Danielle Steel
Po Kres Czasu
tytuł oryginału Until The End Of Time
przekład Hanna de Broekere
Moim wspaniałym i ukochanym dzieciom, Beatrix, Trevorowi, Toddowi, Nickowi, Sam,
Victorii, Vanessie, Maxxowi i Zarze, które będę kochać po wsze czasy i jeszcze dłużej
Z miłością Mama
Miłość to spadająca gwiazda,
która ląduje w naszym sercu
i zostaje tam po wsze czasy.
Bill i Jenny 1975
Rozdział 1
Atmosfera w pokoju obok sali balowej hotelu Pierre w śródmieściu Nowego Jorku była pełna
napięcia. Sztab profesjonalistów czesał włosy i nakładał makijaż czterdziestu pięciu wysokim,
chudym jak patyk modelkom z obnażonymi piersiami, które w tym czasie przymierzały buty i sukienki,
wymagające ostatnich poprawek.
David Fieldston, filmowany przez kamerzystę kręcącego materiał na temat Fashion Week, mierzył
każdą z modelek uważnym wzrokiem i wyjaśniał, skąd czerpał inspirację dla kolekcji zimowej. Ten
prawie pięćdziesięcioletni siwy, ubrany ze smakiem mężczyzna od dwudziestu lat był ważną osobą w
świecie mody. Dwa lata temu przeżył poważny kryzys, prasa modowa ogłosiła, że jego projektom
brakuje energii, że jego prace są całkowicie déjŕ vu, a on sam jest wypalony.
Teraz, dzięki wulkanowi energii o nazwisku Jenny Arden, wrócił do gry. Ostatni sezon był najlepszy
w jego całej karierze. Jego projekty znowu okrzyknięto rewelacją, a on przeżywał swój wielki
comeback.
Każda kolekcja, którą stworzył od czasu, gdy zaczęła mu doradzać Jenny Arden, była świeża, pełna
oryginalnych pomysłów i życia. David czuł, jakby wzleciał ku stratosferze, jeszcze nigdy nie był w
tak dobrej formie.
Prywatnie przyznawał, że ten stan zawdzięcza wyłącznie Jenny i opowiadał swoim najbliższym
przyjaciołom oraz współpracownikom, że
Jenny Arden to geniusz. Sama Jenny wypowiadała się znaczniej skromniej, ponieważ nie była autorką
projektów, jej praca polegała na researchu dla Davida i dostarczaniu mu świeżych inspiracji, dzięki
którym jego kolekcje stawały się naprawdę atrakcyjne. Pomiędzy sezonami spotykała się z nim kilka
razy w tygodniu i zawsze była pod ręką, czuwając nad wszystkim, gdy prezentował kolekcję. A on ją
za to sowicie wynagradzał. Nie był jej jedynym klientem, ale do tej pory był jedynym, który odniósł
tak spektakularny sukces.
Miłość Jenny do mody była szczera i narodziła się we wczesnym dzieciństwie. Jej francuska babka
była szwaczką w pracowniach haute couture w Paryżu, a mama z zamiłowania była krawcową. W
czasach gdy Jenny dorastała, obie panie prowadziły w Filadelfii małą, ale uznaną firmę, w której
starannie kopiowały eleganckie kroje z zakładów krawieckich Paryża. Dorastając u boku babci i
matki, Jenny utwierdzała się w przekonaniu, że chce być taka jak one, i w wieku osiemnastu lat
pojechała do Nowego Jorku do Parsons School of Design, aby zostać
projektantką. Zajęcia jednak okazały się nieznośnie monotonne, Jenny stwierdziła również, że nie ma
talentu ani cierpliwości, aby drapować i fastrygować zwoje tkanin. O wiele bardziej interesowały ją
trendy i kierunki, w jakich podążała moda.
Jej klienci lubili powtarzać, że Jenny jest jasnowidzem i potrafi wyczuć zmiany w modzie, jeszcze
zanim one nastąpią. W rzeczywistości zmiany te następowały właśnie dzięki Jenny, a ona wiedziała,
co wtedy robić. Dyktowała style, była muzą projektantów, dla których pracowała, i skrupulatnie
interesowała się każdym, nawet najbardziej błahym szczegółem.
Była przekonana, że o wszystkim przesądzają dodatki oraz sposób, w jaki ubrania są noszone. Jak
podkreślała, nie wystarczy zaprojektować suknię, płaszcz czy kapelusz – należy jeszcze tchnąć w tę
rzecz życie, aby ta część garderoby samodzielnie oddychała, a nie była tylko przedmiotem.
Wykonywała swoją pracę z pasją i potrafiła zarazić swoją wizją i energią klientów, czego
najlepszym dowodem były pokazy ich kolekcji i czego dowodem miała być prezentacja linii Davida
Fieldstona dla prasy modowej i handlowców w czasie Fashion Week w Nowym Jorku. Tłum z
zapartym tchem czekał na rozpoczęcie pokazu. David udzielał wywiadów, natomiast Jenny
wykonywała swoją pracę, kręcąc się wśród modelek: tu oceniła surowym okiem fryzurę i makijaż,
tam wygładziła zakładaną sukienkę, podniosła kołnierzyk żakietu na jednej z dziewczyn, innej
założyła bransoletkę na rękę, a jeszcze innej zmieniła but w ostatniej chwili.
– Nie, nie, nie! – krzyknęła, marszcząc czoło, gdy garderobiane wkładały ubranie na modelkę, jakby
ta była lalką.
– Naszyjnik jest źle zapięty, a pasek do góry nogami.
Szybko dokonała niezbędnych poprawek, kiwnęła głową i pomknęła do przeciwległej części pokoju,
do modelki, na której zszywano przejrzystą sukienkę z koronki. Nie było czasu, aby wstawić zamek
błyskawiczny przed pokazem. Takie rzeczy zdarzały się cały czas. A
Jenny była pewna, że sukienka wywoła aplauz widzów. Przez koronkę dobrze były widoczne nagie
piersi modelki i prawie całe jej ciało z wyjątkiem części zakrytej G-stringami w cielistym kolorze,
co nadawało modelce względnie przyzwoity wygląd. David denerwował się z powodu tej sukienki,
ale Jenny uspokajała go, mówiąc, że mają rok 1975 i kraj jest przygotowany do widoku piersi,
przynajmniej na wybiegu, jeśli już nie gdzie indziej. Rudi Gernreich doszedł do tego samego
wniosku, a jego śmiałe projekty, choć wzbudziły sensację, zostały dobrze przyjęte.
Magazyn „Vogue” pokazywał piersi od wielu lat, a dokładnie od 1963 roku, kiedy to redaktorem
naczelnym została Diana Vreeland.
Diana Vreeland była dla Jenny wzorem do naśladowania i obiektem kultu. Uświadomiwszy sobie, że
nie chce pracować na Siódmej Alei i zarabiać na życie jako projektantka, po ukończeniu Parsons
School jedenaście lat temu Jenny zaczęła od pracy na stanowisku dziewczyny na posyłki w
„Vogue’u”. Po pewnym czasie, za rządów Vreeland jako
redaktor naczelnej, została strażniczką Szafy. Diana Vreeland przyszła do „Vogue’a” cztery lata
wcześniej niż Jenny. W Szafie przechowywano wszystkie bajeczne stroje, więc dla dziewczyny
zafascynowanej modą, zakochanej w niej od najwcześniejszych lat życia, miejsce to było istnym
rajem. Jenny dotykała wszystkich pięknych rzeczy, które wyjmowano z
Szafy i które do niej wkładano, i przyglądała się, jak zestawiano różne części strojów do sesji
zdjęciowych. W krótkim czasie zwróciła na siebie uwagę olśniewającej pani Vreeland, pokazała, jak
bardzo ją podziwia, i została jej starszą asystentką.
Po pięciu latach Jenny postanowiła odejść z magazynu. Wszyscy byli zdania, że zwariowała –
przecież miała wymarzoną pracę. Jednak ona zapragnęła działać na własną rękę, prowadzić
doradztwo w sprawach mody, chciała doradzać projektantom i być konsultantem na sesjach
zdjęciowych. Niezwykłe było to, że jedyne wsparcie, jakie uzyskała dla swojego pomysłu,
pochodziło od Diany Vreeland, która w sekrecie powiedziała Jenny, że postępuje właściwie. Ku
wielkiemu zaskoczeniu Jenny pani Vreeland odeszła z „Vogue’a” niemal w tym samym czasie.
Została konsultantką w Instytucie Kostiumów w Metropolitan Museum of Art. A teraz siedziała na
widowni w hotelu Pierre i czekała na pokaz Davida Fieldstona. W czasach gdy ze sobą
współpracowały, pani Vreeland zawsze była Jenny niewiarygodnie przychylna, a ta okazywała jej
niezawodną lojalność. Jenny szybko zorientowała się, jakim geniuszem jest jej szefowa, i bardzo
dużo się od niej nauczyła, umiała jednak zachować swój odrębny styl.
By nie rzucać się w oczy i pozostawać niezauważalną niczym dobry aktor lalkowy, Jenny ubierała się
na czarno od stóp do głów, naśladując w tym panią Vreeland. Długie ciemne i błyszczące włosy
Jenny nosiła równo przycięte na wysokości ramion. Prawie w ogóle się nie malowała, a jej ogromne
niebieskie oczy dostrzegały wszystko.
Modelki były już prawie ubrane, a ona nadal przypatrywała się im niczym jastrząb, całkowicie na
nich skupiona. Kilka sekund później usłyszała, jak cichnie gwar w sali balowej i rozlegają się
dźwięki muzyki. Rozpoczynali piosenką Beatlesów, aby wprowadzić przyjemny
nastrój. Stroje, które mieli zaraz zaprezentować, były przeznaczone na sezon jesienny, który miał
nadejść dopiero za siedem miesięcy, chodziło jednak o to, by właściciele butików już teraz składali
zamówienia. Nikt nie zwracał uwagi na to, że jest początek lutego i za oknem pada śnieg.
Zamówienia musiały być złożone z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem.
Jenny nie spuszczała oka z modelek, które ustawiły się do wyjścia na wybieg. Była niemal tak samo
wysoka jak one, minus ich wysokie obcasy. Choć smukła, szczupła i piękna, wolała jednak postawać
niewidzialna w jasnym od fleszy świecie mody. Zawsze stała w cieniu, zawsze z tyłu, i pociągała za
sznurki. Realizator pokazu skinął do niej głową i Jenny dała znak pierwszej modelce.
– Ruszaj! – powiedziała.
I najpiękniejsza modelka wyszła zza aksamitnej kotary na wybieg, który ciągnął się przez całą salę
balową i którego zmontowanie zajęło dwa dni. Był zrobiony z miedzi i Jenny ostrzegła dziewczęta,
aby się nie poślizgnęły – co wydawało się niezwykle trudne na piętnasto- i
siedemnastocentymetrowych obcasach. Buty zwykle były w jednym rozmiarze, stanowiły prototypy,
egzemplarze testowe i często nie pasowały. A modelki musiały w nich przejść i obrócić się w taki
sposób, jakby nie sprawiało im to żadnego problemu. I jeśli któraś z nich upadnie, idąc po śliskiej
powierzchni w niewygodnych butach, nie będzie to pierwszy raz. Jednak bez względu na wszystko
musiały podnieść się i dokończyć prezentację.
– Ruszaj! – mówiła Jenny do każdej czekającej na wyjście dziewczyny, jednocześnie robiąc drobne
poprawki modelkom, które wróciły już z wybiegu i były przebierane w nowe stroje.
David Fieldston obserwował pokaz z nieznacznej odległości, zdenerwowany jak zwykle, jednak
Jenny poznawała po aplauzie widowni, że wszystko idzie dobrze i pokaz się podoba. David dzięki
radom Jenny stworzył rewelacyjną kolekcję jesienną. Jenny sprzeciwiła się kilku
rzeczom, które jemu bardzo się podobały, i zasugerowała inne, które okazały się trafione, i dlatego
David zawsze jej wybaczał wtrącanie się i niekonwencjonalne sugestie. W końcu za to jej płacił i jak
do tej pory wszystkie jej rady okazywały się słuszne.
Jenny stała z boku, uśmiechając się. Pokaz dobiegał końca. David pospiesznie cmoknął ją w policzek
i poszedł wraz z ostatnią modelką we wspaniałej wieczorowej sukni z zielonego aksamitu, aby
ukłonić się publiczności.
– Znowu tego dokonałaś! – szepnął, uśmiechając się radośnie, i pomknął na wybieg, aby dołączyć do
modelek.
Brawa były ogłuszające. Jenny stworzyła z Davida idola w ciągu zaledwie dwóch lat i nadała jego
karierze nowy kierunek. I on był jej za to wszystko wdzięczny. Doceniał wszystko, co dla niego
robiła. A dla Jenny najlepsze w tej pracy było to, że ją uwielbiała. To zajęcie było spełnieniem jej
snów. Nie marzyła o projektowaniu sukienek, ale właśnie o tworzeniu mody, o nadawaniu jej
wysokiej rangi, o tym, aby stroje zapadały w pamięć kobiet i stawały się obiektem ich pożądania.
Moda była jej pasją, odkąd tylko sięgała pamięcią, a teraz miała możliwość, by ją tworzyć każdego
dnia. Był to szczyt jej marzeń. Wrzuciła do torebki woreczki z agrafkami i dwustronną miarę
krawiecką, włożyła płaszcz i dosłownie wybiegła przez drzwi. Następny pokaz – jej nowego klienta
– zaczynał się za dwie godziny w teatrze w centrum miasta.
Fashion Week to obłędny korowód imprez, ale Jenny czuła się świetnie, była w swoim żywiole.
Poprzedniego dnia robiła pokaz dla jednego ze swoich klientów, a następnego dnia czekały ją dwa
kolejne. Projektanci wynajęli restauracje, lofty i teatry w całym mieście albo sale balowe w
hotelach, jak David Fieldston, aby zaprezentować swoje kolekcje na następny sezon. Dla kogoś
takiego jak Jenny oznaczało to szaleńczy pęd, by wszędzie zdążyć na czas. Jej nowy klient, młody
projektant Pablo Charles, nerwowo czekał na nią w teatrze off-off-Broadway, który
wynajął na swój pokaz.
Jenny biegła przez lobby hotelu Pierre z ciężką torebką, gdy dogonił ją wysoki, wyższy od niej,
przystojny mężczyzna. Kiedy odwróciła się do niego z uśmiechem, wziął od niej torebkę. Był to jej
mąż Bill, który przyjechał, aby obejrzeć pokaz. Starał się być obecny na wszystkich, które
współtworzyła żona, i zawsze był dumny z jej dokonań.
– Co ty w niej trzymasz? Kamienie do rzucania w dziennikarzy?
– zapytał żartobliwie, wychodząc z Jenny przez hotelowe drzwi na ulicę.
Miał tak intensywnie jasne włosy, jak ona miała ciemne, oraz bardzo arystokratyczny wygląd i był w
niej zakochany od dnia, w którym się poznali. Powtarzał, że byli sobie przeznaczeni, i w końcu Jenny
mu uwierzyła. Teraz też tak uważała. Przed hotelem czekała już na nią limuzyna z szoferem, który
miał ją zawieźć na miejsce kolejnego pokazu.
Bill wsiadł do samochodu razem z żoną. Zrobił sobie wolne tego popołudnia, aby móc zobaczyć oba
pokazy. Był największym fanem swojej żony.
– Świetna kolekcja, Jen. Najbardziej podobały mi się suknie na końcu pokazu. Publiczności też. Suzy
Menkes uśmiechała się od ucha do ucha.
Suzy Menkes była najbardziej liczącym się dziennikarzem spośród wszystkich zajmujących się modą.
Bill dostrzegł również Dianę Vreeland.
Przychodziła na wszystkie pokazy, był to wyraz jej sympatii dla Jenny.
Usłyszawszy komentarz męża, Jenny wyglądała na zadowoloną. Bill przechylił się w jej stronę, by ją
pocałować. Gdy się poznali, nie potrafił odróżnić jednego projektanta od drugiego. To Jenny
sprawiła, że stał się miłośnikiem mody i podziwiał absolutnie wszystko, co robiła, lubił też
atmosferę podniecenia, która stanowiła nieodłączny element jej pracy.
Choć Fashion Week oznaczał dla żony totalny obłęd, Billowi podobało się całe to gorączkowe
napięcie i medialny rozgłos, które towarzyszyły tej imprezie. Przypominało mu to czasy, kiedy do
miasta przyjeżdżał cyrk.
Doceniał talent i fachowość Jenny. Żywił też dla niej wielki szacunek, zwłaszcza że wiedział, jak
ciężko musiała pracować, aby tak wiele osiągnąć, i zawdzięczała to tylko samej sobie. Borykała się z
wieloma kłopotami, dopóki się nie zjawił i nie postanowił zapewnić jej
wygodnego i bezpiecznego życia. Niczego bardziej dla niej nie pragnął, a ona odwdzięczała mu się
równie wielkim oddaniem i uczuciem. Byli małżeństwem od pięciu lat. I łącząca ich więź
wzmacniała się z każdym upływającym rokiem.
Jenny miała niełatwy start w życie, ale jej matka, Helene, miała
jeszcze trudniej. Helene przyjechała do Stanów w poszukiwaniu szansy, której nie znalazła dla siebie
we Francji w niespokojnych czasach przed wybuchem drugiej wojny światowej. Przybyła do
Nowego Jorku wiosną
1939 roku i choć była krawcową bez grosza przy duszy, miała nadzieję znaleźć pracę. To jednak
okazało się trudniejsze, niż myślała. Miała
dziewiętnaście lat i nie mówiła po angielsku. Po wielu poszukiwaniach trafiła do szwalni na Lower
East Side, gdzie przyszywała koraliki do
swetrów za tak marne pieniądze, że ledwie starczały jej na jedzenie i czynsz. Jej matka była
zawodową szwaczką w pracowni Chanel, gdzie
trafiła po dwunastu latach praktyki. Helene zawsze powtarzała, że jej matka jest artystką, i bez
wahania przyznawała, że nie odziedziczyła jej zdolności.
Życie w Nowym Jorku okazało się trudniejsze, niż Helene się
spodziewała. Była już niemal zdecydowana, by zrezygnować i wrócić do ojczyzny, gdy we wrześniu
w Europie wybuchła wojna, i matka kazała jej zostać w Stanach. W tym czasie ludziom we Francji
żyło się jeszcze ciężej, więc Helene przemęczyła się w szwalni kolejne trzy lata, a
potem, w 1942 roku, na przyjęciu zorganizowanym przez USO*, na
które zabrała ją przyjaciółka, poznała przystojnego żołnierza
przebywającego na urlopie. W szale namiętności, upojeni nagle rozkwitłą miłością, wiedząc, że on
już wkrótce wraca na front, pobrali się po
tygodniu znajomości. On wyjechał, a ona czekała na jego powrót. Jenny przyszła na świat na
kuchennym stole w Lower East Side w 1943 roku.
Jej ojciec wrócił z Europy dwa lata później i zabrał dziecko oraz wojenną żonę do swojego domu
rodzinnego w Pensylwanii. Pisząc z
frontu, Jack kilka razy proponował Helene, aby zamieszkała z jego
matką, jednak Helene nie chciała jechać tam bez niego i znaleźć się wśród całkiem obcych ludzi. W
tamtym czasie miała już w Nowym
Jorku przyjaciół.
Helene absolutnie nie była przygotowana do życia w Pittston,
rodzinnym miasteczku Jacka Ardena. Mężczyźni w rodzinie jej męża byli górnikami od wielu
pokoleń, o czym Jack jej opowiadał, jednak Helene, która spędziła dzieciństwo w Paryżu u boku
kulturalnych rodziców z klasy średniej, nie miała pojęcia, co to oznacza. Jej ojciec był
konserwatorem sztuki i pracował w Luwrze, matka utalentowaną
szwaczką pracującą dla Chanel. Jack był dobrym, kochającym mężem,
który uwielbiał Helene i traktował ją jak drogocenny klejnot. Jednak nie mieli pieniędzy, a życie było
ciężkie. Jack wrócił do kopalni, gdzie pracował przed wojną, razem ze swymi czterema braćmi i
kilkoma
kuzynami. Zarówno jego stryj, jak i ojciec zginęli przed wojną w
katastrofach górniczych, a jego matka, chuda, smutna kobieta, wiecznie martwiła się o swoich synów
i płakała całymi dniami. Gdy w kopalni wybuchały strajki, Jack i Helene pozostawali bez pieniędzy.
Klimat w tamtych stronach był chłodny i często zdarzało się, że na obiad jedli tylko chleb i majonez.
Nic z tego, co Jack powiedział jej wcześniej, nie dało Helene właściwego pojęcia o trudnych
warunkach życia w Pittston.
Nigdy się jednak nie skarżyła. Za bardzo kochała męża, aby dręczyć go pretensjami. Kiedy po latach
opowiadała o tym okresie swojego życia, wspominała jedynie, że nigdy nie najadała się do syta i
zawsze było jej zimno. Jej teściowa zmarła w tym samym roku, w którym oni się tam przeprowadzili,
i Helene, nie chcąc zostawiać Jenny samej w domu, nie mogła pójść do pracy.
Opieka nad córką i czekanie na powrót Jacka z kopalni wieczorem
wypełniały cały dzień Helene. Oboje nadal byli bardzo młodzi. Chcieli mieć więcej dzieci, ale
Helene kilkakrotnie poroniła, zresztą nie stać ich było na utrzymanie jeszcze jednego dziecka. Helene
tęskniła za Francją i marzyła o tym, by zobaczyć rodziców, jednak w domu nie było
pieniędzy na wyjazd. Było to nędzne życie, którego mroki rozświetlały tylko miłość Helene do Jacka,
jego czułość wobec niej oraz radość, jaką dawała im ich córka, Jenny. Jenny zapamiętała swojego
tatę jako dużego mężczyznę, który się z nią bawił, nosił ją na ramionach i opowiadał jej bajki na
dobranoc. Była bardzo do niego podobna, sądząc po fotografiach z czasów jego młodości. Jej mama
była drobna, niewysoka, jasnowłosa i bardzo francuska z wyglądu.
Trzy lata po tym, jak zamieszkali w Pittston, w kopalni antracytu, w której pracował Jack, zdarzył się
wybuch. Jack był jednym z pięciu zabitych górników. Był szanowany i bardzo lubiany. Z
wiadomością o jego śmierci przyjechał do Helene sam dyrektor kopalni. Wypłacono jej niewielkie
odszkodowanie, które było dla niej sporym zastrzykiem
finansowym, oraz zaskakująco przyzwoite ubezpieczenie na życie, które Jack wykupił dla niej na
wypadek, gdyby jemu coś się stało. Było to
więcej, niż większość mężów zostawiła swoim żonom. Obie sumy
pozwoliły Helene przeprowadzić się z Jenny do Filadelfii.
Ojciec Helene zmarł w Paryżu krótko przed tragiczną śmiercią
Jacka. Thérčse, matka Helene, została sama. Przygnębiona kobieta
próbowała namówić Helene do powrotu do Paryża, ale po wojnie trudno
tam było o pracę, a Helene przebywała w Stanach już od dziewięciu lat i nie chciała opuszczać tego
kraju. Przekonała matkę, aby przyjechała do nich na stałe. Jenny miała wtedy zaledwie pięć lat, ale
zapamiętała
przeprowadzkę z Pittston do Filadelfii oraz przyjazd babci.
Po przyjeździe Thérčse z Paryża obie kobiety otworzyły w
Filadelfii zakład krawiecki. Jenny nazywała babcię „Mamie”, zgodnie z francuskim zwyczajem, i
nauczyła się od niej mówić po francusku.
Zakład krawiecki przynosił dochody, a gdy odkryła go jedna z bardziej wpływowych mieszkanek
zamożnej dzielnicy Main Line, stał się
„najlepszym sekrecikiem” pań z towarzystwa, w którym szyto dla nich suknie według paryskich
wzorów. Thérčse wykonywała bardziej
kunsztowne prace, natomiast Helene, która nie miała takich umiejętności jak jej matka, zajmowała się
prostszymi czynnościami. Spod ich rąk
wychodziły piękne stroje, przynosząc obu paniom spore zyski, które
później umożliwiły Jenny naukę w Parsons, gdzie rozpoczęła własną
karierę zawodową.
Pierwszą praktykę, pewnego lata, gdy była jeszcze studentką, Jenny
odbyła u Olega Cassiniego. Było to w czasie, gdy szył on suknie dla Jackie Kennedy, wówczas First
Lady, i Jenny widziała ją kilka razy, jak wybierała kreacje na ważne okazje. Mama i babcia słuchały
relacji Jenny z wypiekami na twarzy i były dumne, gdy ukończyła szkołę i dostała pracę w „Vogue’u”.
Obie panie zawsze z radością i przejęciem słuchały opowiadań
Jenny o jej pracy. Zaprenumerowały „Women’s Wear Daily”, aby więcej wiedzieć o zawodowych
dokonaniach Jenny. Umiały dobrze
spożytkować dochód ze swego niewielkiego zakładu krawieckiego oraz
pieniądze, które zostawił mąż Helene. Jenny zrobiła na Billu niesamowite wrażenie, gdy się poznali,
i wrażenie to jeszcze się spotęgowało, gdy dowiedział się o kolejach jej losu i poznał jej matkę i
babcię. Uznał, że wszystkie trzy są wybitnymi kobietami, ale najbardziej jego żona.
Upłynęło pięć lat ich małżeństwa, a on kochał ją coraz bardziej. Pod wpływem Jenny jego życie
zdecydowanie zmieniło się na lepsze, a ona zapewniała, że to samo stało się z jej życiem. Wspierał
ją we wszystkim, co robiła. Gdy ją po raz pierwszy zobaczył, pewnego zimowego dnia w
Nowym Jorku, organizowała sesję zdjęciową przed hotelem Plaza dla
„Vogue’a”, dla którego wtedy jeszcze pracowała. Pomimo padającego
śniegu Bill zatrzymał się, aby na nią popatrzeć.
Jenny biegała wokół modelek niczym pies pasterski, zaganiając je z
powrotem na ich miejsca. Miała na głowie ogromną futrzaną czapę,
milicyjną, jak mu później powiedziała, którą kupiła na czarnym rynku w Moskwie podczas realizacji
innej sesji. Ponadto miała na sobie dżinsy, botki oraz dużą męską kurtkę puchową. Wszyscy na planie
wyglądali na
przemarzniętych, natomiast Jenny była zbyt zaaferowana, by zwracać
uwagę na pogodę. Bacznie obserwowała fotografa i modelki i
nieustannie poprawiała ich stroje lub włosy. Bill zauważył ich ekipę, gdy spieszył się na spotkanie i
coś kazało mu się zatrzymać. Lubił powtarzać, że to było przeznaczenie. Przypatrywał się Jenny w
padającym śniegu tak długo, że w końcu odwróciła się i spojrzała na niego, a on się do niej
uśmiechnął. Odwzajemniła uśmiech, co wraz z płatkami śniegu na jej
rzęsach i futrzanej czapie stanowiło urzekający widok. Bill stał
oczarowany nią, czując się głupio jak uczniak. Kilka miesięcy wcześniej ukończył studia prawnicze i
pracował w rodzinnej kancelarii
adwokackiej razem z ojcem i braćmi, ale praca go nudziła, natomiast Jenny robiła wszystko z pasją i
radością.
Nie zwracając uwagi na swoje mokre od śniegu ubranie,
przypatrywał się ekipie, a w czasie przerwy podszedł do Jenny. Nawet po tak długim czasie miał
ochotę zapaść się pod ziemię za to, co do niej wtedy powiedział. Czuł się jak ostatni kretyn, jednak
nic lepszego nie przyszło mu do głowy. Podszedł do niej, wyciągnął swoją wizytówkę i
wymamrotał:
– Gdyby pani kiedyś potrzebowała prawnika...
Jenny uśmiechnęła się rozbawiona.
– Oby nie – odrzekła, wsuwając wizytówkę do kieszeni.
Bill miał nieodparte wrażenie, że zrobiła to tylko z grzeczności i
wyrzuci kartonik, gdy tylko on odejdzie. Dlaczego miałaby potrzebować prawnika? Nie miał
śmiałości powiedzieć jej, że jest piękna ani że bardzo go oczarowała. Wizytówka wydała mu się
jedynym sposobem na to, by
poznała jego nazwisko i wiedziała, jak się z nim skontaktować, gdyby zechciała się z nim zobaczyć,
w co jednak wątpił. Rozmawiając z nim, kątem oka obserwowała fotografa i po wymianie zaledwie
kilku słów
kiwnęła głową i powiedziała Billowi, że musi wracać do pracy. Gdy
odchodził zgnębiony, usłyszał, jak Jenny rozmawia z fotografem po
francusku. Był pewien, że nie zobaczy jej już nigdy więcej. Nie
powiedziała mu, jak się nazywa ani jak mógłby się z nią skontaktować.
Była całkowicie zaabsorbowana sesją i Bill był pewien, że uznała go za idiotę po tym banalnym
tekście, który wygłosił, wręczając jej wizytówkę.
W następnych dniach ciągle wracał do niego obraz Jenny. Tak pięknej kobiety nie spotkał jeszcze
nigdy w życiu. Kipiała energią i witalnością, a gdy spojrzał jej w oczy, miał wrażenie, że ujrzał jej
duszę.
Poprosił swoją sekretarkę, aby zadzwoniła do kilku czasopism i
zapytała, czy tamtego dnia któreś z nich organizowało sesję zdjęciową przed Plazą, i w końcu
dowiedział się, że był to „Vogue”. Dziewczyna o bardzo niesympatycznym głosie powiedziała mu, że
może przekazać
jego wiadomość pani, która pracowała przy sesji, ale nie poda mu jej
nazwiska. Czując się jeszcze bardziej głupio i niezręcznie niż za
pierwszym razem, Bill poprosił dziewczynę, aby przekazała tej pani, że
„ma pozdrowienia od Billa Sweeta”, i zostawił swój numer. Był pewien, że nie będzie żadnego
odzewu. Przestał myśleć o Jenny i bez
entuzjazmu zajął się pracą. Obsługiwał prawnie nieruchomości pewnego
klienta i perspektywa prowadzenia takich spraw do końca życia nie
należała do radosnych. Jednak wszyscy mężczyźni w jego rodzinie
wykonywali tę samą pracę co on. I żaden z nich nie sprawiał wrażenia, by źle się z tym czuł, co
więcej, jego bracia, obaj starsi od niego i będący współwłaścicielami kancelarii, wręcz lubili swoją
pracę. Ich firma adwokacka, założona przez pradziadka Billa, należała do najbardziej
szanowanych w Nowym Jorku. Byli arystokratami obsługującymi od
kilku pokoleń innych arystokratów. Billowi nawet przez myśl nie przeszło, że mógłby robić coś
innego.
Tydzień później jechał do Bostonu na spotkanie z jednym z
klientów, który zamierzał ustanowić fundusze powiernicze dla swoich
wnuków, i po drodze zatrzymał się na stacji benzynowej, aby
zatankować. Był marzec, padał śnieg, nadal srożyła się zima. Gdy
pracownik stacji nalewał paliwo, Bill wysiadł z samochodu. W pewnej chwili na stację wtoczyła się
ciężarówka z wypożyczalni i wyskoczyła z niej kobieta niecierpliwie czekająca na obsłużenie. Bill
przypatrywał się jej przez chwilę, a gdy odwróciła się w jego stronę, mrużąc oczy z powodu
padającego śniegu, rozpoznał tę rosyjską futrzaną czapę. Tym
razem był absolutnie pewien, że ich spotkanie jest zrządzeniem losu. Czy to możliwe, aby dwa razy
przypadkowo natknął się na tę samą kobietę? A już myślał, że nigdy więcej jej nie zobaczy. Podszedł
do niej, uśmiechając się. Spojrzała na niego zaskoczona. Zachowywał się, jakby już się kiedyś
spotkali.
– Zostawiłem pani wiadomość – powiedział, przyglądając się jej
uważnie – ale chyba pani jej nie dostała.
Uśmiechał się, podekscytowany jak dziecko w Boże Narodzenie.
Znowu zrobiło mu się głupio. Zachowywał się, jakby miał czternaście lat, natomiast ona wyglądała
na spokojną i opanowaną.
– O ile pamiętam, dostałam. – Odwzajemniła uśmiech. – Pan
jest prawnikiem, prawda? Jak to tej pory nie wpadłam w żadne kłopoty.
Nadal miała jego wizytówkę gdzieś w kieszeni płaszcza lub na
swoim biurku. Zapamiętała, że nazywał się Bill Sweet. Z jakiegoś
powodu jego nazwisko zapadło jej w pamięć.
– Po co ta ciężarówka? – zapytał, starając się nadać tym słowom
żartobliwy ton. – Ucieka pani po napadzie na bank czy przewozi meble przyjaciółce?
– Robię sesję w Massachusetts.
Chodziło o materiał o ważnej osobistości, do którego zdjęcia miał
robić słynny francuski fotograf.
– Dla „Vogue’a” – dodała dla ścisłości.
– Próbowałem się z panią skontaktować po tym, jak spotkaliśmy
się przed Plazą. Ale w redakcji nie chcieli mi podać pani nazwiska, co oczywiście rozumiem.
Pewnie zachowałem się jak prześladowca.
Roześmiała się, słysząc ostatnie słowa i widząc jego poważne
spojrzenie. Wyglądał na sympatycznego faceta, ale denerwował się, co ją wzruszyło. Większość
mężczyzn, których spotykała, była zmanierowana i zblazowana.
– Tam, gdzie pracuję, wszyscy są przyzwyczajeni do
prześladowców. Ale przeważnie prześladowane są modelki, a nie
asystentki – powiedziała nieco rozbawiona.
Jej futrzana czapa była pokryta śniegiem, podobnie jak za pierwszym
razem. Bill nie mógł uwierzyć, że ich drogi znowu się skrzyżowały. Od dawna nie miał takiego
szczęścia, może nawet nigdy.
– Ich strata – stwierdził, gdy pracownik stacji zajmował się jej
samochodem. – Kiedy wraca pani do Nowego Jorku? – zapytał i aż
wstrzymał oddech.
A jeśli powie, że to nie jego sprawa? W końcu był nieznajomym.
Było czwartkowe popołudnie i Bill wracał następnego dnia wieczorem, na weekend. Na sobotę był
umówiony z dziewczyną, z którą widywał
się od miesiąca, ale nie znajdował z nią wspólnego języka i nie
podobała mu się. Była jednak młodszą siostrą żony jego brata, a on nie miał żadnych innych planów.
Znał tysiące takich dziewczyn, lecz ani
jednej takiej jak Jenny. Już to wiedział. Wszystko, co jej dotyczyło, było ekscytujące i inne niż to, co
znał.
– Zależy, kiedy skończymy sesję – odparła wymijająco. – Może
w sobotę, a może w niedzielę. Wiozę wszystkie rekwizyty do aranżacji scenerii. Będę wyjeżdżać z
planu jako ostatnia.
Wiele by dał, by móc z nią jechać. Czuł, że bardzo by mu się
podobało. Jenny sprawiała wrażenie osoby, która często się śmieje. W jej oczach czaiły się iskierki
humoru.
– Miałaby pani ochotę spotkać się w przyszłym tygodniu? –
zapytał w nagłym przypływie odwagi.
– Miałabym, ale mam trzy sesje jedna po drugiej. Na tym polega
moje praca. Stylizuję dla „Vogue’a”, a to oznacza, że organizuję wiele sesji dla działu mody.
Bill kiwał głową, udając, że rozumie, o czym ona mówi. Poza tym
patrząc na nią, nie był w stanie skupić się na czymś innym. Widział tylko jej piękne duże niebieskie
oczy, jej uśmiech i zmysłowe wargi. I nie potrafił wyczuć, czy ona próbuje go spławić, czy
rzeczywiście jest tak zapracowana, jak powiedziała.
– Ma pani czasem wolny dzień? – zapytał z nadzieją.
– Zdarza się. Ale niezbyt często. Właściwie to wygląda tak, jakbym
wzięła ślub ze swoją pracą.
O dziwo, mówiąc to, wcale nie wyglądała na niezadowoloną z
takiej sytuacji. Billowi wydało się to intrygujące.
– Pani lubi to, co robi?
– Uwielbiam – odpowiedziała z entuzjazmem. – Zawsze o tym
marzyłam.
– Prowadzić ciężarówkę, wozić meble? – zażartował.
Roześmiała się.
– Zgadza się, coś w tym stylu. Może pan przyjechać na którąś z
sesji, jeśli pan chce. W przyszłym tygodniu robimy dwie w studiu i jedną w Harlemie, w nocnym
klubie o nazwie Small’s Paradise.
Wynajęliśmy go na jeden wieczór. Prawdopodobnie około dziesiątej będę miała przerwę na kolację.
Możemy się wtedy spotkać i pójść na przykład do KFC albo do takiej osobliwej chińskiej knajpki, w
której czasami jemy, gdy jesteśmy w tamtych stronach. To speluna, ale podają tam
rewelacyjne jedzenie. Ale będę mogła wyskoczyć tylko na krótko. Tego
dnia będę miała na planie cztery sławne modelki, które przylatują z
Londynu i Mediolanu.
Jej propozycja wydała się Billowi bardzo atrakcyjna. Zgodziłby się
spotkać z nią nawet na peronie metra i bez kolacji.
– Świetnie – zapewnił ochoczo, a ona powiedziała mu, gdzie ma
przyjechać w czwartek wieczorem, dodając, że zadzwoni, jeśli coś się zmieni.
Bill pomyślał, że koniecznie musi się jeszcze czegoś dowiedzieć.
– Jak się pani nazywa?
– Jenny Arden. Może pan zadzwonić do mnie do „Vogue’a”, gdyby
zaszła jakaś zmiana. Mam pager, ale używam go tylko w celach
zawodowych.
Nigdy nie dawała swojego numeru.
– Nie zadzwonię. Do zobaczenia w czwartek wieczorem. Udanej
sesji weekendowej.
Oboje zapłacili za paliwo, po czym Jenny otworzyła drzwi
ciężarówki i zajęła miejsce za kierownicą.
– To zabawne, że się znowu spotkaliśmy, i to w takim miejscu –
stwierdziła w zamyśleniu, patrząc na Billa.
On miał ochotę powiedzieć, że kiedyś będą o tym opowiadać
swoim wnukom, ale się nie odważył.
– To proste. Śledzę panią od dwóch miesięcy – powiedział z
chłopięcym uśmiechem.
Jenny się roześmiała.
– Do zobaczenia w czwartek – pożegnała się.
Odjeżdżając, pomachała mu ręką.
Bill uśmiechał się przez całą drogę do Bostonu. Nie mógł się
doczekać, kiedy znowu ją zobaczy. Wyglądało na to, że los był dla niego bardzo, bardzo łaskawy.
Czwartkowa sesja przebiegała typowo, w sposób znany Jenny z
poprzednich sesji, które robiła dla „Vogue’a”. Wszystko szło wolno. Jedna z modelek była chora, a
fotograf wpadał w szał. Jenny mogła wyjść na kolację dopiero po północy, ale o tej porze chińska
knajpka była już zamknięta. Bill cierpliwie czekał z boku, a potem poszli do Burger Kinga i tylko na
dwadzieścia minut. Był zafascynowanym tym, co robiła Jenny, i towarzyszył jej na planie przez
kolejną godzinę, obserwując ją w trakcie pracy. Jej sprawność i kompetencja zrobiły na nim wielkie
wrażenie. Wszystko miała pod kontrolą. Pożegnał się około pół do drugiej nad ranem, a gdy
zadzwonił do niej następnego dnia, aby zapytać, jak poszło, powiedziała, że wyszli z klubu o
czwartej. Wyjaśniła, że
czasami pracują całą noc i że to jest przyczyną, dla której poza pracą właściwie nie ma innego życia,
choć najwyraźniej nie była z tego
powodu niezadowolona. Dodała również, że cieszy się, że mogli się trochę lepiej poznać.
W ciągu następnych kilku miesięcy spotykali się bardzo
nieregularnie, ale zawsze były to udane randki. W porównaniu z Jenny inne kobiety wypadały blado,
to dzięki niej Bill przyswajał sobie wiedzę o świecie mody, którego nigdy wcześniej nie pragnął
poznać, a który teraz wydawał mu się bardzo interesujący. Kiedyś wyznał jej, że jego własna praca
nie daje mu satysfakcji.
– Nie ma czegoś związanego z prawem, co sprawiałoby ci większą
przyjemność? – zapytała ze współczuciem.
– Nie w kancelarii mojego ojca. To najlepsi doradcy podatkowi w
Nowym Jorku. Kiedyś myślałem, żeby zostać prokuratorem albo zająć się prawem karnym, ale ojciec
nigdy by mi nie wybaczył, gdybym odszedł z
firmy. Tylko ja taki jestem – moi bracia uwielbiają to, co robią. Na tyle, na ile pozwala mi praca w
kancelarii, prowadzę sprawy pro bono, dla ubogich, dla ACLU** i przez sądy, ale to też nie podoba
się mojemu
ojcu.
Bill był dwa lata starszy od Jenny, ale to ona dokładnie wiedziała, co chce robić, i konsekwentnie do
tego dążyła. On przeważnie czuł się
zagubiony i „nie na właściwym kursie”. Zawstydzało go, że nie umie być tak zdecydowany jak ona.
Jenny uwielbiała wszystko, co wiązało się z jej zawodem, nawet długie godziny pracy i zwariowane
sytuacje, z którymi musiała dawać sobie radę każdego dnia. Żadne trudności jej nie zrażały, wręcz
przeciwnie – pokonywanie ich sprawiało jej radość.
Po dwóch miesiącach znajomości z Jenny Bill postanowił zacząć
kurs teologii na Uniwersytecie Columbia. W skrytości ducha zawsze o tym marzył. O swej decyzji
nie powiedział ojcu ani braciom, powiedział
natomiast Jenny, a ona uznała to za świetny pomysł. Zawsze była
nastawiona optymistycznie i miała otwarty umysł, co bardzo mu się w niej podobało. Właściwie nie
było rzeczy, która by mu się w niej nie podobała, i po półrocznej znajomości był w niej szaleńczo
zakochany, a ona przyznała, że też jest w nim zakochana. Nie zastanawiali się, co dalej począć z tym
uczuciem – po prostu rozkoszowali się czasem, który
udawało im się wspólnie spędzić. Kiedy Bill ukończył kurs teologii,
zapisał się na trzy kolejne kursy. Uczęszczał na nie wieczorami, więc nie kolidowały z jego pracą. I
sprawiały mu więcej radości niż praca w kancelarii, której już nie mógł znieść. Kilka razy
podpytywał braci o to, czy nie mają dość, ale obaj zdecydowanie twierdzili, że są zadowoleni i
podoba im się to, co robią. Obaj byli żonaci, a ich żony niczym się nie różniły od innych dziewcząt z
ich środowiska: blondwłose, niebieskookie panny z wyższych sfer, których rodziny znały rodzinę
Sweetów od lat.
Teściowa jego starszego brata chodziła do college’u Vassara z ich matką.
Żadna z bratowych Billa nie pracowała. I każda miała dwoje dzieci. Dla Billa było to szablonowe
życie, przewidywalne od kołyski do grobu.
Pochodząca z całkowicie innego świata Jenny była o wiele
bardziej interesująca. Intrygowało go jej dzieciństwo w górniczym
miasteczku, ojciec górnik i trudny start zawodowy. Tym bardziej
podziwiał ją za to, co osiągnęła w życiu. Przebyła daleką drogę od
Pittston w Pensylwanii do „Vogue’a” w Nowym Jorku. A jej mamę i babcię uważał za wspaniałe
kobiety, dystyngowane i dzielne. Pojechał z Jenny do Filadelfii i poznał je obie. Przyjęły go ciepło i
życzliwie, zupełnie inaczej, niż zachowali się jego rodzice w stosunku do Jenny, gdy im ją
przedstawił. Pół roku po tym, jak zaczęli się spotykać, mimo obaw zabrał Jenny do letniego domu
rodziców w Connecticut, w czasie
weekendu z okazji Święta Pracy.
Ojciec odnosił się do niej z sympatią, ale Bill dostrzegł jego zimne spojrzenie i nie dał się zmylić
pozornej jowialności. Mama szczegółowo wypytała Jenny o to, gdzie się wychowywała, jaki college
skończyła i czy mieszkała w internacie. Jenny odpowiadała na pytania szczerze i otwarcie.
Opowiedziała o swoim ojcu, o przeprowadzce do Filadelfii.
Oraz o tym, że chodziła do szkoły publicznej, potem do Parsons i że pracuje dla „Vogue’a”. Dla
innych osób byłaby to opowieść o życiowym sukcesie i wywarłaby bardzo dobre wrażenie. Dla jego
rodziców całe
życie Jenny było grzechem, a jej najcięższym przestępstwem było
spotykanie się z ich synem. Jego bracia przypatrywali się jej dziwnym wzrokiem, a ich żony odnosiły
się do niej niegrzecznie lub całkowicie ją ignorowały. Rodzina Billa dobitnie dała Jenny do
zrozumienia, że córka górnika nie pasuje do ich grona. Nawet gdyby rzucali w nią kamieniami, nie
wyraziliby swojej dezaprobaty w bardziej bezpośredni sposób. Gdy wyjeżdżali po obiedzie, Bill był
wściekły i czuł się upokorzony.
Przeprosił Jenny w drodze powrotnej do Nowego Jorku.
– Nie wygłupiaj się. Prawdopodobnie spodziewali się kogoś innego
i na pewno rzadko spotykają osoby spoza swojego środowiska. Ciągle
mam do czynienia z ludźmi tego rodzaju.
Niektóre osobistości z wyższych sfer, które fotografowali dla
„Vogue’a”, odnosiły się do niej paskudnie i traktowały jak niewolnicę.
Tym razem jej uczucia rzeczywiście zostały trochę urażone, jednak Bill był tak wzburzony, że zrobiło
się jej go żal. Nie zaakceptowali jej – nie pozostawili co do tego cienia wątpliwości – i Billowi
było z tego powodu bardzo wstyd.
– Nie martw się – próbowała go pocieszyć. – Pewnie się
przerazili, że im powiesz, że chcesz się ze mną ożenić.
Bill zatrzymał samochód na poboczu i odwrócił się do niej.
– Jenny, właśnie to zamierzałem zrobić – powiedział czule. – Nie zasługuję na ciebie, nie mówiąc już
o mojej rodzinie. Ale mam gdzieś to, co oni myślą, bo pragnę spędzić resztę życia z tobą. Kocham
cię.
Wyjdziesz za mnie?
Jenny wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczami. Kochali
się, to prawda, ale nie przypuszczała, że Bill zacznie myśleć o
małżeństwie. Znała świat, z którego się wywodził, i ona do niego w żaden sposób nie pasowała. Jego
środowisko nigdy jej nie zaakceptuje.
Obawiała się, że jeśli się z nią ożeni, zostanie towarzysko zbojkotowany.
– Pomyślałeś o swoich rodzicach? Byliby załamani, gdybyś mnie
poślubił – powiedziała, patrząc na niego ze smutkiem w oczach.
Kochała go, ale nie chciała niszczyć mu życia.
– To ja byłbym załamany, gdybyś za mnie nie wyszła.
Mówił szczerze. Planował oświadczyć się jej pod koniec roku, może
podczas Bożego Narodzenia. Jednak bardzo ją kochał i chciał, aby
wiedziała, że traktuje ją poważnie. Wredne zachowanie jego rodziny
sprawiło, że postanowił oświadczyć się już teraz. Pocałował ją, jeszcze zanim zdążyła
odpowiedzieć. Spojrzała na niego z poważnym wyrazem
twarzy.
– Naprawdę tego chcesz? – zapytała szeptem.
– Tak, chcę. – Nie spuszczał z niej wzroku. – Jenny Arden,
wyjdziesz za mnie? Jeśli tak, będę cię kochał po wsze czasy.
Uśmiechnęła się, słysząc te słowa. Kochał ją szczerze i był bardzo
dobrym człowiekiem. Od pierwszej chwili wiedziała, że jest tym jedynym.
Przekonał ją, że spotkali się za sprawą przeznaczenia. Świetnie się
dogadywali, stanowili idealną parę, a fakt, że ich drogi skrzyżowały się dwukrotnie, świadczył
dobitnie o tym, że nie był to zwykły przypadek czy ślepy traf. Czuli, że są dla siebie stworzeni, bez
względu na to, co sądzili jego rodzice.
– Tak – odpowiedziała cicho ze łzami w oczach. – Rodzice cię
zabiją. Nie chodziłam do szkoły z internatem ani do Vassara. Nigdy nie byłam wprowadzona do
towarzystwa i nie jestem blondynką. – Trochę mu dokuczała, ale przede wszystkim odgrywała się na
nich.
– Mam to gdzieś – odrzekł, uśmiechając się radośnie, i znowu ją pocałował. Był uszczęśliwiony i
ona też się uśmiechała. Byli zaręczeni!
– Mam dwadzieścia dziewięć lat i nikt mnie nie powstrzyma przed
poślubieniem kobiety, którą kocham. To prawda, że moi rodzice źle się dziś zachowali, ale nie mają
prawa się do nas wtrącać.
Jak się okazało, nie docenił ich. Ojciec wpadł we wściekłość i
rozmawiał z Billem lodowatym tonem. Matka niemal zemdlała.
– Straciłeś rozum? Z córką górnika? Naćpałeś się?
Jego bracia błagali go, aby nie łamał rodzicom serc. Powiedzieli, że
Jenny to miła dziewczyna, ale nie powinien się z nią żenić. Twierdzili, że to tylko zauroczenie i że mu
przejdzie, kiedy jednak zapewnił ich, że jest jak najbardziej poważny, jego brat Peter wyszedł
gwałtownie z pokoju, trzaskając drzwiami, powiedziawszy mu przedtem, że całe życie był
dziwakiem, a teraz udowodnił, że jest całkiem stuknięty. Tom zachował
się bardziej powściągliwie, jednak wyraźnie był tego samego zdania. Na wiadomość o jego ślubie
bracia zareagowali w taki sposób, jakby im oznajmił, że wstępuje do klasztoru albo ma zamiar
odciąć sobie głowę. W
ich rodzinie nikt nigdy nie poślubił osoby spoza wyższych sfer, nikogo, kto nie należał do arystokracji
od niepamiętnych czasów. Bill nie
powiedział Jenny, jak źle jego rodzina przyjęła wiadomość o ich
zaręczynach, a ich okropne zachowanie przekonało go, że postępuje
słusznie i że nie powinien zwlekać ze ślubem.
W Święto Dziękczynienia powiadomił rodzinę, że w styczniu Jenny
i on zamierzają wziąć skromny ślub. Postanowili pobrać się w Nowym Jorku, w malutkim kościele,
który bardzo im się podobał. Z Filadelfii miały przyjechać mama i babcia Jenny. Po ślubie był
przewidziany lunch.
Matka Billa wybuchnęła płaczem, a Bill ucieszył się w duchu, że Jenny tego nie słyszy. Pojechała do
Filadelfii i on sam miał przekazać swojej rodzinie wiadomość o ślubie. Dla Billa był to przykry
weekend. Rodzice nie próbowali go odwieść od małżeństwa, ale postarali się dać mu odczuć, jak
bardzo cierpią. W niedzielę powiadomili go, że po ślubie urządzą dla nich w swoim domu uroczysty
lunch, pod warunkiem że przyjęcie będzie niewielkie. Nie chcieli zbojkotować ceremonii, aby nie
stracić syna, ale Bill miał poczucie, że planowanie jego pogrzebu sprawiłoby im mniejszy ból. Cała
rodzina traktowała jego ślub z Jenny jak tragedię. Był
psychicznie wykończony, gdy wieczorem wrócił do domu. Oszczędził
Jenny szczegółów, powiedział jej jedynie o lunchu, który rodzice
zamierzali urządzić po ich ślubie. Jenny spędziła ten weekend, projektując z babcią i mamą swoją
suknię ślubną. Chciała, aby była bardzo prosta, ale zjawiskowo piękna. We trzy uzgodniły, że będzie
misternie
wykończona niezwykle delikatnym haftem i malutkimi perełkami
naszytymi na starej koronce. W Paryżu taka suknia kosztowałaby
majątek, a Jenny będzie w niej cudownie wyglądać.
Ślub przebiegł zgodnie z przewidywaniami. Bill i Jenny
promienieli ze szczęścia w małym kościółku pośród niewielkiego grona przyjaciół. Mama i babcia
Jenny cieszyły się szczęściem Jenny, jednak martwiły się z powodu jej niemiłych teściów. A
członkowie rodziny Billa postarali się, aby na wszelkie sposoby okazać chłód Jenny i jej rodzinie.
Podczas lunchu wygłosili powściągliwe toasty, aż nazbyt
wyraźnie świadczące o ich dezaprobacie. Bill i Jenny poczuli ulgę, gdy już było po wszystkim. Zaraz
po ślubie wyjechali na tydzień na Bahamy, gdzie było im cudownie. Po powrocie Billa do pracy
atmosfera w
kancelarii nie należała do przyjemnych. Ojciec i bracia traktowali go jak odszczepieńca i nigdy nie
mówili o jego żonie, jakby w ogóle nie istniała. I rzeczywiście pragnęli, aby zniknęła z życia Billa.
To ułatwiło Billowi podjęcie kolejnej decyzji, gdy ukończył trzy
kursy teologiczne. Jak to miał w zwyczaju, najpierw powiedział o
wszystkim Jenny. Przed podjęciem tak poważnego kroku chciał się
upewnić, że ona to aprobuje. Miał zamiar wstąpić do seminarium
duchownego, uzyskać dyplom magistra teologii i zostać duchownym
Kościoła episkopalnego. Rozeznał się już w możliwościach i wiedział, że mógłby studiować na
Columbii. Studia zajęłyby mu trzy lata, albo
cztery lub nawet pięć, gdyby je przeciągnął. Pragnął odejść z kancelarii ojca i chodzić na zajęcia
dzienne. Była to poważna decyzja i całkowita zmiana drogi życiowej. Nie miał pojęcia, jak zareaguje
Jenny, ale był
pewien, że nareszcie odnalazł coś, co dawało mu satysfakcję.
– Uważam, że mam powołanie – powiedział z zakłopotaną miną.
– Wiem, że brzmi to pompatycznie. Ale pasjonowało mnie wszystko,
czego uczyłem się przez ostatni rok. Dużo się nad tym zastanawiałem i jestem przekonany, że to
właściwa decyzja. Nie wiem tylko, czy
chciałabyś być żoną pastora. – Było widać, że jest zdenerwowany.
Jenny uśmiechnęła się do niego czule.
– Czy będąc pastorem, będziesz mnie nadal kochał? – zapytała
spokojnie.
– Bardziej niż kiedykolwiek – odrzekł i pocałował ją.
– Czy będziesz się sprzeciwiał mojej pracy w tak banalnej
dziedzinie jak moda?
Wyglądała na zaniepokojoną i Billa zaskoczyło jej pytanie.
– Oczywiście, że nie, głuptasku. Jestem dumny z tego, co robisz.
Gdy zostanę pastorem, na pewno nie zmienię się w świętoszkowatego
moralizatora. Chcę czynić dobro na świecie, bo czuję, że to moja właściwa droga życiowa.
– Ja też tak uważam – powiedziała z czułością – i też jestem z ciebie dumna. Myślę, że to wspaniały
pomysł, jeśli tego pragniesz i daje ci to radość. Masz tysiąc procent mojego wsparcia.
Zawsze mógł liczyć na jej wsparcie i miało to dla niego największe
znaczenie. Powiedział jej, że zamierza odejść z rodzinnej kancelarii adwokackiej. Zmartwiła się, że
ten krok będzie wstrząsem dla jego rodziny i może spowodować poważny rozdźwięk pomiędzy nim a
jego ojcem i
braćmi.
– Jestem na to gotowy – oznajmił spokojnie.
Zadawanie sobie pytań o to, co chciałby robić, i podjęcie
poważnej decyzji życiowej pozwoliło mu lepiej poznać samego siebie,
wzmocniło go i nauczyło dojrzałości. Jenny nigdy dotąd nie widziała, żeby był tak spokojny i pewny
siebie. Dla nich obojga było oczywiste, że Bill podjął właściwą decyzję.
Gdy Bill powiedział ojcu i braciom, że odchodzi z firmy,
zareagowali w sposób, który Bill bezbłędnie przewidział. Oznajmił, że jest przekonany, iż ma
powołanie, a oni uznali to za objaw niedojrzałości i nieodpowiedzialności. Każdy mężczyzna w
rodzinie Sweetów był
prawnikiem i nigdy żaden nie odszedł z kancelarii, żaden też nie został
duchownym. Peter, brat Billa, oświadczył mu, że jest chory psychicznie, a Tom miał urażoną minę. I
na dodatek wszyscy obwiniali Jenny.
Bill odszedł z kancelarii w lutym, a w marcu rozpoczął studia magisterskie na Columbii. Nigdy nie
wracał myślami do przeszłości i ani przez chwilę nie żałował swojej decyzji, choć jego rodzina
odnosiła się do niego, jakby robił coś szalonego, a nawet wstydliwego. Konsekwentnie realizował
swój plan i mając cały czas wsparcie Jenny, wydłużył studia do pięciu lat.
Tego wieczoru, gdy oboje jechali na drugi pokaz, przy którym Jenny
pełniła funkcję konsultantki, Billowi zostało pięć miesięcy do uzyskania dyplomu z teologii. Wkrótce
miał zostać pastorem. Jenny cały czas go wspierała i dodawała mu otuchy, podobnie jak robił to on,
gdy odeszła z
„Vogue’a” i zaczęła konsulting. Studiując, odkrywał w sobie pokłady tolerancji i współczucia. A
znajdujące się w programie studiów
psychiatria i psychologia pomagały mu w lepszym rozumieniu
człowieka. Poradnictwo duchowe pociągało go bardziej niż „suche”
dziedziny teologii, takie jak historia Kościoła czy studiowanie Biblii, choć one również go
interesowały. Ale jego największą pasją było wychodzenie do ludzi i niesienie im pociechy. Jenny
była dumna z tego, jak bardzo Bill dojrzał w ciągu ostatnich pięciu lat, a jako małżeństwo nigdy nie
byli szczęśliwsi. Wszystko dobrze się układało w ich świecie.
Babcia Jenny zmarła dwa lata po ich ślubie, a jej śmierć była dla
Jenny wielkim ciosem. Trudno się jej było pogodzić z myślą, że babci już nie ma. Myślała o niej,
planując uroczysty lunch z okazji ukończenia przez Billa studiów w czerwcu, i żałowała, że Thérčse
nie może być z nimi. Z Filadelfii przyjechała jej mama. Helene nadal szyła sukienki dla swoich
klientek, choć o wiele mniej wymyślne niż te, które wychodziły spod ręki Thérčse. Jednak Helene
dobrze zarabiała i wiodła dostatnie życie.
Zamierzali zaprosić rodziców Billa i Jenny postanowiła
dopilnować, by jej teściowie nie zepsuli uroczystości tak, jak to zrobili z ich ślubem. Miał to być
wielki dzień dla Billa i Jenny chciała, aby wszystko przebiegło pomyślnie. Zaczęła planować
uroczystość z
kilkumiesięcznym wyprzedzeniem.
Wysiedli z samochodu przed teatrem, który Pablo Charles wynajął
na swój pokaz. Jenny była u niego poprzedniego dnia i do drugiej nad ranem układała plan całej
imprezy – wszystko było pod kontrolą. Jeżeli był to chaos, to na pewno dobrze zorganizowany. Bill
poszedł z Jenny za kulisy, gdzie ubierały się modelki. Połowa z nich była naga, ale Bill już tego nie
zauważał. Był do tego widoku tak przyzwyczajony, tak często
widywał nagie ciała, że nie robiły na nim żadnego wrażenia, poza tym
modelki były tak wychudzone i większość z nich tak młoda, że nawet nie wydawały mu się kobietami.
Większość dziewcząt pracujących na
wybiegu miała piętnaście–siedemnaście lat.
Gdy weszli, Pablo gorączkowo przyszywał do sukienki stojący
haftowany kołnierzyk. Rzucił Jenny nerwowe spojrzenie.
– Ten pierdolony kołnierzyk przywieźli od hafciarki dopiero
dziesięć minut temu. I oni myślą, że zdążę na czas?
Był tak zdenerwowany, że Jenny powiedziała mu, że sama się tym
zajmie. Przywołała jedną z kobiet robiących ostatnie poprawki i
pokazała jej, jak ma przyszyć kołnierzyk. Stwierdziwszy, że kobieta nie daje sobie rady, sama
przyszyła go szybko i fachowo, po czym poszła sprawdzić inne przygotowania. Wszystko przebiegało
według planu i
choć Pablo był kłębkiem nerwów, Jenny była pewna, że jego pokaz okaże się sukcesem. Pablo,
młody, niezwykle utalentowany Portorykańczyk, był
gwiazdą, która narodziła się w ostatnich dwóch latach przy znacznej pomocy Jenny.
– Nie pękaj – powiedziała do niego, gdy go ponownie zobaczyła.
– Wszystko jest już prawie gotowe, a pokaz zapowiada się rewelacyjnie.
Możesz mi wierzyć.
Bill obserwował ją, gdy krążyła za kulisami i rozwiązywała
problemy, zachwycony nią jak zawsze. Była magikiem i za każdym
razem wyciągała króliki z kapelusza.
Zanim odszedł, by zająć miejsce na widowni, pocałował ją. Cieszył
się, że może z nią być i wspierać ją tak, jak ona wspierała jego.
– Do zobaczenia po pokazie. Rzuć ich na kolana! – szepnął do niej i poszedł odszukać swoje miejsce
wśród właścicieli butików i
przedstawicieli prasy.
Rozpoznawał już większość z nich, a z niektórymi lubił
rozmawiać. Interesowali go ci ludzie, ale największą przyjemność
sprawiało mu przekonywanie się, jak bardzo Jenny jest szanowana w
swej branży. Szacunek ten był zasłużony. Była utalentowana i ciężko pracowała. Wspięła się na
szczyty wyłącznie dzięki własnej pracy i
uporowi. Córka górnika z Pittston w Pensylwanii została gwiazdą w świecie mody. Jedenaście lat
zajęło jej osiągnięcie obecnej pozycji
zawodowej, a do tego należy jeszcze doliczyć trzy lata w Parsons. Była to długa, ciężka i
konsekwentna wspinaczka na szczyt.
Usiadłszy na widowni, wciśnięty pomiędzy właścicieli butików z
Midwest, rozmyślał o Jenny i uśmiechał się do siebie. Był szczęśliwym człowiekiem, bardzo
zakochanym w swojej żonie. Oboje robili to, co
było ich życiową pasją. Osiągnęli szczyt marzeń, do pełni szczęścia
brakowało im tylko własnej rodziny. Często o tym rozmawiali. Jednak na razie dary, które otrzymali
od losu, wydawały im się aż nadto
wystarczające.
* USO (United Service Organizations) – amerykańska agencja
pozarządowa zajmująca się organizowaniem czasu wolnego żołnierzy oraz ich rodzin (przyp. tłum.).
** American Civil Liberties Union – amerykańska organizacja non
profit, której celem jest ochrona praw obywatelskich gwarantowanych
przez konstytucję (przyp. tłum.).
Rozdział 2
Następnego dnia po ostatnim pokazie w ramach lutowego Fashion
Week większość projektantów rozpoczęła pracę nad następnymi
kolekcjami, ponieważ była już na to najwyższa pora. W świecie mody nie było chwili na złapanie
oddechu, nie można było sobie pozwolić na żaden przestój. Gdy tylko projektanci pokazali kolekcję i
kończyli sezon, natychmiast zaczynali myśleć o następnym. Tygodnie po pokazach
zawsze były dla Jenny bardzo pracowite. Spotykała się z projektantami, z którymi współpracowała i
którym doradzała, i omawiała następny sezon. Była to pora rodzenia się nowych pomysłów. Wielu
twórców robiło research w archiwach, sięgając nawet do projektantów, o których już zapomniano, a
którzy swego czasu liczyli się w branży. W tygodniach po Fashion Week najważniejszym tematem
było poszukiwanie inspiracji i Jenny aktywnie uczestniczyła w tym procesie. Niejeden projektant
nazywał ją swoją muzą. Uwielbiała dyskutować z nimi o ich
poszukiwaniach. Lubiła także pracę z projektantami, którzy byli zupełnie inni od pozostałych i
wyjątkowi. Czysty, bardziej klasyczny look Davida Fieldstona kontrastował z niespokojnym,
gorączkowym duchem Pabla
Charlesa i kilku innych projektantów, z którymi współpracowała.
Stykanie się z tak różnymi osobowościami trochę groziło schizofrenią, jednak Jenny uważała, że to
jeszcze zwiększa atrakcyjność jej pracy. Miała teraz dwoje asystentów, którzy pomagali jej nad
wszystkim panować. Do ich obowiązków należało umawianie spotkań i logistyka, ale doradztwem
zajmowała się wyłącznie Jenny. Właśnie za to płacili jej klienci.
Jeden z jej asystentów, Nelson Wu, młody Chińczyk pochodzący z
Hongkongu, pragnął sam kiedyś zostać projektantem. Tworzył stroje w
swoim lofcie w Village. Własne projekty były jego największą pasją, dlatego dla Jenny pracował
tylko dorywczo. Lubił jednak z nią
przebywać, a ona była mu wdzięczna za pomoc, gdy trudno jej było sobie poradzić z nadmiarem
zajęć.
Natomiast asystentka pracowała dla niej na pełny etat. Przerwała
naukę w Parsons, gdy zorientowała się, że projektowanie nie jest dla niej.
Była znakomitą ilustratorką i fotografką, czasami też, wieczorami i w weekendy, jako freelancerka
robiła zdjęcia dla innych zleceniodawców.
Jenny wiedziała, że ludzie z branży modowej, jeśli byli twórczy,
wykonywali jeszcze inne zajęcia, czego przykładem była ona sama. Azaya Jackson była piękną
dziewczyną, a jej matka, Etiopka, była sławną
modelką. Azaya dorastała w świecie mody i przez jakiś czas dorabiała jako modelka. Rzetelnie
zajmowała się klientami Jenny, którą bardzo
podziwiała. Poznały się, gdy Azaya została zatrudniona jako modelka do sesji, którą Jenny robiła dla
„Vogue’a”, i spotkały się ponownie, gdy po rozpoczęciu własnej działalności Jenny poszukiwała
asystentki. Azaya
miała dwadzieścia pięć lat, była bystra i bardzo jej zależało na
współpracy z Jenny. Chętnie wykonywała każdą pracę i bardzo chciała nauczyć się biznesowej strony
mody.
I podobnie jak kiedyś Jenny, zanim poznała Billa, Azaya była
zaangażowana w tak wiele projektów, że w ogóle nie miała czasu na życie towarzyskie. Na okrągło
przesiadywała w biurze i Jenny
nakłaniała ją, by gdzieś poszła i się rozerwała.
– Tak jak ty, co? – zapytała drwiąco Azaya. – Kiedy ostatnio ty i Bill wyszliście gdzieś razem?
Codziennie pracujesz do późnego wieczora.
– Ja to co innego – odparła z uśmiechem Jenny. – Mam męża i
jestem od ciebie starsza. Poza tym Bill ma wkrótce egzaminy.
Bill chodził na końcowe zajęcia i pisał pracę magisterską. Gdy ona
w połowie marca była mocno zaangażowana w wymyślanie kolekcji
plażowych, Billa dzieliły już tylko trzy miesiące od ukończenia studiów i usilnie się starał, aby ze
wszystkim zdążyć. Był zadowolony, że Jenny też jest zapracowana, i cieszył się, że nie musi
wychodzić z domu.
Zaplanowali, że w czerwcu będą świętować, a potem wyjadą na
wakacje. Do tego momentu żadne z nich nie miało czasu na odpoczynek ani rozrywkę. A ponieważ
byli zajęci tym, co lubili, inne sprawy nie miały znaczenia. I wiedzieli, że sytuacja jest tymczasowa.
Po dyplomie Billa będą mieć więcej czasu.
Bill był w trakcie składania podań do kościołów. Napisał do
kilkunastu kościołów episkopalnych w Nowym Jorku i na jego
przedmieściach, licząc, że trafi na choćby jeden, który potrzebuje młodego pastora świeżo po
studiach. Nie uśmiechał mu się wielogodzinny dojazd do pracy każdego dnia, poza tym chciał znaleźć
kościół blisko miasta ze względu na pracę Jenny. Żona była zbyt zapracowana i miała zbyt wielu
klientów, aby dojeżdżać. A wszystkie jej projekty były związane z
Nowym Jorkiem. Przez cały dzień biegała z jednego spotkania na drugie, oglądała nowe projekty,
konsultowała z klientami dobór tkanin,
dyskutowała kierunki, jakie oni obierali w nowych kolekcjach, oraz nowe trendy. Bill wiedział, że
nie może brać pod uwagę pracy, która byłaby zbyt daleko od miasta. Jednak do tej pory nikt mu
niczego nie zaproponował.
Ostatnio zapisał się do agencji rozsyłającej podania do kościołów w
całych Stanach Zjednoczonych, ale wyraźnie zaznaczył, że musi pozostać w Nowym Jorku. Jak do tej
pory nigdzie go nie chciano. W żadnym z kościołów w mieście nie było wakatów i tak samo
wyglądała sytuacja na przedmieściach Nowego Jorku. Nie zniechęcił się jednak, był pewien, że w
końcu coś znajdzie. Złożył podania do kilku kościołów w
Connecticut i New Jersey, ale i to na razie nic nie dało. W każdym razie trzymał rękę na pulsie.
Pewnego popołudnia pracował nad swoją pracą magisterską, gdy
zadzwonił jego brat Tom i zaprosił go na lunch następnego dnia.
Kontakty z członkami własnej rodziny rzadko sprawiały Billowi
przyjemność, jednak nie chciał pogłębiać rozłamu, więc starał się widywać z nimi, kiedy tylko mógł.
Tom zwykle zachowywał się rozsądniej niż
Peter czy ich ojciec, choć nie próbował udawać, że rozumie życiowe
wybory młodszego brata – wybór żony i decyzję o zostaniu pastorem.
Dla niego było to zmarnowanie bystrego prawniczego umysłu,
znakomitego wykształcenia prawniczego oraz towarzyskich koneksji.
Brakowało im Billa w kancelarii. Jego radykalne zerwanie z tradycją rodzinną było dla Toma
niezrozumiałe.
W duchu podtrzymania więzi rodzinnych Tom i Bill spotkali się
następnego dnia na lunchu w 21. Było to znajome miejsce, restauracja, do której obaj lubili chodzić,
odkąd byli chłopcami.
– To co takiego teraz porabiasz? – zapytał Tom serdecznym tonem,
gdy obaj zamówili po kieliszku wina.
Była między nimi różnica dziesięciu lat. Tom właśnie skończył
czterdzieści cztery i dla Billa szokująca była myśl, że jego brat jest już w średnim wieku, a Peter za
kilka miesięcy skończy czterdzieści lat. Każdy z jego braci miał dwoje dzieci, podczas gdy on i Jenny
byli bezdzietni.
Życie jego braci bardzo się różniło od jego własnego. Jeszcze bardziej szokujący był dla Billa fakt,
że młodszy syna Toma chodził do szkoły
średniej, a starszy właśnie zaczął college. Kiedyś w rozmowie z Jenny Bill stwierdził, że czuje się
przez to stary, choć ma dopiero trzydzieści cztery lata. Ale przynajmniej dzieci Petera były znacznie
młodsze.
– Piszę pracę magisterską – odpowiedział Tomowi Bill. –
Zajmuje mi to mnóstwo czasu.
– Znalazłeś już pracę? – zapytał od niechcenia Tom.
Bill pokręcił przecząco głową.
– Listy oczekujących na wakaty w kościołach Nowego Jorku mają
po kilka kilometrów długości, a na przedmieściach wcale nie jest lepiej.
A my nie możemy się wyprowadzić za daleko od miasta. Nie mogę tego
zrobić Jenny. Ma za dużo pracy.
Tom pokiwał głową. Wiedział, że bratowa jest jakąś szychą w
świecie mody, nie miał jednak pojęcia, na czym dokładnie polega jej
praca. Wiedział, że prowadzi własną firmę, ale moda była dla niego
zawsze niepoważnym tematem. Nie należała do dziedzin, którymi się
interesował.
– Czy kiedykolwiek rozważaliście posiadanie dzieci, czy to może
nie wchodzi w grę?
Tom zadał to pytanie Billowi po raz pierwszy. Nie miał pojęcia, że
od dwóch lat Jenny i Bill starali się o dziecko. Bill nie powiedział tego bratu. Jenny była
zniechęcona, ale powodem tych niepowodzeń mogła być jej stresująca i absorbująca praca. Bill był
pewien, że potrzebne są odpowiednie warunki. Miał nadzieję, że ten właściwy moment przyjdzie,
gdy będą na wakacjach, których nie mieli od roku.
– Rozmawiamy o tym – oparł spokojnie, niechętny, by dzielić się z bratem swoimi zmartwieniami.
Wszystko, z czego kiedykolwiek zwierzył się braciom lub
rodzicom, wykorzystali później przeciwko niemu. A była to dla niego zbyt delikatna sprawa, by
chciał ją omawiać z kimś poza Jenny. Poczułby się tak, jakby ją zdradzał, jakby ujawniał bratu ich
małżeńską tajemnicę.
– Nie ma pośpiechu – powiedział wymijająco.
– Żadne z was nie staje się młodsze – stwierdził Tom otwarcie.
– Jak się domyślam, jej kariera jest dla niej ważniejsza niż dziecko –
dodał obcesowo.
Członkowie rodziny Billa nigdy nie chcieli poznać Jenny bliżej, nie
przepuścili jednak żadnej okazji, by jej dogryźć. Byli przekonani, że Jenny jest bezwartościową
osobą, ponieważ według nich urodziła się w
gorszym środowisku.
– Jestem pewien, że będzie cudowną matką – powiedział z
przekonaniem Bill. – Najpierw muszę znaleźć kościół, a potem
zaczniemy powiększać naszą rodzinę. Wszystko we właściwej kolejności
– zakończył spokojnym tonem.
Tom wahał się tylko przez chwilę, zanim zadał najważniejsze
pytanie.
– A może wróciłbyś do kancelarii? Tam praca już jest i czeka, aż przyjdziesz. Nie musisz zdzierać
sobie butów w poszukiwaniu kościoła.
Posługę mógłbyś wykonywać w weekendy jako wolontariusz.
Rodzina nadal uważała jego zainteresowanie teologią za
ekscentryczne hobby, a nie za powołanie. Bill już dawno przestał
próbować im wyjaśnić, jakie to dla niego ważne.
– Tato się starzeje. Niedługo przejdzie na emeryturę i uważam, że byłoby dla niego wielką pociechą,
gdyby wiedział, że wróciłeś na łono rodziny. Wiem, ile dla ciebie znaczyła praca społeczna. Może
zawarlibyśmy pewien układ. Mógłbyś być pełnym partnerem i mieć
mniejszy udział w zyskach, gdybyś nie chciał obsługiwać płatnych
klientów.
Kwestia ta była powodem konfliktu między Billem a braćmi i
ojcem.
– Nie chodzi o pieniądze – wyjaśnił spokojnie Bill. – Jestem
głęboko przekonany, że każdy z nas ma własne przeznaczenie. Moim jest praca duchownego.
Odkrycie tego zajęło mi bardzo dużo czasu. Ale teraz wiem, że jestem na właściwej drodze i z
właściwą kobietą. To, że
ożeniłem się z Jenny, nie było przypadkowe. Tak miało być. Tak jak z tobą i Julie.
Tom nie skomentował tych słów, tylko kiwnął głową, ale Bill
zauważył zmieszane spojrzenie brata.
– Jak możesz być tego taki pewny? – zapytał Tom poważnym
tonem.
Bill wydawał się całkowicie przekonany o słuszności tego, co robi,
i Tom nie wiedział, czy był to przejaw szaleństwa, czy może jego brat był
bardziej zdrowy na umyśle niż reszta rodziny. W każdym razie na pewno wyglądał na bardzo
zadowolonego ze swego życia.
– Może dla ciebie zabrzmi to głupio, nawet jestem tego pewien, ale
dużo się modlę. Staram się słuchać swojego wewnętrznego głosu. I
zawsze wiem, czy to, co robię, jest właściwe. Czy bardzo złe. Gdy
pracowałem w kancelarii, czułem się paskudnie. Wiedziałem, że to nie jest zajęcie dla mnie.
Każdego dnia, idąc do pracy, przeżywałem udrękę, jakbym dokonywał na sobie gwałtu. A gdy
zacząłem naukę w
seminarium, od razu poczułem, że jestem we właściwym miejscu.
Wiedziałem o tym od pierwszych wykładów z teologii. To było jak
magnes. Całkowita pewność. Tak samo jak wtedy, gdy poznałem Jenny.
Od pierwszej chwili wiedziałem, że jest tą jedyną. Wiedziałem, że
jesteśmy dla siebie stworzeni.
Bill wypowiedział te słowa z tak wielkim przekonaniem, że Tom
wpatrywał się w niego przez chwilę, starając się je zrozumieć.
– Nie czułeś tego samego do Julie? – Bill zapytał brata wprost. –
Jak pamiętam, byliście w sobie bardzo zakochani.
– Chyba nigdy nie czułem, że zostaliśmy dla siebie „stworzeni” –
odparł szczerze Tom. – Była najładniejszą dziewczyną debiutującą w
towarzystwie w tamtym sezonie i ładniejszą od tych, z którymi
spotykałem się wcześniej, i dobrze się razem bawiliśmy. Oboje byliśmy młodzi. Po dwudziestu
latach wszystko wygląda inaczej. Potrzebujesz
czegoś więcej niż tylko ładnej debiutantki. I z wiekiem ludzie się zmieniają. W tamtym czasie żadne z
nas nie wiedziało, kim jest.
Tom ożenił się, gdy był pięć lat młodszy niż Bill w chwili ślubu z
Jenny, i nie miał takiej jak on mądrości życiowej.
Bill nie był pewien, co jego brat miał na myśli, ale nie chciał być
wścibski. Tom nie wyglądał na szczęśliwego. Zarówno on, jak i Peter byli żonaci od długiego czasu,
z kobietami, których Bill nigdy by nie poślubił, ale braciom wydawały się one odpowiadać. Julie i
Georgina były podobne do innych dziewcząt z ich środowiska, ale te małżeństwa były trwałe, mieli
sympatyczne dzieci i Bill zawsze uważał, że bracia są zadowoleni. Jenny bardzo się różniła od jego
bratowych, miała ciekawszą i wyrazistszą osobowość, silną wolę i niezależność i Billowi bardzo
podobało się życie, które z nią dzielił. A ich związek był oparty na szczerości.
– Różne są drogi do szczęścia – stwierdził rozsądnie. – Jenny i ja jesteśmy szczęśliwi. Mam
nadzieję, że ty też. Nikt z rodziny nigdy nie okazał Jenny życzliwości, a Bóg jeden wie, jak bardzo na
nią zasługuje.
Jest wspaniałą osobą. Jest nam dobrze nawet i bez akceptacji rodziny.
Tom nie skomentował tych słów. Czasami miał wyrzuty sumienia,
jednak nigdy nie na tyle duże, by spróbować poznać Jenny. Peter natomiast nie podejmował żadnych
wysiłków. Nadal był oburzony na Billa za wybór żony, tak samo ich rodzice. Zachowywali się, jakby
traktowali małżeństwo Billa jako osobisty afront. Tom nie był tak otwarcie wrogi, w czasie spotkań
po prostu ignorował Jenny i zwracał się tylko do Billa. Ale przynajmniej nie był wobec niej tak
jawnie niegrzeczny jak Peter czy
rodzice.
– Mam jakąś szansę namówić cię na powrót do kancelarii? –
zapytał Tom, podejmując ostatnią próbę i uświadamiając sobie od razu, że szansa, jeśli w ogóle
istnieje, jest nikła.
Jego młodszy brat pokręcił głową.
– To może trochę potrwać, ale chcę znaleźć pracę w kościele.
Dostałem ofertę z Kentucky, ale ją odrzuciłem. Jednak w końcu coś się znajdzie. Jenny mi powtarza,
żebym był cierpliwy.
– Daj znać, jeśli zmienisz zdanie – powiedział Tom, biorąc
rachunek.
Zrobił, co mógł, by namówić Billa. Wiedział jednak, że brat nie
zejdzie z obranej drogi. Zależało mu, by pracować jako pastor, a nie praktykować prawo.
– To, że mógłbym wrócić do zawodu prawnika, jest tak samo
prawdopodobne jak to, że ty zostałbyś duchownym – powiedział Bill,
śmiejąc się, gdy wychodzili z restauracji. – Dzięki za lunch.
