1
Wprowadzenie
Ewelina Marzec jest studentką poznańskiego uniwersytetu.
W grudniu 2003, kiedy była jeszcze uczennicą toruńskiego liceum ogólnokształcącego,
napisała - w ramach olimpiady "Losy Polaków na wschodzie" - długa pracę o losach Jej
dziadka, Zbigniewa Kunigiela : "
Losy Polaków na wschodzie - Piętno zesłania
Piętno zesłania - ocalić przez pamięć
, została opublikowana w
2004 na łamach "Głosu z Torunia", dodatku tygodnika katolickiego "Niedziela".
Obie wersje są ciekawe, niemniej oryginał zawiera więcej wspomnień i szczegółów. Polecam
tę wersję tym, którzy interesują się historią. I chylę czoło przed Eweliną za dziennikarskie
podejście do tematu.
"Losy Polaków na wschodzie - Piętno zesłania" to oryginalna, dłuższa i o wiele bogatsza w
szczegóły wersja artykułu "
", napisanego w grudniu 2003, w ramach olimpiady
"Losy Polaków na wschodzie".
Losy Polaków na wschodzie - Piętno
zesłania
Ocalić przez pamięć
"Piętno" - złowrogie i niepokojące słowo ; blizna, trauma od której uwolnić się niepodobna,
ale i znak przeszłości zarazem posiadający walor przestrogi, monitu o pamięć i szacunek.
Temat - "Piętno" zesłania. Rodzinna, sąsiedzka, lokalna spuścizna sybiracka - stał się dla
mnie impulsem do podjęcia długich rozmów z Dziadkami. Ogólnikowe dotąd,
powierzchowne wyobrażenia o ich bolesnej przeszłości dopełnione zostały świadectwami
przeżyć. Owe rozmowy zainicjowały jednocześnie moje nowe spojrzenie na historię,
odbieraną już nie tylko przez pryzmat faktów i dat, lecz ludzkich emocji, lęków i dylematów.
Dzięki "historii żywej" obecnej w relacjach Dziadków, idei "ocalenia przez pamięć"
kształtowałam zarazem własną tożsamość, odkrywając nowe płaszczyzny zakorzenienia,
kręgi kultywowanych w rodzinie wartości, determinujących niegdyś postawę i ideały
Dziadka. W 1939 roku bez wahania przejął on kolejną pałeczkę trwającej od pokoleń
sztafecie walk niepodległościowych i martyrologii.
2
Niespisana dotąd historia
W szare, jesienne popołudnie spotkałam się z Dziadkiem. Poczęstował mnie herbatą, usiadł
naprzeciwko mnie i ujrzałam jego jeszcze niebieskie oczy i dobroduszny uśmiech. Włączyłam
dyktafon. Dziadek wolno rozpoczął swoją opowieść, a ja coraz intensywniej zanurzałam się w
jego "Innym świecie". Wiedziałam, że przed laty jego historyczna edukacja odbywała się
właśnie za pośrednictwem słuchanej w domowym zaciszu epickiej opowieści, gawędy
kształtującej wyobrażenia o przeszłości.
Kiedy jeszcze miałem nadzieję...
W chwili wybuchu II wojny światowej, tj. w dniu 1 września 1939 roku znajdowałem się
wraz z rodzicami i obiema siostrami Krystyną i Teresą w Wilnie. Rozpoczynałem właśnie
rok szkolny 1939/40 jako uczeń drugiej klasy liceum matematyczno-fizycznego im. Króla
Zygmunta Augusta. Moi koledzy z klasy i cała polska młodzież, nastawieni byliśmy
bardzo bojowo, wierząc w zwycięstwo nad odwiecznym wrogiem - Niemcami. Z uwagą i
niepokojem wysłuchiwaliśmy wiadomości radiowych z frontu, najczęściej niestety
niepomyślnych. Przewaga Niemców zarówno tak w liczebności armii jak i w sprzęcie
bojowym była olbrzymia. Późniejsze obietnice o pomocy dla Polski ze strony Francji i
Anglii okazały się płonne. Poza formalnym wypowiedzeniem wojny Niemcom przez te
kraje nic więcej nie działo się. Poważnym ciosem w plecy, który ostatecznie przesądził o
losach tej wojny, było uderzenie bolszewików od wschodu w dniu 17 września 1939 roku,
mimo że między Polską a ZSRR istniał podpisany i nie zerwany formalnie, przez żadną ze
stron, pakt o nieagresji. Ten haniebny napad był efektem podpisanego uprzednio tajnego
porozumienia pomiędzy ministrami spraw wewnętrznych ZSRR i Niemiec - Mołotowem i
Ribbentropem, który określaliśmy mianem czwartego rozbioru Polski. Wojska sowieckie
weszły do Wilna w nocy z 17-go na 18-ty września. Po paru dniach ze sklepów znikła
żywność, ubrania i inne towary.
W tym miejscu narracja Dziadka jest zgodna z oceną Ksawerego Pruszyńskiego
- "...a
ci co na wschodzie Polski widzieli jeszcze wylew innych wojsk, ciemnych, obdartych,
nieufnych, głodnych (...) zalewających nasze miasta sołdacką szarańczą, wiedzieli (...).
To podpełzła raz jeszcze Azja, sama w upodleniu żyjąca, innym upodlenie niosąca".
3
Był to trudny okres dla Polaków, okupacja sowiecka wdzierała się niejako we wszystkie
strefy naszej egzystencji. Ludzie znajdowali zatrudnienie tylko przy ciężkich pracach
fizycznych. Jeszcze we wrześniu bolszewicy przekazali Wilno Litwie. Sytuacja
gospodarcza poprawiła się, ale wrogość Litwinów wobec Polaków i ogromne trudności
ze zdobyciem jakiejkolwiek pracy pozostały. Z konieczności ludzie sprzedawali na rynku
różne cenne przedmioty zakupione często z trudem w ciągu minionych lat. Tak było i w
mojej rodzinie.
