Hołownia, czyli katolik otwarty na placu
budowy państwa bez Boga
Postulaty Szymona Hołowni przypominają hasła kandydatów którzy
nie ukrywali swego zaprzęgnięcia w antychrześcijańską rewolucję.
Wydaje się, że polityk, który niegdyś chciał być postrzegany jako
jedna z „fajnych” twarzy polskiego Kościoła, dla zyskania poklasku
lewicowego i lewackiego elektoratu wszedł w buty antyklerykała.
Dziś bowiem zasłaniając się dobrem wiary deklaruje gotowość
wywołania z Kościołem politycznej wojny. Jak to możliwe, że był
autorem wielu książek o wierze katolickiej?
Na służbie Chrystusa tylko prywatnie
Szymon Hołownia twierdzi – jak każdy zresztą kandydat w wyborach
prezydenckich – że na sercu leży mu dobro Rzeczypospolitej. Problem
polega nie tylko na tym, że, jak wiele na to wskazuje, błędnie to
dobro definiuje – ale także na tym, że chce do niego dążyć nie w
duchu polityki chrześcijańskiej, ale duchu polityki głęboko
niemoralnej. Dla swoiście definiowanego dobra kraju jest Hołownia
gotów popełnić liczne niegodziwości. Można powiedzieć oto wierny
uczeń Machiavellego, niczym Cesare Borgia dla ratowania Ojczyzny
niewahający się wspierać ewidentnego zła.
Dlaczego? Co sprawia, że Hołownia chce być uczniem Chrystusa tylko
prywatnie? To naprawdę niesamowite, mowa wszak o polityku, który
od kilkunastu lat publikuje książki o katolickiej wierze. Nie będziemy
w tym tekście zajmować się ortodoksją jego tekstów – ważne jest dla
nas, że był bardzo chętnie wydawany, książki miały charakter
apologetyczny, a wiele z nich stało się bardzo poczytnych. Można
nawet zaryzykować stwierdzenie, że część z jego publikacji, zwłaszcza
tych wczesnych, mogła odegrać ważną rolę w życiu duchowym
niektórych młodych katolików w Polsce. Hołownia, został przez Pana
Boga obdarzony niewątpliwie dużym talentem pisarskim i medialnym
i mógł wykorzystywać go by dawać świadectwo wiary. Niestety, na
naszych oczach w sposób spektakularny staje się symbolem skrajnie
niewłaściwego rozeznania powołania.
Nieważna świętość życia
Zapowiada przecież Hołownia – już nie pisarz ale kandydat na
prezydenta – wsparcie dla zamachu na świętość życia ludzkiego – i to
w dwóch obszarach. Po pierwsze, za właściwe uznaje państwowe
wspieranie zapłodnienia in vitro, co, jak doskonale wiadomo, wiąże
się z uśmiercaniem ludzi w najwcześniejszej fazie ich rozwoju. Po
drugie, Hołownia akceptuje tak zwany „kompromis aborcyjny”, to
znaczy mordowanie nienarodzonych dzieci w majestacie prawa.
Hołownia okazuje się być w tej materii tak nieuczciwy intelektualnie,
że pytany niedawno o to, czy uważa aborcję za mordowanie ludzi,
odparł, iż nie chce o tym rozmawiać „przy użyciu skrajnych określeń”.
A zatem dla katolika, który, jak deklaruje, przyjmuje regularnie
Komunię świętą, nazwanie morderstwa morderstwem jest
określeniem „skrajnym”, a wytwarzanie ludzi z próbówki,
nieodłącznie związane z zabijaniem „niepotrzebnych” zarodków jawi
się już jako procedura dopuszczalna. Nie można tego bagatelizować:
to poważne deklaracje, oznaczające radykalne zerwanie
(przynajmniej w sferze głoszonych idei) z Ewangelią i Kościołem. To
ma – bo musi mieć – nie tylko konsekwencje duchowe, ale także
polityczne. Zresztą kandydat wcale tego nie ukrywa, bo proponowany
przez niego program jest pod wieloma względami otwarcie wrogi
wierze katolickiej.
Na kolanach przed tęczową flagą
Hołownia twierdzi na przykład, że nie ma czegoś takiego jak ideologia
LGBT. W jego świecie są tylko „ludzie LGBT”, a tych polityk, jak
deklaruje, chętnie zaprosi do Pałacu Prezydenckiego, żeby pokazać
im, że są „pełnoprawnymi obywatelami Polski”. Kandydat utrzymuje,
że homoseksualiści czują się „wykluczeni ze wspólnoty” Polaków. Tym
samym polityk całkowicie świadomie nie dostrzega drugiej strony
medalu – i to kluczowej, czyli agresji tęczowych środowisk i ich wręcz
nazbyt namacalnego dążenia do narzucenia wszystkim w kraju swojej
– wypaczonej i z gruntu fałszywej – wizji świata, świata, w którym
miejsce Boga zastępuje wyuzdana wolność. Nie sposób uwierzyć, by
Hołownia o tym nie wiedział. Wie doskonale – ale ignoruje prawdę,
by za przychylne rewolucji LGBT slogany kupić poparcie liberalnego
elektoratu. Dlatego też deklaruje, że podpisze ustawę o związkach
jednopłciowych – choć w każdym kraju, w którym ją wprowadzono,
konsekwencją była późniejsza akceptacja pseudo-małżeństw
homoseksualnych i adopcji dzieci przez takie pary. I znowu – musi o
tym wiedzieć, a jednak gotów jest wykonać pierwszy krok na drodze
do dramatycznego buntu wobec Stwórcy, zanegowania podstawowej
prawdy o małżeństwie i rodzinie.