Uśmiechnął się do brata i przywołał taksówkę. Tom ruszył na
piechotę do swojego biura, myśląc o tym, co powiedział mu Bill. Jego brat wydawał się taki
zdecydowany i pewny tego, czego chce. Tom mu
tego zazdrościł. Gdy wrócił do biura, Peter zapytał go, co słychać u Billa.
– Wszystko dobrze. Zadowolony ze swego życia i przekonany o
słuszności tego, co robi. Możliwe, że jest szczęśliwszy niż my. Kto wie?
Może on rzeczywiście ma powołanie. Jedno jest pewne: nigdy nie wróci
do kancelarii.
– Zawsze był dziwakiem – skwitował Peter lekceważącym i
wyniosłym tonem.
– Nie sądzę – sprzeciwił się szczerze Tom. Czuł dla Billa więcej
szacunku niż Peter. – Robi to, co chce robić i w co wierzy, i ożenił się z kobietą, za którą szaleje.
Widzisz w tym jakieś dziwactwo?
– To nienormalne, aby tak po prostu zerwać z historią i tradycją, rzucić pracę w najbardziej uznanej
firmie prawniczej w Nowym Jorku i ożenić się z dziewczyną znikąd. Co się za tym wszystkim kryje?
Młodzieńczy bunt? Pora, aby wydoroślał – wyrzucił z siebie jadowitym tonem Peter.
– Moim zdaniem wydoroślał. Rzecz w tym, że nie pragnie tego, co
my. Zawsze się od nas różnił. Nigdy nie umawiał się z takimi samymi dziewczynami jak my i nie
znosił pracy w kancelarii. Chce pracować wśród ludzi i im pomagać. Może to nie jest takie złe. –
Tom starał się być sprawiedliwy.
Jednak Peter był nieprzejednany w swych poglądach. Uważał, że
odmienność Billa była niczym innym jak tylko szczeniactwem, i ojciec był tego samego zdania. Dla
matki większym zmartwieniem niż rodzinna
kancelaria była Jenny. Żadne z nich nie rozumiało Billa ani nie popierało jego decyzji.
– Fajnie, jak ktoś chce wstąpić do Korpusu Pokoju, gdy ma
dwadzieścia lat. Ale Bill ma trzydzieści cztery i chce zostać skautem.
Słowa Petera wzburzyły Toma. Po tym co usłyszał od Billa w czasie
lunchu, odebrał je jako wyraz pogardy. A przecież Bill wstępował do stanu duchownego, a nie do
skautów.
– Nie powiedziałbym, że większość duchownych uważa się za
skautów – stwierdził. – Na świecie jest dość miejsca. I dla tego, co my robimy, i dla tego, co on robi.
Bill chce leczyć cierpiące dusze. My się jedynie zajmujemy ich podatkami. – Gdy to mówił, wybór
Billa wydał
mu się jeszcze bardziej szlachetny.
– Spróbuj przekonać o tym tatę. Odejście Billa z firmy prawie
złamało mu serce. A serce mamy złamał, żeniąc się z Jenny. Widzisz w tym jakąś mądrość? Nigdy nie
kwestionowałem pójścia w ślady ojca, ty też nie. Czym Bill różni się od nas?
– Może powinniśmy byli zakwestionować. Bill ma więcej odwagi
niż my obaj razem wzięci – powiedział Tom w zamyśleniu. Nadal był
pod wrażeniem spokoju i pewności siebie Billa. Zazdrościł mu tego.
– Och, na litość boską – jęknął Peter, kręcąc głową. – Tylko nie wyjeżdżaj z tym samym. Mamy
wspaniałe życie, partnerstwo w
najlepszej firmie prawniczej w Nowym Jorku, pewność zatrudnienia do końca życia. Czego więcej
można chcieć?
Pytanie było retoryczne i Tom na nie nie odpowiedział, jednak miał
o czym myśleć, gdy szedł do swego gabinetu. Peter był najbardziej
podobny do ich ojca, despotycznego tradycjonalisty, który oczekiwał od swoich synów, że będą tacy
sami jak on i pójdą w jego zawodowe ślady.
Peter spełniał te oczekiwania bez słowa sprzeciwu. Tom do tej chwili
również, teraz jednak zaczął się zastanawiać, czy w życiu chodzi tylko o wierność tradycji. Bill się
sprzeciwił i postawił na swoim, i – jak Tom mógł się przekonać – był bardziej zadowolony z życia
niż jego obaj bracia, i emanował prawdziwym wewnętrznym spokojem. Tom go za to
podziwiał. Zaczął sobie zadawać pytania, na razie jednak nie odpowiedział
na żadne z nich. Życiowe szczęście było sumą części składowych, a w jego życiu niestety brakowało
tych najważniejszych. Bill natomiast miał je wszystkie. Powołanie, którego był pewien, i Jenny, z
którą był
szczęśliwy i która wydawała się miłą dziewczyną – a nawet więcej, która była dobrym człowiekiem,
tak jak Bill.
Gdy Bill wrócił z lunchu, przejrzał pocztę i znalazł kilka
odpowiedzi z kościołów, do których wysłał listy. Trzy mu odmówiły,
jeden informował, że umieścił go na liście oczekujących. Ostatni list przeczytał kilka razy. Otrzymał
go w wyniku zapisania się do agencji pośrednictwa pracy dla duchownych. Nie przyszedł z kościoła,
do
którego złożył podanie, ani z takiego, który brał pod uwagę. Przeczytał
list po raz ostatni, złożył go i wsunął z powrotem do koperty.
Wrzuciwszy go do szuflady biurka, usiadł nad swoją pracą magisterską.
Spotkanie z Tomem sprawiło mu większą radość niż zwykle.
Spodziewał się, że brat będzie próbował go przekonać, by wrócił do
kancelarii, jednak Tom przestał nalegać wcześniej niż zazwyczaj, dzięki czemu nie doszło między
nimi do kłótni. Nie miał pojęcia dlaczego,
jednak myśląc o starszym bracie, zrobiło mu się go żal. Był wierny
nakazom ojca tak samo jak Peter. A jednak sprawiał wrażenie
przegranego. Tak jak Peter zaprzedał swoją duszę, aby robić to, czego oczekiwał od niego ojciec.
Bill bardzo się cieszył, że nie został w firmie.
Życie jego braci wydało mu się puste.
Bill opowiedział Jenny o lunchu z Tomem, gdy wieczorem wróciła
do domu, zmęczona po długim dniu pracy, i położyła się na kanapie.
– Prosił, byś wrócił do kancelarii? – zapytała, gdy Bill podawał jej kieliszek wina.
Uwielbiała wracać do domu, bo wiedziała, że czeka tam na nią Bill,
i uwielbiała opowiadać mu o tym, jak minął jej dzień. A on, po wielu godzinach czytania książek i
pisania pracy magisterskiej, witał ją z radością. To były przyjemne wieczory.
– Oczywiście – odpowiedział, uśmiechając się do niej. – Dziwię
się, że po pięciu latach nadal im zależy. Powinno mi to pochlebiać.
Ale nie pochlebiało. Zdawał sobie sprawę z tego, że rodzina pragnie jedynie go złamać i zmusić, aby
był taki jak oni.
– Są niespokojni, bo wyfrunąłeś z klatki. To ich zmusza do
zadawania sobie pytań o własne życie – powiedziała rozsądnie. –
Nigdy nie przestaną namawiać cię do powrotu. Poza tym jestem jeszcze
ja. Denerwuje ich, że tak bardzo się od nich różnimy. Tym bardziej że widzą, że jesteśmy szczęśliwi.
Bill nie powiedział jej, że Tom poruszył temat dzieci. Wiedział, że to by ją wytrąciło z równowagi.
Co miesiąc mieli nadzieję, że Jenny jest w ciąży, i za każdym razem przeżywali rozczarowanie.
Uzgodnili, że pójdą do specjalisty od leczenia niepłodności, jeśli nic się nie zmieni w ciągu kilku
najbliższych miesięcy. Do pełni szczęścia brakowało im jedynie
dziecka. Jednak Bill był przekonany, że to też było sprawą przeznaczenia i że Jenny zajdzie w ciążę,
kiedy będą się tego najmniej spodziewać. Było jeszcze stanowczo za wcześnie, by popadać w
panikę, ale po dwóch
latach bezskutecznych starań oboje zaczynali się martwić, choć żadne z nich się do tego nie
przyznawało. „Może gdy dostanę swój kościół” –
myślał czasami Bill.
I myśląc o tym teraz, przypomniał sobie list, który po południu
włożył do szuflady biurka. O tym liście też nie wspomniał Jenny. Nigdy nie miał przed nią tajemnic,
ale wiedział, że nie było sensu mówić jej o tym, co było w liście – tylko by ją to zdenerwowało. Był
przekonany, że będzie kościół, będzie i dziecko. Musieli uzbroić się w cierpliwość. Los jeszcze raz
obdarzy ich tym, czego pragnęli. Bill był tego pewien.
Kochali się tego wieczoru, a potem Jenny zasnęła w jego
ramionach, mając jak zawsze nadzieję, że zaszła w ciążę. Była
przekonana – i wiedziała, że Bill jest tego samego zdania – że oprócz dziecka niczego im nie brakuje.
Rozdział 3
Oprócz dnia ich ślubu ukończenie studiów Billa na Union
Theological Seminary było jednym z najważniejszych dni w ich
wspólnym życiu.
Uroczystość rozdania dyplomów odbyła się na dziedzińcu
seminarium. Jenny płakała prawie przez cały czas, widząc Billa w birecie i todze. Wcześniej uzyskał
podwójny dyplom na Columbii i w
seminarium, a teraz odbierał dyplom magistra teologii. Dyplom ten
znaczył dla niego nieskończenie więcej niż dyplom wydziału prawa na
Harvardzie, choć ukończenie studiów prawniczych kosztowało go więcej
trudu. Był teraz oficjalnie duchownym, jednak nadal nie miał pracy ani kościoła. Jak do tej pory
umieszczano go na listach oczekujących albo odrzucano jego podania.
Pomyślnie ukończył staż zawodowy w kościele w Bronxie i
chodził na dodatkowe zajęcia uprawniające do pracy kapelana szpitalnego lub więziennego. Zaliczył
też kurs psychologii dla osób pomagających
ofiarom przemocy. Szczególnie współczuł maltretowanym kobietom i
jako wolontariusz przepracował niezliczone godziny w kościele
pomagającym bezdomnym. Przez pięć lat w każdy weekend praktykował
w kościele i na tydzień przed uzyskaniem dyplomu został wyświęcony na duchownego Kościoła
episkopalnego. Miał wszystko, co mu było
potrzebne, oprócz kościoła.
Na rozdanie dyplomów przyjechała Helene. Jenny zaprosiła również
rodziców Billa, jego braci z żonami oraz ich dzieci, ale wszyscy
twierdzili, że są zbyt zajęci. Wszyscy natomiast, poza dziećmi braci, które miały jeszcze tydzień
zajęć, przyjęli zaproszenie na uroczysty lunch, który Jenny urządziła po ceremonii na uniwersytecie.
Jenny zarezerwowała stół
na dziewięć osób w 21, ponieważ była to ulubiona restauracja rodziny Sweetów i Jenny wiedziała,
że się będą w niej dobrze czuć.
Nie widziała się z nikim z rodziny Billa od kilku lat, ale skoro
przyjęli zaproszenie, założyła, że będą wobec niej grzeczni. Był to
ogromnie ważny dzień dla ich syna i brata. Stał się w pełni
wykwalifikowanym pastorem Kościoła episkopalnego, mającym prawo
udzielać ślubów i innych sakramentów oraz sprawować wszelkie
obrzędy. Teraz jego największym marzeniem było miejsce do
praktykowania tego, czego się nauczył. W oczekiwaniu na ofertę pracy zgłosił się do bezpłatnej
posługi w charakterze kapelana w dwóch
szpitalach oraz w więzieniu dla kobiet. To przynajmniej pozwoliłoby mu działać i już cieszył się, że
za dwa tygodnie rozpocznie ochotniczą pracę kapłańską. Jenny poczuła ulgę na wieść, że Bill będzie
miał co robić.
Poszukiwanie wakatu w kościele trwało już prawie pół roku, dłużej, niż przypuszczali.
Po uroczystym rozdaniu dyplomów udali się do restauracji. Rodzice
Billa już tam byli. Jego ojciec trzymał w dłoni szklaneczkę z bloody mary, a matka z ponurą miną
sączyła gin z tonikiem. Skinęła głową Jenny i spojrzała na Billa, jakby był ciężko chory. Jego nową
karierę zawodową i małżeństwo z Jenny traktowała jako objaw choroby
umysłowej, z której, jak miała nadzieję, wkrótce się wyleczy. Do matki Jenny nie odezwała się ani
słowem, natomiast Jenny uścisnęła ręce swoich teściów z miłym uśmiechem, którego oni jednak nie
odwzajemnili.
Początek był fatalny i Bill od razu się zdenerwował. Bill, Jenny i Helene właśnie siadali przy stole,
gdy zjawili się bracia wraz z żonami i zajęli pozostałe miejsca, co sprawiło Jenny poniekąd ulgę.
Nikt nie wspomniał o uroczystości na uniwersytecie ani nie pogratulował Billowi, co było dla Jenny
szokiem. Jakby uważali, że wygłupił się tak samo jak wtedy, gdy ożenił się z Jenny, i że taktowniej
będzie w ogóle nic nie mówić, po prostu udawać, że nic się nie stało. Wiedząc, jak ciężko Bill
pracował, aby zostać duchownym, Jenny uznała zachowanie jego rodziny zarówno za
niegrzeczne, jak i okrutne. Jedynie Tom nawiązał do pracy Billa w
czasie lunchu.
– Jakie to uczucie być pastorem? – zapytał swego młodszego brata
z nieznacznym uśmiechem.
– Trochę nierzeczywiste, dopóki się nie ma kościoła. Może bardziej
poczuję się duchownym, kiedy w przyszłym tygodniu zacznę pracę jako kapelan w miejskim
więzieniu dla kobiet – wyznał szczerze.
Jego matka zmarszczyła czoło.
– To okropne – powiedziała zdławionym głosem. – Nie możesz
w trakcie oczekiwania na posadę robić czegoś innego?
– Będę pracować jako kapelan również w dwóch szpitalach –
uspokoił ją Bill.
Ojciec pokręcił głową.
– W kancelarii czeka na ciebie mnóstwo pracy. Nie musisz
wycierać kątów w szpitalach i więzieniach, żeby mieć co robić –
powiedział. – Nadal jesteś prawnikiem. W każdej chwili możesz wrócić do zawodu. – Ton jego
głosu świadczył wymownie, że według niego
powinien to zrobić.
– Dziękuję, tato – odrzekł grzecznie Bill.
Jenny była oburzona, że do tej pory nikt nie odezwał się do jej matki, ale Helene zdawała się tym nie
przejmować. Pamiętała, jak rodzina Billa odnosiła się do niej na ślubie, i dziś nie spodziewała się
po nich lepszego zachowania. Przybyła na lunch jedynie z szacunku dla zięcia. Matka Billa patrzyła
na nią, jakby była powietrzem, a gdy zmuszała się, aby
powiedzieć coś do Jenny, przy każdej takiej próbie miała nieszczęśliwy wyraz twarzy. Żony braci
rozmawiały prawie wyłącznie ze sobą. Tylko
Tom był miły dla Billa i próbował rozładować nastrój, jednak z marnym skutkiem.
Jenny zamówiła tort z napisem „GRATULACJE, BILL”. Podano go
na deser wraz z szampanem. Pod koniec lunchu ojciec Billa był
podchmielony, Peter ostentacyjnie znudzony, a matka wyglądała na
chorą. Przyjęcie trwało niecałe dwie godziny. Bill i Jenny wyszli z restauracji z Helene, Bill niósł
paczkę z resztkami tortu. Byli
wykończeni. Atmosfera w czasie lunchu była nieprzyjemna i Jenny
żałowała, że zaprosiła rodzinę męża. Nie potrafili być mili dla Billa ani cieszyć się jego
osiągnięciami. Bill podsumował przyjęcie, stwierdzając, że bywał na pogrzebach, na których była
weselsza atmosfera.
– Zachowują się tak, jakbym został skazany na karę więzienia –
powiedział do Jenny, gdy wracali taksówką do domu.
Tom jako jedyny starał się okazać Billowi sympatię, a Jenny
zauważyła, że kilka razy przypatrywał się jej uważnie, jakby chciał
zrozumieć, kim ona jest i dlaczego jego brat ją kocha. Pozostali
członkowie rodziny wielokrotnie poruszali temat braku dzieci i pytali, czy powodem jest praca Jenny.
Było oczywiste, że obwiniali ją za tę
sytuację, tak samo jak za porzucenie przez Billa prawa na rzecz Kościoła.
Jenny odpowiadała na ich pytania lekkim tonem, mówiąc, że chcą
zaczekać na powiększenie rodziny do czasu, aż Bill skończy studia, ale Bill widział, że była przybita
za każdym razem, gdy wracał ten temat.
Niezdolność do poczęcia dziecka była powodem jedynego smutku w ich
życiu. Jenny rozmawiała na ten temat ze swoją mamą, która przeżywała
ich bezdzietność tak samo jak oni. Helene powiedziała, że po narodzinach Jenny ona i Jack bardzo
chcieli mieć drugie dziecko, ale pomimo
kilkakrotnych prób nigdy im się to nie udało. Jenny została poczęta bez żadnego problemu, ale miało
to miejsce, gdy Jack był jeszcze w wojsku, więc domyślali się, że powodem była praca Jacka w
kopalni. Nie byli jednak tego pewni.
W drodze do domu podwieźli Helene na dworzec, skąd miała pociąg
do Filadelfii. Helene jeszcze raz pogratulowała zięciowi i powiedziała, że jest z niego bardzo
dumna. Pożegnawszy się z nią, Jenny i Bill
pojechali do domu i padli na kanapę z westchnieniem ulgi. Niemal w tej samej chwili do Jenny
zadzwoniła Azaya. Jeden z klientów wpadł w panikę z powodu materiału, który zaginął w drodze z
Francji, inny chciał wiedzieć, czy Jenny pojedzie z nim do Mediolanu w przyszłym tygodniu, poza
tym było kilkanaście telefonów z pytaniami, które
wymagały natychmiastowych odpowiedzi. Po dwudziestu minutach Jenny
wróciła do Billa, który siedział na kanapie, patrząc w przestrzeń. Spojrzał
na nią zasmuconym wzrokiem. Niespełna dwugodzinny lunch upłynął w
niezwykle nieprzyjemnej atmosferze, a miała to być podniosła i miła uroczystość.
– Pomimo tych ich pretensji do dobrego wychowania i
nieskazitelnego pochodzenia muszę ci powiedzieć, że w życiu nie
spotkałem większych chamów niż oni. Bardzo mi z tego powodu
przykro, Jenny, i zapewniam cię, że więcej już cię nie narażę na kontakt z nimi. Twojej biednej mamy
też nie.
Oprócz Jenny Bill był jedyną osobą przy stole, która rozmawiała z
Helene. Pozostali zachowywali się, jakby jej tam nie było.
– Nadal są źli, że się ze mną ożeniłeś – stwierdziła rzeczowo
Jenny. Zachowanie rodziny Billa już jej nie dziwiło.
– Umarłbym z nudów, gdybym poślubił Julie lub Georginę. Nawet
moi bracia nudzą się z nimi jak mopsy.
Jenny kilka razy usłyszała ton złości i zniecierpliwienia w głosach obu kobiet, gdy zwracały się do
swoich mężów. Wyraźnie wyczuła, że nie wszystko dobrze się między nimi układało, zwłaszcza w
małżeństwie
Toma. Julie odzywała się do niego burkliwie i kilka razy rzucała w jego kierunku nieprzyjemne
uwagi. Natomiast Bill i Jenny prawie przez cały czas trzymali się za ręce. Potrzebowali wzajemnego
wsparcia, zwłaszcza w obliczu nieustannie kierowanej w ich stronę wrogości. Jenny była tak
zestresowana, że prawie nic nie tknęła, a Bill wypił bloody mary i kilka kieliszków wina, czego
nigdy nie robił w czasie lunchu. Był to jednak jedyny sposób, by przetrwać. Po tym przeżyciu Bill
uzmysłowił sobie, że jego rodziną jest Jenny. Rodzice i bracia już nią nie byli. Z powodu pretensji o
ślub z Jenny i o wybór kariery zawodowej ich relacje popsuły się tak bardzo, że nie istniała już
między nimi żadna więź. Gdy z nimi przebywał, było to jak sześcioro przeciwko jednemu. Przestali
być jego sprzymierzeńcami, nie okazywali współczucia ani jemu, ani Jenny.
Żałował, że Jenny zaprosiła ich na lunch.
Kiedy żona poszła wykonać kilka telefonów w sprawach
zawodowych, Bill przejrzał korespondencję. Otworzywszy ostatni list,
zmarszczył czoło, przeczytał go po raz drugi, po czym złożył z
westchnieniem, wsunął do koperty i umieścił w szufladzie obok
poprzedniego listu od tego samego nadawcy. Nie wspomniał Jenny o
żadnym z dwóch listów, gdy godzinę później wróciła do salonu.
Powiedziała, że za kilka minut przyjedzie Azaya z próbkami tkanin, które Jenny musiała wybrać dla
klienta, oraz z korespondencją. Zauważyła, że Bill jest zmartwiony, ale uznała, że powodem było
przykre spotkanie z rodziną.
Pół godziny później przyjechała Azaya, a Bill powiedział, że
wychodzi na spacer, aby Jenny mogła w spokoju popracować. Gdy tylko wyszedł, Azaya, przejęta,
zwróciła się do Jenny.
– No i jak było? Dobrze się zachowali?
Wiedziała, że relacje Jenny z rodziną Billa były napięte i że Jenny bardzo się denerwowała lunchem.
– Strasznie – odparła szczerze Jenny, przerywając na chwilę
pracę. – Są bardzo źle nastawieni do Billa, całkowicie ignorowali moją mamę, a mnie nienawidzą.
Billowi jest z tym bardzo ciężko. Nie masz pojęcia, jacy byli niegrzeczni. I wredni, bo Bill się ze
mną ożenił. Można by oczekiwać, że po tak długim czasie dali sobie już spokój, ale obawiam się, że
to nigdy nie nastąpi.
Była smutna, ale na czas pracy odsunęła od siebie przygnębiające
myśli. Wybrała tkaniny, które zamierzała zaproponować klientowi,
podpisała kilkanaście listów, przejrzała kilka teczek i po godzinie Azaya wyszła. Gdy Jenny brała
dzień wolnego, co zresztą zdarzało się rzadko, Azaya potrafiła idealnie radzić sobie z klientami. Bill
wrócił do domu pół
godziny później i zastał żonę w kuchni. Był bardzo przygnębiony.
– Wybacz, że ich zaprosiłam – powiedziała Jenny przepraszającym
tonem, gdy wziął ją w ramiona.
Jego jednak dręczyła inna sprawa.
– Mam to gdzieś, naprawdę. Nie chcę ich więcej widzieć, a
przynajmniej przez jakiś czas. Mamy lepsze zajęcia. Moja rodzina to
małostkowi ludzie żyjący na pół gwizdka, uwięzieni w konwenansach
niczym w klatce. Nie mogą znieść faktu, że wyrwałem się z tej klatki, i to z tobą. A ja jestem z tego
powodu bardzo szczęśliwy. – Uśmiechnął
się do niej.
W czasie spaceru podjął decyzję. Nigdy nie miał przed Jenny
żadnych tajemnic, jednak przez ostatnie trzy miesiące coś przed nią
ukrywał. Wyjawienie jej tego niczego nie zmieni, ale miała prawo znać prawdę. Delikatnie wypuścił
ją z objęć, otworzył szufladę biurka i wyjął
dwa listy.
– Od pewnego czasu chciałem ci powiedzieć o tych listach, ale
brakowało mi odwagi i nie chciałem cię martwić. W marcu dostałem list z propozycją stanowiska
pastora na pełny etat w kościele w Wyoming.
Odrzuciłem tę ofertę. Nie mógłbym ci tego zrobić, Jenny. Wiem, jak
ważne jest dla ciebie, aby mieszkać w Nowym Jorku. Więc nie musisz się niczego obawiać. Nigdzie
się nie przeprowadzamy. Chciałbym jednak,
żebyś przeczytała ten list. Dziś dostałem od nich kolejny. Nie znaleźli pastora i błagają mnie, bym
przyjechał. Byłoby to spełnienie moich
marzeń, gdyby nie fakt, że ta miejscowość leży ponad trzy tysiące
kilometrów od miejsca, w którym chcemy być. Poza tym jest to oferta idealna. Nareszcie ktoś mnie
chce, choć im odmówiłem. Dostali moje CV
z biura pośrednictwa, w którym się zarejestrowałem. Zaznaczyłem, że chcę zostać w Nowym Jorku,
ale wygląda na to, że rozesłali moje
podanie po całym kraju. Kościół w Wyoming odpowiedział natychmiast.
Gdy podawał Jenny oba listy, było widać, że jest mu miło, że ktoś się o niego ubiega. Jenny
przeczytała listy, po czym popatrzyła
zaniepokojona na Billa.
– Chciałbyś pracować w tym kościele? – zapytała z paniką w
głosie.
Oboje wiedzieli, że oznaczałoby to koniec jej kariery. Nie mogłaby
się przeprowadzić do Wyoming i pracować w Nowym Jorku, biorąc pod uwagę, jak wymagający
byli jej klienci i że jej praca polegała na
bezpośrednim kontakcie z nimi. Jak do tej pory jedyne kościoły, które chciały zatrudnić Billa,
znajdowały się w Kentucky i Wyoming.
– Już ci powiedziałem, odmówiłem im. Nie przenosimy się do
Wyoming. Ale to miłe listy od uprzejmych ludzi. Chciałem tylko, żebyś je zobaczyła. Dopiero teraz
odważyłem się pokazać ci pierwszy list.
Ton drugiego był jeszcze bardziej proszący. Oferowano mu więcej
pieniędzy i przypomniano, że wraz ze stanowiskiem pastora otrzyma
dom.
– Miałem wyrzuty sumienia, że ci nie powiedziałem o tym, Jen.
Przynajmniej pojawiła się jakaś oferta.
Nie chciał, aby uważała go za zupełnego nieudacznika, który w
ogóle się nie stara i nie dostaje żadnych propozycji. Naprawdę próbował
znaleźć kościół i pracę.
– Musiałabym rzucić pracę, gdybyś przyjął ich ofertę –
powiedziała.
Bill, widząc, że jest bliska łez, objął ją ramieniem.
– Nie zrobię ci tego, Jenny – zapewnił uspokajającym tonem.
– Ale ty potrzebujesz kościoła. A jeśli nie znajdziesz innego? –
Mówiąc to, miała łzy w oczach.
– Nie będzie tak źle. Co prawda znalezienie wakatu w Nowym
Jorku może trochę potrwać, ale do tego czasu mogę pracować jako
kapelan. Zawsze to jakieś zajęcie.
– Ale nie tego pragniesz – powiedziała żałośnie.
Gdy studiował, nigdy przez myśl jej nie przeszło, że mógłby nie
znaleźć kościoła. Nie mieli pojęcia, jak rzadko zdarzały się wakaty w kościołach ani też że część z
nich była bardzo daleko od Nowego Jorku.
Nie chciała być przeszkodą w jego karierze, z drugiej strony jednak nie była gotowa, by przerwać
swoją i przeprowadzić się do miejsca takiego jak Wyoming, i wiedziała, że nigdy nie będzie. Bill
również o tym wiedział.
– To musi odpowiadać nam obojgu, a nie tylko mnie –
oświadczył Bill spokojnym tonem. – Choć przyznaję, że to świetna
oferta. Musimy po prostu znaleźć coś równie atrakcyjnego w pobliżu.
– A jeśli nie znajdziemy? – Patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami.
– Znajdziemy – powiedział, usiłując wykrzesać z siebie
optymizm, jakiego już nie czuł.
W ciągu ostatnich sześciu miesięcy wysłał setki listów z
załączonym CV i jak do tej pory oferta z Wyoming była zdecydowanie najlepsza ze wszystkich, które
otrzymał. I akurat tej nie mógł przyjąć.
Nie wyglądał na zagniewanego, tylko smutnego i zawiedzionego, przez co Jenny zrobiło się go
bardzo żal.
Bill odłożył listy do szuflady, a potem w ciszy zjedli kolację. Był
to dla niego ważny dzień, a lunch okazał się niezwykle stresującym
przeżyciem. A teraz Jenny miała wrażenie, że nad ich głowami, niczym ciemna chmura, zawisł wakat
w Wyoming. Wiedziała, że była to dla
męża ważna rzecz, w przeciwnym razie nie pokazałby jej tych listów.
Wieczorem rozmyślała o tym w milczeniu, a leżąc obok niego w
łóżku, długo wpatrywała się w ciemność.
– Słyszę, jak się zamartwiasz – powiedział łagodnie Bill i objął ją ramieniem. – Nie musisz. Nie
zaciągnę cię do Wyoming. Nie mógłbym
tego żądać od ciebie.
Chciała powiedzieć: „Dzięki Bogu”, ale tylko kiwnęła głową i
otarła łzy z policzków.
– Boję się, że nie znajdziesz niczego innego – wyznała.
Czuła, jakby całe jej życie zawodowe zawisło na linie, a znaczyło
dla niej tak wiele. Nie tyle, ile znaczył dla niej Bill, jednak budowała swoją karierę od czternastu lat,
od momentu, gdy jako osiemnastoletnia dziewczyna poszła do Parsons. Miałaby wiele do stracenia,
gdyby
kiedykolwiek do tego doszło. Nie potrafiłaby tego sobie nawet wyobrazić.
– Po prostu musimy być cierpliwi.
Tak samo jak w wypadku dziecka, którego nadal nie mieli, co ją też
martwiło. Zastanawiała się, czy Bill byłby skłonny zgodzić się na adopcję.
Do tej pory zakładali, że będą mieć własne dziecko. Jenny jednak
zaczynała wątpić, czy to możliwe, skoro po dwóch latach starań nadal nie była w ciąży. Miała
nadzieję, że znalezienie kościoła nie będzie trwało równie długo, ale mogło się tak zdarzyć.
– Bardzo mi przykro, Bill – powiedziała, mając na myśli zarówno
dziecko, jak i jego pracę.
– Żeniąc się z tobą, wiedziałem, jak ważna jest dla ciebie twoja
praca. Nie ukrywałaś tego przede mną. To nie jest dla mnie niespodzianka.
Uwielbiam to, co robisz. Jestem z ciebie dumny, Jenny. Nie chcę czegoś dla siebie twoim kosztem. To
nie byłoby w porządku.
Jenny kiwnęła głową i mocniej się do niego przytuliła. Wtedy Bill
bardzo delikatnie zaczął ją pieścić i już wkrótce ich smutek i lęki ustąpiły miejsca pożądaniu.
Porwała ich fala tak wielkiej miłości i
namiętności, że zapomnieli o całym świecie. W chwili największego uniesienia Jenny miała
wrażenie, że szybuje do gwiazd. Nasyciwszy się sobą, leżeli potem bez tchu.
Bill objął ją i uśmiechając się do niej, pomyślał, choć wolał tego nie mówić na głos, że jeśli do
poczęcia dziecka potrzeba tylko miłości, to tej nocy na pewno je poczęli. A ona, całując go na
dobranoc, pomyślała
dokładnie o tym samym.
Rozdział 4
Dwa tygodnie później Bill rozpoczął pracę kapelana w dwóch
szpitalach oraz więzieniu. Było to niełatwe, ale interesujące zajęcie, również dzięki temu, że
odwiedzał pacjentów nawet na zamkniętym
oddziale psychiatrycznym. Kurs psychologii okazywał się teraz bardzo
przydatny. Bill rozmawiał ze wszystkimi pacjentami, których miał na
liście, i choć był tylko na zastępstwie, chorzy zaczynali o niego pytać i liczba dni jego posługi
zwiększyła się z trzech do pięciu. Polubił także pracę w więzieniu. Przebywające tam kobiety
odsiadywały wyroki za
różne przestępstwa, również za morderstwa, ale Bill umiał nawiązać ze wszystkimi kontakt. Wracał
do domu radosny, naładowany historiami,
które wieczorem opowiadał Jenny. Żadne z nich nie wspomniało więcej o kościele w Wyoming.
Bill był zajęty przez cały czerwiec i lipiec, Jenny również. 1
sierpnia do jesiennego Fashion Week było jeszcze siedem tygodni, ale w branży modowej już
zaczynało się robić gorąco i wielu młodych
projektantów zwracało się do Jenny po rady. Gdy wieczorami wracała do domu, padała ze
zmęczenia, zwłaszcza wtedy, gdy miała sesje w upale.
Bill i Jenny dostali kilka zaproszeń na weekendy za miastem, ale z
powodu pracy Jenny musieli je odrzucić. Bill wykorzystywał ten czas,
pisząc i wysyłając kolejne podania. Do tej pory nie przyszła ani jedna pozytywna odpowiedź. Kiedy
dostali zaproszenie od jednego z
ważniejszych klientów Jenny do Hamptons, przyjęli je z radością.
Marzyli o wyrwaniu się z miasta.
Wyjeżdżając z Nowego Jorku w piątek po południu pośród setek
innych samochodów, rozmawiali, ale wkrótce Jenny zasnęła na przednim
siedzeniu. Miała za sobą długi tydzień. W sierpniu chcieli wyjechać do Maine albo na Martha’s
Vineyard, ale Jenny nie była pewna, czy uda się jej wygospodarować trochę wolnego. Zaczynał się
dla niej pracowity czas, a najbardziej gorączkowy okres przypadał na wrzesień. W sytuacji gdy jedna
kolekcja goniła drugą, trudno jej było zostawić klientów. A Billowi bardzo zależało, aby wyjechać z
nią na wakacje. Właśnie o tym myślał, gdy obudziła się godzinę później. Byli wtedy w połowie drogi
do
Hamptons.
– Przepraszam, że zasnęłam. – Uśmiechnęła się do niego ze
skruchą. Ale czuła się mniej zmęczona.
– Brakuje ci snu. Jesteś wykończona. Przez cały tydzień biegasz z
miejsca na miejsce jak szalona.
Rzadko się męczyła, miała niespożytą energię, ale przytłaczający
upał męczył każdego, nawet Jenny. Bill już nie mógł się doczekać, kiedy pobiegnie na plażę, popływa
i będzie się relaksować przez cały weekend.
Poza tym lubił gospodarza, do którego jechali. Zaczął o tym mówić, ale zauważył, że Jenny go nie
słucha. Wyjąwszy terminarz, przerzucała kartki i coś obliczała, a potem spojrzała na niego w
osłupieniu.
– O Boże... Właśnie coś sobie uświadomiłam... Taka byłam
zapracowana w ostatnich tygodniach, że nie zwróciłam uwagi... –
Uśmiechała się do niego tajemniczo.
Bill nie miał pojęcia, o czym mówi.
Nareszcie wyrwali się z korków i jechali szybciej.
– Na co nie zwróciłaś uwagi? Tylko, proszę, nie mów mi, że
zapomniałaś o dziesięciu spotkaniach i dwóch nowych klientach i że w ten weekend musisz
pracować – droczył się z nią, nie był jednak daleki od prawdy.
Jenny od miesięcy pracowała siedem dni w tygodniu.
– Chyba jestem w ciąży – powiedziała cicho, jakby bała się
powiedzieć to głośniej.
Bill zerknął na nią, po czym szybko przeniósł wzrok z powrotem na
drogę.
– Mówisz poważnie? – Był równie podekscytowany jak ona i
nawet trochę zszokowany.
– Myślę, że to stało się w noc po rozdaniu dyplomów. Okres mi się spóźnia. I to naprawdę bardzo
długo. Około czterech tygodni. Całkowicie o tym zapomniałam.
Słysząc to, Bill poczuł ciarki na plecach. Był teraz tego pewien tak
samo jak ona. Przypomniał sobie ich nagły wybuch namiętności
wieczorem po tym ohydnym lunchu z jego rodziną i po rozmowie o
propozycji z Wyoming, którą odrzucił. Przypomniał sobie, jak przyszło mu do głowy, że Jenny mogła
wtedy zajść w ciążę, ale potem on też o tym zapomniał. Wyciągnął dłoń i delikatnie pogładził ją po
policzku, a ona spojrzała na niego wzrokiem pełnym nadziei.
– Sprawdzę to w poniedziałek – powiedziała niemal szeptem, po
czym objęła go i pocałowała.
Nie przychodził im do głowy inny powód opóźnienia miesiączki.
Nigdy wcześniej Jenny się to nie zdarzyło. Czas do poniedziałku wydawał
im się wiecznością, ale oboje już byli pewni. Nareszcie to się stało, po dwóch latach. Starali się
zbytnio nie ekscytować, ale przez resztę drogi do Hamptons nie byli w stanie mówić ani myśleć o
niczym innym. Jeśli Jenny rzeczywiście była w ciąży, oznaczało to spełnienie ich marzeń.
Spędzili cudowny weekend. Ich gospodarz wydał dwie uroczyste
kolacje, na które zaprosił kilka innych osób, w których towarzystwie Bill i Jenny dobrze się czuli.
Mieli pokój z widokiem na ocean. Chodzili na długie spacery po plaży, kąpali się, a w niedzielę
wieczorem wrócili do miasta, wypoczęci, opaleni i w świetnych nastrojach. Jenny nie mogła się
doczekać chwili, gdy w poniedziałek rano zadzwoni do swojej
lekarki. Bill wstał pierwszy i przyniósł jej do łóżka filiżankę herbaty. Nie mieli odwagi rozmawiać o
dziecku, dopóki nie będą wiedzieć na pewno, ale cały czas o nim myśleli.
W drodze do pracy Jenny zrobiła badanie krwi. Na wynik musieli
czekać do następnego dnia. Starała się skupić na pracy, jednak było to prawie niemożliwe. Nawet
Azaya zauważyła zmianę w zachowaniu
Jenny po weekendzie. Nelson Wu był w pracy i pomagał w
przygotowaniach do pokazów. Stanowili zgrany zespół.
– Jesteś w świetnym nastroju. Coś się wydarzyło? – zapytała
Azaya.
Jenny unikała jej wzroku w obawie, że czymś się zdradzi. Nie
chciała jeszcze o niczym mówić, aby nie zapeszyć.
– To był cudowny weekend – odparła radośnie.
Pracowała do dziewiątej wieczorem, a gdy wróciła do domu, Bill
już był i oglądał telewizję, odpoczywając po dniu spędzonym na
rozmowach z więźniarkami. Czekał na nią z kolacją, a gdy zjadła, położyli się wcześniej do łóżka.
Rano zadzwoniła do gabinetu lekarskiego dokładnie w chwili, gdy go otwarto. Miała ochotę wyć,
gdy pielęgniarka powiedziała, że nie poda jej wyniku, dopóki nie przyjdzie lekarka.
Pielęgniarkom nie wolno było podawać wyników badań przez telefon.
Pielęgniarka oddzwoniła do niej o pół do dziesiątej i Jenny
wstrzymała oddech w oczekiwaniu na głos lekarki, która obwieściła jej dobrą nowinę. Była w ciąży.
Nareszcie im się udało. Bill był pod
prysznicem, gdy Jenny weszła do łazienki i stanęła uśmiechnięta i
zapłakana. Wytknął głowę spod prysznica, zobaczył jej minę i wydał z siebie okrzyk radości.
Wyszedł, wziął ją w ramiona, ucałował i wkrótce Jenny była tak samo mokra jak on, ale żadne z nich
nie zwracało na to uwagi. Warto było czekać. Bill ściskał ją, całował i powtarzał, jak bardzo ją
kocha. Ona kochała go równie mocno. A dziecko, którego tak bardzo pragnęli, było w drodze.
Osiągnęli pełnię szczęścia.
Rozdział 5
Jenny była w siódmym tygodniu ciąży, gdy na początku sierpnia
razem z Billem poszła na pierwszą wizytę do lekarki. Dziecko miało
przyjść na świat w pierwszych dniach marca i wszystko wydawało się w porządku, choć lekarka
stwierdziła, że Jenny jest trochę za chuda.
Chciała, by przybrała na wadze, na co Bill powiedział, że żona za dużo pracuje i późno wraca do
domu. Jenny broniła się, mówiąc, że zbliża się Fashion Week i że nie może zawieść swoich klientów.
Pracowali na coraz wyższych obrotach i mieli coraz to nowe potrzeby i coraz większe
wobec niej wymagania, oczekując, że pomoże im skończyć kolekcje i
zaplanować pokazy.
– Nie zamierzam przestać pracować tylko dlatego, że jestem w
ciąży – oświadczyła spokojnym tonem.
Miała nadzieję pracować aż do rozwiązania, a lekarka nie widziała
powodu, aby jej tego zabronić, o ile Jenny zachowa rozsądek.
– Słowa „rozsądek” nie ma w twoim słowniku – zbeształ ją Bill.
– Na pewno nie w wypadku twojej pracy. Twoja praca stoi w
sprzeczności z tym słowem.
Podobnie jak charakter Jenny. We wszystko, co robiła, wkładała
maksimum zaangażowania i było to widoczne w efektach jej pracy. I właśnie dlatego tak bardzo
uwielbiali ją klienci i tak gorliwie zabiegali o jej konsultacje. Wszyscy twierdzili, że bez niej nie
byliby w stanie robić tego, co robią. Jenny wiedziała, że przesadzają, ponieważ mieli talent, prawdą
jednak było to, że ona umiała im pokazać, jaki tkwi w nich potencjał i jak mogą go wykorzystać.
Lubiła jednak słyszeć pochwały z ust klientów. Pani Vreeland też ją chwaliła, twierdząc, że Jenny ma
najlepsze oko ze wszystkich znanych jej osób, pomimo tak młodego
wieku. Jenny instynktownie wyczuwała, co jest najwłaściwsze dla kolekcji każdego projektanta, i
potrafiła rozpoznać i rozwinąć indywidualny styl każdego z nich, bez wzorowania go na kimś innym.
– Kochanie, czy mogłabyś choć trochę zwolnić tempo? – poprosił
błagalnym tonem Bill, gdy wyszli z gabinetu lekarki.
Jenny dostała receptę na witaminy i żelazo w tabletkach, które, jak ostrzegła ją pani doktor, mogą
podrażnić jej żołądek. Jak na razie Jenny czuła się dobrze. Nie wystąpiły u niej żadne typowe
dolegliwości, co było powodem, dla którego wcześniej się nie zorientowała, że jest w
ciąży. A nawał pracy spowodował, że nie zauważyła braku miesiączki.
Miała nadzieję, że nadal będzie się dobrze czuła. Nie chciała mieć
zaległości w pracy, jednak przyrzekła Billowi, że będzie bardziej niż do tej pory wyręczać się
Azayą, jeśli zgodzą się na to klienci. Oraz że poprosi Nelsona, aby częściej przychodził do biura.
– Nie obchodzi mnie, czego chcą twoi klienci – warknął Bill. –
To dziecko jest dla nas najważniejsze.
Tak jak przewidywał, dziecko zjawiło się we właściwym momencie,
i to w karierach ich obojga. Byli gotowi. On skończył studia i jedyne, czego teraz potrzebował, to
kościół, a do czasu, aż go otrzyma, był zajęty pracą kapelana w dwóch szpitalach i w więzieniu dla
kobiet. Miał dar rozmowy z ludźmi, umiał okazywać zrozumienie i współczucie i
sprawiać, że jego rozmówca czuł, że komuś na nim zależy. Od niedawna
odprawiał msze w więzieniu i z zaskoczeniem obserwował, jak wiele kobiet w nich uczestniczy.
Przyszedł mu do głowy pomysł utworzenia
grupy dla maltretowanych kobiet, ponieważ w większości wypadków
popełnione przez nie zbrodnie były wynikiem maltretowania. Nie oceniał
tych kobiet i wiele z nich znał już z imienia. A niedawno dostał
propozycję pracy również w więzieniu dla mężczyzn i już nie mógł się doczekać, kiedy ją
rozpocznie.
Po wizycie u lekarki Bill pojechał do szpitala, w którym
zastępował pastora, który chorował od kilku miesięcy, natomiast Jenny udała się na spotkanie z nową
klientką, młodą Szwedką obdarzoną
ogromnym talentem, która w trakcie jesiennego Fashion Week zamierzała pokazać swoją pierwszą
kolekcję. Jenny pomagała jej zaplanować pokaz
w taki sposób, by wywarł jak największe wrażenie. Współpraca z tą projektantką na początku jej
kariery była dla Jenny fascynującym
doświadczeniem. Jenny miała świadomość, jak wielki wpływ wywiera na
rozwój tej dziewczyny. Spędziły ze sobą prawie cały dzień, a gdy się rozstały, Jenny wpadła do
Davida Fieldstona. Do kolekcji, którą zamierzał
zaprezentować we wrześniu, wprowadził dwa nowe fasony i chciał
wiedzieć, co Jenny o nich sądzi. Oceniła, że są świetne, zasugerowała jednak zmianę w kroju
jednego z nich, aby nadać mu wyraźniejszą linię.
Szpileczkami dokonali zmiany na papierowym wykroju i projekt
natychmiast wyglądał lepiej. Jenny wyszła z jego biura o szóstej i wróciła do siebie.
– Szalejesz dzisiaj jak huragan – skomentowała Azaya, podając
szefowej stertę rysunków i wiadomości w chwili, gdy ta siadała za biurkiem.
Jenny przypomniała sobie, że powinna zwolnić tempo. Ale kiedy i
jak?
Po toście na śniadanie przez cały dzień nie miała czasu, by coś zjeść, i wychodząc z biura o ósmej –
zmusiła się, by choć raz skończyć przed dziewiątą – czuła lekkie zawroty głowy. Z dwiema ciężkimi
torbami pełnymi nieprzejrzanych jeszcze projektów wsiadła do taksówki.
Czuła się potwornie zmęczona. Gdy stanęła w drzwiach mieszkania, Bill podniósł wzrok znad listów,
które otwierał. We wszystkich nadawcy pisali to, czego Bill w ciągu ostatnich siedmiu miesięcy
zdążył się już nauczyć na pamięć: że bardzo chętnie by go u siebie zatrudnili, nie mają jednak
wakatów w swoich kościołach, ale dadzą znać, jeśli sytuacja się zmieni.
Bill, zniechęcony, leżał na kanapie z listami w dłoni. Jenny poczuła ulgę, że nie wspomniał znowu o
Wyoming, zwłaszcza teraz. Nie chciała rzucić pracy i urodzić dziecka w jakiejś głuszy. Cieszyła się,
że Bill nie nalega na wyjazd z Nowego Jorku. Dla niej był gotów się poświęcić,
nawet jeśli miałoby to dla niego oznaczać dłuższe poszukiwanie pracy.
– Chciałem cię zabrać na kolację, aby uczcić tę dobrą wiadomość
– powiedział z nutą zawodu w głosie, widział jednak, jak bardzo Jenny jest zmęczona.
Zadowolili się sałatką w swojej kuchni. Bill otworzył butelkę
szampana i nalał im po kieliszku. Lekarka pozwoliła Jenny na niewielkie ilości alkoholu, jednak ona
upiła tylko kilka łyków. Od wyjścia z pracy nie opuszczał jej ból głowy. Jedząc, rozmawiali o tym,
jak minął im dzień, i Bill nie mógł się oprzeć myśli, że jego życie wyglądałoby
zupełnie inaczej, gdyby został w rodzinnej kancelarii. Jego obecne życie podobało mu się
zdecydowanie bardziej. Po kolacji Jenny usiadła przy
biurku, by popracować nad projektami, które przyniosła z pracy.
Skończyła dopiero o pierwszej w nocy. Bill zasnął na kanapie.
Gdy go delikatnie obudziła, poczłapał za nią do sypialni, rozebrał się, poszedł umyć zęby i położył
się obok niej. Popatrzył na nią zaspanym wzrokiem, objął ją ramieniem i przylgnął do jej smukłego
ciała. Już nie mógł się doczekać, kiedy wyczuje dziecko rosnące w jej brzuchu. Wciąż wydawało im
się to nieprawdopodobne. Trudno im było uwierzyć, że już za siedem miesięcy będzie z nimi
mieszkać mała istotka. Jenny
stwierdziła, że będą musieli się przeprowadzić do większego mieszkania.
Obecnie mieli dwie sypialnie, ale jedną z nich Jenny wykorzystywała na swoje domowe biuro i nie
mogła z niej zrezygnować.
W ich życiu miało nastąpić wiele zmian, ale były one wyczekiwane.
Jenny chciała jak najszybciej podzielić się wspaniałą wiadomością z
mamą, jednak przez cały dzień nie miała czasu, aby do niej zadzwonić.
Jeśli natomiast chodziło o klientów, to postanowiła, że powie im tak późno, jak to tylko będzie
możliwe. Nie chciała ich niepokoić ani też zasiewać w ich głowach myśli, że stracą z nią kontakt.
Zamierzała zajmować się dzieckiem oraz pracować, a dobrze znający ją Bill był
pewien, że przy jej operatywności, kreatywności i wdzięku nie będzie miała z tym problemów.
Przyszłość zapowiadała się optymistycznie.
W połowie sierpnia postanowili wyjechać na tygodniowy urlop do
Maine zamiast na Martha’s Vineyard. Mieszkali w malutkim pensjonacie, jeździli po okolicy i przez
dwa dni pływali wynajętą żaglówką. Była to jedna z pasji Billa – żeglował od dzieciństwa. Przed
ślubem Jenny nigdy nie uprawiała tego sportu, nie miała gdzie się go nauczyć, dorastając z mamą i
babcią, ale przy boku Billa bardzo go polubiła. Bill kazał jej wkładać kamizelkę ratunkową,
ponieważ nie była mocną pływaczką.
Natomiast nigdy nie cierpiała na chorobę morską i całkowicie ufała
mężowi. Rozmawiali o dziecku, wędrując przez urocze miasteczka i
zwiedzając stare cmentarze (ze wzruszającymi napisami na nagrobnych
płytach). Na jednym z takich cmentarzy ich uwagę przyciągnęły
sąsiadujące ze sobą groby sprzed stu lat. W jednym spoczywała matka, obok pochowano jej nowo
narodzone dziecko, a nieopodal znajdowała
się mogiła młodego wdowca, który zmarł zaledwie kilka miesięcy później.
Z tablic nagrobnych wyłaniała się tragiczna historia miłości i utraty.
Jenny ze wzruszenia ścisnęło się gardło, a Billowi napłynęły do oczu łzy.
– Jestem głęboko przekonany, że jeżeli ludzie naprawdę się
kochają, odnajdą się również w innym życiu – powiedział cicho Bill.
Jego słowa wzruszyły Jenny i pomyślała, że chciał przez to
powiedzieć, że kochający się ludzie spotkają się w niebie, jak para tych młodych ludzi i ich maleńkie
dziecko. Zauważyła, że była to
dziewczynka, która zmarła trzy dni po narodzinach, a jej mama dzień wcześniej, prawdopodobnie
wskutek powikłań w czasie porodu. Ojciec
dziewczynki zmarł niedługo potem. Młodzi rodzice mieli tylko po
osiemnaście lat. Jenny spodobało się to, co powiedział Bill, że wszyscy troje spotkali się w niebie,
w lepszym świecie. Ta myśl była zgodna z jej przekonaniami.
– Jestem pewna, że odnaleźli się w niebie i są teraz razem –
powiedziała cicho, trzymając Billa za rękę. Przejęła się historią życia tej pary wyzierającą z dat
wyrytych na kamiennych płytach. Byli tacy
młodzi.
Bill miał trochę inny pogląd na tę sprawę.
– Myślę, że jeżeli ludzie naprawdę bardzo się kochają, dostają
kolejną szansę. Uważam, że nawet śmierć nie może takich osób rozdzielić
– stwierdził stanowczo, ściskając jej dłoń.
Jenny spojrzała na niego zaskoczona. Nigdy wcześniej nie dzielił się
z nią takimi poglądami. Wychodziły poza tradycyjne opinie o śmierci.
– Chcesz powiedzieć, że można wrócić i odnaleźć się w tym
życiu, na tym świecie? – zapytała z lekkim przestrachem.
Bill kiwnął głową potwierdzająco.
– Nie umiem wytłumaczyć dlaczego, ale zawsze w to wierzyłem.
Myślę, że prawdziwa miłość trwa wiecznie i ludzie się odnajdują.
Gdyby to się zdarzyło nam, jestem pewien, że się odnajdziemy. Miłość nie kończy się tak po prostu.
Zostaliśmy stworzeni, aby ze sobą być w tym życiu lub innym. Wiedziałem to już w chwili, gdy się
spotkaliśmy.
To, co nas łączy, jest zbyt silne, by miało umrzeć wraz z nami. Myślę, że Bóg by na to nie pozwolił.
Spotkamy się ponownie, nawet jeśli nie
będziemy znać do siebie drogi. Nasza historia będzie trwać po wsze czasy.
To, co powiedział, trochę ją przeraziło – nie wierzyła w zjawiska nadprzyrodzone ani w
reinkarnację. Wierzyła w życie, które mieli teraz, w to, że pewnego dnia nastąpi śmierć, a ich dusze
pójdą do nieba.
Powrót, aby ponownie być ze sobą, bez względu na to, czy będą o tym wiedzieli, czy nie i czy się
rozpoznają – to przekraczało możliwości jej rozumu, ale Bill wydawał się tego pewien, gdy
odchodzili od trzech mogił.
Ale jeżeli to, co powiedział, było prawdą, to czy ta młoda para spotkała się ponownie w innym
życiu? Jak dla niej teoria ta była trochę za bardzo niesamowita.
– Wiesz, żyjmy jak najdłużej w tym życiu, byśmy nie musieli się
szukać. Następnym razem mogę cię nie rozpoznać – zażartowała. –
Wolę, żebyśmy byli razem teraz.
– Też tak wolę – powiedział ugodowym tonem, gdy opuszczali
cmentarz i delikatnie zamykali za sobą furtkę.
W Nowej Anglii było mnóstwo takich cmentarzyków, malowniczych
i smutnych bez względu na to, jak dawno temu odeszli pochowani na
nich ludzie. Gdy wracali do samochodu, Bill podjął cichym głosem:
– Wierzę, że ludzie są sobie przeznaczeni raz na zawsze, nie tylko
na krótki czas czy długość ziemskiego życia.
Jenny kiwnęła głową. Pragnęła, aby to była prawda, ale miała
wątpliwości, czy tak właśnie jest. Bill mówił z pełnym przekonaniem, a jego wiara wydawała się
silna.
– A ja po prostu jestem wdzięczna losowi, że mamy siebie –
powiedziała cicho.
To jej wystarczało. Nie oczekiwała niczego więcej niż życia u boku
Billa, bycie z nim było jej największym pragnieniem. A z dzieckiem, które rozwijało się w jej łonie,
ich życie stawało się pełne jak nigdy dotąd. W milczeniu dojechali do następnego miasteczka, w
którym
zatrzymali się, by zjeść lunch. Jenny rozmyślała o tym, co powiedział jej mąż. Nigdy się nie
dowiedzą, czy miał rację, był to jednak temat, który skłaniał do zastanowienia.
– Kiedyś powiedziałem o mojej teorii bratu – podjął Bill w
czasie lunchu. Uśmiechnął się na wspomnienie tamtej sytuacji. – Uznał, że mi odbiło. Ale moja
rodzina i bez tego ma o mnie takie zdanie. Nigdy nie spełniam ich oczekiwań, zawsze dają mi odczuć,
że są rozczarowani.
Dotyczyło to jego rodziców i braci. Tylko Jenny ceniła go takiego,
jaki był. Była teraz jedyną osobą, na której mu zależało, oraz oczywiście na ich dziecku. Nareszcie
miał własną rodzinę. Jenny darzyła go takim samym uczuciem. Dawał jej wszystko, czego pragnęła
od mężczyzny,
wszystko, o czym marzyła. Nigdy jej nie zawiódł i wiedziała, że nigdy nie zawiedzie. I – jak lubił jej
powtarzać – kochał ją „po wsze czasy”.
Nie mogła oczekiwać większego szczęścia.
Podróżowali po Maine i Vermont, a jeden dzień spędzili w New
Hampshire u kolegi Billa z college’u, który uczył w Dartmouth.
Kolega był pod wrażeniem decyzji Billa o wstąpieniu do stanu
duchownego. Bill i Jenny spędzili uroczy dzień z nim, jego żoną i trojgiem ich dzieci. Po ośmiu
relaksujących dniach w Nowej Anglii
wrócili do Nowego Jorku. I wtedy, jak co roku na kilka tygodni przed Fashion Week, rozpętało się
piekło. Pomimo obietnicy, że będzie na siebie uważać, Jenny pracowała po osiemnaście godzin
dziennie, aby sprostać
życzeniom i oczekiwaniom klientów, którzy mieli zaprezentować swoje wiosenne kolekcje.
Jak zwykle pojawiały się różnego rodzaju przeszkody: odwoływano
rezerwacje sal, tkaniny nie przychodziły, nie przysłano próbek, przymiarki się nie udawały, modelki
zjawiały się pijane albo przylatywały z
opóźnieniem z innych krajów, gotowe stroje wyglądały inaczej, niż
wcześniej określono w specyfikacjach. A od Jenny oczekiwano, że
rozwiąże te wszystkie problemy, i ona nadludzkim wysiłkiem pomagała każdemu ze swych klientów,
z których każdy w pierwszy weekend
września był już na granicy histerii. A gdy nadszedł Fashion Week i pokazy odbywały się jeden po
drugim, a dziennikarze uważnie je
obserwowali, każdy projektant miał nerwy napięte do granic
wytrzymałości, Jenny natomiast słaniała się ze zmęczenia na nogach i
straciła na wadze ponad dwa kilogramy, choć była w ciąży. Przyrzekła sobie i Billowi, że weźmie
kilka dni wolnego, gdy to wszystko się
skończy.
Jej trzech najważniejszych klientów pokazało swoje kolekcje
wiosenne w pierwszych dwóch dniach i dwóch z nich odniosło
ogromny sukces i dostało entuzjastyczne recenzje krytyków. Trzeci,
nowy klient Jenny, wprowadził zbyt dużo poprawek w ostatniej chwili i prasa oceniała, że jego
kolekcja jest słaba i niewyrazista, z czym Jenny się zgadzała. Nie udało się jej przekonać klienta, aby
pozostał przy
pierwotnej koncepcji, która miała bardziej azjatycki, egzotyczny charakter, który się Jenny podobał.
Swoje kolekcje pokazało kilkoro jej ulubionych młodych designerów, choć żaden z nich nie było jej
klientem. Zasadniczo współpracowała z większymi projektantami lub z całkowicie nowymi, którzy
mieli pieniądze i mogli szybciej wyrobić sobie markę. Niektórzy z młodych projektantów, którzy
podobali się Jenny, wybili się
samodzielnie i byli powszechnie podziwiani. Towarzyszyła im grupa
młodych artystów i fanów, która nadawała pokazom ciekawego kolorytu.
Takie zjawiska miały miejsce podczas każdego Fashion Week. W
tym sezonie swoje kolekcje prezentowało siedmiu klientów Jenny, z
czego dwóch w ostatnim dniu imprezy, więc miała ręce pełne roboty i uwijała się jak szalona.
Nelson i Azaya również. Jak na razie wszystko szło sprawnie. Bill oglądał każdy pokaz i podziwiał
talenty projektantów oraz starania Jenny, aby jak najlepiej zaprezentować ich twórczy potencjał.
Uważał, że dokonania Jenny w tym sezonie były najlepsze w jej całej dotychczasowej karierze. W
dniu, w którym odbywały się ostatnie
pokazy, kończył się trzeci miesiąc jej ciąży. Nikt się tego nie domyślał, nikomu tego nie powiedziała,
nawet Azai. Była chudsza niż zwykle i nie miała żadnych dolegliwości ciążowych, towarzyszyło jej
jedynie uczucie zmęczenia z powodu intensywnej pracy w ostatnich dwóch miesiącach.
Powiedziała o ciąży swojej mamie, i Helene, podobnie jak Bill, usilnie namawiała ją, aby tyle nie
pracowała i zwolniła tempo życia. I Jenny jej to przyrzekła – jak tylko skończy się Fashion Week.
Wieczorem w drodze do domu wstąpiła na dwie imprezy, jedną w
luksusowym apartamencie na Piątej Alei należącym do sławnego
designera i drugą w lofcie w East Village, urządzoną przez młodą szwedzką projektantkę, której
pokaz został entuzjastycznie oceniony przez krytyków dzięki jej współpracy z Jenny. Wchodząc do
własnego domu,
Jenny słaniała się na nogach ze zmęczenia. Bill, który zrezygnował z
udziału w przyjęciach, wrócił do domu wiele godzin wcześniej. Od
pewnego czasu o szóstej rano odprawiał mszę w więzieniu dla
mężczyzn. Musiał się wyspać, nie miał tak niewyczerpanych pokładów
energii ani takiej wytrzymałości, jaką miała Jenny, nawet teraz, gdy była w ciąży. Leżał już w łóżku,
gdy wróciła. Po krótkiej chwili padała zmęczona obok niego. Kończący się tydzień przyniósł jej
oszałamiający sukces. Poszczęściło się jej w życiu. Mała dziewczynka z Filadelfii, a jeszcze
wcześniej z Pittston, które nawet trudno znaleźć na mapie,
dorastająca w biednej rodzinie, osiągnęła sukces w Nowym Jorku, stała się wyrocznią i autorytetem
w tak kapryśnej dziedzinie, jaką był świat mody. Ciężko zapracowała na swoją obecną pozycję, ale
dawała jej ona
niesamowitą satysfakcję.
Zasypiając, myślała o dwóch ostatnich pokazach, które zrobiła tego
dnia, i już nie mogła się doczekać, co napisze o nich poranna prasa. Bill się nie poruszył, gdy kładła
się obok niego – usłyszał dopiero jej jęk po czwartej nad ranem. W pierwszej chwili pomyślał, że
Jenny śni się
koszmar. Na wpół rozbudzony pogłaskał ją po plecach i natychmiast
odpłynął w sen, ale wtedy usłyszał jej kolejny jęk. Głośniejszy,
przeciągły, rozpaczliwy. A potem Jenny wymówiła jego imię.
– Bill... Nie mogę się ruszyć... Ja... Pomóż mi... – wydusiła z
siebie i rozpłakała się.
Natychmiast oprzytomniał. Oparł się na jednym łokciu i zapalił
światło. Jenny leżała skulona w kłębek, odwrócona do niego plecami, napięta. Chciał ją ostrożnie
przewrócić na drugi bok, aby móc ją zobaczyć, ale gdy tylko ją dotknął, wydała z siebie okrzyk bólu.
– Co się stało? Jenny... Powiedz.
Miała kredowobiałą twarz i poszarzałe wargi. Bill odruchowo
odsunął kołdrę i ujrzał wielką kałużę krwi. Jenny była nią umazana i trzymała się za brzuch. Łóżko
wyglądało, jakby w nim kogoś
zamordowano, a Jenny wyglądała na umierającą. Bill zdusił w sobie uczucie paniki i zmobilizował
wszystkie siły, aby mówić spokojnym
tonem.
– Już dobrze, kochanie. Jestem przy tobie. Wszystko będzie dobrze.
Nie był pewien, czy Jenny zdaje sobie sprawę z tego, co się stało,
albo z tego, że krwawi. Cierpiała tak bardzo, że była niemal
nieprzytomna, a jej targane serią skurczów ciało tężało na kamień.
Odwrócił się od niej, chwycił za słuchawkę telefonu, wykręcił numer
alarmowy i poprosił o karetkę. Powiedział, że jego żona ma krwotok i że jest w trzecim miesiącu
ciąży. Wiedział, że nie było szansy, aby dziecko przeżyło, i teraz pragnął jedynie uratować Jenny. W
ostatniej chwili powstrzymał się, aby nie powiedzieć dyspozytorce, że to sprawa życia i śmierci, ale
nie chciał przerazić Jenny, gdyby go słyszała.
Wyglądała, jakby zapadła w sen lub straciła przytomność. Czekając na karetkę, potrząsał nią i prosił,
aby coś do niego powiedziała.
Była tak słaba, że nie potrafiła unieść powiek, a jej twarz szarzała z minuty na minutę. Ich całe łóżko
było zakrwawione, Bill również. Pobiegł
po ręcznik, wytarł spodnie i ręce, ubrał się, ciągle próbując cucić Jenny.
Karetka przyjechała po ośmiu minutach i ratownicy natychmiast
przystąpili do działania. W niecałe dwie minuty założyli Jenny kaftan próżniowy, aby spowolnić
krwawienie, podłączyli ją do kroplówki, ułożyli na wózku i wywieźli z mieszkania. Bill zbiegł za
nimi po schodach, wskoczył do karetki i zajął miejsce przy żonie, zanim ktokolwiek zdołał
go zatrzymać. Gdy pędzili na sygnale przez miasto, Jenny była
nieprzytomna. Zawieźli ją na ostry dyżur w szpitalu Lenox Hill, gdzie Billa zapytano o grupę krwi
Jenny, natychmiast przeprowadzono próbę krzyżową i dano jej transfuzję w drodze na salę
operacyjną. Jeden z lekarzy podsunął Billowi podkładkę, pokazał, gdzie ma podpisać zgodę na
operację, i spojrzał na niego poważnym wzrokiem, gdy Bill oddawał mu formularz. Wszystko to
zajęło kilka sekund.
– Czy żona z tego wyjdzie? – zapytał Bill, dławiąc się od
szlochu.
Lekarz zawahał się na tyle długo, by go przerazić.
– Nie wygląda to dobrze – odparł szczerze, nie chcąc go
okłamywać. – Straciła mnóstwo krwi. Jeszcze pięć minut i
wykrwawiłaby się całkowicie. Niewiele brakowało. Zrobimy, co tylko w
naszej mocy, aby ją uratować. Dziecko niestety straciła.
Bill kiwnął głową. Później będzie je opłakiwać – teraz pragnął tylko uratować żonę.
– Zróbcie wszystko, co w waszej mocy! – krzyknął do lekarza
odchodzącego szybkim krokiem do zespołu zajmującego się Jenny.
Trzy godziny Bill siedział samotnie w poczekalni, gdy zjawił się
zdenerwowany ojciec czekający na poród żony. Chciał być obecny na sali porodowej, ale
pielęgniarka, patrząc na niego nieprzychylnym wzrokiem, powiedziała, że to zabronione. Młody
mężczyzna próbował nawiązać z
Billem rozmowę, ale Bill nie był w stanie z nikim rozmawiać, a pięć minut później zjawiła się
pielęgniarka i zaprowadziła Billa do małego pokoju, w którym mógł czekać samotnie na wiadomości
o Jenny.
Pielęgniarki wiedziały, że na sali operacyjnej toczy się walka o życie Jenny i że jej stan jest ciężki.
Zaproponowały mu kawę lub herbatę, ale odmówił. Siedział, czekał i modlił się w myślach.
Pół godziny później przyszli do niego dwaj lekarze w fartuchach
chirurgów, w czepkach i maskach. Pod Billem ugięły się nogi, gdy
zobaczył ich poważne spojrzenia.
– Czy ona... – zaczął słabym głosem.
– Żyje – powiedzieli szybko obaj chirurdzy.
– Pana żona miała ciążę pozamaciczną – zaczął wyjaśniać jeden z
nich. – To rzadka rzecz, ale się zdarza. Płód zamiast w macicy rozwijał
się w jajowodzie. Wcześniej czy później taka sytuacja doprowadza do zagrożenia życia matki.
Dziecko na pewno rosło bardzo powoli, ale żona powinna była już jakiś czas temu odczuwać bóle i
skurcze. Jest teraz przytomna – zapytaliśmy ją o to, ale powiedziała, że nic nie zauważyła.
Mówiąc prostym językiem, z powodu nacisku wywieranego przez
rosnący płód jajowód pęka i dochodzi do krwotoku, jaki widział pan w nocy. Płód nie ma szans, by
przeżyć, i prawdopodobnie nigdy nie miał.
Postępowanie żony nie miało żadnego wpływu na ten stan. Taka anomalia czasami się zdarza. Zdaje
się, że żona jest bardzo aktywną osobą, więc pewnie nie zwróciła uwagi na wczesne objawy. Wiele
kobiet umiera z
powodu krwotoku z rozerwanego jajowodu. Pana żona miała szczęście.
Straciła jajowód i jajnik po jednej stronie, ale nadal ma jajowód i jajnik po drugiej, więc nic nie stoi
na przeszkodzie, by ponownie zaszła w
ciążę, gdy wyzdrowieje. Musiałaby być pod kontrolą, aby nie doszło do tego samego, ale, jak to
mówią, piorun rzadko trafia w to samo miejsce dwa razy, więc istnieje bardzo duża szansa na
normalną ciążę. Wyrazy
współczucia z powodu utraty dziecka – powiedział poważnym tonem
rozmawiający z Billem lekarz.
I dodał, że należy się cieszyć, że Jenny przeżyła. Przyznał, że przez chwilę sytuacja nie była pewna, i
musieli bardzo uważać, aby uratować jedną stronę układu rozrodczego i nie pozbawić kobiety
płodności.
Billa obchodziło tylko jedno.
– Jak ona się czuje? – zapytał.
Jenny była w poważnym niebezpieczeństwie, ponieważ jej ciąża
pozamaciczna trwała wyjątkowo długo i niemal pozbawiła ją życia.
– Nadal jest półprzytomna po narkozie i bardzo osłabiona z
powodu utarty krwi. Daliśmy jej trzy transfuzje na sali operacyjnej, ale jeszcze przez jakiś czas
będzie wątła. Zalecałbym kilka miesięcy
odpoczynku, zanim żona ponownie zajdzie w ciążę, bo nie widzę
powodu, dlaczego w przyszłości nie miałaby począć i urodzić zdrowego dziecka. Czasami zdarzają
się takie wybryki natury jak ciąża
pozamaciczna, ale jeżeli żona nie czuła ostrego bólu w podbrzuszu, jej lekarz nie miał podstaw, by
cokolwiek podejrzewać, a wtedy można było tylko przerwać ciążę, aby nie doprowadzić do takiej
sytuacji jak tej nocy.
Wszystko będzie dobrze – chirurg pocieszył Billa jeszcze raz – chociaż oczywiście żona bardzo
przeżyła utratę dziecka.
Rozpłakała się, gdy jej o tym powiedzieli, i chciała się zobaczyć z Billem, ale nadal znajdowała się
w sali wybudzeń, gdzie była pod stałą obserwacją, i Bill mógł do niej pójść dopiero, gdy zostanie
przewieziona do jednoosobowej sali. Lekarze chcieli mieć pewność, że nie grozi jej ponowny
krwotok. W obecnym stanie zdrowia nie przeżyłaby tego i
obaj chirurdzy powiedzieli Billowi o tym jasno i dobitnie. Jedyną pociechą była wiadomość, że
Jenny nadal może urodzić dziecko. Za
bardzo jednak martwił się o nią i był przybity utratą dziecka, by myśleć o następnym. Drugi z lekarzy
poinformował go, że był to chłopiec, co jeszcze bardziej pogłębiło jego smutek. Mieli teraz do
opłakiwania
prawdziwą osobę, synka, którego nigdy nie poznają.
Czekając, aż Jenny opuści salę wybudzeń, Bill co chwila nagabywał
pielęgniarki o wiadomości na temat stanu żony. Błagał, aby pozwoliły mu do niej wejść, i pokazał im
dokument potwierdzający, że jest kapelanem w innym szpitalu, jednak stanowczo odmówiły. Mógłby
tam wejść tylko wtedy, gdyby wezwano go z ostatnim namaszczeniem, co na szczęście
nie miało miejsca.
Dopiero po południu przewieziono Jenny do jednoosobowej sali na
oddziale położniczym i pozwolono Billowi do niej wejść. Wcześniej Bill zadzwonił do Helene, aby
powiedzieć jej, co się stało, oraz do Azai, aby wiedziała, że Jenny nie przyjdzie do pracy.
Zawiadomił również biuro
kapelanów, że jego żona jest w szpitalu i że przez kilkanaście dni nie będzie mógł wypełniać swoich
obowiązków. Helene była zdruzgotana
wiadomością o utracie dziecka i stanie Jenny. Powiedziała, że w
czasach gdy mieszkała w Pittston, słyszała o dwóch kobietach, które zmarły z powodu ciąży
pozamacicznej. Wykrwawiły się na śmierć, zanim ktokolwiek się zorientował, co się dzieje. Była
nieskończenie wdzięczna Billowi, że w porę sprowadził pomoc. Billowi robiło się niedobrze na
myśl o tym, co by się stało, gdyby nie usłyszał jęków Jenny albo gdyby ona się nie obudziła,
wykrwawiła się we śnie i zmarła przy jego boku.
Cudem nie doszło do tragedii.
Szybko podszedł do jej łóżka i pochylił się, by ją pocałować, a ona rozpłakała się z radości, że
nareszcie go widzi, z powodu traumy, jaką przeżyła, i z powodu rozpaczy po utraconym dziecku.
– Wiem, najdroższa, wiem... – mówił do niej śpiewnym głosem,
siedząc na krześle przy łóżku, gładząc jej włosy i mocno ściskając jej dłoń. – Będziemy jeszcze mieli
dzieci. Teraz liczy się tylko to, że żyjesz.
Nigdy, przenigdy nie chcę cię stracić. Teraz musisz wyzdrowieć. A za jakiś czas będziemy mieć
dziecko.
– Chcę to, które straciliśmy – powiedziała, krztusząc się od
szlochu. – To był chłopiec.
– Wiem. Obiecuję ci, że jeszcze będziemy mieć dzieci.
Jenny kiwnęła głową, a Bill ją objął. Przytuliła się i płakała w
jego ramionach. Bill płakał razem z nią, zarówno z żalu nad żoną, którą bardzo kochał, jak i synkiem,
którego stracili.
– Cały czas myślę o tej rodzinie na cmentarzu w Maine... Nie
chcę, żebyśmy umarli... Chcę, żebyśmy żyli wiecznie. Nie chcę cię
opuścić, nigdy – powiedziała żałośnie.
Bill się uśmiechnął.
– Nie opuścisz. I nigdy się mnie nie pozbędziesz – przyrzekł. –
Będę z tobą na zawsze. Więc nie zostaje ci nic innego, jak wyzdrowieć i dalej mnie znosić.
Uśmiechnęła się i zamknęła oczy, wycieńczona utratą dużej ilości
krwi. Czuła też przeszywający ból w miejscu, w którym wycięto jej jajnik i jajowód. Później podano
jej środek przeciwbólowy, a wieczorem wykonano jeszcze jedną transfuzję. Liczba czerwonych
ciałek w jej krwi nadal była niska, a Jenny śmiertelnie blada. Bill siedział przy jej łóżku przez całą
noc i rano Jenny wyglądała już lepiej, nadal jednak miała smutne oczy. Powiedziała Billowi, że nie
odczuwała żadnych
niepokojących objawów, żadnego bólu spowodowanego rozwojem dziecka
w jajowodzie. Była przekonana, że wszystko jest dobrze, i tak samo myślała jej lekarka. Jenny miała
pójść do niej na badanie po pierwszym trymestrze, ale w obecnej sytuacji wizyta nie miała sensu.
Lekarka Jenny przyszła ją odwiedzić następnego ranka,
przygnębiona tym, co się stało. Powtórzyła to, co wcześniej powiedzieli chirurdzy, i zapewniła Billa
i Jenny, że nawet z jednym jajnikiem i jednym jajowodem Jenny może znowu zajść w ciążę i urodzić
w
terminie następne dziecko. Jednak na tę ciążę czekali aż dwa lata i Bill obawiał się, że następnym
razem może to trwać jeszcze dłużej, zwłaszcza przy tak zwariowanym trybie życia, jaki prowadziła
Jenny. A lekarka powiedziała, że mniejsze obciążenie pracą mogłoby ułatwić Jenny zajście w ciążę.
Jenny kiwała głową i nic nie mówiła. Była zbyt słaba, aby dyskutować, a Bill wiedział, że nie była to
pora na omawianie tej kwestii.
Jenny leżała w szpitalu pięć dni, do czasu aż trochę się poprawiła
jej morfologia krwi. Nadal istniało ryzyko ponownego krwotoku i lekarze usilnie nakłaniali Jenny do
wypoczynku przez następne dwa tygodnie, a ona i tak nie czuła się na siłach, by biegać od jednego
projektanta do drugiego. Gdy tylko wróciła do domu, poprosiła asystentkę, aby przyniosła jej część
pracy. Na widok szefowej Azaya przeżyła szok: kobieta była
przeraźliwie chuda i kredowo blada. Jenny nie miała innego wyjścia, jak tylko powiedzieć, co się
stało.
– Tak mi przykro, Jenny – powiedziała Azaya, głęboko
wstrząśnięta. – Nie miałam pojęcia, że jesteś w ciąży.
– Nie chciałam nikomu mówić, bo uważałam, że jest za wcześnie
– wymamrotała zgnębionym głosem Jenny.
Jednak choć nadal słaba i przybita utratą dziecka, od razu zaczęła
pracować w domu i kontaktować się z klientami przez telefon. Uznała, że szczęściem w nieszczęściu
było to, że cała rzecz wydarzyła się tuż po zakończeniu Fashion Week, a nie przed rozpoczęciem tej
imprezy.
Żadnemu z klientów nie powiedziała o swojej chorobie, wyjaśniła tylko, że chwilowo pracuje w
domu, i nikt się nie domyślił, że coś się stało.
Pewnego ranka Azaya podrzuciła jej więcej pracy oraz próbki
materiałów, które miała obejrzeć na prośbę swoich klientów. Projektanci już zaczęli przygotowania
do nowego sezonu. Większość z nich zabrała się do pracy następnego dnia po swoich pokazach na
Fashion Week. Jenny postanowiła najpierw zająć się pocztą. Przeglądając stertę listów, natrafiła na
kopertę zaadresowaną do Billa. Był to kolejny list z kościoła w
Wyoming. Czując wyrzuty sumienia, przeczytała go.
Nadawcy ponownie usilnie prosili Billa, aby przyjechał. Nadal nie
mieli pastora i liczyli, że Bill jednak zmieni zdanie i przyjmie ich ofertę.
Jenny posmutniała. Był to bardzo miły list, a Bill nadal nie znalazł
kościoła i coraz mniej wierzył, że kiedykolwiek mu się to uda.
Wspomniał nawet o powrocie do rodzinnej kancelarii. Powiedział, że nie może w nieskończoność
być bez pracy, a na razie właśnie na to się zanosiło. W odległości od Nowego Jorku pozwalającej
Jenny na
wykonywanie jej pracy nie było żadnych wakatów w kościołach.
Jenny położyła list na biurku Billa, ale nie dawał jej spokoju przez
cały dzień. Jakaś jej część pragnęła go wyrzucić, aby Bill nie miał żadnej pokusy, ale inna część
mówiła jej, że źle wobec niego postępuje,
zmuszając go do pozostania w Nowym Jorku. Nie mogła jednak rzucić
pracy, którą wykonywała od czternastu lat i którą uwielbiała. Co miałaby wtedy robić? W Moose w
Wyoming. Perspektywa zamieszkania w
takim miejscu przyprawiała ją o dreszcze. Kościół nie znajdował się nawet w Moose, tylko ponad
dwadzieścia kilometrów od miasteczka.
Największym miastem w pobliżu było Jackson Hole, swoją drogą ładne
miejsce, ale Wyoming nie leżało w sferze zainteresowań Jenny. Tylko Nowy Jork. Przez cały dzień
starała się zapomnieć o liście i skupić się na swojej pracy. Późnym popołudniem Bill wrócił do
domu i przeczytał
list z poważnym wyrazem twarzy. Wcześniej upomniał ją, że za dużo
pracuje, choć z każdym dniem wyglądała lepiej.
Przyniósł do domu pieczonego kurczaka, Jenny przygotowała
warzywa i zmusiła się, aby coś zjeść. Nadal nie miała apetytu i była przerażająco chuda. A
wiedziała, że jeśli chce zajść w ciążę za kilka miesięcy, będzie musiała przybrać na wadze i może
nawet mniej
pracować. Lekarka powiedziała jej o tym dobitnie i Jenny też zdawała sobie z tego sprawę. Słyszała
już o tym wiele razy w ciągu ostatnich dwóch lat. A po stracie połowy układu rozrodczego ponowne
zajście w ciążę może okazać się jeszcze trudniejsze. Nikt nie był w stanie tego przewidzieć.
