Lerum May Grethe Cory zycia 15 Dzien Sie Budzi

background image

MAY GRETHE LERUM

DZIEŃ SIĘ BUDZI

background image

ROZDZIAŁ I

Meisterplassen, jesień 1722

Zawsze kiedy tamte obrazy wracały do niej w myślach, policzki zaczynały jej płonąć.

Wstyd, który odczuwała, był czymś więcej niż tylko skrępowaniem młodej dziewczyny na

wspomnienie spotkania sam na sam. Amelia miała trudności z oddychaniem, ani przez mo-

ment w ciągu swego długiego dnia pracy nie czuła się bezpieczna. W każdej chwili mogły się

pojawić mdłości, a wstyd spadał na nią znienacka, towarzyszył jej niczym czarny, przerażają-

cy cień wzdłuż każdej drogi, którą podążała.

Po nocach wspomnienia wyrywały ją ze snu, dopadały w każdym momencie, gdy tyl-

ko zaczynało jej się wydawać, że jest choć odrobinę bardziej bezpieczna. Udręka nie ustępo-

wała.

Mogła na krótką chwilę przytulać do siebie swoją półroczną córeczkę, patrząc w ślicz-

ną, żywą twarzyczkę małej Hanny, znajdowała jakiś rodzaj spokoju, coś na kształt pociechy.

Coś, co sprowadziło na świat ten cud, jakim jest dziecko, nie mogło być tylko złe i

mroczne, niebezpieczne i haniebne!

Zdarzało się, że zaciskała zęby i przestawała przejmować się swoim sumieniem. Zda-

rzało się, że myślała: Zrobiłabym to jeszcze raz. Takie chwile szaleńczej odwagi nie trwały

jednak długo, znowu pojawiało się tamto i Amelia błagała Boga o wybaczenie.

Amelia Oppdal Meisterplass była na drodze do urzeczywistnienia swoich marzeń.

Tutaj, w Sogndalsfjaeren, gdzie mieszkający nad brzegiem fiordu biedacy zajmowali

kawałek ziemi między jeziorem a osadą, Amelia znalazła swoje życiowe zadanie. Miała za

sobą długą walkę od tamtego dnia, kiedy załamana wyjechała sama z rodzinnego domu, by

spełnić przysięgę złożoną w rozpaczy. Tamtego dnia zawarła z Bogiem umowę. Oddała mu

całe swoje życie i duszę w zamian za to, by okazał jej łaskę, na którą nie zasługiwała. Popeł-

niła bowiem grzech trudny do nazwania, a skończyła przecież dopiero szesnaście lat.

Zwabiła swego przyrodniego brata do zabawy, nie przeznaczonej dla dwojga, w któ-

rych żyłach płynie ta sama krew.

Niezależnie od tego, jakie to było piękne...

Przez kilka krótkich tygodni Amelia wierzyła, że odnalazła prawdziwe szczęście. Po

całym żalu i bólu z powodu śmierci Benjamina mogła nareszcie spotkać dorosłe życie i mi-

łość w objęciach najpiękniejszego młodego mężczyzny na świecie.

Bendik...

background image

Jej ojciec nie zdawał sobie sprawy z istnienia tego chłopca, dopóki pewnego pięknego

letniego dnia w ubiegłym roku nie stanął przed władczym panem na Wdowiej Zagrodzie i nie

powiedział:

- Jestem synem Ellinor.

Amelia wciąż pamiętała tamte chwile w piwnicy. Kroki nad jej głową, jego tak dobrze

znany glos, który brzmiał dziwnie poprzez drewniany sufit. Natychmiast jednak zrozumiała, z

czym przyszedł, słyszała, że ojciec przyjmuje oświadczenie młodego człowieka.

Ten chłopak był synem Karla Oppdala, jej ojca.

Istniały na to przekonujące dowody.

Dotychczas nikt oprócz nich dwojga nie wiedział o potajemnych spotkaniach, a teraz

już zawsze będą musieli nosić to sami niczym pulsujący wrzód w piersi.

Amelia ukryła prawdę przed wszystkimi. Nie powiedziała ani jednego słowa nawet

wówczas, kiedy odkryła, że jest w ciąży. Nie powiedziała nawet matce i ojcu, wyobrażała so-

bie, że dziecko będzie monstrum, potworem, dokładnym odbiciem tego grzechu, który popeł-

niła. Obiecała Panu wszystko, byleby tylko jej wybaczył.

No i w końcu Johanna przyszła na świat, Amelia urodziła ją w samotności, przygoto-

wana na to, że ojcostwo zostanie przypisane przywódcy mieszkających na brzegu.

Urodziła dziecko w bólach, bez niczyjej pomocy.

Nigdy jednak nie zapomni tej prawie histerycznej ulgi, kiedy po raz pierwszy otarła

krew i śluz i wpatrywała się w śliczną buzię dziecka. Córeczka była w doskonałym stanie.

Maleńki różowy aniołek, co prawda drobniutki i chudziutki, ale z siłą i wolą życia wystarcza-

jącą, by radzić sobie na przekór złym mocom tego świata.

Bóg nie tylko wysłuchał jej błagań i pozwolił, by dziecko urodziło się zdrowe. Dał jej

także Marię i Randara, którzy przybyli z otchłani śmierci. Od wielu lat nikt już nie wspominał

tych dwojga starych. Nie było ich ponad trzydzieści lat, od tamtego czasu, kiedy Randar wy-

ruszył za swoją skazaną na dożywocie żoną i zniknął na szarpanych wichrem szkierach, gdzie

znajdował się obóz dla kobiet. Żadne z nich nie chciało opowiadać, co przeżyli w ciągu tych

lat. Ale Amelia dostała dużą skrzynkę z książkami wypełnionymi pięknym pismem Marii.

- Tam jest wszystko - powiedziała babcia z powagą w oczach. Tysiące wspomnień

musiało kłębić się w głowie starej kobiety, kiedy dawała Amelii skrzynkę. - Ale nie powinnaś

czytać tego teraz. Jeszcze nie... kiedy masz tyle innych zmartwień. Powinnaś to przeczytać w

dniu, kiedy będziesz naprawdę, ale to naprawdę szczęśliwa. Sama uznasz, że czas nadszedł,

Amelio, moje kochanie...

background image

Szczęki Amelii były sztywne i obolałe, kiedy tak leżała na posłaniu, próbując zwabić

do siebie sen.

Książki może nigdy nie zostaną przeczytane, myślała z goryczą.

Bo przecież ona nigdy, nigdy nie będzie szczęśliwa.

To niemożliwe.

Może być królową tych ludzi mieszkających na brzegu, jeśli wyjdzie za mąż za Arnto-

ra i uczyni go ojcem małej Johanny. Będzie mogła żyć dobrze, bo jej matka, Marja, zadba z

pewnością, by ludziom z Meisterplassen niczego nie brakowało nawet w najcięższe zimy. Bę-

dzie może odczuwać zadowolenie, że uratowała cudze życie, że potrafi łagodzić ludzkie bóle,

leczyć choroby.

W porównaniu z tym, co otrzymują od życia inne kobiety, i tak powinnam się cieszyć

i tańczyć, dziękować Bogu za szczęście, myślała. Dlaczego więc żyję jakby zamknięta w

czarnej zaczarowanej górze?

Dlaczego nie potrafię po prostu zapomnieć o tym, co mi ciąży, tak jak robiłam to daw-

niej?

Dlatego, że się nie przeciwstawiasz, szeptał jej w duszy jakiś glos.

Dlatego, że pozwalasz, by twój grzech stwarzał nowe grzechy...

Sama nie mogła zrozumieć dlaczego, ale zanim zdążyła się opanować, wypłakała całą

ponurą prawdę w objęciach babci. Wróciła właśnie do domu, zszokowana, przeszła przez

izbę, nie zatrzymując się przy dziecku, które płakało głodne, niespokojnie czekając na ciepłą

pierś matki. Stała pośrodku niczym upiór, czuła, że serce jej pęka. I wtedy wszystko się wyla-

ło, cały ten piekący ból, cały wstyd i poczucie grzechu wypłynęły z niej niczym strumień.

Nie mogła sobie teraz przypomnieć, czy babka nie mówiła czegoś, czy nie robiła jej

wyrzutów, nie pamiętała, że szeroka twarz dziadka Randara wyrażała jedynie współczucie i

ból.

Żadne nie powiedziało ani słowa, nie uczyniło też gestu niechęci.

Ale w chwili, kiedy zakończyła tę spowiedź, Amelia odczuła cudowną ulgę. Jakby

pęknięty wrzód zabrał też ze sobą wszystkie złe myśli, jakby po prostu pękł i oczyścił się. Z

lekką głową, ale z zapłakanymi oczyma poszła tego wieczoru do swego pokoju. Sama nie

wiedziała, kiedy jej to przyszło do głowy, ale w którymś momencie utraciła cały rozsądek i

podążyła za głosem, który coraz wyraźniej wołał ją bez słów. Niczym dźwięki fujarki gdzieś

w głowie.

Fujarki Bendika.

Powiedział: Chodź!

background image

Miała odwagę spojrzeć mu w oczy tylko przez jedną jedyną sekundę, to wtedy on na-

zwał ją po raz pierwszy siostrą. To słowo w jego ustach miało gorzki smak, Bendik stał i dy-

gotał, a bukiet kwiatów rozsypał się u jego stóp, stał tak i mówił do niej „siostro”, ściskając

przy tym jej dłonie.

Wciąż jeszcze ją kochał.

- A więc przyszłaś... mimo wszystko. Myślałem, że nie będziesz chciała, tak wtedy

ode mnie uciekłaś...

Amelia oddychała głośno jak ktoś, kto zaraz zacznie płakać.

- Musimy porozmawiać - mówił Bendik wciąż tak samo cicho. - Musimy zrozumieć...

może wybaczyć...

Ona potrząsnęła głową, włosy przesłoniły jej twarz, dopóki wiatr znowu ich nie odgar-

nął. Oczy błądziły po spokojnej tafli wody daleko od brzegu. Nigdzie żadnego ludzkiego gło-

su. Nigdzie żywej duszy. Ale biedni mieszkańcy brzegu są tutaj niedaleko, mieszkają w swo-

ich mrocznych chatach, najbliższa należy do Arntora.

Bendik śledził jej wzrok. Wiedział, kim jest Arntor, słyszał, że młoda znachorka jest

jego narzeczoną i że właśnie niedawno urodziła mu dziecko.

Poczuł piekący ból w sercu, dobrze znany ból.

Co jednak mógł powiedzieć, on, który sam ma żonę? Co prawda dziecko, o którego

zachowanie przy życiu Amelia tak walczyła, nie jest jego, ale czyż nie jest to taka sama spra-

wa jak z nią i tym jakimś Arntorem?

I jeszcze się dobrze nie otrząsnął z szoku, poszedł znowu do lasu, gdy tylko kwiaty zo-

stały przekazane chorej żonie. Chciał być sam, chciał myśleć. Chciał się zastanowić, co po-

wie, jeśli Amelia jeszcze raz stanie przed nim, gotowa słuchać.

No i oto jest.

Ale Bendik nie był w stanie wykrztusić z siebie niczego rozsądnego, nie pamiętał

słów, które zamierzał jej powiedzieć. Z największym wysiłkiem panował nad sobą, starał się,

by ręce mu nie drżały, a głowa pozostała chłodna. Nie miał odwagi patrzeć na nią tak długo,

była zbyt ładna, zbyt pociągająca, zbyt... jego. Amelia skrzyżowała ręce na piersi, nagle po-

czuła zimny powiew od fiordu, chociaż lato było długie i słońce ogrzewało ziemię i wodę

przez wiele tygodni. Bendik wiedział, że Amelia drży, musiał bardzo nad sobą panować, by

jej natychmiast do siebie nie przytulić, nie ochronić przed chłodem, który sprawił, że dostała

gęsiej skórki. W głębi duszy jednak odgadywał, że wiatr nie ma z tym nic wspólnego.

- Wejdźmy do środka - powiedziała Amelia cicho. - Może chcesz zobaczyć moją izbę

chorych?

background image

- Izba chorych... wynajdujesz tyle dziwnych rzeczy. Nikt chyba jeszcze nie słyszał o

izbie przeznaczonej dla chorych - odparł Bendik z niepewnym, mdłym uśmiechem.

Amelia poszła przed nim i popchnęła nowe drzwi. Dziwnie było w tym wnętrzu, w

którym nikt jeszcze nie mieszkał. Zapach drewna przytłaczał, słodki, żywiczny. Sosnowe me-

ble wyglądały solidnie, ale niezgrabnie, zostały zrobione przez niezbyt doświadczonych stola-

rzy. Ale wszyscy, którzy tu pracowali, otrzymali podziękowanie, wszyscy mężczyźni i kobie-

ty od Arntora, ci, którzy nadal pozostali jego wiernymi pomocnikami, korzystali zresztą z

jego pozycji.

- Tutaj mogą przychodzić wszyscy, którzy są chorzy lub słabi. Wszystkie kobiety

oczekujące dziecka... jak twoja Synneva, jeśli będzie chciała.

Bendik rozglądał się z zainteresowaniem.

- Odebrałaś wiele porodów?

Amelia wzruszyła ramionami, zadowolona, że niebezpieczne tematy rozmowy zostały

chociaż na trochę odsunięte.

- Nie tak znowu wiele... ale kilka. Po urodzeniu mojej własnej córeczki...

A więc znowu wróciła do tych niebezpiecznych spraw. Mimo to mówiła dalej, trochę

jakby za szybko:

- Tutaj będzie dość miejsca do suszenia ziół na strychu, są też dwa piece, zobacz...

Mój dziadek pomógł je zbudować, on ma mnóstwo świetnych pomysłów, zjeździł kawał

świata i zna nowe sposoby...

Bendik odszedł od niej, otworzył drzwi do następnej izby. Ta była mniejsza, pod ścia-

nami znajdowały się ławy, w narożniku stała wielka głęboka szafa z mnóstwem małych półe-

czek i jakichś szuflad.

Na ławach leżała słoma, gotowa, by włożyć ją do uszytych z worków sienników. Jak

tylko będą skończone...

Bendik stał w głębi izby, ukryty w mroku. Niebieskawe światło letniej nocy wpadało

przez umieszczone wysoko okienka.

Amelia poczuła, że jej mięśnie się znowu napinają. Szum w uszach pojawiał się na-

tychmiast, gdy tylko przestawali rozmawiać.

- Bendik, ja cię kocham...

Zabrzmiało to jak powiew wiatru, Bendik nie był całkiem pewien, czy ona to napraw-

dę powiedziała, czy też słyszy echo własnych marzeń.

Twarz miał wykrzywioną bólem, kiedy się odwrócił. Patrzył na Amelię jak zaczaro-

wany, nie mógł oderwać od niej wzroku. Stał zupełnie bez ruchu, pozwolił, by to ona przyszła

background image

do niego po złocistej podłodze. Przymknął oczy jak człowiek, który wie, że woda zamknie się

nad jego głową po raz trzeci.

Najpierw całowała jego powieki, musiała wspiąć się i stanąć na palcach, by dosięgnąć.

Potem pozwalała, by wargi poczuły gładką skórę jego policzków, wydawało jej się, że

rozpoznaje tam gorycz i słony smak własnych łez. On wciąż się nie poruszał, całe ciało było

sztywne i martwe, napięte.

Amelia przestała myśleć.

Nie potrzebowała jego przyzwolenia, podobnie jak nowo narodzone dziecko nie pyta,

czy w ciele matki znajduje się pożywienie. Amelia zauważyła, że jej piersi zrobiły się twarde,

że znajdujące się w nich mleko uczyniło je wrażliwszymi, że są rozpalone i tęsknią za jego

wargami.

Czuła, jak przyciąga ją do siebie, zawahała się tylko na króciutki moment, po czym

przywarła wargami do jego ust.

Bendik jęknął, usłyszała w jego głosie cichą udrękę, jakby docierało to do niej z bar-

dzo daleka.

Ręce Amelii odnalazły ciało ukochanego, czuła pod palcami napięte mięśnie, dostawa-

ła od tego zawrotu głowy, zamknęła oczy bliska omdlenia. Uświadomiła sobie, jaki jest silny,

miał teraz mięśnie dorosłego mężczyzny, a nie niedojrzałe jak ubiegłego lata... Nie lubiła tego

jasnego puchu zapowiadającego zarost, policzki Bendika wydawały jej się jakby obce. Oparła

twarz o jego ramię, przywarła do niego tak mocno, że nawet kartki papieru nie można by

wsunąć między ich ciała.

Bendik znowu jęknął jak w przypływie bólu. Włożyła ręce pod jego koszulę, gdy do-

tknęła skóry, poczuła, że prawie parzy ją w palce.

On nagle drgnął, ocknął się do życia, jakby został zaczarowany, a teraz magia ustąpiła.

Ze stłumionym okrzykiem przypominającym głos zwierzęcia porwał ją w ramiona, przyciskał

mocno całe jej ciało, uniósł z podłogi, jakby ją chciał zadławić. Zabrakło jej tchu. Gwałtow-

nie przyciskał wargi do skóry w wycięciu sukni. Czuła jego mocne zęby, ale szczęście przeni-

kało ją na wskroś, sama sobie zdawała się lekka niczym piórko lub puch bagiennej wełnianki.

Spostrzegła, że uścisk Bendika zelżał, ale jej ciało przejęło już tamten ogień, nie

chciało dłużej stawiać oporu. Amelia zaczęła gwałtownie ściągać mu koszulę przez głowę,

pragnęła go mieć jak najbliżej, najbardziej ze wszystkiego pragnęła umrzeć teraz w tym oszo-

łomieniu, żeby już nic więcej nie mogło się stać.

Przybądź, ogniu piekielny i wszelka udręko, zniosę tysiąc lat mąk za jedno muśnięcie

jego warg...

background image

Poczuła, że Bendik osuwa się na kolana, na wpół zdjęta koszula krępowała mu ręce na

plecach, Amelia przywarła do niego, czuła jego odsłoniętą pierś przy swojej nagiej skórze, o

mało nie podarła sukni na strzępy.

Zobaczyła jego mroczne, przerażone spojrzenie, zamknęła oczy, bo również ją prze-

niknął lęk.

- Chodź... Tym razem to ona prosiła, ona go wabiła do siebie, on zaś był niczym gałąź,

kiedy wicher szarpie, a pień jest spróchniały.

Słyszała jego zdławione, niepewne protesty, złorzeczenia losowi.

Ale ręce Bendika błądziły niespokojnie po całym jej ciele, ubranie było niczym kłąb

splątanego materiału na gorącej skórze, cienki stanik sukni nie stawiał oporu. Włosy opadały

jej na oczy, nie widziała drogiej twarzy, czuła tylko wargi na swoich piersiach i oddech, który

rozdmuchiwał płonący w niej żar.

- Chodź...!

Znowu wyrzuciła z siebie to słowo, przywarła do ukochanego, chciała go mieć teraz,

chciała go uwięzić, zanim coś mogłoby wyrwać go raz jeszcze z jej objęć. Jęczała jak skaza-

niec, ale oczy uśmiechały się pod zamkniętymi powiekami, stała się piękniejsza, niż był w

stanie znieść.

Bendik opanował się tylko na moment, to jednak wystarczyło, by lęk znowu wbił w

jego serce ostre szpony.

Amelia go zaczarowała, inaczej być nie może, zaczarowała go tą swoją niewinnością i

swoim płonącym pragnieniem. Zrozpaczony patrzył na leżącą na podłodze dziewczynę, twarz

zupełnie gładka, doskonała, najpiękniejsza ze wszystkiego, co dotychczas widział.

Prosiła go, by przyszedł, tak jak on sam prosił ją po południu. Pochwyciła go, rozbiła

w gruzy wszystkie jego mozolnie wznoszone mury rozsądku i dystansu, odpowiedzialności i

męki.

Wszystko przepadło...

Ani jeden kamień z tego nie pozostał, gdy tylko dotknęła wargami jego skóry.

Cóż to za szaleństwo doprowadziło ich tak daleko? Co to za siła wiedzie ich do pie-

kieł? Bendik słyszał swój własny rwany oddech, czuł ból w piersiach, w mięśniach także, już

się godził na to, by pociągnęła go za sobą w otchłań błogości. W ostatniej sekundzie ukazał

się nad nimi cień karzącego anioła.

- Nie!

Wyrwał się, uwolnił z jej objęć, ukrył twarz, odsunął się od niej, siedział skulony i z

trudem chwytał powietrze. Widziała, że dotyka krtani, jakby naprawdę się dusił. Zaciskając

background image

powieki Amelia walczyła, by wrócić do rzeczywistości, serce przestało tłuc się w piersi, czuła

się tak, jakby jej dusza opuściła ciało. Była kompletnie pusta w środku, kiedy Bendik pod-

niósł się z podłogi, siedziała tylko i patrzyła, jak porządkuje ubranie, jak stara się otrząsnąć z

szoku. Potem upadła znowu, chciała, by podłoga wessała ją w siebie, spadała i spadała po-

przez ciemne tunele, ciemność wciągała ją i pochłaniała.

Nie wiedziała, jak długo to trwało, ale wróciła do przytomności, kiedy Bendik delikat-

nie pogłaskał jej rozpalone policzki. Otworzyła wtedy oczy, śmiertelnie przerażona.

Napotkała jego spojrzenie, było wciąż tak samo ciemne i przepastne.

Powiedział tylko:

- Tak nie można, Amelio... nie moglibyśmy z tym żyć. Wybuchnęła szlochem.

- Nie możemy się widywać... Nie możemy znowu znaleźć się w takiej sytuacji. Na-

stępnym razem nie zdołam się opanować, nie mam sił... ty też nie masz.

Skinęła głową, ale nie bardzo zdawała sobie sprawę z tego, co właściwie powiedział.

- Nigdy nie powinienem był się tu zjawiać... przeczuwałem to po drodze, tyle było

groźnych ostrzeżeń. Ale że ty jesteś tutaj... w Sogndal... to nie przyszło mi do głowy.

- Nie możesz wyjechać... Synneva.

Bendik patrzył przed siebie. Przestał gładzić ją po policzku, Amelia była z tego zado-

wolona. Uspokajała się szybciej, jeśli jej nie dotykał.

- Nie możemy tylko... spotykać się za często. Chyba w ogóle nie powinniśmy, chociaż

będzie bardzo trudno. Musimy zachowywać się jak rodzeństwo... Nie wierzę, że potrafimy,

chyba że przez krótką chwilę. Jeśli znowu zostaniemy sami...

Nie potrzebował mówić nic więcej.

Amelia objęła ramionami kolana, starała się uspokoić. Przytłaczający wstyd rozrastał

się w całym jej ciele. Dałaby wszystko, by to się nie stało, zrobiła coś bardzo złego, chciała

mu się oddać, utraciła wszelką godność i rozsądek.

A najgorsze ze wszystkiego, że prawie udało jej się pociągnąć go za sobą w kolejny

śmiertelny grzech. Grzech, z którym po odzyskaniu rozsądku żadne z nich nie mogłoby żyć.

- Dziękuję - powiedziała. Wprost trudno było uwierzyć, że ten szorstki, nabrzmiały

płaczem głos należy do niej.

Powlokła się w stronę drzwi, musiała dwukrotnie przystawać i opierać się ręką o ścia-

nę.

- Ty... uratowałeś nas. Nie wiem, co się ze mną stało, Bendik... wybacz mi...

- To ja powinienem prosić o wybaczenie, Amelio. Ja, który zniszczyłem ci życie...

Posłała mu pełen bólu uśmiech.

background image

- Nie mogłeś o tym wiedzieć. A poza tym... właściwie nie miałam żadnego życia. Ży-

łam jakby tylko dla innych... z wyjątkiem tych kilku tygodni ubiegłego lata.

W jej słowach nie było teraz goryczy, jedynie beznadziejny realizm.

Zmusiła się do niepewnego uśmiechu.

- Myślę, że to raczej ja muszę ci dziękować, Bendik. Bo dałeś mi coś najpiękniejsze-

go, co mogę pamiętać.

Odwrócił się od niej z zaciśniętymi pięściami. Widziała, że po twarzy spływa mu pot.

- Ja nie mam odwagi wspominać, Amelio. Myślę... że bym od tego zwariował. Ty też

nie powinnaś, ty też nie...

Skinęła głową jak we śnie.

- To prawda. Chyba zwariuję. Muszę zapomnieć, może mi się uda. Albo umrzeć.

Usłyszała jego szloch.

- Nie strasz mnie śmiercią, Amelio. Poznałem ją już zbyt dobrze...

Zwróciła się znowu do niego, ale tym razem w jej oczach był tylko ból, żadnego pożą-

dania, żadnego szaleństwa.

- Zegnaj, Bendik. Pochylił głowę. Nie rzekł ani słowa. Nie był w stanie patrzeć, jak

Amelia odchodzi, wyprzedził ją pospiesznie i wybiegi na dwór. Zniknął, zanim zdążyła poza-

mykać drzwi, stała później długo z oczyma pełnymi łez i wpatrywała się w rozjaśnione świ-

tem niebo.

Potem go nie widywała. Wystrzegała się bardzo spotkań, zawsze, kiedy szła do Dur-

deistuen, wysyłała kogoś naprzód, żeby się dowiedzieć, czy nie przyszedł czasem odwiedzić

chorej żony. Synneva leżała w szpitaliku, Amelia początkowo bała się z nią widywać, ale

szybko odkryła, że pielęgnowanie tej nieszczęsnej, zagubionej kobiety nie sprawia jej bólu.

Zdarzały im się wspólne długie dobre chwile, kiedy Amelia nie miała nic pilnego do roboty i

siadywała przy Synnevie na jej szerokim łóżku. Parę razy rozmawiały i śmiały się jak dwie

młode dziewczyny, którymi w istocie były. Kiedy indziej dzieliły ze sobą niewypowiedziany

ból, pogrążone każda w swoich wspomnieniach, opłakujące każda swoje nieszczęście.

Powinnyśmy być przyjaciółkami, myślała Amelia. Prawdziwymi przyjaciółkami, mo-

głybyśmy nimi być, gdyby wszystko ułożyło się inaczej. Wtedy bym jej pomogła, wsparła ją

w walce z tymi złymi duchami, które ją nawiedzają i powodują, że traci rozsądek.

Pewnego wieczoru Synneva spoglądała niezwykle przytomnie. Umyła i wyszczotko-

wała włosy, opadały brązowe i gładkie na jej ramiona, chociaż ciąża odebrała im blask.

Synneva uśmiechała się do Amelii znad robótki, którą zwykła skracać sobie dni.

background image

- Jesteś dla mnie taka miła. Twoja babcia też. Nie pojmuję, jak możesz to wszystko ro-

bić, pomagać ludziom z różnymi dolegliwościami. Czy to ci czasem nie sprawia przykrości?

Chodzi mi o to, że to choroby zakaźne, że wszy, parchy i suchoty...

Amelia nie lubiła tego pytania, spotykała się z nim często. Przypominała sobie, że gdy

Synneva już kiedyś o to pytała, powiedziała jej coś na temat Boga. Najwyraźniej jednak chora

tego nie pamiętała. Teraz znowu jej przytomne, brunatne oczy oczekiwały odpowiedzi, palce

przestały się poruszać nad robótką.

- Ja... lubię to. To... bardzo przyjemnie, kiedy można zrobić coś dla innych.

Synneva ciężko skinęła głową. Powiedziała, patrząc w przestrzeń:

- No tak... tak chyba jest. Jeśli się kogoś lubi i kocha, nie zwraca się uwagi na nic. Ale

obcy ludzie... chorzy, cuchnący... ja bym nie mogła.

- Większość tak mówi - rzekła Amelia cicho. - Ale tak nie jest. Gdyby musieli, to by

mogli. Poza tym ja umiem różne rzeczy. Czy wolno mi tak po prostu tych umiejętności nie

wykorzystywać?

Nie wspomniała nic o dziwnej sile w swoich rękach, takie sprawy lepiej zachować dla

siebie. Już i tak wystarczająco dużo ludzie gadają, wspominają niezwykłe umiejętności jej

babki Marii i matki Maryjki. Amelia jednak coraz częściej stwierdzała istnienie w sobie tej si-

ły, powoli uczyła się kierować owym strumieniem ognia, który całkiem nieoczekiwanie wy-

pływał z jej rąk i był w stanie usuwać najcięższe bóle i dolegliwości.

Synneva myślała o czymś intensywnie, może o tym, co właśnie usłyszała. Ale kiedy

odezwała się znowu, jej słowa zaskoczyły Amelię.

- Czy myślisz, że Bendik będzie kochał dziecko? Amelia spojrzała na nią zdziwiona,

ale zaraz musiała się uśmiechnąć, choć był to uśmiech pełen żalu. Nie takie głupie to pytanie,

i nie takie niezwykłe obawy u młodej, niepewnej matki jak Synneva.

- Oczywiście, że będzie! Każdy ojciec kocha swoje dziecko, w każdym razie kiedy

ono już troszkę podrośnie. A Bendik... sama nie możesz się przecież nachwalić, jaki jest miły.

Synneva uśmiechnęła się niepewnie. Znowu zaczęła splatać zielone i szare nitki.

- Tak... wobec mnie, tak. Jest prawie za dobry, biedaczek. On trochę przypomina cie-

bie! Zawsze chciałby pomagać wszystkim nieszczęsnym stworzeniom, z którymi życie obe-

szło się źle...

W jej głosie słychać było smutek, Amelia zaniepokoiła się. Rozmowa zeszła na nie-

bezpieczne tory. Nawet jeśli Synneva nie była w stanie niczego się domyślać, to i tak było

udręką dla Amelii, że siedzi tu i udaje. Co by powiedziała ta drobna, wychudła kobieta, gdyby

wiedziała, że ledwie kilka dni temu Amelia kusiła jej małżonka w najgorszy sposób? Co by

background image

pomyślała o dobroci Amelii, gdyby wiedziała, że to Bendik musiał ją odepchnąć, by nie dopu-

ścić do kolejnego grzechu kazirodztwa?

Poczuła pieczenie pod powiekami. Ogarniało ją coraz większe zmęczenie, zmęczenie

duszy, które nie miało nic wspólnego z tym, że dzisiaj już opatrzyła osiem osób.

- Dbaj o siebie i o Bendika. Oboje razem stworzycie temu dziecku dobre życie. Sły-

szałam, że twój mąż już zbudował ściany nowej izby?

Synneva roześmiała się cicho, przeciągnęła się niczym kociak. Sterczący brzuch uwy-

datnił się pod kołdrą.

- Tak, wkrótce się przeprowadzamy. On mówi, że do następnej niedzieli wszystko bę-

dzie gotowe. Pracuje tak ciężko, biedaczek, to dlatego nie może mnie teraz tak często odwie-

dzać... Nie był tutaj od piątku...

To właśnie w piątek Amelia spotkała go na schodach. Amelia poczuła, że ból głowy

przenosi się na ramiona, na kark, dociera do serca.

- Niedługo przyjdzie, zobaczysz. A teraz spróbuj odpocząć. Czy wzięłaś lekarstwo?

- Wzięłam, ech! Smakuje jak wężowe siki - powiedziała Synneva i zaraz zaczęła się

śmiać, zdumiona własnymi słowami.

Amelię ogarnęły wyrzuty sumienia, nie powinna przesiadywać tutaj tak długo i rozma-

wiać w ten sposób z tą osłabioną kobietą. Teraz znowu chora zrobiła się nerwowa. Amelia nie

odważyła się jednak dać jej żadnych uspokajających napojów, niebezpieczne trujące zioła

mają działanie nasenne, kiedy podawane są we właściwych porcjach, ale przedawkowane mo-

głyby odebrać życie tej udręczonej, wychudłej, drobnej kobiecie. Płód też z pewnością nie

zniósłby większych obciążeń. Wszystko, na co Amelia się odważyła, to parę łyków nalewki

Marii z rumiankiem, lawendą i anyżkiem.

Została odwieziona łodzią do domu, podróż zeszła szybko, bo tyle było spraw do prze-

myślenia. Los Synnevy wydawał się bardzo niepewny. Wiele wskazywało na to, że poród bę-

dzie trudny. Krwawienia wprawdzie ustały, bóle również, ale ciało brzemiennej było wciąż

tak samo zwiotczałe i pozbawione mięśni. Mimo że jadała dobrze, skóra stawała się jakby z

każdym dniem coraz bardziej przezroczysta.

Amelia skuliła się w powiewie wieczornego wiatru nad wodą, ten sam chłodny wiatr

skradał się zimnym strumieniem do jej serca tego wieczora...

Wiedziała jednak, że niedługo, już niedługo Maria powita ją w domu, gdzie na paleni-

sku trzaska ogień, a na stole stoi jedzenie. Bardzo chciała opowiedzieć jej, co się stało w cią-

gu tych dwóch dni, a jutro zostanie w domu u małej Hanny i będzie odpoczywać. Dwa dni w

background image

szpitaliku, jeden dzień w domu. Jeszcze dwa dni w Sogndalsfjaeren, a potem niedziela na od-

poczynek.

Tak będzie upływać jej życie, bez większych odmian. Pewnie wyjdzie za mąż za Arn-

tora, nie miała pojęcia, dlaczego nie porozmawiali jeszcze o konkretach. To prawda, że on te-

raz jest bardzo zajęty, trzeba przygotować wszystko do przeprowadzania owiec przez góry, a

potem w doliny. Grupy kupców zaczynały się już gromadzić, niektórzy chcieli, żeby Arntor

towarzyszył im w całej wyprawie aż na dół do Fjaerland. Kupią tam wiele dobrych owiec i

ktoś będzie musiał im pomagać. Arntor był znany z tego, że potrafi wybrać najlepsze sztuki i

przeprowadzać je z miejsca na miejsce. Ale w ostatnich latach odmawiał tego rodzaju pracy,

twierdził, że dręczy go reumatyzm. Amelia wiedziała jednak, że teraz, po wypadku, takie pro-

pozycje sprawiają mu przyjemność.

To nie jest zły człowiek, powiedziała sobie po raz chyba tysięczny. Mimo to na myśl o

małżeństwie wszystko się w niej buntowało. Czuła, jak życie przepływa jej przez palce ni-

czym sypki piasek. Jeśli nic nie zrobią, to pewnego dnia znajdą się w bardzo trudnej sytuacji.

Urodziła nieślubne dziecko, kara została zapłacona, ich grzech uzyskał oficjalne przebacze-

nie. Ale tylko na pewien czas. Jeśli szybko nie wezmą ślubu, to być może pastor i wójt sko-

rzystają z okazji, by znowu napełnić swoje skrzynie jeszcze większą ilością pieniędzy, mó-

wiąc o obrazie moralności. Wiedzieli, że rodzinę Amelii stać na zapłacenie nawet wysokiej

sumy.

Zmęczona wchodziła na niewielkie zbocze. Meisterplassen leżało pogrążone w ciszy

letniego wieczoru. Nigdy nie wiadomo, ile jeszcze takich ciepłych, jasnych zmierzchów rok

nam przyniesie, pomyślała. Zbyt szybko powietrze robi się jakby rzadsze i chłodniejsze,

przejmujący wiatr już kilkakrotnie ostrzegał o nadchodzącej zimie.

Ale Maria miała ogień na palenisku, w saganku bulgotała pachnąca mieszanina ob-

cych ziół i świeżego mięsa. Czyżby już teraz zabili świnię?

Maria uśmiechnęła się szeroko, mała Hanna wymachiwała nóżkami i rączkami na

swoim legowisku, gaworzyła radośnie, ponieważ wiedziała, co się stanie, gdy tylko matka

wejdzie do domu.

Amelia z ulgą opadła na sofę w izbie.

Pośpiesznie podsunęła dziecku pierś, napiętą i zaczerwienioną od nadmiaru mleka po

dziewięciu godzinach spędzonych poza domem. Sama dostała do ręki miseczkę kwaśnego

mleka i piła je z przyjemnością, a tymczasem mała ssała łapczywie.

- Zmęczona?

W głosie Marii słychać było troskę. Amelia westchnęła cicho, uśmiechnęła się.

background image

- Owszem. Ale nie jest tak źle. Chyba idzie ku lepszemu.

Babka wzięła od niej miseczkę, delikatnie pogładziła włosy wnuczki.

- Kiedy pracuję, to jakoś sobie radzę - rzekła Amelia. Maria mruczała coś przy stole,

na którym smarowała masłem cienkie podpłomyki. Nagle powiedziała:

- Zdaje mi się, że wkrótce będziemy mieć gości. Mam przeczucie.

- Mama i tata? Amelia rozjaśniła się, żywiła szacunek dla przeczuć babki. Zwykle się

spełniały.

- Taaak... tak mi się zdaje. Czy zresztą nie mówili, że przyjadą i przywiozą różne rze-

czy dla Durdeistuen?

To prawda, mówili. Ale nie przed końcem sianokosów, tak przynajmniej uważał tata.

Poza tym oczekiwał na szkutę z Bergen na początku sierpnia. Kupił w niej udziały...

Amelia zmarszczyła nos, widocznie uważała, że interesy ojca, kupowanie udziałów w

łodziach przewożących towary, posuwają się chyba trochę za daleko. To ryzykowna zabawa,

szansa, żeby szybko zarobić, ale też szybko stracić.

Maria zaczęła cicho śpiewać uspokajającą, monotonną piosenkę. Brzmiało to bardzo

obco w tej niskiej izbie, ale sprawiło, że Amelia przymknęła oczy i prawie zasnęła, podczas

gdy mała Hanna wysysała z wielką przyjemnością ostatnie, ciężkie krople matczynego mleka.

Po chwili Amelia została delikatnie obudzona przez dziadka, który okaleczoną ręką ła-

godnie głaskał i dziecko, i matkę.

- Do stołu, dziewczynki! Nie macie chyba zamiaru układać się tutaj na noc.

Hałasował trochę, w ostatnim czasie znowu zaczął używać łaski. Amelia zastanawiała

się, czy czasem nie chciałby kolejnej „kuracji”, sama była zaszokowana niewiarygodnym

działaniem tej, jak to nazywała, rzeki ognia, spływającej z jej rąk na obolałe ciało dziadka.

Ale Randar podszedł swobodnie do stołu, używał laski tylko jako podpórki, kiedy odpoczy-

wał podczas swoich krótszych i dłuższych wypraw po lesie wokół zagrody. Obie kobiety po-

dejrzewały nawet, że wspina się na kamieniste zbocza pod skalnym nawisem ponad Meister-

plassen.

Ostatnio w domu panował trochę przygnębiający, pełen niepewności nastrój. Amelia

nieraz żałowała, że podzieliła się zmartwieniem z dziadkami, że wyjawiła im swój grzech.

Ale ulga, że nie musi dźwigać go już sama, była wielka. Maria wiedziała, że Amelia kocha

własnego brata, Randar słyszał, jak wykrzykuje swoją mękę. Nigdy potem nie wspomnieli ani

słowem o całej sprawie, Amelia domyślała się jednak, jak bardzo ich to dręczy. Być może na-

wet najgorsze ze wszystkiego było dla nich właśnie jej cierpienie. Dlatego starała się nad sobą

panować.

background image

Dziadkowie rozumieli też, dokąd chodziła tamtej nocy.

Na pewno wiedzieli, że spotkała się z Bendikiem. Pewnie sądzili, że młodzi musieli

się rozmówić, znaleźć jakiś rodzaj pojednania. Szukać wyjścia, co by mogło być fundamen-

tem nowej budowli, opartej na czystej braterskiej miłości.

Bardzo chciała, żeby dziadkowie tak właśnie myśleli. Chciała zresztą, żeby naprawdę

tak było... Kiedyś, kiedy czas złagodzi największe cierpienie i uciszy owe niebezpieczne,

mroczne fale, które wciąż jeszcze nią szarpały. Ale teraz, ze świadomością, że on znajduje się

tylko na odległość niewielkiej wyprawy łodzią, sam...

Amelia niemal co godzina musiała powtarzać sobie w duchu nieustanne napomnienie:

On jest dla ciebie stracony. Nie może istnieć w twoim sercu, twoje pragnienia nie

mogą dotyczyć jego, bo dla was dwojga nie ma przyszłości.

Przy jedzeniu siedziała pogrążona w myślach. Pewnego dnia może łatwiej mi będzie

znaleźć słowa. Pewnego dnia może ucichnie ten rozrywający ból, który teraz nie daje mi spo-

koju. Pewnego dnia... Może kiedy będę mężatką.

background image

ROZDZIAŁ II

Arntor słyszał plotki, najpierw od swojej siostry Hjordis, później również od innych.

Mówiono o tym, że gwiazda Amelii wciąż się wznosi, o tym, jakie oczekiwania wiążą z nią

ci, którzy żyli tutaj na kamienistym brzegu bez żadnej nadziei na jutrzejszy dzień. Słyszał, jak

ludzie opowiadają sobie, że Amelia potrafi łagodzić bóle dręczące starych mężczyzn, nawet

na odmawiające posłuszeństwa biodro znajduje radę. Potrafi ukoić najgorsze suchoty i wie, co

zrobić, kiedy małe dziecko nie jest w stanie utrzymać jedzenia w żołądku i gaśnie w oczach.

Poza tym jest taka wspaniała! Nosi piękne suknie, nigdy nie chodzi obdarta. A przy tym wca-

le się nie wzdraga, kiedy musi dotykać brudnych rzeczy tymi małymi, białymi dłońmi Nie, ta

dziewczyna nie brzydzi się roboty, mimo że pochodzi z bogatego domu.

Arntor zdawał sobie sprawę, że Amelia powoli uzyskuje wśród biedaków status świę-

tej. Wśród mężczyzn i kobiet, a nawet wśród małych, pozbawionych rodziców dzieci, które

zarabiają na życie nawet bardzo niebezpiecznymi pracami lub po prostu kradną.

- Gadają też o jej rękach - mruknął Arntor, siedząc na stołku i próbując oderwać kawa-

łek tytoniu do żucia. Porcja była mocno wyschnięta, może kiedyś był to tytoń dobrego gatun-

ku, teraz jednak stwardniał niczym dębowa kora.

- Powiadają, że jej babka była wiedźmą... ale udało jej się uniknąć kary. Marii oni się

boją, Amelii natomiast ufają. Myślę, że to może być nasz ratunek.

Udało mu się urwać trochę tytoniu, włożył go między swoje potężne szczęki i zaczął

żuć. Poczęstował też Hjordis i ona nie odmówiła. Usiadła obok niego. Spoglądała na brata,

stwierdziła, że sprawia znowu wrażenie silnego, jest prawie taki jak dawniej.

- Słyszałeś coś o Jarle Raune, tym gówniarzu? Arntor burknął ze złością, żuł tytoń tak,

że aż mu wargi zbielały.

- Gadają, że znowu próbował. Podobno chciał wygonić Erlendę, ale ona sprowadziła

Stai - Bregta i kowala i zrobili z tym koniec.

Hjordis mruczała coś z aprobatą, mimo to sprawiała wrażenie zaniepokojonej.

- No tak, baby najwięcej gadają o Amelii. O tym, jak dobrze będzie zimą pójść do

Durdeistuen i ogrzać się. Myślę, że ona nie do końca zdaje sobie sprawę, w co się wdała.

Arntor wybuchnął jakimś dziwnym, z głębi gardła dobywającym się śmiechem.

- No, no, tam rzeczywiście może być rojno. Dobra Amelia będzie miała mnóstwo

zmartwień, to pewne. Boję się, że niebawem odkryje, co zrobiła: podała diabłu mały palec!

Roześmiali się teraz oboje.

background image

Hjordis zauważyła, że oczy brata są szeroko otwarte i spokojne, niemal życzliwe. Kłó-

cili się wiele przez całe życie. Nierzadko on poszturchiwał ją boleśnie, kiedyś nawet tak po-

ważnie, że poprzysięgła zemstę i wylała mu wódkę z ostatniej bańki. Potem zresztą żałowała,

kiedy nadeszły zimne wieczory, a nie było czym się rozgrzać.

Ale kiedy przyszło co do czego, to Arntor zawsze był jej najlepszym obrońcą. Zawsze

stawał po jej stronie, zawsze strzegł jej praw tak dobrze, że nawet najbardziej bezczelni męż-

czyźni trzymali się od niej z daleka. No, w ostatnich latach raczej nie musiał. Ale kiedyś...

kiedyś ona też była młoda i ładna.

Arntor również przycichł, przyglądał się siostrze. Zwrócił uwagę, że jest jakaś odmie-

niona. Wygląda młodziej! Skóra jakby się wygładziła, zwłaszcza wokół ust i na czole. Stwier-

dził, że głębokie bruzdy, które czyniły jej twarz zniszczoną i starą, jakby się wyrównały. Poza

tym od czasu do czasu się uśmiechała. Dostrzegał jakiś dziwny smutek na jej twarzy, smutek,

którego dawniej nie było albo może złośliwość nie pozwalała mu się ujawnić.

A może zresztą całkiem po prostu on sam nie przejmował się siostrą i niczego nie wi-

dział?

Arntor przywołał się w duchu do porządku. Co to znaczy, że siedzi tutaj niczym małe

dziecko i roztkliwia się nad losem tej twardoskórej baby, która jest jego siostrą! Wstał z miej-

sca, aż stołek pod nim zaskrzypiał.

- A ty dokąd? - zapytała Hjordis. - Zaraz będzie zupa, nie chcesz jedzenia, człowieku?

Burknął coś, odsunął ją na bok.

- Idę do Durdeistuen, muszę poszukać Amelii. A ty siedź tutaj i ugotuj ten ostatni ka-

wałek mięsa. Na wypadek, gdybyśmy mieli gości!

Hjordis uśmiechnęła się sama do siebie.

Amelia pewnie nie ma czasu, ale byłoby miło znowu ją zobaczyć. I maleństwo, oczy-

wiście! Może przyniesie ze sobą także maleństwo! Siostra Arntora instynktownie czuła, że ta

śliczna, malutka dziewczynka nie może mieć w żyłach krwi jej grubiańskiego brata, ale spra-

wiało jej przyjemność, że ludzie we wsi tak gadają i że Amelia nie robi nic, by to ukrócić.

Najwyraźniej Hjordis będzie ciotką!

Złapała się sama na tym, że stojąc przy saganku podśpiewuje jakąś głupią piosenecz-

kę, uderzyła się ręką w usta i obejrzała pośpiesznie przez ramię, zaniepokojona, czy ktoś nie

usłyszał.

Jakoś ostatnio trudno jej było zachować obojętny wyraz twarzy. Nie dalej niż wczoraj

Bukse - Kaja zauważyła to, bo zapytała, dlaczego Hjordis chodzi tak błogo uśmiechnięta ni-

czym kocur na plebanii. Czyżby rozum straciła na stare lata? A może wie coś, o czym inni nie

background image

mają pojęcia? A kiedy Hjordis pozwoliła jakiejś babie wziąć przynajmniej jeden pęczek cebu-

li za dużo i odejść, inne kobiety szemrały zirytowane i nazwały ją ironicznie łaskawym anio-

łem.

Ale coś w tym było. Jakby teraz nie czuła się już taka zła jak dawniej. Zwracała uwagę

na nowe rzeczy, zdarzały się krótkie momenty, kiedy przychodziło jej na myśl, że życie prze-

pływa obok niej, a ona nie znalazła w nim niczego, z czego mogłaby się cieszyć. Teraz by-

wało, że przystawała podczas zbierania dzikich roślin do jedzenia i na sprzedaż, zasłuchana w

śpiew ptaków oraz szum drzew. Mogła zatrzymać się na drodze, unieść głowę i przyglądać

się pięknym motylom.

To bardzo dziwne sprawy.

Hjordis gwałtownie mieszała chochlą w saganku.

Teraz też mogła długo stać wyprostowana, bo bóle i pulsowanie w dole brzucha nie

były już takie gwałtowne. Mogła nawet oddawać mocz, nie zagryzając warg z bólu.

Rozejrzała się po małej izbie. To tutaj spędziła wiele lat swego życia, ale teraz z każ-

dym dniem to pomieszczenie wydawało się bardziej brudne i nieprzyjemne. Zaczęła marzyć.

Beznadziejne babskie marzenia. Robię się chyba stara i w głowie mi się miesza, pomyślała

Hjordis z krzywym uśmiechem na wargach.

Arntor wrócił bez Amelii.

Mamrotał coś niezadowolony, siadając przy stole. Nie miała czasu. Coś się dzisiaj sta-

ło z jakimś dzieckiem. Mały, chudy chłopak, bawił się na Steinesklia i wpadł do wody. Nie-

stety, chyba nie umiał pływać, więc wydobyli go dopiero po dłuższym czasie. Inne dzieciaki

wrzeszczały i wyły, ale nie miały odwagi pójść do dorosłych i powiedzieć o niedozwolonej

zabawie. Dlatego chłopak był sztywny i zimny i z pewnością już martwy, kiedy wnieśli go do

domu. Ale Amelia nie poddawała się i w końcu udało jej się tchnąć w niego życie. Mimo

wszystko i tak pewnie zaraz umarł, mówił Arntor, siorbiąc rzadką mleczną zupę. Hjordis jadła

szybko, wlewała w siebie jedną po drugiej łyżkę zupy czerpanej z dużej miski. Raz po raz

spoglądała na brata, próbowała śledzić wyraz irytacji na jego twarzy. Kilka kropel zupy spły-

wało mu po brodzie. Nigdy przedtem nie zauważyła, jak nieciekawie wygląda jej brat Czy

rzeczywiście śliczna Amelia może widzieć coś w Arntorze? Czy może czuć coś poza obrzy-

dzeniem do tego twardego, ordynarnego i niewychowanego mężczyzny?

Hjordis skupiła się znowu na jedzeniu. Kiedy jednak Arntor odłożył łyżkę i beknął

głośno, patrząc wprost na nią, nie mogła się powstrzymać:

- Będziesz się chyba musiał odzwyczaić od tego i owego, jeśli oczekujesz, że Amelia

będzie gościem przy twoim stole!

background image

On najwyraźniej się nie rozgniewał, nie parskał ani nie przeklinał, że się miesza w nie

swoje sprawy. Zaszokowana Hjordis zobaczyła, że zasłonił usta dłonią, jakby przepraszał.

- Niech mnie diabli, siostro, masz rację. Nie myślałem o tym. Ale Amelii z pewnością

nie podobałoby się... coś takiego.

Twarz Hjordis wykrzywił grymas, który świadczył, jak bardzo jest zaskoczona zacho-

waniem brata. Przez chwilę przyglądali się sobie nawzajem, w tej niskiej, biednej chacie roz-

rastał się jakiś nowy nastrój. Arntor wyciągnął się na pryczy, zwykle tak robił w środku dnia,

po południowym posiłku. Nigdy nie zdejmował butów ani roboczego ubrania, Hjordis już

dawno machnęła ręką i nie protestowała, gdy brudził pościel ziemią i gliną, błotem i śmiecia-

mi.

Amelia z pewnością nie będzie tego znosić, pomyślała złośliwie. Bez trudu odgadła,

co brat zamierza jej oznajmić.

Ale nie wyręczała go, nie powiedziała też ani jednego złego słowa. Gadała o byle

czym, potem zamilkła, wydawało jej się, że brat zasnął. Patrzyła na żyłkę na szyi, pulsującą

pod zarostem. Hjordis znała swego brata wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że coś go dręczy

i denerwuje.

Teraz udawał, że chrapie.

Hjordis szurała naczyniami po stole, opłukała chochlę i powiesiła ją na górnej półce.

Pękniętą drewnianą miskę z resztkami mlecznej zupy zostawiła, odgrzeje się to na kolację.

Potem ruszyła w stronę drzwi, udawała, że zamierza wyjść. Wtedy od strony łóżka doleciały

do niej słowa:

- Siadaj, Hjordis. Musimy porozmawiać.

- A ja myślałam, że śpisz - burknęła, ale pośpiesznie zdjęła drewniaki i podeszła do

łóżka. Ujęła się pod boki i przyglądała się bratu. Wciąż leżał z przymkniętymi oczyma. Wi-

działa, że zaciśnięte szczęki drgają. Jakby się czegoś panicznie bał!

- Będę się żenił - mruknął Arntor trochę zawstydzony. Hjordis wiedziała, że brat w na-

pięciu oczekuje jej reakcji, wybuchu głośnego śmiechu.

Odpowiedziała tak samo spokojnie:

- Gratuluję. Z kim?

Arntor zerwał się i usiadł na łóżku tak szybko, że chora noga zawisła w powietrzu,

sprawiał teraz wrażenie bardziej bezradnego niż był.

- Z Amelią, oczywiście, czy ty naprawdę jesteś taka idiotka? Głupia krowo, trzymaj

pysk i nie zadawaj tych swoich cholernych pytań, jeśli nie masz do powiedzenia nic mądrego!

background image

- Ale mój drogi... ja naprawdę myślę, że jesteś odrobinę niesprawiedliwy. Muszę prze-

cież zapytać...

- Nie! Masz trzymać pysk! I przestań się głupio uśmiechać, bo jak nie, to...

Głos mu się załamał, surowy ton jakby się rozpływał i stawał się delikatniejszy z każ-

dym słowem. Hjordis widziała, że brat walczy ze sobą. Zaciskała wargi z całej siły, żeby się

nie uśmiechać. Ale przyjemnie było widzieć, że brat boi się jej ostrych, trafiających w sedno

złośliwości. Trenowali tę sztukę przez całe życie, a teraz on nie ma siły tego znosić. Hjordis

dobrze o tym wiedziała i okazała mu łaskę.

- Nie będę się z ciebie śmiać, Arntor. Ale sam chyba rozumiesz, że ktoś mógłby uznać

to za trochę dziwne... stary chłop...

Arntor rzucił się do przodu. Westchnął ciężko.

- Wiem o tym... wiem. Ona jest za... ładna. Ale rzecz polega na tym, że ona mi to

obiecała wtedy, kiedy była ode mnie zależna, obiecała mi... teraz już zależna nie jest. Teraz

sama musi wybierać, klnę się na wszystko, że Jarle Raune dałby za nią duże pieniądze. Ale

Amelia jest moja...

Mówił takim głosem, że Hjordis zrobiło się go żal. Powiedziała spokojnie:

- Amelia chyba nie wyjdzie za Jarlego Raune, niech mnie diabli, ona się śmiertelnie

boi tego człowieka.

- Mnie też się kiedyś śmiertelnie bała - odparł Arntor.

- Tak, ale to było wtedy. Teraz się nie boi. Zresztą myślę, że teraz to nie boi się niko-

go.

Arntor siedział z pochylonymi plecami, oparty o bok łóżka.

- Ona nie może tu u nas mieszkać - wymamrotał. Hjordis musiała zachichotać. Czy na-

prawdę coś takiego mogło mu przyjść do głowy?

- Będziemy mieszkać w Durdeistuen. Tam jest dość miejsca. A ty zostaniesz tutaj w

domu, jak dawniej. Co na to powiesz, Hjordis?

Hjordis wzruszyła ramionami Nagle ogarnął ją smutek.

- Niech będzie. Chętnie się ciebie pozbędę, ty śmierdzący stary dziadu. Mam tylko na-

dzieję, że zatroszczysz się o mnie, kiedy zajdziesz tak wysoko...

Teraz oczy Arntora lśniły.

- To jasne! Jesteś niczym stary troll, ale mimo wszystko wierna i dobra baba. Nie

umrzesz tutaj z głodu, nie teraz, kiedy Arntor robi taką karierę, że będzie chodził w kamizelce

z guzikami!

background image

Potrząsnął ręką siostry, podniósł się z miejsca. Objął jej masywne ciało, chciał ją obró-

cić jak w tańcu, ale stawiała opór i biła go po rękach.

- A to ci stary dziad! Przestań, całkiem ci się w głowie poprzewracało!

Arntor śmiał się hałaśliwie na cały głos, odrzucił głowę w tył i potrząsał brodą.

- Jak się żenić, to się żenić! Czas najwyższy, by stary Arntor zamknął im znowu gęby!

Hjordis pamiętała tamte ordynarne słowa, które padły podczas gorączkowej dyskusji o

tym, kto ma prawo do na wpół zrujnowanej starej obory. Zwykle to Arntor kierował tego ro-

dzaju pracami i dbał o wszystko, dyrygował swoimi ludźmi i dawał im w zamian trochę drew-

na na opał, kiedy znieśli do wsi wszystko do ostatniej belki i ułożyli pięknie, żeby Arntor

mógł to sprzedać.

Wtedy jakiś młody mężczyzna zaprotestował, uważał, że to jemu gospodarz powierzył

rozbiórkę. Zresztą obora była już tylko kupą spróchniałych desek. Nikt jej nigdy nie smarował

smołą, wszystko nadawało się jedynie na opał.

Arntor chwycił tamtego za grzywkę i przysunął swoją twarz do jego nosa. Ostrym gło-

sem wytłumaczył mu, kto tu rządzi, i zakończył porządnym szturchańcem. Nikt nie odważył

się wmieszać do tej sprawy. Ale kiedy Arntor odchodził, słyszał wyzwiska tamtego:

- Do diabla, ten facet nie ma jaj! Musi mu nie być lekko, skoro nie może się już zabrać

za żadną cholerną babę!

