4
David Morrell
Czarny wieczór
5
Dla Philipa Klassa i Williama Tenna
raz jeszcze
6
Aby najbardziej banalne wydarzenie mog³o siê staæ przy-
god¹, trzeba i wystarczy zacz¹æ je opowiadaæ. Na to w³anie
nabieraj¹ siê ludzie: cz³owiek jest zawsze opowiadaczem zda-
rzeñ, ¿yje otoczony swoimi zdarzeniami i zdarzeniami innych,
wszystko, co siê z nim dzieje, widzi po przez nie; i usi³uje
prze¿ywaæ swoje ¿ycie tak, jakby je opowiada³.
Trzeba jednak dokonaæ wyboru: ¿yæ czy opowiadaæ.
Jean Paul Sartre
Md³oci
przek³. Jacek Trznadel
7
Przedmowa
Z
asiadaj¹c do ponownego czytania opowiadañ zawartych w tym zbiorze,
nie spodziewa³em siê potê¿nej lawiny wspomnieñ, któr¹ wyzwoli³y.
Nieoczekiwanie przypomina³em sobie okolicznoci, w jakich pisa³em te utwo-
ry: gdzie wówczas mieszka³em, co czu³em, co mnie sk³oni³o do napisania tego
czy innego opowiadania. Te przesycone emocjami wspomnienia siêgaj¹ ponad
trzydzieci lat wstecz, a mimo to mam wra¿enie, ¿e nie dalej ni¿ tydzieñ temu
studiowa³em literaturê amerykañsk¹ na Uniwersytecie Stanu Pensylwania.
By³ rok tysi¹c dziewiêæset szeædziesi¹ty siódmy. Mia³em dwadziecia
cztery lata, zabiera³em siê do pisania pracy magisterskiej i myla³em o stu-
diach doktoranckich. Ci¹gle jednak nie mog³em uwolniæ siê od pragnienia,
które nurtowa³o mnie od czasów liceum: chcia³em zostaæ pisarzem. Katedra
anglistyki mojej uczelni nieco wczeniej zatrudni³a do nauki kompozycji au-
tora powieci fantastyczno-naukowych Philipa Klassa (publikuj¹cego pod
pseudonimem William Tenn). By³ pierwszym pisarzem, którego pozna³em,
wiêc z niewinn¹ bezczelnoci¹ w³aciw¹ m³odoci spyta³em, czy zechce pra-
cowaæ ze mn¹ indywidualnie. Grzecznie wyjani³, ¿e jego plan ju¿ pêka
w szwach, a jeli chcê u niego studiowaæ, mogê siê zapisaæ na zajêcia. Od-
par³em, ¿e wiêcej skorzysta³bym na spotkaniach w cztery oczy. On na to, ¿e
ka¿dy student skorzysta³by w ten sposób wiêcej, ale niestety nie ma na to
czasu. Wyczu³ jednak we mnie uparciucha, doda³ wiêc, ¿e jeli bêdê przyno-
si³ jedn¹ pracê tygodniowo, mo¿e siê zastanowi. Przez ile tygodni? spyta-
³em. Przez tyle, ile bêdzie trzeba, odpar³.
Klass oczywicie stara³ siê mnie zniechêciæ. Jedno opowiadanie na ty-
dzieñ przy i tak niema³ej iloci zajêæ, to du¿o. Myla³ pewnie, ¿e szybko siê
8
zmêczê i dam za wygran¹. W koñcu nawet gdybym dostarcza³ mu jedno opo-
wiadanie tygodniowo (nie powiedzia³, jak d³ugo mia³oby to trwaæ), i tak nie
dawa³ mi gwarancji, ¿e bêdzie mnie uczy³. Obieca³ tylko jeszcze raz siê za-
stanowiæ.
Ale mama nauczy³a mnie, ¿e nie wolno siê poddawaæ bez walki. Przez
szeæ tygodni przynosi³em po jednym opowiadaniu, i w koñcu Klass zaprosi³
mnie do swojego gabinetu. Oto moja wielka szansa, pomyla³em. Powie, ¿e
spodoba³y mu siê moje opowiadania i postara siê o ich publikacjê. Tymcza-
sem Klass oznajmi³, ¿e s¹ s³abe i ¿e powinienem daæ mu spokój.
Tematyka pañskich opowiadañ jest nieciekawa stwierdzi³. Wszy-
scy wybitni pisarze maj¹ w³asne spojrzenie, tworz¹ niepowtarzalne wiaty.
Proszê zajrzeæ w siebie. Musi pan dowiedzieæ siê, kim jest, a to oznacza za-
zwyczaj odkrycie, czego siê pan najbardziej boi. To w³anie bêdzie tematem
pañskiego pisarstwa, przynajmniej do czasu, gdy zmieni siê charakter lêku,
który pana drêczy.
Nie mówiê o czym takim jak lêk wysokoci, strach przed wod¹ lub
ogniem ci¹gn¹³. To s¹ tylko powierzchowne symptomy g³êbszych niepo-
kojów. Pañski prawdziwy strach jest jak fretka nurkuj¹ca w ciemne tunele
psychiki, dr¿¹ca ze strachu, ¿e kto j¹ odkryje.
Skin¹³em powa¿nie g³ow¹.
Chyba rozumiem.
To dobrze.
Ale nie rozumia³em. Wyszed³em i zrobi³em dok³adnie to, przed czym
przestrzega³ mnie Klass: napisa³em kilka opowiadañ o lêku przestrzeni, stra-
chu przed wod¹ i ogniem. Na moje szczêcie nie pozwoli³em siê zwieæ sa-
memu sobie. Wiedzia³em, ¿e brakuje im tej szczególnej iskry odró¿niaj¹cej
przeciêtne historie od tych, które zapadaj¹ w pamiêæ. Mimo to nie da³em za
wygran¹.
I nagle poczu³em, ¿e za³ama³a siê moja si³a woli. Pisanie jest aktem wia-
ry. A jeli utracisz wiarê w siebie, jeli uzmys³owisz sobie, jakie to nienatu-
ralne siedzenie w samotnoci i zapisywanie kartek papieru, powiêcanie
czasu, który móg³by spêdziæ z ¿on¹ i córk¹, odbieranie sobie wolnych chwil
i liczenie wbrew rozs¹dkowi na to, ¿e zostaniesz jednym z nielicznych pisa-
rzy w Stanach Zjednoczonych, którzy utrzymuj¹ siê z pisania (a jest ich nie
wiêcej ni¿ dwustu) wtedy naprawdê tracisz nadziejê.
Zacz¹³em ¿a³owaæ, ¿e nie jestem kim innym. Dawno temu, w okolicy,
gdzie znajduje siê Uniwersytet Stanu Pensylwania, by³a kopalnia rudy ¿elaza
zwana Barrens. Szeroka odkrywka zamieni³a siê w jezioro, gdy wybuch dy-
namitu uwolni³ podziemn¹ rzekê. Chodzi³em tam czasem, ¿eby cieszyæ oczy
urod¹ lasów. Zniechêcony moimi próbami pisarskimi, postanowi³em wybraæ
siê na d³ug¹ przechadzkê. By³o gor¹ce sierpniowe popo³udnie. Las, gêsty
i ciemny, falowa³ od letniego upa³u. Id¹c w¹sk¹ cie¿k¹, rozgl¹daj¹c siê uwa¿-
9
nie, ¿eby nie nast¹piæ na wê¿a, których nie brakuje w poszyciu, us³ysza³em
za sob¹ trzask ga³êzi. Wiewiórka zeskoczy³a z drzewa, pomyla³em. Masze-
rowa³em dalej, ocieraj¹c pot z czo³a. Nagle rozleg³ siê trzask kolejnej ga³êzi
i chrzêst stopy na ció³ce.
Uwiadomi³em sobie, ¿e oprócz mnie w lesie jest kto jeszcze, kto tak
jak ja wyszed³ odpocz¹æ wród drzew. Nie zatrzyma³em siê. Ale kiedy zno-
wu us³ysza³em trzask ga³êzi, zimny dreszcz przebieg³ mi po plecach. Pier-
wotny, prymitywny odruch zaw³adn¹³ mn¹ bez ostrze¿enia. To by³o niewy-
t³umaczalne. Dozna³em nag³ego przeczucia, ¿e ten cz³owiek, kimkolwiek jest,
chce zrobiæ mi co z³ego. Ta irracjonalna obawa nasili³a siê jeszcze, kiedy
dobieg³ mnie trzask nastêpnej ³amanej ga³êzi i kolejny chrzêst lici, tym ra-
zem bli¿ej. Odwróci³em siê i rozejrza³em uwa¿nie, ale nie dostrzeg³em ¿ad-
nego ruchu.
Przyspieszy³em kroku. Z ulg¹ zauwa¿y³em, ¿e odg³os kroków usta³. Za-
raz jednak przesta³em oddychaæ, kiedy us³ysza³em trzask ga³êzi, tym razem
gdzie z przodu. Zamar³em. Poczu³em przyp³yw adrenaliny do krwi i cofn¹-
³em siê. I znowu znieruchomia³em, gdy dwiêk dogoni³ mnie z ty³u. Rozgl¹-
da³em siê na wszystkie strony, przygotowany na atak
Zamruga³em, zaskoczony widokiem biurka i maszyny do pisania. To by³
przeraliwie realistyczny, intensywny sen na jawie albo raczej koszmar.
Psychiczne prze¿ycie poch³onê³a mnie tak bardzo, ¿e straci³em kontakt z oto-
czeniem. Wyobrania wziê³a górê nad rzeczywistoci¹. Nic podobnego nie
zdarzy³o mi siê nigdy wczeniej. Przypomnia³em sobie s³owa Klassa: Pañ-
ski prawdziwy strach jest jak fretka nurkuj¹ca w ciemne tunele psychiki, dr¿¹ca
ze strachu, ¿e kto j¹ odkryje.
Zrozumia³em jednak, ¿e czasem mo¿na siê zbli¿yæ do tego strachu. To,
czego przed chwil¹ dowiadczy³em, przerazi³o mnie. Co siê jeszcze stanie?
Jaki bêdzie koniec? Pragnienie poznania dalszego ci¹gu uwiadomi³o mi, jak
bardzo moim wczeniejszym opowiadaniom brakowa³o rozmachu. Si³y, sus-
pensu, wie¿oci. Nie s³ysza³em nigdy o zdarzeniu podobnym do tego, które
przed chwil¹ ujrza³em w wyobrani. James Dickey mia³ opublikowaæ Wyba-
wienie dopiero trzy lata póniej. Ta powieæ o koszmarnej podró¿y kajakiem
w lenej g³uszy zaskoczy³a czytelników nowym spojrzeniem na strach. Ja
jednak dowiadczy³em czego podobnego w roku tysi¹c dziewiêæset szeæ-
dziesi¹tym siódmym. Bezradny wobec trapi¹cego mnie problemu, jak zostaæ
pisarzem, zgodnie z za³o¿eniami filozofii zen zrezygnowa³em z dzia³ania i po-
zwoli³em, aby problem rozwi¹za³ siê sam.
W przyp³ywie energii natychmiast usiad³em, aby napisaæ to opowiadanie
i poznaæ zakoñczenie historii. Zatytu³owa³em je Strzelec. Bohaterem jest
mê¿czyzna, który wychodzi do lasu, ¿eby poæwiczyæ strzelanie do celu, ale
wkrótce zauwa¿a, w lesie obecnoæ kogo, komu tak¿e chodzi o strzelanie
do celu, ale ¿ywego. Opowiadanie powsta³o na d³ugo, zanim twórcy litera-
10
tury sensacyjnej zaczêli pisaæ o seryjnych mordercach i myliwych. Kiedy
wrêcza³em utwór Philipowi Klassowi, pisarz z pewnoci¹ wyczu³ moje pod-
niecenie, bo przeczyta³ go znacznie szybciej ni¿ poprzednie. Telefonicznie
zaprosi³ mnie na kawê o czwartej po po³udniu, i tak zacz¹³ siê jeden z najbar-
dziej niezwyk³ych wieczorów mojego ¿ycia, który przeci¹gn¹³ siê do pónej
nocy.
Klass zacz¹³ od tego, ¿e moje ostatnie opowiadanie, tak ró¿ne od po-
przednich, zaintrygowa³o go. Nastêpnie spyta³, czy czyta³em utwory Geof-
freya Householda. Jakiego Geoffreya? Brytyjskiego autora powieci sensa-
cyjnych, wyjani³ Klass. Jego dwie najbardziej znane powieci to Rogue Male
(1939) i Watcher in the Shadows (1960). Ta ostatnia opowiada o brytyjskim
myliwym, któremu w przeddzieñ wybuchu drugiej wojny wiatowej udaje
siê podkraæ z broni¹ do Hitlera. Póniej przeczyta³em utwory Householda
i rzeczywicie dostrzeg³em pewne podobieñstwo. Household wznosi³ siê na
wy¿yny, opowiadaj¹c o zagro¿eniach ze strony nieznanych si³. Im bardziej
przera¿eni i bezbronni byli jego bohaterowie, tym ³atwiej siê z nimi uto¿sa-
mia³em. Fretka w zakamarkach mojej psyche.
Nieznajomoæ pisarstwa Geoffreya Householda obna¿y³a moj¹ kolejn¹
s³aboæ: nigdy nie czyta³em literatury sensacyjnej ani popularnej. Jako nasto-
latek zapragn¹³em zostaæ pisarzem, bo fascynowa³y mnie scenariusze Stirlin-
ga Silliphanta do serialu telewizyjnego Route 66 (Trasa 66) o dwóch m³o-
dych ludziach, którzy chevroletem corvette wybrali siê na poszukiwanie
Ameryki i w³asnej to¿samoci. Pisarstwo Silliphanta ³¹czy³o wartk¹ akcjê
z koncepcjami mylowymi. Jednak pragnienie naladowania go pchnê³o mnie
bardziej w stronê koncepcji ni¿ akcji. Po latach studiowania literatury na uczel-
ni tak bardzo przesi¹k³em Hawthorneem, Melvilleem, Faulknerem i innymi
klasykami, ¿e moje w³asne opowiadania sta³y siê ja³owe, wtórne i literac-
kie w najgorszym sensie tego s³owa. Na szczêcie zdo³a³em siê od tego
uwolniæ. Przypomnia³em sobie, co czu³em ogl¹daj¹c Route 66 i dlaczego
chcia³em zostaæ pisarzem. Postanowi³em przeczytaæ jak najwiêcej literatury
popularnej, zaczynaj¹c od Householda; wiedzia³em, ¿e jeli chcê napisaæ co
oryginalnego, powinienem zapoznaæ siê z utworami najlepszych twórców,
¿eby nie powtarzaæ tego, co oni ju¿ osi¹gnêli.
Zaczêlimy o tym rozmawiaæ z Klassem w kawiarni i niepostrze¿enie
minê³y trzy godziny. By³a siódma i powinienem pójæ do domu na kolacjê,
ale Klass spyta³, czy mam ochotê go odwiedziæ, poznaæ jego ¿onê i kontynu-
owaæ rozmowê. Od kilku miesiêcy stara³em siê zwróciæ na siebie uwagê wy-
k³adowcy, wiêc serce zabi³o mi mocniej. Zadzwoni³em szybko do mojej ¿ony
i przedstawi³em sytuacjê. Udalimy siê do mieszkania Klassa, gdzie nasza
dyskusja rozwinê³a siê i sta³a jeszcze intensywniejsza.
Klass twierdzi³, ¿e najlepsze utwory literackie powstaj¹ wtedy, gdy pi-
sarz czuje potrzebê przelania na papier swoich dramatycznych dowiadczeñ.
11
Czasem s¹ one tak mocno st³umione, ¿e twórca nawet nie zdaje sobie sprawy,
jakie jest ród³o si³y, która pcha go do pisania. Jednak bez wzglêdu na to, czy
ta twórcza psychoanaliza podejmowana jest wiadomie, czy nie, to w³anie
ona czyni dzie³o pisarza unikalnym, poniewa¿ psychologiczne skutki bole-
snych dowiadczeñ s¹ inne dla ka¿dego cz³owieka. Bez trudu mo¿na odró¿-
niæ s³abego twórcê od dobrego, bo s³abi pisz¹ dla pieniêdzy i z innych ego-
istycznych pobudek, wybitni za uprawiaj¹ swoje rzemios³o dlatego, ¿e mu-
sz¹ byæ pisarzami po prostu nie maj¹ innego wyboru. Co w ich wiadomoci
(ta nieuchwytna fretka) nie daje im spokoju, nêka wyobraniê, dlatego musz¹
uwolniæ siê od napiêcia. Klass stwierdzi³, ¿e czasem przejawem tej si³y s¹
marzenia na jawie, spontaniczne sygna³y ukrytych w podwiadomoci histo-
rii, które domagaj¹ siê opowiedzenia.
Czym s¹ si³y, które mnie drêcz¹? Odkryje je twoje pisarstwo, powiedzia³
Klass. I tak siê sta³o. Ze zdumieniem patrzê wstecz na to, czego siê o sobie
dowiedzia³em z moich utworów: mój ojciec zgin¹³ w czasie drugiej wojny
wiatowej wkrótce po tym, jak siê urodzi³em, dlatego wychowa³em siê
w okropnym lêku przed wojn¹; matka musia³a mnie na pewien czas umieciæ
w sierociñcu, wiêc póniej nigdy nie by³em pewien, czy kobieta, która siê po
mnie zg³osi³a, by³a t¹ sam¹, która mnie tam zostawi³a; ci¹gle czu³em nie-
obecnoæ ojca, a lêk wobec przemocy pchn¹³ mnie do tego, aby zmierzyæ siê
z nim, wstêpuj¹c w szeregi ulicznego gangu Móg³bym ci¹gn¹æ tê listê, ale
nie jest dobrze mówiæ o swoich zmorach wprost. Nie chcê pozbyæ siê przy-
musu pisania o nich.
O tym wszystkim rozmawialimy z Klassem w jego mieszkaniu. Czas
p³yn¹³ i ze zdziwieniem zauwa¿ylimy, ¿e jest ju¿ dziesi¹ta. ¯ona Klassa,
Fruma, która uczestniczy³a w dyskusji, zaprosi³a mnie na spónion¹ kolacjê.
Do pó³nocy jedlimy pieczeñ, nie przerywaj¹c rozmowy. Potem pozmywali-
my, a Klass roz³o¿y³ na stole kartki mojego opowiadania. Przeanalizowa³ je
zdanie po zdaniu, t³umacz¹c, dlaczego ten zabieg literacki okaza³ siê sku-
teczny, a ten nie. T³umaczy³, jak budowaæ sceny, jak pisaæ dialogi i podnosiæ
tempo akcji; uczy³, co zrobiæ, aby nadaæ opisowi dynamikê.
Wreszcie dotar³ do ostatniego zdania, podsumowa³ swoje uwagi, wrê-
czy³ opowiadanie i rzek³: To wszystko, czego mogê ciê nauczyæ. Niebo za
oknem zaczyna³o szarzeæ, s³ychaæ by³o piew ptaków. Dnia³o. Oczarowany
wiedz¹ i przenikliwoci¹ mojego nauczyciela, straci³em rachubê czasu. Po-
czu³em wyczerpanie. Ale kiedy mu podziêkowa³em i ruszy³em w stronê domu,
ogarnê³o mnie podniecenie, które zdawa³o siê unosiæ moje cia³o nad ziemi¹.
To wspomnienie jest we mnie ci¹gle ¿ywe: tej nocy uwierzy³em, ¿e bêdê
pisarzem.
Co siê sta³o z opowiadaniem, które nazwa³em Strzelec? Nigdy nie zosta-
³o opublikowane. Wydawcy czasopism, którym je proponowa³em, uwa¿ali,
¿e za du¿o w nim przemocy (dzisiaj pewnie by tego nie powiedzieli). Próbo-
12
wa³em przez rok. Jedna redakcja trzyma³a je tak d³ugo, ¿e ju¿ nabra³em na-
dziei, ale pewnego dnia rêkopis wróci³: pomiêty, poplamiony kaw¹, z notk¹,
¿e czasopismo zbankrutowa³o i kto znalaz³ tekst w szufladzie. Nie zniechê-
ci³em siê, ale od³o¿y³em opowiadanie, bo by³em ju¿ zajêty pisaniem powie-
ci o komandosie, weteranie wojny wietnamskiej, który w ma³ym miastecz-
ku toczy walkê na mieræ i ¿ycie z komendantem policji, równie¿ by³ym ko-
mandosem, weteranem wojny koreañskiej. Tematem by³ konflikt pokoleñ,
ró¿nica miêdzy latami piêædziesi¹tymi a szeædziesi¹tymi, miêdzy wojn¹
w Korei a wojn¹ w Wietnamie, a tak¿e w nieco innym planie zagadnie-
nie politycznych jastrzêbi i go³êbi oraz problem sterowania wiadomoci¹.
Nada³em mu tytu³ Pierwsza krew i zadedykowa³em Philipowi Klassowi i Wil-
liamowi Tennowi, ka¿demu z osobna, poniewa¿ wielkoduszny nauczyciel
i utalentowany pisarz w jednej osobie przekaza³ mi tyle bezcennej wiedzy.
Wys³a³em jeden egzemplarz Geoffreyowi Householdowi. Napisa³ mi ¿yczli-
wy list z jedn¹ krytyczn¹ uwag¹: ¿e w powieci jest zbyt wiele przemocy.
Strzelca nie zamieci³em w niniejszym zbiorze. Pozostaje dla mnie wa¿-
nym opowiadaniem, ale uwa¿am je za niedojrza³e. Niektórzy czytelnicy mo-
gliby nawet uznaæ utwór za wtórny wobec Wybawienia, choæ w gruncie rze-
czy powsta³ wczeniej ni¿ powieæ. Wolê go wiêc zachowaæ dla siebie. Opo-
wiadania, które znalaz³y miejsce w tej ksi¹¿ce, zdaj¹ siê dobrze wytrzymywaæ
próbê czasu. Ró¿ni¹ siê od moich thrillerów, które zosta³y przet³umaczone na
wiele jêzyków i wydane w wielu krajach. Czytelnicy nie znajd¹ w nich szpie-
gów i wielkich globalnych spisków. Znajd¹ natomiast emocje kryj¹ce siê za
intryg¹: niepewnoæ i lêk przed nieznanym. Fretka ci¹gle przemyka w ciem-
nych zakamarkach mojej psychiki. Oto jej lady.
13
Krople
Krople by³y moim pierwszym opublikowanym utworem i dlatego mimo
przera¿aj¹cej treci opowiadanie to ma dla mnie du¿¹ wartoæ sentymental-
n¹. Zacz¹³em pisaæ powieæ Pierwsza krew na Uniwersytecie Stanu Pensyl-
wania w tysi¹c dziewiêæset szeædziesi¹tym ósmym roku, ale zajêcia naukowe,
wyk³ady i dysertacja z utworów Johna Bartha opóni³y pracê nad ni¹. Jej tem-
po spad³o jeszcze bardziej, gdy przeprowadzi³em siê do Iowa City, gdzie wiêk-
szoæ czasu zajmowa³y mi wyk³ady, konferencje, spotkania naukowe i inne za-
jêcia wi¹¿¹ce siê z obowi¹zkami adiunkta na wydziale literatury amerykañ-
skiej Uniwersytetu Stanu Iowa. Powieæ skoñczy³em w tysi¹c dziewiêæset
siedemdziesi¹tym pierwszym roku. Nie czu³em siê jednak zmêczony, lecz try-
ska³em energi¹, wiêc natychmiast zacz¹³em pisaæ poni¿sze opowiadanie. Jest
ono jednym z niewielu, które ukaza³y mi siê we nie. Po przebudzeniu usiad³em
do maszyny i napisa³em je za jednym razem.
T
ej jesieni mieszkamy w domu na wsi, domu mojej matki, w którym siê
wychowa³em. By³em ju¿ we wsi i uderzy³o mnie, ¿e nic siê nie zmieni³o,
a mimo to wszystko wydaje siê inne, bo jestem starszy i patrzê inaczej. Czujê
siê tak, jak gdybym by³ tutaj teraz i wtedy, mia³ jednoczenie umys³ ch³opca
i mê¿czyzny. To dziwne wra¿enie rozdwojenia, tak intensywne i niepokoj¹-
ce, popchnê³o mnie znów do pracy, aby je uchwyciæ w kszta³ty i barwy. Pró-
bujê namalowaæ studium sklepu ¿elaznego, beczek z ziarnem stoj¹cych przed
nim, bliniaczych kolumn podtrzymuj¹cych zapadaj¹cy siê balkon, na któ-
rym mê¿czyni i kobiety o woskowych twarzach z hotelu dla starców na piê-
trze siadywali w bujanych fotelach, by patrzeæ na ulicê. Wydaje mi siê, ¿e to
14
ci sami ludzie, których widywa³em jako ch³opiec, a drewno kolumn i balko-
nu jest tak samo spêkane.
Przy ciê¿kiej pracy zapomnia³em o up³ywie czasu, wiêc kiedy ruszam
wreszcie w d³ug¹ powrotn¹ drogê do domu, jest ju¿ bardzo póno; zapada
zmierzch. Dzieñ by³ upalny, ale teraz ch³ód ³atwo przedziera siê przez fla-
nelow¹ koszulê. Zaskakuje mnie nag³a ulewa; schodzê ze ¿wirowej drogi
i szukam schronienia pod ogromnym drzewem, którego licie zd¹¿y³y po-
¿ó³kn¹æ i zbr¹zowieæ. Deszcz przechodzi w ulewê; strugi wody siek¹ na
ukos, przenikaj¹ ubranie. ciskam górn¹ czêæ p³óciennej torby, ¿eby os³o-
niæ obraz i przybory malarskie, i rzucam siê do biegu. Mokre skarpetki le-
pi¹ siê nieprzyjemnie, gdy docieram wreszcie do alejki prowadz¹cej do domu
i stodo³y.
Dom i stodo³a. Tylko one i moja matka siê zmieni³y, jak gdyby ich stawy
i wi¹zania by³y ze sob¹ po³¹czone; szaroæ w³osów mamy i starych desek tak
ró¿ni¹ siê od jasnych barw, które pamiêtam z dzieciñstwa. To miejsce odbie-
ra jej si³y. Ona ¿yje z nim w jednym rytmie, chyli siê do upadku razem z nim.
Dlatego tutaj zamieszkalimy. ¯eby przywróciæ ¿ycie. Kiedy zdawa³o mi
siê, ¿e mo¿emy j¹ sk³oniæ do przeprowadzki. Ale ona spêdzi³a tutaj czter-
dzieci ze swoich szeædziesiêciu piêciu lat i upiera siê, ¿eby spêdziæ jeszcze
te, które jej pozosta³y.
Deszcz wzmaga siê, gdy przemykam pospiesznie wzd³u¿ ciany domu.
W kuchni pali siê wiat³o, wiêc chyba spóni³em siê na kolacjê. Dom i stodo-
³a s¹ po³¹czone, tworz¹ literê L, której dom stanowi podstawê. Wejcie, z któ-
rego zawsze korzysta³em, znajduje siê w miejscu po³¹czenia; dyszê ciê¿ko,
moje ubranie lepi siê do cia³a, jest mi zimno. Drzwi do stodo³y mam po lewej
stronie, drzwi do kuchni naprzeciwko. Od strony schodów do piwnicy po
prawej stronie s³yszê kapanie kropel.
Przepraszam za spónienie, Meg wo³am do ¿ony, odk³adaj¹c p³ó-
cienn¹ torbê b³yszcz¹c¹ tysi¹cami kropelek wody. Otwieram drzwi do kuch-
ni. Nikogo nie ma. Stó³ nie zastawiony, na kuchence nic siê nie gotuje. Pod
sufitem pali siê szeædziesiêciowatowa ¿arówka. Mama woli tak¹ od stuwa-
towej, dla niej zbyt jasnej. Mówi, ¿e ³agodniejsze wiat³o przypomina jej
blask wiecy.
Meg wo³am jeszcze raz. I znów nikt nie odpowiada. Pewnie usnê³y.
Zapad³ zmrok, zaczê³o padaæ, wiêc pewnie postanowi³y siê zdrzemn¹æ, za-
nim wrócê.
Nadal s³yszê kapanie. Dom jest stary, stodo³a od dawna nie u¿ywana,
sufit siê zapada, ale nie myla³em, ¿e wszystko jest tak zaniedbane, ¿e woda
mo¿e zacz¹æ przeciekaæ na kamienn¹ posadzkê piwnicy. Zapalam wiat³o
i ruszam w dó³ po skrzypi¹cych schodach, które skrêcaj¹ w lewo. Schodzê
do koñca i ju¿ wiem, ¿e to nie woda kapie. Mleko. Wszêdzie mleko. Na bel-
15
kach, na cianach, na kamieniach i w szczelinach miêdzy nimi. Na ca³ej pod-
³odze. Od ciany do ciany.
To sprawka Sary, mojej córki. Od dawna fascynowa³ j¹ du¿y domek dla
lalek, który ojciec zbudowa³ dla mnie, kiedy by³em ma³y. Wyci¹gnê³a to
wszystko z wiklinowego kufra w k¹cie piwnicy i zostawi³a na samym rod-
ku: gry planszowe, o³owiane ¿o³nierzyki, klocki. Mleko kapie na nie z belek,
sp³ywa strugami po ciankach domu dla lalek, cieka po kufrze i zabawkach.
Dlaczego to zrobi³a? Sk¹d wziê³a tyle mleka? Co jej strzeli³o do g³owy?
Sara wo³am. Meg! Z³y, wbiegam po schodach do kuchni.
Sara! krzyczê g³ono. Bêdzie musia³a to wszystko posprz¹taæ i nie
wyjdzie z domu do koñca tygodnia.
Przemierzam kuchniê i wchodzê do pokoju. Mijam krzes³a i sofê z kwieci-
stym obiciem, wyblak³ym od czasów mojego dzieciñstwa, kilka namalowa-
nych przeze mnie jeszcze w szkole kolorowych widoczków pastwisk i lasów
i parê nowych, utrzymanych w sepiowej tonacji pejza¿y miejskich, przypomi-
naj¹cych stare fotografie. Biegnê do sypialni, pokonuj¹c po dwa stopnie naraz;
mokre buty sycz¹ na chodniku przykrywaj¹cym schody, rêka przesuwa siê po
g³adkiej, wypolerowanej porêczy z klonowego drewna.
Widzê otwarte drzwi pokoju Sary. Jest ciemno, wiêc zapalam wiat³o.
Sary nie ma na ³ó¿ku. Satynowa kapa le¿y nie naruszona, krople deszczu
wpadaj¹ przez otwarte okno, niesione podmuchami ch³odnego, wie¿ego
powietrza. Pe³en z³ych przeczuæ wchodzê do naszej sypialni. Tu te¿ panuje
ciemnoæ. Skurcz ciska mi ¿o³¹dek. Gdzie one mog¹ byæ? Czy¿by wszyst-
kie posz³y do pokoju mamy?
Nie. Stoj¹c w otwartych drzwiach, w ¿ó³tym blasku lampy, któr¹ zapali-
³em w holu, widzê, ¿e mama jest tutaj. Sama. Jej drobna sylwetka le¿y roz-
ci¹gniêta na ³ó¿ku.
Mamo zaczynam. Chcê spytaæ, gdzie s¹ Meg i Sara, ale s³owa za-
mieraj¹ mi na ustach. Jeden but spad³ z jej nogi, drugi tkwi na stopie, dzi-
wacznie wykrzywiony. Oba zab³ocone. Na podartej bawe³nianej sukience
i twarzy czerwieni siê krew, w³osy s¹ potargane, usta sine i spuchniête.
Przez kilka sekund nie mogê wydobyæ s³owa.
O Bo¿e, mamo udaje mi siê wreszcie wykrztusiæ. Wyci¹gam rêkê,
¿eby j¹ obudziæ. Jej otwarte oczy skierowane s¹ w sufit, ¿ywe, lecz niewidz¹-
ce; ka¿dy oddech przychodzi jej z trudem.
Mamo, co siê sta³o? Kto ci to zrobi³? Gdzie Meg i Sara?
Ona jednak patrzy w sufit, nie widzi mnie.
Rany boskie, mamo, odpowiedz! Spójrz mi w oczy! Co ci siê sta³o?
Cisza. Oczy pozostaj¹ nieruchome. Miêdzy jednym a drugim oddechem
wygl¹da jak nieruchomy pos¹g.
16
Moje myli szamoc¹ siê bez³adnie. Muszê znaleæ Meg i Sarê. Na pewno
s¹ gdzie w pobli¿u, pobite tak jak moja mama. Albo co jeszcze gorszego.
Trzeba je znaleæ. Gdzie? Nie mogê teraz zostawiæ matki. Kiedy siê ocknie,
poczuje ból, wpadnie w histeriê. Jak dotar³a do ³ó¿ka?
W pokoju nie widaæ ladów walki, któr¹ z pewnoci¹ stoczy³a. To musia-
³o siê staæ gdzie indziej, a mama przyczo³ga³a siê stamt¹d do pokoju. Spo-
strzegam krew na pod³odze. Czerwone smugi prowadz¹ do holu, a póniej
na schody. Kto to zrobi³? Gdzie jest? Kto móg³ pobiæ siwow³os¹, pomarsz-
czon¹, skrzywion¹ artretyzmem staruszkê? I dlaczego, na Boga, mia³by to
robiæ? Wyobra¿am sobie jej ból, kiedy siê broni³a.
Mo¿e ten cz³owiek nadal jest w domu i czai siê na mnie.
Do mojego skurczonego ¿o³¹dka wdziera siê gor¹cy, pulsuj¹cy strach.
Pó³przytomny, chwytam laskê, któr¹ mama trzyma zawsze ko³o ³ó¿ka. Zapa-
lam ni¹ wiat³o, otwieram drzwi garderoby i charcz¹c, wciekle m³ócê na
olep wyblak³e sukienki.
Nie ma nikogo. Pod ³ó¿kiem te¿ nie. Ani za drzwiami.
Sprawdzam w ten sposób wszystkie pokoje na górze; przera¿ony, co chwi-
la ogl¹daj¹c siê za siebie, ciskam w d³oni laskê i t³ukê ni¹ ubrania w szafach
i za drzwiami z si³¹, która z pewnoci¹ strzaska³aby ludzk¹ czaszkê. Nikogo.
Meg! Sara!
Nikt nie odpowiada, nawet echo. Ten dom umie poch³aniaæ dwiêki.
Nie ma tu mieszkalnego poddasza, tylko odrobina przestrzeni pod da-
chem, tak niska, ¿e trzeba siê czo³gaæ. Ale wejcie dawno zosta³o zabite gwo-
dziami. Nie widaæ ladów otwierania, wiêc i tam nikogo nie ma.
Zbiegam po schodach, ledz¹c smugi krwi na dywaniku. Wyobra¿am
sobie, z jakim bólem mama siê tutaj czo³ga³a. Przeszukujê pomieszczenia na
parterze z tak¹ sam¹ desperack¹ dok³adnoci¹. Zagl¹dam do garderoby, za
kanapê, fotele i zas³ony.
Nikogo.
Zamykam drzwi wejciowe, ¿eby napastnik nie wszed³ do rodka, jeli
czai siê gdzie tam w szalej¹cej burzy. Zaci¹gam dok³adnie ka¿d¹ zas³onê
i firankê na wypadek, gdyby mnie obserwowa³ z zewn¹trz. Deszcz siecze
wciekle o szyby.
Raz po raz wykrzykujê imiona Meg i Sary. Policja, mama, lekarz. Chwy-
tam s³uchawkê starego telefonu na cianie przy schodach. Powoli podnoszê
j¹ do ucha. Bojê siê, ¿e odci¹³ liniê. Ale w s³uchawce odzywa siê sygna³.
Dzwoniê po policjê, nie przestaj¹c machaæ lask¹.
Podobno zaraz przyjad¹. Z lekarzem. Ka¿¹ mi nie ruszaæ siê z miejsca.
Ale ja nie mogê tu zostaæ. Muszê znaleæ Meg i Sarê. Wiem, ¿e nie ma ich
17
w piwnicy, gdzie kapie mleko wszystko widaæ tam bardzo dok³adnie. W ze-
sz³¹ sobotê wyprz¹tnêlimy pud³a, beczki i pó³ki wszystko oprócz moich
starych zabawek.
Zapomnia³em o schowku pod schodami. Zbiegam na dó³ i stajê przera-
¿ony, z nogami w mleku. Ale widzê tylko pajêczyny, które pozrywalimy
w sobotê. Podnoszê g³owê i spogl¹dam na klamkê. Mój wzrok ogniskuje siê,
jakbym patrzy³ przez teleskop. Zdaje mi siê, ¿e klamka zaczyna drgaæ. Wy-
obra¿am sobie intruza wdzieraj¹cego siê do piwnicy. Rzucam siê, ¿eby za-
mkn¹æ drzwi do piwnicy i stodo³y.
I wtedy przychodzi mi na myl, ¿e jeli Meg i Sary nie ma w domu, to
prawdopodobnie s¹ w stodole. Ale nie mogê zmusiæ siê do otwarcia drzwi
i wejcia do rodka. On te¿ musi tam byæ. Nie w ulewie szalej¹cej na ze-
wn¹trz, lecz w ciep³ym zaciszu stodo³y. A tam nie ma ¿adnych wiate³, które
mo¿na zapaliæ.
Ale sk¹d w takim razie wziê³o siê mleko? Czy on je rozla³? A jeli tak, to
sk¹d je wzi¹³? I po co? A mo¿e Sara zrobi³a to wczeniej? Nie, mleko jest
zbyt wie¿e. Zosta³o rozlane niedawno. Jego rêk¹. Tylko dlaczego? Kim jest
ten cz³owiek? W³óczêg¹? Zbieg³ym wiêniem? Uciekinierem ze szpitala psy-
chiatrycznego? Nie, niemo¿liwe. Najbli¿sze wiêzienie znajduje siê co naj-
mniej sto piêædziesi¹t kilometrów st¹d. A wiêc przyszed³ z miasta. Albo z po-
bliskiej farmy.
Wiem, ¿e stawiam sobie te pytania, ¿eby odwlec wejcie do stodo³y.
Ale w koñcu muszê to zrobiæ. Wyjmujê latarkê z szuflady w kuchni i otwie-
ram drzwi. Zmuszam siê, ¿eby wejæ szybko. W jednej rêce trzymam zapa-
lon¹ latarkê, a w drugiej laskê. Przegrody s¹ tam nadal, pogr¹¿one w ciszy,
a obok wialnie i inne urz¹dzenia, zardzewia³e, brudne, pokryte pajêczyn¹.
Powietrze wype³nia duszny zapach zmursza³ego drewna i gnij¹cego siana,
zmieszany ze wie¿¹ woni¹ deszczu, która wdziera siê przez szpary w cia-
nach.
Staram siê opanowaæ strach, kieruj¹c snop wiat³a na ciany i boksy;
ws³uchujê siê w skrzypienie pod³ogi. Pamiêtam z dzieciñstwa krowy czeka-
j¹ce, a¿ ojciec je wydoi; pamiêtam, ¿e stodo³a by³a kiedy szczelna i ciep³a,
i nie mia³a po³¹czenia z domem, bo ojciec nie chcia³, ¿eby woñ zwierz¹t
wdziera³a siê do kuchni, gdzie mama przygotowywa³a posi³ki.
Posuwam siê w stronê przegród, rozpraszaj¹c ciemnoæ strumieniem
wiat³a z latarki. Mimo woli przypominam sobie tê jesieñ, gdy nieg przy-
szed³ wczeniej ni¿ zwykle; rano by³o go pó³ metra, a zamieæ nadal szala³a.
Ojciec wyszed³ do stodo³y wydoiæ krowy i nie wróci³ ani na obiad, ani na
kolacjê. Nie moglimy wezwaæ pomocy, bo wicher zerwa³ przewody telefo-
niczne; nie moglimy te¿ przedostaæ siê przez szalej¹c¹ zawieruchê. Czekali-
my z mam¹ ca³¹ noc, ws³uchuj¹c siê w cichn¹ce wycie wiatru. Nastêpnego
2 Czarny wieczór
18
ranka wichura usta³a. Wyszlimy w olepiaj¹c¹ biel poranka. Krowy rycza³y
z bólu, nie wydojone, a ojciec le¿a³ zamarzniêty na koæ w niegu na rodku
pola, gdzie pewnie zab³¹dzi³, zgubiwszy w zamieci drogê.
Jaki lis wgryz³ siê w cia³o ojca pod niegiem; jego twarz by³a tak zmasa-
krowana, ¿e trzeba by³o j¹ zakryæ przed z³o¿eniem do trumny. Kilka dni pó-
niej nieg stopnia³, podwórko przed stodo³¹ zamieni³o siê w morze b³ota;
wróci³a jesieñ, a mama kaza³a wstawiæ drzwi ³¹cz¹ce dom ze stodo³¹. Ojciec
powinien by³ przewi¹zaæ siê w pasie lin¹, ¿eby nie zgubiæ drogi. Na pewno
o tym wiedzia³. Ale on zawsze by³ taki, ci¹gle siê spieszy³. Mia³em wtedy
dziesiêæ lat.
Przypominam sobie to wszystko, kieruj¹c snop wiat³a na ton¹ce
w mroku boksy. Ani na chwilê nie opuszcza mnie przy tym strach, ¿e
zobaczê tam Meg i Sarê albo jego. Szukam ¿ony i córki, a mylê o tym,
jak z mam¹ szukalimy ojca. Próbujê przywo³aæ wspomnienie przyjemne-
go ciep³a, które tu kiedy panowa³o, gdy gawêdzilimy z ojcem podczas
dojenia krów; pachnia³o wie¿ym sianem, zbo¿em i krowim ³ajnem. Ojciec
i matka nigdy nie mogli zrozumieæ, ¿e lubiê tê woñ. Wiem, ¿e jeli przesta-
nê teraz wspominaæ tamte dobre czasy, z pewnoci¹ oszalejê na myl o tym,
co mogê znaleæ w której z przegród. Modlê siê do Boga, ¿eby Meg i Sara
jeszcze ¿y³y.
Co móg³ im zrobiæ? Zgwa³ciæ piêcioletni¹ dziewczynkê. Rozerwaæ jej
wnêtrze. Umar³aby od samego krwotoku.
I wtedy s³yszê wo³anie matki. Wyrzucam sobie, ¿e czujê ulgê, wycho-
dz¹c ze stodo³y. Chcê znaleæ Meg i Sarê, chcê je ocaliæ, ale ci¹gnie mnie do
wyjcia. Mam nadziejê, ¿e matka powie mi, co siê sta³o i gdzie ich szukaæ.
Tak siê usprawiedliwiam, kiedy wychodzê ze stodo³y, zataczaj¹c ko³a latar-
k¹. Ogl¹dam siê i zamykam za sob¹ drzwi na klucz.
Mama siedzi sztywno na ³ó¿ku. Mam ochotê ni¹ potrz¹sn¹æ, domagaæ siê
odpowiedzi na pytania, zmusiæ do pomocy, ale wiem, ¿e tylko bym j¹ prze-
straszy³, ¿e jej wiadomoæ umknê³aby w rejony, gdzie nie móg³bym jej do-
siêgn¹æ.
Mamo odzywam siê cicho, dotykaj¹c jej ramienia. Co siê sta³o?
Z coraz wiêkszym trudem opanowujê zniecierpliwienie. Kto to zrobi³? Gdzie
s¹ Meg i Sara?
Umiecha siê do mnie; widocznie moja obecnoæ j¹ uspokoi³a. Nie odpo-
wiada.
Mamo, proszê. Wiem, ¿e to by³o straszne, ale musisz mi pomóc. Po-
wiedz mi, gdzie one s¹. Trzeba je znaleæ.
Lalki.
19
Nieruchomiejê.
Jakie lalki, mamo? Czy by³ tu jaki mê¿czyzna z lalkami? Czego chcia³?
A mo¿e wygl¹da³ jak lalka? Mia³ maskê na twarzy?
Za du¿o pytañ naraz. Mama tylko mruga oczami.
Mamo, b³agam ciê. Musisz siê postaraæ. Gdzie s¹ Meg i Sara?
Lalki powtarza.
Z³e przeczucia ogarnê³y mnie ju¿ na widok nie naruszonej pocieli na
³ó¿ku Sary. Teraz zaczynam powoli rozumieæ, ale nie chcê dopuciæ do siebie
tej przeraliwej myli.
Tak, mamo, lalki. Nie chcê przyznaæ przed sob¹, ¿e rozumiem.
Mamo, powiedz, gdzie s¹ Meg i Sara?
Jeste ju¿ doros³y. Powiniene przestaæ siê bawiæ jak dziecko. Ojciec
nie wróci. Teraz ty musisz go zast¹piæ. Musisz byæ dzielny.
Nie, mamo. Ból d³awi mi piersi.
Teraz bêdzie du¿o pracy, wiêcej ni¿ dziecko mo¿e sobie wyobraziæ.
Ale nie mamy wyboru. Musisz pogodziæ siê z tym, ¿e Bóg postanowi³ nam
go odebraæ, ¿e jeste jedynym mê¿czyzn¹, który mo¿e mi pomóc.
Nie, mamo.
Jeste teraz mê¿czyzn¹, musisz zostawiæ dzieciêce zabawki.
Prostujê siê i opieram o drzwi; ³zy sp³ywaj¹ mi na koszulê. Ocieram twarz
i widzê, ¿e matka wyci¹ga do mnie rêce z umiechem, chce mnie dotkn¹æ.
Cofam siê i zbiegam po schodach do salonu, przez kuchniê do piwnicy. Roz-
chlapuj¹c mleko, zbli¿am siê do domu dla lalek. Sara jest w rodku, zwiniêta
w pó³. Meg le¿y w wiklinowym kufrze. Mama wyrzuci³a zabawki z kosza na
pod³ogê, ¿eby zrobiæ miejsce na cia³o Meg. Z rozprutych brzuchów Meg i Sary
wysypuj¹ siê trociny. Oczy wiec¹ bia³kami jak oczy lalek.
Policjanci wal¹ piêciami do drzwi, krzycz¹, ale nie mam si³y im otwo-
rzyæ. W³amuj¹ siê w koñcu i wpadaj¹ do rodka. Krople wody ciekaj¹ z ich
gumowych p³aszczy, gdy staj¹ nade mn¹ i kieruj¹ spojrzenia na kufer.
Mleko mówiê.
Nie rozumiej¹. Stojê bez ruchu w mleku i ws³uchujê siê w krople desz-
czu wal¹ce o szyby. Zbli¿aj¹ siê w koñcu do domu dla lalek i kufra, ogl¹daj¹
zw³oki Meg i Sary. Wchodz¹ na górê, do matki; po chwili wracaj¹.
Mleko powtarzam, ale oni nadal nie pojmuj¹.
Zabi³a ich, to jasne mówi jeden. Ale po co rozla³a mleko?
Dopiero od s¹siadów na drodze dowiaduj¹ siê, ¿e przysz³a do nich i po-
prosi³a o bañki z mlekiem; nie chcia³a pomocy, przenios³a je sama, uginaj¹c
siê pod ciê¿arem. Znajduj¹ w stodole nó¿ i puste bañki.
Mleko. I krew mówiê. By³o tyle krwi. Mama nie chcia³a jej wi-
dzieæ, musia³a j¹ jako ukryæ. Zala³a krew mlekiem, ¿eby piwnica znów wy-
gl¹da³a jak mleczarnia. By³o za du¿o krwi.
20
Tej jesieni mieszkamy w domu na wsi, domu mojej matki, w którym siê
wychowa³em. By³em ju¿ we wsi i uderzy³o mnie, ¿e nic siê nie zmieni³o,
a mimo to wszystko wydaje siê inne, bo jestem starszy i patrzê inaczej. Czujê
siê tak, jak gdybym by³ tutaj i teraz, i wtedy, mia³ jednoczenie umys³ ch³op-
ca i mê¿czyzny.
21
Wspólnik
Przez nastêpnych dziesiêæ lat pisa³em wy³¹cznie d³u¿sze utwory literackie. Po
ukoñczeniu Pierwszej krwi w 1971 roku wyda³em jeszcze powieci Testament
i Ostatnia szar¿a. Akcja pierwszej z nich osnuta jest wokó³ pocigu, drug¹ mo¿na
by okreliæ mianem horroru pozbawionego elementów nadprzyrodzonych, a trzeci¹
westernu historycznego. Jednoczenie zajmowa³em siê nauczaniem literatury, wiêc
nie mia³em czasu na pisanie opowiadañ. A mo¿e raczej nale¿a³oby powiedzieæ, ¿e
brakowa³o mi twórczej energii Ilekroæ siada³em do maszyny, ¿eby napisaæ opo-
wiadanie, wydawa³o mi siê to tak trudne, ¿e zaraz rezygnowa³em. Prze³ama³em tê
niemoc dopiero w tysi¹c dziewiêæset osiemdziesi¹tym pierwszym roku, pisz¹c Wspól-
nika. Jest to utwór o absolwencie wy¿szej uczelni, który staje wobec problemu znale-
zienia pracy. W koñcu osi¹ga swój cel, ale w sposób nieco zaskakuj¹cy. Punktem
wyjcia do napisania tego utworu by³a myl, ¿e niektórzy m³odzi ludzie gotowi s¹
posun¹æ siê do skrajnoci, aby zdobyæ dobr¹ posadê.
N
ie mia³ innego wyjcia. Przez kilka miesiêcy rozwa¿a³ ró¿ne mo¿liwo-
ci. Próbowa³ wykupiæ wspólnika, ale Dolan odmówi³. W³aciwie trud-
no to nazwaæ zwyk³¹ odmow¹. Rozemia³ siê i powiedzia³: Nie da³bym ci
tej satysfakcji. MacKenzie nalega³, wiêc Dolan rzuci³: Jasne, mo¿esz mnie
wykupiæ. Wystarczy milion dolarów. Gdyby za¿¹da³ dziesiêciu milionów,
nie by³oby ¿adnej ró¿nicy. MacKenzie nie zebra³by ani miliona, ani pó³, ani
nawet æwieræ, i Dolan dobrze o tym wiedzia³.
To by³o typowe. Dolan sprzeciwia³ siê nawet wtedy, gdy MacKenzie po-
wiedzia³ dzieñ dobry. Kiedy MacKenzie kupowa³ samochód, Dolan kupo-
wa³ sobie wiêkszy, dro¿szy, a ¿eby mu dopiec jeszcze bardziej, che³pi³ siê, ¿e
dosta³ go za pó³ ceny. Jeli MacKenzie wyje¿d¿a³ z ¿on¹ i dzieæmi na Bermu-
22
dy, Dolan natychmiast oznajmia³, ¿e Bermudy to pestka w porównaniu z Ma-
zatlan, gdzie w³anie spêdzi³ z rodzin¹ wakacje.
Ci¹gle siê k³ócili. Kibicowali innym dru¿ynom pi³karskim. Lubili inne
potrawy (baranina kontra wo³owina). Kiedy MacKenzie zacz¹³ graæ w gol-
fa, jego wspólnik raptem polubi³ tenisa i orzek³, ¿e golf to tylko zabawa,
a tenis wymienicie poprawia kondycjê. Ale Dolan i tak mia³ nadwagê.
MacKenzie by³ szczup³y, za to Dolan wy¿ywa³ siê, docinaj¹c mu z powodu
peruki.
To sta³o siê nie do zniesienia. Jako Szkot próbuj¹cy ubiæ interes z Irland-
czykiem, MacKenzie powinien by³ wiedzieæ, ¿e to siê nie mo¿e udaæ. Z po-
cz¹tku rywalizowali ze sob¹. Prowadzili dwie firmy budowlane i ci¹gle siê
licytowali, trac¹c przy tym pieni¹dze. Postanowili wiêc po³¹czyæ firmy i ra-
zem sz³o im znacznie lepiej. Nadal ze sob¹ konkurowali, wymylaj¹c coraz
lepsze sposoby zarobienia pieniêdzy. Obni¿ali koszty dok³adaj¹c wiêcej ¿wi-
ru do cementu, wykorzystuj¹c gorszej jakoci rury i materia³y ocieplaj¹ce.
Ksiêga przychodów i rozchodów, któr¹ pokazywali w urzêdzie skarbowym,
mia³a niewiele wspólnego z rzeczywistoci¹.
Spó³ka MacKenzie-Dolan. A jak¿e, by³a to spó³ka co siê zowie. Wspó³-
pracowali ze sob¹, ale nie mogli siê nawzajem znieæ. Próbowali rozwi¹zaæ
problem, dziel¹c siê obowi¹zkami: MacKenzie prowadzi³ biuro, a Dolan
zaj¹³ siê usuwaniem usterek w oddanych do u¿ytku budynkach. Przez jaki
czas ta metoda siê sprawdza³a, ale w koñcu i tak musieli siê spotykaæ, ¿eby
podejmowaæ decyzje. I wtedy napiêcie, które w sobie zbierali, eksplodo-
wa³o.
Na domiar z³ego ich ¿ony bardzo siê zaprzyjani³y. Ci¹gle organizowa³y
przyjêcia w ogrodzie i na basenie. Dolan i MacKenzie nie omielali siê k³ó-
ciæ podczas tych spotkañ. Jeli im siê to zdarza³o, ¿ony dawa³y im póniej
mocno w koæ.
Nie cierpiê tego faceta. Dzia³a mi na nerwy w biurze, a na przyjêciach
nie mogê na niego patrzeæ.
Pos³uchaj powiedzia³a ¿ona MacKenziego. Vickie Dolan jest moj¹
przyjació³k¹ i nie pozwolê tego zepsuæ przez wasze szczeniackie fochy.
Wiêc siedzieli obaj gapi¹c siê bezmylnie wokó³ albo w dno kieliszków
(szkocka whisky kontra irlandzka), a ¿ony wymienia³y przepisy kulinarne.
W koñcu Dolan przebra³ miarê: zacz¹³ groziæ.
Ciekawe, co zrobiliby faceci z urzêdu skarbowego, gdyby kto zawia-
domi³ ich o tym, jak prowadzisz ksiêgi?
A rury nie spe³niaj¹ce norm i ¿wir w cemencie? To twoja zas³uga.
S¹d po prostu wymierzy³by mi grzywnê odpar³ szybko Dolan. Ale
urz¹d skarbowy to ca³kiem inna para kaloszy. Gdyby oni siê o tym dowie-
dzieli, zamknêliby ciê w ciemnych lochu i wiêcej nie musia³bym ogl¹daæ
twojej facjaty.
23
MacKenzie popatrzy³ na Dolana i uzna³, ¿e nie ma wyboru. Próbowa³
post¹piæ w³aciwie w takiej sytuacji, ale wspólnik nie zgodzi³ siê sprzedaæ
swojego udzia³u. A teraz zamierza donieæ na MacKenziego i przej¹æ firmê.
Nie ma innego sposobu. To samoobrona, nic wiêcej.
Mê¿czyzna czeka³ ko³o klatek z ma³pami. By³ m³ody, wysoki i chudy,
mia³ jasne w³osy i sprawia³ przyjemne wra¿enie. Nosi³ jasnoniebieski garni-
tur szyty na miarê i jad³ orzeszki ziemne.
MacKenzie schyli³ g³owê, ¿eby napiæ siê wody z fontanny i rozejrzeæ.
By³ s³oneczny weekend, w ogrodzie zoologicznym roi³o siê od ludzi. Jedni
siedzieli na ³awkach, jedz¹c kanapki, inni przechadzali siê wzd³u¿ klatek.
Dzieci spacerowa³y z matkami, starsi mê¿czyni grali w warcaby. MacKen-
zie s³ysza³ muzykê dobiegaj¹c¹ z niewidocznej katarynki, szmer rozmów,
weso³e g³osy dzieci i wiergot ptaków. Gdy uzna³, ¿e nikt nie zwraca na nie-
go uwagi, otar³ twarz z wody i podszed³ do klatki.
Pan Smith?
Blondyn nie odwróci³ siê. W³o¿y³ do ust kolejnego orzeszka. MacKenzie
przestraszy³ siê, ¿e zaczepi³ niew³aciwego faceta. W zoo spacerowa³o wielu
mê¿czyzn i wielu z nich nosi³o garnitury. Wbrew temu, co pisz¹ w gazetach,
nie jest ³atwo znaleæ kogo, kto wzi¹³by tak¹ robotê. MacKenzie spêdzi³
parê wieczorów w knajpach, gdzie spotykaj¹ siê typy z pó³wiatka, nim wresz-
cie trafi³ na w³aciwy trop. Kto nawet wzi¹³ go za gliniarza i zagrozi³, ¿e
po³amie mu nogi. Ale studolarówka to mocny argument, wiêc w koñcu z³a-
pa³ kontakt. Rozmawiali przez telefon. Wyjani³, ¿e zrobi³by to sam, ale po-
trzebuje alibi; póniej przyzna³, ¿e brakuje mu odwagi.
A teraz pomyli³ siê i podszed³ do niew³aciwego cz³owieka. Pewnie tam-
ten uzna³, ¿e to pu³apka i nie przyszed³. MacKenzie odwróci³ siê, ¿eby odejæ.
Chwileczkê, Bob.
MacKenzie zamruga³.
Pan Smith?
Mów mi John. M³ody mê¿czyzna umiechn¹³ siê promiennie, pod-
suwaj¹c torebkê. Chcesz orzeszka, Bob?
Nie, chyba nie
No, we zachêci³ blondyn.
MacKenzie po³kn¹³ orzeszka, nawet nie czuj¹c smaku.
No w³anie. Wyluzuj siê trochê. Nie masz nic przeciwko temu, ¿e bêdê
ciê nazywa³ Bob?
Jeli tylko za³atwisz tê sprawê. Myla³em, ¿e wygl¹dasz inaczej.
Mê¿czyzna skin¹³ g³ow¹ ze zrozumieniem.
Spodziewa³e siê faceta w czarnym kombinezonie, z blizn¹ na pó³ twarzy.
Nie, ale
24
A tymczasem stoi przed tob¹ m³ody goæ, który wygl¹da, jakby wybie-
ra³ siê posurfowaæ na desce. Wiem dok³adnie, co masz na myli. Jeste roz-
czarowany. Pokiwa³ g³ow¹. Ale dzisiaj nic nie jest tym, na co wygl¹da.
Uwierzy³by, ¿e skoñczy³em uczelniê ekonomiczn¹? Nie mog³em znaleæ
pracy na kierowniczym stanowisku, chocia¿ bardzo siê stara³em. Wiêc posta-
nowi³em zaj¹æ siê czym innym.
Chcesz powiedzieæ, ¿e nie masz dowiadczenia?
Spokojnie, Bob. Tego nie mówi³em. Zrobiê, co do mnie nale¿y, nie ma
obawy. Widzisz te ma³py?
Nie rozumiem
Przyjrzyj siê im.
MacKenzie odwróci³ g³owê. Jeden z samców siedzia³ na drzewie i ona-
nizowa³ siê.
Nie to mia³em na myli. Patrz.
Rzuci³ do klatki kilka orzeszków. Ma³py rzuci³y siê, by o nie walczyæ.
Widzisz, s¹ takie same jak my. Wszyscy bijemy siê o orzeszki.
To z pewnoci¹ bardzo ciekawe, ale
Ach, tak, niecierpliwisz siê. Chcia³em po prostu trochê pogadaæ. Ale
nie bêdê ci zabieraæ czasu westchn¹³. A wiêc co ciê gryzie, Bob?
Mój wspólnik.
Podbiera kasê?
Nie.
Przystawia siê do twojej ¿ony?
Nie.
M³ody cz³owiek skin¹³ g³ow¹.
Rozumiem, Bob.
Czy¿by?
Oczywicie. To bardzo proste. Ja to nazywam syndromem ma³¿eñskim.
Co takiego?
To tak, jakbycie byli po lubie ze swoim wspólnikiem. Ty go nienawi-
dzisz, a on nie chce siê rozwieæ.
Nie do wiary.
S³ucham?
Masz racjê. Naprawdê rozumiesz.
M³ody cz³owiek wzruszy³ ramionami i rzuci³ orzeszka onanizuj¹cej siê
ma³pie.
Bob, ja to wszystko ju¿ widzia³em. Ludzka natura to moja specjal-
noæ. A wiêc nie obchodzi ciê, jak to zrobiê.
Jeli tylko bêdzie wygl¹daæ na
Wypadek. Dok³adnie. Pamiêtasz cenê, jak¹ poda³em ci przez telefon?
Dziesiêæ tysiêcy dolarów.
Po³owa teraz, a po³owa póniej. Przynios³e pieni¹dze?
25
Mam w kieszeni.
Nie dawaj mi teraz. W³o¿ysz kopertê do tamtego kosza. Za kilka se-
kund podejdê do kosza i wrzucê tê pust¹ torebkê. Wtedy zabiorê pieni¹dze.
Nazywa siê Patrick Dolan.
Szczegó³y s¹ w kopercie z pieniêdzmi?
Tak jak chcia³e.
Nie martw siê, Bob. Skontaktujê siê z tob¹.
Zaczekaj. Póniej nie bêdê mia³ ¿adnej gwarancji, ¿e
Szanta¿? Naprawdê boisz siê, ¿e zrobi³bym co takiego? Zadziwiasz
mnie, Bob. To nie by³by dobry interes.
Dolan wyszed³ ze sklepu ¿elaznego. Popo³udniowe s³oñce przygrzewa³o
mocno. Otar³ pot z czo³a i zmru¿y³ oczy.
W jego pikapie siedzia³ m³ody, przystojny blondyn w sportowym ubra-
niu i zajada³ chipsy.
Co jest, do diab³a
Podszed³ do wozu i szarpn¹³ drzwi.
Hej, kolego, siedzisz w moim samochodzie
Blondyn odwróci³ siê z rozbrajaj¹cym umiechem.
Sie masz, Pat. Chcesz chipsa?
Dolan otworzy³ usta. Pot sp³ywa³ mu strumieniami z czo³a.
Co?
Pocisz siê, twój organizm potrzebuje soli, Pat. No, poczêstuj siê.
Dolan zacisn¹³ szczêki.
Sp³ywaj.
S³ucham?
Wyno siê, zanim ciê wyrzucê.
M³ody cz³owiek westchn¹³ z rozczarowaniem. Powoli odsun¹³ zamek
bluzy, ods³aniaj¹c du¿y pistolet wystaj¹cy z kabury zawieszonej na ramie-
niu.
Dolan poczu³, ¿e ¿o³¹dek podchodzi mu do gard³a. Zblad³ i cofn¹³ siê
odruchowo.
Co to ma
Uspokój siê, Pat.
S³uchaj, stary, mam przy sobie tylko dwadziecia dolarów.
Nic nie rozumiesz. Wskakuj do samochodu, pogadamy.
Dolan rozejrza³ siê w panice. Nikogo nie by³o w pobli¿u. Przemknê³a
mu myl, ¿eby uciec.
Tylko nie próbuj zwiewaæ, Pat.
Dolan ucieszy³ siê w duchu, ¿e nie musi podejmowaæ tej decyzji. Szybko
wsiad³ do samochodu. Prze¿u³ kilka chipsów, ale jako nie poczu³ smaku
26
soli. Przepocona koszula przyklei³a siê do siedzenia. Raz po raz zerka³ ner-
wowo na wybrzuszenie bluzy.
Rzecz w tym, Pat powiedzia³ m³ody cz³owiek ¿e mam ciê zabiæ.
Dolan wyprostowa³ siê tak gwa³townie, ¿e wyr¿n¹³ g³ow¹ w dach samo-
chodu.
Co?
Twój wspólnik mnie wynaj¹³. Jeste wart dziesiêæ tysiêcy dolarów.
Jeli to ma byæ ¿art
Interes, Pat. Zap³aci³ piêæ tysiêcy z góry. Chcesz zobaczyæ pieni¹dze?
To jakie wariactwo!
Nie powiniene tego mówiæ, Pat. Blondyn siêgn¹³ pod bluzê.
Dolan wzdrygn¹³ siê.
Poczekaj! Nie to mia³em na myli!
Chcê ci tylko pokazaæ kartkê, któr¹ da³ mi twój wspólnik. Proszê. Chyba
poznajesz jego charakter pisma.
Dolan wlepi³ wzrok w kartkê.
Tu jest tylko moje nazwisko i adres.
A tak¿e rysopis i rozk³ad dnia. On chce, ¿eby to wygl¹da³o na wypa-
dek.
Wreszcie Dolan zrozumia³, ¿e to nie ¿art. Jego pier unios³a siê gniew-
nie, twarz poczerwienia³a.
A to parszywy drañ! Wydaje mu siê, ¿e jest taki cwany! Ci¹gle siê
mnie czepia, bydlak!
Nie denerwuj siê, Pat.
Nosi tê frajersk¹ peruczkê i chce mnie wykupiæ, ale nie dam mu tej
satysfakcji!
Rozumiem, Pat. To jest tak, jakbycie byli ma³¿eñstwem, a ty chcesz
zadaæ mu ból.
O tak, chcê! Wytrzymywa³em z nim przez dwadziecia lat! A jemu siê
zdaje, ¿e mo¿e kazaæ mnie zabiæ i przej¹æ interes? Podstêpny sukinsyn
Bob, mam dla ciebie z³e wieci.
MacKenzie omal nie rozla³ scotcha, odwracaj¹c siê gwa³townie. Blon-
dyn sta³ ko³o niego przy barze i chrupa³ pra¿on¹ kukurydzê.
Tylko mi nie mów, ¿e spartaczy³e robotê! zawo³a³. Otworzy³ szeroko
oczy i rozejrza³ siê nerwowo, jakby siê ba³, ¿e za chwilê kto za³o¿y mu kajdanki.
Nawet nie mia³em okazji zacz¹æ, Bob powiedzia³ blondyn d³ubi¹c
w zêbach.
Rany boskie, co siê sta³o?
O ma³o nie z³ama³em zêba. Nie wszystkie ziarna siê upra¿y³y. Powi-
nienem za¿¹daæ
27
Mia³em na myli Dolana!
Nie krzycz tak, Bob. Wiem, ¿e o niego pyta³e. Nikt nie dba o to, ¿e
kto inny ³amie sobie z¹b. Ka¿dy myli tylko o sobie. Wstyd. Jeste zwo-
lennikiem wolnego rynku?
Co?
Czy popierasz zasadê nieskrêpowanej przedsiêbiorczoci, która uczy-
ni³a ten kraj wielkim?
MacKenzie poczu³, ¿e kolana siê pod nim uginaj¹. Opar³ siê o bar.
Popieram wymamrota³ s³abym g³osem.
A wiêc powiniene mnie zrozumieæ. Kiedy uda³em siê do twojego
wspólnika
Rany boskie, ty mu powiedzia³e!
Przecie¿ nie mog³em go tak po prostu zabiæ, nie daj¹c ¿adnej szansy.
To nie by³oby w amerykañskim stylu.
MacKenzie zacz¹³ siê trz¹æ.
Jakiej szansy?
Nie denerwuj siê, Bob. Doszlimy do wniosku, ¿e on mi zap³aci,
a ja go nie zabijê. Ale ty pewnie nas³a³by kogo innego. Wiêc ustalili-
my, ¿e zap³aci mi za to, ¿ebym zabi³ ciebie. Przelicytowa³ ciê dwukrot-
nie. Zap³aci³ dziesiêæ tysiêcy z góry i zgodzi³ siê do³o¿yæ drugie tyle po
pogrzebie.
Nie móg³ tego zrobiæ!
Ale zrobi³. Nie wciekaj siê na mnie. Powiniene by³ widzieæ jego
twarz. Facet siê naprawdê wkurzy³, s³owo dajê.
A ty przyj¹³e jego propozycjê! Przecie¿ zawarlimy umowê!
Ustna umowa do niczego nie zobowi¹zuje, Bob. Tak czy owak, dzia³a-
my w warunkach wolnego rynku. Mój towar jest teraz wiêcej wart.
Oszust!
Blondyn zrobi³ smutn¹ minê.
Przykro mi, ¿e tak to odbierasz.
Nie, zaczekaj. Nie to mia³em na myli.
Zrani³e mnie, Bob.
Przepraszam. Sam nie wiem, co plotê. Jak tylko pomylê o tym draniu
Rozumiem, Bob. Wybaczam ci.
Pat, nigdy nie zgadniesz, co zrobi³ Bob.
Dolan drgn¹³. Oparty o barierkê, obserwowa³ konie zbli¿aj¹ce siê do mety.
Odwróci³ siê. Blondyn sta³ ko³o niego, ¿uj¹c hotdoga.
Chyba mu nie powiedzia³e?
Musia³em, Pat. Jak uczciwoæ, to uczciwoæ. Zaproponowa³ dwa razy
wiêcej. Dwadziecia tysiêcy od razu i dwadziecia po wykonaniu roboty.
28
A ty przyszed³e, ¿eby podnieæ cenê?
Konie id¹ ³eb w ³eb! zawo³a³ spiker.
Inflacja, Pat. Ona nas wszystkich wykañcza blondyn wytar³ usta
z musztardy.
Uwa¿asz mnie za g³upca? spyta³ Dolan.
Blondyn zmarszczy³ czo³o.
Za idiotê?
Co powiedzia³e, Pat?
Jeli przelicytujê MacKenziego, pójdziesz do niego, a on da jeszcze
wiêcej. Wtedy wrócisz do mnie, a ja znów pobijê stawkê Mam tego doæ,
nie zap³acê!
W porz¹dku, Pat. Mi³o by³o ciê widzieæ.
Zaczekaj!
Co siê sta³o?
Pewnie, ¿e tak! Przecie¿ ty mnie zabijesz!
Wybór nale¿y do ciebie.
Zwyciêzc¹ jest! zacz¹³ spiker.
Konie przebieg³y obok, dudni¹c kopytami. D¿okeje unieli siê w siod³ach,
¿eby je uspokoiæ. Nad widowni¹ zawis³ tuman kurzu.
Zap³acê ci, pal licho mrukn¹³ Dolan. Ale zrób to tym razem. Nie
mogê spaæ po nocach, tracê na wadze. Dosta³em wrzodów ¿o³¹dka.
Gonitwa siê skoñczy³a, Pat. Obstawi³e jakiego konia?
Szóstkê.
A to pech. Ta klacz przysz³a na koñcu. Gdyby mnie zapyta³, podpo-
wiedzia³bym ci, ¿e trzeba postawiæ na trójkê.
Bob, w ¿yciu nie zgadniesz, co zrobi³ Pat.
Pat, w ¿yciu nie zgadniesz, co zrobi³ Bob.
Dolan przystan¹³ ko³o MacKenziego, rozejrza³ siê i z westchnieniem
usiad³ ko³o niego na ³awce w parku.
A wiêc wymyli³e, ¿eby mnie zabiæ odezwa³ siê Dolan.
Twarz MacKenziego pozosta³a nieruchoma.
Ty te¿ nie by³e daleki od tego.
Dolan roz³o¿y³ rêce.
W obronie w³asnej.
A ja mia³em siedzieæ spokojnie i czekaæ, a¿ mnie zadenuncjujesz
w urzêdzie skarbowym?
29
¯artowa³em.
Niez³y ¿art. Kosztowa³ mnie fortunê.
Mnie te¿.
A wiêc mamy ten sam problem.
Skinêli g³owami. MacKenzie rzuci³ go³êbiom garæ okruchów.
Co mi mówi zacz¹³ Dolan ¿e jedyne, co nam pozostaje, to
zabiæ go.
Nie mamy innego wyjcia.
Inaczej osuszy nam kieszenie do cna.
Jeli zlecimy robotê komu innemu, tamten te¿ mo¿e wykrêciæ nam
podobny numer.
Zrobimy to razem. W ten sposób nie bêdziesz móg³ zwaliæ winy na mnie.
I nawzajem.
O co ci chodzi? Nie ufasz mi?
Zmierzyli siê spojrzeniem.
Czeæ, Bob. Jak leci?
Blondyn umiechn¹³ siê zza biurka. Gryz³ taco, przegl¹daj¹c ksiêgi po-
datkowe.
Co to ma znaczyæ?
Ten pan powiedzia³, ¿e jest umówiony wyjani³a sekretarka.
Mniejsza z tym. Zajmiemy siê t¹ spraw¹.
Zamknij drzwi.
Dolan i MacKenzie wbili w nieproszonego gocia grone spojrzenia.
Pozwoli³em sobie rzuciæ okiem na wasze ksiêgi, koledzy. Niez³y ba³a-
gan. Rzadki beton, lewe materia³y izolacyjne. Co mi siê zdaje, ¿e czeka nas
du¿o pracy.
Kropla czerwonego sosu spad³a na ksiêgê.
Nas?
Tak. Jestemy teraz wspólnikami.
My?
Wzi¹³em od was pieni¹dze. A póniej je zainwestowa³em.
W co?
W ubezpieczenie. Pamiêtacie, ¿e wspomina³em o swoich studiach eko-
nomicznych? Uzna³em, ¿e dawne zajêcie mi nie odpowiada, wiêc poszed³em
do specjalisty. Czego to biedny absolwent musi siê chwytaæ, ¿eby w tych
czasach dostaæ pracê.
Specjalisty?
Od mokrej roboty. Jeli przyjdzie wam do g³owy mnie sprz¹tn¹æ, pod-
piszecie na siebie wyrok.
30
MacKenzie westchn¹³ bolenie. Dolan poczu³, ¿e bol¹ go wrzody.
A wiêc zostalimy wspólnikami. Przygotowa³em nawet wizytówki.
Rzuci³ na stó³ umazan¹ sosem pomidorowym karteczkê.
Napis brzmia³:
MACKENZIE-DOLAN-SMITH.
WSPÓLNICY KONTRAKTOWI
31
Czarny wieczór
Nieczêsto wykorzystujê humor w moim pisarstwie. Poprzednie opowiadanie
jest jednym z wyj¹tków. W tym zbiorze bêdzie ich jeszcze kilka. To, które zatytu³o-
wa³em Czarny wieczór, jest ca³kowicie pozbawione humoru. Jego mroczny, nie-
pokoj¹cy nastrój przypomina Krople. Opowiadanie ukaza³o siê po raz pierwszy
jako czêæ serii powiêconej niesamowitym domostwom w antologii Horrors (Hor-
rory) pod redakcj¹ Charlesa L. Granta, z którym od tej pory czêsto wspó³pracujê.
Charlie, który sam jest wietnym pisarzem, zredagowa³ kilka sporód najbar-
dziej znanych antologii dreszczowców lat siedemdziesi¹tych i osiemdziesi¹tych,
miêdzy innymi wysoko cenion¹ seriê Shadows (Cienie). Jednym z powodów, dla
których nie pisa³em opowiadañ miêdzy tysi¹c dziewiêæset siedemdziesi¹tym pierw-
szym a tysi¹c dziewiêæset osiemdziesi¹tym pierwszym rokiem by³o to, ¿e nie wi-
dzia³em rynku dla takich utworów, jakie chcia³em tworzyæ. Dopiero po przeczyta-
niu antologii Charliego Granta zrozumia³em, ¿e oto znalaz³em bratni¹ duszê.
Wiele z opowiadañ, które Pañstwu tutaj przedstawiam, ukaza³o siê w zbiorach
opracowanych przez Charliego. Jestem zatem jego d³u¿nikiem, tak samo jak wie-
lu innych twórców niesamowitych, mrocznych opowieci.
W
iêc pojechalimy tam wszyscy. Czujê, ¿e siê boicie, tak samo jak my
wtedy, i od razu wam powiem, ¿e s³usznie. Budynek by³ w najgorszej
dzielnicy miasta. Powiedziano mi, ¿e w latach dwudziestych by³ to jeden z naj-
lepszych domów, ale okiennice dawno odpad³y, w deskach ganku zia³y dziu-
ry, a farba popêka³a i z³uszczy³a siê; o zmroku wygl¹da³a na szar¹, choæ mo¿na
siê by³o domyliæ, ¿e kiedy lni³a nieskaziteln¹ biel¹. Dom mia³ dwa piêtra,
kryty gontami dach z dwuspadowymi oknami i obszerne balkony. Nikt teraz
nie ma pieniêdzy na budowê tak du¿ych domów; z pewnoci¹ ten, kto go
32
postawi³, musia³ nale¿eæ do ludzi zamo¿nych. Oto prawdziwy dworek w sta-
nie starczego zdziecinnienia. Ze smutkiem wyobrazi³em sobie dumê pierw-
szych w³acicieli i ich ¿al, gdyby ujrzeli, w jakim jest teraz stanie. Ale oni ju¿
dawno nie ¿yj¹, wiêc to i tak nie ma znaczenia. Dla nas w tej chwili znacze-
nie mia³ tylko ten smród.
Powiedzia³em, ¿e pojechalimy tam wszyscy. To znaczy mój zastêpca,
doktor i ja. Stanêlimy ko³o radiowozu, wpatruj¹c siê w ciemn¹, cich¹ syl-
wetkê zapuszczonego domu. Widzielimy ludzi na gankach s¹siednich za-
niedbanych, niegdy wspania³ych willi, których sylwetki rysowa³y siê na tle
gasn¹cego zachodu s³oñca. Wstrzymuj¹c oddech, ruszylimy w stronê drew-
nianej furtki, z której przy pierwszym dotkniêciu odpad³a jedna sztacheta.
Zbli¿ylimy siê do schodów. Spomiêdzy kamieni chodnika wystawa³y kêpy
trawy, podwórko zaros³o chwastami. S³oñce znik³o za horyzontem, owionê³o
nas ch³odne, prawie wilgotne powietrze; snopy wiat³a z naszych latarek ska-
ka³y po ciemnym murze, gdy wspinalimy siê po stopniach na ganek. Musie-
limy omin¹æ kilka zapadniêtych desek i stos gazet. Przez witra¿owe okna
zajrzelimy w czarn¹ jak smo³a ciemnoæ panuj¹c¹ wewn¹trz. Nacisn¹³em
dzwonek. Rozleg³ siê g³uchy, przyt³umiony dwiêk. Nie odpowiedzia³o mu
¿adne echo. Nie zapali³o siê wiat³o, nie us³yszelimy szurania butów. Za-
dzwoni³em jeszcze raz. Czekalimy.
I co teraz? spyta³ nerwowo mój zastêpca.
Dajmy im czas, s¹ starzy odpar³em. Mo¿e nie ma ich w domu.
Tam jest tylko jedna osoba sprostowa³ doktor.
Co takiego?
W tym domu mieszka tylko jedna kobieta. Agnes. Ma co najmniej
osiemdziesi¹t lat.
Mo¿e pi.
Chyba sam w to nie wierzysz. Gdyby tak by³o, nie musielibymy przy-
je¿d¿aæ.
Nacisn¹³em dzwonek jeszcze raz. Zamieszka³em w tym miasteczku nie-
dawno, a wczeniej wiele lat spêdzi³em w du¿ym miecie; pewnie zbyt wie-
le, dlatego zdawa³o mi siê, ¿e przeprowadzam siê do lepszego wiata. Jako
m³ody sta¿em szef policji nie zamierza³em zra¿aæ do siebie mieszkañców,
zak³ócaj¹c spokój starej kobiety.
Tak czy owak, smród by³ nie do wytrzymania. W ¿o³¹dku mi siê prze-
wraca³o, a nozdrza rozszerza³y siê mimo woli. Telefony s¹siadów nie dawa³y
nam spokoju, wiêc w koñcu musielimy zareagowaæ.
No dobrze, wchodzimy.
Nacisn¹³em klamkê. Drzwi nie by³y zamkniête na klucz. Popchn¹³em.
Ust¹pi³y lekko, z odg³osem podobnym do tego, jaki wydaje ³amana tektura.
¯adnego trzasku, tylko miêkki, cichy chrzêst. Drewno pod moimi stopami
ugina³o siê, od dawna spróchnia³e.
33
Jest tu kto?
Cisza.
Spojrzelimy po sobie i weszlimy do rodka. W holu unosi³ siê kurz.
Smród sta³ siê jeszcze silniejszy.
Zapalilimy latarki. Domyli³em siê, ¿e pokój sto³owy, albo raczej salon,
znajduje siê za ³ukowatym wejciem po naszej prawej stronie. Wype³nia³y go
stosy gazet siêgaj¹ce powy¿ej mojej g³owy. Prowadzi³ miêdzy nimi zaimpro-
wizowany korytarz, którym posuwalimy siê powoli.
Mo¿e to po prostu gazety powiedzia³em zwracaj¹c siê do doktora.
Mokre, zbutwia³e gazety
Chyba sam w to nie wierzysz.
Przekroczylimy nastêpne wejcie.
Jest tu kto?
wiat³o latarki przemknê³o po pajêczynach oplataj¹cych fortepian, który
niemal uton¹³ pod stosami gazet.
Ale tego jest. Ci starzy ludzie zacz¹³ mój zastêpca, lecz zakrztusi³
siê i nie dokoñczy³.
Trzeba bêdzie sprawdziæ wszystkie pokoje, jeden po drugim powie-
dzia³em.
Zaczêlimy od poddasza. Wszêdzie gazety; rocznik tysi¹c dziewiêæ-
set dwudziesty pi¹ty, trzydziesty szósty, czterdziesty drugi i piêædziesi¹ty
ósmy. Ka¿dy pokój powiêcony jednej dekadzie. Na drugim piêtrze zna-
lelimy sypialniê, która przypomina³a normaln¹, bo przynajmniej nie by³a
zapchana mieciami. Nie znam siê specjalnie na meblach, ale odnios³em
wra¿enie, ¿e pokój nie zmieni³ siê od lat dwudziestych. Baldachim nad
³ó¿kiem, witra¿e, grube obicia krzese³ wszystko to pochodzi³o z innej
epoki.
W ³ó¿ku od dawna nikt nie spa³. Spróbowalimy zapaliæ wiat³o. Nie
dzia³a³o.
Co mi siê zdaje, ¿e nie zap³aci³a rachunku za pr¹d zauwa¿y³ mój
zastêpca, pokas³uj¹c.
Kurz, pajêczyny, wszechobecny smród. Z zapalonymi latarkami zeszli-
my na parter. W takich przypadkach zawsze nale¿y zaczynaæ od piwnicy,
ale cz³owiek mimo woli zostawia j¹ na sam koniec.
Stanêlimy w spi¿arni na parterze. Fetor przybra³ jeszcze na sile. Na-
prê¿y³em miênie i poci¹gn¹³em drzwi. Smród uniós³ siê i spad³ na nas jak
ciê¿ka zas³ona. Ruszylimy w dó³, ostro¿nie stawiaj¹c kroki na skrzypi¹-
cych stopniach.
Jestem wyæwiczony w sztuce obserwacji. Nauczono mnie panowaæ nad
emocjami i akceptowaæ to, co widzê. Ale nie jest to ³atwe, zw³aszcza gdy
w wietle latarki dostrzegasz tylko jeden przedmiot. Twoje przera¿enie nara-
sta, a¿ wreszcie staje siê nie do wytrzymania.
3 Czarny wieczór
34
Najpierw bezg³owe cia³o kobiety na pod³odze; unosi³ siê z niego odór
jak z kartofli zgni³ych na papkê, która wylewa siê spod skórki. Trudno by³o
powstrzymaæ wymioty.
Wtedy, nie wiedzieæ czemu, przesuwasz snop wiat³a i spostrzegasz jej
g³owê wisz¹c¹ na pêtli, z bia³ymi w³osami, p³atami miêsa odpadaj¹cymi z po-
liczków i rozk³adaj¹cymi siê ga³kami ocznymi.
Ale to jeszcze nie wszystko. Bo oto znów bez przyczyny, jakby wie-
dzia³, ¿e to musi byæ w³anie tam, kierujesz strumieñ wiat³a w k¹t, w stronê
maleñkiego stolika dla lalek z zastaw¹ do herbaty, gdzie przywi¹zane do za-
bawkowego krzese³ka zwisa jeszcze jedno cia³o Samotne, martwe cia³o
ma³ej dziewczynki. Poznajesz, ¿e to dziewczynka, po d³ugich w³osach, ko-
kardzie i sukience, bo z jej twarzy owady zrobi³y sobie ¿erowisko. Ale i to
jeszcze nie wszystko, to jeszcze nie koniec. Ubranie, które ma na sobie, po-
chodzi sprzed wielu dziesiêcioleci. S³omkowy kapelusz, buciki z guzikami,
¿ó³ta kokarda, podziurawiona przez mole sukieneczka. Wygl¹da to tak, jak-
by zmuszono j¹ do w³o¿enia kostiumu i odegrania roli, której nie chcia³a
graæ. Kokardê na szyi dziewczynki kto zacisn¹³ tak mocno, ¿e poczernia³y
jêzyk wysun¹³ siê z ust.
Jezu Chryste jêczy zastêpca. ¯ó³æ wezbrana w moich ustach zaczy-
na nieznonie paliæ.
No wiêc pomó¿ mi to zrozumieæ.
Siedzimy w moim biurze w centrum; ostre wiat³o razi w oczy. Chocia¿
na dworze jest zimno i wieje porywisty jesienny wiatr, otworzy³em wszystkie
okna i w³¹czy³em wentylator, ¿eby tylko uwolniæ siê od smrodu.
Zabi³a dziecko, potem siê powiesi³a, to jasne mówiê. Ale dlacze-
go? Jestem tu nowy, nie wszystko rozumiem. Dlaczego to zrobi³a?
S³yszê tylko szum wentylatora.
Doktor odchrz¹kuje.
Agnes mieszka³a w tym domu od pocz¹tku. Zbudowali go z mê¿em.
Zdawa³o mi siê, ¿e
Wtedy nie brakowa³o im pieniêdzy ci¹gnie doktor s³abym g³osem,
nie przerywaj¹c. On by³ bankierem. Dobrze im siê wiod³o.
M¹¿?
Mia³ na imiê Andrew. To by³o w tysi¹c dziewiêæset dwudziestym
ósmym. wiat nale¿a³ do nich. Mieli dziecko, trzyletni¹ córkê. Umar³a jesie-
ni¹. Na dyfteryt. Wiem od ojca, który bardzo siê zainteresowa³ t¹ spraw¹. Nie
móg³ uratowaæ córki, a potem patrzy³, jak jej rodzice za³amuj¹ siê pod ciê¿a-
rem rozpaczy. Andrew odszed³ pewnego dnia, ¿ona odizolowa³a siê od ludzi.
Jak ³atwo to teraz zrozumieæ. Widzisz, od czasu do czasu zdarza³y siê tutaj
zaginiêcia dzieci; zazwyczaj jesieni¹, tak jak teraz. Na przyk³ad ta dziew-
35
czynka, któr¹ znalelimy. Wszyscy jej szukali. Wkrótce bêdziesz musia³
zawiadomiæ jej rodziców. Nie zazdroszczê ci. Domylam siê, ¿e z biegiem
lat Agnes coraz bardziej odsuwa³a siê od ludzi, a¿ w koñcu zwariowa³a. Pró-
bowa³a znaleæ co zamiast tego, co utraci³a. Porywa³a dzieci, ale nie mog³a
wypuszczaæ ich ¿ywych, bo opowiedzia³yby o tym, co zrobi³a. Zabija³a je,
wierz¹c, ¿e nadal ¿yj¹, ¿e ka¿da z tych dziewczynek jest jej córk¹.
Udawa³a, jak dzieci bawi¹ce siê lalkami?
Mo¿na tak powiedzieæ. Jej szaleñstwo by³o tak dziwaczne i potworne,
¿e na sam¹ myl o nim rozum siê miesza. Co robi³a ze zw³okami dzieci?
Mo¿e kiedy zaczyna³y gniæ, trudno jej by³o dalej wierzyæ, ¿e ¿yj¹. Mo¿e tym
razem dotar³o do niej, co zrobi³a, czym siê sta³a, i dlatego siê powiesi³a.
To pasuje odzywa siê mój zastêpca. Twarz ma nadal bia³¹ jak pa-
pier. To ma sens.
No w³anie odpowiada doktor. Szaleniec zawsze postêpuje logicz-
nie, tylko ¿e jego logika jest potwornie skrzywiona.
Pozosta³o mi du¿o do zrobienia. Na razie postanowi³em nie dzwoniæ po
ambulans. Chcia³em u³o¿yæ to sobie w g³owie, zanim na miejscu zbrodni za-
roi siê od ludzi, zanim zginie jaki wa¿ny dowód. Jednoczenie wiedzia³em,
¿e muszê dzia³aæ od razu: wezwaæ karetkê, zawiadomiæ rodziców. W³anie
siêga³em po s³uchawkê, kiedy zadzwoni³ telefon.
Tak? Po chwili ju¿ wiedzia³em, jak bardzo siê wszyscy mylilimy.
Od³o¿y³em s³uchawkê i spojrza³em na moich towarzyszy.
To nie Agnes.
Co? Doktor i mój zastêpca wbili we mnie wzrok.
To Andrew wyjaniam id¹c do drzwi.
On wyjecha³ w tysi¹c dziewiêæset dwudziestym ósmym mówi doktor.
Nigdy st¹d nie wyjecha³.
Biegniemy do radiowozu.
On ci¹gle tam jest.
Przecie¿ sprawdzilimy ca³y dom dziwi siê zastêpca.
A on tam by³ ca³y czas. Nie zauwa¿ylimy go, jakbymy byli lepi.
Wskakujemy do samochodu. Zapalam silnik i ruszamy z piskiem opon.
Nadal nic nie rozumiem mówi doktor.
Nie mam czasu ani ochoty t³umaczyæ. Ostro wchodzê w zakrêty, pêdzê
bocznymi uliczkami. Wje¿d¿amy w star¹, zaniedban¹ dzielnicê willow¹.
Wybiegam z samochodu, rzucam siê do furtki, na ganek i do rodka domu.
Wiem, ¿e tam jeste, Andrew! Wychod! I tak ciê znajdê!
Moje kroki dudni¹ groteskowo w ciemnym wnêtrzu domu. Z zapalon¹
latark¹ wpadam do salonu.
Andrew, jeli jej co zrobi³e, przysiêgam, ¿e ciê ukarzê. Zap³acisz mi
za te wszystkie dzieci.
Gwa³townymi szarpniêciami przewracam stosy gazet.
36
Szefie, niech siê pan uspokoi wo³a zastêpca.
Ani mylê. S³upy papieru wal¹ siê jeden po drugim. Przedzieram siê na
drug¹ stronê salonu.
Pomó¿cie mi! krzyczê.
W koñcu znajdujemy Andrew w saloniku z fortepianem, a raczej w za-
k¹tku o cianach z gazet. Siedzi tam, stary, zwiotcza³y, a zarazem dziwnie
¿wawy. Podnosi na mnie szeroko otwarte oczy; bije od niego zatêch³a woñ
starych gazet. W zaciniêtych ramionach kryje swoj¹ tajemnicê, ale ja ³apiê
go za koszulê i rozwieram rêce. Ma³a dziewczynka w ubranku z lat dwudzie-
stych, zwi¹zana i zakneblowana, spogl¹da na mnie oczami rozszerzonymi
z przera¿enia. To Andrew porywa³ dzieci. Wcale nie wyjecha³, tylko zwario-
wa³. Agnes ukry³a mê¿a, ¿eby go ochroniæ. Jednak z ka¿dym kolejnym zabi-
tym dzieckiem jej lojalnoæ s³ab³a, a¿ w koñcu, postawiona wobec tak strasz-
nego wyboru, nie wytrzyma³a i pope³ni³a samobójstwo.
Odgad³em, ¿e Andrew tam jest, bo odebra³em telefon z informacj¹ o ko-
lejnym zaginionym dziecku. W³osy tego dziecka posiwia³y z przera¿enia i ju¿
na zawsze mia³y takie pozostaæ. Skoro Agnes nie mog³a go porwaæ, móg³ to
zrobiæ tylko Andrew. Ta dziewczynka, teraz ju¿ doros³a, ma nadal bia³e w³o-
sy. Mogê o tym zawiadczyæ, bo jest moj¹ córk¹. Czasem nawet mnie rozpo-
znaje, kiedy odwiedzam j¹ w weekendy.
37
Niewidzialny miech
Ostatnia opowieæ z cyklu o niesamowitych domostwach, Niewidzialny
miech, zosta³a opublikowana w tym samym roku co Czarny wieczór, czyli
tysi¹c dziewiêæset osiemdziesi¹tym pierwszym. Podczas kursu poezji wspó³czes-
nej na uniwersytecie pozna³em poemat T. S. Eliota Cztery kwartety i od tej
pory utwór ten nie daje mi spokoju. Zw³aszcza jego pierwsza czêæ, zatytu³owa-
na Burnt Norton, której osobliwy, jakby nie z tego wiata nastrój stwarza wra-
¿enie pozaczasowoci. Kiedy przeprowadzi³em siê z rodzin¹ do Iowa City, za-
mieszkalimy na ranczu, w ma³ym, uroczym domku, który w koñcu sta³ siê dla
nas za ma³y. Ale póniej, po przeprowadzce do du¿ego domu w innej dzielnicy
miasta, czêsto spacerowalimy tamtêdy, aby wspominaæ szeæ cudownych lat,
które spêdzilimy w naszej chatce. Domek sta³ siê dla nas symbolem naszej m³o-
doci tu¿ po skoñczeniu studiów, dreszczu podniecenia towarzysz¹cego przezwy-
ciê¿aniu trudnoci zwi¹zanych z rozpoczynaniem samodzielnego ¿ycia. Zacz¹-
³em siê zastanawiaæ, czy w pewnych warunkach mo¿na pokochaæ dom tak bar-
dzo, ¿e powstaje swoista mistyczna wiê z nim, nie pozostawiaj¹ca miejsca dla
¿adnych innych uczuæ. Ten dom, który nadal czule wspominam, opisany jest
w niniejszym opowiadaniu.
W
poemacie Eliota Burnt Norton jest wers mówi¹cy o nies³yszalnej mu-
zyce i liciach, w których kryj¹ siê dzieci, weso³e, z trudem powstrzy-
muj¹ce siê od miechu. Wyczuwa³em tê muzykê, prawie widzia³em dzie-
ci, jednak nie w listowiu, ale w domu, gdzie mieszka³em. By³o to tak dawno
temu, ¿e teraz mylê o mnie samym w trzeciej osobie. Mówiê wiêc, ¿e to
on ujrza³ j¹ id¹c¹ w jego stronê. Wygl¹da³a na bardzo czym zdziwio-
n¹. Jest co niesamowitego w tym domu, który sprzedalimy, powiedzia³a.
38
Wszyscy s¹siedzi opowiadaj¹ o dzieciach, które miej¹ siê tam w rod-
ku.
I to w³anie by³o dziwne, bo on przecie¿ zamkn¹³ drzwi na klucz,
kiedy siê wyprowadzali; poza tym w s¹siedztwie mieszka³o niewiele dzieci
i ¿adne nie zaginê³o. Chyba powinnam tam zajrzeæ, doda³a. Mia³a klucz,
bo nowi lokatorzy jeszcze siê nie wprowadzili; lubi³a ten dom, w którym
wziê³a lub, chcia³a wiêc zobaczyæ go po raz ostatni. On nie uwa¿a³ tego za
dobry pomys³, ale nie uda³o mu siê jej odwieæ od tego zamiaru. Majstro-
wa³ w³anie przy pó³kach na ksi¹¿ki, wiêc powiedzia³ jej tylko, ¿e z nie-
cierpliwoci¹ czeka na relacjê o tajemniczym miechu, który zapewne nie
istnieje, bo powsta³ w czyjej wyobrani. Wysz³a wiêc i nigdy wiêcej jej
nie zobaczy³.
To siê sta³o rano. Czeka³ na ni¹ z lunchem, ale w koñcu zjad³ sam. Pomy-
la³, ¿e pewnie postanowi³a przy okazji odwiedziæ dawnych s¹siadów. W koñ-
cu ich ma³¿eñstwo by³o zwi¹zkiem wolnych ludzi, wiêc nie mia³ siê czym
martwiæ. Nadszed³ wieczór, czas kolacji, a ona nadal nie wraca³a; wtedy siê
zaniepokoi³. Nakarmi³ dzieci i usiad³ przy telefonie. Jednak okaza³o siê, ¿e
¿aden z s¹siadów nie widzia³ jej po lunchu.
Dowiedzia³ siê, ¿e wesz³a do domu i tak jak siê spodziewa³, niczego nie
znalaz³a. Póniej znów zgodnie z jego przewidywaniami odwiedzi³a zna-
jomych. Po lunchu wróci³a do domu, ¿eby po raz ostatni rzuciæ na niego
okiem, a s¹siedzi zajêli siê swoimi sprawami. Ale kto sobie przypomnia³, ¿e
jej samochód nadal sta³ na podjedzie, wiêc pewnie rzeczywicie posz³a do
kogo z wizyt¹. Wykona³ kilka kolejnych telefonów i dowiedzia³ siê, ¿e nikt
inny jej nie widzia³, co jeszcze bardziej go zmartwi³o. Pomyla³, ¿e mo¿e
mia³a jakie k³opoty z samochodem i zostawi³a go. Ale w takiej sytuacji na
pewno by zadzwoni³a, to jasne. Sprowadzi³ opiekunkê do dzieci i wsiad³ do
samochodu.
Dom wygl¹da³ mniej wiêcej tak samo jak wtedy, gdy siê wyprowadzali.
Mo¿e tylko trawa nieco za bardzo uros³a, krzewy wymaga³y przyciêcia i na
parapetach zebra³o siê trochê kurzu; ale poza tym nic siê nie zmieni³o. Kiedy
tak sta³ na krawê¿niku i przygl¹da³ siê ich starej chatce, poczu³ ogarniaj¹c¹
go têsknotê: za m³odoci¹, za chwilami, gdy wszystko zaczynali. Tylko sobie
nie wyobra¿ajcie, ¿e by³ to jaki imponuj¹cy dom. Ot, zwyczajny, parterowy
domek, nic wiêcej. Z bujnym klonem po prawej stronie, przygarbion¹ liw¹
po lewej i gankiem porodku. Nazywali to kiedy budownictwem niskobu-
d¿etowym; na prawdziwy dom mogli sobie wtedy pozwoliæ ambitni ludzie,
którzy potrafili oszczêdzaæ. Du¿o siê od tamtych czasów zmieni³o: przyby³o
pieniêdzy, ale i ¿ycie siê skomplikowa³o. Wróci³y do niego wspomnienia daw-
nych, niewinnych czasów.
Zbli¿y³ siê do drzwi, zamkniêtych na klucz. Oczywicie. Tak bardzo lu-
bi³a ten dom, ¿e nigdy nie zostawi³aby go bez zabezpieczenia. Ale on te¿
39
mia³ klucz, który w³o¿y³ teraz do zamka i przekrêci³. Szczêk metalu odbi³ siê
echem od pustych cian i pod³ogi. Schowki, które razem budowali, pod³ogi
z drewna sekwoi, które smarowali pokostem wszystko to przywo³a³o w je-
go pamiêci szereg przelotnych obrazów, wspomnieñ z pocz¹tków ich ma³-
¿eñstwa.
Czeka³ i s³ucha³. Kochanie? zawo³a³ cicho, nie licz¹c w³aciwie na
odpowied. Przeszed³ z pokoju sto³owego do kuchni, szukaj¹c jakich la-
dów jej pobytu. W kuchni wszystko by³o na swoim miejscu, wiêc skierowa³
siê do piwnicy. Mo¿e siê przewróci³a i spad³a ze schodów. Zaczerpn¹³ po-
wietrza i otworzy³ drzwi, ale zobaczy³ tylko go³¹ posadzkê. Omal nie zrezy-
gnowa³ z zejcia na dó³, ale wiedzia³, ¿e musi sprawdziæ dok³adnie ka¿dy
zakamarek. Obejrza³ wszystko, zerkaj¹c za piec, pralkê i suszarkê, które sprze-
dali wraz z domem. Schyli³ siê i zajrza³ nawet do niszy, gdzie nie da³o siê
wejæ inaczej ni¿ na czworakach. Wróci³ na górê, sprawdzi³ schowki, sypial-
nie, mniejsz¹ ³azienkê, ale jej nigdzie nie by³o. Nie wiedzia³, co dalej robiæ.
Zbli¿aj¹c siê do drzwi wejciowych, przypomnia³ sobie o poddaszu i nie wie-
dzieæ czemu zimny dreszcz przebieg³ mu po plecach.
W pierwszej chwili zlekcewa¿y³ nieprzyjemne przeczucie i pomyla³, ¿e
nie mia³a ¿adnego powodu, aby tam wchodziæ. Ale przecie¿ zamierza³ spraw-
dziæ ka¿dy zak¹tek domu i rozumia³, ¿e jeli nie wejdzie na strych, myl o tym
nie da mu spokoju. Wróci³ wiêc do holu i zbli¿y³ siê do klapy prowadz¹cej na
poddasze. Z trudem dosiêgn¹³ piercienia, ale w koñcu uda³o mu siê go uchwyciæ
i poci¹gn¹æ. Sk³adane schody rozsunê³y siê, siêgaj¹c a¿ do pod³ogi. Odczeka³
chwilê. Dobiega³o stamt¹d co w rodzaju gruchania go³êbi, cichego i niewy-
ranego, które ludzie wziêli pewnie za miech. W gruncie rzeczy dwiêk ten
nale¿a³o raczej nazwaæ chichotem. Nagle zapad³a cisza.
Oczywicie. Na strychu zagniedzi³y siê ptaki, które teraz us³ysza³y cz³o-
wieka i ucich³y. Ona pewnie tam wesz³a i zrani³a siê. Dopiero póniej uzmy-
s³owi³ sobie, ¿e zostawi³aby klapê otwart¹. Wtedy wiedzia³ tylko, ¿e musi
zajrzeæ na strych, i to jak najszybciej. Wdrapa³ siê wiêc na górê, ale zobaczy³
tylko warstwy izolacji cieplnej, przewody i pajêczyny. Ani ladu jej, ptaków,
miej¹cych siê dzieci. W nieruchomym powietrzu wisia³a woñ stêchlizny.
Spocony, zajrza³ we wszystkie k¹ty, ale i tam jej nie znalaz³. Raptem uwia-
domi³ sobie, ¿e wszed³ na strych nie zwracaj¹c uwagi na to, czy kurz nie
zosta³ wczeniej poruszony. Teraz, gdy jego kolana zostawi³y na pod³odze
nieregularne smugi, nie sposób by³o stwierdziæ, czy kto wchodzi³ wczeniej
na poddasze. Znieruchomia³, ¿eby lepiej s³yszeæ. Gdy pot zacz¹³ zalewaæ mu
oczy, wycofa³ siê.
Kiedy znalaz³ siê przed domem, ogarnê³o go zdziwienie. Poszed³ jesz-
cze raz do s¹siadów. Kto przypomnia³ sobie, jak rozmawia³a z jakim
mê¿czyzn¹, ale wszyscy byli pewni, ¿e do domu wróci³a sama. Spyta³,
czy mo¿e skorzystaæ z telefonu. Zadzwoni³ do znajomych, potem do szpi-
40
tala i pod wp³ywem impulsu na policjê. Nikt jej nie widzia³, nikt nie
móg³ mu pomóc. Policjanci nie zgodzili siê przyjechaæ, poniewa¿ nic nie
wskazywa³o na to, ¿e sta³o siê co z³ego. Proszê spokojnie czekaæ. ¯ona
na pewno wróci.
Wyszed³ od s¹siadów i skierowa³ siê do domu. Jednak tym razem, w za-
padaj¹cym ju¿ zmierzchu, uwiadomi³ sobie, ¿e z wnêtrza domu dobiega ja-
ki dwiêk, a w³aciwie nawet nie dwiêk, lecz jakby jego echo. Zrobi³ jesz-
cze krok. Wra¿enie znik³o, ale po chwili znów siê pojawi³o, tym razem bli¿-
sze, silniejsze. Prawie czu³, ¿e to co znajduje siê tu¿, tu¿. Zbli¿a³ siê do
domu. Muzyka, niewidzialna, nies³yszalna, jakby weso³e pobrzêkiwanie,
odleg³e, a mimo to bliskie. Gdy stan¹³ u drzwi, rozpozna³ gruchanie go³êbi
i us³ysza³ perlisty, dzieciêcy miech, lecz gdy wkroczy³ raptownie do rodka,
otoczy³a go ciemnoæ i pustka. miech znik³, jakby nigdy nie istnia³. To by³a
tylko gra jego wyobrani.
Jednak od tamtego dnia ws³uchiwa³ siê w miech wiele razy. Wraca³ tam
czêsto, stawa³ i czeka³, a¿ siê pojawi. Tak bardzo pragn¹³ go s³yszeæ, ¿e od-
kupi³ dom. Mieszka tam teraz z dzieæmi, które jej nie pamiêtaj¹. Up³ynê³y
lata. Czasem co im siê przypomina jak przez mg³ê, ale trudno to nazwaæ
prawdziwymi wspomnieniami. I nie s³ysz¹ miechu.
Co siê sta³o? Policja w pierwszej chwili podejrzewa³a go o morderstwo,
lecz zdo³a³ ich przekonaæ o swojej niewinnoci. Rzadko siê z ni¹ k³óci³ i wy-
dawa³o siê, ¿e dobrze siê miêdzy nimi uk³ada. Nie by³o w jego ¿yciu innej
kobiety, a motyw maj¹tkowy w rodzaju polisy ubezpieczeniowej tak¿e nie
wchodzi³ w grê. On jednak nie przestaje dociekaæ. Wiedz¹c, ¿e myli czasem
o sobie jako o tamtym, ¿e rozró¿nia miêdzy sob¹ teraz i wtedy, zastanawia
siê, czy przypadkiem nie ma rozdwojenia jani. Byæ mo¿e j¹ zabi³ jako ten
drugi i nic o tym nie wie. Ale nie znajduje ¿adnej przyczyny, dla której chcia³by
co takiego zrobiæ.
No dobrze, zosta³a uprowadzona. Nie otrzyma³ jednak ¿adnej wiadomo-
ci z ¿¹daniem okupu, a nie potrafi³ znieæ myli o tym, co móg³by z ni¹ zro-
biæ porywacz, któremu nie chodzi o okup. Wyobra¿aj¹c sobie swoj¹ ¿onê,
bezsiln¹, dr¿¹c¹ z przera¿enia, wola³ ³udziæ siê, ¿e pewnego dnia wróci. Mia³
nawet nadziejê choæ w normalnych warunkach by³aby to bolesna myl ¿e
odesz³a od niego, ¿e póniej nie by³o jej tak dobrze jak na pocz¹tku ich ma³-
¿eñstwa, ¿e mê¿czyzna, z którym j¹ widziano, by³ jej sekretnym kochankiem
i zapewni³ jej szczêliwsze ¿ycie.
Drêczy go ¿al i têsknota, i w samotnoci wyobra¿a sobie, ¿e ona jest ci¹-
gle z nim, wokó³ niego, ¿e nie odesz³a, lecz tylko wróci³a.
Dok¹d? pyta i sam sobie odpowiada: do czasu m³odoci i niewinnoci.
Ma swoj¹ teoriê, fantastyczn¹, lecz koj¹c¹: ¿e w ¿yciu ka¿dego cz³owie-
ka jest takie miejsce, do którego mo¿na wpaæ niechc¹cy lub nawet przenieæ
siê wiadomie; ¿e ona mieszka tam obok miechu, w lepszym czasie i prze-
41
strzeni. Poród miechu dzieci s³yszy czasami miech kobiety, która byæ mo¿e
bawi siê z nimi, albo po prostu mieje siê ot, tak. Przypomina sobie wtedy
s³owa Eliota. O tym, co by³o. Co mog³o byæ. Moje s³owa odbij¹ siê echem
miechu.
42
Maszyna
Cztery opowiadania w ci¹gu dziesiêciu lat. Trudno mnie nazwaæ p³odnym
pisarzem. Czy p³odni pisarze maj¹ jakiego tajnego sprzymierzeñca, który pod-
nosi ich wydajnoæ na przyk³ad specjaln¹ maszynê do pisania? Nastêpne opo-
wiadanie, ³¹cz¹ce mroczny nastrój z humorem, przedstawia ciemn¹ stronê pisar-
skiej ambicji. Jest d³u¿sze ni¿ poprzednie opowieci i mo¿na je uznaæ za zapo-
wied cyklu nowel tak wiêc kolejne utwory, z wyj¹tkiem kilku opowiadañ, bêd¹
d³u¿sze. Liczne odniesienia literackie w tym opowiadaniu do Trumana Capote,
Johnnyego Carsona i programu telewizyjnego Tomorrow wydaj¹ siê dzi prze-
starza³e, lecz kiedy spróbowa³em je uaktualniæ, straci³y si³ê oddzia³ywania. W koñ-
cu zrozumia³em, ¿e Truman i Johnny musz¹ mieæ swoje miejsce w moim opowia-
daniu, które zosta³o opublikowane w tysi¹c dziewiêæset osiemdziesi¹tym trzecim
roku. ¯eby uczyniæ je zupe³nie aktualnym, musia³bym napisaæ o komputerze, a nie
o maszynie do pisania.
R
êka zaswêdzia³a, jakby dotkn¹³ zepsutego kontaktu albo nast¹pi³ na wê¿a.
Eric poczu³ ch³ód na skórze i zadr¿a³.
Szuka³ krzes³a kuchennego. Jego stare naprawdê stare a przy tym je-
dyne kuchenne krzes³o uleg³o zniszczeniu ostatniej nocy, strzaskane przez
pijan¹ poetessê, która straci³a równowagê i upad³a na nie ca³ym ciê¿arem
swojego zbyt obfitego cia³a. Prawdê powiedziawszy, okrelenie poetessa
by³o dla niej niezas³u¿onym komplementem. Ta bezwstydnie zaprzedana
komercji samozwañcza muza wywo³a³a niesmak goci na przyjêciu Erica
w Greenwich Village wersami o kotach, deszczu i wiat³ach przystani: S³y-
szê to, co widzicie. Widzê, co s³yszycie. Rod McKuen w spódnicy. Zgroza,
pomyla³ Eric wzdrygaj¹c siê ze wstrêtem.
43
A przecie¿ jego przyjêcia literackie by³y klas¹ dla siebie; powinien dbaæ
o swoj¹ reputacjê. Wydawnictwo Subway Press w³anie opublikowa³o jego
najnowszy zbiór opowiadañ, Po narodzinach. Wzbogacony gr¹ s³ów tytu³
Eric uzna³ za prawdziwy majstersztyk. Napisa³ te¿ swój comiesiêczny esej
dla Village Mind, w którym przedstawi³ analizê metanarracji i surrealizmu
w prozie postmodernistycznej. Kiedy zatem ten surogat poetessy zjawi³ siê
na przyjêciu bez zaproszenia, Eric omal jej nie wyprosi³. Przyprowadzi³ j¹
jednak redaktor z Village Mind, wiêc Eric musia³ zapomnieæ o stylu w za-
mian za mo¿liwoæ publikowania swoich esejów w gazecie. Wród znacz¹-
cego pokas³ywania, które rozleg³o siê po recytacji utworów nieproszonego
gocia, Eric uniós³ siê majestatycznie z wytartej poduszki na pod³odze i ura-
towa³ sytuacjê, odczytuj¹c swoje najnowsze opowiadanie, Koci skat. Dopie-
ro póniej, gdy stan¹³ nad szcz¹tkami ostatniego kuchennego krzes³a, zrozu-
mia³, jak wielki pope³ni³ b³¹d postêpuj¹c wbrew swym zasadom.
Lamus by³ niedaleko, tu¿ przed stacj¹ metra. S³owo rupieciarnia paso-
wa³o do niego znacznie lepiej. Studenci kupowali od pomarszczonego skle-
pikarza ³ó¿ka i sto³y. Czasem trafia³y siê jednak wród rupieci rzeczy ca³-
kiem wartociowe, a poza tym Eric nie mia³ wielkiego wyboru. Bo prawdê
mówi¹c, niewiele zarobi³ za swoje opowiadania. Utrzymywa³ siê ze sprzeda-
¿y koszulek przed kinami i z tego, co dostawa³ od matki.
Eric wszed³ do sklepu, zostawiaj¹c za sob¹ gor¹ce, parne popo³udniowe
powietrze.
Co dla pana? spyta³ staruszek.
Niewykluczone odpar³ wyniole Eric, ocieraj¹c pot z czo³a. Ro-
zejrzê siê trochê.
Jak pan sobie ¿yczy, przyjacielu. Staruszek zaci¹gn¹³ siê pó³centy-
metrow¹ resztk¹ papierosa, zerkaj¹c na formularz z rozk³adem gonitw wy-
cigów konnych. Jego po¿ó³k³e paznokcie wyranie domaga³y siê obciêcia.
