ELIZABETH
LOWELL
JESIENNY KOCHANEK
Tytuł oryginału: Autumn lover
Tłumacz orginału: Joanna Puchalska
1
Nevada, jesień 1868
– Słyszałem, że potrzebuje pani rządcy, który umiałby strzelać.
Głos dobiegający z ciemności zaskoczył Elyssę Sutton. Miała cichą nadzieję,
że jej twarz nie zdradziła strachu, który zaledwie przed ułamkiem sekundy jak
błyskawica przeszył ciało. Obcy pojawił się znikąd, bez ostrzeżenia, bezszelestnie
jak cień.
Spojrzała w stronę stojącego na skraju ganku człowieka. Ciemna sylwetka
rysowała się wyraziście na tle złotego blasku lampy padającego z okna. Pod
rondem kapelusza lśniły czarne kryształy oczu, pozbawione uczuć podobnie jak
jego twarz.
„Śnieżna burza byłaby cieplejsza od tych oczu” – pomyślała Elyssa z
niepokojem i przygryzła dolną wargę. Za tą myślą natychmiast przyszła następna.
„A jednak jest w nim coś, i to coś niebezpiecznego. To przystojny mężczyzna”.
W porównaniu z nim inni faceci wydawali się małymi chłopcami.
Zmarszczyła brwi. Dotychczas nie zwracała specjalnej uwagi na mężczyzn. Ci,
których dotąd poznała, byli przeważnie mniej udanymi synami arystokratycznych
angielskich rodów, żeglarzami, żołnierzami, kowbojami, kucharzami. No i
naturalnie bandytami.
W ciągu miesięcy, jakie upłynęły od powrotu – wbrew woli wuja – do
Ameryki, Elyssa zdążyła napotkać na swej drodze niemało białych degeneratów.
Ladder S, samotne ranczo w Rubinowych Górach, przyciągało jak magnes
górników, wszelkiej maści poszukiwaczy skarbów, pełnych nadziei osadników
zdążających do Oregonu – a także najrozmaitszych wykolejeńców, którzy na nich
wszystkich polowali. Najgorsi spośród nich byli Culpepperowie.
„Jeżeli ktoś potrafi przeciwstawić się Culpepperom, to właśnie on” –
pomyślała z goryczą. „Tylko kto pozbędzie się jego, jak już wypędzi
Culpepperów?”
– Panno Sutton? – ponaglił obcy dźwięcznym głosem i wszedł w krąg światła
rzucanego przez lampę, jakby wyczuł, że Elyssa niepokoi się, bo nie może go
wyraźnie zobaczyć.
– Zastanawiam się – odparła. Zamilkła i spojrzała na nieznajomego,
niepewna, czy starczy jej odwagi, by podjąć wyzwanie.
Uświadomiła sobie, że ma zupełnie suche wargi. Zwilżyła je językiem i
westchnęła. Przestała zastanawiać się nad lekkomyślnym impulsem popychającym
ją do spotkania z człowiekiem, który wychynął z ciemności.
Gęsta fala czarnych włosów opadała mu na kołnierz. Twarz wydawała się
ogorzała, a lekkie kreski wokół oczu powstały zapewne wskutek częstego mrużenia
powiek. Nad kształtnymi ustami rysowały się równe, ciemne wąsy.
Dobrze skrojone czarne spodnie i kurtka nosiły ślady zużycia. To samo można
było powiedzieć o jasnoszarej koszuli, czystej, ale wyraźnie znoszonej. Pasowała
do sylwetki właściciela – szerokich męskich ramion i wąskich bioder. Na szyi miał
luźno zawiązaną spłowiała czarną chustkę.
Stojący za nim koń przestąpił ciężko z nogi na nogę i cicho parsknął. Nie
spuszczając wzroku z Elyssy, mężczyzna sięgnął do tyłu i pieszczotliwie pogłaskał
szyję zwierzęcia długim, łagodnym ruchem obciągniętej rękawiczką lewej dłoni.
Prawa – bez rękawiczki – spoczywała nieruchomo tuż obok kolby
sześciostrzałowego rewolweru wiszącego u boku. Podobnie jak strój nieznajomego
rewolwer był wysłużony, lecz lśnił czystością. I wyczuwało się od razu, że –
podobnie jak jego właściciel – niejedno przeszedł.
Elyssa zauważyła, że nieznajomy – choć, sądząc po wyrazie jego oczu i
ponurej twarzy, można się było spodziewać całkiem czegoś innego – bardzo
łagodnie obchodził się z koniem. Doceniła to. Na zachodzie często traktowano
zwierzęta tak, jakby w ogóle nie odczuwały bólu, jaki może zadać ostroga czy bat.
„Tak jak Mickey. Gdybym nie potrzebowała ludzi, pogoniłabym go na cztery
wiatry, nawet jeśli Mac nie wiadomo jak go cenił. Niestety, każda para rąk się
liczy, a teraz bardziej niż kiedykolwiek”.
Koń przesunął się nieco i światło wydobyło z mroku siodło. W jednej torbie
tkwiła strzelba, a po drugiej stronie siodła znajdowało się coś, co wyglądało na
karabin. Żadnych srebrnych okuć na siodle ani na broni, żadnych ozdób, nic, co by
odbijało światło i ujawniało obecność człowieka.
Coś, co wyglądało jak gruby płaszcz oficera Konfederacji, przywiązane było
do zwiniętego w rulon koca. Wojskowe dystynkcje zostały oderwane od płaszcza, a
siodło pozbawione wszelkich błyskotek.
Duży, smukły, silny, gniady ogier kosztował zapewne tyle, ile wynosiły
trzyletnie zarobki zwykłego kowboja. Mężczyzna czekał na odpowiedź nieruchomo
jak drapieżnik czający się przy wodopoju.
Jego spokój był nie do zniesienia, zwłaszcza dla tak niespokojnego ducha jak
Elyssa.
– Macie jakieś nazwisko? – spytała szorstko.
– Hunter.
– Hunter – powtórzyła wolno, jakby ćwicząc wymowę tego słowa. – To
nazwisko czy zawód? [Hunter – ang. myśliwy (przyp. tłum.).]
– Jakie to ma znaczenie?
Zacisnęła usta, powstrzymując się od ostrej odpowiedzi. Często powtarzano
jej, że jest tak samo impulsywna i inteligentna jak jej zmarła matka. To czasem
powodowało wewnętrzne konflikty. Kamienny spokój mężczyzny wywoływał
nieodpartą chęć potrząśnięcia nim i zmuszenia do żywszej reakcji.
Ale życie nauczyło Elyssę, że za nieodparte chęci przychodzi drogo płacić.
Uważnie przyjrzała się jego zimnym oczom. Kobiecą naturę natychmiast
zaciekawiło, gdzie dotąd przebywał i co sprawiło, że jego dusza stwardniała na
kamień, a w nim samym kołacze się echo bolesnych cierpień.
„Właściwie to dlaczego mam się przejmować jego przeszłością?” – zapytała
samą siebie gorączkowo. „Wymknął się Culpepperowi... który akurat stał na
straży... a tego nie udało się dokonać nawet Macowi, niezłemu w końcu
myśliwemu... I właśnie to mnie interesuje. Umiejętności myśliwskie”.
Tak naprawdę to nie tylko umiejętności myśliwskie ją interesowały. Była zbyt
inteligentna, by nie uświadamiać sobie pewnych rzeczy. Człowiek ten pociągał ją
jak nikt dotąd. Nerwowo przesunęła czubkiem języka po wardze i znów
westchnęła.
„Powinnam kazać mu odjechać”.
– Chcecie tę pracę? – spytała szybko, nim zdrowy rozsądek zdążył wziąć górę.
Czarne brwi uniosły się jak na komendę.
– Tak od razu? Żadnych pytań o kwalifikacje?
– Widzę, że macie odpowiednie kwalifikacje.
– Ma pani na myśli broń? – rzucił drwiąco.
– Nie. Rozum – odparła.
Spojrzał uważnie, czekając w milczeniu na dalsze wyjaśnienia.
– Nie słyszałam strzałów – wyjaśniła. – To znaczy, że wymknęliście się
Culpepperowi, który pilnuje wjazdu do doliny i tylko czeka na takich jak wy.
Hunter obojętnie wzruszył ramionami, ani nie potwierdzając, ani nie
zaprzeczając.
– A jak to się stało, że psy was nie zwęszyły? – spytała. Mówiąc te słowa,
rozejrzała się, szukając czarno-białych owczarków, które na ogół dawały znak, że
ktoś obcy kręci się wokół rancza.
– Jechałem pod wiatr – odparł.
– Mieliście szczęście.
– Od wielu dni wieje od strony kanionu.
W duchu Elyssa nie mogła odmówić mu racji. Jesienny wiatr rzadko zmieniał
kierunek. Przez ostatnie dwa tygodnie przewiewał kaniony Gór Rubinowych na
przestrzał zimnym podmuchem, niosącym ze sobą zapach sosen i dalekich skał.
Uświadomiła sobie, że Hunter przygląda się jej równie uważnie jak ona jemu.
– Nie pomyślała pani, że mogę być jednym z Culpepperów? – spytał
spokojnie.
– Jest pan zbyt schludny.
Kąciki oczu Huntera zwęziły się lekko i wtedy wyraźniej zarysowały się
delikatne kreski na skórze. Nie mogła oprzeć się wrażeniu, że mężczyzna w ten
sposób się uśmiechnął. I że tylko tak potrafił to robić. Odpowiedziała uśmiechem,
nie zdając sobie sprawy, jak ją to przeobraziło. Twarz nabrała życia i stała się
wręcz zachwycająca. Jeszcze przed chwilą Elyssa była dość ładną blondynką z
dużymi oczami i przyjemnym głosem, a teraz zmieniła się w kusicielkę o włosach
koloru księżyca i błękitnozielonych oczach, promieniujących zmysłowością, która
sprawiała, że mężczyźni zaczynali nagle nabierać ochoty, by przedrzeć się przez te
wszystkie guziki i muśliny do ukrytego pod spodem gorącego ciała.
Hunter dość gwałtownie odwrócił się.
– A może panienka opowie mi coś więcej o tej pracy? Wtedy sam zdecyduję,
czy ją wezmę.
Głos miał oschły, niemal szorstki. Palcami chwycił mocno wodze.
Zachowywał się jak ktoś, kto chce mówić bez dalszych przeszkód wyłącznie o
interesach.
„Panienka. Zupełnie jakbym była dzieckiem” – pomyślała Elyssa.
Słowo to zabolało. Przypomnieli się jej kuzyni z Anglii, wyniośli i pełni
pogardy wobec nisko urodzonej Amerykanki, która przez przypadek została ich
krewną, i to mało ważną, gdyż w ich oczach jej ukochany ojciec był niewiele
lepszy od zwykłego dzikusa.
– Wolałabym, żeby nie zwracał się pan do mnie w ten sposób – rzekła Elyssa
już bez cienia uśmiechu.
Hunter wzruszył ramionami.
– Młodo pani wygląda.
– Będziecie spali w domu z nami – poleciła zwięźle.
Skinął głową z całkowitą obojętnością.
Zastanawiała się, czy byłby równie niewzruszony, gdyby zapowiedziała mu,
że ma spać w jej łóżku. Spojrzała w obojętne, uważne oczy i zwątpiła, czy
cokolwiek na świecie byłoby w stanie zmienić jego reakcję.
„Panienka”.
Rozzłościła się jeszcze bardziej. Złość wzmogła nieodpartą chęć zburzenia
męskiej obojętności. W Anglii szło jej to całkiem nieźle. Brała w ten sposób odwet
za protekcjonalny ton i pełne wyższości traktowanie.
– Dla waszej wiadomości – powiedziała wyniośle. – Nie jestem małą
dziewczynką. Mam dwadzieścia lat.
– Wygląda pani na piętnaście.
– Ostatni rządca, jakiego zatrudniłam, został zastrzelony we własnej chacie –
dodała spokojnie.
Hunter nie przejął się.
– To wtedy Mac pojechał po pomoc – dodała.
– I sprowadził ją?
– Usłyszeliśmy strzały. Tylko koń wrócił. Na siodle była krew. Nadal chcecie
tę pracę?
Skinął głową, jakby los tych ludzi nie miał z nim nic wspólnego.
– Chyba przesadziłam z tym rozumem – rzekła.
Obrzucił ją zimnym, przenikliwym spojrzeniem.
– Może się okazać, że dom wcale nie będzie bezpieczniejszy niż chata rządcy
– dodała, mówiąc wolno jak do idioty.
– Rozumiem.
– Czy aby na pewno? Nie wyglądacie na kogoś, kto szuka guza.
– Nie szukam guza.
Spóźnione owczarki wyczuły wreszcie obcy zapach i zaczęły szczekać. Trzy z
nich wypadły zza domu. Dwa pozostałe wychynęły z ciemnego rzędu wierzb i
pobiegły wzdłuż strumienia płynącego za stodołą.
– Dancer, Prancer, Vixen, cicho! – rozkazała Elyssa. – Comet i Donner, was
też to dotyczy!
Cała piątka natychmiast przestała ujadać. Hunter spojrzał na smukłe,
długowłose czarno-białe stworzenia kręcące się wokół nich.
– Jakoś nie przypominają reniferów.
– Co takiego? Ach! – Elyssa uśmiechnęła się. – Szczeniaki urodziły się kilka
lat temu. akurat na Boże Narodzenie.
– A gdzie Dasher i Kupido?
– Jastrząb porwał Dashera, gdy biedak miał zaledwie pięć tygodni. Mieliśmy
już kotkę o imieniu Kupido, więc piątą suczkę nazwaliśmy Vixen.
Psy otoczyły Huntera i jego konia, węsząc. Potem spojrzały na Elyssę.
Machnęła ręką. Uspokojone rozbiegły się po terenie.
– Mogą na was szczekać przez jakiś czas – wyjaśniła. – Ale atakują tylko
czworonożne drapieżniki. To psy pasterskie, nie obronne.
– Z tego, co słyszałem, ostatnio mają niewiele roboty – stwierdził Hunter
sucho.
Nie zaprzeczyła. Złodzieje systematycznie kradli bydło z rancza. Jeszcze
miesiąc, a czeka ją bankructwo.
„Ma rację” – pomyślała smutno. „Potrzebny mi rządca, który umie obchodzić
się z bronią”.
– Czy miałaby pani coś oprócz siana dla mego konia? – spytał Hunter. –
Bugle Boy przebył długą drogę, jedząc tylko trawę.
– Naturalnie. Proszę za mną – poleciła i zeszła z ganku.
– Nie ma potrzeby, żeby się pani fatygowała! – zawołał za nią. – Rozumiem
polecenia.
– Coś mi się zdaje, że łatwiej wydajecie polecenia, niż je rozumiecie.
Czarne brwi uniosły się ponownie.
– Czy zawsze jest pani tak uszczypliwa?
– Zawsze – odparła spokojnie. – Wuj Bill nazwał mnie Sassy [Sassy – ang.
impertynentka (przyp. tłum.).], kiedy byłam na tyle duża, że potrafiłam wspiąć mu
się na kolana i szarpać go za brodę.
Przeszła obok, lecz zanim znikła w ciemnościach, zatrzymała się na chwilę,
by przemówić łagodnie do konia. Huntera dobiegł czysty, delikatny zapach
kobiety. Dech mu zaparło w piersiach i dopiero po chwili odetchnął swobodnie.
„Jak światło słoneczne na łące” – pomyślał. „Czyste, gorące i słodkie. Przede
wszystkim gorące”.
Spod zmrużonych powiek spoglądał za oddalającą się dziewczyną. W świetle
księżyca biodra Elyssy kołysały się łagodnie, wprawiając w ruch delikatny jedwab
sukni, modnej w Anglii dwa lata temu. Cienki materiał unosił się przy
najmniejszym podmuchu wiatru, odsłaniając jasne pończochy. Na widok smukłych
łydek, muskanych delikatną tkaniną i światłem księżyca, Hunter poczuł napięcie.
„Spokojnie, żołnierzu” – zbeształ się w myślach. „To tylko pusta lalka, jak
Belinda. Ogromne oczy, dziewczęce westchnienia i różowy języczek przesuwający
się po pełnej dolnej wardze. Powinienem był mieć więcej rozumu, kiedy Belinda
zarzuciła na mnie przynętę, ale nie miałem. A teraz mam, do diabła. Tyle że za tę
naukę zapłaciły moje dzieci”.
Posępnie odepchnął gorzką myśl, że ożenił się z niewłaściwą kobietą. To była
przeszłość, nie należało do niej wracać. Jak wojna, która zabrała mu wszystko
oprócz życia. I życia brata.
„Martwi i pogrzebani. Belinda. Ted i Em. Pozostaje mi jedynie dopaść
Culpepperów i wysłać ich wszystkich na sąd ostateczny. Ciekawe, jak Case sobie
radzi. W Bogu nadzieja, że załatwił wszystkich, których spotkał”.
W gruncie rzeczy Hunter nie martwił się o młodszego brata. Case poszedł na
wojnę między stanami jako chłopiec, a wrócił z niej mężczyzną, zamkniętym w
sobie i twardym jak kamień. I jeszcze mniej czułym.
– Hunter?
Łagodny, lekko schrypnięty głos wionął w ciemnościach jak pieszczota.
Mimo prób opanowania wzburzyła się w nim krew.
– Proszę uważać – powiedział. – Łatwo można się potknąć.
„Dobra rada” – pomyślał ironicznie. „Sam powinienem się do niej
zastosować”.
Tłumiąc przekleństwo, ruszył za dziewczyną, która coraz bardziej go
irytowała. Trzymając wodze Bugle Boya w lewej ręce, szedł za Elyssa przez
zapuszczone podwórze skąpane w księżycowej poświacie. Wiał jednostajny, zimny
wiatr.
W ciemności majaczyła zniszczona zagroda. Kilka metrów dalej jaśniał
czterospadowy dach stodoły. Wiatr przywiał stamtąd pomieszany zapach koni,
siana i kurzu. Tuż obok, z rury, kapała do koryta woda. Każda kolejna kropla
marszczyła lśniącą w blasku księżyca powierzchnię.
Dla Huntera stało się oczywiste, że ranczo Suttonów nie było
przedsięwzięciem tymczasowym, odwalonym byle jak. Ranczo Ladder S zbudował
człowiek, który myślał o przyszłości. Obok solidnego piętrowego domu z
drewnianych bali i desek stała przysadzista oficyna dla kowbojów i stodoła z
kilkoma zagrodami. Dalej był duży korral. niewielki sad, wędzarnia i spory ogród
warzywny. Woda w korralu i zagrodach została doprowadzona do poideł rurami.
Z ogrodu dochodził zapach wilgotnej ziemi i ziół. Dla Huntera była to woń
bardziej ponętna niż zapach magnolii, jaki wolała Belinda. Badawczo przyjrzał się
cieniom i plamom światła. Szukał potwierdzenia tego, co słyszał o ranczu. Jak na
razie wszystko się zgadzało. Miejsce dokładnie odpowiadało opisowi zasłyszanemu
w zeszłym tygodniu od jednego z żołnierzy odkomenderowanych do obozu Camp
Halleck.
„W tej głuszy Ladder S jest czymś niezwykłym i pięknym, podobnie jak ta
dziewczyna, której matka pochodziła z arystokratycznej rodziny, a ojciec był
pracowitym i przedsiębiorczym mieszkańcem równiny. Na razie wojsko nie będzie
się zajmować posiadłością Suttonów. Majorowi zależy tylko na nanoszeniu na
mapy kolejnych przełęczy i wybiciu czerwonoskórych, a o tej porze roku Indianie
trzymają się z dala od tych stron”.
Hunter wiedział też to, o czym żołnierz taktownie nie wspomniał. Rzeczony
major pił na potęgę, rozczarowany odkomenderowaniem na prymitywny zachód,
zamiast na cywilizowany wschód czy też wyniszczone południe.
Nie było cienia wątpliwości co do tego, że Rubinowe Góry w nowo
powstałym stanie Nevada to odludzie. W dodatku rodzice Elyssy nie wybrali na
dom miejsca przy północnym krańcu pasma, którędy przejeżdżały wozy wiozące
do Oregonu osadników podążających wzdłuż niepewnego biegu rzeki Humboldt,
lecz osiedlili się w dzikiej, położonej na uboczu i bardzo pięknej okolicy po
południowej stronie Rubinowych Gór. Za domem mieszkalnym wznosiły się
strome, poszarpane, nierówne szczyty. Przełęcz, którą mogłyby przejechać wozy,
leżała daleko stąd na południe. Były jeszcze dwie inne przełęcze, ale przebyć je
mógł tylko człowiek na koniu. Przepędzenie bydła, zwłaszcza pod obstrzałem
Culpepperów, byłoby niemożliwością.
Przełęcze, wozy, bydło, bandyci...
Hunter dokładnie wywiedział się o wszystko, kiedy doszły go słuchy, że
Culpepperowie zamierzają zapuścić korzenie w Rubinowych Górach. Wojna i
nieudane małżeństwo nauczyły go panowania nad emocjami. Stał się człowiekiem
ostrożnym. Człowiekiem zdyscyplinowanym.
Człowiekiem niebezpiecznym.
Uważnie wpatrywał się w zarys Rubinowych Gór widoczny na tle lśniących
gwiazd. Utrwalał ich obraz w pamięci, by móc orientować się wśród gór także w
ciemnościach, jak przystało na wojownika i tropiciela. Był bowiem i jednym, i
drugim.
„Przynajmniej z wodą nie będzie problemu” – pomyślał. „Prawdziwa samotna
oaza w środku piekielnej pustyni. Nic dziwnego, że Suttonowie właśnie tu osiedli. I
nic dziwnego, że Culpepperowie chcą zdobyć ranczo, skoro ktoś inny odwalił całą
czarną robotę, budując je na pustkowiu”.
Rubinowe Góry, choć otoczone pustynią, wcale nie były suche. Wysokie
szczyty zabierały wilgoć zimowym chmurom i oddawały ją w postaci strumieni
wiosną i latem. Wszystkie rzeczki i potoki po wschodniej stronie spływały do
Rubinowych Błot, nawadniając ziemię i przynosząc życie. Potem roztopy kończyły
się, a pustynia znów napierała, dopóki bagna nie zmieniły się w ciągnące się
milami pola brunatnych trzcin, z rozrzuconymi gdzieniegdzie małymi polankami
wokół wodnych oczek. Większość polanek chroniły pasy błota na tyle głębokiego,
że nie dało się przez nie przejść. Pozostałe dostarczały wody i paszy dla bydła.
Ścieżki wśród brunatnych trzcin zmieniały bieg po każdym deszczu. Tam gdzie
jednego dnia był wyraźny szlak, drugiego czekało na śmiałków błoto będące
śmiertelną pułapką. Nawet Culpepperowie nie mieli tyle tupetu, by zgłębiać
tajemnice szumiących trzcinami Rubinowych Błot.
Moczary niczym fosa chroniły wschodni kraniec posiadłości. Góry dawały
ochronę od zachodu. Południe otwarte było dla każdego, kto przetrzymałby długą,
pozbawioną wody jazdę naokoło gór. Podobnie północ.
Culpepperowie nie tylko odważyli się na przebycie pustyni, ale też zostawili
swego człowieka na czatach, gdzieś na zboczu najbliższego szczytu. Miał
obserwować Ladder S. Ani jednej sztuce bydła nie wolno było opuścić rancza.
Żaden człowiek z zewnątrz nie miał prawa przyjechać tu, gdzie tak rozpaczliwie
potrzebowano rąk do pracy.
Jakiś dźwięk przedarł się przez podmuch wiatru. Hunter w mgnieniu oka
odwrócił się, wyciągnął broń i odwiódł kurek. Ułamek sekundy później dotarło do
niego, co to takiego.
„To tylko koń czochra się o ogrodzenie” – powiedział sobie.
Zręcznie wsunął broń z powrotem, nim Elyssa zdążyła odwrócić się w jego
stronę.
– Czy coś się stało? – spytała.
– Przyzwyczajam się do tutejszych widoków.
– I odgłosów? – spytała sucho.
Hunter wzruszył ramionami, co mogło oznaczać wszystko.
– Jeżeli macie jakieś pytania, to pytajcie – powiedziała. – Ten grzechot przed
chwilą to sprawka Lamparta. Uderzył w obluzowaną deskę. Wyczuł was i waszego
konia.
Podeszli bliżej, Lampart zarżał cicho i przestąpił z nogi na nogę, wpatrując się
w obcego ogiera tuż za płotem.
Prawa ręka Huntera jeszcze raz znalazła się w pobliżu rewolweru. O
wierzchowcu Elyssy Sutton słyszał wiele mrożących krew w żyłach opowieści. Nie
miał zamiaru pozwolić, aby dziki ogier zagryzł Bugle Boya, konia szlachetnej
krwi, doskonale ułożonego.
– Lamparta, hm? – powiedział Hunter z wyraźną niechęcią w głosie. – Czy to
ten dropiaty potwór, o którym głośno w Camp Halleck?
– Wielki mi obóz, nędzne rudery z desek – parsknęła Elyssa. – Ale domyślam
się, że mój koń mógł stać się przedmiotem rozmów tych wałkoni.
– Dropiate konie same w sobie nie są niczym niezwykłym.
– Lampart jest niezwykły. Żołnierze byli pod wrażeniem, kiedy ich dowódca
go dosiadł.
– Nie udała się przejażdżka? – spytał, choć doskonale wiedział, co się stało.
– Jakoś to przeżył. Na więcej nie zasługiwał. A mówiłam mu, że Lampart nie
jest na sprzedaż.
Hunter spojrzał na zwierzę bez słowa komentarza.
– Ten pan – ciągnęła Elyssa, pogardliwie akcentując słowo „pan” – oznajmił
mi, że rekwiruje ogiera, da mi kwit i mam zejść z drogi, aby mężczyźni mogli robić
to, co do nich należy.
Pogarda i gniew w głosie Elyssy nasunęły Hunterowi przypuszczenie, że
kapitanowi nie udała się przejażdżka nie tylko z powodu dropiatego konia.
„Jest zupełnie taka sama jak Belinda” – pomyślał. „Rozpieszczona panna. Nie
przyjdzie jej do głowy, że armia, która ją chroni, może czegoś potrzebować”.
– Pajutowie i Szoszoni polują na skalpy – rzekł. – Wojsku przyda się każdy
mężczyzna i każdy koń, żeby osłaniać osadników jadących na wschód wzdłuż rzeki
Humboldt.
– Tak właśnie twierdził kapitan. A ja myślę, że osadnikom wyszłoby na dobre,
gdyby ograniczono dostawy trunków dla niego i oficerów.
Hunter spojrzał ponownie na sylwetkę ogiera rysującą się w mroku. Jeżeli
wierzyć żołnierzom z Camp Halleck. Lampart nie tylko zrzucił kapitana. Usiłował
go także wdeptać w ziemię.
Bugle Boy parsknął i szarpnął wodze, wietrząc ziarno w wielkiej stodole.
Hunter zesztywniał. Obawiał się, że Lampart potraktuje Bugle Boya jak intruza i
zacznie rzucać się na ogrodzenie. Tymczasem wielki ogier stał spokojnie i głośno
wdychał nozdrzami nowe zapachy. Po chwili parsknął, wyczuwając obecność
Elyssy.
– Słyszałem, że to morderca – rzekł Hunter.
– Kapitan? Raczej nie. To głupiec, który nie bardzo wie, gdzie rewolwer ma
lufę.
– Mam na myśli konia.
– Przy mnie Lampart jest grzeczny jak baranek.
W dźwięcznym głosie dziewczyny zabrzmiało wyraźne uwielbienie dla
zwierzęcia.
Koń tymczasem próbował wsadzić pysk między słupki grodzenia i dotknąć
jej. Nachyliła się do miękkich nozdrzy, Zastrzygł uszami i otarł się o jej brodę i
policzek, wdychając zapach i oddech swej pani. Roześmiała się cicho.
Dźwięk ten przeszył Huntera jak błyskawica ciemność. Nagle zapragnął
poznać to uczucie, dowiedzieć się, jak to jest doznawać tak delikatnej pieszczoty,
wsłuchiwać się w czule przemawiający głos i być tak blisko siebie, że mieszają się
oddechy.
Z bezgłośnym przekleństwem zmusił się do skupienia uwagi na ogromnym
dropiatym koniu.
Grzywa i ogon Lamparta były czarne, gęste i bardzo długie, co świadczyło o
hiszpańskich przodkach. Zgrabną, czarną głowę trzymał dumnie. Wysoko na
umięśnionej szyi ogiera wśród czarnych włosów pojawiały się białe owale. Im
niżej, na szyi i łopatkach, tym więcej, aż wreszcie pochłaniały czarny kolor tła. Na
bokach dominował kolor biały. Duże czarne plamy wyraźnie odbijały się od bieli
na zadzie i tylnych nogach.
Końskie oczy wpatrzone w Huntera były duże, czarne i nieruchome jak noc.
Miał nieodparte wrażenie, że Lampart ocenia go, tak jak on oceniał jego.
– Szesnaście piędzi?
– Macie dobre oko.
– Dopuszcza go pani do klaczy?
– Oczywiście.
Chrząknął.
– Ryzykowne.
– Co takiego?
– Dopuszczanie do klaczy. Źrebaki po nim mogą być tak samo złośliwe.
– Lampart nie jest złośliwy.
– Żołnierze mówili co innego.
– Nie mieli prawa pętać go i zasłaniać mu oczu, tak żeby...
– ...nie mógł zabić jeźdźca, którego zrzucił na ziemię – dokończył zimno. – To
była jedyna mądra rzecz, jaką ten głupiec kapitan zrobił.
Odwrócił się od konia i spojrzał na Elyssę. Stała w blasku księżyca, a
spódnica unosiła się wokół jej nóg na wietrze jak chmura. Nawet w mroku
wyraźnie widać było niecierpliwie zaciśnięte usta.
– W każdym razie – dodał surowym tonem – armia ma prawo rekwirować
konie, również ulubione zwierzątka pań. Pajutowie grasują wzdłuż całego
oregońskiego szlaku.
– Raczej ci dranie. Culpepperowie, poprzebierani za Pajutów.
– Tak czy owak, wojsko ma co robić.
– Nie mamy tu kłopotów z Indianami.
– Jeszcze nie.
Ta pewność siebie rozjątrzyła ją. Spojrzała wyzywająco.
– Dziwi mnie, że bierzecie stronę żołnierzy.
– Dlaczego?
– Nie tak dawno byliście zapewne wrogami. Albo też – dodała popędliwie –
ten płaszcz na siodle należał do oficera konfederatów, który miał mniej szczęścia.
– Nie okradam nieboszczyków.
Głos Huntera był spokojny, beznamiętny i przez to jeszcze bardziej groźny.
– Nie to miałam na myśli.
– A co?
To nie było pytanie. To było żądanie odpowiedzi.
– Że kupiliście ten płaszcz – wyjaśniła. – Tak samo jak moi rodzice kupowali
w drodze na zachód meble i inwentarz od osadników.
Spojrzał na nią badawczo.
– To się zdarza – dodała. – Większość ludzi udających się na zachód nie
wierzy w opowieści o Nevadzie. Moi kuzyni w Anglii sądzili, że zmyślam, kiedy
opowiadałam im o rzekach, które wysychają, nim dotrą do morza, i o jeziorach,
które co lato wyparowują, tak że zostają tylko kryształy soli.
Hunter z namysłem skinął lekko głową, przyjmując do wiadomości, iż nie
miała zamiaru insynuować, jakoby był hieną cmentarną. Jednak sporo wysiłku
kosztowało go to, by nie okazać furii, jaka ogarnęła go na myśl, że mogłaby
uważać go za jednego z tych szakali, którzy po bitwie zjawiają się na pobojowisku
i grabią poległych.
„Jak Culpepperowie” – pomyślał. „Nikczemniejsi od węży i dwakroć
przebieglejsi. Jak nie ludzie. Nie. Na pewno nie ludzie. Diabły wcielone, zepsute
do szpiku kości. Czy człowiek postępowałby tak jak oni z bezbronnymi kobietami,
a potem za grosze sprzedawał przerażone dzieci Comancheros?”
Nie było odpowiedzi na ciche pytanie Huntera. Nie otrzymał jej od chwili,
gdy wrócił z wojny i przekonał się, że wszystko, o co walczył, zostało zniszczone
do cna przez bandytów. Culpepperowie. Południowcy jak on. To było najgorsze ze
wszystkiego. Zdrada za zdradą.
Wolno, bezgłośnie, wypuścił powietrze z płuc. Ostatni raz czuł tak straszliwy
gniew, gdy dowiedział się o losie swoich dzieci. Ale myślenie o tym niczego nie
zmieni. Trzeba robić to, co do niego należy.
„Postawić Culpepperów przed sądem... Żywych lub martwych”.
Nic nie może mu w tym przeszkodzić. Nic na świecie. Ani wspomnienia. Ani
gniew. Ani żal. A już na pewno nie taka rozpieszczona impertynentka jak ta, która
stoi przed nim. Jeszcze jedna Belinda, dla której liczy się tylko to, czego ona chce,
a resztę pal diabli.
– W porządku, panno Elysso Sutton – rzekł obojętnie. – Zatem nie ma pani
kłopotów z Pajutami ani Szoszonami. Jeszcze nie. A z czym pani ma kłopoty?
– Z Culpepperami.
– Z Culpepperami... – wycedził Hunter. – Słyszałem o nich. Mają więcej
kuzynów i krewnych niż rodzina królewska.
Elyssa skrzywiła się.
– Rodzina królewska? – powtórzyła sarkastycznie. – Mają w sobie akurat tyle
szlachetnej krwi co napite wszy.
– Nawet piekło ma swoją hierarchię. A który diabeł tu rządzi?
– Mac mówił, że najstarszy. Abner.
Napięcie stało się jeszcze intensywniejsze. Od dwóch lat i przez tysiąc mil
Hunter szedł tropem Aba Culpeppera i jego bandy. Za każdym razem, gdy
przyciskał go. Ab wymykał się jak dym między palcami. I ruszał dalej rabować,
gwałcić i mordować niczego się nie spodziewających osadników.
„To się skończy tu, w Rubinowej Dolinie” – poprzysiągł sobie Hunter.
„Wkrótce”.
Specjalnie przesunął wodze między palcami, starając się zapanować nad dziką
euforią, jaka ogarnęła go, kiedy zdał sobie sprawę, jak blisko się znalazł człowieka,
który sprzedał Teda i maleńką Em na pewną śmierć u Comancheros.
– Panno Sutton – powiedział miękko. – Właśnie zatrudniła pani rządcę.
2
Przez moment Elyssa miała wrażenie, jakby wydał jej rozkaz, a nie przyjął
ofertę pracy.
„Nonsens” – powiedziała sobie zdecydowanie. „Po prostu taki ma sposób
bycia. Przez wiele lat sam wydawał rozkazy. Nie zaszkodzi zatem, jak kilka
wykona”.
– Tak od razu? – spytała zadziornie.
Wzruszył ramionami.
– A co z zapłatą?
– Czy to dla pani problem?
Elyssa westchnęła z goryczą.
– Nawet nie wiecie, czego od was oczekuję.
– Zabijania Culpepperów.
Elyssa zakrztusiła się.
– Nie jestem...
– Łowcą skalpów? – spytał łagodnie.
Buggle Boy targnął wodzami, domagając się posiłku, wody i oczyszczenia
zgrzebłem.
– Spokojnie – powiedział do konia, głaszcząc go. – Już niedługo. Może
panienka podejmie decyzję, zanim księżyc zajdzie.
– Panie Hunter...
– Po prostu Hunter – przerwał jej. – Wojna skończyła z panami. Hunter, tak
się teraz nazywam. Na imię i na nazwisko.
Odruchowo pomyślała, że w jego przypadku wojna skończyła z czymś
jeszcze. Z grzecznością. Ale pewna łagodność w nim pozostała.
„Przyzwoicie obchodzi się z koniem” – przypomniała sobie. „To świadczy o
dobrym sercu. Chyba jestem szalona, że tak pomyślałam! To przecież twardy
człowiek”.
Jednak kogoś takiego właśnie było jej potrzeba. Twardego człowieka.
– Panie Hunter... to znaczy Hunter... – prychnęła ze zniecierpliwieniem i
zaczęła jeszcze raz od początku. – Waszym zadaniem będzie spędzenie bydła,
wypalenie znaku Ladder S i przepędzenie krów przez góry do Camp Halleck dla
wojska. Oprócz bydła odłowicie i ujeździcie osiemdziesiąt mustangów, które także
trzeba dostarczyć armii.
– Jaki termin?
– W ciągu trzydziestu siedmiu dni.
– Trzydzieści siedem dni. – Hunter aż gwizdnął. – To jakby trochę późno,
dziecino.
– Nazywam się panna Sutton – powiedziała przez zęby. – Jeżeli macie
trudności z zapamiętaniem, to Elyssa całkiem wystarczy. Nie odpowiadam na
„panienkę” i „dziecinę”. Rozumiemy się?
– Strasznie jest pani wrażliwa.
O mało w tym momencie nie wybuchnęła, ale powstrzymała się. Angielscy
kuzyni dali jej bolesną lekcję, jak gorący temperament może się obrócić przeciwko
niej.
– Nie lubię, gdy obcy spoufalają się zanadto.
– Za parę dni przestanę być obcy.
– Nie jest pan zbyt grzeczny.
– Jestem szczery, panno Sassy. Brak mi cierpliwości dla panienek, które
uważają, że duże oczy i kołysanie biodrami to wszystko, czego mężczyzna może
chcieć od kobiety.
– Ty arogancki, butny...
– Co do tego nie ma wątpliwości – przerwał niecierpliwie. – A więc czy życzy
sobie pani, abym się podjął tej roboty, czy też woli pani spędzić następne
trzydzieści siedem dni na modleniu się o uzbrojonego dżentelmena, który umiałby
poprowadzić ludzi do walki, a między potyczkami znakować bydło?
Kosztowało to trochę opanowania, wyuczonego dzięki kuzynom, ale w końcu
udało się jej nie powiedzieć tego, co bardzo powiedzieć pragnęła: „Idź do diabła,
Hunter. Nie potrzebuję cię”.
Niestety, potrzebowała go, a on doskonale o tym wiedział. Tak, widać to było
po nim.
– Owszem, zależy mi, abyście podjęli się wykonania tej pracy – powiedziała
wyniośle. – A potem możecie wsiąść na konia i odjechać do wszystkich diabłów.
– Nie ma sprawy. Mam ciekawsze rzeczy do roboty niż paść bydło
rozpieszczonego dzieciaka.
– Mam nadzieję, że lepiej zna się pan na dowodzeniu ludźmi niż na kobietach
– odpaliła.
Bugle Boy szturchnął swego pana wystarczająco silnie, by zwalić z nóg kogoś
mniejszego niż on. Hunter nawet nie drgnął.
– Proszę za mną – rzuciła krótko. – Koń czeka na paszę i wodę.
Hunter ruszył wzdłuż płotu za wirującą pachnącą jedwabną suknią,
odprowadzany po drugiej stronie przez Lamparta. Mimo fatalnej reputacji ogier nie
usiłował wszczynać walki z Bugle Boyem. Zachowywał się jak miejscowe psy –
ciekaw nowego zapachu człowieka i konia.
„Przynajmniej ten szatan ma jakie takie maniery” – pomyślał Hunter. „Żałuję,
że nie da się tego samego powiedzieć o jego pani. Impertynentka w każdym calu”.
Po drodze przyglądał się zapalczywej dziewczynie, która początkowo patrzyła
na niego z obawą, a potem wyraźnie oceniała go jako kobieta, na co on starał się ze
wszystkich sił reagować niesmakiem.
„Nawet chyba mi się to udało” – powiedział do siebie w duchu. „Ostatnią
rzeczą, jakiej pragnę, jest dziewczyna pokroju Belindy, ocierająca się i
przymilająca niczym kotka, aż człowiek jest w stanie myśleć tylko o palącym go
ogniu. Jestem tu po to, żeby dopaść Culpepperów, żywych lub martwych. Muszę
zachować zdrowy rozsądek, inaczej zginę marnie”.
Zgrzyt ciężkich wrót stodoły wyrwał go z ponurych rozmyślań. Tuż przed nim
Elyssa napierała całym ciałem na potężne wierzeje.
Lewa ręka Huntera przemknęła obok jej policzka. Popchnął raz lekko. Drzwi
poskarżyły się jękliwie raz jeszcze i posłusznie otwarły na oścież.
– Trzeba naoliwić zawiasy – zauważył.
Przez chwilę była tak zmieszana, że nie potrafiła nic odpowiedzieć. Pokaz
męskiej siły podziałał na nią nadzwyczaj silnie, całkowicie wytrącając z
równowagi. Wciąż czuła gorąco i sprężystość ciała znajdującego się tak blisko.
Popchnął drzwi, jakby ważyły niewiele więcej niż jej jedwabna spódnica.
– Skończył się smar, a nie chciałam ryzykować wyjazdu do osady – wyjaśniła
lekko ochrypłym głosem.
– Można to zrobić tym pachnącym mydełkiem, którego pani używa. Nadaje
się jeszcze do paru rzeczy oprócz kuszenia mężczyzn, żeby wystawiali panią jak
psy, kiedy pani przechodzi.
Odwróciła gwałtownie głowę. Był blisko, tak blisko, że mogła dojrzeć światło
księżyca odbijające się w ciemnych źrenicach i lekkie drganie jego nozdrzy, gdy
chłonął jej zapach. Nagle odsunął się gwałtownie, uwalniając ją od swego
intensywnego, zmysłowego zainteresowania.
Bez słowa przeprowadził Bugle Boya przez otwarte wrota. Zaczekał chwilę,
aż Elyssa zapali zapałkę, a od niej niewielką lampę wiszącą przy wejściu. W
łagodną woń siana i koni ostro wdarł się zapach siarki. Brzęk szklanego klosza
zabrzmiał głośno w nocnej ciszy.
– Możecie na razie umieścić Bugle Boya w dużym boksie na końcu –
powiedziała Elyssa lekko drżącym głosem. – We wschodniej zagrodzie obluzowało
się kilka żerdzi. Kiedy ogrodzenie zostanie zreperowane, będziecie mogli
zaprowadzić tam konia, chyba że wolicie trzymać go w stodole.
– Dopilnuję, żeby ogrodzenie zostało naprawione.
Podeszła do zbiornika na ziarno i wróciła z czubatym galonem do boksu
Bugle Boya. Ziarenka wydawały cichy, jakby szepczący dźwięk, kiedy
przesypywała je do żłobu.
Właśnie sięgała po widły, gdy ramię Huntera wyciągnęło się i pochwyciło
ciężki drewniany trzonek.
– Proszę mi to dać – powiedział. – Z tymi powłóczystymi spódnicami,
owijającymi się wokół kostek jak głodne koty, prędzej niż to siano nabije pani
mnie albo siebie.
– Dziękuję – odparła impulsywnie.
Hunter ugryzł się w język, a chciał jeszcze dodać, że dziewczyna z takim
uśmiechem nie powinna w nocy chodzić sama do stodoły z obcym mężczyzną,
udając, że troszczy się o jego konia. To go właśnie złościło. Spodziewał się, że
zacznie go uwodzić, kiedy on zajmie się Bugle Boyem. Tymczasem wcale nie
miała zamiaru flirtować. Zabrała się do roboty, jakby do tego właśnie była
przyzwyczajona.
„Wytrawna uwodzicielka” – pomyślał ironicznie. „Nawet Belinda nie dałaby
rady zapędzić panny Sassy w kozi róg. Zwłaszcza ten uśmiech jest niezrównany”.
Przeklinając pod nosem, wbił widły w stertę siana piętrzącą się poniżej klapy
w suficie, prowadzącej na stryszek. Wkrótce żłób był pełen owsa.
Umieścił Bugle Boya w dużym boksie, zdjął siodło i uzdę. Zaczął czyścić
wierzchowca silnymi, rytmicznymi pociągnięciami zgrzebła.
Elyssa tymczasem otuliła się mocniej jedwabnym szalem, chroniąc się przed
zimnym nocnym powietrzem. Powinna była wracać do domu, ale nie wiedzieć
czemu stała i patrzyła, jak Hunter krząta się przy koniu. W oszczędnych ruchach
nowego rządcy był pewien naturalny wdzięk, a obserwowanie ich sprawiało jej
przyjemność. I była też w nim prawdziwa siła.
„Boże, a ja myślałam, że Mickey jest silny. Jest może lepiej zbudowany niż
Hunter, ale kompletnie nie ma pojęcia, co z tym fantem robić”.
– Zanim zaczniecie szukać bydła i łapać mustangi, będziecie musieli spędzić
konie należące do Ladder S.
– Czy są ujeżdżone?
– Niektóre tak, ale na większości nikt nie jeździł, odkąd kowboje zaczęli
odchodzić.
– No to pewnie teraz biegają z mustangami.
Elyssa westchnęła.
– Obawiam się, że tak.
– Kiedy odeszli kowboje?
– Podczas wiosennego spędu.
– Przed znakowaniem? – domyślił się.
– Skąd wiecie?
– Łatwiej kraść nieznakowane cielęta.
Aż jęknęła.
– Czy jest pani pewna, że to Ab Culpepper stoi za tym wszystkim?
– Mac wymieniał to nazwisko kilkakrotnie.
Twarz Elyssy posmutniała, gdy pomyślała o Macu. Choć nigdy nie
zaprzyjaźniła się tak naprawdę z zatwardziałym wrogiem kobiet, był jednak częścią
jej dzieciństwa.
„Najpierw matka. Potem ojciec. Teraz Mac. Bogu dzięki, że Penny zdaje się
wychodzić z tej okropnej gorączki, która ją tak wymęczyła. Nie mogę prowadzić
Ladder S sama”.
– A inni?
– Kto taki?
– Culpepperowie.
– Och! – Elyssa zmarszczyła brwi. – Z tego, co mówił Mac, trudno było
zrozumieć czy Abner jest już na miejscu, czy też ma niebawem przyjechać. Ten
człowiek pojawia się i znika niespodziewanie.
„Zgadza się” – pomyślał. „Drań jest równie nieuchwytny jak błędny ognik”.
– A co do reszty, to są tu na pewno Horace i Gaylord – powiedziała powoli. –
Mac twierdził, że byli cały czas. Więcej Culpepperów ma wkrótce dołączyć.
Chodzą słuchy, że są na wschód stąd, gdzieś w Górach Skalistych.
Usta Huntera wygięły się w krzywym półuśmiechu.
– To prawdopodobne – odparł. – A może też kilku z nich zostało
pochowanych po drodze z Kolorado.
Elyssę przeszedł chłód.
– Za waszą sprawą? – spytała.
– Nie. Za późno tam dotarłem, aby na coś się przydać. Człowiek nazwiskiem
Whip pełnił honory domu. Pomagała mu kobieta.
Złagodniał nieco na to wspomnienie. Szczotka zwolniła bieg na lśniącym
zadzie Bugle Boya.
– To dopiero kobieta! – westchnął. – Oczy jak szafiry, a chodzi tak, że
napatrzyć się nie można.
– Coś takiego – odparła Elyssa kwaśno. – A ja wiem z doskonałego źródła, że
wielkie oczy i kołysanie biodrami to nie wszystko, czego mężczyźni oczekują od
kobiety.
Obrzucił ją uważnym spojrzeniem. Odwzajemniła je. Nie pojmowała,
dlaczego tak ją rozjątrzyło to jego uwielbienie dla innej kobiety. Ale tak było.
– Czy otrzymamy jakąś pomoc ze strony armii? – spytał Hunter, wracając do
przerwanej pracy. – Przecież w końcu bandyci kradną ich przyszłą wołowinę.
– To samo powiedziałam temu okropnemu kapitanowi.
– Zanim Lampart usiłował go wdeptać w ziemię czy potem?
Zacisnęła usta.
– Potem – odparła niechętnie.
Hunter jęknął.
– Wszystko się zgadza.
– Co takiego?
– Nie potrafi pani trzymać języka za zębami, nawet kiedy trzeba ratować
ranczo.
– Mylicie się – wycedziła przez zęby. – Na przykład teraz trzymam język za
zębami. Aż sama się sobie dziwię. Powinnam żywcem pójść do nieba!
Hunter wydał z siebie dźwięk, który mógł być kaszlnięciem albo stłumionym
chichotem.
– A więc nie będzie pomocy wojska – stwierdził rzeczowo po chwili.
– Nie. Jak pan kapitan był uprzejmy mi wyjaśnić, zwierzęta nadal tu będą.
Tyle że wojsko je kupi od innego właściciela.
– Prawdziwy oficer i dżentelmen – rzekł ironicznie.
– W pełni się z wami zgadzam.
– Chyba po raz pierwszy.
Ugryzła się w język.
– Ile krów nosi znak Ladder S? – spytał Hunter.
– Zanim wyjechałam do Anglii, ojciec mówił, że prawie tysiąc.
– A ile teraz?
Elyssa zamrugała gwałtownie. Była to mimowolna reakcja na gniecenie w
dołku, jakie zawsze następowało, kiedy przypominała sobie, że jest na skraju
katastrofy.
– Nie wiem – odparła ponuro.
– Mniej więcej.
– Nie umiem powiedzieć.
– Dlaczego?
– Mac mi nie powiedział.
– To trzeba było samej policzyć.
– Próbowałam.
– Za dużo pracy?
– Za dużo Aba.
– Co?
– Przyłapał mnie tuż po wiosennym spędzie, kiedy oddaliłam się od domu. Od
tamtej pory nie odważyłam się stąd ruszyć nawet na krok.
Trzewia Huntera zacisnęły się. Wiedział aż nadto dobrze, jak Ab potrafi
wywrzeć złość na słabym dziewczęcym ciele.
– Czy coś pani zrobił?
W jego głosie zabrzmiała obietnica rozpętania prawdziwego piekła.
Zaskoczyło to Elyssę. Przełknęła z trudem ślinę i dopiero po chwili była mu w
stanie odpowiedzieć.
– N-nie – szepnęła. – Lampart jest bardzo szybki.
– Muły Culpepperów też – zauważył obojętnym głosem, ale przez chwilę
wyglądał jak ktoś doprowadzony do ostateczności.
Westchnęła, a on kończył pucować muskularny koński zad.
– Muł nie na wiele się zdał na przeszkodach.
– Jakich?
– Skakałam na Lamparcie przez rozpadliny, głazy i strumienie. Muł Aba nie
dał im rady.
Myśl o dziewczynie galopującej na łeb na szyję przez dzikie pustkowie
przyśpieszyła rytm uderzeń serca Huntera, które nagle zaczęło bić z podwójną
prędkością. Nie wiedział, dlaczego wiadomość o tym, że ona znalazła się w
niebezpieczeństwie, tak bardzo go poruszyła, ale nie mógł zaprzeczyć, że właśnie
tak się stało.
– To bardzo głupie z pani strony – rzekł z naganą w głosie. – Koń mógł
złamać nogę.
Nie zaprzeczyła. Nawet teraz na wspomnienie tej dzikiej jazdy oblewał ją
zimny pot. Nic jednak nie przerażało jej bardziej niż los, jaki by ją spotkał, gdyby
nie uciekła Abowi Culpepperowi.
– Do licha – mruknął. – Ma pani tyle rozumu co gęś. Przede wszystkim nie
powinna pani wyjeżdżać sama.
Obszedł Bugle Boya i zaczął czyścić drugi bok.
– Ktoś musiał policzyć bydło – broniła się.
– A co z kowbojami?
– Odeszli – wyjaśniła krótko.
– Ilu ma ich pani teraz?
– Ostatnio trzech... – zawahała się. – Wszystko zależy od tego, na ile im
starczy odwagi – dodała sucho.
– Tylko trzech? Na ranczu tej wielkości powinno ich być co najmniej cztery
razy tyle.
– Wreszcie zgadzamy się w jakiejś sprawie – mruknęła zjadliwie pod nosem.
– W życiu nie zapomnę tej chwili.
Hunter spojrzał na nią nad grzbietem Bugle Boya.
– Mówiła pani coś? – spytał obojętnym głosem.
Chrząknęła i zdecydowała, że uwodzenie Huntera może byłoby i nęcące, ale
niezbyt mądre.
– Zgadzam się, że na Ladder S powinno się zatrudnić więcej pracowników –
powiedziała. – Kiedy żyli rodzice, w okresach najgorętszej roboty mieliśmy nawet
trzydziestu ludzi. W zimie oczywiście mniej. To zależało od tego, ile bydła sobie
zostawiliśmy.
Hunter milczał przez chwilę. Potem spojrzał na nią uważnie czarnymi jak noc
oczami.
– Czy starczy pani pieniędzy na zatrudnienie co najmniej siedmiu ludzi za
pensję rewolwerowca? – spytał wprost.
Żołądek dziewczyny znowu ścisnął się boleśnie. Pieniądze nie byłyby
problemem, gdyby bydło i konie zostały dostarczone wojsku na czas. Jeżeli
natomiast dostawa nie dojdzie do skutku, bankructwo jest nieuniknione.
– Zapłacę – rzekła stanowczo. – Ale muszą też pracować przy bydle.
Skinął głową. Zgrzebło poruszało się długimi ruchami po krwistoczerwonej
skórze Bugle Boya.
– Ci, których potrzebuję, nie będą mieli nic przeciwko pędzeniu krów –
powiedział Hunter.
– Jest pewien problem.
– Tylko jeden?
– Za to kluczowy – odparła Elyssa.
– Słucham.
– Następna niezapomniana chwila – mruknęła.
Podniósł głowę. Elyssa zaczęła mówić. Szybko.
– Culpepperowie odstraszają ludzi, którzy szukają tutaj pracy – powiedziała.
– Słyszałem.
– Nawet klan Turnerów z południa trzyma się od nas z dala, chociaż zawsze
pracowali na Ladder S przy wiosennych i jesiennych spędach.
Hunter skinął głową.
– No i co wy na to? – spytała cierpko.
Wzruszył ramionami.
– A jak wasi ludzie przedrą się przez Culpepperów i dotrą do Ladder S? –
dopytywała się.
– Tak samo jak ja. Ruszą głowami. Albo przyjadą w grupie i uzbrojeni. Tak
czy owak. zjawią się.
– Zdaje się, że jesteście bardzo pewni siebie.
– Niełatwo o dobrą pracę za gotówkę. Człowiek może w miesiąc zarobić jako
rewolwerowiec tyle, co inni przez cały sezon przy krowach.
Westchnęła i potarła ramiona. Chłód nocy dosięgnął ją mimo jedwabnego
szala, którym się otulała. Żałowała, że zamiast eleganckiego okrycia nie ma na
sobie zwykłego starego szala z tkanej w domu wełny. Niestety. Nie miała
pieniędzy ani na odpowiednią odzież dla siebie, ani na odmalowanie domu. Po
prostu na nic. Ladder S było wszystkim, co posiadała, i naprawdę bała się, że je też
już utraciła.
– Szkoda, że nie ma Maca – powiedziała z żalem. – Nie znosił kobiet bardziej
niż wy, ale...
– Mądry człowiek.
– ...nikt nie znał Ladder S tak jak on – ciągnęła, ignorując uwagę Huntera. –
Znał każdą rozpadlinę, każde źródło, wiedział, gdzie rośnie jaka trawa i o jakiej
porze roku, znał nawet bagna. Wszystko wiedział.
– Co mu nie pomogło w przypadku Culpepperów.
Hunter uniósł nogę Bugle Boya i zaczął szybko czyścić wielkie kopyto. Elyssa
potrząsnęła głową. Łzy nagle zapiekły ją w oczach.
– Próbowałam go odszukać – powiedziała ochrypłym, drżącym głosem. – Jak
tylko usłyszałam strzały, złapałam za broń, wskoczyłam na Lamparta i pognałam
co tchu.
– Nie musi się pani obwiniać. Pewnie było po wszystkim, nim zaciągnęła pani
popręg.
– Nie zawracałam sobie tym głowy.
– Jak to?
– No, siodłem – wyjaśniła. – Na uzdę też nie było czasu.
– Dziewczyno, tylko wariat...
– Nie znalazłam nawet miejsca, gdzie spadł – mówiła, jakby go w ogóle nie
słyszała. – Szukałam jak szalona, póki nie rozpętała się burza i deszcz nie zmył
śladów. Jeździłam tam i z powrotem, aż zrobiło się tak ciemno, że nie można było
odróżnić drzewa od skały.
– Rzeczywiście jest pani szalona! A gdyby tak Culpepperowie panią dopadli?
– Bałam się, że Mac leży gdzieś ranny, może nawet umiera – wyjaśniła z
napięciem w głosie. – Nie mogłam tak po prostu odjechać i zostawić go na
deszczu.
– Gdyby złapali panią Culpepperowie, Macowi nie pomogłoby to ani trochę.
Ale nie przyszło to do ślicznej główki, prawda? Tylko uganiała się pani po deszczu
jak bohaterka ckliwego romansu.
Kąciki ust jej opadły. Patrzyła, jak Hunter zabiera się do czyszczenia
kolejnego kopyta.
– Coś mi się zdaje, że dogadacie się z Penny – rzekła kwaśno. – Ona mówi
dokładnie to samo.
– Kto to jest Penny? – spytał Hunter, choć doskonale wiedział. Było to jednak
pytanie, jakie powinien zadać przybysz.
Chciał, żeby Elyssa uważała go za zwykłego uzbrojonego obieżyświata,
szukającego pracy. Gdyby wiedziała, że zależy mu tylko na wytropieniu
Culpepperów, a nie na losie Ladder S, pewnie w ogóle nie chciałaby z nim gadać.
No i wtedy dopiero zaczęłaby się zabawa.
W ciągu ostatnich dwóch lat przekonał się, że Culpepperowie zawsze
rozstawiają tylną straż. Jedynym sposobem na zbliżenie się do gangu było
rozpłynięcie się w krajobrazie. Zarządca Ladder S byłby niewidzialny i o to
chodziło.
– Penelopa Miller. Moja przyszywana ciotka – wyjaśniła Elyssa. – Mac był
kimś w rodzaju wuja. I Bill też.
– Przyszywana?
– Była... towarzyszką mojej matki. Gotowała, szyła i sprzątała, ale w naszym
domu była czymś więcej niż zwykłą gospodynią.
Hunter spojrzał przez ramię na Elyssę. Jedwabny szal otulał jej szyję szczelnie
jak zbroja.
„Kobiety przywiązują zbyt wielką wagę do ubioru” – pomyślał, wspominając
Belindę. „I okropnie narzekają, kiedy im się ciągle nie kupuje nowych sukien”.
Postawił na ziemi nogę Bugle Boya i uniósł następną. Ubite błoto bryzgało na
wszystkie strony, kiedy wydłubywał je z kopyta.
– Penny jest jak rodzina – ciągnęła Elyssa. – Mac zresztą też właściwie
należał do rodziny. Nie miał krewnych i był wielkim przyjacielem ojca. I Bill
również. Bez Maca Ladder S upadłoby dawno temu.
Hunter prawie jej nie słuchał. Myślał o Belindzie. Kiedy zdał sobie z tego
sprawę, ogarnęła go złość na samego siebie.
„Nie można żyć przeszłością” – pomyślał. „Nie wskrzesi się zmarłych, ale
warto uchronić się przed popełnieniem tego samego błędu. Ta jest taka sama jak
Belinda. Mała flirciara. Lepiej o tym pamiętać, żeby nie wiem jak pachniała i
kręciła biodrami”.
– Bill – rzekł głośno, starając się skupić uwagę na temacie rozmowy. – Czy
chodzi o Billa Pustelnika?
– Tak niektórzy go wołają.
– Ale pani tak o nim nie myśli?
– Nie – rzekła. – To dobry człowiek, mimo że...
Hunter dosłyszał ciepłą nutkę w głosie Elyssy. Ciekaw był, do jakiego stopnia
jest zaprzyjaźniona ze starym Billem. Choć w zasadzie nie była to jego sprawa,
korciło go to niesłychanie.
– Mimo że? – podchwycił.
Zawahała się i szczelniej owinęła szalem szyję.
– Każdy ma swoje słabości.
„Zwłaszcza jeśli chodzi o małe dziewczynki z wielkimi oczami” – pomyślał
ironicznie. „Więcej mężczyzn poszło na zatracenie z powodu rozkołysanych
kobiecych bioder niż z jakiegokolwiek innego”.
– Czy oprócz Culpepperów są jeszcze jakieś problemy na ranczu? – spytał. –
Susza, niedobra woda, brak paszy, aby przetrzymać bydło przez zimę?
Elyssa zawahała się. Były pewne drobiazgi, raczej zwykłe codzienne
trudności niż poważne kłopoty. Złamała się oś wozu i siano rozsypało się na
wietrze. Kosiarka miała ostrza tak tępe, że raczej niszczyła trawę, niż ją ścinała. Do
zbiornika na Domowym Potoku wpadła krowa i zdechła. Dopóki skażone źródło
się nie oczyści, trzeba przywozić wodę aż z Ukrytego Potoku.
„Zwykły pech” – powiedziała sobie w duchu. „Jeżeli poskarżę się Hunterowi,
pomyśli, że jestem rozpieszczoną jęczącą małą dziewczynką”.
– Nie – rzekła stanowczo. – Żadnych innych kłopotów. Tyle sztuk bydła
ukradziono, że z przetrzymaniem reszty przez zimę... po wypełnieniu kontraktu
dostaw dla wojska oczywiście... nie będzie żadnego problemu.
– Ile sztuk ma być dostawionych?
– Minimum trzysta. Jesteśmy jedynym źródłem dostaw mięsa dla armii.
– Ile sztuk bydła ma pani tutaj?
– Nie wiem.
– A mniej więcej?
– Mniej niż dwieście.
Spojrzał na Elyssę, zastanawiając się, czy ona wie, jak blisko skraju przepaści
znalazło się Ladder S.
– Jeżeli sprzeda pani bydło rozpłodowe zamiast bukatów, żeby dotrzymać
warunków kontraktu – powiedział – zaczną się nie lada kłopoty, gdy przyjdzie do
odnawiania stada. A może stać panią na zakup krów do hodowli?
– Jeżeli nie wywiążę się z kontraktu, pieniędzy ledwo starczy dla mnie i dla
Penny na przeżycie zimy – przyznała.
Zmarszczył brwi, zabierając się do następnego kopyta Bugle Boya. Brak bydła
hodowlanego oznaczałby pewną zagładę Ladder S, choć nie tak szybką jak ta w
wyniku najazdów Culpepperów.
„Nie mój problem” – powiedział sobie krótko. „Przyjechałem tu rozprawić się
z Culpepperami, a nie dbać o interesy rozkapryszonej pannicy. Znajdzie sobie
jakiegoś naiwnego durnia, który zrobi to dla niej”.
Puścił kopyto Bugle Boya i klepnął go po zadzie na znak, że operacja
skończona. Koń podniósł na chwilę łeb, parsknął, po czym znów zanurzył pysk w
ziarnie. Hunter sprawdził poidło z wodą wiszące na ścianie boksu, zobaczył, że
woda jest świeża, i odwrócił się do Elyssy.
– A więc – rzekł – tylko Culpepperowie panią niepokoją.
– Tylko? – Elyssa prychnęła z niesmakiem. – Widać, że nie znacie
Culpepperów. To najgorszy rodzaj degeneratów, jacy wyszli z nor pod koniec
wojny.
– Słyszałem coś niecoś.
Nie patrząc na nią, otworzył z zasuwki drzwi boksu i wskazał jej drogę
przodem.
Choć w przejściu mogłoby się zmieścić trzech mężczyzn, zawahała się, nim
przeszła obok niego. Zdawał się wypełniać sobą całą przestrzeń. Musiała przesunąć
się bardzo blisko niego, aby go wyminąć. Sama myśl o tym sprawiła, że puls
znacznie przyśpieszył.
„Czy on specjalnie tak stanął?” – zapytała siebie.
Hunter miał taką minę, jakby jego cierpliwość została wystawiona na ciężką
próbę.
„Nie bądź głupia” – powiedziała sobie. „Dał całkiem wyraźnie do
zrozumienia, że jestem dla niego mniej pociągająca niż dla angielskich lordów. Ci
przynajmniej usiłowali zrobić ze mnie kochankę. A on robi wszystko, żeby dostać
po tej nie ogolonej gębie!”
Z wysoko uniesioną głową, ściskając jedną ręką jedwabny szal, a drugą
przytrzymując cienką jedwabną spódnicę, śpiesznie przemknęła obok niego.
Rozległ się trzask, kiedy materiał zaczepił o gwóźdź.
3
Zachwiała się pod wpływem szarpnięcia. Musiała przystanąć. Odruchowo
wyciągnęła przed siebie obie ręce dla utrzymania równowagi. Szal zsunął się jej z
ramienia, kiedy wymachiwała rękami, aby nie upaść.
Ręka w czarnej rękawiczce pochwyciła szal i zapobiegła osunięciu się go na
niezbyt czystą podłogę boksu. Jednocześnie prawe ramię mężczyzny zacisnęło się
tuż powyżej talii dziewczyny.
Elyssa wydała cichy okrzyk, kiedy niespodziewanie podniósł ją do góry.
Zaczęła machać nogami w proteście.
– Niechże się pani uspokoi, chyba że chce pani podrzeć spódnicę – rzekł
spokojnie. – A może o to chodzi?
Wydała następny okrzyk. Dotyk obnażonej dłoni Huntera tuż pod lewą piersią
wprawił ją w oszołomienie. Ciepło męskiej ręki przeniknęło przez cienki jedwab
sukni i koszuli. Serce zaczęło bić jak oszalałe. Próbowała wziąć głęboki oddech,
ale powietrze nie dawało się wciągnąć do płuc.
– Chwileczkę – powiedział, robiąc krok do tyłu.
Nagle uścisk przesunął się w górę. Elyssa zapomniała w ogóle o oddychaniu i
przywarła do Huntera. Ciężar jej piersi spoczął na twardym ramieniu, a Hunter,
cały czas trzymając ją w ramionach, pochylił się nieco i uwolnił jedwab z pułapki.
Gorąco zdawało się wypalać piętno na jej miękkim ciele.
– Proszę mnie puścić – usłyszała tuż przy uchu dźwięczny głos. – Jest pani
wolna.
Ale wcale nie była wolna. Trzymały ją zaciśnięte mocno szczupłe palce,
wbijające się w żebra, ocierające się o wypukłość piersi. Serce waliło jak młotem.
Bała się, iż on to usłyszy. Nagle uświadomiła sobie, że nie musiał wcale słyszeć, na
pewno czuł to szaleńcze bicie pod dłonią.
Przekrzywiła głowę i spojrzała przez ramię, starając się dojrzeć jego oczy. Nie
było to łatwe. Skrywały je na wpół opuszczone powieki. Była jednak dziwnie
pewna, że on patrzy na jej piersi i czuje ich ciężar na swoim ramieniu.
Niepokojące mrowienie przeniknęło ją na wskroś, jakby weszła nago do
sadzawki z ciepłą wodą. Nagle sutki stwardniały i wypchnęły do góry jedwab jak
dwa bliźniacze pagóreczki.
Oddech Huntera stał się nierówny.
Elyssa na siłę odwróciła się do niego, pragnąc za wszelką cenę zobaczyć jego
oczy. Udało się. Lśniąca intensywność spojrzenia obudziła w niej dziwną falę
słabości. Przywarła do niego mocniej, jej oddech też stał się nierówny. Samo sedno
męskiego ciała przylegało twardo do jej biodra, tak że nawet dziewica nie mogła
mieć co do tego wątpliwości.
– Hunter? – szepnęła niepewnie.
– Niech pani stanie albo panią upuszczę.
Pogarda w jego głosie podziałała jak kubeł zimnej wody.
– Nie chciałam... – zaczęła, lecz głos się jej załamał. – Nie musieliście...
– Proszę stanąć!
Pośpiesznie wyprostowała nogi i natychmiast przekonała się, że kolana się
pod nią uginają. Zrobiła niepewnie pół kroku i uchwyciła się najbliższej podpory.
Był nią oczywiście Hunter. Drgnęła, gdy dotarło do niej słowo, jakie mruknął
pod nosem.
– Co się tu, do diabła, dzieje? – dobiegł z ciemności gniewny męski głos.
Hunter podniósł głowę. Między boksami szedł w ich stronę wysoki, potężnie
zbudowany młody człowiek. Na biodrze miał sześciostrzałowy rewolwer, a w
rękach niósł zwój liny.
Lina była bardzo groźną bronią. Hunter wiedział doskonale, jakie zniszczenia
może poczynić w walce. Bez ceregieli odsunął się od Elyssy i stanął tak, by mieć
jak najwięcej miejsca. Gniewny wyraz twarzy młodzieńca świadczył o tym, że
może dojść do wymiany ciosów.
– Kto... a to ty, Mickey – powiedziała Elyssa, nie patrząc młodemu
człowiekowi w oczy.
Ostrożnie strząsnęła spódnicę. Nic. Zrobiła krok do przodu. Trzymała się
pewnie na nogach. Wydała bezgłośne westchnienie ulgi.
– O co chodzi? – spytała.
Nie było odpowiedzi, więc podniosła wzrok. Mickey wyraźnie gapił się na jej
piersi.
Odkrycie to zażenowało Elyssę, a jednocześnie wprawiło w gniew. Na jej
policzkach wykwitł rumieniec, zerwała swój szal z ramienia Huntera i szybkim
ruchem otuliła się nim, ukrywając piersi przed jasnoniebieskimi oczami Mickeya.
Wtedy zdała sobie sprawę, że kiedy Hunter patrzył na nią wygłodniałym
wzrokiem, nie przeszkadzało jej to wcale. Zaczęła nerwowo skubać szal, aż o mało
nie zsunął się jej z ramion.
– Chyba że nie przyszedłem tu po próżnicy – burknął Mickey opryskliwie. –
Ciekawe, co, do diabła, panienka sobie myśli, kotłując się tu na sianie z tym typem.
– Posuwasz się za daleko! – odparła chłodno.
– Diabła tam!
Nie zważając na Mickeya, zawiązała śliski jedwab na ramionach.
Ramię młodego człowieka błyskawicznie wysunęło się naprzód. Szerokie
palce zacisnęły się na przedramieniu Elyssy z taką siłą, że dziewczyna aż
krzyknęła. Pochylił się nad nią, jego twarz znalazła się tuż przy jej twarzy.
– Mam dosyć tego zadzierania nosa, moja panno – warknął. – Chodzisz w tę i
z powrotem, kołysząc biodrami, i to dla jakiegoś włóczęgi.
Smród alkoholu, jaki buchnął z ust chłopaka, przyprawił ją o skurcz żołądka.
Znienawidziła ten odór serdecznie, odkąd po powrocie na ranczo Bill usiłował
zapić się na śmierć.
– Puść – rzekła wyniośle.
– Jak będę chciał. Czas pokazać, kto tu rządzi.
– Ja – rzekł Hunter i opuścił lewą rękę na prawe ramię Mickeya. Na pierwszy
rzut oka mogło to wyglądać na gest porozumienia między dwoma mężczyznami.
Ale nie było to porozumienie.
– Nazywam się Hunter. Jestem nowym rządcą Ladder S.
Mówił swobodnym tonem, ale uścisk miał żelazny. Obciągnięte rękawicą do
konnej jazdy palce wbiły się mocno, miażdżąc nerwy i ścięgna aż do kości.
Mickey puścił Elyssę z prostego powodu. Jego własna ręka stała się
bezwładna. Dziewczyna cofnęła się szybko poza jego zasięg. Drżącymi palcami
roztarła bolące ramię.
– Kim jesteś, chłopcze? – spytał Hunter łagodnie, ściskając jeszcze silniej.
– Mickey – wydyszał młody człowiek. – Mickey Barber.
Hunter zwolnił nacisk. Strzelanina nie wchodziła w tej chwili w grę. Mickey
nie utrzymałby broni w zdrętwiałych palcach.
– No dobrze, Mickeyu Barber – wycedził Hunter. – Zapamiętaj sobie, ja tu
jestem zarządcą, a nie ty. I z łaski swojej odpuść sobie zaloty do panny Sutton,
choćby nie wiem jak ta pusta panna cię kusiła.
Elyssa błyskawicznie odwróciła się w stronę Huntera.
– Niektóre dziewczęta – ciągnął autorytatywnym tonem – czują, że żyją,
dopiero wtedy, gdy jakiś głuptas zaczyna je adorować.
– Nie jestem pustą panną – wycedziła Elyssa przez zaciśnięte zęby. – Nie
jestem dziewczęciem. Jestem właścicielką Ladder S i ja tu rządzę.
Hunter obrzucił ją stalowym spojrzeniem. Nie rzekł nic, ale wiedziała
doskonale, że pamięta dotyk jej piersi na swojej ręce. I to, jak jej serce trzepotało
pod jego dłonią. I jak jej biodra przylegały do rozbudzonego nagle ciała.
Z gniewu, zażenowania i pożądania policzki dziewczyny pokryły się purpurą.
Gardło ścisnęło się tak, że nie była w stanie wypowiedzieć ani słowa.
Bez słowa Hunter odwrócił się, jakby była powietrzem.
– A teraz – rzekł wolno do Mickeya – przestań zachowywać się jak głupi
niedorostek. Wyglądasz na krzepkiego faceta, który potrafi ciężko pracować za
godziwą zapłatę.
Elyssa była pewna, że Mickey wybuchnie stekiem przekleństw, jak zwykle,
ale ku jej zdumieniu chłopak jedynie posępnie skinął głową.
– Tak myślałem – stwierdził Hunter z satysfakcją. – Niezły ten twój sznurek.
Mogę zobaczyć?
Nim Mickey zdążył zareagować, lina znalazła się w rękach Huntera.
– Pleciona skóra, nie żadne konopie – rzekł Hunter z podziwem. – Prawdziwa
la reala. Dobry caballero może mieć lasso co się zowie.
– Należało do Meksa, który tu się zjawił szukać pracy – rzekł Mickey.
– Założę się, że ten człowiek umiał się tym posługiwać.
– Odesłałem go – rzekł Mickey. – Nie trzeba nam paprykarzy w Ladder S.
– Co takiego? – spytała Elyssa zaskoczona. – Kiedy to się stało?
Blade spojrzenie chłopaka przesunęło się z ust Elyssy na szal zakrywający
piersi. Było to spojrzenie kogoś, kto wzrokiem ocenia swoją własność. Ale bardzo
niewiele można było zobaczyć pod luźnym szalem.
Wyraz twarzy Mickeya mówił wyraźnie, że wolał poprzedni widok.
– Wczoraj – odrzekł.
– Dlaczego mnie nie zawiadomiliście? – spytała ostro. – Porozmawiałabym z
tym człowiekiem.
– Proszę sobie nie trapić tym ślicznej główki, panno Elysso. Nie ma się co
przejmować jakimiś tam Meksami.
– Mickeyu Barber, rozumu masz tyle co skalna lawina – rzekła surowo. –
Chyba wyraziłam się jasno. Jeżeli człowiek umie jeździć konno, rzucać lassem i
strzelać, to chcę go zatrudnić.
– On był...
– Meksykaninem – dokończyła. – Mieliśmy przecież świetnych kowbojów
Meksykanów. Zanim zaczęły się kłopoty.
– Tchórze – rzekł Mickey.
– Nie bądź głupszy, niż cię Pan Bóg stworzył – rzekła gniewnie. – Przecież
oni wszyscy mają żony i dzieci. Nie chciałam ich mieć na sumieniu. Sama im
powiedziałam, żeby szukali sobie bezpieczniejszej pracy.
Obrzuciła Mickeya pełnym niesmaku spojrzeniem i odwróciła się do Huntera.
– Hunter, macie zatrudnić każdego, kto potrafi jeździć konno, strzelać i rzucać
lassem. Czy to jasne?
Kąciki ust Huntera uniosły się leciutko do góry. Od biedy można to było
uznać za uśmiech. Lub też zniecierpliwienie.
– Tak, proszę pani – wycedził. – Ale pod jednym warunkiem.
– Jakim? – spytała natychmiast.
– Żadnego pijaństwa. Nie przyjmę do pracy człowieka, od którego jedzie
alkoholem. I żadnych burd w oficynie, przynajmniej dopóki ja tu jestem zarządcą.
Pijany kowboj może zabić siebie, a przy okazji innych.
Elyssa spojrzała na Mickeya, pojmując w lot, o co Hunterowi chodzi.
– Tak – rzekła krótko. – Zgoda.
– Jak tak, to do zachodu słońca nikogo tu nie będzie – rzucił Mickey butnie.
– Przynajmniej na miejscu zostanie jeden mężczyzna – rzekła spokojnie. –
Hunter.
– Ma być tak, jak powiedziałem – mruknął Hunter, rzucając Mickeyowi
groźne spojrzenie. – I nie masz co startować do każdej panny. Tego nauczysz się z
wiekiem, chłopcze.
Elyssa zacisnęła usta. Mickey spojrzał posępnie.
– To ja jestem nadzorcą w Ladder S.
– Już nie – rzekł Hunter łagodnie.
– Nigdy nim nie byłeś! – zawołała Elyssa. – Wcale nie proponowałam ci tego.
I nie podoba mi się twoje postępowanie z...
– Paprykarzami – warknął Mickey. – Szkoda, że nie pozbyłem się ich
wcześniej.
Z odrazą zrozumiała nareszcie, co się stało z najlepszymi robotnikami.
– Jesteś zwol... – zaczęła.
– Jesteś jednym z trzech, jacy nam zostali – przerwał Hunter. – Więc dam ci
szansę poprawy. Pracuj za dwóch i wylej wódę, a nadal będziesz miał robotę.
Zrozumiano?
Mickey chciał coś powiedzieć, ale spojrzał w oczy Huntera i zamknął usta.
– Będę sprawdzał oficynę – zapowiedział Hunter. – Jeżeli znajdę jakikolwiek
alkohol, to tak się wścieknę, że wymaszerujesz stąd bez grosza w kieszeni.
Mickey ponuro skinął głową.
– Idź do siebie i wytrzeźwiej – dodał Hunter. – I uprzedź wszystkich, że rano
z nimi pogadam.
Mickey posłał Elyssie gniewne, zakłopotane spojrzenie, po czym ruszył w
stronę wyjścia. Kiedy tylko ucichły jego kroki. Elyssa odwróciła się do Huntera.
– Gdyby nawet Mickey był jedynym pastuchem stąd do Wielkiego Słonego
Jeziora – powiedziała stanowczo – nie zniosę tu jego panoszenia się i znęcania nad
każdym, kto jest od niego słabszy, grzeczniejszy czy ma inny kolor skóry. Szkoda,
że nie wiedziałam, co zrobił Shorty'emu, Gomezowi i Raulowi, bo...
– Ktoś by zginął – dokończył Hunter krótko. – Chyba że to byli
rewolwerowcy.
– Nie.
– A Mickey?
Elyssa była zaskoczona.
– Mickey? Niemożliwe.
– Żołnierze w obozie Camp Halleck mówią co innego. Twierdzą, że pani
młody kochaś szybko wyciąga broń i jeszcze szybciej strzela.
– Mickey? Mój kochaś? Nigdy w życiu!
– Powtarzam tylko, co usłyszałem w Camp Halleck.
– To nie moja wina. To tylko głupie plotki.
– Tam gdzie się flirtuje, tam jest i gadanie.
Elyssa wciągnęła wolno powietrze, starając się opanować gniew. Kiedy
przemówiła ponownie, głos miała chłodny, daleki, nad wyraz skuteczny w
przypadku angielskich kuzynów.
– Możecie sobie myśleć, co chcecie, jeśli chodzi o mnie – powiedziała
spokojnym głosem. – Ale nie życzę sobie, abyście obrażali mnie przy innych.
– Bo mnie pani zwolni? – dodał ironicznie.
– Otóż to.
Czarne oczy Huntera zwęziły się. Potrafił doskonale oceniać mężczyzn.
Dzięki tej umiejętności stał się naprawdę dobrym oficerem. Gdyby Elyssa była
mężczyzną. Hunter wierzyłby w każde jej słowo. Ale wiedział, że nie potrafi
oceniać kobiet. Dowiódł tego, żeniąc się z Belindą.
– I co, straci pani ranczo, panno Obrażalska? – spytał.
– A za kogo wy się uważacie? Nie jestem wcale pewna, czy wam uda się je
uratować.
– No to zawrzyjmy ugodę, Sassy.
– Nie lubię tego przezwiska.
– Będę o tym pamiętał.
– Ale i tak będziecie tak do mnie mówić?
– Zwolni mnie pani z tego powodu?
– Nie.
Hunter zmrużył oczy, ponownie zaskoczony.
– Zdaje się, że mówiliście o jakiejś ugodzie? O co chodzi?
– Ja zajmę się bydłem i końmi. Pani przestanie flirtować.
– Nigdy nie flirtowałam z Mickeyem ani z nikim innym.
– Mickey myśli inaczej.
– Mickey w ogóle nie myśli.
Hunter prychnął niecierpliwie.
– Mężczyźni nie myślą, kiedy ich krew się burzy. Kobiety dobrze o tym
wiedzą i doskonale potrafią to wykorzystać.
– To dość gorzkie podejście do kobiet.
– To realistyczne podejście do płci pięknej – rzekł ironicznie.
– Zupełnie jak moje do płci brzydkiej.
– To znaczy?
– Jeżeli mężczyzna pragnie kobiety, a ona go nie chce, to jest jej wina. Jeżeli
kobieta pragnie mężczyzny, a on jej nie chce, to jej wina. Jeżeli mężczyzna ożeni
się z niewłaściwą kobietą, to jej wina. Jeżeli mężczyzna bije kobietę, to jej wina.
Jeżeli kobieta...
Uniósł obie ręce do góry.
– Poddaję się – rzekł i prawie się uśmiechnął.
– Wątpię.
Wątły uśmiech zniknął z twarzy Huntera, jakby nigdy go tam nie było.
– Racja, panno Sassy. Nie poddam się dziewczynie. Nigdy więcej. Cena jest
zbyt wysoka.
Pogarda w jego głosie sprawiła, że Elyssa wzdrygnęła się.
– Nie prosiłam was wcale, żebyście mi się poddawali... – zaczęła.
– Więc jeśli zamierza pani kołysać biodrami, żebym zaczął służyć jak pies, to
niech się pani jeszcze zastanowi – przerwał. – Prędzej szlag mnie trafi. Jeżeli
kiedykolwiek ożenię się powtórnie, to z kobietą, a nie z małą, rozkapryszoną
dziewczynką, która sama nie wie, czego chce.
Słowa te zadźwięczały w umyśle Elyssy i oszołomiły ją.
„Jeżeli kiedykolwiek ożeni się powtórnie. Kiedykolwiek ożeni się.
Powtórnie”.
– Jesteście żonaci? – spytała oszołomiona.
– Już nie. Ona nie żyje.
– Wojna?
– Nie tylko.
Elyssa otworzyła usta i już miała spytać, czy ma też dzieci, ale gdy spojrzała
w puste oczy Huntera, postanowiła wrócić do poprzedniego tematu rozmowy.
– Wolałabym, żeby Mickey wziął wypłatę i opuścił Ladder S – rzekła.
– Wystarczy, że pani przestanie z nim flirtować, a wszystko wróci do normy.
– Przede wszystkim nigdy nie zabiegałam o względy Mickeya, toteż wątpię,
czy on „wróci do normy”.
Hunter również wątpił, ale nie uważał za stosowne tłumaczenia tego Elyssie.
Widział chłopców takich jak Mickey podczas wojny, młodych i pewnych siebie,
gotowych rozprawiać się bezwzględnie z każdym, kto stanął im na drodze.
Awanturnicy pokroju Mickeya byli przydatni w walce, o ile kontrolowało się ich
poczynania.
A Ladder S czekała walka jak wszyscy diabli. Prawdziwa wojna.
– Jeżeli Mickey będzie źle pracować, sam go zwolnię. A na razie
potrzebujemy każdej pary rąk.
Odruchowo roztarta ramię w miejscu, gdzie Mickey ją ścisnął.
– Jeżeli dotknie mnie jeszcze raz, to nie będę czekać, aż wy go zwolnicie,
tylko sama to zrobię.
Spojrzał na jej ramię.
– Niech go pani nie prowokuje, to nie będzie lazł z łapami – powiedział
szorstko.
Elyssa poczuła, że traci całe dotychczasowe opanowanie. Co jest, że on zalazł
jej za skórę jak trujący bluszcz?
– Do diabła z wami, Hunter.
– Co? – spytał lekko zszokowany.
– Do diabła. Z wami.
Każde słowo było zimne, oddzielne, wyraźne.
– Gdyby była pani mężczyzną... – zaczął Hunter.
– Dzięki Bogu nie jestem – przerwała ostro. – I mam już dosyć brania
odpowiedzialności za męskie dziecinady.
– Dziecko, pani się prosi, żeby pani wytrzeć nosek.
– Jeśli się ważycie, to lepiej nie odwracajcie się potem do mnie plecami.
Obrzucił ją lodowatym, taksującym spojrzeniem. Od razu widać było, że
dziewczyna mówi śmiertelnie poważnie.
„Belinda by już pociągała nosem i tupała ze złości nogą. A potem by się nie
odzywała przez kilka godzin albo dni. Boże, jak taka kobieta może uprzykrzyć
człowiekowi życie! Ciekawe, co robi ta panna, kiedy coś wyprowadzi ją z
równowagi. Wrzeszczy i przeklina jak przekupka?”
– Miewamy humory, co? – spytał zaciekawiony, niemal uśmiechając się.
Było to spojrzenie, jakie Elyssa widziała u swoich kuzynów, kiedy myśleli, że
udało im się jej dokuczyć. Podziałało to na nią natychmiast jak kubeł zimnej wody.
– My? – spytała z fałszywą uprzejmością. – Chyba nie. Co najwyżej wy, bo ja
jestem całkiem spokojna. Resztę waszych obowiązków omówimy przy śniadaniu.
Może przejdą już wam wtedy, hm, humory.
Uniosła lekko spódnicę i odeszła. Patrzył w ślad za nią. Krew burzyła mu się
przy każdym jej kroku. Wmawiał sobie, że to gniew. Reakcja własnego ciała
zaprzeczała temu.
„Miękkie, powiewne spódnice powinny być zabronione” – pomyślał.
„Podobnie jak kołysanie biodrami, oczy koloru morza i włosy barwy pszenicy.
Gdybym miał choć trochę rozumu, wskoczyłbym na konia i odjechał stąd co
prędzej. Ale nie zrobię tego, bo muszę dopaść tych zbójów. Chyba że ona mnie
najpierw zwolni”.
Zasępił się na tę myśl. Gdyby Elyssa zwolniła go, nie miałby pretekstu, żeby
kręcić się przy Ladder S. Powinien sprawiać wrażenie faceta, którego interesuje
wyłącznie bydło, a nie Culpepperowie.
