background image

NORA ROBERTS

NOWE ŻYCIE

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Rozległ   się   trzask   bicza.   Dwanaście   lwów   przysiadło   na   zadach,   przebierając   w 

powietrzu   przednimi   łapami.   Kiedy   padła   komenda,   płowe,   sprężyste   cielska,   posłuszne 

okrzykom treserki i ruchom jej dłoni, zaczęły rysować w powietrzu ósemkę, przeskakując z 

postumentu na postument.

- Brawo, Pandora. Na dźwięk swojego imienia potężna lwica zeskoczyła na ziemię i 

ułożyła  się na boku. Jeden  po drugim lwy, powarkując  i odsłaniając  zęby, poszły za jej 

przykładem i po chwili wszystkie leżały na wysypanej mieloną korą arenie.

-   W   górę   łby!   -   Lwy   posłusznie   wykonały   polecenie.   Jo   przeszła   przed   nimi 

energicznym   krokiem,   odrzuciła   bat   i   z   wystudiowaną   nonszalancją   położyła   się   na   ich 

ciałach, jak na sofie. Z gardła leżącego pośrodku ogromnego samca ze wspaniałą grzywą 

wydobył   się   głuchy   pomruk.   W   nagrodę   za   to,   że   właściwie   rozpoznał   sygnał,   został 

podrapany za uchem. Treserka podniosła się ze swojej żywej kanapy, klaśnięciem w dłonie 

poderwała koty na nogi, po czym wywołując kolejno imiona, kierowała je na pochylnię, którą 

schodziły   do   klatek   umieszczonych   na   naczepach.   Na   arenie   został   tylko   potężny, 

czarnogrzywy Merlin, który ocierał się o jej nogi, jak zwykły domowy kociak.

Przymocowała linę do łańcucha ukrytego pod grzywą i sprawnie wskoczyła na grzbiet 

lwa. Kiedy otwarto drzwi, wyjechała na nim poza kraty, okrążyła arenę, a gdy znaleźli się 

przy wyjściu, wprowadziła kota do jego klatki.

- To co, Duffy? - spytała, kiedy upewniła się, że klatka jest bezpiecznie zamknięta. - 

Możemy już ruszać w trasę?

Duffy był niskim, okrąglutkim Irlandczykiem. Kasztanowe włosy, przycięte w równą 

grzywkę, okalały twarz gęsto pokrytą radymi piegami. Szeroki uśmiech i szczere spojrzenie 

niebieskich oczu nadawały mu wygląd chłopaczka z chóru kościelnego, jednak za niewinnym 

obliczem krył się bystry i wnikliwy umysł. Z pewnością był najlepszym dyrektorem, jaki 

kiedykolwiek zarządzał Cyrkiem Prescotta Colossus.

- Mam nadzieję, Jo - odparł i przesunął w ustach ogryzek cygara. - Jutro zaczynamy w 

Ocali.

Uśmiechnęła się lekko i wykonała parę wymachów, rozciągając mięśnie zesztywniałe 

podczas półgodzinnego treningu.

- Moje koty są gotowe. Tak jak my marzą o wyruszeniu w drogę.

Duffy   podniósł   wzrok   i   napotkał   śmiałe   spojrzenie   jej   szeroko   rozstawionych, 

wykrojonych jak migdały oczu. Były zielone i przejrzyste jak szmaragdy, okolone czarnymi 

background image

jak atrament rzęsami. W tej chwili patrzyły na niego z rozbawieniem, lecz bywało, że widział 

w nich  strach, ból i niepewność. Znów przesunął cygaro  w ustach  i wypuszczając  kłęby 

dymu, przyglądał się, jak Jo wydaje polecenia swoim pomocnikom.

Duffy pamiętał Steve'a Wildera, ojca Jo. Był jednym z najlepszych treserów w całym 

cyrkowym   świecie.   Jo   miała   jego   talent,   natomiast   po   matce,   która   była   akrobatką, 

odziedziczyła  delikatną budowę ciała, ciemną karnację i powabny wygląd.  Rzeczywiście, 

smukła,   zgrabna   Jovilette   Wilder   ze   swoim   przenikliwym   spojrzeniem   i   prostymi, 

kruczoczarnymi włosami, które sięgały poniżej pasa, bardzo przypominała matkę. Tak jak 

ona miała ładnie zarysowane, lekko wygięte w łuk brwi, nos mały i prosty, wysokie kości 

policzkowe   i   pełne,   miękkie   usta.   Skóra,   wyzłocona   słońcem   Florydy,   podkreślała   jej 

cygański wygląd, a odważne, pewne siebie spojrzenie dodawało blasku jej urodzie.

Jo skończyła wydawać instrukcje i ujęła Dufffye'go pod rękę.

- Ktoś postanowił nagle odejść? - spytała, patrząc na jego chmurną minę.

- Nie.

Uniosła   brwi.   Nieczęsto   zdarzało   się,   żeby   Duffy   odpowiadał   monosylabami. 

Powstrzymała się jednak od dalszych pytań i w milczeniu szli przez obóz w kierunku biura.

Wszędzie   widać   było   przygotowania   do   sezonu.   Linoskoczek   Vito   ćwiczył   swój 

numer   na   kablu   rozciągniętym   między   drzewami,   Mendalsonowie   pokrzykując   do   siebie, 

żonglowali   maczugami,   grupa   woltyżerów   prowadziła   konie   na   arenę,   a   jedna   z   córek 

Stevensonow ćwiczyła na szczudłach. Musi mieć jakieś sześć lat, zamyśliła się Jo, obserwując 

chwiejne   kroki   dziewczynki.   Pamiętała   rok,   w   którym   mała   przyszła   na   świat.   Jo   miała 

wówczas szesnaście lat i po raz pierwszy pozwolono jej na samodzielną tresurę. Jeszcze jeden 

rok musiała czekać, nim dostała zgodę na występy przed publicznością.

Cyrk był jej domem. Urodziła się podczas zimowej przerwy, a już wiosną rodzice 

wsadzili ją do swojego wozu. Od tej pory wszystkie kolejne lata spędzała w trasie. Po ojcu 

odziedziczyła miłość do zwierząt, po matce urodę i wdzięk. Straciła rodziców piętnaście lat 

temu, ale ciągle czuła ich wpływ, zupełnie jakby zostawili jej w spadku swój świat pełen 

wiecznego niepokoju i fantazji. Dorastała, bawiąc się z lwiątkami, jeżdżąc na słoniach, nosząc 

błyszczące od cekinów kostiumy i przenosząc się z miejsca na miejsce jak Cyganka.

Z uśmiechem spojrzała na kępkę żonkili, które rosły przed budynkiem, gdzie mieściło 

się zimowe biuro cyrku. Nigdy nie zapomniała chwili, kiedy je sadziła. Miała trzynaście lat i 

była beznadziejnie zakochana w jednym z akrobatów. Pamiętała mężczyznę, który przykucnął 

wtedy obok i zaoferował swoją pomoc w sadzeniu cebulek i... leczeniu złamanego serca. Na 

wspomnienie Franka Prescotta jej twarz posmutniała.

background image

- Ciągle nie mogę uwierzyć, że go nie ma - szepnęła, wchodząc z Duffym do biura.

W   pokoju   było   zaledwie   kilka   sprzętów,   za   to   ściany   pokrywały   afisze,   które 

oferowały   wszystko,   co   zadziwiające,   niesamowite   i   nieprawdopodobne:   tańczące   słonie, 

ludzi, którzy potrafili latać, piękne dziewczyny wirujące na linie trzymanej w zębach, ryczące 

tygrysy, które jeździły konno. Była tu cała magia cyrku: żonglerzy, akrobaci, klauni, lwy, 

siłacze.

- Bez przerwy wydaje mi się, że zaraz wpadnie z jakimś zwariowanym pomysłem - 

mruknął Duffy, nastawiając ekspres do kawy.

- Właśnie... - Z westchnieniem usiadła na krześle. - Przecież nie był stary. Na atak 

serca powinni umierać tylko starzy ludzie. - Zadumała się nad niesprawiedliwością losu, który 

zesłał śmierć na Franka Prescotta.

Miał   niewiele   po   pięćdziesiątce,   zawsze   roześmiany   i   serdeczny.   Uwielbiała   go   i 

bezgranicznie mu ufała. Odkąd sięgała pamięcią, Frank Prescott był zawsze w centrum jej 

życia.

- Minęło prawie pół roku - powiedział Duffy posępnie, podając jej kawę.

- Wiem. - Objęła kubek, ogrzewając dłonie przemarznięte w chłodnym marcowym 

powietrzu. Po chwili stanowczo otrząsnęła się z ponurego nastroju. Frank z pewnością nie 

chciał pozostawiać po sobie smutku. - Doszły mnie słuchy, że mamy powtórzyć zeszłoroczną 

trasę. Trzynaście stanów. - Z uśmiechem przyglądała się, jak Duffy krzywi się, łykając kawę. 

- Chyba nie jesteś przesądny? - spytała, choć dobrze wiedziała, że w portfelu nosi czterolistną 

koniczynę.

-   Też   coś!   -   obruszył   się,   ale   jego   twarz   wyraźnie   poczerwieniała   pod   piegami. 

Odstawił   pusty kubek,  obszedł   biurko  i usiadł.   Wiedziała,  że  szykuje  się  do  rozmowy o 

interesach.

- W Ocali powinniśmy być o szóstej - zaczął, a Jo przytaknęła mu posłusznie. - Przed 

dziewiątą musimy ustawić namioty.

- Do dziesiątej będzie już po ulicznej paradzie, a o drugiej zacznie się popołudniówka 

- dokończyła z uśmiechem. - Duffy, nie zamierzasz mnie chyba prosić, żebym uczestniczyła 

w imprezach towarzyszących?

- Publiczność powinna dopisać - ciągnął, ignorując jej pytanie.

- No dobra - powiedziała zdecydowanie. - Powiedz wreszcie, o co chodzi.

- W Ocali ktoś do nas dołączy, przynajmniej na jakiś czas. - Duffy zacisnął wargi. 

Jego niebieskie oczy odszukały wzrok Jo. - Nie wiem, czy zostanie z nami do końca sezonu.

- Boże, Duffy. Kto to taki? Mam nadzieję, że nie jakiś nowicjusz, którego będziemy 

background image

musieli wszystkiego uczyć? Albo nawiedzony pisarz, który postanowił uwiecznić zanikającą 

sztukę cyrkową? Spędzi z nami kilka tygodni, wykonując jakieś proste fizyczne prace i będzie 

przekonany, że został ekspertem.

- Wątpię, żeby pracował fizycznie - mruknął Duffy. - On nie jest cyrkowcem. - Duffy 

rzucił pod nosem jakieś przekleństwo, zebrał się na odwagę i spojrzał Jo prosto w oczy. - To 

nasz właściciel.

Przez chwilę siedziała bez ruchu. Tak samo wyglądała, gdy zabierała się do tresury 

młodego lwa.

- Nie! - Nagle zerwała się z krzesła, kręcąc gwałtownie głową. - Tylko nie on. Nie 

teraz. Po co tu przyjeżdża? Czego tu chce?

- To jego cyrk - przypomniał jej Duffy dość szorstko, jednak w jego głosie pojawiło 

się współczucie.

- Nigdy nie był jego - odparowała gniewnie. - To cyrk Franka.

- Frank nie żyje - powiedział Duffy spokojnie. - Teraz cyrk należy do jego syna.

-   Syna?   -  zdenerwowała   się.   Ściskając   skronie   palcami,   podeszła   wolno   do   okna. 

Słońce oświetlało już cały obóz. Grupa akrobatów, w grubych okryciach narzuconych  na 

trykoty, kierowała się w stronę areny.

- Co to za syn, któremu nie przyszło do głowy, żeby odwiedzić ojca? Przez trzydzieści 

lat nie udało mu się zobaczyć z Frankiem. Nigdy do niego nie napisał. Nawet na pogrzeb nie 

przyjechał. - Przełknęła łzy.

-   Musisz   się   wreszcie   nauczyć,   że   życie   ma   zawsze   dwie   strony,   dziecinko   - 

powiedział Duffy. - Trzydzieści lat temu nie było cię na świecie. Nie wiesz, czemu żona 

Franka od niego odeszła i dlaczego chłopak nigdy go nie odwiedził.

- Jaki chłopak! To mężczyzna. Skończył trzydzieści jeden albo trzydzieści dwa lata i 

ma w Chicago świetnie prosperującą kancelarię adwokacką. Wiedziałeś o tym, że jest bardzo 

zamożny? Naprawdę nie wiem, czego taki bogaty i wzięty prawnik może szukać w cyrku.

Duffy uniósł szerokie ramiona.

- Możliwe, że chce uciec od podatków. Albo pojeździć na słoniu. Może też zrobić 

inwentaryzację, a potem nas wyprzedać.

- Boże, Duffy! Tylko nie to! Przecież nie może tego zrobić!

- Jasne, że może - mruknął Duffy. - Może robić, co mu się żywnie podoba.

- Mamy kontrakty do października...

- Jesteś przecież inteligentną dziewczyną, Jo. - Ze zmarszczonym czołem podrapał się 

w głowę. - Przecież to prawnik. - Widząc, jaka jest załamana, zmienił trochę ton. - Słuchaj, 

background image

dziecinko. Nie mówię, że zamierza nas sprzedać. Powiedziałem tylko, że to możliwe. Jo 

przeczesała włosy palcami.

- Musi być jakiś sposób...

- Możemy pod koniec sezonu wykazać dobry zysk - odpowiedział z uśmiechem. - No i 

pokazać mu, ile jesteśmy warci. Chyba dobrze byłoby, gdyby zobaczył, że nie jesteśmy trupą 

jarmarcznych kuglarzy, ale profesjonalnym zespołem ze znakomitym programem. Powinien 

dowiedzieć się, co Frank stworzył, jak żył, co chciał osiągnąć. .. Wydaje mi się - dodał, 

patrząc na Jo uważnie - że to ty powinnaś zająć się jego edukacją.

- Ja? - Była zbyt zdumiona, żeby się rozgniewać. - Dlaczego? Ja tresuję lwy, a nie 

prawników - rzuciła z pogardą.

- Byłaś bardzo zżyta z Frankiem. Poza tym nikt nie zna tak dobrze naszego cyrku. - 

Ściągnął brwi i dodał: - A na dodatek masz pomyślunek. Nigdy nie sądziłem, że z tych twoich 

książek będzie jakiś pożytek, ale chyba nie miałem racji.

- Owszem, lubię Szekspira, ale to nie znaczy, że dogadam się z Keane'em Prescottem.

- No cóż... - Duffy wydął wargi. - Skoro twierdzisz, że sobie nie poradzisz...

- Nie takiego nie powiedziałam.

- No i jeśli się boisz...

-  Niczego  się  nie   boję!  -  Wcisnęła   ręce   do  kieszeni   i  zaczęła   chodzić  po  małym 

pokoiku. - Skoro mecenas Keane Prescott zamierza spędzić wakacje z cyrkiem, zrobię co w 

mojej mocy, żeby je dobrze zapamiętał.

- Masz być uprzejma - rzucił Duffy ostrzegawczo, kiedy podeszła do wyjścia.

- Ależ Duffy... - Zatrzymała się i posłała mu niewinny uśmiech. - Przecież wiesz, jaka 

jestem delikatna.

I żeby to udowodnić, z hukiem zatrzasnęła drzwi.

Kiedy korowód cyrkowych samochodów podjeżdżał do dużego, porośniętego trawą 

placu,   nad   horyzontem   zaczynało   się   już   rozjaśniać.   Jeszcze   chwila,   a   bladoszare   niebo 

zabarwią kolory świtu. W oddali widać było kwitnące gaje pomarańczowe, których zapach 

docierał aż tutaj. Jo wysiadła ze swojego wozu i z rozkoszą wciągnęła do płuc pachnące 

powietrze.   Nie   było   dla   niej   piękniejszego   widoku   niż   chwile,   kiedy   nadchodził   świt. 

Zapowiada się śliczny dzień, pomyślała.

Powietrze było jeszcze chłodne. Podciągnęła zamek szarej bluzy i przyglądała się, jak 

pozostali   członkowie   trupy   cyrkowej   wysypują   się   ze   swoich   wozów   kempingowych, 

przyczep i ciężarówek. Wkrótce ciszę poranka zmąciły głośne rozmowy. Zaczęła się praca. 

Podczas gdy odwijano z bębna brezent namiotu, Jo poszła sprawdzić, jak jej koty zniosły 

background image

podróż.

Przy klatkach byli już jej trzej pomocnicy. Najdłużej znała Bucka. Kiedyś pracował z 

jej ojcem, a po jego śmierci miał przez krótki czas własny numer z czterema lwami, lecz z ul-

gą przerwał te występy, gdy tylko Jo zadebiutowała Buck miał ponad metr dziewięćdziesiąt 

wzrostu   i   był   bardzo   muskularny,   więc   od   czasu   do   czasu   pokazywał   się   na   imprezach 

towarzyszących jako Siłacz Herkules. Z bujną grzywą jasnych włosów i piękną kręconą brodą 

prezentował się nad wyraz  atrakcyjnie.  Dłonie miał  szerokie, z grubymi  palcami, lecz Jo 

doskonale pamiętała, jakie były delikatne, gdy jedna z lwic urodziła dwoje lwiątek.

Drobny   Pete   wyglądał   przy   Bucku   dość   mizernie.   Nie   sposób   było   określić   jego 

wieku. Zdaniem Jo był między czterdziestką a pięćdziesiątką ale nikt tego nie wiedział na 

pewno. Jego skóra przypominała wypolerowany mahoń, a głos miał głęboki i niski. Poznała 

go pięć lat temu, gdy zgłosił się do niej z pytaniem o pracę. Nosił czapeczkę baseballową i 

bez przerwy żuł gumę. Lubił czytać pożyczane od Jo książki, a kiedy siadał do pokera, nie 

miał sobie równych.

Trzecim  pomocnikiem  był  dziewiętnastoletni,  pełen  zapału  i dobrych  chęci  Gerry. 

Miał   około   stu   osiemdziesięciu   centymetrów   wzrostu,   był   bardzo   szczupły.   Jego   mama 

zajmowała się garderobą, natomiast ojciec był sprzedawcą pamiątek i słodyczy. Gerry marzył 

o występach ze zwierzętami i Jo zgodziła się objąć nad nim pieczę.

- Jak tam moje maleństwa? - spytała, podchodząc do nich. Zatrzymywała się przy 

każdej   klatce   i   łagodnie   przemawiała   do   lwów,   nazywając   je   po   imieniu.   Wkrótce   zde-

nerwowane koty uspokoiły się. - No, widać, że dobrze zniosły podróż. Tylko Hamlet jest 

trochę niespokojny, ale to jego pierwszy rok w trasie.

- To złośliwa bestia - mruknął Buck.

- Tak, wiem - odparła z namysłem. - Ale jest też bardzo bystry. - Splotła włosy w 

gruby warkocz, który odrzuciła na plecy. - Popatrzcie, już nadjeżdżają miastowi.

Rzeczywiście   na   plac   wjechało   kilka   samochodów   i   rowerów.   Byli   to   ludzie   z 

okolicznych   miasteczek,   którzy   lubili   przyglądać   się   rozstawianiu   wielkiego   cyrkowego 

namiotu. Chcieli choć przez ten krótki czas spojrzeć na cyrk z innej strony. Niektórzy z nich 

tylko   patrzyli.   Byli   jednak   i   tacy,   którzy   chętnie   pomagali   przy   ustawianiu   masztów, 

naciąganiu   brezentu,   przygotowywaniu   sprzętu.   Zdobywali   w   ten   sposób   bilet   na 

przedstawienie i niezapomnianie wspomnienia.

- Trzymajcie ich z dala od klatek - poleciła Jo i ruszyła w kierunku rozkładanego 

namiotu.

Plac pełen był kabli, lin i ludzi. Sześć słoni w uprzęży czekało na swoje zadania, ich 

background image

opiekunowie stali w pobliżu. Kiedy robotnicy pociągnęli liny, brunatny brezent wydął się jak 

wielki grzyb. Wewnątrz zabrano się już do ustawiania masztów. Na wschodzie słońce zaczęło 

wynurzać się zza horyzontu, zabarwiając niebo na różowo. W czystym powietrzu niosły się 

pokrzykiwania   szefa  robotników,   śmiech  jego  młodych   pracowników,  od  czasu   do  czasu 

padało jakieś mocne  słowo.  Kiedy pod brezent  wsunięto  środkowe maszty, Jo dała znak 

Maggie, wielkiej afrykańskiej słonicy. Maggie opuściła trąbę, a wtedy Jo zgrabnie wspięła się 

na szeroki, szary grzbiet.

Słońce z każdą chwilą było  wyżej  i pierwsze promienie  oświetlały już plac. Woń 

kwiatów pomarańczy mieszała się z zapachem skórzanej uprzęży. Trudno powiedzieć, ile już 

razy Jo oglądała podnoszenie namiotu o świcie. Za każdym razem było to niezapomniane 

przeżycie, a ten pierwszy ranek w sezonie wydawał się szczególnie piękny. Maggie podniosła 

głowę i zatrąbiła, jakby i ona cieszyła  się, że rozpoczynają nowy sezon. Jo ze śmiechem 

sięgnęła do tyłu  i poklepała szorstki, pomarszczony zad słonicy. Czuła się wolna i pełna 

energii. Z uśmiechem popatrzyła w dół na kłębiących się wokół ludzi.

Jej   uwagę   przyciągnął   mężczyzna,   który   przystanął   przy   zwoju   kabla.   Przede 

wszystkim zwróciła uwagę na jego sylwetkę. Mężczyzna był szczupły, trzymał się bardzo 

prosto, miał szerokie barki, ale niezbyt muskularne ramiona Ubrany w dżinsy, niczym nie 

różnił   się   od   innych   ludzi   na   placu,   ale   z   daleka   można   było   poznać,   że   to   typowy 

mieszczuch.   Rozwiane   przez   wiatr   ciemnoblond   włosy   opadały   mu   na   czoło,   gładko 

wygolona   szczupła   twarz   o   mocno   zarysowanych   szczękach   wydała   się   Jo   niezwykle 

atrakcyjna. Jednak najbardziej spodobały jej się jego jasnopiwne, bursztynowe oczy, które w 

tej chwili patrzyły właśnie na nią. Ma oczy jak Ari, oceniła, myśląc o swoim lwie. Zdumiało 

ją,   że   wpatruje   się   tak   bez   skrępowania   w   obcego   mężczyznę,   jawnie   okazując   swoje 

zainteresowanie. Roześmiała się i odrzuciła warkocz na plecy.

- Chce się pan przejechać? - zawołała. Kiedy nieznajomy uniósł brwi, wiedziała, że 

usłyszał propozycję. Za chwilę przekonamy się, pomyślała, czy oczy to jedyne podobieństwo 

do Ariego. - Maggie nie zrobi panu krzywdy. Jest łagodna jak baranek, tylko trochę większa. - 

Wiedziała, że zrozumiał jej wyzwanie. Kiedy podszedł, lekko uderzyła bok słonicy hakiem. 

Maggie powoli zgięła grube jak pnie drzew przednie nogi, a gdy uklękła, Jo wyciągnęła rękę. 

Nieznajomy wspiął się na słonia z niebywałą zręcznością i usiadł tuż za Jo.

Przez chwilę milczała zaskoczona drżeniem, w jakie wprawiło jej rękę zetknięcie z 

jego dłonią. Uznała jednak, że musiała to sobie wyobrazić.

- Wstań, Maggie - rzuciła komendę. Słonica podniosła się z cichym stęknięciem, a jej 

pasażerowie zakołysali się lekko na boki.

background image

- Zawsze pani w ten sposób łapie mężczyzn? - zainteresował się nieznajomy. Miał 

głęboki głos o sympatycznym brzmieniu.

- To Maggie ich łapie - rzuciła przez ramię.

- Powiedzmy. Jest pani jej opiekunką?

- Nie, ale wiem, jak się z nią obchodzić - odparła.

- Ma pan oczy zupełnie jak jeden z moich kotów - dodała. - A ponieważ wydawał się 

pan zainteresowany Maggie i mną, zaprosiłam pana na górę.

Mężczyzna roześmiał się. Kiedy Jo odwróciła głowę, spostrzegła, że ma ładne, białe i 

równe zęby.

- Fascynujące! Zaprosiła mnie pani na przejażdżkę, bo mam oczy jak pani kot! A co 

do reszty... Nie chcę obrazić słonicy, ale patrzyłem nie na nią, tylko na panią.

- O... - zdumiała się Jo. - A dlaczego?

Przez kilka sekund przyglądał się jej w milczeniu.

- To dziwne. Odnoszę wrażenie, że naprawdę pani tego nie wie.

- Przecież inaczej nie pytałabym - powiedziała - Po co tracić czas, zadając pytania, na 

które znamy odpowiedź?

- Odwróciła się od mężczyzny. - Niech się pan teraz trzyma Maggie musi zarobić na 

swoją belę siana.

Maszty wisiały między brezentem a ziemią Na ich końcach były metalowe pierścienie, 

o które zaczepiono łańcuchy przymocowane do uprzęży słonia. Kiedy Jo i robotnicy ponaglili 

słonicę, Maggie ruszyła do przodu, pociągnęła słupy, które po chwili wskoczyły na swoje 

miejsca, naciągając przy tym brezent. Wielki cyrkowy namiot ożył.

Wykonawszy swoje zadanie, Maggie wyszła przez klapy namiotu na słońce.

- Piękny, prawda? - cicho powiedziała Jo. - Każdego dnia rodzi się na nowo.

Vito   krzyknął   do   niej   coś   po   włosku.   Pomachała   ręką,   odpowiadając   mu   w   tym 

samym języku, po czym kazała słonicy uklęknąć. Poczekała, aż jej pasażer zsiądzie, w końcu 

sama także zsunęła się na ziemię. Ze zdumieniem spostrzegła, że nieznajomy jest bardzo 

wysoki, zaledwie kilka centymetrów niższy od Bucka.

- Z góry wydawał się pan niższy - powiedziała otwarcie.

- Za to pani znacznie wyższa. Zaśmiała się, poklepując Maggie za uchem.

- Przyjdzie pan na przedstawienie? - Zdziwiło ją, jak bardzo jej zależy, aby zobaczyć 

go ponownie.

- Tak, zamierzam obejrzeć występy. - Na jego ustach błąkał się uśmiech. - Czy pani 

też bierze udział w spektaklu?

background image

- Oczywiście, mam numer z kotami - uśmiechnęła się w odpowiedzi. Ktoś ją zawołał, 

bo   Maggie   znów   była   potrzebna.   -   Muszę   już   iść.   Mam   nadzieję,   że   spodoba   się   panu 

przedstawienie.

Zadrżała, gdy nieznajomy ujął jej dłoń.

- Chciałbym zobaczyć się z panią wieczorem.

- Czemu? - Pytanie było jak najbardziej szczere. Ona także chciała go zobaczyć i 

również zupełnie nie rozumiała dlaczego.

Tym razem nie roześmiał się. Delikatnie przesunął dłoń wzdłuż jej warkocza.

- Bo jest pani piękna i bardzo intrygująca.

Nigdy nie przyszło jej do głowy, że jest piękna. Może wydawała się atrakcyjna w 

swoim cyrkowym kostiumie, ale teraz? W dżinsach, bez makijażu? Mało prawdopodobne.

- No dobrze, jeśli nie będzie żadnych problemów z kotami. Ari ostatnio nie czuł się 

najlepiej.

Kąciki jego ust drgnęły.

- Przykro mi to słyszeć. - Odwrócili głowy, gdy nawoływania stały się głośniejsze. - 

Chyba jest pani potrzebna - powiedział. - Może mi pani jeszcze wskazać, który to jest Bill 

Duffy?

- Duffy? - powtórzyła zdumiona. - Chyba nie szuka pan pracy?

Uśmiechnął się, słysząc jej pełne niedowierzania pytanie.

- Dlaczego wydaje się to pani niemożliwe?

- Bo nie wygląda pan na artystę.

- Prawdę mówiąc, nie szukam pracy, tylko Billa Duffy'ego.

Nie   wypytywała   go   więcej.   Osłoniła   oczy   ręką   i   rozejrzała   się   wokół.   W   końcu 

dostrzegła Duffy'ego, który doglądał rozstawiania namiotu kuchennego.

- To ten w marynarce w czerwoną kratę - powiedziała, wspinając się znów na kark 

Maggie. - Niech mu pan powie, że Jo prosi o wejściówkę dla pana - rzuciła jeszcze przez 

ramię i machnęła ręką na pożegnanie.

Słońce już całkiem wyszło zza horyzontu. Zaczął się nowy dzień.

background image

ROZDZIAŁ DRUGI

Jo czekała na swoją kolej przy tylnym  wejściu. Obok niej przystanął Jamie Carter 

znany jako Topo. W swojej rodzinie reprezentował już trzecie pokolenie klaunów i może 

dlatego całkiem naturalnie czuł się z twarzą pomalowaną na biało i w pomarańczowej peruce. 

Dorastali razem i Jo traktowała Jamiego bardziej jak brata niż przyjaciela. Jamie był wysoki i 

szczupły, a pod grubą warstwą makijażu kryła się wyrazista, sympatyczna twarz.

- Mówiła coś? - Jamie zadał to pytanie już po raz trzeci. Jo z westchnieniem opuściła 

klapę namiotu. Na arenie klauni zabawiali publiczność, podczas gdy pracownicy techniczni 

rozstawiali klatkę, do której za chwilę miały wejść lwy.

- Powtarzam ci, że nie. Naprawdę nie wiem, czemu tracisz na nią czas - odparła ostro.

Jamie   najeżył   się.   Szczupłe   ramiona   wyprostowały   się   pod   koszulą   w   czerwone 

grochy.

- Nie oczekuję, że mnie zrozumiesz - odezwał się z godnością. - Przecież twoje jedyne 

kontakty z płcią przeciwną ograniczają się do wizyt u Ariego.

-   Jesteś   bardzo   miły!   -   parsknęła,   niespecjalnie   wzruszona   drwiącą   uwagą. 

Denerwowało ją, że Jamie robi z siebie idiotę z powodu akrobatki Carmen Gribalti, jednak 

cała złość wyparowała z niej, kiedy spojrzała w markotne oczy przyjaciela.

-  Sądzę,  że  nie  miała   nawet  okazji,  by przeczytać  kartkę  od ciebie  -  powiedziała 

uspokajająco. - Sam wiesz, jaki zwariowany jest pierwszy dzień nowego sezonu.

- Pewnie tak - mruknął Jamie z udaną obojętnością, Zupełnie nie wiem, co ona widzi 

w tym linoskoczku. Jo pomyślała o wspaniałych bicepsach Vita, jednak była zbyt mądra, aby 

mówić o nich głośno.

- Nie sposób trafić za cudzym gustem. - Cmoknęła go głośno w czerwony, okrągły 

nosek. - Ja na przykład aż drżę na widok mężczyzny z grzywą gęstych pomarańczowych 

włosów.

- Od razu widać, że znasz się na męskiej urodzie.

Jo ponownie wyjrzała na arenę. Zbliżała się pora występu Jamiego.

- Zauważyłeś może miastowego, który kręcił się dziś po obozie? - spytała.

- Nawet kilkunastu - odparł drwiąco, sięgając po wiadro z konfetti.

Obrzuciła   go   niechętnym   spojrzeniem.   —   Nie   mówię   o   tych,   którzy   zwykle   tu 

przychodzą.   Ma   około   trzydziestki,   ubrany   w   dżinsy   i   T   -   shirt,   wysoki   -   ciągnęła. 

Dobiegający z areny głośny śmiech publiczności zagłuszał jej słowa. - Ciemnoblond, proste 

włosy.

background image

- Taa... Widziałem. - Jamie usunął ją z drogi, szykując się do wyjścia na arenę. - 

Wchodził z Duffym do czerwonego wozu. - Z dzikim, przenikliwym okrzykiem klaun Topo 

wypadł na arenę. Na nogach miał wielkie tenisówki, w ręku wiadro z konfetti.

Jo przyglądała się, jak ścigał trzech innych klaunów wokół areny. To dziwne, myślała, 

że   Duffy   zabrał   kogoś   nieznajomego   do   wozu,   gdzie   mieściła   się   administracja   cyrku. 

Mężczyzna mówił przecież, że nie szuka pracy. Sądząc po zadbanych dłoniach, nie pracował 

fizycznie i z pewnością na stałe mieszkał w mieście. A poza tym, pomyślała, wskakując na 

białą klacz o imieniu Babette, sprawiał wrażenie osoby, która odniosła sukces i cieszy się 

autorytetem.

Wzruszyła ramionami, zła, że nie przestaje o nim rozmyślać. Podczas parady uważnie 

przyglądała się publiczności, szukając go wśród widzów. Na popołudniówce na pewno go nie 

było.   Jo   machinalnie   poklepała   szyję   klaczy   i   wyprostowała   się,   słysząc   gwizdek 

konferansjera.

- Panie i panowie! - wołał głębokim, melodyjnym głosem. - A teraz nasza największa 

atrakcja! Powitajcie Jovilette, królową dżungli!

Jo   trąciła   Babette   piętami   i   klacz   wpadła   na   arenę.   Publiczność   owacyjnie   witała 

postać w czarnej pelerynie galopującą na oklep na śnieżnobiałym koniu. Mknęła wokół areny, 

strzelając na przemian biczami, a kiedy przejeżdżała obok wejścia do klatki, zeskoczyła z 

pędzącego konia. Jeden z pomocników zabrał Babette, a tymczasem Jo chwyciła bicze w 

jedną rękę i z rozmachem zrzuciła pelerynę, pod którą miała obcisły biały trykot ozdobiony 

złotymi cekinami. Czarne włosy, przytrzymane mieniącym się diademem, jak fala spływały 

wzdłuż jej pleców.

W klatce dwanaście dzikich kotów przysiadło na białych i niebieskich postumentach. 

