od jej
twarzy. – Jesteście bezpieczni. – Mówiąc to, wiedział,
że nie do końca jest szczery.
– Potrafię być ojcem dla mojego syna. Prawdzi-
wym ojcem. Ale chciałbym uniknąć tych wszystkich
202
Be v e rl y Ba r t o n
oficjalnych procedur, żeby dochodzić swoich praw.
Chcę, żebyś mi zaufała i dobrowolnie pozwoliła mi
być ojcem Seamusa.
– Ja... sama nie wiem. Zarzuciłeś mnie całą masą
informacji. Potrzebuję czasu, żeby wszystko przemyś-
leć i dojść z tym do ładu.
– Zanim podejmiesz jakąś decyzję w sprawie na-
szej przyszłości, powinnaś wiedzieć, że choć nie
jestem multimilionerem, jestem zamożnym człowie-
kiem. Oakwood Farm należy do mnie. Otrzymuję też
bardzo przyzwoite wynagrodzenie od Lonigan’s Im-
port i Eksport. Tobie i Seamusowi nigdy niczego nie
zabraknie.
– Twoje pieniądze nigdy mnie nie interesowały
– powiedziała. – Ani przed dwoma laty, ani teraz.
Natomiast jestem żywo zainteresowana trybem i spo-
sobem życia, jaki prowadzisz. Jesteś agentem rządo-
wej organizacji wywiadowczej i na pierwszym miejscu
winien jesteś lojalność jej, nie mnie. Nawet nie
Seamusowi. Poza tym przez ostatnie dwadzieścia lat
wiodłeś życie playboya i kawalera. Nie chcę być żoną
kobieciarza! – Nagle podniosła się i uciekła z pokoju,
omal nie zderzając się z panią Mayfield, niosącą tacę
z kolacją.
– Callie! – zawołał, ale ona wyminęła już gos-
podynię i uciekła. – Do licha! – mruknął pod nosem.
– Co ją tak wzburzyło?
– Czy mam podać, sir? – Skonsternowana pani
Mayfield czekała w progu drzwi.
203
J e j t a j na b r o ń
– Tak. Oczywiście. Proszę postawić tacę na moim
biurku.
Kiedy wychodziła, dodał:
– Mogłaby pani pospać jutro trochę dłużej. A nawet
zrobić sobie wolny dzień. Sami zajmiemy się wszyst-
kim.
– Dziękuję, sir. A co z paniczem Seamusem?
Budzi się wcześnie. Musielibyście państwo wstać
razem z kurami.
– Nie mam nic przeciwko temu – zaśmiał się Burt.
– W takim razie, gdyby mnie pan potrzebował,
proszę zadzwonić.
Pokiwał głową i z uśmiechem odprawił gospody-
nię. Zdawał sobie sprawę, że czeka go trudne zadanie
przekonania Callie, że chce być prawdziwym ojcem,
że wcale mu się nie uśmiecha rola wiecznego kawale-
ra, i że naprawdę zamierza się wycofać z dotych-
czasowej działalności.
Rano obudził go płacz Seamusa. Trochę trwało,
zanim dotarło do niego, co się dzieje. Wyskoczył
z łóżka, rzucił się do drzwi, gdy zdał sobie sprawę, że
na sobie ma tylko gatki. Chwycił więc szlafrok i w bie-
gu narzucił go na siebie. Nim dotarł do drzwi Callie,
Seamus już się uspokoił. Burt wahał się przez chwilę,
po czym delikatnie zapukał i nie czekając na za-
proszenie, wszedł do pokoju.
Callie, ubrana w jasnożółtą bawełnianą piżamę
w maleńkie czerwone różyczki, siedziała na łóżku,
204
Be v e rl y Ba r t o n
a rozbawiony Seamus podskakiwał w górę, coraz
wyżej i wyżej. W pewnym momencie omal nie spadł
z łóżka, ale Callie zdążyła złapać go w ramiona i z całej
siły przycisnęła do piersi.
Burt chrząknął. Matka i dziecko odwrócili się
jednocześnie i ze zdziwieniem popatrzyli na niego. Po
chwili Seamus uśmiechnął się i powiedział:
– Tata.
Callie obrzuciła go surowym wzrokiem w rodzaju:
A co ty tu robisz?
– Dzień dobry – powiedział Burt, podchodząc do
okna. Rozsunął zasłony i odsłonił widok na rozległy
ogród. – Słońce już wstało. Niebo jest czyste. A w nocy
złożył nam wizytę Pan Mróz. – Dotknął lekko oszro-
nionej szyby.
– Dlaczego wstałeś tak wcześnie? – zapytała Cal-
lie, przytrzymując Seamusa, który wyrywał się do ojca.
Burt uśmiechnął się szeroko.
– Nie chcę stracić ani jednej sekundy z dnia
mojego synka. – Ani jego matki, pomyślał.
Podszedł do łóżka, pochylił się i wziął Seamusa
na ręce.
– Wczesny z ciebie ptaszek, maluszku.
– Leka – powiedział Seamus.
– Co takiego?
– Prosi o mleko – wyjaśniła Callie. – Zaraz zejdę
z nim do kuchni i...
– Sam go nakarmię. Ty możesz jeszcze pospać.
Callie wstała z łóżka.
205
J e j t a j na b r o ń
– Co ty wiesz o karmieniu dzieci? Do mleka
trzeba dodać płatki i owoce. Ale najpierw trzeba
małego przewinąć.
– Ach, tak, zmiana pieluszki. – Burt podniósł
Seamusa wysoko ponad głowę. Mały aż zapiszczał
z radości. – Z tym też damy sobie radę.
– Bardzo proszę. Znajdziesz tu wszystko. – Poka-
zała ręką na staroświecką komodę stojącą przy łóżku.
– Co byś chciała na śniadanie? – zapytał Burt,
wyjmując pieluszkę z szuflady. – Dałem pani May-
field wolne, więc dzisiaj ja przygotuję posiłki.
– Co zamierzasz ugotować? – uśmiechnęła się
Callie.
Burt uwielbiał jej uśmiech. Już dawno nie widział
na jej twarzy tak szczerego uśmiechu. Wciąż nie mógł
jej darować, że ukryła przed nim Seamusa i podważyła
zaufanie, jakim ją darzył, ale nadal mu na niej
zależało. Gdyby tylko okazała trochę dobrej woli, nie
wykluczone, że mogliby jeszcze ułożyć sobie wspólne
życie.