D³ugie, w¹skie pomieszczenie zawalone by³o produktami odpadowymi
czyich klêsk. Na przyk³ad to strzaskane lustro na toaletce. Albo tamten omsza-
³y od pleni materac. Promienie s³oñca z trudem dociera³y do wnêtrza sklepu,
wiêc Eric posuwa³ siê niemal po omacku.
Dotkn¹³ poplamionego stolika z rozkraczonymi nogami, który przysiad³
na pêkniêtej sofie. Z otworu wyziera³y k³êby brudnej pianki. Ostra woñ ude-
rzy³a w nozdrza Erica.
Sto³y kuchenne. Znalaz³ siê nawet jeden zlewozmywak. Ale nigdzie
krzes³a.
Eric przedar³ siê odwa¿nie do samego koñca labiryntu. Potkn¹³ siê o ka-
bel lampy i upad³ na toaletkê ze ladami plam od wody. Potar³ bok i ci¹gn¹³
pajêczyny z czo³a; w tym momencie jego wzrok pad³ na przysadzisty kszta³t
wystaj¹cy zza stosu zakurzonych gazet. Zadr¿a³, jakby dotkn¹³ gniazda paj¹-
ka lub us³ysza³ grzechotanie kociotrupa.
44
By³a wiêcej ni¿ brzydka wrêcz szkaradna. Te ga³ki i kanciaste krawê-
dzie, metalowe zakrêtasy i dwignie. Czemu one mog¹ s³u¿yæ? S¹ chyba tyl-
ko groteskowym przejawem z³ego smaku, jak gdyby w³aciciel uzna³, ¿e ten
model wymaga upiêkszenia i przyspawa³ do niego mnóstwo zbêdnych ka-
wa³ków metalu. Imitacja sztuki kinetycznej w wydaniu szalonego mechani-
ka. Istna otch³añ brzydoty, pomyla³ Eric. A wa¿y co najmniej z piêædziesi¹t
kilo. Kto móg³by chcieæ pisaæ na takim brzydactwie? Ale w jego g³owie ju¿
uruchomi³ siê ci¹g skojarzeñ. Baudelaire. Kwiaty z³a. Oscar Wilde. Aubrey
Beardsley. Tak, ¯ó³ta ksiêga!
Poczu³ przyp³yw natchnienia. Brzydka a¿ do granic mo¿liwoci maszyna
do pisania. Mimo bólu skrzywi³ wargi w umiechu. Jak cudownie bêdzie us³y-
szeæ, co powiedz¹ przyjaciele. Oznajmi im, ¿e postanowi³ kontynuowaæ tra-
dycjê Baudelairea. Zostanie dekadentem. Bêdzie przera¿a³ i bulwersowa³.
Przesi¹kniête z³em opowieci z potwornej maszyny do pisania. Mo¿e nawet
zapocz¹tkuje nowy trend literacki.
Ile za to paskudztwo? rzuci³ mimochodem.
¯e co? W³aciciel podniós³ g³owê znad tabel.
Za ten rozklekotany z³om, który wygl¹da jak karykatura maszyny do
pisania.
A, o to chodzi. Skóra starego mia³a piaskowy odcieñ, a jego w³osy
przypomina³y pajêczynê. Ma pan pewnie na myli ten bezcenny, unikalny
antyk.
Nie. Mam na myli ten sakramencki szmelc.
Stary zmierzy³ klienta wzrokiem, po czym skin¹³ ponuro g³ow¹.
Czterdzieci dolców.
Czterdzieci? To zdzierstwo! Dam dziesiêæ!
Czterdzieci. I nie jest to ¿adne zdzierstwo, kolego, tylko biznes. Ten
kawa³ ¿elastwa le¿y u mnie od ponad dwudziestu lat. Nigdy bym nie kupi³,
ale w³aciciele sprzedawali j¹ razem ze stert¹ porz¹dnych rzeczy i nie chcieli
odpuciæ. Dwadziecia lat. Liczê dwa dolary za ka¿dy rok, kiedy tu le¿a³a
i zajmowa³a miejsce. Hojny jestem. Powinienem wzi¹æ sto. Bo¿e, jak ja nie-
nawidzê tej kupy z³omu.
Wiêc powinien mi pan dop³aciæ, ¿ebym j¹ st¹d zabra³.
I pójæ na zasi³ek. Ale nie zamierzam. Czterdzieci. Tylko dzisiaj, dla
ciebie, kolego. Za pó³ darmo. Jutro bêdzie kosztowaæ piêædziesi¹t.
Eric by³ wysoki i przystojny, a przy tym wyj¹tkowo chudy. Artysta po-
winien wygl¹daæ ascetycznie, powtarza³ sobie, ale prawda by³a taka, ¿e nie
mia³ wyboru. Jego szczup³oæ nie bra³a siê z zami³owania do estetyki, ale
po prostu z niedojadania. Eric na w³asnym ¿o³¹dku przekona³ siê, ¿e sztuka
nie pop³aca. Nie nagradza siê tych, którzy mówi¹ prawdê. Jak móg³ oczeki-
45
waæ, ¿e System bêdzie sprzyja³ takim jak on bezkompromisowym buntow-
nikom?
Mieszkanie Erica znajdowa³o siê zaledwie o jedn¹ przecznicê dalej, ale
mia³ wra¿enie, ¿e pokona³ ju¿ co najmniej kilometr. Wystaj¹ce czêci ma-
szyny gniot³y go w ¿ebra, dwignie wpija³y siê w pachwiny. Kolana ugina-
³y siê pod Erikiem, nadgarstki ledwo utrzymywa³y siê w stawach. Wielki
Bo¿e, po co ja kupi³em tê cholern¹ maszynê? Ona nie wa¿y piêædziesi¹t
kilo, ale tonê.
A jaka jest wstrêtna! W bezwzglêdnym wietle dnia wygl¹da³a jeszcze
gorzej. Gdyby ten stary handlarz zapali³ od czasu do czasu wiat³o w swo-
jej rupieciarni, klienci zobaczyliby, co kupuj¹. Straszny ze mnie g³upiec,
pomyla³ Eric. Powinienem wróciæ i odebraæ pieni¹dze. Ale kiedy p³aci³ za
maszynê, stary sklepikarz podniós³ palec i skierowa³ go na wisz¹c¹ na cia-
nie tabliczkê z napisem: TOWARY ZAKUPIONE NIE PODLEGAJ¥ WY-
MIANIE.
Spocony Eric wspina³ siê na upstrzone ptasimi kupami schody prowa-
dz¹ce do mieszkania. Zamek w pêkniêtych drzwiach frontowych by³ zepsu-
ty. P³aty tynku zwisa³y z sufitu, a farba ³uszczy³a siê na cianach. Pod³oga siê
wybrzuszy³a, schody zapad³y, a balustrada wygiê³a jak pa³¹k. W nozdrza
wdziera³ siê kwany odór kapusty, cebuli i uryny.
Stare deski schodów ugina³y siê ze skrzypieniem przy ka¿dym kroku.
Eric obawia³ siê, ¿e nie wytrzymaj¹ ciê¿aru, który dwiga. Trzy kondygna-
cje. Cztery. Chyba ³atwiej zdobyæ Mount Everest. Grupa nastolatków w sze-
rokich jak worki spodniach gwa³ciciele, z³odzieje samochodów i bandyci,
jak podejrzewa³ Eric zachichota³a na jego widok, pêdz¹c w dó³. Stary pijak
otworzy³ szerzej nabieg³e krwi¹ oczy, jakby pomyla³, ¿e przedmiot w rê-
kach chudzielca jest kolejnym zwidem alkoholowym.
W koñcu Eric dowlók³ siê na siódme piêtro; zatoczy³ siê i omal nie
przewróci³. Nogi ugina³y siê pod nim, gdy ruszy³ korytarzem. Jêkn¹³ nie
z wysi³ku, lecz z przera¿enia na widok mê¿czyzny wal¹cego w drzwi jego
mieszkania.
By³ nim w³aciciel budynku, niejaki Simmons Twardy Kuper. Przydo-
mek nie bardzo do niego pasowa³, bo dwie olbrzymie pó³kule poladków
pana Simmonsa trzês³y siê przy ka¿dym kroku niczym galareta. Mia³ nabrzmia-
³y od piwa brzuch, a policzki wystaj¹ce spod rzadkiej szczeciny przypomina-
³y dwa t³uste robaki.
Eric zatrzyma³ siê i o ma³o nie wypuci³ z r¹k maszyny. Z grymasem od-
wróci³ siê w stronê schodów.
Ale Simmons jeszcze raz waln¹³ piêci¹ w drzwi, po czym wykona³ ko-
szykarski zwód obrzydliwie t³ustymi biodrami. Dziêki temu manewrowi na-
tychmiast zauwa¿y³ zwierzynê na drugim koñcu holu.
A, jeste powiedzia³ celuj¹c w Erica palcem jak pistoletem.
46
Mi³o mi pana widzieæ, panie Simmons.
Gówno prawda. Mnie wcale nie jest mi³o. Wola³bym zobaczyæ pie-
ni¹dze.
Eric powtórzy³ s³owo pieni¹dze, jakby us³ysza³ je pierwszy raz w ¿yciu.
Czynsz wyjani³ w³aciciel. Czyli to, czego zapomnia³e mi zap³a-
ciæ w zesz³ym miesi¹cu. Gotówka. Szmal. Kapucha.
Ale¿ ja ju¿ zap³aci³em.
Tak, w epoce kamiennej. A ja nie prowadzê dzia³alnoci charytatyw-
nej rozwcieczy³ siê Simmons. Zalegasz mi za trzy miesi¹ce.
Moja matka jest ciê¿ko chora. Musia³em zap³aciæ za jej leczenie.
Nie wciskaj mi kitu. Widujesz matkê tylko wtedy, gdy czo³gasz siê do
niej skamleæ o po¿yczkê. Na twoim miejscu znalaz³bym jaki sposób zara-
biania na ¿ycie.
Panie Simmons, zdobêdê te pieni¹dze.
Kiedy?
Za dwa tygodnie. Jak tylko sprzedam trochê koszulek z nadrukiem Star
Trek.
Postaraj siê, bo jak nie, to przekonasz siê na w³asnej skórze, czym s¹
podró¿e miêdzygwiezdne. Powiêcê trzymiesiêczny czynsz za przyjemnoæ
zrzucenia ciê ze schodów. A to wysoko.
Obiecujê. Nied³ugo nadejdzie czek za mój esej w gazecie.
Pisarz sarkn¹³ Simmons. Boki zrywaæ. Skoro jeste takim niby
wielkim pisarzem, to czemu nie masz pieniêdzy? I co to za paskudztwo tak
czule obejmujesz? Rany boskie, a¿ oczy bol¹. Chyba znalaz³e na mietniku.
Nie, kupi³em odpar³ nieco wzburzony Eric, prostuj¹c siê dumnie.
Ale zaraz siê przygarbi³ pod ciê¿arem. Potrzebowa³em nowej maszyny.
Jeste g³upszy ni¿ myla³em. Chcesz powiedzieæ, ¿e kupi³e tê kupê
z³omu zamiast zap³aciæ mi za czynsz? Powinienem wykopaæ ciê od razu.
Dwa tygodnie. Lepiej postaraj siê o gotówkê, bo bêdziesz pisa³ swoje arcy-
dzie³a w rynsztoku.
Simmons przetoczy³ siê obok Erica i postawi³ stopê na skrzypi¹cych scho-
dach.
Pisarz. miechu warte. A ja jestem królem Anglii. Arthur Hailey, ten
jest pisarzem. Harold Robbins, owszem. Judith Krantz i Sidney Sheldon te¿.
Ale ty, mój przyjacielu, jeste obibokiem, i tyle.
S³uchaj¹c gromkiego miechu dudni¹cego na schodach, Eric waha³ siê,
czy odpowiedzieæ Simmonsowi jak¹ ciêt¹ ripost¹, czy odstawiæ maszynê.
Ból ramion okaza³ siê bardziej przekonuj¹cy. Eric otworzy³ ze z³oci¹ drzwi
mieszkania. Poczu³ zak³opotanie, gdy odwróci³ siê, ¿eby spojrzeæ na swój
nowy nabytek. Nie mogê jej tak po prostu zostawiæ w holu, pomyla³. Sa-
pi¹c, dwign¹³ maszynê, wtoczy³ siê do rodka i kopniêciem zamkn¹³ drzwi.
Rozejrza³ siê po pokoju. Sfatygowane meble przywodzi³y na myl rupieciar-
47
niê, w której kupi³ maszynê. Ale siê wpakowa³em, powiedzia³ do siebie w my-
lach. Nie mia³ pojêcia, sk¹d wzi¹æ pieni¹dze na czynsz. W¹tpliwe, ¿eby matka
udzieli³a mu kolejnej po¿yczki. Ostatnio, gdy odwiedzi³ j¹ w mieszkaniu przy
Pi¹tej Alei, rozsierdzi³a siê nie na ¿arty.
Ten twój romantyczny wizerunek ubogiego, g³oduj¹cego artysty
Kiedy pope³ni³am b³¹d, Eriku? Wiem, zepsu³am ciê. Po prostu ciê rozpieci-
³am, dawa³am ci wszystko. Nie jeste ju¿ m³odzieniaszkiem. Masz trzydzie-
ci piêæ lat. Powiniene byæ odpowiedzialny. Musisz znaleæ pracê.
I pozwoliæ siê wykorzystywaæ? odpar³ wzburzony Eric. Poni¿aæ?
System kapitalistyczny jest zdegenerowany.
Matka potrz¹snê³a g³ow¹ z rezygnacj¹.
Ale z tego systemu pochodz¹ pieni¹dze, które ci po¿yczam. Gdyby
twój ojciec zszed³ do nas z góry i zobaczy³, co z ciebie wyros³o, umar³by po
raz drugi na atak serca. Nie postêpowa³am z tob¹ uczciwie. Mój psychoana-
lityk powtarza, ¿e ograniczam twój rozwój. Pisklêciu trzeba pozwoliæ wyle-
cieæ z gniazda, mówi. Muszê ciê z niego wypchn¹æ. Nie dostaniesz wiêcej
pieniêdzy.
Eric westchn¹³, przetaszczy³ maszynê do kuchni i postawi³ na popêka-
nym, bezbarwnym blacie szafki. Na stole nie móg³, bo wiedzia³, ¿e za³amie
siê pod ciê¿arem. Wstrzyma³ oddech, gdy gruby blat ugi¹³ siê ze skrzypniê-
ciem. Dopiero po chwili wypuci³ powietrze.
Zerkn¹³ na wodê ciekn¹c¹ z zardzewia³ego kuchennego kranu, a po-
tem przeniós³ wzrok na ha³aliwy zegar, który mimo czêstego regulowa-
nia zawsze spieszy³ siê o pó³ godziny. Eric odj¹³ te pó³ godziny i obliczy³,
¿e jest wpó³ do trzeciej. By³o nieco za wczenie na drinka, ale mia³ dobr¹
wymówkê. I to niejedn¹. Z przyjêcia zosta³a butelka taniej whisky. Nala³
sobie pó³ szklanki, prze³kn¹³ i zach³ysn¹³ siê; ciep³o rozla³o siê po pustym
¿o³¹dku.
Przecie¿ i tak nie ma nic do jedzenia, powiedzia³ sobie nalewaj¹c drugie-
go drinka. Ten lekki jak skrzyd³o albatrosa cud techniki poch³on¹³ wszystkie
pieni¹dze, które zaoszczêdzi³em na ¿ywnoæ. Eric mia³ ochotê kopn¹æ po-
twora, ale maszyna nie sta³a na pod³odze, wiêc musia³ poprzestaæ na uderze-
niu piêci¹. O ma³o nie z³ama³ sobie przy tym palców. Krzywi¹c siê i przekli-
naj¹c, zakrêci³ siê po pokoju z zaciniêt¹ d³oni¹. Dla uspokojenia nala³ sobie
kolejnego drinka.
Chryste Panie, jutro mam oddaæ esej, a nawet jeszcze nie zacz¹³em. Jeli
nie napiszê na czas, stracê jedyn¹ sta³¹ pracê, jak¹ mam.
Zdesperowany, wkroczy³ do pokoju, gdzie na podobnym do o³tarza biur-
ku naprzeciwko drzwi sta³a jego stara, wierna olimpia. By³a pierwsz¹ rzecz¹,
jak¹ zauwa¿ali gocie wchodz¹cy do mieszkania. Rano Eric próbowa³ za-
cz¹æ pisaæ esej, ale z³amane krzes³o w kuchni tak go rozproszy³o, ¿e nie móg³
znaleæ s³ów. A trzeba powiedzieæ, ¿e wiele rzeczy rozprasza³o Erica.
48
Teraz znów musia³ spojrzeæ na bia³¹ pustkê kartki papieru. Lecz s³owa
nie przychodzi³y, tak samo jak przedtem. Eric a¿ spoci³ siê z wysi³ku, próbu-
j¹c zmusiæ siê do mylenia. Mo¿e trzeba wypiæ jeszcze jednego drinka. Wró-
ci³ do kuchni po szklankê. Zapali³ papierosa. A s³ów nadal nie by³o. To mój
odwieczny problem, uzna³. Prze³kn¹³ whisky. Sztuka musi boleæ. Gdyby nie
cierpia³, jego praca nie mia³aby ¿adnej wartoci. Joyce cierpia³, podobnie jak
Kafka i Mann. Przejmuj¹cy ból, b³ogos³awieñstwo i kl¹twa geniuszy.
W kuchni Eric poczu³, ¿e whisky zaczyna robiæ swoje. wiat³o poblad³o,
pokój siê zako³ysa³, policzki lekko zdrêtwia³y. Niezdarnie przesun¹³ palcami
po gêstych, spadaj¹cych na szyjê w³osach.
Zerkn¹³ z niesmakiem na ciê¿ar przygniataj¹cy kuchenny blat.
Hej, ty tam rzuci³ w stronê maszyny. Za³o¿ê siê, ¿e te twoje klawi-
sze nie dzia³aj¹. Z³apa³ kartkê papieru. No, masz.
Ku zaskoczeniu Erica papier g³adko wsun¹³ siê na rolkê.
Dobrze, ¿e choæ tyle potrafisz. Wypi³ kolejnego scotcha, zapali³ jesz-
cze jednego papierosa.
Mimo wszystko nie móg³ w sobie wzbudziæ zainteresowania dla eseju.
W koñcu jak d³ugo mo¿na teoretyzowaæ na temat wspó³czesnej literatury?
Zajmowa³o go teraz tylko jedno: co siê stanie za dwa tygodnie, kiedy Sim-
mons zg³osi siê po czynsz. To niesprawiedliwe. Przeklêty System uwzi¹³ siê
na mnie, pomyla³ Eric.
To zdanie go zainspirowa³o. Tak, napisze opowiadanie. Wygarnie wia-
tu, co o nim naprawdê myli. Tytu³ mia³ ju¿ gotowy. Wystuka³ na maszynie
piêæ liter: Bagno.
Klawisze chodzi³y p³ynniej ni¿ oczekiwa³. Naprawdê leciutko. Ale zdu-
mienie Erica by³o jeszcze silniejsze ni¿ poczucie satysfakcji klawisze poru-
sza³y siê d³u¿ej ni¿ stuka³ w nie palcami.
Otworzy³ lekko usta i pochyli³ siê, ¿e zobaczyæ, jakie znaki zostawi³a
tama na papierze. Zamruga³ oczami. Wystuka³ Bagno, a tymczasem na
kartce by³o wyranie napisane: Fletchers Cove.
Zmarszczy³ czo³o ze zdziwienia. Czy¿by wypi³ a¿ tyle, ¿e nie kontroluje
tego, co pisze? Czy palce uderzaj¹ bez³adnie w klawisze? Nie, bo gdyby stu-
ka³y na olep, powsta³by be³kot, a Fletchers Cove z pewnoci¹ nie jest
be³kotem, choæ co innego zamierza³ napisaæ.
Wyobrania p³ata mi figle, pomyla³ Eric. Zdaje mi siê, ¿e piszê jedno,
ale niewiadomie piszê co zupe³nie innego. To pewnie przez alkohol.
¯eby sprawdziæ swoj¹ teoriê, skupi³ siê na kontrolowaniu palców. Kilka
razy uderzy³ w klawisze. Litery pojawi³y siê na papierze, ale Eric czu³, ¿e co
jest nie tak. Przyjrza³ siê kartce, marszcz¹c brwi. Chcia³ napisaæ opowiada-
nie, ale na kartce widnia³o s³owo powieæ.
Otworzy³ szeroko oczy. Wiedzia³, ¿e tego nie napisa³. Poza tym zawsze
tworzy³ tylko opowiadania. Nigdy nie próbowa³ pisaæ powieci, bo nie umia³
49
narzuciæ sobie koniecznej dyscypliny. Co siê dzieje, do cholery? Ze z³oci¹
wystuka³: Szybki br¹zowy lis przeskoczy³ nad leniwym psem.
Ale na kartce widnia³o czarno na bia³ym: Miasteczko Fletchers Cove
przetrwa³o wciek³¹ zimê nad Atlantykiem, tak jak zawsze.
To okropne mrowienie. Jakby dotyka³ bry³y lodu. Ale¿ to jakie szaleñ-
stwo, pomyla³ Eric. Nigdy nie s³ysza³em o miasteczku Fletchers Cove, a ten
zbêdny równowa¿nik zdania przyczepiony na koñcu brzmi okropnie.
Zebrawszy siê w sobie, Eric zacz¹³ stukaæ bez³adnie w klawisze. Mia³
nadziejê, ¿e ujrzy szereg przypadkowych liter, wrêcz modli³ siê o to. Mo¿e
jednak nie postrada³ zmys³ów.
Ale zawiód³ siê, bo po chwili przeczyta³: Powierzchownoæ mieszkañ-
ców miasteczka by³a równie surowa jak poszarpane wybrze¿e Nowej Anglii.
Mieli charaktery z granitu, zdolne oprzeæ siê wciek³ym porywom przyrody,
jak gdyby nauczyli siê sztuki przetrwania od twardych ska³ na brzegu, które
w milczeniu stawiaj¹ czo³o naporowi przyp³ywu.
Eric zadr¿a³. By³ pewien, ¿e tego nie napisa³. Nawet nie zmusi³by siê do
napisania czego tak okropnego. Mnogoæ zbêdnych s³ów, tanie, komercyjne
efekciarstwo przedstawionych obrazów. Zdania jakby ¿ywcem wyjête z ty-
powego bestsellera schlebiaj¹cego najtañszym gustom.
Poczu³ ogarniaj¹c¹ go z³oæ. Wali³ w klawisze jak opêtany, z mocnym
postanowieniem, ¿e musi siê dowiedzieæ, co to wszystko znaczy. Twórcza
niemoc prys³a. Skojarzenie z bestsellerami natchnê³o Erica do zaczêcia ese-
ju, w którym bezpardonowo rozprawi siê z cyniczn¹ dekadencj¹ twórców
masowo produkuj¹cych bezwartociowe czytad³a, obliczone na zaspokoje-
nie niewyrobionych gustów rzeszy naiwnych czytelników.
Tymczasem na kartce przeczyta³: G³êboki grudniowy nieg okry³ bia-
³ym ca³unem miasteczko Fletchers Cove. Ziemia zasnê³a pod dotkniêciem
mrozu. Styczeñ, potem luty. Ludzie schronili siê w zaciszu swych domostw,
wokó³ kuchenek i kominków. Raz po raz zerkali na zbyt dobrze znane twa-
rze przymusowych towarzyszy. Przy wtórze zawodzeñ wichru za oknami
mê¿owie i ¿ony wkrótce znudzili siê sob¹. Marzec przyniós³ wczesn¹ od-
wil¿. Nadszed³ kwiecieñ, a wraz z nim zbudzi³a siê ziemia. Lecz gdy ciep³e
wiosenne powietrze roznieca³o na powrót iskrê ¿ycia w przyrodzie, w miesz-
kañcach Fletchers Cove z now¹ moc¹ zaczyna³y siê tliæ z dawna t³umione
emocje.
Eric chwiejnym krokiem ruszy³ w stronê butelki scotcha. Tym razem na-
wet nie nalewa³ alkoholu do szklanki. Wzdrygn¹³ siê, miertelnie przera¿o-
ny. Myli kot³owa³y mu siê w g³owie, gdy pozbawiona smaku whisky sp³y-
wa³a do ¿o³¹dka. Kurczowo chwyci³ siê blatu. Tylko trzy wyjanienia wcho-
dzi³y w rachubê. Po pierwsze, móg³ oszaleæ. Po drugie, ur¿n¹³ siê jak tamten
pijaczyna na schodach i ma halucynacje. Trzecia mo¿liwoæ, byæ mo¿e naj-
trudniejsza do przyjêcia, jest taka, ¿e nie pisze na zwyk³ej maszynie.
4 Czarny wieczór
50
Powinienem by³ siê tego domyliæ, jak tylko na ni¹ spojrza³em, pomyla³.
Wielki Bo¿e.
Eric podskoczy³ na dwiêk telefonu. Omal nie straci³ równowagi, mimo
¿e trzyma³ siê blatu. Zataczaj¹c siê, ruszy³ do pokoju. Telefon to kolejna rzecz,
któr¹ niebawem straci. Wiedzia³ o tym, bo od dwóch miesiêcy nie p³aci³ ra-
chunków. Pamiêtaj¹c o fatalnej passie, która go ostatnio przeladowa³a, móg³
siê spodziewaæ, ¿e operator dzwoni w³anie, ¿eby poinformowaæ o od³¹cze-
niu linii.
Niezgrabnie podniós³ s³uchawkê. Chcia³ powiedzieæ halo, ale zdo³a³
wymówiæ tylko drug¹ sylabê. lo. Spróbowa³ siê poprawiæ, ale powtórzy³
to samo jeszcze raz: lo?
To ty, Eric? spyta³ rozmówca wysokim, nosowym g³osem. Twój
g³os brzmi jako dziwnie. Jeste chory? Przeziêbi³e siê? By³ to wydawca
Village Mind.
Nie, w³anie pisa³em esej. Eric stara³ siê zapanowaæ nad g³osem.
Twój telefon mnie zaskoczy³.
Ach, ten esej. S³uchaj, Eric. Móg³bym powiedzieæ to jako ³agodniej,
ale wiem, ¿e masz doæ si³y i przyjmiesz tê wieæ spokojnie. Zapomnij o ese-
ju. Nie bêdê go ju¿ potrzebowa³.
Co, rezygnujesz z mojego eseju? Eric poczu³, ¿e serce mu zako-
³ata³o.
Nie tylko z twojego eseju. Z gazety. Zamykam Village Mind. Ban-
kructwo. Kaput. Nie ma co owijaæ w bawe³nê. To koniec.
Erica zawsze irytowa³y banalne powiedzonka tego faceta, ale tym razem
by³ zbyt oszo³omiony, ¿eby poczuæ niesmak.
Koniec? spyta³ sparali¿owany strachem.
Nieodwo³alny. Fiskus nie zgadza siê, ¿ebym odpisa³ sobie straty. Twier-
dz¹, ¿e mam ten magazyn tylko po to, ¿eby unikaæ p³acenia podatków.
Faszyci!
Szczerze mówi¹c, maj¹ racjê. W³anie po to wydawa³em tê gazetê.
Powiniene zobaczyæ, jak¹ ¿onglerkê uprawiam w rachunkach.
Eric by³ teraz pewien, ¿e postrada³ zmys³y. To przecie¿ nie mo¿e dziaæ
siê naprawdê. Village Mind oszustwem, sposobem na wymiganie siê od
p³acenia podatków?
Nie mówisz powa¿nie!
Hej, nie bierz tego do siebie. To tylko biznes. Znajdziesz inny maga-
zyn. No, muszê koñczyæ, stary. Na razie.
W s³uchawce rozleg³ siê szum, który zamieni³ siê w dudnienie w g³owie
Erica. ¯o³¹dek podszed³ mu do gard³a. A wiêc System znów zaatakowa³. Czy
nic nie jest wiête, nawet Sztuka?
Upuci³ s³uchawkê na wide³ki i potar³ bol¹ce czo³o. Jeli nie dostanie
jutro czeku, od³¹cz¹ mu telefon. Póniej w³aciciel domu wyrzuci go z miesz-
51
kania. Policjanci znajd¹ jego wychudzone zw³oki w rynsztoku, je¿eli nie po-
stara siê tu Eric zadr¿a³ i z trudem prze³kn¹³ linê o sta³¹ posadê.
Ogarnê³a go panika. Mo¿e po¿yczyæ pieniêdzy od znajomych? Zaraz jed-
nak wyobrazi³ sobie ich kpi¹cy miech. B³agaæ matkê o kolejn¹ po¿yczkê?
Wyrzeknie siê go w koñcu.
To niesprawiedliwe! Powiêci³ swoje ¿ycie Sztuce, gotów przymieraæ
g³odem, a ci bezczelni grafomani wysma¿aj¹ jeden szmirowaty bestseller po
drugim i kasuj¹ miliony! Nie ma sprawiedliwoci!
Nagle w g³owie Erica zako³ata³a osobliwa myl. Grafomani, którzy wy-
sma¿aj¹ bestsellery? Przecie¿ w kuchni na blacie stoi urz¹dzenie, brzydkie
jak noc, które jeszcze parê minut temu robi³o dok³adnie to, co tamci grafoma-
ni, i to w opêtañczym tempie.
Znów to s³owo. Opêtañcze tempo? Chyba on sam, Eric, jest opêtany,
jeli wierzy w to, co ujrza³ w pijanym widzie.
Powinienem pójæ do psychiatry, powiedzia³ do siebie.
Ale czym mu zap³acê?
Zniechêcony powlók³ siê w stronê kuchni, gdzie sta³a butelka scotcha.
W takiej sytuacji najlepiej ur¿n¹æ siê do koñca. Nie ma innej recepty.
Skierowa³ wzrok na groteskow¹ maszynê i s³owa zapisane na papierze.
Litery zamazywa³y mu siê wprawdzie przed oczami, ale by³y czytelne, a co
najwa¿niejsze w ogóle by³y. Poci¹gn¹³ z butelki i zacz¹³ stukaæ w klawi-
sze, ju¿ nie dziwi¹c siê, ¿e litery uk³adaj¹ siê w s³owa i zdania. Oto w³anie
ostateczny dowód mojego szaleñstwa, myla³ Eric. Stojê przy kuchennym
blacie, uderzam bezmylnie w klawisze i nie dziwiê siê temu, co widzê na
kartce. Bez wzglêdu na to, jaka by³a tego przyczyna i wyjanienie, zupe³nie
bez wysi³ku, mimo woli pisa³ szmirowat¹ sagê mieszkañców Fletchers
Cove.
Tak, Johnny rzek³ Eric z niemia³ym umiechem do gwiazdy tele-
wizyjnego dziennikarstwa. Powieæ Fletchers Cove stworzy³em w jed-
nym potê¿nym przyp³ywie natchnienia. Szczerze mówi¹c, trochê mnie to
przerazi³o. Czeka³em ca³e ¿ycie, aby opowiedzieæ tê historiê, ale nie by³em
pewien, czy mam doæ talentu. Pewnego dnia zaryzykowa³em. Usiad³em
przy mojej starej, wiernej maszynie do pisania, któr¹ kupi³em w lamusie.
Mo¿esz sobie wyobraziæ ubóstwo, w jakim ¿y³em. Ale okaza³o siê, ¿e Prze-
znaczenie, Fortuna albo co jeszcze innego tym razem jest po mojej stro-
nie. Zdawa³o siê, ¿e moje palce tañcz¹ po klawiaturze. Opowieæ sp³ywa³a
na kartkê jak rzeka. Ka¿dego dnia dziêkujê Bogu za to, ¿e tak mnie pob³o-
gos³awi³.
Johnny zastuka³ d³ugopisem w biurko wystudiowanym gestem, który tak
doskonale udawa³ spontanicznoæ. Zapali³y siê wiat³a. Eric poci³ siê pod
52
garniturem ze skóry rekina, wartym tysi¹c dolarów. W³osy stercza³y mu sztyw-
no od lakieru; za u³o¿enie tej fryzury zap³aci³ dwiecie dolarów. Zmru¿y³
oczy, ale w blasku reflektorów nie dojrza³ publicznoci. Wyczuwa³ jednak,
¿e przemawia do nich opowieæ o jego sukcesie, o przemianie ¿ebraka w mi-
lionera. Ameryka poczu³a siê znów umocniona w wierze w swój najpotê¿-
niejszy mit. Pewnego dnia powstanie kaplica ku czci Horacego Agera, ame-
rykañskiego wiêtego numer jeden.
Ale¿ Eriku, przesadza pan ze skromnoci¹. Jest pan nie tylko najbar-
dziej podziwianym powieciopisarzem w naszym kraju. Jest pan równie¿ sza-
nowanym krytykiem, nie mówi¹c o tym, ¿e pañskie opowiadanie zdoby³o
presti¿ow¹ nagrodê literack¹.
Presti¿ow¹? Eric skrzywi³ siê nieznacznie. Ostro¿nie, Johnny. Takimi s³o-
wami wystraszysz mi publicznoæ. A ja chcê sprzedaæ ksi¹¿kê.
Tak. Eric z podziwem przypatrywa³ siê subtelnej siwinie w³osów
gospodarza programu. To by³y z³ote dni Village Mind. Stare, dobre czasy
w Greenwich Village. Sukces ma te¿ swoje ciemne strony. Nigdy nie przesta-
nê têskniæ za ferajn¹ z Washington Square. Brak mi kawiarenek i wieczor-
nych spotkañ z czytaniem najnowszych utworów, wymian¹ myli i pogl¹dów,
z rozmowami a¿ po wit.
Akurat, brakuje mi tego wszystkiego jak cholera. Tej nory, w której mu-
sia³em siê gniedziæ. T³ustego Simmonsa. Kolonii karaluchów i bandy pija-
ków na klatce schodowej. Village Mind? Nazwa Village Idiot by³aby
bardziej na miejscu. A nagroda literacka? Subway Press przyznaje tak¹ na-
grodê co miesi¹c. Mo¿na za ni¹ wypiæ kawê w knajpie.
Ale przyzna pan, ¿e sukces ma równie¿ swoje plusy powiedzia³ Johnny.
Trudno zaprzeczyæ zgodzi³ siê Eric.
Jest pan zamo¿nym cz³owiekiem.
A jak¿e, pomyla³ Eric. Dwa miliony dolców za wydanie w twardej ok³ad-
ce. Za wydanie broszurowe cztery miliony. Dwa miliony za film i milion
z klubu ksi¹¿ki. Do tego honorarium za prawa autorskie w Wielkiej Brytanii
i dwudziestu innych krajach. Razem piêtnacie milionów. Dziesiêæ procent
dla agenta, piêæ dla pe³nomocnika do spraw kontaktów z mediami. Po resztê
wyci¹gnie ³apê urz¹d skarbowy. Ale Eric umia³ siê zabezpieczyæ. Ropa i by-
d³o, nieruchomoci Nisz podatkowych nie brakuje. Podró¿e do Europy
odpisa³ jako koszty zbierania materia³ów. Tak samo posiad³oæ, samolot, jacht.
W koñcu pisarz z jego pozycj¹ musi mieæ odrobinê prywatnoci, ¿eby zara-
biaæ pieni¹dze, które trafi¹ póniej do pañstwowej kiesy. W ten sposób jego
zysk netto wyniós³ dziewiêæ milionów. Nie najgorzej jak na inwestycjê za
czterdzieci dolarów. Przyda³oby siê jeszcze parê milionów jako zabezpie-
czenie przed szalej¹c¹ inflacj¹. Ale nie ma co narzekaæ.
Tak, Johnny, tylko ¿e pieni¹dze to nie wszystko. Oczywicie, gdyby
kto chcia³ mi podarowaæ jak¹ sumkê, z pewnoci¹ nie wyrzuci³bym jej do
53
naszej poczciwej rzeki Hudson. Eric rozemia³ siê. Publicznoæ zawtóro-
wa³a dobrodusznie. Oni te¿ nie pogardziliby paroma dolarami. Prawda jest
jednak taka, Johnny, ¿e najwiêksz¹ nagrod¹ dla mnie s¹ listy od moich wier-
nych czytelników. wiadomoæ, ¿e czytanie Fletchers Cove sprawi³o im przy-
jemnoæ, to dla mnie satysfakcja, której z niczym nie sposób porównaæ. W³a-
nie oni nadaj¹ sens pisarstwu. Czytelnicy.
Eric zawiesi³ g³os. Wywiad przebiega zbyt g³adko. W ten sposób nie sprze-
da ksi¹¿ki. Ludzie woleliby us³yszeæ co ostrzejszego, bardziej kontrower-
syjnego.
Czu³, jak poci siê pod pachami. Przestraszy³ siê, ¿e plamy potu zniszcz¹
garnitur, ale zaraz przypomnia³ sobie, ¿e staæ go na nastêpny.
Pamiêtam s³owa Trumana Capote, który stwierdzi³, ¿e Fletchers Cove
nie jest dzie³em pisarskim, lecz maszynopisarskim. Ale on powtarza³ to ju¿
wczeniej wiele razy przy innych okazjach. Jeli mam byæ szczery, to zda-
rzy³o mu siê powiedzieæ jeszcze parê innych rzeczy, równie niepotrzeb-
nych.
Publicznoæ w studiu zarechota³a, lecz tym razem by³ to z³oliwy miech.
A ja nadal czekam na tê powieæ, któr¹ od tak dawna obiecuje. Do-
brze, ¿e nie wstrzyma³em oddechu, bo ju¿ od dawna le¿a³bym w grobie.
miech publicznoci sta³ siê jeszcze bardziej szyderczy. Gdyby Truman
Capote znalaz³ siê teraz w studiu, gotowi byliby go ukamienowaæ.
Prawdê mówi¹c, Johnny, mam wra¿enie, ¿e Truman straci³ kontakt
z czytelnikami. Z prawdziw¹ Ameryk¹. Ja te¿ pozna³em smak wspó³czesnej
prozy, i stanê³a mi koci¹ w gardle. Ludzie pragn¹ wartkiej akcji, suspensu,
wspania³ych, romantycznych historii. Takich, jakie pisa³ Dickens.
Publicznoæ odpowiedzia³a oklaskami.
Eriku odezwa³ siê Johnny. Wspomnia³ pan o Dickensie. Mnie jed-
nak przychodzi na myl inny pisarz, którego ksi¹¿ki cieszy³y siê popularno-
ci¹ w latach piêædziesi¹tych. Winston Davis. Gdybym nie wiedzia³, ¿e to
pan napisa³ Fletchers Cove, przysi¹g³bym, ¿e powieæ ta wysz³a spod rêki
Davisa. Ale to niemo¿liwe, oczywicie, poniewa¿ ten autor od dawna nie
¿yje. Zgin¹³ w tragicznym wypadku na morzu u wybrze¿y Long Island, o ile
mnie pamiêæ nie myli.
Cieszê siê, ¿e wspomnia³ pan o Davisie. Porównanie z nim to dla mnie
komplement. Nie jest pan jedynym czytelnikiem, który dostrzeg³ podobieñ-
stwo. Winston Davis to jeden z najbardziej podziwianych przez mnie pisa-
rzy. On uwielbia³ tworzyæ postacie, splataæ w¹tki. Potrafi³ tak cudownie ma-
lowaæ klimat ma³ych miasteczek Nowej Anglii. Bogactwo jego prozy jest
doprawdy niezmierzone. Przeczyta³em wszystkie utwory Davisa. Staram siê
kontynuowaæ zapocz¹tkowan¹ przez niego tradycjê, bo g³êboko wierzê, ¿e
czytelnicy oczekuj¹ prawdziwych, rzetelnie opowiedzianych historii o zwy-
k³ych ludziach.
54
Eric nawet nie s³ysza³ o Winstonie Davisie, dopóki czytelnicy nie zaczêli
porównywaæ jego ksi¹¿ki z utworami nie¿yj¹cego pisarza. Zaintrygowany,
poszed³ do jednej z nowojorskich bibliotek publicznych. Powieci Davisa
wywo³a³y w nim taki niesmak, ¿e czytaj¹c je wierci³ siê na krzele. Nie zdo-
³a³ doczytaæ do koñca ¿adnej z nich. Pozbawiona wszelkiego smaku, wypra-
na z treci szmira. Kompletna cha³a. Ale rozpozna³ styl. Porównanie okaza³o
siê ze wszech miar trafne. Powieæ Fletchers Cove rzeczywicie przypomi-
na³a ksi¹¿ki Winstona Davisa. Opuszcza³ bibliotekê ze zmarszczonym czo-
³em. Znowu poczu³ mrowienie. Nigdy nie lubi³ zbiegów okolicznoci, mimo
¿e tak wiele ich przewija³o siê na kartach Fletchers Cove.
Jeszcze jedno pytanie odezwa³ siê Johnny. Pañscy sympatycy z nie-
cierpliwoci¹ oczekuj¹ nastêpnej powieci. Czy zechce pan zdradziæ, o czym
bêdzie?
Chêtnie bym to zrobi³, Johnny, ale jestem przes¹dny. Bojê siê opowia-
daæ o ksi¹¿ce, nad któr¹ pracujê. Co jednak mogê powiedzieæ. Rozejrza³
siê podejrzliwie, jak gdyby obawia³ siê, ¿e w studiu czai siê gromada szpie-
gów z konkurencyjnych wydawnictw. Zaraz jednak parskn¹³ miechem, wzru-
szaj¹c ramionami. To chyba mogê zdradziæ. Kto omieli³by siê ukraæ mi
tytu³ po tym, jak og³osi³em go wobec kilku milionów ludzi? Moja nowa po-
wieæ bêdzie nosiæ tytu³ Parsons Grove. Publicznoæ westchnê³a, oczaro-
wana. Akcja toczy siê w ma³ym miasteczku w stanie Vermont No có¿,
wiêcej nie powinienem mówiæ. W koñcu ka¿dy bêdzie móg³ j¹ przeczytaæ,
kiedy siê uka¿e.
Wypad³e rewelacyjnie stwierdzi³ agent Erica. Nazywa³ siê Jeffrey
Amgott. By³ po trzydziestce, ale w³osy posiwia³y mu i przerzedzi³y siê od
zmartwieñ. Bez przerwy marszczy³ brwi i wiecznie mia³ k³opoty z ¿o³¹dkiem,
a gestykulowa³ tak szybko, jakby nieustannie za¿ywa³ kokainê. Po prostu
znakomicie, a to, co powiedzia³e o Trumanie Capote, zapewni nam sprze-
da¿ dodatkowych stu tysiêcy egzemplarzy.
Tak te¿ mi siê zdawa³o odpar³ Eric, gdy wyszli ze studia i wsiedli do
limuzyny. Ale ty nie wygl¹dasz na zadowolonego.
Program Carsona nagrywany by³ po po³udniu, ale gêsty smog sprawia³,
¿e miasto wygl¹da³o, jakby zapada³ zmierzch.
Mamy sporo problemów powiedzia³ Jeffrey.
Ja nie widzê ¿adnych. Masz, napij siê. Od razu siê lepiej poczujesz.
A mój ¿o³¹dek? Nie, dziêki. Rozmawia³em z twoim doradc¹ finanso-
wym.
Tak, oczywicie. Obaj lubicie siê zamartwiaæ.
Eric, wydajesz pieni¹dze, jakby je drukowa³. Samolot, jacht, wielka
posiad³oæ. Nie mo¿esz sobie na to wszystko pozwoliæ.
55
Stary, zarobi³em dziewiêæ milionów dolarów. Dajcie mi trochê za to
po¿yæ.
Nie masz dziewiêciu milionów.
Co takiego? Eric wlepi³ w niego wzrok.
Nie masz tyle. Podró¿e do Europy, dom na pla¿y w Malibu, drugi na
Bimini
Zainwestowa³em w ropê i hodowlê byd³a.
Szyby wysch³y, byd³o pozdycha³o na nosaciznê.
Chyba ¿artujesz.
Mój ¿o³¹dek nie ¿artuje. Posiad³oci s¹ obci¹¿one hipotek¹. Ferrari
nie zap³acone, podobnie zreszt¹ jak samolot. Nie masz ani grosza.
Przyznajê, ¿e zachowywa³em siê nieco rozrzutnie.
Rozrzutnie? Szasta³e pieniêdzmi, jakby rozum postrada³.
Jeste moim agentem. Za³atw mi nastêpn¹ umowê.
Ju¿ to zrobi³em. Co z tob¹? Straci³e pamiêæ razem z rozs¹dkiem? Za
tydzieñ masz oddaæ wydawcy now¹ ksi¹¿kê. Daje trzy miliony za prawa do
wydania w twardej ok³adce. Bierze ksi¹¿kê, wyp³aca pieni¹dze. Tak¹ zawar-
limy umowê. Zapomnia³e?
No wiêc w czym problem? Trzy miliony wystarczy na zap³acenie ra-
chunków.
Ale gdzie jest ta ksi¹¿ka, do jasnej cholery? Nie dostaniesz ani dolara,
dopóki nie dostarczysz rêkopisu.
Pracujê nad ni¹.
Jeffrey jêkn¹³.
Rany boskie, chcesz przez to powiedzieæ, ¿e jej jeszcze nie skoñczy-
³e? Prosi³em ciê, b³aga³em: Eric, skoñcz z balangami, we siê do roboty.
Napisz tê cholern¹ ksi¹¿kê i wtedy baw siê, ile wlezie. I co? Czy te wszystkie
baby pozbawi³y ciê nie tylko si³, ale i rozumu?
Dostaniesz ksi¹¿kê od dzisiaj za tydzieñ.
Och, Eriku, chcia³bym mieæ twoj¹ pewnoæ siebie. Wydaje ci siê, ¿e
pisanie to co takiego jak odkrêcenie kranu? To ciê¿ka praca. Przypuæmy, ¿e
utkniesz, ¿e zabraknie ci pomys³ów. Albo zachorujesz na grypê. Jak mo¿na
napisaæ powieæ w ci¹gu tygodnia?
Dostaniesz ksi¹¿kê. Obiecujê, Jeffrey. A nawet jak siê spóniê parê
dni, to co z tego? Dla wydawcy jestem wart du¿o pieniêdzy. Przesunie mi
termin.
Cholera, ty mnie wcale nie s³uchasz. Ksi¹¿ka zosta³a ju¿ dawno zapo-
wiedziana. Mia³a wyjæ parê miesiêcy temu. Powinna siê ukazaæ razem z miêk-
kim wydaniem Fletchers Cove. Ksiêgarnie czekaj¹ na obie ksi¹¿ki, drukar-
nie te¿. Kampania reklamowa jest ju¿ gotowa. Jeli nie dostarczysz powieci
na czas, wydawca pomyli, ¿e zrobi³e z niego g³upca. Stracisz terminy w pro-
gramach telewizyjnych. Klub ksi¹¿ki siê wkurzy, nie mówi¹c o zagranicz-
56
nych wydawcach, którzy zapowiedzieli ksi¹¿kê w swoich katalogach. Oni
licz¹ na ciebie, Eric. Ale ty ci¹gle nie chcesz poj¹æ, ¿e masz do czynienia
z wielkim biznesem. A wielcy gracze nie lubi¹, kiedy siê ich robi w konia.
Nie ma powodu do obaw powiedzia³ Eric z umiechem. Wszystko
bêdzie w najlepszym porz¹dku. Dzi wieczorem, po kolacji z Robertem Evan-
sem, biorê siê do pracy.
Oby tak by³o, Eric. Zacznij wreszcie stukaæ w te cholerne klawisze.
Samolot oderwa³ siê od pasa miêdzynarodowego lotniska w Los Ange-
les. Eric zerkn¹³ przez okno na ³unê nad miastem.
W³aciwie nie mam na co czekaæ, pomyla³ z niechêci¹.
Przy wtórze ³agodnego pomruku silników siêgn¹³ do szafki i wydoby³
olbrzymi¹ maszynê, któr¹ zabiera³ ze sob¹ wszêdzie z obawy, ¿e co mo¿e jej
siê staæ, jeli j¹ zostawi bez opieki.
Z trudem umieci³ maszynê na stole. Wczeniej poleci³ pilotowi, ¿eby
nie wchodzi³ do kabiny pasa¿erskiej. Od kokpitu oddziela³a Erica gruba cian-
ka. Móg³ tutaj pisaæ równie spokojnie jak w willi nad rzek¹ Hudson.
Praca by³a doprawdy nu¿¹ca. Koñcz¹c pisanie Fletchers Cove nawet nie
patrzy³ na klawiaturê. Przez tydzieñ ogl¹da³ telewizjê, w ogóle nie kontrolu-
j¹c palców. I tak nie mia³o ¿adnego znaczenia, w jakie klawisze stuka³. Ta
dziwna maszyna sama snu³a opowieæ. Miêdzy jednym programem telewi-
zyjnym a drugim zerka³ na kolejn¹ kartkê z nadziej¹, ¿e ujrzy s³owo Ko-
niec. I wreszcie pojawi³o siê pewnego dnia.
Po sukcesie Fletchers Cove zasiad³ znów do pisania. Odczyta³ tytu³ Par-
sons Grove i cierpliwie, bez krzty entuzjazmu wystuka³ dwadziecia stron.
Dziêki maszynie Eric zrozumia³, ¿e nigdy nie lubi³ pisaæ lubi³ mówiæ o pi-
saniu i lubi³, kiedy nazywano go pisarzem, ale trud tej pracy nie sprawia³ mu
przyjemnoci. A w ten sposób, gdy umys³ nie musia³ siê anga¿owaæ, pisanie
poci¹ga³o go jeszcze mniej. Szczerze powiedziawszy, pomyla³ Eric, powi-
nienem urodziæ siê ksiêciem.
Odk³ada³ wiêc pisanie Parsons Grove najd³u¿ej, jak to by³o mo¿liwe.
Pieni¹dze przychodzi³y tak ³atwo, ¿e nie mia³ ochoty znosiæ tej mitrêgi nawet
przez tydzieñ bo tyle, jak obliczy³, powinno zaj¹æ ukoñczenie rêkopisu.
Ale s³owa Jeffreya zaniepokoi³y go. Nie mam pieniêdzy? W takim ra-
zie trzeba wróciæ do ¿y³y z³ota. Kura znosz¹ca z³ote jaja. Jak po ³acinie
nazywano pomocnika pisarza? Amanuensis*. Tak w³anie ciê nazwê, powie-
dzia³ Eric zwracaj¹c siê do osobliwej maszyny. Od tej pory bêdziesz moim
amanuensis. Ci¹gle nie móg³ uwierzyæ, ¿e jest milionerem przynajmniej
na papierze lec¹cym w³asnym odrzutowcem do Nowego Jorku, gdzie wy-
* Amanuensis (³ac.) pisarz, sekretarz (przyp. t³um.).
57
st¹pi w programie Today, nastêpnie w programie Tomorrow, a póniej
jeszcze w Good Morning, America. To chyba nie dzieje siê naprawdê.
A jednak. I jeli chce dalej rozkoszowaæ siê tym s³odkim ¿yciem, to przez
tydzieñ musi stukaæ w klawisze jak opêtany, ¿eby skoñczyæ drug¹ ksi¹¿kê.
Odrzutowiec mkn¹³ przez ciemnoæ, mrucz¹c cicho silnikami. Eric za³o-
¿y³ na rolkê kartkê papieru. Znudzony nieco, nala³ sobie lampkê dom peri-
gnon. Znalaz³ kasetê z filmem Halloween i wsun¹³ w kieszeñ magnetowidu.
Obserwuj¹c ch³opca dgaj¹cego no¿em starsz¹ siostrê, zacz¹³ stukaæ w kla-
wisze.
Rozdzia³ trzeci. Ramona podda³a siê rozkoszy, jakiej nigdy przedtem
nie dowiadczy³a. Ani m¹¿, ani kochanek nie doprowadzili jej do takiej eks-
tazy. Dopiero ten mleczarz
Eric ziewn¹³. Na ekranie jaki wariat ucieka³ ze szpitala psychiatryczne-
go, a równie szalony lekarz próbowa³ go odszukaæ. Opiekunka do dzieci dar-
³a siê wniebog³osy. Szaleniec zosta³ zabity co najmniej piêæ razy, ale ¿y³ da-
lej, bo najwyraniej okaza³ siê niezniszczalnym monstrum.
Nie spogl¹daj¹c na klawiaturê, Eric stuka³ dalej. Stos kartek papieru
rós³. Wypi³ pi¹t¹ lampkê dom perignon. Film siê skoñczy³. W³¹czy³ Obce-
go. Ponêtna kobieta w bielinie zamknê³a siê w ciasnym promie kosmicz-
nym, nie wiedz¹c, ¿e wczeniej ukry³ siê w nim krwio¿erczy potwór. Eric
dopiero póniej uzmys³owi³ sobie, ¿e to sta³o siê gdzie nad stanem Kolo-
rado. W³anie wtedy zerkn¹³ na zapisan¹ przed chwil¹ kartk¹ papieru i os³u-
pia³ na widok g¹szczu przypadkowych znaków, które nawet nie uk³ada³y
siê w s³owa.
Przerzuci³ gor¹czkowo stos kartek i zrozumia³, ¿e od pó³ godziny wystu-
kuje bez³adny ci¹g liter.
Zblad³, otworzy³ usta i omal nie zwymiotowa³.
Chryste, co siê sta³o?
Ma³a pastereczka pogubi³a owieczki, napisa³.
I dok³adnie te s³owa ukaza³y siê na papierze.
Szybki br¹zowy lis, wystuka³.
To samo by³o na kartce.
Uderzy³ kilka razy na olep w klawisze. Na kartce widnia³ szereg przy-
padkowych liter.
Nim wyl¹dowali na lotnisku LaGuardia, przed Erikiem piêtrzy³ siê kilku-
centymetrowy stos kartek zapisanych bez ³adu i sk³adu, a co gorsza, maszyna
siê zaciê³a. Us³ysza³ jaki nieprzyjemny chrobot w rodku i klawisze znieru-
chomia³y na dobre. Teraz ju¿ niczego nie móg³ napisaæ. Zablokowa³a siê,
pomyla³ i jêkn¹³. Zepsu³a siê. Klops. Ju¿ po niej.
I po mnie te¿.
58
Wali³ w maszynê piêciami, ¿eby siê odblokowa³a, ale tylko pokaleczy³
d³onie. Chryste Panie, powinienem bardziej uwa¿aæ. Mogê j¹ popsuæ jeszcze
bardziej. Zataczaj¹c siê, przykry³ maszynê kocem i przetaszczy³ z samolotu
do czekaj¹cej tu¿ obok limuzyny. Wywiad w telewizji by³ umówiony na ju-
tro. Eric potar³ siê po nie ogolonych policzkach.
Na Manhattan. Znajd mi warsztat naprawy maszyn do pisania pole-
ci³ szoferowi z panik¹ w g³osie.
Poszukiwanie warsztatu na zat³oczonych ulicach pe³nych objazdów za-
jê³o dwie godziny. Wreszcie limuzyna zaparkowa³a na Trzydziestej Drugiej
ulicy. Eric wygramoli³ siê z samochodu i ruszy³ w stronê wystawy z maszy-
nami Olivetti.
Nie umiem jej naprawiæ stwierdzi³ m³ody cz³owiek za kontuarem.
Musi pan jêkn¹³ Eric.
Widzi pan tê klamrê w rodku? Jest pêkniêta. Nie mam czêci zamien-
nych do tego dziwol¹ga. Mechanik a¿ siê skrzywi³ na widok maszyny.
Musia³bym zespawaæ klamrê. Ale widzisz, kolego, taki stary grat jest jak
przetarta koszulka. Za³atasz ³okieæ, to materia³ pêknie obok. Za³atasz nastêp-
n¹ dziurê, a koszulka podrze siê gdzie indziej. Jak skoñczysz, okazuje siê, ¿e
nie masz koszulki, tylko ³aty. Jeli zespawam tê klamrê, wysoka temperatura
os³abi stary metal, który pêknie w innym miejscu. W koñcu zostanie wiêcej
spawów ni¿ metalu. A w ogóle to wola³bym nie dotykaæ tego z³omu. Bo mu-
szê przyznaæ, kolego, ¿e nie rozumiem zasady jej dzia³ania. Powiniene zna-
leæ faceta, który zaprojektowa³ tê maszynê. Mo¿e on umie j¹ naprawiæ. Mo¿e
ma jakie czêci zamienne. Zaraz, czy ja ciê przypadkiem sk¹d nie znam?
S³ucham? spyta³ Eric marszcz¹c brwi.
Czy ty czasem nie jeste s³awny? Wyst¹pi³e w programie Johnnyego
Carsona?
Pomyli³ mnie pan z kim rzuci³ wymijaj¹co Eric. Zerkn¹³ na tarczê
swojego z³otego roleksa. Dochodzi³o po³udnie. Straci³ prawie ca³y ranek.
Przepraszam, ale nie mam czasu.
Eric chwyci³ zepsut¹ maszynê, wybieg³ z warsztatu i skierowa³ siê do
limuzyny. Uliczny zgie³k rani³ uszy.
Greenwich Village burkn¹³ do znudzonego kierowcy. Jak naj-
szybciej.
W takim ruchu? Proszê pana, jest po³udnie. Godziny szczytu.
Eric dr¿a³ i poci³ siê. Gdy dotarli do Village, zacz¹³ wykrzykiwaæ szofe-
rowi wskazówki. Oko³o czternastej dwadziecia przysz³a mu do g³owy straszna
myl. A jeli sklep jest zamkniêty? Sklepikarz móg³ ju¿ umrzeæ albo zlikwi-
dowaæ interes.
Wyjrza³ przez szybê. Zakurzona wystawa rupieciarni majaczy³a nieco
dalej, po przeciwnej stronie ulicy. Eric wyskoczy³ z samochodu, zanim szo-
fer zd¹¿y³ zaparkowaæ. Chwyci³ masywn¹ maszynê, i choæ adrenalina doda-
59
wa³a mu si³, kolana ugiê³y siê pod nim. Popchn¹³ skrzypi¹ce drzwi lamusa
i zajrza³ do w¹skiego, przesi¹kniêtego woni¹ stêchlizny wnêtrza.
Sklepikarz sta³ dok³adnie w tym samym miejscu co wtedy, gdy Eric wy-
chodzi³ ze sklepu po kupieniu maszyny: przygarbiony za obdrapan¹ lad¹,
z pó³centymetrowym niedopa³kiem papierosa w po¿ó³k³ych palcach, zerka-
j¹c na tabelê wycigów konnych. Mia³ na sobie ten sam postrzêpiony sweter
z pourywanymi guzikami. Pajêczynowate w³osy, piaskowa cera.
Podniós³ wzrok znad gazety.
Towary zakupione nie podlegaj¹ wymianie. Nie umiesz pan czytaæ?
Zataczaj¹c siê pod ciê¿arem, Eric spojrza³ na niego z niedowierzaniem.
Pan mnie jeszcze pamiêta?
A jak¿e. Nigdy nie zapomnê tej kupy szmelcu. Powiedzia³em, nie przyj-
mujê zwrotów.
Nie po to przyszed³em.
Wiêc po co pan targasz to drañstwo? Rany boskie, ale szkarada. A¿
w oczy k³uje.
Zepsu³a siê.
Co podobnego.
Nigdzie nie mogê naprawiæ. Facet w warsztacie nie chcia³ jej nawet
dotkn¹æ. Ba³ siê, ¿e do reszty siê rozleci.
No to wywal j¹ pan na mietnik. Albo sprzedaj na z³om. Nie mo¿na
powiedzieæ, swoje wa¿y. Dostaniesz pan kilka dolców.
Ale ona mi siê podoba!
Pozazdrociæ gustu.
Mechanik zasugerowa³, ¿e mo¿e ten, kto zbudowa³ maszynê, wie jak
j¹ naprawiæ.
Gdyby krowy mia³y skrzyd³a
Proszê mi powiedzieæ, sk¹d pan j¹ wzi¹³!
Ile jest dla pana warta ta informacja?
Sto dolarów!
Sklepikarz zerkn¹³ na rozmówcê podejrzliwie.
Czeku nie wezmê.
W gotówce! Na Boga, pospiesz siê pan!
Gdzie pieni¹dze?
Poszukiwanie adresu trwa³o kilka godzin. Eric maszerowa³ w tê i z po-
wrotem, pali³ papierosy i poci³ siê. Wreszcie sklepikarz wynurzy³ siê z piw-
nicy, mamrocz¹c co pod nosem. W d³oni ciska³ skrawek papieru.
Posiad³oæ na Long Island. Facet zgin¹³, utopi³ siê czy co w tym gu-
cie. Co my tu mamy? Stary ledwie móg³ odczytaæ swoje bazgro³y. Nazy-
wa³ siê Winston Davis.
Eric z³apa³ siê krawêdzi kontuaru. Co cisnê³o go w ¿o³¹dku. Serce ska-
ka³o mu w piersi jak opêtane.
60
To niemo¿liwe.
Zna pan tego Winstona Davisa?
S³ysza³em o nim. By³ pisarzem powiedzia³ Eric chrapliwym g³osem.
Mam nadziejê, ¿e nie pisa³ powieci na tej maszynie. Przecie¿ panu
mówi³em. Nie chcia³em wzi¹æ tego szmelcu, ale w³aciciele siê uparli, ¿e
sprzedadz¹ wszystkie rzeczy nieboszczyka naraz. Za nic nie chcieli odpuciæ
maszyny. Wszystko albo nic.
Mieszka³ na Long Island?
Adres jest na kartce.
Eric porwa³ wymiêty skrawek papieru, chwyci³ ciê¿k¹ maszynê i ruszy³
w stronê drzwi.
Czy ja gdzie pana nie widzia³em? spyta³ sklepikarz. By³ pan mo¿e
w programie Carsona wczoraj wieczorem?
S³oñce ju¿ zachodzi³o, gdy Eric wreszcie dotar³ do celu. Przez ca³¹ drogê
do Long Island dr¿a³ z przera¿enia. Wiedzia³ ju¿, dlaczego tak wielu czytel-
ników porównywa³o jego powieæ z ksi¹¿kami Winstona Davisa. On te¿ pi-
sa³ na tej maszynie, a w³aciwie ona sama pisa³a. Dlatego ich utwory zdra-
dza³y tyle podobieñstw. Powieci Erica i Winstona Davisa mia³y tego same-
go twórcê. Eric trzyma³ wszystko w tajemnicy, tak samo jak Davis, który
najwyraniej tak¿e nie powiedzia³ o niczym ani przyjacio³om, ani rodzinie.
Po mierci pisarza krewni uznali, ¿e stara maszyna nadaje siê tylko na z³om
i sprzedali j¹ wraz z innymi rupieciami walaj¹cymi siê po domu. Gdyby znali
jej sekret, z pewnoci¹ zatrzymaliby tê ¿y³ê z³ota.
Ale teraz maszyna nie by³a kopalni¹ z³ota. Zamieni³a siê w niekszta³tn¹
masê z³omu.
To ta willa, proszê pana poinformowa³ Erica zbity z tropu szofer.
Eric z obaw¹ spojrza³ na wielk¹ otwart¹ bramê, szeroki, równo przystrzy-
¿ony trawnik i d³ugi czarny podjazd skrêcaj¹cy przed olbrzymim domem,
który wygl¹da³ jak zamek.
Proszê podjechaæ bli¿ej poleci³ niepewnym tonem.
A jeli nikogo nie ma w domu? Czy pamiêtaj¹ tê star¹ maszynê? Jeli
w ogóle tu jeszcze mieszkaj¹.
Zostawi³ maszynê w samochodzie. Rozgor¹czkowany, a zarazem onie-
mielony, wspi¹³ siê na marmurowe schody i stan¹³ przed wysokimi dêbowy-
mi drzwiami. Palce mu dr¿a³y. Nacisn¹³ guzik i us³ysza³ dzwonek w rodku;
ze zdumieniem spojrza³ na otwieraj¹ce siê drzwi.
Stanê³a w nich siwow³osa pani po szeædziesi¹tce. Mia³a mi³y wyraz twa-
rzy i by³a dobrze ubrana.
Umiechaj¹c siê, s³abym g³osem spyta³a, w czym mo¿e pomóc.
61
Eric zaj¹kn¹³ siê, ale ³agodne spojrzenie gospodyni omieli³o go. Po chwili
spokojnym ju¿ g³osem wyjani³, ¿e zna ksi¹¿ki mê¿a i bardzo je podziwia.
Jak to mi³o s³yszeæ, ¿e nie wszyscy o nim zapomnieli ucieszy³a siê
kobieta.
Przeje¿d¿a³em têdy i pomyla³em, ¿e mo¿e nie sprawiê pani k³opotu
wstêpuj¹c na chwilê. Chcia³em powiedzieæ, ¿e bardzo ceniê powieci mê¿a.
Ale¿ sk¹d, jaki k³opot. Bardzo siê cieszê. Tak niewielu czytelników
pamiêta. Zechce pan wejæ do rodka?
Dom przypomina³ mauzoleum. Tchn¹³ ch³odem, a ka¿dy dwiêk odbija³
siê echem od wysokich cian i sufitu.
Ma pan ochotê zobaczyæ gabinet mê¿a, w którym pisa³ swoje powie-
ci? spyta³a starsza pani.
Przeszli d³ugim marmurowym holem, zimnym jak nieg. Gospodyni otwo-
rzy³a ozdobne drzwi prowadz¹ce do sanktuarium pisarza.
Gabinet by³ olniewaj¹cy. Przestronny, z bezcennymi obrazami na cia-
nach, pó³kami pe³nymi ksi¹g Gruby miêkki dywan zakrywa³ ca³¹ pod³ogê
a¿ do okien, z których rozpociera³ siê widok na ocean z bia³ymi grzywami
fal. Trzy ¿aglówki czerwieniej¹ce w promieniach zachodz¹cego s³oñca prze-
myka³y lekko w oddali, niesione wiatrem.
Ale najwiêksza atrakcja gabinetu sta³a na samym rodku: po³yskuj¹ce
biurko z drewna tekowego, na którym niczym monstrancja lni³a piêkna ma-
szyna do pisania marki Smith-Corona z lat piêædziesi¹tych.
To w³anie tutaj mój m¹¿ tworzy³ swoje ksi¹¿ki wyjani³a z dum¹
staruszka. Ka¿dego ranka od ósmej do po³udnia. Potem by³ lunch, wycieczka
po zakupy na wieczór, p³ywanie lub ¿eglowanie. Zim¹ urz¹dzalimy sobie
d³ugie spacery brzegiem morza. Winston uwielbia³ ocean zim¹. On Ach,
zaczynam pleæ g³upstwa. Proszê mi wybaczyæ.
Ale¿ sk¹d, rozumiem, co pani czuje. Pisa³ na tej maszynie?
Codziennie.
Pytam, poniewa¿ parê dni temu kupi³em pewn¹ star¹, rozklekotan¹
maszynê do pisania. Wygl¹da³a tak dziwacznie, ¿e a¿ mnie zaciekawi³a. Sprze-
dawca twierdzi³, ¿e nale¿a³a kiedy do pani mê¿a.
Nie s¹dzê
Eric poczu³ ciskanie w piersi. Ogarnê³a go rozpacz.
Chwileczkê, co sobie przypominam odezwa³a siê nagle starsza pani.
Eric wstrzyma³ oddech. By³a okropnie brzydka.
Mo¿na tak powiedzieæ.
Winston trzyma³ j¹ w szafie. Ci¹gle mu powtarza³am, ¿eby wyrzuci³ to
niepotrzebne ¿elastwo, ale m¹¿ twierdzi³, ¿e jego przyjaciel nigdy by mu
tego nie wybaczy³.
Przyjaciel? spyta³ Eric. To s³owo stanê³o mu w gardle niczym rybia
oæ.
62
Tak, Stuart Donovan. Czêsto razem ¿eglowali. Pewnego dnia Winston
przyniós³ do domu to dziwad³o. Antyk, wyjani³. Dosta³em j¹ w prezencie
od Stuarta. Od razu wiedzia³am, ¿e niepotrzebnie siê nadwiga³, ale có¿,
przyjañ to przyjañ, wiêc Winston zatrzyma³ maszynê. Po mierci mê¿a
G³os starszej pani zadr¿a³. No có¿, po prostu j¹ sprzeda³am razem z kilko-
ma innymi niepotrzebnymi rzeczami.
Eric wysiad³ z samochodu kilka minut po zachodzie s³oñca. Zmrok oto-
czy³ go ze wszystkich stron. Powietrze nadbrze¿nej wioski pachnia³o s³on¹
morsk¹ wod¹. Uniós³ g³owê, by spojrzeæ na szyld nad drzwiami warsztatu:
MASZYNY DO PISANIA. NOWE I U¯YWANE. NAPRAWA I RENOWA-
CJA. DONOVAN. Eric zamierza³ odszukaæ warsztat i wróciæ rano, kiedy
bêdzie otwarty, ale ku swemu zdumieniu spostrzeg³ smugê wiat³a miêdzy
zas³onami w oknie. Na drzwiach wisia³a kartka z napisem Zamkniête, ale
w oknie majaczy³a przesuwaj¹ca siê ludzka sylwetka.
Zapuka³ do drzwi. Cieñ zbli¿y³ siê. Starszy mê¿czyzna odsun¹³ zas³onê
i zerkn¹³ na Erica.
Zamkniête rzuci³ nie otwieraj¹c drzwi.
Muszê z panem pomówiæ. To wa¿ne.
Zamkniête powtórzy³ mê¿czyzna.
Winston Davis.
W³aciciel warsztatu odwróci³ siê ju¿, by odejæ, ale na dwiêk nazwiska
znieruchomia³. Odci¹gn¹³ zas³onê i wyjrza³ przez szybê.
Powiedzia³ pan: Winston Davis?
Muszê o nim z panem porozmawiaæ. Bardzo proszê.
Eric us³ysza³ szczêkniêcie zamka. Drzwi uchyli³y siê powoli. Starszy cz³o-
wiek przygl¹da³ siê gociowi z zaciekawieniem, marszcz¹c brwi.
Pan Stuart Donovan?
Staruszek skin¹³ g³ow¹.
Przyjani³em siê z Winstonem wiele lat.
W³anie dlatego chcê z panem porozmawiaæ.
Proszê wejæ zaprosi³ mê¿czyzna, spogl¹daj¹c ze zdziwieniem na
niespodziewanego gocia. By³ niski i szczup³y; opiera³ siê na drewnianej la-
sce. Mia³ na sobie dwurzêdowy garnitur i w¹ski jedwabny krawat. Ko³nie-
rzyk koszuli odstawa³ od jego wychudzonej szyi. Pachnia³ miêt¹.
Muszê panu co pokazaæ powiedzia³ Eric. Popêdzi³ do limuzyny i po
chwili wtoczy³ siê do warsztatu z maszyn¹ do pisania.
Ale¿ to Staruszek otworzy³ szeroko oczy ze zdumienia.
Tak, wiem. Podarowa³ j¹ pan Winstonowi.
Sk¹d pan j¹
Kupi³em w lamusie.
63
Mê¿czyzna jêkn¹³ z ¿alu.
Zepsu³a siê wyjani³ Eric. Przynios³em do naprawy.
A wiêc pan wie
Trzymam to w najg³êbszej tajemnicy. Potrzebujê tej maszyny. Jeli jej
pan nie naprawi, wpadnê w powa¿ne tarapaty.
Jakbym s³ysza³ Winstona. Oczy staruszka zamgli³y siê od wspo-
mnieñ. Kilka razy siê psu³a, a wtedy on zjawia³ siê tutaj zawsze z tym sa-
mym przera¿eniem w oczach. Umowy, honoraria. Jeli jej nie naprawisz,
bêdê zrujnowany, powtarza³. A ja zawsze naprawia³em.
Mê¿czyzna rozemia³ siê nostalgicznie.
Czy zrobi to pan dla mnie? Zap³acê ka¿d¹ cenê.
Od ka¿dego biorê tyle samo. W³anie mia³em wychodziæ. ¯ona czeka
na mnie z kolacj¹. Ale ten model to moje arcydzie³o. Obejrzê j¹. Ze wzglêdu
na pamiêæ Winstona. Proszê postawiæ na kontuarze.
Eric postawi³ maszynê na blacie i potar³ zbola³e ramiona.
Nie rozumiem tylko, dlaczego pan jej nie zatrzyma³. Przecie¿ ona jest
warta fortunê.
Mia³em inne.
Eric znieruchomia³, zdziwiony.
Nigdy nie narzeka³em na brak pieniêdzy. Bogaci ludzie maj¹ za du¿o
zmartwieñ. Na przyk³ad Winston. Pod koniec ¿ycia sta³ siê k³êbkiem ner-
wów. Drêczy³ go lêk, ¿e maszyna siê zepsuje i nie bêdzie mo¿na jej napra-
wiæ. To go zniszczy³o. Zacz¹³em ¿a³owaæ, ¿e mu j¹ w ogóle da³em. Ale do-
brze mnie traktowa³. Zawsze oddawa³ mi dziesiêæ procent swoich zarobków.
Ja zrobiê to samo, tylko proszê j¹ naprawiæ. Niech mi pan pomo¿e.
Ju¿ widzê, co siê sta³o.
Staruszek mrucza³ co pod nosem, stuka³, puka³, klepa³. Wyjmowa³ ja-
kie prêty i sprawdza³ dwignie.
Eric zagryz³ wargi.
Wiem, co siê sta³o powtórzy³ staruszek.
Ta klamra pêk³a.
O, to drobiazg. Mam ich du¿o, mogê wymieniæ.
Eric odetchn¹³ z ulg¹.
A wiêc jeli by³by pan tak uprzejmy
Klawisze nie poruszaj¹ siê, bo klamra pêk³a ci¹gn¹³ staruszek. Ale
zanim siê zaciê³y, maszyna nie pisa³a sama, choæ tak siê panu zdawa³o. Ona
nie tworzy³a.
Ericowi zbiera³o siê na wymioty. Skin¹³ powoli g³ow¹.
Widzi pan, maszynie zabrak³o s³ów. Wykorzysta³a wszystkie, które
mia³a w sobie.
Eric z trudem powstrzyma³ siê, by nie krzykn¹æ. To nie dzieje siê na-
prawdê, pomyla³.
64
A wiêc niech pan jej doda s³ów.
Pewnie, ¿e bym chcia³. Ale kiedy s³owa siê wyczerpi¹, nie mogê do-
daæ nowych. Nie wiem dlaczego. Próbowa³em nieraz, ale nigdy mi siê nie
uda³o. Musia³em budowaæ nowy model.
Proszê wiêc to zrobiæ. Zap³acê, ile pan zechce.
Przykro mi, ale nie potrafiê. Straci³em wprawê. Zrobi³em piêæ, które
dzia³a³y bez zarzutu. Szósta i siódma szybko siê popsu³y. A ósma okaza³a siê
katastrof¹. Wiêc w koñcu przesta³em próbowaæ.
Niech pan spróbuje jeszcze raz.
Nie mogê. Nie wyobra¿a pan sobie, ile wysi³ku mnie to kosztuje. Za-
wsze potem czujê pustkê w g³owie. A teraz potrzebujê wszystkich s³ów, ja-
kie mi zosta³y.
Spróbuj pan chocia¿, do licha ciê¿kiego!
Starzec potrz¹sn¹³ g³ow¹.
Wspó³czujê panu.
W g³êbi warsztatu, za kontuarem, Eric spostrzeg³ podobn¹ maszynê. Te
same odstaj¹ce dwignie, pokrêt³a, spirale.
Zap³acê milion dolarów za tamt¹.
Mê¿czyzna odwróci³ siê powoli.
Ach, rozumiem. Przykro mi, ale ta nale¿y do mnie. Zbudowa³em j¹ dla
moich dzieci. Teraz, kiedy mnie odwiedzaj¹, wnuki lubi¹ siê ni¹ bawiæ.
Podwajam sumê.
Eric pomyla³ o dworku nad rzek¹ Hudson, posiad³ociach w Malibu i na
Bimini, jachcie, odrzutowcu, podró¿ach do Europy i o ferrari.
Pal diabli, zap³acê trzy razy wiêcej.
Zosta³o szeæ dni. Muszê skoñczyæ ksi¹¿kê w ci¹gu szeciu dni. Mo¿e
zd¹¿ê, jeli bêdê stuka³ w klawisze dzieñ i noc.
Musi pan siê zgodziæ.
Nie potrzebujê pieniêdzy. Jestem starym cz³owiekiem. Na co mi pie-
ni¹dze? Przykro mi.
Eric straci³ panowanie nad sob¹. Wskoczy³ na blat i rzuci³ siê do maszy-
ny. Staruszek próbowa³ powstrzymaæ Erica, ale ten go odepchn¹³. Mê¿czy-
zna przewróci³ siê, chwytaj¹c Erica za nogê.
Ona jest moja! zawo³a³. Zbudowa³em j¹ dla dzieci! Nie mo¿e jej
pan wzi¹æ!
Cztery miliony! krzykn¹³ Eric. Zap³acê cztery miliony!
Nie oddam maszyny za ¿adne pieni¹dze!
Staruszek wczepi³ siê palcami w nogawki spodni Erica.
Niech to szlag! zakl¹³ Eric, stawiaj¹c maszynê na blacie. Chwyci³
laskê starca i zdzieli³ go w g³owê. Ja jej potrzebujê, rozumiesz?!
Uderzy³ jeszcze raz, i jeszcze raz.
Cia³em staruszka wstrz¹sn¹³ dreszcz. Laska zaczerwieni³a siê od krwi.
65
W warsztacie zapad³a cisza.
Eric wiedzia³, ¿e zabi³ starca. Cofn¹³ siê, upuci³ laskê i zakry³ usta d³o-
ni¹.
I wtedy uzmys³owi³ sobie co.
Jest moja.
Star³ swoje odciski ze wszystkiego, czego dotyka³. Zamieni³ maszyny,
zostawiaj¹c star¹ na stole. Szofer nie bêdzie wiedzia³, co siê sta³o. I pewnie
nigdy siê nie dowie. Zabójstwo staruszka w malutkiej wiosce na Long Is-
land Kto by chcia³ co takiego nag³aniaæ? Pani Davis mo¿e sobie przypo-
mnieæ wieczorn¹ wizytê Erica, ale czy po³¹czy j¹ z morderstwem? A poza
tym i tak nie wie, z kim rozmawia³a.
Eric wykorzysta³ swoj¹ szansê. Chwyci³ zdobycz w ramiona i mimo ciê-
¿aru maszyny pobieg³.
Na biurku w gabinecie sta³ komputer IBM. Na pokaz. Eric nigdy go nie
u¿ywa³, ale wola³, ¿eby gocie nie wiedzieli, jak pisze swoje ksi¹¿ki. Prawie
nie s³ysza³ szumu silnika limuzyny. Otworzy³ drzwi gabinetu, w³¹czy³ wia-
t³o i pêdem rzuci³ siê do biurka. Jednym ruchem zrzuci³ komputer na pod³ogê
i postawi³ na blacie maszynê, która mia³a go ocaliæ. Tylko szeæ dni. Powin-
no wystarczyæ. Du¿o szampana i telewizja. Palce sztywnia³y w stawach od
stukania bez przerwy w klawisze. Ale jako wytrzyma.
Nala³ sobie drinka a¿ po brzeg szklanki. Potrzebowa³ tego. W³¹czy³ tele-
wizor, gdzie w³anie nadawano Late Show. Zapali³ papierosa i w chwili,
gdy na ekranie pokaza³y siê napisy, zacz¹³ stukaæ w klawisze.
Jeszcze dr¿a³ lekko po tym, co siê sta³o. By³ przera¿ony i ba³ siê. Ale
mia³ maszynê. Nie straci jachtu, samolotu i trzech posiad³oci. Nadal bêdzie
móg³ urz¹dzaæ przyjêcia. W³aciwie, jeli siê zastanowiæ, to zaoszczêdzi³
cztery miliony dolarów, które musia³by zap³aciæ za nowy model.
Zerkn¹³ z zaciekawieniem na to, co wysz³o spod jego palców. I wrzasn¹³
na ca³e gard³o.
Na kartce widnia³y s³owa, ale nie by³ to ci¹g dalszy tandetnej sagi miesz-
kañców Parsons Grove. By³o to co zupe³nie innego.
Patrzcie, tam biegnie Jack. Tam biegnie Jill. A Spot goni za pi³k¹.
(Zbudowa³em j¹ dla moich dzieci. Teraz, kiedy mnie odwiedzaj¹, wnuki
lubi¹ siê ni¹ bawiæ.)
Eric zawy³ tak g³ono, ¿e zag³uszy³ stukanie klawiszy.
Patrzcie, Spot pêdzi po wzgórzu. Jill goni Spota. A Jack goni Jill.
Wrzask Erica zbudzi³ mieszkaj¹cych o pó³ kilometra dalej s¹siadów. Prze-
straszyli siê, ¿e kto go napad³, wiêc zadzwonili na telefon ratunkowy. Przy-
5 Czarny wieczór
66
jecha³a policja. Gdy funkcjonariusze wbiegli na górê, Erica nadal wali³ w kla-
wisze maszyny.
Nie wiedzieli, który widok jest gorszy: Erica czy maszyny. Kiedy jednak
zdo³ali go wreszcie od niej oderwaæ, jeden z nich spojrza³ na zapisan¹ kartkê
papieru.
Patrzcie, Jill w³azi na drzewo. Jack w³azi na drzewo. A Spot warczy na
Jacka.
A nieco ni¿ej (choæ wówczas nie rozumieli jeszcze, co to znaczy): Pa-
trzcie, Eric morduje pana Donovana. Eric zabija staruszka lask¹. Patrzcie,
Eric mnie kradnie. Eric pójdzie za kratki.
Mo¿e to by³o z³udzenie optyczne, a mo¿e skutek osobliwego uk³adu kla-
wiatury. Tak czy inaczej, jeden z policjantów przysiêga³ póniej przed ¿on¹
(nikomu innemu nie pisn¹³ o tym ani s³owa), ¿e ta piekielna maszyna zdawa-
³a siê szczerzyæ klawisze jak zêby w umiechu.
67
Pu³apka na nieostro¿nych
Dennis Etchison jest utalentowanym pisarzem i cenionym redaktorem antolo-
gii. W tysi¹c dziewiêæset dziewiêædziesi¹tym pierwszym roku, zestawiaj¹c trzeci
tom serii Masters of Darkness (Mistrzowie ciemnoci), zwróci³ siê do mnie i kil-
ku innych pisarzy miêdzy innymi Clivea Barkera, Stephena Kinga, Deana
Koontza i Joyce Carol Oates o wybranie swoich ulubionych opowiadañ. Popro-
si³ równie¿ o uzasadnienie dokonanego wyboru. Oto, co napisa³em.
W
jaki sposób pisarz mo¿e oceniæ, którym sporód wielu opowiadañ naj-
lepiej spe³ni³ swoje pisarskie zamierzenia? Zanim wybra³em Lecz za
plecami zawsze s³yszê , przeczyta³em powtórnie kilka innych. Postanowi-
³em je wybraæ nie dlatego, ¿e jest najbardziej przera¿aj¹ce (owszem, skóra
mi cierp³a przy czytaniu, ale nie tak jak przy Za te i wszystkie inne grzechy
oraz rodkowej czêci powieci Testament) i nie dlatego, ¿e jego styl mo¿-
na nazwaæ eksperymentalnym (tak samo jak styl Niewidzialnego miechu),
ale w³anie dlatego, ¿e jest to moje typowe opowiadanie, wykorzystuj¹ce
tematy i techniki pisarskie, do których tak czêsto siêga³em w swojej twór-
czoci.
Zacznijmy od techniki. Podobnie jak dla wielu powieciopisarzy, dyscy-
plina narracji, któr¹ narzuca forma opowiadania, stanowi dla mnie trudne
wyzwanie. Jest w tym pewna ironia. Przygodê z pisarstwem zacz¹³em tak
naprawdê na pocz¹tku lat siedemdziesi¹tych powieci¹ Pierwsza krew; nie-
d³ugo po wys³aniu jej do wydawcy przyni³ mi siê koszmarny sen, który na-
tychmiast dok³adnie zapisa³em. W ten sposób powsta³o opowiadanie Krople,
zakupione przez Ellery Queens Mystery Magazine. Dwa tygodnie przed
telefonem mojego agenta z informacj¹, ¿e wydawca przyj¹³ do druku powieæ
68
Pierwsza krew, dosta³em mój pierwszy w ¿yciu czek w³anie za to opowia-
danie! Trzeba byæ pisarzem, aby zrozumieæ, co wtedy czu³em. Krople darzê
wiêc szczególnym sentymentem, dziêki temu bowiem utworowi po raz pierw-
szy spe³ni³y siê moje marzenia.
Jednak podczas pracy nad drug¹ ksi¹¿k¹ (syndrom drugiej powieci: czy
potrafiê to zrobiæ jeszcze raz?) koszmary nadaj¹ce siê do spisania jako prze-
sta³y mnie nawiedzaæ. A poniewa¿ ta powieæ by³ ni¹ Testament sprawia-
³a mi coraz to nowe problemy i potêgowa³a moj¹ i tak dokuczliw¹ ju¿ nie-
pewnoæ, tym bardziej zapragn¹³em napisaæ jaki krótki utwór, który pozwo-
li³by mi utwierdziæ siê w przekonaniu, ¿e jednak potrafiê byæ hipnotyzerem,
magiem, gawêdziarzem
Pracowa³em wówczas jako wyk³adowca literatury na Uniwersytecie Iowa;
ca³kiem przypadkowo podczas przygotowywania siê do zajêæ wpad³ mi w rê-
kê wiersz Roberta Browninga My Last Duchess i dozna³em wra¿enia, ¿e od-
kry³em co niezwyk³ego. Krople s¹ utworem opowiedzianym w pierwszej
osobie, a ja zawsze traktowa³em narracjê w pierwszej osobie z pewn¹ rezer-
w¹. Dlaczego? Ano dlatego, ¿e zawsze ¿ywi³em olbrzymi podziw dla Hen-
ryego Jamesa i jego twórczoci.
W komentarzu do swojego arcydzie³a powieci grozy W kleszczach lêku
mój mistrz napisa³, ¿e jest to pu³apka na nieostro¿nych, poniewa¿ narracja
w pierwszej osobie uniemo¿liwia rozpoznanie, czy narratorka mówi prawdê
o duchach, które ujrza³a, czy te¿ nale¿y j¹ uznaæ za osobê niepoczytaln¹.
W istocie James pogardza³ narracj¹ w pierwszej osobie, uwa¿aj¹c j¹ za sztucz-
kê, dziêki której zainteresowanie czytelnika ogranicza siê do rozstrzygniê-
cia, czy narrator ulega z³udzeniu, k³amie, czy te¿ postrada³ zmys³y. Jak wiêc
mog³em czuæ siê usprawiedliwiony w pod¹¿aniu za instynktem, który kaza³
mi kontynuowaæ technikê wykorzystan¹ w Kroplach, skoro jeden z moich
literackich idoli z tak¹ moc¹ j¹ odrzuca³?
Odpowied znalaz³em w poemacie Roberta Browninga My Last Duchess.
Uwa¿a siê, ¿e to on w³anie po raz pierwszy zastosowa³ technikê narracyjn¹
zwan¹ monologiem dramatycznym nie w sztuce tam bowiem monolog jest
od dawna przyjêt¹ konwencj¹ lecz w wierszu! Poemat zaczyna siê s³owami
narratora: Oto ma ostatnia ksiê¿na malowid³em na cianie. Od razu zada-
³em sobie pytanie: do kogo siê zwraca? Jak odbierze to zdanie czytelnik?
Technika wydaje siê nieuprawniona, sztuczna, ale okazuje siê nies³ychanie
efektywna. Mniej wiêcej w tym samym okresie zakocha³em siê w powieciach
Jamesa M. Caina. Ko³o po³udnia zrzucili mnie z odkrytej przyczepy ciê¿a-
rówki, któr¹ przewozili siano. Tak zaczyna siê powieæ Listonosz dzwoni
zawsze dwa razy, i jest to jedno z najlepszych pierwszych zdañ w ca³ej litera-
turze, otwieraj¹ce jeden z najlepszych thrillerów, jakie kiedykolwiek powsta³y.
Ale narrator Caina nie zwraca siê do istniej¹cej w jego wyobrani widowni
obserwuj¹cej scenê w teatrze. Nie ten skazany przez los agresor, a zarazem
69
ofiara, opowiada swoj¹ historiê spokojnie, z zimn¹ krwi¹, czekaj¹c na egze-
kucjê za morderstwo.
Musia³em wiêc zadaæ sobie kolejne pytanie: a mo¿e udaæ, ¿e nigdy nie
czyta³em Jamesa? Mo¿e skupiæ siê na Browningu i Cainie? I ta w³anie de-
cyzja pomog³a mi prze³amaæ niemo¿noæ pisania opowiadañ. Z ochot¹ ule-
g³em pragnieniu pisania w pierwszej osobie. Jest tak bezporednie, bliskie,
pe³ne ¿ycia i werwy. I pozwala pisarzowi osi¹gn¹æ zwiêz³oæ formy. Udrê-
czony narrator jednym ci¹giem wyrzuca z siebie opowieæ o swoim lêku.
Niemal ca³e opowiadanie Lecz za plecami powsta³o z inspiracji Brownin-
giem. Ale gdy bohater-ofiara w hotelowym pokoju bierze do rêki pióro i pa-
pier i ujawnia, ¿e przez ca³y czas spisywa³ swoj¹ opowieæ jako dokument,
dziêki któremu ci, co znajd¹ jego cia³o, bêd¹ mogli poj¹æ kieruj¹ce nim wy-
roki losu to ju¿ jest Cain. I niech mu Pan Bóg b³ogos³awi, bo to w³anie on
wskaza³ mi drogê.
Tematyka mojego pisarstwa? Z powodów, których nie sposób dok³adnie
opisaæ w tak krótkim wstêpie, mam obsesjê na punkcie bezpieczeñstwa. W¹tek
ten przewija siê we wszystkich moich utworach. Najstraszniejsz¹ rzecz¹, jak¹
mogê sobie wyobraziæ, by³aby utrata mojej rodziny, choæby jednego jej cz³on-
ka, roz³¹ka z tymi, których kocham. Ten lêk przybra³ rzeczywisty kszta³t
dwudziestego siódmego czerwca tysi¹c dziewiêæset osiemdziesi¹tego siód-
mego roku, gdy mój wspania³y syn Matthew zmar³ na raka koci po szeciu
miesi¹cach potwornych mêczarni. Opisa³em ten koszmar w ksi¹¿ce Fireflies
(wietliki). Lecz ten najokropniejszy z lêków przeladowa³ mnie jeszcze przed
mierci¹ Matthew, podczas pisania Kropel i wielu innych opowiadañ. Narra-
tor w Lecz za plecami traci wszystko, co jest dla niego wa¿ne. Nie z w³a-
snej winy, ale dlatego, ¿e tak chcia³o przeznaczenie. Dlatego, ¿e czasem co
siê nie udaje tak jak chcemy. Bo ¿ycie niech mi Bóg wybaczy nie jest
sprawiedliwe.
W jednej z moich grup na uniwersytecie znalaz³a siê studentka, która
utrzymywa³a, ¿e wysy³am do niej telepatyczne sygna³y o treci erotycznej.
Wydzwania³a, grozi³a i straszy³a Tak wiêc opowiadanie Lecz za plecami
jest prawdziwe. Z t¹ tylko ró¿nic¹, ¿e o ile mi wiadomo, ta studentka nadal
¿yje i nikt nie wie, co jeszcze mo¿e jej wpaæ do g³owy.
Po przeprowadzce z Kanady, gdzie siê wychowa³em, do Pensylwanii
i wreszcie do stanu Iowa, zakocha³em siê w b³êkicie tamtejszego nieba i buj-
nej urodzie przyrody. Nazywam ten stan, który sta³ siê moj¹ ojczyzn¹, egzo-
tycznym. Przysz³o mi na myl, ¿e akcja niesamowitych opowieci nie musi
siê rozgrywaæ w odkrytym dla literatury przez Hawthornea posêpnym krajo-
brazie Nowej Anglii lub w strasznych gettach wielkich miast, lecz mo¿e siê
dziaæ w wietle s³oñca, w otoczeniu piêkna natury. Pamiêtacie Caryego Granta
uciekaj¹cego przed pociskami karabinowymi sypi¹cymi siê z niewinnego na
pozór samolotu rolniczego w filmie Alfreda Hitchcocka Pó³noc pó³nocny
70
zachód? Wyobrazi³em sobie opowiadania, których akcja toczy siê na pre-
riach rodkowego Zachodu, ci¹gn¹cych siê wzd³u¿ autostrady numer osiem-
dziesi¹t, w niewymiernej fizycznie, lecz tym bardziej gronej przestrzeni dzie-
l¹cej ma³e spo³ecznoci. Wykorzysta³em ten pomys³ w opowiadaniach takich
jak Burza, Za te i wszystkie inne grzechy oraz w kilku innych. Nawet w zmia-
nie strefy czasowej mo¿e czaiæ siê zagro¿enie.
Jeli wiêc rozpaczliwie ³akniesz poczucia bezpieczeñstwa (tak jak boha-
ter opowiadania Lecz za plecami zawsze s³yszê oraz jego autor), to z pew-
noci¹ wybra³by ten utwór jako reprezentatywny dla swojej twórczoci. Pro-
fesor, który jest moim alter ego, powiêca ¿ycie i duszê dla rodziny. To po-
rz¹dny cz³owiek. Rozumiem go a¿ za dobrze. Bo gdybym ja dosta³ tak¹ szansê,
bez wahania powiêci³bym za mojego syna i ¿ycie, i duszê.
71
Lecz za plecami
zawsze s³yszê
Z
adzwoni³a znowu wczoraj w nocy. O trzeciej, jak zwykle. Jestem mier-
telnie przera¿ony. Nie mogê d³u¿ej uciekaæ. W recepcji hotelu poda³em
fa³szywe nazwisko, adres i zawód. Jestem teraz w Johnstown w Pensylwanii,
ale pochodzê z Iowa City w Iowa. Wyk³adam a w³aciwie wyk³ada³em jesz-
cze trzy dni temu literaturê amerykañsk¹ na uniwersytecie. Nie mogê zaryzy-
kowaæ powrotu tam. Ale nie mogê siê te¿ ukrywaæ. Ona zbli¿a siê ka¿dej nocy.
Ba³em siê jej od samego pocz¹tku. Przychodzi³em na uczelniê o ósmej,
¿eby przygotowaæ siê do zajêæ. Mój gabinet znajdowa³ siê w budynku angli-
styki na drugim piêtrze i oddziela³y go od pozosta³ych pomieszczeñ drzwi
przeciwpo¿arowe. Koledzy ¿artowali, ¿e zosta³em wygnany, ale nie przejmo-
wa³em siê tym, bo w swoim zak¹tku mog³em siê lepiej skoncentrowaæ. Nie-
wielu studentów zak³óca³o tam mój spokój. Gdyby nie szum za drzwiami,
mog³oby siê wydawaæ, ¿e jestem w budynku ca³kiem sam. I rzeczywicie,
o ósmej rano by³em jedyn¹ osob¹ na uczelni.
Tego dnia by³o jednak inaczej. Wspina³em siê po schodach, ciskaj¹c
ciê¿k¹ aktówkê. Szuranie moich stóp odbija³o siê echem od bladoczerwo-
nych cegie³ i schodów z imitacji zielonego marmuru. Parter, pierwsze piêtro,
drugie piêtro. Fluorescencyjne lampy wieci³y zimnym blaskiem. Zauwa¿y-
³em j¹, gdy by³em jeszcze na schodach. Siedzia³a na krzele naprzeciwko
mojego gabinetu. Poczu³em siê nieswojo.
Dla was ósma rano nie jest pewnie wczesn¹ por¹. Wstalicie mo¿e jesz-
cze wczeniej, ¿eby zd¹¿yæ do pracy albo wyprawiæ dzieci do szko³y. Ale dla
72
studentów ósma rano to rodek nocy. Nie znosz¹ porannych zajêæ. Jeli ju¿
plan zmusza ich do przyjcia na wyk³ad, zwlekaj¹ siê z ³ó¿ek w ostatniej chwili
i pojawiaj¹ siê w sali, kiedy zaczynam zajêcia.
Zdziwi³em siê wiêc, widz¹c tê dziewczynê pó³torej godziny przed wy-
k³adem, siedz¹c¹ sztywno na krzele. Mia³a matowe, kasztanowe w³osy, za
du¿y sweter i wyblak³e d¿insy z ³atami na kolanach, postrzêpione u do³u. W jej
ciemnych, g³êboko osadzonych oczach czai³o siê co dziwnego.
Wspi¹³em siê na schody i zatrzyma³em przed ni¹.
Przysz³a pani na konsultacje przed zajêciami?
Skinê³a g³ow¹ obojêtnie.
Nie jest pani zadowolona z oceny, któr¹ pani wystawi³em?
Tym razem potrz¹snê³a g³ow¹ z bolesnym wyrazem twarzy.
Zmieszany, wydoby³em z kieszeni klucz i otworzy³em gabinet. W nie-
wielkim, w¹skim pomieszczeniu mieci³o siê biurko, dwa krzes³a i pó³ka
z ksi¹¿kami ko³o okna. Siadaj¹c za biurkiem, obserwowa³em j¹ wchodz¹c¹
powoli do rodka. Rozejrza³a siê niepewnie i zamknê³a drzwi.
To mnie bardzo zaniepokoi³o. Gdy studentka zamyka drzwi, natych-
miast zaczynam siê denerwowaæ, ¿e który z kolegów lub studentów wcho-
dz¹cy po schodach mo¿e us³yszeæ kobiecy g³os i zaciekawiæ siê, czemu nie
siedzimy przy otwartych drzwiach. Powinienem by³ poprosiæ, ¿eby otwo-
rzy³a je z powrotem, ale jej niespokojne oczy wzbudzi³y we mnie tyle wspó³-
czucia, ¿e postanowi³em dzi odst¹piæ od zasady. Zdawa³o mi siê, ¿e jej
cierpienie jest zbyt prywatn¹ spraw¹, aby rozmawiaæ o nim bez niezbêdnej
izolacji.
Proszê usi¹æ powiedzia³em z umiechem, staraj¹c siê j¹ uspokoiæ,
choæ sam czu³em siê niespokojny. Co pani¹ sprowadza, panno Przepra-
szam, ale nie pamiêtam nazwiska.
Samantha Perry. Ale nie podoba mi siê Samantha, wiêc wolê krótsz¹
wersjê
To znaczy?
Sam. Jestem w grupie, która ma zajêcia we wtorki i czwartki o dzie-
wi¹tej trzydzieci. Zagryz³a wargê. Przemawia³ pan do mnie.
Zmarszczy³em brwi, nie rozumiej¹c, o co jej chodzi.
Chce pani przez to powiedzieæ, ¿e mój wyk³ad by³ przekonuj¹cy?
Nie, panie Ingram. Chcê powiedzieæ, ¿e pan zwraca³ siê do mnie. Pa-
trzy³ pan na mnie podczas wyk³adu, nie zwracaj¹c uwagi na pozosta³ych stu-
dentów. Mówi³ pan do mnie. Kiedy pan opowiada³ o Hemingwayu, o tym, ¿e
Frederic Henry pragnie pójæ do ³ó¿ka z Catherine Prze³knê³a linê.
Pyta³ mnie pan, czy ja chcê pójæ do ³ó¿ka z panem.
Otworzy³em usta ze zdziwienia. Aby ukryæ szok, szybko zapali³em pa-
pierosa.
73
Myli siê pani.
Ale ja s³ysza³am. Patrzy³ mi pan prosto w oczy. Czu³am, ¿e pozostali
studenci wiedz¹, co pan robi.
Ja tylko prowadzi³em wyk³ad. Czêsto patrzê studentom w twarz, aby
sprawdziæ, czy uwa¿aj¹. Odnios³a pani mylne wra¿enie.
A wiêc nie pyta³ mnie pan, czy chcê pójæ z panem do ³ó¿ka? spyta³a
z niepokojem.
Nie. To nie mój zwyczaj stawiaæ oceny za seks.
Ale¿ ja nie dbam o stopnie!
Jestem ¿onaty. I szczêliwy. Mam dwoje dzieci. Przypuæmy jednak,
¿e próbowa³em z³o¿yæ pani propozycjê. Uwa¿a pani, ¿e zrobi³bym to pod-
czas wyk³adu? Musia³bym byæ g³upcem.
A wiêc nie chodzi³o panu o Znów zagryz³a wargê.
Przykro mi.
Ale pan do mnie przemawia! S³yszê pañski g³os na korytarzu, na uli-
cy! Mówi pan do mnie, kiedy piê! Powtarza pan, ¿e chce ze mn¹ iæ do
³ó¿ka!
Poczu³em gêsi¹ skórkê. Znieruchomia³em.
Pani siê myli. To tylko urojenia pani wyobrani.
Ale¿ ja s³yszê pañski g³os tak wyranie! Kiedy siê uczê albo
W jaki sposób? Przecie¿ nie ma mnie wtedy przy pani.
Wysy³a pan swoje myli! Koncentruje siê pan i sprawia, ¿e s³yszê pañ-
ski g³os w mojej g³owie!
Przyp³yw adrenaliny by³ tak silny, ¿e poczu³em skurcz w ¿o³¹dku. Go-
r¹czkowo szuka³em jakiego argumentu, który przekona³by j¹, ¿e ulega z³u-
dzeniu.
Mówi pani o telepatii? Nie wierzê w ni¹. Nigdy nawet nie próbowa-
³em wysy³aæ do pani swoich myli.
A jeli robi to pan niewiadomie?
Potrz¹sn¹³em zdecydowanie g³ow¹. Nie mog³em siê jednak zmusiæ, ¿eby
jej to powiedzieæ wprost: ze wszystkich studentek w tej grupie by³a ostatni¹,
z któr¹ chcia³bym siê przespaæ, nawet gdybym nie by³ ¿onaty.
Za du¿o siê pani uczy stwierdzi³em. Tak bardzo zale¿y pani na
ocenach, ¿e mimo woli skupi³a pani na mnie swoj¹ uwagê. Dlatego wydaje
siê pani, ¿e s³yszy mój g³os, nawet gdy nie ma mnie w pobli¿u. A ja staram
siê, aby moje wyk³ady by³y przekonuj¹ce. Dlatego ulega pani z³udzeniu, ¿e
mówiê wy³¹cznie do pani.
Wiêc nie powinien pan uczyæ w ten sposób! zawo³a³a ze ³zami
w oczach. To nie w porz¹dku! To jest okrutne i wyzywaj¹ce! Zrobi³ pan ze
mnie idiotkê!
Nie chcia³em.
74
Ale pan to zrobi³! Wprowadzi³ mnie pan w b³¹d, oszuka³!
Nie.
Wsta³a tak szybko, ¿e a¿ drgn¹³em; przerazi³em siê, ¿e rzuci siê na mnie
lub zacznie wzywaæ pomocy, a kiedy kto siê zjawi, powie ¿e próbowa³em j¹
zgwa³ciæ. Te cholerne drzwi. Zacz¹³em ¿a³owaæ, ¿e nie nalega³em, aby zosta-
wi³a je otwarte.
Pochlipuj¹c, ruszy³a szybko w stronê drzwi. Niezdarnie przekrêci³a klam-
kê, wysz³a na korytarz i zaczê³a zbiegaæ po schodach.
Wstrz¹niêty, zgasi³em papierosa i siêgn¹³em po nastêpnego. Co cisnê-
³o mi serce, gdy ws³uchiwa³em siê w jej cichn¹ce ³kania, szuranie butów na
schodach i wreszcie odleg³y ³oskot zatrzaskiwanych drzwi.
Zapad³a cisza.
Godzinê póniej zasta³em j¹ w klasie. Zd¹¿y³a wytrzeæ ³zy. Tylko jej za-
puchniête, czerwone oczy zdradza³y, ¿e p³aka³a. Siedzia³a skupiona, trzyma-
j¹c d³ugopis nad zeszytem. Starannie unika³em jej spojrzenia, a ona rzadko
podnosi³a g³owê znad notatnika.
Po zajêciach spyta³em asystenta, czy zna tê studentkê.
Ma pan na myli Sam? Tak, oczywicie, ¿e j¹ znam. Przewa¿nie dosta-
je dwójki. Zg³osi³a siê na konsultacje, ale zamiast rozmawiaæ o tym, jak po-
prawiæ oceny, wypytywa³a mnie o pana. Chyba siê w panu zadurzy³a. Biedna
dziewczyna.
Czemu?
Jest nieatrakcyjna, nie ma przyjació³. Pewnie rzadko wychodzi w to-
warzystwie. Ma chyba jakie problemy z ojcem. Nie mówi³a o nim zbyt
chêtnie, ale wyczu³em, ¿e jej trzy pozosta³e siostry s¹ ³adne, wiêc tatu
traktuje j¹ jak brzydkie kacz¹tko. Bardzo jej zale¿y, ¿eby sprawiæ mu przy-
jemnoæ, ale on j¹ ignoruje. Praktycznie siê jej wyrzek³. Pan jej go przypo-
mina.
Kogo? Ojca?
Sam przyznaje, ¿e ojciec jest dziesiêæ lat starszy, ale wygl¹da pan do-
k³adnie tak samo jak on.
Poczu³em nieprzyjemne uk³ucie w piersi.
Dwa dni póniej znów zasta³em Sam przed drzwiami mojego gabinetu
o ósmej rano.
Sztywnymi palcami otworzy³em drzwi. Tym razem ich nie zamknê³a, jakby
us³ysza³a moje myli. Nie wierci³a siê na krzele, tylko wpatrywa³a we mnie.
To siê znów sta³o zaczê³a.
75
W sali nawet na pani¹ nie patrzy³em.
To by³o póniej, kiedy posz³am do biblioteki. Zaczerpnê³a tchu.
I wieczorem w akademiku, przy kolacji. S³ysza³am pañski g³os tak wyranie.
By³am pewna, ¿e pan tam jest.
O której godzinie?
Wpó³ do szóstej.
Pi³em wtedy koktajl z dziekanem. Sam, niech mi pani wierzy, nie wy-
sy³am do pani myli. Nawet o pani nie mylê.
Niemo¿liwe, ¿ebym to sobie ubzdura³a! Chcia³ pan iæ ze mn¹ do
³ó¿ka!
W³anie wtedy próbowa³em przekonaæ dziekana, ¿eby przydzieli³ mi
fundusze na badania. O niczym innym nie myla³em. Mój umys³ zajêty by³
tylko tym. Kiedy okaza³o siê, ¿e nie dostanê tych pieniêdzy, za bardzo siê
zirytowa³em, ¿eby myleæ o czymkolwiek poza upiciem siê.
Pañski g³os
To nie jest mój g³os. Gdybym wysy³a³ do pani myli, czy nie przyzna³-
bym siê, ¿e to robiê? Czy nie potwierdzi³bym wiadomoci, któr¹ rzekomo
wysy³am? Czy zaprzeczy³bym?
Bojê siê.
le siê pani uk³ada z ojcem.
S³ucham?
Mój asystent powiedzia³, ¿e uto¿samia mnie pani ze swoim ojcem.
Sam poblad³a.
To mia³a byæ tajemnica!
Zapyta³em go o to. Nie móg³ sk³amaæ.
Jeli pan przypomina mi ojca, a ja chcê z panem pójæ do ³ó¿ka, to
wynika z tego, ¿e chcê pójæ do ³ó¿ka z
Sam!
z ojcem! Na pewno czuje pan do mnie odrazê!
Nie, wydaje mi siê tylko, ¿e jest pani bardzo zagubiona. Powinna pani
zwróciæ siê do kogo o pomoc. Mam na myli
Nie pozwoli³a mi dokoñczyæ. Zanosz¹c siê p³aczem, wybieg³a z gabine-
tu tak jak za pierwszym razem.
Wtedy widzia³em Sam po raz ostatni. Godzinê póniej, gdy zacz¹³em
wyk³ad, nie by³o jej w sali. Kilka dni potem dosta³em z dziekanatu karteczkê
z wiadomoci¹, ¿e zrezygnowa³a ze wszystkich zajêæ.
Szybko o niej zapomnia³em.
Nadesz³o lato, a póniej jesieñ. Listopad. W deszczowy wtorkowy wie-
czór siedzielimy z ¿on¹ do póna przed telewizorem, ¿eby poznaæ dok³adne
76
wyniki wyborów prezydenckich. Oboje martwilimy siê o wynik naszego
kandydata.
O trzeciej nad ranem odezwa³ siê telefon. Nikt nie dzwoni tak póno,
chyba ¿e
Wyjmowa³em w³anie piwo z lodówki i na dwiêk dzwonka drgn¹³em
gwa³townie, uderzaj¹c siê w g³owê. Potar³em siê po skórze i odwróci³em.
Jean, moja ¿ona, wesz³a do kuchni i zerknê³a na aparat.
Mo¿e to kto ze znajomych powiedzia³em. Pewnie chce pogadaæ
o wyborach.
Zaraz jednak pomyla³em z obaw¹ o rodzicach. Mo¿e które zachorowa-
³o albo
Z niepokojem obserwowa³em, jak Jean podnosi s³uchawkê.
Halo? Zmarszczy³a brwi i zakry³a d³oni¹ mikrofon. To do ciebie.
Jaka kobieta.
Co?
M³oda kobieta. Powiedzia³a, ¿e chce mówiæ z panem Ingramem.
Do licha, to pewnie która ze studentek.
O trzeciej w nocy?
Stoj¹c ci¹gle przy otwartych drzwiach lodówki, ze z³oci¹ otworzy³em
puszkê piwa. Moje ma³¿eñstwo jest szczêliwe. Przyznajê, ¿e mielimy pro-
blemy, jak ka¿da para. Ale poradzilimy sobie i teraz jest nam dobrze ra-
zem. Jean ma trzydzieci piêæ lat, jest atrakcyjna, inteligentna i wyrozu-
mia³a. Ale jej zaufanie do mnie zosta³o w tej chwili wystawione na ciê¿k¹
próbê. Kobieta, która dzwoni o trzeciej nad ranem, musi mnie bardzo do-
brze znaæ.
Ciekawe. O co chodzi? rzuci³em szorstko, ¿eby przekonaæ Jean o swo-
jej niewinnoci.
S³ysza³am pana odezwa³a siê kobieta po drugiej stronie dr¿¹cym,
b³agalnym g³osem.
Kto mówi? spyta³em ze z³oci¹.
To ja.
Us³ysza³em w s³uchawce niewyrane pokas³ywanie.
Kto mówi? Proszê siê przedstawiæ.
Sam.
Kolana ugiê³y siê pode mn¹. Opar³em siê o cianê.
Jean przyjrza³a mi siê podejrzliwie.
Co siê sta³o?
Sam, jest trzecia w nocy. Co jest tak cholernie wa¿ne, ¿e nie mo¿e
poczekaæ do rana?
Trzecia? Niemo¿liwe. Jest dopiero pierwsza.
Jest trzecia. Rany boskie, Sam, ja wiem, która jest godzina.
77
Proszê, niech siê pan nie denerwuje. W radiu w³anie podawali, ¿e
minê³a pierwsza.
Gdzie pani jest?
W Berkeley.
W Kalifornii? Sam, to inna strefa czasowa. Na rodkowym Zachodzie
jest dwie godziny póniej. Trzecia rano
Chyba zapomnia³am.
Ale¿ to absurd. Pi³a pani co? Jest pani pijana?
Nie, raczej nie.
A wiêc co ma znaczyæ ten telefon?
Wziê³am jakie tabletki. Nie wiem dok³adnie, jakie.
O Bo¿e.
A potem pana us³ysza³am. Mówi³ pan do mnie.
Nie, Sam. Rozmawialimy o tym przecie¿. To nie jest mój g³os. To
pani wyobrania
Zawo³a³ mnie pan, a potem powiedzia³, ¿e chce iæ ze mn¹ do ³ó¿ka.
Mówi³ pan, ¿ebym do pana przyjecha³a.
Do Iowa? Nie. Musi to pani wreszcie zrozumieæ. Proszê nie przyje¿d¿aæ.
Nie wysy³am do pani ¿adnych myli.
K³amie pan! Proszê powiedzieæ, dlaczego pan k³amie?
Nie chcê iæ z pani¹ do ³ó¿ka. Cieszê siê, ¿e jest pani w Berkeley. Pro-
szê tam zostaæ. Niech pani zwróci siê do kogo o pomoc. Czy pani naprawdê
nie rozumie? To przez te tabletki. To dziêki nim s³yszy pani mój g³os.