Po przejęciu szkoły przez władze litewskie chciano wydalić z pracy wszystkich polskich
wykładowców. W tej sytuacji ja i inni uczniowie okupowaliśmy budynek szkoły co
zakończyło się sukcesem. Litwini zgodzili się pozostawić wykładowców polskich z tym, że
dodatkowo musieliśmy się uczyć języka litewskiego. Dyrektorem szkoły został Litwin.
Ojciec mój w tym czasie zdobył pracę przy ładowaniu piaskiem wagonetek na budowie
hydroelektrowni Turniszki koło Wilna. Tak minął rok 1939. W połowie maja 1940 roku
złożyłem egzamin maturalny. W dniu rozdawania świadectw do Wilna ponownie
wkroczyły wojska sowieckie. Prezydent Litwy Smetona uciekł do Niemiec a Litwa
oficjalnie "poprosiła" o włączenie jej w skład ZSRR. Podobnie zresztą stało się z Łotwą i
Estonią. Porozumienie Mołotowa z Ribbentropem dopełniło się.
Początki współpracy z podziemiem
Jeszcze we wrześniu 1939 roku zaczęły tworzyć się zalążki tajnej organizacji wojskowej
mającej na celu walkę z wrogiem. Była to Służba Zwycięstwu Polski (SZP)
podporządkowana rządowi emigracyjnemu w Londynie i kierowana przez generała
Tokarzewskiego-Karaszewicza. Tajne zajęcia na terenie Wilna prowadzili wojskowi,
którym udało się wrócić z frontu, a także rezerwiści. Do organizacji wstąpiłem wraz z
liczną grupą moich kolegów z byłej II klasy liceum oraz z innych szkół. Zajęcia odbywały
się najczęściej w niedzielę lub sobotę, poza miastem w rejonie wzgórz Karolińskich i w
innych miejscach. Żadnych działań wojskowych oczywiście nie było. Zapoznawaliśmy się
z różnymi rodzajami broni, orientowaniem się w terenie, itp. Wiele wiadomości na ten
temat wynieśliśmy ze szkoły średniej (trzy lata przysposobienia wojskowego w
gimnazjum i liceum) oraz miesięcznego obozu szkoleniowego PW w Grandziczach nad
Niemnem koło Grodna. W dni wolne od zajęć w SZP pracowałem z ojcem przy budowie
hydroelektrowni w Turniszkach. Jesienią 1940 roku na usilną prośbę ojca zapisałem się
na I rok studiów - fizyka na Uniwersytecie Witolda Wielkiego (dawny Uniwersytet
Stefana Batorego). Nauka w języku, który słabo znałem, nie była łatwa. Korzystałem z
polskich skryptów napisanych przez polskich profesorów USB. Poziom wykładów nie był
zbyt wysoki, toteż korzystając ze skryptów i bazując na solidnej wiedzy wyniesionej z
ukończonego niedawno liceum, zdałem cząstkowe egzaminy z matematyki, chemii i fizyki.
Życie w mieście stawało się coraz bardziej trudne i niebezpieczne, panowała atmosfera
strachu i niepewności. Wiosną i latem 1940 roku rozpoczęły się masowe wywózki
Polaków do Kazachstanu, Uzbekistanu i na Syberię. Mieliśmy już przygotowane worki z
sucharami, jako prowiant na długą drogę. W miastach i wsiach Wileńszczyzny wywózki
odbywały się nocą. Los ten spotkał setki tysięcy ludzi. Oszczędził moją najbliższą
rodzinę, ale już rodzina mojego ojca, mieszkającą o około 50 km od Wilna utraciła w ten
sposób 8 osób, ocalało tylko dwóch braci. Jeden z nich - Edward był w tym czasie w
odwiedzinach u nas, a drugi - Bronisław - jako ksiądz mieszkał w Wilnie na plebanii.
4
Wszystko to działo się dokładnie na kilka dni przed wybuchem wojny niemiecko-
rosyjskiej w lecie 1941 roku.
Za parę dni, tj. 22 czerwca 1941 roku wojska niemieckie natarły na ZSRR i bardzo
szybko posuwały się naprzód. W tej sytuacji rodzice moi polecili mi, abym wraz z bratem
ciotecznym Edwardem pojechał rowerem do odległej o 50 km wsi zobaczyć, co stało się z
jego rodziną i ewentualnie pomóc jej. Po przybyciu na miejsce dowiedzieliśmy się o
tragedii, wszyscy zostali wywiezieni w głąb ZSRR. Nie wróciłem już do Wilna lecz
zostałem w Sokołojciach, pomagając Edwardowi w gospodarstwie. Tego samego roku
mój ojciec, mama i dwie siostry także przyjechali na wieś. Życie w Wilnie ze względu na
wrogi stosunek Litwinów do Polaków i bardzo trudne warunki materialne stawało się
trudne i niebezpieczne. Rok 1941 upłynął mnie i mojej rodzinie na ciężkiej pracy na roli.
Ruch podziemny od chwili wybuchu wojny uległ zmianie - w styczniu 1940 roku, Służbę
Zwycięstwu Polski przemianowano na Związek Walki Zbrojnej (ZWZ), który był już
organizacją bardziej masową. W lutym 1942 roku ZWZ przemianowano na Armię
Krajową.
Moja działalność w AK
W marcu 1942 roku zetknąłem się bezpośrednio z ludźmi działającymi w AK, którzy
wciągnęli mnie w działalność tej organizacji. Byli to szczerzy, odważni i gorący patrioci,
oddani bez reszty sprawie Polski. Złożyłem przysięgę i stałem się członkiem siatki AK-
owskiej opatrzonej kryptonimem "Wyspa" i działającej na terenie Ostrowca Wileńskiego
i okalającego go powiatu. Wtedy zdarzyła się tragedia, która na pewien czas wyłączyła
mnie z aktywnej działalności w AK - ojciec zginął w wypadku. Pochowaliśmy go na
wiejskim cmentarzu w pobliżu jego rodzinnej miejscowości. Dziś po cmentarzu nie
pozostał ślad. Na jego miejscu Rosjanie zbudowali kołchoz.