Dla   publiczności   wejście   tresera   za   kraty   wydawało   się   całkiem   zwyczajną   czynnością, 

jednak Jo wiedziała, że to najbardziej niebezpieczny moment w całym występie. Żeby znaleźć 

się na środku areny, musiała przejść między dwoma lwami. Wystarczyło, żeby jeden z nich 

czymś się zdenerwował albo nabrał chęci do zabawy i machnął łapą. Nawet przy schowanych 

pazurach taki cios mógłby okazać się zabójczy.

Zdecydowanym   krokiem   przeszła   na   środek   klatki   i   po   chwili   stała   otoczona   ze 

wszystkich stron lwami. Strzelając dla efektu z bicza, wydała komendę, po której lwy stanęły 

na tylnych łapach. Po kolei kazała im wykonywać wszystkie wyuczone sztuki.

Lwy ryczały, gdy wydawała im polecenia, od czasu do czasu próbowały sięgnąć łapą 

do bicza, który trzymała w ręce. Wtedy natychmiast rzucała komendę, która powstrzymywała 

te   zapędy.   Zakończyła   przedstawienie   wśród   wiwatów   publiczności,   przejeżdżając   na 

background image

Merlinie wokół areny.

- Dobry występ - pochwalił Pete, wręczając jej wełniane okrycie. - Poszło ci dziś jak 

po maśle.

- Dzięki. - Owinęła się szczelnie ciepłą narzutką. Na arenie w świetle reflektorów 

panował   upał   i   teraz   wieczorne   wiosenne   powietrze   wydawało   jej   się   bardzo   rześkie.   - 

Powiedz Gerry'emu, że może nakarmić koty. Są dziś wyjątkowo grzeczne.

Pete zaśmiał się.

- Już widzę, jak skacze z radości - powiedział, ruszając w stronę ciężarówki, którą 

odwoził naczepę z klatkami.

Miała prawie godzinę do finału, postanowiła więc pójść do kuchni po kawę. Po drodze 

analizowała swój występ.

Faktycznie, cały numer wypadł dzisiaj całkiem nieźle. Co prawda Hamlet raz czy dwa 

próbował swoich sztuczek, ale o tym wiedziała tylko ona. No i lew, oczywiście. Przymknęła 

na chwilę oczy i poruszyła barkami, próbując rozluźnić napięte mięśnie.

- Niezły ten pani numer.

Odwróciła   się   gwałtownie.   Czuła,   jak   puls   jej   przyspieszył.   Nawet   nie   próbowała 

ukrywać radości, która ją ogarnęła na widok mężczyzny.

- Dobry wieczór! Podobały się panu występy? Zatrzymał się przed nią i wpatrywał się 

w jej twarz tak intensywnie, że zaczęła się zastanawiać, czy nie rozmazał się jej makijaż. W 

końcu zaśmiał się krótko i z niedowierzaniem pokręcił głową.

- Muszę się do czegoś przyznać - zaczął. - Kiedy rano mówiła pani o występie z 

kotami, myślałem, że chodzi o koty syjamskie. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że mowa o 

afrykańskich lwach.

- Syjamskie? - powtórzyła i roześmiała się głośno. - Domowe?

Ciągle jeszcze chichotała, gdy nieznajomy wyciągnął nagle rękę.

- Moim zdaniem - powiedział, przepuszczając przez  palce pasmo jej włosów - to 

wydaje  się znacznie bardziej logiczne niż fakt, że ktoś taki malutki  wchodzi do klatki z 

dwunastoma dzikimi kotami.

- Nie jestem malutka - poprawiła go łagodnie. - A poza tym wśród dwunastu lwów 

wzrost naprawdę ma niewielkie znaczenie.

- No tak, ma pani rację. - Oderwał wzrok od jej włosów i spojrzał w jej oczy.  - 

Dlaczego pani to robi? - spytał znienacka.

Patrzyła na niego zdumiona.

- Jak to dlaczego? To mój zawód.

background image

.   Ze   sposobu,   w   jaki   na   nią   patrzył,   domyśliła   się,   że   nie   satysfakcjonuje   go   ta 

odpowiedź.

- Chyba powinienem zapytać, w jaki sposób została pani pogromczynią lwów.

- Treserką - skorygowała automatycznie. Od namiotu dobiegały stłumione oklaski. - 

Beirotowie zaczynają swój występ. Warto ich zobaczyć. To akrobaci światowej klasy.

- Nie chce mi pani odpowiedzieć? - spytał cicho. Uniosła brwi zdumiona, że naprawdę 

go to interesuje.

- Czemu nie. To żadna tajemnica Mój ojciec był treserem, a ja po nim odziedziczyłam 

umiejętność obchodzenia się z kotami. - Prawdę mówiąc, nigdy nie zastanawiała się nad 

swoją pracą zawodową, teraz również nie zamierzała się nad tym rozwodzić. - Nie powinien 

pan tak marnować swojego biletu. Może pan stanąć tuż przy wejściu na arenę i przynajmniej 

zobaczyć   fragment   ich   występu.   -   Odwróciła   się,   żeby   podprowadzić   go   do   drzwi   dla 

artystów, ale mężczyzna chwycił ją za rękę i zatrzymał w miejscu.

Podszedł tak blisko, że ich ciała prawie się zetknęły. Patrzyła mu w oczy i czuła bijące 

od niego ciepło. Serce waliło jej  w piersi tak mocno, jak wówczas,  gdy podchodziła do 

nowego   kota.   Teraz   też   spotykało   ją   coś   nowego,   coś,   czego   nigdy   nie   doświadczyła. 

Zadrżała, gdy uniósł dłoń i dotknął jej policzka. Nie poruszyła się, patrzyła tylko uważnie, 

pozwalając, by fala ciepła ogarnęła całe jej ciało.

- Chce mnie pan pocałować? - W jej głosie było więcej ciekawości niż pożądania.

We wzroku mężczyzny błysnęło rozbawienie.

- Prawdę mówiąc, przyszło mi to do głowy - odparł. - Ma pani coś przeciwko temu?

Spuściła oczy na jego usta. Mają ładny kształt, pomyślała, zastanawiając się, jakie są 

w dotyku. Nie próbował jej przyciągać do siebie. Ciągle trzymał ją za rękę, drugą dłoń wsunął 

pod jej włosy i położył u nasady szyi.

- Nie - odpowiedziała wreszcie. - Nie mam nic przeciwko temu.

Kąciki jego ust drgnęły. Jego ręka trochę mocniej objęła jej kark. Powoli pochylił 

głowę. Zaintrygowana, ale też trochę nieufna, nadal patrzyła mu w oczy. Z doświadczenia 

wiedziała, że oczy najwięcej mówią o ludziach i o kotach.

To   był   bardzo   delikatny   pocałunek,   właściwie   muśnięcie.   Jo   poczuła,   jak   ziemia 

zadrżała pod jej stopami. Przez głowę przeleciała jej myśl, że pewno obok prowadzą słonie. 

Tylko   dlaczego   teraz,   myślała   leniwie.   Z   tyłu,   z   namiotu   dobiegały   ich   głosy 

rozentuzjazmowanej   publiczności.   Czuła,   że   serce   wali   jej   jak   młotem.   Stali,   prawie   nie 

dotykając się. Jego usta lekko pieściły jej wargi. Lekko, leniwie, czubkiem języka obrysował 

kontur jej ust, zachęcając je do rozchylenia się. Nie nalegał jednak, nie zmuszał do niczego, 

background image

zaledwie próbował. Kiedy pogłębił pocałunek, oddech Jo stał się szybszy, z jej ust wydarł się 

cichy jęk, a powieki opadły.

Przez chwilę poddała mu się całkiem, pozwalając, by ogarnęły ją nowe doznania. 

Resztką świadomości czuła, że staje na palcach, żeby zbliżyć się do niego bardziej. Jego dłoń 

ciągle spoczywała na jej karku, a jego oczy w ciemnościach wydawały się złote.

- Jesteś zadziwiającą kobietą, Jovilette - wyszeptał.

- Kryjesz tyle niespodzianek.

-   A   ja   nawet   nie   wiem,   jak   się   nazywasz   -   powiedziała   z   uśmiechem.   Czuła   się 

wspaniale, ożywiona, podekscytowana, pełna energii.

Ze śmiechem zdjął wreszcie dłoń z jej szyi i chwycił jej drugą rękę. Zanim jednak 

zdążył coś powiedzieć, od namiotu rozległo się wołanie Duffy'ego. Jo odwróciła głowę i 

patrzyła, jak Duffy idzie w ich stronę szybkim, kołyszącym krokiem.

- Proszę, proszę - zawołał wesoło. - Nie wiedziałem, że już się poznaliście. Czy Jo 

oprowadziła już pana trochę?

-   Poklepał   dziewczynę   po   ramieniu.   -   Wiedziałem,   że   mogę   na   ciebie   Uczyć, 

dziecinko.

Popatrzyła na niego zdumiona, ale nim zdążyła zadać jakieś pytanie, Duffy ciągnął:

- Tak jest, szanowny panie. Widział pan, co ta mała potrafi. A cyrk zna jak własną 

kieszeń, bo tu urodziła się i wychowała. Jeśli ma pan jakieś wątpliwości, wystarczy spytać Jo, 

a ona wszystko panu wyjaśni. Oczywiście ja także zawsze jestem do pana dyspozycji, gdyby 

chciał pan dowiedzieć się czegoś o rachunkach czy kontraktach, albo zajrzeć do ksiąg.

Jo nagle poczuła ukłucie niepokoju. Co on gada o księgach i kontraktach? Rzuciła 

okiem na mężczyznę, który nadal trzymał jej ręce. Widziała, że patrzy na Duffy'ego z lekkim 

uśmiechem.

- Jest pan księgowym? - spytała zakłopotana.

- Dziecinko, przecież wiesz, że pan Prescott jest prawnikiem - zaśmiał się Duffy, 

głaszcząc ją po głowie. - Nie przegap wyjścia na arenę. - Kiwnął im głową na pożegnanie i 

odmaszerował.

Keane poczuł, że zesztywniała, gdy Duffy rzucił jego nazwisko.

- No, teraz już wiesz, jak się nazywam - powiedział, patrząc jej w twarz.

- Tak... - Jej głos stał się równie zimny jak jej krew. - Czy może pan już puścić moje 

dłonie, panie Prescott?

Zawahał się, lecz po chwili spełnił jej żądanie. Natychmiast wsunęła ręce do kieszeni.

- Nie wydaje ci się, Jo, że doszliśmy już do takiego etapu naszej znajomości, kiedy 

background image

można mówić sobie po imieniu?

- Zapewniam pana, panie Prescott, że nie byłoby żadnych etapów, gdybym wiedziała, 

kim   pan   jest   -   odparła   sztywno.   Czuła   się   zdradzona   i   upokorzona.   Cała   przyjemność   z 

dzisiejszego wieczoru gdzieś się ulotniła. Pocałunek, który dodał jej tyle energii, nagle wydał 

się tani, płytki i nie na miejscu. O, nie! Nie będę mu mówić po imieniu, postanowiła. Ani 

teraz, ani nigdy. - Proszę mi wybaczyć,  ale przed wyjściem  na arenę  muszę jeszcze coś 

załatwić.

- Skąd ta zmiana? - spytał, chwytając ją za rękę. - Nie lubisz prawników?

Obrzuciła   go   lodowatym   spojrzeniem.   Jak   to   się   stało,   że   rano   tak   bardzo   się 

pomyliła?

- Nie mam zwyczaju klasyfikować ludzi.

- W takim razie musi chodzić o moje nazwisko. Czy to znaczy, że masz jakiś żal do 

mojego ojca?

W jej oczach zapłonęła zimna furia Ze złością wyszarpnęła rękę.

- Frank Prescott był najwspanialszym człowiekiem, jakiego znałam. Nawet przez myśl 

mi nie przeszło, żeby w jakikolwiek sposób wiązać pana z Frankiem. Pan w ogóle nie ma do 

niego   prawa!   -   Choć   sprawiało   jej   to   wielką   trudność,   starała   się   nie   podnosić   głosu.   - 

Powinien pan od razu powiedzieć mi, kim jest. Wtedy nie doszłoby do tej okropnej pomyłki.

-   A   więc   tak   nazywasz   to,   co   przed   chwilą   zaszło?   -   spytał   chłodno.   -   Okropną 

pomyłką?

Jego spokój wyprowadzał Jo z równowagi. Za wszelką cenę muszę się opanować, 

nakazała sobie w duchu.

- Nie ma pan żadnych praw do cyrku Franka - powiedziała cicho. - To, że zostawił go 

panu, jest chyba jedynym błędem, jaki popełnił w życiu. - Zdawała sobie sprawę, że zaraz 

straci nad sobą kontrolę, obróciła się więc na pięcie i pobiegła przez plac, aż zniknęła w 

ciemności.

background image

ROZDZIAŁ TRZECI

Dzień był zdumiewająco ciepły. Wozy kempingowe, przyczepy i ciężarówki stały w 

swoim zwykłym porządku, jaki zawsze zajmowały podczas długich, często liczących tysiące 

mil, podróży. Flaga zawieszona nad kuchnią sygnalizowała, że właśnie wydawany jest lunch. 

Główny namiot był już gotowy do popołudniówki.

Rose szła szybkim krokiem przez lunapark w stronę klatek ze zwierzętami. Ciemne 

włosy upięła na karku w kok, wielkie piwne oczy patrzyły badawczo, jakby kogoś szukała. 

Na trykot narzuciła płaszcz kąpielowy, na nogach miała tenisówki. Pomachała do Jo, która 

stała przed klatką Ariego, i przyspieszyła kroku.

- Jo! - Rose zatrzymała się bez tchu. - Szukam Jamiego.

- Domyśliłam się - uśmiechnęła się Jo. Wiedziała, że Rose postanowiła zdobyć serce 

klauna Topo. Gdyby Jamie miał odrobinę rozsądku, myślała, pozwoliłby jej zawładnąć swoim 

sercem, zamiast uganiać się za Carmen. - Nie widziałam go przez całe rano. Może jest na 

próbie.

-   Bardziej   prawdopodobne,   że   umizga   się   do   Carmen   -   mruknęła   Rose,   patrząc 

niechętnie w stronę wozu Gribaltich. - Robi z siebie głupka.

- Za to mu płacą - zauważyła Jo, ale Rose nie zareagowała na dowcip. Jo westchnęła. 

Szczerze lubiła tę inteligentną, wesołą dziewczynę. - Posłuchaj, Rose - zaczęła, starając się, 

by jej głos brzmiał możliwie łagodnie.

- Jamie jest trochę powolny, a w tej chwili Carmen zupełnie go zafascynowała, ale to 

minie.

- Nie wiem, czemu zawracam sobie nim głowę - burknęła Rose, jednak widać było, że 

już odzyskuje humor.

- Przecież nawet nie jest przystojny. A skoro mowa o urodzie - mruknęła, odwracając 

wzrok od Jo. - Kto to jest?

Jo rzuciła okiem przez ramię i mina jej zrzedła.

- Właściciel - odparła bezbarwnym głosem.

-   Keane   Prescott?   Nikt   mi   nie   mówił,   że   jest   taki   przystojny.   -   Zawsze   wobec 

mężczyzn   stawała   się   nagle   ognistą   Meksykanką.   -   Jamie   ma   szczęście,   że   hołduję 

monogamicznym związkom.

- Ty się lepiej ciesz, że mama cię nie słyszy - powiedziała Jo i zarobiła kuksańca pod 

żebra.

- On tu idzie, amiga, i patrzy na ciebie. O la la, mój tata natychmiast  pogoniłby 

background image

Jamiego do ołtarza, gdyby zauważył takie spojrzenie.

- Głupia jesteś - parsknęła Jo ze złością.

- Ależ skąd! - Rose patrzyła na nią z rozbawieniem.

- Raczej romantyczna.

Jo  nie  potrafiła powstrzymać  uśmiechu.  Jej  oczy ciągle  się śmiały,  gdy podniosła 

wzrok i napotkała spojrzenie Keane'a. Pospiesznie przybrała poważną minę.

- Dzień dobry, Jovilette. - Wymówił jej imię tak lekko, jakby powtarzał je od lat.

- Dzień dobry panu - odparła. Rose chrząknęła głośno, więc dodała: - To jest Rose 

Sanchez.

- Miło mi pana poznać, panie Prescott. - Rose wyciągnęła rękę i obdarzyła Keane'a 

uśmiechem, który do tej pory rezerwowała wyłącznie dla Jamiego. - Słyszałam, że jedzie pan 

z nami w trasę.

- Witaj, Rose. - Keane z uśmiechem ujął dłoń dziewczyny. Jo zauważyła niechętnie, że 

uśmiechał się w ten sam rozbrajający sposób, jak wczoraj rano. Widząc, że meksykańska 

krew zaróżowiła policzki dziewczyny, postanowiła interweniować.

- Rose, zostało ci tylko dziesięć minut do występu, a jeszcze musisz zrobić makijaż.

- Cholera jasna! - krzyknęła Rose, zapominając, że miała być  wytworna. - Muszę 

pędzić. - Już zbierała się do biegu, ale jeszcze zawołała przez ramię: - Nie mów Jamiemu, że 

go szukałam.

Keane patrzył za nią, jak pędziła przez obóz, podtrzymując jedną ręką poły długiego 

szlafroka.

- Urocza.

- Ma tylko osiemnaście lat - mruknęła Jo.

- Wezmę tę informację pod rozwagę. — Spojrzał na nią z rozbawieniem. - A co robi ta 

osiemnastoletnia Rose? Uprawia zapasy z aligatorami?

-   Rose   to   Serpentina,   pańska   największa   gwiazda   w   imprezach   towarzyszących. 

Zaklinaczka węży. - Ogromną przyjemność sprawił jej wyraz niedowierzania, który pojawił 

się na twarzy Keane'a. Nie trwało to jednak długo.

- Wspaniale. - Nim zdążyła  zaprotestować, wyciągnął  rękę i odgarnął jej włosy z 

policzka. - Czyżby chodziło o kobry?

- Oraz boa dusiciele - uzupełniła słodkim głosem.

Otrzepała kurz z kolan wytartych dżinsów. - Teraz jednak muszę pana przeprosić...

- To raczej niemożliwe. - Mimo że powiedział to bardzo spokojnie, jego głos przybrał 

rozkazujący ton.

background image

- Panie Prescott - zaczęła, walcząc z pragnieniem buntu. - Jestem bardzo zajęta. Muszę 

przygotować się do popołudniowego przedstawienia.

- Do swojego występu masz jeszcze półtorej godziny - zaprotestował. - Sądzę, że z 

powodzeniem możesz mi poświęcić część tego czasu. Proszono cię, abyś zapoznała mnie z 

cyrkiem. Nie widzę powodu, żebyśmy nie mogli zacząć od razu. - Jego ton nie pozostawiał 

wątpliwości, jakiej odpowiedzi należy udzielić.

- Od czego chciałby pan zacząć? - spytała.

- Od ciebie.

- Nie rozumiem. - Zmarszczyła brwi.

Przez chwilę przyglądał się jej uważnie, lecz w jej oczach nie było śladu kokieterii.

- Rzeczywiście nie rozumiesz... - zgodził się. - Zacznijmy w takim razie od twoich 

kotów.

- Ach, o to chodzi. - Czoło Jo natychmiast rozpogodziło się. - Mam trzynaście kotów - 

zaczęła. - Siedem samców i sześć samic. To wszystko lwy afrykańskie, w wieku od czterech i 

pół roku do dwudziestu dwóch lat.

- Myślałem, że pracujesz z dwunastoma - wpadł jej w słowo Keane.

- Zgadza się. Ari jest już na emeryturze. - Odwróciła się i wskazała dużego samca, 

drzemiącego w klatce. - Podróżuje ze mną, ale już z nim nie występuję. Ma dwadzieścia dwa 

lata i jest najstarszy ze wszystkich. Mój ojciec zatrzymał go, bo Ari urodził się tego samego 

dnia, co ja.

- Jo westchnęła. Jej głos znacznie złagodniał. - To ostatni  z lwów  mojego ojca - 

Pogrążona  we wspomnieniach   zapomniała  o  stojącym  obok  mężczyźnie.   - Ari  był  moim 

najlepszym skoczkiem, a poza tym mogłam go wszystkiego nauczyć. Jesteś mądrym kotkiem, 

prawda, Ari?

Zmieniony ton jej głosu sprawił, że dziki kot poruszył się, otworzył oczy i spojrzał na 

Jo. Dźwięk, który wydał, bardziej przypominał zrzędzenie niż ryk. Po chwili lew znów zapadł 

w drzemkę.

-   Jest   zmęczony   -   mruknęła   Jo,   próbując   nie   poddawać   się   przygnębieniu.   - 

Dwadzieścia dwa lata to podeszły wiek dla lwa.

- Co się stało? - zaniepokoił się Keane, przytrzymując jej rękę, nim Jo zdążyła się 

odwrócić. Jej oczy wypełniły się łzami.

- On umiera - powiedziała drżącym głosem. - A ja nie mogę nic na to poradzić. - 

Wcisnęła ręce do kieszeni i przeszła w stronę dalszych klatek. Nabrała głęboko powietrza, 

starając się uspokoić. Kiedy Keane dołączył do niej, zdołała się już opanować i podjęła swoje 

background image

wyjaśnienia.

- Pracuję z tą dwunastką. Wszystkie zostały importowane bezpośrednio z Afryki.

Z zewnątrz dobiegły słabe dźwięki muzyki, która sygnalizowała, że lunapark został 

otwarty.

- To jest Merlin, na którym  wyjeżdżam  z areny. Ma dziesięć lat. Jest najbardziej 

zrównoważonym kotem, z jakim zdarzyło mi się pracować. Heathcliff - ciągnęła, wskazując 

następnego kota - ma sześć lat, jest moim najlepszym skoczkiem. A to Faust, czteroipółletni 

maluch.

-   Lwy   krążyły   niespokojnie,   gdy   szli   z   Keane'em   wzdłuż   klatek.   Pod   wpływem 

nagłego impulsu, Jo uniosła nieznacznie dłoń. Faust zrozumiał sygnał i natychmiast rozległ 

się potężny, ogłuszający ryk. Jednak ku jej wielkiemu rozczarowaniu, Keane nie rzucił się do 

ucieczki.

- Faktycznie robi wrażenie - skomentował niedbale.

- To on leży pośrodku, kiedy się na nich kładziesz, prawda?

- Tak. - Zmarszczyła czoło, lecz po chwili otwarcie powiedziała, co chodziło jej po 

głowie. - Ma pan mocne nerwy... i jest bardzo spostrzegawczy.

- W moim zawodzie to przydatne - odrzekł. Jo ponownie odwróciła się do lwów.

-   Lazarus,   dwunastolatek,   to   prawdziwy   artysta.   Bolingbroke   ma   dziesięć   lat,   jest 

synem tej samej lwicy co Merlin. Hamlet - powiedziała, zatrzymując  się - ma pięć lat. - 

Patrzyła   prosto   w   żółte   oczy   kota.   -   Ma   duże   możliwości,   ale   jest   bardzo   arogancki   i 

niezwykle cierpliwy. Tylko czeka, aż popełnię błąd.

- Dlaczego? - Keane rzucił okiem na Jo. Ciągle patrzyła w oczy Hamleta.

- Żeby móc mnie zaatakować - powiedziała, nie zmieniając wyrazu twarzy ani tonu 

głosu. - To jego pierwszy sezon na arenie. Pandora - ciągnęła, przechodząc do lwic.

-   Bardzo   wytworna   dama.   Ma   sześć   lat.   Hester,   siedmiolatka,   jest   bardzo 

wszechstronna. A to Portia. Tak jak Hamlet, występuje po raz pierwszy. - Wskazała następną 

klatkę. - Dulcynea, najpiękniejsza z moich pań. Ofelia, która w zeszłym roku miała małe i 

ośmioletnia Abra. Trochę humorzastą, ale ma świetny zmysł równowagi.

- W ogóle nie dotykasz lwów tym biczem - zauważył Keane, patrząc, jak wiatr unosi 

pasma jej włosów. - Po co w takim razie go używasz?

- Żeby trzymać je w ciągłym napięciu i nie pozwolić zasnąć publiczności.

Zesztywniała, kiedy ujął ją pod ramię.

- Przespacerujmy się - zaproponował, odchodząc od klatek.

- Jak je oswajasz? - pytał dalej.

background image

- W ogóle tego nie robię. Moje koty nie są oswojone tylko wytresowane. - Obok nich 

przeszła wysoka blondynka z białym pudelkiem na rękach. - Merlin jest dziś bardzo głodny - 

zawołała za nią Jo.

Kobieta, udając przerażenie, przycisnęła pieska mocniej do piersi i zaczęła coś szybko 

mówić po francusku. Jo roześmiała się i odpowiedziała jej w tym samym języku.

-   Fifi   potrafi   zrobić   podwójne   salto   na   grzbiecie   pędzącego   konia   -   wyjaśniła 

Keane'owi, kiedy podjęli spacer. - Jest tresowana w taki sam sposób jak moje koty, tyle że 

ona jest udomowiona. Natomiast koty pozostają dzikie.

- Podniosła głowę, żeby spojrzeć na Keane'a. Słońce oświetlało jej włosy i zapaliło 

złote błyski  w jej zielonych  oczach. - Natury nie da się oswoić. Jeśli zmienia się dzikie 

zwierzę w domową maskotkę, pozbawia się je charakteru, wymazuje się naturalne cechy. A 

poza tym  jego  poczucie wolności, które  jest podstawą natury,  zawsze może  się ujawnić. 

Kiedy   pies   atakuje   swojego   pana,   to   niemiłe.   Jednak   gdy   zaatakuje   lew,   to   śmiertelnie 

niebezpieczne.

- Zaczęła się przyzwyczajać do tego, że czuje jego dłoń na swoim ramieniu. - Dorosły 

samiec ma prawie metr wysokości w okolicy grzbietu i waży ponad dwieście kilogramów. 

Jeden dobrze wymierzony cios łapą może złamać człowiekowi kark, nie wspominając już, co 

mogą zrobić zęby i pazury.

- I mimo to wchodzisz do klatki z tuzinem dzikich kotów wyposażona zaledwie w bat?

- Bat i tak jest wyłącznie rekwizytem. Nie przyda się do obrony nawet przed jednym 

atakującym lwem. Lew to niezwykle zacięte zwierzę. Człowiek nie ma z nim żadnych szans.

- Jak w takim razie udało ci się do tej pory pozostać w jednym kawałku?

Muzykę ledwo już było słychać. Jo odwróciła się i ze zdumieniem spostrzegła, że 

odeszli całkiem daleko od obozu. Usiadła po turecku na trawie i skubiąc zielone źdźbła, 

podjęła:

- Jestem sprytniejsza od nich, a przynajmniej robię wszystko, żeby tak myślały. Panuję 

nad   nimi,   częściowo   siłą   woli.   Podczas   tresury   trzeba   wyrabiać   wzajemne   zrozumienie, 

szacunek, a jeśli ma się szczęście, to także trochę przywiązania. Ale na pewno nie można im 

na tyle ufać, żeby przestać uważać. A przede wszystkim - dodała, patrząc, jak Keane siada 

obok niej - musi się pamiętać o podstawowej zasadzie stosowanej w pokerze. O blefie. - Ze 

śmiechem odchyliła się do tyłu, opierając się na łokciach. - Gra pan w pokera?

- Zdarza mi się. - Wziął w palce pasmo jej włosów, które rozsypały się po trawie. - A 

ty?

- Czasami. Mój pomocnik, Pete... - Jo rozejrzała się uważnie i wyciągnęła rękę. - O, 

background image

jest tam, przy drugim wozie. Siedzi z Mackiem Stevensonem. No więc Pete od czasu do czasu 

organizuje pokera.

- Kim jest ta dziewczynka na szczudłach?

- To najmłodsza córeczka Macka, Katie. A tam jest Jamie. - Zaśmiała się, widząc, jak 

Jamie przewraca się z hukiem prosto pod drewniane szczudła.

- Ten od Rose? - spytał Keane, przyglądając się improwizowanemu przedstawieniu w 

obozie.

- Tak, jeśli Rose uda się postawić na swoim. Na razie Jamie jest całkiem zauroczony 

Carmen   Gribalti,   chociaż   nie   ma   u   niej   żadnych   szans.   Carmen   robi   słodkie   oczy   do 

linoskoczka Vita. Vito z kolei spogląda zalotnie na wszystkie dziewczyny wokół.

- A kto ciebie oczarował, Jovilette? - Pociągnął ją lekko za włosy i jej twarz znalazła 

się tuż obok niego.

Nie   zdawała   sobie   sprawy,   że   Keane   siedzi   tak   blisko.   Wystarczyło   właściwie 

odrobinę pochylić  głowę, żeby dotknąć jego ust. Nagle z całą intensywnością doleciał ją 

słodki zapach trawy i ciepły dotyk słońca. Dźwięki dochodzące z cyrku wydawały się dalekie 

i przytłumione, znacznie wyraźniej słyszała śpiew ptaków. Ciągle pamiętała smak jego ust i 

ciekawiło ją, czy teraz byłby taki sam. Mierzyła go wzrokiem, czekając, aż wyrówna się jej 

puls.

- Jestem zbyt zapracowana, żeby dać się oczarować - odparła. Jej głos był spokojny, a 

w oczach malowała się ciekawość.

Po raz pierwszy w życiu naprawdę chciała, żeby mężczyzna ją pocałował. Pragnęła 

znów poczuć to, co zeszłej nocy; chciała, żeby tym razem mocno objął ją ramionami, przytulił 

z całej siły. Marzyła,  żeby wróciło  tamto uczucie lekkości.  Nigdy wcześniej  nie poznała 

uczucia fizycznego pożądania, a wczoraj trwało ono zaledwie kilka chwil. Łaskotanie, które 

poczuła w żołądku, było jednocześnie przyjemne i niepokojące.

- O czym tak myślisz? - spytał Keane, zaintrygowany intensywnym wyrazem jej oczu.

- Zastanawiam się, czemu czuję się przy panu tak dziwnie - odpowiedziała szczerze.

- Naprawdę? - Najwyraźniej jej słowa sprawiły mu przyjemność. - Co takiego czujesz, 

Jovilette? - spytał.

- Jeszcze nie jestem pewna. - Zauważyła, że jej głos stał się lekko ochrypły. I nagle 

otrząsnęła się. Nie powinna ani czuć się dziwnie, ani marzyć o tym, żeby Keane Prescott ją 

pocałował. Energicznie zerwała się na nogi i otrzepała spodnie na siedzeniu.

- Uciekasz? - Keane również podniósł się z trawy.

- Nigdy przed niczym nie uciekam, panie Prescott - powiedziała zimno. Była zła na 

background image

siebie, że znów uległa jego urokowi. - A już z pewnością nie będę uciekać przed jakimś 

miastowym   prawnikiem   -  ciągnęła   z  pogardą.   -   Nie   byłoby   lepiej,   gdyby   wrócił   pan   do 

Chicago i wsadził kogoś do więzienia?

- Jestem obrońcą - odparował Keane. - Nie wtrącam ludzi do więzienia tylko  ich 

stamtąd wyciągam.

- Znakomicie. W takim razie niech pan wypuści jakiegoś przestępcę.

Roześmiał się, czym ją jeszcze bardziej zdenerwował.

- Całkiem mnie oczarowałaś, Jovilette.

- Zupełnie niechcący, zapewniam pana. - Cofnęła się, widząc rozbawienie w jego 

oczach. Nie zamierzała pozwolić, żeby sobie z niej kpił. - Nie pasuje pan tutaj - Wybuchnęła. 

- Nie ma pan tu nic do roboty.

- Wręcz przeciwnie - odparł obojętnym tonem. - Mam, i to całkiem sporo. Ten cyrk 

należy do mnie.

- Dlaczego? - Wyciągnęła przed siebie dłonie, jakby próbowała go odepchnąć. - Bo 

tak napisano na jakimś świstku? Prawnicy tylko to potrafią zrozumieć, prawda? Kartki pełne 

napuszonych słów. Po co pan tu przyjechał? Obejrzeć nas i wyliczyć zyski i straty? Jaka jest 

pańskim   zdaniem   wartość   marzenia?   Na   ile   pan   wyceni   ludzką   duszę?   Niech   pan   na   to 

spojrzy! - zażądała, wskazując obóz za ich plecami. - Pan potrafi dojrzeć wyłącznie namioty i 

przyczepy, ale z pewnością nie rozumie pan, co to wszystko znaczy. Frank to rozumiał. I 

kochał.

- Jestem tego świadomy. - W głosie Keane'a dało się słyszeć ostrzejsze tony. - Jak 

również tego, że to mnie zostawił cyrk.

-   Nie   potrafię  zrozumieć,  dlaczego.   -   Sfrustrowana,   wcisnęła   dłonie   do   kieszeni   i 

odwróciła się do niego tyłem.

- Zapewniam cię, że ja również. Faktem jednak jest, że to zrobił.

- Przez trzydzieści lat ani razu go pan nie odwiedził. - Obróciła się tak gwałtownie, że 

włosy za nią zawirowały. - Ani razu.

- To prawda - zgodził się Keane. Kołysał się na lekko rozstawionych nogach, nie 

spuszczając z niej wzroku. - Choć oczywiście można na to spojrzeć z drugiej strony. On także 

przez trzydzieści lat ani razu nie przyjechał do mnie. Ani razu...

- Pana matka opuściła go i zabrała pana do Chicago...

-   Nie   zamierzam   rozmawiać   o   mojej   matce   -   przerwał   tonem   nie   znoszącym 

sprzeciwu.

Przełknęła ripostę. Ciągle nie mogła zapanować nad nerwami.

background image

- Co pan zamierza z tym zrobić? - dociekała. - To moja sprawa.

- O! - Przymknęła oczy i mruknęła coś w języku, którego nie znał. - Jak pan może być 

tak arogancki i nieczuły? - Kiedy uniosła powieki, dostrzegł pociemniałe z gniewu spojrzenie. 