„Do licha! Chyba pójdę i zobaczę, może uda się pojednać i ugłaskać te
nastroszone piórka”.
Zanim zamknął drzwi i zgasił lampę, dziewczyna zniknęła.
– Panno Elysso? – zawołał cicho.
Odpowiedziała mu cisza. Po chwili dojrzał słaby błysk światła, gdy otworzyły
się drzwi. Zamknęły się z ostatecznym trzaskiem, który echem dotarł przez noc do
stodoły.
Pojednanie musiało poczekać do rana.
4
Na długo przed świtem Elyssa była już na nogach i krzątała się po kuchni,
odmierzając mąkę na chleb. Pod fartuchem uszytym z worka miała na sobie jedną z
angielskich sukni. Ta była z jedwabiu w kolorze morskiej zieleni, z głębokim
dekoltem obszytym irlandzką koronką, a kiedyś miała jeszcze opadające
koronkowe mankiety. Zostały odprute, gdy Elyssa wsadziła niechcący rękawy w
ogień i omal nie spaliła sukni i siebie.
Nucąc cichutko pod nosem walca, przesiewała i odmierzała mąkę. Ruchy
miała rytmiczne i pełne gracji, jakby tańczyła. Spódnica wirowała lekko przy
każdym poruszeniu bioder. Suknię zdobiły naszyte różyczki z czerwonego
jedwabiu, a spod szerokiej spódnicy wyglądała szkarłatna halka z falbaną.
Angielskie kuzynki byłyby zgorszone, że pod suknią nosi jedną halkę zamiast
przepisowej krynoliny. Podobnie jak delikatne irlandzkie koronki sztywny materiał
krynoliny tylko zawadzał przy pracy na ranczu.
„Wszystko, co mnie dotyczyło, gorszyło dumne kuzyneczki” – wspomniała
Elyssa. „Mary Elizabeth omal nie zemdlała, gdy zastała mnie w ogrodzie
warzywnym”.
Kiedy kuzynka odkryła, że Elyssa zbiera zioła zamiast kwiatów i – o zgrozo!
– ma zamiar własnoręcznie upiec chleb, przeżyła niemały wstrząs.
„Mniej robiliby hałasu, gdyby przyłapali mnie na sianie z chłopcem
stajennym”.
Na odgłos dobiegający z pokoju obok podniosła głowę. Chwilę później do
kuchni wbiegła Penny. Kraciasta suknia była spłowiała i zniszczona, ale podobnie
jak jej właścicielka idealnie czyściutka. Penny śpiesznie sięgnęła po fartuch i
zawiązała go wokół talii.
– Przepraszam, że zaspałam – powiedziała.
– Nic nie szkodzi. Przecież dopiero co byłaś chora. Czy mogłabyś zaparzyć
kawę? Ja nie potrafię zrobić takiej gęstej, żeby przypominała błoto Missouri.
Z uśmiechem na ustach Penny sięgnęła do puszki z kawą. Wsypała pełną
garść do młynka i pokręciła korbką. W kuchni rozległ się ostry, lecz jakże miły dla
ucha zgrzyt.
Jak zawsze na kuchennej płycie bulgotała fasola w garnku, podstawowe
pożywienie mężczyzn pracujących przy bydle. Zgodnie z tradycją na Ladder S
jadało się zacznie lepiej niż na innych ranczach, toteż na patelni skwierczał bekon,
w garnku dusiły się suszone owoce, a w piecu piekły się placki i chleb.
Może kowboje tego nie doceniali, ale Elyssa bardzo dbała, żeby jedzenie w
Ladder S było smakowite i dobrze przyprawione ziołami z ogrodu, jakiego
mogłoby jej pozazdrościć niejedno gospodarstwo.
Nucąc w takt zgrzytu młynka, oskubała pęd rozmarynu i dodała listki do
ciasta chlebowego. Wymieszała, wyjęła ciasto z miski na stolnicę i zaczęła je
zagniatać.
– Ładne to, co nucisz – odezwała się Penny, skończywszy mleć kawę. – Co to
takiego?
– To walc, który usłyszałam tuż przed wyjazdem z Anglii. Nie pamiętam
tytułu, ale jak się dziś obudziłam, od razu zaczęłam go śpiewać.
– Nie żałujesz, że nie jesteś w Londynie i nie chodzisz na podwieczorki i na
bale maskowe?
– Nie – odparła. – To nie jest moje miejsce.
– Czasami wydaje mi się, że Gloria za tym tęskniła.
– Mama urodziła się tam, a ja tutaj.
– Ale jesteś do niej taka podobna.
– No nie wiem – odparła Elyssa, zagniatając energicznie ciasto. – Chyba tylko
zewnętrznie.
– To wystarczy, żeby przyciągać męskie oczy – stwierdziła Penny z lekką
zawiścią.
– Nie wszystkie – rzekła Elyssa, myśląc o Hunterze. – Nie tych mężczyzn,
którzy naprawdę są tego warci.
Zaciśnięte usta Penny wyraźnie świadczyły o tym, że ich właścicielka nie
zgadza się z tym ani trochę, ale żadne słowo nie padło. Opróżniła zawartość
szufladki młynka do dzbanka, wsypała drugą porcję kawy i zaczęła pracę od
początku.
Elyssa przesiała więcej mąki na stolnicę i znów zagniatała ciasto silnymi,
wprawnymi ruchami. Kiedy ciasto było gotowe, podzieliła je na cztery porcje.
Penny tymczasem zmełła trzecią porcję ziaren i postawiła kawę na ogniu.
Popatrywała na Elyssę, jakby czekała, że jeszcze coś powie. Wreszcie straciła
cierpliwość.
– Wydawało mi się, że ktoś przyjechał po zmroku – odezwała się lekko
napiętym głosem. – Czy to był Bill?
– Nie. To człowiek nazwiskiem Hunter. Nasz nowy rządca.
– Naprawdę? I myślisz, że będzie w stanie nam pomóc?
– Jeśli go przedtem nie zabiję.
Penny spojrzała na nią szeroko otwartymi brązowymi oczami.
– Co ty mówisz!
– To okropny człowiek.
– No to dlaczego go zatrudniłaś?
– A jak myślisz? – spytała Elyssa, formując bochenki. – Potrzebujemy go.
– Gdyby tylko Bill...
– Gdyby, gdyby... – mruknęła niecierpliwie Elyssa.
Penny spuściła wzrok w milczeniu.
– Jasna cholera – zamruczała Elyssa pod nosem. Potem dodała łagodniej: –
Przepraszam, naprawdę nie chciałam.
Podeszła szybko do Penny i objęła ją.
– Miałam na myśli jedynie to, że Bill w tej chwili nie może pomóc nikomu,
nawet samemu sobie – powiedziała miękko. – Wiem, jak to ciężko, kiedy
przyjaciel robi z siebie dur... jest taki uparty.
Penny skinęła głową i westchnęła. Spod kraciastego czepka wymknęły się jej
pasemka lśniących brązowych włosów i przykleiły do policzków. Oczy nagle
napełniły się łzami.
Elyssę ogarnęła fala współczucia dla przyjaciółki. Zwykle, gdy w grę
wchodziły emocje, Penny była twarda jak skała, ale ostatnio, im dłużej Bill pił, tym
bardziej stawała się napięta, a potem przyszła gorączka i dreszcze. Długo
chorowała.
Na domiar złego Culpepperowie krążyli jak sępy wokół umierającego Ladder
S.
„Nie myśleć o tym” – nakazała sobie Elyssa. „Nie mogę teraz rozprawić się z
Culpepperami. Ale mogę pocieszyć Penny, która przez ostatnie dwa lata straciła
równie wiele jak ja”.
– Uspokój się, kochana – rzekła łagodnie. – Wszystko będzie dobrze. Bill nie
zaglądał tu przez jakiś czas, ale to wcale nie oznacza, że zapija się na śmierć w
swojej chacie.
Penny kiwnęła głową, ale nic nie powiedziała. Elyssa delikatnie otarła jej oczy
skrajem fartucha.
– Ojej! – wykrzyknęła. – Zostawiłam ci pełno mąki na twarzy.
Na chwilę Penny zamknęła oczy. Potem odetchnęła mocno i przytuliła Elyssę.
– Może mąka zakryje piegi – powiedziała.
– Już ją wycieram. Uwielbiam twoje piegi.
– Tylko dlatego, że sama ich nie masz. Nawet jak wychodzisz na słońce bez
kapelusza.
– Staram się nie robić tego zbyt często. Jak pobędę na słońcu, wyglądam jak
gotowany homar.
– Masz taką piękną cerę. – Penny spojrzała z zawiścią na młodą kobietę. –
Krew z mlekiem – ciągnęła. – Zupełnie jak twoja matka. Włosy jak len, oczy jak
akwamaryny. Tak jak ona.
– To miłe, co mówisz, ale chyba przesadzasz. Mama rzeczywiście była
pięknością. Ja nie jestem.
– Mężczyźni są innego zdania.
– Trzeba to było powiedzieć angielskim lordom. Według nich byłam równie
interesująca jak ropucha.
Penny potrząsnęła głową.
– Znam dobrze ten rodzaj kobiet, które pociągają mężczyzn – rzekła z
naciskiem. Potem dodała ze smutkiem: – I znam też ten rodzaj, który ich nie
pociąga.
Ton głosu Penny wyraźnie świadczył o tym, że uważa siebie za jedną z takich
nieatrakcyjnych kobiet. Elyssa ze zmarszczonymi brwiami zagniatała drugą porcję
ciasta. Cały czas myślała o tym, jak trudne musiało być dla Penny życie w cieniu
Glorii Sutton.
– Mężczyzna, który patrzy tylko na urodę kobiety, nie jest wiele wart –
powiedziała po jakimś czasie.
– Ale tacy właśnie są mężczyźni. Nie ma innych.
– Na miłość boską. Penny. Dałaś kosza połowie mężczyzn pracujących na
ranczu!
– Oglądali się za mną dopiero wtedy, gdy twoja matka ich odrzuciła. – Z
zaciśniętymi mocno ustami Penny krzątała się przy kuchni. Smutek i rezygnacja
dźwięczące w jej głosie mówiły więcej niż słowa.
– Kto to był? – spytała Elyssa.
– Kto taki?
– Kim był ten mężczyzna, który patrzył na mamę zamiast na ciebie?
Penny na chwilę zamarła w bezruchu. Potem wsypała ostatnią porcję kawy do
dzbanka na kuchni i dołożyła więcej drew do ognia. Wkrótce woda zaczęła się
mocno gotować.
– A co z tym nowym rządcą... panem jak mu tam? – spytała.
Suchy, rzeczowy ton bardziej pasował do dawnej kochanej Penny. Elyssa
odetchnęła. Gdyby Penny się załamała przez tych wszystkich bandytów oraz przez
przyjaciela, który zaczął za dużo pić... Ta myśl była nie do zniesienia.
„Zbyt wiele straciłyśmy, by jeszcze stracić siebie nawzajem” – pomyślała.
„Ojciec. Matka. Mac. Wuj Bill. Nie mogę stracić Penny”.
– Hunter – powiedziała prędko, podejmując nowy temat. – Żaden pan. I nie
wiadomo, czy to nazwisko, czy imię. Nie wyraził się jasno.
– Czy dlatego wydał ci się okropny? Wiesz przecież, że ludzie na zachodzie
nie lubią robić ceregieli.
Policzki Elyssy poróżowiały i nie sprawiło tego ciepło bijące od pieca. Nie
wiedziała, jak ma opowiedzieć o rozerwanej spódnicy, o ramieniu Huntera pod
piersią i o oczach patrzących na stwardniałe sutki napinające cienki materiał.
Samo myślenie o tym wprawiało w niepokój. Rozmowa byłaby żenująca
zarówno dla niej, jak i dla Penny.
– Sassy? – Penny użyła dziecinnego przezwiska Elyssy i wymówiła je z
naciskiem.
– Oskarżył mnie o flirtowanie z Mickeyem.
– A nie robisz tego?
– Oczywiście, że nie! Czy odkąd wróciłam, widziałaś, żebym się choć
uśmiechnęła do tego drania?
– Nie, ale z tego, co mówi Mickey, sądziłam, że obdarzasz go czymś więcej
niż uśmiechem.
– Co? Kiedy tak powiedział?
– Podobno przechwalał się w saloonie.
„Czy dlatego Hunter traktował mnie z taką pogardą? Przez to głupie
gadanie?”
Odpowiedź była oczywista. Hunter słyszał plotki. I uwierzył w nie.
– Mickey nie miał prawa mówić o mnie takich rzeczy – powiedziała z
pobladłą twarzą. – Nic na to nie poradzę, wpadłam mu w oko. Nie dbam zresztą o
niego.
Penny spojrzała na dziewczynę, zdziwiona jej gwałtowną reakcją.
– Nie przejmuj się tak – powiedziała spokojnie. – O twojej matce też gadali.
Po prostu gadali. Nie zważała na to.
– Była żoną człowieka, którego kochała – zauważyła Elyssa. – A gdyby tak
była sama, a mężczyzna, który ją interesował, pogardzałby nią i uważał za
trzpiotkę?
Penny zajrzała do pieca i wyciągnęła placki.
– Czy dlatego ubrałaś się w jedwab i koronki? – spytała. – Masz zamiar
zawrócić w głowie temu nowemu?
– Słucham?!
– W tej sukni wyglądasz jak anioł, który właśnie zstąpił z nieba.
– A tam! – Policzki Elyssy zaczerwieniły się. – Włożyłam te głupie angielskie
fatałaszki, bo wyrosłam ze starych ubrań, a wciąż nie ma pieniędzy na nowe,
porządne.
Penny najpierw uśmiechnęła się, a potem roześmiała serdecznie, nie bardzo
wierząc w te zapewnienia. Uśmiech Penny był jak ona sama, dobry, szczery i
ciepły. Rozjaśniał najbardziej ponure chwile życia.
Elyssa spojrzała na swą towarzyszkę przez ramię i też zaczęła się śmiać.
– Za każdym razem, kiedy widzę, jak się śmiejesz – powiedziała – rozumiem,
dlaczego mama zabrała cię z Saint Louis i przywiozła na zachód. „Dziewięć lat i
uśmiech radosny jak Boże Narodzenie” – mawiała. Powinnaś się częściej
uśmiechać, Penny.
– Ostatnio raczej nie ma zbyt wielu powodów do uśmiechu. Nie tak jak
kiedyś.
– Mnie też brakuje mamy – westchnęła Elyssa. – Ojca również, choć może nie
tak bardzo. Nigdy go nie było, zawsze gdzieś szukał złota. Pamiętam, że to Bill
uczył mnie jeździć konno, strzelać, polować i zapędzać bydło.
Penny jeszcze bardziej posmutniała. Ona też nauczyła się wielu cudownych
rzeczy od Billa. Jako młoda dziewczyna gotowa była całować ziemię, po której
stąpał. Zresztą do tej pory tak było.
– Hunter zabronił picia alkoholu w Ladder S – powiedziała Elyssa. – Może
powinniśmy się skrzyknąć, porwać Billa i przywieźć go tutaj. Może by tak nie pił.
Smutny uśmiech był jedyną odpowiedzią Penny. Spojrzała na samowolną,
upartą dziewczynę, która była dla niej jak siostra. Tak bardzo przypominała jej
inną, równie samowolną i upartą kobietę, która ocaliła dziewięcioletnie dziecko od
okropności ulicy, wywiozła je na zachód i ofiarowała lepsze życie. I przez jakiś
czas rzeczywiście było lepsze.
– Trzeba było sprzedać ranczo Billowi, kiedy ci proponował – powiedziała.
– Dlaczego?
– Mogłabyś wrócić do Anglii i żyć tam całkiem wygodnie.
– Nienawidzę Anglii.
– Jest jeszcze Nowy Jork, Boston, Los Angeles, San Francisco...
– Nie pociąga mnie życie w mieście. Niebo ma kolor dymu, a ulice śmierdzą
ściekami.
Dość gwałtownie Penny zrzuciła widelcem usmażony bekon z patelni.
Nakroiła go więcej, dzierżąc przy tym wielki nóż tak, jakby zabijała węże.
Elyssa popatrywała na nią z ukosa, zastanawiając się, co też mogło Penny tak
zirytować.
– A Bill? – spytała Penny nagle. – Chyba go lubisz, prawda?
– Przecież wiesz, że tak.
– To sprzedaj mu Ladder S. Może jak będzie miał prawdziwe ranczo,
przestanie tyle pić. Twoje jasne włosy i niebieskie oczy też mu nie dają zapomnieć
o przeszłości.
– O czym ty mówisz? Jaka to przeszłość tak trapi Billa?
Bekon zaskwierczał gwałtownie na rozgrzanej patelni. Mruknąwszy coś pod
nosem, Penny złapała przez fartuch żelazną rączkę patelni i przesunęła ją na
chłodniejszą część płyty.
– Poza tym – rzekła, ignorując pytanie – jesteś podobna do matki nie tylko z
urody. To nie jest twoje miejsce. Powinnaś mieszkać w pałacu i mieć dookoła
siebie pełno służby gotowej na każde twoje skinienie.
Elyssa spojrzała na Penny z zaskoczeniem, a potem roześmiała się w głos.
– Skąd ten pomysł? – spytała.
– Bill tak powiedział.
– Bill zna mnie zbyt dobrze, żeby mówić coś takiego.
– Wiesz, kiedy nosisz te wszystkie jedwabie... Wyglądasz zupełnie jak twoja
matka... aż serce boli.
– Bzdura – odparła Elyssa z naciskiem. – Porównywałam zdjęcie matki i
swoje odbicie w lustrze. Trzeba być ślepym lub pijanym, żeby uważać, iż jest
między nami duże podobieństwo.
Natychmiast pożałowała tych słów. Penny naprawdę przejmowała się piciem
Billa.
– Niech to piekło pochłonie! – wykrzyknęła. – Dlaczego mężczyźni są tacy
głupi?
Drzwi do kuchni otworzyły się cicho i zamknęły.
– Czy mówicie, panie, o kimś konkretnym? – spytał Hunter.
Zaskoczona Elyssa odwróciła się do niego.
– Czy nie nauczono was pukać?
– Pukałem, ale nie było odpowiedzi. Jak sądzę, panie były bardzo zajęte
dyskusją na temat grzechów mężczyzn.
W przytulnej kuchni, w złotym świetle lampy i wśród smakowitych zapachów
Hunter wydawał się jeszcze bardziej męski. Jego szerokie ramiona ledwo mieściły
się w drzwiach. Był tak wysoki, że musiał schylić głowę, przestępując próg, mimo
że kapelusz zdjął i trzymał w dłoni. Włosy miał czyste, gęste i czarne jak
bezgwiezdna noc. Zimne spojrzenie spoczęło na Elyssie, zupełnie jakby wiedział,
że wystroiła się dla niego, a jej natychmiast przypomniał się pełen napięcia
moment, kiedy znalazła się blisko niego, bliżej niż jakiegokolwiek innego
mężczyzny. I jak bardzo jej to się podobało.
Mimo że serce waliło jej mocno, a policzki nagle się zaróżowiły, podczas
dokonywania prezentacji głos miała chłodny i opanowany.
– Penny, to jest Hunter, nasz nowy rządca – powiedziała. – I nie próbuj
zwracać się do niego „panie Hunter”. Nie uznaje takich formalności. Hunter, to
panna Penelopa Miller.
– Bardzo mi miło, panno Miller – rzekł Hunter miłym głosem, składając przy
tym lekki ukłon.
Penny uśmiechnęła się i dygnęła.
– Proszę mówić do mnie Penny – powiedziała. – Wszyscy mnie tak nazywają.
– Za taki uśmiech i za filiżankę kawy gotów jestem mówić „królowo”.
Uszczęśliwiona Penny roześmiała się na głos.
– Trzymam za słowo – rzekła. – Witamy w Ladder S.
Elyssa patrzyła w osłupieniu, nie mogąc uwierzyć, że uprzejmy, sympatyczny,
prawiący żartobliwe komplementy człowiek jest tym samym gburem, który nazwał
ją flirciarą i dotykał jej piersi w stodole.
„A ja mu pozwoliłam. I tego nie mogę zapomnieć! Pozwoliłam!”
Z niepokojem popatrywała to na Penny, to na Huntera. On tymczasem wziął
filiżankę kawy z rąk Penny, uśmiechnął się do niej i spróbowawszy naparu,
pochwalił jego moc. Na Elyssę zaś zwracał niewiele więcej uwagi niż na plamę na
podłodze.
„Czy o to Penny chodziło? Czy tak się właśnie czuła, kiedy jakiś głupiec
dostrzegał tylko mamę, a ją ignorował?”
Spojrzała na Penny zupełnie innymi oczami. W wieku lat trzydziestu Penny
była świeża i urocza jak stokrotka. Miała szczerą, uczciwą twarz, pełne usta i
delikatne linie dookoła dużych brązowych oczu, świadczące o tym, że często się
uśmiechała. Przede wszystkim zaś dawno już przekroczyła wiek dziewczęcy. Była
kobietą, która dorosła i dojrzała na pograniczu dzikiego kraju. Elyssa pomyślała o
ostrych słowach Huntera: „Jeżeli kiedykolwiek ożenię się powtórnie, to z kobietą, a
nie z małą, rozkapryszoną dziewczynką, która sama nie wie, czego chce”.
Myśl, że tu, na ranczu, mógł znaleźć właśnie taką kobietę, zmroziła jej serce.
Powtarzała sobie stanowczo, że nie powinna żałować Penny szczęścia, ale paliła ją
zazdrość. Zrozumiała, że Hunter bardzo ją pociąga. Wyobrażenie go sobie z inną
kobietą było nie do zniesienia, zwalało z nóg, pozostawiało samą, bezbronną,
zawieszoną w pustce.
„Mój Boże! Czy to samo przytrafiło się mamie, to nagłe, obezwładniające
pragnienie posiadania tej jednej jedynej osoby na całym świecie? Czy dlatego
angielska arystokratka porzuciła bogactwa i luksusy, wyrzekła się rodziny i
opuściła swój kraj dla mężczyzny, który był niemal tak samo dziki jak ziemia,
którą kochał? Mama zdobyła mężczyznę, którego kochała. A czy mnie się to uda,
czy jak Penny zostanę starą panną i do końca życia będę pragnęła mężczyzny,
który mnie nie chce?”
– Hej, hej! – zawołała Penny. – Obudź się. – Znów dumasz o balach i
powozach?
Lekko pogardliwe spojrzenie Huntera przywróciło Elyssę do rzeczywistości.
Wyprostowała się i spojrzała chłodno.
– Zdaje się, że ciebie Anglia pociąga bardziej niż mnie – rzekła cierpko. –
Ciągle o niej mówisz. Nie, ja zastanawiam się nad naszą przyszłością.
– Hunter zaproponował, żeby upiec zapas chleba na kilka tygodni.
– Spleśnieje.
– Lepszy spleśniały niż żaden – stwierdził Hunter sucho. – Postaram się
upolować antylopę albo jelenia. Potraficie konserwować mięso?
– Oczywiście – powiedziała Elyssa. – Polować też umiem.
Hunter uniósł lekko czarne brwi, ale nic nie powiedział.
– Ale ludzie wolą wołowinę – dodała.
– Nie możemy pozbywać się byczków, dopóki nie wiemy, ile ich jest – odparł
Hunter szorstko. – W każdym razie powinniśmy mieć zapas jedzenia, żeby
wytrzymać oblężenie.
– Nie wybieramy się na wojnę.
– Jeszcze nie! – rzekł ostro. – Ale może dojść i do tego. Na wszelki wypadek
kazałem Mickeyowi zrobić kilka beczek na wodę. Zdaje się, że był czeladnikiem u
bednarza, zanim uciekł z Bostonu.
Elyssa prawie nie słuchała. Jedyne, co dźwięczało jej w uszach, to pewność w
głosie Huntera, że może dojść do strzelaniny. Bała się tego bardzo, odkąd Mac
został zamordowany.
– Powinna pani była oddać Lamparta wojsku – dodał, widząc zmieszanie
Elyssy. – Może wtedy zatroszczyliby się o Ladder S tak jak o tabory z kolonistami.
– Kapitan chciał nie tylko ogiera – powiedziała cicho.
Oczy Huntera zwęziły się w dwie szpareczki.
– Chciał też pani?
– Tak.
Wzruszył ramionami.
– Więc trzeba było mu dać trochę tego samego, co Mickeyowi. Jest tego pod
dostatkiem. Wystarczy spytać pierwszej lepszej radzącej sobie samodzielnie
dziewczyny.
Rozpalił tym jej gniew do białości.
– Jedyne, co dawałam Mickeyowi, to polecenia.
– Aha! – powiedział Hunter.
Wyraz jego twarzy wyraźnie świadczył o tym, że jej nie wierzy.
– Panno Penny – rzekł Hunter, znów niezwykle uprzejmym tonem. – Czy
zechce pani wskazać mi jakiś wolny pokój? Sassy powiedziała, że mam spać w tym
domu.
Zaskoczona i zmieszana jego zachowaniem wobec Elyssy. Penny spojrzała
pytająco na młodszą towarzyszkę.
– Kazałam mu spać w domu, żeby go nie zastrzelili jak ostatniego zarządcę –
wyjaśniła Elyssa, odwracając wzrok od Huntera. – Teraz widzę, że to był świetny
pomysł.
Penny wyglądała na zaskoczoną i rozbawioną jednocześnie.
– Ulokuj go w jednym z pustych pokoi na piętrze – dodała Elyssa niemiłym
tonem. – Schody tak skrzypią, że nikt się do niego nie zakradnie, choćby nie
wiadomo jak głośno chrapał.
– Ja nie chrapię – rzekł Hunter.
– Ojciec powtarzał to samo. Ale wiadomo, jak to jest, kiedy mężczyzna się
starzeje, prawda?
Oczy Huntera zwęziły się. Penny była przerażona.
– Sassy – zwróciła się do dziewczyny jej dziecinnym imieniem – wstydź się.
Wiesz, jak mężczyźni są wrażliwi na punkcie swojego wieku. Poza tym Hunter jest
młodszy od Billa, a Bill jest dziesięć lat młodszy od twego ojca.
– Każdy mężczyzna, który uważa mnie za małą dziewczynkę, musi być na
tyle stary, że chrapie – odparowała Elyssa słodkim jak miód głosikiem.
– Rozumiem – rzekła Penny, skrywając uśmiech. – W takim razie będziesz
miała okazję sama się przekonać. Umieszczę go w pokoju obok twojego.
Dziwny niepokój przeszył Elyssę.
– W sypialni rodziców? – spytała. – Dlaczego?
– Tylko tam jest łóżko na tyle duże, żeby się na nim wygodnie zmieścił –
wyjaśniła Penny rzeczowo.
Elyssa otworzyła usta, żeby zaoponować, ale tylko wzruszyła ramionami.
– Jeżeli będziecie chrapać – powiedziała do Huntera – to duże łóżko
powędruje do pokoju dziecinnego na końcu korytarza. Spodobają się wam tęcze i
motylki. Mama sama namalowała je na ścianach.
Dziwny wyraz zagościł na jego twarzy. Był to cień cierpienia, który zabolał
także Elyssę, choć była na niego wściekła. Przyszło jej do głowy, że na wojnie
mógł stracić również dzieci. To by tłumaczyło ból, jaki dało się wyczuć pod
zimnym opanowaniem.
– Żartowałam z tym pokojem dziecinnym – rzekła cicho. – Jeżeli wasza
obecność będzie mi przeszkadzać, pójdę spać do Penny.
To, że Elyssa w jakiś sposób domyśliła się jego bólu, zapiekło Huntera do
żywego. Bardzo mu się nie spodobało, że taka dziewczyna jak ona przejrzała go na
wylot.
– Jakoś wytrzymam – rzekł krótko. – Niepotrzebna mi troska rozflirtowanej
panny.
Penny nie posiadała się ze zdumienia. Obopólna niechęć między tym
dwojgiem była bardzo wyraźna, wręcz namacalna. I takie samo było pożądanie.
Elyssa z ulgą powitała męskie głosy dobiegające z podwórza. Zaczęła
ustawiać grube kubki do kawy i talerze na długim stole pod ścianą kuchni. W
dawnych czasach siadywali przy nim Mac, Bill, John, Gloria i Penny oraz ona
sama i gawędzili na temat ziemi, bydła, pogody.
– Lepiej się pośpieszcie – powiedziała, nie patrząc na Huntera. – Kto ostatni
siada do stołu, ten czyści stajnie.
Drzwi kuchenne otworzyły się i do środka wpadli, przepychając się, Mickey,
Lefty i Gimp.
Elyssa spojrzała spod oka na Huntera i uśmiechnęła się.
– Ojej – powiedziała. – Chyba się wam udało. Po śniadaniu chętnie pokażę,
gdzie są widły do gnoju.
Nie miał co do tej chęci cienia wątpliwości.
5
Hunter pracował widłami sprawnie, szybko i bez zbędnych ruchów, tak jak
wykonywał każdą inną czynność. Robił to również bez obrzydzenia, co zauważyło
dwóch najstarszych na ranczu pomocników i co zyskało ich aprobatę.
Kupido, ruda stajenna kocica, przyglądała się pracy z pobliskiego żłobu. Pięć
czarno-rudych kociąt ssało ją łapczywie, nie zważając na nic. Żółte oczy kotki
wpatrywały się uważnie w cienie, reagując na najmniejszy ruch. Teraz była
najedzona i rozleniwiona, ale w jej delikatnym ciele krył się duch drapieżcy.
W środkowym przejściu zjawił się Gimp, jakby zmierzał po paszę dla koni w
korralu. Hunter spojrzał na niego koso. Gimp skinął głową i przyśpieszył kroku.
Zaraz za nim przyszedł Lefty. Kowboje byli po pięćdziesiątce. Obaj mieli siwe
włosy i twarze poorane zmarszczkami. Ubierali się niemal identycznie, w stroje
wyblakłe i postrzępione. Buty nosiły ślady strzemion, a przy obcasach dzwoniły
cichutko ostrogi.
Obaj zdradzali cechy wykształcające się u ludzi żyjących wśród dużych,
nieprzewidywalnych zwierząt. Poruszali się sztywno na nogach wykrzywionych od
konnej jazdy. Ręce mieli zgrubiałe od odcisków, poryte bliznami od sznurów i
oparzeń po wypalaniu bydła.
Obu im brakowało po jednym palcu. Była to cena wiedzy, że nie należy
wsadzać palca między lasso a łęk siodła, kiedy na drugim końcu sznura znajduje
się ważący pół tony rozwścieczony byczek.
Poza tym, że Gimp miał jedną nogę sztywną, niczym się nie różnili.
– Idę po paszę dla konia, panie rządco – wyjaśnił Gimp.
– A ja muszę wziąć smar do skóry i natrzeć uzdę – dodał Lefty.
Hunter domyślił się, że bardziej interesuje ich nowy rządca niż pasza czy smar
do skóry. Podobnie jak ciekawił Elyssę, popatrującą na nich kątem oka podczas
czyszczenia Lamparta.
Lampart też patrzył na Huntera, ale bez większego zainteresowania.
– Róbcie, co do was należy – powiedział Hunter. – Wśród sosen, tam wyżej,
nad doliną, widziałem kilka sztuk bydła. Mają tu być przed zachodem słońca.
– Taa jest – rzekł przeciągle Gimp.
– Zaraz bierzemy się do roboty – obiecał Lefty.
Bugle Boy wystawił głowę nad drzwiami boksu i spokojnie wpatrywał się w
dwóch mężczyzn. Kowboje przeszli dość blisko niego, ponieważ boks Lamparta
znajdował się prawie naprzeciwko, a oni woleli ominąć dropiatego ogiera szerokim
łukiem.
Koń Huntera ani się nie spłoszył, ani nie położył uszu.
– Ładnego macie konia – zauważył Gimp z podziwem.
– Duży, a spokojny – dodał Lefty, rzucając spojrzenie na drugą stronę. – Nie
jak takie inne, co to wolałbym nie mówić głośno.
Lampart stał spokojnie na środku dużego boksu i przyglądał się ludziom. Też
nie położył uszu po sobie, ale była w nim czujność, wiele mówiąca komuś, kto zna
się na koniach.
– Gdybyście nie starali się ujeździć go na siłę, kiedy byłam w Anglii, nie
patrzyłby teraz na was jak kot na mysz. Ma powody, żeby nie ufać mężczyznom.
– Mhm – mruknął Lefty.
– Mhm – powtórzył jak echo Gimp.
– Tylko na tyle was stać – rzekła z wyrzutem. – Nie chcecie przyznać, że są
inne sposoby ujeżdżania. Pejcze i ostrogi nie na wiele się zdadzą w przypadku
takich koni jak Lampart.
– Tak, panno Sassy – rzekli chórem.
Nie wykazywali specjalnego zaangażowania emocjonalnego w spór. Temat
został dawno wyczerpany, gdy Elyssa wróciła na Ladder S i zawstydziła ich,
ujeżdżając dzikiego ogiera bez najmniejszego trudu i zupełnie bezpiecznie.
Niezwykła łagodność Lamparta wobec Elyssy zdumiała kowbojów,
uwielbiających straszyć się wzajemnie wyczynami konia, na którym podobno
żaden jeździec się nie utrzymał. Boleśnie zraniło to ich dumę, że wiotka panna
dokonała tego, czego żaden z twardych i doświadczonych jeźdźców nie był w
stanie uczynić – pojechała na ogierze powszechnie uważanym za mordercę.
Gimp niechętnie spojrzał na wielkiego konia i delikatnej postury dziewczynę.
W sukni z zielonego jedwabiu, w skórzanym kowalskim fartuchu i skórzanych
rękawiczkach, pochylona nad lewym tylnym kopytem Lamparta czyściła je tępym
stalowym szpikulcem. Błyski szkarłatnej halki migały jak ogniki w ciemnym
wnętrzu stajni.
Gimp potrząsnął głową i wymruczał pod nosem jakąś uwagę o niemądrych
dziewczynach i ogierach mordercach.
Ukrywając uśmiech, Hunter pochylił się nad widłami i wrzucił ostatnią porcję
gnoju do taczki. Pracował już z ludźmi takimi jak Gimp i Lefty. Starzy
kawalerowie zawsze narzekają na wszystkich i na wszystko, na nikim nie zostawią
suchej nitki, nawet na przyjaciołach. Ciągłe utyskiwania to sposób ich bycia.
– Założę się, że znowu muszę podkuć tego nakrapianego diabła – rzekł Gimp.
– Skąd wiesz? – spytała Elyssa, prostując się.
– Wyganianie krów z gór niszczy podkowy, a to będzie panienka często robić
w najbliższym czasie.
– Nie trzeba podkuwać Lamparta – wtrącił Hunter. – Panna Sutton będzie się
trzymać blisko domu.
– Mogę sama przyciąć i spiłować podkowę, ale nie bardzo umiem posługiwać
się młotkiem – rzekła Elyssa, ignorując słowa Huntera.
Drzwi boksu Bugle Boya otworzyły się i zamknęły z trzaskiem. Hunter
przeszedł na drugą stronę.
Gimp i Lefty popatrzyli po sobie i wycofali się ze stodoły ze zdumiewającą
szybkością. Już podczas śniadania przekonali się, że panienka i nowy rządca mają
różne poglądy na wiele spraw, zwłaszcza gdy chodzi o to, kto pokaże Hunterowi
posiadłość z końskiego grzbietu.
– Daj znać, które wygra – zdążył szepnąć Gimp, zanim zniknął za drzwiami.
Elyssa rzuciła za nim pogardliwe spojrzenie. Szybko ściągnęła skórzany
fartuch, zmieniła szpikulec na szczotkę i wyprowadziła Lamparta na padok. Ogier
nie miał siodła ani uzdy. Wydawała mu polecenia lekkimi pociągnięciami za
grzywę. Reagował także na wymawiane cichym głosem komendy.
– Ucieka pani? – spytał wyzywająco Hunter.
– Lampart lubi być na dworze, kiedy go czyszczę – wyjaśniła Elyssa z
uśmiechem. – Możecie nam towarzyszyć.
Ku zdziwieniu Elyssy Hunter otworzył drzwi boksu i wyszedł na padok. Koń
odwrócił głowę i ostrzegawczo położył uszy po sobie.
– Spokojnie, stary – rzekł Hunter łagodnym głosem. – Z mojej ręki nie
spadnie ci ani jeden włos z nakrapianego zadu.
Elyssa z trudem rozpoznawała głos Huntera. W miejsce szorstkiego, surowego
tonu pojawił się ten sam spokojny, czarujący głos, jakim rozmawiał z Penny.
„Mogłabym przyzwyczaić się do tego głosu” – pomyślała. „To tak jakby ktoś
głaskał aksamitną rękawiczką”.
Pod wpływem tej myśli przeszył ją dreszcz. Lampart przestąpił z nogi na nogę
i zastrzygł uszami.
– Spokojnie, koniku – powiedziała cichym głosem. – Wszystko w porządku.
Żadnego sznura ani worka na łeb. Jestem przy tobie. Nikt nie zrobi ci krzywdy.
Oddychając wolno. Lampart przez chwilę mierzył Huntera dzikim wzrokiem.
Potem parsknął, przesunął się nieco, tak że mógł mieć intruza na oku, nie
odwracając łba, i postawił uszy.
Elyssa wymruczała cicho słowa pochwały pod adresem konia, wtórował jej w
tym głęboki głos Huntera. Lampart strzygł uszami, słuchając obojga. Parsknął
ponownie, przestąpił z nogi na nogę i trącił pyskiem swoją panią, wyraźnie dając
jej znak, żeby szczotkowała dalej.
– Lubisz, jak cię głaszczę – powiedziała. – I dobrze wiesz, ze ja bardzo lubię
głaskać ciebie.
Przemawiając czule do konia, zaczęła czyścić jego boki. Hunter nie
powiedział nic, ale duże wrażenie zrobiło na nim to, jak dziewczyna uspokoiła
zwierzę.
Minęło kilka minut i jasne stało się dla niego, że Lamparta o wiele bardziej
interesuje głaskanie niż wdeptywanie kogokolwiek w ziemię. Wolnym ruchem
zdjął rękę z pasa z bronią.
– Jak to się stało, że pani zaufał? – spytał.
– To zaczęło się w chwili, gdy się urodził – odparła Elyssa, czyszcząc lśniący
zad. – Arabską klacz mamy pokrył mustang, który uciekł Szoszonom.
– A więc to stąd Lampart ma te plamy – stwierdził Hunter. – Wiem, że
Szoszoni handlują z Indianami Nez Perce, najlepszymi hodowcami we wschodnim
Oregonie. Ich konie rasy Appaloosa słyną na całej równinie.
– To samo mówił Bill. Mama była wściekła, kiedy odkryła, co się stało.
– Bo źrebak nie był czystej krwi?
– Z tego powodu też. Ale głównie dlatego, że klacz była już za stara. I
rzeczywiście, nie przeżyła porodu.
Hunter gwizdnął miękko.
– I co, oddaliście go innej klaczy?
– Nie. Lampart urodził się w niedobrej porze roku. Żadna klacz nie karmiła w
tym czasie.
Hunter w milczeniu spojrzał na wielkiego ogiera. Jeśli Lampart przechodził
trudne chwile na początku życia, nie było teraz po nim tego widać. Był duży,
potężnie zbudowany i najwyraźniej silny.
– I co zrobiła pani matka?
– Chciała zastrzelić źrebaka, żeby nie patrzeć, jak umiera z głodu, ale tak
długo prosiłam, aż pozwoliła mi przynajmniej spróbować uratować go.
Uśmiechając się do wspomnień. Elyssa przejechała zgrzebłem po szerokim,
lśniącym końskim brzuchu. Lampart wydał z siebie westchnienie, niemal jęk, i
przymknął oczy, najwyraźniej zachwycony pieszczotą.
– Umyłam go wilgotną ciepłą szmatą, szorstką jak język klaczy – ciągnęła. –
Potem pomogłam mu wstać i utrzymać się na nogach. Tarłam go i masowałam tą
szmatą, przemawiałam do niego dzień i noc.
Hunter przyglądał się z uwagą jej twarzy, odnotowując kolejne emocje:
smutek z powodu padnięcia klaczy, przyjemność, jaką dawał źrebak, rozbawienie,
gdy próbował utrzymać się na nogach, a przede wszystkim miłość do
niebezpiecznego ogiera, który teraz stał spokojnie, podrzemując pod wpływem
pieszczoty jej delikatnych rąk.
„Belinda nigdy nie lubiła zwierząt” – uświadomił sobie Hunter. „Nie tak jak
Elyssa. Belinda wybierała konia ze względu na maść, a kota takiego, żeby pasował
do jej wyprawy. Na początku wydawało się to zabawne. Tam do licha, ależ głupiec
był ze mnie! Nadal nim jestem. Inaczej ciało nie zdradzałoby mnie tak, kiedy ta
trzpiotka głaszcze konia”.
– I czym go pani karmiła? – spytał niemal szorstko.
– Mieliśmy krowę. Mama bardzo lubiła masło i ser. Przygotowałyśmy z
Penny butelkę mleka, ale Lampart nie wiedział, co się z tym robi.
Koń przestąpił z nogi na nogę. Odwrócił głowę i chwycił wargami długie
pasmo jasnych włosów, które wymknęło się z pośpiesznie upiętego koka. Nie
przerywając czyszczenia, drugą ręką wepchnęła włosy na miejsce. Lampart
wyciągnął szyję i pociągnął kok zręcznymi wargami. Śmiejąc się i łając łagodnie
konia. Elyssa położyła zgrzebło na dropiatym zadzie, obiema rękami podniosła
włosy do góry i ponownie upięła je na karku.
Hunter odetchnął. Starał się zapanować nad nagłym uderzeniem krwi do
głowy, wiedząc, że niełatwo mu przyjdzie zapomnieć widoku jasnych włosów
spływających w nieładzie na zielony jedwab.
A te ręce! Poruszały się tak szybko i zręcznie.
„Jakby to było, gdybym poczuł takie ręce na sobie?” – pomyślał.
Po chwili gwałtownie oprzytomniał. „Głupiec ze mnie. że w ogóle tak
pomyślałem!”
– Tak właśnie nauczyłam go pić, powiedziała Elyssa, biorąc do ręki zgrzebło.
Hunter spojrzał pytająco. Nie ufał własnemu głosowi. Bał się, że może go
zdradzić, że będzie zbyt ochrypły, że zadźwięczy w nim pożądanie.
– Zanurzyłam pasmo włosów w mleku i połaskotałam go w pysk – wyjaśniła.
– Po chwili pojął, o co chodzi, i zaczął je ssać.
Hunter spojrzał na ogromnego ogiera i na próżno starał się wyobrazić go sobie
jako małego źrebaczka.
– Po kilku dniach pił już normalnie ze smoczka, ale pierwszych nauk nigdy
nie zapomniał. Uwielbia skubać moje włosy. Pamięta, że kiedyś miały smak mleka
z miodem.
Hunter nic nie powiedział. Zbyt intensywnie myślał o tym, jak by to było,
gdyby rozluźnił węzeł na karku i ukrył twarz w czystych, słodko pachnących
włosach Elyssy.
A potem sięgnąłby pod jedwab i poczuł jeszcze miększe i słodsze ciało.
„Pozwoliłaby mi, tak jak pozwoliła w stodole. Boże, jeszcze nigdy żadna
kobieta nie zareagowała na mnie w ten sposób. Była cała poruszona, dyszała
ciężko, tak samo jak ja. Noc w noc byłaby ogniem płonącym dla mnie, ogniem
gorącym i swobodnym. Ja byłbym dla niej tym samym, spalając ją aż po głodną
zmysłową duszę”.
Nagły dreszcz pożądania przeszył go na samą myśl...
„Pod jednym względem Elyssa różni się od Belindy. Belinda była
wyrachowana. Elyssa jest zbyt nierozważna, aby była sprytna. Miłość z nią byłaby
czymś pięknym. Diabelnie pięknym. Może nawet warto by się było ożenić”.
Usłyszawszy własne myśli, szybko ochłonął.
„Czyżbym się jeszcze nie nauczył?” – spytał samego siebie zjadliwie. „Czy
Ted i mała Em umarli na próżno?”
Zdumiony i wściekły na własne niesforne żądze, oprzytomniał na
wspomnienie swego niefortunnego ożenku. Wybrał na żonę niewłaściwą
dziewczynę tylko dlatego, że na jej widok krew przyśpieszała bieg i stawała się
gorąca.
„Po co się wiązać z kolejną Belinda?” – spytał samego siebie. „Z małą, płochą
dziewczynką udającą kobietę. Dziewczynką, która poświęciła życie swoich dzieci
dla romansu z sąsiadem, kiedy jej mąż walczył na wojnie daleko od domu. Za
młoda. Za bardzo rozpieszczona. Za słaba. Ale ożeniłem się właśnie z nią i
zapłaciły za to moje dzieci”.
Co się stało, to się nie odstanie. A jednak Hunter pragnął Elyssy tak bardzo, że
aż przyprawiało go to o drżenie. Wściekł się na samego siebie, na sytuację, a
przede wszystkim na dziewczynę, która w stajni nosiła jedwabną suknię i
spoglądała z ukosa głodnymi zielononiebieskimi oczami.
– Ale do pełnego zwycięstwa było jeszcze daleko – powiedziała, głaszcząc
szyję ogiera.
Ponieważ milczał, spojrzała na niego zdezorientowana. Na widok zimnego,
bezlitosnego wyrazu twarzy Huntera drgnęła. Szybko odwróciła się do Lamparta.
– Następne miesiące spędziłam w boksie ze źrebakiem – mówiła pośpiesznie.
– Ogrzewałam go, gdy bagna były skute lodem, a wiatr wiał taki, że wymroziłby
pół piekła. Zostałam z nim do wiosny, aż można go było odłączyć od butelki.
– Ile lat pani miała?
Oschły ton głosu Huntera sprawił, że znów rzuciła na niego ukradkowe
spojrzenie, a Lampart ponownie się nim zainteresował.
– Trzynaście.
– W tym wieku dziewczęta interesują się jedwabiami i wachlarzami.
Wzruszyła ramionami.
– Nigdy tak naprawdę nie rozumiałam, o co chodzi z tymi wachlarzami. Moi
dobrze urodzeni kuzyni uważali, że to śmieszne.
– Dobrze urodzeni kuzyni? Tutaj?
– Nie. Krewni mamy. Angielscy lordowie. Miała nadzieję, że wyjdę za mąż za
któregoś z nich. Nie wyszłam, ale przez jakiś czas mieszkałam w Anglii. Wróciłam
tej wiosny.
Mówiąc te słowa, czyściła potężny zad Lamparta szybkimi, mocnymi
pociągnięciami zgrzebła.
– Dlaczego nie poślubiła pani żadnego z nich? – spytał Hunter.
– Pogardzali mną, uważali za coś gorszego, albo się ze mnie wyśmiewali.
– Wszystko jasne – stwierdził z ironią. – Nie udało się złapać bogatego męża,
więc wróciła pani do domu.
Zagotowało się w niej. Samo przyglądanie się, jak Hunter przymila się do
Penny, wystarczyło, żeby wprawić ją w jak najgorszy humor. Nie zniosłaby
dalszych zniewag z jego strony.
– Łap! – zawołała, rzucając zgrzebło.
Zanim je pochwycił, wskoczyła na grzbiet Lamparta. Jedwabna spódnica
zafurkotała w powietrzu, odsłaniając kolana, szkarłatna jak płomień halka
podwinęła się. Niecierpliwie wygładziła spódnicę i skierowała Lamparta w stronę
bramy. Hunter natychmiast stanął między nią a bramą.
– A dokąd to, jeśli wolno zapytać?
– Gdzie oczy poniosą.
Dotknęła lekko szyi potężnego ogiera i pogalopowała w stronę ogrodzenia.
Koń przeskoczył płot jak prawdziwy lampart, nawet nie musnąwszy żerdzi
potężnymi kopytami. Wylądował z gracją po drugiej stronie i zatańczył w miejscu.
Hunter stał bez ruchu i wpatrywał się w Elyssę. Jedwabna spódnica i halka
podciągnięte były do połowy ud. Nogi miała długie i smukłe. Natychmiast
przypomniały mu się piersi, sztywne i pełne pod jego dotknięciem.
Lampart spiął się do skoku i przesadził ogrodzenie z powrotem. Chociaż
wylądował zaledwie o metr od Huntera, ten nawet nie drgnął.
– Czy nie wyraziłam się dość jasno? – spytała Elyssa ostro.
– Na jaki temat?
Głos miał oschły, jakby lekko zachrypnięty. Na szyi czuł pulsowanie krwi.
Miał nadzieję, że Elyssa tego nie zauważy, podobnie jak nabrzmiałych z przodu
spodni.
– Zatrudniłam was do pilnowania Ladder S, a nie mnie. Będę jeździć tam,
gdzie mi się podoba i kiedy mi się podoba.
– Nie – powiedział Hunter odruchowo.
– Słucham?
– Właśnie o to mi chodzi, żeby mnie pani słuchała.
– Co to to nie – zapewniła go uprzejmym tonem. – Moi kuzyni i ich
przyjaciele latami próbowali złamać mój opór. Mieli na to mnóstwo czasu i
potrafili być naprawdę okrutni. Jesteście bez szans, Hunter.
– Czyżbym nie miał czasu?
– Nie macie w sobie okrucieństwa.
– Nie byłbym tego taki pewien, panno Sassy.
– Jak długo macie Bugle Boya?
Hunter zamrugał oczami, zdziwiony zmianą tematu.
– Od jego urodzenia – odparł z namysłem. – A można wiedzieć, czemu pani
pyta?
– Nie widać po nim, żeby wiedział, co to bat czy ostrogi. Nie jest zastraszony.
To zwierzę zawsze było dobrze traktowane.
I znów Hunter zdziwił się. Zauważył, jak łatwo Elyssa kieruje Lampartem bez
uzdy, siodła czy choćby kawałka sznurka. A jednocześnie świadomość, że ona w
każdej chwili może uciec i zostawić go samego, była dziwnie niemiła.
„Trzeba jednak przyznać, że jest doskonałą amazonką” – pomyślał niechętnie.
– Reasumując – powiedziała – jesteście niegrzeczni, aroganccy, uparci i
sprytni, ale nie okrutni.
Zniecierpliwiony Lampart przysiadł lekko na zadzie, jakby zamierzał
przeskoczyć ogrodzenie i pomknąć w dal.
– Stop! – zawołał Hunter. – Nie wolno oddalać się od rancza. To śmiertelnie
niebezpieczne.
Elyssa opanowała się nieco.
– Doprawdy? – spytała zimno. – A co mnie zatrzyma?
– Penny – powiedział Hunter lodowatym tonem. – Jeżeli się pani zabije.
Penny znajdzie się na łasce obcych.
„Penny” – pomyślała ponuro. „Powinnam była się domyślić. Jemu wcale nie
chodzi o mnie”.
Z pozornym spokojem błądziła wzrokiem po złotych pastwiskach,
opadających łagodnie ze zboczy gór ku brunatnym bagnom. Odetchnęła kilka razy
głęboko, upewniając się, że panuje nad sobą.
„Potrzebuję tego aroganckiego, pewnego siebie mężczyzny” – upomniała się
surowo. „Nie wolno mi o tym zapominać. Potrzebuję właśnie Huntera. A jeśli
oznacza to przyglądanie się jego umizgom do Penny, niech i tak będzie. O wiele
więcej zniosłam w Anglii i nigdy się nie poskarżyłam, więc dlaczego jego pogarda
rani mnie tak mocno? Ponieważ chcę, żeby mnie lubił, oto dlaczego. I chcę, żeby
mówił do mnie tym swoim głosem, miękkim jak czarny aksamit”.
Ale tego nie miała zamiaru wypowiadać na głos.
– Słucha mnie pani? – spytał niecierpliwie.
Obojętnie skinęła głową. Ten lekki ruch wystarczył, żeby niesforne włosy
rozsypały się jak promienie księżyca na niebieskozielonym jedwabiu sukni.
– Nie będę pracował dla rozpieszczonej panienki, która stroi fochy i obraża się
o byle co – ciągnął.
Ponownie skinęła głową. Znów włosy opadły jej, tym razem na piersi.
Szybkim, niecierpliwym ruchem zebrała je i związała na karku.
– Nie będę pracował dla hardej panny, która miewa humory.
Odwróciła się i spojrzała na niego. Spojrzenie to powiedziało Hunterowi, że to
wcale nie są humory. Było zamyślone i odległe. Widniała w nim jakaś prymitywna
kalkulacja, jak w oczach Lamparta. Harde, a jednocześnie budzące dreszcze światło
znikło z jej oczu.
„Dobrze” – powiedział sobie. „Czas, żeby przestała spoglądać tak, jakby
zastanawiała się, czy nie dałoby się wsiąść na mnie i pojeździć”.
– O czym pani myśli?
Ciekaw był, czy to pytanie zaskoczyło ją tak jak jego, że je zadał.
Jeżeli nawet pytanie wprawiło ją w zdumienie, nie dała tego po sobie poznać.
Jej twarz przybrała wyraz odpowiedni dla wyniosłej dziedziczki, który tak go
irytował.
– Raczej nie spodobałoby się wam to, o czym myślę – powiedziała po chwili.
Hunter spoważniał.
– Tak myślałem. Jest pani nadal wściekła. Jednej rzeczy nie potrafi znieść
rozpieszczona dziewczynka. Jest nią prawda.
– Skoro tak uważacie.
– Właśnie tak uważam.
Nic nie rzekła.
– Do diabła – zaklął. – Nie znoszę, kiedy dziewczyna ma humory! Co też, do
licha, kryje się w tych zielonych oczach?
– Myślę sobie.
– O czym?
– O prostej prawdzie.
Hunter czekał na dalsze wyjaśnienia, ale na próżno. Elyssa milczała
prowokująco.
– No dobra – rzekł szorstko. – Jaka jest ta prosta prawda?
– Potrzebuję kogoś, kto potrafi przekraść się obok Culpepperów, panować nad
Mickeyem, chronić Penny i mnie oraz dostarczyć bydło armii. Krótko mówiąc,
potrzebuję was, Hunter. I dlatego gotowa jestem znosić te bezsensowne tyrady, ale
do czasu.
Spokojne, choć ostre podsumowanie zaskoczyło go. Rozgniewana Belinda
potrafiła tylko płakać, obrażać się i dąsać.
– Czy ma pani zamiar sprzeciwiać mi się przy każdej sposobności? – spytał.
Spojrzała na niego spokojnie zielononiebieskimi oczami.
– A czy wy macie zamiar obrażać mnie przy każdej sposobności? –
odparowała.
– Tylko wtedy, gdy będzie się pani zachowywać jak mała dziewczynka.
– Podejrzewam, że w waszych oczach nie potrafię postępować inaczej, nawet
gdybym bardzo się starała.
Hunter poprawił kapelusz niecierpliwym ruchem dłoni.
– Więc twierdzi pani, że mój osąd jest niesłuszny? – spytał z pozoru
uprzejmie.
– Tak.
– Nie zgadzam się z tym.
– Wiem. Tak jak wiem, że nie lubicie mnie od pierwszej chwili.
Nic nie odrzekł. Skoro sama nie domyśliła się, jak gwałtownie ciągnęło go do
niej – równie gwałtownie jak się temu opierał – nie miał zamiaru się z tego
zwierzać.
– Nie wiem tylko – dodała – dlaczego w ogóle zgodziliście się dla mnie
pracować.
Hunter znieruchomiał. Posada zarządcy Ladder S potrzebna mu była jak
przebranie. Inaczej Culpepperowie dowiedzieliby się, że ścigający ich od dwóch lat
Teksańczycy siedzą im na karku.
– Potrzebuję pracy – rzekł szorstko.
– Dlaczego?
– Dla pieniędzy.
– Nie sądzę.
Znowu jej chłodna, trafna ocena faktów zaskoczyła go.
– Nie spytaliście nawet, ile wam zapłacę – zauważyła.
– Dostanę moją zapłatę.
– A może chcecie zabrać mi ranczo?
O mało szlag go nie trafił. Niewiele brakowało, aby wybuchnął gniewem. On,
który tak bardzo był dumny ze swego opanowania.
– Posłuchaj, dziewczyno – rzekł cichym, śmiertelnie poważnym głosem. – W
Teksasie miałem ranczo pięć razy większe od tego. Razem z bratem zbudowaliśmy
je własnymi rękami. Naprawdę nie muszę okradać sierot.
Był głęboko urażony, jakby spotkała go straszliwa zniewaga. Elyssa poczuła,
że ma zupełnie suche usta.
– No dobrze – rzekła wreszcie, kiedy z trudem zdołała przełknąć ślinę. –
Dostaniecie trzy dolary dziennie i pięćdziesiąt centów za każdego mustanga
dostarczonego wojsku. Zgoda?
Skinął lekko głową, a ona odetchnęła.
– Pokażę wam ranczo i policzymy bydło, tylko zapakuję jedzenie na drogę.
– Nie.
– W takim razie zapakuję jedzenie tylko dla siebie.
– Nie ma potrzeby – rzekł Hunter. – Nigdzie pani nie pojedzie.
– Aha, bo mam humory – wzruszyła ramionami. – Dobrze. Ja pojadę na
północ, wy na południe.
– Nigdzie pani nie pojedzie. Koniec kropka. To niebezpieczne.
Elyssa spoglądała na niego wyczekująco swymi niebiesko-zielonymi oczami.
– Do diabła – warknął Hunter. – Wiem, że pojedzie pani, jak tylko spuszczę
panią z oka.
– Oczywiście.
– Żeby udowodnić, na co panią stać – rzekł z pogardą.
– Nie, mój drogi. Żeby policzyć bydło. Moje bydło.
Chrząknął.
– Skoro tak bardzo leży wam na sercu przyszłość Penny – dodała słodko – to
będzie lepiej, jak pojedziecie ze mną, żeby mi się nic nie stało. Prawda?
Spojrzał na jej uśmiech – dwa rządki równych białych ząbków i ani cienia
ciepła. Zrozumiał, że przegrał tę rundę.
– Jeśli Lampart nie toleruje siodła i uzdy – powiedział, odchodząc – to proszę
wziąć innego konia.
Zniknął w stajni, nim Elyssa uświadomiła sobie swoją wygraną. Wciąż
jeszcze smakowała zwycięstwo, kiedy zaczęły szczekać psy.
Do rancza, zupełnie jakby było jego własnością, zbliżał się Culpepper na
dużym kasztanowatym mule.
6
Pierwszą myślą Elyssy było to, że zostawiła strzelbę w domu, a powinna mieć
ją ze sobą.
„Ale przecież trudno było się spodziewać, że ten zbój zjawi się tu w biały
dzień, bezczelny jak kot w porze udoju”.
Szybko rozejrzała się dookoła. Nikogo nie było w polu widzenia. Jeżeli
Hunter wiedział, że coś jest nie tak, to nie afiszował się z tym. Drzwi prowadzące z
padoku do boksu Lamparta były otwarte i puste.
Nagle uświadomiła sobie z cała wyrazistością, że siedzi na koniu w jasnym
świetle poranka ze spódnicą podciągniętą powyżej kolan. Natychmiast zsunęła się
na ziemię w szmaragdowo-szkarłatnym wirze jedwabiu. I wtedy nogi się pod nią
ugięły. Dopiero w tym momencie uświadomiła sobie, jak bardzo się boi.
Kolorowa plama sukni wirującej przy schodzeniu z konia zwróciła uwagę
Culpeppera. Skierował muła obok kuchennego ogrodu, ominął dom i ruszył prosto
w stronę stodoły. Muł poruszał się po zakurzonym, poznaczonym śladami kopyt
podwórzu krokiem posuwistym, szybkim, a jednocześnie wygodnym dla jeźdźca.
Za pierwszym jeźdźcem pojawiło się trzech innych. Rozdzielili się i każdy
lustrował uważnie inną część rancza. Mężczyźni ci wyglądali i zachowywali się jak
byli żołnierze.
„Bandyci maruderzy” – pomyślała Elyssa ponuro.
Obleciał ją strach, pozostawiając zimny ślad na skórze w postaci gęsiej skórki,
której nawet gorące słońce nie było w stanie ogrzać.
„Z pewnością Culpepperowie nie są na tyle zuchwali, żeby zaatakować w
biały dzień, nawet jeśli wiedzą, że kapitan jest obrażony na Ladder S”.
Psy rozszczekały się na całego.
Pokusa ucieczki do stodoły była wielka, ale jej nie uległa. Spodziewała się, że
przybysze będą tacy jak jej angielscy kuzyni albo drapieżne zwierzęta – okazanie
słabości tylko ich rozzuchwali.
„Gdzie jesteś, Hunter?” – pytała w duchu pełna rozpaczy. „Nie słyszysz
ujadania psów?”
Nie było odpowiedzi. Ze stajni nie dobiegał najcichszy nawet szelest. Została
sama, a podwórze pełne było jeźdźców.
„Hunter! Potrzebuję cię!”
Jednak nie wydała żadnego dźwięku. Skoro Hunter był głuchy na szczekanie
psów, pozostałby obojętny na jej krzyk.
Podmuch wiatru przeszedł przez padok. Culpepperowie podjechali tuż pod
stodołę, jakby Ladder S należało do nich. Musiała zebrać się na całą odwagę, na
jaką było ją w tej chwili stać, żeby wyglądać na spokojną i opanowaną.
Ubranie przybysza było znoszone i brudne. Pod warstwą brudu można było
rozpoznać spodnie, kurtkę i buty Konfederacji. Jeździec był wysoki, szczupły i
podobnie jak muł pokryty kurzem. Culpepper miał niebieskie, wyblakłe oczy,
brodę, która prosiła się o przycięcie, a jego maniery bynajmniej nie należały do
salonowych. Obrzucił Elyssę lekceważącym spojrzeniem.
– Pani jest właścicielką tego wszystkiego? – spytał krótko.
– Tak – odparła.
– Nazywam się Gaylord Culpepper. Przyjechałem kupić tę ziemię.
– Odpowiedź brzmi: nie.
Oczy jeźdźca zwęziły się. Pochylił się lekko naprzód, jakby nie był pewien,
czy dobrze usłyszał. Muł przestąpił z nogi na nogę. Strzygł niespokojnie długimi
uszami na odgłos szczekania psów, biegających między intruzami a szpalerem
topoli rosnących wzdłuż strumienia.
– Ja nie pytałem o zdanie, panienko – rzekł Gaylord.
– To dobrze, bo ja nie mam zamiaru sprzedawać.
Gaylord rozejrzał się dookoła, szczególnie pilnie przypatrując się stajni.
Spodziewał się, że są tam ukryci żołnierze. Inaczej Elyssa nie byłaby tak pewna
siebie. A ona naprawdę szczerze żałowała, że ich nie ma. Ale cóż można było
poradzić? W tej chwili miała do dyspozycji jedynie cięty język. Trzęsły jej się nogi
i gorąco pragnęła być gdziekolwiek indziej, tylko nie tu.
– Hm, wielka szkoda – rzekł Gaylord. – Bardzo nam się spodobało to miejsce,
a Culpepperowie jak czegoś chcą, to sobie to biorą.
– Rozumiem, o co chodzi.
– To znaczy?
Przeciągała rozmowę w nadziei, że ktoś się wreszcie zorientuje, chwyci za
broń i zajmie się intruzami w odpowiedni sposób.
– Mnie również podoba się Ladder S – powiedziała szybko. – Tak bardzo, że
nie mogłabym opuścić rancza. Chyba mnie rozumiecie?
– Uh...
– No właśnie – podchwyciła. – Powinniście poszukać czegoś innego. Podobno
tereny na północy to bardzo dobre miejsce dla takich... ludzi jak wy.
– Za zimno.
Pokusa zaproponowania piekła jako cieplejszej alternatywy była naprawdę
wielka, ale Elyssa oparła się jej.
– Podobno Teksas... – zaczęła.
– Nie – przerwał niecierpliwie. – Byliśmy tam. Ludzie nie są zbyt mili.
– Może nie zdążyli was poznać?
– Przeklęci dranie! Wściekają się o byle co, a człowiek chciał się tylko trochę
zabawić. Ścigają potem jak psy, do upadłego. Powiem ci, panienko, że czasem
mam tego dość.
Starała się przybrać współczującą minę, ale szczerze wątpiła, czy się jej to
udało.
– Dobra, niech będzie – powiedział – chociaż chłopaki będą się ze mnie
nabijać.
Zamrugała oczami. Nie spodziewała się, że przekona któregoś z Culpepperów
do czegokolwiek, zwłaszcza w sprawie Ladder S.
– Dziękuję – powiedziała. – Jestem wam naprawdę wdzięczna. Ranczo to całe
moje życie.
– Powinnaś być wdzięczna – odparł Gaylord. – Nie co dzień dziewczyna ma
okazję zapoznać bliżej Culpeppera. Pewnie będziesz chciała pastora i te wszystkie
dyrdymały. A niech mnie, chłopaki będą miały ubaw.
Ogarnęło ją poczucie nierealności, zupełnie jakby patrzyła na świat przez
odwrócony teleskop. Przez moment przypomniała się jej historyjka pana Lewisa
Carrolla, bardzo modna tuż przed jej wyjazdem z Londynu.
„Tak czuła się biedna Alicja” – pomyślała. „Może jeszcze powinnam zaprosić
na podwieczorek tego Zwariowanego Kapelusznika na mule”.
Omal nie roześmiała się na głos na samą myśl, ale bała się, że jeżeli otworzy
usta, wyrwie się z nich krzyk. Jej pozorny spokój był... no właśnie, tylko pozorny.
Tak naprawdę strach dławił ją coraz mocniej. Czuła się tak, jakby kości miały jej
zaraz pęknąć, gdy tylko zrobi jakiś nierozważny ruch.
– Nie wyraziłam się jasno – rzekła ostrożnie. – Nie mam zamiaru za pana
wychodzić.
– Nie ma sprawy. Ja też się do tego nie palę. Ale jak nie ja, to Ab, a on nie jest
miły dla dziewcząt. Coś mi się widzi, że z Abem to ty nie doczekasz Bożego
Narodzenia.
Elyssa przełknęła ślinę, czując rosnącą w gardle kulę.
– Panie Culpepper – powiedziała z rozpaczliwym spokojem. – Ja nie mam
zamiaru wychodzić za nikogo.
Jeździec pokiwał z zapałem głową.
– Owszem, słyszałem – powiedział. – Może i lepiej. Chłopaki już się robią
nerwowe. Jak się dowiedzą, że na ranczu jest taka, to się uspokoją.
– O czym. na miłość boską, pan mówi? – spytała Elyssa słabym głosem.
– No co? Nie chcesz opuścić rancza i nie chcesz wyjść za mąż, to znaczy tylko
jedno. – Gaylord klepnął się po twardym udzie, wzniecając chmurę kurzu. –
Nieźle! – ryknął. – Całkiem nieźle.
Muł zastrzygł uszami, po czym dalej śledził uważnie psy, krążące w pewnej
odległości od ludzi i szczekające zawzięcie. Elyssa wpatrywała się nieruchomym
wzrokiem w Culpeppera, który piał jak pozbawiony słuchu kogut.
– Powiedziałem Abowi, że stary Gaylord zdobędzie to ranczo dla chłopaków
bez żadnych chryj i bez ściągania na kark jankeskich żołnierzy.
Nagle przestał zachwycać się własną mądrością i obrzucił Elyssę zimnym,
taksującym spojrzeniem, które zmroziło jej krew.
– Ab zawsze robi sobie jaja, bo uważa, że stary Gaylord jest powolny i tępy
jak kapuściany głąb.
Elyssa stwierdziła odruchowo w myślach, że w pełni się zgadza z tą opinią.
– Wiecznie wszystkim opowiada, jak to tata miał już dosyć, kiedy wreszcie
udało mu się mnie wsadzić na najmłodszą dziewczynę Turnerów. Jeny, ale ona się
szarpała! Ab pęka ze śmiechu, jak sobie przypomni. To była jego pierwsza
dziewczyna. Tyle że tata ją ujeździł dla niego.
Elyssa niejasno uświadomiła sobie, że wstrzymuje oddech. Jednocześnie
bardzo starała się nie rozumieć, o czym mówi Gaylord Culpepper.
Zachęcony przez swego pana muł podszedł bliżej do ogrodzenia.
– Mam nadzieję, że wytrzymasz – powiedział Gaylord. – Ja i moi chłopcy
jesteśmy gotowi.
Elyssa ostrożnie cofnęła się od ogrodzenia. Pokaz odwagi to jedno. Głupia
fanfaronada to drugie. Jedynie dureń pozostałby w zasięgu rąk Gaylorda
Culpeppera.
– No, nie uciekaj – poprosił Gaylord. – Nie powalę cię tak od razu. Nie będę
na razie włazić na ciebie. Chcę tylko pomacać cycki. Są takie...
– Nie – rzuciła Elyssa ostro.
– Nie jesteś zbyt gościnna.
Gaylord uderzył muła po zadzie i z zadziwiającą szybkością podjechał do
ogrodzenia. Elyssa w ostatniej chwili zdążyła uskoczyć.
Lampart położył po sobie uszy, wyraźnie ostrzegając Gaylorda, co się stanie,
jeśli wjedzie na padok. Gaylord cofnął muła i spojrzał na ogiera.
– Mówią, że to morderca.
Elyssa milczała.
– No dobra. Ab wprawdzie miał chętkę pojeździć na nim, ale i tak go tu nie
ma. A ja jestem. I mam ochotę popróbować tych twoich cycuszków. Uspokój konia
albo go zabiję.
Gaylord mówił wolno i niezbyt składnie, ale po broń sięgał nader zręcznie.
– Nie! – krzyknęła Elyssa.
Z tyłu za nią wypaliła strzelba, zagłuszając jej krzyk. Kula wryła się w ziemię
między przednimi nogami muła. Przerażone zwierzę odskoczyło w tył.
Gaylord utrzymał się w siodle z taką samą łatwością, z jaką sięgał po broń.
– Schowaj tę pukawkę albo zginiesz! – zawołał Hunter.
Elyssa ledwo rozpoznała jego głos. Nie było w nim żadnych emocji, jedynie
zimna, śmiertelna groźba.
Jeden z mężczyzn towarzyszących Gaylordowi krzyknął coś. Ten podniósł
wolno rękę i machnął w ich stronę.
– Ja tylko żartowałem – rzekł niby przepraszająco do Elyssy.
Ale nie było żadnej skruchy w kalkulujących zimnych jasnoniebieskich
oczach. Przeszukiwały one ciemność za drzwiami do boksu Lamparta.
– Koniec zabawy – rzekł spokojnie niewidoczny Hunter. – Jedź stąd i nigdy
nie wracaj. Jak zobaczę ciebie albo twoich ludzi na ziemi należącej do Ladder S,
zastrzelę jak psa.
Modląc się w duchu. Elyssa wolno wycofała się do stajni, starając się przy
tym nie znaleźć na linii strzału między otwartymi drzwiami do boksu a Gaylordem
Culpepperem. Ten zaklął i uniósł się w siodle.
– Nie ma pośpiechu z tym odjazdem – powiedział. Spojrzał na Elyssę bladymi
oczami drapieżnika. – Jeszcze nie skończyliśmy.
– Skończyliście – powiedział Hunter.
– Skąd jesteś, synu? – spytał Gaylord.
– Z piekła.
– Mhm. No to jasne jak słońce, że nie wiesz, co znaczy chcieć oddychać
powietrzem następnego dnia.
– Trzymaj łapy z dala od tej pukawki albo to dla ciebie następny dzień nigdy
nie nadejdzie – zagroził Hunter.
Gaylord spojrzał na prawą rękę z udanym zdumieniem. Wolno przysuwała się
do olster.
„Powolny? Tępy?” – pomyślała rozpaczliwie Elyssa. „Gaylord jest równie
tępy jak lis. I w dodatku ma coś nie w porządku pod sufitem”.
– Posłuchaj, chłopcze – zaczął pojednawczo Gaylord. – Po co ci to? Ladder S
będzie równie dobre jako ziemia Culpepperów. Chcemy mieć to ranczo.
Weźmiemy je sobie i już.
– Zejdź mi z oczu – odrzekł Hunter.
Spokój i śmiertelna groźba w jego głosie sprawiły, że włosy zjeżyły się
Elyssie na karku. Gaylord bez słowa objechał podwórze i skierował się w stronę
czekających towarzyszy. Czterej jeźdźcy odjechali tak szybko, jak się zjawili,
zostawiając za sobą smugę kurzu i szczekające psy.
Elyssa chwyciła drżącymi palcami grzywę Lamparta i przywarła do niej
mocno. Teraz, gdy najgorsze minęło, nogi trzęsły się jej tak bardzo, że bała się, iż
jej nie utrzymają.
Ze strzelbą w dłoni Hunter wyszedł ze stodoły na zalane słońcem podwórze.
Lufa jego broni była czysta, ale nie lśniła, podobnie jak kolba. Nie było na niej
żadnego srebra, żadnych wzorów wyrytych w drewnie czy w metalu.
Bez słowa patrzył w ślad za intruzami, dopóki całkiem nie znikli z oczu.
Potem wyjął nabój i zabezpieczył kurek. Zwrócił się w stronę Elyssy. Wyraz jego
twarzy daleki był od przyjaznego. Długo będzie pamiętał, jak się czuł, kiedy
uświadomił sobie, że gdyby doszło do najgorszego, Elyssa znalazłaby się w samym
środku strzelaniny.
„Mogłaby leżeć teraz w kurzu” – pomyślał ponuro. „W kałuży krwi. z twarzą
białą jak śnieg”.
Myśl o Elyssie leżącej bez ruchu na ziemi była znacznie bardziej dojmująca,
niż mógł się tego spodziewać. Śmierć nie była dla niego niczym niezwykłym, nie
bał się o własną skórę, a jednak poczuł zimny strach. Z powodu Elyssy.
W ciszy słychać było jedynie szelest wiatru, oddech Lamparta i
poszczekiwanie psów. W końcu Elyssa z westchnieniem odsunęła się od konia i
spojrzała niepewnie na Huntera.
Czekało na nią zimne, puste spojrzenie.
– Ty głupia wariatko – wycedził przez zęby. – Dlaczego nie pobiegłaś do
stajni? Miałaś czas. A może sprawiało ci przyjemność droczenie się z Gaylordem,
gdy rozbierał cię wzrokiem?
Tego było już za wiele. Reakcja po przeżytym strachu i przypływ furii były
tak silne, że gdyby teraz miała w ręku broń, zastrzeliłaby Huntera. Wiedział o tym
doskonale. Złapał ją za nadgarstek, zanim zdołała wymierzyć mu policzek.
– No dobra. Wcale nie podobało ci się – rzekł krótko. – Dlaczego więc nie
uciekłaś?
– Nogi za bardzo mi się trzęsły. Oto dlaczego.
Zaskoczenie złagodziło ostre rysy jego twarzy. Wreszcie dostrzegł, jak bardzo
jest blada. Jej ciało przenikały dreszcze. Gdyby nie stał tak blisko, nie zauważyłby
tego.
– Stamtąd, gdzie stałem, nie wyglądałaś na przestraszoną – powiedział.
– Tylko głupiec okazuje strach przed drapieżnikiem, a wbrew temu, co o mnie
myślisz, nie jestem głupia.
Hunter ledwo słyszał słowa. Za bardzo podziałała na jego świadomość
jedwabista skóra nadgarstka, intensywny kolor niebieskozielonych oczu i lekkie
drżenie ust.
– Następnym razem, jak zobaczysz Culpeppera – powiedział ochryple –
biegnij co sił w przeciwnym kierunku.
Pokiwała gwałtownie głową. Włosy spłynęły jej na ramiona świetlistą falą.
Jasnozłote pasma przysłoniły policzki. Jeden kosmyk przylgnął do drżących warg.
Hunter westchnął tak cicho, że prawie niesłyszalnie. Trzymając broń w jednej
ręce, drugą delikatnie, niemal z czułością, odsunął włosy z twarzy dziewczyny, nie
zastanawiając się nad tym, co może tym gestem przed nią zdradzić.
Miękki dotyk włosów wywołał falę ognia w całym ciele. Ona wstrzymała
oddech i spuściła powieki, co świadczyło, że czuła ich wzajemny pociąg równie
silnie jak on.
Oddech wyszedł z ust Huntera razem z ledwo dosłyszalnie wymówionym jej
imieniem. Bardzo delikatnie zdjął niesforny kosmyk z jej warg, uwięził jej twarz
między strzelbą z jednej strony a dłonią z drugiej i pochylił głowę.
Głośne trzaśniecie drzwi oficyny raptownie przerwało ciche napięcie miedzy
nimi. Hunter podskoczył, jak gdyby został trafiony.
Gwałtownie cofnął ręce i odsunął się od Elyssy. W jednej chwili z kocią
zręcznością przeskoczył na drugą stronę ogrodzenia.
W stronę stodoły szedł Mickey. Nie miał broni. Nawet jeśli zauważył
jeźdźców, nie przedsięwziął żadnych środków ostrożności na wypadek ich
powrotu.
„Chyba że” – pomyślał Hunter gorzko – „Mickey przyczaił się w ukryciu,
ponieważ bał się o własny tyłek”.
– Dzień dobry – rzekł. – Trochę późno wstaje się do pracy.
– Rozciąłem sobie rękę. Musiałem ją opatrzyć.
Machnął przed nosem Huntera dłonią obwiązaną brudną chustką.
Hunter przez cały czas patrzył Mickeyowi prosto w oczy. Dopiero gdy
chłopak odwinął opatrunek, szybko rzucił okiem na płytkie zadrapanie w poprzek
dłoni.
– Rana nie wygląda poważnie.
Mickey zrobił głupią minę.
– Nie słyszałeś psów? – spytał Hunter spokojnie.
– Przeklęte kundle w kółko szczekają.
– Może dlatego, że ciągle ktoś czai się w krzakach, czekając tylko okazji, żeby
zakraść się na ranczo.
– Ee tam – wzruszył ramionami Mickey. – Chłopaki Culpepperów nie pokażą
się, dopóki wojsko się tu kręci.
– Możesz dać w zakład swoją głowę, ale nie ryzykuj głowy panny Sutton.
– Ja nie...
– Następnym razem, jak psy zaczną szczekać – przerwał zimno Hunter – to
chcę cię widzieć z bronią gotową do strzału. Albo porachuję ci wszystkie kości.
Mickey zacisnął tylko usta i nic nie powiedział.
– Gdzie są Lefty i Gimp? – spytał Hunter.
Młodzian nie odpowiedział od razu, głównie dlatego, że patrzył w ślad za
Elyssą idącą śpiesznie w stronę domu.
– Pewnie liczą krowy – mruknął w końcu.
Śledził dziewczynę, dopóki nie zniknęła na werandzie biegnącej wzdłuż
frontowej ściany domu.
– Gdzie?
– Mhm.
– Patrz na mnie, kiedy z tobą rozmawiam.
Ostry ton głosu Huntera przywołał Mickeya do porządku. Chłopak spojrzał na
rządcę z zakłopotaniem.
– Gdzie pracują Lefty i Gimp? – powtórzył Hunter pytanie.
– Aż przy Jaskiniowym Potoku i dalej, jak im pan kazał. Nie byli zbyt
szczęśliwi z tego powodu. Ludzie z Ladder S ginęli od kul w tamtej okolicy.
– Dostają podwójną zapłatę.
– A ja nie?
– Najpierw skończ beczki na wodę. Jak będziesz chciał tyle zarabiać co oni,
zgłoś się do mnie i pokaż, co potrafisz. Może ci się uda.
Przez moment Hunterowi wydawało się, że Mickey rzuci się na niego. W
duchu liczył na to, że tak się stanie. Na myśl o tym, że Mickey ukrywał się w
oficynie, kiedy Elyssa samotnie stawiła czoło Gaylordowi Culpepperowi, aż go
ręka świerzbiła, żeby mu przyłożyć. Nie zamierzał go zabić, chciał jedynie dać mu
nauczkę, że oberwać można nie tylko w strzelaninie. A przy okazji dałby mu do
zrozumienia, że nie należy gapić się tak bezwstydnie na Elyssę.
Mrucząc coś pod nosem, Mickey owinął sobie chustkę wokół dłoni.
– Niebawem przywiozę wodę – powiedział Hunter. – Czy beczki są gotowe?
Mickey chrząknął.
– To znaczy?
– Tak, sir. Piekielna strata czasu. Ten strumyk może jest i mały, ale nigdy nie
wysycha, a nawet jeśli tak się stanie, to wody w zbiorniku starczy na tydzień lub
dwa.
– Zajmij się beczkami, dobrze? A myślenie zostaw komuś, kto się na tym zna.
Mickey zawiązał luźny koniec chustki, zaciągnął węzeł zębami i ruszył do
stajni.
Hunter stał przez chwilę na podwórzu, nasłuchując uważnie. Porywisty wiatr
zagłuszyłby huk strzałów. Jeżeli Lefty i Gimp wpadli w kłopoty, są za daleko, żeby
odgłosy walki dotarły do rancza.
„Potrzebuję więcej ludzi” – pomyślał Hunter. „Takich, którym mógłbym
zaufać. Lub przynajmniej takich, którzy wezmą zapłatę i zrobią, co do nich należy,
żebym nie musiał pilnować ich na każdym kroku. Tyle jest do zrobienia. Tak
niewiele zostało czasu”.
Stał bez ruchu, myśląc intensywnie, planując pracę, jakby to była kampania
przeciwko ufortyfikowanemu wrogowi. Pod wieloma względami tak właśnie było.
Z tego, co Hunter zdołał się wcześniej dowiedzieć, co najmniej jeden z
Culpepperów zjawił się tu jeszcze przed wiosennym spędem bydła i przebywał w
Rubinowej Dolinie. Prawdopodobnie był to Gaylord. Teraz było ich już na pewno
więcej, braci, kuzynów i innych pociotków. Z daleka trudno ich było rozpoznać,
ponieważ wszyscy wyglądali tak samo. Każdy, kto miał choć trochę oleju w
głowie, wolał oglądać Culpepperów ze sporej odległości.
„Nie obejdzie się bez kłopotów przy wykurzaniu ich z tych gór” – pomyślał,
patrząc na postrzępione szczyty. „I to dużych kłopotów”.
7
Lampart i Bugle Boy szły drogą zgodnie obok siebie. Jeźdźcy wypatrywali
pilnie śladów bydła, bandytów lub jednego i drugiego. Dancer i Vixen biegły z
nosami przy ziemi, ale pomimo ich wysiłków do tej pory udało się odnaleźć
jedynie kilka sztuk, w tym, niestety, ani jednego byczka.
Dookoła rozciągało się szeleszczące morze złotych traw, z zielonymi wyspami
sosen. Wyżej strome zbocza gór porastał karłowaty las. Niebo było błękitne, bez
jednej chmurki. W południe jesienne słońce grzało na tyle silnie, że końskie szyje i
boki pokryły się potem.
Elyssie w stroju do konnej jazdy też było gorąco. Pot lał się z niej
strumieniami. Dyskretnie rozluźniła wysoki kołnierzyk, ale nie przyniosło to żadnej
ulgi. Stopniowo odpinała guziki jeden po drugim.
Przy czwartym guziku zawahała się. W rozpięciu byłaby widoczna koronka
koszuli. Gdyby była sama, zrobiłaby to bez wahania. Ale nie była sama.
Towarzyszył jej mężczyzna, który o mały włos nie pocałował jej.
W oczach Huntera wyczytała wtedy czułość i głód, a jednocześnie opór, jakby
ostatnią rzeczą, jaką spodziewał się zrobić, było pocałowanie jej w słońcu i w
ciszy.
„Jeżeli wciąż chce mnie pocałować” – pomyślała – „ukrywa to w sposób
godny podziwu”.
Kiedy weszła do stajni w pięknym, świetnie skrojonym stroju do konnej
jazdy, ledwo na nią spojrzał. Z pewnością mogłaby w ogóle nie mieć nic na sobie i
nie zwróciłoby to jego uwagi.
„No i bardzo dobrze” – pocieszyła się, uwalniając ostatni guzik. „Nie
zauważy, że odpięłam kilka guzików. Jest zbyt gorąco, żeby zachowywać się jak
damie przystało”.
Kątem oka Hunter zauważył, że jej dekolt co i rusz powiększa się o jeden
guzik. Obserwował, jak palce zawahały się przy czwartym, i aż chciało mu się
jęknąć, kiedy wreszcie wolno rozpięły go. Następnie palce zaczęły rozcierać te
miejsca na kremowej skórze, gdzie odcisnął się sztywny materiał i koronka pod
nim. Usiłował nie myśleć, jak słodko by było dotykać tych śladów językiem, tak
jak kotka w stajni myła swe kocięta.
„Nawet o tym nie myśl” – nakazał sobie ostro. „Takie myślenie jest nie tylko
głupie, ale i niebezpieczne. Jak pocałunek, kiedy jeszcze nie osiadł kurz wzniecony
przez bandytów”.
Nie pocałował jej w końcu, ale był tego na tyle bliski, iż dojrzał najpierw
zaskoczenie, a potem uległość w jej oczach. Powinien być wdzięczny Mickeyowi
za to, że w samą porę wyszedł z oficyny. Ale nie był. Najchętniej obdarłby
chłopaka ze skóry i powiesił ją na drzwiach stajni, żeby wyschła.
Elyssa ostrożnie spojrzała z ukosa na niego. Wiedziała, że nie chciał, aby mu
towarzyszyła. Ani nikomu innemu. Podczas siodłania Lamparta padło kilka razy
słowo „głupota”.
Jedyne, co spotkało się z aprobatą Huntera, to jej broń myśliwska. Elegancki
ornament ze złota i srebra na lufach karabinka i strzelby wywołał wprawdzie
niechętne zmarszczenie brwi, ale twarz mu złagodniała, gdy ocenił, że broń jest w
idealnym stanie, wyczyszczona i dobrze wyważona.
– Czy miałaś jakieś kłopoty z zapasami wody? – spytał.
Zaskoczył ją tym pytaniem.
– Dla bydła czy dla domu?
– I jedno, i drugie.
– Z inwentarzem nie ma problemu. U podnóża gór niemal wszędzie są źródła.
Nie wysychają nawet w najbardziej suche lata.
– A co z Domowym Potokiem?
– O ile mi wiadomo, nigdy jeszcze nie wysechł, ale... – głos jej zamarł.
Naprawdę nie chciała wcale wymieniać wszystkich nieszczęść oraz różnych
niepowodzeń, które po jej powrocie dotknęły Ladder S. Zabrzmiałoby to przecież
jak skarga.