– Nic specjalnego – odpowiedział. – Może grzanki
i herbatę?
– Przewiń Seamusa – powiedziała, sięgając po
szlafrok. – Zejdę na dół i sama zrobię śniadanie.
Wyszła z sypialni, minęła korytarz i zbiegła po
schodach. W domu było zimno, więc zatrzymała się na
chwilę i ustawiła termostat, po czym pospieszyła do
kuchni. Chciała przygotować pyszne śniadanie dla
swoich mężczyzn. Byłoby jej miło usłyszeć od Burta,
206
Be v e rl y Ba r t o n
że dobrze gotuje i że cieszy go pobyt w domu z nią
i z Seamusem – w domu, który jest również jego
domem. Marzyła, że jej obieca, iż lada chwila skończy
z londyńskim życiem playboya, a także z działalnością
tajnego agenta. Wzdrygnęła się na myśl o niebez-
pieczeństwach, na jakie się narażał, pracując dla
SPEAR. Jednak czy będzie potrafił zamienić eks-
cytujące podwójne życie na spokojny żywot osiadłego
na włościach dżentelmena? Gdyby ją kochał, tak jak
ona jego... może wówczas? O, naiwna!
Dzień był jak marzenie, jak dzień z czasów dziecię-
cej fantazji Burta, z tą tylko różnicą, że teraz to on był
ojcem. Niestety, nic już nie zmieni faktu, że jego
ojciec nigdy go nie uznał i pozwolił, żeby wyrastał jako
bękart. Ale Seamus musi wiedzieć, że jest kochany
i chciany. Gdy tylko dojdą z Callie do porozumienia,
uzna chłopca za swoje dziecko. Nie było nic ważniej-
szego od tej sprawy.
Z psami przy nodze, trzymając Seamusa za rękę,
wędrowali teraz do strumienia przecinającego na pół
duży ogród na tyłach posiadłości. Burt nie był pewny,
czy są w nim jakieś ryby, czy nie, ale w razie czego
dopilnuje, żeby Mayfield zajął się strumieniem i zary-
bił go na wiosnę. Mogliby łowić razem z Sea-
musem, podobnie jak robił to czasami z ojczymem.
Ale Gene Harmon najbardziej cenił sobie współ-
zawodnictwo. Był człowiekiem, który nie umiał się
relaksować i delektować zwykłą przyjemnością. Z nim
207
J e j t a j na b r o ń
i z Seamusem będzie inaczej. Seamus będzie miał
inne życie. Lepsze. Uczciwe.
Spojrzał na syna i przepełniło go uczucie dumy
i głębokiej miłości. Dzieciak był taki rozkoszny.
A przy tym dociekliwy i inteligentny. Świat widziany
jego oczami wydawał się innym, nieznanym światem.
Wszystko w nim było świeże i nowe.
– Nie pozwól mu podchodzić zbyt blisko do wody
– zawołała idąca za nimi Callie, zatrzymując się na
chwilę przy domu Mayfieldów i zamieniając parę słów
z gospodynią.
– Nie bój się – odpowiedział. – A skoro mamy
basen i strumień pod bokiem, będziemy mogli nau-
czyć Seamusa pływać, prawda? Sam go nauczę, jak
tylko będzie cieplej.
– Znajdziesz na to czas? – Callie dogoniła ich obu,
gdy stali nad brzegiem strumienia. – Twoja firma
i twoja... ta druga praca zajmują ci dużo czasu. Że nie
wspomnę o twoich obowiązkach towarzyskich...
Burt ukucnął, zrównując się prawie z Seamusem.
– Nie znam nic ważniejszego, niż czas spędzony
z nim. – Pogłaskał syna po główce, zmierzwił czarne
loczki i nasunął mu kaptur. – Zimno dziś. Ale nie
pozwolimy, żebyś zmarzł, prawda?
– Simo – powtórzył Seamus i uśmiechnął się
szeroko, pokazując ząbki.
– Nowe słowo? – Burt spojrzał na Callie.
– Tak, nowe słowo. Jego słownictwo obejmuje już
chyba kilkanaście słów.
208
Be v e rl y Ba r t o n
Powiał zimny listopadowy wiatr. Kupki suchych
liści zawirowały w powietrzu. Ciemna chmura przy-
kryła niebo.
– Bardzo bystry chłopiec – powiedział Burt. – Wy-
konałaś świetną robotę, Callie. Chcę ci podziękować
za... – urwał, posadził sobie Seamusa na biodrze
i wyciągnął do Callie rękę. – Chcę ci podziękować za
tak wspaniałego syna. Jestem wdzięczny, że mogę
uczestniczyć w jego życiu.
Callie przyjęła wyciągniętą rękę. Pociągnął ją ku
sobie. Jak to możliwe, że nie pamięta tamtej nocy
sprzed dwóch lat, nocy, którą spędził z tą kobietą,
nocy, w czasie której poczęła jego dziecko? Przecież
Callie należy do najbardziej niezapomnianych kobiet,
jakie kiedykolwiek znał! Więc dlaczego wymazał jej
twarz – jej tożsamość – z pamięci?
– Burt, powinniśmy wracać. Pani Mayfield powie-
działa, że przed chwilą zaniosła nam garnek gulaszu.
– Jesteś głodny? – zapytał Burt Seamusa. – Mama
mówi, że trzeba wracać do domu.
– Leko – odpowiedział Seamus.
– Tak – przytaknął Burt. – Widzę, że mleko
kojarzy mu się z jedzeniem.
– Uwielbia je – powiedziała Callie i zawróciła
w stronę ogrodu. – Kiedy go odstawiałam od piersi,
bałam się, żeby nie był uczulony na krowie mleko, ale
na szczęście łatwo się przestawił.
Kiedy go odstawiałam. Słowa Callie jak echo
rozbrzmiały w umyśle Burta. Przed oczami mignął mu
209
J e j t a j na b r o ń
obraz syna przy jej piersi. Jakże pragnąłby być wtedy
z nimi i patrzeć, jak karmi ich dziecko. Ze wzrusze-
niem, ale i z radością pomyślał, że chyba nie ma na
świecie bardziej kochającej i bardziej macierzyńskiej
kobiety od matki jego syna.