Reszta nie miała odwagi mu przytakiwać ani się śmiać, Arntor mógł sobie wyobrazić,

jak drętwieją, słysząc takie obraźliwe słowa, i czekają na prawdziwą bójkę. On jednak wolał

udawać, że nie słyszy. A tamtego młodego mężczyzny już nigdy potem nie widzieli, poszedł

widać dalej brzegiem fiordu i znalazł sobie inną robotę.

- Myślisz, że ona przyjmie twoje oświadczyny?

- Do diabła, nie mam zamiaru pytać! Ona mi już przecież obiecała!

Hjordis zachichotała.

- Och, tak, zapytasz, zapytasz. I to bardzo pięknie, jak sądzę. Kiedy ona tutaj jest, za-

chowujesz się jak kociak koło miski ciepłego mleczka... Czy mam ci uprać zieloną kurtkę?

- Do cholery, babo, nie jestem żadnym młodzikiem, który pierwszy raz idzie w konku-

ry!

Arntor jeszcze przez chwilę klął, aż się świeciło. Uśmiech Hjordis stawał się coraz

szerszy. A kiedy w drzwiach przystanął i kopnął futrynę, usłyszała, że mamrocze pod nosem:

- Wypierz, do cholery, tę przeklętą połataną kurtkę! Tylko uważaj, żeby nie podrzeć,

nie będę chodził z dziurami na łokciach!

Hjordis roześmiała się głośno.

background image

Uderzyła się po udach i zawołała za bratem:

- A może mam też przygotować balię, chociaż to jeszcze nie Boże Narodzenie?

Amelia padała z nóg, ale dziecko żyło. Stoczyła wielką bitwę, żeby utrzymać chłopca

przy życiu. Zaraz jak tylko przyszli, Amelia kazała go trzymać głową w dół, klepała go po

plecach, ściskała jego chudziutkie ptasie piersi tak, że wykrztusił z siebie wszystką wodę i

szlam, a charczał tak, że ze strachu przenikały ją dreszcze.

Wiedziała, że czasami można tchnąć życie w kogoś, kto już nie oddycha, wdmuchując

w niego powietrze, Maria opowiadała, że jej matka tak właśnie zrobiła wtedy, kiedy Maria

przyszła na świat. Amelia wahała się jednak, dookoła stali ludzie i przyglądali się, może uzna-

liby, że jest w tym coś nienaturalnego.

Poza tym to chyba nie było konieczne. Chłopiec krztusił się i charczał, ale raz po raz

ze świstem wciągał powietrze. Amelia kazała dwóm kobietom nacierać go wełnianymi szma-

tami. Tarły mocno, dopóki sinobiała skóra nie zrobiła się czerwona, ale opłaciło się. Chłopiec

otworzył oczy, jęknął i naprężył całe ciało tak, że o mało nie spadł z łóżka.

Amelia patrzyła na niego z uśmiechem.

- Wyliże się. Kobiety w o k ó ł niej mruczały coś z uznaniem ale któraś bąknęła:

- Jedna sierota mniej albo więcej... Spojrzenie Amelii było twarde, wiele razy musiała

wysłuchiwać takich słów. Kobieta uznała, że najlepiej będzie się usunąć, i wyszła, najwyraź-

niej zawstydzona.

Za chwilę zjawił się jakiś chłop, który kosą skaleczył się w stopę. Amelia wygotowała

igłę i nici i zaszyła ranę. Mężczyzna wrzeszczał tak, że wpadła w złość i kazała mu się za-

mknąć. Skóra wokół ziejącej rany była biała i martwa, całkiem pozbawiona krwi, więc wła-

ściwie niewiele czuł, kiedy ją zszywała. Później, kiedy rana zacznie się goić, będzie dużo go-

rzej. Nie powiedziała chłopu o tym, dała mu tylko duży wiór do gryzienia i poradziła, by na

noc zdobył trochę wódki. Chory zaklął i zapytał, skąd ma brać pieniądze na wódkę, skoro w

domu czeka baba i dwoje głodnych małych dzieci. Wtedy Amelia złagodniała i dała mu odro-

binę drogocennego spirytusu Marii.

W końcu mężczyzna umilkł i Amelia mogła założyć ostatni szew.

Wtedy jakoś się opanował, spoglądał z drżeniem na ranę, która teraz była czysta i sta-

rannie zamknięta. Czarne supełki nie wyglądały może zbyt ładnie, chłop wiedział jednak, że

miał wielkie szczęście. Jeszcze będzie mógł wyjść z kosą w pole.

Amelia zajrzała do Synnevy, ale szybko poszła dalej, bo na podwórzu siedziała młoda

dziewczyna, która chciała z nią porozmawiać. Mówiła, że ma bóle w piersi. Czy Amelia mo-

głaby coś na to poradzić? Od wielu tygodni już nie śpi i nie jest w stanie nic robić.

background image

Amelia przygotowała jej prostą mieszankę z delikatnie działających ziół. Był tam pod-

biał i liście brzozy, a także kora lipy i kilka szczypt utartej kory arcydzięgla.

Dziewczyna wyglądała na zadowoloną, może najbardziej dlatego, że Amelia ze współ-

czuciem wysłuchała, co ją boli, i znalazła słowa pociechy.

Zaraz potem Amelię znowu wezwano do środka, przyszli nowi chorzy i oczekiwali

pomocy.

Widziała cztery czy pięć twarzy, wszystkie znajome. To ludzie mieszkający na brzegu.

Prawie wszyscy.

Gospodarz z Kvale, ten, który kiedyś odmówił jej dzierżawy ziemi.

Przywitała się z nim krótko, potem zwróciła do starej kobiety, oddychającej z wielkim

wysiłkiem, i pozdrowiła ją pełna szacunku, pytając, jak się czuje.

Gospodarz czekał nadal, chociaż widać było, że traci cierpliwość. Najwyraźniej był na

nią zły, spodziewał się chyba, że zostanie przyjęty jako pierwszy. Pewnie przyzwyczaił się do

innego traktowania. Amelia pozwoliła, by się przez jakiś czas złościł, po czym znowu pode-

szła do niego i poprosiła, by usiadł.

- Właściwie to znajdujesz się na niepewnym gruncie, panie Kvale. Wiesz chyba, że to

miejsce należy do ludzi z brzegu?

Mówiła chłodno, świadoma swego. Przyglądała mu się uważnie, dostrzegła, że poru-

szył rękami, które trzymał na kolanach, i przesunął się niespokojnie na stołku.

- Ja... ja pomyślałem, że to może źle, że odmówiłem ci tego kawałka ziemi... leży

przecież nie uprawiany, nie mam tylu ludzi...

Amelia słuchała w milczeniu, czekała. Pozwalała, żeby się denerwował, przeczuwała,

że coś się za tym kryje.

- Możesz go sobie wziąć - usłyszała w końcu. Spoglądał na nią spode łba, miął kape-

lusz w rękach.

Amelia stała wyprostowana i starała się unosić wysoko podbródek. Chciała chłopa tro-

chę upokorzyć.

- Teraz nie wiem, czy jeszcze potrzebuję tego kawałka twojej ziemi, gospodarzu. Nie

wiem też, dlaczego przychodzisz do mnie, nagle tak odmieniony.

Chłop się zaczerwienił. Gapił się na nią, to znowu odwracał wzrok i rozglądał się ner-

wowo po nowo wybudowanej izbie.

- Jaki to ładny budynek! Nikt chyba nie widział przedtem takiej izby tutaj... w dole.

- Dziękuję - powiedziała Amelia. - Tak, rzeczywiście jesteśmy zadowoleni. O wiele

mniej ludzi będzie zimą marznąć.

background image

Chłop mruczał coś pod nosem. W końcu jednak zebrał się na odwagę.

- Chyba wiesz, co ludzie gadają, na wsi i w ogóle? Amelia drgnęła, choć starała się ni-

czego po sobie nie okazać.

- Mówią, że podbijasz bębenka tym obdartusom. Niedługo zaczną myśleć, że są kimś.

Opatrujesz ich brudne członki, dajesz im drogą wódkę i wszelkiego rodzaju uzdrawiające na-

pitki. Nazywają cię niebezpieczną znachorką, wiesz o tym? Oni się boją, Amelio Mei-

sterplass. I pamiętają, z jakiego rodu pochodzisz!

Amelia z trudem wciągała powietrze, ale mocno zaciskała wargi.

Chłop uniósł wysoko ręce, jakby chciał się bronić.

- Nie, to nie ja, oczywiście. I nikt z moich... Uważamy wprawdzie, że to trochę dziwne

tak pomagać tej złodziejskiej hołocie... zamiast porządnym ludziom.

- Nikomu nie odmawiam pomocy - odparła Amelia stanowczo.

- Nooo... proboszcz gada inaczej. On powiedział, i zrobił to na schodach kościelnych,

że Amelia Oppdal nie chce przyjmować lepiej sytuowanych mieszkańców parafii. I powie-

dział jeszcze, że prowadzi niebezpieczne zabawy, że zadaje się ze złym, żeby wzmocnić swo-

je siły i wynajdywać nowe, wstrętne mieszanki, które wlewa w niczego się nie spodziewają-

cych ludzi...

- Tak, tak, to jego słowa. Oczywiście, to przecież on kazał mi machnąć ręką na tych

biedaków i raczej pomagać jego posłusznym parafianom przy porodach i w innej potrzebie.

Zmusił mnie, bym wybrała stronę, za którą się opowiadam. No więc wybrałam.

Chłop gadał teraz rozgorączkowany, a jego rozbiegane oczy mówiły Amelii, jak bar-

dzo nieswojo się czuje w tej izbie.

- Dam ci jedno z moich jagniąt, jeśli pójdziesz ze mną do domu i obejrzysz naszego

najstarszego chłopca... Było z nim źle przez całe lato. Boję się, że nie przeżyje zimy, z trudem

wpychamy w niego coś do zjedzenia...

Amelia zastanawiała się pośpiesznie. Najwyraźniej znowu będzie trzeba wybierać.

- Chłopak ma bóle w piersi, wciąż chwyta się za gardło i miauczy niczym kociak. Nie

jest w stanie przełknąć niczego oprócz cieniutkiej zupy, wciąż tylko płacze, a moja baba traci

rozum...

Widziała teraz cierpienie gospodarza, to zmiękczyło jej serce i nie bardzo była w sta-

nie rozsądnie myśleć. Gdyby poszła z tym gospodarzem i próbowała pomóc chłopcu, to mo-

głaby stracić całe zaufanie biedoty z brzegu. Ci ludzie mogliby się od niej odwrócić, może na-

wet ją ukarać. Co by powiedział Arntor? Czy wyrządziłaby mu krzywdę, gdyby w ten sposób

background image

złamała jedno z jego niepisanych praw? Czy może widziałby w tym tylko handel, interes taki,

jakie sam nieustannie przeprowadza, gdy jakiś gospodarz prosi go o pomoc?

Powinna tylko zadbać, by zarobek był tego godzien.

Odrzekła więc surowo:

- Narażę się na nieprzyjemności, jeśli teraz z tobą pójdę, gospodarzu. Jak sam powie-

działeś, proboszcz nie bardzo się przejmuje tym, co się tutaj dzieje. Nie jest to jego ziemia,

dlatego mogę spokojnie zajmować się swoimi sprawami. Jeśli jednak pomogę twojemu chłop-

cu... to się może rozejść. Plotki, złe plotki o mnie i o mojej rodzinie.

Chłop pochylił się do przodu, wyglądało na to, jakby chciał złożyć przed nią ręce.

- Nie, nie! Nikt nie powie ani słowa, obiecuję ci to! Nikt o niczym nie musi wiedzieć,

tylko obejrzyj chłopca! Sama będziesz mogła wybrać jagnię, najtłustsze ze wszystkich... o, na

miłość boską, chodź ze mną! Nie możemy już dłużej patrzeć, jak on cierpi, żona i ja! I nikt

nic nie umie na to poradzić, wszyscy tylko wydziwiają i mówią, że trzeba się modlić, żeby się

już tak nie męczył...

Amelia zdecydowała się, zanim oczy gospodarza zwilgotniały.

Rozejrzała się niepewnie, ale jej słowa zabrzmiały stanowczo:

- Wezmę jagnię, gospodarzu, ale chcę też cztery funty sera i faskę masła. A zimą po-

zwolisz nam rąbać drzewo w swoim lesie, cztery kupki gałęzi.

Gospodarz zbladł, ale szybko się opanował.

- Twarda z ciebie kobieta, Amelio, targujesz się z człowiekiem, który musi ratować

życie swego najstarszego syna! Ale dostaniesz wszystko, czego żądasz, bo bez niego i tak nie

miałbym już dla kogo pracować. On ma któregoś dnia wszystko przejąć, dostanie cały spadek

po ojcu, i powinien wiedzieć, jak się dla niego staraliśmy!

Skinęła głową, tym razem życzliwie.

Oczy gospodarza były zimne.

- To znaczy, że przyjdziesz, wkrótce?

- Jutro nocą - odparła Amelia. - I daj mi rękę na znak, że nikomu o tym nie wspo-

mnisz!

- Bądź spokojna - zapewnił mężczyzna z gorzkim uśmiechem.

Arntor włożył czystą kurtkę, ale czuł się w niej nieswojo, ubranie było nieprzyjemnie

sztywne i obce. Hjordis rzeczywiście się postarała, przyszyła nawet nowe drewniane guziki,

nasmarowała je tłuszczem i wypolerowała do połysku.

Była wściekła, kiedy Arntor kopnął pożyczoną balię i nie chciał się kąpać. Nazwała go

brudnym starym dziwkarzem i wypędziła za drzwi.

background image

- W takim razie idź do rzeki i tam się wymocz, żeby nie przynieść nam wstydu! Okaż

Amelii tyle szacunku, żeby nie musiała patrzeć na kawalera, który śmierdzi i oświadcza się

czarną od tytoniu gębą! Panie Boże, człowieku, czy ty nie rozumiesz, o co tutaj chodzi? Ona

ci jest potrzebna, do cholery, jeśli chcesz krótko trzymać swoich ludzi!

I rzeczywiście tak było.

Hjordis wiedziała, że niepokój wśród biedaków nad brzegiem fiordu pewnego dnia

eksploduje. Prawdopodobnie zimą, kiedy głód i mróz skłonią ludzi do porzucenia starej przy-

jaźni i szukania za wszelką cenę czegoś do jedzenia. Arntor nie znał zbyt dobrze głodu. Od

czasu, kiedy ogłosił się przywódcą tego dziwnego społeczeństwa, zawsze dbał o siebie i o nią,

bezlitośnie wykorzystując najsłabszych. Liczył się tylko z silniejszymi.

Teraz nie zamierzał zrobić tego, co siostra mu kazała. Poprzysiągł sobie, że już nigdy

więcej nie zanurzy ciała w lodowatej wodzie. Pamięć tamtych godzin, które spędził pod ru-

inami zawalonego młyna, wciąż jeszcze powracała do niego w koszmarach i we śnie, i na ja-

wie.

Arntor niemal pragnął, by droga do Durdeistuen była dłuższa. Ale widział nowy budy-

nek ledwie parę kroków przed sobą. Akurat teraz Amelia była wewnątrz. Nagle okazało się,

że Arntor ma problemy z przełykaniem, zasychało mu w gardle. Sam sobie robił wymówki, a

cóż to znowu za głupstwa? Zirytowany kopnął jakąś bryłę błota zdrową nogą i o mało nie

stracił równowagi. Ale to też nie pomogło ani na irytację, ani na lęk. Ukradkiem obejrzał się

przez ramię. Stwierdził, że właśnie w tym momencie słońce zaszło. W takim razie ma czas,

ma sporo czasu, nikt go nie popędza.

Postanowił, że najpierw się trochę przejdzie. Zobaczy, czy w okolicy kogoś nie ma,

może ludzie gromadzą się przy łodziach, by wypić trochę kiepskiej wódki lub piwa.

Oczywiście!

Doszedł do niego daleki, ordynarny śmiech.

Arntor przyśpieszył kroku, przemknął ostrożnie obok chaty Amelii i skierował się w

stronę małej przystani nad zatoką.

Wypije jeden lub dwa kieliszeczki, może tamci mają jeszcze dość wstydu, by dać mu

bez zapłaty. A potem pójdzie do Amelii, ona też chyba musi się trochę uspokoić po całym

dniu pracy. Wtedy z pewnością będzie życzliwiej usposobiona.

background image

ROZDZIAŁ III

Synneva spała niespokojnie. Całymi dniami leżała, nic więc dziwnego, że noce wyda-

wały jej się wyjątkowo długie. Pozwalano jej wstawać tylko po to, by mogła pójść do ubika-

cji, zaraz potem jednak Amelia znowu odsyłała ją do łóżka. Zdarzało się, że chora protesto-

wała niepewnie, mówiła, że czuje się taka zdrowa i energiczna, że z pewnością mogłaby się

wziąć do jakiejś pracy. Amelia uśmiechała się tylko przyjaźnie i mówiła, że trzeba od-

poczywać, dopóki można. Musiała jednak przyznać, że biedaczka wygląda z dnia na dzień le-

piej, chociaż chudość wciąż jeszcze nadawała jej ów ptasi wygląd.

Mały szary wróbel.

Który najchętniej by odleciał.

Owszem, taka jest Synneva, myślała Amelia i cieszyła się, że nie ma do czynienia z

użalającą się, świadomą wszystkiego kobietą. Teraz, kiedy Amelia czuła się bezpieczna ze

swoją tajemnicą, zauważyła, że może siedzieć długo przy łóżku Synnevy i rozmawiać z nią, a

na twarzy chorej nigdy nie pojawi się nawet cień zazdrości czy podejrzenia. Synneva to Syn-

neva, opuszczona nieszczęsna dusza, którą Amelia tak chętnie przytulała do własnej piersi.

Przyjaciółka? Nie, raczej przerażone cielątko renifera, na które myśliwy pożałował

ołowiu i zabrał do domu jako zabawkę dla dzieci.

Amelia znowu poszła do chorej. Izba pogrążona była w mroku, Synneva zajmowała

najmniejsze pomieszczenie sama. Amelia trzymała ją z dala od dużej izby, w której spotkała

Bendika... Może bała się, że tamto spotkanie wciąż trwało w ścianach, że silne uczucia w ja-

kiś niezwykły sposób wryły się w drewno.

Synneva mamrotała coś cicho, Amelia uspokajała ją szeptem. Trzymała w ręku świe-

cę, zanim ją zgasiła, rozchyliła okiennice. Niebieskoliliowe światło nocy późnego lata spłynę-

ło na twarz młodej kobiety.

- Nie możesz spać, Synnevo?

- Nie mogę... tak strasznie tęsknię do domu. Uśmiechała się delikatnie, ale kąciki ust

jej drgały.

Amelia zobaczyła, że oczy chorej teraz w półmroku są nienaturalnie wielkie.

- Niedługo wrócisz do domu. Twój mąż pracuje jak tylko może, niedługo skończy i

zabierze cię. Pomyśl, będziesz miała całkiem nową chatę! Własną oborę, może już stoją tam

zwierzęta i czekają na ciebie! Masz szczęście, Synnevo.

background image

- Tak - odrzekła chora świszczącym szeptem. Wpatrywała się w sufit, jakby mówiła

do kogoś, kogo Amelia nie widziała.

- Mama i tata, i maleństwo... czy myślisz, że oni by chcieli, żebym ponadawała imiona

drzewom?

Amelia zaczęła ją spokojnie głaskać po włosach. Poczuła, że czoło biedaczki jest

chłodne i wilgotne.

- Z pewnością - powiedziała przestraszona, że Synneva znowu się od niej oddala.

- Na pewno znajdę jakieś piękne nazwy, kamień nad fiordem nazywa się Halvdan.

Mieszka tam pewien człowiek, ale nie jest taki duży. Mamo, czy myślisz, że jabłka będą w

tym roku słodkie?

Amelia poczuła skurcz w sercu. Użalała się serdecznie nad tą kobietą, nad dzieckiem,

które ona nosiła, i nad tym, który będzie żył na granicy jej świata.

- Dobrze, już dobrze, teraz śpij. Spij, Synnevo... Próbowała mówić łagodnie i przyjaź-

nie, próbowała sprowadzić na chorą zdrowy, głęboki sen. Ale minęło sporo czasu, zanim oczy

Synnevy się zamknęły. I Amelia nie wiedziała, jak długo tak siedzi przy niej ani czy jest już

bardzo późno, kiedy nagle ktoś mocno zapukał do drzwi.

W drzwiach stał on, z rękami zwisającymi po bokach, w jednej trzymał czapkę. Miał

na sobie krótką kurtkę, włosy zaczesał do tyłu i wygładził na mokro. Nosił ziemistego koloru

spodnie, pachniał słoną wodą i nowym samodziałowym płótnem. Wyglądał jak chłop!

Amelia nie była przygotowana na spotkanie z nim, ale z całych sił starała się opano-

wać i zdołała wykrztusić: „dobry wieczór”.

- Wybacz, że przychodzę tak późno, Amelio. Ale nie mogłem czekać... wiedziałem, że

ty również liczysz dni.

Mówił bardzo cicho, prawie szeptem. Patrzył ponad jej ramieniem, tam gdzie leżała

jego żona.

- Czy ona... nie śpi? Amelia potrząsnęła głową.

- Śpi, przed chwilą zasnęła. Ale miała kłopoty, była trochę... niespokojna.

Mężczyzna westchnął cicho. Współczucie wezbrało w Amelii niczym wielka fala. Nie

mogła jednak zrobić nic innego, jak tylko pozwolić mu wejść.

Mógł przecież zabrać swoją chorą żonę. Nikt nie może mu w tym przeszkodzić...

Chodzili wokół siebie, wykonując jakieś dziwne, sztywne ruchy. Ów specjalny taniec

cieni tańczony przez dwoje kochających się ludzi, którzy nie mogą czy nie mają odwagi nic

powiedzieć.

background image

Ona dostrzegała każdy tak dobrze znany gest, widziała, że jego kurtka jest rozdarta,

niemal płakała, widząc udrękę w jego oczach i zupełnie nowe zmarszczki, które pojawiły się

wokół ust. Mogła stwierdzić, że Bendik też nie sypia dobrze. Zresztą pracuje dni i noce w

swoim domu w Bondeviki.

- Czy dom już gotowy? Skinął głową, odczuł ulgę, że znalazła taki obojętny temat.

- Tak. Najpierw niełatwo było znaleźć ludzi, ale jak się rozeszły pogłoski, kogo do

tego domu sprowadzę, to przyszli wszyscy z sąsiednich gospodarstw i proponowali narzędzia

oraz pomoc. Widocznie dobrze pamiętają pożar, wielu wyraziło pragnienie spłacenia dawne-

go długu. Ojciec Synnevy... on widocznie należał do takich, którzy raczej zaniedbają własne

gospodarstwo, niż będą zalegać ze spłatą długu sąsiadom...

Amelia przytakiwała, tak to jest w takich małych osadach. Chłopi łączą się we wszyst-

kim, bywa tak, jakby prowadzili jedno wielkie, wspólne gospodarstwo. Dopóki któryś z sy-

nów nie przejmie ojcowizny albo dopóki nie pojawi się z jakiegoś powodu zła krew. Wspól-

nie używają narzędzi, czasem mają tylko jednego konia albo jedno z tych ciężkich narzędzi,

które dopiero w ostatnim pokoleniu wynaleziono i nauczono się używać. Taka współpraca po-

maga im i daje zwykle każdemu większy dochód. A gdyby się stało jakieś nieszczęście... wte-

dy też zawsze można liczyć na pomoc.

- A więc chata już stoi, wprawdzie nie taka duża i piękna jak ta, ale i tak dobra.

Szczelna i wygodna, północną ścianę i ścianę od strony fiordu obudowałem dodatkowymi de-

skami. Synneva tak łatwo marznie...

Skończyła się zwyczajna rozmowa. Imię, wypowiedziane przez Bendika, uczyniło ów

taniec cieni trudnym do zniesienia.

- Ona na ciebie czekała - rzekła Amelia cicho.

- Może nie powinienem jej budzić? Może wrócę jutro rano...?

- Nie! - rzuciła gwałtownie, głos zabrzmiał trochę zbyt ostro. - Nie, nie musisz. Ona...

na pewno bardzo się ucieszy. Ale... masz chyba przygotowane koce i okrycia w łodzi? Ona

musi leżeć, boję się, że nie utrzyma dziecka, jeśli będzie się za dużo poruszać.

Skinął głową z ponurą miną.

- Będę szczęśliwy, kiedy dziecko już się urodzi - szepnął.

- Oczywiście - odparła Amelia swobodnie, odwróciła jednak twarz.

Bendik nadal stal w drzwiach, nie wiedział co zrobić z czapką, włożył ją znowu na

głowę.

- Jadłeś coś? - zapytała i zaraz pomyślała: jakie to typowo kobiece. Jeśli nie możemy

im dać nic innego, staramy się ich przynajmniej nakarmić.

background image

Bendik podziękował jakby z wahaniem, ale jednak odmówił. Amelia słyszała, że głód

szarpie mu wnętrzności, ostatnio chyba nie miał w ogóle czasu na jedzenie.

- Mam kapuśniak i świeżą rybę. Znajdzie się też może miseczka mleka, jeśli chcesz.

Coś w niej starało się go zatrzymać, ale rozsądek krzyczał jej prosto do uszu: odeślij

go stąd!

Ale to nie może być takie niebezpieczne, nie teraz, kiedy Synneva i dwoje innych lu-

dzi znajduje się pod tym samym dachem.

Podeszła do dużego murowanego paleniska i zaczęła dmuchać w żarzące się jeszcze

węgle. On z zachwytem patrzył, jak ogień buchnął płomieniami pod żelazną płytą i jak gęsty

dym był wsysany do czarnej dziury, którędy wydostawał się na zewnątrz w ciemną noc.

- Jakie to zmyślne! Jak pięknie zbudowane jest to palenisko, jakie wygodne!

- Tak, to dzieło mojego dziadka. A zimą kamienie będą takie ciepłe, że nie trzeba

wstawać w nocy, by dokładać do ognia. Trzymają ciepło aż do samego rana i w całej izbie

nikt nie marznie, jeśli tylko nie ma wielkich mrozów....

Mówiła z przejęciem, ale słowa były jakieś puste, a głos z każdą zgłoską bardziej ma-

towy.

Bendik kiwał głową, nie odrywał oczu od pieca. Usiadł mimo woli, kiedy podsunęła

mu taboret blisko ognia. Sprawiał wrażenie bardzo zmęczonego. Teraz, kiedy Synneva wróci

do domu, nie ubędzie mu zmartwień.

Amelia zebrała całą odwagę i powiedziała:

- Czy jesteś pewien... że chcesz ją już teraz zabrać do domu? Czy nie mogłaby zostać

tutaj aż do porodu...

Bendik drgnął.

- Nie... nie, nie mogę tego zrobić. Ty... i tak masz dość.

Amelia poczuła, że odwaga w niej narasta, nie chciała, by ten dziwny taniec cieni

wciąż trwał. Zapytała więc po prostu:

- Boisz się, że będziemy się spotykać zbyt często? Boisz się, że dręczy mnie obecność

tutaj twojej żony?

Spojrzał na nią zaskoczony, ale potwierdził skinieniem głowy.

- Tak. Jest tak, jak mówisz. Amelio, nie mogę patrzeć na twoje cierpienie!

Roześmiała się krótko.

- Oczywiście. I nawzajem, muszę powiedzieć. Ty...

postarzałeś się przed czasem, Bendik. Pamiętaj, że nie skończyłeś jeszcze dwudziestu

lat! Mężczyźni w twoim wieku... nie miewają takich zmartwień. Rzadko zdarza się im chora

background image

żona, którą musieliby się opiekować, i dziecko, o które trzeba się troszczyć... Bez słowa po-

trząsnął głową.

- Wiesz dobrze, że to nie o to chodzi. Zmarszczki pod twoimi oczyma, Amelio... To

nie Johanna ani Arntor są tego powodem, prawda?

W jego głosie słyszała lęk, jakby się obawiał, że potwierdzi. Amelia nie odpowiedzia-

ła, wpatrywała się w podłogę.

Bendik mocno ścisnął krawędź taboretu, na którym siedział, i jęknął boleśnie.

- Chyba nigdy się od tego nie uwolnimy, ani ty, ani ja, siostro...

Amelia przesuwała dłonią po krawędzi saganka, jakby nagle przyszło jej do głowy, że

to są jego wargi.

- Nie... nigdy nie będziemy całkiem wolni.

- Ludzie gadają, że masz mężczyznę... Arntora. To silny chłop, z tego co słyszałem.

Wódz... on się tobą zaopiekuje, prawda?

Wciąż nie miała odwagi na niego spojrzeć.

- Arntor nie jest złym człowiekiem - rzekła cicho. Bendik natomiast głośno westchnął.

- Gdyby nie... gdyby tylko nie...

Napotkała jego spojrzenie, wyczytała w nim wszystko, co chciał powiedzieć. Gdyby

tylko nie byli przyrodnim rodzeństwem...

Wtedy nic nie mogłoby stanąć na przeszkodzie. Nawet Synneva, biedactwo. Arntor też

nie. Ani rozsądek, ani wzgląd na ludzi. Wtedy nic by ich nie rozdzieliło.

- Ale jest dobrze tak, jak jest - rzuciła Amelia pośpiesznie, z trudem powstrzymując

płacz. On skinął głową.

- Tak. Nigdy byśmy nie byli do końca szczęśliwi. Była w tym jakaś pociecha, zwłasz-

cza teraz, kiedy mogli utonąć nawzajem w swoich spojrzeniach, sycić się tą chwilą prawdzi-

wej szczerości. Amelia wiedziała, że na zawsze zapamięta, w jaki sposób on ujął jej ręce, kie-

dy podawała mu miskę z ciepłym kapuśniakiem. Chciała zapamiętać ten krótki moment, kie-

dy jego palce dotknęły jej, zanim się cofnęła i patrzyła, jak Bendik dotyka wargami wymytej

do czysta krawędzi miski.

Usiadła przy piecu.

On nie powiedział ani słowa, dopóki jadł. Spokój był niemal usypiający. Amelia my-

ślała: takie mogłyby być nasze powszednie dni. Mogłabym siedzieć przez tysiąc wieczorów i

patrzeć, jak on je, mogłabym się przyglądać, jak starannie opróżnia miskę łyżką, obserwować

delikatne ruchy warg, kiedy z powagą odmawia modlitwę przy stole.

background image

Serce tłukło się boleśnie w piersi. Każde uderzenie napełniało ją coraz większą rozpa-

czą. Wiedziała, że dzisiejszej nocy będzie płakać, samotnie, niepowstrzymanie.

Czuła palenie w piersiach, choć może dlatego, że były takie pełne i obrzmiałe.

Bendik ją zatrzymał, powinna była teraz być już w domu. Małej Hannie jej nieobec-

ność nie wyrządzi krzywdy, bo Marja miała świeże mleko i cukier. Najgorsze jest to właśnie

dla niej samej, ale słodka udręka nie dokuczała jej specjalnie.

- Przysięgłam sobie, Bendik, że już cię więcej nie zobaczę. Tak strasznie mi wstyd...

On odstawił miskę. W jego spojrzeniu widziała rozpacz.

- Wiem o tym. Ja też się męczę. Ale nie możemy się całe życie omijać, Amelio. Pew-

nego dnia musimy się nauczyć... kochać się nawzajem jak rodzeństwo. Ale na razie... chyba

będzie najlepiej widywać się rzadko...

Przytaknęła, wiedziała, że to prawda. Każde, nawet najkrótsze spotkanie rozrywało w

niej rany, które krwawiły boleśnie. Zawsze potrzebowała wiele czasu, by się znowu opano-

wać. Tak to jest.

Nawet myśl o Synnevie sprawiała jej teraz ból.

Była zazdrosna, tak, mogłaby zabić w zamian za to, by znaleźć się na miejscu Synne-

vy! Z radością dźwigałaby los tamtej, z jej szaleństwem, bólem, tęsknotą... i wszystkim, co

istniało w przeszłości Synnevy. Mój Boże, było tego niewiele więcej, niż jej samej los dał.

- Powinieneś jednak przysłać wiadomość, kiedy jej czas nadejdzie. Babcia, ona ode-

brała tak wiele maleństw. W jej rękach będziecie bezpieczni...

- A ty... ty nie przyjdziesz? Drżała, siedząc przy gorącym piecu.

- Nie... babcia wie więcej o takich sprawach. Bendik widział ból w twarzy Amelii,

mdłe płomienie oświetlały jej oczy obnażając je przed jego wzrokiem.

Tak strasznie chciałby ją do siebie przytulić, odegnać od niej wszelką rozpacz, cało-

wać ją, aż by się rozpłomieniła jak ten ogień, w który się teraz wpatruje niewidzącymi oczy-

ma. Chciałby jej powiedzieć, że dziecko nie jest jego, że on nigdy...

Ale po co jej taka prawda? Wygłupiłby się tylko. Jakie znaczenie ma to, czy spłodził

tysiące dzieci z tysiącem innych kobiet? To przecież nie Synneva stała między nimi. Nie

przejmowałby się nią, gdyby tylko o to chodziło. I nie dziecko Amelii stanowi problem ani

ten gruboskórny, obdarty mężczyzna, który jest jego ojcem. Bendik z radością przyjąłby ją ra-

zem z gromadą dzieci, wiedział, że nie istnieje na całym świecie nic, co mogłoby go po-

wstrzymać.

Gdyby tylko nie te...

Więzy krwi.

background image

Nie mógł dłużej milczeć. Szybko podszedł do niej i ujął w dłonie jej małe ręce. Czuł,

że są ciepłe, ale już nie takie delikatne jak przeszłego lata. Spojrzał jej w oczy, teraz światło

było słabsze, mogła się już przed nim ukryć w cieniu.

- Amelio... ty wiesz, o czym myślę. Wiesz, że gdyby nie te więzy krwi... odwaliłbym

każdy kamień na drodze do ciebie...

Skinęła głową, przestraszona.

- Wiem o tym, Bendik. Wiem o tym, ze mną dzieje się to samo. Dlatego powinniśmy

chyba dziękować za to, że jest, jak jest. Na nas obojgu spoczywa wielka odpowiedzialność.

Nie wolno nam... musimy dźwigać to brzemię, które zostało na nas nałożone tu na ziemi.

Spojrzał ku drzwiom, za tym wąskim przejściem spała jego żona. Zawstydził się.

Amelia powiedziała łagodnie:

- Ja wiem, że ty się o nią troszczysz. Że ją lubisz, widzę twoją dobroć. Pewnego dnia...

spróbuj ją pokochać, Bendik. Wtedy ja... będę trochę bardziej spokojna.

Rozumiał, co ma na myśli. Sam pragnął, by mogła znowu doświadczać dobrych

uczuć, oszołomienia i wielkiej radości. Domyślał się jednak, że jej serce jest tak samo martwe

jak jego, że istnieje tylko jedna droga, łącząca ich dusze. I ta droga jest zamknięta na wieki.

Odprowadziła go do pokoju, w którym spała Synneva, ale zawróciła w drzwiach. Nie

była w stanie przyglądać się ich spotkaniu. Słyszała półprzytomne pytania Synnevy, jego cier-

pliwe odpowiedzi, domyślała się, że pomaga jej się ubrać.

W końcu odeszli, dwa chude ramiona oplotły jej szyję, Amelia życzyła szczęścia bez-

barwnym głosem. Ale uścisk, który dała Synnevie, był ciepły i szczery.

W domu zrobiło się pusto.

Amelia stała jak martwa, nie miała odwagi się ruszyć, bała się, że straci nad sobą kon-

trolę. Trwała więc niema i głucha, trzymała w rękach miskę, z której jadł, w pewnym momen-

cie odrzuciła ją od siebie, w stronę pieca, naczynie głośno uderzyło o kamienie.

Opadła na taboret przy stole, myślała: zaraz zacznę płakać.

Płacz jednak nie nadchodził, wydawało jej się, że się załamie, mimo to siedziała z

pustką w sercu, przemarznięta do szpiku kości, i patrzyła w ścianę. Chyba za późno wracać

do domu. Dziadkowie już pewnie na nią nie czekają. Będzie musiała sama uwolnić swoje

piersi od nadmiaru mleka, by przespać się parę godzin, zanim nastanie brzask. Wtedy pójdzie

do domu, obudzi wszystkich, kiedy śniadanie będzie już gotowe.

I w tym momencie znowu zastukano do drzwi. Nie tak mocno, rozległy się krótkie,

nierówne uderzenia, jakby ktoś wahał się, czy to wypada.

background image

Zataczając się, podeszła do wyjścia. Miała nadzieję, że to nic pilnego, nie byłaby teraz

w stanie zajmować się chorym.

Przed drzwiami stał Arntor.

Amelia spojrzała w jego napiętą twarz, widziała, że przygotował się do tej wizyty, że

zadbał nawet o brodę. Miał na sobie nową kurtkę, zresztą może to była ta stara zielona, która

odzyskała kolor po porządnym praniu?

Stał i gapił się na nią, jąkał się i chrząkał. W końcu musiała się uśmiechnąć, widząc

jego bezradność. Unosił się nad nim słaby zapach jałowca, domyślała się, że musiał pocią-

gnąć solidnie. Ale nie wyglądał na pijanego, stał pewnie na nogach, gotów wejść do środka.

Z uśmiechem zaprosiła go gestem.

Sama była zaskoczona, z jaką przyjemnością na niego patrzy.

Arntor nie jest niebezpieczny.

Nie teraz. Wprost trudno zrozumieć, że ten sam człowiek pewnego razu przeraził ją

śmiertelnie i groził jej różnymi rzeczami. Iluż to nocy nie przespała, przerażona, czego może

od niej zażądać.

Teraz było to niemal śmieszne wspomnienie.

- Amelio... wybacz, że przychodzę tak późno... ale wzywali mnie, rozumiesz...

Uśmiechała się do niego szeroko. Zachichotała nawet. Jaki jest zakłopotany, ten silny

mężczyzna, uważający się za przywódcę biedoty na brzegu.

- Arntor, możesz wejść. Miałam jeszcze to i owo do zrobienia, nie zamierzałam się

kłaść. Posiedź chwilę! Mam w saganku kapuśniak, pewnie jeszcze ciepły...

Ceremonia jedzenia znowu ratowała sytuację. Amelia ukryła pod fartuchem miskę,

którą przed chwilą odrzuciła, zdjęła inną z półki nad piecem. Arntor pił zupę dużymi hausta-

mi i siorbał przy tym głośno. Kiedy miska była prawie pusta, wskazującym palcem wygarnął

resztki i wylizał naczynie. Amelia nie przestawała się uśmiechać, ten człowiek pod wieloma

względami był jak niewychowane dziecko.

- Smakowało?

- O, dziękuję, dziękuję. Jesteś zdolną kucharką. Też... Amelia sprzątała, zapytała o

Hjordis.

- Och, dziękuję, u Hjordis wszystko w porządku. Mieliśmy oboje nadzieję, że cię dzi-

siaj zobaczymy, chcieliśmy cię zaprosić na chwilę, porozmawiać... ale byłaś taka zajęta,

Amelio.

- Tak, dobre są teraz dni. Zawsze jest coś do zrobienia - odparła łagodnie.

background image

- Nie powinnaś się tak zamęczać, Amelio. Powinnaś raczej kogoś odwiedzić, ładnie

ubrana, stać cię przecież na to! Nie rozumiem, jak córka bogatego człowieka może zajmować

się tą całą nędzą... nigdy tego nie rozumiałem.

Nie była w stanie mu odpowiadać, pomyślała, że sam musi spróbować odkryć powody

jej postępowania. Dawała jednak wyraźnie do zrozumienia, że takie życie właśnie zamierza

prowadzić.

Zawstydzony wpatrywał się w blat stołu.

- Tak, tak chyba jest. Musimy wszyscy znaleźć swoją drogę, prawda? Każdy własną,

samotną drogę...

Uniósł twarz, zobaczyła w jego spojrzeniu upór.

- Amelio... ja... ty... - Tak?

- Przyszedłem ci się oświadczyć - wypalił, a ona musiała powstrzymywać się z całej

siły, by nie wybuchnąć głośnym śmiechem. Arntor sprawiał teraz wrażenie śmiertelnie prze-

straszonego. Nigdy nie widziała na jednej twarzy tylu różnych uczuć w tak krótkim czasie.

Mimo wszystko uśmiech pojawił się na jej wargach, pośpiesznie pochyliła się nad sto-

łem ku niemu, znajdowali się teraz bardzo blisko siebie.

- Och, Arntor, nie powinieneś... Mężczyzna cofnął się gwałtownie. Uderzył pięścią w

stół, rozgniewany, lecz także spłoszony.

- Do diabła, babo! Pamiętaj, co obiecałaś! To, że nie jestem już w pełni sprawnym

mężczyzną, nie ma chyba wielkiego znaczenia dla takiej świętej jak ty. Przynajmniej unik-

niesz wypełniania tej części naszej umowy!

W tych pełnych złości słowach krył się jednak nieznośny ból.

Arntor odwrócił się, stał z drżącymi ramionami i zakrywał twarz uniesioną ręką. Sły-

szała, że mamrocze:

- Ja ci nie grożę, Amelio. Możesz zapomnieć o tym, co było... zrobiłaś już wiele w za-

mian za tamto.

Amelia złagodniała. Czuła, że serce zaczyna jej powoli podchodzić do gardła.

Arntor to udręczony mężczyzna. Silny, ale niezwykle wrażliwy. I to ona zdziera z nie-

go skórę na różne sposoby. Jest chyba jedyną osobą, której on pokazuje się w takim stanie,

była o tym przekonana. Sprawiało jej to jakąś dziwną przyjemność, czuła się rzeczywiście

ważna.

- Arntor - zaczęła łagodnie. - Ja nie powiedziałam nie... chciałam cię tylko uprzedzić,

żebyś potem nie żałował...

Spoglądał na nią ponad ręką, którą wciąż trzymał przy twarzy.

background image

- To znaczy, że chcesz? Amelia opadła na taboret, dała znak, żeby on także usiadł.

- Musimy o tym porozmawiać, Arntor. Poważnie. Wiesz, tu chodzi o resztę życia każ-

dego z nas. I wcale nie wiadomo, czy nadal zechcesz podtrzymać oświadczyny, kiedy usły-

szysz moje warunki!

- Cholerna baba - powiedział, ale uśmiechał się pod nosem i jego słowa zabrzmiały tak

jak najpiękniejszy komplement.

Arntor szedł lekkim krokiem po pokrytej rosą nadmorskiej trawie, nigdy jeszcze nie

był tak blisko szczęścia jak teraz. Siedział u Amelii aż do tej pory i chyba żaden mężczyzna

nigdy nie przeżył takich konkurów! Te jej niebieskie oczy, patrzyły na niego roziskrzone i

uparte, kiedy przedstawiała mu swoje warunki. Te jej maleńkie dłonie, którymi machała w

powietrzu, wykładając mu z zapałem swoje plany, te drobne usta, które mogą być takie mię-

ciutkie i różowe, ale które zaciskają się mocno i bieleją, kiedy jest zła.

Arntor obiecał jej bardzo dużo.

Przyrzeczenie jednak, jakie dostał w zamian za to, jest dużo więcej warte od tego, z

czego musiał zrezygnować.

Amelia zostanie jego żoną!

Do diabła, teraz zobaczą ci idioci, którzy chcieli się przyłączyć do Jarlego Raune! A

kiedy piękna Amelia z własnej woli przyjdzie do niego, wtedy już z pewnością nie będzie na

ziemi żadnej rzeczy, której Arntor nie byłby w stanie dokonać!

Z wyjątkiem tej jednej, o której wiedzą tylko Amelia i on.

Tej, która ma być samą istotą małżeństwa, najlepszą przyprawą w szarej zupie życia.

Do diabła z tym, przez tyle lat radził sobie przecież bez bab.

Nic się więc nie zmieni! A wszyscy i tak będą chichotać ordynarnie w brody i posztur-

chiwać go, dając do zrozumienia, jakimi to delicjami musi się rozkoszować. Pomyśleć, to

wiotkie, drobne ciało całe do jego dyspozycji!

Chyba nie tylko pieniędzy będą mu zazdrościć, o, nie!

Na szczęście nikt nie będzie wiedział, że on nie ma dostępu ani do jednego, ani do

drugiego.

Jeśli o pieniądze chodzi, Amelia była niezłomna. Nawet jeden szyling z jej spadku nie

może zostać wydany, jeśli ona sama się pod tym nie podpisze. No trudno, to dla niego oczy-

wiste. W duchu musiał podziwiać jej rozum. Amelia jest może młoda i niedoświadczona, ale

wylazł z niej kawał czarownicy, gdy tylko troszkę uchyliła koronkowej woalki.

Ha, niech tam, on i tak będzie sobie żył niczym hrabia!

background image

Dziewczyna ma dom, odziedziczy duży majątek. Jest co prawda jej brat bliźniak, ale

nikt nie wie, gdzie się podziewa. I może pewnego dnia ona znudzi się tą pracą tutaj. A wtedy

będą mogli się wynieść jak najdalej od całego tego diabelstwa.

Arntor zdawał sobie sprawę, że nie zostało mu już tak wiele lat i że niedługo starość

dopadnie go naprawdę. Zdarzało się niekiedy, że czuł się zmęczony, niezadowolony, chciał

po prostu machnąć na wszystko ręką i przestać walczyć.

Parę spokojnych lat, pod dostatkiem jedzenia, opału i wódeczki....

Nie marzył o tym, by stać się jednym z zadufanych w sobie gospodarzy, nigdy nie tę-

sknił do ich towarzystwa. Nie zazdrościł im też, kiedy w niedziele pokonywali długą drogę do

kościoła, by pokazać ludziom swoje chude córki i tłuste żony.

Arntor podwinął nogawki spodni, wsunął ręce pod szelki i pogwizdywał idąc.

Niebo na wschodzie poróżowiało. Fiord leżał spokojny.

Brzask.

No, no, to naprawdę pasuje do sytuacji!

Nie był romantykiem, ale teraz musiał otrzeć łzę, wzruszony piękną symboliką natury.

Właśnie dzisiaj los ofiarował mu nową szansę. A przyroda podarowała taki piękny po-

ranek, choć to przecież jesień!

Z radością myślał, jaką minę zrobi Hjordis, kiedy dowie się o wszystkim.

No i trzeba będzie zaraz ruszać z przygotowaniami do wesela.

Bo, do diabła, Amelia musi mieć porządne wesele!

Widział oczyma wyobraźni, jak idzie wolno ku niej, a dziesiątki zazdrosnych oczu ga-

pią się na jego plecy. Och, już on im pokaże!

Nawet Jarle Raune zrozumie, że nie ma silniejszego chłopa niż Arntor. W tej chwili

władał całym światem, uradowany wkraczał do chaty, w której spała Hjordis.

- Wstawaj, babo! Dzieją się wielkie rzeczy!

Amelia przyszła do leżącej na uboczu zagrody o zmierzchu. Jakiś dziwny zapach ude-

rzył ją w nos. Jakby coś się paliło, wilgotna wełna albo włosy. Rozejrzała się dookoła, ale ni-

gdzie nie widziała ani znaku życia. Ludzie pewnie poszli już spać, a może siedzą przy kolacji.

Przemknęła przez podwórze między zabudowaniami. I teraz dopiero zrozumiała, skąd się bie-

rze dziwna woń, nad ogniskiem przy ścianie chlewu unosił się szary dym. W pobliżu stały

dwa drewniane kozły, a na nich rozłożono szeroki blat stołu. Trawa dookoła była ciemna, po-

chlapana czymś lepkim. Krew. Zabijają świnię. Amelia zadrżała, nigdy nie chciała znać tej

naturalnej przecież części każdego chłopskiego gospodarstwa. Głupia dziewczyno, skarciła

się w myślach, ty chyba łatwiej niż inni powinnaś znosić zapach krwi i żółci...

background image

Wstrzymując oddech, poszła pośpiesznie w stronę domu. Zatrzymała się przy wejściu,

ale zanim zdążyła zapukać, drzwi otworzyła jej gwałtownym szarpnięciem nieduża, pulchna

kobieta.

Powiedziała „dobry wieczór” i pośpiesznie wciągnęła Amelię do środka.

W sieni stał też gospodarz i kłaniał się zadowolony. Miał na brodzie parę kropel, ocie-

rał je wierzchem dłoni i mruczał coś niepewnie.

- Dziękujemy, że zadałaś sobie tyle fatygi... wejdź, wejdź. Czy jadłaś już kolację? My-

ślę, że niewiele nam zostało, ale jakiś kawałek chleba i świeżego smażonego mięsa da się

chyba przygotować, żono?

Niewysoka kobieta wycierała ręce w fartuch. Oczywiście, zaraz coś przygotuje. A

może gość chce najpierw obejrzeć chłopca?

Amelia wiedziała, że lęk o chłopca miesza się z czymś jeszcze, z jakimś skrępowa-

niem, a może wstydem. Gospodarze wymieniali pospieszne spojrzenia, najwyraźniej bardzo

się bali, że ktoś się dowie o tej potajemnej wizycie. Amelii bardzo to odpowiadało.

Została wprowadzona do małej izdebki obok kuchni, w nie wietrzonym pomieszcze-

niu panował zaduch. Ale wokół łóżka chłopca leżały duże zawinięte w wełnę kamienie, zrobi-

li dziecku ciepły i sympatyczny kąt, zadbali, żeby nie zmarzł, bo wczesne jesienne wieczory

stawały się coraz chłodniejsze. Przy łóżku stał nowy, wspaniały koń na biegunach. Piękne

skórzane siodło błyszczało, świadcząc, że nikt jeszcze w nim nie siedział. Na małym stoliku

przy łóżku mieściła się miseczka jagód, na wpół opróżniony kubek mleka i kilka ładnych, ma-

łych zabawek. Siedem niewielkich ołowianych żołnierzyków mieniło się lekko, Amelia nigdy

czegoś takiego nie widziała, ani u lensmanów, ani u chłopców w Dosen. Temu małemu chłop-

skiemu synowi widocznie nigdy niczego nie brakowało.

- Leży tak już od paru tygodni. Dawałam mu gorące mleko do picia pomieszane z tym

i owym, ale nic nie pomaga.

- I kota też poświęciliśmy - mruknął gospodarz. - Podobno kocia skóra dobrze robi na

piersi, tak słyszeliśmy... Ale na wrzód w gardle widocznie nie pomaga. Nie chce pęknąć, żeby

nie wiem co robić!

Amelia podeszła do chłopca. Patrzyła na jego szarą jak popiół twarz z lekko żółtymi

cieniami w kącikach oczu. Poprosiła o więcej światła i gospodarz przyniósł wielką, wspaniałą

lampę z pojemnikiem na oliwę. Najwyraźniej był to najpiękniejszy przedmiot w tej zagrodzie.

Kobieta powiedziała:

background image

- Dawaliśmy mu suchy chleb, żeby połykał, mówili, że to czasami może przebić taki

wrzód. Babcia sama ściskała mu gardło, biedaczka myślała, że mu pomoże. Ja nawet się ba-

łam, że udusi chłopca... czasem to on prawie wcale nie oddycha...

Uniosła fartuch, pośpiesznym ruchem otarła oczy. Gospodarz też wyglądał, jakby za

chwilę miał się rozpłakać.

- Jak go uratujesz, to nie będziesz żałować - mruknął. W jego głosie słychać było złość

i pogróżkę.

Amelia usiadła obok chłopca. Nie spał, szeroko otwartymi oczyma wpatrywał się w jej

twarz. Małe wargi były zaciśnięte, jakby przed chwilą zjadł coś bardzo cierpkiego.

- Dobry wieczór, młody paniczu. Mam na imię Amelia. Przyszłam zobaczyć, czy nie

mogłabym ci ulżyć w tym okropnym bólu gardła.

Przyglądał się jej z powagą Jego oczy wydawały się nienaturalnie wielkie i błyszczą-

ce. Ale skóra wokół była sinoblada i zapadnięta. Wszystko wskazywało na to, że mało co

jada. Nic dziwnego, bo nawet jeśli nie próbował nic mówić, to jego oddech brzmiał piskliwie.

Amelia wzięła go za rękę. Posłuchała serca, biło wolno, ale normalnie.

- Rzadko kiedy może coś powiedzieć. Widocznie go boli...

- To oczywiste - rzekła Amelia. - Jak ma na imię?

- Einar...

Chore dziecko natężyło się mocno, ale zdołało wykrztusić swoje imię. Głos brzmiał

ostro, takie dźwięki mógłby wydać bardzo stary mężczyzna lub ktoś, kto zachrypł od krzyku.

- Pozwól mi się trochę zbadać...

Chłopiec skulił się mimo woli, odsunął w stronę ściany. Z wielkim wysiłkiem prze-

łknął ślinę, ze świstem wciągał powietrze. Amelia widziała przerażenie w jego oczach. Spo-

glądał na matkę, która natychmiast podeszła z gałgankową wypchaną wełną zabawką, z drew-

nianymi guziczkami zamiast oczu.

- Masz, twój lisek tu jest. Wszystko będzie dobrze, pani jest taka ostrożna, że...

On jednak zdawał się wiedzieć swoje, doświadczył tyle podczas tych wszystkich kura-

cji, które chętne babki, ciotki i znachorki mu zalecały.

Amelia uśmiechnęła się do niego.

- Wiesz, Einar, coś ci powiem. Ja mam okropne łaskotki... o tutaj...

Podniosła ręce i pokazała pachy.

- Połóż tu ręce, a gdybym zrobiła coś, co cię zaboli, to połaskocz mnie z całych sił.

Wtedy nie będziesz musiał nic mówić ani krzyczeć!

Oczy chłopca się uśmiechały.

background image

Chudziutka dziecięca piąstka zacisnęła się mocno na sukni Amelii, trzymał ją despe-

racko, gdy tymczasem Amelia ostrożnie przesuwała palcami po jego gardle.

Gardło malca pełne było mniejszych i większych kulistych narośli. Amelia przycisnęła

ostrożnie jedną z nich, ale drgnęła, bo wskazujący palec chłopca wbił jej się mocno w skórę.

Zmusiła się do śmiechu, marszczyła nos i odsuwała się w zabawie.

- No widzisz, jak nam dobrze idzie? No to spróbujmy jeszcze raz!

Ponownie odnalazła sporą wypukłość, ścisnęła ją dwoma palcami, musiała się dowie-

dzieć, czy to coś jest wypełnione płynem czy nie. Naroślą okazały się jednak twarde niczym

małe jajeczka umieszczone pod skórą. Chłopiec znowu ją połaskotał, odsunęła się więc ze

śmiechem, wkrótce badanie przemieniło się w zabawę i oczy małego promieniały za każdym

razem, kiedy nacisnęła za mocno, a on łaskotał ją za karę.

Potem poprosiła, by szeroko otworzył usta. Zrobił to, ale buzię wykrzywił mu grymas

bólu. Amelia zawołała na gospodarza, żeby podszedł bliżej ze światłem. Przerażona stwier-

dziła, że również buzia chłopca pełna jest tych obolałych, większych i mniejszych narośli.

Przełyk był przez nie niemal kompletnie zatkany. Nie wyglądało to dobrze, nie przypominało

niczego, co wcześniej widziała.

Matka nerwowo przestępowała z nogi na nogę przy łóżku dziecka.

- Jak ci się zdaje, co to jest? Czy będziesz mogła mu pomóc? Może dasz mu lekar-

stwo... takie jak to, które tak dobrze zrobiło Arntorowi...

Amelia spojrzała w rozbiegane oczy, uświadomiła sobie, że kobieta słyszała plotki o

tym, jakie to lekarstwo pomogło Arntorowi.

Odsunęła się trochę od chłopca, mówiła teraz cicho do matki:

- Nigdy przedtem czegoś takiego nie widziałam. Pewne jest jednak, że to nie są zwy-

czajne wrzody. I nie jest to też świńska zaraza, bo wtedy byłoby więcej ran na języku. Szcze-

rze powiedziawszy, nie wiem... ale oczywiście nie zaszkodzi dać mu lekarstwo, od którego

rany zaczną się goić. To wszystko wygląda na jakieś zapalenie, chociaż on nie ma gorączki...

Miała ze sobą mieszankę ziołową, która przede wszystkim działa przeciwko zapale-

niom. Kiedy tutaj szła, była pewna, że chłopiec ma po prostu wrzód w gardle. Tego rodzaju

wrzody już przedtem przecinała i czyściła. Zwykle się to udaje, jeśli tylko nie przetnie się

przy okazji naczynia krwionośnego albo nie pojawią się inne problemy.