– Zauważyłam, że znowu napisali do ciebie z tego kościoła w
Wyoming. Przepraszam, że otworzyłam kopertę – powiedziała cicho,
nieco zawstydzona. – Byłam ciekawa, co mają do powiedzenia. Nadal cię chcą – dodała ze
zmartwioną miną.
– Tak, chcą – przyznał po prostu. – Ale oni nie wchodzą w grę.
Dostałem odpowiedź z kościoła w Brooklynie, do którego napisałem w zeszłym tygodniu. – Miał
zniechęcony głos. – Odmówili mi. W
zeszłym roku przyjęli nowego pastora. Powiedzieli, że czekał na wakat siedem lat.
– Bardzo mi przykro – powiedziała Jenny ze szczerym
współczuciem.
Wiedziała, jak bardzo mąż w ciągu ostatnich dziewięciu miesięcy
starał się znaleźć posadę. Wszystkie stanowiska pastora w odległości setek kilometrów od Nowego
Jorku, a także w odległości, z której można było codziennie dojeżdżać, były zajęte i nikt nie zamierzał
żadnego zwolnić.
– Nie martw się. Właściwa rzecz przyjdzie we właściwym
momencie.
Zawsze powtarzał te słowa, jednak tym razem mówił je z
mniejszym przekonaniem. Nadal był smutny po stracie dziecka. Spełnienie ich marzeń wydawało się
niepewne. Nie mieli dziecka, on nie miał pracy
– oboje byli rozgoryczeni, ale starali się nie tracić nadziei w żadnej z tych spraw.
Bill zmienił temat, opowiadając Jenny o ludziach, z którymi
zetknął się tego dnia w więzieniu. Poznał seryjnego zabójcę czekającego na proces, zaskakująco
inteligentnego człowieka, który też studiował
teologię. Odbyli bardzo ciekawą rozmowę, która ukazała tego mężczyznę w jeszcze bardziej
tajemniczym świetle. Jak ktoś obdarzony taką
inteligencją mógł być seryjnym zabójcą, który zamordował siedem kobiet, zanim został schwytany?
Było to fascynujące, tragiczne i niepojęte. I przynajmniej Bill się nie nudził.
W następnym tygodniu Jenny wróciła do pracy. Z wielkim zapałem.
Spotkała się ze wszystkimi klientami i starała się nadrobić stracony czas.
A Bill się martwił, widząc, że wieczorami wraca do domu wykończona.
– Nie uważasz, że trochę przesadzasz? – zapytał ją łagodnie.
Nadal była anemiczna i miała niedowagę.
– Tkwiłam w domu przez prawie dwa tygodnie. Nie mogę zawieść
klientów.
Bill pokiwał głową i nic nie powiedział. Pod koniec tygodnia Jenny
poszła do swojej lekarki, która zmartwiła się, że jej pacjentka znowu straciła na wadze. Była
przeraźliwie chuda i przeraźliwie blada. Były to skutki wstrząsu krwotocznego.
– Może powinna pani w którymś momencie zastanowić się nad
zmianą trybu życia – zasugerowała lekarka. – Strasznie ciężko pani pracuje. Trudno jest zajść w ciążę
i ją utrzymać przy takim obciążeniu.
Niektórym to się udaje, ale nie jest to łatwe. Byłoby dobrze, aby przed kolejną ciążą zwolniła pani
tempo.
Jenny poszła na wizytę sama i nie powiedziała o niej Billowi, gdy wrócił do domu. Kiedy otworzyła
drzwi, zobaczyła go pochylonego nad
stertą listów leżących na jego biurku, z tym samym zrezygnowanym
wyrazem twarzy, który widywała u niego od miesięcy. Był przybity tym, że nie potrafił znaleźć
kościoła. Patrząc na niego, Jenny niczego tak bardzo nie pragnęła, jak wziąć go w ramiona i
pocieszyć. Przeszła cicho przez pokój i usiadła po drugiej stronie biurka. Był to jeden z tych
przełomowych momentów w życiu, kiedy człowiek nagle przestaje się
bać i zrywa ze wszystkim, bez czego, jak do tej pory wierzył, nie potrafi żyć.
– Zawiadom ich, że się zgadzasz – wyrzuciła z siebie, czując się, jakby odbywała najbardziej szaloną
w życiu jazdę na rollercoasterze.
Nie planowała tego. To, co właśnie zrobiła, było całkowicie
spontaniczne.
– Kogo mam zawiadomić, że się zgadzam? – Bill spojrzał na nią
zaskoczony, zastanawiając się, czy chodzi jej o jego ojca i braci. W
tym tygodniu jadł lunch z Tomem i odbył z nim bardzo poważną
rozmowę o swoim powrocie do kancelarii. Nie wiedział już, co innego mógłby zrobić. Nie chciał
być latami bez pracy. – Mojego ojca?
– Skądże – odparła ze złością. Byłaby to ostatnia rzecz, jaką
pozwoliłaby mu zrobić. Zjedliby go żywcem. – Tych z Wyoming.
Myślę, że musimy przyjąć ich propozycję. Wygląda na to, że w pobliżu niczego nie znajdziesz, a oni
proszą cię od miesięcy.
Czekał na nich nawet mały przytulny domek przy kościele. Bill
wpatrywał się w nią, jakby postradała rozum, i przez chwilę sama też tak się czuła. Słowa popłynęły
z jej ust, zanim zdążyła je przemyśleć.
Jednak wewnętrzny głos mówił jej, że postąpiła właściwie.
– Mówisz poważnie? A co z tobą? – Nagle poraziła go myśl, że
Jenny zamierza go zostawić. – Pojechałabyś ze mną?
– Co to za niedorzeczne pytanie? Oczywiście, że tak. Co ja bym tu
robiła bez ciebie?
– Pracowałabyś w modzie na przykład – zażartował z
nieznacznym uśmiechem.
Westchnęła.
– Uwielbiam swój zawód i pracę, którą wykonuję. Ale to ty jesteś
całym moim życiem.
Najdobitniej przekonała się o tym, gdy niemal straciła życie na
skutek krwotoku. Tom był przerażony, gdy Bill mu o tym powiedział.
Rodzina nie zaakceptowała Jenny jako odpowiedniej małżonki dla Billa, nikt jednak nie chciał, by
umarła. Tom współczuł im obojgu i cieszył się, że Jenny przeżyła. Wiedział, jak bardzo Bill ją kocha
i byłby
zdruzgotany, gdyby umarła.
– Nie możemy się przenieść do Wyoming, Jenny. To nie byłoby w
porządku wobec ciebie. Nie pozwolę ci na to. Poświęciłaś czternaście lat życia na budowanie
swojej kariery. Nie możesz jej teraz tak po prostu rzucić.
– Mogłabym wziąć roczny urlop, a ty w tym czasie zobaczyłbyś,
jak ci pójdzie i czy nam się tam spodoba.
Oboje wiedzieli, że Jenny prawdopodobnie straciłaby niektórych
klientów i rozmach w interesach. Większość klientów wymagała
zainteresowania i kontaktów, których Jenny nie mogłaby im zapewnić na odległość. Ale niektórzy na
pewno do niej wrócą, gdy ponownie
zamieszka w Nowym Jorku.
– Warto spróbować. Co mamy do stracenia? Możliwe, że to lepsze
miejsce do zajścia w ciążę i urodzenia dziecka niż tutaj, przy tej mojej wiecznej harówce. Może po
prostu tak ma być, że mamy spróbować
szczęścia w Moose w Wyoming.
Gdy to mówiła, jej oczy zalśniły od łez, ale usta się uśmiechały. Było to wielkie poświęcenie z jej
strony, ale kochała Billa i czuła, że jest mu to winna. Tak dzielnie się starał, by ona miała to, czego
pragnęła. Teraz poczuła, że przyszła jej kolej. I chciała to dla niego zrobić.
– Proszę, przemyśl to – powiedział Bill poważnym tonem –
zanim cokolwiek im odpowiem. Możliwe, że stwierdzisz, że to była
chwilowa niepoczytalność, i nie będę się domagał, żebyś dotrzymała
słowa. Może tylko masz zły dzień.
Roześmiała się i objęła go za szyję.
– Mam wspaniałego męża. To ważniejsze niż zły dzień. Chcę, żebyś
był szczęśliwy i miał szansę zaznać życia, jakiego pragniesz. A kto wie, może to życie nam się
spodoba.
Nie potrafiła sobie tego wyobrazić, ale była gotowa spróbować. Dla
niego. Był to największy dowód miłości, na jaki zdobyła się w życiu, i Bill był tego świadom. Nie
chciał jednak, aby z tego powodu jej życie zostało wywrócone do góry nogami i ucierpiała jej
kariera.
– Dobrze się nad tym zastanów, Jen. Nie musimy się spieszyć.
Masz czas, żeby wszystko przemyśleć. Nic się nie stanie, jeżeli zmienisz zdanie i uznasz, że wolisz
zostać.
Pocałowała go jeszcze raz. Następnego dnia zadzwoniła do mamy i
powiedziała jej o swojej decyzji. Helene się zmartwiła. Przypomniała sobie sytuację z własnego
życia.
– To samo myślałam, kiedy zgodziłam się wyjechać do Pittston z
twoim ojcem. Byłam przekonana, że robię dobrze, bo robię to dla niego.
Ale na miejscu okazało się, że jest o wiele gorzej, niż sobie
wyobrażałam. Gdyby nie umarł, żylibyśmy w strasznie ciężkich
warunkach, takich jak przez te trzy lata przed jego śmiercią. Czułam się, jakby mnie ktoś żywcem
zakopał w ziemi.
Nie wyobrażała sobie swojej córki w Moose w Wyoming. Jenny
obracała się wśród artystycznej elity Nowego Jorku, pracowała w
wyrafinowanym świecie mody od czternastu lat, jeśli doliczyć trzy lata w Parsons. Co takiego
mogłaby robić w Moose, jeśli nie płakać
wniebogłosy?
– Bill mówi, że możemy pojechać tam na rok i jeśli mi się nie
spodoba, wrócimy do Nowego Jorku. – Jenny starała się mówić pewnym
siebie głosem, ale ona też miała obawy. Słowa jej mamy podsyciły
tłumione przez nią lęki. Ale już podjęła decyzję.
– W twojej branży nie można tak sobie odejść i wrócić. Klienci
szybko zaczną szukać innego konsultanta. Takie wycofanie się może
bardzo zaszkodzić twojej karierze.
Jenny odpowiedziała bardzo zdecydowanym tonem:
– Ale odrzucenie tej oferty i pozostanie w Nowym Jorku
mogłoby bardzo zaszkodzić mojemu małżeństwu. Bill naprawdę
potrzebuje odmiany. Zaczął nawet myśleć o powrocie do rodzinnej
kancelarii, jeśli do końca roku nie znajdzie kościoła. A to by dla niego oznaczało męczarnię. Nie
chcę dla niego takiego losu. A ten kościół jest dokładnie taki, o jakim marzył. Tylko że znajduje się w
niewłaściwym miejscu. Ale kto wie, może to jest właściwe miejsce.
Jej matka nie mogła uwierzyć, że Jenny jest tak dzielna i dobra dla swojego męża. Dla niego
postanowiła zdobyć się na wielkie poświęcenie.
Bill zdawał sobie z tego sprawę. W następnych dniach Jenny
rozmawiała z Azayą o swojej decyzji i jej asystentka obiecała, że dołoży starań, aby firma, choć w
ograniczonym zakresie, nadal działała.
I Azaya była pewna, że Nelson też będzie pomagał. Nie było możliwe, by Jenny udzielała tak wielu
specjalistycznych porad, będąc z dala od
Nowego Jorku. Mogła natomiast udzielać konsultacji przez telefon, a
klienci mogli posyłać jej próbki tkanin i szkice do oceny. To by pozwoliło jej pozostać w branży, a
niektórym klientom na pewno by wystarczyło.
I mogłaby przyjechać do Nowego Jorku na Fashion Week w lutym, a
także we wrześniu, gdyby do tego czasu nie wrócili z Wyoming.
Azaya zgodziła się doradzać klientom najlepiej, jak będzie potrafiła, i uzgodniła z Jenny, że
codziennie będą rozmawiać przez telefon. Tak okrojony zakres usług na pewno nie zadowoli pewnej
części klientów, ale innym na pewno wystarczy. No i taka sytuacja miała trwać tylko przez rok. Po
tym czasie Jenny wróci i przejmie stery. Albo zostanie w
Wyoming. W obecnej chwili Jenny nie wykluczała żadnego scenariusza.
Azaya była zaszokowana, podobnie jak Helene. Jenny obiecała
swojej asystentce, że będzie ją wspierać na wszelkie możliwe sposoby. Po tygodniu od pierwszej
rozmowy z Billem o wyjeździe Jenny ponownie poruszyła ten temat.
– No to kiedy przeprowadzamy się do Wyoming? – zapytała od
niechcenia, sprzątając ze stołu talerze po kolacji. Bill przyniósł
chińszczyznę na wynos.
Spojrzał na nią zaskoczony.
– Żarty sobie ze mnie stroisz?
– Skądże. Mówię poważnie. Jeśli nie miałbyś nic przeciwko temu,
wolałabym nie wynajmować naszego mieszkania, żebyśmy mogli w
każdej chwili wrócić, gdyby coś nie wyszło. Azaya zgodziła się
zaopiekować moimi klientami, tymi, którzy się na mnie nie obrażą. Chyba będę potrzebowała około
miesiąca, aby ich przygotować. – Był pierwszy tydzień października. – Myślę, że będę gotowa na
początku listopada.
A ty? Uważam, że musimy spróbować. – Tym razem jej głos brzmiał
bardziej stanowczo niż tydzień wcześniej.
– Robisz to tylko dla mnie? – zapytał ze zdziwieniem. Po
pierwszej rozmowie był absolutnie pewny, że jego żona zmieni zdanie, i wcale nie miałby jej tego za
złe.
– Robię to dla nas – odparła po prostu. – I kto wie, może tam bardziej poszczęści się nam z
dzieckiem. W każdym razie warto się przekonać. Ale przede wszystkim chcę, żebyś miał swój
kościół.
Zasługujesz na niego i jeśli to właśnie ten, którego pragniesz, jestem jak najbardziej za.
Powiedziała to, uśmiechając się do niego, i Bill przytulił ją tak
mocno, że ledwo mogła złapać oddech.
– Pamiętaj, jeśli ci się nie spodoba, po roku wracamy. Jeśli
zechcesz, nawet wcześniej.
Przyznał, że to dobry pomysł, aby zatrzymać mieszkanie. Był zdania,
że rozsądniej będzie mieć w Nowym Jorku bazę.
– Nigdy w życiu nie zapomnę, co dla mnie robisz, Jenny –
powiedział z wdzięcznością.
Rozmawiali o wyjeździe przez cały wieczór. Następnego dnia Bill
zadzwonił do przewodniczącego rady parafialnej w Moose. Poprosili go, aby przyjechał za tydzień, i
Bill się zgodził. Jenny miała dołączyć do niego miesiąc później, po tym jak zakończy swoje sprawy
w Nowym
Jorku. Uzgodnili, że na miejscu kupią proste wyposażenie do domu, który należy do pastora. Jenny
nie chciała niczego zabierać z ich
nowojorskiego mieszkania, aby nie psuć jego wystroju, i Bill uznał, że to rozsądne podejście. Nowy
rozdział życia najlepiej zacząć z nowymi
sprzętami. Czekały ich radykalne zmiany. Szykowali się do przeprowadzki do Moose w Wyoming,
aby zamieszkać tam na dobre i na złe.
Tom niemal spadł z krzesła, gdy Bill zadzwonił do niego przed
wyjazdem.
– Mówisz poważnie? Myślałem, że już cię przekonaliśmy do
powrotu do firmy. Ojciec będzie zdruzgotany. – W głosie Toma było słychać rozczarowanie.
– Prawie wam się udało. Żona namówiła mnie do wyjazdu do
Moose.
Słysząc to, Tom roześmiał się w głos.
– Albo jesteś szaleńcem, albo świętym, jeszcze nie wiem kim.
Przecież dla was obojga oznacza to przewrócenie świata do góry nogami.
A co z pracą Jenny?
Wiedział, jakie to dla niej ważne, i zdawał sobie sprawę, że jego
bratowa nie może przenieść firmy do Wyoming.
– Zostawia klientów na rok pod opieką asystentki. To, co tylko
będzie mogła, będzie załatwiać przez telefon i pocztą. I przyjedzie tutaj kilka razy. Ale tak w ogóle to
zamierza zwolnić tempo pracy. Zachowała się rewelacyjnie. Ona jest świętą. A ja szaleńcem.
– Chyba muszę przyznać ci rację. Kiedy wyjeżdżasz?
– Za dwa dni.
– Odzywaj się – poprosił Tom swojego młodszego brata.
Nie mógł oprzeć się uczuciu podziwu dla Billa za jego wytrwałość i
odwagę. I jeszcze jedna rzecz była pewna: Bill miał żonę, która kochała go ponad wszystko. Tom nie
miał złudzeń co do tego, czy jego żona
zrobiłaby to samo. Było to ogromne poświęcenie, z czego Bill bardzo dobrze zdawał sobie sprawę.
– Zapraszam cię do nas do Moose – powiedział Bill radośnie,
podekscytowany najbliższą przyszłością. Właśnie na taką szansę czekał
przez cztery lata seminarium i cztery miesiące, które upłynęły od
uzyskania dyplomu.
Tom roześmiał się i śmiał się nadal, odkładając słuchawkę, kiedy do jego gabinetu wszedł Peter.
– Z kim rozmawiałeś? – zapytał Peter typowym dla niego
zrzędliwym tonem.
– Z naszym braciszkiem Billem – odparł Tom, nie przestając się
śmiać.
– Wraca? – zapytał Peter bez oznak zainteresowania.
– Nie, nie wraca. Wyjeżdża do Moose w Wyoming, aby pracować
tam jako pastor. Muszę przyznać, że go podziwiam. A także Jenny.
I przez ułamek sekundy zazdrościł im tej decyzji, nawet jeśli uważał, że przenosząc się do Moose,
popełniają szaleństwo.
– Moose w Wyoming? – powtórzył Peter, oszołomiony. –
Żartujesz?
– Nie, nie żartuję – odparł Tom, posyłając bratu rozbawione
spojrzenie. – Niemal żałuję, że nie jadę z nimi – wyznał.
Niespodziewanie wyjazd Billa do Moose wydał mu się o wiele
bardziej atrakcyjny niż jego własne życie w Nowym Jorku.
Rozdział 6
Bill poleciał do Salt Lake City, a stamtąd małym samolotem do
Jackson Hole. Gdy wylądowali, padał śnieg. W tamtych stronach już
zaczęła się zima. Na niewielkim lotnisku czekał na Billa wysoki
siwowłosy mężczyzna w kowbojskich butach i kowbojskim kapeluszu.
Był to Clay Roberts, przewodniczący rady parafialnej, który
korespondował z Billem od czerwca, w nadziei że przekona go do
przyjęcia ich oferty pracy. Miał poważną, pooraną zmarszczkami twarz i jasnoniebieskie oczy.
Uśmiechnął się, gdy zobaczył Billa. W dżinsach, butach turystycznych i kurtce z kapturem Bill
wyglądał jak
nowojorczyk, natomiast Clay Roberts był ubrany jak do konnej jazdy – i rzeczywiście większość
czasu spędzał na koniu. Był właścicielem rancza położonego w tym samym hrabstwie co kościół. Od
dziesięciu lat był
wdowcem. Miał dużą czarną furgonetkę z emblematem swojego rancza
na drzwiach. Przyjechał, aby zawieźć Billa do oddalonego od Moose o
ponad dwadzieścia kilometrów kościoła pod wezwaniem Świętych Piotra
i Pawła, który miał stać się jego nowym domem.
Clay opowiedział Billowi o okolicy i wyjaśnił, że na niektórych
ranczach hodowano bydło, a na innych konie. O kilku ranczerach
mówił, używając ich imion, choć, jak powiedział, prawie nigdy nie
przychodzili do kościoła. Powiedział też, że w miasteczku i jego
okolicach mieszka kilkaset osób, z których większość się zna. Była tam szkoła, główna ulica z
dwiema restauracjami, sklep wielobranżowy,
poczta, drogeria, pralnia samoobsługowa i dwa motele dla
przejeżdżających przez miasteczko. Dodał, że jest tam też porządnie
wyposażona biblioteka, kino trzydzieści kilometrów dalej oraz
supermarket, trochę bliżej. I znajdowali się o mniej niż godzinę drogi od Jackson Hole, gdzie
zaczynali przyjeżdżać sławni i bogaci i miasto powoli nabierało turystycznego charakteru. A latem
odbywało się tam rodeo. Clay zapytał Billa, czy lubi jeździć konno.
– Uwielbiałem jako dziecko, ale od dawna nie miałem okazji.
Razem z braćmi co roku jeździł konno na obozie letnim i kilka
razy rodzice zabrali ich na farmę agroturystyczną w Montanie. Był
dobrym jeźdźcem, a Clay uznał to za przydatną umiejętność, ponieważ wiosną, gdy topiły się śniegi, a
nawet zimą, do niektórych miejsc można było dotrzeć tylko konno. Clay zakładał, że Bill będzie
chciał odwiedzać członków zgromadzenia, którzy są chorzy, starzy lub unieruchomieni z
jakiegoś powodu. Powiedział, że kościół wybudowano dla dwustu
wiernych, co było optymistycznym założeniem, jednak uwzględniając
wielkość społeczności, należało stwierdzić, że około stu osób
uczestniczących w niedzielnych nabożeństwach to całkiem przyzwoita
liczba. W sąsiednim miasteczku znajdował się kościół katolicki pod
wezwaniem Matki Boskiej Górskiej.
Gdy jechali w stronę Moose, omijając autostradą dolinę Jackson
Hole, Bill dostrzegł w oddali pasmo gór Teton. Potężne skały,
wyglądające, jakby pomalowano je odcieniami fioletu i granatu,
prezentowały się imponująco na tle bladoniebieskiego nieba z plamą
zachodzącego na różowo słońca. Widok był oszałamiający, góry
wyglądały potężnie i tajemniczo. Bill pomyślał, że nigdy nie widział
niczego równie pięknego. Rozmowa z Clayem w czasie jazdy toczyła
się wartko i swobodnie.
Gdy wjechali do Moose, minęli wszystkie miejsca, o których
wspominał Clay – restaurację, pocztę, sklep wielobranżowy – po czym wyjechali z miasteczka i
skierowali się do miejsca, gdzie stał kościół.
Po około dwudziestu kilometrach Bill ujrzał pomalowany na biało
drewniany budynek z dzwonnicą, nad którą wznosiła się w niebo iglica.
Budynek wyglądał na świeżo malowany i w dobrym stanie. Rosły przy nim schludnie przycięte
żywopłoty i dwa potężne drzewa zapewniające cień oraz rabatki z kwiatami. Całość otaczał
drewniany płot. Tuż za kościołem stał niewielki żółty dom z białymi okiennicami, z rabatką
czerwonych róż przed wejściem, otoczony osobnym drewnianym płotem.
Clay wyjaśnił, że ogrodem zajmowały się kobiety należące do ich parafii.
Dodał, że wierni zapewniają podstawowe wyposażenie: łóżko, komodę,
kilka lamp, biurko, stół kuchenny i kilka krzeseł, ale resztę mebli Bill będzie musiał kupić sam.
Powinien znaleźć wszystko, co mu będzie
potrzebne, w centrum handlowym położonym osiemdziesiąt kilometrów
dalej. Bill powiedział, że na pewno dokupi sprzęty, aby Jenny nie
przyjechała do pustego domu.
Wysiedli z furgonetki i Bill wszedł do kościoła w nabożnym
onieśmieleniu. Było to jego pierwsze miejsce pracy jako pastora i miał
ochotę krzyczeć ze szczęścia. W kościele znajdowały się piękne witraże, kilka rzeźb, proste ławki i
majestatyczny ołtarz. Był to skromny budynek, ale uroczy dzięki swej bezpretensjonalności. Tuż za
kościołem stała
plebania z małą poczekalnią i biurem pastora. A przez tylne drzwi wychodziło się prosto do żółtego
domku. Clay oprowadził Billa po jego nowym domostwie. Na piętrze znajdowały się sypialnie –
trzy, na
wypadek, gdyby pastor miał dzieci – na parterze duży salon i przytulna kuchnia w wiejskim stylu,
połączona z jadalnią, a w piwnicy pokój do dziecięcych zabaw. Jedną z sypialń Jenny mogła
przeznaczyć na swoje biuro. Bill zauważył, że dom został świeżo odmalowany: sypialnie na
bladoniebiesko, kuchnia na żółto, a pozostała część domu, łącznie z dwiema łazienkami, na biało.
Wszędzie było jasno i wesoło. Na
wyposażeniu znajdowała się jeszcze pralka i zmywarka do naczyń. Dom był pod każdym względem
odpowiedni i sprawiał przytulne wrażenie.
Bill odwrócił się do Claya z radosnym uśmiechem.
– Jest idealny – powiedział, czując się jak dziecko, które dostało swój pierwszy w życiu rower.
– Cieszę się, że ci się podoba. Zadzwoń, jeśli będziesz czegoś
potrzebował. Za domem zostawiłem jeden z moich pick-upów, żebyś
miał się czym poruszać, ale za jakiś czas będziesz musiał sobie kupić własny pojazd, a do boksu
wprowadziłem jednego z naszych koni. To dobre zwierzę, nazywa się Navajo. Umie chodzić po
nierównym gruncie,
co w tych okolicach bardzo się przydaje.
Bill pokiwał głową. Jego parafianie pomyśleli o wszystkim, aby
mógł się jak najszybciej zadomowić. Clay zapisał na karteczce swój numer telefonu i podał ją
Billowi. Rozglądając się po kuchni, Bill zauważył, że wszędzie jest jedzenie, w naczyniach do
zapiekanek, koszykach i w miskach, owinięte celofanem i przepasane czerwonymi wstążeczkami
zawiązanymi na kokardki. Lodówka też była pełna. Bill spojrzał ze
zdziwieniem na Claya, a ten się roześmiał.
– Twoi wierni otoczą cię dobrą opieką. Głód ci na pewno nie grozi.
Chcieli, żebyś wiedział, że jesteś tu mile widziany.
Bill rzeczywiście czuł się bardzo mile widziany. Uścisnął rękę Claya
i jeszcze raz mu podziękował. Po wyjściu ranczera ponownie rozejrzał
się dookoła i odtańczył taniec radości. Potem poszedł do kościoła, ukląkł
przed ołtarzem i odmówił żarliwą modlitwę dziękczynną. Kościół pod
wezwaniem Świętych Piotra i Pawła wart był oczekiwania. Bill już nie mógł się doczekać chwili,
kiedy zobaczy go Jenny.
Zadzwonił do niej wieczorem i wszystko jej opisał. Rozradowany
ton Billa przekonał ją ostatecznie, że podjęli słuszną decyzję. Jenny spędziła ten dzień, informując
swoich klientów, że bierze roczny urlop, aby wspomóc męża w wypełnianiu obowiązków
duszpasterskich.
Wszyscy byli zaszokowani i nie mogli uwierzyć w to, że Jenny
wyprowadza się z Nowego Jorku.
Wiadomość ta trafiła na pierwszą stronę „Women’s Wear Daily” i ci
z jej klientów, którzy jeszcze o tym nie wiedzieli, wpadli w panikę.
Dwóch z nich powiedziało jej, że nie poradzą sobie z tak uszczuploną pomocą kreatywną, i poprosiło
ją, by znalazła im innych konsultantów, co Jenny zgodziła się zrobić. Pięcioro uznało, że może
spróbować
współpracować z Azayą na miejscu i z Jenny na odległość, jeśli Jenny zgodzi się przylatywać do
Nowego Jorku w razie kryzysu. Obiecała, że nie tylko będzie na miejscu podczas Fashion Week, ale
że stawi się tydzień wcześniej, aby pomóc w przygotowaniu pokazów. Bardzo ją
podbudowało to, że tych pięcioro projektantów chciało nadal z nią
pracować pomimo jej przeprowadzki do Wyoming. Dzięki temu cała rzecz
stawała się dla niej mniej traumatyczna. Nie musiała rozstawać się ze wszystkim i wszystkimi.
Odbyła z Azayą mnóstwo rozmów, aby
przekazać jej wszystko, czego asystentka nie wiedziała. Jenny zaczęła zabierać Azayę na wszystkie
spotkania z klientami, aby ci stopniowo przyzwyczajali się do kontaktów z nią, gdyby potrzebowali
bezpośrednich spotkań w Nowym Jorku.
W ostatni weekend przed opuszczeniem Nowego Jorku do Jenny
przyjechała w odwiedziny jej mama. Wyjazd córki bardzo smucił Helene, jednak Jenny była nim tak
podekscytowana, że Helene w końcu uznała, że to właściwy krok. Starała się odpędzić własne
mroczne wspomnienia z górniczego miasteczka sprzed trzydziestu lat. Z tego, co Bill opowiedział
Jenny, wynikało, że tamtejsze okolice są piękne, a ich nowy dom
wygląda jak z bajki. Jenny pokazała matce zdjęcia, które przysłał jej Bill.
I miejsce rzeczywiście wyglądało bardzo ładnie. Pomiędzy
przygotowaniami do pierwszego nabożeństwa a odwiedzinami u swoich wiernych Bill znalazł czas,
by pojechać do centrum handlowego, o
którym powiedział mu Clay, i kupił kilka podstawowych mebli do domu oraz pick-upa, aby móc
zwrócić Clayowi jego samochód. Meble nie były
stylowe, ale funkcjonalne i nowoczesne, a Bill był pewien, że Jenny nada wystrojowi domu ciepły i
osobisty charakter.
Już nie mogła się tego doczekać. Obejrzawszy zdjęcia, wysłała kilka
ozdobnych przedmiotów oraz fotografie i akwarele do zawieszenia na
ścianach. Dom był jasny i przestronny i Helene obiecała, że gdy Jenny przyśle jej wymiary okien,
uszyje dla nich zasłonki. Była to specjalność babci i Jenny wzruszyło, że mama zaoferowała się to
zrobić. Obiecała przysłać wymiary zaraz po przyjeździe na miejsce.
Bill kupił obitą beżowym aksamitem kanapę oraz dwa wygodne
fotele. W domu były podłogi z litego drewna, więc nabył tkany dywanik w neutralnych kolorach.
Miał wrażenie, jakby się żenił i zaczynał nowe życie. Jenny miała dokładnie to samo odczucie.
Wyjazd z Billem do
Wyoming był jakby odnowieniem ich przysięgi małżeńskiej, na dobre i
złe, w biedzie i bogactwie, dopóki śmierć ich nie rozłączy.
W czasie tygodni, kiedy czekał na Jenny, Bill wygłosił trzy bardzo
poruszające, jak uważał, kazania, jednak zanim to zrobił w kościele, najpierw przeczytał je Jenny
przez telefon. Pierwsze było o tym, czym jest dla niego dom, i jak wielką odczuwa wdzięczność, że
znalazł się w tej społeczności, oraz że dom dla niego jest przede wszystkim miejscem w sercach jego
wiernych, a nie budynkiem. Przesłanie było proste, ale przejmująco szczere, i sporo osób
skomentowało je, ściskając dłoń
nowemu pastorowi i przedstawiając mu się po wyjściu z kościoła. Bill znał już niektórych z
odwiedzin w ich domach.
Drugie kazanie dotyczyło odrodzenia się, zwłaszcza po tragedii
życiowej, oraz odwagi, by zacząć życie od nowa. Ten temat również
poruszył wiele osób, a Jenny uznała je za znakomite, wysłuchawszy go przez telefon. Trzecie
natomiast było o wybaczeniu, o tym, jak
niezbędne jest we wszystkich związkach międzyludzkich, szczególnie w
małżeństwie i rodzinie. Kilkanaście osób podziękowało mu za to kazanie, gdy wychodziło z kościoła.
Bill zdołał również odwiedzić osoby starsze i chore oraz młodą
wdowę samotnie wychowującą trzech nastoletnich synów. Przekonał się,
że bardzo mu pomagają doświadczenia nabyte w czasie krótkiej pracy
kapelana w więzieniu i szpitalach. W okolicy mieszkało kilkanaścioro dzieci i sympatyczna pani
prowadziła szkółkę niedzielną, która za
każdym razem była pełna. Bill nie był tego pewien, ale miał wrażenie, że liczba wiernych
uczestniczących w jego nabożeństwach powiększała się z tygodnia na tydzień. I wszyscy mówili, że
już nie mogą się doczekać, kiedy przyjedzie Jenny, i że cieszą się, że ją poznają. Bill też nie mógł się
doczekać jej przyjazdu. Wieczorami i w nocy czuł się bez niej bardzo samotny, a także w ciągu dnia,
gdy chciał się z nią dzielić przeżyciami.
Jenny była zajęta finalizowaniem spraw przed wyjazdem z Nowego
Jorku. Kilku kobietom, które pytały Billa o Jenny, powiedział, że jego żona zajmuje się modą, jest
konsultantką kilku projektantów, ale
stwierdził, że trudno jest wyjaśnić, czym zajmuje się Jenny, osobom, które nic nie wiedzą o świecie
wielkiej mody. Jemu samemu przychodziło to z trudem, chociaż stykał się z tym światem przez sześć
lat.
Zdziwił się, gdy tydzień po jego przyjeździe do Moose zadzwonił
Tom.
– To co, chcesz już wracać? – zapytał, gdy tylko Bill odebrał, i
obaj się roześmiali.
– Skądże, tu jest wspaniałe. Góry Teton są oszałamiające, kościół
dokładnie taki, jakiego chciałem, a dom uroczy. W mojej parafii jest mnóstwo miłych ludzi. Cały czas
przynoszą mi tyle jedzenia, że
starczyłoby dla wojska.
– Mój Boże, mówisz jak wiejski pastor. Zaczekaj, aż Jenny tam
przyjedzie. To powinno poruszyć twoich wiernych. Jenny zacznie ich
uczyć o trendach mody w Nowym Jorku. Mam nadzieję, że masz w
domu dużo garderób.
– Nie mam. Ale na wyprzedaży kupiłem kilka starych szaf.
Jedną z dwóch nieużywanych przez niego sypialń przeznaczył na
garderobę dla Jenny, a drugą na jej biuro. Jeśli pojawi się dziecko, Jenny będzie musiała
zrezygnować z jednego z pomieszczeń, ale był pewien, że jego żona chętnie zgodzi się przekształcić
je na pokój dziecięcy.
– Kupiłem pick-upa i mam konia, aby docierać do niektórych
członków mojej parafii. To piękny region, Tom.
Tom nigdy nie słyszał, aby jego młodszy brat emanował taką
radością i wewnętrznym spokojem. Najwyraźniej podjął właściwą
decyzję życiową. Tom miał nadzieję, że tego samego zdania będzie Jenny, gdy przyjedzie do męża.
Decydując się na przerwanie kariery i wyjazd z Nowego Jorku, dała dowód ogromnego zaufania i
miłości do męża.
Niesamowicie ujęła tym swojego szwagra za serce.
– Jak będę miał czas, przyjadę i zobaczę wszystko na własne oczy
– obiecał Tom.
Rozmawiał z Billem jeszcze kilka minut, po czym pożegnał się i
odłożył słuchawkę. Nie powiedział o tej rozmowie bratu ani ojcu.
Wiedział, że nie zrozumieliby radości Billa. Nigdy go nie rozumieli.
Natomiast Tom zaczynał dostrzegać w bracie jego prawdziwą naturę i
rozumieć, że bardzo się różni od reszty rodziny. Nie był nieprzystosowany, jak Tom przypuszczał
przez długie lata. Był o niebo lepszym
człowiekiem niż którykolwiek z nich. Tom odkrył to dopiero po
trzydziestu pięciu latach życia Billa.
W odwiedziny do parafian mieszkających w trudno dostępnych
miejscach Bill wybierał się na koniu Claya Robertsa. Clay zapewnił Billa, że może zatrzymać
Navajo tak długo, jak będzie chciał. Koń był mocny i spokojny i Bill lubił na nim jeździć.
Pewnego ranka, po nakarmieniu Navajo, a przed wyruszeniem w
kolejne odwiedziny do parafian, wyszedłszy z boksu, Bill zobaczył przed domem małego chłopca,
wahającego się, czy wejść do środka. Chłopiec
wyglądał na czternaście lat, miał na sobie dżinsy i kowbojski kapelusz oraz mocno zniszczone
kowbojskie buty. Przyszedł na piechotę. Był
tyczkowaty i miał nerwowe spojrzenie. U jego stóp siedział szczeniak labradora i gryzł buty chłopca,
a ten go odsuwał.
– Cześć! – zawołał Bill, uśmiechając się przyjaźnie.
Chłopiec wpatrywał się w niego szeroko otwartymi oczami.
– Jak się nazywasz?
– Tim Whitman – odpowiedział chłopiec nieśmiało. – Wołają na
mnie Timmie. Ciocia chciała, żebym przyniósł pastorowi ciasto, ale
przyniosłem coś innego.
Chłopiec miał pszeniczne włosy, zielone oczy i piegi. Sierść
labradora była w tym samym kolorze co włosy chłopca.
– Mieszkasz w pobliżu? – zapytał Bill przyjacielskim tonem.
Było wcześnie jak na odwiedziny, chłopiec go zaskoczył. Jego
nieśmiałość rzucała się w oczy.
– Tam, za górą – odparł chłopiec, wskazując ręką bliżej
nieokreślony kierunek.
– To miłe, że wpadłeś w odwiedziny. Może coś byś zjadł?
Timmie pokręcił głową.
– Jestem po śniadaniu. Dziękuję pastorowi.
– Możesz mówić mi Bill.
Nie chciał zachowywać się oficjalnie wobec chłopca w tym wieku i
chciał, aby Timmie poczuł się swobodnie.
– Podobało mi się niedzielne kazanie – oświadczył chłopiec z
poważną miną. Szczeniak w najlepsze bawił się przy jego nogach. – To o przebaczeniu. Czasami
trudno jest przebaczyć ludziom, którzy robią złe rzeczy.
– Zgadza się, wiem o tym. I czasami trzeba na to wiele czasu, ale jest dobrze, jeśli człowiek potrafi
to zrobić. Robi się lżej na duszy –
powiedział Bill, opierając się o płot. Pochylił się, aby pobawić się ze szczeniakiem. – Ile miesięcy
ma twój piesek?
– Trzy. Moja suczka urodziła trzy szczeniaki. Jeden umarł. Ja sobie zatrzymałem drugiego. Ciocia
mówi, że trzy psy to za dużo... Więc tak sobie pomyślałem... Że może... No wiesz, pomyślałem, że
może byś chciał
Gusa – wydusił z siebie, wskazując na szczeniaka, który teraz krążył
wokół Billa, szczekając i merdając ogonem.
– To znaczy na stałe? – Bill był zaskoczony. Nie miał psa od
czasów, gdy był w szkole średniej. W Nowym Jorku z powodu
licznych zajęć jego i Jenny posiadanie psa było niemożliwe.
– No, jeśli lubisz psy i w ogóle. To dobry pies. Sam już go trochę wytresowałem. Jego matka jest
bardzo mądra. Jego ojcem jest pies
sąsiada, też labrador, więc Gus jest czystej rasy, nie mieszaniec ani nic takiego.
Bill patrzył na chłopca z wdzięcznością za ten szczodry gest.
– Ciocia mówi, że może nie zechcesz psa.
– Bardzo chętnie go zatrzymam – powiedział Bill, biorąc
szczeniaka na ręce. Zwierzę miało niezborne ruchy i wywieszony od
biegania jęzor. – Jesteś pewien, że chcesz go oddać?
– Tak. Wystarczą mi te dwa psy, które mam.
Chłopiec po raz pierwszy się uśmiechnął. Jednak w jego oczach Bill
nadal widział smutek.
– Mieszkasz z ciocią?
Timmie kiwnął głową.
– No. To siostra mojej mamy. Moi rodzice zginęli w wypadku
samochodowym w zeszłym roku, jak jechali do Cheyenne.
Bill był ciekaw, czy był to powód, dla którego Timmiego poruszyło
kazanie o przebaczeniu. Jeśli tak, to chłopiec miał wiele do wybaczenia, skoro stracił rodziców,
mając trzynaście lat.
– Ten, kto to zrobił, uciekł z miejsca wypadku – dodał Timmie.
– Nikt nie wie, kto to był. Prawdopodobnie ktoś, kto przejeżdżał przez nasz stan. Moja młodsza
siostra była z nimi, ale przeżyła. Przez długi czas leżała w szpitalu. Miała złamane nogi, ale teraz już
dobrze chodzi.
– Przewrócił oczami, jak się można było spodziewać po chłopcu w jego wieku. – Jest męcząca. Ma
siedem lat. Ale cieszę się, że już jest zdrowa.
– Ja też się cieszę – zapewnił życzliwie Bill. – Może zawiozę cię do domu?
Pomyślał, że miałby okazję poznać jego ciocię i siostrę i zobaczyć, gdzie mieszkają.
Timmie zawahał się, po czym kiwnął głową.
– Dobrze.
Bill zaniósł szczeniaka do domu i zamknął go w kuchni, wciąż
zachwycony otrzymanym prezentem. Już nie mógł się doczekać, kiedy
opowie o tym Jenny. Wziął kluczyki do pick-upa, wyszedł z domu i
skinął na Timmiego, aby wsiadł do samochodu.
– Od czasu do czasu na pewno będę potrzebować pomocy przy
naprawach albo w przygotowaniach do nabożeństw. Gdybyś
kiedykolwiek miał ochotę tu wpaść, aby mi potowarzyszyć albo w czymś pomóc, to się nie krępuj,
możesz mnie odwiedzić w każdej chwili. I
jestem pewien, że Gus też się ucieszy.
– Okej.
Timmie uśmiechnął się promiennie, a Bill nabrał przekonania, że
chłopiec jest spragniony męskiego towarzystwa, zwłaszcza że stracił ojca.
Nie wspomniał nic o wuju, tylko o cioci.
Jadąc zgodnie ze wskazówkami Timmiego, dotarli do nieco
zaniedbanego domu, za którym stała stodoła. Bill poczuł zapach koni i usłyszał ich rżenie w oddali.
Kilka pasło się w korralu. Przed domem bawiła się mała dziewczynka z włosami uczesanymi w kitki.
Gdy
wysiedli z samochodu, uśmiechnęła się do nich i Bill zauważył u niej brak przednich zębów. Miała
na sobie ogrodniczki, różowy T-shirt,
tenisówki, a jej włosy miały ten sam kolor co włosy Timmiego. Po chwili z domu wyszła niewysoka,
szczupła kobieta w dżinsach i fartuchu, aby zobaczyć, kto przyjechał. Zaniepokoiła się, widząc
Timmiego z obcym mężczyzną, więc Bill niezwłocznie się przedstawił i podziękował za
podarowanie mu szczeniaka. Usłyszawszy jego słowa, kobieta się
odprężyła.
– Powiedziałam mu, że pastor może nie zechcieć psa. Może go
pastor oddać – powiedziała z uśmiechem. – Przy okazji, jestem Annie Jones. Timmie to mój
siostrzeniec.
Wyglądała na mniej więcej trzydzieści lat, młodo jak na osobę
wychowującą dwoje dzieci, w tym jedno w wieku Timmiego.
– Wiem. Powiedział mi.
– Niebyt gorliwie chodzimy do kościoła, ale byliśmy w zeszłym
tygodniu, żeby zobaczyć pastora. To było naprawdę dobre kazanie –
powiedziała, po czym zawołała do swej siostrzenicy, aby zeszła z płotu.
Dziewczynka miała na imię Amy. Przyszła jej ochota na psoty, gdy
dorośli zajęli się rozmową. Zeskoczywszy z płotu, podbiegła do brata i uderzyła go, ale chłopiec
odepchnął ją z jękiem zniecierpliwienia.
Obserwując jej wygłupy, Bill nie mógł opanować śmiechu. Mała znalazła małe wiaderko przy
korycie z wodą i założyła je na głowę jak kapelusz.
– Dziękuję. – Komplement na temat kazania sprawił mu
przyjemność. – Pewnie ma pani dużo pracy przy tej młodej damie –
stwierdził.
Annie się roześmiała.
– Zgadza się, ale miło patrzeć, jak znowu biega. Przez cały zeszły
rok była w gipsie po tym, jak... – Urwała.
Bill kiwnął głową.
– Timmie mi powiedział. Mniej więcej za tydzień przyjedzie moja
żona. Proszę nas kiedyś odwiedzić.
Miał przeczucie, że będą mieli wielu gości, kiedy Jenny zamieszka
w domu przy plebanii. Okoliczni mieszkańcy byli sympatycznymi
ludźmi, ciekawymi nowego pastora i jego żony.
– Jeszcze raz dziękuję za pieska.
Pożegnał się, wsiadł do pick-upa i wrócił do domu. W kuchni Gus
z zapałem obgryzał jedną z szafek, wcześniej zjadłszy matę, którą Bill położył przed zlewem,
próbował także, nieskutecznie, przewrócić
pojemnik na odpadki.
– A więc tak będzie wyglądać nasze życie, co? – powiedział,
poklepując psiaka i zabierając się do sprzątania kuchni.
Miał nadzieję, że Jenny polubi Gusa. Bill uważał go za wspaniały
prezent. Patrząc na bałagan w kuchni, postanowił zrobić Jenny
niespodziankę i zaczekać z wiadomością o psie do jej przyjazdu. Bał
się, że Jenny może kazać mu go oddać, przez co poczuł się jak dziecko i roześmiał się, a Gus
zaszczekał, merdając wesoło ogonem.
Pięć dni później Jenny wsiadła do samolotu, zostawiwszy Azai długą
listę instrukcji i obdzwoniwszy klientów poprzedniego dnia, by się z nimi pożegnać. Dała im swój
numer telefonu oraz adres w Wyoming.
Adres dla firmy kurierskiej brzmiał „Dwadzieścia cztery kilometry na
północ od Moose, Wyoming”. Gdy go podawała swoim klientom, wszyscy
wybuchali śmiechem.
Zamknęła mieszkanie, a ich sprzątaczka zapewniła, że będzie
przychodzić raz w tygodniu, aby sprawdzić, czy nic się nie stało, i odkurzyć. Urząd pocztowy dostał
zlecenie, aby przesyłać wszelką
korespondencję na ich nowy adres. Wszystko zostało zrobione.
Leciała tą samą trasą co Bill, ale na lotnisku w Jackson Hole czekał
na nią nie Clay Roberts, tylko jej mąż w kowbojskim kapeluszu i grubej kurtce. Bill miał też kapelusz
dla niej i gdy już ją wyściskał, włożył go jej na głowę. Nie posiadał się z radości, widząc ją po
prawie miesięcznej rozłące. Jenny zauważyła, że jej mąż wygląda na odprężonego i
radosnego, a Bill zakomunikował, że w domu czeka na nią
niespodzianka. Gdy jechali, Bill pokazywał jej okolicę, najwyraźniej już zadomowiony w nowym
miejscu. Śmiała się, obserwując, jak prowadzi
pick-upa.
– Z czego się śmiejesz? – zapytał.
Nadal otaczała ją aura nowojorskości: czarne spodnie, wsuwane
pantofelki ze skóry aligatora i elegancka czarna kurtka puchowa.
– Wyglądasz jak kowboj. – Parsknęła śmiechem. – Całkiem
szybko stałeś się tubylcem.
– Podoba mi się tu – przyznał otwarcie. – Czuję się tu u siebie.
Kościół zrobił na Jenny duże wrażenie, a dom przyjemnie ją
zaskoczył. Bill dokupił kilka mebli, w środku było ciepło i przytulnie.
Gdy tylko weszli, podbiegł do nich szczeniak, oparł się przednimi łapami o nogi Jenny, zaszczekał i
pomerdał ogonem na powitanie. Jenny
patrzyła na niego w osłupieniu.
– A to kto?
– Gus. Podarunek od jednego z naszych sąsiadów. Zgodzisz się,
żeby z nami zamieszkał? – Bill zapytał prosząco jak małe dziecko.
Jenny objęła go i pocałowała.
– Jak widzę, on wprowadził się tu pierwszy – stwierdziła,
uśmiechając się. – Czy on się zgodzi, żebym z tobą zamieszkała?
– Na pewno – powiedział Bill z czułością. – Witaj w domu,
Jenny – dodał cicho, po czym zaprowadził ją na górę i pokazał ich sypialnię, jej biuro oraz
garderobę.
A już chwilę później leżeli w swoim nowym łóżku, kochając się i
czując, jakby tu byli od zawsze. I patrząc na Billa, Jenny była
przekonana, że jest to miejsce, w którym mieli się znaleźć.
Rozdział 7
Swój pierwszy dzień w Wyoming Jenny spędziła na
rozpakowywaniu bagaży i zapoznawaniu się z nowym miejscem.
Garderoba, którą urządził dla niej Bill, była idealna, ale liczba ubrań, które przywiozła ze sobą, a
także wcześniej przysłała pocztą, była stanowczo zbyt duża. Ciepłe swetry, stroje narciarskie,
puchowe kurtki i parki od Eddiego Bauera, futrzane kurtki oraz niedorzeczna liczba butów na
wysokich obcasach. Jenny uświadomiła sobie, że w tym miejscu
większości swojej garderoby nigdy nie włoży. Rozpakowując się, miała na sobie wąskie czarne
spodnie, prosty sweterek z czarnego kaszmiru i
balerinki, swój ulubiony strój roboczy. Jej proste, błyszczące ciemne włosy zostały przycięte przed
wyjazdem z Nowego Jorku i sięgały jej do
ramion. Nie była umalowana, ale miała zrobione paznokcie i założyła szeroką złotą bransoletę.
Zaprojektował ją David Fieldston dla swojej najnowszej kolekcji i po zakończonym pokazie dał
Jenny w prezencie.
Przyszła do kuchni, aby popatrzeć, jak Bill przed wyjściem z domu bawi się ze szczeniakiem. Bill
spojrzał na nią i uśmiechnął się. Nadal
wyglądała jakby przeniesiona prosto z Nowego Jorku. Nie zmieniłby tego nawet kapelusz kowbojski.
Była na wskroś elegancka i nawet w
balerinkach, czarnych spodniach i czarnym sweterku wyglądała jak ktoś, kim była: osobą, która przez
całe swoje zawodowe życie pracowała w
świecie mody. Bill uwielbiał w niej wszystko i podobała mu się zawsze, jej sposób ubierania się był
jednocześnie swobodny, seksowny i
szykowny. Była zadbana i elegancka w całkowicie naturalny,
niewymuszony sposób.
– Na co patrzysz? – Zauważyła, że Bill jej się przygląda.
– Na ciebie. Bardzo się za tobą stęskniłem.
– Ja za tobą też.
Podeszła i przytuliła się do niego. Zamierzała powiesić w ich na
wpół umeblowanym salonie obrazy, które wcześniej przysłała pocztą. Bill zrobił dobre zakupy przed
jej przyjazdem, ale uznała, że przydałoby się dokupić jeszcze kilka rzeczy. Zadzwoniła do mamy i
podała jej wymiary okien oraz opisała, jakie mają być zasłonki. Chciała, aby wystrój całego domu
był prosty i utrzymany w ciepłej tonacji. Uważała, że dzięki jasnym kolorom, które oboje lubili, w
krótkie zimowe dni dom będzie wyglądał radośnie. Kilka przedmiotów, które ustawiła w różnych
miejscach domu, nadały mu stylowy i przytulny charakter. Miała dobry gust i wyczucie smaku, w
sztuce dekoracji wnętrz była równie
utalentowana jak w modzie. Poprosiła Billa, aby zawiózł ją do centrum handlowego. Obiecał, że
pojadą, jak wróci z odwiedzin u trzech osób, i wyszedł osiodłać Navajo. Jenny wyszła z nim i podała
koniowi jabłko.
Podobał się jej ten łagodny wierzchowiec i postanowiła pojeździć na nim, gdy Bill nie będzie go
potrzebować do swojej pracy.
Pomachała Billowi na pożegnanie i wróciła do kuchni, aby urządzić
ją trochę inaczej. Wieszając w salonie jedną z fotografii, usłyszała pukanie do drzwi frontowych.
Odłożyła zdjęcie i młotek i poszła
otworzyć. Przed drzwiami stała kobieta z wyglądu dziesięć lata starsza od Jenny, w kurtce w szkocką
kratę, dżinsach i zniszczonych kowbojskich butach. Nieznajoma miała niewielką nadwagę, farbowane
blond włosy
oraz, a była dopiero dziesiąta rano, turkusowy cień na powiekach.
Trzymała blachę czekoladowych ciasteczek oraz tort idealnie pokryty
polewą czekoladową z napisem „WITAMY”. Jenny otworzyła oczy
szeroko ze zdumienia.
– Dzień dobry, proszę wejść – powiedziała pospiesznie.
Chciała być gościnna dla wszystkich członków parafii Billa.
Wiedziała już, że od samego początku przychodzą do Billa wierni i
przynoszą podarunki, głównie jedzenie. Jeszcze ani razu nie musiał sobie niczego gotować. Jenny
zaprowadziła kobietę do kuchni i postawiła jej podarunki na stole. Ciasteczka pachniały smakowicie,
a tort wyglądał jak z książki kucharskiej lub kolorowego magazynu.
– Może napije się pani kawy albo herbaty? – zaproponowała
Jenny.
Kobieta rozejrzała się po kuchni, po czym się uśmiechnęła.
Zauważyła, jak szczupła i elegancka jest Jenny.
– Ani trochę nie wygląda pani jak z Wyoming – stwierdziła,
uśmiechając się od ucha do ucha. – Musimy sprezentować pani
kowbojskie buty. W tych daleko pani nie zajdzie.
– Zwykle wkładam je do pracy – odparła Jenny zawstydzona.
Według standardów Nowego Jorku była ubrana po roboczemu, ale
tutaj najwyraźniej wyglądała na wystrojoną. Kobieta zdjęła kurtkę, jakby zamierzała zostać dłużej.
– A jaką ma pani pracę? Jest pani tancerką?
Kobieta widziała Billa w trzy poprzednie niedziele i była bardzo
dobrego zdania o jego kazaniach, natomiast o Jenny nie wiedziała zbyt wiele. Wielu wypytywało
Billa o jego żonę, ale ona słyszała tylko jakieś sprzeczne wiadomości. Niektórzy mówili, że żona
pastora jest tancerką, inni byli przekonani, że aktorką. Ktoś twierdził, że jest modelką. I teraz
faktycznie na nią wyglądała.
– Zajmuję się modą, jestem stylistką. Doradzam projektantom
strojów i organizuję pokazy mody – wyjaśniła Jenny i przedstawiła się gościowi. – Teraz jestem żoną
pastora. To moja nowa praca.
– Gretchen Marcus – przestawiła się kobieta.
Jenny nalała kubek kawy i podała jej, po czym wyłożyła kilka
ciastek na talerz.
– Nie jedz za dużo ciasta – powiedziała Gretchen tonem
przestrogi, śmiejąc się. – Mamy tu surowe zimy. Jak jest zimno za
oknem, siedzimy i dużo jemy. A ja do tego mam pięcioro dzieci. Nigdy nie udało mi się schudnąć.
– W jakim wieku są twoje dzieci? – zapytała Jenny z
zainteresowaniem, ciekawa, ile odwiedzin jeszcze ją czeka.
Gretchen sprawiała wrażenie miłej i serdecznej. A ciasteczka były tak smaczne, że Jenny wzięła
sobie drugie.
– Najmłodsze ma pięć – odpowiedziała Gretchen. – A najstarszy syn w czerwcu skończył
czternaście. Zaczął chodzić do średniej szkoły i doprowadza mnie do szału.
Obie się roześmiały. Jenny byłaby bardzo zdziwiona, wiedząc, że jest
dokładnie w tym samym wieku co Gretchen, Którą postarzały farbowane włosy i turkusowy cień do
powiek oraz nadwaga. Gretchen umalowała
się, aby zrobić wrażenie na żonie pastora, która – jak wiedziała –
przyjechała z Nowego Jorku. Jednak Jenny wyglądała zaskakująco
zwyczajnie.
Siedziały w kuchni i rozmawiały o ludziach z okolicy, których imiona i nazwiska nic Jenny nie
mówiły, o ich dzieciach i o samym Moose. Mąż Gretchen, Eddy, był mechanikiem samochodowym i
miał w
Moose warsztat, w którym naprawiał samochody wszystkich okolicznych mieszkańców. Gretchen
opowiadała Jenny o miejscowych brudach w
takim tempie, że Jenny nie nadążała z przyswajaniem sobie tej wiedzy. O
bibliotekarce, która miała romans z właścicielem restauracji. O kobiecie z Laramie, która
przyjechała do miasteczka i uwiodła czyjegoś męża. O
Clayu Robertsie, który był dobrą partią i wszyscy uważali, że potajemnie kocha się w mężatce z
Cheyenne, chociaż nikt nigdy jej nie widział, ale za to wielu o niej słyszało. Gretchen opowiedziała
Jenny o kobietach, których mężowie byli pijakami, oraz o kobietach, które same za często zaglądały
do kieliszka. Oraz o dwóch nauczycielach ze szkoły średniej, których wszyscy podejrzewali, że są
gejami, ale nikt nie wiedział tego na pewno.
– No, no. Takie małe miasteczko, ale wygląda na to, że dużo tu się dzieje – stwierdziła Jenny,
oszołomiona i przytłoczona lawiną
informacji.
Uderzyło ją, jak wielu mężów według Gretchen było alkoholikami,
jednak o Eddym Gretchen wyrażała się w samych superlatywach,
niczym o świętym. Jak zapewniała, mąż pomaga jej przy dzieciach, gdy nie pracuje.
– Jest tu grupa AA? – zapytała Jenny.
Gretchen pokręciła głową.
– Jest jedna w Jackson Hole. Tutaj nikt nie wpadł na taki pomysł.
– A może ktoś powinien – stwierdziła Jenny, częstując się
kolejnym ciasteczkiem.
Bardzo się to Gretchen spodobało. Nie mogła się doczekać, kiedy
nareszcie pozna żonę pastora, i bardzo ją polubiła. Jenny okazała się szczera, otwarta i zabawna i
wcale nie była nadęta z tego powodu, że pochodziła z Nowego Jorku. Gretchen powiedziała coś w
tym sensie.
– Właściwie jestem z Filadelfii – wyjaśniła Jenny. –
Przyjechałam do szkoły designu w Nowym Jorku, aby studiować modę, i potem zostałam. Urodziłam
się w małym miasteczku górniczym Pittston w Pensylwanii. Mój tato zginął w kopalni, gdy miałam
pięć lat, i wtedy mama się stamtąd wyprowadziła.
– Twój tato był górnikiem?
Gretchen nie wierzyła własnym uszom. Myślała, że Jenny jest
panienką z wyższych sfer Nowego Jorku, a okazało się, że jest
zwyczajną, bezpretensjonalną osobą. O tym, że to Bill miał elitarne pochodzenie, Gretchen nie
wiedziała, a Jenny o tym nie wspomniała.
– Tak, był górnikiem. A moja mama jest Francuzką. Razem z
babcią szyła piękne stroje dla pań z towarzystwa w Filadelfii i dzięki temu zainteresowałam się
modą. Chciałam być projektantką, ale nie
miałam do tego talentu. Jestem zdecydowanie lepsza jako stylistka.
– Chciałabym być taka szczupła jak ty – powiedziała tęsknym
tonem Gretchen – i podoba mi się, jak się ubierasz. Chociaż powinnaś się trochę malować.
Uważała, że Jenny, choć bardzo blada, jest piękna i naturalnie
elegancka. Jej uwagę zwróciła też szeroka bransoleta ze złota. Wiele by dała, by taką mieć.
– Od dziecka jestem szczupła i bardzo dużo pracuję – wyznała
Jenny. – Ciągle żyję w stresie. Praca w świecie mody wiąże się z dużym napięciem. Tutaj będę miała
spokój.
W ostatniej chwili powstrzymała się, aby nie powiedzieć „przez
rok”. Uzgodniła z Billem, że nikomu nie powiedzą, że przyjechali tu na próbę i być może po roku
wyjadą.
Po godzinie Gretchen z żalem podniosła się z miejsca.
– Na mnie już czas. Dwójkę najmłodszych zostawiłam u sąsiadki
i pewnie do tej pory zdążyły zdemolować jej dom. Niedługo znowu do
ciebie zajrzę. Ty też do mnie kiedyś wpadnij. Wszyscy wiedzą, gdzie
mieszkam. Wystarczy zapytać – dodała i uścisnęła Jenny serdecznie.
– Będziesz musiała udzielić mi lekcji utrwalającej, kto z kim
sypia – powiedziała Jenny ze śmiechem, odprowadzając Gretchen do
drzwi kuchennych. – I dziękuję za ciastka i tort. Mąż bardzo się ucieszy.
Gretchen uważała, że pastor też jest miły. Podobali jej się oboje.
Wyglądali na szczerych, przyzwoitych i serdecznych ludzi. I nie mogła wyjść ze zdumienia, że
przeprowadzili się z Nowego Jorku.
Pomachała Jenny ręką na do widzenia, wsiadając do starego pick-
upa, który – jak powiedziała – wyremontował jej mąż. Z piątką dzieci do wykarmienia nie stać ich
było na luksusy, choć – jak twierdziła
Gretchen – warsztat Eddy’ego dobrze prosperował.
Były to miłe odwiedziny. Wkrótce, ku wielkiemu zdumieniu Jenny,
miała jeszcze dwie kolejne wizyty – starszej kobiety, która przedstawiła się jako emerytowana
nauczycielka, oraz młodej, dwudziestokilkuletniej kobiety z małym dzieckiem w spacerówce oraz
trochę starszym
berbeciem siedzącym jej okrakiem na biodrze. Nauczycielka przyniosła
ciasto cytrynowe, a młoda matka przyszła tylko po to, by się przywitać.
Jenny zauważyła paskudnego siniaka na jej policzku. Zapytana,
odpowiedziała, że spadła z konia. Miała czworo dzieci, a Jenny oceniła, że kobieta nie ma więcej niż
dwadzieścia pięć lat. Sprawiała wrażenie niepewnej siebie i nerwowej i nie została długo, choć
było oczywiste, że bardzo chciała poznać Jenny. Miała na imię Debbie i wyglądała na tak wrażliwą i
bezbronną, że Jenny poczuła impuls, by ją przytulić,
powstrzymała się jednak. W czasie gdy rozmawiały, Jenny zajęła zabawą starsze dziecko,
dziewczynkę, a Debbie karmiła piersią niemowlę.
Skończywszy, ułożyła dziecko w spacerówce i kilka minut później
wyszła.
Wieszając fotografię w salonie, Jenny nie mogła przestać myśleć o
Debbie. Poranek minął błyskawicznie, zrobiło się już po dwunastej i Bill przyjechał do domu na
lunch.
– Ładnie – stwierdził, podziwiając fotografię. – Co porabiałaś
przez cały ranek? – zapytał z zainteresowaniem.
– Zabawiałam gości – odpowiedziała z zadowoloną miną.
Chciała poznać okolicznych mieszkańców i członków parafii Billa.
Każda osoba, którą do tej pory poznała, była sympatyczna i serdeczna. –
Ciągle ktoś wpadał z wizytą i przynosił nam coś do jedzenia. Poznałam kobietę o nazwisku Gretchen
Marcus. Ma pięcioro dzieci, jej mąż Eddy jest właścicielem warsztatu samochodowego w Moose.
Emerytowana
nauczycielka Ellen przyniosła nam ciasto cytrynowe. Gretchen przyniosła ciasteczka czekoladowe i
tort w polewie czekoladowej. A dziewczyna o nazwisku Debbie Blackman przyszła z dwójką dzieci.
Na policzku ma dużego siniaka po upadku z konia. Według Gretchen połowa mężczyzn z miasteczka
to alkoholicy – referowała Jenny, a Bill słuchał jej w osłupieniu – a druga połowa sypia z żoną
innego mężczyzny –
oznajmiła na koniec.
– Wow, rzeczywiście byłaś zajęta! Mnie nikt takich rzeczy nie
opowiedział. Skąd przypuszczenie, że tu jest tylu pijaków?
– Gretchen wymieniła listę tych, którzy za dużo piją, i tych, którzy mają romanse. Nie nadążałam z
zapamiętywaniem. Wygląda na to, że w
Moose dużo się dzieje.
Jenny uśmiechała się do męża. Z trzech kobiet, które ją odwiedziły, najbardziej interesująca wydała
się jej Gretchen, której wyraźnie zależało na nawiązaniu znajomości, Debbie była za młoda i
wystraszona, a
emerytowana nauczycielka urocza, jednak zbyt wiekowa. – Powinieneś
zorganizować przy kościele grupę AA – oznajmiła z ożywieniem. –
Gretchen mówiła, że najbliższa jest w Jackson Hole, a to kawał drogi, zwłaszcza jeśli trzeba
dojechać w zimie. Moglibyśmy założyć także
grupę Al-Anon.
– Już mówisz jak żona pastora – stwierdził Bill i pocałował ją. –
Nie jestem w stanie dotrzymać ci kroku. Jeśli chcesz założyć grupę AA, to ją załóż. Poprę wszystko,
co sprawi, że będziesz szczęśliwa. Taka grupa na pewno się przyda.
Jenny spoważniała.
– Myślę, że Debbie, ta kobieta z dwójką dzieci, jest smutna i
wystraszona. Powiedziała, że dorobiła się siniaka, spadając z konia, ale gdy to mówiła, była
zdenerwowana.
– Wyhamuj, dziecino – powiedział Bill łagodnie. – Dopiero co
przyjechaliśmy. Zgadzam się, że dobrze jest starać się pomagać ludziom, ale musimy uważać, aby nie
wtrącać się w ich życie ani nie ingerować tam, gdzie nie powinniśmy. Nie znam jeszcze tych ludzi, a
oni nie znają nas. Musimy powoli zorientować się w miejscowych układach.
Jednak powolność nigdy nie leżała w charakterze Jenny. Wkrótce
po tej rozmowie zadzwoniła do Azai i poprosiła, aby zdobyła materiały o tym, jak utworzyć grupę
AA, a także grupę Al-Anon, czyli opartą na
programie dwunastu kroków grupę dla członków rodzin alkoholików, i
aby wszystko przysłała do Moose. Zaskoczyła tym Azayę, ale też jej
zaimponowała. Przy tej okazji asystentka przekazała jej najnowsze
informacje o klientach i zapewniła, że w Nowym Jorku wszystko idzie dobrze, w firmie sprawy są
pod kontrolą, a Nelson przyszedł kilka razy, by jej pomóc.
Skończywszy rozmawiać z Azayą, Jenny zrobiła kanapkę Billowi,
który musiał wykonać kilka telefonów. Jedna z jego parafianek chciała, aby przyjechał do jej chorego
ojca. Dwoje młodych ludzi prosiło o
poradę przedmałżeńską. Starszy mężczyzna zadzwonił tylko po to, by
porozmawiać, bo czuł się samotny. Nie poprosił Billa o odwiedziny,
mimo to Bill zaproponował, że w tygodniu do niego wpadnie. Ludzie
zwracali się do niego w różnych sprawach i było to dla niego
niezmiernie satysfakcjonujące, co z kolei bardzo cieszyło Jenny.
Członkowie wspólnoty dobrze przyjęli nowego pastora i polubili jego styl pracy.
Jenny przypomniała mężowi, że po południu chciałaby pojechać do
centrum handlowego. Zamierzała kupić kilka rzeczy dla domu, artykuły
metalowe, kilka mebli i wieszaków. Zależało jej, by pochodzić po
miejscowych sklepach.
– To nie Paryż ani Nowy Jork – przypomniał jej Bill.
Ale Jenny oprócz luksusowych butików lubiła także sklepy
sprzedające rzeczy praktyczne. Na przykład artykuły metalowe. Kiedy
przyjechali do centrum, czuła się w swoim żywiole, oglądając po kolei wszystkie sklepy. W
księgarni, gdzie kupiła książkę o maltretowanych kobietach i przemocy domowej oraz drugą: o AA,
natknęli się na Claya Robertsa. Bill przedstawił ich sobie, a Jenny natychmiast zaświeciły się oczy.
Gdy Clay odszedł, Jenny poinformowała konspiracyjnym szeptem
swojego męża:
– On ma romans z mężatką z Cheyenne.
Bill wybuchnął śmiechem.
– Mówisz poważnie? Przecież jesteś tu od wczoraj. Skąd możesz
wiedzieć takie rzeczy? Może to nie jest prawda?
– Powiedziała mi o tym moja nowa najlepsza przyjaciółka
Gretchen. A ona wie wszystko o wszystkich – odparła Jenny z
figlarnym uśmiechem.
– Uważaj, żeby nie zaczęła opowiadać podobnych rzeczy o tobie.
– Będę uważać – zapewniła Jenny, gdy wsiadali do pick-upa.
Przed wyjazdem z miasteczka zatrzymali się przy sklepie z
samochodami. Jenny chciała się rozejrzeć. Potrzebowała samochodu na
własne potrzeby, nie miała jednak pojęcia, czego chce, dopóki nie
zobaczyła jaskrawożółtego pick-upa chevroleta model 1959. Samochód
był w doskonałym stanie. Tapicerka wyglądała na niemal nową.
Sprzedawca powiedział, że silnik jest po remoncie.
– Jest dokładnie taki, jakiego mi potrzeba – oświadczyła Jenny
zachwycona.
Samochód był zabawny, wariacki i nieco ekscentryczny. A
sprzedawca założył już opony zimowe.
– Powinnaś mieć coś nowego – sprzeciwił się Bill. – Nie chcę,
żebyś jeździła dwudziestoletnim gratem. W zimie są tutaj paskudne
warunki
– Ma opony zimowe – podkreśliła Jenny. – I jest tylko
szesnasto-, a nie dwudziestoletni. I bardzo podoba mi się ten kolor.
Bill przewrócił oczami, słysząc, co dla kobiety jest najważniejsze
przy kupnie samochodu. Jenny wypisała czek na kwotę z własnego konta.
Ten stary pick-up chevrolet był śmiesznie tani, ale najważniejsze było to, że jej się niezwykle
podobał. Dla Billa był to zakup w stylu Jenny: samochód wywoływał uśmiech na twarzy i miał swój
niepowtarzalny
styl. Dla większości ludzi był to po prostu stary grat, ale z Jenny za kierownicą nagle stał się
zabawny i elegancki. Bill zrozumiał, dlaczego żona zapragnęła kupić właśnie ten samochód.
Przyjechała za nim i
zaparkowała przed domem. Domyślał się, że stanie się sławna, jak tylko zacznie jeździć po okolicy
jaskrawożółtym pick-upem. Bycie
niezauważaną przez nikogo żoną pastora nie leżało w naturze Jenny, ale właśnie dlatego Bill ją
kochał. Wieczorem przy kolacji odbyli bardzo
ożywioną rozmowę. Jenny miała mnóstwo doskonałych pomysłów na to,
jak pomóc mężowi. A próbując po kawałeczku każdego z ciast, które dostali w prezencie, Jenny
wpadła na jeszcze jeden pomysł.
– A może w niedzielę po mszy urządzimy składkowy lunch?
– U nas w domu? – zapytał zaskoczony Bill.
Dom był stanowczo za mały, aby pomieścić wszystkich parafian. A
kto by potem pozmywał naczynia? W Moose w Wyoming nie można
było liczyć na tak elegancki catering jak w Nowym Jorku.
– Nie, w kościele. W podziemiach jest ładna duża sala. Sama
widziałam. Gretchen mówiła, że kiedyś były tam urządzane spotkania
parafian. Byłaby to świetna okazja, żeby wszystkich poznać. Powiem
każdemu, aby przyniósł jedno danie. Nie muszą przychodzić, jeśli nie
chcą, ale przynajmniej moglibyśmy zaprosić jednorazowo dużo osób.
Bill przypatrywał się żonie z prawdziwą przyjemnością. Bez
żadnych trudności weszła w nową rolę. Organizowała składkowy lunch, urządzała grupę AA i
nawiązywała znajomości z miejscowymi paniami.
A po południu kupiła kilka rzeczy, które wspólnie z przedmiotami i ozdobami, które przywiozła z
Nowego Jorku, nadały ich domowi
naprawdę swojski charakter. Jenny miała magiczne zdolności upiększania wszystkiego, czego się
dotknęła. Bill czuł, że wkrótce Moose też zostanie obdzielone porcją jej talentu. Bardzo mu się to
podobało. Słuchając żony, widział w myślach hasło: „Uwaga, uwaga, Moose w stanie Wyoming!
Oto nadchodzi Jenny!”.
Rozdział 8
Następnego dnia Jenny zadzwoniła do wszystkich parafian, aby
zaprosić ich na składkowy lunch, który organizowała w najbliższą
niedzielę po mszy. Powiedziała, że Billowi i jej byłoby bardzo miło, gdyby mogli się spotkać ze
wszystkimi. Wiele osób było zaskoczonych jej telefonem, zaproszeniem oraz jej swobodnym tonem.
Nigdy wcześniej
żona pastora nie zorganizowała takiego spotkania, a już tym bardziej tak szybko po przyjeździe, lecz
Jenny nigdy nie zasypiała gruszek w popiele.
Bill stwierdził, że wszystko wskazuje na to, że wkrótce jego żona będzie w Wyoming równie
zapracowana jak w Nowym Jorku i że robi to, by mu pomóc. Choć wcale niemała grupa osób z listy
Jenny nie zareagowała przychylnie, większość uznała, że to dobry pomysł. Jenny skorzystała z
kościelnego spisu parafian. Do trzeciej po południu zdołała obdzwonić wszystkich i poprosić, by
każdy przyniósł jedno danie. Nawet przyszedł
jej do głowy pomysł, by takie spotkania aranżować raz w miesiącu albo urządzać składkowe kolacje.
Kilka kobiet, z którymi rozmawiała, zapytało ją, czy ma dzieci, i
było rozczarowanych, że nie ma. To podsunęło Jenny pomysł, aby w
kościele robić coś dla młodych osób, zwłaszcza dla nastolatków, by
uchronić ich przed popadnięciem w kłopoty. Miała milion świetnych
pomysłów. Gretchen bardzo się ucieszyła, gdy Jenny dotarła do jej
nazwiska na liście. Powiedziała, że składkowy lunch to dobry pomysł, i obiecała, że wpadnie do
Jenny pod koniec tygodnia, aby pomóc przy jego organizowaniu. Powiedziała też, że razem z jej
Eddym zajmie się
znalezieniem ekipy do sprzątania, ponieważ oboje wiedzieli, kto się do tego najlepiej nadaje, i
przyśle dwoje swoich najstarszych dzieci,
dwunasto- i czternastoletnich synów, do pomocy.
– Jaka pociecha byłaby z piątki dzieciaków, gdyby nie można ich
było wykorzystać do pracy – stwierdziła rzeczowo i jeszcze raz
pochwaliła pomysł Jenny.
Bardzo się jej podobało, że Jenny jest taka operatywna i chce
poznać parafian. Ich poprzedni pastor zmarł rok temu. Dobiegał
osiemdziesiątki i od piętnastu lat był wdowcem. Wszyscy parafianie byli zdania, że potrzebny im jest
młodszy kapłan, a kościołowi przydałaby się kobieca ręka.
Następnego dnia do Billa zadzwonił Clay Roberts, żeby powiedzieć,
jak bardzo podoba mu się to, co robi Jenny, i że przyjdzie na niedzielny lunch. Bill streścił żonie tę
rozmowę i na koniec dodał kpiąco:
– Nie powiedziałem mu jednak, aby przyprowadził tę mężatkę z
Cheyenne, z którą rzekomo ma romans.
– Kurczę – mruknęła Jenny rozczarowana – wielka szkoda.
Chciałabym ją poznać.
– Nie wątpię – wzniósł oczy ku górze i wziął żonę w objęcia. –
Ale, kochanie, masz dość pracy i bez interesowania się życiem
uczuciowym przewodniczącego rady parafialnej – zachichotał.
Następnego dnia kurier Federal Express przywiózł paczkę z
materiałami na temat grup AA i Al-Anon, które Azaya wysłała na podany przez Jenny adres:
„Dwadzieścia cztery kilometry na północ od Moose”.
Ku zaskoczeniu Jenny adres okazał się wystarczający, a materiały bardzo interesujące. Były w nich
informacje o tym, jak zorganizować grupę dwunastu kroków, plan działania grupy, zasady oraz wiele
wskazówek.
Celem grupy AA było wyjście z alkoholizmu, celem Al-Anon udzielanie wsparcia osobom
związanym z alkoholikami. Założenie tych grup
wydawało się zaskakująco proste. Wystarczył jedynie sekretarz spotkania i mogła nim być Jenny.
Dalej należało postępować według ustalonego
planu. Spotkania powinien prowadzić wyleczony alkoholik, ale do czasu aż będą mieli w grupie
takiego, który zechciałby to robić, Jenny
planowała prowadzić je sama, i grupę Al-Anon także. Za zgodą Billa
przy głównym wejściu do kościoła w miejscu widocznym dla każdego
powiesiła zawiadomienia o spotkaniach obu grup. Jedno spotkanie
wyznaczyła na wtorkowy wieczór, a drugie na czwartkowy. Nie miała
dzieci, więc mogła poświęcić więcej czasu na działalność, która wspierała pracę kapłańską Billa.
Zadzwoniła do Gretchen i powiedziała jej o obu spotkaniach.
– Brawo! – pochwaliła Gretchen. – Pewnie na początku nikt się
nie pojawi, ale jeśli będziesz cierpliwie czekać, to w końcu w któryś wtorek albo czwartek ludzie
zaczną przychodzić. Tak to zwykle jest.
Wiem, bo mój ojciec był alkoholikiem i mama chodziła na spotkania Al-Anon. Ojciec nigdy nie był
w grupie AA. Umarł na marskość wątroby w wieku czterdziestu pięciu lat. Jeśli chcesz, mogę
poprowadzić niektóre spotkania Al-Anon za ciebie, jeśli Eddy nie będzie pracować do późna i
będzie mógł zostać z dzieciakami. On mi bardzo chętnie pomaga.
Ze słów Gretchen wynikało, że tworzy z mężem udany związek i
że Eddy to dobry człowiek.
– Bardzo chętnie – powiedziała Jenny, wdzięczna za propozycję
pomocy ze strony nowej przyjaciółki oraz za informacje, których Gretchen jej dostarczyła. – Przy
okazji, co wiesz o Debbie Blackman? Odwiedziła mnie tego samego dnia co ty. Na twarzy miała
dużego siniaka. Trochę mnie to zaniepokoiło. Ta dziewczyna robi wrażenie bardzo nieśmiałej i
wystraszonej.
– Tony, jej mąż, to pijak. Nie zdziwiłabym się, gdyby to była jego
sprawka. Już jako nastolatek miał kłopoty z prawem, kilka razy
wylądował w więzieniu za jazdę po pijanemu, brał udział w bójkach w barze. Ona jest znacznie ode
mnie młodsza, więc nie znam jej za dobrze.
– Miła dziewczyna. Ale wygląda na znerwicowaną. Zdaje się, że
mówiła, że ma czworo dzieci.
– Widuję ją w miasteczku, ale z nią nie rozmawiam. Ma najwyżej
dwadzieścia pięć lat. Smarkula. Przed ślubem pracowała jako kelnerka w restauracji. Myślę, że jej
mąż powinien należeć do twojej grupy AA. A jej by nie zaszkodziło przychodzić do Al-Anon. Mojej
mamie i mnie to naprawdę pomogło.
– Może powinnyśmy stworzyć grupę dla maltretowanych kobiet –
zastanawiała się głośno Jenny. – Myślisz, że dużo tu jest takich?
– Kilka na pewno. To się wiąże z piciem mężczyzn. Jak
wciągniesz facetów do AA, przestaną znęcać się nad swoimi kobietami.
Albo zaproś te kobiety do Al-Anon. Jest też mnóstwo kobiet, które piją.
Kiedy spadnie śnieg, ludzie siedzą w domach i się nudzą. Pieprzą się jak króliki i piją w weekendy.
W okolicy nie ma kulturalnych rozrywek –
informowała Gretchen. – Żadnego baletu, symfonii, opery ani teatru.
Tylko seks, wóda i telewizja.
Obie parsknęły śmiechem, choć znęcanie się nad kobietami było
bardzo poważną sprawą i Jenny chciała się dowiedzieć, jak wielka jest skala tego zjawiska wśród
parafian Billa.
Jenny ucieszyła się, gdy w piątek rano Debbie zawitała do niej
ponownie, tym razem tylko z niemowlakiem. Dzień był ciepły i Debbie miała na sobie T-shirt i
puchowy bezrękawnik. Jenny zauważyła u niej świeży siniak na ręce. Młoda kobieta nie wyjaśniła,
skąd się tam wziął, a Jenny udawała, że nic nie zauważyła. Debbie była zainteresowana Jenny i
odrobinę nią zauroczona. Wyglądało na to, że czuła się bezpiecznie,
siedząc w jej kuchni, karmiąc dziecko i rozmawiając na ogólne tematy.