Gdy doszli do domu, Semaus wyciągnął małą
rączkę w stronę Romulusa i Remusa.
– Pesio.
– Chyba chce, żeby psy weszły z nami do domu
– powiedział Burt.
– A pozwalasz im na to? – zapytała.
– Tylko do kuchni – odpowiedział. – Kiedy jest
zimno, dostają jeść przy piecu.
– Pomożesz dzisiaj tatusiowi nakarmić pieski?
– zapytała malca, podnosząc jego bródkę do góry.
– Tata. Pesio – zawołał radośnie Seamus.
Zdjęli ubrania na ganku z tyłu domu, powiesili je
na drewnianym wieszaku przymocowanym do ka-
miennej ściany i weszli do ciepłej kuchni. Gulasz pani
Mayfield pachniał apetycznie. Psy przygalopowały do
kuchni i klapnęły przed paleniskiem. Gdy Burt po-
stawił Seamusa na podłodze, mały natychmiast po-
dreptał w ich stronę.
Burt i Callie stali razem i przyglądali się, jak
Seamus wciska się między dwa duże irlandzkie sete-
ry, obejmując prawą rączką szyję Romulusa, lewą zaś
Remusa.
– Piesio, tata, leko – powiedział Seamus. – Mama,
leko, pesio.
210
Be v e rl y Ba r t o n
Burt i Callie roześmieli się, zakochani w swoim
dziecku, a także zadowoleni z faktu, że oboje zro-
zumieli jego polecenie nakarmienia psów. Nagle
spotkali się wzrokiem i trwali tak przez chwilę. Nie
zastanawiając się nad znaczeniem dziwnego uczucia,
które nagle poczuł w klatce piersiowej, podobnego do
potężnego uderzenia młotka, Burt objął Callie i moc-
no ją pocałował.
211
J e j t a j na b r o ń
Rozdział czternasty
Callie czekała w holu, obserwując, jak Burt otula
kołderką śpiącego Seamusa. Myślała o ich pocałunku
w kuchni. Minęło kilka godzin, a ona właściwie od
tamtego czasu o niczym innym nie była w stanie
myśleć. Robiło jej się ciepło, gdy wspominała, co
wtedy poczuła i jak zareagowała. Wszystko odbyło się
tak szybko, nie spodziewała się tego pocałunku, a tym
bardziej reakcji swojego ciała, stłumionej chichotem
Seamusa. Dziecko przydreptało do nich i wcisnęło się
między ich nogi. A kiedy Burt wziął go na ręce,
roześmieli się wszyscy troje. W tej chwili naprawdę
byli rodziną.
– Przynieś ze sobą monitor, żebyśmy go mogli
słyszeć – powiedziała do Burta. – I zostaw uchylone
drzwi. Jeżeli się obudzi, a drzwi będą zamknięte,
przestraszy się.
Po wyjściu na korytarz Burt wręczył jej monitor,
który wsunęła do kieszeni szerokiego swetra.
– Wyhasał się dzisiaj w najlepsze.
– Pewnie będzie dobrze spać – powiedziała Callie,
idąc za Burtem w stronę schodów. – Zwykle tak jest,
kiedy się zmęczy.
– Jest tyle rzeczy, których o nim nie wiem. – Burt
położył rękę na ramieniu Callie i zatrzymał ją.
Spojrzała na niego.
– Szybko się nauczysz. Jest jeszcze malutki. Na-
wet nie będzie pamiętał okresu, gdy nie było cię
przy nim.
– Ja naprawdę zdaję sobie sprawę, że miałaś uzasad-
nione powody, żeby nie przyjść do mnie, gdy stwier-
dziłaś, że jesteś w ciąży, ale... – Potrząsnął głową
i westchnął. – Nie winię cię za to. Nie do końca.
Przecież to ja byłem pijany tamtej nocy. To ja nie
zadbałem o zabezpieczenie. I to ja nie pamiętam ani
jednego szczegółu z tamtej nocy.
– Napiłabym się herbaty – powiedziała, celowo
zmieniając temat i ruszając przed siebie. – A co byś
powiedział o deserze? Kiedy kąpałeś Seamusa, pani
Mayfield przyniosła ciasto.
– Mmm. Ciasto i herbata to brzmi zachęcająco.
Udali się oboje do kuchni. Jak zwyczajne małżeń-
stwo, spędzające razem sobotni wieczór, pomyślała.
Ale przecież tak nie było. Jej mąż, którego uważała za
handlarza bronią, okazał się kimś w rodzaju super-
agenta tajnej organizacji. I, jak słynny James Bond,
miał w życiu masę kobiet. Chociaż chciał się wycofać
ze swej niebezpiecznej działalności, a także położyć
kres życiu playboya, nie potrafiłaby być jego żoną,
213
J e j t a j na b r o ń
nawet kochając go bardzo. A pokochała go chyba
w tamtą noc, kiedy poczęła Seamusa. I już wtedy
wydawał się jej zabójczą kombinacją wdzięku i nie-
bezpieczeństwa.
Przygotowała herbatę, postawiła na srebrnej tacy
filiżanki i deserowe talerzyki.
– Może przeniesiemy się z tym do saloniku?
– Świetny pomysł. Kiedy nakrywałaś do kolacji,
napaliłem w kominku.
W saloniku postawiła tacę na orzechowym stoliku
między dwoma fotelami w stylu króla Ludwika, które
zachowały jeszcze oryginalne aksamitne obicia z wy-
tłaczanymi wzorami.
– Całkiem tu przytulnie. Ale przydałby się grun-
towny remont – powiedział Burt, rozglądając się
wokół. – Na początek trzeba by pomalować. Podłogę
wystarczy wywoskować. Ale meble wymagają nowych
obić i...
– Czy rzeczywiście zamierzasz odnowić dom, czy
też po prostu próbujesz w ten sposób zacząć rozmowę?
– zapytała Callie, sięgając po swoją herbatę.