– Ale co? – dopytywał się niecierpliwie.
– Były pewne problemy – przyznała niechętnie.
– Ostatnio?
Skinęła głową.
– Wyrzuć to wreszcie z siebie. Co się stało?
– Och, takie tam drobiazgi. A potem krowa wpadła do zbiornika i utonęła.
Oczy Huntera zwęziły się w dwie szpareczki.
– Kiedy?
– Śnieg jeszcze nie stopniał. Zanim uporaliśmy się z oczyszczeniem go,
upłynęło trochę czasu i spóźniliśmy się ze spędem.
– A wcześniej były jakieś problemy?
– Ze zbiornikiem? Nie. Woda była czysta.
Przez kilka minut panowała cisza. Nie przejęła się tym. Nauczyła się szybko,
że Hunter jest człowiekiem, który dużo milczy, mało mówi. Poza tym łagodna
pieśń wiatru kołyszącego trawy, rytmiczny stukot końskich kopyt i nawoływania
kosów z bagien sprawiały jej znacznie większą przyjemność niż pusta rozmowa o
niczym.
Vixen wybiegła do przodu, obejrzała się i spojrzała wyczekująco na jeźdźców.
– Bydło? – spytał.
– Nie. Wtedy zapędziłaby je w naszą stronę.
Elyssa gwizdnęła krótko. Vixen ruszyła jak szalona w stronę rozpadliny
otwierającej się daleko przed nimi.
– Co za pies! – powiedział Hunter z podziwem.
– Mac i mama tak je wyszkolili. Mac zaklinał się, że każdy z nich wart jest
pięciu ludzi, gdy trzeba powyganiać bydło z krzaków i zarośli.
Gdy pomyślała o matce i o Macu, smutek przyćmił przyjemność jazdy. Hunter
domyślił się tego i pożałował, że zapytał o psy. A potem rozzłościł się na samego
siebie za tę troskę.
„To nie jest mała dziewczynka” – przywołał się do porządku. „A poza tym
jestem tu po to, aby rozprawić się z Culpepperami, a nie pocieszać sierotki o
smutnych oczach. Czas zacząć zachowywać się jak rządca Ladder S i przestać w
kółko myśleć o właścicielce”.
– Ile sztuk bydła znaleźliście przy wiosennym spędzie? – spytał szybko.
– Mniej niż setkę. Ludzie zaczęli wpadać w zasadzki. W ciągu tygodnia w
Ladder S pozostali tylko Mac, Mickey, Lefty i Gimp. Potem Mac zginął.
– Czy ktoś próbował zniszczyć wodociąg prowadzący do domu?
Elyssa spojrzała zaskoczona. Zaczęła skubać dolną wargę zębami.
– Parę razy był uszkodzony, zanim zginął Mac – powiedziała wolno.
– Jakieś ślady?
– Nic nie mówił o żadnych śladach. Po prostu naprawił te miejsca.
– Czy Mac był dobrym tropicielem?
– Najlepszym. Dlatego przyjechał na zachód razem z papą. Był zwiadowcą i
myśliwym. Potem stracił rękę w walkach z Indianami i zajął się pracą na ranczu.
Hunter spojrzał na nią z ukosa.
– Mac – powtórzył. – A jak się naprawdę nazywał?
– Macauley Johnstone.
– Macauley. – Hunter uśmiechnął się lekko. – Ojciec wspominał o człowieku
z gór o tym nazwisku. Założył kilka szlaków wiodących stąd do Oregonu.
– To Mac. Dziwne, był doskonałym ranczerem, znacznie lepszym niż papa.
Mac świetnie znał się na zwierzętach. Wolał je od ludzi. A już na pewno od kobiet.
– To zrozumiałe.
Spojrzała na niego z wyrzutem. Nie przejął się tym zbytnio.
– Uważał, że bydło może przetrwać zimę wszędzie tam, gdzie udaje się to
bizonom i łosiom.
Czarne brwi Huntera uniosły się pod ciemnym rondem kapelusza.
– Mówiono tak w Teksasie – rzekł. – Ludzie chcieli pędzić bydło na północ
nie na rzeź, ale żeby je wypuścić w Montanie i Wyoming, a nawet w obu
Dakotach.
– I z jakim skutkiem?
– Nie wiem. Kiedy wyjeżdżałem stamtąd po wojnie, dopiero zbierali stada,
żeby je przepędzić do Kansas.
Wyprostował się w siodle i powoli rozejrzał czujnie dookoła. Jedyny ruch,
jaki dojrzał, to czarno-białe plamy psów buszujących wśród traw.
– Jeżeli długorogie bydło może przeżyć zimę w Montanie – powiedział – to na
pewno nie byłoby problemów z wykarmieniem go w ciągu lata. To bardzo dobre
tereny dla bydła.
– Nasze radzi sobie całkiem nieźle.
– Nie macie tu takich zim jak w Montanie.
– W dolinach tak, ale wysoko w górach bywa bardzo zimno i zawsze leży
dużo śniegu.
– Czy krowy zimują też w górach? – spytał zaskoczony.
– Zdarza się.
Dyskretnie rozluźniła ciężki strój do konnej jazdy, starając się wpuścić choć
trochę powietrza pod sztywny materiał. Spojrzał raz, a potem odwrócił wzrok.
Skórę miała jasną, koloru tak doskonałego jak wschodnia perła.
– Te najdziksze sztuki zostają tam przez cały rok – powiedziała. – Na
przykład jest taki jeden byk. Rozstaw rogów mierzony między czubkami wynosi
sto osiemdziesiąt centymetrów.
– Cały rok? – spytał Hunter w zamyśleniu.
Elyssa skinęła głową.
– A to drań – mruknął.
Roześmiała się, więc spojrzał na nią pytająco.
– Właśnie tak Mac go nazwał – wyjaśniła. – Drań. Nawet chciał go zastrzelić,
ale to był ulubieniec ojca. Papa uwielbiał uparte, niebezpieczne stworzenia.
– To brzmi, jakby ten Drań prosił się teraz o wysłanie do wojska.
– Narobiłby zbyt wiele kłopotu. Potrafi wywołać popłoch w całym stadzie.
Najlepiej zostawić go w spokoju. Jak...
Zamilkła raptownie, uciszona jego gestem. Zatrzymał Bugle Boya. Chciała
zapytać, co się stało, ale po namyśle postanowiła zaczekać.
On zaś uważnie nasłuchiwał, zupełnie tak jak wtedy, gdy Elyssa spotkała go
po raz pierwszy, wyłaniającego się z ciemności przed werandą. Następnie odwrócił
wolno głowę i przechylił ją kilkakrotnie na boki.
Po chwili uniósł się w siodle i ponownie ruszył.
– Co to było? – spytała.
Wzruszył ramionami.
– Wydawało mi się, że coś usłyszałem – powiedział. – Widocznie wiatr
zaświstał w którejś z tych rozpadlin tam w górze.
Machnął ręką w stronę Rubinowych Gór po lewej stronie.
– Czy ścinacie trawę na zimę? – spytał.
– Zazwyczaj tak. Szkockie i angielskie krowy, które najbardziej lubił Mac, nie
potrafią tak wygrzebywać trawy spod śniegu jak bydło długorogie. Bydło domowe
ma więcej mięsa – dodała. – Natomiast długorogie krowy są chude jak jelenie i
dwa razy dziksze.
Uśmiechnął się lekko i wydał zachęcający pomruk, na znak, że słucha. Gdy
opowiadała dalej, jego wzrok nieustannie błądził po okolicy.
Opisała mu zalety kilku herefordów, jakie znajdowały się na ranczu. Potem
opowiedziała o bardziej zwyczajnych holsteinach, nerwowych, agresywnych
longhornach i potężnych wołach.
Wszystkie stanowiły własność Ladder S. Na zachód podążała z osadnikami
przypadkowa zbieranina bydła. Gdy skończyły się tereny porośnięte trawą czy
woda, zwierzęta przeważnie porzucano. Część zjadali Indianie, część sępy, niektóre
sztuki dziczały, a resztę spędzono na Ladder S.
Huntera zdumiała wiedza Elyssy na temat zalet i wad każdego rodzaju bydła.
Jeszcze bardziej zadziwiły go plany stopniowego ulepszania stada. Chciała
sprowadzić więcej sztuk mięsnej białej rasy i stopniowo pozbywać się mlecznych
krów, wołów i długorogich. Zamierzała też ogrodzić części ziemi, żeby nie
dopuszczać mustangów i zdziczałych krów.
Zaskoczony i zaintrygowany, słuchał uważnie jej marzeń. W czasach, kiedy
na zachodzie mało kto zawracał sobie głowę ścinaniem dziko rosnącej trawy na
zimową paszę, Elyssa chciała sprowadzić i wysiać nasiona europejskiej lucerny,
znacznie lepszej pod względem wartości odżywczych niż trawa ze zwykłej łąki.
Zależało jej na nawodnieniu pod uprawy większego areału niż ogród kuchenny i
niewielki sad przy domu.
Konie zajmowały bardzo ważne miejsce w tych planach na przyszłość.
Marzyło się jej hodowanie dropiatych koni, które miałyby rozum, siłę i prędkość
Lamparta. Zaplanowała sobie, że podczas spędu mustangów dla wojska wybierze
kilka najlepszych klaczy, żeby urodziły jego potomstwo.
– A co z takim ogierem jak Bugle Boy? – spytał Hunter.
– To koń czystej krwi, prawda? Irlandzki hunter?
Hunter skinął głową.
– Zgrabne nogi, mocna pierś, silny, a jednocześnie subtelny w ruchach –
powiedziała, patrząc na konia. I na jego pana. – Spokojne oczy, między nimi dość
miejsca na mózg, o ile go używa – ciągnęła. – Łagodny mimo tych wszystkich
mięśni i uparty...
Te dobroduszne żarty zakończył nagły okrzyk. Z rozpadliny znajdującej się o
jakieś trzydzieści metrów od nich niespodziewanie wypadł jak brązowa kula wielki
długorogi byk. Rogi miał pochylone, spod kopyt tryskały kawałki ziemi. Byk
szarżował prosto na Lamparta.
– Uciekaj! – krzyknął Hunter.
Elyssa ostro skierowała konia w lewo i ścisnęła nogami jego boki, sięgając
jednocześnie po strzelbę przytroczoną do siodła. Byk był tak blisko, że widziała
białka dziko wywróconych oczu i słyszała głośne sapanie.
„Za blisko” – pomyślała rozpaczliwie. „Nie zdążę nawet unieść broni. Boże,
ależ on jest szybki!”
Gorączkowo spięła Lamparta i wyszarpnęła strzelbę z torby, ale wiedziała, że
jest już za późno. Rozjuszone zwierzę było tuż-tuż, rogi lśniły złowieszczo.
Trzy strzały oddane w krótkich odstępach czasu zlały się w jeden huk.
Brązowy byk przechylił się, zrobił jeszcze jeden krok i uderzywszy bokiem w
Lamparta, zwalił się na ziemię. Wielki koń zachwiał się i popędził przed siebie.
Elyssa z trudem utrzymała się w siodle.
Z wymierzoną strzelbą, kierując koniem kolanami, Hunter zbliżył się do
leżącego byka. Przyzwyczajony do hałasu i krwi Bugle Boy posłuchał, choć
niespokojnie strzygł uszami i stąpał ostrożnie na zupełnie sztywnych nogach.
Zwierzę było martwe. Dwie z trzech kul utkwiły mu w sercu.
Hunter podniósł głowę i zobaczył Lamparta w odległości nie większej niż
jakieś sto metrów, zbliżającego się małymi kroczkami i łypiącego dziko. Elyssa
pobladła, ale lufa jej broni pozostawała przez cały czas wycelowana w leżącego
olbrzyma. Oczy Huntera prześlizgnęły się po niej, szukając obrażeń jak szybkie,
zręczne ręce. Nic nie znalazły. Odetchnął z ulgą.
„Nie dałbym złamanego miedziaka za jej życie, kiedy ten przeklęty byk
zaatakował”.
Nigdy dotąd równie szybko nie wyciągnął broni. Zapragnął nagle, aby taka
sytuacja więcej się nie zdarzyła. Mógłby nie mieć tyle szczęścia dwa razy.
– Kazałem ci uciekać – wychrypiał.
– Uciekałam.
– Niezbyt daleko. Gdybym chybił...
– Nie chybiłeś – przerwała. – Dziękuję ci.
Odetchnął ciężko raz jeszcze i spojrzał ponownie na wielkie zwierzę.
– Miałem szczęście – stwierdził sucho.
– Doskonały strzał. Gdybyś nie strzelił tak szybko, wziąłby na rogi Lamparta.
– Albo ciebie.
– Tak – szepnęła. – Albo mnie.
Zamknęła oczy, a potem szybko je otworzyła. Kiedy były zamknięte, znów
widziała szarżującego byka i przeżywała po raz wtóry pewność, że nie wyjdzie z
tego cało.
– Dziękuję – powiedziała drżącymi wargami.
Niedbałym gestem Hunter zbył podziękowania. Wściekły był na samego
siebie za to, że jest tak opiekuńczy, i wściekły był na nią za to, że odkrył, jak
bardzo jej pragnie.
Im dłużej patrzył na dziewczynę, tym trudniej przychodziło mu trzymać z dala
od niej ręce.
„Kto się na gorącym sparzył, ten na zimne dmucha?” – pomyślał gorzko.
„Dlaczego tak trudno mi wbić sobie do głowy raz na zawsze, że to tylko mała
trzpiotka, która za punkt honoru stawia sobie uwodzenie każdego mężczyzny w
okolicy? A Mickey? Zdaje się, że coś mu naobiecywała, a potem rzuciła jak brudną
szmatę i zaczęła flirtować ze mną. Dlaczego nie potrafię pamiętać o tym, gdy
patrzę na nią i pragnę jej tak, że trudno myśleć o czymś innym niż ogień płonący
we krwi?”
Nie znał odpowiedzi na te ciche rozpaczliwe pytania. Nie było też ulgi od
palącego pożądania, jakie go ogarnęło, gdy ustąpił strach o nią.
– Czy to jeden z tych górskich byków, o których mówiłaś? – spytał.
Ostry ton głosu, jak też intensywność spojrzenia podziałały jak ostrzeżenie.
Najwyraźniej był wściekły. Spojrzała na martwe zwierzę. Na zadzie miało
wypalony zatarty już znak Ladder S. Pod nim znajdowało się jeszcze starsze,
nieczytelne już piętno.
– Ależ to Drań – powiedziała ze zdumieniem. – Zastanawiam się, czemu
zszedł w dolinę.
Hunter załadował broń. Spojrzał w stronę rozpadliny porośniętej gęsto
krzakami, które skrywały byka, zanim na nich zaszarżował.
– Jedź za mną – polecił. – Trzymaj się cały czas z tyłu i zachowuj się jak
najciszej, abyśmy słyszeli, jak coś poruszy się w zaroślach.
Odwrócił się i utkwił w nią surowe spojrzenie.
– Mówię poważnie – dodał. – Trzymaj się za mną. Nie puszczaj się sama
galopem, cokolwiek się wydarzy.
Elyssa tępo skinęła głową.
– I miej broń w pogotowiu – dodał, odwracając się.
Ponownie przytaknęła. Zadowolona była, że może utrzymać broń. Jej dłonie
ostatnio wykazywały denerwującą tendencję do drżenia. Ścisnęła ją jeszcze
mocniej, żeby Hunter nie zobaczył, jak bardzo trzęsą się jej ręce. Nie musiała się
tak przejmować. Hunter nie patrzył na nią wcale. Trzymając cały czas broń w
gotowości, uważnie badał ślad zostawiony na ziemi przez byka. Nietrudno było
podążać tropem wyznaczonym przez kopyta zwierzęcia mocno wbijające się w
ziemię podczas szaleńczego galopu.
Zdenerwowany i czujny Lampart, z nastawionymi uszami, podążył za Bugle
Boyem w stronę rozpadliny. Elyssa była równie niespokojna jak jej wierzchowiec.
Przyglądała się uważnie krzakom, jakby spodziewała się, że w każdej chwili mogą
wypaść stamtąd groźne byki.
Kiedy Hunter wjechał w rozpadlinę, ślady stały się trudniejsze do tropienia.
Podłoże było twarde, skaliste, z kępami gładkiego mchu rosnącego tam, dokąd
rzadko dochodziło słońce. Jednak ślady były na tyle wyraźne, by go zaniepokoić.
Zobaczyła wyraz jego twarzy i już miała zapytać, co takiego przyciągnęło
jego wzrok, gdy przypomniała sobie, że ma zachowywać się cicho. Stłumiwszy
westchnienie, siedziała w siodle bez ruchu, starając się ukoić skołatane nerwy.
Hunter był równie nieruchomy jak ona, ale nie dlatego, że musiał się
uspokoić. Skupiał się wyłącznie na śladach, które widział, i na zastanawianiu się,
co one oznaczają.
„Draniu, albo coś cię spłoszyło, albo po prostu zwariowałeś”.
Bydło na ogół wędrowało spokojnie od pastwiska do wody, ślady układały się
w dość kręty szlak. Drań poruszał się w określonym celu. Kiedy się zatrzymywał,
nie skubał trawy, lecz bił kopytem w ziemię, wykopując bryły i grudy i zostawiając
blizny na kamieniach.
„Wygląda na to, jakbyś z czymś walczył, ale to, co cię rozzłościło, nie
pozostawiło żadnych śladów. Czy dostałeś bzika bez powodu, czy też coś cię
goniło? I czy to coś wciąż tu jest?”
Hunter siedział bez ruchu i chłonął wszystkie dźwięki tej ziemi.
Wiatr potrząsał gałązkami wierzb. Wysoko rozlegał się gwizd jastrzębia, a
niżej skrzeczenie srok. Podzwaniało wędzidło Bugle Boya odganiającego muchy
ogonem.
Nic nadzwyczajnego. Nic, co by powiedziało Hunterowi, dlaczego Drań
wypadł jak szalony z rozpadliny prosto na Elyssę, z wyraźnie morderczymi
zamiarami.
„Mogliśmy mieć pecha” – powiedział sobie. „Bóg jeden wie, ile razy byłem
tego świadkiem podczas wojny. Dobry człowiek w złym miejscu. Dobry człowiek i
śmierć. Żadnych diabelskich intryg, subtelnych forteli czy ideologii. Po prostu
zwykły pech”.
Siedział przez chwilę, nasłuchując odgłosów i głębokiej ciszy Rubinowych
Gór. Pech to jedno. Tu nic człowiek nie poradzi. Nieostrożność to drugie. Bardzo
często to, co nazywano pechem, było zwyczajnym brakiem ostrożności. Hunterowi
zaś raczej trudno byłoby zarzucić nieostrożność. Wreszcie zawrócił konia.
Elyssa patrzyła na niego przejrzystymi, jasnoniebieskimi oczami. Choć jej
ciekawość była tak oczywista jak księżycowy połysk jasnych włosów, nie
wymówiła ani jednego słowa.
– Żadnego punktu zaczepienia – stwierdził Hunter.
– Co to znaczy?
– Jest mnóstwo śladów, ale wszystkie pochodzą od naszego byka. Wygląda na
to, że mu coś odbiło i wpadł w morderczy szał. To się czasami zdarza.
Odetchnęła z ulgą.
– Bałam się, że znajdziemy stratowanego psa – powiedziała. – Gdyby psy go
wytropiły i próbowały nagonić w naszą stronę, pewnie by je zaatakował.
Oczy Huntera zwęziły się. Zsunął się z Bugle Boya i ruszył ścieżką pokrytą
wilgotną ziemią. Z wielką uwagą przyjrzał się śladom. I znów żadnego punktu
zaczepienia. Ślady byka łatwo było odróżnić, a żadnych innych nie było na ubitej
kopytami ziemi.
– No i co? – spytała niecierpliwie.
– Zawołaj psy.
Zagwizdała trzy razy. Psy pojawiły się bardzo szybko. Zatrzymały się o kilka
metrów dalej i uważnie patrzyły na swoją panią.
– Czy pójdą tropem? – spytał.
– Bydła, owszem.
– Puść je śladem byka.
Kilka minut później konie wspinały się w górę rozpadliny w ślad za psami. Te
poruszały się dość żwawo, gdyż ślad był świeży.
Niecałe pięćdziesiąt metrów dalej obok śladów byka pojawiły się ślady
końskich kopyt, które bardzo szybko odeszły w bok. Trudno było powiedzieć, czy
pierwszy szedł tędy koń, czy byk, w żadnym miejscu tropy się nie krzyżowały.
– Odwołaj psy – polecił Hunter.
Trzy krótkie gwizdy, i psy natychmiast zawróciły.
Hunter znów zeskoczył z konia i przyjrzał się końskim śladom, które zbliżały
się to śladów byka, ale ani razu się z nimi nie przecięły. Koń był podkuty. Sądząc
po głębokości odcisków kopyt w gruncie, był to koń nieduży.
– Poznajesz ślady kopyt? – spytał.
– Nie. Nie jestem tropicielem śladów. Odróżnię konia, krowę, jelenia czy
łosia, ale na tym koniec.
– Nie trzeba się było uczyć tropienia śladów w zagranicznych salonach?
– Trzeba było jak najszybciej stamtąd uciekać – odparła.
Uśmiech Huntera był na tyle duży, że spod ciemnych wąsów ukazał się na
moment błysk białych zębów. Choć golił się rano, czarna szczecina już zaczęła
pojawiać się na brodzie. W milczeniu przysiadł na piętach i przyglądał się śladom.
Starał się zauważyć i zapamiętać wszystkie znaki szczególne – szczerby, gdy
podkowa trafiła na skałę, zatarcie w miejscu, gdzie była zużyta, różnice w
wielkości podków, głębszy odcisk lewego przedniego kopyta. Kiedy wreszcie
wstał, był pewien, że rozpozna ten ślad, jeśli jeszcze kiedyś go zobaczy.
Chwycił za łęk siodła i wskoczył na koński grzbiet ze zwinnością kota.
– No i co? – dopytywała się niecierpliwie.
– Mógł tu być w każdej chwili od ostatniego deszczu.
– Czyli w ciągu trzech dni?
– Ślady prawdopodobnie powstały dzisiaj. Brzegi nie zdążyły jeszcze
obeschnąć.
Poprawił kapelusz na głowie.
– Ale tu jest wilgoć i cień – dodał. – Trudno powiedzieć, kiedy powstały.
Może jakiś włóczęga szukał wodopoju dla konia.
– W takim razie Drań po prostu zbzikował?
– Już mówiłem, to się zdarza.
Na twarzy dziewczyny odmalowała się wyraźna ulga.
– Bałam się... – zaczęła i głos jej zamarł.
– Ja też.
Zaskoczona spojrzała na niego.
– Naprawdę? – spytała z niedowierzaniem. – Nie wyglądałeś na
przestraszonego.
– Ty też nie. To cud, że Lampart cię nie zrzucił przy tych wszystkich
podskokach i pląsach.
– Gdyby nie podskakiwał. Drań wziąłby nas na rogi.
Hunter umilkł. Ta mrożąca krew w żyłach myśl nie opuszczała go od chwili,
kiedy byk wypadł z krzaków.
– Cóż – westchnęła Elyssa. – Drań był jedynym wściekłym bykiem wśród
naszych longhornów, więc możemy być spokojni, że coś takiego jak dziś już się nie
zdarzy.
Skinął głową, ale nie schował strzelby. Elyssę znów ogarnął lodowaty strach.
Najwyraźniej Hunter obawiał się tego samego, co ona: Drań mógł zostać
wypędzony z rozpadliny i dlatego wypadł jak pocisk z lufy. I jak pocisk mógł ją
zabić.
8
– Przeklęta mucha – mruknęła Elyssa.
Otarła ramieniem policzek, chcąc odgonić natrętnego owada, ale nie
przerwała dojenia. Mucha zabrzęczała raz jeszcze, po czym odleciała denerwować
konie. Mleko strzykało do skopka i pieniło się obficie. Krowa o imieniu Śmietanka
z niezmąconym spokojem przeżuwała siano. Kotka Kupido mruczała namolnie i
obserwowała białe strugi pożądliwymi żółtymi oczami.
– Dostaniesz swoje, kotku – powiedziała głośno Elyssa – ale najpierw muszę
mieć mleko na pudding, sos, masło i ser.
Doiła rytmicznie, z zamkniętymi oczami, z policzkiem przytulonym do
ciepłego boku krowy. Zaczęła cichutko nucić ulubionego walca. W marzeniach
widziała siebie tańczącą z Hunterem.
„A może namówić Penny, żeby zaproponowała tańce? On zrobi dla niej
wszystko”.
Ta myśl zasępiła ją nieco. W ciągu ośmiu dni od przybycia Huntera do Ladder
S spędziła z nim wiele godzin, jeżdżąc konno po okolicy. Sam na sam. Ani razu
rządca nie wyszedł poza oficjalne stosunki.
„Musiała mi się przyśnić ta czułość i głód w jego oczach tamtego dnia, kiedy
przyjechał Gaylord Culpepper, a Hunter omal mnie nie pocałował. Boże, nie
wiedziałam, że tak bardzo tego pragnę. To tylko sen. Tylko sen”.
Dobrze jednak wiedziała, że nic się jej nie przyśniło. Jego oczy płonęły pasją i
pożądaniem. Pragnął jej, nie Penny. Od tamtej pory nawiedzały ją takie sny, że na
ich wspomnienie czerwieniła się jak róża. Nigdy nie leżała nago z mężczyzną.
Tylko w snach o Hunterze.
„Dlaczego nie spróbuje znowu mnie pocałować? Przecież wie, że mu nie
odmówię. Zrobiłam wszystko, żeby zwrócić na siebie jego uwagę. Może powinnam
rzucić mu się w ramiona”.
Westchnęła i przytuliła drugi policzek do ciepłego boku Śmietanki, nucąc
walca mimo wirujących w głowie myśli. Fioletowy jedwab sukni migotał i płonął
jaskrawą plamą przy każdym najmniejszym poruszeniu, nawet przy oddechu.
„Hunter jest szorstki dla mnie, a miły i wesoły wobec Penny. Ale jeśli
odwracam się niespodziewanie, to nie na nią patrzy. Patrzy na mnie. Jednak nie
robi nic, żeby mnie zdobyć. Wręcz przeciwnie. Okazuje wrogość, gdy próbuję
wciągnąć go do cywilizowanej rozmowy. Może nie doszedł jeszcze do siebie po
stracie żony, mimo że minęły już ponad dwa lata”.
W ciszy zastanawiała się, ile czasu potrzebuje mężczyzna, by mógł znów się
zakochać. Bała się, że więcej, niż zostało mu do końca pobytu na Ladder S. Termin
dostaw dla wojska zbliżał się szybko. Jeżeli nic się nie wydarzy, Hunter niedługo
wyjedzie. Było to równie pewne jak brutalność kryjąca się w rozwlekłym sposobie
mówienia Gaylorda Culpeppera i w jego zimno kalkulujących oczach. I jak to, że
jeśli Ladder S nie dotrzyma terminu dostawy, nic jej nie zostanie. Nawet marzenia
przepadną.
„Nie myśl o tym” – nakazała sobie. „Myślenie nie pomoże. Tylko praca. I
modlitwa”.
– No no, co za uroczy obrazek! – rozległ się niespodziewanie głos Mickeya.
Elyssa poderwała głowę i obejrzała się przez ramię. Kosmyk włosów opadł jej
na nos. Niecierpliwie zdmuchnęła go i spojrzała na chłopaka, który wyrastał
zawsze jak spod ziemi, kiedy tylko wyszła z domu.
Mickey stał, opierając się o drzwi. Takie głodne spojrzenie sprawiłoby jej
ogromną przyjemność, gdyby to Hunter patrzył. Ale to nie był on. Z ledwo
skrywaną niecierpliwością wróciła do dojenia.
– O co chodzi? – spytała. – Znowu zgubiłeś osełkę? A może z klepkami sobie
nie radzisz?
– Skończyłem beczki. Powiedziałem mu już o tym.
Nie spytała, komu. Mickey nie lubił Huntera i zachowywał się wobec niego z
wielką rezerwą.
– Poza tym zapowiedziałem mu, że albo zatrudni mnie na pensji
rewolwerowca, albo odchodzę.
Nie przerywając milczenia, Elyssa odwróciła się i strzyknęła mlekiem w
stronę kota. Kupido błyskawicznie nadstawiła pyszczek i nie uroniła ani kropli.
– No i co? – spytał wyzywająco Mickey.
– A co mówi Hunter?
– Że zdecyduje przed upływem tygodnia.
– W takim razie ja mówię to samo.
– Mhm.
Nie zważając na Mickeya, doiła dalej. Zdawało się jej, że słyszy odgłos
kroków, pomyślała, że wyszedł z obory, więc odetchnęła z ulgą i znów zaczęła
nucić. Wreszcie wycisnęła ostatnią strużkę mleka z wymion Śmietanki.
Wstała, oparła ręce na krzyżu i przeciągnęła się, wyprostowując plecy obolałe
po całym tygodniu uganiania się na koniu po ziemiach Ladder S w poszukiwaniu
krów.
– Do licha, Sassy, każdy facet zawyłby na twój widok jak wilk do księżyca.
Zaskoczona odwróciła się na pięcie. Mickey tkwił w tym samym miejscu,
opierając się o drzwi boksu. Patrzył pożądliwie na jej piersi. Gniewnie odwróciła
się do niego plecami i poprawiła chustkę, która zsunęła się na bok podczas dojenia,
odsłaniając krągłość piersi w dekolcie.
– No nie, nie zakrywaj ich – poprosił Mickey. – Przecież po to włożyłaś tę
sukienkę, żebym je zobaczył, no nie?
– Ty nędzny...
Przerwał jej ostry głos Huntera.
– Mickey, jeśli nie masz nic lepszego do roboty niż podpieranie drzwi, to
może sprawdzisz rowy irygacyjne w warzywniku.
Chłopak wyprostował się tak szybko, że aż się zachwiał. Nagłe pojawienie się
Huntera w oborze zaskoczyło go tak samo jak Elyssę.
– Warzywa nie obrodzą tylko dlatego, że traciłeś czas na robienie cielęcych
oczu. Ruszże się.
– A pan to jak pies ogrodnika – poskarżył się Mickey. – Sam nie ruszy i
nikomu nie da!
Elyssa spojrzała tylko raz w oczy Huntera i przeszył ją lodowaty chłód.
– Marsz do ogrodu – powiedział Hunter spokojnie. – I to już.
– A jeśli wsiądę na konia i odjadę?
– Zastrzelę cię jak koniokrada. Każde tutejsze zwierzę nosi znak Ladder S.
– Nie każde – odparł Mickey, uśmiechając się złośliwie. – Ostatnio widziałem
ich sporo ze znakami Slash River. Należały do Aba Culpeppera. Świetnie zakrywa
nasz znak, może nie?
– Bierz się do roboty albo wynocha – rozzłościł się Hunter.
Klnąc jak szewc, Mickey wyszedł na podwórze. Po drodze złapał szpadel.
– Mówiłem, żebyś nie flirtowała – powiedział Hunter.
Pogarda w jego głosie zmroziła ją.
– Doiłam krowę – wyjaśniła.
– Cały czas? Wyginałaś się jak tancerka albo namiętna kochanka, a twoje
piersi... – Nagle zmienił temat. – Przestań mnie prowokować, Sassy. Nic dobrego z
tego nie wyjdzie. Zapewniam cię.
Rozzłościło ją przede wszystkim to, że użył znienawidzonego przezwiska.
– To nie gap się tak – powiedziała lodowato. – Ciągle patrzysz na mnie.
Dobrze o tym wiesz.
– Ty też się na mnie gapisz.
– Owszem. I co ty na to?
– Nie słuchałaś? Nic dobrego by z tego nie wyszło.
– Sprawdź.
Za podwórzem rozszczekał się pies. Ostry, wysoki, alarmujący dźwięk
wywołał gwałtowne bicie serca. Tylko cudem udało się jej nie przewrócić skopka z
mlekiem, kiedy sięgała po broń stojącą w pogotowiu w kącie boksu.
Dłoń Huntera zacisnęła się na jej ramieniu.
– Co ty wyprawiasz?
– Chcę zobaczyć, co zaniepokoiło psy.
– Zostań tu. Ja się tym zajmę.
Chciała się wykłócać, lecz po namyśle zrezygnowała. Hunter skinął lekko
głową, wziął jej broń i podszedł do drzwi. Nim wyszedł na słoneczny blask i
jesienny wiatr, ostrożnie rozejrzał się dookoła.
– Tak, chyba już czas – westchnął i spokojnie przekroczył próg obory. Chwilę
później od strony ogrodu nadbiegł Mickey ze strzelbą w ręku. Hunter machnął na
niego, żeby sobie poszedł.
Do domu zbliżały się trzy niewielkie grupki jeźdźców. Ubrania mieli
znoszone i brudne. Podobnie jak Hunter niektórzy z nich nosili resztki mundurów
Konfederacji. Kilku miało na sobie niebieskie spodnie Unii. Reszta nosiła zwykłe
na równinie ubrania z koźlej skóry albo obcisłe skórzane spodnie i meksykańskie
kapelusze z szerokim rondem. Przybysze z Teksasu mieli skórzane spodnie
podszyte futrem.
Pozostałości zakurzonych niebieskich i szarych mundurów były równo
rozdzielone miedzy jeźdźców we wszystkich trzech grupach, podobnie jak koszule
w kratkę i skórzane spodnie, spodnie na futrze, flanela i wełna. Nikt nie miał
jednolitego stroju mieszkańca północy, południa czy też równiny.
Weterani zostawili wojnę za sobą, ale nadal byli uzbrojeni po zęby.
Mieszkańcy równiny, włóczędzy i żołnierze nosili broń w równie naturalny sposób,
jak się nosi na przykład buty. Konie przybyłych były różnej wielkości i wszelkich
maści, oprócz jednej – białej. Siwy koń stawał się łatwym celem w każdym
krajobrazie – na pustyni, wśród traw i zarośli czy na górskich łąkach. Mężczyzn z
daleka okrążały cztery czarno-białe psy, szczekające zajadle.
Zza pleców Huntera rozległ się krótki, ostry gwizd. Tak jak się tego
spodziewał, Elyssa wyszła za nim.
„Przynajmniej poprawiła chustkę” – pomyślał.
Wspomnienie na wpół nagich piersi wyłaniających się z fioletowego jedwabiu
przeszyło go jak błyskawica, napinając każdy nerw.
„Będę musiał dać jej ostrą reprymendę za te fatałaszki. Tutejsi mężczyźni nie
są przyzwyczajeni do widoku takiej kobiety, w dodatku tak ubranej”.
Sam przeżywał trudne chwile, usiłując się do tego przyzwyczaić.
– Zdaje się, że kazałem ci zostać – powiedział.
– Dlaczego? Przecież nie ma niebezpieczeństwa.
– Skąd wiesz?
Wzruszyła ramionami. Ruch ten rozluźnił końce chustki i w dekolcie ukazała
się naga skóra, zapewne miękka pod ustami, pod językiem, pod palcami. Hunter
zapanował nad wyobraźnią i odpędził myśl o tym, jak szybko jej sutki stwardniały
pod wpływem przypadkowego dotknięcia osiem dni temu. Z cichym, gorzkim
przekleństwem zmusił się do tego, by odwrócić wzrok od kuszącego kawałka
skóry.
– Wiedziałam o tym, gdy wychodziłeś ze stodoły.
– Skąd? – spytał szorstko.
– Powiedział mi to sposób, w jaki się poruszałeś.
Słowa te zatrzymały go jak mur.
Nie zdawał sobie sprawy, że nauczyła się czytać w jego ruchach.
„Belinda była moją żoną przez pięć lat i nigdy niczego się o mnie nie
nauczyła”.
Odkrycie to wprawiło go w zakłopotanie. Im dłużej przebywał z Elyssą, tym
bardziej przekonywał się, jak bardzo różni się od Belindy. W przeciwieństwie do
Belindy znała się na robocie na ranczu. W przeciwieństwie do Belindy naprawdę
dbała o konie, bydło, psy i koty. W przeciwieństwie do Belindy czuła ziemię, jej
piękno i niebezpieczeństwa. Ranczo było dla niej czymś więcej niż sposobem na
zdobywanie pieniędzy na piękne powozy i zasłony do salonu – pomysł równie nie
na miejscu w tym surowym kraju jak sama Belinda.
W zamyśleniu spojrzał na młodą, energiczną kobietę, która opuściła
bezpieczne schronienie w stodole, żeby stanąć u jego boku w pełnym blasku dnia i
w kurzu podwórza.
„Lepiej pamiętaj, że Belinda i Sassy są takie same pod tym jednym względem,
który naprawdę się liczy” – upomniał się surowo. „To zalotne trzpiotki, warte
siebie nawzajem”.
– Zasłoń się – powiedział.
Pogarda w jego głosie była jak wymierzony policzek.
Oczy Elyssy zwęziły się z gniewu i bólu, tak dojmującego, że aż ją to
zdziwiło. Spojrzała w dół na własny dekolt i zobaczyła odsłonięty kawałek skóry,
nie większy niż kciuk. Niesprawiedliwość Huntera boleśnie ją dotknęła.
– Wielki Boże w niebiesiech – szepnęła w rozpaczy.
– Ciszej trochę! – syknął Hunter.
– Jak cię tak posłuchać – dodała łagodnie – to można by pomyśleć, że biegam
dookoła na wpół nago.
– Bo tak jest.
– Bzdura. Gdybyś się tak nie przyglądał, wiele byś nie zobaczył.
Mruknął coś nieprzyjemnego pod nosem. Puściła to mimo uszu.
– Kim są ci ludzie? – spytała. – To twoi przyjaciele?
– Szukają pracy jako rewolwerowcy.
Z niepokojem przeliczyła mężczyzn. Było ich jedenastu.
– Mówiłeś o siedmiu – przypomniała.
– Nie wszyscy dostaną tak wysoką zapłatę. Nie są tego warci.
– A skąd wiadomo, których wybrać?
– To należy do mnie.
Odwrócił się na pięcie i podszedł do przybyszów, którzy przysłuchiwali się
toczącej się rozmowie, jedni z zainteresowaniem, inni z rozbawieniem, jeszcze inni
z zawiścią, a niektórzy po prostu znudzeni.
– Cześć, chłopaki – rzucił Hunter. – Miło cię widzieć, Morgan. Słyszałem, że
jesteś w Nevadzie.
– Dziękuję, pułkowniku. Miło widzieć pana... po tej stronie lufy.
Uśmiech Huntera zjawił się i znikł tak szybko, że Elyssa ledwo zdążyła go
zauważyć. Spojrzała na jeźdźca i przekonała się, że kapelusz, spodnie i rękawice
należały do umundurowana Unii. W uśmiechu pokazał białe zęby, tym bielsze, że
jego twarz miała kolor kawy.
W milczeniu Hunter przyjrzał się pozostałym.
– Zakładam, chłopcy, że wiecie, o co walczy Ladder S.
Część kiwnęła głowami. Inni po prostu czekali.
– Panna Sutton zapłaci wam jak rewolwerowcom – ciągnął Hunter. – I żadnej
wódy.
– Co?! – zakrzyknęli jednocześnie dwaj jeźdźcy.
– To ranczo czy szkółka niedzielna? – spytał chłopak, który wyglądał
młodziej od Mickeya.
– Jak się komuś nie podoba, droga wolna – odparł Hunter.
Jeden z mężczyzn mruknął coś pod nosem, sięgnął do torby przytroczonej do
siodła i wyciągnął niedużą butelkę, w której został jeszcze łyk whisky. Wylał
zawartość na ziemię.
Hunter spojrzał na chłopaka, który zastanawiał się, czy Ladder S to ranczo,
czy szkółka niedzielna.
– A ty, synu? – spytał.
– Co ja? – rzucił buńczucznie zapytany.
Dzieciak miał proste jasne włosy, a oczy ponure, wyzywające, w których
widniało dziwne znużenie.
– Morgan – powiedział Hunter. Tylko tyle. Nie musiał mówić nic więcej.
Murzyn skierował konia w stronę chłopca, sięgnął do jego torby i wyciągnął
niemal pełną butelkę whisky.
– Co, u licha.... – zaczął chłopak.
Słowa urwały się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, kiedy zobaczył
sześciostrzałowy rewolwer, który nagle pojawił się w lewej ręce Morgana.
– Morgan został zatrudniony przez pannę Sutton jako pierwszy – oznajmił
spokojnie Hunter. – Będzie moim zastępcą. Jeśli któryś z was nie lubi wykonywać
rozkazów wydawanych przez człowieka o ciemniejszym kolorze skóry, lepiej
będzie, jak odjedzie od razu, bez urazy.
Żaden z jeźdźców nie ruszył w drogę, łącznie z młodym chłopakiem, który
cały czas spoglądał na Morgana z szacunkiem połączonym z trwogą.
– Johnny, Reed, Blackie – powiedział Hunter, wskazując trzech mężczyzn
noszących resztki mundurów armii Południa. – Jesteście zatrudnieni. Zanieście
swoje rzeczy do oficyny, a konie zaprowadźcie do zagrody na tyłach stodoły.
Cała trójka kiwnęła głowami i skierowała wierzchowce we wskazanym
kierunku.
– Johnny?
Szczupły mężczyzna o kasztanowych włosach spojrzał przez ramię.
– Tak, pułkowniku?
– Czy jest jakaś szansa na to, że twój brat Alex do nas dołączy?
– Comancheros dopadli go w zeszłym roku. Pojechał do nich, bo słyszał
opowieści o rudowłosym dziecku. Nie mógł uwierzyć, że Susannah zginęła.
– Do diabła – rzekł cicho Hunter. – Szkoda. To był dobry człowiek.
– Tak. Szkoda, że sam nie zaznał niczego dobrego.
Kiedy Hunter odwrócił się do pozostałych, twarz miał poszarzałą. Elyssa z
zaciekawieniem przyglądała się jemu i Johnny'emu. Wyczuwała między nimi
głębokie napięcie, uczucia, jakie mężczyźnie trudno ująć w słowa. Zastanawiała
się, czy kiedykolwiek próbowali o tym mówić. Czy w ogóle potrafiliby rozmawiać
na ten temat?
– No dobra – rzekł Hunter zwięźle. – Nie znam żadnego z was, więc najpierw
zapytam, który woli długą broń.
Zgłosiło się pięciu mężczyzn.
Hunter i Morgan wymienili spojrzenia. Czarny jeździec uniósł wodze i
kudłaty konik popędził galopem w stronę topoli. Zatrzymał się jakieś czterysta
metrów dalej, uniósł w siodle i umieścił butelkę whisky na szerokiej gałęzi. Szkło
zamigotało w słońcu.
– Każdy strzela tylko raz – powiedział Hunter. – Celować w gałąź jak
najbliżej butelki, ale nie w butelkę. Ty z lewej. Zaczynaj.
Mężczyzna westchnął i strzelił z łatwością świadczącą o długim obcowaniu z
bronią. Posypały się kawałki kory, ale tylko Morgan widział rezultat.
– Dwa centymetry! – huknął.
– Następny – rzekł Hunter.
Drugi mężczyzna strzelił. Czubek szyjki rozprysł się na kawałki. Strzelec
mruknął coś pod nosem i schował broń z wyrazem niezadowolenia na twarzy.
– Następny – polecił Hunter.
Strzelanie trwało, dopóki nie strzeliło wszystkich pięciu. Dwaj z nich trafili w
gałąź bliżej niż na szerokość palca.
– Który czuje się dobrze z sześciostrzałowcem – powiedział Hunter –
zapraszam do tamtej topoli.
Elyssa w milczeniu popatrywała to na Huntera, to na mężczyzn, zastanawiając
się, co rządca zrobi dalej.
– Pewnie zaraz pójdziesz za mną – powiedział z przekąsem.
– Oczywiście. To moje ranczo. Ja zatrudniam ludzi, których ty wybierasz,
więc mam prawo wiedzieć, co potrafią.
– Pobrudzisz sobie ten piękny jedwab.
Spojrzała na niego z niedowierzaniem.
– Już krowa zatroszczyła się o mój piękny jedwab jednym machnięciem
brudnego ogona – odparła.
Hunter spojrzał na broń trzymaną w ręku i z całej siły starał się zapanować
nad uśmiechem. Srebrne i złote ornamenty przypomniały mu, że ma strzelbę
Elyssy, nie swoją.
„Frymuśna broń dla frymuśnej panny” – pomyślał kwaśno. „Jedwab, ogień i
ciało, które potrafi opętać mężczyznę. Do diabła!”
– Trzymaj się blisko – polecił szorstko. – Z rewolwerami nie ma żartów,
zwłaszcza gdy człowiek się śpieszy.
Nie patrząc więcej na nią, podszedł do topoli, przy której zebrali się jeźdźcy.
Elyssa musiała zakasać spódnicę i niemal biegła, by dotrzymać mu kroku.
– W porządku, Morgan – powiedział Hunter. – Zobaczmy, czy twoja
wykałaczka z Arkansas nie stępiła się.
Uśmiechając się, Morgan wyciągnął z pochwy nóż, którego ostrze miało
długość przedramienia. Szybkimi ruchami wyciął znak Ladder S na korze topoli.
– Cofnijcie się na odległość dwunastu metrów – polecił Hunter. – Na mój
rozkaz wyciągać broń i strzelać.
Jeźdźcy wycofali się, rozproszyli i czekali. Morgan stanął obok Elyssy. Uniósł
nieco kapelusz w niemym pozdrowieniu, ale ani na chwilę nie spuszczał oczu z
jeźdźców.
– Ognia! – zakomenderował Hunter.
Wystrzały rozdarły ciszę. Pole między dwiema literami S w znaku rancza
eksplodowało, kawałki kory fruwały w powietrzu. Kilka kul trafiło poza znak.
– Nie strzelać! – krzyknął Hunter.
Mężczyźni schowali broń i odwrócili się w stronę Huntera. Ten dał znak
Morganowi.
– W butelkę. Już!– krzyknął Morgan.
Jeden z jeźdźców zdążył oddać dwa strzały, zanim inni zorientowali się i
zaczęli strzelać. Najszybszy okazał się ten, który wcześniej odstrzelił szyjkę
butelki.
– Jak się nazywasz? – spytał Hunter.
– Fox.
– W porządku, Fox. Prawdziwy z ciebie kat na butelki.
Pozostali uśmiechnęli się. Hunter też uśmiechnął się w odpowiedzi.
– Jesteś przyjęty, Fox – rzekł Hunter. – I wy dwaj.
Wskazał dwóch jeźdźców, którzy zareagowali niemal tak szybko jak Fox na
rozkaz powtórnego strzelania.
– A co z nami? – spytał młodzik.
Mówiąc to, podjechał tak blisko, że jego koń prawie stanął kopytami na
stopach Huntera.
– Dobry Boże – mruknął Morgan. – Ten chłopak chyba zjadł porcję głupoty
na śniadanie.
Elyssa spojrzała na Murzyna, który wolno kiwał głową. Już chciała zapytać,
co miał na myśli, kiedy Morgan zwrócił się do chłopaka.
– Jak ci na imię? – spytał.
– Sonny.
– A więc, Sonny, nie wiesz, co czynisz.
Chłopak gapił się na Morgana.
– Co to ma znaczyć? – spytał.
Morgan potrząsnął głową.
– Wezmę to, pułkowniku – powiedział Morgan. – Szkoda, żeby taka ładna
broń wytytłała się w kurzu.
Nie spuszczając wzroku z dzieciaka, podał broń Hunterowi.
Gdyby nie dobrze znane, głębokie znużenie w oczach chłopca. Hunter kazałby
mu po prostu odjechać precz, ale zbyt wielu takich Sonnych widział podczas
wojny. Byli to przeważnie dobrzy chłopcy, których życie doświadczyło zbyt
mocno. Niektórzy pękli jak szklany wazon. Inni zajadle parli do przodu, aż ze
zmęczenia przestali się czymkolwiek przejmować. Wtedy albo znajdowali ulgę,
albo ginęli.
– Nie władasz bronią na tyle dobrze, żeby zarabiać jak rewolwerowiec –
powiedział spokojnie do chłopca. – Ale potrzebujemy ludzi do spędu bydła. Jeśli
szukasz pracy, to witamy.
– Niczyj kochaś nie będzie mną pomiatał – warknął Sonny, sięgając po broń.
Hunter zareagował błyskawicznie. Nim dzieciak zorientował się, co się dzieje,
leżał twarzą w piachu, łapiąc rozpaczliwie oddech, którego pozbawił go potężny
cios.
Morganowi wyrwało się długie westchnienie ulgi. Wiedział to, czego inni
jedynie się domyślali – Sonny nigdy nie był bliższy śmierci niż w chwili, kiedy
zadarł z mężczyzną zwanym Hunterem, który teraz przysiadł na piętach obok
dyszącego chłopaka i czekał, aż ten spojrzy na niego.
– Jak wspomniałem – powiedział – nie władasz bronią aż tak dobrze, jak ci się
zdaje.
Pomału zrozumienie spłynęło na chłopaka. Wystawił się jak ryba do
filetowania człowiekowi, którego ręce poruszały się tak szybko, że nawet nie
spostrzegł, kiedy oberwał. Gdyby Hunter użył rewolweru zamiast pięści, już by nie
żył.
Zbladł, na jego twarzy pojawiły się kropelki potu.
– Cóż, przynajmniej nie zjadł tej głupoty za dużo – powiedział Morgan.
Czarne wąsy Huntera uniosły się w słabym uśmiechu.
– Na to wygląda – powiedział.
Zręcznie podniósł się, pociągając Sonny'ego za sobą, a następnie odstąpił dwa
kroki w tył.
– Chłopcze, masz dwa wyjścia – powiedział. – Możesz albo przeprosić pannę
Sutton, albo znowu sięgnąć po broń.
Z drżącymi wargami Sonny zwrócił się do Elyssy. Purpura podpełzła w górę
po pozbawionych jeszcze zarostu policzkach.
– Bardzo panią przepraszam. Nie powinienem był tak się zachować.
Naprawdę nie miałem powodu mówić o pani w ten sposób.
Elyssa też zadrżała. Nadal była zdumiona i oszołomiona szybkością Huntera. I
jego zimną krwią.
– Wszystko w porządku – uśmiechnęła się łagodnie. – Wiem, że to się więcej
nie powtórzy.
– Na pewno nie, zapewniam panią.
Mężczyźni, którzy znaleźli się w zasięgu uśmiechu Elyssy, byli zachwyceni
widoczną w nim obietnicą kobiecego ciepła i czułości. Nawet nie zauważyła ich
reakcji, zajęta łagodzeniem nieprzyjemnej sceny, ale Hunter od razu spostrzegł,
jakie wrażenie zrobiła na jeźdźcach. Jego ręka powędrowała w dół, do kolby
sześciostrzałowca.
Ruch ten śledziły wszystkie oczy.
– Każdy, kto pozwoli sobie na niewłaściwe uwagi pod adresem panny Sutton,
będzie miał do czynienia ze mną albo z Nuecesem Morganem.
– Nueces Morgan? – spytał chłopak, znów zszokowany. – Z Teksasu?
Murzyn skinął głową.
– A niech to szlag! – wykrzyknął młodzik przerażonym głosem i dodał
natychmiast: – Przepraszam panią bardzo, ale nie mogę uwierzyć, że stoję tak
blisko słynnego rewolwerowca.
– Oczywiście – odrzekła z roztargnieniem. Ledwo zauważyła przeprosiny
Sonny'ego. Cała była pochłonięta przyglądaniem się twarzom mężczyzn, którzy
wymieniali między sobą zaskoczone spojrzenia. Morgan nie powiedział ani słowa,
ale jego czarne oczy śmiały się wesoło.
– Chłopak obiecał – rzekł, nie zwracając się do nikogo w szczególności.
Przez chwilę Hunter milczał. Spojrzał raz jeszcze na chłopca. A potem na
Morgana.
– Uważasz, że możemy go zatrudnić? – spytał.
– Wypadałoby. Zbyt wielu takich poszło do piachu, zanim się czegoś
nauczyło. Nie byłoby źle pokazać mu, jak żyć.
– Słyszysz, Sonny? – spytał Hunter.
Dzieciak kiwnął głową.
– Morgan właśnie zaproponował, że cię przyuczy do zawodu – wyjaśnił
Hunter. – Interesuje cię to?
– O Jezu... Jasne, proszę pana!
– Nie znajdziesz nikogo, kto znałby się na krowach lepiej niż Morgan. Słuchaj
go pilnie, a będzie z ciebie kowboj co się zowie.
– Krowy? – rzekł Sonny z niechęcią.
– Krowy.
– Cóż, niech będą krowy – zgodził się Sonny, wzdychając. Odwrócił się do
Morgana. – Dobra, chętnie się nauczę czegoś od pana. Lepsze to niż dać się zabić.
Elyssa roześmiała się. Był to śmiech równie zaraźliwy i równie kobiecy jak
przedtem uśmiech. Mężczyźni spojrzeli na nią i szybko odwrócili wzrok. Żaden z
nich nie chciał mieć kłopotów z Hunterem.
– Reszta was może zostać zatrudniona do pracy przy bydle – rzekł Hunter. –
A jak nie, to macie do wyboru albo spróbować szczęścia u Culpepperów, albo
opuścić Rubinową Dolinę.
Mężczyźni kiwnęli głowami. Doskonale rozumieli, co miał na myśli. Gdyby
nie pracowali na Ladder S, a Hunter spotkałby ich w okolicy, znaczyłoby to, że
przyłączyli się do bandy. Krótko mówiąc, byliby wrogami.
– Jeżeli dojdzie do strzelaniny, dopilnuję, abyście dostali premię – obiecał. –
Ale nie będzie to wynagrodzenie rewolwerowca.
Jeden z trzech Meksykanów odezwał się z miękkim hiszpańskim akcentem:
– Jesteśmy bracia Herrera, senor. Słyszeliśmy, co stało się z pańską rodziną w
Teksasie. To samo spotkało naszych bliskich. Nie potrzebujemy wysokich
zarobków, żeby strzelać do los diabolos.
Przez chwilę Hunter trwał w bezruchu. Potem kiwnął głową.
– Sądząc po waszym sprzęcie – rzekł – jesteście dobrymi kowbojami. Ladder
S was potrzebuje.
– Gracias, senor.
– Wybierzcie sobie prycze i dajcie koniom obrok. Po obiedzie zaczniemy
zapędzać bydło i mustangi. Ciągnijcie losy, na którego przypadnie nocna warta.
Kiedy mężczyźni odjechali w stronę zagrody, Hunter odwrócił się do
Morgana i wyciągnął rękę. Morgan uścisnął ją, a potem klepnął Huntera po plecach
z poufałością starego przyjaciela.
– Fajnie, że Case wyciągnął cię z obozu jenieckiego, pułkowniku – rzekł
Morgan. – To nie jest dobre miejsce ani dla ludzi, ani dla zwierząt.
– Święta prawda.
Elyssa stała cichutko w nadziei, że mężczyźni zapomnieli na dobre o jej
obecności i że dowie się czegoś jeszcze o przeszłości Huntera. Była niezmiernie
ciekawa, co on takiego robił, zanim zaczął walczyć w wojnie domowej po
niewłaściwej stronie.
– Słyszałem, że pędziłeś jedno z pierwszych stad z Teksasu do Kansas – rzekł
Hunter do Morgana.
– Ano. Porządny zarobek, ale robota męcząca. Niektóre chłopaki mają tyle
rozumu co krowy.
– Pewnie wolałbyś wąchać proch niż jechać za krowami.
– To fakt, pułkowniku.
– Wystarczy Hunter. Wszyscy tak do mnie mówią... w oczy. Czort jeden wie,
jak mnie nazywają między sobą.
Morgan zaśmiał się, potrząsnął głową, zwrócił się do Elyssy, lekko dotykając
kapelusza.
– Ma pani szczęście, że Hunter Maxwell został tu rządcą. Już on porachuje
kości tym draniom, Culpepperom. Wspomni panienka moje słowa.
Elyssa patrzyła, jak Murzyn podchodzi do konia, wskakuje na siodło i
odjeżdża w stronę korralu. Odwróciła się do Huntera i spojrzała uważnie.
– Hunter Maxwell – powiedziała. – Z Teksasu.
Skinął lekko głową.
– Dziękuję, Hunterze Maxwell.
– Za co?
– Za to, że stanąłeś w obronie mego honoru.
– Nie broniłem wcale honoru zalotnej panny – rzucił Hunter szorstko. –
Broniłem tylko dyscypliny. W końcu brak szacunku może podkopać morale
znacznie szybciej niż paskudne jedzenie.
Elyssę ogarnął gniew.
– A wiec nie spodobało się, że zostałeś moim kochasiem? – spytała z
fałszywym współczuciem.
Zaciśnięte usta wystarczyły za odpowiedź bystrej dziewczynie. Mimo to
zignorowała ostrzeżenie.
– No dobrze – powiedziała. – Przyzwyczaisz się do tego kochasia. Ja też
musiałam przywyknąć do Sassy.
9
Z westchnieniem, dyskretnie rozcierając zmęczone plecy. Elyssa
wyprostowała się nad kuchennym zlewem. Pieczenie chleba dla jedenastu
dodatkowych mężczyzn było ciężką pracą, zwłaszcza po całodziennej konnej
jeździe po brązowych pastwiskach i sosnowych lasach Ladder S.
Pierwszego dnia po przyjeździe mężczyzn Hunter zarządził, że Gimp ma dla
nich gotować. Sam przezornie stołował się w domu. Gimp był zupełnie
przyzwoitym kucharzem w warunkach obozowych, ale wśród umiejętności starego
kowboja nie znalazła się sztuka pieczenia jadalnego chleba. Praca ta spadła na
Penny i Elyssę.
Ponieważ Penny nie pozbyła się jeszcze do końca nękającej ją latem gorączki,
Elyssa musiała zająć się zagniataniem ciasta i formowaniem niezliczonych
bochenków. Starała się też wziąć na siebie pranie i sprzątanie, ale Penny
zbuntowała się, twierdząc, że ona też chce się na coś przydać.
– Jak się dzisiaj czujesz? – spytała Elyssa, kiedy skończyły sprzątać kuchnię.
– Lepiej, dzięki. Twój wywar z ziół pomógł mi nadzwyczajnie.
– A tak się krzywiłaś, pijąc go – droczyła się Elyssa.
Penny uśmiechnęła się mimo mdłości dokuczających jej od kilku tygodni.
Wygładziła dłońmi spłowiały perkal sukienki i spojrzała na zniszczone od pracy
buty.
– Bo te ziółka smakowały jak czernidło do butów – powiedziała.
– Naprawdę? Czyżbyś skosztowała wojskowych butów Huntera?
Penny zachichotała i potrząsnęła głową.
– Słowo daję, Sassy, jesteś niesforna jak szczeniak.
– Gdybym była „sfornym” dzieckiem – powiedziała Elyssa rozwlekle,
naśladując sposób mówienia Morgana – moi świętoszkowaci kuzyni rozgnietliby
mnie na miazgę.
– Uważaj, bo jeszcze Hunter zrobi to, co im się nie udało – Powiedziała z
roztargnieniem Penny.
Elyssa obrzuciła przyjaciółkę szybkim spojrzeniem, ale Penny nic nie
zauważyła. Linie wokół jej ust i oczu stawały się z każdym dniem wyraźniejsze.
Najpewniej oczekiwanie na to, że trzeba będzie opuścić dom z powodu bankructwa
lub za sprawą bandytów, zżerało Penny duszę.
– Hunter jest jak pies, który dużo szczeka, ale mało gryzie – rzekła Elyssa.
– Nie sądzę. To twardy człowiek.
– Możliwe. Jednak teraz uśmiecha się częściej niż na początku, kiedy się u nas
zjawił. Nie zauważyłaś?
– Nie.
– A ja tak – rzekła Elyssa.
Penny ponownie przygładziła suknię i fartuch. Elyssa zmarszczyła brwi,
przyglądając się zasępionej twarzy towarzyszki.
– To nie febra cię tak męczy – powiedziała cicho. – Boisz się ataku
Culpepperów. prawda?
Penny jedynie potrząsnęła głową w odpowiedzi.
– W takim razie to musi być Bill – stwierdziła Elyssa.
W brązowych oczach Penny zabłysły łzy.
– Odkąd wróciłaś do domu, był tu tylko raz – rzekła Penny. – Raz spojrzał na
ciebie, ujrzał Glorię i nie był w stanie wysiedzieć dłużej niż dwie minuty.
– To nie mamę wtedy widział – stwierdziła sucho Elyssa. – Raczej czerwoną
plamę przed oczami. Był wściekły, że nie chcę sprzedać mu Ladder S.
Penny nic nie powiedziała.
– Czy Bill bywał tu, kiedy wyjeżdżałam na pastwiska? – spytała Elyssa.
– Nie.
– To dziwne.
– Wcale nie. Po prostu nic go tu nie ciągnie.
Gorycz w głosie Penny szarpnęła i tak już napiętymi nerwami Elyssy.
– Bill nie ma prawa oczekiwać, że sprzedam mój dom, nawet jemu –
stwierdziła sucho.
Znów Penny jedynie potrząsnęła głową. Nie było to jednak zaprzeczenie,
raczej gest rozpaczy.
– Jesteś pewna, że Billa nie było tu pod moją nieobecność?
Dłonie Penny zacisnęły się pod fartuchem na czas dwóch uderzeń serca, a
potem rozluźniły.
– Oczywiście – odparła bezbarwnym głosem. – Czemu pytasz?
– Niemal za każdym razem, kiedy przejeżdżam przez Wind Gap, widzę
świeże ślady między Ladder S a B Bar.
– Zdaje ci się.
Napięcie w głosie Penny i lekkie drżenie rąk mówiły wyraźnie, że temat jest
dla niej nad wyraz bolesny. Elyssa miała ogromną ochotę drążyć go dalej, ale w
końcu tylko westchnęła. Nie chciała zadawać Penny większego bólu.
– Ach, w końcu co za różnica! – powiedziała łagodnie. – Najważniejsze, że
kuchnia jest czysto posprzątana, lampy płoną złotym blaskiem, a mnie chce się
tańczyć.
Wyciągnęła przed siebie ręce i uśmiechnęła się.
– No chodź! – zawołała przymilnie. – Taniec sprawia, że świat staje się
piękniejszy. Chyba zgodzisz się ze mną?
Po chwili wahania Penny uśmiechnęła się i chwyciła dłonie przyjaciółki.
Elyssa skłoniła się głęboko, czemu towarzyszyło westchnienie jasnozielonego
jedwabiu sukni i złotego halek. Zaczęła śpiewać walca. Wkrótce obie wirowały
dookoła kuchni, zaśmiewając się, aż czysty kontralt Elyssy zachrypł nieco, a ona
sama zadyszała się. Penny też straciła oddech.
– Dosyć – wykrztusiła Penny, śmiejąc się. – Ledwo mogę ustać na nogach.
– Na pewno? Taniec w pojedynkę to żadna zabawa.
– Na pewno.
Potrząsając głową, roześmiana Penny opadła na drewniane krzesło przy
długim kuchennym stole. Spojrzenie jej powędrowało nad ramieniem Elyssy. W
drzwiach stał Hunter i przyglądał się całej scenie z niewzruszoną miną i płonącymi
oczami.
– Może zatańczysz z Hunterem? – zaproponowała Penny. – On nie dostanie
zadyszki po kilku okrążeniach kuchni.
Elyssa obróciła się tak gwałtownie, aż spódnica uniosła się i zawirowała jak
egzotyczny motyl. Dziewczyna wykonała jeszcze jeden obrót, potem drugi, i
zbliżyła się tanecznym krokiem do mężczyzny. Dygnęła z gracją i wyciągnęła do
niego ręce.
– Nie – powiedział.
– Dlaczego? – spytała wyzywająco. – Z pewnością ktoś tak silny nie straci
głowy z powodu jakiejś tam muzyki.
– Podczas wojny zarzuciłem zwyczaj tańczenia.
Spojrzał nad głową Elyssy na Penny.
– Chyba że – zwrócił się dwornie do Penny – walc wywoła na pani twarzy tak
piękny uśmiech jak zawsze, szczęśliwy będę, mogąc poprosić panią do tańca.
Słowa te podziałały na Elyssę jak kubeł zimnej wody. Odmowa Huntera
zraniła ją mocniej niż fochy arystokratów. W Anglii była przyzwyczajona do
lekceważącego traktowania ze strony mężczyzn, ponieważ była panną bez posagu.
Bywało, że utytułowani panowie uganiali się za nią, gdyż uważali, że dziewczyna z
koloni będzie łatwą zdobyczą. Miała nadzieję, że w Ameryce będą odnosić się do
niej z większym szacunkiem, ale wcale tak nie było.
– Ależ zatańcz z Hunterem – rzekła spokojnie do Penny. – Nie odmawiaj
sobie tej przyjemności.
Nim Penny zdążyła odpowiedzieć, odwróciła się i wyszła prosto w jesienną
noc. Kuchenne drzwi trzasnęły, zimny podmuch powiał przez kuchnię. Penny
spojrzała na Huntera niepewnie.
– Wiem, że równie chętnie jak ze mną zatańczyłbyś z naszą Śmietanką –
rzuciła cierpko. – Więc dlaczego usiłujesz poróżnić nas ze sobą?
Zdziwienie na twarzy Huntera powiedziało jej, że wcale nie miał takiego
zamiaru. Mruknął coś niecierpliwie pod nosem i przesunął palcami po czystych,
sięgających kołnierzyka włosach.
– Chcę, żeby Sassy przestała flirtować – rzekł po chwili.
– Dlaczego? Ma prawo do tego – stwierdziła Penny spokojnie. – Jest jedyną
właścicielką Ladder S, jest młoda, zdrowa, piękna i najwyraźniej oczarowana tobą.
Hunter zacisnął mocno usta.
– Jest oczarowana każdą parą spodni – rzekł sucho.
– Nie. To mężczyźni są nią oczarowani i nic dziwnego. Podobna jest do matki.
– Już raz uległem trzpiotce. Wystarczy. Nie mam zamiaru powtarzać tego
błędu.
Penny westchnęła i przymknęła oczy. Przez kilka sekund wyglądała o wiele
starzej niż na swoje trzydzieści lat.
– Mężczyźni – powiedziała. – Dlaczego Pan Bóg w ogóle ich stworzył?
– To samo mógłbym powiedzieć o kobietach.
– No tak, jako typowy mężczyzna.
Penny otworzyła oczy. Widniał w nich smutek i rozczarowanie. Hunter aż
drgnął.
– A co z Billem Morelandem? – spytał, zmieniając temat.
Patrząc w jej szeroko otwarte ciemne oczy, od razu pojął, że pytanie bardzo ją
poruszyło.
– Dlaczego pytasz?
– Słyszałem waszą rozmowę. Że kiedyś Bill tu przyjeżdżał, a teraz przestał.
Że chciał mieć Ladder S i Elyssę.
– Glorię.
– Może kiedyś tak, ale teraz Glorii już nie ma.
Palce Penny zacisnęły się na materiale sukni. Wypowiedziane na głos obawy
raniły boleśnie jej serce, jak ostry kolec.
– Wiem, jak to jest, kiedy dziewczyna wpadnie w oko sąsiadowi – ciągnął
bezbarwnym tonem. – Jeżeli ma flirt we krwi, dopnie swego, niezależnie od ceny,
jaką wszystkim przyjdzie zapłacić.
Przestrach na twarzy Penny świadczył o tym, że ona też się tego obawia.
„No i dobrze” – powiedział sobie w duchu, nie bez szczypty sarkazmu. „To
przynajmniej tłumaczy sieć tajemniczych śladów między Ladder S a B Bar.
Zupełnie jak te ścieżki w Teksasie, wydeptane między ranczami przez parę
spotykającą się ukradkiem”.
Wyjaśnienie tajemnicy śladów w okolicach Wind Gap wcale nie ulżyło
Hunterowi. Wizja Elyssy wymykającej się cichcem po to, by drżeć i krzyczeć z
rozkoszy w ramionach innego mężczyzny, była tak bolesna, że wolał o tym nie
myśleć.
„Ktoś powinien dać tej małej nauczkę. Ślady wyraźnie dowodzą, że panna ma
kochanka, czemu więc, do diabła, zawraca głowę wszystkim mężczyznom w
okolicy?”
Nie znał odpowiedzi na to pytanie, choć wiele razy je sobie zadawał. Tak jak
nie mógł zrozumieć, dlaczego po ślubie Belinda uganiała się za mężczyznami
równie uporczywie jak za nim przed ślubem.
– Przepraszam – powiedział do Penny. – Nie chciałem ci zrobić przykrości.
Wiem, że ostatnio chorowałaś.
Penny uśmiechnęła się słabo.
– Proszę, nie martw się – dodał cieplejszym głosem. – Obaj z Morganem
rozprawimy się z Culpepperami. Nie stracisz dachu nad głową.
Penny uśmiechnęła się, ale linie napięcia wokół ust wcale nie znikły.
– A teraz wybacz, ale muszę iść dopilnować koni. Tak bardzo potrzebny jest
nam każdy wierzchowiec, a tu wystarczy raz przez nieuwagę zostawić wrota stajni
lub padoku otwarte i przyjdzie nam chodzić piechotą.
– Oczywiście. Dobranoc, Hunter.
– Dobranoc. Penny. Śpij spokojnie. Culpepperowie nie zaczną działać, dopóki
nie odwali się za nich całej roboty.
– Jak to?
– Mogą strzelać z ukrycia do chłopców, ale to są bandyci, nie ranczerzy. Nie
odróżnią krowiego pyska od ogona.
– To dlaczego zależy im na Ladder S?
– Ścigani są za to, co zrobili podczas wojny.
Choć w jego twarzy nie drgnął nawet jeden mięsień, gdy mówił te słowa, w
głosie zabrzmiała tak złowieszcza nuta, że Penny odczuła ulgę, iż nie nosi
nazwiska Culpepper.
– Zaczekają, aż spędzimy bydło i ujeździmy konie – dodał Hunter.
– A wtedy?
Uśmiechnął się. Nie był to ciepły uśmiech.
– Wtedy popełnią nieodwracalny błąd – powiedział. – Więc śpij spokojnie.
Nieprędko dojdzie do walki.
Odwrócił się i wyszedł na dwór. Spodziewał się, że zastanie Elyssę w stajni u
Lamparta. Podczas pobytu na ranczu wielokrotnie przekonał się, że kiedy coś ją
zdenerwowało, szła do boksu ulubieńca. A tym razem była na pewno
zdenerwowana. Gdy wychodziła z kuchni, dostrzegł w jej oczach niepokój, który
zaprzeczał opanowaniu głosu.
Bugle Boy i Lampart były jedynymi żywymi istotami w ciemnej i pustej
stodole. Hunter zapalił latarnię i przeszedł środkowym korytarzem. Ogiery
spoglądały na siebie znad drzwiczek boksów, jakby wiodły ze sobą towarzyską
rozmowę.
Bugle Boy parsknął, witając pana. Lampart podniósł głowę, głośno wciągnął
w nozdrza zapach człowieka, a potem spuścił ją ponownie nad drzwiami boksu.
Hunter przemówił uspokajająco do koni, sprawdził, czy mają obrok i wodę.
Choć nie było to konieczne, przyniósł więcej świeżej wody, siana i ziarna dla obu
zwierzaków. Pracowały bardzo ciężko przez ostatni tydzień.
Lampart zaakceptował jego obecność w boksie bez protestu, nawet kiedy
Hunter przesunął dłonią po muskularnej szyi ogiera.
– Może Sassy ma rację co do ciebie – powiedział miękko. – Może walczysz
tylko wtedy, gdy ktoś cię zmusza do walki.
Klepnąwszy po raz ostatni nakrapiany zad, zdmuchnął latarnię i wyszedł ze
stodoły. Do koni przemawiał łagodnie, ale wyraz twarzy miał dziki.
„Jak nic uciekła do kochanka” – pomyślał gorzko.
Księżyc w pełni zalewał ziemię światłem, pieszcząc ciemności tysiącem
subtelnych odcieni srebra. Piękno tego widoku aż ściskało za serce. Kiedyś pod
takim księżycem uderzał w konkury do Belindy. A potem ona zdradzała go, i to
nieraz, w takim samym czarodziejskim blasku.
„Którą z niewyraźnych ścieżek podążyła Sassy?” – spytał cicho noc. „I gdzie
się spotkają? Na ziemi B Bar czy Ladder S?”
Przez jakiś czas stał bez ruchu w świetle księżyca. W myślach przebiegał
plątaninę tropów zaczynającą się za ogrodem warzywnym i ziołowym. Żaden ślad
się nie wyróżniał, wszystkie tworzyły pajęczynę spowijającą oba rancza.
Mężczyzna siedzący na skalnym grzbiecie nad Wind Gap widziałby dobrze
wszystkie te niewyraźne nitki. Podczas pełni można wiele zobaczyć, jeżeli umie się
patrzeć.
„Czy nie będzie zdziwiona, jeśli zastanie mnie na skale czekającego na jej
powrót? Obedrę ją ze skóry za to, że naraża nas wszystkich, aby pomigdalić się z
kochankiem”.
Długimi, niecierpliwymi krokami obszedł stodołę. Kiedy znalazł się za nią,
minął rozległy kuchenny ogród i skierował się wzdłuż rzędu drzew owocowych,
które osłaniały delikatne ogrodowe rośliny przed zimnym wiosennym wiatrem. Z
prawej strony spieniony strumień Domowego Potoku szumiał melodyjnie,
odpowiadając płynnym srebrem wody na księżycowy blask.
Hunter był tak pewien swego – czyli tego, co jego zdaniem robiła Elyssa – że
niewiele brakowało, a byłby jej nie zauważył.
Oddalała się właśnie od niego jedną z długich ścieżek ziołowego ogrodu.
Wyglądała lekko i zwiewnie, jakby utkana z księżycowych promieni i jasnego
jedwabiu – srebrne widziadło nie pozostawiające żadnego śladu na ziemi.
Natychmiast zamarł, stapiając się w jedno z cieniem rzucanym przez dużą
jabłoń. Ciemne ubranie, ciemne włosy, ciemna szczecina zarostu, pociemniała od
słońca skóra... Był niewidoczny. Odwrócił głowę. Strumień księżycowego światła
przedzierający się przez gałęzie dotknął jego twarzy. Oczy zalśniły jak żywe
srebro.
„Tym razem nie poszła do kochanka” – pomyślał z ponurą satysfakcją.
Tym razem. Ale to wcale jej nie rozgrzeszało. Dowodem przecież była
niewyraźna siatka śladów między dwoma ranczami.
Przyglądał się Elyssie idącej pomału wzdłuż grządki ziół, dotykającej lekko tu
liścia, tam kwiatka. Jej palce przypominały blade, delikatne płomienie poruszające
się wśród roślin. Cisza jesiennej nocy była tak absolutna, że wyraźnie słyszał szum
jedwabnej spódnicy, ocierającej się o liście i łodygi, płynne westchnienia
strumienia i muzyczny szept walca nuconego w świetle księżyca.
Elyssa zatrzymała się i pochyliła nad krzaczkami rozmarynu, które rosły na
końcu każdej grządki. Przemawiając do nich słowami, których nie mógł usłyszeć,
muskała palcami wysokie gałązki ziół. Potem weszła między następne grządki i po
chwili dzieliło ją od Huntera zaledwie kilka kroków. Teraz usłyszał, co mówi
niemal szeptem.
– Ach, wicehrabia Oregano – mruczała. – Jakże uroczo pan dziś wygląda w
zielonej kamizelce!
Pochyliła się nisko, zagarnęła w dłonie kilka gałązek i puściła, a one
zakołysały się lekko jakby w tańcu.
– Gdyby nie te pańskie korzenie – szepnęła – porwałabym pana w ramiona i
przetańczylibyśmy całą noc. Proszę tylko pomyśleć, jaki byłby skandal...
Uśmiechając się, podeszła do innej kępki roślin.
– Markiza de Menthe, nie spodziewałam się pani dziś wieczorem. Jestem
zaszczycona.
Dygnęła głęboko, podniosła się i przechyliła głowę, jakby czegoś słuchała.
Potem uśmiechnęła się ze smutkiem i delikatnie pogłaskała liście mięty pieprzowej.
Zerwała jeden listek, wsunęła do ust i zaczęła powoli żuć.
– Jakąż smakowitą falbanę ma pani przy sukni! – powiedziała. – Musi mi pani
zdradzić nazwisko swojej krawcowej. To chyba ta sama co contessy Mentone?
Ach, powinnam się była domyślić.
Pochyliła się nisko i otarła policzek o liście mięty kosmatej. Potem
wyprostowała się i ruszyła dalej. Co kilka kroków zatrzymywała się i wdychała
zapach ziół, jakby to były najdroższe francuskie perfumy. Potem szła dalej,
dotykała, próbowała, cała zanurzona w wonnym ogrodzie. Nie zauważyła Huntera
stojącego w cieniu pod jabłonią. Minęła go tanecznym krokiem. Nucąc walca, z
przymkniętymi oczami posuwała się ścieżką wśród grządek, bezbłędnie znajdując
drogę. Znała tu każdą roślinkę i dla wszystkich miała jakieś pieszczotliwe
określenie.
Do Huntera docierały strzępy słów. Czuł dojmujący ból, który brał się nie
wiadomo skąd. Nagle pojął, co go boli.
„Mała Em była taka. Nie miała w domu towarzyszy zabaw, więc każdy
kamień, drzewo i ptak miały swoje imię. I śpiewała im”.
Żal po utraconym dziecku rozdarł duszę Huntera. Cierpienie było ponad
miarę. Stojąc bez ruchu w świetle księżyca, pozwolił – jak wiele razy przedtem –
aby ból przeniknął całe jego jestestwo. Wolno, w rytm uderzeń serca, męka
skończyła się i odeszła w ciemność nocy.
Na końcu ścieżki Elyssa zawróciła i zaczęła iść w stronę Huntera. Oczy miała
zamknięte. Szła wzdłuż skrajnej grządki, dotykając ziół z jednej strony i pni
owocowych drzew z drugiej.
– Ejże, szanowna margrabino Pietruszko, z każdym dniem staje się pani coraz
bardziej krzepka. W przyszłym roku będzie pani miała mnóstwo dzieci.
Płynny pomruk strumienia był jedyną odpowiedzią. Nie potrzebowała innej.
– Ach, książę de Rozmaryn. Cóż za zaszczyt! Pańska obecność to wielki
honor dla mego skromnego ogrodu.
Zatrzymała się przy roślinie, której gałązki wznosiły się jak sturamienny
świecznik. Jasne spody wąskich liści lśniły nieziemskim blaskiem. Zdawało się, że
całą roślinę ogarnęły maleńkie widmowe języczki ognia.
– Cóż za wspaniała szata! – mruknęła z podziwem. – Nic nie może się z nią
równać. Ta woń sprawia, że róże aż płaczą z zazdrości.
Zręcznie zerwała gałązkę rozmarynu i roztarta ją między palcami, wdychając
głęboko zapach. Kiedy pochylała głowę nad dłońmi, włosy jej lśniły i płonęły
księżycowym blaskiem, jakby skrywały srebrne płomienie.
Hunter też płonął, pożerany ogniem, który rozpalił się już wtedy, gdy przybył
na Ladder S i ujrzał Elyssę stojącą na werandzie w świetle latarni. Nigdy głód ciała
nie trawił go tak bardzo, nawet gdy Belinda kusiła go i zwodziła, usiłując
doprowadzić do ołtarza.
„Powinienem był odwrócić się i odjechać” – pomyślał. „A teraz powinienem
odwrócić się i pójść do domu”.
Elyssa zerwała jeszcze jedną gałązkę rozmarynu, rozpięła górny guzik sukni i
wsunęła zioło między piersi. Hunter wstrzymał oddech. Zastanawiał się, czy
spostrzegła go i specjalnie kusi widokiem jasnych, idealnie krągłych piersi. Nagle
oczami duszy ujrzał ją w kuchni, idącą z wyciągniętymi w jego stronę ramionami.
Na widok jej palców muskających pieszczotliwie wonne liście chciało mu się wyć
do księżyca jak wilkowi.
Elyssa była srebrnym płomieniem pożerającym go. Teraz niewyraźnie
uświadomił sobie, dlaczego jej zapach był dla niego zawsze tak pociągający.
Używała rozmarynu i tymianku, nie jak Belinda ciężkich perfum o zapachu
magnolii.
Nie wiedząc, co robi, postąpił krok w jej stronę, a potem jeszcze jeden, jak
dzikie zwierzę ciągnące nieprzytomnie do ognia płonącego w środku nocy.
Przy trzecim kroku pod stopą trzasnęła gałązka.
10
Z okrzykiem przestrachu Elyssa odwróciła się raptownie. W świetle księżyca
jej szeroko otwarte oczy były ciemne i nieprzeniknione jak sama noc. Kiedy
uświadomiła sobie, że Hunter jest tuż obok, szybko odwróciła się tyłem. Zazwyczaj
zręczne palce nie mogły poradzić sobie z zapięciem głupich guzików sukni.
– Co ty tutaj robisz? – spytała, wciąż odwrócona do niego plecami. –
Myślałam, że tańczysz walca z Penny.
– Chciałem przekonać się, z kim się spotykasz.
– Ja się spotykam? W ogrodzie? Po nocy?
– Tak – rzekł twardo.
– A po cóż miałabym to robić, jeśli wolno zapytać?
– A tak, żeby... porozmawiać.
Ostatni uparty guzik dał się wreszcie przepchnąć przez dziurkę. Wzięła
głęboki oddech, starając się opanować. Potem odwróciła się i stanęła twarzą w
twarz z człowiekiem, przez którego szukała pociechy we własnym ogrodzie.
– Zgadłeś.
Zacisnął usta.
– Ostatnio jakoś trudno o odrobinę przyzwoitej rozmowy – dodała cichym i
fałszywie słodkim głosem.
– Liczyłaś na spotkanie z Mickeyem? – spytał z udawanym spokojem. – A
może chodzi o Billa?
– Chodzi mi jedynie o trochę ciszy i spokoju. Ludzie potrafią być bardzo
męczący.
– Zwłaszcza kobiety – odpalił.
– Myślałam o jednym człowieku. O takim, który jest niegrzeczny bez powodu.
Szorstki. Nie do zniesienia. I nic nie rozumie. Więc chyba już wiesz, czego mi
brakuje?
– Rozmowy – rzucił drwiąco.
– Owszem – zgodziła się. – Miłych słów. Tobie są one nieznane, więc ogród
musi mi wystarczać.
– Rozmawiasz z roślinami?
– Tak. Wiodę z nimi bardzo uprzejme pogawędki.
Usiłował się nie uśmiechnąć i omal mu się udało.
– Poza tym pielę, przycinam, okrywam słomą, nawożę, podlewam i dbam o
nie najlepiej jak potrafię.
– Zauważyłem.
– Brawo.
Zignorował kąśliwą uwagę.
– A więc kiedy coś cię zdenerwuje lub zasmuci – rzekł wolno – idziesz do
ogrodu, czy tak?
– Nabrałam tego zwyczaju w Anglii. Tyle czasu spędzałam w ogrodzie, że
nazywali mnie ogrodniczką. Oczywiście ironicznie.
Zapadła cisza. Hunter starał się nie patrzeć na guziki, które przedtem zostały
rozpięte, by gałązka rozmarynu mogła spocząć w aksamitnym cieniu między
piersiami. Wreszcie bezceremonialnie wypalił:
– Kim jest dla ciebie Bill Moreland?
– Przyjacielem mego ojca.
– Żadna rodzina?
– Powiedziałam: przyjacielem...
– Ojca – dokończył Hunter. – Czyli żaden krewny.
– Tak. Mówiłam do niego „wuju”.
Oczy Huntera zwęziły się, kiedy pomyślał, dlaczego już nie nazywa tego
człowieka wujem. Odpowiedź była oczywista.
– A więc Bill jest przyszywanym wujem? – spytał.
– Tak.
– To kiepsko. Mając Culpepperów na karku, przydałby się ktoś, kto miałby ci
coś więcej do zaoferowania niż „przyszywany wuj”.
– Ktoś taki jak ty?
Kącik ust Huntera uniósł się w uśmiechu, a oczy się zwęziły.
– Nie, Sassy. Ja jestem dżentelmenem.
Elyssa zaśmiała się.
– Dżentelmen – powtórzyła ironicznie. – Miło z twojej strony, że zwróciłeś mi
na to uwagę. Jakoś przeoczyłam ten drobny szczegół.
Zimna pogarda w głosie dziewczyny podziałała mu na nerwy.
– Trzymaj język na wodzy – powiedział. – Albo wezmę, co mi obiecałaś.
– Nie obiecałam ci niczego prócz zarobków.
– Doprawdy? – spytał urągliwie. – To dlaczego podeszłaś do mnie w kuchni
tak blisko, że mogłem poczuć twój oddech?
– Wybacz mi – rzuciła swobodnie. – Już nigdy więcej nie poproszę cię do
tańca.
– Gdybym nie był dżentelmenem – rzekł szorstko – odpowiedziałbym na
zaproszenie widoczne w twoim uśmiechu i zacałowałbym cię do utraty tchu.
– Jeszcze żaden mężczyzna nie pozbawił mnie tchu.
Hunter uśmiechnął się, a ona nagle uświadomiła sobie, że rozmowa z nim
zupełnie nie przypomina rozmów z angielskimi kuzynami. Oni nie dostrzegali w
niej kobiety. A Hunter przeciwnie. Zwłaszcza gdy stał tak blisko, że czuła ciepło
jego ciała.
– Zatańcz ze mną – rzekł miękko.
– Zdawało mi się, że nie tańczysz.
– Mnie też się tak zdawało.
Mówiąc te słowa, skłonił się i wyciągnął rękę, jakby znajdowali się na
lśniącym parkiecie, wśród strojnych w jedwabie dam i wytwornie ubranych panów.
Odruchowo podała mu rękę. Bez słowa poprowadził ją w stronę strumienia, gdzie
liście wierzb szeptały i dygotały poruszane wiatrem. Pod wielkim starym drzewem
opadłe liście tworzyły miękki dywan pod stopami.
– Potknę się – powiedziała drżącym głosem.
– Podtrzymam cię.
Patrząc w oczy Elyssie, ujął jej lewą dłoń i położył sobie na piersi, prawą ręką
objął ją w talii. Zmysłowość tego rytuału sprawiła, że dziewczyna poczuła suchość
w ustach. W tańcu panowie często obejmowali ją w ten sposób, ale ona
pozostawała niewzruszona. Złościła się, gdy próbowali mocniej przyciągnąć ją do
siebie. Żaden z nich nie spowodował przyśpieszenia pulsu. Żaden nie przyprawił
jej o zawrót głowy. Za sprawą żadnego nie czuła się lżejsza niż ogień,
delikatniejsza i bardziej tajemnicza. Jedynie Hunter.