Chłopczyk miał cztery miesiące. Debbie powiedziała, że nie chce
ponownie zajść w ciążę. Z trudem radziła sobie z czworgiem dzieci.
Nie powiedziała ani słowa o mężu, oprócz tego, że chodzili do tej samej szkoły średniej i pobrali
się, gdy ona zaszła w ciążę zaraz po maturze.
Miała teraz dwadzieścia cztery lata, a jej najstarszy synek sześć. Poza tym miała cztero- i dwuletnie
dzieci oraz niemowlę.
– Nie chcesz mieć dzieci? – zapytała z zaciekawieniem, choć
miała minę, jakby bała się urazić Jenny.
– Chcę – odparła cicho Jenny. – Długo nie mogłam zajść w
ciążę, a gdy w końcu mi się udało, ciąża okazała się pozamaciczna. Dwa miesiące temu zakończyła
się bardzo poważnym krwotokiem.
Postanowiliśmy odczekać kilka miesięcy, zanim spróbujemy ponownie.
Nie dodała, że był to jeden z powodów, dla których zdecydowali się
przeprowadzić do Wyoming. Że mieli nadzieję, że w spokojniejszym,
zdrowszym otoczeniu łatwiej zajdzie w ciążę.
– Bardzo mi przykro – powiedziała ze współczuciem Debbie.
Trzymała przy piersi śpiące niemowlę, sama przypominając jeszcze
dziecko. Siniak na jej ręce wyglądał paskudnie. Jenny domyślała się, że powstał od uderzenia dłonią,
nie była jednak pewna i wolała o to nie pytać Debbie, aby jej nie wystraszyć. Chciała wzbudzić w tej
dziewczynie zaufanie, aby jej jakoś pomóc. Siniak na twarzy był bledszy i Jenny dostrzegła, że
Debbie zatuszowała go podkładem. Jednak siniak na ręce był świeży i wyraźny. Jenny dziwiła się, że
Debbie włożyła koszulkę z krótkim rękawem. Może nikt nie zwracał uwagi na jej siniaki albo
nikogo to nie interesowało.
Chwilę porozmawiały, po czym Debbie zaczęła się zbierać do
wyjścia. Jenny przypomniała jej o składkowym lunchu w niedzielę po mszy i Debbie się speszyła.
– Mąż nie chce, żebym chodziła do kościoła. Uważa, że to głupota.
Chodzę tylko wtedy, kiedy on spotyka się z kumplami. Ale w niedzielę Tony śpi do późna.
– Pomaga ci przy dzieciach?
Debbie milczała przez chwilę i w końcu pokręciła przecząco
głową.
– Nie, Tony pracuje do późna. Jest barmanem w miasteczku.
Jenny pomyślała, że to praca w sam raz dla pijaka lub alkoholika.
– Wraca do domu dopiero około pół do trzeciej nad ranem i potem
długo śpi. Nie znosi, kiedy dzieci go budzą, więc rano wychodzę z nimi z domu. Oczekuje, że wrócę
po południu i zrobię mu obiad, zanim
wyjdzie do pracy. Czasami przy dzieciach mam prawdziwe urwanie głowy.
Nietrudno było to sobie wyobrazić, biorąc pod uwagę wiek dzieci,
zwłaszcza jeśli Tony w niczym jej nie pomagał.
– Czasami pomaga mi moja mama, ale moja siostra, która mieszka
w miasteczku, ma troje dzieci i jest dwa lata młodsza ode mnie, więc mama nie jest w stanie częściej
mi pomagać. Mam jeszcze siostrę w
Cheyenne – powiedziała nieśmiało Debbie, układając niemowlę w
foteliku dla dzieci.
Jenny odprowadziła ją do samochodu. Debbie powiedziała, że jeździ
autem męża tylko wtedy, gdy on śpi, ale gdy się obudzi, ona nie ma
żadnego środka transportu dla dzieci. Na widok nowego pick-upa Jenny
roześmiała się.
– Gdzie go kupiłaś?
– W centrum handlowym, dwa dni temu – odpowiedziała z
radosnym uśmiechem Jenny. – Od razu mi się spodobał. Wiem, że
wygląda trochę wariacko, ale jest cudny. Jeśli będziesz potrzebowała
kierowcy, zadzwoń do mnie, chociaż chyba jest w nim miejsce tylko na jedno siedzenie.
Więc mogłaby zabrać Debbie tylko z jednym dzieckiem, ale
prawdopodobnie nawet to oznaczałoby dla dziewczyny dużą pomoc,
gdyby miała kogoś do opieki nad pozostałymi dziećmi, na przykład swoją mamę.
– Postaraj się przyjść w niedzielę – zachęciła ją Jenny. –
Przyprowadź męża albo mamę i dzieciaki. I siostrę. Każdy ma przynieść jedno danie, ale jestem
pewna, że będzie tyle jedzenia, że wystarczy dla wszystkich. Będzie fajnie.
A przynajmniej taką miała nadzieję. Debbie sprawiała wrażenie
osoby, której przydałoby się trochę rozrywki. Wyglądała na zmęczoną i zaniedbaną, z jej paznokci
odpadał lakier, a włosy były przetłuszczone.
Nie miała czasu dla siebie. Jenny widziała po jej oczach, że dzieje się coś złego, choć Debbie się nie
skarżyła. Jenny nie powiedziała jej o grupie dla maltretowanych kobiet, którą zamierzała stworzyć.
Nie chciała dać Debbie do zrozumienia, że zorientowała się w jej sytuacji. Bo przecież mogła się
mylić.
Odjeżdżając, Debbie pomachała jej na do widzenia. Jenny wróciła do
domu zatopiona w myślach. Kilka minut później Bill przyjechał na lunch.
– Wszyscy mówią o twoim składkowym lunchu w niedzielę –
oznajmił z wyraźnym zadowoleniem.
Wspaniale zaczynali życie w nowej społeczności, i to dzięki
Jenny. On ze swej strony od tygodni niestrudzenie starał się poznać
wszystkich parafian. Razem tworzyli sprawny zespół. Ale taka właśnie
była Jenny. Kilka dni po przyjeździe zachowywała się, jakby tu była od kilku miesięcy. Bill zauważył
w kościele zawiadomienia o grupach AA i Al-Anon i popierał ten pomysł. Jenny zaczynała działać,
czy też próbowała działać, tam, gdzie to było potrzebne.
W czasie lunchu opowiedziała mu o Debbie, a on przejął się jej
sytuacją, jednak ponownie ostrzegł Jenny.
– Wystarczy, że ona przyjeżdża do ciebie. Jeśli jej mąż pomyśli, że podburzasz Debbie przeciwko
niemu, może podnieść na nią rękę.
– Już to zrobił – stwierdziła Jenny stanowczo.
Nie uwierzyła w historyjkę o upadku z konia.
– Teraz mógłby ją pobić mocniej. Dobrze robisz, pozwalając jej
przyjeżdżać do nas. Przemoc domowa to niebezpieczna rzecz.
Jenny kiwnęła głową. Była przekonana, że Bill wie, co mówi.
Udzielał porad maltretowanym kobietom w czasie swoich studenckich
praktyk i wiedział, jakie ryzyko grozi takim kobietom. Dwie z tych, którym doradzał, zostały
zamordowane. To mu dało realne wyobrażenie o tym, jak niebezpieczni byli ci mężczyźni.
W sobotę Jenny posprzątała salkę kościelną i ustawiła długie stoły, na których parafianie mieli
położyć swoje dania. Przy innych stołach mieli zasiąść do jedzenia. Ułożyła stosy papierowych
talerzy, kubków i
jednorazowych sztućców. Zgromadziła wszystko, co potrzebne, łącznie z papierowymi serwetkami.
W sobotę wieczorem wszystko było gotowe na
następny dzień.
W niedzielę Jenny czekała z niecierpliwością na kazanie męża. Jako
temat Bill wybrał wdzięczność. Mówił o tym, że okazywanie
wdzięczności za drobne błogosławieństwa zamiast ubolewania nad
brakiem wielkich darów od losu może korzystnie wpłynąć na ludzkie
życie. Kilka razy przytaczał przykłady z własnego życia. Wierni,
podobnie jak w wypadku jego trzech poprzednich kazań, byli pod
wrażeniem prostoty i siły przesłania. Podobało im się, że ich pastor był
skromnym człowiekiem, życzliwie nastawionym do ludzi. Umiał
okazywać współczucie, był inteligentny, serdeczny i głęboko wierzący.
Żył zgodnie z zasadami, które głosił.
Zaraz po zakończeniu nabożeństwa wierni zeszli do podziemnej
salki. Na stołach czekało na nich jedzenie, które zostawili tam przed mszą.
Tego dnia kościół był wypełniony po brzegi, a wierni nie mogli się
doczekać lunchu. W kościelnej salce rozpoczęła się uczta. Mniej więcej w połowie biesiady do
Jenny podeszła Gretchen.
– No, pani Sweet – zaczęła, patrząc na Jenny wzrokiem pełnym
podziwu – twój składkowy lunch to ogromny sukces. Wszystkie babki z okolicy zakochały się w
twoim mężu. Przystojny z niego gość.
– To prawda. – Jenny spojrzała na męża, który siedział po drugiej stronie salki. – I jest tylko mój.
– Ciebie też uwielbiają – zapewniła ją Gretchen. – Wpadłaś na
świetny pomysł. Nie rozumiem, dlaczego sami o czymś takim nie
pomyśleliśmy.
– Czasami trzeba świeżego spojrzenia, żeby dostrzec to, co
oczywiste. Myślę, że powinniśmy urządzać takie imprezy w każdą
pierwszą niedzielę miesiąca.
– Popieram – powiedziała Gretchen, wodząc wzrokiem za piątką
swoich pociech, które biegały wraz z mnóstwem innych dzieci. – Widzę tu dzisiaj ludzi, którzy od lat
nie byli w kościele. Lubią Billa, a jeśli na dokładkę dostają coś do jedzenia, to sukces murowany.
Może powinniśmy też urządzać wieczory bingo – dodała w zamyśleniu.
– Oraz spotkania grupy maltretowanych kobiet – dodała
przyciszonym głosem Jenny.
Gretchen kiwnęła głową aprobująco. Znały się od niedawna, każda
miała inne doświadczenia, inną sytuację rodzinną, Jenny czuła jednak, że ma nową przyjaciółkę.
Dobrze się dogadywały. Gretchen dostarczała
Jenny wiadomości o jej nowym środowisku, o tym, jak się do niego
dopasować, kim są mieszkańcy i jak wyglądają miejscowe zwyczaje i
układy. Jenny kipiała energią, miała mnóstwo pomysłów i pragnęła wiele zrobić, a Gretchen bardzo
się to podobało. Jenny już zdołała tchnąć w Moose nowe życie, a właśnie tego było mieszkańcom
potrzeba.
Lunch już prawie dobiegał końca, gdy zjawiła się Debbie z
czworgiem dzieci. Powiedziała, że Tony wyjechał z kumplami
samochodem, więc przyszła z dziećmi na piechotę. Dla dzieci była to daleka droga, więc Jenny od
razu nałożyła im na talerze hot dogi i
burgery, a Debbie kilka innych smakowitych potraw, po czym usiadła, aby z nią porozmawiać.
Jedzenie było proste, ale dobrze przyrządzone, co świadczyło o tym, że w Moose nie brakowało
dobrych kucharek.
Swój lunch Jenny zjadła z apetytem. Bill postarał się, aby przywitać się z każdym, kto przyszedł, i
choć przez chwilę porozmawiać. Poznał sporo osób, których do tej pory nie widział. Przyszło
również kilkanaście osób spośród tych, które Bill odwiedził w ich domach, między innymi Timmie,
który podarował mu psa, oraz jego siostrzyczka i ciocia.
– Czuję się jak Jack Kennedy, gdy był mężem Jackie – powiedział
Bill, uśmiechając się do Jenny. – Nie mam złudzeń. Wszyscy tu przyszli, aby poznać ciebie. Ja tylko
jestem facetem, który przyjechał do Moose w Wyoming z Jenny Sweet. Ale dobry jest każdy powód,
dla którego moi
parafianie przekraczają drzwi kościoła. Potem wszystko w rękach Boga.
A ty zawsze możesz być moim wabikiem.
– Służę z radością – powiedziała Jenny.
Debbie opuściła Jenny i przyłączyła się do grupy koleżanek i
kolegów, z którymi nie widziała się od czasów szkoły średniej. Śmiała się, rozmawiała i było widać,
że dobrze się bawi, podobnie jak pozostali.
Jenny i Bill stanęli w drzwiach i dziękowali każdej wychodzącej osobie za udział w lunchu. Jenny z
przyjemnością zauważyła, że Debbie wygląda na rozluźnioną i radosną. Młoda kobieta powiedziała,
że
świetnie się bawiła, i było widać, że mówi szczerze. Przyznała, że nie chodzi do kościoła regularnie,
jednak czuła się w nim swobodnie.
Gdy skończył się lunch, było już po czwartej. W skład ekipy
sprzątającej weszli Jenny i Bill, Gretchen, Eddy i dwoje ich dzieci, trzy panie oraz dwóch chłopców
ze szkoły średniej. Po upływie godziny salka znowu wyglądała czysto i schludnie.
Wieczorem Bill jeszcze raz podziękował Jenny za wszystko, co
zrobiła.
– Stajesz się idealną żoną pastora – stwierdził, a ona uśmiechnęła się promiennie.
Zorganizowanie grup AA i Al-Anon okazało się trudniejsze niż
przygotowanie składkowego lunchu. Nikt nie chciał się przyznać do bycia alkoholikiem ani do życia z
kimś, kto nim jest. Na pierwsze spotkanie nie przyszedł nikt. W następną niedzielę Bill wspomniał na
kazaniu o obu grupach. Na najbliższym spotkaniu Al-Anon zjawiły się dwie kobiety, a także
Gretchen, która przyszła, by opowiedzieć o swoim ojcu. Zrobiła to, by pomóc Jenny rozkręcić
działalność grupy. Na miejsce spotkań Jenny
wybrała plebanię, która była niewielka i przytulna i było w niej dość krzeseł, gdyby zjawiło się
więcej osób.
Po dwóch kolejnych tygodniach na spotkanie grupy AA przyszła
jedna kobieta i ani jeden mężczyzna. Pierwszy krok został jednak
zrobiony i Jenny poprowadziła spotkanie tylko z tą kobietą. Pani ta wyznała, że pije od dwóch lat, to
znaczy od śmierci swojego męża. Po tym jak narobiła swoim dzieciom wstydu na kilku niedawnych
uroczystościach rodzinnych, dzieci uznały, że powinna zacząć chodzić na spotkania AA.
Podczas ostatniej imprezy rodzinnej upiła się do nieprzytomności przy stole. Przyszła na spotkanie po
pomoc, by taka sytuacja nie powtórzyła się w czasie Święta Dziękczynienia. Jenny zapewniła ją, że
postąpiła
rozsądnie, i kobieta wyglądała na zadowoloną. Przedstawiła się tylko jako Mary, zgodnie z zasadami
AA. Nazwisk nigdy nie używano,
ponieważ anonimowość była istotą programu. Chodziło o to, by
członkowie grupy czuli się bezpiecznie. Jenny wiedziała, że na koniec każdego spotkania musi
przypomnieć uczestnikom, że nie wolno im
ujawnić, kogo widzieli ani co zostało powiedziane.
Pod koniec tygodnia Bill i Jenny uczcili Święto Dziękczynienia
obiadem w swojej kuchni. Dostali wiele zaproszeń, ale nie chcieli nikogo urazić, przyjmując jedno z
nich, a odrzucając pozostałe. Uznali, że najrozsądniej będzie zostać u siebie i zjeść obiad we dwoje,
i naprawdę sprawiło im to przyjemność. Jenny przyrządziła małego kurczaka z
wszelkimi tradycyjnymi dodatkami. Gdy wstawali od stołu, mieli uczucie, że pękną, tak bardzo się
objedli. Zadzwonili do Filadelfii i dowiedzieli się, że mama Jenny zamierza spędzić wieczór z
przyjaciółmi. Helene
tęskniła za córką, ale cieszyła się, że Billowi i Jenny wszystko dobrze się układa. Jenny
opowiedziała jej, czym zajmowała się w ostatnich
tygodniach. I dopiero wtedy uświadomiła sobie, jak wiele osiągnęła. Ani ona, ani Bill nie
próżnowali w Moose. Bill udzielał porad i odwiedzał
parafian, przygotowywał kazania i starał się z każdym porozmawiać w czasie powtórnych odwiedzin.
Zaskoczyło go, do ilu swoich wiernych
może dotrzeć jedynie konno. Wielu z nich mieszkało daleko od głównych dróg i – jak mówili – z
powodu śniegu byli przez kilka miesięcy w roku odcięci od świata. W stodółce za kościołem Bill
znalazł stare sanie i zamierzał z nich korzystać zimą, jeśli Navajo byłby chętny je ciągnąć.
Bill miał nadzieję, że tak się stanie. Sanie pięknie się prezentowały.
Po Święcie Dziękczynienia szybko zbliżało się Boże Narodzenie.
Jenny ponownie zorganizowała składkowy lunch, tym razem świąteczny,
oraz sprzedaż wypieków, z której dochód był przeznaczony na kościół.
Po Święcie Dziękczynienia wzrosła liczba członków grup AA i Al-Anon.
Osoby, które w czasie tego święta narozrabiały pod wpływem alkoholu, przyszły na spotkanie AA, a
te, które z ucierpiały z powodu tego zachowania, wzięły udział w spotkaniu Al-Anon. Obie grupy
wzbudzały powszechne zainteresowanie, ale na zakończenie każdego spotkania Jenny z naciskiem
przypominała, że obowiązuje zasada anonimowości
uczestników, i wszyscy jej przestrzegali. Przed Bożym Narodzeniem obie grupy dwunastu kroków
były wyraźnie liczniejsze. Jenny przeniosła
spotkania z plebanii do swojego salonu, aby wystarczyło miejsca dla większej liczby uczestników. W
ciągu dwóch miesięcy na plebanii
zrobiło się ciasno. Bill nie wierzył własnym oczom. Kolejnym celem, jaki postawiła sobie Jenny,
było utworzenie w nowym roku grupy dla
maltretowanych kobiet, jednak tuż przed Gwiazdką z zaskakującą prośbą zwróciły się niej dwie
nastolatki. Podeszły do niej po szkółce niedzielnej i powiedziały, że podoba im się sposób, w jaki
Jenny się maluje i ubiera, i zapytały, czy Jenny mogłaby urządzić kurs i uczyć je, jak się do niej
upodobnić. Dodały, że mają koleżanki, które chętnie się do nich przyłączą.
Jenny była ich nową idolką. Podziw dziewcząt pochlebiał Jenny, ale
propozycja kursu ją zaskoczyła, a ponieważ chodziło o zajęcia o raczej frywolnej naturze, zapytała
Billa o radę. Ku jej wielkiemu zaskoczeniu pomysł bardzo mu się spodobał.
– Ale to nie ma nic wspólnego z religią – zauważyła nieco
zaniepokojona Jenny.
Bill nie tylko nie wyglądał na zmartwionego, ale wręcz ucieszonego.
– Czyżby? Jesteś żoną pastora – możesz uczyć je, jak nakładać
makijaż, i jednocześnie mówić o wartościach, o narkotykach i seksie, i o wszystkich sprawach, które
są dla nich ważne. Wspaniały sposób nawiązania kontaktu z miejscową młodzieżą i przyciągnięcia
jej do kościoła!
Skoro Bill w pełni poparł ten pomysł, Jenny skontaktowała się z
dwiema dziewczynami, które się do niej zwróciły, i powiedziała, że
spotkają się w nowym roku w jej domu. Zaproponowała piątkowe
popołudnia po szkole. W ten sposób ich spotkania nie kolidowałyby z życiem towarzyskim dziewcząt
w czasie weekendu ani z odrabianiem
przez nie lekcji, co powinno uspokoić rodziców i spodobało się
dziewczętom. Jedna z nich miała czternaście lat, druga piętnaście, ich koleżanki były mniej więcej w
tym samym wieku. Jedna zapytała, czy
mogłaby dołączyć do nich jej koleżanka z ósmej klasy, i Jenny się zgodziła. Bill miał rację,
dostrzegając zalety powstania takiej grupy.
Przed pierwszym spotkaniem z dziewczętami Jenny poprosiła
Azayę o przysłanie kilku książek o sztuce makijażu, ponieważ sama malowała się bardzo oszczędnie i
nigdy nie malowała innej kobiety, choć widziała setki malowanych modelek, zarówno w ostatnim
czasie, jak i wtedy, gdy pracowała dla „Vogue’a”. Azaya obiecała, że zleci Nelsonowi przesłanie
zestawu próbek kosmetyków. Przedsiębiorczość Jenny
imponowała Azai, ale wcale jej nie dziwiła. Jenny z wielką ulgą przyjęła wiadomość, że żaden z jej
klientów na nic się nie skarży, choć sama też o tym wiedziała, ponieważ dzwoniła do każdego z nich
raz w tygodniu lub częściej, jeśli pojawiał się jakiś problem. Jak do tej pory współpraca z nimi na
odległość układała się dobrze, na miejscu Azaya i Nelson również dobrze się spisywali, nie było
więc powodów do obaw, że coś się zmieni na niekorzyść.
Na dzień przed Wigilią Bill odprawił w kościele specjalne
nabożeństwo z kolędami, a w Wigilię mszę o północy, w której uczestniczyło mnóstwo wiernych. W
Boże Narodzenie Bill i Jenny
odwiedzili wielu parafian, szczególnie chorych i starych. Był to
satysfakcjonujący dzień. Wieczorem złożyli sobie życzenia wesołych
świąt, zadzwonili do Toma oraz Helene, a potem wręczyli sobie prezenty.
Zgodnie z umową podarunki kupili w centrum handlowym. Bill kupił
Jenny parę pięknych kowbojskich butów z czarnej skóry jaszczurczej, pasujący do nich pas oraz dwie
pluszowe kostki do zawieszenia w jej żółtym pick-upie. Ona natomiast podarowała mu parę
kowbojskich butów
bardzo podobnych do tych, które dostała od niego, dwa ciepłe swetry na wyjazdy do wiernych,
aparat fotograficzny, o którym marzył, rękawice do jazdy konnej oraz czarny kapelusz kowbojski,
dokładnie taki, jaki miał
Clay, który Bill tak bardzo podziwiał i w którym świetnie wyglądał.
Gusowi, który rósł jak na drożdżach, kupili nową obrożę. Timmie stał się dość częstym gościem w
ich domu. Przychodził odwiedzić Gusa, a
czasami wyjeżdżał konno z Billem. Między Billem a chłopcem
zaczynała się rodzić przyjaźń. Timmie wyraźnie pragnął towarzystwa
mężczyzny, kiedyś zwierzył się Billowi, że tęskni za tatą.
Życie w Wyoming bardzo się podobało Billowi i Jenny. Ich dawne
życie wydawało im się odległe o całe lata świetlne i trudno im było uwierzyć, że Bill przebywa w
Moose dopiero od trzech miesięcy, a
Jenny od dwóch. Gdy pod koniec stycznia Jenny pojechała do Nowego
Jorku z powodu zbliżającego się Fashion Week, miała wrażenie, że
znalazła się na innej planecie. Stwierdziła z ulgą, że jej klienci dobrze sobie radzą. Widząc ją
ponownie, ucieszyli i byli jej wdzięczni, że przyjechała, aby ich wspomóc przed pokazami. Jenny
kontaktowała się z nimi regularnie w wielu kwestiach i do Nowego Jorku przyjechała
doskonale przygotowana. Będąc w Moose, z pomocą Azai pomogła im
nawet wybrać modelki. Wszyscy klienci byli zadowoleni ze współpracy z Azayą. Została dobrze
wyszkolona przez Jenny i miała własne pomysły.
Jenny z radością wróciła do Moose, gdzie wszyscy twierdzili, że
tęsknili za nią w czasie jej nieobecności, zwłaszcza Gretchen. Jenny przywiozła jej z Nowego Jorku
kilka ubrań, które idealnie na nią
pasowały, oraz szeroką bransoletę, która tak bardzo jej się podobała.
Podarunki z Nowego Jorku wywołały u Gretchen wybuch wielkiej
radości.
Zaraz po powrocie do Moose Jenny zaczęła spotkania z
nastolatkami w piątkowe popołudnia. Okazały się fajniejsze, niż się spodziewała. Dziewczęta były
bezpośrednie, dowcipne, otwarcie mówiły
o swoich potrzebach i problemach. Chciały nauczyć się od Jenny nie tylko sztuki makijażu – chciały
również zdobyć wiedzę o modzie i
stylu. Na koniec zajęć rozmowy schodziły na temat chłopców, seksu i
narkotyków, zapobiegania ciąży i relacji z rodzicami. Niektóre z
dziewcząt mówiły o college’u i chciały wyjechać z Wyoming, inne natomiast bały się opuścić
rodzinne gniazdo. I co tydzień dołączały nowe dziewczęta.
Przed upływem miesiąca w grupie było już piętnaście dziewcząt, a
w lutym było ich już tak dużo, że Jenny podzieliła je na dwie grupy. Z
przyjemnością obserwowała, jak zmienia się wygląd uczestniczek, i
cieszyło ją, że tyle się od niej uczą. Wyglądały czyściej i schludniej, miały lepiej ostrzyżone włosy,
zadbane paznokcie, mniej się malowały i doceniały zalety prostszych strojów. Jenny sama kupiła im
zestawy do
makijażu i wybrała się z nimi na zakupy do centrum handlowego.
Wyglądały tak ładnie i świeżo, że nawet ich rodzice byli pod wrażeniem.
Bill również. Jenny miała do nich wspaniałe podejście i wszystkie ją uwielbiały.
W walentynki, po powrocie Jenny z Nowego Jorku, sprawiły jej
niespodziankę, urządzając przyjęcie na jej cześć. Upiekły babeczki z jej inicjałami i włożyły
zamówione przez siebie T-shirty, na których
wydrukowano ich zdjęcia wewnątrz wielkiego serca. Nazwały się
„Dziewczyny Jenny” i w Moose nazwa ta stała się symbolem elegancji.
Również w lutym Jenny rozpoczęła działalność grupy o nazwie
Anonimowe Ofiary Przemocy Domowej, w skrócie AOPD, i tak jak w
wypadku dwóch innych grup spotkania urządzała u siebie w domu. I
tak samo jak w wypadku AA trzeba było czasu, aby ktoś się zjawił,
jednak wiadomości przekazywane pocztą pantoflową rozchodziły się
szybko i pod koniec lutego w poniedziałkowe wieczory w salonie Jenny siedziało sześć kobiet.
Swoim mężom mówiły, że chodzą do
kościoła na kurs hafciarstwa. Uzgodniły, że będą mówić o sobie Grupa Hafciarek. Ale wszystkie
kobiety w miasteczku wiedziały, o co chodzi.
Ten tajemny kod pozwalał im swobodnie rozmawiać między sobą o
spotkaniach. Jenny była zawiedziona, że Debbie nigdy się nie pojawiła.
Rozmawiała z nią na ten temat, ale Debbie powiedziała, że jej mąż by ją zabił, gdyby się o tym
dowiedział, wolała więc nie ryzykować. Jenny kilkakrotnie widziała u niej podbite oko i siniaki i
Debbie już nie udawała, że wpadła na drzwi albo spadła z konia. Obie wiedziały, skąd się wzięły te
obrażenia. Tony bił Debbie za każdym razem, gdy się upijał
albo gdy go zdenerwowały dzieci, gdy hałasowały lub go obudziły, co się często zdarzało, jednak
Debbie nie odeszła od niego, bo bała się jego reakcji. Miała jedną siostrę w Moose i drugą w
Cheyenne, ale żadna z nich nie mogła wziąć jej do siebie z czworgiem dzieci. A historia lubi się
powtarzać. Matka Debbie była bita przez swojego męża alkoholika aż do jego śmierci. Od
najwcześniejszych lat Debbie była świadkiem
znęcania się ojca nad mamą i myślała, że taki jest los kobiety – znosić przemoc męża. Nie miała
pieniędzy, zawodu ani miejsca, do którego
mogłaby odejść z czwórką dzieci. W wieku dwudziestu czterech lat
czuła, że jej życie jest ślepą uliczką, i nie widziała sposobu, jak z niej wybrnąć. Jenny cierpiała na
myśl o jej sytuacji i często rozmawiała o niej z Billem, bali się jednak interweniować, aby nie
pogorszyć losu Debbie.
Tuż po walentynkach Jenny stwierdziła, że jest w ciąży. Oboje z
Billem bardzo się ucieszyli, postanowili jednak zachowywać się
powściągliwie. Obawiali się zbyt wielkiej radości na wypadek, gdyby
znowu stracili dziecko. Powiedzieli matce Jenny i Gretchen i nikomu innemu. Jenny nadal prowadziła
swoje grupy i czuła się świetnie. Lekarz w Jackson Hole, do którego jeździła na regularne wizyty, był
zadowolony ze stanu jej zdrowia i był pewien, że Jenny nie jest w ciąży
pozamacicznej. Jednak pewnego spokojnego popołudnia w marcu, gdy
Jenny siedziała z Billem na kanapie i oglądała telewizję, poczuła ból.
Gdy poszła do łazienki, zobaczyła, że krwawi. Była w ósmym tygodniu ciąży. Wróciła z łazienki we
łzach.
– Co się stało? – zapytał z paniką w głosie Bill, mając w
pamięci poprzednie krwawienie.
Tym razem jednak sytuacja wyglądała inaczej. Jenny zadzwoniła do
lekarza, a ten na wszelki wypadek skierował ją do szpitala. Bill przez całą noc siedział przy łóżku
żony, trzymał ją za rękę i przemawiał do niej uspokajająco. Bóle jednak się nasilały, a po pewnym
czasie pojawiły się skurcze. Nad ranem Jenny poroniła. Długo płakała w ramionach Billa.
Pozwolono mu z nią zostać. Życiu Jenny nic nie zagrażało. Po
łyżeczkowaniu macicy wypisano ją ze szpitala. Wróciła do Moose
kompletnie załamana. Lekarz powiedział jej, że niektóre kobiety są zdolne, by zajść w ciążę, ale nie
są w stanie donosić płodu, i być może ona jest jedną z takich kobiet. Trudno było przewidzieć, jak
przebiegłaby
następna ciąża. Lekarz zasugerował, by zastanowili się nad adopcją, której jednak żadne z nich nie
chciało. Nie byli gotowi na taki krok.
– To nie koniec świata, Jenny – powiedział Bill łagodnie.
Był tak samo zrozpaczony jak ona, jednak pocieszał się myślą, że
tym razem jej życie nie było zagrożone. Faktem jednak było, że Jenny
poroniła dwa razy w ciągu sześciu miesięcy. Trudno było się dziwić, że jest w głębokiej depresji.
Tego wieczoru Gretchen poprowadziła za nią spotkanie grupy dla maltretowanych kobiet. Wszystkie
panie z grupy ze współczuciem przyjęły wiadomość, że Jenny jest chora, choć nie
wiedziały dlaczego. Po zakończeniu spotkania Gretchen przyszła do Jenny na górę i usiadła na jej
łóżku.
– Bardzo ci współczuję. Życie jest niesprawiedliwe. Połowa kobiet
w tym miasteczku wyszła za mąż, bo musiała, i wcale nie cieszy się, że ma dzieci. A ty rozpaczliwie
pragniesz je mieć i nie możesz.
Gretchen miała na sobie jeden ze strojów, które Jenny przywiozła jej
z Nowego Jorku, i Jenny powiedziała jej, że bardzo ładnie w nim wygląda. Jenny odmieniała kobiety
w Moose po prostu tym, kim była.
– Może pomyślicie o adopcji? Przecież nikt nie mówi, że nie
możecie mieć własnego dziecka, jeśli się wam uda, ale przynajmniej nie bylibyście tak nerwowi.
Wiele razy słyszałam o kobietach, które zaszły w ciążę po tym, jak adoptowały dziecko.
– Pewnie bym straciła tę ciążę – powiedziała ze smutkiem Jenny.
– Mnóstwo dziewcząt z okolicy trafia do ośrodka St. Mary’s w
Alpine, aby oddać swoje dzieci do adopcji – ciągnęła cicho Gretchen. –
Powinnaś z nimi porozmawiać.
Jenny i Bill już rozmawiali o adopcji. Jenny nie miała
jednoznacznego zdania na ten temat, była jednak pewna, że nie chce
spędzić reszty życia bez dzieci. Po wyjściu Gretchen Jenny powiedziała Billowi o ośrodku dla
niezamężnych dziewcząt w Alpine. Gretchen
powiedziała, że niektóre z trafiających tam dziewcząt mają zaledwie dwanaście, trzynaście lat, co
Jenny wydało się tragiczne. To jej
przypomniało, że planowała ponownie porozmawiać o zapobieganiu
ciąży z nastolatkami z kursu makijażu. Kilkanaście z nich brało pigułkę. Jenny nie chciała, by
którakolwiek z nich trafiła do St. Mary’s.
Tego wieczoru Bill i Jenny doszli do wniosku, że jest jeszcze za
wcześnie, aby podjąć decyzję w sprawie adopcji. Nie zrezygnowali
całkowicie z chęci posiadania własnych dzieci i Jenny chciała
spróbować jeszcze raz. Zdawała sobie jednak sprawę z tego, że ostatnim razem uważała na siebie,
nie była zestresowana ani przemęczona. Do
poronienia doszło z niezrozumiałych dla niej przyczyn. Ale przynajmniej ostatnia ciąża nie była
pozamaciczna i nie zakończyła się tak
traumatycznie jak pierwsza, i Jenny wierzyła, że może ponownie zajść w ciążę, nawet z jednym
jajnikiem i jednym jajowodem. Oby tylko zdołała donosić dziecko do dnia porodu.
W ciągu najbliższego tygodnia Gretchen poprowadziła za nią
spotkania AA i Al-Anon. Jenny leżała w łóżku, ale nie z przyczyn medycznych, tylko z powodu
obezwładniającego przygnębienia. W
końcu wstała w piątek, aby spotkać się z grupą nastolatek. Nie chciała sprawić im zawodu. Miała dla
nich nowe kosmetyki, mnóstwo kolorowych
magazynów oraz książkę, o której chciała im opowiedzieć. Rozmawiały na wiele różnych tematów i
Jenny ponownie poruszyła kwestię
zapobiegania ciąży. Przypomniała dziewczynom, że muszą być
odpowiedzialne za to, co robią, i nie powinny ufać przypadkowi ani
polegać na fazach księżyca. Jeśli chciały uprawiać seks, musiały stosować antykoncepcję. Wszystkie
przyznały Jenny rację.
Jedna z dziewcząt, której Jenny nie znała zbyt dobrze, została po
zajęciach, aby z nią porozmawiać. Była to czternastoletnia Lucy.
Chodziła do pierwszej klasy szkoły średniej. Na zajęciach z Jenny
dziewczyna kilka razy napomykała, że nie dogaduje się ze swoją mamą i że jej ojciec po pijanemu
bije mamę. Jenny chciała namówić jej mamę na spotkania w grupie Al-Anon albo grupie dla ofiar
przemocy, ale nigdy nie spotkała tej kobiety i nie miała okazji jej tego zaproponować. Była ciekawa,
czy Lucy chce porozmawiać z nią o przemocy w domu lub
pijaństwie ojca. Gdy zostały same, Jenny podała jej coca-colę.
– Co słychać? – zapytała z przyjaznym uśmiechem.
Tego dnia spotkanie było bardzo ożywione, Jenny rozmawiała z
dziewczętami o tym, jak odmawiać przyjęcia narkotyków i nie wsiadać do samochodu z chłopcem,
który pił. Zakres poruszanych tematów był o wiele szerszy od pierwotnie planowanego, choć o
makijażu i fryzurach również rozmawiały. Przebywanie z tymi dziewczętami trochę podniosło Jenny
na duchu. Nie czuła się już tak przygnębiona jak przez ostatnie dni.
Był to jej pierwszy krok w stronę normalnego życia.
– Co w domu? – zapytała.
Lucy wzruszyła ramionami. Była ładną dziewczyną o ciemnych
włosach, podobnych do włosów Jenny, i ciemnych oczach. Miała
egzotyczną urodę i pełną figurę. Wyglądała na starszą niż w
rzeczywistości, co – jak Jenny wiedziała – mogło przysparzać
dziewczętom w tym wieku kłopotów. Starsi chłopcy nie dawali im
spokoju i manipulowali nimi w taki sposób, aby dały się namówić na rzeczy, na które wcale nie
miały ochoty. Jenny zachęcała dziewczęta, aby unikały sytuacji, które im nie odpowiadają, oraz
takich, które nie wydają się im bezpieczne, jednak zdawała sobie sprawę, że nie zawsze było to
łatwe.
– Chyba nie najgorzej. Tato ostatnio jest spokojniejszy. Mama
mówi, że nie możemy go wkurzać.
Jenny wiedziała, że Lucy ma starszego brata, który ma osiemnaście
lat. Uciekł z domu i zamieszkał w Laramie, gdzie pracował na rodeo.
Lucy nie widziała go od dwóch lat. Ucieczka syna rozwścieczyła ojca,
który wyładowywał złość na innych, zwłaszcza na żonie, którą obwiniał za ucieczkę syna, choć w
rzeczywistości chłopak uciekł z jego powodu, jednak tej prawdy ojciec nie chciał przyjąć do
wiadomości.
– Jenny – podjęła Lucy z wahaniem. – Mam problem. Jeden z
tych, o których dzisiaj rozmawiałyśmy.
Jenny przebiegła w myślach listę tematów i pomyślała, że może
chodzić o antykoncepcję albo o to, że chłopak domaga się od niej
rzeczy, na które ona nie ma ochoty, i że trudno jej odmówić, zwłaszcza jeśli chłopak się z tego
powodu złości albo jest bardzo atrakcyjny. Były to typowe problemy młodych dziewcząt. Jenny
również się z nimi zmagała w czasach swojej młodości, nie tak znowu bardzo odległej.
– Jakiś problem z chłopcami? – zapytała Jenny delikatnie.
Lucy kiwnęła głową potwierdzająco.
– Tak jakby. Był taki chłopak, który bardzo mi się podobał. Poszłam z nim na szkolną zabawę z okazji
Halloween. On chodził do ostatniej klasy, nie wiedział, że jestem w pierwszej. Okłamałam go, bo
powiedziałam, że mam szesnaście lat.
Z jej pełną figurą kłamstwo nie było trudne. Lucy nie była pierwszą
dziewczyną, która skłamała na temat swojego wieku, aby zainteresować
sobą starszego chłopca. Nikt by się nie domyślił, że jest tak młoda.
– Tata nie chciał mnie puścić na tę zabawę, więc jego też
okłamałam. Ale mama wiedziała. Jej zawsze mówię prawdę.
Jenny kiwnęła głową.
– To bardzo ważne, że ktoś wie, gdzie jesteś. Na wypadek gdyby
coś się stało.
– I coś się stało – wyznała żałosnym głosem Lucy. Jej oczy
zaszły łzami. – On miał ze sobą butelkę burbona, w kieszeni. Wypiłam trochę i zrobiło mi się
niedobrze. A potem wypiłam więcej i nie wiem, co się stało. Myślę, że zrobiłam to z nim, ale tego
nie pamiętam. Odwiózł
mnie do domu i poszłam prosto do łóżka, a następnego dnia nie byłam pewna, czy mi się to śniło, czy
zdarzyło się naprawdę, ale nie chciałam go o to pytać. Nigdy więcej do mnie nie zadzwonił ani się ze
mną nie
umówił, więc myślę, że może tego nie zrobiłam i dlatego on jest na mnie zły... ale chyba jednak to
zrobiłam... sama już nie wiem. – Zaczęła płakać. – Wierzyłam, że tego nie zrobiłam. Nie zrobiłabym
czegoś
takiego...
– Możesz to sprawdzić – powiedziała Jenny uspokajającym
głosem. – Lekarz jest w stanie stwierdzić, czy nadal jesteś dziewicą, czy nie.
W tym momencie Lucy uniosła koszulkę i Jenny zobaczyła jej
wypukły brzuch. Obie już znały odpowiedź. Jenny starała się nie wyglądać na zaszokowaną, aby nie
wystraszyć dziewczyny, ani nie patrzeć na nią z potępieniem.
– Od Halloween nie miałam okresu – powiedziała Lucy cicho. –
Pomyślałam, że może się zatrzymał, bo to tak długo trwa, czasami takie rzeczy się zdarzają, ale teraz
widzę, że rośnie mi brzuch, więc widocznie musiałam to zrobić. Nawet nie mogę mu o tym
powiedzieć, bo przeniósł
się do innej szkoły. A po tamtym wieczorze już się do mnie nie odezwał.
Jenny, tato mnie zabije, jeśli mu o tym powiem. I mamę też zabije. –
Zalała się łzami.
Jenny wzięła ją w ramiona i zrobiła w myślach szybkie
obliczenia. Był marzec. Lucy była w piątym miesiącu ciąży. Ona, Jenny, cztery dni temu straciła
dziecko, którego rozpaczliwie pragnęła, a ta dziewczyna, która nawet nie pamiętała, że uprawiała
seks, spodziewała się dziecka, którego nie chciała i które mogło zrujnować jej życie. Życie naprawdę
było okrutne. Mimo to Jenny starała się pocieszyć Lucy i
uspokoić ją, myśląc, jak mogłaby jej pomóc.
– Chcesz, żebym razem z tobą powiedziała o tym twoim
rodzicom? – zaproponowała.
Lucy zawahała się, po czym kiwnęła głową.
– Nie pozwól, by tato skrzywdził mamę – poprosiła błagalnym
tonem. – Jak się wkurzy na mnie, to odegra się na niej.
– Nie dopuścimy do tego – powiedziała Jenny, mając nadzieję, że
to się uda. – Kiedy chcesz, żebym z nimi porozmawiała?
– Mogłabyś jutro do nas przyjechać? W soboty tato wychodzi.
Idzie do baru w miasteczku i pije z kumplami. Mama i ja będziemy same.
– O której?
– Około dwunastej? Taty już nie będzie. Mama przez cały dzień
pierze.
– Przyjadę – obiecała Jenny, jeszcze raz przytuliła Lucy, a potem dziewczyna wyszła.
Jenny poszła na piętro i powiedziała Billowi o tym, co się stało.
Jej mąż czekał, aż skończy się spotkanie, aby nie przeszkadzać Jenny ani nie krępować dziewcząt
swoją obecnością.
– Biedactwo – powiedział Bill, myśląc o Lucy. Widywał ją w
grupie Jenny, jednak jej rodzice nie przychodzili do kościoła, ale grupy jego żony były otwarte dla
każdego, i dla tych, którzy chodzili do
kościoła, i tych, którzy nie chodzili, i on to aprobował. – Jak myślisz, co z nią zrobią?
– Nie mam pojęcia. Gdy jej ojciec wypije, jest agresywny wobec
matki. Na pewno nie ucieszy go wiadomość, że jego czternastoletnia córka jest w ciąży. Jutro pojadę
do jej matki, żeby z nią porozmawiać pod jego nieobecność. Lucy musi urodzić to dziecko – jest w
piątym miesiącu.
Ale to zbrodnia, aby dziewczynka w tym wieku przechodziła przez coś takiego. Sama jest jeszcze
dzieckiem.
Nadejście wieczoru i sprawa z Lucy wprawiły Billa i Jenny w
posępny nastrój. Następnego dnia Jenny wstała wcześnie. Tuż przed
południem wsiadła do żółtego pick-upa i pojechała do domu Lucy.
Dziewczyna czekała na nią na zewnątrz.
Weszły razem do domu. Mamę Lucy zastały w kuchni. Składała
pranie i nuciła pod nosem. Widok gościa bardzo ją zaskoczył. Wiedziała, kim jest Jenny i że Lucy
chodzi na spotkania jej grupy.
– Coś się stało? – Natychmiast spojrzała na swoją córkę. –
Przeskrobałaś coś na zajęciach? – W jej głosie było słychać strach i oskarżenie.
Lucy pokręciła przecząco głową, a do jej oczu napłynęły łzy.
– Nic nie przeskrobała – odpowiedziała za nią Jenny.
To jeszcze bardziej zaniepokoiło kobietę. Wyglądała na
znerwicowaną. Bez chwili zastanowienia oskarżyła swoją córkę, na co
Lucy często się skarżyła na spotkaniach grupy. Mama zawsze za coś ją
obwiniała.
– Jestem w ciąży – powiedziała Lucy, wybuchnęła płaczem i
zarzuciła mamie ręce na szyję.
Płakały obie. Jenny poprosiła, aby usiadły przy stole, i Lucy
opowiedziała o całym zdarzeniu. Matka była zrozpaczona i co chwila powtarzała, że nie rozumie, jak
Lucy mogła to zrobić. A jednak stało się.
Natura, butelka burbona i natarczywy chłopak zrobiły swoje, a teraz w Lucy rosło dziecko, którego
nikt nie chciał.
Matka powiedziała Lucy, że ojciec zabije je obie, czego dziewczyna
też się obawiała. Jenny zaproponowała, że będzie obecna przy tym, jak mu powiedzą, jednak Maggie,
matka Lucy, wystraszyła się jeszcze bardziej.
Stwierdziła zrezygnowanym tonem, że to by tylko pogorszyło sytuację.
Podziękowała Jenny za chęć pomocy i powiedziała, że teraz będą
musiały poradzić sobie same. Lucy będzie musiała pojechać do St.
Mary’s, zanim ktokolwiek zorientuje się, co się stało, i oddać dziecko do adopcji. Lucy siedziała
przy kuchennym stole i szlochała. Płakała nadal, gdy Jenny po godzinie pożegnała się i wyszła. Jenny
wróciła do domu bardzo przygnębiona. Powiedziała o wszystkim Billowi, ale nie widzieli sposobu,
w jaki mogliby pomóc.
Wieczorem Jenny zadzwoniła do Lucy, ale dziewczyna nie odebrała.
Następnego dnia o ósmej rano Lucy zjawiła się u Jenny. Biegła całą drogę. Powiedziała, że zaraz
mama zawozi ją do St. Mary’s. Ojciec
oświadczył, że Lucy może mu się pokazać na oczy dopiero po tym, jak
urodzi dziecko i odda je do adopcji. Mama przepłakała całą noc. Nie pozwoliła ojcu uderzyć Lucy,
więc ojciec wyładował wściekłość na niej.
Lucy podziękowała Jenny, zarzuciła jej ręce na szyję i uścisnęła ją, a potem pobiegła z powrotem do
swojego domu po drugiej stronie
miasteczka. Jenny obiecała odwiedzić ją w St. Mary’s. Wiedziała, że pozostałe dziewczęta domyślą
się, co się stało, jeśli Lucy zniknie na kilka miesięcy. Dziecko miało przyjść na świat w lipcu i Lucy
zaraz potem miała wrócić do domu. Jenny wiedziała, że po porodzie i rozstaniu się z dzieckiem
dziewczyna nigdy już nie będzie taka jak przedtem. Przez resztę życia będzie się zastanawiać, co się
dzieje z jej dzieckiem.
Ta myśl dręczyła Jenny przez cały dzień i następnego ranka
pojechała do matki Lucy. Zastała ją zapłakaną w kuchni, z podbitym okiem. Kobieta podniosła na
Jenny wzrok pełen rozpaczy. Straciła
nadzieję i nie widziała dla siebie ratunku, tak samo jak inne ofiary przemocy. Jenny szczerze jej
współczuła. Powiedziała jej o spotkaniach grupy ofiar przemocy domowej w poniedziałkowe
wieczory oraz o
grupie Al-Anon i usilnie namawiała ją, aby przyszła. Maggie
powiedziała, że może przyjdzie, ale wyglądała na wystraszoną i
niepewną. Dlatego Jenny była zaskoczona, gdy wieczorem Maggie
pojawiła się na spotkaniu. Choć była przerażona, przyszła. Następnego dnia Jenny pojechała do St.
Mary’s odwiedzić Lucy. Dziewczyna
wyglądała na załamaną i przygaszoną. Zakonnice powiedziały Jenny, że Lucy została zbadana przez
ginekologa, który potwierdził, że dziecko
przyjdzie na świat w lipcu. Wkrótce potem zostanie oddane do adopcji.
Zakonnice zapewniły Jenny, że znajdą dla niego dobry dom, a Lucy
wróci do domu zaraz po porodzie.
Widząc Jenny, Lucy przylgnęła do niej i szlochając, błagała, aby jej nie zostawiała, jednak Jenny nic
nie mogła zrobić. Siedziała z Lucy tak długo, aż dziewczyna się uspokoiła. W pewnej chwili Lucy
zwróciła na nią dziwne, wystraszone spojrzenie.
– Weźmiesz moje dziecko, Jenny? Wiem, że chcesz mieć dziecko.
Nie chcę, żeby moje poszło do kogoś innego, tylko do ciebie. Wiem, że byłabyś dla niego dobra i
nigdy by się nie musiało dowiedzieć, że je urodziłam. A ja wiem, że ty i Bill zapewnilibyście mu
dobry dom. –
Znowu zaczęła szlochać.
Jenny była wstrząśnięta tym, co usłyszała, jednak w jakiś dziwny
sposób prośba Lucy wydała się jej szczęśliwym zrządzeniem losu. Był to ten rodzaj sytuacji, o
którym mówiła Gretchen: młoda dziewczyna wpada w kłopoty i oddaje dziecko. Lucy poprosiła, aby
Jenny przyjechała do St. Mary’s na adopcję. Oboje z Billem postanowili spróbować jeszcze raz
począć dziecko, ale adopcja mogłaby się okazać zbawienna dla każdej ze stron. Jenny nie wiedziała,
co powiedzieć.
– Porozmawiam o tym z Billem – obiecała Jenny i gdy się
rozstawały, Lucy była spokojniejsza.
W ośrodku przebywało dwadzieścia innych dziewcząt z sąsiednich
hrabstw i wszystkie znajdowały się w tej samej sytuacji. Czekały na poród, zrzeczenie się dziecka i
powrót do domu. Niektóre wyglądały
nawet na młodsze od Lucy. Był to rozdzierający widok. Przez całą drogę do Moose Jenny myślała o
tym, co powiedziała jej Lucy. Gdy tylko
wróciła do domu, poszła poszukać Billa. Siedział przy biurku i
przygotowywał kazanie. Wiedział, że pojechała do Alpine odwiedzić Lucy.
I zauważył jej poważne spojrzenie.
– Chce, żebyśmy wzięli jej dziecko – powiedziała zdławionym
głosem, siadając naprzeciwko niego. – Nie wiem, czy jej rodzice zgodzą się na to, ale jest to jakieś
rozwiązanie. Zawsze możemy mieć własne
dziecko – dodała, choć nie była tego już pewna. – Lucy urodzi w lipcu.
– Chcesz tego? – zapytał delikatnie, zaskoczony.
O tym, by adoptować dziecko Lucy, nie pomyślało żadne z nich.
Przejęli się tylko losem dziewczyny i jej matki. Takiego rozwiązania nie planowali ani nie chcieli.
Nie byli jeszcze gotowi na adopcję, ale dziecko już niedługo miało przyjść na świat, potrzebowało
domu, a Lucy była miłą dziewczyną i chciała im je oddać.
– Musimy to przemyśleć – powiedział cicho. – Proponuję za
kilka dni porozmawiać z jej rodzicami.
Jenny się zgodziła. Nie chciała działać pospiesznie. Wszystko stało
się tak nagle.
Podczas weekendu wielokrotnie rozmawiali o adopcji dziecka Lucy.
Obojgu spodobał się ten pomysł. Wydawał się dobrym rozwiązaniem dla
nich i wybawieniem dla Lucy i jej rodziców. Bill zadzwonił do Maggie i umówił się na spotkanie z
nią i jej mężem w niedzielę po
nabożeństwie, pod pretekstem rozmowy o Lucy. Oboje z Jenny
zaproponowali, że adoptują jej dziecko. Matka przyjęła ich propozycję z ulgą, a ojciec postawił
warunek, aby Sweetowie nigdy nie ujawnili, czyje to dziecko, i najlepiej, aby mówili, że adopcja
miała miejsce w Nowym Jorku. Jenny i Bill obiecali dotrzymać warunków porozumienia, a
rodzice Lucy zgodzili się, aby oni adoptowali dziecko. Była to prosta umowa i obie strony uzgodniły,
że zawiadomią St. Mary’s. Jenny
powiedziała, że chce wraz z matką Lucy być przy porodzie, aby
zobaczyć, jak dziecko przychodzi na świat. Ta kwestia była ojcu
dziewczynki już obojętna. Przed rozmową z Jenny i Billem zdążył się napić i gdy tylko skończyli
omawiać sprawę, wybiegł z domu,
trzaskając drzwiami. Jenny uściskała matkę Lucy, która płakała, i oboje z Billem wyszli.
Maggie ponownie pojawiła się na spotkaniu grupy dla ofiar
przemocy. Tym razem miała w oczach wyraz determinacji. Powiedziała, że nie zamierza dłużej
pozwalać swojemu mężowi sobą pomiatać. I nie pozwoli mu uderzyć Lucy, gdy ta wróci do domu.
Gdy Jenny zadzwoniła do Lucy, aby się dowiedzieć, co u niej słychać, dziewczyna powiedziała, że
lepiej się dogaduje z mamą. Jenny domyślała się, że to wpływ spotkań w grupie dla ofiar przemocy.
Pod koniec tygodnia Jenny pojechała odwiedzić Lucy i powiedziała
jej, że ona i Bill adoptują jej dziecko i że oboje cieszą się z tego powodu. Na twarzy Lucy
odmalowała się ogromna ulga. Marzyła o tym,
by jej dziecko trafiło w dobre ręce, i była pewna, że lepszych rodziców niż Jenny i Bill nie byłaby w
stanie znaleźć. Teraz pozostawało tylko czekać na przyjście dziecka na świat. Miało to nastąpić już za
cztery miesiące.
– Nie wierzę, że to się dzieje naprawdę – powiedziała Jenny
Billowi wieczorem. – Za cztery miesiące będziemy mieli dziecko.
Bill uśmiechnął się do niej i wziął ją w ramiona. Pozostały im
cztery miesiące, aby przygotować się do najważniejszego dnia w ich
życiu. Dnia, w którym przywiozą dziecko do domu i zaczną nazywać je swoim. Jenny wcale nie
przeszkadzało, że to nie ona je urodzi. Będzie przy porodzie. Bill też chciał być obecny na sali, ale
uznał, że nie
powinien krępować Lucy, i uzgodnił z Jenny, że będzie czekał, aż
dziecko opuści salę porodową w jej ramionach. W końcu wszystko
zaczęło się układać. Stracili dwoje swoich dzieci, ale teraz dzięki
czternastoletniej dziewczynie ich marzenie zaczynało się spełniać. Był to największy dar, jaki mogła
im dać. Jenny powtarzała to Lucy za każdym razem, gdy się z nią widziała, i dziękowała jej. Jenny i
Bill rozmawiali o tym niezwykłym szczęściu cały czas, gdy tylko zostawali sami. Jenny nie była w
stanie myśleć o niczym innym i w końcu wyznała
Gretchen, że adoptują dziecko, ale nie wiedzą, kim są jego rodzice.
Gretchen bardzo się ucieszyła. Jenny powiedziała o tym również swojej mamie, która przyjęła
wiadomość z ostrożną radością i wyraziła
nadzieję, że wszystko przebiegnie pomyślnie. Obawiała się, że biologiczna matka może zmienić
zdanie i Jenny przeżyje głębokie rozczarowanie.
Jenny zapewniła ją, że tak się nie stanie.
Jenny przeniosła swoje biuro z sypialni do narożnika salonu i w
maju oboje z Billem zaczęli przygotowywać pokój dziecięcy. Maggie od dwóch miesięcy
przychodziła na spotkania grupy dla ofiar przemocy. Jej opowieści nie różniły się od historii innych
kobiet, mówiła o tym, że jest bita i policzkowana przez męża i że to trwa od lat. Jednak pod
wpływem spotkań coś się zmieniło. Nie zamierzała dłużej znosić złego traktowania A Bill, czekając
na narodziny dziecka, przy każdej okazji powtarzał
Jenny, że będzie ją kochał po wsze czasy.
Rozdział 9
Pewnego dnia w czerwcu, malując pokój dziecięcy, Jenny usłyszała
dzwonek do drzwi. Billa nie było w domu, pojechał omówić remonty,
które trzeba było wykonać w kościele, z Clayem Robertsem,
przewodniczącym rady parafialnej. Jenny zeszła na parter i otworzyła drzwi. Ujrzała Debbie z
trojgiem dzieci przy jej nogach i niemowlęciem na ręku. Młoda kobieta wyglądała na wystraszoną,
miała podbite oko i
rękę na temblaku.
– Jenny, możesz mi pomóc? – zapytała bez żadnych wstępów.
Jenny natychmiast się odsunęła, aby mogli wejść. Wszystkie dzieci
były w piżamkach. Debbie wyglądała, jakby ubierała się w pośpiechu, i miała ze sobą tylko torbę na
zakupy wypełnioną pieluchami dla
niemowlęcia i przekąskami dla pozostałych dzieci.
– Co się stało? – zapytała Jenny z niepokojem.
Poszła do lodówki i wyjęła sok dla dzieci, a Debbie nalała
filiżankę kawy.
– Powiedział, że mnie zabije – wyszeptała zachrypniętym głosem
Debbie, gdy odeszły na bok, aby dzieci ich nie słyszały. – Myśli, że go zdradzam, ale to nieprawda.
Kompletnie mu odbiło. Jeden z jego kumpli przyszedł, żeby mi pomóc naprawić łóżeczko Mikeya, a
potem musiał
coś naopowiadać Tony’emu, gdy razem pili, bo gdy Tony wrócił do domu, zepchnął mnie ze
schodów, uderzył w twarz i podbił mi oko. Chcę
pojechać do mojej starszej siostry w Cheyenne. Powiedziała, że mogę się u niej zatrzymać do czasu,
aż znajdę pracę. Nikomu nie powiedziałam, dokąd jedziemy. Uciekłam, gdy tylko Tony wyszedł z
domu. To
niebezpieczny wariat. Myślę, że naprawdę chciał mnie zabić. Zaczął brać środki pobudzające i teraz
pije cały czas. Nie mogę z nim dłużej zostać, bo on zrobi coś strasznego mnie albo dzieciom. Nie
mogę ryzykować.
Zdecydowała się uciec, gdy zrozumiała, że Tony może zagrozić
zdrowiu i życiu ich dzieci. Dopóki jego agresja dotyczyła tylko jej, znosiła to pokornie przez wiele
lat. Jenny ucieszyła się, że Debbie
nareszcie zdobyła się na odwagę. Była młoda, mogła zacząć wszystko od nowa i mieć udane życie.
– Jak chcesz się dostać do Cheyenne? – zapytała Jenny.
Debbie się zmieszała. Był autobus, ale ona nie miała pieniędzy, poza
tym gdyby Tony zauważył ją na dworcu autobusowym, zmusiłby ją do
powrotu.
– Zawiozę cię – oznajmiła Jenny bez wahania.
Uświadomiła sobie, że Debbie nie miała czasu, aby obmyślić jakiś
plan. Pospiesznie wrzuciła pieluchy do torby, zabrała dzieci i uciekła, aby zniknąć przed powrotem
męża do domu. Minie trochę czasu, zanim Tony
domyśli się, że jego żona uciekła. Nie zostawiła żadnej wiadomości, więc przez pewien czas będzie
myślał, że po prostu wyszła z dziećmi. To
dawało jej kilkugodzinną przewagę nad nim w chwili, gdy on zacznie jej szukać. Czas był tu kwestią
kluczową. Jenny wiedziała, że jazda do
Cheyenne zajmie siedem lub osiem godzin.
– Okej, jedziemy – powiedziała do Debbie.
Jenny postanowiła wziąć pick-upa Billa, ponieważ jego samochód
miał więcej siedzeń i było w nim w sumie sześć pasów, dość, by
dowieźć Debbie z dziećmi bezpiecznie do celu, nawet bez fotelików dla dzieci. Debbie mogła
siedzieć z tyłu i trzymać niemowlę, a pozostałe dzieci będą chronić pasy. Zresztą i tak każde
rozwiązanie było dla nich bezpieczniejsze niż pozostanie w domu.
Jenny zostawiła kartkę na kuchennym stole, aby Bill mógł ją bez
trudu znaleźć, gdy wróci do domu. „Przepraszam, że uprowadziłam
twojego pick-upa. Możesz wziąć mój. Musiałam wyjechać. Zadzwonię,
jak tylko będę mogła. Nie martw się. Komuś pomagam. Wszystko Ci
wytłumaczę. Kocham, J.” Bała się napisać coś więcej na wypadek, gdyby do ich domu wtargnął Tony
i znalazł kartkę. Zaprowadziła Debbie i jej dzieci do pick-upa Billa i pomogła im się usadowić.
Pobiegła po torebkę.
Nadal miała ślady farby na rękach, ale nie chciała tracić czasu na mycie się ani na przebieranie.
Pragnęła jak najszybciej wywieźć Debbie i jej dzieci z miasteczka. Debbie nareszcie wykonała
właściwy krok. Jenny
wiedziała, że musi działać szybko, aby ta przerażona kobieta pod
wpływem strachu nie zmieniła nagle zdania i nie zechciała wrócić do domu. Jenny od wielu miesięcy
czekała na to, aby Debbie odeszła od
męża. I w końcu Tony posunął się za daleko. Debbie niemal straciła życie, ale dzięki temu zdarzeniu
nareszcie zdobyła się na właściwą
decyzję.
Po dwóch godzinach jazdy dzieci zaczęły się skarżyć, że są głodne.
Jenny zatrzymała się przy Burger Kingu i kupiła każdemu lunch. Gdy
maluchy się najadły, zasnęły. Następne długie godziny upłynęły w ciszy.
Nawet Debbie opuściła głowę i zasnęła na tylnym siedzeniu, opięta
pasem razem z niemowlęciem, które trzymała w ramionach. Jenny
włączyła radio, aby samej nie poddać się monotonii i nie zasnąć.
Dochodziła czwarta po południu, gdy Debbie i jej dzieci obudziły się. Od sześciu godzin byli w
drodze. O szóstej dotarli do Cheyenne. Dzieci znowu zgłodniały, ale Jenny nie chciała się
zatrzymywać. Zależało jej, aby jak najszybciej dowieźć wszystkich do celu. Debbie wytłumaczyła,
jak
dojechać do domu jej siostry.
Siostra okazała się wierną kopią Debbie, tylko trochę starszą. Gdy
otworzyła drzwi, za jej plecami było widać biegające dzieci. Dom był
mały, w saloniku walały się sterty zabawek, a mąż siostry z piwem w ręku oglądał telewizję. Właśnie
wrócił z pracy. Siostra natychmiast wzięła Debbie w ramiona, a na jej twarzy odmalowała się ulga.
Wiedziała, dlaczego Debbie przyjechała. Wszedłszy do domu za obiema
siostrami, Jenny zmartwiła się, widząc, jak mały jest dom. Za ciasny dla dwóch rodzin, nawet na
krótki czas. Jednak siostra zawsze obiecywała
Debbie, że pomoże jej znaleźć pracę w Cheyenne, jeśli tylko Debbie
odejdzie od Tony’ego. Kobieta podziękowała Jenny, że przywiozła jej
siostrę wraz z dziećmi.
Jedna rzecz była pewna: Debbie nigdy nie mogła wrócić do Moose.
Zwłaszcza teraz, gdy Tony szalał z wściekłości, powrót byłby zbyt
wielkim ryzykiem. Jego złość potęgował jeszcze fakt, że zabrała ze sobą dzieci, co w jego
rozumieniu było uprowadzeniem. Nie było wątpliwości co do tego, że Debbie postąpiła słusznie. Nie
miała innego wyboru.
Jenny dała jej wszystkie pieniądze, które miała w torebce w chwili wyjazdu. Nie chciała zostawać w
Cheyenne dłużej, niż to było konieczne, ponieważ czekała ją ośmiogodzinna jazda powrotna nocą.
Dała Debbie
niecałe dwieście dolarów, co nie było wielką sumą, jednak zdecydowanie było to lepsze niż nic.
Później Jenny przyszło do głowy, że powinna była zrealizować czek i dać Debbie więcej pieniędzy,
ale przyszło jej to do głowy, gdy już była w drodze. Zatrzymała się na stacji benzynowej, by
zatankować, i zadzwoniła do Billa. Odebrał po pierwszym dzwonku.
Szalał z niepokoju, głowiąc się, dokąd pojechała. Dzwoniła do niego już wcześniej, ze stacji
benzynowej w drodze do Cheyenne, ale nie odebrał.
– Gdzie jesteś? Wróciłem, a tu ciebie nie ma. Umieram ze
strachu.
– Przepraszam, kochanie. Rano zjawiała się u nas Debbie z
dziećmi. Miała podbite oko i rękę na temblaku. Nareszcie postanowiła uciec. Poprosiła, abym
zawiozła ją do jej siostry w Cheyenne. Właśnie stamtąd wracam. Jadę już do domu.
– To ja mam tu być aniołem miłosierdzia, a nie ty. Nie chcę, żeby jej mąż cię dopadł, gdy się
zorientuje, że pomogłaś jej w ucieczce.
Proszę, żebyś od tej chwili była bardzo ostrożna i zamykała drzwi na klucz. O której będziesz w
domu?
– Właśnie wyjeżdżam z Cheyenne. Będę w domu za siedem,
osiem godzin.
Billowi zrobiło się zimno na myśl o tym, że Jenny przez tyle godzin będzie prowadzić samotnie.
Jednak żadne z nich nic na to nie mogło
poradzić, a Jenny na szczęście była dobrym kierowcą.
– Mam tylko nadzieję, że Debbie tam zostanie – powiedział z
troską.
– Zostanie. Nie może wrócić. Za bardzo boi się męża, by nawet o
tym pomyśleć.
– Nie bądź taka pewna. Zdarza się, że ofiary przemocy wracają do
swoich prześladowców. To uzależnienie, od którego trudno się wyzwolić.
Bill wiedział o tym ze spotkań z maltretowanymi kobietami. Zbyt
wiele z nich wróciło do swoich oprawców i w końcu zapłaciło za to najwyższą cenę.
– Nie sądzę, żeby była od niego uzależniona. Nie miała dokąd
odejść, ale niestety dom jej siostry jest za mały. Debbie musi jak
najszybciej znaleźć sobie pracę.
– Wracaj już do domu, Jenny. Ale jedź ostrożnie. Jak tylko
poczujesz zmęczenie, zjedź na pobocze i prześpij się.
Gdyby jechała bez przystanków, byłaby w domu około trzeciej nad
ranem, a nawet później, jeśli przy wyjeździe z Cheyenne byłyby korki.
– Będę uważać. Obiecuję.
Wcale nie czuła się senna. Od wielu godzin działała w napięciu,
starając się bezpiecznie dowieźć Debbie i jej dzieci do Cheyenne. Gdy wsiadła do samochodu,
włączyła radio i wypiła kawę, którą kupiła na stacji. Najbardziej na świecie pragnęła teraz wrócić
do domu i do Billa.
Wypełniła misję i miała nadzieję, że pomogła Debbie zacząć lepsze
życie.
Jechała bez zatrzymywania się i dotarła do domu o pół do trzeciej
– co stanowiło rekordowy czas. Zdjęła z siebie wierzchnie ubrania i rzuciła je na podłogę. W samej
bieliźnie i T-shircie wsunęła się do łóżka. Bill natychmiast się obudził i wziął ją w ramiona.
– Dzięki Bogu, że już jesteś w domu – usłyszała w ciemności
jego zaspany głos. – Cały czas się o ciebie martwiłem.
Położył się dopiero o drugiej.
– Jestem cała i zdrowa – powiedziała, tuląc się do niego i
układając głowę na jego szyi.
Po dwóch minutach już spała.
Rano obudziła się później niż zwykle. Bill był na dole i parzył
kawę.
– Ale wczoraj był dzień – powiedziała, ciężko siadając przy
kuchennym stole.
Wyglądała na zmęczoną. Bill podał jej kubek kawy. Poprzedniego
dnia spędziła za kierownicą szesnaście godzin. Nadal czuła się
oszołomiona z powodu ucieczki Debbie od męża i długiej jazdy do
Cheyenne. Była ciekawa, co u niej – Debbie obiecała się odzywać.
Po śniadaniu Jenny wróciła do malowania pokoju dziecięcego i w
weekend skończyli go wspólnie. W centrum handlowym kupili mebelki,
a Jenny ozdobiła je obrazkami małych misiów. Mebelki wyglądały
rozkosznie i Jenny była bardzo zadowolona. Dziecko miało przyjść na świat już za pięć tygodni i
Lucy zaczynała się bać. Nie była psychicznie przygotowana do tego, co ją czekało w czasie porodu,
ale jej mama i Jenny obiecały, że będą przy niej, a lekarz w St. Mary’s był miły i doświadczony w
odbieraniu porodów tak młodych dziewcząt. Przyrzekł
ułatwić jej wydanie dziecka na świat tak bardzo, jak to tylko było
możliwe.
Było już ustalone, że gdy będzie po wszystkim, Lucy wróci do domu
i swojego życia, a jesienią pójdzie do drugiej klasy. W St. Mary’s pozwolono jej zdawać egzaminy i
Lucy codziennie odrabiała lekcje.
Siostry zakonne zapewniały ją, że z czasem zacznie się jej wydawać, że ciąża i poród nigdy nie miały
miejsca, i że w końcu o wszystkim zapomni. Jenny uważała to za jeszcze większe kłamstwo niż te,
które
naopowiadał Lucy chłopak, gdy namawiał ją do seksu. Jak mogłaby
zapomnieć o tym, że w wieku czternastu lat urodziła dziecko, które była zmuszona oddać innym
ludziom? Jenny nie potrafiła sobie wyobrazić
niczego gorszego i czasami miała wyrzuty sumienia, że spełni swoje
największe marzenie za cenę cierpienia Lucy, nie tylko fizycznego, ale i emocjonalnego, które
dziewczyna na pewno będzie odczuwać, oddając
swoje nowo narodzone dziecko. Jednak Lucy w żaden sposób nie była
przygotowana do wychowania dziecka. Choć jej relacje z matką wyraźnie się poprawiły w ostatnich
trzech miesiącach, ojciec nadal był na nią zły.
Po kilkunastu spotkaniach w grupie dla ofiar przemocy domowej Maggie stała się silniejsza,
pewniejsza siebie, zdecydowana pomóc swojej córce i chronić ją, gdy wróci do domu. Pocieszające
dla wszystkich było to, że dziecko będzie miało kochający dom. Co do tego nie było wątpliwości.
Jenny skupiła się teraz na przygotowaniach do przyjęcia dziecka.
Pewnego dnia, kupując pieluchy i artykuły dla niemowląt, zobaczyła, jak do sklepu wchodzi Debbie z
dziećmi. Jenny niemal opadała szczęka.
Przerażona podeszła do Debbie. W ciągu dwóch tygodni, które upłynęły od dnia, w którym odwiozła
ją do Cheyenne, Debbie ani razu się do niej nie odezwała, Jenny jednak myślała, że wszystko jest
dobrze.
– Co ty tu robisz? – zapytała ją szeptem. – Dlaczego nie jesteś w Cheyenne?
Nie mogła uwierzyć, że znowu widzi ją w miasteczku. Przez głowę
niczym błyskawica przebiegła jej myśl, czy Tony o tym wie.
– Nie mogłam znaleźć pracy – odpowiedziała nerwowo Debbie,
oglądając się za siebie. – Tony przyjechał i przywiózł mnie z
powrotem. – Jej oczy wyrażały bezbrzeżną rozpacz.
– Skąd się dowiedział, że jesteś w Cheyenne?
Debbie wahała się przez ułamek sekundy.
– Zadzwoniłam do niego. Nie miałam pieniędzy na jedzenie dla
dzieci. Siostra nie mogła mi pomóc, a dla mnie nie było nigdzie pracy.
Nie było mnie stać na opłacenie opiekunki.
– Powinnaś była do mnie zadzwonić. Pomogłabym ci.
Jenny znowu poczuła wyrzuty sumienia, że nie zostawiła jej więcej
pieniędzy przed wyjazdem z Cheyenne. W tym momencie przypomniała
sobie, co powiedział jej Bill: że wiele ofiar przemocy wraca do swoich prześladowców i kończy
tragicznie. Jenny nie chciała, aby taki los
spotkał Debbie. A dziewczyna właśnie weszła w paszczę lwa.
Debbie spojrzała na nią błagalnym wzrokiem.
– Nie przyjeżdżaj do nas. Nie dzwoń do mnie. Bo on mnie
naprawdę zabije. Ja zadzwonię do ciebie, jak tylko będę mogła.
Ledwo zdążyła to powiedzieć, gdy do sklepu wszedł Tony z
naburmuszoną miną. Minął Jenny, jakby była powietrzem. Szarpnął
Debbie za rękę i warknął, żeby się pospieszyła, po czym wyszedł. Jenny obserwowała z
przerażeniem, jak Debbie przywołuje dzieci i wychodzi z nimi ze sklepu.
Jenny opowiedziała o tym zdarzeniu Billowi po powrocie do domu
oraz Gretchen, gdy spotkała się z nią wieczorem. Gretchen przyszła
podziwiać pokój dziecięcy. Słuchając relacji o tym, co zdarzyło się w sklepie, kręciła głową.
– Biedna dziewczyna. Tony to paskudny typ. Zawsze taki był.
Miałaby lepiej, przymierając głodem u siostry w Cheyenne, niż z nim w domu.
– Boję się, że teraz on może jej coś zrobić.
– Nic na to nie poradzisz, Jenny. Ona sama musi się wyzwolić, bez
względu na to, jak długo to potrwa. Nikt nie jest w stanie tego zrobić za nią. Pewnie czuje się jak w
potrzasku: z czwórką dzieci i bez
pieniędzy.
Jenny pokiwała głową. Tego wieczoru wspólnie poprowadziły
spotkanie w grupie ofiar przemocy domowej. Gretchen nigdy nie była
ofiarą przemocy, ale umiała znaleźć wspólny język z tymi osobami.
Wśród uczestniczek była również Maggie, mama Lucy. Od kiedy
przełamała się i przyszła na pierwsze spotkanie, nie opuściła ani jednego.
Chodziła również na spotkania Al-Anon. W ciągu trzech miesięcy, to
znaczy od chwili, gdy Lucy trafiła do St. Mary’s, Maggie nabrała
większej pewności siebie i była wyraźnie inną kobietą.
Gdy następnego dnia rano Jenny jadła śniadanie z Billem,
zadzwoniła Gretchen. Miała tak zrozpaczony głos, że w pierwszej chwili Jenny nie wiedziała, kto
mówi.
– Boże, miałaś rację – powiedziała, szlochając, i wtedy Jenny ją rozpoznała.
– W czym miałam rację?
– Wczoraj ją zabił. Tony zabił Debbie. Przyszedł do domu pijany i
zrzucił ją ze schodów. Dzisiaj rano Debbie zmarła z powodu wylewu
krwi do mózgu. Właśnie widziałam się z jej matką.
– A co dziećmi? – zapytała Jenny z paniką w głosie.
– Nic im nie jest. Są u jej matki. Tony zadzwonił na policję i
powiedział, że Debbie sama spadła ze schodów, ale policja ma dowody na to, że okrutnie ją pobił, a
potem zrzucił. Ten bandyta jest teraz w areszcie oskarżony o morderstwo. Ty przeczuwałaś, że na to
się zanosi –
powiedziała zdławionym głosem Gretchen.
– I temu nie zapobiegłam – stwierdziła Jenny, zdruzgotana.
Odłożywszy słuchawkę, streściła rozmowę Billowi, który zdołał się
już wszystkiego domyślić, słuchając jej części rozmowy. Debbie podpisała na siebie wyrok śmierci
w chwili, gdy wróciła do domu. Bill znał już takie przypadki.
– Powinnam była bardziej na nią naciskać – powiedziała Jenny,
patrząc na Billa żałośnie. – Ale nie chciałam jej dręczyć. Zawsze bała się go wkurzyć.
– Niczego by to nie zmieniło – powiedział Bill, obejmując ją
ramieniem. – Nie mogłaś jej zmusić, aby od niego odeszła, ani zabronić jej powrotu do niego.
– Kiedy jechała do Cheyenne, myślałam, że nigdy nie wróci.
Debbie wytrzymała tylko dwa tygodnie i zadzwoniła do Tony’ego.
I w wieku dwudziestu czterech lat straciła życie, a jej dzieci zostały bez matki.
Przez wiele godzin Jenny nie mogła się otrząsnąć ze smutku i
przygnębienia i w końcu, aby zająć umysł czymś innym, pojechała do Lucy. Dziewczyna źle się czuła
z powodu upału i płakała za każdym razem, gdy mówiła o porodzie. Nie chciała przez to przechodzić,
ale teraz nie było już odwrotu. Uchwyciła się Jenny kurczowo jak małe dziecko,
którym pod wieloma względami ciągle była. A musiała dorosnąć. I to szybko.
W drodze powrotnej Jenny wstąpiła do Gretchen i znowu
rozmawiały o Debbie. Jenny powtórzyła przyjaciółce słowa Billa.
– Ma rację. Myślę, że nikt z nas nie był w stanie powstrzymać
Tony’ego ani zabronić Debbie powrotu. Za bardzo była od niego
uzależniona i przyzwyczajona do złego traktowania.
Jednak dla Jenny było to zbyt łatwe usprawiedliwienie. Aby zmienić
temat, Gretchen zapytała o matkę biologiczną ich dziecka. Wiedziała tylko, że w lipcu adoptują
dziecko w Nowym Jorku. Nie miała pojęcia, że dziecko było Lucy, którą znała, ale rodzice
dziewczyny postawili
warunek całkowitej dyskrecji.
– Wszystko dobrze – odparła Jenny, uśmiechając się. – Wkrótce
poród. Gdy dziecko się urodzi, zadzwonią do nas, wtedy pojedziemy i
przywieziemy je do domu.
– Dziwi mnie, że nie chcesz być przy porodzie – powiedziała
Gretchen.
Znając już trochę Jenny, przypuszczała, że jej przyjaciółka będzie
tego chciała, i Bill również. Myślała, że tak serdeczne, uczuciowe osoby na pewno zechcą być przy
narodzinach dziecka, które mieli adoptować.
– Matka nie życzy sobie naszej obecności. Jest bardzo młoda –
odparła Jenny bez zająknienia.
Gretchen popatrzyła na nią przeciągle.
– Jak młoda?
– Czternaście lat – odpowiedziała Jenny i natychmiast tego
pożałowała.
Nie chciała złamać zasad umowy z rodzicami Lucy. Jej ojciec był
zdolny do wszystkiego i wcale nie dbał o dobro jej dziecka. Gretchen nie skomentowała jej
odpowiedzi ani nie zadawała więcej pytań. Coś jej mówiło, że nie powinna dociekać. Jenny
odetchnęła z ulgą.
W następnych dniach wszyscy rozmawiali tylko o Debbie i o
aresztowaniu Tony’ego za morderstwo. Tony został przewieziony do
Jackson Hole, gdzie postawiono go w stan oskarżenia i umieszczono w więzieniu. W pogrzebie
Debbie uczestniczyli Jenny i Bill, Gretchen i Eddy oraz wszyscy, którzy ją znali, albo z nią dorastali,
albo chodzili z nią do szkoły. Jej dzieci nie było, ale jej matka i siostry siedziały zapłakane w
pierwszej ławce. Był to najbardziej przygnębiający pogrzeb, na jakim Jenny była. Wracając do domu,
i ona, i Bill milczeli,
przytłoczeni wielkim smutkiem. Trudno im było się pogodzić z tą
niepowetowaną stratą.
Ich nastroje zaczęły się poprawiać na tydzień przed datą porodu
Lucy. Jenny starała się odwiedzać dziewczynę każdego dnia. Pewnego
ranka znowu zamierzała do niej pojechać, gdy dowiedziała się, że w
górach istnieje ryzyko nagłych powodzi. Widząc, że Bill siodła konia
Claya, zdziwiła się.
– Dokąd się wybierasz?
– Do Harveya Adamsa. Ma zapalenie płuc, obiecałem, że go
odwiedzę. – Bill uśmiechnął się do niej.
Uwielbiał swoją pracę i oboje zgodnie przyznawali, że
przeznaczenie przywiodło ich do tego miejsca. Mieli wrażenie, że
mieszkają tysiące kilometrów od Nowego Jorku i trudno im było sobie wyobrazić, że mogliby tam
wrócić. W ciągu dziewięciu miesięcy Moose stało się ich domem.