– Jedno i drugie – przyznał. – Chciałbym, żebyś
urządziła dom po swojemu. – Przytrzymał jej rękę,
zanim podniosła filiżankę. – Ale też trudno mi jest
prowadzić z tobą rozmowę na neutralny temat, gdy
tak naprawdę miałbym ochotę wziąć cię do łóżka
i kochać się z tobą do rana.
Callie wyrwała rękę.
– Sądziłam, że po prawie tygodniu spędzonym
214
Be v e rl y Ba r t o n
w Londynie nie będziesz musiał zabiegać o względy
żony.
– Co chcesz, do licha, przez to powiedzieć?
– Chcę powiedzieć, że nie jestem taka głupia, jak
ci się wydaje. Nie zostawałbyś w Londynie, gdyby ci
nie zależało na wolności i utrzymywaniu dotych-
czasowych kontaktów, zwłaszcza z tymi wytwornymi,
podniecającymi kobietami.
– Uważasz, że przez te ostatnie dni uprawiałem
seks z którąś z dawnych kochanek?
– Uważam.
– I nie uwierzysz, jeżeli powiem, że nie tylko nie
tknąłem żadnej kobiety od dość długiego czasu, ale
nawet żadnej nie chciałem?
Siedziała bez słowa i wpatrywała się weń zdumio-
nym wzrokiem. Wiedziała, że chce się z nią kochać.
Choćby ten pocałunek w kuchni. Mówił sam za siebie.
Czy zatem teraz okłamuje ją tylko po to, żeby
zaciągnąć ją do łóżka? Zapytaj go wprost, ponaglał
wewnętrzny głos. Jeśli przysięgnie, że mówi prawdę,
uwierz mu.
– Kochałeś się z inną kobietą? – zapytała śmiało.
– Kochałem się z niezliczoną ilością kobiet – od-
powiedział z figlarnym uśmieszkiem.
– Przestań, dobrze wiesz, o co mi chodzi! – Ze-
rwała się z fotela i spojrzała mu w oczy. – Czy byłeś
z inną kobietą po naszym ślubie?
Burt też wstał.
– Ukryłaś przede mną syna. Okłamałaś mnie. Nie
215
J e j t a j na b r o ń
pochwalasz mojego trybu życia i rodzaju pracy, którą
wykonuję od lat. Uważasz, że ciebie nie chcę, że
wolałbym kobietę, której nie interesuje ani to kim
jestem, ani to co robię. Tymczasem prawda jest taka,
że od miesięcy nie chcę nikogo poza tobą.
– To dlaczego... dlaczego siedzisz w Londynie?
Objął ją i przyciągnął do siebie. Zadrżała, gdy
zbliżył wargi do jej ust i musnął je.
– Z dwóch powodów. Myślałem, że będzie nam
łatwiej przystosować się do małżeństwa, jeżeli nie
będę przyjeżdżał na noc. Przynajmniej na początku.
A po drugie, zarządzam firmą i prowadzę poważne
negocjacje z ramienia SPEAR.
– Czy zatem w Londynie zatrzymuje cię tylko praca?
– A czy myślisz, że nie wolałbym wracać do domu
i do ciebie co wieczór? – Ujął jej głowę w obie ręce
i spojrzał jej prosto w oczy. – Gdyby sam seks stanowił
o dobrym małżeństwie, moglibyśmy tworzyć najsolid-
niejszą parę na świecie.
Pragnęła wyznać mu swoje prawdziwe uczucia,
powiedzieć, że kocha go bezgranicznie, ale jak ma mu
to powiedzieć, skoro on sam nie wspomniał o miłości
nawet słowem?
– Powiedz coś. – Pocałował ją w policzek, potem
w brodę. – Powiedz chociaż, że mi wierzysz.
– Wierzę ci – odpowiedziała i objęła go za szyję.
Brakowało jej tchu, ugięły się pod nią kolana.
Objął ją mocniej i pocałował w usta. Wyszła mu
naprzeciw. Była jak wygłodzone zwierzątko.
216
Be v e rl y Ba r t o n
Rozbierali się w pośpiechu. Po kolei jej rzeczy
lądowały w przeróżnych miejscach. Podobnie jego.
W końcu wokół nich wyrosła ich cała sterta.
– Prawie o niczym innym nie myślę, gdy mnie
tutaj nie ma – szepnął i chwycił zębami płatek
jej ucha.
– Tęskniłam za tobą – powiedziała, a on popchnął
ją delikatnie na sofę.
– Zapomnijmy choć na chwilę o naszych prob-
lemach.
Pochyli się nad nią, ujął za pośladki i podniósł ją
wyżej ku sobie.
– Nie liczy się nic poza... – Rozsunął kolanem jej
nogi i wszedł w nią.
Jęknęła z rozkoszy. Gdy była z nim, przestawała
myśleć o sobie i o całym świecie. Była częścią niego,
należała do niego, tak jak on do niej.
– Poczuj to – szeptał, przyspieszając tempo. – Po-
czuj to wszystko, co ja czuję.
Za każdym razem wychodziła mu naprzeciw.
W poruszeniach ciała, w gorących pocałunkach, w pło-
miennych wzlotach namiętności.
– Czuję – jęknęła. – Och, Burt, czuję!
Trawił ich ten sam głód. Zwielokrotniony ty-
godniowym postem. Dniami tęsknoty. Samotnymi
nocami.
Pulsujące z napięcia ciało Callie stopiło się z nim.
Siła jej orgazmu nie miała sobie równych. Krzyknęła
i zadrżała w chwili spełnienia, on zaś podążył za nią
217
J e j t a j na b r o ń
i mocna rozkosz zawładnęła nimi bez reszty. Od-
dychając ciężko, spocony, przywarł do niej, a ona
objęła go ramionami i całowała w czoło, w policzki,
a potem odnalazła jego usta. Schwytał jej wargi
w swoje i już po chwili zaczęli się kochać od nowa.
Głośne walenie do drzwi frontowych wyrwało
ich z cudownego kokonu intymności, ale dopiero
po paru chwilach dotarło do Burta, że ktoś dobija
się do ich domu.
– Kto to... – szepnęła wystraszona Callie.
Burt pocałował ją.
– Ubierz się, darling, a ja zobaczę, kto to może być.
Chwycił spodnie, błyskawicznie je wciągnął, wziął
z fotela koszulę i nie zapinając jej, szybko wyszedł.