Pierwsze moje działania w AK polegały przede wszystkim na zdobywaniu broni, której
ciągle było zbyt mało. W pobliżu wsi, w której mieszkała moja matka z siostrami
znajdowała się wieś o nietypowej nazwie Palestyna. W okresie pobytu Rosjan (1939-
1941) zbudowano tam na dużym, odkrytym terenie lotnisko wojskowe wraz z
5
zabudowaniami pomocniczymi, gdzie stacjonowały rosyjskie samoloty wojskowe. Po
wybuchu wojny niemiecko-rosyjskiej w 1941 roku, w przeddzień wkroczenia Niemców na
te tereny ktoś podpalił znajdującą się obok lotniska stodołę należącą do osadnika
niemieckiego. To spowodowało natychmiastowe pojawienie się dużej liczby niemieckich
samolotów. Były to bombowce pikujące, które w krótkim czasie zniszczyły wszystkie
samoloty sowieckie. Wykorzystując ten moment, wraz z bratem ciotecznym i księdzem
Bronkiem wybrałem się nocą na poszukiwanie broni. Wśród zabitych i rannych
znaleźliśmy kilka sztuk krótkiej broni palnej (nagany) i dwa km-y (pepesze). Był to
bardzo udany wypad. Następnego dnia rano byli tam już Niemcy.
Moja działalność na rzecz AK polegała też na podsłuchu audycji BBC nadawanych z
Londynu w języku polskim. Za posiadanie aparatu radiowego groziła kara śmierci, a
więc słuchać mogłem tylko nocą. Akumulatory do zasilania aparatu energią elektryczną
ładowałem w ten sposób, że na specjalnie zbudowanym stojaku z drewna umieszczałem
stary rower, z którego zdjąłem tylną oponę. Paskiem skórzanym łączyłem koło z prądnicą
samochodową przymocowaną do podłogi, "przejeżdżałem" w ten sposób dziesiątki
kilometrów, aby naładować akumulatory. Za antenę służył mi długi kawałek drutu
łączący radio z końcem żurawia studziennego znajdującego się na podwórzu. Z
uzyskanych wiadomości sporządzałem przez kalkę biuletyny i rozsyłałem je dalej. Po
kilku dniach od wspomnianego nalotu na lotnisko w Palestynie, Niemcy wykorzystali je,
magazynując tam skrzynie granatów lotniczych, bomb i amunicji karabinowej oraz
beczki z benzyną i olejem maszynowym. Rzeczą wprost nieprawdopodobną było, że przy
tak dużej ilości nagromadzonego sprzętu wojskowego, Niemcy pozostawili do pilnowania
zaledwie kilkuosobową grupę żołnierzy. Domyślaliśmy się, że przyczyną tego był bardzo
szybki marsz Niemców w głąb Rosji. Na polecenie siatki AK "Wyspa" udało mi się
wywieźć z terenu lotniska dużą ilość amunicji karabinowej i sporą ilość skrzynek z
granatami lotniczymi (w każdej skrzynce były 24 granaty), m.in. dzięki aktywnemu
współudziałowi brata ciotecznego - Edwarda. Dokonaliśmy tego w czasie bardzo
śnieżnej i mroźnej zimy w 1943 roku podjeżdżając saniami w pobliże samego lotniska.
Granaty przerabiałem następnie na miny, które służyły nam do niszczenia torów
kolejowych i wysadzania pociągów niemieckich jadących na front wschodni (akcja w
pobliżu stacji kolejowej Gudogaje na wiosnę 1943 roku). Większe akcje o charakterze
zbrojnym rozpoczęły się wczesną wiosną 1944 roku. Brała w nich aktywny udział siatka
"Wyspa". Do nich należy zaliczyć udaną akcję na magazyn niemiecki w Ostrowcu i
posterunek policji obsadzony przez Białorusinów. W obu tych wypadkach zdobyliśmy
kilkanaście sztuk karabinów (mausery), broń krótką, lornetki, sporo amunicji, a także
szoferskie spodnie gumowane i kilkanaście maszynek do strzyżenia włosów.
Pierwszego kwietnia 1944 roku siatka "Wyspa" uczestniczyła w kilkugodzinnej poważnej
akcji zbrojnej na garnizon niemiecki w Ostrowcu. Brały tam też udział inne ugrupowania
AK, np.: "Żejmian" i "Jurand". Były to już ostatnie działania "Wyspy", w których brałem
udział. W drugiej połowie kwietnia nasza siatka została przyłączona do Pierwszego
Zgrupowania AK podległego majorowi Olechnowiczowi - pseudonim "Pohorecki", jako
oddział ochrony sztabu. Staliśmy się w ten sposób oddziałem leśnym, dowodzonym przez
por. Wilhelma Dietmayera - pseudonim "Wilczur". Przejście do oddziału Wilczura
trwało pewien czas, ponieważ siatka "Wyspa" rozrzucona była na dość dużym terenie. W
początkach maja 1944 roku oddział był już w pełni zorganizowany i działał na obszarze
obejmującym Ostrowiec, Wormiany, Kotłówkę i inne miejscowości. Poza drobniejszymi
potyczkami z napotkanymi oddziałami niemieckimi większych walk nie było, aż do
wybuchu akcji "Ostra Brama". Front niemiecko-rosyjski zbliżał się do granic dawnej
6
Rzeczypospolitej, a sytuacja AK na terenie Wileńszczyzny i innych ziemiach wschodnich
stawała się coraz bardziej niejasna i niepewna. Tę niepewność pogłębiała jeszcze
pamięć o agresywnym zachowanie się ZSRR wobec Polski w roku 1939. Przecież drugą
wojnę światową wywołali nie tylko Niemcy, ale i Rosja Sowiecka, dzięki podpisanemu
znacznie wcześniej układowi Ribbentrop-Mołotow. Naczelne dowództwo AK z Londynu i
podlegli im działacze AK z Warszawy dążyli do tego, aby oddziały AK z terenu
Wileńszczyzny i Nowogródczyzny, działając wspólnie, zdobyły Wilno, zanim oddziały
sowieckie zbliżą się do tego miasta. Zgodnie z tym założeniem przygotowywał się
naczelny dowódca AK na okręg Wileński - generał Krzyżanowski, pseudonim "Wilk".