– Może byś zaczekał, aż się wypogodzi?
– Obiecałem doktorowi Smithowi, że pojadę do Harveya i
zobaczę, czy staruszek potrzebuje lekarza. Dzieci namawiają go, aby
przeprowadził się bliżej miasteczka, ale Harvey jest uparty jak osioł.
– Tak samo jak ty – stwierdziła Jenny i pocałowała go.
Bill bardzo lubił okolicznych mieszkańców i był niezwykle oddany
swoim wiernym. Jeśli obiecał, że pojedzie do Harveya, to tak zrobi. Nigdy nie złamał danego słowa.
– Nic mi nie będzie – powiedział uspokajająco.
Koń Claya był silny, miał pewny chód i był przyzwyczajony do
trudnego terenu. Jenny nie martwiła się o Billa, gdy jeździł konno po górskich ścieżkach, chyba że
była zła pogoda. Ale ostatniej zimy jeździł
nawet w śniegu. A w przerwach między jedną ulewą a drugą pogoda była śliczna. – Wrócę za kilka
godzin. Jakie masz plany na dzisiaj?
– Chciałam pojechać do Lucy, ale chyba sobie odpuszczę. Muszę
zadzwonić do kilku klientów i przedyskutować z Azayą pewne sprawy.
Nie rozmawiałam z nią od tygodnia.
Jenny coraz trudniej było skupić się na swoich klientach w Nowym
Jorku. Jej życie było teraz tutaj, w Moose, z Billem, pośród jego parafian, a wkrótce również z
adoptowanym dzieckiem. Nie chciała
sprawiać swoim klientom zawodu, ale teraz, gdy mieszkała w Wyoming, w jej życiu wiele się
zmieniło. Kariera Nelsona nabierała rozmachu i chłopak nie mógł już tak często pomagać Azai.
Dlatego Jenny zaczęła
myśleć o tym, by powiedzieć swoim klientom, gdy przyjedzie na Fashion Week we wrześniu, że
kończy działalność i do końca roku ostatecznie zlikwiduje swoje interesy w Nowym Jorku. Przyszła
już na to pora. W
jej życiu zaszły zbyt wielkie zmiany. Zaczynała nowy etap. Nigdy nie
myślała, że do tego dojdzie, ale tak się stało.
Bill uśmiechnął się do niej i wyszedł z domu, ale zaraz wrócił i
jeszcze raz ją pocałował.
– Nie zapomnij, jak bardzo cię kocham – powiedział.
W duchu żałował, że nie może zostać w domu i pójść z nią do
łóżka. Była coraz piękniejsza i z każdym dniem kochał ją coraz
bardziej.
– Po wsze czasy, tak? – Uśmiechała się do niego nieco
kokieteryjnie. Był dla niej cudownym mężem i wiedziała, że ma wielkie szczęście, mogąc iść z nim
przez życie. – Ale jeśli pogoda się popsuje, wracaj do domu. Do Harveya możesz pojechać jutro.
Bill kiwnął głową i wyszedł, a kilka minut później zobaczyła, jak odjeżdża na Navajo. Poszła
zadzwonić do Azai i rozłożyła na biurku plik próbek tkanin i zdjęć. Niespodziewanie to, czy użyją
tkanin we wzorki, czy w prążki, czy suknie będą z organzy, czy z gazaru, przestało mieć znaczenie.
Straciła serce do tej pracy.
Gdy Bill wjechał na górską ścieżkę prowadzącą do domu Harveya
Adamsa, pogoda się poprawiła. Na jasnobłękitnym niebie pokazało się
słońce. Doświadczony koń prowadził go znajomą drogą. Bill myślał o
Jenny, o tym, jak bardzo jest z nią szczęśliwy, i o tym, że przyjazd do Moose był bardzo dobrą
decyzją. Myślał również o dziecku, które mieli wkrótce adoptować, o tym, jak odmieni się ich życie.
Był przekonany, że dziecko Lucy jeszcze pogłębi uczucie, którym się oboje darzyli.
Siedząc wygodnie w siodle, podziwiał polne kwiaty rosnące na
zboczach dolinki, którą właśnie jechał. Niespodziewanie z gór nadeszła wielka powódź i porwała go
wraz z koniem. Koń wpadł do głębokiej
szczeliny w dnie dolinki, a Bill uchwycił się nisko zwisającej gałęzi, jednak woda ciągle napływała
rwącym strumieniem. Bill wisiał nad
szczeliną i czuł, że zaczyna się zsuwać. Gdy było ciepło, nigdy nie nosił
rękawic. Uniósł wzrok ku niebu, poczuł, jak przepływa przez niego fala spokoju, i krzyknął w stronę
słońca najgłośniej jak tylko potrafił:
– Kocham cię, Jenny!
Chciał, aby go usłyszała i aby to były ostatnie słowa w jego życiu.
Czuł, że porywa go prąd wody. Nie bał się. Jedynym uczuciem, które go przepełniało, gdy spadał na
dno jaru, była jego miłość do Jenny, silniejsza i głębsza niż jakikolwiek ocean.
Rozdział 10
Po rozmowie z Azayą Jenny poszła na górę do pokoju dziecięcego,
aby zająć się rzeczami i ubrankami, które niedawno kupiła i których nie miała jeszcze czasu ułożyć w
szufladach. Wszystko było gotowe.
Brakowało tylko dziecka. Jenny już nie mogła się go doczekać.
Uśmiechając się do siebie, krzątała się po domu i nawet nie zauważyła, kiedy minęły trzy godziny.
Zdziwiła się, że Bill jeszcze nie wrócił,
wiedziała jednak, że czasami zostawał u swoich parafian dłużej,
zwłaszcza u Harveya Adamsa, który lubił snuć opowieści, albo u innej starszej osoby, która była
samotna lub chora. Bill miał przysłowiową
świętą cierpliwość. Jenny wiedziała, że nie ma powodu, żeby się
denerwować o męża. W końcu przyjedzie do domu i przeprosi za
spóźnienie.
O piątej wyjęła sałatę z lodówki i zrobiła surówkę do obiadu. Bill miał upiec stek na grillu. O pół do
szóstej Jenny usłyszała nadjeżdżający samochód. Wyjrzawszy przez okno w kuchni, zobaczyła
szeryfa. Były to jego drugie odwiedziny w ciągu tygodnia. Za pierwszym razem
przyjechał, aby zadać Jenny pytania na temat Tony’ego Blackmana, a
dokładniej: na temat tego, co wiedziała o jego znęcaniu się nad Debbie.
Policja prowadziła śledztwo i zbierała informację o skali przemocy Tony’ego wobec żony. Widok
poważnego oblicza szeryfa nie zdziwił
Jenny. Otworzyła drzwi i zaprosiła go do środka.
– Witaj, Clark – powiedziała lekkim tonem. – Bill jeszcze nie
wrócił, ale lada chwila powinien być. Pojechał do Harveya Adamsa, który jest chory.
Szeryf kiwnął głową i wchodząc do domu, zdjął kapelusz.
– Jenny, muszę z tobą porozmawiać – powiedział.
– Wiem. Znowu chodzi o Tony’ego.
Jenny wolałaby już o nim nie mówić i miała nadzieję, że Tony
dostanie długi wyrok za to, co zrobił.
– Chodzi o Billa – powiedział cicho szeryf. Pragnął mieć tę
rozmowę jak najszybciej za sobą. Sytuacja była wyjątkowo przykra. –
Porwała go nagła powódź, gdy jechał do Harveya. Razem z koniem
wpadł do szczeliny. – Starał się powiedzieć to jak najprościej.
Jenny wpatrywała się w niego oszołomiona.
– O czym ty mówisz? – Jej umysł nie przyjmował tej
wiadomości.
– Bill zginął, Jenny. Spadł. Znaleźliśmy go na dnie szczeliny.
Porwała go powódź.
Jenny zachwiała się i uchwyciła ramienia szeryfa, który przez
moment myślał, że kobieta zemdleje. Wiedział, że nigdy nie zapomni
wyrazu jej twarzy. Przez głowę przemknęła mu myśl, że chciałby, aby
kiedyś ktoś tak samo zareagował na wiadomość o jego śmierci. Jenny
wyglądała, jakby rozpruto jej pierś i wyrwano serce.
– Tak mi przykro. Bardzo ci współczuję. Był wspaniałym
człowiekiem.
Podtrzymując ją, pomógł jej usiąść w fotelu. Jenny wpatrywała się
w niego szeroko otwartymi ze zgrozy oczami.
– To nieprawda – powiedziała. Jej umysł nie chciał przyjąć tej
wiadomości. – To niemożliwe. Musiałeś się pomylić. Jesteś pewien? –
Kręcąc głową, szybko wyrzucała z siebie słowa. Nie chciała uwierzyć w to, co słyszała.
– Jestem pewien. Wydobyliśmy jego ciało. – Postanowił, że nie
powie jej, że poobijane, poranione ciało Billa znajduje się w kostnicy. I że najdziwniejsze było to, że
gdy go znaleźli, miał wyraz niezwykłego spokoju na twarzy, jakby błogo spał. Naprawdę był świętym
człowiekiem.
Clark przypuszczał, że w chwili upadku Bill się modlił. – Bardzo mi przykro. Chcesz, żebym do
kogoś zadzwonił?
Jenny nie była w stanie myśleć. Wiedziała tylko, że są ludzie,
których musi powiadomić. Zaraz po wyjściu szeryfa zadzwoniła do
Gretchen i roztrzęsionym głosem poprosiła ją, żeby natychmiast do niej przyjechała. Nie
powiedziała, o co chodzi. Gretchen pomyślała, że może biologiczna matka zmieniła zdanie. Nawet w
najgorszych
przypuszczeniach nie przyszłoby jej do głowy, że Bill nie żyje. W chwili gdy ujrzała twarz Jenny,
natychmiast zrozumiała. Nigdy nie widziała, aby ktoś wyglądał tak, jakby wraz ze śmiercią
najdroższej jego sercu osoby umarła część jego samego.
– Mylą się. Wiem, że się mylą – powtarzała Jenny, gdy Gretchen
usiadła przy niej i trzymała ją za rękę. – Bill nie zostawiłby mnie w ten sposób.
Jednak fakty były nieubłagane. W ich życie brutalnie wtargnęła
śmierć, nie zważając na ich miłość i plany na przyszłość. Siedząc przy Jenny, Gretchen drżała ze
strachu, że jej przyjaciółka w którymś
momencie wybuchnie złością. Ale tak się nie stało. Przez długi czas Jenny siedziała niczym głaz. A
potem zadzwoniła do Toma. Na wiadomość o
śmierci Billa Tom wybuchnął płaczem. Zapytał, kiedy będzie pogrzeb, ale Jenny nie umiała mu
odpowiedzieć. Następnie zadzwoniła do swojej
mamy, która rozpłakała się z żalu nad stratą i tragedią, jaka dotknęła jej córkę. Przypomniały się jej
chwile, gdy przed wielu laty dowiedziała się o śmierci swojego męża.
Następnego dnia Gretchen pojechała z Jenny załatwiać sprawy.
Ustaliły, że pogrzeb odbędzie się trzy dni później w kościele pod
wezwaniem Świętych Piotra i Pawła. Mszę miał odprawić pastor z
Jackson Hole. Jenny zadzwoniła do Toma i swojej mamy, natomiast
Gretchen powiadomiła Azayę, która obiecała, że powiadomi innych. Przez trzy dni Gretchen ani na
chwilę nie odstępowała przyjaciółki. Jenny
powtarzała, że czuje przy sobie obecność Billa, że wie, że on jej nigdy nie opuści. Obiecał jej to.
Jenny zadzwoniła do Maggie, aby osobiście powiadomić ją o
śmierci Billa i zapewnić, że nadal pragnie adoptować dziecko. Nic się nie zmieniło. Jedna różnica
polega na tym, że Jenny będzie wychowywać
maleństwo sama. Maggie z ulgą przyjęła zapewnienie, że plany się nie zmienią i że Jenny weźmie
dziecko. Gdy powiedziała Lucy o Billu,
dziewczyna rozpłakała się.
Z Filadelfii przyjechała Helene i zatrzymała się u córki.
Codziennie przychodziła do nich Gretchen. Jenny wyglądała jak upiór,
nadal zdruzgotana tym, co się stało. Rodzina Billa przybyła wieczorem na dzień przed pogrzebem i
zatrzymała się w hotelu w Jackson Hole. Tom przyjechał do Jenny, wziął ją w ramiona i tulił, jakby
była jego siostrą.
Płakali oboje. Nareszcie pokochał ją za to, jaka była wspaniała dla Billa.
Zamierzał wygłosić mowę pogrzebową, Clay Roberts również zgodził się
powiedzieć parę słów. Jenny było to obojętne. Nie byli w stanie
powiedzieć o jej mężu niczego, czego by już sama nie wiedziała. Nie potrafiła sobie wyobrazić życia
bez niego. W nocy długo siedziała na krześle przed domem, wpatrując się w niebo i zastanawiając
się, gdzie jest Bill. Zawsze jej powtarzał, że ludzie, którzy się kochają, odnajdą się ponownie.
Najpierw wznoszą się ku niebu i stają się gwiazdami, a
potem wracają na ziemię w innym ciele, rozpoznają się i dalej się kochają. Kiedy jej to mówił,
uważała, że to niemądre, ale teraz bardzo chciała wierzyć, że znowu będą razem. Bez niego jej życie
nie miało
żadnej wartości.
Powiedziała Azai, żeby nie przyjeżdżała na pogrzeb. Ktoś musiałby
odebrać ją z lotniska i pomyśleć o noclegu dla niej, a Jenny po prostu nie miała na to siły.
Konieczność znoszenia rodziny Billa była aż nadto przykrym przeżyciem. Rodziców Billa Jenny
zobaczyła dopiero w dniu
pogrzebu. Wyglądali na zdruzgotanych i do niej nie odezwali się ani słowem. Oprócz rodziców
przyjechali obaj bracia, ale bez żon. Przy grobie Tom i Gretchen stali po obu stronach Jenny, a jej
mama tuż za nią.
Jenny wpatrywała się w trumnę z wyrazem bezbrzeżnej rozpaczy.
Wszyscy czuli się bezradni wobec przytłaczającego ją cierpienia. Rodzice Billa chcieli zabrać ciało
syna do Nowego Jorku, aby je tam pochować, ale Jenny się nie zgodziła. Chciała, aby został w
Moose. Bill uważał, że było to miejsce, w którym mieli się znaleźć, i Jenny mu wierzyła. Ona też tak
czuła.
Tom wygłosił piękną przemowę o ich wspólnym dzieciństwie i o
tym, jakim człowiekiem stał się Bill. W pogrzebie uczestniczyli wszyscy parafianie, którzy zetknęli
się z Billem, wśród nich Timmie, jego
siostrzyczka i ciocia. Eddy płakał jak małe dziecko. Po pogrzebie do domu Jenny przychodzili ludzie,
mówili do niej rzeczy, które brzmiały pusto w jej uszach albo których nie rozumiała, i wyrażali
współczucie z powodu straty, która ją dotknęła. Ale co oni mogli o tym wiedzieć? Czy byli w stanie
pojąć, ile Bill dla niej znaczył? Cały czas myślała o dniu, w którym po raz pierwszy się spotkali,
przed hotelem Plaza w Nowym Jorku, oraz o ich drugim spotkaniu, na stacji benzynowej w
Massachusetts. To było przeznaczenie. Bez Billa wszystko traciło sens.
Jenny czuła się jak pusta muszla.
Wieczorem, po odejściu Toma, Gretchen pomogła Jenny położyć się
do łóżka. Helene spała w pokoju obok. Rodzina Billa wyjeżdżała
następnego ranka i Jenny wiedziała, że nie zobaczy ich już nigdy więcej, ale nic jej to nie obchodziło.
Tom jednak obiecał ją odwiedzać. Jenny przekonywała swoją mamę, że może ją już zostawić.
Pragnęła być sama ze swoim bólem. Ponieważ Gretchen obiecała nad nią czuwać, Helene,
aczkolwiek niechętnie, zgodziła się wyjechać. Dla Jenny liczył się tylko Bill. Od momentu gdy się
poznali, stanowił część jej życia, jej świata i jej samej. Nie chciała przy sobie nikogo innego, nawet
swojej mamy. A
Gretchen umiała zachowywać się dyskretnie, niczym anioł stróż. Mówiła mało, po prostu była.
Następnego dnia Jenny pojechała zobaczyć się z Lucy. Dziewczyna
się zamartwiała – nie widziała Jenny od czterech dni. Gdy Lucy
zobaczyła jej szklisty wzrok, rozpłakała się. Jenny wzięła ją w ramiona i powiedziała, że wszystko
będzie dobrze. Wszystko będzie lepiej, gdy
dziecko przyjdzie na świat. Przewidywany termin porodu przypadał za
dwa dni i Lucy była już bardzo gruba. Bała się tak bardzo, że płakała niemal przez cały czas. Jenny
obiecała, że będzie przy niej razem z jej mamą i że wszystko pójdzie dobrze. Kiedy Jenny wróciła do
domu,
przyszli do niej Timmie i jego siostrzyczka. Przynieśli jej kwiaty. Zjawiła się też Gretchen z obiadem
i została do późnego wieczoru. Siedziały obie przed domem i patrzyły na gwiazdy. Jenny tego nie
powiedziała, ale Gretchen domyślała się, że Jenny szuka Billa, jakby chciała go dojrzeć i przekonać
się, że czeka na nią w niebiosach. Byli jedną duszą w dwóch ciałach. Gretchen nie potrafiła sobie
wyobrazić, jak Jenny będzie bez niego żyć. A przecież musiała żyć. Nie miała wyboru.
Za namową Jenny Gretchen wróciła na noc do siebie. Kobieta
wiedziała, że jej dzieci i Eddy również jej potrzebują, więc się zgodziła.
– Jak ona się czuje? – zapytał Eddy, gdy Gretchen weszła do
domu, ledwie żywa ze zmęczenia.
– Sama nie wiem. Wygląda, jakby umarła razem z nim. Nie wiem,
co teraz z nią będzie. Bez niego jest całkowicie zagubiona.
Gretchen rozmawiała z Azayą, która uważała, że Jenny może
wrócić do Nowego Jorku i do pracy, ale Gretchen nie była przekonana, że to dobry pomysł. Jenny i
Bill zadomowili się w Moose. Gretchen
przypuszczała, że Jenny zechce zostać, choć będzie musiała opuścić dom, kiedy rada parafialna
znajdzie nowego pastora, ale to potrwa jakiś czas. I lada dzień miało się urodzić dziecko.
O czwartej nad ranem Jenny odebrała telefon ze szpitala. Lucy
zaczęła rodzić, a Jenny obiecała dziewczynie, że będzie przy niej podczas porodu. Wstając, usłyszała
w głowie głos Billa, który mówił do niej, że jest z nią. I że nigdy jej nie opuści. Jego słowa wpłynęły
na nią bardzo uspokajająco. Gdy szła do pick-upa, zaczął padać deszcz. Postanowiła
pojechać własnym samochodem, nie Billa. Do St. Mary’s było pół
godziny jazdy, a pielęgniarka powiedziała, że dziecko lada chwila
przyjdzie na świat, więc nacisnęła pedał gazu. Na drodze było kilka
ostrych zakrętów, ale stary chevrolet dobrze trzymał się nawierzchni.
Kiedy zbliżała się do ostatniego zakrętu, odwróciła głowę i zobaczyła Billa. Siedział obok niej w
samochodzie i uśmiechał się do niej.
– Skąd się tu wziąłeś? – zapytała, odwzajemniając uśmiech.
– Obiecałem, że nigdy cię nie opuszczę, głuptasku.
Jenny doskonale pamiętała jego słowa.
Uśmiech nadal rozjaśniał jej twarz, gdy na ostatnim zakręcie jej
samochód wpadł w poślizg na mokrej od deszczu drodze i zjechał na drugi pas. Spostrzegła
zbliżające się z naprzeciwka światła. Odwróciła się, żeby zobaczyć, co na to powie Bill, ale on
zachowywał całkowity
spokój. Wyciągnęła do niego dłoń i w tej samej sekundzie nadjeżdżająca ciężarówka z wielką
prędkością zderzyła się czołowo z jej pick-upem.
Żółty samochód zniknął zmiażdżony kołami ciężarówki, a Jenny i Bill spokojnie odeszli w swoją
stronę.
Rozdział 11
Maggie odebrała telefon z St. Mary’s o tej samej godzinie co
Jenny. Błyskawicznie narzuciła na siebie ubranie i chwyciła torebkę.
Frank obudził się i spojrzał na żonę.
– A ty dokąd? Jest środek nocy – powiedział opryskliwie, jak
zawsze, gdy za dużo wypił.
– Lucy zaczęła rodzić – odpowiedziała cicho.
– Nie chcę o tym słyszeć. Oddaj im dzieciaka i zapomnij o
wszystkim – powiedział, jakby rozstanie się z ludzką istotą i
wyrzucenie jej z pamięci nie stanowiło żadnego problemu.
Maggie przypuszczała, że do niej miał to samo nastawienie. Wyszła
z pokoju, nic nie mówiąc. Kiedy wsiadała do samochodu, padał drobny deszcz. Przyszło jej do
głowy, że może powinna zaproponować Jenny, że ją zabierze, ale na to było już za późno. Maggie
cieszyła się, że Jenny nadal chciała adoptować dziecko, pomimo że straciła Billa. Będzie miała dla
kogo żyć – myślała Maggie, jadąc i modląc się, aby jej córka
szczęśliwie urodziła. Lucy była za młoda, żeby znosić tyle cierpienia.
Maggie wciąż pamiętała, jaką traumą był dla niej poród, a przecież była wtedy o dziesięć lat starsza
od Lucy. Mając czternaście lat, jej córka nie była przygotowana na to, przez co musiała przejść.
Deszcz nie pozwolił jej szybko jechać, na dodatek niedaleko szpitala
musiała się zatrzymać, ponieważ droga była zatarasowana. Obok
przewróconej ciężarówki stał policyjny radiowóz i karetka pogotowia.
Policjantowi, który ją zatrzymał, Maggie powiedziała, że musi dojechać do szpitala, bo jej córka
rodzi. Przepuścili ją i pojechała dalej. Kiedy wpadła na oddział, kazano się jej przebrać w szpitalny
fartuch i natychmiast zaprowadzono ją na salę porodową. Powiedziano jej, że wszystko szło
bardzo szybko i Lucy powinna już przeć. Dziewczyna krzyczała
rozpaczliwie. Kiedy Maggie do niej podbiegła, Lucy uczepiła się
kurczowo jej dłoni. Maggie próbowała uspokoić córkę.
– Gdzie Jenny?! – krzyknęła Lucy, gdy chwycili ją, aby nie spadła ze stołu.
Po chwili przypięli ją pasami, co spowodowało, że zaczęła krzyczeć
jeszcze głośniej. Lekarz zamierzał użyć kleszczy, gdyby Lucy nie parła, co byłoby dla niej jeszcze
straszniejsze. Nie byli jednak w stanie nawiązać z nią kontaktu, tak wielki czuła ból.
– Chcę, żeby Jenny też tu była! Mówiła, że tu będzie! – krzyczała przerażona dziewczyna.
– Już jedzie – powiedziała Maggie ze spokojem, którego wcale nie
czuła. Widok strasznego cierpienia własnej córki był dla niej prawdziwą torturą. – Zadzwonili do
niej w tym samym czasie co do mnie. Ale pada deszcz i droga jest zamknięta, więc trochę potrwa,
zanim tu dotrze.
Jednak dziecko Lucy nie chciało dłużej czekać. Raniąc młode ciało
swojej mamy, przesuwało się ku wyjściu, a Lucy aż dusiła się od
wrzasku.
– No dalej, Lucy... Pomóż nam... Przyj... Pomożesz nam, jeśli
będziesz przeć – mówił do niej łagodnie lekarz.
Ale Lucy czuła zbyt wielki ból, by go słyszeć. Myślała, że umiera.
W końcu użyli kleszczy, a Lucy zaczęła krzyczeć jeszcze głośniej. Nie było czasu na epidural,
właściwie było za późno na jakikolwiek środek przeciwbólowy.
– Nie możecie jakoś jej ulżyć? – zapytała błagalnym tonem
Maggie, modląc się, żeby była przy niej Jenny. Jej obecność mogłaby
pomóc. Ale najwyraźniej coś ją zatrzymało w drodze.
– Można wykonać cesarskie cięcie – odparł cicho lekarz – ale
wolałbym go nie robić. Mogłoby utrudnić kolejne porody i dlatego
wolałbym, aby pierwszy odbył się naturalnie.
Ale przez to był znacznie trudniejszy. Jednak w końcu, w wielkim
cierpieniu i powoli, z pomocą kleszczy, przy nieustannym krzyku Lucy, wysunęła się główka dziecka
ze zdziwioną minką i kępą włosków tak
samo ciemnych jak włosy Lucy i Jenny. Noworodek był podobny do nich obu. Zaraz potem ukazało
się całe ciałko – była to dziewczynka. Lucy szlochała, a jej mama gładziła ją po policzkach.
Dziewczynie podano środek przeciwbólowy i zszyto ją, a dziecko zabrano. Czekano na Jenny, ale jej
nie było, więc zaniesiono dziecko do sali dla noworodków, aby tam czekało na matkę adopcyjną.
Maggie została z Lucy do czasu, aż
dziewczyna zapadła w sen, nadal pojękując. Maggie była pewna, że jej córka nigdy nie zapomni tej
strasznej nocy. Przeżyła okrutne męki, rodząc dziecko, które miała oddać komuś innemu. Ta myśl
bardzo przygnębiła
Maggie. Śpiącą Lucy wywieziono z sali porodowej do pokoju. Maggie
usiadła na krześle przy łóżku córki i zapadła w drzemkę. Obudziła się rano. Jenny nadal nie było.
Maggie zadzwoniła do jej domu, ale nikt nie odebrał. Kiedy
Gretchen przyjechała, aby zrobić Jenny śniadanie, stwierdziła, że nie ma ani jej przyjaciółki, ani
pick-upa. Nie wiedziała, do kogo zadzwonić, nie miała pojęcia, dokąd Jenny mogła wyjechać.
Rozejrzała się po domu, ale nie znalazła żadnej kartki. Już miała wyjść, gdy zadzwonił telefon, i
Gretchen go odebrała. Była to Maggie, która chciała się dowiedzieć, gdzie jest Jenny. Gretchen
zdziwiła się i pomyślała, że może ten telefon ma jakiś związek z dzieckiem, które Jenny miała
adoptować, i może jest to dziecko Lucy.
– Nie ma jej pick-upa – odpowiedziała Gretchen.
Samochód Billa stał na podjeździe, ale zniknął żółty chevrolet.
– Czekałam na nią w nocy – powiedziała Maggie, niczego nie
wyjaśniając – ale się nie pojawiła. – Miała za sobą koszmarne przeżycia i padała ze zmęczenia. –
Był wypadek – dodała cichnącym głosem.
W słuchawce zapadła cisza.
– O Boże – jęknęła Gretchen. – Dzwonię do Clarka.
Była pewna, że szeryf będzie wiedział, czy coś się stało Jenny i kto został ranny w wypadku, który
miał miejsce w okolicy. Zadzwoniła do biura i po kilku minutach do telefonu podszedł szeryf.
Potwierdził
najgorsze obawy Gretchen.
– Straciła panowanie nad samochodem – powiedział łamiącym się
głosem. – Zderzyła się czołowo z potężną ciężarówką wyjeżdżającą zza zakrętu. Zginęła natychmiast.
– Mówiąc te słowa, czuł, jak zaciska mu się gardło.
Zginęła cztery dni po śmierci Billa. Gretchen przemknęło przez
głowę, że Jenny by tego chciała. Ona i Bill zostali stworzeni, żeby być ze sobą, razem i na zawsze.
Bez Billa życie Jenny nigdy nie byłoby takie samo, nawet z dzieckiem. Gretchen, roztrzęsiona,
rozłączyła się i
zadzwoniła z tragiczną wiadomością do Maggie. Rozpłakały się obie.
Kiedy skończyły rozmowę, Gretchen zadzwoniła do Azai. Asystentka
Jenny obiecała powiadomić Helene i rodzinę Billa. Nie wyobrażała sobie, jak przekaże wiadomość
matce Jenny. W ciągu tygodnia w jej rodzinie miały miejsce dwie tragedie.
Maggie siedziała przy łóżku Lucy i myślała. Było już prawie
południe, gdy dziewczyna się obudziła. Od krzyku miała zachrypnięty głos i patrzyła na swoją mamę
otępiałym wzrokiem. Nie widziała jeszcze
córeczki i nie zamierzała tego robić, skoro miała oddać ją do adopcji. Ale Maggie wiedziała, że
Jenny nie przyjdzie, aby ją zabrać. Powiedziała Lucy najdelikatniej, jak potrafiła, o tym, co się
zdarzyło w nocy. Dziewczyna leżała i płakała bezgłośnie, a po jej policzkach spływały strumienie
łez.
Kochała Jenny, a teraz nie było nikogo, kto by chciał adoptować jej córeczkę. Zwróciła na mamę
pełne bólu spojrzenie. Nie było to już
spojrzenie dziecka, lecz kobiety.
– Mamo, czy mogę ją zatrzymać? – poprosiła błagalnym tonem.
Maggie bez wahania kiwnęła aprobująco głową. Lucy się rozpłakała.
Poczuła wielką ulgę. Dziecko było warte trudu i cierpienia, jakiego doświadczyła w nocy. Mogła je
zatrzymać.
– Ale co na to powie tata? – zapytała z paniką w oczach.
A Maggie nie zawahała się przed kolejną poważną decyzją.
Wiedziała, że nadeszła pora. Była gotowa.
– Odchodzę od twojego ojca, Lucy. We trzy, ty, ja i twoja
córeczka, damy sobie radę. Jakie chcesz dać jej imię?
– Jenny – odpowiedziała Lucy, uśmiechając się smutno, a jej
mama pochyliła się i ją pocałowała.
Rozdział 12
Gretchen urządziła pogrzeb Jenny z pomocą Maggie i Azai, która
doradzała jej telefonicznie z Nowego Jorku. Msza odbyła się w kościele pod wezwaniem Świętych
Piotra i Pawła. Mama Jenny, która przyjechała z Filadelfii, sama wyglądała jak śmierć i Gretchen
otoczyła ją
szczególną opieką. Pogrążona w bezbrzeżnej rozpaczy Helene była
niezdolna do podjęcia jakiejkolwiek decyzji. Na pogrzebie swojego
jedynego dziecka była cieniem dawnej siebie.
Na pogrzeb Jenny przyszli wszyscy, mężczyźni i kobiety, którzy
uczestniczyli w spotkaniach zorganizowanych przez nią grup, również
„Dziewczyny Jenny”, jednym słowem wszyscy, z którymi się zetknęła i którym starała się pomóc w
ciągu ośmiu miesięcy, które spędziła w
Moose. Wywarła dobroczynny wpływ na życie bardzo wielu osób w tym
miasteczku, a wcześniej również w Nowym Jorku. Na jej pogrzeb
przyleciało do Wyoming dwóch projektantów, którym doradzała, pozostali natomiast przysłali
ogromne ilości kwiatów. W dniu jej pogrzebu
„Women’s Wear Daily” poświęciło jej jedną stronę, zamieszczając
zawiadomienie o jej śmierci i artykuł będący hołdem dla jej
niezwykłego zaangażowania, talentu i wkładu w rozwój mody. Jedynym przedstawicielem rodziny
Billa na pogrzebie był Tom, który był zupełnie zdruzgotany.
Dzień był cudownie słoneczny. Jenny została pochowana na tym
samym cmentarzu, na którym niecały tydzień wcześniej ona pochowała
Billa. Leżeli teraz w dwóch sąsiadujących ze sobą grobach, na małym cmentarzu wśród polnych
kwiatów. Po ceremonii pogrzebowej żałobnicy
chwilę pokręcili się po domu pastora, ale czując się nieswojo, szybko wrócili do siebie.
Przebywanie w miejscu opuszczonym przez dwoje
ludzi w tragicznych okolicznościach było zbyt przygnębiające.
Helene zaproponowała, że spakuje przedmioty znajdujące się w
domu, ale Gretchen wiedziała, że praca ta byłaby ponad jej siły, i
zasugerowała, aby Helene wróciła do siebie. Dalszy pobyt w Moose
byłby dla niej trudny do zniesienia. Matka Jenny wieczorem odleciała do Filadelfii, natomiast Tom
obiecał, że zostanie kilka dni i spakuje rzeczy brata i bratowej. Czuł, że jest to winien Billowi.
Gretchen zamierzała mu pomóc. Utwierdziła się w przekonaniu, że tak przygnębiającej pracy w
obecnym stanie psychicznym Helene nie byłaby w stanie wykonać. Tom
postanowił zatrzymać Gusa i zabrać go ze sobą do Nowego Jorku jako
pamiątkę po Billu. Wieczorem Tom i Gretchen usiedli przed domem i
rozmawiali o Billu i Jenny. Tom zaczął opowiadać, jak dziwnym
dzieckiem był Bill, jak bardzo różnił się od reszty rodziny, nawet w
dzieciństwie.
– Był znacznie wartościowszym człowiekiem niż my – powiedział
cicho. – Zrozumiałem to dopiero po wielu latach. A dokładnie w
zeszłym roku. Był dziesięć razy lepszy niż mój brat i ja, a także nasz ojciec. I miał niesamowite
szczęście, że poznał Jenny. Uwielbiał ją.
– A ona uwielbiała jego – dodała Gretchen.
– Wyznawał taką zwariowaną teorię, że ludzie, którzy się bardzo
mocno kochają, zostają ze sobą na zawsze. Kiedy umierają, stają się
gwiazdami na niebie, a potem wracają na ziemię i ponownie się
odnajdują. Mam nadzieję, że w ich wypadku to się sprawdzi. Zasługują na to.
Umilkł na chwilę, po czym ponownie zwrócił się do Gretchen, która
okazała mu wiele życzliwości w trakcie obu pogrzebów. Mówił o
dwojgu ludziach, których oboje kochali, choć Jenny właściwie nie znał.
– Podjąłem kilka ważnych decyzji – wyznał. – Chcę kiedyś
zaznać tego, co łączyło Billa i Jenny. Po powrocie do Nowego Jorku
wniosę pozew o rozwód. Mój brat pokazał mi, że można znaleźć i
pokochać kogoś tak prawdziwie i głęboko, jak on kochał Jenny.
Wcześniej tego nie rozumiałem, ale teraz jestem pewien, że on miał rację.
Gretchen pokiwała głową. Właśnie w ten sposób kochała Eddy’ego.
Kiedy tak siedzieli i spoglądali w niebo, zobaczyli dwie spadające gwiazdy, które mknęły blisko
siebie i po chwili zniknęły.
– Mam nadzieję, że to byli oni – powiedział cicho Tom.
Gretchen się uśmiechnęła. Po jej policzkach potoczyły się łzy. Ona
też miała nadzieję, że Jenny i Bill są teraz w niebie dwiema gwiazdami i będą na zawsze razem.
Robert i Lillibet
2013
Rozdział 13
Dzień wstał ciepły i pogodny, z niebem w kolorze jasnego
kobaltu. Na niedawno wytyczoną działkę jedna za drugą zajechało kilka furmanek. Sterty pociętego
przez mężczyzn drewna stały i czekały na swoją kolej. Kobiety od kilku już dni były zajęte
przygotowywaniem
jedzenia. Małym dzieciom nakazano bawić się nieopodal, podczas gdy
młode dziewczęta będą gotować razem ze swoimi matkami, a krzepcy
chłopcy będą pomagać swoim ojcom przy budowie domu, co było
najradośniejszym zajęciem dla całej społeczności. I wraz z nastaniem wieczoru rodzina będzie miała
nowy dom. Następnego dnia mężczyźni
wstawią okna, położą podłogi z desek, a ci spośród nich, którzy znają się na hydraulice, zamontują
prostą instalację doprowadzającą wodę oraz postawią wychodek. W obejściu staną cysterny z
propanem do
oświetlania i ogrzewania domu i wody, ponieważ w tej wspólnocie nie korzystano z elektryczności.
Kiedy mężczyźni rozpoczęli pracę, powietrze wypełniło się
zapachem świeżego drewna. Rozległy się okrzyki, śpiewy i
nawoływania. Około południa kobiety postawiły na długich stołach
naczynia z dużą ilością pożywnego jedzenia, a do wysokich szklanek nalały lemoniady i zimnej
herbaty, aby mężczyźni mogli ugasić
pragnienie.
Lillibet od dziecka uwielbiała stawianie domów. Tego dnia pracowali
wszyscy jej bracia, a ona razem z pozostałymi kobietami nakładała jedzenie na talerze. Mężczyźni
zjedli z apetytem i szybko wrócili do pracy, aby skończyć przed nocą.
O zmroku dom już stał, a następnego dnia został wykończony w
środku. To był udany weekend. Mężczyźni ponownie zjawili się na
budowie po niedzielnym zebraniu. W trakcie tego weekendu zostały
skonsumowane ogromne ilości pożywnego jedzenia i Lillibet, choć
zmęczona, czuła radość, wracając do domu w niedzielne popołudnie.
Przyrządziła sześć kurczaków na lunch w niedzielę i dziesięć w sobotę.
Ugotowała jajka na twardo i zrobiła kilka surówek z sałaty z własnego ogrodu. Kurczaki też były jej
chowu. Wieczorem Lillibet musiała jeszcze przygotować kolację dla swojej rodziny, to znaczy dla
ojca oraz młodszych braci. Wszyscy czterej znacznie od niej starsi bracia z pierwszego
małżeństwa ojca byli żonaci i wrócili do domów ze swoimi żonami i
dziećmi. Na Lillibet poza przygotowaniem kolacji czekało jeszcze kilka zajęć gospodarskich – krowy
musiały być wydojone, kury nakarmione, a kozy nakarmione i napojone.
Jej rozliczne obowiązki czasami ją irytowały, ale nigdy podczas
stawiania domów – ta praca zawsze niosła ze sobą wiele radości. Tym razem chodziło o pomoc dla
rodziny, która po narodzinach szóstego
dziecka nie mieściła się już w starym domu. Matka była szkolną
koleżanką Lillibet do czasu, aż obie ukończyły ósmą klasę w
jednoizbowej szkole. Obecnie ich obowiązki domowe nie różniły się tak bardzo od siebie, ponieważ
Lillibet opiekowała się swoimi trzema
młodszymi braćmi i ojcem, nie miała jednak męża ani dzieci. Nie
potrzebowała nowego domu. Kiedy obie młode kobiety gawędziły podczas
lunchu, szkolna koleżanka Lillibet nie posiadała się z zachwytu, że jej nowy dom stanął w dwa dni. Z
błyszczącymi oczami obserwowała
budowę, trzymając na rękach najmłodsze dziecko.
Gdy wieczorem Lillibet kładła się spać, czuła zmęczenie dwudniową
pomocą, ale była zadowolona, że uczestniczyła we wznoszeniu domu. Jej bracia i ojciec byli
wykończeni ciężką pracą, więc położyli się wcześniej.
Lillibet leżała w łóżku i myślała o życiu. Lubiła wspólnotę, w której mieszkała, i to, że wszyscy
sobie nawzajem pomagali. To dawało jej
poczucie, że jest częścią czegoś ważniejszego niż jej własna rodzina.
Zapadając w sen, pomyślała o swoim bracie Markusie. Miał gorące
policzki, gdy go dotknęła, zanim się położył. Zaniepokoiła się, czy to nie początek jakiejś choroby.
Rano będzie musiała przyjrzeć mu się uważniej.
Następnego dnia z samego rana poznała odpowiedź na swoje
pytanie. Wszyscy trzej bracia mieli wysypkę. Lillibet matkowała im już od tak dawna, że od razu
domyśliła się, że to ospa wietrzna, więc zbytnio się nie zmartwiła, zdała sobie jednak sprawę, że
teraz ich wszystkie obowiązki spadną na nią. To nie była dobra wiadomość – miała dość własnych
zajęć. Jednak opieka nad nimi należała do niej, odkąd siedem lat temu zmarła ich mama. Od tamtego
czasu Lillibet odgrywała rolę matki i
żeńskiej głowy rodziny. Sprawdziwszy, jak czują się bracia, przyniosła wszystkim śniadanie, po czym
poszła do obory wydoić krowy. Chłopcy źle się czuli z powodu ospy, która pojawiła się w nocy. Lilli
wiedziała, że poprzedniego dnia narazili na zakażenie inne osoby, jednak teraz nic już nie można było
na to poradzić.
Lillibet, chuda jak patyk młoda kobieta o blond włosach
wystających spod czarnego czepka, skończywszy doić ostatnią krowę,
odsunęła ją, aby móc przejść. Zwykle pomagali jej bracia, jedenastoletni bliźniacy: Josiah i Markus.
Ale ponieważ dzisiaj byli chorzy, tak jak i czternastoletni Wilhelm – Willy, wszystkie obowiązki
spadły na nią. Ich siostra Bernadette, która miałaby teraz dziewiętnaście lat, zmarła, mając zaledwie
dziesięć lat. Odeszła na zapalenie płuc w czasie epidemii grypy.
Lillibet była więc jedyną żyjącą córką ich ojca i do jej obowiązków należało prowadzenie domu.
Rebekah, nieżyjąca już mama Lillibet, była drugą żoną jej ojca,
Henryka Petersena, który po śmierci swojej pierwszej żony został z
czterema synami, z których każdy był starszy od jego nowej towarzyszki życia. W chwili ślubu z
Henrykiem Rebekah miała niespełna szesnaście lat. Była pracowitą i spokojną młodą kobietą,
obdarzoną, jak się z
czasem okazało, silniejszym charakterem, niż Henryk się spodziewał,
jednak była dobrą żoną, która urodziła mu pięcioro dzieci i szanowała go, pomimo że miała własne
poglądy i przesiadywała z nosem w
książkach częściej, niż on by sobie tego życzył. Pasję do literatury
próbowała zaszczepić wszystkim swoim dzieciom, ale zaraziła nią tylko Lillibet, która czytała
zachłannie pod okiem mamy i wbrew sprzeciwom ojca. Rebekah podsuwała dorastającej córce
klasyków: Jane Austen,
Tołstoja, Szekspira, Balzaka, Prousta, Henry’ego Jamesa, Aleksandra
Dumasa, wszystkich wielkich pisarzy, a Lillibet pochłaniała ich dzieła.
Henryk wolałby, żeby ich lektury ograniczyły się do czytania Biblii,
jednak Rebekah była nieugięta w swych przekonaniach na temat tego, co powinny czytać jej dzieci.
Chłopcy byli bardziej podobni do ojca,
natomiast Lillibet okazała się nieodrodną córką swojej mamy. W domu pracowała równie ciężko jak
jej bracia w gospodarstwie. Była
marzycielką, ale również bystrą i pracowitą dziewczyną.
Matka Rebekah ceniła wykształcenie, a jej ojciec, podobnie jak
Henryk, był członkiem starszyzny w ich kościele i miał tradycyjne, skrajnie konserwatywne poglądy.
Henryk był bardzo do niego podobny i
nie łagodniał z upływem lat. Wręcz przeciwnie, starzejąc się, stawał się surowszy i bardziej
przywiązany do tradycji, zwłaszcza po śmierci
Rebekah – to zdarzenie niemal złamało w nim ducha. Wraz z
pozostałymi członkami swojej wspólnoty wybaczył mężczyźnie, który
zabił jego żonę oraz pięć dziewczynek w strzelaninie w szkole West Nickel Mines siedem lat temu,
jednak od tamtej chwili nie potrafił zaznać spokoju.
Kiedy zginęła jej mama, Lillibet miała siedemnaście lat. Szkołę, w
której doszło do strzelaniny, ukończyła cztery lata wcześniej. Jej mama często pomagała nauczycielce
i akurat przebywała w szkole, gdy
wtargnął tam oszalały bandyta. Mężczyzna wziął kilku zakładników,
strzelił do dziesięciu dziewczynek, z których pięć przeżyło, a potem popełnił samobójstwo. Dziesięć
dni później budynek szkoły został
rozebrany, a po upływie pół roku w pobliżu otwarto szkołę New Hope, wyglądem całkowicie
różniącą się od budynku, w którym doszło do
tragedii. Wszyscy okoliczni mieszkańcy spoza wspólnoty okazali wielkie współczucie i wsparcie
swoim sąsiadom amiszom, których dobroci
doświadczali od lat i których szanowali za prawość. Był to pierwszy i jedyny akt okrucieństwa
wobec ich wspólnoty od początku jej istnienia.
Lillibet i jej rodzina byli członkami Wspólnoty Amiszów Starego
Zakonu z Nickel Mines, dzielnicy Bart Township w hrabstwie Lancaster w stanie Pensylwania. Żyli
niemal dokładnie tak samo jak ich
przodkowie, którzy utworzyli wspólnotę ponad trzysta lat temu, bez
nowoczesnych udogodnień, elektryczności, telefonów, nie prowadzili też żadnych pojazdów
mechanicznych. Ich środkiem transportu był koń i
bryczka, ziemię uprawiali narzędziami, które były w użyciu od wieków.
Jedyną zmianą, jaka pojawiła się we wspólnocie po strzelaninie w szkole, były dwie budki
telefoniczne stojące na skraju osady, z których można było skorzystać tylko w nagłych wypadkach, na
przykład gdyby zdarzyła się jakaś tragedia.
Wszyscy nosili ciemne stroje o prostym kroju, takie same jak ich
przodkowie, bez zamków błyskawicznych i guzików. Dojąc krowy,
Lillibet miała na sobie czarną bawełnianą suknię do kostek, bez dekoltu, z rękawami zasłaniającymi
nadgarstki, spiętą szpilkami, i szary fartuch. Jej czarny czepek, w upał wiązany luźno pod brodą, był
identyczny z tymi, które nosiły jej praprababki. Jedynymi dodatkami były trzewiki i
pończochy z grubej czarnej bawełny. Jej ojciec i pozostali mężczyźni ze wspólnoty nosili czarne
stroje amiszów, w niedzielę długie płaszcze oraz czarne płaskie kapelusze o szerokich rondach z futra
bobrów lub z filcu zimą i słomkowe kapelusze latem. Młodzi mężczyźni staranie się golili, a brody
zapuszczali dopiero po ślubie. Wąsy były zakazane.
Kobiety nigdy nie ścinały włosów, czesały je w warkocze i koki i
nosiły czepki.
Obserwując amiszów, trudno się było domyślić, że żyją w wieku
wysoko rozwiniętej technologii. Obojętni na nowoczesność, żyli w
odosobnieniu na swoich farmach i trzymali się swojej wspólnoty.
Byli pobożnymi i prawymi ludźmi, przywiązanymi do swoich
rodzin. Nie korzystali ze wsparcia finansowego agencji rządowych ani z systemu opieki społecznej,
nie pobierali zasiłków dla bezrobotnych i byli chętni do pomocy innym sąsiadującym z nimi
wspólnotom. Kilku
młodszych mężczyzn ze starego zakonu służyło jako ochotnicy w
miejscowej straży pożarnej. Jednak był to wyjątek, ponieważ zasadniczo amisze trzymali się swojej
wspólnoty i nie szukali znajomości poza nią.
A Henryk, ojciec Lillibet, był szczególnie zagorzałym wyznawcą
poglądu, że Anglicy, jak amisze nazywali osoby z zewnątrz, mieli swój świat, a amisze swój. W ich
życiu nie było miejsca dla Anglików.
Amisze ich szanowali, robili z nimi interesy, gdy zachodziła taka
konieczność, ale zawsze zachowywali dystans. Ich wspólnota nie była
otwarta dla angielskich gości ani znajomych. Historia oraz religia uczyły amiszów, że te dwa światy
nie pasowały do siebie. Nieliczni młodzi ludzie, którzy opuścili wspólnotę, podlegali surowemu
ostracyzmowi ze strony
swoich rodzin, nie wracali i nie byli do tego zachęcani. Skażeni światem zewnętrznym i kontaktami z
Anglikami, stawali się wyrzutkami dla
swoich byłych rodzin i czasami nawet wyklinano ich oficjalnie. Życiem amiszów rządził zbiór
surowych zasad nazywanych Ordnungiem, który
mówił im, co mogą, a czego nie mogą robić, i którego rygorystycznie przestrzegali. Od młodych osób
wymagano, aby pozostawały wśród
swoich współwyznawców, szanowały tradycję i zachowały ją dla
następnych pokoleń, i większość amiszów tak postępowała. Nie wolno
im było zawierać związków małżeńskich z osobami spoza wspólnoty,
tylko z amiszami.
Odejście młodej osoby ze wspólnoty amiszów zdarzało się
niezwykle rzadko. Nie można żyć we wspólnocie czy stosować się do jej zasad tylko częściowo. Dla
nikogo nie naginano zasad. Henryk był jednym z najsurowszych członków rady starszych w starym
zakonie. Pod
wpływem Rebekah, matki Lillibet, trochę złagodniał, ale w ciągu siedmiu lat od jej śmierci
ponownie stał się nieugięty w swych przekonaniach. W
ostatnim czasie częściej niż angielskim posługiwał się odmianą języka niemieckiego, czasami
nazywaną językiem pensylwańskim. Była to
manifestacja jego upodobania do starych zwyczajów. Do swoich dzieci
najczęściej mówił właśnie po niemiecku.
Odganiając muchy, Lillibet przelała mleko z wiader do dużych
metalowych konew, w których zawozili je do mleczarni. Uginając się pod ciężarem pełnych naczyń,
przeniosła je do chłodni. Zwykle robił to jej brat Willy albo Josiah i Markus, jeśli mieli czas. Jednak
wszyscy trzej
zachorowali na ospę, więc Lillibet musiała radzić sobie sama. Gdy zajrzała do nich w czasie lunchu,
wszyscy mieli gorączkę i się drapali. Upał
jeszcze pogarszał ich samopoczucie, więc Lillibet zrobiła im chłodne
okłady. Od śmierci mamy dla mężczyzn w swojej rodzinie była matką,
córką, siostrą, kucharką, gospodynią, parobkiem i niewolnicą. Wiedziała jednak, że to jej rola, i
nigdy się nie skarżyła.
Kiedy zginęła jej mama, Lillibet była w wieku, w którym
dziewczyny zwykle wychodzą za mąż. Z pytaniem o córkę do Henryka
zwróciło się wielu kawalerów, jednak dziewczyna nie była zainteresowana żadnym mężczyzną ze
wspólnoty, a po śmierci mamy nie miała czasu,
żeby się z nikim spotykać. Była zbyt zajęta gotowaniem, sprzątaniem, pracami gospodarskimi i
wychowywaniem trzech braci, którzy byli
dziećmi, gdy zmarła ich mama. Teraz, w wieku dwudziestu czterech lat, Lillibet czuła się tak
zmęczona, jakby miała za sobą lata obowiązków i trudów życia mężatki, i nie pragnęła podjąć się
tego samego jeszcze raz dla męża. Nie bez znaczenia był też fakt, że żaden znany jej mężczyzna nigdy,
nawet w niewielkim stopniu, nie przyspieszył bicia jej serca. Kilku starszych wdowców, podobnie
jak kiedyś jej ojciec, wdowiec z czterema dorosłymi synami, pragnęło ożenić się z młodą
dziewczyną i poprosiło ojca o jej rękę, ale ona odrzuciła ich wszystkich.
Jeśli teraz starający się poruszali z Henrykiem ten temat, mówił im szczerze, że Lillibet to
bezsprzecznie piękna, zręczna, poważna i
inteligentna młoda kobieta, ale nietowarzyska i niezainteresowana
mężczyznami. Zaczął wierzyć, że jego córka woli zostać z nim,
wychowywać swoich braci i pozostać niezamężna do końca swoich dni.
Jedyną pasją jej życia było czytanie i studiowanie, zarówno Biblii, jak i książek, które pozostały po
mamie i które przeczytała wiele razy późnym wieczorem przy świetle świecy, kiedy nie widział jej
ojciec.
Czytała zachłannie wszystko, co tylko trafiło do jej rąk. Również
wszystkie książki, które były w szkole i które wyprosiła od
nauczycielki. Czytanie było największą przyjemnością w jej życiu.
Jej jedynym przyjacielem był Friedrich, Freddie, chłopak, z którym
chodziła do szkoły. Kiedyś jej mama miała nadzieję, że Lillibet się w nim zakocha, ale ich połączyła
zrodzona w dzieciństwie wieczna przyjaźń.
Freddie był dla niej za młody, poza tym jakiś czas później ożenił się z miłą i potulną dziewczyną,
której Lillibet nigdy nie lubiła, i mieli czworo dzieci. Obecne życie Freddiego nie pozwalało mu na
częste
spotkania z Lilli, czasami jednak rozmawiali ze sobą po niedzielnych zebraniach. Freddie nadal ją
uwielbiał. Oboje mieli piękne wspomnienia z dzieciństwa. Żona Freddiego uważała, że Lillibet ma
wszelkie zadatki na starą pannę, ale Freddiemu było żal przyjaciółki – wiedział, ile trudu kosztowała
ją opieka nad ojcem i braćmi, a także praca w
gospodarstwie. Miała ciężkie życie jak na tak młodą dziewczynę, przejęła obowiązki swojej mamy,
mając siedemnaście lat. A Freddie wiedział,
jaką jest marzycielką zatopioną w książkach, które ukrywała przed
swoim ojcem. Było mu przykro, że jej życie potoczyło się w ten sposób.
Jej bracia byli diabłami rogatymi, wiecznie skorymi do psoty i
przysparzającymi jej pracy. Henryk Petersen był krzepkim mężczyzną,
który mógł żyć jeszcze dwadzieścia lat. Freddie widywał Lillibet tylko przy okazji niedzielnych
zebrań, które co tydzień odbywały się w innym domu i trwały trzy godziny i podczas których
mężczyźni przebywali w jednym pokoju, a kobiety w drugim.
Nakarmiwszy braci w porze lunchu, Lillibet wyniosła konwie z
mlekiem z chłodni. Przegoniła kury, które nakarmiła już wcześniej. Na piecu zostawiła rosół z
warzywami z własnego ogródka, który
ugotowała na obiad dla braci. Musiała zawieźć mleko do mleczarni
Lattimera, bo nikt inny nie mógł tego zrobić. Jej czternastoletni brat Willy, który rok temu skończył
szkołę, zwykle pomagał jej w cięższych pracach, ale tego dnia nie miała z niego żadnego pożytku.
Lillibet i jej bracia zwracali się do siebie, używając formy „ty”
zamiast archaicznej „wy”, ale wobec ojca oraz pozostałych starszych we wspólnocie musieli być
bardziej oficjalni i przestrzegać tradycji. Lillibet uwielbiała czytać powieści, w których bohaterowie
mówili potocznym
językiem, oraz książki, dzięki którym mogła poznawać egzotyczne dla niej miejsca, takie jak Europa,
Azja, Afryka, Nowy Jork, Paryż i Londyn –
światy, o których marzyła i o których wiedziała, że ich nigdy nie zobaczy. Mama rozbudziła w niej
ciekawość i podsuwała jej każdą
książkę, która trafiła do jej rąk, po tym jak ją najpierw sama przeczytała.
Pasję zdobywania wiedzy i umiłowanie literatury udało się jej przekazać tylko Lillibet i nikomu
innemu. Chłopcy nie byli ciekawi świata, który istniał poza Nickel Mines, tak samo jak ich ojciec i
wszyscy ich znajomi.
Lillibet weszła do domu powiedzieć chłopcom, że wyjeżdża do
mleczarni.
– Nie martw się, na pewno pomogą ci przy konwiach – pocieszył
ją Willy, okazując rzadką u niego troskę o starszą siostrę.
Najczęściej dokuczał jej bezlitośnie albo się z nią kłócił. Bliźniacy byli łatwiejsi do opanowania i w
odróżnieniu od Willy’ego nadal
chodzili do szkoły.
– Sama dam radę je zestawić – powiedziała stanowczo Lillibet.
Choć drobnej budowy, była silna i od lat przyzwyczajona do
ciężkiej pracy w gospodarstwie, w której nikt jej nie pomagał.
Oczekiwano od niej, że sobie poradzi, i ona sobie radziła.
Willy przewrócił się na bok i ponownie zapadł w sen. Kiedy ojciec wrócił z pola, Lillibet podała mu
lunch. Jego czterej starsi synowie pracowali razem z nim, a młodsi tego się uczyli. Po stracie
młodszej siostry dziewięć lat temu, a potem matki, Lillibet nie miała żadnej towarzyszki. Jej
najbliższymi przyjaciółmi były postaci z książek.
Powieści Jane Austen, które przeczytała w dzieciństwie, należały do jej ulubionych. Cechowały je
delikatność i szczerość uczuć oraz
romantyczny styl, który uwielbiała i który starała się stosować we
własnych próbach literackich, nie naśladując go bezpośrednio. Lillibet pragnęła rozwinąć własny
styl i od lat nad nim wieczorami i w nocy pracowała w swoim pokoju. Wypożyczyła sterty książek od
nauczycielki, która była jej szkolną koleżanką, i przy każdej sposobności podbierała jej puste
bruliony. Koleżanka zapytała kiedyś, co Lilli z nimi robi, na co Lilli odpowiedziała, że prowadzi
dziennik, w którym dokumentuje dorastanie swoich braci lub zapisuje wspomnienia o swojej mamie,
z czego ani jedno, ani drugie nie było prawdą. Przez trzy lata Lillibet pisała książkę o dziewczynie
niebędącej amiszką, która urodziła się na farmie na
Środkowym Zachodzie, a gdy dorosła, przeprowadziła się do Nowego
Jorku, a potem wyjechała do Europy. Lilli wykorzystała całą swoją
wiedzę o Nowym Jorku i zagranicznych miastach, którą zdobyła dzięki przeczytanym książkom. Nie
miała pewności, czy jej opisy są zgodne z
rzeczywistością, ale powstały po bardzo uważnej lekturze. Emocje młodej bohaterki były emocjami
Lillibet, która wyobrażała sobie swoje reakcje, gdyby to ona wchodziła odważnie w nowy świat,
poznawała nowych
ludzi, odkrywała nieznane miejsca i doświadczała nowych wrażeń.
Wzorując się na Jane Austen, starała się zawrzeć w swojej powieści
głębię i delikatność uczuć, nadając jednak całości własny rys.
Swoją powieść ukończyła parę tygodni temu. Rękopis znajdował się
w dwunastu brulionach zapełnionych starannym pismem. I teraz Lillibet nie miała pojęcia, co z nim
zrobić, gdzie go wysłać, kto by go zechciał
przeczytać. Nie znała żadnego wydawcy, nikogo, kogo mogłaby zapytać o radę lub opinię. A gdyby
ktoś z jej wspólnoty odkrył, że napisała książkę, zostałaby surowo napiętnowana, więc ukryła
bruliony pod
materacem, gdzie nikt nie mógł ich znaleźć. Zajmowała skromny niczym
cela pokój, w którym znajdowały się jedynie komoda i łóżko oraz
świeca do rozpraszania mroku nocą. Pewnego wieczoru jeden z jej
młodszych braci zastał ją przy pisaniu, ale powiedziała mu, że na
polecenie ojca sprawdza gospodarskie rachunki, i chłopiec przestał się już tym interesować. Książka,
którą pisała, była jej mrocznym sekretem.
Gdyby żyła mama, Lillibet powiedziałaby jej o wszystkim. Była
pewna, że mama zrozumiałaby ją i może byłaby z niej dumna. Jednak nawet mama nie byłaby w
stanie pomóc jej w wydaniu książki. A
właśnie tego pragnęła Lillibet. Chciała, aby przynajmniej jej książka poszła w świat, skoro ona sama
nie mogła. Jej rodzina miała władzę nad nią i nad sposobem, w jaki żyła, nie była jednak w stanie
uciszyć jej głosu. A Lilli chciała, aby jej głos został usłyszany. Nie miała pojęcia, jak to osiągnąć ani
też czy jej powieść miała jakąś wartość. Nikomu jej nie pokazała, ponieważ we wspólnocie amiszów
nie mogła tego zrobić. Jej
powieść była głosem wołającym w ciemności, ptaszyną trzepoczącą
skrzydełkami i wyśpiewującą cichą pieśń. Lilli nadała jej tytuł Kiedy śpiewa jaskółka. Dręczyła ją
myśl, że powieść może na zawsze pozostać pod jej materacem. Ta perspektywa napełniała ją
smutkiem. Miała już
pomysł na kolejną książkę i nie mogła się doczekać, kiedy zacznie ją pisać. Postacie z jej powieści
zaludniały jej samotne życie, w którym nie było ani jednej osoby, której mogłaby się zwierzyć.
Jej mama miała serdeczną przyjaciółkę, która była dla dorastającej
Lillibet jak ciocia, również po śmierci mamy. Margarethe nie była tak żądna wiedzy o szerokim
świecie jak mama Lilli ani tak kreatywna, ale miała dobre serce i była szczerze przywiązana do Lilli
i jej braci. Była wdową z dziesięciorgiem dzieci, miała czterdzieści jeden lat, tyle samo, ile miałaby
teraz mama Lillibet, jednak Margarethe wyglądała na znacznie starszą. Rebekah, po której Lilli
odziedziczyła budowę ciała, była
niewysoka i drobna, dzięki czemu wyglądała na młodszą, niż była w
rzeczywistości. Dopóki ktoś nie przyjrzał się jej dokładnie i nie zaczął z nią rozmawiać, Lillibet
bardziej wyglądała na szesnastolatkę niż
dwudziestoczteroletnią kobietę. Miała twarz dziecka, ale kiedy się
ożywiała, oczom rozmówcy ukazywała się piękna kobieta o bystrym
spojrzeniu. Stawała się inną osobą, gdy zaczynała się ekscytować swoimi pomysłami albo gdy miała
okazję o nich z kimś porozmawiać, co jednak prawie nigdy nie miało miejsca. Za dawnych czasów
ona i Freddie
rozmawiali o wielu sprawach, a on był ciekaw życia. Teraz jednak
mówił tylko o żonie, gospodarstwie i dzieciach i Lillibet nigdy się nie odważyła powiedzieć mu o
książce. Swojego sekretu nie powierzyła
również Margarethe, która była ciepłą, serdeczną i uczuciową kobietą, nie miała jednak
dociekliwego umysłu, respektowała wszystkie stare
obyczaje, nie kwestionowała tradycji i zachęcała Lillibet, żeby
postępowała tak samo i unikała sporów ze swoim ojcem. Lilli już nie podważała zdania ojca, co
próbowała robić, gdy była młodsza. Teraz całą swą duszę, myśli i uczucia zawierała w tym, co
pisała. Wszystko było w brulionach ukrytych pod materacem.
Powiedziała ojcu, że dostarczy mleko do mleczarni i że chciałaby
skorzystać z bryczki. Ojciec wyraził zgodę i przykazał jej tylko, aby nie jechała główną drogą, choć
w ciągu tygodnia w okolicy nie spotykało się turystów. Nie chciał jednak, aby jego dziecko było
fotografowane lub stało się przedmiotem kpin ze strony Anglików. Lillibet obiecała, że
pojedzie bocznymi drogami. Cieszyła się na wyjazd do mleczarni. Do tej pory była tam tylko raz, gdy
była znacznie młodsza. Henryk nie widział
powodu do niepokoju. Lillibet była już dorosłą i zaradną dziewczyną.
Przypomniał jej, żeby przywiozła ich ser, który w mleczarni
przetworzono na topiony, i Lilli obiecała, że tak zrobi.
Pół godziny później wyruszyła bryczką ciągniętą przez konia, który
był obeznany z samochodami i nie płoszył się, dlatego nadawał się do wyjazdów w gospodarskich
sprawach. Do najlepszego powozu
używanego w niedzielę zaprzęgali innego, bardziej eleganckiego konia.
Lillibet nigdy w życiu nie jechała samochodem, podróżowała tylko
bryczką i powozem. Jej ojciec miał jeden z najpiękniejszych powozów w hrabstwie, którego używał
jedynie do wyjazdów na zebrania i na
specjalne okazje. Jazda z ojcem tym powozem w niedzielę była nie lada przyjemnością.
Konwie z mlekiem były ciężkie, ale Lillibet zdołała wstawić je na
bryczkę samodzielnie, bez niczyjej pomocy. Była silniejsza, niż można by sądzić po jej wyglądzie.
Choć drobna, była przyzwyczajona do
samodzielnego wykonywania ciężkich prac. Młodsi bracia nie pomagali
jej tak często, jak powinni.
Jadąc drogą do mleczarni, rozmyślała o swojej książce,
zastanawiając się po raz kolejny, co z nią zrobić. Wiedziała, że musi polegać na własnej
pomysłowości i własnym rozsądku, aby mieć choć
cień szansy na publikację.
Dzień był pogodny, nawet upalny. Lillibet chętnie zdjęłaby czepek,
jednak nie ośmieliła się tego zrobić. Przesunęła go na tył głowy i
rozluźniła tasiemki, które zawiązała ciasno pod brodą. Czepek opadł
miękko do tyłu, odsłaniając jej śliczną twarz, zielone oczy i włosy w kolorze dojrzałej pszenicy,
które nosiła na plecach splecione w długi warkocz. Jej ojciec wpadłyby w złość, gdyby zobaczył
córkę niemal bez czepka na głowie. Dziewczynie było gorąco w długiej do kostek sukni z grubej
czarnej bawełny, z rękawami sięgającymi do nadgarstków. Lilli miała na sobie również szary fartuch,
trzewiki i grube pończochy z
czarnej bawełny. Nigdy w życiu nie nałożyła makijażu na twarz i nie miała pojęcia, jakie to uczucie
ani jak by wtedy wyglądała. W książkach widziała fotografie umalowanych kobiet oraz kobiet z
pomalowanymi
paznokciami. W życiu Lillibet nie było żadnej frywolności, jedynie w jej wyobraźni, która była żywa
i bujna. Na szczęście jej rodzina nie miała najmniejszego pojęcia o twórczym potencjale jej umysłu.
Tę stronę
swojej osobowości starannie przed nimi ukrywała.
Dotarła do mleczarni pół godziny po wyjeździe z gospodarstwa,
jadąc wolno, nie popędzając konia, aby móc rozkoszować się wycieczką.
Zbliżając się do zabudowań mleczarni, Lillibet nasunęła czepek z
powrotem na głowę i zawiązała czarne tasiemki pod brodą. Czepek
zasłonił większą część jej twarzy, która wcześniej zdążyła się nagrzać od słońca. Jej oczy nabrały
żywego blasku, gdy wjeżdżała na teren mleczarni.
Dla niej była to pewnego rodzaju przygoda.
Kiedy zatrzymała się przed mleczarnią Lattimera, do jej bryczki
podeszło dwóch chłopców.
– Moglibyście mi pomóc? – zapytała, uśmiechając się do nich.
Obaj kiwnęli głowami, zadowoleni, że mogą coś dla niej zrobić. Nie
wiedzieli, kim jest, ale rozpoznali bryczkę.
– Mleko od Petersenów – wyjaśniła. – Moi bracia nie mogli
przyjechać, bo się rozchorowali. Mam też odebrać nasz ser.
Chłopcy popatrzyli na nią nieco skonsternowani. Mieli tylko
przenieść ciężkie konwie z bryczki do wnętrza budynku, co zrobili z o wiele większą łatwością niż
Lillibet.
Lillibet weszła do obory, aby zapytać o ser. Ujrzała krowy,
automatyczne dojarki, dojarnię oraz ogromne urządzenia chłodnicze. Była to największa mleczarnia
w okolicy. Jej ojciec współpracował z nią od trzydziestu lat i miał opinię solidnego i pewnego
klienta. Joe Lattimer lubił robić interesy z amiszami, bo byli uczciwymi ludźmi.
Lillibet stała w oborze i rozglądała się z dziecięcą ciekawością.
Joe Lattimer zauważył ją przez okno swego biura i wyszedł dowiedzieć się, kim ona jest. Gdy do niej
podszedł, odwróciła się do niego z
uśmiechem. Miała inteligentne i szczere spojrzenie. Joe spostrzegł też natychmiast, że jej częściowo
zasłonięta czepkiem twarz jest śliczna. I zorientował się, że dziewczyna jest starsza, niż wskazuje na
to jej wygląd.
Ocenił, że ma około dwudziestu dwóch lat, najwyżej dwadzieścia pięć. Jej strój amiszki natychmiast
obudził w nim dawne wspomnienie.
Stojąca przed nim młoda kobieta przypomniała mu dziewczynę,
którą poznał czterdzieści lat temu, gdy był osiemnastoletnim
młodzieńcem. Widział ją kilka razy, gdy przyjeżdżała do mleczarni ze
swoim ojcem, i zakochał się w niej. Dziewczynie zabroniono się z nim widywać i z nim rozmawiać.
Joe dowiedział się, że pół roku później wyszła za mąż, i już więcej jej nie zobaczył. Jednak nigdy jej
nie
zapomniał. Była jego marzeniem i wspomnienie o niej pielęgnował
niczym najdroższy skarb. Stała się symbolem jego zmarnowanej młodości, dziewczyną, której
rozpaczliwie pragnął i której nie mógł mieć. Choć cierpiał, z szacunku dla niej postanowił jej nie
szukać, jednak wciąż o niej pamiętał, jakby widzieli się zaledwie wczoraj.
– W czym mogę pomóc? – zapytał uprzejmie.
Miał miły głos i łagodne spojrzenie. Dobiegał sześćdziesiątki i
zarządzał mleczarnią, którą odziedziczył po swoim dziadku i ojcu,
których Henryk znał i lubił. Wpatrywał się w Lillibet, jakby ją już widział wcześniej.
Lilli poczuła onieśmielenie, które jednak szybko minęło.
– Przywiozłam mleko od Petersenów – wyjaśniła. – Wszyscy moi
bracia są chorzy, dlatego przyjechałam w ich zastępstwie. Jutro
przywiozę mleko od kozy. I mam jeszcze odebrać nasz ser – dodała.
Joe pokiwał głową. Już wiedział, kim jest ta kobieta. Była podobna
do swoich braci i tak ładna, że jej uroda oszołomiła go na chwilę. I była bardzo podobna do
dziewczyny, którą poznał jako młody chłopak.
– Oczywiście – powiedział, uśmiechając się do niej. – Pani jest córką Henryka?
– Tak, jedyną. – Roześmiała się, a jej śmiech zabrzmiał jak
dzwoneczki poruszane wiatrem. – Lillibet.
Joe wiedział o tragedii, jaka spotkała jej mamę. Przypomniał sobie, że w tej rodzinie była córka.
– Moi bracia zarazili się ospą wietrzną i wyglądają okropnie –
powiedziała i ponownie się roześmiała, po czym przechyliła głowę na jedną stronę i zapytała: – Czy
mogę się rozejrzeć? Byłam tutaj tylko raz.
– Oczywiście.
Wiedział, że kobiety amiszów rzadko wychodzą poza teren
gospodarstw wspólnoty, i przez wszystkie lata swojej znajomości z
Henrykiem ani razu nie widział jego córki. Jej mamy też nigdy nie widział, słyszał tylko, że była
piękna i że zmarła młodo, mając zaledwie
trzydzieści pięć lat. Zauważył, że Lillibet ma w sobie zapał i ciekawość świata. Uzyskawszy jego
zgodę, wyszła z obory i udała się na
zwiedzanie rozległego gospodarstwa. Joe wrócił do biura, nie przestając się uśmiechać. Lillibet była
śliczną dziewczyną. Rzadko widywał kobiety amiszów, a ta zrobiła na nim wrażenie niezwykle miłej
i bystrej.
Lillibet nie spieszyła się ze zwiedzaniem gospodarstwa i do
głównego budynku zbliżyła się dopiero po półgodzinie. Pod jednym z
drzew stała ławka, na której siadywali ludzie czekający na załatwienie swoich spraw w mleczarni
albo po prostu ci, którzy robili sobie przerwę w pracy. Lillibet dostrzegła leżącą na ławce książkę.
Usiadła i wzięła książkę do ręki, chcąc sprawdzić, czy ją zna, ale okazało się, że nie.
Przerzuciła kilka kartek i zaczęła czytać fragmenty, które się jej
podobały. Poczuła pokusę, by ją wziąć, ale nie chciała dopuścić się
kradzieży. Domyślała się, że najprawdopodobniej ktoś wróci po tę książkę
– strony miały ośle uszy, a jedna z nich była zaznaczona, co pewnie oznaczało, że posiadacz książki
lubił ją czytać i nie chciałby jej stracić.
Zwróciła jednak uwagę na wydawcę. Był z Nowego Jorku, a jego
nazwisko nic jej nie powiedziało.
Niespodziewanie poczuła, że los się do niej uśmiechnął i dał jej
szansę, której tak desperacko oczekiwała. Była to odpowiedź na jej
modlitwy. Z kieszeni fartucha wyciągnęła mały ołówek oraz zwitek
papieru, który tam się zawieruszył, i zapisała na nim nazwisko i adres wydawcy. Była pewna, że to
znak z niebios, pomoc zesłana przez jej
mamę. W jednej chwili postanowiła, że wyśle swoją powieść do tego
wydawnictwa. Odłożyła książkę na ławkę i ponownie weszła do
głównego budynku w poszukiwaniu pana Lattimera. Znalazła go w
biurze. Zdziwił się, gdy ujrzał ją wahającą się w drzwiach.
– Czy mogę wejść? – zapytała grzecznie.
Joe kiwnął głową potwierdzająco. Nie mógł oderwać wzroku od jej
oczu. Miała szczere i bystre spojrzenie, była onieśmielona, ale nie przestraszona. Był dla niej obcym,
człowiekiem spoza jej świata. W
swoim życiu widziała niewielu Anglików. Głównie byli to urzędnicy
władz hrabstwa, którzy przyjeżdżali do rady starszych, na przykład z
powodu spisu ludności. Widziała dziennikarzy i policjantów po
strzelaninie w szkole, ale od tamtego czasu nie spotkała już nikogo spoza wspólnoty.
– W czymś ci pomóc, Lillibet?
Zapamiętał jej imię. Byłoby mu trudno je zapomnieć, nawet gdyby
jego posiadaczka nie była tak bardzo podobna do jego ukochanej z
czasów młodości.
– Czy zechciałby pan wysłać moją paczkę? Do Nowego Jorku?
W jej własnych uszach zabrzmiało to, jakby chodziło o inną
planetę, choć dzięki książkom wiedziała o tym mieście bardzo dużo.
– Oczywiście. Żaden kłopot. Każdego dnia wysyłamy paczki. –
Starał się, aby jego głos brzmiał rzeczowo, i nie zapytał jej, co chce wysłać i dlaczego.
– Nie mam pieniędzy, żeby panu zapłacić – wyznała zawstydzona.
Wiedziała, że jej ojciec ma rachunek w banku i że mleczarnia płaci mu, przelewając pieniądze na
jego konto. Ona jednak nie była do niego upoważniona, zresztą i tak nie chciała z niego skorzystać.
Joe Lattimer wstał z krzesła, uśmiechając się życzliwie. Był od niej znacznie wyższy.
– Chyba możemy zapłacić za paczkę do Nowego Jorku, o ile nie
planujesz wysłać w niej konia albo pianina.
Lillibet roześmiała się.
– Tylko kilka brulionów. Mogłabym przywieźć je jutro –
powiedziała z entuzjazmem. W jej oczach pojawił się blask, przez co stała się jeszcze piękniejsza.
– W porządku. Wyślemy ci tę paczkę. I proszę, pozdrów ode
mnie ojca – powiedział i odprowadził ją na zewnątrz.
Dwaj chłopcy już włożyli ser do bryczki. Lilli wiedziała, że to
pyszny ser zrobiony w mleczarni z koziego mleka dostarczonego przez jej ojca. Ojciec zawsze
mówił, że świetnie się sprzedaje. Anglicy go
chwalili.
– W takim razie do jutra.
Joe Lattimer pomachał jej ręką na do widzenia i wrócił do biura, a
Lillibet wsiadła do bryczki i chwyciła za lejce. Koniowi spieszno już było do domu, więc ruszył
kłusem, a Lillibet przez całą drogę uśmiechała się promiennie.
Joe Lattimer usiadł w swym biurze i na chwilę zatopił się we
wspomnieniach o dziewczynie, którą kochał dawno temu.
Natomiast Lillibet w drodze do domu myślała jedynie o tym, że
los się do niej uśmiechnął. Jej książka miała pofrunąć do Nowego Jorku!
Następnego dnia bracia Lillibet nadal byli chorzy. Właściwie
bliźniacy czuli się gorzej i Margarethe obiecała zajrzeć do nich po południu. Nie potrzebowali
lekarza, była to tylko ospa wietrzna, ale
rozczulali się nad sobą, podobnie jak Willy, który jednak nie miał tylu krost co bliźniacy.
Rankiem jak zawsze Lillibet wydoiła krowy. Do pomocy przyszło jej
dwóch bratanków, synów jej najstarszego brata. Byli w tym samym
wieku co bliźniacy. Wstawili ciężkie konwie z mlekiem do bryczki razem z kozim mlekiem, które
Lilli obiecała przywieźć. Kozie mleko zawozili tylko w niektóre dni, a nie codziennie jak mleko
krowie. Do mleczarni Lattimera Lilli wyruszyła po lunchu. Zanim wyjechała, poszła na górę do
swojego pokoju, wyjęła spod materaca dwanaście brulionów i owinęła je w jeden ze swoich
fartuchów. W ostatniej chwili zdecydowała się na inny fartuch. Wybrała ładniejszy, z lnu w kolorze
bladej szarości gołębiej, który uszyła dla niej mama. Z sentymentu Lillibet
przechowywała wszystkie uszyte przez mamę fartuchy, choć niektóre były już postrzępione i
znoszone, jednak ten, który wybrała, był jednym z najładniejszych. Ułożyła równo bruliony i owinęła
je ciasno fartuchem.
Pomyślała, że może fartuch od mamy przyniesie jej szczęście.
Ściskając pakunek niczym stos podręczników szkolnych, szybko
zbiegła po schodach, położyła paczkę na podłodze bryczki, wskoczyła na kozioł i chwyciła za lejce.
Nikt jej nie widział, gdy wyjeżdżała. Po dwudziestu minutach zajechała pod mleczarnię. Przez całą
drogę myślała tylko o brulionach, które Joe Lattimer miał wysłać do Nowego Jorku.
Chyba nigdy w życiu niczym się tak nie ekscytowała. Wysyłała swoją
powieść w świat. Niespodziewanie poczuła ukłucie strachu. A jeśli paczka zaginie? A jeśli powieść
nie spodoba się wydawcy? Może była
okropna? Może ją wyśmieją albo stwierdzą, że nie potrafi pisać? Jednak bez względu na obawy
wiedziała, że musi wykorzystać nadarzającą się
okazję. Zaszła już daleko i nie zamierzała się wycofać. Opatrzność
sprawiła, że Lilli dostrzegła tamtą książkę na ławce i zainteresowała się wydawcą. Teraz musi
wysłać swoją powieść i czekać, co z tego
wyniknie. A fartuch jej mamy będzie dla jej książki jak tarcza ochronna.
Robotnicy zdjęli konwie z mlekiem z jej bryczki, a Lilli wzięła starannie owinięte bruliony i poszła
do biura Lattimera. Joe pracował
przy komputerze. Gdy weszła, podniósł na nią wzrok i uśmiechnął się.
Lillibet nigdy nie widziała komputera, ale domyśliła się, co to jest. Kilku śledczych, którzy przyszli
do ich domu po strzelaninie, miało ze sobą laptopy. Jednak nigdy nie widziała tak dużego komputera.
Joe natychmiast spostrzegł owinięte lnianą tkaniną bruliony.
– To tę paczkę mam ci wysłać do Nowego Jorku?
Lillibet kiwnęła głową potwierdzająco. Miała rozgorączkowany
wzrok i była tak podekscytowana, że nie mogła wydusić z siebie słowa.
– Nie będzie żadnego kłopotu – powiedział Joe. – Wyślę ją jutro z samego rana.
Lillibet podała mu kawałek papieru z nazwą wydawnictwa i
adresem w Nowym Jorku zapisanymi jej starannym charakterem pisma.
– Jaki mam wpisać adres nadawcy? – zapytał, domyślając się, co
dziewczyna odpowie.
Gdyby chciała wpisać własny, o wysłanie paczki poprosiłaby
swojego ojca. Najwyraźniej chodziło o coś, co chciała zrobić na własną rękę, bez wiedzy ojca. Joe
nie widział w tym nic złego.
– Czy zgodziłby się pan wpisać adres mleczarni? – zapytała
ostrożnie Lillibet.
– Oczywiście. Żaden kłopot.