Callie ubierała się w pośpiechu. Kiedy Burt wrócił
do saloniku, była już prawie ubrana.
Podszedł do niej. Za nim, w korytarzu, zobaczyła
męską sylwetkę.
– Leland przyszedł od Mayfieldów. Okazuje się,
że zostawiłem komórkę na górze i nie słyszeliśmy,
kiedy dzwoniła.
– Nie mógł z tym zaczekać do rana? – zapytała.
– SPEAR kontaktuje się ze mną przez ten telefon
– wyjaśnił Burt. – Gdy szef nie może mnie złapać,
kontaktuje się z Lelandem.
– Z Lelandem? Nic nie rozumiem. Dlaczego miał-
by się kontaktować...
– Leland, podobnie jak ja, pracuje dla SPEAR.
– Ach, tak.
218
Be v e rl y Ba r t o n
Burt przyciągnął Callie do siebie, potarł policzkiem
o jej policzek i pocałował ją w skroń.
– To pilna sprawa. Bezzwłocznie muszę się nią
zająć. Jeszcze wieczorem odlatuję z Heathrow. Więcej
nie mogę ci powiedzieć, ale wierz mi, że nie mam
wyboru.
– Rozkaz SPEAR?
– Tak. Niewykluczone, że będę musiał spędzić za
granicą parę tygodni.
Przytuliła się do niego.
– To niebezpieczne zadanie, czy tak? Och, Burt,
proszę... – Stłumiła rozpacz. – Proszę, uważaj na
siebie. Ja... my... Seamus potrzebuje ciebie.
– W razie potrzeby skontaktuj się z Ardellem
Healy, moim radcą prawnym. – Wyjął z kieszeni kartę
kredytową i podał jej. – Jesteś upoważniona do
korzystania z niej. A może przez ten czas zajmiesz się
urządzaniem domu? I znajdziesz nianię dla Seamusa?
– Naprawdę musisz jechać? – chwyciła go za
koszulę.
– Tak. – Znów ją pocałował. Mocno, głęboko
i z całego serca.
Słyszała, jak odjeżdża. Do Londynu. Na Heathrow.
A stamtąd? Tylko jeden Bóg wie, dokąd. Usiadła na
podłodze, objęła się ramionami i zapłakała. Czy da się
tak żyć? Czy mogą razem wychowywać syna, skoro
Burt może w każdej chwili zniknąć, nie wiadomo na
jak długo... może na zawsze?
219
J e j t a j na b r o ń
Trzy tygodnie! Dwukrotnie miała od niego wiado-
mość i za każdym razem zapewniał ją, że ma się dobrze,
ale przecież czuła, jak bardzo ma spięty głos. Wypełnia-
ła dni urządzaniem domu, zatrudniła miejscowych
fachowców. Pierwsza praca – przerobienie sypialni na
pokój dziecinny – była prawie na ukończeniu.
Tydzień po wyjeździe Burta pojawiło się przed
domem nowe BMW dla niej, a jeszcze po paru dniach
dostarczono kucyka dla Seamusa.
Callie nerwowo przemierzała kuchnię. Przystanęła
i położyła rękę na płaskim brzuchu. Już od paru dni
podejrzewała, że jest w ciąży. Spóźniał się jej okres,
a przecież zawsze regularnie miesiączkowała.
– Nie możesz się go doczekać, prawda, kochanie?
– uśmiechnęła się pani Mayfield znad misy, w której
wyrabiała ciasto na chleb. – Stęskniłaś się za nim
chyba bardziej niż Seamus.
Pani Mayfield na prośbę Callie już od kilku dni
zwracała się do niej po imieniu. Callie uznała, że
gospodyni jest prawie jak domownik czy nawet czło-
nek rodziny.
– Szkoda, że nie powiedział dokładnie, kiedy
będzie – odpowiedziała Callie.
– Zamiast tak czekać i chodzić wkoło, idź na górę
i zrób sobie kąpiel.
– A jeśli Seamus się obudzi? Wiem, że powinnam
była znaleźć mu nianię. Ale pani Goodhope nie mogła
zostawić rodziny, a mnie się nie spieszy do zatrud-
niania kogoś, kogo nie znam.
220
Be v e rl y Ba r t o n
– Na razie poradzimy sobie bez niani. Przecież nie
weźmiemy pierwszej z brzegu osoby. A teraz idź,
odpręż się w kąpieli, a mnie zostaw monitor. Dopil-
nuję naszego młodego człowieka.
W końcu Callie dała się namówić. Kręciła się
jak nieprzytomna od chwili, kiedy Burt zadzwonił
z Londynu i oznajmił, że wraca w drugiej połowie
dnia. Żeby nie rozochocić Seamusa i nie wybić
go z rytmu popołudniowej drzemki, nie wspomniała
mu słowem o powrocie taty. Teraz spał smacznie
w bibliotece ojca.
Nie tracąc czasu, pospieszyła do swojej sypialni.
Odkręciła w łazience gorący kran, a kiedy staroświec-
ka wanna zaczęła się napełniać, dodała do wody
pachnący, pieniący się płyn. Taki sam, jakim pach-
niała, gdy pierwszy raz spotkała Burta. Od jego
wyjazdu prawie nie używała żadnych wonności. Ale
dzisiejsza noc będzie specjalna. Tak bardzo kochała
Burta, że już nie potrafiłaby bez niego żyć. I nigdy od
niego nie odejdzie. Zwłaszcza teraz, kiedy, jak jej się
zdaje, nosi jego drugie dziecko.
Rozebrała się powoli. Nogą sprawdziła temperatu-
rę wody. Była w sam raz. Zanurzyła się w bąbelkach.
Było bosko. Absolutnie bosko.
Z zamkniętymi oczami oddała się słodkiemu fan-
tazjowaniu. Wyobraziła go sobie. Nagiego, męskiego
i pożądającego ją. A potem ich razem, zapominających
o bożym świecie.
Na samą myśl o tym sutki jej stanęły, przeszedł ją
221
J e j t a j na b r o ń
spazm rozkoszy. Pospiesz się, ukochany, wzdychała.
Wracaj szybko do domu.