Wydawało jej się, że śni jeden ze swych niespokojnych snów – tak jak tam
było ciemno, świecił księżyc, pachniał rozmaryn i cicho pomrukiwała woda. Pod
spojrzeniem głodnych oczu zamierało w niej serce.
– Zaśpiewaj nam do tańca – szepnął.
W pierwszej chwili głos odmówił jej posłuszeństwa. Przełknęła z trudem ślinę
i w noc popłynęły niepewne tony walca.
Hunter porwał ją w ramiona i zaczęli tańczyć, jakby znajdowali się w sali
balowej zalanej blaskiem świec. Z wdziękiem pozwoliła mu się prowadzić, mimo
iż grunt był nierówny. Nagle zachwiała się, lecz natychmiast poczuła siłę Huntera.
Uniósł ją bez wysiłku, szepnął coś we włosy i postawił na nogi w jednym
szaleńczym wirze szeleszczącego jedwabiu.
– Co powiedziałeś? – szepnęła.
– Nic.
– Przecież słyszałam.
Bez słowa ostrzeżenia wykonał pełen obrót, potem jeszcze jeden i jeden, i
wirował z Elyssą, aż zupełnie straciła oddech. Uśmiechała się, nucąc walca i
patrząc na Huntera z tęsknotą w oczach.
– Marzyłam o tym – wyszeptała ochryple.
– O tańcu?
– O tańcu. O księżycu. O tobie.
Poczuła, że jego ciało lekko się naprężyło.
– Przepraszam. Moi kuzyni wyrzucali mi brak powściągliwości.
Zupełnie nie miał ochoty rozmawiać o jej prowadzeniu się w Anglii, wyraźnie
szokującym dobrze wychowanych kuzynów. Nie chciał nawet o tym myśleć.
Pragnął jedynie cieszyć się tą chwilą, dopóki sam nie powie: stop i nie da Elyssie
nauczki, że nie wszystkich mężczyzn można owinąć sobie dookoła palca. Wolno
przyciągnął ją do siebie.
Smukłe, gorące ciało dziewczyny naprężyło się lekko, kiedy poprzez warstwy
materiału poczuła jego dotknięcie.
– Dlaczego walczysz ze mną? – spytał szeptem. – Nie czujesz tego płomienia,
który nas pożera?
– Jak to?
– A tak.
Bardzo ostrożnie zbliżył usta do jej ust. Dotknięcie warg było tak palące, że z
trudem opanował jęk. Siła własnej żądzy poraziła go. Pragnął wepchnąć język
między jej wargi i wywalczyć sobie wejście, ale tylko głupiec odkryłby rozmiary
swego pożądania przed taką trzpiotką. Hunter nie był głupcem. Jedyne, na co sobie
pozwolił, to dość niewinny pocałunek... i delikatna pieszczota językiem wokół jej
ust, jakby to była nieśmiała prośba.
Zapach i smak jej miętowego oddechu uderzył mu do głowy jak whisky.
Zacisnął mocniej ramiona, tuląc ją do zgłodniałego ciała. Kiedy znów
zesztywniała, z wysiłkiem rozluźnił napięte mięśnie ramion i tylko delikatnie
skubał ustami jej wargi. Uniosła się lekko w jego objęciu, starając się utrzymać
równowagę.
Każde otarcie się o jej ciało na nowo rozpalało ogień jego zmysłów.
Pochwycił lekko zębami jej dolną wargę i przesunął po niej czubkiem języka.
Pożądanie i zapach mięty odurzyły go niemal do nieprzytomności.
Poczuł drżenie przenikające ciało Elyssy. Znów dotknął językiem jej ust,
złakniony intymnego smaku mięty. Potem pomału uwolnił wargę, próbując przy
tym jedwabistości i ciepła jej wewnętrznej strony. Zapach mięty był jak
zaproszenie, któremu nie potrafił się oprzeć. Język ruszył w ślad za nim, a gdy
dotarł do zębów, Elyssie wyrwało się ochrypłe westchnienie.
Ogarnęło go poczucie tryumfu pomieszanego z pożądaniem. Czuł w swych
ramionach tak wiele obiecującą miękkość ciała. Pragnął napełnić ją swoim
gorącem i własnym zapachem, ale rozum nakazał mu uwodzić ją wolno, jak
najwolniej, jakby nie był wcale zaangażowany w ogień spalający ich oboje. Jak
przystało na eleganckiego dżentelmena igrającego z ognistym żywiołem.
Drażniące pieszczoty zarówno intrygowały Elyssę, jak i sprawiały, że
niecierpliwie oczekiwała czegoś, czego nie potrafiła nazwać, choć wiedziała, iż
istnieje, gdyż odkryła zapowiedź tego czegoś w łagodnym, gładkim,
powtarzającym się dotknięciu jego języka.
Instynktownie czuła, że musi znaleźć się jak najbliżej niego. Tak jak przedtem
sztywniała, gdy przyciągał ją do siebie, tak teraz obejmowała go mocno, szukając
całym ciałem jego bliskości. Uniosła ręce, zarzuciła mu ramiona na szyję i
przywarła z całych sił.
Niespodziewana przyjemność, jaką dawało to szukanie się i odnajdywanie
dwóch ciał, wyrwała z jej piersi kolejne ochrypłe westchnienie. Męskie ramiona
obejmowały ją coraz silniej, unosiły, przyciągały tak blisko, że aż zapierało dech w
piersiach.
Nie dbała o nic. Smak Huntera był rozkoszniejszy niż wino, doskonalszy, a
zarazem cudownie władczy. Oddała mu swe usta i wzięła jego w rewanżu. Język
zwracał pieszczotę, jakiej się właśnie od niego nauczyła, ocierając się w
zmysłowym tańcu, usuwającym ziemię spod stóp. Intensywność pocałunku
przewyższała wszystko, czego do tej pory doświadczyła. On był gorącem i
światłem, był żarem pieszczot spalającym ją. A ona odpowiadała mu ogniem.
Szepnął coś tuż przy jej ustach. Niewiele myśląc, pochwyciła jego dolną
wargę zębami. Aż jęknął, tak słodka była ta pieszczota.
Natychmiast puściła jego wargę.
– Nie chciałam... – zaczęła i nie dokończyła.
Usta Huntera spadły na nią jak burza, język wdarł się głęboko, a silne ramiona
oplotły ją, jakby chciał zespolić ich ciała w jedno.
Na początku po prostu poddała się czarownej chwili. Potem sama zaczęła tulić
się do Huntera. Potrzebowała tej bliskości, nawet o tym nie wiedząc. Przywierała
do niego i przyciągała go ku sobie, ale ciągle nie na tyle blisko, aby zaspokoić
pragnienie. On czuł to samo. Sztywny z pożądania, obolałymi ustami rozpaczliwie
poszukiwał spełnienia. Przesunął dłonie z jej ramion na biodra. Palce wbiły się w
twarde, a jednocześnie uległe ciało.
Okrzyk zaskoczenia i rozkoszy, jaki wyrwał się z jej ust, niemal powalił go na
kolana. Powtórzył pieszczotę i został nagrodzony takim samym okrzykiem i
jeszcze większym oddaniem.
Kiedy długie palce przesunęły się z jej bioder przez talię na piersi, zamarła
zaskoczona. Nagła rozkosz przeniknęła ją, wprawiając ciało w drżenie i zadając
ból. Instynktownie czuła, że tylko on może ten ból ukoić.
Hunter powiedział coś gwałtownie i niezrozumiale. Nigdy żadna kobieta tak
się wobec niego nie zachowywała, odpowiadając w pełni na jego zmysłowość,
żądając jego pieszczot, pragnąc go. Wiedział, że nie powinien tego robić, ale palce
same zaczęły rozpinać małe guziczki jej sukni. Pracował nad nimi, nie odrywając
złaknionych ust od jej warg. Niezwykła bliskość była czymś nowym zarówno dla
niej, jak i dla niego.
Kiedy ostatni guzik został rozpięty, owiał go zapach rozmarynu buchający od
rozgrzanej skóry. Hunter jęknął. To była tortura. Chciał całować ciemne czubki
piersi unoszące się pod jego dotknięciem, ale nie mógł zmusić się do tego, by choć
na chwilę oderwać usta od jej warg.
Elyssa niejasno pojmowała, że ma rozpiętą suknię, koszulę rozchyloną, a
dłonie Huntera pieszczą jej nagie piersi. Nie dbała o swą nagość. Pragnęła jedynie,
aby ukoił ból w jej ciele podniecającą pieszczotą.
Wreszcie oderwał wargi od ust Elyssy. Przez chwilę wdychał rozmarynowy
zapach i wielbił go. Potem pochylił głowę i ustami objął słodką pierś. Stwardniała
pod dotykiem języka. Chłód nocy na rozpalonej skórze był prawdziwym
błogosławieństwem.
Dzikie ognie przenikały ciało Elyssy, wprawiały je w drżenie, paliły ją całą.
Każdy oddech był zmysłowym jękiem, ochrypłym żądaniem. Hunter usłyszał je. W
jednej chwili zapragnął zerwać wszystkie krępujące go więzy i podążyć dalej, do
płonącej krainy, której dotąd nie znał, choć zawsze o niej marzył, nic o tym nie
wiedząc. Nagle z niezbitą pewnością pojął, że ona jest tu, w zasięgu ręki. W
zasięgu ramion. Płonęła. Dla niego. A on płonie ogniem o wiele silniejszym niż
kiedykolwiek. Wobec Belindy nigdy czegoś takiego nie odczuwał.
Myśl ta podziałała na niego jak kubeł zimnej wody. Raptownie odsunął Elyssę
od siebie. Zachwiała się i przywarła mocno do niego. Zerwał jej ramiona z szyi i
odsunął ją na odległość ramienia.
– Hunter?
Oszołomiony, ochrypły głos zachwiał jego determinacją. Widok kremowych
piersi i twardych sutków niemal wszystko zniweczył, ale w okamgnieniu
zapanował nad sytuacją, gdy uświadomił sobie, jak bardzo uległ jej wdziękom.
„Do diabła!”
Wraz z pośpiesznie przywróconą samodyscypliną pojawiła się pogarda dla
samego siebie za brak opanowania, wobec Elyssy i wobec własnego ciała, że tak
łatwo i całkowicie uległo małej trzpiotce.
Kiedy wyciągnął ponownie ręce w jej stronę, zarzuciła mu ramiona na szyję i
uniosła twarz po kolejny upajający pocałunek, w jakich nauczyła się zatracać, lecz
on odwrócił głowę i zdjął jej ramiona z szyi.
– Wystarczy – rzucił szorstko.
Chciała coś powiedzieć. Z jej ust nie dobyło się żadne słowo.
– Zapnij suknię. Jeszcze ktoś wyjdzie z oficyny – powiedział.
Zmieszana, wytrącona z równowagi, niepewna, spojrzała na niego. W blasku
księżyca jego oczy były przejrzyste i lodowate jak zimowe niebo.
– Nie rozumiem – szepnęła.
Z niecierpliwym syknięciem naciągnął jej koszulę na piersi. Otarcie jego
palców o nabrzmiałe sutki wprawiło ją w bezdech.
– H-Hunter?
Ten ochrypły szept kusił ponad wszelką wytrzymałość, podobnie jak
jedwabista skóra i twardo zakończone piersi. Szybkimi ruchami zaczął zapinać jej
suknię.
– Koniec – rzucił twardo. – Mam dosyć zabawiania się przy księżycu z
doświadczoną flirciarą.
– Nie jestem...
– Diabła tam, nie jesteś – przerwał szorstko. – Lubisz to i tyle. Żadna
porządna dziewczyna nie pozwoliłaby mi na to, co ty.
Rumieniec, który zabarwił jej policzki, widoczny był nawet w świetle
księżyca. Spojrzała w dół na swoją suknię. Widok długich palców Huntera
zapinających guziki napełnił ją dziwnym uczuciem słabości.
– Nigdy jeszcze tego nie robiłam – powiedziała schrypniętym głosem. – Jesteś
pierwszy. Chyba wiesz o tym!
– Nie trudź się. Nie potrzebuję kłamstw, żeby poczuć się ważny.
Pożądanie zastąpiła konfuzja, frustracja i irytacja. Elyssa ujęła się gniewnie
pod boki.
– Dlaczego mi nie wierzysz? – zapytała.
– Mów trochę ciszej. Urządzasz przedstawienie dla wszystkich chłopaków w
oficynie.
– Zachowujesz się, jakbym to ja wszystko zaczęła – wyszeptała gorączkowo.
– A to przecież ty! Nie miałam zielonego pojęcia, co ty... co ja... co my... do licha!
– Mhm – rzucił Hunter obojętnie.
Zapiął ostatni guzik i zrobił krok w tył, z ulgą, że jest już po wszystkim.
Dotyk jedwabistych piersi Elyssy palił dłonie jak piętno. Skóra na ciele płonęła na
wspomnienie jej gorąca.
– Wiem, że to może zaskoczyć kogoś takiego jak ty – powiedział – ale są
mężczyźni, którzy nie tracą rozumu na widok ciała dziewczyny, niezależnie od
tego, jak jest doświadczona w miłosnej grze.
– Jedyne doświadczenie, jakie miałam, to z tobą przed chwilą!
– Czy to znaczy – spytał ironicznie – iż jestem dla ciebie tak nieodparcie
pociągający, że się napaliłaś już po kilku pocałunkach?
Elyssa nagle przypomniała sobie gorzkie nauki angielskich kuzynów.
Natychmiast się uspokoiła.
– Byłabym głupia, gdybym się do tego przyznała, prawda? – szepnęła.
– Głupia albo kłamczucha. Ani jedno, ani drugie specjalnie nie pociąga
mężczyzn.
– Doprawdy? I dlatego rzuciłeś się na mnie jak wariat?
Zacisnął usta.
– Chciałeś mnie, Hunter – spojrzała wymownie na jego spodnie. – Nadal mnie
chcesz.
Przypomnienie tego, jak blisko znalazł się utraty kontroli nad sytuacją, nie
poprawiło mu humoru ani na jotę.
– Ciebie? – Wzruszył ramionami. – Chciałem kobiety i tyle. Byłaś pod ręką.
– Nie wierzę ci.
– Tak było.
– Przecież to nieprawda. Nie patrzysz na Penny w ten sposób jak na mnie, a
ona też jest kobietą.
– Do diabła! – warknął. – Daj temu spokój, Sassy.
– Dać spokój? To przecież prawda.
– Prawda jest taka, że mężczyzna nie dba o to, kto mu ulży. Tak jak ogier
pokrywający klacz.
Oddychanie stało się trudne. Za wszelką cenę starała się nie ulec żadnym
emocjom. Pocieszała się, że mimo zaprzeczeń był cały czas równie mocno
zaangażowany w ich uściski jak ona sama.
„Gdyby ze strony Huntera było to jedynie pożądanie, rozbierałby mnie dalej”
– powiedziała sobie w duchu. „Przecież ja bym go nie powstrzymała” – pomyślała
i sama się tego przeraziła.
Nigdy jeszcze nie czuła się tak bezbronna, nawet wtedy, kiedy jako
piętnastoletnia wystraszona istota została rzucona na pastwę kuzynów, którzy nie
mieli dla niej nawet cienia litości.
„Czas goi rany, ale ile musi go upłynąć, żeby minął ból po stracie żony?
Kiedy Hunter przyzna, że zakochał się we mnie?” – spytała siebie z wielką obawą.
„Jest przecież taki uparty”.
Jedyną odpowiedzią na to niepokojące pytanie były szerokie plecy Huntera
zmierzającego w stronę pogrążonej w gęstym cieniu stodoły. Elyssa wzdrygnęła się
i roztarła ramiona. Nagły chłód nie miał nic wspólnego z nocnym powietrzem.
Patrzyła w ślad za mężczyzną, dopóki jego ciemna sylwetka nie stopiła się z
otaczającym mrokiem. Niepewnym krokiem, po raz drugi tej nocy, udała się do
swego ukochanego ogrodu po jedyną pociechę, jaką mogła uzyskać od wonnych
ziół.
11
Przez kilka dni Hunter robił, co mógł, żeby nie znaleźć się sam na sam z
Elyssa. Wmawiała sobie, że to oznaka zwycięstwa. Jej zwycięstwa.
„Nie chce się przyznać, ale żywi do mnie poważne uczucia” – przekonywała
siebie. „Czyli z jego strony to coś więcej niż żądza”.
Częściowo wierzyła w te zapewnienia, ale w głębi czuła, że jedynie dodaje
sobie animuszu, jak człowiek, który gwiżdże, przechodząc nocą przez ciemny,
straszny cmentarz.
Niechętnie uniosła się w siodle. Obie z Penny przerobiły stary strój do konnej
jazdy. Ciężki jedwabny wierzch był jeszcze całkiem dobry. Zwęziła jedynie
spódnicę. Z włosami upiętymi pod kapeluszem mogła z daleka uchodzić za
mężczyznę. Skończyły się zatem utyskiwania Huntera, że stanowi przynętę dla
obcych.
Poprowadziła Lamparta brzegiem świeżego rumowiska na dnie jaru. Podczas
ostatniej ulewy po zboczu zsunęły się na dół kamienie, błoto i gałęzie. Było to
zwykłe zjawisko w porze deszczowej. Przy gwałtownych opadach woda spływała
po stokach, spadała z łoskotem w wąwozy i porywając ze sobą całe bloki skał,
rozlewała się na bagnach na skraju rancza.
Elyssa uniosła się w strzemionach, wypatrując wśród krzaków i sosen śladów
bydła. Psy pobiegły w górę wąskiego, wilgotnego wąwozu i nie wróciły. Nie bała
się o nie, gdyż doskonale potrafiły pracować same. Prawdopodobnie zapędziły się
w którąś z licznych szczelin, gdzie bydło często szukało schronienia i pożywienia.
Usiadła ponownie w siodle i wróciła myślą do zalanego księżycowym
blaskiem ogrodu. Choć uścisk Huntera trwał zaledwie kilka chwil, cały jej
dotychczasowy świat przewrócił się do góry nogami.
„Mężczyzna odczuwający jedynie żądzę nie całowałby mnie tak czule, a
potem tak dziko”.
Rumieniec wypełzł na jej policzki, gdy uprzytomniła sobie, jak rozwiąźle
zachowywała się w ramionach Huntera. Zażenowanie szybko zastąpił gniew na
wspomnienie słów, które Hunter wypowiedział, zapinając jej suknię. Ogarnęła ją
pasja – czysta, głęboka i potężna.
Nagle Lampart zadarł gwałtownie głowę. Zastrzygł uszami i zamarł w
bezruchu. Z dziwnym, świszczącym pomrukiem od skalnego bloku oderwał się
głaz i z łoskotem spadał w dół. Ogier wspiął się na tylnych nogach i jednym
skokiem rzucił się w górę przeciwległego stoku. Gwałtowny ruch wyrzucił Elyssę z
siodła. Mimowolnie krzyknęła. Krzyk urwał się, gdy uderzyła głową o ziemię.
Zanim straciła przytomność, wiedziała, że jest bezpieczna. Koci sus ogiera wyniósł
ją poza zagrożony teren, na który zsunęła się splątana masa kamieni i błota.
Przeraźliwy krzyk Elyssy usłyszał Hunter, buszujący w sąsiednim wąwozie.
W ułamku sekundy gnał na złamanie karku, wbijając ostrogi w boki Bugle Boya.
Widok, jaki ukazał się jego oczom, gdy dotarł do wejścia do wąwozu, był
wstrząsający. Ujrzał bowiem rumowisko, a nad nim nakrapianego ogiera z pustym
siodłem.
– Elysso!
Nie było odpowiedzi. Zdjął go strach tak wielki, jakiego jeszcze nigdy w
życiu nie zaznał. Nie dbając o własne bezpieczeństwo, skierował konia wzdłuż
poszarpanej, zdradliwej krawędzi rozpadliny.
„Elyssa nie może być pogrzebana pod zwałami ziemi. Nie”.
Niestety, mogła, a on wiedział o tym lepiej niż ktokolwiek inny. Wojna
nauczyła go, że śmierć jest obojętna na ludzkie emocje.
– Sassy! Gdzie jesteś?
Tym razem na jego wołanie odpowiedział cichy jęk. Skierował się
błyskawicznie w drugi koniec wąwozu.
Elyssa leżała na plecach, zaplątana w gałęzie wierzb. Ramiona miała
rozrzucone, oczy zamknięte.
Nim Bugle Boy zdążył się zatrzymać, Hunter wysunął stopy ze strzemion i po
chwili klęczał nad dziewczyną. Zauważył, te z trudem oddycha. W pierwszej
chwili ucieszyło go to, że w ogóle oddycha, a potem się przestraszył.
– Sassy? – spytał cicho. – Kochanie? Gdzie cię boli?
W pierwszej chwili pomyślała, że leży we własnym łóżku i śni. To przecież
niemożliwe, żeby na jawie przemawiał do niej tak ciepło. Otworzyła oczy,
przygotowana na rozczarowanie. Tymczasem troska malująca się na twarzy
mężczyzny była równie wyrazista jak ta dźwięcząca w jego głosie.
Drżącymi dłońmi ujęła jego twarz, a na pobladłych wargach wykwitł uśmiech.
Świadomość, że zależy mu na niej, mile grzała serce.
– W-w porządku – wyszeptała drżącym głosem.
Pogłaskała go po twarzy. Miał to być gest uspokojenia, a tymczasem stał się
czymś więcej. Zachwyciła ją szorstkość męskiego zarostu, wyraźnie
wyczuwalnego pod palcami. Zachwyt ten widać było wyraźnie w powolnym ruchu
dłoni i w niebieskozielonych oczach.
Hunter oddychał nierówno, tak jak Elyssa.
– Krzyczałaś – powiedział.
– Ja... spadłam. Straciłam...
– Nie zraniłaś się?
Potrząsnęła głową.
– Tylko... tu.
Spojrzał w ślad za jej palcami wskazującymi linię poniżej piersi.
– Tu? – spytał.
Przesunął grzbietem dłoni w dół jej mostka. Spazmatycznie wciągnęła
powietrze w płuca, ale nie z bólu, lecz na wspomnienie ust Huntera całujących jej
piersi.
– Hunter – szepnęła. – Ja...
Ze zdławionym westchnieniem pochylił się i ucałował jej usta. Pocałunek
miał dać pocieszenie i tak by rzeczywiście było, gdyby nie jęknęła i nie zadrżała.
W jednej chwili pocałunek z delikatnego stał się bardziej namiętny. Nie dbając o
nic, zarzuciła mu ramiona na szyję i uniosła się na spotkanie jego objęcia. Gdy
poczuła sobą jego ciało, jęknęła znowu. Wydzielona pod wpływem strachu
adrenalina w okamgnieniu zasiliła całkiem inny rodzaj reakcji. Dzikie ognie
przeniknęły jej ciało, paląc tak, że nie zdołała opanować jęku.
Nie inaczej działo się z nim. Żar rozpalonych namiętności sprawił, że
zapomniał o całym świecie. Sam nie wiedział, jak to się stało, że stracił panowanie
nad sobą. W jednej chwili leżał na niej i mościł się między jej nogami. Każdy
szybki ruch bioder mówił o pragnieniu, a namiętne pocałunki dobitnie je
potwierdzały. Wsunął rękę między jej nogi. Wyczuł gorące miejsce i objął je
mocno, a ona jęknęła, wyginając się w łuk pod niespodziewaną pieszczotą.
Gorąco jej ciała, wyczuwalne nawet przez warstwy ubrania, zachwyciło go,
sprawiło, że zadrżał z dzikiego pożądania. Niecierpliwie walczył z materiałem.
A walcząc, pieścił.
– Hunter – szepnęła urywanie. – Och, Hunter, co ty ze mną robisz?
– Dobrze ci? – spytał niskim głosem.
– Jak w niebie.
Zadrżał, gdy miecz pożądania przeszył całe jego ciało, wywołując rozkosz
graniczącą z bólem. Elyssa wolno przekręciła się pod dłonią Huntera, wzmacniając
rozkoszny nacisk dłoni między nogami.
– Jak... w najcudowniejszym niebie – powiedziała.
Hunter znów sięgnął do jej ust, miażdżąc je w zachłannym pocałunku.
Urywane okrzyki rozkoszy działały na niego jak bat. Oprzytomniał, gdy posłyszał
trzy strzały oddane w równych odstępach. Z wysiłkiem, a jednocześnie aż trzęsąc
się ze złości na nich oboje, oderwał się od niej. Nie otwierając oczu, wyciągnęła do
niego ręce. Złapał ją za nadgarstki.
– Przestań! – syknął.
W pierwszej chwili nie zrozumiała.
– Co takiego? – spytała zaskoczona.
– Przestań uganiać się za mną – rzekł twardo.
– Ale...
– Chyba że chodzi ci o szybki numer na sianie – powiedział.
– Jak to?
– Tak to!
Przesunął jej ręce w dół wzdłuż tułowia, aż dotknęły gorącego miejsca, które
w nim obudziła. Jej oczy otwarły się szeroko.
– Chcesz tak na łapu-capu – powiedział z zimną pogardą – to proszę bardzo.
Jestem do dyspozycji. Ale to wszystko, Sassy. Raz-dwa i po krzyku.
Wstał i podszedł do Bugle Boya. Wyciągnął karabin z torby i wystrzelił trzy
razy w powietrze.
– Wstawaj – powiedział.
– Co?
– Wstawaj! Ostrzegam cię. Jeżeli znowu zaczniesz mnie kusić, wezmę cię tu,
na gołej ziemi.
Niezbyt zgrabnie, lecz dość szybko podniosła się. Drżała z gniewu, z
pożądania, a także z niedawnego strachu.
– Chciałeś mnie tak samo jak ja ciebie! – rzuciła oskarżycielko.
– Niezupełnie. Ja się opanowałem. Ty byś się nie powstrzymała. Ale
następnym razem tego nie zrobię. Dam ci to, o co tak prosisz. Możesz na mnie
liczyć.
– Kochaś! Też mi coś! O nic nie prosiłam!
– Akurat. Wiłaś się, krzyczałaś i...
Tętent kopyt przerwał zapalczywe słowa. Hunter poczuł ulgę. Wspomnienie
jej reakcji było wystarczająco trudne do zniesienia. Rozmowa na ten temat
sprawiała ból wręcz niemożliwy.
– Możesz jechać? – spytał przez zaciśnięte zęby.
W odpowiedzi odwróciła się i podeszła do Lamparta. Hunter wydał ciche
westchnienie ulgi, kiedy przekonał się, że dziewczyna nie kuleje.
„Niech się dzieje, co chce, następnym razem wezmę to, co mi daje” – obiecał
sobie. „To nie jest dziewica szukająca męża. To doświadczona mała flirciara, nie
lepsza niż one wszystkie. A w łóżku byłaby diabelnie dobra”.
– Mam zamiar coś sprawdzić – powiedział. – Wsiądź na konia, ale zostań
tutaj.
Nie odpowiedziała.
– Morgan będzie tu za chwilę – dodał. – Zaczekaj na niego.
Cisza.
– Pomóc ci? – spytał niechętnie.
Bez słowa ustawiła Lamparta na zboczu, sama stanęła wyżej. Wsiadła na
konia mniej sprawnie niż zwykle, ale bez pomocy.
– I lepiej niech ci przejdą humory, jak wrócę – zapowiedział, wskakując na
Bugle Boya. – Nie znoszę skwaszonych min.
– Jak będę miała coś do powiedzenia, pierwszy się o tym dowiesz, kochasiu.
Zacisnął usta. Objechał ją dookoła i ruszył w stronę drugiego końca wąwozu.
Wkrótce zniknął między głazami i zaroślami. Szybko znalazł to, co w duchu
obawiał się znaleźć – ślady wskazujące na to, że jakiś jeździec stał na brzegu
wąwozu. Rozejrzał się dookoła, aby sprawdzić, czy ten człowiek na pewno
odjechał, i wrócił na miejsce, w którym tamten czekał. Zsiadł z konia i przysiadł na
piętach, podobnie jak zrobił to przedtem jeździec. Ślady były całkiem wyraźne.
Jego wierzchowiec pasł się w tym czasie spokojnie na skraju. Takie same ślady
Hunter widział już przedtem w jarze, z którego wypadł Drań. Biegły wzdłuż
krawędzi wąwozu. Człowiek ten podważył głaz leżący na górze, a potem
przyglądał się, jak ziemia, kamienie i błoto walą się na Elyssę.
„Podły sukinsyn” – pomyślał Hunter. Ogarnął go gniew tak wielki jak tamtego
dnia, kiedy dowiedział się, jak zginęły jego dzieci. I dlaczego.
W ponurym nastroju wsiadł na konia i jechał po śladach tak długo, aż zyskał
pewność, że jeździec opuścił to miejsce w wielkim pośpiechu. Zmrużywszy oczy,
ocenił, w którym kierunku sie oddalił. Chciał jechać od razu za nim, ale najpierw
musiał upewnić się, czy Elyssa jest bezpieczna. Z gorzkim przekleństwem na
ustach skierował Bugle Boya z powrotem do jaru. Po chwili galopem nadjechał
Morgan.
– Znalazłem coś, pułkowniku! – krzyknął. – W następnym wąwozie w
kierunku północnym.
– Spotkajmy się tam zaraz.
Oczami lśniącymi jak niebieskozielone klejnoty Elyssa patrzyła, jak Hunter
znika wśród sosen. Człowiek ten z niebywałą łatwością potrafił do żywego rozpalić
jej ciało i obudzić temperament.
„Ale ja też na ciebie działam, ty uparty mule znad Missouri” – powiedziała
sobie z satysfakcją. „Wsiadasz na tego swojego konia, nadymasz się i ignorujesz
mnie, a ja i tak wiem, że bardzo mnie pragniesz”.
Dowód tego nie tak dawno czuła pod dłońmi. Zarumieniła się na to
wspomnienie.
Morgan zatrzymał się obok Lamparta.
– Czy coś się stało? – spytała Elyssa.
– Nic takiego, czym należałoby się przejmować, proszę pani. Jedno strasznie
uparte stworzenie.
– Czyżby była mowa o Hunterze?
Przez twarz Morgana przemknął uśmiech. Popędził konia. Lampart ruszył za
nim w stronę wyjścia z wąwozu.
– Znaleźliście krowy? – spytała z nadzieją.
– Przykro mi, panno Elysso.
– Kiedyś te jary były pełne bydła.
– Wszędzie widać ślady – powiedział cicho. – I to wszystko. Żadnych
byczków. Najwyżej jedna czy dwie stare krowy.
Starała się nie okazywać strachu, jaki ścisnął kleszczami żołądek, gdy
usłyszała słowa Morgana. Mimo obfitości trawy i czystej wody, płynącej w jarach,
w okolicy było niewiele bydła i ani jednego wołka, jak kowboje nazywali
przynajmniej czteroletnie byczki.
Łąki i równiny w pobliżu bagien wyschły. Porastała je wysoka trawa.
Zwierzęta mogły przetrwać na suchej trawie, ale zdecydowanie wolały świeżą,
zieloną, której w jarach przy licznych źródełkach, strumyczkach i sadzawkach było
pod dostatkiem. Bydło ciągnęło do niej jak żelazne opiłki do magnesu.
Elyssa rozejrzała się dookoła. Zwierzęta musiały tu przedtem być. Świadczyły
o tym odciski kopyt i kopczyki odchodów, ale ich samych nie było nigdzie widać.
Zupełnie jakby zjawił się ktoś, kto zna wszystkie zakamarki i rozpadliny oraz
porośnięte trawą jary, gdzie zazwyczaj krowy przeżuwały w chłodnym cieniu, i
spędził całe bydło, zanim zrobiła to właścicielka Ladder S.
Żołądek Elyssy ścisnął się jeszcze bardziej. Było to od jakiegoś czasu dobrze
znane uczucie... rosnący strach, kiedy tylko zaczynała myśleć o przyszłości.
„Nie myśl o tym” – powtarzała sobie. „Zamartwianie się, aż żołądek odmawia
posłuszeństwa, nic nie pomoże”.
Wzięła głęboki oddech i wypuściła wolno powietrze. Potem jeszcze jeden. I
jeszcze jeden.
„Hunter zrobi wszystko, co w ludzkiej mocy” – pocieszyła się. „Zdolny,
pracowity, inteligentny, urodzony przywódca. Cokolwiek można było zrobić dla
Ladder S, on zrobi to na pewno. Musiał być doskonałym oficerem. Młodzi chłopcy
niemal go czczą, a starsi szanują. Tych niewielu, którzy nie szanują nikogo ani
niczego, ma przynajmniej tyle oleju w głowie, żeby się go bać. Nawet Mickey”.
Przeszedł ją lekki dreszcz na wspomnienie tamtego wieczoru, kiedy zaczepiła
suknią o gwóźdź i pod piersią poczuła silne ramię Huntera. Potem inne
wspomnienie spłynęło jak rwąca kaskada. Twarz Huntera w świetle księżyca, jego
ciemne rzęsy na policzkach, łapczywy język na jej sutkach, jego ciało stwardniałe
od pożądania. A dzisiaj miała okazję sprawdzić wielkość tego pożądania własnymi
rękami.
„Może zaprzeczać ile wlezie” – powiedziała sobie – „ale jest równie
zaangażowany jak ja”.
Przeszył ją kolejny dreszcz. Gdyby nie wierzyła, że Hunter walczy z równie
silnym pociągiem do niej, bałaby się. Nigdy jeszcze żaden mężczyzna nie
fascynował jej tak jak Hunter. Śledziła go wszędzie. Specjalnie szła na drugi
koniec pokoju, żeby stanąć obok niego. Pytała go o sprawy dotyczące ziemi, bydła
i ludzi, byle tylko usłyszeć jego głos. Starała się być blisko na tyle, by wyraźnie
widzieć wąsy i ruch warg.
„Przebiję się jakoś przez tę jego rezerwę” – postanowiła. „Dotrę do dobroci i
do śmiechu. I do pożądania. Wielki Boże, pożądanie”.
Usłyszała odgłos końskich kopyt i zabrakło jej tchu. Lekkim galopem w jej
stronę zbliżał się Bugle Boy. Zaczerwieniła się gwałtownie, a serce natychmiast
przyśpieszyło swój rytm.
Hunter nawet na nią nie spojrzał.
– Czemu strzelałeś? – spytał Morgana.
– Znalazłem ślady znakowania bydła.
– Pokaż.
Morgan puścił swego mustanga galopem. Hunter i Elyssa ruszyli za nim do
następnej rozpadliny, jednej z wielu oddzielających pagórki. Po przeciwnej stronie
otwierała się prosto na niewielkie ranczo Billa.
Mężczyźni zsiedli z koni. Hunter ruszył śladami prowadzącymi z Ladder S do
B Bar. Oprócz śladów kopyt znaleźli rozrzucone resztki niewielkiego ogniska.
Takiego, jakie rozpalano przy nieoficjalnym znakowaniu.
– Gdybym był hazardzistą – stwierdził Morgan – założyłbym się natychmiast,
że w tym miejscu położyła się wołowina z Ladder S, po czym wstała jako
wołowina Slash River.
– Szkoda, że nie jechaliśmy tędy dziś rano – powiedział Hunter. –
Upieklibyśmy złodzieja na jego własnym ogniu.
W milczeniu obaj mężczyźni dosiedli koni, Hunter rzucił Elyssie twarde
spojrzenie.
– Gdzie psy? – spytał ją.
– Nie patrz tak na mnie. Ostatnim razem, kiedy je widziałam, goniły byczki
dla ciebie.
Hunter zaczął gwizdać na psy, ale po chwili urwał, uciszony gestem Morgana.
Między dwoma potężnymi podmuchami wiatru dobiegł ich odgłos kopyt
galopującego konia. Hunter spojrzał na Murzyna.
– Nie, pułkowniku – pokręcił głową Morgan. – Wysłałem ludzi na południe na
poszukiwanie mustangów i źrebiąt, zgodnie z pańskim rozkazem.
– Wracaj do jaru – polecił Hunter Elyssie. – Pojedziemy zaraz za tobą. Ruszaj.
Spięła Lamparta i wskoczyła w czeluść ciemnego, wilgotnego wąwozu.
Zgodnie z zapowiedzią Huntera dwa konie szły tuż za Lampartem. Wkrótce
wszystkie trzy znalazły się w kryjówce.
Zanim Elyssa uświadomiła sobie, co Hunter robi, naparł Bugle Boyem na
Lamparta. Ogier musiał się głębiej wsunąć w gęste zarośla.
– Zeskakuj – rozkazał Hunter. – Inaczej będzie cię widać nad krzakami.
Sam uwolnił nogi ze strzemion i zeskoczył na ziemię. W ręku trzymał karabin.
Od razu wspiął się po stromym zboczu jaru, kryjąc się cały czas w cieniu zarośli.
Po chwili dotarł do nich stłumiony dźwięk repetowanej broni. Elyssa odruchowo
sięgnęła do torby przy siodle Bugle Boya i wyjęła stamtąd małą lunetę.
– Niech panienka nie kieruje tego przypadkiem w stronę słońca – ostrzegł
Morgan przyciszonym głosem. – Błysk szkła może nas zdradzić jak nic.
Skinęła głową, przyłożyła szkło do oka i spojrzała w dół jaru. Zarośla i
wierzby, które dawały tak dobre schronienie koniom, jednocześnie zasłaniały
widok. Odwróciła się i popatrzyła na Huntera. Widziała go tak blisko, jakby stał w
odległości wyciągniętego ramienia. Ciemny połysk jego włosów i wąsów
fascynował ją tak samo jak kształt ust i zimny błysk w oczach.
Kiedy mu się przypatrywała, wyraz jego twarzy zmienił się nagle z bystrej
czujności w dziką wściekłość, na której widok poczuła lodowaty chłód. Płynnym
ruchem podniósł broń do ramienia i wycelował. Ktokolwiek zbliżał się do nich, był
na pewno nie tylko znany Hunterowi, lecz także znienawidzony przez niego.
W tym momencie wiatr przyniósł odgłos galopujących kopyt. Wolno,
niechętnie Hunter opuścił broń.
– Niech panienka pilnuje ogiera – ostrzegł Morgan. – Poczuje zapach koni i
może parsknąć.
Elyssa zamknęła lunetę, wsunęła ją do torby Bugle Boya i podeszła do
Lamparta. Położyła jedną rękę na wędzidle, a drugą na nozdrzach konia.
Powiedziała coś do niego cichutko.
– A co z Bugle Boyem? – spytała po chwili Morgana.
– On już wie, jak się zachować.
Przez zasłonę z wierzbowych gałęzi obserwowała jadących jeźdźców.
Znajdowali się o jakieś sto metrów od nich. Dojechał do nich piąty mężczyzna na
dużym kasztanowatym mule.
Murzyn rzucił spojrzenie na muła i zaczął coś mówić tak cicho, że Elyssa nie
mogła odróżnić pojedynczych słów. Wyraz twarzy nie pozostawiał jednak cienia
wątpliwości, że Morgan klął właśnie na czym świat stoi.
Boki Lamparta uniosły się, gdy zwierzę wciągnęło powietrze, aby
parsknięciem odstraszyć intruzów. Palce Elyssy przywarły natychmiast do
rozedrganych nozdrzy zwierzęcia. Koń potrząsnął głową. Palce pozostały na
miejscu. Lampart uspokoił się.
Po kilku chwilach pięciu mężczyzn odjechało w stronę Wind Gap. Dopiero
gdy ucichły odgłosy kopyt, Hunter opuścił punkt obserwacyjny i wrócił na dno
jaru.
– Culpepper – domyślił się Morgan.
Hunter skinął głową.
– Gaylord? – spytał Murzyn.
– Ab.
Ton głosu Huntera zmroził Elyssę.
– Ab – mruknął Morgan. – Sam Belzebub.
Hunter chrząknął.
– Dobra – rzekł Morgan, uśmiechając się ponuro. – Robi się coraz goręcej.
Tydzień, może dwa. Ab nie należy do cierpliwych.
– Ciekawe, gdzie był – zamyślił się Hunter.
Morgan wzruszył ramionami.
– To tu, to tam. Trochę na Hiszpańskim Szlaku, jak słyszałem. Szukają
hiszpańskiego srebra. Podobno chcą kopać.
Hunter potrząsnął głową na taką niedorzeczność.
– Ab nie ma cierpliwości do czegoś tak nudnego jak praca – rzekł Morgan. –
Dlatego jeździ na północ co kilka tygodni. Beau i jego banda też są w drodze.
– Beau, Clim, Darcy i Floyd nie dojadą do Aba – odparł Hunter z wyraźną
satysfakcją.
– Coś niecoś obiło mi się o uszy. To było w Kolorado, tak?
Hunter skinął twierdząco.
– Podobno Jankesi wyznaczyli sporą nagrodę za ich głowy – rzekł Morgan
obojętnie.
– Ci, co zarobili na nagrodę, nie wzięli jej – odparł Hunter.
Morgana wyraźnie zaskoczyła ta wiadomość.
– Posłałem pieniądze Aleksowi – dodał Hunter, wsuwając nogę w strzemię.
– Za późno – westchnął Morgan i dosiadł konia.
Hunter kiwnął głową i ruszył wolno.
– Mam nadzieję, że jego matka je dostanie – rzucił przez ramię. – Jej mąż
wrócił z wojny bez ręki i bez obu nóg.
Elyssa zdała sobie sprawę, że jeśli nie będzie ruszać się żwawiej, zostanie w
tyle. Wdrapała się na grzbiet Lamparta po wysokim kamieniu. W duchu wyraziła
wdzięczność dla Penny i jej zdolności krawieckich. O wiele łatwiej jeździło sie bez
masy tkaniny owijającej się wokół nóg przy każdym wsiadaniu i zsiadaniu.
– Czy będziemy tropić tych ludzi? – spytała.
Hunter potrząsnął przecząco głową.
– Dlaczego nie?
– Jest ich pięciu, a nas dwóch.
– Troje – poprawiła go. – Też umiem strzelać.
– Czy strzelałaś kiedyś do człowieka? – spytał Hunter.
– Nie. choć ostatnio miałam wielką ochotę.
Morgan ukrył uśmiech.
– Mam pojechać za nimi? – spytał spokojnie.
– Dobrze – zgodził się Hunter. – Ale zawróć, jak dojedziesz do terytorium B
Bar.
– Jeżeli akurat tam dojedziecie – wtrąciła natychmiast Elyssa. – Nie wiemy na
pewno, dokąd jadą ci ludzie. Może są tylko przejazdem.
– Tak? I dokąd to jadą? – spytał Hunter ironicznie.
– Na drugą stronę.
– Adios! – zawołał Morgan.
Nikt mu nie odpowiedział. Hunter i Elyssa za bardzo byli zajęci
popatrywaniem na siebie spode łba, żeby zauważyć, iż Morgan ich opuszcza.
– Skąd się wzięły kwasy między Ladder S i B Bar? – spytał w końcu Hunter.
– Dlaczego uważasz, że są jakieś nieporozumienia? – odpowiedziała
wyzywająco.
– Dwa rancza obok siebie i żadnych wizyt.
Ostatni raz Elyssa widziała Billa, gdy odmówiła mu sprzedaży posiadłości.
– Nie odwiedzacie się, jak na sąsiadów przystało – dodał Hunter ironicznie,
myśląc o plątaninie śladów między dwiema posiadłościami.
Elyssie ścisnął się żołądek, gdy zrozumiała, że Hunter ma na myśli kradzieże
bydła. Bała się myśleć o śladach, które widziała w okolicy Wind Gap. Żadne z nich
nie wracały. Ani jedne.
Przez Wind Gap jechało się na ranczo Billa, a stamtąd w stronę jednej z
przełęczy Rubinowych Gór. Jednak mimo licznych poszlak nie mogła uwierzyć,
żeby Bill zamieszany był w kradzież bydła pochodzącego z Ladder S.
„Był dla mnie jak ojciec” – pomyślała ze smutkiem. „Niemożliwe, żeby teraz
występował przeciwko mnie. Musi być jakieś inne wytłumaczenie”.
– To jesienny spęd – powiedziała twardo. – Nikt nie ma czasu na towarzyskie
wizytki.
– Diabelnie dziwne.
– Dlaczego?
– Stary, poczciwy Bill nie wysłał nawet parobka, żeby upewnić się, czy nie
zagoniliśmy jego bydła z naszym.
Głos Huntera zabrzmiał drwiąco, podobnie jak drwiący był cienki uśmiech
pod ciemnymi wąsami. Elyssa przymknęła oczy.
– Bill wie, że nie sprzedamy jego bydła.
– Pewnie nie sprzedamy też bydła z Ladder S – zauważył.
– Jak to?
– Zabrano je stąd na ziemie B Bar, a stamtąd na sprzedaż.
– Nie!
– Do diabła! – wykrzyknął z niesmakiem. – Przejrzyj wreszcie na oczy, Sassy!
– Przejrzałam. Pierwszego tygodnia po powrocie do domu znalazłam krowy z
Ladder S u tych przeklętych handlarzy whisky z saloonu w osadzie.
Hunter znieruchomiał.
– Co?
– Wiedziałam od Maca, że handlarz działa jako nieoficjalny pośrednik przy
kupnie-sprzedaży czy zamianie zwierząt – wyjaśniła. – Więc...
– Poszłaś sama do tych złodziei?
– Niezupełnie.
– Nie. Zupełnie. – Wymówił dobitnie oba wyrazy. – Co to, u diabła, znaczy?
– To znaczy, że Mac kazał mi trzymać się z dala od ziemi B Bar. Kropka. Sam
zajmował się wszystkim, co dotyczyło zbłąkanych krów.
– Chwała Bogu – mruknął Hunter.
Elyssa zignorowała go.
– Ale widywałam ślady bydła na Wind Gap – powiedziała. – Więc
pojechałam do saloonu i odnalazłam kilka krów.
Czarne brwi Huntera uniosły się w zdumieniu nad jej przedsiębiorczością.
– Założę się, że ślad prowadził przez B Bar.
– Mylisz się. Na bagna leżące na północny wschód stąd. To taki
niebezpieczny labirynt trawiastych pagórków i grzęzawisk.
Hunter był pełen podziwu dla Elyssy, że sama tropiła kradzione bydło, ale
jednocześnie przerażony. Mogła przecież zginąć. Złodzieje bydła i bandyci nie
lubili, jak ktoś im deptał po piętach.
– B Bar jest na północ stąd – powiedział.
– Ślady nie prowadziły przez B Bar. Szły prosto z Ladder S.
Hunter nie wyglądał na przekonanego.
– Poza tym – dodała – kiedy nasze krowy zawędrują na ziemię B Bar, Bill
przepędza je w naszą stronę. To poczciwy człowiek, mimo że wydaje się szorstki.
Ciepły ton jej głosu, gdy mówiła o Billu, nie poprawił Hunterowi humoru.
Mogła spalać się pod jego dotknięciem jak sucha trawa, kiedy się do niej przytknie
pochodnię, ale za każdym razem, gdy mówiło się o Billu, jasne było, że ślepo w
niego wierzy, a on ją okradał, jak tylko się dało.
– Cóż, Sassy – wycedził. – Wygląda na to, że większość krów z Ladder S
przemknęła się na ziemię B Bar i żadna z nich nie wróciła.
– Mac mówi, że krowy i kobiety to kapryśne stworzenia. i coś w tym jest.
W jej głosie brzmiało ostrzeżenie, że dyskusja na temat krów jest skończona.
Hunter tak nie uważał.
– Rzeczywiście – przyznał. – Są kapryśne jak wszyscy diabli.
Elyssa nie spytała jednak, czy Hunter ma na myśli krowy, czy kobiety, ale
czuła, że nie spodobałaby się jej jego odpowiedź.
– I tak kobiety mają więcej zdrowego rozsądku niż mężczyźni, a w takim razie
mężczyźni...
– Akurat!
– Owszem. Czy słyszałeś kiedyś o krowach prowadzących wojny?
– Do diabła, nie.
– A o kobietach? – dodała słodziutko.
Przez chwilę wydawało się jej, że widzi uśmiech na jego twarzy, ale musiała
się mylić. Cisza, jaka zapadła po ostatniej wypowiedzi, nie została przerwana ani
na chwilę podczas drogi powrotnej na ranczo.
12
Hunter obudził się w jednej chwili, jak mu się to często zdarzało podczas
wojny. Jednak ani nie usiadł, ani nie zmienił rytmu oddechu. Leżał jedynie bez
ruchu z uchylonymi powiekami. Ktoś, kto by go w tej chwili obserwował, nie
zauważyłby żadnej zmiany w jego wyglądzie.
Po chwili upewnił się, że w pokoju nikogo nie ma. Zresztą psy nie szczekały
w stodole ani koło oficyny. Noc była absolutnie cicha. Wszystko wyglądało
spokojnie i sielsko w świetle księżyca wlewającym się przez okno do sypialni.
Jednak Hunter pewien był, że coś jest nie tak. Jednym zwinnym ruchem zerwał się
z łóżka. Wciągnął spodnie i buty, zapinając jednocześnie pas z bronią. Z nagim
torsem podszedł do okna i ostrożnie, stojąc z boku, wyjrzał. Przy drodze wiodącej
na ranczo nie było najmniejszego ruchu. Konie stały spokojnie w korralu przy
stodole, drzemiąc w świetle księżyca.
Na dziedzińcu lśniły kałuże wody. Woda kapała z okapów i gałęzi drzew.
Wysoko po niebie płynęły srebrne, poszarpane chmury. W dali, na grzbiecie
górskiego łańcucha, zatańczyła błyskawica. Zaraz potem mruknął piorun i
przetoczył się leniwie.
Hunter uchylił okno. Jednocześnie ze skrzypnięciem okiennej ramy dobiegł go
niewyraźny odgłos.
Parskający koń. Stłumione odgłosy kopyt. Szybko spojrzał tam, skąd
dochodziły hałasy.
To Lampart biegał niespokojnie wzdłuż ogrodzenia. Jego sierść lśniła w
srebrnej poświacie. Ogier parskał i potrząsał głową. Nagle zastygł nieruchomo z
wyciągniętą szyją i nastawionymi uszami.
Przez chwilę Hunter pomyślał, że to Elyssa wykradła się do swej ulubionej
samotni. Potem uznał, że to niemożliwe. Obudziłby się przecież, gdyby schodziła
po schodach. Budził się za każdym razem, kiedy ona przewracała się na drugi bok
w łóżku, znajdującym się zaledwie o pół metra od jego łóżka, oddzielonym jedynie
ścianą. Rzut oka na pozycję księżyca upewnił go, że jeszcze za wcześnie na
pobudkę dla Gimpa, który wstawał przed wszystkimi i przygotowywał śniadanie.
Kucharze zawsze wstawali na długo przed świtem. Szybko podszedł do stolika
przy łóżku. Otworzył kopertę dużego złotego zegarka, który należał jeszcze do jego
ojca. Trzecia. Tylko kojoty, wilki i ich ludzkie odpowiedniki kręciły się o tej porze.
„Gdzie są, do diabła, psy?” – zapytał się w duchu. „Kiedy obcy kręcą się w
pobliżu, ujadają tak, że obudziłyby umarłego. Może to jednak Elyssa wyszła na
dwór”.
Podszedł do ściany tam, gdzie wezgłowie łóżka dotykało bezpośrednio
surowych desek. Przytknął ucho i zaczął nasłuchiwać. Usłyszał spokojny oddech,
westchnienie, szelest płóciennych prześcieradeł, kiedy przewracała się na drugi bok
– to, co zawsze, kiedy nie mógł spać. Przeszyło go pożądanie. Opanował się. Coraz
częściej musiał się kontrolować. Ostatnio pod tym względem miał naprawdę wiele
praktyki. Może nawet zbyt wiele. Jednak niechciane pożądanie rosło każdego dnia,
każdej minuty, z każdym oddechem.
Niecierpliwym ruchem chwycił karabin. Zaraz po wyjściu z pokoju wsunął
ładunek do komory. Szybko i lekko zbiegł do holu. Schody jak zawsze trzeszczały
przy każdym kroku.
„Elyssa miała rację” – przyznał z humorem. „Nawet kot nie przemknąłby się
po tych schodach”.
Z doświadczenia wiedział, że drzwi frontowe nie skrzypią przy otwieraniu.
Kuchenne tak. Wyszedł więc frontowymi. Owiał go zimny i porywisty wiatr.
Kryjąc się w cieniu okapów, bezszelestnie pobiegł na tył domu. Nocne powietrze
chłodziło nagą pierś. Wiatr pachniał deszczem. Hunter nawet nie zauważył, jak
zimna była ta jesienna burzowa noc. Całą uwagę skupił na warzywnym ogrodzie.
„Ziemia jest dziwnie biała” – pomyślał. „Nawet w świetle księżyca nie może
być tak jasna”.
Na tle bieli poruszył się cień. Człowiek.
Gdyby psy szczekały, Hunter po prostu uniósłby karabin i powalił intruza na
miejscu. Ale owczarki nie wszczęły alarmu, należało więc przypuszczać, że
mężczyzna wcale nie był intruzem.
„Wiatr zagłuszy wszelki hałas” – pomyślał, mierząc wzrokiem odległość do
stodoły i stamtąd do ogrodu. „Ale nie ma osłony między domem a stodołą. Księżyc
świeci zbyt jasno, w dodatku ten gość może nie mieć takich oporów w strzelaniu
jak ja”.
Nie udałoby mu się w żaden sposób zbliżyć do ogrodu bez opuszczenia
bezpiecznego cienia, a z tej odległości nie mógł tego człowieka rozpoznać. Czekał
w nadziei, że kłębiące się chmury choć na chwilę przesłonią księżyc, ale srebrna
poświata lśniła i nie zamierzała ustąpić.
„Do diabła!”
Przełożywszy broń do lewej ręki, Hunter puścił się biegiem przez nieosłoniętą
przestrzeń podwórza w stronę ciemnego cienia rzucanego przez stodołę. Przy
każdym kroku spodziewał się usłyszeć charakterystyczny, metaliczny szczęk
odwodzonego kurka. Nic takiego nie nastąpiło.
Oddychając lekko, bezgłośnie, zniknął w czarnym cieniu pod ścianą stodoły.
Ostrożnie zakradł się na tył budynku. Stamtąd miał szansę zobaczyć, kto też wybrał
się na tak wczesną przechadzkę po ogrodzie Elyssy.
Coś poruszyło się za nim. Błyskawicznie odwrócił się, wyciągając rewolwer.
Ujrzawszy biegnące za sobą czarno-białe psy, schował broń jednym szybkim
ruchem.
Psi ogon poruszał się w cichym powitaniu.
„Vixen. Dlaczego biegnie za mną, a nie za tym kimś?”
W świetle księżyca Vixen była prawie niewidoczna, jedynie błysk w czujnych
oczach zdradzał jej obecność. Wiatr wiejący od ogrodu w stronę stodoły wzmógł
się znacznie. Hunter przyjrzał się suce. Jeżeli nocny gość był kimś obcym, pies nie
mógł go nie wyczuć. Vixen spojrzała wyczekująco na Huntera.
„Ktokolwiek tam łazi, nie jest to nikt obcy” – doszedł do wniosku Hunter.
„Dlaczego myśl ta wcale mnie nie pociesza? Prawdopodobnie dlatego, że to Bill
Moreland nie jest obcy na Ladder S”.
Jednym ruchem ręki odprawił psa. Vixen była rozczarowana. Wyraźnie
liczyła na przechadzkę w świetle księżyca. Hunter machnął znowu. Owczarek
niechętnie odwrócił się i pobiegł w stronę ogrodu. Poruszał się z pewnością siebie
świadczącą o tym, że nie oczekuje w ciemnościach żadnych niemiłych
niespodzianek.
„To tłumaczy wszystko. Psy znają tego kogoś. Trzeba sie teraz upewnić, kto
to. I o co, do diabła, mu chodzi”.
Już miał ruszyć w stronę ogrodu, kiedy kącikiem oka pochwycił jakiś ruch.
Ktoś biegł przez plamę księżycowego światła między domem a stodołą. Od razu
rozpoznał, kto to. Kobiecy wdzięk i chmura jasnych włosów mogły należeć tylko
do jednej osoby.
Oparł karabin o ścianę stodoły. Nie czekał długo. Elyssa potrafiła biegać
bardzo szybko. Bez ostrzeżenia wyciągnął ramiona z głębokiego cienia i porwał ją
z księżycowej poświaty. Jedną rękę zacisnął na ustach, tłumiąc instynktowny
krzyk. Drugą pochwycił ją mocno.
Miała na sobie jedwab, który mile chłodził jego nagie ciało. A po chwili
ciepło promieniujące przez gładki materiał uderzyło w niego jak cios.
– Cicho! – szepnął gorączkowo prosto do jej ucha. – Ani mru-mru.
Zrozumiałaś?
Skinęła głową. Pod wpływem tego ruchu srebrna, miękka chmura włosów
rozsypała się na jego nagim ramieniu. Jego oddech zmienił się w syk, jakby się
oparzył.
– Zostań tu, dopóki cię nie zawołam – powiedział cicho, tuż przy jej uchu.
Potrząsnęła głową, wyrażając sprzeciw.
– Nie dyskutuj – powtórzył dobitnie. – Nie mam zamiaru zastrzelić cię
niechcący.
Zawahała się. Potem niechętnie skinęła głową na znak zgody. Hunter zdjął
dłoń z jej ust, schylił się po karabin i wręczył go jej.
– Jest nabity – mruknął.
Jego słowa były ledwo dosłyszalne. Skinęła na znak, że rozumie.
– Nie wystrzel przez pomyłkę – dodał.
– A celowo mogę? – spytała.
Ale głos miała równie miękki jak on. Krótki uśmiech Huntera zajaśniał w
świetle księżyca. Pochylił się, pocałował ją dziko i gwałtownie, dziwiąc tym ich
oboje. I odszedł z niepokojem wpatrywała się w pochmurną noc. Wiedziała, że on
tam jest, cień wśród goniących się cieni chmur, ale nie mogła go dostrzec. Nie
miała pojęcia, po co tam poszedł. Wiedziała jedynie, że obudził ją odgłos jego
kroków na schodach.
Nie było w tym nic dziwnego. Często budziła się, gdy przewracał się na
łóżku... o ile udało się jej najpierw zasnąć. Poczucie, że od Huntera dzieli ją tylko
ściana, noc w noc napawało ją wielkim niepokojem.
Hunter obejrzał się kilkakrotnie, czy Elyssa dotrzymuje obietnicy i trzyma się
cienia. Kiedy upewnił się, że nie poszła za nim, westchnął bezgłośnie z ulgą.
W przeciwieństwie do ogrodu ziołowego ogród kuchenny był pełnym
kryjówek gąszczem. Tyczki z fasolą, kratki, po których wspinał się groch,
kukurydza wielkości człowieka – dużo było miejsc, w których mógł się ukryć
intruz.
Hunter również mógł znaleźć osłonę.
Cicho jak księżycowe światło, ciszej niż wielkie krople deszczu, który właśnie
zaczął padać, przemknął między rzędami kukurydzy. Nie zastanawiał się, czy jego
sylwetka jest widoczna. Tak często robił podobne rzeczy na wojnie, że stało się to
niejako jego drugą naturą. Ale podczas wojny otaczała go armia niebieskich
mundurów. Teraz była jedynie noc i pojedynczy cień człowieka w ciemności.
Zatrzymał się, stanął bez ruchu i zaczął nasłuchiwać. Nie dobiegł go żaden
odgłos oprócz poszumu wiatru i szelestu kropli spadających na liście. Wolno
przykucnął i dotknął zbyt jasnego jego zdaniem gruntu. Siedząc na piętach,
podniósł palce do ust i lekko polizał. Sól.
„Ty sukinsynu” – pomyślał zimno. „Niech ja cię dostanę w swoje ręce”.
Wiatr wzmógł się. Na drugim końcu pola zaszumiała fasola. Ale to nie wiatr
poruszał liście. To ktoś brał na muszkę rewolweru jasny cel majaczący w cieniu
stodoły.
„Elyssa”.
– Padnij, Sassy! – wrzasnął Hunter.
Błyskawicznie wyciągnął rewolwer. Nie miał czasu dobrze wymierzyć i kiedy
nacisnął spust, wiedział już, że pocisk chybi celu. Miał jedynie nadzieje, że tamten
też spudłuje. Strzały rozdarły noc, mężczyzna krzyknął, psy się rozszczekały, z
oficyny wybiegli kowboje, a Hunter klął takimi słowami, że granit by pękł.
– Sassy? Nic ci się nie stało?! – wrzasnął.
– Nic.
– Zostań tam! I niech nikt nie strzela!
Nie czekał na jej odpowiedź. Pobiegł pochylony między rzędami kukurydzy,
ścigając cień, który zniknął gdzieś w ogrodzie. Nim dobiegł do skraju ogrodu,
usłyszał oddalający się tętent końskich kopyt, który szybko zlał się z odgłosami
deszczu i wiatru.
– Sukinsyn! – warknął.
Szczekając dziko, spomiędzy kabaczków wypadła Vixen.
– Zamknij się – rzekł z pogardą. – Trzeba było wcześniej szczekać.
Upokorzona Vixen zamilkła.
– Pułkowniku! – zawołał zdyszany po biegu Morgan. – Wszystko w
porządku?
– Nic mi nie jest – rzekł Hunter. – Powiedz ludziom, żeby odłożyli broń, a
wzięli się za szpadle. I niech przyniosą latarnie.
Morgan przedarł się przez ostatni rząd kukurydzy.
– Mamy pogrzeb? – spytał z nadzieją.
– Nie – odparł Hunter niechętnie. – Sukinsyn załatwił ogród, szlag by go
trafił!
– Co?
– Sól – wyjaśnił zwięźle Hunter.
– Matko Boska! – wykrzyknął Morgan.
Oczy rozszerzyły mu się ze zgrozy, gdy ujrzał spustoszenia w ogrodzie w
postaci białych linii biegnących wzdłuż bruzd. Klnąc pod nosem, zapalił latarnię,
którą trzymał w ręku, i podniósł ją wyżej. Na ziemi zewsząd błyskała biel. Deszcz
padał coraz większy. Sól rozpuszczała się w oczach.
– Chodźcie prędko z łopatami! – wrzasnął Hunter.
Odpowiedział mu chór zgodnych pomruków.
Chwilę później na skraju ogrodu pojawiła się Elyssa. Skakała po bruzdach z
gracją sarny, kierując się w stronę blasku latarni. Wpadła w żółty krąg światła.
– Do licha, Sassy...!
Zignorowała protesty Huntera.
– Czy na pewno nic ci się nie stało? – dopytywała się bez tchu. – Te strzały...
Mówiąc te słowa, obejrzała go starannie. W świetle latarni wszystkie muskuły
i ścięgna rysowały się wyraźnie złotym kolorem, podkreślonym przez ciemne
cienie. Czarne jak noc włosy błyszczały iskierkami odbitego światła i migotały
przy każdym oddechu mężczyzny.
Elyssa zapomniała o bożym świecie. Nigdy przedtem nie umieściła słów
„piękny” i „mężczyzna” obok siebie, ale ujrzawszy swego rządcę, zrozumiała, co
natchnęło Michała Anioła, gdy rzeźbił „Dawida”.
Hunter właśnie tak wyglądał. Inteligentny. Silny. Piękny. I niezwykle męski.
Najwyższa aprobata, jaką Hunter ujrzał w oczach dziewczyny na widok jego
ciała, podziałała jak spięcie ostrogą. Nagle uświadomił sobie, że jest na wpół nagi,
skąpany w świetle latami, a jego skóra lśni od deszczu. I gdyby jeszcze dłużej
patrzyła na niego w ten sposób, mógł skompromitować się w oczach otaczających
go mężczyzn.
– Nic mi nie jest – rzekł zimno.
– Słyszałam strzały – powtórzyła.
Dźwięk jej głosu wywołał przyśpieszone pulsowanie tętnicy na szyi Huntera.
– Nie do mnie strzelał.
– Do kogo w takim razie? Czy nikomu nic się nie stało?
Nie odpowiedział. Nie chciał nawet myśleć o lodowatym skurczu, jaki ścisnął
mu trzewia, gdy uświadomił sobie, że intruz celuje do niej.
– Hunter?
– Wszyscy są cali.
– A do kogo strzelał? – uparcie dopytywała się.
– Do ciebie – odparł szorstko.
Oczy jej się rozszerzyły. Zabrakło jej tchu.
– Może myślał, że to jeden z kowbojów? – podpowiedział Morgan.
Hunter spojrzał na Elyssę. Stała przed nim smukła jak osika, z jasnymi
włosami falującymi na wietrze, odziana w długi jedwabny szlafrok przewiązany w
talii, który podkreślał kobiece krągłości. Wiatr uniósł skraj szlafroka, odsłaniając
kremowe, kształtne łydki.
Krople deszczu znaczyły ciemne ślady na jedwabiu. Mokry materiał przywarł
do piersi. Sutki nabrzmiały pod wpływem zimna i wilgoci.
– Musiałby być ślepy, żeby wziąć Sassy za mężczyznę – rzekł Hunter
ochryple.
– Prawda – odparł z ciemności głosem pełnym szacunku Sonny.
– Zgadzam się – rzekł inny głos.
– I ja – dorzucił trzeci.
– Ja też.
– Tak.
– Racja.
Hunter był wściekły. Zimnym wzrokiem obrzucił mężczyzn stojących
kręgiem na skraju światła i zgadzających się z nim, że Elyssa naprawdę bardzo
kobieco wygląda.
– Nie stójcie tak na deszczu i nie kłapcie ozorami po próżnicy – warknął.
Ludzie aż podskoczyli.
– Mickey, łap się za taczki – rozkazał Hunter. – A reszta niech sprząta sól.
Ruszać się!
Odpowiedzią był zgodny pomruk i machanie łopatami.
– Zostawię panu latarnię – rzekł Morgan.
Mężczyźni zniknęli w ciemnościach. Latarnie błyskały w ogrodzie jak
egzotyczne kwiaty. Kowboje, zazwyczaj pogardliwie odnoszący się do prac,
których nie dało się wykonywać siedząc na koniu, wykopywali teraz ziemię z solą
bez słowa skargi. Żaden z nich nie był na tyle głupi, żeby przeciwstawić się
Hunterowi, kiedy miał taki wyraz oczu. Nawet Mickey.
Do Elyssy z opóźnieniem dotarło znaczenie słów Huntera.
– Sól? – zapytała. – Jaka sól?
– Sól, którą ten drań rozsypał w ogrodzie warzywnym.
Elyssa jęknęła. Próbowała oddychać, ale nie mogła. Po raz pierwszy oderwała
oczy od Huntera i spojrzała na ogród.
Po obu stronach widoczne były w bruzdach nierówne białe linie.
– Sól? – szepnęła.
Hunter skinął głową. Potem uświadomiwszy sobie, że w ciemnościach nie
mogła dojrzeć tego gestu, powiedział głośno:
– Tak. Sól.
– Jesteś p-pewny?
Drżenie w jej głosie raniło jak nóż. Spojrzał na palce lewej ręki, żałując, że się
nie myli. Małe białe kryształki błysnęły w świetle latarni. Podniósł rękę i
spróbował raz jeszcze, żeby się upewnić. Sól.
– Tak – rzekł. – Jestem pewny.
Elyssa, pełna niedowierzania, chwyciła jego rękę i polizała. Poczuła smak
soli. Nie było wątpliwości. Puściła jego rękę i odwróciła głowę. Przeniknęło ją
drżenie.
„Mój ogród, moje ukochane miejsce” – pomyślała rozpaczliwie. „O Boże, kto
mógł być tak okrutny?”
Niewidzącym wzrokiem wpatrywała się w ciemność poza kręgiem rzucanym
przez latarnię, walcząc ze łzami. Hunter uważał ją za małą dziewczynkę.
Dowiedzie, że jest inaczej. Nie rozpłacze się przy nim, choć czuje w gardle bolesną
kulę. Oczy jej jedynie zwilgotniały.
Zewsząd dochodziły odgłosy energicznego kopania. Zdawać się mogło, że to
ogromne szczury wgryzły się w ogród dookoła kręgów światła rzucanych przez
liczne latarnie.
Tymczasem burza przybrała na sile i wiadomo było, że cała praca pójdzie na
marne. Większa część warzywnika i tak będzie zniszczona, a wraz z nim sama
ziemia.
– Sassy? – spytał Hunter po chwili. – Dobrze się czujesz?
Nie było odpowiedzi. Miał ogromną ochotę wziąć ją w ramiona i pocieszyć,
ale nie ufał samemu sobie na tyle, żeby jej dotknąć.
Palce płonęły, jakby wsunął je w płomień. Z każdym biciem serca czuł na
skórze dłoni delikatne ciepło języka, jakby nieustannie wracało do niego. Pragnął
jej tak bardzo, że ledwo mógł ustać na nogach.
„Nie powinienem był patrzeć na nią” – wyrzucał sobie gorzko. „Ten jedwab,
który ma na sobie, wydaje się rozpuszczać na deszczu tak szybko jak sól”.
Elyssa już dłuższą chwilę przebywała na deszczu i materiał przylegał do jej
ciała. Sutki sterczały dumne i napięte, jakby kochały je usta Huntera.
„Judasz w spódnicy” – pomyślał, rozdarty między gniewem a gwałtownym
pożądaniem. „Biskupa doprowadziłaby do płaczu”.
– Wracaj do domu – rozkazał szorstko.
Elyssa zwróciła ku niemu twarz. Była smutna i bezradna.
– Czy to był Culpepper? – spytała drżącym głosem.
– Sassy...
– Odpowiedz – przerwała mu.
Tym razem głos miała równie szorstki jak jego. Wziął głęboki oddech i
zastanowił się szybko. Nie chciał dochodzić tożsamości intruza. Nie chciał w ogóle
myśleć o „wujaszku” Billu, człowieku, który prawdopodobnie był kochankiem
Elyssy, i to prawdopodobnie on strzelał do niej.
Nie chce dać wiary, bo jest w nim zakochana.
To jedyne wytłumaczenie, jakie Hunter mógł wymyślić dla jej ślepoty.
– No i? – Elyssa niecierpliwiła się.
– Nie – rzekł Hunter. – To nie był Culpepper.
– Skąd ta pewność?
– Psy.
– Nie rozumiem.
– Psy nie szczekały – wyjaśnił krótko.
– Może wiatr wiał nie w tę stronę i nie wyczuły.
– Vixen wyczuła go, kiedy wiatr się zmienił.
– I co?
– Nawet nie warknęła.
– Nie mogę... – Głos jej się załamał.
Nie wiedział, co powiedzieć. Nie chciał wymieniać imienia jej kochanka.
Jeżeli oskarżenie przyjdzie od niego, ona je na pewno odrzuci.
„Niech sama na to wpadnie” – postanowił. „Nie powinno jej to zająć dużo
czasu”.
Deszcz padał coraz większy. Elyssa z trudem przełknęła ślinę i usiłowała coś
powiedzieć.
– Musisz... – zaczęła ochryple. Chrząknęła. – Musisz się mylić.
– Czy słyszałaś, żeby psy szczekały?
– Nie. Ale może to ktoś z nowych ludzi. Ktoś, kto pracuje dla obu stron.
– Odjechał konno.
– Ach t-tak...
Hunter spojrzał na Elyssę. Deszcz padał teraz tak bardzo, że była zupełnie
przemoknięta.
– Morgan! – wrzasnął.
– Tak?
– Czy kogoś brakuje?
– Nie.
– Skąd on może wiedzieć? – syknęła Elyssa. – Nie miał nawet czasu ich
policzyć!
– Nie musiał.
– Jak to?
– Kazałem mu uważać na tych, których nie znamy – wyjaśnił sucho. – Ostatni
kładzie się spać, pierwszy wstaje.
– Ale...
– Nie ma żadnego ale – przerwał niecierpliwie. – Wracaj do domu. Nie jesteś
odpowiednio ubrana, żeby w taką pogodę sterczeć na dworze.
– A ty jesteś? – odpaliła.
– Do diabła!
Wyprowadzony ostatecznie z równowagi, wziął ją na ręce, jakby była
nieznośnym dzieckiem, i ruszył w stronę domu. Z każdym krokiem coraz wyraźniej
uświadamiał sobie, że dzieckiem to ona już nie jest. Wpasowała się w niego, jak
tylko kobieta potrafi.
Nim doszedł do domu, miał wrażenie, że piersi Elyssy wypaliły mu na skórze
znamię.
13
Przyniesione z ogrodu warzywa piętrzyły się w koszach, garnkach,
skrzynkach i puszkach w całej kuchni. Elyssa i Penny zostały dosłownie zawalone
robotą.
Dzień wstał pogodny i gorący, prawdziwy jesienny powrót lata. Nagrzana
promieniami słońca ziemia oddawała ciepło w czyste, niebieskie niebo.
Kuchnia była całkiem zaparowana, gdyż jeszcze przed świtem zaczęło się
konserwowanie warzyw.
– Dobrze, że chociaż ziołowy ogród ocalał – westchnęła Penny.
– Tylko dlatego, że Hunter spłoszył tego łajdaka – rzekła Elyssa. – Morgan
znalazł przygotowane worki z solą.
– Dziwne, że psy nie szczekały.
Elyssa nic nie powiedziała.
Spędziła bezsennie resztę nocy, już to starając się odgadnąć, kim był nocny
intruz, już to wspominając, jak wyglądał nagi do pasa Hunter. Żadna z tych myśli
nie dała jej zasnąć.
Penny rzuciła na Elyssę spojrzenie z ukosa, po czym wróciła do uważnego
studiowania jaskrawopomarańczowej skóry dyni. Dłuższą chwilę stała bezczynnie.
Cały czas zastanawiała się, kim był nocny gość.
– To musiał być ktoś z nowych – rzekła wreszcie. – Psy nie szczekałyby na
nich.
– Hunter jest innego zdania.
– Naprawdę? Dlaczego?
– Podobno Morgan ma ich cały czas na oku.
– Też mógł coś przegapić.
Na moment Elyssa zamknęła oczy. Myśl, że to Bill zniszczył jej ukochany
ogród, paliła duszę jak rozżarzone żelazo.
„Kto to może być?” – pytała siebie w duchu, w rozpaczy. „Kto ma powód,
żeby się na mnie mścić? Kogo psy tak dobrze znają?”
Jedynym kandydatem spełniającym te warunki był Bill. Nikt inny nie
przychodził jej do głowy.
– Może rzeczywiście Morgan pomylił się – westchnęła głośno, ale z tonu jej
głosu jasno wynikało, że wcale nie jest o tym przekonana.
– Albo psy nie wyczuły zapachu – podpowiedziała Penny. – Na przykład,
jeżeli podszedł je pod wiatr.
Elyssa nic nie powiedziała.
– To by tłumaczyło wszystko – dodała Penny. – Psy po prostu go nie
zwietrzyły.
– Vixen go wyczuła. Pobiegła w jego stronę.
Penny raptownie przestała szorować małą dynię. I tak prawie przez cały czas
udawała tylko, że coś robi. Spojrzała na Elyssę, a jej ciemnobrązowe oczy były
gniewne i przestraszone.
– Uważasz, że to był Bill – rzuciła oskarżycielsko.
– Nie powiedziałam tego.
– Nie musisz. Jest jedynym człowiekiem, którego psy znają, a który nie był
zeszłej nocy na ranczu.
Elyssa odpowiedziała milczeniem.
– Mylisz się! – zawołała Penny. – On by tego nie zrobił! On nie jest... –
Urwała w pół zdania.
Kuchenne drzwi zatrzasnęły się za Hunterem, który przyniósł płócienne torby
wypełnione po brzegi marchwią, cebulą, ziemniakami i jabłkami. Część jarzyn
miała zostać zakonserwowana, reszta szła do piwnicy pod domem.
– Kto się myli i w jakiej sprawie? – spytał spokojnie.
– Elyssa uważa, że to Bill rozsypał sól w ogrodzie – powiedziała Penny. –
Myli się. To porządny, uczciwy człowiek.
Hunter nic nie powiedział.
– Naprawdę tak jest! – zawołała Penny.
Na jej bladych zazwyczaj policzkach wykwitły czerwone plamy.
– Znam go lepiej niż ktokolwiek inny – dodała już spokojniej. – I daję głowę,
że nie zrobiłby niczego takiego.
– Whisky zmienia człowieka – powiedział lakonicznie Hunter.
– Nie – zaprzeczyła Penny stanowczo. – Bill nie zachowałby się tak podle,
choćby nie wiem ile wypił!
– Nie denerwuj się tak – rzekła Elyssa z westchnieniem. – Warzywnik był
potrzebny, ale naprawdę przeżyjemy jakoś bez niego.
Hunter przypomniał sobie łzy lśniące w jej oczach, kiedy spoglądała na
zrujnowany ogród. Wiedział, że Elyssa nie mówi prawdy.
Dla niej ogród był czymś naprawdę wyjątkowym, dawał pokój i ukojenie,
stanowił jedyne życzliwe miejsce w kraju, który dla kobiet był wyjątkowo brutalny.
To, że nie udało się o obronić, napawało Huntera gniewem.
„Inna sprawa, że ten jej piekielny kochanek ma nade mną sporą przewagę” –
przypomniał sobie gorzko. „Zna ranczo i jego panią lepiej niż ja”.
Penny spoglądała na Elyssę przez długą, pełną napięcia chwilę. Zagryzała
przy tym usta tak mocno, że aż zostały ślady na skórze. Wreszcie westchnęła i
poszła sprawdzić szklane słoje z przetworami, gotujące się w specjalnym garnku.
Piasek w małej klepsydrze właśnie się przesypał.
– Pozwól, że ja to zrobię – powiedziała Elyssa prędko. – Jesteś zdenerwowana
i nie czujesz się dobrze, a garnek jest ciężki. Nie chcę, żebyś się poparzyła.
Nim Penny zdążyła wyrazić sprzeciw, Elyssa wepchnęła się przed nią. Ścierki
do brania gorących garnków były duże, grube i poplamione od długiego użycia. W
zestawieniu z jedwabną suknią w kolorze orchidei stanowiły wyjątkowy kontrast.
Hunter objął Elyssę od tyłu i zabrał jej ścierki. Zapach rozmarynu uderzył mu
do głowy.
Wstążka z przejrzystego jedwabiu w głębokim odcieniu fioletu, którą
związane były włosy Elyssy, pięknie podkreślała ich złocisty kolor. Gładka, jasna
skóra na karku, widoczna w rozcięciu sukni, działała na zmysły.
„Szkoda, że nie potrafię wyperswadować jej noszenia jedwabi na ranczu” –
pomyślał ze złością. „To prawdziwa tortura dla mężczyzny”.
– Ja wezmę słoiki – powiedział.
Uwięziona jak w klatce między gorącem paleniska a silnym męskim ciałem,
Elyssa zastygła w bezruchu.
– Nie musisz – powiedziała. – Ja...
– Nie bądź niemądra – przerwał jej ostro. – Gdzie mam postawić słoiki?
– Na stole. Dziękuję ci.
Hunter wyjął ramkę ze słojami z wielkiego garnka i przeniósł na długi
drewniany stół, pokryty licznymi bliznami od noża. Szkło zaparowało i
natychmiast wyschło.
Penny z Elyssa napełniły słoiki zieloną fasolką, zalały posoloną wodą i
zamknęły pokrywki. Zwykle do fasolki dodawały cebulę albo czosnek i zioła, ale w
tym roku procedura robienia przetworów daleka była od utartych zwyczajów. Gdy
rozpuszczona w ziemi sól dotrze do korzeni, ogród umrze. Warzywa zgniją. Trzeba
więc zebrać, co się da, i zakonserwować.
Elyssa i Penny pracowały bez wytchnienia. Hunter zaskoczył je, gdy
spokojnie zaczął skrobać najmniejsze ziemniaki, przygotowując je do dalszej
obróbki. Większe miały pójść do piwnicy razem z bardziej dorodnymi warzywami.
Elyssa zakręciła ostatnią pokrywkę i chwyciła kratkę ze słoikami. Zanim
zdążyła ją unieść. Hunter przejął od niej cały ciężar. Zaskoczona, cicho krzyknęła.
– Wezmę to – powiedział. – Ty krój fasolkę.
Chciała być tak rzeczowa jak Hunter, ale głos odmówił jej posłuszeństwa.
Bliskość silnych ramion zapierała dech w piersiach. Spojrzała w jego błyszczące
oczy i ujrzała w nich pożądanie tak wielkie jak siła ramion zamykających ją w
potrzasku.
– N-nie – wyszeptała.
– Co nie?
– Nie trzeba kroić fasoli.
– Dlaczego?
– Pokroiłyśmy wszystko.
– A groszek?
Oblizała nerwowo usta. Oczy Huntera zwęziły się, kiedy obserwował ruch jej
języka. Puls na szyi Elyssy przyspieszył.
– To może obierzesz groszek? – zaproponował miękko.
– Groszek?
– Takie małe kulki w zielonych strączkach.
W tym momencie nie bardzo wiedziała, jak się nazywa. Myślała jedynie o
smaku ust Huntera i jego słodkim oddechu.
– Przestań mnie prowokować – zagroził cicho – bo klnę się, że zaraz
znajdziesz się na stole i dostaniesz to, o co prosisz.
Na policzki Elyssy wpełzł rumieniec. Zanurkowała pod ramieniem Huntera i
podeszła do zlewu. Nie patrząc na to, co robi, zaczęła czyścić dynię. Całe garście
lepkiego miąższu spadały na durszlak stojący w zlewie, uderzając tak ciężko, te
naczynie kołysało się na swoich trzech nogach.
– Czy chcesz zachować pestki do siewu? – spytała Penny.
– Co?
– Pestki z dyni.
– Aha. Pestki.
Elyssa spojrzała nieprzytomnie, jakby pestki dyni właśnie wyrosły w zlewie.
Jasne, spiczasto zakończone, grube i dojrzałe.
– Przydadzą się na przyszły rok – powiedziała.
„Jeżeli ogród będzie istniał”.
Przez chwilę bała się, że wypowiedziała na głos swoje wątpliwości. Kiedy nie
nadeszła żadna cięta odpowiedź ze strony Huntera, odetchnęła z ulgą. Wstawił
właśnie jedną kratkę pełną słoi do wielkiego kotła, a potem drugą do drugiego.
Następnie wrócił do skrobania ziemniaków, jakby nigdy nie wdychał zapachu
Elyssy i nie czuł czystego ognia w swoich żyłach.
W drzwiach stanął Sonny. Ramiona pełne miał długich łodyg kopru, w
dłoniach trzymał buraki za poznaczoną czerwonymi żyłkami zieloną nać.
– Panno Elysso! – zawołał.
Westchnęła i wyprostowała zdrętwiałe plecy. Odwracając się do chłopca,
uśmiechała się jednak.
– Wejdź – powiedziała. – Połóż koper na stole, a buraki włóż do zlewu.
Sonny szedł wolno. Tak się zapatrzył na jedwabną suknię i kosmyki blond
włosów, które wysunęły się z koka, że wpadł prosto na Huntera.
– Och, przepraszam, pułkowniku.
Hunter obrzucił go spojrzeniem rozbawionym i zarazem niecierpliwym.
– W porządku – odrzekł. – Ale byłbym ci wdzięczny, gdybyś stał na własnych
nogach.
Sonny spojrzał w dół i zobaczył, że rzeczywiście stoi na stopie rządcy.
Pośpiesznie cofnął się.
– Naprawdę bardzo przepraszam.
Hunter westchnął. Zgodnie z poleceniem Sonny włożył buraki do zlewu, a
koper położył na stole. Potknął się przy tym kilkakrotnie, ponieważ cały czas
patrzył na Elyssę, a nie pod nogi.
– A co z ogórkami? – spytała Elyssa.
– Trzy buszle, jak na razie – odparł żywo Sonny. – Może nawet cztery. Ale są
małe.
– To dobrze – odparła Elyssa. Uśmiechnęła się ze znużeniem, myśląc o
długich godzinach czekającej ją pracy. – Wszyscy lubią korniszony.
Sonny uśmiechnął się, jakby mu właśnie dano miesięczną zapłatę. Stał i
przyglądał się Elyssie, która wróciła do oporządzania dyni.
– Sonny – odezwał się Hunter.
Więcej nie musiał nic mówić. Chłopak podskoczył i wyszedł z kuchni, jakby
mu się nagle zaczęła palić ziemia pod nogami.
Elyssa tymczasem czyściła dynie, wybierała miąższ i starała się nie myśleć o
Hunterze. Udawało się jej nawet, dopóki nie podszedł i nie stanął obok przy zlewie.
Szybkimi, silnymi ruchami zaczął pompować wodę. Woda trysnęła na stos miąższu
i pestek leżący na dnie zlewu.
Kątem oka Elyssa przyglądała się, jak Hunter z zadziwiającą zręcznością
oddziela pestki od miąższu.
– Nieźle ci idzie – powiedziała.
– Czyżby cię to dziwiło?
Roztropnie zmieniła temat.
– Mamy już i tak dosyć pestek na następny rok – powiedziała. – Zostaw te.
– Dlaczego? Przecież są dojrzałe? Mają się zmarnować? Są bardzo smaczne.
Elyssa zamrugała z niedowierzaniem.
– Nigdy nie słyszałam, żeby ktoś jadł pestki – stwierdziła Penny,
przysłuchująca się rozmowie.
– Nauczyłem się jeść pepitos w Teksasie – wyjaśnił.
– Co to takiego?
– Prażone, solone pestki dyni – odparł. – Moi vaqueros je uwielbiali.
Elyssa spojrzała na bałagan w zlewie z nowym zainteresowaniem.
– Naprawdę?
Hunter skinął głową. Potem uśmiechnął się.
– Oczywiście – dodał. – Sypali do soli tyle chili, że pestki paliły żywym
ogniem.
– Mamy chili – rzekła Elyssa.
– Widziałem.
– Ale ich nie zebrałeś.
– Nie lubisz chili? – spytała Penny.
– Uwielbiam.
Elyssa spojrzała na niego, zaciekawiona śmiechem dźwięczącym w jego
głosie. Wciąż się uśmiechał. Linie ust wygładziły się, co sprawiło, iż w tej chwili
był tak przystojny, że nie mogła oderwać od niego wzroku.
– No i dlaczego nie zebraliście papryki? – spytała Penny.
– Mamy tylko jedną parę rękawic.
– Ach, sok – powiedziała Elyssa, marszcząc brwi. – Strasznie piecze.
– Jak ogień piekielny – zgodził się Hunter. – A ten durny Mickey odesłał
twoich vaqueros. Bracia Herrera mają roboty pod dostatkiem i nie mogę wysłać ich
do ogrodu.