- Czy życie tych wszystkich ludzi nic dla pana nie znaczy? Ani marzenia Franka? Nie wy-

starczy panu tych pieniędzy, które pan ma? Musi pan koniecznie ranić ludzi, żeby powiększyć 

majątek? Chciwości z pewnością nie odziedziczył pan po ojcu.

- Moja cierpliwość ma swoje granice - rzucił ostrzegawczo.

- Gdybym potrafiła, wypchnęłabym pana aż do granic Chicago - parsknęła. - Nigdy 

nie przyszłoby mi do głowy, że potrafię tak szybko kogoś znielubić.

Keane znów zakołysał się na piętach.

- Jovilette, ty mnie nie lubiłaś, zanim w ogóle mnie poznałaś.

-   To   prawda   -   odpowiedziała   spokojnie.   -   Ale   wystarczyło   niespełna   dwadzieścia 

godzin,   żebym   świadomie   nabrała   do   pana   niechęci.   Zaraz   zaczynam   występ   -   dodała, 

kierując się w stronę obozu. Chociaż nie poszedł za nią, czuła na sobie jego wzrok, póki nie 

doszła do swojej przyczepy i nie zamknęła za sobą drzwi.

Pół godziny później Jamie wyskoczył zziajany z areny. Zmęczony długim występem 

stanął przy wejściu, rękę zaczepił o czerwone szelki i z trudem chwytał powietrze. Nagle 

spostrzegł Jo, która czekała ze swoją białą klaczą na sygnał konferansjera. Po jej ponurym 

spojrzeniu poznał, że coś musiało ją zdenerwować.

- Hej! - Podszedł do niej i lekko pociągnął za włosy.

- Co się stało?

-  Nic   -  warknęła  i   natychmiast  zrobiło  się   jej  przykro,   że  jest   taka   opryskliwa.   - 

Pokłóciłam się z właścicielem.

- Nie masz nic lepszego do roboty, tylko wdawać się z nim w sprzeczki?

- Kiedy on mnie doprowadza do szału. - Odwróciła się tak gwałtownie, że jej peleryna 

zawirowała z furkotem.

- Nie powinien tu przyjeżdżać! Gdyby siedział sobie spokojnie w Chicago...

-   Czekaj,   czekaj.   -   Jamie   powstrzymał   ten   wybuch,   delikatnie   potrząsając   ją   za 

ramiona.  -   Powinnaś   mieć   więcej   rozumu   i   nie   doprowadzać   się  do   takiego  stanu   przed 

wyjściem na arenę. Nie wolno ci myśleć o niczym innym poza tym, co się dzieje w klatce.

- Nic mi nie będzie - burknęła.

- Jo! - zniecierpliwił się Jamie.

Niechętnie podniosła wzrok. Z jej gardła wyrwało się westchnienie - a może to był jęk 

- i oparła czoło o pierś przyjaciela.

background image

- Jamie, jestem taka wściekła! On może wszystko zniszczyć. W ogóle nic nie rozumie.

- W takim razie musimy postarać się, żeby zrozumiał, nie sądzisz? - spytał, sięgając po 

swoje wiadro z konfetti.

Kiedy zniknął za klapą namiotu, Jo przytuliła policzek do boku klaczy.

- Jednak to chyba nie ja sprawię, że zacznie coś rozumieć - szepnęła.

Żałuję, że tu przyjechał, dodała w myślach, wskakując na konia. Nie spostrzegłabym 

wtedy, że ma takie same oczy jak Ari i takie ładne usta, kiedy się uśmiecha. Wolałabym, żeby 

nigdy mnie nie pocałował, myślała, przesuwając czubek języka po wargach.

Ależ z ciebie kłamczucha, szeptało jej sumienie. Bardzo ci się to podobało. Nigdy 

przedtem nie przeżyłaś nic podobnego, więc nie oszukuj. Jesteś szczęśliwa, że pocałował cię 

wczoraj, a dzisiaj pragnęłaś, żeby zrobił to znowu.

Wzięła   kilka   równych,   głębokich   oddechów,   próbując   odzyskać   jasność   umysłu. 

Kiedy   usłyszała   zapowiedź   swojego   występu,   uderzyła   klacz   piętami   i   jak   błyskawica 

wyjechała na arenę.

Nic nie szło dziś dobrze. Publiczność, nieświadoma błędów, witała radośnie każdą 

demonstrowaną   sztukę,   jednak   Jo   zdawała   sobie   sprawę,   że   daleko   jej   do   ideału.   Koty 

również wyczuwały jej niepokój. Przez cały czas występu próbowały się jej opierać, przez co 

bez przerwy musiała wprowadzać drobne zmiany, które tuszowały ich nieposłuszeństwo. Z 

wysiłku rozbolała ją głowa. Gdy przekazywała Merlina Buckowi, ręce miała wilgotne od 

potu.

Jej asystent wrócił natychmiast po zamknięciu klatki.

- Co się z tobą dzieje? - spytał bez ogródek. Było jasne, że w przeciwieństwie do 

publiczności, dostrzegł każde uchybienie.

-   Trochę   źle   zsynchronizowałam   poszczególne   elementy   i   tyle   -   odpowiedziała, 

starając się nadać głosowi możliwie obojętny ton. Jednocześnie walczyła z drżeniem, które 

czuła aż w żołądku.

- Trochę?  - zagrzmiał  Buck. - Kogo chcesz oszukać? Kiedy wchodzisz do klatki, 

musisz brać ze sobą rozum.

- Masz rację, Buck - przyznała pokornie. Ze znużeniem podniosła rękę i odgarnęła 

włosy. - To się już nie powtórzy. - Uśmiechnęła się przepraszająco.

Buck niezdecydowanie przestąpił z nogi na nogę.

- No dobra - mruknął. Pociągnął nosem i dokończył stanowczo: - Ale natychmiast po 

finale pójdziesz się zdrzemnąć. I żadnej kawy. Nie chcę cię tu widzieć aż do kolacji.

-   Dobrze,   Buck   -   powiedziała   potulnie.   Słabość,   którą   czuła   w   nogach,   zaczęła 

background image

ustępować, osłabło też tępe dudnienie w skroniach. Buck odjechał już z klatką Merlina, a ona 

uznała, że drzemka istotnie dobrze jej zrobi. W dodatku był to świetny sposób, aby przez 

resztę dnia unikać Keane'a Prescotta. A czas do finału można przecież spędzić na niezo-

bowiązującej pogawędce z linoskoczkiem Vitem.

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY

Deszcz   padał   przez   trzy   dni.   Nie   był   co   prawda   zbyt   ulewny,   ale   uporczywy   i 

męczący. Cyrk  jechał na północ, a chmury sunęły za nim. Namioty rozstawiane były  na 

nasiąkniętych wodą polach i błotnistych placach, na hipodromie rozkładano słomę, a artyści 

przemykali ze swoich przyczep na arenę pod ociekającymi parasolami.

Plac   w   pobliżu   Waycross   w   stanie   Georgia   pokrywały   liczne   kałuże.   Patrząc   na 

ciężkie   od   ołowianych   chmur   niebo,   Jo   z   wdzięcznością   myślała,   że   na   ten   wieczór   nie 

zaplanowano   przedstawienia.   Zanim   minęła   szósta,   zrobiło   się   ciemno,   a   w   wilgotnym 

powietrzu   czuło   się   wyraźnie   chłodne   powiewy.   Wcześnie   zjadła   kolację   i   pospiesznie 

opuściła   namiot   kuchenny.   Postanowiła,   że   zajrzy   do   kotów,   a   potem   zamknie   się   w 

przyczepie, zaciągnie story, odcinając się od deszczu i zwinie się na łóżku z książką. Trudno 

było o lepszy pomysł, zwłaszcza że drżała z chłodu.

Nie miała ze sobą parasola. Ukryła się pod szarym kapeluszem z wywiniętym rondem, 

a cienka przeciwdeszczowa kurtka chroniła ją przed wiatrem. Opuściła  głowę i truchtem 

biegła   po   błotnistym   placu,   okrążając   lub   przeskakując   kałuże.   Nuciła   sobie   pod   nosem, 

ciesząc się z góry na spokojny odpoczynek. Głos zamarł jej w gardle, kiedy czyjeś dłonie 

chwyciły jej ręce. Zanim podniosła głowę, wiedziała, że to Keane Prescott.

- Przepraszam, panie Prescott. Nie patrzyłam, gdzie idę...

- Zdaje się, że pogoda trochę uszkodziła twój radar, Jovilette.

- Nie wiem, o co panu chodzi...

- Myślę, że jednak wiesz - przerwał jej. - W tej chwili nie ma w pobliżu żywej duszy, 

a przecież przez kilka dni bardzo się starałaś, żeby w żadnym wypadku nie znaleźć się ze mną 

sam na sam.

Zamrugała gwałtownie. Faktycznie, dzięki sprytnym zabiegom udawało się jej unikać 

go od czasu wspólnego spaceru. Głupotą jednak było  zakładać, że on nie dostrzeże tych 

uników.

- Ciekawe spostrzeżenie, panie Prescott - rzuciła chłodno. - A teraz, jeśli pan pozwoli, 

pójdę już. Nie chcę zmoknąć. - Ze złością oparła obie dłonie o jego pierś i odepchnęła się. Ze 

zdumieniem odkryła, że w szczupłym ciele kryło się niespodziewanie dużo siły. Podniosła 

oczy i przez zaciśnięte zęby warknęła: - Proszę mnie puścić.

- Nie - odparł Keane spokojnie. - Chyba tego nie zrobię.

Patrzyła na niego w osłupieniu.

- Panie Prescott, jestem zmarznięta i przemoczona i chcę iść do siebie. Czego pan 

background image

sobie ode mnie życzy?

- Przede wszystkim, żebyś przestała do mnie mówić „panie Prescott”. - Jo odęła wargi, 

ale nie odezwała się ani słowem. - Poza tym chcę, żebyś poświęciła mi jedną godzinę i razem 

ze mną przejrzała listę personelu.

Przez kurtkę czuła jego mocne palce na swoim ramieniu.

- Czy ma pan jeszcze jakieś życzenia?

Przez   chwilę   słychać   było   wyłącznie   krople   deszczu   uderzające   o   ziemię   i 

rozpryskujące się z pluskiem w kałużach.

- Tak - powiedział cicho. - Myślę, że muszę wreszcie to z siebie wyrzucić...

Stali zbyt blisko siebie, aby mogła mu uciec. Zresztą Keane był na to za szybki. Jego 

usta stłumiły jej protesty, ramiona unieruchomiły jej ręce. Już wcześniej bywało, że czuła 

dotyk męskiego ciała: pracowała przecież z akrobatami, ćwiczyła jazdę konną z woltyżerami. 

Nigdy jednak nie była tak świadoma czyjejś bliskości, jak teraz. Ciało Keane'a było mocne i 

twarde, w jego ramionach kryła się siła, której nie dostrzegła przy pierwszym spotkaniu. Ale 

najbardziej zwodnicze okazały się jego usta. Poprzednio były delikatne i czułe, tym razem 

jednak wydawały się zachłanne, władcze, nie znoszące sprzeciwu.

Zapomniała o deszczu, chociaż padał jej na twarz, nie pamiętała też o zimnie. Czuła, 

że ogarniają ciepło, krew płynie szybciej, jej ciało wtapia się w ciało Keane'a. Kiedy oderwał 

wargi  od jej  ust,  ciągle  miała   zamknięte  oczy. Wciąż  rozkoszowała  się  przeżytą   właśnie 

chwilą smakując przyjemność, jaką czuła.

- Jeszcze? - spytał miękko Keane, głaszcząc jej plecy.

- Całowanie się może być niebezpieczną rozrywką, Jo.

- Ponownie pochylił  głowę i delikatnie chwycił  zębami jej  dolną wargę. - Ale ty 

przecież wiesz wszystko o niebezpieczeństwie, prawda? - Pocałował ją mocno, pozbawiając 

tchu.

Serce podskoczyło jej do gardła, nogi miała jak z waty, po plecach przeszedł dreszcz. 

Znała to uczucie. Doświadczała go za każdym razem, gdy była w klatce ze swoimi kotami. 

Pojawiało   się   zawsze,   kiedy   zamykano   za   nią   kraty   odgradzające   zwierzęta   od   areny. 

Spojrzała w bursztynowe oczy Keane'a i nagle opanował ją strach. W ustach jej zaschło, a 

ciałem wstrząsnął dreszcz.

-   Zmarzłaś.   -   Głos   Keane'a   był   niespodziewanie   energiczny.   -   Idziemy   do   mojej 

przyczepy. Zrobię ci kawę.

- Nie! - zaprotestowała natychmiast. Wiedziała, że była w tej chwili zbyt słaba, aby się 

opierać, a także zbyt mało doświadczona, by z nim walczyć. Nie mogła zostać z nim sama.

background image

Keane   odsunął   ją   od   siebie,   ale   uścisk   jego   palców   na  jej   rękach   nie   zelżał.   Nie 

potrafiła odczytać wyrazu jego twarzy.

- To, co zaszło przed chwilą, było czysto osobistą sprawą - powiedział w końcu. - 

Sprawą między mężczyzną a kobietą. Moim zdaniem uprawianie miłości powinno pozostać w 

sferze prywatnej. Jesteś niesamowicie pociągająca, Jovilette, a ja zwykłem dostawać to, na co 

mam ochotę. W taki czy inny sposób.

Jego   słowa   podziałały   na   nią   jak   zastrzyk   adrenaliny.   Broda   Jo   wysunęła   się   do 

przodu, w oczach zapłonął ogień.

- Jeśli będę się z kimś kochać, to wyłącznie dlatego, że ja tego chcę.

- Ależ oczywiście - przytaknął jej zgodnie. - Oboje jednak wiemy, że będziesz tego 

pragnęła, kiedy nadejdzie właściwa pora.

Dwa razy otwierała i zamykała drżące usta, nim wreszcie zdołała wydobyć głos ze 

ściśniętego gardła.

- Ze wszystkich aroganckich, wstrętnych...

- I prawdomównych - podsunął jej Keane usłużnie. - Teraz jednak musimy zająć się 

interesami. Chociaż deszcz zupełnie mi nie przeszkadza, gdy cię całuję, to pracować wolę w 

suchym   pomieszczeniu.   -   Podniósł   dłoń,   widząc,   że   Jo   zamierza   zaprotestować.   -   Już   ci 

powiedziałem: ten pocałunek był między mężczyzną a kobietą. Natomiast sprawy służbowe 

będą omawiać właściciel cyrku i artystka na kontrakcie. Czy to jasne?

Wzięła głęboki oddech, pragnąc nadać głosowi normalne, spokojne brzmienie.

- Jasne - zgodziła się. I już bez słowa pozwoliła poprowadzić się po śliskim od błota 

placu.

Keane   popchnął   ją   lekko   w   stronę   drzwi.   Zamrugała   gwałtownie,   gdy   sięgnął   do 

kontaktu i nagle oślepiło ją jasne światło.

-   Zdejmij   kurtkę   -   powiedział   i   pociągnął   w   dół   zamek,   zanim   zdążyła   do   niego 

sięgnąć. Instynktownie podniosła rękę, jednocześnie robiąc krok do tyłu. Skwitował ten gest 

uniesieniem   brwi.   -   Zrobię   kawę.   -   Zniknął   za   przepierzeniem,   gdzie   urządzona   była 

mikroskopijna kuchnia.

Automatycznie odwiesiła swoje rzeczy na wieszak przy drzwiach. Minęło prawie pół 

roku   od   czasu,   gdy   ostatni   raz   była   w   przyczepie   Franka.   Rozejrzała   się   po   znajomym 

wnętrzu, sprawdzając, co się zmieniło.

Ten sam wyblakły abażur osłaniał drewnianą lampkę, którą Frank włączał, jeśli chciał 

poczytać.   Poduszka,   którą   garderobiana   Lilly   podarowała   mu   na   Gwiazdkę,   jak   dawniej 

zasłaniała dziurę wypaloną w kanapie. Stojak na fajki ciągle zajmował  swoje miejsce na 

background image

szafce przy oknie. Nie mogła się powstrzymać, żeby nie podejść bliżej i nie pogładzić palcem 

zniszczonej główki ulubionej fajki Franka.

-   Nigdy   nie   potrafiłeś   jej   porządnie   nabić   -   mruknęła,   jakby   rozmawiała   z 

zaprzyjaźnionym duchem. Odwróciła głowę i dostrzegła, że Keane jej się przygląda. Opuściła 

rękę, a jej policzki pokryły się rumieńcem wstydu, że dała się tak przyłapać.

- Jaką kawę pijesz, Jo?

- Czarną - odparła, wdzięczna, że uszanował jej prywatną zadumę. - Dziękuję.

Skinął głową i po chwili przyniósł dwa parujące kubki.

- Usiądź, proszę - powiedział, stawiając kawę na stole. - Chyba powinnaś zdjąć buty. 

Są całkiem mokre.

Usiadła   za  stołem  i   schyliła   się,  żeby  rozwiązać   wilgotne  sznurowadła.  Keane   na 

chwilę zniknął z tyłu przyczepy.

- Proszę. - Podał jej parę skarpetek.

- Nie, dziękuję. Nie trzeba...

Głos uwiązł jej w gardle, kiedy Keane uklęknął przy jej nogach.

- Masz lodowate stopy - oznajmił,  obejmując  je dłońmi. Siedziała  oniemiała,  gdy 

energicznie masował jej stopy. Całkiem rozbrojona tym gestem czuła, jak zaczyna ogarniać ją 

ciepło. - Ponieważ to z mojej winy stałaś na deszczu - mówił, wciągając skarpetkę - muszę 

dopilnować, żebyś przed jutrzejszym przedstawieniem nie złapała kataru.

Jo   w   milczeniu   wpatrywała   się   w   czubek   jego   głowy.   Krople   deszczu   ciągle 

błyszczały w jego włosach. Ze zdumieniem poczuła, że chciałaby wsunąć w nie palce. Cie-

kawe,   czy   zawsze   tak   będę   reagować   na   jego   obecność?   -   zastanawiała   się,   gdy   Keane 

wkładał jej drugą skarpetkę. Jego palce przez krótką chwilę zatrzymały się na jej łydce. Kiedy 

podniósł wzrok, w pociemniałych oczach Jo dostrzegł zmieszanie.

- Jeszcze ci zimno? - spytał miękko. Zwilżyła wargi i pokręciła głową.

- Nie... Nie, już dobrze.

Uśmiechnął się w odpowiedzi leniwym, zmysłowym uśmiechem, który równie jasno 

jak słowa mówił, że zdaje sobie sprawę, jakie wrażenie na niej wywiera. W jego wzroku 

wyczytała, że bardzo mu się to podoba. Z ponurą miną patrzyła, jak wstaje.

- To wcale nie znaczy, że pan wygrał - powiedziała głośno, przerywając tę rozmowę 

bez słów.

- Oczywiście, że nie. - Nadal się uśmiechał. - Tak zresztą jest ciekawiej. Sprawy, które 

postępują zbyt szybko, są z reguły dość nudne. Po co je ciągnąć, skoro odnosi się zwycięstwo, 

zanim rozpocznie się rozprawa.

background image

Podniosła kubek i powoli pociągnęła łyk kawy, próbując trochę uspokoić nerwy.

-   Przyszliśmy   tu   rozmawiać   o   prawie,   czy   omówić   sprawy   cyrku,   mecenasie?   - 

spytała. Odstawiła kubek na stół i odważnie spojrzała w oczy Kane'a. - Jeśli chodzi o prawo, 

obawiam się, że pana rozczaruję. Niewiele na ten temat wiem.

- A na czym się znasz, Jovilette? - Keane usiadł obok.

-   Na   kotach   -   odparła.   -   I   sporo   wiem   o   cyrku   Prescotta.   Z   przyjemnością 

porozmawiam z panem na ten temat.

- Opowiedz mi o sobie - poprosił, opierając się wygodnie i sięgając do kieszeni po 

cygaro.

- Panie Prescott... - zaczęła.

- Keane - poprawił ją. Rzucił okiem na rozżarzony czubek cygara i popatrzył na nią 

przez obłok dymu.

- Odniosłam wrażenie, że chcesz poznać personel.

-   Mam   zamiar   poznać   całą   trupę,   mogę   więc   zacząć   od   ciebie.   Zrób   mi   tę 

przyjemność.

-   To   dość   krótka   historia   -   odparła,   wzruszając   ramionami.   -   Jestem   związana   z 

cyrkiem od urodzenia. Kiedy osiągnęłam odpowiedni wiek, zaczęłam pracować jako człowiek 

do wszystkiego.

- Kto? - Ręka Keane'a zastygła w drodze do dzbanka z kawą.

- Człowiek do wszystkiego - powtórzyła, podsuwając mu swój kubek, który ponownie 

napełnił.   -   To   cyrkowe   określenie,   które   znaczy   dokładnie   to,   co   słychać.   W   kontrakcie 

każdego artysty, poza szczegółowymi warunkami, jest zaznaczone, że powinien wykonywać 

inne niezbędne prace. W większości cyrków, a szczególnie w wędrownych, nie ma miejsca 

dla artystów, którzy cierpią na kompleks gwiazdora. Trzeba robić to, co w danym momencie 

jest konieczne. Mój asystent Buck kiedy trzeba, występuje w imprezach towarzyszących, a 

przy tym potrafi znakomicie rozstawiać namiot. Pete jest najlepszym mechanikiem w całym 

zespole. Jamie wie o reflektorach tyle samo, co większość oświetleniowców. Jest też zupełnie 

dobrym akrobatą.

- A ty? - Keane przerwał ten potok informacji. Zawahała się, a ręce, którymi żywo 

gestykulowała,   znieruchomiały.   -   Oczywiście   poza   jazdą   konno   bez   cugli   i   siodła, 

wydawaniem poleceń słoniom i stawaniem twarzą w twarz z dzikimi kotami? - Spojrzał na 

nią ponad brzegiem kubka. W jego oczach majaczył uśmiech.

- Stroisz sobie ze mnie żarty? - spytała, marszcząc brwi.

Natychmiast spoważniał.

background image

- Nie Jo, nie żartuję z ciebie. Odprężyła się i podjęła swoje wyjaśnienia.

- W razie potrzeby występuję w imprezach towarzyszących, czasami biorę udział w 

występach   akrobatów,   bywa,   że   zastępuję   kogoś   w   „hiszpańskiej   pajęczynie”,   wielkim 

numerze kostiumowym, gdzie dziewczyny wisząc na linach, wykonują układ taneczny. W 

tym roku mają stroje motyli.

- Ach tak, wiem, który to numer - przytaknął Keane. Nie spuszczał z niej wzroku, 

zaciągając się cygarem. - Powiedz mi, czy twoi rodzice byli Europejczykami?

- Nie. - Jo pokręciła głową. - Czemu pytasz?

- Słyszałem, z jaką łatwością mówisz po francusku i włosku.

-   W   cyrku   łatwo   nauczyć   się   wielu   języków.   -   Wzruszyła   ramionami   i   z 

roztargnieniem poprawiła się w fotelu. Podciągnęła nogi i usiadła po turecku. - Mamy tu wie-

le narodowości. Frank zawsze powtarzał, że świat mógłby brać w cyrku lekcje tolerancji. Są 

tu Francuzi, Włosi, Hiszpanie, Niemcy, Rosjanie, Meksykanie, Amerykanie ze I wszystkich 

stron kraju i wielu, wielu innych.

- Trochę jak wędrowny ONZ. - Strząsnął popiół z cygara do szklanej popielniczki. - 

Czyli   jeżdżąc   z   cyrkiem,   poduczyłaś   się   trochę   francuskiego   i   włoskiego.   A   co   z   resztą 

edukacji? Mówisz, że podróżujesz tak całe życie.

Podniosła buńczucznie brodę, słysząc w jego głosie lekceważącą nutę.

- Chodziłam do szkoły podczas zimowej przerwy, a w drodze miałam prywatnego 

nauczyciela.   Nauczyłam   się   czytać   i   pisać,   mecenasie,   i   jeszcze   trochę   ponad   to.   Pra-

wdopodobnie geografię i historię powszechną znam lepiej od ciebie, a w dodatku uczyłam się 

w znacznie ciekawszy sposób niż z podręczników. Wydaje mi się, że o zwierzętach wiem 

więcej niż niejeden student weterynarii, a z pewnością mam więcej praktyki w ich leczeniu. 

Posługuję się siedmioma językami i...

- Siedmioma? - przerwał jej Keane. - Znasz siedem języków?

- Prawdę mówiąc, pięć płynnie - przyznała niechętnie. - Mam trochę problemów z 

niemieckim i greckim.

- Czyli jakie znasz jeszcze poza angielskim, francuskim i włoskim?

-   Hiszpański   i   rosyjski   -   mruknęła   patrząc   w   swój   kubek.   -   Rosyjski   jest   bardzo 

przydatny. Używam go, kiedy podczas numeru muszę zakląć. To dość bezpieczne, bo mało 

kto rozumie rosyjskie przekleństwa.

Podniosła wzrok, słysząc głośny śmiech Keane'a. Jego rozbawione oczy zrobiły się 

całkiem złote.

- Co cię tak śmieszy? - spytała trochę zła, patrząc na niego spode łba.

background image

- Ty, Jovilette. - Kiedy urażona zaczęła podnosić się z fotela, położył  jej ręce na 

ramionach.   -   Nie   obrażaj   się.   Nie   mogłem   się   powstrzymać.   Tak   niedbale   mówisz   o 

umiejętnościach,   którymi   każdy   lingwista   chwaliłby   się   na   prawo   i   lewo.   -   Jakby 

mimochodem przesunął palcem po jej naburmuszonych wargach. - Bez przerwy mnie za-

dziwiasz.

Z uśmiechem opuścił rękę i wrócił na swój fotel.

- Kiedy zaczęłaś pracować z lwami?

-   Na   arenie?   Gdy   skończyłam   siedemnaście   lat.   Frank   nie   pozwoliłby   mi   zacząć 

wcześniej. Był moim opiekunem prawnym i jednocześnie szefem.

- Jak straciłaś rodziców? Pytanie zbiło ją z pantałyku.

- W pożarze - powiedziała po chwili. - Miałam wtedy siedem lat.

- Poza nimi nie miałaś innej rodziny?

- Moją rodziną jest cyrk - odparła. - Ani przez chwilę nie dano mi odczuć, że jestem 

sierotą. No i zawsze miałam przy sobie Franka.

- Ach tak? - Miała wrażenie, że tym razem uśmiechnął się z lekkim sarkazmem. - I jak 

się sprawdzał w roli ojca?

Przez   moment   przyglądała   mu   się   uważnie.   Czy   w   jego   głosie   rzeczywiście 

zabrzmiała gorycz? - zastanawiała się.

- Nigdy nie zajął miejsca mojego ojca - odpowiedziała spokojnie. - Nie próbował go 

zastąpić, bo żadne z nas tego nie chciało. Ja miałam już swojego ojca, a Frank miał dziecko. 

Byliśmy przyjaciółmi, tak bliskimi, jak to tylko możliwe. Wiesz, że w ogóle nie jesteś do 

niego podobny?

- Wiem - odpowiedział, wzruszając ramionami.

- Chociaż masz dość podobny głos. Frank miał naprawdę piękny głos. - Uśmiechnęła 

się do swoich wspomnień, wodząc palcem po brzegu kubka. - Chciałabym zadać ci jedno 

pytanie. Czemu tu przyjechałeś? Z pewnością trudno ci było zostawić kancelarię, nawet na 

krótko.

Przez   chwilę   wpatrywał   się   w   swoje   cygaro,   nim   wreszcie   zgniótł   niedopałek   w 

popielniczce.

- Można powiedzieć, że chciałem osobiście sprawdzić, co tak bardzo fascynowało 

mojego ojca.

- Za jego życia nie przyjechałeś tu ani razu. - Zacisnęła dłonie pod stołem. - Nie 

przyszło ci nawet do głowy, żeby pojawić się na pogrzebie.

- Nie sądzisz, że byłby to szczyt hipokryzji, gdybym nagle przyjechał na pogrzeb? 

background image

Frank Prescott był dla mnie zupełnie obcym człowiekiem.

- Masz do niego żal. - Nagle poczuła się rozdarta. Chciała być lojalna wobec Franka, a 

jednocześnie zaczynała rozumieć mężczyznę, który obok niej siedział.

- Nie. - Z namysłem pokręcił głową. - Wydaje mi się, że faktycznie byłem rozżalony, 

gdy dorastałem, ale... - Wzruszył ramionami i dokończył: - Później stało mi się to obojętne.

- Był dobrym  człowiekiem - zapewniła go żarliwie. - Chciał dać ludziom radość, 

pokazać im trochę magii. Być może nie dorósł do roli ojca, ale był miły i bardzo łagodny. I 

ogromnie dumny z ciebie.

- Ze mnie? - Keane wydawał się rozbawiony.

-   Zamówił   wychodzący   w   Chicago   dziennik,   który   dostarczano   mu   do   biura   na 

Florydzie. Szukał w nim wszelkich wzmianek na twój temat, relacji z procesów, w których 

występowałeś, czy przyjęć, na które chodziłeś. Podniosła się i przeszła do części sypialnej. 

Wielki drewniany kufer jak dawniej stał u stóp łóżka. Przyklękła na podłodze i uniosła wieko.

- Tu przechowywał wszystko, co miało dla niego znaczenie. - Szybko przerzucała 

zgromadzone w skrzyni papiery i pamiątki. - Nazywał go swoim pudłem pamięci. Mawiał, że 

pamiątki są nagrodą za starzenie się. O, mam. - Wyjęła ciemnozielony album, przysiadła na 

piętach i wyciągnęła rękę do Keane'a. Po chwili wahania przemierzył pokój. Kiedy otwierał 

album, jego twarz pozbawioną była wyrazu. W ciszy, która zapadła, słychać było, jak szmer 

przewracanych kartek zlewa się z szumem deszczu.

- Jaki właściwie był? - spytał, podnosząc wzrok.

- Był marzycielem - odpowiedziała. - Jego zegarek stale późnił się o pięć minut. - 

Nagle wpadło jej w oko coś czerwonego. Sięgnęła głębiej i po chwili wyjęła starą lalkę.

Właściwie był to żałosny kawałek plastiku i wyblakłego jedwabiu. Mocno wytarte 

złociste włosy były wsunięte pod czerwoną czapeczkę. Ciche westchnienie, które wyrwało się 

z piersi Jo, wyrażało zarówno radość, jak i niekłamaną rozpacz.

- Co się stało? - zapytał Keane.

- Nic - odparła drżącym głosem i szybko poderwała się na nogi. - Muszę już iść. - Nie 

mogła się zmusić do wrzucenia lalki z powrotem do skrzyni, nie chciała jednak, aby Keane 

zobaczył, jak bardzo się wzruszyła.

- Czy mogę ją zatrzymać? - Starała się, by w jej głosie nie było słychać emocji.

Delikatnie ujął ją pod brodę.

- Mam wrażenie, że należy do ciebie.

- Należała. - Palce Jo zacisnęły się na lalce. - Nie wiedziałam, że Frank ją tu schował. 

Bardzo proszę - szepnęła.  Nagle zapragnęła oprzeć głowę na ramieniu Keane'a. Zdawała 

background image

sobie sprawę, że jeżeli natychmiast nie ucieknie, za chwilę zapragnie znaleźć ukojenie w 

objęciach tego mężczyzny. Przeraziła się nie na żarty. - Przepuść mnie.

- Odprowadzę cię do twojego wozu. - Keane odsunął się na bok.

- Nie - powiedziała szybko. Zbyt szybko. - Nie ma takiej potrzeby - poprawiła się. 

Przeszła obok niego, usiadła przy stole i wciągnęła buty. Zupełnie zapomniała, że ciągle ma 

na   nogach   pożyczone   skarpetki.   -   Przecież   pada.   -   Wiedziała,   że   Keane   obserwuje   jej 

pospieszne ruchy. - Poza tym idę najpierw zajrzeć do kotów i...

Przerwała w pół słowa, gdy chwycił ją za ramiona i postawił na nogi.

- I nie chcesz ryzykować, że znajdziesz się ze mną sam na sam w twojej przyczepie.

Już zamierzała ostro zaprotestować, ale właściwie po co?

- Zgadza się - przyznała. - To również.

Kręcąc głową, odgarnął jej włosy, pocałował w nos i podszedł do wieszaka po kurtkę i 

kapelusz.   Odwróciła   się   i   wsunęła   ręce   w   rękawy.   Nie   zdążyła   podziękować,   gdy   nagle 

odwrócił ją i podciągnął zamek jej kurtki. Na kilka sekund jego palce zatrzymały się na szyi 

Jo. Patrząc jej w oczy, zebrał w dłoń długie włosy, zwinął je na czubku głowy i wsunął pod 

kapelusz. Miała wrażenie, że przeżywa coś bardzo intymnego, choć przecież wszystkie te 

gesty były w gruncie rzeczy zupełnie niewinne.

- Do zobaczenia jutro - powiedział, opuszczając rondo kapelusza tak, że przesłoniło jej 

oczy.

Kiwnęła zgodnie głową i przyciskając do siebie lalkę, popchnęła drzwi. Szum deszczu 

stał się głośniejszy.

- Dobranoc - mruknęła i wyszła w ciemność.

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY

Ranek pachniał świeżością. Kałuże na placu błyszczały tęczowymi refleksami, niebo 

zrobiło się wreszcie błękitne, a nieliczne pierzaste obłoki nie wyglądały groźnie. W gwarnym 

i   zatłoczonym   namiocie   kuchennym   wydawano   właśnie   śniadanie.   Jo   nie   miała   apetytu, 

zrezygnowała więc z posiłku. Czuła się niespokojna i spięta. Jej myśli bez przerwy krążyły 

wokół Keane'a Prescotta i wieczoru, który spędziła w jego towarzystwie. Pamiętała każdy 

szczegół. Była nim bardzo zainteresowana, jednak zupełnie nie rozumiała, skąd bierze się jej 

pewność, że i ona nie jest mu obojętna.