Burt próbował się wyluzować na tylnym siedzeniu
rollsa w drodze z Londynu do Kentu. Nie mógł się
doczekać powrotu do domu. Wracał do Oakwood
Farm na dobre. Jonasz zgodził się na jego dymisję
w SPEAR, pozostawiając mu szefostwo firmy Loni-
gan’s Import i Eksport.
Wiedział, jak bardzo ta wiadomość ucieszy Callie.
Zastanawiał się, jak zareagował Seamus na kucyka.
Obiecywał sobie, że będzie najlepszym ojcem na
świecie.
Jego uczucie do Callie nadal pozostawało zagadką.
Zależało mu na niej. I to bardzo. Pragnął jej. Do
szaleństwa. Ale było coś jeszcze. Coś mu mówiło, że
gdyby ją sobie przypomniał z ich pierwszej, odległej
nocy, może by tajemnica się rozwiała.
Rozmarzony, wspominał ich ostatnią noc, a myślami
wybiegał już naprzód. A kiedy Leland zahamował przed
domem, Burt spał i śniło mu się, że kocha się z żoną.
– Proszę się obudzić, sir – usłyszał głos Lelanda.
– Zdaje się, że coś tu się dzieje. Jacyś ludzie kręcą się
wokół domu. – Leland wysiadł, obszedł samochód
i otworzył drzwi.
Burt otrząsnął się ze snu i wysiadł z wozu. Od razu
spostrzegł nadbiegającą Callie. Kiedy była już blisko,
zobaczył jej twarz zalaną łzami. Miał wrażenie, że
serce przestaje mu bić.
222
Be v e rl y Ba r t o n
– Och, Burt. Chwała Bogu, że jesteś. Seamus...
– Przełknęła łzy. – Seamus zginął. Przeszukałyśmy
cały dom, a pan Mayfield ściągnął sąsiadów, którzy
właśnie teraz przeszukują teren. Och, Burt, a jeśli...
a jeśli go porwano?!
223
J e j t a j na b r o ń
Rozdział piętnasty
Słowo ,,porwanie’’ złowieszczo dźwięczało mu
w uszach. To niemożliwe, powtarzał sobie. Nie było
powodu. Sprawa Simona została zakończona, a oprócz
niego nikt nie zagraża jemu i jego rodzinie.
– Och, panie Burt, to moja wina – załamywała ręce
pani Mayfield. – Odesłałam Callie na górę i obiecałam
dopilnować Seamusa. Monitor upadł mi na podłogę,
więc szybko go podniosłam, ale nie miałam pojęcia, że
się wyłączył.
Kątem oka Burt dostrzegł Mayfielda rozmawiają-
cego z Lelandem. Dał znak ręką, żeby podszedł do
niego.
– Pani Mayfield stwierdziła nieobecność Seamusa
jakieś dwadzieścia minut temu – powiedział Leland.
– Ludzie przeszukują dom i okolice. Co dziwniejsze,
sir, psów też nie ma.
– Myślisz, że go porwali? – Callie przylgnęła do
Burta, drżąc ze strachu.
– Nie, kochanie, nie porwali – zapewnił ją, choć
nie potrafił do końca wykluczyć takiej możliwości.
– Nie rozumiem tylko, w jaki sposób Seamus zszedł
na dół. Na czworakach?
– On nie był na górze – powiedziała Callie.
– Biedactwo zasnęło w pańskiej bibliotece, panie
Lonigan – szlochała gospodyni. – Nie chciałyśmy go
budzić. Byłam obok, w kuchni, i miałam monitor.
Gdybym wiedziała, że nie działa...
– Nie powinnam była iść na górę – zaniosła się
płaczem Callie.
– Pan Mayfield zorganizował grupę – tłumaczył
Leland. – Kilkanaście osób wciąż przeczesuje każdy
zakątek posiadłości. Dołączę do nich i obiecuję, sir, że
znajdę chłopca. A jeśli razem z nim są psy, nie pozwolą
zrobić mu krzywdy.
– Callie, darling – powiedział Burt. – Może wej-
dziecie z panią Mayfield do środka, a ja pójdę
z Lelandem i pomogę szukać...
– Nie! Proszę. – Złapała go za poły płaszcza.
– Chcę iść z wami. O Boże, gdyby mu się coś stało, to...
Burt położył palec na jej ustach, zmuszając ją
do milczenia, po czym pocałował ją w czoło i w oba
policzki.
– Seamusowi nic nie jest. I wkrótce go znaj-
dziemy.
– Chodźmy już – powiedziała.
Po godzinie Burt przyprowadził do domu bliską
histerii Callie. Była zmarznięta i wyczerpana. Pod-
225
J e j t a j na b r o ń
trzymując ją w talii, niemal wniósł ją do środka.
W kuchni zastali kilku sąsiadów grzejących się koła
pieca. Pani Mayfield częstowała ich herbatą. Poprosił
ją, żeby przyniosła herbatę dla Callie do biblioteki.
Gospodyni omal nie krzyknęła na widok pluszowe-
go zajączka, którego trzymał, a którego Seamus dostał
od Enid na pierwsze urodziny. Burt dał jej znak, żeby
nie wspominała o tym przy Callie. Kiedy bowiem
znaleźli zabawkę niedaleko strumienia, Callie była
już przekonana, że ich syn wpadł do wody, a on
i Leland, a także dwaj inni ludzie przez dobre pół
godziny przeszukiwali dno strumyka, ale nie znaleźli
żadnego innego śladu Seamusa.
Poprowadził Callie do biblioteki i posadził ją
na sofie. Nagle przestała płakać. Siedziała jak odrę-
twiała.
– Powinieneś zdjąć te mokre buty i spodnie – po-
wiedziała jakby w próżnię, bez cienia emocji.
– Nic mi nie będzie, darling.
Czuł skurcze żołądka. W głowie aż huczało od
napięcia. Jeszcze nigdy w życiu nie bał się tak bardzo.
– Och, Burt! – krzyknęła Callie i zaczęła dygotać
na całym ciele.
Uklęknął przed nią i wziął ją w ramiona. Z czułością
i zrozumieniem głaskał ją po głowie i szeptał słowa
otuchy, w które sam nie wierzył. Trzymał ją mocno,
jakby chcąc jej dodać sił, i modlił się o siły dla siebie.