– Ja mam rękawice – powiedziała Elyssa. – Pójdę i pozbieram.
– Nie ma potrzeby – wyjaśnił wesoło.
– Nie chcę, żeby się zmarnowały.
– I nie zmarnują się. Mickey został oddelegowany do zbierania tego piekącego
draństwa.
Elyssa usiłowała powstrzymać uśmiech. Nie udało się. Wiedziała, że w ten
sposób Hunter ukarał Mickeya za niegodne potraktowanie vaqueros.
– Uprzedziłeś go, żeby nie zatarł oczu? – spytała.
– Dwa razy. Raz, kiedy wysłałem go do roboty, a drugi, kiedy zaczął beczeć,
że go oczy pieką.
– Może teraz posłucha – roześmiała się.
Hunter wzruszył ramionami.
– Wątpię. Przy tym chłopaku but z lewej nogi wydaje się geniuszem.
Góra oczyszczonych dyni rosła w szybkim tempie.
– Ojej! – zawołała Penny po chwili. – Czy mamy tyle przypraw, żeby zrobić
nadzienie do placka?
– Myślałam o chutneyu z dyni, sosie z dyni i dyni suszonej – mruknęła Elyssa.
– Może być też zupa.
– Chutney. – Penny uśmiechnęła się, mimo smutku, który pojawił się na jej
twarzy, gdy wróciły wspomnienia. – Gloria uwielbiała chutney.
– Ja też lubię. Nigdy nie robiłam go z dyni, ale... – wzruszyła ramionami.
– Powinien się udać – rzekł Hunter.
– Naprawdę tak uważasz? – spytała zdumiona.
– Jasne. Najlepsze przepisy powstały wtedy, gdy kucharzowi brakowało
czegoś lub miał czegoś za dużo. Chutney z dyni nie powinien być wyjątkiem.
– Naprawdę tak uważasz?
– Oczywiście.
Elyssa była zachwycona.
– Mam nadzieję, że masz rację.
Hunter rzucił na nią spojrzenie z ukosa.
– Zgadzam się z wami – wtrąciła Penny. – Gloria zawsze powtarzała, że
największe przysmaki powstają z tego, co akurat jest pod ręką.
– Dobre jedzenie jest jak uroda – powiedział Hunter, odwracając wzrok od
Elyssy. – To rzecz gustu.
– Mhm – mruknęła znacząco Penny.
Przekroiła dynię na pół jednym ruchem wielkiego noża.
– Jest jeden gust, który podzielają wszyscy mężczyźni na świecie – dodała
Penny autorytatywnie.
– Naprawdę? – spytała Elyssa. – Jaki?
– Blondynki – wyjaśniła Penny sucho.
– Nie wszyscy – rzekł Hunter.
– Czy znasz takiego, który nie lubiłby blondynek? – spytała wyzywająco
Penny.
– Owszem. Ja. Wolę dobrą, stałą w uczuciach kobietę, której uśmiech sprawia,
że świat staje się jaśniejszy. Jak twój.
Penny zrobiła zaskoczoną minę. Potem uśmiechnęła się i dowiodła, że prawdą
jest to, co Hunter mówił o jej uśmiechu.
– Podobnie jak jedzenie – ciągnął, nie patrząc na Elyssę. – Trzeba
wykorzystać to, co się ma, a nie martwić się, czego nie ma.
Tym razem Elyssa przepołowiła dynię jednym ostrym cięciem.
– Jesteś naprawdę wartościową kobietą – ciągnął Hunter, patrząc na Penny. –
Powinnaś była przyjąć oświadczyny.
Ponownie zaskoczył Penny.
– Skąd o tym wiesz? – spytała.
Rzucił spojrzenie na Elyssę i powiedział:
– Nie wszystkich mężczyzn oślepia słoneczny blask złotych włosów.
Uśmiech Penny zniknął.
– Jednego oślepił – westchnęła smutno. – A tylko ten liczył się naprawdę.
Tego popołudnia wszyscy z wyjątkiem Penny, która nadal nie czuła się
dobrze, w pośpiechu opuścili kuchnię i udali się na teren rancza. Zaczęło się od
tego, że przybył Lefty z wiadomością o wielkim stadzie mustangów, które pojawiło
się na południu niedaleko bagien. Takiej okazji nie wolno było przepuścić.
Warzywa mogły poczekać, brak koni był ważniejszym problemem. Kowboje mieli
za mało zapasowych koni, a każdy z nich potrzebował co najmniej sześciu do
ciężkiej pracy przy wyganianiu bydła z pełnej zakamarków okolicy. W gorące dni,
takie jak ten, potrafiliby zajeździć i osiem koni, gdyby naturalnie je mieli.
Morgan pojechał z Hunterem i Elyssą na poszukiwanie mustangów. Kiedy
Hunter miał coś do powiedzenia, zwracał się tylko do Morgana. Poza tym
panowała cisza, gdy cała trójka przeczesywała nagrzane słońcem nierówne tereny
na skraju moczarów.
Elyssie odpowiadało to, że nie zwracano na nią uwagi. Ostry język Huntera
potrafił ranić boleśnie, doświadczyła tego poprzedniego wieczoru.
Zbliżali się do następnego wąwozu. Wejście do niego było grząskie i
podmokłe. Hunter bez słowa zsiadł z konia i zaczął szukać śladów. Szybko zniknął
w wysokiej trawie, bujnie rosnącej na wilgotnym podłożu.
Morgan wyciągnął broń i zatrzymał konia tuż obok Elyssy. Dziewczyna nie
mogła oprzeć się żalowi, że to nie Hunter przygląda się, jak ona z Morganem szuka
zwierząt.
Konie stały ze spuszczonymi łbami, podrzemując w obezwładniającym cieple
słońca. Po trudach ostatnich dni każdą wolną chwilę wykorzystywały na
odpoczynek.
Elyssa nigdy nie przyznałaby się do tego przed swym rządcą, ale naszła ją
ogromna ochota zrobić sobie krótką przerwę w pracy. Zostawiła Lamparta w
padoku, niech ma chwilę wytchnienia od męczącej harówki od świtu do zmroku.
Wielka, koścista klacz, na której jechała, miała dość nierówny chód, ale była mądra
jak wszystkie mustangi. Bugle Boy pasł się spokojnie o kilka stóp dalej. Od czasu
do czasu podnosił głowę i rozglądał się dookoła. Potem wracał do skubania trawy.
Wysoko na czystym jesiennym niebie leniwie kołowały jastrzębie.
Elyssa spojrzała w głąb wąwozu. Hunter właśnie ostrożnie schodził w dół.
Sama sobie tego nawet nie uświadamiała, z jaką intensywnością wpatruje się w
każdy jego ruch. Zachwycało ją niezwykłe połączenie męskiej siły i gracji ruchów.
W tej chwili poruszał się bardzo ostrożnie. Nie chciał zdradzić ich obecności
ani wobec mustangów, ani wobec wrogich ludzi. W ręku miał niewielką lunetę.
Konie, które Lefty widział niedaleko wąwozu, nie były całkiem dzikie, choć
płochliwe. Większość miała wypalony znak Ladder S.
– Mam nadzieję, że Lefty nie mylił się co do znaków – odezwał się Morgan. –
Potrzebujemy koni tak samo jak amunicji. Świeżo ujeżdżone mustangi nie są
najlepsze, zwłaszcza gdy dochodzi do strzelaniny.
– Lefty zna konie z rancza – odparła Elyssa cichym głosem. – Jeżeli twierdzi,
że są nasze, to tak jest.
– A jeśli będą miały znak Slash River, to co?
– Będzie to znak świeży, jeszcze nie zagojony – odparła szorstko. – A pod
spodem nasz znak.
– Możliwe – zgodził się. – Chce panienka zabić jednego i przekonać się?
Elyssa skrzywiła się. Zazwyczaj sprawdzano, czy znak nie został zmieniony,
w ten sposób, że zabijano zwierzę i ściągano skórę z tego miejsca. Od wewnątrz
pierwszy znak był doskonale widoczny, niezależnie jak bardzo zmieniono go po
zewnętrznej stronie skóry.
– Uwierzę Lefty'emu.
– Culpepperowie nie.
– Culpepperowie siedzą cicho, odkąd przybyło nam zbrojnych ludzi –
stwierdziła sucho.
– To, że węże siedzą cicho, nie oznacza, że nie mają jadu.
Zmrużyła oczy pod wpływem silnego podmuchu wiatru. Tuż obok ciągnęły
się wyschnięte moczary. Brunatne trzciny gięły się i szeleściły. Na prawo trawiaste
pastwiska dochodziły aż do podnóża Rubinowych Gór. Nad szczytami zbierały się
burzowe chmury, zasłaniające poszarpany zarys górskiego łańcucha. Wiatr wiejący
stamtąd miał posmak zimy.
– Zatem uważacie, że Hunter ma rację, twierdząc, że Culpepperowie tylko
czekają, aż skończymy spęd, i wtedy zaatakują?
– Pierwszą rzeczą, o jakiej człowiek przekonuje się, poznawszy bliżej Huntera
– odparł wolno Morgan – jest to, że on ma zazwyczaj rację.
– Ale nie zawsze.
Morgan błysnął zębami w uśmiechu.
– Prawda, proszę pani, nie zawsze. Wygląda na to, że opowiedział się po
niewłaściwej stronie podczas wojny.
Morgan uniósł się nieco w siodle i osłoniwszy oczy przed jasnymi
promieniami słońca, spojrzał w tył. Choć jego głos był miły i łagodny, spojrzenie
miał mroczne, badawcze i twarde.
– Oczywiście – ciągnął – przyłączył się do Południa głównie za sprawą Case'a
i Belindy. Młode, zapalone głowy wierzące ślepo w dawne czasy i bawełnę.
– Belinda?
– Jego żona, świeć Panie nad jej duszą. – Potem pod nosem dodał: – Chociaż
raczej to diabeł się nią teraz zajmuje.
Elyssa nie dosłyszała ostatniej uwagi. Niespodziewane imię zmarłej żony
Huntera wytrąciło ją z równowagi. A więc pokochał jakąś kobietę. Ożenił się z nią.
Ona nie żyje. A jego serce pewnie zostało pochowane razem z nią.
– Kto to jest Case? – spytała szybko.
– Młodszy brat Huntera.
– Czy on też nie żyje?
– Żyje, panienko, choć niejeden chłopak Unii starał się, jak mógł.
– Łącznie z wami?
Morgan potrząsnął głową.
– Zawdzięczam braciom Maxwellom życie – powiedział po prostu. – Kiedy
przyszedł czas, pomogłem im tak samo, jak oni mnie.
– To znaczy?
– Ułatwiłem Case'owi wejście do więzienia, gdzie trzymano Huntera. Case
zrobił resztę.
Elyssa wzdrygnęła się na myśl, że Hunter siedział w więzieniu. Wojskowe
miały fatalną opinię, zwłaszcza pod względem traktowania więźniów.
– Case mógł sobie być zapaleńcem podczas wojny – ciągnął Morgan – ale
wyleczył się z tego. Teraz to twardy mężczyzna. Naprawdę twardy.
– A jak było przed wojną? – spytała Elyssa. – Czy to wtedy Hunter wam
pomógł?
Morgan, wzdychając, uniósł się w strzemionach i poprowadził konia na
prawo, żeby zlustrować kolejny fragment moczarów.
– Na długo przed wojną – zaczął – biali w Teksasie chcieli powiesić na
drzewie kolorowego chłopaka, ot tak, żeby popatrzeć, jak długo będzie fikał
nogami w powietrzu.
Wzburzona odwróciła się i spojrzała na niego. Patrzył to na wzgórza, to na
moczary. I uśmiechał się, jakby cieszyły go te wspomnienia.
– Nadjechał Hunter i zaczął gadać z tymi chłopakami. Był bardzo spokojny.
Od razu połapał się, że nie zrobiłem nic takiego, co by zasługiwało na stryczek.
Elyssa wciąż z przerażeniem patrzyła na Morgana.
– No i Hunter dał znak, a wtedy z krzaków wypadł Case – ciągnął Morgan.
– I puścili was? – spytała Elyssa.
– Nie, panienko. Sześciu, czyli wszyscy, ilu ich tam było, sięgnęło po broń.
– Sześciu? – spytała słabym głosem.
Morgan kiwnął głową.
– Case jest tak samo szybki jak jego starszy brat. Kiedy skończyła się
strzelanina, dwaj Culpepperowie nie żyli, inni byli ranni i tylko patrzyli, gdzie by
tu zwiać. Ot i wszystko.
– Culpepperowie? Ci sami co tutaj?
– Ten sam klan, inna gałąź. I tak zostałem jego segundo. Od tego dnia zaczęły
się problemy Huntera z Culpepperami. Mam nadzieję, że właśnie tutaj się skończą.
Wspomni panienka moje słowa.
– Czy to znaczy, że Hunter przyjechał tu, ponieważ wiedział, że
Culpepperowie...
Morgan podniósł rękę, uciszając ją. Spojrzała w ślad za jego wzrokiem na
szczyt wąwozu, gdzie wśród wypalonej słońcem trawy i zarośli ukrywał się Hunter.
Z wąwozu dobiegł słaby odgłos końskich kopyt.
– Tam do diaska! – zaklął Morgan. – Coś musiało spłoszyć mustangi.
Chwycił wodze Bugle Boya i zmusił konia do biegu. Hunter spotkał go w
połowie drogi do wąwozu. Wskoczył na konia tak zręcznie, jakby zawsze robił to
w pełnym galopie.
– Odetnij je od gór! – zawołał. – Zapędzimy je w stronę rancza.
Morgan odmachał w odpowiedzi.
– Uważaj na Culpepperów – ostrzegł Hunter. – Coś spłoszyło te konie.
Uśmiech, jakim odpowiedział mu Morgan, miał w sobie coś drapieżnego.
Najwyraźniej nie mógł doczekać się spotkania z jakimś Culpepperem. Spiął konia.
Hunter odwrócił się do Elyssy.
– Trzymaj się blisko – polecił.
Spiął Bugle Boya, zanim zdążyła cokolwiek odpowiedzieć.
14
Smukła klacz galopowała przez trawy, próbując dotrzymać kroku Bugle
Boyowi. Elyssa zapomniała o Culpepperach, starając się utrzymać w siodle.
Wyścig skrajem moczarów był niebezpieczną grą. Podłoże było raz twarde, raz
miękkie, zmieniało się nagle i niespodziewanie. W plątaninie traw często kryły się
błotniste zagłębienia, niewidoczne pagórki, a nawet spore kamienie, i każda z tych
przeszkód mogła spowodować wysadzenie jeźdźca z siodła.
Spalona słońcem ziemia uciekała spod kopyt z szybkością przyprawiającą o
zawrót głowy. Elyssa pochyliła głowę, zmrużyła oczy ze względu na wiatr i
trzymała się w siodle z całą zręcznością, jaką posiadła podczas polowań na lisa w
majątku angielskiej rodziny.
Mimo chłodzącego pędu powietrza galopujące konie szybko pokryły się
potem. Ich skóra pociemniała, pokazały się białe linie piany. Moczary o tej porze
roku były jak brunatny miraż wyczarowany z gorąca rozpalonej ziemi. Takie
porównanie nasuwało się, zwłaszcza jeżeli pamiętało się wodę i chmary ptactwa
obecne tu wiosną i latem.
Nagle Bugle Boy skręcił w stronę gór i gnał jak szatan z wyciągniętą szyją i
ogonem powiewającym na wietrze. Kopyta klaczy Elyssy zadudniły na skraju
płytkiego rozlewiska. Ona też zmieniła kierunek i pognała za Bugle Boyem wzdłuż
linii wody.
Hunter obejrzał się przez ramię. Koścista klacz galopowała jakieś pięćdziesiąt
metrów za nim. Elyssa, pochylona nisko nad końską szyją, przywierała mocno do
długiej czarnej grzywy zwierzęcia. Nagle klacz zachwiała się, najwyraźniej na
jakiejś przeszkodzie. Dziewczyna uniosła się w strzemionach, ściągnęła wodze i
przywróciła wierzchowcowi równowagę.
Hunter obserwował te zmagania. Uspokojony odwrócił wreszcie głowę i
spojrzał przed siebie. Szczerze żałował, że nie jest w stanie nic zrobić.
„Powinienem był zmusić ją do pozostania na ranczu” – pomyślał z rozpaczą.
„Nie ma sensu, żeby nadstawiała karku”.
Wiedział dobrze jednak, jak trudno by mu było wyegzekwować taki rozkaz.
Musiałby chyba przywiązać ją do łóżka, ale czy wtedy zdołałby odejść? Skierował
Bugle Boya w prawo. Koń przeskoczył przez płytki rów, rozbryzgując kopytami
brunatną ziemię.
Z prawej strony, w oddali, rozciągały się wyschnięte moczary. Porastająca je
złotobrązowa trawa marszczyła się i falowała w podmuchach wiatru. Przed nimi
pędziło wielkie stado mustangów z wyciągniętymi szyjami, ścigane przez jeźdźców
z Ladder S.
Hunter i Elyssa dołączyli do pościgu, starając się trzymać między moczarami
a pędzącymi mustangami.
Każdy mustang, któremu przyszłoby do głowy uciec w brunatny gąszcz
moczarów, zostałby schwytany przez jeźdźców. Kowboje ustawili się tak, aby
zmusić konie do biegu w kierunku starego korralu, zbudowanego wiele lat temu.
Co roku spędzano tam dzikie konie.
Konie dotarły do zarośniętego krzakami korralu pokryte pianą, dysząc ciężko.
Przemknęły, tętniąc kopytami, przez szeroki otwór w ogrodzeniu jak jedno
rozkołysane morze falujących grzyw i ogonów.
Pochyleni nisko w siodłach jeźdźcy zaciągnęli za nimi zamaskowane wrota.
Zanim zwierzęta pojęły, co się stało, znalazły się w zamknięciu.
Elyssa ściągnęła wodze, i klacz przeszła w stępa. Dziewczyna otarła pot z
czoła i założyła niesforne kosmyki włosów za uszy. Objechała korral dookoła,
usiłując policzyć konie, niespokojnie biegające w kółko wewnątrz ogrodzenia.
Ostre kopyta miażdżyły wyschłą trawę na pył, który unosił się w niebo jak dym.
Dokładne policzenie mustangów okazało się niemożliwością, ale Elyssa
uśmiechała się radośnie po wykonaniu pełnego okrążenia. Wiele zwierząt nosiło
znak Ladder S, a to oznaczało, że są już ujeżdżone i szybko przyzwyczają się na
nowo do człowieka.
Hunter jechał obok niej. Choć za nic by się do tego nie przyznał, pragnął
upewnić się, że nic się jej nie stało podczas niebezpiecznej jazdy. Jedno spojrzenie
wystarczyło, aby się przekonać, że jest podekscytowana i szczęśliwa i że wyszła z
tej eskapady cało. Policzki miała zaróżowione, niebieskozielone oczy lśniły jak
dwa klejnoty, a ona cała promieniała radością. Nie mógł się powstrzymać i też się
uśmiechnął do niej.
– Jak myślisz, ile sztuk schwytaliśmy? – spytała.
Z wysiłkiem zmusił się do oderwania wzroku od czerwonych ust i spojrzał na
wzburzone morze mustangów uwięzionych za ogrodzeniem.
– Może ze dwie setki – odparł wolno. – Tak na oko mniej więcej połowa ich
nadaje się do jazdy.
Potem uśmiechnął się dość chłodno na myśl o oficerze, który oprócz koni
chciał Elyssy.
– Ale w kontrakcie nie ma mowy o tym, że konie mają być szkolone, prawda?
– dodał. – Tyle że ujeżdżone.
Roześmiała się. Podobnie jak ona cała śmiech wibrował radością. Z dumą
spojrzała na mustangi. Po raz pierwszy uwierzyła, że uda się ocalić ranczo. Mając
tyle świeżych, pełnych wigoru koni, ludzie na pewno znajdą więcej bydła.
– Wiele nosi znak Ladder S – zauważyła.
– Niektóre mają znak Slash River.
Zmarszczyła brwi. Niecierpliwie odgarnęła z oczu zabłąkane pasmo jasnych
włosów i wepchnęła je pod kapelusz.
– Znak Aba Culpeppera – dodał.
– I to świeży – rzuciła zjadliwie. – Całkiem świeży.
Wzruszył ramionami.
– Ab jest tu od niedawna, trudno, żeby miał stary znak.
– Jak myślisz, ile naszych koni oznaczył?
– Dowiemy się jutro albo pojutrze, kiedy mustangi uspokoją się na tyle, żeby
je dokładnie policzyć.
W tym momencie Elyssa zauważyła klacz galopującą tuż przy ogrodzeniu. Na
zadzie miała wypalony świeży znak Slash River. Była to jedna z najlepszych
klaczy z hodowli Ladder S.
– Niech go diabli! – wybuchnęła.
– W pełni się z tobą zgadzam.
Hunter uniósł się w strzemionach i zagwizdał głośno. Z chmury kurzu
otaczającej korral wyłonił się Morgan. Jego koń ociekał potem i dyszał ciężko, ale
nadal gotów był posłusznie spełniać rozkazy swego pana. Morgan zbliżył się do
Huntera i Elyssy z głową wysoko podniesioną. Powietrze pachniało kurzem i aż
drżało od intensywnego jesiennego słońca.
– Powiedz chłopcom, że odwalili kawał dobrej roboty – rzekł Hunter do
Morgana. – Wybierz dwóch, niech tu nocują i uważają, żeby żaden koń się nie
wydostał z ogrodzenia.
– Tak, pułkowniku.
– Psy wystarczą do pilnowania koni – wtrąciła Elyssa.
– Nie, jeśli dziurę w ogrodzeniu korralu zrobi ten ktoś, kto nocą zakradł się do
ogrodu.
Elyssa skrzywiła się lekko, ale nie protestowała. Hunter miał rację. Psom nie
można było ufać.
– Poślij po Mickeya. Niech przywiezie beczki z wodą – polecił Hunter
Morganowi.
– Tak, pułkowniku.
– Koń z brzuchem pełnym wody nie bryka tak jak spragniony – dodał.
Morgan roześmiał się, zasalutował i odjechał w stronę stodoły, odległej o
jakieś czterysta metrów. Kowboje, którzy szczególnie zręcznie posługiwali się
lassem, weszli do korralu. Z zawiązanymi na twarzach dla ochrony przed kurzem
chustkami wjechali między kłębiące się mustangi i starając się robić przy tym jak
najmniej zamieszania, zaczęli odławiać oznaczone konie. Te, które poczuły pętle
na szyi, z dzikich przemieniały się w niemal oswojone. Nie walczyły, kiedy
wyprowadzano je z korralu i przepędzano przez pastwisko do zagrody położonej
bliżej stodoły.
Nim Morgan wrócił, w korralu zostało najwyżej siedemdziesiąt koni. Kilka z
nich miało wypalony znak, a wszystkie były dzikie i czujne jak jelenie.
Mickey podjechał wozem pełnym beczek z wodą, zaprzężonym w sześć
potężnych wołów, które popędzał idący obok Morgan. Na widok beczek Elyssie
zamarzyła się kąpiel. Gorące słońce, ciężka praca i wszechobecny kurz sprawiły, że
wydawało się jej, iż ciemny strój do konnej jazdy pokrywa ciężki pancerz. Już
wcześniej rozpięła żakiet. Teraz zdjęła go i przytroczyła do siodła, a potem
ukradkiem rozpięła kilka guzików zapiętej wysoko pod szyją bluzki. Powietrze
rozkosznie chłodziło rozpaloną skórę. Pomruk rozkoszy przeszył Huntera jak nóż.
– Mickey! Sonny! Reed! – warknął. – Pomóżcie Morganowi z tymi beczkami!
Zsiadł z konia i sam zabrał się do roboty.
– Mickey, staczaj je ostrożnie, jedną naraz – polecił. – Uważaj, chłopcze! Jak
się który dostanie pod taką beczkę, wyjdzie płaski jak naleśnik.
Mężczyźni po dwóch grubych deskach spuszczali kolejne beczki na rozpaloną
ziemię. Potem toczyli je dalej i wylewali zawartość do wielkiego koryta przy końcu
korralu.
Morgan wyciągnął szpunt z pierwszej. Sieknąwszy z wysiłku, Hunter
przechylił beczkę nad korytem. Woda popłynęła srebrzystą strugą, spłukując
zakurzone koryto.
Zwietrzywszy zapach świeżej wody, rozbiegane mustangi zatrzymały się.
Odwróciły głowy, zastrzygły uszami.
Elyssa rozumiała je doskonale. Sama wiele dałaby za to, by znaleźć się pod
silnym strumieniem wody i porządnie spłukać z siebie kurz.
– Mickey! – zawołał Hunter. – Dawaj następną!
Elyssa nawet nie zwróciła uwagi na napięte mięśnie Mickeya taszczącego
beczkę. Patrzyła na ciemne włosy, widoczne w rozpięciu jasnoniebieskiej koszuli.
Niewiele myśląc, zsiadła z konia i podeszła bliżej.
– Uwaga, panno Elysso! – krzyknął ostrzegawczo Sonny, ale było już za
późno.
Sonny niechcący wypuścił beczkę. Ta przewróciła się na bok, stoczyła po
deskach, uderzyła całą siłą o ziemię i pękła. Woda trysnęła w górę, mocząc
dokładnie wszystko dookoła, z Elyssa włącznie.
Krzyk zaalarmował mężczyzn, którzy natychmiast rzucili się na pomoc, ale
kiedy usłyszeli serdeczny, dźwięczny śmiech, stanęli w pół kroku. Hunter
przeskoczył przez bramę korralu i podbiegł do Sonny'ego z mordem w oczach.
– Ojej, panno Elysso – powiedział skruszony Sonny. – Bardzo przepraszam.
Durna beczka wyślizgnęła mi się z rąk, jakby była żywa, słowo daję.
Roześmiana Elyssa poprawiła spokojnie mokrą bluzkę, przylegającą ciasno do
skóry. Wcale nie gniewała się na Sonny'ego.
– Nie szkodzi – powiedziała. – Akurat miałam wielką ochotę na kąpiel, no i
mam, czego chciałam.
Hunter obrzucił Sonny'ego spojrzeniem, pod którym chłopak najchętniej
zapadłby się pod ziemię.
– Nie uderzyłaś się? Tylko prysznic? – pytał zatroskany.
– Nie, to tylko woda.
– Na pewno?
– Tak. – Elyssa odrzuciła głowę w tył i z całej duszy roześmiała się. – Boże,
ależ ta woda jest rozkoszna!
Hunter nie odpowiedział. Opanowało go dzikie pożądanie. Aż nie mógł
oddychać, tak gwałtownie pulsowała mu krew w żyłach. Każda krągłość, każda
miękkość jej ciała uwydatniała się pod mokrą odzieżą. Sutki były wzwiedzione,
piersi sterczały jak twarde pagórki, przyciągając wzrok, domagając się rąk, a
przede wszystkim ust. Elyssa spojrzała na mężczyznę, a wtedy i jej oczy zmieniły
się gwałtownie, rozszerzyły się, odpowiadając na słodki ból jego pożądania.
Szybkim krokiem Hunter podszedł do jej konia i sięgnął po żakiet.
– Włóż to na siebie, bo zmarzniesz – powiedział, wręczając jej okrycie.
– Zmarznąć? Dzisiaj? Może nie zauważyłeś, że jest upał i...
– Nie rób cyrku z łaski swojej – syknął. – A może właśnie o to ci chodzi, co?
Włóż to!
Otworzyła usta z zamiarem zaprotestowania, ale zauważywszy, że wszyscy
mężczyźni gapią się na nią, zrezygnowała. Gniewnie wzięła żakiet i zaczęła
wciskać mokre ramiona w wąskie rękawy. Piersi zakołysały się pod mokrą bluzką.
Hunterowi chciało się wyć. Z ostrym przekleństwem na ustach odwrócił się od
pokusy, jaką była dla niego Elyssa Sutton. Zdenerwowało go to, że wszyscy gapią
się na nią.
– Koniec przedstawienia – warknął, patrząc na każdego z mężczyzn po kolei.
– Do roboty!
– Panno Elysso, czy aby na pewno panienka powinna tu przebywać sama? –
spytał Sonny z niepokojem.
– Nie jestem sama. Obaj z Morganem jesteście ze mną.
Mówiła stanowczym tonem. Od wypadku z beczką trzymała się z dala od
mężczyzn, ale miała już serdecznie dosyć czyszczenia, obierania, krojenia i
konserwowania warzyw ze zniszczonego ogrodu. Poza tym dzień był zbyt piękny
na siedzenie w domu. Kremowe światło wczesnego popołudnia kusiło, by obejrzeć
mustangi schwytane poprzedniego dnia. Nadzieje na przyszłość Ladder S wiązały
się między innymi z ich lśniącymi grzbietami.
– Tak, ale... – zaczął Sonny.
– Żadne ale – ucięła. – Ja jestem właścicielką Ladder S, nie Hunter.
Wolałabym, żeby o tym pamiętano.
– Zwłaszcza Hunter? – spytał przeciągle Morgan, jadący z tyłu.
Nachmurzona, odwróciła się do niego. Błysk zrozumienia w wesołych oczach
Murzyna rozbroił ją zupełnie.
– Zwłaszcza Hunter. – Parsknęła śmiechem.
– On tylko chroni panią przed mężczyznami – powiedział cicho Morgan.
– Czy aby na pewno? Cały czas odnoszę wrażenie, że chroni mężczyzn przede
mną.
Morgan westchnął i poprawił kapelusz na czarnych, kręconych włosach.
– Cóż, gdyby panienka znała jego żonę... – powiedział wreszcie. – To było
piękne stworzenie, zupełnie jak pani. Spotkało ją wielkie nieszczęście z tego
powodu. Jego też.
– Co takiego? – spytała, chcąc koniecznie dowiedzieć się czegoś o jego
przeszłości.
– To nie są moje sprawy, więc nie powinienem o nich opowiadać.
Przepraszam, panienko. Lepiej wrócę do mustangów.
– Ale...
– I proszę nie oddalać się od zabudowań bez opieki – ostrzegł Morgan. –
Znów ktoś się kręcił przed świtem.
– Co takiego? Hunter nic mi nie mówił!
– A bo nie ma o czym. Tyle że przemknął obok oficyny i otworzył wrota
korralu. Mieliśmy trochę roboty, żeby w ciemnościach zapędzić konie z powrotem.
– Czy jakieś zginęły? – spytała zaniepokojona.
– Na początku trudno było ocenić – przyznał Morgan. – Nie znamy jeszcze
tych koni.
– Ale przeliczyliście je?
– Dwanaście przepadło.
– I to pewnie tych ze znakiem Ladder S?
– Tak. Mustangi są zbyt dzikie, żeby opłacało się je kraść. Jak są już
ujeżdżone... – Morgan wzruszył ramionami.
– I tylko konie ze znakiem Ladder S zginęły?
– Na to wygląda, proszę pani.
– Do diabła! – zaklęła ze złością.
– Owszem, proszę pani. Zgadza się.
Wspięła się na ogrodzenie korralu, żeby mieć lepszy widok pozostałe konie.
Ignorując pył, pozostawiający ślady na rudym stroju do konnej jazdy, usiadła na
szczycie ogrodzenia i przyjrzała się znakom pozostałych koni. Mniej niż połowa
miała wypalony znak Ladder S. Kilka było ze znakiem B Bar, a reszta oznakowana
została jako własność Slash River.
Poczuła wielki gniew. Wściekła zeskoczyła z ogrodzenia i poszła do stodoły.
Osiodłała Lamparta, wsunęła strzelbę do torby przy siodle i wskoczyła na konia,
turkocząc ze złością w powietrzu ciemną spódnicą, która krępowała jej ruchy.
Wymruczała przy tym pod nosem solenną przysięgę, że zaraz przerobi ten strój tak
jak poprzedni. Ruszyła w stronę granicy biegnącej między Ladder S i B Bar. Zanim
jednak znalazła się poza obrębem podwórza, jak spod ziemi wyrósł Morgan.
Siedział na gniadym wałachu, który jeszcze kilka dni temu biegał z mustangami.
– Pojadę z panią.
– Nie jadę nigdzie daleko.
– Dobrze, proszę pani.
– Ale i tak pojedziecie ze mną, czy to chcieliście powiedzieć?
– Tak, proszę pani.
– Przecież mam broń – stwierdziła kwaśno.
– Nie szkodzi, proszę pani.
– I dobrze strzelam.
– Nie szkodzi, proszę pani.
– Macie ważniejszą robotę.
– Nie, proszę pani.
Mrucząc coś pod nosem. Elyssa skierowała Lamparta w stronę tajemniczych
śladów prowadzących do Wind Gap – i do B Bar. Morgan pojechał za nią.
Kiedy gniadosz zrównał się z nią. Elyssa zauważyła, że na znaku Ladder S na
końskim zadzie wypalono później Slash River. Sprawa była prosta.
– A co będzie, jeśli któryś z Culpepperów przyczepi się, że jeździcie na jego
koniu? – spytała.
Morgan uśmiechnął się drapieżnie. Najwyraźniej miał wielką ochotę spotkać
rozgniewanego Culpeppera. Elyssa lubiła Morgana. Pamiętała też, że Murzyn
pilnował jej na rozkaz Huntera, nie szpiegował jej z własnej woli.
– Trzymajcie się za mną – poleciła, rezygnując z dalszej dyskusji. – Nie chcę,
żeby tu było za dużo śladów.
– Tak, proszę pani.
Puściła Lamparta kłusem. Zmierzała prosto w stronę tajemniczych śladów
łączących Ladder S i B Bar. Nie trzeba było wytrawnego tropiciela, żeby
zorientować się, o co tu chodzi. Nocą niewielka grupka nie podkutych koni
przebiegła – prawdopodobnie uprowadzona – z Ladder S do B Bar. Żadne ślady nie
prowadziły w stronę Ladder S.
„Niech to piekło pochłonie” – pomyślała gorzko. „Bill, dlaczego pozwalasz
Culpepperom panoszyć się na twojej ziemi? Czy niszczysz mnie dlatego, że nie
sprzedałam ci rancza?”
To zupełnie nie pasowało do Billa. Potrafił być twardy, to prawda, ale tylko na
tyle, na ile wymagało tego życie w tym trudnym kraju. I zawsze był wobec niej
bardzo uprzejmy, nawet wtedy, gdy nie chciała sprzedać Ladder S i zostać na stałe
w Anglii.
„Czy to dlatego, że jest sam przeciwko klanowi Culpepperów? Uznał, że
lepiej stracić ranczo niż życie?”
Z całej duszy pragnęła, aby tak było. Potrafiła zrozumieć, że rozsądek wziął
górę nad odwagą, natomiast nie mogła darować bezczelnej kradzieży. Po spotkaniu
z Gaylordem Culpepperem stało się dla niej oczywiste, że tylko człowiek naprawdę
silny, odważny i zdeterminowany może stawić czoło bandziorom. Nie miała
pretensji do Billa o to, że nie zdobył się na taki wyczyn.
Popędziła Lamparta, jadąc tropem koni ukradzionych z przydomowego
korralu. Ślady najpierw prowadziły w stronę B Bar, potem skręcały nieco w bok, w
stronę szczególnie dzikiej i zarośniętej części moczarów.
Mac powiedział jej, że na moczarach są ścieżki i wysepki suchego gruntu
ukryte wśród wysokich trzcin. Przynajmniej tak twierdzili Indianie.
Na moczarach dałoby się ukryć sporo bydła... gdyby tylko ktoś wiedział, jak
wśród trzcin, błota i wyschniętych strumieni odróżnić grzęzawiska od suchej ziemi.
Uniosła się w strzemionach i osłoniwszy oczy, spojrzała w kierunku
moczarów. Kto wie, może w gęstych trzcinach i trawach ukryte były setki koni i
krów. Równie dobrze mogło ich tam nie być. Może to po prostu zasadzka. Przynętą
były ślady, a na końcu czekały karabiny Culpepperów. Rozmyślania te przerwał
głos Morgana:
– Chyba nie myśli panienka jechać na moczary?
Elyssa nie odpowiedziała.
– Nie robiłbym tego na miejscu panienki. Mało tego, dopilnuję osobiście, żeby
panienka tego nie zrobiła.
Rzut oka na jego twarz wystarczył, by przekonać się, że Murzyn mówi
poważnie.
– Rozkaz Huntera? – spytała.
– Zdrowy rozsądek – odrzekł szczerze. – Jak ktoś nie jest błotnym szczurem,
to łatwo się zgubić na bagnach.
– Albo wpaść w zasadzkę.
Morgan westchnął i poprawił kapelusz na głowie.
– Owszem. Przyszło mi to do głowy, kiedy zobaczyłem trop prowadzący tam,
gdzie diabeł mówi dobranoc.
Im dłużej przyglądała się śladom, tym większej nabierała pewności, że były
albo fałszywe, albo niebezpieczne, albo jedno, i drugie.
„Bill nie postępuje w ten sposób. Bill zaproponował wprost kupno Ladder S, a
potem powiedział mi, iż jestem głupia, że nie chcę sprzedać. Wykrzyczał mi to
prosto w twarz. Nie zakradałby się chyłkiem w nocy i nie płatał okrutnych figli”.
Spojrzała raz jeszcze na moczary, poprawiła się w siodle i zwróciła do
Morgana:
– A co robi Hunter?
– Ujeżdża konie.
Skierowała Lamparta w stronę zewnętrznego korralu i ruszyła galopem.
Morgan pojechał za nią. Jednak dopóki nie wyjechali poza zasięg strzału, cały czas
oglądał się do tyłu, na moczary.
Kiedy dojechali do korralu, ujrzeli Reeda z całej siły trzymającego mustanga
za uszy. Hunter, ściskając uzdę tuż przy wędzidle, ustawił konia, wsunął nogę w
lewe strzemię i wskoczył na siodło.
– Puść go – rozkazał, puszczając wędzidło.
Reed posłuchał i szybko przeskoczył ogrodzenie. Morgan z uśmiechem
usadowił się wygodnie w siodle, szykując się na przedstawienie. Mustang był
drobnej budowy, zgrabny, zdawać się mogło, że zamiast nóg ma sprężyny. Skakał,
kręcił się w kółko, trzepał zadem, w zamiarze zrzucenia jeźdźca.
Hunter siedział w siodle jak przyklejony. Używał ostróg nie po to, żeby karać,
ale żeby sprawdzić, czy koń rzeczywiście pokazał już wszystko, na co go stać. Po
kilku minutach rumak przestał wierzgać, parsknął głośno i odwrócił głowę, jakby
chciał zobaczyć, co też tak uparcie trzyma się jego grzbietu.
Przemawiając cichym, spokojnym głosem, jeździec pogłaskał zwierzę po szyi.
Potem zsiadł płynnym ruchem, uważając, żeby ani na chwilę noga nie została w
strzemieniu.
Ledwo jego stopy dotknęły ziemi, złapał uzdę, przytrzymał głowę konia w
górze i znowu wskoczył na grzbiet. Koń parsknął, postąpił w bok, wierzgnął
jeszcze raz, ale jakby od niechcenia, i znieruchomiał. Dopiero wtedy Elyssa
zauważyła, że mustang, podobnie jak pozostałe konie w korralu, ma świeży znak
Ladder S na zadzie.
Hunter zeskoczył z konia.
– Dolicz tego i dawaj następnego – polecił Reedowi.
Koń został ujeżdżony, a to oznaczało, że dobry jeździec mógł sobie z nim
poradzić bez pomocy.
– Do licha, aż przyjemnie popatrzeć, jak on to robi – wyszczerzył zęby w
uśmiechu Morgan. – Widziałem tylko jednego, co był w tym lepszy.
– Nie wierzę, żeby ktoś robił to lepiej – stwierdziła Elyssa.
– Niech panienka spyta Huntera. Przyzna, że jego brat jeszcze sprawniej
ujeżdża mustangi.
Trzymając lasso w pogotowiu, Reed wolno podjechał do koni kłębiących się
przy końcu korralu. Zwierzęta parskały, uciekały, odskakiwały na boki, ale na
próżno. Po chwili pętla spadła na szyję następnego gniadosza.
Reed zawiązał koniec lassa na łęku siodła i zaczął ciągnąć opornego konia,
żeby go osiodłać. Hunter nie patrzył na Elyssę, nawet nie wiedział, że jest blisko.
Zdjął uzdę i siodło z pierwszego mustanga i ruszył w stronę drugiego.
– Hunter! – zawołała Elyssa. – Muszę z tobą pomówić.
Zatrzymał się i rzucił spojrzenie przez ramię.
– Później! – odkrzyknął. – Teraz jestem zajęty.
– Chodzi o zaginione konie.
– No właśnie. Ujeżdżam nowe, żeby zastąpiły te ukradzione.
– Tylko kilka minut.
– Tyle trwa ujeżdżenie jednego konia, Sassy.
I ruszył na drugi koniec korralu. Ona bez wahania skierowała Lamparta w
stronę wrót. Zanim Hunter zorientował się, co się dzieje, Lampart przeskoczył
przez wrota i zatańczył przed nim w miejscu.
„Szlag by trafił te jej wariackie pomysły” – pomyślał ze złością. „Któregoś
dnia przeskoczy nie ten płot, co trzeba. Jeszcze gotowa zrobić krzywdę sobie i
koniowi”.
Ale nie to go tak naprawdę trapiło i dobrze o tym wiedział. Pragnął Elyssy i
nienawidził siebie za to. Zły był na siebie. Wciąż dźwięczał mu w uszach jej
śmiech po lodowatym prysznicu. Wspomnienie piersi wyraźnie rysujących się pod
cienką, mokrą bluzką wzniecało płomień.
– Chodzi o Billa – powiedziała Elyssa. – Boję się. Słysząc, jak miękko
wymawia to imię, i widząc autentyczną troskę w jej oczach, rozzłościł się do
reszty.
– I o co tym razem chodzi z tym złodziejem bydła, koniokradem i
sukinsynem, co kocha Culpepperów? – spytał zjadliwie.
– Nie masz na to dowodu.
– A jakiego dowodu chcesz jeszcze, dziewczyno? Przyznania się do winy?
Prześledzenia tropów? A może strzału z ukrycia?
– Bill nigdy by mnie nie skrzywdził – zapewniła gorączkowo. – Nie znasz go
tak jak ja...
– To się zgadza – rzekł nieswoim głosem. – Ja zawsze wolałem kobiety.
Insynuacja nie dotarła do niej. Rozgorączkowana ciągnęła dalej:
– ...boję się, że Culpepperowie trzymają go jako zakładnika.
– Akurat! Też mi coś.
– To jedyne sensowne wytłumaczenie.
– Nie widzisz prawdy, nawet kiedy masz ją przed samym nosem. Zrozum
wreszcie. Przejrzyj na oczy. Poczciwy, stary Bill okrada cię bez pardonu.
– Nie! On potrzebuje pomocy.
– Raczej kulki w łeb.
Elyssa spojrzała w ponure oczy Huntera i przypomniało się jej, jak bardzo
nienawidził wszystkiego, co miało jakikolwiek związek z Culpepperami.
„Złodziej bydła, koniokrad i sukinsyn, co kocha Culpepperów”.
– Nie – oznajmiła surowym tonem. – Nie pozwolę ci skrzywdzić Billa.
Słyszysz? Nie pozwolę!
Obrzucił ją pogardliwym spojrzeniem. Czemu takie ładne panny jak Elyssa i
Belinda traciły głowę dla drani i łobuzów, w dodatku dwa razy od nich starszych?
Szybko podszedł do Lamparta. Mówił tak cicho, że tylko Elyssa go słyszała.
– Przestań włóczyć się za mną wystrojona w jedwabie. Gdybym chciał tego, z
czym mi się tu pchasz przed oczy, sam bym cię pilnował, a nie Morgan.
– Ja nie...
– Do diabła – przerwał. – Chłopaki śmieją się w kułak, widząc, jak kręcisz
tyłkiem i posyłasz mi zalotne spojrzenie.
– Niczego takiego nie robię!
– A to dopiero nowina! – prychnął. – Odjedź stąd, Sassy. Jak będę miał ochotę
na to, co mi tak natrętnie wciskasz, dam ci znać.
Elyssa zaczerwieniła się z gniewu i zażenowania na samą myśl, że jej
zainteresowanie Hunterem jest przedmiotem żartów w oficynie.
„W porządku” – pomyślała z wściekłością. „Sama to załatwię”.
Skierowała Lamparta w stronę szerokiego ogrodzenia. Koń przeszedł górą
zręcznie jak jeleń, zostawiając w chmurze kurzu Huntera, klnącego na czym świat
stoi.
15
Wstrzymując oddech, przekradła się schodami na dół. Przy każdym kroku
modliła się, żeby Hunter, zmęczony po ujeżdżaniu koni, nie obudził się. A gdyby
się obudził, niech, pomyśli, że skrzypienie i trzaski spowodowane są wilgocią i
zimnem, jako że dom spowijała gęsta, mokra mgła.
Po nieprzyjemnej rozmowie w korralu spotkanie z nim mogłoby się dla niej
źle skończyć.
„Nie myśl o Hunterze i o kowbojach śmiejących się z ciebie. W porównaniu z
tym, co zagraża Ladder S, to błahostka”.
Mimo to nie miała najmniejszej ochoty stanąć twarzą w twarz z Hunterem.
Nie byłaby pewna, co robić – czy ignorować go, czy też wymierzyć w niego broń i
patrzeć, jak się wije ze strachu. Ta druga możliwość bardziej do niej przemawiała.
„Nie myśleć o nim”.
Dopiero kiedy zamknęły się za nią drzwi kuchenne, rozluźniła się i westchnęła
z ulgą. Wreszcie udało się jej uciec od tego ujadającego cerbera.
Szybko pokonała odległość między domem a stodołą. Wielki księżyc koloru
dyni wisiał dość nisko na niebie i choć ogromny, dawał nikłe światło. Do ziemi
jego promienie docierały przesiane przez mgłę, która wciskała się w każde
zagłębienie, rozpadlinę i rów. Coś zimnego dotknęło jej dłoni. Aż podskoczyła ze
strachu, ale był to tylko nos Vixen, która patrzyła na nią z nadzieją, machając
ogonem.
– Nie – szepnęła do psa. – Wracaj i pilnuj stodoły.
Vixen zwiesiła głowę, zawahała się chwilę, po czym pobiegła w kierunku
zabudowań gospodarczych.
Elyssa spojrzała w stronę oficyny. Pasma mgły snuły się, lekko poruszane
podmuchami wiatru. W oknach było ciemno, co znaczyło, że wstała jeszcze przed
Gimpem.
Szybko weszła do stodoły, osiodłała Lamparta i ruszyła w stronę Wind Gap.
W czarnym stroju do konnej jazdy, ciemnym kowbojskim kapeluszu i w czarnej
chustce skrywającej włosy była prawie niewidoczna.
Jeszcze nigdy jazda na ranczo Billa nie zabrała jej tak dużo czasu. Starała się
wykorzystać nie tylko mgłę, lecz także każdą nadarzającą się możliwość osłony.
Trudno było wyczuć, czy Culpepperowie zostawili kogoś na straży przy Wind Gap,
czy też nie.
Zgodnie z przewidywaniami, gdy dojechała do Wind Gap, mgła zgęstniała,
ale doświadczenie mówiło jej, że wkrótce opadnie. Do tego czasu musiała być z
powrotem na ranczu. A Bill Moreland razem z nią. Naprawdę obawiała się
zbrojnego spotkania Huntera z Billem.
„A co z tym złodziejem bydła, koniokradem i sukinsynem, co kocha
Culpepperów?”
Aż zadrżała na wspomnienie wyrazu oczu Huntera, kiedy ten parę dni
wcześniej wyciągnął broń na widok Aba Culpeppera. Czysta nienawiść.
„Raczej kulki w łeb”.
Bała się, że Hunter zastrzeli Billa, kiedy go tylko zobaczy, tak samo jak
zabiłby drapieżnika zasadzającego się na cielę.
„Nie mogę na to pozwolić” – pomyślała. „Bill nie kiwnął palcem, żeby mi
pomóc, ale to wcale nie znaczy, iż zasługuje na śmierć. Był taki kochany przez te
wszystkie lata przed moim wyjazdem do Anglii”.
Z determinacją prowadziła Lamparta przez ustępujące ciemności. Nawet jeśli
któryś z Culpepperów pilnował drogi do domu Billa, nie podniósł alarmu, gdy
Lampart jak duch przemknął obok. W napięciu wypatrywała jakiegokolwiek
światła. Nic. Ciemno.
Dojechawszy na miejsce, zsiadła i przywiązała konia do krzaka. Z wielką
ostrożnością podkradła się jak najbliżej ustępu. Skuliła się i skryła na tle krzaków,
tak jak ją Bill uczył, kiedy razem polowali.
Zwilżyła wargi językiem i zagwizdała cicho. Czysty, melodyjny głos słowika
wzbił się w blednącą noc. Wiele lat temu, kiedy była małą dziewczynką, a
srebrzysty śmiech matki ożywiał dom, Bill nauczył ją gwizdać w ten sposób.
Żadne światło nie zapaliło się w chacie w odpowiedzi na gwizd. Nikt nie
zawołał do niej.
Nerwowo spojrzała w niebo. Gwiazdy już znikły. Na Wschodzie pojawił się
jasny, perłowozłoty pas. Jeszcze raz zagwizdała. I znowu nic.
„Może wypił za dużo i śpi tak mocno, że nie słyszy” – pomyślała z
niepokojem.
Wargi miała suche jak papier. Zwilżyła je i zagwizdała ponownie. Po raz
trzeci fałszywy słowik zaśpiewał w stronę ciemnej chaty. Żadna lampa nie błysła w
odpowiedzi.
Świt zbierał się na wschodzie plamą jasnego różu. Elyssa czekała. Już miała
się poddać, kiedy wreszcie skrzypnęły drzwi chaty. Pojawił się w nich mężczyzna i
poszedł w stronę ustępu.
„Bill”.
Co za ulga! Szedł chwiejnym krokiem człowieka, który albo ma kaca, albo
niezbyt dobrze widzi w porannym półmroku. I tak się jakoś dziwnie stało, że minął
ustęp i podszedł do krzaka.
– Tutaj – szepnęła. – To ja.
– Na miłość boską, Sassy – syknął Bill. – Mówiłem, żebyś tu nie przyjeżdżała.
Wracaj do domu!
Starała się dojrzeć jego twarz. To, co ujrzała w jego oczach w bladym świetle
świtu, nie napawało optymizmem. Oczy miał nabiegłe krwią, złe, a przede
wszystkim przerażone.
– Zupełnie jak twoja matka – szepnął wściekle. – Nierozważna do szaleństwa!
Wynoś się stąd!
– Jedź ze mną – szepnęła błagalnie. – Potrzebuję cię.
– Wracaj do domu!
Głos miał łagodny, ale twarz rozgniewaną.
– Bill...
– Zmykaj!
– Nie! – powiedziała twardo. Wstała szybko. – Czy wiesz, ile krów zostało
skradzionych z Ladder S? Ilu koni brakuje? Wszystkie ślady prowadzą do...
– Oho ho – rozległ się z tyłu obcy głos. – A co my tutaj mamy?
Pierwszoklaśna kobietka dla Aba.
Bill zachwiał się i wpadł na Elyssę. Odepchnął ją od napastnika.
– Uciekaj! – szepnął rozpaczliwie.
Tym razem nie dyskutowała. Odwróciła się i puściła biegiem. Nie zrobiła
nawet trzech kroków, gdy ktoś złapał ją za ramię żelaznym uściskiem. Jęknęła z
bólu, szarpnięta brutalnie, i stanęła twarzą w twarz z Abem Culpepperem. Był
wysoki, kościsty i miał niebieskie, wyblakłe oczy, które lśniły złowrogo w
niewyraźnym świetle. Spojrzenie tych oczu sprawiło, że żołądek Elyssy skurczył
się boleśnie.
– Pierwsza klasa – stwierdził Ab.
Elyssa próbowała wyszarpnąć ramię.
– Puszczaj!
– Nie tak szybko, laleczko. Bill wypił kapkę za dużo i nie jest w stanie
zabawić damy, ale ja ci obiecuję, że nie odjedziesz stąd rozczarowana.
– Puść mnie! – powtórzyła przez zaciśnięte zęby.
– O nie, to nie do pomyślenia, żeby Ab Culpepper zmarnował taką okazję –
ciągnął nieśpiesznie opryszek.
Elyssa z rozpaczą spojrzała na Billa, wiedząc, że sama się nie obroni. On
tymczasem wcale nie miał zamiaru sięgnąć po broń. Zmartwiała. To znaczyło, że
nie pomoże jej, tak jak nie pomógł ani razu w ciągu ostatnich dwóch miesięcy. Po
chwili uświadomiła sobie, że Bill nawet nie patrzy na nią, zupełnie jakby jej w
ogóle nie było. Ponury, bezradny wyraz jego twarzy mówił więcej niż słowa.
Odwróciła się i spojrzała w kierunku, w którym patrzył Bill. Culpepperowie
materializowali się wraz z nastaniem świtu. Najpierw jeden, potem drugi. Jako
trzeci pojawił się Gaylord. Stali najwyżej o jakieś dziesięć stóp od Billa. Wysocy,
szczupli, z bladoniebieskimi oczami, podobni do siebie jak ziarnka grochu w
strączku. Albo diabły w piekle.
– Przywitaj się z chłopakami – trącił ją Ab.
– Puść mnie – rzekła spokojnie.
Ab uśmiechnął się, a jej żołądek ścisnął się na nowo. Okrucieństwo widoczne
w oczach bandyty nie zostawiało cienia wątpliwości. Gaylord duszę miał mroczną,
ale Ab nie miał jej wcale.
– Odpuść sobie Billa – rzekł lekceważąco Ab. – Ostatnio zrobił się jakiś
drażliwy. Może przez to, że dawno nie miał kobiety.
Pobladłe wargi Elyssy nie były w stanie wymówić ani słowa, zresztą
wiedziała aż za dobrze, że to i tak nie zdałoby się na nic. Culpepperowie w każdej
chwili mogli położyć Billa trupem na miejscu. Wystarczyło nacisnąć spust.
Ab sprawdził, na co Elyssa patrzy, i uśmiechnął się. Nacisk palców na ramię
zelżał trochę. Nie miała dokąd uciec. Mgła zaczynała już opadać. Jasne pasma
snuły się nisko nad ziemią i nie dawały osłony.
Bandzior jednym ruchem ściągnął jej z głowy kapelusz. W blasku poranka
zalśniły włosy koloru lnu.
– Tak myślałem – rzekł z wyraźnym zadowoleniem. – To ty jesteś ta Sassy.
– Mam na imię Elyssa.
Spojrzenie Aba świadczyło o tym, że mało go obchodzi, jak ona ma na imię.
– Zapraszam do domu – powiedział, uśmiechając się. – Musimy omówić
pewną sprawę.
Bill posłał Abowi szybkie, niespokojne spojrzenie. Bandyta nawet tego nie
zauważył. W tej chwili interesowała go jedynie jasnowłosa dziewczyna o upartych
niebieskozielonych oczach.
– Wątpię, abyśmy mieli jakieś wspólne sprawy – odparła Elyssa z godnością.
– No, dziecinko, na twoim miejscu nie byłbym taki pewien – powiedział Ab,
mrugając przebiegle.
– Nie mam czasu. Czekają na mnie na ranczu.
– No i o tym właśnie sobie pogadamy – stwierdził radośnie.
– O czym?
– Sprzedasz mi Ladder S – rzekł niecierpliwie. – Grzecznie i zgodnie z
prawem. Nikt się nie przyczepi. Nawet Jankesi.
– Nie.
– Trzydzieści jankeskich dolarów – dodał. – To moje ostatnie słowo.
Elyssa spojrzała na niego, jakby zupełnie oszalał. Za trzydzieści dolarów nie
kupiłby nawet korralu, a co dopiero całe ranczo. Szybko odwróciła wzrok.
Patrzenie Abowi w oczy nie należało do przyjemności.
– Nie – powiedziała ochryple.
Nagle pojawił się mężczyzna z karabinem w jednej ręce i rewolwerem w
drugiej. Trzymał się z dala od Culpepperów. Stał z wyciągniętą bronią i czekał.
Jego postawa nie zdradzała ani entuzjazmu, ani zwierzęcej żądzy, jaką przejawiali
Culpepperowie, a mimo to spokojna gotowość mężczyzny wydawała się
groźniejsza niż broń, którą trzymał w ręku. Elyssa wyczuła z całą wyrazistością, że
jest bardziej niebezpieczny niż wszyscy Culpepperowie razem wzięci. Serce zabiło
jej mocno.
„Mój Boże, co ja narobiłam?” – pytała siebie zalękniona. „Bill był więźniem
tych bandytów, a teraz wpadłam i ja”.
Na myśl o tym, że jest zdana na łaskę kogoś takiego jak Ab Culpepper,
żołądek ścisnął się boleśnie. Zastanawiając się gorączkowo, co robić, wyszarpnęła
ramię z uścisku i odskoczyła w tył.
Zrobiła to tak szybko i niespodziewanie, że zupełnie zaskoczyła tym Aba.
Próbował ją pochwycić, ale zatrzymał go Gaylord. Ab obejrzał się przez ramię.
Powiedział coś nieprzyjemnego. Potem jego ręka znalazła się przy biodrze.
Idąc szybko w stronę Lamparta, Elyssa odwróciła się jeszcze raz do Billa.
– Wracaj ze mną – błagała. – Penny się zamartwia. Jesteś nam potrzebny.
Bill potrząsnął krótko głową.
– Jedź i nie wracaj – powiedział. – No już!
Nie dyskutowała. Wdrapała się na Lamparta i ruszyła galopem.
Właśnie gratulowała sobie tego, jak sprytnie i bezczelnie wymknęła się
rabusiom, kiedy zobaczyła coś, co Culpepperowie na pewno już wcześniej
zauważyli. Tuż przed nią, z prawej strony, spoza osłony krzaków i głazów
wystawała lufa karabinu.
Kiedy przejeżdżała obok krzaka, broń przez cały czas pozostawała
wymierzona w Aba. Najwyraźniej ktoś, kto trzymał tę broń, nie był przyjacielem
Culpepperów.
„To Hunter” – pomyślała Elyssa. „Usłyszał jednak, że schodzę po schodach”.
Z jednej strony była mu głęboko wdzięczna za to, że przyjechał tu za nią, z
drugiej zaś chciała za wszelką cenę uniknąć krytycznych uwag i pouczeń z jego
strony. Pochyliła się nisko nad szyją Lamparta i zmusiła go do szybszego biegu.
Jednak, mimo że bardzo pragnęła uciec stąd jak najprędzej, jechała dość wolno.
Może i była nierozważna, jak powiedział Bill, ale nie była samobójczynią.
Hunter dogonił ją, zanim przekroczyła granice Ladder S. W oczach miał taką
furię, że nagle zapragnęła ukryć się w mysiej dziurze.
Nie wyrzekł ani słowa, dopóki nie ukazały się przed nimi zabudowania
rancza. Przeciął drogę Lampartowi i zmusił wielkiego ogiera do zatrzymania się.
– Stój – rzekł zimno.
Z ociąganiem ściągnęła wodze.
– Myślałam, że jeśli pomówię z Billem... – zaczęła.
– Pomówić z Billem? Więc to się tak teraz nazywa? – przerwał ironicznie. –
No, w takim razie nie mam więcej pytań.
– ...to on zrozumie, jak źle sprawy stoją na Ladder S – ciągnęła pośpiesznie. –
I wtedy pomoże nam, albo przynajmniej nie będzie przeszkadzał. Nie wiedziałam,
że...
– Koniecznie musiałaś do niego pojechać, tak? Nie mogłaś już wytrzymać.
– O czym ty mówisz?
– Do diabła! – rzekł z niesmakiem. – Mówię o młodej dziewczynie i o
sąsiedzie, starym wyjadaczu, który wie, jak wykorzystać taką sytuację.
– To nie jego wina, że nie porwał się na Culpepperów pojedynkę! – zawołała.
– Mój Boże, ty też nie ruszasz na nich, a masz przecież siedmiu ludzi!
Zapał, z jakim broniła Billa, rozwścieczył go. Za bardzo przypominało mu to
tyrady Belindy, wygłaszane zawsze wtedy, gdy sprawy nie układały się po jej
myśli. Wciąż miał uszach słowa zmarłej żony, obwiniającej jego, wojnę, Teksas,
dzieci – wszystko i wszystkich, tylko nie siebie.
– Jesteś zupełnie jak Belinda – warknął Hunter. – Nie dbasz ani trochę o ludzi,
którzy są od ciebie zależni. Masz w nosie odpowiedzialność. Ważne są tylko
babskie zachcianki i miłosne schadzki, a reszta może iść do diabła.
Elyssa zamrugała, zaskoczona niespodziewanym zwrotem w rozmowie.
– Wymykasz się chyłkiem do sąsiada – ciągnął – ryzykując wszystko, łącznie
z własnym głupim życiem. I nie chcesz słuchać głosu rozsądku.
– Ja...
– Do diabła! – zawołał z wściekłością. – Urządzacie sobie schadzki w pół
drogi, a kiedy kotłujecie się w trawie, Culpepperowie najpierw znęcają się nad
dziećmi, a potem sprzedają je w niewolę Comancheros.
Kiedy dotarło do niej znaczenie jego słów, poczuła mdłości.
– Hunter... – powiedziała ochryple.
Nie słyszał nic w tej chwili. Przebywał w piekle przeszłości, które nawiedzało
go co dzień.
– W końcu Culpepperowie dobrali się i do Belindy – mówił z goryczą. –
Wyobrażam sobie, jak bardzo, zanim z nią skończyli, marzyła o śmierci. Ted i Em
pewnie też woleli umrzeć. Nie mieli tyle szczęścia co ich matka. Dla nich to trwało
znacznie dłużej. Kiedy pomyślę, że Culpepperowie przez kilka dni włóczyli ze
sobą małą Em...
– Hunter, przestań!
Zamknął oczy. W milczeniu walczył ze sobą, starając się zapanować nad
straszliwym gniewem płonącym w duszy. Kiedy je otworzył, ponura przeszłość
znikła i znalazł się z powrotem w teraźniejszości. Palce Elyssy zaciśnięte były na
jego nadgarstku tak mocno, że aż bolało.
– Rozpamiętywanie tego nic nie pomoże – rzekła cicho. – To już minęło. Oni
odeszli, a ty żyjesz. Przeżywanie tego wciąż od nowa nie wskrzesi ich.
Pomału Hunter skupił wzrok na jej twarzy.
– Nie byłem przy nich, kiedy mnie potrzebowali – powiedział obcym głosem.
– Moje dzieci zginęły.
– Tak mi przykro – szepnęła. – Naprawdę szczerze boleję nad tym wszystkim.
I rzeczywiście bolała. Nad jego dziećmi. Nad zmarłą żoną. Nad nim. Nad
sobą. Wreszcie pojęła, dlaczego Hunter nie pozwala sobie na zakochanie się w niej.
Nie dlatego, że tak bardzo kochał pierwszą żonę, lecz dlatego, że został przez nią
zdradzony.
Wyszarpnął rękę, jakby jej dotknięcie było czymś nieznośnym.
– Przestań wymykać się na spotkania z Billem – rzekł szorstko. – Kiedy już
pochowam wszystkich Culpepperów, możesz sobie robić, co ci się żywnie podoba.
Ale nie teraz.
– Nie jestem Belinda. Kocham Billa, ale nie tak, jak myślisz.
Zacisnął wargi z niedowierzaniem.
– Widziałem czterech Culpepperów – powiedział. – Czy było ich więcej?
Chciała go dalej przekonywać, że istnieje różnica między nią a Belinda, ale
jedno spojrzenie w jego oczy wystarczyło, aby zrozumiała, że nie jest to
odpowiednia pora. Może kiedyś, gdy wróci mu rozsądek, a jego czarne oczy
przestaną lśnić jak piekielne węgle.
– Nie widziałam innych Culpepperów – odparła. – Ale był tam jeszcze jakiś
człowiek.
Spojrzał na nią uważnie.
– Odniosłam wrażenie, że to ktoś naprawdę niebezpieczny.
– Wiesz, kto to?
– Nie. Ani razu nie padło jego imię.
– To skąd masz pewność, że jest niebezpieczny?
Westchnęła cichutko. Śmiertelny chłód zdawał się znikać głosu Huntera.
– Poruszał się w taki sposób...
– Co masz na myśli?
– Większość mężczyzn kręci się, przestępuje z nogi na nogę, skubie wąsy albo
dotyka pasa z nabojami.
Hunter czekał nieruchomo. Jego postawa dziwnie przypominała tamtego
człowieka.
– On się w ogóle nie ruszał, tylko oddychał – powiedziała. – Nie był
podniecony ani przestraszony, ani żądny krwi. Był po prostu... gotowy.
– Gotowy? Na co?
– Na wszystko, co może się zdarzyć. Przyjąłby to bez mrugnięcia okiem.
Jakby nic nie mogło go dotknąć oprócz śmierci, a chyba i przed śmiercią nie czułby
strachu. Zupełnie jak ty, kiedy zjawiłeś się na ranczu.
Bugle Boy parsknął i szarpnął wędzidło. Hunter nie zwrócił uwagi na konia.
Zaniepokoiło go to, że coś przeoczył.
– Nie widziałem go tam – stwierdził po chwili.
– Stał z boku.
– Jak wyglądał?
– Był...
Głos Elyssy zamarł. Spojrzała na niego.
– Był twojego wzrostu i postury – rzekła wreszcie. – Albo może mi się tylko
tak wydawało, bo nosił części starego munduru Konfederacji i przez to skojarzył
mi się z tobą.
– Był prawo- czy leworęczny?
– Trzymał rewolwer w jednej ręce i karabin w drugiej.
Hunter uśmiechnął się lekko.
– Nic dziwnego, że się nie bał.
– No i miał mokasyny – dodała.
– Mokasyny? – spytał ostro.
– Tak. Wysokie, takie do kolan. Z frędzlami. Jakie noszą Apacze.
Pochyliła głowę na bok, jakby nagle coś jej przyszło do głowy.
– Nie sądzę – rzekła w końcu – aby ktoś go w ogóle zauważył. Pojawił się
nagle na skraju zarośli, kiedy opadła mgła.
– Mokasyny z frędzlami – powtórzył miękko Hunter. – Hmm.
Spojrzała na niego uważnie. Jego głos zabrzmiał dziwnie. Była w nim pewna
serdeczność, a także szacunek. Oraz nadzieja. Ale to głównie współczucie
nadawało głosowi zadziwiającą miękkość.
– Znasz go? – spytała.
– Może. Wielu nosi mokasyny.
– Wcale nie tak wielu.
Uśmiechnął się.
– Sam je kiedyś nosiłem, kiedy było trzeba.
– Kto to jest?
– Jeżeli jest to ten ktoś, o kim myślę, to masz rację. Ten chłopak rzeczywiście
ani trochę nie bał się tego, co może się stać.
16
Tej nocy, kiedy wszyscy domownicy usnęli już na dobre, schody zaskrzypiały
pod ciężarem Huntera.
„Do diabła!” – zaklął w duchu.
Bał się, że Elyssa obudzi się i wstanie z łóżka. Wstrzymał oddech. Nie dobiegł
go żaden dźwięk. Słyszał jedynie bicie własnego serca i podmuchy wiatru
uderzającego w dom. Ostrożnie podjął wędrówkę na dół. Bezszelestnie przeszedł
przez kuchnię, a potem przez podwórze do stodoły. Nad górami kłębiły się ciężkie
chmury. Jasny blask księżyca oświetlał każdy krok.
„W tym świetle z daleka widać oznakowanie koni. Do diabła! Lepiej niech ta
burza przestanie dudnić i wreszcie zasnuje chmurami niebo”.
Ale nie miał czasu czekać, aż burza raczy pochłonąć księżyc. Po wysłuchaniu
relacji Elyssy o mężczyźnie w wysokich do kolan mokasynach, który pojawił się na
ranczu Billa, postanowił spróbować spotkać się z tym człowiekiem w nocy, bez
względu na pogodę.
Ostrożnie, zwinnie jak kot, ruszył przed siebie. Mokasyny wyciszały kroki.
Poszedł za pierwszym tropem, na jaki natrafił. Idąc, dumał nad tym, ileż to razy
lekkie stopy Elyssy przemierzały tę drogę. Myśl ta nie nastawiała go życzliwie do
Billa Morelanda. Nie dotarł jeszcze do granicy Ladder S, kiedy nagle tuż za nim
rozległ się głos:
– Noc w sam raz na spacerek.
Zastygł w pół kroku, po czym odwrócił się.
– Cześć, Case – powiedział. – Już się martwiłem, że się zgubiłeś.
– Niedoczekanie.
Hunter z uśmiechem klepnął brata po ramieniu i sam otrzymał podobne
klepnięcie. Case nie uśmiechnął się do niego, ale Hunter wiedział, że młodszy brat
cieszy się ze spotkania. Od czasów wojny nikt nie widział Case'a uśmiechającego
się.
– Idź za mną – rzekł Case cicho. – Biegasz w świetle księżyca jak pijany elf.
Jeszcze napytasz sobie biedy.
Ze śmiechem Hunter ruszył za bratem. Kilka minut później znaleźli się w
płytkim, wyschniętym strumieniu, którego brzegi porastały wierzby, a nad korytem
zamykały się liściastym sklepieniem gałęzie topoli. Światło księżyca zastąpił
głęboki cień.
Niebo nad górami rozdarła błyskawica. Rozległ się przeciągły grzmot. Wiatr
zawirował w topolach, zrywając przemarznięte liście i unosząc je w noc.
– Kiedy przyjechałeś? – spytał cicho Hunter.
– Trzy dni temu. Wiadomość od Morgana zastała mnie w Spanish Bottoms.
– Byli tam Culpepperowie?
– Ważne, że Ab jest tutaj.
Hunter zrozumiał. To Ab Culpepper urządził krwawy najazd na jego ranczo w
Teksasie i właśnie jemu bracia przysięgli wymierzyć sprawiedliwość.
– Owszem. Widziałem go. Dwa razy.
– Dziwne, że go nie załatwiłeś.
Nie było to pytanie, ale mimo to Hunter odpowiedział.
– Za pierwszym razem byłem z Elyssą. Pewnie bym go zastrzelił, ale
nadjechało czterech innych.
Case uniósł brwi.
– No to co?
– Nie chciałem jej narażać. Drugi raz dziś rano. Ab stał za blisko niej.
Gdybym chybił... – Wzruszył ramionami.
– Z tej odległości nie chybiłbyś.
– Nie chciałem ryzykować.
Case spojrzał uważnie swymi orzechowymi oczami na brata. Nic nie
powiedział, ale dziwiło go to, że Hunter nie zastrzelił Aba na miejscu. Tyle listów
gończych zostało rozesłanych za Abem, że byłby to postępek najzupełniej zgodny z
prawem. Ab zasłużył sobie na śmierć. Podobnie jak jego krewniacy spod ciemnej
gwiazdy, nieudacznicy, często pochodzący z kazirodczych związków. Papa
Culpepper nie zważał na więzi rodzinne, kiedy naszła go ochota.
– Ilu ludzi ma Ab? – spytał Hunter.
– Około dwudziestu.
– A Culpepperów?
– Pięciu razem z Abem. Przyjechał tuż przede mną.
– Widziałem Gaylorda. Kim są pozostali trzej?
– Erasmus, Horace i Kester.
Hunter przebiegł w myślach całą listę. Norbert i Orville zginęli z rąk
Teksańczyków, zanim cały klan ruszył zabijać w morderczym szale. Sedgewick i
Tilden byli na tyle głupi, że w Teksasie napadali na banki, karawany mułów i
osadników. Proceder ów skończył się, kiedy Case i Hunter wrócili z wojny. Obaj
Culpepperowie utonęli w Rio Grande podczas ucieczki do Meksyku. Woda w rzece
sięgała wprawdzie w tym czasie zaledwie do kolan i pewnie przeżyliby, gdyby nie
byli tak pijani, że nie mogli dźwignąć głowy z wody.
Przy życiu pozostało jeszcze pięciu Culpepperów, którzy brali udział w
teksańskiej masakrze.
– A Ichabod, Jeremiah, Parnel, Quincy i Reginald? – spytał Hunter.
– Ichabod i Jeremiah mieli pecha w Spanish Forks.
Hunter uniósł czarne brwi.
– Reszta nadal szuka hiszpańskiego srebra – dodał Case. – Zostało ich trzech.
– Jeremiah był podobno szybki jak piorun – rzekł Hunter obojętnie.
– Podobno – przyznał Case. – A Ichabod jeszcze szybszy. Prawie mnie
załatwił.
Hunter gwizdnął cicho przez zęby.
– Uważaj, braciszku – powiedział. – Jeszcze wyrobisz sobie opinię zabijaki i
byle smarkacz ze spluwą będzie się za tobą uganiać.
– Nikt mnie nie znał, kiedy wszedłem do baru. Nikt mnie nie znał, kiedy
wychodziłem.
– A gdzie był wtedy Ab?
– Jechał w stronę Rubinowych Gór.
Przez chwilę Hunter przyglądał się nierównym plamom księżycowego światła
przesianego przez topole.
– Ab, Erasmus, Gaylord, Horace i Kester – powiedział wreszcie. – A jacy są
inni?
Case wzruszył ramionami.
– Umieją obchodzić się z bronią, kiedy są trzeźwi, ale nie aż tak dobrze, żeby
zaraz nie spać spokojnie z ich powodu.
Hunter parsknął rozbawiony. Jakoś nie mógł sobie wyobrazić, żeby Case nie
mógł spać z jakiegoś powodu.
– Ilu masz ludzi? – spytał Case.
– Siedmiu plus kowboje. Ośmiu, licząc z tobą.
– To prawie czterech na jednego.
– Też tak to sobie wyliczyłem.
– I nie licz na Billa Morelanda. Wprawdzie zgrywa pijanego, ale poza tym jest
kuty na cztery nogi.
– Ten drań próbował zabić Elyssę najmarniej trzy razy.
Ciemna brew Case'a uniosła się. Gwizdnął cicho przez zęby. Potem potrząsnął
głową.
– Nie on – stwierdził cicho.
– Jak to nie on?
– Bill za nic na świecie nie skrzywdziłby swojej Sassy.
– Akurat nie skrzywdziłby. Sam widziałem, jak celował do niej.
– Kiedy? – spytał Case.
– Trzy noce temu.
– W takim razie to nie był Bill.
– A ty skąd możesz to wiedzieć? – warknął rozdrażniony Hunter.
– Grałem z nim w karty od zachodu do świtu.
– Ale...
Case czekał, aż Hunter dokończy.
– Do diabła! – dokończył Hunter.
– Coś nie tak?
– Skoro to nie był Bill Moreland...
– Nie był – przerwał stanowczo Case.
– ...w takim razie mamy zdrajcę wśród ludzi z Ladder S.
– Mnie się też tak zdaje.
– Dlaczego tak sądzisz?
– Bo ktoś od was przekazuje informacje Abowi i Gaylordowi.
– Jakie informacje?
– Ilu jest ludzi na Ladder S, kto i jak umie posługiwać się bronią.
Hunter mruknął coś nieprzyjemnego.
– Ile i jakich krów spędziliście – ciągnął spokojnie Case. – Gdzie są trzymane.
Ile mustangów.
Złowieszczy syk był jedyną odpowiedzią Huntera.
– Ile koni jest oznakowanych – mówił dalej Case. – Ile jest świeżo
ujeżdżonych. Tego rodzaju rzeczy.
– Czyli to, co robiłeś podczas wojny. Wywiad.
Case skinął głową.
– Do diabła! – mruknął Hunter. – Mam dość kłopotów i bez szpiega.
– Na twoim miejscu strzelałbym do Culpepperów, jak tylko któryś pokaże tu
koniec nosa.
– Zbyt niebezpieczne. Jeżeli nie dopadniemy wszystkich naraz, zrobi się drugi
Teksas. Ci, co przeżyją, zabiją każdego, kto się im nawinie pod lufy, zgwałcą i
zabiją kobiety, zatrują ziemię i spalą wszystko do gołej ziemi.
Case nie zaprzeczył. Culpepperowie w pełni zasłużyli sobie na najgorszą
reputację. Była to banda podłych, okrutnych łotrów.
– Znajdź zdrajcę i powieś go – poradził Case. – Za dużo wie.
Hunter milczał. Myślał intensywnie, jednak żadna myśl nie przynosiła
pociechy. Case czekał, aż brat znowu przemówi. Cierpliwie. Niecierpliwość była
dowodem słabości. Podczas wojny słabością Case'a była tęsknota za Teksasem.
Wreszcie wrócił, ale tylko po to, żeby przekonać się, że jego ukochany siostrzeniec
i siostrzenica zostali sprzedani Conancheros. Kiedy dowiedział się prawdy o losie,
jaki spotkał Teda i małą Em, przestał tęsknić do czegokolwiek. Nawet zemsta stała
się obojętna. Zamierzał wymierzyć sprawiedliwość Culpepperom z poczucia
obowiązku, takiego samego jak zarżnięcie świni czy wykopanie dołu kloacznego.
Nikt nie lubi takiej pracy, ale prawdziwy mężczyzna nie powinien się od niej
uchylać.
– Masz rację – rzekł wreszcie Hunter. – Jak ten człowiek wygląda?
– Nie wiem. Nie udało mi się go wyśledzić.
– Nie sądziłem, że jest na świecie stworzenie, którego nie potrafiłbyś podejść.
– Ja też. Całe życie człowiek się czegoś dowiaduje o sobie. On zna moczary,
tak jak jastrząb zna niebo.
– Czy jest wysoki? – spytał Hunter, myśląc o Mickeyu.
– Nie wiem. Jest bardzo ostrożny i nie zostawia śladów.
– To by pasowało. Z kim rozmawia?
– Z Gaylordem albo z Abem.
– Kiedy?
– Kiedy tylko chce.
– Psy go znają – zauważył Hunter z niezadowoleniem.
– No właśnie. Wymyka się z Ladder S bez problemu.
– To musi być Mickey, Lefty albo Gimp. Nikt poza nimi nie był tu na tyle
długo, żeby znać okolicę tak dobrze jak ten przeklęty duch.
– Raczej wątpię, żeby człowiek kulawy mógł tak łatwo mnie zgubić –
zauważył Case. – Poruszanie się po moczarach nie jest proste.
– W takim razie zostaje Mickey albo Lefty – westchnął Hunter. – Szczerze
mówiąc, żaden mi nie pasuje.
– Dlaczego?
– Mickey jest wystarczająco podły, ale wątpię, czy zna okolicę na tyle dobrze,
żeby cię zgubić. Lefty zna okolicę, ale nie jest na tyle podły.
– Ktoś, na miłość boską, to jednak robi.
– Jesteś pewien, że to nie Bill? – spytał Hunter. – Jest wystarczająco podły i
zna te tereny.
– Jest podły – zgodził się Case. – Ale nie na tyle, żeby zabić własną córkę.
– Córkę?!
Case machnął niecierpliwie ręką, nakazując ciszę. Z przerażającą łatwością
wyciągnął broń i ruszył w stronę pobliskich krzaków. Hunter wciągnął powietrze w
płuca. Wiatr przyniósł ze sobą zapach rozmarynu. Wyciągnął błyskawicznie ramię
i zatrzymał brata. Potrząsnął lekko głową.
– To Sassy – powiedział cicho, żeby tylko Case słyszał.
W duchu spodziewał się, że Elyssa pójdzie za nim. Nawet czekał na to. Myśl
o tym, że mógłby iść u jej boku przez ciemności, sprawiła, że serce zabiło żywiej.
Case bez słowa schował broń.
– Skąd ten pomysł, że Bill i Sassy to ojciec i córka?
– Raz Bill upił się i opowiedział mi o kobiecie imieniem Gloria. Twierdził, że
ją kochał. Podobno była jego kochanką.
– A więc nic dziwnego, że Sassy stara się chronić Billa – mruknął Hunter. –
Skoro to jej ojciec.
– Ona nic nie wie. Przynajmniej tak twierdzi Bill.
Hunter odwrócił się w stronę wierzbowych zarośli.
– No i co, Sassy? – odezwał się głośno, żeby go mogła usłyszeć. – Czy Bill
ma rację?
Przez kilka chwil panowała cisza. Słychać było tylko szum wiatru.
– No chodźże – rzekł Hunter niecierpliwie. – Poznasz mojego brata Case'a.
Wierzby zadrżały i rozchyliły się. Elyssa wyszła z zarośli i stanęła w plamie
cienia pod wielką topolą. Nawet nie spojrzała na na Case'a. Patrzyła na Huntera.
Księżyc świecił wystarczająco jasno, żeby wyraźnie widać było szok malujący
się na jej twarzy. Obaj mężczyźni rozumieli to. Dziewczyna musiała się oswoić z
wiadomością, że Bill Moreland jest jej ojcem.
– Nie wiedziałam – szepnęła. – Ale to tłumaczy...
Głos jej zamarł.
– Co tłumaczy? – spytał Hunter łagodnie.
– Co zaszło miedzy moim ojcem a Billem – odparła po chwili. – I dlaczego
Bill tak się mną opiekował, kiedy tylko ojciec wyjeżdżał, a wyjeżdżał bardzo
często, gdyż prowadził badania górnicze w terenie.
Oczy Huntera zwęziły się. On też wyjeżdżał w czasach swojego małżeństwa.
Walczył wprawdzie, a nie szukał złota, jednak rezultat był podobny. Belinda
zostawała sama na tak długo, że skończyło się to romansem z sąsiadem. A jeśli
wierzyć plotkom, nie tylko z jednym.
– Ale jednak – szepnęła Elyssa – trudno mi uwierzyć, że mama i Bill... tak
bardzo się zbliżyli.
– Zdarza się – rzekł Case spokojnie.
– Była niewierna – rzekł Hunter ostro. – Jak Belinda.
Elyssa zaprotestowała.
– Mama nie... – Głos zamarł jej w gardle. Wobec tego, co powiedział Bill,
trudno było upierać się, że matka należała do wiernych żon. – Nie była taka –
stanęła w jej obronie. – Widocznie kochała Billa. Ojca też kochała.
– Przynajmniej masz swego człowieka w obozie Culpepperów – rzekł Case.
Elyssa uważnie spojrzała na jego mokasyny z frędzlami, a potem na Huntera,
który także miał na nogach mokasyny. Podobieństwo między braćmi na tym się nie
kończyło. Byli tego samego wzrostu, podobnie zbudowani i nawet chodzili w
podobny sposób. Różnica między nimi była dość subtelna, ale dla Elyssy bardzo
wyraźna. Case był ponury, pogrążony w myślach. Wydawało się niemożliwe, żeby
śmiech kiedykolwiek miał ożywić jego oczy, nawet w pełnym blasku słońca. Taki
właśnie był Hunter, gdy zawitał na Ladder S, ale się zmienił. Teraz uśmiechał się,
w jego oczach błyskały wesołe iskierki i... płonęło w nich pożądanie.
To ona sprawiła, że Hunter się zmienił. Mógł zaprzeczać temu, wściekać się
na nią, nazywać ją trzpiotką i flirciarą, ale przebiła się przez otaczającą go skorupę.
Gdy Elyssa uświadomiła to sobie, niemal zakręciło się jej w głowie z ulgi. Dopiero
teraz pojęła, jak bardzo jej serce tęskniło do niego. I bała się, naprawdę się bała, że
on nie będzie w stanie odwzajemnić tej miłości.
Odwróciła od niego wzrok, obawiając się, że ta nowa wiedza ujawni się w jej
oczach, a wtedy on wymyśli jakiś powód, żeby ją odepchnąć. Nie mogła sobie
teraz na to pozwolić. Zbyt świeże było odkrycie, kto jest jej prawdziwym ojcem.
– Case – powiedziała. – Jesteś z Culpepperami.
– Im się tak zdaje.
– Rozumiem.
Wzięła głęboki oddech.
– A jakie mamy szanse? – spytała wprost.
– Będą znacznie większe, gdy dowiem się, gdzie trzymają bydło.
– Nie sprzedali go? – spytali jednocześnie Hunter i Elyssa.
– Nie. Bydło na hodowlę trzymane jest w jednym miejscu, bukaty w drugim.
Zęby Huntera błysnęły w świetle księżyca.
– To dobra wiadomość – powiedział.
Case chrząknął.
– Być może. Czy wiecie, do kogo należy znak Slash River?
– Do Aba Culpeppera.
– Nie w urzędzie rejestracyjnym Nevady.
– Co? – spytał Hunter.
– Znak ten zarejestrował facet nazwiskiem J. M. Johnstone – wyjaśnił Case.
Hunter spojrzał na Elyssę.
– Czy mówi ci coś to nazwisko?
– Jedyny Johnstone, jakiego znałam tutaj, to Mac, ale on nie żyje.
– Kiedy umarł? – spytał Case.
– Trzy miesiące temu.
– To ten. Znak zarejestrowano w tysiąc osiemset sześćdziesiątym trzecim
roku.
Elyssa zmarszczyła brwi.
– W tym samym roku zmarli moi rodzice – powiedziała.
– Jak to się stało? – spytał Case.
– Gorączka płucna zabrała mamę. Ojciec wyszedł w nocy podczas burzy.
Znaleźliśmy jego zwłoki. Pochowany jest z mamą.
Hunter obrzucił Case'a szybkim spojrzeniem.
– Czy Mac wspominał coś o tym. że ma własny znak? – spytał Hunter.
Zapadła cisza. Elyssa próbowała przypomnieć sobie nieliczne rozmowy z
lakonicznym rządcą Ladder S.
– Nigdy o niczym takim nie mówił – rzekła po chwili.
– Czy ojciec pozwalał mu trzymać własne bydło na ziemi Ladder S? – spytał
Case.
– Nie wiem.
– A może ty mu dałaś takie pozwolenie? – Tym razem Hunter zadał pytanie.
– Nigdy nie było o tym mowy. Mac był trudnym człowiekiem, zwłaszcza w
kontaktach z kobietami.
Bracia popatrzyli na siebie. Obaj myśleli o tym samym. Mac wypalał swój
znak cielakom należącym do Ladder S. Zdarzały się takie praktyki. Właściciele
rancz traktowali je jak zwykłą kradzież.
– Coś mi się zdaje, że pierwszy przyjechał tu Gaylord – rzekł Case. – Zwąchał
dobrą okazję i postanowił skorzystać.
– Więc waszym zdaniem Culpepperowie zabili Maca, żeby wykorzystać
zarejestrowany przez niego znak? – spytała Elyssa.