Dała więc matce chłopca mieszankę zawierającą czerniec gronkowy i żywokost. Ta

ostatnia roślina działa najsilniej, kiedy jest świeża, nie suszona, ale o tej porze trudno takie

znaleźć. Brązowe liście muszą wystarczyć. W mieszance był też słonecznik i sok z łodyg ar-

cydzięgla. To ziele pomaga na wiele chorób.

background image

Matka z podziękowaniem przyjęła lekarstwo.

Amelia pożegnała się z chłopcem. Patrzył na nią bardzo smutnymi oczyma, kiedy ma-

chała mu na do widzenia. Kierując się impulsem wróciła więc do dziecka, pochyliła się nad

małym chudziutkim ciałkiem i wyszeptała:

- Jesteś silnym chłopcem. I dzielnym, odważyłeś się łaskotać taką obcą panią! Kiedy

przyjdę do ciebie następnym razem, to będzie moja kolej, ja będę cię łaskotać!

Wzięła jednego ołowianego żołnierzyka, podziwiała go pod światło. Stwierdziła, że na

pięknie ukształtowanych nogach są błyszczące paseczki, a na czapce żołnierza i na karabinie

znajdują się resztki niebieskiej farby. Maleńka figurka była zdumiewająco ciężka, musiała zo-

stać zrobiona z prawdziwego ołowiu.

- Może będziemy się też bawić żołnierzykami? Są naprawdę bardzo ładne, Einar.

Podała figurkę chłopcu, a on ścisnął ją w dłoni. Oczy chorego dziecka uśmiechały się

z wdzięcznością. Patrzyły w ślad za Amelią, kiedy opuszczała pokój. Zobaczyła jeszcze, że

Einar wsunął palec do buzi, kiedy wszyscy go opuszczali, i ssał niczym szukające pociechy

niemowlę.

- Wiesz, jaką zapłatę ci obiecaliśmy - powiedział chłop. - Dostaniesz wszystko, bo te-

raz nie ma już dla nas innej nadziei jak te... twoje lekarstwa. Kiedy możemy się spodziewać

poprawy?

Amelia westchnęła. Przyciskała do piersi swój węzełek, podziękowała za jedzenie.

Gospodyni z ulgą usiadła przy stole i wpatrywała się z powagą w obcą kobietę.

- Szczerze mówiąc, nie wiem... nigdy przedtem nie widziałam czegoś takiego.

- Och, dobry Boże, ale on się chyba z tego jakoś wyliże?

Głos kobiety brzmiał przenikliwie. Amelia rozumiała jej ból i przerażenie, mogła so-

bie wyobrazić, co to jest dla matki patrzeć, jak najstarsze dziecko gaśnie w taki straszny spo-

sób.

- To już tylko dobry Bóg wie - szepnęła Amelia. Coś w tej małej chłopięcej twarzy

sprawiało, że czuła lodowate ukłucia w sercu.

- Ale lekarstwa... one chyba pomogą? Amelia musiała powiedzieć prawdę.

- Nie wiem. Ale jeśli nie nastąpi przełom, to jest pewne, że chłopiec długo tego nie

wytrzyma. Musi dostawać jakieś pożywienie. Czy on w ogóle jest w stanie przełykać?

Gospodyni oparła łokcie o stół, ukryła twarz w dłoniach.

- Owszem... troszkę mleka, czasami. Trochę rzadkiej zupy... ale od niedzieli nic nie

jadł.

background image

Amelia powiedziała, że trzeba nagotować wywaru mięsnego i dodać do niego wywaru

z jałowca. To będzie smaczny i pożywny napój, który przy okazji złagodzi ból gardła.

- Może należałoby spróbować z jakąś rurką... może łodygi tych traw, które rosną nad

brzegiem, są miękkie i puste w środku...

Amelia głośno myślała.

- Jeśli nie będzie sam mógł połykać, to może trzeba nabrać w usta tego napoju i potem

karmić go przez taką rurkę.

Gospodarz najwyraźniej wątpił w skuteczność tych zabiegów, ale jego żona z ożywie-

niem kiwała głową.

- Tak! Trzeba go karmić, zanim te kulki znikną, zanim lekarstwo zacznie działać!

Amelia nie była w stanie powiedzieć nic, co by odbierało jej nadzieję. Było oczywiste,

że kobieta postanowiła wierzyć, iż dziecko wyzdrowieje. Gdzieś w głębi domu rozległ się

płacz innego dziecka, chłop posłał żonę, by się nim zajęła.

Siedzieli teraz on i Amelia przy kuchennym stole. Oczy gospodarza zrobiły się wąskie

i błyszczące. Oddychał szybko, łapczywie chwytał powietrze i wbijał w nią wzrok.

- Ale ty chyba masz też inne lekarstwo, ty... Jego spojrzenie przesuwało się z twarzy

Amelii w dół na piersi i ku rękom, złożonym na podołku. Amelia czuła się nieswojo, jakby

była naga. Dokładnie wiedziała, co gospodarz ma na myśli, ale nie przerywała mu. On nie

ustępował. Pochylił się ku niej ponad stołem, jakby jej groził.

- Ty umiesz więcej, Amelio Meisterplass. Ludzie gadają... nie wszyscy wierzą. Ale ja

ci mówię, masz spróbować! Jeśli się nie uda, to biada ci. Ale jeśli jest tak, jak ludzie gadają,

że masz... zdolności... to musisz ich użyć dla mojego chłopca!

Amelia drżała.

Bała się, że potwierdzi, nie mogła też zaprzeczyć ani mu odmówić. Pochlebiało jej, że

ten rosły, powszechnie szanowany gospodarz jej ufa, wierzy w jej siłę i umiejętności. Zara-

zem jednak było to niebezpieczne, bardzo niebezpieczne. Zbyt wielu ludzi widziało, zbyt wie-

lu gada. Była nieostrożna. Poza tym nie jest w stanie do końca kontrolować tej rzeki ognia,

zdarzało się, że starała się koncentrować tak, aż głowa ją potem bolała, a nic się nie działo.

Amelia podniosła się gwałtownie.

- Wiesz, że mówisz niebezpieczne rzeczy, gospodarzu. I wiesz, ile takie gadanie może

mnie kosztować. Ciebie zresztą też. Ludzie powiedzą, że wpuściłeś czarownicę do swego

dziecka!

Chłop splunął na podłogę przy palenisku.

background image

- A ja mam gdzieś to ich gadanie! Chłopak musi żyć, niech to kosztuje, ile chce! Na-

wet gdyby trzeba było prosić samego szatana, to...

Amelia natychmiast przywołała go do porządku.

- Cicho bądź, człowieku, takich rzeczy się nie mówi! Czy nie wiesz, że twoje słowa

mogłyby... być usłyszane?

Chłop zaklął znowu. Patrzył na nią wyzywająco.

- No? Może jeszcze jedna świnia? Może parę owczych skór albo kilka funtów oleju do

twojej lampy? Może sama lampa, może tego chcesz?

Amelia czuła, że złość się w niej rozrasta na te przycinki gospodarza. Była głęboko

zraniona jego podejrzliwością. Ma wprawdzie na sumieniu wiele grzechów, ale chciwa nigdy

nie była. I nigdy nie chciała korzystać z nieszczęścia lub choroby innych!

Cichym, złym głosem odpowiedziała mu tak, że się zarumienił i zaczął chrząkać.

- Gospodarzu, zaryzykowałam wiele, przychodząc tutaj. Twój syn jest umierający!

Może potrafię mu pomóc, a może nie. Zrobię wszystko, co potrafię, ale nie waż się propono-

wać mi za to zapłaty! Wzbudź w sobie raczej trochę pokory, i wobec Boga, i wobec ludzi!

Odwróciła się od niego, przeszła przez izbę. Chciał pójść za nią do izdebki chłopca,

ale Amelia zatrzasnęła mu drzwi przed nosem. Gospodarz poczuł się upokorzony, zacisnął

zęby, wściekły na takie traktowanie ze strony obcej kobiety. Ale rozsądek i niepokój o chłop-

ca zwyciężyły.

Żona też wróciła do kuchni z małą dziewczynką przy piersi. Dziecko miało dwa lata,

ale nadal pocieszało się ciepłym matczynym mlekiem w niespokojne noce. Gospodarz mru-

czał coś gniewnie, kiedy zapytała, co się stało z Amelią.

Siedzieli oboje w napięciu i słuchali, co się dzieje za cienkimi drzwiami. Słyszeli nie-

wiele, coś jakby prowadzoną szeptem rozmowę Amelii z chłopcem. Przeważnie mówiła ona,

ale docierały też do nich ciche odpowiedzi Einara.

Minęła cała wieczność, zanim Amelia wyszła. Włosy miała mokre od potu, twarz jej

płonęła, jakby bardzo długo biegła. Gorączkowo rozcierała dłonie, które sprawiały wrażenie

sztywnych i zimnych. Gospodarz i jego żona patrzyli na nią, zaciekawieni i zarazem przestra-

szeni.

- Co... co...?

- Spróbowałam - odrzekła Amelia krótko, przytulając do siebie węzełek.

Poszła ku drzwiom, nie była w stanie dłużej znosić widoku gospodarzy. Żal jej było

obojga, bała się jednak, że jeśli tu jeszcze chwilę zostanie, to zemdleje z wyczerpania lub iry-

tacji.

background image

Z powagą popatrzyła im w oczy, najpierw jednemu, potem drugiemu.

- Zrobiłam wszystko, co mogłam. Może moja babka wie więcej, porozmawiam z nią o

chorobie chłopca. Powinniście się nim dobrze zajmować, i, na Boga, podawajcie mu lekar-

stwo i trochę jedzenia. Jeśli chcecie, to mogę jeszcze przyjść. Wystarczy przysłać kogoś...

Chłop coś mamrotał, ale trudno było zrozumieć, czy ma to oznaczać wdzięczność czy

pragnienie, żeby się jej jak najszybciej pozbyć z domu.

Gospodyni jednak ściskała zimną rękę Amelii i z płaczem wypowiadała jakieś błogo-

sławieństwa.

Amelia przemykała się w mroku między drzewami, czuła ssanie w żołądku. Oczy

chłopca...

Były takie otwarte, mądre, dalekie.

To zawsze zły znak.

background image

ROZDZIAŁ IV

Marja i Karl ściskali Amelię, oboje bardzo chcieli spojrzeć jej w oczy, oboje lękali się

tego, co w nich odkryją. Zmartwienie o córkę nie ustępowało, leżało niczym ciężar na sercu i

dawało o sobie znać w dzień i w nocy.

- Czy ona dobrze jada? Mamo, ty jej chyba nie pozwalasz za wiele pracować? Zdaje

mi się, że wyglądasz na zmęczoną, córeczko, czy ty jesteś pewna, że powinnaś...

- Mamo, przestań. Ja naprawdę jestem już dorosła. Spójrz! Sama jestem matką. I sama

muszę uważać, żeby za bardzo nie marudzić!

Była zirytowana, zauważyła teraz, jak łatwo matka może ją sprowokować. Przygląda-

ły się sobie nawzajem czujnie, te dwie kobiety, młoda, zbyt już doświadczona przez życie, i

starsza ze zbyt wielkimi wyrzutami sumienia.

- Amelio, coś ty. Ja przecież chcę dobrze... Marja stała zupełnie bezradna. Amelia mu-

siała się uśmiechnąć, objęła matkę.

- Ja wiem, mamo. Ale nie możesz się tak okropnie zamartwiać. Ja sobie radzę ze

wszystkim, naprawdę. Poza tym przecież Maria i Randar opiekują się Hanną... Zapewniam

cię, że nie pracuję więcej, niż muszę. A przecież nie mogę ich tak całkiem zaniedbywać.

Marja skinęła głową, zabolały ją słowa córki. To właśnie przed tym chciała przestrzec

Amelię. Ona chyba tego nie rozumiała, mimo wszystko sama jest jeszcze dzieckiem. Nie do

końca chyba zdaje sobie sprawę ze związku różnych rzeczy, nie domyśla się może nawet, że

ten pełen napięcia ton, jaki czasami między nimi panuje, ma swoją przyczynę właśnie w la-

tach, kiedy Marja ją zaniedbywała...

I chyba nie tylko o czas tutaj chodzi, myślała Marja. Wiele kobiet widuje swoje dzieci

jeszcze rzadziej, zwłaszcza jeśli są maleńkie, a matka musi na długie godziny wychodzić do

pracy w polu.

Ale moja głowa pełna była rozmaitych marzeń i planów. W sercu nosiłam pragnienie

zemsty i tęsknotę. Niemal zabrakło w nim miejsca dla najbliższych.

Pozwoliła się podtrzymać Karlowi, kiedy zdejmowała z siebie piękny płaszcz. Okrycie

było czerwonobrązowe, obramowane lisim futrem, ozdobione pięknymi haftami w kolorze

brązowym i starego złota. Takie ubranie nie chroni chyba przed zimnem, tkanina była cienka i

przezroczysta, widać było przez nią figurę Maryjki. Maria nie mogła oderwać oczu od ele-

ganckiej córki. I ona, i Randar uważali, że Marja przesadziła, kiedy przysłała im ołowiane

kubki i posrebrzane lichtarze, malowane dzbanki i miski oraz łyżki z najlepszego rogu. Poda-

background image

rowała im też bogate kilimy na ściany i narzuty na łóżka, a niektóre „szmaty”, które przysłała,

zostały uszyte z pięknego samodziału i wielu ludzi z radością nosiłoby je w niedziele. Czyżby

Marja zapomniała o ubóstwie? Jej suknia przetykana była srebrnymi nićmi. Czarny materiał,

to chyba jedwab! Stanik mienił się mnóstwem barw, Maria nigdy czegoś podobnego nie wi-

działa. Piękne ptaki i stylizowane kwiaty układały się elegancko na wciąż młodzieńczej figu-

rze Marji. A na piersi na śnieżnobiałej bluzce mieniła się nowa srebrna broszka.

- Och, mamo, jesteś wspaniała! Cóż za ubranie, a jakie kolory!

Maria i Amelia gładziły materiały, Maryjka sprawiała wrażenie skrępowanej, udawała

jednak, że nic się nie stało, i przyciskała swój nos do noska małej Hanny tak, że dziecko zano-

siło się radosnym śmiechem.

- To Karl - powiedziała, spoglądając na męża. Pozwalała dziecku bawić się jedwab-

nym sznureczkiem, który miała na szyi, wkrótce też zrobił się ciemny i całkiem stracił blask

w zaślinionej buzi małej. - To on kupił mi te wszystkie ubrania... przypłynęły właśnie wielką

łodzią... są z pewnością za ładne... nie powinieneś był tego robić, Karl! Chyba wyglądam zbyt

paradnie!

- Ależ skąd! Ubrania nie mogą być chyba za ładne! W każdym razie dla ciebie - za-

pewniała Amelia ze szczerym przekonaniem.

Matka była naprawdę wspaniałą kobietą. Niezbyt wysoka, ale prosta i silna. A włosy...

ta wielka czarna chmura czyniła twarz jakby mniejszą, jeszcze ładniejszą. Kiedy zbierała je

do tyłu i spinała na karku jak teraz, przypominała poważną królową.

Ale oczy miała ciepłe i łagodne, kiedy obracała się w kółko, a jedwab szeleścił. Wpa-

dła prosto w objęcia Karla, Amelia śmiała się zadowolona, widząc, że dawne ciepłe błyski

uczucia nadal rozjaśniają twarze rodziców. Maria widziała to także, z radością kiwała głową.

Karl spytał:

- Nie rozpakujesz się? Coś trzeba zrobić z tym wszystkim, co kazałaś mi przywieźć, z

tymi wielkimi skrzyniami i pakami, i worami z żaglowego płótna...

- Oczywiście! Och, tak! Złapała Amelię za ramię i pociągnęła ją do drzwi.

- Pójdziemy pierwsze, zaraz zobaczysz, zaraz zobaczysz. Durdeistuen będzie najwspa-

nialszą, najlepiej wyposażoną...

Pozostali siedzieli przy stole, słyszeli, jak matka i córka śmieją się i wykrzykują coś,

biegnąc na brzeg.

Randar chrząknął cicho, usadowił się wygodniej na miękkiej poduszce, która leżała na

jego krześle.

Maria uśmiechała się z wyrozumiałością, spoglądała na nie domknięte drzwi.

background image

- Dziewczynki - rzekła z szelmowskim uśmiechem i mrugnęła do Karla. - Nigdy nie

stajemy się naprawdę dorosłe, kobiety z tego rodu.

Odpowiedział jej lekkim skinieniem głowy, dodał, że Mar ja była niecierpliwa niczym

głodny kot i nieustannie skarżyła się, że przesyłka z Kopenhaskiej Apteki i z Teatru Medycz-

nego nie nadchodzi., no, ale teraz właśnie jest.

Marja nie wytrzymała, odłożyła nóż, zostawiła nie obrane jarzyny.

Randar i Karl wymienili porozumiewawcze spojrzenia i wybuchnęli śmiechem, kiedy

ostatnia spódnica zniknęła za drzwiami.

Karl usiadł na stołku obok Randara, pochylił się do przodu, oparł łokcie na kolanach.

Wyjął małą, śliczną buteleczkę ze szkła. Miała srebrną obrączkę przy dnie i na korku. Złoci-

sty płyn mienił się we wpadającym przez okno świetle.

- Lekarstwo. Proszę bardzo, wypij na zdrowie!

Randar wziął buteleczkę, poczuł na języku nieoczekiwaną łagodność pachnącej przy-

prawami wódki. Nie była cierpka, nie była też mocna, a zapach przypominał Randarowi stare,

wysuszone drewno.

- Pyszne - powiedział i oblizał wargi.

- I bardzo dobrze człowiekowi robi - rzekł Karl, po czym pociągnął spory łyk Musiał

odkaszlnąć, pochylił się i przyciskał rękę do piersi. Z oczu pociekły mu łzy, ale się uśmiechał.

- Jak widać, jest też mocna. Stara! Lepszego lekarstwa nie znajdziesz, chociaż żona z

pewnością chętnie dałaby mi jakiejś cierpkiej herbaty zamiast tego...

- Dolega ci coś? - zapytał Randar ostrożnie. Karl machnął rękami.

- Nie, nie... nie bardziej niż dawniej. Czasem mnie trochę pobolewa, naciągnąłem so-

bie chyba jakieś mięśnie przy ścinaniu drzewa w zimie...

Randar nie powiedział już nic więcej. Nietrudno było się zorientować, że Karl nie lubi

rozmów o chorobach. Ale w jego twarzy pojawiał się od czasu do czasu wyraz bólu, tak jak

teraz, kiedy męczył go kaszel. Nie było w tym kaszlu nic nienormalnego, w każdym razie nie

on wywoływał cierpienie, które tak wyraźnie zmieniło na chwilę twarz Karla.

Randar przyglądał się zięciowi, kiedy ten znowu pociągał z flaszeczki. Kiedy jednak

sam został drugi raz poczęstowany, odmówił.

Karl wstał, na pozór wszystko było w porządku. Przeciągnął się ostrożnie, zakręcił się

po podłodze, jakby zamierzał tańczyć.

- No nie, chyba musimy iść i zobaczyć, co się tam dzieje, prawda? One zapomniały, że

mają w domu mężczyzn, którzy za chwilę będą głodni.

background image

Roześmiali się jak dwaj koledzy, zadowoleni z tego, że mają kobiety niepodobne do

innych. Obaj nie raz musieli się zatroszczyć o to, by jedzenie znalazło się na stole.

Amelia była więcej niż zachwycona. Marja kupiła całe wyposażenie gabinetu i zawia-

domiła kupca, że wszystko, co konieczne do uprawiania zawodu lekarza, ma być przysłane do

osady nad fiordem. Piszczały teraz obie, widząc w skrzyni pomiędzy starymi książkami i

dziwnymi, zapakowanymi w wełnę instrumentami ludzką czaszkę. Grzebały w skrzyniach i

znajdowały coraz bardziej podniecające rzeczy, mieniące się małe, zielone i brązowe szklane

naczynka. Amelia podziwiała same pojemniczki, były pięknie uformowane i chrzęściły w jej

rękach niczym kosztowne klejnoty. Ale zawartość była dla obu kobiet jeszcze cenniejsza.

Maria odczytywała wszystkie dziwne nazwy. Wiele z nich rozumiała, podczas nauki u

pastora, który później został jej mężem, nauczyła się przecież trochę łaciny.

- Ja mam parę twoich książek - powiedziała Marja cicho. - Te, które udało się urato-

wać z pożaru... leżą pięknie zapakowane na strychu.

Amelia otworzyła jakąś butelkę, powąchała, zmarszczyła nos. Dokoła rozszedł się

ostry, przenikliwy, jakby słodkawy zapach.

- Eter - szepnęła Marja zachwycona. Pospiesznie wyrwała córce z rąk buteleczkę. -

Nie wąchaj tego za dużo, bo zemdlejesz. To środek znieczulający. Słyszałam, że używają

tego, kiedy człowieka trzeba krajać. Na polach bitewnych sprzedaje się go za cenę złota!

Zobaczyły mężczyzn wolno schodzących na brzeg. Szkuta już dawno popłynęła dalej,

ale przecież kiedy przyjdzie pora, znajdzie się jakaś podwoda do domu. Tafla wody leżała

lśniąca we wrześniowym chłodzie. Widziały, że Randar osłania ręką oczy od słońca.

Amelia stała i przeglądała jakąś książkę. Nie rozumiała tekstów, ale cały gruby tom

był pełen ilustracji. Przedstawiały one wszelkie schorzenia, jakie tylko można sobie wyobra-

zić. Zaczerwieniła się, patrząc na rysunek, na którym pokazano, jak można zabandażować

męski członek w razie konieczności.

Zatrzasnęła książkę, wszystkie trzy kobiety miały tak samo zarumienione policzki.

- Zdaje się, że oni domagają się jedzenia - powiedziała Marja ze śmiechem. - Biedni,

nieporadni mężczyźni gotowi umrzeć z głodu, jeśli natychmiast nie wrócimy do garnków.

Maria musiała się uśmiechnąć na słowa córki. Amelia zachichotała głośno.

- Co też ty mówisz, mamo! Gdybyśmy czekali, aż przyjdziesz i nas nakarmisz, pomar-

libyśmy z głodu dawno temu.

Marja też się roześmiała i chciała dać córce klapsa w ramię, ale tak naprawdę ten żart

ją zranił.

background image

Odłożyły czaszkę i szklane buteleczki, książki i dziwnie pachnące małe pojemniczki.

Będzie na to czas później. Mała Hanna nie chciała wypuścić z rączek jakiejś mosiężnej rurki,

pozwoliły jej się tym bawić, chociaż domyślały się, że to pewnie część jakiegoś makabrycz-

nego instrumentu.

Amelia raz jeszcze powtarzała słowa, które powinna wypowiedzieć, ważyła je, odrzu-

cała, szukała nowych, lepszych. Obserwowała, w jakim matka jest humorze, szukała jakichś

znaków, które mogłyby sprawić, że wszystko przejdzie gładko.

Matce z pewnością się to nie spodoba. Domyśli się, że coś jest nie w porządku. Zapła-

ciła przecież za grzech córki, pastor dostał wystarczająco dużo, by zapomnieć, że dziecko zo-

stało poczęte przed ślubem, i nie mieszać się więcej do sprawy.

Biedna mała Hanna, myślała Amelia ze smutkiem.

Jaka szkoda, że takie ładne dziecko będzie na całe życie naznaczone!

Twarz jej pociemniała na moment, istnieje wiele złych słów, które mogą spaść na

dziecko. Takie dziecko jak mała Hanna...

Z trudem przełknęła ślinę, starała się wyglądać na beztroską, idąc tak między obiema

starszymi kobietami do domu. Obie Marie śmiały się i mówiły jedna przez drugą, udało im się

stworzyć swobodny nastrój, równie lekki jak to czyste powietrze, które je otaczało, jak wiel-

kie stada gęsi i jaskółek zbierających się do odlotu. Dawno temu, jeszcze jako mała dziew-

czynka, Amelia siedziała kiedyś sama na wielkim drzewie i patrzyła w niebo, dopóki nie za-

kręciło jej się w głowie. Przepływające szybko na wietrze obłoki zawsze zmieniały się w ja-

kieś dziwaczne figury. A ptaki były niczym wielkie klucze na niebie, słyszała, jak krzyczą

swoje ostre pożegnania, i często pragnęła wyciągnąć ręce i podążyć za nimi na spotkanie

przygody. Dokąd one właściwie odlatują?

Do ciepłych krajów, powiedziała kiedyś mama. Może do Indii albo do Chin, do

miejsc, w których słońce nigdy nie zachodzi i nigdy nie ma zimy.

Amelii wydawało się to bardzo dziwne. Nigdy nie ma zimy? To przecież musi być

prawdziwy raj na ziemi. Dlaczego wszyscy ludzie nie rodzą się w takich miejscach? Marja

śmiała się z niej, mówiła, że ludzie są tam czarni jak ziemia i dzicy. Oni tolerują wciąż mocno

grzejące słońce, ale dla zwyczajnych ludzi byłoby tam pewnie za gorąco. Marja lubiła zimę.

Nic jej tak nie dodawało urody, jak śnieg przysypujący czarne włosy mieniącymi się puszka-

mi, nigdy nie była taka ładna jak wtedy, kiedy policzki płonęły jej od chłodu.

Amelia widziała przed sobą twarz matki, pamiętała, jak złość i wielki upór mogły roz-

palać jej policzki, a Amelii odbierały wszelką siłę.

background image

Czy matka będzie się starała przeszkodzić jej małżeństwu? Czy będzie krzyczeć i zło-

ścić się, straszyć Amelię?

Trudno przewidzieć. Reakcje matki były równie gwałtowne i zmienne jak zachodni

wiatr.

Amelia żałowała, że nie uprzedziła wcześniej babci i dziadka o tym, co zostało posta-

nowione. Oni nigdy by nie starali się jej przekonać. Mieliby może zasmucone oczy, bo z pew-

nością pragnęli dla niej czego innego. Stanęliby jednak po jej stronie, bo przecież mimo

wszystko chodzi o jej życie.

Ale mama...

Amelia potrafiła sobie wyobrazić jej reakcję. Prawdopodobnie będzie próbowała się

spotkać także z Arntorem. Może nawet pójdzie do niego z kieszeniami pełnymi pieniędzy,

żeby wykupić wolność córki.

Na myśl o tym Amelia poczuła, że wstyd pali jej policzki.

Bała się bardzo tego, co musiało nadejść.

- Arntor chce się ze mną ożenić. Ja się zgodziłam.

Jakie to proste. Nikt nic nie mówił. Amelia siedziała jak na rozżarzonych węglach i z

narastającą paniką wpatrywała się w cztery twarze zebranych wokół niej najbliższych.

Randar chrząknął, poruszył się na krześle, nerwowo spoglądał w stronę okna, przyci-

skał dłonie do blatu stołu. Widocznie nie chciał być tym, który odezwie się jako pierwszy. Na

króciutką chwilę Amelia napotkała jego spojrzenie, było w nim coś, co wyglądało na rozba-

wienie. Jakby Amelia rozpoczęła jakąś wesołą grę, której on bardzo chciał się przyglądać.

Babka patrzyła przed siebie, ale dłonie nie przestawały ugniatać mokrej wełny, wła-

śnie miała zamiar ukształtować z niej ogromną skarpetę.

Marja zrobiła się biała na twarzy, wargi jej drgały, oczy spoglądały to na Karla, to na

córkę. Być może w jej spojrzeniu był jakiś milczący nakaz, który przesłała mężowi, ponieważ

Karl chrząknął w końcu i powiedział:

- Ależ Amelio... przecież my nawet nie widzieliśmy tego Arntora...

Sprawiał wrażenie głęboko rozczarowanego decyzją córki. Amelia zdawała sobie

sprawę, co teraz myśli, traktował jej postanowienie jak zdradę. Jest przecież jej ojcem, to on

powinien był rozmawiać z kandydatem na męża. To do niego Arntor powinien był przyjść!

Amelia musiała się uśmiechnąć na myśl o tym spotkaniu.

- Ty... on... on jest przecież stary!

background image

Najwyraźniej Marja odzyskała zdolność mowy. Podskoczyła na swoim miejscu, za-

częła machać rękami, zerwała się, okrążyła parę razy izbę, jak to zwykła robić w chwilach,

kiedy zbyt wiele spraw na nią spadło.

- Na miłość boską, mamo, usiądź - rzekła Amelia zmęczonym głosem.

Zaskoczona Marja opadła z powrotem na krzesło, niczym niespokojne dziecko, na

które ktoś nakrzyczał.

- Ja tego chcę. Wiem, że trudno wam zrozumieć... że pragniecie dla mnie jak najlepiej.

W jej głosie nadal słychać było zmęczenie.

- Wiele o tym myślałam. Nie musicie się obawiać, że coś mnie do tego zmusza.

Patrzyła w dół, lewą ręką przyciskała palce prawej. Marja przerwała jej gwałtownie:

- To znaczy, że on jest ojcem Hanny? Drogie dziecko, przecież nie musisz za niego

wychodzić...

Amelia była uparta. Patrzyła matce w oczy.

- On jest jej ojcem. Będzie nim na wieki od dnia, w którym złożę swój podpis na

kontrakcie małżeńskim.

A ty musisz to po prostu zaakceptować, mamo. Wyrazisz swoją zgodę... jeśli napraw-

dę chcesz dla mnie dobrze.

- Amelio, czy wiesz, że możemy się nie zgodzić na ten ślub?

To odezwał się Karl.

Amelia słyszała jego łagodny głos, wiedziała, że nie ma w nim pogróżki. Uśmiechnęła

się.

- Tak, tato. Wiem. Mam jednak nadzieję, że okażecie się rozsądni.

Karl skulił się. Randar powiedział:

- Amelia jest może młoda, ale jest też wystarczająco dorosła, by wiedzieć, czego chce.

Gdybym chociaż przez moment był pewien, że naprawdę tego chcesz, dziecko...

Maria skinęła głową.

- Gdybyśmy tylko wiedzieli, że będziesz szczęśliwa z tym... Arntorem. Gdybym to

mogła wiedzieć, to naprawdę nie zastanawiałabym się ani przez chwilę. Mimo że jest to naj-

bardziej podstępny, paskudny i pyskaty leń ze wszystkich mieszkających nad brzegiem.

- To nieprawda - zaprotestowała Amelia pośpiesznie, posyłając babce ostrzegawcze

spojrzenie.

- Ale biedny przecież jest? W głosie Marji brzmiała podejrzliwość. Amelia spojrzała

na nią.

- Tak. Jak mysz kościelna.

background image

Między matką a córką przemknęła błyskawica, Amelia miała nadzieję, że matka zro-

zumiała ostrzeżenie.

W każdym razie milczała, przytuliła się natomiast do Karla jak małe dziecko. On objął

ją ramieniem, leciutko poklepał po ręce.

Znowu zapadła cisza.

Siedzieli tak, dopóki Maria nie wstała i nie oświadczyła:

- Będziesz musiała go tu niedługo zaprosić, żebyśmy mogli go porządnie upić. On

pewnie nie ma nikogo, kogo mógłby przysłać w swaty, niech więc przyjdzie sam. To zresztą

najrozsądniejsze. Niech sam się broni, ten Arntor.

Amelia odetchnęła z ulgą. Na razie babka zdołała jej pomóc. Ale nie była zachwycona

myślą, że Arntor usiądzie tutaj na krześle pośród jej krewnych, którzy będą go przesłuchiwać.

Biedny człowiek, stwierdziła z uśmiechem, nie ma pojęcia, do jakiej rodziny wchodzi!

Popatrzyła na matkę, która szeptała coś cicho mężowi do ucha. Była teraz taka mała i niewin-

na, ale gładka twarz wciąż płonęła młodzieńczym uporem.

Ona nie ustąpi tak łatwo, już pewnie ma głowę pełną planów. Najpewniej spróbuje

wystraszyć Arntora! Biedak, będzie nie tylko ojcem cudzego dziecka, nie tylko nie będzie

mógł się cieszyć w pełni małżeństwem. Będzie też musiał przez resztę życia prowadzić nie-

ustanną walkę, by dorównać Amelii. O ile ona sama wkraczała w to małżeństwo z mieszany-

mi uczuciami, to dla niego sytuacja wcale nie była łatwiejsza.

Amelia musiała stłumić mimowolny uśmiech.

Nieszczęście rzadko przychodzi w pojedynkę, pomyślała.

Bardzo często towarzyszy mu teściowa...

Karl i Marja leżeli blisko siebie, ona z głową na jego ramieniu, wtuloną w to małe za-

głębienie między mięśniami, na którym tyle razy odpoczywała.

On głaskał ją wolno po plecach drugą ręką i masował ostrożnymi, kolistymi ruchami

kark. Rozluźniła się. Stawała się w jego ramionach bardziej miękka, rozgrzana.

Karl uśmiechał się w ciemnościach. Jakie szczęście!

Po tylu latach... wciąż tak łatwo ją rozpalić, wciąż tak samo podniecające jest odkry-

wanie jej ciała. Tęsknił do niej, wiedział jednak, że Marja ciągle jeszcze ma głowę wypełnio-

ną zmartwieniami. Mamy dla siebie całą noc, myślał. Nikt się specjalnie nie zdziwi, jeśli jutro

pośpimy trochę dłużej. Słychać było stłumione szepty również z pokoju Marii i Randara.

Amelia nie dawała o sobie znać, chociaż mała Hanna od czasu do czasu kwiliła.

background image

- Taka jestem zmartwiona, Karl. Ona przecież niszczy sobie życie! Na pewno dała się

otumanić temu włóczędze, nie mam wątpliwości, że to jeden z tych, którzy z daleka wywęszą

pieniądze, a skoro stwierdził, że dziewczyna jest słaba i bezbronna...

Karl chrząknął.

- Słaba i bezbronna? Z taką matką? Marjo, mnie się zdaje, że nie znasz własnej córki.

Marja prychnęła.

- Nie znam, ale kto zna własne dzieci? Musisz jednak przyznać, że nie takiego losu

oczekiwaliśmy dla Amelii...

Musiał przyznać.

Westchnął ciężko, głęboki oddech sprawiał mu trochę bólu.

- Myślę, że ona wie, czego chce. Za tym wszystkim coś się kryje, ale nie możemy zbyt

stanowczo jej naciskać. Ma swoje powody, nietrudno to stwierdzić. A poza tym Amelia stała

się dorosła, prawda?

Marja mruczała niezadowolona.

- Phi, dorosła... Karl uśmiechnął się z twarzą przytuloną do jej włosów.

- Wy chyba w ogóle nigdy nie dorastacie, co? Marja odsunęła się odrobinę od męża.

Położyła się na plecach, Karl dostrzegał w mroku jej profil.

- Zastanawiam się, Karlu, gdzie popełniliśmy błąd. Często żałuję, że pozwoliliśmy jej

tutaj przyjechać. Można było jej oszczędzić wiele...

- Ale może doszłoby do jeszcze gorszych rzeczy - odparł sucho. - Mimo wszystko dała

sobie znakomicie radę, prawda? Dziecko... żadne z nas już sobie nie wyobraża, że mogłoby

nie być małej Hanny.

- Nie... oczywiście, że nie... ale... Karl uniósł się i wsparł na łokciu, przesuwał końcem

wskazującego palca po czole i nosie Marji.

- Myślę, że powinniśmy się dobrze zastanowić, zanim odwrócimy się plecami od tego

mężczyzny, Marjo. Ryzykujemy bowiem, że będzie musiała opowiedzieć się po którejś stro-

nie. A Amelia to wierna dusza. Zdaje sobie sprawę, jaką poważną sprawą jest małżeństwo...

Marja zesztywniała w jego objęciach.

- Może masz rację - bąknęła niechętnie. Karl westchnął zadowolony.

- A teraz uspokój się, moja mała, to opowiem ci, o czym od dłuższego czasu rozmy-

ślam...

Marja wyciągnęła się, pozwalała mu przeczesywać palcami swoje włosy. Słuchała

jego spokojnego głosu, zaskoczona tak długim przemówieniem. Karl nie należał do ludzi wy-

background image

głaszających mowy z byle powodu. Często musiała się domyślać, co też się roi pod jego si-

wiejącymi włosami.

- W ostatnim czasie... po wyjeździe Amelii... czułem w sobie jakąś pustkę.

- Ja także - szepnęła pośpiesznie.

- Tyle myślałem o... Karlu Martinie. Wciąż się zastanawiam, że on nie może na za-

wsze pozostać gdzieś w świecie. Przecież chyba... nie umarł.

Serce skoczyło Marji do gardła. Starała się nie dopuścić, by los syna dręczył ją zbyt

często, ale miała za sobą wiele nocy nieprzespanych z jego powodu. Zwłaszcza po ostatnim

liście, który jakieś dwa lata temu przywiózł wędrowny kupiec, liście, któremu brak było ostat-

niej strony. Karl Martin donosił, że mieszka w wielkim mieście na Wschodzie, tam gdzie Fin-

landia styka się z wielkim państwem rosyjskim, w którym wciąż panują niepokoje i nędza.

Także i tym razem nie opowiadał zbyt wiele, zapewniał tylko, że jest zdrów, oraz informował,

że nadal przebywa z Nadjaną. Charakter pisma był równy, zdradzał pewność siebie, jakąś nie-

znaną przedtem dojrzałość. Oczyma wyobraźni widziała teraz przed sobą młodego mężczy-

znę, a nie to dziecko, które kiedyś pożegnała.

- Marjo, ja nigdy nie jeździłem dalej niż do Bergen, a i to rzadko. Nie widziałem nigdy

nic innego prócz najbliższych gór i naszego małego kawałka kraju. Może to szalona myśl, ale

proszę, byś mnie wysłuchała z powagą. Mam ochotę wyruszyć w ślad za Karlem Martinem...

Szukać, dopóki go nie znajdę. Pod warunkiem, że ty pojedziesz ze mną...

Marję zaskoczyła ta ukrywana tęsknota męża, że też ten stąpający zawsze po ziemi

Karl mógł wymyślić coś takiego. Ona sama wielokrotnie odczuwała to samo pragnienie. By-

wało, że wieczorem stawała pod rozgwieżdżonym niebem i zastanawiała się, czy Karl Martin

znajduje się gdzieś na tej samej ziemi.

To z jej winy chłopiec musiał uciekać. To jej beznadziejne zachowanie ściągnęło na

syna niebezpieczeństwo. Była jak szalona w swoim pożądaniu, świadomie nie chciała przyj-

mować do wiadomości, że sama prowadzi niebezpieczne życie, zniewolona prymitywnym

wdziękiem Nielsa Kvithovuda. To był mężczyzna, którego mogłaby się bać. I to właśnie złe

strony jego charakteru rozpalały w niej ogień. Całe ciało wprost krzyczało z tęsknoty za nim,

było to tak intensywne uczucie, że z największym trudem zdołała zachować rozsądek. Dopie-

ro kiedy ostatniej nocy zobaczyła jego okrucieństwo, zrozumiała, że jej syn wpadł w tę samą

pułapkę. Gdy przywódca buntu postanowił zamordować wójta, cynicznie potraktował Karla

Martina jako narzędzie. Wybrał małego chłopca, jeszcze dziecko, pełne gniewu na niespra-

wiedliwość świata. Istotę, którą łatwo rozpalić, którą łatwo sterować.

Ona sama też była kimś takim.

background image

Ale Niels utracił wszystko, siedzi teraz od wielu lat w więzieniu i czeka na sąd.

Karl Martin natomiast uniknął spotkania z królewskimi dragonami, uciekł z Nadjaną

na wschód.

Przygoda.

Pozbawiona jednak szczęśliwego zakończenia.

Tego właśnie zakończenia Karl postanowił teraz poszukać. Słuchała jego słów w mil-

czeniu.

- Nie powinniśmy odjeżdżać od Amelii... chociaż ona chyba bardzo się stara od nas

uwolnić, wiem jednak, jakie to było dla niej ważne, że jesteśmy. Teraz™ wszystko się zmie-

niło. Ten cały Arntor z pewnością przejmie odpowiedzialność za nią, niezależnie od tego, że

jest biedny i w dodatku kaleka. Ona by go nie wybrała na męża, gdyby nie czuła się przy nim

bezpieczna. Więc może w końcu moje marzenie się ziści, Marjo, może, jeśli zechcesz...

Nie była w stanie odpowiedzieć. Wiedziała zresztą, że on wcale tego nie oczekuje.

Zdumiona stwierdziła, że radość rozsadza jej piersi. Radość i pragnienie przygody, po-

mieszane z bolesną tęsknotą za synem, którego utraciła.

- Ja też bym chciała mieć go z powrotem w domu, Karlu. Naprawdę serce mi się kraje,

kiedy o nim pomyślę. Coraz częściej i częściej zadaję sobie pytanie, dlaczego on nie wraca...

Ludzie przecież zapomnieli już o buncie. U nas panuje spokój. Nielsa nie ma... Nikt Karla

Martina nie zamknie w więzieniu tyle lat po tamtych wypadkach. Zresztą przecież był tylko

dzieckiem. Karl kiwał głową.

- Ja też tak uważam. Jakaś zdecydowana myśl zaczęła dojrzewać w głowie Marji.

- Moglibyśmy pojechać na wiosnę - powiedziała z wolna. - Dajmy Amelii w prezencie

ślubnym dwór. Będzie należał tylko do niej, rzecz jasna, ten łazęga, za którego zamierza

wyjść za mąż, nie będzie miał żadnych praw. Dwór ma należeć do niej... Poza tym połowa

jest przecież własnością Karla Martina. Amelia może tam mieszkać, wśród bliskich i znajo-

mych, którzy będą ją chronić także przed tym dziwnym mężem. Może się zajmować moim

szpitalikiem... chciałabym, żeby zostawiła to wszystko tutaj.

W miarę jak pomysł nabierał kształtów, Marja mówiła z coraz większym ożywieniem.

Karl jej nie przerywał, wiedział, że odniósł zwycięstwo. Marja niemal promieniała zapałem.

- Skoro damy jej dwór, to będzie musiała wrócić do domu! Nie może nam odmówić,

prawda? Mama na pewno zajmie się tymi biedakami tutaj. Bogu dzięki jest jeszcze zdrowa i

silna, zresztą może sobie znaleźć kogoś do pomocy. Tak! Damy Wdowią Zagrodę w ślubnym

prezencie! Potem poczekamy jeszcze trochę, przygotowując się przez cały czas do podróży. A

gdy tylko zima minie, wyruszamy!

background image

Karl mruczał coś pod nosem. No, teraz żona zajmie się urzeczywistnieniem jego po-

mysłu. Na myśl o tym przenikał go lęk.

Omal nie zaczął żałować, zarazem jednak narastało w nim napięcie i podniecenie.

Może następnego roku o tej porze będzie mógł znowu przytulić do siebie syna. A za-

nim to nastąpi, uda się ze swoją piękną żoną w podróż przez obce morza. Zadrżał lekko. Serce

biło mu mocno. Czuł ogień w piersi, trudną do zniesienia mieszaninę radości, bólu i lęku.

- Będzie ci przyjemnie spotkać się znowu z Nadjaną, prawda?

Mimo wszystko w jego głosie nie było zbyt wiele optymizmu.

Marja odpowiedziała szeptem:

- Tak... bardzo przyjemnie. Może ona też wróci z nami do domu, żeby spotkać się z

mamą. Znają się przecież z dawnych czasów...

To akurat wydawało się mało prawdopodobne, ale Marja uczepiła się nadziei. Jeśli w

ogóle zamierzają ruszyć w tę wymagającą odwagi podróż, to muszą wysoko unosić sztandary

nadziei.

Teraz oboje potrzebowali sporo czasu, by przemyśleć wszystko, na razie nie było wie-

le więcej do powiedzenia. Karl wiedział, że pierwszy, najważniejszy krok został zrobiony.

Marja zdecydowała się mu towarzyszyć. Tym samym również sprawy Amelii trochę się uło-

żyły. Arntor nie będzie może nigdy ukochanym zięciem Marji, ale przynajmniej ona przesta-

nie z takim zapałem przeciwstawiać się córce.

Odetchnął z ulgą.

W tej samej chwili poczuł dłoń żony na swojej piersi i przygniatający go ciężar odro-

binę zelżał. Marja przytulała się do niego, łagodna i bliska, uwielbiał tak leżeć i czuć jej nara-

stające podniecenie. Jest rzeczywiście niezwykłą kobietą. Jest po prostu niewyczerpanym źró-

dłem młodości!

Pogrążył się w rozkoszy tak, że wspomnienie towarzyszyło mu jeszcze we śnie. Marja

uśmiechała się do niego w mroku tym swoim zdradzającym pewność siebie uśmiechem, który

niechybnie przeraziłby każdego innego mężczyznę. Ciało Marji było giętkie niczym młode

drzewo, wiedziała przy tym bardzo dobrze, gdzie dotykać męża, by go pobudzić. On zaś obej-

mował ją mocno, świadomy celu podążał znaną drogą, całował Marję drżącymi wargami, od-

dychał coraz bardziej gorączkowo. Tylko czasami ich zbliżenia bywały gwałtowne i szalone,

zwykle kochali się delikatnie i z czułością, powoli zanurzali się w cichej, spokojnej rozkoszy.

Ale teraz, dzisiejszej nocy...

background image

Od wielu lat żona nie zachowywała się w taki sposób. Domyślał się, że sprawiło to na-

pięcie ostatnich godzin, a także rozmowa o niezwykłej podróży, która rozpaliła w niej nieza-

spokojony głód.

On zresztą odczuwał to samo.

Pragnienie graniczące z desperacją.

Wziął ją w posiadanie, towarzyszył jej w tym ognistym tańcu niemal z równie rozpło-

mienionym pożądaniem. Zmagali się ze sobą nawzajem, ich serca były niczym jedno bijące

serce, Karl nigdy przedtem nie odczuwał takiego żaru przenikającego całe ciało w chwili naj-

większej rozkoszy. Odczuwał niemal ból, przywarł do niej, zanurzył się w nią tak bardzo, że

nie wiedział już, ani gdzie jest, ani co się z nim dzieje.

Słyszał jej świszczący oddech, czuł jej ręce na swoich plecach. Czuł, że Marja jest sil-

na jak drzewo, że on może dojść do kresu podniecenia, a mimo to nie obawiać się, że się z nią

rozminie.

Karl słyszał, że żona coś mówi, jakby to była wiadomość przekazywana po drodze,

słowa, które on może zabrać ze sobą i zachować na zawsze, ponieważ są jak wypalone

ogniem, który rozgorzał w nich obojgu tego wieczoru.

- Mój kochany, najdroższy Karl... jestem twoja na wieki...

Nie mógł odpowiedzieć, ale wiedział, że nie oczekuje odpowiedzi, wypowiadał te sło-

wa częściej niż ona. Dlatego rozrastały się w nim tak gwałtownie, dlatego były takie ważne i

wielkie.

Lekko nabrał powietrza do płuc, czuł, jak ciało Marji się kołysze, z zachwytem przy-

glądał się jej spowitej mrokiem twarzy, którą znał tak dobrze, że przewidywał każdy grymas,

każdą zmianę, jaka w niej zachodziła pod wpływem rozkoszy.

Ból... Nie bardzo wiedział, kiedy wbił w niego swoje szpony, czy to było w chwili

spełnienia, czy jeszcze przedtem. Najpierw odczuwał jedynie ostry skurcz w piersi, jakby

małe białe igiełki lodu nakłuwały jego niespokojne serce. Pogrążyli się oboje z Marją w ła-

godnym zadowoleniu, szeptali sobie nawzajem gorące słowa na dobranoc, ona powtarzała to,

co już mu mówiła, teraz tylko w mniej wzniosłych, bardziej pasujących do zwyczajnego dnia

słowach.

- Wciąż się zastanawiam, jak to możliwe, by ktoś odpowiadał mi tak bardzo jak ty -

uśmiechnęła się łagodnie.

Karl lizał jej ucho:

- Żaden mężczyzna nie może ci w pełni odpowiadać - szepnął gorączkowo. - Jeszcze

się taki nie urodził.

background image

Marja roześmiała się krótko, niepewnie.

- Wiem, że jestem okropna. Ale właśnie dlatego ci to mówię, Karlu. Jesteś niewiary-

godnie dobry. I taki wyrozumiały! Uspokoiłeś mnie, utemperowałeś, nie mówiąc za wiele...

bez ciebie byłabym zgubiona.

On tylko chrząknął, wiedział jednak, że żona mówi prawdę. Życie oczywiście nauczy-

ło Marję, że powinna być ostrożna, mimo to nadal zapominała o bożym świecie, gdy tylko

coś ją wzburzyło. On uchronił ją od bardzo wielu problemów, to prawda.

- Nie mogłam znaleźć lepszego człowieka, z którym bym dzieliła życie, Karlu. Tak

strasznie się cieszę, że ze mną wytrzymałeś...

Poczuł pieczenie pod powiekami. W piersi też paliły go wyrzuty sumienia. Tyle razy

przecież bliski był tego, żeby ją porzucić. Zdradzić ją, i to w chwili, kiedy zupełnie nie mogła

sobie poradzić ze swoim niespokojnym sercem. Ciężko przełknął ślinę. Przytulił ją mocno do

siebie.

- Nie możesz myśleć o mnie aż tak dobrze, by zapominać o moich słabościach, Marjo.

Nie jestem święty. Ściągnąłem ci na głowę nieślubne dziecko, nie zawsze rozumiałem, jakimi

drogami chodzisz, narzekałem na ciebie...

- Nic, co robiłeś, nie mogło sprawić, bym zaczęła wątpić w twoją dobrą wolę - odparła

krótko.

Poczuł, że Marja leciutko drży, jakby jakieś ptasie pióro musnęło przelotnie jej twarz.

Przycisnął ją jeszcze mocniej, leżał z jedną nogą między jej nogami, brzuch i piersi

Marji dotykały jego skóry. Jej wargi też były bardzo blisko, czuł na policzkach krótki oddech,

poznawał, że żona jeszcze nie zasypia.

Znowu przeniknął go ból, tym razem były to zimne skurcze w ramieniu. Obejmująca

ciało żony ręka robiła się ciężka, musiał zapanować nad sobą, by nie jęknąć głośno. Marja za-

wsze bardzo się martwiła takimi sprawami. Widziała w życiu tyle cierpienia i chorób, że cza-

sami bał się, by jej się to nie rzuciło na głowę. Jeśli tylko zauważy jego złe samopoczucie,

niewątpliwie natychmiast zerwie się, by parzyć mu swoje gorzkie wywary, albo każe mu spę-

dzić w łóżku resztę tygodnia. Ponieważ wiedziała za dużo, martwiła się tak bardzo, kiedy mu

coś dolegało. Widział oczyma wyobraźni jej prawie białą twarz i drżące wargi.

Pozwolił sobie jednak na cichy jęk, który długo brzmiał w pustym pokoju, mógł jed-

nak równie dobrze oznaczać tak rozkosz, jak i ból.

Marja usłyszała to, zamruczała coś sennie przy jego szyi i pogłaskała go ociężale po

plecach.

Czułość zalała serce Karla.

background image

Trochę cierpienia oczywiście zniesie, zwłaszcza gdy towarzyszy mu taka radość!

Nigdy się do końca nie rozbudził. Czuł przez sen, że kłucie w piersi rozrasta się i

zmienia w głęboki ból. Czuł, jak mięśnie napinają się w proteście, ale nie mógł nad nimi za-

panować. Marja spała, jej twarz wciąż była tuż obok, jej spokojny oddech poruszał kilkoma

włosami, które łaskotały go po czole za każdym razem, gdy Marja wciągała powietrze. Karl

zacisnął wargi, bał się, że krzyknie i przestraszy ją. Sam nie zdążył się przestraszyć. Wysunął

rękę spod jej głowy, zacisnął pięść na swojej piersi, odczuwał ciepłą bliskość żony i jednocze-

śnie stwierdzał, że bolesne skurcze w piersi odbierają mu głos, a ręce i nogi lekko drżą. Ból

był biały i czerwony, Karl bał się oddychać, wciąż ogrzewał mu twarz ciepły oddech żony.

Skulił się trochę, nadal trwał w półśnie, był niczym pęcherz, który rozrastał się na powierzch-

ni czerwonego morza. Widział jakieś ostre, roziskrzone światło w górze, płuca boleśnie pró-

bowały wciągnąć trochę powietrza, bał się, że za moment eksplodują od tego tępego bólu.

Usłyszał, że przeciągły jęk miesza się z jej spokojnym, głębokim oddechem, kręciło

mu się w głowie, jakby spadał w dół, nagle nastąpiła ta eksplozja, której oczekiwał, tafla

wody ponad nim rozpadła się na tysiące lśniących kawałków, wirujących w płynącym z góry

świetle.

Ciałem wstrząsały spazmy, Karl domyślał się, dokąd zmierza, przez jeden krótki mo-

ment zapragnął zabrać Marję ze sobą, ale w bezwładnym ramieniu nie miał dość siły, by ją

przytrzymać. Drgnął gwałtownie, ich oddechy połączyły się, jakby oboje spadali po długiej i

męczącej wspinaczce. To już nie był ból, pozostało jedynie pulsujące uczucie zadowolenia,

tysiąc razy silniejsze niż to, jakie mu kiedykolwiek przedtem dała.

W dniach, które potem nastąpiły, Marja setki razy zadawała sobie pytanie, jak to się

stało, że niczego nie zauważyła. Dlaczego nie krzyczała, nie wyła histerycznie, nie zaalarmo-

wała wszystkich tamtego ranka, kiedy osika okryła się czerwonymi liśćmi?

Wstali późno. I Randar, i Maria, kiedy się obudzili, czuli w kościach powiew pierw-

szego przymrozku. Może to nocne pieszczoty uczyniły nasze ciała leniwymi, zastanawiała się

z uśmiechem Maria, kiedy w końcu zdecydowała się rozpocząć dzień. Słodkie zmęczenie

wciąż otulało jej głowę, smak czułości, którą okazywał jej ukochany, wciąż wypełniał ją całą.

W milczeniu dziękowała Bogu, że nadal dają sobie nawzajem tyle radości To nieustannie bi-

jące źródło siły, piękny rytuał pozbawiony dramatyzmu, ale opromieniony blaskiem nieśmier-

telności.

Szybko dostrzegła, że Randar również nie śpi, postękiwania, z jakimi ostrożnie wycią-

gał nogi nad krawędzią łóżka, wyjaśniły jej, że on także odczuwa ten sam chłód.

- Chyba w nocy był przymrozek - powiedziała.

background image

- Tak... - Randar uśmiechnął się. - Na zewnątrz możliwe...

Ona też musiała się uśmiechnąć, uradowana, że jego oczy wciąż jeszcze mogą się tak

mienić.

- Poleź sobie chwilę, a ja tymczasem rozpalę ogień. Wrócę tu niedługo z kubkiem go-

rącej herbaty dla ciebie.

Mamrotał coś, że nie potrzebuje przecież takiej opieki, ale Maria słyszała w jego gło-

sie, jak bardzo jest zadowolony, że może wkulnąć się z powrotem do ciepłego łóżka i pogrzać

się jeszcze chwilę.

Wsunęła stopy w zimne bambosze z owczej wełny i poczłapała do lodowatej izby. W

całym domu panowała cisza, nawet mała Hanna postanowiła widocznie zachowywać się spo-

kojnie tego ranka.

Ale kiedy tylko Maria zaczęła hałasować garnkami, nalewać wodę z beczki i stukać w

kamienie paleniska, za zasłoną ukrywającą posłanie w rogu rozległy się niecierpliwe protesty.

Wkrótce potem wyszła stamtąd Amelia z potarganymi włosami. Trzymała dziecko na ręce,

rozbudzone i z uśmiechem rozjaśniającym małą buzię. Maria złagodniała na ten widok, zajęła

się dzieckiem, żeby matka mogła się umyć, i rozkoszowała się tym osobliwym zapachem snu,

kobiecego mleka i lekko spoconego dziecięcego ciałka.

- Dzisiaj w nocy było zimno - powiedziała Amelia. - Zajmę się obrządkiem w oborze,

bo widzę, że zabrałaś się już do przygotowywania jedzenia.

Maria podziękowała, z przykrością myślała o licznych wczesnych zimowych poran-

kach, jakie ją czekały.

Nie zawsze można zmusić ciało, by wyszło na mróz i wiatr, kiedy wszystko boli i do-

maga się jeszcze kilku godzin w cieple łóżka.

Amelia wyszła. Mała Hanna leżała na posłaniu ze skór obok paleniska, wymachiwała

rączkami i nogami. Śmiała się i gaworzyła, śledziła ruchy prababki i zanosiła się śmiechem,

kiedy tamta ukrywała twarz pod fartuchem, a potem odsłaniała ją z coraz to nowym strasz-

nym grymasem.

Pośrodku tej radosnej zabawy i śmiechów drzwi izdebki Marji i Karla otworzyły się ze

skrzypieniem.