Ja
Proszê mi wierzyæ, Sam. Nie wysy³am do pani myli. Nawet nie wie-
dzia³em, ¿e wyjecha³a pani do Berkeley. Dzieli nas dwa tysi¹ce mil. To, co
pani sugeruje, jest niemo¿liwe.
Nie odpowiedzia³a. Us³ysza³em szum w s³uchawce.
Oszo³omiony, jeszcze przez chwilê trzyma³em s³uchawkê przy uchu. Prze³-
kn¹³em linê i od³o¿y³em j¹ na wide³ki.
Jean wpatrywa³a siê we mnie badawczo.
Kto to by³? Jaka Sam? Chce z tob¹ iæ do ³ó¿ka o trzeciej w nocy? Co
to ma znaczyæ?
Nic. Upi³em ³yk piwa, ale moje gard³o pozosta³o suche. Usi¹d.
Przyniosê ci piwo.
Jean objê³a siê ramionami.
To nie jest tak, jak sobie wyobra¿asz. Nie sypiam z nikim na boku. Ale
jest le. Bojê siê.
Poda³em Jean piwo.
W³aciwie nie wiem, jak do tego dosz³o. Którego dnia wiosn¹ posze-
d³em o ósmej rano do pracy
78
Jean s³ucha³a z zatroskanym wyrazem twarzy. Uspokoi³a siê nieco s³y-
sz¹c, ¿e Sam jest ma³o atrakcyjn¹ dziewczyn¹ i ma powa¿ne problemy.
Czy to prawda? spyta³a.
Dajê s³owo.
Przyjrza³a mi siê uwa¿nie.
Nie zachêca³e jej w ¿aden sposób?
Rêczê za to. Nawet nie wiedzia³em, ¿e ma na imiê Sam, dopóki nie
zasta³em jej wtedy przed gabinetem.
Mo¿e niewiadomie?
Sam zada³a mi to samo pytanie. Stara³em siê prowadziæ wyk³ad najle-
piej jak umiem.
Jean skinê³a g³ow¹, nie spuszczaj¹c ze mnie wzroku.
A wiêc ma zaburzenia psychiczne i nic nie mo¿esz dla niej zrobiæ.
To dobrze, ¿e przenios³a siê do Berkeley. Na twoim miejscu ba³abym siê
jej.
I tak w³anie jest. Ona mnie przera¿a.
Podczas kolacji w nastêpn¹ sobotê opowiedzia³em naszym gospodarzom
o tym, co siê sta³o. Chcia³em podzieliæ siê z kim moimi obawami, a poza
tym ¿ona gospodarza, mojego kolegi z uczelni, jest psychiatr¹. Chcia³em za-
siêgn¹æ rady specjalisty.
A¿ do pewnego momentu Diane s³ucha³a bez wiêkszego zainteresowa-
nia. Nagle wyprostowa³a siê i spojrza³a na mnie z uwag¹.
Co siê sta³o? spyta³em niepewnie.
Mów dalej.
Dokoñczy³em ze zmarszczonym czo³em, czekaj¹c na reakcjê gospodyni.
Diane nala³a mi wina i zaproponowa³a dok³adkê pizzy.
Co ciê zaniepokoi³o.
Poprawi³a d³ugie, czarne w³osy.
Mo¿e to nic wa¿nego.
Chcê wiedzieæ.
Diane skinê³a ponuro g³ow¹.
Nie potrafiê postawiæ diagnozy wy³¹cznie na podstawie twojego opi-
su. To by³oby nieodpowiedzialne.
Ale mo¿esz sformu³owaæ hipotezê
I tylko hipotezê. Ona s³yszy twój g³os. To symptom powa¿nych zabu-
rzeñ psychicznych. Paranoja, schizofrenia. Zabójca Johna Lennona s³ysza³
g³os. Tak samo jak Manson. I Syn Sama.
O Bo¿e odezwa³a siê Jean, upuszczaj¹c widelec na talerz. Sam.
Przecie¿ ona ma tak na imiê.
79
Takie skojarzenie te¿ mi przysz³o na myl powiedzia³a Diane.
Chuck, jeli ona uto¿samia ciê ze swoim ojcem, mo¿e byæ niebezpieczna dla
Jean i waszych dzieci.
Dlaczego?
Z zazdroci. Mo¿e chcieæ zadaæ ból odpowiednikom swojej matki
i sióstr, które uwa¿a za rywalki.
Straci³em resztê apetytu. Wino nabra³o kwanego smaku.
Jest jeszcze inna mo¿liwoæ, ale wcale nie lepsza. Jeli nadal bêdziesz
j¹ odrzuca³, mo¿e staæ siê niebezpieczna dla ciebie. Zamiast spróbowaæ ra-
dziæ sobie z ojcem, Sam mo¿e skierowaæ swoj¹ z³oæ i zazdroæ przeciwko
tobie. Mog³aby spróbowaæ pozbyæ siê frustracji zwi¹zanej z ojcem, zabijaj¹c
ciebie.
Pocieszaj¹ce.
Nie zapominaj, ¿e to tylko hipotezy. Mo¿liwe, ¿e ona k³amie mó-
wi¹c, ¿e s³yszy twój g³os. Albo ma halucynacje po lekach, które bierze.
Przyczyny mog¹ byæ ró¿ne. Nie odwa¿y³abym siê oceniæ symptomów bez
spotkania z ni¹, bez przeprowadzenia badañ. Robiê to dla ciebie, bo jeste-
my przyjació³mi. Nie mo¿na wykluczyæ, ¿e ona posunie siê nawet do mor-
derstwa.
Powiedz, co mam robiæ.
Najlepiej trzymaæ siê od niej z daleka.
Staram siê. Ta dziewczyna telefonowa³a z Kalifornii, ale zagrozi³a, ¿e
tu wróci, ¿eby siê ze mn¹ spotkaæ.
Spróbuj j¹ odwieæ od tego zamiaru.
Nie jestem psychologiem. Nie wiem, co jej powiedzieæ.
Zasugeruj pomoc profesjonalisty.
Próbowa³em.
Spróbuj jeszcze raz. Ale jeli zastaniesz Sam przed gabinetem, nie
wchod razem z ni¹ do rodka. Poszukaj kogo. Bêdziesz bezpieczniejszy
w obecnoci innych ludzi.
Ale o ósmej rano w budynku nikogo nie ma.
Wymyl jak¹ wymówkê, ¿eby wyjæ. Jean, jeli ona zjawi siê przed
drzwiami waszego domu, nie wpuszczaj jej.
Moja ¿ona poblad³a.
Nigdy nie widzia³am Sam. Jak mam rozpoznaæ tê dziewczynê?
Chuck j¹ opisa³. Nie ryzykuj. Uwa¿aj na ka¿d¹ kobietê, która przypo-
mina j¹ z wygl¹du. I dobrze pilnuj dzieci.
W jaki sposób? Rebeka ma dwanacie lat, a Sue dziewiêæ. Nie mogê
trzymaæ ich ci¹gle w domu.
Diane zakrêci³a winem w kieliszku.
O Bo¿e jêknê³a Jean.
80
W ci¹gu kilku nastêpnych tygodni nasze ¿ycie zamieni³o siê w piek³o. Za
ka¿dym razem, gdy dzwoni³ telefon, Jean i ja podskakiwalimy. Ale zawsze
okazywa³o siê, ¿e dzwoni¹ znajomi, ich dzieci lub kto z dzia³u reklamy ta-
kiej czy innej firmy. Codziennie musia³em zbieraæ siê na odwagê, ¿eby wejæ
na schody prowadz¹ce do gabinetu. Modli³em siê w duchu, ¿eby nie ujrzeæ
Sam. Na szczêcie nie by³o jej tam. Powoli napiêcie ustêpowa³o. Uwierzy-
³em, ¿e Sam pozby³a siê obsesji na moim punkcie.
Nadesz³o wiêto Dziêkczynienia, mój ostatni spokojny dzieñ. Wybra-
limy siê do kocio³a. Nasi rodzice mieszkaj¹ zbyt daleko, ¿eby wiêtowaæ
razem z nami, ale zaprosilimy do domu przyjació³. Obejrzelimy mecz w te-
lewizji. Pomog³em Jean przygotowaæ sos do indyka, upiek³em ciasto z dy-
ni¹. Gocilimy mojego kolegê z uczelni i jego ¿onê, która jest psychiatr¹.
Diane spyta³a, czy by³a studentka dalej mnie napastuje. Z umiechem po-
trz¹sn¹³em zdecydowanie g³ow¹ i podnios³em kieliszek w dziêkczynnym
gecie.
Gocie zostali do póna, ¿eby obejrzeæ film. Jean i ja czulimy siê przy-
jemnie zmêczeni, rozleniwieni dobrym jedzeniem i piciem, rozmow¹ z przy-
jació³mi. Po pó³nocy pozmywalimy naczynia, poszlimy do ³ó¿ka, kochali-
my siê i wreszcie zasnêlimy.
Obudzi³ mnie telefon. Po omacku podnios³em s³uchawkê. Jean otworzy-
³a szeroko oczy z przera¿enia. Chwyci³a mnie za rêkê i wskaza³a gestem ze-
garek. By³a trzecia w nocy.
Telefon nie przestawa³ dzwoniæ.
Nie odbieraj powiedzia³a Jean.
A mo¿e to kto inny?
Przecie¿ wiesz, ¿e to ona.
Jeli to Sam, a ja nie odbiorê, mo¿e jej przyjæ do g³owy, ¿eby siê do
nas wybraæ, zamiast dzwoniæ.
Na mi³y Bóg, zrób co, ¿eby przesta³a.
Podnios³em s³uchawkê, ale nie mog³em wydobyæ s³owa.
Przyjadê do ciebie powiedzia³a zawodz¹cym g³osem.
Sam?
S³ysza³am ciê. Nie zawiodê ciê. Wkrótce tam bêdê.
Nie, poczekaj. Chcê ci co powiedzieæ.
S³ysza³am ciê. S³yszê ci¹gle. W twoim g³osie jest pragnienie. Prosisz
mnie, ¿ebym przysz³a, objê³a ciê, kocha³a siê z tob¹.
To nieprawda.
81
Powtarzasz, ¿e twoja ¿ona jest o mnie zazdrosna. Przekonam j¹, ¿e
postêpuje niesprawiedliwie. Nak³oniê, ¿eby pozwoli³a ci od siebie odejæ.
Bêdziemy szczêliwi.
Gdzie jeste, Sam? Nadal w Berkeley?
Tak. Spêdzi³am wiêto samotnie. Ojciec nie chcia³, ¿ebym przyjecha³a
do domu.
Musisz tam zostaæ, Sam. Nie wysy³a³em do ciebie mojego g³osu. Po-
trzebujesz fachowej pomocy. Musisz porozmawiaæ z lekarzem. Zrobisz to
dla mnie?
Ju¿ to zrobi³am. Ale doktor Campbell nie zrozumia³. On myli, ¿e
wszystko to sobie wyobra¿am. Ale to nieprawda. On nie rozumie, jak bardzo
mnie kochasz.
Sam, musisz zobaczyæ siê z nim jeszcze raz. Musisz mu powiedzieæ,
co zamierzasz.
Nie mogê d³u¿ej czekaæ. Wkrótce siê zobaczymy. Bêdê przy tobie.
Serce bi³o mi jak szalone. W g³owie s³ysza³em ³oskot. Wzdrygn¹³em siê,
gdy Jean wyrwa³a mi telefon.
Zostaw nas w spokoju! Nie dzwoñ wiêcej! Przestañ nas drêczyæ!
Spojrza³a na mnie przestraszonym wzrokiem.
Od³o¿y³a s³uchawkê. S³yszê tylko sygna³.
Piszê te s³owa najszybciej, jak mogê. Nie mam wiele czasu. Dochodzi
trzecia rano.
Tej nocy nie próbowalimy ju¿ zasypiaæ. To by³o niemo¿liwe. Ubralimy
siê, zeszlimy na dó³, i przy kawie postanowilimy, co dalej robiæ. O ósmej,
jak tylko dziewczynki siê ubra³y, wsiedlimy do samochodu i pojechalimy
na policjê.
S³uchali ze zrozumieniem, ale w ¿aden sposób nie mogli pomóc. W koñ-
cu Sam nie z³ama³a prawa, jej telefony nie by³y obraliwe, wiêc policja nic
nie mog³a zrobiæ.
Zapewnijcie nam ochronê nalega³em.
W jaki sposób?
Oddelegujcie jednego funkcjonariusza do pilnowania naszego domu.
Na jak d³ugo? Na dzieñ, na tydzieñ, miesi¹c? Byæ mo¿e ta kobieta
nigdy wiêcej nie zadzwoni. Jestemy przepracowani, mamy za ma³o ludzi.
Przykro mi, ale nie mogê sobie pozwoliæ na to, aby jeden funkcjonariusz
zajmowa³ siê tylko obserwowaniem waszego domu. Mogê od czasu do czasu
wys³aæ w tamt¹ okolicê radiowóz, ale to wszystko. Jeli ta kobieta siê zjawi,
wtedy do nas zadzwoñcie. Zajmiemy siê ni¹.
Ale wtedy mo¿e ju¿ byæ za póno.
6 Czarny wieczór
82
Po powrocie nakazalimy dzieciom nie ruszaæ siê z domu. Sam nie mog-
³a jeszcze dojechaæ z Kalifornii, ale co innego nam pozosta³o? Nie mam bro-
ni. Pomylelimy, ¿e je¿eli pozostaniemy wszyscy razem, bêdziemy mieli
wiêksze szanse.
To by³ pi¹tek. Spa³em niespokojnie. O trzeciej w nocy zadzwoni³ tele-
fon. Oczywicie, by³a to Sam.
Jadê do ciebie.
Gdzie jeste?
W Reno.
Nie lecisz samolotem?
Nie mogê.
Sam, wróæ do Kalifornii. Porozmawiaj z lekarzem.
Nied³ugo siê zobaczymy.
Proszê ciê
Cisza.
Z samego rana zadzwoni³em do Berkeley. Sam wymieni³a nazwisko dok-
tora Campbella, ale operatorka nie mog³a znaleæ w ksi¹¿ce jego numeru.
Proszê spróbowaæ w dziekanacie uniwersytetu.
Mia³em racjê. Doktor Campbell by³ psychologiem uczelnianym. By³a
sobota, wiêc nie zasta³em go w biurze, ale jaka kobieta odebra³a telefon
w domu. Wróci dopiero po po³udniu. O czwartej po po³udniu wreszcie uda³o
mi siê porozmawiaæ z doktorem Campbellem.
Ma pan pacjentkê nazwiskiem Samantha Perry zacz¹³em.
Mia³em. Ale ju¿ nie mam.
Wiem. Wyjecha³a do Iowa. Chce siê ze mn¹ zobaczyæ. Bojê siê. Wy-
daje mi siê, ¿e ona mo¿e byæ niebezpieczna.
Nie musi siê pan obawiaæ.
Czy ona nie jest niebezpieczna?
Potencjalnie by³a.
Proszê mi powiedzieæ, co mam zrobiæ, kiedy siê u mnie zjawi. Pan j¹
leczy³. Wie pan, jak powinienem post¹piæ.
Ona nie przyjedzie, panie Ingram. Pope³ni³a samobójstwo o pierwszej
w nocy w wiêto Dziêkczynienia. Przedawkowa³a leki.
Pociemnia³o mi w oczach. Musia³em siê oprzeæ o stó³, ¿eby nie upaæ.
To niemo¿liwe.
Widzia³em cia³o. Zidentyfikowa³em j¹.
Ale ona dzwoni³a do mnie tej nocy.
O której godzinie?
O trzeciej czasu rodkowozachodniego.
83
Czyli o pierwszej naszego czasu. Pewnie albo przed, albo po wziêciu
lekarstw. Nie zostawi³a kartki, tylko zadzwoni³a do pana.
Nic nie wskazywa³o, ¿e
Wspomina³a o panu czêsto. Odczuwa³a do pana jaki chorobliwy poci¹g
i pewnoæ, ¿e ma zdolnoci telepatyczne, a pan wysy³a do niej wiadomoci.
Wiem o tym! By³a paranoiczk¹? Mia³a sk³onnoci do morderstwa?
Panie Ingram, powiedzia³em ju¿ za du¿o. Ona nie ¿yje, ale nie wolno
mi zdradzaæ tajemnicy lekarskiej.
Ale ja nie wierzê, ¿e Sam nie ¿yje.
S³ucham?
Jeli umar³a w czwartek w nocy, to jak mog³a dzwoniæ w pi¹tek?
Wyczu³em wahanie lekarza.
Panie Ingram, jest pan wzburzony. Nie wie pan, co mówi. Pomyli³ pan
dni.
Powtarzam panu, ¿e dzwoni³a w pi¹tek!
A ja powtarzam, ¿e umar³a w czwartek. Albo kto robi panu brzydkie
kawa³y, albo Lekarz prze³kn¹³ linê.
Albo? Zadr¿a³em. Czy mnie te¿ siê zdaje, ¿e s³yszê g³osy?
Panie Ingram, proszê siê nie denerwowaæ. Naprawdê co siê panu po-
myli³o.
Powoli od³o¿y³em s³uchawkê. Ba³em siê.
Jestem pewien, ¿e s³ysza³em jej g³os.
Tej nocy Sam znów zadzwoni³a. O trzeciej. Tym razem z Salt Lake City.
Kiedy poda³em s³uchawkê Jean, us³ysza³a tylko sygna³.
Ale przecie¿ s³ysza³a, ¿e ten przeklêty telefon dzwoni³!
Mo¿e to jakie spiêcie na linii. Chuck, tam naprawdê nikogo nie by³o.
A potem w pi¹tek. O trzeciej w nocy. Z Cheyenne w stanie Wyoming.
Zbli¿a³a siê. A przecie¿ nie mog³aby, gdyby nie ¿y³a.
Gazetka studencka na uczelni prenumeruje gazetki wszystkich innych
wa¿niejszych uniwersytetów. W poniedzia³ek pojechalimy z Jean i dzieæmi
do ich biura. Egzemplarz pi¹tkowego wydania gazetki z Berkeley ju¿ nad-
szed³. Zdesperowany, przeszuka³em wszystkie strony.
Jest!
Niewielki nekrolog zawiadamiaj¹cy o mierci pewnej studentki. Taktow-
nie nie podali przyczyny zgonu.
84
Czy teraz wierzysz, ¿e ona nie ¿yje? spyta³a Jean na parkingu.
Jeli tak, to wyt³umacz mi, dlaczego s³yszê jej g³os! Chyba oszala³em,
skoro s³yszê g³os trupa!
Masz poczucie winy, ¿e zabi³a siê przez ciebie. A przecie¿ tak nie jest.
Nie mog³e nic zrobiæ. Za ma³o ostatnio sypiasz. Twoja wyobrania bierze
górê nad wiadomoci¹.
Ty te¿ s³ysza³a dzwonek telefonu!
To prawda, nie umiem tego wyt³umaczyæ. Jeli aparat siê popsu³, ka-
¿emy go naprawiæ. ¯eby ciê uspokoiæ, zmienimy numer i zastrze¿emy go.
Poczu³em siê lepiej. Po kilku drinkach wreszcie usn¹³em.
Ale w poniedzia³ek w nocy telefon znów zadzwoni³. O trzeciej. Zerwa-
³em siê i poprosi³em Jean, ¿eby odebra³a. S³ysza³a tylko sygna³. Kiedy ja
wzi¹³em s³uchawkê, odezwa³ siê g³os Sam.
Ju¿ doje¿d¿am. Jestem w Omaha.
Ten numer jest zastrze¿ony!
Ale poda³e mi go. To twoja ¿ona kaza³a zmieniæ numer. Próbuje nam
przeszkodziæ. Po¿a³uje tego. Kochanie, nie mogê siê doczekaæ spotkania z tob¹.
Sam, musisz z tym skoñczyæ! krzykn¹³em na ca³y g³os. Jean odsunê-
³a siê. Rozmawia³em z doktorem Campbellem!
Nie odwa¿y³by siê zdradziæ tajemnicy lekarskiej.
Powiedzia³, ¿e pope³ni³a samobójstwo!
Nie mog³am ¿yæ bez ciebie. Wkrótce bêdziemy razem.
Moje krzyki zbudzi³y dzieci. Wpad³em w histeriê. Jean musia³a wezwaæ
karetkê. Dwóch sanitariuszy d³ugo musia³o mnie uspokajaæ.
Omaha znajduje siê o jeden dzieñ jazdy od Iowa, gdzie mieszkamy. We
wtorek Jean przyjecha³a odwiedziæ mnie w szpitalu.
Czujesz siê lepiej? spyta³a marszcz¹c brwi na widok krêpuj¹cych
mnie pasów.
Musisz mnie pos³uchaæ. Jeli chcesz, mo¿esz podejrzewaæ, ¿e zwario-
wa³em, ale na mi³y Bóg, zrób to, o co ciê proszê. Nie mogê tego dowieæ, ale
wiem, ¿e grozi ci niebezpieczeñstwo. Mnie te¿. Musisz zabraæ dzieci i wyje-
chaæ z miasta, ukryæ siê gdzie. Dzisiaj w nocy o trzeciej Sam dojedzie tutaj.
Jean popatrzy³a na mnie z litoci¹.
Obiecaj mi!
Skinê³a g³ow¹, widz¹c mój niepokój.
Mo¿e nie bêdzie próbowa³a dostaæ siê do domu mówi³em. Wydaje
siê, ¿e ona wie wszystko, wiêc mo¿e te¿ wiedzieæ, ¿e jestem w szpitalu i zja-
85
wiæ siê tu. Muszê uciekaæ. Nie jestem pewien, jak to zrobiê, ale kiedy wyj-
dziesz, znajdê jaki sposób, ¿eby pozbyæ siê tych pasów.
Jean przyjrza³a mi siê niespokojnie.
Chuck powiedzia³a zrezygnowanym tonem.
Zajrzê do domu. Jeli ciê tam zastanê, jeszcze bardziej siê zaniepokojê.
Dobrze, obiecujê wyjechaæ gdzie z Susan i Rebecc¹.
Kocham ciê.
Jean rozp³aka³a siê.
Nie bêdê wiedzia³a, gdzie jeste.
Jeli prze¿yjê, skontaktujê siê z tob¹.
Jak?
Przez uczelniê. Zostawiê wiadomoæ u sekretarki.
Jean pochyli³a siê ze ³zami w oczach, ¿eby mnie poca³owaæ. By³a pewna,
¿e postrada³em zmys³y.
Dotar³em do domu tu¿ po zapadniêciu zmroku. Jean spe³ni³a obietnicê
i wyjecha³a z córkami. Wsiad³em do mojego sportowego wozu i ruszy³em
w stronê autostrady.
Jestem w hotelu w Chicago. Sam zadzwoni³a z Iowa. S³ysza³a mój g³os.
Powiedzia³em jej, gdzie jestem. By³a dotkniêta i rozgniewana.
Powiedz, dlaczego przede mn¹ uciekasz.
Opuci³em Chicago w rodku nocy i jecha³em, dopóki starczy³o mi si³.
Zameldowa³em siê w tym hotelu o pierwszej. Johnstown w Pensylwanii. Nie
mogê zasn¹æ. Mam okropne przeczucia. Wczoraj w nocy Sam powtórzy³a:
Wkrótce siê spotkamy. W szufladzie znalaz³em tê papeteriê.
Bo¿e, ju¿ trzecia. Modlê siê, ¿eby jeszcze choæ raz zobaczyæ wschód s³oñca.
Dochodzi czwarta. Sam nie zadzwoni³a. Nie mogê uwierzyæ, ¿e uda³o mi
siê od niej uciec. Nie spuszczam oka z telefonu.
Minê³a czwarta. Jezu Chryste, dzwoni telefon.
Wreszcie wszystko poj¹³em. Sam zabi³a siê o pierwszej w nocy. W Io-
wa by³a wtedy trzecia. Ale ja jestem teraz w Pensylwanii, na wschodzie.
86
W innej strefie czasowej. Pierwsza w Kalifornii to tutaj czwarta, nie trze-
cia, jak w Iowa.
Teraz.
Telefon nie przestaje dzwoniæ. Dopiero teraz zauwa¿am, ¿e ten hotel
wygl¹da jak dom.
A dzwonek?
Bo¿e, to nie telefon.
To dzwonek do drzwi.
87
Burza
Jak wspomnia³em w notce do Lecz za plecami , w p³askich, otwartych prze-
strzeniach rodkowego Zachodu jest co, co wywo³uje zarówno lêk, jak i podziw.
Mieszkaj¹c w Pensylwanii myla³em, ¿e wiem, co to burza. Ale najgorsze wybryki
tamtejszej przyrody nie da³y mi wyobra¿enia o okropnoci burzy w Iowa. Jedna
z postaci w przedstawionym tu opowiadaniu zauwa¿a, ¿e burza w Iowa mo¿e sza-
leæ do wysokoci dziesiêciu kilometrów. Kiedy meteorolodzy zapowiadaj¹ tutaj
burzê, trzeba siê mieæ na bacznoci. Niebo zielenieje, wiatr wieje z prêdkoci¹ stu
piêædziesiêciu kilometrów na godzinê. A wiêc trzeba uwa¿aæ. Pewnego razu latem
piorun trafi³ w mój dom trzy razy. O trzeciej nad ranem, le¿¹c w ³ó¿ku i s³ucha-
j¹c, jak grzmot wstrz¹sa drzwiami, postanowi³em napisaæ o tym opowiadanie.
Burza ukaza³a siê w zbiorze The Years Best Fantasy Stories (Najlepsze opo-
wiadania fantastyczne roku) w tysi¹c dziewiêæset osiemdziesi¹tym czwartym.
G
ail pierwsza to spostrzeg³a. Zjawi³a siê na parkingu, gdzie razem z na-
szym synem Jeffem pakowalimy baga¿e do przyczepy. Jeff w³aciwie
tylko nadzorowa³ moj¹ pracê. Jak na dziesiêciolatka przysta³o, z podniece-
niem w g³osie udziela³ mi dobrych rad, gdzie umieciæ walizkê, a gdzie ple-
cak. Umiechn¹³em siê do jego br¹zowej jak orzech, piegowatej buzi i wy-
blak³ych od s³oñca w³osów i powiedzia³em, ¿e w ¿aden sposób bym sobie
bez niego nie poradzi³.
By³ wtorek drugiego sierpnia, godzina ósma rano, ale mimo tak wczesnej
pory termometr za oknem motelu wskazywa³ trzydzieci stopni. Wilgotnoæ
powietrza wprost zapiera³a dech. Po niewielkim wysi³ku, jakim by³o ³adowa-
nie baga¿u, mia³em kompletnie przepocon¹ koszulê i d¿insy; zacz¹³em ¿a³o-
waæ, ¿e nie w³o¿y³em szortów. S³oñce na wschodzie p³onê³o biel¹ na tle kre-
88
dowoniebieskiego nieba. Dzi klimatyzacja w naszej przyczepie nie bêdzie
luksusem, lecz koniecznoci¹.
liskimi od potu d³oñmi zatrzasn¹³em klapê baga¿nika. Jeff skin¹³ g³o-
w¹, zadowolony z mojej pracy, i wyszczerzy³ zêby w umiechu, spogl¹daj¹c
w stronê parku. Odwróci³em siê. Gail zesz³a z po¿ó³k³ej trawy i jej sanda³y
od razu zag³êbi³y siê w miêkkim od gor¹ca asfalcie parkingu.
Wszystko gotowe? spyta³a.
G³adkie bia³e szorty i b³êkitny top podkrela³y jej opaleniznê. By³a szczu-
p³a, gibka i w ogóle cudowna. Nie wiem, jak jej siê to udawa³o, ale upa³ zdawa³
siê nie robiæ na niej najmniejszego wra¿enia. Jej miêkkie w³osy lni³y jak z³oto,
a subtelny makija¿ sprawia³, ¿e gor¹ce powietrze nie dokucza³o a¿ tak bardzo.
Gotowe odpar³em. To zas³uga Jeffa.
Jeff umiechn¹³ siê dumnie.
Zap³aci³am rachunek i odda³am klucz oznajmi³a Gail. Mo¿emy
ruszaæ. Tylko
Co?
Te chmury powiedzia³a wskazuj¹c nad moim ramieniem.
Odwróci³em siê.
I mimo woli zmarszczy³em brwi. Niebo na wschodzie olepia³o biel¹,
a na zachodzie zawis³a nad horyzontem poszarpana linia czarnych jak smo³a
chmur, które przesuwa³y siê leniwie, toczy³y jak kamienie. Pojedyncza b³y-
skawica wystrzeli³a w dó³; g³uchy grzmot powoli przetoczy³ siê nad ziemi¹.
Sk¹d siê wziê³y te chmury, do licha ciê¿kiego? spyta³em. Nie by³o
ich tam, kiedy zaczyna³em pakowaæ baga¿e.
Gail patrzy³a na zachód, mru¿¹c oczy.
Mylisz, ¿e powinnimy poczekaæ, a¿ przejdzie?
Burza jest daleko odpar³em wzruszaj¹c ramionami.
Ale szybko siê zbli¿a powiedzia³a Gail zagryzaj¹c wargê. Nie wy-
gl¹da to dobrze.
Jeff z³apa³ mnie za rêkê. Spojrza³em na jego zaniepokojon¹ twarz.
To tylko burza, synku.
Ale Jeff martwi³ siê zupe³nie czym innym. Niesprawiedliwie go oceni-
³em.
Jedmy do domu. Nie chcê tu czekaæ. Têskniê za przyjació³mi. Jed-
my, proszê.
Skin¹³em g³ow¹.
Jestem po twojej stronie. Przeg³osowalimy ciê, Gail. Ale jeli naprawdê
siê boisz
Nie Gail odetchnê³a g³êboko i potrz¹snê³a g³ow¹. G³uptas ze
mnie. To przez ten grzmot. Burze trochê mnie przera¿aj¹.
Delikatnie potarga³a czuprynê Jeffa.
89
Ale nie ka¿ê wam czekaæ ze wzglêdu na mnie. Zreszt¹ ja te¿ stêskni-
³am siê za domem.
Spêdzilimy dwa piêkne tygodnie w Kolorado ³owi¹c ryby i zwiedza-
j¹c opuszczone miasteczka. Fantastyczne wakacje. Ale teraz chcielimy ju¿
wracaæ z tak¹ sam¹ ochot¹, z jak¹ wyje¿d¿alimy. Wczoraj wieczorem za-
trzymalimy siê tutaj, w North Platte, ma³ym, spokojnym miasteczku przy
autostradzie numer osiemdziesi¹t, w rodku Nebraski. A dzi liczylimy
na to, ¿e przed zapadniêciem zmroku uda nam siê dotrzeæ jeszcze do domu
w Iowa.
Ruszajmy wiêc powiedzia³em. To pewnie lokalna burza. Uciek-
niemy jej. Nie spadnie na nas ani kropla deszczu.
Gail spróbowa³a siê umiechn¹æ.
Miejmy nadziejê.
Jeff nuci³ sobie pod nosem, wsiadaj¹c do przyczepy. Wjecha³em na auto-
stradê kieruj¹c siê na wschód i ustawi³em automatyczn¹ kontrolê prêdkoci
na osiemdziesi¹t kilometrów. Poranne s³oñce p³onê³o nad horyzontem. Opu-
ci³em klapki, w³¹czy³em klimatyzacjê i radio. Zapowiadali gor¹cy dzieñ z lek-
k¹ mgie³k¹.
S³ysza³a? spyta³em. Anie s³owem nie wspomnia³ o burzy. Nie ma
siê czym martwiæ. To niegrone chmury.
Myli³em siê jednak. Co jaki czas zerka³em we wsteczne lusterko. Chmury
ciemnia³y i gêstnia³y, doganiaj¹c nas powoli. S³oñce nie przestawa³o paliæ
wciekle. Jeff ociera³ spocon¹ twarz. Ustawi³em klimatyzacjê w pozycji pu-
stynia, ale i to nie pomaga³o.
Jeff, siêgnij do lodówki i wyjmij dla wszystkich colê.
Umiechn¹³ siê. Dopiero teraz uwiadomi³em sobie, ¿e bêdzie musia³ siê
odwróciæ, ¿eby otworzyæ pojemnik z ty³u.
O rety mrukn¹³ zdumiony.
Co siê sta³o? Gail odwróci³a g³owê, zanim zd¹¿y³em j¹ powstrzy-
maæ. O Bo¿e, te chmury.
Mo¿na by³o odnieæ wra¿enie, ¿e to noc nas ciga. Strzeli³a b³yskawica,
hukn¹³ grom.
Jeszcze nas nie dopêdzi³y powiedzia³em g³ono. Jeli chcecie, mogê
spróbowaæ je zgubiæ.
Zrób co.
Wy³¹czy³em ogranicznik prêdkoci i przyspieszy³em do dziewiêædziesiê-
ciu, potem do stu. Od ci¹g³ego patrzenia w gor¹c¹ biel nieba przed nami
bola³a mnie g³owa. Za³o¿y³em okulary.
90
Ale niepotrzebnie. Chmury dogoni³y nas znienacka. Niebo poczernia³o.
Jechalimy w ca³kowitej ciemnoci.
Jedziemy sto kilometrów na godzinê, ale chmury s¹ szybsze.
To prawie huragan stwierdzi³a Gail. Ale w Nebrasce? Niemo¿liwe.
Bojê siê powiedzia³ Jeff.
Nie on jeden. B³yskawica przeciê³a ciemnoæ z lewej i z prawej strony,
olepiaj¹c mnie na chwilê. Grzmot wstrz¹sn¹³ samochodem. Nagle powie-
trze przybra³o dziwny brudnozielonkawy kolor, jak podczas tornada.
Znajd jakie miejsce i zatrzymaj siê! krzyknê³a Gail.
Ale nie by³o gdzie. Przejechalimy ju¿ zjazd do nastêpnego miasteczka
o nazwie Kearny. Rozgl¹da³em siê za miejscem do parkowania, ale na znaku
przeczyta³em, ¿e od najbli¿szego przystanku dzieli nas czterdzieci piêæ kilo-
metrów. Nie mog³em tak po prostu zjechaæ na pobocze autostrady. W takiej
ciemnoci kierowca jad¹cy z ty³u móg³by nas nie zauwa¿yæ i wszystkich za-
biæ. Nie mia³em wyboru, musia³em jechaæ dalej.
Przynajmniej nie pada rzuci³em.
I w³anie w tej chwili chmury pêk³y. Nie by³o ¿adnej wstêpnej m¿awki:
olbrzymie krople wody zaczê³y waliæ w nas niczym pociski.
Nic nie widzê!
Nastawi³em wycieraczki na maksymaln¹ prêdkoæ. Zaczê³y lataæ we
wciek³ym rytmie. Pochyli³em siê, ¿eby widzieæ drogê przez fale wody lej¹ce
siê po szybie.
Jecha³em za szybko. Kiedy nacisn¹³em hamulec, przyczep¹ zarzuci³o. Wpa-
dlimy w polizg. Na chwilê zapar³o mi dech w piersi. Ale opony odzyska³y przy-
czepnoæ; poczu³em leciutki wstrz¹s i samochód znów zacz¹³ mnie s³uchaæ.
Zwolni³em do szeædziesiêciu kilometrów na godzinê, ale deszcz wali³
w szybê z tak¹ si³¹, ¿e nadal nic nie widzia³em.
Zapnijcie mocno pasy poleci³em.
Nie zauwa¿y³em zatoczki, która mia³a byæ po czterdziestu piêciu kilome-
trach, ale na szczêcie b³ysnê³o akurat wtedy, gdy mijalimy znak informuj¹-
cy o zjedzie do nastêpnego miasteczka. Nazywa³o siê Grand Island. Dr¿¹-
cymi z napiêcia rêkami skrêci³em kierownicê. Po przeciwnej stronie drogi
widzielimy budynek motelu Best Western, ca³y spowity ca³unem deszczu.
¯³obi¹c bruzdê w potokach wody na parkingu wjechalimy pod zadaszenie
ko³o motelu. Rêce zesztywnia³y mi od ciskania kierownicy. Bola³y mnie
ramiona, oczy zapuch³y.
Gail i Jeff wyskoczyli z samochodu i pêdem rzucili siê do motelu. Ja
musia³em jeszcze zaparkowaæ wóz. Zamkn¹³em drzwi i mimo ¿e pêdzi³em
ile si³, do budynku dotar³em kompletnie przemoczony.
91
Grupka ludzi sta³a w holu i wpatrywa³a siê w pociemnia³e niebo: dwaj
urzêdnicy, dwie kelnerki i sprz¹taczka. Otrz¹sn¹³em siê.
Proszê skorzystaæ z rêcznika zaproponowa³a sprz¹taczka zdejmuj¹c
jeden z wózka.
Podziêkowa³em i wytar³em ociekaj¹c¹ wod¹ twarz i w³osy.
Widzielicie jaki wypadek? spyta³a jedna z kelnerek.
Ocieraj¹c szyjê rêcznikiem, potrz¹sn¹³em g³ow¹.
Przy takiej nag³ej burzy nie obejdzie siê bez wypadków powiedzia³a
kelnerka, jakby mi nie dowierzaj¹c.
Zdziwi³o mnie, ¿e mówi³a o nag³ej burzy.
To znaczy, ¿e tutaj dopiero siê zaczê³a?
Chudy urzêdnik zbli¿y³ siê do okna.
Nied³ugo przed pañstwa przyjazdem. Mo¿e minutê. Wyjrza³em przez
szybê i zobaczy³em jasne niebo. Schyli³em siê, ¿eby zawi¹zaæ sznurowad³o,
a kiedy siê wyprostowa³em, by³o ciemno jak w nocy. Nie mam pojêcia, dla-
czego te chmury zjawi³y siê tak prêdko, i nigdy jeszcze nie widzia³em, ¿eby
deszcz zacz¹³ padaæ tak nagle i tak mocno.
A¿ zadr¿a³em ze zdumienia.
Chwileczkê Przecie¿ burza dopad³a nas niedaleko Kearny. Jedzie-
my w niej ju¿ od godziny.
Widocznie posuwalicie siê na jej skraju zauwa¿y³ urzêdnik, który
nie móg³ oderwaæ oczu od siej¹cego spustoszenie ¿ywio³u. Ona wêdrowa³a
za wami.
Mokra koszula przywar³a mi do skóry, ale dreszcz zimna, który poczu-
³em, siêga³ g³êbiej.
Wygl¹da na to, ¿e przybywa nam klientów powiedzia³ drugi urzêd-
nik wskazuj¹c za okno.
I rzeczywicie, kolejne samochody przedziera³y siê przez rw¹cy strumieñ
wody na parkingu.
Tak, bêdziemy mieli pe³ne rêce roboty doda³ pierwszy. Zapali³ wia-
t³o na zewn¹trz, ale nie rozproszy³o ponurego mroku.
Wiatr wy³ wciekle.
Rozejrza³em siê po holu; dopiero teraz zauwa¿y³em, ¿e nie ma tam Gail
i Jeffa.
Gdzie moja ¿ona i syn?
S¹ w restauracji odpowiedzia³a kelnerka z uspokajaj¹cym umie-
chem. Proszê przejæ pod tym ³ukiem. Zamówili dla pana gor¹c¹, mocn¹
kawê.
Tego mi w³anie trzeba. Dziêkujê.
Zlani wod¹ podró¿ni stanêli w drzwiach.
92
Czekalimy godzinê. Kawa by³a rzeczywicie gor¹ca, ale nie rozgrza³a
mnie. Moje przemoczone do ostatniej nitki ubranie przylepi³o siê do ch³od-
nego siedzenia z chromu i plastiku. Klimatyzacja szumia³a cicho. Ch³ód prze-
nika³ mnie a¿ do szpiku koci. Kichn¹³em.
Musisz siê przebraæ w suche rzeczy powiedzia³a Gail bo inaczej
z³apiesz zapalenie p³uc.
Mia³em nadziejê, ¿e burza siê uspokoi i bêdê móg³ pójæ do samochodu
po ubranie. Ale gromy nadal przetacza³y siê nad nami. Nie mog³em czekaæ.
Od ci¹g³ego dr¿enia dostawa³em skurczy miêni.
Przyniosê walizkê powiedzia³em wstaj¹c.
Uwa¿aj na siebie, tato. Jeff patrzy³ na mnie zatroskanym wzrokiem.
Pochyli³em siê nad nim z umiechem i poca³owa³em.
Obiecujê, synku.
Przy drzwiach restauracji podesz³a do mnie kelnerka, z któr¹ wczeniej
rozmawia³em.
Powiedzieæ panu dowcip?
Nie mia³em ochoty na ¿arty, ale skin¹³em uprzejmie g³ow¹.
Synoptyk z lokalnego radia nic nie wie o burzy oznajmi³a ze mie-
chem. Mówi, ¿e jest gor¹co, a niebo czyste.
Potrz¹sn¹³em g³ow¹.
Nie wie, ¿e pada deszcz. Instrumenty, wykresy i radar wskazuj¹ wiet-
n¹ pogodê, a jemu nie przysz³o do têpego ³ba, ¿eby wyjrzeæ za okno. Pada
jeszcze bardziej, jeli to w ogóle mo¿liwe.
Rozemia³a siê ponownie.
A najmieszniejsze jest to, ¿e ten têpak to mój m¹¿.
Zawtórowa³em, ¿eby jej sprawiæ przyjemnoæ, i wszed³em do holu.
Zrobi³o siê tam t³oczno. Coraz to nowi przemoczeni podró¿ni wpadali do
rodka, kln¹c pogodê. Ogl¹dali swoje mokre ubrania, podchodzili do recep-
cji motelu i pytali o wolne pokoje.
Przecisn¹³em siê obok i zatrzyma³em przed szklanymi drzwiami. Na ze-
wn¹trz szala³a najdziksza ulewa, jak¹ w ¿yciu widzia³em. Wichura zag³usza-
³a podniesione g³osy ludzi.
Siêgn¹³em do drzwi.
Zawaha³em siê. Nie chcia³em wychodziæ.
Kocisty urzêdnik wyrós³ nagle ko³o mnie jak spod ziemi.
Nie wiem, czy to pana zainteresuje powiedzia³.
Zmarszczy³em czo³o. Nie wiedzia³em, o co mu chodzi.
Wynajmujemy pokoje tak szybko, ¿e nied³ugo zabraknie wyjani³.
Ale powinno byæ sprawiedliwie. Pañstwo przyjechali pierwsi. Zostawi³em
jeden pokój na wszelki wypadek.
Dziêkujê, ale my nied³ugo wyje¿d¿amy.
93
Niech siê pan lepiej rozejrzy.
Piorun rozpo³owi³ drzewo. Drzwi zadr¿a³y od huku.
K¹piel w paruj¹cej wodzie, pomyla³em. Skwiercz¹cy stek. Ciep³e koce,
moje ubranie na suszarce.
Namyli³em siê. Bierzemy ten pokój.
Gromy wstrz¹sa³y budynkiem przez ca³¹ noc. B³yskawice przedziera³y
siê przez zaci¹gniête zas³ony. Spa³em niespokojnie, budz¹c siê co jaki czas
z bólem g³owy. O szóstej rano nadal pada³o.
G³os synoptyka w radiu, ledwie s³yszalny z powodu trzasków, zdradza³
zdziwienie. Stwierdzi³, ¿e miasteczko Grand Island prze¿ywa najgorsz¹ bu-
rzê w swojej historii. Ulice zosta³y zalane, kana³y ciekowe zablokowane,
a woda wlewa siê do piwnic. Og³oszono stan klêski ¿ywio³owej, straty id¹
w miliony dolarów. Jednak specjalici nie umiej¹ wyt³umaczyæ przyczyny
burzy. Front atmosferyczny jest niewielki i stoi nieruchomo. Pó³ kilometra
od Grand Island na pó³noc, po³udnie, wschód i zachód niebo pozostaje
bezchmurne.
Tej wiadomoci mi brakowa³o. Ubralimy siê szybko i zeszlimy, ¿eby
co zjeæ. Wymeldowalimy siê zaraz po siódmej.
Chc¹ pañstwo wyjechaæ w taki deszcz? spyta³ recepcjonista potrz¹-
saj¹c g³ow¹. Taktownie nie doda³: Chyba oszalelicie.
Proszê pos³uchaæ radia odpar³em. Pó³ kilometra st¹d niebo jest czyste.
Zostalibymy, gdyby nie Gail. Ba³a siê burzy. Nie mog³a znieæ ci¹g³ych
b³yskawic i grzmotów.
Zabierz mnie st¹d prosi³a.
Wiêc pojechalimy.
Z ledwoci¹ dotarlimy do autostrady. Samochód ugrz¹z³ w wodzie a¿
po osie. Rozdzielacz by³ wilgotny. Omal nie wykoñczy³em akumulatora, nim
wreszcie silnik zapali³. Hamulce te¿ zamok³y. Zawiod³y, gdy wje¿d¿a³em na
lokaln¹ drogê. Skrêcaj¹c w drogê dojazdow¹ do autostrady, wpad³em w po-
lizg i ledwo uda³o mi siê wymin¹æ porzucon¹ na zakrêcie ciê¿arówkê. Przy
cofaniu o ma³o nie wpad³em do rowu. W koñcu dotar³em do autostrady i za-
raz przyspieszy³em do trzydziestu kilometrów.
Jeff obserwowa³ to wszystko z twarz¹ bia³¹ jak papier. Kupi³em mu kilka
komiksów, ale by³ zbyt przestraszony, ¿eby je czytaæ.
Patrz na licznik powiedzia³em. Jeszcze pó³ kilometra i wydosta-
niemy siê z tego kot³a.
Razem liczylimy dziesi¹te czêci kilometra.
Raz, dwa, trzy
Burza tymczasem przybiera³a na sile. Robi³o siê coraz ciemniej.
94
Cztery, piêæ, szeæ
Liczby stanê³y mi w gardle jak kawa³ki pêkniêtej szklanki.
Tato, przejechalimy ju¿ pó³ kilometra, a deszcz nie przesta³ padaæ.
Jeszcze kawa³ek.
Ale deszcz nie przesta³ padaæ, wprost przeciwnie pada³ jeszcze bar-
dziej. Musielimy siê zatrzymaæ w Lincoln. Nazajutrz burza trwa³a nadal.
Jechalimy do Omaha. W normalnych warunkach dotarlibymy z Kolorado
do Iowa City w ci¹gu dwóch dni, bez wiêkszego wysi³ku.
Lecz ta podró¿ wlok³a siê przez siedem potwornie mêcz¹cych dni. Mu-
sielimy zatrzymaæ siê w Omaha i Des Moines, i w wielu innych miastecz-
kach, których nazw nigdy nie s³ysza³em. Kiedy w koñcu dotarlimy do domu,
bylimy tak zmêczeni i przera¿eni, ¿e zostawilimy baga¿e w samochodzie
i ostatkiem si³ dowleklimy siê z gara¿u prosto do ³ó¿ek.
Deszcz dudni³ o szyby, bêbni³ w dach. Nie mog³em zasn¹æ. Wyjrzawszy
przez okno, zobaczy³em wodospad p³yn¹cy z krawêdzi dachu. Piorun trafi³
w s³up elektryczny. Opad³em na kolana i powtarza³em wszystkie znane mo-
dlitwy, a póniej modli³em siê w³asnymi s³owami.
Rano naprawili liniê. Telefon dzia³a³. Gail zadzwoni³a do kole¿anki i za-
da³a jej jedno pytanie. Patrzy³em, jak otwiera szeroko oczy, s³uchaj¹c odpo-
wiedzi. Dziêki, mruknê³a niewyranie i od³o¿y³a s³uchawkê.
Tutaj nie pada³o powiedzia³a. Burza zaczê³a siê wczoraj o ósmej.
W³anie wtedy przyjechalimy. Bo¿e, co siê dzieje?
To zbieg okolicznoci odpar³a Gail marszcz¹c czo³o. Czo³o burzy
przesuwa³o siê w stronê, w któr¹ jechalimy, a my próbowalimy przed ni¹
uciec. Niechc¹cy pod¹¿alimy za burz¹.
Lodówka by³a pusta. Powiedzia³em Gail, ¿e pojadê kupiæ co do jedze-
nia i ostrzeg³em Jeffa, ¿eby nie wychodzi³ z domu.
Tato, chcê siê zobaczyæ z kolegami.
Poogl¹daj telewizjê. Nie wychod, póki deszcz nie przestanie padaæ.
On w ogóle nie przestanie.
Znieruchomia³em.
Dlaczego tak mylisz?
Dzisiaj na pewno nie przestanie. Niebo jest zbyt ciemne. Za mocno pada.
Skin¹³em g³ow¹, uspokojony.
A wiêc zadzwoñ do kolegów. Ale nie wychod.
Otworzy³em drzwi gara¿u i spojrza³em na lej¹ce siê z nieba strumienie
wody. Od omiu dni nie widzia³em s³oñca. Wilgoæ, zdawa³o siê, przywar³a
do cia³a na zawsze. Poryw wiatru uderzy³ mnie z boku.
Wyjecha³em z gara¿u i poch³on¹³ mnie deszcz.
95
Gail nie posiada³a siê z radoci, kiedy wróci³em.
Na czterdzieci minut przesta³o padaæ zawo³a³a z umiechem.
Nie tam, gdzie ja by³em.
Do najbli¿szego supermarketu by³o pó³ kilometra. Mimo parasola i p³asz-
cza przemok³em, zanim dotar³em do automatycznych drzwi budynku. Z led-
woci¹ chwytaj¹c powietrze, zmaga³em siê z parasolem. Mrukn¹³em co do
sprzedawcy o cholernym deszczu, który pada i pada bez koñca.
Nie rozumia³, co mam na myli.
Zaczê³o padaæ przed minut¹.
Przeszed³ mnie dreszcz, ale nie od ch³odu.
Gail wys³ucha³a mnie i poblad³a. Jej radoæ zmieni³a siê w niedowierza-
nie i strach.
Burza zaczê³a siê znowu, jak tylko wróci³e.
Drgn¹³em. Torba wysunê³a mi siê z d³oni. Nie zwracaj¹c uwagi na puszki
i pude³ka na pod³odze, podbieg³em do radia i nastawi³em stacjê nadaj¹c¹
prognozê pogody. Spiker wydawa³ siê równie zdumiony jak tamten w Ne-
brasce.
I mówi³ s³owo w s³owo to samo. Meteorolodzy nie umiej¹ wyt³umaczyæ
zmian pogody. Front atmosferyczny jest znikomy i nie przemieszcza siê. Pó³
kilometra st¹d niebo jest czyste. Jednak miasto Iowa City prze¿ywa najgor-
sz¹ burzê w swojej historii. Ulice w centrum zosta³y
Wy³¹czy³em radio.
Myli k³êbi³y mi siê w g³owie. Powiedzia³em Gail, ¿e pojadê na uczelniê
sprawdziæ, czy dosta³em jakie listy elektroniczne. Nie taki jednak by³ mój
zamiar. Mia³em nadziejê, ¿e Gail siê nie domyli.
Otworzy³a usta, ¿eby co powiedzieæ, gdy Jeff wpad³ niespodziewanie
do kuchni.
Tato, podwieziesz mnie do Freddiego?
Nie mia³em sumienia mu odmawiaæ.
Parking uniwersytetu ton¹³ w wodzie, ale nie by³o ¿adnej ka³u¿y. Miesz-
kam o kilometr stamt¹d. Wszed³em do budynku anglistyki i zada³em sekre-
tarce pytanie, na które zna³em odpowied.
Nie, panie Price. Przez ca³y ranek by³a ³adna pogoda. Deszcz przed
chwil¹ zacz¹³ padaæ.
Z gabinetu zadzwoni³em do domu.
Przesta³o padaæ powiedzia³a Gail. Nie uwierzy³by, jakie piêkne
jest tutaj niebo, czyste i b³êkitne.
Wyjrza³em przez okno. By³o tak ponuro i ciemno, ¿e ledwie widzia³em
pianê na spienionej rzece.
Strach wlizn¹³ siê do moich trzewi jak w¹¿ i zaatakowa³.
96
Zawsze by³o tak samo: gdziekolwiek siê ruszy³em, burza pod¹¿a³a za
mn¹. Kiedy wyje¿d¿a³em z miasta, burza robi³a to samo. Dziewiêæ dni, po-
tem dziesiêæ, jedenacie, dwanacie. Woda zala³a nasz¹ piwnicê, tak samo
jak piwnice wszystkich innych domów w dzielnicy. Ulice zaczê³y siê zapa-
daæ, po skarpach schodzi³y lawiny b³ota. Dachówki odpada³y, przecieka³y
dachy, studzienki kanalizacyjne pêka³y. Piorun uderza³ w s³up tak czêsto, ¿e
¿ywnoæ popsu³a siê w lodówce. Zapalilimy wiece. Moglimy gotowaæ tyl-
ko dlatego, ¿e nasza kuchenka jest na gaz. Og³oszono stan klêski ¿ywio³owej,
tak jak w Grand Island, ale szkody by³y tak wielkie, ¿e nie da³o siê ich osza-
cowaæ.
Najwiêkszy ból sprawia³o mi patrzenie, co siê dzieje z Gail i Jeffem. Od
ci¹g³ej wilgoci i ch³odu byli wiecznie przeziêbieni. Ja te¿ kicha³em i poci¹-
ga³em nosem, ale nie przejmowa³em siê sob¹. Gail coraz bardziej upada³a na
duchu. Oczy jej pociemnia³y, straci³a wszelk¹ energiê. Wk³ada³a coraz wiê-
cej swetrów i pociera³a zdrêtwia³e ramiona.
Jeff k³ad³ siê spaæ znacznie wczeniej ni¿ zwykle i póniej wstawa³.
Schud³, a pod jego oczami utworzy³y siê ciemne krêgi.
Do tego drêczy³y go senne koszmary. W nocy, gdy uderza³ piorun, budzi³y
nas jego krzyki. Znów nie by³o pr¹du. Z latarkami bieglimy do jego pokoju.
Zbud siê, Jeff! To tylko sen!
Indianin! wo³a³ Jeff tr¹c zaczerwienione oczy.
Gail podskoczy³a, gdy uderzy³ nastêpny piorun.
Jaki Indianin? spyta³em.
Ostrzega³ ciê.
Synku, nie rozumiem, o czym mówisz
W Kolorado wtr¹ci³a Gail. Przerazi³em siê, widz¹c g³êbokie cienie
na jej policzkach. Ten indiañski tancerz.
Masz na myli czarownika?
Po drodze zatrzymalimy siê w jakim pustynnym miasteczku, ¿eby za-
tankowaæ paliwo. Przy szosie grupka turystów otacza³a indiañski kramik z pa-
ciorkami, bêbenkami i pasami. Zbli¿y³em siê bez przekonania. Indianin ubrany
w wytart¹, przybrudzon¹ bluzê i spodnie, wygl¹daj¹cy co najmniej na sto lat,
nuci³ jakie niezrozumia³e s³owa, tañcz¹c wokó³ kamiennego krêgu na pia-
sku.
Co tu siê dzieje? zwróci³em siê do jakiej kobiety z aparatem foto-
graficznym.
To zaklinacz deszczu. Tañczy, ¿eby sprowadziæ deszcz i przerwaæ suszê.
Kopn¹³em czubkiem buta w tward¹ ziemiê i zerkn¹³em w bezchmurne
niebo. Bola³a mnie g³owa od gor¹ca i d³ugiej, mêcz¹cej jazdy. Widzia³em ju¿
niejeden taki pokaz w wykonaniu Indian zdzieraj¹cych skórê z turystów za
przedmioty, które nie mia³y nic wspólnego z indiañsk¹ tradycj¹. Kiepski tur-
97
kus, niskiej próby srebro. Ci ludzie odwrócili siê od swojego dziedzictwa
i sprzedawali siê jak prostytutki.
Nie obchodzi³o mnie, jak bardzo nas nienawidz¹ za to, co im zrobilimy.
Denerwowa³o mnie tylko, ¿e pokazuj¹c niewzruszone twarze, kpi¹ z naszej
naiwnoci.
Opary whisky unosi³y siê od niezdarnie pl¹saj¹cego starca.
Czy on potrafi sprowadziæ deszcz? spyta³ Jeff.
Nie, tylko udaje wyjani³em. Patrz, jak turyci wrzucaj¹ pieni¹dze
do tej niby autentycznej indiañskiej misy, któr¹ pewnie kupi³ w Sears.
Turyci obserwuj¹cy Indianina us³yszeli mnie. Gdy odwrócili siê do nie-
go z powrotem, w ich oczach ukaza³a siê podejrzliwoæ.
Starzec przerwa³ pokaz.
Udaje? spyta³ mierz¹c mnie wzrokiem.
Odezwa³em siê zbyt g³ono. Nie chcia³em przerywaæ pokazu. Przepraszam.
Tê misê zrobi³em sam.
Oczywicie.
Skoczy³ w nasz¹ stronê. Woñ whisky przybra³a na sile.
Nie wierzysz, ¿e mogê sprowadziæ deszcz?
Nie obchodzi mnie, czy pan robi g³upców z turystów, ale mój syn po-
winien znaæ prawdê.
Przekonaæ ciê?
Powiedzia³em przepraszam.
Biali zawsze powtarzali to s³owo.
Gail zbli¿y³a siê i rozejrza³a niepewnie. Zak³opotana, poci¹gnê³a mnie
za rêkaw koszuli.
Zbiornik zatankowany. Jedmy.
Cofn¹³em siê.
Jeszcze zobaczysz deszcz! Bêdziesz b³aga³, ¿eby przesta³ padaæ!
krzykn¹³ starzec.
Rozz³oci³em siê, gdy ujrza³em przera¿on¹ twarz Jeffa.
Zamknij siê! Przestraszy³e mojego syna!
On w¹tpi, czy potrafiê sprowadziæ deszcz? Tylko patrz w niebo! Tañ-
czê teraz dla ciebie! Przypomnisz sobie o mnie, gdy uderzy grom!
Wsiedlimy do samochodu.
To wariat, nie przejmuj siê nim. Od upa³u pokrêci³o siê staremu w g³owie.
No dobrze, grozi³ mi. I co z tego? spyta³em. Gail, chyba nie wie-
rzysz, ¿e to on sprowadzi³ burzê. Za pomoc¹ tañca? Pomyl, przecie¿ to nie-
mo¿liwe.
A wiêc wyt³umacz mi, co siê dzieje?
7 Czarny wieczór
98
Stu fachowców od pogody g³owi³o siê nad tym na pró¿no. Sk¹d ja
mam wiedzieæ?
Ta burza jest jako z tob¹ zwi¹zana. Nigdy ciê nie opuszcza.
To tylko
Chcia³em powiedzieæ zbieg okolicznoci, ale s³owa uwiêz³y mi w gar-
dle. Przyjrza³em siê twarzom Gail i Jeffa i zrozumia³em, ¿e obwiniaj¹ mnie
za to, co siê sta³o. Oboje byli przeciwko mnie.
Tato, czy mo¿esz powstrzymaæ ten deszcz? spyta³ Jeff b³agalnym
tonem.
Rozp³aka³em siê.
Wydzia³ meteorologii sk³ada³ siê z profesora, jego wspó³pracownika i asy-
stenta. Pozna³em profesora na przyjêciu kilka lat temu. Czasami grywalimy
razem w tenisa i chodzilimy na lunch. Zna³em jego godziny urzêdowania
i ruszy³em w burzê, aby siê z nim zobaczyæ.
Kiedy dojecha³em do uniwersytetu, na parkingu znów zaczê³a wzbieraæ
woda. Przedar³em siê przez deszcz i otrz¹sn¹³em p³aszcz w holu budynku.
Profesor oczekiwa³ mnie, bo wczeniej zadzwoni³em.
Mia³ czterdzieci piêæ lat, by³ piegowaty i prawie ³ysy. Dziêki wielu prze-
granym meczom wiedzia³em, ¿e utrzymuje doskona³¹ kondycjê.
Deszcz znów siê rozpada³ zauwa¿y³ krêc¹c z niesmakiem g³ow¹.
Nadal nie znacie przyczyny powstania burzy?
Podobno jestem fachowcem, ale mogê zgadywaæ równie dobrze jak
ty. Jeli tak dalej pójdzie, wezmê siê za wró¿enie z fusów.
Mo¿e istnieje jaki przes¹d Chcia³em powiedzieæ wyjanienie,
ale nie mog³em siê przemóc.
S³ucham? Profesor pochyli³ siê w moj¹ stronê.
Potar³em skroñ.
Co wywo³uje burze?
Wzruszy³ ramionami.
Zderzenie dwóch frontów atmosferycznych, z których jeden jest gor¹-
cy i wilgotny, a drugi ch³odny i suchy. Wpadaj¹ na siebie z takim impetem,
¿e dochodzi do wybuchu. B³yskawice i pioruny to eksplozja, a deszcz to opad.
A w przypadku tej burzy?
No w³anie. Nie ma dwóch frontów. Ale nawet gdyby by³y, burza prze-
suwa³aby siê dziêki pró¿ni, która tworzy siê z powodu wiatru. A ta burza stoi
w miejscu. Przesuwa siê o pó³ kilometra, a potem wraca. Zmusza nas do zre-
widowania wszystkich pogl¹dów.
Nie wiem, jak zacz¹æ, ale I opowiedzia³em mu. Wszystko.
Zmarszczy³ brwi.
99
Wierzysz w to?
Nie jestem pewien. Moja ¿ona i syn wierz¹. Czy to mo¿liwe?
Profesor przesun¹³ papiery na biurku i nala³ dwa kubki kawy. Przestra-
szy³em siê, ¿e zaraz zabierze siê za uk³adanie ksi¹¿ek na pó³kach.
Czy to jest mo¿liwe? powtórzy³em.
Jeli powiesz to jeszcze raz, zaprzeczê.
Czy to jakie szaleñstwo?
W latach szeædziesi¹tych, podczas pisania pracy wybra³em siê do
Meksyku. Górskie doliny maj¹ tak dziwne uk³ady atmosferyczne, ¿e do-
skonale nadaj¹ siê na temat rozprawy naukowej. W jednym miejscu pada
tak mocno, ¿e zalewa ca³¹ wioskê, a w s¹siedniej wiosce, o piêtnacie kilo-
metrów dalej, nie spada ani kropla. W wiosce, gdzie prowadzi³em badania,
co siê popsu³o. Zwykle pada³o tam czêsto, ale wtedy nie by³o deszczu od
siedmiu lat. Ca³y opad skupi³ siê na s¹siedniej wsi, gdzie zazwyczaj bywa³o
sucho. I w ¿aden sposób nie umia³em tego wyt³umaczyæ. Bóg mi wiad-
kiem, ¿e siê stara³em. Ludzie musieli opuciæ domy i przeprowadziæ siê
tam, gdzie pada³ deszcz. W siódmym roku stracili wszelk¹ nadziejê, ¿e po-
goda wróci do normy, ale chcieli mieszkaæ w swojej wiosce, wiêc wezwali
nadzwyczajn¹ pomoc. Zaklinacza pogody. Podawa³ siê za potomka Majów.
Pewnego dnia zjawi³ siê i przemierzy³ wioskê wzd³u¿ i wszerz, modl¹c siê
do wszystkich stron wiata. Porodku wioski, na przeciêciu ulic, u³o¿y³ kr¹g
z kamieni. W³o¿y³ rytualne szaty i zacz¹³ tañczyæ. Nastêpnego dnia spad³
deszcz i pogoda wróci³a do normy. Powiedzia³em sobie, ¿e mia³ szczêcie,
¿e w jaki sposób odczyta³ znaki natury i zacz¹³ tañczyæ, gdy mia³ ju¿ pew-
noæ, ¿e spadnie deszcz. Ale widzia³em te pêdz¹ce chmury i nie wygl¹da³y
one zwyczajnie. Odesz³y dopiero wtedy, gdy nape³ni³y siê strumienie i stud-
nie. Zbieg okolicznoci? Jaki rodzaj wiedzy? Kto mo¿e odpowiedzieæ na
to pytanie? Ogarnia mnie niepokój, ilekroæ przypomnê sobie, co wydarzy³o
siê w tamtej dolinie.
A wiêc Indianin, którego spotka³em, móg³ sprowadziæ tê burzê?
Kto wie? Jestem naukowcem, wierzê w fakty. Ale czasem, gdy nie
umiemy czego wyt³umaczyæ, zbywamy to jednym s³owem: przes¹d.
Ale czy burza mo¿e wêdrowaæ za jedn¹ osob¹?
Wierzysz, ¿e mo¿e?
Tak w³anie jest!
Przyjrza³ mi siê uwa¿nie.
S³ysza³e kiedy o superburzy?
Potrz¹sn¹³em g³ow¹.
W pewnych okolicznociach kilka burz mo¿e wspi¹æ siê na siebie.
Czasami osi¹gaj¹ nawet dziesiêæ kilometrów wysokoci.
S³ysza³em bicie swojego serca.
100
Ale ta burza ju¿ ma dziesiêæ kilometrów. Niebawem zacznie zrywaæ
domy z fundamentów. Zrówna wszystko z ziemi¹. To co takiego jak stacjo-
narne tornado szerokoci pó³ kilometra.
A wiêc jeli mam racjê, jeli ten starzec chce mnie ukaraæ, nie mogê
uciec. Jeli ¿ona i syn zostan¹ przy mnie, te¿ bêd¹ musieli zgin¹æ.
Zak³adaj¹c, ¿e mamy racjê. Muszê jednak zaznaczyæ, ¿e nie ma ¿ad-
nych naukowych powodów potwierdzaj¹cych twoj¹ teoriê.
Wydaje mi siê, ¿e oszala³em.
Nale¿y wykluczyæ to, co prawdopodobne, a nastêpnie to, co mo¿liwe.
To, co zostaje, musi t³umaczyæ fakty. Jeli Gail i Jeff nie opuszcz¹ mnie, umr¹.
Ale nie mog³em znieæ roz³¹ki z nimi.
Wiedzia³em, co muszê zrobiæ. Dotar³em do domu. Jeff trz¹s³ siê w go-
r¹czce. Gail kaszla³a, oskar¿aj¹c mnie wzrokiem.
Sprzeciwili siê, gdy oznajmi³em im swoj¹ decyzjê, ale w koñcu musieli
siê zgodziæ.
Jeli to jest prawda mówi³em to po moim wyjedzie burza ustanie
i znów zobaczycie s³oñce.
A ty? Co bêdzie z tob¹?
Módlcie siê.
Pojecha³em autostrad¹ na zachód. Burza pod¹¿a³a za mn¹.
Iowa, Nebraska. Trzy tygodnie przedziera³em siê we wciek³ej ulewie do
Kolorado. Jazda przez spowite deszczem góry by³a istnym szaleñstwem.
W koñcu dotar³em do pustynnego miasteczka. Odnalaz³em przydro¿ny kra-
mik.
Ale nie by³o tam ani ladu paciorków i wiecide³ek. Strugi deszczu za-
mienia³y py³ w b³oto, a ja cz³apa³em w tej mazi, wypytuj¹c o zaklinacza po-
gody.
Zachorowa³ powiedzia³ sklepikarz.
Gdzie jest?
Sk¹d mam wiedzieæ? Niech pan popyta w rezerwacie.
Dwadziecia kilometrów w¹sk¹, krêt¹, b³otnist¹ drog¹. Ska³y by³y tak
gor¹ce, ¿e a¿ parowa³y w deszczu. Samochód zelizn¹³ siê i opar³ na podwo-
ziu. Towarzyszy³y mi b³yskawice i huk piorunów, gdy bieg³em przed siebie,
krzycz¹c na ca³y g³os. Zatrzyma³em siê przed najwiêkszym budynkiem w re-
zerwacie. By³ w¹ski i d³ugi, ca³y z kamienia. Uderzy³em w drzwi. Otworzy³
mi mê¿czyzna w mundurze agenta rz¹dowego.
Opowiedzia³em mu o tym, co siê sta³o.
101
Zmarszczy³ podejrzliwie brwi. Odwróci³ siê i powiedzia³ co do siedz¹-
cych tam Indian w ich jêzyku. Odpowiedzieli mu.
Skin¹³ g³ow¹.
Widaæ bardzo go pan potrzebuje zwróci³ siê do mnie skoro przyje-
cha³ pan w tak¹ burzê. Zd¹¿y³ pan w ostatniej chwili. Starzec umiera.
Indianin le¿a³ bez ruchu na ³ó¿ku w szpitalu rezerwatu. Wygl¹da³ jak
objedzona z ziaren kolba kukurydzy. Otworzy³ powoli oczy. Rozpozna³ mnie.
Teraz ci wierzê powiedzia³em. Proszê, powstrzymaj deszcz.
Starzec oddycha³ ciê¿ko.
Moja ¿ona i syn wierz¹ w twoje s³owa. To niesprawiedliwe, ¿eby oni
te¿ cierpieli. Proszê ciê. Nie powinienem by³ mówiæ tego, co wtedy powie-
dzia³em. Przepraszam. Powstrzymaj deszcz.
Indianin poruszy³ siê.
Upad³em na kolana i poca³owa³em go w rêkê. Rozp³aka³em siê.
Wiem, ¿e nie zas³ugujê, ale b³agam ciê. Dosta³em nauczkê. Powstrzy-
maj deszcz.
Zaklinacz przyjrza³ mi siê i powoli lekko skin¹³ g³ow¹. Lekarz próbo-
wa³ zatrzymaæ starca, ale jego si³y by³y nadzwyczajne. Wsta³ z ³ó¿ka i do-
wlók³ siê na rodek sali. Powoli, z widocznym bólem, zanuci³ i zacz¹³ tañ-
czyæ.
B³yskawice i grzmoty uderzy³y ze zdwojon¹ moc¹. Deszcz za³omota³
w szyby. Starzec zako³ysa³ siê szybciej. Burza jakby zwariowa³a. Wytê¿y³a
wszystkie si³y i ucich³a.
Zaklinacz upad³. Skoczy³em do niego i pomog³em lekarzowi zanieæ go
do ³ó¿ka.
O ma³o go pan nie zabi³ krzykn¹³ lekarz.
A wiêc on ¿yje?
Z pewnoci¹ nie dziêki panu.
Ja jednak wypowiedzia³em w³anie to s³owo: Dziêki. Kierowa³em je
do starego zaklinacza deszczu i do si³ niebios.
Wyszed³em ze szpitala. Widok s³oñca, niegdy tak powszedni, wzruszy³
mnie do ³ez.
Cztery dni póniej, ju¿ w Iowa, odebra³em telefon. Dzwoni³ agent rz¹do-
wy z rezerwatu. Zawiadomi³ mnie, ¿e starzec zmar³ tego dnia rano.
Odwróci³em siê do Gail i Jeffa. Choroba minê³a. Od tygodna wieci³o tu
s³oñce, wiêc ich skóra znów pokry³a siê opalenizn¹. Prawie zapomnieli, ¿e
koszmar omal nie zniszczy³ nas i naszej mi³oci. Nie wierzyli ju¿ w moc In-
dianina i twierdzili, ¿e deszcz i tak przesta³by padaæ, bez wzglêdu na to, co
bym zrobi³.
102
Ale oni nie byli w tamtym szpitalu, nie widzieli jego tañca. Nie rozumiej¹.
Od³o¿y³em s³uchawkê i prze³kn¹³em ³zy. Wyszed³em przed nasz dom na
wzgórzu i spojrza³em przepe³niony podziwem w cudowny b³êkit nieba.
Odwróci³em siê i omal nie straci³em równowagi.
Od zachodu nadci¹ga³a ciana ciemnych, gêstych chmur. Otoczy³ mnie
podmuch ch³odnego wiatru.
Dwunasty wrzenia. Temperatura wynosi³a dwadziecia piêæ stopni, ale
szybko spad³a do dziesiêciu, a potem do zera.
Deszcz min¹³. Zaklinacz zrobi³ to, o co go prosi³em. Ale nie wzi¹³em
pod uwagê jego poczucia humoru.
Powstrzyma³ deszcz, a jak¿e.
Ja jednak mia³em okropne przeczucie, ¿e nieg nigdy nie przestanie pa-
daæ.
103
Za te
i wszystkie inne grzechy
Jeli w zakoñczeniu poprzedniego opowiadania jest szczypta humoru, nie ma
go ani ladu w nastêpnej historii ze rodkowego Zachodu: ten utwór ma wstrz¹s-
n¹æ czytelnikiem. Opowiadanie zosta³o opublikowane w tysi¹c dziewiêæset osiem-
dziesi¹tym czwartym roku, ale jego zamys³ powsta³ jedenacie lat wczeniej. La-
tem tysi¹c dziewiêæset siedemdziesi¹tego trzeciego roku spêdzi³em trzydzieci piêæ
dni na obozie szko³y przetrwania Paula Petzoldta w górach Wind River w stanie
Wyoming. Podczas kursu æwiczylimy rozmaite umiejêtnoci: wspinaczkê, biwa-
kowanie bez zostawiania ladów, przeprawy przez dzikie strumienie, mieszkanie
w nie¿nych jaskiniach, zbieranie po¿ywienia etc. Pod koniec obozu odebrano nam
¿ywnoæ. Ka¿dy otrzyma³ kompas, mapê i mena¿kê. Pokazano nam miejsce na
mapie, oddalone o siedemdziesi¹t piêæ kilometrów, na kontynentalnym dziale wod-
nym; us³yszelimy, ¿e za trzy dni bêdzie tam na nas czekaæ ciê¿arówka. Co mamy
jeæ? Nic. Chodzi³o o to, ¿eby stworzyæ niebezpieczn¹ sytuacjê, podobn¹ do praw-
dziwej. Poszukiwanie ¿ywnoci rolinnej kosztuje wiêcej energii ni¿ dostarcza, wiêc
nale¿a³o to z góry wykluczyæ. Co innego po³ów ryb. Wolno nam by³o ³owiæ ryby
i zjadaæ, a ich miêso zawiera du¿o bia³ka. To jednak mia³a byæ ostatecznoæ. Ce-
lem æwiczenia by³o udowodnienie nam, ¿e mo¿na wytrzymaæ trzy dni bez jedze-
nia, w wyczerpuj¹cych warunkach i prawid³owo funkcjonowaæ.
S³ania³em siê na nogach i trochê krêci³o mi siê w g³owie, gdy w koñcu dotarli-
my do zakurzonej drogi, która by³a naszym celem, ale wytrzyma³bym jeszcze
dzieñ lub dwa, i niew¹tpliwie nabra³em pewnoci siebie w terenie. Po zakoñcze-
niu kursu ruszy³em autostrad¹ numer osiemdziesi¹t do Iowa, ale stary czterocy-
lindrowy porsche 912 zepsu³ siê. Na gor¹cej, równinnej wypustce Nebraski mu-
sia³em ruszyæ na prze³aj w poszukiwaniu mechanika. W³anie wtedy natrafi³em
104
na to niezwyk³e i przera¿aj¹ce miasteczko. Fabu³a opowiadania jest zmylona,
lecz miejsce akcji jak najbardziej rzeczywiste.
R
os³o tam drzewo, pamiêtam. Przysi¹g³bym, ¿e je rozpoznam, bo wygl¹-
da³o niezwyczajnie.
Sta³o po mojej lewej stronie, w pewnej odleg³oci od autostrady. Z po-
cz¹tku jawi³o mi siê jako plama w faluj¹cym od gor¹ca powietrzu, lecz w miarê
zbli¿ania jego szkieletowaty kszta³t rysowa³ siê coraz wyraniej. W³anie ten
dziwny, wyrazisty kszta³t w pierwszej chwili przyku³ moj¹ uwagê. W koñcu
by³ sierpieñ, a o tej porze roku drzewa nawet te nieliczne, które mo¿na zo-
baczyæ w Nebrasce maj¹ gêste listowie. To drzewo by³o nagie.
Martwe, pomyla³em. I co z tego? Nie ma powodu, ¿eby chmurzyæ czo-
³o. Ale w³anie wtedy to spostrzeg³em, i zdaje mi siê, ¿e podwiadomie zare-
agowa³em, nim dotar³o do mnie, co przypomina sylwetka drzewa.
Przypomina, to za ma³o powiedziane.
Poczu³em siê nieswojo. Drzewo wygl¹da³o jak olbrzymia menora, ¿y-
dowski wiecznik u¿ywany podczas obrzêdów religijnych. Osiem wiec w rzê-
dzie. Zamiast wiec stercza³y pionowo nagie ga³êzie. Dziwne mrowienie prze-
bieg³o mi po skórze. To tylko wybryk natury, pomyla³em, ale mimo woli
zada³em sobie pytanie, czy kto specjalnie ogo³oci³ drzewo, aby nadaæ mu
ten szczególny kszta³t, i w ten sposób je zabi³.
Przypadkowy czy nie, ten kszta³t nasuwa³ uderzaj¹ce skojarzenia: sym-
bol religijny z martwego drzewa, jakby znak b³ogos³awieñstwa rozpostarty
nad pustynn¹ zachodni¹ równin¹. Pomyla³em o Ja³owej Ziemi Eliota.
Przez ostatnie dwa tygodnie biwakowalimy z przyjació³mi ze szko³y
w górach Wind River w stanie Wyoming. £owilimy ryby, w³óczylimy siê,
wspinalimy na ska³y, ale wiêkszoæ czasu spêdzalimy siedz¹c przy ogni-
sku, gotuj¹c, popijaj¹c i wspominaj¹c stare czasy. Nasze spotkanie po latach,
tak d³ugo odk³adane, up³ynê³o zbyt szybko. Musielimy siê rozdzieliæ i ru-
szyæ w ró¿ne strony, z powrotem do ¿on i dzieci, miejsc pracy i obowi¹zków.
Dla mnie by³o to miasto Iowa City i uniwersytet. Têskni³em za rodzin¹, rzecz
jasna, ale przera¿a³a mnie myl, ¿e wkrótce rozpocznie siê rok akademicki,
znów trzeba bêdzie przygotowywaæ siê do zajêæ i sprawdzaæ prace studen-
tów pierwszego roku.
Strudzony jazd¹ (minê³o ju¿ osiem godzin od po¿egnalnego niadania),
oderwa³em wzrok od dziwacznego drzewa i dotar³o do mnie, ¿e jadê sto dwa-
dziecia na godzinê. Zwolnij, powiedzia³em do siebie, bo zarobisz mandat.
Albo siê zabijesz.
I w³anie wtedy w silniku co zaczê³o chrobotaæ. Je¿d¿ê przechodzo-
nym, czterocylindrowym porsche 912 z lat szeædziesi¹tych. Kupi³em wóz
tanio, bo wymaga³ sporo roboty przy karoserii; mimo powa¿nego wieku
105
auto chodzi³o zwykle jak zegarek. Nie wiedzia³em jednak, ¿e ganik trzeba
ustawiæ odpowiednio do rozrzedzonego górskiego powietrza, wiêc kiedy
wjecha³em w góry, silnik zacz¹³ siê krztusiæ, ganik siê zala³ i musia³em pê-
dziæ z ganic¹, ¿eby go ratowaæ. Zostawi³em wóz w Lander w Wyoming, gdzie
naprawili uszkodzenie, ale po powrocie, kiedy wsiad³em do samochodu,
wyczu³em, ¿e peda³ gazu nie reaguje tak jak dawniej. Przez ca³y dzieñ sil-
nik pracowa³ nieco g³oniej ni¿ zwykle, a teraz po prostu rycza³. Chryste
Panie, pomyla³em, po¿ar uszkodzi³ pewnie blok cylindrów. Nie odwa¿y-
³em siê jechaæ dalej. Kierownica skaka³a mi w rêkach. Zwolni³em do czter-
dziestu piêciu na godzinê. Silnik nadal wy³. Potrzebowa³em mechanika,
i to szybko.
Powiedzia³em wczeniej, ¿e sta³o siê to na wypustce stanu Nebraska.
Wyobracie sobie olbrzymi prostok¹t, od którego odciêto lewy dolny róg.
Lewy górny róg, który pozosta³, to w³anie wypustka s¹siaduj¹ca ze wschod-
ni¹ granic¹ stanu Wyoming. Nic, tylko szeroka, p³aska przestrzeñ poroniêta
ostr¹ traw¹ i sza³wi¹, z tocz¹cymi siê k³êbami ruchomych chwastów. To zie-
mia równie dzika jak sto lat temu, gdy zapuszczali siê tu pionierzy. Nie mar-
twi³bym siê tym, ¿e przyjdzie mi spêdziæ parê godzin wiêcej w Nebrasce.
Mniej wiêcej co trzydzieci kilometrów przeje¿d¿a siê przez jakie miastecz-
ko. Ale tutaj, w wypustce, nie widzia³em ¿adnego drogowskazu od d³u¿sze-
go czasu. Co prawda jadê czteropasmow¹ autostrad¹, ale ludzi tutaj tyle co
na ksiê¿ycu.
Dlatego kiedy zobaczy³em zjazd, nie namyla³em siê d³ugo. Dziêkuj¹c
temu z bogów, który siê nade mn¹ zlitowa³, z wysi³kiem przekrêci³em trzês¹-
c¹ siê kierownicê. Silnik ju¿ nie tylko wy³, ale charcza³ i klekota³, jak gdyby
odrywa³y siê od niego kawa³ki metalu. Nie widzia³em tu wprawdzie drogo-
wskazu do miasta, lecz by³em pewien, ¿e zjazd musi dok¹d prowadziæ. Do-
tar³em do znaku stopu przed skrzy¿owaniem asfaltowej szosy i rozejrza³em
siê w prawo i w lewo, ale nie zauwa¿y³em ¿adnych budynków. W któr¹ stro-
nê? spyta³em na g³os. Pod wp³ywem jakiego impulsu skrêci³em w lewo
i po chwili przejecha³em nad autostrad¹. Dopiero wtedy uwiadomi³em so-
bie, ¿e kierujê siê w stronê drzewa w kszta³cie menory.
Znów poczu³em dziwne mrowienie. Ale klekotanie silnika poch³onê³o
ca³kowicie moj¹ uwagê. Peda³ gazu dr¿a³ pod moj¹ stop¹. Samochód ledwie
wyci¹ga³ trzydzieci na godzinê. Musia³em kontrolowaæ oddech, gdy wyczu-
³em, ¿e przeje¿d¿am w pobli¿u drzewa.
Z lewej strony, jestem tego pewien. Nie by³em a¿ tak zaabsorbowany
awari¹, ¿eby siê pomyliæ. Drzewo ros³o po lewej stronie nie oznakowanej,
dwupasmowej szosy.
Jestem o tym przekonany. Wiem, ¿e siê nie mylê.
Jecha³em i jecha³em. Mój porsche sprawia³ wra¿enie, ¿e w ka¿dej chwili
mo¿e rozlecieæ siê na kawa³ki. Droga ci¹gnê³a siê w dal, jakby donik¹d. Te-
106
raz, gdy zostawi³em za sob¹ drzewo-menorê, nic nie zak³óca³o monotonnego
krajobrazu prerii. Ju¿ za chwilê wy³oni¹ siê jakie budynki. Jeszcze kilometr
albo dwa, jeli samochód tyle wytrzyma.
Wytrzyma³ kilometr, a potem jeszcze jeden, ale musia³em zwolniæ do
dwudziestu. cisnê³o mnie w ¿o³¹dku i dozna³em nieprzyjemnego wra¿enia,
¿e powinienem by³ skrêciæ w drug¹ stronê. Ale oddali³em siê ju¿ od skrzy¿o-
wania tak bardzo, ¿e nie pozosta³o mi nic innego, jak tylko jechaæ dalej. Poza
tym nie by³em pewien, czy samochód dowlecze siê do autostrady.
Gdy po raz pierwszy ujrza³em drzewo, zegarek na tablicy wskazywa³
prawie siedemnast¹. Skrzywi³em siê teraz widz¹c, ¿e dochodzi osiemnasta.
Chryste, jeszcze tylko parê godzin dnia; nawet jeli znajdê warsztat, to i tak
nie bêdzie czynny po osiemnastej. Opad³y mnie z³e przeczucia. Powinienem
by³ zostaæ na autostradzie. Gdyby samochód tam nawali³, móg³bym zatrzy-
maæ jakiego podró¿nego i poprosiæ o przys³anie kogo, kto by mnie odholo-
wa³. A têdy nie jecha³ ani jeden samochód. A wiêc nie doæ, ¿e przyjdzie mi
nocowaæ w zepsutym wozie na skraju drogi, to jeszcze bêdê musia³ pieszo
wracaæ jutro do autostrady. Zamierza³em jechaæ ca³¹ noc w nadziei, ¿e dotrê
do Iowa City jutro w po³udnie, ale jeli pech nie przestanie mnie przelado-
waæ, dojadê tam pojutrze albo jeszcze póniej. Bêdê musia³ znaleæ telefon,
¿eby uspokoiæ ¿onê, gdy nie zjawiê siê o wyznaczonym czasie. Muszê
I w³anie wtedy ujrza³em dom. By³ jeszcze daleko. Niewyrany prosto-
k¹tny kszta³t z metalowym dachem po³yskuj¹cym w promieniach nisko ju¿
wisz¹cego s³oñca. Zobaczy³em nastêpny budynek, i jeszcze jeden. I drzewa.
Dziêki Bogu, miasto. Bicie mojego serca dorówna³o prawie ³oskotowi silni-
ka. Mocniej cisn¹³em kierownicê. Przejecha³em obok wie¿y cinieñ i pustej
zagrody dla byd³a. Budynki nabra³y realnych kszta³tów: domy, parking, bar.
I stacja obs³ugi samochodów, przy której zahamowa³em; rêce dr¿a³y mi
jeszcze od wibracji kierownicy. Zgasi³em z ulg¹ silnik i przez chwilê rozko-
szowa³em siê cisz¹. Dwóch mê¿czyzn sta³o ko³o pompy ty³em do mnie. Pa-
miêtaj¹c o tym, ¿e jestem nie ogolony i spocony, powoli zbli¿y³em siê do
nich.
Byli zwróceni ty³em, wiêc od razu powinienem by³ siê domyliæ, ¿e co
jest nie tak. Robi³em tyle ha³asu zbli¿aj¹c siê i hamuj¹c, ¿e powinni siê od-
wróciæ, ¿eby zobaczyæ, ki diabe³.
Ale nie zrobili tego, a ja by³em zbyt wyczerpany, ¿eby ws³uchiwaæ siê
w g³os instynktu. Zbli¿y³em siê na sztywnych nogach.
Przepraszam powiedzia³em. Pewnie poznali panowie, ¿e mam k³o-
pot z samochodem. Czy jest tu jaki mechanik, który jeszcze pracuje?
¯aden siê nie odwróci³ ani nie odpowiedzia³.
Musieli mnie us³yszeæ, pomyla³em. Powtórzy³em jednak, tym razem g³o-
niej:
Szukam mechanika. Czy jest tu jaki?
107
Cisza.
Og³uchli, czy co? Obszed³em ich wiêc, ¿eby stan¹æ twarz¹ w twarz.
Jeszcze kiedy siê odwracali, ¿eby znów stan¹æ do mnie ty³em, otworzy³y
mi siê usta. Bo zd¹¿y³em zobaczyæ ich twarze. Bo¿e wiêty. Poczu³em siê
tak, jakby kto wbi³ mi w krêgos³up lodowat¹ ig³ê. Nigdy nie widzia³em trê-
dowatego, ale z przeczytanych lektur wnioskowa³em, ¿e nie wygl¹daj¹ a¿
tak brzydko. To s³owo nie oddaje tego, co zobaczy³em. Powiêkszone tarczy-
ce wybrzusza³y siê na ich gard³ach jak potworne jab³ka Adama. Szczêki i po-
liczki mieli wykrzywione, a na czo³ach olbrzymie guzy. Wargi i nozdrza by³y
zniekszta³cone. Ale najgorzej wygl¹da³a sama skóra: poszarza³a, jakby gni-
j¹ca i splenia³a, niczym w otwartej, ropiej¹cej ranie.
Omal siê nie zakrztusi³em. Gard³o cisnê³o mi siê tak, ¿e nie mog³em
z³apaæ tchu. Opanuj siê, powiedzia³em sobie. To przecie¿ nie ich wina. Nie
patrz z otwartymi ustami jak szeciolatek, który nigdy nie widzia³ zdeformo-
wanej twarzy. Pewnie dlatego nie chcieli na mnie patrzeæ. Bali siê odruchu
odrazy na ich widok.
Zwrócili siê twarz¹ do stacji, a ja nie zamierza³em okr¹¿aæ ich po raz
drugi. Powtórzy³em pytanie:
Gdzie jest mechanik?
Obaj jednoczenie podnieli ramiona i okropnie pokrêconymi palcami
wskazali w prawo, w stronê piaszczystej drogi wychodz¹cej poza miasto,
równoleg³ej do autostrady.
A niech to szlag, pomyla³em. Przykro mi, ¿e cierpicie, chcia³bym wam
pomóc, ale teraz sam potrzebujê pomocy, a wy po prostu zachowujecie siê
niegrzecznie.
Odszed³em. Zaczyna³a mnie boleæ g³owa, w gardle czu³em suchoæ. Ze-
garek pokazywa³ siódm¹ po po³udniu. S³oñce by³o coraz ni¿ej. Jeli szybko
nie znajdê mechanika
Po przeciwnej stronie na rogu zauwa¿y³em restauracjê. Mo¿e to za du¿e
s³owo, bo na pierwszy rzut oka lokal przywodzi³ na myl nie domyte ³y¿ki
i zat³uszczone talerze. Okna by³y brudne i zakurzone, szyldy Pepsi i Schiltza
wisia³y co najmniej od dziesiêciu lat. Na niekszta³tnym neonie widnia³ napis
BAR-B-CUE. Powinni skróciæ nazwê do BBC, co mo¿na by odczytaæ jak
Ból Brzucha i Czkawka.
Lepiej daj sobie spokój z kpinami, bo mo¿e jeszcze dzi wieczorem bê-
dziesz tam jad³, pomyla³em.
Teraz wydaje mi siê to niemal zabawne. To znaczy jedzenie. Mój Bo¿e,
nie wiem, jak d³ugo to jeszcze wytrzymam.
Przeszed³em wiêc na drug¹ stronê zakurzonej ulicy i otworzy³em trzesz-
cz¹ce drzwi, na których roi³o siê od much. W rodku siedzia³o piêciu konsu-
mentów.
Hej, czy kto mo¿e mi powiedzieæ
108
S³owa ugrzêz³y mi w gardle, zakrêci³o mi siê w g³owie. Tamci bowiem
odwrócili siê do mnie ty³em jak na umówiony znak Ich krêgos³upy i ra-
miona by³y pokrzywione w sposób, jakiego natura z pewnoci¹ nie przewi-
dzia³a. Zerkn¹³em w stronê kelnerki za barem, która te¿ siê odwróci³a. Ale
lustro, przeklête lustro Odbicie jej twarzy wygl¹da³o jak wynik potworne-
go eksperymentu genetycznego. Nie mia³a szczêki i zosta³o jej tylko jedno
oko. Zrobi³em krok do ty³u, pozwalaj¹c drzwiom zamkn¹æ siê ze skrzypie-
niem i trzaskiem, a w pamiêci zosta³ mi widok czy to mo¿liwe? dwóch
szpar, gdzie powinien byæ nos.
Powiem od razu: wszêdzie, gdzie skierowa³em kroki, trafia³em na mon-
stra. To miasto przypomina³o wszystkie horrory zebrane w jeden. Najpotwor-
niejsze makija¿e Lona Chaneya wydawa³y siê przy tym dzieciêc¹ mask¹ kar-
nawa³ow¹, a potwory z wyspy doktora Moreau mog³yby uchodziæ tutaj za
faworytów w konkursie piêknoci.
Jezu Chryste.
Ósma wieczór. Niebo na wschodzie poszarza³o, a na zachodzie zala³o siê
krwist¹ czerwieni¹. Czy¿bym postrada³ zmys³y? Miasto potworów, wszyscy
siê odwracaj¹, nikt siê nie odzywa, tylko pokazuje piaszczyst¹ drogê na
wschód.
Wgramoli³em siê do porschea i zaraz siê okaza³o, ¿e odpoczynek mu nie
pomóg³. Silnik rzêzi³ chyba jeszcze g³oniej. Na szczêcie samochód spe³ni³
moje mod³y i mimo wszystko ruszy³.
Mo¿e kilka kilometrów dalej jest inne miasteczko, mo¿e dlatego chcieli
mnie tam skierowaæ.
Wóz toczy³ siê z okropnym ³oskotem. Zapali³em wiat³a, mimo ¿e nie
widzia³em tu jak dot¹d ani jednego samochodu. Zapada³ zmierzch, wiêc uzna-
³em, ¿e nie zaszkodzi uwa¿aæ.
Przejecha³em pó³ kilometra i silnik znieruchomia³ na dobre. Mo¿liwe, ¿e
dojecha³em tam na jednym cylindrze. Us³ysza³em huk, potem trzy g³uche
uderzenia, potem nastêpny huk i znów trzy uderzenia. Z ka¿dym odg³osem
samochód posuwa³ siê odrobinê, ale w koñcu sapn¹³ i zatrzyma³ siê. Silnik
by³ straszliwie rozgrzany. Porsche nie ma ch³odnicy, ale da³bym g³owê, ¿e
us³ysza³em syczenie.
Tak wiêc utkn¹³em na pustkowiu, pó³ kilometra za miastem koszmarów.
Przed sob¹ nie widzia³em ¿adnych zabudowañ, autostrada za zosta³a Bóg
jeden wie gdzie.
Zbli¿a³a siê noc.
Na prerii.
Mówi³em ju¿, ¿e siê ba³em. Ale wtedy opad³a mnie wciek³oæ. Na face-
ta z Lander, który niby naprawi³ mi samochód, na moj¹ g³upotê, która kaza³a
mi zjechaæ z autostrady i na to, ¿e nie zdoby³em siê na mylenie w miastecz-
ku. Powinienem by³ kupiæ co do picia, jakie batoniki i chipsy, ¿eby nie
109
umrzeæ tutaj z g³odu. I piwo, a w³aciwie kartonik z szecioma puszkami. Co
mi szkodzi³o siê upiæ w tej sytuacji?
Z³y, wysiad³em z samochodu. Opar³em siê o b³otnik, zapali³em papiero-
sa i zacz¹³em kl¹æ. By³o wpó³ do dziewi¹tej, mrok gêstnia³. Co robiæ?
Próbujê sobie wmawiaæ, ¿e postêpowa³em logicznie. Przed dziewi¹t¹
podj¹³em decyzjê. Od miasteczka dzieli³ mnie tylko kilometr, czyli najwy¿ej
dziesiêæ minut marszu. Jeli ten parszywy bar jest jeszcze czynny, kupiê so-
bie piwo i chipsy. Nie obchodzi³ mnie wtedy odra¿aj¹cy wygl¹d tamtych lu-
dzi. Powiedzia³em sobie, ¿e nie spêdzê nocy na pustkowiu, s³uchaj¹c burcze-
nia ¿o³¹dka. Tego by³oby za wiele.
Poszed³em wiêc. Gdy dotar³em do rogatek, zapad³a noc. wiat³o w ba-
rze BAR-B-CUE pali³o siê, wiêc szczêcie nie opuci³o mnie ca³kowicie.
Tak pomyla³em, ale wiat³o zgas³o, kiedy siê zbli¿y³em. Tego mi tylko
brakowa³o.
Zrobi³o siê ca³kiem ciemno.
Nagle drzwi zaskrzypia³y, otwar³y siê i po chwili stanê³a w nich kelner-
ka. Widzia³em tylko jej bia³¹ sylwetkê. Zamknê³a drzwi. Ju¿ mia³em zapytaæ,
czy poda³aby mi co do jedzenia. Zak³ada³em, rzecz jasna, ¿e mnie nie wi-
dzia³a. Dlatego zaskoczy³o mnie, kiedy siê odwróci³a.
Zamruga³em powiekami. Jako pierwsza osoba w tym miasteczku, kobie-
ta odezwa³a siê do mnie. Jej g³os by³ cichy i wiszcz¹cy; s³owa zlewa³y siê,
jakby mia³a zajêcz¹ wargê lub rozszczepione podniebienie.
Zauwa¿y³am przez okno, ¿e pan wraca powiedzia³a.
Mo¿e mi siê zdawa³o, lecz jej g³os zabrzmia³ piewnie.
Jeszcze jedno. Stalimy naprzeciwko siebie, ale na ulicy nie by³o wiate³,
wiêc w ciemnoci nie widzia³em rysów jej twarzy. Po raz pierwszy od chwili,
kiedy dojecha³em do miasteczka, zdawa³o mi siê, ¿e prowadzê z kim nor-
maln¹ rozmowê. Nie by³o trudno udawaæ wystarczy³o tylko zapomnieæ
odbicie jej twarzy w lustrze.
Wzruszy³em ramionami i rozemia³em siê ponuro.
Samochód mi siê zepsu³ i utkn¹³em. Wskaza³em w stronê drogi, cho-
cia¿ wiedzia³em, ¿e kobieta nie zobaczy mojego gestu. Pomyla³em, ¿e zd¹¿ê
jeszcze kupiæ u pani co do jedzenia.
Odpowiedzia³a dopiero po chwili.
Przykro mi, ale w³aciciel zamkn¹³ lokal pó³ godziny temu. Zosta³am,
¿eby posprz¹taæ i przygotowaæ wszystko na jutro. Kuchenka jest ju¿ zimna.
Mo¿e chocia¿ piwo i jakie chipsy?
Nie mogê. W kasie nie ma pieniêdzy.
Nic nie szkodzi. Nie potrzebujê reszty.
Kelnerka ponownie zamilk³a.
Piwo i chipsy?
Tak, bardzo pani¹ proszê. Zaczyna³em nabieraæ nadziei.
110
Spêdzi pan noc w samochodzie?
Chyba, ¿e jest tu jaki hotel.
Nie ma. Potrzebuje pan dobrego posi³ku i miejsca do spania. Pewnie
jest pan bardzo zmêczony.
Zawiesi³a g³os. Pamiêtam, ¿e noc by³a bardzo cicha. Nawet wierszcze
nie cyka³y.
Mieszkam sama powiedzia³a. Jej g³os wyda³ mi siê jeszcze bardziej
piewny. Mo¿e pan siê przespaæ na kanapie w du¿ym pokoju. Zrobiê panu
stek.
Nie, dziêkujê. Przerazi³em siê na myl o tym, ¿e móg³bym znów zo-
baczyæ jej twarz.
Proszê siê nie baæ. Nie bêdê zapalaæ wiat³a.
Nie o to chodzi sk³ama³em. Nie chcia³bym pani sprawiaæ k³opotu.
¯aden k³opot. Chcê panu pomóc. Zawsze uwa¿a³am, ¿e trzeba sobie
nawzajem pomagaæ.
Odwróci³a siê i odesz³a. Pomyla³em o steku i kanapie. To chyba lepsze
ni¿ spanie ze skurczonymi nogami w samochodzie.
Ale ta jej twarz.
Mo¿e ona wie, co mylê, i boli j¹ to? Jak bym siê czu³, gdybym to ja mia³
zdeformowan¹ twarz i ludzie odwracaliby siê na mój widok? Ona powie-
dzia³a, ¿e trzeba sobie pomagaæ. Mo¿e i ja powinienem to zrozumieæ. Ruszy-
³em za ni¹. Poci¹ga³a mnie nie tyle perspektywa steku i snu na kanapie, co
chêæ okazania serca tej nieszczêsnej kobiecie.
Mieszka³a trzy przecznice dalej, na ulicy równie ciemnej jak ta, któr¹
zostawilimy za sob¹. Panowa³a absolutna cisza. To by³ najdziwniejszy spa-
cer w moim ¿yciu.
S¹dz¹c z zarysów, kelnerka mieszka³a w starym, piêtrowym wiktoriañ-
skim domu. Deski na ganku zaskrzypia³y, kiedy zbli¿ylimy siê do drzwi.
Spe³ni³a obietnicê i nie zapali³a wiat³a.
Pokój sto³owy jest tam, po lewej stronie powiedzia³a. Kanapa stoi
przy cianie naprzeciwko wejcia. Przygotujê stek.
Podziêkowa³em i poszed³em do pokoju, tak jak kaza³a. Kanapa by³a miêk-
ka i wygodna. Dopiero teraz, kiedy siê po³o¿y³em, dotar³o do mnie, jak bar-
dzo jestem zmêczony. S³ysza³em skwierczenie t³uszczu. Pewnie zapali³a wia-
t³o, ale nie widzia³em nawet odrobiny blasku, wiêc kuchnia musia³a byæ dale-
ko. Póniej dotar³a do mnie woñ sma¿onej wo³owiny i us³ysza³em kroki.
Powinnam by³a zapytaæ, czy lubi pan wypieczony, czy nie. Wiêkszoæ
klientów wybiera rednio wypieczony powiedzia³a. Jej g³os brzmia³ jak
zawodzenie wiatru w oddali.
wietnie. Przesta³em myleæ o tym, ¿e jest okropna. Umiera³em z g³odu.
Ostro¿nie postawi³a tacê ze stekiem, chlebem i mas³em. Poda³a te¿ sos
i piwo. Jad³em niezrêcznie, bo w ciemnoci, ale mimo to wyj¹tkowo szybko.
111
I ci¹gle by³o mi ma³o. Stek by³ wymienity. To za ma³o powiedziane: by³ taki,
¿e palce lizaæ, po prostu niewiarygodny.
Zebra³em resztkê sosu ostatnim kawa³kiem chleba, wsun¹³em do ust,
popi³em piwem i osun¹³em siê na kanapê. Wiedzia³em, ¿e to by³ najlepszy
posi³ek w moim ¿yciu.
Gospodyni siedzia³a na krzele po przeciwnej stronie pokoju. Milcza³a.
Stek by³ po prostu cudowny powiedzia³em. Nie wiem, jak mam
pani podziêkowaæ.
Ju¿ pan to zrobi³.
Nie rozumia³em, co chce przez to powiedzieæ. Mój ¿o³¹dek by³ przyjem-
nie pe³ny.
Jeszcze pan nie zapyta³.
Zmarszczy³em brwi.
O co? Nie rozumiem.
Rozumie pan. Jestem pewna, ¿e umiera pan z ciekawoci. Tak jak wszy-
scy.
To znaczy kto?
Dlaczego ludzie w tym miecie s¹ tak potwornie zdeformowani.
Zmrozi³o mnie. Prawdê mówi¹c, drêczy³o mnie to pytanie. Miasteczko
by³o dziwne, a zw³aszcza jego mieszkañcy, wiêc z trudem powstrzymywa-
³em ciekawoæ. Ta kobieta okaza³a mi jednak tyle dobroci, ¿e nie chcia³em
nawi¹zywaæ do jej choroby. Od razu stanê³o mi przed oczami jej odbicie
w lustrze. Dziura po podbródku, jedno oko. Szpary w miejscu, gdzie powi-
nien byæ nos. Jedna wielka ropiej¹ca rana.
O ma³o nie zwymiotowa³em. I to nie tylko na wspomnienie tego widoku.
Co siê dzia³o w moim ¿o³¹dku. Gotowa³o siê w nim i przewraca³o. Puch³,
jak gdyby k³êbi³o siê w nim tysi¹c maleñkich szerszeni.
Grzechy powiedzia³a.
Poruszy³em siê niepewnie.
Dawno temu, w redniowieczu, pewni mnisi wêdrowali od wioski do
wioski. Nie spowiadali jednak, tylko odprawiali obrzêd, aby oczyciæ dusze
wieniaków. Ka¿dy mieszkaniec wioski przynosi³ co do jedzenia i stawia³
na stole przed mnichem. Kiedy stos ¿ywnoci osi¹ga³ odpowiednie rozmiary,
mnich wypowiada³ w³aciwe s³owa i wszystkie grzechy mieszkañców wsi
przenosi³y siê na jedzenie.
Prze³kn¹³em gorzk¹ linê.
Wtedy mnich zjada³ posi³ek. Opycha³ siê ich grzechami.
W g³osie kelnerki by³o tyle nienawici, ¿e mia³em ochotê uciec.
Mieszkañcy wioski wiedzieli, ¿e mnich skazuje siê na potêpienie, aby
ocaliæ ich dusze. Dawali mu za to pieni¹dze. Byli oczywicie tacy, którzy
twierdzili, ¿e on jest oszustem, który na¿era siê do syta i jeszcze wy³udza
pieni¹dze. Ale mylili siê.
112
Us³ysza³em, jak kobieta wstaje.
Poniewa¿ ich grzechy niszczy³y cia³o mnicha. Skrêca³y je i deformo-
wa³y, próbuj¹c siê wydostaæ.
Co majstrowa³a w rogu pokoju. Znieruchomia³em, s³ysz¹c drapanie.
Nie tylko mnisi po¿erali grzechy wiernych ci¹gnê³a. Robi³y to te¿
kobiety. Ale w jaki sposób po¿eracz grzechów mia³ siê ich pozbyæ i zrzuciæ
z siebie brzydotê? Ka¿¹c je zjeæ komu innemu.
Oszala³a pani powiedzia³em. Wychodzê.
Jeszcze nie teraz.
Drapanie by³o pocieraniem zapa³ki. Zobaczy³em maleñki p³omieñ. Ból
skrêca³ mi ¿o³¹dek.
Miasto pe³ne po¿eraczy grzechów, potworów odepchniêtych przez
wiat, których widoku nikt nie mo¿e znieæ oprócz nich samych. Cierpi¹cych
z mi³osierdzia za miliony uwolnionych od grzechów.
Zapali³a wieczkê. W pokoju zrobi³o siê widno. Zobaczy³em jej twarz
i znów otworzy³em usta, ale tym razem z innego powodu. By³a piêkna, olnie-
waj¹co piêkna. Jej skóra b³yszcza³a zmys³owo.
Zdawa³a siê falowaæ, pulsowaæ
O Bo¿e, nie. Pani dosypa³a czego do jedzenia
Powiedzia³am ci.
Doæ tych g³upstw. Próbowa³em wstaæ, ale nogi ugiê³y siê pode mn¹.
Moje cia³o zdawa³o siê rosn¹æ, zwijaæ i skrêcaæ. Wszystko wydawa³o siê znie-
kszta³cone, jak gdyby zewsz¹d otoczy³y mnie krzywe zwierciad³a. Co to
by³o? LSD? Meskalina? Mam halucynacje.
Ka¿de kolejne s³owo wypowiada³em g³oniej, a mimo to zdawa³o siê nik-
n¹æ w oddali jak szept.
Wzdrygn¹³em siê, gdy zobaczy³em, ¿e zbli¿a siê do mnie. Piêknia³a z ka¿-
dym krokiem.
Tak d³ugo by³am odra¿aj¹ca Ju¿ od tak dawna nikt mnie nie po¿¹-
da³
wiat zakrêci³ mi siê przed oczami. Rozerwa³a kostium, ukazuj¹c nagie
piersi Jej cia³o by³o takie
Mimo potwornego bólu brzucha, mimo oszo³omienia zmys³ów, pragn¹-
³em jej. Jeszcze nigdy nie po¿¹da³em nikogo z tak¹ si³¹.
Namiêtnoæ Potê¿na, zniewalaj¹ca, nie koñcz¹ca siê namiêtnoæ. Po-
toczylimy siê na tacê, zrzucaj¹c szklankê i talerz, nó¿ i widelec. Lampa roz-
trzaska³a siê o pod³ogê. Jêkn¹³em, kiedy moje nagie plecy trafi³y na ostr¹
krawêd sto³u. Nie z bólu. Z rozkoszy.
I nim eksplodowa³em jak gdyby z samego dna duszy, jakby w zamian za
oddanie mi swoich grzechów pragnê³a czego ode mnie, poczu³em, ¿e poci¹-
ga mnie ku sobie w dó³, ni¿ej, coraz ni¿ej.
Zjedz mnie, po¿ryj mnie! b³aga³a.
113
Straci³em przytomnoæ. Policjanci z drogówki w Nebrasce twierdz¹, ¿e
znaleli mnie nagiego na rodku autostrady numer osiemdziesi¹t o drugiej po
po³udniu, dwa dni póniej. Mówi¹, ¿e by³em spalony s³oñcem. Nie wiem, nie
pamiêtam. Przypominam sobie, ¿e ockn¹³em siê w szpitalu w Iowa City.
Na oddziale psychiatrycznym, jak siê potem okaza³o.
Lekarze k³ami¹. Mówi¹, ¿e nie wygl¹dam okropnie. Wiêc dlaczego
zabrali st¹d wszystkie lustra? Czemu pielêgniarki wzdrygaj¹ siê, kiedy
przychodz¹ mnie karmiæ? Wydaje im siê, ¿e s¹ tacy m¹drzy. Mimo grubej
siatki z drutu za oknem, w nocy widzê swoje odbicie w szybie. Nie mam
podbródka, zosta³o mi tylko jedno oko. Zamiast nosa mam dwie ropiej¹ce
szpary. Zosta³em ukarany. Teraz rozumiem. Noszê na sobie ca³e z³o tego
wiata.
By³em katolikiem, ale ju¿ nie chodzê do kocio³a. Podczas przygotowa-
nia do pierwszej spowiedzi zakonnice nauczy³y mnie s³ów, które trzeba wy-
powiedzieæ przed konfesjona³em: Pob³ogos³aw mnie, Bo¿e, bo zgrzeszy-
³em. Ostatni raz by³em u spowiedzi Wtedy podawa³em datê ostatniej spo-
wiedzi, wyznawa³em grzechy, a na koniec mówi³em: ¯a³ujê ze te i wszystkie
inne grzechy, które pope³ni³em. Naprawdê ¿a³ujê. Ale nie pope³ni³em ich.
To nie s¹ moje grzechy.
¯ona i dzieci przychodz¹ mnie odwiedzaæ. Nie wychodzê do nich. Nie
móg³bym znieæ odrazy w ich oczach.
W jaki sposób grzesznik mo¿e siê uwolniæ od grzechów? spyta³a.
Przekazuj¹c je innym, rzecz jasna. Pod postaci¹ jedzenia?
Od kilku tygodni wiem ju¿, co muszê zrobiæ. Trzeba udawaæ spokój i cze-
kaæ na swoj¹ szansê. Mam nadziejê, ¿e nie zrani³em stra¿nika zbyt mocno.
Stara³em siê nie uderzaæ go z ca³ej si³y. Ale jego g³owa wyda³a okropny
dwiêk, kiedy stukn¹³em ni¹ o cianê.
By³em bardzo sprytny. Ukrad³em trzy samochody i ¿adnym nie jecha³em
d³ugo, ¿eby policjanci z drogówki nie wpadli na mój trop. Powrót zabra³ mi
dwa dni.
Dlatego to drzewo jest takie wa¿ne. Ono wska¿e mi drogê. Pamiêtacie
przecie¿, ¿e na zjedzie z autostrady nie by³o drogowskazu. Tylko drzewo
mo¿e mi pomóc tam trafiæ.
Ale to dziwne. O tak, znalaz³em drzewo w kszta³cie menory. W¹tpiê, czy
jest gdzie drugie takie. Ale przysi¹g³bym, ¿e mia³o osiem ga³êzi i by³o ca³-
kiem nagie.
A teraz ma dziewiêæ.
I rosn¹ na nich licie.
Panie Bo¿e, dopomó¿. Ratuj mnie.
Przyciskam peda³ gazu do koñca i pêdzê dwupasmow¹ szos¹, która zda-
je siê nie mieæ koñca, tak jak wtedy. Drêcz¹ mnie w¹tpliwoci. Staram siê nie
spogl¹daæ w lusterko, a mimo to wyjê na myl o swojej twarzy.
8 Czarny wieczór
114
W oddali widzê b³ysk na metalowym dachu. Zbli¿am siê. Znalaz³em mia-
steczko. Jest dok³adnie takie samo. Wie¿a cinieñ, zagroda dla byd³a (ale
teraz ju¿ nie pusta). Stacja obs³ugi samochodów, BAR-B-CUE.
Nie rozumiem. Wszyscy wygl¹daj¹ normalnie. ¯adnych powiêkszonych
tarczyc, garbów, poskrêcanych koñczyn, ropiej¹cych ran. Patrz¹ na mnie. Nie
mogê znieæ odrazy w ich oczach.
Znalaz³em jej dom. Czekam.
W szpitalu lekarze mówili, ¿e mam halucynacje. Zgodzili siê, ¿e moje
podejrzenie mog³o byæ s³uszne, ¿e dosypano mi czego do jedzenia i skutki
zatrucia siê utrwali³y. Dlatego wydaje mi siê, ¿e moja twarz jest zdeformowa-
na i nie pamiêtam, co siê sta³o podczas podró¿y. Chcia³bym w to wierzyæ.