Sądzono, że Niemcy mocno osłabieni walkami na froncie wschodnim nie będą się zbyt
mocno bronić. Wywiad AK-owski był jednak dość słaby, a łączność między oddziałami,
rozrzuconymi na dużym terenie, nie najlepsza. Front walki zbliżał się szybciej do miasta
niż poprzednio przypuszczano, dlatego też gen. Krzyżanowski "Wilk" podjął decyzję o
przyśpieszeniu ataku na garnizon niemiecki w Wilnie o jeden dzień - tj. z 7-go na 6-ty
lipca 1944 roku. Popełnił jednak poważny błąd, zwalniając niektórych dowódców
brygad by mogli pożegnać się z rodzinami. Rozesłani natychmiast gońcy nie zdołali w
porę dotrzeć do odległych niekiedy rejonów, aby powiadomić o wcześniejszym
rozpoczęciu działań. W pełni przygotowany był oddział miejski w Wilnie, ale niestety i
Niemcy również.
Akcja wojskowa AK "Ostra Brama" rozpoczęła się wieczorem 6 lipca. Oddział mój
wkroczył do miasta od strony północno-wschodniej i od razu napotkał na ciężki ogień
skierowany na nas ze stojącego niedaleko pociągu pancernego oraz nieustanne ataki
samolotów bombowych. Walka trwała do rana, nie posunęliśmy się ani o krok. Straty
wśród żołnierzy I Zgrupowania, a więc i mojego oddziału były duże i w tej sytuacji
dowództwo postanowiło wycofać się. Następnego dnia wieczorem dotarliśmy do
Wołkorabiszek - miejsca postoju gen. Krzyżanowskiego - "Wilka". Samego "Wilka" w
Wołkorabiszkach nie było. W Wilnie byli już Rosjanie i "Wilk" pojechał na rozmowy do
gen. Czerniachowskiego, głównodowodzącego rosyjskiego frontu północnego. Miał mu
zaproponować wspólne obsadzenie odcinka frontu. Rozmowy początkowo były przyjazne.
Czerniachowski godził się na propozycje "Wilka", ale ostatecznie podpisanie
porozumienia uzależnił od obecności i zgody całego sztabu "Wilka".
"Wilk" - gen. Krzyżanowski przyjął propozycję i powiadomił o tym swoich sztabowców.
Na końcowe spotkanie z gen. Czerniachowskim przybyła tylko część dowódców brygad.
Reszta z nich słusznie zwietrzyła podstęp i uniknęła spotkania. Na końcową naradę
Czerniachowski sam osobiście się nie stawił, budynek otoczyło NKWD (Narodowy
Komitet do Spraw Wewnętrznych) i wszyscy zostali aresztowani. Do Wołkorabiszek
przybiegł goniec i powiadomił o tym co się stało. Pozostali dowódcy AK zarządzili
odwrót swoich oddziałów do puszczy Rudnickiej, na południowy-zachód od Wilna. Tam
oddziały miały się połączyć i utworzyć pokaźną siłę, która zmusiłaby Rosjan do rozmów.
Tak więc po intensywnym, dwudniowym marszu lasami, bo śledziły nas bez przerwy
samoloty bolszewickie, z poranionymi do krwi nogami dotarłem wraz z resztą
partyzantów do oddziałów na skraju puszczy Rudnickiej. Samoloty rozrzuciły ulotki, że
mamy wyjść z lasu i złożyć broń a oni "zagwarantują" nam swobodny powrót do domu.
Wieczorem tego samego dnia puszcza otoczona została przez zmotoryzowane oddziały
bolszewickie a próby rozmów z nimi (biała chustka na kiju) spełzły na niczym, strzelano
do nas, nie pozwalając się zbliżyć. W tej sytuacji dowódcy poszczególnych oddziałów
partyzanckich polecili ukryć broń i pojedyńczo przemykać się do Wilna.
7
Wraz z dwoma braćmi Dowlaszami wyruszyłem w kierunku wsi Rudniki, aby zdobyć
trochę żywności bo od dwóch dni, poza sucharami, nic nie jedliśmy. Wszyscy trzej
mieliśmy jeszcze przy sobie broń krótką i nie weszliśmy bezpośrednio do wsi, lecz
mijaliśmy ją za rzędem stodół. W pewnej chwili zza stodoły wyskoczył uzbrojony
sowiecki "bojec" i zapytał, czy jesteśmy partyzantami, gdy otrzymał odpowiedź
twierdzącą rzekł - "nu charaszo, stupajtie damoj". Nie zastanawiając się zbytnio,
weszliśmy do wsi, a tam natychmiast doskoczyła nas cała masa sowieckich, skośnookich
"bojców". Rozbroili nas i zapędzili do jednej ze stodół, w której były już setki
partyzantów. Tak zakończył się mój "rozdział partyzancki", a zaczęła się niewola.
Rosjanie złamali obowiązujący jeszcze traktat ryski przyznający ziemie północno-
wschodnie (łącznie z Wilnem) Polsce i zabraniający wcielania do obcej armii lub
aresztowań za walkę w obronie Rzeczypospolitej. Traktat ten został formalnie
unieważniony dopiero w Jałcie.
Sowiecka niewola
Następnego dnia uformowano z nas kilka długich dwuszeregów pilnowanych gęsto przez
setki skośnookich żołnierzy NKWD z dziesięciostrzałowymi karabinami z lunetami.