Powiedziawszy to, wyciągnął rękę, a Lilli wręczyła mu paczkę z
takim ociąganiem, jakby w środku znajdował się diament Hope.
– Musi to być niezwykle ważna przesyłka – stwierdził, żartując
sobie z niej nieco, ale widział, że dziewczyna mocno to przeżywa. Z
trudem rozstała się z paczką i oddawszy mu ją, nie spuszczała z niej wzroku. – Będziemy na nią
uważać, obiecuję.
– Dziękuję – powiedziała prawie bez tchu i wyszła z biura.
Niedługo potem wyjechała z terenu mleczarni. Przez całą drogę do
domu jej serce waliło jak młotem. Czuła się tak, jakby włożyła swoje
dziecko do pudła i wysłała je gdzieś w kosmos, nie mając pojęcia, kiedy je znowu zobaczy ani jak
zostanie przyjęte tam, dokąd zmierzało.
Wysłanie swoich brulionów do Nowego Jorku było najzuchwalszą rzeczą,
jaką kiedykolwiek zrobiła w życiu. Ale wiedziała, że musiała tak
postąpić. Jej mama chciałaby, aby tak zrobiła. I byłaby z niej dumna, bez względu na to, co by z tego
wynikło. Lilli uważała, że nadmiernym optymizmem byłoby oczekiwać, że jej rękopis zostanie
wydany w formie książki, ale jeśli dopisze jej szczęście, jeśli los się do niej uśmiechnie, może
kiedyś tak się stanie. Najważniejsze, że jej powieść wyruszyła w podróż.
Rozdział 14
Bob Bellagio zaklął, stwierdziwszy, że winda w budynku, w
którym znajdowało się jego biuro, znowu nie działa. W ostatnim
tygodniu zdarzało się to co drugi dzień. Fala upałów, która nawiedziła Nowy Jork, spowodowała, że
zaczęto stosować czasowe ograniczenia
zużycia energii elektrycznej. Wydawnictwo, które Bob założył, mieściło się w wiekowym budynku w
Tribeca, na czwartym piętrze,
wystarczająco wysoko, aby wspinaczka dała się we znaki każdemu, kto
musiał korzystać ze schodów w upalny dzień. A był to najgorętszy lipiec w dotychczasowych
rejestrach temperatur w Nowym Jorku.
Klimatyzacja w biurze Boba nie działała, faks zresztą też nie. Właściwie nie miał po co przychodzić
do pracy, ale nigdy sobie na to nie pozwalał.
Dowlókł się na czwarte piętro, pchnął drzwi przeciwpożarowe i wszedł
do wydawnictwa, które otworzył pięć lat temu, gdy miał trzydzieści jeden lat.
Podobnie jak w wypadku innych spraw w swoim życiu, Bob
musiał włożyć wiele wysiłku w uruchomienie własnej firmy i
utrzymanie się na fali. Wydawali kilku bardzo dobrych młodych autorów, z których niektórzy byli
kontrowersyjni, ale utalentowani, jak uważał
Bob. Krytykom się podobali, ale czytelnikom nie. W ostatnich dwóch
latach wydawnictwo odniosło dwa umiarkowane sukcesy, dość, by
przetrwać i dać Bobowi nadzieję. Potrzebował jednak prawdziwego hitu.
I Bob, i jego redaktorzy rozglądali się za książką, która mogłaby spowodować wielki przełom w ich
działalności i która przyniosłaby im wielką popularność.
Czasami Bob niepokoił się, że redaktorzy, których zatrudniał, byli
zbyt inteligentni i zbyt wyrobieni literacko, by zaakceptować książkę, która by trafiła do serca
przeciętnego czytelnika. Jego personel stanowiło dwoje absolwentów Harvardu, jeden z Yale i jeden
z Princeton oraz pewien geniusz, który ukończył uczelnię stanową i był bystrzejszy niż pozostali.
Wszyscy redaktorzy Boba mieli niekonwencjonalne gusty oraz błyskotliwe pomysły. Bob jednak
marzył o wielkim sukcesie
komercyjnym, który by powalił wszystkich na kolana, a nie o
przebłysku literackiego geniuszu, który dostałby świetne recenzje i
rozszedłby się w liczbie tysiąca egzemplarzy na zjeździe absolwentów Princeton. Powtarzał to na
okrągło swojemu personelowi. I martwił się, że ambitne zapędy jego redaktorów, a nawet jego
własne, sprawią, że wydawnictwo wypadnie z rynku. Właściwie ich los już wisiał na włosku.
Ich dwa ostatnie sukcesy wydawnicze trochę poprawiły sytuację, jednak nie na tyle, by mogli
odetchnąć. Bob poszukiwał książki, która by odniosła spektakularny sukces, ale jego konkurenci
pragnęli tego samego. Każdy wydawca marzył o tym samym co on. W tym biznesie panowała ostra
rywalizacja. Autorzy powieści, które miały szansę odnieść sukces
komercyjny, szli do wielkich wydawnictw. Bob prowadził małą niezależną firmę o wielkich
ambicjach, ale bez wielkich pieniędzy, którymi mógłby zapłacić autorom.
Dotarłszy na czwarte piętro, ledwie mógł złapać oddech. Pogoda
była męcząca i bardzo przydałby się deszcz. W całym budynku było
gorąco jak w piekarniku, a w biurze panowała niesamowita duchota.
Bob dostał zaproszenie na weekend do Hamptons, ale odmówił, żeby
popracować w domu. Zaplanował, że przeczyta rękopis jednego ze swych najlepszych autorów,
którego hołubił od trzech lat. Poza tym chciał
przeanalizować cięcia kosztów, które zamierzał wprowadzić.
Wydawnictwo było jego ukochanym dzieckiem i troszczył się o nie w każdej chwili. Za cel postawił
sobie wielki sukces wydawniczy i
postanowił udowodnić, że potrafi tego dokonać. Chodził na Harvard i do szkoły biznesu na Columbii,
przez trzy lata pracował jako redaktor u
Knopfa, po czym postanowił rzucić się na głęboką wodę. Założenie
własnego wydawnictwa było najbardziej ekscytującą decyzją w jego
życiu. A teraz musiał zadbać, aby jego „dziecko” przetrwało do
momentu, aż odniesie oszałamiający sukces. Wiedział, że mu się uda.
Niedawno umówił się na lunch z pewnym agentem, aby trzymać rękę na
pulsie. Lubił to, co robił, i często odbywał ze swoimi redaktorami burze mózgów.
Idąc w stronę swojego biura, minął biurko Patricka Rileya. Pat był
jednym z zatrudnianych przez niego absolwentów Harvardu. Ukończył z wyróżnieniem wydział
filologii angielskiej, miał dwadzieścia dziewięć lat i sam pisał książkę, o dekadenckich nurtach
filozofii starożytnej Grecji oraz ich wpływie na współczesne społeczeństwo. Bob nie zgodził się
wydać tej książki, wiedział bowiem, że nabyliby ją matka Pata, babcia Pata, jego osiemnastu
kuzynów i kuzynek, profesor literatury na
Harvardzie i nikt inny. Pat Riley był diabelnie inteligentny, lecz trochę za bardzo bujał w obłokach,
aby osiągnąć sukces komercyjny, przynajmniej jako autor swojej książki. Potrafił jednak wyszukać
kilka całkiem
przyzwoitych powieści dla Bellagio Press. Nie odniosły oszałamiającego sukcesu, ale dość dobrze
się sprzedały. Pat był młodszym redaktorem i pracował dla Boba od dwóch lat, od momentu, gdy
uzyskał tytuł magistra literatury renesansu. Był tęgą głową. I jak powiedziałaby matka Boba,
wyglądał jak niepościelone łóżko.
Pat miał bujne, kręcone, splątane i rozczochrane włosy, które
chciały stać się dredami, ale nigdy im się to nie udało i wyglądały jakby od lat nie były czesane, i
całkiem możliwe, że rzeczywiście nie były. Pat zawsze przychodził do pracy w znoszonych dżinsach,
nowe kupował
dopiero wtedy, gdy stare się na nim rozpadały. Poza tym zimą nosił
zniszczone, wypłowiałe bluzy sportowe, a latem równie nędzne T-shirty, o których mówił, że są
„pamiątkowymi” koszulkami noszonymi kiedyś
przez gwiazdy rocka, a przynajmniej Pat tak twierdził, oraz postrzępione trampki Converse. Mówił,
że od czasów szkoły średniej nie ma ani jednej pary skarpetek. Bob mu wierzył, ponieważ Pat
zjawiał się w pracy,
wyglądając niezmiennie jak ofiara katastrofy morskiej. I w takim stanie chodził na spotkania z
agentami. Nikogo to nie raziło, poza samym
Bobem. Pat był tak zabawny, tak inteligentny, błyskotliwy i dobry w tym, co robił, że nikt nie zwracał
uwagi na jego wygląd. Bob zatrudnił go ze względu na jego talent i umysł, a nie ze względu na
garderobę, i gdy sugerował, że czasami mógłby trochę staranniej się ubrać, Pat patrzył na niego
beznamiętnym wzrokiem i kręcił głową.
Będąc szefem, Bob starał się w pracy wyglądać porządnie, na
wypadek gdyby przyszedł do niego ktoś ważny. Nikt taki się nie zjawił, ale Bob ciągle czuł się
zobowiązany przychodzić do pracy w spodniach
khaki latem, wyprasowanych dżinsach lub spodniach z szarej flaneli
zimą, lub sztruksach i porządnej koszuli, i zawsze miał pod ręką blezer lub sportową marynarkę i
krawat w kieszeni, tak na wszelki wypadek.
Pat lubił mu wytykać, że wygląda beznadziejnie mieszczańsko, a to, że on sam nie dbał o swój
wygląd, świadczyło o tym, że był prawdziwym intelektualistą. Bob już dawno temu przestał z nim
dyskutować na ten temat.
Bob pochodził z rodziny kultywującej tradycyjne wartości, której
członkowie mogli się pochwalić imponującą karierą zawodową. Jego
ojciec był neurochirurgiem, matka partnerem w znanej kancelarii
adwokackiej na Wall Street, a brat pracował w banku inwestycyjnym Morgana Stanleya. Każde z nich
miało powszechnie poważaną pracę.
Jedynie Bob miał odwagę założyć własną firmę i dzielnie starał się
udowodnić sobie samemu, że potrafi ją prowadzić i odnieść sukces.
Czasami ogarniały go wątpliwości, nie zamierzał jednak poddać się bez walki. Pieniędzy, które
znajdowały się na koncie wydawnictwa, powinno starczyć na kolejne dwa lata, pod warunkiem że
będą oszczędni i nikt nie dostanie podwyżki, ale Bob liczył, że przed upływem tego czasu staną na
nogi dzięki kilku wydawniczym hitom. Od samego początku
wydawnictwo było dla Boba wszystkim, jego ukochanym dzieckiem,
dziewczyną, pasją. Zrezygnował z romansów, zawierania nowych
znajomości, uprawiania sportu, podróży i z seksu po to, by cały swój czas poświęcać firmie i
pracować w prawie każdy weekend. Żadna
kobieta nie miała ochoty tego znosić, ale Bob przestał się już tym
przejmować. Kobiety, z którymi spotykał się w ostatnich latach, nie przyprawiały go o żywsze bicie
serca, natomiast sprawy jego firmy
zawsze. Poza tym kobiety, z którymi się umawiał, prędzej czy później zaczynały go nudzić. Jego brat
dokuczał mu z tego powodu. Paul ożenił
się z kobietą, która tak jak ich matka była prawniczką, i miał z nią dwoje dzieci. A Bob w ciągu
ostatnich dziesięciu lat zmieniał kobiety jak rękawiczki, a czasami był zupełnie sam.
– Jak mam kogoś spotkać, to spotkam – nieodmiennie odpowiadał
bratu Bob, gdy jedli razem lunch.
– Nie spotkasz, jeśli sam się o to nie postarasz – ostrzegał Paul.
– Seksowna laska nie spadnie na ciebie z nieba w Tribeca. Musisz mieć jakieś życie towarzyskie i
zacząć się umawiać.
Paul uważał, że Bob powinien się ożenić i mieć dzieci. Obawiał się, że jego brat zanadto się ociąga i
postępując w ten sposób, szkodzi sobie.
W ostatnim czasie stał się samotnikiem, a nawet odludkiem.
– Nie mam czasu na randki. Jestem zbyt zajęty rozkręcaniem firmy
– odparł z uśmiechem Bob w czasie kolejnego lunchu. Wcale się nie przejmował swoim życiem
osobistym.
– Chrzanisz, jesteś po prostu leniwy – stwierdził Paul.
Bob się roześmiał.
– Może i jestem – przyznał. – Ale jaki sens ma umawianie się z kobietami, które mnie nie pociągają i
co do których po pięciu minutach rozmowy mam pewność, że już ich więcej nie chcę zobaczyć? Po
co sobie w ogóle zawracać głowę?
– Bo musisz najpierw rozczarować się dziewięćdziesiąt dziewięć
razy, żeby za setnym nareszcie spotkać tę jedną jedyną. Tak to działa.
– To obudź mnie przy dziewięćdziesiątej dziewiątej – powiedział
Bob i zmienił temat.
Wolał porozmawiać o interesach i zasięgnąć rady brata w sprawie swoich inwestycji, a nie swoich
randek. Prawie żaden z jego szkolnych kolegów jeszcze się nie ożenił. Kilku miało dzieci, ale na
palcach jednej ręki mógł policzyć tych, którzy byli żonaci. Jego brat miał staroświeckie poglądy. A
poza tym Bob z dumą powtarzał, że jeszcze nigdy się nie zakochał. Kochał swoje wydawnictwo i
nigdy nie spotkał kobiety, która spowodowałaby u niego tak szybkie bicie serca, jakie wywołało u
niego założenie własnej firmy. Był urodzonym przedsiębiorcą. Starszy od niego o pięć lat Paul
należał do innego pokolenia, kochał żonę, dzieci i swój dom w Connecticut, z którego codziennie
dojeżdżał pociągiem do pracy.
Bob był przekonany, że umarłby z nudów, gdyby musiał tak żyć.
Mieszkał w lofcie w Tribeca, trzy przecznice od swojego wydawnictwa, pracował do późna i
przychodził do firmy w weekendy.
W drodze do biura przystanął przy biurku Pata Rileya i niemal
wzdrygnął się z obrzydzenia na widok bałaganu, jaki zobaczył. Nic nie wskazywało na to, żeby Pat
kiedykolwiek sprzątał swoje miejsce pracy.
Bob wątpił, czy jego współpracownik jest w stanie cokolwiek znaleźć.
Wszędzie walały się kartki, karteczki z notatkami, karteluszki z
wiadomościami przekazanymi telefonicznie, wizytówki i puste kubki po kawie z kawiarni Starbucks,
a na skraju biurka leżały trzy stosy
rękopisów.
– Co to jest? – zapytał Bob, wskazując trzy stosy i marszcząc
czoło.
Miał ciemne włosy i brązowe oczy i w świeżo uprasowanej
błękitnej koszuli, spodniach koloru khaki oraz mokasynach wyglądał
atrakcyjnie. Tego dnia z powodu upału nie miał skarpetek, ale ich brak nie psuł jego wyglądu.
– Odrzut – odparł zdawkowo Pat, szukając czegoś na swoim
biurku.
Przypominał kota polującego na mysz. Jego odpowiedź dotyczyła
niezamówionych rękopisów, które nadeszły od osób niemających agenta.
Zwykle były bezwartościowe. Agent dokonywał analizy i selekcji, więc było wiadomo, że do
wydawnictwa trafia przyzwoity tekst. Natomiast
niezamówione rękopisy w większości pochodziły od nieutalentowanych
osób, które uważały, że potrafią pisać.
– Zamierzałem je odesłać. Tylko jakoś nie mogę się zebrać.
– Czytasz je? – zapytał Bob. Zdziwiłby się, gdyby Pat
odpowiedział twierdząco.
– Nigdy – odpowiedział szczerze Pat. – Nie mam czasu.
Przeczytanie tekstów, które przysyłają mi agenci, zajęłoby mi dziesięć lat.
A wśród niezamówionych nigdy nie przychodzi nic wartościowego.
Kiedyś starałem się je czytać, ale teraz nie daję rady.
Bob kiwnął głową. Trudno było mu nie zgodzić się z Patem, ale
mimo wszystko z jakiegoś powodu zaczął przeglądać rękopisy. Jego
uwagę przyciągnęło gruba paczka mniej więcej pośrodku jednej ze stert.
Była owinięta w kawałek jakiejś tkaniny. Rękopisy, które przychodziły do niego, kiedy pracował u
Knopfa, były w kopertach z szarego
papieru lub pudłach, nigdy owinięte w tkaninę.
– Co też oni wyprawiają? Przed wysłaniem do nas owijają swoje
dzieła w gacie?
Jak można potraktować poważnie kogoś, kto owija swój rękopis w
kawałek ubrania? Bob nie mógł oderwać wzroku od osobliwej przesyłki.
– Taa, wiem, żałosne – skomentował Pat i przyjrzał się uważniej.
– Przysłała to w bluzce czy czymś takim. Dziewczyna z farmy w Iowa.
Zapomniałem o tym. Muszę to jej odesłać.
– Po jakim czasie im odsyłamy? – zapytał Bob z
zainteresowaniem, nagle uświadamiając sobie okrucieństwo takiego
postępowania.
Ludzie wkładali w te teksty całe swoje serce, wysyłali do
wydawnictw, modląc się, aby ich wydano, a potem otrzymywali teksty z powrotem ze standardowym
listem sugerującym, aby dali sobie spokój
albo spróbowali gdzie indziej.
– Zwykle po dwóch miesiącach – odparł Pat, wzruszając
ramionami. – Ten w bluzce leży tu chyba od miesiąca. Zwróciłem na niego uwagę. Na moje wyczucie
autorka jest młoda. Wszystko napisała
ręcznie.
– Mam nadzieję, że przed wysłaniem do nas zrobiła sobie kopię –
powiedział Bob, ponownie czując przypływ współczucia.
Wyciągnął paczkę ze stosu innych rękopisów. Zobaczył, że schludnie
ją owinięto kawałkiem szarego cienkiego lnu i spięto szpileczkami.
Niewiele brakowało, a ukłułby się jedną z nich. Gdy wyciągnął
szpileczki, jego oczom ukazał się stos brulionów. Nie wiedział dlaczego, ale coś go do nich
przyciągało, czuł się nimi zaintrygowany. Zauważył, że tkanina była ręcznie zszyta pięknym ściegiem,
a gdy ją uniósł, zobaczył, że to dziewczęcy fartuch.
– Niesamowite – mruknął pod nosem i zaczął przerzucać kartki
jednego z brulionów.
Tekst był zapisany starannie kaligrafowanymi literami. Dziewczyna
przysłała im oryginał i Bob znowu zadał sobie pytanie, czy zrobiła kopię książki przed wysłaniem jej
do wydawnictwa. A gdyby ją zagubili albo wyrzucili? Na samą myśl o tym niemal wzdrygnął się ze
zgrozy, jakby to on był autorem. Nie znalazł żadnego listu ani streszczenia, tylko adres mleczarni w
Lancaster w Pensylwanii. Przeczytawszy go, otworzył
szerzej oczy, po czym spojrzał na Pata.
– Posłuchaj, ta dziewczyna nie jest z Iowa. Jest z Pensylwanii, z samego serca krainy amiszów. –
Ponownie wziął do ręki fartuch i już wiedział. Był to fartuch uszyty dla dziewczyny ze wspólnoty
amiszów. –
Jasna cholera, Pat, założę się, że autorka jest amiszką. Możliwe, że coś z tego będzie. Mała pewnie
pisze jak noga od stołu, ale mimo wszystko
warto na to rzucić okiem. Demaskatorski głos amiszki z Pensylwanii
może być interesujący, nawet jeśli autorka nie potrafi pisać.
– Nie spodziewaj się niczego nadzwyczajnego – mruknął Pat, nie
przestając szukać czegoś, co zgubił w śmietniku na swoim biurku. –
Gdyby potrafiła pisać, nie przysłałaby nam notatników owiniętych w
swoją bieliznę.
– Jeśli jest autentyczną amiszką, nie ma dostępu do komputera ani
nawet do telefonu. Ani do kopiarki. Jest bardzo prawdopodobne, że to
jedyny egzemplarz jej książki.
– Byłoby świetnie – skomentował złośliwie Pat.
Bob wziął wszystkie bruliony i fartuch.
– Nie jestem dzisiaj z nikim umówiony na lunch. Przeczytam kilka
stron, zanim to odeślesz.
– Miłej zabawy – rzucił Pat.
Przestał szukać wizytówki i wyciągnął z szuflady teczkę.
– Jeśli książka okaże się beznadziejna, położę ją z powrotem na tę samą stertę – powiedział Bob.
Wszedł do swojego biura i rzucił stos brulionów na biurko.
Popatrzył na jasnoszary fartuch, który trzymał w dłoniach. Z
niezrozumiałych dla siebie powodów zaczął myśleć o dziewczynie, która go nosiła. Zastanawiał się,
w jakim jest wieku, jak wyglądała. Fakt, że była amiszką, niespodziewanie wydał mu się fascynujący.
Zapragnął
dowiedzieć się, kto napisał tę książkę i dlaczego. Ostrożnie odłożył
fartuch na biurko i otworzył pierwszy brulion. Pismo było delikatne i staroświeckie, ale
zdecydowane, co mogło oznaczać, że autorka była
młodą osobą. Jedyną wskazówką co do jej tożsamości było nazwisko.
Odważnie podpisała się jako Lillibet Petersen pod tytułem u góry
pierwszej strony.
Zaczął uważnie czytać, poddając się rytmowi jej frazy. Pisała w
zdecydowany sposób, do którego szybko się przyzwyczaił, i używała
słów, które mu się podobały. Trochę przypominała mu Jane Austen, ale w nowszej, wyrazistszej i
świeższej wersji. Lillibet z całą pewnością miała własny styl. Umiała również przykuwać uwagę
czytelnika stworzonymi
przez siebie postaciami. Główną bohaterką była młoda kobieta, która
wyjechała z rodzinnej farmy i zaczęła podróżować po szerokim świecie, poszukując nowych wrażeń
i doświadczeń. Osoby, miejsca i zdarzenia autorka opisywała barwnie i obrazowo. Skończywszy
pierwszy brulion, Bob natychmiast zaczął czytać drugi i bardzo się zdziwił, widząc na zegarze, że już
jest po piątej. Czytał bez żadnej przerwy. Zapatrzył się w przestrzeń i uśmiechnął się. Miał dziwne
wrażenie, że autorka siedzi obok niego, a gdy spojrzał na leżący na jego biurku fartuch, poczuł, że jest
w nim jakaś wielka moc i działa siła przeznaczenia.
Zaznaczył miejsce, w którym przerwał czytanie, i zamknął
brulion. Podpisał kilka dokumentów leżących na biurku i o szóstej wyszedł z wydawnictwa,
włożywszy bruliony do torby na zakupy. W
ostatniej chwili dołożył do nich fartuch. Już nie mógł się doczekać chwili, gdy wróci do siebie i
znowu zacznie czytać.
W delikatesach, w których często robił zakupy na obiad, kupił
sałatkę i dwadzieścia minut później był już w swoim mieszkaniu. Usiadł
na kanapie i ponownie zatopił się w lekturze powieści Lillibet. W
pewnym momencie przestał czytać, jakby musiał wysłać wiadomość do
autorki. Był pod tak dużym wrażeniem magii wyczarowanej przez Lillibet, że był niemal pewien, że
gdy wyciągnie dłoń, dotknie jej ciała. Pogładził
delikatną materię fartucha.
– Lillibet, nie znam cię, ale czytam twoją opowieść. Słyszę cię –
powiedział cicho.
Odłożył fartuch i ponownie zatopił się w lekturze. Gdy skończył
jeden brulion, natychmiast zaczął następny. Nawet nie wiedział, kiedy zrobiła się północ. Zwykle
czytał szybko, ale tą książką chciał się
rozkoszować. Nie był w stanie stwierdzić, ile w niej było fikcji, a ile faktów, jednak była tak
wciągająca, że nie przerwał czytania i skończył
dopiero o czwartej nad ranem. Taka rzecz nie zdarzyła mu się od bardzo dawna. Autorka oczarowała
go wszystkim, co napisała. Bob polubił
stworzone przez nią postaci, był zafascynowany sposobem, w jaki
toczyła się akcja, i koniecznie musiał się dowiedzieć, jak się kończy opowieść. Gdy czytał ostatnie
strony, nie czuł ani zmęczenia, ani senności, tylko ciekawość. Lillibet z wielką wprawą wykonała
gigantyczny
literacki piruet i zakończyła swój popis z imponującą gracją. Bob trzymał ostatni brulion,
zachwycony tym, co przeczytał. Wiejska
dziewczyna, a może kobieta, z Pensylwanii powaliła go na kolana, a to nie zdarzało się często.
– Jasny gwint, Lillibet Petersen! Kim ty jesteś? Piszesz jak anioł, myślisz jak geniusz i doprowadzasz
mnie do szaleństwa!
Zaczął się śmiać. Od lat nie czytał tak dobrej książki. Nie mógł
uwierzyć, że leżała w stercie odrzuconych rękopisów, że autorka napisała ją ręcznie i owinęła w
swój fartuch przed przysłaniem jej do
wydawnictwa. Nie miał pewności, czy dziewczyna jest amiszką. W treści książki nie było ani jednej
wzmianki o amiszach, więc może nią nie była.
W końcu nie każdy mieszkaniec Lancaster w Pensylwanii był amiszem.
Może Lillibet była zwyczajną wiejską dziewczyną, choć jej powieść
dobitnie świadczyła o tym, że w jej autorce nic nie było zwyczajne. Bez względu na to, kim była,
jedno nie ulegało wątpliwości: była niezwykłą pisarką. A Bob miał uczucie, że los złożył w jego
dłonie prawdziwy klejnot. Z tysiąc razy przechodził obok biurka Pata Rileya i do tej pory sterta
odrzuconych rękopisów ani razu nie przyciągnęła jego wzroku.
Wczoraj coś kazało mu się zatrzymać i jakaś siła naprowadziła jego rękę na owinięty w fartuch
rękopis Lillibet. To mogła być tylko moc
przeznaczenia.
Położył się, ale nie mógł zasnąć. Cały czas myślał o brulionach. W
sobotę jeszcze raz przeczytał niektóre z nich. Potem poszedł na spacer, wstąpił do biura i wszędzie
chodziła za nim opowieść Lillibet. Ta
dziewczyna, czy może kobieta, doprowadzała go do szaleństwa.
Postanowił, że w poniedziałek zadzwoni do mleczarni, żeby
porozmawiać z Lillibet. Najpierw jednak musiał przetrwać niedzielę. Był
to najdłuższy weekend w jego życiu. Dręczyła go myśl, że ona czeka na jego odpowiedź, a on trzyma
ją w niepewności. W poniedziałek rano, trzymając w ręku fartuch, zadzwonił ze swojego mieszkania
do
mleczarni.
Gdy zapytał o Lillibet Petersen, odpowiedziano mu, że nie ma tam
nikogo o tym nazwisku. W pierwszej chwili wpadł w panikę, że
autorka użyła pseudonimu literackiego, ale zaraz pomyślał, że adres
zwrotny na pewno jest dobry. Możliwe więc, że ktoś w mleczarni coś
wiedział.
– Jest tam może w pobliżu kierownik albo właściciel? – zapytał
Bob, czując nerwowy ucisk w żołądku.
Miał wrażenie, że trzyma w dłoni szklany pantofelek i musi
przeszukać całe hrabstwo Lancaster, aby znaleźć tę, na której stopę będzie idealnie pasować.
– Tak, Joe Lattimer – odpowiedział damski głos po drugiej stronie linii.
Kobieta przełączyła go na oczekiwanie i po trzech minutach do
telefonu podszedł Joe.
– Joe Lattimer – przedstawił się krótko.
Bob stracił rezon. Nie wiedział, co powiedzieć. Nie umiał wyjaśnić,
dlaczego autorka wywarła na niego tak magiczny wpływ, dlaczego czuł
się, jakby porwała go wielka fala.
– Dzień dobry – zaczął. – Nazywam się Robert Bellagio. Jestem
wydawcą z Nowego Jorku. Miesiąc, może dwa temu otrzymaliśmy
rękopis od kobiety o nazwisku Lillibet Petersen, jeśli to jej prawdziwe nazwisko. Podała adres pana
mleczarni jako adres zwrotny, jednak pana telefonistka nie wie, o kogo chodzi. A pan coś wie?
Joe Lattimer uśmiechał się. Zapomniał o przesyłce Lilli, ale pytanie nieznajomego natychmiast
odświeżyło mu pamięć.
– Tak, wiem, o kogo chodzi – odpowiedział, a Bob wydał z
siebie przeciągłe westchnienie ulgi. – Sam nadałem dla niej tę paczkę.
Dość dawno, o ile sobie przypominam. Może mieć pan rację, miesiąc
albo dwa temu. Nie powiedziała, co jest w środku. Zdaje się, że jakieś notatniki owinięte w fartuch.
Więc mówi pan, że napisała książkę?
Ton głosu Joe świadczył, że mężczyzna był pod wrażeniem. Ostatni
raz widział Lilli kilka dni po tym, jak nadał dla niej paczkę. Potem mleko znowu zaczął dostarczać
jej brat Willy. I Lilli już nie miała powodu, aby przyjeżdżać do mleczarni. Była zajęta pracą w domu.
– Napisała – potwierdził Bob. – Świetną książkę. Ma pan numer
telefonu do niej? Przepraszam, że panu zawracam głowę, ale nie
wiedziałem, jak ją odnaleźć. Nie dołączyła listu, tylko adres pana
mleczarni.
– Nic się nie stało, niech pan nie przeprasza. Ona nie ma telefonu.
Jej ojciec nie ma telefonu.
Bob zamilkł. Przyszło mu do głowy, że jego pierwsze
przypuszczenie mogło być słuszne.
– Czy ona jest amiszką? – zapytał ostrożnie, zastanawiając się, czy pytanie nie zabrzmiało dziwnie.
– Tak, jest – odpowiedział Joe. – Należy do amiszów starego
zakonu, jej ojciec jest jednym z członków starszyzny w ich wspólnocie.
I domyślam się, że nie ma pojęcia, że jego córka napisała książkę. Jestem pewien, że to nie jest
zgodne z ich zasadami. Czy ona napisała coś
demaskującego amiszów? – zainteresował się treścią książki. Był ciekaw, dlaczego ten wydawca
chce się skontaktować z Lillibet.
– Nie. W całej książce nie ma ani jednej wzmianki o amiszach.
Chodzi o to, że gdy spojrzałem na pana adres, to skojarzyłem, że to w samym sercu krainy amiszów,
prawda?
– Rzeczywiście. Od trzydziestu lat robię interesy z ojcem Lilli.
Czy też raczej robi je moja rodzina. Kupujemy od niego mleko i robimy dla niego ser. Solidny i
poważny człowiek. Porządny jak każdy amisz.
Bob nie wiedział, co to może dla niego oznaczać.
– Chciałbym przyjechać i porozmawiać z Lillibet. Sądzi pan, że
to byłoby możliwe?
– Odradzałbym. Amisze to grzeczni ludzie, ale nie lubią w swoim
otoczeniu Anglików. Trzymają się na uboczu i oczekują, że my będziemy postępować tak samo.
Joe przekonał się o tym czterdzieści lat temu, gdy się po raz
pierwszy w życiu zakochał. Bob też słyszał takie opinie o amiszach i miał wrażenie, że jego
rozmówca go zniechęca.
– Nie lubią Anglików? – zapytał zaintrygowany.
– Tak nazywają ludzi z zewnątrz. Każdego, kto nie jest amiszem.
Dla nich wszyscy jesteśmy Anglikami. Żyją niemal tak samo jak ich
przodkowie w siedemnastym wieku. Niewiele się u nich zmieniło.
Większość z nich nadal mówi po niemiecku albo odmianą niemieckiego, tak jak ich przodkowie, gdy
przybyli do tego kraju. Nawet ich stroje się nie zmieniły, co na pewno pan wie. Wątpię, aby ojciec
Lillibet pozwolił
panu się z nią zobaczyć, jeśli tak po prostu zjawi się pan w ich
gospodarstwie. Amisze bardzo strzegą swoich kobiet. Lillibet widziałem tylko kilka razy. Przywoziła
mleko, gdy jej bracia byli chorzy, i wtedy poprosiła mnie, abym wysłał jej książkę. Dla niej musiało
to być jak łut szczęścia.
– Dla mnie też – stwierdził Bob w zamyśleniu. – Ciekawe, skąd miała mój adres.
– Nie mam pojęcia. Dała mi go na kawałku papieru.
– Ile ona ma lat?
Joe zastanowił się, przywołując w pamięci twarz Lillibet.
– Nie więcej niż dwadzieścia pięć. Opiekuje się ojcem i braćmi.
Jej matka zginęła siedem lat temu w strzelaninie. Uzbrojony bandyta wtargnął do szkoły i zastrzelił ją
oraz pięć dziewczynek. Straszna
tragedia.
– Pamiętam, że o tym czytałem – powiedział Bob ściszonym
głosem.
Ta informacja rzuciła nowe światło na powieść, którą przeczytał,
oraz na jej autorkę. Zastanowiło go jednak, skąd znała miejsca, które tak wiernie i plastycznie
opisała, skoro nigdy nie opuszczała zagrody
swojego ojca, który był jednym z członków starszyzny, co musiało
oznaczać, że był bardzo surowy.
– A gdybym przysłał panu e-mail, mógłby go pan wydrukować i
jej przekazać? Przypuszczam, że oni nie mają komputera.
Joe zaśmiał się na samą myśl o tym.
– Nie mają elektryczności, telefonów, urządzeń elektronicznych, a
niektórzy amisze nie mają nawet domowej instalacji wodno-
kanalizacyjnej. Skoro nie było komputerów w siedemnastym wieku,
kiedy tu przywędrowali, nie mają ich teraz. Ale oczywiście, że mógłbym wydrukować pana e-mail
do niej. Jej bracia przyjeżdżają tu codziennie. To mali chłopcy, ale miejmy nadzieję, że nie zapomną
go jej oddać. Mają
mniej więcej jedenaście albo dwanaście lat. Możemy spróbować. O ile nie oddadzą kartki najpierw
swojemu ojcu.
Bob nie pomyślał o tym. Miał wspaniałą powieść napisaną przez
dziewczynę, do której jednak nie było dostępu i która żyła w
siedemnastym wieku. Wychodziło niemal na to, że chcąc się z nią
zobaczyć, musiałby podróżować w wehikule czasu. Jednak to tylko
podsyciło jego pragnienie poznania jej. Aż go skręcało, żeby samemu
wybrać się do Pensylwanii i się z nią spotkać. I już powziął taki zamiar. Chciał jednak najpierw do
niej napisać. Nie zamierzał przysporzyć jej kłopotów i spowodować, że ojciec zabroni jej się z nim
zobaczyć, co wydawało się całkowicie możliwe, skoro podlegała jego władzy.
– Spróbuję z e-mailem – powiedział Bob. – Bardzo dziękuję za
pomoc.
Pomyślał, że właściciel mleczarni wykazuje wiele życzliwości,
zgadzając się na rolę pośrednika. Nie mógł wiedzieć, że Joe Lattimer
działał pod wpływem wspomnienia ze swej odległej przeszłości ani tego, że coś w wyglądzie
Lillibet poruszyło czułą strunę w jego sercu. Poza tym Joe współczuł dziewczynie z powodu tego, co
przeszła po śmierci mamy. Może potrzebowała przyjaciela.
– Chętnie pomogę – powiedział Joe. On też nie chciał rozzłościć
Henryka Petersena. Ale skoro wysłał rękopis Lillibet do Nowego Jorku, to teraz chciał pomóc jej
dostać odpowiedź, zwłaszcza że wydawcy
spodobała się jej książka. Był pewien, że to ją ucieszy. – Włożę pana e-mail do koperty i dam
chłopcom, gdy przyjadą.
– Bardzo dziękuję – powiedział Bob i rozłączył się.
Zaczął rozmyślać o wszystkim, czego dowiedział się od Joe
Lattimera: kim była Lillibet, ile miała lat, kim był jej ojciec, jak żyli amisze, a nawet o tym, jak
zginęła jej matka, co było wielką tragedią i co najwyraźniej wywarło wpływ na życie dziewczyny.
Dowiedziawszy się
już czegoś o Lillibet, pragnął wiedzieć o niej jeszcze więcej. Poczuł
głód wiedzy o niej.
Ze swojego domowego komputera wysłał krótki e-mail na adres,
który podał mu Joe. Było mnóstwo rzeczy, które pragnął powiedzieć
Lillibet, ale nie chciał jej przestraszyć, więc napisał krótko i
powściągliwie:
Panno Petersen, miałem ogromną przyjemność przeczytać Pani
niezwykłą książkę. Chciałbym przyjechać do Lancaster w dogodnym dla Pani czasie, aby o niej
porozmawiać i zaproponować Pani jej publikację.
Proszę powiadomić mnie jak, gdzie i kiedy byłoby Pani najłatwiej się ze mną spotkać. Gratuluję
napisania nadzwyczajnej książki! Z wyrazami
szacunku, Robert Bellagio
Dopisał numery telefonów i adres e-mailowy, dzięki którym
mogłaby się z nim skontaktować. Pamiętając o tym, co powiedział mu Lattimer, Bob był pewien, że
aby mu odpowiedzieć, Lillibet będzie
musiała poprosić o pomoc właściciela mleczarni.
Wysłał e-mail do Joe, a potem pozostawało mu tylko czekać na
odpowiedź Lillibet. Wiadomość przyszła na adres firmowy mleczarni. Joe ją wydrukował i włożył
do koperty, aby dać braciom Lilli. Powiedział
swoim dwóm pomocnikom, aby go zawiadomili, kiedy zjawią się chłopcy
od Petersenów. Nie musiał długo czekać. Bliźniacy przyjechali tuż przed południem. Joe wyszedł
przed budynek mleczarni i wręczył jednemu z
nich kopertę, zapytawszy wcześniej o ich ojca. Chłopcy wyglądali
identycznie, więc Joe nigdy nie wiedział, z którym z nich rozmawia. Na kopercie napisał nazwisko
Lillibet i Joe przykazał chłopcu, żeby na pewno oddał ją siostrze, a on przyrzekł, że tak zrobi. Potem
chłopcy wskoczyli na bryczkę i pojechali do domu. Choć czasami przyjeżdżali z Willym, tego dnia
byli sami, ponieważ stawali się coraz bardziej
samodzielni i potrafili dostarczyć mleko bez jego pomocy.
Po oddaniu koperty, wypełniwszy swoją misję, Joe zapomniał o
całej sprawie. Natomiast Bob Bellagio myślał o niej niemal bez przerwy.
Poszedł do pracy i przez cały dzień jego myśli krążyły wokół Lillibet.
Podszedł do Pata Rileya, aby z nim porozmawiać. Choć to wydawało się niemożliwe, na biurku Pata
był jeszcze większy bałagan niż przed
weekendem.
– Przeczytałem rękopis, który przysłano nam w fartuchu –
powiedział Bob. – To niesamowicie dobra powieść napisana przez młodą amiszkę. Mam zamiar
zaproponować jej publikację. Jeśli uda mi się do
niej dotrzeć – dodał z napięciem w głosie.
– Co to znaczy? Ukrywa się?
– Nie, ale na to samo wychodzi. Wiesz coś o amiszach?
– Niewiele – przyznał Pat. – Śmiesznie się ubierają, zdaje się, że odmawiają służby wojskowej ze
względu na przekonania i mieszkają w
Pensylwanii.
– Żyją tak jak ich przodkowie w siedemnastym i osiemnastym
wieku. Jeżeli wtedy czegoś nie było, oni tego też nie mają, czyli obywają się bez telefonów,
samochodów, komputerów, telewizorów i wszelkiego sprzętu elektrycznego. To surowa sekta
religijna, rządzona przez
starszyznę, i jeśli nie dostanę pozwolenia jej ojca albo ta dziewczyna stamtąd nie ucieknie, co nie
wydaje mi się prawdopodobne, nie będę w
stanie się do niej zbliżyć.
– Jezu, to musi być jak więzienie. – Pat wyglądał na
zszokowanego.
– Możliwe. Ale ponoć oni to lubią i mają opinię bardzo miłych
ludzi. Nie wiem tylko, jakie mają zdanie o kobietach wydających książki.
Coś mi mówi, że są przeciwni.
– Jak w średniowieczu – skomentował Pat. – Ile ona ma lat?
Dwanaście?
– Dwadzieścia kilka. Amisze do minimum ograniczają kontakty z
osobami spoza ich wspólnoty. I dotyczy to nie tylko kobiet, ale również mężczyzn. Więc powinno być
ciekawie. Dziś rano wysłałem do niej e-mail, który ma być jej doręczony przez jej braci.
Bob opowiedział Patowi o swojej rozmowie z Joe Lattimerem.
– Brzmi jak opowieść z gatunku płaszcza i szpady – stwierdził
z rozbawieniem Pat – i tak jak mówiłeś, bardzo siedemnastowiecznie.
Może mógłbyś stoczyć pojedynek z jej ojcem o wydanie jej książki.
Albo z jej kawalerem, jeśli go ma.
– Zobaczymy, jak to się potoczy – powiedział Bob tajemniczo.
Nie chciał przyznać się swojemu młodszemu redaktorowi, że jest
zafascynowany autorką i myślał o niej przez cały weekend. To byłoby zbyt szalone.
Nieprawdopodobne było już samo to, że otrzymali ręcznie napisaną przez amiszkę powieść, którą
Bob zamierzał wydać. Jednak
książka była rewelacyjna i Bob był pewien, że stanie się hitem, jeśli tylko ją wydadzą, co jeszcze nie
było pewne. Miał jednak nadzieję, że do tego dojdzie. A na razie na biurku w jego gabinecie leżał
fartuch autorki.
Przyniósł go do pracy, bo chciał mieć przy sobie coś, co należało do niej.
Zaczynał go traktować jak talizman.
Po południu Margarethe przyszła do Petersenów, aby razem z
Lillibet zrobić lody. Od kilku dni było gorąco i Lillibet pomyślała, że sprawi ojcu i braciom
przyjemność po ciężkiej pracy, a Margarethe zgodziła się jej pomóc. Przygotowując smakołyk,
prowadziły rozmowę o
mało istotnych sprawach. Widziały się poprzedniego dnia, w niedzielę, w czasie cotygodniowego
zebrania, które jak zwykle trwało trzy godziny.
Margarethe powiedziała Lillibet, że jedna z jej córek spodziewa się kolejnego dziecka, a najmłodsza,
która niedawno wyszła za mąż, również jest w ciąży. Miała siedemnaście lat. Słysząc, że tak młode
dziewczęta wychodzą za mąż i zakładają rodziny, Lillibet czasami myślała o sobie, że jest już stara.
Pewnie dlatego, że od wielu lat prowadziła dom i
wychowywała młodszych braci.
– Nathaniel Weiss znowu jest gotów stawać w konkury – rzuciła
mimochodem Margarethe.
Nathaniel, który niedawno przekroczył trzydziestkę, owdowiał w
ubiegłym roku. Jego żona zmarła przy porodzie, a on został z
pięciorgiem dzieci.
– To dobrze – powiedziała Lilli, nie wykazując żadnego
zainteresowania.
– To przystojny mężczyzna – Margarethe podjęła jeszcze jedną
próbę.
Lilli uśmiechnęła się do niej.
– Nie – powiedziała po prostu. – Wychowałam trzech braci i
opiekuję się papą. Nie chcę pięciorga małych dzieci i męża. Za kilka lat moi bracia się ożenią i pójdą
na swoje, a mnie do opieki zostanie tylko papa. Po co miałabym zaczynać wszystko od nowa? Ty byś
tego chciała?
Chciałabyś mieć jeszcze dziesięcioro dzieci?
– Gdyby tego wymagał ode mnie Bóg, tobym chciała. Powinniśmy
wystrzegać się lenistwa, Lilli – powiedziała Margarethe łagodnym
głosem.
– Nigdy się leniłam. Ale też nigdy nie mam czasu dla siebie.
Lilli pragnęła zajmować się czytaniem, fantazjowaniem i pisaniem,
kiedy tylko przyszłaby jej na to ochota. Od siedmiu lat każda chwila jej dnia była wypełniona pracą
dla kogoś innego. Margarethe miała
czterdzieści jeden lat, wyszła za mąż, mając szesnaście, i od dwudziestu pięciu lat jej życie kręciło
się wyłącznie wokół dzieci i wnuków, choć jej mąż zmarł dawno temu i odziedziczyła po nim dużo
ziemi. Od kiedy
została wdową, członkowie wspólnoty pomagali jej w gospodarstwie i
przy dzieciach. A teraz jej dzieci były już wystarczająco duże, by
pracować na roli.
– Wyszłabyś znowu za mąż? – zapytała z zainteresowaniem
Lillibet, choć nie widziała powodu, dla którego Margarethe miałaby to zrobić.
Nie potrzebowała męskiej pomocy i nigdy nie była sama. Lilli
wiedziała jednak, że jej ojciec ją lubi, choć uważał ją tylko za przyjaciółkę.
Ojciec tak naprawdę nie przebolał straty swojej żony i nie otrząsnął się po jej tragicznej śmierci.
– Możliwe. Jeśli pojawi się odpowiedni kandydat.
– Na przykład mój ojciec? – Lilli zapytała wprost.
– Na przykład. Nigdy mnie o to nie zapytał. I wątpię, czy
kiedykolwiek to zrobi. Jesteśmy przyjaciółmi i dobrze nam z tym. Poza tym on ma ciebie.
Niepotrzebna mu żona do prowadzenia domu.
I miał siedemdziesiąt lat, na pewno nie był pierwszej młodości,
jednak nadal był silny i energiczny i wyglądał na młodszego, niż
wskazywał na to jego wiek. Margarethe zawsze myślała, że jeśli Lilli
wyjdzie za mąż, Henryk może zechcieć ponownie się ożenić. Jednak
Margarethe nie narzekała na swoją obecną sytuację. Żyjąc we wspólnocie, miała towarzystwo innych
kobiet i zawsze mogła liczyć na pomoc
mężczyzn.
– Bardzo kochał twoją mamę i pomimo upływu lat nadal nie
pogodził się z jej śmiercią, i może to nigdy nie nastąpi.
Lilli pokiwała głową. Ona też wciąż tęskniła za mamą, która była
łagodną i mądrą kobietą, piękną, bystrą i zabawną. Nie było drugiej takiej jak ona. Zawsze
wiedziała, jak postąpić i co powiedzieć. Każda jej odpowiedź była trafna. Lilli marzyła, aby
pewnego dnia stać się taka jak ona.
Henryk i chłopcy byli zachwyceni lodami, gdy wrócili do domu.
Margarethe została u nich na kolacji. Nigdzie się nie spieszyła, bo najmłodsze z jej dzieci było już na
swoim, więc miała teraz więcej
wolnego czasu niż młodsze kobiety, na przykład Lilli, która była bardzo zajęta aż do chwili, gdy
bracia szli spać. A zimą odrabiała z bliźniakami lekcje.
Po kolacji Henryk i Margarethe posiedzieli jeszcze i
porozmawiali, a potem ona poszła do domu. Lilli miała trochę szycia, a gdy skończyła, zagoniła
chłopców do spania. Gdy powiedziała bliźniakom dobranoc, Markus coś sobie przypomniał i
wyskoczył z łóżka. Z
kieszeni spodni, które miał na sobie tego dnia, wyciągnął kopertę i podał
ją Lilli, uśmiechając się ze skruchą.
– Zapomniałem ci to dać. Od pana Lattimera z mleczarni.
Lilli bardzo się zdziwiła, że jest do niej jakiś list. Otworzyła go, gdy wyszła z sypialni braci.
Przeczytawszy wiadomość, stanęła jak wryta, po czym popędziła do swojej sypialni i usiadła na
łóżku. Jej nogi dygotały tak mocno, że nie mogła stać. Sprawił to e-mail od Boba Bellagia, w
którym wydawca napisał, jak bardzo podoba mu się jej książka. Lilli
delikatnie złożyła kartkę i bezszelestnie wsunęła ją pod materac. Po chwili zeszła na dół i
sprawdziła, co robi ojciec. Spał w fotelu, zmęczony długim dniem za pługiem. Nadal był tak samo
pracowity jak
młodsi mężczyźni, ale wieczorami zasypiał ze zmęczenia. Obudziła go
delikatnie i powiedziała, żeby poszedł się położyć. Uśmiechnął się, poklepał ją po ręce i kilka minut
później poszedł do swojego pokoju. Lilli zgasiła lampy naftowe, zdmuchnęła świece i poszła na górę
do swojej sypialni. Wyciągnęła kartkę spod materaca i ponownie ją przeczytała.
Skończywszy, wiedziała jedno: musi pojechać do mleczarni i
skontaktować się z mężczyzną, który do niej napisał. Nie miała pojęcia, jak mogłaby się z nim
spotkać. Musiała wymyślić jakiś sposób i leżąc w ciemnościach, modliła się do swojej mamy o
pomoc. Była pewna, że napisała tę książkę pod jej wpływem, więc teraz mama musiała
poprowadzić ją dalej.
Rozdział 15
Następnego dnia Willy znowu pracował na polu razem z ojcem i
starszymi braćmi, a bliźniacy mieli sami zawieźć mleko do mleczarni.
Bardzo się zdziwili, gdy przed wyjazdem Lillibet ich zatrzymała i
powiedziała, że jedzie z nimi. Na głowie miała czepek i była gotowa do drogi.
– Ale po co? Przecież nie musisz.
Obaj chłopcy byli wyraźnie niezadowoleni. Lubili wyrwać się spod
kontroli siostry, a samotny wyjazd do mleczarni dawał im taką okazję.
Lillibet zawsze za coś ich łajała albo kazała im coś robić. Z kolei Willy krzyczał na nich i bił ich po
głowie. Wyjazd bez starszego rodzeństwa był
dla bliźniaków wielką frajdą. Dlatego obaj mieli posępne miny, kiedy Lilli w ostatniej chwili
wskoczyła na bryczkę i zawiązała tasiemki swojego czepka.
– To taka przyjemność przejechać się z wami, gdy mam wszystko
już zrobione.
To nie była prawda, nie zdążyła wszystkiego zrobić, ale nie miała
innego wiarygodnego pretekstu. W kieszeni fartucha ukryła list, dzięki temu miała przy sobie
wszystkie numery telefonów do Boba Bellagia.
Liczyła, że Joe Lattimer pozwoli jej skorzystać ze swojego telefonu. Miała wyrzuty sumienia, że
może nadużyje jego uprzejmości, ale był jej jedynym łącznikiem ze światem zewnętrznym, a chciała
skontaktować się z
Bobem Bellagiem, zanim ten rozmyśli się co do wydania jej książki. Nie miała pojęcia, że nie istniał
nawet cień takiego niebezpieczeństwa.
Jadąc z siostrą, chłopcy przyjechali do mleczarni szybciej niż
zwykle. Lillibet wysłała ich po ser kozi dla ojca, a sama pomknęła do biura Joe Lattimera, modląc
się w duchu, aby go tam zastać. Nie
wiedziała, jak się korzysta z telefonu. Zresztą i tak by nie tknęła aparatu bez jego pozwolenia. Na
szczęście właściciel mleczarni siedział przy
biurku, gdy Lilli weszła do niego z niepewną miną.
– Dzień dobry, panie Lattimer. Przepraszam, że znowu panu
przeszkadzam – powiedziała cicho.
Chciała jak najszybciej zadzwonić do wydawcy, zanim chłopcy
załatwią zleconą im pracę, ale oni gawędzili za budynkiem z dwoma
pomocnikami i wcale się nie spieszyli z powrotem.
– Tak myślałem, że się zobaczymy – uśmiechnął się do niej – po
tym e-mailu, który wczoraj pani przekazałem. Ten list robi wrażenie. Musi to być nadzwyczajna
książka. – Patrzył na nią z podziwem, a ona uśmiechała się nerwowo. – Chciałaby pani wysłać
odpowiedź? –
zaproponował.
– A moglibyśmy zadzwonić? – zapytała na jednym oddechu.
Joe kiwnął głową potwierdzająco. Lilli wyciągnęła z kieszeni list, a on wykręcił jeden z numerów i
podał jej słuchawkę. Po pierwszym
sygnale odezwał się kobiecy głos. Lilli była zdenerwowana. Joe widział, jak drży jej ręka, którą
trzymała telefon.
– Czy mogłabym rozmawiać z panem Bellagiem? – zapytała,
starannie wymawiając słowa, oszołomiona tym, jak wyraźnie słyszała
rozmówczynię. Zupełnie, jakby była w tym samym pomieszczeniu. Lilli myślała, że może będzie
musiała mówić głośno, ale nie było takiej
potrzeby.
– Zobaczę, czy jest – powiedział głos i zapadła cisza.
Lilli spojrzała w panice na Joe Lattimera.
– Chyba wyszła – powiedziała.
– Prawdopodobnie przełączyła cię na oczekiwanie – wyjaśnił. –
Musisz czekać. Zaraz się odezwie.
I rzeczywiście po chwili Lillibet usłyszała jej głos.
– Już łączę. Kogo mam zaanonsować?
– Lillibet Petersen – powiedziała Lilli wyraźnie.
Przypuszczała, że pan Bellagio jest ważną i zapracowaną osobą i
mógł zapomnieć jej nazwisko.
Recepcjonistka zlokalizowała Boba w jego gabinecie i
powiedziała mu, że ma na linii Elizabeth Petersen. Bob natychmiast
wiedział, o kogo chodzi, pomimo przekręconego imienia. Liczył, że
Lillibet zadzwoni, jeśli dostała jego e-mail. Nie musiał długo czekać.
Natychmiast podniósł słuchawkę.
– Panna Petersen?
Lillibet drgnęła zaskoczona, słysząc jego głos. Miała wrażenie, jakby już go słyszała. Było w nim coś
znajomego.
– Tak – powiedziała niemal szeptem, bardzo poruszona tym, że go
słyszy.
– Chcę przyjechać i spotkać się z panią. Pani książka bardzo mi się podoba. Chcę ją wydać –
powiedział Bob zdecydowanym tonem.
Lilli zasłuchała się w jego głos i przez chwilę milczała.
– Dziękuję – wydusiła z siebie.
Nie miała doświadczenia w prowadzeniu rozmów przez telefon i
nie wiedziała, co powiedzieć. Słysząc jej cichy głos, Bob pomyślał, że Lillibet pewnie się boi. Nie
przyszło mu do głowy, że dziewczyna nigdy w życiu nie rozmawiała przez telefon i nie wiedziała, jak
to urządzenie działa. Dla niej to było jak czary.
– Proponuję, żebyśmy mówili sobie po imieniu. Kiedy mogę
przyjechać i spotkać się tobą? – zapytał swobodniejszym tonem.
Lilli trochę się odprężyła.
– Nie wiem. – Nie chciała mu się przyznać, że nie było jej wolno
nigdzie wychodzić i nie mogła się z nim spotkać. Mógłby nie zechcieć wydać jej książki. – Nie
wiem, czy... kiedy będę mogła. – Kiedy to mówiła, do jej oczu napłynęły łzy. – Mój ojciec jest
bardzo surowy –
powiedziała cicho.
– Rozumiem. – Bob poczuł szaleńcze pragnienie, aby wziąć ją w
ramiona. Nie miał pojęcia, jak ona wygląda, ale chciał ją ochronić przed mężczyzną, którego nie
znał. – Może spotkalibyśmy się w mleczarni, w obecności pana Lattimera. Czy to byłoby dla ciebie
bardziej dogodne?
Starał się jej to ułatwić, nie zdawał sobie jednak sprawy z tego, że nawet to rozwiązanie było dla
niej trudne.
– Tak. Spróbuję – obiecała.
Postanowiła, że poruszy niebo i ziemię, aby stawić się na spotkanie, ale wiedziała, że mogą pojawić
się przeszkody. Nie miała powodu, aby
pojechać z braćmi do mleczarni, więc potrzebowała wszelkiej
przychylności niebios, żeby znowu mogła się z nimi zabrać.
– Czy pasowałby ci ten piątek?
Pomyślał, że może wyjedzie w czwartek wieczorem, dzięki czemu
na miejscu byłby z dużym wyprzedzeniem i nie denerwowałby się, że się spóźni.
– Możliwe. Jeśli będę mogła wyjechać – powiedziała szczerze. –
To nie jest takie łatwe. Mam dużo pracy w gospodarstwie. Prowadzę
dom, opiekuję się ojcem i braćmi.
– Tak, oczywiście. – Bob nie miał najmniejszego pojęcia, jak
wyglądało jej życie, ale starał się je sobie wyobrazić. Był to całkowicie obcy mu świat. – Jaka pora
byłaby najlepsza?
– Moi bracia przyjeżdżają do mleczarni rano. Więc może o
jedenastej, ale na pewno przed południem.
– Będę tam już od dziesiątej rano – zapewnił ją – na wypadek
gdybyś przyjechała wcześniej. Przyjedź, kiedy będziesz mogła. Ja tam
będę czekać. Do zobaczenia w piątek... I, Lillibet... dziękuję za wspaniałą książkę i za telefon. Twoja
powieść odniesie wielki sukces.
– Mam nadzieję – powiedziała cicho, nie mając tak naprawdę
pojęcia, co to oznacza dla niego, a nawet dla niej. – Dziękuję, że przyjedziesz się ze mną spotkać.
Przepraszam, że nie można tego
zorganizować w łatwiejszy sposób.
Nie wiedziała dlaczego, ale ufała mu i czuła się tak, jakby go znała.
A on czuł to samo wobec niej, choć również nie wiedział dlaczego.
– Nie martw się. Damy sobie radę.
– Dziękuję – powtórzyła Lillibet.
Bob się rozłączył. Przez dłuższą chwilę siedział przy biurku i
myślał o niej, poruszony brzmieniem jej głosu. Była tak wzruszająca, tak młoda i tak nieśmiała. Tym,
czego pragnął najbardziej, było wydać jej książkę i zaopiekować się nią jako pisarką i jako kobietą.
Nie umiał
wytłumaczyć, skąd wzięło mu się to przekonanie, ale czuł, że spotkanie w piątek odmieni jego życie.
Odłożywszy słuchawkę, Lillibet patrzyła na Joe Lattimera, jakby
doznała wstrząsu.
– Przyjedzie tu w piątek. Chce wydać moją książkę.
Joe kiwnął głową. Zdążył się już zorientować.
– Powiesz ojcu?
Stał się jej sojusznikiem i wspólnikiem w tajnych kontaktach z
wydawcą, ale miał wewnętrzne przekonanie, że postępuje właściwie. Czuł
się podekscytowany, mogąc brać w tym udział. A jeśli jej książka stanie się bestsellerem?
– Powiem, ale jeszcze nie teraz – odparła Lillibet. – Nie chcę, żeby mnie powstrzymał. Teraz by tego
nie zrozumiał.
I możliwe, że nigdy nie zrozumie. Nie wyobrażała sobie jednak, że
ojciec wykląłby ją za coś takiego. Nigdzie nie uciekała. Nie opuszczała go. Chciała tylko, aby
wydano jej książkę. I to wszystko. Mimo to ojciec nie będzie zadowolony, Lilli nie miała co do tego
wątpliwości.
– Uważam, że to niesamowita sprawa – powiedział z przejęciem
Joe Lattimer. – Powinnaś być z siebie bardzo dumna.
– Bardzo się boję – wyznała otwarcie.
Joe się do niej uśmiechnął.
– Nie bój się. Myślę, że wszystko będzie dobrze. Możliwe, że
początkowo twój ojciec wpadnie w złość, ale potem mu przejdzie. Nie zrobiłaś nic złego.
Lilli kiwnęła głową, pragnąc, aby Joe miał rację.
– Czyli do zobaczenia w piątek.
– Jeśli będę mogła wyjechać – szepnęła.
Wiedziała jednak, że musi przyjechać na spotkanie.
Podziękowała Joe Lattimerowi i poszła poszukać braci. Właśnie
wychodzili zza budynku mleczarni. Zaczekała, aż przyniosą ser dla ojca, a potem wszyscy troje
wsiedli do bryczki. Bliźniacy nawet nie zauważyli, że Lilli poszła do Joe Lattimera, tak byli
zaabsorbowani rozmową ze
znajomymi. W drodze powrotnej Lillibet milczała. Przeżywała w
myślach rozmowę telefoniczną z Nowym Jorkiem, a jej serce waliło jak młotem. Musiała znaleźć
pretekst, żeby w piątek znowu wyjechać z
chłopcami bez względu na to, ile to będzie ją kosztowało zachodu.
W środę Bob Bellagio zjadł ze swoim bratem Paulem lunch w
restauracji na Wall Street, którą obaj lubili. Rozmawiali o dużym
zleceniu, które dostał Paul, oraz o świetnym interesie, który zrobił na giełdzie dla jednego ze swoich
klientów, a także o tym, jak świetnie jego syn radził sobie w szkole. Wszystko w życiu Paula było
idealne albo takie się wydawało jego młodszemu bratu, który walczył o przetrwanie swojej firmy,
nie miał życia uczuciowego, nie był żonaty i nie miał
dzieci. Nie miał nawet psa, natomiast Paul miał dwa. Żona Paula miała dyplom z prawa, ale nie
pracowała w swoim zawodzie. Była żoną
idealną: umiała zabawić klientów męża, nienagannie wychowywała dzieci i dbała o ich edukację,
wliczając w to lekcje pianina, języka
mandaryńskiego i windsurfingu, pracowała jako wolontariuszka w
Junior League i prowadziła dom tak sprawnie, że funkcjonował jak
szwajcarski zegarek. Będąc ze swoim bratem, Bob zawsze czuł się jak
istota gorszego gatunku, jak życiowy nieudacznik. Największym
pragnieniem Boba było wydawać książki. Marzył mu się bestseller, który potwierdziłby słuszność
tego, co robił przez ostatnie pięć lat. Nie brzmiało to jednak imponująco w porównaniu z
osiągnięciami Paula i jego żony.
– Chyba trafił mi się materiał na hit – powiedział Bob
podekscytowany pod koniec lunchu.
Od momentu gdy usiedli przy stole, rozmawiali tylko o Paulu.
Właśnie w ten sposób zwykle przebiegały ich spotkania, chyba że Paul dochodził do wniosku, że
musi wyliczyć bratu wszystkie rzeczy, które Bob robi w życiu źle i które powinien robić inaczej. Ten
rodzaj relacji między nimi trwał od dzieciństwa. Paul był idealny. Bob mu w niczym nie
dorównywał. Ich rodzice również oceniali ich w ten sposób, a
przynajmniej Bob odnosił takie wrażenie.
– Rewelacyjna powieść napisana przez amiszkę. Trafiłem na nią
przez zupełny przypadek. Pojutrze jadę się spotkać z autorką i kupić jej książkę.
– To niesamowite. – Ton głosu Paula świadczył o tym, że
szczerze się ucieszył. Ale już chwilę później jak zwykle pojawiły się wątpliwości. – Jaką książkę
może napisać amiszka?
– Cholernie dobrą. Jak współczesna Jane Austen. Tylko lepszą.
– Ale czy się będzie sprzedawać?
Paul patrzył na brata z troską. Bob ciężko pracował, i to od wielu lat, i nie miał żadnych osiągnięć.
– Będzie, jak ciepłe bułeczki – zapewnił go Bob.
I tym razem nareszcie mówił z pełnym przekonaniem. Jakby
znalazł świętego Graala. Jakby posiadł magiczną moc. Był absolutnie
pewny, że powieść Lillibet stanie się wielkim hitem.
– Co to za dziewczyna?
– Wiem tylko, że jest amiszką, ma dwadzieścia kilka lat i jest
diabelnie utalentowana.
– Była amiszką czy jest nią nadal?
– Jest nią nadal.
– No, no, to powinno być interesujące. Możesz uczyć ją, jak
korzystać z domowej ubikacji, i kazać jej wydoić krowę w którymś ze sławniejszych telewizyjnych
show. Jak, u licha, zamierzasz wykorzystać ją do promocji książki? To powieść trochę w typie Heidi,
tak?
Bob nie cierpiał tego, jak zręcznie jego brat posługuje się słowami.
Podobnie jak ich matka, która nadal potrafiła zakasować ich wszystkich w mowie i w piśmie.
– Jeszcze jej nie poznałem. Rozmawialiśmy tylko przez telefon.
– Przynajmniej go ma. Już się martwiłem.
– Nie ma. – Bob uśmiechał się do brata. Nareszcie nie czuł się
gorszy. Miał tajną broń. Nazywała się Lillibet Petersen i pisała jak geniusz. – Zadzwoniła do mnie z
mleczarni. I tam mam się z nią spotkać, jeśli jej ojciec wyrazi na to zgodę.
Celowo podawał te szczegóły. Dręczenie brata sprawiało mu dziką
przyjemność, choć sam w głębi serca denerwował się, czy dojdzie do
spotkania. Ale był zdecydowany doprowadzić sprawę do pomyślnego
zakończenia.
– A jeśli jej ojciec nie wyrazi zgody? – zapytał Paul z
zainteresowaniem.
– Dotrę do niej. Nie przegapię takiej okazji. Znalazłem tę książkę
przypadkowo w stercie rękopisów do odesłania. Nie umiem powiedzieć
dlaczego, ale uważam, że to było przeznaczenie.
– O Boże – jęknął Paul, patrząc z niepokojem na młodszego
brata. – Tylko mi nie mów, że się w niej zakochałeś. Czekasz trzydzieści sześć lat, żeby się zakochać,
i zakochujesz się w amiszce. Powiedz, że się mylę.
– Zakochałem się w jej książce. Ty też się zakochasz, kiedy ją
przeczytasz. Dziewczyna pisze jak anioł.
– W porządku. Wierzę ci. Jesteś wybitnym znawcą współczesnej
literatury. Tylko nie przyprowadzaj tej dziewczyny do domu.
– Dlaczego nie? – Bob natychmiast uznał, że to dobry pomysł. Był
zafascynowany Lillibet, a jej głos przemówił do jego serca. Od kilku dni fantazjował na jej temat.
– Mama miałaby załamanie nerwowe. Nie sądzę, żeby była gotowa
na amiszów.
Ich matka była jednym z najbardziej zaciętych prawników w
mieście i myśl o przedstawieniu jej amiszki wydała się Paulowi bardzo zabawna.
– Może by jej to dobrze zrobiło.
– Skup się na powieści. Dziewczynę zostaw na farmie. Może się
okazać, że wcale nie jest ładna. Poza tym jest bardzo młoda.
– Zawsze mogę ją adoptować. – Bob roześmiał się, widząc minę
brata. Wziął rachunek. Przypadała jego kolej. – Dam ci znać, jak było.
– To dobrze. I pamiętaj, tradycja każe nam żenić się z kobietami podobnymi do naszych matek.
Paul właśnie tak, przerażająco posłusznie, postąpił.
– Od trzydziestu sześciu lat staram się tego nie zrobić – powiedział
Bob. Była to jedna z tych rzadkich chwil, kiedy zdobywał się na
całkowitą szczerość wobec swojego brata. – Nie sądzę, żeby dla mnie to było właściwe
rozwiązanie.
– Amisze mogą zachowywać się trochę ortodoksyjnie –
powiedział Paul, gdy wyszli z restauracji. – Udanej wyprawy do tej mleczarni – dodał z bladym
uśmiechem, kiedy się rozstawali.
Bob wrócił do biura zatopiony w myślach. Już nie mógł się
doczekać spotkania z Lillibet. Miał dziwne przeczucie, że to będzie niezwykłe wydarzenie. Czuł,
jakby ją znał. Jej książka miała ogromną siłę wyrazu. Zastanawiał się, czy można się zakochać w
kimś po lekturze
jego książki. Nie było to niemożliwe. Zdarzały się dziwniejsze rzeczy.
Rozdział 16
W piątek rano Markus obudził się bardzo przeziębiony. Lillibet
podała mu zrobione przez siebie lekarstwo ziołowe oraz filiżankę herbaty z miodem i kazała mu
zostać w łóżku. Wysłała Josiah do porannego obrządku, a potem pomogła mu wydoić krowy. W
pewnym momencie z
przerażeniem zauważyła, że zrobiło się już późno. Willy wyszedł o
brzasku razem z ojcem. Lilli pomogła Josiah wstawić konwie z mlekiem do bryczki. A potem, jakby
ta myśl dopiero teraz przyszła jej do głowy, powiedziała, że pojedzie razem z nim.
– Mogę jechać sam – burknął chłopak, niezadowolony, że znowu
będzie mu towarzyszyć starsza siostra.
– A może pojadę sama – zaproponowała – jeśli wolałbyś zostać
z Markusem.
Zaskoczyła go, ale jej pomysł przypadł mu do gustu. Był już
znudzony codziennymi wyjazdami do mleczarni. Spodobała mu się wizja
wolnego czasu i nieskrępowanej zabawy.
– Mogę jechać – powiedziała Lilli. – Zawiozłam mleko, gdy
byliście chorzy na ospę, i świetnie dałam sobie radę. Papa nie będzie miał
nic przeciwko temu.
– Okej – powiedział z szerokim uśmiechem Josiah, zeskakując z
bryczki.
Pognał, nie oglądając się za siebie ani razu, a Lillibet podziękowała w duchu swojej mamie za
pomoc. Miała na sobie świeżo upraną czarną
suknię, bladoniebieski fartuch i czarny czepek. Nie odważyła się włożyć swojej najlepszej
niedzielnej sukni z obawy, że ktoś mógłby to zauważyć.
Dochodziła jedenasta, gdy klepnęła konia lejcami i wyjechała z domu.
Całą drogę waliło jej serce. Poganiała konia i zajechała do mleczarni w piętnaście minut. Ujrzała Joe
Lattimera rozmawiającego z wysokim
mężczyzną o ciemnych włosach, w granatowej marynarce i spodniach koloru khaki. Obaj przyglądali
się, jak Lillibet zatrzymuje bryczkę,
zeskakuje i daje znak pomocnikom, aby zabrali konwie. Skierowała się w stronę mężczyzn i choć
wiedziała, że to niemożliwe, jednak miała przemożne wrażenie, że mężczyznę w granatowej
marynarce już gdzieś
widziała. On również wpatrywał się w nią uważnie i uśmiechał się do niej. Nie była nawet
onieśmielona – gdy podeszła, czuła, jakby spotykała się z przyjacielem.
– Panno Petersen – powiedział mężczyzna, wyciągając do niej
rękę.
Uścisnęli sobie dłonie i ich spojrzenia się spotkały. Lillibet miała ogromne zielone oczy osadzone w
twarzy koloru miodu, a spod czepka wysuwały się jasne włosy.
– Lillibet – powiedział, jakby ją znał, a ona się uśmiechnęła.
– Dzień dobry, panie Bellagio. Dziękuję, że pan przyjechał.
Przepraszam za spóźnienie. Mieliśmy pracowity ranek.
– Przyjechałaś sama – stwierdził Joe Lattimer ze zdziwieniem.
– Markus jest chory, a Josiah postanowił zostać w domu i się
pobawić. Dopisało mi szczęście – wyjaśniła z ulgą. – A tato dzisiaj je lunch u mojego najstarszego
brata. Wszystko idealnie się złożyło.
Joe opuścił ich, a Lillibet poszła z Bobem w stronę ławeczki, na której znalazła książkę z adresem
jego wydawnictwa. I teraz, prawie dwa miesiące później, siedzieli w tym miejscu razem. Wszystko
działo się jak we śnie.
Bob wpatrywał się w nią, zdumiony tym, jak jest młoda i jak pełna życia. Miała zdecydowany,
dziarski krok i ogień w oczach. Była inna, niż się spodziewał. Młodsza, ładniejsza i nie tak bardzo
nieśmiała. Przez kilka minut rozmawiali o jej książce i Bob zauważył, że Lilli powoli się odpręża.
Wyglądała figlarnie, gdy zerkała na niego zza boków swojego
czepka, a gdy w pewnej chwili rozwiązała tasiemki i zdjęła nakrycie głowy, ukazały się w całej
okazałości jej piękne włosy. Bob był
zachwycony.
– Przepraszam. Nie powinnam tego robić. Ale dzisiaj jest bardzo
gorąco.
Patrzyła mu z uśmiechem w oczy, a jej włosy wyglądały jak złota przędza. Była więcej niż
spełnieniem jego oczekiwań i marzeń. Sama też wyglądała na oczarowaną nim.
– Nie widuję wielu Anglików – powiedziała cicho po kilku
minutach. – Tak nazywamy ludzi, którzy nie są amiszami. Z wyjątkiem pana Lattimera i policji, która
przyjechała po zabójstwie mojej mamy.
Bardzo rzadko opuszczam nasze gospodarstwo.
– Tak, wiem.
Bob wsłuchiwał się w brzmienie jej głosu i był pewien, że już go słyszał. Nie miał pojęcia gdzie, ale
odniósł to wrażenie już w czasie ich rozmowy telefonicznej. Był przekonany, że spotkali się
wcześniej, choć było to niemożliwe. Lillibet była czarującą istotą, a ubrania, które miała na sobie,
podkreślały jej urodę. Wyglądała jak lalka z innego stulecia.
– Chciałabyś zobaczyć umowę? – zapytał, przechodząc do
interesów.
Lillibet kiwnęła głową. Bob w przejrzysty sposób wyjaśnił jej
szczegóły dokumentu. Wydawnictwo proponowało jej zaliczkę w
wysokości dwudziestu pięciu tysięcy dolarów oraz piętnastoprocentowe
tantiemy z tytułu praw autorskich, co, jak powiedział Bob, było rozsądną sumą w przypadku
pierwszej książki nieznanej autorki. Dla Lilli był to majątek. Bob przywiózł ze sobą czek na
wypadek, gdyby zgodziła się na warunki i podpisała umowę. Podał jej czek, a Lilli patrzyła na niego
zdumiona.
– Co ja zrobię z taką ilością pieniędzy? – wyszeptała.
– Złożysz w banku, mam nadzieję – powiedział z uśmiechem.
Był wzruszony, przeżywając tę chwilę razem z nią. Została
gwałtownie przeniesiona do dwudziestego pierwszego wieku, a on miał
być jej przewodnikiem. Opanowało go to samo pragnienie chronienia jej, które poczuł po
przeczytaniu jej książki. Lilli była taka świeża i krucha, a jednocześnie silna i mądra. Była
niesamowitym połączeniem
łagodności i odwagi, starego i nowego.
– Nie mam rachunku w banku – powiedziała.
Bob pokiwał głową. Nie był zaskoczony.
– Moglibyśmy ci go założyć tutaj, w Lancaster. Mogłabyś
dysponować swoimi pieniędzmi.
Lilli kiwnęła głową na znak zgody. Spodobał się jej ten pomysł. Bob
podał jej długopis, a ona podpisała umowę, po czym Bob wręczył jej
kopię. Była to najmniej skomplikowana umowa, jaką podpisał w życiu, i dotyczyła najlepszej
książki, jaką kupił.
– Dziękuję – powiedziała cicho Lilli, oddając mu długopis i
wkładając do kieszeni kopię umowy i czek.
– Będziesz musiała zrobić niewielką korektę. W tej chwili twoją
powieść czyta jedna z naszych redaktorek. Mogę ci pomóc to zrobić, jeśli chcesz. Mógłbym tu
jeszcze raz przyjechać albo ty przyjechałabyś do
Nowego Jorku.
Kiedy to powiedział, Lilli otworzyła szerzej oczy.
– Jak miałabym to zrobić?
– Chcesz, żebym porozmawiał z twoim ojcem, Lillibet?
– Nie. Najpierw ja muszę z nim porozmawiać. Będzie bardzo zły
z powodu książki. I nie będzie chciał, żebym pojechała do Nowego
Jorku. Muszę poczekać na odpowiedni moment, żeby mu o tym
powiedzieć i wszystko wytłumaczyć. Nie chcę, żeby mnie wyklął. –
Miała poważny głos i wyglądała na wystraszoną.
– Wyklął?
– Mamy coś, co nazywa się Ordnung. To zbiór zasad postępowania.
Starszyzna decyduje, jakie to zasady. I jeśli ktoś postąpi niewłaściwie, starszyzna może tę osobę
wypędzić i nie ma dla niej powrotu. Nie chcę, żeby mnie to spotkało. Chcę tu mieszkać. – Spojrzała
na niego
błyszczącym wzrokiem. Jej twarz okalała burza jasnych włosów. – Ale chciałabym zobaczyć Nowy
Jork. Może pewnego dnia papa mi na to
pozwoli, jeśli zrozumie, że nie powiedziałam niczego niewłaściwego w
swojej książce.
– Oczywiście, że nie powiedziałaś – zapewnił ją Bob. –
Napisałaś piękną książkę.
Był tego pewien i chciał, żeby wszystko dobrze się ułożyło. Nie
potrafił sobie wyobrazić, że starszyzna jej wspólnoty może ją wykląć albo kazać się jej wynieść. Co
by się wtedy z nią stało? Byłaby całkowicie zagubiona w nowoczesnym świecie. – We wszystkim ci
pomożemy,
jeśli przyjedziesz do Nowego Jorku. Mogę wynająć samochód, żeby
przyjechał tutaj po ciebie. A w Nowym Jorku osobiście się tobą
zaopiekuję.
Lillibet kiwnęła głową. Była pewna, że Bob tak zrobi, zdążyła się
przekonać, że jest miłym i dobrym człowiekiem. Największym
problemem będzie wytłumaczenie wszystkiego ojcu.
Patrząc na nią, Bob przypomniał sobie o banku.
– Chciałabyś pojechać teraz do banku? Moglibyśmy dzisiaj założyć
konto i przelać na nie pieniądze z czeku.
Dzięki temu, gdyby coś się stało, Lilli miałaby finansowe
zabezpieczenie. Przynajmniej to.
– Naprawdę? – Lilli wyglądała na oszołomioną.
Poszli do biura Joe Lattimera, który zasugerował, żeby udali się do
innego banku niż ten, w którym swoje konto ma ojciec Lillibet.
Powiedział im o banku, który znajdował się w odległości trzech
kilometrów, i wyjaśnił Bobowi, jak tam dojechać.
– Mógłbym cię tam zawieźć – zaproponował Bob. – Za
kilkanaście minut bylibyśmy z powrotem.
Lilli popatrzyła na niego, kiwnęła głową i wyszła z nim na
zewnątrz. Bob zostawił samochód pod drzewem. Lillibet popatrzyła na
pojazd, a potem na niego.
– Nigdy nie jechałam autem – powiedziała cicho.
– Przyrzekam, że odwiozę cię, jak tylko zdeponujemy czek.
Lillibet nie miała pojęcia dlaczego, ale ufała mu całkowicie. Kiwnęła głową, on otworzył drzwi
samochodu i zachęcił, żeby wsiadła. Wyjaśnił
jej, jak zapiąć pas, a gdy włączył silnik i samochód ruszył z miejsca, Lillibet zaczęła chichotać. Bob
spojrzał na nią i też zaczął się śmiać.
– To najbardziej szalona rzecz w moim życiu – powiedziała,
krztusząc się od śmiechu.
Bob z radością zauważył, że Lilli się nie boi. Najwyraźniej dobrze
się bawiła, a i on też.
Z łatwością znaleźli bank. Bob zaparkował przed wejściem, a Lilli
zafascynowana rozglądała się dookoła. Czekał, aż Lilli otworzy drzwi
samochodu i wyjdzie, ale ona nie ruszała się z miejsca. Popatrzyła na niego.
– Nie wiem, co teraz zrobić – przyznała zakłopotana swoją
niewiedzą.
Bob uśmiechnął się i przechylił, żeby otworzyć drzwi od jej strony.
Czuł się, jakby podchodził z Lilli do lądowania na innej planecie.
– A teraz wysiądź – powiedział. – Ale najpierw odepnij pas.
Pokazał jej, jak to zrobić. Potem poszli razem do banku, jakby to
była najnormalniejsza rzecz na świecie. Wysoki mężczyzna w granatowej marynarce i amiszka. Bob
pomógł jej przejść całą procedurę bankową.
Na szczęście personel był przyzwyczajony do klientów amiszów. Bob
wystąpił w roli poręczyciela, a kierownik banku sporządził dokument stwierdzający, że Lillibet nie
posiada prawa jazdy ani żadnego innego dowodu tożsamości, i powiedział, że bank wystąpi o
nadanie jej numeru ubezpieczenia społecznego. Urzędniczka banku założyła zwykły rachunek bieżący,
który później mógł być przekształcony w konto
oszczędnościowe, jeśli Lillibet będzie sobie tego życzyła. Założenie
rachunku i zdeponowanie czeku zajęło im dziesięć minut. Urzędniczka wręczyła Lillibet książeczkę z
czekami tymczasowymi i zapewniła, że bank prześle jej pocztą czeki stałe. Lillibet podała adres
mleczarni.