Chcia³bym wierzyæ, ¿e oszala³em. Wszystko by³oby lepsze od prawdy.
Ale ja wiem, jak by³o. Ona to zrobi³a. Nakarmi³a mnie swoimi grzecha-
mi. Odp³acê siê. Zmuszê j¹, ¿eby wziê³a je z powrotem.
Piszê to w jej pokoju, zerkaj¹c od czasu do czasu przez okno. Chcê, ¿eby
ludzie wiedzieli, gdyby co mi siê sta³o. ¯eby zrozumieli. To nie by³a moja
wina.
Ona zjawi siê niebawem. Przyjdzie, a wtedy
S³yszê trzaniêcie drzwi auta. Kto wysiada. To du¿y samochód.
S³odki Jezu, nareszcie. Ale tam jest wiêcej osób.
Dwoje. Kobieta i mê¿czyzna.
A kobieta nie jest t¹, na któr¹ czekam.
Co siê sta³o? Czy¿by siê wyprowadzi³a?
Wejd¹ tutaj. Znajd¹ mnie.
No to co? Nie mogê tego d³u¿ej znieæ. Muszê oddaæ komu grzechy.
Muszê
Znalaz³em nó¿ w kuchni. Ale nie znam s³ów. Nie wiem, jak przenieæ
moje grzechy na jedzenie.
Pamiêtam ostatnie s³owa, jakie do mnie powiedzia³a. Wiem, jak to zro-
biæ. Trzeba u¿yæ no¿a i widelca. Zmusiæ ich do tego
Niech mnie po¿r¹.
115
Czarne na bia³ym
i ca³e czerwone
Trzy nastêpne opowiadania zosta³y napisane jako cykl i opublikowane ra-
zem w tysi¹c dziewiêæset osiemdziesi¹tym pi¹tym roku w ramach serii Night
Visions (Nocne wizje). Ich w¹tkiem przewodnim jest ambicja i ciemna strona
sukcesu. Ka¿de traktuje o jakim zawodzie lub zajêciu, a bohaterem pierwszego
jest roznosiciel gazet. Darzê je szczególnym przywi¹zaniem, poniewa¿ kiedy
mój syn Matt mia³ dwanacie lat, zarabia³ pieni¹dze roznosz¹c gazety i bardzo
to lubi³. Dostawa³ wprawdzie kieszonkowe, i to niema³e, lecz podobnie jak
sympatyczny gadu³a, bohater mojego opowiadania mia³ ambicjê zostaæ biz-
nesmenem. A ¿e musia³ w zwi¹zku z tym wstawaæ codziennie o wpó³ do szóstej
rano, nie moglimy siê z ¿on¹ powstrzymaæ przed pomaganiem mu. Czêsto wy-
rusza³em razem z Mattem w jego trasê przed witem, a on by³ mi za to bardzo
wdziêczny, zw³aszcza zim¹. Moja pomoc sta³a siê wrêcz koniecznoci¹, gdy w ci¹-
gu roku w s¹siednim miecie dwóch roznosicieli gazet zaginê³o i nigdy ich nie
znaleziono. Tak wiêc praca gazeciarza mo¿e byæ stresuj¹ca. W tym opowiada-
niu chcia³em miêdzy innymi pokazaæ, jak samotny mo¿e siê czuæ m³ody roznosi-
ciel gazet o tak wczesnej porze. Teraz pracê tê wykonuj¹ zwykle doroli ludzie
w samochodach, ale jeli mieszkacie w jednym z tych niewielu miasteczek, gdzie
s¹ jeszcze m³ode gazeciarki i gazeciarze, nastêpnym razem, gdy stan¹ u wa-
szych drzwi, nie ¿a³ujcie im napiwku.
P
ewnie czytalicie o mnie dzisiaj rano w gazecie. Jeli kto z was mieszka
w pobli¿u skrzy¿owania ulic Benton i Sunset, to w³anie ja dostarczam
wam tê gazetê codziennie do domu. Tylko ¿e dzisiaj nie mog³em przynieæ,
116
bo le¿ê w szpitalu z rozwalon¹ rêk¹, a pan doktor mówi, ¿e mam pêkniêt¹
czaszkê. Tata musia³ wykonaæ za mnie moj¹ robotê. Tak po prawdzie, to tro-
chê mi ¿al, ¿e nie mogê wyjæ na trasê. Roznoszê gazety od trzech lat, czyli
od kiedy skoñczy³em dziewiêæ lat, wiêc siê przyzwyczai³em, chocia¿ muszê
wstawaæ codziennie o wpó³ do szóstej rano, nawet w Bo¿e Narodzenie i No-
wy Rok. Ale jeli mylicie, ¿e pospa³em sobie dzisiaj rano, to siê grubo myli-
cie. Pielêgniarki budz¹ tu wszystkich wczenie, tak jak moja mama, która
potrz¹sa mnie za ramiê i przypomina o w³o¿eniu kalesonów, bo jest okropnie
zimno w takie poranki jak ostatnio. Zamiast jechaæ na rowerze, trzeba wtedy
chodziæ pieszo, a to trwa o pó³ godziny d³u¿ej, zw³aszcza jeli jest ciemno
i nie widzisz numerów na domach nowych klientów.
Wygl¹da to tak: z samego rana pod nasz dom podje¿d¿a ciê¿arówka i kie-
rowca rzuca pod drzwi paczkê gazet, a tata wychodzi i wk³ada je do torby.
Czêsto w paczce znajdujê kartkê z nazwiskiem nowego klienta albo kogo,
kto rezygnuje z zamawiania gazety. Wtedy musimy z mam¹ skreliæ nazwi-
sko z listy i policzyæ, ile goæ jest mi winien, zw³aszcza jeli zaczyna prenu-
merowaæ lub rezygnuje w rodku tygodnia. To doæ skomplikowane, ale tata
mówi, ¿e w ten sposób uczê siê prowadziæ interesy; jedn¹ trzeci¹ zarobio-
nych pieniêdzy odk³adam na konto w banku, a za resztê kupujê sobie p³yty
kompaktowe i gry wideo.
Ale przecie¿ mia³em mówiæ o moich klientach. Zdziwilibycie siê, jak
dobrze gazeciarz mo¿e poznaæ ludzi, którym przynosi porann¹ gazetê. Ci
biedacy musz¹ wstaæ wczenie, ¿eby przygotowaæ siê do pracy, i chyba jedy-
n¹ frajd¹ dla nich o tej porze jest czytanie przy niadaniu o tym, co siê sta³o
na wiecie, kiedy spali. To chyba co takiego jak s³uchanie najnowszych plo-
tek. Oni na mnie licz¹, a ja nie zawodzê i zawsze przynoszê im gazety, chyba
¿e jestem chory albo stanie siê co takiego jak wczoraj. Swêdzi mnie pod
banda¿em na g³owie, a rêka w gipsie wydaje siê strasznie ciê¿ka. Pielêgniar-
ki zapisa³y na niej mnóstwo dowcipów, wiêc kiedy wrócê do szko³y za dwa
lub trzy tygodnie, bêdê mia³ co pokazaæ kolegom.
Kiedy przynosisz komu gazety, dowiadujesz siê o tej osobie wielu rze-
czy, które nigdy by ci nie przysz³y do g³owy. Na przyk³ad, ¿e po wa¿nym
meczu pi³karskim tyle ludzi czeka na gazetê ju¿ przed witem, ¿eby dowie-
dzieæ siê czego wiêcej, chocia¿ widzieli spotkanie w telewizji. A ten dom
przy ulicy Gilby? Przez tydzieñ lub nawet wiêcej musia³em wstrzymywaæ
oddech przechodz¹c tam ko³o krzaków, bo okropnie cuchnê³o, jakby zgnili-
zn¹. Nawet jak wstrzyma³em oddech, to i tak zbiera³o mi siê na wymioty.
Zupe³nie tak samo jak w zesz³ym miesi¹cu, gdy mama znalaz³a w piwnicy
zgni³e kartofle. I nikt nie bra³ gazet, które zostawia³em pod drzwiami. Uzbie-
ra³ siê ich tam ju¿ ca³y stos, a kiedy powiedzia³em tacie, spojrza³ na mamê
tak jako dziwnie i powiedzia³, ¿e pójdzie zobaczyæ, co siê sta³o. Pewnie
pomyla³, ¿e kto tam umar³, ale okaza³o siê, ¿e lokatorzy po prostu wyjecha-
117
li na wakacje, a smród pochodzi³ z plastikowych toreb ze mieciami, które
zostawili ko³o domu. Rozpru³y je psy. Muszê przyznaæ, ¿e czu³em siê trochê
nieswojo przechodz¹c ko³o tego domu.
No i Carriganowie. On latem straci³ pracê w m³ynie, a jego ¿ona lubi siê
³adnie ubieraæ, wiêc ci¹gle s³yszê ich k³ótnie, kiedy bawiê siê z Ralphem u s¹-
siadów lub przychodzê po pieni¹dze; albo nawet o szóstej rano, kiedy przyno-
szê gazetê. Wyobra¿acie to sobie? Wstaj¹ przed witem i od razu zaczynaj¹ siê
k³óciæ. A stary pan Blanchard? Jego ¿ona te¿ jest stara i mama mówi, ¿e choru-
je na raka koci; nie widzia³em jej od paru miesiêcy, ale pan Blanchard jest ju¿
na nogach, kiedy k³adê gazetê pod wycieraczk¹. Przez okno w du¿ym pokoju
widzê go, jak siedzi przy stole w kuchni, przygarbiony, trzymaj¹c g³owê w d³o-
niach. Gard³o mi siê ciska, gdy spod drzwi wejciowych s³yszê jego ³kanie.
Zawsze ma na sobie ten sam stary, szary sweter. Strasznie mi go ¿al, a on p³a-
cze tak, jakby mu serce mia³o wyskoczyæ z piersi.
Co innego pan Lang, który ma pulchn¹ twarz, czerwone ¿y³ki na nosie
i ci¹gle ³ypie z³oliwymi oczkami. Zawsze narzeka, ¿e za czêsto przychodzê
po pieni¹dze, co oczywicie jest nieprawd¹. Dwa miesi¹ce temu zacz¹³ mnie
wyzywaæ i od tego czasu bojê siê tam chodziæ. Tata mówi, ¿e to przez whi-
sky, i sam chodzi odbieraæ od niego pieni¹dze. Ostatnio po powrocie od pana
Langa stwierdzi³, ¿e on nie jest taki z³y, jeli go bli¿ej poznaæ, tylko nie lubi
swojego ¿ycia. Ale mnie to wcale nie obchodzi; wolê, ¿eby tata odbiera³ pie-
ni¹dze za gazety.
Przestraszy³em siê pana Langa, bo nakrzycza³ na mnie akurat wtedy, kie-
dy w Granite Falls zagin¹³ ten ch³opak, o którym pisali w gazetach. Rodzice
czekali na niego w niedzielê, a¿ wróci z trasy; klienci zaczêli dzwoniæ do
nich i pytaæ o gazety, wiêc ojciec tego ch³opca wyszed³ go szukaæ i znalaz³
plecak za krzakami na pustej dzia³ce jedn¹ przecznicê od ich domu. Pamiêta-
cie pewnie, ¿e policja i s¹siedzi od razu rozpoczêli poszukiwania, a gazeta,
dla której pracowa³, umieci³a jego zdjêcie na pierwszej stronie i wyznaczy³a
nagrodê dla ka¿dego, kto pomo¿e go znaleæ. Ale gazeciarz siê nie znalaz³.
Policjanci mówili, ¿e mo¿e uciek³, ale jako nie mog³em w to uwierzyæ. By³o
zbyt zimno, a poza tym dok¹d mia³by uciec? Tata powiedzia³, ¿e policja su-
gerowa³a nawet, ¿e to rodzice tego ch³opca co mu zrobili; ci ludzie tak siê
wtedy zez³ocili, ¿e chcieli zaskar¿yæ policjê za rzucanie takich strasznych
podejrzeñ. Jaki facet zadzwoni³ do rodziców, powiedzia³, ¿e ch³opiec jest
u niego i za¿¹da³ pieniêdzy. Policja zidentyfikowa³a numer telefonu i okaza-
³o siê, ¿e mê¿czyzna nie przetrzymuje tamtego ch³opca. On t³umaczy³, ¿e to
by³ tylko ¿art, ale w gazetach pisz¹, ¿e facet napyta³ sobie biedy, i to nie byle
jakiej.
Granite Falls jest niedaleko st¹d. Tato mówi, ¿e taki szaleniec móg³by
z ³atwoci¹ przyjechaæ stamt¹d do naszego miasteczka. Ale ja nie mia³em
zamiaru rezygnowaæ z pracy tylko dlatego, ¿e co siê sta³o w Granite Falls.
118
Jak ju¿ mówi³em, przyzwyczai³em siê, ¿e mam trochê swoich pieniêdzy,
w sobotê mogê wyjæ do miasta i kupiæ now¹ p³ytê. Mimo to poczu³em siê
trochê niepewnie. Mam ju¿ tyle lat, ¿e wiem, co taki zboczeniec mo¿e zro-
biæ dziecku. No wiêc tata poszed³ ze mn¹ kilka razy w trasê, a kiedy pó-
niej znów zacz¹³em chodziæ sam, zabiera³em latarkê. No i uwija³em siê jak
nie wiem co, s³owo dajê. Nie wyobra¿acie sobie, jak mo¿na siê czuæ wcze-
nie rano, gdy wiatr szeleci za plecami w zarolach, a w pobli¿u nikogo
nie ma. Po miesi¹cu, gdy nic siê nie wydarzy³o, poczu³em siê lepiej i nawet
zrobi³o mi siê wstyd, ¿e siê tak przestraszy³em jak jaki maminsynek. Wy-
chodzi³em w trasê tak jak kiedy, zaspany, i myla³em tylko o soku poma-
rañczowym, który mama trzyma dla mnie zawsze, kiedy wracam. K³adê siê
wtedy do ³ó¿ka i zanim usnê, czytam komiksy w Gazette. Cudownie jest
le¿eæ wtedy pod ciep³ym kocem. Póniej, oczywicie, muszê wstaæ i iæ do
szko³y.
Trzy tygodnie temu zagin¹³ nastêpny gazeciarz, ale tym razem sta³o siê to
tutaj, w Crowell. Pamiêtacie pewnie, ¿e s¹siedzi szukali go tak samo jak tam-
ci w Granite Falls, ¿e w Gazette ukaza³o siê og³oszenie, a rodzice wyzna-
czyli nagrodê za wiadomoæ o synu. Ale znaleli tylko jego torbê z gazetami
w krzakach, tak samo jak w Granite Falls. Policja stwierdzi³a oficjalnie, ¿e
oba zaginiêcia s¹ do siebie podobne. Nie trzeba chodziæ do szko³y policyjnej,
¿eby zauwa¿yæ, ¿e obaj ch³opcy zginêli w taki sam sposób. Mo¿na by uwie-
rzyæ w ucieczkê jednego ch³opca, ale nie dwóch, i to zim¹.
Aha, zapomnia³em dodaæ, ¿e w te dni, kiedy ch³opcy zaginêli, pada³ gê-
sty nieg, wiêc oprócz ladów, które zostawili poszukuj¹cy ich s¹siedzi, nie
uda³o siê znaleæ ¿adnych innych. ¯aden dzieciak nie uciek³by w nie¿ycê,
tyle wam powiem. Gazeciarze przestali wychodziæ, i ja te¿. Tata powiedzia³,
¿e rozpoczêlimy strajk, ale tak naprawdê to by³a decyzja naszych rodziców.
Za¿¹dali dla nas ochrony policyjnej, ale policja uzna³a, ¿e panikuj¹, a poza
tym nie ma tylu funkcjonariuszy, ¿eby nas wszystkich pilnowaæ. Wydawcy
Gazette og³osili, ¿e jeli przestaniemy pracowaæ, bêd¹ musieli zwin¹æ inte-
res. Poprosili rodziców, ¿eby nie spuszczali nas z oka i kazali podpisaæ zgo-
dê na odprowadzanie siedemdziesiêciu piêciu centów miesiêcznie, aby gaze-
ta mog³a nas ubezpieczyæ, jeli co siê stanie na trasie.
No i wtedy dopiero tata siê wkurzy³. Kaza³ mi zrezygnowaæ z pracy i ma-
³o brakowa³o, ¿ebym to zrobi³, ale nie mog³em sobie wyobraziæ sobót bez
moich w³asnych pieniêdzy. Tata powiedzia³, ¿e jestem urodzonym kapitalist¹
i jak dorosnê, bêdê na pewno g³osowa³ na republikanów (choæ nie bardzo
wiem, co to znaczy), a ja na to, ¿e w zesz³ym roku wygra³em szkolne wycigi
i za³o¿ê siê, ¿e ¿aden zboczeniec mnie nie dogoni. Tata tylko siê rozemia³
i potrz¹sn¹³ g³ow¹, a póniej powiedzia³, ¿e bêdzie ze mn¹ wychodzi³ rano.
Za to mama wygl¹da³a tak, jakby zaraz mia³a siê rozp³akaæ. Chyba wszystkie
mamy s¹ takie same, ci¹gle siê martwi¹. Wtedy ja przypomnia³em im, ¿e
119
ch³opcy zaginêli, kiedy pada³ nieg, wiêc tylko w czasie nie¿ycy grozi mi
niebezpieczeñstwo. Tata zgodzi³ siê ze mn¹, ale mama powiedzia³a: Zoba-
czymy, a to nic dobrego nie wró¿y. Jeli pytasz, czy kolega mo¿e zostaæ na
noc, a mama mówi zobaczymy, to znaczy, ¿e nie.
Ale tym razem by³o inaczej. Nastêpnego ranka tata wyszed³ ze mn¹
w trasê, a by³ to jeden z tych siarczycie zimnych dni, kiedy buty skrzypi¹
na niegu, a powietrze jest tak czyste, ¿e s³yszysz zapalanie samochodu
trzy przecznice dalej. Us³ysza³bym ka¿dego ³obuza, który próbowa³by mnie
podejæ, a poza tym by³ ze mn¹ tata. Innym gazeciarzom te¿ wszystko po-
sz³o g³adko. Mimo to ka¿dego ranka modli³em siê, ¿eby nie pada³ nieg;
czasem sypa³ w nocy, a rano przestawa³, i kiedy w wietle ulicznych lamp
widzia³em wyranie dom naprzeciwko, czu³em siê jak kto, komu zdjêto
kamieñ z piersi.
Wstawalimy wiêc razem o wpó³ do szóstej, ¿eby roznosiæ gazety, a kie-
dy tata zachorowa³, mama wysz³a ze mn¹ zamiast niego. I wierzcie mi, ¿e
bardzo siê denerwowa³a, chyba bardziej ni¿ ja. Powinnicie nas widzieæ, jak
pêdzimy ulic¹, raz po raz ogl¹daj¹c siê przez ramiê. Pan Carrigan jak zwykle
wrzeszcza³ na ¿onê, pan Blanchard p³aka³ z powodu swojej, a pan Lang otwo-
rzy³ drzwi z puszk¹ piwa i przestraszy³ mnie, odbieraj¹c gazetê. O ma³o nie
zmoczy³em siê w spodnie, s³owo dajê. Spyta³, czy chcê wejæ do rodka
i ogrzaæ siê trochê. Powiedzia³em: Nie, panie Lang, dziêkujê i cofn¹³em
siê podnosz¹c rêce, ale zapomnia³em o schodach. A schody nie by³y odnie-
¿one i wyl¹dowa³em w zaspie; gdyby pan Lang je odnie¿y³, to ju¿ wtedy
po³ama³bym rêce. Chcia³ mi pomóc siê podnieæ, ale zerwa³em siê i ucie-
k³em ile si³ w nogach.
W zesz³¹ niedzielê zbudzi³em siê i zanim wyjrza³em przez okno, ju¿
wiedzia³em, ¿e pada, bo wiatr tak strasznie wy³. A¿ mi ramiona opad³y,
a w ustach poczu³em gorzki smak. Domu po przeciwnej stronie ulicy nie
by³o widaæ. nieg by³ tak gêsty, ¿e nie widzia³em nawet ga³êzi klonu na
naszym podwórku. Chocia¿ le¿a³em w cieplutkim ³ó¿ku, zatrz¹s³em siê,
jakby wiatr dosta³ siê pod ko³drê. Nie chcia³em wychodziæ, ale wiedzia³em,
¿e wtedy mama na pewno wykorzysta okazjê i ka¿e mi zrezygnowaæ z pra-
cy, wiêc siê zmusi³em. Ubra³em siê bardzo szybko, w³o¿y³em kalesony, d³ug¹
ciep³¹ kurtkê, z której ju¿ prawie wyros³em, rêkawice i gogle narciarskie.
Tym razem wyszli ze mn¹ oboje, mama i tata, i widzia³em, ¿e s¹ tak samo
przestraszeni jak ja.
Nic nam siê nie sta³o, oczywicie. Obeszlimy trasê i wrócilimy do domu
na ciep³¹ czekoladê. Z zaczerwienionymi policzkami wskoczylimy szybko
do ³ó¿ek, a po przebudzeniu tata w³¹czy³ radio. I chyba domylacie siê, co
us³yszelimy: zagin¹³ kolejny roznosiciel gazet, i to znów tutaj, w Crowell.
Tak wiêc zaginê³o ju¿ trzech gazeciarzy, z czego dwóch w naszym miecie,
i wszyscy trzej podczas nie¿ycy.
120
Pada³o dalej, wiêc tym razem nie by³o widaæ nawet ladów policji ani
s¹siadów. Nie znaleli jego torby z gazetami. Kilku ch³opców odmrozi³o
sobie palce i musia³o iæ do szpitala. Nie mieszkali w naszej dzielnicy, ale
tata zgodzi³ siê ich zast¹piæ. Ulice by³y tak zasypane, ¿e nie móg³ jedziæ
samochodem, tylko musia³ chodziæ pieszo. Wróci³ ca³y onie¿ony i powie-
dzia³, ¿e to by³o straszne. Tak zmarz³, ¿e bardzo d³ugo nie móg³ siê ogrzaæ.
Siedzia³ zgarbiony przed kominkiem, dok³ada³ drew, pociera³ zgrabia³e d³o-
nie i ca³y siê trz¹s³. Mama przynosi³a mu do picia jakie paruj¹ce napoje
i po godzinie tata po³o¿y³ siê wreszcie do ³ó¿ka i zacz¹³ chrapaæ. Póniej
usiedlimy razem w du¿ym pokoju i mam powiedzia³a, ¿e muszê zrezygno-
waæ z pracy.
Nie spiera³em siê z ni¹. W Crowell mieszka czterdzieci tysiêcy ludzi.
Jeli trzy czwarte z nich zamawia gazetê, a wiêkszoæ roznosicieli obs³uguje
po czterdziestu klientów, to wychodzi, ¿e jest nas oko³o siedmiuset piêædzie-
siêciu. Obliczy³em to na kalkulatorze mamy. Pewnie siê zdziwicie, jeli sami
nie roznosicie gazet. Ale jeli tak jak ja znajdziecie siê na ulicy o wpó³ do
szóstej rano, zobaczycie, ilu nas jest. Gdziekolwiek spojrzeæ, prawie na ka¿-
dym rogu kogo widaæ; jaka postaæ zbli¿a siê do drzwi, k³adzie gazetê i idzie
dalej. Nie licz¹c tego zaginionego w Granite Falls, trzeba odj¹æ dwóch od
siedmiuset piêædziesiêciu gazeciarzy. To by znaczy³o, ¿e s¹ ma³e szanse, ¿eby
akurat mnie kto napad³. Ale mama powiedzia³a, ¿e taka du¿a liczba roznosi-
cieli daje szaleñcowi du¿¹ mo¿liwoæ wyboru. Ona wie, ¿e lubiê gry wideo
i muzykê, ale dla tych pieniêdzy, które zarabiam, nie warto a¿ tak bardzo
ryzykowaæ. Plecak tego trzeciego ch³opca znaleli za krzakami, kiedy nieg
przesta³ padaæ. Mama stanê³a przy oknie i jako dziwnie westchnê³a. Pod-
szed³em do niej i zobaczy³em dom po drugiej stronie ulicy, ca³y przysypany
niegiem, b³yszcz¹cy w wietle ulicznych lamp. Wygl¹da³ tak spokojnie, jak
na pocztówce bo¿onarodzeniowej. Ale ja poczu³em md³oci, jakby pod t¹
biel¹ kry³o siê co okropnego. W mieszkaniu by³o ciep³o, ale po plecach prze-
bieg³y mi dreszcze.
Powiedzia³em, ¿e zrezygnujê z pracy. Tata mówi, ¿e mamy w sobie co,
co siê nazywa zegarem biologicznym. Ten zegar dostosowuje siê do regular-
nych czynnoci: na przyk³ad wiesz o tym, ¿e zaraz zacznie siê twój ulubiony
program telewizyjny, nawet jeli nie masz zegarka, albo czujesz, ¿e powinie-
ne iæ do domu, bo mama ju¿ przygotowa³a kolacjê. No wiêc otworzy³em
oczy jak zwykle o pi¹tej trzydzieci, mimo ¿e mama nawet mnie nie budzi³a,
i pomyla³em, ¿e trzeba siê pospieszyæ. Ale zaraz sobie przypomnia³em, ¿e
ju¿ nie roznoszê gazet. Przewróci³em siê na bok i próbowa³em zasn¹æ, ale co
chwila filowa³em na zegar cyfrowy, który dosta³em od mamy i taty pod cho-
inkê w zesz³ym roku. Czerwone cyferki pokaza³y pi¹t¹ czterdzieci, potem
pi¹t¹ czterdzieci piêæ. W koñcu nie mog³em znieæ tego poczucia winy, jak-
bym zrobi³ co z³ego, chocia¿ nie zrobi³em. Wyskoczy³em z ³ó¿ka, odsun¹-
121
³em zas³ony i wyjrza³em na zanie¿ony podjazd. Widzia³em lady w miejscu,
gdzie zatrzyma³a siê ciê¿arówka i kierowca rzuci³ moj¹ paczkê gazet owiniê-
t¹ w czarn¹ torbê, ¿eby nie zamok³y. Le¿a³a teraz samotnie w zaspie jak ciemny
punkt w morzu bieli.
Biuro Gazette by³o zamkniête w niedzielê, a w poniedzia³ek otwie-
raj¹ dopiero o ósmej, wiêc nie mia³em jeszcze czasu zawiadomiæ ich, ¿e
odchodzê. Wyobrazi³em sobie moich klientów, którzy wstaj¹, podchodz¹
do drzwi po gazetê i nie znajduj¹ jej. Pomyla³em o czterdziestu telefonach
z pytaniami, co siê sta³o, które nied³ugo bêdziemy musieli odebraæ, jeden
po drugim. Im d³u¿ej o tym myla³em, tym gorzej siê czu³em. W koñcu przy-
pomnia³em sobie s³owa taty: Jest tylko jeden sposób wykonania swojej
pracy: trzeba j¹ zrobiæ dobrze. W³o¿y³em kalesony, d¿insy, sweter i kurt-
kê. Obudzi³em tatê, który wygl¹da³, jakby nagle siê postarza³; to chyba od
tego zimna wczoraj, kiedy szukali tamtego ch³opca. Powiedzia³em, ¿e idê
roznosiæ gazety. Zamruga³, potem wymamrota³, ¿e siê nie zgadza, ale zro-
zumia³.
Mama narobi³a szumu, jak to ona, ale tata siê ubra³ i wyszed³ ze mn¹. Nie
by³em pewien, czy trzêsê siê z zimna, czy ze strachu. Bo przecie¿ nie pada³o
i wiedzia³em, ¿e nic mi siê nie stanie. Spieszylimy siê. Wyszlimy pó³ godzi-
ny póniej, ale na podjazdach nie by³o jeszcze ladów opon, wiêc chyba nikt
nie zd¹¿y³ wyjechaæ do pracy. Przed kilkoma domami zastalimy w³acicieli
z ³opatami. Para lecia³a im z ust; wszyscy ucieszyli siê na mój widok, jak
gdyby ju¿ byli pewni, ¿e nie dostan¹ gazety, a tymczasem ja zjawiam siê,
niezawodny jak zwykle. Umiechali siê i obiecywali napiwek, kiedy przyjdê
nastêpnym razem po pieni¹dze. Ja te¿ siê do nich umiecha³em, bo nagle
zrobi³o mi siê cieplej. Nawet pan Lang, który zawsze zachowuje siê zgryli-
wie, wyszed³ i poklepa³ mnie po plecach, tak jak nasz trener. Zrobilimy z ta-
t¹ trasê najszybciej, jak tylko mo¿na, a kiedy wrócilimy, mama usma¿y³a
nam naleniki z syropem. Chyba nigdy nie by³em tak g³odny, a tata nala³ mi
trochê kawy do kubka. Nawet mi smakowa³a, chocia¿ by³a gorzka. Tata stuk-
n¹³ fili¿ank¹ o mój kubek i poczu³em siê, jakbym urós³ tej nocy. Nawet mama
musia³a przyznaæ, ¿e post¹pilimy s³usznie.
Ale to niczego nie zmieni³o. O ósmej, tu¿ przed moim wyjciem do szko-
³y, mama zadzwoni³a do gazety i zawiadomi³a, ¿e rezygnujê. Po wyjciu z do-
mu poczu³em ulgê, jakby kto zdj¹³ mi ciê¿ar z ramion, ale to nie trwa³o
d³ugo. Ju¿ po chwili nie mog³em siê uwolniæ od myli, ¿e co straci³em, tak
jakbym nie wzi¹³ udzia³u w najwa¿niejszym wycigu albo przegapi³ film, na
który d³ugo czeka³em. To zabawne, jak cz³owiek siê przyzwyczaja do ró¿-
nych rzeczy, na przyk³ad do pracy. Wiem, ¿e to nie zabawa, dlatego nazywa
siê prac¹, ale ja lubiê roznosiæ gazety i zarabiaæ pieni¹dze. By³em pewien, ¿e
czego bêdzie mi brakowaæ.
122
W szkole nie mog³em siê skupiæ na tym, co mówi nauczycielka. Spyta-
³a, czy nic mi nie dolega, ale odpowiedzia³em, ¿e jestem tylko trochê zmê-
czony i wszystko bêdzie dobrze. Stara³em siê udawaæ zainteresowanie, naj-
lepiej jak tylko mog³em. Kiedy wróci³em do domu, mama powiedzia³a, ¿e
dzwonili z gazety i pytali, czy zgadzamy siê, ¿eby kto przyszed³ wieczo-
rem porozmawiaæ. Stara³a siê ich przekonaæ, ¿eby dali mi spokój, ale widaæ
nie pozwolili siê zniechêciæ, bo kto jednak mia³ przyjæ. Zjad³em hambur-
gera bardzo szybko, bo by³em ciekaw, a poza tym czu³em siê dumny, ¿e
kto siê mn¹ zainteresowa³.
Popo³udnie ci¹gnê³o siê okropnie d³ugo. Po szkole nie chcia³o mi siê
wychodziæ z ch³opakami. Zosta³em w domu, gra³em w gry wideo i co chwila
zerka³em na zegarek w magnetowidzie. Tata wróci³ z pracy po pi¹tej. W³a-
nie otwiera³ butelkê piwa, kiedy zadzwoni³ dzwonek. Nie wiem dlaczego,
ale zabola³ mnie miêsieñ w ramieniu, kiedy tata poszed³ otworzyæ. To by³a
Sharon, ta sama, która wyjania³a mi, co mam robiæ, kiedy zaczyna³em pracê.
Przychodzi³a póniej do domu jeszcze wiele razy, ¿eby wrêczaæ mi dodatko-
we karty za to, ¿e sam oblicza³em, ile mi s¹ winni klienci. Kiedy da³a mi
bilety do kina wartoci piêædziesiêciu dolarów, bo ze wszystkich roznosicieli
w³anie mnie uda³o siê przekonaæ najwiêcej klientów z okolicy, ¿eby zama-
wiali Gazette zamiast Chronicle z Granite Falls, która jest gazet¹ wie-
czorn¹, o czym pewnie wiecie.
Sharon jest m³odsza od mojej mamy, nosi w³osy upiête w kok i ma ró¿o-
we policzki; przypomina mi praktykantkê, która pomaga naszej nauczyciel-
ce. Sharon zawsze chêtniej rozmawia ze mn¹ ni¿ z moimi rodzicami. Czujê
siê przy niej kim wyj¹tkowym i doros³ym, a ona zawsze siê umiecha i po-
wtarza, ¿e jestem jej najlepszym gazeciarzem. Ale w zesz³y poniedzia³ek wcale
siê nie umiecha³a. By³a blada i wygl¹da³a tak, jakby przez ca³¹ noc nie zmru-
¿y³a oka. Powiedzia³a, ¿e wielu roznosicieli zrezygnowa³o i nikt siê nie zg³o-
si³ na ich miejsce, wiêc w redakcji martwi¹ siê, ¿e mo¿e trzeba bêdzie za-
mkn¹æ gazetê. Szef poleci³ Sharon odwiedziæ wszystkich roznosicieli, którzy
zrezygnowali i zaproponowaæ trzy dolary wiêcej tygodniowo, jeli zostan¹.
Mama nie da³a mi dojæ do s³owa. Od razu powiedzia³a nie. Ale Sharon
jakby jej nie us³ysza³a. Wyjani³a, ¿e w czasie nie¿ycy nie bêdziemy musieli
dostarczaæ gazet. Widzia³em, ¿e tacie spodoba³ siê ten pomys³, ale mama
nadal krêci³a g³ow¹. Wtedy Sharon poprosi³a, ¿eby daæ jej choæby parê dni,
by mog³a znaleæ zastêpstwo za mnie, co nie bêdzie ³atwe, by jestem bardzo
solidnym pracownikiem. A¿ mi serce mocniej zabi³o, jak to us³ysza³em. Sha-
ron prosi³a, ¿ebym pracowa³ chocia¿ do przysz³ego poniedzia³ku, a potem
bêdê móg³ odejæ, jeli zechcê. £ami¹cym siê g³osem doda³a, ¿e jeli nie
znajdzie nowych gazeciarzy, szef przyjmie na jej miejsce kogo innego.
Oczy Sharon zwilgotnia³y, jakby od silnego wiatru. Nagle poczu³em siê
okropnie, jak gdybym j¹ zawiód³. Chcia³em siê zapaæ pod ziemiê; nie mog-
123
³em spojrzeæ jej w twarz. Sharon patrzy³a teraz b³agalnym wzrokiem to na
mamê, to na tatê; mama w ogóle przesta³a oddychaæ. Nagle westchnê³a g³ê-
boko, jak kto bardzo zmêczony. Powiedzia³a, ¿e musz¹ siê z tat¹ zastano-
wiæ. Poszli do kuchni, a ja s³ysza³em, jak szepcz¹ i stara³em siê nie patrzeæ
na Sharon. Kiedy wrócili, mama powiedzia³a: dobrze, mogê pracowaæ jesz-
cze przez tydzieñ, dopóki Sharon nie znajdzie kogo na moje miejsce. Ale
jeli bêdzie padaæ nieg, nie bêdê roznosi³ gazet. Sharon o ma³o siê nie roz-
p³aka³a. Dziêkowa³a i dziêkowa³a, a kiedy wysz³a, mama powiedzia³a, ¿e ma
nadziejê, ¿e nie pope³nilimy b³êdu, ale ja wiedzia³em, ¿e nie. Zrozumia³em,
co mnie martwi³o: nie to, ¿e rezygnujê z pracy, ale to, ¿e robiê to niespodzie-
wanie, nie wyjaniaj¹c wszystkiego moim klientom i nie ¿egnaj¹c siê z nimi.
Bêdzie mi ich brakowaæ. To zabawne, jak cz³owiek siê przyzwyczaja do ró¿-
nych rzeczy.
Nazajutrz rano tak siê cieszy³em, ¿e znów wychodzê na trasê, choæby na
kilka dni, ¿e prawie ca³kiem zapomnia³em o zdenerwowaniu. To mia³ byæ
jeden z moich ostatnich obchodów, podczas których zobaczê domy moich
klientów tak wczenie rano, dlatego postanowi³em wszystko dok³adnie zapa-
miêtaæ: k³óc¹cych siê Carriganów, p³acz¹cego pana Blancharda i pana Langa
pij¹cego piwo na niadanie. Tata wyszed³ ze mn¹ we wtorek, a inni ojcowie
te¿ pomagali swoim dzieciom. Nigdy o tej godzinie nie widzia³em na ulicy
tylu ludzi. S³ychaæ by³o wyranie ich szepty i skrzypienie butów na niegu,
który iskrzy³ siê w wiat³ach latarñ. Nic siê nie sta³o, a policja nadal szuka³a
zaginionego ch³opca. W rodê te¿. Nim nadesz³a sobota, wszystko wróci³o
mniej wiêcej do normy. Rankami nie pada³o. Tata zauwa¿y³, ¿e ludzie maj¹
strasznie krótk¹ pamiêæ, bo wielu ch³opców, którzy porzucili pracê, chcia³o
wracaæ na trasê, a nowi dopytywali siê o wolne miejsca. Ja te¿ przesta³em siê
baæ. Ci¹gle myla³em o tym, ¿e zbli¿a siê poniedzia³ek i kombinowa³em, jak-
by tu przekonaæ mamê, ¿eby pozwoli³a mi dalej pracowaæ.
W sobotê pogoda by³a ³adna. Tata wniós³ paczkê z gazetami i powie-
dzia³, ¿e na dworze wcale nie jest zimno. Wyjrza³em przez okno na termo-
metr na zewnêtrznej cianie domu. Czerwona linia prawie siêga³a zera. Za³o-
¿y³em rêkawice gogli ju¿ nie musia³em zapakowalimy gazety do pleca-
ka i wyszlimy. Powietrze prawie pachnia³o od ciep³a, a ja poczu³em ¿e pocê
siê pod kalesonami. Poszlimy ulic¹ Benton, potem Sunset i Gilby. Ta ostat-
nia jest najgorsza, bo prowadzi przez d³ugie strome wzgórze. Latem zawsze
siê zasapiê jad¹c pod górê rowerem, a zim¹ muszê siê chocia¿ raz zatrzymaæ,
bo strasznie ciê¿ko siê wspinaæ w butach i p³aszczu. Tata szed³ jedn¹ stron¹
ulicy, a ja drug¹. Widzielimy jeden drugiego w wietle latarñ, a wykonywa-
limy pracê dwa razy szybciej ni¿ zwykle. Tego dnia dostalimy kartkê z na-
zwiskiem nowego klienta, a tata nie móg³ znaleæ jego domu. Ja szed³em
dalej w górê i po chwili by³em na szczycie wzgórza. Obejrza³em siê. Tatê
ledwo by³o widaæ na dole.
124
nieg nie pada³, wiêc pomyla³em, ¿e podrzucê jeszcze parê gazet. Na-
stêpny klient mieszka³ przy Crossridge. Jeli jecha³o siê samochodem, trzeba
by³o wróciæ w dó³ wzgórza, potem przejechaæ jedn¹ przecznicê do Crossrid-
ge, a potem jeszcze wjechaæ na szczyt nastêpnego wzgórza. Ale jeli siê sz³o
piechot¹ albo jecha³o rowerem, mo¿na by³o skróciæ sobie drogê chodnikiem
prowadz¹cym przez podwórko jednego z moich klientów. Poszed³em wiêc
tamtêdy i zostawi³em gazetê.
I nagle znieruchomia³em, bo w powietrzu zawirowa³y p³atki niegu. Od
pewnego czasu zerka³em w niebo; ksiê¿yca nie by³o widaæ, ale gwiazdy mi-
gota³y bardzo ³adnie. Teraz podnios³em g³owê i nie zobaczy³em gwiazd, tyl-
ko gêste ciemne chmury. S³owo dajê, ¿e widzia³em je nawet w tej ciemnoci.
Przesuwa³y siê i k³êbi³y, jakby co tam próbowa³o siê z nich wydostaæ na
zewn¹trz. P³atki robi³y siê coraz wiêksze. Powinienem by³ pamiêtaæ ze szko-
³y, ¿e zero stopni to najlepsza temperatura dla opadów niegu. Nogi ugiê³y
siê pode mn¹; nie mog³em iæ prosto. Próbowa³em biec, ale potkn¹³em siê
i o ma³o nie przewróci³em. nieg pada³ tak gêsto, ¿e nie widzia³em ju¿ chmur
ani nawet domów po drugiej stronie ulicy. Zerwa³ siê silny wiatr. Policzki
zaczê³y mnie piec, ale nie od ciep³a. Wczeniej powietrze by³o przyjemne,
ale teraz och³odzi³o siê nagle, a p³atki niegu spada³y mi na twarz jak igie³ki
mrozu.
Rozejrza³em siê za tat¹, ale nie widzia³em nawet domów przy ulicy. Wiatr
rzuca³ mi w twarz p³atki niegu i po chwili oczy zaczê³y mi ³zawiæ. Otar³em
³zy rêkawicami, ale wtedy wszystko mi siê rozmy³o przed oczami. nieg osia-
da³ mi na policzkach i w³osach. Teraz wiedzia³em, ¿e trzeba by³o za³o¿yæ
gogle. Wiatr wy³ coraz g³oniej. Chcia³em zawo³aæ tatê, ale tylko siê zach³y-
sn¹³em. Nie widzia³em ju¿ chodnika ani nawet w³asnych rêkawic, tylko wiel-
k¹ cianê wiruj¹cej bieli. Mimo zimna przenikaj¹cego a¿ do koci czu³em,
jak co mnie parzy w ¿o³¹dku. Zacz¹³em siê trz¹æ. Krzykn¹³em jeszcze raz
na tatê i odwróci³em siê, ¿eby go szukaæ po omacku.
Dopiero kiedy wpad³em na p³ot domu pana Carrigana, zrozumia³em, ¿e
zszed³em z chodnika. P³ot sk³ada siê z ostrych, metalowych prêtów. Uderzy-
³em piersi¹ w jeden z nich tak mocno, ¿e straci³em dech. Przewróci³em siê
i upad³em na plecy w zaspê. Chcia³em wstaæ, ale to by³o jak ruchomy piasek:
im szybciej siê porusza³em, tym g³êbiej wpada³em w nieg. Do tego mia³em
jeszcze na plecach ciê¿k¹ torbê z gazetami. P³atki wsypywa³y mi siê za ko³-
nierz. By³y tak zimne, ¿e zerwa³em siê z krzykiem, ale nadal widzia³em tylko
biel.
Pobieg³em, ale chyba w z³¹ stronê, bo nic nie by³o na swoim miejscu.
Niewidzialne zarola ch³osta³y mnie po twarzy. Wreszcie wpad³em na drze-
wo; chyba w³anie wtedy z³ama³em nos, ale nic nie poczu³em, taki by³em
przera¿ony. Bieg³em, wo³aj¹c tatê, i kiedy d³ugo na nic nie wpada³em, pomy-
la³em, ¿e jestem znów na ulicy, ale teraz wiem, ¿e to by³a ta pusta dzia³ka
125
ko³o domu pana Carrigana. Kto zacz¹³ tam robiæ wykop pod nowe funda-
menty, i w³anie do tej dziury wpad³em. Zdawa³o mi siê, ¿e lecê bez koñca.
Uderzy³em o ziemiê tak mocno, ¿e przegryz³em sobie wargê. Powinnicie
zobaczyæ te szwy. Tata mówi, ¿e czasami, kiedy dzieje siê co okropnego, nie
czujemy tego z powodu szoku. Podobno cia³o ma swoj¹ granicê wytrzyma³o-
ci i kiedy ból j¹ przekracza, ono po prostu przestaje cokolwiek czuæ. Pewnie
to w³anie sta³o siê ze mn¹, bo moja klatka piersiowa, nos i warga zdrêtwia³y
ca³kowicie. Chcia³em tylko jednego: znaleæ tatê i wróciæ do domu. Do mamy.
Wyczo³ga³em siê z dziury i poczu³em, ¿e nie jestem sam. Oczy mia³em
zalane ³zami, tak ¿e ledwie widzia³em nieg. Kiedy ten cieñ zbli¿y³ siê szyb-
ko do mnie, myla³em, ¿e to mój tata. Ale to nie by³ on. W komiksach za-
wsze, kiedy kto dostanie w g³owê, pokazuj¹ mu siê gwiazdy. I w³anie gwiaz-
dy zobaczy³em w niegu. Wiedzia³em, ¿e kto mnie uderzy³, ale tego nie po-
czu³em. Tata mówi, ¿e to te¿ z powodu szoku. W normalnej sytuacji
rozci¹gn¹³by siê jak d³ugi, ale jeli jeste przera¿ony, znajdujesz w sobie
si³ê, ¿eby utrzymaæ siê na nogach.
W ka¿dym razie ma³o brakowa³o. Wszystko rozmaza³o mi siê przed ocza-
mi i zakrêci³o. Dosta³em w g³owê tak mocno, ¿e upuci³em torbê. I to w³a-
nie by³o najdziwniejsze, bo gazety rozsypa³y siê i widzia³em je dok³adnie:
czarne litery na bia³ym tle wiruj¹ce w powietrzu. Znacie ten stary ¿art: co jest
czarno-bia³e i ca³e czerwone? Gazeta. Ale tym razem czerwieñ pochodzi³a
od krwi z mojej g³owy. Odwróci³em siê, ¿eby uciekaæ, i w³anie wtedy ten
cieñ chwyci³ mnie za rêkê.
Mimo wycia wiatru us³ysza³em trzask. To by³ taki sam dwiêk, jak wte-
dy, gdy tata ³amie na kolanie szczapê drewna do kominka. Ale ten trzask
pochodzi³ z mojej rêki. Le¿a³em na plecach i w³anie wtedy nieg uspokoi³
siê na chwilê, a ja zobaczy³em starego pana Blancharda, który klêcza³ nade
mn¹ z uniesionym m³otkiem.
Kiedy uderza³, odsun¹³em g³owê, tak ¿e m³otek otar³ siê o moj¹ skórê,
zdzieraj¹c trochê w³osów z g³owy. Wierzgn¹³em nogami i tym razem cios
spad³ na obojczyk. Krzykn¹³em na ca³y g³os. Widzia³em, jak metal zbli¿a siê
do mojego czo³a.
Wtedy jaka rêka wynurzy³a siê z zamieci i chwyci³a za ramiê pana Blan-
charda. Zanim straci³em przytomnoæ, zobaczy³em jeszcze, jak tata wyrywa
m³otek z rêki pana Blancharda i podnosi go na nogi. Tata krzycza³ na niego
tak, jak jeszcze nigdy nie s³ysza³em. To by³y straszne s³owa, których nie chcê
pamiêtaæ i nigdy bym nie powtórzy³. Zacz¹³ potrz¹saæ panem Blanchardem,
którego g³owa lata³a w tê i z powrotem. Kiedy otworzy³em póniej oczy, by-
³em w szpitalu z obanda¿owan¹ g³ow¹, spuchniêtym nosem i ustami. I rêk¹
w gipsie.
Tata stara³ mi siê to wyt³umaczyæ. Chyba zrozumia³em, ale nie jestem
pewien. ¯ona pana Blancharda umar³a trzy miesi¹ce temu. Zdawa³o mi siê,
126
¿e ona jeszcze ¿yje, ale siê myli³em. Nie mieli nigdy dzieci i tata mówi, ¿e
pan Blanchard poczu³ siê okropnie samotny. Chcia³, ¿eby kto by³ w domu
i zaj¹³ siê nim jak syn. Pierwszego ch³opca zabra³ z Granite Falls dwa mie-
si¹ce temu, kiedy pojecha³ odwiedziæ siostrê swojej ¿ony. Potem zachcia³o
mu siê nastêpnego syna, i jeszcze jednego, wiêc porwa³ dwóch ch³opców
z naszego miasteczka. Robi³ to zawsze w czasie nie¿ycy, ¿eby zatrzeæ lady.
Chcia³ mieæ jak najwiêcej synów. Póniej zauwa¿a³, ¿e ch³opcy nie ¿yj¹. A¿
mnie mdli, kiedy pomylê, ¿e zanosi³ ich do gara¿u i uk³ada³ pod p³acht¹
brezentu. Pewien reporter napisa³, ¿e wygl¹dali jak drewno na stosie. By³o
zimno, wiêc cia³a zamarz³y na koæ. Latem cuchnê³yby pewnie tak samo jak
te worki, o których wczeniej opowiada³em. Teraz siê zastanawiam, czy pan
Blanchard p³aka³ z ¿alu za zmar³¹ ¿on¹, czy dlatego, ¿e wiedzia³, ¿e robi le
i nie mo¿e przestaæ. Trochê mi go ¿al, ale nie mogê nie myleæ o tych zmar-
³ych ch³opcach; jak bardzo musieli siê baæ, kiedy pan Blanchard wyrasta³
przed nimi nagle z zamieci. I pamiêtam, jak wygl¹da³, gdy klêcza³ ko³o mnie
z m³otkiem w uniesionej rêce. Mam przeczucie, ¿e nigdy tego nie zapomnê.
Powiedzia³em, ¿e pielêgniarki budz¹ mnie tak wczenie, jak mama wtedy,
gdy roznosi³em gazety. Chyba sk³ama³em. To nie pielêgniarki mnie budzi³y:
sam siê budzi³em, bo ni³ mi siê ten m³otek i krew na moich gazetach. Pielê-
gniarki przybiega³y natychmiast i od tej pory kto zawsze przy mnie siedzi,
mama albo tata. Podobno mam te¿ z³amany obojczyk, ale najbardziej boli
mnie ramiê.
Wydawcy Gazette przys³ali do mnie Sharon, chocia¿ ona i tak by sama
przysz³a. Zapisuje moje s³owa, ale nie wiem w³aciwie dlaczego, bo ma prze-
cie¿ w³¹czony magnetofon. Szkoda, ¿e nie widzielicie miny Sharon, kiedy
o niej mówi³em. Podobno szef zamierza wydrukowaæ w gazecie moje wspo-
mnienia i zap³aciæ mi za to. Przydadz¹ mi siê te pieni¹dze, bo pan doktor
mówi, ¿e nieprêdko bêdê móg³ znowu roznosiæ gazety. Ale jestem pewien, ¿e
wrócê na trasê, nawet po tym wszystkim, co siê sta³o. W koñcu wiadomo
teraz, jak zaginêli tamci ch³opcy, a na pewno w okolicy nie ma wielu wirów
takich jak pan Blanchard. Chocia¿ tata mówi, ¿e kto to wie. Przeczyta³ w³a-
nie o gazeciarce w Ashville, któr¹ kto próbowa³ wci¹gn¹æ do samochodu.
Co siê dzieje, ¿e nawet dzieci roznosz¹ce gazety nie mog¹ czuæ siê bezpiecz-
ne? Tata mówi, ¿e jeszcze trochê, a nikt nie bêdzie mia³ ochoty wychodziæ
z domu
Ale mniejsza z tym. Powiedzia³em Sharon, ¿e trochê siê zmêczy³em tym
gadaniem. Zachcia³o mi siê spaæ, a w ogóle nie wierzê, ¿e wydrukuj¹ to wszyst-
ko w gazecie. Sharon na to, ¿e moja historia jest niezwyk³a i byæ mo¿e nawet
inne gazety bêd¹ chcia³y j¹ kupiæ. Mama siê boi, ¿e teraz, kiedy sta³em siê
s³awny, woda sodowa mo¿e uderzyæ mi do g³owy. Nie wiem, co ma na myli,
ale ja nie czujê siê s³awny. Raczej obola³y. Mam nadziejê, ¿e klientom spodo-
ba siê to, co opowiedzia³em, i ¿e pamiêtaj¹ o obiecanym napiwku, bo na pewno
127
pokaza³a siê jaka nowa gra wideo, któr¹ bêdê chcia³ kupiæ. W³anie wszed³
tata i us³ysza³ to, co przed chwil¹ mówi³em. Znowu powiedzia³, ¿e urodzi³em
siê biznesmenem i ¿e bêdê g³osowa³ na republikanów. Nadal nie wiem, kto to
s¹ republikanie, ale przysz³o mi do g³owy, ¿e gdybym zajrza³ do kilku do-
mów i pokaza³ banda¿e na g³owie i gips, to mo¿e namówi³bym kogo, ¿eby
zaprenumerowa³ gazetê. Og³osili nowy konkurs. Ten z gazeciarzy, który zdo-
bêdzie najwiêcej nowych klientów, dostanie wolny wstêp do kina. Niech szy-
kuj¹ dla mnie popcorn.
128
Trele-Morele
To opowiadanie o ciemnej stronie sukcesu dotyczy sportu, a dok³adnie futbo-
lu. Bohaterem poprzedniej opowieci by³ ch³opiec; tutaj bêdzie nim nastolatek.
Trzecia historia zostanie opowiedziana przez doros³ego cz³owieka. Inspiracj¹ dla
mnie by³a relacja prasowa o pewnej szkolnej dru¿ynie pi³karskiej, która przed
ka¿dym meczem odprawia³a kontrowersyjny rytua³. To dziwne, ¿e gwiazdy szkol-
nego sportu rzadko pozostaj¹ gwiazdami w doros³ym ¿yciu. Czy¿by osi¹gnê³y
szczyt za wczenie? A mo¿e potrzeba do tego czego wiêcej?
T
ak w³anie go nazywali: Trele-Morele. Nie uwierzylibycie, ale uda³o im
siê zachowaæ to w tajemnicy przez te wszystkie lata. Trener Hayes kaza³
im z³o¿yæ obietnicê; ch³opcy nie odwa¿yli siê z³amaæ zakazu, wiêc nawet
plotki nie wydosta³y siê na zewn¹trz. Nie wiedzia³em o niczym a¿ do pierw-
szej klasy w ogólniaku, kiedy postanowi³em dostaæ siê do dru¿yny.
Obieca³em sobie, ¿e bêdê uczciwy. Dru¿yna pi³karska to nie by³ mój po-
mys³, tylko Joeya. Pewnie, lubi³em biegaæ za pi³k¹ po boisku jak ka¿dy inny
ch³opak. Ale ¿eby codziennie po lekcjach przychodziæ na trening?
I nie zapominaj o bólu, Joey. Wiesz, o czym mówiê? Trener Hayes
przed ka¿dym treningiem robi im rozgrzewkê: bieg dwa razy po dwa kilome-
try. Nie mówi¹c o podskokach, pompkach, przysiadach i Bóg wie czym jesz-
cze. A to tylko pocz¹tek. Dopiero potem siê zaczyna. On wypruwa z nich
flaki. Rozumiesz, o czym mówiê? Jeste pewien, ¿e wiesz, w co nas chcesz
wpakowaæ?
Popijalimy frytki winiow¹ col¹ w barze Chicken Nest ko³o szko³y.
Stary, dobry Chicken Nest. Dawno go nie ma. To ju¿ siedem lat, jak rozwa-
lili budê i urz¹dzili tam parking. Pamiêtam, ¿e siedzielimy wtedy przy stoli-
129
ku, a Joey siorba³ przez s³omkê colê z dna puszki, zerkaj¹c na mnie spod
oka.
Dostaæ siê do dru¿yny, to by³oby co mówi³. Jeli nam siê uda,
oczywicie.
Damy sobie radê, spoko.
Nie by³bym taki pewny.
Daj spokój. Po³kn¹³em frytkê z ketchupem. Mamy odpowiedni
wzrost, jestemy w dobrej formie.
Przede wszystkim mamy nadwagê. I nie jestemy w dobrej formie,
Danny. Dzisiaj rano musia³em wci¹gn¹æ brzuch, ¿eby w³o¿yæ d¿insy. Ale nie
o to chodzi. Mówiê ci, gra w dru¿ynie to by³oby jakie zajêcie. Nie mo¿emy
obijaæ siê ca³y czas i s³uchaæ p³yt.
Co jest z³ego w s³uchaniu p³yt?
Nic. Ale to za ma³o.
Przesta³em jeæ i spojrza³em na niego, marszcz¹c brwi.
O czym ty w³aciwie mówisz?
Czy nie masz wra¿enia, ¿e tracimy czas na pró¿no?
Potrz¹sn¹³em g³ow¹, bo trochê mnie to zdziwi³o.. Nigdy nie s³ysza³em,
¿eby Joey mówi³ w ten sposób.
Stoimy z boku. A w szkole tyle siê dzieje. Jest rada uczniowska i mnó-
stwo innych rzeczy.
Ten pacan Bill Stedman. Od kiedy go wybrali na przewodnicz¹cego
w zesz³ym roku, chodzi, jakby mia³ ca³¹ tê cholern¹ szko³ê w kieszeni.
Klub dramatyczny wystawia sztuki, jest klub dyskusyjny
To dla lalusiów. Co z tob¹? Zachcia³o ci siê byæ aktorem?
Nie wiem, czym chcê byæ. Joey potar³ czo³o. Ale chcê co robiæ,
cokolwiek. Ch³opaki z dru¿yny wygl¹daj¹, jakby
Jakby co?
Jakby sprawia³o im frajdê to, ¿e s¹ w czym dobrzy. Chodz¹ dumni jak
pawie. Widaæ, ¿e to lubi¹.
Ale te treningi
Zapatrzy³ siê gdzie w dal i oczy mu b³ysnê³y. To trwa³o tylko chwilê.
Umiechn¹³ siê do mnie tym swoim szelmowskim umieszkiem.
Ale to siê op³aca. Pi³karze umawiaj¹ siê na randki z najseksowniejszymi
dziewczynami w szkole. Cheerleaderki a¿ piszcz¹ na widok ich musku³ów.
Wyszczerzy³em zêby.
By³o mówiæ od razu. Teraz ³apiê. Po co siê obijaæ bez sensu, jeli mo¿-
na pójæ na randkê z Rebecc¹ Henderson?
Albo z jej kole¿ank¹, co?
Parsknêlimy miechem tak g³ono, ¿e kelnerka kaza³a nam siê zamkn¹æ
albo wyjæ. Tak dosz³o do tego, ¿e zg³osilimy siê do dru¿yny. I dziêki temu
dowiedzia³em siê o Trele-Morele.
9 Czarny wieczór
130
Brzuch mi teraz wystaje i sapiê jak lokomotywa wspinaj¹c siê po scho-
dach, a lekarz mówi, ¿e mam za du¿o cholesterolu. Cholesterol, te¿ co. Szko-
da, ¿e nie widzielicie nas wtedy. Joey mia³ racjê, fakt. Mielimy nadwagê
i bylimy za miêkcy. Ale to siê szybko zmieni³o. Rozmowa, któr¹ opowie-
dzia³em, odby³a siê tydzieñ przed rozpoczêciem szko³y, a Joey zarz¹dzi³ pod-
noszenie ciê¿arów i biegi, zanim trener Hayes og³osi³ datê naboru do dru¿y-
ny. Kiedy stanêlimy przed trenerem przed sal¹ gimnastyczn¹ w pierwsz¹
sobotê i powiedzielimy, ¿e chcemy siê zapisaæ do dru¿yny, Hayes zdj¹³ czap-
kê, podrapa³ siê po g³owie i popatrzy³ na nas krzywo.
Chcemy wst¹piæ do zespo³u powiedzia³ Joey. Naprawdê.
Znacie moje zasady, ch³opaki. Ka¿dy, kto ma redni¹ w szkole poni¿ej
piêciu, wylatuje z dru¿yny.
Poprawimy siê. Bêdziemy siê wiêcej uczyæ.
Albo zawracaæ mi g³owê, nie mówi¹c o dru¿ynie. Znam was. Nie ma-
cie cierpliwoci do treningu.
Postaramy siê powiedzia³ Joey. Prosimy, to dla nas wa¿ne.
Sflaczali jestecie. Wysocy, nie da siê ukryæ, ale sflaczali.
Ja mam metr osiemdziesi¹t, a Danny jest nawet o pó³ centymetra wy-
¿szy.
Ale czy wytrzymacie z innymi? Popatrzcie na Welsha. Trenowa³ ca³e
wakacje.
Welsh przeskakiwa³ przez otwory opon ustawionych w dwóch szeregach
na boisku. Dla niego to by³a ³atwizna. Gdybym ja mia³ to powtórzyæ, karetka
ju¿ by mnie pewnie wioz³a do szpitala.
Odpadniecie, jak tylko zaczn¹ siê ciê¿sze treningi stwierdzi³ trener.
Po co siê oszukiwaæ?
Prosimy tylko, ¿eby da³ nam pan szansê powiedzia³ Joey.
Hayes przesun¹³ wielk¹, opalon¹, pokancerowan¹ ³ap¹ po twarzy.
Szansê? No dobra, dam wam szansê. Tak¹ sam¹, jak innym ch³opcom.
Poka¿cie, ¿e umiecie dotrzymaæ im kroku. Poprawcie kondycjê i stopnie.
Zobaczymy.
Tylko tyle nam trzeba. Dziêkujemy, trenerze.
Sto procent, pamiêtajcie. Mniej to dla mnie za ma³o. Jeli dostaniecie siê
do dru¿yny, a potem sobie odpucicie, po¿a³ujecie, ¿e tu dzisiaj przyszlicie.
Sto procent.
A ty, Danny? Czemu siê nie odzywasz?
Tak jest, sto procent przytakn¹³em, zastanawiaj¹c siê, co ja tam do
cholery robiê.
To nie by³o sto, ale dwiecie procent tortur. Podnoszenie ciê¿arów
i biegi, które uprawialimy z Joeyem, to fraszka w porównaniu z tym, co
131
nam zafundowa³ trener Hayes. Nawet ci, którzy utrzymywali siê w formie
ca³e lato mieli k³opoty. Omal nie wyzion¹³em ducha po czterokilometrowej
rozgrzewce. A po æwiczeniach ogólnorozwojowych zwymiotowa³em
w domu.
Nazajutrz rano, w niedzielê, ledwo zwlok³em siê z ³ó¿ka. Zadzwoni³em
do Joeya.
To na nic jêkn¹³em w s³uchawkê. Nie dam dzisiaj rady na spraw-
dzianie, mówiê ci. Czujê siê jak psie ³ajno.
Nie wyra¿aj siê, Danny odezwa³a siê mama z kuchni.
Mylisz, ¿e czujesz siê gorzej ode mnie? Przez ca³¹ noc ni³y mi siê
sk³ony. Jeszcze teraz mnie krêci w ¿o³¹dku zapewni³ Joey.
No to nie idmy.
Musimy iæ, obiecalimy. Nie mam zamiaru ³amaæ s³owa.
Ale po co? Nawet randka z Rebecc¹ Henderson nie jest warta takiego
cierpienia.
Rebeka Henderson? Kogo ona obchodzi? spyta³ Joey. Chcê siê
dostaæ do dru¿yny.
Myla³em, ¿e
Powiedzia³em tak, ¿eby ciê wci¹gn¹æ. Pos³uchaj, Danny, mamy szan-
sê za³apaæ siê do wyj¹tkowej paczki, byæ w czym dobrzy, lepsi od wszyst-
kich. Mam doæ opieprzania siê.
Us³ysza³em, jak mama Joeya zwraca mu uwagê, ¿eby siê nie wyra¿a³.
Ale moje plecy
Jestemy kumplami od dawna, prawda?
Od pocz¹tku gimnazjum.
Wszystko robilimy razem, zgadza siê? Razem chodzilimy do kina,
na basen
Tak, rozumiem, ale
Wiêc proszê ciê, zróbmy razem i to. Nie chcê ciê straciæ, Danny. Nie
chcê robiæ tego samemu.
Wiedzia³em, co chce mi powiedzieæ, i poczu³em przyp³yw ciep³a w pier-
si. Wiem, ¿e to trochê g³upio brzmi, ale naprawdê kocha³em go jak brata.
No dobra, jeli to dla ciebie takie wa¿ne.
Tak, to dla mnie wa¿ne.
Kiedy stanêlimy przed trenerem, a¿ zamruga³.
Prawdziwy cud.
Przecie¿ mówilimy, ¿e nie ¿artujemy powiedzia³ Joey.
Bol¹ was koci?
I to jak.
Czujecie siê, jakby ciê¿arówka przejecha³a wam po nogach?
132
Albo walec.
Hayes umiechn¹³ siê szeroko.
Przynajmniej jestecie uczciwi. Nawet zawodowcy przyznaj¹, ¿e to
boli. Chodzi o to, ¿eby zrobiæ swoje, nawet jeli boli jak diabli.
Zakl¹³em w mylach.
Nie zawiedziemy pana obieca³ Joey.
Zobaczymy. Danny nie jest ostatnio zbyt rozmowny. No to zaczyna-
my. Dwa razy dooko³a bie¿ni. Potem poka¿ê wam kilka nowych æwiczeñ.
Tym razem jêkn¹³em w duchu.
Po pierwszym okr¹¿eniu omal nie zwymiotowa³em jak wczoraj.
Zabawne. Chyba do wszystkiego mo¿na przywykn¹æ. W poniedzia³ek
rano czu³em siê parszywie. Jak wypluty. Bola³o mnie dos³ownie wszystko.
We wtorek rano by³o jeszcze gorzej. Wolê nie wspominaæ rody. Poza
tym, nie moglimy ju¿ zagl¹daæ do Chicken Nest ani s³uchaæ u mnie p³yt.
Nie mielimy czasu. I czu³em siê tak wypompowany, ¿e mog³em tylko ogl¹-
daæ telewizjê.
A tu trzeba by³o jeszcze zabraæ siê do ksi¹¿ek. Ka¿dego wieczoru po
kolacji Joey dzwoni³ i sprawdza³, czy siê uczê. Najbardziej têskni³em za
winiow¹ col¹ i frytkami, ale trener kaza³ nam o nich zapomnieæ. Wolno
nam by³o jeæ spaghetti, ale kartofli pureé ju¿ nie; jednego dnia mo¿na
by³o zjeæ wo³owinê, ale nastêpnego kurczaka albo rybê. Mama dostawa³a
krêæka planuj¹c posi³ki. Niech mnie gê kopnie, jeli rozumia³em co z tej
diety. Jako tak ko³o soboty, po tygodniu treningów, poczu³em siê nie naj-
gorzej. Bola³o mnie jeszcze, ale to ju¿ by³ inny ból. I umys³ mia³em ja-
niejszy.
Z pierwszego sprawdzianu dosta³em szóstkê.
Dwa tygodnie póniej, w niedzielê, trener kaza³ nam ustawiæ siê po tre-
ningu w szeregu. Stanêlimy wiêc przed nim spoceni, dysz¹c ciê¿ko.
Freddie zwróci³ siê Hayes do ch³opaka stoj¹cego obok mnie. Przy-
kro mi, ale masz za ma³o masy. Ci z West High starliby ciê na miazgê. Mo¿e
w przysz³ym roku. Z twoj¹ sprawnoci¹ mo¿esz siê za³apaæ do dru¿yny gim-
nastycznej.
Trener podniós³ g³owê i rozejrza³ siê po szeregu.
Pete, ty bêdziesz mia³ niez³y chwyt. Harry, podoba mi siê, jak bloku-
jesz.
I tak dalej. W koñcu zostalimy my dwaj: Joey i ja.
Trener Hayes rozstawi³ szeroko nogi, wspar³ siê pod boki i fukn¹³ z nie-
smakiem:
A jeli o was chodzi, to w ¿yciu nie widzia³em dwóch takich nêdznych
³amag
Joey zakrztusi³ siê.
ale mo¿e co z was bêdzie.
133
Joey z³apa³ oddech.
A ja wyrzuci³em w górê obie rêce.
Uda³o nam siê! Joey wyszczerzy³ radonie zêby. Nie mogê uwie-
rzyæ, ¿e za³apalimy siê do dru¿yny!
Stalimy na rogu, gdzie zawsze siê ¿egnalimy przed pójciem do domu.
Rozemia³em siê.
Pierwszy raz w ¿yciu naprawdê siê o co stara³em.
I uda³o ci siê! Jestemy w dru¿ynie!
Dziêki tobie. Nie zrobi³bym tego bez ciebie powiedzia³em.
A ja bez ciebie.
Ale ja bym zrezygnowa³, gdyby nie ty
Ja te¿ by³em tego bliski parê razy wyzna³ Joey.
Nie uwierzy³em. Jemu zale¿a³o bardziej ni¿ mnie.
Czas na mnie. Mama ju¿ pewnie czeka z kolacj¹ powiedzia³em.
Moja te¿. Spotkamy siê pó³ godziny przed lekcjami i pouczymy siê
przed testem z przyrody.
Jasne. Nie powiedzia³em na g³os, co mylê.
Joey zrobi³ to za mnie.
Zaczynaj¹ siê schody.
Mia³ racjê. To, co robilimy do tej pory, to by³a tylko przygrywka. Teraz
mielimy siê zabraæ do prawdziwych treningów.
Rozrysowa³em tu schematy zagrywek, które macie zapamiêtaæ za-
cz¹³ trener pokazuj¹c wskanikiem tablicê w sali nauki o spo³eczeñstwie.
By³o to w poniedzia³ek po ostatniej lekcji. To tylko pocz¹tek. Bêdziecie
musieli siê nauczyæ sztuczek psychologicznych, oszukiwania przeciwnika.
No i budowania poczucia wspólnoty z dru¿yn¹. To bardzo wa¿ne. ¯eby-
cie przebywali ze sob¹, chodzili razem do kina, jadali posi³ki. Chcê, ¿eby-
cie rozumieli siê tak, by bez s³ów odgadn¹æ, co na boisku chce zagraæ
Pete, Joey albo Danny. Musicie siê rozumieæ bez s³ów. Oto sekret powo-
dzenia.
Ale trener Hayes mia³ jeszcze jeden sekret. Pozna³em go dopiero przed
pierwszym meczem, czyli dwa tygodnie póniej. Przez ca³y ten czas napiêcie
ros³o. Treningi by³y coraz d³u¿sze, a sparringi coraz powa¿niejsze. W koñcu
ramiê tak mnie bola³o przy rzucaniu pi³ki, jakbym zwichn¹³ bark.
Tak, rzucanie pi³ki. Zdaje mi siê, ¿e zrobilimy na trenerze wra¿enie, ale
nie chcia³ tego po sobie pokazaæ. Wypróbowywa³ ch³opaków na ró¿nych
pozycjach, ale w koñcu mnie wybra³ na rozgrywaj¹cego, a Joeya na rodko-
wego napastnika.
134
Wy dwaj podobnie mylicie. Zobaczmy, czy bêdzie wam to wychodziæ
na boisku.
By³em dumny, a jak¿e. Ale trzeba by³o dostawaæ dobre stopnie i uczyæ
na pamiêæ nowych zagrywek. Nie mia³em czasu myleæ o Rebecce Hender-
son. Trener wpoi³ nam, ¿e liczy siê tylko szko³a, dru¿yna i zwyciêstwo.
W pi¹tek o wpó³ do siódmej wieczorem weszlimy do szatni, ¿eby w³o-
¿yæ stroje. Ju¿ wtedy trzês³y mi siê rêce i nogi. Nikt nic nie mówi³, wszyscy
pobledli. A to, co powiedzia³ trener, wcale nie podnios³o nas na duchu.
Dru¿yna z Covington wdepcze nas w ziemiê. Nie jestecie przygoto-
wani do meczu, wygl¹dacie, jakbycie ju¿ przegrali. Po omiu zwyciêskich
sezonach trafi³a mi siê banda miêczaków. Chyba spalê siê ze wstydu, jak
wyjdê z wami na boisko. W ¿yciu nie widzia³em takich maminsynków.
U¿ywa³ coraz bardziej obraliwych epitetów, a¿ w koñcu tak nas wku-
rzy³, ¿e mielimy ochotê wrzeszczeæ, ¿eby siê zamkn¹³. Wiedzia³em, o co mu
chodzi chcia³ nas rozwcieczyæ, ¿ebymy wyszli na boisko i odreagowali
na przeciwnikach. Ale my szanowalimy trenera i s³uchaj¹c, jak nas poni¿a,
czulimy siê oszukani. Ty sukinsynu, pomyla³em.
Joey zerka³ to na trenera Hayesa, to na mnie. A¿ skrzywi³ siê z bólu.
Nagle potok obelg usta³. Jeszcze przez chwilê trener wodzi³ po nas sze-
roko otwartymi oczyma, po czym skin¹³ g³ow¹.
No dobrze.
Zbli¿y³ siê do drewnianej szafki po drugiej stronie szatni.
Szafka by³a zawsze zamkniêta na klucz. Czêsto siê zastanawia³em, co
w niej jest. Otworzy³ zamek. Trele-Morele, powiedzia³ jeden z ch³opaków,
którzy grali w dru¿ynie w zesz³ym roku.
K¹tem oka widzia³em, ¿e Joey siê wyprostowa³. Pozostali ch³opcy z ze-
sz³orocznej dru¿yny zaczêli siê wierciæ niespokojnie. Trele-Morele, po-
wtórzy³ kto.
Trener otworzy³ drzwi szafki. Nie widzia³em, co jest w rodku, bo Hayes
sta³ przed szafk¹ ty³em do nas i zas³ania³ wnêtrze.
Potem odsun¹³ siê powoli.
Us³ysza³em, jak ch³opcy wci¹gaj¹ g³ono powietrze.
To by³ pos¹¿ek. Niedu¿y, najwy¿ej trzydzieci centymetrów wysokoci
i mo¿e dziesiêæ centymetrów szerokoci. Mia³ bladobr¹zowy kolor, jak tek-
tura. W matowym, ziarnistym jak piasek kamieniu widaæ by³o niewielkie
otworki.
Pos¹¿ek przedstawia³ mê¿czyznê, niezgrabnego, jakby nienaturalnie po-
krzywionego, z okr¹g³¹ ³ys¹ g³ow¹ i du¿ymi, odstaj¹cymi wargami. Jego
brzuch by³ tak wielki, ¿e mê¿czyzna wygl¹da³, jakby by³ w ci¹¿y. Siedzia³ ze
skrzy¿owanymi nogami i d³oñmi na kolanach, tak ¿e zas³ania³y mu fiuta. Pêpek
135
mia³ kszta³t pionowej szczeliny. Pos¹¿ek przypomina³ chiñskie bóstwa, które
czasem pokazywali w telewizji. Ale by³ te¿ podobny do dziwacznych rzeb
z Wyspy Wielkanocnej (uczylimy siê o nich na historii) i pos¹gów w Mek-
syku. Wiecie, Aztekowie, Majowie i tak dalej.
Ci, którzy grali w poprzednim sezonie, nie wygl¹dali na zaskoczonych,
ale nie odrywali od pos¹¿ka oczu tak samo jak nowi. A nowi, czyli my, nie
wiedzielimy, co siê dzieje.
Nale¿y wam siê parê s³ów wyjanienia, przynajmniej nowym zawod-
nikom w naszej dru¿ynie. To jest Nie wiem w³aciwie, jak go nazwaæ. Chyba
maskotka. Albo raczej szczêliwy duch.
Trele-Morele wymamrota³ jeden z tych, którzy grali w dru¿ynie w ze-
sz³ym roku.
Od dobrych paru lat przed ka¿dym meczem odprawiamy pewien rytu-
a³. Trener Hayes przesun¹³ stó³ na rodek sali. Nogi zaszura³y po pod³o-
dze. Przed wyjciem na boisko stawiam pos¹¿ek na tym stoliku. Okr¹¿amy
go dwa razy, k³ad¹c praw¹ rêkê na jego g³owie. Póniej wychodzimy i doko-
pujemy przeciwnikom.
Co za kit on nam wciska? pomyla³em.
Zdawa³o siê, ¿e trener us³ysza³ moje myli.
Tak, wiem, ¿e to wygl¹da trochê g³upio. Dziecinnie. Umiechn¹³ siê
z zak³opotaniem. Ale robiê to z moimi dru¿ynami od tylu zwyciêskich se-
zonów, ¿e a¿ bojê siê przestaæ. Jasne, ani przez chwilê nie wierzê, ¿e dotyka-
nie rêk¹ g³owy starego Trele-Morele przynosi nam szczêcie. Ale jeli wszyst-
ko idzie jak trzeba, po co zmieniaæ stary zwyczaj? Nie ¿ebym by³ przes¹dny,
ale mo¿e który z was jest. Mo¿e przerwanie rytua³u wytr¹ci kogo z równo-
wagi? Czy nie lepiej pozostaæ przy tym, co dobre?
Popatrzy³ po naszych twarzach, daj¹c nam czas na przemylenie tego, co
us³yszelimy. O rany, nie zaniedba³ ¿adnej sztuczki, ¿eby nas podkrêciæ psy-
chicznie. Chryste Panie, pos¹¿ek szczêcia, te¿ mi co.
I jeszcze jedno. Ludzie z zewn¹trz mogliby nie zrozumieæ tego, co
robimy, ¿eby nastawiæ siê przed meczem. Mogliby pomyleæ, ¿e uprawiamy
jakie czary czy voodoo. Dlatego wprowadzilimy pewn¹ zasadê: nikt nie
mówi o Trele-Morele poza t¹ sal¹. Nie zdradzamy naszych sekretów.
Wiêc dlatego nie s³ysza³em wczeniej o pos¹¿ku, nawet od ch³opaków,
którzy grali w dru¿ynie w poprzednim sezonie. W pewnym sensie Joey i ja
nie zostalimy oficjalnie przyjêci do zespo³u a¿ do dzisiejszego wieczoru.
Ja nie ¿artujê powiedzia³ trener patrz¹c nam w twarze. Jeli kto
siê wygada, wylatuje z dru¿yny. Mam wasze s³owo?
Jasne mruknê³o kilku ch³opaków.
Nie s³yszê. Powiedzcie to g³ono! Przyrzeknijcie!
Zrobilimy, co kaza³.
G³oniej!
136
Tym razem krzyknêlimy.
Dobrze. Trener wyj¹³ pos¹¿ek z szafki i ustawi³ na rodku sto³u. Z bli-
ska figurka wygl¹da³a jeszcze gorzej.
Okr¹¿ylimy dwukrotnie stó³, po³o¿ylimy praw¹ d³oñ na g³owie pos¹¿-
ka (czu³em siê przy tym jak idiota), a potem wybieglimy na boisko
Wtedy nie mog³em uwierzyæ w to, co siê dzieje. Teraz, widz¹c tamte
wydarzenia jak przez mg³ê, próbujê sam siebie przekonywaæ, ¿e to moja
pamiêæ p³ata mi figle. Ale to siê zdarzy³o naprawdê. Teraz za póno ¿a³o-
waæ.
Po piêciu minutach meczu, gdy wynik brzmia³ zero do zera, trener Hayes
wys³a³ mnie do gry. Powiedzia³em ch³opakom, co zagramy. Nic szczególne-
go, zwyk³e podanie, tak ¿eby siê wczuæ w grê. Dosta³em pi³kê i wtedy dotar-
³o do mnie, ¿e to ju¿ nie trening, ¿e teraz gramy naprawdê, ¿e po to w³anie
wylewalimy pot i rzygalimy przez wiele tygodni, ¿eby znaleæ siê na bo-
isku i walczyæ. A tamci z Covington patrzyli na mnie tak, jakby chcieli mi
wbiæ szczêkê do gard³a. Nasi odbieraj¹cy pobiegli do przodu, obroñcy z Co-
vington rzucili siê za nimi w pogoñ. Serce zaczê³o mi waliæ jak szalone. Od-
skoczy³em nieco w ty³, ¿eby siê rozejrzeæ, czy kto jest na wolnej pozycji.
Blokuj¹cy z Covington szar¿owali prosto na mnie. Trwa³o to mo¿e z piêæ
sekund, ale mnie siê zdawa³o, ¿e jeszcze mniej, jak b³ysk flesza. Zobaczy³em
zgarbione postacie pêdz¹ce w moj¹ stronê. Pi³ka lizga³a mi siê w spoconych
d³oniach. Ba³em siê, ¿e j¹ upuszczê.
Wtedy zobaczy³em Joeya. Jako przedar³ siê na wolne pole. Pêdzi³ ile si³
w stronê linii punktowej Covington, po lewym skrzydle, zerkaj¹c przez ra-
miê, z d³oñmi w górze, jakby domagaj¹c siê pi³ki. Odprowadzi³em rêkê do
ty³u, zamachn¹³em siê i rzuci³em dok³adnie tak, jak uczy³ mnie trener: jed-
nym silnym, p³ynnym ruchem.
Jednoczenie wykona³em pó³obrót, ¿eby usun¹æ siê z drogi szar¿uj¹cym
zawodnikom Covington. Obserwowa³em krêc¹c¹ siê w powietrzu pi³kê,
wrzeszcz¹c na ca³e gard³o do Joeya.
I wtedy zastyg³em w bezruchu. Chyba nigdy nie poczu³em takiego zim-
na. Moja krew jakby zamieni³a siê w kryszta³ki niegu, a krêgos³up w sopel
lodu. Bo Joeya nie by³o po lewej stronie, ko³o linii punktowej Covington.
Nikogo tam nie by³o.
A przecie¿ go widzia³em. W³anie tam skierowa³em pi³kê. Przysiêgam
na Boga, ¿e tam by³. W jaki sposób
Bo Joey znalaz³ siê po prawej stronie, ca³kiem sam. Do dzi nie wiem,
jak uda³o mu siê pokonaæ tak szybko tyle przestrzeni. Pêdzi³ teraz w lewo, do
linii punktowej.
Pi³ka wpad³a mu w rêce z dok³adnoci¹ do centymetra
137
Kibice myleli, ¿e to by³a doskonale obmylona i wykonana zagrywka.
Trener te¿ w to wierzy³, a w ka¿dym razie tak mi póniej powiedzia³. Kie-
dy Joey przebieg³ liniê z pi³k¹ w uniesionych wysoko rêkach, nasi kibice
zaczêli wiwatowaæ tak g³ono, ¿e poczu³em, jakby uderzy³a mnie ciana
dwiêku.
Wyrzuci³em w górê rêce, wrzeszcz¹c ile si³. Ale wiedzia³em, ¿e to nie
by³a wietnie zaplanowana, myl¹ca zagrywka. Wcale nie by³a dobra by³a
wrêcz beznadziejna. A mimo to uda³a siê. Prawie tak, jakby
(Widzia³em Joeya po lewej stronie, przy linii punktowej. Ale jego tam
nie by³o.)
jakbymy to zamierzyli. Lub jakby to mia³o siê zdarzyæ.
Albo mielimy niewiarygodny fart.
Wtedy zacz¹³em siê trz¹æ. Przez nastêpnych dziesiêæ minut nie mog³em
graæ. Siedz¹c na ³awce, ci¹gle widzia³em tê zagrywkê. I Joeya w dwóch miej-
scach naraz.
Mo¿e chcia³em tego tak bardzo, ¿e zobaczy³em to, czego pragn¹³em.
Ale czu³em siê dziwnie.
Trener podszed³ do mnie i pochyli³ siê.
Co siê sta³o?
Chyba nie mogê siê przyzwyczaiæ, ¿e to Kask trz¹s³ mi siê w d³o-
niach.
Co?
prawdziwy mecz, a nie trening. Jeszcze nigdy nie zrobilimy przy-
³o¿enia dziêki mojej zagrywce.
Zrobimy ich jeszcze du¿o.
Co mnie cisnê³o w rodku.
Takich cudów jak tamten zdarzy³o siê w meczu mnóstwo. Zagrywek, które
nie powinny siê udaæ. Idealnych podañ i odbiorów. Piêæ minut przed koñ-
cem, gdy wynik by³ trzydzieci piêæ do zera dla nas, trener przeszed³ wzd³u¿
³awki i zwracaj¹c siê do obroñców powiedzia³ pó³g³osem:
Nastêpnym razem, jak zbli¿¹ siê do naszej linii, pozwólcie im zdobyæ
punkty. Przepucie ich, ale ¿eby nie by³o to zbyt widoczne.
Joey i ja spojrzelimy po sobie.
Ale zacz¹³ kto.
¯adnych ale. Róbcie, co ka¿ê powiedzia³ trener. To bêdzie dla nich
demoralizuj¹ce, jeli nie zdobêd¹ chocia¿ kilku punktów. Dajmy im poczuæ,
¿e te¿ maj¹ szansê. To bêdzie po sportowemu.
Nikt nie omieli³ siê sprzeciwiæ. Tylko obroñcy nadal wygl¹dali na za-
k³opotanych.
I zróbcie to przekonuj¹co doda³ trener.
138
Napastnicy Covington zdobyli punkty, bo nasi obroñcy nie powstrzymali
ich szar¿y na nasz¹ liniê.
Po meczu w sali gimnastycznej odby³a siê zabawa. Wszyscy podchodzili
do mnie i Joeya, gratulowali, poklepywali po plecach. Rebeka Henderson
nawet ze mn¹ zatañczy³a. Ale przysz³a z kole¿ankami i nie pozwoli³a siê od-
prowadziæ.
Mo¿e nastêpnym razem powiedzia³a.
Wierzcie albo nie, ale nie zale¿a³o mi na tym. By³em tak zajêty mylami,
¿e nawet nie zaproponowa³em jej randki w sobotê wieczorem. Chcia³em po-
rozmawiaæ z Joeyem. Sam na sam.
Zaraz po pó³nocy ruszylimy do domu. W powietrzu wisia³ ju¿ niewy-
rany zapach jesieni. Czulimy woñ dymu z domowego kominka. Gdzie
w oddali zaszczeka³ pies. Oprócz tego s³yszelimy tylko szuranie naszych
butów o chodnik. W koñcu wsadzi³em rêce do kieszeni marynarki i powie-
dzia³em, co mi chodzi³o po g³owie.
Joey nie odezwa³ siê od razu. Musia³em powtórzyæ.
No i co z tego? spyta³ cicho.
Opowiedzia³em dok³adnie, co widzia³em.
Trener mówi, ¿e podobnie mylimy odpar³ Joey wzruszaj¹c ramio-
nami. On to nazywa przewidywaniem. Zgad³e, dok¹d pobiegnê.
Jasne. Ale Wygralimy tak jako ³atwo.
Przecie¿ mam siniaki
Nie mówiê, ¿e nie walczylimy. Ale mielimy tyle szczêcia. Wszyst-
ko nam wychodzi³o.
W³anie po to trenowalimy tak ciê¿ko. Trener uczy³ nas, ¿e mamy
graæ zespo³owo. I wszyscy zrobili to, czego siê nauczyli.
Jak w zegarku. Ka¿dy we w³aciwym miejscu w odpowiednim czasie.
Wiêc co ciê gryzie? Zdawa³o ci siê, ¿e widzia³e mnie w jednym miej-
scu, a by³em w innym? Nie tylko tobie siê co przywidzia³o. Kiedy zaczêli-
my graæ, zobaczy³em, ¿e pos³a³e pi³kê na wolne pole, wiêc zrobi³em zwód,
uwolni³em siê od kryj¹cego i popêdzi³em w tamt¹ stronê. I wiesz co? Jak
ju¿ zacz¹³em biec, zauwa¿y³em, ¿e ty w ogóle nie rzuci³e jeszcze pi³ki.
Jeszcze siê rozgl¹da³e. Zobaczy³em, co zamierzasz zrobiæ, a nie to, co zro-
bi³e.
Poczu³em zimny dreszcz na plecach.
Przewidywanie, nic wielkiego. Szczêcie nie mia³o tu nic do rzeczy.
Trener dobrze nas nastawi³ do meczu. Adrenalina zrobi³a swoje. Odgad³em,
gdzie rzucisz pi³kê, i tam pobieg³em.
Uda³em, ¿e mnie przekona³.
Chyba nie przywyk³em jeszcze do tego meczowego sza³u.
139
Tak, to jest podniecaj¹ce.
Nawet w ciemnoci widzia³em, jak oczy mu siê wiec¹.
Trzeba jeszcze du¿o poprawiæ zacz¹³ trener na spotkaniu pomeczo-
wym. Co najmniej dwa razy stracilimy szansê na przechwyt. A nasze blo-
ki musz¹ byæ szybsze i twardsze.
Zaskoczy³ mnie. Odnielimy przygniataj¹ce zwyciêstwo, a nasza gra by³a
bliska doskona³oci, wiêc zdawa³o mi siê, ¿e lepiej ju¿ nie mo¿na.
Od tej pory trenowalimy w niedzielê po po³udniu i codziennie po szkole.
Nie wolno nam sobie odpuciæ tylko dlatego, ¿e wygralimy pierwszy
mecz. Nadmierna pewnoæ siebie to najlepsza gwarancja pora¿ki.
Nadal musielimy utrzymywaæ tê dziwn¹ dietê. Marzy³y mi siê góry wi-
niowej coli i frytek z ketchupem. No i trzeba by³o dostawaæ dobre stopnie,
rzecz jasna. Pod koniec tygodnia trener odwiedza³ wszystkich nauczycieli
i pyta³, jak nam posz³y sprawdziany.
Jak tylko opucicie siê w nauce, mo¿ecie siê po¿egnaæ z gr¹ ostrzeg³.
W pi¹tek wieczorem zapakowalimy sprzêt do szkolnego autobusu i po-
jechalimy do West High. Przebralimy siê w szatni dziewcz¹t, a gdy ju¿
bylimy gotowi, trener znów zacz¹³ nami poniewieraæ. Póniej postawi³
drewniane pude³ko z zamkiem na stoliku pomieszczenia, otworzy³ i wyj¹³
Trele-Morele. Pos¹¿ek wygl¹da³ jeszcze bardziej obrzydliwie ni¿ za pierw-
szym razem: okropne, szyderczo wydête wargi i pionowa szpara w miejscu
pêpka.
Wiedzielimy ju¿, co mamy robiæ. Okr¹¿ylimy pos¹¿ek dwa razy i po³o-
¿ylimy d³onie na jego g³owie (ja nadal czu³em siê idiotycznie). Mecz wygra-
limy czterdzieci dwa do siedmiu. Nie zdobyliby tych siedmiu punktów, gdyby
trener nie kaza³ nam pozwoliæ im na przy³o¿enie. Wszystko siê powtórzy³o.
Trener wpuci³ mnie na boisko w drugiej æwiartce. Dosta³em pi³kê i rozej-
rza³em siê. Zobaczy³em Joeya z przodu, gotowego do przyjêcia pi³ki. I w tej
samej chwili Joey by³ piêtnacie metrów dalej i w³anie uwalnia³ siê od obroñcy
West High.
Otworzy³em usta, rêce mi zdrêtwia³y. Nie mog³em z³apaæ tchu. Poczu-
³em jaki dziwny dreszcz w rodku i rzuci³em pi³kê.
Joey popêdzi³ z miejsca, gdzie uwalnia³ siê od przeciwnika, do Joeya
stoj¹cego na wolnym polu. Zlali siê w jedno. No i Joey z³apa³ pi³kê, oczywi-
cie.
Nasi kibice oszaleli z radoci.
Joey przebieg³ liniê i zacz¹³ podskakiwaæ. Nawet na po³owie boiska, gdzie
sta³em, s³ychaæ by³o jego tupanie. Koledzy klepali mnie po ty³ku. Stara³em
siê udawaæ, ¿e jestem tak samo podniecony jak oni.
Niez³e podanie rzuci³ trener, kiedy przechodzi³em ko³o ³awki.
140
Popatrzylimy na siebie przez chwilê. Czy on wie, jak siê ba³em tam na
boisku? Nie potrafi³em tego odgadn¹æ.
To Joey je przej¹³ odpar³em.
Zgadza siê. I to w³anie nazywa siê gr¹ zespo³ow¹, Danny. Wszyscy
w tym uczestnicz¹. Tak czy owak, to by³o niez³e podanie.
Ko³o niego sta³a zamkniêta na klucz szafka.
Rozegralimy wtedy osiem meczów. Czasem ni³y mi siê w nocy kosz-
mary: widzia³em podwójnego Joeya i innych graczy, patrzy³em, jak siê zle-
waj¹ w jedno. Czu³em siê tak, jak gdyby wszystko zdarza³o siê dwa razy,
jakbym wczeniej wiedzia³, co siê stanie.
Niemo¿liwe.
Ale tak w³anie to widzia³em. Kiedy w nocy wystraszy³em mamê i tatê,
budz¹c siê z krzykiem. Nie opowiedzia³em im o moim nie. Nie rozmawia-
³em te¿ o nim z Joeyem; zrozumia³em, ¿e on nie chce s³uchaæ.
Jestemy zwyciêzcami. Chryste, ale to uczucie powiedzia³.
Wyniki zawsze by³y przygniataj¹ce. Kiedy ju¿ mielimy zapewnione
zwyciêstwo, pozwalalimy przeciwnikom na zdobycie kilku punktów.
Zdarzy³ siê jeden wyj¹tek. By³ to szósty mecz, przeciwko Central High.
Tym razem trener nie obrzuci³ nas wyzwiskami przed wyjciem na boisko.
Usiad³ w k¹cie szatni i przygl¹da³ siê, jak wk³adamy stroje; ch³opaki popa-
trzyli na siebie, wyczuwaj¹c, ¿e co jest nie tak.
To dzisiaj odezwa³ siê zd³awionym g³osem jeden z tych zawodni-
ków, którzy grali w poprzednim sezonie.
Nie zrozumia³em.
Trener Hayes wsta³.
Wyjdcie na murawê i dajcie z siebie wszystko.
Joey popatrzy³ na niego, zdziwiony.
Ale co z Odwróci³ siê, zerkaj¹c na szafkê w k¹cie. Trele
Ju¿ czas rzuci³ szorstko trener. Róbcie, co mówiê. Oni czekaj¹.
Ale
Co z tob¹, Joey? Nie chcesz graæ?
Twarz Joeya zala³a siê purpur¹. Wysun¹³ szczêkê. Rzuci³ ostatnie spoj-
rzenie na szafkê i wyszed³.
Pewnie ju¿ zgadlicie. Przegralimy tego dnia. Przegralimy to ma³o po-
wiedziane. Oni nas zmia¿d¿yli. Nawet nie zdobylimy punktu. Tak, walczyli-
my, staralimy siê. Po tylu ciê¿kich treningach wiedzielimy, co mamy ro-
biæ. Ale tamci walczyli twardziej.
I by³ to jedyny mecz, w którym nie widzia³em dwóch postaci Joeya. Je-
dyny, w którym nie wiedzia³em, co siê za chwilê stanie na boisku.
Zabawa po meczu okaza³a siê kompletn¹ klap¹.
141
A Joey siê wciek³. W drodze do domu co chwila wali³ praw¹ piêci¹
w lew¹ d³oñ.
To wina trenera. Zrobi³ wszystko inaczej ni¿ zwykle. Zawsze nas mie-
sza³ z b³otem i wkurza³, a tym razem nie, dlatego wyszlimy na boisko nie
przygotowani psychicznie i przegralimy.
Stara³em siê go uspokoiæ.
To tylko jedna pora¿ka. Nadal prowadzimy w rozgrywkach.
Joey obróci³ siê tak gwa³townie, ¿e a¿ mnie przestraszy³.
Nawet nie wyj¹³ tej cholernej poczwary! Chcia³ z nas zrobiæ g³upców!
Chcia³, ¿ebymy przegrali!
Nie wierzê w to.
Mo¿e lubisz przegrywaæ! Ja nie!
Przyspieszy³ kroku. Kiedy doszed³em do rogu, gdzie zawsze siê zatrzy-
mywalimy, ¿eby chwilê pogadaæ, Joey ju¿ by³ daleko na swojej ulicy.
Joey! Nie jestem pewien, co chcia³em mu powiedzieæ. Ale to nie-
wa¿ne. Nie odwróci³ siê.
Pewnie odgadlicie te¿, co siê dzia³o dalej. W nastêpnym meczu wszyst-
ko by³o normalnie. Albo nienormalnie, zale¿y jak na to patrzeæ. Trener zrów-
na³ nas z ziemi¹ i wyci¹gn¹³ Trele-Morele.
Dlaczego nie zrobi³ pan tego ostatnim razem? spyta³ Joey. Mogli-
my wygraæ ten mecz!
Tak mylisz? Trener Hayes patrzy³ na niego zmru¿onymi oczyma.
Mo¿e wygralibymy, a mo¿e nie.
Pan wie, ¿e bymy wygrali! Chcia³ pan, ¿eby
Joey, chyba ci siê co pomyli³o. Masz siê wciekaæ na przeciwników,
nie na mnie. Ja jestem po tej samej stronie, nie zapominaj o tym.
W sobotê pan nie by³.
Trener wyprostowa³ siê; oczy mu b³yszcza³y.
Postaram siê zapomnieæ, co powiedzia³e. Pos³uchaj, co teraz powiem,
bo nie bêdê tego powtarza³. Przed ostatnim meczem nie zrobi³em tego co
zawsze, ¿eby wam co udowodniæ. Nie liczy siê, jakich sztuczek u¿ywam
w szatni, ¿eby przygotowaæ was do gry. Liczy siê tylko to, jak gracie. A w ostat-
nim meczu nie dalicie z siebie wszystkiego. To wasza wina, ¿e przegrali-
cie, nie moja. Rozumiesz?
Joey mierzy³ trenera wciek³ym spojrzeniem.
Poza tym dobrze jest od czasu do czasu przegraæ.
Gówno prawda!
Nie nadu¿ywaj mojej cierpliwoci. Dobrze jest, ¿eby dru¿yna czasem
przegra³a, bo dziêki temu nastêpnym razem bêdzie siê lepiej staraæ. Bêdzie
142
bardziej g³odna zwyciêstwa i lepiej doceni jego smak. Nic ju¿ nie mów. Jeli
chcesz dzisiaj graæ, nie mów ani s³owa wiêcej.
Okr¹¿ylimy Trele-Morele, po³o¿ylimy mu d³onie na g³owie i wyszli-
my na boisko. Znów widzia³em dziwne rzeczy i oczywicie wygralimy,
pozwalaj¹c przeciwnikom zdobyæ punkty pod koniec meczu.
W nastêpn¹ sobotê gralimy ostatni mecz. W szatni wszyscy dotknêli
Trele-Morele i znów wygralimy. By³ to dziewi¹ty zwyciêski sezon City High.
W gablocie ko³o gabinetu dyrektora stan¹³ kolejny puchar.
Od tego czasu wiele siê wydarzy³o. Moi rodzice nie mogli siê nadziwiæ,
¿e dostajê same szóstki i pi¹tki. Podnieli mi kieszonkowe, czêciej pozwa-
lali braæ samochód. Zacz¹³em siê spotykaæ z Rebecc¹ Henderson.
I coraz bardziej oddalalimy siê z Joeyem. On mia³ obsesjê na punkcie
zostania gwiazd¹; chcia³ byæ zawsze w centrum uwagi. Po zakoñczeniu se-
zonu nie móg³ przywykn¹æ do tego, ¿e traktuje siê go tak samo jak innych.
Spróbowa³ dostaæ siê do dru¿yny koszykówki, któr¹ prowadzi³ pan Emery,
nauczyciel przyrody, ale mu siê nie uda³o.
No i co z tego? powiedzia³ Joey. Próbowa³ to bagatelizowaæ, ale by³o
widaæ, ¿e jest rozczarowany. Oni przegrywaj¹ czêciej ni¿ wygrywaj¹. Kto
chcia³by nale¿eæ do dru¿yny przegranych?
Joey nie móg³ znieæ, ¿e wszyscy garn¹ siê do nowego przewodnicz¹ce-
go rady uczniowskiej. W koñcu zg³osi³ siê do klubu dramatycznego i przyjêli
go. To do niego pasowa³o: jeste na scenie, wszyscy na ciebie patrz¹. Nie
dosta³ g³ównej roli w du¿ym przedstawieniu, które zawsze wystawiaj¹ w grud-
niu, ale jak¹ zagra³. Musia³ podrabiaæ niemiecki akcent lekarza nazwiskiem
Einstein w komedii kryminalnej Arszenik i stare koronki. Poszlimy na to
przedstawienie z Rebecc¹ i muszê przyznaæ, ¿e Joey zagra³ niele. Nie wy-
bitnie, ale ca³kiem dobrze. Przynajmniej by³ zabawny w swojej roli i mia³em
nadziejê, ¿e bêdzie z siebie zadowolony. Póniej siê dowiedzia³em, ¿e na
próbach narzeka, ¿e za krótko jest na scenie i ma za krótkie kwestie.
Od razu przejdê do tego, co siê sta³o nastêpnego roku, kiedy bylimy
w ostatniej klasie liceum City High. Obaj z Joeyem dostalimy wyró¿nienie
za dobre oceny. Przez ca³e lato du¿o æwiczylimy, ¿eby utrzymywaæ siê w do-
brej formie. Poza tym spêdza³em sporo czasu z Rebecc¹. Chyba w³anie ze
wzglêdu na ni¹ zg³osi³em siê znów do dru¿yny, chocia¿ skrêca³o mnie na
myl, ¿e bêdê musia³ ogl¹daæ ten obleny pos¹¿ek. Nie mówi¹c o tym, ¿e
ba³em siê tego, co siê póniej dzia³o na boisku. Ale wiedzia³em, ¿e nie cho-
dzi³bym z Rebecc¹, gdyby nie futbol. Chcia³em, ¿eby wszystko pozosta³o tak
samo, wiêc siê zg³osi³em i trener przyj¹³ mnie do zespo³u.
143
Joey te¿ siê zg³osi³, z oczywistych powodów: chcia³ znów byæ gwiazd¹,
chcia³ byæ podziwiany.
Trener robi³ wszystko dok³adnie tak samo. Co dzieñ po treningu ledwo
udawa³o mi siê dowlec do domu. Znów musielimy wys³uchiwaæ pouczeñ
o stopniach i diecie, i znów beszta³ nas przed ka¿dym meczem (choæ mnie
to ju¿ nie wkurza³o) i wyci¹ga³ ze skrytki Trele-Morele. To nasza maskot-
ka, wyjani³; potem nakaza³ zachowaæ dyskrecjê, dok³adnie tak jak w ze-
sz³ym roku (znów przesz³y mnie ciarki na widok tej grubej pokraki). Na
boisku widzia³em podwójne postacie, tak jak przedtem, i znowu oblecia³
mnie strach. Gdyby nie to, ¿e Rebeka sta³a na linii i dopingowa³a, na pew-
no bym
Ale nic nie zrobi³em i czasem mi siê zdaje, ¿e to, co siê sta³o, sta³o siê
z mojej winy, przynajmniej czêciowo.
Wygralimy, oczywicie. Posz³o a¿ za ³atwo. Mo¿e w³anie dlatego przed
nastêpnym meczem trener nie zgnoi³ nas i nie wyci¹gn¹³ Trele-Morele.
Jak tylko zauwa¿y³em, co siê dzieje, powiedzia³em: To dzisiaj, i w tej
samej chwili przypomnia³em sobie, ¿e to samo zrobi³ w zesz³ym roku ch³o-
pak, który by³ wczeniej w dru¿ynie. On ju¿ skoñczy³ szko³ê. Nagle zrozu-
mia³em, ¿e kiedy ja odejdê, jaki inny ch³opak wypowie te same s³owa. Ilu
ju¿ powtórzy³o je przede mn¹?
Nie! wrzasn¹³ ze z³oci¹ Joey.
Jeszcze jedno s³owo i posadzê ciê na ³awce! ostrzeg³ trener Hayes.
Joey zamilk³. Ale kiedy wychodzilimy z szatni, us³ysza³em, jak mruczy
pod nosem: Niech go szlag. Poka¿ê mu, ¿e nie potrzebujemy tego dziwol¹-
ga. Wygramy bez niego.
Ale nie wygralimy, a ja nie widzia³em podwójnie. Joey o ma³o siê nie
zagotowa³ z wciek³oci. Nie poszed³ na zabawê, i nie odezwa³ siê s³owem
ani w czasie omawiania meczu w sobotê, ani na niedzielnym treningu. Tylko
wpatrywa³ siê w trenera Hayesa.
A ja? Jak siê przyczyni³em do tego, co siê póniej sta³o? Zacz¹³em siê
zastanawiaæ, szukaæ jakich prawid³owoci.
Otó¿ to, prawid³owoci.
Co robisz, kiedy ciê co zastanowi? Ja poszed³em do redakcji szkolnej
gazetki. W waszej szkole te¿ pewnie taka jest. Robi¹ j¹ ci sami uczniowie,
którzy pisz¹ kronikê i nale¿¹ do kó³ka literackiego. Kolumna towarzyska,
szkolny humor, lista przebojów. Du¿o og³oszeñ, jakie sprawozdanie ze spo-
tkania rady uczniowskiej.
I kolumna sportowa.
Wszystko przepisane na maszynie i powielone na ksero. Trzy pomarañ-
czowe kartki, po³¹czone zszywaczem. Kurier City High. Oryginalne, co?
144
Wychodzi³ w poniedzia³ek rano. Jako mi siê wydaje, ¿e szko³a finansowa³a
tê gazetkê dlatego, ¿e ukazywa³ siê w niej cotygodniowy artyku³ dyrektora.
O poczuciu szkolnej wspólnoty i tak dalej.
W ka¿dym razie poszed³em do redakcji gazety, która mieci³a siê w tym
samym pokoju co redakcja kroniki. Zagracona pakamera na drugim piêtrze
miêdzy sal¹ nauki pisania na maszynie a magazynkiem wonego. W rodku
zalatywa³o s³odkawym zapachem tej bia³ej mazi, której siê u¿ywa do popra-
wiania b³êdów w maszynopisie. Redaktorem by³ niejaki Albert Webb, który
chyba naogl¹da³ siê za du¿o filmów o dziennikarzach. Ci¹gle gada³ o spotka-
niach rady uczniowskiej, klubie dramatycznym i prasie. Nazywalimy go
Scoop, a on uwa¿a³ to za komplement, nie obelgê.
Siedzia³ w³anie za biurkiem, zerkaj¹c nad okularami na kartkê papieru
w maszynie. Mia³ o³ówek zatkniêty za ucho i kleksa na brodzie. Odwróci³ siê
w moj¹ stronê, gdy wszed³em.
Co s³ychaæ, Scoop?
W³anie dowiedzia³em siê o nominacjach do tytu³u królowej roku.
Chyba nie wolno tego ujawniaæ do zebrania w przysz³ym tygodniu.
Nie mów. Umiechn¹³ siê szelmowsko. Mo¿e ciê zainteresuje, ¿e
Rebeka Henderson dostanie nominacjê.
Patrzcie, patrzcie powiedzia³em z umiechem. Kto ma niez³y gust.
S³uchaj, przechowujecie stare numery gazety?
Wszystkie, które robi³em. I parê wczeniejszych.
Z jakiego okresu?
Piêtnacie lat wstecz odpar³ dumnie Scoop.
Super. Gdzie je trzymasz?
W kostnicy.
Co?
W redakcjach gazet tak nazywaj¹ miejsce, gdzie przechowuje siê stare
wydania. Wskaza³ rozklekotan¹ pó³kê w k¹cie.
Mogê?
Roz³o¿y³ ramiona.
Do twojej dyspozycji. Co ciê interesuje?
Spodziewa³em siê tego pytania.
Ch³opaki z dru¿yny wpadli na pomys³ zorganizowania meczu z zawod-
nikami z poprzednich lat. Taka pokazówka, wiesz. Starsi przeciwko m³od-
szym.
Tak? Oczy Scoopa zab³ys³y. Siêgn¹³ po o³ówek.
Spokojnie, spokojnie. Na razie tylko o tym mylimy. Jeli napiszesz
o tym i nic nie wyjdzie, bêdzie ci g³upio. Poza tym mo¿esz nam w ten sposób
pokrzy¿owaæ plany.
No dobra. Skin¹³ g³ow¹. Zawrzyjmy umowê. Ty przejrzysz stare
wydania, ale jeli plany siê wykrystalizuj¹, dasz mi znaæ, a ja co napiszê.
145
Za³atwione.
Zacz¹³em przegl¹daæ gazetki. Pachnia³y jak pleñ w piwnicy. Zakrêci³o
mnie w nosie.
Piêtnacie lat. Ile tygodni w roku szkolnym? Czterdzieci? Kupa papie-
ru. Ale przegl¹danie ich nie by³o a¿ tak trudne, jak mylicie. Interesowa³y
mnie tylko te, który ukazywa³y siê w czasie sezonu pi³karskiego. Od jedena-
stu lat, bo w³anie wtedy trener Hayes przyszed³ do naszej szko³y. Nie po-
trwa³o to nawet godziny. Oto czego siê dowiedzia³em.
Dwa pierwsze sezony, kiedy Hayes prowadzi³ dru¿ynê, by³y kiepskie.
Gorzej ni¿ kiepskie, beznadziejne. Dru¿yna nie wygra³a ani jednego meczu.
Totalna klapa.
Ale potem? Jeden zwyciêski sezon za drugim.
Pewne fakty siê powtarza³y. Wygrywalimy zdecydowanie, ale przeciw-
nicy zawsze zdobywali parê punktów. I w ka¿dym sezonie przegrywalimy
jeden mecz, pierwszy, siódmy albo jaki inny, bez wyranej prawid³owoci.
Doznawalimy pora¿ek z ró¿nymi zespo³ami, ale zawsze do zera.
Czy¿by dlatego, ¿e trener nie wyjmowa³ wtedy Trele-Morele?
Wiem, ¿e to brzmi jak szaleñstwo. Pewnie zaraz pomylicie, ¿e wierzê
w horoskopy, przepowiednie i inne podobne dyrdyma³y. Ale s³owo dajê, ¿e
mnie to zaciekawi³o. Poza tym, gdybycie widzieli na boisku to co ja, te¿
bycie siê dziwili.
Scoop zagl¹da³ mi przez ramiê.
O co chodzi, Scoop?
Tak tylko wcibiam nos.
Aha.
Widzê, ¿e czytasz o tej pora¿ce trzy lata temu.
Nie gra³em wtedy w dru¿ynie.
Wiem. Terminowa³em wtedy w gazecie i poszed³em na ten mecz. Pa-
miêtam, ¿e trochê siê zdziwi³em.
Tak?
Wczeniej same zwyciêstwa i nagle takie lanie.
Nikt nie gra zawsze na tym samym poziomie. Dziêki, Scoop. Gdybym
móg³ ci siê jako odwdziêczyæ
Daj znaæ o tym meczu.
Pierwszy siê o nim dowiesz.
I wtedy siê zaczê³o. Do dru¿yny przyszed³ nowy ch³opak, Price. Zaczê³o
siê od tego, ¿e opuci³ siê w nauce. Mo¿e by³ za g³upi, nie wiem.
Trener spe³ni³ swoj¹ grobê i wyrzuci³ go z dru¿yny.
Ale Price mia³ ojca, faceta z brzuszkiem, który gra³ kiedy w szkolnej
dru¿ynie w ataku. Kiedy Price wylecia³ z zespo³u, goæ siê wkurzy³, ¿e kto
10 Czarny wieczór
146
obra¿a mu syna. Co mnie obchodz¹ jego stopnie. Nie chcê, ¿eby udawa³
intelektualistê i nabawi³ siê wrzodów ¿o³¹dka. Mnie futbol dobrze zrobi³,
pomóg³ wyrobiæ charakter, wiêc i jemu pomo¿e.
Nic wielkiego uparty ojczulek wstawiaj¹cy siê za synem. Ale trener
Hayes siê nie ugi¹³ i Price z³ama³ zasadê.
Mo¿e pamiêtacie to z gazety. Nie mówiê o szkolnej gazetce, tylko o Ku-
rierze, w tamtych czasach najwiêkszej gazecie w ca³ym stanie: OJCIEC
JEDNEGO Z GRACZY SZKOLNEJ DRU¯YNY OSKAR¯A TRENERA
O SATANIZM.
Chyba sami rozumiecie, ¿e wtedy siê zaczê³o. Rada miejska chcia³a siê
dowiedzieæ, co siê dzieje. Komitet rodzicielski za¿¹da³ wyjanieñ. Telefon
dyrektora a¿ siê urywa³.
Ojciec od³o¿y³ Kuriera i spojrza³ na mnie, marszcz¹c brwi.
Czy to prawda?
To nie jest tak, jak mówi Price. Trele-Morele to tylko maskotka, nic
wiêcej.
Ale dotykacie go przed meczem?
Tylko tak, na szczêcie.
Ojciec mocniej zmarszczy³ czo³o.
Inni ch³opcy prze¿yli dok³adnie to samo. Ojciec Joeya tak siê zaniepoko-
i³, ¿e kaza³ mu odejæ z dru¿yny.
Odejdziesz? spyta³em.
¯artujesz? Ani mi siê ni. Dru¿yna znaczy dla mnie zbyt wiele.
Dru¿yna albo raczej zwyciêstwa, pomyla³em.
Nadszed³ pi¹tek, a z nim nastêpny mecz. Jeden z sanitariuszy wpad³ do
szatni, podniecony.