Ruszyliśmy w kierunku Miednik Królewskich odległych o około 30 km. Dotarliśmy tam
późnym wieczorem.
W Miednikach była stara twierdza, a jej mury sięgały wysokości 8-10 metrów.
Bezpośrednia ucieczka z twierdzy była prawie niemożliwa. Okazja taka nadarzała się
tylko podczas napełniania beczek wodą, która znajdowała się poza twierdzą.
Podejmowano liczne próby ucieczki, ale tylko nielicznym spośród 5 tysięcy
zgromadzonych tam jeńców udało się odzyskać wolność. Jako wyżywienie
otrzymywaliśmy "suchoj pajok" (suchy prowiant) i wodę. Spaliśmy na gołej ziemi,
przykrywając się czym kto miał. Po paru dniach przyjechał do twierdzy berlingowski
oficer o nazwisku Soroka. Wszedł na podstawiony mu stołek i mówił językiem będącym
mieszaniną rosyjskiego i polskiego. Agitował nas do wstępowania w szeregi armii
Berlinga. Na jego wojskowej czapce znajdował się orzełek, ale bez korony. Orzeł w
koronie zawsze symbolizował Polskę dumną, niepodległą, obejmującą również Kresy
będące wbrew geograficznemu położeniu centrum polskiej tradycji. Oficer został więc
zwyczajnie wygwizdany.
8
Pewnego dnia, nocą, rozrzucono ulotki zawiadamiające nas o tworzeniu armii gen.
Andersa. Część uwierzyła, większość natomiast przyjęła to jako sowiecką propagandę
mającą zapobiec ewentualnym ucieczkom.
Po 10 dniach pobytu w twierdzy miednickiej wypuszczano nas małymi grupami, po kilka
osób na zewnątrz. Tam przeprowadzano szczegółową rewizję i zabierano niemal
wszystko - zegarki, pasy skórzane, scyzoryki a nawet żyletki. Tylko niewielu zdołało coś
przemycić. Ja miałem to szczęście, że udało mi się przenieść na zewnątrz dwie maszynki
do strzyżenia włosów przymocowane bandażem do obu ud. Uformowano z nas kilka
długich kolumn i pod silną strażą NKWD wyruszyliśmy w morderczą drogę. Po wielu
godzinach pociąg zatrzymał się na stacji kolejowej Kiena. Tam nastąpił parogodzinny
postój w oczekiwaniu, jak się później okazało, na wagony towarowe.
Miała wtedy miejsce pewna śmieszna sytuacja. Jeden z oficerów NKWD zauważył, że
mam prawie nowe, polskie buty oficerskie i "zaproponował" mi zamianę na rosyjskie
buty i woreczek - "wieszczewoj mieszok" z sucharami. Chętnie się zgodziłem, bo moje
buty stały się ciasne, opuchnięte nogi miałem poranione. Buty, które od niego dostałem
były w niezłym stanie i pasowały "jak ulał". Suchary dla zgłodniałego żołądka okazały
się również cenną zdobyczą.
Po paru godzinach nadeszły dwuosiowe wagony towarowe a w każdym z nich ulokowano
po 50 osób. Wagony zamknięto i zaplombowano. Ścisk panował tak duży, że część z nas
musiała stać, aby inni mogli siedzieć. I tak na zmianę. Każdy wagon miał budkę zwaną
"brekiem", w której siedział uzbrojony żołnierz NKWD.
Był ogromy skwar drugiej połowy lipca, do jedzenia dostawaliśmy suchą, soloną rybę i
mały kawałek czarnego jak smoła chleba lub suchar, a wody jak na lekarstwo. Wybuchła
biegunka, z wagonu wypuszczano nas tylko jeden raz dziennie. Całe szczęście, że jeden z
nas przemycił scyzoryk, którym mozolnie wydłubaliśmy dziurę w kącie wagonu. Zaduch i
fetor w wagonie był okropny. Podróż w takich warunkach trwała 10 dni. Gdy otwarto
wreszcie drzwi wagonu oczom naszym ukazał się budynek stacyjny, a na nim napis
Kaługa.
Po przemarszu przez miasto dotarliśmy do dużego placu przylegającego do szeregu
budynków przypominających olbrzymie garaże (rzeczywiście, były to garaże dla
czołgów). W budynkach stały rzędami trzypoziomowe prycze. I tu zdarzyła się sytuacja
ponownie mająca związek z butami, która tym razem mogła się dla mnie źle skończyć.
Byłem jedynym, który miał na nogach sowieckie buty. Jeden z oficerów NKWD oskarżył
mnie o zabicie rosyjskiego żołnierza i dopiero moje długie tłumaczenia i oświadczenia
kolegów z wagonu pomogły. Tego samego dnia pogoniono nas do "bani" (łaźnia) i
ostrzyżono, gdzie trzeba (to znaczy wszędzie). Dostaliśmy skąpy obiad złożony z małego
kawałka czarnego chleba, talerzyka wodnistej zupy i łyżki kaszy. Na kolację było
podobnie.
Następnego dnia rozpoczęły się przesłuchania. Podobnie jak i mnie pytano wszystkich o
pseudonimy, oddziały w których się służyło, nazwiska dowódców, zastępców itd. Ja i
większość moich kolegów nie mówiliśmy prawdy. Na zwołanym apelu powiadomiono
nas, że otrzymamy przeszkolenie wojskowe i wejdziemy w skład pułku strzelców pod
dowództwem pułkownika Jermołowa. Na nasze uwagi, że jesteśmy obywatelami polskimi
i nie można nas siłą wcielać do armii ZSRR odpowiadano, że jesteśmy "pod ich opieką" i
9
wspólnie będziemy bić Niemców. Rozdano nam stare rosyjskie karabiny (oczywiście bez
amunicji), maski gazowe i w niezłym stanie mundury drelichowe.