Czemu miałby zwrócić  na mnie  uwagę? - zamyśliła  się, przyglądając  się sobie w 

wysokim   lustrze,   umieszczonym   na   drzwiach   szafy.   Widziała   w   nim   kobietę   o   wzroście 

trochę wyższym niż przeciętny i ciele, któremu brakowało krągłości, jakimi mogły pochwalić 

się tancerki Duffy'ego. Natomiast nogi były całkiem niezłe. Długie, zgrabne, o szczupłych 

udach. Wąskie biodra, rozmyślała, wydymając z namysłem wargi, były bardziej chłopięce niż 

kobiece. A biust niezbyt imponujący.

Nie   dostrzegła   w   lustrze   nic   takiego,   co   mogłoby   zainteresować   eleganckiego 

prawnika z Chicago. Nie widziała uczciwości, która błyszczała w egzotycznie wykrojonych 

zielonych oczach, zdecydowania widocznego w rysunku brody, słodyczy, jaką obiecywały 

usta. Widziała cygańskie  rysy, ciemną karnację i kruczoczarne włosy,  ale nie spostrzegła 

wdzięku, który krył się w jej dzikiej, nieokiełznanej naturze. Prosty, czarny trykot podkreślał 

jej smukłą zgrabną sylwetkę, jednak Jo nie potrafiła zauważyć nic pociągającego w gładkiej 

skórze o jedwabistym połysku. Ze zmarszczonym czołem ściągnęła włosy i zaczęła zaplatać 

warkocz.

Z pewnością Keane zna dziesiątki kobiet, rozmyślała. Prawdopodobnie co wieczór 

idzie z którąś z nich na kolację. One noszą piękne ubrania, używają drogich perfum, mają 

śliczne   imiona   jak   Laura   albo   Patricia   i   śmieją   się   niskim,   zmysłowym   głosem.   Przy 

świecach, nad kieliszkiem beaujolais rozmawiają o wspólnych znajomych: Wallace'ach czy 

Jamesonach.   A   gdy   zabiera   najpiękniejszą   z   nich   do   domu,   słuchają   Chopina   i   popijają 

koniak, siedząc przed kominkiem. A potem się kochają.

Podniosła wzrok na odbicie w lustrze i spostrzegła, że ma mokre policzki. Ze złością 

zatrzasnęła drzwi szafy. Co się ze mną dzieje? - zdenerwowała się, ocierając łzy. Od kilku dni 

nie jestem sobą! Muszę wreszcie otrząsnąć się z tego dziwnego stanu.

Zdecydowanie   wsunęła   stopy   w   buty   do   ćwiczeń,   przerzuciła   przez   rękę   płaszcz 

kąpielowy i pospiesznie wyskoczyła z wozu.

background image

Szła   ostrożnie,   starannie   unikając   kałuż   i...   rozważań   na   temat   życia   intymnego 

Keane'a Prescotta. Była w połowie placu, gdy ujrzała Rose. Po minie poznała, że dziewczyna 

jest rozgniewana.

- Cześć, Rose - zawołała, przezornie usuwając się na bok, ponieważ zaklinaczka węży 

z rozmachem wskoczyła w kałużę.

- On jest beznadziejny - Wybuchnęła Rose w odpowiedzi. - Coś ci powiem - mówiła, 

wymachując palcem.

- Tym razem mam dość! Dłużej nie wytrzymam.

- Faktycznie, byłaś niezwykle cierpliwa - zgodziła się Jo.

- Cierpliwa? - Rose dramatycznie przyłożyła dłoń do piersi. - Chyba święta! Ale nawet 

święci mają ograniczoną wytrzymałość! - Zamaszyście odrzuciła włosy do tyłu i westchnęła 

ciężko. - Odchodzę.

Jo podjęła marsz w kierunku głównego namiotu i po paru krokach natknęła się na 

Jamiego.

- To wariatka - mruczał pod nosem. Zatrzymał się i z rezygnacją rozłożył ręce. Jo 

wzruszyła ramionami. Kręcąc głową, Jamie poszedł w swoją stronę. - Wariatka - powtórzył.

Patrzyła za nim, póki całkiem nie zniknął jej z oczu, po czym ruszyła biegiem na 

próbę.

Cały namiot rozbrzmiewał głosami ćwiczących artystów, słychać było nawoływania, 

stukanie, poszczekiwanie psów. Na mniejszej arenie Jo zobaczyła grupę akrobatów, którzy 

właśnie rozpoczynali rozgrzewkę.

Bracia  Beirotowie  pochodzili z Belgii.  Wszyscy  byli  niezbyt  wysocy i ciemni.  Jo 

często brała udział w ich próbach, żeby ćwiczyć gibkość i refleks. Lubiła ich bardzo, znała 

dobrze ich żony i dzieci i co ważne, doskonale rozumiała  ich specyficzny język, będący 

mieszaniną   francuskiego   i   angielskiego.   Raoul   był   najstarszy   i   najmocniej   zbudowany   z 

sześciu braci, dlatego też on zawsze stanowił podstawę ich żywej piramidy. Teraz pierwszy 

spostrzegł Jo i uniósł dłoń na powitanie.

- Cześć. Chcesz potrenować?

Pracowała   z   nimi   przez   następne   pół   godziny,   wykonując   całe   serie   ćwiczeń 

rozciągających i sprawnościowych. Mięśnie wreszcie rozgrzały się i utraciły sztywność, serce 

biło równym rytmem. Nabrała energii i oczyściła umysł.

Odsunęła się na bok, kiedy zaczęli ćwiczyć skoki. Jeden po drugim biegli wzdłuż 

rampy, odbijali się na trampolinie i przed wylądowaniem na macie wykonywali w powietrzu 

salto.

background image

- No, Jo! Hopla! - Raoul machnął ręką. - W powietrzu zrobisz salto do przodu i 

wylądujesz na moich barkach. - Poklepał się po ramionach.

- Ale na pewno mnie złapiesz?

- Raoul nigdy nie chybia - odparł dumnie i odwracając się do braci, spytał: - Prawda? - 

Bracia   wznieśli   oczy,   mrucząc   coś   niezrozumiałego.   -   A   niech   was!   -   Odesłał   ich 

niecierpliwym ruchem dłoni.

Doskonale   wiedziała,   że   faktycznie   jest   jednym   z   najlepszych   akrobatów.   Wolno 

podeszła do rampy.

- Tylko mnie złap - zażądała, grożąc mu palcem.

- To bułka z mlekiem.

- Z masłem - poprawiła go Jo. Nabrała  powietrza,  wstrzymała  oddech i pobiegła. 

Kiedy   odbiła   się   i   wykonała   salto,   zobaczyła   nagle,   jak   cyrk   staje   na   głowie.   Czuła   się 

wspaniale.   Wyprostowała   się   i   przygotowała   do   lądowania.   Jej   stopy   dotknęły   wreszcie 

ramion  Raoula.  Zachwiała się nieznacznie,  zanim złapał mocno  kostki  jej  nóg, ale  zaraz 

przyjęła właściwą postawę i rozłożyła ręce na boki. Bracia Beirotowie powitali to gromkimi 

oklaskami i pełnymi uznania okrzykami. Zeskoczyła zwinnie na ziemię, podtrzymywana w 

talii przez Raoula.

- To kiedy do nas dołączysz? - spytał, klepiąc ją przyjaźnie.

- Pozostanę przy swoich kotach. - Pomachała im wesoło, ale po chwili stanęła jak 

wryta, kiedy dostrzegła Keane'a opartego o barierkę, oddzielającą pierwszy rząd widowni od 

areny.

- Zdumiewające - skomentował. - Czy są jakieś rzeczy, których nie potrafisz zrobić?

- Całe setki - odparła poważnie. - Tak naprawdę tylko w sprawach zwierząt jestem 

ekspertem. Całą resztę traktuję jako zabawę.

- Moim zdaniem przez ostatnie pół godziny wykazywałaś się zadziwiającym wręcz 

profesjonalizmem - zaprotestował, biorąc ją pod rękę. - Napijesz się kawy?

Natychmiast przypomniała sobie poprzedni wieczór. W obawie, że może znów ulec 

czarowi tego mężczyzny, pokręciła zdecydowanie głową.

- Muszę się przebrać - odpowiedziała. - O drugiej mamy przedstawienie. Chcę jeszcze 

zrobić próbę.

- To wręcz niesamowite, ile czasu poświęcacie swojej sztuce. Odnosi się wrażenie, że 

z prób idziecie  prosto na przedstawienie, a ledwie skończycie  spektakl, znów zaczynacie 

próby.

Poczuła do niego sympatię, kiedy nazwał ich umiejętności sztuką.

background image

- Cyrkowcy nieustannie doskonalą swoje umiejętności.

Kiwnął głową, ale odniosła wrażenie, że myśli o czymś innym.

- Dziś po południu muszę wyjechać - powiedział tak cicho, jakby mówił do siebie.

- Wyjechać? - Przez chwilę zdawało jej się, że serce jej zamarło. Smutek, który ją 

nagle ogarnął, był zadziwiająco dojmujący. - Do Chicago?

- Hm? - Keane zatrzymał się i spojrzał na nią trochę nieprzytomnie. - Tak, właśnie.

- A cyrk? - Zawstydziła się, że nie zadała tego pytania od razu na początku.

-  Chyba   nie  potrafię  podjąć  rozsądnej   decyzji  co   do  losów  cyrku  po  tak  krótkim 

rozpoznaniu. Jedna ze spraw, które prowadzę,  wymaga  mojej obecności, ale powinienem 

wrócić za tydzień lub dwa.

Poczuła ogromną ulgę.

- Za dwa tygodnie będziemy w Karolinie Południowej rzuciła obojętnie. Doszli już do 

jej przyczepy.

Keane uśmiechnął się szeroko.

- Znajdę was. Duffy dał mi plan trasy. Nie zaprosisz pnie do środka? - spytał, kiedy 

sięgnęła do klamki.

- Do środka? - powtórzyła. - Nie... Mówiłam ci, że muszę się przebrać i... - mówiła 

jeszcze,  kiedy podszedł  bliżej. Coś  w jego wzroku ostrzegło  ją, że powinna mieć się na 

baczności. Podobne spojrzenie widywała u niektórych lwów, gdy próbowały sprzeciwić się 

jej poleceniom. - Po prostu nie mam w tej chwili czasu. Gdybyśmy nie zobaczyli się przed 

twoim odjazdem, już teraz życzę ci dobrej podróży - powiedziała, otwierając drzwi. Czując, 

że poruszył się za nią, obróciła się, lecz nie była wystarczająco szybka. Keane popchnął ją 

lekko i wszedł za nią do wozu. Kiedy drzwi zatrzasnęły się za nim, ogarnęła ją furia. Nie 

cierpiała,   kiedy   próbowano   ją   przechytrzyć.   -   Jak   tam   u   pana   ze   znajomością   prawa, 

mecenasie? Czy to nie włamanie?

- Nie wyłamałem przecież zamka - odparł gładko. Obrzucił wzrokiem gustowne, ze 

smakiem urządzone wnętrze wozu. Układ pomieszczeń był podobny jak w przyczepie Franka, 

ale tu wszystko wydawało się bardziej przytulne. W oknach zamiast rolet wisiały zasłony, na 

zielonej   sofie   rozrzucono   wygodne   poduchy,   bukiet   polnych   kwiatów   stał   w   wąskim 

szklanym wazonie. Keane bez słowa podszedł do czarnej lakierowanej skrzyni i sięgnął po 

leżącą tam książkę.

- „Hrabia Monte Christo” - przeczytał głośno, otwierając powieść. - Po francusku - 

zauważył, podnosząc brwi.

- Została napisana po francusku - mruknęła Jo, wyjmując mu książkę z ręki - więc 

background image

czytam ją w oryginale. - Ze złością uniosła wieko, aby wrzucić książkę do środka.

- Dobry Boże, to wszystko twoje? - Keane przytrzymał wieko, nim zdążyło opaść, i 

drugą   ręką   przeganiał   książki.   -   Tołstoj,   Cervantes,   Wolter,   Steinbeck.   Jak   w   tym 

zwariowanym   świecie,   który   wymaga   dwudziestoczterogodzinnego   zaangażowania, 

znajdujesz czas na lekturę?

- Potrafię dobrze gospodarować swoim prywatnym czasem - parsknęła Jo, rzucając mu 

wściekłe spojrzenie.

- Czy wydaje ci się, że skoro jesteś właścicielem, wolno ci się tu wdzierać, rozliczać 

mnie z mojego czasu i wtykać nos w moje sprawy? To moja przyczepa i wszystko, co tu jest, 

należy do mnie.

- Poczekaj - Keane powstrzymał jej wybuch. - Nie zamierzałem rozliczać cię z czasu. 

Przepraszam za wścibstwo - ciągnął, podchodząc do niej. Natychmiast zesztywniała, ale nie 

próbował jej dotknąć. - Zaintrygowała mnie zawartość tej skrzyni, bo wygląda na to, że mamy 

wspólne zainteresowania. A jeśli chodzi o wtargnięcie do twojej przyczepy, mogę tylko ze 

skruchą   przyznać   się   do   winy.   Jeśli   zamierzasz   mnie   oskarżyć,   chętnie   polecę   ci   paru 

prawników...

Po tej ostatniej uwadze nie potrafiła już zachować powagi.

- Przemyślę twoją ofertę. - Ostrożnie opuściła wieko kufra. Dobrze wiedziała, że znów 

zachowała się niewłaściwie. - Przepraszam - dodała, odwracając się do Keane'a.

- Za co? - zdumiał się.

- Za to, że tak na ciebie napadłam. - Uniosła bezradnie ramiona. - Myślałam, że mnie 

krytykujesz. Chyba jestem przewrażliwiona.

Minęło kilka sekund, nim Keane się odezwał.

- Przyjmę te przeprosiny, choć są zbędne, pod warunkiem, że odpowiesz na jedno 

pytanie.

- Jakie?

- Czy Tołstoj też jest w oryginale?

Roześmiała się i odgarnęła z twarzy kosmyki włosów.

- Istotnie.

Z przyjemnością patrzył na dwa małe dołeczki, które utworzyły się w jej policzkach.

- Czy wiesz, że bardzo piękniejesz, kiedy zaczynasz się śmiać?

Nie   nawykła   do   komplementów,   toteż   nie   wiedziała,   jak   powinna   zareagować. 

Przeleciało jej przez myśl, że każda z eleganckich dam, które wyobrażała sobie dziś rano, 

wiedziałaby dokładnie, co należy powiedzieć. Cóż z tego! Ona, Jovilette Wilder, nie była 

background image

jedną z tych wytwornych kobiet. Ponuro spojrzała Keane'owi w oczy.

- Nie potrafię flirtować - oświadczyła prosto z mostu.

Keane podniósł gwałtownie głowę. W jego oczach pojawił się dziwny wyraz, lecz 

zniknął, nim zdołała go rozszyfrować.

- Nie próbowałem z tobą flirtować, Jo. Stwierdziłem po prostu fakt. Czy nikt ci do tej 

pory nie mówił, że jesteś piękna?

Zrobił krok w jej kierunku. Musiała odchylić głowę, aby spojrzeć mu w oczy.

- Nie w taki bezpośredni sposób. - Podniosła rękę i położyła dłoń na jego piersi, żeby 

zachować między nimi dystans.

Mimowolnie nabrała powietrza, kiedy podniósł jej dłoń do ust.

- Masz prześliczne dłonie - mruknął. - Wąskie, drobne, o długich palcach. Po wnętrzu 

dłoni widać, że ciężko pracujesz, przez co stają się jeszcze bardziej interesujące. - Przeniósł 

wzrok z jej ręki na twarz. - Zupełnie jak ty.

- Nie wiem, jak powinnam zareagować, kiedy mówisz takie rzeczy. - Czuła, że jej głos 

stał się niższy i bardziej ochrypły, ale nie potrafiła temu zaradzić. Pierś unosiła się szybko, w 

rytm bicia serca. - Wolałabym, żebyś przestał.

- Naprawdę? - Knykciami palców pogładził ją po policzku. - Szkoda, bo im dłużej na 

ciebie patrzę, tym więcej mam do powiedzenia. Jesteś naprawdę czarującym stworzeniem, 

Jovilette.

- Muszę się przebrać - powiedziała to tak stanowczo, jak tylko potrafiła. - Powinieneś 

już iść.

-   Niestety   to   prawda   -   mruknął,   obejmując   dłonią   jej   brodę.   -   Pocałuj   mnie   na 

pożegnanie.

Zesztywniała.

- Nie sądzę, żeby to było konieczne...

- Nawet nie wiesz, jak bardzo się mylisz - odparł, pochylając się nad nią. - To wręcz 

niezbędne. - Otoczył ją ramionami, przyciągnął bliżej i delikatnie dotknął jej ust. - Oddaj mi 

pocałunek, Jo - polecił łagodnie. - Obejmij mnie i pocałuj.

Przez krótki moment próbowała się opierać, ale gdy jego wargi zaczęły pieścić jej 

usta, pokusa stała się zbyt silna. Poddała się instynktowi i zarzuciła mu ręce na szyję. Jej usta 

ożyły, rozchyliły się i oddały pieszczotę. Ta uległość zdawała się podsycać jego pożądanie. 

Pocałunek stał się bardziej gwałtowny, ramiona Keane'a zacisnęły się mocniej. Cichy jęk, 

który wydarł się z ust Jo, nie wyrażał już protestu, lecz zachwyt. Palce wsunęła w jego gęste 

włosy i bliżej przyciągnęła jego głowę. Poczuła, jak wsuwa ręce pod jej szlafrok. Zadrżała 

background image

pod jego dotykiem, jej ciało ogarnęła fala gorąca, potem chłodu i znów zrobiło się jej gorąco.

Kiedy dotknął jej piersi, cofnęła się, wciągając gwałtownie powietrze.

- Spokojnie - szepnął tuż przy jej ustach. Pieścił ją delikatnie,  póki znów się nie 

rozluźniła.   Cienki   trykot   ściśle   opinający   jej   ciało   nie   stanowił   żadnej   bariery   dla   jego 

gorących palców. Poruszały się wolno, zatrzymując się dłużej u szczytu jej piersi, badały ich 

miękkość, wędrowały do talii, przesunęły się na biodra i uda.

Nigdy jeszcze mężczyzna nie dotykał jej w taki sposób. Czuła się zupełnie bezradna. 

Nie potrafiła go powstrzymać, nie potrafiła też przeciwdziałać rosnącemu pragnieniu, żeby 

nie przestawał. Czy to właśnie ta namiętność, o której tak często czytała? Przywarła do niego 

i pozwoliła, by uczył ją potrzeb jej ciała. Była pewna, że pozostaje w jego ramionach od 

dawna, że minęły pory roku, całe dekady...

A jednak, gdy odsunął się od niej, okazało się, że to, co wydawało się wiecznością, 

trwało zaledwie kilka chwil.

- Aż trudno uwierzyć, że jestem pierwszym mężczyzną, który cię dotyka - mruknął, 

zaglądając jej w oczy.

-   Teraz   już   wiem,   że   twoja   uroda   idzie   w   parze   ze   zmysłowością.   Pierwszy   raz 

chciałbym kochać się z tobą za dnia, aby widzieć, jak krok po kroku znika twoje cudowne 

opanowanie.

- To, że pozwoliłam całować się i dotykać, wcale nie znaczy, że będziesz mógł kochać 

się ze mną - Uniosła głowę, dopiero gdy poczuła, że może już sobie zaufać. Wiedziała, że 

niewiele brakowało, aby się mu poddała.

- Jeśli się na to zgodzę, to tylko dlatego, że sama będę tego chciała.

- Oczywiście - odparł Keane, kiwając głową. - Po prostu będę musiał sprawić, żebyś 

tego zapragnęła. - Znów ujął ją pod brodę i złożył na jej ustach delikatny pocałunek. Czuła, że 

się uśmiechnął, nim podniósł głowę. - Jesteś najbardziej fascynującą kobietą, jaką kiedykol-

wiek spotkałem. - Odwrócił się i ruszył do wyjścia - Do zobaczenia - powiedział i niedbale 

pomachał ręką.

Bez słowa patrzyła na drzwi, które się za nim zamknęły.

- Fascynującą? - powtórzyła, czubkami palców dotykając ciągle ciepłych ust. Szybko 

podbiegła do okna, przyklękła na sofie i patrzyła, jak przemierza plac.

I nagle zrozumiała, że już zaczęła tęsknić.

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Nie wiedziała, że tygodnie mogą ciągnąć się jak lata. Na każdym  postoju bacznie 

rozglądała się wśród ludzi w nadziei, że zobaczy Keane'a. Gdy jego nieobecność zaczęła się 

przeciągać, uczucia Jo zmieniały się jak w kalejdoskopie: od gniewu do rozpaczy. Tylko w 

klatce była w stanie odwrócić uwagę od dręczących ją myśli. Dobrze wiedziała, że tam nie 

może pozwolić sobie na brak koncentracji. Jednak coraz trudniej było jej odprężyć się po 

spektaklu. Każdego ranka wstawała pewna, że tego dnia Keane wróci. Każdej nocy leżała 

bezsennie, czekając, aż wzejdzie słońce.

Wiosna była już w pełnym rozkwicie. Pokryte trawą place pachniały świeżą zielenią, 

dni były coraz cieplejsze, a słońce dłużej pozostawało na niebie. Kiedy jednak wszyscy w 

cyrkowej   rodzinie   cieszyli   się   balsamicznym   powietrzem,   długim   dniem   i   bezchmurnym 

niebem, Jo zjadały nerwy.

Stopniowo   zaczęła   popadać   w   rezygnację,   a   pustkę,   którą   odczuwała,   starała   się 

wypełnić pracą.

Co tydzień poświęcała trochę czasu, żeby ćwiczyć z Gerrym. Nie wątpiła, że będzie 

dobrym treserem. Lubił zwierzęta i miał wiele zapału do pracy. Martwiło ją tylko, że ciągle 

jest zbyt nonszalancki.

Tego   dnia   nie   zaplanowano   popołudniówki,   więc   namiot   cyrkowy   pełen   był 

trenujących artystów. Jo stała z Gerrym w przedsionku do klatki. Uderzając w dłoń trzonkiem 

bata, udzielała chłopcu ostatnich instrukcji.

- Buck wpuści Medina po pochylni. - Gerry kiwał ze zrozumieniem głową i nerwowo 

przełykał ślinę. - Kiedy wejdziemy do klatki, masz się poruszać jak mój cień. Idziesz, kiedy ja 

idę i nie odzywasz się, póki ci nie powiem, że wolno. Jeśli się przestraszysz, nie uciekaj. - 

Wzięła go za rękę, żeby podkreślić, jak istotna jest ta wskazówka. - Rozumiesz? To bardzo 

ważne! Powiesz mi, jeśli zechcesz wyjść, a ja przeprowadzę cię do przedsionka.

- Nie będę uciekał, Jo - obiecał, ocierając o dżinsy dłonie wilgotne z podniecenia.

- Jesteś gotowy?

Gerry uśmiechnął się i kiwnął szybko głową.

- No...

Jo otworzyła drzwi prowadzące z przedsionka do klatki, wpuściła za sobą Gerry'ego i 

zabezpieczyła wyjście. Przeszła na środek areny spokojnym, równym krokiem.

- Wpuść go, Buck - zawołała i natychmiast usłyszała szczęknięcie krat. Merlin wszedł 

bez pośpiechu, wskoczył na swój postument i ziewnąwszy szeroko, spojrzał na Jo. - Dziś 

background image

masz solówkę, Merlin - powiedziała, zbliżając się do kota. - Pamiętaj, masz być obok mnie - 

poleciła Gerry'emu, który stał nieruchomo wpatrując się w zwierzę. Merlin rzucił mu obojętne 

spojrzenie i czekał.

Jo ruchem ręki poleciła kotu usiąść na zadnich łapach.

- Pierwsza komenda do każdego elementu musi być podawana z tego samego miejsca 

i tym  samym  tonem. To wymaga  ogromnej  cierpliwości i wielu powtórzeń - mówiła do 

chłopca, dając lwu sygnał, żeby opuścił przednie łapy. - Teraz będę chciała, żeby zeskoczył 

ze   słupka.   -   Uderzyła   batem   o   ziemię   i   Merlin   posłusznie   zeskoczył   na   arenę.   -   Teraz 

pokieruję go do miejsca, gdzie chcę, żeby się położył. - Zaczęła iść, upewniając się, czy jej 

uczeń   jest   tuż   za   nią.   -   Klatka   jest   okrągła,   ma   dwanaście   metrów   średnicy.   Każdy   jej 

centymetr powinieneś znać jak własną kieszeń. W każdej chwili musisz dokładnie wiedzieć, 

w jakiej odległości od krat się znajdujesz. Jeśli cofając się, znajdziesz się za blisko brzegu, nie 

zostawisz sobie manewru w razie jakiegoś problemu. To jeden z największych błędów, jakie 

treser może popełnić. - Na dany sygnał Merlin położył się na ziemi i przekręcił na bok. - 

Dalej, Merlin - poleciła i lew przeturlał się kilkakrotnie po arenie. - Używaj często ich imion. 

W ten sposób bardziej zwracają uwagę na to, co mówisz.

Jo przesuwała się za Merlinem, wreszcie kazała mu zatrzymać się. Kiedy zaryczał, 

podrapała go po łbie trzonkiem bata.

-   Lubią   pieszczoty   dokładnie   tak   samo   jak   koty   domowe,   ale   cały   czas   trzeba 

pamiętać, że nimi nie są Podstawową sprawą jest, żeby nigdy nie obdarzyć ich całkowitym 

zaufaniem - tłumaczyła. Podniosła obie ręce i Merlin stanął na tylnych nogach. - Dla nich 

człowiek jest wielką niewiadomą. Dlatego właśnie w cyrku pracuje się z kotami urodzonymi 

w naturze, a nie w niewoli. Ari jest wyjątkiem. Kot urodzony i wychowany w niewoli jest 

zbyt spoufalony z człowiekiem i przez to tracisz swoje atuty.

Tak niestety również bywa, gdy zbyt długo pracują z jednym treserem. - Ruszyła do 

przodu,   ciągle   trzymając   ręce   w   górze.   Merlin   szedł   za   nią   na   tylnych   łapach.   Tak   wy-

prostowany miał ponad dwa metry wysokości. - O dziwo, im dłużej występują w jednym 

numerze, tym stają się bardziej niebezpieczne, a nie bardziej uległe.

Kazała Merlinowi stanąć na czterech łapach i odesłała go z powrotem na słupek.

- Gdy któryś z lwów uderzy cię, musisz zareagować natychmiast, bo zawsze próbują 

to powtórzyć, tyle że za każdym razem starają się podejść bliżej. Masz jakieś pytania?

- Setki - odparł Gerry, ocierając usta grzbietem dłoni. - Tyle że nie mogę się teraz 

skupić na żadnym z nich.

Jo zaśmiała się. Merlin znów zaryczał, więc podrapała go po łbie.

background image

- Później wszystkie ci się przypomną. No dobra. Każ mu wstać.

Gerry wytarł rękę o dżinsy i podniósł ją tak, jak setki razy widział to u Jo.

- Wstań - nakazał kotu głosem, który prawie brzmiał zdecydowanie. Merlin przyglądał 

mu się przez  chwilę,  po czym  spojrzał  na Jo.  Nie będę przecież  zwracał  uwagi na tego 

amatora, mówiły jego oczy. Twarz Jo pozostała bez wyrazu.

- Musisz być bardziej zdecydowany i tym razem użyj jego imienia - powiedziała.

Gerry nabrał głęboko powietrza i powtórzył sygnał.

- Wstań, Merlin.

Merlin spojrzał na chłopaka i przez chwilę mierzył go swoimi bursztynowymi oczami.

- Jeszcze raz - poleciła Jo. Słychać było, jak Gerry głośno przełyka ślinę. - To ma być 

rozkaz, włóż w to trochę autorytetu.

- Wstań, Merlin! - Tym razem lew posłuchał. - Zrobił to - szepnął Gerry drżącym 

głosem, wypuszczając powietrze z płuc. - Naprawdę to zrobił.

- Bardzo dobrze - pochwaliła Jo, zadowolona zarówno z lwa, jak i ucznia. - Teraz każ 

mu znów usiąść. - Kiedy i to zadanie zostało wykonane, poleciła Gerry'emu, żeby kazał lwu 

zeskoczyć z postumentu. - Proszę. - Podała mu swój bat. - Podrap go trzonkiem po łbie. - 

Czuła, że ręka mu lekko drży, ale trzymał bicz mocno, nawet wówczas, gdy Merlin zamknął 

oczy i zaryczał.

- Bardzo dobrze ci poszło - pochwaliła Gerry'ego, gdy lew opuścił już klatkę.

- Kiedy będę mógł wrócić? - Oddał jej bat, którego rączka była wilgotna od jego dłoni.

- Przyjdź, gdy sobie przypomnisz wszystkie pytania.

- Jo z uśmiechem poklepała go po ramieniu.

- Dzięki, Jo. - Gerry był już w przedsionku. - Muszę opowiedzieć o tym chłopakom.

- No to leć. - Patrzyła,  jak przeskakuje  barierkę i wypada przez  tylne  wyjście.  Z 

uśmiechem oparła się o kraty.

- Czy ja też taka byłam? - spytała Bucka, który przyglądał się jej z drugiego końca 

klatki.

- Kiedy pierwszy raz nakłoniłaś kota do przyjęcia wyjściowej pozycji, słuchaliśmy o 

tym przez tydzień.

Roześmiała się i wycierając o spodnie wilgotny bat, odwróciła się do wyjścia I wtedy 

zobaczyła, że stoi tuż za nią.

- Keane! - wykrzyknęła rozradowana. Zapomniała już, że całkiem niedawno zarzekała 

się, iż nigdy nie użyje tego imienia. Jej twarz promieniała radością. - Nie wiedziałam, że 

przyjechałeś.   -   Obie   dłonie   zacisnęła   na   bacie,   żeby   powstrzymać   się   przed   dotknięciem 

background image

Keane'a.

- Widzę, że tęskniłaś za mną. - Jego głos był dokładnie taki, jak go zapamiętała: niski i 

aksamitny.

- Trochę - przyznała ostrożnie. - Wyjechałeś na dłużej, niż zapowiadałeś. - Wygląda 

tak   samo,   myślała   jednocześnie.   Zupełnie   tak   samo.   Przecież   minął   tylko   jeden   miesiąc, 

uświadomiła sobie nagle. Dlaczego miała wrażenie, że to całe lata?

-   Okazało   się,   że   czekało   na   mnie   więcej   spraw,   niż   się   spodziewałem.   Blado 

wyglądasz - zauważył, dotykając czubkiem palca jej policzka.

-   Pewno   za   rzadko   wychodziłam   na   słońce   -   odparła   wymijająco.   -   Jak   było   w 

Chicago? - Za wszelką cenę musiała tak prowadzić rozmowę, żeby nie poruszać osobistych 

tematów, póki nie opanuje trochę emocji. Jego nagłe pojawienie się całkiem wytrąciło ją z 

równowagi.

-   W   porządku   -   powiedział,   zaglądając   do   klatki.   -   Widzę,   że   zaczęłaś   uczyć 

Gerry'ego.

Z   ulgą   powitała   zmianę   tematu.   Teraz,   gdy  rozmawiali   o   sprawach   zawodowych, 

mogła się już rozluźnić.

- Dziś zaczął ćwiczyć z dorosłym lwem. Dobrze mu poszło.

- Trząsł się. Widać to było nawet z miejsca, gdzie stałem.

- To był jego pierwszy raz... - zaczęła.

- Nie zamierzałem go krytykować - przerwał odrobinę niecierpliwie. - Chodzi mi o to, 

że stał obok ciebie, dygocząc jak osika, podczas gdy ty byłaś spokojna i opanowana. Czy 

nigdy nie odczuwasz strachu?

- Strachu? - powtórzyła, unosząc brwi. - Oczywiście, że się boję. Bardziej niż Gerry... 

lub bardziej niż ty byś się bał.

- O czym ty mówisz? - nie zrozumiał Keane. Ze zdumieniem spostrzegła, że jest zły. - 

Widziałem, jak ten chłopak się poci.

- Głównie z podniecenia - tłumaczyła cierpliwie. - Nie ma jeszcze tyle doświadczenia, 

żeby   naprawdę   odczuwać   strach.   -   Odrzuciła   włosy   i   odetchnęła   głęboko.   Nie   lubiła 

rozmawiać o swoich obawach, a szczególnie trudno było o tym mówić z Keane'em. Jednak 

skoro chciała, żeby zrozumiał sprawy cyrku, musiała mu o tym opowiedzieć. - Prawdziwy 

strach przychodzi,  gdy się dobrze zna i rozumie  lwy. Ty możesz  tylko  przypuszczać,  co 

potrafią zrobić człowiekowi. Ja to wiem. - Jej oczy były całkiem spokojne, gdy odszukała 

jego wzrok. - Mój ojciec raz omal nie stracił nogi. Miałam około pięciu lat, ale doskonale to 

pamiętam. Popełnił błąd i ważący blisko ćwierć tony nubijski lew zatopił kły w jego udzie, po 

background image

czym powlókł go wokół areny. Na szczęście, uwagę lwa odciągnęła samica w okresie rui. Nie 

pamiętam już, ile szwów założono ojcu ani jak długo trwało, nim zaczął normalnie chodzić, 

ale ciągle pamiętam oczy kota, który go zaatakował. Gdy zaczynasz pracować w klatce, dość 

szybko poznajesz, co to strach, ale uczysz się go kontrolować. I albo potrafisz ukierunkować 

go właściwie, albo szukasz innego zajęcia.

- Więc dlaczego? - nie ustępował Keane. Chwycił  ją za ramiona, nim zdołała się 

odwrócić. - Czemu to robisz? I nie mów mi, że to twoja praca, bo takie wyjaśnienie mi nie 

wystarcza.