– Znak i cielęta gotowe do wzięcia.
– Uważacie zatem, że Mac okradał Ladder S?
– Nie byłby pierwszym rządcą, który ukradł kilka krówek – stwierdził Case
spokojnie.
– Niektórzy nie uważają tego za kradzież – rzekł Hunter. – U nas w Teksasie
po wojnie było tyle bezpańskiego bydła, że ludzie zabijali je na skóry, a mięso
gniło.
– Rozumiem – powiedziała Elyssa z namysłem. – Czyli należałoby
przypuszczać, że kiedy zmarli rodzice. Mac uznał Ladder S za swoją własność. Ja
byłam w Anglii. Bill namawiał mnie, żebym zamieszkała tam na stałe.
– Czy Culpepperowie mówili, dlaczego tak bardzo zależy im akurat na Ladder
S? – Hunter zwrócił się do Case'a.
– Dobrze myślisz – pochwalił go Case. – Mają już dosyć wiecznego uciekania
przed nami. Szukają nowego gniazda, a Ladder S jest solidnie zbudowane i ma
wody pod dostatkiem.
Elyssa z trudem przełknęła ślinę.
– Jak to uciekają przed wami? – spytała.
– Obaj z Hunterem depczemy im po piętach od dwóch lat – odparł z prostotą
Case.
– Aha.
Spojrzała szybko na Huntera.
– Teraz już nie dziwię się, że nawet nie spytałeś o zapłatę – powiedziała. –
Ścigałbyś Culpepperów nawet za darmo.
– Jeżeli uważasz, że nie zarabiam na swoją pensję jako rządca...
– Nie powiedziałam tego – przerwała szybko.
– Więc o co ci chodzi?
– Jesteś najlepszym rządcą, jaki tu kiedykolwiek pracował – odparła Elyssa. –
Ale nie obchodzi cię los rancza, tylko to, że dybią na nie Culpepperowie.
Hunter chciał cos powiedzieć, ale spojrzał na Case'a i zamknął usta.
– Wygląda na to, że będę musiała poszukać sobie nowego rządcy, kiedy już
zrobicie porządek z Culpepperami – powiedziała napiętym głosem.
– Nie dziel skóry na niedźwiedziu – rozstrzygnął Case. – Może wszyscy
zginiemy, zanim nasz miś wyjdzie na strzał?
Elyssa zamknęła oczy.
– Tak – powiedziała słabym głosem. – Wszyscy możemy zginąć.
– Na razie żyjemy – przerwał Hunter szorstko. – Jak ustalimy, kto jest
szpiegiem, reszta powinna pójść jak z płatka.
– Być może – rzekł Case. – Ale mam niedobre przeczucia.
Hunter patrzył to na Case'a, to na Elyssę.
– O co chodzi? – spytał.
– Chłopcy zaczynają się niecierpliwić – wyjaśnił Case.
– Bo już tacy się urodzili, niecierpliwi i lenie – rzekł Hunter zimno. – Dlatego
zostali bandytami.
Case pokiwał głową.
– To znaczy, że Culpepperowie mogą nie zaczekać, aż spędzicie dla nich
bydło i ujeździcie konie.
– Myślałem o tym – rzekł cicho Hunter.
– Nie wątpię, znając ciebie. I jakie kroki podjąłeś?
– Zrobiłem zapas wody i jedzenia na wypadek oblężenia. Gimp napełnia
płócienne worki piaskiem jako osłonę przed kulami.
– A jeśli was podpalą? – spytał Case.
Oddech Elyssy stał się przyśpieszony. Nie pomyślała o tym.
– Nie zrobią tego – jęknęła.
– Zrobią – stwierdził rzeczowo Case. – Nieraz to robili.
– Czy planują coś takiego? – spytał Hunter.
– Na razie nic o tym nie mówili.
– Przygotowałem kryjówkę na wypadek, gdyby do tego doszło – rzekł Hunter.
– Gdzie?
– W jaskini u stóp wzgórza, jakiś kilometr od domu. Jest tam źródło.
Zaniosłem już zapasy.
– Kto o tym wie?
– Ty, ja i Elyssa.
– I niech tak zostanie.
– Nie sądzę, abyśmy potrzebowali kryjówki – rzekła nagle Elyssa.
Case spojrzał na nią.
– Dlaczego?
– Gaylord powiedział, że są zmęczeni uciekaniem, pamiętasz?
Hunter przytaknął.
– Są zbyt leniwi – ciągnęła. – Chcą mieć ranczo nietknięte, żeby od razu się
wprowadzić. Ab nawet usiłował je kupić ode mnie dziś rano.
Na twarzy Huntera pojawił się wyraz zaskoczenia.
– Jak to chciał je kupić? – spytał z niedowierzaniem.
– Zwyczajnie. Grzecznie i zgodnie z prawem, jak sam stwierdził. Żeby nikt
nie mógł się przyczepić.
– Niech mnie licho! – powiedział Hunter.
– Czemu się nie zgodziłaś? – spytał Case.
– Bo Ladder S jest więcej warte niż trzydzieści jankeskich dolarów –
stwierdziła kwaśno.
– Pewnie, że tak – zgodził się Case. – Ale przypuszczam, że to wszystkie
pieniądze, jakie ma ten nędzny wieprz.
– Chodzi o to – rzekła Elyssa – że Culpepperowie woleliby osiedlić się
grzecznie i legalnie.
– Może jeszcze doszli do wniosku, iż bandytyzm i rozboje jednak nie
popłacają? – spytał Hunter ironicznie.
– Raczej wolą działać tak jak Comancheros – rzekł Case. – Klan okopie się tu
jak w twierdzy i stąd będzie robić kilkudniowe wypady.
– Jedyne wypady, jakie ich czekają w przyszłości, to do piekła – odparł
ponuro Hunter.
Elyssa zadrżała. Łatwiej byłoby jej to przyjąć, gdyby wypowiedział te słowa z
pasją i w gniewie, ale on miał głos spokojny, pozbawiony emocji. Jak Case.
– Ufają ci? – spytał Hunter brata.
– Na ile mogą ufać komuś, kto nie jest Culpepperem.
– Mam nadzieje, że to wystarczy.
– Będę was ostrzegał, kiedy tylko mi się uda – obiecał Case.
Pod zimnym podmuchem wiatru Elyssa znów zadrżała. W chłodnym
powietrzu wyczuwało się już zimę.
– Lepiej idźcie do domu – rzekł Case. – Odprowadzę was do stodoły.
– Ktoś może cię zobaczyć.
– Będę uważał, a poza tym powinienem poznać wasze psy, skoro mam
przychodzić na ranczo.
– Dobrze. – Hunter zwrócił się do Elyssy: – Zaczekaj tu chwilę. Chcę
zamienić kilka słów z Case'em. Nie odchodź nigdzie.
– A dokąd miałabym pójść? – spytała kwaśno.
– Na przykład tam, gdzie narobiłaś tyle śladów – rzucił gniewnie Hunter.
Odciągnął Case'a na stronę i zaczął mówić głosem na tyle cichym, żeby
Elyssa go nie słyszała.
– Mam zamiar... – zaczął.
– Nie ufasz jej? – przerwał Case równie cicho.
– Ależ ufam, jak każdej rozflirtowanej pannie.
Case uniósł brew i nic nie powiedział.
– Chodzi o to – rzekł Hunter – że ktoś zostawia ślady między B Bar i Ladder
S.
Case słuchał w milczeniu.
– Skoro Elyssa nie jeździ na schadzki z Billem, to z kim się, do diabła,
spotyka?
Wzruszenie ramionami świadczyło wymownie o tym, że Case nie dba, czy
Elyssa spotyka się z kimś, czy nie, i że nie rozumie, dlaczego Hunter tak się tym
przejmuje.
– A co to ma do Culpepperów? – spytał spokojnie.
– Bezpośrednio nic – przyznał Hunter.
– Mhm.
Case uważnie spojrzał nad ramieniem brata na dziewczynę.
– Czy ciebie przypadkiem nie interesuje Sassy? – spytał pozornie obojętnie.
– Już raz się z taką ożeniłem. Wystarczy.
Case chciał coś powiedzieć, lecz tylko wzruszył ramionami i spojrzał na
Huntera.
– Masz jakiś plan? – spytał.
– Po pierwsze, trzeba zastawić pułapkę na naszego szpiega.
Case skinął głową.
– Jeżeli za dzień lub dwa usłyszysz, że rejestruję znak Twin River Connected,
to będziemy wiedzieli, że tym człowiekiem jest Mickey.
– Twin River Connected – powtórzył Case. Potem z aprobatą kiwnął głową. –
Dobrze. Powinien pokryć Slash River lub Ladder S.
Hunter uśmiechnął się niewesoło.
– Chłopcy mogą się zdenerwować.
– A jeśli nic nie usłyszę?
– To powiem to samo Lefty'emu.
– A jak to też nie zadziała?
– Wtedy zaatakujemy Culpepperów, zanim oni napadną na nas.
– Wreszcie mówisz sensownie.
17
– Hunter mi nie ufa – wyznała Elyssa ponuro.
Zdziwiona Penny spojrzała znad fasoli, którą właśnie wrzucała do garnka z
zamiarem ugotowania jej na kolację. Obie z Elyssa skończyły już sprzątać po
śniadaniu.
– Dlaczego tak sądzisz? – spytała, pochylając sie nad ogniem.
– Pojechałam dziś rano zobaczyć się z Billem... – zaczęła Elyssa.
– No i co? – przerwała jej Penny. Potem szybko zapytała: – Jak on się czuje?
– Miał trochę napuchnięte oczy i nie golił się od kilku dni, ale poza tym
wyglądał dobrze. Na tyle dobrze, na ile może wyglądać więzień na własnym
ranczu.
– Jak to?
– Culpepperowie siedzą mu na karku.
– Dobry Boże – szepnęła Penny. – Może dlatego on...
Głos jej zamarł.
– On co? – naciskała Elyssa.
Potrząsając głową. Penny pochyliła się, aby sprawdzić ogień.
– Penny, co chciałaś powiedzieć?
Penny z trzaskiem zamknęła drzwiczki od pieca i odwróciła się do Elyssy.
– Nie powinnaś się dziwić, że Hunter ci nie ufa – powiedziała otwarcie.
Elyssa przestała siekać cebulę i spojrzała na Penny.
– O czym ty mówisz? – zapytała. – Nie zrobiłam nic takiego, czym mogłabym
sobie zasłużyć na brak zaufania.
– Na pewno nie? – spytała Penny zimno.
– Nie!
– Może jemu się nie podoba to, że wymykasz się na schadzki z Billem.
Elyssa wpatrywała się nieruchomo w przyjaciółkę. Penny odpowiedziała jej
twardym spojrzeniem.
– O czym ty, na miłość boską, mówisz? – spytała w końcu Elyssa.
– Och, nie zaprzeczaj. Bill kochał Glorię. Kiedy wróciłaś z Anglii cała w
jedwabiach i z burzą blond włosów, znowu ją zobaczył.
– Penny... – zaczęła Elyssa.
– Nawet na mnie nie spojrzał, odkąd wróciłaś do domu – przerwała gniewnie
Penny. – Ani razu!
Odwróciła się, by ukryć łzy płynące po policzkach. Porażona Elyssa stała bez
ruchu, ale jej mózg pracował na najwyższych obrotach. Przypomniała sobie, co
powiedział Hunter o mężczyznach i o blond włosach.
„Nie wszystkich mężczyzn oślepia słoneczny blask złotych włosów”. I co
odpowiedziała Penny? „Jednego oślepił. A tylko ten liczył się naprawdę”.
Dla Penny tym jedynym był nadal Bill Moreland.
– To ty zostawiłaś ślady na drodze do B Bar – powiedziała Elyssa nagle.
Penny stała odwrócona plecami. Ramiona miała sztywne, postać
wyprostowaną dumnie. Elyssa podeszła do niej i objęła ją.
– Od jak dawna kochasz Billa? – spytała.
Przez chwilę zdawało się, że Penny nie odpowie. Potem jej ciało zadrżało,
jakby wreszcie poddało się długo skrywanemu smutkowi.
– Odkąd skończyłam piętnaście lat – odparła napiętym głosem. – Ale on
świata nie widział poza Glorią.
Elyssa mocniej przytuliła przyjaciółkę.
– Potem Gloria umarła – szeptała Penny – i wtedy Bill zaczął mnie wreszcie
dostrzegać.
W milczeniu Elyssa tuliła ją do siebie, głaszcząc pieszczotliwie po plecach,
pragnąc za wszelką cenę pocieszyć.
– Wtedy ty wróciłaś do domu – rzekła ponuro Penny. – I Bill w ogóle przestał
na mnie patrzeć.
– To nie jest tak, jak myślisz – powiedziała Elyssa łagodnie.
– Akurat! – wybuchnęła Penny. – On już nie przyjeżdża na Wind Gap. –
Czekam i czekam...
Głos Penny załamał się.
– To nie z mojego powodu – odparła Elyssa. – Boi się, że Culpepperowie za
nim pojadą.
– Nie, to ciebie teraz pragnie – powiedziała Penny ze znużeniem. – Dlatego do
mnie więcej nie przyjeżdża.
– Penny – rzekła Elyssa łagodnie. – To nie jest tak, jak myślisz. Naprawdę.
– Owszem!
– Bill jest moim ojcem.
Penny znieruchomiała. Po raz pierwszy spojrzała Elyssie w oczy.
– Twoim ojcem? – powtórzyła.
– Powiedział mi to...
Nagle Elyssa zmieniła zamiar. Nie chciała opowiadać o bracie Huntera,
szpiegu w obozie Culpepperów. Ktoś mógł podsłuchać.
– ...sam – dokończyła.
– Kiedy?
– Czy to ważne? – spytała spokojnie. – Jestem córką Billa, a nie jego
kochanką.
Penny westchnęła ciężko.
– Naprawdę? – spytała z niedowierzaniem.
– Tak.
Odetchnęła z wyraźną ulgą i mocno przycisnęła Elyssę do piersi.
– Nie wydajesz się tym zdziwiona.
– Masz rację, nie zaskoczyło mnie to.
– Dlaczego?
– Jakieś dwa lata przed twoim narodzeniem dostaliśmy wiadomość, że twój
ojciec... to znaczy John Sutton... zginął, szukając złota w Kolorado.
Elyssa pomyślała o matce, samotnej i czekającej na powrót męża. Tymczasem
jego nieobecność przedłużała się coraz bardziej. Matka czekała najpierw z
nadzieją, a potem z lękiem. Aż przyszła wiadomość o jego śmierci. Nietrudno się
domyślić, co było dalej.
– To trwało ponad rok – opowiadała Penny – ale w końcu Bill zdobył Glorię.
Elyssa zamknęła oczy, ale nie przestawała głaskać Penny, starając się ukoić
drżenie, które falami wstrząsało ciałem przyjaciółki.
– I nagle pewnego dnia zjawił się twój ojciec... to znaczy John – ciągnęła
Penny. – Gloria wpadła w histerię. John i Bill strasznie się pokłócili. Bill wyjechał i
założył B Bar. Dziewięć miesięcy później ty się urodziłaś.
– To może jednak jestem córką Johna, nie Billa?
– Nie sądzę.
– Dlaczego?
– Obawiam się, że twój ojciec nie mógł sprawić, aby kobieta zaszła w ciążę –
rzekła Penny otwarcie. – Mieszkał w tym domu przez pięć lat po twoim
narodzeniu, ale Gloria nigdy więcej nie była brzemienna.
– Ale nie ma takiej gwarancji i co do Billa.
– Owszem jest.
– Co to znaczy?
– Jestem w ciąży – wyznała Penny.
Elyssę zaskoczyło to zupełnie.
– To dlatego źle się czułaś – olśniło ją. – Poranne mdłości, nie gorączka.
Penny tępo skinęła głową.
– Czy Bill wie?
– Nie – szepnęła Penny.
– Trzeba będzie mu powiedzieć...
– Nie! – przerwała Penny gwałtownie. – Gdyby mu na mnie zależało, sam by
zapytał.
– Ale Culpepperowie...
– Nie zabronili mu przecież rozmawiać z tobą.
– Jadąc tam, omal nie spowodowałam jego śmierci, a sama o mało nie
wpadłam w łapy Culpepperów.
Oczy Penny rozszerzyły się w przerażeniu.
– Gdyby Hunter nie pojechał za mną, czort jeden wie, jak by się to dla mnie
skończyło. Może zostałabym dziwką Culpepperów.
– Dobry Boże! – szepnęła Penny. Potem dodała jakby z wahaniem: – Skoro
Bill nie jest twoim kochankiem, a ty nie wiedziałaś, że jest twoim ojcem, to czemu
tak bardzo ryzykowałaś i pojechałaś tam?
– Ponieważ miałam dosyć tego, że bydło Ladder S bezpowrotnie znika na
drodze biegnącej przez Wind Gap.
– Bill nigdy... – zaczęła Penny żarliwie.
– Wiem – przerwała Elyssa. – Ale alkohol zmienia człowieka. Tak twierdzi
Hunter.
– Bill nie ukradłby bydła należącego do Ladder S.
– Niestety, nie może zabronić kraść Culpepperom. Ladder S jest już niemal
doszczętnie ogołocone.
Penny zamknęła oczy.
– Co masz zamiar zrobić?
– Hunter na pewno coś wymyśli.
„Nie ma wyjścia. Musi”. Ale tę myśl zatrzymała dla siebie.
– A jak ty się czujesz? – spytała Elyssa po chwili. – Może powinnaś położyć
się na jakiś czas.
– Nie ma potrzeby. Przy pracy zapominam o... wszystkim.
Elyssa uśmiechnęła się smutno.
– Cieszysz się? – spytała czule.
– Och tak – rozpromieniła się Penny. – Odkąd pamiętam, zawsze chciałam
mieć dziecko.
– To dobrze. Najpierw zrobimy porządek z Culpepperami, a potem zajmiemy
się wychowaniem maleństwa.
– Nie myślisz o mnie źle, że pozwoliłam Billowi... chociaż nie byliśmy
małżeństwem?
Elyssa pomyślała, jak gorąco pragnęła Huntera, kiedy znalazła się w jego
ramionach. Gdyby chciał jej dać dziecko, nie stawiałaby żadnych przeszkód i nie
liczyła się z niczym. Może zastanowiłaby się, gdyby już było za późno.
W ciąży. Bez męża. Zupełnie sama.
– Ależ skąd! – odparła. – Myślę, że to bardzo trudno nie oddać się
mężczyźnie, którego się kocha.
Penny uśmiechnęła się przez łzy.
– Bałam się, że mnie wypędzisz – wyznała.
– Nigdy w życiu.
– Wiele osób by tak postąpiło.
– Ale nie ja – rzekła Elyssa z przekonaniem.
Słysząc pewny głos Elyssy, Penny poczuła się naprawdę spokojnie, po raz
pierwszy, odkąd przekonała się, że jest w ciąży.
– Dziękuję.
– Nie bądź niemądra. Ty i twoje dziecko jesteście wszystkim, co mam na
świecie, oprócz... – Elyssa zawahała się.
– Huntera? – spytała cicho Penny.
– Myślałam o Billu. Hunter nie chce mnie pokochać. Nawet mnie nie chce
polubić.
– Mimo to patrzy na ciebie tak samo, jak Bill patrzył na Glorię.
Szalona nadzieja obudziła się pod wpływem tych słów.
– Naprawdę? – spytała niemal bez tchu.
Penny skinęła głową.
– Ty też tak na niego patrzysz – dodała.
– Nic na to nie poradzę – szepnęła Elyssa. – Kocham go.
Od strony korralu dobiegło rżenie przestraszonego konia, a potem okrzyk
gniewu. Bez wahania Elyssa złapała karabin, z którym się prawie nie rozstawała w
ciągu ostatnich dni, i wybiegła kuchennymi drzwiami.
Dopiero co ujeżdżony mustang zrzucił Mickeya na ziemię. Chłopak wstał, ujął
wędzidło i zaczął okładać konia batem. Przerażone zwierzę zarżało znowu i
podrzuciło do góry głowę, uciekając przed razami. Mickey chwycił mocniej
wędzidło i bił dalej.
Z karabinem w dłoni Elyssa co sił w nogach pobiegła w stronę korralu.
Tymczasem Hunter okazał się szybszy. Wyszedł ze stodoły, zobaczył, co się dzieje,
i ryknął na Mickeya. Ten zignorował go. Chwilę później Hunter pchnął go tak, że
nieborak poleciał na żerdzie korralu bezwładnie jak worek kartofli, aż się zatrzęsło
ogrodzenie. Chwiejnie wstał, potrzasnął głową i popełnił kolejny błąd. Zaatakował
Huntera z gracją rozwścieczonego byka.
Hunter tylko usunął się z drogi, wystawił nogę i chłopak wylądował na ziemi,
rozpłaszczony jak żaba.
Chwilę później Mickey zrobił następny błąd, a mianowicie sięgnął po broń.
Hunter kopnął go w rękę z taką siłą, że rewolwer wyleciał w powietrze szerokim
łukiem. Młodzian potrząsnął głową, przeturlał się na czworaki i wstał. Zachwiał się
i chwycił za prawą rękę. Choć po oczach widać było, że najchętniej by kogoś zabił,
nie dotknął nawet drugiego rewolweru. Hunter pokiwał głową.
– Wyładuj złość, kopiąc dołki pod słupki – rzekł obojętnie.
– Przecież to tylko cholerna szkapa, którą jakiś giez ugryzł! – wrzasnął z
pretensją Mickey.
– Złościsz się, bo cię zrzucił.
Twarz Mickeya spurpurowiała z gniewu.
– Żaden prawdziwy mężczyzna nie bije za to konia – rzekł surowo Hunter. –
Bierz się do roboty albo wynocha!
Mickey z ponurą miną schylił się po kapelusz i podszedł do leżącego w kurzu
rewolweru. Pochylił się. Hunter natychmiast przyjął czujną postawę. Gdyby
Mickey chciał popełnić czwarty błąd i wyciągnął broń, strzeliłby do niego bez
wahania.
Nie sprawdzając, czy broń się nie ubrudziła w pyle. Mickey wsunął ją na
miejsce i ruszył w stronę stodoły. Hunter patrzył za nim. Chłopak nie spojrzał
nawet w jego stronę. Hunter żałował, że nie może go po prostu zwolnić. Niestety,
Ladder S znajdowało się w tak rozpaczliwej sytuacji, że każda para rąk się liczyła, i
dopiero pijaństwo czy morderstwo z zimną krwią mogło być wystarczającym
powodem do pozbycia się pracownika. Poza tym Mickey mógł być szpiegiem
Culpepperów. Jeśli tak, to można go było wykorzystać.
Szczęk odwodzonego kurka postawił Huntera na baczność. Odwrócił się
natychmiast w tamtą stronę, wyciągając broń.
Przed nim stała Elyssa, dysząc ciężko, zaskoczona nieco tym, że w jednej
chwili ręce Huntera były puste, a w następnej sekundzie trzymał gotowy do strzału
rewolwer.
– Chciałaś wypróbować to na mnie? – spytał Hunter.
– O to samo mogłabym zapytać ciebie.
Zręcznym ruchem zabezpieczył broń i wsunął z powrotem w olstra.
– Coś mi się zdaje, że chciałaś strzelać do mnie, a nie do Mickeya.
– Czasami mam na to wielką ochotę.
– Jakiś szczególny powód?
– Pamiętasz, jak Mickey złapał mnie tak mocno za ramię, że miałam siniaki, i
w ogóle potraktował mnie jak dziwkę z saloonu? Powiedziałeś mu wtedy, żeby nie
tracił czasu, tylko brał się do roboty.
Hunter patrzył we wzburzone oczy Elyssy i na ręce gotowe ponownie odwieść
kurek. I strzelić do niego.
– A kiedy Mickey okłada konia batem – ciągnęła przez zęby – to obrywa od
ciebie tak, że ledwo się potem może pozbierać.
– Koń nie zrobił nic złego.
– A co ja zrobiłam?
Ciemne oczy mężczyzny obrzuciły ją od stóp do głów. Jak zawsze ubrana
była w jedwabie, powiewne i falujące przy każdym oddechu.
– Tak – rzekł zimno.
– Można wiedzieć, co?
– Mężczyźni wariują, kiedy się koło nich kręcisz. Wiesz o tym i dalej się
kręcisz.
– A co mam robić? Zamknąć się w domu albo zasłaniać twarz?
– Tak.
Jej oczy rozszerzyły się.
– Mówisz poważnie? – spytała z niedowierzaniem.
– Śmiertelnie poważnie.
Ogarnęła ją wściekłość.
– Niestety, kochasiu – wycedziła przez zęby. – Nie będę siedzieć w więzieniu
tylko dlatego, że urodziłam się kobietą, a nie mężczyzną.
– Byłem pewien, że tak właśnie zareagujesz. Niektóre z was dopiero wiedzą,
że żyją, kiedy stado durniów ślini się na ich widok.
Nieskrywana pogarda w głosie Huntera była jak wymierzony policzek.
– Ja do takich nie należę – stwierdziła dumnie.
– Wszystkie tak mówicie.
– A niech to piekło pochłonie, nie jestem taka jak twoja żona!
– Krzycz głośniej – wycedził. – Pewien jestem, że chłopaki chłoną każde
twoje słowo.
Odwrócił się i poszedł w stronę stodoły.
– Hunter!
Nie zatrzymał się. Szedł dalej. Już miała wrzasnąć na niego znowu, kiedy
uświadomiła sobie obecność Lefty'ego i Gimpa. Obaj stali przed stodołą i
przysłuchiwali się rozmowie. Z niechęcią i zażenowaniem odwróciła się na pięcie i
weszła do kuchni.
„Tak dalej być nie może” – postanowiła. „Musi wreszcie zrozumieć.
Porozmawiam z nim na osobności, gdy nikt nie będzie podsłuchiwał...”
Im dłużej się nad tym zastanawiała, tym bardziej pomysł ten trafiał jej do
przekonania. Potrzebowała intymności, żeby porozmawiać z Hunterem na tak
osobiste tematy. Na pewno wspomnienie niewiernej żony nadal go bolało.
„Kto się na gorącym sparzył, ten na zimne dmucha”.
Będzie go musiała jakoś przekonać, że ona jest inna, że może jej zaufać, że
ona doceni dar uczucia i obdarzy go w zamian miłością.
„Dziś wieczorem, kiedy Penny zaśnie, porozmawiam z nim. Musi mnie
zrozumieć”.
Drzwi pokoju Elyssy skrzypnęły cichutko. Zamarła bez ruchu w pół kroku, ale
w sąsiednim pokoju panowała cisza.
Oddychając bezgłośnie, ostrożnie zamknęła za sobą drzwi. Drżącymi palcami
zawiązała pasek jasnoniebieskiego jedwabnego szlafroka.
Trzymając kciuki zaciśnięte na szczęście, przeszła na palcach krótki odcinek
korytarza oddzielający jej pokój od pokoju Huntera. Chłód od podłogi przenikał
cienkie satynowe pantofelki, ręce miała jeszcze zimniejsze. Bardzo denerwowała
się czekającą ją rozmową.
Drzwi pokoju Huntera były zamknięte. Przez dłuższą chwilę z bijącym sercem
stała przed nimi z ręką na klamce. Zanim odwaga zdążyła opuścić ją całkowicie,
uchyliła drzwi.
– Hunter? – szepnęła.
Charakterystyczny trzask odwodzonego kurka rozległ się niespodziewanie
głośno w panującej w pokoju ciszy.
– Co, do diabła, tutaj robisz? – spytał wściekły.
Aż drgnęła. Pytanie rozległo się tuż za drzwiami.
– Musimy porozmawiać – szepnęła.
– Nie możesz zaczekać do rana?
Drzwi zaczęły zamykać się jej przed nosem. Oparła się o nie mocno obiema
rękami i wsunęła satynowy pantofel w szparę.
– Nie – zaprotestowała stanowczo. – Teraz, kiedy nikt nas nie słyszy.
– Mów ciszej! – rzekł znacznie łagodniej.
– To mnie wpuść.
Zawahał się, starając się zapanować nad falą gorąca, która wezbrała w nim,
gdy tylko uświadomił sobie, że Elyssa stoi pod jego drzwiami. Wziął szybko
głęboki oddech. Powietrze, które wciągnął w nozdrza, miało jej zapach, niezwykły
zapach ogrodu, rozmarynu i księżyca. Gorąco wzmogło się jeszcze bardziej.
– To nie jest dobry pomysł, Sassy.
– Nie mamy wyjścia.
– Nie.
– Tak! – syknęła. – Dobrze wiem, co robię.
W to nie wątpił. Myśl ta sprawiła, że rozpalił się jeszcze bardziej.
„A dlaczegóż by nie? Bóg jeden wie, jak bardzo tego pragniemy oboje. Nie
jest już dziewicą. Wystarczy posłuchać przechwałek Mickeya. Zresztą sama to
potwierdziła, opowiadając o szokowaniu swoich dobrze urodzonych kuzynów”.
Drzwi sypialni otworzyły się szeroko. Dziewczyna prawie zatoczyła się w
ramiona Huntera. Odruchowo chwycił ją i podtrzymał. Ciepło ciała przenikające
przez jedwab szlafroka było jak żywy ogień.
I ten ogień spalał go.
Z całego serca pragnął zedrzeć z niej ubranie i wziąć ją z całą pasją i
pożądaniem, jakie w nim wzbudzała. Zmusił się jednak do tego, żeby ją puścić.
Obiecał sobie wszakże, że nigdy więcej nie pozwoli, by jakaś flirciara robiła z nim,
co zechce. Zamiast przygarnąć ją do siebie wyciągnął rękę i zamknął drzwi.
Słysząc ciche szczęknięcie zamka, westchnęła niespokojnie, zupełnie jakby nagle
zabrakło jej tchu.
– No dobrze – rzekł cichym, ochrypłym głosem. – Cóż takiego jest tak pilne,
że nie może zaczekać do rana?
18
Otworzyła usta, żeby odpowiedzieć na pytanie, ale nie mogła wydobyć z
siebie głosu. Naga pierś Huntera lśniła w blasku księżyca sączącym się przez okno.
Uroda muskularnego ciała przykuwała wzrok. Atmosfera sypialni wywołała falę
nieznanych dotąd emocji.
– Sassy?
– Uhm?
Przełknęła ślinę i zwilżyła wargi. Miała zamiar poprosić Huntera, żeby
nałożył koszulę, ale nie chciała zachować się jak mała dziewczynka.
– Ja tylko chciałam... – Głos jej się załamał.
Hunter stał i czekał. Jego spokój doprowadzał ją do szału.
„To ja ledwo mogę oddychać z powodu jego bliskości” – pomyślała gniewnie
– „a on patrzy na mnie, jakby przebywanie w sypialni z kobietą nie było dla niego
niczym nowym”.
Nagle coś sobie uświadomiła.
„Oczywiście, ty głuptasie” – pomyślała. „Przecież Hunter był żonaty. Nieraz
miał kobietę w swojej sypialni. I w łóżku”.
Z trudem przełknęła ślinę. Uniosła ramiona i trochę się uspokoiła. Postanowiła
zachować się dorośle.
– Nie flirtuję z Mickeyem – powiedziała.
– Mów ciszej!
– Dobrze – odszepnęła gniewnie. – Słyszałeś, co powiedziałam?
– Do diabła, połowa kowbojów pewnie słyszała.
– Posłuchaj. Nie flirtuję ani z Mickeyem, ani z Billem, ani z żadnym innym
mężczyzną.
– Akurat!
– Uwierz mi!
– W takim razie co mają znaczyć te spojrzenia rzucane na mnie? Dlaczego
ciągle oblizujesz wargi, tak że można dostać szału?
Miała nadzieję, że w księżycowej poświacie nie było widać rumieńca. Nagle
zapragnęła zapaść się pod ziemię. Nie zdawała sobie sprawy, że jej zachowanie jest
aż tak widoczne.
– Ja tylko patrzę na ciebie – szepnęła z bólem.
– Aha.
Dźwięk ten mógł oznaczać akceptację, ale wiedziała, że tak nie było.
– Hunterze Maxwell – powiedziała rozwścieczonym szeptem. – Masz gorsze
maniery i mniej inteligencji od przeciętnego muła. Nie jestem taka jak twoja żona!
Miał wielką ochotę głośno się roześmiać. Oto stała przed nim, dowodząc
swojej niewinności, a przyszła do jego pokoju w środku nocy, ubrana w buduarowy
strój, rozpalający w mężczyźnie żądzę.
– Niezły z ciebie numer, Sassy – rzekł cicho. – Naprawdę niezły.
Nie dodał, dlaczego tak uważa. Bał się, że wybuch jej gniewu obudzi
mieszkańców Ladder S.
– Musisz mi uwierzyć – szepnęła.
– Dlaczego?
Elyssa zmrużyła oczy.
– Bo to ważne – odparła, zbita nieco z tropu.
– Dlaczego?
– Dobry Boże, czy wszyscy mężczyźni są tacy tępi, czy też jesteś specjalnym
przypadkiem? – odparła wściekłym szeptem.
Uśmiechnął się lekko. Z niekłamanym zainteresowaniem obserwował, jak
Elyssa stara się dowieść swej niewinności z zapałem, który sprawiał, że jej pierś
falowała kusząco pod jedwabiem szlafroka.
– Hunter?
– Słucham?
– Jesteś największym osłem, jakiego znam – szepnęła z rozpaczą. – Czasami
mam ochotę potrząsnąć tobą tak mocno, żeby ci wszystkie zęby zagrzechotały.
– To dlaczego przyszłaś do mojej sypialni w środku nocy? – mruknął.
– Ponieważ któreś z nas może jutro zginąć, a ja...
Głos jej zamarł. Nie mogła powiedzieć „kocham cię” człowiekowi, który
przyglądał się jej z uważną, nieco drapieżną cierpliwością.
„Do licha z tą jego żoną!” – pomyślała ponuro. „Załatwiła go na amen”.
– Co takiego?
– Ja...
Wykonała bezradny gest i spojrzała na niego bez słowa.
– Masz na mnie ochotę – rzekł cicho. – Skoro ośmieliłaś się przyjść do mego
pokoju, nie powinnaś wstydzić się tych słów.
– Hunter – szepnęła.
– Powiedz to.
Wstrzymała drżący oddech.
– Powiedz, że mnie chcesz – powtórzył.
Otworzyła usta. Nie wyszło z nich ani jedno słowo. Zrobił krok w jej
kierunku. Stał teraz tak blisko, że niemal czuł ciepło jej ciała.
– To nie tajemnica – szepnął uwodzicielsko. – Oczy zdradzają cię za każdym
razem, kiedy na mnie patrzysz.
– Ja...
Znów głos jej zamarł. Jego bliskość działała na nią zbyt silnie. Nie czuła się
tak dziwnie od tamtej nocy w ogrodzie, kiedy tańczyli, a potem się całowali.
– Twoje oczy – szepnął Hunter – mówią mi, że pamiętasz, jak całowałem
twoje piersi, a ty jęczałaś.
Dreszcz przeszył jej ciało, słabe echo tamtego dzikiego pożądania, kiedy
poznała pieszczotę jego ust.
– Chcesz poczuć to znowu – szeptał dalej. – A może się mylę?
Przełknęła ślinę, po całym ciele rozlało się niebywałe ciepło. Słodki,
niespodziewany ogień wprawił ją w drżenie.
„On ma rację” – uświadomiła sobie. „Chcę znów to poczuć”.
Drżąc, zamknęła oczy.
– Chcę ciebie – wyszeptała.
– I rzeczywiście tak trudno to wyznać?
Słowa te zostały wydyszane w jej czoło, zagłębienie policzka, w kącik ust.
Dreszcz, który ją przeszył w tym momencie, poczuli oboje. Hunter wziął szybki
oddech i dopuścił do siebie wspomnienie jej reakcji na pieszczoty. Żadna kobieta
nie odpowiedziała mu w ten sposób. Nigdy. Tamta scena do tej pory nawiedzała go
w snach.
– Hunter – szepnęła. – Pocałuj mnie. Mocno. Bardzo mocno. Tak jak wtedy w
ogrodzie.
Pod wpływem tych słów jęknął. Objął Elyssę. Pochylił głowę, dotknął jej ust i
otworzył je, głodny i spragniony. Język wdarł się jak błyskawica, tak jak tego
pragnęła.
Mocno. Bardzo mocno. Zareagowała bez wahania. Pamiętała, jak to jest
ulegać jego pieszczotom i pocałunkom. Marzyła o tym, tęskniła do tego i pragnęła
tego z żarem, z którego dopiero teraz zaczęła tak naprawdę zdawać sobie sprawę.
Z ochrypłym jękiem zarzuciła mu ramiona na szyję. Chciała być jak najbliżej
niego. Bliżej niż w tej chwili.
Jej spontaniczna reakcja i obleczone w jedwab piersi sprawiły, że zapomniał o
wszystkich powodach, dla których całowanie jej było szaleństwem. Smakowała i
upajała jak wino. Krew tętniła mu w żyłach. Płonął z pożądania.
Ogniste pocałunki i dotykanie jej piersi już mu nie wystarczały. Pragnął o
wiele więcej.
Nagle poczuła, że ziemia usuwa się jej spod nóg. Siła jego ramion miała w
sobie niezwykły urok, zawierała obietnicę i przywoływała jakieś niejasne
wspomnienia. Poddała się tej sile bez zastanowienia.
Potem ogień pocałunków wypalił wszystko z jej myśli. Niejasno
uświadamiała sobie, że czuje pod plecami skotłowaną pościel, ale nie miało to
żadnego znaczenia, liczy się tylko to, że jest blisko Huntera. Z głośnym jękiem
poddania wbiła palce w umięśnione plecy. Dreszcz podniecenia, jaki w nim to
wywołało, upajał ją jak whisky. Powtórzyła pieszczotę, masując, ugniatając,
próbując. Jej język zagłębiał się równie daleko jak jego. Najpierw z wahaniem, a
potem z coraz większą ochotą przesunęła paznokciami wzdłuż umięśnionych
boków. Wydał z siebie pomruk, który upajał jak wino. Przeniknęło ją rozkoszne
ciepło, pod wpływem którego ciało naprężyło się jak struna. Wygięła się w jego
kierunku.
– Chcę, żebyś... – wydyszała urywanie.
Dłoń mężczyzny spadła na jej usta.
– Cicho – szepnął ochryple prosto do jej ucha. – Wiem, czego chcesz.
Druga ręka szybko rozchyliła jedwabny szlafrok. Pochylił głowę i znalazł
ustami pierś. Poprzez cienki jedwab zaczął ssać jej koniuszek.
Ogień zapłonął w jej ciele. Wygięła się w łuk, pragnąc coraz więcej, a on
całował ją z dziką zachłannością łapczywych ust i dawał jej to, czego chciała.
Ogarniało ją coraz większe podniecenie. Ciało miała tak napięte, że aż jęknęła.
Potem napięcie eksplodowało, zalewając wszystko płynnym ogniem. Wydała
zdławiony krzyk, zadrżała i tkliwie poprosiła o jeszcze.
Hunter pochylił nisko głowę i tą samą pieszczotą obdarzył drugą pierś. Znów
wygięła się w łuk pod dotknięciem jego ust. Nie walczyła z dłonią tłumiącą
nieświadome krzyki. Nawet jej nie zauważyła. Skoncentrowała się na niezwykłym
ogniu trawiącym ciało.
Jego ręka zsunęła się w dół i dotarła między uda. Aż zesztywniała z
zaskoczenia, ale on tego nie zauważył. Czując gorąco i wilgoć pod palcami,
zapomniał o wszystkim. Dłoń objęła miękki kształt. Długie palce badały,
sprawdzały, pieściły.
Dzika rozkosz rozdarła jej ciało. Krzyk zdławiła dłoń na jej ustach. Ręka
Huntera poruszała się miarowo wysoko między jej udami i znów przeszyło ją
niebywałe podniecenie. Kolejny krzyk wywołany był bardziej rozkoszą niż
zaskoczeniem.
– Do licha – mruknął Hunter pod nosem. – Następnym razem trzeba będzie
znaleźć bardziej zaciszne miejsce. Chcę słyszeć każdy twój krzyk i jęk.
Ręka zacisnęła się i naparła na miękkie gniazdko. Ciało dziewczyny wygięło
się jak naciągnięta do granic możliwości cięciwa łuku. Hunter ledwo stłumił
własny jęk, kiedy poczuł na dłoni gorącą wilgoć.
– Wpuść mnie – szepnął jej do ucha.
Ledwo zrozumiała, co do niej mówi. Nogi poruszały się niespokojnie, jakby w
poszukiwaniu tej nowo poznanej rozkoszy. Ale ręki Huntera już tam nie było, nie
było żywego ognia. Potrząsnęła głową, starała się coś powiedzieć, chciała poprosić,
żeby dał więcej tego dotknięcia.
– Ciii, Sassy. Pragnę tego tak samo jak ty.
Czuła, jak układa się między jej nogami, rozdziela uda. Potem palce wróciły
tam znowu, tym razem bez tkaniny tłumiącej odczucia. Rozkosz spłynęła po raz
kolejny. Odruchowo uniosła biodra w górę, pragnąc więcej tej szalonej pieszczoty.
Palce wróciły, wywołując nowy przypływ dreszczy.
– Boże! – jęknął Hunter ochryple.
Jego ciało napięło się, biodra naparły i po chwili znalazł się głęboko w niej.
Gdyby nie silna ręka na ustach, napełniłaby krzykiem zaskoczenia i bólu cały dom.
Wiła się i szarpała, starając się uwolnić od palącego ognia między nogami. On
wydał z siebie niski, ochrypły jęk i wszedł głębiej. Potem jego ciało zesztywniało,
zadrżał od stóp do głów i nagle opadł na nią bezwładnie, już rozluźniony.
Oszołomiona odwróciła głowę na bok, uciekając przed jego ręką. Tym razem,
kiedy szarpnęła się w jego ramionach, stoczył się na bok. Bez słowa podniósł się,
odwrócił do niej plecami i zaczął poprawiać ubranie.
Czekała, aż coś powie. Odpowiedziało jej milczenie.
Cisza stawała się coraz nieznośniejsza, aż wreszcie pomyślała, że zaraz się nią
udławi. Gdy już całkiem straciła nadzieję, odezwał się cichym, beznamiętnym
głosem:
– Wracaj do siebie, Sassy. Czeka nas ciężki dzień.
W pierwszej chwili nie mogła uwierzyć, że to wszystko, co on ma jej do
powiedzenia.
– C-co? – wyszeptała.
– Na dziś zabawa skończona. Wracaj do siebie.
Zamknęła oczy, a gorzka prawda ogarnęła ją czarną, lodowatą falą.
„No tak, wreszcie wiem” – pomyślała ponuro. „To nie z miłością do mnie
Hunter walczył, lecz z pożądaniem. I oboje przegraliśmy”.
Ból, jakiego doznała na tę myśl, wstrząsnął nią do głębi. Instynktownie
wiedziała, że nie może pozwolić, aby nad nią zapanował. Nie teraz. Nie tutaj. Nie
w jego łóżku.
„Nie będę płakać. To moja wina. Bóg świadkiem, Hunter ostrzegał mnie, ale
nie słuchałam. Idiotka. Nie będę płakać”.
– Sassy?
Bez słowa podniosła się z łóżka tak szybko, że poły szlafroka załopotały jak
skrzydła motyla.
Drzwi pokoju otworzyły się i zamknęły. Nie padło ani jedno słowo.
Hunter skrzywił się i zaklął pod nosem. Był za szybki, zbyt brutalny. Starał się
zwolnić tempo, ale jedwabista wilgoć podziałała na niego tak, że stracił zupełnie
kontrolę nad sobą. Żadnej kobiety nie pragnął tak bardzo jak właśnie tej.
– Do diabła – mruczał, niezadowolony z siebie.
Pewien był, że czekała na czułe słowa i łagodne pieszczoty. Miał naprawdę
ogromną pokusę, żeby ją przytulić. Ale nie pozwolił sobie na to. Niech go licho,
jeżeli zacznie tańczyć. Jak ona mu zagra, tylko dlatego, że wziął to, co mu sama
ofiarowała.
„Następnym razem będzie inaczej” – obiecał sobie. „Nie pozwolę więcej,
żeby te ostre pazurki i jędrne ciało doprowadziły mnie do takiego stanu”.
Myśl o tym, że mógłby ją wziąć znowu, wywołała w ciele gorący dreszcz. Nie
miał najmniejszych wątpliwości, że do tego dojdzie.
„Dziewczyna tak namiętna jak Sassy szybko znowu nabierze ochoty. Znowu
zapuka do moich drzwi w środku nocy. Będę na nią czekał. I to wkrótce”.
Uśmiechając się, zapalił świecę i podszedł do umywalki. Rozpiął spodnie,
sięgnął po mydło i zamarł. Poraził go widok krwi na własnym ciele.
„Co do diabła! Przecież nie byłem aż tak brutalny! Skąd ta krew? Prawda,
szybko poszło, ale była gotowa”.
Co do tego nie miał wątpliwości. To przez gotowość jej ciała stracił
panowanie nad sobą.
„Może to był jej czas w miesiącu”.
Z sąsiedniego pokoju dobiegały ciche, stłumione odgłosy. Zastygł w
bezruchu, pochylił głowę i nasłuchiwał. Po chwili doszedł do wniosku, że słyszy
tłumiony szloch.
Z ociąganiem umył się. Zza ściany nadal dochodziły niewyraźne dźwięki.
Nago podszedł do ściany dzielącej pokoje i zaczął uważnie nasłuchiwać. Dźwięki
nie dochodziły z łóżka Elyssy. Nie zachowywała się tak jak Belinda. Nie leżała na
łóżku i nie łkała głośno w poduszkę, dopóki nie dostała od niego tego, czego
chciała.
„Na pewno sprawiłem jej ból. Do diabła! Nie wierzę, żebym postąpił z nią
gorzej niż ten gbur Mickey”.
Zły na siebie za brak opanowania, ubrał się szybko i poszedł do jej pokoju.
Kiedy otworzył drzwi, płacz stał się wyraźniejszy. W nozdrza uderzył go gorzki
zapach palonej tkaniny. Zamknął drzwi sypialni za sobą. Spojrzał i przekonał się,
że Elyssa leży już w łóżku. Coś tliło się na kominku.
– Sassy? – spytał miękko.
Łkanie ustało jak ucięte nożem. Bezszelestnie usiadł na skraju łóżka. Kiedy
poczuła, że materac ugina się pod jego ciężarem, zapragnęła uciec. Ale była
zupełnie naga. Poplamione resztki nocnej koszuli i szlafroka dopalały się w
palenisku. Jak uwięzione w pułapce zwierzę leżała nieruchomo, marząc w duchu,
żeby Hunter sobie poszedł. To, że zastał ją płaczącą, dopełniło czary goryczy.
Więcej upokorzeń już nie zniesie.
Wzdrygnęła się, gdy pogłaskał ją po włosach. Zauważył to od razu.
– Przepraszam – rzekł po chwili. – Nie chciałem być brutalny.
Znowu dotknął jej włosów, a ona zmusiła się do tego, żeby w żaden sposób
nie zareagować. Jednak nie mogła zapanować nad drżeniem ciała. Nerwy miała
napięte do granic ostateczności.
– Naprawdę przepraszam – ciągnął łagodnie. – Dawno nie miałem kobiety, ty
byłaś gotowa, a ja pragnąłem cię jak wszyscy diabli.
Nic nie powiedziała i nic nie zrobiła. Leżała tylko i drżała pod delikatnym,
niechcianym dotykiem Huntera. Dla jego miłości własnej było to jak sól sypana na
świeżą ranę.
– Spokojnie – rzekł cicho. – Odtąd będę delikatny jak wiosenny wietrzyk.
Następnym razem spodoba ci się. Zobaczysz. Tyle jest w tobie namiętności, Sassy,
skarbie. Przynajmniej pod tym względem jesteśmy dobrani.
„Sassy”.
Znienawidzone przezwisko podziałało jak płachta na byka. Z okrzykiem
wściekłości rzuciła się na niego. Zakrzywione jak szpony palce zmierzały wyraźnie
ku jego twarzy. Wykazał się refleksem i złapał ją za nadgarstek.
– Spokojnie, Sassy. Przecież obiecałem. Już nigdy więcej nie sprawię ci bólu.
– Nienawidzę cię – odezwała się cicho głosem, w którym brzmiała zwierzęca
wściekłość. – Wynoś się stąd albo zacznę krzyczeć i obudzę cały dom.
– Na miłość boską, uspokój się i przestań się zachowywać jak zgwałcona
dziewica.
– Niby dlaczego? Przecież nią jestem! A raczej byłam!
– O czym ty mówisz? Moja żona nigdy nie krwawiła, nawet za pierwszym
razem.
– Ładny mi kochaś! – warknęła. – Postawię to ranczo w zakład, że cię nie
było przy niej podczas tego pierwszego razu.
Jak grom z jasnego nieba spłynęło na niego olśnienie. To ból dziewicy, a nie
namiętność doświadczonej kochanki, sprawił, że sztywniała pod nim i rzucała się
jak ryba na piasku. A on zatykał jej usta przez cały czas.
– Słodki Jezu – wyszeptał przerażony. – Dlaczego mnie nie powstrzymałaś?
– Próbowałam!
Poczuł straszliwy gniew, gdy dotarło do niego znaczenie tych słów.
– A niech cię, Sassy – rzekł groźnie. – Nie zgwałciłem cię, wiesz o tym
dobrze! Chciałaś tego przecież...
Urwał raptownie. Rzeczywiście towarzyszyła mu przez cały czas, dopóki nie
przedarł się przez jej dziewictwo.
Przez chwilę w powietrzu oprócz gryzącego zapachu palonej tkaniny unosiły
się równie gorzkie przekleństwa Huntera. Elyssa uśmiechała się z zimną
satysfakcją, że chociaż w ten sposób przebiła się przez jego twardą skorupę.
Dostrzegł tę gorzką parodię uśmiechu i zrozumiał, że jej gniew jest równie potężny
jak jego.
– Mogłaś walczyć ze mną – rzucił oskarżycielsko. – Dlaczego nie zrobiłaś
tego, dopóki nie było za późno?
– Myślałam, że cię kocham – odparła jadowitym głosem. – Myślałam, że ty
mnie kochasz. Myślałam, że nie chcesz mi okazać miłości, bo cierpisz po tym, co
przeszedłeś z powodu żony.
Zszokowany Hunter milczał.
– Ty mały głuptasie – powiedział po chwili.
– Chociaż raz doszliśmy do porozumienia.
– W ogóle mnie nie słuchasz – rzekł surowo. – Czy mówiłem kiedyś o czymś
więcej między nami niż pożądanie?
Sama nie wiedziała, które uczucie przeważało w niej w tym momencie,
upokorzenie czy wściekłość. Chyba oba targały nią w równym stopniu.
– Za to teraz cię słucham, kochasiu. Cała zamieniam się w słuch.
– Za późno – warknął.
Nie odpowiedziała. W pokoju zapadła cisza.
– Co tak śmierdzi? – spytał poirytowany.
– Palę rzeczy, które miałam na sobie, opuszczając twój pokój.
Zimna precyzja w jej głosie i lśnienie łez na policzkach mówiły same za
siebie. W pewnym sensie rozumiał ją. W tej chwili sam czuł się mocno niepewnie.
– Boże, co za galimatias! – westchnął.
Zacisnęła zęby, starając się za wszelką cenę zapanować nad sobą. Nigdy dotąd
nie było to aż tak trudne.
– Cóż, nie ma rady – westchnął. – Będę musiał ożenić się z tobą.
Z niedowierzaniem odwróciła głowę w jego stronę. Nawet tego nie zauważył.
Przeżywał całą tę trudną sprawę, która powinna być całkiem prosta.
– Jutro zawiadomimy wszystkich o zaręczynach – rzekł. – Jak tylko
rozprawimy się z Culpepperami, poszukam kogoś, kto da nam ślub.
Spojrzała na niego, jakby całkiem zwariował. W tym momencie Hunter
odwrócił głowę i spojrzał na nią posępnie.
– Bóg mi świadkiem, Elysso Sutton – powiedział lodowato. – Jeśli nie
dorośniesz i nie będziesz dobrą matką dla moich dzieci, pożałujesz, że zmusiłaś
mnie do małżeństwa.
– Nic z tego – odparła z pasją.
– Z czego?
– Nie wyjdę za ciebie.
– Nie bądź niemądra – rzekł Hunter ze zniecierpliwieniem w głosie. –
Przecież tego właśnie chciałaś od początku.
– Ale ustaliliśmy już, że byłam głupia. W przeciwieństwie do ciebie ja uczę
się na własnych błędach. Żadnego ślubu nie będzie.
– A to czemu?
– Bo jeżeli pobierzemy się, będziesz mógł robić ze mną, co ci się żywnie
spodoba.
– Tobie też się spodoba. Już ja się o to postaram. Naprawdę nie
przypuszczałem, że jesteś dziewicą. Byłaś taka cudowna.
Uśmiechnął się na to wspomnienie. Niestety, trafił w czuły punkt, dopełniając
jej upokorzenia.
– Nic z tego – warknęła. – Dosyć już wycierpiałam. Postaram się, żeby więcej
do tego nie doszło.
Skrzywił się.
– Powiedziałem już, że następnym razem ci się spodoba.
– Mój Boże, ty chyba naprawdę masz mnie za głupią. „Następnym razem ci
się spodoba” – przedrzeźniała go drwiąco. – Przecież to bzdura.
– Uspokój się i pomyśl trochę, zamiast powtarzać w kółko to samo. Gdyby
małżeństwo było takie okropne, czy twoim zdaniem kobiety godziłyby się na nie?
– Jak już klamka zapadnie, kobieta nie ma wyboru, prawda? – spytała
zjadliwie. – Nic dziwnego, że oblubienice koniecznie muszą być dziewicami.
Inaczej nigdy by się nie zdecydowały na małżeństwo.
Hunter przełknął to jakoś i nadal usiłował ją przekonać.
– A jeśli zajdziesz w ciążę?
– A jeśli nie?
– A jeśli tak? – droczył się.
Spojrzała na niego z dzikim błyskiem w oku, czując, traci opanowanie.
– Wyjdź stąd. Hunter. Nie chcę cię już. Nigdy. Przenigdy.
– Do licha, Sassy. Nie możesz tak po prostu...
– Wyjdź. Natychmiast.
Gwałtownie wstał i ruszył w stronę drzwi.
– Porozmawiamy rano – zapowiedział. – Jak się przestaniesz wściekać.
Zamknął za sobą drzwi i stał przez chwilę w korytarzu, nasłuchując. Żaden
dźwięk nie dobiegał z sypialni. Nie szlochała. Żołądek skurczył mu się boleśnie.
Elyssa nie zachowywała się tak, jak postąpiłaby w takiej sytuacji Belinda. Ta za
pomocą łez, skarg i kołysania biodrami pozbawiała mężczyznę całej dumy.
Współżycie z Belindą było grą, polegającą na targach i przepychankach. Elyssa nie
była do niej wcale podobna. Miłość z nią nie miała nic wspólnego z grą.
„Nie chcę cię już. Nigdy. Przenigdy”.
Wmawiał sobie, że do rana jej przejdzie. Rozgniewała się, to prawda, ale musi
zrozumieć, że w tej sytuacji małżeństwo jest nieuniknione. Za jego sprawą straciła
wianek i on się z nią ożeni. Postąpi jak prawdziwy mężczyzna.
„Uspokoi się i oprzytomnieje” – pocieszał się.
Absolutna cisza panująca po drugiej stronie drzwi mówiła mu, że się myli,
podobnie jak mylił się w innych sprawach dotyczących Elyssy Sutton. To nie była
Belinda.
Ta prosta prawda dręczyła go aż po kres długiej, bezsennej nocy.
19
Pozornie opanowana, wyciągnęła ubrania, które nosiła Przed wyjazdem do
Anglii. Uszyte z miękkiej, granatowej gabardyny spodnie dawniej leżały na niej
całkiem luźno. Teraz ciasno opinały biodra i były za krótkie. W sam raz do długich
butów – pocieszała się. Gorzej było z kraciastą flanelową koszulą, którą kiedyś
nosiła do spodni – nie dopinała się na biuście. W wieku piętnastu lat była znacznie
szczuplejsza niż obecnie. Nie pasował też na nią żaden ze strojów matki.
„Muszę znaleźć coś innego” – pomyślała ponuro. „Cokolwiek”.
Za nic na świecie nie włożyłaby żadnej z angielskich sukni. Nie zniosłaby
teraz uwag i komentarzy Huntera.
„Niektóre z was dopiero wiedzą, że żyją, kiedy stado durniów zaczyna się
ślinić na ich widok”.
„Mężczyźni wariują, kiedy się koło nich kręcisz. Wiesz o tym i dalej się
kręcisz”.
Wprawdzie odmówiła stanowczo zamknięcia się w domu, ale mogła ukryć
swoją kobiecość. Szarpała flanelową koszulę, usiłując dopiąć ją na piersiach. Na
próżno. Nie mieściły się i już. Ale gdyby włożyła jedwabną bluzkę, Hunter
natychmiast spojrzałby na nią znacząco.
„Chyba że chodzi ci o szybki numer na sianie. Chcesz tak na łapu-capu, to
proszę bardzo. Jestem do dyspozycji. Ale to wszystko, Sassy. Raz-dwa i po
krzyku”.
Jak widać, miał zwyczaj dotrzymywać słowa. Raz-dwa i po krzyku. Pod
powiekami zapiekły łzy wstydu i gniewu, gdy przypomniała sobie ten okrutny
moment, kiedy dowiedziała się, jak niewiele dla niego znaczy.
„Bóg mi świadkiem, Elysso Sutton, jeśli nie dorośniesz i nie będziesz dobrą
matką dla moich dzieci, pożałujesz, że zmusiłaś mnie do małżeństwa”.
Słowa te zraniły ją bardziej niż sam fizyczny akt. Dowodziły, że oddała swoje
serce mężczyźnie, który ani jej nie kochał, ani jej nie szanował. Tylko pożądał.
„Niech go licho! I niech mnie licho za to, że jestem taka głupia”.
Z suchymi już oczami przeglądała zakurzone komody, wreszcie natknęła się
na jedną ze skórzanych koszul ojca, starannie zawiniętą w papier i odłożoną na
bok. Koszula nadal była miękka i przyjemna w dotyku. Wciągnęła ją przez głowę,
podwinęła rękawy i wypuściła na spodnie. Frędzle na wysokości piersi dobrze
skrywały jej kształty.
Szybki rzut oka w lustro wystarczył, by przekonała się, że w rozcięciu w
koszuli widać kremową bieliznę. Ściągnęła zatem mocniej wiązanie pod szyją.
Potem znalazła jedną z wielkich chustek ojca i zawiązała ją na karku. Spłowiała
czerwona chustka zasłaniała wszystko, co ewentualnie można było zobaczyć.
Nie znosiła splatania i upinania włosów, mimo to zawiązała ciasny kok i
wcisnęła na niego kapelusz tak, żeby żadne, najmniejsze nawet pasemko nie
wystawało spod ronda. Jeszcze jedno spojrzenie w lustro i poczuła się w pełni
usatysfakcjonowana. Nawet najbardziej tępy, ograniczony i złośliwy były
pułkownik Konfederacji nie mógł oskarżyć jej, że powabnym strojem stara się
zwracać na siebie uwagę mężczyzn.
Zeszła na dół do kuchni spokojna, że nie stanie tak od razu twarzą w twarz z
Hunterem. Słyszała, jak wcześnie rano wychodził z domu. No, może godzinę
później niż zazwyczaj.
„Wyczerpany własną żądzą” – pomyślała gorzko.
Jednak kiedy weszła do kuchni, minę miała dość ponurą.
– Wielkie nieba! – powiedziała Penny. – Co ci się stało?
– A co się miało stać? – spytała, zastanawiając się, czy Penny w jakiś sposób
dowiedziała się o wypadkach ubiegłej nocy.
– Twój... strój.
– Ach to – wzruszyła ramionami. – Dość już mam tych angielskich
fatałaszków.
– Sassy, nie możesz...
– Nie mów do mnie Sassy.
Gniewny głos dziewczyny zaskoczył Penny.
– Przepraszam. Nie wiedziałam, że nie lubisz tego przezwiska. Przecież to Bill
je wymyślił.
Elyssa wzruszyła ramionami, ze wszystkich sił starając się zapanować nad
sobą.
– Nie możesz chodzić tak ubrana – stwierdziła Penny.
– A to dlaczego?
– Bo to męski ubiór!
– Pracuję jak mężczyzna, więc nie będę paradować w jedwabiach.
– Mówisz zupełnie jak twoja matka – mruknęła Penny.
Elyssa bez słowa naciągnęła skórzane rękawice i sięgnęła po strzelbę wiszącą
na kołku nad drzwiami.
– Nie masz zamiaru jeść śniadania? – spytała Penny.
– Nie jestem głodna.
– Może zapakuję ci coś na drogę?
– Jak zachce mi się jeść, to wrócę i sama sobie wezmę.
– Zupełnie jak Hunter – stwierdziła Penny z rozpaczą w głosie. – To chyba
jakaś jesienna gorączka.
Elyssa błyskawicznie odwróciła się na pięcie.
– Co Hunter? – spytała.
– Też nie był głodny.
„No i dobrze” – pomyślała Elyssa. „Mam nadzieję, że sumienie zagryzie go na
śmierć”.
Zaniepokojone spojrzenie ze strony Penny skłoniło ją do wniosku, że powinna
bardziej panować nad sobą.
– A jak ty się masz? – spytała przyjaciółkę. – Lepiej się czujesz?
– O tak. Myślę, że okres porannych mdłości mam już za sobą.
Elyssę zalała fala strachu.
„Mogę być w ciąży”.
– Nie martw się, kochana – powiedziała na głos. – Poradzimy sobie bez
mężczyzn.
Penny uśmiechnęła się niewyraźnie. Elyssa przytuliła ją, mocno, a potem
zdecydowanym krokiem ruszyła w stronę stodoły. Drżała przy tym lekko.
Wspomnienie Huntera leżącego między jej nogami przeszyło ją jak
błyskawica. Wspomnienie rozkoszy, jakiej doznała, nim nadszedł ból, wprawiło ją
w jeszcze większe drżenie. A potem był już tylko wstyd.
„Idiotka. Cholerna idiotka”.
Ale choć łajała siebie od najgorszych, pod ogniem gniewu tliły się małe
słodkie płomyki. Hunter zadał jej ból, odbierając dziewictwo, ale dał jej też
rozkosz.
„Gdyby małżeństwo było tak okropne, to czy twoim zdaniem kobiety
godziłyby się na nie?”
Pytanie to złościło ją i korciło. Sugerowało wyraźnie, że w miłości może
chodzić o coś więcej niż to, czego do tej pory doświadczyła. W nocy zbyt była
rozwścieczona, żeby odpowiedzieć Hunterowi w inny sposób niż atakiem furii.
Teraz jego słowa wróciły, wzbudzając niepokój.
„Tobie też się to spodoba. Już ja się o to postaram”.
Wzdrygnęła się, kiedy przypomniały jej się słowa Huntera.
– Powiedziałem: dzień dobry, panno Elysso. Widzę, że lepiej się już pani
czuje.
Elyssa zamrugała i spojrzała na Gimpa.
– Pan Hunter powiedział, że jest panienka chora i że nie będzie dzisiaj jeździć.
Na policzkach Elyssy zapłonęły jasnoszkarłatne plamy. Rzeczywiście niektóre
części ciała miała obolałe. Żenowało ją to, że Hunter zdaje sobie z tego sprawę. I
złościło.
– Hunter nie ma racji – rzekła cierpko. – W ogóle myli się, gdy chodzi o mnie.
Pojadę na Lamparcie.
– Mhm.
– O co chodzi?
– Pan Hunter powiedział, żeby panienka nie jeździła sama.
– Niech idzie do diabła!
Nie oglądając się na zdumionego Gimpa, weszła do boksu ogiera. Parę minut
później wyjechała ze stodoły i przeskoczyła przez ogrodzenie padoku.
– Wszyscy są na północnych moczarach! – zawołał za nią Gimp.
Elyssa pomachała do niego.
– Niech panienka uważa na czerwonoskórych! Morgan widział, jak się kręcili
w pobliżu!
Pomachała znowu. Lampart wydłużonym krokiem szybko pokonywał dystans.
Po jakimś czasie uda Elyssy przywykły do znanego rytmu jazdy.
W krajobrazie przeważały brunatne odcienie jesieni. Zamiecione wiatrem
niebo i jasne światło słoneczne poprawiły jej nastrój. Wkrótce znalazła się na
skraju moczarów, a tu już nie była sama. Dwaj uzbrojeni mężczyźni zbliżali się
galopem do niej.
– To teren Ladder S! – zawołał Reed. – Nie lubimy tu obcych.
– I macie rację – odrzekła Elyssa spokojnie, kiedy już podjechali blisko. –
Dzień dobry. Reed. Dzień dobry Blackie.
Reed spojrzał na nią zdumiony i zabezpieczył broń. Blackie zrobił to samo.
– Ależ to panna Sutton! – wykrzyknął Reed. – To znaczy... nie poznałem
panienki w tym stroju.
– Lamparta nie poznaliście? – spytała kwaśno.
– Nie, proszę pani. Ludzie Culpepperów też mają dropiate konie.
– Znaleźliście jakieś bydło? – spytała Reeda.
– Kilka sztuk. Głównie rozpłodowe.
Elyssa skrzywiła się.
– Cóż, lepsze to niż nic – stwierdziła.
– Tak, proszę pani – wymamrotali w odpowiedzi obaj mężczyźni.
Popatrywali ukradkiem na Elyssę, jakby nie wierzyli, że ten słodki
dziewczęcy głos należy do osoby w męskim odzieniu.
– Gdzie najbardziej potrzebny jest dodatkowy jeździec? – spytała.
– Mhm, cóż... – jąkał się Reed.
Elyssa czekała. Domyślała się, co nastąpi za chwilę.
– Trzeba spytać Huntera – wymamrotał Reed.
– Tak, Huntera – poświadczył jak echo Blackie, z wyraźną ulgą w głosie.
„Lepiej to mieć już za sobą” – powiedziała sobie z mocą. „Im dłużej będę
zwlekać, tym spotkanie z nim będzie trudniejsze dla mnie”.
– Zawiadomcie go – poleciła sucho. – Do tego czasu będę pracować na tych
szlakach, które znam.
– Tak, proszę pani – odparł posłusznie Blackie.
– Jedź z nim – poleciła Elyssa. – Tutaj będziesz mi tylko przeszkadzał. Szlaki
na moczarach są wąskie.
– Ale pan Hunter powiedział, że panienka nie może jeździć sama –
zaoponował Reed.
– Hunter nie jest właścicielem Ladder S, tylko ja. Na przyszłość proszę o tym
pamiętać.
– Mhm – mruknął pod nosem Reed i dodał: – Tak, proszę pani.
Z niezadowoloną miną zawrócił konia i ruszył w ślad za kolegą. Elyssa
skierowała Lamparta na północ i pokłusowała skrajem moczarów. Szukała śladów
bydła, zwłaszcza w tych miejscach, gdzie zwierzęta zagłębiały się w wysokie
trzciny lub z nich wychodziły.
Tropów prowadzących na bagna było niewiele. Moczary dawały przyjemny
chłód, kiedy letnie dni stawały się gorące ponad miarę, oraz wilgotną paszę, gdy
jesienne słońce wysuszyło trawę na łąkach.
Niebo nad głową ożywiały jasne kłębiaste chmury, popędzane przez wiatr.
Dookoła szumiały rozkołysane trzciny. Z niedostępnych dla człowieka miejsc
dobiegały krzyki ptaków spłoszonych stukotem wielkich kopyt Lamparta.
Jak zawsze jazda pod szerokim, promiennym niebem sprawiła jej
przyjemność. Z wolna ustępował ból, jaki zostawiła po sobie ostatnia noc, i Elyssa
nareszcie odetchnęła głęboko Pełną piersią.
„Nie myśl o Hunterze” – nakazała sobie. „Myśl o krojach. To jest twoja
przyszłość, nie on”.
Uszy Lamparta strzygły niespokojnie w różne strony, reagując czujnie na
każdy odgłos, nozdrza poruszały się, gdy koń sprawdzał zapachy niesione przez
wiatr. Wodze spoczywały luźno na grzywie. Lampart był tak posłuszny, że dawał
się kierować za pomocą kolan.
Przez cały czas Elyssa bacznie obserwowała zachowanie ogiera. Liczyła na
jego zmysły, znacznie bardziej wyczulone niż ludzkie. Lampart wyczułby
niebezpieczeństwo wcześniej niż ona. W chwili, gdy dostrzegła świeżo połamane
trzciny, koń zatrzymał się i podrzucił głową. Wiatr przyniósł odgłos wystrzałów.
Elyssa osłoniła dłonią oczy, uniosła się w strzemionach i spojrzała w stronę
Rubinowych Gór. W oddali dostrzegła postać biegnącą grzbietem wzniesienia w
stronę moczarów. Po chwili zorientowała się, że jest to indiańska dziewczyna z
jakimś tobołkiem w objęciach.
W pewnej odległości za biegnącą dziewczyną jechali kłusem czterej jeźdźcy.
Pokrzykiwali i klęli, zachowywali się zupełnie jak pijani mężczyźni podczas
jarmarku. Elyssa modliła się w duchu o ratunek dla Indianki, ale gdy spostrzegła,
że ludzie ci dosiadają wielkich kasztanowatych mułów, wiedziała, że ścigana nie
ma szans.
„Biedna dziewczyna” – pomyślała. „Culpepperowie bawią się z nią w kotka i
myszkę, napawają się jej strachem”.
Wystrzeliła trzykrotnie w powietrze, żeby ostrzec kowbojów Ladder S
pracujących na skraju moczarów, włożyła karabinek z powrotem do torby przy
siodle i uderzyła piętami o gładkie boki Lamparta. Ogier po kilku krokach
przeszedł w galop. Elyssa pochyliła się nisko nad końską szyją, zmuszając go do
coraz szybszego biegu, niepomna niebezpieczeństwa, jakie niesie ze sobą ostra
jazda po nierównym terenie.
Dostrzegli ją. Jeden z jeźdźców wrzasnął i wysforował się przed innych.
Pozostali wyciągnęli strzelby i zaczęli strzelać do uciekającej Indianki. Dolina
rozbrzmiała echem wystrzałów. W tym momencie Elyssa zrozumiała, że
dziewczyna wcale nie niesie tobołka. To było dziecko. Ponagliła Lamparta. Wielki
koń, wyciągnięty jak struna, pędził niczym błyskawica. Wiatr zerwał jej kapelusz z
głowy. Uwolnione warkocze rozplotły się i powiewały jak jasnozłoty sztandar.
Przywarła do szyi Lamparta. Odległość między nią i Indianką malała z każdą
chwilą, ale Culpepperowie też byli coraz bliżej.
„Boże, ależ te muły są szybkie!” – pomyślała z rozpaczą.
Miała tylko jedną krótką chwilę na podjęcie decyzji, czy lepiej odciąć
Culpepperom drogę i modlić się, żeby ludzie z Ladder S przybyli na pomoc, zanim
bandyci pochwycą Indiankę, czy raczej porwać ją na konia i uciec na moczary.
Indianka usłyszała tętent kopyt Lamparta i skręciła w bok.
– Nie! – krzyknęła Elyssa. – Chcę ci pomóc! Jestem przyjacielem!
Dziewczyna albo uwierzyła w to, że jasnowłosy jeździec nie stanowi dla niej
zagrożenia, albo była po prostu zbyt zmęczona, żeby biec na moczary. Zatrzymała
się, pochyliła głowę i przytuliła zawiniątko z dzieckiem. Potem zawróciła i
pobiegła ile sił w bosych stopach.
Culpepperowie zbliżali się z zatrważającą prędkością. Jeden z nich celował w
dziewczynę. Elyssa nie wiedziała, jak to się stało, że wyciągnęła karabinek i
strzeliła. Siła odrzutu boleśnie uderzyła ją w ramię. Strzeliła jeszcze kilkakrotnie.
Nagle któryś z Culpepperów krzyknął, wyrzucił ręce w górę i zwalił się pod kopyta
własnego muła.
Elissa odczuła ulgę, ale zrobiło jej się niedobrze. Wysiłkiem woli zapanowała
nad sobą i zrównała się z biegnącą dziewczyną, a wtedy Indianka wyciągnęła w jej
stronę dziecko z niemym błaganiem o ocalenie maleństwa. Bandyci byli tuż-tuż.
Elyssa chwyciła dziecko i przycisnęła je mocno lewym ramieniem. Jednocześnie
wyjęła nogę z prawego strzelenia i wyciągnęła prawą rękę do nieszczęsnej
dziewczyny.
– Wskakuj! – krzyknęła. – Złap mnie za rękę! Inaczej zginiesz!
Gest powiedział więcej niż słowa. Indianka wykonała koci skok i znalazła się
na końskim grzbiecie. Elyssa zawróciła Lamparta i szaleńczym galopem puściła się
w stronę bagien. Dookoła gwizdały kule. Jedną ręką podtrzymywała Indiankę
uczepioną kurczowo siodła, drugim ramieniem przyciskała do siebie dziecko.
– Trzymaj się! – krzyczała. – Cokolwiek się stanie, trzymaj się!
Indianka zrozumiała. Wzrok miała błędny, twarz pokrywały sińce.
Lampart mknął rączo w stronę bagien, nie zwalniając ani trochę na
nierównościach terenu. Elyssa na moment obejrzała się i zobaczyła, że Gaylord
Culpepper jest już kilkadziesiąt metrów za nimi. Jechał bez pośpiechu i mierzył w
ich kierunku ze strzelby.
Kątem oka dostrzegła jeźdźców Ladder S, wypadających z moczarów.
Prowadził Bugle Boy. Dystans między Hunterem a resztą zwiększał się powoli.
Hunter strzelał raz po raz. Odległość była jednak za duża i strzały oddawane z
grzbietu pędzącego konia nie trafiały do celu. Wiedziała, że Hunter niewiele może
zrobić, dopóki się bardziej nie przybliży. A do tego czasu Gaylord mógł je obie
powystrzelać jak ryby w beczce.
Ułamek sekundy później kula wystrzelona przez Gaylorda zaryła się w ziemi
tuż przy lewym kopycie Lamparta, wzbijając tuman kurzu. Koń jednym susem
skoczył w brunatny gąszcz. Elyssa zatrzymała go. W tym samym momencie
Indianka osunęła się na ziemię. Lampart stał spokojnie. Elyssa wyciągnęła nogi ze
strzemion i zsunęła się z siodła, trzymając dziecko w jednym ręku, a karabin w
drugim. Indianka wyciągnęła ręce. Elyssa pochyliła się i podała dziecko matce.
Nagły szelest dobiegający z trzcin poderwał ją na równe nogi. Obejrzała się z
karabinem gotowym do strzału. Indianka chciała się podnieść, ale zabrakło jej sił.
– Spokojnie, Sassy – odezwał się głos z trzcin. – To ja, Case.
Poczuła, jakby ktoś zdjął jej z ramion ogromny ciężar. Westchnęła z ulgą i
odłożyła broń. Case wyszedł z trzcin.
Indianka najwyraźniej rozpoznała go. Od razu uspokoiła się i zaczęła
przemawiać do dziecka, które podczas ucieczki nie wydało żadnego dźwięku.
Spomiędzy szmat wysunęła się mała piąstka. Drobne paluszki dotknęły twarzy
matki, a ona odpowiedziała mu śmiechem tak promiennym jak majowe słońce.
– Jesteś ranna? – spytał Case, zwracając się do Elyssy.
Miała zbyt wyschnięte usta, by odpowiedzieć. Potrząsnęła tylko głową.
– Zaczekaj tu – rzekł Case. – Zagwiżdżę jak skowronek, kiedy wrócę. Jeśli
usłyszysz coś innego, strzelaj bez wahania.
Skinęła głową. Case obrzucił ją długim, uważnym spojrzeniem.
– Trzymaj się, Sassy. Zaraz wracam.
Tępo skinęła głową.
Zza moczarów dochodziły jeszcze pojedyncze strzały. Wśród szumu
kołysanych wiatrem trzcin słychać było odległy tętent kopyt. Zdawać się mogło, że
upłynęła godzina, ale tak naprawdę było to zaledwie kilka minut, kiedy wreszcie z
trzcin dobiegł łagodny gwizd skowronka.
– Wszystko w porządku – rzekł Case. – Uciekają, aż się za nimi kurzy.
Elyssa odetchnęła z ulgą. Ogarnęła ją słabość. Zrobiło się jej ciemno przed
oczami. Zachwiała się niepewnie.
„Co się ze mną dzieje? Przecież nie biegłam jak ta biedaczka, tylko jechałam
konno”.
Obraz Culpeppera wyrzucającego ramiona do góry i staczającego się pod
kopyta galopującego muła uprzytomniał jej, co zrobiła. Nerwowo przełknęła ślinę.
W obecności Case'a poczuła się bezpiecznie. Podeszła do Indianki. Pochyliła
się, żeby zobaczyć, czy wszystko w porządku z dzieckiem, i znów ogarnęły ją
mdłości. Zamknęła oczy, opadła na kolana i na czworakach odpełzła na bok.
Wymiotowała długo, i to ją tak wyczerpało, że nie była w stanie utrzymać głowy.
Nagle zdała sobie sprawę, że ktoś robił to za nią. Silne ramiona podtrzymały ją,
delikatne dłonie otarły twarz chłodną, wilgotną chustką. Po chwili, drżąca, leżała
oparta na szerokiej męskiej piersi.
– Hunter? – szepnęła niepewnie.
– Jeszcze go nie ma – odparł Case. – Ale zaraz powinien tu być.
Jęknęła cichutko, usiłując się podnieść. Case delikatnie, lecz stanowczo
przytrzymał ją.
– Spokojnie, maleńka – rzekł łagodnie. – Przepłucz usta. Poczujesz się lepiej.
– Dziewczyna... – zaczęła Elyssa.
– Z nią wszystko w porządku. Nie trafili jej. Ani dziecka. Kołysze je teraz.
Biedactwo, straszne rzeczy przeszła u Culpepperów.
Drżąc, wzięła łyk wody. Na odgłos zbliżających się kroków zaczęła odpychać
Case'a.
– Pomóż mi wstać – poprosiła słabym głosem.
– Cała się trzęsiesz. Uspokój się najpierw trochę.
– Nie! – odrzekła twardo. – Nie chcę, żeby widział, jaki ze mnie słabeusz i
tchórz.
– Tchórz?
Spojrzał na nią z niedowierzaniem. Nie zważając na protesty, obmył jej twarz,
jakby była małym dzieckiem. Delikatny dotyk rąk dziwnie nie pasował do
posępnego spojrzenia jasnozielonych oczu.
– Wcale nie jesteś słaba, a już na pewno nie jesteś tchórzem – rzekł spokojnie.
– Wielu mężczyzn załamuje się i ucieka, kiedy pierwszy raz powąchają prochu i
śmierci.
Elyssa wydała stłumiony jęk.
– Wiem – ciągnął Case. – Chcesz zapomnieć o tym, że zabiłaś człowieka,
choć ten łajdak po stokroć na to zasługiwał.
Zimna, wilgotna chustka na spoconym czole i zmęczonych oczach przyniosła
ulgę.
– Zrobiłaś to, co do ciebie należało. Broniłaś siebie i ocaliłaś tej biedaczce
życie, ryzykując własne. Wykazałaś się odwagą godną żołnierza na wojnie.
Elyssa spojrzała w jego oczy i nagle zrozumiała.
– Tobie się to zdarzyło, prawda? – szepnęła. – Strzelałeś, a potem zrobiło ci
się niedobrze?
– Było, minęło – odparł Case spokojnie. – Ty też zapomnisz. Jesteś silną
kobietą, Sassy. O wiele silniejszą, niż mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać.
Trzciny zaszeleściły i rozsunęły się. Nie wiadomo skąd w okamgnieniu w
ręku Case'a pojawił się rewolwer.
– To ja – rzekł Hunter.
– Następnym razem gwizdnij, bo to się może źle skończyć.
Wychodząc z trzcin, Hunter zastanawiał się, co by pomyślał Case, gdyby
dowiedział się, że jego brat ma zbyt wyschnięte usta, by zagwizdać, i to od chwili,
gdy zobaczył karabin wycelowany w Elyssę i pojął z przerażającą jasnością, że nie
jest w stanie zrobić nic, żeby zatrzymać kulę.
– Dziękuję – powiedział cicho do Case'a. – Mój dług wobec ciebie rośnie.
– To nie ja ją uratowałem.
– A kto?
– Jak się dowiem, dam ci znać – odparł Case.
Hunter nie słuchał go. Przykląkł obok Elyssy i odsunął kaskadę złotych
włosów z jej twarzy.
– Wszystko w porządku, Sassy? – spytał.
Z cichym jękiem Elyssa ukryła twarz na piersi jego brata.
– Nie jest ranna – uspokoił go Case.
– W takim razie czemu tulisz ją czule jak kociaka?
Jasne było, choć tego nie powiedział, że sam wolałby trzymać Elyssę w
ramionach. Niestety, wyraźnie dała mu do zrozumienia, że jest to pragnienie
nieodwzajemnione.
– Zabiła Culpeppera – wyjaśnił Case.
Na twarzy Huntera odmalował się szok, który zdumiałby każdego z
wyjątkiem Case'a.
– No i żołądek wywrócił jej się na drugą stronę – dodał.
Elyssa jęknęła z upokorzenia i zapragnęła wtopić się w szarą flanelową
koszulę Case'a, który łagodnie głaskał po włosach.
– Co się właściwie stało? – spytał Hunter.
Z zamkniętymi oczami potrząsnęła głową. Upokorzenie było zupełne.
– Razem z Billem rozwiązaliśmy dziewczynę, kiedy wszyscy spali. Potem
śledziłem tego przeklętego ducha.
– To znaczy szpiega? – upewnił się Hunter.
Case skinął głową.
– Przyjechał tuż przed świtem – ciągnął. – Pokłócili się i on odjechał. Potem
zabawialiśmy się w podchody. Doszedłem za nim aż tutaj.
– Jest teraz na moczarach?
– Tak.
– W takim razie to nikt z Ladder S. Wszyscy są na miejscu.
Case chrząknął.
– Kiedy usłyszałem strzały, przekradłem się na skraj moczarów i wyjrzałem
ostrożnie. Indianka co sił w nogach pędziła w tę stronę. Ścigało ją czterech
konnych.
Hunter spojrzał na dziewczynę. Wyczuwając zainteresowanie swoją osobą,
podniosła wzrok. Siniaki na młodej twarzy oraz strach i ostrożna kalkulacja w
oczach powiedziały mu wszystko. Widywał takie kobiety podczas wojny.
Wykorzystane w okrutny sposób przez łajdaków, nigdy już nie potrafiły zaufać
żadnemu mężczyźnie. Podniósł lewą rękę. Wskazującym palcem prawej dotknął
środka lewej dłoni. Dziewczyna zrozumiała. Uspokojona zajęła się dzieckiem.
– I co dalej? – spytał.
– Sassy jechała na tym wielkim nakrapianym ogierze. Pędziła jak szatan.
Hunter mruknął coś pod nosem.
– Kiedy pierwszy Culpepper ją zauważył, nawet nie zwolniła. Puściła cugle,
złapała karabin i zaczęła strzelać.
Wyraz twarzy Huntera stał się jeszcze bardziej ponury. Spojrzał na burzę
jasnych włosów skrywającą twarz Elyssy.
– Do diabła, Sassy – syknął. – Co ty tu w ogóle robiłaś? Przecież mogli cię
zabić!
Elyssa nie odpowiedziała.
– Tymczasem to właśnie ona załatwiła Culpeppera – stwierdził rzeczowo
Case. – Niezła robota, jak by się kto pytał.
– Nie pytałem – warknął wściekle Hunter.
Wielkie ręce sięgnęły i wyłuskały Elyssę z ramion Case'a. Odwrócił jej twarz
w swoją stronę i zaczął głaskać włosy jeszcze czulej niż Case.
Opierała się przez chwilę. Kojąca delikatność Huntera była tak rozkoszna, że
jej uległa. Pragnęła jej tak, jak pragnęła najdrobniejszego choćby znaku, że jednak
nie pomyliła się tak bardzo co do niego. Mężczyzna, któremu chodzi jedynie o
zaspokojenie żądzy, nie zawracałby sobie głowy pocieszaniem strapionej
dziewczyny.
– Wtedy Elyssa podjechała do Indianki – ciągnął Case. – Wzięła od niej
dziecko, drugą ręką wciągnęła dziewczynę na konia.
Hunter wstrzymał oddech.
– A tamci?
– Pędzili za nimi cały czas.
– Jezu!
Ręka Huntera zanurzona we włosach Elyssy zacisnęła się w pięść.
– Gaylord miał wyraźnie chrapkę na jej skalp. Nagle od strony bagien padł
strzał, który zwalił go z siodła. Padł trupem na miejscu.
– Czyżby nasz duch uratował Sassy życie? – spytał Hunter z
niedowierzaniem. – Dziwne i bez sensu. Przecież wcześniej próbował ją zabić.
Case wzruszył ramionami.
– Może tylko chciał ją przestraszyć, żeby zwinęła manatki i zostawiła ranczo.
– Może. – Ton głosu Huntera wyraźnie świadczył o jego wątpliwościach.
Dobiegły ich głosy zbliżających się mężczyzn. Case natychmiast wstał i
zniknął wśród trzcin. Hunter zmarszczył brwi, myśląc intensywnie, ale nie
przestawał głaskać Elyssy. Pomału drżenie ustępowało.
– Lepiej ci? – spytał z troską.
Skinęła głową. Ujął ją pod brodę i zmusił, by spojrzała mu w oczy.
Natychmiast zesztywniała. Mimo że okazywał jej tyle troski, był na nią naprawdę
wściekły.
– Jeżeli jeszcze kiedyś wytniesz taki numer – powiedział zimno – obedrę cię
ze skóry. Wiesz doskonale, że nie powinnaś włóczyć się po okolicy!
Ostatkiem sił próbowała go odepchnąć. Na moment jego ramiona zacisnęły
się mocniej. Potem, niechętnie, puścił ją.
– To moja sprawa, co robię, nie twoja – powiedziała wyzywająco.
Oświadczenie zabrzmiałoby z pewnością bardziej przekonywająco, gdyby
głos jej nie zawiódł.
– Nie po ostatniej nocy – rzekł ostro.
Spłonęła szkarłatem i wstała.