A jego myśli w zawrotnym tempie krążyły wokół
Seamusa. Ich syn nie mógł zginąć! Może coś sobie
226
Be v e rl y Ba r t o n
zrobił? Skaleczył się. Utopił? Nie! I nagle poczuł, jak
drżenie ogarnia jego ciało i jak stopniowo traci nad
nim kontrolę.
Callie uniosła głowę. Już kiedyś widziała to spoj-
rzenie jego oczu – przed dwoma laty. W porannych
godzinach tamtego listopadowego dnia, kiedy obudził
się i na wpół trzeźwy usiadł na brzegu łóżka i dygotał
jak w febrze.
– Burt – wyszeptała jego imię.
Zdawał się jej nie słyszeć. I tak jak wtedy ujęła
w dłonie jego twarz i powiedziała dokładnie to, co
powiedziała do niego tamtej nocy, kiedy opłakiwał
śmierć ojca.
– Wszystko w porządku. Pozwól sobie na płacz.
Nie wstrzymuj łez. Płacz, do licha, Burt. Płacz!
,,Tylko mazgaje płaczą! – mówił Gene Harmon.
– Prawdziwi mężczyźni nigdy nie okazują emocji. To
znak słabości. Mój syn nie będzie maminsynkiem.
Słyszysz mnie, Burt? Żebyś mi nigdy więcej nie
płakał!’’.
Oddychał ciężko. Walczył ze sobą. Ale przecież
zginął jego syn. Ich najdroższy mały Seamus cierpi,
a może nawet nie żyje. Ból był nie do zniesienia.
Nagle, wśród natłoku wspomnień, rozpamiętując
słowa ojczyma, usłyszał cichy płacz chłopca. Jego
własny płacz po stracie ulubionego psa, po którym
otrzymał reprymendę od ojczyma. Później już nigdy
więcej nie płakał. Z wyjątkiem...
Wielkie nieba! Płakał tamtej nocy. W ramionach
227
J e j t a j na b r o ń
Callie. Trzymała go i przekonywała, że powinien się
wypłakać. Umarł jego ojciec. Seamus Malcolm, który
go nigdy nie uznał, a mimo to przywoływał go na łożu
śmieci.
Poczuł uścisk ramion Callie, równie serdeczny
i dodający otuchy jak tamtej nocy. I jej słowa:
– Płacz, kochany, płacz.
I odblokował się, i zawył jak ranne zwierzę.
Wezbrane pod powiekami łzy polały się strumieniem.
Jego mały Seamus zginął, pewnie nie żyje. Nie
mógł znieść tej myśli. Co będzie z nim i z Callie, jeżeli
stracą dziecko? To zbyt ciężki los dla każdego rodzica,
dla każdego...
Łzy tryskały, zalewały mu twarz, Callie trzymała go
mocno.
Przywarli do siebie i płakali razem.
Zamknął oczy i zacisnął szczęki. Wspomnienia
przesuwały się w jego głowie jak film. Seria wydarzeń,
które wyparł ze świadomości. A gdy się nasilały,
postać kobiety, która go podtrzymywała i była świad-
kiem największej słabości w jego życiu, zaczęła przy-
bierać realny kształt. Zobaczył jej rudokasztanowe
włosy, łagodne szare oczy, pełne różowe wargi i wąski
nos. Callie! Widział ją oczami duszy tak wyraźnie,
jakby naprawdę na nią patrzył. Tylko przy niej mógł
sobie pozwolić na utratę kontroli nad emocjami,
okazać słabość i przyznać się do niedosytu uczuć.
Tylko jej mógł pozwolić zajrzeć w głąb swojej duszy
i zobaczyć coś, czego wypierał się nawet przed sobą.
228
Be v e rl y Ba r t o n
Powoli otworzył oczy.
– Już wiem. Wiem, co stało się tamtej nocy.
Rozkleiłem się w twoich ramionach. Wypłakałem się
tobie jak jakiś głupi słabeusz.
– Nie! – powiedziała. – Płakałeś, ale nie jak głupi
słabeusz. Opłakiwałeś śmierć ojca. Musiałeś wypłakać
się tamtej nocy, żeby poczuć ulgę. Tak jak... jak teraz.
– Nie chciałem cię pamiętać – przyznał. – Nie
mógłbym znieść widoku twojej twarzy, bo bałbym się
zobaczyć w twoich oczach... litość.
– Och, Burt. To nie była litość. Mogłeś tylko
zobaczyć współczucie i miłość.
– Miłość?
– Chyba zakochałam się w tobie już tamtej nocy,
ale później wmawiałam sobie, że się mylę. I jeszcze
jak niemądra wyobraziłam sobie, że ty też zakochałeś
się we mnie.
Burt przełknął łzy, otarł palcami twarz.
– Nie byłaś niemądra. Rzeczywiście zakochałem
się w tobie, i też nie chciałem się do tego przyznać.
Nie dawałaś mi spokoju przez dwa lata.
– Więc nasz Seamus... on... on rzeczywiście jest
owocem naszej miłości, prawda?
Burt wziął ją w ramiona, przycisnął mocno, pragnąc
choć trochę ulżyć jej cierpieniu.
– Znajdziemy go. On żyje, Callie. Musimy w to
wierzyć.
– Ale gdzie on jest, Burt? Gdzie?
229
J e j t a j na b r o ń
Grupa dzieciaków szła drogą wiodącą do Oakwood
Farm. Obok nich biegły dwa irlandzkie setery. Burt
ujrzał ich z okna saloniku, gdy tam stał i zastanawiał
się, co jeszcze należy zrobić. Callie siedziała w głębi
pokoju i nieprzerwanie się modliła. Ich syn zniknął
prawie przed dwoma godzinami, a szukający go ludzie
wracali z niczym. Kim są te dzieci i co robią z nimi
Romulus i Remus? – zastanawiał się Burt. Jeżeli dzieci
znalazły psy, może też znalazły Seamusa? Kiedy
podeszły bliżej, zauważył, że najstarsze ma jakieś
dziesięć lat, zaś najmłodsze, prowadzone za ręce przez
dwie dziewczynki, jest jeszcze maluchem. Czarno-
włosym maluchem. Burt przetarł oczy. Przecież to
Seamus!
– Seamus!
– Co? – Callie poderwała się na nogi.
– Jest na dworze. Z grupą dzieci.