- To oczywiście jeden z powodów, ale nie jedyny - powiedziała wolno. - Również 

dlatego, że to wszystko, co naprawdę umiem. I dlatego, że jestem w tym dobra. - Patrzyła mu 

w   twarz,   usiłując   zrozumieć,   skąd   się   wziął   jego   nastrój.   Może   uważał,   że   nie   powinna 

zabierać Gerry'ego do klatki? - Gerry też będzie dobry - dodała. - Wydaje mi się, że każdy 

musi znaleźć coś, w czym naprawdę czuje się dobry. Ja poza tym chcę pokazać ludziom, 

którzy tu przychodzą, możliwie najlepszy występ. A najważniejsze jest chyba to, że kocham 

swoje koty.

Keane milczał przez chwilę.

~ Pewno można uzależnić się od adrenaliny. A kiedy wpadnie się w nałóg, trudno bez 

niego żyć - skomentował jej wyjaśnienia.

- Keane... - Wymówiła jego imię, nim zdążyła się powstrzymać. Kiedy na nią spojrzał, 

uświadomiła sobie, że właściwie jest tylko jedna sprawa, o którą ma prawo spytać. - Czy 

zastanawiałeś się, co zamierzasz zrobić z nami... z cyrkiem?

- Nie popędzaj mnie, Jo. - W jego głosie i wzroku pojawiło się wyraźne ostrzeżenie. 

Kiwnął głową i ruszył do wyjścia.

Ze zmarszczonym czołem patrzyła, jak odchodzi sprężystym krokiem. Dopiero teraz 

zauważyła, że dłonie ma tak samo spocone, jak przed chwilą Gerry. Ze złością otarła je o 

spodnie.

- Chcesz o tym pogadać?

Odwróciła się zaskoczona. Za nią stał Jamie w pełnym rynsztunku klauna.

- O, Jamie. Nie zauważyłam cię.

- Od wyjścia z klatki nie widziałaś nikogo prócz Prescotta.

- Czemu się ucharakteryzowałeś? - spytała, ignorując jego uwagę.

Jamie wskazał psa, który siedział przy jego nodze.

- Ten szczeniak w ogóle nie reaguje na moje polecenia, jeśli nie jestem umalowany. 

Więc jak: chcesz o tym porozmawiać?

background image

- O czym?

- O Prescotcie i o tym, co do niego czujesz.

Piesek siedział cierpliwie, machając ogonem. Jo pochyliła się i zmierzwiła jego szarą 

sierść.

- Nie wiem, o co ci chodzi.

- Słuchaj... Wiem, jak to jest, gdy się oszaleje na czyimś punkcie.

- Skąd ci, do diabła, przyszło do głowy, że oszalałam na punkcie Keane'a Prescotta? - 

Jo nie odrywała oczu od psiaka.

- Jo, to ja! Pamiętasz mnie? - Jamie chwycił jej rękę i zmusił Jo, żeby wstała. - Pewno 

nie każdy mógłby to zauważyć, ale też nie wszyscy znają cię tak dobrze. Chodziłaś przybita 

od chwili, gdy wyjechał do Chicago. Szukałaś go w każdym samochodzie, który pojawiał się 

na placu. A teraz, kiedy go wreszcie zobaczyłaś, rozbłysłaś, jak najjaśniejsza gwiazda. Nie 

twierdzę, że to coś złego zakochać się w nim, ale...

- Zakochać się? - powtórzyła zdumiona.

- Taa... właśnie - przytaknął spokojnie. - Zakochać się, Jo.

Patrzyła na niego i nagle wszystko zrozumiała.

- Zakochać się w nim - mruknęła, sprawdzając, jak to brzmi. - O nie! - Zamknęła oczy 

i westchnęła ciężko. - O Boże, nie! - Uniosła powieki i rozejrzała się wokół, ciekawa, czy 

świat wygląda teraz jakoś inaczej. - I co ja mam robić?

- Kurczę, nie wiem. Prawdę mówiąc, sam nie odnoszę zbyt wielkich sukcesów na tym 

polu.   -   Poklepał   ją   pocieszająco.   -   Chciałem   tylko   przypomnieć   ci,   że   masz   życzliwego 

słuchacza. - Uśmiechnął się niepewnie i szybko odszedł.

Całe popołudnie pochłaniała ją myśl, że jest zakochana. Przez chwilę nawet miała 

wrażenie,   że   podoba   się   jej   to   całkiem   nowe   doświadczenie.   Czuła   się   lekko   i   pewnie, 

zupełnie, jakby obdarowano ją gwiazdką z nieba. Zaczęła marzyć na jawie.

Keane też ją pokochał. Nie potrafił już bez niej żyć, więc postanowił się z nią ożenić. 

Będą mieli dzieci i dom na wsi. Nauczy się gotować i będzie wydawać wytworne przyjęcia...

Kretynka. Ze złością przywołała się do porządku i wróciła do rzeczywistości. Kiedy 

szła z Pete'em karmić koty, starała się pamiętać o tym, że bajki są dla dzieci. Nic z tych 

marzeń nie ma szans się spełnić, upominała się surowo. Raczej powinnam zastanowić się, jak 

sobie z tym poradzić, zanim zabrnę za daleko.

- Pete - zaczęła zdawkowo, nabijając na długi drąg porcję surowego mięsa dla Abry. - 

Byłeś kiedyś zakochany?

Pete powoli żuł gumę.

background image

- Niech się zastanowię. - Wydął dolną wargę i z namysłem patrzył, jak Jo wsuwa 

mięso przez kraty. - Najwyżej jakieś osiem lub dziesięć razy.

Roześmiała się, przechodząc do następnej klatki.

- Pytam poważnie - powiedziała. - Chodzi mi o prawdziwą miłość.

- Łatwo się zakochuję - wyznał ponuro. - Dla ładnej buzi natychmiast tracę głowę. 

Prawdę mówiąc, dla brzydkiej też.

-   No   dobra.   Skoro   jesteś   takim   ekspertem,   powiedz   mi,   co   należy   robić,   jeśli 

zakochasz się w kimś, kto ciebie nie kocha, a ty nie chcesz, żeby ten ktoś dowiedział się, że 

jesteś zakochany, bo boisz się zrobić z siebie idiotę.

-   Momencik.   -   Pete   zacisnął   mocno   powieki.   -   Najpierw   muszę   zrozumieć   twoje 

pytanie. - Przez chwilę bezgłośnie poruszał ustami. - W porządku. Sprawdźmy tylko, czy 

dobrze   wszystko   pojąłem.   -   Otworzył   oczy   i   w   skupieniu   zmarszczył   czoło.   -   Jesteś 

zakochana...

- Nie powiedziałam, że jestem zakochana - przerwała mu pospiesznie.

Pete uniósł brwi.

-   To   tylko   taka   forma.   Mówię   „ty”   w   sensie   ogólnym   -   wyjaśnił.   Jo   kiwnęła   ze 

zrozumieniem głową, udając, że karmienie zwierząt pochłaniają bez reszty. - No więc... Ty 

jesteś zakochana, a ten facet nie. To najpierw musisz się upewnić, czy rzeczywiście cię nie 

kocha.

- Nie kocha - mruknęła i czym prędzej poprawiła się:

- Załóżmy, że nie.

Pete rzucił na nią kątem oka.

- W takim razie przede wszystkim musisz skłonić go, żeby zmienił zdanie. Możesz 

trzepotać   rzęsami   i   uśmiechać   się.   -   Zademonstrował   swoją   propozycję,   wstydliwie 

opuszczając powieki i uśmiechając się nieśmiało. - Możesz wywołać w nim zazdrość albo mu 

pochlebiać. Dziewczyno, nie sposób wyliczyć, ile jest sposobów, żeby zdobyć faceta. Ja się 

dawałem złapać na wszystkie.

- Przypuśćmy jednak, że nie chcę korzystać z żadnego z tych sposobów. Załóżmy, że 

naprawdę   tego   nie   potrafię   i   nie   chcę   doprowadzić   do   sytuacji,   w   której   czułabym   się 

upokorzona. Przypuśćmy, że to jest ktoś... chodzi mi o to, że właściwie nie ma szans, żeby się 

między nami ułożyło. Co wtedy?

- Za dużo tych przypuszczeń - uznał Pete i pogroził jej palcem. - Mnie też przyszło 

jedno do głowy. Przypuśćmy, że głupio kombinujesz, bo zanim podjęłaś grę, już założyłaś, że 

nie wygrasz.

background image

- Czasami podczas gry można się dotkliwie poranić - odparowała. - Szczególnie, gdy 

nie znasz reguł.

Pete machnął lekceważąco ręką.

- Oczywiście najlepiej jest wygrywać, ale czasami wystarczy tylko, że się gra. Jo, 

masz otwarty umysł i mocne nerwy. I ty boisz się zaryzykować?

- Mam wrażenie, Pete, że podejmuję ryzyko tylko wtedy, gdy dobrze skalkuluję swoje 

szanse. Wiem, co się stanie, jeśli popełnię błąd.

- A mnie się zdaje, że powinnaś mieć więcej zaufania do Jo Wilder - powiedział, 

klepiąc ją po policzku.

- Cześć, Jo.

Spojrzała przez ramię i spostrzegła, że zbliża się do nich Rose. Ubrana była w dżinsy, 

prostą białą bluzkę, a na ramieniu niosła dwumetrowego węża boa.

- Cześć, Rose. - Jo przekazała Pete'owi drąg do karmienia lwów. - Bierzesz Baby na 

spacer?

- Musi trochę odetchnąć świeżym powietrzem - odpowiedziała dziewczyna, głaszcząc 

swojego podopiecznego.

- Szukasz Jamiego? - spytała Jo. Rose dumnie odrzuciła czarne loki.

- Nie zamierzam tracić dla niego czasu. Przestałam się nim interesować.

- To jeszcze jeden sposób - wtrącił Pete. - Zaskoczenie. Zmiana frontu.

Rose ze zdumieniem spojrzała na Pete'a, po czym przeniosła wzrok na Jo.

- O czym on mówi?

Jo ze śmiechem usiadła na wysokiej beczce na deszczówkę.

- O tym, jak złapać faceta - wyjaśniła, wystawiając twarz na słońce.

- Zaskoczenie - powtórzył Pete, poprawiając czapeczkę. - Wariuje, zastanawiając się, 

czemu nagle przestałaś go zauważać.

Rose przez chwilę rozważała ten pomysł.

- I to działa?

- Dziewięćdziesiąt procent skuteczności - zapewnił Pete, poklepując przyjaźnie Baby.

- Może mimo wszystko nie wsadzę Baby do przyczepy Carmen - mruknęła Rose. - O, 

spójrzcie.   Idą   tu   Duffy   i   właściciel.   -   Niepoprawna   kokietka,   automatycznie   sięgnęła   do 

włosów. - O rety, on jest naprawdę niesamowicie przystojny. Nie uważasz, Jo?

Oczy Jo napotkały wzrok Keane'a. Nie potrafiła oderwać od niego spojrzenia.

- Masz rację - zgodziła się, siląc się na obojętność. - Jest bardzo atrakcyjny.

- Cześć, Duffy. - Rose obdarzyła korpulentnego mężczyznę zdawkowym uśmiechem i 

background image

skierowała uwagę na Keane'a. - Witamy, panie Prescott. Miło, że pan do nas wrócił.

-   Witaj,   Rose.   -   Uśmiechnął   się   do   niej   i   uniósł   brwi,   kiedy   spostrzegł   węża 

owiniętego wokół jej szyi. - Kim jest twój przyjaciel?

- To Baby. - Poklepała grzbiet w beżowe plamki.

- Ach tak. - W złotych oczach Keane'a pojawiła się iskierka humoru. - Cześć, Pete. - 

Kiwnął głową opiekunowi lwów.

Jo przyszło nagle do głowy, że poza pragnieniem miłości, Keane wzbudzał w niej 

strach. Bała się władzy, jaką miał nad nią i tego, że mógłby ją skrzywdzić. Na szczęście 

strach   to   uczucie,   które   doskonale   rozumiała.   Można   sobie   z   nim   poradzić,   trzeba   tylko 

zastosować podstawową zasadę z areny: nie wolno się odwracać ani uciekać.

W   milczeniu   przyglądali   się   sobie,   podczas   gdy   pozostali   obserwowali   ich   z 

mniejszym lub większym zainteresowaniem. Trwało to chwilę, póki Duffy nie odchrząknął i 

nie odezwał się wreszcie.

- Jo?

Spokojnie, bez pośpiechu, przeniosła na niego spojrzenie.

- Tak, Duffy?

-   Właśnie   posłałem   jedną   z   tancerek   do   dentysty.   Będziesz   musiała   ją   zastąpić. 

Garderobiani już wiedzą, że mają się tobą zająć.

- Dobrze. - Jo uśmiechnęła się swobodnie, choć ciągle czuła na sobie wzrok Keane'a. - 

Chyba powinnam poćwiczyć chodzenie na tych dziesięciocentymetrowych obcasach.

- Duffy - wpadła im w słowo Rose i pociągnęła menedżera za rękaw. - Kiedy wreszcie 

pozwolisz mi wystąpić w jakimś tanecznym numerze? Ostatnio sporo ćwiczyłam. - Zręcznie 

odwinęła Baby ze swojej szyi. - Niech pan go chwilę potrzyma - poprosiła, wkładając boa w 

ramiona Keane'a.

- O... - Keane poprawił węża na rękach i niepewnie spojrzał w jego znudzone oczy. - 

Mam nadzieję, że nie jest głodny.

- Zjadł smaczne śniadanko - zapewniła Rose.

- Baby nie jada właścicieli - dodała Jo, nie starając się nawet ukrywać uśmiechu. Po 

raz pierwszy widziała, że Keane jest zaniepokojony. - Czasami tylko jakiegoś zagubionego 

mieszczucha. Rose ściśle przestrzega jego diety.

- Zakładam - zaczął Keane, gdy Baby przesunął się trochę w jego ramionach - że wie, 

z kim ma do czynienia.

Ciągle śmiejąc się z jego niepewnej miny, Jo odwróciła się do Pete'a.

- Czy ktoś poinformował Baby, że mamy nowego właściciela?

background image

- Prawdę mówiąc, nie miałem okazji - odparł Pete.

- Oni tylko tak panu dokuczają, panie Prescott - uspokoiła go Rose, kończąc występ 

efektownym szpagatem.

- Baby w ogóle nie jada ludzi. Jest łagodny jak baranek.

- Poderwała się na nogi i otrzepała dżinsy. - A gdy pan weźmie na ręce kobrę...

-  O,  nie,  dziękuję  - zastrzegł  się  Keane,  przekazując  wielkie   cielsko  ponownie  w 

ramiona Rose.

Dziewczyna założyła węża na szyję.

- Skończyłam, Duffy. I co ty na to?

- Poproś, żeby któraś z dziewczyn pokazała ci cały układ - polecił, kiwając głową z 

zadowoleniem. - A potem zobaczymy. - Z uśmiechem patrzył, jak odchodzi przez plac.

- Hej, Duffy! - Tym  razem to był Jamie. - Jacyś ludzie z miasta chcą się z tobą 

widzieć. Odesłałem ich do czerwonego wozu.

- Świetnie. Pójdę od razu z tobą. - Duffy ruszył w stronę Jamiego.

- No, muszę dowiedzieć się o kostium. - Jo zeskoczyła zręcznie z beczki. Zamierzała 

przemknąć obok Keane^, jednak zanim jej buty dotknęły ziemi, ręce Keane'a chwyciły ją w 

talii.

Przez tkaninę bluzki czuła ciepło jego palców. Pragnęła całą sobą, żeby tak jej nie 

trzymał. I już po chwili marzyła, żeby przyciągnął ją bliżej. Walczyła ze sobą, żeby zachować 

siły,   a   jednocześnie   czuła,   jak   wargi   zaczynają   ją   palić   od   pocałunku,   który   był   w   jego 

spojrzeniu. Serce waliło jej tak mocno, że zagłuszało wszystkie inne dźwięki.

Keane przesunął dłoń wzdłuż jej grubego warkocza.

Powoli podniósł wzrok, zajrzał jej w oczy, po czym nagle opuścił ręce i odsunął się, 

żeby zrobić przejście.

- Powinnaś kazać garderobianym zrobić parę zakładek w kostiumie.

Chyba   nie   mam   szans,   aby   połapać   się   w   jego   zmiennych   nastrojach,   pomyślała. 

Przeszła   obok   niego   i   ruszyła   przez   plac.   Może   gdy   zajmie   się   pracą,   Keane   Prescott 

przestanie wypełniać jej myśli. Może...

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Przed wieczornym przedstawieniem widownia była wypełniona do ostatniego miejsca. 

Orkiestra zagrała skoczną, hałaśliwą melodię i po hipodromie ruszył korowód cyrkowców. Jo, 

w kostiumie pasterki, prowadziła na smyczy owieczkę. Jej występy najczęściej odbywały się 

na początku spektaklu, rzadko więc pojawiała się na paradzie. Dziś cieszyło ją, że może z 

bliska spojrzeć na widzów. Kiedy była w klatce ze swoimi lwami, w ogóle nie dostrzegała, co 

się dzieje wokół.

Teraz   widziała,   jak   bardzo   różnorodna   publiczność   przybyła   do   cyrku:   maleńkie 

dzieci,   ich   niewiele   starsze   rodzeństwo,   rodzice,   dziadkowie.   Wszyscy   witali   artystów 

entuzjastycznymi oklaskami, a na ich twarzach malowało się pełne napięcia oczekiwanie.

Po   paradzie   przygotowała   się   do   numeru,   w   którym   występowała   jako   Królowa 

Dżungli. Następny kostium przeobraził ją w jednego z Dwunastu Wirujących Motyli.

Jej   ostatnim   obowiązkiem   w   przedstawieniu   była   przejażdżka   na   Maggie,   z   którą 

występowała   w   finale.   To   właśnie   teraz,   bardziej   niż   w   jakimkolwiek   innym   momencie 

spektaklu,   czuła,  jak  bardzo   dopinguje   ją  aplauz  widowni.  Ten   czar   pojawiał   się  wraz  z 

muzyką, gwizdkiem konferansjera, radosnym śmiechem dzieci. Przez kilkanaście sekund nie 

pamiętała o wysiłku, długich godzinach pracy, życiu na walizkach.

Na   placu   kręcili   się   artyści,   pracownicy   techniczni,   pomocnicy.   Zawsze   mieli   do 

opowiedzenia jakieś anegdoty, omawiali elementy programu, wymieniali spostrzeżenia. Jo, 

dosłownie naładowana energią, postanowiła wziąć udział w demontażu głównego namiotu.

W   przyczepie   włączyła   małą   lampkę,   machinalnie   zaplotła   warkocz   i   przeszła   do 

łazienki.   Szybkimi   ruchami   usuwała   sceniczny   makijaż.   Sięgała   właśnie   do   zapięcia 

kostiumu, gdy rozległo się pukanie.

- Proszę! - zawołała i ruszyła w stronę wejścia. Stanęła nieruchomo, gdy drzwi się 

otworzyły i ukazał się w nich Keane.

- Nikt ci nie mówił, że najpierw należy pytać, kto to? - Sięgnął do tyłu i zablokował 

zamek.

-   Nigdy   nie   zamykam   drzwi   -   odparła.   Jego   bezceremonialne   zachowanie 

doprowadzało ją do furii.

- Przywiozłem ci coś z Chicago.

- Co to takiego? - spytała.

- Na pewno nie gryzie - zapewnił z uśmiechem, podając jej prezent.

- Och! To Dante! - wykrzyknęła, gdy rozwinęła papier. Niemal z czcią pogładziła 

background image

ciemną   okładkę.   W   nozdrza   uderzył   ją   piękny   zapach   skóry.   Otworzyła   tomik   powoli, 

zupełnie jakby chciała jak najbardziej przeciągnąć tę przyjemność.

- Jaka piękna - szepnęła wzruszona. - To miło z twojej strony, że o mnie pomyślałeś. 

Dziękuję.

- To chyba całkiem naturalne - odparł.

- Nie wiem, co powiedzieć. - Spuściła oczy.

-   Już   wszystko   powiedziałaś.   -   Wyjął   z   jej   ręki   książkę   i   przekartkował   ją.   - 

Zazdroszczę ci, że możesz to czytać w oryginale.

Uśmiechnęła się na te słowa.

- Masz może kawę? - spytał, odkładając książkę na stół.

-   Już   robię.   Chociaż   pewno   będziesz   żałował,   że   nie   poszedłeś   do   namiotu 

kuchennego. - Ruszyła do kuchenki. Czuła, że Keane idzie za nią.

- Widziałeś cały spektakl? - spytała obojętnie, sięgając po słoik z kawą.

- Duffy wykorzystał mnie do pracy przy rekwizytach - odpowiedział.

Ze śmiechem odwróciła głowę i ledwie to zrobiła, wiedziała, że popełniła błąd. Twarz 

Keane'a była oddalona nie więcej niż kilka centymetrów. Z jego spojrzenia jasno odczytała, 

jakie ma intencje. Pragnął jej i zamierzał ją zdobyć. Nim zdążyła się odsunąć, położył ręce na 

jej ramionach i odwróci! ją do siebie. Wiedziała, że znalazła się w pułapce.

Keane wsunął palce w jej warkocz i powoli go rozplątywał, aż włosy rozsypały się na 

jej ramionach.

- Marzyłem o tym od chwili, gdy zobaczyłem cię po raz pierwszy - mówił cicho, 

biorąc pełną garść włosów.

- Woda - wykrztusiła, próbując odwrócić się do kuchenki.

- Masz ochotę na kawę? - wymruczał. Jego palce przesunęły się na jej szyję.

- Nie - szepnęła W tym momencie pragnęła jedynie należeć do niego.

- Drżysz. - Czuł, jak przeszedł ją dreszcz, gdy przyciągnął ją bliżej. - Czy to strach? - 

pytał, dotykając kciukami jej warg. - Czy podniecenie?

- I jedno, i drugie - odparła. Westchnęła, gdy położył dłoń na jej sercu, które teraz biło 

jak oszalałe. - Czy ty... - Przerwała, bo zabrakło jej tchu. - Czy będziesz się teraz ze mną 

kochał?

- Piękna Jovilette - szepnął, zbliżając usta do jej twarzy. - Prostolinijna, uczciwa, 

nieustraszona... porywająca.

Z zapałem odpowiedziała na dotyk jego warg. Odrzuciła wszystkie  mądre zasady, 

pogrążyła   się   w   odczuciach   i   pozwoliła   sercu   zawładnąć   nad   jej   wolą.   Kiedy   jej   wargi 

background image

rozchyliły się, nie był to gest poddania, lecz równie gorącego pragnienia.

Całował ją delikatnie, czując, że Jo balansuje na granicy pożądania. Jego usta kusiły, 

obiecywały, spełniały oczekiwania. Jej skóra była taka ciepła Z gardła wydarł mu się pełen 

zachwytu niski pomruk, gdy poczuł, jak jej pierś pręży się pod jego dłonią. Odkrywał ją 

powoli, bez pośpiechu, zupełnie jakby chciał zapamiętać każde zaokrąglenie. Już nie drżała, 

stała się teraz powolna i uległa. W jej cichych westchnieniach słyszał zdumienie i zachwyt.

Z   gwałtownością,   która   odebrała   jej   oddech,   przygarnął   ją   mocniej,   niecierpliwie 

miażdżąc jej usta. Zmysły Jo zareagowały na jego porywczość, przenosząc ją w świat, jaki 

mogła   sobie   tylko   wyobrazić.   Ręce   Keane'a  stały  się   bardziej   natarczywe   i   niecierpliwe. 

Oboje rzucili się teraz w fale namiętności, w ocean, który nie miał horyzontu ani dna. Jo nie 

zamierzała się już opierać. Ona także chciała zanurzyć się jak najgłębiej.

Z początku myślała, że to serce tak głośno tłucze się o jej żebra. Kiedy Keane odsunął 

się,   zamruczała   i   przyciągnęła   go   z   powrotem.   Jego   spragnione   usta   natychmiast 

odpowiedziały na wezwanie, ale gdy stukanie nie umilkło, znów się od niej oderwał z cichym 

przekleństwem.

-   Drzwi   -   wyjaśnił,   gdy   zdezorientowana   podniosła   wzrok.   -   Lepiej   otwórz   - 

zasugerował.

Zdołała jakoś wrócić do rzeczywistości. Na miękkich nogach pokonała odległość do 

drzwi.

- Co się dzieje, Buck? - powiedziała możliwie spokojnie, otwierając je.

- Jo... - Twarz jej asystenta pozostawała w cieniu, ale w tej jednej sylabie Jo usłyszała 

rozpacz. - To Ari.

Nie zdążył  jeszcze wymówić imienia, gdy wypadła z przyczepy i popędziła przez 

obóz. Przy klatce Ariego zastała Pete'a i Gerry'ego.

- Bardzo źle? - spytała niespokojnie, gdy Pete wyszedł jej naprzeciw.

- Tym razem bardzo.

Miała ochotę pokręcić głową i zaprzeczyć temu, co wyczytała w jego oczach. Zamiast 

tego odepchnęła go na bok i podeszła do klatki. Stary kot leżał na boku. Jego pierś unosiła się 

i opadała przy każdym ciężkim oddechu.

- Otwórz - zażądała.

- Nie wejdziesz do środka - usłyszała głos Keane'a, a na ramionach poczuła jego 

dłonie. Kiedy odwróciła głowę, jej spojrzenie było zamglone.

- Owszem, wejdę. Ari nie skrzywdzi ani mnie, ani nikogo innego. On umiera. A teraz 

zostaw mnie w spokoju. - Jej głos był niski i bezbarwny. - Otwórz - powtórzyła polecenie i 

background image

wyrwała się z rąk Keane'a. Kraty szczęknęły, gdy Pete uchylił drzwi.

Ari prawie nie drgnął. Kiedy przy nim uklękła, zobaczyła w jego wzroku zmęczenie i 

ból.

- Ari - szepnęła. Przyłożyła dłoń do jego boku i wyczuła nierówny rytm oddechu. 

Próbował zareagować na jej dotyk i szeptane imię, ale zdołał tylko trochę przesunąć wielki 

łeb. Opuściła głowę i zanurzyła twarz w jego grzywie. Nabrała głęboko powietrza, próbując 

się uspokoić.

- Buck. - Słyszała, że podchodzi, nie spuszczała jednak wzroku z lwa. - Przynieś mi 

torbę lekarską. Potrzebna mi strzykawka z pentobarbitalem. - Czuła, że się zawahał, nim 

odpowiedział:

- Dobrze, Jo.

Siedziała   cicho,   głaszcząc   głowę   Ariego.   Z   dala   dobiegały   ją   dźwięki   składania 

namiotu i nawoływania ludzi. Jakiś słoń zatrąbił i kilka klatek dalej Faust zaryczał w od-

powiedzi.

- Jo. - Odwróciła głowę, słysząc głos Bucka. Odgarnęła włosy z oczu. - Pozwól, ja to 

zrobię.

Pokręciła tylko głową i wyciągnęła rękę.

- Jo. - Keane podszedł do krat. Jego głos był łagodny, a oczy tak bardzo przypominały 

oczy lwa, który leżał przy jej kolanach, że z trudem powstrzymała szloch. - Nie musisz tego 

robić sama.

- To mój kot - odparła głucho. - Powiedziałam, że to zrobię, gdy nadejdzie czas. A 

teraz nadszedł. - Przeniosła wzrok na Bucka. - Daj strzykawkę, Buck. Niech już będzie po 

wszystkim. - Kiedy strzykawka znalazła się w jej dłoni, Jo spojrzała na nią i zacisnęła palce. 

Przełknęła z trudem ślinę i odwróciła się do Ariego. Mimo dwudziestu dwóch lat życia w 

niewoli, ciągle było w nim coś nieujarzmionego.

- Byłeś najlepszy - powiedziała, gładząc go po grzywie. - Zawsze byłeś najlepszy. - 

Czuła,   że   ogarniają   paraliżujący   chłód.   -   Teraz   jesteś   zmęczony.   Pomogę   ci   zasnąć.   - 

Ściągnęła zabezpieczenie ze strzykawki i poczekała, aż ręce przestaną jej drżeć. - To nie 

będzie bolało... Już nigdy nic nie będzie cię bolało.

Mimowolnie otarła usta grzbietem dłoni, po czym szybkim ruchem wbiła igłę w bark 

Ariego. Z ust wydarł jej się cichy jęk, gdy opróżniała strzykawkę. Ari nie wydał żadnego 

dźwięku, tylko jego oczy były utkwione w twarzy Jo. Nie próbowała dodawać mu otuchy, 

siedziała tylko przy nim, głaszcząc jego futro. Stopniowo jego oddech zaczął się uspokajać, 

robił się coraz cichszy, aż w końcu zupełnie ustał. Jo czuła, jak lew nieruchomieje, i jej dłoń 

background image

zanurzona w grzywie zacisnęła się w pięść. Jej ciałem wstrząsnął jeden silny dreszcz. Wzięła 

się w garść i wyszła z klatki, zamykając za sobą drzwi. Szła sztywno, bo miała wrażenie, że 

jej kości zaraz się rozsypią. Nagle Keane chwycił ją za rękę i pociągnął za sobą.

- Zajmij się wszystkim - rzucił, kiedy przechodzili obok Bucka.

- Nie - zaprotestowała Jo, bezskutecznie próbując uwolnić rękę. - Ja to zrobię.

- Nie, nie ty. - W tonie Keane'a słychać było stanowczość. - Już wystarczy.

- Nie będziesz mi mówił, co mam robić - rzuciła ostro, pozwalając, by jej rozpacz 

znalazła ujście w gniewie.

- Owszem, będę - nie ustępował, nie zwalniając uścisku.

- Nie masz prawa mi rozkazywać - upierała się, czując, że zdradzieckie łzy podchodzą 

jej do gardła. - Puść mnie! Natychmiast!

Keane stanął i chwycił ją za ramiona. W jego oczach odbijał się blask księżyca.

- Nie zmusisz mnie, żebym cię zostawił w tym stanie.

- Nic ci do moich przeżyć... - zaczęła, Keane jednak nie słuchał jej. Znów chwycił ją 

za   rękę   i   pociągnął   w   stronę   przyczepy.   Rozpaczliwie   pragnęła   wypłakać   swój   żal   w 

samotności. Keane nie zważał na jej protesty, jakby w ogóle ich nie słyszał. Wciągnął ją do 

wozu i zamknął drzwi.

- Czy możesz stąd wyjść? - zażądała, gwałtownie łykając łzy.

- Nie, dopóki nie stwierdzę,  że czujesz się lepiej - powiedział spokojnie,  idąc  do 

kuchni.

- Czuję się znakomicie. - Oddech jej się rwał. - A raczej będę się tak czuła, kiedy mnie 

wreszcie zostawisz. Nie masz prawa wtykać nosa w moje sprawy.

- Już mi to mówiłaś - odparł łagodnie z głębi przyczepy.

- Zrobiłam to, co koniecznie. - Z całych sił trzymała się w ryzach. - Ulżyłam choremu 

zwierzęciu w cierpieniu i to wszystko. - Głos jej się załamał. - Na miłość boską, Keane! Idź 

sobie!

Cicho wrócił z kuchni i podał jej szklankę wody.

- Wypij to.

- Nie. - Odwróciła głowę. Łzy popłynęły jej z oczu i potoczyły się po policzkach. 

Nienawidziła się za to. Przycisnęła grzbiet dłoni do czoła i zacisnęła powieki. - Nie chcę, 

żebyś tu był. - Keane odstawił szklankę i wziął Jo w ramiona. - Nie, przestań... Nie chcę, 

żebyś mnie obejmował.

-   Trudno.   -   Delikatnie   głaskał   ją   po   plecach.   -   Postąpiłaś   niezwykle   dzielnie,   Jo. 

Wiem, że kochałaś Ariego. Wiem też, jak ciężko ci było rozstać się z nim.

background image

- Nie chcę przy tobie płakać. - Jej pięści, jak twarde kulki, przycisnęły się do jego 

ramion.

- Dlaczego? - Nie przestawał jej głaskać i w końcu wtuliła twarz w jego ramię.

- Czemu nie dasz mi spokoju? - załkała, nie potrafiąc się już opanować. Jej palce 

konwulsyjnie   zacisnęły   się   na   koszuli   Keane'a.   -   Dlaczego   zawsze   muszę   tracić   to,   co 

kocham? - Poddała się smutkowi i pozwoliła, żeby Keane ją uspokajał.

Nie protestowała, gdy zaniósł ją na solę i utulił w swoich ramionach. Stopniowo jej 

płacz cichł. Ciągle jeszcze leżała przytulona do piersi Keane'a, z twarzą zasłoniętą włosami.

- Już lepiej? - spytał. Kiwnęła głową nie dowierzając jeszcze swojemu głosowi. Keane 

sięgnął po szklankę z wodą. - Wypij to teraz.

Z wdzięcznością zwilżyła suche gardło. Przymknęła oczy, myśląc, jak dawno już nikt 

jej tak nie przytulał i nie pocieszał.

- Keane - mruknęła. Poczuła, jak ustami dotyka czubka jej głowy.

- Hm?

- Nic. - Jej głos stał się mniej wyraźny. Zaczął ją ogarniać sen. - Po prostu Keane.

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY

Jo czuła słońce na powiekach. Jej budzący się powoli rozum mówił, że to z pewnością 

poniedziałek. Tylko  w  poniedziałki zdarzało się jej przecież spać dłużej niż do wschodu 

słońca.   To   był   dzień   odpoczynku,   jedyny   dzień   w   tygodniu,   kiedy   cyrk   nie   dawał 

przedstawienia. Leniwie szykowała się do wstawania. Dwie godziny przeznaczę na czytanie, 

zaczęła planować. Albo pojadę do miasta i obejrzę jakiś film. Wzdychając sennie, przewróciła 

się na brzuch.

Solidnie potrenuję z kotami, a potem, jeśli będzie gorąco, może zrobię im prysznic. 