Trybuny wype³nione do ostatniego miejsca! Rekordowa frekwencja!
Jasne, po takiej reklamie w prasie! Ka¿dy chcia³ zobaczyæ dru¿ynê, która
uprawia czary.
Z pocz¹tku myla³em, ¿e po tym wszystkim trener nie wyjmie pos¹¿ka.
Ale jak tylko zacz¹³ na nas naje¿d¿aæ, wiedzia³em, ¿e wszystko jest po stare-
mu. On chyba wiedzia³, ¿e nie bêdzie mia³ ju¿ wielu okazji, by go u¿yæ. Wiêc
postanowi³ wykorzystaæ do koñca.
Wstrzyma³em oddech, kiedy zbli¿y³ siê do szafki. Artyku³ sprawi³, ¿e
jeszcze bardziej siê ba³em.
Patrzy³em, jak trener otwiera drzwiczki.
Wyda³ jaki dziwny dwiêk. Zrozumia³em dlaczego, kiedy siê odsun¹³.
Gdzie on jest? spyta³ nerwowo Joey.
Kilku ch³opców westchnê³o g³ono.
Gdzie Trele-Morele? Buty Joeya stuka³y o betonow¹ posadzkê, gdy
zbli¿a³ siê do szafki. Co siê sta³o z ?
Trener Hayes zastyg³ w bezruchu. Szyja mu nabrzmia³a.
147
Harcourt wydusi³ przez ciniête gard³o niczym przekleñstwo. Rada
rodziców mu kaza³a
Ale przecie¿ szafka by³a zamkniêta powiedzia³ kto.
Wony otworzy³.
Trener ruszy³ w stronê drzwi.
I nagle stan¹³, jakby sobie o czym przypomnia³.
Musimy rozegraæ mecz. Nie mogê go teraz goniæ, kiedy Odwróci³
siê i spojrza³ na nas. Wyjdcie na boisko i poka¿cie im. Znajdê pos¹¿ek,
nie ma obawy.
Wyszlimy. Tamci nas roznieli; mo¿e dlatego, ¿e bylimy przestraszeni.
Nic nam nie wychodzi³o: m³yny, przejêcia, rzuty wolne. To chyba by³ najgor-
szy mecz, jaki kiedykolwiek rozegra³a reprezentacja City High. Kibice za-
czêli buczeæ. Satanizm, akurat! Im nie pomog¹ ¿adne figurki voodoo! Tylko
cud mo¿e ich uratowaæ! Im wiêcej zagrywek psulimy, tym bardziej tracili-
my wiarê w siebie i gralimy jeszcze gorzej. Widzia³em, jak Rebeka ociera
³zy. Czu³em siê tak upokorzony, ¿e marzy³em tylko o tym, ¿eby ten mecz siê
wreszcie skoñczy³ i ¿ebym móg³ siê schowaæ w szatni.
Trener Hayes biega³ od jednej osoby do drugiej, gestykuluj¹c gwa³tow-
nie. Ale dyrektor i wszyscy inni potrz¹sali g³owami. Nie znalaz³ pos¹¿ka przed
koñcem meczu.
Usiedlimy w szatni ze zwieszonymi g³owami, bez s³owa. Nagle kto
zapuka³ do drzwi.
Ja by³em najbli¿ej.
Otwórz poleci³ trener.
Zrobi³em, co kaza³.
I ujrza³em na pod³odze Trele-Morele. W holu nie by³o nikogo.
S³yszelimy plotki, ¿e to przeciwnicy ukradli figurkê, ale nie mielimy
dowodów. Podobno ich trener wpad³ na ten pomys³. Chcia³ zrobiæ psikusa
staremu kumplowi Hayesowi.
Scoop opisa³ wszystko w poniedzia³ek w gazecie. Nie pytajcie mnie, sk¹d
siê dowiedzia³. Musia³ byæ lepszym reporterem ni¿ podejrzewalimy. Zamie-
ci³ nawet rysunek Trele-Morele, wiêc na pewno go widzia³. A mo¿e sam
wyniós³ pos¹¿ek?
Mniejsza z tym. Czujê siê czêciowo odpowiedzialny za to, co Scoop
napisa³. Na pewno zacz¹³ co podejrzewaæ, kiedy przegl¹da³em stare wyda-
nia gazety. Mo¿e sprawdzi³ i odkry³, ¿e wcisn¹³em mu kit o pokazowym me-
czu.
Tak czy siak, musia³ przejrzeæ te wydania co ja, bo zauwa¿y³ tê sam¹
prawid³owoæ. Dwa sromotnie przegrane sezony, a potem ³añcuszek zwy-
ciêstw. Dziêki Trele-Morele? Nie napisa³ wprost, ¿e dru¿yna zawdziêcza
148
wszystkie triumfy pos¹¿kowi, ale mo¿na to by³o wyczytaæ miêdzy wiersza-
mi. W ka¿dym zwyciêskim sezonie przegrywalimy jeden mecz, i to do zera.
A wtedy, kiedy my wygrywalimy, przeciwnicy zawsze zdobywali parê punk-
tów. Scoop zada³ sobie pytanie, czy to zbieg okolicznoci, czy mo¿e co
wiêcej? Przeprowadzi³ wywiad z Priceem i zacytowa³ go. Nie wspomnia³
o tym, ¿e nie ma wiadków tego, co dzia³o siê w szatni w poprzednich se-
zonach. W ca³ym artykule wiêcej by³o domys³ów ni¿ faktów. Omówi³ pi¹t-
kowy mecz, a potem stwierdzi³, ¿e od kiedy Hayes prowadzi zespó³, pierw-
szy raz zdarzy³y siê dwie pora¿ki w jednym sezonie. Czy¿by dlatego, ¿e
kto ukrad³ pos¹¿ek? Scoop przytoczy³ pog³oskê, ¿e to przeciwnicy stali za
znikniêciem Trele-Morele. Pewnie nigdy nie poznamy prawdy, zakoñczy³.
Opisa³ otwory w korpusie figurki, wielkoci g³ówki od szpilki, w tym je-
den na piersi, w miejscu, gdzie znajduje siê serce. Zakoñczy³ artyku³ wy-
ra¿aj¹c ¿al, ¿e trener przeciwnej dru¿yny zmar³ na zawa³ serca w drodze
powrotnej z meczu.
Mia³em ochotê zacisn¹æ rêce na szyi Scoopa i udusiæ ma³ego skurczybyka.
W jadalni wszyscy gadali tylko o tym, jakie to by³oby dziwne, gdyby tamten
trener rzeczywicie umar³ dlatego, ¿e kto wbi³ szpilkê w serce Trele-Morele.
Nie mam pojêcia, czy trener te¿ myla³ o uduszeniu Scoopa, ale na pew-
no chcia³, ¿eby wyrzucono go ze szko³y. Wkrótce ju¿ wszyscy wiedzieli o k³ót-
ni w gabinecie dyrektora i krzykach, który nios³y siê po korytarzu. To kom-
pletny brak odpowiedzialnoci! To oszczerstwo! Scoop przezornie zachoro-
wa³ i przez ca³y tydzieñ nie pokaza³ siê w szkole.
Ale w nastêpny pi¹tek mielimy na g³owie wa¿niejsze problemy ni¿
Scoop. Wszystkie kocio³y w miecie dowiedzia³y siê o Trele-Morele. W ga-
zecie przeczyta³em, ¿e dyrektor dosta³ tuzin listów od ksiê¿y, kaznodziei
i rabinów. By³ nawet cytat z jednego listu: Przes¹dy niezdrowa atmos-
fera satanizm wbrew wszelkim zasadom edukacji. Moi rodzice tak
siê zaniepokoili, ¿e nie chcieli mnie puciæ na mecz. Powiedzia³em, ¿e nie
mogê zawieæ kolegów, a jeli chodzi o edukacjê, to mam same szóstki i pi¹t-
ki, wiêc gra w dru¿ynie na pewno mi nie przeszkodzi³a w nauce, wprost
przeciwnie.
Ale s³owa o przes¹dach zapad³y mi w pamiêæ, byæ mo¿e z powodu po-
dwójnego widzenia i innych dziwnych rzeczy, które dzia³y siê w czasie na-
szych meczy na boisku. Czy¿by pos¹¿ek naprawdê? A mo¿e to Joey ma
racjê, a ja po prostu za bardzo siê ekscytujê w czasie meczu?
Dosyæ tego, pomyla³em. Trele-Morele. Nazwa pasuje do tej poczwary
jak ula³. Wtedy nie wiedzia³em, ¿e to bêdzie ostatni raz, kiedy trener Hayes
wyjmie figurkê. Ale wiedzia³em na pewno, ¿e mam doæ dotykania jej i jeli
potrzebujê tego, ¿eby dobrze graæ, to ¿aden ze mnie zawodnik.
Wiêc kiedy trener wyzwa³ nas jak zwykle od najgorszych i wyj¹³ pos¹-
¿ek, nie dotkn¹³em go przed wyjciem na boisko, tak jak inni.
149
Ramiê do tej pory mnie boli, kiedy temperatura spadnie poni¿ej zera.
Nosi³em gips przez prawie trzy miesi¹ce, a na boisku spêdzi³em nie wiêcej
ni¿ pó³ minuty. Dosta³em pi³kê i odprowadzi³em rêkê do ty³u, ale nie widzia-
³em ¿adnego wolnego zawodnika. Nie widzia³em te¿ czterech przeciwników,
którzy wpadli na mnie jednoczenie i dos³ownie stratowali. Straci³em oddech,
a moja rêka znalaz³a siê na spodzie. Zemdla³em. Ale najpierw us³ysza³em
trzask koci.
W sobotê rano Joey odwiedzi³ mnie w szpitalu. Zdoby³ trzy przy³o¿enia.
Mimo bólu próbowa³em udaæ, ¿e cieszê siê razem z nim.
Wygralimy? spyta³em.
Czy papie¿ mieszka we W³oszech? Przykro mi z powodu twojego ra-
mienia
Wiem.
Podziêkowa³em za troskê.
Jak d³ugo bêd¹ ciê tu trzymaæ? spyta³ wierc¹c siê na krzele.
Do jutra po po³udniu.
Wpadnê do ciebie do domu.
Skin¹³em g³ow¹, bo pielêgniarka da³a mi wczeniej rodek przeciwbólo-
wy. Zjawi³a siê Rebeka; Joey wyszed³.
Od tego czasu nasze drogi z Joeyem ca³kiem siê rozesz³y. On mia³ dru¿y-
nê, a ja z³aman¹ rêkê. Po zakoñczeniu sezonu dosta³ du¿¹ rolê w sztuce, któ-
r¹ wystawia³o kó³ko dramatyczne. Nazywa³a siê Dziesiêciu ma³ych Indian.
Wszyscy mówili, ¿e by³ w niej wietny. I musia³em przyznaæ im racjê.
A ja? Chyba wszystko zaczê³o mi siê wymykaæ z r¹k. Nie mog³em noto-
waæ na lekcjach ani odrabiaæ prac domowych. Rebeka mi pomaga³a, ale mia-
³a du¿o swojej pracy. Znowu zacz¹³em dostawaæ trójki i chodziæ do Chic-
ken Nest, tym razem z Rebecc¹ zamiast z Joeyem. Od winiowej coli i fry-
tek z ketchupem naprawdê przybiera siê na wadze, zw³aszcza jeli siê nie
trenuje.
W lokalnej gazecie ukaza³o siê sprawozdanie ze spotkania komitetu ro-
dzicielskiego z trenerem Hayesem. Poproszono go o wyjanienia. Trener
powiedzia³, ¿e kupi³ pos¹¿ek na wyprzeda¿y rupieci. W³aciciel utrzymywa³,
¿e jest to u¿ywany w tajemnych obrzêdach symbol p³odnoci Majów, Poline-
zyjczyków albo jeszcze kogo innego (podawa³ nazwy ró¿nych ludów). Hay-
es wyjani³, ¿e nie uwierzy³ w to, bo cena figurki wynosi³a piêtnacie dola-
rów. Ale szuka³ czego, co pomog³oby mu poprawiæ ducha w dru¿ynie, zw³asz-
cza po dwóch beznadziejnych sezonach. Chodzi³o mu po prostu o maskotkê.
Jeli ch³opcy uwierzyli, ¿e pos¹¿ek przynosi im szczêcie, to co w tym z³e-
go? Doda³, ¿e czasami nie wyjmowa³ maskotki, ¿eby zawodnicy nauczyli siê
polegaæ tylko na sobie. Zawsze wtedy przegrywali, to prawda, ale dziêki temu
150
w nastêpnym meczu starali siê jeszcze bardziej. Nie kryje siê w tym ¿adna
tajemnica. Ot, zwyczajna sztuczka psychologiczna, trochê udramatyzowana.
No i skuteczna. Dru¿yna zdobywa³a mistrzostwo, jeden sezon po drugim.
Duch szko³y nigdy nie mia³ siê lepiej.
Sk¹d siê wziê³o imiê pos¹¿ka? spyta³ który z rodziców.
Pojawi³o siê w trzecim sezonie. Jeden z zawodników rzuci³ taki ¿art.
Nie pamiêtam dok³adnie. Powiedzia³ co, ¿e to fart i inne trele-morele. I tak
ju¿ zosta³o.
Cz³onkowie komitetu wys³uchali trenera, a nastêpnie pokazali stos listów
od oburzonych rodziców i duchownych. Ich decyzja by³a ostateczna.
Aby okazaæ chêæ kompromisu, pozwolili mu umieciæ pos¹¿ek w szkla-
nej gablocie z trofeami zdobytymi przez dru¿ynê.
Reszta sezonu to by³ istny koszmar. Przegralimy wszystkie mecze. Sie-
dzia³em z Rebecc¹ przy linii bocznej i próbuj¹c kibicowaæ z entuzjazmem,
obserwowa³em z ¿alem Joeya. Widaæ by³o, jak ciê¿ko mu z tym, ¿e nie wy-
grywa.
Mistrzostwo zdoby³a dru¿yna West High. W poniedzia³ek gruchnê³a
wieæ, ¿e kto zbi³ szybê w gablocie i ukrad³ Trele-Morele. Nikt nie wiedzia³,
kto to zrobi³, ale wszyscy podejrzewali trenera. Hayes zrezygnowa³ na wio-
snê. S³ysza³em, ¿e prowadzi jak¹ dru¿ynê w stanie Nowy Jork. Czêsto o nim
mylê.
Joey mia³ stopnie na tyle dobre, ¿e uniwersytet Yale da³ mu stypendium.
Nie powiem wam, jaka uczelnia chcia³a mnie przyj¹æ z moimi trójkami. Zre-
zygnowa³em. Latem Rebeka zasz³a w ci¹¿ê. W tamtym czasach z aborcjami
nie by³o tak ³atwo, a ja nie jestem pewien, czy chcia³bym, ¿eby Rebeka co
takiego zrobi³a. Uwielbiam nasz¹ córkê do szaleñstwa. Pobralimy siê z Re-
becc¹ w Halloween. Nasi rodzice nie mieli nic przeciwko temu. Bez ich po-
mocy nie poradzilibymy sobie.
Mamy troje dzieci: dwie dziewczynki i ch³opca. Ciê¿ko op³aciæ czynsz,
nakarmiæ je, ubraæ i zapewniæ wszystko, czego potrzebuj¹. Oboje z Rebecc¹
pracujemy. Ona jest sekretark¹ w szkole redniej, ja pracujê w zak³adach
chemicznych.
A Joey? Pewnie go znacie jako Josepha Szybk¹ Stopê Summersa. Gra³
na odbiorze w Yale i dosta³ siê do jednej z dru¿yn NFL. Dwa razy wyst¹pi³
w Superbowl, finale ligi futbolowej. A na pewno widzielicie go w wielu re-
klamach piwa. Najs³awniejsza jest ta, w której daje w koæ piêciu motocykli-
stom, wchodzi do baru i zamawia piwo.
Jaki gatunek? pyta barman. To samo, co pili tamci?
To dla przegranych odpowiada Joey. Jeli zamawiam piwo, to chcê
najlepsze.
151
I wiadomo, o jakie mu chodzi. Dziêki tej reklamie Joey dosta³ siê do
filmu. Widzia³em mierteln¹ gor¹czkê w zesz³ym tygodniu. wietny. Akcja
by³a doskona³a, a Joey gra coraz lepiej.
Ale mam pewne w¹tpliwoci
Muszê teraz co wyjaniæ. Trzy lata temu Joey przyjecha³ do miasta
odwiedziæ rodziców. Strasznie siê zdziwi³em, kiedy do mnie zadzwoni³, bo
trudno powiedzieæ, ¿ebymy utrzymywali regularne kontakty. Zaprosi³ mnie
do domu rodziców na piwo; okaza³o siê, ¿e naprawdê pije to, które rekla-
muje. Poszlimy do jego dawnej sypialni. Tyle dobrych wspomnieñ. Joey
wskaza³ swoj¹ star¹ szafê. A ja tak by³em zajêty przygl¹daniem siê mu
(w koñcu jest gwiazd¹ filmow¹), ¿e w pierwszej chwili nie zrozumia³em,
o co mu chodzi.
I nagle zobaczy³em go.
Le¿a³ w otwartej walizce, tak samo paskudny jak wtedy. Trele-Morele.
Poczu³em zimny dreszcz na grzbiecie.
Wtedy zrozumia³em.
Nie wierzê A wiêc to ty go ukrad³e?
Joey tylko skrzywi³ usta w umiechu.
Myla³em, ¿e to trener Hayes. Zdawa³o mi siê
Potrz¹sn¹³ g³ow¹.
Ja to zrobi³em.
Co cisnê³o mnie g³êboko w rodku. Nie pamiêtam, o czym póniej roz-
mawialimy. Prawdê powiedziawszy, nie za bardzo nam sz³a ta rozmowa.
Skoñczy³em piwo i wróci³em do domu. A Joey do Holywood.
Przedwczoraj ogl¹dalimy z synem Davida Copperfielda. Nigdy nie ogl¹-
dam takich filmów, ale on mia³ napisaæ wypracowanie, a nie przeczyta³ ksi¹¿ki,
wiêc chcia³ sobie w ten sposób u³atwiæ ¿ycie. A ja mu pomaga³em.
Pod koniec David odnosi sukces, a wszyscy jego przyjaciele okazuj¹
siê ¿yciowymi przegranymi. W³anie wtedy David mówi do siebie w my-
lach: Nie wystarczy szczêcie, a nawet talent. Trzeba jeszcze mieæ cha-
rakter.
Mo¿e i tak. Czêsto mylê o Trele-Morele i przypominam sobie mój ostatni
mecz. Nie dotkn¹³em wtedy jego g³owy i na boisku z³amali mi rêkê. Gdybym
zosta³ w dru¿ynie i dalej dobrze siê uczy³, to mo¿e trafi³bym do Yale tak jak
Joey. Czy te¿ odnosi³bym sukcesy?
Mylê te¿ o trenerze Hayesie i jego serii zwyciêskich sezonów. Czy wy-
grywa³ dziêki pos¹¿kowi? Nie mogê w to uwierzyæ.
Ale
Pamiêtam Joeya, gwiazdora filmowego, pokazuj¹cego figurkê skradzio-
n¹ w ostatniej klasie ze szkolnej gabloty. Od tej pory wszystko mu siê uk³a-
da³o.
I tak sobie mylê Pewnie, kocham moje dzieci i ¿onê.
152
Dzisiaj wieczorem czu³em siê potwornie zmêczony po powrocie z pra-
cy Te rachunki Synowi trzeba kupiæ aparat korekcyjny na zêby, córce
jeszcze co innego
Mo¿e Joey zrozumia³, mo¿e David Copperfield siê myli³.
Mo¿e nie potrzeba talentu ani charakteru.
Mo¿e wystarczy Trele-Morele.
153
Droga do Damaszku
W
e wstêpie do tego zbioru napisa³em o Philipie Klassie i wp³ywie, jaki
wywar³ na moje pisarstwo. Wspomnia³em te¿ o innym wa¿nym dla
mnie pisarzu, Stirlingu Silliphancie. Gdyby nie on, w ogóle nie zacz¹³bym
pisaæ.
Parê s³ów wyjanienia. Mój ojciec zgin¹³ w czasie drugiej wojny wiato-
wej, a mama, nie mog¹c pracowaæ i jednoczenie opiekowaæ siê mn¹, umie-
ci³a mnie w sierociñcu, kiedy mia³em oko³o czterech lat. Nigdy nie pozby-
³em siê w¹tpliwoci, czy odebra³a mnie ta sama kobieta, która mnie tam zo-
stawi³a. Za³ó¿my jednak, ¿e tak. Nadal jednak nie mog³a powiêcaæ mi czasu,
wiêc zostawi³a mnie na farmie mennonitów. Moja dezorientacja jeszcze siê
pog³êbi³a. Mija³y pory roku. W ka¿dy pi¹tek by³em odprowadzany do auto-
busu, a mama czeka³a na mnie na krañcówce w miecie. W niedzielê odby-
wa³em podró¿ w drug¹ stronê. Kiedy mama dowiedzia³a siê, ¿e uczeñ pobli-
skiej szko³y z internatem zgin¹³ pod ko³ami samochodu na drodze, postano-
wi³a zatrzymaæ mnie przy sobie.
Nieco wczeniej wysz³a powtórnie za m¹¿. ¯eby daæ mi ojca, jak potem
wyjani³a. Rozpaczliwie potrzebowa³em uczucia doros³ego mê¿czyzny, ale
m¹¿ mojej mamy nie by³ w stanie mi go daæ. Czu³ siê wyranie zak³opotany,
kiedy nazywa³em go ojcem. W koñcu zacz¹³em traktowaæ ojczyma jak obce-
go. Ich ma³¿eñstwo nie by³o szczególnie udane. K³ócili siê tak czêsto, ¿e
z tamtych czasów pamiêtam g³ównie strach. Czasem nocne awantury stawa-
³y siê tak g³one, ¿e ba³em siê o swoje bezpieczeñstwo. Wk³ada³em poduszki
pod koc, ¿eby wygl¹da³o, ¿e tam piê, a sam wczo³giwa³em siê pod ³ó¿ko
i zasypia³em ze z³udnym poczuciem bezpieczeñstwa.
Mieszkalimy nad barem, który zamieni³ siê póniej w restauracjê z ham-
burgerami. Nie mielimy doæ pieniêdzy na telewizor czy telefon, wiêc je-
154
dynymi moimi rozrywkami w sobotê by³o s³uchanie Tarzana w radiu i obser-
wowanie przez okno pijaków awanturuj¹cych siê na ulicy. Pewnego razu,
gdy mama wysz³a na ulicê skorzystaæ z automatu telefonicznego, zab³¹kana
kula strzaska³a szybê w budce.
Kiedy trochê podros³em, odkry³em kino. W tamtych czasach kina przy-
pomina³y prawdziwe pa³ace, a widzowie nie gadali podczas seansu. ¯eby
zarobiæ na film, pracowa³em w krêgielni. A jeli akurat nie by³o dla mnie
pracy, stawa³em na przystanku autobusowym i udawa³em, ¿e zgubi³em pie-
ni¹dze na bilet. Zawsze znalaz³ siê jaki litociwy cz³owiek, który da³ mi
piêtnacie centów, a ja natychmiast bieg³em z nimi do kina.
Siedzia³em godzinami w ciemnej sali, ogl¹daj¹c film za filmem (w tam-
tych czasach dawali podwójne seanse), a czasem zostawa³em dwa razy na
tym samym. Nie mia³o dla mnie znaczenia, co wywietlaj¹, choæ muszê przy-
znaæ, ¿e nie przepada³em za filmami, w których by³o du¿o ca³owania. Liczy-
³o siê tylko to, ¿e mog³em oderwaæ siê od rzeczywistoci.
Wydaje siê wiêc logiczne, ¿e w doros³ym ¿yciu zaj¹³em siê opowiada-
niem historii, które maj¹ pomóc innym ludziom zapomnieæ o realnym wie-
cie. Wtedy jednak by³em zbyt zagubiony, ¿eby wiedzieæ, czego chcê. Przy³¹-
czy³em siê do ulicznego gangu, szko³ê podstawow¹ traktowa³em jako prze-
rwê w czasie wolnym. W szkole redniej sprawowa³em siê nieco lepiej. Nasza
sytuacja finansowa siê poprawi³a, wiêc przeprowadzilimy siê do domku na
przedmieciu. K³ótni rodzinnych by³o mniej. Ale w jedenastej klasie nadal
nie wiedzia³em, co chcê w ¿yciu robiæ.
Tej jesieni w tysi¹c dziewiêæset szeædziesi¹tym roku ca³e dnie spêdza-
³em na grze w bilard i ogl¹daniu telewizji. I w³anie wtedy razi³ mnie grom
(tak jak m³odego Saula w drodze do Damaszku), który zmieni³ moje ¿ycie.
Pamiêtam dok³adnie, kiedy to siê sta³o: w pi¹tek siódmego padziernika o go-
dzinie dwudziestej trzydzieci. Tym gromem okaza³ siê pierwszy odcinek
serialu Route 66.
By³a to historia dwóch ch³opców, którzy jak bohaterowie powieci Jacka
Kerouaca ruszaj¹ chevroletem corvette w drogê w poszukiwaniu Ameryki
i samych siebie. Jednym z nich by³ Tod z Nowego Jorku, którego ojciec umar³
niedawno, zostawiaj¹c tak ogromne d³ugi, ¿e kiedy wierzyciele odebrali swoje
nale¿noci, zosta³ tylko sportowy wóz. Buz natomiast to m³ody uliczny zabi-
jaka, który pracowa³ w doku ojca Toda i zaprzyjani³ siê z synem w³acicie-
la. Trasa 66 by³a wówczas najwa¿niejsz¹ drog¹ ze wschodu na zachód Sta-
nów Zjednoczonych, wiêc jej nazwa nadawa³a siê idealnie na tytu³ serialu.
Film by³ histori¹ Toda i Buza, ale opowiada³ te¿ o Ameryce, wiêc producenci
filmowali ka¿dy odcinek w miastach odwiedzanych przez bohaterów, mimo
¿e wiele z nich le¿a³o daleko od Trasy 66: w Bostonie, Filadelfii, Biloxi, Santa
Fe, Oregon City
155
Pierwszy odcinek, zatytu³owany Czarny listopad, opowiada o ma³ym
miasteczku na po³udniu nêkanym ponur¹ tajemnic¹ z przesz³oci; by³o to krwa-
we morderstwo niemieckiego jeñca wojennego i ksiêdza, który próbowa³ go
broniæ. Nigdy wczeniej nie widzia³em historii ³¹cz¹cej tajemnicê, suspens
i akcjê (jeszcze teraz stoi mi przed oczami scena z pi³¹ elektryczn¹), a jedno-
czenie w przekonuj¹cy sposób przedstawiaj¹cej bohaterów i otaczaj¹c¹ ich
rzeczywistoæ. Nie mog³em siê doczekaæ nastêpnego pi¹tku, a potem nastêp-
nego, i nastêpnego W sposobie wys³awiania siê bohaterów, ich emocjach
i wartociach, które wyznawali, by³o co, co g³êboko mn¹ poruszy³o i rozbu-
dzi³o intelektualnie.
Po raz pierwszy w ¿yciu zainteresowa³em siê napisami koñcowymi. Kto
da³ mi mo¿liwoæ prze¿ycia czego tak niezwyk³ego? Akcja jednego odcinka
dzia³a siê w Zatoce Meksykañskiej i nasuwa³a skojarzenia z szekspirowskim
Poskromieniem z³onicy. Nastêpny opowiada³ o ulicznym gangu w Los An-
geles; w scenerii pe³nej brudu i nêdzy mo¿na by³o niespodziewanie us³yszeæ
poetycki dialog. Akcja kolejnego odcinka toczy³a siê podczas ¿niw w Pho-
enix, a jej tragiczny podtekst przywodzi³ na myl mity greckie. Wtedy nie
wiedzia³em nic o egzystencjalizmie Sartrea czy filozofii pokolenia bitników.
Ale choæ nie umia³em nazwaæ tego, co dowiadczam, pobudza³o mnie to
emocjonalnie i intelektualnie. G³ówne role grali Martin Milner i George
Maharis. Obaj byli obdarzeni niema³ym talentem aktorskim, lecz mój naj-
wiêkszy podziw budzili ci, którzy nie wystêpowali na ekranie: autorzy tej
trzymaj¹cej w napiêciu fabu³y i s³ów wypowiadanych przez aktorów (cza-
sem bywa³y to piêciominutowe monologi, których s³ucha³o siê z zapartym
tchem). Producentem by³ Herbert B. Leonard, Sam Manners szefem produk-
cji. No dobrze, ale Po pewnym czasie uwiadomi³em sobie, ¿e w napisach
po prawie ka¿dym odcinku pojawia siê jeszcze jedno nazwisko: Stirling Sil-
liphant. Pisarz. To by³o dla mnie odkrycie.
Ja, uczeñ jedenastej klasy, do niedawna pozbawiony wszelkich ambicji,
zdoby³em siê na to, aby odszukaæ adres firmy Screen Gems, której nazwa
widnia³a wród napisów koñcowych. Nie umia³em pos³ugiwaæ siê maszyn¹
do pisania, rêcznie napisa³em wiêc (a raczej nagryzmoli³em) list do Stirlinga
Silliphanta z pytaniem, jak mogê siê nauczyæ tworzyæ tak wspania³e opowie-
ci. Tydzieñ póniej (jeszcze teraz pamiêtam moje zdumienie) otrzyma³em
odpowied: dwie gêsto zapisane na maszynie strony. Pierwsza zaczyna³a siê
od przeprosin, ¿e tak d³ugo trwa³o, zanim odpisa³. Potem nastêpowa³o wyja-
nienie, ¿e zrobi³by to wczeniej, ale kiedy mój list dotar³ do niego, p³ywa³
w³anie ¿aglówk¹ po morzu. Nie odkry³ przede mn¹ ¿adnych sekretów i od-
mówi³ przegl¹dania tego, co napiszê (ze wzglêdu na moje niedowiadczenie,
ale i z powodów natury prawnej). Powiedzia³ mi tylko jedno: ¿eby zostaæ
pisarzem, trzeba pisaæ, pisaæ i jeszcze raz pisaæ
156
Napisa³em miliony s³ów i piszê nadal. Gdyby nie Stirling, nie poszed³-
bym na studia, nie zosta³bym magistrem ani doktorem, nie pozna³bym Phili-
pa Klassa, nie napisa³bym Pierwszej krwi. Trudno opisaæ dreszcz podniece-
nia, który przeszy³ mnie pewnego letniego popo³udnia w tysi¹c dziewiêæset
siedemdziesi¹tym drugim roku, kiedy Stirling zadzwoni³ do mnie z podziê-
kowaniem za egzemplarz Pierwszej krwi. Powieæ spodoba³a mu siê i wyra-
zi³ radoæ, ¿e to on mnie zainspirowa³. Gdybym by³ kotem, zamrucza³bym
z zadowolenia, powiedzia³.
Pozostawalimy odt¹d w kontakcie, ale do spotkania dosz³o dopiero la-
tem tysi¹c dziewiêæset osiemdziesi¹tego pi¹tego roku, kiedy Stirling zapro-
ponowa³, ¿ebym przyjecha³ do Los Angeles i spêdzi³ z nim weekend oraz
wiêto czwartego lipca. Tak wiêc dwadziecia piêæ lat po niezwyk³ym do-
wiadczeniu, jakim by³o dla mnie obejrzenie filmu opartego na jego scena-
riuszu, stan¹³em wreszcie twarz¹ w twarz ze Stirlingiem Silliphantem. Oka-
za³ siê krêpym, promiennie umiechniêtym mê¿czyzn¹ o krótko obciêtych,
siwych w³osach, ³agodnym sposobie bycia i ¿yczliwym, wielkodusznym cha-
rakterze. To by³o jak spotkanie z ojcem, którego nigdy nie pozna³em. Przed-
stawi³ moj¹ powieæ Bractwo Ró¿y w telewizji NBC i zaproponowa³ zrobie-
nie miniserialu na jej podstawie. I tak oto nasza znajomoæ, która rozpoczê³a
siê dziêki serialowi telewizyjnemu, zatoczy³a ko³o. W roku tysi¹c dziewiêæ-
set osiemdziesi¹tym dziewi¹tym, kiedy film zosta³ wyemitowany tu¿ po Su-
perbowl, finale ligi futbolowej, ze zdumieniem ujrza³em znów wród napi-
sów koñcowych magiczne s³owa: G³ówny producent Stirling Silliphant.
Wkrótce potem Stirling powiedzia³ mi, ¿e w jednym ze swoich poprzed-
nich wcieleñ mieszka³ w Tajlandii i teraz postanowi³ wróciæ do domu. Urz¹-
dzi³ wyprzeda¿ w swojej willi w Beverly Hills, przeprowadzi³ siê do Bang-
koku i od tej pory móg³ sobie pozwoliæ na luksus pisania bez presji jakich-
kolwiek terminów. Czêsto rozmawialimy o moich odwiedzinach, ale ci¹gle
co stawa³o na przeszkodzie. Kontaktowalimy siê wy³¹cznie za porednic-
twem faksu. ¯al to straszliwe uczucie. Parê minut po ósmej dwudziestego
szóstego kwietnia tysi¹c dziewiêæset dziewiêædziesi¹tego szóstego roku (pa-
miêtam to dok³adnie, tak jak emisjê pierwszego odcinka Route 66) jad³em
niadanie, s³uchaj¹c wiadomoci radiowych. W pewnej chwili spiker powie-
dzia³: Dzi rano w wieku siedemdziesiêciu omiu lat zmar³ na raka prostaty
laureat nagrody Oscara za scenariusz, Stirling Silliphant. P³atki utknê³y mi
w gardle. By³o to dwa dni po moich urodzinach. Cz³owiek, o którym myla-
³em jak o ojcu, nie ¿y³.
Nigdy nie spotka³em pisarza uprawiaj¹cego swoje rzemios³o z tak¹ pa-
sj¹. Pewnego dnia usuniêto mu rano dwa zêby m¹droci, a on w po³udnie
usiad³ do maszyny. Pisa³ prawie codziennie, a terminy by³y dla niego wiêto-
ci¹. S³yn¹³ z pisarskiej p³odnoci i sprawnoci, ale rzadko chwali³ siê pe³n¹
list¹ swoich osi¹gniêæ z obawy, ¿e nikt nie uwierzy, i¿ mo¿na tak du¿o napi-
157
saæ. Ja nigdy nie pisa³em du¿o i szybko, a Stirling potrafi³ w ten sposób two-
rzyæ pe³ne inwencji, inteligentne scenariusze, by wspomnieæ choæby W upal-
n¹ letni¹ noc czy Nagie miasto. Stara³em siê pod¹¿aæ jego ladem.
Mój pierwszy kontakt z Hollywoodem zakoñczy³ siê wiêc sukcesem.
Targany m³odzieñczym niepokojem, zagubiony uliczny w³óczêga, dla które-
go kino sta³o siê ucieczk¹ od okropnoci ¿ycia, odkry³, ¿e marzenia zainspi-
rowane filmami mog¹ siê spe³niæ. Jednak wielu ludzi takich jak ja, którzy
zetknêli siê z Hollywoodem, dowiadczy³o czego wrêcz przeciwnego. Czê-
sto zdarza siê, ¿e pisarze s¹ traktowani z obojêtnoci¹ albo nawet ze pogard¹.
Obrzuca siê ich obelgami, zwodzi i bezwstydnie ok³amuje. Niektórzy produ-
cenci potrafi¹ okazywaæ szacunek tylko tym, na których chc¹ zrobiæ dobre
wra¿enie. Nieumiejêtnoæ nawi¹zywania kontaktów graniczy u nich z socjo-
pati¹. Nie dowiadczy³em tego przy okazji realizacji moich scenariuszy, ale
wielokrotnie s³ysza³em o takim traktowaniu, wiêc postanowi³em napisaæ
o ciemnej stronie fabryki snów. To ostatnie opowiadanie z cyklu o ambicji
i cenie sukcesu. Zaczêlimy od gazeciarza, potem przysz³a kolej na m³odo-
cianego futbolistê. Teraz czytelnicy spotkaj¹ doros³ego mê¿czyznê, który
opowie o kulisach przemys³u filmowego. Nie zmieni³em kwot wymienionych
w opowiadaniu. Kiedy pomylê, ¿e nakrêcenie Titanica kosztowa³o dwiecie
milionów dolarów, ze zdumieniem przypominam sobie, jak tanio robi³o siê
kiedy filmy. Utwór, który przedstawiam, znalaz³ siê wród kandydatów do
nagrody World Fantasy Award za najlepsze opowiadanie fantastyczne tysi¹c
dziewiêæset osiemdziesi¹tego pi¹tego roku.
158
Martwy idol
Z
auwa¿y³e, kogo on przypomina, prawda?
Wzruszy³em ramionami.
Podobieñstwo jest zdumiewaj¹ce doda³a Jill.
Mmm.
Siedzielimy w sali projekcyjnej, ogl¹daj¹c wczoraj nakrêcone zdjêcia.
Re¿yser jeli ten facet zas³ugiwa³ na to miano mia³ k³opoty z gr¹ odtwór-
cy g³ównej roli. Je¿eli to, co robi³ ten drêtwy przystojniak, mo¿na nazwaæ
gr¹. Wczeniej by³ modelem. On nie gra³, tylko pozowa³. Nie doæ, ¿e za¿y-
czy³ sobie osiem milionów ga¿y i piêtnacie procent zysków, to jeszcze zmieni³
moj¹ scenê tak, ¿e dialog zabrzmia³, jakby napisa³ go kretyn. Na domiar z³e-
go nasz gwiazdor co chwila wpada³ do swojej garderoby, ¿eby za¿yæ kokê
(dla twórczej inspiracji, jak mówi³), a potem kicha³ po ka¿dym zdaniu naj-
d³u¿szego monologu. Jeli ta scena siê nie uda, publicznoæ nie zrozumie
motywów, dla których porzuci³ swoj¹ dziewczynê, kiedy ta odnios³a sukces
na estradzie, a wierzcie mi, ¿e publicznoæ, która nie rozumie, co siê dzieje
na ekranie, nigdy nie przebacza. To by³by koniec filmu.
No, co jeszcze wymylisz, ty têpaku mamrota³em. A¿ mnie strzy-
ka, jak ciê s³ucham.
Stracili trzy dni na krêcenie dubli, a wczorajsze zdjêcia by³y jeszcze gor-
sze od poprzednich. Jêkn¹³em, zsuwaj¹c siê na krzele. Re¿yser wpad³ na
pomys³, jak zrobiæ tê scenê: chcia³, ¿eby monta¿yci w ci¹gu nocy posklejali
kontrujêcia piosenkarki i muzyków z zespo³u country, z którymi piewa. Za
ka¿dym razem, gdy Piêkni kichn¹³, nastêpowa³o ciêcie, a wszyscy gapili siê
na niego jak w obraz.
O mój Bo¿e jêkn¹³em. Te ciêcia rozwal¹ ca³y monolog. Przecie¿
to mia³o byæ jedno d³ugie ujêcie.
159
Tak, trochê to wszystko chropawe odezwa³ siê re¿yser z ostatniego
rzêdu, gdzie siedzia³. Chyba po to, ¿eby w razie czego ³atwiej siê wymkn¹æ.
Nie zrobilimy jeszcze dubbingu. Na tamie nie bêdzie tego poci¹gania no-
sem.
Daj Bo¿e mrukn¹³em.
Jak dwie krople wody powiedzia³a Jill.
Co? Odwróci³em siê do niej. O kim mówisz?
O gitarzycie. Tym ch³opaku z ty³u. Nie s³uchasz mnie? spyta³a szep-
tem.
Zamruga³em, kiedy w ciemnoci po lewej stronie rozleg³ siê g³os wice-
prezesa wytwórni.
Kim jest ten ch³opak z ty³u?
Ten z puszk¹ piwa szepnê³a Jill.
Ten, który siedzi z puszk¹ piwa powiedzia³ wiceprezes.
W sali projekcyjnej s³ychaæ by³o tylko smarkanie naszego gwiazdora na
ekranie.
Pyta³em, kim jest ten powtórzy³ nieco g³oniej producent.
Nie wiem odpar³ re¿yser odchrz¹kuj¹c.
Musia³ ci podaæ nazwisko.
Nie znam faceta.
Jak to, do cholery, mo¿liwe, skoro
Wszystkie sceny z koncertu robi³ drugi re¿yser.
A kontrujêcia?
Te¿. Ten ch³opak mówi³ tylko kilka linijek. Powiedzia³ swoj¹ kwestiê
i poszed³. A ja by³em zajêty utwierdzaniem naszego pupilka w przekonaniu,
¿e jest gwiazdorem.
To znowu on powiedzia³a Jill.
Teraz zrozumia³em, o co jej chodzi. Ten ch³opak wygl¹da³ dok³adnie tak
samo, jak
James Deacon odezwa³ siê prezes. W³anie jego mi przypomina.
Pan Miêniak przebrn¹³ wreszcie przez monolog. Uda³o mi siê rozpo-
znaæ tylko po³owê czêciowo dlatego, ¿e dodane fragmenty nie mia³y sen-
su, a czêciowo dlatego, ¿e mamrota³. Na koniec zobaczylimy zbli¿enie jego
p³acz¹cej dziewczyny, która tak lepo piê³a siê do góry, ¿e straci³a to, co
najwa¿niejsze mê¿czyznê, który j¹ kocha³. W za³o¿eniu publicznoæ po-
winna jej wspó³czuæ i szlochaæ razem z ni¹. Jak na mój gust, widzowie rze-
czywicie zalewaliby siê ³zami, ale ze miechu. Na ekranie tymczasem pan
Napakowany wytacza³ siê z sali, jakby mia³ za ciasne majtki. Zmru¿y³ oczy
jak gwiazdor gotów na przyjêcie Oscara.
Obraz znik³. Re¿yser odchrz¹kn¹³ po raz kolejny.
No i co?
Cisza.
160
No i jak mylisz? powtórzy³ nerwowo re¿yser.
Rozbola³a mnie g³owa, ale zapalone wiat³a nie mia³y z tym nic wspólnego.
Wszyscy odwrócili siê w stronê wiceprezesa, czekaj¹c na g³os Wszech-
mog¹cego.
Mylê, ¿e trzeba zmieniæ scenariusz zawyrokowa³.
To cholerne miasto. Droga do Santa Monica by³a jak zwykle zapcha-
na. Na³ykalimy siê spalin, bo Jill musia³a jechaæ na najni¿szym biegu.
Nie bêd¹ przecie¿ obwiniaæ gwiazdora. W koñcu za¿yczy³ sobie osiem
milionów dolarów, a nastêpnym razem wemie jeszcze wiêcej, jeli go le
potraktuj¹. Piek³a mnie zgaga. Re¿ysera te¿ nie, bo ci¹gle powtarza, ¿e
jest artyst¹. Wiêc kto zostaje? Nêdznie op³acany frajer, który napisa³ co, co
i tak ka¿dy zmienia sobie, jak mu siê ¿ywnie podoba.
Uspokój siê. Cinienie ci podskoczy. Jill zjecha³a z autostrady.
Cinienie? Ju¿ mi podskoczy³o. Jeszcze trochê, a dostanê zawa³u!
Nie wiem, czemu siê dziwisz. To siê przecie¿ zdarza przy realizacji
ka¿dego filmu. Siedzimy w tym bagnie od piêtnastu lat. Powiniene siê przy-
zwyczaiæ do tego, jak traktuj¹ pisarzy.
Jak ch³opców do bicia. Tylko dlatego nas tu trzymaj¹. Ka¿dy re¿yser,
producent i aktor w tym miecie jest lepszym scenarzyst¹. Spytaj ich, a tak ci
powiedz¹. Tylko ¿e oni nie umiej¹ czytaæ, nie mówi¹c o pisaniu, a poza tym
nie maj¹ czasu, ¿eby usi¹æ i przelaæ te wszystkie rewelacyjne pomys³y na
papier.
Ale tak w³anie dzia³a ten system. Nie mo¿na z nim wygraæ, wiêc albo
kochasz tê robotê, albo j¹ zostawiasz.
Skrzywi³em siê bolenie.
Wychodzi na to, ¿e aby zrobiæ dobry film, trzeba napisaæ scenariusz
i samemu go wyre¿yserowaæ. Móg³bym jeszcze zagraæ w nim g³ówn¹ rolê,
gdybym przez tych durniów nie wyrwa³ sobie po³owy w³osów z g³owy.
I gdyby mia³ dwadziecia milionów dolców.
Tak, przyda³oby siê. Nie musia³bym wtedy poni¿aæ siê przed gadaj¹-
cymi g³owami z wytwórni. Ale gdybym mia³ dwadziecia milionów, czy warto
by³oby jeszcze pisaæ?
Pisa³by nawet, gdyby mia³ sto milionów.
To prawda. G³upiec ze mnie, i tyle.
Wes Crane oznajmi³a Jill.
Mamrota³em do siebie pod nosem, siedz¹c przy komputerze i poprawiaj¹c
scenariusz. Wiceprezes orzek³, ¿e pan Biceps nie powinien rozstawaæ siê z na-
rzeczon¹. Ona z kolei mia³a uwiadomiæ sobie, jak bardzo go zaniedbywa³a,
161
i porzuciæ karierê dla mi³oci. Publicznoæ nie mo¿e siê doczekaæ filmu, który
bêdzie reakcj¹ przeciw emancypacji kobiet. Omal siê nie porzyga³em.
Jaki Wes? spyta³em nie odrywaj¹c wzroku od ekranu monitora.
Crane. Ten ch³opak z zespo³u, którego widzielimy w tle.
Odwróci³em siê. Jill sta³a w drzwiach gabinetu. Chyba zamruga³em idio-
tycznie, bo popatrzy³a na mnie z politowaniem.
Ten, który do z³udzenia przypomina Jamesa Deacona. Z ciekawoci
zadzwoni³am do biura obsady filmu.
No dobrze, zdoby³a jego nazwisko. Ale po co?
Tak mi jako przysz³o do g³owy.
Nadal nie rozumiem.
Twój scenariusz o najemnikach.
Wzruszy³em ramionami.
Trzeba go jeszcze dopracowaæ. Przecie¿ i tak napisa³em go do szufla-
dy. Kiedy ju¿ wytwórnia uzna, ¿e spieprzylimy film do cna, trzeba bêdzie
zaj¹æ siê miniserialem dla ABC, tym o Napoleonie.
Napisa³e ten scenariusz dla siebie, bo spodoba³ ci siê pomys³, praw-
da? To jest co, co naprawdê chcia³by zrobiæ.
Ciekawy i wa¿ny temat. Najemni ¿o³nierze w s³u¿bie CIA. Ameryka
uwik³ana jest w wiele wojen, o których siê nie mówi.
No to do diab³a z serialem dla telewizji. Wydaje mi siê, ¿e ten ch³opak
wietnie pasowa³by do roli m³odego najemnika, który ma doæ tego co robi,
i w koñcu kieruje broñ przeciw dyktatorowi, który go wynaj¹³.
Wiesz, to niez³y pomys³.
Kiedy wracalimy do domu, powiedzia³e, ¿e jedyny sposób na zro-
bienie przyzwoitego filmu, to samemu go wyre¿yserowaæ, prawda?
I zagraæ g³ówn¹ rolê. Unios³em brwi. To do mnie podobne. Ale
oczywicie ¿artowa³em.
Mój drogi, jestem pewna, ¿e nie móg³by re¿yserowaæ gorzej ni¿ ten
fagas, który dzisiaj rano po raz kolejny rozk³ada³ film. A co do grania Sza-
lejê za tob¹, ale wiem, ¿e nie jeste doæ przystojny nawet do roli charaktery-
stycznej. Wes natomiast móg³by zagraæ, a ten, kto by go odkry³
mia³by prawo sam wystawiaæ rachunki. Jeli umia³by siê do tego
zabraæ.
Przez piêtnacie lat nauczy³e siê obracaæ w tym wiatku.
Ale jeli zostawiê na lodzie ABC
Po³owa pisarzy w miecie zabija³a siê o ten kontrakt. W ci¹gu godziny
znajd¹ kogo innego.
Proponowali kupê forsy.
Zarobi³e czterysta tysiêcy za film, który wytwórnia w³anie sparta-
czy³a. We urlop, zrób co, co pozwoli ci zachowaæ szacunek dla samego
siebie.
11 Czarny wieczór
162
Chyba ciê kocham.
Jeli bêdziesz tego pewien, zajrzyj do sypialni.
Odwróci³a siê i wysz³a. Odprowadzi³em j¹ wzrokiem, zakrêci³em siê na
krzele i spojrza³em w okno. Pomyla³em o najemnikach. Mieszkamy w Pa-
cific Palisades. Za oknem rozpociera siê ocean. Ale ja widzia³em tylko tego
ch³opaka z puszk¹ piwa.
Trzyma³ j¹ dok³adnie tak samo jak James Deacon.
Deacon. Jeli kochasz kino, to musisz wiedzieæ, o kim mówiê. Syn far-
mera z Oklahomy. Po³owa lat piêædziesi¹tych. M³odociany rozrabiaka, który
omal nie trafi³ do poprawczaka za kradzie¿ samochodów. Na szczêcie na-
uczyciel wzbudzi³ w nim zainteresowanie teatrzykiem szkolnym w liceum.
Deacon nigdy nie skoñczy³ tej szko³y. Po¿yczy³ sto dolarów i autostopem
ruszy³ do Nowego Jorku. Usiad³ na progu domu Strasberga i siedzia³ tam
dopóty, dopóki Lee nie da³ mu szansy w swoim studiu aktorskim. Wysz³o
z niego wielu wybitnych aktorów: Brando, Newman, Clift, Gazarra, McQu-
een, ale wielu uwa¿a Deacona za najlepszego z nich. Dosta³ ma³¹ rólkê na
Broadwayu. Na widowni znalaz³ siê akurat jaki ³owca talentów. Zdjêcia prób-
ne, a reszta, jak powiadaj¹, to ju¿ historia. Rola m³odszego brata w Synu
marnotrawnym, m³odocianego przestêpcy w Buncie na Trzydziestej Drugiej
ulicy, póniej porywczego nafciarza w Jedynym prawie, w którym przyæmi³
kilka wielkich gwiazd. Mia³ w sobie co, to nie ulega w¹tpliwoci. Czu³o siê
napiêcie emocjonalne, które w nim narasta, domaga siê ujcia. I autentycz-
noæ. Nikt tak jak on nie potrafi³ wczuæ siê w postaci, które gra³. On siê nimi
stawa³.
Ale najwa¿niejsze by³o to, ¿e kocha³a go kamera. Tak mówi¹ o najwiêk-
szych gwiazdach. Wielu przystojnych facetów wypada przeciêtnie na ekra-
nie, a przeciêtni rzucaj¹ widowniê na kolana. Jest to kwestia przemiany trój-
wymiarowej twarzy w dwuwymiarowy wizerunek na ekranie. To, co wygl¹-
da nadzwyczajnie w ¿yciu, blednie na ekranie, i na odwrót. Nie da siê
powiedzieæ zawczasu, czy kamera bêdzie ci przyjazna. Albo ciê polubi, albo
nie. A Deacona z pewnoci¹ uwielbia³a.
On by³ niezwyk³y jeszcze dlatego, ¿e w rzeczywistoci te¿ wygl¹da³ wspa-
niale. Chodz¹ce kino, tak o nim mówili. Ja nigdy go nie pozna³em. To dawne
czasy. W bran¿y powiadaj¹, ¿e wszystko, co robi³ Deacon, by³o doskona³e.
A zagra³ tylko w trzech filmach, które nawet nie zd¹¿y³y wejæ na ekrany.
Zosta³by supergwiazdorem, to pewne.
A potem?
Samochody. Jeli spojrzeæ na ¿ycie Deacona jak na tragediê, to w³anie
one by³y jego s³aboci¹. Podobno niewiele zosta³o z cia³a aktora po uderze-
niu z prêdkoci¹ stu piêædziesiêciu kilometrów na godzinê w pó³ciê¿arówkê
163
w drodze na tor w pó³nocnej Kalifornii, gdzie mia³ siê cigaæ swoj¹ wykona-
n¹ na zamówienie corvett¹. Mo¿e s³yszelicie tê legendê, która mówi, ¿e nie
zgin¹³, lecz zosta³ straszliwie okaleczony. Potem rzekomo zaszy³ siê w od-
osobnieniu, aby oszczêdziæ wielbicielom swojego widoku. Ale nie wierzcie
w to. Deacon naprawdê nie ¿yje. Przelecia³ jak meteor i eksplodowa³. Jak na
ironiê, nie zd¹¿y³ siê nawet dowiedzieæ, ¿e jest wielkim gwiazdorem, bo zgi-
n¹³, zanim filmy wesz³y na ekrany.
Jeli gwiazda zawieci³a raz, to mo¿e zawieciæ i drugi.
Szukam Wesa. Jest gdzie tutaj?
Rano zadzwoni³em do Stowarzyszenia Aktorów Filmowych, ¿eby zdo-
byæ jego adres. Czasem daj¹ tylko nazwisko i telefon agenta, a ja na razie nie
chcia³em kontaktowaæ siê z agentem.
Na szczêcie podali mi adres domowy ch³opaka.
Pojecha³em do kanionu na pó³noc od doliny. Krêta pylista droga zapro-
wadzi³a mnie do nie pomalowanego domu z tarasem na drewnianych s³u-
pach; sta³o przed nim kilka zdezelowanych samochodów, kabriolet typu
buggy oraz motocykl. Na widok tego z³omu poczu³em siê lepiej w swo-
im porsche.
Na schodach siedzia³o dwóch mê¿czyzn i dziewczyna. Dziewczyna by³a
ubrana jak facet; mê¿czyni nosili w³osy do ramion, a na nogach sanda³y
i szorty. Piersi dziewczyny mia³y kolor orzecha.
Patrzyli na mnie, ale mnie nie widzieli, jakbym by³ przezroczysty. Ich
powiêkszone oczy mia³y pusty wyraz.
Otworzy³em usta, ¿eby powtórzyæ pytanie.
Ale dziewczyna uprzedzi³a mnie.
Wes? Jej g³os brzmia³ tak, jakby wypi³a du¿o alkoholu. Chyba jest
gdzie tam z ty³u.
Dziêki.
Na wszelki wypadek sprawdzi³em, czy mam kluczyki porschea w kie-
szeni i ruszy³em po piasku wzd³u¿ ciany.
Tam tak¿e by³ taras; Wes siedzia³ oparty o barierkê i spod przymru¿o-
nych powiek spogl¹da³ na wzgórza.
Stara³em siê nie okazaæ zaskoczenia. Z tej odleg³oci ch³opak jeszcze
bardziej przypomina³ Deacona. Z jego szczup³ej sylwetki bi³o hipnotycz-
ne, intensywne napiêcie. Mia³ oko³o dwudziestu jeden lat, a wiêc tyle samo
co Deacon, gdy zrobi³ swój pierwszy film. Zatopiony w mylach wygl¹da³,
jakby drêczy³o go jakie tajemnicze wewnêtrzne cierpienie, ale zarazem
by³a w nim twardoæ cz³owieka, który zosta³ g³êboko skrzywdzony i posta-
nowi³ sobie, ¿e nigdy wiêcej do tego nie dopuci. By³ niewysoki i raczej
szczup³y, ale emanowa³a z niego tak wielka energia, ¿e mia³o siê wra¿enie
164
obcowania z potê¿nym, silnym mê¿czyzn¹. Nawet jego ubranie kojarzy³o
siê z Deaconem. Buty z cholewami i paczka papierosów w mankiecie d¿in-
sowej koszuli. Na g³owie mia³ wytarty kapelusz marki stetson z podwiniê-
tym rondem.
Aktorzy uwielbiaj¹ pozowaæ, to oczywiste. Jestem pewien, ¿e nawet do
³azienki wchodz¹ tak, ¿eby ustawiæ siê do nie istniej¹cej kamery lepszym
profilem. Sposób, w jaki ten ch³opak opiera³ siê o barierkê, wpatruj¹c siê
w dal, z pewnoci¹ wart by³ obiektywu.
Ja jednak mia³em przeczucie, ¿e Wes nie udaje. Jego ubranie nie wygl¹-
da³o na wiadome naladownictwo stylu Deacona. Czu³ siê w nim zbyt swo-
bodnie. Pe³na zamylenia poza te¿ nie sprawia³a wra¿enia wystudiowanej.
Jestem w tym biznesie od dawna, wiêc potrafiê to oceniæ. Ten ch³opak na-
prawdê siê tak ubiera³ i porusza³. By³ sob¹. W wiecie filmu mówi siê tak
wy³¹cznie o najlepszych.
Wes Crane?
Odwróci³ siê i spojrza³ na mnie z góry z umiechem.
A jeli tak? Mia³ akcent wiejskiego ch³opaka. Jak Deacon.
Jestem David Sloane.
Skin¹³ g³ow¹.
A wiêc znasz moje nazwisko?
Brzmi znajomo.
Jestem pisarzem. Napisa³em scenariusz do Z³amanych obietnic, filmu
w którym w³anie zagra³e.
Tak, pamiêtam. Zauwa¿y³em nazwisko na scenopisie.
Chcia³bym z tob¹ porozmawiaæ.
O czym?
O nastêpnym scenariuszu. Jest w nim rola, która mog³aby ciê zaintere-
sowaæ.
A wiêc jest pan te¿ producentem?
Potrz¹sn¹³em g³ow¹.
Wiêc po co przychodzi pan do mnie? Nawet jeli spodoba mi siê ta
rola, i tak nic z tego nie bêdzie.
Zastanowi³em siê.
Nie powinienem tego mówiæ podczas wstêpnych negocjacji, ale zro-
biê to. Mam doæ partactwa.
Zdrowie powiedzia³ Wes podnosz¹c puszkê piwa do ust.
Widzia³em ciê we wczorajszych zdjêciach. Spodoba³a mi siê twoja gra,
i to bardzo. Chcê, ¿eby przeczyta³ scenariusz i powiedzia³ mi, co s¹dzisz
o roli. Zamierzam zaproponowaæ wytwórni sfinansowanie filmu ze mn¹ jako
re¿yserem i tob¹ w g³ównej roli. Ale stawiam warunek. Ty nie grasz, jeli ja
nie re¿yserujê, a ja nie bêdê re¿yserowaæ, jeli ty nie zagrasz.
Dlaczego pan uwa¿a, ¿e zgodz¹ siê na mnie?
165
Moja ¿ona ma przeczucie.
Parskn¹³ miechem.
Jestem bez pracy. Przyjmê ka¿d¹ robotê. Co mnie obchodzi, kto re¿y-
seruje? Kim pan w³aciwie dla mnie jest?
Serce mi zamar³o.
Wes otworzy³ nastêpn¹ puszkê.
Ale wie pan co? Ja te¿ nie lubiê partactwa. W jego oczach czai³ siê
szelmowski b³ysk. Czy mam co do stracenia? Niech pan zostawi ten sce-
nariusz.
Numer mojego telefonu by³ na ok³adce. Wes zadzwoni³ nazajutrz po po³u-
dniu.
Czy spodoba³ mi siê scenariusz? Powiem to samo, co pan powiedzia³
o mojej grze. Spodoba³ siê. Bardzo.
Wymaga jeszcze dopracowania.
Tylko w scenie, która nastêpuje po mierci najlepszego kumpla g³ów-
nego bohatera. On nie mówi³by tak du¿o. Nic by nie powiedzia³. ¯adnych
³ez, wybuchów ¿alu. To jest facet, który umie trzymaæ siê w garci. Wystar-
czy zbli¿enie na jego powieki, i ju¿. Spogl¹da na cia³o kumpla, podnosi kara-
bin, odwraca siê w stronê pa³acu. Publicznoæ stanie po jego stronie. Widzo-
wie momentalnie siê zorientuj¹, ¿e zamierza dokopaæ dyktatorowi.
Zazwyczaj ciska mnie w do³ku, kiedy s³yszê aktora proponuj¹cego zmia-
ny w scenariuszu. Oni tak bardzo anga¿uj¹ siê w rolê, ¿e trac¹ z pola widzenia
logikê fabu³y. Domagaj¹ siê dla siebie wiêcej tekstu. Chc¹ tak podkreliæ swoj¹
rolê, ¿eby wszyscy inni wypadli blado. A oto aktor, który prosi o wyciêcie swo-
jego najd³u¿szego monologu. Myli o ca³oci filmu, a nie o zaspokojeniu swo-
jej ambicji. Poza tym ma racjê. Ten monolog od pocz¹tku mi nie pasowa³.
Przepisywa³em go dziesiêæ razy i nadal nie rozumia³em, co jest nie tak.
Teraz wiedzia³em.
Nie ma monologu. Zmieniê tê scenê w piêtnacie minut.
A potem?
Pójdê do wytwórni.
Nie ¿artuje pan? Naprawdê pan myli, ¿e mam szansê dostaæ tê rolê?
Tak¹ sam¹ jak ja na re¿yserowanie. Nie zapomnij o naszej umowie.
Albo robimy to razem, albo wcale.
Nie chce pan, ¿ebym co podpisa³?
To siê nazywa zobowi¹zanie. Ale zgad³e. Nie musisz niczego podpi-
sywaæ.
Chcê, ¿eby wszystko by³o jasne. Jeli nie zgodz¹ siê, ¿eby pan re¿yse-
rowa³, a mnie zaproponuj¹ rolê, mam j¹ odrzuciæ ze wzglêdu na nasz¹ umo-
wê, tak?
166
Brzmi wariacko, co?
Prawda jest taka, ¿e nawet gdybym wzi¹³ od niego zobowi¹zanie na pi-
mie, prawnicy wytwórni mogliby je ³atwo podwa¿yæ, gdyby Wes owiad-
czy³, ¿e zosta³ wprowadzony w b³¹d. Ten interes nie móg³by siê krêciæ, gdy-
by wszyscy dotrzymywali s³owa.
Dok³adnie odpar³ Wes. Umowa stoi.
W biurze obsady aktorów siedzia³a szczup³a kobieta w wieku oko³o trzy-
dziestu lat.
Macie jakie nagranie z aktorem o nazwisku Wes Crane?
Spojrza³a na mnie podejrzliwie, zmarszczy³a brwi i otworzy³a szafkê pe³n¹
segregatorów. Skinê³a g³ow¹.
By³am pewna, ¿e znam to nazwisko. Tak, mamy zdjêcia próbne.
Kto je autoryzowa³?
Spojrza³a uwa¿nie na kartkê.
Nie ma nazwiska.
Nigdy go nie pozna³em. Do dzisiaj nie daje mi to spokoju.
Wie pani, kto ogl¹da³ próbê?
Oczywicie. Musimy przechowywaæ takie informacje. Zerknê³a na
inn¹ kartkê. Wygl¹da na to, ¿e tylko ja obejrza³am to nagranie.
Pani?
Ten ch³opak przyszed³ pewnego dnia, ¿eby wype³niæ kilka formularzy.
Trochê ¿artowalimy. Trudno to okreliæ, ale co w nim jest, wiêc pomyla-
³am, ¿e warto zobaczyæ to nagranie.
I co?
Zarekomendowa³am go do rólki w Z³amanych obietnicach.
Gdybym ja chcia³ obejrzeæ tê próbê, czy musia³aby pani kogo powia-
damiaæ?
Zastanowi³a siê.
Nadal jest pan w ekipie realizuj¹cej Z³amane obietnice, prawda?
Tak.
Crane gra w tym filmie, wiêc to chyba uzasadniona proba. Zerknê³a
w grafik. Mo¿e pan skorzystaæ z sali numer cztery. Za pó³ godziny. Przylê
kogo do obs³ugi projektora.
Usiad³em w ciemnej sali i po raz pierwszy poczu³em dreszcz, który mia-
³em póniej poznaæ tak dobrze. Tama siê skoñczy³a, ale ja nie rusza³em siê
z miejsca.
Dopiero g³os operatora przywróci³ mnie do rzeczywistoci.
Wszystko w porz¹dku, panie Sloane? Dobrze siê pan czuje?
167
Nie, dziêkujê
S³ucham?
Muszê chwilê pomyleæ.
Zaczerpn¹³em g³êboko tchu i wróci³em do biura.
Nast¹pi³a pomy³ka. To nie by³y zdjêcia próbne Cranea.
Szczup³a kobieta potrz¹snê³a g³ow¹.
Nie ma mowy o pomy³ce.
Obejrza³em scenê z Syna marnotrawnego, filmu Jamesa Deacona.
Zamieniono tamy.
Nie, to by³ Wes Crane. Chcia³ zagraæ w³anie tê scenê. Scenograf przy-
gotowa³ pomieszczenie podobne do wnêtrza stodo³y z tamtego filmu.
Ale Wes
To by³ Crane, nie Deacon.
Przez chwilê patrzylimy sobie w oczy.
Podoba³a siê pani jego gra?
No có¿, pomyla³am, ¿e ch³opak lubi ryzyko. Jeden fa³szywy gest i wy-
szed³by na idiotê. Tak, podoba³ mi siê.
Chce mu pani pomóc?
To zale¿y. Czy nara¿ê siê z tego powodu na k³opoty?
Wprost przeciwnie. Zarobi pani trochê punktów.
W jaki sposób?
Proszê zadzwoniæ do wiceprezesa wytwórni i powiedzieæ mu, ¿e chcia-
³em obejrzeæ zdjêcia próbne, ale nie pozwoli³a mi pani, bo nie mia³em po-
zwolenia. Ale zauwa¿y³a pani moje wzburzenie, wiêc dzwoni, ¿eby siê upew-
niæ, czy post¹pi³a s³usznie, bo nie chce straciæ pracy.
Co w ten sposób osi¹gnê?
Wzbudzi pani jego ciekawoæ. Wiceprezes spyta, o czyje zdjêcia próbne
mi chodzi³o. Proszê powiedzieæ: Tego ch³opaka, który wygl¹da jak James
Deacon.
Nadal nie rozumiem
Wkrótce pani zrozumie zakoñczy³em z umiechem.
Zadzwoni³em do mojego agenta i poprosi³em o umieszczenie w Daily
Variety i Hollywood Reporter informacji nastêpuj¹cej treci: Scenarzy-
sta, laureat Oscara David Sloane rozpocz¹³ przygotowania do realizacji fil-
mu Najemnicy. Zamierza po raz pierwszy stan¹æ za kamer¹, a w roli g³ównej
wyst¹pi sobowtór Jamesa Deacona, Wes Crane.
Co siê dzieje? Znalaz³e sobie jakiego innego agenta? Pierwsze s³y-
szê o Najemnikach.
Zaufaj mi, Lou.
W jakiej wytwórni chcesz zrobiæ ten film?
168
Wszystkiego siê dowiesz w swoim czasie.
Jeli chcesz, ¿ebym dla ciebie pracowa³, a kto inny wemie za to wy-
nagrodzenie
Dostaniesz swoje dziesiêæ procent. Ale jeli kto zadzwoni, powiedz,
¿eby skontaktowa³ siê ze mn¹. Nie wolno ci omawiaæ z nikim tego projektu.
Omawiaæ? Jak mia³bym, do cholery, omawiaæ co, o czym nie mam
zielonego pojêcia?
No widzisz, jakie to proste?
Pojecha³em do sklepu z kasetami i kupi³em Syna marnotrawnego.
Nie widzia³em tego filmu od lat. Wieczorem obejrzelimy go z Jill piêt-
nacie razy. A przynajmniej jeden jego fragment, to znaczy scenê w stodole,
któr¹ w kó³ko przewija³em.
Co ty wyprawiasz? Nie chcesz obejrzeæ ca³ego filmu?
Ta sama powiedzia³em wpatruj¹c siê w ekran jak os³upia³y.
Co to znaczy ta sama? Upi³e siê?
Scena w stodole. Ta sama co w zdjêciach próbnych Wesa Cranea.
Oczywicie. Przecie¿ sam powiedzia³e, ¿e scenograf odtworzy³ do-
k³adnie plan z tamtego filmu.
Nie chodzi mi o scenografiê. W filmie Deacon gra tê scenê le¿¹c twa-
rz¹ na posadzce us³anej s³om¹. Prawie czuje siê zapach kurzu i plew. A on
mówi bardziej do pod³ogi ni¿ do ojca, który stoi z ty³u.
Widzê. Ale do czego zmierzasz?
Dok³adnie tak samo jak w próbie Wesa Cranea. Jedno d³ugie ujêcie
z kamer¹ na pod³odze. Policzek Cranea spoczywa na deskach. Jego g³os
brzmi identycznie jak g³os Deacona. Ka¿dy moment, ka¿da pauza, nawet to
za³amanie g³osu, kiedy jest bliski p³aczu Idealnie tak samo.
Ale co w tym dziwnego? Crane na pewno obejrza³ tê scenê wielokrot-
nie, zanim zdecydowa³ siê wykorzystaæ j¹ w zdjêciach próbnych.
Przewin¹³em tamê.
Tylko nie to jêknê³a Jill.
Nazajutrz po po³udniu zadzwoni³ wiceprezes wytwórni.
Zawiod³em siê na tobie, Dawidzie.
Tylko mi nie mów, ¿e nie spodoba³y ci siê poprawki do Z³amanych
obietnic.
Poprawki A, tak. wietne, wietne. W³anie krêc¹. Rozumiesz, ¿e
musia³em zmieniæ jeszcze to i owo. Ale nie martw siê, nie bêdê siê dopomi-
na³ o umieszczenie w napisach mojego nazwiska jako wspó³scenarzysty
zachichota³.
Odpowiedzia³em tym samym.
Kamieñ spad³ mi z serca.
169
Dzwoniê w innej sprawie. Od kiedy to zosta³e re¿yserem?
Ba³em siê tego pytania. Nie wolno mi teraz o tym mówiæ.
Chcia³em dowiedzieæ siê czego od twojego agenta. Stwierdzi³, ¿e nie
ma prawa rozmawiaæ o kontrakcie.
Tak, ja sam wszystko za³atwi³em.
Z kim?
Walt, naprawdê nie mogê nic mówiæ. Te punkty w umowie mnie sa-
mego zaskoczy³y. Jeszcze nie skoñczy³em negocjacji.
Z tym ch³opakiem, który wygl¹da jak James Deacon.
Powiedzia³em ju¿ wszystko, co mogê, Walt.
A ja powiem ci wprost: nie masz prawa podkradaæ nam Wesa. To ja go
odkry³em, pamiêtaj. Obejrza³em wczoraj jego zdjêcia próbne. On ma zadatki
na gwiazdê.
Wiedzia³em, kiedy obejrza³ nagranie. Zaraz potem, jak kobieta z biura
obsady zadzwoni³a do niego i powiedzia³a, ¿e pyta³em o ten materia³. Jedna
z niewielu rzeczy, na które mo¿na liczyæ w tym biznesie. Wszyscy chc¹ wie-
dzieæ, co robi¹ inni. Jeli zauwa¿¹, ¿e kto odkrywa co nowego, pêdem rzu-
caj¹ siê w jego lady.
To chyba nie ca³kiem tak, jak mówisz. Przecie¿ nie macie umowy z Wesem.
Co to za projekt, ci Najemnicy? Nic o nim nie s³ysza³em.
Napisa³em ten scenariusz ot tak, dla siebie, po przeczytaniu og³osze-
nia w magazynie Soldier of Fortune.
Soldier of Dawidzie, myla³em, ¿e nasza wspó³praca uk³ada siê
dobrze.
Ale¿ oczywicie. Ja te¿ tak s¹dzê.
Wiêc dlaczego nic mi nie powiedzia³e o tym scenariuszu? Przecie¿
jestemy przyjació³mi. Mo¿e nie musia³by pisaæ go za darmo. Mog³em ci
daæ zaliczkê.
A póniej zamieni³by go w musical.
Pomyla³em, ¿e nie bêdziesz chcia³ o tym s³yszeæ, bo chcia³em sam
re¿yserowaæ i zatrudniæ nieznanego aktora.
Kolejna rzecz, na któr¹ mo¿na liczyæ w Hollywood: powiedz producen-
towi, ¿e scenariusz jest nie dla niego, a poczuje siê tak zawiedziony, ¿e ko-
niecznie bêdzie chcia³ go zobaczyæ. Nie znaczy to wcale, ¿e go kupi, ale
przynajmniej pójdzie spaæ z przyjemn¹ wiadomoci¹, ¿e nie zaprzepaci³
szansy nakrêcenia przeboju.
Re¿yserowaæ? Dawidzie, jeste pisarzem. Co ty wiesz o re¿yserii?
Rzeczywicie mam co do tego powa¿ne w¹tpliwoci. Ale wracaj¹c do kwe-
stii obsady tego ch³opaka. Zastanawia³em siê nad tym wczoraj po obejrzeniu
jego zdjêæ próbnych.
Akurat. By³e zaskoczony. A pomys³ przyszed³ ci dzisiaj, kiedy przeczy-
ta³e wiadomoæ w gazecie bran¿owej.
170
No widzisz? By³em pewien, ¿e nie kupisz takiej propozycji, wiêc nie
przyszed³em z ni¹ do ciebie.
Powiedzmy, ¿e jest to problem hipotetyczny. W³anie wys³a³em szefa
dzia³u prawnego, ¿eby podpisa³ umowê z tym ch³opakiem. Proponujemy mu
opcjê d³ugoterminow¹.
Innymi s³owy, chcecie zwi¹zaæ Wesa tak, ¿eby nikt inny nie móg³ go
zatrudniæ, a wy nie zobowi¹zujecie siê do obsadzenia go w g³ównej roli i p³a-
cicie mu u³amek tego, co byæ mo¿e jest wart.
Dziesiêæ tysiêcy dolców piechot¹ nie chodzi. Zw³aszcza w jego sytu-
acji. Mo¿e podniesiemy do piêtnastu.
A ga¿a za film?
Sto piêædziesi¹t tysiêcy.
Jego agent na to nie pójdzie.
On nie ma agenta.
A wiêc dlatego w stowarzyszeniu podali mi adres domowy i numer tele-
fonu Wesa zamiast kontaktu z agentem.
Rozumiem powiedzia³em. Chcecie po prostu zrobiæ mi na z³oæ.
To nic osobistego, Dawidzie. Chodzi o interesy. S³uchaj, poka¿ mi sce-
nariusz. Mo¿e zrobimy ten film razem.
Ale ty nie zgodzisz siê, ¿ebym re¿yserowa³.
Koszty produkcji s¹ teraz tak wysokie, ¿e mogê zatrudniæ nieznanego
aktora tylko pod warunkiem, ¿e p³acê mu mieszne pieni¹dze. Jeli film oka-
¿e siê przebojem, nastêpnym razem i tak nas puci kantem. Ale nie zaryzyku-
jê pieniêdzy stawiaj¹c za kamer¹ niedowiadczonego re¿ysera, który rozwali
mi bud¿et. Mogê przeznaczyæ na ten film najwy¿ej piêtnacie milionów.
Ale ty przecie¿ nawet nie czyta³e scenariusza. Jest tam kilka du¿ych
scen akcji. Wybuchy, helikoptery, efekty specjalne. Dwadziecia piêæ milio-
nów to minimum.
O tym w³anie mówiê. Ten scenariusz jest ci tak bliski, ¿e nie zgodzisz
siê na kompromis co do efektów specjalnych. Nie bêdziesz re¿yserowa³.
Jak sam powiedzia³e, jest to problem czysto hipotetyczny. Dlatego
zaproponowa³em film komu innemu.
Nic ci z tego nie wyjdzie, jeli podpiszemy umowê z Wesem. Nie wo-
jujmy ze sob¹, Dawidzie. Pamiêtaj, ¿e jestemy przyjació³mi.
Godzinê póniej zadzwonili z wytwórni Paramount. Plotki rozchodz¹ siê
tutaj b³yskawicznie. Dowiedzieli siê, ¿e mam k³opoty ze swoj¹ wytwórni¹
i zaproponowali spotkanie w celu omówienia projektu.
Powiedzia³em, ¿e oddzwoniê. A wiêc osi¹gn¹³em cel: teraz mog³em ju¿
zgodnie z prawd¹ twierdziæ, ¿e Paramount kontaktowa³ siê ze mn¹. Czeka³a
mnie partia z dwiema wytwórniami.
171
Walt zadzwoni³ wieczorem.
Co zrobi³e z tym ch³opakiem? Schowa³e w szafie?
Nie moglicie go znaleæ, co?
Szef dzia³u prawnego mówi, ¿e Wes mieszka z band¹ szajbusów na
jakim zadupiu. Ciê¿ko siê z nimi dogadaæ. Mówi¹, ¿e Wesa nie ma i nie
wiedz¹, gdzie jest.
Umówi³em siê z nim na jutro.
Gdzie?
Nie mogê powiedzieæ, Walt. Rozmawia³em ju¿ z Paramountem.
Wes czeka³ na mnie w swoim ulubionym barze taco w Burbank. Bra³
udzia³ w wycigu motocyklowym. Kiedy zsiad³ z motoru w butach z chole-
wami, w koszulce i skórzanej kurtce, zadr¿a³em, jakbym dozna³ dejà vu.
Wygl¹da³ dok³adnie tak samo jak Deacon w Buncie na Trzydziestej Drugiej
ulicy.
Wygra³e?
Umiechn¹³ siê, podnosz¹c kciuk.
A ty?
To i owo popchn¹³em do przodu.
Wes nawet nie zd¹¿y³ postawiæ motoru, gdy zbli¿y³o siê do niego dwóch
facetów w garniturach. W pierwszej chwili pomyla³em, ¿e to policja, ale mieli
za drogie ubrania. Powinienem by³ siê domyliæ: wytwórnia przys³a³a swoich
ludzi pod mój dom, a ci po prostu przyjechali za mn¹.
Pan Hepner kaza³ to panu przedstawiæ zwróci³ siê do Wesa niebieski
garnitur, k³ad¹c dokument na stoliku.
Co to jest?
Umowa opcjonalnego zatrudnienia. Pan Hepner s¹dzi, ¿e suma po-
winna pana zainteresowaæ.
Wes podsun¹³ mi kartkê papieru.
Co to znaczy?
Przeczyta³em szybko. Wytwórnia podnios³a stawki. Proponowali Weso-
wi piêædziesi¹t tysiêcy wynagrodzenia, a za udzia³ w filmie ga¿ê w wysoko-
ci dwustu piêædziesiêciu tysiêcy.
Powiedzia³em mu prawdê.
W twojej sytuacji to mnóstwo pieniêdzy. Wydaje mi siê, ¿e przyda³by
ci siê teraz agent.
Znasz kogo takiego?
Owszem. Mój jest dobry, ale to za bardzo pachnia³oby kumoterstwem.
Wiêc co mi pozostaje?
Ile zarobi³e w zesz³ym roku? Piêædziesi¹t kawa³ków to sporo grosza.
Czy jest w tym jaki haczyk?
172
Skin¹³em g³ow¹.
Tak. Istnieje szansa, ¿e zagrasz w Najemnikach.
I co?
A ja nie bêdê re¿yserowa³.
Wes zerkn¹³ na mnie spod oka. Nigdy nie zapomnê tej chwili.
A ty siê nie sprzeciwisz? spyta³.
Powiedzia³em ci, ¿e nasza umowa do niczego ciê nie zobowi¹zuje. To
kusz¹ca propozycja. Mo¿e otworzyæ ci drogê do kariery.
On ma racjê wtr¹ci³ siê szary garnitur.
Ale ty chcesz re¿yserowaæ?
Skin¹³em g³ow¹. A¿ do tej pory mo¿na by³o przewidzieæ rozwój wyda-
rzeñ. Z Wesem to co innego. Wiêkszoæ nieznanych aktorów rzuci³aby siê
bez wahania na tak¹ szansê. Machnêliby rêk¹ na to, ¿e dali komu s³owo.
Wszystko zale¿a³o od tego, czy Wes ma charakter podobny do Deacona.
I nie bêdziesz mia³ mi tego za z³e? spyta³.
Wzruszy³em ramionami.
Przedtem snulimy tylko fantazje. Teraz to rzeczywistoæ.
Wes nie spuszcza³ ze mnie oka. Nagle odwróci³ siê do garniturów i po-
pchn¹³ papier w ich stronê.
Przeka¿cie panu Hepnerowi, ¿e mój przyjaciel musi re¿yserowaæ.
Pope³nia pan du¿y b³¹d wycedzi³ niebieski garnitur.
Raz siê ¿yje. I powiedzcie mu jeszcze, ¿e ufam mojemu przyjacielowi.
Wierzê, ¿e w jego filmie wypadnê dobrze.
Odetchn¹³em powoli. Garnitury zmierzy³y nas srogim spojrzeniem.
Pominê opis negocjacji, które trwa³y ca³y miesi¹c. By³y takie chwile,
kiedy mia³em wra¿enie, ¿e obaj z Wesem zaprzepacilimy nasze kariery.
Duma nie pozwala³a Waltowi ust¹piæ. Ale kiedy ja zgodzi³em siê na najni¿-
sze honorarium re¿yserskie i minimalne wynagrodzenie za scenariusz dopusz-
czone przez zwi¹zek scenarzystów, a Wes na najni¿sz¹ ga¿ê okrelon¹ przez
zwi¹zek aktorów, Walt nie móg³ odmówiæ. Chciwoæ wziê³a górê. Zacz¹³ siê
przechwalaæ na wszystkie strony, jak nas wymanewrowa³.
Nie dbalimy o to. Robi³em film, w który wierzy³em, a przed Wesem
otwiera³a siê szansa zostania wielk¹ gwiazd¹.
Odrobi³em swoj¹ pracê domow¹. Bud¿et filmu zamkn¹³ siê kwot¹ dwu-
nastu milionów. W naszych czasach to rzadkoæ. Znana dobrze w wiecie
filmowym prosta regu³a mówi, ¿e aby film siê zwróci³, wp³ywy ze sprzeda¿y
musz¹ trzykrotnie przewy¿szyæ koszty produkcji ze wzglêdu na odsetki ban-
kowe, wydatki wytwórni na promocjê i inne.
Musielimy wiêc zarobiæ trzydzieci szeæ milionów. Wp³ywy ze sprze-
da¿y biletów na ca³ym wiecie wynios³y sto dwadziecia milionów. Du¿a
173
czêæ tej sumy trafi³a do dystrybutorów, czyli ludzi zajmuj¹cych siê sprzeda-
¿¹ popcornu, w³acicieli kin, którzy nigdy nie podaj¹ prawdziwej liczby wi-
dzów i zagranicznych dystrybutorów, którzy nagle zbankrutowali. Po sprze-
daniu filmu telewizjom CBS i HBO i wypuszczeniu kaset i p³yt z muzyk¹,
wytwórnia zarobi³a na czysto czterdzieci milionów. A to oznacza, ¿e film
okaza³ siê przebojem.
Bylimy na szczycie. Wytwórnia chcia³a nastêpnego filmu z Wesem Cra-
neem, i to na wczoraj. Recenzenci piali z zachwytu. Wes i ja zostalimy no-
minowani do Oscara, ale go nie dostalimy.
Po nastêpnym filmie rzek³em do Wesa.
Ten sukces wyniós³ nas na wy¿yny, wiêc moglimy siê odkuæ na wytwór-
ni za marne grosze, które zap³acono nam za pierwszy film.
I wtedy zaczê³y siê k³opoty.
Jak pewnie pamiêtacie, Deacon nigdy siê nie dowiedzia³, ¿e jest gwiaz-
d¹. Zgin¹³ po nakrêceniu trzech filmów, które ujrza³y wiat³o dzienne dopie-
ro po jego mierci. Nie móg³ wiêc wiedzieæ, ¿e te trzy filmy zapewni³y mu
miejsce w panteonie najwiêkszych gwiazd. A wy nie wiecie zapewne tego,
¿e z filmu na film Deacon sprawia³ coraz wiêcej problemów. Ponoæ przeczu-
wa³, ¿e bêdzie wielki, i nie umia³ sobie z tym poradziæ. Rekompensowa³ so-
bie nieszczêliw¹ m³odoæ. Chcia³ pokazaæ, ¿e nie jest niedorajd¹, za jak¹
uwa¿ali go przybrani rodzice i nauczyciele (z wyj¹tkiem jednego). Ale ol-
brzymie napiêcie i brak poczucia bezpieczeñstwa nie da³y siê tak ³atwo oszu-
kaæ: w g³êbi serca Deacon nie wierzy³, ¿e zas³uguje na s³awê, która go czeka-
³a. Spe³ni³ wiêc przewidywania nieprzychylnych sobie ludzi i naprawdê sta³
siê nieudacznikiem.
Podczas krêcenia drugiego filmu zacz¹³ zjawiaæ siê na planie z trzygo-
dzinnym opónieniem; pozwala³ sobie na wybryki, które drogo kosztowa³y
producenta. Pewnego razu dosypa³ do posi³ku ekipy zdjêciowej rodka prze-
czyszczaj¹cego i w ten sposób wstrzyma³ produkcjê na ca³y dzieñ. Ze wzglê-
du na upodobanie aktora do wycigów samochodowych wytwórnia musia³a
p³aciæ bajoñskie sumy za jego ubezpieczenie. W czasie realizacji ostatniego
filmu Deacon przychodzi³ na plan czêciej pijany ni¿ trzewy i bez przerwy
s¹czy³ piwo i tequilê. Tu¿ przed mierci¹ w wypadku wygl¹da³, jakby mia³
szeædziesi¹t lat, a nie dwadziecia dwa. Zdjêcia zosta³y nakrêcone, pozosta-
³o do zrobienia tylko kilka zbli¿eñ, ale poniewa¿ wiêkszoæ scen do Jedyne-
go prawa zrealizowano w plenerze na polach naftowych w Teksasie, trzeba
by³o dograæ dwiêk w celu wyeliminowania szumów w tle. Do zdubbingo-
wania kilku du¿ych monologów wytwórnia zatrudni³a przyjaciela Deacona,
który nauczy³ siê naladowaæ jego sposób mówienia. Publicznoæ pokocha³a
film, ale nie wiedzia³a rzecz jasna, ¿e za pomoc¹ starannego monta¿u trzeba
174
by³o wyeksponowaæ innych aktorów w scenach, w których Deacon wypad³
tak fatalnie, ¿e jego zdjêcia nie nadawa³y siê do wykorzystania.
Zacz¹³em siê wiêc zastanawiaæ: skoro Wes Crane wygl¹da jak Deacon,
ma taki sam g³os i tak samo siê ubiera, to czy zacznie siê zachowywaæ tak
samo jak on? Co siê stanie, kiedy zaproszê Wesa do realizacji drugiego fil-
mu?
Nie by³em jedynym, który proponowa³ mu wspó³pracê: scenariusze p³y-
nê³y do niego szerok¹ rzek¹.
Dowiedzia³em siê o tym z gazety bran¿owej. Nie widzia³em Wesa od
ceremonii rozdania Oscarów w kwietniu. Ilekroæ do niego dzwoni³em, albo
nikt nie odbiera³, albo jaka kobieta nieobecnym g³osem oznajmia³a, ¿e Wesa
nie ma w domu. Prawdê powiedziawszy, spodziewa³em siê, ¿e wyprowadzi
siê z tej rudery na skraju pustyni. Wygl¹d jego kompanów przywodzi³ mi na
myl bandê Mansona. Zaraz jednak przypomnia³em sobie, ¿e Wes nie zarobi³
jeszcze fortuny. Dopiero drugi film bêdzie ¿y³¹ z³ota. Ciekawe, czy upomni
siê wy³¹cznie o swoje honorarium.
Wracaj¹c z Jill z przedpremierowego zamkniêtego pokazu najnowszego
filmu Clinta Eastwooda, zobaczylimy przed domem motocykl Wesa. By³o
to o zachodzie s³oñca. Na karmazynowym tle oceanu przesuwa³y siê sylwet-
ki jachtów. Wes siedzia³ na stopniach schodów miêdzy krzakami ró¿, z pusz-
k¹ piwa w d³oni. Mia³ na sobie d¿insy i koszulkê, której biel piêknie odcina³a
siê od jego opalenizny. Ale policzki mia³ bardziej zapadniête ni¿ wtedy, gdy
widzia³em go ostatnim razem.
Nasze powitania wygl¹da³y zawsze tak samo.
Wygra³e?
Umiechn¹³ siê i uniós³ kciuk.
A ty?
Odpowiedzia³em umiechem.
Próbowa³em siê z tob¹ skontaktowaæ.
Wzruszy³ ramionami.
ciga³em siê trochê. Musia³em odpocz¹æ od tego wszystkiego Jak
siê masz, Jill?
wietnie, dziêki. A ty?
Drugie okr¹¿enie jest zawsze najtrudniejsze.
Wiedzia³em, co ma na myli: powtórzenie sukcesu pierwszego filmu.
Zaciekawi³ mnie.
Zostaniesz na kolacji? spyta³a Jill.
Chcia³bym, ale
Zostañ, proszê. Nie sprawisz nam k³opotu.
Jeste pewna?
Chili grzeje siê ju¿ w piekarniku, bêdzie tortilla i sa³atka.
Wes skin¹³ g³ow¹.
175
Mama lubi³a robiæ chili. Zanim siê rozpi³a po odejciu ojca.
Jill zmarszczy³a brwi. Wes nie zauwa¿y³, bo zapatrzy³ siê w puszkê piwa.
Potem ju¿ wcale nie gotowa³a ci¹gn¹³. Posz³a do szpitala To
by³o w Oklahomie. Rak j¹ z¿ar³, a ja trafi³em do rodziny zastêpczej. Chyba
wtedy zacz¹³em szaleæ.
W zamyleniu dopi³ piwo. Po chwili spojrza³ na nas, jakby przypomnia³
sobie, ¿e tam jestemy.
Domowa kolacja dobrze mi zrobi.
Zaraz bêdzie gotowa powiedzia³a Jill.
Nadal jednak wygl¹da³a na zaniepokojon¹. Chcia³em spytaæ, o co cho-
dzi, ale wesz³a do domu.
Wes siêgn¹³ do torby le¿¹cej za krzakiem ró¿y.
To co, stary? Poda³ mi piwo. Robimy drugi film?
W gazecie pisz¹, ¿e jeste rozchwytywany.
Usiad³em ko³o niego i otworzy³em puszkê.
Tak, ale my przecie¿ stanowimy tandem, prawda? Ty piszesz i re¿yse-
rujesz, ja gram. Albo razem, albo wcale. Szturchn¹³ mnie w kolano. Czy
nie taki by³ uk³ad?
Wszystko zale¿y od ciebie, bo teraz mo¿esz wybieraæ sobie re¿yse-
rów.
Ale ja potrzebujê przyjaciela. Kogo, komu ufam i komu uwierzê, je-
li powie, ¿e zaczynam pieprzyæ sprawê. Innym zale¿y tylko na tym, ¿eby
zarobiæ parê dolców. Nie pisn¹ s³owa, nawet jak zacznê siê rujnowaæ. Tyle
zd¹¿y³em siê ju¿ nauczyæ. Wierz mi, tym razem nie pope³niê tych samych
b³êdów.
W takim razie
No, mów.
Mam pomys³ na film. Zaczynamy od kilku efektownych scen akcji.
Spodoba³e siê widzom w takiej roli. Ale musisz wyranie zaznaczyæ, ¿e je-
ste buntownikiem, ¿e wystêpujesz przeciw establishmentowi. Temat bêdzie
kontrowersyjny. M³ody, twardy facet, ochroniarz s³awnej aktorki, takiej wspó³-
czesnej Marilyn Monroe, kocha j¹ potajemnie, ale nie umie zdobyæ siê na
wyznanie. Aktorka umiera po przedawkowaniu tabletek nasennych. Policja
twierdzi, ¿e to samobójstwo, gazety podchwytuj¹ tê wersjê. Ale ochroniarz
nie wierzy, ¿e dziewczyna sama siê otru³a. Znajduje dowody morderstwa.
Domyla siê, ¿e kto chce zatuszowaæ sprawê, wkurza siê i rozpoczyna ledz-
two na w³asn¹ rêkê. Nasy³aj¹ na niego oddzia³, który ma go zlikwidowaæ.
Bohater ledwo uchodzi z ¿yciem i wkurza siê jeszcze bardziej. Dowiaduje
siê, ¿e tym, który zleci³ morderstwo, jest sam prezydent Stanów Zjednoczo-
nych. Wszystko dzieje siê w roku wyborów, a aktorka mia³a zamiar napisaæ
ksi¹¿kê o swoich romansach ze s³awnymi mê¿czyznami.
W Oklahomie na pewno to kupi¹.
176
W Chicago i Nowym Jorku te¿. Tam maj¹ doæ zapêdów rz¹du, który
chce wsadzaæ nos we wszystko. A bohater wzbudzi sympatiê widzów.
Wes rozemia³ siê.
Kiedy zaczynamy?
I tak umówilimy siê na zrobienie Straconych szans.
Ogarnê³o mnie podniecenie, które trwa³o przez ca³y wieczór. Ale po ko-
lacji, gdy Wes odjecha³ na motorze, Jill ostudzi³a mój zapa³.
Nie mogê przestaæ myleæ o tym, co mówi³ o Oklahomie, ojcu, który
odszed³, alkoholizmie matki i jej mierci na raka, przybranych rodzicach
Zauwa¿y³em, ¿e ciê to zaniepokoi³o
No jasne. Ty jeste tak poch³oniêty myleniem o scenariuszu, ¿e nie
dostrzegasz najoczywistszych rzeczy.
Od³o¿y³em miskê do zmywarki.
A mianowicie?
Wes pochodzi z Indiany. Jest znajd¹, wychowa³ siê w sierociñcu. Nie
opowiedzia³ ci o swoim dzieciñstwie.
A czyim?
Jill popatrzy³a na mnie bez s³owa.
Jezu Chryste. On mówi³ o Deaconie.
Poczu³em siê tak, jakbym ujrza³ obrzydliw¹ kukie³kê wyskakuj¹c¹ z pu-
de³ka. Fizyczne podobieñstwo Wesa do Deacona by³o dzie³em przypadku
lub darem Opatrznoci, ale reszta maniery, ubranie, g³os zosta³a starannie
dopracowana. Wiem, co mylicie: ¿e sam sobie zaprzeczam. Przy naszym
pierwszym spotkaniu odnios³em wra¿enie, ¿e jego zachowanie jest zbyt na-
turalne, aby mog³o byæ wynikiem wiadomego naladownictwa. A kiedy zo-
baczy³em zdjêcia próbne m³odego aktora, identyczne ze scen¹ Deacona w sto-
dole z Syna marnotrawnego, nie chcia³em uwierzyæ, ¿e Wes bezwstydnie j¹
powtórzy³. Wydawa³a siê zbyt naturalna jak na imitacjê. Odczyta³em j¹ jako
ho³d z³o¿ony ekranowemu idolowi.
Ale w koñcu dotar³o to do mnie: Wes naprawdê naladowa³ Deacona.
Jednak to, co robi³, wykracza³o poza konwencjê naladownictwa. Osi¹gn¹³
najwy¿szy cel, jaki stawiaj¹ sobie wyznawcy metody aktorskiej. On nie gra³
roli, nie udawa³ Deacona: on siê nim sta³. Tak g³êboko wszed³ w rolê, któr¹
z pocz¹tku bez w¹tpienia wiadomie odgrywa³, ¿e ca³kowicie siê z ni¹ uto¿-
sami³. Istnia³o tylko nazwisko Wesa Cranea. Dzieciñstwo, myli, osobowoæ
nie by³y ju¿ jego. Nale¿a³y do cz³owieka, który od dawna nie ¿yje.
Co to ma byæ, do ciê¿kiej cholery? spyta³em. Trzy twarze Ewy?
Sybilla?
177
Jill zerknê³a na mnie nerwowo.
Byle nie Psychopata.
Co mia³em zrobiæ? Powiedzieæ Wesowi, ¿e potrzebuje fachowej pomo-
cy? Przeprowadziæ z nim g³êbok¹, szczer¹ rozmowê i pozbawiæ iluzji? Jill
i ja nie mielimy ¿adnych dowodów na poparcie naszej teorii, a poza tym
Wes nie by³ niebezpieczny. Wrêcz przeciwnie: mia³ nienaganne maniery,
mówi³ zawsze ³agodnym tonem, ¿artowa³. Poza tym aktorzy uciekaj¹ siê do
rozmaitych sposobów, aby nastawiæ siê do roli. S¹ ekscentryczni z natury.
Pomyla³em, ¿e najlepsz¹ rzecz¹, jak¹ mogê zrobiæ, jest czekaæ i obserwo-
waæ rozwój sytuacji. Mielimy zacz¹æ krêcenie drugiego filmu, nie by³o
wiêc sensu robiæ zamieszania. A jeli jego z³udzenia przybior¹ destrukcyj-
ny charakter
Na planie z pewnoci¹ nie sprawia³ k³opotów. Zjawia³ siê pó³ godziny
przed rozpoczêciem swojej sceny; zna³ swoje kwestie, spêdzi³ kilka wieczo-
rów i weekendów na próbach z innymi aktorami, nie ¿¹daj¹c za to wynagro-
dzenia. Nawet wiceprezes przyznawa³, ¿e zdjêcia wypada³y znakomicie.
Jedynym niepokoj¹cym sygna³em by³a jego mania wycigów samocho-
dowych i motocyklowych. Producent omal nie dosta³ apopleksji, gdy us³y-
sza³ wysokoæ stawki ubezpieczeniowej.
Wes jest m³ody, musi odreagowaæ powiedzia³em. Pracuje pod ol-
brzymi¹ presj¹.
To samo mog³em powiedzieæ o sobie. Mia³em bud¿et dwadziecia piêæ
milionów i nie zamierza³em wszystkiego zepsuæ wpêdzaj¹c gwiazdora moje-
go filmu we frustracjê.
W po³owie zdjêæ Wes podszed³ do mnie i powiedzia³:
Widzisz, tym razem siê nie wyg³upiam.
Doceniam to odpar³em. Co on mia³ na myli mówi¹c: Tym razem?
Pewnie mylicie, ¿e mog³em zmieniæ bieg wypadków, gdybym bardziej
dba³ o Wesa ni¿ o film. Ale ja naprawdê troszczy³em siê o niego. Przekona-
cie siê o tym. Moje wysi³ki nie mia³y znaczenia. To, co siê sta³o, by³o nie-
uniknione jak w greckiej tragedii.
Stracone szanse przebi³y Najemników. Wp³ywy ze sprzeda¿y filmu na
ca³ym wiecie wynios³y dwiecie milionów dolarów. Tygodnik Variety prze-
widywa³ jeszcze wiêksze zyski za nastêpny film. Nastêpny, a wiêc nasz trze-
ci. Jaki g³os wewnêtrzny przypomina³ mi jednak, ¿e dla Deacona trójka oka-
za³a siê feraln¹ liczb¹.
Wyszed³em z konferencji w wytwórni i skierowa³em siê do mojego no-
wego ferrari stoj¹cego na wydzielonym parkingu dla szefów wytwórni. Na-
12 Czarny wieczór
178
gle us³ysza³em, ¿e kto wo³a mnie po imieniu. Odwróci³em siê. W moj¹ stro-
nê bieg³ d³ugow³osy mê¿czyzna z brod¹, ubrany w poncho i sanda³y, ze sznu-
rami koralików na szyi. Ciekawe, co nosi pod tym ponchem, jeli w ogóle
co nosi, pomyla³em.
Rozpozna³em go: to by³ Donald Porter, przyjaciel Deacona, który zagra³
ma³¹ rolê w Jedynym prawie i podk³ada³ g³os aktora w postsynchronach. Porter
by³ ju¿ po czterdziestce, ale ubiera³ siê tak, jakby lata szeædziesi¹te nigdy siê
nie skoñczy³y i hipisi nadal istnieli. Wyre¿yserowa³ i zagra³ g³ówn¹ rolê w m³o-
dzie¿owym filmie dwadziecia lat temu, w którym by³o du¿o narkotyków,
rock and rolla i seksu. Chcia³ za³o¿yæ w³asn¹ wytwórniê w Santa Fe, ale po
klapie drugiego filmu znikn¹³ ze sceny, a potem wróci³ i zacz¹³ graæ role cha-
rakterystyczne. Nie mog³em zrozumieæ, dlaczego stra¿nicy przepucili go
w takim stroju. Znalimy siê, bo kiedy poprawia³em scenariusz programu
telewizyjnego, w którym bra³ udzia³. Mia³em niemi³e przeczucie, ¿e przy-
szed³ prosiæ mnie o rolê.
Dowiedzia³em siê, ¿e tu jeste, wiêc poczeka³em zacz¹³.
Zerkn¹³em na jego go³e kociste nogi wygl¹daj¹ce spod poncha.
Zauwa¿y³ moje spojrzenie.
Dziwi ciê mój kostium? Gram w programie telewizyjnym Odjazdowy
kwany koncert elektryczny na zimno, który w³anie tu krêc¹.
Skin¹³em g³ow¹.
Ksi¹¿ka Toma Wolfea o Kenie Keseyu. Tylko mi nie mów, ¿e grasz
Nie, za stary jestem na Keseya. Gram Neala Cassidy. Po rozstaniu z Ke-
rouakiem zakumplowa³ siê z Keseyem. Prowadzi³ autobus, którym jedzi³a
ca³a ich paczka. Wszystko bujda, stary. Cassidy nigdy siê tak nie nosi³. Ubie-
ra³ siê jak Deacon. A w³aciwie Deacon ubiera³ siê tak jak on.
Fajnie. Cieszê siê, ¿e wszystko u ciebie w porz¹dku. Odwróci³em
siê w stronê samochodu.
Zaczekaj. Nie o tym chcia³em mówiæ. Wes Crane. Rozumiesz?
Nie
Deacon. Daj spokój, nie mów mi, ¿e nie zauwa¿y³. Podk³ada³em g³os
Deacona, by³em jego przyjacielem. Nikt nie zna³ go lepiej ode mnie. Ale g³os
Cranea bardziej przypomina g³os Deacona ni¿ mój.
No i co?
To niemo¿liwe.
¯e on jest lepszy?
Co o wiele gorszego, stary. Sam to przeczuwasz w g³êbi duszy. Mu-
szê ci powiedzieæ, ale nie chcê, ¿eby myla³, ¿e jestem nagrzany. Szczypta
trawki, to wszystko. Oczy Portera b³yszcza³y. Interesujê siê horoskopa-
mi. Astrologia, gwiazdy, wiesz. To pasuje do aktora filmowego, nie? Gwiaz-
dy. One mówi¹ prawdê.
Jeli tak uwa¿asz.
179
No to pos³uchaj. Chcia³em siê przekonaæ na w³asne oczy, wiêc dowie-
dzia³em siê, gdzie mieszka. Ale nie pojecha³em tam. A wiesz, dlaczego?
Nie da³ mi czasu na odpowied. Nie musia³em. Rozpozna³em adres. By³em
tam setki razy. Deacon mieszka³ w tym samym domu.
Wzdrygn¹³em siê.
Zmieniasz temat. Co to ma wspólnego z horoskopami i astrologi¹?
Data urodzin Cranea.
To znaczy?
Urodzi³ siê w dniu mierci Deacona.
Dopiero po chwili uwiadomi³em sobie, ¿e wstrzyma³em oddech.
I co z tego?
Nie wciskaj mi kitu, stary. Chyba nie wierzysz, ¿e to przypadek. Wszyst-
ko jest zapisane w gwiazdach. Wiesz, jak to siê skoñczy. Crane to twój chleb
i woda. Ale wszystko przepadnie za cztery miesi¹ce.
Nie musia³em pytaæ, co siê stanie.
Nadchodz¹ urodziny Cranea. Rocznica mierci Deacona.
Takich zbie¿noci by³o wiêcej. Wes mia³ wtedy skoñczyæ dwadziecia
trzy lata, a wiêc dok³adnie tyle, ile mia³ Deacon, gdy zgin¹³. Bêdziemy koñ-
czyæ trzeci film, i to w tych samych plenerach, gdzie krêcono zdjêcia do ostat-
niego filmu Deacona
Robilimy film na podstawie mojego scenariusza zatytu³owany W ogniu
walki o m³odym ch³opaku pochodz¹cym z trudnego rodowiska, który wraca
jako nauczyciel do dzielnicy, gdzie siê wychowa³. Miejscowy gang uliczny
przeladuje bohatera i jego ¿onê tak d³ugo, a¿ nauczyciel który kiedy sam
sta³ na czele podobnej bandy staje przeciwko m³odocianym bandytom, wra-
caj¹c tym samym do tego, od czego uciek³.
Wes zaproponowa³, ¿eby w bohaterze odrodzi³a siê dawna fascynacja
motocyklami. Muszê przyznaæ, ¿e pomys³ mia³ wartoæ komercyjn¹, bo za-
mi³owanie Wesa do wycigów motocyklowych by³o powszechnie znane. Jed-
noczenie nie mog³em siê pozbyæ obaw, zw³aszcza ¿e nalega³, aby do niebez-
piecznych scen nie anga¿owaæ kaskaderów.
W ¿aden sposób nie mog³em go od tego odwieæ. Odnios³em wra¿enie,
¿e wzorowe zachowanie podczas krêcenia dwóch poprzednich filmów oka-
za³o siê dla niego zbyt wielkim wysi³kiem, i teraz popad³ w drug¹ skrajnoæ:
spónia³ siê na zdjêcia, pi³ na planie, pozwala³ sobie na kosztowne psikusy.
Kiedy zapali³ sztuczne ognie i spowodowa³ po¿ar w przyczepie, gdzie znaj-
dowa³y siê garderoby.
Wszystko to wygl¹da³o tak, jakby prost¹ drog¹ zmierza³ ku samozag³a-
dzie. Zidentyfikowa³ siê z Deaconem tak bardzo, ¿e gotów by³ doprowadziæ
tê grê a¿ do mierci.
180
I tak samo jak jego idol w ostatnim filmie, Wes wygl¹da³ bardzo mizer-
nie. Mia³ zapadniête policzki i niepewne spojrzenie, przygarbi³ siê z niedo-
¿ywienia i braku snu. Zdjêcia wypada³y beznadziejnie.
Jak sk³onimy widzów, ¿eby obejrzeli tê cha³ê? spyta³ wiceprezes
wytwórni.
Bêdê musia³ omijaæ go kamer¹. Ograniczê siê do kontrujêæ w scenach
dialogowych.
To brzmi znajomo powiedzia³a Jill.
Wiedzia³em, co ma na myli. Upodobni³em siê do re¿ysera Z³amanych
obietnic, na którym nie zostawi³em suchej nitki.
Nie mo¿esz jako nad nim zapanowaæ? spyta³ producent.
To bardzo trudne. Wes nie jest ostatnio sob¹.
Jeli ty nie umiesz, to mo¿e kto inny sobie z nim poradzi. Ta zabawa
kosztuje nas czterdzieci milionów.
A¿ siê we mnie zagotowa³o. Ju¿ mia³em mu powiedzieæ, ¿eby sobie we-
tkn¹³ te czterdzieci milionów, gdy
Raptem uwiadomi³em sobie, ¿e Walt daje mi do rêki broñ. Wyprostowa-
³em siê.
Nie denerwuj siê. Daj mi tydzieñ. Jeli Wes siê nie poprawi, wtedy
sam zrezygnujê.
wiadkowie s³yszeli, co powiedzia³e. Tydzieñ, ani dnia d³u¿ej.
Nazajutrz rano czeka³em na Wesa w przyczepie. Jak zwykle spóni³ siê
na pierwsze ujêcie.
Stan¹³ w drzwiach garderoby i zmierzy³ mnie gniewnym spojrzeniem.
Czy¿by przysz³a pora na nauki? Potrz¹sn¹³ g³ow¹. Ale to ja gram
nauczyciela w tym filmie Jak siê ten gniot nazywa, bo zapomnia³em?
Wes, chcê z tob¹ porozmawiaæ.
Dobrze siê sk³ada, bo ja te¿. Pozwolisz, ¿e napijê siê piwa?
Zatrzasn¹³ za sob¹ drzwi i skierowa³ siê do lodówki.
Postaraj siê myleæ trzewo. Mam ci co wa¿nego do powiedzenia.
Jasne, jasne. Otworzy³ puszkê i przychyli³ do ust, stoj¹c przy lodów-
ce. Ale najpierw chcê ciê prosiæ o przys³ugê.
Zale¿y jak¹.
W³aciwie to ja nie muszê prosiæ. Mogê robiæ, co mi siê podoba. Sta-
ram siê tylko byæ uprzejmy.
O co chodzi?
W poniedzia³ek s¹ moje urodziny. Chcê wzi¹æ wolny dzieñ. Ko³o So-
nora odbywaj¹ siê wycigi. Potrzebujê d³ugiego weekendu. Muszê od tego
wszystkiego odpocz¹æ.
Poci¹gn¹³ ³yk piwa.
181
Mielimy kiedy umowê.
Skrzywi³ siê. Piwo wyla³o mu siê na brodê.
Ja piszê scenariusze i re¿yserujê. Ty grasz. Albo razem, albo w ogóle.
Tak. I co z tego? Ja dotrzyma³em umowy.
Wytwórnia da³a mi tydzieñ, ¿ebym doprowadzi³ ciê do porz¹dku. Jeli
nie, wylatujê.
Umiechn¹³ siê drwi¹co.
Powiem im, ¿e nie bêdê gra³, jeli ty odejdziesz.
To nie jest takie proste, Wes. Nie zale¿y im ju¿ na tobie tak jak kiedy.
Tracisz swoje atuty. Pamiêtasz, co ci siê podoba³o w naszej wspó³pracy?
Zako³ysa³ siê na nogach.
Chcia³e mieæ przyjaciela. Takiego, który powstrzymywa³by ciê przed
powtórzeniem starych b³êdów. Tak to nazwa³e. A wiêc w³anie ci to mówiê,
Wes. Partaczysz.
Skoñczy³ piwo i zgniót³ puszkê.
Bo chcê wzi¹æ dzieñ wolnego w swoje urodziny? wycedzi³ przez
zaciniête zêby.
Nie. Dlatego, ¿e pomyli³y ci siê role. Nie jeste Jamesem Deaconem.
A ty upar³e siê, ¿eby nim byæ i w poniedzia³ek zgin¹æ w wypadku.
Wes zamruga³ powiekami. Ale po chwili rozemia³ siê szyderczo.
A ty co, zosta³e jasnowidzem?
Samozwañczym psychiatr¹. Niewiadomie d¹¿ysz do tego, ¿eby do-
pe³niæ legendy. Swoj¹ gr¹ dowiod³e, ¿e potrafisz to zrobiæ.
Powiedzia³em ci ju¿, ¿e nie lubiê, jak kto mi wciska kit!
A wiêc udowodnij to. W poniedzia³ek nie zbli¿aj siê do motoru, samocho-
du ani nawet gokarta. Przyjd trzewy na plan i pracuj, jak nale¿y. Pojedziemy
do mnie, ja poprowadzê. Urz¹dzimy ma³e przyjêcie. Tylko ty, ja i Jill. Obieca³a
przygotowaæ twoj¹ ulubion¹ potrawê: ¿eberka z fasolk¹ i kukurydz¹. Bêdzie te¿
domowy tort i czekolada. Wszystko to, co lubisz. Zapalimy sztuczne ognie, pó-
niej zostaniesz u nas na noc. A rano zapomnimy o legendzie Jamesa Deacona
¯e niby co?
Mo¿esz osi¹gn¹æ to, co jemu nigdy siê nie uda³o.
Wes popatrzy³ na mnie niepewnie.
Ale mo¿esz te¿ pojechaæ na wycig, zabiæ siê i z³amaæ obietnicê, któr¹
mi da³e. Mielimy pracowaæ razem, ty i ja. Nie wycofuj siê teraz.
Zadr¿a³, jak kto, kto jest bliski za³amania.
W filmie by³by to kulminacyjny moment akcji: bohater nie jedzie na
wycig, urz¹dzamy kameralne przyjêcie; on siedzi niemal bez s³owa, a pó-
niej k³adzie siê spaæ w gocinnym pokoju.
I nie ginie.
182
Ale sta³o siê inaczej. We wtorek po urodzinach nie pamiêta³ swoich kwe-
stii, nie umia³ ustawiæ siê do kamery ani panowaæ nad g³osem. W rodê by³o
jeszcze gorzej.
Jedno muszê Wesowi przyznaæ. W swoje urodziny, w rocznicê mierci
Deacona, zjawi³ siê na planie absolutnie trzewy. Dotrzyma³ naszej umowy
i zagra³ tak, jak nigdy wczeniej. To by³o aktorstwo najwy¿szej próby. Czê-
sto ogl¹dam te sceny i ci¹gle nie mogê wyjæ z podziwu.