Wojna z Kościołem
Choć kampania Hołowni przebiega pod znakiem budowania zgody
narodowej i zażegnywania sporów, to jest jeden wyjątek: Kościół
katolicki. Bo z obecnością wiary w przestrzeni publicznej Hołownia
jest chętny walczyć do ostatniej kropli krwi. Polityk chciałby
całkowicie wyrugować wiarę w Chrystusa z życia państwa polskiego i
brutalnie zepchnąć ją w sferę prywatną, czyli, mówiąc precyzyjnie,
zamknąć chrześcijan w katakumbach. Przemawiając kilka dni temu
przed toruńskim Sanktuarium NMP Gwiazdy Nowej Ewangelizacji i
św. Jana Pawła II za jedno z „najpilniejszych rzeczy w państwie” uznał
„przeprowadzenie wreszcie rozdziału Kościoła od państwa”. Co to
oznacza w praktyce? Otóż zgodę na usunięcie religii ze szkół (ma o
tym decydować „lokalna wspólnota, a nie „ministrowie, biskupi”), a
dalej: rezygnację z Mszy świętej w dniu inauguracji kadencji,
usunięcie klęczników prezydenckich („ich miejsce jest w muzeum”),
odesłanie prezydenckiego kapelana…
Polityk deklaruje, że to wszystko „działania symboliczne”, bo symbole
„ustawiają sposób myślenia o rzeczywistości”. To prawda, ale co
oznacza symboliczne usuwanie Chrystusa z publicznej przestrzeni
polskiego państwa? Jaka będzie rzeczywistość, z której wyrzucony
zostaje krzyż? Otóż będzie bezbożna i otwarta na wszelkie kłamliwe
ideologie. Kolejny raz trudno sądzić, by Hołownia o tym nie wiedział.
Wie – a jednak...
Hołownia „łagodnym” Zapatero?
Choć zestawienie Szymona Hołowni z hiszpańskim rewolucjonistą
José Zapatero może wydawać się przesadzone, to w gruncie rzeczy
takie bynajmniej nie jest. W jednym z wywiadów Hołownia
zadeklarował, że „Polska idzie w lewo i będzie szła w lewo”, a wobec
tego kraj „potrzebuje kogoś, kto Polskę bezpiecznie przez ten skręt w
lewo przeprowadzi”. Oznacza to po prostu, że Szymon Hołownia chce
stanąć u steru nawy państwowej, by… prowadzić lewicową politykę i
budować państwo zgodne z założeniami lewicowej utopii, nawet
jeżeli unikając przy tym ruchów „skrajnych” (czy kompromis
aborcyjny – zgoda na mordowanie – nie jest jednak „skrajny”?).
Mamy zatem do czynienia z kandydatem nie tyle na prezydenta, co
na przywódcę lewicowej rewolucji!
- Prezydent, który jest prywatnie chrześcijaninem, powinien przede
wszystkim pokazywać swoje chrześcijaństwo przez to, że jest dobrym
obywatelem, dobrym urzędnikiem państwowym, a nie na siłę
zapisywać wszystkich tylko i wyłącznie do swojego Kościoła –
deklaruje Hołownia.
Czy Polska potrzebuje prezydenta, który jest chrześcijaninem tylko
prywatnie, czy raczej prezydenta, który od katolickich wartości nie
chce odstępować nigdy?
Wspinaczka po schodach
Ten krótki opis faktów nie daje nam jednak odpowiedzi na pytanie, co
spowodowało przemianę Hołowni-pisarza w Hołownię-
antyklerykalnego polityka. Odpowiedź na to pytanie zna tylko sam
kandydat na prezydenta.
Dla nas, postronnych obserwatorów, przypadek Hołowni stanowi
jednak niezwykle ważną lekcję. Zdaje się bowiem niezbicie dowodzić
(po raz kolejny!), że katolicyzm otwarty, wcześniej czy później,
prowadzi na manowce. Hołownia przecież od zawsze – również jako
pop-apologeta – sympatyzował z liberalnym i szeroko otwartym na
świat skrzydłem katolików. Publikował w „Wyborczej” i „Tygodniku
Powszechnym” czy „Więzi”. Otwartość doprowadziła go też do
współpracy z TVN – medium, które celowało i wciąż celuje w emisji
programów głęboko demoralizujących i zwalczających tak
fundamentalne wartości ludzkie i katolickie, jak przywiązanie do
naturalnej rodziny złożonej z małżonków i dzieci. Wreszcie również
jego zaangażowanie w głoszenie tak zwanego zdrowego trybu życia,
które swój nieszczęsny szczyt miało w niedawnym przyłączeniu się do
ideologii wegetarianizmu i głoszeniu deklaracji wedle których
zwierzęta będą nas sądzić na Sądzie Ostatecznym, możemy z
perspektywy czasu oceniać jako kolejny krok na pochyłej równi
katolicyzmu otwartego.
Swego czasu w sieci zyskała popularność grafika przedstawiająca w
postaci schodów naturalny rozwój idei: od protestantyzmu przez
agnostycyzm aż po ateizm. Hołownia zdaje się dziś podążać
podobnymi schodami, choć w jego przypadku „pierwszym stopniem”
nie jest herezja protestancka, ale modernistyczny katolicyzm otwarty.
Daj Boże, żeby kandydat na prezydenta Polski z tej drogi zawrócił –
zanim będzie za późno.
Paweł Chmielewski