– Ta noc nie daje ci żadnych praw do mnie – wycedziła przez zęby.
– Tak ci się tylko wydaje.
Zerwał się na równe nogi, a ona nagle zapragnęła zastrzelić go na miejscu.
– Pamiętaj, że możesz być w ciąży.
– Dżentelmen nigdy...
– Hunter! – Przerwał jej głos Morgana. – Gdzie jesteś?
Hunter gwizdnął w odpowiedzi.
– Żaden ze mnie dżentelmen – powiedział przepraszająco. – Dowiodłem tego
ostatniej nocy, kiedy sprawiłem ci ból. Sassy, przepraszam za to.
Sassy.
– Nienawidzę tego imienia.
– Dlaczego? Pasuje do ciebie.
– Tak jak kochaś do ciebie.
Hunter zacisnął usta. Elyssa podeszła do Lamparta. Próbowała wsiąść na
konia, ale nogi nie były w stanie dźwignąć ciężaru ciała. Hunter bez trudu
podsadził ją i pomógł usiąść wygodnie w siodle. Chwilę później, wezwany krótkim
gwizdnięciem, zjawił się Bugle Boy, ukryty dotąd w trzcinach. Hunter podszedł do
Indianki i zaczął coś pokazywać znakami. Przyglądała mu się uważnie, przez
chwilę się wahała, a potem zgodziła się wsiąść na Bugle Boya. Hunter wskoczył na
konia za nią, ujął wodze i wyjechał z moczarów. Obejrzał się i zobaczył, że Elyssa
ujmuje wodze niepewnymi palcami. Chciał podjechać do niej, wziąć ją w ramiona i
przytulić mocno, aby oboje nabrali pewności, że ona żyje. Pamiętał jednak wstyd i
nieufność w niebieskozielonych oczach Elyssy. Nie wątpił, że rzuciłaby się na
niego z pazurami jak dzika kotka, gdyby tylko spróbował jej dotknąć.
„Cóż, żołnierzu, masz, czego chciałeś” – powiedział sobie w duchu gorzko.
„Nie patrzy już na ciebie z uwielbieniem i pożądaniem. Wygląda na to, że przestała
marzyć o osobie Huntera Maxwella. W końcu sam tego chciał. Może nie?”
Pytanie dźwięczało echem w jego głowie przez całą drogę powrotną na
ranczo.
„Tak jest lepiej” – powtarzał sobie nieskończenie wiele razy „Nie pasujemy
do siebie. Ona jest za młoda”.
Oczami wyobraźni zobaczył Elyssę galopującą na łeb na szyję na ratunek
indiańskiej dziewczynie i jej dziecku. Przypomniał sobie, jak niewiele wiek ma
wspólnego z odwagą. Podczas wojny widział całkiem młodych chłopców
walczących jak prawdziwi mężczyźni w sytuacjach, w których starzy,
doświadczeni żołnierze trzęśli się ze strachu.
„Szkoda, że Belinda nie miała tyle odwagi, ile Sassy w jednym małym
paluszku” – pomyślał z bólem. „Może Ted i Em żyliby dzisiaj”.
Myśl ta była jak sól sypana na ranę. Wybrał sobie żonę, kierując się
pociągiem fizycznym, a zapłaciły za to dzieci.
„I tak nic z tego nie będzie” – przekonywał siebie gorączkowo. „Sassy jest
odważna, ale za młoda, żeby wiedzieć, czego naprawdę chce. Kiedy na świat
zaczną przychodzić dzieci, stanie się taka sama jak Belinda. Będzie tęsknić do
wolności, która się dla niej skończyła”.
Jednak to, że zadał jej ból, gryzło go, wciąż płonął w nim głód jej ciała. Raz
po raz docierała do niego gorzka prawda: Elyssa była dziewicą, kiedy znalazła się
w jego łóżku. Opuszczając je, była zrozpaczoną, upokorzoną kobietą.
20
Hunter stał w zamyśleniu w drzwiach i obserwował Elyssę doglądającą
Indianki i jej dziecka. Choć upłynęły już trzy dni od potyczki, nadal robiło mu się
zimno, kiedy myślał o tym, jak blisko śmierci się wtedy znalazła. Za każdym
razem, gdy zamykał oczy, odżywał w nim ten okropny moment, w którym
uświadomił sobie, że nie zdoła jej uratować. A Case jak dotąd nie wiedział, kto ją
w końcu ocalił.
„Duch” – pomyślał Hunter ponuro.
– O tak – zachęcała dziewczynę Elyssa. – Soda oczyszczona pomoże na
wysypkę.
Indianka posłała jej nieśmiały uśmiech znad małej miski, w której myła
dziecko. Penny pochyliła się nad małym człowieczkiem i zagruchała czule.
Dzieciak przyglądał się jej ciekawie czarnymi ślepkami.
– Jak myślisz, ile on może mieć? – spytała.
– Jakieś dwa tygodnie – odparł Hunter.
Elyssie zadrżały ręce. Nie widziała, jak wszedł do kuchni. Ostatnio tak się
jakoś dziwnie składało, że za każdym razem, kiedy się odwróciła, napotykała jego
szare, niespokojne oczy.
– Skąd ona jest? – spytała Penny.
– Sassy twierdzi, że to Ute. Mam rację, Sassy?
Z tonu głosu wyczuła, że specjalnie zwraca się do niej znienawidzonym
przezwiskiem, aby ją zdenerwować i sprowokować do rozmowy. Im bardziej
unikała go, tym częściej starał się zwrócić na siebie jej uwagę.
– Owszem – odparła krótko.
Strząsnęła upraną pieluchę z takim wigorem, że tkanina wydała suchy trzask.
Przy osobach postronnych nie mogła go ignorować, tak jakby tego pragnęła.
Wykorzystywał to, zmuszając ją do rozmowy, choć wiedział doskonale, że ona
zupełnie nie ma na to ochoty.
– Sassy mówi, że dziewczyna jest spokrewniona z wodzem – ciągnął Hunter.
– Podobno świadczą o tym te wszystkie koraliki i muszelki zdobiące strój.
– To możliwe.
Elyssa złożyła pieluszkę i sięgnęła po następną. Ani razu nie spojrzała na
Huntera.
– Ja to zrobię – powiedział, biorąc z jej rąk pieluszkę. – Złożyłem ich w życiu
więcej niż ty.
– To nie jest konieczne – rzekła chłodno.
Drgnęła, kiedy dłoń Huntera dotknęła grzbietu jej dłoni.
– Owszem, konieczne – odparł cicho.
Nim zdążyła się cofnąć, rozmyślnie powtórzył niewinną pieszczotę.
Zaskoczona podniosła głowę i spojrzała na niego. Gniewne słowa zamarły jej na
ustach, kiedy zobaczyła oczy Huntera. Zrozumiała, że w tym momencie wspomniał
własne utracone dzieci. I cały gniew na niego ulotnił się. Czuła się jedynie zraniona
i bezradna.
„Głupia byłam, myśląc, że moja miłość zmieni coś w życiu tego człowieka” –
pomyślała smutno. „Jego serce umarło razem z dziećmi. Od samego początku
byłam głupia. Widziałam to, co chciałam zobaczyć, a nie rzeczywistość”.
– Zajmę się kolacją – powiedziała, odwracając się szybko.
– Ja to zrobię, Sass... mhm, Elysso. – Penny poprawiła się szybko. –
Dziewczyna pewniej się czuje, kiedy jesteś z nią.
Elyssa chciała zaprotestować, ale było za późno. Penny już poszła do kuchni.
Elyssa i Hunter zostali sami, nie licząc Indianki, która nie znała angielskiego, albo
też nie chciała się do tego przyznać. Hunter strząsnął pieluszkę i zgrabnie ją złożył.
– Jesteś w tym lepszy ode mnie – przyznała.
– Miałem więcej praktyki niż ty – odparł. – Belinda nie miała dużo roboty
przy dzieciach.
– A więc pod jeszcze jednym względem jestem podobna do twojej żony –
rzekła gorzko. – Masz kolejny powód do satysfakcji.
Hunter obrzucił ją spojrzeniem z ukosa.
– Kiedy wreszcie przestaniesz uciekać przede mną i porozmawiamy o tamtej
nocy... – zaczął.
– Czy Case dowiedział się czegoś o dziewczynie? – przerwała pośpiesznie.
Ostatnią rzeczą, o jakiej chciałaby rozmawiać, była owa nieszczęsna noc,
kiedy Hunter w burzy pożądania pozbawił ją dziewictwa.
„Sama mu siebie zaoferowałam” – przypomniała sobie w przypływie
bezlitosnej szczerości. „Teraz najchętniej zwaliłabym całą winę na niego, ale
muszę być uczciwa”.
– Culpepperowie napadli na niewielki obóz myśliwski Ute – rzekł Hunter. –
Większość wojowników walczyła w tym czasie z wojskiem. Biedni szaleńcy,
powinni byli siedzieć w domu i pilnować swoich kobiet i dzieci.
Elyssa spojrzała na dziewczynę. Nawet jeśli Indianka rozumiała, o czym
mowa, nie dała tego po sobie poznać.
– Culpepperowie zastrzelili paru wyrostków – opowiadał Hunter. – Złapali
dziewczynę i uciekli.
– Czy Case dowiedział się, jak ona ma na imię?
– Culpepperowie jej o to nie pytali.
– Nic dziwnego. Mężczyźni, którym chodzi jedynie o zaspokojenie żądzy, nie
interesują się, jak ma na imię dziewczyna...
Urwała nagle, raptownie wciągając powietrze. Palce Huntera zacisnęły się
boleśnie wokół jej nadgarstka.
– Tylko nie próbuj porównywać tego, co zaszło między nami, z tym, co
Culpepperowie zrobili tej biedaczce – rzekł ze śmiertelnym spokojem.
– Puść mnie.
Nacisk na nadgarstek nie zelżał ani trochę.
– Pielęgnowałaś ją – mówił dalej. – Wyleczyłaś z gorączki. Widziałaś na
własne oczy, jak te bydlaki ją potraktowały.
Jego oczy zmieniły się w dwie lśniące szare szpareczki. Płonął w nich gniew i
rozczarowanie. Od kilku dni nie mógł zbliżyć się do niej na tyle, żeby spokojnie
porozmawiać, nie mówiąc o tym, żeby jej dotknąć. Kiedy tylko zjawiał się przy
niej, znikała jak duch. Zaczęło mu się już wydawać, że zawsze widział jedynie
plecy uciekającej przed nim Elyssy.
– Gdybyś nie była dziewicą, nie czułabyś bólu. Doskonale o tym wiesz – rzekł
z pasją.
– Naprawdę? – Wymownie spojrzała na nadgarstek. – Teraz boli.
– Ja tylko nie chcę, żebyś mi uciekła. Sassy, przyznaj, że wiesz, iż nie miałem
zamiaru cię skrzywdzić.
– Mam na imię Elyssa.
Nacisk na nadgarstek zelżał odrobinę. Nadal ręka była uwięziona w potrzasku,
ale teraz wyglądało to inaczej. Przypominało wręcz pieszczotę. A potem
rzeczywiście stało się pieszczotą.
Z delikatnością pocałunku Hunter przesunął palcami wzdłuż żył po miękkim
spodzie przedramienia. Raz, drugi, trzeci, aż serce dziewczyny zaczęło bić tak
gwałtownie, że niewątpliwie musiał to poczuć.
– Hunter... – szepnęła. – Proszę, nie.
Poczuła, jak przeszedł go dreszcz, kiedy wymówiła jego imię. Podniósł jej
rękę do ust i dotykał ustami tych miejsc, gdzie przedtem były palce. Koniuszek
języka podążał po wypukłości żyły, drażniąco i boleśnie wolno.
Krzyknęła lekko i zadrżała tak samo jak on.
– Nie uciekaj ode mnie – poprosił szeptem z ustami tuż przy jej gładkiej
skórze. – Będzie ci dobrze. Przyrzekam, kochanie.
Reakcja spragnionego pieszczot ciała jednocześnie przeraziła ją i rozzłościła.
Wyrwała nadgarstek z uścisku.
– Piękne dzięki za wspaniałomyślną propozycję – rzuciła z zimnym
sarkazmem. – Ale ból jest najlepszym nauczycielem. Niczego więcej się od ciebie
nie nauczę.
– Możesz się wszystkiego ode mnie nauczyć.
– Raczej wolę przejść przez życie w słodkiej niewiedzy.
– Czy jesteś w ciąży?
Pytanie podziałało jak kubeł zimnej wody.
– Czy jesteś w ciąży? – powtórzył spokojnie.
– Idź do diabła, Hunterze Maxwell.
– Mam prawo...
– Ile mustangów ujeździliście na razie? – przerwała. – Czy uda się nam
dotrzymać kontraktu?
Spojrzał w lśniące niebieskozielone oczy i zacisnął szczęki w bezsilnej złości.
To samo powtarzało się od ostatnich trzech dni. Jeśli zmusił ją wreszcie do
rozmowy, nie chciał mówić o niczym innym, tylko o sprawach rancza. Miał już
tego dosyć. Męczyło go też własne bezlitosne pragnienie. Przysiągł sobie, że nigdy
więcej nie pozwoli na to, żeby znowu zawładnęła nim kobieta, a ona obracała jego
postanowienia wniwecz.
Dotykanie jej teraz było błędem. I to poważnym. Zapach i miękkość jej skóry
wywołały w nim znaczne przyśpieszenie tętna i lekki zawrót głowy. Był bardzo zły
na siebie, zły na nią i na siebie.
– Bracia Herrera ujeżdżają właśnie ostatnie mustangi – odparł twardo.
Wyczuła, że pod jego opanowaniem czai się gniew. Spojrzała na niego
uważnie. Przez cały czas albo martwiła się o ranczo, albo przeżywała niepokoje
związane z osobą Huntera, więc ciągle była napięta jak struna. Ale przynajmniej
czuła się o wiele pewniej, kiedy główny temat rozmowy stanowiło ranczo.
„Możesz się wszystkiego ode mnie nauczyć”.
Słowa dźwięczały w głowie, wzbudzając dreszcze równie silne jak te, które
wywoływał czuły dotyk języka na skórze.
– A co z bydłem rzeźnym?
– Jest go niewiele.
– Są jakieś szanse, żeby było więcej?
– Pracujemy cały czas – rzekł lakonicznie.
– Wiem. Czy dotrzymamy kontraktu?
– Myślę, że tak.
– W jaki sposób?
Spojrzał wymownie na Indiankę i nic nie powiedział. Oczy Elyssy rozszerzyły
się lekko. Najwyraźniej Hunter nie był pewien, czy dziewczyna rzeczywiście nie
rozumie po angielsku.
– Chłopcy przeczesują moczary w tych wszystkich miejscach, które im
pokazałaś. Morgan i Johnny z psami objeżdżają kaniony położone wyżej.
– Aha.
– Zobaczysz – obiecał szeptem. – Dotrzymam słowa, choćby to miała być
ostatnia rzecz, jaką zrobię na tym padole.
Policzki dziewczyny pokryły się rumieńcem. Podejrzewała, że on
niekoniecznie bydło ma na myśli.
– Informuj mnie o wszystkim – powiedziała nieobecnym głosem.
– Dowiesz się pierwsza, obiecuję.
Była to jedyna obietnica, której dotrzymania Hunter nie mógł się doczekać.
Ale najpierw musiał obmyślić jakiś sposób, żeby się z nią spotkać sam na sam, i to
prędko. Jego czas na Ladder S dobiegał końca. Jeżeli ludzie Aba nie zaatakują w
najbliższym czasie, będzie musiał sam na nich ruszyć. A potem obaj z Case'em
wrócą do Spanish Bottom. Im szybciej tam dotrą, tym rychlej ostatnim
Culpepperom, którzy najechali Teksas, zostanie wymierzona sprawiedliwość.
Hunter zaszył się wśród sosen rosnących tuż pod grzbietem od strony Wind
Gap i czekał. Noc była wietrzna. Lada chwila mógł spaść deszcz. Wśród
sosnowych gałęzi rozległ się krzyk sowy. Hunter natychmiast odpowiedział w
podobny sposób. Po chwili wyrósł przed nim Case.
– Jesteś zbyt twardy dla ludzi. Możesz ich w końcu stracić – rzekł cicho Case.
– O co ci chodzi?
– Nawet Morgan chodzi przy tobie na paluszkach, a wiadomo, że on się
specjalnie nie przejmuje.
– A ty skąd tak dobrze wiesz, co się dzieje na Ladder S?
– A skąd wiem, co się dzieje u Culpepperów? – odparował Case z ironią.
– Mam dużo spraw na głowie, i to niełatwych.
– Rozumiem. Coś nie tak poszło z tą twoją Sassy?
– Nie jest moja – rzekł Hunter krótko.
– Akurat! Widać, że jest twoja, nawet jeśli jej jeszcze nie miałeś.
Nawet w bladym świetle księżyca Case zauważył, że wyraz twarzy brata
zmienił się.
– A więc o to chodzi – rzekł cicho. – Czy ona jest w ciąży?
– Nie twój zakichany interes – warknął Hunter.
– Też tak mówiłeś, gdy próbowałem cię przekonać, że Belinda nie jest warta
twoich uczuć.
Hunter poczuł raptowny przypływ zawodu i gniewu. Rzucił się na brata.
Szamotali się chwilę. Wkrótce Hunter leżał twarzą do ziemi, oddychał ciężko i
starał się zrzucić Case'a z pleców.
– Daj spokój – rzekł Case, zwiększając nacisk na szyję i ramię brata. – Sam
nauczyłeś mnie tego chwytu. Nie uwolnisz się, nie łamiąc sobie przy tym karku.
Hunter nie ustawał w wysiłkach oswobodzenia się.
– Do licha! – rzucił Case. – Przestań zachowywać się jak smarkacz. Nie ciebie
pierwszego taka Belinda wystrychnęła na dudka i nie ciebie ostatniego.
– Puść mnie – rzekł Hunter przez zęby.
– Za chwilę – odparł Case spokojnie. – Najpierw chciałbym wiedzieć, czy
wkrótce zostanę wujkiem.
Hunter znów się naburmuszył, ale już nie próbował zrzucać Case'a.
– Nie wiem – rzekł w końcu.
– To spytaj Sassy.
– Spytałem.
– I co?
– Posłała mnie do wszystkich diabłów.
Case mruknął coś niewyraźnie pod nosem i puścił brata. Sam poderwał się z
kocią zwinnością, uważnie śledząc Huntera podnoszącego się z ziemi. Ponieważ
ten nie wykazywał ochoty do powtórnego ataku, Case odetchnął z ulgą.
– Przepraszam – rzekł cicho. – Myślałem, że jesteś tak samo głupio uparty jak
w przypadku Belindy.
– A ty mi wtedy powiedziałeś, że to nic niewarta, płytka flirciara.
– Bo to była prawda.
– Wiem. Teraz. – W głosie Huntera brzmiała gorycz. – Tylko cholernie
szkoda, że kosztowało to życie dwojga moich wspaniałych dzieci.
– Nie ponosisz winy za ich śmierć.
– Powtarzam to sobie sto razy dziennie.
– I uwierzyłeś wreszcie?
– Nie. – Hunter zawahał się i dodał: – Jak myślę o tym, że przerażone wołały
tatusia... To mnie zabija...
– I chcesz spędzić resztę życia, karząc siebie za to. Czy tak?
Hunter wzruszył ramionami.
– Myślisz, że to coś pomoże? – spytał Case.
– Nie wiem. Wiem tylko, że... – głos Huntera zamarł.
– Powiem ci, co ja wiem – rzekł Case. – Wietrzysz jak pies myśliwski, kiedy
Sassy pojawi się na horyzoncie.
Zdławione przekleństwo było jedyną odpowiedzią Huntera.
– Dlaczego nie ożenisz się z nią? – spytał Case spokojnie. – Świat potrzebuje
więcej przyzwoitych ludzi. Mielibyście wspaniałe dzieci.
Odgłos, który wydał z siebie Hunter, z trudem tylko można by nazwać
śmiechem.
– Nic z tego – rzekł otwarcie.
– Dlaczego?
– Nie była tym zachwycona. Wręcz przeciwnie. Kiedy próbowałem wszystko
naprawić, rzuciła mi się z pazurami do oczu jak kotka.
Wyraz twarzy Case'a nieznacznie się zmienił. Wykrzywił ją grymas
najbardziej podobny do uśmiechu, jaki zagościł na jego twarzy od końca wojny.
– Wydaje mi się – rzekł Case wolno – że dziewczyna z takim temperamentem
warta jest zachodu.
– Najpierw musiałbym ją dopaść. A wymyka się, jak nie przymierzając ten
duch, za którym ty się uganiasz.
– Ciekawa sprawa z tym duchem...
– Dowiedziałeś się czegoś? – spytał Hunter szybko.
– Nie. Odkąd zginął Gaylord, nikt nie przekazuje informacji Abowi.
– Skąd wiesz?
– Bo właśnie to powinienem teraz robić na Ladder S – odparł Case ironicznie.
– Szpiegować dla Aba.
– Ciekawe...
– Też tak sądzę.
– Czy Ab ci ufa? – spytał Hunter, myśląc intensywnie.
– Ab nikomu nie ufa.
Hunter chrząknął.
– Zupełnie jak ty kobietom – ciągnął Case. – Odkąd pozwoliłeś Belindzie
wodzić się za nos, dobrego słowa o nich nie powiesz.
Hunter obrzucił Case'a długim, taksującym spojrzeniem. W świetle księżyca
jasnozielone oczy brata błyszczały jak żywe srebro, zupełnie jak jego własne.
– Czemu mnie dręczysz? – zapytał.
– To ty dręczysz Sassy.
– Skoro tak ci na niej zależy, to się z nią ożeń.
– Myślałem o tym.
– Co?
– Mów ciszej, chyba że chcesz mieć gości.
– Podoba ci się Elyssa? – spytał Hunter cichym, poważnym głosem.
– Owszem, pod paroma względami.
– To znaczy?
– Żyje w kraju, w którym samotnym kobietom jest cholernie ciężko, i radzi
sobie. Ma piękne ranczo. Gdyby tylko nie wierzyła w takie głupstwa jak miłość,
zaraz nałożyłbym jej obrączkę na palec.
– Nic z tego.
– A to czemu? Czyżbyś sam miał zamiar się z nią ożenić?
– Powinienem to zrobić. Ale ona nie chce o tym słyszeć.
Case chrząknął.
– A zatem była dziewicą.
Nie było to pytanie, ale Hunter odpowiedział:
– Tak. Elyssa była dziewicą.
– A więc przynajmniej coś o niej wiesz – rzekł Case. – W przypadku
dziewczyn pokroju Belindy nigdy nie wiadomo, ilu sąsiadów zaliczyły.
Hunter skrzywił się, ale nie zaprzeczył. Przez dłuższą chwilę obaj stali,
nasłuchując dźwięków nocy. Ciszę przerwał Case.
– Abowi coraz bardziej odbija – powiedział. – Gaylord był jego ulubieńcem.
– Niech licho porwie ich obu!
– Masz zamiar ruszyć na Aba?
– Nie ma innego wyjścia. Wojsko czeka na dostawy. Zostały tylko dwa
tygodnie.
– Ile sztuk bydła masz dla nich?
– Bukatów? Mniej niż pięćdziesiąt. Rozpłodowego może znajdzie się setka.
– Ladder S nie przetrwa bez bydła hodowlanego.
Hunter nie odpowiedział.
– Ale to nie nasz problem, prawda? Nasz problem to Culpepperowie.
– Czy dowiedziałeś się, gdzie trzymają skradzione bydło?
– Zabawne. Ostatnio na terenie B Bar zauważyłem kilka błąkających się sztuk
ze znakiem Ladder S.
– Błąkających się?
Case skinął głową.
– Trzeba było pójść ich tropem.
– Tak też zrobiłem. Wygląda na to, że ślady biorą początek z porośniętych
wierzbami dolin na północy B Bar.
Hunter chrząknął.
– Z tego, co słyszałem, to dość nieprzystępna ziemia.
– Dobrze słyszałeś. Mnóstwo rozpadlin i wąwozów, których większość
dochodzi do Rubinowych Gór. Da się tam ukryć sporo bydła.
– To za mało. Muszę dokładnie wiedzieć, gdzie jest bydło, żeby zaryzykować
wyprawę.
– Jestem coraz bliżej.
– Masz trzy dni.
Case skinął głową.
– Jeżeli dowiesz się wcześniej, nie czekaj zmierzchu, tylko przyjeżdżaj co
prędzej. Bardziej przydasz się na ranczu niż w obozie bandytów.
– A jeśli nie uda mi się znaleźć bydła?
– O świcie czwartego dnia napadnę na B Bar i wtedy ratuj się, kto może.
– A co ze mną?
– Ukryj się gdzieś, żeby nie postrzelili cię moi ludzie.
Case skinął głową. Wyjął rewolwer, zakręcił bębenkiem, sprawdził, czy jest
naładowany, i płynnym ruchem wsunął go na miejsce.
– Uważaj na siebie – ostrzegł brata.
– Ty też.
– Mnie nie rozprasza żadna dziewczyna.
– Nie jestem aż tak głupi.
– Na ogół nie – stwierdził Case pogodnie.
– Co cię właściwie tak wkurza? Że nie możesz mieć Sassy?
Case potrząsnął głową.
– Chodzi o ranczo. Na tym warto zbudować życie, kiedy już ostatni Culpepper
pójdzie do piachu. Ziemi nie można zhańbić ani rzucić jak pustą butelkę po whisky.
Hunter milczał.
– Muszę ci coś powiedzieć – rzekł nagle Case. Nigdy nie poruszał bolesnego
tematu śmierci Em i Teda. Aż do tej chwili. – Chcę, żebyś wiedział, iż jesteś dla
mnie najważniejszą istota, na świecie, odkąd nie ma już wśród nas twoich dzieci.
Jeżeli Sassy pomoże ci zapomnieć o przeszłości, będę szczęśliwy.
Hunter zamknął oczy i przeczekał fale smutku i bólu, związaną z okrutnymi
wspomnieniami. Wśród wielu rzeczy, jakie szczerze opłakiwał, był śmiech Case'a.
Pod wieloma względami Case był równie martwy jak Em i Ted.
– Case...
Nie było odpowiedzi. Case odszedł w ciemność równie cicho, jak się pojawił.
21
– Chcę ci coś pokazać – rzekł Hunter.
Elyssa zakrztusiła się i omal nie wypuściła kubka z poranną kawą. Była
pewna, że Huntera nie ma w domu. Z okna sypialni widziała, jak o świcie
wyjeżdżał na Bugle Boyu. Patrzyła za nim, dopóki w słabym świetle poranka
mogła dostrzec jego sylwetkę.
– Myślałam, że wyjechałeś – powiedziała.
Spojrzał na nią. Znów miała na sobie męski strój. Przyznawał wprawdzie, że
to ubranie bardziej nadaje się do pracy na ranczu, jednak brakowało mu błysku i
szelestu jedwabiu.
– Owszem – rzekł spokojnie. – Jest coś, co powinnaś zobaczyć.
– Co takiego?
Potrząsnął głową.
– To niespodzianka. Jeżeli ci powiem, wszystko zepsuję – powiedział. –
Kiedy będziesz gotowa?
Zdziwiona odstawiła kawę. Kiedy tak niespodziewanie usłyszała jego głos,
serce zabiło jej mocno. Wmawiała sobie, że to z przestrachu, ale siebie nie mogła
oszukać. Poruszyła ją myśl, że wyruszy z nim sam na sam.
– Dokąd pojedziemy? – spytała.
– Niedaleko.
Wkrótce po tej rozmowie konno oddalali się od domu. Hunter trzymał w
poprzek siodła strzelbę, a jego oczy nieustannie przeszukiwały okolicę. Elyssa
również rozglądała się bacznie dookoła, co chwila spoglądając na niego. Gdy to
sobie uświadomiła, była na siebie zła, ale nic nie mogła na to poradzić. Przyciągał
jej wzrok jak światło ćmę. Czułość wczorajszej pieszczoty wciąż paliła przegub
żywym ogniem. W nocy śniła o nim. Na jawie nieustannie powracały jego słowa,
osłabiając gniew.
„Możesz wszystkiego się ode mnie nauczyć”.
W milczeniu podążała za nim. Jesienne deszcze zdążyły już poczynić
spustoszenia. Trawa straciła soczystą zieloność. Na równinach nastała pora
przygotowań do zimy. Wysoko w górach osiki przybierały najpiękniejsze jesienne
barwy. Liście na krzakach żółciły się jak letnie słońce. Niektóre miały barwę
pomarańczową, tak żywą, że kaniony i rozpadliny wyglądały, jakby stały w ogniu.
Elyssa w zamyśleniu co chwila spoglądała na Huntera, swego jesiennego
kochanka, człowieka trudnego, a jednocześnie bliskiego sercu jak ukochana ziemia.
On doskonale zdawał sobie sprawę z tych spojrzeń. Świadomość, że ona patrzy na
niego, przyniosła ulgę, co pomogło mu pozbyć się dręczącego go napięcia.
Dookoła było pusto. Hunter uważnie rozglądał się po okolicy, ale nigdzie nie
dostrzegł śladów ludzkiej obecności. Zdawać by się mogło, że on i Elyssa są w tej
chwili jedynymi istotami ludzkimi na świecie.
Wreszcie długą i szeroką doliną dotarli do podnóża gór. Na końcu
niewielkiego kanionu widniała jaskinia z wejściem zarośniętym krzakami. Brzegi
strumienia z czystą, słodką wodą porastały wierzbowe zarośla.
Elyssa znała to miejsce. Była już kiedyś nad Ukrytym Potokiem, bardzo
dawno temu. I nigdy nie jechała tak okrężną drogą.
Hunter poprowadził Bugle Boya przez zarośla prosto w strumień. Lampart
kroczył za nim. Giętkie gałązki wierzbowe rozstępowały się przed końmi, a potem
sprężyście wracały na miejsce, tak że za chwilę nie widać było, iż ktokolwiek tędy
przejeżdżał.
Wreszcie dojechali do jaskini. Hunter zatrzymał się, przesunął nieco w bok i
gestem zaprosił Elyssę do środka. Kiedy Lampart wyminął go, schylił się nisko nad
szyją Bugle Boya i ruszył za nią. Oba konie gładko przeszły pod skalnym nawisem.
Sam otwór nie był duży, natomiast jaskinia miała jakieś trzydzieści metrów
szerokości i prawie trzy razy tyle głębokości. Ponieważ była jesień, jeziorko na jej
dnie było płytkie, z szeroką obwódką suchego piasku wokół czarnego lustra wody.
W tafli odbijało się wpadające przez otwór światło, każdy podmuch wiatru
wywoływał srebrzyste refleksy na powierzchni. W głębi, za jeziorkiem, widniało w
skale długie, wąskie pęknięcie. Wiosną tryskała z niego woda, teraz ledwo się
sączyła.
Hunter zsiadł z konia i gałęziami zamaskował wejście do jaskini. W półmroku
miejsce to stało się jeszcze bardziej tajemnicze i niezwykłe, rozświetlane
srebrzystymi refleksami na powierzchni wody. Bugle Boy podszedł bliżej i napił
się. Od jego nozdrzy rozchodziły się po tafli srebrzyste kręgi.
– Widzisz? – spytał Hunter.
Elyssa drgnęła. Hunter stał tuż przy pysku Lamparta. Lewą ręką trzymał
ogiera za wędzidło.
– Widzę jedynie to, że przejechaliśmy szmat drogi, a jesteśmy góra kilometr
od domu – powiedziała. – Zechcesz mi wyjaśnić, co to wszystko ma znaczyć?
– Cierpliwości.
Cofnął się nieco, jakby wiedział, że jego bliskość działa na nią niepokojąco, i
czekał, aż zsiądzie z konia. Potem ruszył przodem.
– Tędy – wskazał drogę.
Po chwili wahania poszła za nim. Doszedł do miejsca, w którym jeziorko
przechodziło w Ukryty Potok. Przystanął, czekając na nią.
– Po co mnie tu przyprowadziłeś? – spytała.
– Spójrz na drugą stronę.
Spojrzała w rozświetloną ciemność. Na drugim brzegu majaczyły niewyraźne
zarysy jakichś skrzyń.
– Widzisz? – spytał.
Wyraźnie się zainteresowała.
– Nie – przyznała. – Niewiele stąd widać.
– Zaczekaj.
Mówiąc te słowa, podniósł ją i przycisnął do piersi jak dziecko. Zanim
zdążyła zaprotestować, wszedł w strumień, rozpryskując wodę.
– Hunter!
Okrzyk odbił się echem w jaskini, raz, drugi i trzeci, powtarzając jego imię.
Przechylił głowę i nasłuchiwał, uśmiechając się. Czułość i zmysłowość tego
uśmiechu pozbawiła Elyssę tchu.
– Hunter? – szepnęła.
– Jestem.
Wyszedł z wody na piaszczysty brzeg i nie zatrzymując się, szedł dalej.
– Puść mnie... proszę – rzekła, z trudem przełykając ślinę.
– Za chwilę. Już prawie jesteśmy na miejscu.
Piasek pod nogami szeptał i osypywał się z jedwabistym szelestem. Chciała
coś powiedzieć, ale nie odważyła się. Bała się, że głos zdradzi zamęt panujący w
duszy. Był blisko. Silny, a jednocześnie delikatny. Niósł ją ostrożnie, jakby była z
kryształu tak delikatnego, że najlżejszy oddech mógł go wprawić w drżenie. Tak
właśnie się czuła – krucha i drżąca.
On świadom był dreszczy przeszywających jej ciało. Widział
wpółprzymknięte powieki, zaciśnięte usta i bladość gładkiej cery. Posmutniał.
Sprawiała wrażenie kobiety, która się czegoś boi. Znał przyczynę tego lęku.
„Powiedziałem, że następnym razem ci się spodoba”.
„Mój Boże, on chyba naprawdę ma mnie za głupią. «Następnym razem ci się
spodoba«. Przecież to bzdura”.
Nagle niezawodny, obmyślony zeszłej nocy plan wydał się kompletnym
szaleństwem.
„Nienawidzę cię. Nie chcę cię już. Nigdy. Przenigdy”.
Nic się nie zmieniło od czasu, gdy złożyła tę deklarację.
Napięcie wzrosło w nim do tego stopnia, że z trudem oddychał. Wolno
postawił ją na piasku, tuż obok posłania na skrzyni, które wcześniej starannie
przygotował. Kiedy się odezwał, jego głos zabrzmiał ochryple.
– Nie bój się mnie – powiedział. – Przysięgam przed Bogiem, że nigdy nie
miałem zamiaru cię skrzywdzić.
Milczała. Nie ufała własnemu głosowi. Zamknęła oczy i odwróciła twarz.
– Naprawdę aż tak mnie nienawidzisz? – spytał szeptem.
Otworzyła oczy.
– Naprawdę? – powtórzył z rozpaczą.
W milczeniu potrząsnęła głową.
– To dlaczego drżysz i odwracasz się, jakbyś nie mogła znieść mojego
widoku? Mój Boże, nawet odezwać się do mnie nie chcesz.
– Ja... – zaczęła i głos się jej załamał.
Odwróciła się do niego plecami i westchnęła głęboko, starając się zapanować
nad sobą.
– Wolałabym cię nienawidzić – szepnęła. – Ale nie potrafię. Więc nienawidzę
samej siebie. Byłam taka głupia...
Powieki mu zadrżały, gdy usłyszał ból dźwięczący w jej głosie. Odwrócił ją
do siebie i spojrzał jej prosto w twarz. Wciąż unikała jego wzroku.
– Wyjdź za mnie – powiedział.
Potrząsnęła głową. Choć teraz milczała, wypowiedziane kiedyś słowa
dźwięczały jak echo.
„Nic dziwnego, że oblubienice muszą być dziewicami. Inaczej nigdy by się
nie zdecydowały na małżeństwo”.
Palce Huntera z czułością przesunęły się po brwiach, a potem po policzkach
Elyssy. Łzy zalśniły na jej rzęsach jak krople ciepłego deszczu.
– Nie płacz, kochanie – szepnął. – Prędzej każę się wychłostać, niż pozwolę,
żebyś płakała z mojego powodu.
Nie odpowiedziała. Nie mogła. Ustami dotykał czule, lekko jej skroni,
policzków, powiek. W ciszy, wśród drżeń, kradł jej łzy, zanim zdążyły spłynąć w
dół. Oddech uwiązł jej w gardle. Serce waliło jak młotem. Ciało przeszywały
spazmy, nad którymi nie mogła zapanować. Palce zamknęły się w pięści tak
mocno, że paznokcie wbiły się we wnętrza dłoni.
„On mnie nie kocha. A ja nie potrafię przestać go kochać”.
Czuła się rozdarta. Chciała uciec, a jednocześnie pragnęła zostać w ramionach
Huntera. Miała ochotę odepchnąć go od siebie. A przecież tęskniła za jego
bliskością.
– Nie bój się – szepnął tuż przy jej ustach. – Ja tylko...
Głos mu zamarł. Gdyby przeczuwała, czego od niej chce, zapewne uciekłaby
z jaskini. Zamknął oczy i w myślach nazwał siebie skończonym głupcem. Przytulił
ją delikatnie do piersi, lekko kołysał i głaskał plecy szeroką dłonią.
– Już dobrze – wymruczał. – Nie skrzywdzę cię. Proszę, kochanie, nie płacz.
Każdemu słowu towarzyszył czuły pocałunek, każda łza była natychmiast
spijana, a potem następował kolejny pocałunek. Elyssa drżała coraz silniej.
– Cicho, maleńka – szeptał łagodnie. – Jesteś bezpieczna. Puszczę cię, jak
tylko przestaniesz drżeć.
Choć nie miał takiego zamiaru, czubkiem języka obwiódł zarys jej ust.
Panująca dookoła cisza nabrzmiała była od obietnic.
– Czy tego chcesz? – szepnął.
Jego oddech był taki słodki i ciepły. Jęknęła cichutko.
– To znaczy tak czy nie? – spytał. – Mam cię puścić czy przytulić?
Ciepło jego warg na powiekach było kojące, a jednocześnie wzmagało
wewnętrzne drżenie. Kiedy wyczuł tę wibrację w jej ciele, nie mógł odpowiedzieć
inaczej, jak tylko pożądaniem.
– Elysso? – szepnął tuż przy jej ustach. – Czy mogę cię pocałować? Tylko ten
jeden raz, kochanie. Potem pozwolę ci odejść, jeśli tylko będziesz chciała. Nie
mogę przestać myśleć o tym, jak to jest całować cię. Podobało ci się, pamiętasz?
Odruchowo uniosła ku niemu twarz. Aż drgnął, ujrzawszy w jej oczach zgodę.
Ona zaś pomyślała sobie, że Hunter może nie kocha jej, ale pragnie tak bardzo, że
aż cały drży. I mimo tak wielkiej namiętności panuje nad sobą.
„Przynajmniej choć trochę mu na mnie zależy” – pomyślała. „Jest dla mnie
czuły”.
Wyszeptała jego imię, gdy poczuła na wargach usta Huntera. Lekko
przyciągnął Elyssę bliżej i przytulił do piersi. Delikatnie ucałował usta, a ona
zadrżała i rozchyliła je. Smak głębokiego pocałunku był słodszy i jednocześnie
bardziej poruszający niż wszystko, czego do tej pory zaznał. Trzymając ją w
objęciach, z wolna zatapiał się w gorącym wnętrzu jej ust. Z każdym delikatnym
poruszeniem języka Elyssa stawała się coraz bardziej uległa. Jej dłonie popełzły z
wolna w górę i zatrzymały się. Wreszcie drżące palce objęły jego gładko ogolone
policzki. Pieszczota sprawiła, że ciałem Huntera targnął spazm.
„On mnie tylko pożąda” – upomniała siebie surowo.
Drżała od czegoś więcej niż pożądanie. Czułość i delikatność Huntera
przyprawiała o zawrót głowy. Świat zaczynał pomału wirować.
Namiętny jęk wyrwał się z jej ust i rozpalił żywy ogień w ciele Huntera.
Pocałunek stał się głębszy, bardziej zachłanny. Trzymał ją drżącą w ramionach.
Palce Elyssy wczepiły się w gęstwę jego czarnych włosów, strącając mu przy tym
kapelusz z głowy. Cicho jęknęła. Hunter ocierał się o nią jak kot, prosząc o więcej.
Zmysłowość jego ruchów wyzwoliła w niej nową falę gorąca. Przesunęła dłonie na
jego kark. Błyskawica pożądania, jaka przeszyła w tym momencie jego ciało,
znalazła natychmiastową odpowiedź w niej. Pragnęła pieścić więcej niż tylko
wąski pasek skóry u nasady włosów. Pamiętała, co czuła, kiedy wsunęła dłonie pod
koszulę i gładziła napięte, mocne mięśnie i muskała miękkie włosy na jego piersi.
Rozchyliła kurtkę Huntera. Przerażona własną odwagą, zastygła w bezruchu. Jemu
zaś wydało się, że już nie odpowiada na zachłanne pocałunki i odpycha go.
Niechętnie oderwał usta.
„Tylko jeden pocałunek”.
– Już dobrze – rzekł ochryple. – Nie musisz walczyć ze mną. Puszczę cię.
Nie mógł się jednak oprzeć pokusie i delikatnie objął dłonie wsparte na jego
piersi. Pieszczota sprawiła, że Elyssa gorąco zapragnęła zgłębić moc jego
pożądania. Przynajmniej przez jakiś czas mogłaby być całym jego światem. Czuła,
że tym razem czeka ją coś innego niż ból. Obiecał przecież.
„Tobie też się to spodoba. Już ja się o to postaram”. Oddychając urywanie,
zebrała się na odwagę i wyszeptała:
– Ja wcale nie walczyłam.
– Odpychałaś mnie.
– Nie ciebie. Chciałam, żebyś zdjął kurtkę.
Kiedy zrozumiał, pożądanie przeszyło go jak miecz. Przez chwilę nie mógł
mówić. Nie mógł nawet oddychać. Jednym płynnym ruchem zdarł z siebie kurtkę i
odrzucił ją na bok.
– Nie ma jej już – rzekł dźwięcznym głosem. – I co teraz?
– Ja...
Półmrok jaskini nie ukrył rumieńca na jej policzkach. Była wprawdzie śmiała,
to prawda, ale przecież uczyniła dopiero pierwszy krok oddalający ją od całkowitej
niewinności. Zrobiła go razem z nim, lecz dopiero wtedy, kiedy wymusił na niej
wyznanie: „Chcę ciebie”.
Wyśmiał wtedy jej trudności z wysłowieniem się: „I rzeczywiście tak trudno
to wyznać?”
– Ja... – zaczęła znowu.
Dotknął jej ust, zamykając je. Nie mógł cofnąć tego, co stało się za pierwszym
razem, kiedy oddała mu się. Mógł jedynie starać się ją przekonać, że to on
powinien się wstydzić, nie ona.
– Ciii – rzekł łagodnie. – Nie chciałem ci dokuczać. Pragnę cię całym sobą,
ale nie chcę cię przestraszyć. Nie najlepiej idzie mi czytanie w twoich myślach. To
dlatego spytałem, co teraz.
Uśmiechając się mimo napływających do oczu łez, pocałowała jego palec na
swych ustach. Ta prosta pieszczota wywołała kolejny dreszcz. Zamknął oczy, świat
skurczył się nagle do ciepła oddechu owiewającego jego dłoń.
– Pozwól, że pokażę ci, jak powinno być za pierwszym razem – powiedział,
otwierając oczy. – Pozwól pokazać sobie... wszystko.
Jedyne, co mogła w tej chwili wymówić, to jego imię. W jej głosie wibrowały
wątpliwości i wahania. I pożądanie. Wreszcie tylko skinęła głową, ponieważ gardło
miała tak ściśnięte, że nie mogła nic powiedzieć.
– Tym razem – obiecał cicho – nie będę zakrywał tych słodkich usteczek.
Chcę słyszeć każdy dźwięk, jaki wydasz, każde słowo, jakie powiesz. Nawet jeśli
to będzie: nie.
Ciepły oddech znów owiał mu rękę. Sprawdził, jak bardzo twarda i pełna jest
jej dolna warga, przesuwając po niej kostką kciuka.
Elyssa zadrżała, tak bardzo intymna, a jednocześnie prosta była ta pieszczota.
– Rozumiesz mnie? – spytał miękko. – Jeśli będę zbyt szybki, powiedz, a
zaraz zwolnię, nawet zatrzymam się, jeśli będziesz tylko tego chciała.
Znowu skinęła potakująco.
– Jesteś pewna? – spytał raz jeszcze.
Czubek języka dotknął jego kciuka. Hunter gwałtownie wypuścił powietrze.
– Powiedz mi to – rzekł ochryple. – Tylko ten jeden raz. Nie będę więcej
pytał. Ale tym razem muszę mieć pewność.
Spojrzała na niego przejrzystymi, płonącymi oczami i przekonała się, jak
bardzo potrzebne mu są słowa.
– Chcę tego, co było przedtem, zanim... zanim – odetchnęła niespokojnie. –
Jeśli to oznacza i ból, i przyjemność... cóż... w sumie nie było tak najgorzej. Po
prostu... nie spodziewałam się... po tych wszystkich rozkoszach.
Hunter zamknął oczy. Myśl, że nie pozwolił jej krzyczeć wtedy, kiedy
zadawał ból, była jak nóż w ranie.
– Tym razem będzie tylko rozkosz – powiedział. – Ból zachowam dla siebie.
– Czemu? Nie rozumiem.
– Nie szkodzi. Ważne, że ja rozumiem.
– Ale...
Uśmiechnął się smutno i znów przesunął kciukiem po jej pełnych ustach.
– A nie wolałabyś mnie pocałować, zamiast tyle pytać? – szepnął.
22
Elyssa chciała zapanować nad drżeniem ciała i głosu, ale nie była w stanie.
Przywarła do silnego torsu Huntera i wspięła się na palce, szukając jego ust.
Spotkał ją w pół drogi i uniósł w górę. Wydała lekki pomruk, przywierając do
niego całym ciałem. Usłyszał i pomału zaczął opuszczać ją na ziemie. Odruchowo
mocniej zacisnęła ramiona wokół jego szyi. Znów przylgnęła do niego.
– Nie chciałem cię przestraszyć – szepnął jej prosto do ucha.
– Wcale mnie nie przestraszyłeś.
– Krzyknęłaś i zadrżałaś.
– Było mi tak dobrze – wyznała.
– Kiedy cię podniosłem?
– Kiedy cię czułam od czubka głowy aż po kolana.
Słysząc te słowa, aż zesztywniał z pożądania, czego nie dało się ukryć, kiedy
była tak blisko. Jęknął ochryple, starając się zapanować nad coraz bardziej
szaleńczym pragnieniem jej ciała. Odsunęła głowę do tyłu, chcąc lepiej widzieć
jego twarz.
– Boisz się? – spytała głosem drżącym i kuszącym jednocześnie.
– Ja?
– Krzyknąłeś i zadrżałeś.
Uśmiech Huntera był powolny i gorący jak pocałunek złożony na jej szyi.
– Sassy – mruknął. – Uwielbiam to.
– Naprawdę? – spytała zaskoczona.
– Mm.
Koci pomruk wibrujący na szyi był kolejną pieszczotą.
– Jesteś taka gorąca – szepnął.
Odwrócił głowę. Jego usta spoczęły na wargach Elyssy. Uśmiechnął się,
czując zaproszenie jej języka. Wkrótce pocałunek stał się niemożliwie upojny. Na
jakiś czas zapomniała, gdzie jest, kim jest i co robi. Istniał jedynie smak ust
Huntera, gorąco, gładkość języka... i ogień w ciele odpowiadający na jego
rozgorączkowanie.
Jeden pocałunek przechodził w drugi, potem znów w następny. Kręciło się jej
w głowie od tego wszystkiego, oddech stał się urywany, od czasu do czasu jęczała
cichutko.
Dla Huntera każda jej reakcja była jak płomień sięgający do głębi
zgłodniałego ciała. Trzymał dziewczynę mocno, jak najmocniej, sam też
przyciągany przez nią.
Zanim skończył się ostatni pocałunek, zapragnęła znaleźć się jeszcze bliżej
niego. Jej ciało aż skręcało się z pragnienia, silniejszego za każdym łapczywym
oddechem.
Oderwał usta, starając się zapanować nad namiętnością gorętszą niż wszystko,
czego w życiu zaznał. Niewyraźny szept tchnący jego imię pozbawił go resztek
kontroli. Wolno osunął się na posłanie, pociągając ją za sobą. Nie zaplanował tego.
Po prostu kolana odmówiły mu posłuszeństwa.
– Hunter?
– Nie bój się. Nie zrobię ci krzywdy. Ja tylko... – Wziął szybki urywany
oddech. – Przez ciebie ziemia usuwa mi się spod nóg.
Spojrzała na niego rozszerzonymi, zamglonymi oczami, a odpowiedź, jaką
ujrzała w jego oczach, przeszyła ją jak ognisty miecz.
– I tak powinno być – stwierdziła.
– Dlaczego?
– Bo to samo ty robisz ze mną. Zawsze tak było. Nie wiedziałam, czemu tak
się dzieje.
– A teraz wiesz?
– Nie da się stać na baczność w ogniu – szepnęła. – Można jedynie zanurzyć
się w nim... i dać mu się palić.
Przyszła mu do głowy niejasna myśl. Zaczął zastanawiać się, na ile może
sobie pozwolić, zanim się całkiem zatraci. Nie miał pojęcia. Ale niedługo miał się
o tym przekonać.
– Hunter? – szepnęła. – Wszystko w porządku? Wyglądasz tak dziwnie...
Uśmiechnął się. Podobnie jak wyraz jego oczu, ten uśmiech również był dziki
i drapieżny.
– Nic złego się nie dzieje – odparł. – Wręcz przeciwnie. To jest coś bardzo,
ale to bardzo dobrego.
– Na pewno?
– Nie będą ci teraz potrzebne buty, prawda? – spytał, zdejmując swoje.
Zamrugała zaskoczona.
– No nie – rzekła. – Raczej nie sypiam w butach.
Roześmiał się głośno i potrząsnął głową. Spokojnie ściągnął jej buty i
jasnoczerwone pończochy.
– Bill dobrze cię nazwał – powiedział, uśmiechając się. – Sassy.
Pieszczotliwy ton głosu odebrał przezwisku całą złośliwość. Uśmiechnęła się
do niego, mimo że serce waliło jej mocno, a oddech był nierówny. On tymczasem
głaskał jej kostki i krągłe łydki pod luźnymi spodniami. Wrażenia były nie do
opisania rozkoszne. Pragnęła wić się i przeciągać pod tą pieszczotą jak kot.
– Lubię, jak tak mruczysz – powiedział ochryple. – Aż kusi mnie, żeby
ściągnąć te męskie łachy i dobrać się do ukrytych pod spodem skarbów.
Mówiąc te słowa, przesunął rękę w stronę paska jej spodni. Z zadziwiającą
szybkością zaczął rozpinać guziki. Jej oczy rozszerzyły się na samą myśl, że może
znaleźć się przed nim całkiem naga. Wpatrywała się w osłupieniu w męskie ręce
ściągające jej spodnie.
– Ale my nie... – zaczęła. – Przedtem nie byłam...
– Naga? – dokończył.
Z wahaniem przytaknęła.
– Moja wina – rzekł cicho. – Powinnaś była być naga jak kwiat. A ja
powinienem być dla ciebie jak ciepły, łagodny deszcz.
Przeszedł ją dreszcz. Przestał ściągać spodnie. Choć ostatnią rzeczą, jakiej by
sobie życzył, było oderwanie od niej teraz rąk, zrobił to.
– Wstydzisz się? – spytał.
– Nigdy nie uważałam siebie za osobę wstydliwą – szepnęła. – Ale...
– A czy tak będzie lepiej?
Sięgnął po cienki bawełniany koc leżący na posłaniu. Okrył ją nim.
– No i co, może być? – spytał.
Ścisnęła palcami koc i skinęła głową.
– Mogę dalej? – zapytał.
Spuściła wzrok, nie chciała patrzeć w uważne ciemne oczy, ale kiwnęła głową
na znak zgody.
– Powiedz mi, jeśli zmienisz zdanie – poprosił.
Pochylił się i pocałował ją wolno i dokładnie. Nim podniósł głowę, oddychała
krótko i urywanie, jakby przed chwilą biegła.
Ta gorąca reakcja utwierdziła go. Pragnął więcej łapczywych, zmysłowych
pocałunków, ale nie był pewien, czy potrafi nad sobą zapanować. Jej pełna
nieśmiałości namiętność pobudziła go jak nic i nigdy.
Zamiast szukać pod kocem rozpiętych spodni zaczął rozwiązywać troki
myśliwskiej koszuli. Po chwili palce wsunęły się w rozcięcie i zaczęły pieścić
ciepłą, gładką pierś. Jej czubek natychmiast stwardniał.
Zacisnął zęby, choć chciało mu się jęczeć z rozkoszy, tak gwałtownie
zareagowało jego ciało. Oderwał palce, ale powoli, tak aby i ten ruch stał się
pieszczotą.
– Potrzebuję teraz twojej pomocy – powiedział cicho.
– To znaczy? – szepnęła.
– Chciałbym ci zdjąć koszulę, ale tak ściskasz koc...
Dał jej czas. Zsunęła koc na kolana, chwyciła skraj koszuli i zaczęła ją
ściągać. Długie, mocne palce natychmiast wsunęły się pod spód. Najpierw pomógł
podciągnąć koszulę do góry, a potem pieścił piersi, zamykając je w ciepłych
dłoniach.
Spod skóry omotującej głowę Elyssy dobył się ochrypły krzyk. Nie wiedziała
nawet, że wydała z siebie jakiś dźwięk. Wiedziała jedynie, że dłonie Huntera
wysyłają najsłodszy z ogni, przenikający od mostka do lędźwi.
Skórzana koszula po chwili wylądowała na ziemi obok posłania. Elyssa nie
zdawała sobie sprawy, że ściągnęła ją razem z bielizną, dopóki nie poczuła
palących ust Huntera tam, gdzie przed chwilą były ręce.
Jej plecy wygięły się w łuk w niemym wołaniu. Wbiła palce w jego gęste
czarne włosy. Poruszając się wolno pod dotknięciem ust, zbliżyła się do niego
jeszcze bardziej. Co chwila wyrywał się z jej piersi lekki krzyk, echo rozkoszy
przeszywającej ciało, która docierała do najbardziej sekretnych zakątków.
Tak namiętna odpowiedź poruszyła go do głębi, aż zadygotał z pożądania.
Zaczął okrywać jej piersi pocałunkami, skubiąc przy tym ustami sutki, i
nasłuchiwał przyśpieszonego oddechu.
– Czy teraz mogę rozebrać cię do końca? – spytał cicho.
Dotyk języka, próbującego najpierw jednego twardego czubka piersi, a potem
drugiego, uniemożliwiał udzielenie jakiejkolwiek artykułowanej odpowiedzi.
Zamiast mówić cokolwiek zaczęła szamotać się z rozluźnionymi spodniami.
Hunter podniósł jej rękę do ust. Pocałował wnętrze dłoni, ugryzł lekko miękki
kawałek ciała tuż u nasady kciuka i uśmiechnął się, czując dreszcz wywołany tą
pieszczotą.
– Pozwól, że cię rozbiorę – szepnął.
– O tak, proszę...
Jednak kiedy poczuła, że zsuwa z niej spodnie, odruchowo złapała za
tasiemkę ściągającą bieliznę i przytrzymała ją. Została jedynie w luźnych majtkach.
Chwilę potem ich palce splotły się przy zawiązaniu tasiemki. Hunter wolno wsunął
dłoń pod bieliznę. Szarpnęła się, gdy pojęła, że zmierza do wilgotnego, wrażliwego
miejsca między nogami. Sama nie wiedziała, czy ją to cieszy, czy przeraża. Ręka
tymczasem była coraz bliżej najbardziej sekretnego miejsca – pożądanie na
przemian ze strachem brały w niej górę. Zatrzymała się na linii gęstych,
skręconych włosów. Wolno, kilkakrotnie przeciągnął palcem po jej brzuchu.
– Uwielbiam dotykać twojej skóry – powiedział. – Jest taka gładka i ciepła.
Ciekaw jestem, jak smakuje. Pewnie jak świeża śmietana przyprawiona
cynamonem.
Dziwny dźwięk wyrwał się jej z piersi, gdy Hunter pocałował skórę tuż pod
pępkiem.
– Przyjemnie czy nie? – spytał, prawie nie odrywając ust od jej brzucha.
Nie była w stanie odpowiedzieć. Świadomość, że oto palce wsuwają się w
rozcięcie bielizny, odebrała jej dech w piersiach. Kiedy wreszcie wyłuskał gorące
płatki, w odpowiedzi poczuł wilgoć na palcach.
– A więc przyjemnie – rzekł ochryple, z uczuciem ulgi, a zarazem namiętnie.
– Czysta rozkosz.
Powtórzył delikatne dotknięcie i został gorąco nagrodzony. Każdy powolny
ruch ręki przynosił więcej gorącej wilgoci. Elyssa znajdowała w tej pieszczocie
przyjemność i poddawała się jej z nieznaną sobie uległością. Wreszcie rozdzielił
miękkie, gładkie płatki i znalazł wrażliwe miejsce ukryte między nimi.
Zamknęła oczy, gdy poczuła falę dzikiej rozkoszy przetaczającą się przez całe
ciało. Uniosła się na spotkanie dającej tę rozkosz ręki. Kolejna fala, potem jeszcze
jedna i jeszcze jedna. Z każdym jej przypływem Elyssa krzyczała ochryple.
Palce wolno okrążały wzgórek, wyłuskiwały go, sprawdzały jej gotowość.
Gładkie ciepło wyzwalało w nim obezwładniającą żądzę. Ostrożnie wsunął do
środka najpierw jeden palec, potem dwa.
Elyssa oprzytomniała w ułamku sekundy. Wróciły wspomnienia. Najpierw
niezwykła rozkosz. Potem ucisk. I wreszcie ból.
– Hunter, ja...
Słowa przerodziły się w okrzyk rozkoszy, gdy Hunter potarł kciukiem gładkie,
pulsujące miejsce, które obudził do życia.
– Już dobrze – rzekł łagodnie. – Jest ciasno, ale tego się spodziewałem. Nie
zadam ci bólu. Pamiętasz, co ci obiecałem? Jedynie rozkosz. Żadnego bólu.
Jęknęła niewyraźnie.
Spod zmrużonych powiek przyglądał się jej nagości. Piękna bielizna raczej
eksponowała, niż skrywała rozkoszne płatki. Zaufanie widoczne w jej oddaniu
zawstydziło go, ale pożądanie domagało się zaspokojenia. Rozmyślnie wolno
głaskał tajemne, niewiarygodnie miękkie zakątki, oswajał i uwodził to ciało, które
wziął uprzednio brutalnie w całkowitej ignorancji i w przypływie nieokiełznanej
chuci.
Pochylił się nad gorącym punktem. Czubkiem języka zatoczył kółko, a potem
wessał łapczywie.
Zdziwienie i dzika rozkosz przeszyły jej ciało.
– Hunter!
Jego usta poruszyły się wolno w pieszczotliwej odpowiedzi. Jęczała ochryple,
leżąc bez sił, otwarta, chętna, uległa.
Usłyszał, poczuł i posmakował jej odpowiedź. Jeszcze raz nakazał sobie w
duchu surowo, że nie wolno mu zedrzeć z niej bielizny i zagłębić się w ogień, który
ich oboje spalał.
Ekstaza spadła na nią niespodziewanie i dokonała całkowitej przemiany.
Patrzył na ciało wygięte w łuk, drżące, bez reszty uległe. Gorące wewnętrzne
wstrząsy, dzika pieśń rozkoszy, były mu jednocześnie radością i męką. Wreszcie
niechętnie wycofał się. Dopiero gdy okrył Elyssę cienkim bawełnianym kocem,
zaufał sobie na tyle, by wziąć ją w ramiona. Trzymał ją blisko siebie i kołysał
delikatnie, starając się uspokoić ich oboje.
Rozkosz z wolna ustępowała. Elyssa głęboko westchnęła, otworzyła oczy i
spojrzała na niego. Uśmiechnął się niemal smutno na widok zaciekawienia w
niebieskozielonych tęczówkach.
– Doskonale – rzekł. – Tak właśnie powinien wyglądać pierwszy raz.
– Ja...
Rozkoszne echo ekstazy wróciło raz jeszcze.
– Wiesz, brakuje mi słów – przyznała po chwili.
Uniosła się i wycisnęła pocałunek na jego ustach. Delikatna pieszczota
wyzwoliła w nim na nowo falę pożądania. Zamknął oczy, by zapanować nad nim.
Gdy mógł znowu spojrzeć na Elyssę, przyglądała mu się z zakłopotaniem w
oczach.
– O co chodzi? – spytał.
– O ciebie.
– O mnie?
– Za pierwszym razem ja czułam ból, a ty rozkosz – powiedziała. – Za drugim
było odwrotnie. Czy zawsze jest tak, że jedno cierpi, a drugie przeżywa uniesienie?
– Mnie nie boli, tak jak bolało ciebie.
– No nie wiem – rzekła z wahaniem. – Jesteś taki... napięty.
– To minie.
Uniosła się nieco, aby lepiej go widzieć. Przy tym ruchu otarła się biodrami o
jego męskość. Syknął lekko przez zaciśnięte zęby.
– Ależ ty cierpisz – rzekła szybko. – Czy mogę coś dla ciebie zrobić?
– Nie kuś mnie – mruknął pod nosem.
– Kusić? – zapytała szybko. – Jak?
Zamknął oczy i starał się zatrzeć w myśli obraz Elyssy rozpalonej z
namiętności. Pragnął zaspokojenia, ale starał się nie poddawać pragnieniu
pożerającemu ciało. Jak na razie wszystko przebiegało tak, jak sobie postanowił.
Dał jej rozkosz, wynagradzając w jedyny możliwy sposób pośpiech i
niesprawiedliwość tamtej nocy.
– Hunter? – szepnęła.
Nie był w stanie odpowiedzieć. Miał właśnie przed oczami obraz jej pełnego
oddania, drżącej z rozkoszy, którą on jej dawał.
Elyssa zaczęła pokrywać twarz Huntera drobnymi pocałunkami, powtarzając
szeptem jego imię. Objęła go ramionami, tuliła do siebie, starając się pocieszyć.
Koc zsunął się z niej.
Drgnął gwałtownie. Uniósł ramiona, chcąc ją okryć, ale gdy poczuł na swym
torsie jej piersi, bezwiednie zaczął pieścić stwardniałe czubeczki jej sutków.
Jęknęła i zadrżała. Zaskoczyło go to. Nie spodziewał się, że tak szybko po
zaspokojeniu będzie gotowa.
Belinda nie lubiła pieszczot. Kiedy się pobrali, szybko straciła
zainteresowanie dla tych spraw, traktując je co najwyżej jako narzędzie
manipulacji, gdy chciała nową sukienkę albo zasłony do salonu.
Spojrzał z góry na miękkie piersi spoczywające w jego dłoniach. Nawet w
półmroku panującym w jaskini widział różowy kolor sutków, odcinający się
wyraźnie od kremowej skóry. Były takie delikatne w jego mocnych dłoniach.
– Jesteś cudowna – szepnął namiętnie, wtulając twarz w jej włosy. – Mógłbym
upajać się samym tylko dotykaniem twojego ciała.
– A czy ja mogę...?
Hunter wstrzymał oddech. Myśl, że Elyssa mogłaby go pieścić, była nie do
wytrzymania rozkoszna.
– Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł – jęknął.
– Nie lubisz, jak cię dotykam?
– Uwielbiam.
Zrozumiała, że on pragnie jej pieszczot. W ciszy, która stawała się z każdym
oddechem coraz bardziej napięta, zaczęła rozpinać mu koszulę.
– Miałam na to wielką ochotę od chwili, gdy zobaczyłam cię na wpół nagiego
w ogrodzie – wyznała.
– Przestań.
– Dlaczego?
– Nie chcę cię posiąść – wyznał otwarcie. – Pragnę jedynie pokazać ci, jaką
przyjemność może dać twoje własne ciało, zadośćuczynić za tamten ból.
– Zadając ból sobie?
– Elysso...
Oddech uwiązł mu w gardle. Koszulę miał już rozpiętą. Jej nagie piersi
kołysały się i muskały go, gdy wyciągała poły koszuli ze spodni. Z pomrukiem
zaspokojonej ciekawości i aprobaty przejechała dłońmi po męskim ciele, które
ukazało się właśnie jej oczom.
Przyglądał się jej spod zmrużonych powiek. Wiedział, że powinien ją
powstrzymać. I doskonale wiedział, że tego nie zrobi.
Dokonał dzięki niej niezwykłego odkrycia. Otóż dziką, niebywałą rozkosz
sprawiało mu to, że kobieta pieści go z uwielbieniem w oczach, a nie z chłodną
kalkulacją. Im dłużej przebywał z Elyssa, tym jaśniej widział, jak zimną i
wyrachowaną kobietą była Belinda.
Elyssa była szalona, nierozważna, potrafiła doprowadził go do szewskiej pasji,
ale nie mógł zarzucić jej oziębłości.
Zacisnął dłonie na krągłych piersiach, zataczał kciukami kółeczka wokół
sutków i uśmiechał się, słysząc jej ochrypłe pomruki zadowolenia.
– Hunter? – szepnęła.
Jęknął tylko.
– Czy mogę cię też pocałować?
Pochylił się na spotkanie jej ust i w tym momencie przekonał się, że miała na
myśli inny pocałunek. Ustami, językiem i zębami zaczęła penetrować jego tors, a
palce ugniatały twarde mięśnie z wyraźną lubością.
Szczególnie miękkość włosów porastających męską pierś zdawała się ją
intrygować. Skubała je delikatnie, zanurzała w nie palce, zagłębiała język i
próbowała, jak smakuje skóra pod nimi. Szybko odnalazła małe kółeczka męskich
sutków. Kilkakrotnie nacisnęła je językiem. Znowu jęknął pod wpływem
pieszczoty. Natychmiast przestała i uniosła głowę.
– Czy to boli? – spytała nieśmiało.
– A to?
Ujął palcami jej twarde sutki. Zaczęła oddychać urywanie. Potem zrozumiała,
że jest to odpowiedź na zadane pytanie. Uśmiechnęła się wolno. Ta wyraźna
ciekawość i zmysłowe wyczekiwanie rozpaliły go na nowo.
– A to? – spytała.
Zsunęła ręce w dół po jego ciele. Głośno wciągnął powietrze, kiedy poczuł jej
palce rozpinające mu spodnie i sięgające do bielizny. Szybko odsłoniła skrawek
skóry między fałdami odzieży. Delikatne palce przesunęły się, odnalazły gęstwę
włosów i weszły w nie. Hunter stłumił jęk.
– Czy to boli? – spytała, drocząc się.
– Nie bardziej niż to.
Wsunął palce w rozcięcie bielizny, rozdzielił gęste kędziory i dotknął
drażniąco. Jej ciałem wstrząsnął dreszcz. Hunter uśmiechnął się. Przyglądał się jej
twarzy, czując jednocześnie, jak jej ręka wślizguje mu się pod ubranie, szuka jego
męskości, znajduje i pieści. Zamknął oczy i zadrżał z pożądania.
– Hunter?
– To niebezpieczne – rzekł przez zaciśnięte zęby. – Piekielnie niebezpieczne.
– Dlaczego?
Jego palce znów się w nią wsunęły, odnajdując wnętrze jeszcze gorętsze niż
we wspomnieniach.
– Ponieważ tego chcę – wyznał.
– Więc weź mnie – szepnęła.
Poczuł rozmyślnie powolne ruchy miękkiego ciała i jedwabistą wilgoć na
ręce. Stracił panowanie nad sobą. Pociągnął ją w dół na posłanie i legł między jej
nogami. Dotknięcie nabrzmiałego ciała wyrwało z jej ust pełen namiętności
okrzyk.
Nagle uświadomił sobie, co robi. Nie dał jej żadnych szans. Znowu. Wycofał
się dosłownie w ostatnim momencie. Była tak blisko jego wzwiedzionego miecza,
że niemal czuł ciepło bijące od niej, obiecujące dzikie zapomnienie. Dygotał od
nieznośnego napięcia.
– Do diaska! – jęknął. – Przepraszam, kochanie. Nie chciałem...
Ucałował jej powieki, policzki, usta, szyję, a przy każdym pocałunku szeptał
słowa, które sprawiały, że drżała. Ciało miał rozpalone jak w gorączce. Napięcie
domagało się rozładowania.
– Pokaż mi, co mam robić – szepnęła.
– Jesteś taka drobna, a ja...
– Jestem normalną kobietą – przerwała szybko.
Zadygotał. Nigdy nie był jeszcze tak spragniony i tak gotów. Zdążył już
poznać gładką uległość jej ciała. Wiedział, że jeśli będzie ostrożny, ona przyjmie
go i otuli jak jedwabna rękawiczka. Jęknął.
– Hunter – błagała. – Rób, co musisz. Wszystko będzie dobrze.
Przez chwilę myślała, że nie usłyszał. Potem poczuła nieśmiałą, sprawdzającą
pieszczotę między nogami. Rozkoszne uczucie spłynęło na nią znowu. Fala
rozkoszy przetoczyła się od piersi po lędźwie, wezbrała i rozlała się gorącem po
całym ciele. Zmysłowy, rozkoszny nacisk wzmógł się.
– Hunter – szepnęła urywanie. – To ja miałam dać ci rozkosz.
Chciał coś powiedzieć, ale nie zdołał, pochłonięty doznaniem wchodzenia w
gorące, gładkie wnętrze. Zagłębiał się coraz bardziej. Kolejna fala ogarnęła i
pochłonęła Elyssę. Jej namiętna, jedwabista odpowiedź sprawiła, że świat wokół
niego przestał istnieć, a on sam znalazł się w miejscu, gdzie był już tylko ogień.
Wymówiła jego imię w chwili, gdy jej ciało wygięło się w łuk na spotkanie
nadchodzącej rozkoszy. Rzucała gorączkowo głową na boki, rozpłomieniona jego
pieszczotami. Czuła wzrastającą rozkosz przy każdym poruszeniu ciała leżącego
między jej nogami.
– To niesprawiedliwe – wydyszała ciężko. – Dajesz mi... tyle... i nic nie
bierzesz.
Nie znalazł słów, żeby jej odpowiedzieć. Jej ciało przyjęło go z takim ogniem,
z taką perfekcją. Wszedł w nią jeszcze głębiej i jeszcze, otwierając ją coraz
bardziej. Odpowiedział mu płynny ogień, który zachęcał, żeby poruszał się
mocniej, głębiej, szybciej.
– Hunter – szepnęła. – Ja...
Jej oddech znamionował wszechogarniającą ekstazę. Gdzieś z tajemnych
głębin jej ciała dobył się krzyk.
Zakrył jej usta swoimi i całował bez opamiętania, aż ich usta stanowiły
jedność, podobnie jak ciała.
Krzyczała przy każdym ruchu jego bioder. Przywarła do niego, znalazła
wspólny rytm, dzieląc się z nim tymi zadziwiającymi doznaniami, jakie
przeszywały jej ciało. Przy każdym poruszeniu zjednoczonych ciał ogień płonął
coraz mocniej, trawiąc ją bez reszty.
Nagle biodra Huntera znieruchomiały. Uniósł głowę, gdy przeszył go potężny
skurcz. W krzyku najwyższej rozkoszy usłyszała swoje imię. Przywarła do niego
dziko i też krzycząc, poddała się ogniowi spopielającemu złączone ciała. I swemu
kochankowi.
Dość długo trwało, nim Hunter oprzytomniał na tyle, że spojrzał na nią, by
przekonać się, czy jego miłosne zapały nie wyrządziły jej krzywdy.
Leżała pod nim cichutko, z zamkniętymi oczami, cudownie odprężona, w jej
ciele pobrzmiewały coraz słabsze echa doznanej przed chwilą rozkoszy. Tym
razem nie zadał jej bólu.
Delikatnie uniósł się, wziął ją w ramiona i przetoczył się z nią razem na plecy.
Trzymał ją w objęciach, głaszcząc łagodnie i rozkoszując się jej ciężarem na sobie.
Nigdy jeszcze nie czuł się tak, będąc z kobietą. Był wyciszony, a jednocześnie
wszechmocny jak jakiś bóg.
„Mógłbym tak co dzień” – pomyślał. „No, może bez tej klamry od paska,
która wpijała mi się w biodra...”
Roześmiał się cicho, rozbawiony tą namiętnością, jaką oboje bez trudu
rozpalili w sobie wzajemnie.
– Moja słodka Sassy – powiedział, całując delikatnie jej włosy. – Następnym
razem zwolnię tempo na tyle, abyśmy zdążyli się rozebrać do końca.
Uśmiechnęła się i potarła nosem o jego owłosioną pierś.
– Kiedy się pobierzemy – dodał leniwie.
Chłód ją przeszył, kiedy przypomniała sobie, w jakich okolicznościach
rozmawiał z nią o ślubie.
„Bóg mi świadkiem, Elysso Sutton, że jeśli nie dorośniesz i nie będziesz dobrą
matką dla moich dzieci, pożałujesz dnia, w którym zmusiłaś mnie do małżeństwa”.
– To nie będzie konieczne – rzekła ze spokojem, choć wcale spokojna nie
była.
– Co takiego? – spytał zdumiony.
– Jesteśmy tylko kochankami – wyjaśniła. – Nie musisz się ze mną żenić.
Nie wierzył własnym uszom. Nagle uświadomił sobie, że nie padło między
nimi ani jedno słowo o miłości. W gorączce pożądania nawet tego nie zauważył.
– Nie bądź niemądra – rzekł z wyrzutem.
– Właśnie się staram.
– Sprowadzę pastora, jak tylko...
– Po co? – spytała spokojnie. – Jeżeli brakuje ci niedzielnego kazania, jedź do
Camp Halleck.
– Do diabła, Sassy. Kochaliśmy się przed chwilą i było nam dobrze, prawda?
– To za mało na dożywotni wyrok.
– Ze wszystkich głupich idiotek...
– Przecież chcesz mieć za żonę kobietę, a nie kapryśną dziewczynę –
przerwała obojętnie. – Kobietę, którą będziesz szanował i której zaufasz, że dobrze
wychowa twoje dzieci. To chyba nie ja, prawda?
Przez chwile wahał się z odpowiedzią. Wspomnienia powróciły czarną falą. Z
Belinda ożenił się bez miłości, kierując się li tylko pożądaniem. Zapłaciły za to
dzieci. Własnym życiem.
To wahanie wystarczyło Elyssie. Wiedziała już wszystko.
„Kochał się ze mną tak ostrożnie tym razem, że miałam nadzieję...” –
pomyślała. Potem z bólem: „On ma rację. Jestem niemądra”.
Od razu wyczuł, że zaszła w niej zmiana. Odprężenie znikło, pojawiło się
napięcie. Próbowała usiąść, ale przytrzymał ją.
– Myślałem teraz o przeszłości, a nie o tobie – wyjaśnił łagodnie.
Potrząsnęła głową.
– Do licha, kochanie. To nie jest tak, jak ci się wydaje.
Spojrzała na niego. W niewyraźnym świetle jaskini jego oczy lśniły ciemno
jak jezioro.
– Czy gdybym była wdową, też nalegałbyś na małżeństwo?
Wpatrywał się w nią, nie rozumiejąc, jak ona może się tak zachowywać, jakby
między nimi nic niezwykłego się nie wydarzyło.
„Jesteśmy tylko kochankami”.
Żadnych namiętnych zapewnień o miłości.
„Tylko kochankami”.
Wezbrał w nim gniew, wypierając poprzednie zadowolenie.
– Nie jesteś wdową – rzekł ostro. – Jesteś pełną temperamentu, szaloną
dziewczyną, która co chwila zmienia zdanie i sama nie wie, czego chce.
Kiedy usłyszał własne słowa, zdał sobie sprawę, że właśnie wykopał między
nimi przepaść. Zdusił gorzkie przekleństwo i znów starał się ją spokojnie
przekonać.
„Tylko kochankami”.
– Jesteś taka młoda – powiedział bardzo ostrożnie. – Ja jestem starszy i lepiej
wiem, co słuszne.
Teraz ona poczuła przypływ gniewu.
– A ja jestem głupia i nic nie wiem, tak? – powiedziała.
– Do diaska, Sassy! Jeszcze parę dni temu twierdziłaś, że mnie kochasz!
Słowa raniły jak nóż. Wciągnęła głęboko powietrze, by ukryć swój ból.
– Naprawdę?
– Co, już nie pamiętasz?
– A czegóż się można spodziewać po pełnej temperamentu, szalonej
dziewczynie, jak nie dziewczęcych wyznań miłosnych?
Aż skręciło go, gdy usłyszał te słowa. Czule pogłaskał ją po długich,
splątanych włosach i próbował przytulić. Sztywny opór jej ciała nie ustąpił ani na
trochę.
– Kochanie – powiedział łagodnie, pocierając nosem jej ucho. – Nie chciałem
cię urazić. Uwielbiam twoją szaloną namiętność.
Pod wpływem tych słów i pod wpływem pieszczoty przeszył ją zmysłowy
dreszcz. Mimo że czuła się rozgniewana i zraniona, nie potrafiła zapanować nad
reakcją własnego ciała. Zresztą nie dziwiło jej to już. Nigdy dotąd nie zaznała
niczego choćby w przybliżeniu przypominającego niewymowną rozkosz, jaką dał
jej Hunter. Sama myśl o jego bliskości sprawiała, że oddech zamierał jej w
piersiach.
– Owszem, może i uwielbiasz moją szaloną namiętność – powiedziała. – Ale
małżeństwo to coś więcej.
– Czy kiedykolwiek słuchasz głosu rozsądku? – spytał surowo.
– Zawsze. To ty nie jesteś rozsądny.
Nie odpowiedział. Pełne smutku pogodzenie się z losem, dźwięczące w jej
głosie, pasowało bardziej do kobiety dojrzałej.
– Nie miej wyrzutów sumienia – powiedziała z głową wtuloną w jego szyję.
Pogłaskał ją po włosach i przesunął palcem wzdłuż linii ust. Nie wiedział, co
powiedzieć. Każde słowo mogło jedynie pogorszyć sytuację.
– Wiem, że nie jestem największą miłością twojego życia – dodała. – Ale
podobnie jak ślub nie jest potrzebna ona do tego, żeby czerpać przyjemność ze
związku kobiety i mężczyzny, prawda?
– Sassy, to jest...
– Właśnie tego dowiedliśmy – przerwała. – A może nie?
Jej zęby zacisnęły się niezbyt delikatnie na szyi Huntera. Skoro dawał jej
jedynie swoje ciało, gotowa była je wziąć. Przesunęła ręce w dół, aż znalazła to
miejsce, w którym tak bardzo różnił się od niej. Jej palce pieściły jak żywe ognie,
wyszukując każdą wrażliwą na dotyk fałdkę, każdą wypukłość, badając rosnącą
siłę w ciszy, która aż paliła. Potem żarliwe, gorące usta zsunęły się w dół po jego
ciele, próbując wszystkiego, co odkryły po drodze, ucząc się go na pamięć,
pozostawiając kochanka drżącego i poruszonego.
– Teraz rozumiem, co kobiety w tym widzą – wyszeptała prosto w
wzwiedziony, boleśnie wrażliwy członek. – Jesteśmy nieciekawe w porównaniu z
wami.
Z ochrypłym jękiem przyciągnął ją do siebie i zatonął w niej, kończąc jedną
słodką torturę i zaczynając następną. Poruszał się ciężko, nie szczędząc jej nic z
siebie. Jej krzyk i paznokcie wbite w plecy mówiły mu, że Elyssę zachwyca jego
moc. Gdy po raz trzeci jej wygięte w łuk ciało drżało w najwyższej ekstazie,
zupełnie się zatracił. Rozładowanie było tak całkowite, że nie miał nawet siły
podnieść głowy.
Dopiero później, o wiele później, uświadomił sobie, że nie padło już ani jedno
słowo na temat obowiązku, sumienia i małżeństwa. Ani na temat miłości.
23
Kiedy wreszcie opuścili mroczne zacisze jaskini, było już późne popołudnie.
W milczeniu jechali w stronę rancza. Nie chcieli kłócić się o to, jak ma wyglądać
przyszłość. Na razie najprościej było jechać obok siebie, na tyle blisko, by móc od
czasu do czasu wyciągnąć rękę, dotknąć się i odpowiedzieć na dotyk uśmiechem.
Znajdowali się jakieś półtora kilometra od domu, kiedy galopem nadjechał
Morgan.
– Widzieliście ją?! – zawołał.
– Kogo? – zapytał Hunter. – Penny?
– Indiankę.
– Nie – odparli zgodnym chórem.
– Znikła.
– Jak to?
– Nie wiadomo – wyjaśnił Morgan. – Panna Penny zauważyła, że jej nie ma, i
uderzyła w obiadowy dzwon.
– Kiedy to się stało? – spytała Elyssa.
– Rano.
Morgan przyglądał się obojgu uważnie. Bystre oko zauważyło wiele mówiący
rumieniec na policzkach dziewczyny. Kolor mógłby od biedy pochodzić od różu,
ale Elyssa nigdy go nie używała. Policzki mogły być zaczerwienione od słońca lub
wiatru, ale Murzyn podejrzewał, że przyczyna była całkiem prozaiczna, a
mianowicie szczecina porastająca brodę Huntera, która podrażniła tak delikatną i
jasną cerę.
– Na piechotę daleko nie uciekła – rzekła Elyssa.
– O to chodzi, że nie na piechotę – wyjaśnił Morgan. – Zabrała tę wielką
gniadą kobyłę, którą złapaliśmy w zeszłym tygodniu. Tę ze świeżym znakiem
Slash River.
Elyssa zagryzła wargi.
– To była jedna z ulubionych klaczy mamy. Czystej krwi arabskiej. Miałam
zamiar przeznaczyć ją do hodowli.
– Nikt nie może zarzucić Indianom Ute, że nie znają się na koniach –
stwierdził Hunter ironicznie.
Elyssa pomyślała o skatowanej, poranionej Indiance, która tyle wycierpiała z
rąk Culpepperów. Nie winiła jej za to, że ta ukradła konia z Ladder S i przy
pierwszej nadarzającej się sposobności wróciła do swoich.
– Jeden koń mniej czy więcej to dla nas żadna różnica – zdecydowała po
chwili. – Zostawmy ją i zajmijmy się bydłem.
Hunter i Morgan wymienili ukradkowe spojrzenia. Hunter ledwo
dostrzegalnie skinął głową.
– Tak, proszę pani – powiedział Morgan. – Zaraz zabieramy się do roboty.
Spiął konia i odjechał w stronę moczarów.
– Co wy knujecie? – spytała podejrzliwie.
Hunter odwrócił gwałtownie głowę w jej stronę.
– O co ci chodzi? – zapytał.
– Coś przede mną ukrywacie.
Przez chwilę wahał się, czy nie skłamać, ale kiedy spojrzał w uważne,
inteligentne niebieskozielone oczy, doszedł do wniosku, że nic by to nie dało.
– Nic takiego, czym mogłabyś się przejmować – powiedział.
– Akurat!
Czekała cierpliwie na dalsze wyjaśnienia, ale on milczał. Wyraz jej oczu
zmienił się. Posępna rezygnacja zastąpiła ożywienie wywołane wspomnieniami
niedawno przeżytych chwil.
– Nie ufasz mi, co? – rzekła ze smutkiem.
Złapał wodze Lamparta, zanim zdążyła odjechać.
– Nie chciałem cię martwić – powiedział.
– Oczywiście.
Jej uprzejmy głos doprowadzał go do szału.
– Do diabła. Sassy! Co nam da, że będziesz się zamartwiać tym, iż robimy
wypad na Culpepperów?
– Z twojego punktu widzenia oczywiście nic.
– Do diabła ze mną! Martwię się o ciebie! I tak masz już za dużo na głowie.
Culpepperowie, choroba Penny, odkrycie, że Bill jest twoim ojcem, kradzieże
bydła, walka o Indiankę i...
Głos mu uwiązł w gardle.
– I pierwszy kochanek? – dokończyła za niego.
Krótko skinął głową. Posłała mu znaczący, gorzki uśmiech.
– Kochasiu – rzekła pieszczotliwie. – Jesteś bez wątpienia najlepszym
kąskiem na moim przepełnionym talerzu.
Skrzywił się, słysząc przezwisko, ale nie zaprotestował. Od chwili gdy poczuł
gorące usta Elyssy na swoim ciele, nie potrafił się na nią złościć.
– Szkoda, że nie jesteśmy w jaskini – rzekł cicho. – Kochałbym cię znowu i
smakował na nowo twoje ciało. Cynamon, śmietana i ogień, o jakim mi się nie
śniło, dopóki nie poznałem ciebie.
Położyła mu palce na ustach. Ich drżenie dowodziło, że Elyssa pamięta
wszystko równie dobrze jak on. Wsunął czubek języka między jej palce.
– Hunter – ostrzegła drżącym głosem. – Nie rób tego.
– Dlaczego? Oboje to lubimy.
– To nie jest odpowiednie miejsce.
– Zdziwiłabyś się, co można zrobić we dwoje na koniu – rzekł uwodzicielsko,
drocząc się z nią.
Zdławiła jęk.
– Może ty jesteś przyzwyczajony do tego – powiedziała. – Ja nie.
– Przyzwyczajony? – Potrząsnął energicznie głową. – Nie rozumiesz? Sassy,
nigdy nie było tak, bym bardziej pragnął kobiety, gdy już ją zdobyłem. Nigdy.
Jej oczy rozszerzyły się.
– Ale ja właśnie w ten sposób to odbieram. Za każdym razem czuję coś
więcej. Czy to... Nie jest tak zawsze?
– Dla mnie nie. Tym razem jestem nienasycony. Wciąż cię pragnę.
Uniósł się lekko w siodle, starając się w miarę wygodnie usadowić. Nagłe
pobudzenie sprawiało pewien dyskomfort.
– Myślę – powiedział ostrożnie – że powinniśmy zmienić temat. A jak nie, to
wskakuj na moje siodło.
Uśmiechnęła się.
– Nie kuś mnie – powtórzyła jak echo jego własne słowa.
Roześmiał się głośno. Potem dotknął jej ust z zapierającą dech w piersiach
czułością.
– Nie jedź dziś wieczorem za nami – powiedział cicho. – Obiecaj mi to.
Elyssa zbladła.
– Dziś wieczorem?
– Tak.
– To dlatego zabrałeś mnie do jaskini – rzekła smutno. – Bałeś się, że możesz
nie wrócić.