Zaczął się okres podłej, sowieckiej mistyfikacji. Pobudka każdego dnia była o szóstej
rano, rozmieszczone w barakach głośniki wyły na "cały regulator" hymn "sowieckiego
sojuza". Po tym mycie, krótka gimnastyka i bardzo skromne śniadanie - wiadro zupy na
10 osób i najczęściej jaglana kasza, 500g czarnego chleba musiało wystarczyć na cały
dzień. Po śniadaniu wymarsz na odległe pole ćwiczeń, najczęściej był to
parokilometrowy bieg w maskach przeciwgazowych a następnie musztra, bój na bagnety
(przeciwnikami były kukły ze słomy) itd. Powrót do koszar na głodowy obiad także
odbywał się biegiem. Po obiedzie wymarsz do centrum Kaługi na rozbiórkę,
uszkodzonych w czasie bombardowań, cerkwi. Każdy z nas musiał przynieść do koszar
po 6 cegieł na specjalnie przygotowanych nosiłkach z drutu. Po takiej całodziennej
harówce kładłem się na pryczę i momentalnie zasypiałem. I nic mi się nie śniło, chyba
tylko chleb. Po paru tygodniach takiej pracy ponad siły stałem się niewrażliwy nawet na
ukąszenia pcheł, których na pryczach były tysiące.
Na początku września próbowano "wtłoczyć" nam do głowy rosyjski tekst przysięgi
wojskowej. Była to przysięga na wierność Stalinowi, toteż odmówiliśmy złożenia jej. Była
to decyzja odruchowa i oczywista. Wizję Rosji barbarzyńskiej i dzikiej, zredukowanej do
symbolu Sybiru, ja i moi towarzysze uważaliśmy za jedną z najważniejszych wartości
naszego dziedzictwa. W tej mądrości tkwił zakaz jakichkolwiek kompromisów z Rosją,
tak carską jak i sowiecką. Po paru dniach odebrano nam wcześniej wydane mundury
drelichowe a dostaliśmy w zamian stare, porwane łachmany, które trzeba było
samodzielnie naprawiać.
W drugiej połowie września opuściliśmy baraki w Kałudze. Padła komenda - kierunek,
dworzec kolejowy. Wszystkim cisnęło się do głowy pytanie : dokąd jedziemy" ? Po
pewnym czasie już wiedzieliśmy, na wschód. I znowu wtłoczono nas w towarowe wagony
a zmordowane, zalatujące smrodem postacie na wyścigi szukały w nich jakiejś szpary,
szerokiej na tyle by pomieścić skulone ciało.
Po kilku dniach byliśmy na miejscu, przed nami ciągnął się gęsty las. Uformowano
cztery bataliony pracy, ja znalazłem się w drugim, w pobliżu miejscowości
Charłampiejewo. Pierwsze dni wypełnione były ryciem długich dołów w ziemi i budową
prowizorycznych ziemianek, w których przyszło nam mieszkać. Rozdano piły i siekiery do
wyrębu lasu. Początkowo norma dzienna na dwóch pracujących wynosiła 10m3 drewna
popiłowanego i ustawionego w sztable (metry). Była to tak wygórowana norma, że po
pewnym czasie zmniejszono ją do 8m3. Na obiad wracaliśmy dopiero po wykonaniu
normy, najczęściej wieczorem. Na półce nad pryczą czekała miska zimnej lury z jednym
ziemniakiem i łyżką kaszy. Czasami była to twarda jak deska suszona ryba z robakami w
środku. W styczniu 1945 roku tak osłabłem, że znalazłem się w szpitalu polowym.
Diagnoza - "destrifieja wtoroj stepieni" (osłabienie II stopnia). Po raz drugi trafiłem do
tego szpitala z objawami odmrożenia palców lewej stopy i obu rąk.
Takich jak ja było wielu. Bardzo często budzono nas w nocy do ładowania wagonów
spiłowanym drewnem, czasami do trzech razy w tygodniu. Te metrowe pniaki trzeba było
niekiedy przenosić na odległość 50-100 metrów. W zimie brnęło się w głębokim śniegu.
Mróz dochodził do minus 50°C, jak człowiek splunął, to na ziemię spadał lód. Taka
10
gehenna trwała do końca listopada 1945 roku, po czym wywieziono nas do Kirowa koło
Smoleńska a stamtąd, po paru tygodniach, do Białej Podlaskiej. Nie wszyscy wrócili...
Tak zakończył się mój pobyt w Rosji sowieckiej.
Dziadek umilkł, ta daleka przeszłość stała się mu nagle tak przejmująco bliska i tak dotkliwa,
że bałam się odezwać. Na usta cisnęło się wiele pytań, ale wyczuwałam, że Dziadek jest teraz
tam - z ojcem, towarzyszami niedoli, rozmawia z najbliższymi i rąbie drewno w
pięćdziesięciostopniowym mrozie rosyjskiej zimy. Nie miałam prawa przerywać mu tego
spotkania. Wiedziałam, że jeszcze do tego wrócimy. Po cichu wyszłam. Babcia siedząca w
pokoju obok i przysłuchująca się opowieści męża miała łzy w oczach :
- Dziecko - powiedziała. - nie pytaj już go o nic więcej. Wiem, że bardzo dużo przeżył i
nie powiedział ci o wszystkim, bo jest to dla niego zbyt trudne i bolesne. Jeśli będzie
chciał, może jeszcze Ci o tym opowie. Przeżył ból i głód, i straszną niepewność czy
kiedykolwiek powróci do swoich, do Polski. W warunkach, w jakich przeżył ostatni rok
na wschodzie stracił wielu przyjaciół, ale też i została zachwiana jego wiara w ludzką
lojalność i przyjaźń. Zniszczeni, upodleni, załamani wewnętrznie towarzysze kierowali
się wyłącznie odruchami instynktu przetrwania. Często była to bezwzględna walka o
życie. Nie każdy potrafił zachować, w tak ekstremalnych warunkach, godność i
człowieczeństwo. To dla wielu było trudniejsze od walki o byt. Rany na ciele zabliźniają
się, a okaleczona dusza boli całe życie - zakończyła Babcia.