Maria wesoło pozdrowiła córkę, nie odwracając się od zupy bulgoczącej w saganku.

Nagle jednak poczuła jakieś dziwne zimno na plecach. Odwróciła się przestraszona i zrozu-

miała wszystko, gdy tylko napotkała matowy wzrok Marji.

- On nie żyje - powiedziała tamta cicho i na pozór spokojnie.

background image

Maria znieruchomiała, stała z warząchwią w ręce, nie zauważając, że zupa spływa na

podłogę.

- Nie... Marja sztywno skinęła głową.

- Niestety. Później, jakby jednym tchem, dodała bezbarwnie:

- Wylewasz zupę na podłogę, mamo... kapie z warząchwi.

Maria stała z otwartymi ustami, nie zrozumiała, co córka mówi, dziwne reakcje tamtej

przerażały ją. Córka pochyliła się i skrajem nocnej koszuli zaczęła wycierać brudną podłogę.

Maria oprzytomniała, wrzuciła warząchew do saganka, upadła na kolana obok córki i objęła

ją mocno. Potrząsała nią, wyrwała jej z rąk koszulę, poczuła, że dłonie tamtej są zimne i po-

walane zupą.

- Córeczko, spójrz na mnie. Maryjko! Nie wolno ci...

Oczy Marii były wielkie i przerażone, córka w jej objęciach kiwała się niczym szma-

ciana lalka.

Pustym wzrokiem wpatrywała się w matkę. Twarz miała nieruchomą, malowało się na

niej coś, jakby zdumienie.

Karl nie żyje? Karl nie żyje?

Maria nie bardzo mogła w to uwierzyć, ale jej pytanie sprawiło, że maska na twarzy

córki się rozpadła. Nieszczęsna zaczęła teraz krzyczeć, płakać, dawała upust swemu przeraże-

niu i żalowi.

Siedziały tak na podłodze, przytulając się do siebie, każda w swoim małym świecie

bólu i cierpienia, a mimo to razem. Głośny płacz przestraszonej małej Hanny. zagłuszał szlo-

chy kobiet, Randar czuł, że krew w jego żyłach jest tak samo przemarznięta jak mięśnie w

chwili, kiedy się obudził. Zrozumiał, że hałas panujący w domu nie pochodzi z koszmarnego

snu.

Amelia wróciła do izby, pobladła na twarzy, wzrokiem najpierw szukała małej Hanny,

która z zaczerwienioną buzią wykrzykiwała lęk wobec tego niezrozumiałego, co stało się z

wesołą dotychczas Marią.

Karl nie żyje! Karl nie żyje!

Mar ja odwróciła się gwałtownie, uwolniła się z objęć matki, stała pośrodku izby z po-

targanymi włosami i krzyczała histerycznie. Jej widok przerażał i matkę, i córkę, chociaż obie

wiedziały, że to nareszcie zdrowa reakcja. Teraz ona musi krzyczeć. Wszystko jest lepsze od

tego zastygłego milczenia, w którym dotychczas trwała.

- Moje drogie dziecko, moje drogie, biedne dziecko...

background image

Randar przytulił ją do siebie, a ona zaciśniętymi pięściami tłukła go po piersiach, szlo-

chała, nie dawała się uspokoić. Amelia znowu zacisnęła oczy, mała Hanna popiskiwała ci-

chutko. To niemożliwe. To niemożliwe! Tata nie mógł...

Powiedziała to głośno.

- Tatuś... nie, on nie umarł!

Maria podeszła do niej i ujęła ją za rękę. Amelia wy. rwała się, jak szalona rzuciła się

do drzwi alkierza.

Maria stała tuż za nią. Oddech Amelii przypominał świst.

Karl leżał na plecach, bardzo spokojny. Ręce miał złożone na piersi, oczy zamknięte.

Był przykryty czystym, białym prześcieradłem w najlepszym gatunku.

Marja zatroszczyła się o wszystko, zanim wyszła do izby!

- Och, Boże... Amelia wsparła się o łóżko, stała tylko i patrzyła. Po chwili zbliżyła się

do zmarłego, pochyliła nad nim, dotykała palcami zamkniętych oczu. Twarz ojca wydała jej

się zimna i obca niczym skóra wystawiona na mróz.

- Tatusiu...

Czuła, że koniuszki palców jej lodowacieją, ledwo była w stanie poruszać ręką. Po

chwili położyła dłoń na jego splecionych palcach.

Z oczu Marii płynęły łzy.

Amelia ucałowała zmarłego w policzek, zmoczyła go własnymi łzami. Uniosła twarz

ku Marii, patrzyła na nią zrozpaczona.

- W jaki sposób... co... dlaczego on nic nie powiedział? Maria usłyszała za sobą nie-

równy krok Randara.

Przyszedł z zapaloną lampą, zanim szła Marja. Nagle alkierz zrobił się bardzo mały.

Nie był przeznaczony dla tak wielu ludzi. Stali blisko siebie nad zmarłym, lampa paliła się

żółtym, matowym światłem przed ich nieruchomymi twarzami. Marja oznajmiła:

- On umarł we śnie. W moich ramionach. My... Głos jej się załamał, zaraz jednak się

opanowała.

- Ani jednego słowa... nie powiedział ani słowa. A serce przestało bić. Jedną dłoń

przyciskał do piersi... widocznie go bolało.

Maria przełknęła ślinę.

Wiedziała, jakie to musi być straszne dla córki. Nie tylko szok w chwili, kiedy obudzi-

ła się i zobaczyła męża, lecz także ta bolesna świadomość, że on nic nie zdążył jej powie-

dzieć.

background image

- To przyszło tak nagle - szepnęła. - Nie cierpiał... Marja wydała z siebie dźwięk, który

przypominał jakiś wariacki chichot.

- On chciał mnie oszczędzić... och, mój Boże, on chciał mnie oszczędzić...

Amelia wyprostowała się, spojrzała na matkę.

Wszystko wydało jej się takie nierzeczywiste.

Miała wrażenie, jakby znalazła się poza własnym ciałem, ale nogi posłuchały jej, kie-

dy chciała przejść przez izbę. Nie odrywała wzroku od zmarłego. Cofając się, podeszła do

matki, odszukała jej dłoń. Ścisnęła ją mocno, bardzo mocno.

- Mamo... ja będę się teraz tobą opiekować.

Wtedy Marja odchyliła głowę do tyłu i wybuchnęła histerycznym śmiechem, tak

strasznym i dzikim, że wszyscy obecni zadrżeli.

- Opiekować się mną! Opiekować się mną? O Boże, ona chce się mną opiekować...

Amelia stała jak sparaliżowana i patrzyła na matkę ukrywającą twarz w dłoniach.

Śmiech przeszedł w rozdzierający szloch. Po chwili ręce opadły bezwładnie. Amelia czuła, że

matka dygocze, chociaż w alkierzu było znacznie cieplej niż w jej izdebce. Czuła, że ból i żal

rozsadzają jej piersi. Twarz Marji była bledsza niż twarz zmarłego, biedaczka ściskała z ca-

łych sił drewnianą kulę zdobiącą oparcie łóżka, lękając się o swoje zmysły. Randar wziął

dziecko na ręce, mała umilkła teraz, przytulając buzię do jego nocnej koszuli i grzejąc się o

jego stare ciało. Randar wyglądał na przestraszonego.

Maria zaczęła powoli odmawiać Ojcze nasz.

Wszyscy powtarzali za nią, chociaż Randar wymawiał głośno tylko niektóre słowa.

Kiedy znowu zaległa cisza, Maria otrząsnęła się i poszła do izby. Z obejścia słychać

było żałosne porykiwania głodnych zwierząt. Zaczęła nakrywać do stołu.

- Ja pierwsza posiedzę przy tacie - powiedziała Amelia cicho.

Maria podeszła do niej, czule ją objęła i przytuliła.

- Myślę, że pierwsza powinna przy nim pobyć twoja mama - szepnęła.

Amelia tylko bezsilnie skinęła głową i poszła za babką do izby.

Podczas posiłku myślała: na zawsze zapamiętam tę chwilę. Zapamiętam, jak mięso,

które jadłam, było zupełnie pozbawione smaku, i jak bez najmniejszego szacunku piliśmy

słodkie piwo babci. Będę pamiętać, że Randar włożył swoją nową niebieską koszulę i że źle

ją zapiął pod szyją. Na zawsze zachowam w pamięci obraz mamy, jak siedzi przy stole,

sztywna i surowa, jakby nagle się postarzała, z włosami związanymi tak mocno, że widać

spod nich białą skórę. To ją chyba boli. Pogrążona w myślach Amelia nie zauważyła, że sypie

do kaszy za dużo soli.

background image

Mała Hanna była zdumiewająco spokojna i cicha. Leżała niczym zawiniątko w obję-

ciach Marii i prawie się nie poruszała. Jej wielkie oczy były szeroko otwarte, dziecko wyglą-

dało na przestraszone. Ssało raz po raz paluszki, przyglądając się bladym, poważnym twa-

rzom przy stole.

Posiłek dobiegł końca, prawie nikt nic nie zjadł.

Po prostu siedzieli przy stole, byli razem. Mar ja powiedziała:

- Chyba muszę pojechać do wsi i zawiadomić o tym, co się stało. Tyle spraw trzeba

załatwić... muszę poszukać sobie podwody do domu, trzeba uprzedzić pastora, a w domu tyle

będzie przygotowań do pogrzebu, trzeba nastawić piwo, piec ciasta, lać świece i...

- Nie martw się, wszyscy ci pomożemy. Maria wyciągnęła rękę i dotknęła ramienia

córki.

Tamta nawet nie drgnęła, pustym wzrokiem patrzyła przed siebie i mówiła dalej o

praktycznych sprawach wiążących się z pogrzebem.

Amelia poczuła ból w sercu. Wciąż jeszcze walczyła ze sobą, nie chciała pojąć, co się

naprawdę stało. Nieszczęście spadło na nią niczym grom z jasnego nieba, spoglądała to na

sztywną twarz matki, to w łagodne, wilgotne oczy babki. To niemożliwe, że tata nie żyje!

Trzeba pójść do niego, musi popatrzeć na niego jeszcze raz, może to mimo wszystko

nie jest prawda, może otworzy oczy i uśmiechnie się do niej szelmowsko, powie jak zawsze:

witaj, Amelko. Odsuwany taboret zaszurał o podłogę, Amelia bez słowa przeszła obok pale-

niska i weszła do alkierza, gdzie lampa wciąż się paliła przy głowie ojca.

Umarł, umarł, umarł.

Wystarczyło krótkie spojrzenie, by pewność, że ojciec nie żyje, przytłoczyła jej serce

nieznośnym ciężarem.

Rozpłakała się żałośnie.

Maria usłyszała płacz, ale nie chciała przeszkadzać wnuczce.

Po chwili do alkierza weszła Marja, opadła na kolana obok córki, która na pół klęcza-

ła, na pół siedziała przy łóżku.

Amelia uspokajała się powoli. Czuła się jakoś dziwnie obca wobec matki, nie chciała

płakać, nie chciała ujawniać przy niej swoich uczuć. Ale oczy Marji były tak szeroko otwarte,

tak pełne cierpienia, nigdy nie widziała matki w takim stanie. Przypominała małe dziecko

opuszczone przez rodziców.

Serce Amelii ścisnął ból.

Przecież mama rzeczywiście była takim dzieckiem.

A teraz także mąż ją opuścił.

background image

- Na wiosnę mieliśmy wyruszyć w podróż - powiedziała Marja cicho. - Do Finlandii, a

może jeszcze dalej na wschód. Tam, skąd pochodzi Nadjana... i gdzie może żyje Karl Martin.

Amelia westchnęła ciężko. Właściwie przestała już wierzyć, że jeszcze kiedyś w tym

życiu spotka swego bliźniaczego brata. Widziała poważną twarz matki, jej czyste spojrzenie i

lekko drżące wargi. Oni chyba naprawdę wybierali się w tę podróż.

- Ustaliliśmy to wczoraj wieczorem. My... on bardzo chciał jechać. Tak strasznie tęsk-

nił za synem...

Amelia skinęła głową, tak, rozumiała, co to znaczy tęsknota, zwłaszcza teraz miała

okazję poznać to uczucie.

- On nawet o tym nie wie... Karl Martin nie ma już ojca, a my nie możemy go zawia-

domić...

Oczy ją piekły.

Marja zachowywała się tak dziwnie, szeroko otwartymi oczyma wpatrywała się w

lampę.

- Trzeba kogoś posłać do Bendika... Amelia już o tym pomyślała, ogarnął ją wstyd, że

w takim momencie serce zabiło jej radośnie, bo przecież Bendik będzie musiał przyjść na po-

grzeb ojca.

- Nietrudno go zastać w domu. Teraz pewnie ani na chwilę nie zostawia żony samej,

skoro jej czas się zbliża.

Mar ja potakiwała w zamyśleniu.

- I musimy zadbać, żeby Anton - Cieśla zrobił jak najładniejszą trumnę.

- Mhm. Powinna być naprawdę piękna.

To nie była prawdziwa rozmowa. Krótkie zdania rozlegały się jakby obok nich, jakby

nie ich dotyczyły. Amelia wygładziła okrywające ciało Karla białe prześcieradło, Marja po-

prawiła poduszkę pod jego głową. Obie płakały bezgłośnie, łzy po prostu spływały im po po-

liczkach.

- No i nawet nie poznał Arntora - westchnęła Amelia cichutko.

Marja mocno zacisnęła wargi.

- Nie. Ale pewnie wiesz... to on mnie przekonywał, że powinniśmy dać ci błogosła-

wieństwo, pozwolić ci na ten ślub.

Amelia wstała i wyprostowała się. Podeszła do łóżka, przy którym matka wciąż klę-

czała, wygładzając niewidoczne załamania na pościeli.

Pochyliła się wolno nad zmarłym i pocałowała go w policzek.

background image

- Dziękuję ci, tato! Potem wyszła do uśmiechniętej małej Hanny, która w jednej chwili

patrzyła przestraszona na płaczących wokół niej ludzi, ale już w następnej mogła śmiać się ra-

dośnie, kiedy udało się schwycić kogoś za włosy.

- Kochane dziecko - mruknęła Maria, ocierając policzek rąbkiem fartucha.

Randar popłynął do wsi, by zamówić trumnę, a także załatwić transport zwłok do Ly-

ster, i wysłać posłańca do Bendika. Fiord był spokojny, zielononiebieska woda mieniła się po-

śród gór. Ostatniej nocy na szczytach od północnej strony pojawiła się cienka warstewka bia-

łego puchu. Powietrze stało się bardziej przezroczyste i chłodne.

Trzeba było obrządzić zwierzęta i kobiety, mimo żałoby, podejmowały wszystkie nie-

zbędne obowiązki. Codzienne, rutynowe zajęcia przynosiły pewną pociechę, stanowiły jakiś

punkt oparcia wobec tej katastrofy, która spadła na rodzinę. Wytrenowanymi przez lata rucha-

mi obrządzały owce i krowy, pochylały się, by pogłaskać kota. Małej Hannie też nie szczędzi-

ły uśmiechów przez łzy, a kiedy Amelia weszła do izby, zobaczyła, że babka rozłożyła na sto-

le jakieś stare suknie.

Stała i odpruwała przetarty rękaw od czarnego, wełnianego kaftana, który w szczegól-

nie chłodne dni nosiło się na świąteczną haftowaną suknię.

- Gdzie mama? - spytała Amelia cicho. Uświadomiła sobie nagle, że po raz pierwszy

od bardzo dawna wypowiedziała to krótkie słowo. Mama.

Maria wskazała głową na alkierzyk.

- Pewnie chce być sama - szepnęła. - Chodź, przejrzymy ubrania. Chciałabym znowu

zobaczyć kościół w Lyster, a nie mogę tam pojechać w gałganach.

Uśmiechała się blado, ale głos jej drżał. Spotkanie z tamtą wsią będzie dla Marii z

pewnością niezwykłym wydarzeniem. Na pewno zetknie się z ludźmi, którzy ją pamiętają i

którzy kiedyś nazwali ją czarownicą. Z ludźmi, których przyjmowała u siebie jako pastoro-

wa... dawno, dawno temu.

Amelia patrzyła na zniszczone rzeczy rozłożone na stole, widziała, jak starannie są po-

cerowane i połatane, podziwiała piękne ściegi.

Maria wyjęła niewielką szkatułkę z igłami i nićmi oraz mały ostry nożyk.

- Muszę wymienić rękawy przy kurtce Randara - powiedziała. - Ta granatowa jest naj-

ładniejsza, ale ma łaty przy kieszeniach. Czarna całkiem się wyświeciła i zniszczyła, ale może

skórzane rękawy można by wykorzystać.

Amelia usiadła z małą Hanną na rękach, patrzyła na zręczne palce babki, które cero-

wały i zszywały tak, że materiał stawał się znowu cały.

background image

Tak powinno też być z ranami w sercu, myślała. Gdyby tak można je zacerować jedną

po drugiej!

Poczuła się bardzo zmęczona. Dziecko zasnęło w jej objęciach, a ona, półprzytomna,

starała się mimo wszystko siedzieć przy stole.

Maria spojrzała na nią znad roboty.

- Połóż się, Amelio. Odpocznij trochę.

Odprowadziła wnuczkę do łóżka, kompletnie ubraną okryła starannie kołdrą, a dziec-

ko ułożyła w kołysce. Cicho śpiewała dziwną, uspokajającą melodię.

Marja słyszała śpiew, ale słów nie mogła rozróżnić. Ciepły, niski głos matki z latami

jeszcze się pogłębił, Marja zastanawiała się, czy ona zawsze umiała tak śpiewać. Czy w ogóle

kiedykolwiek jej śpiewała? Może raz czy dwa w ciągu tych paru krótkich dni zaraz po naro-

dzinach córki..

Niewykluczone, że tak było, zwłaszcza że ta melodia wydawała jej się znajoma.

Uśmiechnęła się z goryczą. Siedziała wyprostowana na stołku przy łóżku Karla. Złożyła dło-

nie, były bardzo zimne i z trudem nimi poruszała.

Próbowała się modlić, ale nawet w myślach nie znajdowała odpowiednich słów. Ty-

siące spraw krążyło jej w głowie. Ślub Amelii, plany Karla, jego ręce na jej nagiej skórze, po-

waga w jego kochanej twarzy, kiedy tulił ją do siebie.

Zdrada.

Teraz na wszystko jest za późno.

Udało jej się go oszukać. Smak zwycięstwa był gorzki niczym szalej.

Już żałowała. Mogła sobie na to pozwolić, skoro Karl znajdował się już poza wszel-

kim zasięgiem.

Nie mogła jednak inaczej, wiedziała, że jeszcze raz zrobiłaby to samo, nigdy by mu

nie wyjawiła tego kłamstwa, na którym opierało się ich życie. Nie mogłaby mu odebrać

wszystkiego, w co wierzył, nie mogła sprawić takiego bólu ani jemu, ani dzieciom.

Owszem, one zawsze okazywały jej tyle wyrozumiałości. To pewnie też by zrozumia-

ły, zwłaszcza Amelia, która sama jest matką dziecka nie mającego ojca. Może to i prawda, że

jest nim Arntor, ale Marja jakoś nie mogła sobie tego wyobrazić. W małej Hannie też nie

znajdowała ani śladu podobieństwa. Karnację i rysy najwyraźniej odziedziczyła po matce.

Może z wyjątkiem tego rudego odcienia włosów, ale to przecież nie musi pozostać na całe ży-

cie, dzieci się zmieniają.

Marja mrugała pospiesznie, by powstrzymać łzy, starała się skupić wzrok na zastygłej

twarzy Karla.

background image

- To były twoje dzieci, przez cały czas. Mój ukochany mężu, były tylko twoje.

Obraz męża rozmazywał się jej przed oczyma, powieki opadły, oddychała ciężko.

Wiedziała, że teraz może już być spokojna, cokolwiek by się stało, Karl nie będzie już cier-

piał. Zaczynała myśleć o tym, że są być może powody, by powiedzieć prawdę Amelii.

Czy to by zmniejszyło jej żal po ojcu?

A może raczej by go spotęgowało?

Marja ukryła twarz w dłoniach. Była tak zbolała i wstrząśnięta, że nie bardzo mogła

pojąć, skąd jej się wzięły takie trzeźwe myśli. Zawsze w takich chwilach rozpaczliwie szukała

wsparcia u Karla. Zawsze mogła zrzucić na niego swój ból i cierpienie, a on dźwigał to, dopó-

ki nie odzyskała sił na tyle, by sama podjąć swoje problemy. Teraz Karla nie ma. Została cał-

kiem sama z tym najstraszniejszym bólem, jaki kiedykolwiek odczuwała. Musiała nad tym

panować z całych sił, bo gdyby się załamała, mogłaby postradać zmysły. Starała się więc my-

śleć o dniu jutrzejszym i o następnym, i o jeszcze jednym. Myślała: nadejdzie taki dzień, że

znowu zacznę odczuwać radość. Rzecz równie pewna jak to, że po zimie nadejdzie wiosna.

Ale słowa utraciły wszelki sens, nie było w nich logiki.

Nigdy przecież nie odzyska życia, które dzieliła z Karlem.

A w takim razie jaki sens będą miały te dni?

Marja odczuwała to tak, jakby została rzucona do jakiegoś ciemnego, zimnego stru-

mienia, miotała się jak w szalonym tańcu, napotykała mroczne jamy, do których nigdy nie do-

cierało światło dnia.

Nie, nie, wytrzymaj!

Jest tyle spraw, o które musisz walczyć! Spada teraz na ciebie wielka odpowiedzial-

ność, musisz być silna. Karla nie ma, zostałaś całkiem sama! Tyle rzeczy trzeba ułożyć, tylo-

ma się zająć. Tygodnie będą teraz długie, skoro Wdowia Zagroda utraciła swego pana, a

służba swego szanowanego chlebodawcę.

Amelia zaś utraciła jedynego ojca, jakiego znała.

Ona kochała go tak jak samą siebie.

Może nawet bardziej.

Marja wyprostowała się, opuściła ręce, odsłaniając twarz. Stwierdziła, że trzeba dolać

oliwy do lampki.

W izbie pieśń Marii umilkła, teraz słychać było tylko cichutkie nucenie, jak to często

bywa, kiedy stara kobieta siada nad szyciem.

Maryjka poszła do matki. Zobaczyła ubrania na stole, widziała, że po policzkach Marii

płyną łzy, może z powodu wysiłku nad męczącą wzrok pracą?

background image

Odłożyła ją na widok córki.

Obie kobiety mierzyły się nawzajem, jakby widziały się po raz pierwszy. Oczy obu

były niebieskie, Marji ciemne niczym woda w górskim jeziorku, Marii jaśniejsze, niczym lip-

cowe niebo.

- Mamo, pozwól, żebym ci opowiedziała o Karlu. Maria uśmiechnęła się szeroko i uję-

ła rękę córki.

- Chętnie, Maryjko. Bardzo chętnie. Córka przymknęła oczy, twarz jej złagodniała,

bruzdy na czole się wygładziły.

- Ledwo skończyłam szesnaście lat, mamo, ale Gjertrud nie miała już nade mną żadnej

władzy.

Opowiedziała o tym, jak wyciągnęła swoją przybraną matkę do Lyster, i o tym, jak so-

bie zaplanowała, że zemści się na Revelinie. Na dźwięk tego nazwiska Maria drgnęła. To

przecież on odebrał jej status żony pastora Mogensa, ale nie zadowolił się tym. Nieustannie

jątrzył, rozsiewał złe pogłoski, zdobywał fałszywych świadków, posługiwał się kłamstwami i

półprawdą, w końcu dopiął swego, Maria została skazana za czary. Ale w ostatniej chwili on

sam też został zdradzony, i to przez własną żonę. Nieszczęsna Cecilia wyjawiła sądowi intry-

gi męża i uchroniła Marię przed stosem. Mimo wszystko jednak uznano, że musi ponieść ja-

kąś karę, bo bardzo wiele spraw nie zostało wyjaśnionych, a oskarżona nie potrafiła się wytłu-

maczyć. Poza tym za takimi kobietami zła opinia ciągnie się przez wiele lat. Została więc ska-

zana na dożywotnie wygnanie do cieszącego się ponurą sławą obozu rybackiego na dalekiej

Północy. Nikt jeszcze nie słyszał, żeby ktoś wrócił stamtąd żywy.

Aż do tej pory.

Marja opowiadała dalej pewnym głosem. Jej oczy ożyły, pojawiła się w nich namięt-

ność, gdy przedstawiała swoją palącą potrzebę rozliczenia się z nikczemnikiem, która po-

pchnęła ją śladami matki do Lyster.

Matka wiedziała już sporo o tamtych wydarzeniach, zaraz pierwszego wieczora córka

opowiedziała w ogólnych zarysach o swoim losie. Teraz jednak wszystko stawało się bardziej

zrozumiałe, poznawała, jakimi uczuciami kierowało się jej dziecko.

- Nie mogłam się z tym pogodzić, mamo. Nie mogłam wybaczyć, że on odebrał

wszystko i tobie, i mnie. Nie zastanawiałam się zbyt wiele nad twoimi uczuciami, byłam jedy-

nie zajętym sobą dzieckiem. Wykorzystywałam ludzi, odnosiłam się do nich dobrze, kiedy to

się opłacało, a byłam twarda i nieustępliwa wobec tych, których nie potrzebowałam. Nie za-

stanawiałam się, czy kogoś ranie. Byłam okrutna... wobec Karla również, on był tylko pion-

kiem w mojej grze.

background image

- Ale przecież go kochałaś? Marja zacisnęła pięści i jęknęła.

- Tak. W końcu zaczęłam go kochać. Kiedy Justitian wrócił do domu z Nadjaną i

wszystkie moje plany runęły w gruzy.

Maria zmuszała się, by wierzyć w tę historię. Jakież to wszystko nierzeczywiste. Ta

dziwna Nadjana... nierządnica, pozbawiona skrupułów dziwka, kobieta nieustannie wywołują-

ca niepokój na Skjaervaer. Więźniarka, która uciekła pozbawioną wioseł łodzią podczas sztor-

mu. A potem pojawiła się w rodzinnej wsi Marii jako synowa jej największego wroga! To

niewiarygodne. A jeszcze trudniej było jej wyobrazić sobie tę kobietę ze wschodu jako przy-

jaciółkę swojej córki i obecnie opiekunkę syna Maryjki.

Maryjka doprowadziła opowieść do końca. Nie wyjawiła matce swojej najgłębszej ta-

jemnicy, nie miała takiego zamiaru. Mimo to Maria dowiedziała się bardzo wiele.

- Tak go kochałam, mamo. Nie mogę sobie wyobrazić, że to już koniec, że nie będę

już miała okazji podziękować mu za wszystko, co dla mnie zrobił... Och, mamo, jak ja sobie

dam radę całkiem sama?

Maria chciała jej przypomnieć, że ma wokół siebie wiele życzliwych i kochających ją

osób, że wcale nie jest sama. Ale żałoba już wywołała głębokie cienie pod oczami młodej ko-

biety, więc Maria nie powiedziała nic. Dowiodą jej w codziennym życiu, że nie wszystko

utraciła.

Pozwoliła córce popłakać, potem jednak spokojnie podzieliła się z nią pracą, to za-

wsze uspokaja i przynosi pociechę. Siedziały obok siebie i szyły, dopóki mała Hanna się nie

obudziła i Amelia, blada i zgaszona, nie przyszła z nią do izby.

Pierwszy dzień bez Karla dobiegał końca.

Zdaniem Marji był długi niczym nie mający kresu koszmarny sen. Wszyscy popadli w

uczuciowe odrętwienie. Ona sama też się na to godziła, musiała przyjąć do wiadomości, że

nic nie przywróci Karla do życia. Z pustką w głowie ułożyła się do snu.

Sama, w izbie na sofie.

Po kilku godzinach wstała i na palcach poszła” do pokoiku, w którym wciąż paliła się

lampa. Położyła się na swojej połowie łóżka i zasnęła. Martwe ciało Karla leżało obok, ale

jego obecności Marja nie zdołała odtworzyć.

background image

ROZDZIAŁV

Kolejne grupki odwiedzających Marja przyjmowała z martwą twarzą i sinymi warga-

mi. Ubrana była niczym królowa. Nikt nie widział czegoś równie wspaniałego jak jej ciemna

jedwabna suknia. Zdobiły ją białe koronki przy rękawach i pod szyją, które jednak dzisiaj zo-

stały schowane pod czarnymi mankietami zapinanymi na srebrne guziki. Lśniące czarne wło-

sy, ułożone na wodę z cukrem, zaczesała gładko z czoła. Z tyłu upięła je w wielki kok, który

ukryła pod haftowanym czepcem.

Przy nabrzeżu Meisterplassen ludzie wysiadali z łodzi. Ludzie, którzy nigdy przedtem

nie postawili stopy na tej ziemi, i tacy, którzy dobrze znali to miejsce. Sunniva przyjechała

sama, jej mąż był na polowaniu gdzieś pod lodowcem. Jeden syn towarzyszył ojcu, drugi po-

szedł z kolegą na górskie pastwisko, żeby przynieść zapomnianą tam skrzynkę z narzędziami.

Sunniva wygląda jak obca, pomyślała Marja, a przecież to moja przyrodnia siostra. Ta

duża, łagodna kobieta o rumianych policzkach nie mówiła dziś wiele, jakby się skuliła we-

wnętrznie, kiedy przekroczyła próg domu żałoby.

Miała na sobie prostą, szarą suknię w czarne paski. Na głowie nosiła czepek podobny

do tego, jaki miała Marja, ale bez pięknego haftu i kosztownej podszewki.

Sunniva przyniosła szarlotkę upieczoną z najlepszej świeżej mąki, posypaną z wierz-

chu solą i grubym cukrem. Złożyła kondolencje w imieniu całej swojej rodziny, ale nie zaba-

wiła długo. Maria poczuła głęboki smutek, kiedy ta dorosła kobieta machała jej, jakby onie-

śmielona, na pożegnanie.

To przecież jej córka.

Ukochane dziecko Mogensa.

A tymczasem teraz obie wcale się nie znają.

Nigdy nie udało jej się porozumieć z dorosłą Sunnivą. Zresztą z młodą też chyba nie.

Sunniva od samego urodzenia jakby stapiała się w jedno z otoczeniem. Na pierwszym okresie

jej życia zaciążyła moja żałoba po utracie Petera, myślała Maria ze smutkiem. Ów nowo naro-

dzony chłopczyk przeżył ledwie kilka godzin, Sunniva natomiast, jego bliźniacza siostra, była

silniejsza i zdrowsza niż jakikolwiek inny znany Marii noworodek.

Mój Boże, ja chyba w głębi duszy oskarżałam ją o śmierć małego Petera...

Czy to dlatego Sunniva zawsze trzymała się ode mnie z daleka? Czyżbym ją od siebie

odpychała, nie bardzo zdając sobie z tego sprawę?

background image

Maria zapragnęła pobiec za córką, zatrzymać ją, ale łódź już odpływała od brzegu. A

zresztą co mogłaby jej powiedzieć?

Mają jeszcze przed sobą trochę czasu.

Może któregoś dnia zbliżą się do siebie, jeśli Sunniva zechce. Sprawiała jednak wraże-

nie bardzo zadowolonej ze swego życia, widocznie była szczęśliwa z Bjornarem w zasobnym

dworze.

Maria ciężko przełknęła ślinę. Nauczyła się godzić z takimi sprawami.

Skupiła się teraz na gościach, roznosiła tace z ciastem, częstowała kanapkami. Nikt z

tych, którzy przyszli czuwać przy trumnie Karla, nie powinien stąd wyjść z pustymi rękami,

tak nakazuje obyczaj. A dzisiejszego wieczoru trumna zostanie wyniesiona z domu, żeby

przewieźć dobrego pana do Lyster, gdzie czekają na niego kolejni żałobnicy. Tam z pewno-

ścią przyjdzie ich znacznie więcej, myślała Maria ze smutkiem. Będą składać kondolencje,

używając bardziej uroczystych, może nawet napuszonych słów, wyrazy żalu będą staranniej

sformułowane, a przemówienia nad grobem pompatyczne!

Marja otuliła się szczelnie szalem, przez cały czas starała się być jak najbliżej Amelii.

Nagle usłyszała, że córka jęknęła cicho, spojrzała ku drzwiom i zrozumiała, dlaczego.

W progu stał ów Arntor z jakąś czarnowłosą kościstą kobietą u boku. Hjordis, ubrana

na brązowo. A z tyłu za nią, prawie przyciśnięty do futryny, jasnowłosy mężczyzna z brązo-

wym kapeluszem w rękach. Bendik.

Inni znajdujący się w pokoju ludzie, przypadkowi znajomi i tacy, którzy przyszli tu z

czystej ciekawości, zaczęli z wolna wychodzić. Hjordis cofnęła się pod ścianę, goście wymy-

kali się jeden za drugim z pochylonymi głowami, kilkoro wzięło po drodze jeszcze jeden ka-

wałek ciasta z tacy stojącej na stoliku przed Randarem.

W końcu drzwi za obcymi się zamknęły.

Arntor pochrząkiwał onieśmielony.

Hjordis podeszła wprost do Amelii i objęła ją chudymi ramionami. Amelia przytuliła

się do tej kościstej istoty, poczuła bijący od niej zapach dymu, słonej wody i wełny.

- Biedna Amelio, takie nieszczęście! Twój szanowny tatuś, taki jeszcze młody...

Amelia dziękowała, starając się powstrzymać łzy i uwolnić z objęć Hjordis. Przedsta-

wiła swoją matkę. Hjordis niemal niedostrzegalnie zmarszczyła czoło, ale ukłoniła się głębo-

ko, najwyraźniej zdecydowana przywitać się z Marją jak z szacowną nieznajomą.

- Droga pani, tak mi przykro z powodu pani ciężkiej straty - powiedziała, a zabrzmiało

to tak obco i wyszukanie, że Amelia omal się nie roześmiała mimo trawiącego ją bólu. Przez

cały czas jednak spojrzenie dwojga oczu parzyło jej policzek, bardziej odczuwała obecność

background image

Bendika, niż go widziała. Stał bez ruchu tuż obok Randara. Jednym uchem słuchała, jak wita

się z jej dziadkiem. Najwyraźniej nie zdradził mu, kim jest. Arntor stał bez słowa i kołysał się

lekko w tył i w przód, pot perlił mu się na czole. Amelia podeszła do niego.

- To... pewnie nie wypada, ale... Nie powinienem był przychodzić, ale Hjordis mówi-

ła...

- Witaj, Arntor. Mój ojciec z pewnością by to docenił. On... cieszył się, że cię pozna.

Arntor znowu odchrząknął. Dźwięk zabrzmiał ostro i jakoś przenikliwie w ciszy, nie-

szczęsny Arntor wiercił się, nie bardzo wiedząc, co ma powiedzieć czy zrobić. Marja w je-

dwabnej sukni przyciągała jego spojrzenie, zarazem jednak spuszczał wzrok jakby zawsty-

dzony.

Amelia wyczuła, że Bendik przechodzi przez izbę za jej plecami. Odwróciła się i zo-

baczyła, że wyciąga rękę do Marji, która ujęła ją, przyciągnęła chłopca do siebie i mocno

przytuliła. Znowu to dławiące pieczenie w piersi. Musiała oddychać głęboko i spokojnie, żeby

powstrzymać rozpacz, która rozpalała się teraz płomieniem gwałtowniejszym niż kiedykol-

wiek przedtem.

- Pani Marjo, tak bardzo pani współczuję... a jednocześnie sam tak strasznie żałuję

wszystkiego, co utraciłem...

Marja miała łzy w oczach, patrzyła na Bendika z głębokimi bruzdami na czole.

- Odszedłeś, Bendik. Sam wybrałeś...

Bendik z bolesnym świstem wciągał powietrze do płuc.

- Nie zawsze mamy wybór, pani Marjo. Amelia musiała odwrócić wzrok. Wiedziała,

że jeśli teraz spojrzałby jej w oczy, mogłaby stracić panowanie nad sobą.

Słyszała, że matka robi Bendikowi wymówki.

- Karl wiele się zastanawiał nad powodami twojego zachowania, Bendik. Nie mógł

uwierzyć, że zniknąłeś tak nagle... docierały do nas różne dziwne rzeczy.

Bendik odetchnął głęboko.

- Proszę pani, ja... Marja poprowadziła go bliżej ściany, rozmawiali tam przyciszony-

mi głosami. Amelia nie mogła się ruszyć. Stała, przyciskając chusteczkę do twarzy, na szczę-

ście nikt się nie zdziwi, że dzisiaj w tym domu płyną łzy.

- Pojawiła się pewnie jakaś dziewczyna - mówiła Marja. Amelia myślała, że serce wy-

rwie się jej z piersi. Nie słyszała odpowiedzi. Widocznie Bendik tylko skinął głową. Otrzą-

snęła się z odrętwienia, zaprowadziła Arntora i Hjordis do dziadków. Goście witali się skrę-

powani. Znajdowali się na obcym gruncie, tu musieli porzucić prostackie obyczaje z wybrze-

ża.

background image

Ale Maria uściskała Hjordis, zapytała, jak jej się powodzi, a Randar, pochrząkując,

dziękował, że tak zajęty człowiek jak Arntor znalazł czas, by do nich przyjść.

Poczęstowano ich ciastem i piwem, ale Hjordis, pociągając nosem, wpatrywała się w

stojący na kuchni dzbanek, w którym Maria gotowała kawę.

Amelia nakrywała do stołu. Nie mogła przez cały czas unikać wzroku Bendika, śmier-

telnie się bała, że ktoś z zebranych coś zauważy. Byli bratem i siostrą, choć się nawzajem nie

znali. Matka wiedziała, że Amelia przypadkiem spotkała Bendika w czasie choroby Synnevy.

Był jej niedawno odnalezionym przyrodnim bratem i tak musiała go traktować.

- Drogi bracie, chciałabym zapytać, jak się czuje twoja żona?

Westchnął cicho, odłożył kawałek ciasta na talerz. Obie Marie zamilkły, one też chcia-

ły się dowiedzieć czegoś o Synnevie.

- Dużo odpoczywa... jej czas się zbliża. Jest bardzo zmęczona.

Maria skinęła głową. To zrozumiałe. Bendik patrzył na Amelię.

- Muszę jej pilnować dzień i noc. Taka jest niespokojna i wszystkiego się boi. Kiedy

leży bezradna, najrozmaitsze myśli przychodzą jej do głowy.

- Tak, ty też masz swoje zmartwienia - westchnęła Marja.

Bendik gwałtownie się zarumienił.

- Przepraszam... Nie powinienem był mówić o moich drobnych zmartwieniach. Nie te-

raz... Kiedy pani mąż nie żyje.

Zaczerwienione oczy Marji uśmiechały się do niego.

- Powinieneś nazywać go ojcem, Bendik. Bendik skulił się nagle, patrzył na nią uważ-

nie.

- Skoro pani tak mówi... niczego bardziej nie pragnę. Marja znowu westchnęła, splata-

ła ręce, jedną stopą stukała w nogę od stołu. Jaka ona bezradna, pomyślał Bendik, jakby za-

mierzała skoczyć w przepaść albo jakby ją ścigał jakiś niewidzialny mały diabeł. Ale pewnie

ból i żal mogą się wyrażać również w ten sposób. Nie wszyscy są bladzi, milczący i cisi.

Napotkał spojrzenie Arntora. Widział, że ten biednie ubrany człowiek patrzy gdzieś w

przestrzeń, jakby za nic nie chciał z nikim nawiązać kontaktu. Jego duża siostra siedziała

obok Marii i dopijała drugą szklaneczkę gorącej kawy. Ten czarny gorzki napój podawano w

bardzo ładnych, niedużych szklaneczkach z podstawkami, przeznaczonymi chyba do słodkiej

wódki lub starego wina. Dwoje niezdarnych, biednych ludzi to przyjaciele Amelii, Bendik

wiedział o tym. Słyszał też, że z tym właśnie Arntorem się zaręczyła. Im dłużej przyglądał się

temu człowiekowi, tym trudniej było mu uwierzyć.

background image

Ta wykrzywiona grymasem twarz. Blizna na policzku. Głębokie bruzdy na czole,

przerzedzone zęby, świadczące o niejednej bójce. Włosy, ciemne, przetykane siwizną, ster-

czące niczym sierść bardzo starego psa. Oczy miał nieduże, teraz zmrużone, ale spojrzenie

bardzo uważne, niemal podejrzliwe. Dłonie szerokie i zgrubiałe od ciężkiej pracy, brud w

pęknięciach skóry pewnie niełatwo byłoby zmyć. Ten człowiek musi mieć z pięćdziesiąt lat!

Nosił starą, połataną kurtkę, spodnie były poprzecierane na kolanach i kantach. Wciąż

chrząkał i pokasływał, wiercił się na stołku, jakby oblazły go tysiące mrówek.

To z pewnością nie jest mąż dla Amelii.

Bendik z goryczą przywołał sam siebie do porządku. Naprawdę on nie ma żadnego

prawa tak siedzieć i wyszukiwać wad narzeczonego Amelii. Prawdopodobnie nie istnieje na

świecie taki mężczyzna, którego by uznał za godnego swej siostry. A co ona myśli na temat

Synnevy? Gdyby nie... Gdyby nie...

Cichy głos Marji wyrwał go z rozmyślań. Nie potrafił zająć się niczym innym, ten te-

mat nieustannie wracał jakby sam z siebie, za każdym razem zresztą wszystko wydawało się

coraz bardziej bezsensowne.

- Bendik, zostaniesz chyba z nami przez jakiś czas?

Bendik drgnął, starał się wydobyć jej twarz spośród otaczających go cieni, otrząsnąć

się z upiornych myśli.

- Dziękuję... dziękuję, ale myślę, że powinienem wracać. Synneva nie może tak długo

być sama.

- Zabierz ją następnym razem. Powiedz, że ją pozdrawiamy i życzymy jej wszystkiego

najlepszego! Pewnie za kilka tygodni nadejdzie jej czas, musisz jej obiecać, że Amelia będzie

wtedy przy niej.

Bendik spojrzał bezradnie na Amelię, która również zdawała się być zaskoczona sło-

wami matki. Ona sama nie myślała o tak odległej przyszłości, odsuwała tę sprawę, przekony-

wała samą siebie, że matka ma pod tym względem dużo większe doświadczenie, nie mówiąc

już o babce. Odebrała zaledwie kilka porodów i pomogła paru cierpiącym brzemiennym ko-

bietom. Za nic nie chciała przyjąć do wiadomości, że mogłaby pomagać przy narodzinach

dziecka Bendika.

Marja jeszcze raz uściskała Bendika, on najpierw stał bez ruchu, a potem uniósł ręce i

odwzajemnił uścisk.

- To przecież wnuk Karla, rozumiesz. W dziecku Synnevy będzie żyć jakaś cząstka

jego. Ja sama chętnie bym asystowała przy narodzinach, ale teraz chyba nie będę miała czasu.

Te wszystkie sprawy, wiesz... wszystkim trzeba się zająć, każdy powinien dostać swoje.

background image

Bendik poczuł, że znowu się rumieni. Marja chyba nie myśli, że on mógłby żądać cze-

goś jeszcze... Zanim znalazł odpowiednie słowa, ona dodała:

- Zadbam o ciebie, Bendik.

- Ja... Już swoje dostałem. Sto talarów, konia, łódź, ubrania...

Marja roześmiała się, ale śmiech zabrzmiał sucho, nie było w nim radości.

- Drobiazgi, Bendik. Wiem, że Karl dałby ci o wiele więcej. Dostaniesz to, co ci się

należy. Ufam, że wykorzystasz to jak najlepiej, w interesie wnuka Karla.

Wstyd palił go przez cały czas, gdy wiosłował pod prąd w stronę Bondeviki.

Synneva nie nosi przecież wnuka Karla.

Zdawał sobie sprawę z tego, że słowa Marji brzmiałyby inaczej, gdyby o tym wiedzia-

ła. Domyślał się jednak także, że nie miałoby to wielkiego wpływu na jej pełne dobrej woli

zachowanie. Dlatego nic nie mówił, nie chciał gasić bladego uśmiechu, jaki pojawiał się na

twarzy tej kobiety, kiedy mówiła o wnuku swego zmarłego męża.

On sam ani na moment nie potrafił wyobrazić sobie tego dziecka. Zawsze myślał o

nim jako o pozbawionym twarzy zarodku człowieka. Próbował też przedstawić sobie Synnevę

jako matkę, ale to było równie trudne jak pojąć, że on sam zostanie wkrótce w pewnym sensie

ojcem.

Zaciskał zęby i wiosłował z całych sił.

To nieszczęsne maleństwo będzie mimo wszystko miało ojca. Jeżeli Bendik zdoła mu

to okazać, malec nie będzie cierpiał. Zresztą nie musi się dowiedzieć, kto go spłodził i w ja-

kich okolicznościach. Nie musi wiedzieć nic o przeżyciach matki ani z jakiego domu ona po-

chodzi.

Ból zelżał, kiedy Bendik zbliżył się do brzegu.

Obietnice Marji dawały mu poczucie bezpieczeństwa. Skoro tak, to nie potrzebuje się

bać głodu ani biedy dla swoich najbliższych. Nigdy nie będzie musiał walczyć o to, by napeł-

nić żołądek dziecka, nakarmić siebie i Synnevę. Mają wszystko, co konieczne, by żyć w do-

statku.

Wszystko.

Odpoczywał wsparty na wiosłach, pozwalając, by łódź spokojnie przebyła ostatni ka-

wałek do kamienia, przy którym ją cumował.

Przyglądał się miejscu, które jeszcze nie było domem. Wielki głaz, dwie nieduże za-

grody, gdzie mieszkali sąsiedzi, spory dwór w oddali, położony wysoko nad okolica, gdzie la-

tem poranne słońce zaczynało świecić, kiedy w dolinach panowała jeszcze noc.

Bondeviki.

background image

Przytulny, urodzajny zakątek. Przyjaźnie usposobieni krewni zaledwie godzinę drogi

łodzią stąd. Dobrzy sąsiedzi, którzy teraz wzięli Synnevę pod swoje skrzydła. Może chcieli

złagodzić wyrzuty sumienia, dać upust współczuciu, a może postępowali tak, bo doznawali

ulgi, że ich los nie jest taki najgorszy.

Zauważył, że wargi układają mu się w coś na kształt uśmiechu.

Mimo wszystko powinien być wdzięczny za takie życie. Za każdym razem, kiedy

Amelia znajdowała się gdzieś w pobliżu, ogarniała go straszna desperacja. Wiedział, że Syn-

neva, Arntor, życzliwość Marji, to wszystko są nieważne drobiazgi. Chętnie by to odrzucił,

machnął ręką na cały świat.

Gdyby tylko...

Myśli znowu zaczęły krążyć tym samym co zawsze torem, zapomniał wyjść z łodzi,

siedział i patrzył przed siebie, żółte liście i niebieskie niebo zlewały się przed jego oczyma w

barwną zasłonę.

Gdyby ona nie była jego siostrą...

Wciąż tylko rozsądek przyjmował do wiadomości tę straszną prawdę. Serce nie chcia-

ło tego uczynić, nie mogło, protestowało, tłukąc się boleśnie w piersi za każdym razem, kiedy

Bendik spotykał Amelię.

Mocno tupał w dno łodzi kołyszące się pod nim.

Prawie nienawidził swego zmarłego ojca za to, że spłodził właśnie Amelię, i było to

uczucie tak silne, że kark mu poczerwieniał ze wzburzenia.

- Musimy przełożyć ślub - powiedziała Amelia, patrząc gdzieś przed siebie.

Wszystkie trzy kobiety czuwały również tej nocy, trzeciej od śmierci Karla. Przy na-

brzeżu stała gotowa łódź, wielki handlowy kuter, własność sąsiadów Wdowiej Zagrody.

Trumna też była gotowa. Marja widziała, jak ludzie wnoszą ją do domu, nie miała jednak siły

patrzeć, jak układają w niej zmarłego męża. Teraz spoczywał w białej koszuli, z monetami na

powiekach i swoją starą książką psalmów w sztywnych, złożonych dłoniach. Wydawał jej się

obcy, twarz stanowiła jedynie maskę, rysy się zmieniły, nie mogła ich rozpoznać, jakby tam

leżał jakiś inny mężczyzna.

Poprzedniego wieczoru płakała, kiedy żałobnicy odeszli i izba zrobiła się strasznie pu-

sta. Uśmiechała się blado, witała i żegnała z odwiedzającymi, uważała na każdy ruch, na każ-

dą minę, żeby nie można jej nic zarzucić.

Teraz siedziała z postarzałą twarzą na miejscu Randara i patrzyła, jak Amelia i Maria

krzątają się, noszą ubrania, papiery, buty, skrzynie z jedzeniem, wszystko, co trzeba zabrać do

Lyster. Liczyły się z tym, że ich nieobecność potrwa co najmniej tydzień. Randar sprowadził

background image

już starszą kobietę, która miała w tym czasie pilnować domu i doglądać inwentarza. Mnóstwo

różnych jesiennych prac zostało zaniedbanych, Randar niepokoił się tym, ale oczywiście ni-

czego po sobie nie pokazywał. Marja wciąż była przerażona i rozdygotana.

Teraz przyglądała się Amelii, jakby chciała się przekonać, jakie uczucia kryją się za

słowami córki.

- Przełożyć ślub? Tak, tak się zwykle robi. To znaczy w normalnej sytuacji.

Czekała. Amelia składała powoli czarną halkę, układała ją starannie między butami i

kurtkami z żaglowego płótna.

- Chodzi mi o to, że czeka nas rok żałoby, tak przecież się należy. Chociaż ja będę za-

wsze opłakiwać tatę tak samo szczerze...

Wykrzywiła twarz, zmarszczyła czoło i zmrużyła oczy, by powstrzymać cisnące się

łzy. Maria zapytała ostrożnie:

- Ale czy ty, Amelio... czy ty chcesz czekać tak długo?

Nie miała odwagi pytać, czy może Amelia nie jest mimo wszystko do końca przekona-

na o słuszności swojej decyzji, bała się, że taka rozmowa może załamać nieszczęsną dziew-

czynę.

- Nie... to znaczy tak... ja nie wiem. Wszystko wokół mnie jakby się... rozsypało...

Maria objęła wnuczkę. Matka dziewczyny siedziała bez ruchu u końca stołu, czuła ja-

kieś nieprzyjemne pulsowanie w brzuchu jak po silnym uderzeniu. Patrzyła na swoją matkę i

córkę, słyszała ich rozmowę, zdumiona, że się do niej nie włącza, nie wypowiada własnego

zdania w tej sprawie.

Niech same decydują, pomyślała zmęczona.

Ty byś, Karl, pochwalił mnie za to, prawda?

Maria przyprowadziła Amelię do stołu.

Otarła wilgoć z policzka, stwierdziła, że twarz Amelii jest szara i opuchnięta. Oczy

wydawały się większe niż zazwyczaj, lśniące i bardzo niebieskie. Dostrzegała w nich strach.

- W takim razie trzeba go zawiadomić. W najbliższą niedzielę miały być nasze zapo-

wiedzi...

Maria z westchnieniem skinęła głową.

Złożyła ręce, wiedziała, że ten obowiązek spada na nią. I Amelia, i Marja miały dość

zajęcia z przygotowaniami do pogrzebu, poza tym obie były w szoku, balansowały na cieniut-

kiej granicy między uczuciowym oszołomieniem a strasznym, pełnym desperacji żalem.

Amelia spojrzała w ściągniętą twarz matki.

- Mamo... jesteś bardzo zmęczona. Moja biedna mama...

background image

Marja poczuła obejmujące ją szczupłe ramiona, w żołądku jakby się coś rozwiązało,

jakieś łagodne ciepło, słodkie i gorzkie zarazem, rozchodziło się po jej lodowatym ciele.

- On nigdy nie będzie taki, jak tata był dla ciebie, mamo. Niewielu jest takich jak tata,

trafiają się tylko wybranym. Ale on jest dobry, mamo. I wiele mu zawdzięczam. Ja... Nie chcę

innego.

Marja nawet nie próbowała nic mówić, gardło miała zaciśnięte, a język jakoś dziwnie

wielki.

Przytuliła tylko Amelię mocno do siebie, wchłaniała w siebie jej zapach.

Jasne, bujne włosy mieszały się z jej czarną czupryną, siedziały przytulone do siebie,

czuły nawzajem bicie swoich serc, zdawały sobie sprawę, że ta bliskość jest czymś nowym,

niemal obcym, mimo to nieskończenie dobrym.

- Myślę, że ojciec uznałby twoje racje. On nie miał nic przeciwko temu małżeństwu,

może rozumiał więcej niż ja. On... robił mi wymówki, Amelio.

Uniosła głowę z ramienia Amelii i popatrzyła córce prosto w oczy.

- Ostatniego wieczoru... rozmawialiśmy o tym Arntorze. Rozmawialiśmy o wielu spra-

wach...

Marja znowu się oddalała, oczy stawały się puste, dalekie, ale nagle otrząsnęła się,

kontynuowała przerwane zdanie.

- On chciał, żebyśmy Wdowią Zagrodę przepisali na ciebie, Amelio.

Dziewczyna zamarła na moment, a gdy napotkała spojrzenie babki, zobaczyła, że za-

skoczenie miesza się w nim z niedowierzaniem.

- Ależ mamo, ty jesteś przecież jeszcze młoda, przez wiele lat możesz sama zarządzać

dworem...

Marja uśmiechnęła się cierpko.

- Nigdy nie lubiłam nazwy, jaką ludzie nadali naszemu majątkowi. Nie należę do tych,

którzy wierzą we wszelkie tego rodzaju przepowiednie, ale teraz zaczynam się zastanawiać.

Dlatego postaram się zmienić nazwę, zanim dostaniesz papiery.

Amelia przyglądała się twarzy matki. Widziała teraz na niej leciutkie rumieńce, Marja

raz po raz przełykała ślinę.

Mama nie uważałaby chyba za wielką tragedię, gdybym i ja stała się godna tej nazwy,

pomyślała Amelia. Ona nie lubi Arntora. Najbardziej by chciała, żebym wyjechała z nią i zo-

stała w domu bez żadnego męża. Tylko że obiecała tacie i teraz musi mi zostawić swobodę

wyboru. Obiecała, więc nie może nie dotrzymać.

background image

- A zatem, Amelio, jeśli chcesz, możesz wyjść za mąż. Mam jednak nadzieję, że Arn-

tor zdaje sobie sprawę, że zamieszka w twoim domu, na twojej ziemi, w twojej wsi. Wszystko

będzie należało wyłącznie do ciebie, tak oboje z tatą postanowiliśmy.

Amelia czuła, że drapie ją w gardle. Utkwiła wzrok w podłodze.

- Jestem pewna, że on uszanuje waszą decyzję. Rozmawialiśmy już o tych sprawach...

Na twarzy Marji pojawił się wyraz ulgi.

- Więc ty mimo wszystko tego pragniesz?

Amelia odwróciła twarz ku ścianie. Coś w niej chciało protestować, ale nie dlatego, że

bała się życia z Arntorem. Dlatego, że podejmując tę decyzję ostatecznie oddali się od Bendi-

ka.

Ucieczka, kryjówka. Coś, co ją zatrzyma na zawsze, a on odejdzie.

Ale przy Arntorze będzie mogła przynajmniej zachować choćby odrobinę wspomnień

o Bendiku. Przeżyje resztę życia, nie pozwalając żadnemu mężczyźnie wkroczyć w tę sferę,

którą ofiarowała jedynie Bendikowi.

Myśl o tym napełniała ją ciepłem i spokojem.

Wiedziała, że to bardzo marny fundament małżeństwa, wiedziała, że jako właścicielka

dworu nie mogłaby narzekać na brak starających się. Ale nie chciała nawet myśleć o czymś

takim, rany w jej duszy wciąż krwawiły, zerwane zaręczyny, zawód, rozczarowanie.

Nie.

Arntor będzie ochroną przed tą stroną życia. Bezpieczną, pełną życzliwości, a niekie-

dy nawet zabawną ochroną. Poza tym on jej potrzebuje, i to nawet bardziej niż ona jego. Do-

brze było mieć taką świadomość.

- Nie chciałabym sprawić mu zawodu - szepnęła cicho. Maria uśmiechnęła się, podzi-

wiała siłę, która kryła się w drobnym ciele Amelii.

Matka dziewczyny patrzyła przed siebie, mocno zaciskając wargi.

- No. W takim razie sprawa wyjaśniona, wszystko odbędzie się skromnie i bez rozgło-

su.

Amelia potwierdziła skinieniem głowy.

Zresztą o żadnym hucznym weselu w ogóle nigdy nie mogło być mowy. Przecież nie

będzie to święto miłości, ona sama nawet myśleć nie mogła, że będzie patrzeć na tańczących,

roześmianych, podchmielonych ludzi, kiedy jej świat zrobił się mroczny, a pustka po ojcu nie

do zniesienia.