Nagle,   jakby   ktoś   wcisnął   jakiś   przełącznik,   wróciła   jej   pamięć   i   Jo   przebudziła   się 

gwałtownie. Ari. Przekręciła się na plecy i wbiła oczy w sufit. Ciągle czuła smutek, ale nie 

był to już ten sam szarpiący ból, jak poprzedniej nocy. Powoli zaczęła akceptować to, co 

nieuchronne. Uświadomiła sobie, jak bardzo Keane jej pomógł, upierając się, by zostać przy 

niej, gdy była u szczytu rozpaczy. Najpierw pozwolił jej wyładować na sobie złość, potem 

mogła się na nim oprzeć. Pamiętała niesamowite uczucie ulgi, kiedy oparła policzek o jego 

pierś, a on tulił ją w swoich ramionach. Zapadała w sen, słuchając bicia jego serca.

Obróciła głowę, rzuciła okiem przez okno, a potem na plamę światła na podłodze. I 

nagle sobie przypomniała. Przecież dziś wcale nie jest poniedziałek, tylko czwartek. Usiadła 

na łóżku, odgarniając włosy. Czemu jest w łóżku po wschodzie słońca, skoro to czwartek? 

Nie zastanawiała się już nad odpowiedzią. Wyskoczyła z łóżka, ruszyła w stronę łazienki i 

krzyknęła przestraszona, gdy wpadła na Keane'a.

Przesunął ręką po jej włosach, nim chwycił ją za rękę.

- Usłyszałem, że się ruszasz - powiedział, patrząc w jej oniemiałą twarz.

- Co ty tu robisz?

- Kawę - odpowiedział po prostu. - Jak się czujesz?

- W porządku. - Podniosła dłoń do skroni, próbując zebrać myśli. - Chociaż jestem 

chyba trochę rozbita. Zaspałam, a to mi się nigdy nie zdarza.

- Dałem ci tabletkę nasenną - poinformował ją niedbale, po czym objął ją ramieniem i 

zawrócił do kuchni.

- Tabletkę? - Spojrzała zdumiona. - Nie pamiętam, żebym coś łykała.

- Była  w wodzie, którą wypiłaś. - Na kuchence czajnik zaczynał  już przenikliwie 

gwizdać, więc Keane skończył przygotowywać kawę. - Miałem wątpliwości, czy weźmiesz ją 

dobrowolnie. - Podał jej parujący kubek.

- Posłałem po nią Gerry'ego, kiedy byłaś w klatce z Arim.

background image

-   Ciągle   przyglądał   się   jej   badawczo.   -   Chyba   nie   dała   żadnych   niepożądanych 

efektów. Wczoraj zasnęłaś bardzo szybko. Przeniosłem cię do łóżka, przebrałem...

- Przebrałeś... - Dopiero teraz uświadomiła sobie, że ma na sobie tylko cienką białą 

koszulkę.

Popijając kawę, z uśmiechem patrzył, jak nerwowo przytrzymuje dekolt koszulki.

- Musiałaś porządnie się wyspać, Jo. Byłaś zupełnie wykończona.

Bez słowa podniosła kubek do ust i podeszła do okna. Plac był opustoszały. Musiała 

faktycznie mocno spać, skoro nie była świadoma, że obóz się zwinął.

- Nie musiałeś zostawać ze mną - powiedziała.

- Nie miałem pewności, czy będziesz w stanie prowadzić przez całe pięćdziesiąt mil. 

Pete pojechał moim wozem.

Wzruszyła lekko ramionami i odwróciła się od okna. Światło słoneczne padało na jej 

plecy  i  przeświecało  przez   cienką  tkaninę  nocnej  koszulki.   Jej   ciało  wyglądało   teraz   jak 

smukły cień. Kiedy się odezwała, w jej głosie słychać było skruchę.

-   Byłam   wczoraj   potwornie   niegrzeczna   dla   ciebie.   Nie   powinnam   tak   na   ciebie 

napadać. Przepraszam.

- Przeprosiny nie są konieczne, Jo. - Podniosła oczy, słysząc, że mówi to z gniewem.

- Są... dla mnie - odparła, robiąc krok w jego stronę. - Keane... - Dotknęła jego ręki. 

Kiedy się odwrócił, pod wpływem impulsu oparła głowę na jego ramieniu i otoczyła  go 

rękami w pasie. Zesztywniał i uniósł dłonie do jej ramion, zupełnie jakby chciał ją odepchnąć. 

A potem usłyszała, jak z westchnieniem wypuszcza powietrze z płuc. Kiedy się odprężył, na 

krótką chwilę przyciągnął ją do siebie.

- Nigdy nie wiem, czego się po tobie spodziewać - powiedział miękko. Palcem uniósł 

jej brodę. Mimowolnie odpowiedziała na ten gest, zamykając oczy i podając mu swoje usta. 

Czuła, jak zaciska palce na jej ramionach i delikatnie muska jej usta wargami.

- Powinnaś się przebrać - powiedział, odsuwając się od niej. Jego głos był uprzejmy i 

chłodny. - Zatrzymamy się w mieście na śniadanie.

- W porządku - zgodziła się. Zdumiało ją jego zachowanie, ale była zadowolona, że 

już się nie gniewa.

W   czerwcu   Cyrk   Prescotta   Colossus   przemierzył   Karolinę   Północną   i   wjechał   do 

zachodniej   części   stanu   Tennessee.   Wiosna   ustąpiła   latu.   Słońce   zachodziło   później   i 

zaglądało do namiotu cyrkowego jeszcze długo po rozpoczęciu wieczornego spektaklu.

Jo zastanawiała zmiana w zachowaniu Keane'a. Czasami zachodziła w głowę, czy 

namiętność,  która zapłonęła tamtej nocy, gdy wrócił  z Chicago,  naprawdę istniała. Może 

background image

pożądanie, które czuła wtedy na jego ustach, było tylko fantazją? Bliskość, która między nimi 

zaczynała rozkwitać, nagle się rozwiała. To, co w tej chwili ich łączyło, było zwykłą relacją 

między właścicielem cyrku a zatrudnioną tu artystką.

Stosunek Keane'a do niej nie był ani zbyt ciepły, ani specjalnie chłodny. Najbardziej 

pasowałoby tu słowo letni. Ona natomiast cierpiała z miłości. Kiedy mijały dni, a potem 

tygodnie, musiała wreszcie przyznać przed sobą, że Keane nie wydaje się zainteresowany 

bliskim związkiem.

W wigilię Dnia Niepodległości Jo leżała bezsennie w łóżku. W ręku trzymała tomik z 

poematem Dantego, ale książka przypominała jej tylko o pustce, która wypełniała jej duszę.

Najwyższa pora, żeby z tym skończyć, tłumaczyła sobie. Trzeba przestać udawać, że 

Keane był częścią jej życia. Nigdy przecież nie mówił o miłości, niczego nie obiecywał ani 

nie proponował. Nie zrobił też nic, co mogłoby ją zranić. Zamknęła oczy i zacisnęła palce na 

książce. Tak bardzo chciałaby go znienawidzić za to, że najpierw pokazał jej, jakie może być 

życie, a potem odwrócił się od niej.

Rozluźniła palce i delikatnie pogładziła miękką skórzaną okładkę. Wiedziała, że nie 

potrafi go nienawidzić, ale też nie może kochać go otwarcie. Jak ma to przerwać? Może 

powinna być mu wdzięczna, że jej nie chciał? Przecież gdyby się z nim kochała, cierpiałaby 

teraz   sto   razy   bardziej.   Czy   zdołałaby   znieść   taki   ból?   Przez   chwilę   leżała   nieruchomo, 

starając się uspokoić myśli.

Lepiej   chyba,   że   nie   muszę   tego   sprawdzać,   upomniała   się   surowo.   Powinnam 

pamiętać, że był dla mnie miły, kiedy go potrzebowałam. Lato przecież nie trwa wiecznie. 

Być może kiedy się skończy, nigdy więcej go nie zobaczę. A teraz przynajmniej mogę się 

postarać, żeby miło spędzić czas, który nam jeszcze pozostał.

Miała wrażenie, że te słowa odbiły się w jej sercu głuchym echem.

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Czwartego lipca mieli mnóstwo pracy: podróż na nowe miejsce, ustawianie namiotów, 

paradę   uliczną   i   dwa   spektakle.   Z   okazji   święta   słoniom   włożono   na   głowy   ozdobne 

pióropusze   w   barwach   narodowych:   czerwonym,   białym   i   niebieskim,   a   wieczorne 

przedstawienie   zaplanowano   na   godzinę   wcześniej,   co   umożliwiło   zorganizowanie 

dodatkowej atrakcji - pokazu sztucznych ogni. Już tradycyjnie cyrk Prescotta spędzał Dzień 

Niepodległości w tym samym małym miasteczku w stanie Tennessee.

Jo przez cały. dzień tryskała humorem. Nie zamierzała dopuścić, żeby napięta sytuacja 

między nią a Keanem zepsuła jeden z najpiękniejszych wieczorów lata. Zresztą spuszczanie 

nosa na kwintę nie poprawi stanu rzeczy. Na szczęście panująca wokół radosna atmosfera 

pomagała jej utrzymać dobry nastrój.

W czasie przerwy między przedstawieniami w obozie zapanował spokój. Niektórzy 

cyrkowcy siedli przed przyczepami, prowadząc leniwe rozmowy i rozkoszując się słońcem. 

Inni   postanowili   jeszcze   trochę   poćwiczyć.   Pracownicy   obsługi   opłukiwali   słonie   w   ich 

zagrodzie.

Jo   z   rozbawieniem   obserwowała   te   kąpiele.   Szczególnie   zabawnie   było,   kiedy   do 

pracy zabrali się niedoświadczeni pomocnicy opiekunów. Słonie nabierały pełne trąby wody i 

robiły prysznic nowym pracownikom, urządzając im w ten sposób chrzest bojowy. Chociaż 

opiekunowie mieli miny niewiniątek, jasne było, że potrafią skutecznie zachęcić słonie do 

takich harców.

Z daleka dostrzegła Duffy'ego, który rozmawiał z gościem z miasta. Mężczyzna miał 

wielki   jak   baryłka   brzuch,   czerstwą   rumianą   twarz   i   jasne   oczy,   które   mocno   mrużył   w 

słońcu. Ciekawe, co próbuje sprzedać i za ile?

-   zastanawiała   się   Jo.   Sądząc   z   gniewnych   posapywań   Duffy'ego,   można   było 

zakładać, że żąda zbyt dużo.

- Powtarzam panu, Carlson, że już zapłaciliśmy za magazyn. I umówiliśmy się na 

piętnaście dolarów za dostawę, a nie na dwadzieścia.

Carlson palił krótkiego papierosa bez filtra.

- Zapłaciliście Myersowi, nie mnie. Kupiłem magazyn sześć tygodni temu. - Wzruszył 

ramionami, rzucając niedopałek na ziemię. - To nie mój problem, że zapłacił pan z góry.

Ponad głowami mężczyzn zobaczyła Keane'a i Pete'a zmierzających w ich kierunku. 

Zaintrygowana dołączyła do nich.

- Co się dzieje?

background image

-   Zaraz   się   dowiemy   -   odparł   Keane.   -   Macie   jakiś   problem,   panowie?   -   spytał 

spokojnie.

- Ten typ - parsknął Duffy, celując palcem w Carlsona - chce, abyśmy dwukrotnie 

zapłacili za magazynowanie fajerwerków. W dodatku żąda za przewóz dwudziestu dolarów.

- To Myers zgodził się na piętnaście - przerwał Carlson. - Ja nic takiego nie mówiłem. 

Chcecie odebrać fajerwerki, musicie najpierw za nie zapłacić. Gotówką - uściślił i dopiero 

teraz  spojrzał   w  stronę  Keane'a. -  A  to  kto?   Duffy  zaczął  sapać  z  oburzenia,  ale   Keane 

uspokoił go, kładąc mu rękę na ramieniu.

- Jestem Prescott - odpowiedział z niezmąconym spokojem.

- Prescott, tak? - Carlson przeciągnął dłonią po obu policzkach. - No, może wreszcie 

do czegoś dojdziemy - rzucił jowialnie, wyciągając rękę. Keane bez wahania podał mu dłoń. - 

Ładny masz pan cyrk, Prescott. - Poprawił pasek przy spodniach. - Problem polega na tym, że 

te wasze fajerwerki leżą w moim magazynie. Muszę zarabiać na życie, więc nie zamierzam 

trzymać ich tam za friko. Odkupiłem budę od Myersa sześć tygodni temu. Nie odpowiadam 

za układ, który zawarliście z Myersem, nie?

- Carlson rozciągnął usta w uśmiechu, zadowolony, że Keane słucha go uprzejmie. - A 

jeśli chodzi o przewóz...

- Bezradnie rozłożył ręce i poklepał Keane'a po ramieniu.

- Sam wiesz, synu, jakie są teraz ceny paliwa.

Keane uprzejmie kiwał głową.

-   Brzmi   to   rozsądnie   -   powiedział,   ignorując   postękiwania   Dufffy'ego.   -   Odnoszę 

wrażenie, że ma pan problem, Carlson.

- Ja nie mam żadnego problemu - zaprzeczył Carlson.

- To pan ma problem, chyba że nie chcecie odebrać tych fajerwerków.

- Ależ my je dostaniemy, panie Carlson - sprostował Keane. - Zgodnie z paragrafem 

trzecim   punkt   piąty   Ustawy   o   drobnej   przedsiębiorczości,   wynajmujący   i   dzierżawca   są 

prawnie związani umowami, kontraktami, zastawami i hipotekami poprzedniego dzierżawcy, 

póki te umowy, kontrakty, zastawy czy hipoteki nie wygasną lub nie zostaną zbyte.

- Co do... - zaczął Carlson, ale Keane ciągnął beznamiętnie:

- Oczywiście, nie oddamy sprawy do sądu, jeśli otrzymamy należący do nas towar. To 

jednak nie rozwiązuje pańskiego problemu.

- Mojego? - wykrztusił Carlson. - Nie mam żadnego problemu. Jeśli pan myślisz...

-   Ależ   ma   pan!   Choć   faktycznie   nie   jestem   pewien,   czy   złamał   pan   prawo   z 

premedytacją.

background image

- Złamałem prawo? - Carlson wytarł spocone dłonie o spodnie.

- Magazynowanie materiałów wybuchowych bez odpowiedniej licencji - kontynuował 

Keane. - Chyba że uzyskał ją pan po zakupieniu magazynów.

- No nie... Ja...

- Tego się obawiałem. - Keane współczująco uniósł brwi. - Widzi pan, paragraf szósty 

punkt   piąty   rzeczonej   Ustawy   stanowi,   że   licencje,   pozwolenia   i   atesty   są   konieczne.   O 

przedłużenie   licencji,   pozwoleń   i   atestów   musi   wystąpić   nowy   właściciel.   Podanie,   to 

zrozumiałe,   powinno   być   poświadczone   notarialnie.   -   Keane   przerwał,   pozwalając 

Carlsonowi wchłonąć te informacje. - Jeśli się nie mylę - podjął po chwili obojętnym tonem - 

w tym stanie grzywna jest dość wysoka. Oczywiście wyrok zależy od...

- Wyrok? - Carlson zbladł i otarł chusteczką kark.

- Coś panu poradzę. - Keane patrzył na Carlsona ze współczującym uśmiechem. - 

Wywiezie pan sztuczne ognie ze swojego terenu i dostarczy tutaj. Ostatecznie nie musimy od 

razu tego zgłaszać. Można uznać to za przeoczenie. Przecież obaj jesteśmy biznesmenami, 

czyż nie? Carlson kiwnął głową. Był zbyt przerażony, żeby wyczuć sarkazm.

- W umowie jest piętnaście dolarów za dostawę, zgadza się?

Carlson schował wilgotną chustkę do kieszeni i ponownie kiwnął głową.

-   To   świetnie.   Zapłacimy   gotówką   przy   odbiorze.   Cieszę   się,   że   mogłem   służyć 

pomocą.

Z   wyraźną   ulgą   Carlson   odszedł   do   swojej   furgonetki.   Jo,   która   z   niekłamanym 

zachwytem obserwowała całą scenę, z trudem utrzymywała powagę, póki nie odjechał. Duffy 

i Pete jednocześnie parsknęli śmiechem.

- Czy to prawda? - spytała Jo, chwytając Keane'a za rękę.

- Czy co jest prawdą? - odpowiedział pytaniem.

- Paragraf trzeci punkt piąty Ustawy o drobnej przedsiębiorczości - zacytowała Jo.

- Nigdy o nim nie słyszałem - odparł obojętnie. Pete prawie płakał ze śmiechu.

- Zmyśliłeś to - powiedziała zdumiona. - Ty to wszystko zmyśliłeś!

- Najlepszy numer, jaki widziałem od lat - oznajmił Duffy i klepnął Keane'a w plecy.

- Wiem, gdzie się zgłosić, jeśli będę potrzebował prawnika - wtrącił Pete, przesuwając 

czapeczkę   na   tył   głowy.   -   Przyjdź   dziś   wieczorem   do   kuchni,   kapitanie.   Zorganizujemy 

pokera. No chodź, Duffy. Trzeba to opowiedzieć Buckowi.

Kiedy   odeszli,   Jo   uświadomiła   sobie,   że   Keane   właśnie   został   oficjalnie 

zaakceptowany. Do tej pory,  choć był właścicielem, traktowali go jak obcego przybysza, 

miastowego intruza. Teraz stał się jednym z nich.

background image

- Witaj na pokładzie - powiedziała, patrząc mu w oczy.

- Dziękuję. - Widziała, że bez słów zrozumiał, co chciała mu przekazać.

Kiedy się odwróciła, dotknął jej ręki.

- Jo... - zaczął. Zdumiało ją, jak poważnie na nią patrzy.

- Tak?

Wahał się przez moment i pokręcił głową.

-   Nie,   już   nic.   Do   zobaczenia   później.   -   Knykciami   palców   potarł   jej   policzek   i 

odszedł.

Jo obojętnym wzrokiem patrzyła w swoje karty. Do pokera brakowało jej jednej karty. 

Niedbale rozejrzała się wokół stołu. Duffy puszczał kłęby dymu ze swojego cygara, Pete jak 

zwykle żuł gumę. Obok niego siedziała Amy, żona połykacza noży, dalej Jamie i Raoul. 

Miejsce przy Jo zajął Keane, który - podobnie jak Pete - cały czas wygrywał.

Pula   rosła.   Jo   wymieniła   kartę   i   z   zadowoleniem   przyjęła   piątego   kiera,   którym 

zastąpiła trefla. Bez mrugnięcia okiem wsunęła kartę między pozostałe. To Frank nauczył ją 

grać w pokera. Przed drugą rundą Jamie ze zdegustowaną miną złożył karty.

- Trójka króli - oznajmił Pete. Wśród narzekań i niechętnych pomruków, gracze rzucili 

karty na stół.

- Poker - rzuciła Jo nonszalancko, nim Pete zdążył wyciągnąć ręce po żetony. Duffy 

odchylił się i wybuchnął gromkim śmiechem.

- Dzielna dziewczynka! A tak nie chciałem, żeby to on zgarnął całą moją forsę.

Po dwóch następnych godzinach w namiocie kuchennym zrobiło się gorąco i duszno 

od   pomieszanych   zapachów   kawy,   dymu   tytoniowego   i   piwa.   Jamiemu   tak   bardzo   nie 

dopisywało szczęście, że w końcu wezwał Bucka, aby go zastąpił.

Jo dostała się niewiele warta para piątek. Stawka poszła wysoko w górę, kiedy Keane 

podbił  otwarcie   Raoula.  Z   ciekawości   Jo  wytrzymała   jedną   rundę,  ale   po  wymianie   kart 

rozsądek   kazał   jej   spasować   i   została   już   tylko   w   roli   obserwatora.   Oparta   na   łokciach 

przyglądała   się   pozostałym   graczom.   Dobrze   sobie   radzi,   myślała,   obserwując   Keane'a. 

Obojętnie popijał piwo, słuchając, jak Duffy, Buck i Amy pasują. Pete żuł gumę, obserwując 

go   spod   oka.   Keane   beznamiętnie   oddał   mu   spojrzenie,   przesuwając   w   zębach   ogryzek 

cygara. Raoul mruczał coś po francusku, patrząc z namysłem w swoje karty.

- To blef - uznał Pete, widząc, że Keane podbija stawkę. - No, dobra. Daję pięć razy 

tyle i sprawdzam. - Raoul zaklął i cisnął karty na stół.

- Twoje pięć i jeszcze dziesięć - odpowiedział spokojnie Keane.

Przy stole rozległ się szmer głosów. Pete zajrzał w swoje karty i zastanawiał się przez 

background image

chwilę.   Podniósł   wzrok   i   przyglądał   się   Keane'owi.   I   nagle   westchnął   i   uśmiechnął   się 

szeroko.

- Poddaję się - rzucił w końcu. - Pokażesz nam karty? Keane wzruszył ramionami i 

rozłożył karty. Reakcje graczy były bardzo różne: od przekleństw po wybuchy śmiechu.

- Same śmieci - mruczał Pete, kręcąc głową. - Cholera, masz nerwy jak postronki. 

Nawet ja dostałem parę siódemek.

Raoul   zgrzytnął   zębami,   klnąc   w   dwóch   językach.   Jo   zaśmiała   się,   słysząc   dość 

niecodzienny   dobór   słów.   Podniosła   się   zza   stołu,   chwyciła   miękki   kapelusz   Jamiego   i 

wrzuciła do niego swoją wygraną.

Duffy spojrzał na nią surowo.

- Nie za wcześnie próbujesz się wymigać?

-   Zawsze   mi   mówiłeś,   aby   pasować,   zanim   pojawi   się   myśl,   by   się   odegrać   - 

przypomniała ze śmiechem, pokiwała mu ręką i wyszła z namiotu.

- Nasza Jo - zaśmiał się Raoul, tasując karty - to twarda rzecz.

- Twarda sztuka - poprawił Pete. Zauważył, że spojrzenie Keane'a powędrowało do 

drzwi, za którymi zniknęła Jo. - A przy tym ładna - dodał, czekając, aż Keane zwróci oczy na 

niego. - Nie uważa pan?

Keane układał karty.

- Jest śliczna.

- Zupełnie jak jej matka - wtrącił Buck, patrząc w karty ze zmarszczonym czołem. - 

Prawdziwa   piękność,   co,   Duffy?   -   Duffy  mruknął   coś   na   potwierdzenie.   Zastanawiał   się 

właśnie, czemu fortuna nie chce się dziś do niego' uśmiechnąć. - To straszne, że tak musieli 

umrzeć - dodał Buck, kręcąc głową.

- To był pożar, tak? - spytał Keane.

- Zwarcie w instalacji elektrycznej w ich wozie - przytaknął Buck. - Straszna sprawa. 

Zanim ktoś wszczął alarm, paliło się już pół wozu. Nie sposób było się dostać do Wilderów. 

Ich część wyglądała jak wnętrze pieca. Sypialnia Jo była po przeciwnej stronie, ale niewiele 

brakowało,   żebyśmy   i   ją   stracili.   To   Frank   wybił   okno   i   ją   wyciągnął.   Biedny   berbeć. 

Przyciskała do siebie starą lalkę, jakby to była ostatnia deska ratunku. Nie rozstawała się z nią 

jeszcze długo potem. Pamiętasz, Duffy? - Buck zajrzał w karty i otworzył grę. - Frank dobrze 

wiedział, jak postępować z tą małą.

- To raczej ona wiedziała, jak postępować z Frankiem - mruknął Duffy.

Raoul podbił stawkę, Keane spasował.

- Nie bierzcie mnie pod uwagę przy następnym rozdaniu - poprosił. Podniósł się i 

background image

ruszył w stronę drzwi. Jeden z Gribaltich zajął miejsce Jo, Jamie przysiadł na krześle Keane'a. 

Z ciekawości uniósł trochę karty i ku swojemu zdumieniu dostrzegł  tam mocnego  strita. 

Spojrzał z zadumą na zamykające się drzwi.

Jo szła przez obóz w stronę namiotu cyrkowego. Zupełnie nie czuła się śpiąca Patrząc 

na niebo, przypomniała sobie fajerwerki piękne jak kolorowe gwiazdy. Chociaż święto już 

minęło i zbliżał się nowy dzień, ciągle czuła czar tej nocy.

- Witaj, piękna damo.

Spojrzała w ciemność, mrużąc oczy. Z trudem rozpoznała, kto do niej mówi.

- Masz na imię Bob, prawda? - Zatrzymała się i uśmiechnęła przyjaźnie.

Podszedł bliżej. Na oko wydawał się młodszy od niej. Był mocno zbudowany, jego 

twarz miała ostre rysy. Właśnie tego popołudnia Jo widziała, jak Maggie robi mu powitalny 

prysznic.

- Lubisz pracę ze słoniami?

- Jest w porządku. Ale najbardziej podoba mi się rozstawianie namiotu.

Doskonale go rozumiała.

- Zupełnie jak mnie. Wiesz, w kuchennym namiocie grają w karty - poinformowała 

go. - Może chcesz się do nich przyłączyć?

- Wolę zostać z tobą. - Kiedy się zbliżył, poczuła zapach piwa. Pewno ostro balował, 

pomyślała, kręcąc głową.

- Dobrze, że jutro poniedziałek - odezwała się. - Nikt nie miałby siły na rozstawianie 

namiotu. Ty chyba powinieneś iść do łóżka - zasugerowała. - Albo napić się kawy.

- Chodźmy do ciebie. - Bob zachwiał się i wziął ją za rękę.

- Nie. - Zdecydowanym ruchem odwróciła się w przeciwnym kierunku. Jego zaloty 

nie przestraszyły jej. Była na tyle blisko namiotu kuchennego, że wystarczyło krzyknąć, aby 

na pomoc zbiegł się tuzin silnych mężczyzn. Ale tego właśnie pragnęła uniknąć.

- Chcę iść z tobą - powtórzył. - Wyglądasz zachwycająco, kiedy wchodzisz do klatki z 

lwami. - Kiedy otoczył ją ramionami, uznała, że zrobił to bardziej dla zachowania równowagi, 

niż celem okazania uczuć. - Założę się, że prawdziwa z ciebie kocica - wymamrotał, próbując 

ją pocałować.

Chociaż cierpliwość Jo zaczęła się wyczerpywać, zniosła ten pocałunek, który trochę 

chybił celu. Jednak Bob znacznie lepiej radził sobie z rękami, które umieścił właśnie na jej 

zgrabnej pupie. Zniecierpliwiona odepchnęła go, ale okazało się, że chłopak całkiem mocno 

trzyma się na nogach. Szybkim ruchem podniosła pięść i trafiła go w szczękę. Rozległ się 

cichy okrzyk zdumienia i Bob usiadł na ziemi.

background image

- No cóż... Nawet nie poczekałaś na odsiecz - skomentował Keane zza jej pleców.

Obróciła   się   szybko.   Prawdę   mówiąc,   wolałaby   nie   mieć   świadków   tej   sceny. 

Instynktownie   zajęła   miejsce   między   nim   a   chłopakiem,   który   ciągle   siedział   na   ziemi, 

masując szczękę.

- Bob okazywał trochę zbyt dużo entuzjazmu - wyjaśniła pospiesznie, kładąc dłoń na 

ręce Keane'a. - Za długo świętował.

- Ja również czuję się dość rozentuzjazmowany - warknął Keane. Kiedy zrobił ruch, 

żeby odsunąć ją na bok, mocniej chwyciła jego rękę.

- Keane, proszę, nie traktuj go zbyt surowo.

- Zaatakował cię - przerwał Keane. Z trudem powstrzymywał się, żeby nie odepchnąć 

Jo i nie chwycić Boba za kark.

- Raczej opierał się o mnie. Ma pewne kłopoty z zachowaniem równowagi. Chciał 

mnie tylko pocałować - tłumaczyła, pomijając sprawę natarczywych rąk chłopaka.

- Zresztą uderzyłam go znacznie mocniej, niż powinnam. Jeśli zamierzałeś pomścić 

mój honor, zapewniam cię, że zdążył na niego zaledwie chuchnąć. Może wystarczy, że na 

kilka dni zakujesz tego zuchwalca w dyby.

Keane   zaklął   pod   nosem,   ale   gdy   kąciki   jego   ust   drgnęły,   Jo   rozluźniła   dłonie 

zaciśnięte na jego ręce.

-   Panna   Wilder   daje   ci   szansę   -   powiedział   do   oszołomionego   Boba   rzeczowym 

tonem, którym z pewnością onieśmielał świadków na sali sądowej. - Ma bardziej miękkie 

serce   niż   ja.   W   każdym   razie   nie   dam   ci   już   w   zęby   ani   nie   wykopię   z   obozu,   jak 

zamierzałem. - Przerwał, pozwalając Bobowi ochłonąć. - Sen wyleczy cię ze zbytniego... 

entuzjazmu. - Gwałtownym  ruchem poderwał chłopaka na nogi. - Ale jeśli kiedykolwiek 

usłyszę, że napastujesz jakąś kobietę, wrócimy do moich pierwotnych planów.

- Tak jest, panie Prescott - powiedział Bob tak wyraźnie, jak tylko było to możliwe.

- Idź spać - poradziła Jo, widząc, jak zbladł. - Rano poczujesz się lepiej.

- Najwidoczniej nie miałaś wielu kontaktów z alkoholem - skomentował Keane, kiedy 

Bob oddalił się chwiejnym krokiem. - Rano z pewnością nie będzie czuł się lepiej. Gdzie 

nauczyłaś się tego prawego sierpowego? - spytał, podnosząc jej dłoń.

Roześmiała się, gdy splótł palce z jej palcami.

- Nie znokautowałabym go, gdyby nie fakt, że i tak już się sam pokładał. - Keane 

spojrzał na jej twarz, jaśniejącą w świetle gwiazd. W jego oczach pojawił się dziwny wyraz. - 

Czy coś się stało? - zaniepokoiła się.

Przez chwilę nic nie mówił. Myślała, że ją pocałuje, chciała tego.

background image

- Nie, nic - powiedział i czar prysnął. - Chodź, odprowadzę cię do wozu.

-   Wcale   tam   nie   idę.   Jeśli   chcesz,   pokażę   ci   odrobinę   magii.   -   Uśmiechnęła   się 

zachęcająco. - Lubisz czary, prawda, Keane? Nawet taki chłodny, pragmatyczny, rzeczowy 

prawnik musi lubić czary.

-   Tak   mnie   właśnie   odbierasz?   Jako   chłodnego,   pragmatycznego,   rzeczowego 

prawnika?

- Och, nie tylko, choć taki też z pewnością jesteś. - Cieszyła się, że przez kilka chwil 

ma go wyłącznie dla siebie. - Jest też w tobie trochę z poszukiwacza przygód, a poza tym 

masz całkiem duże poczucie humoru. No i oczywiście - dodała z naciskiem - nie wolno 

zapominać o twoim temperamencie.

- Zdaje się, że mnie rozgryzłaś.

- Ależ skąd. - Zatrzymała się. - Wcale nie. Wiem tylko, jaki jesteś tutaj. Mogę się 

wyłącznie domyślać, jaki jesteś w Chicago.

Uniósł brwi.

- Czyli sądzisz, że tam jestem inny?

- Nie wiem. - Zmarszczyła czoło z namysłem. - A nie? Warunki są przecież inne. 

Prawdopodobnie  masz dom albo duże mieszkanie  i gosposię, która przychodzi  raz... nie, 

raczej dwa razy w tygodniu. - Zapatrzyła się w dal i mówiła dalej: - W biurze masz gabinet z 

widokiem na miasto, bardzo kompetentną  sekretarkę i błyskotliwego asystenta.  W sądzie 

jesteś nieubłagany. Masz własnego krawca i trzy razy w tygodniu chodzisz na siłownię.

W weekendy lubisz pójść do teatru, ale przede wszystkim wypoczywasz aktywnie. 

Może to być na przykład tenis, ale na pewno nie golf.

- Czy to mają być te czary? - spytał, kręcąc głową.

- Nie. - Wzruszyła ramionami i skierowała się do namiotu. - Zgadywanka. Nie trzeba 

być bogatym, żeby wiedzieć, jak żyją ludzie, którzy mają dużo pieniędzy. Poza tym myślę, że 

traktujesz pracę poważnie. Nie wybrałbyś zawodu, który nie jest dla ciebie ważny.

Keane szedł obok niej w milczeniu.

- Nie jestem pewien, czy czuję się dobrze, kiedy tak opisujesz moje życie - odezwał 

się w końcu cichym głosem.

- To bardzo powierzchowny szkic - odparła. - Musiałabym lepiej cię rozumieć, żeby 

go uzupełnić.

- A nie rozumiesz?

- Ciebie? - zaśmiała się rozbawiona tym absurdalnym pytaniem. - Nie, nie rozumiem. 

Zresztą   jak   mogłabym?   Żyjesz   w   zupełnie   innym   świecie.   -   Mówiąc   to,   odsunęła   klapę 

background image

namiotu i weszła do środka. Gdy sięgnęła do przełącznika, nad ich głowami rozbłysły dwa 

rzędy świateł.

- Czy to nie czary? - Jej czysty głos roznosił się po pustym namiocie. - Tu nigdy nie 

jest pusto. Zawsze czuje się obecność artystów, publiczności, zwierząt. - Ruszyła do przodu i 

zatrzymała się dopiero przy trzeciej arenie.

- Przez sześć dni w tygodniu odprawiamy tu czary. Budujemy świat o świcie, znikamy 

z nastaniem ciemności.

- Poczekała, aż Keane do niej podejdzie. - Namioty rosną na pustym placu, słonie i 

lwy paradują główną ulicą. Nigdy się nie starzejemy, bo każde pokolenie odkrywa nas na 

nowo. - Stała w kręgu światła, smukła i prześliczna.