– O Boże! – Callie wzięła długi, uspokajający
oddech.
Wybiegli razem przed dom.
– Seamus!
– Mama, Seamus bawi, dzieci – powiedział chło-
piec, wskazując na otaczającą go gromadkę.
– Gdzie go znaleźliście? – zapytał Burt najstar-
szego, dziesięcioletniego, piegowatego chłopca o cie-
mnoblond włosach.
– Właściwie to nigdzie – odparł chłopiec. – Sea-
mus bawił się z nami. Zaopiekowaliśmy się nim.
Nawet pił mleko i jadł biszkopty.
230
Be v e rl y Ba r t o n
– Nie rozumiem. – Callie kurczowo trzymała roz-
bawionego, wyrywającego się Seamusa.
– Jestem Dennis Lloyd, a to są moi kuzyni
– przedstawił się chłopiec. – Bawiliśmy się w lesie
przylegającym do państwa posiadłości i zobaczyliśmy
nad strumieniem Seamusa. Powiedział nam, jak się
nazywa, ale poza tym niewiele więcej mogliśmy
zrozumieć.
– Więc wzięliśmy go ze sobą – dodała jedna
z dziewczynek. – Nie wiedzieliśmy, że jest z Oak-
wood Farm. Wcześniej, kiedy odwiedzaliśmy dziad-
ków, nie było tu nigdy małego chłopca.
– Chcecie powiedzieć, że przez cały czas Seamus
był w Windwood? – zapytał Burt.
– Tak, proszę pana. Nawet dziadek nie wiedział,
czyj on może być. Powiedział, że właściciel Oakwood
Farm nie ma żony ani dzieci.
– Nie miałem dotąd zaszczytu spotkać sir Michae-
la – powiedział Burt. – Więc jak to się stało, że
przyprowadziliście go tutaj?
– Och, babcia nalegała, żeby powiadomić policję
– powiedział jeden z chłopców – ale gdy dziadek
zaczął telefonować...
– Ogrodnik brał udział w poszukiwaniu – wszedł
mu w słowo starszy. – Kiedy zobaczył bawiącego się
z nami Seamusa, natychmiast powiedział o wszystkim
dziadkowi... no i jesteśmy.
– Nawet nie wiecie, jak jesteśmy wam wdzięczny
za tak wspaniałą opiekę nad Seamusem – powiedział
231
J e j t a j na b r o ń
Burt, uśmiechając się serdecznie do grupki dzieci,
które nawet nie miały pojęcia, jakie piekło przeżyli
rodzice Seamusa.
– Odwiedźcie koniecznie Seamusa – dodała Callie.
– Chętnie, proszę pani. Wkrótce go odwiedzimy
– powiedział najstarszy chłopiec.
Oboje pomachali dzieciom na do widzenia, po
czym Burt objął Callie i razem wnieśli synka do domu.
Jeszcze przez parę godzin nie mogli napatrzeć się na
niego, całowali go i ściskali. Przeżyli największy
koszmar rodziców – lęk przed utratą dziecka.
Razem go wykąpali, razem czytali mu bajeczkę
i razem ułożyli go do snu. A potem usiedli w kąciku
jego sypialni.
– Zdaję sobie sprawę, że jesteś zmęczona, więc
może powinienem zaczekać do jutra z rozmową, ale...
muszę ci to powiedzieć.
– Co takiego? – zapytała Callie, z niepokojem
w oczach.
– Nic złego, darling. – Nie powstrzymał się, żeby
jej nie pocałować, ale szybko odsunął się i tylko wziął
ją za rękę. – Moja długa nieobecność miała związek
z pewną wymagającą zakończenia pracą dla SPEAR.
Od dzisiaj przeszedłem oficjalnie w stan spoczynku.
– Burt! Mówisz poważnie? Nie jesteś już tajnym
agentem? – Zatarła ręce i roześmiała się radośnie.
– Przez parę najbliższych lat moim jedynym po-
wiązaniem ze SPEAR będzie tylko kierowanie firmą
Lonigan’s Import i Eksport.
232
Be v e rl y Ba r t o n
– Cudownie! Będziesz teraz prawdziwym ojcem
dla Seamusa i...
– A my mężem i żoną, prawda?
– Już nie myślisz o rozwodzie?
– Callie, darling, chcę być twoim mężem aż do
grobowej deski.
– Naprawdę? Nie żartujesz? – droczyła się z nim.
– Kocham cię, Callie Severin Lonigan.
– Czy ja śnię?
– Zaraz ci udowodnię, że nie. A kiedy skończę, nie
będziesz miała wątpliwości co do moich uczuć do
ciebie.
Przeszli do ich sypialni, rozebrali się w pośpiechu
i kochali się bez opamiętania. Później długo leżeli
objęci, niezdolni naruszyć łączącej ich fizycznej więzi.
Wiele godzin później, gdy Callie obudziła się,
zobaczyła wpatrującego się w nią Burta.
– Co robisz?
– Patrzę na ciebie.
– Czyżbym była aż tak fascynująca?
– Jesteś nieskończenie fascynująca.
– Och, Burt, kocham cię.
Pocałował ją i powiedział:
– I ja ciebie kocham. Nawet nie wiesz, jak bardzo.
– Jest coś, o czym chciałam ci powiedzieć, zanim
zaczęliśmy się kochać, ale to taka moja... tajna broń...
no, wiesz, tajna broń kobieca – roześmiała się, zado-
wolona ze swojego dowcipu.
– No, no, tajna broń kobieca? – Burt wyraźnie był
233
J e j t a j na b r o ń
zaniepokojony, choć próbował się uśmiechać. – A co
to takiego? Callie, nie życzę sobie żadnych tajemnic.
– Tym razem nie zamierzam ukrywać przed tobą
twojego dziecka.
– Co to znaczy ,,tym razem’’?
– Jestem w ciąży, Burt. To chyba stało się w czasie
naszego miodowego weekendu.
– O Boże! – krzyknął zaskoczony.
– Tak cię to przestraszyło?
Szybko się opanował i pochylił nad nią. Wielka
radość biła z jego oczu.
– Siostrzyczka dla Seamusa – szepnął. – O Boże,
czy może być lepiej?
234
Be v e rl y Ba r t o n