– Tato dostałby ataku serca, gdyby przyszły do nas – wyjaśniła
Bobowi szeptem.
– Masz rację, myślę, że to możliwe – zgodził się Bob.
Pięć minut później już stali przed bankiem. Lillibet zauważyła
znajdującą się o kilka domów dalej lodziarnię. Spojrzała na Boba z tą samą dziecięcą radością, którą
miała wypisaną na twarzy, gdy go po raz pierwszy zobaczyła. Będąc z nią, można było się pogubić.
W jednej chwili była dzieckiem, w następnej kobietą.
– Mogę wypisać czek na lody? – zapytała go poważnym tonem.
Wcześniej urzędniczka w banku wyjaśniała jej, jak się posługiwać
czekami.
– Możesz, ale to nie jest konieczne. Z przyjemnością zafunduję ci lody dla uczczenia podpisania
umowy.
– To bardzo miło z twojej strony – powiedziała i weszła za nim do lodziarni, gdzie poprosiła o rożek
z jedną kulką lodów o smaku czekoladowym i drugą o smaku bananowym.
Dla siebie Bob kupił dwie kulki rocky road. Jedząc lody, wyszli z
lodziarni i wolnym krokiem ruszyli do samochodu. Lilli była teraz
kobietą posiadającą rachunek bankowy, na którym znajdowało się
dwadzieścia pięć tysięcy dolarów, oraz umowę na wydanie powieści. W
ciągu kilkunastu minut przeszła wielką przemianę.
– Mogę mieć wielkie kłopoty – powiedziała Lilli w drodze
powrotnej.
Bob też zdawał sobie z tego sprawę.
– Jazda samochodem z tobą. Umowa, książka, pieniądze. Może
nawet lody.
– Myślę, że lody mogą ci być darowane, co do reszty, nie jestem
pewien – powiedział Bob, gdy podjeżdżali pod mleczarnię. Martwił się o nią. – Jak sobie poradzisz,
Lillibet? Nie chcę, żebyś miała kłopoty.
– Ja też tego nie chcę – powiedziała, zjadając końcówkę rożka. –
Myślę, że dam sobie radę. Na razie nikomu o niczym nie powiem. I
będzie mnie chronić mama.
Patrzyła na niego smutnym, poważnym wzrokiem. Miała wrażenie,
że są przyjaciółmi od dawna, i czuła, że on też będzie ją chronił.
– Masz numery telefonów do mnie. Zadzwoń, jeśli coś się zdarzy.
Przyjedź do mleczarni i poproś kogoś, żeby do mnie zadzwonił. Mogę
przyjechać w każdej chwili, gdybyś mnie potrzebowała. Nie zrobiłaś
dzisiaj nic złego. Zrobiłaś rzecz wspaniałą. Napisałaś bardzo dobrą
książkę. Która zostanie wydana.
– Szkoda, że nie mogę o tym powiedzieć mamie. Ale ona wie.
Pomogła mi cię znaleźć i sprawiła, że to wszystko się zdarzyło –
powiedziała poważnie Lillibet, gdy zatrzymali się przed mleczarnią i Bob wyłączył silnik. –
Chciałam, żebyś wydał moją książkę. Dlatego ją do ciebie wysłałam.
– A ja miałem ciebie odnaleźć. Też o tym wiem. Rzeczy dzieją
się w taki sposób, w jaki powinny.
Lilli kiwnęła głową i wysiadła z samochodu, tym razem
samodzielnie. Kiedy Bob stanął obok niej, popatrzyła na niego poważnym wzrokiem.
– Dziękuję za wszystko – powiedziała.
Bob odprowadził ją do bryczki.
– Zawiadomię cię, gdy będziemy gotowi do korekty autorskiej.
Jej książka miała ukazać się za rok, więc było dużo czasu. Bob
chciałby móc zadzwonić bezpośrednio do niej, ale wiedział, że to
niemożliwe.
– Przyślę ci e-mail na adres pana Lattimera. Zadzwoń, gdybyś mnie
potrzebowała – powtórzył.
Lillibet kiwnęła głową, wsiadła do bryczki i chwyciła lejce. A
potem pochyliła się i pocałowała go w policzek, jak dziecko.
– Dziękuję. To były cudowne chwile. – Uśmiechała się do niego.
Miała już na głowie czepek, ale Bob doskonale widział duże zielone
oczy, które się w niego wpatrywały, i puszyste pszeniczne włosy. Kiedy odjeżdżała, myślał, że pęknie
mu serce, i chciał za nią pobiec. Ale ona wracała do swojego świata, do innego stulecia, w którym
nie było dla niego miejsca. Kiedy bryczka skręcała, Lilli obejrzała się przez ramię i pomachała do
niego, a potem zniknęła mu z oczu. Bob poszedł
podziękować Joe Lattimerowi i powiedzieć, że wyjeżdża.
– Miła dziewczyna – stwierdził Lattimer melancholijnie. – Przed wielu laty znałem bardzo podobną
do niej dziewczynę. Lillibet jest
odważna. Czeka ją niełatwa rozmowa z ojcem.
Obaj o tym wiedzieli, ale czasami sprawy układały się pomyślnie,
jak los pokazał tego dnia. Joe cieszył się, że tyle dobrych rzeczy spotkało Lillibet. Bob wydał mu się
uczciwym człowiekiem.
– Amisze to przyzwoici ludzie.
Bob tylko kiwnął głową, nadal tak oczarowany Lillibet, że nie
wiedział, co powiedzieć. I był przekonany, że kupił najlepszą książkę w swojej karierze. Która im
obojgu przyniesie szczęście.
– Jak surowy jest jej ojciec? – zapytał Bob zaniepokojony.
– Bardzo. Ale przy tym jest sprawiedliwy. Oni wszyscy żyją według
Ordnungu, nawet starszyzna. Henryk, jej ojciec, nie ucieszy się z powodu książki. Nie wydaje mi się,
żeby pisanie powieści było częścią ich kultury.
Amisze rzadko pozwalają kobietom wychodzić poza opłotki ich
gospodarstw. Lillibet dzisiaj pokazała, że jest bardzo odważna. Mam
nadzieję, że wam dwojgu się uda – powiedział szczerze Joe. – Nikomu nic nie powiem.
Bob był pewien, że Lattimer dochowa tajemnicy dla dobra Lillibet.
Obaj mężczyźni uścisnęli sobie dłonie. Przez głowę Boba przemknęło
pytanie, czy Joe kochał dziewczynę, do której Lillibet była tak podobna.
Wsiadł do samochodu i odjechał. Był to najdziwniejszy, najlepszy i
najbardziej wzruszający dzień jego życia. W drodze powrotnej nie
potrafił myśleć o niczym innym, tylko o Lillibet, jej ojcu i braciach.
Zastanawiał się, co ona robi, ale trudno mu było to sobie wyobrazić.
Lillibet pochodziła z innego świata. Przypomniał sobie, jak jadła lody, i uśmiechnął się. Poznanie jej
było najlepszym darem, jaki otrzymał w
życiu. Tak samo jak jej książka.
Rozdział 17
Wszystko ułożyło się pomyślnie, gdy Lilli wróciła do domu. Nie
było jej dwie godziny, ale wraz z podpisaniem umowy i złożeniem
pieniędzy w banku w jej życiu zaszła ogromna przemiana. Książeczkę czekową, dokumenty z banku i
umowę włożyła pod materac, po czym
zaniosła Markusowi zupę. Wykonując kolejne prace domowe, myślała o
tym, jakim miłym mężczyzną jest Bob.
Po południu zajęła się szyciem ubrań dla ojca. Willy poszedł z
kolegami z sąsiedniego gospodarstwa na ryby w pobliskim strumieniu, a do Lilli przyszła
Margarethe. Ojciec wrócił do domu w dobrym
nastroju.
Wszystko biegło normalnym tokiem aż do niedzielnego popołudnia,
gdy wrócili z zebrania w domu jednej z sąsiednich rodzin.
Lillibet nakrywała stół do obiadu, gdy ojciec kazał chłopcom wyjść
z domu, a jej powiedział, że chce z nią porozmawiać.
– W tym tygodniu byłaś dwa razy w mleczarni, Lillibet – zaczął
cicho ojciec.
Lillibet poczuła, jak ze strachu zaciska się jej gardło. Może ktoś ją widział, jak rozmawiała z Bobem
albo jak wsiadała do jego samochodu, czego nie umiałaby wytłumaczyć.
– Tak, byłam, papo. Jednego dnia dotrzymywałam towarzystwa
chłopcom, ponieważ skończyłam wszystkie prace w domu. A potem
Markus zachorował, a Josiah chciał się pobawić, więc pojechałam sama.
Tak samo jak wtedy, kiedy mieli ospę wietrzną.
– Czy spotykasz się z angielskim chłopcem w mleczarni, Lilli?
Którymś z pomocników Lattimera? Już od dawna jesteś w wieku, w
którym mogłabyś mieć kawalera. Nigdy cię do tego nie zmuszałem po
śmierci mamy, ponieważ potrzebowałem twojej pomocy przy chłopcach.
Ale jeśli jesteś teraz gotowa, to znajdę ci męża. Wielu mężczyzn
interesowało się tobą, ale ty nigdy nie spojrzałaś na żadnego z nich przychylnym wzrokiem, więc
myślałem, że chcesz zostać z nami.
Niektóre kobiety nie chcą wychodzić za mąż i możesz zostać w domu, jeśli taka jest twoja wola. –
Prawda była taka, że bardzo na to liczył. –
Ale nie pozwolę, żebyś spotykała się z Anglikiem, Lilli, jeśli właśnie to robisz. Wiesz, co mówi
Ordnung. Zawieramy małżeństwa wewnątrz naszej
wspólnoty. Nie wolno ci spotykać się z nikim z zewnątrz.
– Nie próbowałam spotykać się z nikim z zewnątrz, papo –
powiedziała nerwowo, myśląc o pieniądzach, które miała w banku. –
Nie jeździłam na randki z nikim z mleczarni. Chciałam tylko przejechać się bryczką.
– Chyba najwyższy już czas, żebyś miała męża i własne dzieci.
Twoi bracia są coraz starsi i bardziej samodzielni. Za rok bliźniacy skończą szkołę.
– Nie chcę od nowa opiekować się dziećmi – wyznała otwarcie. –
Robię to od siedmiu lat, odkąd zmarła mama.
– Musisz mieć własne – stwierdził stanowczo ojciec. Nigdy
wcześniej jej tego nie powiedział.
– Nie chcę dzieci. Ani męża. Jest mi dobrze tak, jak jest.
– To nienaturalne, żebyś zajmowała się tylko braćmi i ojcem.
Powinnaś mieć męża i własne dzieci – powtórzył z naciskiem. Nie rozumiał, że zajmowanie się
rodzeństwem i ojcem wyczerpało jej
pragnienie posiadania dzieci. – Klaus Mueller jest dobrym człowiekiem.
Będzie dla ciebie dobrym mężem. Jest gotów, żeby znowu się żenić.
Słysząc to, Lilli poczuła, że uginają się pod nią nogi.
– Papo, on ma pięćdziesiąt lat.
– Byłem prawie trzydzieści lat starszy od twojej mamy. I byliśmy
bardzo szczęśliwi. Tobie potrzebny jest starszy mąż. Jesteś za mądra dla młodego mężczyzny.
– A także za mądra, żeby poślubić mężczyznę, którego nie
kocham – powiedziała po prostu.
Nie wiedziała, co to znaczy kochać mężczyznę, bo nigdy nie była
zakochana i nie spodziewała się, że to stanie się w najbliższym czasie.
– Możesz nauczyć się go kochać. Twoja mama prawie mnie nie
znała, kiedy się pobieraliśmy. Jej ojciec uważał, że jestem dla niej
właściwym kandydatem, i miał rację. Dopiero co przestała być
dzieckiem. A ty jesteś dorosłą kobietą. Nauczysz się kochać dobrego mężczyznę. Jeśli wyjeżdżasz z
braćmi bryczką, bo nie masz co robić, to znaczy, że musisz mieć więcej zajęć.
– Mam więcej zajęć – powiedziała cicho. Słuchając ojca,
uświadomiła sobie, że dłużej nie może go okłamywać. Źle postąpiła, nie mówiąc mu prawdy na
samym początku. – Chcę robić coś innego. Coś,
co mama by zrozumiała. Jestem pewna, że chciałaby, żebym tym się
zajmowała. I robiąc to, mogę nadal mieszkać z wami. – Widziała, że ojciec jej nie zrozumiał. Zresztą
jak? To, czego pragnęła, przekraczało jego najśmielsze wyobrażenia. – Napisałam książkę, papo.
Zajęło mi to trzy lata. To dobra książka, podobna do tych, które dawała mi mama. Nie jest o nas. Nie
napisałam w niej ani słowa o amiszach. To opowieść o młodej dziewczynie, która dorasta na wsi i
wyrusza w podróż, żeby zobaczyć świat.
– Właśnie tego chcesz? Podróżować po świecie? – Ojciec był
wstrząśnięty.
– Nie, jestem szczęśliwa tutaj. Ale chcę pisać. W Ordnungu nie ma nic o tym, że pisanie jest
zabronione.
Pragnęła podróżować, ale nie odważyła się do tego przyznać.
– Znam Ordnung lepiej niż ty. Jak będziesz miała dom i dzieci, to nie starczy ci czasu na pisanie
opowieści ani na czytanie książek. Jeśli chcesz czytać, czytaj Biblię. Nie ma potrzeby czytać niczego
innego.
Chcę, żebyś przestała się zajmować swoją książką.
– Nie mogę, papo – powiedziała Lilli głosem ledwie głośniejszym
od szeptu. – Wysłałam ją do wydawnictwa w Nowym Jorku i
spodobała się im. Zamierzają ją wydać w przyszłym roku.
– Zabraniam! – krzyknął ojciec, uderzając pięścią w stół. – Jak śmiałaś to zrobić za moimi plecami?
– Przepraszam, papo. Wiem, że źle postąpiłam. Ale modliłam się w
tej sprawie. I myślę, że mama chciałaby, żebym to zrobiła. – Jej słowa były aktem odwagi, ale też
jednocześnie przejawem naiwności.
– Twoja mama nigdy by na to nie pozwoliła bez mojego
przyzwolenia. Była posłuszną kobietą. Nie zezwalam ci na wydanie tej
książki, Lillibet. Musisz ich natychmiast zawiadomić, że rezygnujesz.
– Nie zrobię tego – powiedziała cicho. – Chcę, żeby została
wydana. Nie zrobiłam nic niewłaściwego.
– Niewłaściwe jest to, że sprzeciwiasz się mojej woli. Zabraniam ci wydać książkę. A także pisać.
Będziesz studiować Biblię i wyjdziesz za mężczyznę, którego ci znajdę. Już najwyższy czas.
– Nie możesz zmusić mnie do małżeństwa ani do tego, żebym
przestała pisać. Nie możesz zrobić ze mnie więźnia, papo.
– Chcesz mieszkać z Anglikami? Tego chcesz?
Groził jej, wiedziała o tym, ale nie zamierzała się poddawać.
– Nie, chcę mieszkać tutaj, w twoim domu, z tobą i moimi
braćmi. Pozostanę tu, jeśli się zgodzisz, do czasu aż się zestarzeję. Ale nie przestanę pisać.
Potrzebuje tego moja dusza.
– Twoja dusza potrzebuje Boga i niczego więcej. Nie zezwalam,
żebyś wydała książkę i mieszkała pod moim dachem. A teraz idź do
swojego pokoju. Dzisiaj twoi bracia i ja sami przyrządzimy obiad. Nie życzę sobie więcej słyszeć o
twojej książce. Uzgodniłaś z nimi jej wydanie?
– Podpisałam umowę – odpowiedziała cicho, ale stanowczo.
– W takim razie napisz do nich, że się rozmyśliłaś. Nie mogą cię
zmusić do wydania książki.
– A ty nie możesz mnie zmusić, żebym z tego zrezygnowała –
powiedziała, a w jej oczach zapalił się ogień. – Postępuję uczciwie.
Powiedziałam ci o tym. Nie chcę kłamać.
– Nie opuścisz tego domu, dopóki nie unieważnisz umowy. Czy to
jasne? Wyklnę cię, jeśli okażesz mi nieposłuszeństwo.
– Nie możesz zmusić mnie, żebym was opuściła. Nie odejdę stąd.
Kiedy wyszła z jadalni, Henryk zatrząsł się ze złości. Żadne z jego dzieci nigdy nie ośmieliło się mu
sprzeciwić. Synowie słyszeli, jak ojciec wali pięścią w stół, i czekali przed domem, aż burza minie.
Byli pewni, że stało się coś strasznego, ale żaden z nich nawet się nie domyślał, że ich siostra
napisała książkę. Lillibet bez słowa poszła do swojego pokoju. Nie zeszła na obiad. W czasie
bezsennej nocy długo myślała o swojej
powieści, o rozmowie z Bobem i wiedziała, że nic nie skłoni jej do unieważnienia umowy. Nawet jej
ojciec. Dotąd w żadnej sprawie nie była tak zdecydowana. Postanowiła, że doprowadzi do wydania
swojej
powieści. Rankiem następnego dnia zeszła na dół i zajęła się pracą.
Ojciec milczał na temat książki przez kilka dni, po czym zapytał
Lilli, czy napisała do wydawnictwa, żeby zrezygnowali z jej wydania.
– Nie, nie napisałam – odparła spokojnie. – I nie napiszę.
Ojciec i córka zaczęli toczyć ze sobą pojedynek na siłę charakterów.
Ojciec przestał się odzywać do Lillibet i po dwóch tygodniach
zrozpaczona dziewczyna poszła do Margarethe, która wiedziała o
wszystkim, ponieważ Henryk wyżalał się przed nią od dnia, w którym
Lilli mu wszystko wyznała. Postanowił też wydać ją za mąż i żałował, że nie zrobił tego wcześniej.
– Pogodzi się z tym. A twoja mama byłaby z ciebie dumna –
powiedziała łagodnym tonem Margarethe.
Lillibet nie wierzyła własnym uszom. Margarethe była o wiele
bardziej posłuszną kobietą niż Rebekah, a mimo to uważała, że Lillibet postępuje właściwie.
Dziewczyna zdecydowała się na śmiały krok i
Margarethe rozumiała, że Lilli musi wypełnić inną treścią swoje życie, skoro nie chce mieć męża i
dzieci.
Henryk jednak nie ustępował. W następnych dwóch tygodniach na
przemian krytykował córkę i straszył ją albo się do niej nie odzywał, a groźby, że ją wyklnie, stawały
się coraz bardziej zdecydowane i
porywcze, co oznaczało, że Lillibet zostanie wykluczona ze wspólnoty, jeśli ojciec spełni swoje
groźby. Dożywotnie wykluczenie było jedyną
rzeczą, której Lilli się obawiała, więc we wrześniu napisała do Boba
Bellagia list, w którym wyjaśniła sytuację i powody, dla których nie może zezwolić mu na publikację
swojej powieści. Poinformowała go, że
zwraca mu pieniądze, i załączyła jeden z tymczasowych czeków, które dostała w banku, opiewający
na całą sumę. Poszła do mleczarni i
poprosiła Joe Lattimera, żeby wysłał list. Kiedy wróciła do domu,
powiedziała ojcu, że zrezygnowała z wydania powieści, i popatrzyła na niego z wyrzutem. Nie
zrobiło to na nim wrażenia. Wtedy oznajmiła, że sama opuści wspólnotę, jeśli ojciec spróbuje ją
zmusić do małżeństwa.
Następnie poszła do swojego pokoju i nie wychodziła z niego przez trzy dni. Potem wróciła do
swoich zajęć, do niewolniczego życia, a z jej twarzy zniknęła wszelka radość. Kiedy Margarethe
powiedziała
Henrykowi, że poważnie martwi się o Lilli i że uważa, że on popełnia błąd, odparł, że ona nie jest
już dłużej mile widziana w jego domu.
Gdy Bob otworzył list od Lillibet, od razu poznał po jej nierównym
piśmie, że pisząc, była bardzo przygnębiona. Wezbrała w nim złość, gdy czytał o presji, pod jaką się
znajdowała, i o groźbach ojca. Po opisaniu swojej sytuacji Lilli powiadomiła go, że musi
zrezygnować z publikacji książki. Z każdego zdania listu wyzierała rozpacz autorki. Skończywszy
czytać, Bob przedarł czek na pół. Następnego dnia zajechał pod
mleczarnię Joe Lattimera i poprosił go o adres Lillibet.
– Czy coś się stało? – zapytał Joe. Jego uwagi nie uszła desperacja w spojrzeniu Boba.
– Ojciec nie pozwala jej wydać książki. Chcę porozmawiać z nim
osobiście.
Joe pokiwał głową, choć nie sądził, że to coś zmieni. Henryk
Petersen był upartym, przywiązanym do tradycji człowiekiem. Joe
powiedział jednak, gdzie mieszkali Petersenowie, mając nadzieję, że
postępuje właściwie.
Było późne popołudnie i Lillibet przygotowywała obiad, gdy Bob
zapukał do kuchennych drzwi. Otworzywszy je, dziewczyna wpatrywała
się w niego, jakby ujrzała ducha.
– Co ty tu robisz?
Bob zauważył, że Lilli jest szczuplejsza, niż gdy widzieli się
ostatnio, i bardzo smutna.
– Przyjechałem porozmawiać z twoim ojcem i przekonać go,
żeby zmienił zdanie w sprawie książki. Może byłoby dobrze, gdyby sam ją przeczytał.
– Nie przeczyta – powiedziała Lilli przygnębiona. – Zagroził, że mnie wyklnie i wypędzi ze
wspólnoty.
Bob wyjął z kieszeni podarty czek i położył go na jej dłoni.
Spojrzał jej w oczy z poważnym wyrazem twarzy.
– Lilli, czy chcesz wydać swoją książkę?
Nie zmuszałby jej, pomimo umowy. Miała zbyt wiele do stracenia.
– Tak – odpowiedziała cicho. – Chcę. Ale nie chcę być
wypędzona. Nie mam dokąd pójść. Znam tylko życie w naszej
wspólnocie.
Rozglądając się po kuchni, Bob miał wrażenie, że odbył podróż w
przeszłość, do siedemnastego wieku.
– Chcę z nim porozmawiać – powtórzył.
Lilli nie spodziewała się, że taka rozmowa coś zmieni, ale zaprosiła
go, by zaczekał w bawialni, i poczęstowała go filiżanką herbaty. Wróciła do kuchni i zajęła się
przygotowywaniem obiadu, żeby ojciec nie widział
ich razem, gdy wejdzie do domu.
Henryk wrócił pół godziny później. Lilli powiedziała mu, że ma
gościa, który czeka na niego w bawialni. Ojciec bardzo się zdziwił i wszedł do pokoju, a Lilli poszła
za nim. Na jego widok Bob natychmiast wstał z miejsca. Patrząc z powagą i szacunkiem na
gospodarza,
wyciągnął do niego rękę. Henryk uścisnął ją, nie mając pojęcia, kim jest gość.
– Panie Petersen, nazywam się Bob Bellagio. Jestem wydawcą,
który chciałby wydać książkę pana córki. To niezwykle dobra powieść. W
żaden sposób nie naraża na szwank reputacji pana wspólnoty, nie ma w
niej słowa o amiszach. Ludzie, którzy ją przeczytają, będą zachwyceni samą książką, ale także
wiedzą młodych amiszek. Myślę, że byłby pan
bardzo dumny ze swojej córki, gdyby przeczytał pan jej książkę.
Przyjechałem, żeby to panu powiedzieć osobiście. Głęboko szanuję
sposób, w jaki żyjecie, ale chciałbym, żeby Lillibet było wolno wydać jej powieść. Myślę, że to dla
niej ważne.
– Dla niej ważne jest posłuszeństwo wobec ojca – powiedział
Henryk – i będę z niej dumny, kiedy będzie je okazywać. My tutaj żyjemy według zasad i praw.
Ważne jest, żeby ona je szanowała. – Przez chwilę patrzył na Boba z wrogą miną, po czym odprężył
się trochę i
zachęcił go, żeby usiadł. Nie chciał być niegrzeczny. – To uprzejme z pana strony, że pan tu
przyjechał, żeby ze mną porozmawiać.
Lilli zauważyła, że ojciec docenił okazywany mu szacunek.
– Ale nie zezwolę mojej córce na wydanie książki.
– Czy jest coś, co mógłbym zrobić, żeby uspokoić pana co do
natury tej sprawy? – zapytał cicho Bob.
Lilli widziała, że obaj mężczyźni oceniają się nawzajem. Każdy z
nich trafił na godnego siebie przeciwnika, ale przeczuwała, że Bob nie wygra tego pojedynku. Ojciec
był silniejszy i gra toczyła się według jego zasad.
– Wystarczy, że przestanie pan namawiać ją na wydanie książki.
Lilli jest moją córką i musi mnie szanować.
– Byłoby to z jej strony ogromne wyrzeczenie – stwierdził
poważnym tonem Bob. – O ile wiem, pracowała nad tą powieścią trzy lata, pisząc ją ręcznie i po
nocach.
– Źle robiła. Ma ważniejsze obowiązki, musi dbać o mnie i
swoich braci.
Bob pomyślał, że Petersen jest samolubnym starcem, ale pokiwał
głową z szacunkiem. Nie chciał przysparzać Lilli dodatkowych kłopotów.
– Zje pan z nami obiad? – zapytał Henryk nieoczekiwanie. –
Przebył pan długą drogę, żeby się ze mną spotkać. Ta książka musi być dla pana ważna.
– Rzeczywiście tak jest.
Bob celowo nie patrzył na Lilli, gdy to mówił. Nie chciał rozzłościć
jej ojca, jedynie porozmawiać z nim i spróbować przekonać go do
zmiany stanowiska. Jak do tej pory bez skutku.
– W takim razie przykro mi, że sprawiam panu zawód. Nie mógł
pan wiedzieć, jakie są nasze poglądy na tę sprawę, kiedy moja córka
zgodziła się na wydanie książki. To było nieuczciwe z jej strony. Zechce pan zostać? – zaproponował
ponownie.
Bob nie odmówił. Chciał być blisko Lillibet, pragnął też lepiej
zrozumieć, jak ona żyje. Był zaszokowany, ale nie archaiczną prostotą jej życia, tylko całkowitą
władzą ojca nad nią. Henryk uważał, że życie w poddaństwie powinno wystarczyć jego córce do
szczęścia i że nie
zasłużyła na nic więcej. Lattimer dał Bobowi do zrozumienia, że taki jest Petersen: uparty, trudny i
przywiązany do starych zwyczajów.
– Będę zaszczycony – odpowiedział cicho Bob.
Henryk kiwnął głową i zaprosił go, żeby przeszedł z nim do
innego pokoju, a potem zapytał, czy ma ochotę obejrzeć gospodarstwo.
Bob się zgodził i wyszli obaj z domu. Lillibet tak bardzo trzęsły się kolana, że musiała usiąść przy
kuchennym stole. Z piętra zszedł Willy.
– Co się dzieje? – zapytał.
Spór pomiędzy ojcem a Lilli trwał od miesiąca i wszyscy już byli
nim zmęczeni, a najbardziej sama Lilli.
– Jest tu wydawca, który chce wydać moją książkę. Przyjechał,
żeby zobaczyć się z papą i wszystko mu wytłumaczyć – powiedziała udręczonym głosem Lilli.
– Papa wyprowadził go z domu, żeby go zastrzelić? – Willy
zaśmiał się głośno z własnego żartu.
– Możliwe – stwierdziła Lilli, uśmiechając się, i poszła
sprawdzić, co z obiadem. Nie musiała się spieszyć.
W tym czasie Bob chodził za jej ojcem po stodole i zadawał
inteligentne pytania o to, jak udaje im się prowadzić gospodarstwo bez elektryczności czy
nowoczesnych urządzeń i sprzętu, na przykład
traktora. Henryk objaśniał mu proste zasady życia amiszów i powody, dla których uważali, że w ten
sposób żyje się lepiej. Bob uznał ich świat za fascynujący, jednak nie dla Lilli, która nie mogła
korzystać ze swobód, których pragnęła i na które, zdaniem Boba, zasługiwała. Kobiety miały swoje
miejsce we wspólnocie, ale ich rola była służebna. Wszystkie ważne decyzje były podejmowane
przez mężczyzn. To oni mieli ostatnie słowo
w każdej sprawie i całkowitą władzę nad kobietami. Henryk powiedział, że kobietom to bardzo
odpowiada, i Bob był pewien, że Henryk wierzy, że to prawda. Był uczciwym człowiekiem o
szczerych przekonaniach i
głębokiej wierze.
Zainteresowanie i szacunek, jaki Bob okazywał Henrykowi, zrobiły
na ojcu Lilli dobre wrażenie. Gdy po godzinie wrócili do domu, obaj
wydawali się zadowoleni. Obiad był już wtedy gotowy i Lilli zawołała braci, żeby zeszli na dół.
Wieczór okazał się zaskakująco przyjemny, Bob był miły dla
chłopców i z przyjemnością z nimi rozmawiał. Ich rozmowa
sprowadziła się do wymiany wiedzy pomiędzy ich światem a jego. Bob
zadawał poważne pytania o życie amiszów, a chłopcy zasypali go
mnóstwem pytań o to, co robi, i o miejsca, w których był. Spędzili razem wesoły wieczór i gdy Bob
zaczął się szykować do wyjścia, Henryk podziękował mu za wizytę i wyglądało na to, że mówił
szczerze. Bob
mógł liczyć jedynie na to, że zasiał ziarenko, które spowoduje złagodzenie postawy ojca Lilli, na
razie jednak nic na to nie wskazywało.
– Dziękuję, że przyjechałeś. Dałeś dowód odwagi – powiedziała
cicho Lilli, gdy odprowadzała go do samochodu. Ojciec jej na to pozwolił.
Ufał Bobowi. – Szkoda, że nie mogę wyjechać z tobą – powiedziała tęsknie.
Pierwszy raz wypowiedziała takie słowa i były one szczere.
– Też bym tego chciał – powiedział Bob, wpatrując się w jej
oczy. – Jest nieustępliwy – dodał, mając na myśli jej ojca.
– To prawda.
– Lilli, posłuchaj, jeśli mnie poprosisz, nie wydam twojej książki.
Nie zrobię tego, jeśli miałoby to zrujnować ci życie.
– Nie, nadal chcę, żeby została wydana. – W jej spojrzeniu była determinacja.
– A jeśli cię wyklną?
– Nie sądzę, żeby mogli to zrobić. Jeśli będę musiała, przeniosę się do Margarethe, przyjaciółki
mojej mamy. Myślę, że ona mnie przyjmie.
Nie była jednak tego pewna. Gdyby jej ojciec przekonał członków
starszyzny, żeby ją wyklęli, nikt by jej nie pomógł, nikt by się nie ośmielił
ze strachu, że sam może zostać wyklęty. Ale Lilli przekonała samą siebie, że ojciec tego nie zrobi.
Był surowy, ale wiedziała, że ją kocha. Mógł się na nią rozzłościć na tyle, żeby ją ukarać, ale nie aż
tak bardzo, żeby ją wykląć.
– Mogłabyś przyjechać do Nowego Jorku – powiedział Bob ze
słabym uśmiechem.
– Chciałabym go kiedyś zobaczyć. Jak turystka.
– Na pewno zobaczysz. – Bob uścisnął jej dłoń. Nie chciał
całować jej w policzek na wypadek, gdyby ktoś ich obserwował. – I czeka nas jeszcze korekta
autorska.
Lilli kiwnęła głową, nie bardzo wiedząc, jak tego dokonają.
Zwłaszcza teraz.
– Dziękuję, że przyjechałeś – powiedziała po raz kolejny.
Bob wsiadł do samochodu i uruchomił silnik. Patrzył na nią przez
długą chwilę, po czym ruszył z miejsca. Lilli pomachała mu, gdy
odjeżdżał, a on miał wrażenie, jakby ją porzucał. Czuł się okropnie, zostawiając ją w prymitywnych
warunkach, pod całkowitą kontrolą ojca, bez jednej osoby, która by ją rozumiała albo która mogłaby
ją ochronić przed surowymi prawami jej świata. Lilli też mocno przeżyła rozstanie.
Czuła się tak, jakby patrzyła na odpływający statek. Statek, na którym chciałaby się znajdować, z
jedynym przyjacielem, jakiego miała na
całym świecie. Kiedy weszła do domu, miała policzki mokre od łez i
szybko udała się na górę do swojego pokoju. Już nie czuła, że to jej dom
– tylko więzienie.
Rozdział 18
Następnego dnia po nieoczekiwanej wizycie Boba Henryk wydawał
się nieco łagodniejszy i milszy w rozmowie z Lillibet. Okazywany przez Boba szacunek zrobił na nim
duże wrażenie i Henryk ocenił go
jako dobrego człowieka, choć uważał, że to dziwne, żeby mężczyzna w
tym wieku nie był jeszcze żonaty, ale w końcu Anglicy przecież tacy byli.
Henryk nie martwił się, że Bob zacznie się zalecać do Lillibet. Ten Anglik był zbyt rozsądny i za
bardzo szanował amiszów. Jego zainteresowanie było podyktowane wyłącznie interesami, nie
uczuciami. Jednak mimo że
Henryk bardzo polubił Boba, nie zamierzał pozwolić Lillibet na wydanie książki – ani teraz, ani
później. Podjął taką decyzję jako głowa rodziny i był pewien, że Lillibet podporządkuje się jego
woli. Nie miała wyboru, jeśli nie chciała, żeby ojciec ją wyklął. Henryk dał wyraźnie do
zrozumienia, że nie zmienił zdania w sprawie książki. A był bardzo stanowczym człowiekiem. Bob
także o tym wiedział.
Po wizycie Boba Lillibet przestała się spierać z ojcem. Jednak ona
także podjęła decyzję. Nie zamierzała wstrzymać publikacji swojej
powieści i liczyła na to, że uczucie, jakim darzył ją ojciec, nie pozwoli mu jej wykląć. Kochała ojca
i wiedziała, że ojciec ją kocha. Zdawała sobie sprawę, że gdy ojciec dowie się o książce, wpadnie
w złość, ale była pewna, że z czasem gniew mu przejdzie. On i chłopcy za bardzo jej potrzebowali,
żeby się od niej odwrócić. Tak więc nie powiedziała ojcu o swojej decyzji i spokojnie wykonywała
gospodarskie obowiązki. Byłoby nierozsądnie z jej strony rozsierdzić ojca już teraz. Książka miała
się ukazać dopiero za rok. Rozważne postępowanie było lepsze od
bezpośredniej konfrontacji, która mogłaby tylko rozniecić płomienie
złości, zarówno ojca, jak i jej.
Czekała na wiadomości od Boba dotyczące korekty jej powieści. Nie
ustalili, gdzie to zrobią ani jak to zorganizują. Lilli uważała, że będzie najlepiej, jeśli Bob przyśle
tekst do Lancaster, żeby mogła nad nim
samodzielnie popracować, a potem dziewczyna odeśle go pocztą z
pomocą pana Lattimera. Bob natomiast uważał, że Lilli potrzebne były
wskazówki i rozmowy i dlatego, przynajmniej w wypadku pierwszej powieści, powinna pracować
bezpośrednio z osobą, która w tej chwili redaguje jej tekst, albo z nim samym.
Mary Paxton zajęła się redakcją rękopisu w chwili, gdy Lilli
podpisała umowę, i skończyła pracę pod koniec września. Przyszła do gabinetu Boba i powiedziała,
że było mniej poprawek, niż się
spodziewała, ale tekst nadal wymaga wygładzenia i kilku zmian. Była zaskoczona, że rękopis był
niezwykle czysty jak na utwór debiutującej pisarki, ale najwyraźniej Lillibet była bardzo staranna.
– Korekta autorska zajmie najwyżej kilka dni – zapewniła Mary,
usiadłszy z niemałym wysiłkiem na krześle w gabinecie szefa.
Za dwa tygodnie miała urodzić bliźnięta i wyglądała jak Agnes
Gooch z Ciotki Mame. Czuła się tak, jakby lada moment miała pęknąć.
Przez całe lato męczyła się z powodu upałów i już nie mogła się
doczekać rozwiązania. Mary była absolwentką Yale, Bob zatrudnił ją, gdy założył własne
wydawnictwo. Uważał, że idealnie nadawała się do
współpracy z Lillibet.
– Kiedy autorka może się tu zjawić? – zapytała Mary z pewnym
niepokojem. – Czy jutro nie byłoby dla niej zbyt szybko? – Żartowała, ale tylko częściowo. –
Wieczorem zamierzam biegać po sąsiednich
uliczkach, aż do zupełnego zmęczenia, więc bliźniaki mogą się ruszyć do wyjścia.
Planowała wziąć trzymiesięczny urlop, miała zostać matką po raz
pierwszy i nie wiedziała, jak potoczą się sprawy, zwłaszcza że chodziło o podwójne macierzyństwo.
– Obawiam się, że nie może przyjechać – odparł Bob zmartwiony.
– Jak myślisz, ile mogłabyś jej wyjaśnić w e-mailu?
Wspomniał Mary, że Lillibet jest amiszką, ale nie powiedział jej o
tym, jak gwałtownie jej ojciec sprzeciwił się wydaniu książki. Nikt w wydawnictwie nie musiał o
tym wiedzieć. Mary była pod wrażeniem
tego, jak trafnie Lillibet opisała rzeczy, których nigdy nie widziała i których nie znała, takie jak
podróż samolotem, dalekie miasta i obce kraje, wygląd mieszkających tam ludzi, ich myśli, ich stroje
i
podejmowane przez nich decyzje. Mary oceniła, że Lilli ma nadzwyczajną przenikliwość umysłu jak
na tak młodą osobę, ponieważ potrafi wyobrazić sobie myśli innych ludzi oraz ich zachowania w
sytuacjach, których ona sama nigdy nie przeżyła. Była rasową pisarką, miała wielki talent, tak jak
sądził Bob.
– Chyba przy pierwszej książce nie powinniśmy tego robić drogą
mailową – powiedziała Mary w zamyśleniu. – Może później, jak już się poznamy, ale teraz
powinnyśmy się spotkać, bo naprawdę zależy mi, żeby to zrobić jak najlepiej. Ta książka jest zbyt
dobra, żeby to sobie odpuścić. Czy ta dziewczyna może przyjechać do Nowego Jorku?
Bob westchnął.
– To będzie trudne. Jest potrzebna w gospodarstwie. I prawda jest taka, że ona nigdy nie wyjeżdżała
poza granice Lancaster. Jej rodzina będzie się denerwować. – Było to wielkie niedopowiedzenie na
temat
reakcji ojca Lilli, „wybuch bomby atomowej” byłby właściwszym
określeniem. – Dla niej to będzie jak podróż na inną planetę. Liczyłem, że uda się ją jakoś łagodniej
wprowadzić w nowoczesny świat. Rzadko wyjeżdżała poza swoje gospodarstwo i nigdy nie
korzystała z telefonu.
Zabrałem ją na jej pierwszą w życiu jazdę samochodem. Sprowadzenie
jej tutaj będzie dla niej sporym wstrząsem.
– Ale jeśli ona nie jest wykwalifikowaną położną, to ja do niej nie mogę pojechać – Mary
powiedziała ze smutkiem. – A uważam, że
powinnyśmy się spotkać.
Bob był tego samego zdania, nie wiedział jednak, jak to
zorganizować. Napisał do Lillibet list, a nie e-mail, ponieważ poznawszy jej młodszych braci, nie
chciał zdać się na nich w kwestii doręczenia wiadomości. Miał tylko nadzieję, że Lilli zdąży odebrać
pocztę, zanim zrobi to jej ojciec. Dwa dni później zatelefonowała do niego z samego rana z mleczarni
Joe Lattimera. Na szczęście Bob był w swoim biurze, kiedy zadzwoniła. Odebrał telefon natychmiast,
gdy dowiedział się, że to ona. Po jej głosie poznał, że jest zdenerwowana i wystraszona.
– Jak mogę przyjechać do Nowego Jorku? – zapytała.
Przyjazd Boba do Lancaster nie byłby rozwiązaniem problemu, Lilli
nie byłaby w stanie wytłumaczyć jego wizyty ojcu, zwłaszcza gdyby
miała potrwać kilka dni. Dla niej i niemal w równym stopniu dla niego takie spotkanie byłoby trudne
do zrealizowania.
– Jestem za stara na rumspringę – stwierdziła z żalem.
– Rumspringę? – zapytał, nie rozumiejąc, co ten termin oznacza.
Lilli roześmiała się i trochę odprężyła.
– Przepraszam, to z języka amiszów. Przyjmujemy chrzest jako
ludzie dorośli, gdy jesteśmy w wieku, kiedy możemy sami zadecydować, jak chcemy żyć i czy
odpowiadają nam zasady amiszów. Niektóre
rodziny pozwalają swoim nastoletnim dzieciom zaszaleć, zanim przyjmą
chrzest. Zdarza się, że młodzi palą i piją, zawierają znajomości z
Anglikami, jeżdżą samochodami. To bardzo liberalna postawa, ale chodzi o to, żeby młodzi ludzie
wiedzieli, czego się wyrzekają. Ale w mojej rodzinie do tej pory nikt tego nie próbował i myślę, że
nasz ojciec prawdopodobnie by nas zabił, gdybyśmy to zrobili. I przypuszczam, że tygodniowego
pobytu w Nowym Jorku nie uznałby za rumspringę.
Raczej za Sodomę i Gomorę.
Oboje się roześmiali, ale to, co właśnie opisała, wydało się Bobowi
interesującym zjawiskiem. Wiele zwyczajów amiszów było rozsądnych i
starannie przemyślanych – ale radykalna postawa i surowość starej gwardii, do której należał ojciec
Lilli, bardzo utrudniały jej życie, do tej pory jednak godziła się na nie i zamierzała akceptować je do
końca
swoich dni. Dopóki żył Henryk, nie mogła marzyć o żadnych zmianach.
– Moi rodzice też nie byli entuzjastami rumspringi – stwierdził
Bob, śmiejąc się. – Kiedyś w college’u zostałem złapany na jeździe po pijanemu i razem z kumplem
brałem udział w tradycyjnym joggingu studentów pierwszego roku w Princeton, a impreza polegała
na tym, że wszyscy chłopcy biegali nago po kampusie po świeżym śniegu. Trochę nas poniosło,
pobiegliśmy do baru poza kampusem i tam nas aresztowali.
Ojciec musiał przyjechać z Nowego Jorku i wpłacić za mnie kaucję.
Potem przez dwa miesiące nie dawał mi kieszonkowego.
– Trochę większe szaleństwo niż nasza rumspringa –
skomentowała Lilli ze śmiechem. – Więc co zrobimy? Czy naprawdę jest konieczne, żebym spotkała
się z tą panią osobiście?
– Ona tak uważa, ale do ciebie nie może przyjechać. Za dwa
tygodnie, albo nawet wcześniej, urodzi bliźnięta, więc to wyklucza jej wyjazd. A ona jest lepszym
redaktorem ode mnie i dobrze zna twoją książkę.
– W takim razie będę musiała przyjechać do niej. Wymyślę jakiś
sposób – powiedziała Lilli ze strachem, ale zdecydowanie.
– Przepraszam, Lillibet – powiedział Bob ze skruchą.
– Za co? Za to, że stwarzasz mi najlepszą okazję w życiu?
Bob ucieszył się, że Lilli nadal tak uważa.
– Przyślę po ciebie samochód. Możesz zatrzymać się w hotelu
niedaleko naszego wydawnictwa. Oczywiście pokryjemy wszelkie koszty,
a potem sam cię odwiozę, jeśli zechcesz, albo wynajmę samochód, żeby cię odstawił.
Pomyślał, że lepiej by to wyglądało, gdyby przywiózł ją do domu
samochód z kierowcą, jej ojciec nie podejrzewałby wtedy, że ten tydzień jego córka spędziła, żyjąc
nieobyczajnie w mieszkaniu Boba lub w
pokoju hotelowym.
– Czy w hotelu będę bezpieczna? – zapytała z ciekawością i
niepewnością osoby zupełnie nieobeznanej ze współczesnym światem.
– Oczywiście. To będzie bardzo sympatyczny hotel. I zabiorę cię
na wycieczkę po Nowym Jorku.
Ucieszył się na samą myśl o tym, Lilli również czuła się
podekscytowana. Postanowiła, że za wszelką cenę przetrzyma wybuch
złości i groźby ojca.
– Kiedy najwcześniej możesz przyjechać? – zapytał Bob.
– Nie wiem. W tym tygodniu? W następnym?
Ojciec będzie wściekły bez względu na to, kiedy ona zechce
wyjechać, ale nie zamierzała go okłamywać. Musiała mu powiedzieć, że
nie zaniechała wydania powieści i wyjeżdża na kilka dni do Nowego
Jorku, żeby ją poprawić.
– Myślę, że lepiej wcześniej niż później, ze względu na stan Mary.
Wygląda, jakby lada chwila miała eksplodować.
Bob nigdy nie widział kobiety ciężarnej z tak dużym brzuchem.
– To pewnie tak samo jak moja mama, kiedy była w ciąży z
Markusem i Josiah. – Jej mama była drobną kobietą, podobnie jak Lilli.
– W porządku, w takim razie w ten piątek. – Rozmawiali we wtorek.
– Na jak długo miałabym przyjechać?
Bob miał ochotę powiedzieć dla żartu „na zawsze”, ale się nie
odważył, ponieważ byłoby w tym więcej prawdy, niż Lilli by się
domyślała. Poza tym nie chciał, żeby kwestie zawodowe zostały
przyćmione przez uczucia, których nie potrafił wytłumaczyć i których ona mogła nie zrozumieć. Sam
ich nie pojmował.
– Może zaplanujesz tygodniowy pobyt? Zawsze możesz wrócić
wcześniej do domu, jak tylko skończysz pracę. Daj sobie trochę czasu.
Lilli zadźwięczało w pamięci stare powiedzenie, że „czy za owcę,
czy za jagnię, ten sam stryczek cię dopadnie”. Ojciec wścieknie się już za sam fakt, że ona wyjedzie,
i to, czy na pięć dni, czy na tydzień, nie będzie miało wielkiego znaczenia. Rozzłości go jej
nieposłuszeństwo. Nie chciała posunąć się za daleko, żeby jej nie wyklął, ale choć bała się,
wiedziała, że ojciec bardzo ją kocha, i nie potrafiła sobie wyobrazić, że mógłby to jej zrobić.
– W piątek rano wyślę samochód z szoferem pod twój dom –
powiedział Bob, czując ulgę, że Lilli jednak przyjedzie, mimo że też się o nią martwił.
– Skieruj go do mleczarni. Poproszę Willy’ego, żeby mnie tam
zawiózł. Ojciec lepiej to zniesie niż mój wyjazd samochodem.
Przypomniała sobie ich jazdę do banku i wizytę w lodziarni w
dniu, w którym się poznali. Tym wypadem ojciec też byłby przerażony, ale Lilli była nim zachwycona
i mile wspominała chwile spędzone z
Bobem.
– Zajmę się tym – zapewnił ją Bob, a potem porzucił rzeczowy
ton wydawcy i odezwał się jak przyjaciel: – Powodzenia w rozmowie z ojcem. Przyrzekam, że
troskliwie się tobą zaopiekuję, kiedy tu
przyjedziesz.
Była tego pewna. Zakończyła rozmowę i podziękowała Joe
Lattimerowi za możliwość skorzystania z jego telefonu. Zostawił ją samą w biurze, żeby mogła
rozmawiać swobodnie. Od kiedy wysłała rękopis
do Nowego Jorku i Bob odkrył jej talent, jej życie bardzo się
skomplikowało. Joe miał nadzieję, że pomagając jej, nie robi nic złego.
Nie chciał, żeby została wyklęta, i Bob również tego nie chciał. I
wszystko wskazywało na to, że Lilli też chciała tego uniknąć.
Załatwiwszy wszystkie sprawy w mleczarni, Lilli wróciła bryczką
do domu. Tego dnia znowu sama przywiozła mleko. Nie miała na to
pozwolenia, ponieważ ojciec był poza domem, gdy wyjeżdżała. W
drodze powrotnej wstąpiła do Margarethe. Ojciec nadal zabraniał jej
wstępu do ich domu po tym, jak próbowała przekonać go, by pozwolił
Lilli wydać książkę. Dziewczynie jednak brakowało towarzystwa
przyjaciółki matki i kilka razy poszła do jej domu. Teraz też musiała z kimś porozmawiać.
Powiedziała Margarethe, że Bob poprosił ją, żeby
przyjechała do Nowego Jorku popracować nad książką, i że redaktorka spodziewa się bliźniąt i
dlatego nie może przyjechać do niej.
– Muszę pojechać – stwierdziła Lilli, wzdychając nad filiżanką
herbaty, którą gospodyni zaparzyła z listków mięty z własnego ogrodu.
Margarethe upiekła także bułeczki z dżemem brzoskwiniowym, z
którego słynęła.
– Papa mnie zabije – dodała Lilli zmartwiona.
Naprawdę znalazła się na rozdrożu. Albo pojedzie i narazi się na
wszelkie konsekwencje gniewu ojca, albo będzie musiała zrezygnować z
wydania powieści. Była niemal pewna, że Margarethe powie jej, iż ryzyko jest zbyt duże i że ma ze
wszystkiego zrezygnować, dopóki jeszcze może.
Z czarnym czepkiem na kolanach, z warkoczem opadającym na plecy
Lilli patrzyła na dawną przyjaciółkę swojej mamy dużymi smutnymi
oczami.
– Masz wybór, to oczywiste – zaczęła ostrożnie Margarethe. Nie
chciała wywierać na Lilli wpływu, a jedynie jej pomóc. – A twój ojciec jest zawziętym
człowiekiem. Wszyscy o tym wiemy. – Uśmiechnęła się smutno. Od tygodni nie odezwał się do niej
ani słowem, a przecież kiedyś łączyła ich serdeczna znajomość. – On szczerze wierzy w słuszność
swoich racji i uważa, że robi to, co dla ciebie najlepsze. Jako członek rady starszych musi
przestrzegać zasad wiary oraz Ordnungu. Ale ja
myślę, że w tym wypadku chodzi o coś ważniejszego niż twój ojciec, rada i Ordnung. Chodzi o twoje
serce i twoje życie, i to, co musisz zrobić. Nieczęsto mamy okazję same dokonywać wyborów w
naszym
życiu. A już na pewno nie wtedy, kiedy wyjdziemy za mąż. Jesteś młoda i wolna i musisz okazywać
szacunek swojemu ojcu, ale musisz też
szanować siebie i czcić Boga. Wierzę, że to on dał ci talent i tę okazję i nie powinnaś jej zmarnować.
Jestem pewna, że to samo powiedziałaby ci twoja mama. Jak pamiętasz, nie zawsze się zgadzałyśmy.
Ona była
znacznie odważniejsza niż ja, ale w tym wypadku przyznałabym jej
rację... Jedź, Lilli... Spełnij swoje marzenia... Idź za głosem serca. Jeśli ta książka jest dla ciebie
ważna, jedź do Nowego Jorku. Doprowadź to do
końca... Nie zaprzepaść tej szansy. Nigdy nie przestaniesz żałować, jeśli tego nie zrobisz. Mogłabyś
zgorzknieć z tego powodu. Twój ojciec
ochłonie i złość mu przejdzie. To pewne. Kocha cię i potrzebuje.
Uważam, że powinnaś pojechać do Nowego Jorku.
Lilli wpatrywała się w nią zdumiona. Po raz drugi w ostatnim
czasie Margarethe wygłosiła opinię przeciwną do tego, czego po niej
spodziewała się Lilli. Przyjaciółka mamy radziła jej, żeby wybrała
realizację marzeń bez względu na konsekwencje, jakie przyjdzie jej
ponieść. A Lilli w głębi duszy wiedziała, że do tego samego
zachęcałaby ją mama, a później pomogłaby jej załagodzić sytuację w
domu. Teraz Lilli musiała radzić sobie sama, ale była gotowa podjąć to wyzwanie.
– Dziękuję – powiedziała, zarzucając Margarethe ręce na szyję. –
Dziękuję.
Lilli też nie chciała zmarnować tej szansy. Gdyby tak zrobiła, druga
taka okazja mogłaby się już nigdy nie nadarzyć. Wiedziała, że musi ją wykorzystać. I wierzyła, że
szansa na wydanie powieści była darem jej mamy, darem z nieba.
Lilli wróciła do domu i wieczorem zaczęła spokojnie
przygotowywać się do wyjazdu. Następnego dnia, gdy ojciec przebywał w gospodarstwie jej brata, a
Willy i bliźniacy byli w szkole, pojechała bryczką do mleczarni, żeby stamtąd zabrać się z kimś do
miasta. Zawiózł
ją jeden z pracowników mleczarni. W sklepie z damską odzieżą kupiła kilka prostych rzeczy.
Postanowiła, że wyjedzie w swoich, typowych dla amiszów ubraniach, ale w Nowym Jorku chciała
nosić rzeczy w
angielskim stylu, żeby nie zwracać na siebie uwagi. Kupiła więc czarną spódnicę, kilka bluzek, dwie
suknie: ciemnoniebieską i czerwoną, oraz buty na płaskim obcasie, które wyglądały jak baleriny i
zdawały się lekkie jak piórko. Kupiła także parę niebieskich dżinsów. Na koniec
nabyła małą walizkę, aby schować w niej wszystkie swoje rzeczy. W jej nowych strojach najbardziej
fascynowały ją guziki i zamki. Chciała
zabrać ze sobą swoją czarną pelerynę, którą nosiła całą zimę, ale
zrezygnowała z niej i kupiła ciemnoniebieski płaszcz. Pasował na nią idealnie i powinien zapewnić
jej ciepło, gdyby się ochłodziło. Nabyła również dwie pary przezroczystych pończoch. Kiedy je
włożyła zamiast
grubych pończoch z czarnej bawełny, jej nogi wydawały się nagie. Za wszystkie zakupy zapłaciła
czekiem.
Ekspedientka, która ją obsługiwała, okazała się bardzo uprzejma i
udzieliła Lilli wielu dobrych rad, kiedy dowiedziała się, że Lilli jedzie do Nowego Jorku w
sprawach zawodowych. Przed opuszczeniem sklepu
Lilli włożyła wszystkie ubrania do walizki, którą po powrocie do domu ukryła pod łóżkiem. Nikt nie
widział, ani jak wyjeżdżała, ani jak wracała.
Czuła, że postępuje nieuczciwie, ale była pewna, że w zaistniałej sytuacji jest to uzasadnione. O tym,
że wyjeżdża, powiedziała ojcu w czwartek wieczorem. Po kolacji poprosiła go o rozmowę.
Odczekała spokojnie, aż chłopcy pójdą na górę. Ojciec siedział z kamienną twarzą. Myślał, że Lilli
zrezygnowała z wydania powieści, ale do końca nie był tego pewien.
Czasami jego córka pokazywała, że jest równie uparta jak on.
Kiedy nareszcie zostali sami, Lilli stanęła przed ojcem. Dygotała ze
strachu, ale on tego nie widział, ponieważ dłońmi mocno ściskała brzegi fartucha. Był to jeden z tych,
które uszyła dla niej mama. Lilli celowo włożyła go przed rozmową z ojcem. Fartuch przypominał jej
mamę i
dodawał odwagi.
– Papo, chcę ci powiedzieć dwie rzeczy. Zamierzam pozwolić im
wydać moją książkę. Nie uważam, żeby to było coś zdrożnego. Myślę, że mama by to pochwaliła. I
wyjeżdżam do wydawnictwa w Nowym
Jorku, żeby razem z nimi popracować nad tekstem i nanieść kilka
poprawek. Będę współpracować z panią, którą wybrał Bob Bellagio. Ta pani wkrótce urodzi
bliźnięta i nie może przyjechać do mnie. Dlatego ja muszę pojechać do niej. Wrócę za tydzień, może
wcześniej, jak tylko
skończę. Nic się nie zmieni. Będę żyć i zachowywać się jak do tej pory.
Ale muszę to zrobić, papo. I bardzo cię kocham – dodała. Mówiła do ojca w dialekcie niemieckim,
którym czasami posługiwali się w domu, żeby wiedział, że go nie porzuca ani nie zrywa z tradycją.
Kiedy skończyła, w pokoju zapadła ogłuszająca cisza. Ojciec
ściągnął brwi, nic nie powiedział, nie poruszył się. Minęło prawie pięć minut, zanim się odezwał.
Wstał i przemówił do niej po angielsku silnym i donośnym głosem, który odbił się od ścian pokoju.
– Jeśli pojedziesz do Nowego Jorku, to tutaj już nie wracaj, Lillibet.
Porozmawiam z radą starszych i zostaniesz wyklęta. Nie wolno ci
okazywać nieposłuszeństwa, żyć jak Anglicy i nadal pozostawać w
naszej wspólnocie. Jeśli wyjedziesz, nie będziesz tu już miała swojego domu.
Słowa były mocne i spadały na nią jak ciosy, ale Lilli nie dała im
wiary. Wewnętrzny głos podpowiadał jej, że zbyt mocno kocha ojca i
rodzinę, żeby ojciec zdecydował się ją wykląć. Jej serce i umysł nie dopuszczały takiej myśli.
Ostatecznie pamięć jej matki nie pozwoli ojcu na to. Tego Lilli była pewna.
– Wrócę, papo. Jak tylko skończymy. Najpóźniej za tydzień, może
wcześniej – powiedziała spokojnie, nie okazując strachu.
Ojciec nic na to nie powiedział. Szybko przeszedł obok niej i ciężko stąpając po schodach, udał się
do swojego pokoju i trzasnął drzwiami.
Lillibet zgasiła lampy i poszła do siebie. Spod łóżka wyciągnęła walizkę i włożyła do niej resztę
rzeczy. Wcześniej zapakowała dwie suknie
amiszów, a teraz dołożyła jeszcze jedną, wraz z zimowym czepkiem i peleryną oraz czarnymi
trzewikami. Wiedziała, że bez względu na to, co będzie miała na sobie, stary czy nowy strój, zawsze
będzie amiszką, bo taka była jej wola, bo taką przysięgę złożyła na chrzcie, i dlatego wróci do domu.
Ale najpierw, nie zwracając uwagi na gniew ojca ani na jego
groźby, pojedzie do Nowego Jorku. I już nie mogła się doczekać
wyjazdu.
Rozdział 19
W piątek rano Lillibet wstała wcześniej niż zwykle i poszła obudzić Willy’ego. Miała wyrzuty
sumienia, że wciąga go w swoje sprawy, nie chciała przecież, żeby naraził się ojcu, ale nie miała
innego wyjścia.
Musiała dotrzeć do mleczarni, gdzie, jak umówiła się z Bobem, czekał na nią samochód. Nie byłaby
w stanie pokonać tak dalekiej drogi na
piechotę z walizką. Wieczorem rozmawiała z Willym i jej brat się zgodził. Nie chciał, żeby siostra
szła sama drogą. Zdarzały się różne rzeczy, niebezpieczeństwa groziły zwłaszcza dziewczętom w
nocy, a
Lilli musiała wyjechać z domu przed wschodem słońca.
Willy patrzył na Lilli szeroko otwartymi oczami.
– Wrócisz? – zapytał zaniepokojony.
– Tak. Przyrzekam. Wyjeżdżam tylko na tydzień.
– Nie boisz się, że papa cię wyklnie? – zapytał ze strachem.
– Nie, nie boję się. Papa mnie kocha. Będzie się bardzo gniewał, ale napisałam książkę i chcę ją
teraz wydać. Nie zrobiłam nic złego.
– Czy ta książka mówi o nas?
– Nie, jest o pewnej dziewczynie.
Temat wydał się Willy’emu nudny i niewart, żeby robić z jego
powodu zamieszanie, i zdziwił się, dlaczego ojciec od kilku tygodni złości się na Lilli. Willy, tak
samo jak Lilli, miał nadzieję, że cała burza wkrótce minie.
Lilli ubrała się i zeszła na dół na długo przed wschodem słońca i
nawet nie odważyła się zaparzyć sobie filiżanki herbaty. Nie chciała robić hałasu, żeby nie obudzić
ojca ani bliźniaków. Wychodząc z domu, ona i Willy trzymali buty w rękach i przeszli po zroszonej
poranną rosą trawie w ogródku przed domem. W stajni Willy zaprzągł konia do bryczki,
wstawił walizkę do tyłu, po czym wyjechali najciszej, jak tylko to było możliwe. Żadne z nich nie
wiedziało, że ich ojciec już nie śpi i
przysłuchuje się im, jak wychodzą z domu. A kiedy usłyszał, jak
bryczka wyjeżdża na drogę, wioząc jego jedyną córkę, usiadł na łóżku i się rozpłakał.
Samochód z szoferem czekał na nią przy mleczarni, jak było
umówione. Żegnając się z Willym, Lilli serdecznie go uściskała. Młodsi bracia przysparzali jej
kłopotów i pracy, ale kochała ich, a teraz, po raz pierwszy w życiu, rozstawała się z nimi oraz z
domem aż na tydzień.
– Będę za wami tęsknić. Zachowuj się dobrze i opiekuj się papą i
chłopcami. Gdyby stało się coś nagłego, powiadom pana Lattimera, on
wie, jak się ze mną skontaktować.
Miała nadzieję, że do żadnej tragedii nie dojdzie. Jedna w ich
rodzinie powinna wystarczyć. Piorun rzadko uderza dwa razy w to samo miejsce.
– Przywieź mi coś z Nowego Jorku – poprosił Willy z
nieśmiałym uśmiechem.
W głębi duszy był ciągle dzieckiem. Wyrósł na wysokiego
młodzieńca i wymagano od niego, żeby pracował na roli na równi z
mężczyznami, odkąd skończył szkołę. Pragnieniem Lillibet, tak samo jak jej mamy, zawsze było, żeby
ona i jej bracia mogli się uczyć dłużej, jednak zwyczaje amiszów były inne.
– Okej, przywiozę. A teraz już jedź, żebyś był w domu, kiedy
wstanie papa – nakazała i po chwili bryczka powożona przez jej brata mknęła z powrotem.
Lilli wiedziała, że Willy za kilkanaście minut będzie w domu, miała też nadzieję, że ojciec nie będzie
zbyt długo się złościł, gdy odkryje, że ona wyjechała do Nowego Jorku, tak jak zapowiedziała.
Szofer otworzył drzwi samochodu i Lilli zajęła tylne siedzenie,
pamiętając, że musi zapiąć pas, jak pokazał jej Bob, kiedy jechała z nim do banku. Usiadła wygodnie
i szeroko otwartymi z ciekawości oczami przyglądała się mijanym okolicom rozświetlanym
promieniami słońca
wschodzącego nad hrabstwem Lancaster. Starała się wyobrazić sobie, jak będzie wyglądał Nowy
Jork. Pisała o nim w swojej powieści, ale to było zupełnie coś innego. Teraz zobaczy go na własne
oczy i to będzie
prawdziwe przeżycie.
Tego ranka Bob obudził się na długo przed dzwonkiem budzika.
Myślał o Lilli. Miał nadzieję, że ojciec nie zamknął jej w pokoju i wszystko poszło gładko. Wiedział,
że Lilli nie była niczyim więźniem, jednak była amiszką, a jej ojciec surowym starszym człowiekiem.
Bob wiedział, że dziewczyna wcześnie wyruszyła w drogę, i spodziewał się, że przyjedzie na
miejsce przed południem.
Zapowiadał się długi ranek. Bob wstał z łóżka i poszedł do
niewielkiego pokoju w swoim mieszkaniu, w którym urządził gabinet.
Na biurku leżał starannie złożony fartuch Lilli. Bob położył go tam, kiedy po raz pierwszy zagłębił
się w jej powieść. Potem czytał ją jeszcze kilka razy, żeby nanieść redakcyjne uwagi, ale również
dlatego, że sprawiało mu przyjemność „słuchanie” Lilli. Jej książka miała charakterystyczny styl i za
każdym razem Bob dowiadywał się czegoś nowego o autorce.
Podszedł do biurka i wziął fartuch do ręki. Po raz kolejny uświadomił
sobie, jak drobna jest Lilli. Z jakiegoś nieznanego powodu było coś kojącego w tym, że mógł dotknąć
rzeczy, którą ona nosiła, jakby Lilli nasyciła tę rzecz esencją samej siebie. Wiedział, że fartuch został
uszyty przez jej mamę i Lilli wierzyła, że przynosi jej szczęście. Na ten temat Bob nie mógł się
wypowiadać, ale nadal był przekonany, że do ich
pierwszego spotkania doszło za sprawą przeznaczenia. Niezwykły sposób, w jaki Lilli dowiedziała
się o istnieniu jego wydawnictwa, dzięki książce leżącej na ławce – dla Boba to nie był przypadek. I
za każdym razem, gdy widział Lilli, doświadczał niewytłumaczalnego déjŕ vu, choć nigdy wcześniej
jej nie spotkał. W ostatnich dwóch miesiącach jego
ciekawość amiszów została w pełni zaspokojona. Ta wspólnota zawsze
go intrygowała. A teraz, dzięki Lilli, dowiedział się o niej więcej, niż kiedykolwiek mu się marzyło.
Wolnym krokiem udał się do wydawnictwa i ucieszył się na widok
człapiącej w jego kierunku Mary Paxton. Ona też czekała na spotkanie z młodą amiszką, która
napisała książkę.
– Cieszę się, że jesteś – powiedział Bob z ulgą w głosie.
– Ja też. – Uśmiechnęła się do niego. – Postaram się urodzić te urwisy dopiero, jak skończymy pracę.
Na biurku rozłożyła rękopis, swoje notatki i była gotowa do
działania. Wcześniej zlecili przepisanie go, tak żeby powstał z niego komputerowy plik. Bob
zamierzał oddać Lilli jej bruliony, żeby mogła
zatrzymać je na pamiątkę. Powiedziała mu, że ma pomysł na następną
powieść, ale brak jej czasu, żeby zacząć ją pisać.
Bob poszedł do swojego gabinetu, stanął przy oknie i popijając
kawę, myślał o Lilli.
Tego ranka zadzwonił do niego Paul, jego brat, żeby się przywitać i
zamienić kilka słów.
– I co słychać u twojej amiszki? Jakieś nowiny?
Bob powiedział, że jej ojciec jest zły z powodu książki.
– W chwili gdy rozmawiamy, dziewczyna jest w drodze do
Nowego Jorku, żeby popracować nad tekstem z jedną z moich
najlepszych redaktorek.
– To powinno być interesujące. Czy ona kiedykolwiek opuszczała
opłotki swojego gospodarstwa?
– Nigdy – odparł Bob, uśmiechając się pod nosem.
Już nie mógł się doczekać, kiedy pokaże jej Nowy Jork. Wiedział, ile
to dla niej będzie znaczyło. Spełni się marzenie jej życia.
– Miejmy tylko nadzieję, że przyjedzie w butach – powiedział
Paul.
Często robił pogardliwe uwagi na temat Lillibet, co Boba irytowało.
Ale Paul już taki był, w stosunku do wszystkich i wszystkiego. Uważał, że jest błyskotliwy, a był po
prostu grubiański. Ich matka była taka sama, miała bystry umysł i cięty język. Ojciec miał
łagodniejszy charakter, był
bardziej podobny do Boba, który nigdy nie mógł pojąć, dlaczego zjadliwe uwagi matki nie
przeszkadzają ojcu. Możliwe, że po czterdziestu latach małżeństwa już jej nie słuchał.
– Będzie miała na sobie trzewiki, czepek i fartuch – odparł Bob.
– Może chcesz ją poznać? – zaproponował i natychmiast tego
pożałował. Nie chciał, żeby Paul dokuczył Lilli lub uraził jej uczucia albo też jego.
– Chyba jednak Heidi zostawię tobie. Nie mój typ kobiety.
A żona Paula nie była w typie Boba. Obaj bracia mieli całkowicie
odmienne gusty i charaktery. Zawsze byli inni. Jeden przejął cechy matki, drugi ojca. Różnili się jak
kreda i ser, jak mówią Brytyjczycy.
W czasie gdy Bob siedział przy biurku i myślał o Lilli, wiozący ją samochód przejechał most
George’a Washingtona i znalazł się na
Manhattanie. Lilli aż zaparło dech, gdy zobaczyła wysokie budynki
połyskujące w słońcu. Dostrzegła Empire State Building i poczuła się jak Dorotka wkraczająca do
Krainy Oz. Był to najpiękniejszy widok, jaki kiedykolwiek widziała, i nie miała pojęcia dlaczego,
ale czuła się tak, jakby przyjechała do domu.
Zgodnie z poleceniem Boba szofer zadzwonił do niego z komórki,
gdy wjechał do miasta, po czym skierował się do centrum. Kiedy podążali autostradą West Side na
południe, szofer podał Lillibet komórkę.
Dziewczyna spojrzała na przedmiot zdezorientowana.
– Jak się z tego korzysta? – zapytała.
Mężczyzna posłał jej spojrzenie, jakby przyleciała z Marsa. Lilli
miała na sobie strój amiszki: czepek, pelerynę, świeżo uprany fartuch, trzewiki i czarne grube
pończochy.
– Niech pani po prostu mówi – wyjaśnił.
– Ale do czego?
Bob słyszał tę rozmowę i był pewien, że w nadchodzącym
tygodniu Lilli dokona jeszcze wielu odkryć i nauczy się wielu nowych umiejętności. Szofer wskazał
mikrofon i Lilli ostrożnie przyłożyła telefon do ucha.
– Halo – powiedziała, niepewna, czy Bob ją słyszy.
– Witaj w Nowym Jorku, Lillibet – powiedział Bob ciepło, a
jego głos zabrzmiał czysto i donośnie jak dzwon, co bardzo zdumiało Lilli.
– Tu jest ślicznie – powiedziała, patrząc na budynki stojące po
lewej stronie oraz na Jersey Shore i rzekę Hudson po prawej. – Lepiej, niż się spodziewałam.
Wspaniała jesienna pogoda ukazywała miasto z jego najpiękniejszej
strony.
– Wszystko dla ciebie – powiedział Bob z radością w głosie. –
Będziesz na miejscu dosłownie za kilka minut. Jak wyglądał twój wyjazd z domu?
– Dobrze. Wszyscy spali. Willy zawiózł mnie bryczką do mleczarni.
Bob poczuł ulgę. Bał się, że ojciec Lilli zrobił jej scenę, gdy
dziewczyna wychodziła z domu.
Dziesięć minut później samochód zajechał pod budynek, w którym
mieściło się wydawnictwo. Bob wyszedł z biura i czekał na chodniku, po prostu nie mógł się już
doczekać. Podał Lilli dłoń i pomógł jej wysiąść z samochodu. Podniosła na niego wzrok i poczuła
déjŕ vu, którego
doświadczała za każdym razem, kiedy widziała Boba. Podczas ich
poprzedniego spotkania Bob zażartował, że mogli się znać w innym
życiu, a Lilli powiedziała wtedy, że obecne życie jest wystarczająco niezwykłe.
– Nadzwyczajne miasto – powiedziała z podziwem.
Wszystko wydawało się jej bardzo wysokie, nawet w Tribeca. Ujęła
Boba pod ramię i weszli do budynku. Szofer odjechał, żeby odwieźć jej walizkę do hotelu. Kiedy
otworzyły się drzwi windy, Lilli zajrzała do jej wnętrza.
– Co to?
– Czarodziejska skrzynka. – Bob trochę się z nią droczył. –
Winda. Czasami działa, a czasami nie. Zawiezie nas na górę do mojego biura. Wchodzisz do kabiny,
naciskasz guzik, uruchamiasz bęben i lina ciągnie kabinę w górę.
– Czy jest solidna? – Lilli była trochę nieufna, bo choć czytała o windach, ta, do której miała wejść,
wyglądała na wiekową.
– Bardzo.
Kiedy weszli do środka, Bob spojrzał na nią z poważną miną.
– Powiedz: „Abrakadabra”.
Lilli popatrzyła na niego, roześmiała się i wypowiedziała zaklęcie.
Bob nacisnął guzik, drzwi się zamknęły i winda, trzęsąc się okropnie, ruszyła w górę. Po chwili
zatrzymała się na czwartym piętrze, drzwi się rozsunęły, ukazując Bellagio Publishing. Wszędzie
stały biurka, pod
sufitem wisiały świetlówki, a pierwszą osobą, którą zobaczyli, był Pat Riley wyglądający bardziej
niechlujnie niż zwykle. Na jego biurku
piętrzyły się stosy rękopisów – wśród których znowu była sterta
odrzuconych. To w tej stercie jakiś czas temu Bob znalazł prawdziwy skarb. Poprowadził Lilli do
biurka Pata, przedstawił ją i wskazał na rękopisy. Było ich więcej niż zazwyczaj.
– To tutaj cię znalazłem, Lilli – powiedział cicho.
Pat przypatrywał się dziewczynie z zainteresowaniem. Nigdy nie
widział kobiety w stroju amiszki i był nią zafascynowany. Wyglądała jak postać z filmu.
Po chwili ze swojego biura wyszła Mary Paxton, a dokładnie rzecz
ujmując, najpierw wyszedł jej brzuch. Żwawym krokiem zbliżyła się do
Lilli i serdecznie ją uściskała.
– Witamy w Nowym Jorku!
Lillibet wyglądała na oszołomioną, ale uśmiechnęła się do Mary
promiennie.
– Trudno to sobie wyobrazić, ale moja mama była grubsza, kiedy
była w ciąży z bliźniakami. Każdy z nich ważył ponad cztery
kilogramy. Dzieci amiszów są ogromne!
Kobiety amiszów dobrze się odżywiały i prowadziły zdrowy tryb
życia.
– Moja dwójka jest wystarczająco duża, dziękuję bardzo. Już nie
mogę się doczekać, kiedy urodzę. Przyjechałaś w ostatniej chwili. Mam nadzieję, że wytrzymam
jeszcze ten tydzień.
– Jestem tego pewna – powiedziała pocieszająco Lilli. – Moi
bracia bliźniacy urodzili się dwa tygodnie po terminie.
– Wypluj te słowa! – zawołała Mary.
Poszła z Lillibet i Bobem do jego gabinetu, gdzie we troje usiedli na kanapie. W pobliskich
delikatesach Bob zamówił lunch i od razu zabrali się do pracy. Każda chwila z Mary była cenna.
Lilli rozejrzała się, po czym zdjęła czepek i pelerynę i położyła je na stojącym obok kanapy krześle.
Dwoje nowojorczyków obserwowało ją jak w zauroczeniu. Lilli, która od urodzenia nie ścinała
włosów, z długim jasnym warkoczem
odrzuconym na plecy wyglądała jak ożywiona postać z płótna
holenderskiego malarza. Dziewczyna odwróciła się do nich z błogim
uśmiechem.
– Nie mogę uwierzyć, że tu jestem. – Przez wiele tygodni musiała
znosić złość i groźby ojca. Teraz poczuła, że było warto, zresztą
przyjechała tu tylko na tydzień. Pragnęła w tym czasie chłonąć wszystko, co tylko możliwe, i jak
najlepiej wykonać pracę nad książką. – Miasto wygląda prawie dokładnie tak, jak je sobie
wyobrażałam, jest tylko
większe i bardziej ludne.
– Zgadza się.
Bob planował zabrać ją na zwiedzanie, ale jeszcze nie teraz.
Kiedy dostarczono lunch, zabrali się do pracy. Lilli zjadła niewiele, pracowała sumiennie i naniosła
wszystkie zmiany, które zdaniem Mary były niezbędne. Do piątej zrobili dużą część zaplanowanej
pracy. Obie kobiety były zadowolone i Bob zostawił je same. Zaglądał do nich od czasu do czasu i
widział, że wszystko idzie gładko.
O piątej Mary wstała i się przeciągnęła. Wszyscy troje uznali, że na pierwszy dzień wystarczy. Bob
powiedział Lilli, że zaprowadzi ją do
hotelu. Zarezerwował jej pokój w Mercerze w SoHo. Lilli ponownie
włożyła czepek i pelerynę i kilka minut później oboje zjechali windą.
Kiedy szli przez Tribeca w kierunku SoHo, Lilli przyglądała się
wszystkiemu z ciekawością i zachwytem.
– Zupełnie jak w książce! – zawołała.
Była tak pochłonięta przypatrywaniem się wszystkiemu, co ją
otaczało, że zupełnie nie zwracała uwagi na spojrzenia przechodniów,
którzy ze zdumieniem przyglądali się jej niedzisiejszemu ubiorowi.
Większość ludzi przypuszczała, że to kostium. Niewiele osób zdawało
sobie sprawę z tego, że to strój amiszki. Lilli wyglądała, jakby została przeniesiona z przeszłości.
Pomimo zainteresowania, jakie wzbudzała, Bob był dumny, mogąc iść obok niej. Lilli była
promienną, energiczną i bardzo piękną dziewczyną. W jej obecności czuł się pijany radością.
Weszli do hotelu Mercer po krótkiej przechadzce przez SoHo, w
czasie której Lilli obejrzała wszystkie napotkane sklepy. Nigdy nie
słyszała o żadnym z nich, co dla Boba stanowiło miłą odmianę. Prada, Chanel, Miu Miu – Lilli
wszędzie bardziej intrygowały osoby, które
nosiły te nazwiska, niż towary sprzedawane w ich salonach. Jej
ciekawość wzbudzili także uliczni handlarze.
Podeszli do recepcji – w hotelu już na nią czekano i jej pokój był
przygotowany. Bob zarezerwował apartament, na wypadek gdyby Mary
wolała pracować z Lilli w hotelu. Tym razem Lilli wiedziała, że
urządzenie, do którego wsiada, to winda, i w jej wnętrzu poczuła się swojsko. Boy hotelowy
zaprowadził ich do pokoju. Otworzył drzwi i
podał Lilli klucz. Bob wręczył mu napiwek i chłopak odszedł. Lilli
zauważyła, że klucz był właściwie rodzajem karty, którą boy wsunął w
otwór w drzwiach, po czym zapaliło się zielone światełko.
– To wygląda na skomplikowaną czynność – powiedziała szeptem
do Boba, który słysząc to, uśmiechnął się szeroko.
– Nic podobnego – zapewnił, ale ona właśnie rozglądała się po
salonie.
Bob przysłał jej duży bukiet róż. Apartament był zachwycający i
miał ładny widok. Lilli przeszła do sypialni i pomyślała o swoim
pokoiku podobnym do celi. Tutaj każdy kącik był oświetlony
elektrycznością. Bob pokazał jej, jak włączać i wyłączać lampy oraz telewizor, a potem zaprowadził
ją do łazienki. Lilli przyjrzała się wannie i prysznicowi.
– Kąpaliśmy się w stodole do moich jedenastych urodzin. Potem
papa wybudował łazienkę. Wszyscy z niej korzystamy. Teraz mamy już
gorącą wodę dzięki cysternom z propanem.
Bob pokazał jej, jak korzystać z gorącej i zimnej wody,
zademonstrował, jak spłukać toaletę, ale zrezygnował z wyjaśnienia, jak działa bidet. Wszystko dla
niej było nowe. Zainteresowała się
telewizorem, ale gdy go włączył, podskoczyła ze strachu. Nigdy w życiu nie oglądała telewizji, tylko
o niej czytała.
– Jesteś zmęczona, Lilli?
Bob wiedział, że z każdej strony płynęły do niej nowe informacje i
atakowały ją nieznane bodźce. Ogrom wrażeń mógł ją przytłaczać.
– Nie – odparła szczerze, choć ciężko pracowała przy redakcji
powieści – tylko trochę oszołomiona. Jest mnóstwo rzeczy, które warto zobaczyć, których warto się
nauczyć i które warto odkryć. Na pewno
myślisz, że jestem bardzo głupia. – Wyglądała na zawstydzoną. –
Wszystko jest dla mnie nowe. Nawet jeśli o czymś pisałam, to nigdy tego nie widziałam.
Bob się tego domyślał i jej wyznanie go wzruszyło. Wcale nie
uważał jej za głupią.
Znaleźli barek i Lilli z przyjemnością zjadła kilka cukierków. W
pokoju znajdował się też jednorazowy aparat fotograficzny i Bob
wyjaśnił jego działanie. Lilli uznała to za fantastyczny wynalazek.
– Mogę zrobić ci zdjęcie, zanim wrócę do domu? – zapytała go
nieśmiało.
Bob uśmiechnął się radośnie.
– Ja też chcę mieć twoje zdjęcie – powiedział, ale ona natychmiast spoważniała i pokręciła głową.
– Wykluczone. Tak mówi Ordnung. Nie wolno fotografować
amiszów. To zabronione.