- Życie tutaj jest zupełnie zwariowane. I bardzo trudne. Błotniste place, niesamowite 

godziny pracy, obolałe mięśnie... Jednak, gdy kończysz występ i masz poczucie, że zrobiłeś 

coś wyjątkowego, jesteś szczęśliwy.

- Czy dlatego właśnie to robisz?

Pokręciła głową, wyszła z kręgu światła i przeszła na następną arenę.

- Już mnie kiedyś o to pytałeś. Nie wiem, czy potrafię wyjaśnić. Może polega to na 

tym, że wszyscy wierzymy w czary. - Znów zakręciła się w świetle. - Jestem tu całe życie. 

Znam   każdą   sztuczkę.   Wiem,   jak   tata   Jamiego   wsadza   dwudziestu   klaunów   do 

dwuosobowego samochodu, a jednak za każdym razem, gdy to oglądam, śmieję się i wierzę, 

że to możliwe. Widzisz, Keane, to nie jest wyłącznie podekscytowanie, to raczej oczekiwanie 

na to uczucie. Świadomość, że za chwilę zobaczysz coś największego lub najmniejszego, 

najszybszego czy najwyższego. - Wybiegła na centralną arenę i wyrzuciła ramiona w górę.

- Panie i panowie - zawołała. - A teraz zadziwią was i rozbawią występujące po raz 

pierwszy w Ameryce, największe z największych, potężne jak skały... - Jo roześmiała się, 

szybkim ruchem ręki odrzuciła do tyłu włosy i zakończyła: - tańczące słonie i ich opiekunka, 

Wielka Serena!

Ucieszyła się, widząc, że Keane się uśmiecha.

- Albo kiedy słuchasz zapowiadacza w lunaparku. Podejdźcie tu bliżej! - Zgięła palce i 

pomachała nimi zachęcająco. - Zobaczcie zadziwiającą Serpentinę i jej ogromne, przerażające 

węże!   Popatrzcie,   jak   śliczna   dziewczyna   zaklina   śmiercionośną   kobrę!   Tylko   u   nas 

obejrzycie,   jak   pozwala   potężnemu   wężowi   boa,   zabójczemu   dusicielowi,   wziąć   się   w 

objęcia.

- Mam wrażenie, że Baby mógłby oskarżyć was o oszczerstwo.

Ze śmiechem zeszła ze sceny.

background image

- Kiedy ludzie widzą drobniutką Rose z owiniętym wokół jej ramion boa dusicielem, 

wiedzą,   że   nie   na   darmo   wydali   pieniądze.   Dajemy   im   to,   po   co   przychodzą:   kolorowe 

marzenia, wyjątkowe przeżycia. Dreszcz emocji. Widziałeś publiczność, gdy Vito robi swój 

numer na linie bez siatki zabezpieczającej.

- Ta siatka jest dość marnym zabezpieczeniem, gdy balansuje na linie na wysokości 

sześćdziesięciu metrów. - Keane wcisnął ręce do kieszeni i zmarszczył brwi. - Każdego dnia 

ryzykuje życiem.

- Tak samo jak policjant albo strażak - odpowiedziała cicho, kładąc ręce na jego 

ramionach. Wydawało jej się szczególnie ważne, żeby zrozumiał, na czym polegało marzenie 

jego ojca. - Wiem, o co ci chodzi, ale spróbuj zrozumieć nas. Przy wielu numerach element 

niebezpieczeństwa   jest   bardzo   istotny.   Słychać   wyraźnie,   jak   cała   widownia   wstrzymuje 

oddech, kiedy Vito robi na linie salto w tył. Zrobiłby na nich wrażenie także z siatką, ale nie 

byliby przerażeni.

- A muszą być?

Poważna buzia Jo aż rozbłysła.

- Oczywiście! Muszą być przerażeni i zafascynowani, i zahipnotyzowani. To wszystko 

jest w cenie biletu. Cyrk to świat przymiotników w stopniu najwyższym. Nasza praca polega 

na tym, żeby robić to, co niesamowite, a kiedy to już jest zrobione, aby zająć się tym, co 

niemożliwe. To przecież proste.

- Proste - mruknął Keane, po czym uniósł rękę i pogładził jej włosy. - Ciekawe, czy 

też byś tak mówiła, gdybyś spojrzała na to z zewnątrz.

- Nie wiem. - Kiedy i drugą dłoń zanurzył w jej włosach, palce Jo zacisnęły się na jego 

ramionach. - Nigdy nie miałam okazji.

Zupełnie jak zahipnotyzowany przeczesywał palcami jej włosy. Powoli odrzucał je do 

tyłu, aż wreszcie przy jej twarzy pozostały już tylko jego dłonie. Wciąż stali w kręgu światła, 

ich długie cienie kładły się daleko na arenie.

- Jesteś taka śliczna - szepnął.

Nie   odezwała   się,  ani  nie   poruszyła.  Dziś  dotykał  jej  jakoś  inaczej:  delikatniej,   z 

pewnym wahaniem, którego wcześniej nie zauważyła. Chociaż patrzył jej prosto w oczy, nie 

potrafiła rozszyfrować jego spojrzenia. Ich twarze były  tak blisko siebie, że jego oddech 

muskał jej usta. W końcu otoczyła ramionami jego szyję i przycisnęła usta do jego warg.

Dopiero teraz uświadomiła sobie, jaką straszną pustkę odczuwała, jak bardzo pragnęła 

przytulić się do niego, jak bardzo jej usta spragnione były jego ust. Przylgnęła do niego i 

nagle z dotyku  Keane'a zniknęła cała delikatność. Jego ręce  stały się zachłanne i już po 

background image

chwili,   gdy   jej   skóra   rozgrzała   się,   a   krew   zaczęła   szybko   krążyć,   zapomniała   o   tych 

tygodniach, kiedy jej nie dotykał. Namiętność pozbawiła ją wszelkich zahamowań, jej język 

szukał jego języka, pocałunek stawał się głębszy i bardziej gwałtowny. Ich usta odsunęły się 

na chwilę tylko po to, żeby spotkać się zaraz z jeszcze większym zapamiętaniem. Zrozumiała, 

że   wszystkie   jej   potrzeby   i   pragnienia   sprowadzały   się   do   tego   jednego   marzenia   -   do 

Keane'a.

Jego usta oderwały się od jej warg i na chwilę oparł policzek o jej głowę. Przez te 

kilka sekund czuła się tak szczęśliwa, jak nigdy dotąd. I nagle odsunął się od niej.

Zdumiona patrzyła, jak sięga po cygaro. Uniosła rękę i przygładziła włosy, które przed 

chwilą wzburzył. Pstryknęła zapalniczka.

- Keane? - Patrzyła na niego, wiedząc, że jej wzrok zdradza wszystkie jej uczucia.

- Miałaś ciężki dzień - zaczął dziwnym, uprzejmym tonem. Skrzywiła się, jakby ją 

uderzył. - Odprowadzę cię do wozu.

Zeszła z areny, oby tylko znaleźć się dalej od niego. Miała wrażenie, że boli ją nawet 

skóra.

-   Dlaczego   to   robisz?   -   Ku   jej   rozpaczy,   upokarzające   łzy   wypełniły   jej   oczy   i 

odbierały głos. Zamrugała, żeby je powstrzymać.

-   Odprowadzę   cię   -   powtórzył.   Jego   obojętny   ton   tylko   podsycił   jej   wściekłość   i 

rozpacz.

- Jak śmiesz! - krzyknęła. - Jak śmiesz doprowadzać do tego, że cię... - Połknęła słowo 

„pokochałam”, które omal nie wydarło się z jej ust. - Jak śmiesz doprowadzać do tego, że cię 

pragnę, a potem się odwracać! Od początku miałam rację. Jesteś zimny i nieczuły. - Oddech 

miała szybki i urywany, ale nie chciała odchodzić, póki nie powie wszystkiego. Twarz jej 

pobladła z emocji. - Nie wiem dlaczego wydawało mi się, że mógłbyś zrozumieć, czym Frank 

cię   obdarował.   Jednak,   żeby   zobaczyć   coś   tak   nieuchwytnego,   trzeba   mieć   serce.   Będę 

zadowolona, gdy sezon się skończy i zrobisz to, co zamierzasz, bez względu na to, co to 

będzie. Cieszę się, że potem nie będę już musiała nigdy cię oglądać. Nie pozwolę, żebyś znów 

mi to zrobił. - Głos jej się łamał, ale nie próbowała nawet go uspokoić. - Nie chcę, żebyś 

kiedykolwiek jeszcze mnie dotykał.

Keane przyglądał się jej przez dłuższą chwilę, po czym zaciągnął się cygarem.

- Dobrze, Jo.

Szloch wydarł się z jej piersi, gdy usłyszała, jak spokojnie to mówi. Zrozpaczona 

obróciła się na pięcie i wypadła z namiotu.

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

W   lipcu   cyrk   objechał   Wirginię,   w   drodze   do   Kentucky   zahaczył   o   Wirginię 

Zachodnią, potem pojechał do Ohio.

Od   wieczoru   czwartego   lipca   Jo   unikała   Keane'a.   Nie   było   to   zresztą   trudne,   bo 

połowę miesiąca spędził w Chicago. Jakoś udawało jej się funkcjonować. Jadła, bo było to 

konieczne, żeby podtrzymywać siły. Spała, bo odpoczynek był niezbędny, aby nie stracić 

refleksu i zachować czujność w klatce.

Nadal   też   uczyła   Gerry'ego,   który   robił   już   znaczne   postępy.   T   e   n   dodatkowy 

obowiązek pomagał jej zapełnić nieliczne wolne chwile. Popołudniami, jeśli nie było spe-

ktaklu,   Jo   zabierała   Gerry'ego   do   klatki   na   arenie.   Kiedy   nabrał   trochę   wprawy,   oprócz 

Merlina zaczęła wprowadzać także inne lwy. W pierwszym tygodniu sierpnia pracowali już z 

całą dwunastką.

Poza   nimi   w   namiocie   cyrkowym   trenowała   tylko   grupa   woltyżerów,   którzy   na 

pierwszej   arenie   ćwiczyli   swój   numer.   Tętent   kopyt   rozbrzmiewał   głucho   na   podłożu   z 

mielonej  kory.  Jo przyglądała  się bacznie, jak Gerry ćwiczy z kotami  piramidę. Na jego 

komendę   Lazarus   wspiął   się   na   szeroką,   wygiętą   w   kształcie   łuku   drabinkę.   Dwa   razy 

zatrzymywał się i dwa razy Gerry musiał powtarzać polecenie.

- Dobrze - oceniła Jo, kiedy wreszcie piramida była gotowa.

- Nie chciał wejść - zaczął narzekać Gerry, ale przerwała mu ostro.

- Nie powinieneś tak się spieszyć. Każ im zejść - wydała polecenie. - Pilnuj, żeby 

wracały na miejsce we właściwej kolejności.

Kiedy koty już zajęły swoje miejsca, ponownie stanęła obok Gerry'ego.

- Zanim je wypuścimy, każdy ma zrobić stójkę. Jeden po drugim lwy przysiadały na 

zadach i przednimi łapami machały w powietrzu. Upał stawał się nie do zniesienia. Jo tęsknie 

pomyślała o chłodnym prysznicu i świeżej bieliźnie. Kiedy podeszli z Gerrym do Hamleta, 

lew zignorował komendę z buntowniczym warknięciem.

Złośliwe bydlę, pomyślała Jo z roztargnieniem, czekając, aż Gerry powtórzy komendę. 

Zrobił  to,  lecz  jednocześnie   posunął   się do  przodu,  żeby  dodać  swoim  słowom  większej 

mocy.

-   Nie,   nie   tak   blisko!   -  ostrzegła   go  szybko.   Jeszcze   nie   skończyła   mówić,   a   już 

dostrzegła zmianę w zachowaniu Hamleta.

Instynktownie zrobiła krok do przodu, odpychając Gerry'ego i zasłaniając go sobą. I 

wtedy Hamlet machnął łapą. Kiedy pazury rozrywały skórę, przez moment miała wrażenie, że 

background image

do jej ramienia przytknięto rozpalone żelazo. Zwróciła się twarzą do kota, trzymając mocno 

rękę Gerry'ego. Stali już poza zasięgiem łap Hamleta.

- Nie uciekaj - poleciła, czując, że chłopaka ogarnia panika. Ramię ją paliło, rana 

mocno krwawiła. Szybkim ruchem wyjęła bat z bezwładnej dłoni Gerry'ego i trzymając go w 

lewej   ręce,   strzeliła   mocno.   Jeśli   Hamlet   zbuntuje   się   i   zaatakuje,   nie   będą   mieli   szans. 

Pozostałe lwy na pewno się przyłączą do buntu i nim ktokolwiek zdąży coś zrobić, będzie po 

wszystkim. Już teraz widziała, że Abra poruszyła się niespokojnie i odsłoniła zęby.

- Otwórzcie pochylnię - zawołała. Jej głos był chłodny i opanowany. - Cofaj się w 

kierunku wyjścia bezpieczeństwa - poinstruowała Gerry'ego, dając jednocześnie lwom sygnał 

do opuszczenia areny. - Muszę wypuszczać je pojedynczo. Idź wolno, a kiedy powiem, żebyś 

się zatrzymał, masz stanąć nieruchomo. Zrozumiałeś?

Usłyszała,  jak przełyka  ślinę. Patrzyła,  jak lwy zeskakują ze słupków  i znikają w 

tunelu.

- Dopadł cię... Bardzo mocno? - szept Gerry'ego był ledwo dosłyszalny i nabrzmiały 

strachem.

- Powiedziałam, cofaj się. - Połowa kotów już wyszła, ale Hamlet nie spuszczał z niej 

oczu. Nie było czasu do stracenia. Słyszała krzyki poza klatką, ale wyłączyła się i całą uwagę 

skupiła na lwie. - Ruszaj - powtórzyła. - Rób, co ci mówię.

Znów przełknął ślinę i zaczął się cofać. Sekundy wlokły się nieznośnie długo, ale 

wreszcie  usłyszała  szczęk drzwi do przedsionka. Nadeszła kolej  na Hamleta,  ale lew nie 

ruszył się ze swojego miejsca. Teraz była z nim sama. Czuła upał, woń nieposkromionej 

natury i zapach własnej krwi. Ręka sztywniała z bólu. Gdy Jo zaczęła się cofać, Hamlet 

natychmiast sprężył się do skoku, więc znów stanęła nieruchomo.

- Wyjdź - rozkazała ostrym tonem. - Wyjdź, Hamlet.

- Kot nie spuszczał z niej oczu. Poczuła, jak strużka potu spływa jej między łopatkami. 

Nagle   przed   oczami   stanął   jej   obraz   ojca   ciągniętego   po   klatce.   Strach   ścisnął   jej   serce. 

Wzięła się w garść i opanowała ogarniającą ją falę przerażenia.

W tej chwili liczył się czas. Im dłużej pozwalała lwu zostać na arenie, tym większy 

będzie stawiał opór i tym bardziej będzie niebezpieczny. Na szczęście na razie jeszcze nie 

zdawał sobie sprawy, że postawił ją w tak niekorzystnym położeniu.

-   Wyjdź,   Hamlet   -   powtórzyła   komendę,   strzelając   z   bicza.   Kiedy   zeskoczył   z 

postumentu, żołądek jej się skurczył. Przez chwilę lew się wahał, więc napinając mięśnie, 

powtórzyła rozkaz. Skoczy czy się wycofa? - myślała. Jej palce zacisnęły się na trzonku bata i 

zadrżały. Kot chodził nerwowo po klatce, ciągle ją obserwując.

background image

-   Hamlet!   -   Podniosła   głos.   -   Wyjdź!   -   Polecenie   poparła   ruchem   ręki,   którego 

używała, zanim lew nauczył się reagować na głos.

I nagle kot rozluźnił mięśnie i wolno odszedł do tunelu. Ledwie kraty się za nim 

zamknęły, Jo opadła na kolana. W efekcie szoku drżała jak osika. Od momentu, gdy Hamlet 

zlekceważył polecenie Gerry'ego, minęło nie więcej niż pięć minut, ale jej mięśnie były tak 

napięte, jakby trwało to całe godziny. W chwili, gdy potrząsała głową żeby odzyskać ostrość 

widzenia, Keane już klękał przy niej na arenie.

Słyszała, jak klnie, odrywając poszarpany rękaw bluzki. Zadawał jej jakieś pytania, 

ale była w stanie tylko kręcić głową i łapczywie chwytać powietrze.

- Co? - Słyszała głos, lecz nie rozróżniała słów. Znów zaklął, tym razem na tyle ostro, 

żeby przebić się przez otępienie wywołane szokiem. Postawił ją na nogi jednym ruchem, po 

czym delikatnie wziął na ręce. - Zostaw mnie. - Ciągle jeszcze była oszołomiona. - Nic mi nie 

jest.

- Zamknij się - powiedział szorstko, wynosząc ją z klatki. - Po prostu się zamknij.

Przymknęła   oczy.   Ręką   szarpał   pulsujący   ból,   ale   to   tylko   dodawało   jej   otuchy. 

Znacznie gorzej byłoby, gdyby ramię zaczęło drętwieć.

Kiedy   podniosła   powieki,   Keane   wnosił   ją   do   wozu   administracyjnego.   Słysząc 

harmider, Duffy wyskoczył z biura.

- Co, do...? - zaczął i przerwał, blednąc. Podszedł szybko do krzesła, na którym Keane 

sadzał Jo. - Bardzo z nią źle?

- Jeszcze nie wiem - mruknął Keane. - Dajcie ręcznik i apteczkę.

Zza   jego   pleców   wyszedł   Buck,   który   już   zdążył   wszystko   przygotować.   Oddał 

Keane'owi apteczkę, odwrócił się do szafki i wyciągnął butelkę brandy.

- Nie jest tak źle - udało jej się odezwać. Głos miała całkiem spokojny. Zebrała się też 

na odwagę i spojrzała na rękę. Keane obwiązał ją resztkami rękawa i chociaż trochę zdołał 

zatamować krwawienie, jednak strużki krwi płynące po ręce i powiększająca się plama na 

prowizorycznym bandażu nie pozwalały ocenić wielkości zranienia. Poczuła, że zbiera się jej 

na mdłości.

- Skąd wiesz? - warknął Keane przez zaciśnięte zęby, zabierając się do przemywania 

rany. Wyżął ręcznik nad miską, którą Buck postawił obok. Kiedy podniósł głowę, w jego 

spojrzeniu było tyle wściekłości, że cofnęła się instynktownie.

- Nie ruszaj się - zażądał szorstko i odwrócił wzrok na ranę.

Lew zadał cios z boku, lecz mimo to na ramieniu były cztery długie rany. Jo zacisnęła 

zęby,   chociaż   obcesowe   zachowanie   Keane'a   zabolało   ją   znacznie   dotkliwiej.   Zaczęła 

background image

odczuwać następstwa strachu, który przeżywała w klatce. Wolałaby, żeby zamiast zajmować 

się jej ramieniem, Keane przytulił ją i pocieszył.

- Trzeba szyć - oznajmił Keane, nie patrząc na Jo.

- I zrobić zastrzyk przeciwtężcowy - dodał Buck, podając Jo solidną porcję brandy. - 

Wypij to, mała.

Niewiele brakowało, żeby się rozkleiła, kiedy usłyszała, jak łagodnie do niej mówi. 

Kiedy dotknął jej policzka, na chwilę przytuliła się do jego wielkiej dłoni.

-   No,   wypij   -   powtórzył.   Posłusznie   podniosła   szklankę   i   przełknęła   łyk.   Pokój 

zawirował i znów wszystko przykryła mgła. Jęknęła cicho i przycisnęła szklankę do czoła. - 

Opowiedz mi,  co się tam zdarzyło.  - Buck przykucnął  obok, a tymczasem Keane zaczął 

bandażować rękę.

Wzięła   głęboki   oddech   i   powoli   wypuściła   powietrze   z   płuc.   Opuściła   szklankę   i 

zaczęła mówić.

- Hamlet nie zareagował, więc Gerry powtórzył komendę, ale jednocześnie przesunął 

się   za   blisko   do   przodu.   Zobaczyłam   oczy   Hamleta   i   od   razu   wiedziałam...   Powinnam 

szybciej reagować, uważniej go obserwować. - Opuściła wzrok na szklankę.

- Weszła między chłopaka i kota! - Keane wykrzyczał te słowa. Skończył już zakładać 

bandaż, podniósł się i nalał sobie brandy. Nawet nie odwrócił głowy, żeby spojrzeć na Jo. 

Głęboko zraniona przez chwilę patrzyła na jego plecy, po czym ponownie zwróciła się do 

Bucka.

- Co z Gerrym?

- Jest z nim Pete. Na razie trzyma głowę między kolanami, ale nic mu nie będzie.

- Chyba będę musiała pojechać do miasta, żeby ktoś się tym zajął. - Oddała szklankę 

Buckowi. Nie była pewna, czy zdoła już stanąć na nogach. Znów wzięła głęboki oddech i 

spojrzała na Duffy'ego. - Dopilnuj, żeby był gotów do wejścia, kiedy wrócę.

Keane odwrócił się od okna. Jego twarz znaczyły głębokie bruzdy.

- Wejścia dokąd?

Głos Jo stał się lodowaty, kiedy rzuciła mu odpowiedź:

-   Do   klatki.   -   Ponownie   zwróciła   się   do   Bucka.   -   Jeszcze   przed   wieczornym 

spektaklem powinniśmy zrobić krótką próbę.

- Nie! - Odwróciła gwałtownie głowę, słysząc krzyk Keane'a. - Nie wejdziesz już tam 

dzisiaj. - Jego głos był zdecydowany i kategoryczny.

- Oczywiście, że wejdę - odparła, starając się, żeby w jej głosie nie było słychać ani 

bólu, ani gniewu. - A jeśli Gerry zamierza zostać treserem, on również będzie musiał wejść.

background image

- Jo ma rację  - wtrącił  Buck. - To zupełnie, jak z upadkiem z konia. Nie wolno 

zwlekać z ponowieniem próby, bo nie będziesz już nigdy jeździł.

Keane nie spuszczał wzroku z Jo.

- Nie pozwalam - ciągnął, jakby Buck w ogóle się nie odzywał.

- Nie możesz mnie powstrzymać. - Zerwała się na nogi. Gwałtowny ruch sprawił, że 

ramię przeszył ból.

- Owszem, mogę. - Keane pociągnął łyk brandy. - Jestem właścicielem tego cyrku.

Zacisnęła pięści. Dlaczego nie próbował jej pocieszyć ani wesprzeć? Przecież właśnie 

tego teraz potrzebowała.

- Ale nie jest pan moim właścicielem, panie Prescott. - Mówiła cicho, żeby ukryć 

drżenie głosu. - Kiedy przejrzy pan swoje dokumenty, dowie się pan, że lwy i mój sprzęt 

również nie należą do pana. Kupiłam je i utrzymuję ze swojej pensji. W moim kontrakcie nie 

ma nic, co upoważniałoby pana do mówienia mi, kiedy mogę trenować z moimi zwierzętami.

Twarz Keane'a wyglądała teraz jak kamienna maska.

- Ale nie wolno ci wchodzić na arenę bez mojej zgody.

-   W   takim   razie   zrobię   tę   próbę   gdzie   indziej   -   odparowała.   -   Nie   zaryzykuję 

zaprzepaszczenia całych miesięcy pracy.

- Ale zaryzykujesz utratą życia - rzucił Keane, odstawiając gwałtownie szklankę.

- Co cię to obchodzi? - krzyknęła. W jej głosie pojawiła się nutka histerii i Buck 

położył dłoń na jej ramieniu.

- Jo - ostrzegł ją łagodnie.

- Nie! On nie ma prawa! - Potrząsnęła głową. - Nie masz prawa wtrącać się w moje 

życie.

Twarz Keane'a wydawała się wyprana z jakichkolwiek emocji.

- Zrobisz, co uważasz, Jo - odezwał się, kiedy wypił łyk alkoholu. - Rzeczywiście nie 

mam prawa nic ci narzucać. Zawieź ją do miasta - powiedział do Bucka i ponownie odwrócił 

się do okna.

- Chodź, Jo. - Buck objął ją w talii i poprowadził do drzwi.

Z pomocą Bucka wsiadła do kabiny. Kiedy manewrował, żeby wyjechać  z placu, 

oparła głowę o siedzenie i zamknęła oczy. Nie przypominała sobie, żeby kiedykolwiek w 

życiu czuła się bardziej zmaltretowana i wyczerpana.

- Bardzo boli? - spytał Buck, kiedy wyjechali już na asfaltową szosę.

- Tak... - odpowiedziała krótko, myśląc zarówno o ręce, jak i o sercu.

- Poczujesz się znacznie lepiej, kiedy cię załatają. Nie otwierała oczu. Wiedziała, że 

background image

niektóre rany nigdy się nie zagoją.

- Nie powinnaś tak na niego napadać, Jo. - W głosie Bucka słychać było przyganę. - 

To zupełnie do ciebie niepodobne. Nigdy nie byłaś taka opryskliwa.

- Opryskliwa? - Otworzyła oczy i spojrzała na Bucka. - A on? Nie mógł być trochę 

milszy,   okazać   mi   choć   odrobinę   współczucia?   Musiał   rozmawiać   ze   raną,   jakbym   była 

przestępcą?

- Patrzysz na to tylko z jednej strony. - Poskrobał się po brodzie i westchnął ciężko. - 

Nie wiesz nawet, jak to jest, gdy stoi się na zewnątrz i bezradnie patrzy, jak ktoś, na kim nam 

zależy,   zagląda   śmierci   w   oczy.   Musiałem   prawie   pozbawić   go   przytomności,   żeby   go 

powstrzymać,   póki   nie   wtłoczyliśmy   mu   do   głowy,   że   podchodząc,   sprowadzi   na   ciebie 

pewną śmierć. Był przerażony, Jo. Wszyscy byliśmy.

Kręciła głową, pewna, że Buck z miłości do niej znacznie przesadza. Przecież głos 

Keane'a był ostry i twardy, a w jego oczach widziała tylko gniew.

- Nic go nie obchodzę - upierała się cicho. - Ty na mnie nie wrzeszczałeś, nie byłeś 

taki zimny.

- Jo, ludzie różnie reagują... - zaczął Buck, ale mu przerwała.

- Wiem, Buck. Na pewno nie chciałby, żebym została ranna. - Westchnęła zmęczona. 

Miała wrażenie, że jest całkiem pusta w środku, zupełnie jakby strach i gniew pozbawiły ją 

wszystkich emocji. - Proszę cię... Nie chcę o nim mówić.

Słyszał w jej głosie wyczerpanie. Poklepał ją po dłoni.

- W porządku, złotko. Odpręż się. Ani się obejrzysz, jak wszystko doprowadzimy do 

porządku.

Nie wszystko, pomyślała. Wszystkiego nie da się już naprawić.

background image

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Po kilku tygodniach  Jo przestała odczuwać sztywność  w  ręku. Po ranie pozostały 

tylko cienkie blizny. Zauważyła jednak, że nie ma już tyle zapału co dawniej. Ciągle musiała 

walczyć ze zniechęceniem. Ani praca, ani przyjaciele, ani nawet książki nie przynosiły jej 

takiego zadowolenia, jakie odczuwała jeszcze jakiś czas temu.

Keane wyjechał z cyrku tego samego wieczoru, kiedy nastąpił wypadek i do tej pory 

nie wrócił, chociaż minęły prawie cztery tygodnie.

Co najmniej trzy razy zabierała się, żeby do niego napisać i uciszyć trochę poczucie 

winy   za   ostre   słowa,   które   mu   powiedziała.   Trzy   razy   jednak   próby   te   kończyły   się 

niepowodzeniem. W końcu uczepiła się nadziei, że Keane wróci jeszcze jeden jedyny raz. 

Czuła, że gdyby mogli pożegnać się jak przyjaciele, bez tych  wszystkich cierpkich słów, 

potrafiłaby łatwiej znieść rozstanie. Marząc, że kiedyś to nastąpi, zdołała w miarę spokojnie 

wrócić do swoich zwykłych zajęć. Prowadziła treningi, występowała, brała czynny udział w 

codziennym życiu cyrku. I czekała. A tymczasem trupa zbliżyła się do Chicago.

Tego sierpniowego popołudnia w namiocie cyrkowym  było wyjątkowo gorąco. Jo, 

ubrana w trykot,  ćwiczyła  razem  z braćmi Beirotami.  Był to jeden z obowiązków, które 

narzuciła sobie, żeby odzyskać pełną sprawność ręki.

- Czuję się świetnie - mówiła z radością do Raoula podczas treningu. Wykonała serię 

piruetów.

- Nie poprawisz kondycji ramienia, ćwicząc stopy - wytknął jej Raoul.

- Z ramieniem już wszystko w porządku - odcięła się i natychmiast to udowodniła, 

stając   na   rękach.   Powoli   wygięła   się   do   tyłu,   a   kiedy   jej   nogi   znalazły   się   pod   kątem 

czterdziestu pięciu stopni, postawiła stopę na kolanie drugiej nogi. - Nic mi nie dolega - 

dodała wykonując przewrót do przodu. - Jestem silna jak byk. - Tym razem zrobiła mostek, 

po którym nastąpiło salto do tyłu.

Kiedy wylądowała, znalazła się u stóp Keane'a. Zanim odzyskała równowagę, uczucia, 

które ją opanowały, na krótko odbiły się w jej oczach.

- Ja... nie wiedziałam, że wróciłeś. - Tęskniła za nim tak bardzo, że gotowa była rzucić 

się w jego ramiona.

- Właśnie wszedłem. - Nie spuszczał wzroku z jej twarzy. - To moja matka - wyjaśnił i 

przedstawił: - Rachael Loring, Jovilette Wilder.

Dopiero   teraz   Jo   dostrzegła   kobietę,   która   stała   obok.   Gdyby   zobaczyła   Rachael 

Loring w tłumie ludzi, od razu wiedziałaby, że jest matką Keane'a. Mieli identyczną budowę, 

background image

choć oczywiście ona wyglądała o wiele delikatniej. Jej brwi, jak złote skrzydła, były tak jak u 

niego rozszerzone na końcu. W złotobrązowych, zaczesanych gładko do tyłu włosach nie było 

ani śladu siwizny. Ale najbardziej poruszyły ją oczy kobiety. Nie sądziła, że kiedyś zobaczy 

je   w   jakiejś   innej   twarzy.  Rachael   Loring   ubrana   była   w   szyty   na   miarę   kostium,   który 

świadczył o dobrym guście i zamożności.

- Jovilette... jakie piękne imię. Keane mówił, że była pani bardzo blisko związana z 

Frankiem. Czy mogłybyśmy porozmawiać?

Jo zaskoczył jej pełen czułości głos.

- Ja... Oczywiście. Jeśli pani chce...

- Bardzo tego pragnę. - Uścisnęła rękę Jo. - Znajdzie pani może trochę czasu, żeby 

mnie oprowadzić? - Jej uśmiech był taki szczery, że nie sposób było zachowywać się wobec 

niej z rezerwą. - Ty niewątpliwie musisz zająć się interesami - dodała, patrząc na Keane'a. - 

Jovilette na pewno dobrze się mną zaopiekuje. Prawda, kochanie? - Nie czekając, aż któreś z 

nich   odpowie,   Rachael   Loring   wsunęła   rękę   pod   ramię   Jo.   -   Znałam   twoich   rodziców   - 

powiedziała, oddalając się od Keane'a, który przyglądał się im bez słowa - Keane mówi, że 

poszłaś w ślady ojca. Musisz być niesamowicie odważna.

- Nie... właściwie nie. To po prostu mój zawód.

- No tak, oczywiście. - Rachael zaśmiała się do własnych wspomnień. - Już to kiedyś 

słyszałam.

Zatrzymała się przed namiotem i z namysłem rozejrzała się wokół.

- Cudowne miejsce, prawda?

- Czemu pani odeszła? - Ledwie Jo zdążyła powiedzieć te słowa, już żałowała, że nie 

ugryzła się w język. - Przepraszam - dodała szybko. - Nie powinnam o to pytać.

- Ależ to zrozumiałe, że pytasz. - Rachael z westchnieniem poklepała ją po dłoni. - 

Mogłybyśmy napić się kawy lub herbaty? Z miasta jedzie się tu dość długo. Czy twój wóz jest 

gdzieś w pobliżu?

- Tak.

Jo otworzyła drzwi do przyczepy. Czuła się niezręcznie.

- Obawiam się, że nie mam nic do herbaty.

- Herbata i rozmowa całkiem wystarczą - zapewniła Rachael łagodnie.

Jo odwróciła się z westchnieniem.

-   Przepraszam.   Jestem   bardzo   nieuprzejma.   Zupełnie   nie   wiem,   co   mam   pani 

powiedzieć,  pani  Loring. Jak sięgam pamięcią,  zawsze pani  nie  cierpiałam.  A  teraz  pani 

przyjechała   i   wcale   nie   przypomina   osoby,   jaką   stworzyłam   we   własnej   wyobraźni.   - 

background image

Uśmiechnęła się ze smutkiem. - Nie jest pani zimna i wyrachowana, a w dodatku tak bardzo 

przypomina pani... - przerwała, przestraszona.

Rachael gładko poradziła sobie z niezręczną ciszą.

- Nie dziwię się, że nie znosiłaś mnie, skoro byłaś tak bardzo związana z Frankiem. 

Dobrze go rozumiałaś, prawda? - Rachael przyglądała się, jak Jo napełnia kubki wrzątkiem. - 

Ja również go rozumiałam - podjęła, gdy herbata stała już na stoliku. - Był marzycielem, 

buntownikiem. .. Miał duszę artysty. - Machinalnie mieszała herbatę.

Trawiona ciekawością, Jo czekała na dalszy ciąg.

- Miałam osiemnaście lat, kiedy go poznałam - mówiła Rachael. - Zakochaliśmy się w 

sobie, pobraliśmy się wbrew mojej rodzinie i wyruszyliśmy w trasę. To było coś wspaniałego. 