W książce "Inny świat" Gustawa Herlinga-Grudzińskiego opisane jest życie łagierników,
takich jak mój Dziadek. Pytałam go później wielokrotnie :
- Dlaczego nie zdobyłeś się na to, aby podzielić się z Mamą, ze mną swoimi
doświadczeniami ?
Odpowiedział mi wówczas :
- Przecież czytałaś "Inny świat", to było życie moje i wielu tysięcy innych ludzi.
Nie zadaję już natarczywych pytań. Szanuję wymowne milczenie Dziadka. Już wiem, że
wobec potworności ówczesnej rzeczywistości, słowo staje się bezradne. Najważniejsza
pozostaje dla mnie świadomość : Dziadek zdał egzamin ze swego człowieczeństwa, ale
rozumie i tych, dla których okazał się on na zesłaniu zbyt trudny.
Dziadek wrócił do Polski 6 stycznia 1946 roku. Nie miał kłopotu z odnalezieniem matki i
sióstr dzięki pewnemu Białorusinowi, z którym byli zaprzyjaźnieni przed wojną jego rodzice.
W czasie wojny wcielono go do armii radzieckiej i dzięki niewyjaśnionemu splotowi
11
okoliczności dowiedział się on o miejscu pobytu Dziadka w łagrze. To od niego Dziadek
uzyskiwał informacje o losie swojej rodziny, a następnie o jej przyjeździe po wojnie do
Torunia. Moja mama powiedziała mi, że matka Dziadka, moja prababcia Władysława, nie
poznała syna w drzwiach mieszkania.
Był zupełnie inny, jakim go pamiętała. Stał przed nią wychudzony, straszący żebrami
szkieletu człowiek z ogoloną głową i nienaturalnie dużą, napuchniętą, siną twarzą. Gdy
Dziadek odezwał się - mamo - ona zaszlochała.
Latem 1946 roku rodzina Dziadka przebywała na wakacjach w Piławie. W tym czasie
otrzymała zaproszenie na ślub ich przyjaciela Witka Klonowskiego, który miał odbyć się w
Toruniu. Wszyscy oprócz niego wrócili do Torunia. W domu czekało już na nich UB z
pistoletami. Postawiono im zarzut udziału w tajnej, antypaństwowej organizacji, co było
nieuzasadnione. Zaczęły się kilkudniowe przesłuchania zakończone aresztowaniem m.in.
szwagra Dziadka,
(członka Szarych Szeregów). Został on wypuszczony
z aresztu dzięki interwencji ówczesnego wiceministra zdrowia Kożusznika, który był
przyjacielem kuzyna mojej prababci,
(obecnie 99-letniego staruszka
mieszkającego w USA, rzeźbiarza, którego rzeźba - popiersie gen. Władysława Sikorskiego
znajduje się, według informacji uzyskanej od siostry Dziadka, w Muzeum Wojska Polskiego
w Warszawie). Pozostałych aresztowanych zwolniono dopiero po roku z powodu braku
dowodów winy.
Strach przed represjami powodował, że Dziadek ukrywał swoją przeszłość i przynależność do
AK. Z tej przyczyny bał się poszukiwać pracy. Pomogła mu p. Sztukowska - adwokat,
znajoma jego rodziców z Litwy. Załatwiła Dziadkowi fałszywe dokumenty, z których
wynikało, że wrócił do Polski w ramach repatriacji. Jego prawdziwa historia - AK,
aresztowanie, pobyt w Kałudze - została starannie zaszyta w poduszce i pieczołowicie
przechowywana jeszcze przez wiele lat.
W latach 1956-68 ministrem spraw wewnętrznych był Mieczysław Moczar. W pewnym
momencie swoich rządów zaczął tracić poparcie. Chcąc podnieść uznanie w oczach narodu
wydał rozporządzenie o przyznawaniu Srebrnych Krzyży Zasługi z Mieczami tym Polakom,
którzy tak jak Dziadek oficjalnie "byli" w czasie wojny żołnierzami armii radzieckiej.
Dziadek i jego przyjaciel z Kaługi, Marian Czerniawski (obecnie emerytowany profesor
Wydziału Chemii UMK w Toruniu), nie pojechali do Warszawy po odbiór tych odznaczeń.
Babcia, podobnie jak Dziadek, również pochodziła z Wileńszczyzny. Jej rodzice mieli duży
majątek w Hermaniszkach, niedaleko Lidy. Jej rodziny również nie ominął okrutny los
wojenny. Babci ojciec jako ziemianin został aresztowany przez Rosjan w 1939 roku i podczas
celowo uknutej przez Sowietów rzekomej ucieczki z więzienia zastrzelony. Brat cioteczny
Babci, członek żandarmerii AK, został osadzony w Miednikach. Podczas ucieczki z twierdzy
Rosjanie złapali go i ponownie aresztowali. Dostał wyrok dożywotniego więzienia i
przewieziono go do łagrów w głąb Rosji. W 1953 roku po śmierci Stalina został
wypuszczony, na mocy ogłoszonej amnestii, lecz powrót do Polski miał zakazany. Rodzina
miała z nim początkowo kontakty listowe, które później urwały się i ślad po nim zaginął.