– Przepraszam – powiedział ze skruszoną miną. Wiedza o
amiszach, jaką musiał posiąść, była równie ogromna jak wiedza o
nowoczesnym świecie, którą przyswajała Lilli. Jednak wiele się już
nauczył w ostatnich dwóch miesiącach o strojach, zasadach życia i poznał niemieckie słowa, których
używali amisze.
– Chciałabyś pójść na kolację?
Kiwnęła głową potwierdzająco, a jej oczy zabłysły.
– A czy potem możemy trochę pochodzić po Nowym Jorku? –
zapytała. – Chcę wszystko zobaczyć, zanim wrócę do domu.
– Dopiero co przyjechałaś. Obiecuję, że wszystko ci pokażę. –
Spojrzał na zegarek. Dochodziła szósta. – Może wrócę tu za godzinę?
Pójdziemy na kolację, a potem pojeździmy po mieście. Masz godzinę,
żeby odpocząć, położyć się albo robić to, na co masz ochotę.
Lilli chciała skorzystać z wanny, która wydała się jej cudownym
urządzeniem, ale nie powiedziała tego na głos. Chciała się też przebrać.
Przeczytała bilecik załączony do bukietu i podziękowała Bobowi za
róże. Po jego wyjściu otworzyła walizkę i wyjęła ubrania, które ze sobą przywiozła. Po namyśle
postanowiła włożyć czarną spódnicę i białą
bluzkę, ciemnoniebieski płaszcz, czarne baleriny i przezroczyste
pończochy.
Najpierw zmierzyła się z wanną. W chwili gdy odkręciła kurki,
rączka natryskowa wypadła jej z dłoni i rzuciła się na nią jak wąż, spryskując wodą wszystko wokół.
Śmiejąc się, Lilli złapała ją, pokręciła gałkami i wybrała odpowiadającą jej temperaturę i szybkość
strumienia.
Weszła do wody i wypróbowała wszystkie płyny do mycia ciała i
perfumowane mydła. Skończywszy się myć, wyszła z wanny,
uśmiechając się radośnie. Spojrzała na siebie w lustrze, wyszczotkowała włosy i ponownie zaplotła
je w warkocz. Następnie ubrała się i
przyjrzała się sobie. Była zdumiona. Wyglądała jak inna osoba.
Otwierając drzwi Bobowi, nagle poczuła się niepewnie. Na widok jej
stroju Bob stanął jak wryty – nic nie wskazywało na to, że Lilli jest amiszką. Była piękną młodą
kobietą.
– Czuję się jak Angielka – wyszeptała przerażona swoim ubiorem.
Nigdy nie miała na sobie tak krótkiej spódnicy, nigdy nawet takiej
nie widziała. Sięgała jej do kolan, tak samo jak płaszcz, ale Lilli czuła się, jakby była naga,
zwłaszcza w przezroczystych pończochach. Podniosła wzrok na Boba. Miała minę, jakby zbierało się
jej na płacz.
– Czy wyglądam głupio?
Ufała jego opinii we wszystkich sprawach, Bob był jej
przewodnikiem po nowoczesnym świecie.
– Skądże, Lillibet, wyglądasz pięknie. Po prostu nie spodziewałem
się zobaczyć cię w... w „normalnych” rzeczach.
Widział, że dziewczyna czuje się, jakby była w cudzej skórze.
– Podobają mi się zamki błyskawiczne – wyznała konspiracyjnym
szeptem i zachichotała nerwowo.
Pokazała mu, jak działa zamek w jej spódniczce, jakby nigdy tego
nie widział, i Bob się roześmiał.
– Są takie przydatne. Szkoda, że u nas ich nie ma. Nawet guziki byłyby wielkim ułatwieniem. Swoje
ubrania spinam szpileczkami i są na nich ślady mojej krwi, bo często kłuję się w palec.
Bob nie potrafił sobie wyobrazić takiego życia, jednak Lilli żyła w
ten sposób od urodzenia i nadal miała zamiar tak żyć. Nigdy nie
wspomniała, że chciałaby opuścić swoją wspólnotę, a on o to nie pytał.
I Lilli nadal uważała, że wyklęcie jej i zmuszenie do odejścia to najgorszy los, jaki mógłby ją
spotkać, co świadczyło o tym, że pragnęła pozostać we wspólnocie. Ale czy ojciec ją przyjmie po
powrocie z
Nowego Jorku? Lilli wierzyła, że papa nigdy jej nie wyklnie, a Bob miał
nadzieję, że dziewczyna ma rację. Była przekonana, że ojciec wybaczy jej nieposłuszeństwo.
Bob zabrał ją do pobliskiej włoskiej restauracji, gdzie Lilli zamówiła pizzę. Powiedziała, że kilkoro
nastoletnich amiszów przywiozło pizze w czasie rumspringi, i wyznała, że ta potrawa bardzo jej
smakowała. Bob zamówił makaron i kieliszek wina. Lilli odmówiła alkoholu. Nigdy nie piła i nie
chciała próbować. Nie zamierzała złamać wszystkich zasad i zacząć szaleć. Przyjechała do Nowego
Jorku, żeby poprawić swoją
książkę, a nie po to, żeby nadużywać wolności. Była uczciwą osobą.
Po kolacji Bob wynajął samochód z szoferem, żeby pokazać Lilli
miasto. Najpierw udali się do Empire State Building. Wjechali na górę na taras widokowy i ujrzeli w
dole cały Nowy Jork. Rozmawiali o tragedii w World Trade Center. Bob pokazał jej, w którym
miejscu stały Twin Towers.
Następnie pojechali na Broadway i Times Square i oglądali jasno
oświetlone kina i teatry. Potem udali się w stronę elegantszych dzielnic.
Bob poczuł trudną do wytłumaczenia chęć pokazania Lilli Central Parku.
Następnie pojechali Piątą Aleją i Bob kazał szoferowi zatrzymać się przy hotelu Plaza. Kiedy
wysiedli z samochodu, popatrzyli na ogromny
budynek. Lilli zwróciła uwagę na bryczki stojące wzdłuż trotuaru.
– Prawie jak w domu – powiedziała, uśmiechając się, choć
pomyślała, że w odróżnieniu od koni z jej wsi konie przed hotelem są stare i wyglądają na zmęczone.
Bryczki były przyozdobione plastikowymi kwiatami i małymi
girlandami, ponieważ wynajmowały je młode pary do romantycznych
przejażdżek po parku. Pomimo ozdób widok ten wydał się Lilli swojski.
Jednak żadna bryczka nie dorównywała pod względem elegancji
powozowi jej ojca, którego używał tylko od święta.
– Jeździsz tymi bryczkami? – zapytała.
– Nie – odpowiedział z przestrachem. – Nie znoszę koni. Boję
się ich.
– Naprawdę? Dlaczego? Spadłeś z konia jako dziecko?
Dla niej konie zawsze były częścią codziennego życia, tak samo jak
bryczki.
– Nie, po prostu się ich boję. Zawsze tak było. Panicznie boję się
koni. – Nawet mówiąc te słowa, wyglądał na zdenerwowanego.
– Ten lęk musiało wywołać u ciebie jakieś przykre zdarzenie z
końmi – powiedziała łagodnym głosem.
Bob pokręcił głową.
– Boję się ich, od kiedy sięgam pamięcią. Kiedy koń się do mnie
zbliża, wydaje mi się, że zaraz umrę.
– W takim razie nie zaproponujemy ci przejażdżki odświętnym
powozem mojego ojca – zapewniła go uspokajającym tonem.
Oddalili się od koni i bryczek, przeszli na drugą stronę ulicy i
zatrzymali się przy fontannie przed Plazą. Bob zamyślił się i miał
nieobecne spojrzenie.
– O czym myślisz? – zapytała Lillibet.
– Sam nie wiem. Znowu przytrafił mi się jeden z tych
zwariowanych momentów déjŕ vu . Wydawało mi się, że już tu byliśmy.
Lilli uśmiechnęła się, a on, patrząc na nią, zobaczył kobietę w
ośnieżonej czapie, nie była to jednak Lilli. Po chwili obraz zniknął, a wraz z nim uczucie, że kiedyś
oboje byli w tym miejscu.
– A dokąd teraz pojedziemy? – zapytała Lilli niczym dziecko
czekające na niespodzianki w Boże Narodzenie.
Nie doświadczyła déjŕ vu, które przydarzyło się Bobowi. Za bardzo
była zaabsorbowana zwiedzaniem miasta.
Wsiedli do samochodu i pojechali dalej Piątą Aleją w kierunku
placu Waszyngtona w Village. Bob opowiedział Lilli o wielkim drzewku bożonarodzeniowym
ustawianym co roku w Rockefeller Center. Lilli
przyjrzała się z ciekawością katedrze Świętego Patryka, którą minęli po drodze. Kiedy zajechali do
Village, Bob zaprowadził Lilli do kawiarni, gdzie zjedli deser i wypili cappuccino, które dziewczyna
oceniła jako pyszne. Ich wycieczka po Manhattanie była nadzwyczaj udana, a Bob
pragnął pokazać Lilli jeszcze więcej atrakcji w następnych dniach,
szczególnie miejsca historyczne, w przerwach pomiędzy jej sesjami z Mary.
Odwiózł Lilli do hotelu o pół do dwunastej, odprowadził ją do
pokoju, żeby sprawdzić, czy dziewczyna sama potrafi otworzyć drzwi
elektroniczną kartą. Dziękując mu, Lilli uśmiechała się do niego
promiennie.
– Nigdy w życiu tak dobrze się nie bawiłam – wyznała radośnie.
– Ani ja – powiedział Bob.
I mówił szczerze, nadal pamiętając krótkie déjŕ vu przed Plazą, które najwyraźniej nie miało nic
wspólnego z Lilli. Było mu głupio, zwłaszcza z powodu przyznania się do lęku przed końmi, i do tego
tematu więcej już nie wracał.
Obiecał, że przyjdzie po nią rano i zaprowadzi do wydawnictwa.
Nie chciał, żeby się zgubiła. Przyrzekł, że będzie się nią opiekować w czasie jej pobytu w Nowym
Jorku, i zamierzał dotrzymać słowa. I robił
to z prawdziwą przyjemnością.
Po jego odejściu Lilli zdjęła z siebie angielskie ubrania i powiesiła je w szafie, która była większa
od jej pokoju w domu rodzinnym,
włożyła koszulę nocną z grubej flaneli, którą uszyła razem z Margarethe w poprzednim roku, i
położyła się do łóżka. Koszula była wygodna i wypłowiała. Leżąc, Lilli myślała o ojcu i braciach i
choć czuła się w Nowym Jorku wspaniale, zatęskniła za nimi. Do tej pory nigdy się z nimi nie
rozstawała. Jej rozmyślania przerwał dzwonek telefonu. Bob pokazał
jej, jak go odebrać, więc podniosła słuchawkę i odezwała się niepewnie:
– Halo.
Dzwonił Bob.
– Chciałem się tylko upewnić, że się dobrze czujesz i że nie
zostałaś zaatakowana przez żadne dziwne urządzenie w pokoju.
Opowiedziała mu o przygodzie z rączką natryskową, kiedy chciała
przygotować sobie kąpiel przed kolacją.
– Nie, wszystkie urządzenia są grzeczne.
Bob uwielbiał jej melodyjny głos. Zawsze mówiła z ożywieniem i
radością, a teraz tym bardziej.
– Dziękuję za cudowny wieczór. Nigdy go nie zapomnę.
– Na tym jeszcze nie koniec – powiedział Bob tęsknie.
Pragnął, aby jej pobyt trwał wiecznie, ale za kilka dni wracała do
domu, gdzie jej życie pobiegnie utartym torem, i to samo stanie się z jego życiem. Dlatego chciał
maksymalnie wykorzystać każdą chwilę,
dopóki była w Nowym Jorku.
– Przy okazji, jeśli jesteś głodna, możesz zadzwonić po room
service i zamówić co tylko zechcesz, a obsługa przyniesie ci jedzenie do pokoju. Na przykład lody w
wafelku – dodał żartobliwie, robiąc aluzję do dnia, w którym się poznali.
– Nie jestem w stanie nic przełknąć – odparła, nadal oszołomiona zwiedzaniem miasta.
– Rano możesz zamówić śniadanie.
Słysząc to, Lilli westchnęła.
– Po tym, co tu mam, ciężko mi będzie wrócić do Lancaster. W
domu to ja jestem room service.
Bob się roześmiał. Lilli szybko się uczyła.
– Do zobaczenia rano, Lilli. Śpij dobrze.
– Dziękuję, słodkich snów.
Odłożywszy słuchawkę, wyłączyła światła i leżąc, patrzyła na
księżycową poświatę wlewającą się do pokoju. Myśląc o tym, że był to bardzo udany wieczór,
zapadła w sen.
Rozdział 20
Następnego ranka Bob przyszedł do hotelu o dziewiątej i zapukał
do drzwi pokoju Lillibet. Kiedy mu otworzyła, znowu miała na sobie
prostą suknię amiszów i czysty fartuch. Ubrała się do pracy. Był to ogromny kontrast w stosunku do
tego, jak wyglądała poprzedniego
wieczoru.
W drodze do wydawnictwa rozmawiali ze sobą jak para starych
przyjaciół. Wstąpili do Starbucksa po kawę, kupili również duńskie
drożdżówki, ponieważ żadne z nich nie zjadło śniadania. Jak tylko
przyszli do biura, Lilli natychmiast zabrała się do pracy z Mary. Szło im dobrze i obie były
zadowolone. Później Mary powiedziała Bobowi, że
Lilli w lot chwytała wszelkie wskazówki. Była sobota i w
wydawnictwie panował spokój, ponieważ poza nimi trojgiem nie było
nikogo innego.
We troje zjedli lunch w pobliskiej restauracji, po czym wrócili, aby jeszcze popracować nad książką.
Po godzinie Mary była wykończona i
powiedziała, że musi wracać do domu. Gdy tylko wyszła, Bob poprosił
Lilli, żeby włożyła płaszcz, bo zamierzał zabrać ją na zwiedzanie. Pokazał
jej Statuę Wolności, a potem udali się do muzeum na Ellis Island, które ją zafascynowało, jednak nie
mogli tam zostać długo. Lilli z wielką uwagą obejrzała eksponaty i kilka razy Bob zauważył w jej
oczach łzy. Kiedy wrócili do hotelu, oboje stwierdzili, że są wykończeni, i zjedli po burgerze w
hotelowym barze. Rozmawiali na setki tematów, między
innymi Bob opowiedział jej o swojej rodzinie.
– Zawsze odstawałem od reszty rodziny. Rodzice i brat to
intelektualiści opanowani żądzą sukcesu zawodowego. Moje plany
zawodowe były nieco „łagodniejsze”. Zawsze chciałem pracować w
branży wydawniczej, inaczej niż moi prawniczo-medyczni rodzice i brat bankowiec. Nawet moja
bratowa jest adwokatem, choć nigdy nie
pracowała w zawodzie. Wybrała karierę gospodyni domowej, jak Martha Stewart, a ich dzieci są jak
roboty. Uczyły się każdego rodzaju tańca i muzyki, każdego języka i programu komputerowego, jaki
istnieje na tej planecie.
Był to świat zupełnie obcy dla Lillibet, która żyła w społeczności, w której dzieci kończyły naukę po
ósmej klasie, a ich wychowanie było bardziej swobodne, nikt nie chodził na lekcje stepowania ani
języka
mandaryńskiego, natomiast chłopcy uwielbiali grać w bejsbol, a
dziewczynki uczyły się gotować i szyć.
– Uważałem, że w życiu powinno być trochę więcej swobody i
serdeczności. Człowiek nie powinien musieć tak się wysilać – powiedział
Bob, starając się jak najlepiej wytłumaczyć swój punkt widzenia.
Ale Lilli zdawała się go rozumieć.
– A ja byłam twoim przeciwieństwem. Zawsze pragnęłam więcej.
Więcej wiedzieć, dłużej się uczyć. Dzięki mamie przeczytałam tak dużo książek, że otworzyły się
przede mną nowe światy i zapragnęłam
zobaczyć więcej i zrobić więcej, niż oczekuje się od amiszek. Tego
nauczyła mnie mama. Nauczyła mnie kochać to, co czytam, i zachęcała, żebym zaczęła pisać, choć
spróbowałam tego dopiero po jej śmierci.
Czułam, jakby ona mnie do tego nakłaniała albo jakbym była jej to winna.
Jednak pisanie nie pasuje do naszego tradycyjnego stylu życia. Gdybym wyszła za mąż, żaden
mężczyzna z naszej wspólnoty nie pozwoliłby mi tego robić. A nam nie wolno zawierać związków
małżeńskich z
osobami, które nie są amiszami – powiedziała po prostu, a w jej głosie nie było słychać żalu. –
Małżeństwo przynosi ze sobą ograniczenia –
dodała w zamyśleniu – a przynajmniej tak jest u nas. Kobieta traci prawo do podejmowania decyzji,
bo wszystko zależy od mężczyzny. Nie
potrafiłaby tak żyć.
Zdawała się nie pamiętać, że teraz o jej życiu decydował ojciec.
– Nie musiałabyś stracić tego prawa, gdybyś poślubiła właściwego
mężczyznę. Małżeństwo powinno polegać na partnerstwie. – Bob się
roześmiał. – Ale w końcu co ja o tym wiem? Ostatni raz miałem stałą dziewczynę w college’u i nasz
związek skończył się tym, że rzuciła mnie dla mojego najlepszego kumpla. I dobrze zrobiła. Byłem
wtedy
dziwakiem. Pasjonowałem się wyłącznie zajęciami z literatury i
czytaniem książek, które były o wiele bardziej interesujące niż moja dziewczyna.
Bob i Lilli zaczęli rozmawiać o swoich upodobaniach literackich i stwierdzili, że przeczytali
mnóstwo tych samych książek i mieli tych samych ulubionych autorów, gdy byli młodsi, choć niektóre
powieści
każde z nich interpretowało nieco inaczej. Przez dłuższy czas
dyskutowali na te tematy, a potem Bob opowiedział Lilli o tym, jak założył własną firmę i z iloma
trudnościami przyszło mu się zmierzyć.
Lilli zazdrościła mu, że współpracuje z pisarzami i odkrywa nowe
książki.
– Na przykład twoją – powiedział Bob, przypominając jej w ten
sposób, że znalazł jej powieść w stercie odrzuconych rękopisów.
Lilli uświadomiła sobie w tym momencie, że niewiele brakowało,
żeby jej książka została odesłana, i Bob nigdy by jej nie przeczytał.
– Twój fartuch przyciągnął mój wzrok.
– Dlatego go wysłałam. Pomyślałam, że może mi przynieść
szczęście.
– Nam obojgu przyniósł szczęście – powiedział Bob z czułością.
Zapłacił rachunek i odprowadził Lilli do jej pokoju. Następnego
dnia była niedziela i Mary poprosiła o wolne. Tłumaczyła, że musi dać odpocząć stopom i odprężyć
się, a Bob poczuł wyrzuty sumienia, że za bardzo ją męczył. Na swoje usprawiedliwienie miał tylko
to, że walczyli z czasem.
– Co chcesz jutro robić, Lilli? – zapytał Bob, gdy stali w salonie w apartamencie dziewczyny.
– Wszystko, co zaproponujesz. Spacer w parku, przejażdżka
samochodem, nie mam specjalnych życzeń.
– W takim razie podejmiemy decyzję jutro. Może będziesz miała
ochotę później wstać.
Lilli się roześmiała.
– Dla mnie szósta rano to późna godzina. Muszę wstać, zrobić
śniadanie ojcu i Willy’emu, zanim wyjdą do pracy w polu.
Miała ciężkie życie i Bob podziwiał ją za to, że dzielnie je znosi, ale ona nie czuła się
poszkodowana. Sprzeciwiała się ograniczeniom,
surowym zasadom, ale nie ciężkiej pracy.
Umówili się na dziesiątą rano i w niedzielę o wyznaczonej porze Lilli czekała na niego w holu w
niebieskich dżinsach, sweterku i
niebieskim płaszczu. Bob zaprosił ją do Café Cluny na pyszne śniadanie, po którym pojechali
taksówką do Central Parku. Długo spacerowali, po
czym poszli nad staw, na którym pływały modele łodzi żaglowych, i
usiedli na ławce. Cały czas rozmawiali, jakby chcieli nadrobić czas, w którym jeszcze się nie znali.
Wieczorem znowu pojechali do Village na kolację. Bob zadzwonił do Mary i z ulgą dowiedział się,
że jeszcze nie urodziła. To oznaczało, że następnego dnia mogli kontynuować pracę nad książką.
Bob i Lilli byli zrelaksowani i radośni po wspólnie spędzonym
dniu wolnym od pracy. Odprowadziwszy Lilli do hotelu, Bob poszedł
pieszo do swojego mieszkania, myśląc o niej cały czas. Nie potrafił sobie wyobrazić życia, gdy Lilli
wyjedzie. Uszczęśliwiała go jej bliskość, ich niekończące się rozmowy, zwierzenia, wymiana
poglądów na życie. Czuł
się tak, jakby mu jej zawsze brakowało, tylko nie zdawał sobie z tego sprawy. Czas jednak płynął
nieubłaganie i wkrótce Lilli miała wyjechać.
Mógł ją odwiedzić w Pensylwanii, ale wiedział, że nigdy nie może
oczekiwać niczego więcej. Lilli dobrze się czuła we wspólnocie i
akceptowała obowiązujący w niej styl życia, który fundamentalnie różnił
się od jego życia.
Lilli nic nie powiedziała Bobowi, ale zaczynała odczuwać coraz
bardziej dojmującą tęsknotę za ojcem i braćmi. Od trzech dni przebywała z dala od domu i dziwnie
się czuła, nie mogąc z nimi rozmawiać ani ich zobaczyć. Nie mogła do nich zadzwonić ani
opowiedzieć im, co
dotychczas robiła. Zatęskniła nawet za Margarethe. Była smutna, gdy w poniedziałek rano weszła do
wydawnictwa. Zauważyła, że Mary wygląda
na bardziej zmęczoną. Okazało się jednak, że redakcja książki szła im sprawnie. Pracowały cały
dzień i ani razu nie opuściły biura, tylko Bob co jakiś czas zaglądał do nich, żeby zobaczyć, co u nich
słychać.
Wykonały sporą część pracy. Mary oceniła, że potrzebują jeszcze tylko jednego dnia.
Wieczorem Bob zabrał Lilli na mecz bejsbolu i dziewczyna była
zachwycona. Jedli hot dogi, popcorn, precle i lody, a Yankees wygrali mecz. Lilli już nie mogła się
doczekać, kiedy opowie o tym braciom.
Uwielbiali grać w bejsbol z kolegami. Był to jeden ze sportów, które wolno było uprawiać dzieciom
i młodzieży ze wspólnoty amiszów.
Każdy dzień, który Lilli spędziła z Bobem, był przyjemniejszy od
poprzedniego. Bob był miły, miał dobry charakter i dokładał wszelkich starań, aby Lilli ciekawie
spędzała czas. Przy nim czuła się spokojna i bezpieczna. Miała wrażenie, że zawsze był częścią jej
życia. Powiedziała mu o tym, gdy po meczu odprowadził ją do hotelu.
– Z nikim nie czułam się w ten sposób – przyznała. – Jakbyś był moim bratem albo najlepszym
przyjacielem. Jest mi z tobą dobrze i mogę ci wszystko powiedzieć.
– To samo czuję w stosunku do ciebie, Lilli. Nie wiem, co zrobię, kiedy wyjedziesz.
Stała się mu naprawdę bliska.
– To dziwne, prawda? – stwierdziła w zamyśleniu. – Jakbyśmy
zawsze byli razem, tylko długo nic o sobie nie wiedzieliśmy. Może moja mama nas ze sobą
połączyła, poprzez moją powieść.
Żartowała, ale tylko częściowo. Nie rozumiała, dlaczego czuje tak
bliską więź z Bobem, ale taka była prawda. Ona też nie potrafiła sobie wyobrazić życia bez niego,
jednak on pochodził z innego świata, a w jej świecie nie było dla niego miejsca. Jej ojciec mógł się
zgadzać na jego okazjonalne odwiedziny, jeśli w ogóle kiedykolwiek wybaczy mu
wydanie książki, ale na tym kończyłyby się jego ustępstwa. W ich
wspólnocie nie było miejsca dla Anglika. Musiał być amiszem albo był
intruzem.
– Będę za tobą tęsknić, kiedy wrócę do domu – powiedziała ze
smutkiem.
Teraz jednak tęskniła za swoją rodziną, i to bardzo mocno. I z
każdym upływającym dniem jej tęsknota przybierała na sile, czego się nie spodziewała. Choć
również z każdym upływającym dniem Bob stawał się coraz bliższy jej sercu. Czuła się wewnętrznie
rozdarta.
Bob odnosił się do niej z szacunkiem i nigdy nie przekroczył
żadnej granicy, której nie powinien. Był pewien, że się w niej zakochał.
Ona jednak była młoda, a on nie chciał komplikować jej życia. Nie bez znaczenia był też fakt, że Lilli
była amiszką. Bob nie wyobrażał sobie, że mógłby nadużyć jej zaufania. Nie śmiał nawet pocałować
jej na dobranoc, choć za każdym razem gdy się z nią żegnał, pragnął wziąć ją w ramiona, pocałować
i wyznać, jak bardzo ją kocha. Wiedział jednak, że po
przekroczeniu tej granicy już nic nie byłoby takie samo. Wolał milczeć i ukrywać swoje uczucia, choć
były gorące. Ona była tak niewinna.
Cieszyła się jak dziecko, gdy poznawała z nim nowy świat, wiedział
jednak, że nie mogła z nim zostać, i ona też o tym wiedziała.
Właściwie nie był nawet pewien, czyby tego chciała. Wyznała mu, że
tęskni za domem. Zobaczyła z nim mnóstwo nowych miejsc i poznała
wiele nowych rzeczy, nigdy jednak nie powiedziała, że nie chce wrócić do Pensylwanii. Świadomie
pragnęła znowu znaleźć się w domu swojego
ojca.
We wtorek Mary została dłużej w wydawnictwie i wieczorem obie
z Lilli skończyły redakcję książki. Odetchnęły z ulgą. Mary wręczyła Bobowi poprawiony tekst, a
gdy chwilę później Lilli i Bob pomagali jej wsiąść do taksówki, ledwo mogła się ruszać.
Powiedziała, że pójdzie
prosto do łóżka. Lilli i Bob poszli na krótki spacer, po drodze wstąpili do restauracji coś zjeść, po
czym wrócili do pokoju hotelowego i długo rozmawiali. Lilli była zadowolona z książki i pracy,
którą nad nią wykonali. Miała poczucie, że zrobiła przy niej wszystko, co należało, i była gotowa,
żeby po powrocie do domu zacząć pisać nową powieść.
Pomysłem na nią podzieliła się z Mary, która uznała, że jest dobry, i była pewna, że spodoba się
również Bobowi. Lilli miała prawdziwy talent.
Po pewnym czasie oboje umilkli. Bob patrzył na Lilli wzrokiem
pełnym miłości. Nie chciał jej powiedzieć o tym, co do niej czuje, żeby wszystkiego nie popsuć, ale
ukrywanie uczucia przychodziło mu z coraz większym trudem.
– Dlaczego tak na mnie patrzysz? – zapytała delikatnie.
Miała oczy kobiety w twarzy dziecka i drobne ciało wodnego
duszka. Bob poczuł ochotę, aby wziąć ją w ramiona, ale bał się, że
mógłby ją zgnieść, brakowało mu też śmiałości. Poza tym nie chciał jej przestraszyć i zniszczyć tego,
co ich łączyło. Lilli była niezepsuta i niewinna i to go w niej niezwykle pociągało.
– Czasami mam dziwne odczucia, gdy jesteśmy razem – odparł,
wzdychając. – Na przykład, że znam cię bardzo dobrze, nawet zakamarki twojej duszy, ale nie wiem,
skąd to wiem. Może to tylko takie złudzenie.
– Ja też mam takie odczucia. Jakby nasze dusze się znały albo nasze serca. Może na tym polega
miłość – powiedziała w zadumie i rozplotła warkocz.
Oboje byli zmęczeni i było późno.
– Nigdy nie byłam zakochana – powiedziała otwarcie i niemal
dodała: „Aż do teraz”, ale w porę się powstrzymała.
Nie była pewna, czy się zakochała w Bobie, czy nie, i nie chciała zepsuć tego, co ich łączyło, ani go
zaszokować.
Bob chciał ją zapytać, czy teraz jest zakochana, ale nie śmiał. Bał się zadać to pytanie. Po chwili
milczenia zaczął delikatnie głaskać włosy Lilli.
Sięgały jej poniżej pasa i były bardzo jasne.
W pewnym momencie Bob wstał. Uznał, że musi wyjść, zanim zrobi
coś, czego on albo ona później by żałowali. Lilli odprowadziła go do
drzwi. Miała na sobie niebieskie dżinsy i sweterek, a na stopach tylko skarpetki. Uniosła dłoń i
delikatnie dotknęła jego policzka.
– Dziękuję, Bob – powiedziała cicho. – Bardzo mi na tobie
zależy. Nie wiem, co to znaczy, ale wspaniale się czuję tutaj z tobą.
– Wiem. Mnie z tobą też jest cudownie – powiedział, a w jego głosie było słychać smutek.
Już myślał o jej wyjeździe. Skończyli pracę i Lilli musiała wracać.
Bez niej jego życie stanie się puste. Czuł, jakby zawsze jej szukał, a teraz, gdy ją odnalazł, nie mógł z
nią być.
– Przyjedziesz do mnie, kiedy wrócę do domu? – zapytała również
zasmucona.
Mimo że jej miejsce było w rodzinnej wiosce, nie mogła znieść
myśli o rozłące z Bobem.
– Jeśli twój ojciec mi pozwoli, przyjadę.
Kiwnęła głową. Pomyślała, że z czasem stanie się to możliwe, choć
mogło minąć wiele tygodni, zanim Henryk wybaczy Lilli i Bobowi
wydanie książki. Była to jednak rzecz, która ich ze sobą zetknęła i
sprawiła, że stali się sobie bliscy, więc Lilli niczego nie żałowała. Była pewna, że ojciec w końcu
pogodzi się z wydaniem powieści, choćby
dlatego, że kochał swoją córkę.
Bob pocałował Lilli w czubek głowy i wyszedł.
– Do zobaczenia jutro. Śpij dobrze.
Niemal dodał: „Kocham cię”, ale w porę się powstrzymał.
Wracał do swojego mieszkania pieszo i myślał o Lilli. Ona
patrzyła przez okno pokoju, zastanawiając się nad tym, co się właśnie między nimi wydarzyło. Czuła,
jakby od tej chwili należała do niego. I wcale się nie bała. Coś jej mówiło, że tak miało być.
Następnego ranka Bob przyszedł do hotelu, żeby zjeść z nią
śniadanie. Kiedy był z Lilli, na jego komórkę zadzwoniła Mary z
wiadomością, że o drugiej w nocy urodziła bliźnięta. Miała zmęczony, ale szczęśliwy głos. Lilli też z
nią rozmawiała, złożyła jej gratulacje i zapytała, czy mogą ją odwiedzić.
Po południu pojechali do szpitala, w którym przebywała Mary. Lilli
po kolei wzięła na ręce każde bliźnię, a Bob, przyglądając się jej, nabrał
pewności, że chce mieć z nią dzieci. Nigdy przedtem nie pragnął zostać ojcem. To było aż
przerażające, jak wielki wpływ miało na niego
przebywanie z Lilli. Doświadczał nowych i gwałtownych uczuć, choć nie pokazywał tego po sobie.
Bob i Lilli przynieśli Mary kwiaty i dwa małe niebieskie pluszowe misie. Dzieci były rozkoszne.
Mary nadała im imiona Trevor i Tyler. Lilli przypomniała sobie chwile, gdy urodzili się jej bracia
bliźniacy, a ona miała trzynaście lat i szalała z radości. Mama urodziła w domu i Lilli była obecna
przy porodzie.
Kiedy wracali pieszo do hotelu, Lilli wyznała, że nie chce mieć
dzieci. Bob spojrzał na nią zaskoczony.
– Dlaczego nie chcesz?
Dopiero co widział, jak dobrze daje sobie radę z małymi dziećmi,
jak spokojnie trzyma je w ramionach, o wiele sprawniej niż ich mama, która najwyraźniej nadal była
oszołomiona.
– Już to wszystko przerobiłam po śmierci mamy. Wychowałam
swoich młodszych braci. Nie mam ochoty znowu tego przechodzić.
– Może gdy kogoś pokochasz, zapragniesz mieć z nim dzieci.
Pokręciła głową.
– Nie sądzę. Ojciec uważa, że powinnam poślubić jednego z
wdowców z naszej wspólnoty i urodzić dzieci. Ale ja nie poślubię
nikogo, kogo nie będę kochała.
Bob odetchnął z ulgą, a Lilli zachichotała.
– Robi mi się wesoło, kiedy wyobrażam sobie siebie jako zrzędliwą
starą pannę, która robi to, co jej się podoba.
Jednak nie mogła robić tego, co chciała, tylko to, czego chciał jej
ojciec, i zarówno Lilli, jak i Bob o tym wiedzieli.
– Ale jeśli będziesz wychodzić za mąż, zaproś mnie na ślub –
powiedział, czując ukłucie w sercu.
– Nie obawiaj się, nie wyjdę – zapewniła.
Przysunęła się do niego i wzięła go pod rękę. Uwielbiał, gdy to
robiła. Kiedy szła tuż przy jego boku, czuł jej bliskość. I wtedy
powiedziała coś, o czym żadne z nich nie chciało myśleć i czego żadne z nich nie chciało usłyszeć.
Ale praca, która była celem jej przyjazdu do Nowego Jorku, została ukończona.
– Powinnam już wracać do domu – wyszeptała.
Bob obawiał się tych słów od chwili, gdy przyjechała.
– Wiem.
Była środa.
– Może w piątek? – zapytała z wahaniem. Wróciłaby do domu
po tygodniu, zgodnie z obietnicą, którą dała ojcu, co byłoby uczciwe w stosunku do niego.
Bob kiwnął głową.
– Zamówię samochód. Co chciałabyś jutro robić, w ostatnim dniu
pobytu? – zapytał.
– Po prostu być z tobą – odrzekła, jakby wiedziała, co on czuje.
Bob marzył, aby kochać się z nią przez cały dzień i zatrzymać ją
przy sobie na zawsze, ale wiedział, że to szalone pragnienia, i miał tylko nadzieję, że ona niczego się
nie domyśla. Pragnął błagać ją, aby go nie opuszczała, ale nie mógł tego zrobić.
– Może znowu pojedziemy do Central Parku?
Zrobili tak, jak zaproponowała. Popływali łódką po stawie, poleżeli
na trawie na kocu, który przyniósł Bob, i rozmawiali. Po pikniku poszli do zoo. Spędzali dzień na
wsi w środku wielkiego miasta. Posłuchali steel bandu, przyglądali się dzieciom i żonglerom, a pod
koniec dnia znowu przechodzili przed hotelem Plaza i Bob ponownie doświadczył
tego samego dziwnego uczucia, że kiedyś byli już w tym miejscu oboje.
Przywołali taksówkę i wrócili do centrum.
Ponownie poszli na pizzę i Lillibet z uśmiechem stwierdziła, że jej rumspringa się kończy i że teraz
będzie musiała zachowywać się jak
osoba dorosła już do końca życia.
– Przyjedziesz znowu do Nowego Jorku? – zapytał Bob, a serce
podeszło mu do gardła.
– Spróbuję.
Nie chciała jednak wystawiać cierpliwości ojca na zbyt wielką próbę.
Może uda się jej przyjechać przy okazji następnej książki, kiedy już ojciec wybaczy jej pierwszą. Do
tego czasu będą musiały jej wystarczyć
odwiedziny Boba w Pensylwanii, jeżeli ojciec się na nie zgodzi.
Ostatecznie wszystko zależało od papy.
Wtedy Bob powiedział coś, co zabrzmiało dziwnie nawet dla niego
samego.
– Gdyby cokolwiek się stało, proszę, zadzwoń do mnie albo do
firmy wynajmującej samochody i wracaj... Wracaj do domu... Będę tu na ciebie czekał. Albo jeśli
zechcesz, ja przyjadę po ciebie. Nie musisz tam tkwić uwięziona, jeśli nie chcesz. W każdej chwili
możesz na mnie
liczyć.
Nigdy w życiu nikomu nie złożył tak poważnego zobowiązania.
– Nie jestem uwięziona, Bob. Tam jest moje miejsce. Jestem
amiszem jak pozostali – powiedziała z dumą, z podniesioną głową, i Bob zrozumiał, że Lilli mówi z
pełnym przekonaniem.
– Po prostu pamiętaj, że masz mnie i nigdy nie będziesz sama,
jeśli coś się zdarzy.
Lillibet uśmiechnęła się, wdzięczna za tę deklarację, miała jednak
nadzieję, że nie będzie musiała korzystać z jego pomocy. Bob natomiast postanowił, że gdy Lilli
będzie wyjeżdżać, da jej wizytówkę firmy
wynajmującej samochody. Nie był pewien, jak ojciec Lilli zachowa się po jej powrocie do domu.
Henryk był zawzięty, może nawet bardziej, niż Lilli myślała. Była przyzwyczajona do jego
dyktatorskich rządów.
Kiedy wieczorem odprowadził ją do hotelu, starał się jak najdłużej
odwlec moment rozstania, w końcu jednak musieli się pożegnać. Bob
obiecał, że przyjdzie rano, gdy ona będzie wyjeżdżać. Lilli chciała jeszcze wejść do wydawnictwa,
żeby wszystkim podziękować i z każdym się
pożegnać, i Bob jej towarzyszył. Było południe, gdy Lilli wyszła z
redakcji i wsiadła do samochodu. Jeszcze raz podziękowała Bobowi za wszystko. Dużo dla niej
zrobił i okazał jej wiele życzliwości. Uniosła się na palcach, zarzuciła mu ręce na szyję i przywarła
do niego jak dziecko.
Bob pragnął, by ta chwila trwała wiecznie.
– Uważaj na siebie, Lilli – powiedział szorstko. – Masz
wszystkie moje numery, gdybyś mnie potrzebowała.
Lilli pokiwała głową, w oczach miała łzy.
– Ty też na siebie uważaj. Przyjedź do mnie.
Bob kiwnął głową. Lilli wsiadła i zapięła pas. Kiedy samochód
ruszył, pomachała ręką. Bob stał na chodniku i patrzył na oddalającą się Lilli. Nigdy w życiu nie czuł
się tak samotny.
Rozdział 21
Jazda do Lancaster trwała dłużej, niż Lilli się spodziewała, z
powodu piątkowych korków na drogach. Bob dzwonił do niej dwa razy i
oboje starali się rozmawiać w radosnym tonie, jednak ona czuła się, jakby wracała statkiem
kosmicznym na inną planetę, co nie było takie
dalekie od prawdy. Cofała się w czasie o czterysta lat, odjeżdżała od Boba na taką odległość, jakby
on mieszkał na Marsie. I on też miał takie odczucie.
Szofer zatrzymał się, aby zatankować, ale wcześniej dał Lilli swoją
wizytówkę, zgodnie z prośbą Boba, żeby miała ją przy sobie w razie nagłej potrzeby. Do Bart
Township wjechali dopiero po szóstej wieczorem.
Szofer nie mógł jej zostawić w mleczarni, ponieważ Lilli nie mogłaby zadzwonić po brata i nie było
tam nikogo, kto by ją zawiózł do domu.
Mleczarnia była już zamknięta. Lilli poprosiła więc kierowcę, żeby
zawiózł ją do domu. Powiedziała mu, jak ma jechać, i już chciała
zadzwonić do Boba, żeby znowu się z nim pożegnać, ale się rozmyśliła.
Była już prawie w domu i musiała zebrać siły na spotkanie z ojcem.
Cieszyła się, widząc znajomą okolicę. I choć Nowy Jork bardzo się jej podobał, to tutaj był jej dom i
jej miejsce na ziemi. W jej uczuciach nic się nie zmieniło. Domyślała się, że ojciec prawdopodobnie
będzie na nią zły przez kilka następnych tygodni, ale było też możliwe, że tak bardzo się za nią
stęsknił, że jej wybaczył i ucieszy się z jej powrotu. Lilli była gotowa wrócić na swoje miejsce i
wykonywać codzienne obowiązki. A
wieczorami przy świetle świecy zamierzała pisać nową powieść, tak jak pisała pierwszą.
Gdy kierowca podwiózł ją pod dom i podał jej walizkę,
podziękowała mu i zaczekała, aż odjedzie. Przez chwilę stała i
wpatrywała się w znajomy budynek, po czym weszła do środka,
szczęśliwa, że jest w domu. Miała na sobie czepek, pelerynę i pełny strój amiszki. Nosiła go także
przez większość czasu w Nowym Jorku.
Angielskie ubrania były tylko przyjemną odmianą, podobnie jak inne
zdarzenia w Nowym Jorku i czas spędzony z Bobem. Między nią a
Bobem nawiązała się głęboka przyjaźń, za którą była wdzięczna, ale jej miejsce było w domu jej
ojca.
Kiedy weszła, zdziwiła ją panująca w domu cisza. Dochodziła
siódma, więc o tej porze ojciec i bracia powinni jeść kolację, chyba że poszli do któregoś z jej
starszych braci. Nie miała sposobu, żeby
zawiadomić domowników o swoim powrocie. Była przekonana, że w
domu nikogo nie ma, więc drgnęła, gdy niespodziewanie zjawił się ojciec.
Nie słyszała braci, więc wiedziała, że w domu są tylko oni dwoje.
– Dzień dobry, papo – powiedziała, uśmiechając się do niego. –
Wróciłam. Bardzo się za wami wszystkimi stęskniłam. Gdzie są chłopcy?
Henryk kazał im pójść do domu ich starszego brata, spodziewając
się, że Lillibet może wrócić wieczorem. Chciał spotkać się z nią sam na sam.
Podszedł do niej z kamienną twarzą i najpierw wskazał na nią, a
potem na drzwi. Przemówił do niej po niemiecku wściekłym tonem.
– Odejdź z mojego domu. Już nie jesteś moją córką. Już tu nie
mieszkasz. Nie znamy cię. Nie waż się nigdy tu wracać.
Lilli patrzyła na niego w osłupieniu. Podeszła i spróbowała go
objąć, ale on ją odepchnął. Tego się nie spodziewała. Nigdy nie myślała, że ojciec tak ją potraktuje.
Kochał ją, jak więc mógł chcieć ją wypędzić?
Posłuszeństwo i Ordnung były dla niego ważniejsze niż jedyna córka?
Lilli nie była w stanie tego pojąć.
– Chcesz żyć pośród Anglików w Nowym Jorku? To wracaj do
nich! – krzyknął ojciec. – Nie możesz sobie wyjeżdżać, kiedy chcesz, i wracać, kiedy ci się podoba.
Okazałaś mi nieposłuszeństwo. Lillibet
Petersen, jesteś wyklęta! – Podszedł do drzwi, otworzył je gwałtownie i ręką wskazał podwórko. –
Wyjdź! Natychmiast!
Nie mogła w to uwierzyć. Spróbowała go ominąć i pobiec
schodami do swojego pokoju, ale zatrzymał ją i zaciągnął do drzwi,
trzymając w drugiej ręce jej walizkę. Walizkę wyrzucił na podwórko, a Lilli wypchnął z domu.
Upadła na ziemię, szlochając.
– Papo, nie! – zawołała.
Ojciec zatrzasnął drzwi i zamknął je na sztabę od wewnątrz.
Dlatego kazał chłopcom pójść do domu ich starszego brata. Nie chciał, żeby byli świadkami tej
sceny. Wszyscy wiedzieli, że Lilli została wyklęta.
Henryk czekał, żeby jej to powiedzieć.
Lilli leżała kilka minut, płacząc, po czym się podniosła. Jej grube
pończochy były podarte, a kolana podrapane od upadku na piasek. Nie wiedząc, co robić, poszła
zapłakana do Margarethe. Zastała zamknięte
drzwi, ale usłyszała, że gospodyni jest w środku. Zaczęła walić pięściami i krzyczeć, że wie, że
Margarethe jest w domu. W końcu kobieta
zlitowała się nad nią i podeszła do drzwi, jednak ich nie otworzyła.
– Nie mogę cię wpuścić – powiedziała cicho. – Zostałaś wyklęta.
– Rada starszych mnie wyklęła czy tylko papa? – zapytała Lilli
przez łzy.
– Nie wiem. Ale twój ojciec zabronił mi cię wpuszczać. Wiedział,
że do mnie przyjdziesz. Nie pozwoli ci wrócić do domu, Lilli. Musisz
odejść. Masz pieniądze. Wróć do Nowego Jorku. Tutaj nie możesz zostać.
– O mój Boże – powiedziała Lilli z rozpaczą – on tego nie
może zrobić.
– Niestety może – powiedziała z przekonaniem Margarethe. –
Nikt ci nie pomoże. Odejdź.
Kobieta płakała po drugiej stronie drzwi, a Lilli łkała na progu.
Kiedy ojciec jej groził, mówił poważnie. Zrobił to, co zdawało się
niewyobrażalne. Lilli została wyklęta.
– Kocham cię, żegnaj – powiedziała Lilli.
Obie kobiety płakały. Po dłuższej chwili Lilli, ciągle w szoku,
zataczając się, ruszyła w stronę mleczarni. Kilkanaście razy przysiadała na skraju drogi i płakała, aż
robiło się jej niedobrze. Nigdy nie myślała, że ojciec to zrobi. Był okrutniejszy, niż sądziła. Postąpił
tak z powodu książki i dlatego że go nie posłuchała i pojechała do Nowego Jorku.
Liczyło się tylko posłuszeństwo.
Dojście do mleczarni zajęło jej godzinę. Była już ósma. Lilli miała
przy sobie kilka monet i wizytówkę, którą dał jej szofer. Nie chciała dzwonić do Boba w stanie, w
którym obecnie była, nie chciała
powiedzieć mu, jak okrutnie potraktował ją ojciec i że ją wyklął. Był to najstraszniejszy z
koszmarów. Lilli bardzo się wstydziła samej siebie i ojca. Przed rozmową z Bobem chciała się
najpierw uspokoić. Czuła się podle i nigdy w życiu nie była tak przerażona. Kiedy wchodziła do
kabiny telefonicznej stojącej nieopodal mleczarni, w duchu modliła się do mamy o pomoc.
Wybrała numer szofera i poprosiła, żeby po nią przyjechał.
Mężczyzna powiedział, że dojechał już do płatnej autostrady New Jersey i powrót zajmie mu
godzinę, ale się zgodził.
Lilli usiadła przed mleczarnią na ławce, na której latem siedziała z
Bobem, tej samej, na której wcześniej znalazła książkę wydaną przez jego wydawnictwo. Nie miała
pojęcia, co się teraz z nią stanie. Nie chciała mieszkać w Nowym Jorku, chciała zostać tutaj, gdzie
było jej miejsce.
Była amiszką.
Pomyślała o mamie. Ona nigdy nie pozwoliłaby, żeby ojciec ją
wyklął. Ojciec był bardziej zawzięty, stał się taki po śmierci żony, ale pewnie także z powodu wieku.
Szofer przyjechał o pół do dziesiątej. Lilli nadal płakała. Jej
policzki były mokre od łez i umazane, a fartuch brudny i podarty.
Owinęła się peleryną i wsiadła do samochodu. Na tylnym siedzeniu
leżały torby z jedzeniem, które kierowca położył tam wcześniej, więc poprosił, by Lilli usiadła z
przodu. W świetle lampki samochodowej zobaczył, w jakim dziewczyna jest stanie. Wyglądała
tragicznie.
– Dobrze się pani czuje? Co się stało?
– Przewróciłam się – odparła.
Nie chciała niczego wyjaśniać kierowcy. Ani Bobowi. Nie wiedziała,
dokąd pojechać, poza Nowym Jorkiem. Miała kartkę z adresem i
numerem komórki Boba. Postanowiła, że do niego zadzwoni po
przyjeździe na miejsce. Szofer ruszył w drogę powrotną do Nowego
Jorku. Lilli nie odzywała się, tylko zaszlochała kilka razy i wydmuchała nos w chusteczki
higieniczne, które kierowca położył na przednim
siedzeniu. Kiedy dojechali do płatnej autostrady i skierowali się na północ, Lilli zauważyła, że
samochodem kilka razy zarzuciło.
– Dobrze się pan czuje? – zapytała kierowcę.
– Wszystko w porządku.
– Jest pan zmęczony?
– Nie, wszystko w porządku – powtórzył stanowczo.
Lilli odwróciła twarz do okna i ponownie odtworzyła w myślach
scenę, w której wściekły ojciec dosłownie wyrzucił ją z domu, a ona upadła na kolana. Leciała w
powietrzu niczym szmaciana lalka. Ojciec zrobił to, co wielokrotnie zapowiadał.
Jechali już od dwóch godzin i Lilli nadal tępo patrzyła przez okno, kiedy samochód znowu
gwałtownie skręcił. Natychmiast odwróciła się do kierowcy. Mężczyzna poderwał się ze snu, jednak
w tej samej chwili Lilli ujrzała jasne światła zbliżające się do nich z przeciwka z dużą
szybkością. Ich samochód przejechał trawnik i znalazł się na
przeciwległym pasie ruchu. Lilli zaczęła krzyczeć, ale kierowca zbyt
późno zauważył nadjeżdżającą ciężarówkę. Gwałtownie skręcił, samochód przewrócił się i
dachował, a ciężarówka uderzyła w niego z całą siłą, dosłownie wyrzucając go w powietrze.
Rozległ się dźwięk miażdżonego metalu i przeraźliwy pisk klaksonu, który brzmiał w uszach Lilli do
czasu, aż straciła przytomność i z uśmiechem odpłynęła w sen.
Dwie godziny zajęło ekipie ratunkowej rozcinanie zgniecionego
samochodu. Policja zamknęła autostradę i ruch został wstrzymany, ale ponieważ było po północy,
dotyczyło to niewielu pojazdów. Na miejsce
wypadku przyjechały wozy strażackie i kilka karetek. Ratownicy użyli kleszczy do rozcinania metalu
oraz dźwigu, który uniósł ciężarówkę, spod której następnie wydobyto samochód. Znaleziono w nim
zwłoki szofera.
W wypadku zginęli również kierowca ciężarówki oraz siedzący obok
niego mężczyzna. Jedyną osobą, która przeżyła wypadek, była młoda
kobieta w samochodzie osobowym. Nie miała przy sobie żadnego
dowodu tożsamości. W stanie krytycznym została przewieziona do
szpitala w New Brunswick. Zarejestrowano ją pod nazwiskiem Jane Doe.
Nikt nie dawał jej szans na przeżycie. Miała poważne urazy głowy i
złamane ręce. Pielęgniarki, które zdejmowały z niej ubrania, domyśliły się, że kobieta jest amiszką.
Rano policja zadzwoniła do Jacka Williamsa, właściciela firmy
wynajmującej samochody, z wiadomością, że jego samochód został
doszczętnie zniszczony, a kierowca nie żyje. Sekcja zwłok miała
wykazać, czy był pod wpływem alkoholu lub narkotyków. Właściciela
zapytano o pasażerkę, ale mężczyzna odparł, że nic o niej nie wie, i być może była to
autostopowiczka.
– Świetnie. – Jack Williams, przygnębiony, zwrócił się do swojej
sekretarki, gdy skończył rozmowę z policją: – Grayson nie żyje, a policja sprawdza, czy nie miał we
krwi alkoholu. Całe szczęście, że nie wiózł naszej pasażerki. Chyba zabrał kogoś po drodze, ale to
nie było nasze zlecenie.
– Biedny człowiek – powiedziała sekretarka.
Kierowca nie miał żony, dzieci ani żadnej rodziny. W firmie nie
wiedziano, kogo zawiadomić o jego śmierci. Następnego dnia przyszła wiadomość, że kierowca był
pijany. Miał promil alkoholu we krwi.
Policja drogowa zawiadomiła okoliczne posterunki policji, aby
funkcjonariusze odwiedzili wszystkie wspólnoty amiszów w promieniu
mniej więcej stu pięćdziesięciu kilometrów i dowiedzieli się, czy nie zaginęła młoda dziewczyna.
Nikt jednak nie zgłosił zaginięcia.
Lilli leżała w śpiączce, a jej tożsamość stanowiła zagadkę.
Sześć dni później policja przekazała firmie wynajmującej samochody
przedmioty wydobyte z wraku. Były tam narzędzia, koc, dokumenty oraz niewielka walizka, którą
policjanci przejrzeli, jednak nie znaleźli w niej dowodu tożsamości. Nie mieli żadnego tropu. Jack
Williams otworzył
walizkę, aby samemu przejrzeć jej zawartość. Znajdowały się w niej
damskie ubiory w bardzo małym rozmiarze, ale nie było dowodu
tożsamości. Jednak Jack natrafił na małą kopertę, którą policjanci
przeoczyli. Widniało na niej nazwisko Lillibet Petersen oraz adres
mleczarni. W środku znajdowała się kartka od Boba Bellagia. Jack
skojarzył mleczarnię jako miejsce, z którego na zlecenie Boba Bellagia kierowca zabrał dziewczynę
do Nowego Jorku, a po tygodniu zawiózł ją z powrotem do Lancaster.
– To dziewczyna, którą wieźliśmy do Boba Bellagia w zeszłym
tygodniu – powiedział zmartwiony Jack do sekretarki. – W piątek Grayson odwiózł ją z powrotem do
Lancaster. – Zamyślił się. – Może zostawiła walizkę w samochodzie.
Policja powiedziała, że kierowca wiózł pasażerkę, ale dyspozytorka
potwierdziła, że Grayson zostawił dziewczynę od Bellagia przed jej
domem. Dlaczego więc jej walizka znajdowała się w samochodzie? Było to niewytłumaczalne, chyba
że dziewczyna zapomniała ją zabrać. A może kierowca znowu po nią przyjechał, ale nie zgłosił tego
dyspozytorce? Czy dziewczyna od Bellagia była pasażerką, którą znaleziono na przednim
siedzeniu? Było to możliwe. Jack wiedział, że w chwili wypadku
kierowca był w drodze do Nowego Jorku. Wcześniej zgłosił
dyspozytorce, że odwiózł Lillibet Petersen pod jej dom i wraca do bazy.
Jack coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że dziewczyna od
Boba Bellagia i pasażerka na przednim siedzeniu to ta sama osoba.
Zadzwonił na policję, żeby ich powiadomić o liście, który znalazł w walizce, oraz zapytać o stan
poszkodowanej pasażerki.
– Żyje, ale nadal jest w śpiączce – odparł policjant. – Wciąż figuruje jako Jane Doe, bo nadal nie
znamy jej tożsamości. Personel
szpitala uważa, że jest amiszką, ale w żadnej ze wspólnot, do której dotarliśmy, nikt nie zaginął. Nie
mamy żadnego tropu. Wiemy tylko, że jest pomiędzy dwudziestym a dwudziestym piątym rokiem
życia, ma
metr pięćdziesiąt pięć wzrostu, waży około czterdziestu kilogramów, jest blondynką i ma zielone
oczy.
Jack Williams nie wiedział, jak wygląda Lillibet Petersen. Nigdy jej
nie widział. Widział ją kierowca. Jack Williams, coraz bardziej
zaniepokojony, zadzwonił do Boba Bellagia.
– Zdarzyła się pewna niezbyt przyjemna rzecz – zaczął ostrożnie
Jack. – Kierowca, który wiózł pannę Petersen w zeszły piątek z
powrotem do Lancaster, w drodze powrotnej miał wypadek. Zderzył się czołowo z
osiemnastokołową ciężarówką na autostradzie New Jersey.
Niestety, prowadził pod wpływem alkoholu. Zginął na miejscu. Zadzwonił
do bazy, że wraca po tym, jak odwiózł pannę Petersen, więc nic nam nie wiadomo, żeby miał jakąś
pasażerkę, ale policjanci z drogówki
powiadomili nas, że na przednim siedzeniu znajdowała się kobieta.
Przypuszczamy, że w drodze powrotnej zabrał jakąś autostopowiczkę.
Nasi kierowcy nie powinni nikogo zabierać, ale czasami to robią.
Pasażerka nadal jest niezidentyfikowana. Właśnie dostałem przedmioty z samochodu i wśród nich
jest walizka. Znalazłem w niej kopertę, na której jest nazwisko panny Petersen, a w środku list od
pana. Domyślam się, że albo panna Petersen zapomniała zabrać walizkę, albo kierowca
przyjechał po pannę Petersen ponownie, ale nie zawiadomił o tym
dyspozytorki, i wiózł ją do Nowego Jorku.
Bob myślał o Lilli od chwili, gdy się z nią rozstał. Zakładał, że wróciła do domu i jest z rodziną. Nie
miał od niej wiadomości, sam też do niej jeszcze nie napisał.
– Czy ta pasażerka zginęła? – zapytał Bob głosem, w którym
było słychać panikę.
– Nie, od chwili wypadku jest w śpiączce. Lekarze określają jej
stan jako krytyczny. Personel szpitala twierdzi, że jest amiszką.
Blondynka, zielone oczy, dwadzieścia do dwudziestu pięciu lat, metr
pięćdziesiąt pięć, około czterdziestu kilogramów. Czy to panna Petersen?
– Mój Boże... Mój Boże... – wyjąkał Bob, rażony niczym
piorunem. Jego serce waliło tak mocno, że słyszał każde uderzenie. –
Gdzie ona jest?
Williams podał mu nazwę szpitala w New Brunswick. Bob
podziękował za informację, rozłączył się i natychmiast zadzwonił do szpitala. Tamtejsza rejestracja
potwierdziła, że pasażerka z wypadku na autostradzie nadal jest w śpiączce, a jej opis zgadzał się z
wyglądem Lilli. Bob powiedział, że przyjedzie jak najszybciej, żeby sprawdzić, czy to ona. Nie
chciał zawiadamiać jej rodziny, dopóki nie będzie miał
pewności. Był przekonany, że jej ojciec i bracia szaleją z niepokoju, zastanawiając się, gdzie jest
Lilli, jednak do tej pory nikt nie zadzwonił do Boba.
Były to najgorsze dwie godziny w życiu Boba Bellagia. Pędził
samochodem na złamanie karku, nie dbając o to, czy policja go złapie, ale cudem nic takiego się nie
stało. Zaparkował przed szpitalem i wbiegł
do izby przyjęć, skąd odesłano go na oddział intensywnej opieki
medycznej. Był to sprawnie działający i supernowoczesny szpital ze
znakomicie wyposażonym OIOM-em i oddziałem urazowym.
Zaprowadzono Boba do sali, w której pośród rurek i monitorów leżała młoda kobieta. Kiedy Bob
wszedł, przy pacjentce stali pielęgniarka i
lekarz i sprawdzali jej stan.
– Co z nią? – zapytał Bob zdławionym głosem.
To była Lilli, niemal nierozpoznawalna, z posiniaczoną twarzą,
złamanymi obiema rękami i z obandażowaną głową. Ale to była ona.
Bob był tego pewien. Pochylił się nad nią nisko i dotknął jej twarzy.
Dziewczyna była bardzo, bardzo daleko. Jej twarz wyglądała spokojnie.
Lekarz powiedział, że aparatura rejestruje jej fale mózgowe i że przeżyła sześć dni od wypadku,
jednak nadal jej życie było zagrożone. Obrzęk
mózgu ustąpił samoistnie bez interwencji chirurgicznej, ale nadal nic nie wskazywało na to, że
pacjentka odzyskuje przytomność.
Bob wyszedł z sali, a łzy ciekły mu po policzkach. Pomyślał, że
powinien pojechać zawiadomić ojca Lilli, ale nie chciał opuszczać
dziewczyny. Przez sześć dni był przekonany, że Lilli jest w domu, a ona leżała w tym szpitalu.
Zadzwonił do Joe Lattimera i opowiedział mu o wypadku, o tym,
gdzie jest Lilli i w jakim znajduje się stanie.
– Nie wiem, co się stało – powiedział roztrzęsiony Bob. W
pewien sposób czuł się odpowiedzialny za to, co się wydarzyło. Kierowca był pijany. –
Dyspozytorka twierdzi, że szofer odwiózł ją pod dom. Ale potem najwyraźniej przyjechał po nią
jeszcze raz, tylko tego już nie
zgłosił.
– Ojciec ją wyklął – powiedział cicho Joe, poruszony tym, co
usłyszał od Boba. – Nie pozwolił jej wrócić do domu. Wyrzucił ją za to, że pojechała do Nowego
Jorku. Powiedzieli mi o tym kilka dni temu
bracia Lilli. Głęboko to przeżyli. Lilli na pewno zadzwoniła do szofera i z nim odjechała.
Z przebiegu zdarzeń, jaki Joe i Bob wspólnie odtwarzali, wyłoniła
się smutna prawda. Bob był wzburzony, że Henryk Petersen wyklął swoją córkę. Tego Lilli obawiała
się najbardziej. A teraz Bob bał się, że straci ją na zawsze i nigdy nie będzie miał okazji powiedzieć
jej, jak bardzo ją kocha. Lilli była o krok od śmierci.
– Musisz zawiadomić Petersena – powiedział Bob. – Powinien
do niej przyjechać. Jeśli ona umrze, ojciec nigdy sobie tego nie wybaczy.
A Bob nie wybaczy jemu.
– Myślisz, że ona umrze? – zapytał Joe, wstrząśnięty.
– Sytuacja nie wygląda dobrze – przyznał otwarcie Bob. – Lilli
od sześciu dni jest w śpiączce, ma poważne urazy głowy. Wyklęta czy nie, nadal jest jego córką. –
Kiedy Bob podawał wskazówki, jak dojechać do szpitala, uświadomił sobie, jak daleką drogę
musiałby pokonać Henryk Petersen. – Może przywiózłbyś go samochodem – zaproponował
Lattimerowi. – To za daleko, żeby jechać powozem, zajęłoby mu to całe wieki.
– Poruszają się całkiem szybko – stwierdził Joe. – Nie wiem, czy Petersen zechce jechać
samochodem. Ale go zapytam. To wszystko, co
mogę zrobić.
– Dzięki, Joe – powiedział Bob i rozłączył się.
Wrócił do sali, w której leżała Lilli. Od kilku minut nie było przy niej nikogo. Bob usiadł przy łóżku,
wziął dziewczynę za rękę i zaczął do niej mówić:
– Kochanie... Proszę, wracaj... Bardzo cię kocham... Powinienem
był ci to powiedzieć w Nowym Jorku, ale nie chciałem cię
przestraszyć... Proszę... Wszystko będzie dobrze... Kocham cię, Lilli.
Kocham cię – powtarzał. – Kocham cię!
Nie zdając sobie z tego sprawy, wypowiedział te słowa głośno.
Przechodząca korytarzem pielęgniarka zajrzała do sali, ale Bob nie
odrywał wzroku od Lilli.
– Czekałem na ciebie przez całe życie i nie możesz mnie teraz
opuścić... Będę cię kochał po wsze czasy – wyszeptał żarliwie i
uświadomił sobie, że do tej pory nie powiedział tego żadnej kobiecie.
Nie miał pojęcia, skąd przyszły do niego te słowa ani dlaczego je
wypowiedział, ale gdy się nad nimi zastanowił, wiedział, że są prawdziwe.
Rozdział 22
Od wielu dni Lilli przechadzała się po pięknym ogrodzie. Była to
oaza zieleni i spokoju... Od czasu do czasu dziewczyna spotykała jakieś osoby, ale była bardzo
zmęczona i w końcu położyła się pod
rozłożystym drzewem liściastym i zapadła w długi sen. Kiedy się
obudziła, zobaczyła mamę. Rebekah, widząc, że Lilli już nie śpi,
uśmiechnęła się i powiedziała, że cieszy się, że Lilli napisała książkę, i jest z niej bardzo dumna.
– Byłam tego pewna, mamo – powiedziała Lilli, czując się tak
lekko jak nigdy wcześniej, szczęśliwa, że mama jest zadowolona.
Po chwili Lilli znowu zapadła w sen, ale coś ją obudziło. A ona
pragnęła tylko spać.
Ktoś ją wołał, ale ona chciała pozostać w ogrodzie i znowu
spotkać się z mamą. Bardzo za nią tęskniła. Obudziła się, ale tym razem ujrzała dwoje ludzi,
mężczyznę i kobietę. Kobieta była bardzo piękna i miała ciemne włosy. W pierwszej chwili Lilli
pomyślała, że to mama.
Kobieta śmiała się do mężczyzny, który jechał obok niej na koniu. Para zatrzymała się, aby
porozmawiać z Lilli. Lilli powiedziała im, że chce z nimi iść i poszukać swojej mamy.
– Nie możesz z nami iść – odrzekła łagodnym głosem kobieta. –
Musisz wracać.
– Ale ja nie chcę – powiedziała Lilli, znów czując zmęczenie. –
To za daleko.
– Nie możesz z nami iść – powtórzyła kobieta. – Musisz
wracać, Lilli... Musisz to zrobić dla nas... – Popatrzyła na Lilli. Miała piękne niebieskie oczy.
– Czy wy też wrócicie? – zapytała ją Lilli.
Kobieta tylko się uśmiechnęła i pokręciła głową.
– Wracaj, Lilli – powtórzyła.
A Lilli usłyszała głos wołający ją z oddali.
Mężczyzna podał kobiecie dłoń, ona wskoczyła na siodło i usiadła
za nim. On ją pocałował i oboje się roześmiali. Odjechali w stronę światła i Lilli zapragnęła pobiec
za nimi, ale nigdzie ich już nie
widziała... Doleciało do niej tylko echo ich słów: „Wracaj, Lilli...
Wracaj...”, i usłyszała, jak te same słowa wypowiada jej mama, a potem ktoś inny powiedział do
niej: „Wracaj, Lilli... Wracaj...”, ale ona nie chciała wracać. Była bardzo zmęczona i w stronę
przeciwną do światła szło się jej o wiele trudniej niż w jego kierunku. Droga powrotna była daleka,
a Lilli czuła wielkie zmęczenie.
Bob trzymał ją za rękę i mówił do niej. W pewnej chwili Lilli
wydała z siebie cichy jęk i poruszyła się. Bob natychmiast wezwał
pielęgniarkę. Była północ, siedział przy łóżku Lilli ponad dobę. Razem z nim czuwał Henryk i
Margarethe. Ojciec Lilli miał kamienną twarz, ale w jego spojrzeniu było widać rozpacz. Margarethe
cicho płakała. Po
policzkach Boba także spływały łzy.
– Wracaj, Lilli – powiedział Bob po raz kolejny, czule ściskając jej dłoń.
Lilli podniosła powieki, popatrzyła na ich i zamknęła oczy, a Bob załkał z ulgą i radością. Jego
ukochana odzyskiwała przytomność.
Wróciła, tak jak prosił.
Do sali wszedł lekarz i pochylił się nad Lilli, a ona ponownie
otworzyła oczy i spojrzała zdziwiona na Boba. Nie rozumiała, dlaczego on jest przy niej ani dlaczego
obok siedzi jej ojciec. Przecież dopiero co widziała mamę oraz parę na koniu. Poczuła się
zdezorientowana.
– Muszę jechać do szpitala... – powiedziała słabym głosem. –
Lucy zaraz urodzi. – Spojrzała na Boba, a on uśmiechnął się do niej i pogładził ją po policzku.
– Kto to jest Lucy, kochanie?
– Nie wiem. – Po jej policzku potoczyła się łza, ale była
szczęśliwa, że go widzi.
– Już dobrze, jesteś bezpieczna. Wszyscy tu z tobą jesteśmy.
Czekaliśmy na ciebie.
– Wiem – powiedziała Lilli, nadal zdezorientowana, i ponownie
zapadła w sen.
Chciała opowiedzieć Bobowi o mamie i o parze na koniu, ale
była zbyt zmęczona. Po krótkiej drzemce ponownie otworzyła oczy i
spojrzała na ojca.
– Przepraszam, papo – powiedziała.
Henryk powiedział do niej po niemiecku, że wszystko jest w
porządku. Kiedy mówił, drżały mu wargi. Margarethe i Bob popatrzyli na siebie i po ich policzkach
popłynęły łzy.
– Tęskniliśmy za tobą – powiedział do Lilli Bob, gdy Henryk
zamilkł. – Dziękuję, że wróciłaś.
Dziewczyna uśmiechnęła się i ścisnęła jego dłoń.
– To oni kazali mi wrócić – powiedziała.
Bob nie zapytał, kogo Lilli ma na myśli.
– Jestem im za to wdzięczny. Czekałem na ciebie. Długo czekałem
właśnie na ciebie, Lilli. Kocham cię.
Były to słowa, które chciał jej powiedzieć w Nowym Jorku.
Wypowiedział je teraz i nie przejmował się, kto go słucha. Postanowił, że już nigdy nie pozwoli, aby
stało się jej coś złego.
– Ja też na ciebie czekałam – powiedziała Lilli. – Nie spieszyłeś się.
– Przepraszam – Bob uśmiechnął się do niej. – Postaram się ci to wynagrodzić.
Lilli zamknęła oczy, więc zostawili ją, żeby mogła się znowu
przespać.
Kiedy stali w korytarzu, Henryk przypatrywał się Bobowi, a na
jego twarzy malowała się mieszanina ulgi i strachu. Niewiele brakowało, żeby stracili Lillibet. Byli
tego w pełni świadomi. Dwie godziny temu spowolniła się praca jej serca i spadło ciśnienie krwi,
po czym
dziewczyna odzyskała przytomność.
Henryk zapytał wprost:
– Kochasz moją córkę?
Bob nie wahał się ani chwili.
– Tak, proszę pana. Czekałem na nią całe życie. To twarda
dziewczyna.
Jak jej ojciec, chciał dodać, ale się powstrzymał, a Margarethe się uśmiechnęła.
– Czy ona wraca z tobą do Nowego Jorku? – zapytał Henryk.
– Chciała wrócić do pana. Nigdy nie mówiła, że chce zostać w
Nowym Jorku.
Henryk kiwnął głową.
– Jest przecież amiszką. Przywiozę ją do pańskiego domu, gdy
wyjdzie ze szpitala, jeśli pan zechce. Powinna przebywać w domu,
dopóki całkowicie nie wyzdrowieje.
– Będziesz ją odwiedzać?
– Za pana zgodą. I jeśli ona będzie tego chciała.
– Myślę, że zechce. Ma na to moje pozwolenie. Jesteś dobrym
człowiekiem. Zabierzesz ją do Nowego Jorku, kiedy wyzdrowieje?
– Jeśli ona będzie tego chciała. Kiedy będzie gotowa – odparł Bob z powagą i szacunkiem.
Ta decyzja należała do Lilli, a nie do jej ojca czy Boba.
– Powinna być z tobą – stwierdził cicho Henryk.
Widział, jak bardzo Bob kocha jego córkę. Słyszał, jak błagał ją,
żeby wróciła.
– Mam nadzieję, że ona też tak uważa – powiedział Bob,
szczęśliwy, że Lilli przeżyła wypadek i odzyskała przytomność.
– Myślę, że Lillibet chce być z tobą. Przywieź ją do nas, kiedy
będzie się lepiej czuła – powiedział Henryk.
Już nie uważał swojej córki za wyklętą.
Henryk i Margarethe wyjechali w nocy. Wypadek Lilli na nowo
zbliżył ich do siebie. Joe Lattimer przywiózł ich do szpitala, a potem odwiózł ich do domu. Kilka
godzin przesiedział w poczekalni, aby nie przeszkadzać rodzinie.
Bob spędził przy łóżku Lilli następne dwa tygodnie, do czasu kiedy
mogła już wyjść ze szpitala. Nie opuszczał jej ani na chwilę, rozmawiał z nią, gdy miała na to ochotę,
i czuwał, gdy zasypiała. Spał na rozkładanym łóżku w jej pokoju. Lilli powiedziała mu, że widziała
swoją mamę i parę na koniu.
– Kazali mi wrócić. Wiem, że to zabrzmi, jakbym postradała rozum,
ale miałam wrażenie, że oni byli nami. Chociaż wyglądali inaczej.
– To nie byłem ja, skoro ten mężczyzna siedział na koniu –
stwierdził Bob, uśmiechając się. – Sama wiesz, że bardzo boję się koni.
– Myślisz, że to prawda, że ludzie mają poprzednie życie? –
zapytała. – Nigdy w to nie wierzyłam, ale gdy ich spotkałam,
wiedziałam, że ich znam, a ta kobieta była mną, choć wyglądała inaczej.
– Wszystko jest możliwe. Jeśli chodzi o mnie, to bardzo się cieszę, że jesteś tutaj, w tym życiu.
Bardzo cię kocham, Lilli.
Była tego pewna. Czuła to za każdym razem, kiedy na niego
patrzyła.
– Ja też cię kocham – powiedziała.
Kiedy wypisano ją ze szpitala, Bob zawiózł ją do Lancaster.
Niezwykle szybko wróciła do zdrowia, choć złamane ręce nie pozwalały
jej na całkowitą samodzielność. W szpitalu we wszystkich czynnościach pomagali jej Bob i
pielęgniarki, natomiast w jej rodzinnym domu zajęła się nią Margarethe, która w tym celu
wprowadziła się do Petersenów.
Lilli i Bob słali do siebie wiadomości przez Joe Lattimera, który bardzo się cieszył, mogąc być
pośrednikiem.
Kiedy Lilli i Bob przyjechali ze szpitala, na ich powitanie wyszedł
Henryk, chłopcy i Margarethe. Bracia uściskali Lilli, odtańczyli wokół
niej taniec radości i nie omieszkali jej powiedzieć, jak głupio wygląda w gipsie na obu rękach.
– Jak Frankenstein! – zawołał Markus, naśladując sztywny chód
potwora.
– Bardzo śmieszne. Zaczekaj, aż mi to zdejmą, wtedy pożałujesz –
odcięła się Lilli ze śmiechem.
Bracia wręczyli jej niespodziankę: pięknego szczeniaka golden
retrievera.
Henryk zaprosił Boba, żeby został u nich na noc albo na dłużej,
jeśliby zechciał. Zaproponował mu pokój Willy’ego, który zgodził się spać w pokoju bliźniaków.
Margarethe miała spać na rozkładanym łóżku w
pokoju Lilli, żeby pomagać jej w nocy. Lekarze zalecili dziewczynie odpoczynek przez sześć tygodni.
Do Święta Dziękczynienia.
Po kolacji Henryk zaproponował Bobowi spacer. Powietrze było już
chłodne, gdy mijali zabudowania gospodarskie.
– Chcesz mnie może o coś zapytać? – Henryk spojrzał z
uśmiechem na Boba.
– Tak, chcę. Tak sobie pomyślałem, że może w okolicach Bożego
Narodzenia... Jeśli Lilli zechce... Jeśli pan uważa...
– Czy chcesz poślubić moją córkę? – zapytał Henryk, śmiejąc się.
– Tak – odparł Bob z radosnym uśmiechem, czując się młodziej
niż Willy. – Ale najpierw muszę ją zapytać.
– Nie, najpierw musisz zapytać mnie. I właśnie to zrobiłeś. Masz
moje błogosławieństwo. Nigdy nie myślałem, że powiem to Anglikowi –
stwierdził z zaskoczeniem Henryk. – Tutaj nie możesz jej poślubić.
Musisz to zrobić w angielskim kościele. Ale wyprawimy wam przyjęcie w naszym domu. A potem
możesz ją zabrać do Nowego Jorku. Tylko
pamiętaj, żeby często ją tutaj przywozić. My na pewno nie pojedziemy do was w odwiedziny do
Nowego Jorku – zapowiedział stanowczym
głosem. A po krótkiej pauzie, ponownie patrząc na swojego przyszłego zięcia, oznajmił szorstko: –
Margarethe i ja wkrótce się pobieramy.
Chcielibyśmy, żebyście przyjechali na nasz ślub.
– Dziękuję – rzekł Bob, wdzięczny za cudowne zdarzenia
pojawiające się w jego życiu.
Rozmawiając o gospodarstwie, powolnym krokiem wrócili do
domu. Lilli i chłopcy obserwowali ich z okna. Lilli była zaniepokojona.
Zwróciła się do Margarethe:
– Jak myślisz, co papa mu powiedział?
– Według mnie papa znowu próbuje się ciebie pozbyć – odezwał
się Josiah. – Tym razem chce cię oddać temu Anglikowi.
Wybuchnął głośnym śmiechem, Markus zachichotał, a Willy
przewrócił oczami.
Kiedy mężczyźni weszli do domu, obaj wyglądali na zadowolonych.
Margarethe zapędziła chłopców na górę do spania, a Bob poprosił Lilli, żeby wyszła z nim
posiedzieć przed domem. Henryk i Margarethe
spojrzeli na siebie znacząco i uśmiechnęli się. Henryk nieznacznie kiwnął
głową, a Margarethe odetchnęła z ulgą. Henryk stał się łagodniejszy, to pewne. Wcześniej nigdy by
nie zaakceptował Anglika. Dopiero gdy Lilli otarła się o śmierć, otworzyło się serce jej ojca.
Bob i Lilli wyszli na chłodne jesienne powietrze i usiedli na starej huśtawce, jak od wieków miały w
zwyczaju zalecające się do siebie pary.
– Co ci powiedział ojciec? – zapytała Lilli, bardzo zaciekawiona.
– Żebym często przywoził cię do domu, bo on i Margarethe nie
przyjadą do Nowego Jorku – odparł z uśmiechem.
Lilli roześmiała się.
– Pobierają się – powiedziała.
Bob pokiwał głową.
– Twój ojciec właśnie mi to oznajmił. – Popatrzył na nią z
czułością. – A my? Pobierzemy się?
– Myślę, że już byliśmy małżeństwem w poprzednim życiu –
powiedziała cicho.
Nadal miała przed oczami przystojnego mężczyznę i piękną kobietą o ciemnych włosach, siedzących
na koniu, którzy kazali jej wrócić.
– Może powinniśmy zrobić to jeszcze raz, dodatkowo, w tym życiu.
Jednak on też miał poczucie, że już kiedyś znał Lilli. A Lilli, za każdym razem gdy patrzyła w oczy
Boba, widziała kogoś, kogo już znała.
– Myślę, że możemy wziąć ślub – odparła z nieznacznym uśmiechem.
– Co powiedział ojciec?
Wyraz twarzy Boba świadczył wymownie o tym, że obaj mężczyźni rozmawiali na ten temat.
– Że musimy wziąć ślub w angielskim kościele, ale przyjęcie weselne odbędzie się w tym domu.
– Nigdy nie przypuszczałam, że ojciec pozwoli któremuś ze swoich dzieci zawrzeć małżeństwo z
Anglikiem – powiedziała Lilli zdumiona.
– On też tego nie przypuszczał. – Bob się roześmiał. – Jakie będzie nasze wesele?
Na myśl, że będzie jej mężem, poczuł zachwyt i ekscytację.
– Głośne, tłumne, radosne, z mnóstwem dzieci i tonami jedzenia.
Będę miała na sobie niebieską sukienkę. I będziemy musieli spędzić naszą noc poślubną tutaj, żeby
rano pomóc w sprzątaniu domu.
Bob już postanowił, że swoich rodziców i brata zaprosi na małe przyjęcie w Nowym Jorku. Nie
chciał, żeby przyjechali do domu
Petersenów. Wszystko by mu popsuli. Nie chciał, aby Lilli i jemu cokolwiek zakłóciło ten cudowny
dzień. Pocałował ukochaną i jeszcze przez jakiś czas siedzieli na huśtawce i patrzyli na gwiazdy.
– Kiedyś myślałam, że po śmierci dusze idą do nieba i stają się gwiazdami, i to właśnie są niebiosa –
powiedziała cicho Lilli. – Myślę, że tam jest moja mama i czeka na mnie.
Bob objął ją ramieniem i przytulił mocno do siebie, nie zważając na jej gips.
– Nie wiem, dokąd idą ludzie po śmierci – powiedział. – I życzę sobie, żeby żadne z nas długo,
bardzo długo tego się nie dowiedziało. Nie chcę znowu błagać cię, żebyś wróciła do mnie z
zaświatów. A jeśli byliśmy razem w poprzednim życiu, tym bardziej będę z tobą szczęśliwy w
obecnym. Kocham cię, Lilli, i będę cię kochać po wsze czasy.
Lilli poczuła głęboki spokój. Kiwnęła głową.
– Wiem. Ja też będę cię kochać po wsze czasy.
W chwili gdy wypowiedziała te słowa, nad ich głowami przeleciały blisko siebie dwie jasne
gwiazdy.
Bob i Lilli, uśmiechając się, odprowadzili je wzrokiem, aż zniknęły na ciemnym niebie.