- Poprosimy pisarza, żeby przygotował dokumenty. A potem pójdziemy do pastora.

Tylko nie wiem, co ja będę robić później... muszę się zastanowić.

background image

Marja wierciła się niespokojnie, głos miała szorstki, a w jej słowach wyczuwało się

lęk:

- Chyba teraz wrócisz do domu, Amelio? Skończysz nareszcie z takim życiem. Có-

reczko, ty nie możesz...

Amelia odwróciła głowę, znowu zobaczyła strach w oczach matki.

- Mamo, ja teraz nie mogę o niczym decydować, nie jestem w stanie...

Pospieszne spojrzenie ku otwartym drzwiom, białe świece przy trumnie...

- On chciał, żebyś wróciła do domu - wyszeptała Marja z płaczem.

Amelia pochyliła głowę. Ogarnął ją gniew na matkę za to, że stara się wywierać taką

presję. Wiedziała jednak, że matka mówi prawdę. Ostatnia wola taty...

Należy ją wypełnić.

Kiedy sobie to uświadomiła, doznała wielkiej ulgi, jakby czyjaś delikatna ręka ujęła

jej serce i sprawiła, że oddech stał się swobodniejszy.

- Wrócę do domu - powiedziała niemal niedosłyszalnie. Maria znowu podniosła się z

miejsca, lekko drżącymi rękami wygładzała ubrania w podróżnym kufrze.

background image

ROZDZIAŁ VI

Nigdy nie miała zapomnieć głuchych uderzeń mokrej jesiennej ziemi o trumnę Karla

Oppdala. Żelazne okucia na drewnianej łopacie pastora zgrzytały o małe kamyki w wysokiej

pryzmie czarnego piachu. Amelia przestała słuchać monotonnego głosu kapłana. Docierało do

niej tylko ciężkie dudnienie i ostre zgrzyty niczym bolesne ciosy w samo serce.

...z prochu powstałeś i w proch się obrócisz...

Powstrzymywała się, by nie zatkać uszu rękami, nie chciała tego słuchać, nie chciała

wierzyć, pragnęła wykrzyczeć swój protest przeciwko koszmarowi i ocknąć się, stwierdzić, że

to tylko sen. Ale się nie ocknęła, z jej warg nie wydobył się też żaden głos, obok niej stała tak

samo milcząca matka. Maria i Randar przypominali dwa drzewa, nad którymi przetacza się

burza, wspierali się nawzajem, nie wiadomo, kto komu dodawał sił. Orszak pogrzebowy stał

nad wciąż jeszcze otwartym grobem.

W powietrzu krążyły mewy, jeden ptak krzyczał okropnie nad głowami żałobników.

Kościół był dziś bardziej wypełniony niż w jakąkolwiek niedzielę, a tłum idących za trumną

Karla liczył na pewno ponad trzysta osób.

Amelia stalą i niewidzącymi oczyma wpatrywała się w głęboką jamę grobu. Nie mo-

gła się pogodzić z tym wszystkim. Jak pojąć, że ten jej dobry, pełen ciepła ojciec z wesołymi

ognikami w oczach odszedł na zawsze?

Ludzie zgromadzeni na cmentarzu zaczynali się rozchodzić, za chwilę każdy z nich

wróci do swoich spraw. Wieczorem, po zakończeniu obrządku, wielu z nich przyjdzie do

Wdowiej Zagrody na stypę. Będzie to jedna z tych żałobnych uroczystości, o których ludzie

długo gadają. Potomkowie Karla będę w tej wsi błyszczeć znacznie bardziej, niż on sam mógł

sobie wyobrażać.

Amelia spostrzegła, że ktoś pociąga ją za rękaw.

To Ebba. Z małą Hanną opatuloną w ciepłą chustkę na rękach.

Zachwiała się lekko, po raz ostatni popatrzyła w głąb czarnej dziury, otarła oczy i po-

szła za ubraną na brązowo kobietą.

Długo jeszcze słyszała szuranie łopat i głuchy łoskot spadającej w dół ziemi.

Gdzieś na drodze rozległ się śmiech dziecka, jakby okrągły kamyk toczył się po za-

marzniętej ziemi.

Kiedy wróciła do domu, oczekiwała, że ojciec będzie stał na schodach, wyciągnie na

powitanie swoje silne ramiona... Ostatni kawałek drogi przebyła w powozie należącym do

background image

Dosen, wpatrywała się w mijane, pozbawione już liści drzewa, a w jej sercu kiełkowała

iskierka nadziei, podświadomie szukała wzrokiem znajomej postaci.

Ale dziedziniec był pusty.

Nigdzie żywej duszy. Tylko nad budynkiem kuchni unosił się w mokrym, jesiennym

powietrzu słup gęstego dymu, pachniało świeżym chlebem i pieczonym mięsem.

I krwią.

Rozpoczął się jesienny ubój.

Amelia wychyliła się z powozu i zwymiotowała. Zapach krwi i świadomość, że miej-

sce ojca jest puste, sprawiły, że świat zawirował jej przed oczyma.

Znowu leżała w swoim starym łóżku, w tym łóżku, do którego tylekroć tęskniła, ale

nie znajdowała dawnego spokoju. Słyszała kroki matki nieustannie krążącej w pokoju obok.

Niepokój płynący z tych odgłosów i świadomość matczynej udręki sprawiały, że Amelia czu-

ła się mała i przestraszona.

Złożyła ręce i prosiła Boga, by dał jej siłę.

Myślała o swoim bliźniaczym bracie, płakała też w jego imieniu, bo on przecież o ni-

czym nie wiedział. Błagała o pomoc, by móc to wszystko przeżyć.

W jakiś czas potem poczuła się lepiej. Głowę miała jakby lżejszą, chociaż nadal tęsk-

nota przeszywała ją ni - , czym ostry nóż. Pozwoliła złożonym do modlitwy rękom opaść,

otuliła się lepiej kołdrą, zrobiła sobie pod nią przytulną jamkę tak, jak to czyniła w dzieciń-

stwie.

Benjamin.

Tak leżała też w dniu poprzedzającym tamten pogrzeb. Nie znajdowała żadnej pocie-

chy. Wciąż jeszcze pamięć tamtego wyjątkowego chłopca rozdzierała jej serce. Teraz jednak

bez trudu mogła go sobie wyobrazić. Jak biegnie po łące, widziała to niby we śnie. Te skośne,

ciemne oczy, te czarne włosy, ciało, które jakby nie chciało wyrosnąć z pulchnych dziecin-

nych kształtów.

Tata i Benjamin.

Obaj byli teraz gdzie indziej. W tamtym świecie, o którym pastor mówił: wieczność

lub raj.

Ze świadomości, że oni tam są razem płynęła dla Amelii pociecha, w każdym razie w

całym tym bezsensie, który przeżywała, mogła odczuwać odrobinę wdzięczności. Ale śmierć

przerażała ją teraz bardziej niż kiedykolwiek przedtem. Zaczynała docierać do niej prawda, że

śmierć zabiera ludzi w momencie, kiedy się jej najmniej spodziewają.

Silny, dobry, kochany tata.

background image

On, który chyba ani jednego dnia nie spędził w łóż. ku chory!

On, który był znany ze swej pracowitości, który był taki niezmordowany, taki spra-

wiedliwy, tak całkiem pozbawiony wszelkiej pychy.

On właśnie umarł we śnie.

To bardzo miłosierna śmierć. Pożegnał się z tym światem tak samo spokojnie, jak żył.

Bez jakiegokolwiek dramatyzmu.

Z niejakim zdumieniem Amelia stwierdziła, że wciąż jeszcze ma pod dostatkiem łez.

Pisarz spoglądał to na jedną, to na drugą kobietę spod ciężkich powiek.

- W takim razie składam, w obecności świadków, swój podpis pod tą niezwykłą wolą,

moje panie, chociaż muszę raz jeszcze dać wyraz swemu zdumieniu, a także ostrzec panie.

Takie dokumenty™ no cóż, gdyby ktoś kiedyś chciał je unieważnić™ ja naprawdę nie wiem,

ile są warte.

- Nie ma nikogo takiego, kto mógłby chcieć je unieważnić - rzekła Marja pospiesznie.

Trzymała się niezwykle prosto, zdawało się, że ostatnio schudła, siedziała na dużym

krześle Karla przy stole w salonie Wdowiej Zagrody, ręce złożyła na kolanach. W lustrze na

ścianie za plecami pisarza widać było jej profil. Amelia dostrzegała, że wargi matki drżą lek-

ko, siedziała jednak pełna godności, nieporuszona, jak królowa.

Pisarz westchnął głęboko, ukradkiem spoglądał na zdobioną srebrem fajkę po swej le-

wej stronie. Wiedział, że po zakończeniu sprawy zostanie poczęstowany nie tylko tytoniem i

winem, lecz także sowitym posiłkiem. Otrzyma też sporą sumę za fatygę. Właścicielce Wdo-

wiej Zagrody zawsze się tak spieszy. Pracował nad przygotowaniem dokumentów trzy dni i

trzy noce, musiał czytać stare zakurzone zbiory praw, wczytywał się w nie z takim uporem, że

w końcu słowa zlewały mu się w jedno, wreszcie, zasięgnąwszy rady proboszcza i starego

wójta, mógł przedstawić Marji Oppdal dokument. Majątek jej zmarłego męża miał natych-

miast przejść w ręce nowych właścicieli. Oprócz córki Amelii było jeszcze dwóch synów. Je-

den przebywał gdzieś w obcych krajach, nie wiadomo gdzie, a drugi najprawdopodobniej nie

będzie sobie rościł pretensji do spuścizny po ojcu.

Jakby to wszystko nie było wystarczająco skomplikowane, córka miała zostać właści-

cielką dworu jeszcze przed ślubem. Pisarz potrząsał głową. To rzeczywiście niezwykłe, żeby

nie powiedzieć: nieodpowiedzialne. Kto to słyszał, żeby zarządzanie dworem i majątkiem

przekazywać takiej młodej dziewczynie? Zwłaszcza że jej przyszły mąż jest dojrzałym czło-

wiekiem. Pisarz zaczął się zastanawiać, po co jej w ogóle ten mąż, skoro nie chce na jego bar-

ki złożyć swoich obciążeń, przez co okazałaby pokorę, będącą fundamentem małżeństwa?

background image

Zapisał jednak wszystko, jak mu polecono, starannie, w napuszonych słowach i zwro-

tach. Każdy talerz został policzony, każda owca spisana, każdy najmniejszy kawałek ziemi

zarejestrowany i oszacowany.

Teraz tylko podpisy wszystkich zainteresowanych.

Najpierw babka i ten stary dziwny człowiek, który niegdyś był katem. Mieli oni otrzy-

mać Meisterplassen i roczną rentę w dodatku do pełnych alimentów we Wdowiej Zagrodzie.

Następnie córka, ta blada, nieśmiała dziewczyna z maleńkim dzieckiem na ręku.

To ona miała przejąć dwór ze wszystkimi gruntami, pastwiskami, prawem do wyrębu

drzewa w lasach, połowu ryb i polowań oraz górskie pastwiska.

Ale wciąż jeszcze pozostawała co najmniej połowa całego majątku.

Cztery mniejsze zagrody, trzy z nich pochodzące z dóbr byłego proboszcza, dziewięć

zagród komorniczych, dwie ze świeżo wykarczowaną ziemią.

Sześć ósmych części udziału w dużym żaglowcu.

Cztery mniejsze łodzie.

Pięćset talarów w srebrze i w gotówce.

Różne renty i należności łącznie warte więcej niż dochody niejednej rodziny.

Wszystko to miało przypaść synowi przebywającemu na obczyźnie, nie wiadomo

gdzie. Tymczasem jego spadkiem miała zarządzać matka lub osoba przez nią wyznaczona.

Drugi syn, który zrzekł się swoich praw, otrzymał mimo to sporą posiadłość nad fior-

dem, połowę znajdującego się w głównym dworze inwentarza, dwa konie, jedną prawie nową

czterowiosłową łódź zbudowaną w Ornes przez najlepszych nad tym fiordem szkutników.

Amelia zagryzała wargi.

Gdyby to od niej zależało, Bendik dostałby trzecią część całego majątku. Domyślała

się jednak, że on tego nie zażąda. Rozumiała, że w złych chwilach będzie przeklinał pamięć

ojca, bo to przecież on związał ich oboje tym przeklętym węzłem krwi.

A teraz nie ma go wśród żywych.

Więzy jednak są wieczne, nierozerwalne i nikt ich nie usunie.

Amelia stwierdziła, że głos pisarza ucichł.

Pióro skrzypiało na pięknym papierze.

Zobaczyła, że matka podaje jej dokument.

Teraz tylko podpis, a jej przyszłość zostanie przypieczętowana. Będzie musiała opu-

ścić tamten brzeg z biednymi ludźmi, opuścić ów piękny, nowy dom, wszystkich, których

zdążyła poznać w bólu i radości.

Opuścić Marię i Randara.

background image

Wrócić do domu?

Poczuła pióro w dłoni, to małe, lekkie narzędzie przerażało ją.

Widziała przed sobą ojca, jego łagodne oczy, to jego spokój przytłumił wybuch matki,

to ojciec przekonał matkę, że Amelia musi sama o sobie decydować.

Zdawała sobie sprawę, ile go to wszystko musiało kosztować. Wiedziała, że oddałby

życie za to, by córka wróciła do domu, za nic na świecie jednak do niczego by jej nie zmu-

szał.

Och, tatusiu, dlaczego byłam taka uparta?

Paliło ją w piersiach, może to właśnie jej wybór i jej niezłomna wola były dla niego

zbyt trudnym doświadczeniem. Może to na niej spoczywa odpowiedzialność za jego śmierć,

może mogła była go oszczędzić i dać mu jeszcze parę lat życia?

Napisała swoje nazwisko, na papierze wyglądało bardzo obco.

Amelia Karlsdatter Oppdal, właścicielka Karlsgard, dawniej zwanego Wdowią Zagro-

dą. Zarządzająca majątkiem Vildegard, co ma czynić razem z pastorem i radą parafialną. Mar-

ja na razie pozostawała właścicielką szpitalika, ale w kontrakcie już teraz zapisała go w spad-

ku wsi Ta piękna zagroda na zawsze będzie służyć okolicy jako szpitalik, dom dla ubogich,

może również szkoła stanie się w przyszłości bardziej oficjalnym przedsięwzięciem. To

wszystko zostało zapisane jako jej wola i warunek przekazania wiejskiej społeczności tej czę-

ści majątku. Amelia może prowadzić szpitalik razem z matką, jeśli zechce.

Marja odetchnęła głośno, kiedy Amelia oddała dokument pisarzowi.

Tęgi mężczyzna mrużył oczy, kiwał głową na poły z uznaniem, na poły z niechęcią.

Panie piszą pięknie, naprawdę pięknie To jego podpis był chwiejny i niewyraźny.

- W porządku - rzekł. - Tak więc pozostały nam jeszcze oświadczenia w sprawie zmia-

ny nazwiska i podatków, zeznanie dla zarządcy prowincji i rejestracja udziałów w statku. A

przy okazji, czy wasz statek jest pod rozkazami wojska?

Marja potrząsnęła głową.

- Teraz nie. Ten obowiązek został już wypełniony. Teraz statek jest w drodze do

Włoch, wiezie suszoną rybę.

Pisarz chrząknął, wyraził swoje uznanie. Tak się zarabia pieniądze w tych niespokoj-

nych czasach, jeśli tylko los pozwoli uniknąć jakiegoś nieszczęścia, zwłaszcza morskich pira-

tów.

Nagle rozległ się rozpaczliwy wrzask małej Hanny. Zaraz też usłyszeli pospieszne

kroki na schodach, dziewczyny z kuchni biegły na wyścigi, żeby uciszyć dziecko. Amelia

background image

podniosła się z miejsca, szybkimi ruchami podpisała ostatnie papiery, przeprosiła i wyszła,

życząc zebranym dobrej nocy.

Mała miała siedem miesięcy, była pulchną, zadowoloną dziewczynką, która wiedziała,

skąd czerpać radość życia. Jadła zupę mleczną, gryzła chleb i piła mleko, ale rozjaśniała się

niczym słoneczko, widząc, że mama rozpina suknię na piersiach. Te krótkie, spokojne chwile

karmienia dziecka w jakiś cudowny sposób wyciszały Amelię, dziecko pocieszało ją swoją

ufną obecnością. Teraz, kiedy nad domem ciążył cień śmierci, promienny, niewinny uśmiech

małej Hanny był jedyną radością w życiu Amelii.

Słyszała, że pisarz wciąż jeszcze rozmawia z jej rodziną. Marja chciała, żeby wszystko

zostało dokładnie wyjaśnione. Babka zaś martwiła się, że córka zostawiła sobie jedynie statek

i ewentualne dochody, jakie on przyniesie. A jeśli statek zatonie albo towary ukradną piraci

czy zdarzy się inne nieszczęście... wtedy Marja zostanie z pustymi rękami. Jedyne, co prócz

tego sobie zapewniła, to prawo do mieszkania w Vildegird do końca swoich dni.

Ale przecież wiedziała, że Amelia się nią zaopiekuje.

Miała wrażenie, że w ostatnich dniach starość nieoczekiwanie zbliżyła się do niej. Na-

gle została wdową, babcią, samotną kobietą w czarnym żałobnym stroju. Czuła się tak strasz-

nie zmęczona i wyczerpana. Jakby Karl, odchodząc, zabrał ze sobą całą jej radość życia...

Pisarz zauważył, że kobiety są blade i z pewnością bardzo utrudzone. Dawny kat nale-

wał wino z karafki, zanim poczęstował pisarza, podał najpierw kieliszki swoim paniom.

- Tak więc wszystko zostało postanowione i wyjaśnione, ufam, że z pożytkiem dla

wszystkich zainteresowanych.

Uniósł kieliszek, panie w milczeniu skinęły głowami, zanim każda upiła trochę wina.

Weszła pokojówka i zaprosiła go na posiłek w pokoju obok. Drzwi zamknęły się za

nim, zdążył jeszcze zobaczyć twarz gospodyni, wspinającej się na palce, by zdmuchnąć lampę

palącą się nad wielkim stołem.

- Mamo... Tato... jak dobrze mieć was przy sobie, tutaj... Maryjka zostawiła siedem

palących się świec. Dawały pod dostatkiem światła teraz, kiedy wszystko już zostało przeczy-

tane i złożono wszystkie podpisy. Przestronny salon pogrążył się w półmroku. Tylko w rogu

przy kominku było jaśniej. Troje ludzi usiadło blisko siebie na okrytych miękkimi skórami fo-

telach. W pokoju panowało przytulne ciepło, nagrzane kamienie pieca jeszcze długo po wyga-

szeniu ognia ogrzewają pomieszczenie. Mimo to obie kobiety otulały się szczelnie szalami,

jedna miała tkany w domu z farbowanej na niebiesko wełny, druga lżejszy i cieńszy o pięk-

nych wzorach.

- My też bardzo się cieszymy, że możemy tu być - rzekła Maria cicho.

background image

Mocno trzymała rękę Randara, głaskała czule jego zniszczoną, popękaną skórę. On

sam siedział w milczeniu, z półprzymkniętymi oczyma, Marja jednak odczuwała jego obec-

ność niczym ciepłą narzutę.

- Mam tyle wspomnień związanych z tym miejscem... nie wiem... czy zdołam się od

nich uwolnić...

Marja widziała, że twarz matki się zmienia, że mięsień na szyi się napina, a w kąciku

warg drga jakiś nerw.

- Musiałaś znieść wielką niesprawiedliwość, mamo. Ale wszystko zostało wyjaśnione,

możesz naprawdę chodzić z podniesioną głową!

Maria skinęła głową z bladym, bolesnym uśmiechem.

- Tak... z wysoko podniesioną głową... bękart z Bergaheim, pomyśleć, że moje potom-

stwo należy do najznakomitszych mieszkańców wsi. Czy to nie dziwne zrządzenie losu? Pa-

lec Boży...

Marja poczuła, że jej serce uderza ostrzegawczo. Coś w głosie matki sprawiło, że za-

częła podejrzewać, iż ona nie wie.

Że matka nie zna prawdy o swoim pochodzeniu.

Że chyba nigdy nie widziała tamtych starych kart z kościelnej księgi, tych kart, które

Mogens musiał kiedyś wyrwać, a które przetrwały w ukryciu.

Revelin popełnił ten sam grzech, wyrwał kolejną kartę. Postąpił tak ze złej woli, by na

zawsze wymazać fakt, że to małżeństwo zostało kiedykolwiek zawarte i dzięki temu po

śmierci Mogensa pozbawić ją spadku.

Mogens miał inne powody.

Może wyrwał te strony już wtedy, kiedy Maria przybyła do niego jako młoda uczenni-

ca. Był winien tę przysługę Liv, ponieważ Liv uratowała życie jego córce. A potem okazało

się, że Maria jest największą pociechą i światłem życia Mogensa.

Maryjka otworzyła usta, chciała zapytać, co matka wie, ale rozmyśliła się.

Tamta patrzyła na nią zdziwiona.

- O co chodzi? Nie sądzisz chyba, że reaguję na określenie „bękart”? - Z wolna potrzą-

sała głową, zaskoczona dziwną zmianą w twarzy córki. Maryjka myślała widocznie o czymś,

co ożyło w niej, kiedy matka wspomniała o bękarcie z Bergaheim. - Dawno już przestałam się

nad tym zastanawiać, moje dziecko. Nie powinnaś się martwić. Ale minęło wiele lat, zanim

przyjęłam do wiadomości, że matka nigdy nie powie mi prawdy. Potem umarła i zabrała ją ze

sobą do grobu. Myślę, że nikt już wtedy nie pamiętał, kto uwiódł tę dziewczynę, dziecko jesz-

background image

cze. Miała przecież zaledwie dwanaście lat, mieszkała sama... tylko stary dziadek się nią opie-

kował... mój Boże, co za los...

Mar ja miała wrażenie, że uczucia ją rozsadzą.

Prawda paliła ją w gardle, chciała się wyrwać na światło dzienne. Ale coś ją powstrzy-

mywało, wpatrywała się w twarz matki, oczekiwała jakiegoś znaku. Ostrożnie, zanim Maria

zdążyła coś powiedzieć i może zmienić temat, zapytała:

- Czy było ci bardzo ciężko żyć, nie znając imienia ojca?

To pytanie miało dla niej podwójne znaczenie, ale przecież Amelia i Karl Martin za-

wsze mieli kogoś, kogo nazywali ojcem.

Maria długo siedziała bez ruchu. Oczy jej błyszczały, mieniło się w nich światło świec

i sprawiało, że zmarszczki wydawały się głębsze niż za dnia.

- Owszem - odparła prawie niedosłyszalnie. Uniosła w górę głowę o srebrnoblond

włosach.

- Dręczyło mnie to dzień i noc, dopóki nie znalazłam swego domu tam nad fiordem,

ale teraz już o tym nie myślę, prawie nie myślę...

Marja powoli wypuściła powietrze z płuc. Smutek w drżącym głosie matki nie pozo-

stawiał wątpliwości. W ciągu krótkiej chwili uświadomiła sobie, że prawda będzie pewnie

jeszcze cięższa do dźwigania. Ale przecież Maria nigdy nie znała dziadka swojej matki.

Swego ojca.

Wciąż bała się, że uczucia ją zadławią.

- Mamo, ja wiem, kim on był. Ale to nie jest piękna opowieść.

Maria wpatrywała się w córkę, jakby nie wierzyła, że tamta mówi prawdę.

- W jaki sposób... kto...? Córka znowu wciągnęła powietrze, długo obracała w ustach

słowa, zanim w końcu je wypowiedziała.

- Księgi kościelne... Tam wszystko zostało opisane.

- Ależ ja szukałam! Prawie natychmiast gdy tylko przyszłam do Mogensa, miałam za-

ledwie szesnaście czy siedemnaście lat... ale tam nic nie było, brakowało stron! pytałam Mo-

gensa, pamiętam bardzo dobrze, ale on mi nie odpowiedział...

Ból wykrzywił Marii twarz, puściła dłonie Randara, wymachiwała rękami w powie-

trzu, jakby chciała się bronić.

On pochylił się do przodu, spojrzenie miał czyste a kiedy napotkał wzrok córki zawie-

rało się w nim ostrzeżenie.

Ona zerwała się z miejsca, odwróciła się gwałtownie, stanęła przed nimi udręczona.

- Och, mamo, nie powinnam była.

background image

Oczy Randara miotały skry.

Marja ukryła twarz w dłoniach.

Ale musiała znowu spojrzeć na matkę. Kiedy szeptała te okrutne słowa, widziała, jak

twarz tamtej kurczy się w bólu, jakby jej ktoś wymierzył bolesny cios.

- To był dziadek Liv, stary Andreas Bergaheim. On... ją pohańbił. Do końca życia nie

otrząsnął się z koszmaru, nie pogodził ze stratą syna. Cała wieś była przekonana, że Liv rów-

nież zginęła, spadając z urwiska, on tak ludziom powiedział.

Maria z trudem wciągała powietrze. Znowu chwyciła dłonie Randara. Maryjka widzia-

ła, jak jej pobielałe paznokcie ranią zgrubiałą skórę na rękach męża. Musiało go to boleć, lecz

Randar siedział bez ruchu.

- O Boże... o mój Boże... to niemożliwe... Ale i mąż, i córka wiedzieli, że okrutna

prawda do niej dotarła.

- Mama... moja biedna mama, ona musiała dźwigać ciężar większy, niż ktokolwiek

przypuszczał...

Marja skinęła ze smutkiem.

- Tak, to prawda, Liv nie miała lekkiego życia, a potem jeszcze utraciła męża i syna.

Maria uniosła głowę, wpatrywała się w niespokojne płomyki. Jedna ze świec miała w

środku dziurę, została źle odlana i wosk spływał teraz na lśniący blat stołu.

- Dręczył ją wstyd... tak, wstydziła się, teraz to rozumiem, a jednocześnie nie rozu-

miem. Była przecież tylko dzieckiem, a on... jej dziadek... to jakiś diabeł.

Maryjka nie chciała wyjawiać matce więcej szczegółów, odczuwała pustkę w głowie,

jakby to zmartwienie było wyjątkowym ciężarem dla jej obolałego serca.

Maria jednak zapytała:

- Czy ludzie we wsi wiedzieli? Maryjka raz jeszcze skinęła głową:

- Wiedzieli. Przynajmniej niektórzy. Ci, którzy znieśli na dół zwłoki. Ci, którzy my-

śleli, że dziewczynka zginęła w wypadku. Ludzie z Solgarden i jeszcze parę osób. No i pro-

boszcz.

Maria głośno przełknęła ślinę.

- Tulva... moja dobra Tulva, chciała oszczędzić mi bólu, nigdy o niczym nie wspo-

mniała.

- Nie mogę zrozumieć, że Liv nie zdecydowała się wyjawić ci prawdy. Zwłaszcza kie-

dy miałaś tu znowu zamieszkać... Mogła się przecież spodziewać, że prędzej czy później się o

to potkniesz, że ktoś powie za dużo...

Maria zaprzeczyła ruchem głowy.

background image

- Nie. Teraz wiem, że Mogens obiecał jej dochować tajemnicy. Dlatego odpowiadał

mi tak wymijająco. Z pewnością wymógł też na innych, żeby milczeli. Wyrywając kartki z

kościelnej księgi ryzykował wiele, może nawet sutannę...

- On cię kochał? - zapytała Maryjka, ostrożnie spoglądając spod oka na Randara.

To on jej odpowiedział:

- Tak. Pastor ją kochał. Ponad życie.

I tylko oni oboje wiedzieli, co kryje to proste, wyświechtane określenie. Maryjka nie

domyślała się nawet żadnej tajemnicy związanej ze śmiercią Mogensa, z ulgą patrzyła, że

matka prostuje się na krześle i wygląda spokojniej.

- Liv chciała oszczędzić ci świadomości, że zostałaś...

Maryjka umilkła spłoszona.

- Poczęta w kazirodztwie - dokończyła Maria.

- O mój Boże... Ludzie by ci chyba nie dali spokoju, gdyby wiedzieli...

Głos Maryjki był matowy i ochrypły, starała się pomóc matce znaleźć jakieś wytłuma-

czenie milczenia Liv.

Maria odpowiadała cicho, mówiła jakby w pustkę, ze zdziwieniem, sama do siebie.

- Wtedy ludzie zabijali takie dzieci albo wysyłali je do domu dla wariatów. Dzieci

grzechu, owoc najstraszniejszego przestępstwa. Myślę, że to by się mogło zdarzyć i dzisiaj, w

tej wsi, kiedykolwiek Ludzie się boją... dzieci poczęte w takim grzechu przerażają ich.

Maryjka usiadła obok krzesełka matki, z wahaniem przytuliła policzek do jej ramienia.

Stwierdziła, że ciało tamtej jest napięte i sztywne. Przypomniała sobie ów strumień gorąca,

który przepływał przez jej ręce, kiedy dotykała starego, obolałego ciała Kari. Później już nic

podobnego jej się nie przytrafiło. Widocznie tamta zdolność była nikła, objawiła się tylko raz,

kiedy ona sama dopiero zaczynała życie i miała mnóstwo sił. Stało się to tak dawno temu,

wprost trudno uwierzyć, że w ogóle kiedykolwiek tego doświadczyła. Dałaby wiele, żeby po-

czuć tę niezwykłą silę właśnie teraz, bo może zdołałaby złagodzić udrękę matki.

Amelia ma taką siłę.

Teraz z pewnością śpi, przez cały dzień wyglądała tak, jakby lada moment miała się

załamać.

Maria nie widziała już ani córki, ani męża, zatopiła się we własnych myślach. Nie za-

reagowała nawet, kiedy Randar przytulił ją do siebie i zaczął głaskać po głowie.

- Myślę, że powinniśmy się położyć. To był bardzo ciężki dzień - szepnęła Maryjka.

background image

- Idź, moje dziecko - Randar uśmiechnął się blado ponad głową żony. - Postaraj się

wypocząć, pamiętaj, że jesteśmy przy tobie. Staraj się szukać pociechy we wspomnieniach,

bo miałaś męża, o którym nie można zapomnieć.

Podziękowała mu skinieniem głowy. Proste słowa Randara zawierały w sobie tak jej

teraz potrzebną pociechę.

Maryjka sama była bardzo zdziwiona, że tej nocy zasnęła tak szybko i obudziła się

oszołomiona dopiero, kiedy słońce stało już wysoko na niebie. Światło wpadało przez okno i

kładło się na wielkim, na pół teraz pustym małżeńskim łożu.

Maria robiła długie wycieczki, ludzie ze wsi widywali ją i nie mogli się nadziwić.

Żyło jeszcze kilkoro takich, którzy pamiętali ją jako żonę tutejszego pastora, ci kłaniali się

niepewnie, jakby z lękiem, ze spuszczonym wzrokiem i bezradnie zwieszonymi rękami. Od-

wrócili się od niej plecami, ratowali spokój swoich domów i własną opinię, zamykając przed

nią drzwi, kiedy nowy proboszcz zaczął prześladowania. Odeszła z tej wsi ze swoją córką i

nikt się wtedy z nią przyjaźnie nie pożegnał, nikt nie życzył jej szczęśliwego powrotu.

Mój Boże, ile to już lat, myślała Maria z goryczą. Minęło życie całego pokolenia.

Pożyczała sobie na te spacery laskę Randara. Lubiła trzymać ją w ręce, a poza tym stą-

pała pewniej.

W ten piękny jesienny dzień chciała pójść aż nad głębię. Chciała przejść przez wznie-

sienia, dotrzeć na wysoki brzeg nawet, gdyby był trudno dostępny. Pragnęła zobaczyć miej-

sce, w którym kiedyś podjęła grę, ryzykując życie, miejsce, z którym wiązały się słodkie

wspomnienia i niebezpieczne sny.

Dotarła do niego i oparła plecy o pień wielkiego drzewa.

Siedziała i spoglądała na dół, na ciemną wodę głębi, po której teraz pływały złociste i

czerwone liście. Woda wyglądała na zimną, była czysta, ale jakaś mroczna. Nie płynęła już

tak wartko jak dawniej, na kamieniach nie było płatów białej piany, fale toczyły się spokojnie

w dół, byle dalej.

We wspomnieniach ożyły tamte dni, usta Marii zacisnęły się boleśnie.

Potem myśli powróciły do teraźniejszości, do tego, co spotkało jej małą rodzinę w cią-

gu ostatnich, tak dramatycznych tygodni. Wciąż jeszcze zdarzało się, że Maria wzdychała głę-

boko i dziękowała Bogu, że pozwolił jej wrócić do domu, zanim się to wszystko stało. Amelia

by się bez niej zagubiła, a córce potrzebna jest bardziej, niż mogła kiedykolwiek mieć nadzie-

ję. Ma więc ręce pełne roboty i na szczęście dość sił, by to udźwignąć.

Mój ojciec był dziadkiem mojej matki. Trudno to pojąć... to historia niczym koszmar-

ny temat jakiegoś malowidła, które ma straszyć ludzi piekłem.

background image

Moja mama, Liv, co ona właściwie odczuwała? Dlaczego z nikim nie podzieliła się

swoją udręką? Musiała potwornie cierpieć, musiały ją prześladować straszne myśli, musiała

odczuwać ból trudny do wyobrażenia. Mała, bezbronna dziewczynka. Odizolowana od ludzi,

którzy myśleli, że nie żyje.

Maria zaciskała zęby, aż zgrzytało.

On musiał to wszystko zaplanować.

Powiedział ludziom, że cała rodzina zginęła w wypadku, ukrył jednak wnuczkę, by ją

wykorzystać.

Maria, płonąc ze wstydu, zamknęła oczy, czuła gorycz w ustach, nienawidziła własne-

go ojca. Nie po raz pierwszy przyłapała się na tym, że zastanawia się, czy wszystkie niezwy-

kłe cechy jej natury są rezultatem kazirodztwa.

I zawsze wtedy oczyma duszy widziała Amelię, historia tej dziewczyny jest przecież

podobna...

Może nie aż taka tragiczna, bo przecież Amelia pokochała swego przyrodniego brata,

nie wiedząc, że łączą ich więzy krwi.

Ale związek był tak samo niebezpieczny, grzeszny, przeciwny naturze...

Na szczęście mała Hanna wygląda całkiem normalnie. Podobnie zresztą jak ja, pomy-

ślała Maria zdjęta lękiem. Ciekawe, co ją w życiu czeka? Czy to moje grzeszne pochodzenie

ściągnęło na mnie wszystkie nieszczęścia i ból? Może to była kara?

Nie, nie mogła w to uwierzyć. Grzech obciążał tylko dziadka, nikt nie powinien są-

dzić, że jest inaczej.

Jak on mógł wyglądać?

Ostrożnie badała palcami policzki i oprawę oczu.

Czy jestem do niego podobna?

Spojrzeć w jego starczą twarz, zobaczyć, oblicze człowieka, który dał jej życie. Był

potworem, to prawda, ale mimo to Maria znowu odczuwała tęsknotę, by poznać dokładniej

własne korzenie.

Nie znała ojca, nie znała dziadków, nie miała rodzeństwa.

Liv też nie miała.

Obie jednak mogły się cieszyć córkami, które przekażą życie nowym pokoleniom i za-

dbają, by ci, których urodzą, nie cierpieli z powodu braku bliskich krewnych.

Maria podniosła się z wolna, ciało miała obolałe po długiej wędrówce, wiedziała jed-

nak, że droga w dół będzie łatwiejsza. Dopiero teraz spojrzała na pień drzewa, pod którym

odpoczywała.

background image

Prawie niedostrzegalny znak.

Poczuła skurcz w sercu, ogarnęła ją radość.

O mój Boże, to jeszcze tutaj jest!

Bardzo by chciała pokazać to Randarowi, zgrubienie przypomniało litery, których go

nauczyła, to on wyciął je w drewnie głęboko i wyraźnie.

Istniały tu przez cały czas, wysoko, bo drzewo wyrosło.

Maria uśmiechała się niemal skrępowana, przypominała sobie potajemne spotkania

nad tą głębią. Śpiewała cichutko, schodząc ścieżką w dół do wsi.

Wdowia Zagroda jaśniała na wzgórzu, nazywała się teraz Karlsgard, Dwór Karla, i

pięknie wyglądała w jesiennym słońcu, chylącym się właśnie ku zachodowi.

Myślała: Muszę się zająć małą Hanną. Ma ona więcej ze mnie, niż sądziłam. Biedne

dziecko, które nic nie wie o swoim strasznym pochodzeniu. Boże, spraw, żeby się nigdy o

tym nie dowiedziała, chociaż ja sama nie chciałabym, żeby Maryjka nie powiedziała mi praw-

dy.

Mar ja przyjmowała kolejne potoki odwiedzających ją przyjaznych ludzi, przybywają-

cych z daleka i z bliska, ludzi, których nigdy nie spotkała, a którzy przedstawiali się jako part-

nerzy Karla w interesach lub po prostu jego znajomi. Przychodzili tacy, którym on był coś wi-

nien, inni zamierzali spłacić zaciągnięty u niego dług, o którym Maryjka nie miała pojęcia.

Przeważnie jednak przybywali, bo chcieli okazać jej życzliwość, ten i ów wstępował po dro-

dze z jarmarku w Solvorn. Spędzali w Karlsgard noc, zjadali posiłek, o którym długo nie mie-

li zapomnieć.

Wdowa przyjmowała ich ze smutną twarzą, ale trzymała się tak prosto i poruszała tak

zwinnie, że wszystkim musiało to imponować. Zdarzało się, że zapominali o grzeczności i

szeptali między sobą, że Marja z Karlsgard z pewnością niedługo pozostanie samotna.

Chyba że sama będzie tego chciała.

Była to najwyraźniej kobieta wielce zmysłowa, nigdy jednak nikt nie słyszał, żeby

sprzeniewierzyła się małżeńskiej wierności. To dobra kobieta, przyznawali. Oczywiście, ma

swoje fanaberie, mówi za dużo i za głośno. Ale z tym można chyba żyć. Zwłaszcza jeśli przy

okazji dostanie się też jej majątek...

Mar ja wiedziała, co ludzie gadają, ale starała się, by jej to nie raniło. Uśmiechała się z

goryczą sama do siebie, ci, którzy tak się na nią gapią, powinni by wiedzieć, jak niewiele po-

siada.

background image

Pisarz pary z ust nie puści, tego była pewna. Ale kiedy dokumenty zostaną odczytane

na tingu, ci ciekawscy ludzie, pełni przypochlebnych słów, będą musieli znaleźć sobie inny

temat do rozmów.

Za każdym razem, kiedy widziała matkę, doznawała skurczu serca Ostatnio Maria zro-

biła się taka cicha, wciąż pogrążona w zadumie. Może tęskniła za domem. Zabierała Amelię

na wędrówki po okolicy, pokazywała jej miejsca, które niegdyś miały dla niej znaczenie.

Chyba zaprowadziła ją do małej kamiennej groty, gdzie ukryła czarownicę Annę. Czarowni-

cę, która dała jej ów dziwny łańcuszek, kawałek niezwykłego naszyjnika, co to go Maryjka w

czasach biedy sprzedała karczmarzowi za krowę i poparcie. Wprost niewiarygodna historia,

ale nieco później okazało się, że to właśnie Kari posiadała brakujący fragment, ten, który An-

na zawiesiła kiedyś na szyi swojej małej córeczki.

Kari nigdy się nie dowiedziała prawdy.

Anna była jej matką, przez te wszystkie spędzone wśród obcych lata myślała, że roz-

bójnicy lub może jakiś drapieżnik porwał ją w górach.

Marja stała w swojej sypialni, przez okno wpadał snop słonecznego światła. Dzisiaj

mężczyźni wynieśli stąd wielkie łóżko. Małżeńskie łoże jej i Karla, nikt inny nie będzie się w

nim kochał. Na to miejsce wnieśli inne, równie wygodne, ale nie takie ładne.

Takie wystarczy Amelii i Arntorowi, myślała, marszcząc nos.

Opróżniała szafy i kufry, przenosiła swoje rzeczy do niewielkiego pokoiku na dole za

kuchnią. Tam będzie mieszkać, kiedy od czasu do czasu odwiedzi młodych.

Odczuwała to wszystko jako wielką ulgę.

Nie pozwoli sprzedać małżeńskiego łoża, nie zniosłaby nawet myśli o tym. Tego łoża

nikt nie może już używać! Kazała je rozebrać na części i złożyć na stryszku w oborze. Potem

się jednak rozmyśliła i poleciła ludziom, by przenieśli je do Oppdal - Plassen.

Nikt tam teraz nie mieszkał, obora została rozebrana, mały domek był jednak w do-

brym stanie i tam Marja poleciła umieścić łóżko Karla.

Kolejne noce w Karlsgard miała spędzić na wąskiej kozetce z grubo ciosanego drew-

na.

Kiedy rodzice zamierzali już wyjeżdżać, Randar poprosił córkę, by wyszła z nim na

dziedziniec, i poprowadził ją do szopy za budynkiem, w którym przechowywano narzędzia.

Stało tam bardzo piękne, nowe łóżko, węższe i nie takie bogate, ale też ozdobione

licznymi rzeźbami.

Marja otworzyła usta ze zdumienia, spoglądała to na łóżko, to na ojca.

- Wziąłem sobie do pomocy paru ludzi, macie tu we dworze zdolnych cieśli...

background image

Marja jęknęła, podeszła do mebla.

Głaskała wyrzeźbione kwiaty i jelenie w biegu, kontury były gładkie i śliskie.

- Tato, to niewiarygodne. Jak zdołałeś... w ciągu zaledwie kilku dni?

Musiała go uściskać, musiała mu okazać, jak bardzo się cieszy i jak ceni to arcydzieło.

- Ech, najlepsze pomysły ściągnąłem z twoich mebli, moje dziecko. A poza tym do-

brze, jeśli stary człowiek ma jakieś zajęcie...

- Stary człowiek, no wiesz! Dla mnie ciągle jesteś młody, oszukujesz nas po prostu,

chcesz nam wmówić, że jesteś zmęczony i z trudem chodzisz, a tymczasem pracujesz jak sza-

lony i robisz takie cudo!

Randar pochrząkiwał zadowolony. Lubił wyraz zaskoczenia i podziwu w jej oczach.

Cieszył się, że kiedy jego już nie stanie, córka będzie spać w łóżku, które on własnoręcznie

zrobił i ozdobił rzeźbami.

Maryjka nie przestawała dziękować, oczy jej teraz lśniły, domyślał się, że radość mie-

sza się ze smutkiem, bo łóżko będzie jej też nieustannie przypominać, co utraciła.

Wdowie łoże, pomyślał ze smutkiem.

Co za los, nikt by nie życzył czegoś takiego własnej córce. Ale Maryjka jest chyba na

tyle silna, by się podnieść, może za następnym zakrętem jeszcze czeka na nią szczęście?

Niech no się tylko trochę otrząśnie z żałoby, to może zdoła dostrzec nowe możliwości.

- Wdowie łoże - szepnęła Maryjka zdławionym głosem, ale wargi uśmiechały się bla-

do, a przed oczyma duszy przesuwały się dobre wspomnienia.

Randar nie był zaskoczony, Maryjka zawsze umiała znaleźć słowa dla wyrażenia my-

śli innych, odziedziczyła to z pewnością po matce.

Z wieżyczki dotarł do nich dźwięk dzwonka wzywającego ludzi na posiłek. A może to

ostrzeżenie, że ktoś obcy znajduje się na dziedzińcu? W ostatnim czasie Marja często słyszała

ów dzwonek. Westchnęła, zastanawiała się niechętnie, kto też może to być. Z niecier-

pliwością wyglądała dnia, gdy będzie się mogła nareszcie pozbyć maski, ukrywającej praw-

dziwe uczucia, będzie mogła płakać, szlochać, krzyczeć, przeklinać.

Wiedziała jednak, że taki czas prawdopodobnie nigdy nie nadejdzie.

W końcu strumień odwiedzających ustał, powracała zwykła, szara codzienność. To już

dziewięć dni, odkąd Karla złożono w ziemi, i Amelia zaczynała odczuwać niepokój. Myślami

coraz częściej wracała do Vildegird, do Bendika i Synnevy, do Arntora.

Czas Synnevy zbliżał się nieuchronnie, pozostało chyba nie więcej niż dwa, trzy tygo-

dnie. Trzeba wracać jak najprędzej, bo kto wie, co się może stać pod ich nieobecność?

Amelia musi tam jechać choćby po to, by przygotować pożegnanie.

background image

ROZDZIAŁ VII

Maria i Randar wrócili do domu. Ona raz jeszcze stalą na dziobie łodzi i patrzyła w

stronę Meisterplassen, wspominała falę gwałtownych uczuć, która przepełniała ją poprzednim

razem w tym samym miejscu. Coś podobnego działo się z nią i teraz, tylko że radość była jak-

by pełniejsza.

Meisterplassen leżało bezpiecznie pod wysokimi szczytami, pola były brunatne i pu-

ste, skończono już wszystkie jesienne prace. Dostrzegała, że mała szopa koło obórki została

wypełniona po dach, dodatkowe zabezpieczenie przed głodem nadchodzącej zimy. Może nie

potrzebowali już tego robić, może mogli sobie kupić wszystko, co potrzebne, pieniędzy mieli

przecież pod dostatkiem. Ale w takim razie może inwentarz innych ludzi by głodował. Żaden

chłop nie ma na przednówku paszy w nadmiarze. A wtedy zwierzęta są głodne, nawet jeśli lu-

dziom powodzi się nieźle i najadają się do syta.

Maria usłyszała, że Randar westchnął głęboko.

Chyba wracał tu z ulgą. Przez cały czas w Lyster chodził z pochyloną głową, nie bar-

dzo miał czym zająć ręce. On też miał stamtąd bolesne wspomnienia, pewnego dnia opuścił

ją, odjechał, nie czekał na brzegu, jak się umówili.

Teraz uśmiechał się szeroko, dom żałoby został za nimi i nawet Amelia stała z uśmie-

chem na wargach.

Wyszczuplała w ostatnich dniach, nawet dziecka nie miała siły karmić. Mała Hanna

krzyczała zirytowana przy kolejnych próbach. Maria podejrzewała, że pokarm się skończył.

Śmierć ojca ciężko dotknęła Amelię, Maria widziała jednak, że wnuczka się nie załamie. Ze

zdumiewającą siłą wracała do codziennych spraw, zdarzało się już, że zaczynała się śmiać,

zwłaszcza kiedy dziecko gaworzyło i mówiło do niej coś tym dziwnym językiem, który

wszystkie matki instynktownie rozumieją.

- Spójrzcie, na Dużej Kopie leży śnieg! - Randar wskazywał ręką. - Zima nie da na

siebie czekać w tym roku. Przeczuwałem to, bo bagienne maliny zakwitły tego lata bardzo

wcześnie. A na świętego Bartłomieja na niebie pojawiły się czerwone smugi...

Maria roześmiała się, z czułością szturchnęła go w bok.

- Mhm. A jeśli w czerwcu zdarzają się przymrozki, to lato będzie późne.

Randar prychnął urażony, zaraz jednak on również się uśmiechnął i klepnął żonę

otwartą dłonią w pośladek.

Amelia wdychała głęboko świeże morskie powietrze.

background image

Patrzyła ponad powierzchnią wody na daleki kamienisty brzeg.

Zauważyła już chatę Arntora, ale ludzi żadnych nie widziała. Za daleko. Widziała na-

tomiast konia wspinającego się ku Stedjebakken z gigantycznym ładunkiem siana na grzbie-

cie. Las nad rzeką mienił się różnymi odcieniami czerwieni.

Udało jej się zapanować nad sobą i nie odwrócić głowy w lewo, kiedy mijali znajomą

zatokę. Nie posłała tam nawet przelotnego spojrzenia, uparcie wpatrywała się w pokryty

świeżym śniegiem szczyt. Nie widziała, czy dom Bendika już skończony ani czy w małym

gospodarstwie już wszystko gotowe do zimy. Nawet gdyby przypadkiem na podwórzu ktoś

stał i wypatrywał wyładowanej po brzegi łodzi, też by nie widziała.

A może on tam stoi?

On albo Synneva.

Amelia skuliła się, za nic nie chciała żadnego z nich zobaczyć. Wtuliła nos w chustkę,

którą otulona była mała Hanna, stwierdziła, że dziecko zasypia.

Poszła sama do wsi, cieszyła się, że serce bije jej tak spokojnie. Tyle czasu minęło od

tamtego wieczoru, kiedy spotkali się z Arntorem i złożyli sobie nawzajem obietnice. Musiała

się uśmiechnąć na myśl o tym, jak on wtedy wyglądał, jakiś zagubiony i skrępowany, zupeł-

nie niepodobny do tego bezczelnego, gwałtownego dzikusa, którego kiedyś tak się bala. Arn-

tor nie jest zły, teraz o tym wiedziała.

Hjordis zresztą też nie. Odkąd Maria złagodziła jej trwające latami bóle, okazywała

wyłącznie wdzięczność i życzliwość.

Amelia cieszyła się, że znowu będzie siedzieć przy ich stole zbitym z nie heblowanych

desek, pić gorącą wodę z odrobiną wódki, słuchać tych szorstko - przyjaznych rozmów brata i

siostry. Arntor i Hjordis stanowili dość osobliwą parę, Amelia wiedziała, że Hjordis chciałaby

przeprowadzić się z nimi do Lyster. Może wiosną, bo teraz nie mogą przecież wyjechać i zo-

stawić Domu Durdei ze wszystkimi mieszkającymi tam ludźmi, którzy zaufali Amelii. Zosta-

ną więc do wiosny, a potem trzy mieszkanki domu będą mogły pomagać Marii.

Po ślubie.

Wyszły już pierwsze zapowiedzi, Amelia cieszyła się, że w niedzielę nie była w ko-

ściele. Mogła sobie wyobrazić nieprzyjemne grymasy ludzi, widziała oczyma wyobraźni, jak

szepczą między sobą i jak spluwają na ziemię przed kościołem. Ale zamieszkujący kamieni-

sty brzeg z pewnością się cieszą, przynajmniej dopóki się nie dowiedzą, że Arntor wyjedzie.

Jarle Raune przejmie pewnie władzę, o którą od tak dawna zabiega. Amelia musiała uśmiech-

nąć się cierpko na myśl o walce, jaką ci dwaj mężczyźni toczą od dawna, a która sprawia, że

niekiedy Jarle Raune wygląda niczym napuszony paw.

background image

Z daleka słyszała przez ścianę głos Hjordis, jeszcze zanim zdążyła zapukać, drzwi się

otworzyły i ukazała się podniecona twarz gospodyni.

- Amelia! Do wszystkich diabłów, ty tutaj? Hjordis wytarła ręce w fartuch, uporządko-

wała potargane włosy. Twarz miała rozgorączkowaną.

- Ale wchodź, wchodź! Biedna Amelia, no i jak ty się czujesz? Musiałaś mieć choler-

nie dużo zmartwień, moja kochana. Chodź, mam właśnie gotowaną wodę...

Amelia poszła za gospodynią, zobaczyła, że Hjordis odsuwa nogą na bok stos wiórów

i chrustu, spędza dotkniętego parchem kota z ławy, na której wylizywał garnek po mlecznej

zupie.

- Arntora nie ma, wiesz. Poszedł gdzieś, on ma tyle spraw na głowie, uff, nastały trud-

ne czasy...

Teraz Amelia zobaczyła, z kim Hjordis rozmawiała tak głośno. Na łóżku Arntora, w

kącie, tuż przy samej ścianie, siedziała jakaś skulona postać. To kobieta, włosy zwisały jej na

twarz, była chuda, cerę miała szarą.

- Durdei!

Amelia patrzyła na nią ze współczuciem. Hjordis z łoskotem przesuwała naczynia

przy ogniu.

- No właśnie, przecież znasz Durdei. Muszę ci powiedzieć, że przyniosła straszne no-

winy. Chciała co prawda rozmawiać z Arntorem, ale to przecież na jedno wychodzi. Opowia-

daj, Durdei!

Kobieta otuliła się szczelnie szarą derką. Nie spuszczała wzroku z Amelii, oczy miała

rozbiegane.

Wyglądała na przestraszoną. Śmiertelnie przestraszoną.

- Uciekłam od gospodarza, od tego parszywego psa. Już dłużej nie mogłam, wolę

umrzeć z głodu...

- Ale chyba nic takiego ci nie grozi - szepnęła Amelia. - Dlaczego nie odeszłaś od nie-

go wcześniej? Zawsze przecież próbowałam ci pomóc.

- Ciebie tam nie było - odparła Durdei z goryczą. - Nie było cię, kiedy chałupa płonęła

ani kiedy dziecko umarło... co, do cholery, chciałaś, żebym zrobiła? Przybiegła do ciebie,

chociaż nikt nie wiedział, czy żyjesz, czy umarłaś? Nauczyłam się polegać tylko na sobie - za-

kończyła stanowczo.

Amelia poczuła niepokój. Durdei była jakaś daleka, nieprzystępna, a jej głos brzmiał

bezbarwnie.

background image

- Niedługo wy też znajdziecie się w gnoju. Wiem o tym, słyszałam rozmowę gospoda-

rza i tych jego brudasów. Mówią, że przepędzą was kijami albo poderżną wam wszystkim

gardła. Jarle się wprowadzi, bo Arntor jest za stary i za słaby.

Hjordis klęła siarczyście, siedząc na kupce polan przy palenisku.

Amelia przyglądała się zaciętej twarzy Durdei.

- Dlaczego przyszłaś tutaj i opowiadasz nam to wszystko?

Durdei patrzyła gdzieś obok niej, wzrok miała zimny, nie było w nim życia.

- To jedyne, co mogłam zrobić, żeby dokuczyć temu workowi gnoju. To jedyne, czym

mogę go ugodzić. On myśli, że jest taki cholernie mocny, i przechwala się, jak wszystko się

zmieni, kiedy odda Jarlemu władzę na brzegu. Jedno i to samo gówno! Wszyscy!

Amelia wierzyła jej. Chociaż przyczyna nie była zapewne taka szlachetna. Durdei sie-

działa tu nie po to, by pomóc Arntorowi. Ale miała dość powodów, by mówić prawdę. Krąży-

ły ponure opowieści o tym, jak jej gospodarz traktuje swoje służące. Żadna, która miała jaki-

kolwiek wybór, długo u niego miejsca nie zagrzała. W ostatnich latach sam musiał się zajmo-

wać swoim gospodarstwem, ponieważ nikt nie chciał iść na służbę do Świni.

Zapytała ostrożnie:

- Co oni zamierzają zrobić? Wiesz może coś więcej? Planują jakiś bunt?

Durdei zdecydowanie potrząsnęła głową.

- Nie. Nic z tych rzeczy, rozmawiają tylko o tym, jak przyjemnie byłoby cię okryć

wstydem w obecności Arntora.

Amelia zadrżała, ale twarz zachowała spokojną.

Hjordis znowu zaklęła jak szewc, przyniosła kubki z piciem, postawiła na stole, a

sama wróciła na kupkę drewna przy drzwiach.

- Musicie bardzo uważać. Nie zasypiajcie, jeśli drzwi nie są porządnie zamknięte na

skobel! I niech Amelia nie chodzi sama! Jeśli Arntorowi nadarzy się okazja, to powinien jak

najszybciej zabić tego gówniarza. Sama bym chętnie to zrobiła...

Amelia przypominała sobie krzywe wargi tamtego człowieka, pamiętała strach, który

ją przenikał na widok oczu Jarlego Runę. Jest młody i pyszałkowaty, i śmiertelnie niebez-

pieczny.

Czuła to od razu, kiedy spotkała go po raz pierwszy wtedy, koło karczmy.

- A ty co teraz zrobisz? Gospodarz będzie cię pewnie szukał, skoro uciekłaś ze służby.

- Może być. Będzie wypytywał ludzi, ale mnie nikt nie widział. Nikt. Na pewno mnie

nie złapie, poza tym tyle łodzi tędy przepływa, ktoś mnie zabierze...

Wyjęła coś spod bluzki, miała tam ukrytą niewielką paczuszkę.

background image

- To tytoń! Najlepszego gatunku! Ukradłam gospodarzowi. Może kupię sobie za to

podwodę.

Amelia musiała się roześmiać.

Siedzi oto przed nią ta dziewczyna, chuda i zmęczona, która nie zaznała w życiu wiele

dobrego. Ale nie zamierza się poddać, widać to wyraźnie, jej głęboko osadzone oczy są ni-

czym stal.

- Powodzenia, Durdei. Dasz sobie radę mimo wszystko. Ciebie nie można załamać, je-

steś silniejsza niż wielu innych.

Durdei skinęła głową, dumna z pochwały.