– Nie mógłbym zostawić cię ze wspomnieniem bólu i upokorzenia. Sama
myśl o tym była nieznośna.
– Pozwól mi pojechać z tobą – poprosiła żarliwie.
– Nie.
Odmowa była twarda i nieugięta jak wyraz jego twarzy.
– Ale... – zaczęła.
– Nie. Obiecaj mi.
– Ale...
– Czy chcesz, żebym zginął, oglądając się bez przerwy na ciebie i
sprawdzając, czy jesteś bezpieczna?
– To niesprawiedliwe!
– Czy chcesz?
To przez tę łagodność w jego głosie Elyssa przegrała.
– Oczywiście, że nie – szepnęła pokonana.
– No to zostali w domu.
Hunter obchodził metodycznie cały dom i zamykał okiennice. John Sutton był
człowiekiem ostrożnym z natury i w obawie przed Indianami zainstalował ciężkie
drewniane okiennice wewnątrz, a nie na zewnątrz domu. Miały bronić przede
wszystkim przed kulami i strzałami, a nie osłaniać od wiatru i deszczu.
Elyssa szła tuż obok, a za nią psy. Zawołała je do domu, żeby nie robiły
hałasu. Kiedy Hunter zamykał okiennice, ona otwierała umieszczone w nich
pionowe strzelnice. Podobne szczeliny znajdowały się w ścianach z bali.
Penny początkowo towarzyszyła im, potem zabrała psy do swego pokoju i
zamknęła je tam, żeby nie przeszkadzały.
– Nie zapalaj nigdzie światła – ostrzegł Hunter.
Elyssa skinęła głową.
– Ktoś przyjedzie do was po świcie – ciągnął. – Prawdopodobnie Sonny.
Morgan dokonał cudu z tym chłopakiem.
– Dlaczego nie mogę zaczekać na was przy Wind Gap i...?
– Nie – uciął. – Masz zapas żywności i wody. Nawet jeśli któryś z nich nam
ucieknie, będziecie tu bezpieczne, kiedy ruszymy z bydłem do Camp Halleck.
Elyssa zamknęła oczy i odwróciła głowę, żeby nie widział lęku na jej twarzy.
Nie chciała okazywać wobec niego słabości. Zresztą nie o siebie się bała.
– Elysso? – ponaglił ją.
– Zostanę. Czy... – Głos jej zadrżał.
– Co?
– Jak już sprzedasz bydło, czy...
„Wrócisz do mnie?”
Nie była w stanie wypowiedzieć tych słów na głos. Tak mogła mówić
narzeczona albo żona – kobieta, która ma prawo do szacunku mężczyzny, cieszy
się jego zaufaniem i podziwem. Ona miała jedynie prawo do jego ciała.
– Nic takiego – szepnęła. – Nieważne.
– Powiedz mi, kochanie.
Zamknęła oczy i ze znużeniem potrząsnęła przecząco głową. Spod rzęs
wymknęły się łzy.
Tak bardzo pragnął wziąć ją w ramiona i zacałować ten niepokój, ale wiedział,
że nic by to nie dało. Była zbyt inteligentna, żeby nie zdawać sobie sprawy z
ryzyka wiążącego się z wyprawą. Szczerze obawiał się też, że większe
niebezpieczeństwo czyha na tych, którzy pozostaną w domu. Najbardziej zaś lękał
się tego, że Ab Culpepper tylko czeka na jego ruch.
Przynajmniej tak postąpiłby Hunter na miejscu Aba.
„Wybierz pole bitwy i zaczekaj, aż wróg sam przyjdzie do ciebie” – pomyślał
posępnie. „Zastaw pułapkę. Przygwoźdź do ziemi ogniem i roznieś w puch”.
Nie był to jedyny rodzaj pułapki, jakiej Hunter się obawiał. Inny sposób
polegał na tym, że niewielki oddział zajmował uwagę wroga... podczas gdy reszta
napadała znienacka gdzie indziej. Na przykład na Ladder S.
Myśl ta legła mu kamieniem na żołądku. Dlatego tak długo odkładał napad na
Culpepperów, aż nie miał innego wyjścia. Wyliczył, że jeśli akcja nastąpi dziś,
zdąży doprowadzić bydło do Camp Halleck przed zimą.
Chętnie zostawiłby więcej ludzi na ranczu, ale bracia Herrera koniecznie
chcieli wziąć udział w wyprawie, a to oznaczało, że rancza pilnować będą jedynie
Gimp i Lefty – oni dwaj przeciwko bandzie Aba. Elyssa i Penny dobrze strzelały,
mimo to pomysł, że miałyby wojować z bandytami, napełniał go prawdziwym
strachem. Myśl o tym, co mogłoby się stać, gdyby Ab dostał Elyssę w swoje ręce,
była nie do zniesienia.
– Elysso!
Ochrypły szept dotarł do niej w tym samym momencie, kiedy jego usta
zamknęły się na jej wargach. Pocałunek był twardy jak jego myśli, ale Elyssa nie
wydała słowa skargi. Zarzuciła mu ramiona na szyję i oddała pocałunek z całą
pasją i pożądaniem, jakie w niej płonęły.
– Obiecaj mi – szepnął gorączkowo.
– Tak – odparła szeptem.
Chwilę później zamknęły się za nim kuchnne drzwi. Przystanął tylko na
moment, aby usłyszeć, jak rygiel wskakuje na swoje miejsce, i ruszył w kierunku
stodoły.
Hunter i Morgan wyjechali z rancza pierwsi. Karabiny trzymali przed sobą.
Oczy obu mężczyzn nieustannie przeszukiwały ciemności, wypatrując
najmniejszego ruchu. Widzieli jedynie poruszane wiatrem gałęzie drzew, niemal
już całkiem nagie, na których chybotało się zaledwie po kilka bladych liści. Na
niebie płynęły chmury, na przemian zakrywając i odkrywając gwiazdy. Księżyc
świecił na tyle jasno, że można było dostrzec każde poruszenie.
Reed i Fox wyjechali z Ladder S kilka minut później. Mieli dotrzeć do tego
samego miejsca co pierwsza dwójka, ale inną drogą. Ich zadaniem było
sprawdzenie, czy w innej części posiadłości nie kryją się bandyci.
Żywa przynęta w pułapce, która mogła zamknąć się bez ostrzeżenia. Pozostali
mężczyźni, również dwójkami, kolejno wymykali się w ciemność i inną drogą
podążali do tego samego celu.
Hunter i Morgan pierwsi dojechali na miejsce spotkania. Czekali na resztę,
nasłuchując uważnie odgłosów nocy. Żadnych strzałów nie było, żadnego alarmu.
Kolejno, parami, z ciemności zaczęli wyłaniać się pozostali. Wkrótce
wszyscy, z wyjątkiem ostatniej dwójki, dotarli na miejsce.
Hunter trzymał się nieco z boku i spoglądał nerwowo na zegarek.
„Case, do licha, gdzie jesteś” – niecierpliwił się. „Im dłużej tu czekamy, tym
większe prawdopodobieństwo, że nas znajdą”.
„Jeszcze dwie minuty i przyjadą ostatni vaqueros”.
„Nie mogę dłużej zwlekać”.
Modlił się w duchu o to, żeby Case nie leżał ranny lub martwy w jakiejś
skalnej rozpadlinie. Przypomniał sobie, jak wypytywał brata, na ile jego pozycja
wśród bandytów jest bezpieczna.
„Ufają ci?”
„Na ile mogą ufać komuś, kto nie jest Culpepperem”.
Cicho podjechali dwaj ostatni mężczyźni. Ich kapelusze o szerokich rondach
odcinały się wyraźnie w księżycowej poświacie. Morgan zbliżył się do Huntera,
spojrzał na jego zegarek i zastygł w bezruchu. Minęła ostatnia sekunda. Zegarek
cicho kliknął.
– Ani śladu Case'a – zauważył Morgan.
– Musimy zaczynać bez niego.
– Tak, pułkowniku. – Po czym dodał ze smutkiem w głosie: – To do niego
niepodobne.
– To prawda – szepnął Hunter w odpowiedzi.
– Będę się modlić za niego.
– Módl się za nas wszystkich.
I ruszył naprzód. Morgan pojechał obok. Reszta po dwóch jechała z tyłu.
Ujechali z półtora kilometra, gdy nagle usłyszeli tętent końskich kopyt
rozdzierający nocną ciszę.
Koń jechał prosto na nich. Hunter dał znak, żeby się schowali, spiął Bugle
Boya i ruszył w dół stromego zbocza. Wielki ogier najpierw sadził dzikie skoki,
potem przysiadł na zadzie i ześlizgnął się po stoku.
– Do licha – mruknął Sonny pod nosem. – Ten to umie jeździć.
– Strzela jeszcze lepiej – rzekł Morgan.
Mężczyźni z ukrycia śledzili wzrokiem Bugle Boya, jak dociera do równiny i
pędzi przez oświetlone księżycem pole.
Za chwilę z odległego o kilkaset metrów wąwozu wypadł koń i skierował się
w stronę Huntera. Jeździec, skulony nisko nad szyją zwierzęcia, wyglądał jak
mroczny cień nad rozwianą grzywą. Lufa jego karabinu lśniła matowo w świetle
księżyca. Na końskim grzbiecie nie było widać zarysu siodła.
– Na oklep – mruknął Fox.
– Czerwonoskóry – dodał Mickey i uniósł broń do strzału.
Morgan podbił ją zręcznie.
– Co, do cholery! – warknął Mickey. – Przecież to zbój!
– Ciesz się, że nie pociągnąłeś za spust – rzucił Morgan. – To brat Huntera.
– Jak to brat? – zdziwił się Mickey. – Skąd niby miałem wiedzieć, że on ma
brata?
– Teraz już wiesz. I zapamiętaj sobie, Case to największy twardziel, jakiego
można znaleźć po słusznej stronie prawa.
Morgan spojrzał w dół na obu jeźdźców. W tym momencie potwierdziły się
jego najgorsze obawy. Case nawet nie zatrzymał się, żeby porozmawiać z
Hunterem. Krzyknął coś jedynie i gnał dalej na złamanie karku.
Pędził w stronę Ladder S.
Elyssa przemierzała swój pokój jak zamknięte w klatce zwierzę. Tam i z
powrotem. Tam i z powrotem. Spojrzała najpierw przez jedną szczelinę strzelniczą,
potem przez drugą. I znów chodziła niespokojnie. Rzuciła okiem przez szczelinę w
stronę B Bar. Wyjrzała przez dwie szczeliny w innym oknie, nasłuchując z
niepokojem strzałów.
– Gdzie jesteś, Hunter? – szeptała gorączkowo. – Ty, Morgan i cała reszta.
Czy jesteście cali? Znaleźliście bydło? Czy Culpepperowie was nie odkryli?
Jedynie cisza odpowiadała na te wszystkie pytania. Podwórze było puste. Psy
siedziały cicho. Penny w swoim pokoju usiłowała zasnąć. Lefty i Gimp w kuchni
na dole pili kawę i usiłowali nie zasnąć.
Elyssa spojrzała na zegarek. Już ponad godzinę temu jeźdźcy odjechali w
ciemność. Jak niespokojny duch krążyła od okna do okna i wyglądała przez
szczeliny w okiennicach.
Świt nadszedł, znacząc niebo jasnopomarańczową, czerwoną i żółtą barwą.
Szczyty gór kąpały się już w promieniach słońca. Wkrótce napełni swym światłem
Rubinową Dolinę. Elyssa ledwo zwróciła uwagę na piękno nadciągającego
poranka. Nieustannie chodziła tam i z powrotem. Aż wreszcie ciszę rozdarły trzy
strzały oddane w równych odstępach.
„Niebezpieczeństwo”.
Z karabinem w dłoni zbiegła po schodach na dół, nawołując po drodze
pozostałych. Penny stała w drzwiach swego pokoju. W ręku trzymała strzelbę.
– Co się stało? – spytała szybko.
– Nie wiem. Usłyszałam trzy strzały.
Nagle psy zaczęły ujadać jak oszalałe. Elyssa podbiegła do okiennicy i
wyjrzała przez szczelinę. Zobaczyła cień poruszający się w ciemności. Chwilę
później odróżniła zarys konia galopującego co sił od strony Wind Gap.
Serce jej zamarło w chwili, gdy okazało się, że jeździec pochylony nisko nad
końskim karkiem to nie Hunter.
– Nie strzelać! – wrzasnęła co tchu do Lefty'ego i Gimpa.
– Panno Sassy, my nigdy nie strzelamy, dopóki nie wiemy, do czego.
Nie zważając na pełną oburzenia uwagę, wpatrywała się w ciemność, skąd
dobiegał głuchy stukot kopyt. Koń pędził prosto do frontowych drzwi domu.
– Otwierać! – ryknął Case.
Nie skończył jeszcze, a ona już odsuwała rygiel. Wpadł w drzwi i
jednocześnie od strony stodoły rozległ się strzał.
– Nie strzelajcie! – krzyknął. – Hunter i reszta jadą za mną.
– Od tyłu czy od frontu? – spytała Elyssa.
– Jak kto może. Culpepperowie zaraz spadną na nich jak sępy. Zamknij drzwi,
ale ich nie rygluj.
Elyssa zatrzasnęła drzwi zgodnie z poleceniem. Case przebiegł przez pokoje,
wyglądając w blednącą ciemność przez wszystkie szczeliny po kolei. Z dala
dobiegał stukot kopyt przypominający warkot bębnów.
– Lefty! – zawołała Elyssa.
– Tak!
– Chodź tutaj i osłaniaj mnie, kiedy otworzę drzwi. Penny, niech Gimp cię
osłania, a ty stań przy drzwiach kuchennych. Do obcych strzelajcie natychmiast.
– Hunter nie byłby zachwycony, że stoisz w pobliżu drzwi – odezwał się
Case.
– Dobrze strzelasz? – spytała, nie zważając na jego słowa.
– Znośnie – odparł sucho.
– Tylne drzwi można osłaniać z pokoju dziecinnego na górze. Podjazd pod
drzwi frontowe najlepiej widać z pierwszego pokoju po lewej stronie.
Nim skończyła mówić, już biegł na górę. Poruszał się ze zwinnością i
szybkością pumy. Gdy patrzyła na niego, aż ściskało się jej serce, tak bardzo był
podobny do Huntera pod względem wzrostu, budowy i sposobu poruszania się.
Ciszę rozdarły strzały śmiertelnym staccato.
„Hunter” – pomyślała. „O Boże, Hunter”.
Lefty podszedł i stanął obok przy drzwiach frontowych. Dźwięk tłuczonego
szkła dobiegający z góry świadczył o tym, że Case wybił szybę, wysuwając lufę
przez szczelinę w okiennicy.
Stukot kopyt brzmiał teraz jak toczący się po ziemi piorun, bliżej i bliżej.
– Nasi wracają od kuchni! – wrzasnął Case z góry. – Przygotujcie się!
Elyssa z trudem powstrzymała się, żeby nie opuścić drzwi frontowych i nie
pobiec do ciemnej kuchni. Wytrwała jednak dzielnie na swoim posterunku.
Na górze huknął strzał.
– Część jedzie od frontu! – krzyczał Case. – Culpepperowie depczą im po
piętach!
Lefty podszedł do okiennicy, wsunął lufę w szczelinę, stłukł szybę, załadował
broń i czekał. Stary kowboj zachowywał się jak zawodowy rewolwerowiec –
spokojny, opanowany i oszczędny w ruchach.
– Otwórzcie drzwi kuchenne! – wrzasnął Case.
Odgłos kopyt i strzałów stał się donośniejszy. Elyssa zorientowała się. że
otwarto kuchenne drzwi. Nie odwróciła jednak głowy ani na chwilę, nawet gdy
usłyszała okrzyki i przekleństwa oraz nawoływania ludzi z Ladder S, którzy
kolejno wpadali do kuchni.
– Drzwi frontowe! – krzyknął Case.
Elyssa otworzyła je i z karabinem gotowym do strzału podbiegła do
najbliższej szczeliny. Wyjrzała na zewnątrz, ale nie zobaczyła nic poza
skłębionymi cieniami w ciemnościach rozświetlonych brzaskiem. W chwili, gdy
podniosła karabin, żeby stłuc szybę, grad kul uderzył w grube ściany domu. Szyba
rozsypała się w drobny mak, zanim dotknęła jej stalowa lufa. Elyssa drgnęła i
krzyknęła z przestrachu. Po chwili uświadomiła sobie, że bandyci oszczędzili jej
trudu. Nie musiała tłuc szyby osobiście.
Po drugiej stronie drzwi Lefty wystrzelił kilka razy w stronę błysku broni
palnej, widocznego wśród topoli nad strumieniem.
Mężczyźni wbiegali przez otwarte drzwi. Lefty wypchnął lufę karabinu przez
otwór, a sam odwrócił się, słuchając pośpiesznie zdawanych relacji. Kowboje
sprawdzali, czy wszyscy są, nawołując się po imieniu.
– Fox!
– Reed i Blackie!
Elyssa niejasno zdała sobie sprawę, że Reed podtrzymuje kolegę. Na
spodniach Blackiego, tuż powyżej wysokiego buta, lśniła krew, jak plama mokrej
farby.
– Hunter urządził lazaret w piwnicy na warzywa – rzekła prędko Elyssa. –
Stamtąd nie będzie widać światła. Penny! Mamy rannego.
– Ja stanę przy drzwiach kuchennych – zaofiarował się Fox.
Nastąpiła chwila przerwy, potem znów dwóch mężczyzn wbiegło przez drzwi
frontowe.
– To ja, Sonny! – zawołał pierwszy. – Morgan depcze mi po piętach.
Ciemny cień przeskoczył przez próg zaraz za Sonnym i od razu uskoczył w
bok.
– Morgan – przedstawił się cień. Potem wrzasnął głośno: – Zamknąć i
zaryglować drzwi kuchenne!
– Tak jest! – odkrzyknął Gimp z tyłu domu.
Elyssa wstrzymała oddech. Nikt więcej nie przekroczył drzwi frontowych.
– Hunter! – zawołała głośno.
Jak nieprzytomna ruszyła w stronę drzwi. Na szczęście Morgan złapał ją i
odciągnął na bok. W ciemnym pokoju zaświstały kule. Murzyn szybko zatrzasnął i
zaryglował drzwi. Kanonada zabębniła w potrójne grube deski.
– Amunicja! – ryknął Case z góry.
– Gdzie jest, proszę pani? – spytał Sonny.
– W piwnicy na warzywa – odparła niewyraźnie, jak sparaliżowana. – Hunter
porobił zapasy.
– Po dwa pudełka na głowę – zarządził Morgan.
– Chodź ze mną – rzekła do Sonny'ego.
Gdy chłopak zszedł za nią do piwnicy, oczy rozszerzyły mu się ze zdumienia
na widok przygotowań poczynionych przez Huntera.
W kącie dużego, zakurzonego pomieszczenia stała zapalona lampa. Obok
zwykłych w takim miejscu worków z cebulą, marchwią, ziemniakami i jabłkami
stały rzędy karabinów, piętrzyły się stosy pudełek z amunicją. Siedem posłań z
kocami czekało na rannych. Na jednym z nich leżał Blackie. Penny opatrywała mu
nogę.
– Na Boga – powiedział zaskoczony Sonny. – Morgan nie zalewał ani trochę.
Nasz rządca musiał być żołnierz co się zowie.
– Tak – rzekła Elyssa smutno. – Nie byle jaki.
Odwróciła się. Myśl, że Hunter jest na zewnątrz, narażony na
niebezpieczeństwo, paliła boleśnie.
– Amunicja jest tu – pokazała, starając się przy tym nie rozpłakać. – Najpierw
zanieś Case'owi, a potem rozdaj chłopcom.
– Tak, proszę pani – odparł Sonny.
Kiedy zbierał pudełka z nabojami, zadała pytanie, które dręczyło ją i gryzło.
– A Hunter? Widziałeś go?
– Nie, proszę pani. Był na wzgórzach i osłaniał nasz odwrót. Ten człowiek
strzela jak sam diabeł. Bez niego nikt nie przejechałby przez Wind Gap w jednym
kawałku.
Wyprostował się, wyminął Elyssę i pobiegł w stronę schodów.
– Przepraszam panią, ale oni potrzebują tych naboi! – zawołał po drodze.
Pobiegł na górę.
– No i jak się czuje ranny? – spytała Elyssa.
– To tylko łydka – wyjaśnił Blackie. – Panna Penny założy mi opatrunek i
wracam na górę walczyć.
– To nie jest konieczne – rzekła Elyssa.
– Jest, jak jasna cholera – mruknął, po czym dodał: – Przepraszam, panienko,
ale mamy na karku ze czterdziestu bandytów. Każda para rąk się przyda.
– Proszę się nie ruszać – poleciła Penny. – Przemyję ranę.
– Do diabła, niech no pani poleje na nią trochę whisky i zmykam.
– No dobrze.
Płyn zabulgotał w butelce. Blackie wysyczał kilka słów, a obie kobiety
udawały, że ich nie słyszą. Penny zaczęła bandażować ranę. Ledwo skończyła,
Blackie zerwał się z posłania, wcisnął nogę w but i podniósł karabin. Gdy stanął na
rannej nodze, skrzywił się, pobladł, zaklął... i poszedł chwiejnie w stronę schodów,
podpierając się karabinem jak kulą. Elyssa odwróciła się, by pójść za nim.
– Zaczekaj – powiedziała Penny. – Ty krwawisz.
– Co?
– Twoja twarz.
Elyssa dotknęła twarzy. Ujrzawszy własne palce, lepkie i czerwone,
wpatrywała się w nie przerażona. Dopiero wtedy poczuła, że czoło i prawy
policzek palą jak ogniem.
– Chodź tutaj – rzekła Penny.
Zmoczyła czystą szmatkę w ciepłej wodzie i zaczęła delikatnie obmywać
twarz Elyssy.
– Co się stało? – spytała.
– To pewnie szkło – domyśliła się Elyssa. – Szyba w oknie rozprysła się na
kawałki, zanim wybiłam ją lufą.
Penny uśmiechnęła się kwaśno.
– John ostrzegał Glorię, co może się stać w głuszy, ale ona nie słuchała –
rzekła. – Upierała się, że porządny dom potrzebuje szklanych szyb, a nie grubych
okiennic ze szczelinami. Poszli na kompromis. I szkło, i okiennice.
Z dworu i z wnętrza domu dobiegały od czasu do czasu pojedyncze wystrzały.
Elyssa zamknęła oczy, starając się nie myśleć o Hunterze, samotnym, bez żadnej
ochrony. Może jest ranny i wykrwawi się na śmierć, zanim nadejdzie pomoc.
– Dobrze się czujesz? – spytała Penny.
Elyssa skinęła głową.
– Jesteś blada jak śmierć.
– Hunter...
– Co takiego?
– Hunter osłaniał odwrót. Wciąż tam jest.
Penny westchnęła cichutko i przytuliła Elyssę. Bill też tam był.
– Ktoś się zbliża! Wstrzymać ogień!
Elyssa rozpoznała głos Case'a. Odwróciła się, wybiegła z piwnicy i pognała na
piętro. Case stał przy szczelinie. Mimo osobiście wydanego przed chwilą rozkazu
mierzył do jeźdźca.
– Czy to Hunter? – spytała pośpiesznie.
– Bardzo prawdopodobne.
W ciszy nasłuchiwała coraz bliższego odgłosu końskich kopyt.
– Dlaczego Culpepperowie do niego nie strzelają? – spytała.
– To tylko cholerny muł bez jeźdźca! – ryknął Fox z dołu.
– Nie strzelać! – rozkazał ostro Morgan.
Elyssa spojrzała w stronę Case'a. Cały czas trzymał muła na muszce. Był tak
skupiony, że aż zimno się jej zrobiło, gdy patrzyła na niego.
– Odryglować drzwi kuchenne! – ryknął Case, nie oglądając się. – Morgan,
stań tam z rewolwerem.
– Tak jest!
Elyssa odwróciła się i zbiegła na dół. Kiedy wpadła do kuchni, usłyszała, jak
Case wrzeszczy na ludzi, żeby otworzyli drzwi i spieprzali z drogi. Zastygła w pół
kroku.
Nikt nie zwracał na nią uwagi. Oczy wszystkich zwrócone były na kuchenne
drzwi.
Morgan z odbezpieczonym rewolwerem stanął z boku. Drzwi otwarły się z
trzaskiem. Do środka wtoczył się człowiek, a chwilę potem na zewnątrz muł
uderzył w ścianę domu z taką siłą, że aż budynek zadrżał. Drzwi zatrzasnęły się,
zanim mężczyzna przestał toczyć się po podłodze.
Morgan śledził każdy ruch przybysza. Nagle błysnął zębami w uśmiechu i
wsunął rewolwer w olstro.
– Witam w domu, pułkowniku! – zawołał.
– Miło być znów z wami – rzekł Hunter, podnosząc się szybko. – Jak się
przedstawia sytuacja?
Zobaczyła, że zwinnie się porusza, i domyśliła się, że nic mu się nie stało.
Odczuła w tym momencie tak wielką ulgę, że aż zakręciło się jej w głowie.
– Blackie dostał postrzał w nogę – zameldował Morgan. – Mano Herrera jest
draśnięty w ramię. Panna Penny opatruje go właśnie. Blackie już wrócił na
posterunek.
– A Elyssa? – spytał Hunter.
– Tu jestem – rzekła cicho. – Ja... martwiłam się o ciebie.
Hunter odetchnął.
– Miałem szczęście. Cholerne szczęście. Jak zresztą my wszyscy.
– Tak, pułkowniku – przyświadczył Morgan. Znów błysnął zębami w
uśmiechu. – Odtąd już będziemy grzeczni. Co tydzień marsz do kościoła.
Uśmiech Huntera był dość surowy.
– Miałeś najwięcej szczęścia ze wszystkich – powiedziała Elyssa do Huntera.
– Dziwne, że bandyci cię puścili.
– Nie widzieli mnie na tyle dobrze, żeby do mnie strzelać. Jechałem
uwieszony z boku muła.
Hunter nie dodał, iż Culpepperowie nie byli tacy głupi, żeby tracić dobrego
muła. Ranczo i tak było otoczone ze wszystkich stron. Jego obrońcy mieli
niewielkie szanse.
– Chłopcy Culpepperów za bardzo cenią swoje sławetne muły. Nie zabiliby
żadnego tylko po to, żeby dopaść Huntera – rzekł Morgan. – Gdyby pan jechał na
Bugle Boyu...
– Właśnie tak sobie pomyślałem – odparł Hunter. – Bugle Boy jest za dobry,
żeby go tracić przy takich popisach. Rozkulbaczyłem go i puściłem wolno.
– A skąd wziąłeś muła? – spytała Elyssa.
– Gonili mnie – wyjaśnił wymijająco.
Na myśl, że ścigali go jak zwierzę, Elyssie zrobiło się zimno.
– Zaczaiłem się, ściągnąłem jeźdźca na ziemię i przepadłem w cieniu. Zanim
zorientowali się, co się stało, było już za późno, żeby mnie zatrzymać.
– I co teraz, pułkowniku? – spytał Morgan.
– Wyznacz zadania. Wiesz, co masz robić.
– Tak, pułkowniku. Jasne, że wiem.
24
– Widzę ogień! – krzyknął Case.
Chwilę później z góry dobiegła hiobowa wieść.
– Hunter, oni chcą nas spalić! Idę na dach.
– Mickey! – ryknął Hunter. – Odszpuntuj beczki z wodą. Reszta niech strzela
do niosących pochodnie.
Mężczyźni ruszyli wypełniać rozkazy, ale nie tak szybko, jak by sobie tego
życzył. Trzy dni walk z bandytami do cna wyczerpały obrońców Ladder S. Połowa
oblegających mogła spać, podczas gdy druga połowa ostrzeliwała ranczo.
Tymczasem w Ladder S niemal wszyscy musieli cały czas trwać na posterunku.
Elyssa przeszła wzdłuż rzędu niewielu szczęśliwców śpiących w
prowizorycznym lazarecie, urządzonym w piwnicy. Obudziła tych, którzy nadawali
się do walki.
– Szybko na górę – rozkazała cichym głosem. – Bandyci jadą z pochodniami.
Mężczyźni zerwali się z posłań w pełni ubrani. Chwycili broń stojącą przy
schodach i co tchu pobiegli na górę.
Penny usiadła na ostatnim pustym posłaniu. Po oczach widać było, jak bardzo
jest wyczerpana.
– Co się stało? – zapytała.
– Bandyci.
– Znowu?
– Wskakuj w spodnie, które ci przyniosłam – powiedziała Elyssa. – Możliwe,
że będziemy musiały uciekać. Spódnica tylko by zawadzała.
– Uciekać? Ale...
Penny mówiła w pustkę. Elyssa już biegła na górę z karabinem w dłoni.
Dawno przestała zwracać uwagę na huki wystrzałów i brzęk mosiężnych łusek
uderzających o podłogę. Odgłosy walki stały się czymś tak powszednim, że w
ogóle ich nie rejestrowała.
Od razu zobaczyła Huntera. Na jego widok serce zabiło jej szybciej, a żołądek
ścisnął się boleśnie. Starała się nad tym zapanować. Bardzo się pilnowała, żeby nie
rozpraszać jego uwagi.
Hunter niewiele spał od pierwszego ataku. Czasem usiadł na chwilę, żeby coś
zjeść. Prawie cały czas był na nogach, chodził wszędzie, pilnował, sprawdzał, czy
czegoś nie potrzeba. Jeżeli zatrzymał się na chwilę rozmowy, to dotyczyła ona kąta
strzałów, potrzeby oszczędzania amunicji oraz zmian na posterunkach, tak aby ci,
którzy opadną z sił, mogli się trochę przespać.
Elyssa rozumiała doskonale, że on ma naprawdę poważne zadanie do
wykonania i ponosi zbyt wielką odpowiedzialność, żeby jeszcze pocieszać
wystraszoną dziewczynę.
Osłonięta latarnia oświetlała kuchnię, która stała się punktem dowodzenia.
Czerwone światło nadawało wnętrzu jakby piekielny charakter.
Elyssa spojrzała na Huntera, starając się zapamiętać jego twarz. Czarne włosy
miał wzburzone, skórę na kościach policzkowych mocno napiętą. Na szczęce
majaczył ciemny zarys zarostu. Pod oczami widniały ciemne smugi, jednak
spojrzenie zachował trzeźwe i bystre, a rozkazy wydawał szybko i spokojnie.
– Czy nie powinna pani być w piwnicy? – zwrócił się do niej Sonny.
– Strzelam równie dobrze jak większość obecnych i jestem w znacznie lepszej
formie niż ci, którzy są teraz na dole.
Sonny chciał coś powiedzieć, ale nie zdążył. Rozkaz Huntera wysłał go na
stanowisko.
– Zejdź na dół – polecił Hunter Elyssie.
– Bardziej przydam się tutaj.
Zawahał się. Wolał, żeby siedziała w piwnicy, gdzie było bezpieczniej, ale
potrzeba mu było więcej ludzi do obrony, zwłaszcza teraz. Gdyby dom stanął w
ogniu, zginęliby wszyscy.
– Morgan – rzucił Hunter.
– Tak?
– Idź do Case'a na górę. Elyssa cię zastąpi.
Morgan chwycił karabin i amunicję, uchylił kapelusza i wyminął dziewczynę,
kierując się w stronę schodów. Bez słowa zajęła jego miejsce i wyjrzała na
zewnątrz.
W oddali majaczyły góry, czarniejsze niż sama noc. Zdziwiła się, że jeszcze
jest ciemno. Czas utracił znaczenie w piwnicy, gdzie noc i dzień wyglądały tak
samo.
Case dostrzegł pochodnię i natychmiast rozległy się strzały. Elyssa też
zobaczyła ogień. Jeździec nadjeżdżał galopem. Pochodnia chwiała się i kołysała
przy każdym kroku zwierzęcia. Nagle przekoziołkowała i upadła na ziemię, gdzie
dopaliła się spokojnie.
Strzały dochodziły teraz ze wszystkich stron, jako że inni bandyci ruszyli na
dom z pochodniami. Elyssa strzeliła do najbliższego. Podobnie strzelali mężczyźni
stojący po obu jej stronach, więc nie wiedziała, kto w końcu trafił podpalacza.
Ważne było, że pochodnia przestała zagrażać.
Był to pierwszy z wielu ataków. Czasami bandyci udawali, że podkładają
ogień, aby odciągnąć uwagę obrońców, a tymczasem z drugiej strony starali się
zrobić to naprawdę. Raz zbliżali się galopem, innym razem kłusem. Najsprytniejsi
czołgali się na brzuchu ze zgaszonymi pochodniami i zapalali je dopiero w
bezpośredniej bliskości domu. Wtedy wewnątrz rozlegały się okrzyki domagające
się wiader z wodą.
Elyssa strzelała jak automat, ładowała i znów strzelała. Kiedy skończyła się
jej amunicja, tak samo jak walczący mężczyźni krzyczała, żeby przynieść więcej.
Amunicję roznosiła Penny. Wszyscy, którzy byli w tej chwili jako tako
przytomni, strzelali albo nosili wiadra z wodą.
Nim nastał świt, Elyssa była tak zmęczona, że musiała opierać się o okiennicę,
aby ustać na nogach. Mięśnie miała napięte i obolałe od ciągłego trzymania
karabinu w pełnej gotowości do strzału.
Języki ognia pełzały tu i ówdzie. Sam dom był miejscami trochę osmalony,
ale na szczęście ocalał. Niestety, nie można było tego powiedzieć o trawiastych
pastwiskach i zaroślach sosnowych. Były czarne, doszczętnie spalone.
Wzmagający się wiatr rozdmuchiwał popioły i unosił dym w górę.
W końcu to właśnie wiatr uratował Ladder S. O świcie zmienił kierunek, a
ogień z płonących i rzuconych na ziemię pochodni zaczął posuwać się w stronę
najeźdźców.
Elyssa tępo zadała sobie pytanie, komu będzie sprzyjać następnej nocy.
– Elysso...
Odwróciła się. Dotarło do niej, że słyszy swoje imię nie pierwszy raz.
Hunter ujrzał w jej oczach skrajne wyczerpanie, takie jakie widywał u
żołnierzy wykonujących zadania ponad siły. Nie wiedział, kiedy ostatni raz jadła. I
kiedy ostatni raz spała. Teraz uświadomił sobie, że gdy nadzorował ludzi
pozostających pod jego komendą, nie pomyślał o tym, żeby jej przypilnować. Nie
przyszło mu to do głowy, ponieważ ona oficjalnie nie trzymała warty. Łagodnie
wyjął jej karabin z ręki.
– Na razie mamy chwilę spokoju – powiedział. – Pójdź teraz do kuchni i zjedz
coś.
– Ludzie... w piwnicy.
– Gimp ich dogląda.
– A Penny? – szepnęła.
– Śpi. Ty też powinnaś się przespać.
Spojrzała na niego, ale nie była w stanie skupić na nim wzroku. Zamknęła
oczy i oparła czoło o futrynę, zastanawiając się, skąd weźmie siły, żeby zejść na
dół po schodach.
„Tak samo jak inni” – pomyślała ze znużeniem. „Krok za krokiem”.
Z wysiłkiem oderwała się od okna i poszła w stronę piwnicy, nie do sypialni.
Hunter już wyciągał ręce, żeby ją zatrzymać, ale w ostatniej chwili wycofał
się. Ranni potrzebowali opieki. Ktoś musiał się nimi zająć. Elyssa świetnie się na
tym znała.
Klnąc pod nosem, skierował się na górę, do pokoju dziecinnego.
Case spojrzał na brata. Nie zwracali uwagi na ponury kontrast, jaki dawały
łuski po nabojach w dziecinnej kołysce i wesołe motylki na ścianach.
– Pozwól mi wyjść – rzekł Case bez większych wstępów. – Gwarantuję, że
przed świtem będzie ich mniej.
– Nie teraz.
– A kiedy?
– Kiedy nie będzie już żadnej szansy.
– A są jeszcze jakieś szanse?
W głosie Case'a nie było gniewu ani nadziei na cud, ani ciekawości. Nie bał
się o siebie. Chciał tylko wiedzieć, co takiego uszło jego uwagi, a co zauważył
Hunter.
– Może wojsko zainteresuje się nami po trzech dniach strzelaniny i dymu
unoszącego się nad Ladder S – rzekł pocieszająco Hunter. – Nawet pijany musiałby
zauważyć, że dzieje się tu coś niedobrego.
Case prychnął z niesmakiem.
– Wojsko jest po drugiej stronie Rubinowych Gór, ściga Indian i robi mapy –
rzekł ponuro. – Garstka ludzi, którzy pozostali w Camp Halleck, ma w nosie
Ladder S.
Hunter nie mógł zaprzeczyć, ale też nie mógł zdobyć się na to, żeby wysłać
Case'a na pewną śmierć.
– W razie czego idę z tobą – zapowiedział.
– Nie. Ty jesteś potrzebny tutaj.
– Morgan może...
– Nie – stanowczo zakończył dyskusję Case.
– Żeby mnie powstrzymać, musiałbyś mnie zabić – rzekł spokojnie Hunter.
– A co z Elyssa? Pomyślałeś o niej?
Hunter przymknął oczy. Między atakami bandytów znalazł kilka chwil, żeby
spokojnie pomyśleć o Elyssie. Żadna z tych myśli nie była pocieszająca. Podczas
długich dni i nocy oblężenia nie rozmawiała z nim. Nie czyniła żadnych prób
zbliżenia się do niego, porozmawiania, czerpania pociechy z jego obecności czy też
pocieszania go. Nie rzuciła mu się w ramiona, kiedy w ostatniej chwili umknął
bandytom. Powiedziała jedynie, że „martwiła się” o niego.
Nie zwróciła się też do niego o pomoc tego ranka, kiedy była tak zmęczona,
że ledwo mogła ustać na nogach. Przeszła obok niego, jakby był dla niej zupełnie
obcy.
„Nie dziwię się, że nie przyjęła moich oświadczyn” – pomyślał posępnie. „Nie
kocha mnie, tylko pragnie. Boże, nigdy żadna kobieta nie pragnęła mnie tak
bardzo. Dzielna, namiętna, szalona... i zbyt młoda, żeby wiedzieć, czego tak
naprawdę chce. To było oczywiste od samego początku, kiedy ją zobaczyłem. Nic
na to nie poradzę, że pragnę tej dziewczyny tak bardzo.
Jej się tylko wydawało, że mnie kocha. Niech to jasny gwint, ożeniłbym się z
nią. I niech to jasny gwint, oboje byśmy tego żałowali. Jest zbyt młoda i taka sama
jak Belinda. Grzeszyć w pośpiechu i pokutować do końca życia”.
– No i? – naciskał Case. – Co z Elyssą?
– Jest młoda – rzekł Hunter obojętnie. – Zginę czy nie, zapomni o mnie do
Gwiazdki.
Case uniósł czarną brew.
– Prawie nie spałeś przez ostatnie trzy dni – powiedział. – Umysł ci
szwankuje.
– Spałem tyle samo co ty.
– Czy Elyssa też tak twierdzi? – powracał uparcie do tematu Case. – Że cię nie
kocha?
Oczy Huntera pociemniały, a w uszach zadźwięczały mu jej słowa
zaprzeczające miłosnym wyznaniom. „Jesteśmy tylko kochankami”. Nie wiedział,
dlaczego słowa te zraniły go tak mocno.
– Tak – rzekł stanowczo. – Tak właśnie powiedziała.
Case otworzył usta, ale tylko potrząsnął głową. Nie upierał się przy tym, że
świetnie się zna na kobietach, ale Elyssa wydawała się inna, przynajmniej gdy
chodziło o Huntera.
– To ja już nic nie rozumiem – rzekł w końcu.
W ciszy spojrzał po kolei na wszystkie szczeliny. Otwory kontrastowały
wyraźnie z ciemnymi okiennicami. Światło wpadające do pokoju było wyraziste,
czyste, bladoniebieskie, typowe dla pogodnego jesiennego poranka.
– Wyjdę, kiedy zapadną ciemności – powiedział Case. – Mam pomysł, gdzie
mógłbym znaleźć Aba.
Hunter zamknął oczy na moment, a potem skinął głową.
– Pójdziemy, gdy całkiem się ściemni – zgodził się ponuro, pewien, że będzie
to ostatnia wyprawa w jego życiu.
Hunter rozejrzał się po prowizorycznym lazarecie. Sześć z siedmiu posłań
było zajętych. Część mężczyzn po prostu spała. Inni byli ranni, między innymi
Fox. Miał w boku kulę i leżał pogrążony w bólu i gorączce.
Hunter spodziewał się, że Fox wstanie za dzień lub dwa. Nauczył się na
wojnie, że pierwszych kilka dni decyduje o wszystkim. Albo ranny umrze, albo
przeżyje.
Penny chodziła między posłaniami, doglądając mężczyzn. Cicha, spokojna i
sprawna, niosła otuchę rannym choćby krzepiącym uściskiem dłoni na rozpalonej
gorączką skórze.
– Gdzie jest Elyssa? – spytał Hunter cicho.
– Kazałam jej położyć się do łóżka. Od dwóch dni prawie nie spała.
– A ty? – zapytał.
– Nie martw się o mnie.
Hunter rozejrzał się raz jeszcze. Nikt go tutaj nie potrzebował. I on nikogo nie
potrzebował.
– Hunter?
Odwrócił się do Penny.
– Nie uda się nam, prawda? – spytała cicho.
– Case i ja zamierzamy przechylić szanse na naszą stronę.
– Jak?
– Lepiej, żebyś nie wiedziała.
Spojrzała mu w oczy i szybko odwróciła wzrok.
– Kiedy? – szepnęła.
– Dziś w nocy.
Zagryzła wargi i skinęła głową. Potem spojrzała na niego błagalnie.
– Jeżeli natkniesz się gdzieś na Billa – szepnęła z męką – pamiętaj, że...
Głos jej zamarł.
– Nie sądzę, abym spotkał Billa – rzekł ostrożnie. – Nie pomagałby przecież
Culpepperom zgwałcić i zamordować własnej córki.
Po policzkach Penny popłynęły łzy.
– Myślisz, że on nie żyje, czy tak? – szepnęła. – Uważasz, że go zabili.
– Nie wiem. Nikt tego nie może wiedzieć. Bill zna tę ziemię lepiej niż
ktokolwiek inny. Jeżeli ma choć trochę rozumu, przyczaił się gdzieś, jak tylko
zorientował się, że Culpepperowie szykują atak.
Z zamkniętymi oczami skinęła głową. Drżała na całym ciele. Naprawdę
trudne chwile na nią przyszły.
– Penny?
– Już w porządku – wyszeptała.
Przyciągnął ją do siebie i przytulił serdecznie. Najpierw stawiała opór. Potem
wtuliła twarz w niego i płakała gorzko z żalu za tym, co się nigdy nie stało... Po
chwili wzięła się w garść, otarła policzki i uśmiechnęła się blado. Odwróciła się od
Huntera i zaczęła wolno iść wzdłuż rzędu śpiących mężczyzn, sprawdzając, czy nie
mają gorączki.
On tymczasem poszedł na górę. Na parterze wszystko było w porządku. Tak
samo na piętrze. Sonny pilnował jednej strony domu. Case drugiej. Nikt nie
dostrzegł niczego podejrzanego. Słońce świeciło jak gdyby nigdy nic. Na niebie
gromadziło się coraz więcej chmur.
Drzwi do sypialni Elyssy były zamknięte. Stanął pod nimi, nasłuchując
uważnie. Z pokoju dobiegały stłumione, urywane dźwięki. Cichutko uchylił drzwi.
Na szczęście Elyssa nie zaryglowała ich od wewnątrz. Powiedział sobie, że zajrzy
tylko i sprawdzi, czy wszystko w porządku.
Przewracała się niespokojnie na łóżku. Smuga światła wpadającego przez
szczelinę w okiennicy oświetlała jej twarz. Na policzkach lśniły łzy. Wszedł do
środka. Zamykane drzwi trzasnęły cichutko. Zasuwka została zasunięta
bezszelestnie. Bez najmniejszego hałasu podszedł do łóżka. Jedno spojrzenie
wystarczyło, aby przekonać się, że ona naprawdę śpi. A zatem płakała przez sen.
Łkała cichutko, jakby dręczyły ją jakieś koszmary.
Na szafce przy łóżku leżał naładowany rewolwer. Było dla niego oczywiste,
że broń położyła po to, aby nie dać się żywcem Abowi Culpepperowi.
„Dlaczego nie przyszłaś do mnie po pociechę?” – spytał bezgłośnie.
Odpowiedź była okrutna i ostateczna.
„Jesteśmy tylko kochankami”.
„Tylko kochankami”.
Szybko, nierozważnie, nie dbając, co ludzie sobie o nich pomyślą, ściągnął
buty i położył się obok niej. Kiedy wsuwał się pod pościel, w nozdrza uderzył go
zapach prochu, rozmarynu i kobiecego ciepła. Pożądanie ogarnęło jego ciało.
Jednak oprócz namiętności było w nim także jakieś dziwne poczucie żalu. Nie
rozumiał wprawdzie tego ściskającego serce smutku, ale nie zaprzątał nim sobie
głowy. Pożądanie wzięło górę.
Gdy wsuwał się do łóżka, zauważył, że Elyssa jest całkowicie ubrana, zdjęła
tylko buty. Skórzaną koszulę zamieniła na miękką flanelową, która kiedyś była
czerwona. Obecnie tak spłowiała, że jej kolor można było określić jako
bladoróżowy.
Ręce mu drżały na myśl o rozpięciu koszuli i odnalezieniu pod nią jędrnego,
jasnego ciała. Nie chciał jej budzić, a jednak pragnął tak bardzo, że sam tego nie
rozumiał. Z czułością, w której smutek mieszał się z pożądaniem, pogłaskał jasne
splątane włosy. We śnie odwróciła się w jego stronę i wymówiła wyraźnie jego
imię.
– Nie budź się – szepnął, biorąc ją w ramiona. – Chcę cię tylko przytulić i
patrzyć, jak śpisz.
To było kłamstwo. Chciał o wiele więcej. Jeżeli mógł być jedynie jej
kochankiem, niczym więcej, to pragnął, by stało się to jeszcze ten ostatni raz. Po tej
nocy już może nie będzie dla niego nic.
Z westchnieniem wtuliła się w jego ramiona. Jego ciało natychmiast
zareagowało na jej bliskość i zaczęło domagać się spełnienia. Zamknął oczy i
stłumił jęk. Nie chciał jej budzić.
Kiedy wreszcie wrócił mu oddech, choć dojmujący ból w lędźwiach nie
minął, otworzył oczy. Patrzyła na niego, w jej oczach płonęła taka sama
namiętność i smutek jak w jego.
– Nie smuć się, kochanie – rzekł miękko. – Nim słońce wzejdzie, Ab
Culpepper będzie martwy. Jutro nie będziesz musiała zasypiać z naładowanym
rewolwerem pod ręką i z lękiem w duszy, że może przyjdzie ci zabić człowieka...
Drgnęła w jego ramionach. Bez słowa objęła go za szyję i przywarła mocno.
Znowu poczuł ten wszechogarniający smutek, który zarówno łagodził, jak i
wzmagał pragnienie. Bardzo delikatnie pocałował jej włosy.
– Wszystko będzie dobrze – szepnął. – Obaj z Case'em wyjdziemy dziś w
nocy.
– Nie! – Z jej gardła wyrwał się ochrypły szept.
Nie próbował jej przekonywać. Wiedział, co należało w tej sytuacji robić.
Zresztą gdyby pomyślała o tym spokojnie, przyznałaby mu rację.
– To jedyny sposób – rzekł łagodnie. – Wreszcie załatwimy Aba i jego klan.
– Nie!
– Jeśli nie dostaniemy Aba, to jego banda i tak rozpadnie się, bo między nimi
nie ma żadnej solidarności ani lojalności. Ab trzyma ich przy sobie chciwością i
strachem. Reszta czmychnie, jak zobaczy kolesiów z poderżniętymi gardłami.
– Zabiją cię.
Hunter nie podjął dyskusji.
Gdyby przemknięcie się przez straże Aba było takie proste, zabrałby obie
kobiety i schronił się w Camp Halleck już kilka dni temu. Wymagało to jednak nie
tylko niemałych umiejętności, lecz także piekielnego szczęścia. Gdyby sytuacja nie
stała się naprawdę rozpaczliwa, nawet nie brałby pod uwagę takiej możliwości.
Pochylił lekko głowę i pocałował Elyssę. Miał to być pocałunek łagodny,
kojący smutki obojga, ale dotknięcie jej ust podziałało na niego jak pochodnia
przyłożona do wiązki suchej trawy. Jęknął ochryple i przywarł do jej ust. Siłą
otworzył je i wdarł się do środka z żarliwością graniczącą z desperacją. Pod dzikim
pocałunkiem głowa dziewczyny, oparta o jego ramię, opadła na poduszkę. Nawet
tego nie zauważyła. Z palcami wczepionymi w jego włosy odpowiadała
namiętnością na namiętność. Krew w nim zawrzała. Całując ją coraz mocniej i
goręcej, zaczął ściągać z niej ubranie szybkimi, niecierpliwymi ruchami. Pomagała
mu w tym. Wspólnie ściągnęli z niej spodnie i rzucili na podłogę.
– Ja naprawdę nie chciałem... – zaczął Hunter.
Zagarnęła jego usta, pragnąc znaleźć się tak blisko niego, jak tylko to
możliwe. Chwyciła jego rękę i przyłożyła do nabrzmiałego miejsca między udami.
Zapomniał zupełnie, co miał zamiar powiedzieć. Była gorąca, miękka i
odpowiadała z dziką ochotą na najlżejsze dotknięcie. Hunter zarzucił myśl o
konieczności kontrolowania się. Jednym szarpnięciem rozpiął spodnie i wsunął się
na nią, w szaleńczym pragnieniu, by jak najszybciej znaleźć się w jej wnętrzu.
Jedno szybkie pchnięcie bioder i jej ciepło zalało go. Szarpnęła się, a z gardła
jej dobył się dojmujący krzyk. Drżąc z rozkoszy, wycofał się przestraszony, lecz
ona natychmiast oplotła nogi wokół jego lędźwi i dźwignęła w górę biodra,
zapraszając go, by wszedł jeszcze głębiej. Hunter pozbył się resztek skrupułów.
Zagłębiał się raz za razem, mocno, jakby miał zamiar doświadczyć jej do końca
albo umrzeć przy następnym uderzeniu serca.
Jej ciało wygięło się w łuk, wychodząc mu na spotkanie. Dał jej wszystko, o
co prosiła, a nawet więcej. Nagle jak wodospad ognia spłynęła na nią niebywała
ekstaza, przeszywając ją do głębi. Przeżywając jej wstrząsającą rozkosz, sam dotarł
na szczyt. Resztką przytomności zamknął jej usta pocałunkiem i stłumił krzyk.
I tak zasnęli, spleceni w uścisku, jakby byli sami na świecie i nic się nie
liczyło, tylko ta ekstaza, której razem doświadczyli.
Godzinę później obudziło ich stukanie do drzwi. Był to Case. Zaczął się
kolejny atak na Ladder S.
25
Elyssa stała przy szczelinie, wyglądając na zalany popołudniowym słońcem
dziedziniec. Oczy ją piekły. Hunter stał tuż obok, pochylony nad nią, jakby chciał
ją ochronić swoim ciałem. Spoglądał nad jej jasnymi włosami na złote plamy
światła i ciemne cienie na zewnątrz. Westchnął głęboko. Stał na tyle blisko, że czuł
zapach rozmarynu. Życiodajne ciepło ciała Elyssy docierało do niego rozkoszną
falą.
„Tylko kochankami”.
– Nic nie widzę – powiedziała.
Wyprostowała się i znalazła się w ciasnym zamknięciu między okiennicą a
silnym męskim ciałem. Czuła jego ciepło.
– Czy ty... widzisz coś? – spytała lekko ochrypłym głosem.
Dla niego to wahanie w głosie było jak pieszczota. Dłuższą chwilę zajęło mu
opanowanie się. Nie ufał własnemu głosowi. Bał się, że go zdradzi i ujawni
uczucia.
– Myślę – rzekł ostrożnie – że dbają o to, abyśmy nie mieli ani chwili
odpoczynku. I jeśli nie powstrzymamy ich z Case'em, przed świtem znowu ruszą
na nas z pochodniami.
Strach ścisnął ją za serce, gdy pomyślała o tym, że Hunter znajdzie się na
zewnątrz. Zupełnie jakby gołymi rękami po omacku szukał grzechotników. I co
gorsza, miał duże szanse je znaleźć.
– Nie idź – poprosiła cicho.
Jedyną odpowiedzią było jej imię wymówione cichutko we włosach.
– Chcę umrzeć z tobą – szepnęła. – Hunter, proszę cię. Nie idź.
– To nasza jedyna szansa. I... – znów dotknął ustami jej włosów. – Nie mogę
pozwolić, by mój brat sam walczył z Abem Culpepperem.
Elyssa na ułamek sekundy zamknęła oczy.
„A czego mogłam się spodziewać?” – pomyślała smutno. „Przecież kocha
swego brata”.
Milcząc posępnie, otworzyła oczy i popatrzyła na spalony krajobraz, szukając
wzrokiem jeźdźców.
– Elysso? – szepnął, zaniepokojony tą nienaturalną w jej przypadku ciszą.
– Nikt.
– Co takiego?
– Nikt nie nadjeżdża.
– Nie o to...
Cokolwiek miał powiedzieć, nie zdążył. Przerwały mu jednoczesne okrzyki
Morgana i Case'a, którzy pełnili straż na górze.
– Strzały! Na północy i na wschodzie!
– Uwaga na zachód i na południe!
– Wszyscy na miejsca – zakomenderował Hunter. – Celować dobrze. Kończy
się amunicja.
Elyssa pochyliła się i ujęła karabin. On tymczasem odwrócił się i pobiegł
pędem na górę z karabinem w ręku. Strzały dochodziły zewsząd, a więc nie był to
udawany atak, mający na celu odwrócenie uwagi obrońców. Jednak w tej
strzelaninie było coś dziwnego.
Zanim Hunter wbiegł na górę, wiedział już, co go tak zaniepokoiło. Strzały
nie przybliżały się.
– No i? – spytał bez tchu, wpadając do pokoju dziecinnego.
– Słyszę ich, ale nie widzę – rzekł Case.
– Morgan! – ryknął Hunter. – Co widzisz?
– Nic.
Jednak kanonada dobiegała bez chwili przerwy.
– Nie słychać trąbek, więc to nie wojsko – zauważył Hunter.
– Może bandyci walczą między sobą.
Hunter jedynie zaśmiał się szyderczo w odpowiedzi.
Zapadła pełna napięcia cisza. Ludzie czekali, słuchali i patrzyli. Nie widzieli
nic poza spaloną ziemią i olśniewającym światłem późnego popołudnia. Nagle na
ranczo zaczęły docierać niesione przez wiatr odgłosy mrożące krew w żyłach.
Hunter i Case popatrzyli po sobie.
– Okrzyki wojenne? – zdumiał się Hunter.
– Kota nie ma, myszy harcują – zauważył Case kwaśno.
– Może wykończą się nawzajem.
Case bez słowa podniósł karabin, wycelował i czekał, kto pierwszy pokaże się
na podwórzu – rabusie czy Indianie.
– Krzyknij, jak coś zobaczysz – powiedział Hunter.
Odwrócił się i krążył po domu jak czarne widmo. Zaglądał w każdą szczelinę i
nasłuchiwał. Zewsząd dochodził huk strzałów i okrzyki wojenne.
Wrócił do Elyssy. Podobnie jak Case stała wyczekująco z wycelowaną bronią,
tylko że on trzymał karabin bez podpórki, a ona oparła lufę o krawędź szczeliny,
ujmując w ten sposób nieco ciężaru obolałym ramionom. W świetle dobywającym
się przez szczelinę jej oczy lśniły jak niebieskozielone kamienie.
Chwile później był tuż przy niej, zarysy ich ciał zlały się w jedną sylwetkę.
Nie spuszczając wzroku z tego, co się działo na dworze, złożył na jej włosach
pocałunek tak lekki, że nie była pewna, czy rzeczywiście się zdarzył.
– Indianie jadą w stronę topoli – zameldował Case z góry.
Hunter odwrócił głowę.
– Nie strzelać! – wrzasnął. – Jeśli chcą pozabijać Culpepperów, nie będziemy
im przeszkadzać.
Z topolowych zarośli dochodziły pojedyncze strzały, potem rozległy się
okrzyki wojenne, po których niespodziewanie nastała cisza.
– Zwijać się, chłopcy! – zakomenderował Hunter. – Mogą tu być w każdej
chwili.
Popołudnie pomału zaczynało przechodzić we wczesny wieczór. Nic się nie
działo. Nawet ptaki, które zazwyczaj o tej porze leciały na noc na moczary, gdzieś
zniknęły. Elyssa już nabrała pewności, że Indianie odjechali i zostawili Ladder S w
spokoju, kiedy Case zawołał:
– Indianie! Pięciu. – Potem dodał z niedowierzaniem: – Jeden z nich niesie
białą flagę!
– Nie strzelać! – rozkazał Hunter.
Ledwo wierząc własnym oczom, patrzył na pięciu Indian, którzy zatrzymali
się na skraju zarośli. Ten z flagą wjechał na podwórze.
– To Ute – stwierdziła Elyssa. – W barwach wojennych.
Hunter podszedł do drzwi frontowych, gdzie czekał Morgan. Elyssa szła tuż
za nim.
– Wracaj – rzekł Hunter. – To może być pułapka.
– Nie. Jeśli ty idziesz, to ja też.
– Morgan.
Nie musiał nic więcej mówić. Kiedy drzwi frontowe otworzyły się, została w
środku z tej prostej przyczyny, że Morgan przytrzymał ją w krzepkim uścisku.
Chwilę szamotała się z nim, aż wreszcie poddała się ze znużeniem.
Drzwi zatrzasnęły się za Hunterem. Stał sam pośród spalonej trawy i ubitej
ziemi. Nie miał karabinu, jedynie rewolwer u pasa.
Wojownicy czekający przy zaroślach byli szczupli i muskularni. Mieli
zgrabne, dobrze umięśnione i wytrzymałe konie. Ale to Ute z poszarpaną flagą
pokojową znalazł się w centrum uwagi Huntera.
Szybkimi ruchami rąk wojownik przekazał wiadomość, w którą Hunterowi
trudno było uwierzyć. Indianie wcale nie mieli zamiaru wszczynać wojny z Ladder
S. Przyjechali spłacić dług. Wobec Elyssy. I tylko wobec niej.
– Elysso! – zawołał Hunter, nie odwracając głowy. – Chodź tutaj.
Chwilę później drzwi otworzyły się. Dziewczyna podeszła i stanęła obok
Huntera.
Ute zaczął na nowo poruszać rękami i pokazywać pojęcia wspólne dla języka
białych i krajowców.
– Mówi, że ich wódz ma wobec ciebie wielki dług – przetłumaczył Hunter.
– Ale...
– Zaczekaj – przerwał.
Przyglądał się chwilę uważnie i znów zaczął przekładać znaki.
– Jego żona i syn zostali porwani przez białych ludzi. Jeden z nich dopomógł
jej w ucieczce, ale inni ścigali ją jak kojoty królika. Wtedy nadjechała dzielna
kobieta wojownik na dropiatym ogierze.
Elyssa zaskoczona spojrzała na Huntera, ale on nie spuszczał wzroku z rąk
Ute.
– Choć sama biała – tłumaczył dalej Hunter – zabiła białego człowieka, wzięła
na swego konia syna i żonę wodza. Biała kobieta zaprowadziła ich do swego domu
i zaopiekowała się nimi jak matka, która troszczy się o własne dzieci.
Ute przerwał, dłuższą chwilę przypatrywał się Elyssie, a potem podjął
rozmowę na gesty.
– Ten-Który-Mówi-Pierwszy-Przy-Ognisku dziękuje białej kobiecie. Niech
będzie pokój między naszymi domami.
– Tak – rzekła natychmiast Elyssa.
Ute zrozumiał. Odpowiedział zamaszystym gestem. Na ten sygnał pięciu Ute
przygalopowało ze stoków wzgórz, gdzie cedrowe i sosnowe zarośla wyrastały
między plamami spalonej ziemi. Trzech z nich prowadziło trzy klacze Appaloosa –
piękne zwierzęta o długich nogach i mocno wysklepionej piersi.
– Hunter? – szepnęła Elyssa.
– Wygląda na to, że będziesz hodować swoje konie w kropki, tak jak tego
chciałaś – rzekł cicho.
Oszołomiona Elyssa pochyliła się i podniosła wodze rzucone jej do stóp przez
galopujących Indian. Potem nadjechało jeszcze dwóch. Jeden z nich prowadził
klacz, którą zabrała Indianka, uciekając z rancza. Do grzbietu konia, twarzą do
dołu, przywiązany był mężczyzna. Drugi Indianin miał przed sobą na koniu jeszcze
jednego jeźdźca.
– Bill! – wykrzyknęła Elyssa.
Indianin pomógł Billowi zsunąć się na jedną stronę. Jak na sygnał reszta Ute
zawróciła konie i odjechała galopem.
Drzwi frontowe otworzyły się, wybiegła z nich Penny i upadła na kolana obok
Billa. Elyssa też znalazła się przy nim. I wtedy dosłownie zamarła z przerażenia,
gdy zobaczyła, że człowiek przywiązany do konia ma tylko jedno ramię.
– Mac! – wykrzyknęła ze zgrozą.
Jeśli Hunter był zaskoczony, nie okazał tego. Po prostu wyciągnął nóż, odciął
Maca i przytrzymał go.
– Czy on... – zaczęła Elyssa.
– Żyje, ale ledwo zipie – przerwał Hunter.
Wziął Maca na ręce jak dziecko i zaniósł do domu. Zaraz od progu zawołał do
Case'a:
– Weź dwóch ludzi i zobacz, ilu bandytów zostało przy życiu! Jeśli w ogóle
ktoś przeżył.
Następnego dnia wczesnym popołudniem Elyssa zeszła cicho do piwnicy.
Dom wydał się jej dziwnie pusty. Większość ludzi pojechała spędzać bydło
przetrzymywane poza Ladder S. Wedle ostatnich rachunków znaleziono jeszcze
jakieś sześćset sztuk.
Bandyci zostali pochowani tam, gdzie padli. Tylko jednego Culpeppera
znaleziono wśród zabitych. Nie był to Ab.
Case znalazł ślady mułów i jechał za nimi, dopóki nie zniknęły na skalistym
zboczu. Wrócił, zawiadomił Huntera i od razu zaczął się pakować. Elyssa
zrozumiała, że nim słońce zajdzie, Case odjedzie z Ladder S. A Hunter razem z
nim.
„Nie mogę pozwolić, by mój brat samotnie walczył z Abem Culpepperem”.
Jedynie Bill i Mac pozostali w lazarecie. Bill nie był ranny, tylko wyczerpany.
Przed wyruszeniem na Ladder S Culpepperowie zbili go, związali i pozostawili na
pewną śmierć. Stan Maca był o wiele gorszy.
Elyssa zatrzymała się na dole schodów i pozwoliła oczom przywyknąć do
mroku panującego w piwnicy. Migotliwa latarnia nie dawała wiele światła.
Posłanie Maca znajdowało się z jednej strony, posłanie Billa z drugiej, w kącie, do
którego światło prawie nie dochodziło. Nigdzie nie widać było Penny.
Już miała odwrócić się i pójść na górę, gdy spostrzegła, że na posłaniu Billa
leży dwoje ludzi, splecionych w uścisku.
W ciemności posłyszała słowa pełne namiętności i czułości. „Bill wreszcie
odwzajemnił miłość Penny” – pomyślała uszczęśliwiona i poczuła ukłucie
zazdrości.
Nazajutrz o świcie Morgan, Sonny i vaqueros mieli wyruszyć z bydłem i
końmi do Camp Halleck, żeby dotrzymać kontraktu. Hunter i Case wybierali się w
przeciwnym kierunku, tropem Aba Culpeppera.
„Nie mogę pozwolić, by mój brat sam walczył z Abem Culpepperem”.
Już chciała wyjść, kiedy Bill zawołał ją cicho.
– Chodź tutaj, Sassy. Chcę, byś pierwsza dowiedziała się, że Penny zgodziła
się wyjść za mnie.
– Moje gratulacje.
– Czy z tego powodu, że wreszcie zmądrzałem? – spytał, śmiejąc się, Bill.
– To rzadkie u mężczyzn – odparła z figlarnym uśmiechem.
Penny roześmiała się na głos. Oczy Billa lśniły w spalonej słońcem twarzy.
– A jak tam Mac? – spytała Elyssa.
Penny pokręciła głową.
– Właśnie zajrzałam do niego – powiedziała ze smutkiem. – Chwilami traci
przytomność, ale jest coraz...
Wzruszyła ramionami i zamilkła.
– No i bardzo dobrze – rzekł Bill krótko. – Oszczędzi mi to kłopotu wieszania
go.
– Co? – spytała Elyssa przerażona.
– To on cię okradał – rozległ się od strony schodów głos Huntera.
Odwróciła się gwałtownie.
– O czym ty mówisz?! – wykrzyknęła.
Hunter spojrzał na Billa.
– Ty jej powiedz – rzekł Bill, ujmując Penny za rękę. – Ja wolę pocałować tę
piękną damę.
Uśmiech Penny i jej rumieniec były jak wschodzące słońce w ciemnym
pomieszczeniu. Pochyliła się po pocałunek Billa. Elyssa odwróciła wzrok.
– Mac zaczął cię okradać zaraz po śmierci Johna Suttona – wyjaśnił Hunter.
Potrząsnęła głową, jakby nie rozumiała, co do niej mówi.
– Podobno, jak twierdzi Bill, Mac uważał, że „jakaś tam córka ladacznicy nie
zasługuje na owoce pracy i potu Johna” – wyjaśnił Hunter. – Więc zaczął
organizować własne ranczo.
– Z bydła z Ladder S z wypalonym znakiem Slash River? – domyśliła się
Elyssa.
– Tak właśnie sprawy się miały.
– Podejrzewałem coś – rzekł po chwili Bill. – Ale byłem zbyt pijany, żeby się
tym zająć.
Penny mruknęła coś cichutko i dotknęła twarzy Billa. Uśmiechnął się do niej
miło.
– Zanim Penny otworzyła mi oczy na głupotę mojego postępowania, na scenę
wkroczyli Culpepperowie. Macowi się to bardzo nie podobało, ale był wobec nich
bezsilny.
– Więc upozorował własną śmierć i dołączył do nich? – spytał Hunter.
Bill skinął głową. Hunter rzucił złe spojrzenie na Maca.
– Jeżeli wyżyje – rzekł mściwie – powinienem powiesić drania.
Elyssa otworzyła usta, ale nie mogła znaleźć słów, które złagodziłyby
lodowaty gniew malujący się w jego oczach. Jęknęła tylko z przerażeniem, co
znów zwróciło na nią uwagę Huntera.
– Nie wieszałabym człowieka tylko za kradzież bydła – rzekła wreszcie.
– Ja też nie – rzekł Hunter twardo. – Ale z tego, co wiem, Mac trzykrotnie
usiłował cię zabić.
– Jak to? – spytała wstrząśnięta.
– To on nagonił byka, potem spowodował obsunięcie się ziemi, a także
strzelał do ciebie tamtej nocy, kiedy rozsypał sól w ogrodzie.
– Mac? – spytała Elyssa nieswoim głosem. – Tak bardzo mnie nienawidził?
Ale dlaczego? Co ja mu takiego zrobiłam?
– To nie ciebie nienawidził – rzekł Bill. – On nienawidził Glorii.
– Jak to? – nie pojmowała Elyssa.
– Mac i John byli wspólnikami, dopóki nie zjawiła się Gloria – rzekł Bill. –
Mac nigdy jej nie wybaczył, że przez nią wszystko się zmieniło.
– A co to ma wspólnego ze mną? – szepnęła Elyssa.
– Jesteś taka do niej podobna, że czasem... – Bill zawahał się i dokończył: –
Że czasami to aż boli.
Elyssa potrząsnęła głową, nie mogąc uwierzyć, by Mac nienawidził jej tak
bardzo, że aż chciał ją zabić.
– Sassy...
W pierwszej chwili wydało się jej, że się przesłyszała, lecz za chwilę znów
usłyszała szept:
– Sassy...
Wolno odwróciła się w stronę kąta, w którym leżał umierający Mac.
Hunter znalazł się przy posłaniu rannego przed Elyssa. Twarde ramię
zagrodziło jej drogę.
– Jestem tu, Mac – powiedziała.
– Gdzie? – szepnął. – Nic nie widzę.
Elyssa obeszła Huntera i ujęła Maca za rękę.
– Tutaj – rzekła miękko.
Spojrzał na nią przytomniej.
– Wiesz... mój znak – rzekł z wyraźnym bólem.
– Slash River? – zapytała.
– Daję ci... go. – Gwałtownie wciągnął powietrze. – Przepraszam.
– Nic nie mów – prosiła Elyssa. – Oszczędzaj siły. Musisz wyzdrowieć.
Po jego twarzy przemknął grymas podobny do uśmiechu. Kiedy przemówił,
jego głos wydał się mocniejszy, jakby ranny sięgnął do ostatnich zasobów energii.
– Sassy, ja umieram.
Elyssa wstrzymała oddech i delikatnie ścisnęła go za rękę.
– Rozpustni łajdacy. – Głos miał szorstki i pełen pogardy. – Musieli
koniecznie mieć kobietę. Porwali Indiankę Ute.
Elyssa zamrugała gwałtownie.
– Głupcy – ciągnął Mac. – Powiedziałem im to. Potem... poszedłem na
moczary.
Jego oddech stał się płytki i urywany. Widać było, że bardzo cierpi.
– To byłeś ty – olśniło Huntera. – Ty zabiłeś Gaylorda, nim strzelił do Elyssy.
Mac wolno spojrzał na Huntera, a potem znów na Elyssę, skupiając wzrok na
jej ubraniu.
– Wyglądała jak mężczyzna – rzekł z bólem. – Walczyła jak mężczyzna.
Najdzielniejsza istota... jaką widziałem. Nie mogłem pozwolić... żeby ją zabili. Ab
domyślił się, że to ja. Strzelił mi w brzuch... więc umieram powoli i... w męce.
Oddech rannego przeszedł w długi świst i po chwili ręka, którą trzymała
Elyssa, zwiotczała.
Łzy popłynęły jej po policzkach i spadły na rękę Maca, ale on już ich nie czuł.
Był daleko. W pewien sposób Elyssa zazdrościła mu, ponieważ wiedziała, że
największy ból dopiero ją czeka.
Hunter, gdy zorientował się, co się stało, naciągnął koc na twarz zmarłego i
zwrócił się do Elyssy.
– Nie płacz, kochanie – rzekł niezgrabnie. – On nie jest wart twoich łez.
– Nie płaczę tylko z jego powodu – odparła szeptem. – Płaczę nad tym
wszystkim, nad bólem, gniewem i zdradami z przeszłości. Cóż to za trudna, gorzka
spuścizna...
Przez chwilę Hunter milczał. Elyssa wyczuła, że wspomina własną przeszłość,
własne zdrady, własną spuściznę bólu i gniewu. I to ją bolało najbardziej. Mogła
dotknąć własnej przeszłości, mogła opłakiwać ją, a nawet wyleczyć rany w miarę
upływu czasu... ale nie mogła dotknąć przeszłości Huntera. Nie potrafiła go
uzdrowić.
Mogła go jedynie stracić.
„Nie, to nie jest tak” – powiedziała sobie z bolesną uczciwością. „Nie mogę
stracić tego, czego w ogóle nie miałam. Hunter nigdy nie dał mi siebie. On tylko
wziął to, co mu sama zaoferowałam. A w zamian dał mi rozkosz. Nie serce. Nie
zaufanie. A już z pewnością nie miłość. Jedynie rozkosz”.
Kiedy ponownie spojrzała na Huntera, jej oczy były tak samo puste jak serce.
– Co Case powiedział o tych śladach muła? – spytała.
Hunter milczał, zdumiony chłodem i brakiem emocji w głosie Elyssy.
Zmieniła się nagle, choć nie potrafił określić, na czym ta zmiana właściwie
polegała.
„Czas wojny zmienia ludzi” – przypomniał sobie. „Zmieniają się też, gdy ich
zaufanie zostanie zawiedzione. A już na pewno mnie to dotyczy”.
Tymczasem obserwowanie zmian zachodzących w Elyssie było szczególnie
bolesne. Wiele dałby za to, żeby zastąpić szary cień w jej oczach śmiechem i
namiętnością.
– Ab Culpepper pojechał w kierunku Spanish Bottoms – rzekł w końcu.
– W takim razie obaj z Case'em pewnie niedługo wyjedziecie.
Zanim Hunter zdążył się odezwać, zrobił to Bill.
– Hunter nie ruszy się na krok z Ladder S, dopóki się z tobą nie ożeni.
Zaskoczona Elyssa odwróciła się do Billa.
– Słucham? – spytała z niedowierzaniem.
– To, co słyszałaś – rzekł Bill twardo. – Penny mi powiedziała... a ja też mam
oczy... Krótko mówiąc, najwyższy czas wezwać pastora.
– Żeby dał ślub tobie i Penny – dokończyła Elyssa.
– To będzie podwójny ślub – zapowiedział Bill.
– Nie ma takiej potrzeby.
– Akurat! – warknął Bill. – Ty i Hunter...
– Nie jestem w ciąży – przerwała.
Hunter wydał z siebie dziwny dźwięk.
– Jesteś pewna? – spytał.
– Najzupełniej.
– Skoro o tym mówisz, osobiście dopilnuję, żeby ślub był podwójny.
– Nie – upierała się.
– Sassy... – westchnął Bill.
– Nie – powtarzała. – Nic z tego.
– Dlaczego? – spytał wyzywająco Hunter. – Przecież dobrze nam ze sobą.
Odwróciła się do niego i spojrzała mu w oczy. Pomyślała o wszystkim, czego
nie utraciła, tylko dlatego, że nie było jej to dane.
– Mąż powinien być przede wszystkim lojalny wobec żony – rzekła
zmęczonym głosem. – Ty zaś poczuwasz się do lojalności wobec swoich
zamordowanych dzieci i wobec Case'a.
Podniósł rękę, jakby chciał jej dotknąć lub obronić się przed ciosem.
– Chcę ciebie – rzekł z mocą. – Potrafię sprawić, żebyś i ty mnie chciała.
– Chęć to za mało jak na małżeństwo.
Nie potrafił zaprzeczyć. Belinda nauczyła go tej prawdy aż nazbyt dobrze.
– Małżeństwo wymaga zaufania – ciągnęła Elyssa. – Bez wzajemnego
zaufania nie ma miłości. Po historii z Belinda nie potrafisz zaufać kobiecie. Nie
winię ciebie za to. Kto się raz sparzy, ten na zimne dmucha.
Hunter odwrócił wzrok. Nie mógł znieść tego, co zobaczył w jej oczach.
Potem pożałował, że w ogóle jej słuchał, gdyż to, co powiedziała, było znacznie
bardziej bolesne niż wyraz jej oczu. W jej głosie wyczuł zmęczenie, rezygnację i
żal, a wszystko razem rozdzierało mu duszę.
– Myślałam, że uleczę twoje zranione serce. Myliłam się. Nie ma w nim
miejsca na przyszłość. Jest tylko przeszłość.
Z góry dobiegł głos Case'a:
– Hunter? Jeżeli wciąż upierasz się, żeby jechać ze mną, konie są gotowe, a
ślad stygnie.
Hunter zesztywniał. Spojrzał na Elyssę i przekonał się, że ona doskonale wie,
iż on odjedzie.
– Elysso? – szepnął.
– Ruszaj w drogę – odparła szeptem. – Nic cię tu nie trzyma. Byliśmy
kochankami. Tylko kochankami.
Wciąż się wahał. Czuł, że stracił coś, czego nie potrafił nazwać. W pełnej
napięcia ciszy szukał w oczach Elyssy śladów tych emocji, których razem
doświadczali.
„Tylko kochankami”.
Ból przeszył go tak ostro jak niegdyś pożądanie, tak głęboko jak ekstaza.
– Hunter?! – zawołał znów Case. – Gdzie jesteś?
– Żegnaj, mój jesienny kochanku – szepnęła Elyssa. – Będę cię wspominać
każdego roku, gdy jesień zmieni liście w ogień.
Patrzył na nią, nie mogąc wymówić słowa.
– A teraz wybacz – rzekła. – Od paru dni prawie nie zmrużyłam oka.
Szybko ruszyła w stronę schodów. Gdy weszła do kuchni, Case odwrócił się
w jej stronę.
– Czy nie widziałaś... – zaczął.
Jedno spojrzenie na twarz Elyssy wystarczyło, by głos mu zamarł. Minęła go,
jakby go tam wcale nie było. Patrzył za nią, jak idzie schodami na piętro. Odgłos
zamykanych drzwi wrócił echem na dół wśród panującej w domu ciszy.
Do kuchni wszedł Hunter.
– Co się tak ociągasz? – warknął. – Podobno ślad stygnie.
Case gwizdnął bezgłośnie przez zęby.
– Pożegnałeś się już? – spytał.
– Tak.
– W takim razie straszny z ciebie dureń. Zostawiasz wspaniałą kobietę.
Hunter wyszczerzył ponuro zęby.
– Kobietę? – rzekł ironicznie. – Raczej małą dziewczynkę, która co chwila
zmienia zdanie.
„Tylko kochankami”.
– Guzik wiesz – stwierdził Case rzeczowo. – To kobieta opłakująca
mężczyznę.
– Łzy obeschną.
– Sassy nie płakała. Ona opłakiwała. Jeżeli nie wiesz, na czym polega różnica,
to idź na górę i sprawdź.
Hunter zamknął oczy. Kiedy je otworzył chwilę później, były szare i chłodne
jak zima, która przychodzi po jesieni.
– Do diabła z tobą, Case – powiedział przez zaciśnięte zęby. – Daj spokój.
– Dopiero jak ty sam rzeczywiście dasz spokój, i ani chwili wcześniej. Jeżeli
wyruszysz na Aba Culpeppera w takim stanie, w jakim jesteś teraz, to obaj
zginiemy, nim spadnie pierwszy śnieg. Powiedz no mi jeszcze raz, braciszku,
dlaczego właściwie opuszczasz kobietę, która cię kocha.
– Powiedziała, że byliśmy tylko kochankami.
Lewa brew Case'a uniosła się sceptycznie.
– Czy zrobiła to, zanim wyznałeś, że ją kochasz, czy potem?
– Nigdy nie mówiłem jej takich rzeczy.
– I to tłumaczy wszystko – westchnął Case, odwracając się. – Idę pogadać z
moim koniem. Jego zad ma więcej rozumu niż ty.
Hunter wlepił w brata wściekłe spojrzenie, ale nawet gniew nie zagłuszył w
nim wspomnienia chwili, kiedy Elyssa mówiła o miłości. A on odpowiedział jej
milczeniem. A potem – co za głupiec! – słowami:
„W ogóle mnie nie słuchasz. Czy kiedykolwiek mówiłem o czymś więcej
między nami niż o pożądaniu?”
No i posłuchała go. Teraz mówiła o pożądaniu.
„Tylko kochankami”.
Stojąc bez ruchu, przeżywał raz jeszcze wszystkie krzywdy, jakie jej
wyrządził.
„W twoim sercu nie ma miejsca na przyszłość. Jest tylko przeszłość”.
„Jesienny kochanku, będę cię wspominać każdego roku, gdy jesień zmieni
liście w ogień”.
Przez jakiś czas w domu panowała cisza. Wreszcie Hunter ruszył się i poszedł
na górę. Wstępując po stopniach schodów, powtarzał sobie, że Case się myli.
Inaczej to wszystko byłoby nie do zniesienia.
Doszedł do drzwi pokoju Elyssy i zawahał się. Nie miał pojęcia, co jej
powiedzieć. Dookoła narastała coraz większa cisza. Żaden dźwięk nie dobiegał
spoza drzwi. Ta cisza była nie do wytrzymania. Jakby pokój był zupełnie pusty.
Zapukał. Nie było odpowiedzi. Kiedy trzecie pukanie nie doczekało się żadnej
reakcji, nacisnął na klamkę. Drzwi uchyliły się bezgłośnie.
Elyssa siedziała na łóżku w pokoju oświetlonym jedynie przez światło
wpadające wąskimi szczelinami w zamkniętych okiennicach. Odwrócona była
tyłem do drzwi, obejmowała się ramionami, jakby chciała się ogrzać.
Wolno podszedł do łóżka. Nie odwróciła się i nie powiedziała ani słowa,
kiedy pod jego ciężarem zaskrzypiały deski w podłodze. Zawahał się, a potem
obszedł łóżko i stanął tak, by widzieć jej twarz.
Wstrzymał oddech, aż zabolało. Nie było w niej nic z dziewczynki. Twarz,
bez śladu dawnych rumieńców, znaczyły ból i cierpienie. Oczy pozbawione były
życia. Siedziała zastygła w bezruchu, jakby każdy oddech sprawiał ból, a życie
stało się niewysłowioną męką.
Case miał rację. Siedziała przed nim kobieta opłakująca ukochanego
mężczyznę.
Ze zduszonym jękiem bólu opadł na łóżko obok niej. Posadził ją sobie na
kolanach i drżącymi palcami jął gładzić twarz.
– To nie tobie nie ufałem – powiedział smutno – ale sobie. Raz źle wybrałem,
a zapłaciły za to dzieci.
Ciałem Elyssy wstrząsnął dreszcz. Odwróciła się i skupiła na nim wzrok. Ból
w jej oczach był tak wielki, że poruszył go do głębi.
– Kiedy poznałem ciebie – rzekł cicho – chciałem cię tak bardzo, całym sobą,
każdym oddechem.
– Chęć nie...
– Wystarcza – dokończył. – Tak. Wiem o tym równie dobrze jak ty. Belinda
mnie tego nauczyła.
Zamknęła oczy, nie mogąc znieść wspomnień w jego oczach.
– A ty nauczyłaś mnie czegoś ważniejszego. Miłości.
– Po prostu... – Głos Elyssy załamał się.
– Po prostu miłości – dokończył miękko. – Twojej miłości do mnie. Mojej
miłości do ciebie. Miłości do naszych dzieci.
– Hunter... – Znów jej głos się załamał.
– Kocham cię, Elysso.
Ta prawda spłynęła na nią jak blask wschodzącego słońca. Z urwanym jękiem
odwróciła się do niego. Płacząc, śmiejąc się, wyszeptała mu prosto w usta swoją
własną miłość i usłyszała odpowiedź. A potem po prostu trzymali się w ramionach.
Miłość pozwoliła ranom się zabliźnić, a jesiennym kochankom zapomnieć o
przeszłości.
Epilog
Hunter i Elyssa stali obok Case'a przed domem, żegnając pastora
opuszczającego ranczo i powracającego do Fort Halleck. Bill i nowa pani Moreland
odjechali już do B Bar, nie mogąc się doczekać miodowego miesiąca.
Podwórze Ladder S zalane było słońcem i przesycone jesiennym wiatrem.
Koń Case'a strzygł uszami, a głowę trzymał wysoko. Jego pan ujął niecierpliwie
wodze, pragnąc jak najszybciej poczuć swobodę wiatru.
– Wrócę, jak tylko zrobię porządek z Abem – obiecał cicho.
Elyssa zadrżała. Wciąż powracały do niej słowa Huntera:
„Nie mogę pozwolić, by mój brat sam walczył z Abem Culpepperem”.
I właśnie to Hunter teraz robił.
„Mąż powinien być przede wszystkim lojalny wobec żony”.
Czyli wobec Elyssy, która teraz była jego żoną. Łzy stanęły jej w oczach,
kiedy zwróciła się do Case'a.
– Zostaw przeszłość w spokoju – rzekła gorączkowo. – Proszę. Twój dom jest
tutaj, z nami.
Z łagodnością zdumiewającą u człowieka o tak posępnym spojrzeniu Case
położył rękę na jej policzku.
– Nie płacz, Sassy – powiedział. – Ważne, że Hunter wie, gdzie jego
przyszłość.
– To mogłaby być także twoja przyszłość – powiedziała.
Otarł kciukiem łzy z jej rzęs. Potem odwrócił się i ze zwinnością kota
wskoczył na siodło.
– Nazwijcie pierwszego syna moim imieniem! – zawołał.
– Możesz być pewien – odparł Hunter cicho. – Daj znać, jeśli będziesz mnie
potrzebował.
Case skinął głową. Potem zatoczył koniem i ruszył na południowy wschód, w
stronę Spanish Bottoms.
– Zaczekaj! – krzyknęła Elyssa.
Hunter objął ją i przytulił mocno.
– Daj spokój, kochanie – rzekł.
– Ale...
– Case uważa, że nie ma po co żyć. Jedyne, co mu pozostało, to ściganie
zabójców Teda i Emily – rzekł ciężko Hunter.
Elyssa wiedziała, że on ma rację, a także to, że ta okrutna prawda bolała go
jeszcze bardziej niż ją.
– Czy... – zaczęła.
Wzięła głęboki oddech i zmusiła się do zadania pytania, choć usta bardzo
chciały pozostać zamknięte.
– Czy byłoby ci łatwiej, gdybyś z nim pojechał? – zapytała z bólem w głosie.
Hunter zamknął oczy. Wiedział doskonale, ile te słowa ją kosztowały.
– Kocham cię – rzekł, zamykając ją w ramionach.
– Hunter? – szepnęła.
– Case zapowiedział, że pojadę z nim po jego trupie. Mówił poważnie. Jesteś
na mnie skazana, kochanie.
Case William Maxwell urodził się następnego roku, kiedy jesień zmieniła
liście w żywy ogień. Chłopiec był podobny do ojca jak dwie krople wody –
wysoki, zwinny, o poważnym, uczciwym spojrzeniu. Tak jak matka kochał ziemię i
umiał radzić sobie z najdzikszymi końmi.
Były też inne dzieci. Dziewczynki mądre i stanowcze. Chłopcy silni i łagodni.
Cała rodzina pędziła szczęśliwy żywot w dzikim kraju u stóp Rubinowych Gór.
Każdego dnia o zmierzchu Hunter tulił żonę do siebie znajdując u jej boku
spokój. Każdej nocy Elyssa zasypiała ze swoim jesiennym kochankiem w
ramionach, wiedząc, że pory roku zmieniają się, ale ich miłość pozostaje wciąż
taka sama.