Rodzina Babci od strony matki, Stefanowiczowie (mieszkający w pobliżu Lidy), podzieliła
los wielu Polaków, żyjących w ZSRR z piętnem kułaków. Wywieziono ich do Kazachstanu w
1951 roku. Przyczyną deportacji był fakt posiadania majątku. Z jej opowiadań wynika, że na
spakowanie całego dobytku dano im niecałą godzinę. Warunki transportu do Kazachstanu
12
były nieludzkie, niemal analogiczne do opisywanych przez Dziadka. Stefanowiczowie zostali
osadzeni w kołchozie, w bardzo złych warunkach. Poruszanie się po okolicy mieli
ograniczone, chociaż nikt ich specjalnie nie pilnował, gdyż na stepie ucieczka wydawała się
nierealna. Stefanowiczowie i inni deportowani kułacy pracowali przy zbiorze bawełny,
kukurydzy i innych pracach polowych. Warunki były bardzo trudne, latem temperatura
przekraczała nawet 40°C, a zimą, chociaż była stosunkowo łagodna, marźli w
nieogrzewanych barakach. Do ocieplania wykorzystywali wszystko - chwasty, ukradzione
drewno, a nawet zwierzęce odchody zmieszane z trawą, formowane w kształcie kostek i
suszone. Były okresy, że przymierali głodem. Podkradanie nocą żywności od miejscowych
Kazachów niejednokrotnie ratowało ich od śmierci głodowej. Niestety śmierci nie uniknęła
Babci ciotka, wówczas jeszcze młoda kobieta, zostawiając męża z trójką dzieci.
W 1956 roku dzięki usilnym staraniom Babci i jej siostry udało się sprowadzić do Polski
część rodziny z Kazachstanu. Mimo oficjalnych gwarancji ze strony rządu o udzieleniu
repatriantom zapomóg pieniężnych i pomocy w otrzymaniu mieszkania, Stefanowiczowie nic
nie otrzymali. Po powrocie zamieszkali z moimi Dziadkami w Toruniu. To nie był dla nich
okres wielkiej radości i entuzjazmu, szczególnie dla młodych kilkunastoletnich dzieci. Mimo
bardzo trudnego życia w Kazachstanie pozostał w nich sentyment do tamtych krajobrazów,
pieśni, innego smaku i zapachu. Z czasem zżyli się z rdzenną ludnością, która ich
zaakceptowała i polubiła. Ciężkie życie dla wszystkich mieszkańców kazachskiego stepu
jednoczyło tych ludzi mimo odrębności narodowych, kulturowych i religijnych. Babcia
mówiła, że po tych kilku latach pobytu wrócili wynędzniali, zawszawieni, ale przede
wszystkim mentalnie zmienieni. To spowodowało, że było im bardzo ciężko zasymilować się
w nowym środowisku mimo wsparcia rodziny. Izolowali się od otoczenia, nie przejawiali
chęci nawiązania kontaktów z innymi ludźmi. Czy była to swojego rodzaju depresja
wynikająca z nostalgii za tamtymi stronami ?, czy obawa przed nową cywilizacją jakże inną
niż ta, w której przyszło im żyć przez 6 lat ?
Wszyscy, którzy po latach pobytu w sowieckich łagrach, czy kołchozach wracali do Polski
byli ze swoistym stygmatem traumatycznych doświadczeń. Piętnem każdego z nich była
droga przez mękę. Czekanie na śmierć, ale i jednocześnie walka o życie. Śmierć tysięcy
więźniów była skutkiem zabijania nieludzką pracą i głodem.
Gustaw Herling-Grudziński w rozmowie z Włodzimierzem Boleckim
określa totalitaryzm
jako doskonały system absolutnego niszczenia człowieka, odarcia go z godności i wszelkich
wartości. Unicestwiano miliony ludzi traktując ich instrumentalnie do realizacji swoich
"szatańskich" idei. Łagier był narzędziem zabijania ludzi przez władze sowieckie. Ofiarami
ludobójstwa padali ludzie niewygodni klasowo, politycznie, ideologicznie i narodowościowo.
Łagiernicy w sowieckich obozach, w odróżnieniu od obozów niemieckich, umierali często
bardzo długo. Na ostateczną śmierć musieli sobie zapracować wieloletnią, morderczą pracą
do całkowitego ubezwłasnowolnienia, które przychodziło wraz ze strachem, przerażeniem,
bólem i głodem. Był to pierwszy etap śmierci - zastrzyk znieczulający - przed drugim i
ostatecznym etapem, który nie zawsze przychodził szybko. I to było szatańskim pomysłem
Sowietów, wykorzystującym ludzkie, poruszające się ciała do pracy na granicy ich
wytrzymałości. Istoty, które już nie żyły, a jeszcze nie były trupami.
Systemy polityczne XX wieku stworzyły doskonałą strukturę wzajemnego wyniszczania się
ludzi. I tu Gustaw Herling-Grudziński ostrzega, że im więcej ludzi nie dostrzega okropności
tej spuścizny XX wieku, to tym większa jest obawa, że totalitaryzm w udoskonalonej formie
może się powtórzyć.
13
Kazimierz Kaz-Ostaszewicz w swojej książce "Długie drogi Syberii"
pisze - "należało żyć
tak i postępować tak, aby wygrać każdy dzień od nowa...". Przeszkodę stanowiły często
sumienie, godność, moralność i lojalność. Nie każdego było stać aby dochować im wierności.
Ale czy nam można osądzać ludzi, którzy znaleźli się w tak ekstremalnych warunkach ? - tym
bardziej mnie i mojemu pokoleniu, którzy jedynie intuicyjnie wczuwamy się w tamten
koszmar ludzkich istnień. To "dzieło" i ich sprawcy przez wiele lat okryci byli szczelną
tajemnicą. Rosja sowiecka ukrywała przed światem swoje prawdziwe oblicze, lecz czas
odsłonił tę okrutną prawdę, a historia ją osądza. Dla wielu jednak zbyt późno. Kazimierz Kaz-
Ostaszewicz napisał - "Niestety, ironią w sądach historii jest to, że prawie nigdy wyroków nie
słyszą ci, którzy zginęli. Czas podobno leczy, najczęściej jednak przykrywa ziemią..."
.
Ewelina Marzec, grudzień 2003
(1)
- Ksawery Pruszyński, 'Literatura emigracji walczącej', Wiadomości Polskie, 1940, nr 1
(2)
- G.Herling-Grudziński "Inny świat - zapiski sowieckie", Wyd. Literackie, Kraków 2000
(s.5)
(3)
- K.Kaz-Ostaszewicz, "Długie drogi Syberii", Londyn 1986