Amelia zastanawiała się, czy powinna dać tej kobiecie pieniądze, uznała jednak, że to

by było upokarzające. Zgodziły się natomiast, że powinny znaleźć jakiegoś chłopaka, który

popłynąłby na drugą stronę po używaną odzież, która może przydałaby się Durdei.

Ona sama ułożyła się do snu w łóżku Arntora, Amelia i Hjordis obiecały, że ją obudzą,

jak tylko się ściemni.

Tymczasem poszły popatrzeć na ludzi sprowadzających na zimę owce z gór. Co roku

tych ludzi wybierał Arntor. Gospodarze niechętnie dawali pracę mieszkańcom brzegu, ale

akurat przy tym zajęciu byli bardzo użyteczni. Szukali stad w górach i nie dawali za wygraną,

dopóki większość zwierząt nie została zebrana. Każdy gospodarz płacił za to, dając jedno ja-

gnię, i to Arntor rozdzielał mięso i wełnę pomiędzy tuzin swoich współpracowników. Szansę

mieli jedynie ci, których Arntor lubił. To właśnie była część jego władzy: albo napełniał czy-

jeś garnki mięsem, albo człowiek odchodził z pustymi rękami.

Z daleka słyszały beczenie, owce zgromadzono pośrodku wsi, w gospodarstwie Na-

uste. Zostało ich już niewiele, większość gospodarzy mieszkała wyżej w górskich dolinach i

oni mieli od dawna inwentarz pod dachem.

Około siedemdziesięciu zwierząt kręciło się po zagrodzie, były brudne, obrośnięte gę-

stą wełną. Lato skończyło się nieodwołalnie, owce czuły zapach krwi z miejsc, gdzie odbywa-

ło się szlachtowanie, i były niespokojne. Tylko nieliczne z nich dożyją do następnej wiosny,

najstarsze i najchudsze nie mogły na nic takiego liczyć, bo nie przeżyłyby kolejnego głodnego

przednówka, nie miałyby też siły, by urodzić i wykarmić jagnięta.

Amelia zauważyła, że Hjordis, wypatrując, mruży oczy. Miała słaby wzrok, ale nie

mówiła o tym.

- Zdaje mi się, że on stoi tam, przy tym wielkim kamieniu, i patrzy, jak inni zapędzają

owce...

Amelia nie odpowiedziała.

background image

Arntora nigdzie nie było widać. Zresztą innych mężczyzn też było niewielu. Szukała

jakiejś znajomej twarzy, ale jakoś nie dostrzegała zaufanych Arntora.

Z przerażenia serce skoczyło jej do gardła, kiedy zobaczyła czyjeś młode, wyprosto-

wane plecy.

Jarle Runę.

Amelia zatrzymała się gwałtownie, chwyciła Hjordis za ramię.

- To Jarle, Arntora tu nie ma! - Co?

Hjordis też przystanęła. Amelia zawróciła i szybko ruszyła w przeciwnym kierunku,

ani razu nie obejrzała się w stronę owiec. Ciągnęła za sobą Hjordis, szarpiąc ją raz po raz

ostrzegawczo.

- Coś się stało. Arntor zwykle... ten przeklęty pyszałek! Co on znowu zrobił?

Amelia stwierdziła, że gniew Hjordis ma pokryć zwyczajny strach.

Durdei właśnie je ostrzegła. Może za późno. Może Jarle Raune już wykonał decydują-

cy ruch.

- Musimy wracać do twojego domu. Może Arntor przyjdzie, a przynajmniej przyśle

któregoś ze swoich ludzi, żeby nam powiedzieć co się dzieje.

Ruszyły pospiesznie. Amelia miała wrażenie, że czuje na plecach czyjś wzrok, czyjeś

zimne, przenikliwe spojrzenie. Dostała gęsiej skórki, a krew pulsowała boleśnie na szyi.

Czekały blisko dwie godziny, zanim czyjaś pięść z całych sil zadudniła w drzwi. Obie

podskoczyły, Durdei także. Stała już, gotowa do drogi, zamierzała właśnie wyjść, kiedy na

ścieżce przed domem rozległy się kroki.

Przyszedł jeden z ludzi Arntora.

Hjordis pobladła, kiedy szła otworzyć drzwi.

- Co się, do cholery, stało? - syknęła, zanim obcy zdążył się odezwać.

Przybysz chrząkał, jąkał się, ręce trzymał w kieszeniach.

- Spokojnie, baby, nikt nie ucierpiał, nic poważnego w każdym razie. Ale ludzie Jarle-

go na nas polują. Są uzbrojeni w noże, było nas za mało, żeby się bronić gołymi rękami. A te

zasrane chłopy stały tylko i chichotały. Pewno się cieszyli, że w tym roku wykpią się jeszcze

niższą zapłatą niż zwykle...

- To znaczy, że żaden z was nie dostał pracy przy owcach?

Mężczyzna burknął, że nie, zostali przepędzeni do domu niczym zawszone psy z pod-

kulonymi ogonami.

background image

- Ale my się nie poddamy, niech mnie diabli. Chłopaki już czekają, a baby chodzą od

domu do domu, zbierają noże i wszelkie żelastwo. Jarle Raune się przekona, że zadarł nie ze

smarkaczami.

Okrągła twarz nieznajomego była poorana zmarszczkami, spalona słońcem i wysma-

gana wiatrami, naznaczona biedą, ale w szarobrązowych oczach płonął gniew. Amelia wi-

działa go ponad ramieniem Hjordis, nie podobała jej się ta desperacja, z jaką szykował się do

odwetu. Tę walkę łatwo mogą przegrać.

Hjordis zaprosiła przybysza do środka, ale on musiał zaraz wracać.

- Zostańcie tutaj, kobiety. - powiedział tylko. - Przyślemy wiadomość, jakbyście były

do czego potrzebne. Prawdopodobnie jednak będzie dla was najlepiej, jeśli przeczekacie to

wszystko spokojnie.

Durdei poszła z nim, Amelia nawet nie zdążyła się naprawdę pożegnać z tą drobną ko-

bietą, zaraz oboje zniknęli w ciemnościach. Wtedy ona zaczęła się modlić, prosiła Pana, by

już nic więcej złego nie spotkało tej tak bardzo przez los doświadczonej istoty. Ale modlitwa

nie przyniosła wielkiej pociechy.

- No to pewnie niezadługo zobaczymy tutaj Arntora. - rzekła po chwili milczenia

Hjordis. On ledwie się trzyma na nogach, jeśli ja nie stoję tuż za nim.

Amelia wiedziała, że to prawda. A teraz on rzeczywiście potrzebuje wszystkich, któ-

rzy mogliby go wesprzeć. Poczuła, że zaczyna ją przepełniać wola walki. Nagle stało się dla

niej bardzo ważne, by Arntor nie został przepędzony w taki sposób. Przez wiele lat był wo-

dzem, królem. Nie może uciekać ze swojego terenu niczym szczuty psami lis. Powinien abdy-

kować z honorem! Zacisnęła wargi.

- Myślę, że nadchodzą trudne chwile. Ale będą jeszcze trudniejsze dla wspaniałego

Jarlego Raune!

Hjardis miała groźną minę, a optymizm Amelii sprawił, że uśmiechnęła się szeroko. i -

Niech mnie wszyscy diabli, jeśli nie masz racji!

Śmiała się piskliwie, lecz oczy były zmrużone i ciemne, Amelia dostrzegła w nich tyl-

ko strach. Powiedziała więc spokojnie: ] - Hjordis, ty przecież wiesz, że jesteś mi potrzebna?

Chciałabym, żebyś pomagała mi w Vildegird. Hjordis wyglądała, jakby ją ktoś ude-

rzył.

- Teraz, kiedy stałaś się bogatą panią? Nie, dziękuję! Ja się do tego nie nadaję, zostaję

tutaj. Arntor już wystarczająco długo mnie wykorzystywał.

- Ależ Hjordis... nie będzie ci tu chyba dobrze samej... w dodatku ten Jarle...

Hjordis zasznurowała wargi. Odwróciła się od Amelii, zaczęła czyścić paznokcie.

background image

- Dam sobie radę, zawsze sobie radziłam. A poza tym będzie tu twoja babcia. Ona

chyba nie pojedzie, żeby siedzieć na łaskawym chlebie?

Amelia musiała się uśmiechnąć.

- Nie, ona zostaje. Myślę, że ona już się dość najeździła w życiu.

- To dobrze - powiedziała Hjordis. W jej głosie wyczuwało się smutek, pokrywała go

jednak udanym zadowoleniem. Nagle zerwała się z miejsca, deski w podłodze zaskrzypiały.

- Chodź, pójdziemy zobaczyć, co się dzieje! Do diabła, nie możemy tu przecież tak

siedzieć jak zmokłe kury!

Amelia pamiętała ostrzeżenie tamtego mężczyzny, uznała jednak, że i tak nie zatrzyma

Hjordis w domu. Z sercem w gardle biegła za nią, gdy uświadomiła sobie, że Hjordis zmierza

do samego gospodarza Engelan. Więc to tam zebrali się ludzie z brzegu, w samym środku

wrogiego terytorium!

Było co najmniej trzydzieści osób, sami mężczyźni.

Kiedy Amelia i Hjordis weszły do środka, szum rozmów ustał. Twarz Arntora wyglą-

dała jak maska. Wzrok miał rozbiegany, nie ulegało wątpliwości, że powziął niezłomne posta-

nowienie i oczekiwał teraz reakcji swoich ludzi na nie. Mogło się zdarzyć, że oni jeszcze bar-

dziej stracą zaufanie do takiego wodza, który nie jest w stanie kierować nawet swoimi kobie-

tami.

Hjordis ujęła się pod boki i powiedziała:

- Słyszałyśmy, że niektórym z was poszarpano skórę na tyłku? No to jesteśmy z igłami

i z nićmi!

W szopie zaległa cisza.

Po chwili któryś z zebranych roześmiał się cicho, jakoś histerycznie.

Zawtórowało mu wiele burkliwych głosów, żaden jednak nie odważył się roześmiać

na całe gardło. Szopa stała samotnie, z dala od innych zabudowań, właśnie dlatego zebrali się

tutaj. Ale dzisiejszej nocy ściany mogą mieć uszy. To Hjordis, przeklinając siarczyście, po-

słała dwóch łudzi, żeby trzymali straż.

W ciągu następnych dni chodzili jak po rozżarzonych węglach, napięcie wśród miesz-

kańców brzegu było aż gęste. Większość miała ręce pełne roboty, bowiem zima zbliżała się

szybkimi krokami. Kobiety zajmowały się wełną, prały ją i czyściły. Gospodarz domagał się

jak najwięcej, ale parę funtów najgorszego gatunku każda zdoła zebrać dla siebie jako zapłatę,

która może okazać się ostatnim ratunkiem dla rodziny, gdyby zima była szczególnie sroga.

Dzieci chodziły do lasu, w niektórych parafiach chłopi nie są zbyt surowi i pozwalają nie po-

siadającym ziemi zbierać liście i jagody. Dzieciaki wracały do domu z umorusanymi rękami i

background image

buziami, z koszykami pełnymi jagód. Mogły je sprzedać za niezłą cenę ludziom z zatrzymują-

cych się w Sogndalsfjorden łodzi.

W ten jasny wrześniowy dzień Hjordis wdrapała się na dach swojej chaty i wbijała sta-

re pokrzywione gwoździe w nowe łaty. Dach należało naprawić i uszczelnić przed nastaniem

mrozów. Amelia wprawdzie wielokrotnie kusiła ją, by na Boże Narodzenie wybrała się z nimi

do Lyster. Nie musiałaby się tak starać przed zimą...

Ale starzejąca się kobieta klęła siarczyście i odmawiała za każdym razem. Teraz też z

ustami pełnymi zardzewiałych gwoździ syknęła:

- Zamknij się, Amelio! Robię, co chcę, no nie? Zastanowię się na wiosnę, gdybyś się

upierała zrobić ze mnie staruszkę na łaskawym chlebie!

- Ale ja wcale nie myślę o żadnym łaskawym chlebie...

- Do diabła, ty jesteś chyba głupsza, niż myślałam. Nie mogę tam przecież pojechać i

narobić ci wstydu moimi przekleństwami, wyglądem i w ogóle!

Amelia westchnęła.

- Jesteś moją przyjaciółką, Hjordis. Czy ty tego nie rozumiesz? Jesteś, jaka jesteś, i ni-

komu nic do tego! Ale nie będę cię przymuszać. Tylko wiedz, że miejsce na ciebie czeka, wy-

starczy, że się zdecydujesz.

Hjordis chrząknęła, jeden gwóźdź wpadł jej do ust, o mało go nie połknęła. Oczy mia-

ła pełne łez, kiedy się rozkaszlała, przeklinała potem swoją nieostrożność.

Pewnego niedzielnego poranka rodzice weszli do izdebki Einara i stwierdzili, że chło-

piec nie żyje.

Leżał na posłaniu, a konik na biegunach stojący przy jego głowie niczym święty straż-

nik, poruszył się lekko, gdy matka zbliżyła się do łóżka. Einar trzymał w zaciśniętej dłoni jed-

nego wspaniałego ołowianego żołnierzyka, tego, którego nazywał Tordenskiold i którego on

lubił najbardziej. Widocznie również w swoich ostatnich chwilach pocieszał się zabawką,

wkładał ją do buzi i ssał, bo ołowiana figurka była wilgotna.

Matka zasłoniła usta ręką, ale nie wydała z siebie najcichszego nawet dźwięku.

Twarz chłopca była sina, lecz oczy zdołał zamknąć sam.

Matka chciała głośno krzyczeć, chciała wezwać wszystkich domowników, miała

ochotę wyć, rzucić się na posłanie, potrząsać dzieckiem, by przywrócić je do życia.

Ale rozumiała, że to niemożliwe. Jedno spojrzenie na jego buzię mówiło wszystko.

Tysiące razy wyobrażała sobie tę chwilę, próbowała się na nią przygotować, chciała

wiedzieć, jak się odczuwa taką stratę, jeszcze zanim ją poniosła.

background image

Ale teraz nie mogła się poruszyć, nie była w stanie do ' niego podejść, nie miała głosu,

nie miała sił.

Długo tak stała jak sparaliżowana. Potem, niczym atakujące zwierzę, rzuciła się nagle

do martwego syna, przewróciła konia na biegunach, uderzyła się biodrem o kant stołu i po-

czuła dojmujący ból. Ukryła twarz na piersi synka, wyczuwała jeszcze ulatniające się ciepło.

Jęknęła cicho, dotknęła na jego plecach jakiejś zimnej, mokrej plamy. Unosił się stamtąd ta-

jemniczy lekki zapach, cierpkie zioła, obca woń, od której nos się krzywił. Tak samo pachnia-

ło całe ciało chłopca.

- Trucizna - szepnęła kobieta do siebie.

Lekarstwo wciąż jeszcze ciekło na podłogę, słychać było rytmiczną pieśń spadających

kropel, jak topniejący na dachu śnieg w wiosennym słońcu.

- Trucizna - powtórzyła głośniej.

Jej mąż nadal stał w progu, słyszał, że suchy płacz żony przemienia się w szloch, żało-

sny i rozpaczliwy.

Twarz chłopa była mroczna, pozbawiona wyrazu. Nie podszedł do żony, nie objął pła-

czącej matki ramieniem, nawet nie spojrzał na martwego syna. Wyciągając nogi, długimi kro-

kami opuścił pokój, dom, dziedziniec.

Ktoś musi za to zapłacić.

Teraz on nie ma już nic do stracenia.

background image

ROZDZIAŁ VIII

To mógł być ten zimny wiatr, który gwiżdże za domem, przynosząc pozdrowienia od

zbliżającej się zimy. Albo krzyki opuszczonych ptaków, które zostały same, kiedy reszta

chmary odleciała z pokrytych szronem pól.

To mogło być powracające wspomnienie tego poranka, kiedy dowiedzieli się o śmierci

Karla, i żal, który wszystkich naznaczył smutkiem i tęsknotą.

Ale Maria nie wierzyła w to.

Owo dobrze jej znane, czające się gdzieś w głębi duszy przeczucie nadchodzącej kata-

strofy już dawno udowodniło, że nie wolno go lekceważyć. Kiedy odczuwała te skurcze ser-

ca, ten lęk nie wiadomo przed czym, to pulsowanie, które nie zlewało się z rytmem serca,

wiedziała, że zbliża się coś niedobrego.

I nie potrzebowała wielu słów, żeby Randar też zrozumiał, on sam wyczuwał, co się w

niej dzieje. Stawał się wtedy bardziej milczący niż zazwyczaj, częściej gładził ją po policz-

kach i też jakby czegoś wyczekiwał.

Kiedy więc do ich nabrzeża przybyła łódź, serca obojga starych ludzi na moment za-

marły. Zobaczyli, że z łodzi wyskakuje młoda kobieta. Maryjka!

- O mój Boże, co się znowu stało? - wyszeptała Maria pobladłymi wargami.

Randar oparł się ciężko na lasce.

Stali bez ruchu, przyglądając się, jak bagaże córki są wynoszone na ląd. Niewiele tego

było jak na nią. Tylko jedna skórzana waliza i kuferek.

Maria mrużyła oczy, starała się napotkać wzrok córki, ale z tak daleka nie było to

możliwe. Zwłaszcza że rozwiane przez wiatr włosy przesłaniały twarz przybyłej.

Maryjka natychmiast odesłała łódź z powrotem, nie chciała nawet, żeby mężczyźni za-

nieśli do domu jej walizkę i kuferek.

Lekkim krokiem szła w stronę rodziców. Gdy tylko dostrzegła, że stoją na progu, po-

machała im ręką na powitanie.

- Mamo! Tato! Jak dobrze znowu was widzieć!

Maria wyczuła w jej głosie, że córka nie przynosi jakichś tragicznych nowin. Jej serce

napełniło uczucie ulgi pomieszanej z lękiem. Ale szpony zaciskające się w żołądku nie roz-

luźniły się - Córeczko! Przyjechałaś tak nagle? To znaczy, chciałam powiedzieć, że bardzo się

cieszymy...

Uściskała ich oboje, uśmiechała się niepewnie.

background image

- Byłam taka strasznie samotna w domu... Maria pospiesznie zamrugała. Cierpienie

córki przesłaniało jej ładną twarz niczym cienka błonka.

- Najdroższa, nie powinniśmy byli wyjeżdżać tak szybko...

Marja stłumiła szloch, zacisnęła usta.

- To przecież ja prosiłam, byście wracali™ zresztą powinnam była dać sobie radę...

Zachwiała się. Pod ciemnoniebieskimi oczyma zalegały głębokie cienie, ślad nieprze-

spanych nocy i wylanych łez.

- Moja mała córeczka - powiedziała Maria wzruszona, przytulając córkę. - Wybacz

nam...

Marja szlochała wtulona w ramię matki.

- Ja... tęsknię za nim tak strasznie. Chyba zwariuję... Matka głaskała ją po plecach.

- Wejdźmy do izby, moje dziecko, zrobię ci duży kubek mocnej kawy. Mam ogień w

piecu, zaraz cię rozgrzejemy.

Maryjka skinęła głową, ukradkiem, jakby zawstydzona, spojrzała na Randara.

- Ale byłam dzielna, tato, prawda? On mocno zacisnął powieki i powiedział cicho:

- Byłaś dzielna. Taka właśnie jest moja mała Marja.

Kiedy kawa, kamforowa wódka i słodkie, gorące mleko zrobiły swoje, Marja siedziała

z przymkniętymi oczyma i grzała plecy o kamienny piec. Sprawiała wrażenie rozluźnionej,

może nawet nieświadomej ani gdzie jest, ani co się z nią dzieje. Bruzdy na twarzy wygładziły

się, tylko nad kącikami warg łzy wyżłobiły głębokie koleiny.

Teraz milczała, ale przedtem mówiła bardzo dużo, słowa bulgotały niczym gotująca

się woda w garnku, wyrzucała je z siebie jak bańki mydlane, a one pękały, zanim zdążyły się

wydostać na zewnątrz.

Maria i Randar prawie się nie odzywali, nie było to konieczne. Cierpienie córki było

ich cierpieniem, ale wiedzieli, że z każdym słowem ona wyrzuca z siebie jakąś cząstkę bólu, a

żal staje się łatwiejszy do zniesienia.

Ogień trzaskał na palenisku, kiedy Randar dołożył świeżego drewna.

Młoda kobieta siedziała z ołowianym kubkiem w dłoniach, jakby chciała rozgrzać

swoje białe palce.

- Nie ma go, tato. Odszedł. On także mnie opuścił. Otworzyła oczy i spojrzała na ojca.

- Żebyś wiedział, ile razy cię przeklinałam, tato. Przeklinałam, bo mnie opuściłeś.

Poczuł piekący ból w sercu, dawna rana zaczynała krwawić. Ale wiedział przecież, jak

to było, nie próbował się usprawiedliwiać.

Twarz Marji złagodniała.

background image

- Ale ty wróciłeś, prawda? Wróciłeś do mnie? - spytała cicho. Rozglądała się po izbie,

spoglądała na sufit, na który ogień rzucał tańczące cienie. - Karl, niestety, nie wrócił. Ja

wiem, że on nie miał wyboru, więc dlaczego jestem taka zła, tak cholernie wściekła? Taka

pełna™ gniewu?

Maria odpowiedziała przyciszonym głosem:

- Robisz sobie wyrzuty, że byłaś zła... na Karla? Maryjka skinęła głową, teraz z jej

oczu płynęły łzy. Matka westchnęła ciężko.

- Nie możesz być wobec siebie taka surowa, moje dziecko. Jest ci teraz trudno,

wszystko się na ciebie zwaliło i stąd te złe myśli...

- Ale, mamo, ja go czasem... nienawidzę! Maria wyprostowała się na krześle, nie prze-

stawała patrzeć córce w oczy, była niczym port, w którym tamta mogła szukać schronienia.

- Nieprawda, że go nienawidzisz. To, co mówisz, świadczy, że kochasz go bardziej,

niż zdajesz sobie sprawę.

Marja otarła parę łez, które zatrzymały się na rzęsach.

- Myślę, że masz rację, mamo. Ale to tak strasznie boli... jest tyle rzeczy, o których mu

nie powiedziałam...

- On wiedział - wtrącił Randar spokojnie. Marja spojrzała na niego takim przerażonym

wzrokiem, że na moment zaniemówił.

- Karl wiedział, co do niego czujesz - dodała Maria pospiesznie.

Randar kiwnął głową. Wyciągnął przed siebie jedną nogę, widocznie bolała go przy

tej zimnej i mokrej pogodzie.

Marja nie odezwała się już więcej. Siedziała i patrzyła jakby obok nich.

- Mamo, było coś, o czym on jednak nie wiedział... Zabrzmiało to bardzo żałośnie.

Randar wyczuł jakiś dziwny ton w głosie córki, spojrzał na nią i stwierdził, że ona źle znosi

jego wpatrzony w siebie wzrok.

Maria dołożyła do ognia, wsunęła stopy w ciepłe kapcie z owczej skóry.

Drugie takie same podsunęła córce, ale ta nie zwróciła na nie uwagi.

- Och, mamo, byłam taka okrutna. Oszukiwałam i kłamałam, niszczyłam... tak wiele.

Ale teraz... nie wiem, czy zdołam dłużej milczeć.

Podniosła wzrok i popatrzyła na matkę.

- Mamo, czy byś wolała nigdy nie dowiedzieć się prawdy o swoim ojcu? O tej całej

strasznej historii? Czy powinnam to, co wiedziałam, zachować dla siebie?

Coś się poruszyło w piersi Marii, poczuła nieprzyjemny skurcz. Oczy córki były ciem-

ne i poważne, wciąż w nią wpatrzone.

background image

- Nie... postąpiłaś bardzo słusznie, mówiąc mi o wszystkim. Trudno było uznać praw-

dę, także dlatego, że matka nigdy nie odważyła się podzielić z nikim swoim bólem. Ale wszy-

scy mają prawo znać swoje korzenie, każdy człowiek pragnie wiedzieć, skąd się wziął...

Marja westchnęła. Oboje rodzice widzieli, że dojrzewa w niej jakaś decyzja, że coś

chce się wydostać na światło dnia.

- O co chodzi, Maryjko? Co cię tak dręczy? Myślę, że mam prawo o to zapytać...

Marja potwierdziła skinieniem głowy. Wzrok skierował się w stronę kołyski, w której

spała mała Hanna. Łóżko Amelii stało nietknięte, powinna już być w domu, ale zdarzało się

przecież, że zostawała dłużej, gdy ktoś jej potrzebował.

Amelia... ona też ma prawo. Prawo, by złamać jej serce?

Maria drgnęła. Czyżby córka wiedziała o Bendiku? Czyżby się czegoś domyślała,

chociaż Amelia przysięgała, że nikt nie mógł niczego podejrzewać?

Mar ja podniosła się z wolna, podeszła do stołu, wygładziła niecierpliwą dłonią obrus,

przesunęła jeden lichtarz. Przeszła do krzesła Marii, zerknęła na Randara, który teraz siedział

z zamkniętymi oczyma.

- Ja... Ja jestem okrutnym człowiekiem. Zwłaszcza wobec tych, których kocham, je-

stem bezlitosna.

- Maryjko! Nie wolno ci mówić takich rzeczy!

- Cicho, mamo! Dobrze wiesz, że nie mogę powiedzieć nic innego. Mamo... ja go

oszukałam! Zdradziłam Karla! Kłamałam, oszukiwałam, wykorzystywałam... a on był tylko

biednych chłopskim synem. Pozwolił się otumanić, kiedy ten, któremu się oddałam, zniknął...

Karl nigdy się nie dowiedział, że to nie o niego mi chodziło, że szukałam jedynie ojca dla

dziecka... dzieci...

Głos Maryjki się załamał i w izbie zaległa cisza. Znaczenie tego, co powiedziała, było

niczym uderzenie młotkiem w pierś.

- On nie był ojcem dzieci... Amelia i Karl Martin są bękartami kogoś innego. Och,

Boże wielki, wybacz mi... ja nie wiedziałam, że będę go aż tak bardzo kochać...

Płacz Marji z cichego szlochu przeszedł w głośny ryk, jakby się rozpętała burza. Ran-

dar wstał, chciał podejść i jakoś ją pocieszyć, ale ona odepchnęła go gwałtownie, głowę

wsparła na rękach, a rozpuszczone włosy przesłoniły jej twarz niczym firanka.

- Och, dziecko kochane - jęknęła matka.

Ale szok, którego doznała, zaczynał się mieszać z narastającą w jej sercu wielką rado-

ścią.

background image

- Och, dziecko kochane - powtórzyła prawie histerycznym tonem, a jej oczy rozbłysły.

Mar ja uniosła głowę i przestraszona wpatrywała się w twarz matki, która nagle wybuchnęła

głośnym, niepohamowanym śmiechem. Córka zerwała się z miejsca, chwyciła starszą kobietę

za ramiona i zaczęła potrząsać.

- Mamo, czy ty niczego nie rozumiesz? Nie śmiej się, mamo! O Boże, cóż to za dom

wariatów!

Maria otarła oczy, po chwili śmiech ustał.

- Maryjko, Maryjko, żebyś ty wiedziała, co oznacza ta twoja tajemnica... Sam Pan Bóg

chyba sprawił, że na koniec musiałaś ją wyznać. Może nie jest za późno... dla Amelii.

Marja otworzyła usta. Puściła już ramiona matki, cofnęła się niepewnie do swego

krzesełka.

- Co chcesz przez to powiedzieć? - zapytała bez tchu. - Co Amelia ma z tym wspólne-

go...?

Matka odpowiedziała spokojnie:

- Amelia nosi w sercu taką samą tajemnicę. Ojciec małej Hanny...

Marja zadrżała.

- Musiałam wierzyć w to, co mówiła, ale... ona twierdzi, że ten obdarty łazęga. Tak,

tak, ale ja miałam wątpliwości, bo jakoś nie spieszy się do ślubu...

Maria z wolna potrząsnęła głową. Powiedziała ledwo dosłyszalnie:

- To Bendik. Boże, odpuść mi, obiecałam milczeć. Ale teraz wszystko się odwróciło...

musimy jej pomóc, Maryjko. Ona go wciąż kocha i myśli, że jest jego siostrą.

Świat zawirował Maryjce przed oczami. Zaczęła chodzić między stołem a piecem, na

przemian to wybuchała śmiechem, to zaczynała kląć.

- To nieprawda... to nie może być prawda... Ale cała sprawa docierała do niej coraz

wyraźniej ze wszystkimi budzącymi grozę szczegółami.

O świcie odwieziono Amelię do domu, spotkanie w szopie na łodzie skończyło się

pełnym poparciem dla Arntora. Kiedy mężczyźni wyruszali na połów, nie wierzyli, że banda

Jarlego Raune będzie respektować ich przywileje. Zabrali więc ze sobą noże i kije.

Hjordis wymachiwała pięściami, zagrzewała do walki:

- Dołóżcie im, chłopaki! Dajcie im tak, żeby wiedzieli, kto tu rządzi!

Ludzie poparli Arntora, on obiecał im za to większe udziały w połowach i zarobkach.

Kiedy dwóm z nich Amelia zszywała rany; zaciskali mocno zęby i zarzekali się, że lu-

dzie Jarlego Raune popróbują tego samego.

background image

Amelia czuła, że lęk przed nieprzyjemnościami rozrasta się w lodowatą bryłę w żołąd-

ku, ale nie mówiła nic, wiedziała, że nie ma odwrotu. Jeśli Jarle zdoła podporządkować ich

sobie, to zbudowanie Domu Durdei może się okazać daremne. On nigdy się nie zgodzi na to,

by mieszkańcy kamienistego brzegu stali się mu równi, powrócą więc dawne czasy i dawne

obyczaje. Beznadzieja. Udręka. On, oczywiście, zadba o kilku swoich, tak jak Arntor robił.

Ale to, co Amelia zdołała obudzić w Arntorze, nigdy nawet nie drgnie w sercu Jarlego.

Odgryzła nić, którą zszywała ranę. Zalała szew mocną nalewką z jałowca, nie potrze-

ba było tego wiele. Ranny jęknął, ale uśmiechał się i dziękował. Na jego twarzy malował się

podziw.

Arntor zadbał, żeby po wyjściu wszystkich on i Amelia mogli na chwilę zostać sami.

Hjordis również się ulotniła, mamrocząc coś pod nosem, że musi wstąpić do sąsiadki

w sprawie wełny. Arntor skulił się z jękiem i opadł na jakąś skrzynkę. Wydawał się teraz

mały i zmęczony.

- Te diabły mnie ścigają - wyszeptał. Amelia odpowiedziała pewnie i spokojnie:

- Nie możesz pozwolić, żeby Jarle przejął władzę. Nie teraz, kiedy Dom Durdei jest

już gotowy, a ludzie zaczęli wierzyć, że czeka ich lepsza przyszłość...

Arntor znowu westchnął, otarł twarz rękawem, nie spuszczał wzroku z Amelii. Wy-

krzywił lekko wargi, jakby się uśmiechał, ale oczy miał zapadnięte i matowe.

- Boże drogi, Amelio, dlaczego ty to robisz? Dlaczego nie uciekniesz stąd do domu,

do mamy? Przecież chyba nie musisz się już dłużej poświęcać...

Zaskoczona stwierdziła, że w jego oczach pojawiły się łzy.

- Nie jestem ciebie wart, Amelio. Jestem tylko starym, zniszczonym wrakiem. I te psy

mnie ścigają, jak wpadnę w ich łapy, to mnie rozerwą na strzępy. A ty będziesz następna, zda-

jesz sobie z tego sprawę?

Amelia drgnęła. Wiedziała, że Arntor nie przesadza.

Zarazem jednak słyszała w jego głosie niewypowiedzianą prośbę: Nie opuszczaj mnie,

Amelio.

Podeszła bliżej, przytuliła policzek do jego twarzy i wsparła się na nim ciężko.

- Jesteśmy chyba parą dziwaków. Arntor mruczał coś pod nosem, przez krótką chwilę

dostrzegła w jego oczach błysk szczęścia.

Drżącą ręką pogładziła go po zniszczonej dłoni.

- Jesteś moim przyjacielem, Arntorze. A ja twoją przyjaciółką. A przyjaciele nie

opuszczają się nawzajem, kiedy zaczyna być trudno, wiesz o tym. Poza tym... mam zostać

twoją żoną.

background image

Spojrzał na nią tak, jakby dopiero teraz to do niego dotarło.

- Amelio, nie powinienem do tego dopuścić. Jesteś taka młoda i ładna...

Prychnęła i uśmiechnęła się do niego po macierzyńsku. On się też roześmiał, palcami

przeczesywał brodę. Potem jednak odwrócił się i wyszeptał prawie niedosłyszalnie:

- Ty wciąż żartujesz. Ale ja mówię poważnie. To małżeństwo... nie mam sumienia

tego zrobić.

Mocniej chwyciła jego kurtkę. Arntor wyrwał się i utykając, odszedł od Amelii. Stał

przez chwilę odwrócony, a potem powiedział:

- Bardzo cię kocham, Amelio. Kocham cię za bardzo, żeby naciskać... nawet gdybyś

chciała przez resztę życia karmić mnie, trzymać na łaskawym chlebie...

Amelia głośno przełknęła ślinę. Wiedziała, że on naprawdę tak myśli. Widziała jego

żałośnie opuszczone ramiona, palce zaciskające się mocno na belce.

- Arntor... Nie odwrócił się.

- Arntor - powtórzyła łagodnie. - Ja też cię kocham, mój przyjacielu, wiesz przecież.

Czyż istnieje lepszy powód dla zawarcia małżeństwa? Nie mogę cię kochać inaczej niż tylko

jako przyjaciela. O tym także wiesz. W moim sercu nie ma już innych uczuć, boję się... Ale

jesteś mi bardzo bliski!

Arntor oparł głowę o belkę, Amelia widziała, że uderza o nią czołem, dostrzegała, że

drży. Potem wolno się odwrócił. Rzeczywiście miał w oczach łzy, połyskujące w blasku księ-

życa. A może się myliła?

- Czy myślisz, że taki paralityk jak ja oczekuje czegoś jeszcze? Dajesz mi sto razy

więcej, niż mógłbym kiedykolwiek marzyć, Amelio. To nie o to chodzi...

Amelia wstała. Podeszła znowu do niego blisko. Patrzyła mu w oczy, wiedziała, że on

też może czytać w jej wzroku. Arntor nie ruszał się, w jego twarzy nie drgnął ani jeden mię-

sień. Wyglądał na spłoszonego, a zarazem musiał się bardzo powstrzymywać, by nie porwać

jej w ramiona i nie zgnieść. Czułość dla tego człowieka zalała jej serce, sprawiła, że głos stał

się piskliwy.

- Trzymaj mnie mocno - powiedziała. Arntor jęknął i chwycił się jej tak, jakby była

samym życiem.

Amelia czuła zapach dymu, morskiej wody, wełny i smoły. Słyszała, że jego serce bije

głośno, że on sam z trudem chwyta oddech i dygoce.

Leciutko odwróciła głowę, twardy zarost drapał ją w policzek.

Zadrżał, kiedy ona ostrożnie, niczym przestraszony młody zajączek, pocałowała tę

szorstką, pokrytą bliznami twarz. Uchwyt w jej talii zelżał, przez moment wydawało się, że

background image

Arntor upadnie. Zaraz jednak odetchnął głęboko, wypuścił ją na chwilę z objęć, potem znowu

przyciągnął do siebie i wtulił twarz w jej ramię.

Ona głaskała go po plecach, jak się uspokaja zdenerwowanego konia.

- Amelio... ja tego nie wytrzymam. Ja myślę... nigdy nie odważyłem się uwierzyć w

ten sen. Dopiero teraz...

Uśmiechnęła się w niebieskawym mroku, patrzyła na przepływające po niebie chmu-

ry, widziała, jak przesłaniają światło księżyca.

Życie może być bardzo dobre, kiedy już się wszystko jakoś ułoży...

Nie doszli do żadnych konkretnych wniosków, choć rozważali sprawę długo i staran-

nie, próbowali oceniać ją z różnych punktów widzenia, ale nic to nie dawało.

Matka i córka położyły się, nie wiedząc, jak mają traktować tę nową prawdę.

Maria myślała: Amelia ma takie straszne poczucie obowiązku. Dała temu Arntorowi

słowo i mam wątpliwości, czy zechce je cofnąć. Amelia się poświęci, zawsze tak robiła. Jak

więc będzie żyć ze świadomością, że mogła mieć Bendika?

Czy będzie jej z tym lżej?

Czy po tym wszystkim będzie go kochać jak brata i potrafi ukryć swoje uczucie dla

niego?

Maryjka leżała, wpatrując się w ciemność. Skóra ją swędziała, starała się jednak nie

poruszać.

To prawda, co ludzie gadają, że nieszczęścia chodzą parami. Wciąż czuła się w głębi

duszy martwa i wypalona, lecz los córki zmuszał, by zebrała myśli. Pochylała się nad tym

wszystkim twarz Karla, Marja starała się widzieć rzeczy jego oczyma.

Co ty byś zrobił, mój najdroższy mężu?

Czy chciałbyś wystawić swoje potomstwo na ludzkie gadanie, spekulacje i prze-

śmiewki?

Ale ty, Karlu Oppdal, miałeś tylko jednego potomka. I tak długo nie wiedziałeś nic o

jego istnieniu. Najpierw moje zioła sprawiały, że nie mieliśmy więcej dzieci, a potem sam

Bóg się o to zatroszczył.

Och, mój kochany, co ja mam zrobić z Amelią i Bendikiem?

Twoje imię zostanie na zawsze zhańbione, jeśli zdecyduję się dać jej spokój duszy. Je-

śli uwolnię ją od tego poczucia strasznego grzechu, jeśli nie będzie musiała pamiętać o kazi-

rodztwie za każdym razem, kiedy spojrzy w buzię swojego dziecka...

background image

Zamknęła oczy, ale wciąż widziała przed sobą twarz Karla jak żywą. Próbowała ze-

brać myśli, pozbyć się otulającej głowę mgły. Chciała widzieć dokładnie jego rysy, może

zdoła wyczytać jakąś odpowiedź...

Ale głos Karla brzmiał słabo w jej wyobraźni, musiała się bardzo starać, by w ogóle

utrzymać kontakt. Zdawało jej się, że Karl wymawia jej imię, miała wrażenie, że się do niej

uśmiecha, jakby chciał powiedzieć, by oddała Amelii wolność... nie, on te słowa wypowie-

dział, kiedy Amelia zamierzała opuścić dom i rodzinną wieś.

Marja oddychała płytko, pospiesznie. Czuła ból w piersiach, wspomnienie męża sta-

wało się udręką, nie mogła się od niego uwolnić. Było bolesne niczym otwarta rana.

- O Karl, wybacz mi... Tyle tylko mogła powiedzieć, pod ciepłą kołdrą ciało dygotało

z tęsknoty za tym, którego już nigdy nie będzie.

- Wybacz mi ból, jaki ci sprawiłam, i wybacz wszystko, co nas jeszcze czeka...

Nie zmrużyła oka, leżała jednak cicho, kiedy wczesnym rankiem Amelia wślizgnęła

się do domu. Słyszała, że córka wyjmuje dziecko z kołyski, mała Hanna od chwili, gdy wie-

czorem zjadła swoją kaszkę na mleku, spała głęboko.

Marja słyszała, że Amelia szepcze czule do małej, słyszała zaspany, protestujący głos

dziecka. Wkrótce wszystko ucichło, od czasu do czasu rozlegało się tylko pełne ulgi wes-

tchnienie kobiety i pomlaskiwanie dziecka.

Boże, jakie to musiało być dla niej straszne sądzić, że Bendik jest jej bratem. Gdyby

rzekła choć słowo... Maryjka wiedziała, że wtedy Karl musiałby przeżyć ten cios, którego

przez całe życie starała się mu oszczędzić, ale w tej chwili Marja nie potrafiła powiedzieć, co

jest gorsze. Bez trudu mogła myśleć o Bendiku jak o mężczyźnie, którego sama by chętnie

wybrała dla Amelii. Mieli w sobie coś wspólnego, ten sam łagodny wyraz smutku w twa-

rzach, to samo rozmarzenie w oczach, ten sam upór...

Jak mogła nie wyczuć, co się stało?

Teraz leżała spokojnie, prawie nie miała odwagi oddychać.

O Boże, co robić?

Czy powinnam po prostu pójść do niej i wyznać wszystko?

I tak przecież będzie musiała żyć bez ojca swego dziecka, z dala od niego. Czy zdoła

to znieść, kiedy wstyd i grzech nie będą już takie straszne? Czy prawda nie sprawi jeszcze

większego bólu? A może Synneva zostanie porzucona i Arntorowi przyjdzie patrzeć, jak jego

znosząca złote jajka kura znika?

Marja zamknęła oczy. Stwierdziła, że żadne z tych dwojga jej nie obchodzi. Dla Ame-

lii gotowa była poświęcić tuzin takich jak Synneva i jeszcze więcej Arntorów.

background image

Czarny diabełek stukał do jej serca.

Zresztą Synneva może nie przeżyć rozwiązania.

Tak jest, to bardzo prawdopodobne, ta drobna, umęczona istota z pewnością nie ma

tyle sił, by wydać na świat dziecko. Poród się zbliżał. Nawet Amelia wspomniała, że teraz po-

trzebna jest modlitwa. Może Marja powinna zadbać, by to ona pomagała rodzącej Synnevie?

Ma już tyle grzechów na sumieniu, że jeden więcej czy jeden mniej nie zrobi różnicy. Poczuła

cierpki smak w ustach, ale kurczowo trzymała się tej desperackiej myśli. Sama może się po-

starać o usunięcie przeszkody. A Arntor... Ten z pewnością zadowoli się odpowiednim darem.

Może kawałkiem ziemi, jakimś inwentarzem, sumką, która pozwoli mu żyć w dostatku do

końca dni. Nie potrzeba mu chyba zbyt wiele, Marja zaś była jeszcze dość zamożna, by wy-

posażyć tuzin takich jak on.

Ale nie potrafiła jeszcze planować. Jeszcze nie teraz.

Najpierw musi zobaczyć reakcję Amelii. Mogło się przecież zdarzyć, że Maria coś źle

zrozumiała, pomyliła się. Albo nieszczęście sprawiło, że wszelkie uczucie do Bendika w

Amelii wygasło. No a on? Znalazł sobie przecież inną kobietę, z którą żyje.

Oblizywała spierzchnięte wargi. Wciąż oddychała pospiesznie. Pierś podnosiła się i

opadała w szybkim rytmie, czuła kłucie w opuszkach palców.

Po chwili zerwała się nagle z łóżka, wsunęła stopy w pantofle, otuliła się ciepłym sza-

lem i poszła do Amelii.

- Nie... To nieprawda... Marja mrugała nieprzerwanie, ale siedziała całkiem spokojnie.

Nie potrzebowała nalegać, nawet nie musiała potwierdzać swoich słów skinieniem głowy, bo-

wiem desperacja w twarzy Amelii wskazywała, że dziewczyna przyjęła wszystko do wiado-

mości.

- Nie... Tato, nie... Mówiła cichym szeptem. Oczy Amelii były suche.

Marja wiedziała, że minie sporo czasu, zanim córka będzie mogła znowu płakać. Do-

tychczas rozpaczała po ojcu, teraz w jej głowie panował zamęt.

- Nie wiem, co powinnam ci powiedzieć. Chciałam cię tylko prosić, byś mi wybaczy-

ła. Wszystko...

Amelia odwróciła się ku niej. Teraz w jej oczach czaił się gniew.

- Dlaczego mi o tym mówisz, mamo? Dlaczego w ten sposób odbierasz mi tatę?

Słowa matki spadły na nią niczym cios:

- Bo... wiem o Bendiku... - Mówiąc to spoglądała na małą Hannę, Amelia nie potrze-

bowała dalszych wyjaśnień.

background image

Skuliła się. - To już wszystko minęło, moje dziecko. Nie musisz się już dłużej tym

dręczyć. On nie jest twoim bratem i nie ma najmniejszego znaczenia, czy w ogóle jest synem

Karla. Mogłaś... miałaś prawo go kochać.

Amelia zacisnęła powieki, twarz wykrzywił jej wyraz rozpaczy.

- Za późno, mamo, czy ty tego nie rozumiesz? Nie rozumiesz, że za parę tygodni Syn-

neva urodzi mu dziecko? I Arntor...

Z saganka zawieszonego nad ogniem wydobywały się kłęby pary i unosiły ku sufito-

wi.

Amelia siedziała bez ruchu, Mar ja zdołała zachować zdolność myślenia, wiedziała, że

wszelkie słowa są teraz zbędne.

Kurczyła się na swoim miejscu, ze ściśniętym sercem śledziła zmiany na twarzy córki.

Nagle Amelia ponownie wbiła wzrok w matkę.

- Kim on był?

- Co? Kto kim był?

- No, mój ojciec! Nigdy przedtem nie widziała Amelii takiej zimnej i obcej. W pięk-

nych oczach córki było tyle chłodu, że Marję przeniknął lodowaty dreszcz.

Ale nie miała odwrotu.

Z wolna zaczęła opowiadać o okrutnym losie Justitiana Revelina.

Kiedy w końcu umilkła, na twarzy Amelii zobaczyła ślady łez.

Dziewczyna wciąż siedziała bez ruchu. Nagle zerwała się z miejsca.

- Muszę iść do obory, zwierzęta są głodne. Tymczasem ty nastaw zupę.

Wyszła. Słowa wisiały jeszcze w powietrzu, Marja nie bardzo wiedziała, czy zdoła

udźwignąć ten kamień, który córka złożyła na jej sercu.

Przysięgała w duszy, że zrobi wszystko, by Amelia znowu się śmiała, pomoże jej zna-

leźć nowe ścieżki w życiu.

Istniała tylko jedna droga do szczęścia Amelii.

Trzeba sprawić, by ją dostrzegła.

Żeby mnie to miało kosztować nie wiem ile, to jeszcze zobaczę ją szczęśliwą, myślała

Mar ja z uporem. W całym tym nieszczęściu jedno nie ulegało wątpliwości. Uczucie Amelii

nie uległo zmianie, imię Bendika nie jest jej obojętne. Ona go kocha, żyje tylko myślą o nim,

nigdy się od tego nie uwolni.

Jeśli Amelia miała dość siły, by żyć z myślą o strasznym grzechu, to jej uczucia muszą

być niewiarygodnie silne.

background image

Pogrążona w zadumie kobieta zapomniała o gotującej się zupie. Kiedy Maria weszła

do izby, na dnie saganka znajdowała się spalona na węgiel kasza. Natomiast z sufitu kapała

woda niczym deszcz z bardzo niskiego nieba.

background image

ROZDZIAŁ IX

Wiosłował tak, że woda rozpryskiwała się na dziobie łódki, musiał walczyć z prądem i

przeciwnym wiatrem, ale zmuszał niewielką łódkę, by mimo wszystko z wielką prędkością

pruła fale. Młody chłopiec miał na rękach twardą, przywykłą do wioseł skórę, a mimo to o

mało nie krzyczał z bólu za każdym razem, kiedy napierając całym ciałem zanurzał wiosła w

niebieskoczarnej wodzie.

Nie miał nawet czasu przywiązać łodzi do nabrzeża, wiedział, że nie zsunie się na głę-

boką wodę, zresztą nie minie wiele czasu, a on znowu zasiądzie na ławeczce i podejmie walkę

z falami.

Pokryte żółtymi liśćmi drzewa stały przy prowadzącej do obejścia ścieżce, w dali ma-

jaczyły groźne szczyty gór. Księżyc był w drugiej kwadrze, ale świecił tak mocno, że jesienne

barwy wyglądały jak blade cienie na tle sinego mroku.

Chłopak zaczął się dobijać do drzwi, wołał imię, które podał mu Bendik.

Natychmiast otworzyła mu stara kobieta, jakby stała przy drzwiach i czekała na niego.

- Chodź, szybko! Bendik mnie przysyła, dziecko Synnevy zaraz będzie na świecie!

Maria była spokojna, kiedy pospiesznie poszła obudzić Maryjkę. Obie kobiety już

dawno porozumiały się bez słów, co powinny zrobić, kiedy ta wiadomość nadejdzie. Nikt

przecież nie mógł wymagać, by Amelia musiała przeżywać ból, patrząc, jak Synneva wydaje

na świat dziecko Bendika.

Marja obudziła się natychmiast, sprawiała wrażenie skupionej i napiętej. Zebrały tro-

chę starych gałganów, skórzana torba ze wszystkim, co potrzebne przy porodzie, czekała przy

drzwiach.

- Zaczekaj chwilkę - szepnęła Maryjka i zniknęła w spiżarni, gdzie przechowywano

różne lekarstwa i zioła. Maria nie widziała, co córka stamtąd bierze, słyszała tylko cichy

brzęk szklanych buteleczek.

- Chodźmy!

- Trzeba chyba obudzić Amelię i powiedzieć jej, że przez jakiś czas nas nie będzie.

- Nie, niech śpi...

- Nie trzeba mnie budzić... i tak już wstałam. Była ubrana do drogi, ani matka, ani bab-

ka nie słyszały, że się szykuje.

Dziewczyna przeszła na palcach przez izbę.

- Jadę z wami. Spojrzała stanowczo w oczy matki, jakby chciała uprzedzić protest.

background image

- Ależ, Amelio, ty... to będzie za bardzo... nie możesz...

- Chcę i powinnam tam jechać. Wtedy najstarsza z kobiet się wycofała.

- Dobrze, jeśli naprawdę chcesz... Jeśli jesteś całkiem pewna, to ja chętnie zostanę w

domu. Muszę przyznać, że moje stare ciało woli wrócić do ciepłego łóżka, niż wychodzić na

takie zimno...

Marja ujęła skórzaną torbę.

Wygląda na przestraszoną, pomyślała Amelia zaskoczona.

- W takim razie ruszajmy.

Nic nie mogła poradzić na to, że jej głos brzmiał twardo, ale serce jej się krajało na

widok udręczonej twarzy matki.

Uśmiechnęła się blado.

Kiedy siedziały obie na ławeczce w łodzi i czuły na twarzach lodowato zimną, rozpry-

skiwaną przez wiatr wodę, Amelia słyszała ciężki oddech matki.

- Mamo, nikt nie ma w tych sprawach większego doświadczenia niż ty. Tak się cieszę,

że będziesz ze mną dzisiaj.

Marja wybuchnęła stłumionym szlochem.

Z wahaniem uścisnęła ramię córki, jakby chciała dodać jej siły.

Na nic więcej się nie odważyła.

Bo dzisiejszej nocy powinna stłumić uczucia i robić to, czego od niej oczekiwano. Po-

łówka księżyca na niebie zdawała się dziwnie biała i zimna.

Wiatr, który poprzednio stwarzał młodemu wioślarzowi takie problemy, zaczynał

przycichać. Od czasu do czasu tylko nadlatywał z boku, od lądu, jakiś silniejszy podmuch.

Marja wiedziała, że wielu uznałoby to za zły znak. Wiatr najczęściej przychodzi od fiordu i

pomaga ludziom wejść do portu z ciężkim ładunkiem.

Dzisiejszej nocy wszystko na świecie było inne, dziwne.

W chłodnym powietrzu unosiły się zapachy jesieni, budzące niepokój.

Ale chlupiące fale przywracały ludziom równowagę ducha swymi wiecznymi, ryt-

micznymi uderzeniami w kamienisty brzeg. Kiedy Marja zeszła na ląd i wyciągnęła rękę, by

pomóc Amelii, księżyc wyłonił się zza płynących szybko chmur i mienił się białym blaskiem

w potarganych włosach córki.

Bendik zaprosił przybyłe kobiety do nowo zbudowanej izby, zachowywał się nerwo-

wo i niespokojnie tak, jak to zwykle przyszli ojcowie. Marja przyjrzała się jego otwartej twa-

rzy i stwierdziła, że podciął włosy. Czyniło go to starszym, wyglądał teraz jak w pełni dorosły

mężczyzna, dwudziestopięcioletni lub coś koło tego.

background image

Nie spuszczała z niego przenikliwego spojrzenia, kiedy Amelia wchodząc do środka

zawahała się na moment, zanim ujęła wyciągniętą rękę Bendika i przywitała się.

Widziała, że oboje młodzi odwracają wzrok, by nie patrzeć sobie w oczy, i że Amelia

ukryła pod fartuchem rękę, której on dotknął. I że Bendik drży, pomagając Amelii zdjąć okry-

cie.

Mój Boże, gdzie ja miałam oczy? Dlaczego nie domyśliłam się wszystkiego już daw-

no?

To uczucie przecież od nich promienieje, równie dobrze mogliby mieć to wypisane na

czołach.

- Moja kochana - powiedział Bendik. - Tak się cieszę, że przyszłaś... że nawet w tym

strasznym czasie... kiedy twój ojciec zmarł...

Amelia odpowiedziała:

- Wiele o tobie myślałam w ostatnich dniach. Ty... który nie masz zbyt wielu wspo-

mnień o Karlu... tobie jest chyba tak samo ciężko utracić kogoś, kogo nawet nie zdążyłeś do-

brze poznać, Bendiku.

Marja ledwo dosłyszała, jak on odpowiedział:

- Nie, mylisz się... strata jest największa wtedy, kiedy się posiadało...

Oni się kochają.

Brat, siostra, kochanek, kochanka.

Różnica wydawała się Marji tak wyraźna, że policzki jej płonęły, kiedy starała się

skoncentrować na rodzącej.

Nietrudno było zauważyć, że Synneva się boi, ale w jej twarzy nie widziało się tego

instynktownego przerażenia, jakie niekiedy ogarnia rodzące kobiety.

Marja przywitała się z nią, pochyliła się i delikatnie poklepała leżącą po policzku.

- Dobry wieczór, Synnevo - powiedziała po prostu i otrzymała w odpowiedzi blady

uśmiech.

- Ona nie ma boli - wyjaśnił Bendik. - Ale... już się zaczęło. Wody...

Umilkł, bezradnie przyglądał się leżącej na łóżku kobiecie.

Synneva uśmiechała się niepewnie.

- On chce powiedzieć, że wody odeszły. Ze zmoczyłam całe łóżko niczym mała

dziewczynka...

Roześmiała się dźwięcznym, cienkim głosikiem, jakby rzeczywiście była małą dziew-

czynką, która wstydzi się swego postępku. Amelia odczuwała zakłopotanie Bendika niemal

fizycznie, jak ssanie w żołądku. On pochylił głowę zawstydzony zachowaniem Synnevy.

background image

Amelia nie wierzyła, że jest mu przykro, ale Marja spoglądała na młodego mężczyznę z

opuszczonymi rękami i rozumiała że biedak nie wie, jak się zachować.

Synneva leżała i końcami palców wystukiwała o krawędź łóżka jakąś wesołą melodyj-

kę. Uśmiechała się niemal radośnie, Marję przeniknął dreszcz, czy rodząca kobieta może się

aż tak nie bać?

Zapytała ostrożnie:

- Czy to się dawno zaczęło? Chciałabym wiedzieć, czy wciąż nie masz żadnych skur-

czów?

Synneva otworzyła szeroko swoje wielkie oczy.

- Ja nie wiem, jak to ma być. Ale dziękuję, nic mnie nie boli, w żadnym miejscu.

Amelia odczuwała bliskość Bendika niczym gorąco bijące od wielkiego paleniska za

swoimi plecami. Twarz matki nie wyrażała niczego.

Widziała, że Synneva chce, by podeszła do łóżka, że wzywa ją chudą dłonią. Zbliżyła

się więc z wahaniem i ujęła rękę tamtej.

- Posłuchaj, Amelio, mam ci coś bardzo dziwnego do powiedzenia...

Głos Synnevy był cichy, ale drżało w nim podniecenie.

- Na zewnątrz, tam, gdzie stoi stara wygódka, posadziliśmy trzy drzewa. Jabłonie,

Amelio! Takie jak mają u pisarza, z takich samych kradłam kiedyś jabłka w ogrodzie radczy-

ni...

Zachichotała, oczy jej rozbłysły w blasku niskiej lampki.

Amelia nie była w stanie odpowiedzieć.

- I Bendik mi obiecał, że następnej jesieni na pewno dojrzeją już na nich pierwsze

owoce... Och, tak się cieszę, został tylko niecały rok.

Amelia kiwnęła głową, musiała bardzo nad sobą panować, żeby nie zacząć krzyczeć.

Synneva dalej gadała swoje.

Oczy Marji zrobiły się mroczne, jakby nie widziała, co się wokół dzieje.

- Myślę, Synnevo, że musisz nam pozwolić się zbadać. Twojemu dziecku nie jest już u

ciebie zbyt wygodnie, skoro wody odeszły...

Synneva popatrzyła na nią oszołomiona.

- Dziecko? Ach, tak, masz, oczywiście, rację. Ono musi się wydostać na świat, praw-

da? Żebym mogła dawać mu mleko i jedzenie i żebym... to będzie bardzo pięknie, nie uważa-

cie?