Zdjêcia by³y tak doskona³e, ¿e producent pozwoli³ mi dokoñczyæ film.
Nigdy siê nie dowiedzia³, jak sztukowa³em resztê. W ci¹gu jednej nocy
Wes straci³ ca³¹ technikê gry. Ale ja mia³em ju¿ tyle nakrêconego materia³u,
¿e mog³em przyst¹piæ do monta¿u. Trzeba by³o du¿o zrêcznych ciêæ i kosz-
townej pomocy Donalda Portera, którego nazwisko nie znalaz³o siê jednak
w napisach koñcowych filmu. To w³anie on podk³ada³ g³os Wesa w fina³o-
wym dialogu.
Mówi³em ci. Horoskopy, astrologia rzuci³ Donald na odchodnym.
Nie wierzy³em mu, dopóki nie zanios³em czterech scen do znajomego
dwiêkowca, który specjalizuje siê w komputerowym przetwarzaniu nagrañ
i tworzeniu ich wykresów graficznych.
Roz³o¿y³ przede mn¹ kartki.
Kto z ciebie zakpi³ albo ty chcesz siê zabawiæ moim kosztem.
Musia³em siê z³apaæ sto³u, ¿eby nie upaæ.
W jaki sposób?
Drugie nagranie jest podobne do g³osu Deacona z Syna marnotrawne-
go. Ale trzecie w niczym go nie przypomina.
Wiêc na czym mia³by polegaæ ¿art?
G³os na czwartej tamie pasuje do orygina³u jak ula³. No wiêc kto jest
tym ¿artownisiem?
Na pierwszej tamie nagrany by³ g³os Deacona, a na drugiej Donalda
Portera dubbinguj¹cego Wesa w scenach z naszego filmu W ogniu walki. Trze-
cia tama zawiera³a nagranie g³osu Wesa w tym samym filmie po tym, jak
zatraci³ technikê gry.
A czwarty fragment, w którym g³os ponad wszelk¹ w¹tpliwoæ brzmia³
identycznie z g³osem Deacona? To te¿ by³ Wes, ale w nagraniu ze swoich
zdjêæ próbnych. W scenie z Syna marnotrawnego.
Wes znikn¹³. Straci³ doszczêtnie technikê aktorsk¹, a wraz z ni¹ szansê
na to, aby zostaæ gwiazd¹. Dzwoni³em do niego, ale nikt nie odbiera³. Poje-
cha³em wiêc do jego domu na skraju pustyni; jak siê póniej okaza³o, przed-
ostatni raz. Obdartusy wygl¹daj¹ce jak banda Mansona gdzie zniknê³y. Przed
gankiem sta³ tylko jeden motocykl. Wszed³em po schodach i zapuka³em. Nikt
nie odpowiada³, wiêc popchn¹³em drzwi.
183
Zas³ony by³y zaci¹gniête; mieszkanie tonê³o w pó³mroku. Poszed³em dalej
korytarzem. Us³ysza³em ciê¿ki oddech i otworzy³em drzwi po prawej stronie.
Dyszenie sta³o siê g³oniejsze.
Wes?
Nie zapalaj wiat³a.
Martwiê siê o ciebie, przyjacielu.
Nie
Nacisn¹³em w³¹cznik. I omal nie zwymiotowa³em.
Wes le¿a³ na fotelu. A w³aciwie nale¿a³oby powiedzieæ, ¿e rozk³ada³ siê
na nim. Fizycznie siê rozpada³. Gni³. Zêby przewitywa³y przez dziury w po-
liczkach. Na pod³odze wokó³ fotela ciemnia³a plama cuchn¹ca jak zbutwia³e
warzywa.
Szkoda, ¿e nie pojecha³em na wycig w dniu moich urodzin, co?
Sycz¹cy, ledwie s³yszalny g³os dobywa³ siê przez ziej¹c¹ ranê w gardle.
O Bo¿e. Rozp³aka³em siê. Nie powinienem by³ ciê powstrzymy-
waæ.
Zrobisz co dla mnie? Zga wiat³o. Chcê to skoñczyæ w spokoju.
Tyle mia³em mu do powiedzenia. Ale nie by³em w stanie, bo serce mi
pêka³o.
Przyjacielu powiedzia³. Chyba musisz zapomnieæ o naszej umo-
wie. Nigdy wiêcej nie bêdziemy razem pracowaæ.
Jak mogê ci pomóc? Na pewno jest co, co mogê zrobiæ
Owszem. Pozwól mi skoñczyæ tak, jak chcê.
Pos³uchaj
Odejd rzek³ Wes. Nie mogê znieæ twojej obecnoci tutaj. Rani
mnie litoæ w twoim g³osie.
Jestemy przyjació³mi, zale¿y mi na tobie
Dlatego wiem, ¿e spe³nisz moj¹ probê. Z dziury w gardle wydoby³
siê przeci¹g³y wist. Zostaw mnie.
W ciemnoci s³ychaæ by³o jeszcze inny dwiêk: kropel cieczy spadaj¹-
cych z cia³a Wesa na pod³ogê.
Sprowadzê lekarza. Na pewno jest jaki sposób
Ju¿ tu by³. Zrobi³ swoje. ¯aden lekarz nie wyleczy mnie z tego, co mi
dolega. A teraz, jeli mo¿esz
Tak?
Nie zaprasza³em ciê. Wyno siê.
Odczeka³em d³u¿sz¹ chwilê.
Jasne.
Kocham ciê powiedzia³.
kocham ciê.
Wytoczy³em siê z domu i zbieg³em po schodach. Promienie s³oñca ole-
pi³y mnie. W moich nozdrzach pozosta³ nieznony smród. Zwymiotowa³em.
184
Nastêpnego dnia pojecha³em tam znowu. Ostatni raz. Jill postanowi³a mi
towarzyszyæ. Wes znikn¹³. Nigdy siê nie dowiedzia³em, dok¹d poszed³.
I tak skoñczy³a siê kariera Wesa. Jego talent rozp³yn¹³ siê, lecz determi-
nacja przetrwa³a.
Filmy, niemiertelnoæ.
Efekty specjalne s¹ drogie. Wytwórnie chwytaj¹ siê wszelkich sposobów,
¿eby obni¿yæ ich koszty.
Wes powiedzia³: Musisz zapomnieæ o naszej umowie. Dopiero póniej
dowiedzia³em siê, co mia³ na myli. Zagra³ w jeszcze jednym filmie, którego
ja nie re¿yserowa³em. Jednak jego nazwiska nie by³o w napisach koñcowych.
Film nosi³ tytu³ Zombie z piek³a rodem. Czy pamiêtacie, jak wygl¹da³ Bela
Lugosi w swoim ostatnim filmie, zanim pogrzebano go w pelerynie Draculi?
Otó¿ Bela Lugosi wygl¹da³ kwitn¹co w porównaniu z Wesem. Razem
z Jill obejrzelimy ten film w multipleksie. Z pewnoci¹ na siebie zarobi³.
Ledwo uda³o nam siê zdobyæ bilety.
Oboje siê pop³akalimy.
To przeklête miasto. Przy robieniu filmu mo¿na siê tu posun¹æ do najgor-
szego wiñstwa, i nikogo to nie obchodzi. Byleby tylko zape³niæ widowniê.
Ludzie piszczeli z zachwytu, kiedy Wes zbli¿y³ siê do g³ównej bohaterki.
I w tym momencie odpad³a mu szczêka.
185
Pomarañczowy
to cierpienie,
niebieski to ob³êd
W rok po publikacji poprzedniego opowiadania, w tysi¹c dziewiêæset osiem-
dziesi¹tym szóstym, podj¹³em decyzjê, która zaskoczy³a wszystkich, tak¿e mnie
samego. Od tysi¹c dziewiêæset siedemdziesi¹tego roku, gdy zacz¹³em wyk³adaæ li-
teraturê amerykañsk¹ na Uniwersytecie Stanu Iowa, moja kariera naukowa rozwi-
ja³a siê wietnie. Zdoby³em tytu³ profesora. Lubi³em to zajêcie. Sprawia³o mi przy-
jemnoæ obcowanie z m³odymi ludmi, którzy pragn¹ siê uczyæ. Przez szesnacie lat
przyzwyczai³em siê do stymuluj¹cego oddzia³ywania rodowiska naukowego.
Pewnego ranka zbudzi³em siê ze wiadomoci¹, ¿e nie mam ju¿ doæ energii
do wykonywania z pe³nym powiêceniem dwóch zawodów. Od bardzo dawna
pracowa³em siedem dni w tygodniu. Aby pogodziæ obowi¹zki wyk³adowcy z pi-
saniem, musia³em czêsto wstawaæ przed witem i k³aæ siê spaæ, kiedy moi bli-
scy dawno le¿eli w ³ó¿ku. W moim wiecie nie starcza³o miejsca na wolny dzieñ
lub weekend. Nauczanie by³o moj¹ mi³oci¹, pisarstwo pasj¹, ale gdy w koñcu
zmog³o mnie zmêczenie, nikt nie móg³ mieæ w¹tpliwoci, co wybierze ³agodny
nauczyciel o umyle pe³nym krwawych wizji, bo tak nazwa³ mnie jeden z kry-
tyków. Jesieni¹ tysi¹c dziewiêæset osiemdziesi¹tego szóstego roku zrezygnowa-
³em z pracy na uczelni.
Okres przystosowania okaza³ siê bolesny. Praca na uczelni stanowi³a prze-
cie¿ istotn¹ czêæ mojego ¿ycia d³u¿ej ni¿ mieszka³em w Iowa, bo od tysi¹c dzie-
wiêæset szeædziesi¹tego szóstego roku, kiedy zacz¹³em studia doktoranckie na
Uniwersytecie Stanu Pensylwania. Choæ mog³em sobie teraz pozwoliæ na luksus
pisania bez ograniczeñ, nadal ci¹gnê³o mnie do klasy i uczniów. Czêsto rozwa¿a-
186
³em powrót do pracy pedagogicznej. Jednak w ci¹gu kilku miesiêcy zarówno pisa-
nie, jak i praca przesta³y byæ wa¿ne.
W styczniu tysi¹c dziewiêæset osiemdziesi¹tego siódmego roku lekarze wy-
kryli u naszego syna raka koci. Od tego dnia a¿ do jego mierci, która nast¹pi-
³a w czerwcu, moje ¿ycie zmieni³o siê w koszmar. Cierpia³em razem z nim, a¿
znalaz³em siê na krawêdzi szaleñstwa. Powtarza³em sobie, ¿e to nie mo¿e byæ
prawda. Ale niestety by³a to rzeczywistoæ, i zapragn¹³em od niej uciec. Sie-
dz¹c w sali intensywnej terapii obok nieprzytomnego Matta, którego cia³o nie-
mal doszczêtnie zniszczy³y leki, ze zdumieniem spostrzeg³em, ¿e trzymam w d³o-
niach powieæ Stephena Kinga. Stephen to mój przyjaciel. Zna³ Matta i przy-
sy³a³ mu listy oraz kasety z muzyk¹ rockow¹, ¿eby choæ w ten sposób pomóc mi
zapomnieæ o cierpieniu. Mimo to zdawa³o mi siê dziwne, ¿e w samym rodku
horroru dziej¹cego siê naprawdê czytam horror wymylony. Przypomnia³em so-
bie listy czytelników opisuj¹cych swoje ¿yciowe tragedie: mieræ bliskich, rozpa-
dy ma³¿eñstw, utratê pracy, po¿ary, wypadki samochodowe. Czêsto dowiady-
wa³em siê, ¿e moje ksi¹¿ki pomog³y tym ludziom przetrwaæ noc. Jak powiedzia³
John Barth, którego twórczoci powiêci³em swoj¹ pracê doktorsk¹: Rzeczywi-
stoæ to przyjemne miejsce, które dobrze czasem odwiedziæ, ale raczej nie chcia-
³oby siê w nim zamieszkaæ.
Takie myli przelatywa³y mi przez g³owê, gdy inny z moich przyjació³, Dou-
glas Winter, wszechstronnie utalentowany pisarz, krytyk literacki, redaktor i ad-
wokat, zwróci³ siê do mnie z prob¹ o opowiadanie do antologii, któr¹ w³anie
opracowywa³, zatytu³owanej Prime Evil (Pierwotne z³o). Pisanie by³o wówczas
ostatni¹ rzecz¹, na jak¹ mia³em ochotê, a mimo to Douglas zdo³a³ mnie namówiæ.
W przerwach miêdzy wizytami u Matta napisa³em nowelê, któr¹ tu przedsta-
wiam. Zainspirowa³a mnie do tego fascynacja malarstwem Vincenta van Gogha.
Utwór o szaleñstwie pozwoli³ mi uchroniæ siê przed nim. Stowarzyszenie Twórców
Literatury Grozy przyzna³o mu nagrodê za najlepsze opowiadanie tysi¹c dzie-
wiêæset osiemdziesi¹tego ósmego roku.
D
zie³a Van Dorna budzi³y kontrowersje, to nie ulega w¹tpliwoci. Skan-
dal wywo³any przez jego obrazy wród paryskich artystów pod koniec
dziewiêtnastego wieku przeszed³ do legendy. Odrzuciwszy konwencje
i uznane teorie, Van Dorn siêga³ do korzeni rzemios³a, któremu powiêci³
duszê. Kolor, kompozycja, faktura. Kieruj¹c siê wybranymi przez siebie
zasadami, malowa³ portrety i pejza¿e tak mia³e i odkrywcze, ¿e modele
i krajobrazy wydawa³y siê jedynie pretekstami, dla których Van Dorn na-
k³ada³ farbê na p³ótno. Barwne, przepe³nione pasj¹ plamy, grube na kilka
milimetrów, wygl¹daj¹ce czasem jak p³askorzeby, potrafi³y tak zaw³adn¹æ
wyobrani¹ odbiorcy, ¿e przedstawione osoby lub sceny schodzi³y na plan
dalszy wobec techniki.
187
Impresjonizm, kierunek awangardy malarskiej dominuj¹cy u schy³ku
dziewiêtnastego wieku, imitowa³ tendencjê ludzkiego oka do postrzegania
krawêdzi przedmiotów w postaci rozmytych plam. Van Dorn poszed³ o krok
dalej i podkreli³ tê w³aciwoæ jeszcze bardziej: u niego przedmioty ³¹czy-
³y siê, zlewa³y w wielobarwne plamy. U Van Dorna ga³êzie drzewa zamie-
nia³y siê w d³ugie wypustki materii siêgaj¹ce nieba i trawy, a emanacje nie-
ba i trawy siêga³y do drzewa. Wszystko to splata³o siê w jeden wielki wir.
On zwraca³ siê nie do iluzji stwarzanej przez wiat³o, lecz do samej rzeczy-
wistoci, a w ka¿dym razie do swojego jej rozumienia: jego technika poka-
zywa³a, ¿e drzewo jest niebem, trawa drzewem, a niebo traw¹. Wszystko
jest jednoci¹.
Ówczeni teoretycy malarstwa tak jednomylnie potêpili twórczoæ Van
Dorna, ¿e za p³ótno, które malowa³ przez kilka miesiêcy, nie móg³ kupiæ
nawet posi³ku. Ci¹g³a frustracja doprowadzi³a go w koñcu do za³amania ner-
wowego. Z powodu wielokrotnych samookaleczeñ odsunêli siê od niego dawni
przyjaciele Cezanne i Gauguin. Umar³ w nêdzy i zapomnieniu. Dopiero po
trzydziestu latach, w drugiej dekadzie dwudziestego wieku, dostrze¿ono w je-
go obrazach dzie³a geniusza. W latach czterdziestych powsta³a bestsellerowa
powieæ o pe³nym udrêki ¿yciu Van Dorna, a w latach piêædziesi¹tych w Hol-
lywood nakrêcono widowiskowy film na jej podstawie. Teraz nawet za naj-
poledniejsze z dzie³ Van Dorna kolekcjonerzy musz¹ p³aciæ co najmniej trzy
miliony dolarów.
Sztuka, sztuka.
Wszystko zaczê³o siê od spotkania Myersa z profesorem Stuyvesantem.
Zgodzi³ siê, choæ nie bez oporów.
Dziwne, ¿e w ogóle siê zgodzi³ zauwa¿y³em. Stuyvesant nie cierpi
postimpresjonistów, a zw³aszcza Van Dorna. Dlaczego nie zwróci³e siê do
kogo innego, na przyk³ad starego Bradforda?
Poniewa¿ reputacja naukowa Bradforda nie jest warta funta k³aków.
Nie widzê sensu pisania pracy doktorskiej, jeli nie ma ona szans na publi-
kacjê, a nazwisko s³ynnego promotora mo¿e wzbudziæ zainteresowanie wy-
dawcy. Poza tym, jeli zdo³am przekonaæ Stuyvesanta, przekonam ka¿de-
go.
Przekonaæ o czym?
To samo pytanie zada³ Stuyvesant powiedzia³ Myers.
Pamiêtam tê chwilê bardzo dok³adnie. Myers wyprostowa³ d³ugie cia³o,
poprawi³ okulary na nosie i zmarszczy³ czo³o tak mocno, ¿e jego krêcone
w³osy niemal dotknê³y brwi.
Mimo ca³ej swojej niechêci do Van Dorna, Stuyvesant spyta³ a¿ mnie
trzêsie na myl o tym nadêtym durniu dlaczego chcê powiêciæ rok na pi-
188
sanie pracy o artycie, o którym powsta³y niezliczone ksi¹¿ki i artyku³y. Nie
lepiej postawiæ na nieznanego, lecz obiecuj¹cego neoekspresjonistê? Natu-
ralnie, zaproponowa³ jednego ze swoich faworytów.
Jasne. Pewnie tego, o którym mylê.
Myers wymieni³ nazwisko.
Potwierdzi³em skinieniem g³owy.
Stuyvesant zbiera jego prace od piêciu lat. Ma nadziejê, ¿e ich wartoæ
wzronie na tyle, ¿e kiedy je sprzeda po przejciu na emeryturê, bêdzie go
staæ na dom w Londynie. I co mu odpowiedzia³e?
Myers otworzy³ usta, ale zawaha³ siê. W zamyleniu przeniós³ wzrok na
reprodukcjê Cyprysów w skalnym w¹wozie Van Dorna wisz¹c¹ na cianie
obok pó³ki pe³nej biografii malarza, analiz i albumów z reprodukcjami jego
dzie³. Milcza³ przez chwilê, jak gdyby znajomy widok kartek zadrukowa-
nych kolorami tak ró¿nymi od niezrównanej palety odcieni orygina³u i bo-
gactwa ich faktury odebra³ mu dech w piersiach.
Co mu odpowiedzia³e? powtórzy³em pytanie.
Myers odetchn¹³ g³êboko.
Powiedzia³em, ¿e wiêkszoæ z tego, co krytycy napisali o Van Dornie,
to brednie. Zgodzi³ siê z zastrze¿eniem, ¿e jego obrazy nie zas³ugiwa³y na
wiele wiêcej. Ja na to, ¿e nawet wybitni krytycy nie siêgnêli istoty malarstwa
Van Dorna. Umknê³o im to, co najwa¿niejsze.
Co mianowicie?
Takie by³o nastêpne pytanie Stuyvesanta. Pamiêtasz, ¿e ci¹gle zapala
od nowa fajkê, jeli siê niecierpliwi? Musia³em mówiæ szybko. Wyjani³em,
¿e nie wiem dok³adnie, czego szukam, ale w tym co jest. Wskaza³ repro-
dukcjê. Co, czego nikt jeszcze nie zauwa¿y³. Van Dorn wspomnia³ o tym
w swoim dzienniku. Nie wiem, co to jest, ale jestem pewien, ¿e jego obrazy
kryj¹ w sobie jak¹ zagadkê.
Myers spojrza³ na mnie.
Unios³em brwi.
Jeli nikomu nie uda³o siê tego odkryæ powiedzia³ to rzeczywicie
musi to byæ zagadka.
Ale jeli i ty nie zauwa¿y³e
Myers ponownie zwróci³ spojrzenie na reprodukcjê. Gdy przemówi³,
w jego g³osie us³ysza³em podziw.
Sk¹d wiem, ¿e ona tam jest? Po prostu czujê j¹, kiedy patrzê na obrazy
Van Dorna.
Potrz¹sn¹³em g³ow¹.
Mogê sobie wyobraziæ, co ci odpowiedzia³ Stuyvesant. Ten facet patrzy
na sztukê jak na figurê geometryczn¹, w której nie ma ¿adnej tajemnicy
Stwierdzi³, ¿e jeli interesujê siê mistyk¹, powinienem studiowaæ reli-
gioznawstwo, a nie malarstwo. I doda³, ¿e je¿eli potrzebujê sznura, ¿eby po-
189
wiesiæ na nim swoj¹ karierê, to chêtnie mi go poda. Powiedzia³ jeszcze, ¿e
ma otwarty umys³ i nies³ychanie to sobie ceni.
Bardzo mieszne.
Wierz mi, on nie ¿artowa³. Zawsze docenia³ Sherlocka Holmesa. Po-
wiedzia³, ¿e jeli odkry³em tajemnicê i czujê siê na si³ach j¹ rozwi¹zaæ, to ze
wszech miar powinienem to zrobiæ. Umiechn¹³ siê protekcjonalnie i doda³,
¿e wspomni o tym na dzisiejszym seminarium.
Wiêc w czym problem? Osi¹gn¹³e swój cel. Facet zgodzi³ siê zostaæ
twoim promotorem. Czemu wygl¹dasz na rozczarowanego?
Dzisiejsze seminarium nie odby³o siê.
Ach tak. Niez³y numer.
Studiowalimy razem z Myersem na Akademii Sztuk Piêknych Stanu
Iowa. To by³o trzy lata temu. Zd¹¿ylimy siê zaprzyjaniæ, wiêc wynajêlimy
s¹siednie pokoje w starej kamienicy niedaleko uczelni. W³acicielka, stara
panna, pasjami lubi³a malowaæ akwarele (trzeba dodaæ, ¿e nie mia³a ani krzty
talentu) i wynajmowa³a mieszkania tylko studentom akademii w zamian za
lekcje malarstwa. Dla Myersa zrobi³a wyj¹tek, bo on w przeciwieñstwie do
mnie nie by³ malarzem. Studiowa³ historiê sztuki. Wiêkszoæ malarzy tworzy
intuicyjnie. Nie potrafi¹ werbalizowaæ swoich artystycznych zamierzeñ. Two-
rzywem Myersa natomiast by³y s³owa, nie barwy. Jego improwizowane wy-
k³ady szybko sprawi³y, ¿e sta³ siê ulubionym lokatorem w³acicielki domu.
Jednak po tamtym dniu nie widywa³a go zbyt czêsto. Ja zreszt¹ te¿ nie. Nie
pojawia³ siê na zajêciach, na które obaj chodzilimy. Zak³ada³em, ¿e spêdza
wiêkszoæ czasu w bibliotece. Pón¹ noc¹, kiedy w szparze pod drzwiami jego
pokoju widaæ by³o wiat³o, puka³em, ale Myers nie otwiera³. Zatelefonowa³em
do niego. D³ugo s³ysza³em przez cianê przyt³umiony dwiêk dzwonka.
Pewnego wieczoru, gdy d³ugo dzwoni³em i ju¿ mia³em od³o¿yæ s³uchaw-
kê, Myers odebra³. Jego g³os zdradza³ wyczerpanie.
Jeszcze trochê i nie poznamy siê na ulicy powiedzia³em.
Zdziwi³ siê.
Przecie¿ rozmawialimy parê dni temu.
Chcesz powiedzieæ, dwa tygodnie temu.
O rany.
Mam piwo. Napijesz siê?
Tak, czemu nie. Westchn¹³. Wejd do mnie.
Nie wiem, co mnie bardziej zdziwi³o, kiedy otworzy³ drzwi: wygl¹d
Myersa czy jego mieszkania.
Zacznê od niego. Zawsze by³ szczup³y, ale teraz wygl¹da³ jak tyczka.
Koszulê i d¿insy mia³ pomiête, w³osy zmierzwione. Jego oczy nabieg³y krwi¹.
Nie goli³ siê od dawna. Rêka mu dr¿a³a, kiedy siêga³ po piwo.
190
Ca³e jego mieszkanie zape³nione by³o reprodukcjami dzie³ Van Dorna.
Zakrywa³y ka¿dy centymetr cian, kanapê, krzes³a, telewizor i pó³ki z ksi¹¿-
kami. A tak¿e zas³ony, sufit i pod³ogê, na której zosta³a tylko wolna cie¿ka.
Ze wszystkich stron otacza³y mnie wiruj¹ce s³oneczniki, drzewa oliwne, ³¹ki,
nieba i strumienie. Poczu³em siê, jakbym zosta³ wessany. Rozmyte krawê-
dzie obiektów przedstawionych na obrazach zlewa³y siê ze sob¹, a ka¿dy
obraz p³ynnie przechodzi³ w s¹siedni. Zaniemówi³em, przyt³oczony chaosem
barw.
Myers poci¹gn¹³ kilka razy z puszki. Zaniepokojony moj¹ reakcj¹, sze-
rokim gestem wskaza³ obrazy.
Mo¿na powiedzieæ, ¿e pogr¹¿y³em siê w pracy, co?
Kiedy ostatnio jad³e?
Myers wyranie siê zmiesza³.
Tak myla³em. cie¿k¹ miêdzy obrazami podszed³em do telefonu.
Pizza bêdzie na mój rachunek.
Zamówi³em najwiêksz¹ w pobliskiej pizzerii. Okaza³o siê, ¿e nie dowo-
¿¹ piwa, ale mia³em jeszcze ca³y kartonik w lodówce. Co mi mówi³o, ¿e
nam siê przyda.
Od³o¿y³em s³uchawkê.
Myers, co ty, do cholery, wyrabiasz?
Powiedzia³em ci.
¯e pogr¹¿y³e siê w pracy? Daj spokój. Nie chodzisz na zajêcia, diabli
wiedz¹ od jak dawna siê nie k¹pa³e. Wygl¹dasz jak mieræ. Umowa ze Stuy-
vesantem nie jest warta a¿ tyle, ¿eby powiêcaæ dla niej zdrowie. Powiedz
mu, ¿e zmieni³e plany. Wymyl sobie ³atwiejszy temat.
Stuyvesant nie ma z tym nic wspólnego.
A co ma, do cholery? Koniec nauki, pocz¹tek magisterskiego bluesa?
Myers dopi³ piwo i siêgn¹³ po nastêpn¹ puszkê.
Niebieski to ob³êd.
Co?
Taka jest prawid³owoæ. Myers rozejrza³ siê. Bada³em obrazy chro-
nologicznie. Im bardziej pog³êbia³a siê choroba Van Dorna, tym czêciej siê-
ga³ po b³êkit. Pomarañczowy to u niego kolor niepokoju, cierpienia. Jeli
porównaæ obrazy z histori¹ jego za³amañ nerwowych opisanych w biogra-
fiach, ³atwo dostrzec, ¿e czêciej u¿ywa³ wtedy pomarañczowego.
Myers, jeste moim najlepszym przyjacielem, wiêc wybacz, ale muszê
powiedzieæ, ¿e ciê kompletnie ponios³o.
Wzi¹³ ³yk piwa i wzruszy³ ramionami, jakby spodziewa³ siê, ¿e nie zro-
zumiem.
Pos³uchaj mnie. Kod barw, zwi¹zek miêdzy ¿yciem emocjonalnym
malarza i wykorzystaniem kolorów to brednie. Ja wiem o tym wiêcej od cie-
bie, bo jestem malarzem, a ty historykiem. Wiêc powiadam ci, ¿e ró¿ni ludzie
191
ró¿nie reaguj¹ na te same barwy. Zapomnijmy o teoriach autorów reklam,
którzy twierdz¹, ¿e pewne kolory pomagaj¹ sprzedaæ produkt lepiej od in-
nych. Wszystko zale¿y od kontekstu, od mody. Kolor modny w tym roku
w nastêpnym z niej wychodzi. Uczciwy artysta siêga po takie barwy, które
najlepiej odpowiadaj¹ jego zamierzeniu. Interesuje go tworzenie, nie sprze-
dawanie.
Van Dornowi pomog³oby, gdyby sprzeda³ parê obrazów.
To jasne jak s³oñce. Biedny sukinkot nie do¿y³ czasów, kiedy sta³ siê
modny. Ale ¿e pomarañczowy to niepokój, a niebieski ob³êd? Powiedz to
Stuyvesantowi, a wyrzuci ciê na zbity pysk.
Myers zdj¹³ okulary i potar³ grzbiet nosa.
Nie czujê siê najlepiej. Mo¿e masz racjê, ¿e przesadzam
Nie mo¿e, tylko na pewno. Potrzeba ci jedzenia, k¹pieli i snu. Malar-
stwo to po³¹czenie kolorów i kszta³tów, które albo przypadn¹ publicznoci
do gustu, albo nie. Artysta pod¹¿a za g³osem instynktu, wykorzystuje techni-
ki, które najlepiej opanowa³ i stara siê to robiæ jak najlepiej. Jeli w obrazach
Van Dorna kryje siê jaki sekret, na pewno nie jest nim tajemny szyfr barw.
Myers skoñczy³ piæ drugie piwo. Zamruga³ zmêczonymi oczami.
Wiesz, czego siê wczoraj dowiedzia³em?
Potrz¹sn¹³em g³ow¹.
Krytycy, którzy powiêcili siê analizie dzie³ Van Dorna
Co z nimi?
Postradali zmys³y tak jak on.
Co takiego? Nie ma mowy. Czyta³em ich prace. S¹ tak samo nudne
i konwencjonalne jak elaboraty Stuyvesanta.
Masz na myli krytyków g³ównego nurtu, którzy trzymali siê utartych,
bezpiecznych szlaków. Ja mówiê o wybitnych, odkrywczych badaczach. Ich
geniusz nie zdoby³ uznania, tak jak obrazy Van Dorna.
Co siê z nimi sta³o?
Cierpieli. Tak samo jak Van Dorn.
Skoñczyli w szpitalu dla nerwowo chorych?
A jeli gorzej?
No wiêc?
Podobieñstwa s¹ zdumiewaj¹ce. Ka¿dy z nich próbowa³ malowaæ.
W stylu Van Dorna. I tak jak on wszyscy wyk³uli sobie oczy.
Wydaje mi siê, ¿e to oczywiste: Myers nale¿a³ do tak zwanych zapaleñ-
ców. Nie mam tu na myli nic z³ego. Miêdzy innymi w³anie dlatego go lubi-
³em, ¿e tak ³atwo ponosi³a go pasja. I mia³ wyobraniê. Obcowanie z nim
nigdy nie by³o nudne. Uwielbia³ przygody intelektualne, nauka by³a jego ¿y-
wio³em. Jego zapa³ udziela³ siê i mnie.
192
A muszê przyznaæ, ¿e potrzebowa³em inspiracji. Nie by³em z³ym mala-
rzem, o nie. Ale nie by³em te¿ wielkim. Zbli¿aj¹c siê do koñca studiów, z bó-
lem uwiadomi³em sobie, ¿e moje prace zas³uguj¹ najwy¿ej na miano intere-
suj¹cych. Nie chcia³em siê do tego przyznaæ, ale prawdopodobnie skoñczy³-
bym w jakiej agencji reklamowej.
Jednak tej nocy wyobrania Myersa przerazi³a mnie, zamiast zainspiro-
waæ. Ten facet wpada³ z jednej fascynacji w drug¹: El Greco, Picasso, Pol-
lock. Na punkcie ka¿dego z nich dostawa³ niemal krêæka, by zaraz o nim
zapomnieæ i znaleæ sobie nastêpnego idola. Kiedy zacz¹³ wielbiæ Van Dor-
na, pomyla³em, ¿e to tylko kolejne zauroczenie.
Ale malarski chaos, który ujrza³em w mieszkaniu Myersa, przekona³ mnie,
¿e to co innego. Sceptycznie podchodzi³em do jego wiary w zagadkê kryj¹-
c¹ siê w malarstwie Van Dorna. Wielkiej sztuki nie sposób wyt³umaczyæ.
Mo¿na poddaæ analizie technikê, opisaæ kompozycjê, ale zostaje zawsze ja-
ka tajemnica, której nie da siê wyraziæ s³owami. Geniuszu nie da siê uchwy-
ciæ w regu³ê. Zdawa³o mi siê wiêc, ¿e s³owem zagadka Myers okrela w³a-
nie to, czego nie mo¿na opisaæ.
Zdumia³em siê, kiedy to do mnie dotar³o: on naprawdê wierzy³, ¿e Van
Dorn mia³ jaki sekret. A wyraz jego oczu naprawdê mnie zaniepokoi³.
Wzmianka o szaleñstwie malarza i krytyków nasunê³a mi myl, ¿e Myers
wpad³ w depresjê. I jeszcze te wyk³ute oczy.
Siedzia³em u niego do pi¹tej rano, próbuj¹c go uspokoiæ i przekonaæ, ¿e po-
trzebuje kilku dni odpoczynku. Wypilimy szeæ piw, które przynios³em na po-
cz¹tku, szeæ, które by³y jeszcze w lodówce, i nastêpnych szeæ, które kupi³em
od znajomego studenta na korytarzu. O wicie, nim Myers zamkn¹³ oczy, a ja
powlok³em siê do siebie, wymamrota³, ¿e mam racjê. Obieca³, ¿e jutro zadzwoni
do rodziców i poprosi o pieni¹dze na bilet lotniczy do domu w Denver.
Obudzi³em siê dopiero pónym popo³udniem. Z³y na siebie, ¿e opuci-
³em zajêcia, powlok³em siê do prysznica. W ustach mia³em jeszcze smak
wczorajszej pizzy. Nie zdziwi³em siê, gdy Myers nie odebra³ telefonu. Pew-
nie czuje siê nie lepiej ode mnie. Zacz¹³em siê martwiæ dopiero po zachodzie
s³oñca, gdy zadzwoni³em, a potem zapuka³em do jego drzwi. By³y zamkniê-
te, wiêc zszed³em na dó³ do gospodyni po klucz. Wtedy zauwa¿y³em kartkê
w mojej przegródce na listy.
Zrobi³em, jak powiedzia³em. Potrzebujê odpoczynku. Pojecha³em do
domu. Skontaktujê siê z Tob¹. Trzymaj siê ciep³o, maluj dobrze. Kocham Ciê,
stary. Twój przyjaciel na zawsze,
Myers
cisnê³o mnie w gardle. Myers nigdy wiêcej nie wróci³. Zobaczy³em go
jeszcze dwukrotnie: raz w Nowym Jorku i raz
193
Zacznijmy od Nowego Jorku. Moj¹ prac¹ magistersk¹ by³ cykl obrazów,
swoisty ho³d z³o¿ony b³êkitowi nieba w Iowa, barwom tamtejszej ziemi i le-
sistych wzgórz. Pewien miejscowy kolekcjoner zap³aci³ za jeden z nich piêæ-
dziesi¹t dolarów. Trzy podarowa³em szpitalowi uniwersyteckiemu, a co siê
sta³o z innymi, nie mam pojêcia.
Tak wiele siê od tej pory wydarzy³o.
Zgodnie z moimi przewidywaniami, wiat nie czeka³ z utêsknieniem na
moje dobre, lecz nie wybitne obrazy. Trafi³em do agencji reklamowej przy
Madison Avenue. Moje projekty etykiet na puszkach do piwa ponoæ nie maj¹
sobie równych.
Pozna³em inteligentn¹, atrakcyjn¹ kobietê pracuj¹c¹ w dziale marketin-
gu firmy kosmetycznej, która korzysta³a z us³ug naszej agencji. Spotkania
s³u¿bowe koñczy³y siê coraz póniej. Zaczêlimy siê umawiaæ na kolacje,
które przed³u¿a³y siê a¿ do nocy. Owiadczy³em siê, a ona powiedzia³a tak.
Zamieszkamy w Connecticut, zaproponowa³a. Dobrze.
Kiedy przyjdzie czas, bêdziemy mieli dzieci, powiedzia³a.
Oczywicie.
Myers zadzwoni³ do biura. Nie mam pojêcia, jak siê dowiedzia³, gdzie
mnie szukaæ. Pamiêtam jego g³os, wydobywaj¹cy siê z gard³a jakby na bez-
dechu.
Znalaz³em to.
Myers? Czy to mo¿liwe? Co u ciebie? Gdzie siê
Odkry³em to. S³yszysz, co mówiê?
Nie wiem, o co ci
Nie pamiêtasz? Tajemnica Van Dorna!
Przypomnia³em sobie wszystko w jednej chwili: pasje Myersa, nasze cu-
downe rozmowy pe³ne m³odzieñczej nadziei, dni, a zw³aszcza noce, gdy przy-
sz³oæ zdawa³a siê nas wo³aæ.
Van Dorn? Czy ty nadal?
Tak! Mia³em racjê! W jego obrazach naprawdê kryje siê tajemnica!
Ty cholerny wariacie, co mnie obchodzi Van Dorn? Ty mnie obcho-
dzisz! Dlaczego tak znikn¹³e? Nigdy ci tego nie wybaczê
Musia³em. Nie mog³em pozwoliæ, ¿eby mnie powstrzyma³, ¿eby
Chcia³em to zrobiæ dla twojego dobra!
Tak ci siê zdawa³o. Ale mia³em racjê!
Gdzie jeste?
Dok³adnie tam, gdzie powinienem byæ.
W imiê naszej starej przyjani, nie wkurzaj mnie, Myers. Gdzie je-
ste?!
W Metropolitan Museum.
13 Czarny wieczór
194
Posiedzisz tam jeszcze trochê? Wezmê taksówkê. Nie mogê siê docze-
kaæ, kiedy ciê zobaczê.
A ja nie mogê siê doczekaæ, kiedy zobaczysz to, co ja widzê!
Przesun¹³em termin oddania projektu, odwo³a³em dwa spotkania i prze-
prosi³em narzeczon¹ za to, ¿e nie bêdê móg³ pójæ z ni¹ na kolacjê. Chyba j¹
urazi³em. Ale wtedy liczy³ siê tylko Myers.
Sta³ pod kolumnad¹ u wejcia. Twarz mia³ zniszczon¹, ale jego oczy b³ysz-
cza³y niczym gwiazdy. Uciska³em go.
Myers, tak siê cieszê
Chcê ci co pokazaæ. Chodmy.
Poci¹gn¹³ mnie niecierpliwie za po³ê p³aszcza.
Ale powiedz, gdzie siê podziewa³e?
Póniej.
Weszlimy do sali postimpresjonistów. Oszo³omiony, pozwoli³em Myer-
sowi posadziæ mnie na ³aweczce naprzeciwko Jode³ o wicie Van Dorna.
Nigdy nie widzia³em tego obrazu. Reprodukcje to przecie¿ nie to samo.
Po roku krelenia projektów reklam kosmetyków, by³em zdruzgotany. Moc
sztuki Van Dorna
Nie mog³em powstrzymaæ ³ez.
Za beznamiêtnoæ mojego rzemios³a.
Za m³odoæ, z któr¹ rok temu siê rozsta³em.
Przypatrz siê! Myers wskaza³ rêk¹ obraz.
Zmarszczy³em brwi.
Trwa³o to godzinê, dwie Myers by³ moim przewodnikiem. Skoncen-
trowa³em siê. I wreszcie zobaczy³em.
G³êboki podziw zmieni³ siê
Serce zabi³o mi szybciej. Myers wodzi³ d³oni¹ wskazuj¹c linie obrazu,
a stra¿nik zbli¿y³ siê, ¿eby powstrzymaæ nas od dotykania. Czu³em siê, jakby
przed moimi oczami rozp³yn¹³ siê ob³ok mg³y.
O Jezu.
Widzisz? Krzaki, drzewa, ga³êzie?
Tak! Ale, na Boga, dlaczego
Nie zauwa¿y³e wczeniej? Bo nie widaæ tego na reprodukcjach. Tyl-
ko w oryginalnych obrazach. I trzeba siê d³ugo przygl¹daæ
Bez koñca.
Tak. Ale ja wiedzia³em. I mia³em racjê.
Tajemnica.
Kiedy by³em ma³y, ojciec o, jak ja go kocha³em zabra³ mnie na grzy-
by. Wyjechalimy za miasto, przeskoczylimy ogrodzenie zakoñczone dru-
tem kolczastym, przeszlimy kawa³ek przez las i wspiêlimy siê na wzgórze,
195
na którym sta³y martwe wi¹zy. Ojciec kaza³ mi szukaæ na szczycie wzgórza,
a sam zszed³ na dó³.
Po godzinie wróci³ z dwiema papierowymi torbami pe³nymi grzybów. Ja
nie znalaz³em ani jednego.
Chyba trafi³e na dobre miejsce powiedzia³em.
Ale¿ sk¹d. Wszêdzie ich tu pe³no odpar³ ojciec.
Wszêdzie? Gdzie?
Musisz uwa¿nie patrzeæ.
Obszed³em szczyt wzgórza piêæ razy.
Szuka³e, ale nie patrzy³e powiedzia³ tata. Podniós³ z ziemi d³ugi
kij i wskaza³ co czubkiem. Skup wzrok na koñcu kija.
Zrobi³em, jak kaza³.
Nigdy nie zapomnê gor¹cego dreszczu podniecenia, który przebieg³ po
moim ciele. Grzyby ukaza³y siê jakby za dotkniêciem czarodziejskiej ró¿d¿-
ki. By³y tam przez ca³y czas, rzecz jasna, lecz tak doskonale wtopi³y siê w t³o,
w barwy martwych lici, kszta³ty kamieni i kawa³ków drewna, ¿e sta³y siê
niewidoczne dla moich niewprawnych oczu. Ale kiedy wzrok dostosowa³
siê, kiedy umys³ przetworzy³ obraz, zobaczy³em je wszêdzie. Sta³em na nich,
depta³em je, patrzy³em na nie i nic nie widzia³em.
O ile wiêkszy prze¿y³em wstrz¹s, gdy dziêki Myersowi dostrzeg³em ma-
leñkie twarze w obrazie Van Dorna Te Jod³y o wicie. Wiêkszoæ z nich
nie mia³a nawet cala, by³y ledwie zaznaczone cieniami, zasugerowane krzy-
wymi liniami, doskonale wtopione w pejza¿. Nie by³y to ludzkie twarze, choæ
mia³y usta, nosy i oczy. Z rozwartych szeroko warg i ciemnych plam oczu
wyziera³a rozpacz, a nosy przypomina³y ziej¹ce rany. Wykrzywione, zdawa-
³y siê wyæ z bólu. By³y tak sugestywne, ¿e niemal s³ysza³em ich wrzask. Po-
myla³em o potêpieniu, o piekle.
Kiedy ju¿ je dostrzeg³em, wynurzy³y siê z obrazu w takiej obfitoci, ¿e
pejza¿ sta³ siê iluzj¹, a one rzeczywistoci¹. Brzozy zamieni³y siê w obsce-
niczny k³¹b splecionych ramion i skrêconych bólem torsów.
Cofn¹³em siê, zaszokowany. Stra¿nik ju¿ podniós³ rêkê, ¿eby odsun¹æ
mnie od obrazu.
Proszê nie dotykaæ
Myers zbli¿y³ siê do innego obrazu Van Dorna, którym by³y Cyprysy
w skalnym w¹wozie. Poszed³em za nim. Teraz, kiedy wiedzia³em, czego
szukaæ, od razu zauwa¿y³em maleñkie, bolenie skrzywione twarze wyziera-
j¹ce z ka¿dej ga³êzi i kamienia. P³ótno wprost roi³o siê od nich.
O Jezu.
Popatrz na to!
Myers podszed³ do S³oneczników w czasie ¿niw. Ale ja nie widzia³em
ju¿ s³oneczników, lecz twarze i koñczyny, jak gdybym zmieni³ ogniskow¹
mojego spojrzenia. Cofn¹³em siê i opad³em na ³awkê.
196
Mia³e racjê powiedzia³em.
Stra¿nik obserwowa³ nas z marsow¹ min¹.
Van Dorn rzeczywicie mia³ tajemnicê przyzna³em potrz¹saj¹c g³o-
w¹.
Wszystko jest jasne powiedzia³ Myers. Te pe³ne bólu twarze sta-
nowi¹ o g³êbi jego malarstwa. S¹ ukryte, ale je wyczuwamy. Czujemy niepo-
kój czaj¹cy siê wród piêkna.
Ale dlaczego
Wydaje mi siê, ¿e nie mia³ wyboru. Geniusz pchn¹³ go w objêcia sza-
leñstwa. On chyba w³anie w ten sposób postrzega³ wiat. Te twarze to de-
mony, z którymi siê zmaga³, powsta³e z jego ob³êdu. One nie s¹ sztuczk¹
ilustracyjn¹. Tylko prawdziwy geniusz móg³ je wtopiæ w krajobraz tak do-
skonale, ¿e nikt ich nie zauwa¿y³, mimo ¿e miliony ludzi ogl¹da³o jego dzie-
³a. One by³y dla niego rzeczywistoci¹, i to w³anie jest straszne.
Jak to nikt ich nie zauwa¿y³? A ty?
Myers umiechn¹³ siê.
Mo¿e to znaczy, ¿e jestem ob³¹kany?
W¹tpiê, przyjacielu odpowiedzia³em z umiechem. To znaczy tyl-
ko tyle, ¿e jeste uparty. Czeka ciê s³awa.
Ale ja jeszcze nie skoñczy³em.
Zmarszczy³em brwi.
Jak dot¹d odkry³em tylko z³udzenie optyczne. Udrêczone dusze wy-
zieraj¹ce spod niezwyk³ego piêkna, a mo¿e nawet tworz¹ce to piêkno. Nazy-
wam je wizerunkami drugoplanowymi. W jêzyku reklamy pewnie okrelono
by je mianem bodców podprogowych. Ale tu nie chodzi o komercjê. Van
Dorn to prawdziwie wielki artysta, którego geniusz pozwoli³ mu wykorzy-
staæ ob³êd jako element wizji artystycznej. Muszê siêgn¹æ g³êbiej.
O czym ty mówisz?
Obrazy zebrane tutaj nie daj¹ wystarczaj¹cego materia³u porównaw-
czego. Obejrza³em jego dzie³a w Rzymie, Zurychu i Londynie. Po¿ycza³em
pieni¹dze od moich rodziców a¿ do granic ich cierpliwoci i mojego sumie-
nia. Ale zobaczy³em te obrazy i wiem, co muszê zrobiæ. Twarze zaczê³y siê
pojawiaæ na obrazach w roku tysi¹c osiemset osiemdziesi¹tym dziewi¹tym,
kiedy Van Dorn opuci³ w nies³awie Pary¿. Jego wczesne obrazy by³y bezna-
dziejne. Osiedli³ siê w La Verge na po³udniu Francji. Pó³ roku póniej jego
geniusz eksplodowa³. Zacz¹³ malowaæ jak w ukropie. Wróci³ do Pary¿a, ¿eby
wystawiæ swoje prace, ale nikt ich nie doceni³. Malowa³ i wystawia³ dalej.
Nadal nikt siê nim nie zainteresowa³. Wróci³ do La Verge, wzniós³ siê na
szczyt geniuszu i oszala³ do koñca. Umieszczono go w przytu³ku dla ob³¹ka-
nych, ale wczeniej zd¹¿y³ sobie wyk³uæ oczy. To bêdzie moja praca dyplo-
mowa. Zamierzam pod¹¿yæ tropem malarza. Chcê powi¹zaæ jego obrazy z bio-
grafi¹, pokazaæ, jak twarze nabiera³y intensywnoci wraz z rozwojem jego
197
choroby. Przedstawiê wiatu dramat udrêczonej duszy Van Dorna, utrwalony
w ka¿dym kolejnym pejza¿u.
To by³o typowe dla Myersa: wyjæ od jakiego naci¹gniêtego za³o¿enia
i pod¹¿yæ za nim a¿ do granic mo¿liwoci. Nie chcê byæ le zrozumiany.
Dokona³ wa¿nego odkrycia. Ale nie wiedzia³, kiedy siê zatrzymaæ. Nie je-
stem historykiem sztuki, lecz przeczyta³em wystarczaj¹co du¿o, by wiedzieæ,
¿e tak zwana krytyka psychologiczna, polegaj¹ca na analizie wielkiej sztuki
jako przejawu choroby, od dawna jest uwa¿ana za lepy zau³ek. Jeli Myers
wrêczy Stuyvesantowi pracê psychologiczn¹, nadêty dureñ wpadnie w sza³.
To by³o jedno z³e przeczucie zwi¹zane z planami Myersa. Drugie niepo-
koi³o mnie znacznie bardziej. Zamierzam pod¹¿yæ tropem malarza, powie-
dzia³. Dopiero po wyjciu z muzeum, podczas spaceru w Central Parku zro-
zumia³em, jak dos³ownie Myers traktowa³ swój zamiar.
Wyje¿d¿am na po³udnie Francji oznajmi³.
To znaczy do
La Verge. Dok³adnie. W³anie tam chcê napisaæ pracê.
Ale¿
Czy istnieje miejsce bardziej odpowiednie? To wioska, w której Van
Dorn za³ama³ siê nerwowo i w koñcu postrada³ zmys³y. Jeli to bêdzie mo¿li-
we, wynajmê ten sam pokój, w którym mieszka³.
Myers, to chyba przesada, nawet jak na ciebie.
Ale ma sens. Chcê pogr¹¿yæ siê w pracy. Potrzebujê atmosfery, ¿eby
znaleæ odpowiedni nastrój do pisania.
Ostatnim razem, kiedy pogr¹¿y³e siê w pracy, zawali³e ca³e mieszka-
nie reprodukcjami obrazów Van Dorna, nie spa³e, nie jad³e, nie my³e siê.
Mam nadziejê
Przyznajê, ¿e wtedy za bardzo siê zaanga¿owa³em. Ale wtedy nie wie-
dzia³em, czego szukam. Teraz znalaz³em to i jestem w dobrej formie.
Wygl¹dasz na przemêczonego.
Z³udzenie optyczne powiedzia³ Myers z umiechem.
Chod, postawiê ci obiad i drinka.
Przykro mi, ale nie mogê. Muszê z³apaæ samolot.
Wyje¿d¿asz dzisiaj? Ale¿ nie widzia³em ciê od
Postawisz mi ten obiad, kiedy skoñczê pisaæ pracê.
Nie postawi³em mu obiadu. Spotkalimy siê jeszcze tylko jeden raz z po-
wodu listu, który mi wys³a³. Albo raczej kaza³ to zrobiæ pielêgniarce. To ona
zapisa³a jego s³owa i doda³a parê zdañ od siebie. Myers nie móg³ pisaæ, bo siê
olepi³.
198
Mia³e racjê, nie powinienem by³ tu przyje¿d¿aæ. Ale czy ja kiedykolwiek
pos³ucha³em dobrej rady? Zawsze wiedzia³em lepiej, prawda? Teraz ju¿ za
póno. To, co pokaza³em Ci wtedy w Met, to by³ tylko pocz¹tek. Odkry³em
prawdê i nie mogê jej znieæ. Nie powtarzaj mojego b³êdu. Nigdy wiêcej nie
patrz na obrazy Van Dorna, b³agam Ciê. Nie mogê wytrzymaæ bólu. Potrze-
bujê odpoczynku. Jadê do domu. Trzymaj siê ciep³o, maluj dobrze. Kocham
Ciê. Twój przyjaciel na zawsze,
Myers
Pielêgniarka zaczê³a od tego, ¿e przeprosi³a za swój s³aby angielski.
Wyjani³a, ¿e musia³a siê nauczyæ tego jêzyka, bo czasem opiekowa³a siê
starszymi Amerykanami na Riwierze. Wyjani³a, ¿e rozumie znacznie lepiej
ni¿ mówi i pisze, i ma nadziejê, ¿e to, co zapisuje, bêdzie mia³o sens. Nie
mia³o, ale nie z jej winy. Myers bardzo cierpia³, musia³ za¿ywaæ morfinê. Nie
myla³ trzewo. To cud, ¿e w ogóle uda³o mi siê z³o¿yæ s³owa w zdania.
Pañski przyjaciel zatrzyma³ siê w naszym jedynym hotelu. Dyrektor mówi,
¿e ma³o jad³ i jeszcze mniej spa³. Jego praca naukowa sta³a siê obsesj¹. Po-
kój zape³ni³ reprodukcjami obrazów Van Dorna. Stara³ siê naladowaæ jego
rozk³ad dnia. ¯¹da³ farb i p³ótna, odmawia³ posi³ków i nie otwiera³ drzwi.
Trzy dni temu w³aciciela zbudzi³ krzyk. Drzwi by³y zablokowane. Dopiero
trzem mê¿czyznom uda³o siê je wywa¿yæ. Pañski przyjaciel wyk³u³ sobie oko
koñcem pêdzla. Klinika tutejsza jest znakomita. Pañski przyjaciel odzyska
zdrowie fizyczne, ale nigdy nie bêdzie widzia³. Martwiê siê o jego umys³.
Myers powiedzia³, ¿e jedzie do domu. List dotar³ do mnie po tygodniu.
Zak³ada³em, ¿e jego rodzice zostan¹ powiadomieni telefonicznie albo przez
telegram. Pewnie jest ju¿ w Stanach. Wiedzia³em, ¿e mieszkaj¹ w Denver,
ale nie zna³em ich imion ani adresu, musia³em wiêc zadzwoniæ na informa-
cjê, a póniej do wszystkich Myersów w Denver. Wreszcie nawi¹za³em kon-
takt. Nie z rodzicami, ale z ich znajomym pilnuj¹cym domu. Myersa nie przy-
wieziono do Stanów. To rodzice pojechali do niego. Z³apa³em nastêpny sa-
molot. W ten weekend mia³em braæ lub, choæ teraz nie ma to pewnie
wiêkszego znaczenia.
La Verge znajduje siê piêædziesi¹t kilometrów od Nicei w g³¹b l¹du. Droga
wi³a siê wród sadów oliwnych i zielonych pó³, wzgórz zwieñczonych cypry-
sami, czasem omija³a wysokie ska³y. Przeje¿d¿aj¹c ko³o jednego z takich sa-
dów dozna³em dziwnego wra¿enia, ¿e ju¿ go kiedy widzia³em. Kiedy znala-
199
z³em siê w La Verge, dejà vu opad³o mnie z jeszcze wiêksz¹ si³¹. Pomijaj¹c
budki telefoniczne i druty elektryczne, wszystko wygl¹da³o dok³adnie tak
samo, jak na obrazach Van Dorna. Od razu rozpozna³em w¹skie, pokryte
kocimi ³bami uliczki uniemiertelnione dziêki obrazom wielkiego malarza.
Spyta³em o drogê. Bez trudu odnalaz³em Myersa i jego rodziców.
Po raz ostatni zobaczy³em twarz przyjaciela, gdy grabarz k³ad³ wieko na
jego trumnie. Ledwie widzia³em szczegó³y, ale mimo piek¹cych ³ez mog³em
oceniæ, ¿e miejscowy szpital rzeczywicie jest tak dobry, jak napisa³a w li-
cie pielêgniarka. Myers mia³ szansê prze¿yæ.
Nie pozwoli³o na to spustoszenie w jego psychice. Narzeka³ na bóle g³owy
i niepokój. Nawet morfina nie pomaga³a. Wydawa³o siê, ¿e pi, gdy pielêgniar-
ka na minutê zostawi³a go samego w pokoju. Przez ten czas zdo³a³ jako zwlec
siê z ³ó¿ka, rêkami przeszukaæ pokój i znaleæ no¿yczki. Zerwa³ banda¿e i wbi³
ostrze w oczodó³, jakby chcia³ sobie wyrwaæ mózg. Upad³, nim zd¹¿y³ to zro-
biæ, ale rana okaza³a siê wystarczaj¹ca. Zmar³ po up³ywie dwóch dni.
Rodzice byli bladzi i roztrzêsieni. Zdo³a³em opanowaæ ból i podszed³em,
¿eby ich pocieszyæ. W tych strasznych chwilach wszystko jakby rozmywa³o
siê we mgle, lecz mimo to pamiêtam wra¿enie, ¿e mój umys³ bezskutecznie
próbowa³ wprowadziæ porz¹dek do koszmaru rzeczywistoci. Ojciec Myersa
mia³ na sobie drogie skórzane mokasyny i zegarek marki rolex. W czasie stu-
diów Myers raczej nie szasta³ pieniêdzmi. Nie mia³em pojêcia, ¿e pochodzi
z bogatej rodziny.
Pomog³em rodzicom przyjaciela za³atwiæ formalnoci zwi¹zane z prze-
wiezieniem cia³a do Stanów. Pojecha³em z nimi do Nicei i razem patrzylimy
na lotnisku, jak ³aduj¹ kontener z trumn¹ do luku baga¿owego samolotu.
Poda³em im rêkê i uciska³em oboje. Z p³aczem zniknêli w tunelu prowadz¹-
cym do wyjcia. Godzinê póniej znalaz³em siê w La Verge.
Wróci³em tam, aby spe³niæ obietnicê. Chcia³em ul¿yæ cierpieniu rodzi-
ców Myersa i swojemu. Bo by³em jego przyjacielem. Pañstwo maj¹ tyle
spraw do za³atwienia powiedzia³em do rodziców. D³uga podró¿, formal-
noci zwi¹zane z pogrzebem.
Co cisnê³o mnie za gard³o.
Proszê pozwoliæ sobie pomóc. Zap³acê rachunki, spakujê jego rzeczy
oraz ksi¹¿ki i wylê do pañstwa do domu. Proszê okazaæ mi tê uprzejmoæ
i pozwoliæ co dla siebie zrobiæ. To dla mnie bardzo wa¿ne.
Myers spe³ni³ swoje ambitne pragnienie i wynaj¹³ pokój w hotelu, który
zajmowa³ Van Dorn. Nie dziwcie siê, ¿e by³ wolny. Kierownictwo hotelu
wykorzystywa³o go w celach promocyjnych. Obok drzwi wisia³a plakietka
z informacj¹ o wartoci historycznej pokoju. Wyposa¿enie by³o w tym sa-
mym stylu jak to, które znajdowa³o siê tam w czasach pobytu Van Dorna.
200
Turyci rzeczywicie p³acili, ¿eby zajrzeæ i wci¹gn¹æ w nos zapach geniu-
szu. Ale w tym sezonie nie by³o wielkiego ruchu, a Myers mia³ bogatych
rodziców. Z w³aciwym sobie entuzjazmem, popartym s³uszn¹ sumk¹, zdo³a³
nak³oniæ w³aciciela, aby wynaj¹³ mu pokój.
Ja wynaj¹³em inny bardziej przypominaj¹cy komórkê ni¿ hotelowy
pokój, dwa numery dalej. Z oczami piek¹cymi jeszcze od ³ez wszed³em do
pachn¹cego stêchlizn¹ sanktuarium Van Dorna, ¿eby spakowaæ rzeczy dro-
giego przyjaciela. Reprodukcje obrazów malarza le¿a³y wszêdzie, niektóre
zbryzgane krwi¹. Z bólem w sercu u³o¿y³em je w stos.
W³anie wtedy znalaz³em dziennik.
Podczas kursu postimpresjonizmu na studiach przeczyta³em kopiê pa-
miêtnika Van Dorna. Wydawca zrobi³ odbitkê rêcznie zapisanych stronic,
oprawi³ je, zamieci³ t³umaczenie i opatrzy³ przypisami. Zrozumienie treci
od samego pocz¹tku nastrêcza³o trudnoci, ale w miarê jak Van Dorn zag³ê-
bia³ siê w swoje dzie³o, a za³amanie nerwowe siê pog³êbia³o, jego zapiski
zmieni³y siê w istne zagadki. Pismo, dalekie od starannoci nawet gdy by³
ca³kiem zdrów, rych³o wymknê³o siê spod kontroli i w koñcu przybra³o for-
mê niemal ca³kowicie nieczytelnych linii i zawijasów krelonych w gor¹cz-
kowym popiechu.
Usiad³em przy niewielkim drewnianym biurku i przerzuca³em strony
dziennika, rozpoznaj¹c niegdy przeczytane zdania. Z ka¿dym przeczytanym
akapitem robi³o mi siê zimniej: ten pamiêtnik ró¿ni³ siê od opublikowanej
fotokopii. By³ to w istocie notatnik, i choæ chcia³em wierzyæ, ¿e Myers ja-
kim cudem zdoby³ orygina³, wiedzia³em, ¿e sam siebie oszukujê. Kartki nie
by³y po¿ó³k³e i kruche od staroci, a atrament nie zmieni³ barwy na br¹zowa-
w¹. Ten notes zosta³ kupiony i zapisany niedawno. To by³ dziennik Myersa,
a nie Van Dorna. Zrobi³o mi siê dla odmiany gor¹co.
Za biurkiem spostrzeg³em pó³kê, a na niej stos innych notatników. Siê-
gn¹³em niepewnie i pospiesznie przekartowa³em. W³osy stanê³y mi dêba.
Wszystkie notesy by³y takie same i zapisane identycznymi s³owami.
Dr¿¹c¹ rêk¹ podnios³em z pó³ki odbitkê oryginalnego pamiêtnika i po-
równa³em z notatnikami. Jêkn¹³em, wyobraziwszy sobie Myersa przy biur-
ku, w szaleñczym skupieniu kopiuj¹cego ka¿de s³owo, liniê, zawijas. Zrobi³
to osiem razy.
Myers rzeczywicie zrobi³ wszystko, aby zg³êbiæ zagadkê dezintegracji
umys³owej Van Dorna. I zrobi³ to skutecznie. Van Dorn pozbawi³ siê oczu
ostrym koñcem pêdzla. W szpitalu dla nerwowo chorych dokoñczy³ dzie³a,
przebijaj¹c sobie mózg no¿yczkami. Tak samo jak Myers. Choæ by³o raczej
odwrotnie. Czy kiedy Myers za³ama³ siê ostatecznie, upodobni³ siê ca³kowi-
cie do Van Dorna?
Ukry³em twarz w d³oniach. Z mojej ciniêtej krtani wydoby³ siê szloch.
D³ugo, bardzo d³ugo nie mog³em przestaæ. Si³¹ woli stara³em siê opanowaæ
201
cierpienie. (Pomarañczowy to cierpienie, powiedzia³ Myers.) Rozum wal-
czy³ z bólem. (Krytycy, którzy powiêcili siê analizie dzie³ Van Dorna Ich
geniusz nie zdoby³ uznania, tak jak obrazy Van Dorna. Cierpieli. Tak samo
jak on. I tak jak on wszyscy wyk³uli sobie oczy.) Czy zrobili to pêdzlem?
Czy doprowadzili analogiê do koñca? Czy u¿yli no¿yczek, ¿eby przebiæ so-
bie mózg?
Przez zmru¿one powieki spojrza³em na reprodukcje. By³o ich mnóstwo.
cieli³y siê na pod³odze, na cianach, na ³ó¿ku, oknach, nawet na pod³odze.
Wir kolorów, eksplozja geniuszu.
Tak myla³em kiedy o tych obrazach. Ale teraz, po tym co pokaza³ mi
Myers w Metropolitan Museum, widzia³em to, co kry³o siê za zas³on¹ wie-
tlistych cyprysów, ³¹k i sadów: tajemnicz¹ ciemnoæ wype³nion¹ niebieskim
k³êbowiskiem ramion i cia³, otwartych w krzyku ust i oczu pociemnia³ych od
bólu. (Niebieski to ob³êd, powiedzia³ Myers.)
Wystarczy³o niewielkie przesuniêcie punktu percepcji, by zobaczyæ, ¿e
nie ma tam sadów i pól, tylko obraz przeraliwej udrêki duszy. Doprawdy,
Van Dorn rzeczywicie zapocz¹tkowa³ nowy etap impresjonizmu. Piêkno
boskiego dzie³a przesyci³ swoj¹ odraz¹. Pejza¿e Van Dorna nie powsta³y z za-
chwytu, lecz ze wstrêtu. Gdziekolwiek spojrza³, widzia³ tylko swój koszmar.
Niebieski istotnie by³ dla niego kolorem ob³êdu, i ka¿dy, kto wpatrywa³ siê
w ten ob³êd zbyt d³ugo, te¿ mu ulega³. (Nigdy wiêcej nie patrz na obrazy
Van Dorna, b³agam ciê, napisa³ w licie Myers.) Czy¿by w ostatniej fazie
za³amania nagle odzyska³ jasnoæ umys³u i postanowi³ mnie przestrzec? (Nie
mogê wytrzymaæ bólu. Potrzebujê odpoczynku. Jadê do domu.) Naprawdê
pojecha³ do domu, ale inaczej, ni¿ sobie to wyobra¿a³em.
Przysz³a mi do g³owy jeszcze jedna niepokoj¹ca myl. (Ka¿dy z nich
próbowa³ sam malowaæ. W stylu Van Dorna, powiedzia³ o krytykach My-
ers.) Jak gdyby przyci¹gniêty magnesem, mój wzrok powêdrowa³ do prze-
ciwnego rogu pokoju, gdzie wród dziesi¹tków reprodukcji sta³y oparte o cia-
nê dwa oryginalne p³ótna. Zadr¿a³em i niepewnie zbli¿y³em siê do nich.
Namalowa³ je amator. Myers by³ w koñcu historykiem sztuki, nie mala-
rzem. Farby zosta³y na³o¿one niezrêcznie, zw³aszcza mieszaniny pomarañ-
czowego i niebieskiego. Cyprysy by³y kolawe, a ska³y u podstawy pni wy-
gl¹da³y jak tekturowe imitacje. Niebu brakowa³o faktury. Ale wiedzia³em,
czym s¹ ciemne plamy na b³êkicie. Miniaturowe, wykrzywione twarze i po-
skrêcane koñczyny wyziera³y z nich, mimo ¿e Myersowi brakowa³o talentu,
aby je w³aciwie przedstawiæ. Zarazi³ siê ob³êdem Van Dorna w jego koñco-
wym stadium.
Westchnienie wydoby³o siê z samej g³êbi mojej istoty. Zabrzmia³ dzwon
wiejskiego kocio³a, a ja pomodli³em siê za spokój duszy mojego przyja-
ciela.
202
Zapada³ zmrok, gdy wychodzi³em z hotelu. Chcia³em siê przespacero-
waæ, oderwaæ od przera¿aj¹cej ciemnoci panuj¹cej w tamtym pokoju. Po-
trzebowa³em chwili, ¿eby swobodnie pomyleæ. Nogi zaprowadzi³y mnie jed-
nak w¹sk¹ kamienist¹ uliczk¹ do wiejskiego szpitala, gdzie Myers dokoñczy³
to, co Van Dorn rozpocz¹³ w hotelowym pokoju. Wszed³em do izby przyjêæ
i po kilku minutach stan¹³em przed atrakcyjn¹, ciemnow³os¹ kobiet¹ w wie-
ku oko³o trzydziestu lat.
Pielêgniarka mówi³a po angielsku ca³kiem dobrze. Mia³a na imiê Clarisse.
To pani opiekowa³a siê moim przyjacielem i zanotowa³a jego list.
Skinê³a g³ow¹.
Niepokoi³am siê o niego. By³ tak strasznie za³amany.
Jarzeniówki w holu szumia³y cicho. Usiedlimy na ³awce.
Staram siê zrozumieæ, dlaczego siê zabi³ powiedzia³em. Wydaje
mi siê, ¿e wiem, ale chcia³bym poznaæ pani zdanie.
W jej inteligentnych, jasnobr¹zowych oczach nagle pojawi³ siê niepokój.
Zbyt d³ugo przebywa³ w swoim pokoju, za du¿o siê uczy³. Potrz¹-
snê³a g³ow¹ i spuci³a wzrok. Umys³ mo¿e zamieniæ siê w pu³apkê. W tor-
turê.
Czy by³ podniecony, kiedy tu przyby³?
O, tak.
Zachowywa³ siê jak kto, kto przyjecha³ na wakacje, a nie po to, by
zbieraæ materia³ do pracy naukowej?
W³anie tak.
A wiêc dlaczego to siê zmieni³o? Mój przyjaciel by³ trochê dziwny,
zgoda. Prawdziwy zapaleniec. Ale on naprawdê lubi³ prowadziæ swoje bada-
nia. Nawet kiedy wygl¹da³ na przemêczonego, nauka sprawia³a mu przyjem-
noæ. Jego cia³o by³o w¹t³e, ale umys³ b³yskotliwy. Co go wytr¹ci³o z równo-
wagi, Clarisse?
S³ucham?
Co sprawi³o, ¿e przyjemne podniecenie zmieni³o siê w depresjê? Czy
odkry³ co, co mog³o?
Wsta³a i zerknê³a na zegarek.
Proszê wybaczyæ. Skoñczy³am pracê dwadziecia minut temu. Jestem
umówiona z przyjació³k¹.
Oczywicie powiedzia³em twardszym g³osem. Nie chcia³bym pani
zatrzymywaæ.
Wychodz¹c z kliniki spojrza³em na zegarek i ze zdziwieniem zobaczy-
³em, ¿e dochodzi wpó³ do dwunastej. Bola³y mnie kolana. Wydarzenia tego
dnia ca³kiem odebra³y mi apetyt, ale wiedzia³em, ¿e powinienem co zjeæ,
wiêc w hotelu zamówi³em kolacjê i kieliszek chablis do pokoju. Nie dotar-
203
³em tam jednak. Pokój Van Dorna i pamiêtnik okaza³y siê zbyt wielk¹ po-
kus¹.
Nawet nie spróbowa³em kanapek i wina. Usiad³em przy biurku w oto-
czeniu wiruj¹cych barw i ukrytych twarzy na reprodukcjach obrazów Van
Dorna. Otworzy³em notatnik.
Odwróci³em siê, s³ysz¹c pukanie do drzwi.
Zerkn¹³em na zegarek i znów siê zdziwi³em. Godziny up³ynê³y mi jak
minuty. Dochodzi³a druga.
Pukanie powtórzy³o siê, ciche, lecz natarczywe. Czy¿by kierownik hotelu?
Proszê wejæ powiedzia³em po francusku. Drzwi s¹ otwarte.
Klamka siê poruszy³a.
W drzwiach stanê³a Clarisse. Nie by³a ju¿ ubrana w fartuch pielêgniarki.
Mia³a na sobie tenisówki, d¿insy i obcis³y sweter, którego ¿ó³ty kolor dobrze
podkrela³ br¹z jej oczu.
Przepraszam za moje zachowanie w szpitalu powiedzia³a po angiel-
sku. Naprawdê nie chcia³am byæ niegrzeczna.
Nic siê nie sta³o. By³a pani umówiona, a ja pani¹ zatrzymywa³em.
Czasem wychodzê ze szpitala tak póno, ¿e nawet nie mam czasu siê
z nikim zobaczyæ.
Doskonale to rozumiem.
Przesunê³a d³oni¹ po d³ugich, gêstych w³osach.
Moja przyjació³ka po³o¿y³a siê ju¿ spaæ. Przechodz¹c ko³o hotelu za-
uwa¿y³am tu wiat³o i pomyla³am, ¿e to mo¿e pan
Skin¹³em g³ow¹.
Mia³em wra¿enie, ¿e wiadomie nie chce siê rozgl¹daæ po pokoju. Teraz
jednak przenios³a wzrok na miejsce, gdzie znalaz³em zakrwawione repro-
dukcje.
Przyjechalimy z doktorem natychmiast, jak tylko zadzwoni³ po nas
kierownik hotelu. Zerknê³a na reprodukcje. Jak to mo¿liwe, ¿eby co tak
piêknego wywo³a³o tyle cierpienia?
Piêknego? Spojrza³em w stronê maleñkich twarzy z ziej¹cymi otwo-
rami ust.
Nie powinien pan tu zostawaæ. Proszê nie powtarzaæ b³êdu, który po-
pe³ni³ pañski przyjaciel.
B³êdu?
Ma pan za sob¹ d³ug¹ podró¿ i g³êboki szok. Potrzebuje pan odpo-
czynku. Zamêczy siê pan tak jak on.
Przegl¹da³em jego rzeczy. Muszê je spakowaæ i odes³aæ do Ameryki.
Proszê to zrobiæ jak najszybciej. Nie wolno panu zadrêczaæ siê myle-
niem o tym, co siê tu sta³o. Nie jest dobrze otaczaæ siê przedmiotami, które
wpêdzi³y pañskiego przyjaciela w depresjê. Niech pan nie potêguje swojego
¿alu.
204
Otaczaæ siê? On u¿y³by s³owa pogr¹¿aæ siê.
Jest pan zmêczony. Proszê iæ ze mn¹. Wyci¹gnê³a rêkê. Zaprowa-
dzê pana do pokoju. Sen ukoi ból. Jeli potrzebuje pan jakich pigu³ek
Dziêkujê. To nie bêdzie konieczne.
Poda³em jej d³oñ i wyszlimy.
Obejrza³em siê na reprodukcje obrazów, które kry³y potwornoæ w bez-
miarze piêkna. Pomodli³em siê cicho za Myersa, zgasi³em wiat³o i zamkn¹-
³em drzwi.
Gdy dotarlimy do mojego pokoju, usiad³em na ³ó¿ku.
Proszê spaæ d³ugo i spokojnie powiedzia³a Clarisse.
Mam nadziejê.
¯yczê panu jak najlepiej. Poca³owa³a mnie w policzek.
Dotkn¹³em jej ramienia. Opar³a siê o mnie, przyciskaj¹c usta do moich
warg.
Osunêlimy siê na ³ó¿ko, a potem kochalimy w milczeniu.
Sen otuli³ mnie miêkko jak jej poca³unki.
Lecz kiedy usn¹³em, zewsz¹d otoczy³y mnie maleñkie, szeroko otwarte
usta.
Promienie s³oñca wpada³y przez okno. Piek¹cymi z bólu oczami zerkn¹-
³em na zegarek. Wpó³ do jedenastej. Bola³a mnie g³owa.
Clarisse zostawi³a kartkê na sekretarzyku.
Zrobi³am to ze wspó³czucia. Chcia³am dzieliæ pañski ból i ukoiæ go. Pro-
szê uczyniæ to, co pan zamierza, spakowaæ rzeczy przyjaciela i wys³aæ je do
Ameryki. I wyjechaæ. Niech pan nie powtarza b³êdu swego przyjaciela. Pro-
szê siê nie pogr¹¿aæ, jak pan powiedzia³. Proszê nie pozwoliæ, aby piêkno
zada³o panu ból.
Chcia³em tak zrobiæ. Naprawdê w to wierzy³em. Zadzwoni³em do recep-
cji i poprosi³em o pud³a. Wzi¹³em prysznic i ogoli³em siê, a potem posze-
d³em do pokoju Myersa, ¿eby dokoñczyæ pakowanie reprodukcji. Ksi¹¿ki
u³o¿y³em w jeden stos, a ubrania w drugi. Spakowa³em wszystko w pud³a
i rozejrza³em siê, ¿eby siê upewniæ, czy niczego nie zapomnia³em.
Dwa p³ótna namalowane przez Myersa nadal sta³y w k¹cie. Postanowi-
³em ich nie zabieraæ. Lepiej nie nara¿aæ nikogo na iluzje, które okaza³y siê
silniejsze od niego.
Nale¿a³o jeszcze zakleiæ pud³a, zaadresowaæ i wys³aæ. Przy zamykaniu
pierwszego mój wzrok pad³ na notatniki.
205
Tyle cierpienia, pomyla³em. Taka strata.
Przekartkowa³em notes. Niektóre akapity przyku³y moj¹ uwagê. Gorycz
Van Dorna z powodu niepowodzeñ artystycznych. Powody, dla których wy-
jecha³ z Pary¿a i osiad³ w La Verge; niechêæ kolegów malarzy, z³oliwoci
snobistycznych krytyków pod adresem jego pierwszych obrazów. Zrzuciæ
okowy konwencji. Uwolniæ siê od rygorów estetyki, wyrzuciæ je z siebie.
Odkryæ to, czego jeszcze nikt nie namalowa³. Odczuwaæ, a nie s³uchaæ, co
powinienem odczuwaæ. Widzieæ, a nie naladowaæ to, co zobaczyli inni.
Z licznych biografii Van Dorna wiedzia³em, w jakie ubóstwo wpêdzi³a
go jego ambicja. W Pary¿u ¿ywi³ siê odpadami wyrzucanymi z restauracji.
Zdo³a³ dotrzeæ do La Verge tylko dlatego, ¿e przyjaciel malarz, bardzo wów-
czas popularny (dzi wymiewany), po¿yczy³ mu niewielk¹ sumê. Nie chc¹c
wydawaæ cennych pieniêdzy, Van Dorn pieszo pokona³ drogê z Pary¿a na
po³udnie Francji.
Pamiêtaæ trzeba, ¿e w tamtych czasach ta skalista dolina z niewielkimi
pagórkami i wioskami nie nale¿a³a do modnych miejsc. Kutykaj¹cy po ko-
cich ³bach wioski La Verge malarz musia³ stanowiæ ¿a³osny widok. Wybra³
ten prowincjonalny zak¹tek w³anie dlatego, ¿e nie pasowa³ do konwencji;
móg³ byæ pewny, ¿e ujrzy tutaj najpospolitsze sceny z ¿ycia, tak nie pasuj¹ce
do paryskich salonów, ¿e ¿aden inny artysta nie omieli³by siê ich namalo-
waæ.
Stworzyæ to, czego nikt jeszcze nie obj¹³ wyobrani¹, napisa³. Przez
szeæ miesiêcy stara³ siê rozpaczliwie i nic mu nie wychodzi³o. Zniechêcony,
zaniecha³ kolejnych prób, by nagle odnaleæ siê i w ci¹gu roku niewiarygod-
nie intensywnego malowania daæ wiatu trzydzieci osiem arcydzie³. Wtedy
nie uda³o mu siê sprzedaæ ¿adnego z nich, rzecz jasna. Ale od tego czasu
wiat wiele siê nauczy³.
Musia³ malowaæ jak w gor¹czce. Nagle znalaz³ w sobie olbrzymi¹ ener-
giê. Wed³ug mnie, niedosz³ego malarza o dobrej technice, lecz konwencjo-
nalnym spojrzeniu, osi¹gn¹³ ostateczny cel sztuki. Zazdroci³em mu, mimo
¿e tak wiele wycierpia³. Ogarnia³a mnie rozpacz, gdy porównywa³em moje
md³e pejza¿e ze stanu Iowa z genialnym obrazami Van Dorna, które otwo-
rzy³y now¹ epokê w malarstwie. A w Stanach czeka³a na mnie praca polega-
j¹ca na rysowaniu etykiet puszek od piwa i opakowañ dezodorantów.
Przerzuca³em stroniczki notesu, szukaj¹c tropów rozpaczy Van Dorna
i zapowiedzi jego olnienia. Zwyciêstwo mia³o dla niego swoj¹ cenê, to oczy-
wiste. Ob³êd, samoolepienie, samobójstwo. To pytanie musia³o przyjæ: czy
w chwili mierci pomyla³, ¿e prze¿y³by swoje ¿ycie inaczej, gdyby móg³?
Bo na pewno wiedzia³, jak niezwyk³e, jak odkrywcze by³o jego dzie³o.
A mo¿e nie wiedzia³. Ostatnim obrazem, jaki namalowa³ przed wyk³u-
ciem sobie oczu, by³ autoportret. Zamylony mê¿czyzna o wychudzonej twa-
rzy, z krótkimi, przerzedzonymi w³osami, poszarza³¹ skór¹ i rzadk¹ brod¹.
206
Ten s³ynny portret zawsze kojarzy³ mi siê z Chrystusem tu¿ przed ukrzy¿o-
waniem. Brakowa³o tylko cierniowej korony na g³owie. Van Dorn mia³ inn¹
koronê, równie bolesn¹. Niewidoczn¹, bo ukryt¹ w jego wiadomoci. Krzy-
cza³y o niej zamaskowane w brodzie i zapadniêtych policzkach maleñkie usta
i skrêcone cia³a. Artystyczna wizja, któr¹ odkry³ tak nagle, okupiona zosta³a
zbyt wielkim cierpieniem.
Czytaj¹c te zapiski, wiadom bólu Myersa, który stara³ siê odtworzyæ
przesycone udrêk¹ s³owa Van Dorna, dotar³em do fragmentu, w którym ma-
larz opisuje swoj¹ eurekê: La Verge! Przyszed³em! Zobaczy³em! Poczu³em!
P³ótno! Farba! Tworzenie i potêpienie!
Po tych enigmatycznych s³owach notatnik tak samo jak dziennik Van
Dorna staje siê zupe³nie niezrozumia³y. Oprócz powtarzaj¹cych siê jak re-
fren wzmianek o uporczywych, coraz silniejszych bólach g³owy.
O trzeciej Clarisse przysz³a na swoj¹ zmianê. Czeka³em na ni¹ przed
szpitalem. S³oñce odbija³o siê w jej oczach. Mia³a na sobie ciemnoczerwon¹
spódnicê i turkusowy sweter. Wyobrazi³em sobie, ¿e przesuwam palcami po
miêkkim materiale.
Na mój widok zwolni³a kroku. Podesz³a z wymuszonym umiechem.
Przyszed³e, ¿eby siê po¿egnaæ? spyta³a z nadziej¹ w g³osie.
Nie. Chcê ci zadaæ parê pytañ.
Jej umiech znikn¹³.
To potrwa tylko chwilê. Mój francuski pozostawia wiele do ¿yczenia,
a nie zabra³em ze sob¹ s³owniczka. Co oznacza nazwa tej wioski, La Verge?
Opad³y jej lekko ramiona, jakby chcia³a pokazaæ, ¿e to ma³o wa¿ne
pytanie.
Nic szczególnie ciekawego. Dos³ownie mo¿na to przet³umaczyæ jako
kij.
I to wszystko?
Spojrza³a na moje zmarszczone czo³o.
S¹ te¿ inne znaczenia. Konar, prze³¹cznik. Albo ga³¹zka wierzby,
któr¹ ojciec karci dziecko. Widaæ by³o, ¿e poczu³a siê nieswojo. W slan-
gu mo¿e jeszcze oznaczaæ penisa.
Nie ma innych znaczeñ?
S¹, ale coraz bardziej odleg³e od dos³ownego. Na przyk³ad ró¿d¿ka.
Taka, któr¹ niektórzy ludzie wykorzystuj¹ do poszukiwania wody na polu.
Ró¿d¿ka podobno wygina siê tam, gdzie jest woda.
Mój ojciec mówi³, ¿e widzia³ kiedy mê¿czyznê, który naprawdê co
takiego robi³. Zawsze podejrzewa³em, ¿e ci ludzie po prostu poruszaj¹ ró¿d¿-
k¹. Czy nazwa tej wioski mo¿e oznaczaæ, ¿e dawno temu kto znalaz³ tu
wodê za pomoc¹ ró¿d¿ki?
207
Czemu kto mia³by zawracaæ sobie tym g³owê, skoro na wzgórzach
jest tyle róde³ i strumieni? Dlaczego zainteresowa³e siê t¹ nazw¹?
Czyta³em dziennik Van Dorna. Nazwa wioski z jakiego powodu wzbu-
dzi³a jego entuzjazm.
Wszystko mog³o tak na niego podzia³aæ. On by³ ob³¹kany.
By³ dziwakiem, ale nie szaleñcem. Sta³ siê nim dopiero po zrobieniu
tego zapisku w dzienniku.
Chcesz powiedzieæ, ¿e dopiero wtedy uwidoczni³y siê symptomy cho-
roby. Nie jeste psychiatr¹.
Nie mog³em odmówiæ jej racji.
Obawiam siê, ¿e znów zachowam siê niegrzecznie, ale naprawdê mu-
szê ju¿ iæ do pracy. Zawaha³a siê. Wczorajszej nocy
Tak, wiem. To by³ gest wspó³czucia. Chcia³a ukoiæ mój ból. Nie chcia-
³a, ¿eby to by³ pocz¹tek czego wiêcej.
Zrób to, o co ciê prosi³am. Wyjed. Nie niszcz siebie tak jak inni.
Inni?
Jak twój przyjaciel.
U¿y³a s³owa inni. Clarisse, powiedz mi.
Odwróci³a wzrok, jakby przyparta do muru.
Po tym, jak twój przyjaciel siê olepi³, s³ysza³am rozmowy ludzi z wio-
ski. Starszych ludzi. Mo¿e to tylko plotka, wyolbrzymiona z up³ywem czasu.
Co mówili?
Zmru¿y³a oczy.
Dwadziecia lat temu jaki mê¿czyzna przyjecha³ tutaj, ¿eby zaj¹æ siê
badaniem malarstwa Van Dorna. Mieszka³ tu trzy miesi¹ce, a potem wpad³
w ob³êd.
Wyk³u³ sobie oczy?
Do wioski dotar³a plotka, ¿e olepi³ siê w szpitalu psychiatrycznym
w Anglii. Dziesiêæ lat póniej zjawi³ siê nastêpny uczony. Wbi³ sobie no-
¿yczki w oko, a¿ do mózgu.
Nie mog³em opanowaæ dr¿enia ramion.
Co siê tu, do diab³a, dzieje?
Zacz¹³em wypytywaæ mieszkañców wioski. Nikt nie chcia³ ze mn¹ roz-
mawiaæ. W³aciciel hotelu oznajmi³ mi, ¿e nie bêdzie ju¿ wynajmowa³ poko-
ju Van Dorna i mam zabraæ stamt¹d rzeczy Myersa.
Ale mogê zostaæ w moim pokoju?
Jeli pan sobie ¿yczy. Nie namawiam do tego, ale Francja to wolny kraj.
Zap³aci³em rachunek, wszed³em na górê i przenios³em pud³a z pokoju
Van Dorna do mojego. Zdziwi³em siê, s³ysz¹c dzwonek telefonu.
To by³a moja narzeczona.
208
Kiedy przyje¿d¿am?
Nie wiem.
A lub, który mamy wzi¹æ w weekend?
Trzeba go od³o¿yæ.
Wzdrygn¹³em siê, s³ysz¹c trzask rzucanej s³uchawki.
Usiad³em na ³ó¿ku. Wczoraj w nocy siedzia³em w tym samym miejscu,
a Clarisse sta³a tu¿ obok. Póniej siê kochalimy. Poczu³em, ¿e odrzucam
¿ycie, które próbowa³em zbudowaæ sobie w Ameryce.
Przez chwilê siê waha³em, czy zadzwoniæ do narzeczonej, ale inne pra-
gnienie okaza³o siê silniejsze. Wydoby³em z pud³a pamiêtnik Van Dorna.
W swoim dopisku do listu Clarisse stwierdzi³a, ¿e jego badanie sta³o siê dla
Myersa obsesj¹. Próbowa³ odtworzyæ codzienne nawyki Van Dorna. Wróci³o
pytanie, które kiedy sobie zada³em: Czy przed mierci¹ Myers i Van Dorn
upodobnili siê do siebie ca³kowicie? Czy rozwi¹zanie zagadki kryje siê
w dzienniku Myersa, tak jak udrêczone twarze w obrazach Van Dorna? Pod-
nios³em jedn¹ z kopii pamiêtnika i zacz¹³em szukaæ zapisków dotycz¹cych
rozk³adu dnia Van Dorna. I tak siê zaczê³o.
Jak powiedzia³em, z wyj¹tkiem s³upów i przewodów elektrycznych wio-
ska La Verge wygl¹da³a tak, jakby czas zatrzyma³ siê tu w poprzednim stule-
ciu. Zachowa³ siê nie tylko hotel, w którym mieszka³ Van Dorn, ale tak¿e
jego ulubiona gospoda i piekarnia, gdzie kupowa³ sobie rano rogaliki. W nie-
wielkiej restauracyjce, któr¹ lubi³, nadal serwowano posi³ki. Na skraju wio-
ski szemra³ potok, gdzie malarz siadywa³ po po³udniu z kieliszkiem wina,
¿eby popatrzeæ na pstr¹gi. Tylko pstr¹gów ju¿ nie by³o, bo dawno wyginê³y
w zanieczyszczonej wodzie. Odwiedzi³em wszystkie te miejsca w kolejnoci
opisanej przez Van Dorna w dzienniku.
niadanie o ósmej, lunch o drugiej, szklanka wina nad potokiem pstr¹-
gów, spacer po okolicy i powrót do hotelu. Po tygodniu zna³em pamiêtnik tak
dobrze, ¿e nie musia³em do niego wiêcej zagl¹daæ. Van Dorn malowa³ rano.
Napisa³, ¿e wiat³o jest wtedy najlepsze. Wieczorami rozmyla³ o tym, co
zobaczy³ w ci¹gu dnia i szkicowa³.
Po jakim czasie zrozumia³em, ¿e nie zdo³am powtórzyæ rozk³adu zajêæ
Van Dorna, jeli nie bêdê malowa³ i szkicowa³ wtedy, kiedy on to robi³. Kupi-
³em wiêc notatnik, p³ótno, pigmenty, paletê, wszystko, co by³o potrzebne,
i po raz pierwszy od skoñczenia akademii spróbowa³em tworzyæ. Postanowi-
³em zacz¹æ od scenek rodzajowych; powsta³o to, czego nale¿a³o siê spodzie-
waæ: pozbawione inspiracji naladownictwa dzie³ Van Dorna. Niczego nie
odkry³em, nie zrozumia³em, co zburzy³o równowagê jego umys³u, dlatego
w moje obrazy nieuchronnie wkrad³a siê monotonia. Koñczy³y mi siê pieni¹-
dze. By³em gotów zrezygnowaæ.
209
Ale
Drêczy³o mnie poczucie, ¿e co mi umknê³o. Przeoczy³em jaki element
rozk³adu dnia Van Dorna, nie opisany wprost w jego pamiêtniku. Albo cha-
rakterystyczn¹ cechê mieszkañców wioski, których stara³em siê malowaæ
w duchu Van Dorna, choæ bez jego talentu.
Clarisse zasta³a mnie o zachodzie s³oñca z kieliszkiem wina w d³oni na
brzegu strumienia, w którym nie by³o ju¿ ani jednego pstr¹ga. Zauwa¿y³em
jej cieñ i odwróci³em siê.
Nie widzia³em jej od dwóch tygodni, od naszej niezrêcznej rozmowy
przed klinik¹. By³a jeszcze piêkniejsza ni¿ j¹ zapamiêta³em.
Kiedy ostatni raz zmieni³e ubranie? spyta³a.
Rok temu zada³em to samo pytanie Myersowi.
Powiniene siê ogoliæ. Za du¿o pijesz. Wygl¹dasz okropnie.
Napi³em siê wina i wzruszy³em ramionami.
Wiesz, co odpowiedzia³ pijak, gdy kto zwróci³ mu uwagê, ¿e ma za-
czerwienione oczy? Wydaje ci siê, ¿e le wygl¹daj¹? Powiniene je zoba-
czyæ z mojej strony.
Dobrze, ¿e przynajmniej staæ ciê jeszcze na ¿arty.
Co mi siê zdaje, ¿e sam jestem ¿artem.
Na pewno nie. Usiad³a ko³o mnie. Zaczynasz byæ swoim przyja-
cielem. Czemu nie wyjedziesz?
Kusi mnie to.
To dobrze. Dotknê³a mojej d³oni.
Clarisse?
Tak?
Odpowiesz mi jeszcze na kilka pytañ?
Przyjrza³a mi siê uwa¿nie.
Dlaczego?
Jeli otrzymam w³aciwe odpowiedzi, mo¿e wyjadê.
Skinê³a powoli g³ow¹.
W hotelu pokaza³em jej stos reprodukcji. By³em o krok od powiedzenia
o ukrytych twarzach, ale jej zafrasowana mina powstrzyma³a mnie. Clarisse
i bez tego uwa¿a³a, ¿e depresja odebra³a mi trzewoæ umys³u.
Po po³udniu chodzê w miejsca, które malowa³ Van Dorn. Przerzuci-
³em reprodukcje. Sad, pole, staw, ska³a. I tak dalej.
Tak, poznajê te miejsca. Widzia³am je wszystkie.
Mia³em nadziejê, ¿e jeli je zobaczê, zrozumiem, co siê przydarzy³o
mojemu przyjacielowi. Mówi³a, ¿e on te¿ tam chodzi³. Wszystkie znajduj¹
14 Czarny wieczór
210
siê w promieniu piêciu kilometrów od wioski, niektóre nawet bli¿ej. Bez tru-
du je znalaz³em. Oprócz jednego.
Nie spyta³a, którego. Tylko potar³a d³oni¹ ramiê.
Z pokoju Van Dorna zabra³em wszystkie rzeczy Myersa, tak¿e jego dwa
nieudane pejza¿e. Wyj¹³em je teraz spod ³ó¿ka.
Oto obrazy mojego przyjaciela. Nie by³ malarzem, to widaæ. S¹ topor-
ne, ale najwyraniej przedstawiaj¹ to samo miejsce.
Postawi³em obok reprodukcjê dzie³a Van Dorna.
To miejsce. Cyprysowy zagajnik na dnie ma³ego, skalistego w¹wozu.
Tego jednego miejsca nie uda³o mi siê odnaleæ. Pyta³em ludzi z wioski.
Twierdz¹, ¿e nie wiedz¹, gdzie to jest. A ty wiesz, Clarisse? Powiesz mi?
Musi byæ wa¿ne, skoro mój przyjaciel próbowa³ je namalowaæ a¿ dwa razy.
Clarisse przesunê³a paznokciem po nadgarstku.
Przykro mi.
S³ucham?
Nie mogê ci pomóc.
Nie umiesz czy nie chcesz? Dlatego, ¿e nie wiesz, gdzie znajduje siê
to miejsce, czy dlatego, ¿e wiesz i nie chcesz mi powiedzieæ?
Nie mogê ci pomóc.
Co jest nie tak z t¹ wiosk¹, Clarisse? Dlaczego wszyscy staraj¹ siê co
przede mn¹ ukryæ?
Zrobi³am, co mog³am. Potrz¹snê³a g³ow¹, wsta³a i podesz³a do drzwi.
Odwróci³a siê i spojrza³a na mnie smutno. Czasami lepiej co zostawiæ
w spokoju. Czasem s¹ powody, ¿eby zachowaæ co w tajemnicy.
Patrzy³em, jak odchodzi korytarzem.
Clarisse
Odwróci³a siê i wypowiedzia³a jedno s³owo:
Pó³noc.
Rozp³aka³a siê.
Niech Bóg ma ciê w swojej opiece. Bêdê siê modliæ za twoj¹ duszê.
Wesz³a na schody i po chwili zniknê³a mi z oczu.
Po raz pierwszy ogarn¹³ mnie lêk.
Piêæ minut póniej wyszed³em z hotelu. Podczas moich spacerów ladami Van
Dorna wybiera³em zawsze naj³atwiejsze trasy: na wschód, zachód i po³udnie. Ile-
kroæ pyta³em mieszkañców wsi o odleg³e, poroniête drzewami wzgórza na pó³-
nocy, t³umaczyli mi, ¿e nie ma tam nic ciekawego, a zw³aszcza zwi¹zanego z Van
Dornem. A cyprysy w w¹wozie? pyta³em. Na tych wzgórzach nie ma ¿adnych
cyprysów, tylko oliwki, s³ysza³em w odpowiedzi. Ale teraz zna³em prawdê.
Wioska La Verge le¿y na po³udniowym krañcu d³ugiej doliny otoczonej od
wschodu i zachodu wysokimi ska³ami. Wynaj¹³em samochód. Przycisn¹³em
211
peda³ gazu i zostawiaj¹c za sob¹ chmurê py³u ruszy³em na pó³noc. Wzgórza
ros³y w oczach. Drzewa, które widzia³em z wioski, rzeczywicie by³y oliwka-
mi. Lecz ska³y o barwie o³owiu wygl¹da³y dok³adnie tak samo jak na obrazach
Van Dorna. Przyspieszy³em drog¹ wij¹c¹ siê wród wzgórz. Na szczycie jed-
nego z nich znalaz³em odrobinê miejsca na zaparkowanie wozu i czym prêdzej
wysiad³em. W któr¹ stronê siê udaæ? Pod wp³ywem impulsu ruszy³em w lewo.
Okaza³o siê, ¿e moja decyzja nie by³a ca³kiem przypadkowa. Zbocza
wzgórz mia³y w sobie niesamowit¹, dramatyczn¹ estetykê. Rzuca³a siê w oczy
jaka dzikoæ krajobrazu, poczucie g³êbi, substancjalnoci. Tak jak w dzie-
³ach Van Dorna.
Co pcha³o mnie przed siebie. Dotar³em do wzgórz kwadrans po pi¹tej.
Czas jakby dziwnie siê zagêci³. Zegarek pokazywa³ dziesiêæ po siódmej.
S³oñce p³onê³o karmazynowo, zni¿aj¹c siê nad szczytami wzgórz. Pozwoli-
³em krajobrazowi prowadziæ siê w moich poszukiwaniach. Grzbiety i paro-
wy uk³ada³y siê w labirynt, za ka¿dym za³omem ska³y ukazywa³a siê prze-
szkoda lub niewielka prze³êcz, wskazuj¹c mi drogê. Mia³em poczucie, ¿e
jestem Tak, to w³aciwe s³owo: sterowany. Okr¹¿y³em wystêp skalny i zbie-
g³em po stoku; nie zwraca³em uwagi na ciernie rozdzieraj¹ce mi spodnie
i krew na d³oniach. Znalaz³em siê na krawêdzi skalnego w¹wozu, na którego
dnie wród ostrych g³azów ros³y cyprysy.
Zbocze by³o strome. Zelizgiwa³em siê po ostach, nie dbaj¹c o ich ostre
uk³ucia. G³azy prowadzi³y mnie w dó³. Wbrew z³ym przeczuciom za wszelk¹
cenê pragn¹³em dostaæ siê na dno parowu.
Ten skalny kocio³ pe³en g³azów i cyprysów, ten cierniowy komin widzia-
³em nie tylko na obrazie Van Dorna, lecz tak¿e na nieudolnych p³ótnach
Myersa. Dlaczego to miejsce wywar³o na nich tak przemo¿ny wp³yw?
Odpowied przysz³a prêdzej ni¿ siê spodziewa³em. Us³ysza³em j¹, zanim
zobaczy³em, choæ s³owo to nie oddaje tego, co poczu³em. Dwiêk by³ tak nik³y
i tak wysoki, ¿e niemal poza granic¹ s³yszalnoci. W pierwszej chwili pomy-
la³em, ¿e stan¹³em w pobli¿u gniazda szerszeni. W nieruchomym powietrzu
wype³niaj¹cym parów wyczu³em delikatn¹ wibracjê. To by³o jak swêdzenie
skóry tu¿ ko³o bêbenków usznych. Odg³os sk³ada³ siê z wielu identycznych
dwiêków, które zlewa³y siê jak bzyczenie owadów. Jednak ton tego dwiêku
by³ o wiele wy¿szy. Przypomina³ chór zawodz¹cych rozpaczliwie g³osów.
Marszcz¹c brwi, zrobi³em kolejny krok w stronê cyprysów. Swêdzenie
skóry wewn¹trz ucha sta³o siê tak nieznone, ¿e siêgn¹³em rêkami do skroni.
Zbli¿y³em siê do drzew. Nagle zobaczy³em to wyranie. Zdjê³o mnie przera-
¿enie. Cofn¹³em siê, ale by³o ju¿ za póno. Sporód drzew jak b³yskawica
strzeli³o ku mnie co; by³o tak ma³e, ¿e ledwie dostrzegalne.
Trafi³o mnie w prawe oko. Ból by³ tak straszliwy, jak gdyby kto przebi³
rozgrzan¹ ig³¹ moj¹ siatkówkê i siêgn¹³ ni¹ a¿ do mózgu. Zakry³em oko pra-
w¹ d³oni¹ i zawy³em przeraliwie.
212
Cofa³em siê dalej, a ból narasta³, jakby lada chwila mia³ rozsadziæ mi
czaszkê. Kolana ugiê³y siê pode mn¹. Osun¹³em siê na zbocze i straci³em
przytomnoæ.
By³o po pó³nocy, gdy dojecha³em do wioski. Oko ju¿ mnie nie bola³o, ale
moje przera¿enie wzros³o. Jeszcze nie ca³kiem przytomny po omdleniu w w¹-
wozie, wszed³em do kliniki i spyta³em, gdzie mieszka Clarisse. Sk³ama³em,
¿e mnie do siebie zaprosi³a. Nieco rozespana salowa zmarszczy³a brwi, ale
poda³a adres. Wsiad³em w samochód i pojecha³em do wioski.
W mieszkaniu Clarisse pali³o siê wiat³o. Zapuka³em do drzwi, ale nikt
nie otworzy³. Zapuka³em mocniej. W oknie poruszy³ siê cieñ. Zatoczy³em siê
do rodka, gdy tylko otwar³y siê drzwi. Clarisse sta³a przede mn¹ w samym
szlafroku; kobieta siedz¹ca na ³ó¿ku w sypialni zas³oni³a piersi przeciera-
d³em i zerwa³a siê, ¿eby zamkn¹æ drzwi.
Co to ma znaczyæ? zawo³a³a Clarisse. Nie zaprasza³am ciê! Jak
miesz
Nie mam czasu wyjaniaæ wykrztusi³em. Bojê siê. Potrzebujê two-
jej pomocy.
Clarisse zacisnê³a szlafrok.
Co mnie uk¹si³o, chyba zosta³em zara¿ony jak¹ chorob¹. Pomó¿ mi.
Daj mi jakie antybiotyki, jak¹ szczepionkê. Cokolwiek. Mo¿e to jaki wi-
rus albo grzyb. Mo¿e dzia³a jak bakteria.
Co siê sta³o?
Nie mamy czasu. Mog³em poprosiæ o pomoc w szpitalu, ale oni by nie
zrozumieli. Potraktowaliby mnie tak samo jak Myersa, uznaliby, ¿e majaczê.
Ty musisz mnie tam zaprowadziæ. Musisz przekonaæ lekarzy, ¿eby wstrzyk-
nêli mi ka¿dy lek, który mo¿e zabiæ to, co mnie zainfekowa³o.
Panika w moim g³osie przekona³a j¹.
Tylko siê ubiorê.
W drodze do szpitala opowiedzia³em Clarisse, co siê sta³o. Natychmiast
zadzwoni³a do lekarza. W oczekiwaniu na niego zdezynfekowa³a mi oko i da³a
jaki rodek przeciw bólowi g³owy, który drêczy³ mnie coraz bardziej. Za-
spany lekarz ockn¹³ siê na widok mojego wyrazu twarzy. Zgodnie z przewi-
dywaniami zareagowa³ tak, jakby mia³ do czynienia z pacjentem w g³êbokiej
depresji. Krzykn¹³em, ¿eby przesta³ siê wyg³upiaæ i nafaszerowa³ mnie anty-
biotykami. Clarisse sprawdzi³a, czy nie daje mi rodka uspokajaj¹cego.
Wstrzykn¹³ mi wszelkie mo¿liwe kombinacje leków. Po³kn¹³bym choæby
strychninê, gdybym mia³ pewnoæ, ¿e pozbêdê siê tego, co tkwi w mojej g³o-
wie.
213
W cyprysowym zagajniku ujrza³em maleñkie twarze z szeroko rozwarty-
mi ustami i wij¹ce siê drobne cia³a, takie same jak na obrazach Van Dorna.
Teraz ju¿ wiem, ¿e Van Dorn nie przesyca³ obrazu rzeczywistoci swoimi
szalonymi wizjami. Okaza³o siê, ¿e jednak nie by³ impresjonist¹. W ka¿dym
razie nie by³ nim, kiedy malowa³ Cyprysy w skalnym w¹wozie. Jestem pe-
wien, ¿e Cyprysy by³y pierwszym obrazem namalowanym po tym, jak jego
mózg uleg³ infekcji. On malowa³ dok³adnie to, co zobaczy³ podczas jednego
ze swoich spacerów. Póniej, gdy infekcja siê rozszerzy³a, widzia³ maleñkie
twarze i cia³a wszêdzie, niczym obraz na³o¿ony na wszystko, co go otacza³o.
W tym sensie tak¿e nie by³ impresjonist¹. Otwarte usta i skrêcone z bólu cia-
³a by³y we wszystkim, na co spojrza³. Van Dorn malowa³ wiêc swoj¹ rzeczy-
wistoæ. Mo¿na powiedzieæ, ¿e jego malarstwo by³o realistyczne.
Wiem o tym jak nikt inny, wierzcie mi. Lekarstwa nie pomog³y. Mój umys³
jest tak samo zainfekowany jak Van Dorna czy Myersa. Zastanawia³em
siê, dlaczego Van Dorn nie przerazi³ siê, kiedy zosta³ uk¹szony, dlaczego nie
popêdzi³ do szpitala i nie zwróci³ siê do lekarza. Doszed³em do wniosku, ¿e
tak rozpaczliwie pragn¹³ wizji, która o¿ywi³aby jego obrazy, ¿e z radoci¹
przyj¹³ cierpienie. A Myers tak bardzo chcia³ zrozumieæ Van Dorna, ¿e gdy
spotka³o go to samo, zaryzykowa³, aby lepiej uto¿samiæ siê z malarzem. Pó-
niej zrozumia³, ¿e pope³ni³ b³¹d, lecz by³o ju¿ za póno.
Pomarañczowy to cierpienie, niebieski to ob³êd. Teraz wiem, jak du¿o
w tym prawdy. To, co zagniedzi³o siê w moim mózgu, zmieni³o moj¹ per-
cepcjê barw. Pomarañczowy i niebieski coraz bardziej przes³aniaj¹ inne ko-
lory. Nie mam wyboru. Poza nimi widzê niewiele wiêcej. Moje obrazy wprost
kipi¹ tymi barwami.
Moje obrazy. Rozwi¹za³em jeszcze jedn¹ tajemnicê. Zawsze mnie fascy-
nowa³o, jak to mo¿liwe, ¿e Van Dorn w nag³ym przyp³ywie twórczej energii
namalowa³ trzydzieci osiem arcydzie³ w ci¹gu roku. Teraz znam odpowied.
Twarze z otwartymi ustami i sk³êbione cia³a, pomarañczowa barwa cierpie-
nia i niebieska ob³êdu wszystko to wiruje w mojej g³owie i powoduje tak
potworne bóle, ¿e chwyta³em siê wszystkiego, aby je st³umiæ, wyrzuciæ z sie-
bie. Próbowa³em kodeiny, demerolu i morfiny. Wszystko pomaga³o, lecz tyl-
ko na jaki czas. Wtedy zrozumia³em, co zauwa¿y³ Van Dorn, a póniej My-
ers. Malowanie choroby do pewnego stopnia ³agodzi jej objawy. Na chwilê.
Malujesz wiêcej, z jeszcze wiêksz¹ determinacj¹. Jeste gotów na wszystko,
byleby tylko umierzyæ ból. Ale Myers nie by³ artyst¹. Choroba nie znajdo-
wa³a ujcia, dlatego osi¹gnê³a ostatnie stadium w ci¹gu kilku tygodni, pod-
czas gdy u Van Dorna trwa³o to rok.
Ja jednak jestem artyst¹ W ka¿dym razie tak mi siê zdawa³o. Mia³em
warsztat, lecz brakowa³o mi wizji. Teraz, niech Bóg ma mnie w swojej opie-
ce, znalaz³em wizjê. Z pocz¹tku malowa³em tylko cyprysy i ich straszn¹ ta-
jemnicê. Osi¹gn¹³em to, czego nale¿a³o siê spodziewaæ: imitacjê orygina³u
214
Van Dorna. Lecz ja nie zamierzam cierpieæ na pró¿no. Dobrze pamiêtam
pejza¿e rodkowego Zachodu, które malowa³em w akademii. Krajobraz Iowa
z jego ciemn¹ gleb¹. Chcia³em uchwyciæ wilgotnoæ i zapach tej ziemi. Wte-
dy nie uda³o mi siê wyjæ poza naladownictwo Wyetha. Teraz jest inaczej.
Moje nowe obrazy razem dwadziecia nie s¹ powtórkami z Van Dorna.
To moja w³asna twórczoæ, niepowtarzalna. £¹czy w sobie chorobê z moimi
dowiadczeniami. Si³¹ pamiêci przywo³ujê obraz rzeki p³yn¹cej przez Iowa
City. Jest niebieska. Pod wielkim niebem, tu¿ za granicami miasta, zaczynaj¹
siê pola kukurydzy i ci¹gn¹ siê a¿ po horyzont. Pomarañczowe. Malujê moj¹
niewinnoæ, moj¹ m³odoæ. Pod nimi kryje siê ostateczne odkrycie. Brzydota
czyhaj¹ca w bezmiarze piêkna. Przera¿enie zaw³adnê³o moim mózgiem.
Clarisse wreszcie opowiedzia³a mi miejscow¹ legendê. W redniowie-
czu, kiedy za³o¿ono La Verge, z nieba strzeli³ meteor i rozproszy³ mrok nocy.
Uderzy³ we wzgórza na pó³noc od wioski. Buchnê³y p³omienie, które strawi-
³y drzewa. By³o póno, niewielu wieniaków widzia³o ca³e zdarzenie. Miej-
sce upadku meteorytu znajdowa³o siê zbyt daleko, by wiadkowie ruszyli do
niego jeszcze tej samej nocy. Nazajutrz rano dym siê rozproszy³, drzewa do-
pali³y. mia³kowie próbowali odnaleæ meteoryt, ale nie by³o wtedy dróg,
wiêc poszukiwanie w labiryncie wzgórz i w¹wozów nie nale¿a³o do ³atwych.
Wiêkszoæ siê zniechêci³a, kilku b³¹dzi³o dalej. Ci, którzy dotarli do celu,
wrócili póniej do wioski bredz¹c o bólu g³owy i maleñkich twarzach z sze-
roko otwartymi ustami. Kijami krelili na piasku niepokoj¹ce wizerunki
i w koñcu wyk³uwali sobie oczy. Wed³ug legendy, podobne przypadki samo-
okaleczeñ zdarza³y siê, ilekroæ kto wróci³ z wycieczki do krateru. Jaka nie-
znana si³a bra³a ich w posiadanie. Wzgórza sta³y siê tabu. ¯aden z mieszkañ-
ców wsi nie omieli³ siê odt¹d zapuciæ do miejsca, w którym ró¿d¿ka Pana
Boga dotknê³a ziemi. Poetycka metafora upadku meteorytu. La Verge.
Nie chcê wysnuwaæ wniosku, ¿e meteoryt przyniós³ jakie zarazki, które
rozpleni³y siê w kraterze. Wed³ug mnie, by³ on przyczyn¹, a nie skutkiem.
Widzia³em skaln¹ studniê w cyprysowym gaju, z której wylatywa³a chmara
maleñkich twarzy i cia³ przypominaj¹cych owady. Jak one wy³y! Przywiera-
³y do lici cyprysów, ciska³y siê w rozpaczy z powrotem, a w ich miejsce po-
jawia³y siê zastêpy innych rozdartych bólem dusz.
W³anie, dusz. Bo meteoryt by³ tylko przyczyn¹. Mylê, ¿e jego uderze-
nie otworzy³o bramy piek³a. Maleñkie, krzycz¹ce z rozpaczy twarze to potê-
pieñcy. Ja te¿ jestem potêpiony. Jaki szalony grzesznik, rozpaczliwie pra-
gn¹cy uciec z tego ostatniego wiêzienia, które nazywamy piek³em, wskoczy³
w moje oko i przebi³ siê do mózgu, bramy duszy. Mojej duszy. Drêczy j¹
cierpienie. Malujê, ¿eby je zmniejszyæ.
215
Mówiê. To te¿ pomaga. Clarisse zapisuje moje s³owa, a jej kochanka
masuje mi ramiona.
Moje obrazy s¹ olniewaj¹ce. Kiedy zostanê uznany za geniusza. Za-
wsze o tym marzy³em.
Oto cena, jak¹ p³acê.
Bóle g³owy s¹ coraz gorsze. Pomarañczowy staje siê coraz intensywniej-
szy, niebieski coraz bardziej natarczywy.
Staram siê. Nakazujê sobie byæ silniejszym od Myersa, który przetrwa³
tylko kilka tygodni. Van Dorn ¿y³ rok. Mo¿e geniusz oznacza wytrzyma³oæ.
Ból pulsuje w mojej g³owie. Wydaje siê, ¿e w ka¿dej chwili mo¿e rozsa-
dziæ mi czaszkê. Twarze z otwartymi ustami mno¿¹ siê bez koñca.
Ból! Muszê byæ silny. Jeszcze jeden dzieñ, jeszcze jeden obraz.