Nauczyłam się układu do hiszpańskiej pajęczyny i pomagałam w garderobie.

Jo patrzyła na nią oczami rozszerzonymi ze zdumienia.

- Pani występowała?

- O tak! - Policzki Rachael zarumieniły się trochę.

- Byłam  całkiem dobra. A potem zaszłam w ciążę. Kiedy urodziłam Keane'a, nie 

miałam jeszcze dziewiętnastu lat. W następnym sezonie zaczęły pojawiać się trudności. By-

łam młoda i bardzo bałam się o Keane' a. Wpadałam w panikę, ilekroć kichnął i bez przerwy 

wyciągałam Franka do miasta do lekarza.

Rachael pochyliła się do przodu i wzięła Jo za rękę.

- Czy potrafisz zrozumieć, jak trudne jest takie życie dla kogoś, kto nie jest do niego 

stworzony? Czy wiesz, że prócz całej magii, podniecenia i czarów, pojawiają się trudności, 

strach? Sama dopiero przestałam być dzieckiem, a już miałam niemowlę, o które trzeba było 

dbać. Brakowało mi wytrzymałości i powołania wędrownego artysty, a także doświadczenia i 

pewności dojrzałej matki.

- Odetchnęła głęboko. - Kiedy sezon się skończył, wróciłam do Chicago.

Po raz pierwszy Jo potrafiła spojrzeć na tę ucieczkę z punktu widzenia Rachael. Przez 

lata widywała dziesiątki ludzi, którzy próbowali prowadzić życie cyrkowca i wytrzymywali 

zaledwie kilka tygodni. Mimo to pokręciła głową z niedowierzaniem.

- Chyba rozumiem, jak musiało być pani trudno. Jednak skoro kochaliście się, czemu 

nie spróbowaliście jakoś tego rozwiązać?

- Jak? - spytała Rachael. - Czy powinnam kupić gdzieś dom, w którym mieszkałabym 

z Frankiem przez pół roku? Znienawidziłabym go. Czy może on powinien zrezygnować ze 

swojego życia w cyrku i osiąść gdzieś ze mną i dzieckiem? Zniszczyłoby to w nim wszystko, 

co tak bardzo kochałam. - Rachael pokręciła głową z uśmiechem. - Kochaliśmy się, Jovilette, 

background image

ale widocznie niewystarczająco mocno. Nie zawsze udaje się znaleźć kompromis, a żadne z 

nas nie było gotowe, aby dostosować się do potrzeb drugiego. Ja próbowałam, a Frank też by 

spróbował,   gdybym   go   o   to   poprosiła.   Niestety,   nasze   wspólne   życie   było   skazane   na 

przegraną, zanim na dobre się zaczęło. - Spojrzała Jo w oczy. - Frank dał mi Keane'a i dwa 

cudowne   lata,   które   zachowam   w   sercu   jak   największy   skarb.   Ja   dałam   mu   wolność 

niezaprawioną goryczą Dziesięć lat później znów znalazłam szczęście. - Uśmiechnęła się 

łagodnie do swoich wspomnień. Jo przełknęła nerwowo ślinę.

- On... Frank miał w wozie album z wycinkami na temat Keane'a.

- Naprawdę? - Rachael rozpromieniła się. Odchyliła się do tyłu i podniosła kubek. - 

Cały Frank. Jovilette, czy on był szczęśliwy? Czy miał to, czego pragnął?

- Tak - odpowiedziała bez wahania. - A pani? Rachael uśmiechnęła się ciepło.

- Masz dobre serce, Jovilette. Jesteś bardzo wyrozumiała. Tak, dostałam to, czego 

pragnęłam. A ty, Jovilette? Czego ty pragniesz?

- Więcej, niż mogę dostać - uśmiechnęła się. Czuła się już całkiem swobodnie.

-   Na   to   jesteś   za   mądra   -   uznała   Rachael.   -   Mam   wrażenie,   że   ty   raczej   jesteś 

wojowniczką   niż   marzycielką.   Gdy   nadejdzie   czas   i   będziesz   musiała   dokonać   wyboru, 

zadowoli   cię   tylko   główna   wygrana.   -   Uśmiechnęła   się,   patrząc   na   skupioną   buzię   Jo.   - 

Pokażesz mi lwy? - spytała, wstając. - Nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć twój występ.

-   Tak,   oczywiście.   -   Jo   również   się   podniosła.   Zawahała   się   przez   moment   i 

wyciągnęła rękę. - Cieszę się, że pani przyjechała.

Rachael ujęła jej dłoń.

- Ja również.

Przez cały dzień bezskutecznie rozglądała się za Keane'em. Po rozmowie z jego matką 

tym bardziej chciała z nim pomówić. Jednak aż do rozpoczęcia spektaklu nie udało jej się go 

spotkać. Kiedy niecierpliwie czekała na finał, wydawało jej się, że każdy numer ciągnie się 

bez końca.

Gdy po finale zobaczyła, że Keane z matką idą w jej stronę, ogarnęło ją uczucie ulgi i 

niepokoju.

- Jovilette. - Rachael odezwała się pierwsza, ujmując dłonie Jo. - Byłaś wspaniała, 

wprost   niewiarygodna.   Teraz   rozumiem,   co   Keane   miał   na   myśli,   mówiąc   o   twojej   nie-

codziennej, nieujarzmionej urodzie.

Zerknęła na niego zdziwiona, ale napotkała tylko obojętne spojrzenie bursztynowych 

oczu.

- Cieszę się, że pani podobał się występ.

background image

-   Nie   potrafię   nawet   powiedzieć,   jak   bardzo.   Ten   dzień   przyniósł   mi   wiele 

niezapomnianych przeżyć. - Ku zaskoczeniu Jo, Rachael Loring pochyliła się i pocałowała ją. 

- Mam nadzieję, że się jeszcze spotkamy. Keane, chcę się teraz pożegnać z Duffym - zwróciła 

się do syna. - Zobaczymy się przy aucie. Do widzenia, Jovilette.

- Do widzenia, pani Loring. - Jo przez chwilę patrzyła za nią, w końcu odwróciła się 

do Keane'a. - Jest wspaniałą osobą. Bardzo mi wstyd.

- Nie ma powodu. - Trzymał  ręce  w kieszeniach. - Oboje  myliliśmy  się w  wielu 

sprawach. - Jak ramię?

Machinalnie dotknęła palcami rany.

- Już dobrze. Ledwo widać blizny.

- To świetnie - rzucił krótko, po czym nastąpiła cisza. Jo czuła, że opuszczają odwaga.

- Keane - zaczęła i zmusiła się, żeby spojrzeć mu prosto w oczy. - Chciałam przeprosić 

cię za moje okropne zachowanie po wypadku.

- Już ci kiedyś mówiłem - powiedział chłodno - że nie potrzebuję przeprosin.

- Proszę cię... - Przełknęła dumę i dotknęła jego ramienia. - Bardzo długo czekałam, 

żeby   ci   to   powiedzieć.   Nie  myślałam   nic   z   tych   rzeczy,   które   wtedy   mówiłam  -   dodała 

szybko.   -   Mam   nadzieję,   że   mi   wybaczysz.   -   Nie   była   to   ta   przemowa,   którą   sobie 

zaplanowała, ale nic więcej nie była w stanie wykrztusić. Wyraz twarzy Keane'a nie uległ 

zmianie.

- Nie ma nic do wybaczania.

- Keane, proszę. - Chwyciła go za rękę, widząc, że zamierza odejść. - Nie zostawiaj 

mnie w przekonaniu, że mi nie przebaczyłeś. Czy nie mógłbyś... czy nie moglibyśmy znów 

być przyjaciółmi?

Coś drgnęło w jego twarzy. Podniósł rękę i grzbietem dłoni dotknął policzka Jo.

- Masz zwyczaj wprawiać mnie w zakłopotanie, Jovilette. - Opuścił rękę i ponownie 

włożył ją do kieszeni. - U Duffy'ego zostawiłem coś dla ciebie. Bądź szczęśliwa. - Odszedł, a 

ona patrzyła za nim i próbowała poradzić sobie z tym, co usłyszała. Nieodwołalnie odchodził 

z jej życia.

Powinna coś odczuwać, a tymczasem nie czuła nic. Nie pojawiły się ani łzy, ani ból, 

ani rozpacz. Nie zdawała sobie sprawy, że istota ludzka może być taka pusta, a mimo to żyć.

- Jo? - Duffy podszedł do niej i wręczył jej grubą kopertę. - Keane zostawił to dla 

ciebie.

Bez zainteresowania spojrzała na kopertę. Po powrocie  do wozu rozerwała ją bez 

entuzjazmu i nawet nie siadając, wyciągnęła zawartość. Chwilę trwało, nim przebiła się przez 

background image

prawniczy żargon. Dwukrotnie przeczytała papiery, po czym opadła na krzesło.

Dał mi go, pomyślała. Nadal nie docierała do niej waga tego, co się stało. Keane dał 

mi cyrk...

background image

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Jo oszołomił chaos panujący na lotnisku O'Hare. Przepychając się przez kłębiących się 

wszędzie ludzi, ruszyła na poszukiwanie taksówki. Kiedy wyszła z hali terminalu, całkiem 

osłupiała.   Wpatrywała   się   w   śnieg   z   takim   zdumieniem,   z   jakim   przybysze   z   miasta 

przyglądali się połykaczom noży. Po chwili jednak, chociaż trzęsła się z zimna w swoim 

sztruksowym płaszczyku, uznała, że miasto przykryte białym puchem wygląda przepięknie. 

Co ważniejsze, ten widok odwracał jej uwagę od celu podróży.

Kiedy minął pierwszy szok, zrozumiała, że Keane wraz z cyrkiem obarczył ją również 

wielką odpowiedzialnością. Nagle znalazła się w morzu papierkowej roboty i musiała uciec 

się do szukania pomocy u Duffy'ego. Gdy wreszcie sezon się skończył, podjęła co najmniej 

kilkanaście prób, żeby zadzwonić do Chicago. Jednak zawsze odkładała słuchawkę, zanim 

uzyskała połączenie. W końcu uznała, że powinna zobaczyć się z Keane'em osobiście, jednak 

z powodu ślubu Jamiego i Rose podróż odwlekła się o kilka tygodni.

Właśnie w czasie tego ślubu, gdzie pełniła rolę starszej druhny, zrozumiała, co należy 

zrobić. Tylko jednej rzeczy pragnęła w życiu: być z Keane'em. Słuchała, jak Rose składa 

przysięgę   małżeńską,   i   przypomniała   sobie,   z   jakim   uporem   przyjaciółka   walczyła   o 

ukochanego mężczyznę.

A ona? Nie chciała żyć oddalona o tysiące mil od Keane'a. Z bijącym sercem zaczęła 

układać plan. Pojedzie do Chicago i nie da się stamtąd odprawić. Skoro Keane pożądał jej 

kiedyś,   będzie   potrafiła   sprawić,   żeby   znów   jej   pragnął.   Przecież   nie   musi   jej   kochać. 

Wystarczy, że ona kocha jego.

I właśnie dlatego, drżąc z zimna, wsiadła do taksówki, która powiozła ją przez miasto. 

Zziębniętymi  palcami strzepnęła z włosów śnieg. Czemu nie przyszło jej do głowy, żeby 

kupić czapkę i rękawiczki? Nagle uświadomiła sobie, że może nie zastać Keane'a w domu. Co 

będzie, jeśli wyjechał do Europy, Japonii albo choćby do Kalifornii? Ze strachu zakręciło jej 

się   w   głowie,   więc   szybko   odsunęła   te   niepokojące   myśli.   Musi   być   w   domu.   Dziś   jest 

niedziela, więc z pewnością siedzi z książką, jakimiś papierami, albo z... kobietą! Ogarnęła ją 

panika.   Powinnam   najpierw   zadzwonić!   -   pomyślała   przerażona.   Muszę   powiedzieć 

kierowcy, żeby odwiózł mnie na lotnisko! Zupełnie roztrzęsiona zamknęła oczy i spróbowała 

odzyskać panowanie nad sobą. Oddychając głęboko, patrzyła przez okno na mijane budynki i 

chodniki. Już po chwili czuła, że atak histerii stopniowo ustępuje.

Nie ma czego się bać, powtarzała sobie, próbując w to wierzyć. Niestety, Jovilette, 

która potrafiła kłaść się na afrykańskich lwach jak na dywaniku, w tej chwili była naprawdę 

background image

przerażona.   A   jeśli   Keane   ją   odrzuci?   Nie   pozwolę   na   to!   -   przekonywała   się,   unosząc 

zawadiacko brodę. Po prostu uwiodę go! Tylko jak? Przecież nawet nie wiem, jak się do tego 

zabrać. Powiem taksówkarzowi, żeby zawrócił, zdecydowała w końcu, przyciskając palce do 

skroni.

Nie zdążyła jednak się odezwać, bo auto stanęło właśnie przy krawężniku. Jo zapłaciła 

za przejazd, ze zdenerwowania dała zbyt duży napiwek i wysiadła.

Taksówka dawno już odjechała, a ona ciągle stała na chodniku, wpatrując się w wielki 

przeszklony budynek. Płatki śniegu tańczyły wokół niej, osiadając na włosach i ramionach. 

Wróciła   do   rzeczywistości   dopiero   wówczas,   gdy   potrącił   ją   spieszący   się   przechodzień. 

Podniosła walizki i weszła do środka.

Nie przyszło jej do głowy, że powinna podać swoje nazwisko w recepcji. Od razu 

skierowała się do wind. W kabinie machinalnie nacisnęła guzik najwyższego piętra. Jechała 

na górę tak zamyślona, że nawet nie zauważyła, kiedy została sama.

Winda zatrzymała się na ostatnim piętrze. Jo przez kilkanaście sekund stała, wpatrując 

się   niewidzącym   wzrokiem   w   pusty   hol,   i   dopiero   gdy   automatyczne   drzwi   zaczęły   się 

zamykać, odzyskała świadomość. Pospiesznie wyskoczyła z kabiny. Nogi miała jak z waty, 

ale zmobilizowała całą siłę woli i ruszyła  przez hol. Znów ogarnęła ją panika. Postawiła 

bagaże i oparła czoło o drzwi. Próbując wyrównać oddech, przypomniała sobie, jak Rachael 

Loring   nazwała   ją   wojowniczką   Przełknęła   nerwowo   ślinę,   podniosła   głowę   i   zapukała. 

Dzięki Bogu, otworzył prawie natychmiast. W jego wzroku widziała bezgraniczne zdumienie.

Włosy i ramiona nadal miała pokryte śniegiem, twarz zarumienioną od mrozu, oczy 

błyszczące. Usta trochę jej drżały, kiedy się odezwała.

- Cześć, Keane.

- Co ty tu robisz? - spytał ostro. Na jego twarzy nie było śladu uśmiechu. Jo poczuła, 

że wraca jej przerażenie. Zmusiła się jednak, żeby opanować atak paniki.

- Czy mogę wejść? - uśmiechnęła się z trudem.

- Słucham? - Sprawiał wrażenie, jakby nie zrozumiał jej pytania.

- Czy mogę wejść? - powtórzyła. Niewiele brakowało, żeby wzięła nogi za pas.

- Ależ tak, oczywiście. Przepraszam. - Przegarnął włosy palcami, odsunął się na bok i 

gestem dłoni zaprosił ją do środka.

Stopy jej zapadły się w miękkim dywanie. Rozejrzała się nieznacznie po imponująco 

wielkim pomieszczeniu. Przy dużej, niskiej sofie stał stolik do kawy ze szkła i chromu. Fotele 

z wysokimi oparciami były w ciepłym beżowym kolorze. Na ścianach wisiały obrazy, wśród 

których   dostrzegła   Picassa.   Mogłaby   też   przysiąc,   że   rzeźba,   która   stała   w   pokoju,   była 

background image

dziełem Rodina.

Po prawej stronie pokoju dwa schodki prowadziły na podest biegnący wzdłuż wielkiej 

szklanej ściany, za którą rozciągał się wspaniały widok na leżące w dole Chicago. Wiedziona 

ciekawością podeszła bliżej. Nagle cały lęk ją opuścił. Teraz, gdy już przekroczyła jego próg, 

potrafiła wziąć się w garść.

- Przepiękny widok - powiedziała, odwracając się do Keane'a. - To cudowne mieć 

każdego dnia całe miasto u swoich stóp. Musisz czuć się jak król.

- Nigdy nie myślałem o tym w ten sposób. - Wreszcie dostrzegła, że linia jego ust 

trochę zmiękła. - Jovilette - powiedział cicho. - Co robisz w moim świecie?

- Muszę z tobą porozmawiać - odparła bez ogródek.

- Po to tu przyjechałam.

Ruszył w jej stronę bardzo wolno, nie spuszczając z niej wzroku.

- Widać to coś ważnego.

- Tak mi się zdaje. Uniósł brwi.

- No cóż, w takim razie porozmawiajmy - powiedział, wzruszając ramionami. - Ale 

najpierw zdejmij płaszcz.

Zgrabiałymi palcami sięgnęła do guzików.

- Dobry Boże! - Znów zmarszczył brwi. - Ty całkiem przemarzłaś. - Chwycił jej ręce i 

zaklął   cicho.   -   Gdzie   masz   rękawiczki?   -   spytał   zupełnie   jak   rozgniewany   ojciec.   -   Na 

zewnątrz musi być co najmniej dziesięć stopni mrozu.

- Zapomniałam kupić - odpowiedziała. Bardziej niż temperatura obchodził ją cudowny 

dotyk jego dłoni.

Oderwał wzrok od jej rąk, przez chwilę patrzył uważnie w jej twarz i nagle usłyszała, 

jak westchnął.

- A już prawie uwierzyłem, że udało mi się zupełnie wyleczyć...

- Byłeś chory? - zaniepokoiła się. Ze śmiechem zaprzeczył.

- Zaraz zrobię ci kawę.

- Nie zawracaj sobie głowy - powiedziała, kiedy odpinał guziki jej płaszcza.

- Poczuję się lepiej, wiedząc, że krążenie wróciło ci do normy. - Zatrzymał się chwilę, 

przerzucając płaszcz przez rękę. Jo miała na sobie sweterek z zielonej angory zapinany na 

perłowe guziczki i szarą wełnianą spódniczkę. Wiotkie tkaniny układały się miękko na jej 

biuście, biodrach i udach. Na nogach miała wytworne, zupełnie niepraktyczne pantofle na 

obcasach.

- Coś nie w porządku?

background image

- Do tej pory widywałem cię wyłącznie w kostiumie, w którym występujesz, albo w 

dżinsach. - Musnął jej włosy ręką i odwrócił się gwałtownie. - Usiądź. Zaraz przyniosę kawę.

Chodziła   po   pokoju   i   w   końcu,   ominąwszy   fotel,   przyklękła   na   jednej   z   poduch 

leżących przy wielkim oknie. Chociaż dywan stłumił kroki Keane'a, poczuła, kiedy wrócił do 

pokoju.

-   Jak   cudownie   mieć   taką   prawdziwą   zimę   ze   śniegiem.   -   Podniosła   na   niego 

błyszczące spojrzenie. - Zawsze zastanawiałam się, jak wygląda białe Boże Narodzenie. - 

Kiedy spostrzegła, że przyniósł kubki z kawą, wstała. - Dziękuję.

- Już ci cieplej? - spytał.

Kiwnęła głową, siadając w fotelu. Keane zajął miejsce tuż obok i przez kilka chwil pili 

kawę w zgodnym milczeniu.

- O czym chciałaś ze mną rozmawiać? Przełknęła nerwowo, starając się zignorować 

drżenie, które poczuła w piersi.

- O kilku sprawach. Przede wszystkim o cyrku. - Odwróciła się w fotelu, żeby móc 

patrzeć mu w twarz. - Nie pisałam, bo wydawało mi się to zbyt ważne. Również dlatego nie 

dzwoniłam. Widzisz... - Nagle wszystkie starannie przygotowane przemówienia wyleciały jej 

z pamięci. - Nie możesz oddawać czegoś ot tak, po prostu. Ani ja nie mogę tego przyjąć.

- Niby czemu? - Wzruszył ramionami i pociągnął łyk kawy. - Oboje wiemy, że zawsze 

należał do ciebie. Kawałek papieru nic nie może tu zmienić.

- Keane... Przecież Frank zostawił go tobie.

- A ja przekazałem tobie. Westchnęła z rezygnacją.

- Gdybym przynajmniej mogła ci zapłacić...

- Ktoś zadał mi kiedyś pytanie, jaka jest wartość marzenia czy cena ludzkiej duszy. - 

Jo   słuchała,   patrząc   na   niego   bezradnie.   -   Nie   potrafiłem   znaleźć   wówczas   odpowiedzi. 

Czyżbyś ty ją znalazła?

Z westchnieniem pokręciła głową.

- No, dobrze. A ta inna sprawa? Mówiłaś, że jest coś jeszcze?

A   więc   to   już!   Ostrożnie   odstawiła   kubek   i   podniosła   się   z   fotela.   Przez   chwilę 

czekała, aż jej żołądek uspokoi się, zrobiła parę kroków po pokoju, wreszcie odwróciła się i 

odetchnęła głęboko. Dopiero teraz spojrzała Keane'owi w oczy.

- Chcę zostać twoją metresą - oznajmiła najspokojniej w świecie.

- Co takiego? - W głosie Keane'a słychać było bezgraniczne zdumienie.

Odchrząknęła i powtórzyła.

- Chcę być twoją metresą. To chyba nadal właściwy termin? A może wyszedł już z 

background image

użycia? W takim razie słowo „kochanka” powinno być dobre.

Bardzo powoli Keane postawił swoją kawę obok kubka Jo i podniósł się na nogi. Nie 

podszedł do niej, tylko patrzył na nią w osłupieniu.

- Jo, ty chyba nie wiesz, o czym mówisz.

- Oczywiście, że wiem - przerwała mu. - Może nie używam właściwych słów, ale 

wiem, o co mi chodzi i jestem pewna, że ty także. - Zrobiła krok w jego stronę. - Pragnę, 

żebyś się ze mną kochał, chcę mieszkać z tobą, jeśli mi na to pozwolisz, albo przynajmniej 

gdzieś w pobliżu.

- Jo, przecież to nie ma sensu - przerwał jej ostro. Odwrócił się od niej, ręce włożył do 

kieszeni i zacisnął je w pięści. - Nie wiesz, o co mnie prosisz.

- Już ci się nie podobam? Obrócił się na pięcie.

- Jak możesz mnie o to pytać? - wykrzyknął. - Oczywiście, że mi się podobasz!

Znów podeszła bliżej.

-   W   takim   razie,   skoro   ja   pragnę   ciebie,   a   ty   mnie,   czemu   nie   możemy   zostać 

kochankami?

Zaklął ze złością i chwycił ją za ramiona.

- Wyobrażasz sobie, że mógłbym cię tu mieć przez zimę, a potem beztrosko pozwolić, 

żebyś odeszła? Myślisz, że potrafiłbym na początku sezonu spokojnie patrzeć, jak odchodzisz 

z mojego życia? - Potrząsnął nią tak mocno, że całkiem zabrakło jej tchu. - Oszaleję przez 

ciebie! - Nagle przyciągnął ją do siebie. Jego wargi miażdżyły jej usta, palce wbijały się w 

ciało. Jo kręciło się w głowie ze zdumienia, bólu i podniecenia. Miała wrażenie, że minęły już 

wieki od czasu, kiedy ostatni raz czuła jego usta na swoich. Usłyszała, jak jęknął, odrywając 

się od niej. Z trudem utrzymała równowagę, kiedy się odsunął. - Co mam zrobić, żeby się 

wreszcie od ciebie uwolnić? - wyrzucił z siebie ze złością, odwracając się gwałtownie.

- Myślę, że nie powinieneś zaczynać od całowania mnie w ten sposób.

Widziała, jak unoszą się i opadają jego ramiona.

- Od chwili, gdy otworzyłem ci drzwi, robiłem co w mojej mocy, żeby do tego nie 

doszło.

Podeszła do niego i położyła rękę na jego ramieniu.

- Przepraszam, nie mam doświadczenia w tych sprawach. Wydawało mi się, że lepiej 

będzie, jeśli powiem otwarcie, niż gdybym próbowała cię uwieść.

Z ust Keane'a wydobył się dziwny dźwięk: ni to śmiech, ni jęk.

- Jovilette - szepnął, odwracając się i biorąc ją w ramiona. - Jak mam ci się oprzeć? Ile 

razy będę musiał odchodzić, nim się od ciebie uwolnię? Sama myśl o tobie doprowadza mnie 

background image

do obłędu.

- Keane... - Westchnęła, zamykając oczy. - Tak długo czekałam, żebyś mnie objął. 

Chcę do ciebie należeć, choćby na króciutko.

- Nie! - Odsunął się od niej i dwoma palcami uniósł jej brodę do góry. - Zbyt mocno 

cię kocham, żeby pozwolić ci odejść, a jednocześnie kocham cię na tyle gorąco, by wiedzieć, 

że muszę ci na to pozwolić.

Ze zdumienia odjęło jej mowę. Mogła tylko na niego patrzeć.

- Oczywiście, inaczej było, gdy jeszcze nie wiedziałem - ciągnął Keane. - Łudziłem 

się, że gdy się z tobą prześpię, zdołam się pozbyć tego napięcia. A potem, tej nocy gdy umarł 

Ari, trzymałem cię w ramionach, kiedy zasnęłaś. Wówczas zrozumiałem, że cię kocham... Że 

pokochałem cię od pierwszej chwili.

- Ale przecież... - Jo potrząsnęła mocno głową, jakby chciała oczyścić umysł. - Nigdy 

nic mi nie powiedziałeś. Byłeś taki zimny...

- Nie mogłem cię dotykać, bo wiedziałem, że to mi nie wystarczy. - Przyciągnął ją 

bliżej i wtulił twarz w jej włosy. - Tyle że nie potrafiłem odejść. Wiedziałem, że jeżeli zechcę 

cię   mieć,   tak   naprawdę,   na   zawsze,   jedno   z   nas   będzie   musiało   zmienić   swoje   życie. 

Zastanawiałem się, czy potrafiłbym zrezygnować z prawa... W gruncie rzeczy całe życie tylko 

tym chciałem się zajmować. Uświadomiłem sobie jednak, że ciebie pragnę mocniej.

- Och, Keane... - Pokręciła głową, ale w tym momencie znów odsunął ją od siebie.

- A potem zrozumiałem, że to i tak się nie uda - mówił, idąc w stronę szklanej ściany. 

Stanął przy oknie i patrząc na sypiący śnieg, ciągnął: - Za każdym razem, gdy wychodziłaś na 

arenę, przeżywałem piekło. Z początku myślałem, że z czasem można do tego przywyknąć, 

ale to nieprawda. Było coraz gorzej. Próbowałem wyjechać, wrócić do domu, ale nie umiałem 

uwolnić  się od ciebie... Ciągle wracałem.  Tamtego  dnia, gdy zostałaś ranna... - przerwał 

nagle. - Widziałem, jak stajesz przed tym chłopcem i przyjmujesz cios na siebie. Nie potrafię 

nawet powiedzieć, co wtedy czułem. Myślałem tylko o tym, że muszę się do ciebie dostać. 

Nie wiem, czy Pete powiedział ci kiedyś, że powaliłem go na ziemię, nim chwycił mnie Buck. 

A potem musiałem... stać tam i patrzeć, jak lew śledzi każdy twój ruch. Nigdy wcześniej tak 

się nie bałem. Przez chwilę panowała cisza.

- A potem było już po wszystkim - podjął - i wreszcie puścili mnie do ciebie. Byłaś 

taka blada, krwawiłaś, gdy brałem cię w ramiona. - Zaklął cicho i zamilkł na kilka sekund, 

kręcąc głową. - Chciałem spalić ten cały cyrk, zabrać cię stamtąd, wydusić te wszystkie koty 

gołymi   rękami.   Zrobić   cokolwiek...   Jeszcze   nie   przestały   mi   się   trząść   ręce,   a   ty   już 

planowałaś, żeby wrócić do tej cholernej klatki.

background image

Powoli odwrócił się od okna i zbliżył do niej.

-   Długo   jeszcze   widziałem   ten   wypadek,   kiedy   tylko   zamknąłem   oczy.   Mogę 

dokładnie pokazać, gdzie masz blizny. - Przesunął palcem po jej ramieniu. Po chwili z re-

zygnacją pokręcił głową. - Gdybym cię teraz zatrzymał, nie pozwoliłbym, abyś wróciła do 

swojego życia. A nie mogę prosić, byś je porzuciła.

-  Chciałabym,  żebyś  to   zrobił.  -  Patrzyła   na  niego  poważnie.  -  Bardzo   bym   tego 

chciała...

- Wiem przecież, ile to dla ciebie znaczy.

-   Chyba   nie   więcej   niż   prawo   dla   ciebie   -   odparła   zdecydowanie.   -   A   sam 

powiedziałeś, że gotów byłeś je porzucić.

- Tak, ale...

- No dobrze. - Odgarnęła włosy. - Skoro ty nie chcesz tego zrobić, będę musiała sama 

cię spytać. Ożenisz się ze mną? Tak czy nie?

Spojrzał na nią spod zmarszczonych brwi.

- Jo, nie możesz...

- Oczywiście, że mogę. To nie średniowiecze. Jeśli chcę cię prosić o rękę, mogę to 

zrobić. I właśnie zrobiłam - podkreśliła.

- Jo, ja nie...

- Tak czy nie, mecenasie? - Podeszła tak blisko, że ich stopy prawie się zetknęły. - 

Kocham cię, chcę zostać twoją żoną i mieć kilkoro dzieci. Czy to ci odpowiada?

Keane otworzył usta i po chwili je zamknął. W końcu uśmiechnął się i położył dłonie 

na ramionach Jo.

- To wszystko dzieje się tak szybko. Trochę mnie zaskoczyłaś.

Poczuła, jak ogarnia ją fala radości.

- Faktycznie - przyznała. - Daję ci w takim razie minutę na zastanowienie, ale od razu 

uprzedzam, że nie przyjmuję odmownej odpowiedzi.

Palce Keane'a pieściły jej szyję.

- Wygląda na to, że mam niewielki wybór.

- W ogóle nie masz wyboru - skorygowała. - Splotła ręce na jego karku i przyciągnęła 

jego głowę do swojej. Powoli osunęli się na dywan. Przez długą chwilę ich usta pozostały 

złączone w pocałunku, który mówił znacznie więcej niż słowa. Keane, jakby sprawdzając, 

czy nie śni na jawie, przesuwał dłonie po jej ciele i smakował cudowny zapach jej skóry, za 

którym tak długo tęsknił.

- Jak mogłem myśleć, że potrafię bez ciebie żyć? - spytał cicho, znów szukając jej ust. 

background image

- Musisz być pewna, Jo. Musisz być pewna... - Jego głos był ochrypły z pożądania. - Nie będę 

umiał już cię puścić. Proszę cię o wszystko.

- Nie, to nie tak. Przytul mnie mocniej. Pocałuj mnie jeszcze - zażądała, gdy jego usta 

błądziły po jej twarzy. Nie zdawała sobie sprawy, że pocałunek może być taki podniecający. 

Nie, pomyślała. On o nic nie prosi, on daje.

- To nie tak - powtórzyła, gdy ich usta rozłączyły się.

-   Zostawiam   coś   za   sobą,   żeby   dostać   coś   znacznie   ważniejszego   -   powiedziała, 

wtulając twarz w jego szyję. - Kiedy zobaczysz, jak bardzo cię kocham, zrozumiesz, co mam 

na myśli.

Keane   odsunął   się   trochę   i   spojrzał   jej   w   twarz.   Kiedy   się   w   końcu   odezwał, 

powiedział tylko jedno słowo: jej imię. Zabrzmiało to zupełnie jak westchnienie. Jo położyła 

rękę na jego policzku.

- Jeśli można poszukać kompromisu... - zaczął.

- Nie. - Pokręciła głową, pamiętając słowa jego matki.

- Nie zawsze daje się znaleźć kompromis. A my kochamy się na tyle mocno, że nie 

jest konieczny. Nie myśl tylko, że się poświęcam, bo tego nie robię. - Z uśmiechem po-

głaskała jego szorstką brodę. - Nie żałuję ani jednej minuty swojego życia w cyrku, ale nie 

żałuję też, że postanowiłam je zmienić. Dałeś mi ten cyrk, więc zawsze będę jego częścią. - 

Uśmiech zniknął z jej twarzy, gdy spojrzała na niego z powagą. - Czy zechcesz być mój, 

Keane?

Sięgnął po jej dłoń i przycisnął ją do ust.

- Już jestem twój. Kocham cię, Jovilette. Całe życie będę cię kochać.

- To za mało - szepnęła, gdy ich usta znów się zetknęły. - Chcę znacznie więcej, na 

wieczność.

Z rosnącym pożądaniem ręce Keane'a pieściły jej ciało.

Rozpiął guziki sweterka i gorącymi pocałunkami pokrywał jej szyję.

- Jakie piękne - wyszeptał zmysłowo,  gdy dotarł do jej piersi. Jo z trudem łapała 

oddech.  - Drżysz...   Uwielbiam  to,  że  potrafię sprawić,  by twoje  ciało  drżało  pod  moimi 

dłońmi. - Znów całował jej usta, tuląc ją mocno do siebie. - Tak długo pragnąłem być z tobą, 

trzymać   cię   w   ramionach.   Po   prostu   przytulić   się   do   ciebie.   Nie   pamiętam   już,   żebym 

kiedykolwiek o tym nie marzył.

Jo wtuliła się w niego, wzdychając ze szczęścia.

- Keane...

- Hm?

background image

- Nie odpowiedziałeś mi jeszcze.

- Na co? - Wsunął palce w jej włosy i całował jej powieki.

Otworzyła oczy i uniosła brwi.

- Ożenisz się ze mną?

Roześmiał się głośno, obrócił ją na plecy i złożył na jej ustach gorący pocałunek.

- Czy wystarczy, jeśli zrobię to jutro?