Rozległo się westchnienie Bendika, milczące kobiety wymieniły spojrzenia.

background image

Bendik zerwał czapkę z haka przy drzwiach i chciał wyjść z domu. Widocznie się jed-

nak opanował, bo zawrócił i podszedł do łóżka Synnevy. Upadł przy niej na kolana i mocno

ściskał jej ręce.

- Moja kochana, gdybym ci był potrzebny, to poproś Amelię, żeby mnie zawołała.

Ona patrzyła na niego poważnie, twarz miała jakąś dziwnie płaską, głębokie bruzdy na

czole i wokół ust się wygładziły.

- Tak. Tak zrobię - powiedziała. Jej głos brzmiał niczym echo słów Bendika. - Jesteś

dla mnie bardzo dobry, Bendik.

Amelia przygotowywała się na to, co musiało nadejść, stała jednak teraz zdumiewają-

co spokojna, nie odczuwając najmniejszego bólu patrzyła, jak on obejmuje Synnevę i całuje ją

w oba policzki.

- Moja dzielna dziewczynka - szepnął. Okrągła twarz Synnevy promieniała dumą.

- Zawsze jest dla mnie taki dobry. I mówi, że dzieckiem też będzie się opiekował.

Chociaż to ten brudny gospodarz mi je zro...

Umilkła nagle. Uśmiech zniknął z twarzy, ciało pod kołdrą napięło się. Po chwili ode-

tchnęła, długo, ze świstem wypuszczała powietrze z płuc.

Amelia wiedziała, że Synneva potwierdza to, czego ona od dawna się domyślała. To

nie jest dziecko Bendika. Ale jakie to teraz ma znaczenie? On jest mężem tej dziewczyny i

niezależnie od wszystkiego powinien spędzić z nią resztę życia.

Reszta życia.

Amelia napotkała wzrok Synnevy, starała się znaleźć w nim lęk i ślad tamtych kosz-

marów, które jeszcze niedawno tak bardzo biedaczkę dręczyły. Ale teraz patrzyła spokojnie

na krzątające się wokół niej kobiety, a na wargach wciąż miała ten swój uśmiech.

Najwyraźniej nie bała się niczego. Nie lękała się śmierci, choć teraz była jej bliższa

niż kiedykolwiek przedtem. Czy domyślała się swego szaleństwa? A może zdawała sobie

sprawę, że jej czas już nadszedł, ale była pewna, że w tych rozstrzygających chwilach jest do-

brze chroniona?

Amelia czuła, że jej własna skóra jest chłodna i niezwykle wrażliwa. Wszystko wyda-

wało się jakieś nierzeczywiste.

Nic już nie było takie jak powinno, uczucia stanowiły jakby własną karykaturę, czuła

się tak, jakby unosił ją wiatr coraz dalej od tego świata, w którym wszystko się pomieszało.

Marja posyłała jej ostrzegawcze spojrzenia.

- Nastaw wody i zrób nam coś do picia, a ja tymczasem tutaj przygotuję co trzeba...

background image

Synneva nie wydała z siebie najcichszego nawet dźwięku, kiedy Marja naciskała jej

dziwnie miękki brzuch. Sama akuszerka miała twarz pozbawioną wyrazu, z uwagą starała się

wymacać palcami kształt nie narodzonego dziecka.

Płód zdawał się niewielki. Mimo to mógł być donoszony, takie małe ptaszę jak Synne-

va nie byłoby w stanie urodzić dużego dziecka.

Napięcie Marji rosło, kiedy zaczęła wyczuwać twardą, okrągłą kulę, która była główką

maleństwa. Zwątpienie ustąpiło, odczuwała teraz coś w rodzaju ulgi, a zarazem ból w swoim

bezradnym sercu.

Ten poród nie przebiegał tak jak należy.

Wyrok śmierci na Synnevę został już podpisany.

Nawet silna, doświadczona kobieta byłaby w takiej sytuacji narażona na poważne nie-

bezpieczeństwo. Kiedy dziecko jest przed porodem tak ułożone, można zrobić tylko jedno:

próbować je odwrócić, zanim zaczną się skurcze.

Ale tu jest już za późno, wody bowiem, które sprawiają, że płód jest lekki i łatwo go

poruszyć, odeszły. Teraz już nikt nie zdoła zmienić jego położenia, leży skosem, z główką tuż

pod sercem matki, lada moment jej mięśnie mogą go schwycić mocno i przytrzymać niczym

w kleszczach - na zawsze.

Serce Marji uderzało głośno.

Co Amelia zamierza z tym zrobić?

Będzie próbowała odwrócić płód?

Czy zdoła na koniec uznać, że szczęście ma cenę, którą gotowa jest zapłacić?

- Proszę, oto picie - oznajmiła Amelia. - My też napijemy się gorącego, wszyscy po-

trzebujemy teraz sił.

Napój pachniał delikatnie ziołami, nad wszystkim górował pieprz, drażniąc pijących w

nosy. Rzeczywiście wzmacniający napój, widać Amelia nie oszczędzała na niczym.

Wszystkie trzy piły po kolei, prosto z dużej miski.

Na koniec Amelia wsypała do reszty napoju jakiegoś proszku, po izbie rozszedł się

ostry zapach.

Tasznik pospolity. I chyba sporysz.

Marja spojrzała córce w oczy.

Tamta patrzyła spokojnie.

- Musimy przecież wywołać skurcze, nie uważasz?

background image

Marja wiedziała, że jedno skinienie głowy teraz obciążyłoby ją na całe życie. Przecież

Amelia domyśli się, o co matce chodzi, gdy tylko dotknie brzucha rodzącej. Sama stwierdzi,

że przyspieszanie skurczów w tej sytuacji oznacza pomaganie śmierci.

Czuła szum w uszach, nie była w stanie niczym się zająć. Siedziała jak słup soli, pa-

trząc córce w oczy. Tamta ostrożnie podeszła do Synnevy, która wciąż leżała uśmiechnięta z

rękami splecionymi na swoim wyniosłym brzuchu.

Amelia przemawiała do niej łagodnie, nagle umilkła. Mar ja zobaczyła, że oczy córki

zwęziły się.

Pospiesznie okryła Synnevę kołdrą.

- O Boże - szepnęła. Rzuciła matce podejrzliwe spojrzenie, potem znowu odwróciła

się do Synnevy.

- Widzisz, twoje dziecko ułożyło się skośnie. Czy od dawna tak leży? Dlaczego po nas

nie przysłałaś, można było ułożyć je prawidłowo.

Młoda kobieta patrzyła na nią bez słowa, blade wargi drgały, jakby wymówka Amelii

była nie do zniesienia.

- Ja nie wiedziałam, że trzeba - pisnęła cichutko. - Och, Amelio, ja nie myślałam...

Amelia spojrzała w jej szeroko otwarte oczy i stwierdziła, że Synneva teraz też nie jest

sobą. Wyglądało na to, jakby wróciła do czasów dzieciństwa, mówiła jak mała dziewczynka i

najwidoczniej chciała, by do niej też tak mówiono.

- Musimy spróbować przesunąć twoje dziecko na właściwe miejsce. Będziemy teraz

mocno uciskać twój brzuch, tak mocno, że to może nawet boleć. Ale jeśli bardzo szybko cze-

goś nie zrobimy, to...

Zawahała się na moment, nie bardzo wiedząc, czy tamta to zrozumie.

- To wtedy ja umrę - dokończyła Synneva beztrosko.

- Tak - potwierdziła Amelia zmęczona. - Ale twoje dziecko też umrze, a tego byś nie

chciała, prawda? Pomyśl o Bendiku, jak by mu było przykro...

Mimo woli Amelia przemawiała takim tonem, jakby naprawdę zwracała się do uparte-

go dziecka. Mar ja zaciskała powieki, czuła mdłości. Nie miała odwagi spojrzeć na córkę,

bała się, że tamta mogła się czegoś domyślać.

- Robiłaś to już przedtem? - zwróciła się po chwili do Amelii.

- Owszem, dwa albo trzy razy, ale nigdy jeszcze po odejściu wód.

Marja ciężko pochyliła głowę.

- Spróbujemy - powiedziała, starając się uśmiechnąć do Synnevy.

background image

Amelia nalała wody do miski, zanurzyła w niej dłonie, a potem długo je nacierała żół-

toszarą maścią z łoju topionego z dodatkiem przywrotnika i czerńca. Miała od tego śliskie,

czyste ręce.

Szeptała do Synnevy uspokajająco, obawiała się, że rodząca teraz zacznie się bać. Ale

ona nie okazywała lęku. Tylko cień bólu przemknął po jej twarzy, kiedy Marja z całych sił

nacisnęła na brzuch i zaczęła energicznie przesuwać płód.

Dziecko nie zakleszczyło się tak bardzo, jak można było przypuszczać.

Przesuwało się centymetr po centymetrze, chociaż obie kobiety musiały się nad tym

porządnie namęczyć. Marja dostrzegała, że skóra na brzuchu Synnewy drga. Widocznie

dziecko stawiało opór tej obcej sile.

W końcu wyczuła palcami pierwsze skurcze macicy. Masowanie i ugniatanie brzucha

wywołało akcję porodową.

- Pospiesz się - szepnęła Amelia przez zaciśnięte zęby. - Przy silniejszych skurczach

dziecko się nie ruszy.

Marja, oddychając ciężko, starała się uchwycić jak najmocniej płód i pokierować nim.

Naciskała wzdęty brzuch Synnevy, przesuwała dłonie wzdłuż ciała dziecka i czuła, że skulo-

ny płód układa się pod nimi.

Nie można było uzyskać właściwego położenia głową w dół. Marja miała jednak na-

dzieję, że kiedy poród naprawdę się zacznie, będzie mogła chwycić maleństwo za nogę i po-

móc mu się wydostać. Synneva z pewnością nie zdoła urodzić o własnych siłach.

Pełne wyrzutu spojrzenie Amelii i jej święta cierpliwość denerwowały Marję. Synneva

z trudem znosiła zabiegi, walka wydawała się i tak przegrana, chociaż momentami wyglądało

na to, że uda się płód odwrócić.

Kiedy kolejny skurcz szarpnął brzuchem Synnevy, Marja puściła płód.

Teraz rodząca zaczęła jęczeć żałośnie niczym chory kociak.

Amelia szeptała jej do ucha jakieś uspokajające słowa. Bardzo się starała sprawiać

wrażenie spokojnej i opanowanej, dającej poczucie bezpieczeństwa. Marja znała ją na tyle, by

wiedzieć, że utrzyma na wodzy własne uczucia, jak długo sytuacja będzie tego od niej wyma-

gać.

A potem...

Potem pewnie by chciała wypłakać wszystko na piersi Bendika.

Marja z całego serca pragnęła, by jej się to udało.

Malec przyszedł na świat w zupełnej ciszy, pomieszczenie, w którym się znalazł, było

ciepłe i pełne dymu, półprzytomny z braku tlenu zapiszczał żałośnie, kiedy nowy ból rozpalił

background image

tylną część drobnego ciałka. Szok sprawił jednak, że dziecko otworzyło buzię i od-

powiedziało na ból w nieużywanych jeszcze płucach desperackim wrzaskiem.

Został zmuszony do wciągnięcia dużego haustu powietrza, zapiekło go okropnie i

przestraszył się bardzo własnego krzyku.

Hałas przenikał go niczym ostrze noża, ciało zostało do czegoś przyciśnięte, został

uniesiony w górę, bezradnie machał swoimi cieniutkimi nóżkami, gdy otoczyła go ciemność i

miła, gęsta miękkość uniemożliwiła wszelkie ruchy.

Amelia cierpiała, jakby to ona sama miała bóle, ale w chwili gdy dziecko już, już mia-

ło się wydostać na zewnątrz, wstrzymała dech, w uszach dudniły jej uderzenia własnego ser-

ca.

Małe, sine nóżki z czerwonymi plamami ukazały się najpierw. Potem pupa i bioderka,

Amelia przyłożyła palce do boku dziecka i starała się obrócić je tak, by mogły się wysunąć ra-

miona i w końcu główka. Natrafiła palcem na maleńkie usteczka i doznała szoku, ale życie

dziecka dosłownie wisiało na włosku i liczyło się tylko to.

Przez kilka strasznych sekund myślała, że wszystko na nic, że się nie uda.

I nagle przyszedł gwałtowny skurcz, Synneva krzyknęła głucho, ściany zaciskały się

wokół trzech walczących kobiet.

Jeszcze jeden skurcz i dziecko znalazło się na świecie.

Amelia czuła, że zimny pot spływa jej po szyi i między piersiami.

Mała buzia wykrzywiała się, jakby protestując przeciwko życiu.

Pospiesznie ułożyła dziecko na kołderce, otuliła je mocno, żeby nie mogło kopać.

Chłopczyk uspokoił się, poruszał wargami i piszczał żałośnie, kiedy odcięła sinobiałą pępowi-

nę. Amelia widziała, że w górnej wardze dziecka znajduje się duża szpara, z której cieknie

krew.

Marja masowała brzuch Synnevy, wyjęła jej poduszki spod głowy, która leżała teraz

na tym samym poziomie co reszta ciała.

- Bardzo krwawi?

Amelia potrząsnęła głową.

W głowie Marji rozbrzmiewała radosna pieśń. Spojrzała na twarz Synnevy, stwierdzi-

ła, że wargi ma pogryzione do krwi, a włosy są kompletnie mokre i pozlepiane po tej walce ze

śmiercią. Synneva znowu otworzyła oczy. Chciała zobaczyć dziecko. Mar ja skuliła się, kiedy

dostrzegła w jej spojrzeniu jakiś nowy wyraz. Był tam również lęk, którego brak jeszcze nie-

dawno tak dziwił Marję.

Teraz gwałtowna fala strachu przenikała położnicę.

background image

Marja przestała oddychać, pod wpływem przenikliwego spojrzenia Synnevy musiała

się odwrócić, udać, że ma pełne ręce roboty. Zatrzymała się przy stole i ciężko wsparła na

blacie, z trudem chwytając powietrze. Czerwone płatki latały jej przed oczyma.

Synneva patrzyła na nią tak, jakby wiedziała.

Jakby oskarżała ją za to, co się stało.

Po chwili oszołomienie minęło, potykając się Marja poszła do drzwi, mrucząc pod no-

sem, że trzeba powiedzieć Bendikowi.

Amelia miała czas tylko na kiwnięcie głową, zamierzała właśnie złożyć dziecko w po-

zbawionych sił ramionach Synnevy.

Minęło sporo czasu, zanim Marja wróciła z Bendikiem do izby, Amelia sama musiała

umyć dziecko i zająć się łożyskiem. Akurat w tej sprawie obowiązywały bardzo surowe zasa-

dy, żeby nie dopuścić do pojawienia się przy kołysce nowo narodzonego dziecka jakichś istot

z podziemnego świata. W miejscu, gdzie noworodek miał spać, trzeba położyć jakiś przed-

miot ze srebra lub ze stali. Woda, w której dziecko kąpano, nie mogła się rozlać ani rozpry-

skać. Łożysko należało bardzo starannie zebrać, Amelia uczyniła nad nim znak krzyża i spali-

ła na rozżarzonych węglach wyjętych z paleniska.

Synneva leżała bez ruchu, jakby nasłuchiwała. Dziecko przy jej boku uspokoiło się,

raczej drzemało niż spało, a od czasu do czasu głośno wciągało powietrze.

Amelia dołożyła do ognia, chciała nagrzać izbę. Synneva była niebezpiecznie blada.

Obmyła ją ziołowym naparem, opatrzyła wygotowanymi zawczasu kawałkami płótna.

I można było wypić kieliszek wódki za powodzenie matki i dziecka.

Ale gdzie się podziewa dumny ojciec?

Wystarczyło jedno spojrzenie na buzię dziecka, by Amelia nabrała pewności, że Ben-

dik nie może być jego ojcem. Malec miał szeroką, nieładną twarz, maleńki podbródek już te-

raz był kwadratowy jak u dorosłego mężczyzny. Duże i szerokie rączki, nos z czasem też zro-

bi się duży i płaski. Włosów chłopczyk prawie nie miał, tylko kilka ciemnych kosmyków nad

uszami. Nie było w tym dziecku ani śladu z delikatnej urody Bendika, szczerze mówiąc

ostrych, nieco ptasich rysów Synnevy także nie.

Położnica znowu zamknęła oczy.

Amelia przemawiała do niej cichutko:

- Spójrz, jaki zdrowy mały chłopaczek. Duży i silny, chociaż taki chudziutki. - ale

szybko się poprawi, zobaczysz.

Nagle Synneva wyszeptała przymknąwszy oczy:

background image

- Jego wargi... O Boże drogi, jego wargi... Amelia przerażona wpatrywała się w jej

zmęczoną twarz.

- Widywałam gorsze - odparła lekko. - To szybko zarośnie, zostanie tylko cienka kre-

seczka... Któraś z nas musiała go za mocno pociągnąć. Może z początku nie będzie chciał

ssać, ale potem wszystko się ułoży. Pewnie niedługo przyjdą do ciebie kobiety?

- Ale ja nie widziałam żadnego zająca w lesie - powiedziała Synneva nieoczekiwanie

przytomnym głosem.

Amelia pogłaskała ją po ręce.

- Synnevo, twój synek nie ma zajęczej wargi. To tylko taka mała ranka. A poza tym

nie powinnaś wierzyć w to, co ludzie gadają. Nie wierz im. Nikt naprawdę nie wie, skąd się

dzieciom biorą takie... wady.

Młoda matka na łóżku zaczęła oddychać głośno i niespokojnie, jakby miała się za

chwilę rozpłakać. Amelia wzięła dziecko, bała się, że nie jest na razie bezpieczne w ramio-

nach Synnevy. Współczucie ściskało jej gardło. Ból tej kobiety jest jak widać jeszcze większy

niż jej. Więc chyba sprawiedliwe jest, że to właśnie ona ma Bendika.

- Nie zniosę tego... nie zniosę tego. Dzieci będą mu dokuczać.

Chude dłonie Synnevy zacisnęły się na mokrym sienniku. Napięła ciało, wygięła je w

łuk. Trudno było zrozumieć, co mówi, ale przerażenie, które nią szarpało, sprawiło, że Amelia

zaczęła się modlić. Mocno trzymała Synnevę za rękę, starała się zmusić ją do spokoju, de-

speracko spoglądała w stronę drzwi. Gdzie się wszyscy podziali? Jeśli nie zdoła uspokoić

Synnevy, to ta biedaczka wykrwawi się na śmierć.

W końcu jednak Marja przyprowadziła Bendika i młoda matka natychmiast uspokoiła

się na swoim posłaniu. Bendik z wahaniem kroczył przez izbę. Na sekundę jego oczy napo-

tkały wzrok Amelii, ona zaś stała, jedną ręką trzymając matkę, drugą dotykając zawiniętego

w kołderkę dziecka.

Teraz puściła Synnevę, wzięła dziecko na ręce i wyciągnęła je w stronę Bendika, który

tymczasem podszedł do niej niepewnie.

- Dziękuję - powiedział tak cicho, że domyśliła się tego tylko po ruchu warg. Musiała

bardzo nad sobą panować, by nie rzucić mu się w ramiona i nie krzyczeć tak, że cały świat by

usłyszał: Ty nie jesteś moim bratem! Jesteś ojcem mego dziecka!.

Ale milczała, rzecz jasna. Uśmiechnęła się do niego blado i pogratulowała. Otrzymała

milczącą odpowiedź na pytanie zadawane wzrokiem. To nie jego syn. Wziął jednak malca na

ręce, a na jego twarzy malowało się skupienie i szacunek.

background image

Uroczyście, jakby szedł przez kościół, zbliżył się do Synnevy, pozdrowił ją serdecznie

i ukląkł przy łóżku. Potem pochylił się i ucałował ostrożnie jej wilgotne policzki Dziecko po-

ruszyło się w jego objęciach.

- Kim ty jesteś, człowieku? Głos Synnevy był jakiś senny, daleki, ale uśmiechała się

do Bendika.

Amelia poczuła pieczenie pod powiekami.

Marja pociągnęła ją za sobą na dwór.

Młoda kobieta ze zdumieniem stwierdziła, że słońce grzeje niebywale mocno, chociaż

pola pokrywa szron. Musiała mrużyć oczy przed światłem, a łzy spływające po policzkach

mogły być równie dobrze wywołane tą mieniącą się pięknością poranka. Fiord spoczywał w

tej chwili nieruchomo niczym srebrna tafla, blade barwy gór zdawały się ostrzejsze w lustrze

wody.

Marja skrzyżowała ręce na piersiach i stała niczym rzeźba umieszczona na dziobie

okrętu, spoglądając daleko w głąb fiordu. Rozpuszczone czarne włosy spływały na ramiona,

zdjęła czepek, który miała na głowie w czasie porodu.

- Amelio, musisz mu o tym powiedzieć. Córka milczała.

- Musisz powiedzieć mu prawdę, nie możesz pozwolić, by nadal żył w takiej strasznej

rozpaczy.

Gardło Amelii było suche i obolałe. Mar ja odwróciła się nagle, potargane włosy prze-

słaniały jej miotające skry oczy.

- Musisz to zrobić! Tyle przynajmniej jesteś mu winna. A może się boisz, że on zosta-

wi Synnevę? Gdyby umarła, na pewno rzuciłabyś mu się na szyję bez wahania, prawda?

Ostry ton matki sprawił, że Amelii jeszcze trudniej było wykrztusić choćby jedno sło-

wo.

Marja uniosła ręce, zniżyła głos do szeptu. Jest podstępna niczym wąż, pomyślała

Amelia przestraszona.

- Synneva jest szalona, Amelio! Lepiej by jej było tam, gdzie... miałaby opiekę. U mo-

jej matki, w Domu Durdei. A poza tym ona długo nie pożyje. Sama widzisz, jaka jest słaba, i

ten poród... nie myślałam, że go przetrzyma.

Niebieskie oczy Amelii były teraz równie zimne jak oczy matki. Wysyczała odpo-

wiedź przez zęby:

- Gdyby to od ciebie zależało, to pewnie by nie przetrzymała!

Marja skuliła się, zamrugała, ale nie oderwała wzroku od twarzy córki.

- To prawda - wyszeptała. Zaczęła płakać.

background image

- Ja cię tak kocham, Amelio. Nie mogę znieść twojego nieszczęścia...

Z izby za ich plecami dał się słyszeć głośny płacz dziecka.

Amelia objęła matkę mocno i przyciskała ją do siebie z jakąś desperacką siłą.

- Ja nie mogę, mamo™ nie mogę. Jestem pewna, że on nie zawiedzie Synnevy, ale

wiem, jak by mu było ciężko.

Może zresztą najbardziej boję się o siebie. Czy myślisz, że mogłabym być szczęśliwa

odbierając szczęście Synnevie? Marja ukryła twarz we włosach córki.

- Nie... nie... nie mogłabyś. Ale tak też nie będziesz szczęśliwa. Chyba wszystko jest

lepsze niż... to.

Amelia wiedziała, że matka wyczuła jej bezradne, ledwie dostrzegalne potwierdzenie.

Marja odsunęła córkę od siebie i przyglądała jej się badawczo.

- Nie powinnaś wychodzić za tego Arntora... bo gdyby Synneva umarła...

Amelia nie chciała tego słuchać, dłońmi zatykała uszy.

Wiedziała, że matka i tak niczego nie zrozumie, żeby nie wiem jak starała się ją prze-

konywać, że żywi czułość dla tego tak mało pociągającego, biednego człowieka. Nie może go

przepędzić jak parszywego psa tylko dlatego, że ma nadzieję, iż będzie szczęśliwa, kiedy inna

kobieta umrze.

Amelia ruszyła wolno ku izbie.

Obie z matką wkrótce będą mogły wrócić do domu, Bendik bowiem wynajął kobietę z

sąsiedztwa, która zajmie się położnicą.

Idąc obok Bendika, którego znalazła w szopie na łodzie, Marja bardzo chciała wypo-

wiedzieć głośno słowa, które miała na końcu języka.

Może nie jest jeszcze za późno?

Amelia nigdy nie wiedziała, co jest dla niej najlepsze, była zbyt troskliwa wobec in-

nych, zbyt ofiarna, by myśleć o własnym szczęściu.

Nic się nie stanie, nawet jeśli przez jakiś czas będzie na mnie zła.

A jeżeli jest tak, jak sądzę, to Bendik cierpi tak samo. Zwłaszcza że wie to, czego

Amelia nie chce przyjąć do wiadomości, że mianowicie Synneva jest od dawna stracona. Na-

wet nie bardzo może być uważana za żonę, jest tylko głęboko skrzywdzonym dzieckiem. Prę-

dzej czy później usunie się z tego świata.

Co ma zrobić mężczyzna, kiedy żona go nie poznaje?

Czyż można mu odmówić prawa, by kochał inną?

Amelia i Bendik...

Syn Karla i jej córka.

background image

To słuszne, dobre i ma sens.

Oni muszą kontynuować to, co ona sama utraciła. Jej córka powinna kochać jego syna.

To całkiem naturalne, miłość jest ważniejsza niż cokolwiek innego.

Marja postanowiła, że będzie walczyć.

background image

ROZDZIAŁ X

Złe języki rozniosły nowinę, wieś szumiała od plotek i podniecających wiadomości.

Nawet pastor i gminni urzędnicy dowiedzieli się wszystkiego, przeczesywali palcami brody i

rozmawiali przyciszonymi głosami, co zrobić, by uspokoić parafię. Pastor mówił ludziom o

obrzydliwości takiego zainteresowania sprawami doczesnymi, o tym, że Bóg nadaje sens każ-

demu, nawet najnędzniejszemu istnieniu. Ostrzegał gospodynie, by nie wzbudzały jeszcze

większego podniecenia wśród biedoty, i nakazywał, by nie dawały żebrakom nawet skórki

chleba. Mężczyznom polecił, by zamknęli gromadzkie pastwiska i odebrali wszystkie poletka,

które mieszkańcy brzegu uprawiali, natomiast ci, którzy sprowadzali owce z gór, otrzymali

surowe napomnienie za to, że pozwolili, by ujawniła się ta bezbożna rywalizacja.

Pewnego ranka na schodach Domu Durdei stanął proboszcz i dał Amelii taką repry-

mendę, że nie znajdowała słów, by mu odpowiedzieć. Ten pulchny sługa Boży odnosił się do

niej bardzo przyjaźnie, kiedy opowiadała mu o swoich planach, a zwłaszcza kiedy złożyła

pełną sakiewkę na ofiarę dla parafii.

Teraz jednak nie było już mowy o jej chrześcijańskim miłosierdziu, teraz była przede

wszystkim nieobyczajną kobietą, nierządnicą, która nie dość że urodziła nieślubne dziecko, to

jeszcze chce się wywyższać jako opiekunka innych.

To ubodło Amelię.

Próbowała przypomnieć pastorowi, że za cztery tygodnie wychodzi za mąż i nic już

nie będzie można zarzucić jej obyczajom.

Pasterz Pana wymachiwał zaciśniętą pięścią.

- Strzeż się, Amelio Oppdal! Do moich uszu docierają wiadomości, na które nie mogę

się dłużej zamykać! Ludzie gadają, że nie okazujesz szacunku postanowieniom Pana, że pod-

stępnie, nagannymi metodami, chcesz się mieszać do ustanowionego przez Boga porządku!

Amelia spoglądała na niego. Bała się władzy tego człowieka.

- Zawsze słucham głosu Boga - wyszeptała. - I jeśli pastor zechce mi wybaczyć szcze-

re słowa, to chciałabym przypomnieć, że samo Pismo daje nam wskazówki. Po owocach ich

poznacie, pastorze. Mam nadzieję, że pastor uzna, iż moje postępki nikogo nie ranią. Można

by nawet powiedzieć, że to nasz Dobry Ojciec dał mi środki i umiejętność łagodzenia cierpień

innych.

- Cierpienie też pochodzi od Boga - grzmiał proboszcz, Amelia jednak zauważyła, że

poważnie potraktował jej słowa.

background image

Umilkł na chwilę, oczy miał rozbiegane.

- Czy wiesz, co się stało z Einarem Vetlestad? Amelia patrzyła na niego spłoszona,

słowa proboszcza bowiem dotknęły ją boleśnie.

- Jego ojciec powiada, że dałaś mu trujące lekarstwo. Mamrotałaś zaklęcia nad jego

głową, wzywałaś złe moce. Dziecko umarło i zostało przed paroma tygodniami pochowane.

Amelia zdrętwiała.

Pastor dostrzegał jej przerażenie.

- Jedno moje słowo, a będzie z tobą źle, Amelio.

Skinęła pokornie głową, nie miała wyboru. Proboszcz chrząkał, był zadowolony.

- Mam nadzieję, że wykorzystasz swoje wpływy w tej sprawie, oczekuję, że uspokoisz

tych zawszonych łazęgów. Bo jeśli nie... no, cóż, i wójt, i inni urzędnicy już dawno się skar-

żyli, że to gniazdo brudu i zepsucia na dobre zadomowiło się na naszym brzegu. Obawiam się

rozlewu krwi, jeżeli waśnie szybko nie ustaną. Chłopi się zarzekają, że zmyją paskudztwo z

brzegów Sogndalsfjordu...

Amelia zbladła, słuchała go, kiwając głową.

Najwyraźniej czas się kończył. Należało jak najszybciej pokazać wsi, że ubogim wy-

starczy dać szansę, a dowiodą, że są takimi samymi ludźmi jak inni.

- Proszę mi dać trochę czasu, pastorze, i nawoływać raczej do miłosierdzia, niż prze-

konywać chłopów, by zamykali drzwi przed biednymi. Niech pastor prosi gospodarzy, by da-

wali ludziom pracę, jeśli już nie inaczej, to przynajmniej na kilka tygodni. I niech uczą swoje

dzieci, że ci, którzy żyją na brzegu, również są ludźmi.

Pastor wybuchnął głośnym, hałaśliwym śmiechem.

- Chyba oszalałaś, Amelio Oppdal. Najlepsze, czego możesz oczekiwać od losu teraz,

to nie zostać wdeptana w ziemię razem z tymi, z którymi się spotykasz. Rozumiem, że masz u

nich mir, powinnaś jednak pojąć, że jeśli zadrzesz z kimś, kto coś w tej wsi znaczy, będziesz

skończona.

Zmusiła się, by podziękować proboszczowi za przestrogę i obiecała zrobić co można,

by uspokoić wzburzonych mieszkańców brzegu.

On surowo skinął głową, ale nie ukrywał, że wątpi w jej sukces.

Zanim odszedł, uśmiechnął się cierpko.

- Jesteś małym, pięknym kwiatuszkiem, Amelio. Kobietą, jakiej nigdy przedtem nie

spotkałem. Ale nie wiem, czy moja dobra wola tu wystarczy, czy długo jeszcze zdołam zamy-

kać usta staremu Einarowi. Wielu zdążyło go już wysłuchać...

background image

Maryjka nie chciała, by towarzyszyła jej matka, kiedy po ośmiu dniach wybierała się

odwiedzić Synnevę. Amelia cieszyła się, że nie musi jechać do Bondeviki, ale poczuła bole-

sny ucisk w żołądku, widząc, jak matka prosi babkę, by została w domu i dotrzymała towa-

rzystwa Amelii.

- Odpocznij sobie, widzę, że reumatyzm ci dokucza. Teraz noce są już naprawdę zim-

ne, szron kąsa boleśnie nawet młodszą skórę, mamo!

Randar ją popierał, bardzo chciał mieć przy sobie te dwie kobiety, rozkoszować się

domową atmosferą, kiedy pół drzemiąc w swoim fotelu mógł obserwować ich krzątaninę. Po-

woli życie zaczynało się normować, chociaż wciąż jeszcze słyszał, jak po nocach Marja i

Amelia rzucają się na swoich posłaniach. Wspomnienie Karla wciąż było bardzo bolesne, a

żal nie opuszczał ich ani na chwilę. Rozmawiały o nim każdego wieczoru, wymieniały wspo-

mnienia i tęsknoty. Coraz częściej jednak mówiły o dobrych chwilach, jakie z nim spędziły,

coraz częściej śmiały się przez łzy i wspominały czasy, których nigdy nie miały zapomnieć.

W miarę jak dni stawały się krótsze, Randar czuł się coraz bardziej zmęczony. Przestał

wychodzić do swego warsztatu, by rzeźbić nowe figurki i dekoracje. To musi poczekać do

wiosny, tłumaczył. Maria przebąkiwała, że może powinni nająć sobie parobka, ale twarz Ran-

dara mroczniała, gdy słuchał takich propozycji.

- Nie chcę mieć tutaj obcych - burczał z uporem.

A poza tym przecież dają sobie radę z tymi codziennymi obowiązkami, którym trzeba

sprostać w takim niewielkim gospodarstwie. Nastał czas odpoczynku, płody ziemi znajdowa-

ły się już pod dachem, pola leżały wymarłe i zimne. A szopa na drzewo od dawna była wypeł-

niona po brzegi, połowa tego, co dał im właściciel Eidet, wystarczyłaby do lata.

Randar spędzał wieczory z małą Hanną na rękach, albo drzemał w wygodnym fotelu

koło pieca.

Maria zwykle kładła się też wcześnie, nie chciała, by mąż zbyt długo pozostawał sam.

Amelia musiała się uśmiechać wobec wielkiego wzajemnego oddania, jakie tych dwo-

je starych ludzi wciąż sobie okazywało. Można im zazdrościć szczęścia jak wyjątkowo szla-

chetnego kamienia lub tajemniczego skarbu.

Ale lubiła też te chwile spędzane w samotności, rozkoszowała się przytulnym ciepłem

izby, a miarowe oddechy śpiących uspokajały ją. Mała Hanna rosła i z każdym dniem robiła

się pulchniejsza. Za parę tygodni będzie po ślubie, a tymczasem Arntor i jego ludzie przywo-

łają do porządku Jarlego Raune. Potem życie popłynie spokojniej.

background image

Amelia z mieszanymi uczuciami myślała o przyjemnych powszednich dniach, jakie

czekają na nią w Karlsgard. Tęskniła wprawdzie za spokojem i beztroską, ale z drugiej strony

tak wiele będzie musiała opuścić.

Te samotne chwile w izbie, na przykład.

Ufność i poczucie bezpieczeństwa, jakie dawała jej stała obecność babki.

A poza tym Bendik.

Będzie go, oczywiście widywać, nadal przecież są rodziną. Nie ma powodu, by mącić

pamięć ojca ujawnianiem prawdy.

Może będzie jeszcze trudniej żyć bez niego, chociaż ból i niepokój o los małej Hanny

został usunięty.

A z nim główny powód, dla którego zdecydowała się pracować z biedakami. Wyjedzie

stąd ze wstydem, ze wstydem z powodu własnej słabości i ze świadomością, jak niewiele po-

trafiła zdziałać, kiedy żar ostygł.

Ale teraz miała dość własnych problemów.

Nie była w stanie dłużej walczyć, czuła, że serce staje się puste niczym nie zamieszka-

ny dom.

Tęskniła za odpoczynkiem, za tym, by chodzić beztrosko po Lyster, obserwować, jak

mała Hanna się rozwija, dbać o to, by była szczęśliwa. Może mama zacznie się częściej

uśmiechać, a Arntor na pewno będzie się cieszył nowym życiem.

Nie można powiedzieć, że czeka ją zły los.

Amelia nuciła cicho psalm, a świeca na stole dopalała się powoli.

Marja wciąż jeszcze nie wróciła.

Czy w Bondeviki stało się coś złego?

Amelia zawstydzona starała się dowiedzieć, czy myśl o tym budzi w niej lęk czy na-

dzieję. Otrząsnęła się z niedobrych myśli, próbowała skoncentrować się na robótce, którą się

zajmowała. Maria mogła wprawdzie kupować gotową włóczkę, mogła też kupować gotowe

ubrania, robione na drutach lub tkane, ale lubiła taką pracę. Amelia też nauczyła się odpoczy-

wać z robótką w rękach. Zręcznie posługiwała się szydełkiem i drutami, a część wełny i goto-

we wyroby obie z babką farbowały na jaskrawe kolory farbami, które Maria przygotowywała.

Z nikim nie dzieliła się tą umiejętnością, to była jej tajemnica.

Dopiero kiedy świeca wypaliła się na dobre, usłyszała na podwórzu kroki matki. Wy-

szła jej na spotkanie i z niepokojem czekała, co wyczyta w twarzy tamtej.

- Jeszcze się nie położyłaś? - zapytała Marja omiatając wzrokiem izbę.

background image

- Nie. Zresztą i tak nie mogłabym zasnąć. Zaczynałam się niepokoić, czy nie stało się

coś złego.

Marja stwierdziła, że córka naprawdę się boi.

- Nie - odpowiedziała z westchnieniem. - Nic się nie stało, ale z Synnevą wciąż nie

można się porozumieć. Najpierw mnie poznała, ale zaraz potem zapytała, czy to moje dziecko

i czy Bendik jest moim mężem.

Amelia poczuła ból w sercu.

Pytanie, które miała na końcu języka, nie zostało wypowiedziane.

Matka przeciągnęła się, ziewnęła szeroko i usiadła na stołku, żeby zdjąć eleganckie

sznurowane buty.

- Myślę, że powinnyśmy się trochę przespać. Amelia przytaknęła, ale czuła, że trudno

jej będzie zasnąć.

Patrzyła na matkę przygotowującą się do snu, obserwowała, jak się myje w zimnej

wodzie, jak wkłada przez głowę nocną koszulę z miękkiego płótna. Marja czesała włosy rogo-

wym, zdobionym srebrem grzebieniem z taką energią, że w mroku widać było skry.

„W końcu szepnęła „dobranoc”, a w drzwiach odwróciła się jeszcze i powiedziała:

- Wieczorami tęsknię za nim tak strasznie, Amelio.

Serce młodej kobiety ścisnęło się, matka mogła w jednej chwili być najbardziej bez-

radną istotą na świecie, w następnej śmiertelnie przerażać ludzi.

- Wiem, mamo. Ja też to przeżywam. Marja spuściła wzrok.

- Czy ty wciąż jesteś na mnie zła? - zapytała niepewnie. Amelia w zamyśleniu potrzą-

sała głową.

- Nie... zła nie jestem, mamo. Miałaś swoje powody...

Ulga na twarzy matki była tak wyraźna, że Amelia musiała się uśmiechnąć przyjaźnie.

- Moje dziecko, przecież chyba nie ma znaczenia, że to nie on cię spłodził?

Amelia poczuła, że wargi jej drżą.

- Nie, mamo. Był po prostu moim tatą i nic tego nie zmieni.

Marja uśmiechnęła się zadowolona. Kiedy jednak ostrożnie zamykała za sobą drzwi,

wydawała się przestraszona i bardzo mała.

Nigdy chyba nie zapomni twarzy Bendika, kiedy nareszcie wyjawiła mu prawdę. Mi-

nęło parę długich sekund. Marja zaczynała wpadać w popłoch i niemal pragnęła, by te słowa

nigdy nie padły, kiedy on eksplodował:

- Ja wiedziałem. Przez cały czas wiedziałem. Nie mogłem pogodzić się z tym, że nie

ma żadnego wyjścia.

background image

Marja czujnie spoglądała w oczy młodego mężczyzny.

Rozmawiali na dworze, siedzieli oparci o nową ścianę zbudowanego z nie heblowa-

nych bali domu, jesienny wiatr szarpał ich ubraniami i czerwonymi liśćmi wielkiej osiki, któ-

rej gałęzie dotykały dachu. Wewnątrz Synneva spała niewinnym snem. Marja widziała, jak

Bendik poprawiał jej kołdrę, jak ostrożnie układał dziecko w skrzynce stojącej przy łóżku.

Teraz mówił dalej, dziwnie spokojnie, chłodnym głosem, jakby sam do siebie:

- Nieustannie o tym rozmyślałem... znajdowałem mnóstwo najrozmaitszych rozwią-

zań, które moje serce mogłoby zaakceptować. Myślałem, że może mama się pomyliła. W naj-

gorszych chwilach gotów byłem uwierzyć, że mama kłamała, że po prostu wymyśliła sobie

imię Karla bez żadnego powodu...

- Miałeś przecież kamyk i w ogóle dość dowodów, by przekonać Karla. Myślę, że

akurat temu ojcostwu nikt by nie mógł zaprzeczyć... chyba tylko ty sam.

Oczy Bendika lśniły delikatnie niczym skrzydlata ważka nad leśnym jeziorkiem.

- Najchętniej właśnie powiedziałbym, że to nieprawda. Przez długie miesiące... nie

chciałem wierzyć. Chyba dlatego wyjechałem - westchnął.

Marja spoglądała w dół, bawiła się srebrną zapinką przy bluzce.

- I co teraz zrobisz? Spojrzał na nią zdumiony.

- Co zrobię?

- Tak... Zawstydziła się, pragnęła, żeby przestał na nią patrzeć w ten sposób.

- Nie sądzę, żeby coś się zmieniło - westchnął. - To ulga wiedzieć, że grzech nie był

taki wielki. Dobrze uwolnić się od wstydu i rozpaczy. Ale chyba rozumiesz, że jestem zwią-

zany z Synnevą. I Amelia... ma zamiar wyjść za mąż za ojca swego dziecka, prawda?

Marję przeniknął lodowaty dreszcz. Było w tej sytuacji coś nierzeczywistego, jakieś

szpony wbijały się w żołądek, jakby ostrzegając. Zaczęła żałować, że wdała się w tę rozmo-

wę, miała ochotę uciec, zostawić za sobą wszystkie trudne sprawy. On wciąż patrzył na nią

surowo.

- Czy Amelia wie, że tutaj jesteś?

- Tak Ale... ona nie chciała ci tego powiedzieć. Bała się, że potem będzie wam jeszcze

trudniej - , tak mi się zdaje...

- To prawda. Teraz będzie jeszcze gorzej.

Marję irytował jego spokój, zarazem jednak przynosił jej ulgę. Chyba się bała, że na-

tychmiast zerwie się z miejsca, pobiegnie do Amelii i porwie ją niczym książę, który po dłu-

giej nieobecności wrócił do domu albo coś takiego. Ale on tylko siedział bez ruchu i patrzył

przed siebie.

background image

Z izby dało się słyszeć słabe, żałosne kwilenie. Widocznie dziecko się obudziło. Ma-

lec wyglądał zdumiewająco zdrowo i silnie, najwyraźniej wysysał siły z matki i w ten sposób

przygotowywał się do niełatwego życia.

- Powiem Amelii, że z tobą rozmawiałam, Bendik. Jeśli ty nic nie zrobisz... może so-

bie pomyśleć, że już ci na niej nie zależy.

Bendik przyglądał się niespokojnym dłoniom Marji, dostrzegał na jej czole perlący się

pot, mimo że wiał chłodny wiatr.

- Masz swoje powody, pani matko. Posłała mu surowe spojrzenie, ale Bendik

uśmiechnął się blado i mówił dalej:

- Chcesz nie dopuścić do tego małżeństwa, prawda? I uważasz, że mimo wszystko ja

byłbym lepszym kandydatem. Syn twojego ukochanego męża...

Oczy Marji zalśniły łzami, może jednak powiedział za wiele?

Nie ulegało wątpliwości, że ta wdowa ma mnóstwo zmartwień i że wiele różnych my-

śli kryje się za tym wysokim, białym czołem.

Łagodnie ujął rękę Marji, delikatnie pogłaskał palce, dotknął pięknego srebrnego pier-

ścionka z niebieskim kamieniem.

- On był bardzo dobrym człowiekiem. Dotychczas myślałem, że Amelia ma wiele z

niego. Teraz widzę, że to po tobie odziedziczyła siłę.

Mar ja była tak zaskoczona, że ten komplement wywołał rumieniec na jej policzki.

Ale ogarnął ją spokój, Bendik jest naprawdę imponującym i poważnym młodym człowie-

kiem, teraz bardziej niż kiedykolwiek płonęło w niej pragnienie: on, tylko on powinien iść

przez życie u boku Amelii.

Wciągnęła bardzo głęboko powietrze, jakby zamierzała wskoczyć do wody.

- To ty jesteś ojcem małej Hanny.

Bendik zbladł.

Nad Mar ją zamknęły się fale.

Bendik wstał i poszedł sobie.

Po chwili jednak się odwrócił, mogłaby utonąć w jego wzroku, w tym żalu i bólu, któ-

re odzwierciedlały także jej lęk. Przez ułamek sekundy miała wrażenie, że patrzy na nią Karl.

- Powinnaś wrócić do domu - rzekł bez tchu. Niepewnie podniosła się z miejsca, pa-

trzyła w ślad za nim. Serce waliło jej w piersi tak, że się przeraziła. Starając się zagłuszyć

szum wiatru, zawołała:

- Amelia cię kocha, Bendik! Zaczął uciekać, wbiegł do domu, który zbudował dla sie-

bie, Synnevy i dziecka.

background image

ROZDZIAŁ XI

- Najpierw bierzemy jego. Nie dlatego, że Arntor jest specjalnie niebezpieczny, ale

dlatego, że inni może się zastanowią, kiedy Arntor będzie siedział cicho. A...

Mężczyzna pociągnął potężny łyk cierpkiego piwa i oblizał się.

- A potem to już łatwo będzie ich poskromić. Ty, Peter, załatwisz Hjordis. Weź sobie

dwóch czy trzech chłopów, ta baba niejednemu dała radę...

Mężczyźni mamrotali pod nosem, że wiedzą, co ich czeka.

Misa z napojem znowu zaczęła krążyć. Częstowano ich resztkami piwa z pogrzebu, a

że nie było go gdzie przechowywać, zdążyło zatęchnąć. Ale ludzie z otoczenia Jarlego Raune

nie są tacy delikatni, żeby im to mogło przeszkadzać. Pili łapczywie, bo poczęstunek nic nie

kosztował, a ciepło w izbie rozmarzało.

Spoglądali na gospodarza siedzącego na honorowym miejscu. Twarz miał wysmaganą

wiatrem i nabrzmiałą, mrużył oczy, zaciśnięte pięści spoczywały na blacie stołu. Wyglądał na

chorego. Prawdopodobnie jednak to strata syna tak mu się dała we znaki. Gospodyni poka-

zywała się na krótko, wpadała od czasu do czasu, a to z misą piwa, a to z żytnim chlebem i

czymś do tego. Tak, tak, w tym domu niczego nie brakowało. Piękna lampa z wielkim abażu-

rem świeciła jasno nad wielkim stołem, a na ścianach wisiały kilimy i narzuty najlepszego ga-

tunku. Misa, w której podawano piwo, była pomalowana na czerwono i ozdobiona białymi

kwiatkami.

Gospodarz siedział pogrążony w myślach, nie sprawiał wrażenia, by chciał prowadzić

jakieś długie rozmowy. Ale to jednak on pierwszy przyszedł do Jarlego, żeby zapytać, kiedy

nastąpi jakieś rozstrzygnięcie. Czas już najwyższy pozbyć się Arntora i tej czarownicy, która

jest jego narzeczoną, nie mówiąc o zawszonej siostrze! Czy to sprawiedliwe, żeby tych troje

budowało domy, szarogęsiło się we wsi, udając wielkie państwo, kiedy wielu innych miesz-

kańców ledwie wiąże koniec z końcem?

Spotkał się z bardzo przychylnym przyjęciem.

Teraz odchrząknął głośno, a ludzie wokół stołu zamilkli. Jeden z nich zaczął się dra-

pać, ale odgłos skrobania irytował pana domu, więc posłał źle wychowanemu groźne spojrze-

nie.

- Pastor mi nie wierzy, ale ta wiedźma zabiła mi syna. Jedynego, jakiego miałem! Po-

winna dostać za swoje, niczego innego od was nie oczekuję.

background image

- Mamy zabić Amelię? Pytający sprawiał wrażenie, że takie zajęcie też nie jest mu

obce, jego wąska, otoczona rudymi włosami gęba przypominała pysk starego, pokrytego par-

chem lisa. Ale w głosie nie było zapału, raczej niechęć i opór. Dobrze pamiętał, jak Amelia

wyleczyła jego ojca, kiedy spadł z dachu i złamał sobie bark. Zagoiło się bez śladu i ręka ojca

jest sprawna.

- Nie będziecie zabijać Amelii Przyprowadzicie ją tutaj. Ludzie spoglądali po sobie

zbici z tropu. Oczy Jarlego Raune płonęły.

- Uważam, że żądasz za wiele, gospodarzu! To będzie nasza największa zdobycz -

syknął.

Chłop o nabrzmiałej twarzy spojrzał mu prosto w oczy.

- Jak się chce mieć miód, to trzeba się godzić na użądlenia pszczół. Skoro chcesz mieć

połowę królestwa, Raune, to musisz mi oddać królewnę.

Jarle Raune wpadł w złość, ale zdołał się opanować i na jego wargach pojawił się

przebiegły uśmieszek.

- Też miałem ochotę na kawałek tego tortu. Ale proszę bardzo, gospodarz może spró-

bować pierwszy, skoro się tak wykosztowuje i na piwo, i na proch.

Mężczyźni siedzieli bez ruchu, wpatrywali się w podłogę, brudne ręce trzymali w kie-

szeniach, szukając czegoś, czego tam nie było. Chodziło tylko o pretekst, żeby odwrócić

wzrok.

Jarle wciąż się uśmiechał, w tym pozbawionym jakichkolwiek uczuć skrzywieniu

warg czaiło się zło. Z tego rodzaju człowiekiem lepiej żyć w zgodzie. Nie był może taki jak

Arntor w swoim najlepszym okresie, ale jego też nikt nie odważyłby się zdradzić, bo nikt nie

chce ryzykować, że zostanie wrzucony do fiordu. Jarle... to taki typ, który z przyjemnością

wyrywa nóżki muchom i motylom. Taki, co to jak spojrzy, to człowiekowi ciarki przechodzą

po grzbiecie.

Jego ludzie dokonali wyboru i czuli się bezpieczni. Nie musieli się już liczyć z żad-

nym Arntorem, dni tamtego zostały policzone.

- We wsi gadają, że Anioł ma wyjść za niego za mąż. W odpowiedzi rozległ się ordy-

narny śmiech, towarzyszyły mu wymowne gesty.

Jarle też się uśmiechał, ale nagle twarz mu pociemniała i śmiech zgasł, jakby kto no-

żem ciął.

- Tak jest, wyszły już ich zapowiedzi Będzie też pewnie wesele, ale jeśli nawet Arntor

nie zacznie wymachiwać nożem albo coś w tym rodzaju, to i tak będziemy musieli go zabić.

Ale on zacznie, taki bandzior o małym móżdżku.

background image

Uśmiech wciąż trwał przyklejony do jego warg, mimo że oczy zmieniły się teraz w

budzące grozę szparki. Taksował swoich ludzi, jednego po drugim. Cicho, prawie niedosły-

szalnie, syknął:

- Wiecie, o co teraz chodzi, no nie? I wiecie, że trzeba gęby na kłódkę? Nikt nie ma

wątpliwości, czego od was oczekuję? Rozglądali się niepewnie, chrząkali, ale mamrotali pod

nosem deklaracje lojalności. Z takim jak Jarle nie ma żartów. Jest silny i trzeba mu się podpo-

rządkować, jak przywódcy wilczego stada. Nikt przecież nie chce mieć rozszarpanego gardła.

- W porządku! No dobrze, gospodarzu. Skoro wszystko jasne, to dawaj piwa!

Wezwano gospodynię. Trzymała na rękach małe dziecko, które zaczęło krzyczeć, kie-

dy je posadziła na podłodze, żeby dolać do misy brunatnego płynu. Jarle upierał się, żeby tego

wieczoru nie było w domu żadnych służących, wszyscy przecież wiedzą, jak oni potrafią plot-

kować nawet w najpoważniejszych sprawach.

Napełnione żołądki o mało nie popękały, ale też na stole nie zostało nawet okruchów,

kiedy obdartusy wysypały się na spowite mrokiem podwórze. Jarle odjechał wierzchem na

starej szkapie, pozostali rozeszli się każdy w swoją stronę.

Wszyscy myśleli o jednym, chociaż piwo tłumiło strach i dodawało odwagi.

Piątek za dwa tygodnie.

Jeśli Arntor nie pojmie ostrzeżeń i nie ucieknie...

Leżała, wsłuchując się w oddech Bendika, słyszała, że wzdycha i woła coś przez sen.

Musiał, biedak, śnić o czymś okropnym.

Dziecko oddychało bezgłośnie, Synneva często zapominała, że malec w ogóle istnieje.

Nagle jednak ktoś przynosił jej zawiniątko. Głodne zawiniątko, które przywierało do jej piersi

i ssało tak, że brodawki bolały okropnie.

Zawsze w takich chwilach miała ochotę otulić się szczelnie chustką, ukryć się pod koł-

drą i wyć. To było takie paskudne, to odsłanianie się i w ogóle dotykanie miejsc, których by

nigdy przed nikim z własnej woli nie obnażyła.

Dlaczego oni to robią?

Czego od niej chce to wiecznie głodne dziecko?

Ale kiedy śpi, malec jest taki śliczny, wtedy ona czuje słodki skurcz w gardle, może

stać nad skrzynką, w której on leży, i przyglądać się tej spokojnej, małej buźce. Zawsze stara

się nie patrzeć na usta, bo są takie dziwne. Rana się już chyba nie zagoi. Dzieciaki będą rzu-

cać w niego kamieniami, bo kiedy nie śpi, nie jest zbyt ładny.

Synneva nuciła cichutko pod nosem.

background image

Czuła się taka lekka, mogłaby nawet ulecieć w powietrze, tak samo jak gęsi, których

krzyki słyszała na dworze.

Och, gęsi wrzeszczały tak okropnie!

Na ich wspomnienie musiała głęboko oddychać, natychmiast jej rozluźnione ciało

skuliło się jak od ciosu.

Zatykała rękami uszy, nie chciała zostać wciągnięta do tego przerażającego, obrzydli-

wego snu o ptakach. Nie chciała znowu wtapiać się w ciemność, chciała po prostu leżeć i słu-

chać miarowego oddechu mamy.

Trwała przez jakiś czas bez ruchu. Już, już miała wstać i wślizgnąć się do łóżka

mamy, ukraść z niego trochę ciepła, ale nagle zerwała się z krzykiem.

Mama przecież nie żyje.

Spaliła się, całe ciało spłonęło.

Tata też się spalił. I...

Synneva jęknęła żałośnie.

Miarowy oddech w drugim końcu izby ustał, śpiący się obudził. Słyszała jego prze-

straszony głos:

- Synnevo, czy coś cię boli? To tylko Bendik. Ten, taki zawsze przyjazny Bendik.

Poczuła ciepło w sercu.

- Nnnie. Nic mi nie jest. Z tamtego kąta usłyszała westchnienie ulgi.

- Ale czasami coś mnie bardzo boli w brzuchu... Słyszała, że Bendik wstaje, porusza

się wolno, pewnie jest zmęczony i śpiący.

Potem poczuła, że szuka jej rąk, znalazł małą, chłodną dłoń i uścisnął mocno.

- Musisz teraz spać, Synnevo. Zobaczysz, że niedługo znowu będziesz miała pokarm.

Ale nie bój się, na razie Ane może karmić dziecko. Damy sobie radę, Synnevo. Teraz odpo-

czywaj, a rano poślę wiadomość do Meisterplassen, że masz bóle...

Zadowolona kiwała w ciemnościach głową.

Meisterplassen... Mieszka tam tylu sympatycznych ludzi. Stara Maria. I jej córka, też

Marja. I Amelia. Wszystkie takie dobre. Tyle jej już pomogły. I Bendika też bardzo lubią. Tak

samo jak ją. Zwłaszcza Amelia. Marja tak powiedziała.

Amelia cię kocha, Bendik.

Tak właśnie wołała na podwórzu.

Synneva westchnęła głęboko.

Dlaczego on nie może zrozumieć takich prostych rzeczy?

background image

Mógłby się ożenić z Amelią, bo ona na pewno zaopiekowałaby się dzieckiem, karmi-

łaby je własną piersią.

A jeśli Synneva będzie naprawdę grzeczna, to może i ona mogłaby z nimi zamieszkać.

To by było prawie tak, jakby tata i mama wrócili.

Synneva uśmiechała się do siebie w ciemnościach. Złożyła ręce.

Tak strasznie chciała spać.

Kiedy się ocknęła, gospodyni z Alpen siedziała z dzieckiem na ręku i karmiła je swoją

wielką, obwisłą piersią. Na drugiej ręce trzymała własnego synka. Jego też karmiła.

- O, nie śpisz? Dzień dobry w ten piękny poranek Światło padające z okna raziło ją w

oczy. Bendik umieścił w otworach okiennych cienkie świńskie pęcherze, na tyle przezroczy-

ste, by przepuszczać słoneczne promienie.