Ostry koniec pêdzla kusi. Przeci¹æ têtni¹cy wrzód cierpienia i strachu,
upoiæ siê ulg¹. Ale muszê wytrzymaæ.
Na stoliku tu¿ obok, na wyci¹gniêcie rêki, le¿¹ no¿yce.
Jeszcze nie dzisiaj. I nie jutro.
Prze¿yjê Van Dorna.
216
D³ugie, zielone w³osy
grobów
Po mierci Matta w czerwcu tysi¹c dziewiêæset osiemdziesi¹tego siódmego roku
za³ama³em siê. Obraz jego cierpienia dzieñ po dniu, miesi¹c po miesi¹cu, os³abi³
tê czêæ mojego mózgu, która kontroluje stres. Cokolwiek próbowa³em robiæ spa-
cerowaæ, ogl¹daæ telewizjê, czytaæ, jeæ moje cia³o pozostawa³o w stanie ci¹g³e-
go napiêcia. Raz po raz dostawa³em ataków paniki. Jedyne, co mog³em robiæ, to
le¿eæ na plecach i gapiæ siê w sufit.
Stopniowo, dziêki mi³oci rodziny i przyjació³, zacz¹³em wychodziæ z ciemno-
ci. Jednak miêdzy publikacj¹ Bractwa Nocy i Mg³y w tysi¹c dziewiêæset osiem-
dziesi¹tym siódmym i Pi¹tej profesji w tysi¹c dziewiêæset dziewiêædziesi¹tym
up³ynê³y trzy lata, co daje wyobra¿enie o g³êbokoci mojej depresji. Osobliwa tech-
nika narracyjna nastêpnego opowiadania jest odzwierciedleniem mojego stanu
psychicznego. Ka¿dy, kto chodzi³ na zajêcia z literatury, wie, ¿e s¹ trzy g³ówne
rodzaje narratorów: w pierwszej osobie, w trzeciej osobie oraz narrator wszech-
wiedz¹cy. Ka¿dy z nich ma swoje zalety i wady. Ale jest te¿ czwarty, prawie ni-
gdy nie wykorzystywany ze wzglêdu na swoje ograniczenia: narrator w drugiej
osobie. Autor, zamiast mówiæ jako ja, on lub ona, mówi jako ty. Niekon-
wencjonalne i ryzykowne, ale dlaczego nie spróbowaæ? pomyla³em. Chocia¿
raz. ¯eby z³amaæ tabu. Wbrew kolejnej konwencji postanowi³em pisaæ w czasie
teraniejszym. Mia³em w tym jednak pewien cel. W koñcu sposób, w jaki opo-
wiada siê historiê, musi mieæ zwi¹zek z jej tematem. Bohater mojego opowiadania
jest tak wstrz¹niêty tym, co prze¿y³, ¿e niejako odrywa siê od swojej osoby i myli
o sobie jako ty. Drêcz¹ce go dawne wydarzenia rozgrywaj¹ siê wci¹¿ na nowo
w jego udrêczonym umyle w czasie teraniejszym. Opowiadanie D³ugie, zielo-
217
ne w³osy grobów otrzyma³o nagrodê Stowarzyszenia Twórców Literatury Grozy
za najlepsz¹ nowelê tysi¹c dziewiêæset dziewiêædziesi¹tego roku.
M
imo ulewy znów poszed³e na cmentarz, nie zwracaj¹c uwagi na pory-
wy zimnej jesiennej wichury targaj¹ce przygiêty parasol i na mokre bez-
barwne licie, które przyklejaj¹ siê do twoich przemoczonych spodni.
Dwa groby. Dr¿ysz, przez ³zy spogl¹daj¹c na wie¿o usypane kopce. Nie
ma nagrobków i nie bêdzie przez najbli¿szy rok. Ale wyobra¿asz sobie wy-
gl¹d napisów: daty urodzenia ró¿ne, a daty mierci mój Bo¿e takie same.
Szymon i Ester Weinbergowie. Twoi rodzice. Bezg³onie powtarzasz modli-
twy, które rabin Goldstein wypowiedzia³ na pogrzebie. Nie mog¹c wytrzy-
maæ d³u¿ej, brniesz do mokrego samochodu, rzucasz parasol na siedzenie
pasa¿era i przyciskasz guzik ogrzewania. Próbujesz opanowaæ dr¿enie r¹k,
faluj¹c¹ od bólu pier i serce rozrywane ¿alem.
Z oczami napuchniêtymi od ³ez doje¿d¿asz jako do domu rodziców.
Dworek nad jeziorem Michigan na pó³noc od Chicago, pozbawiony teraz
mieszkañców, sprawia wra¿enie nawiedzonego. Przechodzisz przez olbrzy-
mi westybul i otwierasz drzwi gabinetu o cianach wyk³adanych dêbow¹ bo-
azeri¹. Jedna zastawiona jest ksi¹¿kami, a druga fotografiami twojego ojca
z lokalnymi i pañstwowymi dygnitarzami, nawet z prezydentem. Siadasz przy
masywnym biurku, ¿eby dokoñczyæ porz¹dkowanie papierów ojca wydoby-
tych z sejfu. W drzwiach staje twoja ¿ona z fili¿ank¹ kawy w d³oni. Opiera
siê o cianê i marszczy czo³o. Nie mo¿e zrozumieæ, dlaczego po raz kolejny
pos³ucha³e g³osu ka¿¹cego ci wróciæ na cmentarz.
Dlaczego?
Podnosisz g³owê znad dokumentów.
Czy to nie jest oczywiste? Czujê potrzebê bycia z nimi.
Nie to mam na myli mówi Rebeka. Jest wysoka, ma czterdzieci
dziewiêæ lat, ciemne w³osy, szczup³¹ twarz i zamylone oczy. Tak du¿o pra-
cujesz. Dokumenty, spotkania, telefony. Czy nie mo¿esz trochê odpocz¹æ?
Wygl¹dasz okropnie.
A jak mam wygl¹daæ? Klatka piersiowa mojego ojca zosta³a zmia¿d¿o-
na, g³owa matki Pijany drañ, który wjecha³ na ich samochód, wyszed³ z wy-
padku z kilkoma zadrapaniami.
Nie to mia³am na myli powtarza Rebeka. Dr¿¹cymi d³oñmi podnosi
fili¿ankê do ust. Ja ci wspó³czujê, a nie oskar¿am. Masz prawo le wygl¹-
daæ. To straszne straciæ którego z rodziców, a tym bardziej oboje, i to w ta-
kich potwornych okolicznociach Ale to, co robisz, ulegaj¹c temu dziwne-
mu przymusowi Bojê siê, ¿e wpêdzisz siê w depresjê. Nie zadrêczaj siê.
Twój ojciec wyznaczy³ kompetentnego prawnika, który ma siê zaj¹æ posia-
218
d³oci¹. Pozwól mu wykonaæ swoj¹ pracê. Jeste doskona³ym adwokatem,
ale nie mo¿esz teraz braæ wszystkiego na swoje barki. Na Boga, Jakubie
a jeli nie na Boga, to dla mnie odpocznij trochê.
Wzdychasz. Wiesz, ¿e ¿ona chce dla ciebie jak najlepiej. Ale ona nie
rozumie: musisz siê czym zaj¹æ, zagubiæ w drobiazgach, ¿eby ogrom twoje-
go ¿alu nie pozbawi³ ciê rozumu.
Prawie ju¿ skoñczy³em odpowiadasz. Jeszcze tylko parê dokumen-
tów z sejfu. Potem obiecujê odpocz¹æ. Mo¿e wezmê k¹piel O Bo¿e, nadal
nie mogê uwierzyæ Tak bardzo mi ich brakuje Nalej mi whisky. Czujê,
¿e muszê oszukaæ nerwy.
Zaraz ci przyniosê.
Gdy Rebeka zbli¿a siê do barku, zerkasz na nastêpny dokument: wybla-
k³¹ kopiê twojego aktu urodzenia. Potrz¹sasz g³ow¹.
Stary trzyma³ wszystko. Co za biurokrata mówisz z gorzk¹ czu³o-
ci¹. Dlatego tak trudno siê w tym po³apaæ. Nie sposób powiedzieæ, co jest
wa¿ne, co ma wartoæ tylko sentymentaln¹, a co
Spogl¹dasz na nastêpny dokument, prawie go odk³adasz; marszczysz brwi,
zerkasz jeszcze raz.
O Bo¿e. Nie mo¿esz z³apaæ tchu.
Jakubie? Rebeka odwraca siê, odk³ada butelkê i biegnie w twoj¹ stro-
nê. Co siê sta³o? Twoja twarz jest szara jak
Nie mo¿esz oderwaæ wzroku do dokumentu. Czujesz siê tak, jakby do-
sta³ potê¿ny cios w pier. Rebeka przykuca obok ciebie, dotyka twojej twa-
rzy. Prze³ykasz linê.
Ja
Co, Jakubie? Powiedz. Co siê sta³o?
Zasz³a jaka pomy³ka. Wskazujesz dokument.
Rebeka czyta pospiesznie.
Nie rozumiem. Tyle tu prawniczego ¿argonu. Jaka kobieta zgodzi³a
siê oddaæ dwoje dzieci do adopcji. Czy o to chodzi?
Tak. Z trudem wydobywasz s³owa. Spójrz na datê.
Piêtnasty sierpnia tysi¹c dziewiêæset trzydziestego ósmego.
Tydzieñ przed moimi urodzinami. Ten sam rok.
No to co? Zbieg okolicznoci. Twój ojciec zajmowa³ siê ró¿nymi spra-
wami, prawdopodobnie tak¿e adopcjami.
Ale nie trzyma³by takiego dokumentu wród swoich prywatnych pa-
pierów w sejfie. Spójrz, gdzie to zosta³o spisane przez notariusza.
W Redwood Point w Kalifornii.
A teraz porównaj z moim aktem urodzenia
Redwood Point w Kalifornii.
Nadal uwa¿asz, ¿e to zbieg okolicznoci?
219
Nie mo¿e byæ inaczej. Jakubie, bardzo du¿o przeszed³e, ale na ten
stres nie musisz siê nara¿aæ. Przecie¿ wiesz, ¿e nie zosta³e adoptowany.
Wiem? Sk¹d?
To jest
Przerywasz jej niecierpliwym gestem.
Takie rzeczy uwa¿a siê za oczywiste mówi Rebeka.
Dlaczego?
Poniewa¿ rodzice powiedzieliby ci o tym.
Dlaczego? Jeli nie musieli tego robiæ, po co mieliby ryzykowaæ nara-
¿anie mnie na wstrz¹s? Czy nie woleliby zostawiæ tej sprawy w spokoju?
Jakubie, ponosi ciê wyobrania.
Byæ mo¿e. Wstajesz i niepewnym krokiem zbli¿asz siê do barku;
koñczysz nalewanie drinka. Byæ mo¿e.
Mocny drink parzy w gard³o.
Ale nie bêdê tego wiedzia³ na pewno, prawda? Jeli nie dowiem siê,
dlaczego ojciec trzyma³ dokumenty adopcyjne w swoim prywatnym sejfie
i jak to siê sta³o, ¿e urodzi³em siê tydzieñ póniej w tym samym miejscu,
w którym ta kobieta podpisa³a zgodê.
I co z tego wynika? Rebeka pociera d³oni¹ czo³o. Nie rozumiesz? Prze-
cie¿ to niczego nie zmienia! Twoi rodzice kochali ciê, a ty ich. Przypuæmy, wbrew
wszystkiemu przypuæmy, ¿e podejrzenie siê sprawdzi. Czy twój ¿al zmniejszy
siê przez to? Kochalicie siê przez ca³e ¿ycie i nic tego nie przekreli.
Ale mo¿e zmieniæ, i to bardzo du¿o.
Dokoñcz drinka. Jest pi¹tek. Jeszcze zd¹¿ymy pójæ do bo¿nicy. Jeli
kiedykolwiek potrzebowa³e skupienia ducha, to w³anie teraz.
Niecierpliwie wypijasz jedn¹ trzeci¹ whisky.
Spójrz jeszcze raz na dokument adopcyjny. Ta kobieta zgodzi³a siê
oddaæ dwoje dzieci. Jeli zosta³em adoptowany, oznacza to, ¿e mam brata
bliniaka albo siostrê.
To dla ciebie obcy cz³owiek. Jakubie, bycie bratem lub siostr¹ to co
wiêcej ni¿ pochodzenie biologiczne.
Resztka whisky rozgrzewa ci ¿o³¹dek.
Popatrz jeszcze raz. Na dole jest nazwisko tej kobiety.
Mary Duncan.
Szkotka?
A wiêc? pyta Rebeka.
Mam iæ do bo¿nicy? Zastanów siê. Czy s³ysza³a, ¿eby jaki Szkot
Mo¿e ja w ogóle nie urodzi³em siê ¯ydem?
Rysy twarzy twojego wujka tê¿ej¹.
Adoptowany? Sk¹d ci to przysz³o do g³owy?
220
Siadasz ko³o niego na kanapie w pokoju sto³owym i opowiadasz o znale-
zionych dokumentach.
ci¹ga brwi. Potrz¹sa g³ow¹.
To zbieg okolicznoci.
Tak twierdzi moja ¿ona.
A wiêc pos³uchaj jej. I pos³uchaj mnie. Jakubie, twój ojciec i ja byli-
my ze sob¹ zwi¹zani tak blisko, jak tylko bracia byæ mog¹. Nie mielimy
przed sob¹ ¿adnych sekretów. ¯aden z nas nigdy nie podj¹³ ¿adnej wa¿nej
decyzji nie poradziwszy siê wpierw drugiego. Kiedy Szymon niech spo-
czywa w spokoju postanowi³ o¿eniæ siê z twoj¹ matk¹, rozmawia³ o tym ze
mn¹ na d³ugo przedtem, zanim powiedzia³ rodzicom. Uwierz mi, zaufaj: gdyby
on i Ester planowali zaadoptowaæ dziecko, ja na pewno bym o tym wiedzia³.
Oddychasz g³êboko. Chcesz uwierzyæ, ale
A wiêc dlaczego?
Powiedz mi, Jakubie.
Mo¿emy udawaæ, ¿e te dokumenty przez przypadek znalaz³y siê obok
siebie w sejfie moich rodziców. Mo¿emy udawaæ, ¿e nie maj¹ ze sob¹ ¿adne-
go zwi¹zku. Ale dlaczego? O ile mi wiadomo, ojciec zawsze mieszka³ w Chi-
cago. Nigdy siê nad tym nie zastanawia³em, ale teraz muszê zapytaæ: czemu
nie urodzi³em siê tutaj, tylko w Kalifornii?
Wuj skupia siê z wysi³kiem. Wreszcie wzrusza ramionami.
To by³o tak dawno. Zerka przez okulary na twoj¹ metrykê urodze-
nia. Tysi¹c dziewiêæset trzydziesty ósmy rok. Tyle lat. Niewiele pamiêtam.
Zamyla siê na chwilê.
Twoi rodzice bardzo chcieli mieæ dzieci. To pamiêtam. Ale mimo ¿e
bardzo siê starali W ka¿dym razie po pewnym czasie opad³a ich rezygna-
cja. I nagle pewnego dnia twój ojciec wpad³ do mnie do biura, rozpromienio-
ny. Kaza³ mi wzi¹æ sobie wolne, bo chce, ¿ebymy uczcili co bardzo wa¿ne-
go. Twoja matka zasz³a w ci¹¿ê.
Ból wykrzywia ci twarz na myl o rodzicach. Powstrzymujesz ³zy.
Ale to nie wyjania, dlaczego urodzi³em siê w Kalifornii.
Zaraz do tego wrócê. Wuj drapie siê po brodzie pociêtej grubymi
zmarszczkami. Tak, zaczynam sobie przypominaæ Tysi¹c dziewiêæset trzy-
dziesty ósmy. Najgorsze lata depresji minê³y, ale sytuacja nie by³a jeszcze
dobra. Twój ojciec powiedzia³, ¿e kiedy urodzi siê dziecko, bêdzie musia³
wiêcej zarabiaæ. Uwa¿a³, ¿e w Kalifornii, w Los Angeles, s¹ lepsze mo¿liwo-
ci. Próbowa³em go od tego odwieæ. Za rok Chicago wyjdzie z kryzysu,
mówi³em. Poza tym bêdziesz musia³ staraæ siê o pozwolenie na uprawianie
zawodu adwokata w Los Angeles. Oczywicie, mia³em racjê. Chicago nieba-
wem rzeczywicie wysz³o z kryzysu. No i okaza³o siê, ¿e twoim rodzicom
nie podoba siê w Los Angeles, wiêc po szeciu czy siedmiu miesi¹cach wró-
cili, tu¿ po twoich narodzinach.
221
Ale to nadal
Co?
Los Angeles to nie Redwood Point. Nigdy nie s³ysza³em o takiej miej-
scowoci. Co robili tam moi rodzice?
To ¿adna tajemnica. Wuj unosi bia³e brwi. Redwood Point by³o
nadmorskim kurortem. W sierpniu w Los Angeles panowa³ straszny upa³. Gdy
zbli¿y³a siê data rozwi¹zania, twój ojciec postanowi³, ¿e przenios¹ siê w ja-
kie ch³odniejsze, przyjemniejsze miejsce, gdzie Ester ³atwiej bêdzie oddy-
chaæ. Wziêli wiêc krótkie wakacje i tam w³anie siê urodzi³e.
Tak, to ca³kiem logiczne mówisz. Nic w tym tajemniczego. Ale
dlaczego ojciec trzyma³ dokument adopcyjny tamtej kobiety?
Wuj unosi w gecie rezygnacji d³onie upstrzone plamami w¹trobowymi.
Aj waj Z tego co wiem, podczas pobytu w Redwood Point trafi³o
mu siê jakie zlecenie. Wzi¹³ tê pracê, ¿eby zap³aciæ za opiekê w szpitalu.
Póniej, kiedy wrócili do Chicago, te dokumenty mog³y siê zapl¹taæ miêdzy
osobiste papiery. Po prostu wszystko, co by³o zwi¹zane z Redwood Point,
trafi³o przypadkowo w jedno miejsce.
I nigdy nie zauwa¿y³ pomy³ki, choæ tyle razy zagl¹da³ do sejfu? Trud-
no mi w to uwierzyæ
Jakubie, Jakubie. W zesz³ym miesi¹cu zajrza³em do mojego sejfu i zna-
laz³em obligacje, o których ca³kiem zapomnia³em. Takie rzeczy siê zdarzaj¹.
Mój ojciec by³ najbardziej skrupulatn¹ osob¹, jak¹ znam.
Bóg wie, jak bardzo go kocha³em i jak mi go brakuje. Wuj zagryza
poblad³¹ doln¹ wargê. Oddycha z wysi³kiem, hamuj¹c emocje. Ale nie by³
doskona³y, a ¿ycie nie pozwala siê uporz¹dkowaæ. Pewnie nigdy siê nie do-
wiemy, jak ten dokument trafi³ do prywatnych dokumentów twojego ojca.
Ale co do jednego mam pewnoæ: jeste naturalnym dzieckiem Szymona i Es-
ter. Nie zosta³e adoptowany.
Kiwasz g³ow¹, wpatruj¹c siê w pod³ogê.
Dziêkujê ci.
Nie musisz. Id do domu, odpocznij i przestañ tak du¿o myleæ. To, co
siê sta³o z Szymonem i Ester, wstrz¹snê³o nami wszystkimi. D³ugo bêdzie
nam ich brakowaæ.
Tak mówisz. D³ugo.
A Rebeka? Jak ona
Tak samo jak ja. Ci¹gle nie mo¿e uwierzyæ, ¿e nie ¿yj¹.
Wuj ciska twoj¹ d³oñ chudymi palcami.
Nie widzia³em ¿adnego z was od pogrzebu. Rodzina musi siê teraz
trzymaæ razem. Mo¿e zjemy razem placek miodowy w Rosz ha Szana?
Chcia³bym, wujku, ale nie mogê. Wyje¿d¿am z miasta.
Dok¹d siê wybierasz?
Do Redwood Point.
222
Najwiêkszym lotniskiem w pobli¿u celu twojej podró¿y jest San Franci-
sco. Wynajmujesz samochód i jedziesz wzd³u¿ wybrze¿a na po³udnie, mija-
j¹c po drodze Carmel i Big Sur. Zajêty mylami, ledwo dostrzegasz niezwy-
k³y krajobraz: targane wiatrem cyprysy, postrzêpione nadmorskie klify, bia³e
ba³wany rozbijaj¹ce siê o brzeg. Pytasz sam siebie, dlaczego po prostu nie
zadzwoni³e do Redwood Point, nie przedstawi³e siê jako prawnik z Chica-
go i nie poprosi³e o informacjê? Dlaczego nie mog³e oprzeæ siê potrzebie
przyjechania do tego miasteczka, tak ma³ego, ¿e nie znalaz³e go w swoim
atlasie? Musia³e pojechaæ do biblioteki w Chicago i poprosiæ o wielk¹ mapê
Kalifornii. Co ciê tu w ogóle przygna³o? Zarówno ¿ona, jak i wuj radzili ci
daæ temu spokój. Nie jeste adoptowanym dzieckiem, a nawet gdyby by³, to
co by to zmieni³o?
Jednak pytania nie daj¹ ci spokoju. Po pierwsze, mo¿esz mieæ brata bli-
niaka lub siostrê bliniaczkê, a teraz, gdy straci³e rodziców, czujesz potrzebê
wype³nienia pustki, choæby poprzez odnalezienie rodzeñstwa, którego istnie-
nia nie podejrzewa³e. Po drugie, dotkn¹³ ciê kryzys wieku redniego, ale inne-
go rodzaju ni¿ ten, który przechodzi wiêkszoæ mê¿czyzn. Prze¿y³e tyle lat
i byæ mo¿e nawet nie zna³e swoich naturalnych rodziców, wiêc utraci³e po-
czucie to¿samoci. Tak, kocha³e tych rodziców, których zna³e, ale rozpaczli-
wa niepewnoæ pcha ciê do tego, ¿eby poznaæ prawdê, obojêtne jaka ona jest.
Albo przekonasz siê, ¿e nie by³e adoptowanym dzieckiem, albo bêdziesz mu-
sia³ pogodziæ siê z tym faktem. Ból po utracie obojga rodziców w po³¹czeniu
z t¹ niepewnoci¹ jest nie do zniesienia. Trzeci, najwa¿niejszy powód jest taki,
¿e chcesz siê dowiedzieæ, czy Tak, spêdzi³e ca³e ¿ycie jako ¯yd, zosta³e
obrzezany, przestrzega³e przykazañ i wi¹t, chodzi³e w pi¹tek do bo¿nicy
Chcesz wiêc wiedzieæ, czy urodzi³e siê gojem. Powtarzasz sobie, ¿e bycie
¯ydem nie ma nic wspólnego z ras¹ i genami, ¿e to kwestia kultury i religii.
Ale w g³êbi serca zawsze czu³e dumê z tego, ¿e jeste prawdziwym ¯ydem.
Teraz twoja to¿samoæ jest zagro¿ona. Kim jestem? pytasz.
Naciskasz mocniej peda³ gazu i zastanawiasz siê, dlaczego siê nie zgo-
dzi³e, ¿eby ¿ona przyjecha³a tu razem z tob¹. Czemu upar³e siê, ¿eby byæ
sam?
Bo tak chcia³em, i ju¿, odpowiadasz sobie z ponur¹ determinacj¹.
Bo nie mogê pozwoliæ, ¿eby kto mnie powstrzymywa³.
Autostrada pnie siê po nadmorskich klifach. Na zboczach poskrêcane
jod³y wczepiaj¹ siê w cieniutk¹ warstewkê gleby i walcz¹ o ¿ycie. Na znisz-
czonym przez wodê i wiatr znaku nagle ukazuje siê napis REDWOOD
POINT. Równie niespodziewanie po prawej stronie w oddali wyrasta mia-
steczko. Ju¿ z daleka widaæ, ¿e budynki s¹ zniszczone i nie pomalowane.
223
Rozsiad³y siê wokó³ zatoczki w centrum z zapadaj¹cym siê molo. Piêkne s¹
tu tylko refleksy popo³udniowego s³oñca na bia³ych grzywach fal.
Redwood Point. I to ma byæ ten s³ynny kurort? Tak w ka¿dym razie mó-
wi³ o nim wuj. Mo¿e w tysi¹c dziewiêæset trzydziestym ósmym, ale nie teraz.
Zje¿d¿asz z autostrady przyciskaj¹c hamulec. W¹ska wyboista droga wije
siê miêdzy kar³owatymi cyprysami do nêdznej mieciny, gdzie zgodnie z me-
tryk¹ urodzenia po raz pierwszy ujrza³e wiat. Mijasz nêdzny drewniany
hotelik. Na grzbiecie wzgórza dostrzegasz osmalone resztki drugiego hotelu
i w mylach przyznajesz racjê wujowi i ¿onie. Ta d³uga, mêcz¹ca podró¿ by³a
niepotrzebna. Tyle lat. Przyjecha³e do cienia miejscowoci, która kiedy mo¿e
by³a s³ynna. Nie znajdziesz tutaj odpowiedzi na swoje pytania.
Piaszczysta droga wyrównuje siê; wzd³u¿ szeregu rozpadaj¹cych siê do-
mów prowadzi do szkieletu mola. Zatrzymujesz siê ko³o jakiej rudery, wy-
siadasz i wdychasz s³one oceaniczne powietrze. Jaki starzec rozsiad³ siê na
krzele, które stoi na ostatnich bezpiecznych deskach mola. Pod wp³ywem
impulsu podchodzisz bli¿ej. ¯wir i muszle chrzêszcz¹ pod twoimi stopami.
Przepraszam.
Starzec siedzi ty³em do ciebie, wpatruj¹c siê w ocean.
W twoje nozdrza uderza odór martwych ryb rozk³adaj¹cych siê na brzegu.
Przepraszam powtarzasz.
Starzec odwraca siê powoli, powodowany ciekawoci¹ lub niechêci¹.
Zadajesz mu pytanie, które przysz³o ci do g³owy, gdy zje¿d¿a³e do mia-
steczka.
Dlaczego ta miejscowoæ nazywa siê Redwood Point? Przecie¿ tu na
po³udniu sekwoje nie rosn¹.
Patrzy pan na nie.
Chyba nie rozumiem
Starzec wskazuje szcz¹tki mola.
Deski s¹ zrobione z sekwoi wyjania poci¹gaj¹c ³yk piwa z pusz-
ki. Kiedy by³o piêkne. Tak dumnie wbija³o siê w zatokê. Redwood Point.
Czy jest tu szpital?
Pan chory?
Pytam z ciekawoci.
Najbli¿szy szpital jest szeædziesi¹t kilometrów st¹d.
A lekarz?
By³ kiedy. Czemu pan zadaje tyle pytañ?
Ju¿ powiedzia³em. Z ciekawoci. A mo¿e jest tu s¹d?
224
Czy to wygl¹da na siedzibê w³adz hrabstwa? Kiedy to miasto co
znaczy³o, ale teraz Starzec ciska puszkê w kierunku kosza, ale chybia.
Niech to szlag.
A mo¿e jest tu posterunek policji?
Jasne. Szeryf Kitrick. Stary zanosi siê kaszlem. Akurat jest tu po-
trzebny. Nic siê nie dzieje. Szeryf nie ma nawet zastêpcy.
Gdzie mogê go znaleæ?
O, to ³atwe. O tej porze bêdzie siedzia³ w barze Redwood.
Gdzie to jest?
Za panem. Trzeba skrêciæ w lewo. To jedyny budynek, który jako tako
wygl¹da.
Bar stoi przy popêkanej drodze biegn¹cej ponad pla¿¹. wie¿e deski
z drewna sekwoi na jego cianach sprawiaj¹, ¿e s¹siednie budynki wygl¹-
daj¹ jeszcze gorzej. Wchodzisz drzwiami z namalowan¹ kotwic¹. Wnêtrze
przypomina sklep ¿eglarski lub kajutê trawlera. W k¹cie stoj¹ tyczki rybac-
kie, a na cianie wisi sieæ z niewielkimi p³ywakami. Na pó³ce ko³o wypole-
rowanego steru wisz¹cego nad barem rozstawiono rozmaite instrumenty
nawigacyjne: sekstant, kompas i inne, których nie znasz. Wygl¹daj¹ na sta-
re, choæ ich metal lni. Przy topornych prostok¹tnych sto³ach stoj¹ kapitañ-
skie krzes³a.
S³yszysz g³osy i kierujesz wzrok w ich stronê. Przy stoliku w rogu siedzi
piêciu mê¿czyzn i gra w karty. wiat³o lampy z trudem przebija siê przez ob³ok
papierosowego dymu wisz¹cy nad ich g³owami. Jeden z nich oko³o piêæ-
dziesi¹tki, z szerok¹ klatk¹ piersiow¹ i ró¿ow¹ cer¹ ma na sobie policyjny
mundur. Z uwag¹ ogl¹da swoje karty.
Jego towarzysz zwraca g³owê w stronê baru.
Jeszcze jedno piwo, Ray. A ty, Hank?
Dopiero za dziesiêæ pi¹ta. Jeszcze jestem na s³u¿bie odpowiada poli-
cjant. Ful.
Dla mnie wystarczy.
Ja mam tylko sekwens.
Gracze rzucaj¹ karty na stó³.
Policjant zbiera æwierædolarówki.
Ja rozdajê.
Zerka w twoj¹ stronê, tasuj¹c karty.
Barman stawia piwo na stole i spogl¹da na ciebie.
Co bêdzie?
Woda sodowa. Chcia³bym porozmawiaæ z szeryfem Kitrickiem.
Policjant wbija w ciebie wzrok.
Co pilnego?
225
Raczej nie. Wzruszasz ramionami. Chodzi o sprawê sprzed wielu
lat. Mo¿e poczekaæ jeszcze trochê.
Policjant marszczy brwi.
Tylko skoñczymy to rozdanie.
Oczywicie.
P³acisz za drinka i poci¹gasz ³yk. Na cianie po przeciwnej stronie do-
strzegasz dziesi¹tki zdjêæ, po¿ó³k³ych, pogiêtych, wyblak³ych. Ale nawet
patrz¹c z tej odleg³oci domylasz siê, co przedstawiaj¹. Zbli¿asz siê, z tru-
dem opanowuj¹c dreszcz.
Redwood Point. Na fotografiach uwieczniono kurort w najlepszych cza-
sach, piêædziesi¹t, szeædziesi¹t lat temu. Na g³adkiej drodze po³yskuj¹ w s³oñ-
cu nowiutkie automobile. Pla¿a roi siê od ludzi ubranych w starowieckie
kostiumy k¹pielowe. Na piêknym d³ugim molo rozsiedli siê wêdkarze. ¯a-
glówki ko³ysz¹ siê na wodach zatoki. Piesi przechadzaj¹ siê po chodniku,
spogl¹daj¹c na wystawy sklepów lub w stronê oceanu. Niektórzy jedz¹ hot-
dogi i cukrow¹ watê. Wszyscy dobrze ubrani, budynki czyste, zadbane. Czas
wielkiego kryzysu. Jednak nie wszyscy stracili pracê, a ci, którym powodzi³o
siê dobrze, tutaj szukali schronienia przed upa³em i brudem miasta. Wspa-
nia³y hotel z przestronnym gankiem, na którym gocie popijaj¹ mro¿one na-
poje, to z pewnoci¹ rudera przy drodze. Inny du¿y budynek z wie¿yczkami,
kryty wiktoriañskimi gontami, przypomina zgliszcza, które dostrzeg³e na
szczycie wzgórza. Duchy. Potrz¹sasz g³ow¹. Wiêkszoæ ludzi na tych zdjê-
ciach ju¿ od dawna nie ¿yje; budynki te¿ umar³y, tylko jeszcze siê nie prze-
wróci³y. Có¿ za marnotrawstwo. Co siê tutaj sta³o? Dlaczego czas tak okrut-
nie obszed³ siê z tym miasteczkiem?
Kiedy by³o naprawdê ³adne odzywa siê szorstki g³os z ty³u.
Odwracasz siê. Szeryf stoi ko³o ciebie ze szklank¹ piwa.
Ju¿ po pi¹tej. Jestem po s³u¿bie wyjania. Dziêkujê, ¿e pozwoli³
nam pan dokoñczyæ grê. Czym mogê s³u¿yæ? Powiedzia³ pan, ¿e to rzecz
sprzed wielu lat.
Tak. Z czasów, kiedy zrobiono te zdjêcia.
Aha.
Czy mo¿emy gdzie porozmawiaæ? To raczej osobista sprawa.
Moje biuro jest po s¹siedzku.
Wnêtrze posterunku pachnie pleni¹; z sufitu w k¹cie zwisa pajêczyna.
Mijasz ³awkê w poczekalni, przechodzisz przez trzeszcz¹c¹ bramkê i stajesz
naprzeciwko trzech biurek, z których dwa s¹ puste i zakurzone. Jest telefon,
ale nie widaæ krótkofalówki. Szafka na akta, kalendarz na cianie. Taki du¿y
posterunek Pewnie kiedy pracowa³o tu kilku policjantów. Wyczuwasz, ¿e
od lat nic siê tu nie dzieje. Niemal s³ychaæ echa dawnych rozmów.
15 Czarny wieczór
226
Szeryf wskazuje drewniane krzese³ko.
Mówi pan, sprawa sprzed lat?
Siadasz.
Z tysi¹c dziewiêæset trzydziestego ósmego.
To rzeczywicie kawa³ czasu.
Ja siê tu urodzi³em. Wahasz siê. Moi rodzice zmarli trzy tygodnie
temu
Ja straci³em ojca w zesz³ym roku. Wspó³czujê panu.
Kiwasz g³ow¹, bierzesz oddech i próbujesz uporz¹dkowaæ myli.
Przegl¹daj¹c jego dokumenty, natrafi³em na Krótko mówi¹c, istnie-
je mo¿liwoæ, ¿e zosta³em adoptowany.
Szeryf skupia przygl¹da ci siê z uwag¹.
Ale to tylko mo¿liwoæ. Gdyby jednak rzeczywicie tak by³o, nazwi-
sko mojej matki brzmia³oby Mary Duncan. Przyjecha³em tutaj, poniewa¿
Pomyla³em, ¿e zachowa³y siê jakie dokumenty.
Jakie dokumenty?
Na metryce urodzenia podano czas i miejsce mojego urodzenia, a tak-
¿e nazwiska moich rodziców. Szymon i Ester Weinberg.
To ¿ydowskie nazwisko.
Nieruchomiejesz.
Czy to ma jakie znaczenie?
Skomentowa³em tylko to, co pan powiedzia³.
Namylasz siê chwilê.
Metryka, któr¹ otrzymuj¹ rodzice, jest skrócon¹ kopi¹ tej, która znaj-
duje siê w s¹dzie hrabstwa.
S¹d jest czterdzieci mil st¹d, w Cape Verde.
Dopiero tutaj siê o tym dowiedzia³em. Wydawa³o mi siê jednak, ¿e
bêdzie tu szpital, w którym znajdê dane dotycz¹ce mojego urodzenia.
Nie ma u nas szpitala. I nigdy nie by³o.
Tego te¿ siê dowiedzia³em. Ale w kurorcie ciesz¹cym siê w latach trzy-
dziestych tak¹ popularnoci¹ musia³o byæ chocia¿ pogotowie.
Klinika. Ojciec kiedy o niej wspomina³. Zosta³a zamkniêta w latach
czterdziestych.
Czy wie pan, co siê sta³o z jej archiwami?
Szeryf unosi ramiona.
Spakowali i wys³ali gdzie. Na pewno nie ma ich tutaj. Znam ka¿dy
zak¹tek tego miasteczka i wiem, ¿e nie ma tu ¿adnych archiwów. Ale nie
bardzo rozumiem, jak mog³yby one panu pomóc.
W karcie musia³o byæ podane nazwisko mojej matki. Jestem prawni-
kiem i wiem, ¿e
Szeryf marszczy brwi.
227
w przypadku adopcji s¹d nanosi poprawki na metrykê, umieszcza-
j¹c na niej nazwiska rodziców adoptuj¹cych jako naturalnych. Ale oryginal-
na metryka z nazwiskami naturalnych rodziców nie ulega zniszczeniu. Za-
pieczêtowuje siê j¹ i umieszcza w osobnej czêci archiwów.
Wydaje mi siê, ¿e powinien pan pojechaæ do s¹du hrabstwa i odszukaæ
ten dokument.
Rzecz w tym, ¿e nawet jako adwokat musia³bym z³o¿yæ podanie, któ-
rego rozpatrzenie ci¹gnie siê miesi¹cami I wcale nie jest pewne, ¿e otrzy-
ma³bym zgodê na otwarcie akt. Z aktami szpitalnymi sprawa jest prostsza.
Wystarczy³oby znaleæ jakie wyrozumia³ego lekarza, który Ta myl spra-
wia, ¿e twoje serce zaczyna biæ prêdzej. Czy zna pan nazwiska lekarzy,
którzy tu praktykowali? Mo¿e oni mogliby mi pomóc?
Nie by³o tu ¿adnego lekarza od lat. W razie choroby wsiadamy w sa-
mochód i jedziemy do najbli¿szego miasta. Nie chcê pana zniechêcaæ, pa-
nie
Weinberg.
Tak. Weinberg. Tysi¹c dziewiêæset trzydziesty ósmy. To stara historia.
Zdaje mi siê, ¿e traci pan czas. Kto by pamiêta³, nawet jeli taka osoba ¿yje.
Bóg jeden wie, gdzie mog¹ byæ archiwa, o których pan mówi³.
W takim razie bêdê musia³ wybraæ trudniejsz¹ drogê. Wstajesz.
Pojadê do s¹du. Dziêki za pomoc.
Chyba niezbyt panu pomog³em. Panie Weinberg
Tak?
Czasem lepiej jest zostawiæ przesz³oæ w spokoju.
Bardzo bym chcia³, ale nie mogê.
Cape Verde okazuje siê przyjemnym miasteczkiem z dwudziestoma ty-
si¹cami ludnoci i architektur¹ w hiszpañskim stylu: dachy kryte czerwon¹
dachówk¹, ³ukowate wejcia i szare ciany. Czujesz siê tu lepiej ni¿ w Red-
wood Point, ale tylko do chwili, gdy z s¹siedniego pokoju w hotelu dobiega
ciê p³acz dziecka. Po przespanej po³owie nocy dzwonisz do Rebeki i zapew-
niasz j¹, ¿e wszystko jest w porz¹dku, ale odmawiasz powrotu do domu.
Dowiadujesz siê drogi od recepcjonisty i jedziesz prosto do budynku s¹du,
który wygl¹da jak hiszpañska misja. Docierasz tam tu¿ po dziewi¹tej.
Archiwa znajduj¹ siê na zapleczu na drugim piêtrze. M³ody rudow³osy
mê¿czyzna za kontuarem nie zastanawia siê d³ugo.
Metryki urodzenia? Z tysi¹c dziewiêæset trzydziestego ósmego? Oczy-
wicie.
Akta s¹ dostêpne dla wszystkich, wiêc nie musisz wyjaniaæ, dlaczego
chcesz zobaczyæ swoje.
228
Po dziesiêciu minutach urzêdnik wraca z pokan¹ zakurzon¹ ksiêg¹. Nie
ma tu biurka, wiêc stajesz przy kontuarze. M³ody mê¿czyzna wraca do pracy,
a ty wertujesz stronice ksiêgi.
Zapisy s¹ pogrupowane wed³ug okrêgów hrabstwa. Zaczynasz czytaæ
uwa¿niej, gdy dochodzisz do Redwood Point. Szukasz nie tylko wzmianki
o swoim urodzeniu, ale nazwiska Mary Duncan. W sierpniu urodzi³o siê
dwadziecioro dzieci. Przez moment dziwisz siê, ¿e w tak ma³ej miejscowo-
ci urodzi³o siê ich a¿ tyle. Zaraz jednak przypominasz sobie, ¿e w sierpniu
kurort odwiedza³o najwiêcej ludzi i byæ mo¿e by³y wród nich pary, które
postanowi³y, ¿e dziecko powinno siê narodziæ nad oceanem, a nie w miej-
skim zaduchu. Tak post¹pili twoi rodzice, jeli wierzyæ wujowi.
Odnotowujesz nazwiska matek i ojców. Miriam i Dawid Meyer. Ruth
i Henry Begelman. Gail i Jeffrey Markowitz. Z biciem serca zauwa¿asz swo-
j¹ metrykê z nazwiskami rodziców: Ester i Szymon Weinbergowie. Ale to,
jak dobrze wiesz, o niczym nie wiadczy. Zerkasz na dó³ strony. Placówka:
klinika w Redwood Point. Powiadczy³: Jonathan Adams, lekarz medycyny.
Asystent: June Engle, pielêgniarka. Dochodzisz do wniosku, ¿e Adams praw-
dopodobnie zajmowa³ siê twoj¹ matk¹. Jego nazwisko widnieje na ka¿dej
metryce wydanej w Redwood Point.
Nigdzie jednak nie znajdujesz nazwiska Mary Duncan. Przegl¹dasz za-
pisy z wrzenia, na wypadek gdyby rozwi¹zanie siê opóni³o. ¯adnej wzmianki
o Mary Duncan. Mo¿e podpisa³a zgodê na adopcjê w pierwszych miesi¹cach
ci¹¿y. Przegl¹dasz zapisy z ca³ego roku. Na pró¿no.
Prosisz urzêdnika o metryki urodzenia z tysi¹c dziewiêæset trzydziestego
dziewi¹tego roku. Nie robi ¿adnych trudnoci. Kiedy docierasz do kwietnia,
a potem maja, i nadal nie znajdujesz wzmianki o Mary Duncan, marszczysz
czo³o. Nawet gdyby ju¿ w pierwszym miesi¹cu wiedzia³a, ¿e jest w ci¹¿y,
i nawet gdyby jej ci¹¿a trwa³a dziesiêæ miesiêcy zamiast dziewiêciu, i tak
powinien zostaæ jaki jej lad w tych aktach. Co siê sta³o? Czy¿by zmieni³a
zdanie i ukry³a siê gdzie, ¿eby urodziæ dwoje dzieci, które przyrzek³a od-
daæ? Mo¿e jaki kompetentny prawnik wyjani³ jej, ¿e pisemne zobowi¹za-
nie, choæby wygl¹da³o nie wiem jak oficjalnie, zgodnie z prawem do niczego
jej nie zmusza? A mo¿e?
Poproszê akty zgonów z tysi¹c dziewiêæset trzydziestego ósmego i dzie-
wi¹tego roku.
Tym razem m³ody urzêdnik zdradza oznaki zniecierpliwienia. Przynosi
jednak ¿¹dane akta, w których nie znajdujesz ¿adnej wzmianki o mierci Mary
Duncan przy porodzie.
Dziêkujê mówisz do m³odego cz³owieka chowaj¹ notatnik. Bar-
dzo mi pan pomóg³.
Mê¿czyzna umiecha siê, zadowolony, ¿e nie musi szukaæ niczego wiêcej.
229
Jeszcze tylko jedno.
Ramiona archiwisty wyranie opadaj¹.
Chodzi mi o metrykê urodzenia Jakuba Weinberga. Wskazujesz stronê
w otwartej ksiêdze.
Tak?
S¹ tutaj nazwiska Ester i Szymona Weinbergów jako rodziców. Istnie-
je jednak mo¿liwoæ, ¿e Jakub zosta³ adoptowany. Jeli tak by³o, musi istnieæ
druga metryka z nazwiskiem biologicznej matki. Chcia³bym j¹ zobaczyæ
Oryginalne metryki adoptowanych dzieci nie s¹ przeznaczone do
wgl¹du.
Jestem adwokatem i
Tak¿e dla adwokatów. Jeli jest pan prawnikiem, powinien pan to wie-
dzieæ.
Tak, ale
Proszê siê zwróciæ do sêdziego i uzyskaæ nakaz. Chêtnie udostêpniê
panu akta. Ale tylko w tym przypadku. To s¹ zapieczêtowane dokumenty
i pokazuj¹c je panu straci³bym pracê. Przepisy s¹ surowe.
Oczywicie. Rozumiem.
Wydzia³ obs³ugi ludnoci tak¿e znajduje siê w s¹dzie w Cape Verde. Cze-
kasz w holu na drugim piêtrze na urzêdniczkê zajmuj¹c¹ siê sprawami adop-
cji. Nazywa siê Becky Hughes. Podaje ci rêkê i prowadzi do swojego gabine-
tu. Blondynka w wieku oko³o trzydziestu lat, dobrze ubrana, z niewielk¹ nad-
wag¹. Na pierwszy rzut oka widaæ, ¿e jest inteligentna i z zaanga¿owaniem
wykonuje swoj¹ pracê.
Urzêdnik post¹pi³ dok³adnie tak, jak powinien mówi Becky.
Chyba nie wygl¹dasz na przekonanego.
Zasady udostêpniania oryginalnych metryk w przypadku adopcji s¹
m¹drze opracowane, panie mecenasie.
M¹dra jest te¿ inna zasada: jeli co jest dla ciebie wa¿ne, musisz pró-
bowaæ, bo inaczej nic nie zyskasz.
Wa¿ne? Becky stuka palcami w blat biurka. Jeli chodzi o adop-
cjê, nic nie jest równie wa¿ne jak zachowanie anonimowoci biologicznej
matki.
Zerka w stronê automatu do kawy.
Napije siê pan?
Potrz¹sasz g³ow¹.
Moje nerwy i tak s¹ doæ napiête.
Bezkofeinowa.
W takim razie chêtnie, czemu nie? Czarn¹ poproszê.
230
Urzêdniczka nape³nia dwie fili¿anki, stawia na biurku i siada naprzeciw-
ko ciebie.
Kiedy kobieta oddaje swoje dziecko, czêsto drêcz¹ j¹ z tego wyrzuty
sumienia Na przyk³ad nie jest mê¿atk¹, a pochodzi ze rodowiska, gdzie obo-
wi¹zuj¹ surowe zasady religijne; ma siedemnacie lat i nie jest w stanie zapew-
niæ dziecku utrzymania, mo¿e ju¿ ma za du¿o dzieci Tak czy inaczej, jeli
kobieta decyduje siê urodziæ dziecko i oddaæ je komu zamiast przeprowadziæ
aborcjê, targaj¹ ni¹ tak silne emocje, ¿e jej zdrowie psychiczne wymaga odciê-
cia siê od przesz³oci. Musi uwierzyæ, ¿e to dziecko jest bardzo, bardzo daleko.
Zmaga siê ze swoim ¿yciem. Moim zdaniem to okrutne, jeli prawnik, syn albo
córka próbuj¹ j¹ odnaleæ po latach i przypomnieæ, ¿e
Rozumiem wtr¹casz. Ale w tym przypadku matka prawdopodob-
nie ju¿ nie ¿yje.
Palce Becky nieruchomiej¹.
Proszê mówiæ, panie mecenasie.
Nie przychodzê w imieniu mojego klienta. A w³aciwie tak, tylko ¿e
klientem jestem
Wskazujesz na siebie.
Pan?
Chyba powinienem co wyjaniæ Opowiadasz o pijanym kierow-
cy, o mierci mê¿czyzny i kobiety, o których myla³e z czu³oci¹ jako o swo-
ich rodzicach.
I chce pan wiedzieæ, czy naprawdê nimi byli?
Chcê te¿ wiedzieæ, czy mam brata bliniaka lub siostrê bliniaczkê,
której nie pozna³em. I jeszcze Omal nie dodajesz, ¿e chcesz wiedzieæ,
czy urodzi³em siê ¯ydem.
Proszê wybaczyæ, panie mecenasie, ale jest pan g³upcem.
Tak twierdzi moja ¿ona i wujek, nie mówi¹c o policjancie w Redwood
Point.
W Redwood Point?
To ma³a miejscowoæ szeædziesi¹t kilometrów st¹d.
Szeædziesi¹t czy szeæ tysiêcy, to nie stanowi najmniejszej ró¿nicy.
Czy Ester i Szymon kochali pana?
Uwielbiali mnie. Oczy znów zaczynaj¹ piec ciê z ¿alu.
Wobec tego s¹ pañskimi rodzicami. Panie mecenasie, ja zosta³am ado-
ptowana. Ale moi przybrani rodzice traktowali mnie strasznie. Dlatego tutaj
pracujê: ¿eby dopilnowaæ, aby inne adoptowane dzieci nie trafia³y do do-
mów, gdzie bêd¹ musia³y cierpieæ. Ale nie chcê te¿ nara¿aæ na cierpienie
matek. Jeli kobieta jest na tyle rozs¹dna, aby wiedzieæ, ¿e nie mo¿e wycho-
waæ dziecka i oddaje je do adopcji, moim zdaniem zas³uguje na medal. I na
to, ¿eby j¹ chroniæ.
231
Rozumiem. Ale ja nie chcê poznaæ mojej matki. Zreszt¹ ona pewnie
i tak nie ¿yje. Chcê tylko Po prostu muszê siê dowiedzieæ, czy zosta³em
adoptowany. To wszystko.
Becky przygl¹da ci siê uwa¿nie, kiwa g³ow¹ i wystukuje trzycyfrowy
numer na telefonie.
Archiwa? Charley? Jak siê masz? By³ u ciebie przed chwil¹ adwokat,
który chcia³ obejrzeæ akta adopcji. Tak, dobrze zrobi³e. Pos³uchaj. Chcê tyl-
ko, ¿eby sprawdzi³, czy istnieje druga metryka z jego nazwiskiem. Nie z³a-
miesz w ten sposób przepisów.
Becky podaje datê, miejsce i nazwiska, które jej podyktowa³e. Minuty
wlok¹ siê jak godziny. Wreszcie telefon dzwoni. Becky prostuje siê.
I co znalaz³e? Dziêkujê. Odk³ada s³uchawkê. Nie ma zapieczêto-
wanej metryki. Mo¿e siê pan uspokoiæ, mecenasie. Nie zosta³ pan adoptowa-
ny. Proszê wróciæ do ¿ony.
Chyba ¿e
Chyba ¿e co?
Adopcja nie zosta³a przeprowadzona za porednictwem agencji, lecz
by³a prywatn¹ transakcj¹ miêdzy naturaln¹ matk¹ i par¹ poszukuj¹c¹ dziec-
ka. Co w rodzaju szarego rynku.
Tak, ale nawet wtedy miejscowe w³adze musz¹ uznaæ adopcjê. I prze-
kazanie dziecka musi zostaæ odnotowane. A w pañskim przypadku nie ma
ladu takiej transakcji. Becky wygl¹da na zaniepokojon¹. Muszê co
wyjaniæ. Obecnie dzieci do adopcji jest niewiele z powodu kontroli urodzeñ
i legalnoci aborcji. Ale nawet teraz poszukiwane s¹ niemal wy³¹cznie dzieci
rasy bia³ej. Nikt nie chce murzyñskiego dziecka, ani kreolskiego, ani ¿ó³te-
go. Bardzo niewielu rodziców z tych grup etnicznych decyduje siê na adop-
cjê, a jeszcze mniej bia³ych chce dzieci obcych ras. Piêædziesi¹t lat temu sy-
tuacja by³a znacznie gorsza. Mnóstwo bia³ych kobiet zachodzi³o w ci¹¿ê przy-
padkowo i chcia³o oddaæ dziecko Panie mecenasie, mo¿e pana ura¿ê, ale
muszê to powiedzieæ.
Nie tak ³atwo mnie obraziæ.
Pañskie nazwisko brzmi Weinberg. To ¿ydowskie nazwisko. W latach
trzydziestych, tak samo jak teraz, wiêkszoæ rodziców pragn¹cych adopto-
waæ dziecko pochodzi³a z rodzin protestanckich i chcieli dzieci od matek tego
samego wyznania. Gdyby pan zosta³ oddany do adopcji, nawet na szarym
rynku, raczej nie znalaz³aby siê para szukaj¹ca ¿ydowskiego dziecka. Mo¿li-
woci by³yby tak niewielkie, ¿e pañskiej matce pozosta³by
Czarny rynek? koñczysz z dr¿eniem policzka.
Sprzeda¿ dziecka, która jest pogwa³ceniem zakazu niewolnictwa. Ale
to siê zdarza, a prawnicy i lekarze organizuj¹cy takie transakcje zarabiaj¹
fortuny na zdesperowanych parach, które nie mog¹ znaleæ dziecka w inny
sposób.
232
A jeli moja matka by³a Szkotk¹?
Becky mruga oczami.
Sugeruje pan
¯ydowskie ma³¿eñstwa. Marszczysz brwi, przypominaj¹c sobie nazwi-
ska z ksiêgi. Meyer, Begelman, Markowitz, Weinberg. To wszystko ¯ydzi.
Zrozpaczeni, bo nigdzie indziej nie znaleli ¿ydowskiej matki gotowej
oddaæ swoje dziecko do adopcji, i w koñcu decyduj¹cy siê zaadoptowaæ
Goja. Musieli zorganizowaæ wszystko tak, ¿eby nikt z krewnych siê
nie dowiedzia³.
Przypominasz sobie, ¿e to spekulacje. Nic ciê nie ³¹czy z Mary Duncan
poza tym, ¿e podpisa³a zgodê na adopcjê w tym samym miecie i czasie,
w którym siê urodzi³e. W¹t³y dowód, ³agodnie mówi¹c. Nigdy nie omie-
li³by siê wykorzystaæ go w s¹dzie. Nawet obecnoæ na metrykach z Red-
wood Point z sierpnia tamtego roku tak wielu ¿ydowskich nazwisk da siê
³atwo i logicznie wyt³umaczyæ: kurort móg³ staraæ siê o przyci¹gniêcie ¿y-
dowskiej klienteli, na przyk³ad zapewniaj¹c koszerne posi³ki. Mo¿e by³a
te¿ synagoga.
Ale logika nie jest w stanie rozwiaæ drêcz¹cych ciê w¹tpliwoci. Nie wiesz,
sk¹d bierze siê nieprzyjemny skurcz w twoim ¿o³¹dku, ale jeste pewien, ¿e
co w tym wszystkim nie gra. Spacerujesz nerwowo po hotelowym pokoju,
zastanawiaj¹c siê, co robiæ dalej. Wróciæ do Redwood Point i zadaæ szeryfo-
wi wiêcej pytañ? Jakich pytañ? Zareaguje tak samo jak Becky Hughes. Wszyst-
ko to domys³y, panie Weinberg. Nie ma pan ¿adnych konkretnych dowodów.
Nagle doznajesz olnienia. Nazwisko, które znalaz³e w aktach. Doktor
Jonathan Adams. Lekarz, który z³o¿y³ podpis nie tylko na twojej metryce, ale
na metrykach wszystkich dzieci urodzonych w Redwood Point. Twój zapa³
szybko jednak stygnie. To by³o tak dawno. Lekarz zapewne nie ¿yje od wielu
lat. Twój puls przyspiesza. Umar³? Niekoniecznie. Szymon i Ester ¿yli jesz-
cze trzy tygodnie temu. Starasz siê skupiæ, zmagaj¹c siê z ¿alem. Doktor
Adams móg³ byæ w wieku Szymona i Ester. Jest szansa
Tylko jak go znaleæ? Klinika w Redwood Point zosta³a zamkniêta w la-
tach czterdziestych. Doktor Adams móg³ siê przeprowadziæ do jakiegokol-
wiek innego miasta. Siêgasz do telefonu. W zesz³ym roku prowadzi³e spra-
wê przeciwko okulicie uzale¿nionemu od narkotyków, którego zaniedbanie
omal nie doprowadzi³o do mierci pacjenta. Spêdzi³e wiele godzin na roz-
mowach w Amerykañskim Stowarzyszeniu Medycznym. W notesie, który za-
wsze trzymasz w walizeczce, odnajdujesz numer telefonu stowarzyszenia
i dzwonisz do biura w Chicago. Doktor Jonathan Adams? G³êboki mêski g³os
po drugiej stronie znamionuje cz³owieka, który chce okazaæ swoj¹ kompe-
tencjê. S³yszysz stukanie w klawiaturê komputera.
233
Doktor Adams? Przykro mi, ale Chwileczkê, jest tu doktor Jona-
than Adams junior. Ginekolog po³o¿nik. Mieszka w San Francisco. Jego s³u¿-
bowy numer telefonu
Zapisujesz pospiesznie i równie szybko wybierasz numer na swoim tele-
fonie. Tak jak prawnicy czêsto chc¹, ¿eby ich dzieci wybra³y ten sam zawód,
tak samo lekarze czêsto namawiaj¹ do tego swoje dzieci, i czêsto nadaj¹ sy-
nom swoje imiona. Byæ mo¿e ten lekarz nie jest synem tego, który podpisa³
twoj¹ metrykê, ale musisz to sprawdziæ. Po³o¿nik.
S³uchawkê podnosi sekretarka.
Poproszê doktora Adamsa.
Pan doktor jest z pacjentk¹. Czy chce pan, ¿eby oddzwoni³?
Jak najbardziej. Oto mój numer. Dyktujesz. Ale mo¿e zgodzi siê
porozmawiaæ ze mn¹ od razu. Proszê mu powiedzieæ, ¿e chodzi o jego ojca.
O klinikê w Redwood Point.
Sekretarka wpada w zmieszanie.
Nie mogê przerywaæ panu doktorowi rozmowy z pacjentk¹.
Proszê to zrobiæ. Rêczê, ¿e zrozumie.
Jeli jest pan
Pewny? Tak, ca³kowicie.
Chwileczkê.
Trzydzieci sekund póniej s³yszysz mêski g³os zdradzaj¹cy napiêcie.
Doktor Adams. O co chodzi?
Mówi³em ju¿ pañskiej sekretarce. Chodzi o pañskiego ojca. Klinika
w Redwood Point.
Ja nie mia³em z tym nic wspólnego O Bo¿e.
G³one stukniêcie i cisza. Odk³adasz s³uchawkê i kiwasz powoli g³ow¹.
Spêdzasz popo³udnie sprawdzaj¹c drugi lad: próbujesz dowiedzieæ siê,
co siê sta³o z June Engle, pielêgniark¹, która podpisywa³a metryki urodzenia
w Redwood Point. Jeli nie umar³a, to z pewnoci¹ jest emerytk¹. Jednak
nawet po odejciu na emeryturê pielêgniarki utrzymuj¹ kontakty zawodowe,
nale¿¹ do stowarzyszeñ i prenumeruj¹ czasopisma bran¿owe. Telefonujesz
do ró¿nych zwi¹zków, ale nie udaje ci siê trafiæ na lad June Engle.
Dochodzi siódma. W przerwie miêdzy telefonami zamówi³e kolacjê do
pokoju, ale wêdzony ³oso le¿y na talerzu nietkniêty. Straci³e apetyt. Dzwo-
nisz do informacji w San Francisco i dowiadujesz siê numeru telefonu domo-
wego doktora Adamsa.
S³yszysz zmêczony kobiecy g³os.
Chwileczkê. Chyba w³anie przyszed³.
Kurczowo ciskasz s³uchawkê.
Po chwili s³yszysz znajomy ju¿, lekko zdyszany g³os.
234
Doktor Adams, s³ucham.
To jeszcze raz ja. Zadzwoni³em do pana gabinetu. Pyta³em o klinikê
w Redwood Point.
Ty sukinsynu
Proszê nie odk³adaæ s³uchawki. Proszê tylko odpowiedzieæ na moje
pytania i dam panu spokój.
Prawo chroni mnie przed molestowaniem.
Znam siê na tym. Mam praktykê adwokack¹ w Chicago.
Wiêc nie ma pan pozwolenia na prowadzenie dzia³alnoci w Kalifor-
nii. Nie mo¿e mnie pan zastraszyæ
Doktorze, dlaczego reaguje pan tak nerwowo? Chcê tylko porozma-
wiaæ o klinice.
Nie muszê z panem rozmawiaæ.
Jeli pan odmówi, zacznê podejrzewaæ, ¿e co pan ukrywa.
S³yszysz, jak tamten prze³yka linê.
Ja nie mia³em z tym nic wspólnego. Mój ojciec zmar³ dziesiêæ lat temu.
Czy nie mo¿e pan zostawiæ przesz³oci w spokoju?
Nie mogê, bo to moja przesz³oæ. Pañski ojciec z³o¿y³ podpis na mojej
metryce urodzenia w³anie w Redwood Point w tysi¹c dziewiêæset trzydzie-
stym ósmym roku. Chcê siê dowiedzieæ paru rzeczy.
Doktor waha siê przez chwilê.
Na przyk³ad?
Adopcji na czarnym rynku. S³yszysz szybki oddech lekarza. Zdaje
mi siê, ¿e pañski ojciec poda³ niew³aciw¹ informacjê na mojej metryce. Mylê,
¿e nie zapisa³ nazwiska biologicznej matki, tylko nazwiska pary, która mnie
adoptowa³a. Dlatego nie istnieje druga, opieczêtowana metryka z nazwiskiem
mojej matki. Adopcja nie zosta³a prawnie usankcjonowana, dlatego nie by³o
potrzeby zmiany nazwisk na metryce wydanej przez s¹d.
O Bo¿e.
Nie mylê siê?
Sk¹d mam wiedzieæ? By³em dzieckiem, kiedy ojciec zamkn¹³ klinikê
i wyprowadzi³ siê z Redwood Point na pocz¹tku lat czterdziestych. Jeli zo-
sta³ pan nielegalnie adoptowany, nie mia³o to nic wspólnego ze mn¹.
Otó¿ to. A poniewa¿ pañski ojciec ju¿ nie ¿yje, nie mo¿e byæ cigany
przez prawo. Poza tym sprawa uleg³a przedawnieniu i nikogo nie obcho-
dzi. Tylko mnie. Doktorze, reaguje pan nerwowo na moje pytania, a to ozna-
cza, ¿e co pan wie. To oczywiste, ¿e nie mo¿e pan odpowiadaæ za to, co
robi³ pañski ojciec. Dlaczego wiêc nie chce mi pan powiedzieæ tego, co
wie?
Ze wzglêdu na pamiêæ ojca odpowiada doktor szorstkim g³osem.
Ach tak, chodzi o jego reputacjê. Moim celem nie jest wywo³anie skan-
dalu i rujnowanie kogokolwiek, ¿ywego czy umar³ego. Chcê tylko poznaæ
235
prawdê. O mnie. Kim by³a moja matka? Czy mam brata lub siostrê? Czy
zosta³em adoptowany?
Tyle pieniêdzy.
S³ucham? ciskasz mocniej s³uchawkê.
Po zamkniêciu kliniki w Redwood Point ojciec mia³ mnóstwo pie-
niêdzy. By³em tylko dzieckiem, ale nawet ja rozumia³em, ¿e nie móg³ zaro-
biæ fortuny przyjmuj¹c dzieci w nadmorskim kurorcie. A by³o tych dzieci
tak du¿o. Pamiêtam, ¿e co rano chodzi³ do ¿³obka. Potem ten ¿³obek sp³o-
n¹³. Ojciec zamkn¹³ klinikê, kupi³ pa³acyk w San Francisco i nigdy wiêcej
nie pracowa³.
¯³obek?
Budynek na wzgórzu za miastem. Taki du¿y, z kominami, kryty gontem.
W stylu wiktoriañskim?
Tak. W³anie tam mieszka³y ciê¿arne kobiety.
Wstrz¹sa ciê dreszcz.
Ojciec nazywa³ ten budynek ¿³obkiem. Zawsze siê przy tym umie-
cha³. Czemu pan siê na niego uwzi¹³? pyta lekarz. On tylko przyjmowa³
dzieci. I robi³ to dobrze. A jeli kto p³aci³ mu grube pieni¹dze za umieszcza-
nie fa³szywych informacji na metrykach, czego nie jestem pewien
To w³anie podejrzewam.
Tak, ja te¿ to podejrzewa³em przyznaje doktor. Ale nie mogê ni-
czego udowodniæ, i nawet nie pyta³em. To wszystko by³a wina Guntherów!
Oni prowadzili ¿³obek! A zreszt¹, jeli dzieci trafi³y do kochaj¹cych rodzi-
ców, jeli ci znaleli dzieci, których tak bardzo pragnêli, to co w tym z³ego?
Czy komu sta³a siê krzywda? Proszê zostawiæ przesz³oæ w spokoju!
Milczysz przez chwilê.
Dziêkujê, doktorze. Doceniam pañsk¹ szczeroæ. Jeszcze tylko jedno
pytanie.
S³ucham. Chcê to ju¿ mieæ za sob¹.
Guntherowie. Ci, którzy prowadzili ¿³obek.
Ma³¿eñstwo. Nie pamiêtam imion.
Czy wie pan, co siê z nimi sta³o?
Po tym, jak spali³ siê ¿³obek? Bóg raczy wiedzieæ.
A June Engle, pielêgniarka, która asystowa³a pañskiemu ojcu?
Mia³o byæ tylko jedno pytanie. Doktor oddycha ciê¿ko. Niewa¿ne,
odpowiem, jeli obieca pan zostawiæ mnie w spokoju. June Engle urodzi³a
siê i wychowa³a w Redwood Point. Kiedy siê wyprowadzalimy, powiedzia-
³a, ¿e zostaje. Mo¿e nadal tam mieszka.
Jeli jeszcze ¿yje.
Odk³adasz s³uchawkê.
236
Tak samo jak poprzedniej nocy, w pokoju obok p³acze dziecko. Cho-
dzisz w tê i z powrotem, dzwonisz do Rebeki. Mówisz, ¿e dobrze siê czu-
jesz, ale nie wiesz, kiedy wrócisz do domu. Odk³adasz s³uchawkê i próbujesz
usn¹æ. Rano zrywasz siê niespokojnie ze snu.
Niebo jest szare i ponure jak twoje myli. Wymeldowujesz siê z hotelu
i idziesz prosto do biblioteki publicznej w Cape Verde. Po godzinie poszuki-
wañ wsiadasz do samochodu i jedziesz do Redwood Point. Niebo zaci¹ga
chmurami.
Z autostrady miasteczko wygl¹da jeszcze bardziej ponuro. Wyboist¹ dro-
g¹ doje¿d¿asz do ruin hotelu i parkujesz wynajêty samochód. Przedzieraj¹c
siê przez chwasty klej¹ce siê do nogawek obchodzisz wspania³y niegdy ga-
nek hotelu, znajdujesz popêkane schody wiod¹ce w górê stoku i wspinasz siê
na puste wzgórze nad miastem.
Puste z wyj¹tkiem zwêglonych bali i osmalonych sadz¹ cian wiktoriañ-
skiego budynku, który doktor Adams nazwa³ ¿³obkiem. Na dwiêk tego s³o-
wa mrone ig³y przeszywaj¹ ci serce. Ciemne chmury wisz¹ coraz ni¿ej.
W obronnym gecie przed porywami ch³odnego wiatru oplatasz siê ramiona-
mi. ¯³obek. A w tysi¹c dziewiêæset czterdziestym pierwszym Dowiedzia-
³e siê o tym ze starych gazet zarejestrowanych na mikrofilmie w bibliotece
w Cape Verde sp³onê³o tam trzynacie kobiet ich cia³a zwêgli³y siê ca³-
kowicie w ogromnym po¿arze, którego przyczyny w³adzom nigdy nie uda³o
siê ustaliæ.
Trzynacie kobiet. Wy³¹cznie kobiet. Chce ci siê wyæ z rozpaczy. Czy
by³y w ci¹¿y? Czy znajdowa³y siê tam równie¿ W martwych cianach s³y-
szysz ich wo³anie o pomoc, okrzyki przera¿enia i niewyobra¿alnego bólu.
Cofasz siê, jakby zosta³ odepchniêty. Z trudem panuj¹c nad dr¿¹cymi noga-
mi st¹pasz niepewnie po chwiej¹cych siê kamiennych p³ytach. Brniesz przez
mokre chwasty obok ruin hotelu i opierasz siê wreszcie o maskê samochodu.
Z trudem powstrzymujesz siê, ¿eby nie zwymiotowaæ. Pocisz siê mimo prze-
nikliwie zimnego wiatru.
¯³obek.
Wielki Bo¿e.
Bar Redwood nie zmieni³ siê od twojej ostatniej wizyty. Szeryf Kitrick
znów gra z kolegami w karty przy stoliku w k¹cie sali. Dym z papierosów
unosi siê nad ich g³owami. Kelner stoi za barem z lewej strony, stare instru-
menty nawigacyjne b³yszcz¹ na pó³ce za jego plecami. Ty jednak nie mo¿esz
siê oprzeæ sile, która pcha ciê do fotografii na cianie po prawej stronie.
Tym razem nie mo¿esz ich ju¿ ogl¹daæ z t¹ sam¹ beztrosk¹, co za pierw-
szym razem. Widzisz po¿ó³k³y wizerunek ¿³obka z wie¿yczkami i dachem
z gontów. Zwracasz uwagê na szczegó³y, które wtedy pomin¹³e jako nie-
237
istotne. Na trawniku s¹siaduj¹cym z ogródkiem kwiatowym dostrzegasz ma-
leñkie sylwetki kilku kobiet siedz¹cych ty³em do ciany ¿³obka.
Ka¿da z nich Bo¿e, jakie one m³ode! trzyma na kolanach dziecko.
Umiechaj¹ siê s³odko. Czy pozuj¹? Czy kto je do tego zmusi³?
Mo¿e która z nich jest twoj¹ matk¹? Mo¿e to ty jeste jednym z tych
niemowl¹t? Mary Duncan, jaka rozpacz zmusi³a ciê do tego umiechu?
Z ty³u dobiega ciê szorstki g³os szeryfa.
W tych czasach niewielu turystów zagl¹da do nas po raz drugi.
Tak. Nie mogê siê napatrzyæ na Redwood Point. Odwracasz siê. Szeryf
trzyma szklankê piwa, choæ nie minê³a jeszcze pi¹ta. Mo¿na by powie-
dzieæ, ¿e to miasto nie daje mi spokoju.
Kitrick poci¹ga ³yk piwa.
Co mi siê zdaje, ¿e nie znalaz³ pan w s¹dzie tego, czego szuka³.
Dowiedzia³em siê nadspodziewanie du¿o odpowiadasz dr¿¹cym g³o-
sem. Woli pan porozmawiaæ tutaj czy na posterunku?
To zale¿y, o czym chce pan mówiæ.
O Guntherach.
Znów przechodzisz przez skrzypi¹c¹ drewnian¹ bramkê.
Szeryf siada za swoim biurkiem. Jego twarz jest bardziej rumiana ni¿
dwa dni temu.
Guntherowie. Hmm. Nie s³ysza³em tego nazwiska od lat. O czym kon-
kretnie chce pan rozmawiaæ?
Oto jest pytanie, prawda? Mo¿e sam mi pan powie?
Kitrick wzrusza ramionami.
W³aciwie nie ma o czym. Nie pamiêtam ich. By³em bardzo ma³y, kie-
dy Wszystkiego, co wiem, dowiedzia³em siê póniej, a nie jest tego du¿o.
M¹¿ i ¿ona, prowadzili razem dom wypoczynkowy.
¯³obek.
Szeryf marszczy czo³o.
Nigdy nie s³ysza³em, ¿eby kto go tak nazywa³. Co to mia³oby zna-
czyæ?
Guntherowie wynajmowali pokoje m³odym kobietom. Ciê¿arnym ko-
bietom. Kiedy dzieci przychodzi³y na wiat, Guntherowie sprzedawali je zroz-
paczonym ¿ydowskim parom, które nie mog³y mieæ potomstwa. Czarny ry-
nek adopcyjny.
Kitrick prostuje siê powoli.
Czarny rynek. Kto panu naopowiada³ takich
Opierasz d³onie na biurku i pochylasz siê.
W tamtych czasach biura adopcyjne nie chcia³y oddawaæ dzieci ¯y-
dom. Wiêc Guntherowie siê tym zajêli. Oni i lekarz przyjmuj¹cy dzieci zaro-
238
bili fortunê. Ale zdaje mi siê, ¿e to nie wszystko. Mam okropne przeczucie,
¿e kryje siê w tym co jeszcze straszniejszego, chocia¿ nie wiem, co to mo¿e
byæ. Wiem tylko tyle, ¿e trzynacie kobiet prawdopodobnie ciê¿arnych
zginê³o w po¿arze, który poch³on¹³ ¿³obek w tysi¹c dziewiêæset czterdzie-
stym pierwszym roku.
A tak, s³ysza³em o tym po¿arze. Nawet pamiêtam jak przez mg³ê p³o-
mienie tamtej nocy, mimo ¿e ledwie raczkowa³em. Ca³e miasto by³o widaæ
jak w dzieñ. To straszne, ¿e te kobiety zginê³y w taki sposób.
Tak. Prze³ykasz linê. Straszne. A potem Guntherowie wyjechali.
Lekarz tak¿e. Dlaczego?
Szeryf wzrusza ramionami.
Pozostaje nam tylko zgadywaæ Mo¿e nie chcieli odbudowywaæ ho-
telu. Mo¿e uznali, ¿e pora na zmianê.
Nie, zdaje mi siê, ¿e wyjechali, poniewa¿ po¿ar wybuch³ w listopadzie
i w³adze zaczê³y siê interesowaæ, co te kobiety wy³¹cznie kobiety robi³y
w domu wypoczynkowym po sezonie. Co mi mówi, ¿e Guntherowie i le-
karz wyjechali, ¿eby utrudniæ w³adzom dochodzenie prawdy. Chcieli znie-
chêciæ policjê do ledztwa, które mog³oby doprowadziæ do postawienia ich
przed s¹dem.
Mo¿e pan myleæ, co chce. Nie da siê niczego udowodniæ. Jedno mogê
panu powiedzieæ: jako m³ody ch³opak s³ysza³em czasem, jak starsi rozma-
wiali o Guntherach. To byli podobno bardzo mili i hojni ludzie. Redwood
Point by³o kiedy popularnym kurortem, ale tylko w czasie sezonu turystycz-
nego. Przez resztê roku wtedy, w czasie kryzysu, miasto przymiera³oby g³o-
dem, gdyby nie dom wypoczynkowy. Tam by³ ruch przez okr¹g³y rok, a Gun-
therowie wydawali mnóstwo pieniêdzy. Mieli tylu goci, którzy musieli co
jeæ; Guntherowie zaopatrywali siê tutaj i zatrudniali ludzi z miasteczka, ku-
charzy, pokojówki; kobietom zlecali pranie i prasowanie, a mê¿czyzn wynaj-
mowali do pilnowania terenu i napraw. To miasto zawdziêcza³o Guntherom
bardzo du¿o, a kiedy wyjechali, wszystko zesz³o na psy. Redwood Point nie
mog³o siê utrzymaæ tylko z turystów. Kupcy nie zarabiali, sklepy wygl¹da³y
coraz gorzej, a wraz z nimi ca³e miasteczko. Turyci przestali przyje¿d¿aæ
I to by³ koniec. Kiedy to miasto istnia³o dziêki Guntherom, i nie znajdzie
pan nikogo, kto powie o nich z³e s³owo.
No w³anie. I to nie daje mi spokoju.
Nie rozumiem.
Do domu wypoczynkowego przyje¿d¿a³o tyle ciê¿arnych kobiet. Przez
ca³y rok. W latach trzydziestych i na pocz¹tku czterdziestych te¿. Nawet gdyby
mieszkañcy miasteczka nie pracowali u Guntherów, i tak musieli zauwa¿yæ,
¿e z tym hotelem jest co nie tak. Oni wiedzieli, co siê tam dzieje. Ma³¿eñ-
stwa przyje¿d¿a³y samotne, a wyje¿d¿a³y z dzieæmi. Ca³e miasto, ³¹cznie z sze-
fem policji, wiedzia³o dobrze, ¿e Guntherowie handluj¹ dzieæmi.
239
Dosyæ tego. Szeryf Kitrick wstaje. Oczy b³yszcz¹ mu z wciek³o-
ci. Szefem policji by³ wtedy mój ojciec. Nie pozwolê tak o nim mówiæ.
Unosisz d³oñ w gecie odrazy.
To wszystko nie mog³oby siê udaæ, gdyby szeryf nie przymyka³ oczu.
Guntherowie pewnie go op³acali. Po¿ar wszystko zniszczy³, bo zwróci³ uwagê
obcych. Przyjecha³a komisja stra¿acka, lekarska, mo¿e policja stanowa. Kiedy
zaczêli zadawaæ pytania o ¿³obek, Guntherowie i lekarz zniknêli z miasta.
Nie bêdê s³ucha³, jak obra¿a pan mojego ojca! £apówki? Mój ojciec
nigdy
Jasne, by³ podpor¹ lokalnej spo³ecznoci. Tak jak wszyscy.
Wyno siê pan!
Zrobiê to, ale musi mi pan co powiedzieæ. June Engle. Czy jeszcze
¿yje? Mieszka tutaj?
Nigdy o niej nie s³ysza³em warczy Kitrick.
Jasne.
Szeryf stoi w drzwiach posterunku i odprowadza ciê z³ym spojrzeniem.
Wsiadasz do samochodu, jedziesz wyboist¹ ulic¹, zawracasz i mijasz go. Sze-
ryf patrzy, jakby chcia³ zabiæ ciê wzrokiem. W lusterku wstecznym widzisz
jego profil. Zwalniasz i odbijasz w lewo, jak gdyby skrêca³ na drogê wyjaz-
dow¹ z miasteczka. Zerkasz ostro¿nie w lusterko i spostrzegasz szeryfa zmie-
rzaj¹cego pospiesznie do baru. Skrêciwszy w lewo, zatrzymujesz siê za ro-
giem.
Chmury s¹ jeszcze ciê¿sze, gêciejsze, ni¿sze. Wiatr wieje coraz moc-
niej. Widzisz pojedyncze krople deszczu rozbijaj¹ce siê o szybê. Wysia-
dasz z wozu, zapinasz marynarkê i mru¿¹c oczy zerkasz w stronê szkieletu
mola. Starzec, którego spotka³e tam przedwczoraj, ju¿ nie siedzi na roz-
klekotanym krzese³ku. Jednak wchodz¹c w zakrêt k¹tem oka spostrzeg³e
jaki ruch za szyb¹ szopy. Zbli¿asz siê do rudery, której drzwi wychodz¹ na
spieniony ocean. Podnosisz rêkê, ¿eby zapukaæ, lecz w tym momencie drzwi
otwieraj¹ siê z g³onym skrzypieniem. Staruszek ubrany w postrzêpiony
sweter patrzy na ciebie, przekrzywiaj¹c g³owê. W k¹ciku jego ust zwisa
skrêt.
Siêgasz do portfela.
Rozmawialimy przedwczoraj, pamiêta pan?
Tak.
Wyjmujesz banknot studolarowy. Nabieg³e krwi¹ oczy starego rozsze-
rzaj¹ siê. Na stole w g³êbi szopy widzisz d³ugi rz¹d pustych butelek.
Chce pan ³atwo zarobiæ parê dolarów?
To zale¿y.
June Engle.
240
I co?
S³ysza³ pan o niej?
No.
Czy ona jeszcze ¿yje?
Tak.
Tu w miecie?
Tak.
Gdzie j¹ mogê znaleæ?
O tej porze?
To, czego dowiadujesz siê od starca, sprawia, ¿e trzês¹ ci siê d³onie, gdy
wrêczasz mu pieni¹dze. Dr¿¹c, i to bynajmniej nie z zimna, wracasz do sa-
mochodu. Wybierasz okrê¿n¹ drogê do wskazanego miejsca, na wypadek
gdyby szeryfowi przysz³o do g³owy wyjrzeæ z baru.
W synagodze mówi starzec. Kiedy tam by³a synagoga Tak to
siê chyba nazywa, nie?
Pojedyncze krople powoli przechodz¹ w m¿awkê. Mimo w³¹czonego
ogrzewania wnêtrze samochodu przenika ch³odna wilgoæ. Na przeciwnym
krañcu miasteczka docierasz do parterowego budynku o p³askim dachu. ciany
z desek z drewna sekwoi spaczy³y siê i popêka³y. Okna zabite s¹ spróchnia³¹
sklejk¹. Chwasty siêgaj¹ na wysokoæ pasa. Z bij¹cym sercem wysiadasz z sa-
mochodu i nie dbaj¹c o siek¹cy deszcz, w¹sk¹ cie¿k¹ w g¹szczu zaroli pod-
chodzisz do drzwi. P³yta sklejki wisz¹ca na jednym zawiasie omal nie odpa-
da, gdy wchodzisz.
Stoisz w niewielkim holu. Pod stopami skrzypi piasek, który wdar³ siê
z zewn¹trz. Jakie zwierzê uwi³o sobie legowisko w k¹cie, z sufitu zwisaj¹
pajêczyny. Ostra woñ pleni bije w nozdrza. Hebrajskie litery na cianach
wyblak³y tak, ¿e nie sposób ich odczytaæ. Jednak najbardziej rzuca ci siê
w oczy cie¿ka w piasku prowadz¹ca do wejcia do bo¿nicy.
Czujesz nagoæ swojej g³owy; instynktownie rozgl¹dasz siê za jarmu³k¹.
Ale po tylu latach nie zosta³a tu ani jedna. Wyjmujesz z kieszeni chusteczkê,
k³adziesz na g³owie, otwierasz drzwi do wi¹tyni i stajesz jak sparali¿owany.
Bo¿nica a w³aciwie to, co z niej zosta³o jest ca³kowicie ogo³ocona
ze sprzêtów. Wnêka, w której niegdy spoczywa³a Tora, zosta³a pozbawiona
zas³ony. Klêczy tam stara, chuda kobieta z chustk¹ zawi¹zan¹ na g³owie.
Mruczy co do siebie po cichu, poruszaj¹c uniesionymi przed twarz¹ d³oñmi,
jakby co w nich trzyma³a.
Wreszcie zmuszasz siê do wykonania ruchu. Posuwasz siê wolno, za-
trzymujesz ko³o klêcz¹cej staruszki i ze zdumieniem spostrzegasz, ¿e ciska
w rêkach ró¿aniec. Po jej policzkach sp³ywaj¹ ³zy. Choæ stoisz tak blisko,
musisz wytê¿yæ s³uch, ¿eby zrozumieæ, co mówi.
i zbaw nas ode z³ego. Amen.
June Engle?
241
Kobieta porusza paciorkami ró¿añca. Nie odpowiada.
Zdrowa Mario, ³aski pe³na, b³ogos³awiony owoc ¿ywota twojego
June, nazywam siê Jakub Weinberg.
Módl siê za nami grzesznymi teraz i w godzinê mierci naszej
June, chcê z tob¹ porozmawiaæ o doktorze Adamsie. O klinice.
Palce starej kobiety zaciskaj¹ siê mocniej na ró¿añcu. Odwraca powoli
g³owê i mruga za³zawionymi oczami.
O klinice?
Tak. O Guntherach i ¿³obku.
Bo¿e, zmi³uj siê nade mn¹. I nad nimi. Blade palce kobiety zaczyna-
j¹ dr¿eæ.
June, zemdlejesz, jeli bêdziesz d³u¿ej tak klêczeæ. Pomogê ci wstaæ.
Dotykasz ramienia jakby pozbawionego cia³a i delikatnie unosisz j¹ na nogi.
Chwieje siê. Obejmujesz j¹ wpó³. ¯³obek. Dlatego tu jeste, June? Odpra-
wiasz pokutê?
Trzydzieci srebrników.
Tak. Chyba rozumiem. Doktor Adams i Guntherowie zarobili du¿o
pieniêdzy. Dobrze ci p³acili?
Trzydzieci srebrników.
Opowiedz mi o ¿³obku, June. Na pewno poczujesz siê lepiej.
Bluszcz, ró¿a, wrzos i irys.
Wzdrygasz siê na myl, ¿e kobieta postrada³a zmys³y. Zdaje siê, ¿e s³owo
¿³obek skojarzy³o siê jej ze szkó³k¹ kwiatow¹. Ale ona wie, ¿e ¿³obek nie
mia³ nic wspólnego z rolinami, lecz z dzieæmi niezamê¿nych kobiet. Powin-
na wiedzieæ, chyba ¿e podesz³y wiek i wyrzuty sumienia odebra³y jej rozum
i pamiêæ. Wydaje siê, ¿e tok jej myli nie ma nic wspólnego z rzeczywisto-
ci¹.
Fio³ek, lilia, stokrotka i paprotka mamrocze.
Twoja pier ciska siê, gdy uwiadamiasz sobie, ¿e te s³owa mog¹ byæ
Czy to s¹ imiona, June? Czy chcesz mi powiedzieæ, ¿e kobiety w ¿³ob-
ku przybiera³y sobie imiona kwiatów?
To Orval Gunther je wybiera³. One by³y bezimienne. June zaczyna
³kaæ. Nikt nie wiedzia³, kim naprawdê s¹. W ten sposób mog³y ukryæ swoj¹
hañbê, ochroniæ to¿samoæ.
Jak dowiadywa³y siê o ¿³obku?
Z og³oszeñ. June przyciska pomarszczone kostki d³oni do oczu.
W wielkomiejskich gazetach. W og³oszeniach matrymonialnych.
W og³oszeniach? Ale¿ to musia³o byæ bardzo ryzykowne. Policja mo-
g³a zacz¹æ co podejrzewaæ.
Ale nie Orvala. On nigdy nie ryzykowa³. By³ sprytny, tak bardzo spryt-
ny. Obiecywa³ samotnym ciê¿arnym kobietom schronienie w domu wypo-
czynkowym. Czujesz siê osamotniona? Potrzebujesz fachowej opieki, ¿eby
16 Czarny wieczór
242
twoje dziecko mog³o przyjæ na wiat w spokojnej i dyskretnej atmosferze?
U nas nikt nie bêdzie ci zadawa³ pytañ. Zapewnimy ci ca³kowite bezpieczeñ-
stwo. Pozwól nam pomóc sobie w potrzebie. Mój Bo¿e, one dobrze rozu-
mia³y, o co chodzi w tym og³oszeniu. Zje¿d¿a³y ich do nas setki.
Czujesz, jak cia³o June dr¿y. Jej ³zy przeciekaj¹ przez rêkaw marynarki,
zimne jak deszcz siek¹cy o dach.
Czy te kobiety dostawa³y jakie pieni¹dze za dzieci, które oddawa³y
obcym ludziom?
Dostawa³y? Ale¿ sk¹d. One p³aci³y. June sztywnieje. Odpycha ciê
z niespodziewan¹ moc¹, jakby nagle przyby³o jej si³. Orval, ten przeklêty
drañ Kaza³ im p³aciæ za pokój i wy¿ywienie! Piêæset dolarów!
Kolana June miêkn¹.
Podtrzymujesz j¹.
Piêæset dolarów? A ma³¿eñstwa, które odbiera³y dzieci? Ile Gunthero-
wie brali od nich?
Czasem nawet dziesiêæ tysiêcy dolarów.
Tym razem twoje ramiê zaczyna dr¿eæ. Dziesiêæ tysiêcy? W czasie wiel-
kiego kryzysu? Setki dolarów od ciê¿arnych kobiet? Doktor Adams nie prze-
sadza³. Guntherowie rzeczywicie zarobili fortunê.
¯ona Orvala by³a jeszcze gorsza od niego. Ewa! Prawdziwy potwór!
Dla niej liczy³y siê tylko pieni¹dze Ani ciê¿arne kobiety, ani dzieci. Tylko
pieni¹dze.
Jeli wiedzia³a, ¿e oni s¹ potworami June, dlaczego im pomaga³a?
Kobieta ciska ró¿aniec.
Trzydzieci srebrników. wiêta Mario, Matko Bo¿a Bluszcz, ró¿a,
wrzos, irys. Fio³ek, lilia, stokrotka i paprotka.
Zmuszasz j¹, ¿eby na ciebie spojrza³a.
Tak jak ci powiedzia³em, nazywam siê Jakub Weinberg. Ale byæ mo¿e
Wydaje mi siê, ¿e moja matka mog³a siê nazywaæ Mary Duncan i ¿e urodzi³a
mnie tutaj. W tysi¹c dziewiêæset trzydziestym ósmym roku. Czy pamiêtasz
kobietê, która
June szlocha.
Mary Duncan? Jeli mieszka³a u Guntherów, nie pos³ugiwa³a siê praw-
dziwym nazwiskiem. Tyle kobiet! Ona mog³a byæ Orchide¹ albo Bratkiem.
Nie mo¿na tego sprawdziæ.
Urodzi³a bliniêta. Zobowi¹za³a siê oddaæ oboje. Czy pamiêtasz jak¹
kobietê, która
Bliniêta? Kilka kobiet urodzi³o bliniaki. Guntherowie, niech ich pie-
k³o poch³onie, skakali z radoci. Dwadziecia tysiêcy zamiast dziesiêciu.
Ale moi rodzice to s³owo wiênie ci w gardle wziêli tylko mnie.
Czy czêsto siê zdarza³o, aby adoptuj¹cy rodzice rozdzielali bliniêta?
243
Pieni¹dze! wo³a June. Wszystko zale¿a³o od tego, ile pieniêdzy
mia³a para poszukuj¹ca dziecka. Czasami dochodzi³o do rozdzielenia bli-
ni¹t. I nikt nie wiedzia³, gdzie trafi³o drugie dziecko.
Czy zosta³y jakie zapisy?
Guntherowie byli sprytni. Nigdy nie trzymali ¿adnej kartoteki. Z oba-
wy przed policj¹ Potem by³ po¿ar Nawet gdyby istnia³y jakie akta, se-
kretne akta, na pewno by siê spali³y
Opadaj¹ ci ramiona. Bardzo chcesz poznaæ odpowiedzi na swoje pyta-
nia, ale uwiadamiasz sobie, ¿e to lepa uliczka.
Nagle June przypomina sobie co i wypowiada cicho jakie s³owa. To,
co s³yszysz, sprawia, ¿e d³awi ciê w gardle.
Co mówi³a? June, powtórz, proszê ciê.
Trzydzieci srebrników. Tak drogo zap³aci³am. Siedmioro dzieci, któ-
re urodzi³y siê martwe.
Twoich dzieci?
Myla³am, ¿e za pieni¹dze p³acone mi przez Guntherów ja i mój m¹¿
bêdziemy mogli wychowaæ nasze dzieci w luksusie, daæ im wszystko co naj-
lepsze, wys³aæ na akademiê medyczn¹ To, co robi³am dla Guntherów, ci¹-
gnê³o kl¹twê na moje ³ono. Sta³am siê jak ugór. Rodzi³am martwe dzieci. To
by³a moja pokuta. Musia³am cierpieæ, tak jak
Matki, które odda³y swoje dzieci i póniej ¿a³owa³y?
Nie! Tak jak
To, co s³yszysz w nastêpnej chwili, przyprawia ciê o md³oci. Czarny
rynek adopcyjny, powiedzia³e do szeryfa. Ale zdaje mi siê, ¿e to nie wszyst-
ko. Mam okropne przeczucie, ¿e kryje siê w tym co jeszcze straszniejszego,
chocia¿ nie wiem, co to mo¿e byæ.
Teraz dowiedzia³e siê, co to by³o i ta wiedza sprawia, ¿e zaczynasz ³kaæ
z ¿alu i wciek³oci.
Poka¿ mi, June. Zabierz mnie tam. Jestem pewien, ¿e to ciê wybawi.
Przywo³ujesz wszystko, co wiesz o katolicyzmie. Musisz siê wyspowia-
daæ, a wtedy twoje sumienie zazna spokoju.
Ja nigdy nie zaznam spokoju.
Mylisz siê, June. Chowa³a w sobie tê tajemnicê tak d³ugo. Ona nisz-
czy³a ciê od rodka. Musisz wypuciæ z siebie tê truciznê. Po tylu latach mo-
dlitw w synagodze na pewno zosta³a wys³uchana. Doæ ju¿ wycierpia³a.
Potrzebujesz odpuszczenia grzechów.
Mylisz, ¿e jeli tam pójdê
Pomodlisz siê ostatni raz. B³agam ciê. Poka¿ mi. Twoje mêczarnie
wreszcie siê skoñcz¹.
Tak d³ugo! Nie by³am tam od
Tysi¹c dziewiêæset czterdziestego pierwszego? Otó¿ to, June. Nadszed³
czas. Wreszcie nadszed³ czas.
244
W zacinaj¹cym deszczu i zimnym wietrze wyprowadzasz June z synago-
gi. Wnêtrze samochodu jest ciep³e i bezpieczne. Jest w tobie tyle gniewu, ¿e
nie jedziesz okrê¿n¹ drog¹. Nie obchodzi ciê, czy szeryf Kitrick wyjrzy z ba-
ru. Nawet chcesz, ¿eby ciê zauwa¿y³. Skrêcasz w lewo drog¹ prowadz¹c¹ za
miasto. Wje¿d¿asz na autostradê i pytasz June o dalsze wskazówki.
To by³o tak dawno Tak, teraz w lewo. Pó³ mili dalej dr¿¹cym g³o-
sem mówi: A teraz w prawo. T¹ b³otnist¹ drog¹. Dasz radê?
Wjechaæ po tym b³ocie na górê? Jeli bêdê musia³, wysi¹dê i popchnê
samochód. A jeli i to nic nie da, pójdziemy pieszo. Bóg mi wiadkiem, za-
niosê ciê. Choæbym mia³ siê czo³gaæ.
Ale wóz z napêdem na przedni¹ o pokonuje b³oto. Na szczycie ko³a
³api¹ przyczepnoæ, samochód zarzuca i staje. Za oknem, w siek¹cym desz-
czu rozpociera siê ³¹ka. Ronie tu bujna trawa, mimo ¿e to pocz¹tek pa-
dziernika. To tym bardziej przera¿aj¹ce. Znasz straszny sekret tej ³¹ki. Nagle
przypominasz sobie wers poematu, którego uczy³e siê w czasach niewinnej
m³odoci. Pieñ o sobie Walta Whitmana.
Dzieciê unios³o ku mnie zielon¹ darñ w d³oniach.
Spyta³o, czym jest trawa?
Có¿ mia³em odrzec dziecku?
Przecie¿ wiem nie wiêcej ni¿ ono.
Mylê, ¿e trawa to sztandar mej duszy
Wydostajesz siê z samochodu i lizgaj¹c siê w b³ocie, obchodzisz ma-
skê, ¿eby pomóc wysi¹æ June. Ciemne jak o³ów chmury przelewaj¹ siê
nad ³¹k¹.
Czy to by³o tutaj? Mów! Czy to jest to miejsce?
Tak. Nie s³yszysz ich zawodzenia? Czy nie s³yszysz, jak cierpi¹?
sztandar mojej duszy z zielonego w³ókna nadziei utkany.
Chusteczka Pana Boga.
Albo dziecko poczête z rolinnego ¿ywio³u.
June! krzyczysz. Deszcz siecze ciê po twarzy. Powiedz mi, na Boga!
wszechobecny hieroglif,
Pn¹cy siê ku górze w domenach ma³ych i wielkich,
Wyrastaj¹cy zarówno wród Czarnych i Bia³ych
Mów, June!
Nie czujesz? Czy nie czujesz strachu?
Tak, June. Opadasz na kolana i g³adzisz db³a trawy. Czujê.
245
I teraz zda mi siê, ¿e patrzê na cudne,
Nie tkniête no¿ycami,
zielone w³osy grobów.
Ile ich by³o, June?
Pochylasz siê, prawie dotykaj¹c twarz¹ trawy.
Dwiecie, mo¿e wiêcej. Tyle lat, tyle dzieci. S³yszysz szlochanie
June. W koñcu przesta³am liczyæ.
Ale dlaczego? Podnosisz rêkê, jakby grozi³ kroplom deszczu.
Dlaczego musia³y umrzeæ?
Niektóre by³y chore, zdeformowane. Jeli Guntherowie uznali, ¿e nie
uda siê ich sprzedaæ
Zabijali je? Dusili?
G³odzili na mieræ. Ten p³acz. Cia³em June wstrz¹sa nag³y dreszcz.
Biedne, g³odne, cierpi¹ce maleñstwa. Niektóre umiera³y nawet trzy dni. Ich
p³acz s³yszê w snach. Ci¹gle go s³yszê.
June zbli¿a siê do ciebie.
Z pocz¹tku Guntherowie zabierali cia³a na ³ód i wrzucali do morza.
Ale jedno wyp³ynê³o, i gdyby nie szeryf, który by³ przekupiony G³os
June za³amuje siê. Postanowili znaleæ bezpieczniejszy sposób pozbywa-
nia siê cia³ dzieci. Przywozili je tutaj i grzebali owiniête w papierowe torby,
worki na kartofle i pude³ka po male.
Pude³ka po male?
Niektóre z noworodków by³y wczeniakami. June z ³kaniem opada
na kolana obok ciebie. Takie maleñkie.
Dwiecie?
Wiatr wpycha ci s³owa z powrotem w gard³o. Nagle uwiadamiasz sobie,
¿e jeli twoja matka by³a Szkotk¹, Guntherowie mogli uznaæ, ¿e za ma³o
przypominasz ¯yda i pogrzebaæ ciê tutaj Dr¿ysz.
A brat lub siostra? Twój bliniak? Czy le¿y pod traw¹, któr¹ ciskasz?
Dwiecie! wyjesz na ca³y g³os.
Mimo zawodzenia wiatru s³yszysz silnik samochodu wspinaj¹cego siê
z wysi³kiem po b³otnistej drodze. Policyjny wóz ukazuje siê na szczycie wzgó-
rza i zatrzymuje z polizgiem.
Kitrick mocnym ruchem otwiera drzwi, wysiada i rusza w twoj¹ stronê.
Mówi³em ci, ¿eby zostawi³ przesz³oæ w spokoju.
Wstajesz i uderzasz go w zêby tak mocno, ¿e upada na grz¹sk¹ ziemiê.
Wiedzia³e, ty sukinsynu! Wiedzia³e ca³y czas!
Szeryf ociera krew z ust i z wciek³oci¹ siêga po broñ.
Tak, zabij mnie! Rozk³adasz szeroko ramiona. Ale June to widzi,
wiêc bêdziesz musia³ zabiæ tak¿e j¹! Dwa morderstwa wiêcej nie maj¹ zna-
czenia, co? To nic w porównaniu z kilkoma setkami dzieci!
246
Nie mia³em z tym nic wspólnego
Z zabijaniem dzieci? Ty nie, ale twój ojciec mia³!
On nie bra³ w tym udzia³u!
Pozwala³ na to! Bra³ pieni¹dze od Guntherów i przymyka³ oczy!
A wiêc bra³ udzia³! Ponosi tak¹ sam¹ winê jak Guntherowie! Ca³e to cho-
lerne miasteczko jest winne! Odwracasz siê, zmagaj¹c siê z wichur¹.
W siek¹cym deszczu nie widaæ miasta. Wy przeklête bydlaki! Wszyscy
o tym wiedzielicie i pozwalalicie na to! Nic nie zrobilicie, ¿eby powstrzy-
maæ morderstwa! Dlatego to miasto upad³o! Bóg rzuci³ na was kl¹twê! Par-
szywe bêkarty!
Nagle uwiadamiasz sobie straszliw¹ ironiê zawart¹ w tym s³owie. Prze-
cie¿ te wszystkie zamordowane dzieci by³y bêkartami. Upadasz na trawê,
na zielone w³osy grobów. Rozk³adasz ramiona, wtulasz siê w bujne, mokre
db³a.
Biedne, bezbronne dzieci!
Nic nie mo¿esz udowodniæ warczy Kitrick. Nie masz ¿adnych do-
wodów, tylko domys³y. Po piêædziesiêciu latach nic nie zosta³o z ich cia³. Ju¿
dawno siê roz³o¿y³y i zamieni³y w
Trawê jêczysz przez ³zy. W tak¹ piêkn¹ trawê.
Lekarz, który je przyjmowa³, ju¿ nie ¿yje. Guntherowie te¿ umarli. Oj-
ciec mia³ ich na oku. Przed mierci¹ cierpieli, jeli to zadowoli twoje poczucie
sprawiedliwoci. Orval umar³ na raka ¿o³¹dka, a Ewa zapi³a siê na mieræ.
A teraz sma¿¹ siê w piekle mruczy June.
Wychowano mnie jako jestem ¯ydem jêczysz i nagle dociera do
ciebie znaczenie tych s³ów. Bez wzglêdu na to, kto wyda³ ciê na wiat, jeste
¯ydem. Ca³kowicie, bez reszty. Nie wierzê w piek³o. Ale chcia³bym Bo¿e,
jak bardzo bym chcia³
Jedynym wiadkiem jest ta staruszka, katoliczka, która co dzieñ po
po³udniu chodzi siê modliæ w synagodze. Wariatka. Jeste prawnikiem, wiêc
wiesz, ¿e w s¹dzie nikt nie potraktuje powa¿nie jej zeznania. To przesz³oæ,
Weinberg. Wszystko skoñczy³o siê piêædziesi¹t lat temu.
Nie! Nigdy siê nie skoñczy³o! Trawa nadal ronie! Czujesz ch³ód
mokrej ziemi. Obejmujesz swojego brata lub siostrê. Nagle uwiadamiasz
sobie, ¿e wszystkie te dzieci s¹ twoimi braæmi i siostrami. Niech Bóg ma je
w swej opiece!
Umieraæ jest inaczej ni¿ wszystkim siê zdaje, i szczêliwiej.
Szczêliwiej? Obejmujesz ramionami trawê. Whitman, ty durniu
Zgroza! Zgroza!
Zdaje ci siê, ¿e s³yszysz p³acz dzieci w mokrej ziemi. Unosisz twarz,
wystawiasz j¹ naprzeciw szalej¹cej burzy. Po³ykaj¹c krople deszczu, odma-
247
wiasz modlitwê. Op³akujesz Mary Duncan, Szymona i Ester Weinbergów,
swojego brata lub siostrê, wszystkie te dzieci.
I siebie.
I zbaw nas od z³ego szepcze June. Módl siê za nami grzesznymi
teraz i w godzinê mierci naszej.
248
Sanktuarium
To niesamowite, jak d³ugo czasami trwa, zanim obrazy utrwalone w pamiêci
stan¹ siê gotowe do wykorzystania jako materia³ literacki. W roku tysi¹c dzie-
wiêæset siedemdziesi¹tym, tu¿ po skoñczeniu studiów na Uniwersytecie Stanu Pen-
sylwania, pojechalimy z przyjacielem do jego domu ko³o Pittsburgha. Pewnego
popo³udnia w sierpniu wybralimy siê do domku, który przyjaciele ojca mojego
kolegi wybudowali w górach. By³ tam maleñki staw do p³ywania, miejsce na ro-
¿en i sanktuarium. Nigdy nie zapomnia³em jego wnêtrza. Sta³o mi przed oczy-
ma jak ¿ywe, i wreszcie, po dwudziestu dwóch latach napisa³em o nim opowiada-
nie. Tematem jest ponownie ¿al po stracie ukochanych osób. Po mierci Matta
podejmowa³em go wiele razy. Utwór otrzyma³ nominacjê Stowarzyszenia Twór-
ców Literatury Grozy do tytu³u najlepszej noweli tysi¹c dziewiêæset dziewiêædzie-
si¹tego drugiego roku.
G
rady siedzia³ w mauzoleum, gdy pisk pagera zak³óci³ jego cichy mono-
log.
Mauzoleum by³o jasne i przestronne; lni¹ce marmurowe p³yty przy-
krywa³y nisze z trumnami. Ko³o g³ównego wejcia znajdowa³y siê wysokie
okna, a obok nich wnêki z szybami, przez które mo¿na by³o popatrzeæ na
br¹zowe urny z prochami zmar³ych bliskich. Plastikowe br¹zowe litery two-
rz¹ce nazwiska osób oraz daty ich urodzenia i mierci przyklejone by³y do
p³yt ze szk³a. Grady spogl¹da³ przez ³zy na dwie takie p³yty i urny stoj¹ce
za nimi.
Wybra³ kremacjê dla ¿ony i dziesiêcioletniego syna, poniewa¿ i tak sp³o-
nêli ju¿ czêciowo w wypadku spowodowanym przez pijanego kierowcê, ale
249
równie¿ dlatego, ¿e nie móg³ znieæ myli o tym, ¿e cia³a jego ukochanej
¿ony i synka bêd¹ siê rozk³adaæ w trumnie w grobowcu, albo co gorsza na
cmentarzu, pod ziemi¹, w wilgoci i zimnie choæ resztka jego wiadomoci
mówi³a, ¿e nie ma to najmniejszego znaczenia dla ¿ony i syna, którzy ju¿ nic
nie czuj¹.
Dla niego mia³o to znaczenie, tak samo jak poniedzia³kowy rytua³ przy-
je¿d¿ania do mauzoleum, siadania na ³aweczce naprzeciwko urn i opowiada-
nia Helenie i Jasiowi o tym, co wydarzy³o siê od zesz³ego poniedzia³ku, o mo-
dlitwach za ich szczêcie i o tym, ¿e bardzo za nimi têskni.
Nie ¿yli od roku, a to ponoæ d³ugi okres, ale on nadal nie móg³ uwierzyæ,
¿e ten czas min¹³ tak szybko. Jego ból by³ tak samo wielki jak wtedy, gdy
dowiedzia³ siê o ich mierci, a pustka, któr¹ czu³ w rodku, równie dotkliwa.
Znajomi z pocz¹tku okazywali zrozumienie, ale po trzech miesi¹cach a tym
bardziej po szeciu wiêkszoæ zaczê³a zdradzaæ maskowane zniecierpli-
wienie i ¿yczliwie napomykaæ o potrzebie zostawienia przesz³oci za sob¹,
przystosowania siê i odbudowania ¿ycia. Grady zacz¹³ wiêc ukrywaæ to, co
czuje, i udawaæ, ¿e przyjmuje ich rady; presja otoczenia sprawi³a, ¿e ciê¿ar,
który dwiga³, sta³ siê jeszcze wiêkszy. Uwiadomi³ sobie, ¿e kto, kto nie
dowiadczy³ tego co on, nie mo¿e zrozumieæ, ¿e trzy miesi¹ce, szeæ albo
dwanacie nic nie znaczy.
Jego cotygodniowe odwiedziny w mauzoleum sta³y siê wiêc sekretem,
starannie ukrytym wród zwyk³ych zajêæ. Czasem przywozi³ ¿onie i synowi
kwiaty, a czasem jaki przedmiot charakterystyczny dla danego okresu: dy-
niê w Halloween, styropianow¹ nie¿n¹ kulê zim¹ albo wie¿y liæ klonu na
wiosnê. Tym razem, tu¿ po weekendzie ze wiêtem czwartego lipca, przy-
niós³ miniaturow¹ flagê i dr¿¹cym g³osem opowiedzia³ Helenie i Johnowi
o sztucznych ogniach, które zawsze tak lubili ogl¹daæ siedz¹c w parku nad
rzek¹ i zajadaj¹c hotdogi.
Te wybuchaj¹ce rakiety by³y olniewaj¹ce mówi³ cicho Grady. A¿
trudno opisaæ kolory
Pisk pagera przy pasku przerwa³ mu w pó³ s³owa. Grady zmarszczy³ brwi.
Pager by³ jedn¹ z wielu nowinek technicznych wprowadzonych przez
Gradyego do oddzia³u policji, którym kierowa³. Funkcjonariusze czêsto
opuszczaj¹ samochody po wezwaniach, albo choæby po to, ¿eby napiæ siê
kawy. Oddalaj¹ siê wtedy od radia i nie maj¹ kontaktu z central¹.
Grady otar³ ³zy, wyprostowa³ ramiona, po¿egna³ siê z ¿on¹ i synem
i niechêtnie wyszed³ z mauzoleum, zamykaj¹c za sob¹ drzwi na klucz. To
by³o wa¿ne. Nale¿a³o chroniæ Helenê i Johna, ich prochy, a dozorca mau-
zoleum b³ysn¹³ pomys³owoci¹ i ka¿demu krewnemu le¿¹cych tu zmar-
³ych wrêczy³ klucz, dziêki czemu tylko w³aciwe osoby mia³y wstêp do
rodka.
250
By³o jasne, gor¹ce i wilgotne popo³udnie, bardzo podobne do tego sprzed
roku, gdy Grady przyby³ tu w towarzystwie przyjació³ i ksiêdza, aby zosta-
wiæ drogocenne urny. Potrz¹sn¹³ g³ow¹, ¿eby zd³awiæ smutek, zbli¿y³ siê
do czarno-bia³ego wozu i przez otwarte okno siêgn¹³ rêkê do rodka po
mikrofon.
Grady. O co chodzi? powiedzia³ zwalniaj¹c guzik mikrofonu.
Napiêcie w g³osie Diny zaskoczy³o go.
Wa¿ne wezwanie.
Grady zmarszczy³ czo³o.
Ruszam. Bêdê za piêæ minut.
Taki komunikat oznacza³, ¿e to, co mia³a do przekazania Dina, by³o bar-
dzo wa¿ne tak wa¿ne, ¿e wola³a nie ryzykowaæ pods³uchania przez jakie-
go cywila szperaj¹cego na policyjnej czêstotliwoci. Grady zaparkowa³ ko³o
stacji benzynowej naprzeciwko cmentarza, wszed³ do budki obok automatu
z lodem, wrzuci³ monetê i wystuka³ numer.
Policja w Bosworth odezwa³a siê Dina.
To ja, Grady. Co jest tak wa¿ne, ¿e
Nie mam dobrych wieci.
Nigdy ich nie masz, kiedy wywo³ujesz mnie przez pager. Co siê sta³o?
Jeden osiem siedem i dziesiêæ piêædziesi¹t szeæ.
Grady wzdrygn¹³ siê. Taka kombinacja oznacza³a morderstwo i samo-
bójstwo.
Zgad³a. Nie podoba mi siê.
Mam jeszcze gorsz¹ wiadomoæ. Przestêpstwo pope³niono poza naszym
terenem. Zajmuje siê nim policja stanowa, ale chc¹, ¿eby pan tam pojecha³.
Nie rozumiem. Czemu mówisz, ¿e to gorsza wiadomoæ, skoro mor-
derstwo wydarzy³o siê poza naszym terenem?
Szefie, ja
Mów.
Nie chcê.
Powiedz, Dina.
Zna pan ofiary.
Grady wstrzyma³ oddech. cisn¹³ mocniej s³uchawkê.
Kto?
Brian i Betsy Roth.
O Jezu, pomyla³ Grady. Brian i Betsy byli ostatnimi przyjació³mi, na
których móg³ liczyæ po tym, jak wszyscy inni odwrócili siê od niego z powo-
du jego przed³u¿aj¹cej siê ¿a³oby.
Która z tych osób zabi³a drug¹?
A potem pope³ni³a samobójstwo?
Grady poczu³ przyspieszony puls.
251
Kto kogo?
Brian odpowiedzia³a dyspozytorka chrapliwym g³osem. Z pó³au-
tomatycznego pistoletu kalibru czterdzieci piêæ.
O mój Bo¿e, pomyla³ Grady.
Niejasne wskazówki, jakie otrzyma³ Grady, zawiod³y go nie do domu
Briana i Betsy, jak siê spodziewa³, lecz w góry na zachód od miasta. Góry
Pensylwanii: niskie, poros³e gêstym lasem, o zaokr¹glonych wierzcho³kach.
Kamieniste szlaki miêdzy nimi wiod³y do ukrytych parowów i jarów. Grady
nie wiedzia³by, któr¹ drog¹ pojechaæ, gdyby nie samochód policyjny bloku-
j¹cy jedn¹ z dróg. Policjant z drogówki o kwadratowej szczêce rzuci³ papie-
rosa, przydepta³ obcasem i zwê¿onym oczami spojrza³ na Gradyego.
Szukam porucznika Cranea powiedzia³ Grady.
Funkcjonariusz wyprostowa³ siê, s³ysz¹c nazwisko Gradyego.
Porucznik czeka na pana.
Ze sprawnoci¹ zaskakuj¹c¹ jak na tak wysokiego mê¿czyznê policjant
wycofa³ samochód z drogi, pozwalaj¹c Gradyemu wjechaæ na w¹sk¹ dró¿-
kê.
Ga³êzie drzew szura³y o okna samochodu. Tu¿ przed wejciem w pierw-
szy ostry zakrêt Grady zerkn¹³ w lusterko wsteczne i zobaczy³, ¿e wysoki
funkcjonariusz ponownie zablokowa³ wjazd.
Droga skrêca³a w lewo, pn¹c siê jednoczenie w górê. Ga³êzie ociera³y
siê teraz nie tylko o bok, ale i dach wozu. W gêstym, pe³nym cieni lesie Gra-
dy poczu³ siê jak osaczony.
Brian zastrzeli³ Betsy?