- Dzień dobry - przywitała się. Przeciągała się na posłaniu, czuła się wypoczęta i pełna

sił.

- Gdzie Bendik?

- Na brzegu. Pomaga mojemu staremu przygotować łódkę.

Synneva uśmiechnęła się.

- Czy to już czas na jesienne połowy? Czy śledzie już przyszły?

Kobieta wzruszyła ramionami.

- Nie słyszałam...

Jedno dziecko z głośnym mlaśnięciem wypuściło z buzi brodawkę. Kobieta uniosła je

i oparła na swoim ramieniu, żeby mu się odbiło, zanim je znowu położy. Przez cały czas Syn-

neva przyglądała jej się zaciekawiona.

- To straszne, że nie mam dla niego mleka - wyszeptała zasmucona.

Kobieta uniosła głowę, zaniepokojona.

- Wyglądasz dzisiaj dużo lepiej, Synnevo. Chcesz może mieć przy sobie małego?

Młoda kobieta zagryzła wargi.

- Ja... Mogę spróbować. Dziecko znalazło się u jej boku. Synneva znieruchomiała,

przenikało ją lodowate uczucie wstydu i obrzydzenia, nawet kiedy dziecko dotknęło buzią jej

brodawki, czuła tylko ból.

- Myślę, że teraz jest najedzony. Ale może później... Synneva skinęła. Patrzyła na le-

żącego synka, potem ostrożnie dotknęła palcem strupa na jego górnej wardze. Stwierdziła, że

strup wkrótce odpadnie, pod spodem widać było delikatną, różową skórę.

Z ulgą uśmiechnęła się do gospodyni z Alpen.

- Wyrośnie z tego i będzie naprawdę ładny.

background image

- Oczywiście - potwierdziła tamta.

- Chciałabym wstać! Powiedziała to tak stanowczo, że trudno było się jej przeciwsta-

wić. Mamka małego rozglądała się nerwowo.

- Jesteś pewna? Tylko... Byłaś taka chora. Bendik prosił, żebym cię pilnowała.

- Ale dzisiaj jestem już zdrowa, sama chyba widzisz. Owszem, kobieta musiała przy-

znać, że Synneva ma rumiane policzki i wygląda na zdrową, jakby stał się cud. Zamroczenie,

w jakim żyła przez ostatnie miesiące, też ustąpiło.

- A co byś chciała robić? - zapytała mamka ostrożnie. Synneva uśmiechnęła się.

Wzruszyła ramionami.

- Może się trochę przejdę. Wiesz, od wielu tygodni nie widziałam nieba. Tak bardzo

tęsknię... chciałabym też zobaczyć moje drzewo. Bendik na pewno ze mną pójdzie... będzie

się cieszył, że jego nieszczęsna żona nareszcie stanęła na nogi...

Brzmiało to rozsądnie. Mamka była zdziwiona, wprost nie mogła uwierzyć, że to ta

sama istota, która od wielu dni leżała, zawodziła dziecinnym głosikiem i myślała, że mąż to

jej ojciec.

- Trochę świeżego powietrza na pewno dobrze ci zrobi... zaraz zawołam Bendika.

I zapytam, co radzi, dodała w myślach. Ułożyła obu chłopców w skórzanej torbie do

noszenia niemowląt i zabrała ze sobą, spoglądając spod oka na Synnevę. Nigdy nie wiadomo,

co takiej może strzelić do głowy, nawet jeśli wygląda na całkiem ozdrowiałą.

Trzymając się za ręce chodzili po brzegu i Synneva uważała, że świat jest piękny.

Wszystko było takie świeże i jakby wymyte, a ziemia, po której stąpała, zdawała się ją witać

jak po długiej nieobecności. Fiord leżał szary i spokojny, lekkie kręgi pojawiające się od cza-

su do czasu na powierzchni sprawiały, że woda wydawała się nieprzenikniona i tajemnicza.

Ręka Bendika grzała palce Synnevy, a ona wyraźnie wyczuwała jego puls.

- Tak się cieszę, że jesteś zdrowsza - powiedział cicho. Na twarzy miał wciąż ten sam

wyraz udręki, głos brzmiał głucho i smutno, ale oczy promieniały.

- Bardzo byłam chora? Tak niewiele pamiętam... Bendik westchnął, kopnął jakiś ka-

myk, pokazał jej stare ptasie gniazdo. Ona jednak patrzyła na niego pytająco, domagała się

odpowiedzi.

- Ty... byłaś chora. Nie wiedziałaś, kim jesteś, nie poznawałaś mnie... bałem się, że już

nigdy nie wyzdrowiejesz, Synnevo.

Słuchała z uwagą, jej wzrok błądził gdzieś ponad wodą.

- Ciężkie brzemię musisz dźwigać, Bendik.

Zatrzymał się nagle, mocno objął ją w pasie i przytulił do siebie.

background image

- Nie mów tak! Nie kpij ze mnie, Synnevo! Wiesz, jak bardzo mi na tobie zależy i że

za nic w świecie bym cię nie zdradził!

Przyglądała się uważnie jego bladej twarzy. Uśmiechała się łagodnie, przypominała

sobie fragmenty jakiejś rozmowy.

- Wiem o tym. Wybacz mi, Bendik. - Puścił ją, w milczeniu rozcierał sobie policzki. -

Tylko że ty wyglądasz na bardzo nieszczęśliwego.

- Bałem się o ciebie - odparł zmęczony. Ona nie przestawała na niego patrzeć. Widzia-

ła to drogie oblicze takie udręczone i smutne. Widziała zapadnięte głęboko oczy, zdawała so-

bie sprawę z tego, że sinoblady kolor skóry świadczy o zmartwieniach i bólu.

Teraz będzie musiała się nim zająć z całą troskliwością, to szybko i on dojdzie do sie-

bie. Będzie się nim opiekować, będzie taka miła i zręczna, że na wargach jej dobrego, kocha-

nego Bendika znowu zagości uśmiech.

Nagle coś sobie przypomniała.

- Czy odwiedziłeś swoją siostrę, Amelię? Bendik drgnął, spojrzał na nią z poczuciem

winy, ale ona go uspokajała, głaszcząc po ramieniu:

- Nie, nie, ja wiem, że jesteś bardzo zajęty. Z moją chorobą i w ogóle... myślałam tyl-

ko, że powinieneś się nią trochę zająć. To przecież twoja siostra... Ona cię kocha!

Starał się doszukać w jej słowach jakiegoś podtekstu, ale nic takiego nie znalazł, pa-

trzyła na niego szczerze i ufnie. Trzymała go mocno za ramię, wspierała się o niego i uśmie-

chała, zdziwiona jego niepokojem.

Bendik poczuł, że żołądek mu się kurczy boleśnie.

- Niedługo odwiedzimy ją oboje. Za dwa tygodnie ma być wesele.

Synneva śmiała się radośnie. Przez całą drogę do domu opowiadała, jak będzie wspa-

niale i co ofiarują nowożeńcom oraz jak to miło znowu przejechać się łodzią.

- Myślisz, że gospodyni z Alpen zajmie się małym? Za zimno, żeby go zabierać w

taką podróż, najlepiej, gdyby mógł zostać z mamką... och, jak się cieszę, że znowu wszystkich

zobaczę, a już najbardziej tęsknię za Amelią...

Bendik szedł, patrząc sobie uważnie pod nogi. Kiedy zbliżali się do domu, Synneva

umilkła i spoglądała na niego spod oka, niepewnie.

Otworzyła usta, ale nie powiedziała nic. On bąknął, że dziękuje za spacer, i zniknął w

obejściu. Synneva stała na podwórku i czuła pieczenie pod powiekami. Ptak, który jeszcze

przed chwilą tak pięknie śpiewał w jej piersi, umilkł.

Wciąż tylko brzmiał jej w uszach ten żałosny, przypominający głos fletu ton.

background image

ROZDZIAŁ XII

Nie zwracała uwagi na to, że trawa po jesiennym deszczu jest zimna i mokra. Noc taka

ciepła, myślała Synneva. Zastanawiała się, czy nie zanosi się na burzę.

Nikt nie słyszał, jak wstawała, nikt z nią nie rozmawiał. Bendik spał spokojnie, wyjęła

maleństwo ze skrzynki i otuliła swoją zniszczoną wełnianą chustką.

Dziecko zapiszczało, gdy przycisnęła je za mocno. Uśmiechnęła się, spoglądając na

małą buzię, ale było zbyt ciemno, żeby stwierdzić, czy synek na nią patrzy. Ale raz odniosła

wrażenie, że duże, ciemnoniebieskie oczy przeszywają ją na wylot. Może on rozumie?

Była zmęczona, potwornie zmęczona.

Mimo że nie spała już od dawna, wciąż trwała w jakimś dziwnym sennym marzeniu. Z

drżeniem wstrzymywała dech, by słuchać, czy głos ze snu jeszcze coś powie. Był taki piękny,

taki łagodny i ciepły, taki uroczysty. Niczym psalm, który się słyszy przez grube ściany ko-

ścioła. Raz po raz gdzieś w oddali odzywał się szmer, przypominający plusk małego strumy-

ka.

Ktoś ją wołał.

Obiecywał jej spokój, ciszę, odpoczynek.

Słyszała to już dawniej. Wsłuchiwała się w to wołanie z bijącym sercem i przejmującą

tęsknotą. Raz zresztą poszła za głosem. Noc była taka jak wtedy, szła przez mrok i chłód,

przez szumiące lasy.

Ale wtedy on przyszedł i zabrał ją z powrotem.

Nie chciał źle, biedak.

Jest bardzo miły.

Ale tego nie rozumie, nie wie, jaki błąd popełnił.

Synneva ruszyła ostrożnie w kierunku drzwi. Skaleczyła bosą stopę, bo nadepnęła na

żelazny pogrzebacz, który on postawił przy piecu. Podskoczyła, ale udało jej się stłumić

krzyk. Na moment zamarła i czekała, aż oddech Bendika znowu stanie się miarowy.

Chłopczyk nie spał. Na dworze panowało blade światło, za kilka godzin niebo rozjaśni

się całkiem. Matowy blask mienił się w oczach chłopca. Widziała, że małe usteczka zaciskają

się, jakby malec próbował coś powiedzieć. Idąc szeptała do niego, opowiadała mu o tym pięk-

nym miejscu, do którego go zabierze.

Gdzie nikt nie musi się bać.

Gdzie nikt nie musi nic robić, wystarczy, że jest...

background image

I on ją rozumiał, teraz także, poznawała to po jego spojrzeniu. Mały miał takie mądre

oczy.

- Jesteś małym biedakiem. Ale nikt nie zrobi ci nic złego, obiecuję ci to. Nigdy!

Szła dalej, kierowała się teraz ku brzegowi. Łodzie leżały na fali, woda pluskała cicho.

Powierzchnia fiordu była czarna, kołysała się lekko. Zanim doszli do brzegu, na fali pojawiła

się plama białej piany.

Zaraz fiord zacznie się podnosić, będzie przybój.

Zaraz, zaraz...

Usiadła żeby czekać na sporym kamieniu, wystającym ponad poziom wody.

Chłopiec uspokoił się w jej ramionach, śpiewała mu, choć nie wydawała z siebie gło-

su. Podążała za tamtą melodią, ona też zamykała oczy i stwierdzała, że tęsknota jest dobra i

słodka, i zupełnie pozbawiona lęku.

Głos wzywał ją do siebie od tak dawna.

I teraz w końcu przyszła.

Niczym nocna zjawa kobieta podniosła się z miejsca, rozwiązała wstążkę, która przy-

trzymywała złocistobrązowe włosy splecione w warkocz.

Wygładziła trochę nocną koszulę, zauważyła, że jest brudna na skraju.

Uff, to przykre, ale teraz nie można już nic zrobić. Może fale pomogą i zmyją plamę?

Oczy Synnevy były duże i zmęczone, kiedy zrobiła pierwszy krok w stronę wody. Ale

głęboko, jeszcze krok i woda pochłonie ją całą. Po prostu wślizgiwała się w głębię i coraz

mocniej przyciskała do siebie dziecko. Mały kwilił coraz głośniej, jakby coś przeczuwał.

Lodowaty chłód przenikał ostrymi szpilkami ciało kobiety, zwłaszcza nogi.

Wkrótce jednak zrobiło się ciepło, prawie gorąco, a pieśń w głowie huczała niczym

chór niemych głosów.

W pewnym momencie się potknęła, cień strachu przemknął przez twarz.

Nagle jednym szybkim ruchem odwróciła się i położyła dziecko za sobą na kamie-

niach. Sama zaś rzuciła się w przód, jak mogła najdalej.

Szum głosów w głowie wzmógł się, był teraz ogłuszający, miała wrażenie, że głowa

rozpadnie się na tysiące kawałków, chciała otworzyć usta, żeby im odpowiedzieć, ale nagle

zaległa niezwykła cisza.

Kiedy ją znaleźli, uśmiechała się.

Bendik usłyszał kroki sąsiada, ciężki tupot potwierdzał jego najgorsze przeczucia.

background image

Ledwie kilka minut temu obudził się nieoczekiwanie i wiedział, że coś jest nie tak. Po-

spieszne spojrzenie na jej posłanie. Posłanie było puste. Dotknął dłonią siennika, na którym

spała, czuł jeszcze delikatne ciepło, które zostawiło tu jej ciało.

Chłopiec!

Przerażony wyobraził sobie to bezradne małe ciałko, zimne i sztywne.

Bendik słyszał własny krzyk, kiedy wybiegał z domu, mimo to wszystko wydawało

się takie nierzeczywiste jak senny koszmar.

Kiedy napotkał przerażone oczy sąsiada, przystanął. Tamten widocznie wcześnie cho-

dził w góry zobaczyć, czy nie natknie się gdzieś na zabłąkane owce. Może słyszał beczenie i

myślał, że zwierzęta same wracają?

- Nie ma jej! Ona nie żyje... O, Panie Boże, Synneva... i dziecko wzięła ze sobą!

Chłop potrząsał głową, jakby chciał stłumić dziki krzyk Bendika.

- Po prostu weszła do wody! Młody osadnik jak szalony popędził na brzeg. Wciąż

krzyczał i wzywał imienia żony. Sąsiad poszedł za nim, nie do końca pewien, czy powinien w

to wierzyć. Ale baba była przecież szalona...

To on znalazł chłopca, leżącego między kamieniami, pośród lepkich alg. Fale obmy-

wały zawiniątko w starej wełnianej chustce. Chłop pochylił się z wysiłkiem, stał i patrzył. Był

przekonany, że ta sina buzia nie może należeć do żywej istoty.

Wyciągnął gruby palec, nie bał się śmierci, chciał tylko usunąć z twarzy dziecka jakąś

roślinę, która do niej przywarła.

- Szczęśliwy mały, oszczędzono ci tak wiele... Kiedy oczy niemowlęcia otworzyły się

nagle i spojrzały wprost na niego, chłop odskoczył i wrzasnął ochryple z przerażenia, w tej sa-

mej chwili zobaczył, że nieco dalej tuż przy brzegu leży w wodzie ciało młodej kobiety.

Umilkł.

Bendik stanął przy nim.

Sąsiad nie miał odwagi spojrzeć mu w oczy. Słyszał tylko, że młody osadnik upadł na

kolana i szlocha.

- Dziecko żyje.

Ale Bendik już rzucił się do wody, aż się rozprysnęła, już podnosił ciało, które leżało

tam tak spokojnie, kołysane przez fale.

Przyszli nocą niczym sfora dzikich psów skradająca się do owczarni.

Hjordis wrzasnęła, kiedy jeden z napastników okropnym hałasem wyrwał ją ze snu.

Wyskoczyła z łóżka i instynktownie próbowała chwycić nóż, którego poprzedniego wieczora

używała do oskrobywania mięsa ze świńskiej kości. Ale zanim zdążyła się dostać do stosu

background image

drewna na opał, przy którym leżał nóż o krótkim, płaskim ostrzu, tamten rzucił się na nią z

taką siłą, że niemal wycisnął powietrze z tej rosłej przecież kobiety.

Arntor nawet nie zdążył się podnieść na łóżku. Dwóch młodych mężczyzn trzymało

go mocno, jeden powtarzał mu groźnie, że ma trzymać pysk.

- Wstawaj, ty paralityku, bo dzisiejszej nocy będziesz musiał popróbować tego i owe-

go.

Hjordis wytrzeszczała oczy, ale ciemność panująca w izbie uniemożliwiała rozpozna-

nie napastników. Mimo wszystko jeden głos poznawała i pojęła, że tu nie chodzi o zwyczajny

napad rabunkowy.

Serce dudniło w piersi, w ustach jej zaschło, powoli przesuwała się tam, gdzie spoczy-

wał jej zardzewiały nóż.

Arntor jęknął z bólu. Słyszała jakieś plaśnięcie, a potem głuche uderzenie.

- Do cholery, co za brudne świnie, przychodzą tu i...

Zamknęli jej usta. Byli zbyt silni i było ich zbyt wielu. Upadła na podłogę i leżała po-

jękując, bolało ją z tyłu głowy, gdzie napastnik ją kopnął, ale nie zemdlała.

- Zaraz cię uwolnimy, wiedźmo. Przelecisz się po wsi i sprowadzisz tu wszystkich wa-

szych zawszonych przyjaciół. Chcę się z wami porządnie policzyć! Chcę tu mieć bójkę, żeby

krew sikała na wszystkie strony, i chcę mieć prawdziwe zwycięstwo! Jeżeli w tych łachu-

drach została choć odrobina honoru, to się tu stawią! Dzielni wojownicy Arntora... ha! Jak

myślisz, ilu się odważy przyjść wam z pomocą?

Z całych sil chwycił Hjordis i postawił ją na nogi. Znowu otworzył drzwi, już przed-

tem wyrwali kawałek futryny. Hjordis dyszała, starała się utrzymać na nogach, lecz w głowie

jej huczało.

- Puśćcie Arntora - syknęła, ale w odpowiedzi dostała kopniaka w tyłek i posłyszała

salwę szyderczego śmiechu.

Pobiegła nad brzegiem, stwierdziła, że chwycił mróz, algi leżały na piasku rozrzucone

i skostniałe. Chrzęściło pod drewniakami, biegła jednak przed siebie z sercem ściśniętym. No

więc stało się, stało się to, czego się od tak dawna obawiała. Teraz dopiero zobaczy ten jej

głupi brat o kurzym móżdżku! A mógł sobie leżeć na puchowej pierzynce i spijać pyszne

trunki podawane przez Amelię... zamiast nadstawiać głowę, jak pewnie będzie musiał dzisiej-

szej nocy.

Biegnąc przeklinała cicho. Z każdym krokiem strach ustępował przed narastającym

gniewem.

Na wszystkie wściekłe diabły, ten przeklęty Raune powinien dostać prawdziwe lanie!

background image

Nie mogła się jednak całkiem pozbyć myśli, że walka może się skończyć źle, że to oni

przegrają. Tamci sprawiają wrażenie dobrze uzbrojonych i gotowych na wszystko.

Bez tchu zapukała do drzwi pierwszej chaty, gdzie osiem osób mieszkało w izbie

mniejszej niż ta, którą zajmowali oni z Arntorem. Uderzył jej w nos zapach mokrego opału i

spleśniałej wełny.

Mężczyzna, który otworzył, nie potrzebował zbyt wielu wyjaśnień. Żaden z mieszkań-

ców brzegu nie da się zaskoczyć, czekali na to, prosili Boga o wsparcie przy każdym wieczor-

nym pacierzu.

Chłop z ponurą miną wciągnął spodnie i z półki nad drzwiami zdjął wielki kij. Nóż

także miał, krótki, z szerokim ostrzem, nie bardzo się nadający do walki.

Biegli dalej, stukali do kolejnych drzwi. Wkrótce wlekli za sobą, niby ogon, gromadę

młodszych i starszych mężczyzn, a także dwie kobiety. To tu to tam połyskiwał żelazny cze-

kan, pewnie ukradziony jakiemuś gospodarzowi. Wielu niosło siekiery różnej długości, jedni

ciesielskie, inni przeznaczone do rąbania kości.

Hjordis czuła, że zmęczenie rozsadza jej płuca, nogi sztywniały jej w za dużych cho-

dakach, miała problemy z utrzymaniem tempa. Ale zaciskała zęby, starała się nie zwracać

uwagi na ból, biegła dalej.

Zatrzymali się wszyscy w pobliżu Domu Durdei.

Oczy wszystkich kierowały się na okna izby.

- Oni go udusili - powiedział jakiś piskliwy, starczy głos.

- Trzymaj ten swój bezzębny pysk! Hjordis zaklęła ze złością na starca, który splunął

na piasek.

- Oni na pewno nie chcą, żeby Arntor padł tutaj. Wtedy lensman nie miałby powodów

do oskarżenia... to znaczy, mogliby mówić, że się bronili... a to co innego niż wbić facetowi

nóż w chałupie.

Krążyli niespokojnie po placu. Spoglądali ku chacie, w której na pewno zaczaili się lu-

dzie Jarlego. Czyż na skraju lasu nie poruszają się jakieś cienie? Czy nie mignie czasem meta-

licznie lśniąca broń?

Milczeli. Hjordis czuła mdłą woń strachu, ale nie umiałaby powiedzieć, czy to przy-

padkiem nie jej własne ciało ją wysyła.

Czekali na tę chwilę długo. Przygotowywali się i planowali. Wszyscy stanowili jakby

jedną, nędzną istotę, zdradzoną przez życie, przez los, przez Boga i przez cały ten przeklęty,

gówniany świat.

I nagle teraz mają coś konkretnego, przeciwko czemu mogą występować, bić się.

background image

Chwycili tę szansę rękami pełnymi pęcherzy od ciężkiej pracy, a głód, który zawsze

odczuwali, działał skuteczniej niż jakikolwiek zagrzewający do walki napitek dawany żołnie-

rzom.

Woleli ofiarować życie, ale zostawić po sobie jakiś ślad, niż znowu głodować przez

całą zimę. Jarle Raune nie może nawet palcem tknąć ani żadnego z nich, ani tego, co osiągnęli

jako ludzie Arntora. Nie potrzeba im żadnych mów, zagrzewających do walki.

Gromada mężczyzn przystanęła nagle, wszyscy odwrócili nakryte kapeluszami głowy

w jedną stronę. Siekiery połyskiwały ostrzegawczo.

Przy narożniku uśpionego Domu Durdei stał rozkraczony Jarle Raune.

Ujął się pod boki, robił wrażenie wyższego i silniejszego, niż go pamiętali. Złościło

ich to, że muszą podnosić głowy, żeby spojrzeć mu w twarz.

Od tyłu, zza tego młodego, dumnego wilka zbliżał się jakiś człowiek. Widzieli jego

zgarbione plecy, dostrzegali, że kuleje.

Arntor.

Pociągał niesprawną nogą, ktoś podał mu kij, żeby miał się na czym oprzeć. Może to

ten sam kij, którym go bili?

Ale kiedy mijał Jarlego i kierował się ku swoim ludziom, trzymał głowę wysoko.

- Chyba będzie lepiej, jak oddamy wam wodza - ryknął gardłowym śmiechem któryś

od Jarlego. - Nie na wiele go już stać, ale przynajmniej powie wam, co macie robić.

Jego kompani przytakiwali z gromkim śmiechem.

- Wyłazić, zawszone głodomory! I wynoście się stąd, bo jak nie, to wasze życie nie

będzie warte nawet łba od śledzia!

- Zasrane staruchy, jeśli wam życie miłe, to zjeżdżajcie nam z oczu!

Arntor najpierw napotkał wzrok Hjordis. Dostrzegła w oczach brata ból, mroczny, in-

tensywny ból. Próbowała zrozumieć słowa, których głośno nie wypowiadał, zaciskała palce

na kiju, w który idąc tutaj się uzbroiła.

- To wasza bitwa, chłopy. Słowa Arntora były prawie niedosłyszalne.

- Nie walczycie już o mnie, bo jestem starym, na pół martwym człowiekiem, który

niedługo będzie mógł odpoczywać na jedwabnych poduszkach. Walczycie teraz o siebie, o

dzieciaki z brzegu, o Dom Durdei.

Zebrani szemrali cicho. Znowu dotarł do nich ostry krzyk:

- Ogony pod siebie, psy przeklęte! Jesteście na obcym gruncie!

Ludzie Arntora poczerwienieli. Ten i ów krzywił wargi niczym zdenerwowany pies,

dający sygnał do walki.

background image

- Nie możemy oddać im domu - powiedział któryś. Inni potakiwali. Arntor uśmiechnął

się krzywo.

- Macie szansę. Oni nie wiedzą o muszkiecie. Używajcie go tylko w razie konieczno-

ści.

Serce Hjordis zamarło.

- On... My... my go nie mamy ze sobą... Słowa stanęły jej w gardle.

Jarle Raune wolno szedł ku tłoczącej się gromadzie. Oczy wszystkich utkwione były

w niego. Arntor oblizał wargi. Wahał się jakby w obawie, że głos go zawiedzie.

I nagle ryknął ze straszną siłą:

- Ruszajcie i walczcie! Żaden cholerny szczeniak nie będzie się tu rządził! Mieszkańcy

brzegu sami wybierają swego wodza!

On pierwszy został powalony na ziemię, wyrzucony z wielką siłą kij trafił go w pierś,

potem drugi w głowę. Zobaczył błysk jaskrawego światła, po czym legł jak martwy na mokrej

trawie i przytulał do niej zimny policzek, a tymczasem bojowe okrzyki i szczęk broni rozlega-

ły się ze wszystkich stron. Nie usłyszał wrzasku Hjordis, nie zauważył, że dopadła do niego i

chciała go odciągnąć na bok, ale i ją trafił ten sam kij co jego.

Nie widział słaniających się na nogach swoich ludzi, ominęła go nawet przyjemność

oglądania, jak z prawego oka Jarlego Raune cieknie krew.

Leżał na ziemi, która wchłaniała w siebie krew i kurz walki, na ziemi, którą walczący

tratowali, dopóki sami nie padli.

Trzech ludzi Jarlego zaatakowało Wielkiego Nilsa z Fardal. Znany był z niepospolitej

siły, ale uległ w starciu z tymi trzema młodymi zręcznymi osiłkami. Był niczym ogromny byk

zaatakowany przez głodne wilczki, ociężały w ruchach nie miał szans chwycić któregoś i zro-

bić użytku ze swoich twardych mięśni. Został wyeliminowany z gry, stał, mrużąc ze strachu

swoje małe oczka, a jeden z tamtych przyciskał mu ostrze noża do krtani. Odwrócił się co

prawda na moment, ale zanim Nils zdążył zareagować, ciachnął dwa razy, rozcinając do kości

ramię przeciwnika. Olbrzym był unieszkodliwiony.

Jarle starał się trzymać z dala od wściekłego zamieszania, jakie rozgorzało, ale nagle

dwoje silnych ramion chwyciło go od tyłu. Najwidoczniej napastnik uzbrojony był tylko w

drewnianą pałkę, którą przyciskał do gardła Jarlego, ale robił to z taką siłą, że ten, przerażony,

czuł już na twarzy oddech śmierci. Ostatkiem świadomości szarpnął się naprzód, obiema rę-

kami złapał dławiącą go pałkę. Tamten przeleciał ponad jego głową i z łoskotem zwalił się na

ziemię. Jarle zataczał się, kaszlał rozpaczliwie, jedną ręką rozcierał obolałą krtań, a drugą pró-

bował podnieść z ziemi nóż, żeby zadźgać tego, który odważył się go zaatakować. Wtedy jed-

background image

nak spadła na niego jakaś długowłosa mara, wrzeszczała i wyła mu do ucha, a ostrzem noża

cięła jego twarz. Jarle miotał się, zdołał zrzucić ją na ziemię i przyciskał mocno, ale baba nie

przestawała wyć i drapała go niczym oszalała kotka. Próbował kopnąć ją w brzuch, ale ona

wymykała się zwinnie. A kiedy wbiła Jarlemu ostre pazury w oko i zaczęła je wydzierać, za-

wył jak ranne zwierzę.

Zanim nastał świt, brzeg opustoszał.

Na miejscu bitwy pozostał tylko czyjś kapelusz i jakaś podarta na strzępy kurtka, a

obok dwa kije, które jeszcze przed chwilą stanowiły groźną broń.

Nikt dokładnie nie wiedział, kto w tej bitwie padł, a kto uszedł z życiem, wszyscy jed-

nak widzieli nacierających ludzi lensmana. Wszyscy słyszeli strzały, ale byli niczym ryby w

sieci, miotali się na oślep, nie dostrzegając nic prócz bólu, który ktoś im w walce zadał.

W chatach baby płakały nad swoimi krwawiącymi mężami, przy innych paleniskach

nastrój panował ciężki i bolesny niczym skręcający kiszki głód.

Niektórzy twierdzili, że i Arntor, i Jarle zostali zabici, inni utrzymywali, że szesnaście

trupów zostało na trawie, tylko niektóre zmykający kamraci odciągnęli w zarośla.

Ludzie Arntora zebrali się w jego domu, panował tam okropny ścisk i zaduch, męż-

czyźni leżeli na łóżkach i na podłodze, siedzieli skuleni na kupie polan i na kiwających się

stołkach.

Nikt nie miał odwagi się odezwać.

Za drzwiami stał wartownik lensmana.

Amelia i Marja zostały wezwane tej samej nocy, obie zresztą leżały nie śpiąc, jakby je

ktoś ostrzegł, że nie warto zasypiać. Kiedy czyjaś ciężka pięść zadudniła w drzwi, obie zerwa-

ły się ubrane, gotowe do drogi. Obie równocześnie wybiegły do izby, żeby otworzyć.

Serce Amelii tłukło boleśnie, oczyma wyobraźni widziała tylko jedną twarz, ale była

pewna, że oto wydarzyła się ta katastrofa, która wisiała nad nimi od dawna.

Posłaniec lensmana wytrzeszczał oczy. Dyszał ciężko, może z wysiłku przy wiosłach,

a może napięcie było zbyt wielkie?

- Bunt na brzegu! Ruszyli na siebie dzisiejszej nocy! Krew leje się strumieniami i...

- Arntor?

Pytanie Amelii zabrzmiało głośno, przenikliwie. Posłaniec potrząsnął głową.

- Odratowali go - wydyszał. - Obaj z Raunem siedzą teraz w piwnicy lensmana. Dlate-

go mam was obie przywieźć, bo trzeba będzie to i owo wyjaśnić...

- Więc nas nie aresztujesz? - zapytała Marja, mrużąc oczy.

Tamten miał niepewną minę.

background image

- Nie... to znaczy... ech, mam nadzieję, że same pojedziecie, panie...

Marja prychnęła, uniosła wysoko brodę, posyłając chłopu spojrzenie, pod którym się

skulił.

- Oczywiście, że jedziemy, mamo! O Boże, musimy przecież...

- Kto zginął? W głosie Marji był chłód, chłop odwrócił głowę, nie chciał odpowiadać.

- Ja... Lensman paniom powie. Ale spieszcie się teraz... panie.

Mówił wciąż z jakąś mieszaniną uprzejmości i niechęci.

Marja narzuciła na siebie swój najładniejszy płaszcz i posłała córce dumne spojrzenie.

- Jakoś się uporamy z tym paskudztwem, Amelio. Ale powiadam ci, jak tylko zdobędę

łódź, natychmiast wyruszamy do domu! Koniec z tym, do wszystkich czarnych aniołów! Te-

raz naprawdę wdałaś się w niezłą awanturę!

Amelia patrzyła na nią bez słowa.

Pospiesznie zbierały lekarstwa i środki opatrunkowe, maści, nici i bandaże, wszystko,

czego trzeba do przewiązywania ran i złamań.

Po chwili siedziały w łódce kołysane przez fale.

Nagle wszyscy zwrócili oczy w stronę brzegu Sogndal, zobaczyli ogromne płomienie

buchające wysoko i miotające krwawy blask na wody fiordu.

Pali się!

Amelia czuła, że gardło jej się zaciska.

Mar ja klęła cicho.

Nawet posłaniec z pełnomocnictwami lensmana gapił się w szoku i szeptał jakieś za-

klęcia.

Palił się ten nowy, piękny budynek na brzegu.

Amelia ciężko przełykała ślinę, łzy napływały jej do oczu, policzki płonęły, jakby ten

ogień z oddali docierał aż tutaj i muskał jej twarz.

background image

ROZDZIAŁ XIII

Wciąż jeszcze dostrzegała zagrodę wysoko na hali, można ją było dokładnie oglądać z

fiordu, wkrótce jednak zniknie za wzgórzami.

Matka siedziała skulona na tylnej ławeczce łodzi, wyglądało, że śpi, ale musiał to być

niespokojny sen, pełen dręczących koszmarów.

Amelia czuła się martwa.

Tylko kiedy spuszczała wzrok i pogrążała się w rozpromienionych oczach małej Han-

ny, w jej sercu poruszało się coś ciepłego.

Cieszyła się, że była już raz w domu tej jesieni, teraz bowiem wiedziała, kogo tam bra-

kuje.

Nie ma ojca...

Tak bardzo by chciała zobaczyć jego plecy pochylające się nad małą Hanną, jak do-

brze byłoby móc wypłakać rozpacz na jego szerokiej piersi. Poczuć w pasie jego silne ramio-

na, zawsze dające tyle bezpieczeństwa.

Może matka myślała to samo, bo w półśnie obejmowała się sama swymi białymi ręka-

mi.

Amelia cicho popłakiwała. Wszystko tak się pogmatwało!

To mogła być radosna podróż, podróż zwycięzców, których czeka wspaniała przy-

szłość.

Mogła mieć przy sobie małżonka, jechać jak wracająca do domu królowa z nowym

gospodarzem Karlsgard u boku.

Arntor...

Chciało jej się płakać również w jego imieniu, ale nie miała w sobie już zbyt wiele łez.

Gdyby nie Marja, to on i Hjordis siedzieliby teraz w wilgotnej celi ratusza w Bergen.

Marja postarała się, żeby tak nie było, ale tylko ona znała wysokość sumy i słowa, jakie padły

w zamkniętym kantorku lensmana. Arntor i Hjordis odzyskali wolność i tej samej nocy znik-

nęli. Marja przekazała tylko córce pozdrowienia. Wyglądała na osobę bardzo zadowoloną,

kiedy opowiadała Amelii, że jej niedoszły małżonek musiał, niestety, uciekać. Groziło mu co

najmniej dwa lub trzy lata więzienia. W najlepszym razie. Dwóch ludzi zabitych, lensman był

pewien, że Arntor powinien zostać oskarżony o spowodowanie śmierci. Marja swoim srebrem

sprawiła, że pozwolił mu się wymknąć i w ten sposób ocaliła rodzeństwu wolność. Prawdopo-

dobnie teraz są już w połowie drogi do Bergen, bo w takim dużym mieście najłatwiej się

background image

ukryć pod nowym nazwiskiem. Mają dość srebra, by spokojnie żyć przez wiele lat, wystarczy

tylko, żeby mieli się na baczności i nie zwracali na siebie uwagi.

Amelia domyślała się możliwości matki już tamtej nocy, kiedy się to wszystko stało,

bo gdy tylko znaleźli się w obejściu lensmana, to ów potężny człowiek natychmiast odprowa-

dził Marję na stronę i szeptał z nią o czymś długo, załamując ręce.

Ona sama siedziała przy Arntorze, który odwracał głowę.

Próbowała dodawać mu odwagi, mówiła, jakie to piękne życie ich czeka, niech no tyl-

ko to wszystko się skończy.

On jednak nie odpowiadał.

Prosiła go i błagała, potrząsała nim, złorzeczyła i płakała.

Mimo wszystko nie zdołała wydusić z niego ani słowa.

Siedział z zamkniętymi oczyma, ale nie spał. Po prostu nie chciał widzieć ani świata,

ani Amelii.

W końcu odciągnięto ją od Arntora, Marja wydobyła ją z piwnicy, w której zamknięto

aresztantów i zaprowadziła do jasnej izby w domu lensmana. Tam wszystko było już przygo-

towane. Przyszedł też pastor, obaj przedstawiciele władzy wyglądali na bardzo zadowolo-

nych.

- To chyba musi być palec Boży, że zło niszczy się samo!

Amelia mogłaby uderzyć tę pewną siebie twarz, wiedziała jednak, że bez pomocy

księdza może z nią być bardzo źle.

Mocny uścisk matki na ramieniu również zawierał ostrzeżenie.

Amelia nie miała sił, żeby się wyrwać.

Wkrótce będą na miejscu.

Mrugała, bo oczy jej łzawiły na wietrze, brzeg zniknął już całkiem i Amelia widziała

tylko szarą mgłę.

Nigdy, nigdy więcej tam nie wróci.

Może kiedyś, w odległej przyszłości, kiedy rany się zabliźnią.

Może gdy mała Hanna będzie na tyle duża, by zrozumieć, jakim ważnym miejscem

dla rodziny jest ta mała zagroda nad fiordem.

Tymczasem całą zimę Amelia poświęci na rozmowy z dziadkami. Maria i Randar zgo-

dzili się wyjechać do Karlsgard, sami w końcu zrozumieli, jakie ciężkie byłyby zimowe mie-

siące dla dwojga starych, samotnych ludzi.

Ale oni przyjadą dopiero w listopadzie.

A dzisiaj jest 28 października.

background image

Amelia wolno wypuściła powietrze, przenikał ją ból, płuca domagały się kolejnego

oddechu, ale ona siedziała bez ruchu. Czuła pieczenie w piersiach i pieczenie pod powiekami.

Piękna twarz ukazała się jej we wspomnieniach i zlała w jedno z inną, starszą. Oczy były te

same... Dziecko zaczęło popłakiwać.

- Ta - ta - ta...

Amelia drgnęła, gapiła się na małe, różowe usteczka. Potem przyłożyła swoje wargi

do ucha małej.

- Tak, najdroższa. On jest twoim tatą, mimo wszystko jest twoim tatą...

Mała Hanna rozwrzeszczała się ze złości i z głodu. Amelia myślała:

Powinnam była mu o tym powiedzieć. Nie powinnam była wyjeżdżać...

Miał wrażenie, jakby wiosłował przez całe życie, jakby wóda i jego łódź stanowiły

jedno w odwiecznym czasie i przestrzeni, w tym bólu i tęsknocie.

Przypominał sobie poprzednią podróż przez fiord, nie był w stanie zapomnieć uczuć,

jakie wtedy ożywiały jego serce.

Teraz zbliża się zima.

Wtedy słońce grzało mocno.

Wtedy mały srebrny kamyk palił mu dłoń za każdym razem, kiedy wkładał ją do kie-

szeni, maleńki skarb ze snów i pełnych goryczy pragnień.

Teraz też tak było, ale marzenia bardzo się zmieniły, a srebro jest prawdziwe.

Przed nim leżała Wdowia Zagroda. Dom z oknami o szklanych szybach, które niczym

niewidzące oczy gapiły się na wędrowca w małej łódeczce.

Gdzieś tam, za tymi oknami jest ona, może wygląda w tej chwili przez nie i dziwi się,

że ktoś płynie w taką pogodę, patrzy, jak łódź kieruje się ku przystani. Wkrótce straci ją z

oczu, może odejdzie od okna i przestanie myśleć o obcej łódce.

Może bawi się z dzieckiem?

Może siedzi w starym fotelu swego ojca i wspomina go z żalem?

Może...

Nie, nie wolno poddawać się takim myślom.

Ale może ona często staje przy oknie i wypatruje na wodach fiordu, bo tak bardzo by

chciała zobaczyć małą łódkę?

Nie słyszała nic o Synnevie.

Maria mu to powiedziała, prosiła, by pojechał do Amelii, by nie przejmował się tym,

co ludzie powiedzą ani pomyślą.

background image

Wiedział, że osądzą go surowo, kiedy się dowiedzą, że jeszcze żona nie ostygła, a on

już zaczął się uganiać za inną.

Ale przecież stracili tyle czasu.

Ona niepotrzebnie tak się angażowała i wpadła w sieć zastawioną przez los. Niczym

bezradne małe liski błąkali się oboje, warcząc na to, co nieuniknione, a potem przestraszeni

skulili się w jakiejś samotnej jamce i starali się, żeby ich tam nikt nie zobaczył.

Teraz...

Ostatnie ruchy wioseł rysowały kręgi na spokojnej wodzie. Łódź sunęła do brzegu.

Bendik drżał na całym ciele, kiedy wychodził na ląd nieopodal białych zabudowań

karczmy w Dosen.

Marja z twarzą bladą niczym księżyc w pełni weszła do izby.

Na ścianie tykał zegar, który tego dnia przyjechał w skrzyni z Bergen.

Duży zegar, ślicznie wypolerowany.

Amelia w całym swoim życiu nie widziała jeszcze niczego tak pięknego.

- Tata go zamówił - oznajmiła matka, rozpakowując przesyłkę. W paczce znajdował

się też kwit, elegancki biały papier najlepszego gatunku. Była na nim pieczęć mistrza i pełna

zawijasów, starannie wypisana instrukcja, jak sprawić, by to cudo rozpoczęło swoją wiekuistą

wędrówkę w czasie.

Amelia siedziała przez całe popołudnie i przyglądała się miarowo opadającym ciężar-

kom, patrzyła jak się zsuwają ku podłodze kawałeczek po kawałeczku.

Tykanie stanowiło nowy puls w izbie, siedziała urzeczona tym rytmem. Najpierw śle-

dziła go z lękiem, wyczekując każdego metalicznego kliknięcia, z czasem spokojniej, zrozu-

miała bowiem, że serce zegara nie zamierza przestać bić. Wszystko, czego potrzebuje, to żeby

wieczorem ktoś podciągnął ciężarki w górę.

Co pół godziny instrument rozbrzmiewał króciutką melodią. Trzy tony, najpierw wyż-

szy, potem niższy i znowu wyższy niczym spokojny, bezpieczny śmiech.

Cieszyło ją to za każdym razem.

Oczy miała wilgotne, ale uśmiechała się, zegar pozdrawiał ją po raz siódmy.

- Dziękuję, tatusiu...!

Marja stała bez słowa przy drzwiach i przyglądała się córce w blasku samotnej świecy

na ścianie. W pokoju panował półmrok, mimo że na stole paliła się oliwna lampka, a na ko-

minku trzaskał ogień.

Amelia odwróciła się z wolna do matki.

background image

- Zapal świece, Amelio. Mamy gościa... Dziewczyna poczuła, że trwająca zawsze w

jej sercu cicha nadzieja, zaczyna ożywać i przywoływała na pomoc rozsądek. Jak zawsze.

- Czy to lensman? Czy może Ebba? Marja wolno potrząsnęła głową, niemal tanecz-

nym krokiem przepłynęła przez izbę. Podeszła do siedzącej córki i nieoczekiwanie przytuliła

policzek do jej bujnych włosów.

- Idź i przebierz się, moje dziecko. To Bendik... Synneva nie żyje.

Zegar widocznie wstrzymał dech, bo Amelia nie słyszała już tykania. Tylko szum, jak-

by się nagle zerwał wicher, który powala drzewa.

- Idź, Amelio. I nie spiesz się, masz dość czasu. Zegar znowu tykał. Amelia poczuła,

że ktoś ujmuje ją pod rękę, i niczym senna zjawa poszła za matką.

background image

ROZDZIAŁ XIV

Panna młoda miała na sobie tyle jedwabiu, że baby musiały się powstrzymywać, żeby

zaraz w kościele nie zacząć roztrząsać, ile też pieniędzy poszło na to. Koronki, z pewnością

angielskie! I peleryna obramowana białym futrem, utkana z najpiękniejszej, farbowanej na

czerwono wełny!

Wszyscy widzieli pierścionek na jej palcu, mienił się z daleka, w tej wsi chyba nikt nie

widział takiego klejnotu!

Wszyscy postanowili zapomnieć o przeszłości tej kobiety, wiedzieli przecież, kim jest

i co znaczy w społeczeństwie. Nawet nieszczęsny zdenerwowany pastor nie odważył się wy-

razić niczego prócz ekstatycznej radości, kiedy tej niedzieli wezwał parę młodą, by ją pobło-

gosławić przed ołtarzem Pana. Białe drzwi kościoła nigdy nie sprawiały tak dostojnego wra-

żenia. I nigdy nie płonęło tu więcej świec niż w tę ostatnią niedzielę przed świętami Bożego

Narodzenia.

Na zewnątrz świat tonął w bieli.

Konie, które przywiozły państwa młodych, czekały okryte barwnymi derkami, parska-

ły i przy każdym oddechu wypuszczały z pysków małe obłoczki pary.

To wszystko było niczym baśń.

To ich księżniczka dostała nareszcie ubogiego pastuszka.

Co za niewiarygodna historia!

Najpierw pojawił się tu jako biedny chłopiec i twierdził, że jest nieślubnym synem

Karla z Wdowiej Zagrody. Tak, ale nieboszczyk gospodarz zdążył jeszcze przed śmiercią

uznać jego roszczenia.

A potem wszystko się pozmieniało, coś się musiało stać, nikt nie wie co, ale ogłoszo-

no, że chłopak nie ma w żyłach krwi Karla Oppdala. Nic dziwnego, że tak nagle zniknął ze

wsi.

No i teraz wrócił. Mimo wszystko odnalazł swoje królestwo, ten pastuszek z bajki.

Zresztą wygląda wspaniale i jest bardzo miły. Trochę skrępowany, widocznie nieprzy-

zwyczajony do tłumów, ale nie pozbawiony wdzięku, o nie!

Baby stały z zaczerwienionymi policzkami i uśmiechały się błogo, kiedy ksiądz życzył

młodym szczęścia i powodzenia, a wiwatująca młodzież czekała na nich przed kościołem.

Uroczystość dobiegła końca, wielu nie potrafiło sobie nawet wyobrazić, jakie wesele

by urządzono we Wdowiej Zagrodzie, gdyby młodzi nie musieli się tak spieszyć. Ale tutaj

background image

czas naglił, dziecko było już spore i trzeba dać mu ojca. Zresztą czy to pora na zabawę, skoro

dom jeszcze pogrążony w żałobie, bo gospodarz ledwie parę miesięcy temu został złożony do

grobu?

- Ja... Nie odważę się...

Stała odwrócona plecami do ognia, od dłuższego czasu starała się rozpleść kunsztow-

ną koronę z warkoczy. Teraz włosy opadły na ramiona i przesłoniły jej twarz. Wyglądała spo-

za nich ostrożnie. Widziała, że Bendik ma czerwone plamy na policzkach, że stoi i wyłamuje

palce. Jego obecność wywoływała w niej takie uczucia, że bała się, iż serce tego nie wytrzy-

ma. Wydawał jej się wciąż nieosiągalny.

- Nie odważę się uwierzyć, że to my...

Widział, że Amelia drży, światło za jej plecami tworzyło aureolę, z tymi rozpuszczo-

nymi włosami sięgającymi do pasa wyglądała jak istota z innego świata.

- To naprawdę my... ty i ja, Amelio. Po ślubie... Roześmiała się, ale zaraz położyła pa-

lec na wargach i przyglądała się Bendikowi rozjarzonymi oczyma.

- Jestem trochę zawstydzona... chociaż ten kościół widywał i przedtem nie tylko dzie-

wice...

Serce tłukło mu się w piersi. Ona stała tak strasznie blisko.

Jakie to wszystko nierzeczywiste.

Prawie nie był w stanie na nią spojrzeć, żeby nie wstrzymać oddechu.

Jakieś nowe uczucia dławiły go w gardle, niecierpliwość, podniecenie...

Amelia podeszła do niego. Zbliżała się krótkimi, niepewnymi krokami. Wciąż uparcie

patrzyła mu w oczy, z niewypowiedzianą miłością ujęła jego dłoń.

Oparła się o niego łagodnie, jakby z błagalną prośbą, by zrozumiał to, czego nie była

w stanie wypowiedzieć.

- Melia... moja mała Melia... Odetchnęła z ulgą, pospiesznie, jakby przestraszona czy

spłoszona, a jednocześnie rada, że w końcu znalazła miejsce, w którym może się ukryć.

On dotykał miękkiego, niewiarygodnie delikatnego materiału koszuli, którą miała na

sobie. Koszula opadła na biodra, potem zsunęła się do kostek. Nie mógł powstrzymać rąk,

które przesuwały się po jej ciele, szukał ostatecznego spełnienia tych wszystkich zakazanych

snów, które śnił od tak dawna.

Ona nie cofnęła się, kiedy ujął jej dłonie i położył sobie na brzuchu. Przymknęła oczy,

rzęsy rzucały głęboki cień na jej gładkie policzki.

- O Boże, jak ja tęskniłem. Tyle cierpienia... Objął ją mocno, czuł jej gorący oddech

na skórze w rozcięciu jedwabnej koszuli.

background image

- To już teraz nieważne - szepnęła Amelia. - Wszystko minęło... chociaż cienie prze-

szłości z nami zostaną. Ale teraz...

Westchnął boleśnie i ukrył twarz w jej włosach. Poczuł zapach czegoś słodkiego, po-

ciągającego, niczym woń koniczyny i nagrzanej słońcem macierzanki.

- Nie możemy pomóc wszystkim, nie pocieszymy wszystkich, którzy płaczą. Możemy

jedynie zdobyć się na odwagę... żeby nasze życie uczynić szczęśliwym.

Roześmiał się szeroko, pocałował ją w usta leciutko, ledwie musnął je w uwielbieniu.

- Wypełnimy życie takim szczęściem, że wszystkie łzy obeschną - szepnął.

Uświadomili sobie, że na dole kroki i wszelkie głosy ucichły. Dziewczyny z kuchni

kładły się spać po ciężkim dniu.

Amelia nagle zadrżała, zdjęta chłodem. Instynktownie przywarła do niego mocniej, on

przyciągnął ją do siebie, a potem leżała po prostu w łóżku z głową wtuloną w miękkie po-

duszki Nie wiedziała, jak się to stało, on siedział obok. Wyciągnął rękę, przesuwał palce po

jej nagim ramieniu, gładził piersi wciąż jeszcze obrzmiałe po karmieniu.

- Ty... moja najpiękniejsza. Uśmiechnęła się blado, wchłaniała w siebie te słowa, czuła

ich smak na jego wargach, które mówiły tak wzruszająco pięknie.

Wiele rozmawiali tej nocy, odbywali długie wyprawy, zasypiali i budzili się razem,

płakali nad wszystkim, co utracili, modlili się i śmiali, i wyznawali sobie nawzajem, jak bar-

dzo za sobą tęsknili.

Ale dotknąć jedno drugiego... nie mieli odwagi.

Jakiś przelotny, siostrzany pocałunek, ciepła dłoń na nagim brzuchu, to wszystko.

Jakby wciąż nie mogli się uwolnić od myśli o grzechu.

Teraz nie byli już omotani pajęczyną wstydu, wyrwali się, uwolnili. Trucizna przestała

działać.

Mimo to ręka Bendika drżała, kiedy zaczął ostrożnie rozwiązywać jej koszulę pod

szyją.

Mimo to ona drgnęła jakby przestraszona, kiedy odsłonił jej ciało i mocno przycisnął

wargi do napiętej, stęsknionej skóry.

Amelia nie wiedziała, czy zamknęła oczy, czy ma je otwarte, wciąż widziała przed

sobą twarz Bendika, cieszyła się, że jest nagi, bez żadnej osłony.

Miał bardzo delikatne, czułe ręce, poruszał się jak w tańcu, w pięknym tańcu porywał

ją gdzieś daleko, kiedy kładł na jej ustach swoje wilgotne wargi, a ona słyszała głośne uderze-

nia jego serca i jej puls zaczynał bić tym samym rytmem.

background image

Pojawiło się znowu dawne doznanie, tak bardzo pragnęła, by do niej przyszedł, czuła,

że wszystko w niej topnieje, kiedy on cichym głosem przemawia do jej serca i do jej ciała.

Wciąż obejmował ją czule, a podniecenie narastało, jedną nogę położyła na jego bio-

drze, chciała znaleźć się pod nim, miała nadzieję, że on pragnie tego samego. Oba ciała ogar-

niał żar, chłód zniknął dawno temu, chociaż płomienie w kominku zgasły, jakby zawstydzo-

ne, że nie stać ich na więcej ognia.

Amelia słyszała własny głos, szeptała jakieś pełne słodyczy słowa.

Podsunęła mu usta i pozwoliła pić z nich do woli, aż żadne już nie wiedziało, które

wargi są jego, a które jej.

Chcieli być jeszcze bliżej siebie, obejmować się jeszcze mocniej w tym czarodziej-

skim uniesieniu, o którym ludzie mówią: zmysłowość. Ona znała drogę, Bendik pokazał jej

już wtedy, za pierwszym razem, i teraz oboje z radością witali każdy cudownie odnaleziony

fragment drugiego ciała.

Ona dotykała go wargami, jakby próbowała, w oddechu ukochanego wyczuwała za-

pach morskiej wody i łata.

Niemal słyszała plusk fal, tak jak wtedy, w ubiegłym roku, kiedy uciekała przed tym

zakazanym związkiem.

Teraz wróciła radość życia, oszałamiająca świadomość, że się otrzymało cudowny,

błogosławiony czas.

Poczuła go w sobie, poczuła całym jestestwem, musiała otworzyć oczy i patrzeć, mu-

siała rozkoszować się tą chwilą spełnienia, przyjąć duszę ukochanego, która przychodziła do

niej wraz z jego ciałem, zespolić się z nim.

Jeśli kiedykolwiek byli sobie obcy, każde dotknięte własnym bólem, jeśli drżeli kiedy-

kolwiek z rozpaczy, jeśli żyli w oszołomieniu, bo zbyt wielki ciężar musieli dźwigać, to teraz

to wszystko minęło.

Nie było już ani jednej niespełnionej tęsknoty.

Chciała głośno wykrzyczeć swoje szczęście, ale z gardła wydobywały się tylko niear-

tykułowane dźwięki, jakby płacz, i śmiech, i ból naraz.

Przytuliła się do niego jeszcze mocniej, czuła, że on z każdym ruchem zostawia w niej

ślad na wieczność.

Nie mogła już dłużej nad sobą panować, ręce zrobiły się bezwolne, ciało przestało sta-

wiać wszelki opór, otworzyła się przed ukochanym całkowicie, pozwoliła, by wypełnił sobą

pustkę w jej ciele. Wciąż widziała jego twarz, lekko wykrzywioną, ale piękną, zmysłową,

czuła, że płynie z nim gdzieś daleko niczym żaglowiec pchany wiatrem.

background image

A potem ciało rozpadło się na tysiące kawałków i została tylko zjednoczona z ukocha-

nym dusza.

Przez całą wieczność, która później nastąpiła, Amelia czuła na swoich wargach jego

usta. Jego skóra pod jej palcami powoli stygła.

Piersi obojga poruszały się równocześnie w coraz spokojniejszym oddechu, Bendik

chciał się odsunąć, żeby jej nie było za ciężko, ale ona przyciągnęła go na powrót.

Chciała tak trwać jeszcze choćby przez chwilę, chciała, żeby wieczność była jeszcze

odrobinę dłuższa.

Pod nimi, jakby z oddali, rozległy się uderzenia metalu o metal, trzy różne dźwięki.

Zegar Karla.

Trzy uderzenia.

Wiara? Nadzieja? Miłość?

Amelia pogłaskała wilgotne, gładkie włosy męża, zarost łaskotał ją przyjemnie po

wnętrzu dłoni.

- Amelio, wiosną zrobię najpiękniejszy flet świata...

Zamrugała w ciemnościach. Każdym nerwem odczuwała, że on przy niej jest i że zło-

żył jej obietnicę, jakiej nie można spisać w żadnych dokumentach.

Widziała zarys jego ciała obok siebie, czuła, że na jego wargach pojawił się uśmiech.


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Córy Życia 15 Dzień się budzi
Lerum May Grethe Córy Życia 28 Srebrne zwierciadło
Lerum May Grethe Córy Życia 33 Na krańcu tęczy
Lerum May Grethe Córy Życia 06 Drogi przez morze
Lerum May Grethe Córy Życia 14 Księżyc w nowiu
Lerum May Grethe Córy Życia 09 Grzechy przeszłości
Lerum May Grethe Córy Życia 05 Zesłanie(1)
Lerum May Grethe Cory zycia 20 Ruda Kotka
Lerum May Grethe Cory zycia 11 Miasto Niewolnikow
Lerum May Grethe Cory zycia 17 Nocna Wedrowka
Lerum May Grethe Cory zycia 27 Czas Zarazy
Lerum May Grethe Cory zycia 33 Na Krancu Teczy
Lerum May Grethe Córy Życia 04 Zerwane kajdany
Lerum May Grethe Cory zycia 13 Taniec Aniolow
Lerum May Grethe Cory zycia 16 Zamie
Lerum May Grethe Córy Życia 03 Więzy krwi
Lerum May Grethe Córy Życia 02 Księga Marii
Lerum May Grethe Cory zycia 28 Srebrne Zwierciadlo

więcej podobnych podstron