A potem siebie?
Nie, to niemo¿liwe!
Dlaczego?
Tak bardzo potrzebowa³em tych dwojga.
Zale¿a³o mi na nich
Kocha³em ich!
Po co w³aciwie tam pojechali? Co robili w tych lasach?
Droga wyrówna³a siê i wyprostowa³a. Grady znalaz³ siê nagle na zalanej
s³oñcem polanie miêdzy dwiema górami. Za otwart¹ bram¹ w p³ocie z drutu
otwiera³a siê rozleg³a posiad³oæ z kilkoma ró¿nej wielkoci budynkami z sza-
rych pustaków po prawej stronie oraz zag³êbieniem na ro¿en i basenem po
lewej.
Grady zaparkowa³ za trzema policyjnymi samochodami, karetk¹ pogoto-
wia, niebieskim wozem koronera i czerwonym d¿ipem cherokee, który nale-
¿a³ do Briana i Betsy. Kilku funkcjonariuszy policji stanowej wraz z dwoma
252
sanitariuszami i têgim mê¿czyzn¹ w szarym garniturze sta³o obok siebie ko³o
basenu, ty³em do Gradyego. S³ysz¹c trzaniêcie drzwi samochodu jeden z po-
licjantów odwróci³ siê, przyjrza³ Gradyemu, zerkn¹³ jeszcze raz na basen
i z powa¿n¹ min¹ ruszy³ w stronê nowo przyby³ego.
Porucznik Crane. Wiek oko³o czterdziestu piêciu lat, wysoki. Wydatny
nos i koci policzkowe. Dobrze zbudowany, bez nadwagi. Grady przypomnia³
sobie, ¿e lekarz Cranea poleci³ mu zrzuciæ parê kilogramów. Krótkie, jasne,
przerzedzone w³osy. Grady wspó³pracowa³ od czasu do czasu z Craneem,
kiedy sprawcê przestêpstwa pope³nionego na terenie którego z nich chwyta-
no na terenie drugiego.
Czeæ, Ben.
Czeæ, Jeff.
Czy dyspozytorka ciê uprzedzi³a? spyta³ z niepokojem Crane.
Grady skin¹³ ponuro g³ow¹.
Brian zastrzeli³ Betsy, a potem siebie. Dlaczego, do cholery, on to
Mamy nadziejê, ¿e ty nam to powiesz.
Grady zadr¿a³ mimo woli.
A sk¹d mia³bym wiedzieæ?
Przyjani³e siê z Rothami. A¿ siê bojê w³anie ciebie o to prosiæ
Czy móg³by?
Obejrzeæ cia³a?
Tak. Crane zmarszczy³ czo³o. Jeli nie masz nic przeciwko temu.
Jeff, moja ¿ona i syn nie ¿yj¹, ale ja nadal jestem policjantem. Zrobiê
co trzeba, mimo ¿e Brian i Betsy byli moimi przyjació³mi. Jestem gotów.
Tak myla³em.
W takim razie dlaczego pytasz?
Bo masz zwi¹zek z t¹ spraw¹.
Co takiego?
Zacznijmy od pocz¹tku powiedzia³ Crane. Obejrzyj cia³a, a ja ci
potem poka¿ê, co znajdowa³o siê na r¹czce czterdziestki pi¹tki, któr¹ trzyma³
twój przyjaciel. Póniej porozmawiamy.
Odór rozk³adu uderzy³ Gradyego w nozdrza. Basen otacza³ p³ot siêgaj¹-
cy na wysokoæ pasa. Grady pod¹¿y³ za Craneem; po chwili stanêli na pasie
betonu otaczaj¹cym basen. Jeden z policjantów robi³ zdjêcia czego, co le¿a-
³o na betonie, a grubas w szarym garniturze wydawa³ mu polecenia. Poli-
cjanci rozst¹pili siê na widok przyby³ych. Grady zobaczy³ cia³a.
Zebra³o mu siê na md³oci. Jego przyjaciele le¿eli twarzami na betonie przed
sk³adanymi drewnianymi krzes³ami, g³owami w stronê basenu. A w³aciwie tym,
co zosta³o z ich g³ów. Pociski z czterdziestkipi¹tki zrobi³y swoje. Kule wesz³y za
253
prawym uchem Betsy i Briana; w tych miejscach utworzy³y siê grube skrzepy
krwi. Po przeciwnej stronie g³ów, nad brwiami ko³o potylicy, zia³y dziury, przez
które krew, mózg, koci i w³osy wylecia³y i rozprys³y siê na betonie. Nad plam¹
unosi³ siê obrzydliwy rój much. Pistolet le¿a³ obok prawej rêki Briana.
Dobrze siê czujesz? Crane dotkn¹³ ramienia Gradyego.
Grady prze³kn¹³ linê.
Dam sobie radê.
By³ szefem policji w Bosworth od dziesiêciu lat, ale widzia³ niewiele
ofiar postrza³ów. By³o to w koñcu tylko redniej wielkoci miasto i nie zda-
rza³o siê tu wiele zbrodni. Wiêkszoæ wypadków miertelnych to by³y wy-
padki drogowe. Ta myl przypomnia³a Gradyemu o okolicznociach mierci
¿ony i syna. Ogarn¹³ go ¿al. Teraz straci³ ostatnich przyjació³.
Zw³oki zaczê³y siê ju¿ rozk³adaæ wykrztusi³. Nawet w takim upale
nie zd¹¿y³yby tak spuchn¹æ To nie mog³o staæ siê dzisiaj.
Crane skin¹³ g³ow¹.
Doszlimy do wniosku, ¿e zginêli wczoraj.
Bêdê wiedzia³ na pewno po wykonaniu autopsji wtr¹ci³ korpulentny
mê¿czyzna w szarym garniturze.
By³ to miejscowy patolog. Ruchem rêki powstrzyma³ policjanta robi¹ce-
go zdjêcia.
To wystarczy. Odwróci³ siê do asystentów. Mo¿ecie ich zabraæ.
Je¿eli nie ma pan nic przeciwko temu doda³ zwracaj¹c siê do Cranea.
Policjant wzruszy³ ramionami po chwili zastanowienia.
Chyba zrobilimy ju¿, co trzeba.
Grady us³ysza³ dwiêk suwaka worka do przewo¿enia cia³. Zerkn¹³ na
po³yskuj¹c¹ b³êkitn¹ wodê w basenie, ¿eby nie myleæ o tym, co siê dzieje.
Ucieszy³ siê, kiedy us³ysza³ g³os Cranea.
Brian i Betsy mieli wróciæ do domu wczoraj wieczorem. Kiedy siostra
Briana zadzwoni³a do nich i nikt nie odebra³, pomyla³a, ¿e zmienili plany
i postanowili zostaæ tu na noc. Rano zadzwoni³a ponownie. Znów nikt nie
podniós³ s³uchawki. Gdy okaza³o siê, ¿e Brian nie otworzy³ restauracji, za-
czê³a siê niepokoiæ. Tu nie ma telefonu, wiêc przyjecha³a
Znalaz³a cia³a wtr¹ci³ Grady i zadzwoni³a do ciebie.
Crane potwierdzi³ skinieniem g³owy. Asystenci koronera z wysi³kiem
umiecili wypchany wór na wózku i zaczêli pchaæ w stronê ambulansu.
Grady opanowa³ siê si³¹ woli.
Wygl¹da na to, ¿e oboje siedzieli na krzese³kach twarz¹ do basenu.
Si³a uderzenia pocisków rzuci³a ich na beton.
Tak te¿ pomylelimy zgodzi³ siê Crane.
To by sugerowa³o, ¿e siê nie k³ócili, a jeli nawet, to nie tak gwa³tow-
nie, ¿eby Brian zastrzeli³ Betsy, a potem siebie, gdy dotar³o do niego, co zro-
254
bi³. Co cisnê³o Gradyego za gard³o. Ludzie zazwyczaj stoj¹, krzycz¹c
na siebie. A tutaj wszystko wskazuje na to, ¿e oboje siedzieli i podziwiali
widoki. Potem Brian przyniós³ pistolet, chyba ¿e mia³ go wczeniej przy so-
bie. Ale dlaczego? Dlaczego postanowi³ j¹ zastrzeliæ? I dlaczego Betsy tak
po prostu siedzia³a, jeli za³o¿ymy, ¿e wiedzia³a o pistolecie?
On to zaplanowa³.
Pewnie, bo inaczej nie mia³by ze sob¹ broni.
To nie jedyna wskazówka. Crane wskaza³ w dó³. Spójrz na pistolet.
Grady pod¹¿y³ wzrokiem za jego rêk¹, omijaj¹c czarne plamy na krawê-
dzi basenu i bia³e linie, którymi policjanci obrysowali sylwetki cia³. Przyjrza³
siê uwa¿nie broni.
Tak westchn¹³. Rozumiem.
Suwad³o pistoletu by³ maksymalnie wycofane, siêgaj¹c a¿ za kurek. Mog³o
zatrzymaæ siê w tej pozycji tylko wówczas, gdy magazynek w r¹czce by³ pu-
sty.
Brian nie za³adowa³ ca³ego magazynka. W³o¿y³ tylko dwa naboje.
Jeden dla Betsy, jeden dla siebie doda³ Crane. Co mo¿na z tego
wywnioskowaæ?
Brian dok³adnie wszystko obmyli³. On podchodzi³ do broni z szacun-
kiem. Nie za³adowa³ ca³ego magazynka, bo wiedzia³, ¿e pistolet odbezpieczy
siê automatycznie po drugim wystrzale, którym chcia³ zabiæ siebie, i wypad-
nie mu z rêki. Nie chcia³, ¿eby osoba, która podniesie broñ, zrani³a siê lub
zastrzeli³a przez przypadek. Chcia³ to zrobiæ ostro¿nie.
Grady potrz¹sn¹³ g³ow¹. Ostro¿nie. Co za s³owo w tych okolicznociach.
Ale Brian myla³ w³anie w taki sposób. Zawsze martwi³ siê, ¿e zwierzê, do
którego strzeli³, mo¿e zostaæ tylko zranione, uciec do lasu i mêczyæ siê przez
wiele godzin albo dni, nim wreszcie umrze. Dlatego mo¿na powiedzieæ, ¿e
postara³ siê zabiæ swoj¹ ¿onê i siebie zachowuj¹c ostro¿noæ. Oba pociski
trafi³y w miêkkie miejsce nad uchem. Prosto w mózg. Natychmiastowa, bez-
bolesna mieræ. Przynajmniej teoretycznie. Tylko ofiara wie, czy taka mieræ
jest rzeczywicie bezbolesna, a ona nie mo¿e o tym opowiedzieæ.
Grady zmarszczy³ czo³o tak mocno, ¿e a¿ poczu³ ból. Musia³ pomasowaæ
sobie skronie. Myla³ o pociskach, które roztrzaska³y czaszki Betsy, a potem
Briana. Zerkn¹³ na Cranea.
Zazwyczaj motywem takich zbrodni s¹ problemy ma³¿eñskie. Zazdroæ.
Jeden z partnerów ma romans. Ale o ile mi wiadomo, Brian i Betsy byli so-
bie wierni.
Mo¿esz byæ pewny, ¿e to sprawdzê powiedzia³ Crane.
Ja te¿. Przychodzi mi do g³owy jeszcze tylko jeden motyw. miertelna
choroba Betsy, któr¹ trzymali w tajemnicy, ¿eby nie martwiæ przyjació³. Kie-
dy stan Betsy siê pogorszy³ tak, ¿e nie mog³a d³u¿ej znieæ bólu, Brian za
255
zgod¹ ¿ony skróci³ jej cierpienie, a potem zabi³ siê, bo nie móg³ znieæ ¿ycia
bez niej
To te¿ sprawdzê podczas autopsji odezwa³ siê koroner.
A ja porozmawiam z jej lekarzem powiedzia³ zdecydowanie Crane.
Powiedzia³e, ¿e ja mam z tym jaki zwi¹zek i ¿e Brian ciska³ co
w d³oni. Co to by³o?
Crane zmiesza³ siê.
Chyba nie da siê tego zrobiæ inaczej. Muszê ci pokazaæ. Brian zosta-
wi³ list.
Mia³em o to zapytaæ. Chcê wiedzieæ.
Crane wyci¹gn¹³ z kieszeni koszuli plastikow¹ torebkê ze skrawkiem
papieru.
Jeli Brian zostawi³ wiadomoæ, to nie ma w¹tpliwoci mrukn¹³
Grady. Dok³adnie wszystko zaplanowa³, a sposób za³adowania broni to
potwierdza.
Zadr¿a³.
Byæ mo¿e obmyli³ wszystko razem z Mam okropne przeczucie, ¿e
Betsy siê zgodzi³a.
Mnie te¿ przysz³a do g³owy taka myl powiedzia³ Crane ale pew-
nie nigdy nie dowiemy siê na pewno. Wokó³ kolby pistoletu owiniêta by³a ta
kartka. Kiedy broñ wypad³a mu z rêki, kartka zosta³a mu w palcach.
Grady odczyta³ treæ i zadr¿a³.
Kartka zapisana by³a drukowanymi literami.
POWIEDZCIE BENOWI GRADYEMU. SPROWADCIE GO TUTAJ.
Tylko tyle.
I a¿ tyle.
Sprowadziæ mnie? Po co?
Dlatego powiedzia³em ci, ¿e musimy pogadaæ. Crane zagryz³ war-
gê. Odejdmy st¹d. Przespacerujmy siê trochê.
Oddalili siê od basenu, przechodz¹c pas ¿wiru ko³o zag³êbienia z ro¿-
nem i dwoma sto³ami. Zbli¿ali siê do najwiêkszego z szarych budynków, d³u-
goci dziesiêciu metrów i szerokoci oko³o piêciu. Z jego ciany z trzema
zakurzonymi oknami wystawa³ metalowy komin.
Sprowadcie go tutaj powiedzia³ Crane. To mo¿e znaczyæ wiele ró¿-
nych rzeczy. ¯eby obejrza³ cia³a albo teren. Nie zna³em zbyt dobrze Briana, ale
zdaje mi siê, ¿e nie nale¿a³ do ludzi okrutnych. Nie potrafiê zrozumieæ, dlaczego
chcia³, ¿eby zobaczy³ to, co sam zrobi³. Zaczynam siê zastanawiaæ, czy
256
Grady odgad³ pytanie.
Nigdy tutaj nie by³em. Nawet nie wiedzia³em o istnieniu tej dzia³ki.
Ledwo trafi³em, chocia¿ zostawi³e mi wskazówki w biurze.
A przecie¿ bylicie blisko ze sob¹ zwi¹zani.
Dopiero od roku. Pozna³em ich na spotkaniu Wspólnoty ¯alu.
Co to takiego?
Stowarzyszenie rodziców, którzy stracili swoje dzieci. Za³o¿enie jest
takie, ¿e tylko rodzic w ¿a³obie mo¿e zrozumieæ, co przechodzi podobna oso-
ba. Rodzice zbieraj¹ siê raz w miesi¹cu. Na pocz¹tku ka¿dy opowiada, jak
dziecko zmar³o. Jest tam zawsze jaki psychiatra lub inny specjalista, który
podpowiada, jak radziæ sobie z bólem. Póniej zaczyna siê swobodna rozmo-
wa. Rodzice cierpi¹cy stratê najd³u¿ej staraj¹ siê pomóc tym, którzy nadal
nie mog¹ uwierzyæ w to, co siê sta³o. Jeli komu siê zdaje, ¿e d³u¿ej nie
zniesie ¿alu, dostaje numery telefonów innych uczestników. Ludzie staraj¹
siê powstrzymaæ ciê od wpadania w rozpacz. Przypominaj¹ o dbaniu o zdro-
wie, przestrzegaj¹ przed siêganiem po alkohol, pozostawaniem przez ca³y
dzieñ w ³ó¿ku, popadaniem w ob¿arstwo. Radz¹, jak zachowaæ sprawnoæ,
wyjæ do ludzi, na spacer, popracowaæ spo³ecznie.
Crane potar³ siê po karku.
Wprawiasz mnie w zak³opotanie.
Tak?
Poszed³em na pogrzeb twojej ¿ony i syna, raz do ciebie zajrza³em. Ale
potem Nie wiedzia³em co mówiæ, powtarza³em sobie, ¿e nie powinienem
ci zawracaæ g³owy. Wyobra¿a³em sobie, ¿e wolisz byæ sam.
Grady wzruszy³ ramionami.
To typowa reakcja. Nie musisz siê t³umaczyæ. Jeli sam nie stracisz
¿ony i dziecka, nigdy nie zrozumiesz tego bólu.
Modlê siê do Boga, ¿ebym nie musia³ czego takiego prze¿yæ.
Przy³¹czam siê do twoich modlitw.
Dotarli do budynku.
Technicy zdjêli ju¿ odciski.
Crane otworzy³ drzwi; Grady zajrza³ do rodka. Wzd³u¿ cian le¿a³y po-
s³ania ze piworami; by³y tu te¿ dwa d³ugie drewniane sto³y, ³awy, szafki
i piecyk na drewno.
Wygl¹da na to, ¿e oprócz Briana i Betsy zagl¹da³o tu wiêcej ludzi
zauwa¿y³ Crane. Kto to móg³ byæ?
Mówi³em ci ju¿, ¿e nigdy tutaj nie by³em.
Crane zamkn¹³ drzwi i poprowadzi³ do s¹siedniego, mniejszego budynku.
We wnêtrzu znajdowa³a siê kuchenka na drewno. W szafkach ciennych
sta³y puszki i pude³ka z ¿ywnoci¹, a tak¿e garnki, rondle, miski, talerze
i sztuæce.
257
Wydaje mi siê, ¿e ro¿en by³ przygotowany na lato, a to wszystko mia³o
s³u¿yæ gociom w deszczowe dni, jesieni¹ albo nawet zim¹.
Grady skin¹³ g³ow¹.
W tamtym budynku by³o dwanacie prycz. Zauwa¿y³em p³aszcze prze-
ciwdeszczowe i zimowe kurtki na ko³kach. Kimkolwiek byli ci ludzie, przy-
je¿d¿ali tu czêsto. Przez ca³y rok. Co w tym dziwnego? Piêkne miejsce na
letni¹ wycieczkê za miasto. Jesieni¹ mog³o s³u¿yæ jako obóz ³owiecki. Brian,
Betsy i ich znajomi pewnie urz¹dzali tu przyjêcia w weekendy, nawet zim¹,
jeli nieg nie zasypa³ drogi dojazdowej.
Tak, piêkne miejsce. Crane zamkn¹³ drzwi kuchni i wskaza³ ostatni,
najmniejszy budyneczek. Tylko ten jeden by³ zamkniêty. Brian mia³ klucz na
kó³ku razem z kluczykami od samochodu. Znalaz³em go w kieszeni jego spodni.
Kiedy Crane otworzy³ drzwi, Grady mimo woli zmarszczy³ czo³o.
Pod³ogi w tamtych budynkach zrobione by³y z desek, tylko miejsca, gdzie
sta³y piecyki, wy³o¿ono ceg³ami. Tu posadzka tworzy³a g³adk¹ szar¹ p³ytê.
ciany pokrywa³a dêbowa boazeria. Zamiast piecyka by³ ³adny kamienny
kominek z drewnianym gzymsem, z dwiema amerykañskimi flagami po bo-
kach, nad którymi w równym szeregu sta³y oprawione fotografie omiorga
umiechniêtych dzieci i nastolatków obojga p³ci. Ich wiek waha³ siê od sze-
ciu do dziewiêtnastu lat; jeden z ch³opców blondyn z aparatem na zêbach
i niepewnym umiechem przypomina³ nieco syna Gradyego.
Przed szeregiem zdjêæ sta³a kocielna ³awka, a na gzymsie bieli³y siê
wieczniki Grady zauwa¿y³, ¿e dwie liczne, umiechniête, piegowate, ru-
dow³ose dziewczynki w wieku kilkunastu lat s¹ niemal identyczne. Zbli¿y³
siê. Bliniaczki. Spostrzeg³ te¿, ¿e najstarsi ch³opcy na zdjêciach mieli krót-
ko obciête w³osy i nosili wojskowe mundury.
Co o tym s¹dzisz? spyta³ Crane.
Wygl¹da prawie jak kaplica Grady poczu³ jaki ciê¿ar na pier-
siach. Nie widaæ ¿adnych obiektów religijnych, a jednak. Co w rodzaju
sanktuarium. Widzia³em ju¿ te bliniaczki. A w³aciwie ich zdjêcia. Brian
i Betsy nosili je zawsze w portfelach i pokazali kilka razy przy kolacji. Mieli
te¿ wiêksze oprawione fotografie na cianie w saloniku. To s¹ ich córki. Zgi-
nê³y dziesiêæ lat temu, kiedy kolejka w weso³ym miasteczku ko³o Pittsburgha
wylecia³a z torów. Brian i Betsy nigdy sobie nie wybaczyli, ¿e pozwolili dziew-
czynkom na tê przeja¿d¿kê. Poczucie winy. Ono tak¿e doskwiera rodzicom,
którzy stracili dzieci. Potworne poczucie winy.
Grady podszed³ jeszcze bli¿ej do zdjêæ. Skupi³ wzrok na dziesiêcioletnim
jasnow³osym ch³opcu, który tak bardzo przypomina³ jego syna. Podobieñstwo
nie by³o ³udz¹ce, ale mimo to widok dziecka sprawi³ Gradyemu ból.
Poczucie winy. Co by by³o, gdyby nie pracowa³ tak d³ugo tego wieczoru?
Gdyby by³ w domu i Helena z Johnem nie wybraliby siê do kina i na pizzê?
17 Czarny wieczór
258
Pijany kierowca nie staranowa³by ich i ¿yliby do dzisiaj. To wszystko moja
wina, bo zachcia³o mi siê przejrzeæ raporty, które równie dobrze mog³yby
poczekaæ do rana. Ale ja musia³em pokazaæ sumiennoæ i w ten sposób przy-
czyni³em siê do mierci ¿ony i syna. Grady skrzywi³ siê i odwróci³, ¿eby Cra-
ne tego nie zauwa¿y³. Zap³aka³ w duszy z nieznonego bólu.
Crane powiedzia³ co, ale Grady nie us³ysza³.
Ben?
Grady nie odrywa³ wzroku od zdjêcia.
Co?
Poznajesz któr¹ z tych twarzy?
Nie.
Mam przeczucie, ¿e one s¹ uporz¹dkowane wed³ug jakiej zasady.
Jakiej?
Skoro córki Rothów zginê³y, to mo¿e wszystkie te dzieci nie ¿yj¹?
Grady odwróci³ siê raptownie.
Co siê sta³o?
Plusk wody. Kto wpad³ do basenu.
Plusk? Nic nie s³ysza³em
wiat³o porazi³o Gradyego w oczy, gdy wyszli z budynku. Zerkn¹³ w stro-
nê grupy policjantów stoj¹cych ko³o basenu. Koroner wsiada³ do swojego
samochodu. Ambulans ju¿ odje¿d¿a³.
Jednak woda w basenie nie falowa³a, a jeli kto do niej wpad³, policjan-
ci nie zwrócili na to uwagi. Rozmawiali miêdzy sob¹.
Nie s³ysza³em ¿adnego plusku powiedzia³ Crane. Sam zobacz. Nikt
nie wpad³ do wody.
Grady potrz¹sn¹³ g³ow¹.
Móg³bym przysi¹c.
Zdezorientowany, odpowiedzia³ jeszcze na parê pytañ Cranea i godzinê
póniej odjecha³. By³o parê minut po pi¹tej. Crane i jego ludzie zamykali
budynki i zabezpieczali miejsce zbrodni ¿ó³t¹ tam¹.
Grady ci¹gle nie móg³ wyjæ z szoku. Dr¿a³. Wracaj¹c krêt¹ górsk¹ dro-
g¹ do Bosworth skontaktowa³ siê przez radio z komend¹. Podw³adni musieli
wiedzieæ, gdzie jest.
Jecha³ teraz do domu siostry Briana. Dziêki spotkaniom Wspólnoty ¯alu
dowiedzia³ siê, ¿e trzeba zrobiæ wszystko, aby pocieszyæ tych, którzy stracili
bliskich. Wspó³czucie to najwiêksza z cnót.
Zatrzyma³ siê przed domem Idy Roth, skromn¹ przyczep¹ stoj¹c¹ w sze-
regu podobnych na przedmieciach Bosworth. Zapuka³ w metalowe drzwi,
ale nikt nie odpowiedzia³. Pewnie pojecha³a do firmy pogrzebowej i na cmen-
259
tarz. Podwójny pogrzeb. Ida mia³a teraz na g³owie straszne obowi¹zki. Na
pewno jest w szoku. Szkoda, ¿e nie przyjecha³em w porê, ¿eby j¹ pocieszyæ,
pomyla³ Grady.
Drzwi s¹siedniej przyczepy otworzy³y siê i wysz³a z nich jaka kobie-
ta. Grady ze zdumieniem dowiedzia³ siê, dok¹d pojecha³a Ida. Podziêko-
wa³ za informacjê, zignorowa³ pytania wcibskiej s¹siadki i wsiad³ do sa-
mochodu.
Po piêciu minutach stan¹³ w drzwiach tawerny Briana i Betsy. Ida Roth
sta³a za barem ko³o kasy i z surow¹ min¹ udziela³a wskazówek kelnerce.
Klienci, przewa¿nie robotnicy z fabryki, którzy regularnie wpadali tu na
piwo po pracy, popatrzyli z uwag¹ na mundur Gradyego. Zawsze przycho-
dzi³ tu w cywilnym ubraniu. Z ich wzroku móg³ wyczytaæ, ¿e zjawienie siê tu
w tym stroju czyni jego wizytê bardzo oficjaln¹ i ¿e wiedz¹ o mierci Briana
i Betsy.
Grady zdj¹³ czapkê i zauwa¿y³, ¿e szafa gra za g³ono.
A w ogóle komu przysz³o do g³owy wybraæ akurat tê piosenkê po tym,
co siê sta³o? spyta³. Z g³onika dobiega³y dwiêki utworu Roya Orbisona
Only the Lonely.
Spojrza³ na szczup³¹, zdecydowan¹ twarz Idy.
Jedyna siostra Briana mia³a niewiele ponad piêædziesi¹t lat, ale wygl¹da-
³a na szeædziesi¹t; czêciowo dlatego, ¿e mia³a ca³kiem siwe w³osy, które
zaczesywa³a do ty³u, co nadawa³o jej twarzy surowy wyraz i podkrela³o
zmarszczki wokó³ oczu, a czêciowo dlatego, ¿e z powodu nerwowego uspo-
sobienia mia³a zapadniête policzki. Na domiar z³ego zaciniête wargi spra-
wia³y wra¿enie, ¿e jest wiecznie nad¹sana.
Chcê ci co powiedzieæ zacz¹³ Grady. Oczywicie, masz prawo
rozpaczaæ. W pierwszym odruchu ludzie myl¹: Nic nie rozumiesz, wiêc
wyno siê i zostaw mnie w spokoju. Ale rok temu, po mierci mojej ¿ony
i synka prze¿ywa³em to samo co ty teraz. Ja naprawdê wiem, co czujesz, i nie
s¹ to puste s³owa. Z ca³ego serca wspó³czujê ci z powodu tego, co siê sta³o.
Ida szybkim ruchem zwróci³a g³owê w stronê kelnerki.
Przy pi¹tym stoliku czekaj¹ na piwo rzuci³a ze z³oci¹, nie odrywa-
j¹c rêki od kasy. Wspó³czujesz mi? Co ci powiem. Brian odci¹³ siê ode
mnie po mierci dziewczynek. Odwiedzalimy siê, spêdzalimy razem czas,
ale wszystko siê miêdzy nami zmieni³o. Przez ostatnie dziesiêæ lat ¿ylimy
tak, jakbymy nie byli bratem i siostr¹. Jakby wyrós³ miêdzy nami mur. Czu-
³am siê jak obca osoba. Stara³am siê okazaæ mu uczucie. Z mojego punktu
widzenia co w Brianie umar³o dawno temu. To, co zrobi³ Betsy i sobie, by³o
z³e, ale mo¿e nic lepszego nie móg³ zrobiæ.
260
Nie rozumiem. Grady pochyli³ siê nad barem, staraj¹c siê nie zwra-
caæ uwagi na smutn¹ piosenkê Roya Orbisona i natarczywe spojrzenia robot-
ników.
To ¿adna tajemnica. Ty wiesz i ca³e miasto wie. M¹¿ rozwiód³ siê ze
mn¹ osiem lat temu. Kilka razy poroni³am, wiêc nie mielimy dzieci. Szybko
siê postarza³am. Jak¿e ja nienawidzê tej m³odej sekretarki, z któr¹ uciek³.
Sêdzia i chciwi adwokaci zostawili mi rozklekotan¹ przyczepê, w której trzêsê
siê z zimna. Przykro ci? A ja powiem, ¿e mimo ¿alu nie jest mi przykro. Brian
mia³ wszystko, a ja nic! Kiedy zacz¹³ mnie ignorowaæ To, ¿e siê zastrzeli³,
to by³a najlepsza rzecz, jak¹ dla mnie zrobi³. Teraz knajpa jest moja. Naresz-
cie co mam.
Grady patrzy³ na ni¹ z niedowierzaniem.
Ida, nie mówisz tego powa¿nie.
A w³anie ¿e tak! Brian traktowa³ mnie jak wyrzutka. To ja zarobi³am
na tê budê i ona mnie siê nale¿y. Kiedy otworz¹ testament Jeli jest spra-
wiedliwoæ na tym wiecie Brian mi przyrzek³. Mimo ¿e tak siê od siebie
oddalilimy, obieca³, ¿e o mnie zadba. Ta gospoda jest moja. Na pewno masz
ochotê siê napiæ.
Dziêki, Ida. Chcia³bym, ale nie mogê. Jestem na s³u¿bie. Grady spu-
ci³ wzrok. Mo¿e innym razem.
Nie bêdzie lepszej okazji. To jest szczêliwa godzina. Jeli nie mo¿esz
siê cieszyæ, napij siê ze smutku. Mo¿esz wypiæ za nich. Dwa drinki w cenie
jednego.
Nie mogê piæ w mundurze. Ale pamiêtaj, ¿e ci wspó³czujê.
Ida nie s³ysza³a, zajêta wydawaniem poleceñ kelnerce.
Grady podniós³ czapkê i wsta³. Zawodowy instynkt nie pozwoli³ mu odejæ
w ten sposób.
Ida
Nie widzisz, ¿e jestem zajêta?
Przepraszam, ale potrzebujê pewnej informacji. To miejsce, gdzie
wydarzy³a siê tragedia Co o nim wiesz?
Nie za du¿o.
Ale na pewno co wiesz. Trafi³a tam przecie¿.
By³am na tej dzia³ce. Raz. Ale czu³am siê tak opuszczona i niechcia-
na Specjalnie zapamiêta³am, jak tam dojechaæ.
Nie bardzo rozumiem. Dlaczego uwa¿a³a, ¿e jeste niechciana?
Ta dzia³ka by³a Ida zmarszczy³a czo³o. Jego ucieczk¹. Murem,
którym odgradza³ siê od wiata. Pamiêtam, kiedy j¹ kupi³. Dziewczynki
zginê³y piêæ miesiêcy wczeniej. Zaczê³a siê jesieñ, sezon ³owiecki. Przy-
jaciele Briana starali siê jako go rozerwaæ. Chod, zapolujemy na króliki,
gêsi, mówili. Nie mo¿esz tak siedzieæ ci¹gle w domu. Niemal si³¹ wyci¹g-
261
nêli go z sypialni. Nie odrywaj¹c lewej rêki od kasy, praw¹ wskaza³a su-
fit. Brian i Betsy mieszkali nad gospod¹. A Brian nie mia³ na nic si³y
Gdyby nie ja, ten lokal poszed³by w diab³y. Zwlók³ siê z ³ó¿ka i pojecha³
z nimi. Kiedy wróci³ nazajutrz, by³ zupe³nie innym cz³owiekiem. Tryska³
energi¹. Powiedzia³, ¿e znalaz³ kawa³ek ziemi i chce go kupiæ. O ma³o nie
dosta³ krêæka na tym punkcie. Ci¹gle opowiada³ o dzia³ce w górach. Uwzi¹³
siê, ¿e musi j¹ mieæ.
Ida wyda³a kelnerce kolejne polecenie, po czym zwróci³a wzrok na Gra-
dyego.
Brian wpad³ w depresjê, jak mi siê zdaje. Powiedzia³am mu, ¿e nie
staæ go na kupno tej dzia³ki, ale nie chcia³ mnie s³uchaæ. Upar³ siê i ju¿. Mimo
moich ostrze¿eñ, wykorzysta³ tê knajpê jako zastaw, tak to siê chyba nazywa.
Uda³o mu siê wzi¹æ kredyt w banku, odszukaæ w³aciciela i kupiæ ten prze-
klêty kawa³ek ziemi. Wtedy zacz¹³ siê ode mnie odsuwaæ.
Wkrótce potem dowiedzia³am siê nie od niego, tylko od klientów ¿e
zamierza zbudowaæ tam du¿y basen, ro¿en i postawiæ jakie budynki Rok
póniej, kiedy wszystko by³o ju¿ gotowe, zaprosi³ mnie tam na huczne otwar-
cie.
Przyznajê, ¿e dzia³ka zrobi³a na mnie wra¿enie. Pomyla³am, ¿e Brian
próbuje poradziæ sobie jako ze strat¹ córek, zacz¹æ ¿yæ od nowa. Ale po
kolacji, któr¹ zjedlimy z Betsy i moim, jak siê mia³o wkrótce okazaæ, pie-
przonym by³ym mê¿em, Brian wzi¹³ mnie na bok. Pokaza³ na las, basen,
budynki Pamiêtam jego g³os, ciszony, taki jak g³os ludzi rozmawiaj¹cych
podczas mszy w kociele.
Spyta³, czy czujê siê w tym miejscu bli¿ej jego zmar³ych dzieci. Rozej-
rza³am siê. Próbowa³am zrozumieæ, co ma na myli. W koñcu powiedzia³am,
¿e nic nie czujê. Przyzna³am, ¿e jest ³adnie. Przypomnia³am o ryzyku, które
podj¹³ zaci¹gaj¹c kredyt. Ale jeli chodzi³o mu o miejsce, które pomo¿e prze-
zwyciê¿yæ ¿al, to post¹pi³ s³usznie. A czy czu³a co w pobli¿u basenu?,
spyta³. Odpowiedzia³am, ¿e nie rozumiem, o czym mówi. Pamiêta³am, ¿e
dziewczynki lubi³y p³ywaæ, i tyle. Na tym rozmowa siê zakoñczy³a. Wiêcej
nie zaprosi³ mnie na dzia³kê. W³anie wtedy zaczê³a otwieraæ siê miêdzy nami
przepaæ. Nie mia³o znaczenia, ¿e ratujê mu ty³ek zajmuj¹c siê gospod¹, tak
jak zajmujê siê ni¹ teraz.
Grady wiedzia³, ¿e wyczerpa³ cierpliwoæ Idy. Postanowi³ zaryzykowaæ
jeszcze jedno pytanie.
Czy wiesz, kto by³ w³acicielem tej dzia³ki? Dlaczego Brian poczu³
nagle ochotê, ¿eby j¹ kupiæ?
Równie dobrze mo¿esz pytaæ, kto wygra jutro na loterii. Nic mi nie
powiedzia³. A ja ci mówiê, ¿e nie mam czasu. Nie chcê byæ niegrzeczna, ale
mam klientów. To pora najwiêkszego ruchu. Wszyscy g³odniej¹, kiedy og³a-
262
szam, ¿e przez godzinê mo¿na zamawiaæ na koszt firmy. Muszê sprawdziæ,
czy w kuchni wszystko gotowe.
Jasne. Przepraszam, ¿e zabra³em ci czas. Chcia³em tylko Przykro
mi, Ida. Przyszed³em powiedzieæ, ¿e ci wspó³czujê.
Ida odwróci³a siê do kelnerki.
Pieczeñ z cebul¹ do ósmego stolika.
Grady wsta³ i wyszed³ z gospody, odprowadzany spojrzeniami robotni-
ków. Gdy wahad³owe drzwi zamknê³y siê za nim, us³ysza³ wzmagaj¹cy siê
szmer g³osów. Z szafy graj¹cej dobiega³y dwiêki kolejnej piosenki. Tym ra-
zem by³ to utwór Buddy Hollyego I Guess It Doesnt Matter Anymore.
Wywo³a³ komendê i zawiadomi³ dy¿urn¹, ¿e jedzie do domu. Za oknami
samochodu w karmazynowych promieniach zachodz¹cego s³oñca przesuwa-
³y siê drzewa. Grady patrzy³ na nie w zadumie, zbli¿aj¹c siê do domu, w któ-
rym kiedy mieszka³ z ¿on¹ i synem.
Ten dom go przeladowa³.
Grady czêsto zastanawia³ siê, czy go nie sprzedaæ i nie uwolniæ siê w ten
sposób od wspomnieñ. Nie zdoby³ siê jednak na to, ¿eby pozbyæ siê rzeczy
Heleny i Johna, ich ubrañ, pami¹tkowych kubków zbieranych przez ¿onê,
gier wideo, od których syn by³ prawie uzale¿niony. Wiêc domu te¿ nie sprze-
da³. Wspomnienia by³y tortur¹, ale nie móg³ bez nich ¿yæ.
Jednoczenie dom przysparza³ Gradyemu zmartwieñ, bo wydawa³ siê
pusty, a poza tym nie dba³ o niego po mierci Heleny i Johna; nie sadzi³ wio-
sn¹ kwiatów i nie sprz¹ta³ tak jak ¿ona, wiêc wnêtrze sta³o siê szare i zaku-
rzone.
Wchodz¹c do kuchni wiedzia³, dok¹d skieruje kroki. Robi³ to codziennie
od tego wieczoru, kiedy straci³ rodzinê. Podszed³ do szafki, nala³ pó³ szklan-
ki whisky, doda³ wody i lodu i wypi³ w trzech haustach.
Zamkn¹³ oczy i odetchn¹³. Teraz lepiej. Cz³onkowie Wspólnoty w ¯alu
zwracali szczególn¹ uwagê na to, ¿eby nie szukaæ pocieszenia w butelce.
Brian i Betsy powtarzali to wiele razy. Grady zauwa¿y³, ¿e w domach na dzia³-
ce nie by³o ¿adnego alkoholu, nawet piwa. Jakakolwiek by³a przyczyna mor-
derstwa i samobójstwa, pijañstwo nie wchodzi³o w grê.
Grady udawa³, ¿e postêpuje zgodnie z radami cz³onków Wspólnoty
w ¯alu. Ale noc¹, gdy stacza³ siê na dno smutku, coraz czêciej szuka³ za-
pomnienia w bourbonie. Tylko ¿e whisky tak naprawdê nie dawa³a zapo-
mnienia. Ona je tylko zaciemnia³a, stêpia³a ostrze bólu i pozwala³a zasn¹æ.
Kiedy czu³, ¿e jêzyk zaczyna mu siê pl¹taæ, w³¹cza³ automatyczn¹ sekretar-
kê, a gdy dzwoni³ telefon, zawsze potrafi³ zebraæ siê w sobie i wypowie-
dzieæ kilka wyæwiczonych s³ów. Jeli zachodzi³a potrzeba, mamrota³, ¿e
263
jest chory i wyznacza³ kogo na zastêpstwo. Tylko wtedy Grady ³ama³ za-
sady profesjonalizmu. Wiedzia³ jednak, ¿e nie umie sobie poradziæ z do-
mem i ba³ siê, ¿e której nocy pope³ni b³¹d i zdradzi swoj¹ nieudolnoæ
tak¿e w innych sprawach.
Jednak w tej chwili ten lêk zszed³ na dalszy plan. Grady podda³ siê smut-
kowi. Szybko nala³ drug¹ szklankê, tym razem dodaj¹c mniej wody i lodu.
Wypi³. Brian i Betsy. Helena i John. Nie.
Opar³ siê o blat i zaszlocha³. ¯al cisn¹³ mu gard³o; ramiona zatrzês³y
siê.
Nagle zadzwoni³ telefon. Grady podniós³ g³owê i spojrza³ na aparat wi-
sz¹cy na cianie ko³o tylnego wyjcia.
Jeszcze jeden dzwonek.
Grady nie zd¹¿y³ jeszcze w³¹czyæ automatycznej sekretarki. Czu³ siê
okropnie. Nie mia³ ochoty odbieraæ telefonu. Brian i Betsy. Helena i John.
Chcia³ tylko, ¿eby zostawiono go w spokoju i nie przerywano ¿a³oby. Ale to
móg³ byæ wa¿ny telefon z komendy.
Otar³ ³zy, wyprostowa³ siê i po chwili zastanowienie podj¹³ decyzjê.
Whisky jeszcze nie zaczê³a dzia³aæ. Wiedzia³, ¿e bêdzie móg³ mówiæ normal-
nie. Lepiej odebraæ ten telefon, póki jeszcze mo¿e.
Dr¿¹c¹ rêk¹ podniós³ s³uchawkê.
Halo?
Ben? Mówi Jeff Crane. Przepraszam, ¿e ciê niepokojê o tej porze, ale
to wa¿ne. Dzwoni³em na komendê i powiedzieli mi, ¿e jeste w domu.
Co wa¿nego? Mów.
Mam parê nazwisk. Powiedz, czy ci co mówi¹. Jennigs, Matson, Ran-
dall, Langley, Beck.
Grady skupi³ uwagê.
Z niczym mi siê nie kojarz¹. Nie znam ¿adnego z tych ludzi. A w ka¿-
dym razie nie pamiêtam, ¿ebym zna³.
Nie dziwiê siê. Oni nie mieszkali w Bosworth. Wszyscy pochodzili
z s¹siednich miast le¿¹cych na zachód, w stronê Pittsburgha.
Wiêc dlaczego s¹ wa¿ne? Nie rozumiem.
Wszyscy ci ludzie zginêli w zesz³y czwartek.
Co?
Po oglêdzinach dzia³ki Briana wrócilimy do siebie. Rozmawialimy
o tym, co siê wydarzy³o. Nagle jeden z moich ludzi, który nie by³ z nami na
dzia³ce, zwróci³ uwagê na nazwisko Briana i Betsy. Powiedzia³, ¿e s³ysza³ je
w zesz³y czwartek. To by³ jeden z najtragiczniejszych wypadków drogowych,
z jakimi mia³ do czynienia. Zginê³o dziesiêcioro pasa¿erów minivana. Kie-
rowca pó³ciê¿arówki straci³ kontrolê nad kierownic¹, kiedy z³apa³ gumê, i wje-
cha³ na jad¹cy z przeciwka samochód. Po oglêdzinach okaza³o siê, ¿e wszyst-
264
kie ofiary jecha³y na obchody wiêta czwartego lipca, które mia³y siê odbyæ
w górach. Na dzia³ce. W³anie dlatego chcia³em z tob¹ mówiæ. Ci ludzie
wybierali siê na dzia³kê Briana i Betsy Rothów.
Grady cisn¹³ s³uchawkê, a¿ zbiela³a mu skóra.
I wszyscy zginêli?
Spotkali siê w jednym miejscu, zostawili samochody i wsiedli do vana.
Jeszcze jeden przeklêty wypadek samochodowy! Taki sam jak ten, w któ-
rym zginêli Helena i John.
Zacz¹³em wiêc dzwoniæ do znajomych ofiar. Dowiedzia³em siê, ¿e Betsy
i Brian jedzili po ró¿nych miejscowociach. Chodzili na spotkania ludzi
w ¿a³obie nie tylko w Bosworth. Pamiêtasz, jak na dzia³ce pyta³em ciê o zdjê-
cia w tym najmniejszym budynku, który nazwa³e sanktuarium? Przysz³o mi
do g³owy, ¿e skoro jest tam fotografia zmar³ych córek Briana i Betsy, to i po-
zosta³e zdjêcia mog¹ przedstawiaæ zmar³e dzieci.
Pamiêtam.
Mia³em racjê. Ka¿da z par, które zginê³y w wypadku, op³akiwa³a stra-
tê dziecka. Nie pomyli³e siê. To naprawdê by³o sanktuarium. Krewni opo-
wiadali, ¿e to w³anie rodzice umieszczali zdjêcia dzieci nad kominkiem.
Zapalali wiece, modlili siê
Co za koszmar.
Wiesz o koszmarach wiêcej ni¿ jestem sobie w stanie wyobraziæ.
Dwanacie ma³¿eñstw, prywatny klub ¿a³obny. Mo¿e dlatego Brian zrobi³
to, co zrobi³. Mo¿e zastrzeli³ Betsy i siebie, bo nie móg³ d³u¿ej znieæ
¿alu.
Mo¿e.
Dwaj najstarsi ch³opcy w mundurach wojskowych zginêli w Wietna-
mie. Wiele lat temu.
To mo¿e trwaæ bez koñca, pomyla³ Grady.
Najwa¿niejsze, ¿e mamy wyjanienie ca³ej sprawy powiedzia³ Cra-
ne. Brian i Betsy przygotowywali siê spotkanie z ca³ym gronem swoich
przyjació³. Ale sta³o siê inaczej. Weekend zamieni³ siê w dni smutku i ¿a³o-
by Kiedy zostali tylko we dwoje, Brian uzna³, ¿e d³u¿ej nie wytrzyma. Za
du¿o ¿alu, o wiele za du¿o. Wiêc zabi³ ¿onê. Wygl¹da na to, ¿e Betsy siê
zgodzi³a. A potem
Zastrzeli³ siê dokoñczy³ Grady.
Czy to brzmi sensownie?
Wszystko na to wskazuje. Niech Bóg ma ich w swojej opiece.
Rozumiem, ¿e ciê¿ko ci o tym mówiæ.
Dam sobie radê. Dobrze zrobi³e dzwoni¹c do mnie, Jeff. Nie mogê
powiedzieæ, ¿e jestem szczêliwy, ale twoja teoria trzyma siê kupy. Przynaj-
mniej bêdê móg³ spaæ spokojnie. Dziêki. Gradyemu chcia³o siê wyæ.
265
Pomyla³em, ¿e bêdziesz chcia³ wiedzieæ.
Jasne.
Jeli dowiem siê czego wiêcej, zadzwoniê.
Dobra. Fajnie.
Ben?
Co?
Nie chcê drugi raz powtarzaæ b³êdu. Jeli bêdziesz chcia³ z kim poga-
daæ, zadzwoñ.
Jasne. Zadzwoniê na pewno.
Mówiê powa¿nie.
Oczywicie. Ja te¿. Jeli bêdê chcia³ pogadaæ, zadzwoniê.
To chcia³em us³yszeæ.
Grady odwiesi³ s³uchawkê, odepchn¹³ siê od ciany i ruszy³ przed siebie.
Prosto do butelki bourbona.
Nazajutrz rano Grady obudzi³ siê o czwartej, zakaszla³ i zwlók³ siê z ³ó¿-
ka. Alkohol pomaga³ mu usn¹æ, ale gdy jego dzia³anie s³ab³o, szybko odzy-
skiwa³ przytomnoæ. Za szybko. Nie mia³ jeszcze si³y mierzyæ siê ze swoj¹
egzystencj¹. G³owa pêka³a od pulsuj¹cego bólu, kolana siê ugina³y. Do-
brn¹³ do ³azienki, po³kn¹³ kilka aspiryn i popi³ wod¹ nabran¹ w d³oñ. Do-
piero wtedy zauwa¿y³, ¿e jest w mundurze. Upad³ na ³ó¿ko, zanim zd¹¿y³
siê rozebraæ.
POWIEDZCIE BENOWI GRADYEMU. SPROWADCIE GO TUTAJ.
Dziwaczna wiadomoæ wry³a siê w jego wiadomoæ, gdy nad basenem ode-
rwa³ wzrok od zw³ok przyjació³ i przeczyta³ kartkê, któr¹ poda³ mu Crane.
Powiedzcie Benowi Gradyemu. Sprowadcie go tutaj.
Dlaczego? zastanawia³ siê Grady. Wszystko, co powiedzia³ wieczorem
Jeff o mierci pasa¿erów minivana, przyczynie depresji Briana mia³o sens.
Brian znalaz³ siê u kresu wytrzyma³oci. Jedno tylko nie pasuje do tej teorii:
napisana przez Briana wiadomoæ, ¿eby mnie sprowadzono i ¿ebym zoba-
czy³ ich cia³a.
Myli k³êbi³y siê w sko³atanej g³owie Gradyego. Dysz¹c ciê¿ko, pochy-
li³ siê nad umywalk¹, odkrêci³ zimn¹ wodê i spryska³ twarz. Zwlók³ siê na
dó³ do kuchni, osun¹³ na krzes³o i zapali³ wiat³o, które momentalnie porazi-
³o go w oczy. Alka-Seltzer, pomyla³. Potrzebujê
Skierowa³ wzrok na stos kopert i katalogów na stole. Wróciwszy wczoraj do
domu, machinalnie wyj¹³ pocztê ze skrzynki, szukaj¹c w kieszeni klucza. Cisn¹³
papiery na stó³, myl¹c tylko o tym, ¿eby otworzyæ butelkê. Teraz, opar³szy ³ok-
cie na stole, wpatrywa³ siê w list zaadresowany do siebie, jeden z niewielu, jakie
otrzyma³ po mierci Heleny i Johna. Krewni ¿ony przestali wtedy pisaæ.
266
Adres Benjamin Grady, Cypress Street 112, Bosworth, stan Pensylwa-
nia zosta³ nakrelony czarnym atramentem. Adresu zwrotnego nie by³o.
Ale Grady rozpozna³ charakter pisma. Widzia³ go wiele razy na kart-
kach, które dostawa³ nie tylko tu¿ po mierci Heleny i Johna, ale jeszcze
d³ugo potem. Wyrazy wspó³czucia i otuchy.
To by³ list od Briana. Na kopercie widnia³a data sprzed czterech dni.
Pi¹tek.
Grady rozdar³ kopertê.
Drogi Benie, przeczyta³. Po koszmarze pijackiego snu czeka³ go kolej-
ny. Grady zadr¿a³, czytaj¹c wiadomoæ od tego wspania³ego, wielkoduszne-
go przyjaciela, którego ju¿ nie by³o.
Drogi Benie!
Kiedy wemiesz do rêki ten list, Betsy i mnie nie bêdzie ju¿ wród ¿y-
wych. Serdecznie ¿a³ujê, ¿e to, co zamierzam zrobiæ, zaszokuje Ciê i zasmuci.
Nie wiem, co bêdzie gorsze: pocz¹tkowy szok czy d³ugotrwa³y smutek. Jedno
i drugie jest trudne do zniesienia, i chcê Ciê za to przeprosiæ.
Jeli nasze cia³a zostan¹ znalezione, zanim przeczytasz ten list Jeli
kartka, któr¹ zamierzam napisaæ i w³o¿yæ do rêki przed naciniêciem spustu,
nie spe³ni swojej roli Jeli co siê nie uda i nie dotrzesz tutaj Chcê, ¿eby
tu trafi³. Nie po to, aby ogl¹daæ pow³oki naszych dusz. Nie po to, aby zasmu-
ciæ siê widokiem naszych nêdznych szcz¹tków, ale po to, aby zobaczyæ to
miejsce. Ono jest szczególne, Ben. Ono koi ból.
Nie mogê Ci wyjaniæ, w jaki sposób. To znaczy nie chcê tego robiæ. Sam
siê przekonasz. Gdybym rozbudzi³ Twoje nadzieje i nie spe³ni³ ich, czu³by
siê winny i niegodny, a ja za nic w wiecie nie chcê pomna¿aæ Twojego cier-
pienia.
Jednak trzeba wzi¹æ pod uwagê tak¹ mo¿liwoæ. Byæ mo¿e oka¿esz siê
niepodatny na wp³yw tego miejsca. Nie potrafiê tego przewidzieæ. Co takie-
go zdarzy³o siê z moj¹ siostr¹. I nie tylko z ni¹. Wybiera³em wiêc starannie.
Moi przyjaciele zmarli w czwartek byli nielicznymi, którzy odczuli jego do-
broczynn¹ moc.
A teraz oni nie ¿yj¹, a ja i Betsy nie chcemy byæ znów sami. To za du¿o,
o wiele za du¿o. Obserwowa³em Ciê, Ben. Coraz bardziej siê o Ciebie mar-
twiê. Podejrzewam, ¿e upijasz siê co noc, ¿eby zasn¹æ. Wiem, ¿e cierpisz tak
samo jak Betsy i ja. Nam jednak uda³o siê znaleæ pocieszenie, a Ty chyba
nie mia³e tyle szczêcia.
Zamierza³em Ciê tutaj przywieæ niebawem. Wydaje mi siê, ¿e jeste go-
tów. Mylê, ¿e odczujesz si³ê tego miejsca, ¿e zaznasz tutaj radoci i ukoje-
nia. Zostawi³em wiêc policji kartkê z prob¹, ¿eby Ciê sprowadzili. A teraz,
gdy jak przypuszczam zobaczy³e je, pojadê do miasta nadaæ ten list i od-
wiedziæ mojego prawnika.
267
Mam zamiar zmodyfikowaæ mój testament. Moim ostatnim aktem wspó³-
czucia bêdzie podarowanie Ci tej dzia³ki. Wierzê, ¿e zapewni ona spokój Twojej
duszy. Zrozumiesz, co mam na myli, jeli oka¿esz siê tak wra¿liwy, jak po-
dejrzewam.
Wybacz, ¿e sprawiam Ci ból nasz¹ mierci¹. Ona jest konieczna. Musisz
uwierzyæ mi na s³owo. My jej oczekujemy z niecierpliwoci¹. To, co zrobiê,
nie wynika z rozpaczy.
Kocham Ciê, Ben. Wiem, ¿e to brzmi dziwnie. Kocham Ciê, bo dotknê³o
nas to samo nieszczêcie. Bo jeste dobrym i przyzwoitym cz³owiekiem.
I cierpi¹cym. Mo¿e mój dar ukoi Twój ból. Kiedy bêdziesz czyta³ ten list,
Betsy i ja bêdziemy wolni od bólu. Ale w naszej ostatniej godzinie modlimy
siê za Ciebie. ¯yczymy Ci ukojenia. Niech Bóg Ci pob³ogos³awi, przyjacie-
lu. B¹d zdrów.
Brian
Betsy podpisa³a siê pod Brianem.
Grady jêkn¹³. Jego ³zy pola³y siê na kartkê papieru, na podpisy ukocha-
nych przyjació³.
Jeff Crane coraz mocniej marszczy³ czo³o, czytaj¹c list. Przeczyta³ go raz
i drugi. W koñcu wyprostowa³ siê na krzele i odetchn¹³.
Grady siedzia³ naprzeciwko z zafrasowan¹ min¹.
O mój Bo¿e jêkn¹³ Crane.
Przepraszam, ¿e ciê zbudzi³em powiedzia³ Grady. Czeka³em tak d³u-
go, jak mog³em, i zadzwoni³em dopiero po wicie. Myla³em, ¿e bêdziesz ju¿
na nogach. Chcia³em mieæ pewnoæ, ¿e z³apiê ciê, zanim wyjedziesz z komen-
dy gdzie w teren. Zdawa³o mi siê, ¿e bêdziesz chcia³ zobaczyæ ten list od razu.
Crane zdziwi³ siê.
Oczywicie. Jasne, ¿e tak. Kiedy powiedzia³em ³adny pocz¹tek dnia,
to nie mia³em na myli siebie, tylko ciebie. Wspó³czu³em ci. Bo¿e drogi,
dziwiê siê, ¿e czeka³e tak d³ugo. Na twoim miejscu zadzwoni³bym do przy-
jaciela a mam nadziejê, ¿e za takiego mnie uwa¿asz natychmiast.
Grady zatrz¹s³ siê.
Nie wygl¹dasz za dobrze. Crane wsta³ i siêgn¹³ do automatu. Na-
pij siê jeszcze kawy.
Nape³ni³ kubek Gradyego.
Dziêki, Jeff. Dr¿¹c¹ d³oni¹ uj¹³ kubek. Co s¹dzisz o licie?
Crane zastanowi³ siê.
Po pierwsze, podpis Betsy wiadczy o tym, ¿e zgodzi³a siê na plan
Briana. Nie by³o to wiêc morderstwo i samobójstwo, tylko podwójne samo-
bójstwo. Betsy po prostu potrzebowa³a jego pomocy.
268
Chryste.
Po drugie, list nie wszystko t³umaczy. Brian pisze, ¿e musia³ zostawiæ
na dzia³ce kartkê z wezwaniem dla ciebie, lecz nie wyjania, dlaczego. Mówi,
¿e chce, ¿eby j¹ zobaczy³. A przecie¿ gdyby siê dowiedzia³, ¿e zapisa³ ci
ziemiê w testamencie, i tak by tam pojecha³. Nie by³o potrzeby ci¹gaæ ciê,
¿eby ogl¹da³ cia³a.
Chyba ¿e Za³ó¿my, ¿e odmówi³bym ogl¹dania zw³ok Betsy i Bria-
na. A gdybym postanowi³ sprzedaæ dzia³kê, nawet jej nie obejrzawszy? Prawdê
mówi¹c, ja nie chcê tej dzia³ki. Brian móg³ siê tego obawiaæ, wiêc zostawi³
kartkê dla pewnoci.
Crane wzruszy³ ramionami.
Mo¿liwe. Pisze, ¿e chce, ¿eby zobaczy³ dzia³kê, bo ona jest Cra-
ne wyszuka³ odpowiedni fragment listu. Szczególna, bo koi ból. Ale nie
wyjania, w jaki sposób. Mówi, ¿e boi siê rozbudziæ twoje nadzieje, które
mog³yby siê nie spe³niæ.
Myla³em o tym przez ca³¹ drogê, jad¹c tutaj powiedzia³ Grady przez
ciniête gard³o. Nie ulega w¹tpliwoci, ¿e Brian, Betsy i tych dziesiêcioro
ludzi, którzy zginêli w wypadku, uwa¿a³o dzia³kê za rodzaj schronienia przed
wiatem. Urokliwe miejsce, gdzie mogli sobie nawzajem udzielaæ wsparcia.
Mo¿e Brian odgadywa³, ¿e jeli bêdzie zachwala³ dzia³kê w licie za bardzo,
spotka mnie rozczarowanie, kiedy oka¿e siê, ¿e towarzystwo innych ludzi
znaczy³o wiêcej ni¿ samo miejsce. A jednak ta dzia³ka jest niezwyk³a. Na-
prawdê piêkna. Wiêc postanowi³ mi j¹ podarowaæ. Byæ mo¿e mia³ poczucie
winy, ¿e nie zaprosi³ mnie do grona najbli¿szych przyjació³. Mo¿e liczy³ na
to, ¿e utworzê swoj¹ grupê. Kto wie? Wpad³ w depresjê. Nie panowa³ nad
mylami.
Wiêc co zamierzasz z tym zrobiæ?
Z czym?
Z dzia³k¹. Powiedzia³e, ¿e jej nie chcesz. Naprawdê czujesz taki wstrêt,
¿e sprzedasz ten kawa³ek ziemi, nawet go nie ogl¹daj¹c?
Grady spuci³ wzrok. Milcza³ przez chwilê.
Nie wiem. Gdyby podarowa³ mi na przyk³ad zegarek, to czy wyrzuci³-
bym go, ¿eby zapomnieæ? Mo¿e zachowa³bym prezent jako pami¹tkê?
Dwa dni póniej na cmentarzu Ida Roth pomog³a Gradyemu dokonaæ
wyboru. Zrobi³a to niewiadomie.
Grady mia³ nadziejê, ¿e bêdzie niós³ trumnê, ale Ida nie poprosi³a go
o to. Próbowa³ skontaktowaæ siê z ni¹ w domu i w gospodzie, ale nigdzie nie
móg³ jej zastaæ. Poc¹c siê w porannym s³oñcu, przypomnia³ sobie upa³, który
panowa³ rok temu, gdy przyszed³ na ten sam cmentarz, nios¹c do mauzoleum
269
urny z prochami ¿ony i syna. Gdy zamierza³ siê odwróciæ od trumien i pójæ
do samochodu, poczu³ za sob¹ obecnoæ jakiej rozgniewanej osoby. Nie
wiedzia³, kto to mo¿e byæ, jednak czu³ niemal dotykaln¹ z³oæ. Znierucho-
mia³.
Ty bydlaku warknê³a Ida.
Grady odwróci³ siê. Ida wbija³a w niego wzrok. Próbowa³ zbli¿yæ siê do
niej przed i po pogrzebie, ale unika³a go. Przy grobie stara³ siê nawi¹zaæ
z ni¹ kontakt wzrokowy, ale kobieta uparcie odwraca³a g³owê.
A teraz patrzy³a mu prosto w oczy.
Drañ.
Z w³osami zwi¹zanymi z ty³u jej chuda twarz jeszcze bardziej przypomi-
na³a czaszkê.
Grady skrzywi³ siê.
Dlaczego tak mówisz, Ida? Nie zrobi³em nic przeciw tobie. Brakuje
mi Betsy i Briana. Przyszed³em ich po¿egnaæ. Dlaczego
Daruj sobie te gierki! Ju¿ ty dobrze wiesz!
O czym ty mówisz?
O dzia³ce! Pe³nomocnik Briana powiedzia³ mi o testamencie! Nie doæ,
¿e mój cholerny braciszek pogr¹¿y³ siê w litoci nad sob¹ i puci³ knajpê
w cholerê. Ma³o tego, ¿e po tym, jak strzeli³ sobie w ³eb, ledwie udaje mi siê
obroniæ przed wierzycielami. I czego siê dowiadujê? Gospoda, któr¹ ja odzie-
dziczy³am, jest pod hipotek¹, a twoja dzia³ka zosta³a ca³kowicie sp³acona!
Nie wiem, w jaki sposób wystrychn¹³e go na dudka. Nie mogê sobie wy-
obraziæ, jak pos³u¿y³e siê zmar³¹ ¿on¹ i dzieckiem, ¿eby wydêbiæ od niego
dzia³kê. Ale mo¿esz byæ pewien, ¿e zaci¹gnê ciê do s¹du, choæbym mia³a
zdechn¹æ. Brian przysiêga³, ¿e siê mn¹ zajmie! Bóg mi wiadkiem, ju¿ ja
dopilnujê, ¿eby dotrzyma³ s³owa. Tobie nic siê od niego nie nale¿y! Nie by³o
ciê przy nim po mierci jego córek, nie trzyma³e go wtedy za rêkê. Zjawi³e
siê w jego ¿yciu póniej. Wiêc zapamiêtaj sobie, dostanê tê dzia³kê, nawet
gdyby to mia³a byæ ostatnia rzecz, jak¹ w ¿yciu zrobiê. Najchêtniej kaza³a-
bym zburzyæ te obrzydliwe szopy, zakopaæ basen i posypaæ wszystko sol¹.
Ale diabelnie potrzebujê pieniêdzy, wiêc uniewa¿niê testament i sprzedam
teren! Zdobêdê to, co mi siê nale¿y, a ty nie dostaniesz nic!
Grady poczu³, ¿e oblewa go fala gor¹ca. Ida oskar¿y³a go o wykorzysta-
nie rozpaczy po zmar³ej ¿onie i synu do zmanipulowania Briana i przekona-
nia go, ¿eby zapisa³ mu dzia³kê w testamencie. Zatrz¹s³ siê ze z³oci.
Dobrze, Ida, zrób to, jeli chcesz. Spróbuj. Ale powiem ci co, o czym
nie wiesz. A¿ do tej chwili zamierza³em zrzec siê dzia³ki i przekazaæ j¹ tobie.
Myla³em, ¿e ona ci siê nale¿y. Pope³ni³a b³¹d... Nie powinna by³a wspomi-
naæ o... W ka¿dym razie, zmieni³em zdanie. Ta dzia³ka jest moja. Nie chcia-
³em jej, ale teraz chcê. Tobie na z³oæ. Za to, ¿e obrazi³a moj¹ ¿onê i syna,
270
bêdziesz gniæ w piekle. I prêdzej ja tam zgnijê, ni¿ ty postawisz stopê na tej
polanie.
Grady zdar³ ¿ó³t¹ tamê z napisem MIEJSCE ZBRODNI. WSTÊP
WZBRONIONY. POLICJA. Kluczem, który dosta³ od Cranea, otworzy³ za-
mek, pchn¹³ bramê i z pe³n¹ goryczy stanowczoci¹ wkroczy³ na teren dzia³ki.
Na prze³êczy panowa³a g³ucha, nieprzyjemna cisza. Otar³ pot z czo³a i z tê-
p¹ determinacj¹ przeszed³ przez bramê. Zmierza³ w stronê basenu, na które-
go betonowym obrze¿u policja znalaz³a cia³a Briana i Betsy. Kilka much bzy-
cza³o jeszcze nad ladami krwi, koci i mózgu. Grady prze³kn¹³ wzbieraj¹c¹
w gardle ¿ó³æ i wyprostowa³ siê zdecydowanie.
Dobrze, posprz¹tam to wszystko, poradzê sobie ze wspomnieniami. Za-
trzymam dar Briana.
Ta suka go nie dostanie.
Grady zostawi³ za plecami bia³e zarysy cia³ na betonie, min¹³ ro¿en i skie-
rowa³ siê ku szarym budynkom. Gdzie w jego g³owie ko³ata³a wiadomoæ,
¿e powtarza trasê, któr¹ porucznik Crane prowadzi³ go od budynku do bu-
dynku. Zajrza³ do wnêtrza pierwszego, rzuci³ okiem na kuchniê i zbli¿y³ siê
do najmniejszego, który podczas pierwszej wizyty okreli³ mianem sanktu-
arium.
Wisz¹ca w powietrzu cisza wdziera³a siê w uszy. Kroki powinny odbiæ
siê echem od kamiennej posadzki. Ta jednak zdawa³a siê poch³aniaæ dwiê-
ki, podobnie jak dêbowa boazeria na cianach. Niepewnie przyjrza³ siê ko-
cielnej ³awce przed kominkiem. Przeniós³ wzrok na zdjêcia omiu umiech-
niêtych, od dawna nie ¿yj¹cych dzieci stoj¹ce na gzymsie miêdzy amerykañ-
skimi flagami i wiecznikami. Kolana dr¿a³y pod nim, gdy siê do nich zbli¿a³.
Dotkn¹³ czule zdjêæ bliniaczych córek Betsy i Briana.
Takie piêkne.
Tak pe³ne ¿ycia.
Tak wczenie go pozbawione.
Niech Bóg ma je w swojej opiece.
Wreszcie odwa¿y³ siê spojrzeæ na budz¹c¹ bolesne wspomnienia foto-
grafiê dziesiêcioletniego ch³opca w okularach, umiechaj¹cego siê wstydli-
wie z powodu aparatu korekcyjnego na zêbach. Ten malec tak bardzo przy-
pomina³ Gradyemu jego ukochanego syna.
Tak jak za pierwszym razem, gdy tu by³, us³ysza³ nag³y plusk. Pamiêta³
to bardzo dok³adnie. Skoczy³ do wyjcia, tak samo jak wtedy.
Dwiêk doszed³ od strony basenu. Grady by³ o tym wtedy absolutnie prze-
konany, dopóki nie zbli¿y³ siê do policjantów i zobaczy³, ¿e nikt nie wpad³ do
wody. A jednak s³ysza³ plusk zupe³nie wyranie.
271
Tak samo jak teraz. Ale tym razem by³o inaczej, bo kiedy Grady wybieg³
z cienistego wnêtrza sanktuarium na zalan¹ s³oñcem polanê, wzdrygn¹³ siê na
widok osiemnasto- lub dziewiêtnastoletniego ch³opca, muskularnego, z krótko
obciêtymi w³osami, w okularach p³ywackich i w¹skich k¹pielówkach, który sil-
nymi ruchami pokonywa³ d³ugoæ niewielkiego basenu; woda marszczy³a siê
pod uderzeniami jego umiênionych ramion. P³yn¹³ z niesamowit¹ prêdkoci¹.
Grady zachwia³ siê. Jak to mo¿liwe, do licha ciê¿kiego? Nie s³ysza³ pod-
je¿d¿aj¹cego samochodu. Nie wyobra¿a³ sobie, ¿eby ch³opak pokona³ ca³¹
drogê z miasta pieszo, przebra³ siê w k¹pielówki i wskoczy³ do wody, jeli
nie czu³ siê tutaj u siebie albo spodziewa³ siê, ¿e nikogo nie zastanie.
Ale ch³opak musia³ zobaczyæ mój samochód przed bram¹, pomyla³ Grady.
Dlaczego nie krzykn¹³, ¿eby zwróciæ moj¹ uwagê, jeli przyszed³ w znane sobie
miejsce? Dlaczego nie zawróci³, jeli miejsce by³o dla niego obce? Ko³o basenu
nie by³o widaæ ubrañ. Gdzie siê przebra³? I co on tu robi, na mi³oæ bosk¹?
Grady przemóg³ zdziwienie i podbieg³ do basenu.
Hej! zawo³a³. Co ty wyrabiasz? Nie masz prawa tu przebywaæ! To
mój teren! Wychod z basenu i wyno siê
G³os Gradyego za³ama³ siê. M³ody mê¿czyzna nadal m³óci³ powierzch-
niê wody nogami i ramionami. Odbi³ siê od brzegu i p³yn¹³ w drug¹ stronê.
Grady krzykn¹³ jeszcze g³oniej:
Przestañ p³ywaæ i odpowiedz mi! Jestem policjantem, do cholery!
Wszed³e na teren cudzej posiad³oci! Wy³a z wody, bo!
Ale p³ywak nie przejmowa³ siê. Jak gdyby nigdy nic odepchn¹³ siê od
brzegu i zacz¹³ sun¹æ po wodzie w drug¹ stronê. Wygl¹da³ jak olimpijczyk
zmierzaj¹cy po z³oty medal.
Ostrzegam ciê po raz ostatni! W tej chwili wychod z wody! wrza-
sn¹³ Grady ³ami¹cym siê g³osem. Dajê ci pó³ minuty! Póniej wzywam
pomoc! Wyci¹gniemy ciê stamt¹d i
Ch³opak ci¹³ wodê, nie zwracaj¹c najmniejszej uwagi na krzyki.
Grady krzycza³ tak g³ono, ¿e wprowadzi³ siê w stan hiperwentylacji.
Siêgn¹³ do drewnianego krzes³a i usiad³. Jego pier unosi³a siê w g³êbokim,
szybkim oddechu. Zakrêci³o mu siê w g³owie. Z trudem utrzymuj¹c równo-
wagê, próbowa³ skupiæ wzrok na wspania³ym p³ywaku.
Mija³y sekundy i minuty. Czas jakby siê wyd³u¿y³ i zastyg³ w bezruchu.
Wreszcie si³y zaczê³y opuszczaæ p³ywaj¹cego ch³opca. Po raz ostatni poko-
na³ d³ugoæ basenu, chwyci³ za krawêd i dysz¹c ciê¿ko wygramoli³ siê na
brzeg. Wyprostowa³ siê zdecydowanym ruchem i ociekaj¹c wod¹ ruszy³
w stronê Gradyego.
A wiêc w koñcu uda³o mi siê zwróciæ twoj¹ uwagê? spyta³ Grady
unosz¹c siê z trudem z krzese³ka. Mo¿e mi wreszcie powiesz, co tu, do
cholery, robisz?
272
P³ywak zbli¿y³ siê, jakby nie widz¹c rozgniewanego mê¿czyzny na swo-
jej drodze.
Grady rozprostowa³ zaciniêt¹ d³oñ i wyci¹gn¹³ do ramienia intruza.
Ale jego rêka przeniknê³a przez cia³o p³ywaka. Zadr¿a³.
Ch³opak tymczasem przeszed³ przez Gradyego, który poczu³ subtelny
powiew wiatru. Zimnego wiatru. Kiedy Grady odwraca³ siê, patrz¹c jak tam-
ten wynurza siê najpierw z jego boku, a potem piersi, poczu³, jakby zosta³
przez co wziêty w posiadanie, poch³oniêty i porzucony.
Hej! krzykn¹³.
Nagle ociekaj¹ce wod¹, sprê¿yste cia³o ch³opaka, jego krótko ostrzy¿ona
g³owa, wszystko siê rozp³ynê³o. Gor¹ce, wilgotne powietrze zafalowa³o i po
chwili by³o znów nieruchome. P³ywak znikn¹³.
Grady poczu³ pustkê w p³ucach. Z trudem ³apa³ oddech. Wyci¹gn¹³ rêkê
w stronê drewnianego krzes³a. Ale gdy tylko na nie opad³, jego umys³ zapro-
testowa³, jakby siê broni¹c.
To niemo¿liwe! krzycza³o co w rodku.
Grady popatrzy³ na beton.
Mokre lady p³ywaka znik³y bez ladu.
Grady przez d³u¿sz¹ chwilê siedzia³ nieruchomo na krzele. Wreszcie
zebra³ siê w sobie i wsta³.
Nie zna³ tego ch³opaka.
A mimo to by³ dziwnie znajomy.
Nie.
Grady poczu³, ¿e wstrz¹sa nim dreszcz. Pot cieka³ mu po czole. Jaka
nie znosz¹ca sprzeciwu si³a pcha³a go do najmniejszego budynku.
Wkroczy³ w pe³n¹ zadumy ciszê sanktuarium, min¹³ kocieln¹ ³awkê i po-
³o¿y³ d³onie na gzymsie. Skierowa³ wzrok na fotografiê po prawej stronie.
M³odzieniec w wojskowym mundurze.
Który wed³ug s³ów Cranea zgin¹³ w Wietnamie.
Ten sam, który energicznie p³ywa³ w basenie, a póniej z ch³odnym po-
wiewem przesun¹³ siê przez cia³o Gradyego i znikn¹³.
Butelka spoczywaj¹ca w szafce czeka³a. Niepewnymi rêkami Grady na-
la³ drinka, prze³kn¹³, skrzywi³ siê i zatrz¹s³. Nie pamiêta³ drogi powrotnej
z dzia³ki w górach do Bosworth.
Tracê rozum, pomyla³ pochylaj¹c butelkê nad szklank¹.
Ale tym razem nie by³o mu dane skorzystaæ w pe³ni ze sprawdzonego
rodka znieczulaj¹cego.
273
Zadzwoni³ telefon.
Podniós³ s³uchawkê.
Halo powiedzia³. Jego g³os zdawa³ siê dochodziæ gdzie z bardzo
daleka.
A wiêc wróci³e wreszcie do domu, draniu odezwa³a siê Ida. Chcê
ci powiedzieæ, ¿e adwokat zgadza siê ze mn¹. Mój brat nie by³ w pe³ni w³adz
umys³owych. Testament jest niewa¿ny.
Ida, nie jestem w nastroju do k³ótni. Niech sêdzia zadecyduje.
Masz cholern¹ racjê. Zobaczymy siê w s¹dzie!
Tracisz czas. Nie poddam siê bez walki.
Ale ja bêdê walczyæ bardziej twardo. Nie dam ci szans!
Grady odwiesi³ s³uchawkê.
Telefon znów zadzwoni³.
Co ona sobie myli
Grady porwa³ s³uchawkê.
Ida, mam tego doæ! Nie dzwoñ do mnie wiêcej! Od tej pory niech
twój adwokat kontaktuje siê z moim!
Ben? spyta³ mêski g³os.
Jeff? O Bo¿e, przepraszam! Myla³em, ¿e to
Nie czujesz siê chyba najlepiej.
Grady zadr¿a³.
¯eby wiedzia³.
Dzwoniê, bo pomyla³em Mo¿e potrzebujesz z kim pogadaæ? Mogê
ci jako pomóc?
Grady opar³ siê o cianê.
Nie, ale dziêki. Dobrze wiedzieæ, ¿e kto o tobie myli. Chyba sobie
poradzê. Ale zaczekaj
Powiedz.
Kiedy dzwoni³e przedwczoraj, powiedzia³e mi o wypadku drogowym,
w którym zginêli przyjaciele Briana i Betsy
Crane odetchn¹³ g³êboko.
Pamiêtam.
Zapomnia³em zapisaæ nazwisk ofiar, by³em zbyt wstrz¹niêty. Kim
oni byli?
Po co ci one?
Nie mogê teraz wyjaniæ.
Crane zawaha³ siê.
Chwileczkê. Rozleg³ siê szelest przewracanych kartek. Jennigs,
Matson, Randall, Langley, Beck.
Potrzebujê ich adresy i numery telefonów.
Crane poda³ informacje.
18 Czarny wieczór
274
Nie rozumiem, po co ci to wszystko.
Którzy rodzice stracili dzieci w Wietnamie?
Langley i Beck. Ale co chcesz
Dziêki. Zadzwoniê póniej.
Martwiê siê o ciebie, Ben.
Grady od³o¿y³ s³uchawkê.
Langley i Beck.
Grady popatrzy³ na numery telefonów. Obie pary mieszka³y w miastecz-
kach miêdzy Bosworth i Pittsburgiem. Wybra³ numer Langleyów.
Nikt nie odebra³.
Grady nie zdziwi³ siê. Langleyowie mieli ju¿ swoje lata, skoro ich syn
zgin¹³ w Wietnamie, wiêc pozosta³e dzieci jeli s¹ maj¹ ponad trzydzie-
ci albo nawet czterdzieci lat i dawno siê wyprowadzi³y. W tym domu nikt
ju¿ pewnie nie mieszka.
Grady wybra³ kolejny numer z listy, a potem jeszcze jeden. Cisza.
Potar³ czo³o.
Nagle po drugiej stronie rozleg³ siê mêski g³os.
Tak?
Nazywam siê Benjamin Grady. Jestem szefem policji w Bosworth. To
szeædziesi¹t kilometrów na wschód od
Wiem, gdzie le¿y Bosworth. O co chodzi? Jeli chce pan rozmawiaæ o wy-
padku, to na razie nie czujê siê na si³ach. Wybra³ pan nieodpowiedni moment.
Próbujemy z ¿on¹ uporz¹dkowaæ ich rzeczy, za³atwiæ sprawy maj¹tkowe.
Nie chodzi o wypadek.
A wiêc o co?
O pañskiego brata.
O Bo¿e, tylko niech mi pan nie mówi, ¿e co siê sta³o Bobowi !
Ale¿ nie. Mia³em na myli tego brata, który zgin¹³ w Wietnamie.
Jerryego? Nie rozumiem, dlaczego po tylu latach
Czy pañski brat dobrze p³ywa³? Czy trenowa³ p³ywanie?
Nie myla³em o tym Mê¿czyzna prze³kn¹³ linê. Trener w liceum
mówi³, ¿e Jerry ma szanse zostaæ mistrzem. Brat æwiczy³ codziennie. Co naj-
mniej trzy godziny. Byæ mo¿e pojecha³by na olimpiadê.
Grady poczu³ ch³ód, jak wtedy, gdy p³ywak przenikn¹³ przez jego cia³o
ko³o basenu.
Jak pan siê nazywa? spyta³ mê¿czyzna. Grady? Twierdzi pan, ¿e
jest szefem policji w Co to ma byæ? Jaki makabryczny ¿art?
Nie. Gdybym móg³ jako inaczej Przepraszam za k³opot. To by³o
dla mnie wa¿ne. Dziêkujê.
275
Mimo ¿e s³oñce ju¿ wzesz³o, Grady musia³ w³¹czyæ reflektory, ¿eby prze-
jechaæ wyboist¹, krêt¹ drog¹ wiod¹c¹ do dzia³ki przez las. Gdy dotar³ na
szczyt, spojrza³ na dziwn¹ mg³ê unosz¹c¹ siê z basenu. S³abe promienie s³oñca
wydobywa³y z mroku jod³y i klony wokó³ dzia³ki, ale ona sama by³a ca³ko-
wicie spowita ob³okiem mg³y. Snopy wiat³a z reflektorów odbija³y siê od jej
powierzchni.
Grady wysiad³ z wozu i o ma³o nie wpad³ na ogrodzenie. Otworzy³ za-
mek i pchn¹³ bramê. Panowa³a przejmuj¹ca cisza, tak jak wczoraj; gdy wst¹-
pi³ na ¿wirow¹ cie¿kê, chrzêst pod butami prawie go przerazi³. Zimna para
przeklei³a siê do ubrania i skropli³a na skórze.
Powinienem wsi¹æ do samochodu i wróciæ do miasta, pomyla³. To ja-
kie szaleñstwo. Co ja tutaj robiê?
Zacz¹³ ¿a³owaæ, ¿e nie przywióz³ latarki. W miarê jak zbli¿a³ siê do rod-
ka dzia³ki, mg³a stawa³a siê coraz gêciejsza. To by³o a¿ nienaturalne. Zbyt
gêsta, zbyt
Uwa¿aj, powiedzia³ do siebie w mylach. Wyobrania zaczyna ciê pono-
siæ. Nic w tym dziwnego, ¿e mg³a unosi siê o wicie nad basenem. Zmiana
temperatury, to wszystko
Zawaha³ siê, gdy dotar³o do niego, ¿e posuwaj¹c siê po omacku, mo¿e
krêciæ siê w kó³ko. Zrobi³ jeszcze jeden krok i wpad³ na wysoki do pasa drew-
niany p³otek otaczaj¹cy basen.
Wzdrygn¹³ siê. Za p³otem przesun¹³ siê jaki cieñ. Mg³a zawirowa³a i po
chwili znieruchomia³a, gdy cieñ znikn¹³.
Grady cofn¹³ siê, s³ysz¹c plusk i odg³os uderzeñ silnych ramion o wodê.
Znieruchomia³, targany sprzecznymi impulsami.
Chcia³ wskoczyæ za ogrodzenie i stan¹æ twarz¹ w twarz z tym cz³owiekiem.
Ale ba³ siê, ¿e p³ywak przeniknie przez niego tak jak wczoraj.
Móg³ krzykn¹æ i spytaæ, co tamten tutaj robi.
Ale zrobi³ to wczoraj i nic nie wskóra³. Poza tym obawia³ siê, ¿e jego
wo³anie zamieni siê w krzyk przera¿enia.
Odwróciæ siê i odnaleæ jako drogê do samochodu.
Ale
Znowu us³ysza³ plusk. Druga osoba wskoczy³a do basenu. Grady patrzy³
ze zdumieniem, jak nastêpny cieñ dwa cienie! przesuwa³y siê za p³otem.
Chyba kobieta i dziecko.
Obróci³ siê i krzykn¹³, gdy kolejny cieñ wynurzy³ siê z mg³y:
Nie!
Nastêpne trzy postacie dwie kobiety i dziewczynka zbli¿a³y siê od
strony kuchni. Grady odskoczy³ i stan¹³ twarz¹ w twarz z nastêpnym cieniem,
276
który szed³ od sanktuarium. Nie zd¹¿y³ siê zatrzymaæ. Jego cia³o zla³o siê
z nadchodz¹c¹ postaci¹. Poczu³ ch³ód i mimo gêstej mg³y zdo³a³ rozpoznaæ
twarz Briana Rotha.
Grady zamruga³. Co przesuwa³o siê po jego czole. Po chwili zauwa¿y³,
¿e to mucha. Machn¹³ rêk¹ i otworzy³ oczy. Le¿a³ na plecach, rozci¹gniêty na
¿wirze ko³o basenu. S³oñce sta³o wysoko na niebie.
Gdy ju¿ trochê oprzytomnia³, usiad³ i rozejrza³ siê wokó³, spodziewaj¹c
siê ujrzeæ duchy.
Ale zobaczy³ tylko pogr¹¿on¹ w ciszy len¹ dzia³kê.
Zerkn¹³ na zegarek. Dochodzi³o po³udnie. Chryste Panie, le¿ê tu od
Brian!
Nie, to niemo¿liwe! Nie mog³em go widzieæ!
Grady pozbiera³ siê i podniós³ na nogi. Pociemnia³o mu przed oczami,
ale po chwili widzia³ ju¿ normalnie. Skóra by³a teraz lepka od potu, nie od
ch³odnej rosy. Mundur przyklei³ siê do cia³a. Wyprostowa³ siê i rozejrza³ po
pustym terenie.
Postrada³em zmys³y.
To musi byæ depresja.
Popatrzy³ na samochód. Na komendzie na pewno zachodz¹ w g³owê,
gdzie siê podzia³ szef. Na pewno próbowali siê skontaktowaæ. Co wa¿niej-
sze, musi wymyliæ jaki istotny powód, dla którego nie stawi³ siê w pracy
i nie odpowiada³ na telefony. Nie mo¿e siê zdradziæ z tym, ¿e straci³ kon-
trolê nad sob¹.
Podszed³ do wozu i siêgn¹³ po radio, gdy nagle us³ysza³ samochód wspi-
naj¹cy siê po wyboistej drodze. Zesztywnia³. Obejrza³ siê. Z samochodu wy-
siad³ Jeff Crane, rozejrza³ siê z surow¹ min¹ i ruszy³ w stronê Gradyego.
Czeæ, Ben.
Czeæ, Jeff.
Powitanie zabrzmia³o jako niezrêcznie.
Wielu ludzi siê o ciebie martwi powiedzia³ Crane.
Ciê¿ka sprawa. W³anie mia³em
Spójrz na swój mundur. Co ty robi³, spa³e w rowie?
To trudno wyjaniæ.
Jasne. Ale spróbuj.
Jak siê domyli³e, ¿e tu bêdê?
Crane przyjrza³ siê uwa¿nie koledze.
Drog¹ eliminacji. Wyda³o mi siê to logiczne.
277
Dlaczego akurat ty mnie szukasz?
Operatorka nie mog³a ciê z³apaæ, wiêc w koñcu siê zaniepokoi³a i za-
wiadomi³a wszystkich twoich znajomych. Powtórzê to, co powiedzia³em.
Wielu ludzi siê o ciebie martwi, Ben. Czemu nie stawi³e siê w pracy?
Prawda jest taka
Otó¿ to. Prawda dobrze nam zrobi.
Ja
Tak? No, mów. Tylko prawdê.
Straci³em przytomnoæ.
Z listu Briana wynika, ¿e du¿o ostatnio pi³e. Nie on jeden to zauwa-
¿y³. Ile razy do ciebie dzwoni³em, twój g³os by³
Dzisiaj rano to nie by³o z powodu alkoholu. Przyjecha³em tu wcze-
nie, przed prac¹, ¿eby siê rozejrzeæ i zastanowiæ, czy zatrzymam tê dzia³kê.
No i wtedy ni st¹d, ni zow¹d straci³em przytomnoæ. Ko³o basenu.
Grady wskaza³ miejsce.
I musia³ zebraæ ca³¹ si³ê woli, ¿eby nie krzykn¹æ. Wokó³ basenu k³êbi³ siê
t³um ludzi: szecioro dzieci ³¹cznie z bliniaczkami Briana, dwóch m³odych
mê¿czyzn zabitych w Wietnamie, Brian i Betsy oraz dziesiêciu doros³ych,
których nie zna³.
To pewnie te piêæ ma³¿eñstw, które zginê³y w czwartkowym wypadku,
pomyla³ Grady. Poczu³ zimny dreszcz na plecach.
Ludzie krz¹tali siê wokó³ ro¿na, jedli, rozmawiali, miali siê, a mimo to
panowa³a kompletna cisza. Z ich ust nie wydostawa³ siê ¿aden dwiêk.
Grady poczu³, ¿e policzki mu zesztywnia³y. Zadr¿a³. Ledwie powstrzy-
ma³ siê od szlochu.
Powinienem sobie pogratulowaæ, pomyla³. Widzê duchy, a mylê i mó-
wiê ca³kiem przytomnie.
Crane spojrza³ w stronê basenu, ale nie widaæ by³o po nim, ¿eby zauwa-
¿y³ co niezwyk³ego.
Grady znieruchomia³.
Jeff, czy widzisz co szczególnego?
To znaczy co?
Grady ze zdziwieniem spostrzeg³, ¿e niemal s³owo w s³owo powtarza
pytania, które Brian zada³ Idzie podczas jej wizyty na dzia³ce.
Czy czujesz co szczególnego, niezwyk³ego, co przypomina ci Co
zbli¿a ciê do Briana i Betsy?
Raczej nie. Crane zmarszczy³ brwi. Pamiêtam, ¿e znalelimy tu
ich cia³a.
Nie widzisz niczego w pobli¿u basenu?
Tam le¿a³y zw³oki. Crane przeci¹gn¹³ d³oni¹ po krótkich jasnych
w³osach. Poza tym nic tam nie widzê.
278
potrzebujê pomocy, Jeff.
Dlatego w³anie tu jestem. Pamiêtasz, ile razy proponowa³em ci po-
moc? Powiedz, czego potrzebujesz.
Muszê wymyliæ powód, dlaczego nie zg³asza³em siê na wezwania,
i to taki, ¿eby moi ludzie uwierzyli. I ¿eby nie patrzyli na mnie dziwnie.
Na przyk³ad awaria nadajnika? Albo nag³y wyjazd na wezwanie, o któ-
rym ich zawiadomi³e, i nie dotar³o?
Dok³adnie.
Przykro mi, Ben, ale nie mogê tego zrobiæ. Mogê ci pomóc tylko w ten
sposób, ¿e powiem im prawdê.
I twierdzisz, ¿e jeste moim przyjacielem.
W³anie tak.
Jaki to przyjaciel, który
Dobry. Lepszy ni¿ ci siê wydaje. Ben, oszukujesz siê. Utrzymu-
jesz, ¿e twoje problemy nie maj¹ wp³ywu na twoj¹ pracê. Mylisz siê. Nie
chodzi tylko o alkohol. Jeste na skraju za³amania nerwowego. Jeste bez
przerwy roztargniony, nie umiesz siê skupiæ. Wszyscy to widz¹. Pos³u-
chaj mojej rady. We sobie miesi¹c urlopu. Zg³o siê do jakiej poradni.
Odstaw butelkê, pogód siê z rzeczywistoci¹. Twoja ¿ona i syn nie ¿yj¹.
Musisz zrobiæ wszystko, ¿eby siê pogodziæ ze strat¹. Musisz odnaleæ
spokój ducha.
Miesi¹c urlopu? Ale praca jest wszystkim, co mi pozosta³o!
Mówiê ci to jako przyjaciel. Jak bêdziesz postêpowaæ dalej w ten spo-
sób, stracisz nawet pracê. Niewiele brakuje, ¿eby ciê zwolnili.
Co? Grady nie móg³ uwierzyæ w to, co s³yszy. To wydawa³o siê pra-
wie tak samo niemo¿liwe, jak nieme przyjêcie ko³o basenu, którego Crane
nie móg³ zobaczyæ. Chryste, tylko nie to!
Ale jeli pójdziesz za moj¹ rad¹ Ben, nie patrz na basen, patrz na
mnie. No w³anie. Teraz lepiej. Jeli mnie pos³uchasz, zrobiê wszystko, ¿eby
twoi podw³adni i rada miasta zrozumieli, ile przeszed³e. Spójrz prawdzie
w oczy. Jeste wyczerpany, wypalony. Potrzebujesz odpoczynku. Nie siê czego
wstydziæ. Ludzie to zrozumiej¹, je¿eli nie bêdziesz próbowa³ ukrywaæ swo-
jego stanu, tylko postarasz siê sobie pomóc. Mogê przyrzec, ¿e ich do tego
przekonam. By³e piekielnie dobrym policjantem i mo¿esz nim byæ znowu.
Jeli zrobisz to, o co ciê proszê, przysiêgam, ¿e wykorzystam wszystkie swo-
je wp³ywy, ¿eby nie straci³ pracy.
Dziêkujê, Jeff. Jestem ci naprawdê wdziêczny. Spróbujê. S³owo. Po-
staram siê ze wszystkich si³.
Grady siedzia³ w mauzoleum, przez za³zawione oczy spogl¹daj¹c na urny
z prochami ukochanej ¿ony i synka.
279
le ze mn¹ wykrztusi³. Mam przywidzenia. Za du¿o pijê, mogê straciæ
pracê. A jeli chodzi o rozum No có¿, straci³em go ju¿ dawno. Gdybycie nie
zginêli. Gdybym nie zosta³ wtedy d³u¿ej w pracy. Gdybycie nie wybrali siê do
kina. Gdyby ten pijak nie wpad³ na was. Gdyby To moja wina, tylko moja. Nie
wyobra¿acie sobie, jak bardzo za wami têskniê. Odda³bym wszystko, ¿eby was
odzyskaæ, ¿ebycie byli szczêliwi tak jak rok temu, zanim
Grady zignorowa³ piszczenie pagera.
Heleno, nie mogê znieæ tej pustki w domu. John, kiedy dotykam twoich
ubrañ w szafie, kiedy je w¹cham, pêka mi serce. Potrzebujê was tak bardzo
Pager nie przestawa³ piszczeæ. Grady zdj¹³ go, rzuci³ na pod³ogê i przy-
depta³ obcasem. Rozleg³ siê przyjemny trzask.
I zapad³a cisza.
Teraz lepiej.
Grady zamruga³.
Nasze ¿ycie by³o doskona³e. Ale bez was Kocham was. Tak bardzo
pragnê mieæ was przy sobie. Odda³bym wszystko, ¿ebymy znów mogli byæ
razem.
Zabrak³o mu s³ów. Siedzia³ i ³ka³, wpatruj¹c siê w imiona ¿ony i syna,
daty ich mierci, wyobra¿aj¹c sobie ich prochy w urnach.
Ta myl dociera³a do niego powoli, jakby z trudem wynurza³a siê z ciem-
noci. Wydosta³a siê z jego udrêczonej podwiadomoci i zamieni³a w we-
wnêtrzny g³os powtarzaj¹cy zdania z dziwnego listu Briana:
Coraz bardziej siê o Ciebie martwiê. Zamierza³em Ciê tutaj przywieæ
niebawem. Wydaje mi siê, ¿e jeste gotów. Mylê, ¿e odczujesz si³ê tego miej-
sca, ¿e zaznasz tutaj radoci i ukojenia. Moim ostatnim aktem wspó³czucia
bêdzie podarowanie Ci tej dzia³ki. Wierzê, ¿e zapewni ona spokój Twojej du-
szy. Zrozumiesz, co mam na myli, jeli oka¿esz siê tak wra¿liwy, jak podej-
rzewam.
Grady skin¹³ g³ow¹, wsta³, otar³ ³zy, dotkn¹³ ustami palców, po³o¿y³ je na
szybie zas³aniaj¹cej urny i wyszed³ z mauzoleum, starannie zamykaj¹c za sob¹
drzwi.
Teren dzia³ki znowu spowija³a chmura, choæ tym razem by³a to chmura
kurzu spod kó³ samochodu Gradyego. Zatrzyma³ wóz, poczeka³, a¿ tuman
opadnie, i nie zdziwi³ siê na widok Briana i Betsy, ich córek-bliniaczek,
pozosta³ych dzieci, dwóch m³odych mê¿czyzn, którzy zginêli w Wietnamie
i piêciu par, ofiar wypadku.
Spodziewa³ siê ich wszystkich zobaczyæ i by³ wdziêczny, ¿e jego nadzie-
ja siê spe³ni³a. Niektórzy p³ywali w basenie, inni siedzieli na drewnianych
krzese³kach ko³o wody. Jeszcze inni piekli co na ro¿nie.
280
Rozmawiali, miali siê i tym razem, nawet z tej odleg³oci, Grady s³ysza³
nie tylko plusk wody, ale weso³y gwar ich g³osów, a nawet skwierczenie t³usz-
czu kapi¹cego na wêgiel w palenisku.
To go zastanowi³o. Czemu przedtem s³ysza³ plusk wody pod ramionami
m³odego p³ywaka, ale nie rozmowy ludzi, których widzia³ rano? Crane, rzecz
jasna, ani nie widzia³, ani nie s³ysza³.
Teraz Grady zrozumia³. Potrzebna by³a do tego wra¿liwoæ, która nie
przychodzi³a od razu. Jak to nazwa³ Brian w licie? Trzeba byæ podatnym.
Za ka¿dym razem stawali siê bardziej realni, a¿ wreszcie
Grady siêgn¹³ po papierow¹ torebkê i wysiad³ z samochodu. Otworzy³
bramê i wszed³.
Czeæ, Brian. Jak siê masz, Betsy?
Nie odpowiedzieli.
Ale kiedy odpowiedz¹, pomyla³ Grady. Muszê tylko wyostrzyæ wra¿li-
woæ.
Wybra³ puste krzes³o ko³o basenu i usiad³, prostuj¹c nogi. By³ wieczór.
S³oñce prawie skry³o siê za górami. Dzia³ka tonê³a w koj¹cej karmazynowej
powiacie. M³ody mê¿czyzna, którego spotka³ na samym pocz¹tku, poten-
cjalny mistrz olimpijski ci¹gle p³ywa³ w basenie. Mê¿czyzna i kobieta, oboje
z siwymi w³osami, radonie go dopingowali.
Grady zwróci³ siê do Briana i Betsy, którzy stali ko³o ro¿na.
Jak siê macie? Mi³o was widzieæ.
Tym razem spojrzeli w jego stronê.
A wiêc wszystko jest kwesti¹ wra¿liwoci, pomyla³ Grady.
Czeæ, Ben. Cieszê siê, ¿e przyszed³e.
Ja te¿.
Grady wyj¹³ z torebki butelkê bourbona. Odkrêci³, rozejrza³ siê za szklan-
k¹; nie by³o ¿adnej w pobli¿u, wiêc wzruszy³ ramionami i przy³o¿y³ butelkê
do ust. Przechyli³ g³owê. Czu³, jak w karku rozp³ywa siê napiêcie skumulo-
wane przez ca³y ten rok. Po upalnym dniu ch³ód wieczoru sprawia³ tym wiêksz¹
przyjemnoæ. Grady znów podniós³ butelkê i prze³kn¹³ alkohol, mru¿¹c oczy
z zadowolenia.
Wra¿liwoæ. Oto ca³y sekret. Muszê wyrobiæ w sobie wra¿liwoæ.
Popija³, umiecha³ siê i rozgl¹da³, ale cud, dla którego tu przyjecha³, nie
nast¹pi³. Z coraz wiêkszym trudem zachowywa³ spokój. Gdzie s¹ Helena
i John? Przecie¿ powinni tu byæ.
Musz¹ byæ!
Poci¹gn¹³ z butelki.
Hej, Brian?
Tak, Ben?
Gdzie jest moja ¿ona i syn?
281
Obawiam siê, ¿e nie mog¹ tu jeszcze przyjæ odpar³ Brian.
Dlaczego?
Musisz co najpierw zrobiæ.
Nie rozumiem.
Zastanów siê.
Nie wiem, co masz na myli. Pomó¿ mi, Brian.
Pomyl o sanktuarium.
Wszystko sta³o siê jasne.
Dziêkujê ci.
Grady odstawi³ butelkê, wsta³ i ruszy³ w stronê sanktuarium. W rodku
pali³y siê wiece. Omin¹³ ³awkê i z uwag¹ przyjrza³ siê zdjêciom nie¿yj¹cych
dzieci nad kominkiem, które ustawili tam zrozpaczeni rodzice.
Czy o to chodzi? Czy tylko tyle muszê zrobiæ?
Wyj¹³ z kieszeni portfel, a z niego zdjêcia Heleny i Johna. Delikatnie
uwolni³ je z plastikowych oprawek, poca³owa³ i umieci³ na gzymsie.
Czy to ju¿? Serce wali³o mu w piersi jak m³ot.
Ale Brian i Betsy nie maj¹ tu swoich zdjêæ. Tak samo jak ma³¿eñstwa,
które zginê³y w wypadku.
Mo¿e jeli przebywa siê tu wystarczaj¹co d³ugo, nie potrzeba fotografii.
Ale dzieci nigdy tutaj nie by³y. Zginê³y, zanim Brian wzniós³ sanktu-
arium. Dla nich zdjêcia by³y konieczne, tak jak by³y konieczne dla
Z bij¹cym sercem Grady odwróci³ siê, wybieg³ z sanktuarium i pobieg³
do basenu. Ba³ siê potwornie, ¿e jego samotnoæ jednak siê nie skoñczy. Ale
Helena i John czekali ju¿ na niego. Straszliwy ból cisn¹³ mu pier. Helena
wyci¹gnê³a ramiona, a ma³y John podskakiwa³ z radoci.
Grady rzuci³ siê ku nim.
Wyci¹gn¹³ rêce.
Obj¹³ oboje.
Ale jego ramiona przesz³y przez ich postacie.
Nie! Muszê was dotkn¹æ!
Nagle zrozumia³. Muszê daæ im czas. Jeszcze trochê i bêdê móg³ ich do-
tkn¹æ. Odwróci³ siê.
Kocham ciê, Ben powiedzia³a Helena.
Grady p³aka³.
Tato, têskni³em za tob¹ powiedzia³ John.
Ja te¿ was kocham. Têskni³em za wami tak bardzo G³os mu siê
za³ama³. Zacz¹³ szlochaæ. Cieszê siê
Wyci¹gn¹³ rêce i tym razem poczu³, jak gdyby przechodzi³y przez ob³ok.
Wra¿enie by³o subtelne, ale wyrane. To siê dzia³o naprawdê. Jeszcze tro-
chê
Kolana ugina³y siê pod nim.
282
Lepiej usi¹d, kochanie powiedzia³a Helena.
Grady skin¹³ g³ow¹.
Masz racjê. Straszne by³o to napiêcie. Odpocznê sobie trochê.
Kiedy tak szli we trójkê do basenu, Brian, Betsy i inni na ich widok ki-
wali z aprobat¹ g³owami.
Tato, czy mogê siê pobawiæ z dzieæmi w basenie?
Oczywicie. Mo¿esz robiæ wszystko, co chcesz, synku. My z mam¹
popatrzymy.
Grady opad³ na krzes³o. Helena usiad³a z boku i pog³adzi³a go po ramie-
niu. Wra¿enie by³o jeszcze wyraniejsze. Ju¿ nied³ugo bêdê móg³ j¹ obj¹æ.
Us³ysza³ g³os Betsy.
Ben, masz ochotê na stek?
Na razie dziêkujê. Nie jestem g³odny. Mo¿e póniej.
Wystarczy, ¿e powiesz.
Dziêkujê ci, Betsy:
Mo¿e nastêpny drink poprawi ci apetyt.
Na pewno.
Grady podniós³ butelkê do ust. Dotkniêcie Heleny by³o coraz wyraniej-
sze. John wskoczy³ do wody.
Razem powiedzia³a Helena.
Tak. Nareszcie.
To by³ najcudowniejszy wieczór w jego ¿yciu. Dotkniêcie Heleny sta³o
siê rzeczywiste. Grady móg³ j¹ wreszcie obj¹æ, ucisn¹æ i poca³owaæ. Potem
wzi¹³ w ramiona Johna.
By³ tylko jeden problem. Przed przyjazdem na dzia³kê Grady odwiedzi³
kilka miejsc w Bosworth. Zajrza³ do sklepu monopolowego, a potem do s¹du,
¿eby dowiedzieæ siê, od kogo Brian kupi³ ziemiê. Chcia³ dowiedzieæ siê od
poprzedniego w³aciciela, czy zauwa¿y³ na tym terenie co niezwyk³ego, czy
wi¹¿e siê z nim jaka legenda. Mia³ nadziejê, ¿e znajdzie jakie wyt³umacze-
nie tego cudu.
Ale pierwszy w³aciciel dawno siê wyprowadzi³.
Grady odwiedzi³ kilku myliwych, znajomych Briana. Liczy³ na to, ¿e
który z nich opowie mu, co siê sta³o z Brianem tego dnia, kiedy po raz pierw-
szy przyjechali polowaæ na tym terenie. Chcia³ siê dowiedzieæ, dlaczego Brian
nagle zapa³a³ chêci¹ zakupu tej dzia³ki.
Ale ¿aden z nich nawet nie pamiêta³ tego popo³udnia.
Na koniec Grady zajrza³ do swojego adwokata. Pe³nomocnik Idy Roth
ju¿ siê z nim skontaktowa³. Ida postawi³a sobie za cel podwa¿enie testamen-
tu i odebranie dzia³ki. Grady z przera¿eniem dowiedzia³ siê, ¿e Brian rzeczy-
wicie nie by³ w pe³ni w³adz umys³owych, skoro zmieni³ testament, planuj¹c
samobójstwo. Nawet adwokat Briana przyzna³, ¿e Grady nie ma szans, by
zatrzymaæ dzia³kê.
283
Wiêc kiedy tak siedzia³ ko³o ¿ony i syna, obserwuj¹c ludzi spaceruj¹-
cych ko³o basenu w niesamowitym wietle ksiê¿yca, nie móg³ przestaæ my-
leæ o tym, ¿e po raz drugi nie zniesie rozstania z ukochanymi.
Ale co móg³ zrobiæ?
Przytuli³ Helenê i Johna.
Pewnie macie ochotê pójæ na spacer.
Zostaniemy powiedzia³a Helena. Przy nas bêdziesz spokojniejszy.
Jeste pewna?
Nie chcê zostawiaæ ciê samego.
Grady poca³owa³ j¹, napi³ siê i wyj¹³ rewolwer.
Teraz rozumia³, dlaczego Brian i Betsy dokonali takiego wyboru. Musie-
li czuæ straszliw¹ samotnoæ, widz¹c swoje córki, a potem zmar³ych znajo-
mych. Byli obok nich, ale nie z nimi.
Odbezpieczy³ broñ. Resztka jego wiadomoci mówi³a mu, ¿e ¿ona i syn
nie istniej¹ naprawdê. Inni te¿. To tylko gra wyobrani.
Mo¿e tak, a mo¿e nie.
Ale nawet jeli to tylko sztuczki wyobrani, Ida zabierze mi dzia³kê i ju¿
nigdy nie zobaczê Heleny i Johna. Nawet je¿eli ¿yj¹ tylko w mojej g³owie.
Co za straszny wybór.
Trzeba siê zastanowiæ.
Grady siedzia³ obok ¿ony i syna z pistoletem w jednej d³oni i butelk¹
w drugiej. Alkohol go usypia³. Widma blad³y powoli. Wkrótce bêdzie musia³
podj¹æ decyzjê. Jak¹? Co oka¿e siê ciê¿sze? Co najpierw wypadnie mu z d³oni:
butelka czy rewolwer?
284
285
Pos³owie
T
ym znacz¹cym pytaniem koñczy siê mój zbiór. Krople powsta³y w tysi¹c
dziewiêæset siedemdziesi¹tym drugim, a Sanktuarium dwadziecia lat pó-
niej. To du¿a czêæ mojego ¿ycia, w czasie której wydarzy³o siê wiele wa¿-
nych rzeczy. W roku publikacji ostatniej noweli podj¹³em kolejn¹ wa¿n¹ de-
cyzjê, któr¹ by³a przeprowadzka z Iowa City, gdzie mieszka³em od tysi¹c
dziewiêæset siedemdziesi¹tego roku, do Santa Fe w stanie Nowy Meksyk.
Nast¹pi³a ona latem tysi¹c dziewiêæset dziewiêædziesi¹tego drugiego.
Decyzjê tê podjêlimy z ¿on¹ nagle, po obejrzeniu w telewizji programu
powiêconego charakterystycznej architekturze Santa Fe. To miasto, przesy-
cone atmosfer¹ wiêtej wiary, wyda³o nam siê tak malownicze na tle otacza-
j¹cych je gór, ¿e postanowilimy spêdziæ tam weekend. By³o to w moje czter-
dzieste dziewi¹te urodziny. W³anie skoñczy³em pisanie d³ugiej powieci
zatytu³owanej Fa³szywa to¿samoæ. Potrzebowa³em odpoczynku. Mistyczna
atmosfera gór i pustynnej wy¿yny zrobi³a na nas olbrzymie wra¿enie. Po trzech
dniach zaczêlimy szukaæ domu, który mo¿na kupiæ. Znalelimy go czwar-
tego dnia i wrócilimy do Iowa City, ¿eby poczyniæ przygotowania. Trzy mie-
si¹ce póniej ju¿ mieszkalimy w Santa Fe.
Przeprowadzka nie znaczy³a, ¿e zmienilimy nasz stosunek do Iowa City.
Prze¿y³em wspania³e lata na tamtejszym uniwersytecie, zawar³em przyjanie
na ca³e ¿ycie. Wychowalimy tam z ¿on¹ córkê i syna. To szczególne miej-
sce, w którym zaznalimy wiele szczêcia. Ale tak¿e stracilimy syna. Cza-
sem trzeba uwolniæ siê od ulic i budynków, które przywo³uj¹ bolesne wspo-
mnienia.
Czasami pisarz musi siê te¿ na nowo okreliæ przed rozpoczêciem trze-
ciego aktu, jak to ujê³a moja ¿ona. W naszym nowym domu z szarej ceg³y na
286
wysokoci dwóch tysiêcy metrów, w otoczeniu dzikich kwiatów i pinii pora-
staj¹cych góry, na tej ziemi, zwanej przez tutejszych ludzi zaczarowan¹ zie-
mi¹ tañcz¹cego s³oñca, zacz¹³em patrzeæ na wiat inaczej. Wszystko to z pew-
noci¹ wywar³o wp³yw na moj¹ twórczoæ nie tylko w ten sposób, ¿e zmie-
ni³em sceneriê moich utworów.
Zmiana by³a g³êbsza. Bohater Ostrego ciêcia, powieci napisanej po prze-
prowadzce, jest by³ym oficerem wywiadu. Przyje¿d¿a do Santa Fe, ¿eby za-
pomnieæ o przesz³oci i odnaleæ siebie. Wystarczy zamieniæ by³ego ofice-
ra na by³ego nauczyciela uniwersytetu i staje siê oczywiste, ¿e pisa³em
o sobie samym. Od mierci Matta w tysi¹c dziewiêæset osiemdziesi¹tym siód-
mym roku a¿ do przeprowadzki do Santa Fe latem tysi¹c dziewiêæset dzie-
wiêædziesi¹tego drugiego napisa³em wiêcej utworów o ¿alu ni¿ zamieci³em
w tym zbiorze. W Santa Fe spod mojej rêki wysz³a jeszcze tylko jedna taka
powieæ, zatytu³owana Desperackie kroki. Jej bohater, pisarz, którego syn
zmar³ na raka, wpada w pu³apkê spisku. Uchodzi z ¿yciem i w koñcu udaje
mu siê pogodziæ ze strat¹ dziecka. Znowu pisa³em o sobie.
Chocia¿ ten zbiór nie zawiera wszystkich moich opowiadañ, jest w pew-
nym sensie kompletny. Daje obraz procesu zmian mojej wyobrani a¿ do
zamkniêcia aktu drugiego, czyli wyjazdu po dwudziestu dwóch latach z Io-
wa City. Rozpocz¹³ siê akt trzeci. Przygotujê nastêpny zbiór, w którym po-
dzielê siê z czytelnikami kolejn¹ porcj¹ swoich dowiadczeñ. Ale okaza³o
siê, ¿e nie jestem przygotowany na dawkê wspomnieñ, które przywo³a³y za-
warte tu opowiadania. Utwory powsta³e w odstêpach wielu lat nabra³y nowe-
go wyrazu, gdy przeczyta³em je w ci¹gu kilku dni. Uderzy³o mnie zw³aszcza
spostrze¿enie, ¿e tak wiele z nich opowiada o zagro¿eniach czyhaj¹cych na
rodzinê bohatera. Philip Klass nauczy³ mnie traktowaæ pisarstwo jako rodzaj
autoanalizy psychologicznej. Pisz o tym, czego najbardziej siê boisz, rzek³.
Pewnego dnia moje najgorsze obawy zmieni³y siê w rzeczywistoæ.
Wci¹¿ jednak mam potrzebê snucia opowieci, a to znaczy, ¿e s¹ jeszcze
inne lêki, którym muszê daæ wyraz. Fretka ugania siê po mojej g³owie, a ja
ci¹gle za ni¹ pod¹¿am.
Pozwólcie, ¿e co wam opowiem.
287
Spis treci
Przedmowa . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .7
Krople . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .13
Wspólnik . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .21
Czarny wieczór . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .31
Niewidzialny miech . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .37
Maszyna . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .42
Pu³apka na nieostro¿nych . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .67
Lecz za plecami zawsze s³yszê
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .71
Burza . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .87
Za te i wszystkie inne grzechy . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .103
Czarne na bia³ym i ca³e czerwone . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .115
Trele-Morele . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .128
Droga do Damaszku . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .153
Martwy idol . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .158
Pomarañczowy to cierpienie, niebieski to ob³êd . . . . . . . . . . . . .185
D³ugie, zielone w³osy grobów . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .216
Sanktuarium . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .248
Pos³owie . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .285