Morrell David Czarny Wieczór

background image

4

David Morrell

Czarny wieczór

background image

5

Dla Philipa Klassa i Williama Tenna

raz jeszcze

background image

6

Aby najbardziej banalne wydarzenie mog³o siê staæ przy-

god¹, trzeba i wystarczy zacz¹æ je opowiadaæ. Na to w³aœnie

nabieraj¹ siê ludzie: cz³owiek jest zawsze opowiadaczem zda-

rzeñ, ¿yje otoczony swoimi zdarzeniami i zdarzeniami innych,

wszystko, co siê z nim dzieje, widzi po przez nie; i usi³uje

prze¿ywaæ swoje ¿ycie tak, jakby je opowiada³.

Trzeba jednak dokonaæ wyboru: ¿yæ czy opowiadaæ.

Jean Paul Sartre

Md³oœci

przek³. Jacek Trznadel

background image

7

Przedmowa

Z

asiadaj¹c do ponownego czytania opowiadañ zawartych w tym zbiorze,

nie spodziewa³em siê potê¿nej lawiny wspomnieñ, któr¹ wyzwoli³y.

Nieoczekiwanie przypomina³em sobie okolicznoœci, w jakich pisa³em te utwo-

ry: gdzie wówczas mieszka³em, co czu³em, co mnie sk³oni³o do napisania tego

czy innego opowiadania. Te przesycone emocjami wspomnienia siêgaj¹ ponad

trzydzieœci lat wstecz, a mimo to mam wra¿enie, ¿e nie dalej ni¿ tydzieñ temu

studiowa³em literaturê amerykañsk¹ na Uniwersytecie Stanu Pensylwania.

By³ rok tysi¹c dziewiêæset szeœædziesi¹ty siódmy. Mia³em dwadzieœcia

cztery lata, zabiera³em siê do pisania pracy magisterskiej i myœla³em o stu-

diach doktoranckich. Ci¹gle jednak nie mog³em uwolniæ siê od pragnienia,

które nurtowa³o mnie od czasów liceum: chcia³em zostaæ pisarzem. Katedra

anglistyki mojej uczelni nieco wczeœniej zatrudni³a do nauki kompozycji au-

tora powieœci fantastyczno-naukowych Philipa Klassa (publikuj¹cego pod

pseudonimem William Tenn). By³ pierwszym pisarzem, którego pozna³em,

wiêc z niewinn¹ bezczelnoœci¹ w³aœciw¹ m³odoœci spyta³em, czy zechce pra-

cowaæ ze mn¹ indywidualnie. Grzecznie wyjaœni³, ¿e jego plan ju¿ pêka

w szwach, a jeœli chcê u niego studiowaæ, mogê siê zapisaæ na zajêcia. Od-

par³em, ¿e wiêcej skorzysta³bym na spotkaniach w cztery oczy. On na to, ¿e

ka¿dy student skorzysta³by w ten sposób wiêcej, ale niestety nie ma na to

czasu. Wyczu³ jednak we mnie uparciucha, doda³ wiêc, ¿e jeœli bêdê przyno-

si³ jedn¹ pracê tygodniowo, mo¿e siê zastanowi. Przez ile tygodni? – spyta-

³em. Przez tyle, ile bêdzie trzeba, odpar³.

Klass oczywiœcie stara³ siê mnie zniechêciæ. Jedno opowiadanie na ty-

dzieñ przy i tak niema³ej iloœci zajêæ, to du¿o. Myœla³ pewnie, ¿e szybko siê

background image

8

zmêczê i dam za wygran¹. W koñcu nawet gdybym dostarcza³ mu jedno opo-

wiadanie tygodniowo (nie powiedzia³, jak d³ugo mia³oby to trwaæ), i tak nie

dawa³ mi gwarancji, ¿e bêdzie mnie uczy³. Obieca³ tylko jeszcze raz siê za-

stanowiæ.

Ale mama nauczy³a mnie, ¿e nie wolno siê poddawaæ bez walki. Przez

szeœæ tygodni przynosi³em po jednym opowiadaniu, i w koñcu Klass zaprosi³

mnie do swojego gabinetu. Oto moja wielka szansa, pomyœla³em. Powie, ¿e

spodoba³y mu siê moje opowiadania i postara siê o ich publikacjê. Tymcza-

sem Klass oznajmi³, ¿e s¹ s³abe i ¿e powinienem daæ mu spokój.

– Tematyka pañskich opowiadañ jest nieciekawa – stwierdzi³. – Wszy-

scy wybitni pisarze maj¹ w³asne spojrzenie, tworz¹ niepowtarzalne œwiaty.

Proszê zajrzeæ w siebie. Musi pan dowiedzieæ siê, kim jest, a to oznacza za-

zwyczaj odkrycie, czego siê pan najbardziej boi. To w³aœnie bêdzie tematem

pañskiego pisarstwa, przynajmniej do czasu, gdy zmieni siê charakter lêku,

który pana drêczy.

– Nie mówiê o czymœ takim jak lêk wysokoœci, strach przed wod¹ lub

ogniem – ci¹gn¹³. – To s¹ tylko powierzchowne symptomy g³êbszych niepo-

kojów. Pañski prawdziwy strach jest jak fretka nurkuj¹ca w ciemne tunele

psychiki, dr¿¹ca ze strachu, ¿e ktoœ j¹ odkryje.

Skin¹³em powa¿nie g³ow¹.

– Chyba rozumiem.

– To dobrze.

Ale nie rozumia³em. Wyszed³em i zrobi³em dok³adnie to, przed czym

przestrzega³ mnie Klass: napisa³em kilka opowiadañ o lêku przestrzeni, stra-

chu przed wod¹ i ogniem. Na moje szczêœcie nie pozwoli³em siê zwieœæ sa-

memu sobie. Wiedzia³em, ¿e brakuje im tej szczególnej iskry odró¿niaj¹cej

przeciêtne historie od tych, które zapadaj¹ w pamiêæ. Mimo to nie da³em za

wygran¹.

I nagle poczu³em, ¿e za³ama³a siê moja si³a woli. Pisanie jest aktem wia-

ry. A jeœli utracisz wiarê w siebie, jeœli uzmys³owisz sobie, jakie to nienatu-

ralne – siedzenie w samotnoœci i zapisywanie kartek papieru, poœwiêcanie

czasu, który móg³byœ spêdziæ z ¿on¹ i córk¹, odbieranie sobie wolnych chwil

i liczenie wbrew rozs¹dkowi na to, ¿e zostaniesz jednym z nielicznych pisa-

rzy w Stanach Zjednoczonych, którzy utrzymuj¹ siê z pisania (a jest ich nie

wiêcej ni¿ dwustu) – wtedy naprawdê tracisz nadziejê.

Zacz¹³em ¿a³owaæ, ¿e nie jestem kimœ innym. Dawno temu, w okolicy,

gdzie znajduje siê Uniwersytet Stanu Pensylwania, by³a kopalnia rudy ¿elaza

zwana Barrens. Szeroka odkrywka zamieni³a siê w jezioro, gdy wybuch dy-

namitu uwolni³ podziemn¹ rzekê. Chodzi³em tam czasem, ¿eby cieszyæ oczy

urod¹ lasów. Zniechêcony moimi próbami pisarskimi, postanowi³em wybraæ

siê na d³ug¹ przechadzkê. By³o gor¹ce sierpniowe popo³udnie. Las, gêsty

i ciemny, falowa³ od letniego upa³u. Id¹c w¹sk¹ œcie¿k¹, rozgl¹daj¹c siê uwa¿-

background image

9

nie, ¿eby nie nast¹piæ na wê¿a, których nie brakuje w poszyciu, us³ysza³em

za sob¹ trzask ga³êzi. Wiewiórka zeskoczy³a z drzewa, pomyœla³em. Masze-

rowa³em dalej, ocieraj¹c pot z czo³a. Nagle rozleg³ siê trzask kolejnej ga³êzi

i chrzêst stopy na œció³ce.

Uœwiadomi³em sobie, ¿e oprócz mnie w lesie jest ktoœ jeszcze, kto tak

jak ja wyszed³ odpocz¹æ wœród drzew. Nie zatrzyma³em siê. Ale kiedy zno-

wu us³ysza³em trzask ga³êzi, zimny dreszcz przebieg³ mi po plecach. Pier-

wotny, prymitywny odruch zaw³adn¹³ mn¹ bez ostrze¿enia. To by³o niewy-

t³umaczalne. Dozna³em nag³ego przeczucia, ¿e ten cz³owiek, kimkolwiek jest,

chce zrobiæ mi coœ z³ego. Ta irracjonalna obawa nasili³a siê jeszcze, kiedy

dobieg³ mnie trzask nastêpnej ³amanej ga³êzi i kolejny chrzêst liœci, tym ra-

zem bli¿ej. Odwróci³em siê i rozejrza³em uwa¿nie, ale nie dostrzeg³em ¿ad-

nego ruchu.

Przyspieszy³em kroku. Z ulg¹ zauwa¿y³em, ¿e odg³os kroków usta³. Za-

raz jednak przesta³em oddychaæ, kiedy us³ysza³em trzask ga³êzi, tym razem

gdzieœ z przodu. Zamar³em. Poczu³em przyp³yw adrenaliny do krwi i cofn¹-

³em siê. I znowu znieruchomia³em, gdy dŸwiêk dogoni³ mnie z ty³u. Rozgl¹-

da³em siê na wszystkie strony, przygotowany na atak…

Zamruga³em, zaskoczony widokiem biurka i maszyny do pisania. To by³

przeraŸliwie realistyczny, intensywny sen na jawie – albo raczej koszmar.

Psychiczne prze¿ycie poch³onê³a mnie tak bardzo, ¿e straci³em kontakt z oto-

czeniem. WyobraŸnia wziê³a górê nad rzeczywistoœci¹. Nic podobnego nie

zdarzy³o mi siê nigdy wczeœniej. Przypomnia³em sobie s³owa Klassa: „Pañ-

ski prawdziwy strach jest jak fretka nurkuj¹ca w ciemne tunele psychiki, dr¿¹ca

ze strachu, ¿e ktoœ j¹ odkryje”.

Zrozumia³em jednak, ¿e czasem mo¿na siê zbli¿yæ do tego strachu. To,

czego przed chwil¹ doœwiadczy³em, przerazi³o mnie. Co siê jeszcze stanie?

Jaki bêdzie koniec? Pragnienie poznania dalszego ci¹gu uœwiadomi³o mi, jak

bardzo moim wczeœniejszym opowiadaniom brakowa³o rozmachu. Si³y, sus-

pensu, œwie¿oœci. Nie s³ysza³em nigdy o zdarzeniu podobnym do tego, które

przed chwil¹ ujrza³em w wyobraŸni. James Dickey mia³ opublikowaæ Wyba-

wienie dopiero trzy lata póŸniej. Ta powieœæ o koszmarnej podró¿y kajakiem

w leœnej g³uszy zaskoczy³a czytelników nowym spojrzeniem na strach. Ja

jednak doœwiadczy³em czegoœ podobnego w roku tysi¹c dziewiêæset szeœæ-

dziesi¹tym siódmym. Bezradny wobec trapi¹cego mnie problemu, jak zostaæ

pisarzem, zgodnie z za³o¿eniami filozofii zen zrezygnowa³em z dzia³ania i po-

zwoli³em, aby problem rozwi¹za³ siê sam.

W przyp³ywie energii natychmiast usiad³em, aby napisaæ to opowiadanie

i poznaæ zakoñczenie historii. Zatytu³owa³em je Strzelec. Bohaterem jest

mê¿czyzna, który wychodzi do lasu, ¿eby poæwiczyæ strzelanie do celu, ale

wkrótce zauwa¿a, w lesie obecnoœæ kogoœ, komu tak¿e chodzi o strzelanie

do celu, ale… ¿ywego. Opowiadanie powsta³o na d³ugo, zanim twórcy litera-

background image

10

tury sensacyjnej zaczêli pisaæ o seryjnych mordercach i „myœliwych”. Kiedy

wrêcza³em utwór Philipowi Klassowi, pisarz z pewnoœci¹ wyczu³ moje pod-

niecenie, bo przeczyta³ go znacznie szybciej ni¿ poprzednie. Telefonicznie

zaprosi³ mnie na kawê o czwartej po po³udniu, i tak zacz¹³ siê jeden z najbar-

dziej niezwyk³ych wieczorów mojego ¿ycia, który przeci¹gn¹³ siê do póŸnej

nocy.

Klass zacz¹³ od tego, ¿e moje ostatnie opowiadanie, tak ró¿ne od po-

przednich, zaintrygowa³o go. Nastêpnie spyta³, czy czyta³em utwory Geof-

freya Householda. Jakiego Geoffreya? Brytyjskiego autora powieœci sensa-

cyjnych, wyjaœni³ Klass. Jego dwie najbardziej znane powieœci to Rogue Male

(1939) i Watcher in the Shadows (1960). Ta ostatnia opowiada o brytyjskim

myœliwym, któremu w przeddzieñ wybuchu drugiej wojny œwiatowej udaje

siê podkraœæ z broni¹ do Hitlera. PóŸniej przeczyta³em utwory Householda

i rzeczywiœcie dostrzeg³em pewne podobieñstwo. Household wznosi³ siê na

wy¿yny, opowiadaj¹c o zagro¿eniach ze strony nieznanych si³. Im bardziej

przera¿eni i bezbronni byli jego bohaterowie, tym ³atwiej siê z nimi uto¿sa-

mia³em. Fretka w zakamarkach mojej psyche.

Nieznajomoœæ pisarstwa Geoffreya Householda obna¿y³a moj¹ kolejn¹

s³aboœæ: nigdy nie czyta³em literatury sensacyjnej ani popularnej. Jako nasto-

latek zapragn¹³em zostaæ pisarzem, bo fascynowa³y mnie scenariusze Stirlin-

ga Silliphanta do serialu telewizyjnego Route 66 (Trasa 66) o dwóch m³o-

dych ludziach, którzy chevroletem corvette wybrali siê na poszukiwanie

Ameryki i w³asnej to¿samoœci. Pisarstwo Silliphanta ³¹czy³o wartk¹ akcjê

z koncepcjami myœlowymi. Jednak pragnienie naœladowania go pchnê³o mnie

bardziej w stronê koncepcji ni¿ akcji. Po latach studiowania literatury na uczel-

ni tak bardzo przesi¹k³em Hawthorne’em, Melville’em, Faulknerem i innymi

klasykami, ¿e moje w³asne opowiadania sta³y siê ja³owe, wtórne i „literac-

kie” w najgorszym sensie tego s³owa. Na szczêœcie zdo³a³em siê od tego

uwolniæ. Przypomnia³em sobie, co czu³em ogl¹daj¹c Route 66 i dlaczego

chcia³em zostaæ pisarzem. Postanowi³em przeczytaæ jak najwiêcej literatury

popularnej, zaczynaj¹c od Householda; wiedzia³em, ¿e jeœli chcê napisaæ coœ

oryginalnego, powinienem zapoznaæ siê z utworami najlepszych twórców,

¿eby nie powtarzaæ tego, co oni ju¿ osi¹gnêli.

Zaczêliœmy o tym rozmawiaæ z Klassem w kawiarni i niepostrze¿enie

minê³y trzy godziny. By³a siódma i powinienem pójœæ do domu na kolacjê,

ale Klass spyta³, czy mam ochotê go odwiedziæ, poznaæ jego ¿onê i kontynu-

owaæ rozmowê. Od kilku miesiêcy stara³em siê zwróciæ na siebie uwagê wy-

k³adowcy, wiêc serce zabi³o mi mocniej. Zadzwoni³em szybko do mojej ¿ony

i przedstawi³em sytuacjê. Udaliœmy siê do mieszkania Klassa, gdzie nasza

dyskusja rozwinê³a siê i sta³a jeszcze intensywniejsza.

Klass twierdzi³, ¿e najlepsze utwory literackie powstaj¹ wtedy, gdy pi-

sarz czuje potrzebê przelania na papier swoich dramatycznych doœwiadczeñ.

background image

11

Czasem s¹ one tak mocno st³umione, ¿e twórca nawet nie zdaje sobie sprawy,

jakie jest Ÿród³o si³y, która pcha go do pisania. Jednak bez wzglêdu na to, czy

ta twórcza psychoanaliza podejmowana jest œwiadomie, czy nie, to w³aœnie

ona czyni dzie³o pisarza unikalnym, poniewa¿ psychologiczne skutki bole-

snych doœwiadczeñ s¹ inne dla ka¿dego cz³owieka. Bez trudu mo¿na odró¿-

niæ s³abego twórcê od dobrego, bo s³abi pisz¹ dla pieniêdzy i z innych ego-

istycznych pobudek, wybitni zaœ uprawiaj¹ swoje rzemios³o dlatego, ¿e mu-

sz¹ byæ pisarzami – po prostu nie maj¹ innego wyboru. Coœ w ich œwiadomoœci

(ta nieuchwytna fretka) nie daje im spokoju, nêka wyobraŸniê, dlatego musz¹

uwolniæ siê od napiêcia. Klass stwierdzi³, ¿e czasem przejawem tej si³y s¹

marzenia na jawie, spontaniczne sygna³y ukrytych w podœwiadomoœci histo-

rii, które domagaj¹ siê opowiedzenia.

Czym s¹ si³y, które mnie drêcz¹? Odkryje je twoje pisarstwo, powiedzia³

Klass. I tak siê sta³o. Ze zdumieniem patrzê wstecz na to, czego siê o sobie

dowiedzia³em z moich utworów: mój ojciec zgin¹³ w czasie drugiej wojny

œwiatowej wkrótce po tym, jak siê urodzi³em, dlatego wychowa³em siê

w okropnym lêku przed wojn¹; matka musia³a mnie na pewien czas umieœciæ

w sierociñcu, wiêc póŸniej nigdy nie by³em pewien, czy kobieta, która siê po

mnie zg³osi³a, by³a t¹ sam¹, która mnie tam zostawi³a; ci¹gle czu³em nie-

obecnoœæ ojca, a lêk wobec przemocy pchn¹³ mnie do tego, aby zmierzyæ siê

z nim, wstêpuj¹c w szeregi ulicznego gangu… Móg³bym ci¹gn¹æ tê listê, ale

nie jest dobrze mówiæ o swoich zmorach wprost. Nie chcê pozbyæ siê przy-

musu pisania o nich.

O tym wszystkim rozmawialiœmy z Klassem w jego mieszkaniu. Czas

p³yn¹³ i ze zdziwieniem zauwa¿yliœmy, ¿e jest ju¿ dziesi¹ta. ¯ona Klassa,

Fruma, która uczestniczy³a w dyskusji, zaprosi³a mnie na spóŸnion¹ kolacjê.

Do pó³nocy jedliœmy pieczeñ, nie przerywaj¹c rozmowy. Potem pozmywali-

œmy, a Klass roz³o¿y³ na stole kartki mojego opowiadania. Przeanalizowa³ je

zdanie po zdaniu, t³umacz¹c, dlaczego ten zabieg literacki okaza³ siê sku-

teczny, a ten nie. T³umaczy³, jak budowaæ sceny, jak pisaæ dialogi i podnosiæ

tempo akcji; uczy³, co zrobiæ, aby nadaæ opisowi dynamikê.

Wreszcie dotar³ do ostatniego zdania, podsumowa³ swoje uwagi, wrê-

czy³ opowiadanie i rzek³: „To wszystko, czego mogê ciê nauczyæ”. Niebo za

oknem zaczyna³o szarzeæ, s³ychaæ by³o œpiew ptaków. Dnia³o. Oczarowany

wiedz¹ i przenikliwoœci¹ mojego nauczyciela, straci³em rachubê czasu. Po-

czu³em wyczerpanie. Ale kiedy mu podziêkowa³em i ruszy³em w stronê domu,

ogarnê³o mnie podniecenie, które zdawa³o siê unosiæ moje cia³o nad ziemi¹.

To wspomnienie jest we mnie ci¹gle ¿ywe: tej nocy uwierzy³em, ¿e bêdê

pisarzem.

Co siê sta³o z opowiadaniem, które nazwa³em Strzelec? Nigdy nie zosta-

³o opublikowane. Wydawcy czasopism, którym je proponowa³em, uwa¿ali,

¿e za du¿o w nim przemocy (dzisiaj pewnie by tego nie powiedzieli). Próbo-

background image

12

wa³em przez rok. Jedna redakcja trzyma³a je tak d³ugo, ¿e ju¿ nabra³em na-

dziei, ale pewnego dnia rêkopis wróci³: pomiêty, poplamiony kaw¹, z notk¹,

¿e czasopismo zbankrutowa³o i ktoœ znalaz³ tekst w szufladzie. Nie zniechê-

ci³em siê, ale od³o¿y³em opowiadanie, bo by³em ju¿ zajêty pisaniem powie-

œci o komandosie, weteranie wojny wietnamskiej, który w ma³ym miastecz-

ku toczy walkê na œmieræ i ¿ycie z komendantem policji, równie¿ by³ym ko-

mandosem, weteranem wojny koreañskiej. Tematem by³ konflikt pokoleñ,

ró¿nica miêdzy latami piêædziesi¹tymi a szeœædziesi¹tymi, miêdzy wojn¹

w Korei a wojn¹ w Wietnamie, a tak¿e – w nieco innym planie – zagadnie-

nie politycznych „jastrzêbi i go³êbi” oraz problem sterowania œwiadomoœci¹.

Nada³em mu tytu³ Pierwsza krew i zadedykowa³em Philipowi Klassowi i Wil-

liamowi Tennowi, „ka¿demu z osobna”, poniewa¿ wielkoduszny nauczyciel

i utalentowany pisarz w jednej osobie przekaza³ mi tyle bezcennej wiedzy.

Wys³a³em jeden egzemplarz Geoffreyowi Householdowi. Napisa³ mi ¿yczli-

wy list z jedn¹ krytyczn¹ uwag¹: ¿e w powieœci jest zbyt wiele przemocy.

Strzelca nie zamieœci³em w niniejszym zbiorze. Pozostaje dla mnie wa¿-

nym opowiadaniem, ale uwa¿am je za niedojrza³e. Niektórzy czytelnicy mo-

gliby nawet uznaæ utwór za wtórny wobec Wybawienia, choæ w gruncie rze-

czy powsta³ wczeœniej ni¿ powieœæ. Wolê go wiêc zachowaæ dla siebie. Opo-

wiadania, które znalaz³y miejsce w tej ksi¹¿ce, zdaj¹ siê dobrze wytrzymywaæ

próbê czasu. Ró¿ni¹ siê od moich thrillerów, które zosta³y przet³umaczone na

wiele jêzyków i wydane w wielu krajach. Czytelnicy nie znajd¹ w nich szpie-

gów i wielkich globalnych spisków. Znajd¹ natomiast emocje kryj¹ce siê za

intryg¹: niepewnoœæ i lêk przed nieznanym. Fretka ci¹gle przemyka w ciem-

nych zakamarkach mojej psychiki. Oto jej œlady.

background image

13

Krople

Krople by³y moim pierwszym opublikowanym utworem i dlatego – mimo

przera¿aj¹cej treœci – opowiadanie to ma dla mnie du¿¹ wartoœæ sentymental-

n¹. Zacz¹³em pisaæ powieœæ Pierwsza krew na Uniwersytecie Stanu Pensyl-

wania w tysi¹c dziewiêæset szeœædziesi¹tym ósmym roku, ale zajêcia naukowe,

wyk³ady i dysertacja z utworów Johna Bartha opóŸni³y pracê nad ni¹. Jej tem-

po spad³o jeszcze bardziej, gdy przeprowadzi³em siê do Iowa City, gdzie wiêk-

szoœæ czasu zajmowa³y mi wyk³ady, konferencje, spotkania naukowe i inne za-

jêcia wi¹¿¹ce siê z obowi¹zkami adiunkta na wydziale literatury amerykañ-

skiej Uniwersytetu Stanu Iowa. Powieœæ skoñczy³em w tysi¹c dziewiêæset

siedemdziesi¹tym pierwszym roku. Nie czu³em siê jednak zmêczony, lecz try-

ska³em energi¹, wiêc natychmiast zacz¹³em pisaæ poni¿sze opowiadanie. Jest

ono jednym z niewielu, które ukaza³y mi siê we œnie. Po przebudzeniu usiad³em

do maszyny i napisa³em je za jednym razem.

T

ej jesieni mieszkamy w domu na wsi, domu mojej matki, w którym siê

wychowa³em. By³em ju¿ we wsi i uderzy³o mnie, ¿e nic siê nie zmieni³o,

a mimo to wszystko wydaje siê inne, bo jestem starszy i patrzê inaczej. Czujê

siê tak, jak gdybym by³ tutaj teraz i wtedy, mia³ jednoczeœnie umys³ ch³opca

i mê¿czyzny. To dziwne wra¿enie rozdwojenia, tak intensywne i niepokoj¹-

ce, popchnê³o mnie znów do pracy, aby je uchwyciæ w kszta³ty i barwy. Pró-

bujê namalowaæ studium sklepu ¿elaznego, beczek z ziarnem stoj¹cych przed

nim, bliŸniaczych kolumn podtrzymuj¹cych zapadaj¹cy siê balkon, na któ-

rym mê¿czyŸni i kobiety o woskowych twarzach z hotelu dla starców na piê-

trze siadywali w bujanych fotelach, by patrzeæ na ulicê. Wydaje mi siê, ¿e to

background image

14

ci sami ludzie, których widywa³em jako ch³opiec, a drewno kolumn i balko-

nu jest tak samo spêkane.

Przy ciê¿kiej pracy zapomnia³em o up³ywie czasu, wiêc kiedy ruszam

wreszcie w d³ug¹ powrotn¹ drogê do domu, jest ju¿ bardzo póŸno; zapada

zmierzch. Dzieñ by³ upalny, ale teraz ch³ód ³atwo przedziera siê przez fla-

nelow¹ koszulê. Zaskakuje mnie nag³a ulewa; schodzê ze ¿wirowej drogi

i szukam schronienia pod ogromnym drzewem, którego liœcie zd¹¿y³y po-

¿ó³kn¹æ i zbr¹zowieæ. Deszcz przechodzi w ulewê; strugi wody siek¹ na

ukos, przenikaj¹ ubranie. Œciskam górn¹ czêœæ p³óciennej torby, ¿eby os³o-

niæ obraz i przybory malarskie, i rzucam siê do biegu. Mokre skarpetki le-

pi¹ siê nieprzyjemnie, gdy docieram wreszcie do alejki prowadz¹cej do domu

i stodo³y.

Dom i stodo³a. Tylko one i moja matka siê zmieni³y, jak gdyby ich stawy

i wi¹zania by³y ze sob¹ po³¹czone; szaroœæ w³osów mamy i starych desek tak

ró¿ni¹ siê od jasnych barw, które pamiêtam z dzieciñstwa. To miejsce odbie-

ra jej si³y. Ona ¿yje z nim w jednym rytmie, chyli siê do upadku razem z nim.

Dlatego tutaj zamieszkaliœmy. ¯eby przywróciæ ¿ycie. Kiedyœ zdawa³o mi

siê, ¿e mo¿emy j¹ sk³oniæ do przeprowadzki. Ale ona spêdzi³a tutaj czter-

dzieœci ze swoich szeœædziesiêciu piêciu lat i upiera siê, ¿eby spêdziæ jeszcze

te, które jej pozosta³y.

Deszcz wzmaga siê, gdy przemykam pospiesznie wzd³u¿ œciany domu.

W kuchni pali siê œwiat³o, wiêc chyba spóŸni³em siê na kolacjê. Dom i stodo-

³a s¹ po³¹czone, tworz¹ literê L, której dom stanowi podstawê. Wejœcie, z któ-

rego zawsze korzysta³em, znajduje siê w miejscu po³¹czenia; dyszê ciê¿ko,

moje ubranie lepi siê do cia³a, jest mi zimno. Drzwi do stodo³y mam po lewej

stronie, drzwi do kuchni naprzeciwko. Od strony schodów do piwnicy po

prawej stronie s³yszê kapanie kropel.

– Przepraszam za spóŸnienie, Meg – wo³am do ¿ony, odk³adaj¹c p³ó-

cienn¹ torbê b³yszcz¹c¹ tysi¹cami kropelek wody. Otwieram drzwi do kuch-

ni. Nikogo nie ma. Stó³ nie zastawiony, na kuchence nic siê nie gotuje. Pod

sufitem pali siê szeœædziesiêciowatowa ¿arówka. Mama woli tak¹ od stuwa-

towej, dla niej zbyt jasnej. Mówi, ¿e ³agodniejsze œwiat³o przypomina jej

blask œwiecy.

– Meg – wo³am jeszcze raz. I znów nikt nie odpowiada. Pewnie usnê³y.

Zapad³ zmrok, zaczê³o padaæ, wiêc pewnie postanowi³y siê zdrzemn¹æ, za-

nim wrócê.

Nadal s³yszê kapanie. Dom jest stary, stodo³a od dawna nie u¿ywana,

sufit siê zapada, ale nie myœla³em, ¿e wszystko jest tak zaniedbane, ¿e woda

mo¿e zacz¹æ przeciekaæ na kamienn¹ posadzkê piwnicy. Zapalam œwiat³o

i ruszam w dó³ po skrzypi¹cych schodach, które skrêcaj¹ w lewo. Schodzê

do koñca i ju¿ wiem, ¿e to nie woda kapie. Mleko. Wszêdzie mleko. Na bel-

background image

15

kach, na œcianach, na kamieniach i w szczelinach miêdzy nimi. Na ca³ej pod-

³odze. Od œciany do œciany.

To sprawka Sary, mojej córki. Od dawna fascynowa³ j¹ du¿y domek dla

lalek, który ojciec zbudowa³ dla mnie, kiedy by³em ma³y. Wyci¹gnê³a to

wszystko z wiklinowego kufra w k¹cie piwnicy i zostawi³a na samym œrod-

ku: gry planszowe, o³owiane ¿o³nierzyki, klocki. Mleko kapie na nie z belek,

sp³ywa strugami po œciankach domu dla lalek, œcieka po kufrze i zabawkach.

Dlaczego to zrobi³a? Sk¹d wziê³a tyle mleka? Co jej strzeli³o do g³owy?

– Sara – wo³am. – Meg! – Z³y, wbiegam po schodach do kuchni.

– Sara! – krzyczê g³oœno. Bêdzie musia³a to wszystko posprz¹taæ i nie

wyjdzie z domu do koñca tygodnia.

Przemierzam kuchniê i wchodzê do pokoju. Mijam krzes³a i sofê z kwieci-

stym obiciem, wyblak³ym od czasów mojego dzieciñstwa, kilka namalowa-

nych przeze mnie jeszcze w szkole kolorowych widoczków pastwisk i lasów

i parê nowych, utrzymanych w sepiowej tonacji pejza¿y miejskich, przypomi-

naj¹cych stare fotografie. Biegnê do sypialni, pokonuj¹c po dwa stopnie naraz;

mokre buty sycz¹ na chodniku przykrywaj¹cym schody, rêka przesuwa siê po

g³adkiej, wypolerowanej porêczy z klonowego drewna.

Widzê otwarte drzwi pokoju Sary. Jest ciemno, wiêc zapalam œwiat³o.

Sary nie ma na ³ó¿ku. Satynowa kapa le¿y nie naruszona, krople deszczu

wpadaj¹ przez otwarte okno, niesione podmuchami ch³odnego, œwie¿ego

powietrza. Pe³en z³ych przeczuæ wchodzê do naszej sypialni. Tu te¿ panuje

ciemnoœæ. Skurcz œciska mi ¿o³¹dek. Gdzie one mog¹ byæ? Czy¿by wszyst-

kie posz³y do pokoju mamy?

Nie. Stoj¹c w otwartych drzwiach, w ¿ó³tym blasku lampy, któr¹ zapali-

³em w holu, widzê, ¿e mama jest tutaj. Sama. Jej drobna sylwetka le¿y roz-

ci¹gniêta na ³ó¿ku.

– Mamo – zaczynam. Chcê spytaæ, gdzie s¹ Meg i Sara, ale s³owa za-

mieraj¹ mi na ustach. Jeden but spad³ z jej nogi, drugi tkwi na stopie, dzi-

wacznie wykrzywiony. Oba zab³ocone. Na podartej bawe³nianej sukience

i twarzy czerwieni siê krew, w³osy s¹ potargane, usta sine i spuchniête.

Przez kilka sekund nie mogê wydobyæ s³owa.

– O Bo¿e, mamo – udaje mi siê wreszcie wykrztusiæ. Wyci¹gam rêkê,

¿eby j¹ obudziæ. Jej otwarte oczy skierowane s¹ w sufit, ¿ywe, lecz niewidz¹-

ce; ka¿dy oddech przychodzi jej z trudem.

– Mamo, co siê sta³o? Kto ci to zrobi³? Gdzie Meg i Sara?

Ona jednak patrzy w sufit, nie widzi mnie.

– Rany boskie, mamo, odpowiedz! Spójrz mi w oczy! Co ci siê sta³o?

Cisza. Oczy pozostaj¹ nieruchome. Miêdzy jednym a drugim oddechem

wygl¹da jak nieruchomy pos¹g.

background image

16

Moje myœli szamoc¹ siê bez³adnie. Muszê znaleŸæ Meg i Sarê. Na pewno

s¹ gdzieœ w pobli¿u, pobite tak jak moja mama. Albo coœ jeszcze gorszego.

Trzeba je znaleŸæ. Gdzie? Nie mogê teraz zostawiæ matki. Kiedy siê ocknie,

poczuje ból, wpadnie w histeriê. Jak dotar³a do ³ó¿ka?

W pokoju nie widaæ œladów walki, któr¹ z pewnoœci¹ stoczy³a. To musia-

³o siê staæ gdzie indziej, a mama przyczo³ga³a siê stamt¹d do pokoju. Spo-

strzegam krew na pod³odze. Czerwone smugi prowadz¹ do holu, a póŸniej

na schody. Kto to zrobi³? Gdzie jest? Kto móg³ pobiæ siwow³os¹, pomarsz-

czon¹, skrzywion¹ artretyzmem staruszkê? I dlaczego, na Boga, mia³by to

robiæ? Wyobra¿am sobie jej ból, kiedy siê broni³a.

Mo¿e ten cz³owiek nadal jest w domu i czai siê na mnie.

Do mojego skurczonego ¿o³¹dka wdziera siê gor¹cy, pulsuj¹cy strach.

Pó³przytomny, chwytam laskê, któr¹ mama trzyma zawsze ko³o ³ó¿ka. Zapa-

lam ni¹ œwiat³o, otwieram drzwi garderoby i charcz¹c, wœciekle m³ócê na

oœlep wyblak³e sukienki.

Nie ma nikogo. Pod ³ó¿kiem te¿ nie. Ani za drzwiami.

Sprawdzam w ten sposób wszystkie pokoje na górze; przera¿ony, co chwi-

la ogl¹daj¹c siê za siebie, œciskam w d³oni laskê i t³ukê ni¹ ubrania w szafach

i za drzwiami z si³¹, która z pewnoœci¹ strzaska³aby ludzk¹ czaszkê. Nikogo.

– Meg! Sara!

Nikt nie odpowiada, nawet echo. Ten dom umie poch³aniaæ dŸwiêki.

Nie ma tu mieszkalnego poddasza, tylko odrobina przestrzeni pod da-

chem, tak niska, ¿e trzeba siê czo³gaæ. Ale wejœcie dawno zosta³o zabite gwoŸ-

dziami. Nie widaæ œladów otwierania, wiêc i tam nikogo nie ma.

Zbiegam po schodach, œledz¹c smugi krwi na dywaniku. Wyobra¿am

sobie, z jakim bólem mama siê tutaj czo³ga³a. Przeszukujê pomieszczenia na

parterze z tak¹ sam¹ desperack¹ dok³adnoœci¹. Zagl¹dam do garderoby, za

kanapê, fotele i zas³ony.

Nikogo.

Zamykam drzwi wejœciowe, ¿eby napastnik nie wszed³ do œrodka, jeœli

czai siê gdzieœ tam w szalej¹cej burzy. Zaci¹gam dok³adnie ka¿d¹ zas³onê

i firankê na wypadek, gdyby mnie obserwowa³ z zewn¹trz. Deszcz siecze

wœciekle o szyby.

Raz po raz wykrzykujê imiona Meg i Sary. Policja, mama, lekarz. Chwy-

tam s³uchawkê starego telefonu na œcianie przy schodach. Powoli podnoszê

j¹ do ucha. Bojê siê, ¿e odci¹³ liniê. Ale w s³uchawce odzywa siê sygna³.

Dzwoniê po policjê, nie przestaj¹c machaæ lask¹.

Podobno zaraz przyjad¹. Z lekarzem. Ka¿¹ mi nie ruszaæ siê z miejsca.

Ale ja nie mogê tu zostaæ. Muszê znaleŸæ Meg i Sarê. Wiem, ¿e nie ma ich

background image

17

w piwnicy, gdzie kapie mleko – wszystko widaæ tam bardzo dok³adnie. W ze-

sz³¹ sobotê wyprz¹tnêliœmy pud³a, beczki i pó³ki – wszystko oprócz moich

starych zabawek.

Zapomnia³em o schowku pod schodami. Zbiegam na dó³ i stajê przera-

¿ony, z nogami w mleku. Ale widzê tylko pajêczyny, które pozrywaliœmy

w sobotê. Podnoszê g³owê i spogl¹dam na klamkê. Mój wzrok ogniskuje siê,

jakbym patrzy³ przez teleskop. Zdaje mi siê, ¿e klamka zaczyna drgaæ. Wy-

obra¿am sobie intruza wdzieraj¹cego siê do piwnicy. Rzucam siê, ¿eby za-

mkn¹æ drzwi do piwnicy i stodo³y.

I wtedy przychodzi mi na myœl, ¿e jeœli Meg i Sary nie ma w domu, to

prawdopodobnie s¹ w stodole. Ale nie mogê zmusiæ siê do otwarcia drzwi

i wejœcia do œrodka. On te¿ musi tam byæ. Nie w ulewie szalej¹cej na ze-

wn¹trz, lecz w ciep³ym zaciszu stodo³y. A tam nie ma ¿adnych œwiate³, które

mo¿na zapaliæ.

Ale sk¹d w takim razie wziê³o siê mleko? Czy on je rozla³? A jeœli tak, to

sk¹d je wzi¹³? I po co? A mo¿e Sara zrobi³a to wczeœniej? Nie, mleko jest

zbyt œwie¿e. Zosta³o rozlane niedawno. Jego rêk¹. Tylko dlaczego? Kim jest

ten cz³owiek? W³óczêg¹? Zbieg³ym wiêŸniem? Uciekinierem ze szpitala psy-

chiatrycznego? Nie, niemo¿liwe. Najbli¿sze wiêzienie znajduje siê co naj-

mniej sto piêædziesi¹t kilometrów st¹d. A wiêc przyszed³ z miasta. Albo z po-

bliskiej farmy.

Wiem, ¿e stawiam sobie te pytania, ¿eby odwlec wejœcie do stodo³y.

Ale w koñcu muszê to zrobiæ. Wyjmujê latarkê z szuflady w kuchni i otwie-

ram drzwi. Zmuszam siê, ¿eby wejœæ szybko. W jednej rêce trzymam zapa-

lon¹ latarkê, a w drugiej laskê. Przegrody s¹ tam nadal, pogr¹¿one w ciszy,

a obok wialnie i inne urz¹dzenia, zardzewia³e, brudne, pokryte pajêczyn¹.

Powietrze wype³nia duszny zapach zmursza³ego drewna i gnij¹cego siana,

zmieszany ze œwie¿¹ woni¹ deszczu, która wdziera siê przez szpary w œcia-

nach.

Staram siê opanowaæ strach, kieruj¹c snop œwiat³a na œciany i boksy;

ws³uchujê siê w skrzypienie pod³ogi. Pamiêtam z dzieciñstwa krowy czeka-

j¹ce, a¿ ojciec je wydoi; pamiêtam, ¿e stodo³a by³a kiedyœ szczelna i ciep³a,

i nie mia³a po³¹czenia z domem, bo ojciec nie chcia³, ¿eby woñ zwierz¹t

wdziera³a siê do kuchni, gdzie mama przygotowywa³a posi³ki.

Posuwam siê w stronê przegród, rozpraszaj¹c ciemnoœæ strumieniem

œwiat³a z latarki. Mimo woli przypominam sobie tê jesieñ, gdy œnieg przy-

szed³ wczeœniej ni¿ zwykle; rano by³o go pó³ metra, a zamieæ nadal szala³a.

Ojciec wyszed³ do stodo³y wydoiæ krowy i nie wróci³ ani na obiad, ani na

kolacjê. Nie mogliœmy wezwaæ pomocy, bo wicher zerwa³ przewody telefo-

niczne; nie mogliœmy te¿ przedostaæ siê przez szalej¹c¹ zawieruchê. Czekali-

œmy z mam¹ ca³¹ noc, ws³uchuj¹c siê w cichn¹ce wycie wiatru. Nastêpnego

2 – Czarny wieczór

background image

18

ranka wichura usta³a. Wyszliœmy w oœlepiaj¹c¹ biel poranka. Krowy rycza³y

z bólu, nie wydojone, a ojciec le¿a³ zamarzniêty na koœæ w œniegu na œrodku

pola, gdzie pewnie zab³¹dzi³, zgubiwszy w zamieci drogê.

Jakiœ lis wgryz³ siê w cia³o ojca pod œniegiem; jego twarz by³a tak zmasa-

krowana, ¿e trzeba by³o j¹ zakryæ przed z³o¿eniem do trumny. Kilka dni póŸ-

niej œnieg stopnia³, podwórko przed stodo³¹ zamieni³o siê w morze b³ota;

wróci³a jesieñ, a mama kaza³a wstawiæ drzwi ³¹cz¹ce dom ze stodo³¹. Ojciec

powinien by³ przewi¹zaæ siê w pasie lin¹, ¿eby nie zgubiæ drogi. Na pewno

o tym wiedzia³. Ale on zawsze by³ taki, ci¹gle siê spieszy³. Mia³em wtedy

dziesiêæ lat.

Przypominam sobie to wszystko, kieruj¹c snop œwiat³a na ton¹ce

w mroku boksy. Ani na chwilê nie opuszcza mnie przy tym strach, ¿e

zobaczê tam Meg i Sarê… albo jego. Szukam ¿ony i córki, a myœlê o tym,

jak z mam¹ szukaliœmy ojca. Próbujê przywo³aæ wspomnienie przyjemne-

go ciep³a, które tu kiedyœ panowa³o, gdy gawêdziliœmy z ojcem podczas

dojenia krów; pachnia³o œwie¿ym sianem, zbo¿em i krowim ³ajnem. Ojciec

i matka nigdy nie mogli zrozumieæ, ¿e lubiê tê woñ. Wiem, ¿e jeœli przesta-

nê teraz wspominaæ tamte dobre czasy, z pewnoœci¹ oszalejê na myœl o tym,

co mogê znaleŸæ w którejœ z przegród. Modlê siê do Boga, ¿eby Meg i Sara

jeszcze ¿y³y.

Co móg³ im zrobiæ? Zgwa³ciæ piêcioletni¹ dziewczynkê. Rozerwaæ jej

wnêtrze. Umar³aby od samego krwotoku.

I wtedy s³yszê wo³anie matki. Wyrzucam sobie, ¿e czujê ulgê, wycho-

dz¹c ze stodo³y. Chcê znaleŸæ Meg i Sarê, chcê je ocaliæ, ale ci¹gnie mnie do

wyjœcia. Mam nadziejê, ¿e matka powie mi, co siê sta³o i gdzie ich szukaæ.

Tak siê usprawiedliwiam, kiedy wychodzê ze stodo³y, zataczaj¹c ko³a latar-

k¹. Ogl¹dam siê i zamykam za sob¹ drzwi na klucz.

Mama siedzi sztywno na ³ó¿ku. Mam ochotê ni¹ potrz¹sn¹æ, domagaæ siê

odpowiedzi na pytania, zmusiæ do pomocy, ale wiem, ¿e tylko bym j¹ prze-

straszy³, ¿e jej œwiadomoœæ umknê³aby w rejony, gdzie nie móg³bym jej do-

siêgn¹æ.

– Mamo – odzywam siê cicho, dotykaj¹c jej ramienia. – Co siê sta³o? –

Z coraz wiêkszym trudem opanowujê zniecierpliwienie. – Kto to zrobi³? Gdzie

s¹ Meg i Sara?

Uœmiecha siê do mnie; widocznie moja obecnoœæ j¹ uspokoi³a. Nie odpo-

wiada.

– Mamo, proszê. Wiem, ¿e to by³o straszne, ale musisz mi pomóc. Po-

wiedz mi, gdzie one s¹. Trzeba je znaleŸæ.

– Lalki.

background image

19

Nieruchomiejê.

– Jakie lalki, mamo? Czy by³ tu jakiœ mê¿czyzna z lalkami? Czego chcia³?

A mo¿e wygl¹da³ jak lalka? Mia³ maskê na twarzy?

Za du¿o pytañ naraz. Mama tylko mruga oczami.

– Mamo, b³agam ciê. Musisz siê postaraæ. Gdzie s¹ Meg i Sara?

– Lalki – powtarza.

Z³e przeczucia ogarnê³y mnie ju¿ na widok nie naruszonej poœcieli na

³ó¿ku Sary. Teraz zaczynam powoli rozumieæ, ale nie chcê dopuœciæ do siebie

tej przeraŸliwej myœli.

– Tak, mamo, lalki. – Nie chcê przyznaæ przed sob¹, ¿e rozumiem. –

Mamo, powiedz, gdzie s¹ Meg i Sara?

– Jesteœ ju¿ doros³y. Powinieneœ przestaæ siê bawiæ jak dziecko. Ojciec

nie wróci. Teraz ty musisz go zast¹piæ. Musisz byæ dzielny.

– Nie, mamo. – Ból d³awi mi piersi.

– Teraz bêdzie du¿o pracy, wiêcej ni¿ dziecko mo¿e sobie wyobraziæ.

Ale nie mamy wyboru. Musisz pogodziæ siê z tym, ¿e Bóg postanowi³ nam

go odebraæ, ¿e jesteœ jedynym mê¿czyzn¹, który mo¿e mi pomóc.

– Nie, mamo.

– Jesteœ teraz mê¿czyzn¹, musisz zostawiæ dzieciêce zabawki.

Prostujê siê i opieram o drzwi; ³zy sp³ywaj¹ mi na koszulê. Ocieram twarz

i widzê, ¿e matka wyci¹ga do mnie rêce z uœmiechem, chce mnie dotkn¹æ.

Cofam siê i zbiegam po schodach do salonu, przez kuchniê do piwnicy. Roz-

chlapuj¹c mleko, zbli¿am siê do domu dla lalek. Sara jest w œrodku, zwiniêta

w pó³. Meg le¿y w wiklinowym kufrze. Mama wyrzuci³a zabawki z kosza na

pod³ogê, ¿eby zrobiæ miejsce na cia³o Meg. Z rozprutych brzuchów Meg i Sary

wysypuj¹ siê trociny. Oczy œwiec¹ bia³kami jak oczy lalek.

Policjanci wal¹ piêœciami do drzwi, krzycz¹, ale nie mam si³y im otwo-

rzyæ. W³amuj¹ siê w koñcu i wpadaj¹ do œrodka. Krople wody œciekaj¹ z ich

gumowych p³aszczy, gdy staj¹ nade mn¹ i kieruj¹ spojrzenia na kufer.

– Mleko – mówiê.

Nie rozumiej¹. Stojê bez ruchu w mleku i ws³uchujê siê w krople desz-

czu wal¹ce o szyby. Zbli¿aj¹ siê w koñcu do domu dla lalek i kufra, ogl¹daj¹

zw³oki Meg i Sary. Wchodz¹ na górê, do matki; po chwili wracaj¹.

– Mleko – powtarzam, ale oni nadal nie pojmuj¹.

– Zabi³a ich, to jasne – mówi jeden. – Ale po co rozla³a mleko?

Dopiero od s¹siadów na drodze dowiaduj¹ siê, ¿e przysz³a do nich i po-

prosi³a o bañki z mlekiem; nie chcia³a pomocy, przenios³a je sama, uginaj¹c

siê pod ciê¿arem. Znajduj¹ w stodole nó¿ i puste bañki.

– Mleko. I krew – mówiê. – By³o tyle krwi. Mama nie chcia³a jej wi-

dzieæ, musia³a j¹ jakoœ ukryæ. Zala³a krew mlekiem, ¿eby piwnica znów wy-

gl¹da³a jak mleczarnia. By³o za du¿o krwi.

background image

20

Tej jesieni mieszkamy w domu na wsi, domu mojej matki, w którym siê

wychowa³em. By³em ju¿ we wsi i uderzy³o mnie, ¿e nic siê nie zmieni³o,

a mimo to wszystko wydaje siê inne, bo jestem starszy i patrzê inaczej. Czujê

siê tak, jak gdybym by³ tutaj i teraz, i wtedy, mia³ jednoczeœnie umys³ ch³op-

ca i mê¿czyzny.

background image

21

Wspólnik

Przez nastêpnych dziesiêæ lat pisa³em wy³¹cznie d³u¿sze utwory literackie. Po

ukoñczeniu Pierwszej krwi w 1971 roku wyda³em jeszcze powieœci Testament

i Ostatnia szar¿a. Akcja pierwszej z nich osnuta jest wokó³ poœcigu, drug¹ mo¿na

by okreœliæ mianem horroru pozbawionego elementów nadprzyrodzonych, a trzeci¹ –

westernu historycznego. Jednoczeœnie zajmowa³em siê nauczaniem literatury, wiêc

nie mia³em czasu na pisanie opowiadañ. A mo¿e raczej nale¿a³oby powiedzieæ, ¿e

brakowa³o mi twórczej energii… Ilekroæ siada³em do maszyny, ¿eby napisaæ opo-

wiadanie, wydawa³o mi siê to tak trudne, ¿e zaraz rezygnowa³em. Prze³ama³em tê

niemoc dopiero w tysi¹c dziewiêæset osiemdziesi¹tym pierwszym roku, pisz¹c Wspól-

nika. Jest to utwór o absolwencie wy¿szej uczelni, który staje wobec problemu znale-

zienia pracy. W koñcu osi¹ga swój cel, ale w sposób nieco zaskakuj¹cy. Punktem

wyjœcia do napisania tego utworu by³a myœl, ¿e niektórzy m³odzi ludzie gotowi s¹

posun¹æ siê do skrajnoœci, aby zdobyæ dobr¹ posadê.

N

ie mia³ innego wyjœcia. Przez kilka miesiêcy rozwa¿a³ ró¿ne mo¿liwo-

œci. Próbowa³ wykupiæ wspólnika, ale Dolan odmówi³. W³aœciwie trud-

no to nazwaæ zwyk³¹ odmow¹. Rozeœmia³ siê i powiedzia³: „Nie da³bym ci

tej satysfakcji”. MacKenzie nalega³, wiêc Dolan rzuci³: „Jasne, mo¿esz mnie

wykupiæ. Wystarczy milion dolarów”. Gdyby za¿¹da³ dziesiêciu milionów,

nie by³oby ¿adnej ró¿nicy. MacKenzie nie zebra³by ani miliona, ani pó³, ani

nawet æwieræ, i Dolan dobrze o tym wiedzia³.

To by³o typowe. Dolan sprzeciwia³ siê nawet wtedy, gdy MacKenzie po-

wiedzia³ „dzieñ dobry”. Kiedy MacKenzie kupowa³ samochód, Dolan kupo-

wa³ sobie wiêkszy, dro¿szy, a ¿eby mu dopiec jeszcze bardziej, che³pi³ siê, ¿e

dosta³ go za pó³ ceny. Jeœli MacKenzie wyje¿d¿a³ z ¿on¹ i dzieæmi na Bermu-

background image

22

dy, Dolan natychmiast oznajmia³, ¿e Bermudy to pestka w porównaniu z Ma-

zatlan, gdzie w³aœnie spêdzi³ z rodzin¹ wakacje.

Ci¹gle siê k³ócili. Kibicowali innym dru¿ynom pi³karskim. Lubili inne

potrawy (baranina kontra wo³owina). Kiedy MacKenzie zacz¹³ graæ w gol-

fa, jego wspólnik raptem polubi³ tenisa i orzek³, ¿e golf to tylko zabawa,

a tenis wyœmienicie poprawia kondycjê. Ale Dolan i tak mia³ nadwagê.

MacKenzie by³ szczup³y, za to Dolan wy¿ywa³ siê, docinaj¹c mu z powodu

peruki.

To sta³o siê nie do zniesienia. Jako Szkot próbuj¹cy ubiæ interes z Irland-

czykiem, MacKenzie powinien by³ wiedzieæ, ¿e to siê nie mo¿e udaæ. Z po-

cz¹tku rywalizowali ze sob¹. Prowadzili dwie firmy budowlane i ci¹gle siê

licytowali, trac¹c przy tym pieni¹dze. Postanowili wiêc po³¹czyæ firmy i ra-

zem sz³o im znacznie lepiej. Nadal ze sob¹ konkurowali, wymyœlaj¹c coraz

lepsze sposoby zarobienia pieniêdzy. Obni¿ali koszty dok³adaj¹c wiêcej ¿wi-

ru do cementu, wykorzystuj¹c gorszej jakoœci rury i materia³y ocieplaj¹ce.

Ksiêga przychodów i rozchodów, któr¹ pokazywali w urzêdzie skarbowym,

mia³a niewiele wspólnego z rzeczywistoœci¹.

Spó³ka MacKenzie-Dolan. A jak¿e, by³a to spó³ka co siê zowie. Wspó³-

pracowali ze sob¹, ale nie mogli siê nawzajem znieœæ. Próbowali rozwi¹zaæ

problem, dziel¹c siê obowi¹zkami: MacKenzie prowadzi³ biuro, a Dolan

zaj¹³ siê usuwaniem usterek w oddanych do u¿ytku budynkach. Przez jakiœ

czas ta metoda siê sprawdza³a, ale w koñcu i tak musieli siê spotykaæ, ¿eby

podejmowaæ decyzje. I wtedy napiêcie, które w sobie zbierali, eksplodo-

wa³o.

Na domiar z³ego ich ¿ony bardzo siê zaprzyjaŸni³y. Ci¹gle organizowa³y

przyjêcia w ogrodzie i na basenie. Dolan i MacKenzie nie oœmielali siê k³ó-

ciæ podczas tych spotkañ. Jeœli im siê to zdarza³o, ¿ony dawa³y im póŸniej

mocno w koœæ.

– Nie cierpiê tego faceta. Dzia³a mi na nerwy w biurze, a na przyjêciach

nie mogê na niego patrzeæ.

– Pos³uchaj – powiedzia³a ¿ona MacKenziego. – Vickie Dolan jest moj¹

przyjació³k¹ i nie pozwolê tego zepsuæ przez wasze szczeniackie fochy.

Wiêc siedzieli obaj gapi¹c siê bezmyœlnie wokó³ albo w dno kieliszków

(szkocka whisky kontra irlandzka), a ¿ony wymienia³y przepisy kulinarne.

W koñcu Dolan przebra³ miarê: zacz¹³ groziæ.

– Ciekawe, co zrobiliby faceci z urzêdu skarbowego, gdyby ktoœ zawia-

domi³ ich o tym, jak prowadzisz ksiêgi?

– A rury nie spe³niaj¹ce norm i ¿wir w cemencie? To twoja zas³uga.

– S¹d po prostu wymierzy³by mi grzywnꠖ odpar³ szybko Dolan. – Ale

urz¹d skarbowy to ca³kiem inna para kaloszy. Gdyby oni siê o tym dowie-

dzieli, zamknêliby ciê w ciemnych lochu i wiêcej nie musia³bym ogl¹daæ

twojej facjaty.

background image

23

MacKenzie popatrzy³ na Dolana i uzna³, ¿e nie ma wyboru. Próbowa³

post¹piæ w³aœciwie w takiej sytuacji, ale wspólnik nie zgodzi³ siê sprzedaæ

swojego udzia³u. A teraz zamierza donieœæ na MacKenziego i przej¹æ firmê.

Nie ma innego sposobu. To samoobrona, nic wiêcej.

Mê¿czyzna czeka³ ko³o klatek z ma³pami. By³ m³ody, wysoki i chudy,

mia³ jasne w³osy i sprawia³ przyjemne wra¿enie. Nosi³ jasnoniebieski garni-

tur szyty na miarê i jad³ orzeszki ziemne.

MacKenzie schyli³ g³owê, ¿eby napiæ siê wody z fontanny i rozejrzeæ.

By³ s³oneczny weekend, w ogrodzie zoologicznym roi³o siê od ludzi. Jedni

siedzieli na ³awkach, jedz¹c kanapki, inni przechadzali siê wzd³u¿ klatek.

Dzieci spacerowa³y z matkami, starsi mê¿czyŸni grali w warcaby. MacKen-

zie s³ysza³ muzykê dobiegaj¹c¹ z niewidocznej katarynki, szmer rozmów,

weso³e g³osy dzieci i œwiergot ptaków. Gdy uzna³, ¿e nikt nie zwraca na nie-

go uwagi, otar³ twarz z wody i podszed³ do klatki.

– Pan Smith?

Blondyn nie odwróci³ siê. W³o¿y³ do ust kolejnego orzeszka. MacKenzie

przestraszy³ siê, ¿e zaczepi³ niew³aœciwego faceta. W zoo spacerowa³o wielu

mê¿czyzn i wielu z nich nosi³o garnitury. Wbrew temu, co pisz¹ w gazetach,

nie jest ³atwo znaleŸæ kogoœ, kto wzi¹³by tak¹ robotê. MacKenzie spêdzi³

parê wieczorów w knajpach, gdzie spotykaj¹ siê typy z pó³œwiatka, nim wresz-

cie trafi³ na w³aœciwy trop. Ktoœ nawet wzi¹³ go za gliniarza i zagrozi³, ¿e

po³amie mu nogi. Ale studolarówka to mocny argument, wiêc w koñcu z³a-

pa³ kontakt. Rozmawiali przez telefon. Wyjaœni³, ¿e zrobi³by to sam, ale po-

trzebuje alibi; póŸniej przyzna³, ¿e brakuje mu odwagi.

A teraz pomyli³ siê i podszed³ do niew³aœciwego cz³owieka. Pewnie tam-

ten uzna³, ¿e to pu³apka i nie przyszed³. MacKenzie odwróci³ siê, ¿eby odejœæ.

– Chwileczkê, Bob.

MacKenzie zamruga³.

– Pan Smith?

– Mów mi John. – M³ody mê¿czyzna uœmiechn¹³ siê promiennie, pod-

suwaj¹c torebkê. – Chcesz orzeszka, Bob?

– Nie, chyba nie…

– No, weŸ – zachêci³ blondyn.

MacKenzie po³kn¹³ orzeszka, nawet nie czuj¹c smaku.

– No w³aœnie. Wyluzuj siê trochê. Nie masz nic przeciwko temu, ¿e bêdê

ciê nazywa³ Bob?

– Jeœli tylko za³atwisz tê sprawê. Myœla³em, ¿e wygl¹dasz inaczej.

Mê¿czyzna skin¹³ g³ow¹ ze zrozumieniem.

– Spodziewa³eœ siê faceta w czarnym kombinezonie, z blizn¹ na pó³ twarzy.

– Nie, ale…

background image

24

– A tymczasem stoi przed tob¹ m³ody goœæ, który wygl¹da, jakby wybie-

ra³ siê posurfowaæ na desce. Wiem dok³adnie, co masz na myœli. Jesteœ roz-

czarowany. – Pokiwa³ g³ow¹. – Ale dzisiaj nic nie jest tym, na co wygl¹da.

Uwierzy³byœ, ¿e skoñczy³em uczelniê ekonomiczn¹? Nie mog³em znaleŸæ

pracy na kierowniczym stanowisku, chocia¿ bardzo siê stara³em. Wiêc posta-

nowi³em zaj¹æ siê czymœ innym.

– Chcesz powiedzieæ, ¿e nie masz doœwiadczenia?

– Spokojnie, Bob. Tego nie mówi³em. Zrobiê, co do mnie nale¿y, nie ma

obawy. Widzisz te ma³py?

– Nie rozumiem…

– Przyjrzyj siê im.

MacKenzie odwróci³ g³owê. Jeden z samców siedzia³ na drzewie i ona-

nizowa³ siê.

– Nie to mia³em na myœli. Patrz.

Rzuci³ do klatki kilka orzeszków. Ma³py rzuci³y siê, by o nie walczyæ.

– Widzisz, s¹ takie same jak my. Wszyscy bijemy siê o orzeszki.

– To z pewnoœci¹ bardzo ciekawe, ale…

– Ach, tak, niecierpliwisz siê. Chcia³em po prostu trochê pogadaæ. Ale

nie bêdê ci zabieraæ czasu – westchn¹³. – A wiêc co ciê gryzie, Bob?

– Mój wspólnik.

– Podbiera kasê?

– Nie.

– Przystawia siê do twojej ¿ony?

– Nie.

M³ody cz³owiek skin¹³ g³ow¹.

– Rozumiem, Bob.

– Czy¿by?

– Oczywiœcie. To bardzo proste. Ja to nazywam syndromem ma³¿eñskim.

– Co takiego?

– To tak, jakbyœcie byli po œlubie ze swoim wspólnikiem. Ty go nienawi-

dzisz, a on nie chce siê rozwieœæ.

– Nie do wiary.

– S³ucham?

– Masz racjê. Naprawdê rozumiesz.

M³ody cz³owiek wzruszy³ ramionami i rzuci³ orzeszka onanizuj¹cej siê

ma³pie.

– Bob, ja to wszystko ju¿ widzia³em. Ludzka natura to moja specjal-

noœæ. A wiêc nie obchodzi ciê, jak to zrobiê.

– Jeœli tylko bêdzie wygl¹daæ na…

– Wypadek. Dok³adnie. Pamiêtasz cenê, jak¹ poda³em ci przez telefon?

– Dziesiêæ tysiêcy dolarów.

– Po³owa teraz, a po³owa póŸniej. Przynios³eœ pieni¹dze?

background image

25

– Mam w kieszeni.

– Nie dawaj mi teraz. W³o¿ysz kopertê do tamtego kosza. Za kilka se-

kund podejdê do kosza i wrzucê tê pust¹ torebkê. Wtedy zabiorê pieni¹dze.

– Nazywa siê Patrick Dolan.

– Szczegó³y s¹ w kopercie z pieniêdzmi?

– Tak jak chcia³eœ.

– Nie martw siê, Bob. Skontaktujê siê z tob¹.

– Zaczekaj. PóŸniej nie bêdê mia³ ¿adnej gwarancji, ¿e…

– Szanta¿? Naprawdê boisz siê, ¿e zrobi³bym coœ takiego? Zadziwiasz

mnie, Bob. To nie by³by dobry interes.

Dolan wyszed³ ze sklepu ¿elaznego. Popo³udniowe s³oñce przygrzewa³o

mocno. Otar³ pot z czo³a i zmru¿y³ oczy.

W jego pikapie siedzia³ m³ody, przystojny blondyn w sportowym ubra-

niu i zajada³ chipsy.

– Co jest, do diab³a…

Podszed³ do wozu i szarpn¹³ drzwi.

– Hej, kolego, siedzisz w moim samochodzie…

Blondyn odwróci³ siê z rozbrajaj¹cym uœmiechem.

– Sie masz, Pat. Chcesz chipsa?

Dolan otworzy³ usta. Pot sp³ywa³ mu strumieniami z czo³a.

– Co?

– Pocisz siê, twój organizm potrzebuje soli, Pat. No, poczêstuj siê.

Dolan zacisn¹³ szczêki.

– Sp³ywaj.

– S³ucham?

– Wynoœ siê, zanim ciê wyrzucê.

M³ody cz³owiek westchn¹³ z rozczarowaniem. Powoli odsun¹³ zamek

bluzy, ods³aniaj¹c du¿y pistolet wystaj¹cy z kabury zawieszonej na ramie-

niu.

Dolan poczu³, ¿e ¿o³¹dek podchodzi mu do gard³a. Zblad³ i cofn¹³ siê

odruchowo.

– Co to ma…

– Uspokój siê, Pat.

– S³uchaj, stary, mam przy sobie tylko dwadzieœcia dolarów.

– Nic nie rozumiesz. Wskakuj do samochodu, pogadamy.

Dolan rozejrza³ siê w panice. Nikogo nie by³o w pobli¿u. Przemknê³a

mu myœl, ¿eby uciec.

– Tylko nie próbuj zwiewaæ, Pat.

Dolan ucieszy³ siê w duchu, ¿e nie musi podejmowaæ tej decyzji. Szybko

wsiad³ do samochodu. Prze¿u³ kilka chipsów, ale jakoœ nie poczu³ smaku

background image

26

soli. Przepocona koszula przyklei³a siê do siedzenia. Raz po raz zerka³ ner-

wowo na wybrzuszenie bluzy.

– Rzecz w tym, Pat – powiedzia³ m³ody cz³owiek – ¿e mam ciê zabiæ.

Dolan wyprostowa³ siê tak gwa³townie, ¿e wyr¿n¹³ g³ow¹ w dach samo-

chodu.

– Co?

– Twój wspólnik mnie wynaj¹³. Jesteœ wart dziesiêæ tysiêcy dolarów.

– Jeœli to ma byæ ¿art…

– Interes, Pat. Zap³aci³ piêæ tysiêcy z góry. Chcesz zobaczyæ pieni¹dze?

– To jakieœ wariactwo!

– Nie powinieneœ tego mówiæ, Pat. – Blondyn siêgn¹³ pod bluzê.

Dolan wzdrygn¹³ siê.

– Poczekaj! Nie to mia³em na myœli!

– Chcê ci tylko pokazaæ kartkê, któr¹ da³ mi twój wspólnik. Proszê. Chyba

poznajesz jego charakter pisma.

Dolan wlepi³ wzrok w kartkê.

– Tu jest tylko moje nazwisko i adres.

– A tak¿e rysopis i rozk³ad dnia. On chce, ¿eby to wygl¹da³o na wypa-

dek.

Wreszcie Dolan zrozumia³, ¿e to nie ¿art. Jego pierœ unios³a siê gniew-

nie, twarz poczerwienia³a.

– A to parszywy drañ! Wydaje mu siê, ¿e jest taki cwany! Ci¹gle siê

mnie czepia, bydlak!

– Nie denerwuj siê, Pat.

– Nosi tê frajersk¹ peruczkê i chce mnie wykupiæ, ale nie dam mu tej

satysfakcji!

– Rozumiem, Pat. To jest tak, jakbyœcie byli ma³¿eñstwem, a ty chcesz

zadaæ mu ból.

– O tak, chcê! Wytrzymywa³em z nim przez dwadzieœcia lat! A jemu siê

zdaje, ¿e mo¿e kazaæ mnie zabiæ i przej¹æ interes? Podstêpny sukinsyn…

– Bob, mam dla ciebie z³e wieœci.

MacKenzie omal nie rozla³ scotcha, odwracaj¹c siê gwa³townie. Blon-

dyn sta³ ko³o niego przy barze i chrupa³ pra¿on¹ kukurydzê.

– Tylko mi nie mów, ¿e spartaczy³eœ robotê! – zawo³a³. Otworzy³ szeroko

oczy i rozejrza³ siê nerwowo, jakby siê ba³, ¿e za chwilê ktoœ za³o¿y mu kajdanki.

– Nawet nie mia³em okazji zacz¹æ, Bob – powiedzia³ blondyn d³ubi¹c

w zêbach.

– Rany boskie, co siê sta³o?

– O ma³o nie z³ama³em zêba. Nie wszystkie ziarna siê upra¿y³y. Powi-

nienem za¿¹daæ…

background image

27

– Mia³em na myœli Dolana!

– Nie krzycz tak, Bob. Wiem, ¿e o niego pyta³eœ. Nikt nie dba o to, ¿e

ktoœ inny ³amie sobie z¹b. Ka¿dy myœli tylko o sobie. Wstyd. Jesteœ zwo-

lennikiem wolnego rynku?

– Co?

– Czy popierasz zasadê nieskrêpowanej przedsiêbiorczoœci, która uczy-

ni³a ten kraj wielkim?

MacKenzie poczu³, ¿e kolana siê pod nim uginaj¹. Opar³ siê o bar.

– Popieram – wymamrota³ s³abym g³osem.

– A wiêc powinieneœ mnie zrozumieæ. Kiedy uda³em siê do twojego

wspólnika…

– Rany boskie, ty mu powiedzia³eœ!

– Przecie¿ nie mog³em go tak po prostu zabiæ, nie daj¹c ¿adnej szansy.

To nie by³oby w amerykañskim stylu.

MacKenzie zacz¹³ siê trz¹œæ.

– Jakiej szansy?

– Nie denerwuj siê, Bob. Doszliœmy do wniosku, ¿e on mi zap³aci,

a ja go nie zabijê. Ale ty pewnie nas³a³byœ kogoœ innego. Wiêc ustalili-

œmy, ¿e zap³aci mi za to, ¿ebym zabi³ ciebie. Przelicytowa³ ciê dwukrot-

nie. Zap³aci³ dziesiêæ tysiêcy z góry i zgodzi³ siê do³o¿yæ drugie tyle po

pogrzebie.

– Nie móg³ tego zrobiæ!

– Ale zrobi³. Nie wœciekaj siê na mnie. Powinieneœ by³ widzieæ jego

twarz. Facet siê naprawdê wkurzy³, s³owo dajê.

– A ty przyj¹³eœ jego propozycjê! Przecie¿ zawarliœmy umowê!

– Ustna umowa do niczego nie zobowi¹zuje, Bob. Tak czy owak, dzia³a-

my w warunkach wolnego rynku. Mój towar jest teraz wiêcej wart.

– Oszust!

Blondyn zrobi³ smutn¹ minê.

– Przykro mi, ¿e tak to odbierasz.

– Nie, zaczekaj. Nie to mia³em na myœli.

– Zrani³eœ mnie, Bob.

– Przepraszam. Sam nie wiem, co plotê. Jak tylko pomyœlê o tym draniu…

– Rozumiem, Bob. Wybaczam ci.

– Pat, nigdy nie zgadniesz, co zrobi³ Bob.

Dolan drgn¹³. Oparty o barierkê, obserwowa³ konie zbli¿aj¹ce siê do mety.

Odwróci³ siê. Blondyn sta³ ko³o niego, ¿uj¹c hotdoga.

– Chyba mu nie powiedzia³eœ?

– Musia³em, Pat. Jak uczciwoœæ, to uczciwoœæ. Zaproponowa³ dwa razy

wiêcej. Dwadzieœcia tysiêcy od razu i dwadzieœcia po wykonaniu roboty.

background image

28

– A ty przyszed³eœ, ¿eby podnieœæ cenê?

– Konie id¹ ³eb w ³eb! – zawo³a³ spiker.

– Inflacja, Pat. Ona nas wszystkich wykañcza – blondyn wytar³ usta

z musztardy.

– Uwa¿asz mnie za g³upca? – spyta³ Dolan.

Blondyn zmarszczy³ czo³o.

– Za idiotê?

– Co powiedzia³eœ, Pat?

– Jeœli przelicytujê MacKenziego, pójdziesz do niego, a on da jeszcze

wiêcej. Wtedy wrócisz do mnie, a ja znów pobijê stawkê… Mam tego doœæ,

nie zap³acê!

– W porz¹dku, Pat. Mi³o by³o ciê widzieæ.

– Zaczekaj!

– Coœ siê sta³o?

– Pewnie, ¿e tak! Przecie¿ ty mnie zabijesz!

– Wybór nale¿y do ciebie.

– Zwyciêzc¹ jest!… – zacz¹³ spiker.

Konie przebieg³y obok, dudni¹c kopytami. D¿okeje unieœli siê w siod³ach,

¿eby je uspokoiæ. Nad widowni¹ zawis³ tuman kurzu.

– Zap³acê ci, pal licho – mrukn¹³ Dolan. – Ale zrób to tym razem. Nie

mogê spaæ po nocach, tracê na wadze. Dosta³em wrzodów ¿o³¹dka.

– Gonitwa siê skoñczy³a, Pat. Obstawi³eœ jakiegoœ konia?

– Szóstkê.

– A to pech. Ta klacz przysz³a na koñcu. Gdybyœ mnie zapyta³, podpo-

wiedzia³bym ci, ¿e trzeba postawiæ na trójkê.

– Bob, w ¿yciu nie zgadniesz, co zrobi³ Pat.

– Pat, w ¿yciu nie zgadniesz, co zrobi³ Bob.

Dolan przystan¹³ ko³o MacKenziego, rozejrza³ siê i z westchnieniem

usiad³ ko³o niego na ³awce w parku.

– A wiêc wymyœli³eœ, ¿eby mnie zabi栖 odezwa³ siê Dolan.

Twarz MacKenziego pozosta³a nieruchoma.

– Ty te¿ nie by³eœ daleki od tego.

Dolan roz³o¿y³ rêce.

– W obronie w³asnej.

– A ja mia³em siedzieæ spokojnie i czekaæ, a¿ mnie zadenuncjujesz

w urzêdzie skarbowym?

background image

29

– ¯artowa³em.

– Niez³y ¿art. Kosztowa³ mnie fortunê.

– Mnie te¿.

– A wiêc mamy ten sam problem.

Skinêli g³owami. MacKenzie rzuci³ go³êbiom garœæ okruchów.

– Coœ mi mówi – zacz¹³ Dolan – ¿e jedyne, co nam pozostaje, to…

– …zabiæ go.

– Nie mamy innego wyjœcia.

– Inaczej osuszy nam kieszenie do cna.

– Jeœli zlecimy robotê komuœ innemu, tamten te¿ mo¿e wykrêciæ nam

podobny numer.

– Zrobimy to razem. W ten sposób nie bêdziesz móg³ zwaliæ winy na mnie.

– I nawzajem.

– O co ci chodzi? Nie ufasz mi?

Zmierzyli siê spojrzeniem.

– Czeœæ, Bob. Jak leci?

Blondyn uœmiechn¹³ siê zza biurka. Gryz³ taco, przegl¹daj¹c ksiêgi po-

datkowe.

– Co to ma znaczyæ?

– Ten pan powiedzia³, ¿e jest umówiony – wyjaœni³a sekretarka.

– Mniejsza z tym. Zajmiemy siê t¹ spraw¹.

– Zamknij drzwi.

Dolan i MacKenzie wbili w nieproszonego goœcia groŸne spojrzenia.

– Pozwoli³em sobie rzuciæ okiem na wasze ksiêgi, koledzy. Niez³y ba³a-

gan. Rzadki beton, lewe materia³y izolacyjne. Coœ mi siê zdaje, ¿e czeka nas

du¿o pracy.

Kropla czerwonego sosu spad³a na ksiêgê.

– Nas?

– Tak. Jesteœmy teraz wspólnikami.

– My?

– Wzi¹³em od was pieni¹dze. A póŸniej je zainwestowa³em.

– W co?

– W ubezpieczenie. Pamiêtacie, ¿e wspomina³em o swoich studiach eko-

nomicznych? Uzna³em, ¿e dawne zajêcie mi nie odpowiada, wiêc poszed³em

do specjalisty. Czego to biedny absolwent musi siê chwytaæ, ¿eby w tych

czasach dostaæ pracê.

– Specjalisty?

– Od mokrej roboty. Jeœli przyjdzie wam do g³owy mnie sprz¹tn¹æ, pod-

piszecie na siebie wyrok.

background image

30

MacKenzie westchn¹³ boleœnie. Dolan poczu³, ¿e bol¹ go wrzody.

– A wiêc zostaliœmy wspólnikami. Przygotowa³em nawet wizytówki.

Rzuci³ na stó³ umazan¹ sosem pomidorowym karteczkê.

Napis brzmia³:

MACKENZIE-DOLAN-SMITH.

WSPÓLNICY KONTRAKTOWI

background image

31

Czarny wieczór

Nieczêsto wykorzystujê humor w moim pisarstwie. Poprzednie opowiadanie

jest jednym z wyj¹tków. W tym zbiorze bêdzie ich jeszcze kilka. To, które zatytu³o-

wa³em Czarny wieczór, jest ca³kowicie pozbawione humoru. Jego mroczny, nie-

pokoj¹cy nastrój przypomina Krople. Opowiadanie ukaza³o siê po raz pierwszy

jako czêœæ serii poœwiêconej niesamowitym domostwom w antologii Horrors (Hor-

rory) pod redakcj¹ Charlesa L. Granta, z którym od tej pory czêsto wspó³pracujê.

Charlie, który sam jest œwietnym pisarzem, zredagowa³ kilka spoœród najbar-

dziej znanych antologii dreszczowców lat siedemdziesi¹tych i osiemdziesi¹tych,

miêdzy innymi wysoko cenion¹ seriê Shadows (Cienie). Jednym z powodów, dla

których nie pisa³em opowiadañ miêdzy tysi¹c dziewiêæset siedemdziesi¹tym pierw-

szym a tysi¹c dziewiêæset osiemdziesi¹tym pierwszym rokiem by³o to, ¿e nie wi-

dzia³em rynku dla takich utworów, jakie chcia³em tworzyæ. Dopiero po przeczyta-

niu antologii Charliego Granta zrozumia³em, ¿e oto znalaz³em bratni¹ duszê.

Wiele z opowiadañ, które Pañstwu tutaj przedstawiam, ukaza³o siê w zbiorach

opracowanych przez Charliego. Jestem zatem jego d³u¿nikiem, tak samo jak wie-

lu innych twórców niesamowitych, mrocznych opowieœci.

W

iêc pojechaliœmy tam wszyscy. Czujê, ¿e siê boicie, tak samo jak my

wtedy, i od razu wam powiem, ¿e s³usznie. Budynek by³ w najgorszej

dzielnicy miasta. Powiedziano mi, ¿e w latach dwudziestych by³ to jeden z naj-

lepszych domów, ale okiennice dawno odpad³y, w deskach ganku zia³y dziu-

ry, a farba popêka³a i z³uszczy³a siê; o zmroku wygl¹da³a na szar¹, choæ mo¿na

siê by³o domyœliæ, ¿e kiedyœ lœni³a nieskaziteln¹ biel¹. Dom mia³ dwa piêtra,

kryty gontami dach z dwuspadowymi oknami i obszerne balkony. Nikt teraz

nie ma pieniêdzy na budowê tak du¿ych domów; z pewnoœci¹ ten, kto go

background image

32

postawi³, musia³ nale¿eæ do ludzi zamo¿nych. Oto prawdziwy dworek w sta-

nie starczego zdziecinnienia. Ze smutkiem wyobrazi³em sobie dumê pierw-

szych w³aœcicieli i ich ¿al, gdyby ujrzeli, w jakim jest teraz stanie. Ale oni ju¿

dawno nie ¿yj¹, wiêc to i tak nie ma znaczenia. Dla nas w tej chwili znacze-

nie mia³ tylko ten smród.

Powiedzia³em, ¿e pojechaliœmy tam wszyscy. To znaczy mój zastêpca,

doktor i ja. Stanêliœmy ko³o radiowozu, wpatruj¹c siê w ciemn¹, cich¹ syl-

wetkê zapuszczonego domu. Widzieliœmy ludzi na gankach s¹siednich za-

niedbanych, niegdyœ wspania³ych willi, których sylwetki rysowa³y siê na tle

gasn¹cego zachodu s³oñca. Wstrzymuj¹c oddech, ruszyliœmy w stronê drew-

nianej furtki, z której przy pierwszym dotkniêciu odpad³a jedna sztacheta.

Zbli¿yliœmy siê do schodów. Spomiêdzy kamieni chodnika wystawa³y kêpy

trawy, podwórko zaros³o chwastami. S³oñce znik³o za horyzontem, owionê³o

nas ch³odne, prawie wilgotne powietrze; snopy œwiat³a z naszych latarek ska-

ka³y po ciemnym murze, gdy wspinaliœmy siê po stopniach na ganek. Musie-

liœmy omin¹æ kilka zapadniêtych desek i stos gazet. Przez witra¿owe okna

zajrzeliœmy w czarn¹ jak smo³a ciemnoœæ panuj¹c¹ wewn¹trz. Nacisn¹³em

dzwonek. Rozleg³ siê g³uchy, przyt³umiony dŸwiêk. Nie odpowiedzia³o mu

¿adne echo. Nie zapali³o siê œwiat³o, nie us³yszeliœmy szurania butów. Za-

dzwoni³em jeszcze raz. Czekaliœmy.

– I co teraz? – spyta³ nerwowo mój zastêpca.

– Dajmy im czas, s¹ starzy – odpar³em. – Mo¿e nie ma ich w domu.

– Tam jest tylko jedna osoba – sprostowa³ doktor.

– Co takiego?

– W tym domu mieszka tylko jedna kobieta. Agnes. Ma co najmniej

osiemdziesi¹t lat.

– Mo¿e œpi.

– Chyba sam w to nie wierzysz. Gdyby tak by³o, nie musielibyœmy przy-

je¿d¿aæ.

Nacisn¹³em dzwonek jeszcze raz. Zamieszka³em w tym miasteczku nie-

dawno, a wczeœniej wiele lat spêdzi³em w du¿ym mieœcie; pewnie zbyt wie-

le, dlatego zdawa³o mi siê, ¿e przeprowadzam siê do lepszego œwiata. Jako

m³ody sta¿em szef policji nie zamierza³em zra¿aæ do siebie mieszkañców,

zak³ócaj¹c spokój starej kobiety.

Tak czy owak, smród by³ nie do wytrzymania. W ¿o³¹dku mi siê prze-

wraca³o, a nozdrza rozszerza³y siê mimo woli. Telefony s¹siadów nie dawa³y

nam spokoju, wiêc w koñcu musieliœmy zareagowaæ.

– No dobrze, wchodzimy.

Nacisn¹³em klamkê. Drzwi nie by³y zamkniête na klucz. Popchn¹³em.

Ust¹pi³y lekko, z odg³osem podobnym do tego, jaki wydaje ³amana tektura.

¯adnego trzasku, tylko miêkki, cichy chrzêst. Drewno pod moimi stopami

ugina³o siê, od dawna spróchnia³e.

background image

33

– Jest tu kto?

Cisza.

Spojrzeliœmy po sobie i weszliœmy do œrodka. W holu unosi³ siê kurz.

Smród sta³ siê jeszcze silniejszy.

Zapaliliœmy latarki. Domyœli³em siê, ¿e pokój sto³owy, albo raczej salon,

znajduje siê za ³ukowatym wejœciem po naszej prawej stronie. Wype³nia³y go

stosy gazet siêgaj¹ce powy¿ej mojej g³owy. Prowadzi³ miêdzy nimi zaimpro-

wizowany korytarz, którym posuwaliœmy siê powoli.

– Mo¿e to po prostu gazety – powiedzia³em zwracaj¹c siê do doktora. –

Mokre, zbutwia³e gazety…

– Chyba sam w to nie wierzysz.

Przekroczyliœmy nastêpne wejœcie.

– Jest tu kto?

Œwiat³o latarki przemknê³o po pajêczynach oplataj¹cych fortepian, który

niemal uton¹³ pod stosami gazet.

– Ale tego jest. Ci starzy ludzie… – zacz¹³ mój zastêpca, lecz zakrztusi³

siê i nie dokoñczy³.

– Trzeba bêdzie sprawdziæ wszystkie pokoje, jeden po drugim – powie-

dzia³em.

Zaczêliœmy od poddasza. Wszêdzie gazety; rocznik tysi¹c dziewiêæ-

set dwudziesty pi¹ty, trzydziesty szósty, czterdziesty drugi i piêædziesi¹ty

ósmy. Ka¿dy pokój poœwiêcony jednej dekadzie. Na drugim piêtrze zna-

leŸliœmy sypialniê, która przypomina³a normaln¹, bo przynajmniej nie by³a

zapchana œmieciami. Nie znam siê specjalnie na meblach, ale odnios³em

wra¿enie, ¿e pokój nie zmieni³ siê od lat dwudziestych. Baldachim nad

³ó¿kiem, witra¿e, grube obicia krzese³ – wszystko to pochodzi³o z innej

epoki.

W ³ó¿ku od dawna nikt nie spa³. Spróbowaliœmy zapaliæ œwiat³o. Nie

dzia³a³o.

– Coœ mi siê zdaje, ¿e nie zap³aci³a rachunku za pr¹d – zauwa¿y³ mój

zastêpca, pokas³uj¹c.

Kurz, pajêczyny, wszechobecny smród. Z zapalonymi latarkami zeszli-

œmy na parter. W takich przypadkach zawsze nale¿y zaczynaæ od piwnicy,

ale cz³owiek mimo woli zostawia j¹ na sam koniec.

Stanêliœmy w spi¿arni na parterze. Fetor przybra³ jeszcze na sile. Na-

prê¿y³em miêœnie i poci¹gn¹³em drzwi. Smród uniós³ siê i spad³ na nas jak

ciê¿ka zas³ona. Ruszyliœmy w dó³, ostro¿nie stawiaj¹c kroki na skrzypi¹-

cych stopniach.

Jestem wyæwiczony w sztuce obserwacji. Nauczono mnie panowaæ nad

emocjami i akceptowaæ to, co widzê. Ale nie jest to ³atwe, zw³aszcza gdy

w œwietle latarki dostrzegasz tylko jeden przedmiot. Twoje przera¿enie nara-

sta, a¿ wreszcie staje siê nie do wytrzymania.

3 – Czarny wieczór

background image

34

Najpierw bezg³owe cia³o kobiety na pod³odze; unosi³ siê z niego odór

jak z kartofli zgni³ych na papkê, która wylewa siê spod skórki. Trudno by³o

powstrzymaæ wymioty.

Wtedy, nie wiedzieæ czemu, przesuwasz snop œwiat³a i spostrzegasz jej

g³owê wisz¹c¹ na pêtli, z bia³ymi w³osami, p³atami miêsa odpadaj¹cymi z po-

liczków i rozk³adaj¹cymi siê ga³kami ocznymi.

Ale to jeszcze nie wszystko. Bo oto znów bez przyczyny, jakbyœ wie-

dzia³, ¿e to musi byæ w³aœnie tam, kierujesz strumieñ œwiat³a w k¹t, w stronê

maleñkiego stolika dla lalek z zastaw¹ do herbaty, gdzie przywi¹zane do za-

bawkowego krzese³ka zwisa jeszcze jedno cia³o… Samotne, martwe cia³o

ma³ej dziewczynki. Poznajesz, ¿e to dziewczynka, po d³ugich w³osach, ko-

kardzie i sukience, bo z jej twarzy owady zrobi³y sobie ¿erowisko. Ale i to

jeszcze nie wszystko, to jeszcze nie koniec. Ubranie, które ma na sobie, po-

chodzi sprzed wielu dziesiêcioleci. S³omkowy kapelusz, buciki z guzikami,

¿ó³ta kokarda, podziurawiona przez mole sukieneczka. Wygl¹da to tak, jak-

by zmuszono j¹ do w³o¿enia kostiumu i odegrania roli, której nie chcia³a

graæ. Kokardê na szyi dziewczynki ktoœ zacisn¹³ tak mocno, ¿e poczernia³y

jêzyk wysun¹³ siê z ust.

– Jezu Chryste – jêczy zastêpca. ¯ó³æ wezbrana w moich ustach zaczy-

na nieznoœnie paliæ.

– No wiêc pomó¿ mi to zrozumieæ.

Siedzimy w moim biurze w centrum; ostre œwiat³o razi w oczy. Chocia¿

na dworze jest zimno i wieje porywisty jesienny wiatr, otworzy³em wszystkie

okna i w³¹czy³em wentylator, ¿eby tylko uwolniæ siê od smrodu.

– Zabi³a dziecko, potem siê powiesi³a, to jasne – mówiê. – Ale dlacze-

go? Jestem tu nowy, nie wszystko rozumiem. Dlaczego to zrobi³a?

S³yszê tylko szum wentylatora.

Doktor odchrz¹kuje.

– Agnes mieszka³a w tym domu od pocz¹tku. Zbudowali go z mê¿em.

– Zdawa³o mi siê, ¿e…

– Wtedy nie brakowa³o im pieniêdzy – ci¹gnie doktor s³abym g³osem,

nie przerywaj¹c. – On by³ bankierem. Dobrze im siê wiod³o.

– M¹¿?

– Mia³ na imiê Andrew. To by³o w tysi¹c dziewiêæset dwudziestym

ósmym. Œwiat nale¿a³ do nich. Mieli dziecko, trzyletni¹ córkê. Umar³a jesie-

ni¹. Na dyfteryt. Wiem od ojca, który bardzo siê zainteresowa³ t¹ spraw¹. Nie

móg³ uratowaæ córki, a potem patrzy³, jak jej rodzice za³amuj¹ siê pod ciê¿a-

rem rozpaczy. Andrew odszed³ pewnego dnia, ¿ona odizolowa³a siê od ludzi.

Jak ³atwo to teraz zrozumieæ. Widzisz, od czasu do czasu zdarza³y siê tutaj

zaginiêcia dzieci; zazwyczaj jesieni¹, tak jak teraz. Na przyk³ad ta dziew-

background image

35

czynka, któr¹ znaleŸliœmy. Wszyscy jej szukali. Wkrótce bêdziesz musia³

zawiadomiæ jej rodziców. Nie zazdroszczê ci. Domyœlam siê, ¿e z biegiem

lat Agnes coraz bardziej odsuwa³a siê od ludzi, a¿ w koñcu zwariowa³a. Pró-

bowa³a znaleŸæ coœ zamiast tego, co utraci³a. Porywa³a dzieci, ale nie mog³a

wypuszczaæ ich ¿ywych, bo opowiedzia³yby o tym, co zrobi³a. Zabija³a je,

wierz¹c, ¿e nadal ¿yj¹, ¿e ka¿da z tych dziewczynek jest jej córk¹.

– Udawa³a, jak dzieci bawi¹ce siê lalkami?

– Mo¿na tak powiedzieæ. Jej szaleñstwo by³o tak dziwaczne i potworne,

¿e na sam¹ myœl o nim rozum siê miesza. Co robi³a ze zw³okami dzieci?

Mo¿e kiedy zaczyna³y gniæ, trudno jej by³o dalej wierzyæ, ¿e ¿yj¹. Mo¿e tym

razem dotar³o do niej, co zrobi³a, czym siê sta³a, i dlatego siê powiesi³a.

– To pasuje – odzywa siê mój zastêpca. Twarz ma nadal bia³¹ jak pa-

pier. – To ma sens.

– No w³aœnie – odpowiada doktor. – Szaleniec zawsze postêpuje logicz-

nie, tylko ¿e jego logika jest potwornie skrzywiona.

Pozosta³o mi du¿o do zrobienia. Na razie postanowi³em nie dzwoniæ po

ambulans. Chcia³em u³o¿yæ to sobie w g³owie, zanim na miejscu zbrodni za-

roi siê od ludzi, zanim zginie jakiœ wa¿ny dowód. Jednoczeœnie wiedzia³em,

¿e muszê dzia³aæ od razu: wezwaæ karetkê, zawiadomiæ rodziców. W³aœnie

siêga³em po s³uchawkê, kiedy zadzwoni³ telefon.

– Tak? – Po chwili ju¿ wiedzia³em, jak bardzo siê wszyscy myliliœmy.

Od³o¿y³em s³uchawkê i spojrza³em na moich towarzyszy.

– To nie Agnes.

– Co? – Doktor i mój zastêpca wbili we mnie wzrok.

– To Andrew – wyjaœniam id¹c do drzwi.

– On wyjecha³ w tysi¹c dziewiêæset dwudziestym ósmym – mówi doktor.

– Nigdy st¹d nie wyjecha³.

Biegniemy do radiowozu.

– On ci¹gle tam jest.

– Przecie¿ sprawdziliœmy ca³y dom – dziwi siê zastêpca.

– A on tam by³ ca³y czas. Nie zauwa¿yliœmy go, jakbyœmy byli œlepi.

Wskakujemy do samochodu. Zapalam silnik i ruszamy z piskiem opon.

– Nadal nic nie rozumiem – mówi doktor.

Nie mam czasu ani ochoty t³umaczyæ. Ostro wchodzê w zakrêty, pêdzê

bocznymi uliczkami. Wje¿d¿amy w star¹, zaniedban¹ dzielnicê willow¹.

Wybiegam z samochodu, rzucam siê do furtki, na ganek i do œrodka domu.

– Wiem, ¿e tam jesteœ, Andrew! WychodŸ! I tak ciê znajdê!

Moje kroki dudni¹ groteskowo w ciemnym wnêtrzu domu. Z zapalon¹

latark¹ wpadam do salonu.

– Andrew, jeœli jej coœ zrobi³eœ, przysiêgam, ¿e ciê ukarzê. Zap³acisz mi

za te wszystkie dzieci.

Gwa³townymi szarpniêciami przewracam stosy gazet.

background image

36

– Szefie, niech siê pan uspokoi – wo³a zastêpca.

Ani myœlê. S³upy papieru wal¹ siê jeden po drugim. Przedzieram siê na

drug¹ stronê salonu.

– Pomó¿cie mi! – krzyczê.

W koñcu znajdujemy Andrew w saloniku z fortepianem, a raczej w za-

k¹tku o œcianach z gazet. Siedzi tam, stary, zwiotcza³y, a zarazem dziwnie

¿wawy. Podnosi na mnie szeroko otwarte oczy; bije od niego zatêch³a woñ

starych gazet. W zaciœniêtych ramionach kryje swoj¹ tajemnicê, ale ja ³apiê

go za koszulê i rozwieram rêce. Ma³a dziewczynka w ubranku z lat dwudzie-

stych, zwi¹zana i zakneblowana, spogl¹da na mnie oczami rozszerzonymi

z przera¿enia. To Andrew porywa³ dzieci. Wcale nie wyjecha³, tylko zwario-

wa³. Agnes ukry³a mê¿a, ¿eby go ochroniæ. Jednak z ka¿dym kolejnym zabi-

tym dzieckiem jej lojalnoœæ s³ab³a, a¿ w koñcu, postawiona wobec tak strasz-

nego wyboru, nie wytrzyma³a i pope³ni³a samobójstwo.

Odgad³em, ¿e Andrew tam jest, bo odebra³em telefon z informacj¹ o ko-

lejnym zaginionym dziecku. W³osy tego dziecka posiwia³y z przera¿enia i ju¿

na zawsze mia³y takie pozostaæ. Skoro Agnes nie mog³a go porwaæ, móg³ to

zrobiæ tylko Andrew. Ta dziewczynka, teraz ju¿ doros³a, ma nadal bia³e w³o-

sy. Mogê o tym zaœwiadczyæ, bo jest moj¹ córk¹. Czasem nawet mnie rozpo-

znaje, kiedy odwiedzam j¹ w weekendy.

background image

37

Niewidzialny œmiech

Ostatnia opowieœæ z cyklu o niesamowitych domostwach, Niewidzialny

œmiech, zosta³a opublikowana w tym samym roku co Czarny wieczór, czyli

tysi¹c dziewiêæset osiemdziesi¹tym pierwszym. Podczas kursu poezji wspó³czes-

nej na uniwersytecie pozna³em poemat T. S. Eliota Cztery kwartety i od tej

pory utwór ten nie daje mi spokoju. Zw³aszcza jego pierwsza czêœæ, zatytu³owa-

na Burnt Norton, której osobliwy, jakby nie z tego œwiata nastrój stwarza wra-

¿enie pozaczasowoœci. Kiedy przeprowadzi³em siê z rodzin¹ do Iowa City, za-

mieszkaliœmy na ranczu, w ma³ym, uroczym domku, który w koñcu sta³ siê dla

nas za ma³y. Ale póŸniej, po przeprowadzce do du¿ego domu w innej dzielnicy

miasta, czêsto spacerowaliœmy tamtêdy, aby wspominaæ szeœæ cudownych lat,

które spêdziliœmy w naszej chatce. Domek sta³ siê dla nas symbolem naszej m³o-

doœci tu¿ po skoñczeniu studiów, dreszczu podniecenia towarzysz¹cego przezwy-

ciê¿aniu trudnoœci zwi¹zanych z rozpoczynaniem samodzielnego ¿ycia. Zacz¹-

³em siê zastanawiaæ, czy w pewnych warunkach mo¿na pokochaæ dom tak bar-

dzo, ¿e powstaje swoista mistyczna wiêŸ z nim, nie pozostawiaj¹ca miejsca dla

¿adnych innych uczuæ. Ten dom, który nadal czule wspominam, opisany jest

w niniejszym opowiadaniu.

W

poemacie Eliota Burnt Norton jest wers mówi¹cy o nies³yszalnej mu-

zyce i liœciach, w których kryj¹ siê dzieci, weso³e, z trudem powstrzy-

muj¹ce siê od œmiechu. Wyczuwa³em tê muzykê, prawie widzia³em dzie-

ci, jednak nie w listowiu, ale w domu, gdzie mieszka³em. By³o to tak dawno

temu, ¿e teraz myœlê o mnie samym w trzeciej osobie. Mówiê wiêc, ¿e to

„on” ujrza³ j¹ id¹c¹ w jego stronê. Wygl¹da³a na bardzo czymœ zdziwio-

n¹. „Jest coœ niesamowitego w tym domu, który sprzedaliœmy, powiedzia³a.

background image

38

Wszyscy s¹siedzi opowiadaj¹ o dzieciach, które œmiej¹ siê tam w œrod-

ku”.

I to w³aœnie by³o dziwne, bo on przecie¿ zamkn¹³ drzwi na klucz,

kiedy siê wyprowadzali; poza tym w s¹siedztwie mieszka³o niewiele dzieci

i ¿adne nie zaginê³o. „Chyba powinnam tam zajrzeæ”, doda³a. Mia³a klucz,

bo nowi lokatorzy jeszcze siê nie wprowadzili; lubi³a ten dom, w którym

wziê³a œlub, chcia³a wiêc zobaczyæ go po raz ostatni. On nie uwa¿a³ tego za

dobry pomys³, ale nie uda³o mu siê jej odwieœæ od tego zamiaru. Majstro-

wa³ w³aœnie przy pó³kach na ksi¹¿ki, wiêc powiedzia³ jej tylko, ¿e z nie-

cierpliwoœci¹ czeka na relacjê o tajemniczym œmiechu, który zapewne nie

istnieje, bo powsta³ w czyjejœ wyobraŸni. Wysz³a wiêc i nigdy wiêcej jej

nie zobaczy³.

To siê sta³o rano. Czeka³ na ni¹ z lunchem, ale w koñcu zjad³ sam. Pomy-

œla³, ¿e pewnie postanowi³a przy okazji odwiedziæ dawnych s¹siadów. W koñ-

cu ich ma³¿eñstwo by³o zwi¹zkiem wolnych ludzi, wiêc nie mia³ siê czym

martwiæ. Nadszed³ wieczór, czas kolacji, a ona nadal nie wraca³a; wtedy siê

zaniepokoi³. Nakarmi³ dzieci i usiad³ przy telefonie. Jednak okaza³o siê, ¿e

¿aden z s¹siadów nie widzia³ jej po lunchu.

Dowiedzia³ siê, ¿e wesz³a do domu i tak jak siê spodziewa³, niczego nie

znalaz³a. PóŸniej – znów zgodnie z jego przewidywaniami – odwiedzi³a zna-

jomych. Po lunchu wróci³a do domu, ¿eby po raz ostatni rzuciæ na niego

okiem, a s¹siedzi zajêli siê swoimi sprawami. Ale ktoœ sobie przypomnia³, ¿e

jej samochód nadal sta³ na podjeŸdzie, wiêc pewnie rzeczywiœcie posz³a do

kogoœ z wizyt¹. Wykona³ kilka kolejnych telefonów i dowiedzia³ siê, ¿e nikt

inny jej nie widzia³, co jeszcze bardziej go zmartwi³o. Pomyœla³, ¿e mo¿e

mia³a jakieœ k³opoty z samochodem i zostawi³a go. Ale w takiej sytuacji na

pewno by zadzwoni³a, to jasne. Sprowadzi³ opiekunkê do dzieci i wsiad³ do

samochodu.

Dom wygl¹da³ mniej wiêcej tak samo jak wtedy, gdy siê wyprowadzali.

Mo¿e tylko trawa nieco za bardzo uros³a, krzewy wymaga³y przyciêcia i na

parapetach zebra³o siê trochê kurzu; ale poza tym nic siê nie zmieni³o. Kiedy

tak sta³ na krawê¿niku i przygl¹da³ siê ich starej chatce, poczu³ ogarniaj¹c¹

go têsknotê: za m³odoœci¹, za chwilami, gdy wszystko zaczynali. Tylko sobie

nie wyobra¿ajcie, ¿e by³ to jakiœ imponuj¹cy dom. Ot, zwyczajny, parterowy

domek, nic wiêcej. Z bujnym klonem po prawej stronie, przygarbion¹ œliw¹

po lewej i gankiem poœrodku. Nazywali to kiedyœ budownictwem niskobu-

d¿etowym; na prawdziwy dom mogli sobie wtedy pozwoliæ ambitni ludzie,

którzy potrafili oszczêdzaæ. Du¿o siê od tamtych czasów zmieni³o: przyby³o

pieniêdzy, ale i ¿ycie siê skomplikowa³o. Wróci³y do niego wspomnienia daw-

nych, niewinnych czasów.

Zbli¿y³ siê do drzwi, zamkniêtych na klucz. Oczywiœcie. Tak bardzo lu-

bi³a ten dom, ¿e nigdy nie zostawi³aby go bez zabezpieczenia. Ale on te¿

background image

39

mia³ klucz, który w³o¿y³ teraz do zamka i przekrêci³. Szczêk metalu odbi³ siê

echem od pustych œcian i pod³ogi. Schowki, które razem budowali, pod³ogi

z drewna sekwoi, które smarowali pokostem – wszystko to przywo³a³o w je-

go pamiêci szereg przelotnych obrazów, wspomnieñ z pocz¹tków ich ma³-

¿eñstwa.

Czeka³ i s³ucha³. „Kochanie?” – zawo³a³ cicho, nie licz¹c w³aœciwie na

odpowiedŸ. Przeszed³ z pokoju sto³owego do kuchni, szukaj¹c jakichœ œla-

dów jej pobytu. W kuchni wszystko by³o na swoim miejscu, wiêc skierowa³

siê do piwnicy. Mo¿e siê przewróci³a i spad³a ze schodów. Zaczerpn¹³ po-

wietrza i otworzy³ drzwi, ale zobaczy³ tylko go³¹ posadzkê. Omal nie zrezy-

gnowa³ z zejœcia na dó³, ale wiedzia³, ¿e musi sprawdziæ dok³adnie ka¿dy

zakamarek. Obejrza³ wszystko, zerkaj¹c za piec, pralkê i suszarkê, które sprze-

dali wraz z domem. Schyli³ siê i zajrza³ nawet do niszy, gdzie nie da³o siê

wejœæ inaczej ni¿ na czworakach. Wróci³ na górê, sprawdzi³ schowki, sypial-

nie, mniejsz¹ ³azienkê, ale jej nigdzie nie by³o. Nie wiedzia³, co dalej robiæ.

Zbli¿aj¹c siê do drzwi wejœciowych, przypomnia³ sobie o poddaszu i nie wie-

dzieæ czemu zimny dreszcz przebieg³ mu po plecach.

W pierwszej chwili zlekcewa¿y³ nieprzyjemne przeczucie i pomyœla³, ¿e

nie mia³a ¿adnego powodu, aby tam wchodziæ. Ale przecie¿ zamierza³ spraw-

dziæ ka¿dy zak¹tek domu i rozumia³, ¿e jeœli nie wejdzie na strych, myœl o tym

nie da mu spokoju. Wróci³ wiêc do holu i zbli¿y³ siê do klapy prowadz¹cej na

poddasze. Z trudem dosiêgn¹³ pierœcienia, ale w koñcu uda³o mu siê go uchwyciæ

i poci¹gn¹æ. Sk³adane schody rozsunê³y siê, siêgaj¹c a¿ do pod³ogi. Odczeka³

chwilê. Dobiega³o stamt¹d coœ w rodzaju gruchania go³êbi, cichego i niewy-

raŸnego, które ludzie wziêli pewnie za œmiech. W gruncie rzeczy dŸwiêk ten

nale¿a³o raczej nazwaæ chichotem. Nagle zapad³a cisza.

Oczywiœcie. Na strychu zagnieŸdzi³y siê ptaki, które teraz us³ysza³y cz³o-

wieka i ucich³y. Ona pewnie tam wesz³a i zrani³a siê. Dopiero póŸniej uzmy-

s³owi³ sobie, ¿e zostawi³aby klapê otwart¹. Wtedy wiedzia³ tylko, ¿e musi

zajrzeæ na strych, i to jak najszybciej. Wdrapa³ siê wiêc na górê, ale zobaczy³

tylko warstwy izolacji cieplnej, przewody i pajêczyny. Ani œladu jej, ptaków,

œmiej¹cych siê dzieci. W nieruchomym powietrzu wisia³a woñ stêchlizny.

Spocony, zajrza³ we wszystkie k¹ty, ale i tam jej nie znalaz³. Raptem uœwia-

domi³ sobie, ¿e wszed³ na strych nie zwracaj¹c uwagi na to, czy kurz nie

zosta³ wczeœniej poruszony. Teraz, gdy jego kolana zostawi³y na pod³odze

nieregularne smugi, nie sposób by³o stwierdziæ, czy ktoœ wchodzi³ wczeœniej

na poddasze. Znieruchomia³, ¿eby lepiej s³yszeæ. Gdy pot zacz¹³ zalewaæ mu

oczy, wycofa³ siê.

Kiedy znalaz³ siê przed domem, ogarnê³o go zdziwienie. Poszed³ jesz-

cze raz do s¹siadów. Ktoœ przypomnia³ sobie, jak rozmawia³a z jakimœ

mê¿czyzn¹, ale wszyscy byli pewni, ¿e do domu wróci³a sama. Spyta³,

czy mo¿e skorzystaæ z telefonu. Zadzwoni³ do znajomych, potem do szpi-

background image

40

tala i pod wp³ywem impulsu – na policjê. Nikt jej nie widzia³, nikt nie

móg³ mu pomóc. Policjanci nie zgodzili siê przyjechaæ, poniewa¿ nic nie

wskazywa³o na to, ¿e sta³o siê coœ z³ego. „Proszê spokojnie czekaæ. ¯ona

na pewno wróci”.

Wyszed³ od s¹siadów i skierowa³ siê do domu. Jednak tym razem, w za-

padaj¹cym ju¿ zmierzchu, uœwiadomi³ sobie, ¿e z wnêtrza domu dobiega ja-

kiœ dŸwiêk, a w³aœciwie nawet nie dŸwiêk, lecz jakby jego echo. Zrobi³ jesz-

cze krok. Wra¿enie znik³o, ale po chwili znów siê pojawi³o, tym razem bli¿-

sze, silniejsze. Prawie czu³, ¿e to coœ znajduje siê tu¿, tu¿. Zbli¿a³ siê do

domu. Muzyka, niewidzialna, nies³yszalna, jakby weso³e pobrzêkiwanie,

odleg³e, a mimo to bliskie. Gdy stan¹³ u drzwi, rozpozna³ gruchanie go³êbi

i us³ysza³ perlisty, dzieciêcy œmiech, lecz gdy wkroczy³ raptownie do œrodka,

otoczy³a go ciemnoœæ i pustka. Œmiech znik³, jakby nigdy nie istnia³. To by³a

tylko gra jego wyobraŸni.

Jednak od tamtego dnia ws³uchiwa³ siê w œmiech wiele razy. Wraca³ tam

czêsto, stawa³ i czeka³, a¿ siê pojawi. Tak bardzo pragn¹³ go s³yszeæ, ¿e od-

kupi³ dom. Mieszka tam teraz z dzieæmi, które jej nie pamiêtaj¹. Up³ynê³y

lata. Czasem coœ im siê przypomina jak przez mg³ê, ale trudno to nazwaæ

prawdziwymi wspomnieniami. I nie s³ysz¹ œmiechu.

Co siê sta³o? Policja w pierwszej chwili podejrzewa³a go o morderstwo,

lecz zdo³a³ ich przekonaæ o swojej niewinnoœci. Rzadko siê z ni¹ k³óci³ i wy-

dawa³o siê, ¿e dobrze siê miêdzy nimi uk³ada. Nie by³o w jego ¿yciu innej

kobiety, a motyw maj¹tkowy w rodzaju polisy ubezpieczeniowej tak¿e nie

wchodzi³ w grê. On jednak nie przestaje dociekaæ. Wiedz¹c, ¿e myœli czasem

o sobie jako o „tamtym”, ¿e rozró¿nia miêdzy sob¹ teraz i wtedy, zastanawia

siê, czy przypadkiem nie ma rozdwojenia jaŸni. Byæ mo¿e j¹ zabi³ jako ten

drugi i nic o tym nie wie. Ale nie znajduje ¿adnej przyczyny, dla której chcia³by

coœ takiego zrobiæ.

No dobrze, zosta³a uprowadzona. Nie otrzyma³ jednak ¿adnej wiadomo-

œci z ¿¹daniem okupu, a nie potrafi³ znieœæ myœli o tym, co móg³by z ni¹ zro-

biæ porywacz, któremu nie chodzi o okup. Wyobra¿aj¹c sobie swoj¹ ¿onê,

bezsiln¹, dr¿¹c¹ z przera¿enia, wola³ ³udziæ siê, ¿e pewnego dnia wróci. Mia³

nawet nadziejꠖ choæ w normalnych warunkach by³aby to bolesna myœl – ¿e

odesz³a od niego, ¿e póŸniej nie by³o jej tak dobrze jak na pocz¹tku ich ma³-

¿eñstwa, ¿e mê¿czyzna, z którym j¹ widziano, by³ jej sekretnym kochankiem

i zapewni³ jej szczêœliwsze ¿ycie.

Drêczy go ¿al i têsknota, i w samotnoœci wyobra¿a sobie, ¿e ona jest ci¹-

gle z nim, wokó³ niego, ¿e nie odesz³a, lecz tylko wróci³a.

Dok¹d? – pyta i sam sobie odpowiada: do czasu m³odoœci i niewinnoœci.

Ma swoj¹ teoriê, fantastyczn¹, lecz koj¹c¹: ¿e w ¿yciu ka¿dego cz³owie-

ka jest takie miejsce, do którego mo¿na wpaœæ niechc¹cy lub nawet przenieœæ

siê œwiadomie; ¿e ona mieszka tam obok œmiechu, w lepszym czasie i prze-

background image

41

strzeni. Poœród œmiechu dzieci s³yszy czasami œmiech kobiety, która byæ mo¿e

bawi siê z nimi, albo po prostu œmieje siê ot, tak. Przypomina sobie wtedy

s³owa Eliota. O tym, co by³o. Co mog³o byæ. Moje s³owa odbij¹ siê echem

œmiechu.

background image

42

Maszyna

Cztery opowiadania w ci¹gu dziesiêciu lat. Trudno mnie nazwaæ p³odnym

pisarzem. Czy p³odni pisarze maj¹ jakiegoœ tajnego sprzymierzeñca, który pod-

nosi ich wydajnoœæ… na przyk³ad specjaln¹ maszynê do pisania? Nastêpne opo-

wiadanie, ³¹cz¹ce mroczny nastrój z humorem, przedstawia ciemn¹ stronê pisar-

skiej ambicji. Jest d³u¿sze ni¿ poprzednie opowieœci i mo¿na je uznaæ za zapo-

wiedŸ cyklu nowel – tak wiêc kolejne utwory, z wyj¹tkiem kilku opowiadañ, bêd¹

d³u¿sze. Liczne odniesienia literackie w tym opowiadaniu – do Trumana Capote,

Johnny’ego Carsona i programu telewizyjnego Tomorrow – wydaj¹ siê dziœ prze-

starza³e, lecz kiedy spróbowa³em je uaktualniæ, straci³y si³ê oddzia³ywania. W koñ-

cu zrozumia³em, ¿e Truman i Johnny musz¹ mieæ swoje miejsce w moim opowia-

daniu, które zosta³o opublikowane w tysi¹c dziewiêæset osiemdziesi¹tym trzecim

roku. ¯eby uczyniæ je zupe³nie aktualnym, musia³bym napisaæ o komputerze, a nie

o maszynie do pisania.

R

êka zaswêdzia³a, jakby dotkn¹³ zepsutego kontaktu albo nast¹pi³ na wê¿a.

Eric poczu³ ch³ód na skórze i zadr¿a³.

Szuka³ krzes³a kuchennego. Jego stare – naprawdê stare – a przy tym je-

dyne kuchenne krzes³o uleg³o zniszczeniu ostatniej nocy, strzaskane przez

pijan¹ poetessê, która straci³a równowagê i upad³a na nie ca³ym ciê¿arem

swojego zbyt obfitego cia³a. Prawdê powiedziawszy, okreœlenie „poetessa”

by³o dla niej niezas³u¿onym komplementem. Ta bezwstydnie zaprzedana

komercji samozwañcza muza wywo³a³a niesmak goœci na przyjêciu Erica

w Greenwich Village wersami o kotach, deszczu i œwiat³ach przystani: „S³y-

szê to, co widzicie. Widzê, co s³yszycie”. Rod McKuen w spódnicy. Zgroza,

pomyœla³ Eric wzdrygaj¹c siê ze wstrêtem.

background image

43

A przecie¿ jego przyjêcia literackie by³y klas¹ dla siebie; powinien dbaæ

o swoj¹ reputacjê. Wydawnictwo Subway Press w³aœnie opublikowa³o jego

najnowszy zbiór opowiadañ, Po narodzinach. Wzbogacony gr¹ s³ów tytu³

Eric uzna³ za prawdziwy majstersztyk. Napisa³ te¿ swój comiesiêczny esej

dla „Village Mind”, w którym przedstawi³ analizê metanarracji i surrealizmu

w prozie postmodernistycznej. Kiedy zatem ten surogat poetessy zjawi³ siê

na przyjêciu bez zaproszenia, Eric omal jej nie wyprosi³. Przyprowadzi³ j¹

jednak redaktor z „Village Mind”, wiêc Eric musia³ zapomnieæ o stylu w za-

mian za mo¿liwoœæ publikowania swoich esejów w gazecie. Wœród znacz¹-

cego pokas³ywania, które rozleg³o siê po recytacji utworów nieproszonego

goœcia, Eric uniós³ siê majestatycznie z wytartej poduszki na pod³odze i ura-

towa³ sytuacjê, odczytuj¹c swoje najnowsze opowiadanie, Koci skat. Dopie-

ro póŸniej, gdy stan¹³ nad szcz¹tkami ostatniego kuchennego krzes³a, zrozu-

mia³, jak wielki pope³ni³ b³¹d postêpuj¹c wbrew swym zasadom.

Lamus by³ niedaleko, tu¿ przed stacj¹ metra. S³owo „rupieciarnia” paso-

wa³o do niego znacznie lepiej. Studenci kupowali od pomarszczonego skle-

pikarza ³ó¿ka i sto³y. Czasem trafia³y siê jednak wœród rupieci rzeczy ca³-

kiem wartoœciowe, a poza tym Eric nie mia³ wielkiego wyboru. Bo prawdê

mówi¹c, niewiele zarobi³ za swoje opowiadania. Utrzymywa³ siê ze sprzeda-

¿y koszulek przed kinami i z tego, co dostawa³ od matki.

Eric wszed³ do sklepu, zostawiaj¹c za sob¹ gor¹ce, parne popo³udniowe

powietrze.

– Coœ dla pana? – spyta³ staruszek.

– Niewykluczone – odpar³ wynioœle Eric, ocieraj¹c pot z czo³a. – Ro-

zejrzê siê trochê.

– Jak pan sobie ¿yczy, przyjacielu. – Staruszek zaci¹gn¹³ siê pó³centy-

metrow¹ resztk¹ papierosa, zerkaj¹c na formularz z rozk³adem gonitw wy-

œcigów konnych. Jego po¿ó³k³e paznokcie wyraŸnie domaga³y siê obciêcia.

D³ugie, w¹skie pomieszczenie zawalone by³o produktami odpadowymi

czyichœ klêsk. Na przyk³ad to strzaskane lustro na toaletce. Albo tamten omsza-

³y od pleœni materac. Promienie s³oñca z trudem dociera³y do wnêtrza sklepu,

wiêc Eric posuwa³ siê niemal po omacku.

Dotkn¹³ poplamionego stolika z rozkraczonymi nogami, który przysiad³

na pêkniêtej sofie. Z otworu wyziera³y k³êby brudnej pianki. Ostra woñ ude-

rzy³a w nozdrza Erica.

Sto³y kuchenne. Znalaz³ siê nawet jeden zlewozmywak. Ale nigdzie

krzes³a.

Eric przedar³ siê odwa¿nie do samego koñca labiryntu. Potkn¹³ siê o ka-

bel lampy i upad³ na toaletkê ze œladami plam od wody. Potar³ bok i œci¹gn¹³

pajêczyny z czo³a; w tym momencie jego wzrok pad³ na przysadzisty kszta³t

wystaj¹cy zza stosu zakurzonych gazet. Zadr¿a³, jakby dotkn¹³ gniazda paj¹-

ka lub us³ysza³ grzechotanie koœciotrupa.

background image

44

By³a wiêcej ni¿ brzydka – wrêcz szkaradna. Te ga³ki i kanciaste krawê-

dzie, metalowe zakrêtasy i dŸwignie. Czemu one mog¹ s³u¿yæ? S¹ chyba tyl-

ko groteskowym przejawem z³ego smaku, jak gdyby w³aœciciel uzna³, ¿e ten

model wymaga upiêkszenia i przyspawa³ do niego mnóstwo zbêdnych ka-

wa³ków metalu. Imitacja sztuki kinetycznej w wydaniu szalonego mechani-

ka. Istna otch³añ brzydoty, pomyœla³ Eric. A wa¿y co najmniej z piêædziesi¹t

kilo. Kto móg³by chcieæ pisaæ na takim brzydactwie? Ale w jego g³owie ju¿

uruchomi³ siê ci¹g skojarzeñ. Baudelaire. Kwiaty z³a. Oscar Wilde. Aubrey

Beardsley. Tak, ¯ó³ta ksiêga!

Poczu³ przyp³yw natchnienia. Brzydka a¿ do granic mo¿liwoœci maszyna

do pisania. Mimo bólu skrzywi³ wargi w uœmiechu. Jak cudownie bêdzie us³y-

szeæ, co powiedz¹ przyjaciele. Oznajmi im, ¿e postanowi³ kontynuowaæ tra-

dycjê Baudelaire’a. Zostanie dekadentem. Bêdzie przera¿a³ i bulwersowa³.

Przesi¹kniête z³em opowieœci z potwornej maszyny do pisania. Mo¿e nawet

zapocz¹tkuje nowy trend literacki.

– Ile za to paskudztwo? – rzuci³ mimochodem.

– ¯e co? – W³aœciciel podniós³ g³owê znad tabel.

– Za ten rozklekotany z³om, który wygl¹da jak karykatura maszyny do

pisania.

– A, o to chodzi. – Skóra starego mia³a piaskowy odcieñ, a jego w³osy

przypomina³y pajêczynê. – Ma pan pewnie na myœli ten bezcenny, unikalny

antyk.

– Nie. Mam na myœli ten sakramencki szmelc.

Stary zmierzy³ klienta wzrokiem, po czym skin¹³ ponuro g³ow¹.

– Czterdzieœci dolców.

– Czterdzieœci? To zdzierstwo! Dam dziesiêæ!

– Czterdzieœci. I nie jest to ¿adne zdzierstwo, kolego, tylko biznes. Ten

kawa³ ¿elastwa le¿y u mnie od ponad dwudziestu lat. Nigdy bym nie kupi³,

ale w³aœciciele sprzedawali j¹ razem ze stert¹ porz¹dnych rzeczy i nie chcieli

odpuœciæ. Dwadzieœcia lat. Liczê dwa dolary za ka¿dy rok, kiedy tu le¿a³a

i zajmowa³a miejsce. Hojny jestem. Powinienem wzi¹æ sto. Bo¿e, jak ja nie-

nawidzê tej kupy z³omu.

– Wiêc powinien mi pan dop³aciæ, ¿ebym j¹ st¹d zabra³.

– I pójœæ na zasi³ek. Ale nie zamierzam. Czterdzieœci. Tylko dzisiaj, dla

ciebie, kolego. Za pó³ darmo. Jutro bêdzie kosztowaæ piêædziesi¹t.

Eric by³ wysoki i przystojny, a przy tym wyj¹tkowo chudy. Artysta po-

winien wygl¹daæ ascetycznie, powtarza³ sobie, ale prawda by³a taka, ¿e nie

mia³ wyboru. Jego szczup³oœæ nie bra³a siê z zami³owania do estetyki, ale

po prostu z niedojadania. Eric na w³asnym ¿o³¹dku przekona³ siê, ¿e sztuka

nie pop³aca. Nie nagradza siê tych, którzy mówi¹ prawdê. Jak móg³ oczeki-

background image

45

waæ, ¿e System bêdzie sprzyja³ takim jak on bezkompromisowym buntow-

nikom?

Mieszkanie Erica znajdowa³o siê zaledwie o jedn¹ przecznicê dalej, ale

mia³ wra¿enie, ¿e pokona³ ju¿ co najmniej kilometr. Wystaj¹ce czêœci ma-

szyny gniot³y go w ¿ebra, dŸwignie wpija³y siê w pachwiny. Kolana ugina-

³y siê pod Erikiem, nadgarstki ledwo utrzymywa³y siê w stawach. Wielki

Bo¿e, po co ja kupi³em tê cholern¹ maszynê? Ona nie wa¿y piêædziesi¹t

kilo, ale tonê.

A jaka jest wstrêtna! W bezwzglêdnym œwietle dnia wygl¹da³a jeszcze

gorzej. Gdyby ten stary handlarz zapali³ od czasu do czasu œwiat³o w swo-

jej rupieciarni, klienci zobaczyliby, co kupuj¹. Straszny ze mnie g³upiec,

pomyœla³ Eric. Powinienem wróciæ i odebraæ pieni¹dze. Ale kiedy p³aci³ za

maszynê, stary sklepikarz podniós³ palec i skierowa³ go na wisz¹c¹ na œcia-

nie tabliczkê z napisem: TOWARY ZAKUPIONE NIE PODLEGAJ¥ WY-

MIANIE.

Spocony Eric wspina³ siê na upstrzone ptasimi kupami schody prowa-

dz¹ce do mieszkania. Zamek w pêkniêtych drzwiach frontowych by³ zepsu-

ty. P³aty tynku zwisa³y z sufitu, a farba ³uszczy³a siê na œcianach. Pod³oga siê

wybrzuszy³a, schody zapad³y, a balustrada wygiê³a jak pa³¹k. W nozdrza

wdziera³ siê kwaœny odór kapusty, cebuli i uryny.

Stare deski schodów ugina³y siê ze skrzypieniem przy ka¿dym kroku.

Eric obawia³ siê, ¿e nie wytrzymaj¹ ciê¿aru, który dŸwiga. Trzy kondygna-

cje. Cztery. Chyba ³atwiej zdobyæ Mount Everest. Grupa nastolatków w sze-

rokich jak worki spodniach – gwa³ciciele, z³odzieje samochodów i bandyci,

jak podejrzewa³ Eric – zachichota³a na jego widok, pêdz¹c w dó³. Stary pijak

otworzy³ szerzej nabieg³e krwi¹ oczy, jakby pomyœla³, ¿e przedmiot w rê-

kach chudzielca jest kolejnym zwidem alkoholowym.

W koñcu Eric dowlók³ siê na siódme piêtro; zatoczy³ siê i omal nie

przewróci³. Nogi ugina³y siê pod nim, gdy ruszy³ korytarzem. Jêkn¹³ nie

z wysi³ku, lecz z przera¿enia na widok mê¿czyzny wal¹cego w drzwi jego

mieszkania.

By³ nim w³aœciciel budynku, niejaki Simmons „Twardy Kuper”. Przydo-

mek nie bardzo do niego pasowa³, bo dwie olbrzymie pó³kule poœladków

pana Simmonsa trzês³y siê przy ka¿dym kroku niczym galareta. Mia³ nabrzmia-

³y od piwa brzuch, a policzki wystaj¹ce spod rzadkiej szczeciny przypomina-

³y dwa t³uste robaki.

Eric zatrzyma³ siê i o ma³o nie wypuœci³ z r¹k maszyny. Z grymasem od-

wróci³ siê w stronê schodów.

Ale Simmons jeszcze raz waln¹³ piêœci¹ w drzwi, po czym wykona³ ko-

szykarski zwód obrzydliwie t³ustymi biodrami. Dziêki temu manewrowi na-

tychmiast zauwa¿y³ zwierzynê na drugim koñcu holu.

– A, jesteœ – powiedzia³ celuj¹c w Erica palcem jak pistoletem.

background image

46

– Mi³o mi pana widzieæ, panie Simmons.

– Gówno prawda. Mnie wcale nie jest mi³o. Wola³bym zobaczyæ pie-

ni¹dze.

Eric powtórzy³ s³owo „pieni¹dze”, jakby us³ysza³ je pierwszy raz w ¿yciu.

– Czynsz – wyjaœni³ w³aœciciel. – Czyli to, czego zapomnia³eœ mi zap³a-

ciæ w zesz³ym miesi¹cu. Gotówka. Szmal. Kapucha.

– Ale¿ ja ju¿ zap³aci³em.

– Tak, w epoce kamiennej. A ja nie prowadzê dzia³alnoœci charytatyw-

nej – rozwœcieczy³ siê Simmons. – Zalegasz mi za trzy miesi¹ce.

– Moja matka jest ciê¿ko chora. Musia³em zap³aciæ za jej leczenie.

– Nie wciskaj mi kitu. Widujesz matkê tylko wtedy, gdy czo³gasz siê do

niej skamleæ o po¿yczkê. Na twoim miejscu znalaz³bym jakiœ sposób zara-

biania na ¿ycie.

– Panie Simmons, zdobêdê te pieni¹dze.

– Kiedy?

– Za dwa tygodnie. Jak tylko sprzedam trochê koszulek z nadrukiem Star

Trek.

– Postaraj siê, bo jak nie, to przekonasz siê na w³asnej skórze, czym s¹

podró¿e miêdzygwiezdne. Poœwiêcê trzymiesiêczny czynsz za przyjemnoœæ

zrzucenia ciê ze schodów. A to wysoko.

– Obiecujê. Nied³ugo nadejdzie czek za mój esej w gazecie.

– Pisarz – sarkn¹³ Simmons. – Boki zrywaæ. Skoro jesteœ takim niby

wielkim pisarzem, to czemu nie masz pieniêdzy? I co to za paskudztwo tak

czule obejmujesz? Rany boskie, a¿ oczy bol¹. Chyba znalaz³eœ na œmietniku.

– Nie, kupi³em – odpar³ nieco wzburzony Eric, prostuj¹c siê dumnie.

Ale zaraz siê przygarbi³ pod ciê¿arem. – Potrzebowa³em nowej maszyny.

– Jesteœ g³upszy ni¿ myœla³em. Chcesz powiedzieæ, ¿e kupi³eœ tê kupê

z³omu zamiast zap³aciæ mi za czynsz? Powinienem wykopaæ ciê od razu.

Dwa tygodnie. Lepiej postaraj siê o gotówkê, bo bêdziesz pisa³ swoje arcy-

dzie³a w rynsztoku.

Simmons przetoczy³ siê obok Erica i postawi³ stopê na skrzypi¹cych scho-

dach.

– Pisarz. Œmiechu warte. A ja jestem królem Anglii. Arthur Hailey, ten

jest pisarzem. Harold Robbins, owszem. Judith Krantz i Sidney Sheldon te¿.

Ale ty, mój przyjacielu, jesteœ obibokiem, i tyle.

S³uchaj¹c gromkiego œmiechu dudni¹cego na schodach, Eric waha³ siê,

czy odpowiedzieæ Simmonsowi jak¹œ ciêt¹ ripost¹, czy odstawiæ maszynê.

Ból ramion okaza³ siê bardziej przekonuj¹cy. Eric otworzy³ ze z³oœci¹ drzwi

mieszkania. Poczu³ zak³opotanie, gdy odwróci³ siê, ¿eby spojrzeæ na swój

nowy nabytek. Nie mogê jej tak po prostu zostawiæ w holu, pomyœla³. Sa-

pi¹c, dŸwign¹³ maszynê, wtoczy³ siê do œrodka i kopniêciem zamkn¹³ drzwi.

Rozejrza³ siê po pokoju. Sfatygowane meble przywodzi³y na myœl rupieciar-

background image

47

niê, w której kupi³ maszynê. Ale siê wpakowa³em, powiedzia³ do siebie w my-

œlach. Nie mia³ pojêcia, sk¹d wzi¹æ pieni¹dze na czynsz. W¹tpliwe, ¿eby matka

udzieli³a mu kolejnej po¿yczki. Ostatnio, gdy odwiedzi³ j¹ w mieszkaniu przy

Pi¹tej Alei, rozsierdzi³a siê nie na ¿arty.

– Ten twój romantyczny wizerunek ubogiego, g³oduj¹cego artysty…

Kiedy pope³ni³am b³¹d, Eriku? Wiem, zepsu³am ciê. Po prostu ciê rozpieœci-

³am, dawa³am ci wszystko. Nie jesteœ ju¿ m³odzieniaszkiem. Masz trzydzie-

œci piêæ lat. Powinieneœ byæ odpowiedzialny. Musisz znaleŸæ pracê.

– I pozwoliæ siê wykorzystywaæ? – odpar³ wzburzony Eric. – Poni¿aæ?

System kapitalistyczny jest zdegenerowany.

Matka potrz¹snê³a g³ow¹ z rezygnacj¹.

– Ale z tego systemu pochodz¹ pieni¹dze, które ci po¿yczam. Gdyby

twój ojciec zszed³ do nas z góry i zobaczy³, co z ciebie wyros³o, umar³by po

raz drugi na atak serca. Nie postêpowa³am z tob¹ uczciwie. Mój psychoana-

lityk powtarza, ¿e ograniczam twój rozwój. Pisklêciu trzeba pozwoliæ wyle-

cieæ z gniazda, mówi. Muszê ciê z niego wypchn¹æ. Nie dostaniesz wiêcej

pieniêdzy.

Eric westchn¹³, przetaszczy³ maszynê do kuchni i postawi³ na popêka-

nym, bezbarwnym blacie szafki. Na stole nie móg³, bo wiedzia³, ¿e za³amie

siê pod ciê¿arem. Wstrzyma³ oddech, gdy gruby blat ugi¹³ siê ze skrzypniê-

ciem. Dopiero po chwili wypuœci³ powietrze.

Zerkn¹³ na wodê ciekn¹c¹ z zardzewia³ego kuchennego kranu, a po-

tem przeniós³ wzrok na ha³aœliwy zegar, który mimo czêstego regulowa-

nia zawsze spieszy³ siê o pó³ godziny. Eric odj¹³ te pó³ godziny i obliczy³,

¿e jest wpó³ do trzeciej. By³o nieco za wczeœnie na drinka, ale mia³ dobr¹

wymówkê. I to niejedn¹. Z przyjêcia zosta³a butelka taniej whisky. Nala³

sobie pó³ szklanki, prze³kn¹³ i zach³ysn¹³ siê; ciep³o rozla³o siê po pustym

¿o³¹dku.

Przecie¿ i tak nie ma nic do jedzenia, powiedzia³ sobie nalewaj¹c drugie-

go drinka. Ten lekki jak skrzyd³o albatrosa cud techniki poch³on¹³ wszystkie

pieni¹dze, które zaoszczêdzi³em na ¿ywnoœæ. Eric mia³ ochotê kopn¹æ po-

twora, ale maszyna nie sta³a na pod³odze, wiêc musia³ poprzestaæ na uderze-

niu piêœci¹. O ma³o nie z³ama³ sobie przy tym palców. Krzywi¹c siê i przekli-

naj¹c, zakrêci³ siê po pokoju z zaciœniêt¹ d³oni¹. Dla uspokojenia nala³ sobie

kolejnego drinka.

Chryste Panie, jutro mam oddaæ esej, a nawet jeszcze nie zacz¹³em. Jeœli

nie napiszê na czas, stracê jedyn¹ sta³¹ pracê, jak¹ mam.

Zdesperowany, wkroczy³ do pokoju, gdzie na podobnym do o³tarza biur-

ku naprzeciwko drzwi sta³a jego stara, wierna olimpia. By³a pierwsz¹ rzecz¹,

jak¹ zauwa¿ali goœcie wchodz¹cy do mieszkania. Rano Eric próbowa³ za-

cz¹æ pisaæ esej, ale z³amane krzes³o w kuchni tak go rozproszy³o, ¿e nie móg³

znaleŸæ s³ów. A trzeba powiedzieæ, ¿e wiele rzeczy rozprasza³o Erica.

background image

48

Teraz znów musia³ spojrzeæ na bia³¹ pustkê kartki papieru. Lecz s³owa

nie przychodzi³y, tak samo jak przedtem. Eric a¿ spoci³ siê z wysi³ku, próbu-

j¹c zmusiæ siê do myœlenia. Mo¿e trzeba wypiæ jeszcze jednego drinka. Wró-

ci³ do kuchni po szklankê. Zapali³ papierosa. A s³ów nadal nie by³o. To mój

odwieczny problem, uzna³. Prze³kn¹³ whisky. Sztuka musi boleæ. Gdyby nie

cierpia³, jego praca nie mia³aby ¿adnej wartoœci. Joyce cierpia³, podobnie jak

Kafka i Mann. Przejmuj¹cy ból, b³ogos³awieñstwo i kl¹twa geniuszy.

W kuchni Eric poczu³, ¿e whisky zaczyna robiæ swoje. Œwiat³o poblad³o,

pokój siê zako³ysa³, policzki lekko zdrêtwia³y. Niezdarnie przesun¹³ palcami

po gêstych, spadaj¹cych na szyjê w³osach.

Zerkn¹³ z niesmakiem na ciê¿ar przygniataj¹cy kuchenny blat.

– Hej, ty tam – rzuci³ w stronê maszyny. – Za³o¿ê siê, ¿e te twoje klawi-

sze nie dzia³aj¹. – Z³apa³ kartkê papieru. – No, masz.

Ku zaskoczeniu Erica papier g³adko wsun¹³ siê na rolkê.

– Dobrze, ¿e choæ tyle potrafisz. – Wypi³ kolejnego scotcha, zapali³ jesz-

cze jednego papierosa.

Mimo wszystko nie móg³ w sobie wzbudziæ zainteresowania dla eseju.

W koñcu jak d³ugo mo¿na teoretyzowaæ na temat wspó³czesnej literatury?

Zajmowa³o go teraz tylko jedno: co siê stanie za dwa tygodnie, kiedy Sim-

mons zg³osi siê po czynsz. To niesprawiedliwe. Przeklêty System uwzi¹³ siê

na mnie, pomyœla³ Eric.

To zdanie go zainspirowa³o. Tak, napisze opowiadanie. Wygarnie œwia-

tu, co o nim naprawdê myœli. Tytu³ mia³ ju¿ gotowy. Wystuka³ na maszynie

piêæ liter: „Bagno”.

Klawisze chodzi³y p³ynniej ni¿ oczekiwa³. Naprawdê leciutko. Ale zdu-

mienie Erica by³o jeszcze silniejsze ni¿ poczucie satysfakcji – klawisze poru-

sza³y siê d³u¿ej ni¿ stuka³ w nie palcami.

Otworzy³ lekko usta i pochyli³ siê, ¿e zobaczyæ, jakie znaki zostawi³a

taœma na papierze. Zamruga³ oczami. Wystuka³ „Bagno”, a tymczasem na

kartce by³o wyraŸnie napisane: „Fletcher’s Cove”.

Zmarszczy³ czo³o ze zdziwienia. Czy¿by wypi³ a¿ tyle, ¿e nie kontroluje

tego, co pisze? Czy palce uderzaj¹ bez³adnie w klawisze? Nie, bo gdyby stu-

ka³y na oœlep, powsta³by be³kot, a „Fletcher’s Cove” z pewnoœci¹ nie jest

be³kotem, choæ co innego zamierza³ napisaæ.

WyobraŸnia p³ata mi figle, pomyœla³ Eric. Zdaje mi siê, ¿e piszê jedno,

ale nieœwiadomie piszê coœ zupe³nie innego. To pewnie przez alkohol.

¯eby sprawdziæ swoj¹ teoriê, skupi³ siê na kontrolowaniu palców. Kilka

razy uderzy³ w klawisze. Litery pojawi³y siê na papierze, ale Eric czu³, ¿e coœ

jest nie tak. Przyjrza³ siê kartce, marszcz¹c brwi. Chcia³ napisaæ „opowiada-

nie”, ale na kartce widnia³o s³owo „powieœæ”.

Otworzy³ szeroko oczy. Wiedzia³, ¿e tego nie napisa³. Poza tym zawsze

tworzy³ tylko opowiadania. Nigdy nie próbowa³ pisaæ powieœci, bo nie umia³

background image

49

narzuciæ sobie koniecznej dyscypliny. Co siê dzieje, do cholery? Ze z³oœci¹

wystuka³: „Szybki br¹zowy lis przeskoczy³ nad leniwym psem”.

Ale na kartce widnia³o czarno na bia³ym: „Miasteczko Fletcher’s Cove

przetrwa³o wœciek³¹ zimê nad Atlantykiem, tak jak zawsze”.

To okropne mrowienie. Jakby dotyka³ bry³y lodu. Ale¿ to jakieœ szaleñ-

stwo, pomyœla³ Eric. Nigdy nie s³ysza³em o miasteczku Fletcher’s Cove, a ten

zbêdny równowa¿nik zdania przyczepiony na koñcu brzmi okropnie.

Zebrawszy siê w sobie, Eric zacz¹³ stukaæ bez³adnie w klawisze. Mia³

nadziejê, ¿e ujrzy szereg przypadkowych liter, wrêcz modli³ siê o to. Mo¿e

jednak nie postrada³ zmys³ów.

Ale zawiód³ siê, bo po chwili przeczyta³: „Powierzchownoœæ mieszkañ-

ców miasteczka by³a równie surowa jak poszarpane wybrze¿e Nowej Anglii.

Mieli charaktery z granitu, zdolne oprzeæ siê wœciek³ym porywom przyrody,

jak gdyby nauczyli siê sztuki przetrwania od twardych ska³ na brzegu, które

w milczeniu stawiaj¹ czo³o naporowi przyp³ywu”.

Eric zadr¿a³. By³ pewien, ¿e tego nie napisa³. Nawet nie zmusi³by siê do

napisania czegoœ tak okropnego. Mnogoœæ zbêdnych s³ów, tanie, komercyjne

efekciarstwo przedstawionych obrazów. Zdania jakby ¿ywcem wyjête z ty-

powego bestsellera schlebiaj¹cego najtañszym gustom.

Poczu³ ogarniaj¹c¹ go z³oœæ. Wali³ w klawisze jak opêtany, z mocnym

postanowieniem, ¿e musi siê dowiedzieæ, co to wszystko znaczy. Twórcza

niemoc prys³a. Skojarzenie z bestsellerami natchnê³o Erica do zaczêcia ese-

ju, w którym bezpardonowo rozprawi siê z cyniczn¹ dekadencj¹ twórców

masowo produkuj¹cych bezwartoœciowe czytad³a, obliczone na zaspokoje-

nie niewyrobionych gustów rzeszy naiwnych czytelników.

Tymczasem na kartce przeczyta³: „G³êboki grudniowy œnieg okry³ bia-

³ym ca³unem miasteczko Fletcher’s Cove. Ziemia zasnê³a pod dotkniêciem

mrozu. Styczeñ, potem luty. Ludzie schronili siê w zaciszu swych domostw,

wokó³ kuchenek i kominków. Raz po raz zerkali na zbyt dobrze znane twa-

rze przymusowych towarzyszy. Przy wtórze zawodzeñ wichru za oknami

mê¿owie i ¿ony wkrótce znudzili siê sob¹. Marzec przyniós³ wczesn¹ od-

wil¿. Nadszed³ kwiecieñ, a wraz z nim zbudzi³a siê ziemia. Lecz gdy ciep³e

wiosenne powietrze roznieca³o na powrót iskrê ¿ycia w przyrodzie, w miesz-

kañcach Fletcher’s Cove z now¹ moc¹ zaczyna³y siê tliæ z dawna t³umione

emocje”.

Eric chwiejnym krokiem ruszy³ w stronê butelki scotcha. Tym razem na-

wet nie nalewa³ alkoholu do szklanki. Wzdrygn¹³ siê, œmiertelnie przera¿o-

ny. Myœli kot³owa³y mu siê w g³owie, gdy pozbawiona smaku whisky sp³y-

wa³a do ¿o³¹dka. Kurczowo chwyci³ siê blatu. Tylko trzy wyjaœnienia wcho-

dzi³y w rachubê. Po pierwsze, móg³ oszaleæ. Po drugie, ur¿n¹³ siê jak tamten

pijaczyna na schodach i ma halucynacje. Trzecia mo¿liwoœæ, byæ mo¿e naj-

trudniejsza do przyjêcia, jest taka, ¿e nie pisze na zwyk³ej maszynie.

4 – Czarny wieczór

background image

50

Powinienem by³ siê tego domyœliæ, jak tylko na ni¹ spojrza³em, pomyœla³.

Wielki Bo¿e.

Eric podskoczy³ na dŸwiêk telefonu. Omal nie straci³ równowagi, mimo

¿e trzyma³ siê blatu. Zataczaj¹c siê, ruszy³ do pokoju. Telefon to kolejna rzecz,

któr¹ niebawem straci. Wiedzia³ o tym, bo od dwóch miesiêcy nie p³aci³ ra-

chunków. Pamiêtaj¹c o fatalnej passie, która go ostatnio przeœladowa³a, móg³

siê spodziewaæ, ¿e operator dzwoni w³aœnie, ¿eby poinformowaæ o od³¹cze-

niu linii.

Niezgrabnie podniós³ s³uchawkê. Chcia³ powiedzieæ „halo”, ale zdo³a³

wymówiæ tylko drug¹ sylabê. „…lo”. Spróbowa³ siê poprawiæ, ale powtórzy³

to samo jeszcze raz: „…lo?”

– To ty, Eric? – spyta³ rozmówca wysokim, nosowym g³osem. – Twój

g³os brzmi jakoœ dziwnie. Jesteœ chory? Przeziêbi³eœ siê? – By³ to wydawca

„Village Mind”.

– Nie, w³aœnie pisa³em esej. – Eric stara³ siê zapanowaæ nad g³osem. –

Twój telefon mnie zaskoczy³.

– Ach, ten esej. S³uchaj, Eric. Móg³bym powiedzieæ to jakoœ ³agodniej,

ale wiem, ¿e masz doœæ si³y i przyjmiesz tê wieœæ spokojnie. Zapomnij o ese-

ju. Nie bêdê go ju¿ potrzebowa³.

– Co, rezygnujesz z mojego eseju?… – Eric poczu³, ¿e serce mu zako-

³ata³o.

– Nie tylko z twojego eseju. Z gazety. Zamykam „Village Mind”. Ban-

kructwo. Kaput. Nie ma co owijaæ w bawe³nê. To koniec.

Erica zawsze irytowa³y banalne powiedzonka tego faceta, ale tym razem

by³ zbyt oszo³omiony, ¿eby poczuæ niesmak.

– Koniec? – spyta³ sparali¿owany strachem.

– Nieodwo³alny. Fiskus nie zgadza siê, ¿ebym odpisa³ sobie straty. Twier-

dz¹, ¿e mam ten magazyn tylko po to, ¿eby unikaæ p³acenia podatków.

– Faszyœci!

– Szczerze mówi¹c, maj¹ racjê. W³aœnie po to wydawa³em tê gazetê.

Powinieneœ zobaczyæ, jak¹ ¿onglerkê uprawiam w rachunkach.

Eric by³ teraz pewien, ¿e postrada³ zmys³y. To przecie¿ nie mo¿e dziaæ

siê naprawdê. „Village Mind” oszustwem, sposobem na wymiganie siê od

p³acenia podatków?

– Nie mówisz powa¿nie!

– Hej, nie bierz tego do siebie. To tylko biznes. Znajdziesz inny maga-

zyn. No, muszê koñczyæ, stary. Na razie.

W s³uchawce rozleg³ siê szum, który zamieni³ siê w dudnienie w g³owie

Erica. ¯o³¹dek podszed³ mu do gard³a. A wiêc System znów zaatakowa³. Czy

nic nie jest œwiête, nawet Sztuka?

Upuœci³ s³uchawkê na wide³ki i potar³ bol¹ce czo³o. Jeœli nie dostanie

jutro czeku, od³¹cz¹ mu telefon. PóŸniej w³aœciciel domu wyrzuci go z miesz-

background image

51

kania. Policjanci znajd¹ jego wychudzone zw³oki w rynsztoku, je¿eli nie po-

stara siꠖ tu Eric zadr¿a³ i z trudem prze³kn¹³ œlinꠖ o sta³¹ posadê.

Ogarnê³a go panika. Mo¿e po¿yczyæ pieniêdzy od znajomych? Zaraz jed-

nak wyobrazi³ sobie ich kpi¹cy œmiech. B³agaæ matkê o kolejn¹ po¿yczkê?

Wyrzeknie siê go w koñcu.

To niesprawiedliwe! Poœwiêci³ swoje ¿ycie Sztuce, gotów przymieraæ

g³odem, a ci bezczelni grafomani wysma¿aj¹ jeden szmirowaty bestseller po

drugim i kasuj¹ miliony! Nie ma sprawiedliwoœci!

Nagle w g³owie Erica zako³ata³a osobliwa myœl. Grafomani, którzy wy-

sma¿aj¹ bestsellery? Przecie¿ w kuchni na blacie stoi urz¹dzenie, brzydkie

jak noc, które jeszcze parê minut temu robi³o dok³adnie to, co tamci grafoma-

ni, i to w opêtañczym tempie.

Znów to s³owo. Opêtañcze tempo? Chyba on sam, Eric, jest opêtany,

jeœli wierzy w to, co ujrza³ w pijanym widzie.

Powinienem pójœæ do psychiatry, powiedzia³ do siebie.

Ale czym mu zap³acê?

Zniechêcony powlók³ siê w stronê kuchni, gdzie sta³a butelka scotcha.

W takiej sytuacji najlepiej ur¿n¹æ siê do koñca. Nie ma innej recepty.

Skierowa³ wzrok na groteskow¹ maszynê i s³owa zapisane na papierze.

Litery zamazywa³y mu siê wprawdzie przed oczami, ale by³y czytelne, a co

najwa¿niejsze – w ogóle by³y. Poci¹gn¹³ z butelki i zacz¹³ stukaæ w klawi-

sze, ju¿ nie dziwi¹c siê, ¿e litery uk³adaj¹ siê w s³owa i zdania. Oto w³aœnie

ostateczny dowód mojego szaleñstwa, myœla³ Eric. Stojê przy kuchennym

blacie, uderzam bezmyœlnie w klawisze i nie dziwiê siê temu, co widzê na

kartce. Bez wzglêdu na to, jaka by³a tego przyczyna i wyjaœnienie, zupe³nie

bez wysi³ku, mimo woli pisa³ szmirowat¹ sagê mieszkañców Fletcher’s

Cove.

– Tak, Johnny – rzek³ Eric z nieœmia³ym uœmiechem do gwiazdy tele-

wizyjnego dziennikarstwa. – Powieœæ Fletcher’s Cove stworzy³em w jed-

nym potê¿nym przyp³ywie natchnienia. Szczerze mówi¹c, trochê mnie to

przerazi³o. Czeka³em ca³e ¿ycie, aby opowiedzieæ tê historiê, ale nie by³em

pewien, czy mam doœæ talentu. Pewnego dnia zaryzykowa³em. Usiad³em

przy mojej starej, wiernej maszynie do pisania, któr¹ kupi³em w lamusie.

Mo¿esz sobie wyobraziæ ubóstwo, w jakim ¿y³em. Ale okaza³o siê, ¿e Prze-

znaczenie, Fortuna albo coœ jeszcze innego tym razem jest po mojej stro-

nie. Zdawa³o siê, ¿e moje palce tañcz¹ po klawiaturze. Opowieœæ sp³ywa³a

na kartkê jak rzeka. Ka¿dego dnia dziêkujê Bogu za to, ¿e tak mnie pob³o-

gos³awi³.

Johnny zastuka³ d³ugopisem w biurko wystudiowanym gestem, który tak

doskonale udawa³ spontanicznoœæ. Zapali³y siê œwiat³a. Eric poci³ siê pod

background image

52

garniturem ze skóry rekina, wartym tysi¹c dolarów. W³osy stercza³y mu sztyw-

no od lakieru; za u³o¿enie tej fryzury zap³aci³ dwieœcie dolarów. Zmru¿y³

oczy, ale w blasku reflektorów nie dojrza³ publicznoœci. Wyczuwa³ jednak,

¿e przemawia do nich opowieœæ o jego sukcesie, o przemianie ¿ebraka w mi-

lionera. Ameryka poczu³a siê znów umocniona w wierze w swój najpotê¿-

niejszy mit. Pewnego dnia powstanie kaplica ku czci Horacego Agera, ame-

rykañskiego œwiêtego numer jeden.

– Ale¿ Eriku, przesadza pan ze skromnoœci¹. Jest pan nie tylko najbar-

dziej podziwianym powieœciopisarzem w naszym kraju. Jest pan równie¿ sza-

nowanym krytykiem, nie mówi¹c o tym, ¿e pañskie opowiadanie zdoby³o

presti¿ow¹ nagrodê literack¹.

Presti¿ow¹? Eric skrzywi³ siê nieznacznie. Ostro¿nie, Johnny. Takimi s³o-

wami wystraszysz mi publicznoœæ. A ja chcê sprzedaæ ksi¹¿kê.

– Tak. – Eric z podziwem przypatrywa³ siê subtelnej siwiŸnie w³osów

gospodarza programu. – To by³y z³ote dni „Village Mind”. Stare, dobre czasy

w Greenwich Village. Sukces ma te¿ swoje ciemne strony. Nigdy nie przesta-

nê têskniæ za ferajn¹ z Washington Square. Brak mi kawiarenek i wieczor-

nych spotkañ z czytaniem najnowszych utworów, wymian¹ myœli i pogl¹dów,

z rozmowami a¿ po œwit.

Akurat, brakuje mi tego wszystkiego jak cholera. Tej nory, w której mu-

sia³em siê gnieŸdziæ. T³ustego Simmonsa. Kolonii karaluchów i bandy pija-

ków na klatce schodowej. „Village Mind?” Nazwa „Village Idiot” by³aby

bardziej na miejscu. A nagroda literacka? Subway Press przyznaje tak¹ na-

grodê co miesi¹c. Mo¿na za ni¹ wypiæ kawê w knajpie.

– Ale przyzna pan, ¿e sukces ma równie¿ swoje plusy – powiedzia³ Johnny.

– Trudno zaprzeczy栖 zgodzi³ siê Eric.

– Jest pan zamo¿nym cz³owiekiem.

A jak¿e, pomyœla³ Eric. Dwa miliony dolców za wydanie w twardej ok³ad-

ce. Za wydanie broszurowe – cztery miliony. Dwa miliony za film i milion

z klubu ksi¹¿ki. Do tego honorarium za prawa autorskie w Wielkiej Brytanii

i dwudziestu innych krajach. Razem piêtnaœcie milionów. Dziesiêæ procent

dla agenta, piêæ dla pe³nomocnika do spraw kontaktów z mediami. Po resztê

wyci¹gnie ³apê urz¹d skarbowy. Ale Eric umia³ siê zabezpieczyæ. Ropa i by-

d³o, nieruchomoœci… Nisz podatkowych nie brakuje. Podró¿e do Europy

odpisa³ jako koszty zbierania materia³ów. Tak samo posiad³oœæ, samolot, jacht.

W koñcu pisarz z jego pozycj¹ musi mieæ odrobinê prywatnoœci, ¿eby zara-

biaæ pieni¹dze, które trafi¹ póŸniej do pañstwowej kiesy. W ten sposób jego

zysk netto wyniós³ dziewiêæ milionów. Nie najgorzej jak na inwestycjê za

czterdzieœci dolarów. Przyda³oby siê jeszcze parê milionów jako zabezpie-

czenie przed szalej¹c¹ inflacj¹. Ale nie ma co narzekaæ.

– Tak, Johnny, tylko ¿e pieni¹dze to nie wszystko. Oczywiœcie, gdyby

ktoœ chcia³ mi podarowaæ jak¹œ sumkê, z pewnoœci¹ nie wyrzuci³bym jej do

background image

53

naszej poczciwej rzeki Hudson. – Eric rozeœmia³ siê. Publicznoœæ zawtóro-

wa³a dobrodusznie. Oni te¿ nie pogardziliby paroma dolarami. – Prawda jest

jednak taka, Johnny, ¿e najwiêksz¹ nagrod¹ dla mnie s¹ listy od moich wier-

nych czytelników. Œwiadomoœæ, ¿e czytanie Fletcher’s Cove sprawi³o im przy-

jemnoœæ, to dla mnie satysfakcja, której z niczym nie sposób porównaæ. W³a-

œnie oni nadaj¹ sens pisarstwu. Czytelnicy.

Eric zawiesi³ g³os. Wywiad przebiega zbyt g³adko. W ten sposób nie sprze-

da ksi¹¿ki. Ludzie woleliby us³yszeæ coœ ostrzejszego, bardziej kontrower-

syjnego.

Czu³, jak poci siê pod pachami. Przestraszy³ siê, ¿e plamy potu zniszcz¹

garnitur, ale zaraz przypomnia³ sobie, ¿e staæ go na nastêpny.

– Pamiêtam s³owa Trumana Capote, który stwierdzi³, ¿e Fletcher’s Cove

nie jest dzie³em pisarskim, lecz maszynopisarskim. Ale on powtarza³ to ju¿

wczeœniej wiele razy przy innych okazjach. Jeœli mam byæ szczery, to zda-

rzy³o mu siê powiedzieæ jeszcze parê innych rzeczy, równie niepotrzeb-

nych.

Publicznoœæ w studiu zarechota³a, lecz tym razem by³ to z³oœliwy œmiech.

– A ja nadal czekam na tê powieœæ, któr¹ od tak dawna obiecuje. Do-

brze, ¿e nie wstrzyma³em oddechu, bo ju¿ od dawna le¿a³bym w grobie.

Œmiech publicznoœci sta³ siê jeszcze bardziej szyderczy. Gdyby Truman

Capote znalaz³ siê teraz w studiu, gotowi byliby go ukamienowaæ.

– Prawdê mówi¹c, Johnny, mam wra¿enie, ¿e Truman straci³ kontakt

z czytelnikami. Z prawdziw¹ Ameryk¹. Ja te¿ pozna³em smak wspó³czesnej

prozy, i stanê³a mi koœci¹ w gardle. Ludzie pragn¹ wartkiej akcji, suspensu,

wspania³ych, romantycznych historii. Takich, jakie pisa³ Dickens.

Publicznoœæ odpowiedzia³a oklaskami.

– Eriku – odezwa³ siê Johnny. – Wspomnia³ pan o Dickensie. Mnie jed-

nak przychodzi na myœl inny pisarz, którego ksi¹¿ki cieszy³y siê popularno-

œci¹ w latach piêædziesi¹tych. Winston Davis. Gdybym nie wiedzia³, ¿e to

pan napisa³ Fletcher’s Cove, przysi¹g³bym, ¿e powieœæ ta wysz³a spod rêki

Davisa. Ale to niemo¿liwe, oczywiœcie, poniewa¿ ten autor od dawna nie

¿yje. Zgin¹³ w tragicznym wypadku na morzu u wybrze¿y Long Island, o ile

mnie pamiêæ nie myli.

– Cieszê siê, ¿e wspomnia³ pan o Davisie. Porównanie z nim to dla mnie

komplement. Nie jest pan jedynym czytelnikiem, który dostrzeg³ podobieñ-

stwo. Winston Davis to jeden z najbardziej podziwianych przez mnie pisa-

rzy. On uwielbia³ tworzyæ postacie, splataæ w¹tki. Potrafi³ tak cudownie ma-

lowaæ klimat ma³ych miasteczek Nowej Anglii. Bogactwo jego prozy jest

doprawdy niezmierzone. Przeczyta³em wszystkie utwory Davisa. Staram siê

kontynuowaæ zapocz¹tkowan¹ przez niego tradycjê, bo g³êboko wierzê, ¿e

czytelnicy oczekuj¹ prawdziwych, rzetelnie opowiedzianych historii o zwy-

k³ych ludziach.

background image

54

Eric nawet nie s³ysza³ o Winstonie Davisie, dopóki czytelnicy nie zaczêli

porównywaæ jego ksi¹¿ki z utworami nie¿yj¹cego pisarza. Zaintrygowany,

poszed³ do jednej z nowojorskich bibliotek publicznych. Powieœci Davisa

wywo³a³y w nim taki niesmak, ¿e czytaj¹c je wierci³ siê na krzeœle. Nie zdo-

³a³ doczytaæ do koñca ¿adnej z nich. Pozbawiona wszelkiego smaku, wypra-

na z treœci szmira. Kompletna cha³a. Ale rozpozna³ styl. Porównanie okaza³o

siê ze wszech miar trafne. Powieœæ Fletcher’s Cove rzeczywiœcie przypomi-

na³a ksi¹¿ki Winstona Davisa. Opuszcza³ bibliotekê ze zmarszczonym czo-

³em. Znowu poczu³ mrowienie. Nigdy nie lubi³ zbiegów okolicznoœci, mimo

¿e tak wiele ich przewija³o siê na kartach Fletcher’s Cove.

– Jeszcze jedno pytanie – odezwa³ siê Johnny. – Pañscy sympatycy z nie-

cierpliwoœci¹ oczekuj¹ nastêpnej powieœci. Czy zechce pan zdradziæ, o czym

bêdzie?

– Chêtnie bym to zrobi³, Johnny, ale jestem przes¹dny. Bojê siê opowia-

daæ o ksi¹¿ce, nad któr¹ pracujê. Coœ jednak mogê powiedzieæ. – Rozejrza³

siê podejrzliwie, jak gdyby obawia³ siê, ¿e w studiu czai siê gromada szpie-

gów z konkurencyjnych wydawnictw. Zaraz jednak parskn¹³ œmiechem, wzru-

szaj¹c ramionami. – To chyba mogê zdradziæ. Kto oœmieli³by siê ukraœæ mi

tytu³ po tym, jak og³osi³em go wobec kilku milionów ludzi? Moja nowa po-

wieœæ bêdzie nosiæ tytu³ Parson’s Grove. – Publicznoœæ westchnê³a, oczaro-

wana. – Akcja toczy siê w ma³ym miasteczku w stanie Vermont… No có¿,

wiêcej nie powinienem mówiæ. W koñcu ka¿dy bêdzie móg³ j¹ przeczytaæ,

kiedy siê uka¿e.

– Wypad³eœ rewelacyjnie – stwierdzi³ agent Erica. Nazywa³ siê Jeffrey

Amgott. By³ po trzydziestce, ale w³osy posiwia³y mu i przerzedzi³y siê od

zmartwieñ. Bez przerwy marszczy³ brwi i wiecznie mia³ k³opoty z ¿o³¹dkiem,

a gestykulowa³ tak szybko, jakby nieustannie za¿ywa³ kokainê. – Po prostu

znakomicie, a to, co powiedzia³eœ o Trumanie Capote, zapewni nam sprze-

da¿ dodatkowych stu tysiêcy egzemplarzy.

– Tak te¿ mi siê zdawa³o – odpar³ Eric, gdy wyszli ze studia i wsiedli do

limuzyny. – Ale ty nie wygl¹dasz na zadowolonego.

Program Carsona nagrywany by³ po po³udniu, ale gêsty smog sprawia³,

¿e miasto wygl¹da³o, jakby zapada³ zmierzch.

– Mamy sporo problemów – powiedzia³ Jeffrey.

– Ja nie widzê ¿adnych. Masz, napij siê. Od razu siê lepiej poczujesz.

– A mój ¿o³¹dek? Nie, dziêki. Rozmawia³em z twoim doradc¹ finanso-

wym.

– Tak, oczywiœcie. Obaj lubicie siê zamartwiaæ.

– Eric, wydajesz pieni¹dze, jakbyœ je drukowa³. Samolot, jacht, wielka

posiad³oœæ. Nie mo¿esz sobie na to wszystko pozwoliæ.

background image

55

– Stary, zarobi³em dziewiêæ milionów dolarów. Dajcie mi trochê za to

po¿yæ.

– Nie masz dziewiêciu milionów.

– Co takiego? – Eric wlepi³ w niego wzrok.

– Nie masz tyle. Podró¿e do Europy, dom na pla¿y w Malibu, drugi na

Bimini…

– Zainwestowa³em w ropê i hodowlê byd³a.

– Szyby wysch³y, byd³o pozdycha³o na nosaciznê.

– Chyba ¿artujesz.

– Mój ¿o³¹dek nie ¿artuje. Posiad³oœci s¹ obci¹¿one hipotek¹. Ferrari

nie zap³acone, podobnie zreszt¹ jak samolot. Nie masz ani grosza.

– Przyznajê, ¿e zachowywa³em siê nieco rozrzutnie.

– Rozrzutnie? Szasta³eœ pieniêdzmi, jakbyœ rozum postrada³.

– Jesteœ moim agentem. Za³atw mi nastêpn¹ umowê.

– Ju¿ to zrobi³em. Co z tob¹? Straci³eœ pamiêæ razem z rozs¹dkiem? Za

tydzieñ masz oddaæ wydawcy now¹ ksi¹¿kê. Daje trzy miliony za prawa do

wydania w twardej ok³adce. Bierze ksi¹¿kê, wyp³aca pieni¹dze. Tak¹ zawar-

liœmy umowê. Zapomnia³eœ?

– No wiêc w czym problem? Trzy miliony wystarczy na zap³acenie ra-

chunków.

– Ale gdzie jest ta ksi¹¿ka, do jasnej cholery? Nie dostaniesz ani dolara,

dopóki nie dostarczysz rêkopisu.

– Pracujê nad ni¹.

Jeffrey jêkn¹³.

– Rany boskie, chcesz przez to powiedzieæ, ¿e jej jeszcze nie skoñczy-

³eœ? Prosi³em ciê, b³aga³em: Eric, skoñcz z balangami, weŸ siê do roboty.

Napisz tê cholern¹ ksi¹¿kê i wtedy baw siê, ile wlezie. I co? Czy te wszystkie

baby pozbawi³y ciê nie tylko si³, ale i rozumu?

– Dostaniesz ksi¹¿kê od dzisiaj za tydzieñ.

– Och, Eriku, chcia³bym mieæ twoj¹ pewnoœæ siebie. Wydaje ci siê, ¿e

pisanie to coœ takiego jak odkrêcenie kranu? To ciê¿ka praca. Przypuœæmy, ¿e

utkniesz, ¿e zabraknie ci pomys³ów. Albo zachorujesz na grypê. Jak mo¿na

napisaæ powieœæ w ci¹gu tygodnia?

– Dostaniesz ksi¹¿kê. Obiecujê, Jeffrey. A nawet jak siê spóŸniê parê

dni, to co z tego? Dla wydawcy jestem wart du¿o pieniêdzy. Przesunie mi

termin.

– Cholera, ty mnie wcale nie s³uchasz. Ksi¹¿ka zosta³a ju¿ dawno zapo-

wiedziana. Mia³a wyjœæ parê miesiêcy temu. Powinna siê ukazaæ razem z miêk-

kim wydaniem Fletcher’s Cove. Ksiêgarnie czekaj¹ na obie ksi¹¿ki, drukar-

nie te¿. Kampania reklamowa jest ju¿ gotowa. Jeœli nie dostarczysz powieœci

na czas, wydawca pomyœli, ¿e zrobi³eœ z niego g³upca. Stracisz terminy w pro-

gramach telewizyjnych. Klub ksi¹¿ki siê wkurzy, nie mówi¹c o zagranicz-

background image

56

nych wydawcach, którzy zapowiedzieli ksi¹¿kê w swoich katalogach. Oni

licz¹ na ciebie, Eric. Ale ty ci¹gle nie chcesz poj¹æ, ¿e masz do czynienia

z wielkim biznesem. A wielcy gracze nie lubi¹, kiedy siê ich robi w konia.

– Nie ma powodu do obaw – powiedzia³ Eric z uœmiechem. – Wszystko

bêdzie w najlepszym porz¹dku. Dziœ wieczorem, po kolacji z Robertem Evan-

sem, biorê siê do pracy.

– Oby tak by³o, Eric. Zacznij wreszcie stukaæ w te cholerne klawisze.

Samolot oderwa³ siê od pasa miêdzynarodowego lotniska w Los Ange-

les. Eric zerkn¹³ przez okno na ³unê nad miastem.

W³aœciwie nie mam na co czekaæ, pomyœla³ z niechêci¹.

Przy wtórze ³agodnego pomruku silników siêgn¹³ do szafki i wydoby³

olbrzymi¹ maszynê, któr¹ zabiera³ ze sob¹ wszêdzie z obawy, ¿e coœ mo¿e jej

siê staæ, jeœli j¹ zostawi bez opieki.

Z trudem umieœci³ maszynê na stole. Wczeœniej poleci³ pilotowi, ¿eby

nie wchodzi³ do kabiny pasa¿erskiej. Od kokpitu oddziela³a Erica gruba œcian-

ka. Móg³ tutaj pisaæ równie spokojnie jak w willi nad rzek¹ Hudson.

Praca by³a doprawdy nu¿¹ca. Koñcz¹c pisanie Fletcher’s Cove nawet nie

patrzy³ na klawiaturê. Przez tydzieñ ogl¹da³ telewizjê, w ogóle nie kontrolu-

j¹c palców. I tak nie mia³o ¿adnego znaczenia, w jakie klawisze stuka³. Ta

dziwna maszyna sama snu³a opowieœæ. Miêdzy jednym programem telewi-

zyjnym a drugim zerka³ na kolejn¹ kartkê z nadziej¹, ¿e ujrzy s³owo „Ko-

niec”. I wreszcie pojawi³o siê pewnego dnia.

Po sukcesie Fletcher’s Cove zasiad³ znów do pisania. Odczyta³ tytu³ Par-

son’s Grove i cierpliwie, bez krzty entuzjazmu wystuka³ dwadzieœcia stron.

Dziêki maszynie Eric zrozumia³, ¿e nigdy nie lubi³ pisa栖 lubi³ mówiæ o pi-

saniu i lubi³, kiedy nazywano go pisarzem, ale trud tej pracy nie sprawia³ mu

przyjemnoœci. A w ten sposób, gdy umys³ nie musia³ siê anga¿owaæ, pisanie

poci¹ga³o go jeszcze mniej. Szczerze powiedziawszy, pomyœla³ Eric, powi-

nienem urodziæ siê ksiêciem.

Odk³ada³ wiêc pisanie Parson’s Grove najd³u¿ej, jak to by³o mo¿liwe.

Pieni¹dze przychodzi³y tak ³atwo, ¿e nie mia³ ochoty znosiæ tej mitrêgi nawet

przez tydzieñ – bo tyle, jak obliczy³, powinno zaj¹æ ukoñczenie rêkopisu.

Ale s³owa Jeffreya zaniepokoi³y go. Nie mam pieniêdzy? W takim ra-

zie trzeba wróciæ do ¿y³y z³ota. Kura znosz¹ca z³ote jaja. Jak po ³acinie

nazywano pomocnika pisarza? Amanuensis*. Tak w³aœnie ciê nazwê, powie-

dzia³ Eric zwracaj¹c siê do osobliwej maszyny. Od tej pory bêdziesz moim

amanuensis. Ci¹gle nie móg³ uwierzyæ, ¿e jest milionerem – przynajmniej

na papierze – lec¹cym w³asnym odrzutowcem do Nowego Jorku, gdzie wy-

* Amanuensis (³ac.) – pisarz, sekretarz (przyp. t³um.).

background image

57

st¹pi w programie „Today”, nastêpnie w programie „Tomorrow”, a póŸniej

jeszcze w „Good Morning, America”. To chyba nie dzieje siê naprawdê.

A jednak. I jeœli chce dalej rozkoszowaæ siê tym s³odkim ¿yciem, to przez

tydzieñ musi stukaæ w klawisze jak opêtany, ¿eby skoñczyæ drug¹ ksi¹¿kê.

Odrzutowiec mkn¹³ przez ciemnoœæ, mrucz¹c cicho silnikami. Eric za³o-

¿y³ na rolkê kartkê papieru. Znudzony nieco, nala³ sobie lampkê dom peri-

gnon. Znalaz³ kasetê z filmem Halloween i wsun¹³ w kieszeñ magnetowidu.

Obserwuj¹c ch³opca dŸgaj¹cego no¿em starsz¹ siostrê, zacz¹³ stukaæ w kla-

wisze.

Rozdzia³ trzeci. „Ramona podda³a siê rozkoszy, jakiej nigdy przedtem

nie doœwiadczy³a. Ani m¹¿, ani kochanek nie doprowadzili jej do takiej eks-

tazy. Dopiero ten mleczarz”…

Eric ziewn¹³. Na ekranie jakiœ wariat ucieka³ ze szpitala psychiatryczne-

go, a równie szalony lekarz próbowa³ go odszukaæ. Opiekunka do dzieci dar-

³a siê wniebog³osy. Szaleniec zosta³ zabity co najmniej piêæ razy, ale ¿y³ da-

lej, bo najwyraŸniej okaza³ siê niezniszczalnym monstrum.

Nie spogl¹daj¹c na klawiaturê, Eric stuka³ dalej. Stos kartek papieru

rós³. Wypi³ pi¹t¹ lampkê dom perignon. Film siê skoñczy³. W³¹czy³ Obce-

go. Ponêtna kobieta w bieliŸnie zamknê³a siê w ciasnym promie kosmicz-

nym, nie wiedz¹c, ¿e wczeœniej ukry³ siê w nim krwio¿erczy potwór. Eric

dopiero póŸniej uzmys³owi³ sobie, ¿e to sta³o siê gdzieœ nad stanem Kolo-

rado. W³aœnie wtedy zerkn¹³ na zapisan¹ przed chwil¹ kartk¹ papieru i os³u-

pia³ na widok g¹szczu przypadkowych znaków, które nawet nie uk³ada³y

siê w s³owa.

Przerzuci³ gor¹czkowo stos kartek i zrozumia³, ¿e od pó³ godziny wystu-

kuje bez³adny ci¹g liter.

Zblad³, otworzy³ usta i omal nie zwymiotowa³.

– Chryste, co siê sta³o?

„Ma³a pastereczka pogubi³a owieczki”, napisa³.

I dok³adnie te s³owa ukaza³y siê na papierze.

„Szybki br¹zowy lis”, wystuka³.

To samo by³o na kartce.

Uderzy³ kilka razy na oœlep w klawisze. Na kartce widnia³ szereg przy-

padkowych liter.

Nim wyl¹dowali na lotnisku LaGuardia, przed Erikiem piêtrzy³ siê kilku-

centymetrowy stos kartek zapisanych bez ³adu i sk³adu, a co gorsza, maszyna

siê zaciê³a. Us³ysza³ jakiœ nieprzyjemny chrobot w œrodku i klawisze znieru-

chomia³y na dobre. Teraz ju¿ niczego nie móg³ napisaæ. Zablokowa³a siê,

pomyœla³ i jêkn¹³. Zepsu³a siê. Klops. Ju¿ po niej.

I po mnie te¿.

background image

58

Wali³ w maszynê piêœciami, ¿eby siê odblokowa³a, ale tylko pokaleczy³

d³onie. Chryste Panie, powinienem bardziej uwa¿aæ. Mogê j¹ popsuæ jeszcze

bardziej. Zataczaj¹c siê, przykry³ maszynê kocem i przetaszczy³ z samolotu

do czekaj¹cej tu¿ obok limuzyny. Wywiad w telewizji by³ umówiony na ju-

tro. Eric potar³ siê po nie ogolonych policzkach.

– Na Manhattan. ZnajdŸ mi warsztat naprawy maszyn do pisania – pole-

ci³ szoferowi z panik¹ w g³osie.

Poszukiwanie warsztatu na zat³oczonych ulicach pe³nych objazdów za-

jê³o dwie godziny. Wreszcie limuzyna zaparkowa³a na Trzydziestej Drugiej

ulicy. Eric wygramoli³ siê z samochodu i ruszy³ w stronê wystawy z maszy-

nami Olivetti.

– Nie umiem jej naprawi栖 stwierdzi³ m³ody cz³owiek za kontuarem.

– Musi pan – jêkn¹³ Eric.

– Widzi pan tê klamrê w œrodku? Jest pêkniêta. Nie mam czêœci zamien-

nych do tego dziwol¹ga. – Mechanik a¿ siê skrzywi³ na widok maszyny. –

Musia³bym zespawaæ klamrê. Ale widzisz, kolego, taki stary grat jest jak

przetarta koszulka. Za³atasz ³okieæ, to materia³ pêknie obok. Za³atasz nastêp-

n¹ dziurê, a koszulka podrze siê gdzie indziej. Jak skoñczysz, okazuje siê, ¿e

nie masz koszulki, tylko ³aty. Jeœli zespawam tê klamrê, wysoka temperatura

os³abi stary metal, który pêknie w innym miejscu. W koñcu zostanie wiêcej

spawów ni¿ metalu. A w ogóle to wola³bym nie dotykaæ tego z³omu. Bo mu-

szê przyznaæ, kolego, ¿e nie rozumiem zasady jej dzia³ania. Powinieneœ zna-

leŸæ faceta, który zaprojektowa³ tê maszynê. Mo¿e on umie j¹ naprawiæ. Mo¿e

ma jakieœ czêœci zamienne. Zaraz, czy ja ciê przypadkiem sk¹dœ nie znam?

– S³ucham? – spyta³ Eric marszcz¹c brwi.

– Czy ty czasem nie jesteœ s³awny? Wyst¹pi³eœ w programie Johnny’ego

Carsona?

– Pomyli³ mnie pan z kimœ – rzuci³ wymijaj¹co Eric. Zerkn¹³ na tarczê

swojego z³otego roleksa. Dochodzi³o po³udnie. Straci³ prawie ca³y ranek. –

Przepraszam, ale nie mam czasu.

Eric chwyci³ zepsut¹ maszynê, wybieg³ z warsztatu i skierowa³ siê do

limuzyny. Uliczny zgie³k rani³ uszy.

– Greenwich Village – burkn¹³ do znudzonego kierowcy. – Jak naj-

szybciej.

– W takim ruchu? Proszê pana, jest po³udnie. Godziny szczytu.

Eric dr¿a³ i poci³ siê. Gdy dotarli do Village, zacz¹³ wykrzykiwaæ szofe-

rowi wskazówki. Oko³o czternastej dwadzieœcia przysz³a mu do g³owy straszna

myœl. A jeœli sklep jest zamkniêty? Sklepikarz móg³ ju¿ umrzeæ albo zlikwi-

dowaæ interes.

Wyjrza³ przez szybê. Zakurzona wystawa rupieciarni majaczy³a nieco

dalej, po przeciwnej stronie ulicy. Eric wyskoczy³ z samochodu, zanim szo-

fer zd¹¿y³ zaparkowaæ. Chwyci³ masywn¹ maszynê, i choæ adrenalina doda-

background image

59

wa³a mu si³, kolana ugiê³y siê pod nim. Popchn¹³ skrzypi¹ce drzwi lamusa

i zajrza³ do w¹skiego, przesi¹kniêtego woni¹ stêchlizny wnêtrza.

Sklepikarz sta³ dok³adnie w tym samym miejscu co wtedy, gdy Eric wy-

chodzi³ ze sklepu po kupieniu maszyny: przygarbiony za obdrapan¹ lad¹,

z pó³centymetrowym niedopa³kiem papierosa w po¿ó³k³ych palcach, zerka-

j¹c na tabelê wyœcigów konnych. Mia³ na sobie ten sam postrzêpiony sweter

z pourywanymi guzikami. Pajêczynowate w³osy, piaskowa cera.

Podniós³ wzrok znad gazety.

– Towary zakupione nie podlegaj¹ wymianie. Nie umiesz pan czytaæ?

Zataczaj¹c siê pod ciê¿arem, Eric spojrza³ na niego z niedowierzaniem.

– Pan mnie jeszcze pamiêta?

– A jak¿e. Nigdy nie zapomnê tej kupy szmelcu. Powiedzia³em, nie przyj-

mujê zwrotów.

– Nie po to przyszed³em.

– Wiêc po co pan targasz to drañstwo? Rany boskie, ale szkarada. A¿

w oczy k³uje.

– Zepsu³a siê.

– Coœ podobnego.

– Nigdzie nie mogê naprawiæ. Facet w warsztacie nie chcia³ jej nawet

dotkn¹æ. Ba³ siê, ¿e do reszty siê rozleci.

– No to wywal j¹ pan na œmietnik. Albo sprzedaj na z³om. Nie mo¿na

powiedzieæ, swoje wa¿y. Dostaniesz pan kilka dolców.

– Ale ona mi siê podoba!

– Pozazdroœciæ gustu.

– Mechanik zasugerowa³, ¿e mo¿e ten, kto zbudowa³ maszynê, wie jak

j¹ naprawiæ.

– Gdyby krowy mia³y skrzyd³a…

– Proszê mi powiedzieæ, sk¹d pan j¹ wzi¹³!

– Ile jest dla pana warta ta informacja?

– Sto dolarów!

Sklepikarz zerkn¹³ na rozmówcê podejrzliwie.

– Czeku nie wezmê.

– W gotówce! Na Boga, pospiesz siê pan!

– Gdzie pieni¹dze?

Poszukiwanie adresu trwa³o kilka godzin. Eric maszerowa³ w tê i z po-

wrotem, pali³ papierosy i poci³ siê. Wreszcie sklepikarz wynurzy³ siê z piw-

nicy, mamrocz¹c coœ pod nosem. W d³oni œciska³ skrawek papieru.

– Posiad³oœæ na Long Island. Facet zgin¹³, utopi³ siê czy coœ w tym gu-

œcie. Co my tu mamy? – Stary ledwie móg³ odczytaæ swoje bazgro³y. – Nazy-

wa³ siê Winston Davis.

Eric z³apa³ siê krawêdzi kontuaru. Coœ œcisnê³o go w ¿o³¹dku. Serce ska-

ka³o mu w piersi jak opêtane.

background image

60

– To niemo¿liwe.

– Zna pan tego Winstona Davisa?

– S³ysza³em o nim. By³ pisarzem – powiedzia³ Eric chrapliwym g³osem.

– Mam nadziejê, ¿e nie pisa³ powieœci na tej maszynie. Przecie¿ panu

mówi³em. Nie chcia³em wzi¹æ tego szmelcu, ale w³aœciciele siê uparli, ¿e

sprzedadz¹ wszystkie rzeczy nieboszczyka naraz. Za nic nie chcieli odpuœciæ

maszyny. Wszystko albo nic.

– Mieszka³ na Long Island?

– Adres jest na kartce.

Eric porwa³ wymiêty skrawek papieru, chwyci³ ciê¿k¹ maszynê i ruszy³

w stronê drzwi.

– Czy ja gdzieœ pana nie widzia³em? – spyta³ sklepikarz. – By³ pan mo¿e

w programie Carsona wczoraj wieczorem?

S³oñce ju¿ zachodzi³o, gdy Eric wreszcie dotar³ do celu. Przez ca³¹ drogê

do Long Island dr¿a³ z przera¿enia. Wiedzia³ ju¿, dlaczego tak wielu czytel-

ników porównywa³o jego powieœæ z ksi¹¿kami Winstona Davisa. On te¿ pi-

sa³ na tej maszynie, a w³aœciwie – ona sama pisa³a. Dlatego ich utwory zdra-

dza³y tyle podobieñstw. Powieœci Erica i Winstona Davisa mia³y tego same-

go twórcê. Eric trzyma³ wszystko w tajemnicy, tak samo jak Davis, który

najwyraŸniej tak¿e nie powiedzia³ o niczym ani przyjacio³om, ani rodzinie.

Po œmierci pisarza krewni uznali, ¿e stara maszyna nadaje siê tylko na z³om

i sprzedali j¹ wraz z innymi rupieciami walaj¹cymi siê po domu. Gdyby znali

jej sekret, z pewnoœci¹ zatrzymaliby tê ¿y³ê z³ota.

Ale teraz maszyna nie by³a kopalni¹ z³ota. Zamieni³a siê w niekszta³tn¹

masê z³omu.

– To ta willa, proszê pana – poinformowa³ Erica zbity z tropu szofer.

Eric z obaw¹ spojrza³ na wielk¹ otwart¹ bramê, szeroki, równo przystrzy-

¿ony trawnik i d³ugi czarny podjazd skrêcaj¹cy przed olbrzymim domem,

który wygl¹da³ jak zamek.

– Proszê podjechaæ bli¿ej – poleci³ niepewnym tonem.

A jeœli nikogo nie ma w domu? Czy pamiêtaj¹ tê star¹ maszynê? Jeœli

w ogóle tu jeszcze mieszkaj¹.

Zostawi³ maszynê w samochodzie. Rozgor¹czkowany, a zarazem onie-

œmielony, wspi¹³ siê na marmurowe schody i stan¹³ przed wysokimi dêbowy-

mi drzwiami. Palce mu dr¿a³y. Nacisn¹³ guzik i us³ysza³ dzwonek w œrodku;

ze zdumieniem spojrza³ na otwieraj¹ce siê drzwi.

Stanê³a w nich siwow³osa pani po szeœædziesi¹tce. Mia³a mi³y wyraz twa-

rzy i by³a dobrze ubrana.

Uœmiechaj¹c siê, s³abym g³osem spyta³a, w czym mo¿e pomóc.

background image

61

Eric zaj¹kn¹³ siê, ale ³agodne spojrzenie gospodyni oœmieli³o go. Po chwili

spokojnym ju¿ g³osem wyjaœni³, ¿e zna ksi¹¿ki mê¿a i bardzo je podziwia.

– Jak to mi³o s³yszeæ, ¿e nie wszyscy o nim zapomnieli – ucieszy³a siê

kobieta.

– Przeje¿d¿a³em têdy i pomyœla³em, ¿e mo¿e nie sprawiê pani k³opotu

wstêpuj¹c na chwilê. Chcia³em powiedzieæ, ¿e bardzo ceniê powieœci mê¿a.

– Ale¿ sk¹d, jaki k³opot. Bardzo siê cieszê. Tak niewielu czytelników

pamiêta. Zechce pan wejœæ do œrodka?

Dom przypomina³ mauzoleum. Tchn¹³ ch³odem, a ka¿dy dŸwiêk odbija³

siê echem od wysokich œcian i sufitu.

– Ma pan ochotê zobaczyæ gabinet mê¿a, w którym pisa³ swoje powie-

œci? – spyta³a starsza pani.

Przeszli d³ugim marmurowym holem, zimnym jak œnieg. Gospodyni otwo-

rzy³a ozdobne drzwi prowadz¹ce do sanktuarium pisarza.

Gabinet by³ olœniewaj¹cy. Przestronny, z bezcennymi obrazami na œcia-

nach, pó³kami pe³nymi ksi¹g… Gruby miêkki dywan zakrywa³ ca³¹ pod³ogê

a¿ do okien, z których rozpoœciera³ siê widok na ocean z bia³ymi grzywami

fal. Trzy ¿aglówki czerwieniej¹ce w promieniach zachodz¹cego s³oñca prze-

myka³y lekko w oddali, niesione wiatrem.

Ale najwiêksza atrakcja gabinetu sta³a na samym œrodku: po³yskuj¹ce

biurko z drewna tekowego, na którym niczym monstrancja lœni³a piêkna ma-

szyna do pisania marki Smith-Corona z lat piêædziesi¹tych.

– To w³aœnie tutaj mój m¹¿ tworzy³ swoje ksi¹¿ki – wyjaœni³a z dum¹

staruszka. – Ka¿dego ranka od ósmej do po³udnia. Potem by³ lunch, wycieczka

po zakupy na wieczór, p³ywanie lub ¿eglowanie. Zim¹ urz¹dzaliœmy sobie

d³ugie spacery brzegiem morza. Winston uwielbia³ ocean zim¹. On… Ach,

zaczynam pleœæ g³upstwa. Proszê mi wybaczyæ.

– Ale¿ sk¹d, rozumiem, co pani czuje. Pisa³ na tej maszynie?

– Codziennie.

– Pytam, poniewa¿ parê dni temu kupi³em pewn¹ star¹, rozklekotan¹

maszynê do pisania. Wygl¹da³a tak dziwacznie, ¿e a¿ mnie zaciekawi³a. Sprze-

dawca twierdzi³, ¿e nale¿a³a kiedyœ do pani mê¿a.

– Nie s¹dzê…

Eric poczu³ œciskanie w piersi. Ogarnê³a go rozpacz.

– Chwileczkê, coœ sobie przypominam – odezwa³a siê nagle starsza pani.

Eric wstrzyma³ oddech. – By³a okropnie brzydka.

– Mo¿na tak powiedzieæ.

– Winston trzyma³ j¹ w szafie. Ci¹gle mu powtarza³am, ¿eby wyrzuci³ to

niepotrzebne ¿elastwo, ale m¹¿ twierdzi³, ¿e jego przyjaciel nigdy by mu

tego nie wybaczy³.

– Przyjaciel? – spyta³ Eric. To s³owo stanê³o mu w gardle niczym rybia

oϾ.

background image

62

– Tak, Stuart Donovan. Czêsto razem ¿eglowali. Pewnego dnia Winston

przyniós³ do domu to dziwad³o. „Antyk, wyjaœni³. Dosta³em j¹ w prezencie

od Stuarta”. Od razu wiedzia³am, ¿e niepotrzebnie siê nadŸwiga³, ale có¿,

przyjaŸñ to przyjaŸñ, wiêc Winston zatrzyma³ maszynê. Po œmierci mê¿a… –

G³os starszej pani zadr¿a³. – No có¿, po prostu j¹ sprzeda³am razem z kilko-

ma innymi niepotrzebnymi rzeczami.

Eric wysiad³ z samochodu kilka minut po zachodzie s³oñca. Zmrok oto-

czy³ go ze wszystkich stron. Powietrze nadbrze¿nej wioski pachnia³o s³on¹

morsk¹ wod¹. Uniós³ g³owê, by spojrzeæ na szyld nad drzwiami warsztatu:

MASZYNY DO PISANIA. NOWE I U¯YWANE. NAPRAWA I RENOWA-

CJA. DONOVAN. Eric zamierza³ odszukaæ warsztat i wróciæ rano, kiedy

bêdzie otwarty, ale ku swemu zdumieniu spostrzeg³ smugê œwiat³a miêdzy

zas³onami w oknie. Na drzwiach wisia³a kartka z napisem „Zamkniête”, ale

w oknie majaczy³a przesuwaj¹ca siê ludzka sylwetka.

Zapuka³ do drzwi. Cieñ zbli¿y³ siê. Starszy mê¿czyzna odsun¹³ zas³onê

i zerkn¹³ na Erica.

– Zamkniête – rzuci³ nie otwieraj¹c drzwi.

– Muszê z panem pomówiæ. To wa¿ne.

– Zamkniête – powtórzy³ mê¿czyzna.

– Winston Davis.

W³aœciciel warsztatu odwróci³ siê ju¿, by odejœæ, ale na dŸwiêk nazwiska

znieruchomia³. Odci¹gn¹³ zas³onê i wyjrza³ przez szybê.

– Powiedzia³ pan: Winston Davis?

– Muszê o nim z panem porozmawiaæ. Bardzo proszê.

Eric us³ysza³ szczêkniêcie zamka. Drzwi uchyli³y siê powoli. Starszy cz³o-

wiek przygl¹da³ siê goœciowi z zaciekawieniem, marszcz¹c brwi.

– Pan Stuart Donovan?

Staruszek skin¹³ g³ow¹.

– PrzyjaŸni³em siê z Winstonem wiele lat.

– W³aœnie dlatego chcê z panem porozmawiaæ.

– Proszê wejœæ – zaprosi³ mê¿czyzna, spogl¹daj¹c ze zdziwieniem na

niespodziewanego goœcia. By³ niski i szczup³y; opiera³ siê na drewnianej la-

sce. Mia³ na sobie dwurzêdowy garnitur i w¹ski jedwabny krawat. Ko³nie-

rzyk koszuli odstawa³ od jego wychudzonej szyi. Pachnia³ miêt¹.

– Muszê panu coœ pokaza栖 powiedzia³ Eric. Popêdzi³ do limuzyny i po

chwili wtoczy³ siê do warsztatu z maszyn¹ do pisania.

– Ale¿ to… – Staruszek otworzy³ szeroko oczy ze zdumienia.

– Tak, wiem. Podarowa³ j¹ pan Winstonowi.

– Sk¹d pan j¹…

– Kupi³em w lamusie.

background image

63

Mê¿czyzna jêkn¹³ z ¿alu.

– Zepsu³a siꠖ wyjaœni³ Eric. – Przynios³em do naprawy.

– A wiêc pan wie…

– Trzymam to w najg³êbszej tajemnicy. Potrzebujê tej maszyny. Jeœli jej

pan nie naprawi, wpadnê w powa¿ne tarapaty.

– Jakbym s³ysza³ Winstona. – Oczy staruszka zamgli³y siê od wspo-

mnieñ. – Kilka razy siê psu³a, a wtedy on zjawia³ siê tutaj zawsze z tym sa-

mym przera¿eniem w oczach. „Umowy, honoraria. Jeœli jej nie naprawisz,

bêdê zrujnowany”, powtarza³. A ja zawsze naprawia³em.

Mê¿czyzna rozeœmia³ siê nostalgicznie.

– Czy zrobi to pan dla mnie? Zap³acê ka¿d¹ cenê.

– Od ka¿dego biorê tyle samo. W³aœnie mia³em wychodziæ. ¯ona czeka

na mnie z kolacj¹. Ale ten model to moje arcydzie³o. Obejrzê j¹. Ze wzglêdu

na pamiêæ Winstona. Proszê postawiæ na kontuarze.

Eric postawi³ maszynê na blacie i potar³ zbola³e ramiona.

– Nie rozumiem tylko, dlaczego pan jej nie zatrzyma³. Przecie¿ ona jest

warta fortunê.

– Mia³em inne.

Eric znieruchomia³, zdziwiony.

– Nigdy nie narzeka³em na brak pieniêdzy. Bogaci ludzie maj¹ za du¿o

zmartwieñ. Na przyk³ad Winston. Pod koniec ¿ycia sta³ siê k³êbkiem ner-

wów. Drêczy³ go lêk, ¿e maszyna siê zepsuje i nie bêdzie mo¿na jej napra-

wiæ. To go zniszczy³o. Zacz¹³em ¿a³owaæ, ¿e mu j¹ w ogóle da³em. Ale do-

brze mnie traktowa³. Zawsze oddawa³ mi dziesiêæ procent swoich zarobków.

– Ja zrobiê to samo, tylko proszê j¹ naprawiæ. Niech mi pan pomo¿e.

– Ju¿ widzê, co siê sta³o.

Staruszek mrucza³ coœ pod nosem, stuka³, puka³, klepa³. Wyjmowa³ ja-

kieœ prêty i sprawdza³ dŸwignie.

Eric zagryz³ wargi.

– Wiem, co siê sta³o – powtórzy³ staruszek.

– Ta klamra pêk³a.

– O, to drobiazg. Mam ich du¿o, mogê wymieniæ.

Eric odetchn¹³ z ulg¹.

– A wiêc jeœli by³by pan tak uprzejmy…

– Klawisze nie poruszaj¹ siê, bo klamra pêk³a – ci¹gn¹³ staruszek. – Ale

zanim siê zaciê³y, maszyna nie pisa³a sama, choæ tak siê panu zdawa³o. Ona

nie tworzy³a.

Ericowi zbiera³o siê na wymioty. Skin¹³ powoli g³ow¹.

– Widzi pan, maszynie zabrak³o s³ów. Wykorzysta³a wszystkie, które

mia³a w sobie.

Eric z trudem powstrzyma³ siê, by nie krzykn¹æ. To nie dzieje siê na-

prawdê, pomyœla³.

background image

64

– A wiêc niech pan jej doda s³ów.

– Pewnie, ¿e bym chcia³. Ale kiedy s³owa siê wyczerpi¹, nie mogê do-

daæ nowych. Nie wiem dlaczego. Próbowa³em nieraz, ale nigdy mi siê nie

uda³o. Musia³em budowaæ nowy model.

– Proszê wiêc to zrobiæ. Zap³acê, ile pan zechce.

– Przykro mi, ale nie potrafiê. Straci³em wprawê. Zrobi³em piêæ, które

dzia³a³y bez zarzutu. Szósta i siódma szybko siê popsu³y. A ósma okaza³a siê

katastrof¹. Wiêc w koñcu przesta³em próbowaæ.

– Niech pan spróbuje jeszcze raz.

– Nie mogê. Nie wyobra¿a pan sobie, ile wysi³ku mnie to kosztuje. Za-

wsze potem czujê pustkê w g³owie. A teraz potrzebujê wszystkich s³ów, ja-

kie mi zosta³y.

– Spróbuj pan chocia¿, do licha ciê¿kiego!

Starzec potrz¹sn¹³ g³ow¹.

– Wspó³czujê panu.

W g³êbi warsztatu, za kontuarem, Eric spostrzeg³ podobn¹ maszynê. Te

same odstaj¹ce dŸwignie, pokrêt³a, spirale.

– Zap³acê milion dolarów za tamt¹.

Mê¿czyzna odwróci³ siê powoli.

– Ach, rozumiem. Przykro mi, ale ta nale¿y do mnie. Zbudowa³em j¹ dla

moich dzieci. Teraz, kiedy mnie odwiedzaj¹, wnuki lubi¹ siê ni¹ bawiæ.

– Podwajam sumê.

Eric pomyœla³ o dworku nad rzek¹ Hudson, posiad³oœciach w Malibu i na

Bimini, jachcie, odrzutowcu, podró¿ach do Europy i o ferrari.

– Pal diabli, zap³acê trzy razy wiêcej.

Zosta³o szeœæ dni. Muszê skoñczyæ ksi¹¿kê w ci¹gu szeœciu dni. Mo¿e

zd¹¿ê, jeœli bêdê stuka³ w klawisze dzieñ i noc.

– Musi pan siê zgodziæ.

– Nie potrzebujê pieniêdzy. Jestem starym cz³owiekiem. Na co mi pie-

ni¹dze? Przykro mi.

Eric straci³ panowanie nad sob¹. Wskoczy³ na blat i rzuci³ siê do maszy-

ny. Staruszek próbowa³ powstrzymaæ Erica, ale ten go odepchn¹³. Mê¿czy-

zna przewróci³ siê, chwytaj¹c Erica za nogê.

– Ona jest moja! – zawo³a³. – Zbudowa³em j¹ dla dzieci! Nie mo¿e jej

pan wzi¹æ!

– Cztery miliony! – krzykn¹³ Eric. – Zap³acê cztery miliony!

– Nie oddam maszyny za ¿adne pieni¹dze!

Staruszek wczepi³ siê palcami w nogawki spodni Erica.

– Niech to szlag! – zakl¹³ Eric, stawiaj¹c maszynê na blacie. Chwyci³

laskê starca i zdzieli³ go w g³owê. – Ja jej potrzebujê, rozumiesz?!

Uderzy³ jeszcze raz, i jeszcze raz.

Cia³em staruszka wstrz¹sn¹³ dreszcz. Laska zaczerwieni³a siê od krwi.

background image

65

W warsztacie zapad³a cisza.

Eric wiedzia³, ¿e zabi³ starca. Cofn¹³ siê, upuœci³ laskê i zakry³ usta d³o-

ni¹.

I wtedy uzmys³owi³ sobie coœ.

„Jest moja”.

Star³ swoje odciski ze wszystkiego, czego dotyka³. Zamieni³ maszyny,

zostawiaj¹c star¹ na stole. Szofer nie bêdzie wiedzia³, co siê sta³o. I pewnie

nigdy siê nie dowie. Zabójstwo staruszka w malutkiej wiosce na Long Is-

land… Kto by chcia³ coœ takiego nag³aœniaæ? Pani Davis mo¿e sobie przypo-

mnieæ wieczorn¹ wizytê Erica, ale czy po³¹czy j¹ z morderstwem? A poza

tym i tak nie wie, z kim rozmawia³a.

Eric wykorzysta³ swoj¹ szansê. Chwyci³ zdobycz w ramiona i mimo ciê-

¿aru maszyny pobieg³.

Na biurku w gabinecie sta³ komputer IBM. Na pokaz. Eric nigdy go nie

u¿ywa³, ale wola³, ¿eby goœcie nie wiedzieli, jak pisze swoje ksi¹¿ki. Prawie

nie s³ysza³ szumu silnika limuzyny. Otworzy³ drzwi gabinetu, w³¹czy³ œwia-

t³o i pêdem rzuci³ siê do biurka. Jednym ruchem zrzuci³ komputer na pod³ogê

i postawi³ na blacie maszynê, która mia³a go ocaliæ. Tylko szeœæ dni. Powin-

no wystarczyæ. Du¿o szampana i telewizja. Palce sztywnia³y w stawach od

stukania bez przerwy w klawisze. Ale jakoœ wytrzyma.

Nala³ sobie drinka a¿ po brzeg szklanki. Potrzebowa³ tego. W³¹czy³ tele-

wizor, gdzie w³aœnie nadawano „Late Show”. Zapali³ papierosa i w chwili,

gdy na ekranie pokaza³y siê napisy, zacz¹³ stukaæ w klawisze.

Jeszcze dr¿a³ lekko po tym, co siê sta³o. By³ przera¿ony i ba³ siê. Ale

mia³ maszynê. Nie straci jachtu, samolotu i trzech posiad³oœci. Nadal bêdzie

móg³ urz¹dzaæ przyjêcia. W³aœciwie, jeœli siê zastanowiæ, to zaoszczêdzi³

cztery miliony dolarów, które musia³by zap³aciæ za nowy model.

Zerkn¹³ z zaciekawieniem na to, co wysz³o spod jego palców. I wrzasn¹³

na ca³e gard³o.

Na kartce widnia³y s³owa, ale nie by³ to ci¹g dalszy tandetnej sagi miesz-

kañców Parson’s Grove. By³o to coœ zupe³nie innego.

„Patrzcie, tam biegnie Jack. Tam biegnie Jill. A Spot goni za pi³k¹”.

(Zbudowa³em j¹ dla moich dzieci. Teraz, kiedy mnie odwiedzaj¹, wnuki

lubi¹ siê ni¹ bawiæ.)

Eric zawy³ tak g³oœno, ¿e zag³uszy³ stukanie klawiszy.

„Patrzcie, Spot pêdzi po wzgórzu. Jill goni Spota. A Jack goni Jill”.

Wrzask Erica zbudzi³ mieszkaj¹cych o pó³ kilometra dalej s¹siadów. Prze-

straszyli siê, ¿e ktoœ go napad³, wiêc zadzwonili na telefon ratunkowy. Przy-

5 – Czarny wieczór

background image

66

jecha³a policja. Gdy funkcjonariusze wbiegli na górê, Erica nadal wali³ w kla-

wisze maszyny.

Nie wiedzieli, który widok jest gorszy: Erica czy maszyny. Kiedy jednak

zdo³ali go wreszcie od niej oderwaæ, jeden z nich spojrza³ na zapisan¹ kartkê

papieru.

„Patrzcie, Jill w³azi na drzewo. Jack w³azi na drzewo. A Spot warczy na

Jacka”.

A nieco ni¿ej (choæ wówczas nie rozumieli jeszcze, co to znaczy): „Pa-

trzcie, Eric morduje pana Donovana. Eric zabija staruszka lask¹. Patrzcie,

Eric mnie kradnie. Eric pójdzie za kratki”.

Mo¿e to by³o z³udzenie optyczne, a mo¿e skutek osobliwego uk³adu kla-

wiatury. Tak czy inaczej, jeden z policjantów przysiêga³ póŸniej przed ¿on¹

(nikomu innemu nie pisn¹³ o tym ani s³owa), ¿e ta piekielna maszyna zdawa-

³a siê szczerzyæ klawisze jak zêby w uœmiechu.

background image

67

Pu³apka na nieostro¿nych

Dennis Etchison jest utalentowanym pisarzem i cenionym redaktorem antolo-

gii. W tysi¹c dziewiêæset dziewiêædziesi¹tym pierwszym roku, zestawiaj¹c trzeci

tom serii Masters of Darkness (Mistrzowie ciemnoœci), zwróci³ siê do mnie i kil-

ku innych pisarzy – miêdzy innymi Clive’a Barkera, Stephena Kinga, Deana

Koontza i Joyce Carol Oates – o wybranie swoich ulubionych opowiadañ. Popro-

si³ równie¿ o uzasadnienie dokonanego wyboru. Oto, co napisa³em.

W

jaki sposób pisarz mo¿e oceniæ, którym spoœród wielu opowiadañ naj-

lepiej spe³ni³ swoje pisarskie zamierzenia? Zanim wybra³em Lecz za

plecami zawsze s³yszê…, przeczyta³em powtórnie kilka innych. Postanowi-

³em je wybraæ nie dlatego, ¿e jest najbardziej przera¿aj¹ce (owszem, skóra

mi œcierp³a przy czytaniu, ale nie tak jak przy Za te i wszystkie inne grzechy

oraz œrodkowej czêœci powieœci Testament) i nie dlatego, ¿e jego styl mo¿-

na nazwaæ eksperymentalnym (tak samo jak styl Niewidzialnego œmiechu),

ale w³aœnie dlatego, ¿e jest to moje typowe opowiadanie, wykorzystuj¹ce

tematy i techniki pisarskie, do których tak czêsto siêga³em w swojej twór-

czoœci.

Zacznijmy od techniki. Podobnie jak dla wielu powieœciopisarzy, dyscy-

plina narracji, któr¹ narzuca forma opowiadania, stanowi dla mnie trudne

wyzwanie. Jest w tym pewna ironia. Przygodê z pisarstwem zacz¹³em tak

naprawdê na pocz¹tku lat siedemdziesi¹tych powieœci¹ Pierwsza krew; nie-

d³ugo po wys³aniu jej do wydawcy przyœni³ mi siê koszmarny sen, który na-

tychmiast dok³adnie zapisa³em. W ten sposób powsta³o opowiadanie Krople,

zakupione przez „Ellery Queen’s Mystery Magazine”. Dwa tygodnie przed

telefonem mojego agenta z informacj¹, ¿e wydawca przyj¹³ do druku powieœæ

background image

68

Pierwsza krew, dosta³em… mój pierwszy w ¿yciu czek w³aœnie za to opowia-

danie! Trzeba byæ pisarzem, aby zrozumieæ, co wtedy czu³em. Krople darzê

wiêc szczególnym sentymentem, dziêki temu bowiem utworowi po raz pierw-

szy spe³ni³y siê moje marzenia.

Jednak podczas pracy nad drug¹ ksi¹¿k¹ (syndrom drugiej powieœci: czy

potrafiê to zrobiæ jeszcze raz?) koszmary nadaj¹ce siê do spisania jakoœ prze-

sta³y mnie nawiedzaæ. A poniewa¿ ta powieœæ – by³ ni¹ Testament – sprawia-

³a mi coraz to nowe problemy i potêgowa³a moj¹ i tak dokuczliw¹ ju¿ nie-

pewnoœæ, tym bardziej zapragn¹³em napisaæ jakiœ krótki utwór, który pozwo-

li³by mi utwierdziæ siê w przekonaniu, ¿e jednak potrafiê byæ hipnotyzerem,

magiem, gawêdziarzem…

Pracowa³em wówczas jako wyk³adowca literatury na Uniwersytecie Iowa;

ca³kiem przypadkowo podczas przygotowywania siê do zajêæ wpad³ mi w rê-

kê wiersz Roberta Browninga My Last Duchess i dozna³em wra¿enia, ¿e od-

kry³em coœ niezwyk³ego. Krople s¹ utworem opowiedzianym w pierwszej

osobie, a ja zawsze traktowa³em narracjê w pierwszej osobie z pewn¹ rezer-

w¹. Dlaczego? Ano dlatego, ¿e zawsze ¿ywi³em olbrzymi podziw dla Hen-

ry’ego Jamesa i jego twórczoœci.

W komentarzu do swojego arcydzie³a powieœci grozy W kleszczach lêku

mój mistrz napisa³, ¿e jest to „pu³apka na nieostro¿nych”, poniewa¿ narracja

w pierwszej osobie uniemo¿liwia rozpoznanie, czy narratorka mówi prawdê

o duchach, które ujrza³a, czy te¿ nale¿y j¹ uznaæ za osobê niepoczytaln¹.

W istocie James pogardza³ narracj¹ w pierwszej osobie, uwa¿aj¹c j¹ za sztucz-

kê, dziêki której zainteresowanie czytelnika ogranicza siê do rozstrzygniê-

cia, czy narrator ulega z³udzeniu, k³amie, czy te¿ postrada³ zmys³y. Jak wiêc

mog³em czuæ siê usprawiedliwiony w pod¹¿aniu za instynktem, który kaza³

mi kontynuowaæ technikê wykorzystan¹ w Kroplach, skoro jeden z moich

literackich idoli z tak¹ moc¹ j¹ odrzuca³?

OdpowiedŸ znalaz³em w poemacie Roberta Browninga My Last Duchess.

Uwa¿a siê, ¿e to on w³aœnie po raz pierwszy zastosowa³ technikê narracyjn¹

zwan¹ monologiem dramatycznym nie w sztuce – tam bowiem monolog jest

od dawna przyjêt¹ konwencj¹ – lecz w wierszu! Poemat zaczyna siê s³owami

narratora: „Oto ma ostatnia ksiê¿na malowid³em na œcianie”. Od razu zada-

³em sobie pytanie: do kogo siê zwraca? Jak odbierze to zdanie czytelnik?

Technika wydaje siê nieuprawniona, sztuczna, ale okazuje siê nies³ychanie

efektywna. Mniej wiêcej w tym samym okresie zakocha³em siê w powieœciach

Jamesa M. Caina. „Ko³o po³udnia zrzucili mnie z odkrytej przyczepy ciê¿a-

rówki, któr¹ przewozili siano”. Tak zaczyna siê powieœæ Listonosz dzwoni

zawsze dwa razy, i jest to jedno z najlepszych pierwszych zdañ w ca³ej litera-

turze, otwieraj¹ce jeden z najlepszych thrillerów, jakie kiedykolwiek powsta³y.

Ale narrator Caina nie zwraca siê do istniej¹cej w jego wyobraŸni widowni

obserwuj¹cej scenê w teatrze. Nie – ten skazany przez los agresor, a zarazem

background image

69

ofiara, opowiada swoj¹ historiê spokojnie, z zimn¹ krwi¹, czekaj¹c na egze-

kucjê za morderstwo.

Musia³em wiêc zadaæ sobie kolejne pytanie: a mo¿e udaæ, ¿e nigdy nie

czyta³em Jamesa? Mo¿e skupiæ siê na Browningu i Cainie? I ta w³aœnie de-

cyzja pomog³a mi prze³amaæ niemo¿noœæ pisania opowiadañ. Z ochot¹ ule-

g³em pragnieniu pisania w pierwszej osobie. Jest tak bezpoœrednie, bliskie,

pe³ne ¿ycia i werwy. I pozwala pisarzowi osi¹gn¹æ zwiêz³oœæ formy. Udrê-

czony narrator jednym ci¹giem wyrzuca z siebie opowieœæ o swoim lêku.

Niemal ca³e opowiadanie Lecz za plecami… powsta³o z inspiracji Brownin-

giem. Ale gdy bohater-ofiara w hotelowym pokoju bierze do rêki pióro i pa-

pier i ujawnia, ¿e przez ca³y czas spisywa³ swoj¹ opowieœæ jako dokument,

dziêki któremu ci, co znajd¹ jego cia³o, bêd¹ mogli poj¹æ kieruj¹ce nim wy-

roki losu – to ju¿ jest Cain. I niech mu Pan Bóg b³ogos³awi, bo to w³aœnie on

wskaza³ mi drogê.

Tematyka mojego pisarstwa? Z powodów, których nie sposób dok³adnie

opisaæ w tak krótkim wstêpie, mam obsesjê na punkcie bezpieczeñstwa. W¹tek

ten przewija siê we wszystkich moich utworach. Najstraszniejsz¹ rzecz¹, jak¹

mogê sobie wyobraziæ, by³aby utrata mojej rodziny, choæby jednego jej cz³on-

ka, roz³¹ka z tymi, których kocham. Ten lêk przybra³ rzeczywisty kszta³t

dwudziestego siódmego czerwca tysi¹c dziewiêæset osiemdziesi¹tego siód-

mego roku, gdy mój wspania³y syn Matthew zmar³ na raka koœci po szeœciu

miesi¹cach potwornych mêczarni. Opisa³em ten koszmar w ksi¹¿ce Fireflies

(Œwietliki). Lecz ten najokropniejszy z lêków przeœladowa³ mnie jeszcze przed

œmierci¹ Matthew, podczas pisania Kropel i wielu innych opowiadañ. Narra-

tor w Lecz za plecami… traci wszystko, co jest dla niego wa¿ne. Nie z w³a-

snej winy, ale dlatego, ¿e tak chcia³o przeznaczenie. Dlatego, ¿e czasem coœ

siê nie udaje tak jak chcemy. Bo ¿ycie – niech mi Bóg wybaczy – nie jest

sprawiedliwe.

W jednej z moich grup na uniwersytecie znalaz³a siê studentka, która

utrzymywa³a, ¿e wysy³am do niej telepatyczne sygna³y o treœci erotycznej.

Wydzwania³a, grozi³a i straszy³a… Tak wiêc opowiadanie Lecz za plecami…

jest prawdziwe. Z t¹ tylko ró¿nic¹, ¿e o ile mi wiadomo, ta studentka nadal

¿yje i nikt nie wie, co jeszcze mo¿e jej wpaœæ do g³owy.

Po przeprowadzce z Kanady, gdzie siê wychowa³em, do Pensylwanii

i wreszcie do stanu Iowa, zakocha³em siê w b³êkicie tamtejszego nieba i buj-

nej urodzie przyrody. Nazywam ten stan, który sta³ siê moj¹ ojczyzn¹, egzo-

tycznym. Przysz³o mi na myœl, ¿e akcja niesamowitych opowieœci nie musi

siê rozgrywaæ w odkrytym dla literatury przez Hawthorne’a posêpnym krajo-

brazie Nowej Anglii lub w strasznych gettach wielkich miast, lecz mo¿e siê

dziaæ w œwietle s³oñca, w otoczeniu piêkna natury. Pamiêtacie Cary’ego Granta

uciekaj¹cego przed pociskami karabinowymi sypi¹cymi siê z niewinnego na

pozór samolotu rolniczego w filmie Alfreda Hitchcocka Pó³noc – pó³nocny

background image

70

zachód? Wyobrazi³em sobie opowiadania, których akcja toczy siê na pre-

riach Œrodkowego Zachodu, ci¹gn¹cych siê wzd³u¿ autostrady numer osiem-

dziesi¹t, w niewymiernej fizycznie, lecz tym bardziej groŸnej przestrzeni dzie-

l¹cej ma³e spo³ecznoœci. Wykorzysta³em ten pomys³ w opowiadaniach takich

jak Burza, Za te i wszystkie inne grzechy oraz w kilku innych. Nawet w zmia-

nie strefy czasowej mo¿e czaiæ siê zagro¿enie.

Jeœli wiêc rozpaczliwie ³akniesz poczucia bezpieczeñstwa (tak jak boha-

ter opowiadania Lecz za plecami zawsze s³yszê… oraz jego autor), to z pew-

noœci¹ wybra³byœ ten utwór jako reprezentatywny dla swojej twórczoœci. Pro-

fesor, który jest moim alter ego, poœwiêca ¿ycie i duszê dla rodziny. To po-

rz¹dny cz³owiek. Rozumiem go a¿ za dobrze. Bo gdybym ja dosta³ tak¹ szansê,

bez wahania poœwiêci³bym za mojego syna i ¿ycie, i duszê.

background image

71

Lecz za plecami

zawsze s³yszê…

Z

adzwoni³a znowu wczoraj w nocy. O trzeciej, jak zwykle. Jestem œmier-

telnie przera¿ony. Nie mogê d³u¿ej uciekaæ. W recepcji hotelu poda³em

fa³szywe nazwisko, adres i zawód. Jestem teraz w Johnstown w Pensylwanii,

ale pochodzê z Iowa City w Iowa. Wyk³adam – a w³aœciwie wyk³ada³em jesz-

cze trzy dni temu – literaturê amerykañsk¹ na uniwersytecie. Nie mogê zaryzy-

kowaæ powrotu tam. Ale nie mogê siê te¿ ukrywaæ. Ona zbli¿a siê ka¿dej nocy.

Ba³em siê jej od samego pocz¹tku. Przychodzi³em na uczelniê o ósmej,

¿eby przygotowaæ siê do zajêæ. Mój gabinet znajdowa³ siê w budynku angli-

styki na drugim piêtrze i oddziela³y go od pozosta³ych pomieszczeñ drzwi

przeciwpo¿arowe. Koledzy ¿artowali, ¿e zosta³em wygnany, ale nie przejmo-

wa³em siê tym, bo w swoim zak¹tku mog³em siê lepiej skoncentrowaæ. Nie-

wielu studentów zak³óca³o tam mój spokój. Gdyby nie szum za drzwiami,

mog³oby siê wydawaæ, ¿e jestem w budynku ca³kiem sam. I rzeczywiœcie,

o ósmej rano by³em jedyn¹ osob¹ na uczelni.

Tego dnia by³o jednak inaczej. Wspina³em siê po schodach, œciskaj¹c

ciê¿k¹ aktówkê. Szuranie moich stóp odbija³o siê echem od bladoczerwo-

nych cegie³ i schodów z imitacji zielonego marmuru. Parter, pierwsze piêtro,

drugie piêtro. Fluorescencyjne lampy œwieci³y zimnym blaskiem. Zauwa¿y-

³em j¹, gdy by³em jeszcze na schodach. Siedzia³a na krzeœle naprzeciwko

mojego gabinetu. Poczu³em siê nieswojo.

Dla was ósma rano nie jest pewnie wczesn¹ por¹. Wstaliœcie mo¿e jesz-

cze wczeœniej, ¿eby zd¹¿yæ do pracy albo wyprawiæ dzieci do szko³y. Ale dla

background image

72

studentów ósma rano to œrodek nocy. Nie znosz¹ porannych zajêæ. Jeœli ju¿

plan zmusza ich do przyjœcia na wyk³ad, zwlekaj¹ siê z ³ó¿ek w ostatniej chwili

i pojawiaj¹ siê w sali, kiedy zaczynam zajêcia.

Zdziwi³em siê wiêc, widz¹c tê dziewczynê pó³torej godziny przed wy-

k³adem, siedz¹c¹ sztywno na krzeœle. Mia³a matowe, kasztanowe w³osy, za

du¿y sweter i wyblak³e d¿insy z ³atami na kolanach, postrzêpione u do³u. W jej

ciemnych, g³êboko osadzonych oczach czai³o siê coœ dziwnego.

Wspi¹³em siê na schody i zatrzyma³em przed ni¹.

– Przysz³a pani na konsultacje przed zajêciami?

Skinê³a g³ow¹ obojêtnie.

– Nie jest pani zadowolona z oceny, któr¹ pani wystawi³em?

Tym razem potrz¹snê³a g³ow¹ z bolesnym wyrazem twarzy.

Zmieszany, wydoby³em z kieszeni klucz i otworzy³em gabinet. W nie-

wielkim, w¹skim pomieszczeniu mieœci³o siê biurko, dwa krzes³a i pó³ka

z ksi¹¿kami ko³o okna. Siadaj¹c za biurkiem, obserwowa³em j¹ wchodz¹c¹

powoli do œrodka. Rozejrza³a siê niepewnie i zamknê³a drzwi.

To mnie bardzo zaniepokoi³o. Gdy studentka zamyka drzwi, natych-

miast zaczynam siê denerwowaæ, ¿e któryœ z kolegów lub studentów wcho-

dz¹cy po schodach mo¿e us³yszeæ kobiecy g³os i zaciekawiæ siê, czemu nie

siedzimy przy otwartych drzwiach. Powinienem by³ poprosiæ, ¿eby otwo-

rzy³a je z powrotem, ale jej niespokojne oczy wzbudzi³y we mnie tyle wspó³-

czucia, ¿e postanowi³em dziœ odst¹piæ od zasady. Zdawa³o mi siê, ¿e jej

cierpienie jest zbyt prywatn¹ spraw¹, aby rozmawiaæ o nim bez niezbêdnej

izolacji.

– Proszê usi¹œæ – powiedzia³em z uœmiechem, staraj¹c siê j¹ uspokoiæ,

choæ sam czu³em siê niespokojny. – Co pani¹ sprowadza, panno… Przepra-

szam, ale nie pamiêtam nazwiska.

– Samantha Perry. Ale nie podoba mi siê Samantha, wiêc wolê krótsz¹

wersjê…

– To znaczy?

– Sam. Jestem w grupie, która ma zajêcia we wtorki i czwartki o dzie-

wi¹tej trzydzieœci. – Zagryz³a wargê. – Przemawia³ pan do mnie.

Zmarszczy³em brwi, nie rozumiej¹c, o co jej chodzi.

– Chce pani przez to powiedzieæ, ¿e mój wyk³ad by³ przekonuj¹cy?

– Nie, panie Ingram. Chcê powiedzieæ, ¿e pan zwraca³ siê do mnie. Pa-

trzy³ pan na mnie podczas wyk³adu, nie zwracaj¹c uwagi na pozosta³ych stu-

dentów. Mówi³ pan do mnie. Kiedy pan opowiada³ o Hemingwayu, o tym, ¿e

Frederic Henry pragnie pójœæ do ³ó¿ka z Catherine… – Prze³knê³a œlinê. –

Pyta³ mnie pan, czy ja chcê pójœæ do ³ó¿ka z panem.

Otworzy³em usta ze zdziwienia. Aby ukryæ szok, szybko zapali³em pa-

pierosa.

background image

73

– Myli siê pani.

– Ale ja s³ysza³am. Patrzy³ mi pan prosto w oczy. Czu³am, ¿e pozostali

studenci wiedz¹, co pan robi.

– Ja tylko prowadzi³em wyk³ad. Czêsto patrzê studentom w twarz, aby

sprawdziæ, czy uwa¿aj¹. Odnios³a pani mylne wra¿enie.

– A wiêc nie pyta³ mnie pan, czy chcê pójœæ z panem do ³ó¿ka? – spyta³a

z niepokojem.

– Nie. To nie mój zwyczaj stawiaæ oceny za seks.

– Ale¿ ja nie dbam o stopnie!

– Jestem ¿onaty. I szczêœliwy. Mam dwoje dzieci. Przypuœæmy jednak,

¿e próbowa³em z³o¿yæ pani propozycjê. Uwa¿a pani, ¿e zrobi³bym to pod-

czas wyk³adu? Musia³bym byæ g³upcem.

– A wiêc nie chodzi³o panu o… – Znów zagryz³a wargê.

– Przykro mi.

– Ale pan do mnie przemawia! S³yszê pañski g³os na korytarzu, na uli-

cy! Mówi pan do mnie, kiedy œpiê! Powtarza pan, ¿e chce ze mn¹ iœæ do

³ó¿ka!

Poczu³em gêsi¹ skórkê. Znieruchomia³em.

– Pani siê myli. To tylko urojenia pani wyobraŸni.

– Ale¿ ja s³yszê pañski g³os tak wyraŸnie! Kiedy siê uczê albo…

– W jaki sposób? Przecie¿ nie ma mnie wtedy przy pani.

– Wysy³a pan swoje myœli! Koncentruje siê pan i sprawia, ¿e s³yszê pañ-

ski g³os w mojej g³owie!

Przyp³yw adrenaliny by³ tak silny, ¿e poczu³em skurcz w ¿o³¹dku. Go-

r¹czkowo szuka³em jakiegoœ argumentu, który przekona³by j¹, ¿e ulega z³u-

dzeniu.

– Mówi pani o telepatii? Nie wierzê w ni¹. Nigdy nawet nie próbowa-

³em wysy³aæ do pani swoich myœli.

– A jeœli robi to pan nieœwiadomie?

Potrz¹sn¹³em zdecydowanie g³ow¹. Nie mog³em siê jednak zmusiæ, ¿eby

jej to powiedzieæ wprost: ze wszystkich studentek w tej grupie by³a ostatni¹,

z któr¹ chcia³bym siê przespaæ, nawet gdybym nie by³ ¿onaty.

– Za du¿o siê pani uczy – stwierdzi³em. – Tak bardzo zale¿y pani na

ocenach, ¿e mimo woli skupi³a pani na mnie swoj¹ uwagê. Dlatego wydaje

siê pani, ¿e s³yszy mój g³os, nawet gdy nie ma mnie w pobli¿u. A ja staram

siê, aby moje wyk³ady by³y przekonuj¹ce. Dlatego ulega pani z³udzeniu, ¿e

mówiê wy³¹cznie do pani.

– Wiêc nie powinien pan uczyæ w ten sposób! – zawo³a³a ze ³zami

w oczach. – To nie w porz¹dku! To jest okrutne i wyzywaj¹ce! Zrobi³ pan ze

mnie idiotkê!

– Nie chcia³em.

background image

74

– Ale pan to zrobi³! Wprowadzi³ mnie pan w b³¹d, oszuka³!

– Nie.

Wsta³a tak szybko, ¿e a¿ drgn¹³em; przerazi³em siê, ¿e rzuci siê na mnie

lub zacznie wzywaæ pomocy, a kiedy ktoœ siê zjawi, powie ¿e próbowa³em j¹

zgwa³ciæ. Te cholerne drzwi. Zacz¹³em ¿a³owaæ, ¿e nie nalega³em, aby zosta-

wi³a je otwarte.

Pochlipuj¹c, ruszy³a szybko w stronê drzwi. Niezdarnie przekrêci³a klam-

kê, wysz³a na korytarz i zaczê³a zbiegaæ po schodach.

Wstrz¹œniêty, zgasi³em papierosa i siêgn¹³em po nastêpnego. Coœ œcisnê-

³o mi serce, gdy ws³uchiwa³em siê w jej cichn¹ce ³kania, szuranie butów na

schodach i wreszcie odleg³y ³oskot zatrzaskiwanych drzwi.

Zapad³a cisza.

Godzinê póŸniej zasta³em j¹ w klasie. Zd¹¿y³a wytrzeæ ³zy. Tylko jej za-

puchniête, czerwone oczy zdradza³y, ¿e p³aka³a. Siedzia³a skupiona, trzyma-

j¹c d³ugopis nad zeszytem. Starannie unika³em jej spojrzenia, a ona rzadko

podnosi³a g³owê znad notatnika.

Po zajêciach spyta³em asystenta, czy zna tê studentkê.

– Ma pan na myœli Sam? Tak, oczywiœcie, ¿e j¹ znam. Przewa¿nie dosta-

je dwójki. Zg³osi³a siê na konsultacje, ale zamiast rozmawiaæ o tym, jak po-

prawiæ oceny, wypytywa³a mnie o pana. Chyba siê w panu zadurzy³a. Biedna

dziewczyna.

– Czemu?

– Jest nieatrakcyjna, nie ma przyjació³. Pewnie rzadko wychodzi w to-

warzystwie. Ma chyba jakieœ problemy z ojcem. Nie mówi³a o nim zbyt

chêtnie, ale wyczu³em, ¿e jej trzy pozosta³e siostry s¹ ³adne, wiêc tatuœ

traktuje j¹ jak brzydkie kacz¹tko. Bardzo jej zale¿y, ¿eby sprawiæ mu przy-

jemnoœæ, ale on j¹ ignoruje. Praktycznie siê jej wyrzek³. Pan jej go przypo-

mina.

– Kogo? Ojca?

– Sam przyznaje, ¿e ojciec jest dziesiêæ lat starszy, ale wygl¹da pan do-

k³adnie tak samo jak on.

Poczu³em nieprzyjemne uk³ucie w piersi.

Dwa dni póŸniej znów zasta³em Sam przed drzwiami mojego gabinetu

o ósmej rano.

Sztywnymi palcami otworzy³em drzwi. Tym razem ich nie zamknê³a, jakby

us³ysza³a moje myœli. Nie wierci³a siê na krzeœle, tylko wpatrywa³a we mnie.

– To siê znów sta³o – zaczê³a.

background image

75

– W sali nawet na pani¹ nie patrzy³em.

– To by³o póŸniej, kiedy posz³am do biblioteki. – Zaczerpnê³a tchu. –

I wieczorem w akademiku, przy kolacji. S³ysza³am pañski g³os tak wyraŸnie.

By³am pewna, ¿e pan tam jest.

– O której godzinie?

– Wpó³ do szóstej.

– Pi³em wtedy koktajl z dziekanem. Sam, niech mi pani wierzy, nie wy-

sy³am do pani myœli. Nawet o pani nie myœlê.

– Niemo¿liwe, ¿ebym to sobie ubzdura³a! Chcia³ pan iœæ ze mn¹ do

³ó¿ka!

– W³aœnie wtedy próbowa³em przekonaæ dziekana, ¿eby przydzieli³ mi

fundusze na badania. O niczym innym nie myœla³em. Mój umys³ zajêty by³

tylko tym. Kiedy okaza³o siê, ¿e nie dostanê tych pieniêdzy, za bardzo siê

zirytowa³em, ¿eby myœleæ o czymkolwiek poza upiciem siê.

– Pañski g³os…

– To nie jest mój g³os. Gdybym wysy³a³ do pani myœli, czy nie przyzna³-

bym siê, ¿e to robiê? Czy nie potwierdzi³bym wiadomoœci, któr¹ rzekomo

wysy³am? Czy zaprzeczy³bym?

– Bojê siê.

– le siê pani uk³ada z ojcem.

– S³ucham?

– Mój asystent powiedzia³, ¿e uto¿samia mnie pani ze swoim ojcem.

Sam poblad³a.

– To mia³a byæ tajemnica!

– Zapyta³em go o to. Nie móg³ sk³amaæ.

– Jeœli pan przypomina mi ojca, a ja chcê z panem pójœæ do ³ó¿ka, to

wynika z tego, ¿e chcê pójœæ do ³ó¿ka z…

– Sam!

– …z ojcem! Na pewno czuje pan do mnie odrazê!

– Nie, wydaje mi siê tylko, ¿e jest pani bardzo zagubiona. Powinna pani

zwróciæ siê do kogoœ o pomoc. Mam na myœli…

Nie pozwoli³a mi dokoñczyæ. Zanosz¹c siê p³aczem, wybieg³a z gabine-

tu tak jak za pierwszym razem.

Wtedy widzia³em Sam po raz ostatni. Godzinê póŸniej, gdy zacz¹³em

wyk³ad, nie by³o jej w sali. Kilka dni potem dosta³em z dziekanatu karteczkê

z wiadomoœci¹, ¿e zrezygnowa³a ze wszystkich zajêæ.

Szybko o niej zapomnia³em.

Nadesz³o lato, a póŸniej jesieñ. Listopad. W deszczowy wtorkowy wie-

czór siedzieliœmy z ¿on¹ do póŸna przed telewizorem, ¿eby poznaæ dok³adne

background image

76

wyniki wyborów prezydenckich. Oboje martwiliœmy siê o wynik naszego

kandydata.

O trzeciej nad ranem odezwa³ siê telefon. Nikt nie dzwoni tak póŸno,

chyba ¿e…

Wyjmowa³em w³aœnie piwo z lodówki i na dŸwiêk dzwonka drgn¹³em

gwa³townie, uderzaj¹c siê w g³owê. Potar³em siê po skórze i odwróci³em.

Jean, moja ¿ona, wesz³a do kuchni i zerknê³a na aparat.

– Mo¿e to ktoœ ze znajomych – powiedzia³em. – Pewnie chce pogadaæ

o wyborach.

Zaraz jednak pomyœla³em z obaw¹ o rodzicach. Mo¿e któreœ zachorowa-

³o albo…

Z niepokojem obserwowa³em, jak Jean podnosi s³uchawkê.

– Halo? – Zmarszczy³a brwi i zakry³a d³oni¹ mikrofon. – To do ciebie.

Jakaœ kobieta.

– Co?

– M³oda kobieta. Powiedzia³a, ¿e chce mówiæ z panem Ingramem.

– Do licha, to pewnie któraœ ze studentek.

– O trzeciej w nocy?

Stoj¹c ci¹gle przy otwartych drzwiach lodówki, ze z³oœci¹ otworzy³em

puszkê piwa. Moje ma³¿eñstwo jest szczêœliwe. Przyznajê, ¿e mieliœmy pro-

blemy, jak ka¿da para. Ale poradziliœmy sobie i teraz jest nam dobrze ra-

zem. Jean ma trzydzieœci piêæ lat, jest atrakcyjna, inteligentna i wyrozu-

mia³a. Ale jej zaufanie do mnie zosta³o w tej chwili wystawione na ciê¿k¹

próbê. Kobieta, która dzwoni o trzeciej nad ranem, musi mnie bardzo do-

brze znaæ.

– Ciekawe. O co chodzi? – rzuci³em szorstko, ¿eby przekonaæ Jean o swo-

jej niewinnoœci.

– S³ysza³am pana – odezwa³a siê kobieta po drugiej stronie dr¿¹cym,

b³agalnym g³osem.

– Kto mówi? – spyta³em ze z³oœci¹.

– To ja.

Us³ysza³em w s³uchawce niewyraŸne pokas³ywanie.

– Kto mówi? Proszê siê przedstawiæ.

– Sam.

Kolana ugiê³y siê pode mn¹. Opar³em siê o œcianê.

Jean przyjrza³a mi siê podejrzliwie.

– Co siê sta³o?

– Sam, jest trzecia w nocy. Co jest tak cholernie wa¿ne, ¿e nie mo¿e

poczekaæ do rana?

– Trzecia? Niemo¿liwe. Jest dopiero pierwsza.

– Jest trzecia. Rany boskie, Sam, ja wiem, która jest godzina.

background image

77

– Proszê, niech siê pan nie denerwuje. W radiu w³aœnie podawali, ¿e

minê³a pierwsza.

– Gdzie pani jest?

– W Berkeley.

– W Kalifornii? Sam, to inna strefa czasowa. Na Œrodkowym Zachodzie

jest dwie godziny póŸniej. Trzecia rano…

– Chyba zapomnia³am.

– Ale¿ to absurd. Pi³a pani coœ? Jest pani pijana?

– Nie, raczej nie.

– A wiêc co ma znaczyæ ten telefon?

– Wziê³am jakieœ tabletki. Nie wiem dok³adnie, jakie.

– O Bo¿e.

– A potem pana us³ysza³am. Mówi³ pan do mnie.

– Nie, Sam. Rozmawialiœmy o tym przecie¿. To nie jest mój g³os. To

pani wyobraŸnia…

– Zawo³a³ mnie pan, a potem powiedzia³, ¿e chce iœæ ze mn¹ do ³ó¿ka.

Mówi³ pan, ¿ebym do pana przyjecha³a.

– Do Iowa? Nie. Musi to pani wreszcie zrozumieæ. Proszê nie przyje¿d¿aæ.

Nie wysy³am do pani ¿adnych myœli.

– K³amie pan! Proszê powiedzieæ, dlaczego pan k³amie?

– Nie chcê iœæ z pani¹ do ³ó¿ka. Cieszê siê, ¿e jest pani w Berkeley. Pro-

szê tam zostaæ. Niech pani zwróci siê do kogoœ o pomoc. Czy pani naprawdê

nie rozumie? To przez te tabletki. To dziêki nim s³yszy pani mój g³os.

– Ja…

– Proszê mi wierzyæ, Sam. Nie wysy³am do pani myœli. Nawet nie wie-

dzia³em, ¿e wyjecha³a pani do Berkeley. Dzieli nas dwa tysi¹ce mil. To, co

pani sugeruje, jest niemo¿liwe.

Nie odpowiedzia³a. Us³ysza³em szum w s³uchawce.

Oszo³omiony, jeszcze przez chwilê trzyma³em s³uchawkê przy uchu. Prze³-

kn¹³em œlinê i od³o¿y³em j¹ na wide³ki.

Jean wpatrywa³a siê we mnie badawczo.

– Kto to by³? Jaka Sam? Chce z tob¹ iœæ do ³ó¿ka o trzeciej w nocy? Co

to ma znaczyæ?

– Nic. – Upi³em ³yk piwa, ale moje gard³o pozosta³o suche. – Usi¹dŸ.

Przyniosê ci piwo.

Jean objê³a siê ramionami.

– To nie jest tak, jak sobie wyobra¿asz. Nie sypiam z nikim na boku. Ale

jest Ÿle. Bojê siê.

Poda³em Jean piwo.

– W³aœciwie nie wiem, jak do tego dosz³o. Któregoœ dnia wiosn¹ posze-

d³em o ósmej rano do pracy…

background image

78

Jean s³ucha³a z zatroskanym wyrazem twarzy. Uspokoi³a siê nieco s³y-

sz¹c, ¿e Sam jest ma³o atrakcyjn¹ dziewczyn¹ i ma powa¿ne problemy.

– Czy to prawda? – spyta³a.

– Dajê s³owo.

Przyjrza³a mi siê uwa¿nie.

– Nie zachêca³eœ jej w ¿aden sposób?

– Rêczê za to. Nawet nie wiedzia³em, ¿e ma na imiê Sam, dopóki nie

zasta³em jej wtedy przed gabinetem.

– Mo¿e nieœwiadomie?

– Sam zada³a mi to samo pytanie. Stara³em siê prowadziæ wyk³ad najle-

piej jak umiem.

Jean skinê³a g³ow¹, nie spuszczaj¹c ze mnie wzroku.

– A wiêc ma zaburzenia psychiczne i nic nie mo¿esz dla niej zrobiæ.

To dobrze, ¿e przenios³a siê do Berkeley. Na twoim miejscu ba³abym siê

jej.

– I tak w³aœnie jest. Ona mnie przera¿a.

Podczas kolacji w nastêpn¹ sobotê opowiedzia³em naszym gospodarzom

o tym, co siê sta³o. Chcia³em podzieliæ siê z kimœ moimi obawami, a poza

tym ¿ona gospodarza, mojego kolegi z uczelni, jest psychiatr¹. Chcia³em za-

siêgn¹æ rady specjalisty.

A¿ do pewnego momentu Diane s³ucha³a bez wiêkszego zainteresowa-

nia. Nagle wyprostowa³a siê i spojrza³a na mnie z uwag¹.

– Co siê sta³o? – spyta³em niepewnie.

– Mów dalej.

Dokoñczy³em ze zmarszczonym czo³em, czekaj¹c na reakcjê gospodyni.

Diane nala³a mi wina i zaproponowa³a dok³adkê pizzy.

– Coœ ciê zaniepokoi³o.

Poprawi³a d³ugie, czarne w³osy.

– Mo¿e to nic wa¿nego.

– Chcê wiedzieæ.

Diane skinê³a ponuro g³ow¹.

– Nie potrafiê postawiæ diagnozy wy³¹cznie na podstawie twojego opi-

su. To by³oby nieodpowiedzialne.

– Ale mo¿esz sformu³owaæ hipotezê…

– I tylko hipotezê. Ona s³yszy twój g³os. To symptom powa¿nych zabu-

rzeñ psychicznych. Paranoja, schizofrenia. Zabójca Johna Lennona s³ysza³

g³os. Tak samo jak Manson. I Syn Sama.

– O Bo¿e – odezwa³a siê Jean, upuszczaj¹c widelec na talerz. – Sam.

Przecie¿ ona ma tak na imiê.

background image

79

– Takie skojarzenie te¿ mi przysz³o na myœl – powiedzia³a Diane. –

Chuck, jeœli ona uto¿samia ciê ze swoim ojcem, mo¿e byæ niebezpieczna dla

Jean i waszych dzieci.

– Dlaczego?

– Z zazdroœci. Mo¿e chcieæ zadaæ ból odpowiednikom swojej matki

i sióstr, które uwa¿a za rywalki.

Straci³em resztê apetytu. Wino nabra³o kwaœnego smaku.

– Jest jeszcze inna mo¿liwoœæ, ale wcale nie lepsza. Jeœli nadal bêdziesz

j¹ odrzuca³, mo¿e staæ siê niebezpieczna dla ciebie. Zamiast spróbowaæ ra-

dziæ sobie z ojcem, Sam mo¿e skierowaæ swoj¹ z³oœæ i zazdroœæ przeciwko

tobie. Mog³aby spróbowaæ pozbyæ siê frustracji zwi¹zanej z ojcem, zabijaj¹c

ciebie.

– Pocieszaj¹ce.

– Nie zapominaj, ¿e to tylko hipotezy. Mo¿liwe, ¿e ona k³amie mó-

wi¹c, ¿e s³yszy twój g³os. Albo ma halucynacje po lekach, które bierze.

Przyczyny mog¹ byæ ró¿ne. Nie odwa¿y³abym siê oceniæ symptomów bez

spotkania z ni¹, bez przeprowadzenia badañ. Robiê to dla ciebie, bo jeste-

œmy przyjació³mi. Nie mo¿na wykluczyæ, ¿e ona posunie siê nawet do mor-

derstwa.

– Powiedz, co mam robiæ.

– Najlepiej trzymaæ siê od niej z daleka.

– Staram siê. Ta dziewczyna telefonowa³a z Kalifornii, ale zagrozi³a, ¿e

tu wróci, ¿eby siê ze mn¹ spotkaæ.

– Spróbuj j¹ odwieœæ od tego zamiaru.

– Nie jestem psychologiem. Nie wiem, co jej powiedzieæ.

– Zasugeruj pomoc profesjonalisty.

– Próbowa³em.

– Spróbuj jeszcze raz. Ale jeœli zastaniesz Sam przed gabinetem, nie

wchodŸ razem z ni¹ do œrodka. Poszukaj kogoœ. Bêdziesz bezpieczniejszy

w obecnoœci innych ludzi.

– Ale o ósmej rano w budynku nikogo nie ma.

– Wymyœl jak¹œ wymówkê, ¿eby wyjœæ. Jean, jeœli ona zjawi siê przed

drzwiami waszego domu, nie wpuszczaj jej.

Moja ¿ona poblad³a.

– Nigdy nie widzia³am Sam. Jak mam rozpoznaæ tê dziewczynê?

– Chuck j¹ opisa³. Nie ryzykuj. Uwa¿aj na ka¿d¹ kobietê, która przypo-

mina j¹ z wygl¹du. I dobrze pilnuj dzieci.

– W jaki sposób? Rebeka ma dwanaœcie lat, a Sue dziewiêæ. Nie mogê

trzymaæ ich ci¹gle w domu.

Diane zakrêci³a winem w kieliszku.

– O Bo¿e – jêknê³a Jean.

background image

80

W ci¹gu kilku nastêpnych tygodni nasze ¿ycie zamieni³o siê w piek³o. Za

ka¿dym razem, gdy dzwoni³ telefon, Jean i ja podskakiwaliœmy. Ale zawsze

okazywa³o siê, ¿e dzwoni¹ znajomi, ich dzieci lub ktoœ z dzia³u reklamy ta-

kiej czy innej firmy. Codziennie musia³em zbieraæ siê na odwagê, ¿eby wejœæ

na schody prowadz¹ce do gabinetu. Modli³em siê w duchu, ¿eby nie ujrzeæ

Sam. Na szczêœcie nie by³o jej tam. Powoli napiêcie ustêpowa³o. Uwierzy-

³em, ¿e Sam pozby³a siê obsesji na moim punkcie.

Nadesz³o Œwiêto Dziêkczynienia, mój ostatni spokojny dzieñ. Wybra-

liœmy siê do koœcio³a. Nasi rodzice mieszkaj¹ zbyt daleko, ¿eby œwiêtowaæ

razem z nami, ale zaprosiliœmy do domu przyjació³. Obejrzeliœmy mecz w te-

lewizji. Pomog³em Jean przygotowaæ sos do indyka, upiek³em ciasto z dy-

ni¹. Goœciliœmy mojego kolegê z uczelni i jego ¿onê, która jest psychiatr¹.

Diane spyta³a, czy by³a studentka dalej mnie napastuje. Z uœmiechem po-

trz¹sn¹³em zdecydowanie g³ow¹ i podnios³em kieliszek w dziêkczynnym

geœcie.

Goœcie zostali do póŸna, ¿eby obejrzeæ film. Jean i ja czuliœmy siê przy-

jemnie zmêczeni, rozleniwieni dobrym jedzeniem i piciem, rozmow¹ z przy-

jació³mi. Po pó³nocy pozmywaliœmy naczynia, poszliœmy do ³ó¿ka, kochali-

œmy siê i wreszcie zasnêliœmy.

Obudzi³ mnie telefon. Po omacku podnios³em s³uchawkê. Jean otworzy-

³a szeroko oczy z przera¿enia. Chwyci³a mnie za rêkê i wskaza³a gestem ze-

garek. By³a trzecia w nocy.

Telefon nie przestawa³ dzwoniæ.

– Nie odbieraj – powiedzia³a Jean.

– A mo¿e to ktoœ inny?

– Przecie¿ wiesz, ¿e to ona.

– Jeœli to Sam, a ja nie odbiorê, mo¿e jej przyjœæ do g³owy, ¿eby siê do

nas wybraæ, zamiast dzwoniæ.

– Na mi³y Bóg, zrób coœ, ¿eby przesta³a.

Podnios³em s³uchawkê, ale nie mog³em wydobyæ s³owa.

– Przyjadê do ciebie – powiedzia³a zawodz¹cym g³osem.

– Sam?

– S³ysza³am ciê. Nie zawiodê ciê. Wkrótce tam bêdê.

– Nie, poczekaj. Chcê ci coœ powiedzieæ.

– S³ysza³am ciê. S³yszê ci¹gle. W twoim g³osie jest pragnienie. Prosisz

mnie, ¿ebym przysz³a, objê³a ciê, kocha³a siê z tob¹.

– To nieprawda.

background image

81

– Powtarzasz, ¿e twoja ¿ona jest o mnie zazdrosna. Przekonam j¹, ¿e

postêpuje niesprawiedliwie. Nak³oniê, ¿eby pozwoli³a ci od siebie odejœæ.

Bêdziemy szczêœliwi.

– Gdzie jesteœ, Sam? Nadal w Berkeley?

– Tak. Spêdzi³am œwiêto samotnie. Ojciec nie chcia³, ¿ebym przyjecha³a

do domu.

– Musisz tam zostaæ, Sam. Nie wysy³a³em do ciebie mojego g³osu. Po-

trzebujesz fachowej pomocy. Musisz porozmawiaæ z lekarzem. Zrobisz to

dla mnie?

– Ju¿ to zrobi³am. Ale doktor Campbell nie zrozumia³. On myœli, ¿e

wszystko to sobie wyobra¿am. Ale to nieprawda. On nie rozumie, jak bardzo

mnie kochasz.

– Sam, musisz zobaczyæ siê z nim jeszcze raz. Musisz mu powiedzieæ,

co zamierzasz.

– Nie mogê d³u¿ej czekaæ. Wkrótce siê zobaczymy. Bêdê przy tobie.

Serce bi³o mi jak szalone. W g³owie s³ysza³em ³oskot. Wzdrygn¹³em siê,

gdy Jean wyrwa³a mi telefon.

– Zostaw nas w spokoju! Nie dzwoñ wiêcej! Przestañ nas drêczyæ!…

Spojrza³a na mnie przestraszonym wzrokiem.

– Od³o¿y³a s³uchawkê. S³yszê tylko sygna³.

Piszê te s³owa najszybciej, jak mogê. Nie mam wiele czasu. Dochodzi

trzecia rano.

Tej nocy nie próbowaliœmy ju¿ zasypiaæ. To by³o niemo¿liwe. Ubraliœmy

siê, zeszliœmy na dó³, i przy kawie postanowiliœmy, co dalej robiæ. O ósmej,

jak tylko dziewczynki siê ubra³y, wsiedliœmy do samochodu i pojechaliœmy

na policjê.

S³uchali ze zrozumieniem, ale w ¿aden sposób nie mogli pomóc. W koñ-

cu Sam nie z³ama³a prawa, jej telefony nie by³y obraŸliwe, wiêc policja nic

nie mog³a zrobiæ.

– Zapewnijcie nam ochronꠖ nalega³em.

– W jaki sposób?

– Oddelegujcie jednego funkcjonariusza do pilnowania naszego domu.

– Na jak d³ugo? Na dzieñ, na tydzieñ, miesi¹c? Byæ mo¿e ta kobieta

nigdy wiêcej nie zadzwoni. Jesteœmy przepracowani, mamy za ma³o ludzi.

Przykro mi, ale nie mogê sobie pozwoliæ na to, aby jeden funkcjonariusz

zajmowa³ siê tylko obserwowaniem waszego domu. Mogê od czasu do czasu

wys³aæ w tamt¹ okolicê radiowóz, ale to wszystko. Jeœli ta kobieta siê zjawi,

wtedy do nas zadzwoñcie. Zajmiemy siê ni¹.

– Ale wtedy mo¿e ju¿ byæ za póŸno.

6 – Czarny wieczór

background image

82

Po powrocie nakazaliœmy dzieciom nie ruszaæ siê z domu. Sam nie mog-

³a jeszcze dojechaæ z Kalifornii, ale co innego nam pozosta³o? Nie mam bro-

ni. Pomyœleliœmy, ¿e je¿eli pozostaniemy wszyscy razem, bêdziemy mieli

wiêksze szanse.

To by³ pi¹tek. Spa³em niespokojnie. O trzeciej w nocy zadzwoni³ tele-

fon. Oczywiœcie, by³a to Sam.

– Jadê do ciebie.

– Gdzie jesteœ?

– W Reno.

– Nie lecisz samolotem?

– Nie mogê.

– Sam, wróæ do Kalifornii. Porozmawiaj z lekarzem.

– Nied³ugo siê zobaczymy.

– Proszê ciê…

Cisza.

Z samego rana zadzwoni³em do Berkeley. Sam wymieni³a nazwisko dok-

tora Campbella, ale operatorka nie mog³a znaleŸæ w ksi¹¿ce jego numeru.

– Proszê spróbowaæ w dziekanacie uniwersytetu.

Mia³em racjê. Doktor Campbell by³ psychologiem uczelnianym. By³a

sobota, wiêc nie zasta³em go w biurze, ale jakaœ kobieta odebra³a telefon

w domu. Wróci dopiero po po³udniu. O czwartej po po³udniu wreszcie uda³o

mi siê porozmawiaæ z doktorem Campbellem.

– Ma pan pacjentkê nazwiskiem Samantha Perry – zacz¹³em.

– Mia³em. Ale ju¿ nie mam.

– Wiem. Wyjecha³a do Iowa. Chce siê ze mn¹ zobaczyæ. Bojê siê. Wy-

daje mi siê, ¿e ona mo¿e byæ niebezpieczna.

– Nie musi siê pan obawiaæ.

– Czy ona nie jest niebezpieczna?

– Potencjalnie by³a.

– Proszê mi powiedzieæ, co mam zrobiæ, kiedy siê u mnie zjawi. Pan j¹

leczy³. Wie pan, jak powinienem post¹piæ.

– Ona nie przyjedzie, panie Ingram. Pope³ni³a samobójstwo o pierwszej

w nocy w Œwiêto Dziêkczynienia. Przedawkowa³a leki.

Pociemnia³o mi w oczach. Musia³em siê oprzeæ o stó³, ¿eby nie upaœæ.

– To niemo¿liwe.

– Widzia³em cia³o. Zidentyfikowa³em j¹.

– Ale ona dzwoni³a do mnie tej nocy.

– O której godzinie?

– O trzeciej czasu œrodkowozachodniego.

background image

83

– Czyli o pierwszej naszego czasu. Pewnie albo przed, albo po wziêciu

lekarstw. Nie zostawi³a kartki, tylko zadzwoni³a do pana.

– Nic nie wskazywa³o, ¿e…

– Wspomina³a o panu czêsto. Odczuwa³a do pana jakiœ chorobliwy poci¹g

i pewnoœæ, ¿e ma zdolnoœci telepatyczne, a pan wysy³a do niej wiadomoœci.

– Wiem o tym! By³a paranoiczk¹? Mia³a sk³onnoœci do morderstwa?

– Panie Ingram, powiedzia³em ju¿ za du¿o. Ona nie ¿yje, ale nie wolno

mi zdradzaæ tajemnicy lekarskiej.

– Ale ja nie wierzê, ¿e Sam nie ¿yje.

– S³ucham?

– Jeœli umar³a w czwartek w nocy, to jak mog³a dzwoniæ w pi¹tek?

Wyczu³em wahanie lekarza.

– Panie Ingram, jest pan wzburzony. Nie wie pan, co mówi. Pomyli³ pan

dni.

– Powtarzam panu, ¿e dzwoni³a w pi¹tek!

– A ja powtarzam, ¿e umar³a w czwartek. Albo ktoœ robi panu brzydkie

kawa³y, albo… – Lekarz prze³kn¹³ œlinê.

– Albo? – Zadr¿a³em. – Czy mnie te¿ siê zdaje, ¿e s³yszê g³osy?

– Panie Ingram, proszê siê nie denerwowaæ. Naprawdê coœ siê panu po-

myli³o.

Powoli od³o¿y³em s³uchawkê. Ba³em siê.

– Jestem pewien, ¿e s³ysza³em jej g³os.

Tej nocy Sam znów zadzwoni³a. O trzeciej. Tym razem z Salt Lake City.

Kiedy poda³em s³uchawkê Jean, us³ysza³a tylko sygna³.

– Ale przecie¿ s³ysza³aœ, ¿e ten przeklêty telefon dzwoni³!

– Mo¿e to jakieœ spiêcie na linii. Chuck, tam naprawdê nikogo nie by³o.

A potem w pi¹tek. O trzeciej w nocy. Z Cheyenne w stanie Wyoming.

Zbli¿a³a siê. A przecie¿ nie mog³aby, gdyby nie ¿y³a.

Gazetka studencka na uczelni prenumeruje gazetki wszystkich innych

wa¿niejszych uniwersytetów. W poniedzia³ek pojechaliœmy z Jean i dzieæmi

do ich biura. Egzemplarz pi¹tkowego wydania gazetki z Berkeley ju¿ nad-

szed³. Zdesperowany, przeszuka³em wszystkie strony.

– Jest!

Niewielki nekrolog zawiadamiaj¹cy o œmierci pewnej studentki. Taktow-

nie nie podali przyczyny zgonu.

background image

84

– Czy teraz wierzysz, ¿e ona nie ¿yje? – spyta³a Jean na parkingu.

– Jeœli tak, to wyt³umacz mi, dlaczego s³yszê jej g³os! Chyba oszala³em,

skoro s³yszê g³os trupa!

– Masz poczucie winy, ¿e zabi³a siê przez ciebie. A przecie¿ tak nie jest.

Nie mog³eœ nic zrobiæ. Za ma³o ostatnio sypiasz. Twoja wyobraŸnia bierze

górê nad œwiadomoœci¹.

– Ty te¿ s³ysza³aœ dzwonek telefonu!

– To prawda, nie umiem tego wyt³umaczyæ. Jeœli aparat siê popsu³, ka-

¿emy go naprawiæ. ¯eby ciê uspokoiæ, zmienimy numer i zastrze¿emy go.

Poczu³em siê lepiej. Po kilku drinkach wreszcie usn¹³em.

Ale w poniedzia³ek w nocy telefon znów zadzwoni³. O trzeciej. Zerwa-

³em siê i poprosi³em Jean, ¿eby odebra³a. S³ysza³a tylko sygna³. Kiedy ja

wzi¹³em s³uchawkê, odezwa³ siê g³os Sam.

– Ju¿ doje¿d¿am. Jestem w Omaha.

– Ten numer jest zastrze¿ony!

– Ale poda³eœ mi go. To twoja ¿ona kaza³a zmieniæ numer. Próbuje nam

przeszkodziæ. Po¿a³uje tego. Kochanie, nie mogê siê doczekaæ spotkania z tob¹.

– Sam, musisz z tym skoñczyæ! – krzykn¹³em na ca³y g³os. Jean odsunê-

³a siê. – Rozmawia³em z doktorem Campbellem!

– Nie odwa¿y³by siê zdradziæ tajemnicy lekarskiej.

– Powiedzia³, ¿e pope³ni³aœ samobójstwo!

– Nie mog³am ¿yæ bez ciebie. Wkrótce bêdziemy razem.

Moje krzyki zbudzi³y dzieci. Wpad³em w histeriê. Jean musia³a wezwaæ

karetkê. Dwóch sanitariuszy d³ugo musia³o mnie uspokajaæ.

Omaha znajduje siê o jeden dzieñ jazdy od Iowa, gdzie mieszkamy. We

wtorek Jean przyjecha³a odwiedziæ mnie w szpitalu.

– Czujesz siê lepiej? – spyta³a marszcz¹c brwi na widok krêpuj¹cych

mnie pasów.

– Musisz mnie pos³uchaæ. Jeœli chcesz, mo¿esz podejrzewaæ, ¿e zwario-

wa³em, ale na mi³y Bóg, zrób to, o co ciê proszê. Nie mogê tego dowieœæ, ale

wiem, ¿e grozi ci niebezpieczeñstwo. Mnie te¿. Musisz zabraæ dzieci i wyje-

chaæ z miasta, ukryæ siê gdzieœ. Dzisiaj w nocy o trzeciej Sam dojedzie tutaj.

Jean popatrzy³a na mnie z litoœci¹.

– Obiecaj mi!

Skinê³a g³ow¹, widz¹c mój niepokój.

– Mo¿e nie bêdzie próbowa³a dostaæ siê do domu – mówi³em. – Wydaje

siê, ¿e ona wie wszystko, wiêc mo¿e te¿ wiedzieæ, ¿e jestem w szpitalu i zja-

background image

85

wiæ siê tu. Muszê uciekaæ. Nie jestem pewien, jak to zrobiê, ale kiedy wyj-

dziesz, znajdê jakiœ sposób, ¿eby pozbyæ siê tych pasów.

Jean przyjrza³a mi siê niespokojnie.

– Chuck… – powiedzia³a zrezygnowanym tonem.

– Zajrzê do domu. Jeœli ciê tam zastanê, jeszcze bardziej siê zaniepokojê.

– Dobrze, obiecujê wyjechaæ gdzieœ z Susan i Rebecc¹.

– Kocham ciê.

Jean rozp³aka³a siê.

– Nie bêdê wiedzia³a, gdzie jesteœ.

– Jeœli prze¿yjê, skontaktujê siê z tob¹.

– Jak?

– Przez uczelniê. Zostawiê wiadomoœæ u sekretarki.

Jean pochyli³a siê ze ³zami w oczach, ¿eby mnie poca³owaæ. By³a pewna,

¿e postrada³em zmys³y.

Dotar³em do domu tu¿ po zapadniêciu zmroku. Jean spe³ni³a obietnicê

i wyjecha³a z córkami. Wsiad³em do mojego sportowego wozu i ruszy³em

w stronê autostrady.

Jestem w hotelu w Chicago. Sam zadzwoni³a z Iowa. S³ysza³a mój g³os.

Powiedzia³em jej, gdzie jestem. By³a dotkniêta i rozgniewana.

– Powiedz, dlaczego przede mn¹ uciekasz.

Opuœci³em Chicago w œrodku nocy i jecha³em, dopóki starczy³o mi si³.

Zameldowa³em siê w tym hotelu o pierwszej. Johnstown w Pensylwanii. Nie

mogê zasn¹æ. Mam okropne przeczucia. Wczoraj w nocy Sam powtórzy³a:

„Wkrótce siê spotkamy”. W szufladzie znalaz³em tê papeteriê.

Bo¿e, ju¿ trzecia. Modlê siê, ¿eby jeszcze choæ raz zobaczyæ wschód s³oñca.

Dochodzi czwarta. Sam nie zadzwoni³a. Nie mogê uwierzyæ, ¿e uda³o mi

siê od niej uciec. Nie spuszczam oka z telefonu.

Minê³a czwarta. Jezu Chryste, dzwoni telefon.

Wreszcie wszystko poj¹³em. Sam zabi³a siê o pierwszej w nocy. W Io-

wa by³a wtedy trzecia. Ale ja jestem teraz w Pensylwanii, na wschodzie.

background image

86

W innej strefie czasowej. Pierwsza w Kalifornii to tutaj czwarta, nie trze-

cia, jak w Iowa.

Teraz.

Telefon nie przestaje dzwoniæ. Dopiero teraz zauwa¿am, ¿e ten hotel

wygl¹da jak dom.

A dzwonek?

Bo¿e, to nie telefon.

To dzwonek do drzwi.

background image

87

Burza

Jak wspomnia³em w notce do Lecz za plecami…, w p³askich, otwartych prze-

strzeniach Œrodkowego Zachodu jest coœ, co wywo³uje zarówno lêk, jak i podziw.

Mieszkaj¹c w Pensylwanii myœla³em, ¿e wiem, co to burza. Ale najgorsze wybryki

tamtejszej przyrody nie da³y mi wyobra¿enia o okropnoœci burzy w Iowa. Jedna

z postaci w przedstawionym tu opowiadaniu zauwa¿a, ¿e burza w Iowa mo¿e sza-

leæ do wysokoœci dziesiêciu kilometrów. Kiedy meteorolodzy zapowiadaj¹ tutaj

burzê, trzeba siê mieæ na bacznoœci. Niebo zielenieje, wiatr wieje z prêdkoœci¹ stu

piêædziesiêciu kilometrów na godzinê. A wiêc trzeba uwa¿aæ. Pewnego razu latem

piorun trafi³ w mój dom trzy razy. O trzeciej nad ranem, le¿¹c w ³ó¿ku i s³ucha-

j¹c, jak grzmot wstrz¹sa drzwiami, postanowi³em napisaæ o tym opowiadanie.

Burza ukaza³a siê w zbiorze The Year’s Best Fantasy Stories (Najlepsze opo-

wiadania fantastyczne roku) w tysi¹c dziewiêæset osiemdziesi¹tym czwartym.

G

ail pierwsza to spostrzeg³a. Zjawi³a siê na parkingu, gdzie razem z na-

szym synem Jeffem pakowaliœmy baga¿e do przyczepy. Jeff w³aœciwie

tylko nadzorowa³ moj¹ pracê. Jak na dziesiêciolatka przysta³o, z podniece-

niem w g³osie udziela³ mi dobrych rad, gdzie umieœciæ walizkê, a gdzie ple-

cak. Uœmiechn¹³em siê do jego br¹zowej jak orzech, piegowatej buzi i wy-

blak³ych od s³oñca w³osów i powiedzia³em, ¿e w ¿aden sposób bym sobie

bez niego nie poradzi³.

By³ wtorek drugiego sierpnia, godzina ósma rano, ale mimo tak wczesnej

pory termometr za oknem motelu wskazywa³ trzydzieœci stopni. Wilgotnoœæ

powietrza wprost zapiera³a dech. Po niewielkim wysi³ku, jakim by³o ³adowa-

nie baga¿u, mia³em kompletnie przepocon¹ koszulê i d¿insy; zacz¹³em ¿a³o-

waæ, ¿e nie w³o¿y³em szortów. S³oñce na wschodzie p³onê³o biel¹ na tle kre-

background image

88

dowoniebieskiego nieba. Dziœ klimatyzacja w naszej przyczepie nie bêdzie

luksusem, lecz koniecznoœci¹.

Œliskimi od potu d³oñmi zatrzasn¹³em klapê baga¿nika. Jeff skin¹³ g³o-

w¹, zadowolony z mojej pracy, i wyszczerzy³ zêby w uœmiechu, spogl¹daj¹c

w stronê parku. Odwróci³em siê. Gail zesz³a z po¿ó³k³ej trawy i jej sanda³y

od razu zag³êbi³y siê w miêkkim od gor¹ca asfalcie parkingu.

– Wszystko gotowe? – spyta³a.

G³adkie bia³e szorty i b³êkitny top podkreœla³y jej opaleniznê. By³a szczu-

p³a, gibka i w ogóle cudowna. Nie wiem, jak jej siê to udawa³o, ale upa³ zdawa³

siê nie robiæ na niej najmniejszego wra¿enia. Jej miêkkie w³osy lœni³y jak z³oto,

a subtelny makija¿ sprawia³, ¿e gor¹ce powietrze nie dokucza³o a¿ tak bardzo.

– Gotowe – odpar³em. – To zas³uga Jeffa.

Jeff uœmiechn¹³ siê dumnie.

– Zap³aci³am rachunek i odda³am klucz – oznajmi³a Gail. – Mo¿emy

ruszaæ. Tylko…

– Co?

– Te chmury – powiedzia³a wskazuj¹c nad moim ramieniem.

Odwróci³em siê.

I mimo woli zmarszczy³em brwi. Niebo na wschodzie oœlepia³o biel¹,

a na zachodzie zawis³a nad horyzontem poszarpana linia czarnych jak smo³a

chmur, które przesuwa³y siê leniwie, toczy³y jak kamienie. Pojedyncza b³y-

skawica wystrzeli³a w dó³; g³uchy grzmot powoli przetoczy³ siê nad ziemi¹.

– Sk¹d siê wziê³y te chmury, do licha ciê¿kiego? – spyta³em. – Nie by³o

ich tam, kiedy zaczyna³em pakowaæ baga¿e.

Gail patrzy³a na zachód, mru¿¹c oczy.

– Myœlisz, ¿e powinniœmy poczekaæ, a¿ przejdzie?

– Burza jest daleko – odpar³em wzruszaj¹c ramionami.

– Ale szybko siê zbli¿a – powiedzia³a Gail zagryzaj¹c wargê. – Nie wy-

gl¹da to dobrze.

Jeff z³apa³ mnie za rêkê. Spojrza³em na jego zaniepokojon¹ twarz.

– To tylko burza, synku.

Ale Jeff martwi³ siê zupe³nie czymœ innym. Niesprawiedliwie go oceni-

³em.

– JedŸmy do domu. Nie chcê tu czekaæ. Têskniê za przyjació³mi. JedŸ-

my, proszê.

Skin¹³em g³ow¹.

– Jestem po twojej stronie. Przeg³osowaliœmy ciê, Gail. Ale jeœli naprawdê

siê boisz…

– Nie… – Gail odetchnê³a g³êboko i potrz¹snê³a g³ow¹. – G³uptas ze

mnie. To przez ten grzmot. Burze trochê mnie przera¿aj¹.

Delikatnie potarga³a czuprynê Jeffa.

background image

89

– Ale nie ka¿ê wam czekaæ ze wzglêdu na mnie. Zreszt¹ ja te¿ stêskni-

³am siê za domem.

Spêdziliœmy dwa piêkne tygodnie w Kolorado ³owi¹c ryby i zwiedza-

j¹c opuszczone miasteczka. Fantastyczne wakacje. Ale teraz chcieliœmy ju¿

wracaæ z tak¹ sam¹ ochot¹, z jak¹ wyje¿d¿aliœmy. Wczoraj wieczorem za-

trzymaliœmy siê tutaj, w North Platte, ma³ym, spokojnym miasteczku przy

autostradzie numer osiemdziesi¹t, w œrodku Nebraski. A dziœ liczyliœmy

na to, ¿e przed zapadniêciem zmroku uda nam siê dotrzeæ jeszcze do domu

w Iowa.

– Ruszajmy wiêc – powiedzia³em. – To pewnie lokalna burza. Uciek-

niemy jej. Nie spadnie na nas ani kropla deszczu.

Gail spróbowa³a siê uœmiechn¹æ.

– Miejmy nadziejê.

Jeff nuci³ sobie pod nosem, wsiadaj¹c do przyczepy. Wjecha³em na auto-

stradê kieruj¹c siê na wschód i ustawi³em automatyczn¹ kontrolê prêdkoœci

na osiemdziesi¹t kilometrów. Poranne s³oñce p³onê³o nad horyzontem. Opu-

œci³em klapki, w³¹czy³em klimatyzacjê i radio. Zapowiadali gor¹cy dzieñ z lek-

k¹ mgie³k¹.

– S³ysza³aœ? – spyta³em. – Anie s³owem nie wspomnia³ o burzy. Nie ma

siê czym martwiæ. To niegroŸne chmury.

Myli³em siê jednak. Co jakiœ czas zerka³em we wsteczne lusterko. Chmury

ciemnia³y i gêstnia³y, doganiaj¹c nas powoli. S³oñce nie przestawa³o paliæ

wœciekle. Jeff ociera³ spocon¹ twarz. Ustawi³em klimatyzacjê w pozycji „pu-

stynia”, ale i to nie pomaga³o.

– Jeff, siêgnij do lodówki i wyjmij dla wszystkich colê.

Uœmiechn¹³ siê. Dopiero teraz uœwiadomi³em sobie, ¿e bêdzie musia³ siê

odwróciæ, ¿eby otworzyæ pojemnik z ty³u.

– O rety – mrukn¹³ zdumiony.

– Co siê sta³o? – Gail odwróci³a g³owê, zanim zd¹¿y³em j¹ powstrzy-

maæ. – O Bo¿e, te chmury.

Mo¿na by³o odnieœæ wra¿enie, ¿e to noc nas œciga. Strzeli³a b³yskawica,

hukn¹³ grom.

– Jeszcze nas nie dopêdzi³y – powiedzia³em g³oœno. – Jeœli chcecie, mogê

spróbowaæ je zgubiæ.

– Zrób coœ.

Wy³¹czy³em ogranicznik prêdkoœci i przyspieszy³em do dziewiêædziesiê-

ciu, potem do stu. Od ci¹g³ego patrzenia w gor¹c¹ biel nieba przed nami

bola³a mnie g³owa. Za³o¿y³em okulary.

background image

90

Ale niepotrzebnie. Chmury dogoni³y nas znienacka. Niebo poczernia³o.

Jechaliœmy w ca³kowitej ciemnoœci.

– Jedziemy sto kilometrów na godzinê, ale chmury s¹ szybsze.

– To prawie huragan – stwierdzi³a Gail. – Ale w Nebrasce? Niemo¿liwe.

– Bojê siꠖ powiedzia³ Jeff.

Nie on jeden. B³yskawica przeciê³a ciemnoœæ z lewej i z prawej strony,

oœlepiaj¹c mnie na chwilê. Grzmot wstrz¹sn¹³ samochodem. Nagle powie-

trze przybra³o dziwny brudnozielonkawy kolor, jak podczas tornada.

– ZnajdŸ jakieœ miejsce i zatrzymaj siê! – krzyknê³a Gail.

Ale nie by³o gdzie. Przejechaliœmy ju¿ zjazd do nastêpnego miasteczka

o nazwie Kearny. Rozgl¹da³em siê za miejscem do parkowania, ale na znaku

przeczyta³em, ¿e od najbli¿szego przystanku dzieli nas czterdzieœci piêæ kilo-

metrów. Nie mog³em tak po prostu zjechaæ na pobocze autostrady. W takiej

ciemnoœci kierowca jad¹cy z ty³u móg³by nas nie zauwa¿yæ i wszystkich za-

biæ. Nie mia³em wyboru, musia³em jechaæ dalej.

– Przynajmniej nie pada – rzuci³em.

I w³aœnie w tej chwili chmury pêk³y. Nie by³o ¿adnej wstêpnej m¿awki:

olbrzymie krople wody zaczê³y waliæ w nas niczym pociski.

– Nic nie widzê!

Nastawi³em wycieraczki na maksymaln¹ prêdkoœæ. Zaczê³y lataæ we

wœciek³ym rytmie. Pochyli³em siê, ¿eby widzieæ drogê przez fale wody lej¹ce

siê po szybie.

Jecha³em za szybko. Kiedy nacisn¹³em hamulec, przyczep¹ zarzuci³o. Wpa-

dliœmy w poœlizg. Na chwilê zapar³o mi dech w piersi. Ale opony odzyska³y przy-

czepnoœæ; poczu³em leciutki wstrz¹s i samochód znów zacz¹³ mnie s³uchaæ.

Zwolni³em do szeœædziesiêciu kilometrów na godzinê, ale deszcz wali³

w szybê z tak¹ si³¹, ¿e nadal nic nie widzia³em.

– Zapnijcie mocno pasy – poleci³em.

Nie zauwa¿y³em zatoczki, która mia³a byæ po czterdziestu piêciu kilome-

trach, ale na szczêœcie b³ysnê³o akurat wtedy, gdy mijaliœmy znak informuj¹-

cy o zjeŸdzie do nastêpnego miasteczka. Nazywa³o siê Grand Island. Dr¿¹-

cymi z napiêcia rêkami skrêci³em kierownicê. Po przeciwnej stronie drogi

widzieliœmy budynek motelu „Best Western”, ca³y spowity ca³unem deszczu.

¯³obi¹c bruzdê w potokach wody na parkingu wjechaliœmy pod zadaszenie

ko³o motelu. Rêce zesztywnia³y mi od œciskania kierownicy. Bola³y mnie

ramiona, oczy zapuch³y.

Gail i Jeff wyskoczyli z samochodu i pêdem rzucili siê do motelu. Ja

musia³em jeszcze zaparkowaæ wóz. Zamkn¹³em drzwi i mimo ¿e pêdzi³em

ile si³, do budynku dotar³em kompletnie przemoczony.

background image

91

Grupka ludzi sta³a w holu i wpatrywa³a siê w pociemnia³e niebo: dwaj

urzêdnicy, dwie kelnerki i sprz¹taczka. Otrz¹sn¹³em siê.

– Proszê skorzystaæ z rêcznika – zaproponowa³a sprz¹taczka zdejmuj¹c

jeden z wózka.

Podziêkowa³em i wytar³em ociekaj¹c¹ wod¹ twarz i w³osy.

– Widzieliœcie jakiœ wypadek? – spyta³a jedna z kelnerek.

Ocieraj¹c szyjê rêcznikiem, potrz¹sn¹³em g³ow¹.

– Przy takiej nag³ej burzy nie obejdzie siê bez wypadków – powiedzia³a

kelnerka, jakby mi nie dowierzaj¹c.

Zdziwi³o mnie, ¿e mówi³a o nag³ej burzy.

– To znaczy, ¿e tutaj dopiero siê zaczê³a?

Chudy urzêdnik zbli¿y³ siê do okna.

– Nied³ugo przed pañstwa przyjazdem. Mo¿e minutê. Wyjrza³em przez

szybê i zobaczy³em jasne niebo. Schyli³em siê, ¿eby zawi¹zaæ sznurowad³o,

a kiedy siê wyprostowa³em, by³o ciemno jak w nocy. Nie mam pojêcia, dla-

czego te chmury zjawi³y siê tak prêdko, i nigdy jeszcze nie widzia³em, ¿eby

deszcz zacz¹³ padaæ tak nagle i tak mocno.

A¿ zadr¿a³em ze zdumienia.

– Chwileczkê… Przecie¿ burza dopad³a nas niedaleko Kearny. Jedzie-

my w niej ju¿ od godziny.

– Widocznie posuwaliœcie siê na jej skraju – zauwa¿y³ urzêdnik, który

nie móg³ oderwaæ oczu od siej¹cego spustoszenie ¿ywio³u. – Ona wêdrowa³a

za wami.

Mokra koszula przywar³a mi do skóry, ale dreszcz zimna, który poczu-

³em, siêga³ g³êbiej.

– Wygl¹da na to, ¿e przybywa nam klientów – powiedzia³ drugi urzêd-

nik wskazuj¹c za okno.

I rzeczywiœcie, kolejne samochody przedziera³y siê przez rw¹cy strumieñ

wody na parkingu.

– Tak, bêdziemy mieli pe³ne rêce roboty – doda³ pierwszy. Zapali³ œwia-

t³o na zewn¹trz, ale nie rozproszy³o ponurego mroku.

Wiatr wy³ wœciekle.

Rozejrza³em siê po holu; dopiero teraz zauwa¿y³em, ¿e nie ma tam Gail

i Jeffa.

– Gdzie moja ¿ona i syn?

– S¹ w restauracji – odpowiedzia³a kelnerka z uspokajaj¹cym uœmie-

chem. – Proszê przejœæ pod tym ³ukiem. Zamówili dla pana gor¹c¹, mocn¹

kawê.

– Tego mi w³aœnie trzeba. Dziêkujê.

Zlani wod¹ podró¿ni stanêli w drzwiach.

background image

92

Czekaliœmy godzinê. Kawa by³a rzeczywiœcie gor¹ca, ale nie rozgrza³a

mnie. Moje przemoczone do ostatniej nitki ubranie przylepi³o siê do ch³od-

nego siedzenia z chromu i plastiku. Klimatyzacja szumia³a cicho. Ch³ód prze-

nika³ mnie a¿ do szpiku koœci. Kichn¹³em.

– Musisz siê przebraæ w suche rzeczy – powiedzia³a Gail – bo inaczej

z³apiesz zapalenie p³uc.

Mia³em nadziejê, ¿e burza siê uspokoi i bêdê móg³ pójœæ do samochodu

po ubranie. Ale gromy nadal przetacza³y siê nad nami. Nie mog³em czekaæ.

Od ci¹g³ego dr¿enia dostawa³em skurczy miêœni.

– Przyniosê walizkꠖ powiedzia³em wstaj¹c.

– Uwa¿aj na siebie, tato. – Jeff patrzy³ na mnie zatroskanym wzrokiem.

Pochyli³em siê nad nim z uœmiechem i poca³owa³em.

– Obiecujê, synku.

Przy drzwiach restauracji podesz³a do mnie kelnerka, z któr¹ wczeœniej

rozmawia³em.

– Powiedzieæ panu dowcip?

Nie mia³em ochoty na ¿arty, ale skin¹³em uprzejmie g³ow¹.

– Synoptyk z lokalnego radia nic nie wie o burzy – oznajmi³a ze œmie-

chem. – Mówi, ¿e jest gor¹co, a niebo czyste.

Potrz¹sn¹³em g³ow¹.

– Nie wie, ¿e pada deszcz. Instrumenty, wykresy i radar wskazuj¹ œwiet-

n¹ pogodê, a jemu nie przysz³o do têpego ³ba, ¿eby wyjrzeæ za okno. Pada

jeszcze bardziej, jeœli to w ogóle mo¿liwe.

Rozeœmia³a siê ponownie.

– A najœmieszniejsze jest to, ¿e ten têpak to mój m¹¿.

Zawtórowa³em, ¿eby jej sprawiæ przyjemnoœæ, i wszed³em do holu.

Zrobi³o siê tam t³oczno. Coraz to nowi przemoczeni podró¿ni wpadali do

œrodka, kln¹c pogodê. Ogl¹dali swoje mokre ubrania, podchodzili do recep-

cji motelu i pytali o wolne pokoje.

Przecisn¹³em siê obok i zatrzyma³em przed szklanymi drzwiami. Na ze-

wn¹trz szala³a najdziksza ulewa, jak¹ w ¿yciu widzia³em. Wichura zag³usza-

³a podniesione g³osy ludzi.

Siêgn¹³em do drzwi.

Zawaha³em siê. Nie chcia³em wychodziæ.

Koœcisty urzêdnik wyrós³ nagle ko³o mnie jak spod ziemi.

– Nie wiem, czy to pana zainteresuje – powiedzia³.

Zmarszczy³em czo³o. Nie wiedzia³em, o co mu chodzi.

– Wynajmujemy pokoje tak szybko, ¿e nied³ugo zabraknie – wyjaœni³. –

Ale powinno byæ sprawiedliwie. Pañstwo przyjechali pierwsi. Zostawi³em

jeden pokój na wszelki wypadek.

– Dziêkujê, ale my nied³ugo wyje¿d¿amy.

background image

93

– Niech siê pan lepiej rozejrzy.

Piorun rozpo³owi³ drzewo. Drzwi zadr¿a³y od huku.

K¹piel w paruj¹cej wodzie, pomyœla³em. Skwiercz¹cy stek. Ciep³e koce,

moje ubranie na suszarce.

– Namyœli³em siê. Bierzemy ten pokój.

Gromy wstrz¹sa³y budynkiem przez ca³¹ noc. B³yskawice przedziera³y

siê przez zaci¹gniête zas³ony. Spa³em niespokojnie, budz¹c siê co jakiœ czas

z bólem g³owy. O szóstej rano nadal pada³o.

G³os synoptyka w radiu, ledwie s³yszalny z powodu trzasków, zdradza³

zdziwienie. Stwierdzi³, ¿e miasteczko Grand Island prze¿ywa najgorsz¹ bu-

rzê w swojej historii. Ulice zosta³y zalane, kana³y œciekowe zablokowane,

a woda wlewa siê do piwnic. Og³oszono stan klêski ¿ywio³owej, straty id¹

w miliony dolarów. Jednak specjaliœci nie umiej¹ wyt³umaczyæ przyczyny

burzy. Front atmosferyczny jest niewielki i stoi nieruchomo. Pó³ kilometra

od Grand Island – na pó³noc, po³udnie, wschód i zachód – niebo pozostaje

bezchmurne.

Tej wiadomoœci mi brakowa³o. Ubraliœmy siê szybko i zeszliœmy, ¿eby

coœ zjeœæ. Wymeldowaliœmy siê zaraz po siódmej.

– Chc¹ pañstwo wyjechaæ w taki deszcz? – spyta³ recepcjonista potrz¹-

saj¹c g³ow¹. Taktownie nie doda³: „Chyba oszaleliœcie”.

– Proszê pos³uchaæ radia – odpar³em. – Pó³ kilometra st¹d niebo jest czyste.

Zostalibyœmy, gdyby nie Gail. Ba³a siê burzy. Nie mog³a znieœæ ci¹g³ych

b³yskawic i grzmotów.

– Zabierz mnie st¹d – prosi³a.

Wiêc pojechaliœmy.

Z ledwoœci¹ dotarliœmy do autostrady. Samochód ugrz¹z³ w wodzie a¿

po osie. Rozdzielacz by³ wilgotny. Omal nie wykoñczy³em akumulatora, nim

wreszcie silnik zapali³. Hamulce te¿ zamok³y. Zawiod³y, gdy wje¿d¿a³em na

lokaln¹ drogê. Skrêcaj¹c w drogê dojazdow¹ do autostrady, wpad³em w po-

œlizg i ledwo uda³o mi siê wymin¹æ porzucon¹ na zakrêcie ciê¿arówkê. Przy

cofaniu o ma³o nie wpad³em do rowu. W koñcu dotar³em do autostrady i za-

raz przyspieszy³em do trzydziestu kilometrów.

Jeff obserwowa³ to wszystko z twarz¹ bia³¹ jak papier. Kupi³em mu kilka

komiksów, ale by³ zbyt przestraszony, ¿eby je czytaæ.

– Patrz na licznik – powiedzia³em. – Jeszcze pó³ kilometra i wydosta-

niemy siê z tego kot³a.

Razem liczyliœmy dziesi¹te czêœci kilometra.

– Raz, dwa, trzy…

Burza tymczasem przybiera³a na sile. Robi³o siê coraz ciemniej.

background image

94

– Cztery, piêæ, szeœæ…

Liczby stanê³y mi w gardle jak kawa³ki pêkniêtej szklanki.

– Tato, przejechaliœmy ju¿ pó³ kilometra, a deszcz nie przesta³ padaæ.

– Jeszcze kawa³ek.

Ale deszcz nie przesta³ padaæ, wprost przeciwnie – pada³ jeszcze bar-

dziej. Musieliœmy siê zatrzymaæ w Lincoln. Nazajutrz burza trwa³a nadal.

Jechaliœmy do Omaha. W normalnych warunkach dotarlibyœmy z Kolorado

do Iowa City w ci¹gu dwóch dni, bez wiêkszego wysi³ku.

Lecz ta podró¿ wlok³a siê przez siedem potwornie mêcz¹cych dni. Mu-

sieliœmy zatrzymaæ siê w Omaha i Des Moines, i w wielu innych miastecz-

kach, których nazw nigdy nie s³ysza³em. Kiedy w koñcu dotarliœmy do domu,

byliœmy tak zmêczeni i przera¿eni, ¿e zostawiliœmy baga¿e w samochodzie

i ostatkiem si³ dowlekliœmy siê z gara¿u prosto do ³ó¿ek.

Deszcz dudni³ o szyby, bêbni³ w dach. Nie mog³em zasn¹æ. Wyjrzawszy

przez okno, zobaczy³em wodospad p³yn¹cy z krawêdzi dachu. Piorun trafi³

w s³up elektryczny. Opad³em na kolana i powtarza³em wszystkie znane mo-

dlitwy, a póŸniej modli³em siê w³asnymi s³owami.

Rano naprawili liniê. Telefon dzia³a³. Gail zadzwoni³a do kole¿anki i za-

da³a jej jedno pytanie. Patrzy³em, jak otwiera szeroko oczy, s³uchaj¹c odpo-

wiedzi. „Dziêki”, mruknê³a niewyraŸnie i od³o¿y³a s³uchawkê.

– Tutaj nie pada³o – powiedzia³a. – Burza zaczê³a siê wczoraj o ósmej.

– W³aœnie wtedy przyjechaliœmy. Bo¿e, co siê dzieje?

– To zbieg okolicznoœci – odpar³a Gail marszcz¹c czo³o. – Czo³o burzy

przesuwa³o siê w stronê, w któr¹ jechaliœmy, a my próbowaliœmy przed ni¹

uciec. Niechc¹cy pod¹¿aliœmy za burz¹.

Lodówka by³a pusta. Powiedzia³em Gail, ¿e pojadê kupiæ coœ do jedze-

nia i ostrzeg³em Jeffa, ¿eby nie wychodzi³ z domu.

– Tato, chcê siê zobaczyæ z kolegami.

– Poogl¹daj telewizjê. Nie wychodŸ, póki deszcz nie przestanie padaæ.

– On w ogóle nie przestanie.

Znieruchomia³em.

– Dlaczego tak myœlisz?

– Dzisiaj na pewno nie przestanie. Niebo jest zbyt ciemne. Za mocno pada.

Skin¹³em g³ow¹, uspokojony.

– A wiêc zadzwoñ do kolegów. Ale nie wychodŸ.

Otworzy³em drzwi gara¿u i spojrza³em na lej¹ce siê z nieba strumienie

wody. Od oœmiu dni nie widzia³em s³oñca. Wilgoæ, zdawa³o siê, przywar³a

do cia³a na zawsze. Poryw wiatru uderzy³ mnie z boku.

Wyjecha³em z gara¿u i poch³on¹³ mnie deszcz.

background image

95

Gail nie posiada³a siê z radoœci, kiedy wróci³em.

– Na czterdzieœci minut przesta³o pada栖 zawo³a³a z uœmiechem.

– Nie tam, gdzie ja by³em.

Do najbli¿szego supermarketu by³o pó³ kilometra. Mimo parasola i p³asz-

cza przemok³em, zanim dotar³em do automatycznych drzwi budynku. Z led-

woœci¹ chwytaj¹c powietrze, zmaga³em siê z parasolem. Mrukn¹³em coœ do

sprzedawcy o cholernym deszczu, który pada i pada bez koñca.

Nie rozumia³, co mam na myœli.

– Zaczê³o padaæ przed minut¹.

Przeszed³ mnie dreszcz, ale nie od ch³odu.

Gail wys³ucha³a mnie i poblad³a. Jej radoœæ zmieni³a siê w niedowierza-

nie i strach.

– Burza zaczê³a siê znowu, jak tylko wróci³eœ.

Drgn¹³em. Torba wysunê³a mi siê z d³oni. Nie zwracaj¹c uwagi na puszki

i pude³ka na pod³odze, podbieg³em do radia i nastawi³em stacjê nadaj¹c¹

prognozê pogody. Spiker wydawa³ siê równie zdumiony jak tamten w Ne-

brasce.

I mówi³ s³owo w s³owo to samo. Meteorolodzy nie umiej¹ wyt³umaczyæ

zmian pogody. Front atmosferyczny jest znikomy i nie przemieszcza siê. Pó³

kilometra st¹d niebo jest czyste. Jednak miasto Iowa City prze¿ywa najgor-

sz¹ burzê w swojej historii. Ulice w centrum zosta³y…

Wy³¹czy³em radio.

Myœli k³êbi³y mi siê w g³owie. Powiedzia³em Gail, ¿e pojadê na uczelniê

sprawdziæ, czy dosta³em jakieœ listy elektroniczne. Nie taki jednak by³ mój

zamiar. Mia³em nadziejê, ¿e Gail siê nie domyœli.

Otworzy³a usta, ¿eby coœ powiedzieæ, gdy Jeff wpad³ niespodziewanie

do kuchni.

– Tato, podwieziesz mnie do Freddiego?

Nie mia³em sumienia mu odmawiaæ.

Parking uniwersytetu ton¹³ w wodzie, ale nie by³o ¿adnej ka³u¿y. Miesz-

kam o kilometr stamt¹d. Wszed³em do budynku anglistyki i zada³em sekre-

tarce pytanie, na które zna³em odpowiedŸ.

– Nie, panie Price. Przez ca³y ranek by³a ³adna pogoda. Deszcz przed

chwil¹ zacz¹³ padaæ.

Z gabinetu zadzwoni³em do domu.

– Przesta³o pada栖 powiedzia³a Gail. – Nie uwierzy³byœ, jakie piêkne

jest tutaj niebo, czyste i b³êkitne.

Wyjrza³em przez okno. By³o tak ponuro i ciemno, ¿e ledwie widzia³em

pianê na spienionej rzece.

Strach wœlizn¹³ siê do moich trzewi jak w¹¿ i zaatakowa³.

background image

96

Zawsze by³o tak samo: gdziekolwiek siê ruszy³em, burza pod¹¿a³a za

mn¹. Kiedy wyje¿d¿a³em z miasta, burza robi³a to samo. Dziewiêæ dni, po-

tem dziesiêæ, jedenaœcie, dwanaœcie. Woda zala³a nasz¹ piwnicê, tak samo

jak piwnice wszystkich innych domów w dzielnicy. Ulice zaczê³y siê zapa-

daæ, po skarpach schodzi³y lawiny b³ota. Dachówki odpada³y, przecieka³y

dachy, studzienki kanalizacyjne pêka³y. Piorun uderza³ w s³up tak czêsto, ¿e

¿ywnoœæ popsu³a siê w lodówce. Zapaliliœmy œwiece. Mogliœmy gotowaæ tyl-

ko dlatego, ¿e nasza kuchenka jest na gaz. Og³oszono stan klêski ¿ywio³owej,

tak jak w Grand Island, ale szkody by³y tak wielkie, ¿e nie da³o siê ich osza-

cowaæ.

Najwiêkszy ból sprawia³o mi patrzenie, co siê dzieje z Gail i Jeffem. Od

ci¹g³ej wilgoci i ch³odu byli wiecznie przeziêbieni. Ja te¿ kicha³em i poci¹-

ga³em nosem, ale nie przejmowa³em siê sob¹. Gail coraz bardziej upada³a na

duchu. Oczy jej pociemnia³y, straci³a wszelk¹ energiê. Wk³ada³a coraz wiê-

cej swetrów i pociera³a zdrêtwia³e ramiona.

Jeff k³ad³ siê spaæ znacznie wczeœniej ni¿ zwykle i póŸniej wstawa³.

Schud³, a pod jego oczami utworzy³y siê ciemne krêgi.

Do tego drêczy³y go senne koszmary. W nocy, gdy uderza³ piorun, budzi³y

nas jego krzyki. Znów nie by³o pr¹du. Z latarkami biegliœmy do jego pokoju.

– ZbudŸ siê, Jeff! To tylko sen!

– Indianin! – wo³a³ Jeff tr¹c zaczerwienione oczy.

Gail podskoczy³a, gdy uderzy³ nastêpny piorun.

– Jaki Indianin? – spyta³em.

– Ostrzega³ ciê.

– Synku, nie rozumiem, o czym mówisz…

– W Kolorado – wtr¹ci³a Gail. Przerazi³em siê, widz¹c g³êbokie cienie

na jej policzkach. – Ten indiañski tancerz.

– Masz na myœli czarownika?

Po drodze zatrzymaliœmy siê w jakimœ pustynnym miasteczku, ¿eby za-

tankowaæ paliwo. Przy szosie grupka turystów otacza³a indiañski kramik z pa-

ciorkami, bêbenkami i pasami. Zbli¿y³em siê bez przekonania. Indianin ubrany

w wytart¹, przybrudzon¹ bluzê i spodnie, wygl¹daj¹cy co najmniej na sto lat,

nuci³ jakieœ niezrozumia³e s³owa, tañcz¹c wokó³ kamiennego krêgu na pia-

sku.

– Co tu siê dzieje? – zwróci³em siê do jakiejœ kobiety z aparatem foto-

graficznym.

– To zaklinacz deszczu. Tañczy, ¿eby sprowadziæ deszcz i przerwaæ suszê.

Kopn¹³em czubkiem buta w tward¹ ziemiê i zerkn¹³em w bezchmurne

niebo. Bola³a mnie g³owa od gor¹ca i d³ugiej, mêcz¹cej jazdy. Widzia³em ju¿

niejeden taki pokaz w wykonaniu Indian zdzieraj¹cych skórê z turystów za

przedmioty, które nie mia³y nic wspólnego z indiañsk¹ tradycj¹. Kiepski tur-

background image

97

kus, niskiej próby srebro. Ci ludzie odwrócili siê od swojego dziedzictwa

i sprzedawali siê jak prostytutki.

Nie obchodzi³o mnie, jak bardzo nas nienawidz¹ za to, co im zrobiliœmy.

Denerwowa³o mnie tylko, ¿e pokazuj¹c niewzruszone twarze, kpi¹ z naszej

naiwnoœci.

Opary whisky unosi³y siê od niezdarnie pl¹saj¹cego starca.

– Czy on potrafi sprowadziæ deszcz? – spyta³ Jeff.

– Nie, tylko udaje – wyjaœni³em. – Patrz, jak turyœci wrzucaj¹ pieni¹dze

do tej niby autentycznej indiañskiej misy, któr¹ pewnie kupi³ w Sears.

Turyœci obserwuj¹cy Indianina us³yszeli mnie. Gdy odwrócili siê do nie-

go z powrotem, w ich oczach ukaza³a siê podejrzliwoœæ.

Starzec przerwa³ pokaz.

– Udaje? – spyta³ mierz¹c mnie wzrokiem.

– Odezwa³em siê zbyt g³oœno. Nie chcia³em przerywaæ pokazu. Przepraszam.

– Tê misê zrobi³em sam.

– Oczywiœcie.

Skoczy³ w nasz¹ stronê. Woñ whisky przybra³a na sile.

– Nie wierzysz, ¿e mogê sprowadziæ deszcz?

– Nie obchodzi mnie, czy pan robi g³upców z turystów, ale mój syn po-

winien znaæ prawdê.

– Przekonaæ ciê?

– Powiedzia³em przepraszam.

– Biali zawsze powtarzali to s³owo.

Gail zbli¿y³a siê i rozejrza³a niepewnie. Zak³opotana, poci¹gnê³a mnie

za rêkaw koszuli.

– Zbiornik zatankowany. JedŸmy.

Cofn¹³em siê.

– Jeszcze zobaczysz deszcz! Bêdziesz b³aga³, ¿eby przesta³ padaæ! –

krzykn¹³ starzec.

Rozz³oœci³em siê, gdy ujrza³em przera¿on¹ twarz Jeffa.

– Zamknij siê! Przestraszy³eœ mojego syna!

– On w¹tpi, czy potrafiê sprowadziæ deszcz? Tylko patrz w niebo! Tañ-

czê teraz dla ciebie! Przypomnisz sobie o mnie, gdy uderzy grom!

Wsiedliœmy do samochodu.

– To wariat, nie przejmuj siê nim. Od upa³u pokrêci³o siê staremu w g³owie.

– No dobrze, grozi³ mi. I co z tego? – spyta³em. – Gail, chyba nie wie-

rzysz, ¿e to on sprowadzi³ burzê. Za pomoc¹ tañca? Pomyœl, przecie¿ to nie-

mo¿liwe.

– A wiêc wyt³umacz mi, co siê dzieje?

7 – Czarny wieczór

background image

98

– Stu fachowców od pogody g³owi³o siê nad tym na pró¿no. Sk¹d ja

mam wiedzieæ?

– Ta burza jest jakoœ z tob¹ zwi¹zana. Nigdy ciê nie opuszcza.

– To tylko…

Chcia³em powiedzieæ „zbieg okolicznoœci”, ale s³owa uwiêz³y mi w gar-

dle. Przyjrza³em siê twarzom Gail i Jeffa i zrozumia³em, ¿e obwiniaj¹ mnie

za to, co siê sta³o. Oboje byli przeciwko mnie.

– Tato, czy mo¿esz powstrzymaæ ten deszcz? – spyta³ Jeff b³agalnym

tonem.

Rozp³aka³em siê.

Wydzia³ meteorologii sk³ada³ siê z profesora, jego wspó³pracownika i asy-

stenta. Pozna³em profesora na przyjêciu kilka lat temu. Czasami grywaliœmy

razem w tenisa i chodziliœmy na lunch. Zna³em jego godziny urzêdowania

i ruszy³em w burzê, aby siê z nim zobaczyæ.

Kiedy dojecha³em do uniwersytetu, na parkingu znów zaczê³a wzbieraæ

woda. Przedar³em siê przez deszcz i otrz¹sn¹³em p³aszcz w holu budynku.

Profesor oczekiwa³ mnie, bo wczeœniej zadzwoni³em.

Mia³ czterdzieœci piêæ lat, by³ piegowaty i prawie ³ysy. Dziêki wielu prze-

granym meczom wiedzia³em, ¿e utrzymuje doskona³¹ kondycjê.

– Deszcz znów siê rozpada³ – zauwa¿y³ krêc¹c z niesmakiem g³ow¹.

– Nadal nie znacie przyczyny powstania burzy?

– Podobno jestem fachowcem, ale mogê zgadywaæ równie dobrze jak

ty. Jeœli tak dalej pójdzie, wezmê siê za wró¿enie z fusów.

– Mo¿e istnieje jakiœ przes¹d… – Chcia³em powiedzieæ „wyjaœnienie”,

ale nie mog³em siê przemóc.

– S³ucham? – Profesor pochyli³ siê w moj¹ stronê.

Potar³em skroñ.

– Co wywo³uje burze?

Wzruszy³ ramionami.

– Zderzenie dwóch frontów atmosferycznych, z których jeden jest gor¹-

cy i wilgotny, a drugi ch³odny i suchy. Wpadaj¹ na siebie z takim impetem,

¿e dochodzi do wybuchu. B³yskawice i pioruny to eksplozja, a deszcz to opad.

– A w przypadku tej burzy?

– No w³aœnie. Nie ma dwóch frontów. Ale nawet gdyby by³y, burza prze-

suwa³aby siê dziêki pró¿ni, która tworzy siê z powodu wiatru. A ta burza stoi

w miejscu. Przesuwa siê o pó³ kilometra, a potem wraca. Zmusza nas do zre-

widowania wszystkich pogl¹dów.

– Nie wiem, jak zacz¹æ, ale… – I opowiedzia³em mu. Wszystko.

Zmarszczy³ brwi.

background image

99

– Wierzysz w to?

– Nie jestem pewien. Moja ¿ona i syn wierz¹. Czy to mo¿liwe?

Profesor przesun¹³ papiery na biurku i nala³ dwa kubki kawy. Przestra-

szy³em siê, ¿e zaraz zabierze siê za uk³adanie ksi¹¿ek na pó³kach.

– Czy to jest mo¿liwe? – powtórzy³em.

– Jeœli powiesz to jeszcze raz, zaprzeczê.

– Czy to jakieœ szaleñstwo?…

– W latach szeœædziesi¹tych, podczas pisania pracy wybra³em siê do

Meksyku. Górskie doliny maj¹ tak dziwne uk³ady atmosferyczne, ¿e do-

skonale nadaj¹ siê na temat rozprawy naukowej. W jednym miejscu pada

tak mocno, ¿e zalewa ca³¹ wioskê, a w s¹siedniej wiosce, o piêtnaœcie kilo-

metrów dalej, nie spada ani kropla. W wiosce, gdzie prowadzi³em badania,

coœ siê popsu³o. Zwykle pada³o tam czêsto, ale wtedy nie by³o deszczu od

siedmiu lat. Ca³y opad skupi³ siê na s¹siedniej wsi, gdzie zazwyczaj bywa³o

sucho. I w ¿aden sposób nie umia³em tego wyt³umaczyæ. Bóg mi œwiad-

kiem, ¿e siê stara³em. Ludzie musieli opuœciæ domy i przeprowadziæ siê

tam, gdzie pada³ deszcz. W siódmym roku stracili wszelk¹ nadziejê, ¿e po-

goda wróci do normy, ale chcieli mieszkaæ w swojej wiosce, wiêc wezwali

nadzwyczajn¹ pomoc. Zaklinacza pogody. Podawa³ siê za potomka Majów.

Pewnego dnia zjawi³ siê i przemierzy³ wioskê wzd³u¿ i wszerz, modl¹c siê

do wszystkich stron œwiata. Poœrodku wioski, na przeciêciu ulic, u³o¿y³ kr¹g

z kamieni. W³o¿y³ rytualne szaty i zacz¹³ tañczyæ. Nastêpnego dnia spad³

deszcz i pogoda wróci³a do normy. Powiedzia³em sobie, ¿e mia³ szczêœcie,

¿e w jakiœ sposób odczyta³ znaki natury i zacz¹³ tañczyæ, gdy mia³ ju¿ pew-

noœæ, ¿e spadnie deszcz. Ale widzia³em te pêdz¹ce chmury i nie wygl¹da³y

one zwyczajnie. Odesz³y dopiero wtedy, gdy nape³ni³y siê strumienie i stud-

nie. Zbieg okolicznoœci? Jakiœ rodzaj wiedzy? Kto mo¿e odpowiedzieæ na

to pytanie? Ogarnia mnie niepokój, ilekroæ przypomnê sobie, co wydarzy³o

siê w tamtej dolinie.

– A wiêc Indianin, którego spotka³em, móg³ sprowadziæ tê burzê?

– Kto wie? Jestem naukowcem, wierzê w fakty. Ale czasem, gdy nie

umiemy czegoœ wyt³umaczyæ, zbywamy to jednym s³owem: „przes¹d”.

– Ale czy burza mo¿e wêdrowaæ za jedn¹ osob¹?

– Wierzysz, ¿e mo¿e?

– Tak w³aœnie jest!

Przyjrza³ mi siê uwa¿nie.

– S³ysza³eœ kiedyœ o superburzy?

Potrz¹sn¹³em g³ow¹.

– W pewnych okolicznoœciach kilka burz mo¿e wspi¹æ siê na siebie.

Czasami osi¹gaj¹ nawet dziesiêæ kilometrów wysokoœci.

S³ysza³em bicie swojego serca.

background image

100

– Ale ta burza ju¿ ma dziesiêæ kilometrów. Niebawem zacznie zrywaæ

domy z fundamentów. Zrówna wszystko z ziemi¹. To coœ takiego jak stacjo-

narne tornado szerokoœci pó³ kilometra.

– A wiêc jeœli mam racjê, jeœli ten starzec chce mnie ukaraæ, nie mogê

uciec. Jeœli ¿ona i syn zostan¹ przy mnie, te¿ bêd¹ musieli zgin¹æ.

– Zak³adaj¹c, ¿e mamy racjê. Muszê jednak zaznaczyæ, ¿e nie ma ¿ad-

nych naukowych powodów potwierdzaj¹cych twoj¹ teoriê.

– Wydaje mi siê, ¿e oszala³em.

Nale¿y wykluczyæ to, co prawdopodobne, a nastêpnie to, co mo¿liwe.

To, co zostaje, musi t³umaczyæ fakty. Jeœli Gail i Jeff nie opuszcz¹ mnie, umr¹.

Ale nie mog³em znieœæ roz³¹ki z nimi.

Wiedzia³em, co muszê zrobiæ. Dotar³em do domu. Jeff trz¹s³ siê w go-

r¹czce. Gail kaszla³a, oskar¿aj¹c mnie wzrokiem.

Sprzeciwili siê, gdy oznajmi³em im swoj¹ decyzjê, ale w koñcu musieli

siê zgodziæ.

– Jeœli to jest prawda – mówi³em – to po moim wyjeŸdzie burza ustanie

i znów zobaczycie s³oñce.

– A ty? Co bêdzie z tob¹?

– Módlcie siê.

Pojecha³em autostrad¹ na zachód. Burza pod¹¿a³a za mn¹.

Iowa, Nebraska. Trzy tygodnie przedziera³em siê we wœciek³ej ulewie do

Kolorado. Jazda przez spowite deszczem góry by³a istnym szaleñstwem.

W koñcu dotar³em do pustynnego miasteczka. Odnalaz³em przydro¿ny kra-

mik.

Ale nie by³o tam ani œladu paciorków i œwiecide³ek. Strugi deszczu za-

mienia³y py³ w b³oto, a ja cz³apa³em w tej mazi, wypytuj¹c o zaklinacza po-

gody.

– Zachorowa³ – powiedzia³ sklepikarz.

– Gdzie jest?

– Sk¹d mam wiedzieæ? Niech pan popyta w rezerwacie.

Dwadzieœcia kilometrów w¹sk¹, krêt¹, b³otnist¹ drog¹. Ska³y by³y tak

gor¹ce, ¿e a¿ parowa³y w deszczu. Samochód zeœlizn¹³ siê i opar³ na podwo-

ziu. Towarzyszy³y mi b³yskawice i huk piorunów, gdy bieg³em przed siebie,

krzycz¹c na ca³y g³os. Zatrzyma³em siê przed najwiêkszym budynkiem w re-

zerwacie. By³ w¹ski i d³ugi, ca³y z kamienia. Uderzy³em w drzwi. Otworzy³

mi mê¿czyzna w mundurze agenta rz¹dowego.

Opowiedzia³em mu o tym, co siê sta³o.

background image

101

Zmarszczy³ podejrzliwie brwi. Odwróci³ siê i powiedzia³ coœ do siedz¹-

cych tam Indian w ich jêzyku. Odpowiedzieli mu.

Skin¹³ g³ow¹.

– Widaæ bardzo go pan potrzebuje – zwróci³ siê do mnie – skoro przyje-

cha³ pan w tak¹ burzê. Zd¹¿y³ pan w ostatniej chwili. Starzec umiera.

Indianin le¿a³ bez ruchu na ³ó¿ku w szpitalu rezerwatu. Wygl¹da³ jak

objedzona z ziaren kolba kukurydzy. Otworzy³ powoli oczy. Rozpozna³ mnie.

– Teraz ci wierzꠖ powiedzia³em. – Proszê, powstrzymaj deszcz.

Starzec oddycha³ ciê¿ko.

– Moja ¿ona i syn wierz¹ w twoje s³owa. To niesprawiedliwe, ¿eby oni

te¿ cierpieli. Proszê ciê. Nie powinienem by³ mówiæ tego, co wtedy powie-

dzia³em. Przepraszam. Powstrzymaj deszcz.

Indianin poruszy³ siê.

Upad³em na kolana i poca³owa³em go w rêkê. Rozp³aka³em siê.

– Wiem, ¿e nie zas³ugujê, ale b³agam ciê. Dosta³em nauczkê. Powstrzy-

maj deszcz.

Zaklinacz przyjrza³ mi siê i powoli lekko skin¹³ g³ow¹. Lekarz próbo-

wa³ zatrzymaæ starca, ale jego si³y by³y nadzwyczajne. Wsta³ z ³ó¿ka i do-

wlók³ siê na œrodek sali. Powoli, z widocznym bólem, zanuci³ i zacz¹³ tañ-

czyæ.

B³yskawice i grzmoty uderzy³y ze zdwojon¹ moc¹. Deszcz za³omota³

w szyby. Starzec zako³ysa³ siê szybciej. Burza jakby zwariowa³a. Wytê¿y³a

wszystkie si³y… i ucich³a.

Zaklinacz upad³. Skoczy³em do niego i pomog³em lekarzowi zanieœæ go

do ³ó¿ka.

– O ma³o go pan nie zabi³ – krzykn¹³ lekarz.

– A wiêc on ¿yje?

– Z pewnoœci¹ nie dziêki panu.

Ja jednak wypowiedzia³em w³aœnie to s³owo: „Dziêki”. Kierowa³em je

do starego zaklinacza deszczu i do si³ niebios.

Wyszed³em ze szpitala. Widok s³oñca, niegdyœ tak powszedni, wzruszy³

mnie do ³ez.

Cztery dni póŸniej, ju¿ w Iowa, odebra³em telefon. Dzwoni³ agent rz¹do-

wy z rezerwatu. Zawiadomi³ mnie, ¿e starzec zmar³ tego dnia rano.

Odwróci³em siê do Gail i Jeffa. Choroba minê³a. Od tygodna œwieci³o tu

s³oñce, wiêc ich skóra znów pokry³a siê opalenizn¹. Prawie zapomnieli, ¿e

koszmar omal nie zniszczy³ nas i naszej mi³oœci. Nie wierzyli ju¿ w moc In-

dianina i twierdzili, ¿e deszcz i tak przesta³by padaæ, bez wzglêdu na to, co

bym zrobi³.

background image

102

Ale oni nie byli w tamtym szpitalu, nie widzieli jego tañca. Nie rozumiej¹.

Od³o¿y³em s³uchawkê i prze³kn¹³em ³zy. Wyszed³em przed nasz dom na

wzgórzu i spojrza³em przepe³niony podziwem w cudowny b³êkit nieba.

Odwróci³em siê i omal nie straci³em równowagi.

Od zachodu nadci¹ga³a œciana ciemnych, gêstych chmur. Otoczy³ mnie

podmuch ch³odnego wiatru.

Dwunasty wrzeœnia. Temperatura wynosi³a dwadzieœcia piêæ stopni, ale

szybko spad³a do dziesiêciu, a potem do zera.

Deszcz min¹³. Zaklinacz zrobi³ to, o co go prosi³em. Ale nie wzi¹³em

pod uwagê jego poczucia humoru.

Powstrzyma³ deszcz, a jak¿e.

Ja jednak mia³em okropne przeczucie, ¿e œnieg nigdy nie przestanie pa-

daæ.

background image

103

Za te

i wszystkie inne grzechy

Jeœli w zakoñczeniu poprzedniego opowiadania jest szczypta humoru, nie ma

go ani œladu w nastêpnej historii ze Œrodkowego Zachodu: ten utwór ma wstrz¹s-

n¹æ czytelnikiem. Opowiadanie zosta³o opublikowane w tysi¹c dziewiêæset osiem-

dziesi¹tym czwartym roku, ale jego zamys³ powsta³ jedenaœcie lat wczeœniej. La-

tem tysi¹c dziewiêæset siedemdziesi¹tego trzeciego roku spêdzi³em trzydzieœci piêæ

dni na obozie szko³y przetrwania Paula Petzoldta w górach Wind River w stanie

Wyoming. Podczas kursu æwiczyliœmy rozmaite umiejêtnoœci: wspinaczkê, biwa-

kowanie bez zostawiania œladów, przeprawy przez dzikie strumienie, mieszkanie

w œnie¿nych jaskiniach, zbieranie po¿ywienia etc. Pod koniec obozu odebrano nam

¿ywnoœæ. Ka¿dy otrzyma³ kompas, mapê i mena¿kê. Pokazano nam miejsce na

mapie, oddalone o siedemdziesi¹t piêæ kilometrów, na kontynentalnym dziale wod-

nym; us³yszeliœmy, ¿e za trzy dni bêdzie tam na nas czekaæ ciê¿arówka. Co mamy

jeœæ? Nic. Chodzi³o o to, ¿eby stworzyæ niebezpieczn¹ sytuacjê, podobn¹ do praw-

dziwej. Poszukiwanie ¿ywnoœci roœlinnej kosztuje wiêcej energii ni¿ dostarcza, wiêc

nale¿a³o to z góry wykluczyæ. Co innego po³ów ryb. Wolno nam by³o ³owiæ ryby

i zjadaæ, a ich miêso zawiera du¿o bia³ka. To jednak mia³a byæ ostatecznoœæ. Ce-

lem æwiczenia by³o udowodnienie nam, ¿e mo¿na wytrzymaæ trzy dni bez jedze-

nia, w wyczerpuj¹cych warunkach i prawid³owo funkcjonowaæ.

S³ania³em siê na nogach i trochê krêci³o mi siê w g³owie, gdy w koñcu dotarli-

œmy do zakurzonej drogi, która by³a naszym celem, ale wytrzyma³bym jeszcze

dzieñ lub dwa, i niew¹tpliwie nabra³em pewnoœci siebie w terenie. Po zakoñcze-

niu kursu ruszy³em autostrad¹ numer osiemdziesi¹t do Iowa, ale stary czterocy-

lindrowy porsche 912 zepsu³ siê. Na gor¹cej, równinnej wypustce Nebraski mu-

sia³em ruszyæ na prze³aj w poszukiwaniu mechanika. W³aœnie wtedy natrafi³em

background image

104

na to niezwyk³e i przera¿aj¹ce miasteczko. Fabu³a opowiadania jest zmyœlona,

lecz miejsce akcji – jak najbardziej rzeczywiste.

R

os³o tam drzewo, pamiêtam. Przysi¹g³bym, ¿e je rozpoznam, bo wygl¹-

da³o niezwyczajnie.

Sta³o po mojej lewej stronie, w pewnej odleg³oœci od autostrady. Z po-

cz¹tku jawi³o mi siê jako plama w faluj¹cym od gor¹ca powietrzu, lecz w miarê

zbli¿ania jego szkieletowaty kszta³t rysowa³ siê coraz wyraŸniej. W³aœnie ten

dziwny, wyrazisty kszta³t w pierwszej chwili przyku³ moj¹ uwagê. W koñcu

by³ sierpieñ, a o tej porze roku drzewa – nawet te nieliczne, które mo¿na zo-

baczyæ w Nebrasce – maj¹ gêste listowie. To drzewo by³o nagie.

Martwe, pomyœla³em. I co z tego? Nie ma powodu, ¿eby chmurzyæ czo-

³o. Ale w³aœnie wtedy to spostrzeg³em, i zdaje mi siê, ¿e podœwiadomie zare-

agowa³em, nim dotar³o do mnie, co przypomina sylwetka drzewa.

Przypomina, to za ma³o powiedziane.

Poczu³em siê nieswojo. Drzewo wygl¹da³o jak olbrzymia menora, ¿y-

dowski œwiecznik u¿ywany podczas obrzêdów religijnych. Osiem œwiec w rzê-

dzie. Zamiast œwiec stercza³y pionowo nagie ga³êzie. Dziwne mrowienie prze-

bieg³o mi po skórze. To tylko wybryk natury, pomyœla³em, ale mimo woli

zada³em sobie pytanie, czy ktoœ specjalnie ogo³oci³ drzewo, aby nadaæ mu

ten szczególny kszta³t, i w ten sposób je zabi³.

Przypadkowy czy nie, ten kszta³t nasuwa³ uderzaj¹ce skojarzenia: sym-

bol religijny z martwego drzewa, jakby znak b³ogos³awieñstwa rozpostarty

nad pustynn¹ zachodni¹ równin¹. Pomyœla³em o Ja³owej Ziemi Eliota.

Przez ostatnie dwa tygodnie biwakowaliœmy z przyjació³mi ze szko³y

w górach Wind River w stanie Wyoming. £owiliœmy ryby, w³óczyliœmy siê,

wspinaliœmy na ska³y, ale wiêkszoœæ czasu spêdzaliœmy siedz¹c przy ogni-

sku, gotuj¹c, popijaj¹c i wspominaj¹c stare czasy. Nasze spotkanie po latach,

tak d³ugo odk³adane, up³ynê³o zbyt szybko. Musieliœmy siê rozdzieliæ i ru-

szyæ w ró¿ne strony, z powrotem do ¿on i dzieci, miejsc pracy i obowi¹zków.

Dla mnie by³o to miasto Iowa City i uniwersytet. Têskni³em za rodzin¹, rzecz

jasna, ale przera¿a³a mnie myœl, ¿e wkrótce rozpocznie siê rok akademicki,

znów trzeba bêdzie przygotowywaæ siê do zajêæ i sprawdzaæ prace studen-

tów pierwszego roku.

Strudzony jazd¹ (minê³o ju¿ osiem godzin od po¿egnalnego œniadania),

oderwa³em wzrok od dziwacznego drzewa i dotar³o do mnie, ¿e jadê sto dwa-

dzieœcia na godzinê. Zwolnij, powiedzia³em do siebie, bo zarobisz mandat.

Albo siê zabijesz.

I w³aœnie wtedy w silniku coœ zaczê³o chrobotaæ. Je¿d¿ê przechodzo-

nym, czterocylindrowym porsche 912 z lat szeœædziesi¹tych. Kupi³em wóz

tanio, bo wymaga³ sporo roboty przy karoserii; mimo powa¿nego wieku

background image

105

auto chodzi³o zwykle jak zegarek. Nie wiedzia³em jednak, ¿e gaŸnik trzeba

ustawiæ odpowiednio do rozrzedzonego górskiego powietrza, wiêc kiedy

wjecha³em w góry, silnik zacz¹³ siê krztusiæ, gaŸnik siê zala³ i musia³em pê-

dziæ z gaœnic¹, ¿eby go ratowaæ. Zostawi³em wóz w Lander w Wyoming, gdzie

naprawili uszkodzenie, ale po powrocie, kiedy wsiad³em do samochodu,

wyczu³em, ¿e peda³ gazu nie reaguje tak jak dawniej. Przez ca³y dzieñ sil-

nik pracowa³ nieco g³oœniej ni¿ zwykle, a teraz po prostu rycza³. Chryste

Panie, pomyœla³em, po¿ar uszkodzi³ pewnie blok cylindrów. Nie odwa¿y-

³em siê jechaæ dalej. Kierownica skaka³a mi w rêkach. Zwolni³em do czter-

dziestu piêciu na godzinê. Silnik nadal wy³. Potrzebowa³em mechanika,

i to szybko.

Powiedzia³em wczeœniej, ¿e sta³o siê to na wypustce stanu Nebraska.

WyobraŸcie sobie olbrzymi prostok¹t, od którego odciêto lewy dolny róg.

Lewy górny róg, który pozosta³, to w³aœnie wypustka s¹siaduj¹ca ze wschod-

ni¹ granic¹ stanu Wyoming. Nic, tylko szeroka, p³aska przestrzeñ poroœniêta

ostr¹ traw¹ i sza³wi¹, z tocz¹cymi siê k³êbami ruchomych chwastów. To zie-

mia równie dzika jak sto lat temu, gdy zapuszczali siê tu pionierzy. Nie mar-

twi³bym siê tym, ¿e przyjdzie mi spêdziæ parê godzin wiêcej w Nebrasce.

Mniej wiêcej co trzydzieœci kilometrów przeje¿d¿a siê przez jakieœ miastecz-

ko. Ale tutaj, w wypustce, nie widzia³em ¿adnego drogowskazu od d³u¿sze-

go czasu. Co prawda jadê czteropasmow¹ autostrad¹, ale ludzi tutaj tyle co

na ksiê¿ycu.

Dlatego kiedy zobaczy³em zjazd, nie namyœla³em siê d³ugo. Dziêkuj¹c

temu z bogów, który siê nade mn¹ zlitowa³, z wysi³kiem przekrêci³em trzês¹-

c¹ siê kierownicê. Silnik ju¿ nie tylko wy³, ale charcza³ i klekota³, jak gdyby

odrywa³y siê od niego kawa³ki metalu. Nie widzia³em tu wprawdzie drogo-

wskazu do miasta, lecz by³em pewien, ¿e zjazd musi dok¹dœ prowadziæ. Do-

tar³em do znaku stopu przed skrzy¿owaniem asfaltowej szosy i rozejrza³em

siê w prawo i w lewo, ale nie zauwa¿y³em ¿adnych budynków. „W któr¹ stro-

nê?” – spyta³em na g³os. Pod wp³ywem jakiegoœ impulsu skrêci³em w lewo

i po chwili przejecha³em nad autostrad¹. Dopiero wtedy uœwiadomi³em so-

bie, ¿e kierujê siê w stronê drzewa w kszta³cie menory.

Znów poczu³em dziwne mrowienie. Ale klekotanie silnika poch³onê³o

ca³kowicie moj¹ uwagê. Peda³ gazu dr¿a³ pod moj¹ stop¹. Samochód ledwie

wyci¹ga³ trzydzieœci na godzinê. Musia³em kontrolowaæ oddech, gdy wyczu-

³em, ¿e przeje¿d¿am w pobli¿u drzewa.

Z lewej strony, jestem tego pewien. Nie by³em a¿ tak zaabsorbowany

awari¹, ¿eby siê pomyliæ. Drzewo ros³o po lewej stronie nie oznakowanej,

dwupasmowej szosy.

Jestem o tym przekonany. Wiem, ¿e siê nie mylê.

Jecha³em i jecha³em. Mój porsche sprawia³ wra¿enie, ¿e w ka¿dej chwili

mo¿e rozlecieæ siê na kawa³ki. Droga ci¹gnê³a siê w dal, jakby donik¹d. Te-

background image

106

raz, gdy zostawi³em za sob¹ drzewo-menorê, nic nie zak³óca³o monotonnego

krajobrazu prerii. Ju¿ za chwilê wy³oni¹ siê jakieœ budynki. Jeszcze kilometr

albo dwa, jeœli samochód tyle wytrzyma.

Wytrzyma³ kilometr, a potem jeszcze jeden, ale musia³em zwolniæ do

dwudziestu. Œcisnê³o mnie w ¿o³¹dku i dozna³em nieprzyjemnego wra¿enia,

¿e powinienem by³ skrêciæ w drug¹ stronê. Ale oddali³em siê ju¿ od skrzy¿o-

wania tak bardzo, ¿e nie pozosta³o mi nic innego, jak tylko jechaæ dalej. Poza

tym nie by³em pewien, czy samochód dowlecze siê do autostrady.

Gdy po raz pierwszy ujrza³em drzewo, zegarek na tablicy wskazywa³

prawie siedemnast¹. Skrzywi³em siê teraz widz¹c, ¿e dochodzi osiemnasta.

Chryste, jeszcze tylko parê godzin dnia; nawet jeœli znajdê warsztat, to i tak

nie bêdzie czynny po osiemnastej. Opad³y mnie z³e przeczucia. Powinienem

by³ zostaæ na autostradzie. Gdyby samochód tam nawali³, móg³bym zatrzy-

maæ jakiegoœ podró¿nego i poprosiæ o przys³anie kogoœ, kto by mnie odholo-

wa³. A têdy nie jecha³ ani jeden samochód. A wiêc nie doœæ, ¿e przyjdzie mi

nocowaæ w zepsutym wozie na skraju drogi, to jeszcze bêdê musia³ pieszo

wracaæ jutro do autostrady. Zamierza³em jechaæ ca³¹ noc w nadziei, ¿e dotrê

do Iowa City jutro w po³udnie, ale jeœli pech nie przestanie mnie przeœlado-

waæ, dojadê tam pojutrze albo jeszcze póŸniej. Bêdê musia³ znaleŸæ telefon,

¿eby uspokoiæ ¿onê, gdy nie zjawiê siê o wyznaczonym czasie. Muszê…

I w³aœnie wtedy ujrza³em dom. By³ jeszcze daleko. NiewyraŸny prosto-

k¹tny kszta³t z metalowym dachem po³yskuj¹cym w promieniach nisko ju¿

wisz¹cego s³oñca. Zobaczy³em nastêpny budynek, i jeszcze jeden. I drzewa.

Dziêki Bogu, miasto. Bicie mojego serca dorówna³o prawie ³oskotowi silni-

ka. Mocniej œcisn¹³em kierownicê. Przejecha³em obok wie¿y ciœnieñ i pustej

zagrody dla byd³a. Budynki nabra³y realnych kszta³tów: domy, parking, bar.

I stacja obs³ugi samochodów, przy której zahamowa³em; rêce dr¿a³y mi

jeszcze od wibracji kierownicy. Zgasi³em z ulg¹ silnik i przez chwilê rozko-

szowa³em siê cisz¹. Dwóch mê¿czyzn sta³o ko³o pompy ty³em do mnie. Pa-

miêtaj¹c o tym, ¿e jestem nie ogolony i spocony, powoli zbli¿y³em siê do

nich.

Byli zwróceni ty³em, wiêc od razu powinienem by³ siê domyœliæ, ¿e coœ

jest nie tak. Robi³em tyle ha³asu zbli¿aj¹c siê i hamuj¹c, ¿e powinni siê od-

wróciæ, ¿eby zobaczyæ, ki diabe³.

Ale nie zrobili tego, a ja by³em zbyt wyczerpany, ¿eby ws³uchiwaæ siê

w g³os instynktu. Zbli¿y³em siê na sztywnych nogach.

– Przepraszam – powiedzia³em. – Pewnie poznali panowie, ¿e mam k³o-

pot z samochodem. Czy jest tu jakiœ mechanik, który jeszcze pracuje?

¯aden siê nie odwróci³ ani nie odpowiedzia³.

Musieli mnie us³yszeæ, pomyœla³em. Powtórzy³em jednak, tym razem g³oœ-

niej:

– Szukam mechanika. Czy jest tu jakiœ?

background image

107

Cisza.

Og³uchli, czy co? Obszed³em ich wiêc, ¿eby stan¹æ twarz¹ w twarz.

Jeszcze kiedy siê odwracali, ¿eby znów stan¹æ do mnie ty³em, otworzy³y

mi siê usta. Bo zd¹¿y³em zobaczyæ ich twarze. Bo¿e œwiêty. Poczu³em siê

tak, jakby ktoœ wbi³ mi w krêgos³up lodowat¹ ig³ê. Nigdy nie widzia³em trê-

dowatego, ale z przeczytanych lektur wnioskowa³em, ¿e nie wygl¹daj¹ a¿

tak brzydko. To s³owo nie oddaje tego, co zobaczy³em. Powiêkszone tarczy-

ce wybrzusza³y siê na ich gard³ach jak potworne jab³ka Adama. Szczêki i po-

liczki mieli wykrzywione, a na czo³ach olbrzymie guzy. Wargi i nozdrza by³y

zniekszta³cone. Ale najgorzej wygl¹da³a sama skóra: poszarza³a, jakby gni-

j¹ca i spleœnia³a, niczym w otwartej, ropiej¹cej ranie.

Omal siê nie zakrztusi³em. Gard³o œcisnê³o mi siê tak, ¿e nie mog³em

z³apaæ tchu. Opanuj siê, powiedzia³em sobie. To przecie¿ nie ich wina. Nie

patrz z otwartymi ustami jak szeœciolatek, który nigdy nie widzia³ zdeformo-

wanej twarzy. Pewnie dlatego nie chcieli na mnie patrzeæ. Bali siê odruchu

odrazy na ich widok.

Zwrócili siê twarz¹ do stacji, a ja nie zamierza³em okr¹¿aæ ich po raz

drugi. Powtórzy³em pytanie:

– Gdzie jest mechanik?

Obaj jednoczeœnie podnieœli ramiona i okropnie pokrêconymi palcami

wskazali w prawo, w stronê piaszczystej drogi wychodz¹cej poza miasto,

równoleg³ej do autostrady.

A niech to szlag, pomyœla³em. Przykro mi, ¿e cierpicie, chcia³bym wam

pomóc, ale teraz sam potrzebujê pomocy, a wy po prostu zachowujecie siê

niegrzecznie.

Odszed³em. Zaczyna³a mnie boleæ g³owa, w gardle czu³em suchoœæ. Ze-

garek pokazywa³ siódm¹ po po³udniu. S³oñce by³o coraz ni¿ej. Jeœli szybko

nie znajdê mechanika…

Po przeciwnej stronie na rogu zauwa¿y³em restauracjê. Mo¿e to za du¿e

s³owo, bo na pierwszy rzut oka lokal przywodzi³ na myœl nie domyte ³y¿ki

i zat³uszczone talerze. Okna by³y brudne i zakurzone, szyldy Pepsi i Schiltza

wisia³y co najmniej od dziesiêciu lat. Na niekszta³tnym neonie widnia³ napis

BAR-B-CUE. Powinni skróciæ nazwê do BBC, co mo¿na by odczytaæ jak

Ból Brzucha i Czkawka.

Lepiej daj sobie spokój z kpinami, bo mo¿e jeszcze dziœ wieczorem bê-

dziesz tam jad³, pomyœla³em.

Teraz wydaje mi siê to niemal zabawne. To znaczy jedzenie. Mój Bo¿e,

nie wiem, jak d³ugo to jeszcze wytrzymam.

Przeszed³em wiêc na drug¹ stronê zakurzonej ulicy i otworzy³em trzesz-

cz¹ce drzwi, na których roi³o siê od much. W œrodku siedzia³o piêciu konsu-

mentów.

– Hej, czy ktoœ mo¿e mi powiedzieæ…

background image

108

S³owa ugrzêz³y mi w gardle, zakrêci³o mi siê w g³owie. Tamci bowiem

odwrócili siê do mnie ty³em jak na umówiony znak… Ich krêgos³upy i ra-

miona by³y pokrzywione w sposób, jakiego natura z pewnoœci¹ nie przewi-

dzia³a. Zerkn¹³em w stronê kelnerki za barem, która te¿ siê odwróci³a. Ale

lustro, przeklête lustro… Odbicie jej twarzy wygl¹da³o jak wynik potworne-

go eksperymentu genetycznego. Nie mia³a szczêki i zosta³o jej tylko jedno

oko. Zrobi³em krok do ty³u, pozwalaj¹c drzwiom zamkn¹æ siê ze skrzypie-

niem i trzaskiem, a w pamiêci zosta³ mi widok – czy to mo¿liwe? – dwóch

szpar, gdzie powinien byæ nos.

Powiem od razu: wszêdzie, gdzie skierowa³em kroki, trafia³em na mon-

stra. To miasto przypomina³o wszystkie horrory zebrane w jeden. Najpotwor-

niejsze makija¿e Lona Chaneya wydawa³y siê przy tym dzieciêc¹ mask¹ kar-

nawa³ow¹, a potwory z wyspy doktora Moreau mog³yby uchodziæ tutaj za

faworytów w konkursie piêknoœci.

Jezu Chryste.

Ósma wieczór. Niebo na wschodzie poszarza³o, a na zachodzie zala³o siê

krwist¹ czerwieni¹. Czy¿bym postrada³ zmys³y? Miasto potworów, wszyscy

siê odwracaj¹, nikt siê nie odzywa, tylko pokazuje piaszczyst¹ drogê na

wschód.

Wgramoli³em siê do porsche’a i zaraz siê okaza³o, ¿e odpoczynek mu nie

pomóg³. Silnik rzêzi³ chyba jeszcze g³oœniej. Na szczêœcie samochód spe³ni³

moje mod³y i mimo wszystko ruszy³.

Mo¿e kilka kilometrów dalej jest inne miasteczko, mo¿e dlatego chcieli

mnie tam skierowaæ.

Wóz toczy³ siê z okropnym ³oskotem. Zapali³em œwiat³a, mimo ¿e nie

widzia³em tu jak dot¹d ani jednego samochodu. Zapada³ zmierzch, wiêc uzna-

³em, ¿e nie zaszkodzi uwa¿aæ.

Przejecha³em pó³ kilometra i silnik znieruchomia³ na dobre. Mo¿liwe, ¿e

dojecha³em tam na jednym cylindrze. Us³ysza³em huk, potem trzy g³uche

uderzenia, potem nastêpny huk i znów trzy uderzenia. Z ka¿dym odg³osem

samochód posuwa³ siê odrobinê, ale w koñcu sapn¹³ i zatrzyma³ siê. Silnik

by³ straszliwie rozgrzany. Porsche nie ma ch³odnicy, ale da³bym g³owê, ¿e

us³ysza³em syczenie.

Tak wiêc utkn¹³em na pustkowiu, pó³ kilometra za miastem koszmarów.

Przed sob¹ nie widzia³em ¿adnych zabudowañ, autostrada zaœ zosta³a Bóg

jeden wie gdzie.

Zbli¿a³a siê noc.

Na prerii.

Mówi³em ju¿, ¿e siê ba³em. Ale wtedy opad³a mnie wœciek³oœæ. Na face-

ta z Lander, który niby naprawi³ mi samochód, na moj¹ g³upotê, która kaza³a

mi zjechaæ z autostrady i na to, ¿e nie zdoby³em siê na myœlenie w miastecz-

ku. Powinienem by³ kupiæ coœ do picia, jakieœ batoniki i chipsy, ¿eby nie

background image

109

umrzeæ tutaj z g³odu. I piwo, a w³aœciwie kartonik z szeœcioma puszkami. Co

mi szkodzi³o siê upiæ w tej sytuacji?

Z³y, wysiad³em z samochodu. Opar³em siê o b³otnik, zapali³em papiero-

sa i zacz¹³em kl¹æ. By³o wpó³ do dziewi¹tej, mrok gêstnia³. Co robiæ?

Próbujê sobie wmawiaæ, ¿e postêpowa³em logicznie. Przed dziewi¹t¹

podj¹³em decyzjê. Od miasteczka dzieli³ mnie tylko kilometr, czyli najwy¿ej

dziesiêæ minut marszu. Jeœli ten parszywy bar jest jeszcze czynny, kupiê so-

bie piwo i chipsy. Nie obchodzi³ mnie wtedy odra¿aj¹cy wygl¹d tamtych lu-

dzi. Powiedzia³em sobie, ¿e nie spêdzê nocy na pustkowiu, s³uchaj¹c burcze-

nia ¿o³¹dka. Tego by³oby za wiele.

Poszed³em wiêc. Gdy dotar³em do rogatek, zapad³a noc. Œwiat³o w ba-

rze BAR-B-CUE pali³o siê, wiêc szczêœcie nie opuœci³o mnie ca³kowicie.

Tak pomyœla³em, ale œwiat³o zgas³o, kiedy siê zbli¿y³em. Tego mi tylko

brakowa³o.

Zrobi³o siê ca³kiem ciemno.

Nagle drzwi zaskrzypia³y, otwar³y siê i po chwili stanê³a w nich kelner-

ka. Widzia³em tylko jej bia³¹ sylwetkê. Zamknê³a drzwi. Ju¿ mia³em zapytaæ,

czy poda³aby mi coœ do jedzenia. Zak³ada³em, rzecz jasna, ¿e mnie nie wi-

dzia³a. Dlatego zaskoczy³o mnie, kiedy siê odwróci³a.

Zamruga³em powiekami. Jako pierwsza osoba w tym miasteczku, kobie-

ta odezwa³a siê do mnie. Jej g³os by³ cichy i œwiszcz¹cy; s³owa zlewa³y siê,

jakby mia³a zajêcz¹ wargê lub rozszczepione podniebienie.

– Zauwa¿y³am przez okno, ¿e pan wraca – powiedzia³a.

Mo¿e mi siê zdawa³o, lecz jej g³os zabrzmia³ œpiewnie.

Jeszcze jedno. Staliœmy naprzeciwko siebie, ale na ulicy nie by³o œwiate³,

wiêc w ciemnoœci nie widzia³em rysów jej twarzy. Po raz pierwszy od chwili,

kiedy dojecha³em do miasteczka, zdawa³o mi siê, ¿e prowadzê z kimœ nor-

maln¹ rozmowê. Nie by³o trudno udawa栖 wystarczy³o tylko zapomnieæ

odbicie jej twarzy w lustrze.

Wzruszy³em ramionami i rozeœmia³em siê ponuro.

– Samochód mi siê zepsu³ i utkn¹³em. – Wskaza³em w stronê drogi, cho-

cia¿ wiedzia³em, ¿e kobieta nie zobaczy mojego gestu. – Pomyœla³em, ¿e zd¹¿ê

jeszcze kupiæ u pani coœ do jedzenia.

Odpowiedzia³a dopiero po chwili.

– Przykro mi, ale w³aœciciel zamkn¹³ lokal pó³ godziny temu. Zosta³am,

¿eby posprz¹taæ i przygotowaæ wszystko na jutro. Kuchenka jest ju¿ zimna.

– Mo¿e chocia¿ piwo i jakieœ chipsy?

– Nie mogê. W kasie nie ma pieniêdzy.

– Nic nie szkodzi. Nie potrzebujê reszty.

Kelnerka ponownie zamilk³a.

– Piwo i chipsy?

– Tak, bardzo pani¹ proszê. – Zaczyna³em nabieraæ nadziei.

background image

110

– Spêdzi pan noc w samochodzie?

– Chyba, ¿e jest tu jakiœ hotel.

– Nie ma. Potrzebuje pan dobrego posi³ku i miejsca do spania. Pewnie

jest pan bardzo zmêczony.

Zawiesi³a g³os. Pamiêtam, ¿e noc by³a bardzo cicha. Nawet œwierszcze

nie cyka³y.

– Mieszkam sama – powiedzia³a. Jej g³os wyda³ mi siê jeszcze bardziej

œpiewny. – Mo¿e pan siê przespaæ na kanapie w du¿ym pokoju. Zrobiê panu

stek.

– Nie, dziêkujê. – Przerazi³em siê na myœl o tym, ¿e móg³bym znów zo-

baczyæ jej twarz.

– Proszê siê nie baæ. Nie bêdê zapalaæ œwiat³a.

– Nie o to chodzi – sk³ama³em. – Nie chcia³bym pani sprawiaæ k³opotu.

– ¯aden k³opot. Chcê panu pomóc. Zawsze uwa¿a³am, ¿e trzeba sobie

nawzajem pomagaæ.

Odwróci³a siê i odesz³a. Pomyœla³em o steku i kanapie. To chyba lepsze

ni¿ spanie ze skurczonymi nogami w samochodzie.

Ale ta jej twarz.

Mo¿e ona wie, co myœlê, i boli j¹ to? Jak bym siê czu³, gdybym to ja mia³

zdeformowan¹ twarz i ludzie odwracaliby siê na mój widok? Ona powie-

dzia³a, ¿e trzeba sobie pomagaæ. Mo¿e i ja powinienem to zrozumieæ. Ruszy-

³em za ni¹. Poci¹ga³a mnie nie tyle perspektywa steku i snu na kanapie, co

chêæ okazania serca tej nieszczêsnej kobiecie.

Mieszka³a trzy przecznice dalej, na ulicy równie ciemnej jak ta, któr¹

zostawiliœmy za sob¹. Panowa³a absolutna cisza. To by³ najdziwniejszy spa-

cer w moim ¿yciu.

S¹dz¹c z zarysów, kelnerka mieszka³a w starym, piêtrowym wiktoriañ-

skim domu. Deski na ganku zaskrzypia³y, kiedy zbli¿yliœmy siê do drzwi.

Spe³ni³a obietnicê i nie zapali³a œwiat³a.

– Pokój sto³owy jest tam, po lewej stronie – powiedzia³a. – Kanapa stoi

przy œcianie naprzeciwko wejœcia. Przygotujê stek.

Podziêkowa³em i poszed³em do pokoju, tak jak kaza³a. Kanapa by³a miêk-

ka i wygodna. Dopiero teraz, kiedy siê po³o¿y³em, dotar³o do mnie, jak bar-

dzo jestem zmêczony. S³ysza³em skwierczenie t³uszczu. Pewnie zapali³a œwia-

t³o, ale nie widzia³em nawet odrobiny blasku, wiêc kuchnia musia³a byæ dale-

ko. PóŸniej dotar³a do mnie woñ sma¿onej wo³owiny i us³ysza³em kroki.

– Powinnam by³a zapytaæ, czy lubi pan wypieczony, czy nie. Wiêkszoœæ

klientów wybiera œrednio wypieczony – powiedzia³a. Jej g³os brzmia³ jak

zawodzenie wiatru w oddali.

– Œwietnie. – Przesta³em myœleæ o tym, ¿e jest okropna. Umiera³em z g³odu.

Ostro¿nie postawi³a tacê ze stekiem, chlebem i mas³em. Poda³a te¿ sos

i piwo. Jad³em niezrêcznie, bo w ciemnoœci, ale mimo to wyj¹tkowo szybko.

background image

111

I ci¹gle by³o mi ma³o. Stek by³ wyœmienity. To za ma³o powiedziane: by³ taki,

¿e palce lizaæ, po prostu niewiarygodny.

Zebra³em resztkê sosu ostatnim kawa³kiem chleba, wsun¹³em do ust,

popi³em piwem i osun¹³em siê na kanapê. Wiedzia³em, ¿e to by³ najlepszy

posi³ek w moim ¿yciu.

Gospodyni siedzia³a na krzeœle po przeciwnej stronie pokoju. Milcza³a.

– Stek by³ po prostu cudowny – powiedzia³em. – Nie wiem, jak mam

pani podziêkowaæ.

– Ju¿ pan to zrobi³.

Nie rozumia³em, co chce przez to powiedzieæ. Mój ¿o³¹dek by³ przyjem-

nie pe³ny.

– Jeszcze pan nie zapyta³.

Zmarszczy³em brwi.

– O co? Nie rozumiem.

– Rozumie pan. Jestem pewna, ¿e umiera pan z ciekawoœci. Tak jak wszy-

scy.

– To znaczy kto?

– Dlaczego ludzie w tym mieœcie s¹ tak potwornie zdeformowani.

Zmrozi³o mnie. Prawdê mówi¹c, drêczy³o mnie to pytanie. Miasteczko

by³o dziwne, a zw³aszcza jego mieszkañcy, wiêc z trudem powstrzymywa-

³em ciekawoœæ. Ta kobieta okaza³a mi jednak tyle dobroci, ¿e nie chcia³em

nawi¹zywaæ do jej choroby. Od razu stanê³o mi przed oczami jej odbicie

w lustrze. Dziura po podbródku, jedno oko. Szpary w miejscu, gdzie powi-

nien byæ nos. Jedna wielka ropiej¹ca rana.

O ma³o nie zwymiotowa³em. I to nie tylko na wspomnienie tego widoku.

Coœ siê dzia³o w moim ¿o³¹dku. Gotowa³o siê w nim i przewraca³o. Puch³,

jak gdyby k³êbi³o siê w nim tysi¹c maleñkich szerszeni.

– Grzechy – powiedzia³a.

Poruszy³em siê niepewnie.

– Dawno temu, w œredniowieczu, pewni mnisi wêdrowali od wioski do

wioski. Nie spowiadali jednak, tylko odprawiali obrzêd, aby oczyœciæ dusze

wieœniaków. Ka¿dy mieszkaniec wioski przynosi³ coœ do jedzenia i stawia³

na stole przed mnichem. Kiedy stos ¿ywnoœci osi¹ga³ odpowiednie rozmiary,

mnich wypowiada³ w³aœciwe s³owa i wszystkie grzechy mieszkañców wsi

przenosi³y siê na jedzenie.

Prze³kn¹³em gorzk¹ œlinê.

– Wtedy mnich zjada³ posi³ek. Opycha³ siê ich grzechami.

W g³osie kelnerki by³o tyle nienawiœci, ¿e mia³em ochotê uciec.

– Mieszkañcy wioski wiedzieli, ¿e mnich skazuje siê na potêpienie, aby

ocaliæ ich dusze. Dawali mu za to pieni¹dze. Byli oczywiœcie tacy, którzy

twierdzili, ¿e on jest oszustem, który na¿era siê do syta i jeszcze wy³udza

pieni¹dze. Ale mylili siê.

background image

112

Us³ysza³em, jak kobieta wstaje.

– Poniewa¿ ich grzechy niszczy³y cia³o mnicha. Skrêca³y je i deformo-

wa³y, próbuj¹c siê wydostaæ.

Coœ majstrowa³a w rogu pokoju. Znieruchomia³em, s³ysz¹c drapanie.

– Nie tylko mnisi po¿erali grzechy wiernych – ci¹gnê³a. – Robi³y to te¿

kobiety. Ale w jaki sposób po¿eracz grzechów mia³ siê ich pozbyæ i zrzuciæ

z siebie brzydotê? Ka¿¹c je zjeœæ komu innemu.

– Oszala³a pani – powiedzia³em. – Wychodzê.

– Jeszcze nie teraz.

Drapanie by³o pocieraniem zapa³ki. Zobaczy³em maleñki p³omieñ. Ból

skrêca³ mi ¿o³¹dek.

– Miasto pe³ne po¿eraczy grzechów, potworów odepchniêtych przez

œwiat, których widoku nikt nie mo¿e znieœæ oprócz nich samych. Cierpi¹cych

z mi³osierdzia za miliony uwolnionych od grzechów.

Zapali³a œwieczkê. W pokoju zrobi³o siê widno. Zobaczy³em jej twarz

i znów otworzy³em usta, ale tym razem z innego powodu. By³a piêkna, olœnie-

waj¹co piêkna. Jej skóra b³yszcza³a zmys³owo.

Zdawa³a siê falowaæ, pulsowaæ…

– O Bo¿e, nie. Pani dosypa³a czegoœ do jedzenia…

– Powiedzia³am ci.

– Doœæ tych g³upstw. – Próbowa³em wstaæ, ale nogi ugiê³y siê pode mn¹.

Moje cia³o zdawa³o siê rosn¹æ, zwijaæ i skrêcaæ. Wszystko wydawa³o siê znie-

kszta³cone, jak gdyby zewsz¹d otoczy³y mnie krzywe zwierciad³a. – Co to

by³o? LSD? Meskalina? Mam halucynacje.

Ka¿de kolejne s³owo wypowiada³em g³oœniej, a mimo to zdawa³o siê nik-

n¹æ w oddali jak szept.

Wzdrygn¹³em siê, gdy zobaczy³em, ¿e zbli¿a siê do mnie. Piêknia³a z ka¿-

dym krokiem.

– Tak d³ugo by³am odra¿aj¹ca… Ju¿ od tak dawna nikt mnie nie po¿¹-

da³…

Œwiat zakrêci³ mi siê przed oczami. Rozerwa³a kostium, ukazuj¹c nagie

piersi… Jej cia³o by³o takie…

Mimo potwornego bólu brzucha, mimo oszo³omienia zmys³ów, pragn¹-

³em jej. Jeszcze nigdy nie po¿¹da³em nikogo z tak¹ si³¹.

Namiêtnoœæ… Potê¿na, zniewalaj¹ca, nie koñcz¹ca siê namiêtnoœæ. Po-

toczyliœmy siê na tacê, zrzucaj¹c szklankê i talerz, nó¿ i widelec. Lampa roz-

trzaska³a siê o pod³ogê. Jêkn¹³em, kiedy moje nagie plecy trafi³y na ostr¹

krawêdŸ sto³u. Nie z bólu. Z rozkoszy.

I nim eksplodowa³em jak gdyby z samego dna duszy, jakby w zamian za

oddanie mi swoich grzechów pragnê³a czegoœ ode mnie, poczu³em, ¿e poci¹-

ga mnie ku sobie w dó³, ni¿ej, coraz ni¿ej.

– Zjedz mnie, po¿ryj mnie! – b³aga³a.

background image

113

Straci³em przytomnoœæ. Policjanci z drogówki w Nebrasce twierdz¹, ¿e

znaleŸli mnie nagiego na œrodku autostrady numer osiemdziesi¹t o drugiej po

po³udniu, dwa dni póŸniej. Mówi¹, ¿e by³em spalony s³oñcem. Nie wiem, nie

pamiêtam. Przypominam sobie, ¿e ockn¹³em siê w szpitalu w Iowa City.

Na oddziale psychiatrycznym, jak siê potem okaza³o.

Lekarze k³ami¹. Mówi¹, ¿e nie wygl¹dam okropnie. Wiêc dlaczego

zabrali st¹d wszystkie lustra? Czemu pielêgniarki wzdrygaj¹ siê, kiedy

przychodz¹ mnie karmiæ? Wydaje im siê, ¿e s¹ tacy m¹drzy. Mimo grubej

siatki z drutu za oknem, w nocy widzê swoje odbicie w szybie. Nie mam

podbródka, zosta³o mi tylko jedno oko. Zamiast nosa mam dwie ropiej¹ce

szpary. Zosta³em ukarany. Teraz rozumiem. Noszê na sobie ca³e z³o tego

œwiata.

By³em katolikiem, ale ju¿ nie chodzê do koœcio³a. Podczas przygotowa-

nia do pierwszej spowiedzi zakonnice nauczy³y mnie s³ów, które trzeba wy-

powiedzieæ przed konfesjona³em: „Pob³ogos³aw mnie, Bo¿e, bo zgrzeszy-

³em. Ostatni raz by³em u spowiedzi”… Wtedy podawa³em datê ostatniej spo-

wiedzi, wyznawa³em grzechy, a na koniec mówi³em: „¯a³ujê ze te i wszystkie

inne grzechy, które pope³ni³em”. Naprawdê ¿a³ujê. Ale nie pope³ni³em ich.

To nie s¹ moje grzechy.

¯ona i dzieci przychodz¹ mnie odwiedzaæ. Nie wychodzê do nich. Nie

móg³bym znieœæ odrazy w ich oczach.

„W jaki sposób grzesznik mo¿e siê uwolniæ od grzechów?” – spyta³a.

Przekazuj¹c je innym, rzecz jasna. Pod postaci¹ jedzenia?

Od kilku tygodni wiem ju¿, co muszê zrobiæ. Trzeba udawaæ spokój i cze-

kaæ na swoj¹ szansê. Mam nadziejê, ¿e nie zrani³em stra¿nika zbyt mocno.

Stara³em siê nie uderzaæ go z ca³ej si³y. Ale jego g³owa wyda³a okropny

dŸwiêk, kiedy stukn¹³em ni¹ o œcianê.

By³em bardzo sprytny. Ukrad³em trzy samochody i ¿adnym nie jecha³em

d³ugo, ¿eby policjanci z drogówki nie wpadli na mój trop. Powrót zabra³ mi

dwa dni.

Dlatego to drzewo jest takie wa¿ne. Ono wska¿e mi drogê. Pamiêtacie

przecie¿, ¿e na zjeŸdzie z autostrady nie by³o drogowskazu. Tylko drzewo

mo¿e mi pomóc tam trafiæ.

Ale to dziwne. O tak, znalaz³em drzewo w kszta³cie menory. W¹tpiê, czy

jest gdzieœ drugie takie. Ale przysi¹g³bym, ¿e mia³o osiem ga³êzi i by³o ca³-

kiem nagie.

A teraz ma dziewiêæ.

I rosn¹ na nich liœcie.

Panie Bo¿e, dopomó¿. Ratuj mnie.

Przyciskam peda³ gazu do koñca i pêdzê dwupasmow¹ szos¹, która zda-

je siê nie mieæ koñca, tak jak wtedy. Drêcz¹ mnie w¹tpliwoœci. Staram siê nie

spogl¹daæ w lusterko, a mimo to wyjê na myœl o swojej twarzy.

8 – Czarny wieczór

background image

114

W oddali widzê b³ysk na metalowym dachu. Zbli¿am siê. Znalaz³em mia-

steczko. Jest dok³adnie takie samo. Wie¿a ciœnieñ, zagroda dla byd³a (ale

teraz ju¿ nie pusta). Stacja obs³ugi samochodów, BAR-B-CUE.

Nie rozumiem. Wszyscy wygl¹daj¹ normalnie. ¯adnych powiêkszonych

tarczyc, garbów, poskrêcanych koñczyn, ropiej¹cych ran. Patrz¹ na mnie. Nie

mogê znieœæ odrazy w ich oczach.

Znalaz³em jej dom. Czekam.

W szpitalu lekarze mówili, ¿e mam halucynacje. Zgodzili siê, ¿e moje

podejrzenie mog³o byæ s³uszne, ¿e dosypano mi czegoœ do jedzenia i skutki

zatrucia siê utrwali³y. Dlatego wydaje mi siê, ¿e moja twarz jest zdeformowa-

na i nie pamiêtam, co siê sta³o podczas podró¿y. Chcia³bym w to wierzyæ.

Chcia³bym wierzyæ, ¿e oszala³em. Wszystko by³oby lepsze od prawdy.

Ale ja wiem, jak by³o. Ona to zrobi³a. Nakarmi³a mnie swoimi grzecha-

mi. Odp³acê siê. Zmuszê j¹, ¿eby wziê³a je z powrotem.

Piszê to w jej pokoju, zerkaj¹c od czasu do czasu przez okno. Chcê, ¿eby

ludzie wiedzieli, gdyby coœ mi siê sta³o. ¯eby zrozumieli. To nie by³a moja

wina.

Ona zjawi siê niebawem. Przyjdzie, a wtedy…

S³yszê trzaœniêcie drzwi auta. Ktoœ wysiada. To du¿y samochód.

S³odki Jezu, nareszcie. Ale tam jest wiêcej osób.

Dwoje. Kobieta i mê¿czyzna.

A kobieta nie jest t¹, na któr¹ czekam.

Co siê sta³o? Czy¿by siê wyprowadzi³a?

Wejd¹ tutaj. Znajd¹ mnie.

No to co? Nie mogê tego d³u¿ej znieœæ. Muszê oddaæ komuœ grzechy.

Muszê…

Znalaz³em nó¿ w kuchni. Ale nie znam s³ów. Nie wiem, jak przenieœæ

moje grzechy na jedzenie.

Pamiêtam ostatnie s³owa, jakie do mnie powiedzia³a. Wiem, jak to zro-

biæ. Trzeba u¿yæ no¿a i widelca. Zmusiæ ich do tego…

Niech mnie po¿r¹.

background image

115

Czarne na bia³ym

i ca³e czerwone

Trzy nastêpne opowiadania zosta³y napisane jako cykl i opublikowane ra-

zem w tysi¹c dziewiêæset osiemdziesi¹tym pi¹tym roku w ramach serii Night

Visions (Nocne wizje). Ich w¹tkiem przewodnim jest ambicja i ciemna strona

sukcesu. Ka¿de traktuje o jakimœ zawodzie lub zajêciu, a bohaterem pierwszego

jest roznosiciel gazet. Darzê je szczególnym przywi¹zaniem, poniewa¿ kiedy

mój syn Matt mia³ dwanaœcie lat, zarabia³ pieni¹dze roznosz¹c gazety i bardzo

to lubi³. Dostawa³ wprawdzie kieszonkowe, i to niema³e, lecz – podobnie jak

sympatyczny gadu³a, bohater mojego opowiadania – mia³ ambicjê zostaæ biz-

nesmenem. A ¿e musia³ w zwi¹zku z tym wstawaæ codziennie o wpó³ do szóstej

rano, nie mogliœmy siê z ¿on¹ powstrzymaæ przed pomaganiem mu. Czêsto wy-

rusza³em razem z Mattem w jego „trasê” przed œwitem, a on by³ mi za to bardzo

wdziêczny, zw³aszcza zim¹. Moja pomoc sta³a siê wrêcz koniecznoœci¹, gdy w ci¹-

gu roku w s¹siednim mieœcie dwóch roznosicieli gazet zaginê³o i nigdy ich nie

znaleziono. Tak wiêc praca gazeciarza mo¿e byæ stresuj¹ca. W tym opowiada-

niu chcia³em miêdzy innymi pokazaæ, jak samotny mo¿e siê czuæ m³ody roznosi-

ciel gazet o tak wczesnej porze. Teraz pracê tê wykonuj¹ zwykle doroœli ludzie

w samochodach, ale jeœli mieszkacie w jednym z tych niewielu miasteczek, gdzie

s¹ jeszcze m³ode gazeciarki i gazeciarze, nastêpnym razem, gdy stan¹ u wa-

szych drzwi, nie ¿a³ujcie im napiwku.

P

ewnie czytaliœcie o mnie dzisiaj rano w gazecie. Jeœli ktoœ z was mieszka

w pobli¿u skrzy¿owania ulic Benton i Sunset, to w³aœnie ja dostarczam

wam tê gazetê codziennie do domu. Tylko ¿e dzisiaj nie mog³em przynieœæ,

background image

116

bo le¿ê w szpitalu z rozwalon¹ rêk¹, a pan doktor mówi, ¿e mam pêkniêt¹

czaszkê. Tata musia³ wykonaæ za mnie moj¹ robotê. Tak po prawdzie, to tro-

chê mi ¿al, ¿e nie mogê wyjœæ na trasê. Roznoszê gazety od trzech lat, czyli

od kiedy skoñczy³em dziewiêæ lat, wiêc siê przyzwyczai³em, chocia¿ muszê

wstawaæ codziennie o wpó³ do szóstej rano, nawet w Bo¿e Narodzenie i No-

wy Rok. Ale jeœli myœlicie, ¿e pospa³em sobie dzisiaj rano, to siê grubo myli-

cie. Pielêgniarki budz¹ tu wszystkich wczeœnie, tak jak moja mama, która

potrz¹sa mnie za ramiê i przypomina o w³o¿eniu kalesonów, bo jest okropnie

zimno w takie poranki jak ostatnio. Zamiast jechaæ na rowerze, trzeba wtedy

chodziæ pieszo, a to trwa o pó³ godziny d³u¿ej, zw³aszcza jeœli jest ciemno

i nie widzisz numerów na domach nowych klientów.

Wygl¹da to tak: z samego rana pod nasz dom podje¿d¿a ciê¿arówka i kie-

rowca rzuca pod drzwi paczkê gazet, a tata wychodzi i wk³ada je do torby.

Czêsto w paczce znajdujê kartkê z nazwiskiem nowego klienta albo kogoœ,

kto rezygnuje z zamawiania gazety. Wtedy musimy z mam¹ skreœliæ nazwi-

sko z listy i policzyæ, ile goœæ jest mi winien, zw³aszcza jeœli zaczyna prenu-

merowaæ lub rezygnuje w œrodku tygodnia. To doœæ skomplikowane, ale tata

mówi, ¿e w ten sposób uczê siê prowadziæ interesy; jedn¹ trzeci¹ zarobio-

nych pieniêdzy odk³adam na konto w banku, a za resztê kupujê sobie p³yty

kompaktowe i gry wideo.

Ale przecie¿ mia³em mówiæ o moich klientach. Zdziwilibyœcie siê, jak

dobrze gazeciarz mo¿e poznaæ ludzi, którym przynosi porann¹ gazetê. Ci

biedacy musz¹ wstaæ wczeœnie, ¿eby przygotowaæ siê do pracy, i chyba jedy-

n¹ frajd¹ dla nich o tej porze jest czytanie przy œniadaniu o tym, co siê sta³o

na œwiecie, kiedy spali. To chyba coœ takiego jak s³uchanie najnowszych plo-

tek. Oni na mnie licz¹, a ja nie zawodzê i zawsze przynoszê im gazety, chyba

¿e jestem chory albo stanie siê coœ takiego jak wczoraj. Swêdzi mnie pod

banda¿em na g³owie, a rêka w gipsie wydaje siê strasznie ciê¿ka. Pielêgniar-

ki zapisa³y na niej mnóstwo dowcipów, wiêc kiedy wrócê do szko³y za dwa

lub trzy tygodnie, bêdê mia³ co pokazaæ kolegom.

Kiedy przynosisz komuœ gazety, dowiadujesz siê o tej osobie wielu rze-

czy, które nigdy by ci nie przysz³y do g³owy. Na przyk³ad, ¿e po wa¿nym

meczu pi³karskim tyle ludzi czeka na gazetê ju¿ przed œwitem, ¿eby dowie-

dzieæ siê czegoœ wiêcej, chocia¿ widzieli spotkanie w telewizji. A ten dom

przy ulicy Gilby? Przez tydzieñ lub nawet wiêcej musia³em wstrzymywaæ

oddech przechodz¹c tam ko³o krzaków, bo okropnie cuchnê³o, jakby zgnili-

zn¹. Nawet jak wstrzyma³em oddech, to i tak zbiera³o mi siê na wymioty.

Zupe³nie tak samo jak w zesz³ym miesi¹cu, gdy mama znalaz³a w piwnicy

zgni³e kartofle. I nikt nie bra³ gazet, które zostawia³em pod drzwiami. Uzbie-

ra³ siê ich tam ju¿ ca³y stos, a kiedy powiedzia³em tacie, spojrza³ na mamê

tak jakoœ dziwnie i powiedzia³, ¿e pójdzie zobaczyæ, co siê sta³o. Pewnie

pomyœla³, ¿e ktoœ tam umar³, ale okaza³o siê, ¿e lokatorzy po prostu wyjecha-

background image

117

li na wakacje, a smród pochodzi³ z plastikowych toreb ze œmieciami, które

zostawili ko³o domu. Rozpru³y je psy. Muszê przyznaæ, ¿e czu³em siê trochê

nieswojo przechodz¹c ko³o tego domu.

No i Carriganowie. On latem straci³ pracê w m³ynie, a jego ¿ona lubi siê

³adnie ubieraæ, wiêc ci¹gle s³yszê ich k³ótnie, kiedy bawiê siê z Ralphem u s¹-

siadów lub przychodzê po pieni¹dze; albo nawet o szóstej rano, kiedy przyno-

szê gazetê. Wyobra¿acie to sobie? Wstaj¹ przed œwitem i od razu zaczynaj¹ siê

k³óciæ. A stary pan Blanchard? Jego ¿ona te¿ jest stara i mama mówi, ¿e choru-

je na raka koœci; nie widzia³em jej od paru miesiêcy, ale pan Blanchard jest ju¿

na nogach, kiedy k³adê gazetê pod wycieraczk¹. Przez okno w du¿ym pokoju

widzê go, jak siedzi przy stole w kuchni, przygarbiony, trzymaj¹c g³owê w d³o-

niach. Gard³o mi siê œciska, gdy spod drzwi wejœciowych s³yszê jego ³kanie.

Zawsze ma na sobie ten sam stary, szary sweter. Strasznie mi go ¿al, a on p³a-

cze tak, jakby mu serce mia³o wyskoczyæ z piersi.

Co innego pan Lang, który ma pulchn¹ twarz, czerwone ¿y³ki na nosie

i ci¹gle ³ypie z³oœliwymi oczkami. Zawsze narzeka, ¿e za czêsto przychodzê

po pieni¹dze, co oczywiœcie jest nieprawd¹. Dwa miesi¹ce temu zacz¹³ mnie

wyzywaæ i od tego czasu bojê siê tam chodziæ. Tata mówi, ¿e to przez whi-

sky, i sam chodzi odbieraæ od niego pieni¹dze. Ostatnio po powrocie od pana

Langa stwierdzi³, ¿e on nie jest taki z³y, jeœli go bli¿ej poznaæ, tylko nie lubi

swojego ¿ycia. Ale mnie to wcale nie obchodzi; wolê, ¿eby tata odbiera³ pie-

ni¹dze za gazety.

Przestraszy³em siê pana Langa, bo nakrzycza³ na mnie akurat wtedy, kie-

dy w Granite Falls zagin¹³ ten ch³opak, o którym pisali w gazetach. Rodzice

czekali na niego w niedzielê, a¿ wróci z trasy; klienci zaczêli dzwoniæ do

nich i pytaæ o gazety, wiêc ojciec tego ch³opca wyszed³ go szukaæ i znalaz³

plecak za krzakami na pustej dzia³ce jedn¹ przecznicê od ich domu. Pamiêta-

cie pewnie, ¿e policja i s¹siedzi od razu rozpoczêli poszukiwania, a gazeta,

dla której pracowa³, umieœci³a jego zdjêcie na pierwszej stronie i wyznaczy³a

nagrodê dla ka¿dego, kto pomo¿e go znaleŸæ. Ale gazeciarz siê nie znalaz³.

Policjanci mówili, ¿e mo¿e uciek³, ale jakoœ nie mog³em w to uwierzyæ. By³o

zbyt zimno, a poza tym dok¹d mia³by uciec? Tata powiedzia³, ¿e policja su-

gerowa³a nawet, ¿e to rodzice tego ch³opca coœ mu zrobili; ci ludzie tak siê

wtedy zez³oœcili, ¿e chcieli zaskar¿yæ policjê za rzucanie takich strasznych

podejrzeñ. Jakiœ facet zadzwoni³ do rodziców, powiedzia³, ¿e ch³opiec jest

u niego i za¿¹da³ pieniêdzy. Policja zidentyfikowa³a numer telefonu i okaza-

³o siê, ¿e mê¿czyzna nie przetrzymuje tamtego ch³opca. On t³umaczy³, ¿e to

by³ tylko ¿art, ale w gazetach pisz¹, ¿e facet napyta³ sobie biedy, i to nie byle

jakiej.

Granite Falls jest niedaleko st¹d. Tato mówi, ¿e taki szaleniec móg³by

z ³atwoœci¹ przyjechaæ stamt¹d do naszego miasteczka. Ale ja nie mia³em

zamiaru rezygnowaæ z pracy tylko dlatego, ¿e coœ siê sta³o w Granite Falls.

background image

118

Jak ju¿ mówi³em, przyzwyczai³em siê, ¿e mam trochê swoich pieniêdzy,

w sobotê mogê wyjœæ do miasta i kupiæ now¹ p³ytê. Mimo to poczu³em siê

trochê niepewnie. Mam ju¿ tyle lat, ¿e wiem, co taki zboczeniec mo¿e zro-

biæ dziecku. No wiêc tata poszed³ ze mn¹ kilka razy w trasê, a kiedy póŸ-

niej znów zacz¹³em chodziæ sam, zabiera³em latarkê. No i uwija³em siê jak

nie wiem co, s³owo dajê. Nie wyobra¿acie sobie, jak mo¿na siê czuæ wcze-

œnie rano, gdy wiatr szeleœci za plecami w zaroœlach, a w pobli¿u nikogo

nie ma. Po miesi¹cu, gdy nic siê nie wydarzy³o, poczu³em siê lepiej i nawet

zrobi³o mi siê wstyd, ¿e siê tak przestraszy³em jak jakiœ maminsynek. Wy-

chodzi³em w trasê tak jak kiedyœ, zaspany, i myœla³em tylko o soku poma-

rañczowym, który mama trzyma dla mnie zawsze, kiedy wracam. K³adê siê

wtedy do ³ó¿ka i zanim usnê, czytam komiksy w „Gazette”. Cudownie jest

le¿eæ wtedy pod ciep³ym kocem. PóŸniej, oczywiœcie, muszê wstaæ i iœæ do

szko³y.

Trzy tygodnie temu zagin¹³ nastêpny gazeciarz, ale tym razem sta³o siê to

tutaj, w Crowell. Pamiêtacie pewnie, ¿e s¹siedzi szukali go tak samo jak tam-

ci w Granite Falls, ¿e w „Gazette” ukaza³o siê og³oszenie, a rodzice wyzna-

czyli nagrodê za wiadomoœæ o synu. Ale znaleŸli tylko jego torbê z gazetami

w krzakach, tak samo jak w Granite Falls. Policja stwierdzi³a oficjalnie, ¿e

oba zaginiêcia s¹ do siebie podobne. Nie trzeba chodziæ do szko³y policyjnej,

¿eby zauwa¿yæ, ¿e obaj ch³opcy zginêli w taki sam sposób. Mo¿na by uwie-

rzyæ w ucieczkê jednego ch³opca, ale nie dwóch, i to zim¹.

Aha, zapomnia³em dodaæ, ¿e w te dni, kiedy ch³opcy zaginêli, pada³ gê-

sty œnieg, wiêc oprócz œladów, które zostawili poszukuj¹cy ich s¹siedzi, nie

uda³o siê znaleŸæ ¿adnych innych. ¯aden dzieciak nie uciek³by w œnie¿ycê,

tyle wam powiem. Gazeciarze przestali wychodziæ, i ja te¿. Tata powiedzia³,

¿e rozpoczêliœmy strajk, ale tak naprawdê to by³a decyzja naszych rodziców.

Za¿¹dali dla nas ochrony policyjnej, ale policja uzna³a, ¿e panikuj¹, a poza

tym nie ma tylu funkcjonariuszy, ¿eby nas wszystkich pilnowaæ. Wydawcy

„Gazette” og³osili, ¿e jeœli przestaniemy pracowaæ, bêd¹ musieli zwin¹æ inte-

res. Poprosili rodziców, ¿eby nie spuszczali nas z oka i kazali podpisaæ zgo-

dê na odprowadzanie siedemdziesiêciu piêciu centów miesiêcznie, aby gaze-

ta mog³a nas ubezpieczyæ, jeœli coœ siê stanie na trasie.

No i wtedy dopiero tata siê wkurzy³. Kaza³ mi zrezygnowaæ z pracy i ma-

³o brakowa³o, ¿ebym to zrobi³, ale nie mog³em sobie wyobraziæ sobót bez

moich w³asnych pieniêdzy. Tata powiedzia³, ¿e jestem urodzonym kapitalist¹

i jak dorosnê, bêdê na pewno g³osowa³ na republikanów (choæ nie bardzo

wiem, co to znaczy), a ja na to, ¿e w zesz³ym roku wygra³em szkolne wyœcigi

i za³o¿ê siê, ¿e ¿aden zboczeniec mnie nie dogoni. Tata tylko siê rozeœmia³

i potrz¹sn¹³ g³ow¹, a póŸniej powiedzia³, ¿e bêdzie ze mn¹ wychodzi³ rano.

Za to mama wygl¹da³a tak, jakby zaraz mia³a siê rozp³akaæ. Chyba wszystkie

mamy s¹ takie same, ci¹gle siê martwi¹. Wtedy ja przypomnia³em im, ¿e

background image

119

ch³opcy zaginêli, kiedy pada³ œnieg, wiêc tylko w czasie œnie¿ycy grozi mi

niebezpieczeñstwo. Tata zgodzi³ siê ze mn¹, ale mama powiedzia³a: „Zoba-

czymy”, a to nic dobrego nie wró¿y. Jeœli pytasz, czy kolega mo¿e zostaæ na

noc, a mama mówi „zobaczymy”, to znaczy, ¿e nie.

Ale tym razem by³o inaczej. Nastêpnego ranka tata wyszed³ ze mn¹

w trasê, a by³ to jeden z tych siarczyœcie zimnych dni, kiedy buty skrzypi¹

na œniegu, a powietrze jest tak czyste, ¿e s³yszysz zapalanie samochodu

trzy przecznice dalej. Us³ysza³bym ka¿dego ³obuza, który próbowa³by mnie

podejœæ, a poza tym by³ ze mn¹ tata. Innym gazeciarzom te¿ wszystko po-

sz³o g³adko. Mimo to ka¿dego ranka modli³em siê, ¿eby nie pada³ œnieg;

czasem sypa³ w nocy, a rano przestawa³, i kiedy w œwietle ulicznych lamp

widzia³em wyraŸnie dom naprzeciwko, czu³em siê jak ktoœ, komu zdjêto

kamieñ z piersi.

Wstawaliœmy wiêc razem o wpó³ do szóstej, ¿eby roznosiæ gazety, a kie-

dy tata zachorowa³, mama wysz³a ze mn¹ zamiast niego. I wierzcie mi, ¿e

bardzo siê denerwowa³a, chyba bardziej ni¿ ja. Powinniœcie nas widzieæ, jak

pêdzimy ulic¹, raz po raz ogl¹daj¹c siê przez ramiê. Pan Carrigan jak zwykle

wrzeszcza³ na ¿onê, pan Blanchard p³aka³ z powodu swojej, a pan Lang otwo-

rzy³ drzwi z puszk¹ piwa i przestraszy³ mnie, odbieraj¹c gazetê. O ma³o nie

zmoczy³em siê w spodnie, s³owo dajê. Spyta³, czy chcê wejœæ do œrodka

i ogrzaæ siê trochê. Powiedzia³em: „Nie, panie Lang, dziêkujê” i cofn¹³em

siê podnosz¹c rêce, ale zapomnia³em o schodach. A schody nie by³y odœnie-

¿one i wyl¹dowa³em w zaspie; gdyby pan Lang je odœnie¿y³, to ju¿ wtedy

po³ama³bym rêce. Chcia³ mi pomóc siê podnieœæ, ale zerwa³em siê i ucie-

k³em ile si³ w nogach.

W zesz³¹ niedzielê zbudzi³em siê i zanim wyjrza³em przez okno, ju¿

wiedzia³em, ¿e pada, bo wiatr tak strasznie wy³. A¿ mi ramiona opad³y,

a w ustach poczu³em gorzki smak. Domu po przeciwnej stronie ulicy nie

by³o widaæ. Œnieg by³ tak gêsty, ¿e nie widzia³em nawet ga³êzi klonu na

naszym podwórku. Chocia¿ le¿a³em w cieplutkim ³ó¿ku, zatrz¹s³em siê,

jakby wiatr dosta³ siê pod ko³drê. Nie chcia³em wychodziæ, ale wiedzia³em,

¿e wtedy mama na pewno wykorzysta okazjê i ka¿e mi zrezygnowaæ z pra-

cy, wiêc siê zmusi³em. Ubra³em siê bardzo szybko, w³o¿y³em kalesony, d³ug¹

ciep³¹ kurtkê, z której ju¿ prawie wyros³em, rêkawice i gogle narciarskie.

Tym razem wyszli ze mn¹ oboje, mama i tata, i widzia³em, ¿e s¹ tak samo

przestraszeni jak ja.

Nic nam siê nie sta³o, oczywiœcie. Obeszliœmy trasê i wróciliœmy do domu

na ciep³¹ czekoladê. Z zaczerwienionymi policzkami wskoczyliœmy szybko

do ³ó¿ek, a po przebudzeniu tata w³¹czy³ radio. I chyba domyœlacie siê, co

us³yszeliœmy: zagin¹³ kolejny roznosiciel gazet, i to znów tutaj, w Crowell.

Tak wiêc zaginê³o ju¿ trzech gazeciarzy, z czego dwóch w naszym mieœcie,

i wszyscy trzej podczas œnie¿ycy.

background image

120

Pada³o dalej, wiêc tym razem nie by³o widaæ nawet œladów policji ani

s¹siadów. Nie znaleŸli jego torby z gazetami. Kilku ch³opców odmrozi³o

sobie palce i musia³o iœæ do szpitala. Nie mieszkali w naszej dzielnicy, ale

tata zgodzi³ siê ich zast¹piæ. Ulice by³y tak zasypane, ¿e nie móg³ jeŸdziæ

samochodem, tylko musia³ chodziæ pieszo. Wróci³ ca³y oœnie¿ony i powie-

dzia³, ¿e to by³o straszne. Tak zmarz³, ¿e bardzo d³ugo nie móg³ siê ogrzaæ.

Siedzia³ zgarbiony przed kominkiem, dok³ada³ drew, pociera³ zgrabia³e d³o-

nie i ca³y siê trz¹s³. Mama przynosi³a mu do picia jakieœ paruj¹ce napoje

i po godzinie tata po³o¿y³ siê wreszcie do ³ó¿ka i zacz¹³ chrapaæ. PóŸniej

usiedliœmy razem w du¿ym pokoju i mam powiedzia³a, ¿e muszê zrezygno-

waæ z pracy.

Nie spiera³em siê z ni¹. W Crowell mieszka czterdzieœci tysiêcy ludzi.

Jeœli trzy czwarte z nich zamawia gazetê, a wiêkszoœæ roznosicieli obs³uguje

po czterdziestu klientów, to wychodzi, ¿e jest nas oko³o siedmiuset piêædzie-

siêciu. Obliczy³em to na kalkulatorze mamy. Pewnie siê zdziwicie, jeœli sami

nie roznosicie gazet. Ale jeœli tak jak ja znajdziecie siê na ulicy o wpó³ do

szóstej rano, zobaczycie, ilu nas jest. Gdziekolwiek spojrzeæ, prawie na ka¿-

dym rogu kogoœ widaæ; jakaœ postaæ zbli¿a siê do drzwi, k³adzie gazetê i idzie

dalej. Nie licz¹c tego zaginionego w Granite Falls, trzeba odj¹æ dwóch od

siedmiuset piêædziesiêciu gazeciarzy. To by znaczy³o, ¿e s¹ ma³e szanse, ¿eby

akurat mnie ktoœ napad³. Ale mama powiedzia³a, ¿e taka du¿a liczba roznosi-

cieli daje szaleñcowi du¿¹ mo¿liwoœæ wyboru. Ona wie, ¿e lubiê gry wideo

i muzykê, ale dla tych pieniêdzy, które zarabiam, nie warto a¿ tak bardzo

ryzykowaæ. Plecak tego trzeciego ch³opca znaleŸli za krzakami, kiedy œnieg

przesta³ padaæ. Mama stanê³a przy oknie i jakoœ dziwnie westchnê³a. Pod-

szed³em do niej i zobaczy³em dom po drugiej stronie ulicy, ca³y przysypany

œniegiem, b³yszcz¹cy w œwietle ulicznych lamp. Wygl¹da³ tak spokojnie, jak

na pocztówce bo¿onarodzeniowej. Ale ja poczu³em md³oœci, jakby pod t¹

biel¹ kry³o siê coœ okropnego. W mieszkaniu by³o ciep³o, ale po plecach prze-

bieg³y mi dreszcze.

Powiedzia³em, ¿e zrezygnujê z pracy. Tata mówi, ¿e mamy w sobie coœ,

co siê nazywa zegarem biologicznym. Ten zegar dostosowuje siê do regular-

nych czynnoœci: na przyk³ad wiesz o tym, ¿e zaraz zacznie siê twój ulubiony

program telewizyjny, nawet jeœli nie masz zegarka, albo czujesz, ¿e powinie-

neœ iœæ do domu, bo mama ju¿ przygotowa³a kolacjê. No wiêc otworzy³em

oczy jak zwykle o pi¹tej trzydzieœci, mimo ¿e mama nawet mnie nie budzi³a,

i pomyœla³em, ¿e trzeba siê pospieszyæ. Ale zaraz sobie przypomnia³em, ¿e

ju¿ nie roznoszê gazet. Przewróci³em siê na bok i próbowa³em zasn¹æ, ale co

chwila filowa³em na zegar cyfrowy, który dosta³em od mamy i taty pod cho-

inkê w zesz³ym roku. Czerwone cyferki pokaza³y pi¹t¹ czterdzieœci, potem

pi¹t¹ czterdzieœci piêæ. W koñcu nie mog³em znieœæ tego poczucia winy, jak-

bym zrobi³ coœ z³ego, chocia¿ nie zrobi³em. Wyskoczy³em z ³ó¿ka, odsun¹-

background image

121

³em zas³ony i wyjrza³em na zaœnie¿ony podjazd. Widzia³em œlady w miejscu,

gdzie zatrzyma³a siê ciê¿arówka i kierowca rzuci³ moj¹ paczkê gazet owiniê-

t¹ w czarn¹ torbê, ¿eby nie zamok³y. Le¿a³a teraz samotnie w zaspie jak ciemny

punkt w morzu bieli.

Biuro „Gazette” by³o zamkniête w niedzielê, a w poniedzia³ek otwie-

raj¹ dopiero o ósmej, wiêc nie mia³em jeszcze czasu zawiadomiæ ich, ¿e

odchodzê. Wyobrazi³em sobie moich klientów, którzy wstaj¹, podchodz¹

do drzwi po gazetê i nie znajduj¹ jej. Pomyœla³em o czterdziestu telefonach

z pytaniami, co siê sta³o, które nied³ugo bêdziemy musieli odebraæ, jeden

po drugim. Im d³u¿ej o tym myœla³em, tym gorzej siê czu³em. W koñcu przy-

pomnia³em sobie s³owa taty: „Jest tylko jeden sposób wykonania swojej

pracy: trzeba j¹ zrobiæ dobrze”. W³o¿y³em kalesony, d¿insy, sweter i kurt-

kê. Obudzi³em tatê, który wygl¹da³, jakby nagle siê postarza³; to chyba od

tego zimna wczoraj, kiedy szukali tamtego ch³opca. Powiedzia³em, ¿e idê

roznosiæ gazety. Zamruga³, potem wymamrota³, ¿e siê nie zgadza, ale zro-

zumia³.

Mama narobi³a szumu, jak to ona, ale tata siê ubra³ i wyszed³ ze mn¹. Nie

by³em pewien, czy trzêsê siê z zimna, czy ze strachu. Bo przecie¿ nie pada³o

i wiedzia³em, ¿e nic mi siê nie stanie. Spieszyliœmy siê. Wyszliœmy pó³ godzi-

ny póŸniej, ale na podjazdach nie by³o jeszcze œladów opon, wiêc chyba nikt

nie zd¹¿y³ wyjechaæ do pracy. Przed kilkoma domami zastaliœmy w³aœcicieli

z ³opatami. Para lecia³a im z ust; wszyscy ucieszyli siê na mój widok, jak

gdyby ju¿ byli pewni, ¿e nie dostan¹ gazety, a tymczasem ja zjawiam siê,

niezawodny jak zwykle. Uœmiechali siê i obiecywali napiwek, kiedy przyjdê

nastêpnym razem po pieni¹dze. Ja te¿ siê do nich uœmiecha³em, bo nagle

zrobi³o mi siê cieplej. Nawet pan Lang, który zawsze zachowuje siê zgryŸli-

wie, wyszed³ i poklepa³ mnie po plecach, tak jak nasz trener. Zrobiliœmy z ta-

t¹ trasê najszybciej, jak tylko mo¿na, a kiedy wróciliœmy, mama usma¿y³a

nam naleœniki z syropem. Chyba nigdy nie by³em tak g³odny, a tata nala³ mi

trochê kawy do kubka. Nawet mi smakowa³a, chocia¿ by³a gorzka. Tata stuk-

n¹³ fili¿ank¹ o mój kubek i poczu³em siê, jakbym urós³ tej nocy. Nawet mama

musia³a przyznaæ, ¿e post¹piliœmy s³usznie.

Ale to niczego nie zmieni³o. O ósmej, tu¿ przed moim wyjœciem do szko-

³y, mama zadzwoni³a do gazety i zawiadomi³a, ¿e rezygnujê. Po wyjœciu z do-

mu poczu³em ulgê, jakby ktoœ zdj¹³ mi ciê¿ar z ramion, ale to nie trwa³o

d³ugo. Ju¿ po chwili nie mog³em siê uwolniæ od myœli, ¿e coœ straci³em, tak

jakbym nie wzi¹³ udzia³u w najwa¿niejszym wyœcigu albo przegapi³ film, na

który d³ugo czeka³em. To zabawne, jak cz³owiek siê przyzwyczaja do ró¿-

nych rzeczy, na przyk³ad do pracy. Wiem, ¿e to nie zabawa, dlatego nazywa

siê prac¹, ale ja lubiê roznosiæ gazety i zarabiaæ pieni¹dze. By³em pewien, ¿e

czegoœ bêdzie mi brakowaæ.

background image

122

W szkole nie mog³em siê skupiæ na tym, co mówi nauczycielka. Spyta-

³a, czy nic mi nie dolega, ale odpowiedzia³em, ¿e jestem tylko trochê zmê-

czony i wszystko bêdzie dobrze. Stara³em siê udawaæ zainteresowanie, naj-

lepiej jak tylko mog³em. Kiedy wróci³em do domu, mama powiedzia³a, ¿e

dzwonili z gazety i pytali, czy zgadzamy siê, ¿eby ktoœ przyszed³ wieczo-

rem porozmawiaæ. Stara³a siê ich przekonaæ, ¿eby dali mi spokój, ale widaæ

nie pozwolili siê zniechêciæ, bo ktoœ jednak mia³ przyjœæ. Zjad³em hambur-

gera bardzo szybko, bo by³em ciekaw, a poza tym czu³em siê dumny, ¿e

ktoœ siê mn¹ zainteresowa³.

Popo³udnie ci¹gnê³o siê okropnie d³ugo. Po szkole nie chcia³o mi siê

wychodziæ z ch³opakami. Zosta³em w domu, gra³em w gry wideo i co chwila

zerka³em na zegarek w magnetowidzie. Tata wróci³ z pracy po pi¹tej. W³a-

œnie otwiera³ butelkê piwa, kiedy zadzwoni³ dzwonek. Nie wiem dlaczego,

ale zabola³ mnie miêsieñ w ramieniu, kiedy tata poszed³ otworzyæ. To by³a

Sharon, ta sama, która wyjaœnia³a mi, co mam robiæ, kiedy zaczyna³em pracê.

Przychodzi³a póŸniej do domu jeszcze wiele razy, ¿eby wrêczaæ mi dodatko-

we karty za to, ¿e sam oblicza³em, ile mi s¹ winni klienci. Kiedyœ da³a mi

bilety do kina wartoœci piêædziesiêciu dolarów, bo ze wszystkich roznosicieli

w³aœnie mnie uda³o siê przekonaæ najwiêcej klientów z okolicy, ¿eby zama-

wiali „Gazette” zamiast „Chronicle” z Granite Falls, która jest gazet¹ wie-

czorn¹, o czym pewnie wiecie.

Sharon jest m³odsza od mojej mamy, nosi w³osy upiête w kok i ma ró¿o-

we policzki; przypomina mi praktykantkê, która pomaga naszej nauczyciel-

ce. Sharon zawsze chêtniej rozmawia ze mn¹ ni¿ z moimi rodzicami. Czujê

siê przy niej kimœ wyj¹tkowym i doros³ym, a ona zawsze siê uœmiecha i po-

wtarza, ¿e jestem jej najlepszym gazeciarzem. Ale w zesz³y poniedzia³ek wcale

siê nie uœmiecha³a. By³a blada i wygl¹da³a tak, jakby przez ca³¹ noc nie zmru-

¿y³a oka. Powiedzia³a, ¿e wielu roznosicieli zrezygnowa³o i nikt siê nie zg³o-

si³ na ich miejsce, wiêc w redakcji martwi¹ siê, ¿e mo¿e trzeba bêdzie za-

mkn¹æ gazetê. Szef poleci³ Sharon odwiedziæ wszystkich roznosicieli, którzy

zrezygnowali i zaproponowaæ trzy dolary wiêcej tygodniowo, jeœli zostan¹.

Mama nie da³a mi dojœæ do s³owa. Od razu powiedzia³a „nie”. Ale Sharon

jakby jej nie us³ysza³a. Wyjaœni³a, ¿e w czasie œnie¿ycy nie bêdziemy musieli

dostarczaæ gazet. Widzia³em, ¿e tacie spodoba³ siê ten pomys³, ale mama

nadal krêci³a g³ow¹. Wtedy Sharon poprosi³a, ¿eby daæ jej choæby parê dni,

by mog³a znaleŸæ zastêpstwo za mnie, co nie bêdzie ³atwe, by jestem bardzo

solidnym pracownikiem. A¿ mi serce mocniej zabi³o, jak to us³ysza³em. Sha-

ron prosi³a, ¿ebym pracowa³ chocia¿ do przysz³ego poniedzia³ku, a potem

bêdê móg³ odejœæ, jeœli zechcê. £ami¹cym siê g³osem doda³a, ¿e jeœli nie

znajdzie nowych gazeciarzy, szef przyjmie na jej miejsce kogoœ innego.

Oczy Sharon zwilgotnia³y, jakby od silnego wiatru. Nagle poczu³em siê

okropnie, jak gdybym j¹ zawiód³. Chcia³em siê zapaœæ pod ziemiê; nie mog-

background image

123

³em spojrzeæ jej w twarz. Sharon patrzy³a teraz b³agalnym wzrokiem to na

mamê, to na tatê; mama w ogóle przesta³a oddychaæ. Nagle westchnê³a g³ê-

boko, jak ktoœ bardzo zmêczony. Powiedzia³a, ¿e musz¹ siê z tat¹ zastano-

wiæ. Poszli do kuchni, a ja s³ysza³em, jak szepcz¹ i stara³em siê nie patrzeæ

na Sharon. Kiedy wrócili, mama powiedzia³a: dobrze, mogê pracowaæ jesz-

cze przez tydzieñ, dopóki Sharon nie znajdzie kogoœ na moje miejsce. Ale

jeœli bêdzie padaæ œnieg, nie bêdê roznosi³ gazet. Sharon o ma³o siê nie roz-

p³aka³a. Dziêkowa³a i dziêkowa³a, a kiedy wysz³a, mama powiedzia³a, ¿e ma

nadziejê, ¿e nie pope³niliœmy b³êdu, ale ja wiedzia³em, ¿e nie. Zrozumia³em,

co mnie martwi³o: nie to, ¿e rezygnujê z pracy, ale to, ¿e robiê to niespodzie-

wanie, nie wyjaœniaj¹c wszystkiego moim klientom i nie ¿egnaj¹c siê z nimi.

Bêdzie mi ich brakowaæ. To zabawne, jak cz³owiek siê przyzwyczaja do ró¿-

nych rzeczy.

Nazajutrz rano tak siê cieszy³em, ¿e znów wychodzê na trasê, choæby na

kilka dni, ¿e prawie ca³kiem zapomnia³em o zdenerwowaniu. To mia³ byæ

jeden z moich ostatnich obchodów, podczas których zobaczê domy moich

klientów tak wczeœnie rano, dlatego postanowi³em wszystko dok³adnie zapa-

miêtaæ: k³óc¹cych siê Carriganów, p³acz¹cego pana Blancharda i pana Langa

pij¹cego piwo na œniadanie. Tata wyszed³ ze mn¹ we wtorek, a inni ojcowie

te¿ pomagali swoim dzieciom. Nigdy o tej godzinie nie widzia³em na ulicy

tylu ludzi. S³ychaæ by³o wyraŸnie ich szepty i skrzypienie butów na œniegu,

który iskrzy³ siê w œwiat³ach latarñ. Nic siê nie sta³o, a policja nadal szuka³a

zaginionego ch³opca. W œrodê te¿. Nim nadesz³a sobota, wszystko wróci³o

mniej wiêcej do normy. Rankami nie pada³o. Tata zauwa¿y³, ¿e ludzie maj¹

strasznie krótk¹ pamiêæ, bo wielu ch³opców, którzy porzucili pracê, chcia³o

wracaæ na trasê, a nowi dopytywali siê o wolne miejsca. Ja te¿ przesta³em siê

baæ. Ci¹gle myœla³em o tym, ¿e zbli¿a siê poniedzia³ek i kombinowa³em, jak-

by tu przekonaæ mamê, ¿eby pozwoli³a mi dalej pracowaæ.

W sobotê pogoda by³a ³adna. Tata wniós³ paczkê z gazetami i powie-

dzia³, ¿e na dworze wcale nie jest zimno. Wyjrza³em przez okno na termo-

metr na zewnêtrznej œcianie domu. Czerwona linia prawie siêga³a zera. Za³o-

¿y³em rêkawice – gogli ju¿ nie musia³em – zapakowaliœmy gazety do pleca-

ka i wyszliœmy. Powietrze prawie pachnia³o od ciep³a, a ja poczu³em ¿e pocê

siê pod kalesonami. Poszliœmy ulic¹ Benton, potem Sunset i Gilby. Ta ostat-

nia jest najgorsza, bo prowadzi przez d³ugie strome wzgórze. Latem zawsze

siê zasapiê jad¹c pod górê rowerem, a zim¹ muszê siê chocia¿ raz zatrzymaæ,

bo strasznie ciê¿ko siê wspinaæ w butach i p³aszczu. Tata szed³ jedn¹ stron¹

ulicy, a ja drug¹. Widzieliœmy jeden drugiego w œwietle latarñ, a wykonywa-

liœmy pracê dwa razy szybciej ni¿ zwykle. Tego dnia dostaliœmy kartkê z na-

zwiskiem nowego klienta, a tata nie móg³ znaleŸæ jego domu. Ja szed³em

dalej w górê i po chwili by³em na szczycie wzgórza. Obejrza³em siê. Tatê

ledwo by³o widaæ na dole.

background image

124

Œnieg nie pada³, wiêc pomyœla³em, ¿e podrzucê jeszcze parê gazet. Na-

stêpny klient mieszka³ przy Crossridge. Jeœli jecha³o siê samochodem, trzeba

by³o wróciæ w dó³ wzgórza, potem przejechaæ jedn¹ przecznicê do Crossrid-

ge, a potem jeszcze wjechaæ na szczyt nastêpnego wzgórza. Ale jeœli siê sz³o

piechot¹ albo jecha³o rowerem, mo¿na by³o skróciæ sobie drogê chodnikiem

prowadz¹cym przez podwórko jednego z moich klientów. Poszed³em wiêc

tamtêdy i zostawi³em gazetê.

I nagle znieruchomia³em, bo w powietrzu zawirowa³y p³atki œniegu. Od

pewnego czasu zerka³em w niebo; ksiê¿yca nie by³o widaæ, ale gwiazdy mi-

gota³y bardzo ³adnie. Teraz podnios³em g³owê i nie zobaczy³em gwiazd, tyl-

ko gêste ciemne chmury. S³owo dajê, ¿e widzia³em je nawet w tej ciemnoœci.

Przesuwa³y siê i k³êbi³y, jakby coœ tam próbowa³o siê z nich wydostaæ na

zewn¹trz. P³atki robi³y siê coraz wiêksze. Powinienem by³ pamiêtaæ ze szko-

³y, ¿e zero stopni to najlepsza temperatura dla opadów œniegu. Nogi ugiê³y

siê pode mn¹; nie mog³em iœæ prosto. Próbowa³em biec, ale potkn¹³em siê

i o ma³o nie przewróci³em. Œnieg pada³ tak gêsto, ¿e nie widzia³em ju¿ chmur

ani nawet domów po drugiej stronie ulicy. Zerwa³ siê silny wiatr. Policzki

zaczê³y mnie piec, ale nie od ciep³a. Wczeœniej powietrze by³o przyjemne,

ale teraz och³odzi³o siê nagle, a p³atki œniegu spada³y mi na twarz jak igie³ki

mrozu.

Rozejrza³em siê za tat¹, ale nie widzia³em nawet domów przy ulicy. Wiatr

rzuca³ mi w twarz p³atki œniegu i po chwili oczy zaczê³y mi ³zawiæ. Otar³em

³zy rêkawicami, ale wtedy wszystko mi siê rozmy³o przed oczami. Œnieg osia-

da³ mi na policzkach i w³osach. Teraz wiedzia³em, ¿e trzeba by³o za³o¿yæ

gogle. Wiatr wy³ coraz g³oœniej. Chcia³em zawo³aæ tatê, ale tylko siê zach³y-

sn¹³em. Nie widzia³em ju¿ chodnika ani nawet w³asnych rêkawic, tylko wiel-

k¹ œcianê wiruj¹cej bieli. Mimo zimna przenikaj¹cego a¿ do koœci czu³em,

jak coœ mnie parzy w ¿o³¹dku. Zacz¹³em siê trz¹œæ. Krzykn¹³em jeszcze raz

na tatê i odwróci³em siê, ¿eby go szukaæ po omacku.

Dopiero kiedy wpad³em na p³ot domu pana Carrigana, zrozumia³em, ¿e

zszed³em z chodnika. P³ot sk³ada siê z ostrych, metalowych prêtów. Uderzy-

³em piersi¹ w jeden z nich tak mocno, ¿e straci³em dech. Przewróci³em siê

i upad³em na plecy w zaspê. Chcia³em wstaæ, ale to by³o jak ruchomy piasek:

im szybciej siê porusza³em, tym g³êbiej wpada³em w œnieg. Do tego mia³em

jeszcze na plecach ciê¿k¹ torbê z gazetami. P³atki wsypywa³y mi siê za ko³-

nierz. By³y tak zimne, ¿e zerwa³em siê z krzykiem, ale nadal widzia³em tylko

biel.

Pobieg³em, ale chyba w z³¹ stronê, bo nic nie by³o na swoim miejscu.

Niewidzialne zaroœla ch³osta³y mnie po twarzy. Wreszcie wpad³em na drze-

wo; chyba w³aœnie wtedy z³ama³em nos, ale nic nie poczu³em, taki by³em

przera¿ony. Bieg³em, wo³aj¹c tatê, i kiedy d³ugo na nic nie wpada³em, pomy-

œla³em, ¿e jestem znów na ulicy, ale teraz wiem, ¿e to by³a ta pusta dzia³ka

background image

125

ko³o domu pana Carrigana. Ktoœ zacz¹³ tam robiæ wykop pod nowe funda-

menty, i w³aœnie do tej dziury wpad³em. Zdawa³o mi siê, ¿e lecê bez koñca.

Uderzy³em o ziemiê tak mocno, ¿e przegryz³em sobie wargê. Powinniœcie

zobaczyæ te szwy. Tata mówi, ¿e czasami, kiedy dzieje siê coœ okropnego, nie

czujemy tego z powodu szoku. Podobno cia³o ma swoj¹ granicê wytrzyma³o-

œci i kiedy ból j¹ przekracza, ono po prostu przestaje cokolwiek czuæ. Pewnie

to w³aœnie sta³o siê ze mn¹, bo moja klatka piersiowa, nos i warga zdrêtwia³y

ca³kowicie. Chcia³em tylko jednego: znaleŸæ tatê i wróciæ do domu. Do mamy.

Wyczo³ga³em siê z dziury i poczu³em, ¿e nie jestem sam. Oczy mia³em

zalane ³zami, tak ¿e ledwie widzia³em œnieg. Kiedy ten cieñ zbli¿y³ siê szyb-

ko do mnie, myœla³em, ¿e to mój tata. Ale to nie by³ on. W komiksach za-

wsze, kiedy ktoœ dostanie w g³owê, pokazuj¹ mu siê gwiazdy. I w³aœnie gwiaz-

dy zobaczy³em w œniegu. Wiedzia³em, ¿e ktoœ mnie uderzy³, ale tego nie po-

czu³em. Tata mówi, ¿e to te¿ z powodu szoku. W normalnej sytuacji

rozci¹gn¹³byœ siê jak d³ugi, ale jeœli jesteœ przera¿ony, znajdujesz w sobie

si³ê, ¿eby utrzymaæ siê na nogach.

W ka¿dym razie ma³o brakowa³o. Wszystko rozmaza³o mi siê przed ocza-

mi i zakrêci³o. Dosta³em w g³owê tak mocno, ¿e upuœci³em torbê. I to w³a-

œnie by³o najdziwniejsze, bo gazety rozsypa³y siê i widzia³em je dok³adnie:

czarne litery na bia³ym tle wiruj¹ce w powietrzu. Znacie ten stary ¿art: co jest

czarno-bia³e i ca³e czerwone? Gazeta. Ale tym razem czerwieñ pochodzi³a

od krwi z mojej g³owy. Odwróci³em siê, ¿eby uciekaæ, i w³aœnie wtedy ten

cieñ chwyci³ mnie za rêkê.

Mimo wycia wiatru us³ysza³em trzask. To by³ taki sam dŸwiêk, jak wte-

dy, gdy tata ³amie na kolanie szczapê drewna do kominka. Ale ten trzask

pochodzi³ z mojej rêki. Le¿a³em na plecach i w³aœnie wtedy œnieg uspokoi³

siê na chwilê, a ja zobaczy³em starego pana Blancharda, który klêcza³ nade

mn¹ z uniesionym m³otkiem.

Kiedy uderza³, odsun¹³em g³owê, tak ¿e m³otek otar³ siê o moj¹ skórê,

zdzieraj¹c trochê w³osów z g³owy. Wierzgn¹³em nogami i tym razem cios

spad³ na obojczyk. Krzykn¹³em na ca³y g³os. Widzia³em, jak metal zbli¿a siê

do mojego czo³a.

Wtedy jakaœ rêka wynurzy³a siê z zamieci i chwyci³a za ramiê pana Blan-

charda. Zanim straci³em przytomnoœæ, zobaczy³em jeszcze, jak tata wyrywa

m³otek z rêki pana Blancharda i podnosi go na nogi. Tata krzycza³ na niego

tak, jak jeszcze nigdy nie s³ysza³em. To by³y straszne s³owa, których nie chcê

pamiêtaæ i nigdy bym nie powtórzy³. Zacz¹³ potrz¹saæ panem Blanchardem,

którego g³owa lata³a w tê i z powrotem. Kiedy otworzy³em póŸniej oczy, by-

³em w szpitalu z obanda¿owan¹ g³ow¹, spuchniêtym nosem i ustami. I rêk¹

w gipsie.

Tata stara³ mi siê to wyt³umaczyæ. Chyba zrozumia³em, ale nie jestem

pewien. ¯ona pana Blancharda umar³a trzy miesi¹ce temu. Zdawa³o mi siê,

background image

126

¿e ona jeszcze ¿yje, ale siê myli³em. Nie mieli nigdy dzieci i tata mówi, ¿e

pan Blanchard poczu³ siê okropnie samotny. Chcia³, ¿eby ktoœ by³ w domu

i zaj¹³ siê nim jak syn. Pierwszego ch³opca zabra³ z Granite Falls dwa mie-

si¹ce temu, kiedy pojecha³ odwiedziæ siostrê swojej ¿ony. Potem zachcia³o

mu siê nastêpnego syna, i jeszcze jednego, wiêc porwa³ dwóch ch³opców

z naszego miasteczka. Robi³ to zawsze w czasie œnie¿ycy, ¿eby zatrzeæ œlady.

Chcia³ mieæ jak najwiêcej synów. PóŸniej zauwa¿a³, ¿e ch³opcy nie ¿yj¹. A¿

mnie mdli, kiedy pomyœlê, ¿e zanosi³ ich do gara¿u i uk³ada³ pod p³acht¹

brezentu. Pewien reporter napisa³, ¿e wygl¹dali jak „drewno na stosie”. By³o

zimno, wiêc cia³a zamarz³y na koœæ. Latem cuchnê³yby pewnie tak samo jak

te worki, o których wczeœniej opowiada³em. Teraz siê zastanawiam, czy pan

Blanchard p³aka³ z ¿alu za zmar³¹ ¿on¹, czy dlatego, ¿e wiedzia³, ¿e robi Ÿle

i nie mo¿e przestaæ. Trochê mi go ¿al, ale nie mogê nie myœleæ o tych zmar-

³ych ch³opcach; jak bardzo musieli siê baæ, kiedy pan Blanchard wyrasta³

przed nimi nagle z zamieci. I pamiêtam, jak wygl¹da³, gdy klêcza³ ko³o mnie

z m³otkiem w uniesionej rêce. Mam przeczucie, ¿e nigdy tego nie zapomnê.

Powiedzia³em, ¿e pielêgniarki budz¹ mnie tak wczeœnie, jak mama wtedy,

gdy roznosi³em gazety. Chyba sk³ama³em. To nie pielêgniarki mnie budzi³y:

sam siê budzi³em, bo œni³ mi siê ten m³otek i krew na moich gazetach. Pielê-

gniarki przybiega³y natychmiast i od tej pory ktoœ zawsze przy mnie siedzi,

mama albo tata. Podobno mam te¿ z³amany obojczyk, ale najbardziej boli

mnie ramiê.

Wydawcy „Gazette” przys³ali do mnie Sharon, chocia¿ ona i tak by sama

przysz³a. Zapisuje moje s³owa, ale nie wiem w³aœciwie dlaczego, bo ma prze-

cie¿ w³¹czony magnetofon. Szkoda, ¿e nie widzieliœcie miny Sharon, kiedy

o niej mówi³em. Podobno szef zamierza wydrukowaæ w gazecie moje wspo-

mnienia i zap³aciæ mi za to. Przydadz¹ mi siê te pieni¹dze, bo pan doktor

mówi, ¿e nieprêdko bêdê móg³ znowu roznosiæ gazety. Ale jestem pewien, ¿e

wrócê na trasê, nawet po tym wszystkim, co siê sta³o. W koñcu wiadomo

teraz, jak zaginêli tamci ch³opcy, a na pewno w okolicy nie ma wielu œwirów

takich jak pan Blanchard. Chocia¿ tata mówi, ¿e kto to wie. Przeczyta³ w³a-

œnie o gazeciarce w Ashville, któr¹ ktoœ próbowa³ wci¹gn¹æ do samochodu.

Co siê dzieje, ¿e nawet dzieci roznosz¹ce gazety nie mog¹ czuæ siê bezpiecz-

ne? Tata mówi, ¿e jeszcze trochê, a nikt nie bêdzie mia³ ochoty wychodziæ

z domu…

Ale mniejsza z tym. Powiedzia³em Sharon, ¿e trochê siê zmêczy³em tym

gadaniem. Zachcia³o mi siê spaæ, a w ogóle nie wierzê, ¿e wydrukuj¹ to wszyst-

ko w gazecie. Sharon na to, ¿e moja historia jest niezwyk³a i byæ mo¿e nawet

inne gazety bêd¹ chcia³y j¹ kupiæ. Mama siê boi, ¿e teraz, kiedy sta³em siê

s³awny, woda sodowa mo¿e uderzyæ mi do g³owy. Nie wiem, co ma na myœli,

ale ja nie czujê siê s³awny. Raczej obola³y. Mam nadziejê, ¿e klientom spodo-

ba siê to, co opowiedzia³em, i ¿e pamiêtaj¹ o obiecanym napiwku, bo na pewno

background image

127

pokaza³a siê jakaœ nowa gra wideo, któr¹ bêdê chcia³ kupiæ. W³aœnie wszed³

tata i us³ysza³ to, co przed chwil¹ mówi³em. Znowu powiedzia³, ¿e urodzi³em

siê biznesmenem i ¿e bêdê g³osowa³ na republikanów. Nadal nie wiem, kto to

s¹ republikanie, ale przysz³o mi do g³owy, ¿e gdybym zajrza³ do kilku do-

mów i pokaza³ banda¿e na g³owie i gips, to mo¿e namówi³bym kogoœ, ¿eby

zaprenumerowa³ gazetê. Og³osili nowy konkurs. Ten z gazeciarzy, który zdo-

bêdzie najwiêcej nowych klientów, dostanie wolny wstêp do kina. Niech szy-

kuj¹ dla mnie popcorn.

background image

128

Trele-Morele

To opowiadanie o ciemnej stronie sukcesu dotyczy sportu, a dok³adnie futbo-

lu. Bohaterem poprzedniej opowieœci by³ ch³opiec; tutaj bêdzie nim nastolatek.

Trzecia historia zostanie opowiedziana przez doros³ego cz³owieka. Inspiracj¹ dla

mnie by³a relacja prasowa o pewnej szkolnej dru¿ynie pi³karskiej, która przed

ka¿dym meczem odprawia³a kontrowersyjny rytua³. To dziwne, ¿e gwiazdy szkol-

nego sportu rzadko pozostaj¹ gwiazdami w doros³ym ¿yciu. Czy¿by osi¹gnê³y

szczyt za wczeœnie? A mo¿e potrzeba do tego czegoœ wiêcej?

T

ak w³aœnie go nazywali: Trele-Morele. Nie uwierzylibyœcie, ale uda³o im

siê zachowaæ to w tajemnicy przez te wszystkie lata. Trener Hayes kaza³

im z³o¿yæ obietnicê; ch³opcy nie odwa¿yli siê z³amaæ zakazu, wiêc nawet

plotki nie wydosta³y siê na zewn¹trz. Nie wiedzia³em o niczym a¿ do pierw-

szej klasy w ogólniaku, kiedy postanowi³em dostaæ siê do dru¿yny.

Obieca³em sobie, ¿e bêdê uczciwy. Dru¿yna pi³karska to nie by³ mój po-

mys³, tylko Joeya. Pewnie, lubi³em biegaæ za pi³k¹ po boisku jak ka¿dy inny

ch³opak. Ale ¿eby codziennie po lekcjach przychodziæ na trening?

– I nie zapominaj o bólu, Joey. Wiesz, o czym mówiê? Trener Hayes

przed ka¿dym treningiem robi im rozgrzewkê: bieg dwa razy po dwa kilome-

try. Nie mówi¹c o podskokach, pompkach, przysiadach i Bóg wie czym jesz-

cze. A to tylko pocz¹tek. Dopiero potem siê zaczyna. On wypruwa z nich

flaki. Rozumiesz, o czym mówiê? Jesteœ pewien, ¿e wiesz, w co nas chcesz

wpakowaæ?

Popijaliœmy frytki wiœniow¹ col¹ w barze „Chicken Nest” ko³o szko³y.

Stary, dobry „Chicken Nest”. Dawno go nie ma. To ju¿ siedem lat, jak rozwa-

lili budê i urz¹dzili tam parking. Pamiêtam, ¿e siedzieliœmy wtedy przy stoli-

background image

129

ku, a Joey siorba³ przez s³omkê colê z dna puszki, zerkaj¹c na mnie spod

oka.

– Dostaæ siê do dru¿yny, to by³oby coœ – mówi³. – Jeœli nam siê uda,

oczywiœcie.

– Damy sobie radê, spoko.

– Nie by³bym taki pewny.

– Daj spokój. – Po³kn¹³em frytkê z ketchupem. – Mamy odpowiedni

wzrost, jesteœmy w dobrej formie.

– Przede wszystkim mamy nadwagê. I nie jesteœmy w dobrej formie,

Danny. Dzisiaj rano musia³em wci¹gn¹æ brzuch, ¿eby w³o¿yæ d¿insy. Ale nie

o to chodzi. Mówiê ci, gra w dru¿ynie to by³oby jakieœ zajêcie. Nie mo¿emy

obijaæ siê ca³y czas i s³uchaæ p³yt.

– Co jest z³ego w s³uchaniu p³yt?

– Nic. Ale to za ma³o.

Przesta³em jeœæ i spojrza³em na niego, marszcz¹c brwi.

– O czym ty w³aœciwie mówisz?

– Czy nie masz wra¿enia, ¿e tracimy czas na pró¿no?

Potrz¹sn¹³em g³ow¹, bo trochê mnie to zdziwi³o.. Nigdy nie s³ysza³em,

¿eby Joey mówi³ w ten sposób.

– Stoimy z boku. A w szkole tyle siê dzieje. Jest rada uczniowska i mnó-

stwo innych rzeczy.

– Ten pacan Bill Stedman. Od kiedy go wybrali na przewodnicz¹cego

w zesz³ym roku, chodzi, jakby mia³ ca³¹ tê cholern¹ szko³ê w kieszeni.

– Klub dramatyczny wystawia sztuki, jest klub dyskusyjny…

– To dla lalusiów. Co z tob¹? Zachcia³o ci siê byæ aktorem?

– Nie wiem, czym chcê byæ. – Joey potar³ czo³o. – Ale chcê coœ robiæ,

cokolwiek. Ch³opaki z dru¿yny wygl¹daj¹, jakby…

– Jakby co?

– Jakby sprawia³o im frajdê to, ¿e s¹ w czymœ dobrzy. Chodz¹ dumni jak

pawie. Widaæ, ¿e to lubi¹.

– Ale te treningi…

Zapatrzy³ siê gdzieœ w dal i oczy mu b³ysnê³y. To trwa³o tylko chwilê.

Uœmiechn¹³ siê do mnie tym swoim szelmowskim uœmieszkiem.

– Ale to siê op³aca. Pi³karze umawiaj¹ siê na randki z najseksowniejszymi

dziewczynami w szkole. Cheerleaderki a¿ piszcz¹ na widok ich musku³ów.

Wyszczerzy³em zêby.

– By³o mówiæ od razu. Teraz ³apiê. Po co siê obijaæ bez sensu, jeœli mo¿-

na pójœæ na randkê z Rebecc¹ Henderson?

– Albo z jej kole¿ank¹, co?

Parsknêliœmy œmiechem tak g³oœno, ¿e kelnerka kaza³a nam siê zamkn¹æ

albo wyjœæ. Tak dosz³o do tego, ¿e zg³osiliœmy siê do dru¿yny. I dziêki temu

dowiedzia³em siê o Trele-Morele.

9 – Czarny wieczór

background image

130

Brzuch mi teraz wystaje i sapiê jak lokomotywa wspinaj¹c siê po scho-

dach, a lekarz mówi, ¿e mam za du¿o cholesterolu. Cholesterol, te¿ coœ. Szko-

da, ¿e nie widzieliœcie nas wtedy. Joey mia³ racjê, fakt. Mieliœmy nadwagê

i byliœmy za miêkcy. Ale to siê szybko zmieni³o. Rozmowa, któr¹ opowie-

dzia³em, odby³a siê tydzieñ przed rozpoczêciem szko³y, a Joey zarz¹dzi³ pod-

noszenie ciê¿arów i biegi, zanim trener Hayes og³osi³ datê naboru do dru¿y-

ny. Kiedy stanêliœmy przed trenerem przed sal¹ gimnastyczn¹ w pierwsz¹

sobotê i powiedzieliœmy, ¿e chcemy siê zapisaæ do dru¿yny, Hayes zdj¹³ czap-

kê, podrapa³ siê po g³owie i popatrzy³ na nas krzywo.

– Chcemy wst¹piæ do zespo³u – powiedzia³ Joey. – Naprawdê.

– Znacie moje zasady, ch³opaki. Ka¿dy, kto ma œredni¹ w szkole poni¿ej

piêciu, wylatuje z dru¿yny.

– Poprawimy siê. Bêdziemy siê wiêcej uczyæ.

– Albo zawracaæ mi g³owê, nie mówi¹c o dru¿ynie. Znam was. Nie ma-

cie cierpliwoœci do treningu.

– Postaramy siꠖ powiedzia³ Joey. – Prosimy, to dla nas wa¿ne.

– Sflaczali jesteœcie. Wysocy, nie da siê ukryæ, ale sflaczali.

– Ja mam metr osiemdziesi¹t, a Danny jest nawet o pó³ centymetra wy-

¿szy.

– Ale czy wytrzymacie z innymi? Popatrzcie na Welsha. Trenowa³ ca³e

wakacje.

Welsh przeskakiwa³ przez otwory opon ustawionych w dwóch szeregach

na boisku. Dla niego to by³a ³atwizna. Gdybym ja mia³ to powtórzyæ, karetka

ju¿ by mnie pewnie wioz³a do szpitala.

– Odpadniecie, jak tylko zaczn¹ siê ciê¿sze treningi – stwierdzi³ trener. –

Po co siê oszukiwaæ?

– Prosimy tylko, ¿eby da³ nam pan szansꠖ powiedzia³ Joey.

Hayes przesun¹³ wielk¹, opalon¹, pokancerowan¹ ³ap¹ po twarzy.

– Szansê? No dobra, dam wam szansê. Tak¹ sam¹, jak innym ch³opcom.

Poka¿cie, ¿e umiecie dotrzymaæ im kroku. Poprawcie kondycjê i stopnie.

Zobaczymy.

– Tylko tyle nam trzeba. Dziêkujemy, trenerze.

– Sto procent, pamiêtajcie. Mniej to dla mnie za ma³o. Jeœli dostaniecie siê

do dru¿yny, a potem sobie odpuœcicie, po¿a³ujecie, ¿e tu dzisiaj przyszliœcie.

– Sto procent.

– A ty, Danny? Czemu siê nie odzywasz?

– Tak jest, sto procent – przytakn¹³em, zastanawiaj¹c siê, co ja tam do

cholery robiê.

To nie by³o sto, ale dwieœcie procent… tortur. Podnoszenie ciê¿arów

i biegi, które uprawialiœmy z Joeyem, to fraszka w porównaniu z tym, co

background image

131

nam zafundowa³ trener Hayes. Nawet ci, którzy utrzymywali siê w formie

ca³e lato mieli k³opoty. Omal nie wyzion¹³em ducha po czterokilometrowej

rozgrzewce. A po æwiczeniach ogólnorozwojowych… zwymiotowa³em

w domu.

Nazajutrz rano, w niedzielê, ledwo zwlok³em siê z ³ó¿ka. Zadzwoni³em

do Joeya.

– To na nic – jêkn¹³em w s³uchawkê. – Nie dam dzisiaj rady na spraw-

dzianie, mówiê ci. Czujê siê jak psie ³ajno.

– Nie wyra¿aj siê, Danny – odezwa³a siê mama z kuchni.

– Myœlisz, ¿e czujesz siê gorzej ode mnie? Przez ca³¹ noc œni³y mi siê

sk³ony. Jeszcze teraz mnie krêci w ¿o³¹dku – zapewni³ Joey.

– No to nie idŸmy.

– Musimy iœæ, obiecaliœmy. Nie mam zamiaru ³amaæ s³owa.

– Ale po co? Nawet randka z Rebecc¹ Henderson nie jest warta takiego

cierpienia.

– Rebeka Henderson? Kogo ona obchodzi? – spyta³ Joey. – Chcê siê

dostaæ do dru¿yny.

– Myœla³em, ¿e…

– Powiedzia³em tak, ¿eby ciê wci¹gn¹æ. Pos³uchaj, Danny, mamy szan-

sê za³apaæ siê do wyj¹tkowej paczki, byæ w czymœ dobrzy, lepsi od wszyst-

kich. Mam doœæ opieprzania siê.

Us³ysza³em, jak mama Joeya zwraca mu uwagê, ¿eby siê nie wyra¿a³.

– Ale moje plecy…

– Jesteœmy kumplami od dawna, prawda?

– Od pocz¹tku gimnazjum.

– Wszystko robiliœmy razem, zgadza siê? Razem chodziliœmy do kina,

na basen…

– Tak, rozumiem, ale…

– Wiêc proszê ciê, zróbmy razem i to. Nie chcê ciê straciæ, Danny. Nie

chcê robiæ tego samemu.

Wiedzia³em, co chce mi powiedzieæ, i poczu³em przyp³yw ciep³a w pier-

si. Wiem, ¿e to trochê g³upio brzmi, ale naprawdê kocha³em go jak brata.

– No dobra, jeœli to dla ciebie takie wa¿ne.

– Tak, to dla mnie wa¿ne.

Kiedy stanêliœmy przed trenerem, a¿ zamruga³.

– Prawdziwy cud.

– Przecie¿ mówiliœmy, ¿e nie ¿artujemy – powiedzia³ Joey.

– Bol¹ was koœci?

– I to jak.

– Czujecie siê, jakby ciê¿arówka przejecha³a wam po nogach?

background image

132

– Albo walec.

Hayes uœmiechn¹³ siê szeroko.

– Przynajmniej jesteœcie uczciwi. Nawet zawodowcy przyznaj¹, ¿e to

boli. Chodzi o to, ¿eby zrobiæ swoje, nawet jeœli boli jak diabli.

Zakl¹³em w myœlach.

– Nie zawiedziemy pana – obieca³ Joey.

– Zobaczymy. Danny nie jest ostatnio zbyt rozmowny. No to zaczyna-

my. Dwa razy dooko³a bie¿ni. Potem poka¿ê wam kilka nowych æwiczeñ.

Tym razem jêkn¹³em w duchu.

Po pierwszym okr¹¿eniu omal nie zwymiotowa³em jak wczoraj.

Zabawne. Chyba do wszystkiego mo¿na przywykn¹æ. W poniedzia³ek

rano czu³em siê parszywie. Jak wypluty. Bola³o mnie dos³ownie wszystko.

We wtorek rano by³o jeszcze gorzej. Wolê nie wspominaæ œrody. Poza

tym, nie mogliœmy ju¿ zagl¹daæ do „Chicken Nest” ani s³uchaæ u mnie p³yt.

Nie mieliœmy czasu. I czu³em siê tak wypompowany, ¿e mog³em tylko ogl¹-

daæ telewizjê.

A tu trzeba by³o jeszcze zabraæ siê do ksi¹¿ek. Ka¿dego wieczoru po

kolacji Joey dzwoni³ i sprawdza³, czy siê uczê. Najbardziej têskni³em za

wiœniow¹ col¹ i frytkami, ale trener kaza³ nam o nich zapomnieæ. Wolno

nam by³o jeœæ spaghetti, ale kartofli pureé ju¿ nie; jednego dnia mo¿na

by³o zjeœæ wo³owinê, ale nastêpnego kurczaka albo rybê. Mama dostawa³a

krêæka planuj¹c posi³ki. Niech mnie gêœ kopnie, jeœli rozumia³em coœ z tej

diety. Jakoœ tak ko³o soboty, po tygodniu treningów, poczu³em siê nie naj-

gorzej. Bola³o mnie jeszcze, ale to ju¿ by³ inny ból. I umys³ mia³em ja-

œniejszy.

Z pierwszego sprawdzianu dosta³em szóstkê.

Dwa tygodnie póŸniej, w niedzielê, trener kaza³ nam ustawiæ siê po tre-

ningu w szeregu. Stanêliœmy wiêc przed nim spoceni, dysz¹c ciê¿ko.

– Freddie – zwróci³ siê Hayes do ch³opaka stoj¹cego obok mnie. – Przy-

kro mi, ale masz za ma³o masy. Ci z West High starliby ciê na miazgê. Mo¿e

w przysz³ym roku. Z twoj¹ sprawnoœci¹ mo¿esz siê za³apaæ do dru¿yny gim-

nastycznej.

Trener podniós³ g³owê i rozejrza³ siê po szeregu.

– Pete, ty bêdziesz mia³ niez³y chwyt. Harry, podoba mi siê, jak bloku-

jesz.

I tak dalej. W koñcu zostaliœmy my dwaj: Joey i ja.

Trener Hayes rozstawi³ szeroko nogi, wspar³ siê pod boki i fukn¹³ z nie-

smakiem:

– A jeœli o was chodzi, to w ¿yciu nie widzia³em dwóch takich nêdznych

³amag…

Joey zakrztusi³ siê.

– …ale mo¿e coœ z was bêdzie.

background image

133

Joey z³apa³ oddech.

A ja wyrzuci³em w górê obie rêce.

– Uda³o nam siê! – Joey wyszczerzy³ radoœnie zêby. – Nie mogê uwie-

rzyæ, ¿e za³apaliœmy siê do dru¿yny!

Staliœmy na rogu, gdzie zawsze siê ¿egnaliœmy przed pójœciem do domu.

Rozeœmia³em siê.

– Pierwszy raz w ¿yciu naprawdê siê o coœ stara³em.

– I uda³o ci siê! Jesteœmy w dru¿ynie!

– Dziêki tobie. Nie zrobi³bym tego bez ciebie – powiedzia³em.

– A ja bez ciebie.

– Ale ja bym zrezygnowa³, gdyby nie ty…

– Ja te¿ by³em tego bliski parê razy – wyzna³ Joey.

Nie uwierzy³em. Jemu zale¿a³o bardziej ni¿ mnie.

– Czas na mnie. Mama ju¿ pewnie czeka z kolacj¹ – powiedzia³em.

– Moja te¿. Spotkamy siê pó³ godziny przed lekcjami i pouczymy siê

przed testem z przyrody.

– Jasne. – Nie powiedzia³em na g³os, co myœlê.

Joey zrobi³ to za mnie.

– Zaczynaj¹ siê schody.

Mia³ racjê. To, co robiliœmy do tej pory, to by³a tylko przygrywka. Teraz

mieliœmy siê zabraæ do prawdziwych treningów.

– Rozrysowa³em tu schematy zagrywek, które macie zapamiêta栖 za-

cz¹³ trener pokazuj¹c wskaŸnikiem tablicê w sali nauki o spo³eczeñstwie.

By³o to w poniedzia³ek po ostatniej lekcji. – To tylko pocz¹tek. Bêdziecie

musieli siê nauczyæ sztuczek psychologicznych, oszukiwania przeciwnika.

No i budowania poczucia wspólnoty z dru¿yn¹. To bardzo wa¿ne. ¯eby-

œcie przebywali ze sob¹, chodzili razem do kina, jadali posi³ki. Chcê, ¿eby-

œcie rozumieli siê tak, by bez s³ów odgadn¹æ, co na boisku chce zagraæ

Pete, Joey albo Danny. Musicie siê rozumieæ bez s³ów. Oto sekret powo-

dzenia.

Ale trener Hayes mia³ jeszcze jeden sekret. Pozna³em go dopiero przed

pierwszym meczem, czyli dwa tygodnie póŸniej. Przez ca³y ten czas napiêcie

ros³o. Treningi by³y coraz d³u¿sze, a sparringi coraz powa¿niejsze. W koñcu

ramiê tak mnie bola³o przy rzucaniu pi³ki, jakbym zwichn¹³ bark.

Tak, rzucanie pi³ki. Zdaje mi siê, ¿e zrobiliœmy na trenerze wra¿enie, ale

nie chcia³ tego po sobie pokazaæ. Wypróbowywa³ ch³opaków na ró¿nych

pozycjach, ale w koñcu mnie wybra³ na rozgrywaj¹cego, a Joeya na œrodko-

wego napastnika.

background image

134

– Wy dwaj podobnie myœlicie. Zobaczmy, czy bêdzie wam to wychodziæ

na boisku.

By³em dumny, a jak¿e. Ale trzeba by³o dostawaæ dobre stopnie i uczyæ

na pamiêæ nowych zagrywek. Nie mia³em czasu myœleæ o Rebecce Hender-

son. Trener wpoi³ nam, ¿e liczy siê tylko szko³a, dru¿yna i zwyciêstwo.

W pi¹tek o wpó³ do siódmej wieczorem weszliœmy do szatni, ¿eby w³o-

¿yæ stroje. Ju¿ wtedy trzês³y mi siê rêce i nogi. Nikt nic nie mówi³, wszyscy

pobledli. A to, co powiedzia³ trener, wcale nie podnios³o nas na duchu.

– Dru¿yna z Covington wdepcze nas w ziemiê. Nie jesteœcie przygoto-

wani do meczu, wygl¹dacie, jakbyœcie ju¿ przegrali. Po oœmiu zwyciêskich

sezonach trafi³a mi siê banda miêczaków. Chyba spalê siê ze wstydu, jak

wyjdê z wami na boisko. W ¿yciu nie widzia³em takich maminsynków.

U¿ywa³ coraz bardziej obraŸliwych epitetów, a¿ w koñcu tak nas wku-

rzy³, ¿e mieliœmy ochotê wrzeszczeæ, ¿eby siê zamkn¹³. Wiedzia³em, o co mu

chodzi – chcia³ nas rozwœcieczyæ, ¿ebyœmy wyszli na boisko i odreagowali

na przeciwnikach. Ale my szanowaliœmy trenera i s³uchaj¹c, jak nas poni¿a,

czuliœmy siê oszukani. Ty sukinsynu, pomyœla³em.

Joey zerka³ to na trenera Hayesa, to na mnie. A¿ skrzywi³ siê z bólu.

Nagle potok obelg usta³. Jeszcze przez chwilê trener wodzi³ po nas sze-

roko otwartymi oczyma, po czym skin¹³ g³ow¹.

– No dobrze.

Zbli¿y³ siê do drewnianej szafki po drugiej stronie szatni.

Szafka by³a zawsze zamkniêta na klucz. Czêsto siê zastanawia³em, co

w niej jest. Otworzy³ zamek. „Trele-Morele”, powiedzia³ jeden z ch³opaków,

którzy grali w dru¿ynie w zesz³ym roku.

K¹tem oka widzia³em, ¿e Joey siê wyprostowa³. Pozostali ch³opcy z ze-

sz³orocznej dru¿yny zaczêli siê wierciæ niespokojnie. „Trele-Morele”, po-

wtórzy³ ktoœ.

Trener otworzy³ drzwi szafki. Nie widzia³em, co jest w œrodku, bo Hayes

sta³ przed szafk¹ ty³em do nas i zas³ania³ wnêtrze.

Potem odsun¹³ siê powoli.

Us³ysza³em, jak ch³opcy wci¹gaj¹ g³oœno powietrze.

To by³ pos¹¿ek. Niedu¿y, najwy¿ej trzydzieœci centymetrów wysokoœci

i mo¿e dziesiêæ centymetrów szerokoœci. Mia³ bladobr¹zowy kolor, jak tek-

tura. W matowym, ziarnistym jak piasek kamieniu widaæ by³o niewielkie

otworki.

Pos¹¿ek przedstawia³ mê¿czyznê, niezgrabnego, jakby nienaturalnie po-

krzywionego, z okr¹g³¹ ³ys¹ g³ow¹ i du¿ymi, odstaj¹cymi wargami. Jego

brzuch by³ tak wielki, ¿e mê¿czyzna wygl¹da³, jakby by³ w ci¹¿y. Siedzia³ ze

skrzy¿owanymi nogami i d³oñmi na kolanach, tak ¿e zas³ania³y mu fiuta. Pêpek

background image

135

mia³ kszta³t pionowej szczeliny. Pos¹¿ek przypomina³ chiñskie bóstwa, które

czasem pokazywali w telewizji. Ale by³ te¿ podobny do dziwacznych rzeŸb

z Wyspy Wielkanocnej (uczyliœmy siê o nich na historii) i pos¹gów w Mek-

syku. Wiecie, Aztekowie, Majowie i tak dalej.

Ci, którzy grali w poprzednim sezonie, nie wygl¹dali na zaskoczonych,

ale nie odrywali od pos¹¿ka oczu tak samo jak nowi. A nowi, czyli my, nie

wiedzieliœmy, co siê dzieje.

– Nale¿y wam siê parê s³ów wyjaœnienia, przynajmniej nowym zawod-

nikom w naszej dru¿ynie. To jest… Nie wiem w³aœciwie, jak go nazwaæ. Chyba

maskotka. Albo raczej szczêœliwy duch.

– Trele-Morele – wymamrota³ jeden z tych, którzy grali w dru¿ynie w ze-

sz³ym roku.

– Od dobrych paru lat przed ka¿dym meczem odprawiamy pewien rytu-

a³. – Trener Hayes przesun¹³ stó³ na œrodek sali. Nogi zaszura³y po pod³o-

dze. – Przed wyjœciem na boisko stawiam pos¹¿ek na tym stoliku. Okr¹¿amy

go dwa razy, k³ad¹c praw¹ rêkê na jego g³owie. PóŸniej wychodzimy i doko-

pujemy przeciwnikom.

Co za kit on nam wciska? – pomyœla³em.

Zdawa³o siê, ¿e trener us³ysza³ moje myœli.

– Tak, wiem, ¿e to wygl¹da trochê g³upio. Dziecinnie. – Uœmiechn¹³ siê

z zak³opotaniem. – Ale robiê to z moimi dru¿ynami od tylu zwyciêskich se-

zonów, ¿e a¿ bojê siê przestaæ. Jasne, ani przez chwilê nie wierzê, ¿e dotyka-

nie rêk¹ g³owy starego Trele-Morele przynosi nam szczêœcie. Ale jeœli wszyst-

ko idzie jak trzeba, po co zmieniaæ stary zwyczaj? Nie ¿ebym by³ przes¹dny,

ale mo¿e któryœ z was jest. Mo¿e przerwanie rytua³u wytr¹ci kogoœ z równo-

wagi? Czy nie lepiej pozostaæ przy tym, co dobre?

Popatrzy³ po naszych twarzach, daj¹c nam czas na przemyœlenie tego, co

us³yszeliœmy. O rany, nie zaniedba³ ¿adnej sztuczki, ¿eby nas podkrêciæ psy-

chicznie. Chryste Panie, pos¹¿ek szczêœcia, te¿ mi coœ.

– I jeszcze jedno. Ludzie z zewn¹trz mogliby nie zrozumieæ tego, co

robimy, ¿eby nastawiæ siê przed meczem. Mogliby pomyœleæ, ¿e uprawiamy

jakieœ… czary czy voodoo. Dlatego wprowadziliœmy pewn¹ zasadê: nikt nie

mówi o Trele-Morele poza t¹ sal¹. Nie zdradzamy naszych sekretów.

Wiêc dlatego nie s³ysza³em wczeœniej o pos¹¿ku, nawet od ch³opaków,

którzy grali w dru¿ynie w poprzednim sezonie. W pewnym sensie Joey i ja

nie zostaliœmy oficjalnie przyjêci do zespo³u a¿ do dzisiejszego wieczoru.

– Ja nie ¿artujꠖ powiedzia³ trener patrz¹c nam w twarze. – Jeœli ktoœ

siê wygada, wylatuje z dru¿yny. Mam wasze s³owo?

– Jasne – mruknê³o kilku ch³opaków.

– Nie s³yszê. Powiedzcie to g³oœno! Przyrzeknijcie!

Zrobiliœmy, co kaza³.

– G³oœniej!

background image

136

Tym razem krzyknêliœmy.

– Dobrze. – Trener wyj¹³ pos¹¿ek z szafki i ustawi³ na œrodku sto³u. Z bli-

ska figurka wygl¹da³a jeszcze gorzej.

Okr¹¿yliœmy dwukrotnie stó³, po³o¿yliœmy praw¹ d³oñ na g³owie pos¹¿-

ka (czu³em siê przy tym jak idiota), a potem wybiegliœmy na boisko…

Wtedy nie mog³em uwierzyæ w to, co siê dzieje. Teraz, widz¹c tamte

wydarzenia jak przez mg³ê, próbujê sam siebie przekonywaæ, ¿e to moja

pamiêæ p³ata mi figle. Ale to siê zdarzy³o naprawdê. Teraz za póŸno ¿a³o-

waæ.

Po piêciu minutach meczu, gdy wynik brzmia³ zero do zera, trener Hayes

wys³a³ mnie do gry. Powiedzia³em ch³opakom, co zagramy. Nic szczególne-

go, zwyk³e podanie, tak ¿eby siê wczuæ w grê. Dosta³em pi³kê i wtedy dotar-

³o do mnie, ¿e to ju¿ nie trening, ¿e teraz gramy naprawdê, ¿e po to w³aœnie

wylewaliœmy pot i rzygaliœmy przez wiele tygodni, ¿eby znaleŸæ siê na bo-

isku i walczyæ. A tamci z Covington patrzyli na mnie tak, jakby chcieli mi

wbiæ szczêkê do gard³a. Nasi odbieraj¹cy pobiegli do przodu, obroñcy z Co-

vington rzucili siê za nimi w pogoñ. Serce zaczê³o mi waliæ jak szalone. Od-

skoczy³em nieco w ty³, ¿eby siê rozejrzeæ, czy ktoœ jest na wolnej pozycji.

Blokuj¹cy z Covington szar¿owali prosto na mnie. Trwa³o to mo¿e z piêæ

sekund, ale mnie siê zdawa³o, ¿e jeszcze mniej, jak b³ysk flesza. Zobaczy³em

zgarbione postacie pêdz¹ce w moj¹ stronê. Pi³ka œlizga³a mi siê w spoconych

d³oniach. Ba³em siê, ¿e j¹ upuszczê.

Wtedy zobaczy³em Joeya. Jakoœ przedar³ siê na wolne pole. Pêdzi³ ile si³

w stronê linii punktowej Covington, po lewym skrzydle, zerkaj¹c przez ra-

miê, z d³oñmi w górze, jakby domagaj¹c siê pi³ki. Odprowadzi³em rêkê do

ty³u, zamachn¹³em siê i rzuci³em dok³adnie tak, jak uczy³ mnie trener: jed-

nym silnym, p³ynnym ruchem.

Jednoczeœnie wykona³em pó³obrót, ¿eby usun¹æ siê z drogi szar¿uj¹cym

zawodnikom Covington. Obserwowa³em krêc¹c¹ siê w powietrzu pi³kê,

wrzeszcz¹c na ca³e gard³o do Joeya.

I wtedy zastyg³em w bezruchu. Chyba nigdy nie poczu³em takiego zim-

na. Moja krew jakby zamieni³a siê w kryszta³ki œniegu, a krêgos³up w sopel

lodu. Bo Joeya nie by³o po lewej stronie, ko³o linii punktowej Covington.

Nikogo tam nie by³o.

A przecie¿ go widzia³em. W³aœnie tam skierowa³em pi³kê. Przysiêgam

na Boga, ¿e tam by³. W jaki sposób…

Bo Joey znalaz³ siê po prawej stronie, ca³kiem sam. Do dziœ nie wiem,

jak uda³o mu siê pokonaæ tak szybko tyle przestrzeni. Pêdzi³ teraz w lewo, do

linii punktowej.

Pi³ka wpad³a mu w rêce z dok³adnoœci¹ do centymetra…

background image

137

Kibice myœleli, ¿e to by³a doskonale obmyœlona i wykonana zagrywka.

Trener te¿ w to wierzy³, a w ka¿dym razie tak mi póŸniej powiedzia³. Kie-

dy Joey przebieg³ liniê z pi³k¹ w uniesionych wysoko rêkach, nasi kibice

zaczêli wiwatowaæ tak g³oœno, ¿e poczu³em, jakby uderzy³a mnie œciana

dŸwiêku.

Wyrzuci³em w górê rêce, wrzeszcz¹c ile si³. Ale wiedzia³em, ¿e to nie

by³a œwietnie zaplanowana, myl¹ca zagrywka. Wcale nie by³a dobra – by³a

wrêcz beznadziejna. A mimo to uda³a siê. Prawie tak, jakby…

(Widzia³em Joeya po lewej stronie, przy linii punktowej. Ale jego tam

nie by³o.)

…jakbyœmy to zamierzyli. Lub jakby to mia³o siê zdarzyæ.

Albo mieliœmy niewiarygodny fart.

Wtedy zacz¹³em siê trz¹œæ. Przez nastêpnych dziesiêæ minut nie mog³em

graæ. Siedz¹c na ³awce, ci¹gle widzia³em tê zagrywkê. I Joeya w dwóch miej-

scach naraz.

Mo¿e chcia³em tego tak bardzo, ¿e zobaczy³em to, czego pragn¹³em.

Ale czu³em siê dziwnie.

Trener podszed³ do mnie i pochyli³ siê.

– Co siê sta³o?

– Chyba nie mogê siê przyzwyczaiæ, ¿e to… – Kask trz¹s³ mi siê w d³o-

niach.

– Co?

– …prawdziwy mecz, a nie trening. Jeszcze nigdy nie zrobiliœmy przy-

³o¿enia dziêki mojej zagrywce.

– Zrobimy ich jeszcze du¿o.

Coœ mnie œcisnê³o w œrodku.

Takich cudów jak tamten zdarzy³o siê w meczu mnóstwo. Zagrywek, które

nie powinny siê udaæ. Idealnych podañ i odbiorów. Piêæ minut przed koñ-

cem, gdy wynik by³ trzydzieœci piêæ do zera dla nas, trener przeszed³ wzd³u¿

³awki i zwracaj¹c siê do obroñców powiedzia³ pó³g³osem:

– Nastêpnym razem, jak zbli¿¹ siê do naszej linii, pozwólcie im zdobyæ

punkty. Przepuœcie ich, ale ¿eby nie by³o to zbyt widoczne.

Joey i ja spojrzeliœmy po sobie.

– Ale… – zacz¹³ ktoœ.

– ¯adnych ale. Róbcie, co ka¿ê – powiedzia³ trener. – To bêdzie dla nich

demoralizuj¹ce, jeœli nie zdobêd¹ chocia¿ kilku punktów. Dajmy im poczuæ,

¿e te¿ maj¹ szansê. To bêdzie po sportowemu.

Nikt nie oœmieli³ siê sprzeciwiæ. Tylko obroñcy nadal wygl¹dali na za-

k³opotanych.

– I zróbcie to przekonuj¹co – doda³ trener.

background image

138

Napastnicy Covington zdobyli punkty, bo nasi obroñcy nie powstrzymali

ich szar¿y na nasz¹ liniê.

Po meczu w sali gimnastycznej odby³a siê zabawa. Wszyscy podchodzili

do mnie i Joeya, gratulowali, poklepywali po plecach. Rebeka Henderson

nawet ze mn¹ zatañczy³a. Ale przysz³a z kole¿ankami i nie pozwoli³a siê od-

prowadziæ.

– Mo¿e nastêpnym razem – powiedzia³a.

Wierzcie albo nie, ale nie zale¿a³o mi na tym. By³em tak zajêty myœlami,

¿e nawet nie zaproponowa³em jej randki w sobotê wieczorem. Chcia³em po-

rozmawiaæ z Joeyem. Sam na sam.

Zaraz po pó³nocy ruszyliœmy do domu. W powietrzu wisia³ ju¿ niewy-

raŸny zapach jesieni. Czuliœmy woñ dymu z domowego kominka. Gdzieœ

w oddali zaszczeka³ pies. Oprócz tego s³yszeliœmy tylko szuranie naszych

butów o chodnik. W koñcu wsadzi³em rêce do kieszeni marynarki i powie-

dzia³em, co mi chodzi³o po g³owie.

Joey nie odezwa³ siê od razu. Musia³em powtórzyæ.

– No i co z tego? – spyta³ cicho.

Opowiedzia³em dok³adnie, co widzia³em.

– Trener mówi, ¿e podobnie myœlimy – odpar³ Joey wzruszaj¹c ramio-

nami. – On to nazywa przewidywaniem. Zgad³eœ, dok¹d pobiegnê.

– Jasne. Ale… Wygraliœmy tak jakoœ ³atwo.

– Przecie¿ mam siniaki…

– Nie mówiê, ¿e nie walczyliœmy. Ale mieliœmy tyle szczêœcia. Wszyst-

ko nam wychodzi³o.

– W³aœnie po to trenowaliœmy tak ciê¿ko. Trener uczy³ nas, ¿e mamy

graæ zespo³owo. I wszyscy zrobili to, czego siê nauczyli.

– Jak w zegarku. Ka¿dy we w³aœciwym miejscu w odpowiednim czasie.

– Wiêc co ciê gryzie? Zdawa³o ci siê, ¿e widzia³eœ mnie w jednym miej-

scu, a by³em w innym? Nie tylko tobie siê coœ przywidzia³o. Kiedy zaczêli-

œmy graæ, zobaczy³em, ¿e pos³a³eœ pi³kê na wolne pole, wiêc zrobi³em zwód,

uwolni³em siê od kryj¹cego i popêdzi³em w tamt¹ stronê. I wiesz co? Jak

ju¿ zacz¹³em biec, zauwa¿y³em, ¿e ty w ogóle nie rzuci³eœ jeszcze pi³ki.

Jeszcze siê rozgl¹da³eœ. Zobaczy³em, co zamierzasz zrobiæ, a nie to, co zro-

bi³eœ.

Poczu³em zimny dreszcz na plecach.

– Przewidywanie, nic wielkiego. Szczêœcie nie mia³o tu nic do rzeczy.

Trener dobrze nas nastawi³ do meczu. Adrenalina zrobi³a swoje. Odgad³em,

gdzie rzucisz pi³kê, i tam pobieg³em.

Uda³em, ¿e mnie przekona³.

– Chyba nie przywyk³em jeszcze do tego meczowego sza³u.

background image

139

– Tak, to jest podniecaj¹ce.

Nawet w ciemnoœci widzia³em, jak oczy mu siê œwiec¹.

– Trzeba jeszcze du¿o poprawi栖 zacz¹³ trener na spotkaniu pomeczo-

wym. – Co najmniej dwa razy straciliœmy szansê na przechwyt. A nasze blo-

ki musz¹ byæ szybsze i twardsze.

Zaskoczy³ mnie. Odnieœliœmy przygniataj¹ce zwyciêstwo, a nasza gra by³a

bliska doskona³oœci, wiêc zdawa³o mi siê, ¿e lepiej ju¿ nie mo¿na.

Od tej pory trenowaliœmy w niedzielê po po³udniu i codziennie po szkole.

– Nie wolno nam sobie odpuœciæ tylko dlatego, ¿e wygraliœmy pierwszy

mecz. Nadmierna pewnoœæ siebie to najlepsza gwarancja pora¿ki.

Nadal musieliœmy utrzymywaæ tê dziwn¹ dietê. Marzy³y mi siê góry wi-

œniowej coli i frytek z ketchupem. No i trzeba by³o dostawaæ dobre stopnie,

rzecz jasna. Pod koniec tygodnia trener odwiedza³ wszystkich nauczycieli

i pyta³, jak nam posz³y sprawdziany.

– Jak tylko opuœcicie siê w nauce, mo¿ecie siê po¿egnaæ z gr¹ – ostrzeg³.

W pi¹tek wieczorem zapakowaliœmy sprzêt do szkolnego autobusu i po-

jechaliœmy do West High. Przebraliœmy siê w szatni dziewcz¹t, a gdy ju¿

byliœmy gotowi, trener znów zacz¹³ nami poniewieraæ. PóŸniej postawi³

drewniane pude³ko z zamkiem na stoliku pomieszczenia, otworzy³ i wyj¹³

Trele-Morele. Pos¹¿ek wygl¹da³ jeszcze bardziej obrzydliwie ni¿ za pierw-

szym razem: okropne, szyderczo wydête wargi i pionowa szpara w miejscu

pêpka.

Wiedzieliœmy ju¿, co mamy robiæ. Okr¹¿yliœmy pos¹¿ek dwa razy i po³o-

¿yliœmy d³onie na jego g³owie (ja nadal czu³em siê idiotycznie). Mecz wygra-

liœmy czterdzieœci dwa do siedmiu. Nie zdobyliby tych siedmiu punktów, gdyby

trener nie kaza³ nam pozwoliæ im na przy³o¿enie. Wszystko siê powtórzy³o.

Trener wpuœci³ mnie na boisko w drugiej æwiartce. Dosta³em pi³kê i rozej-

rza³em siê. Zobaczy³em Joeya z przodu, gotowego do przyjêcia pi³ki. I w tej

samej chwili Joey by³ piêtnaœcie metrów dalej i w³aœnie uwalnia³ siê od obroñcy

West High.

Otworzy³em usta, rêce mi zdrêtwia³y. Nie mog³em z³apaæ tchu. Poczu-

³em jakiœ dziwny dreszcz w œrodku i rzuci³em pi³kê.

Joey popêdzi³ z miejsca, gdzie uwalnia³ siê od przeciwnika, do Joeya

stoj¹cego na wolnym polu. Zlali siê w jedno. No i Joey z³apa³ pi³kê, oczywi-

œcie.

Nasi kibice oszaleli z radoœci.

Joey przebieg³ liniê i zacz¹³ podskakiwaæ. Nawet na po³owie boiska, gdzie

sta³em, s³ychaæ by³o jego tupanie. Koledzy klepali mnie po ty³ku. Stara³em

siê udawaæ, ¿e jestem tak samo podniecony jak oni.

– Niez³e podanie – rzuci³ trener, kiedy przechodzi³em ko³o ³awki.

background image

140

Popatrzyliœmy na siebie przez chwilê. Czy on wie, jak siê ba³em tam na

boisku? Nie potrafi³em tego odgadn¹æ.

– To Joey je przej¹³ – odpar³em.

– Zgadza siê. I to w³aœnie nazywa siê gr¹ zespo³ow¹, Danny. Wszyscy

w tym uczestnicz¹. Tak czy owak, to by³o niez³e podanie.

Ko³o niego sta³a zamkniêta na klucz szafka.

Rozegraliœmy wtedy osiem meczów. Czasem œni³y mi siê w nocy kosz-

mary: widzia³em podwójnego Joeya i innych graczy, patrzy³em, jak siê zle-

waj¹ w jedno. Czu³em siê tak, jak gdyby wszystko zdarza³o siê dwa razy,

jakbym wczeœniej wiedzia³, co siê stanie.

Niemo¿liwe.

Ale tak w³aœnie to widzia³em. Kiedyœ w nocy wystraszy³em mamê i tatê,

budz¹c siê z krzykiem. Nie opowiedzia³em im o moim œnie. Nie rozmawia-

³em te¿ o nim z Joeyem; zrozumia³em, ¿e on nie chce s³uchaæ.

– Jesteœmy zwyciêzcami. Chryste, ale to uczucie – powiedzia³.

Wyniki zawsze by³y przygniataj¹ce. Kiedy ju¿ mieliœmy zapewnione

zwyciêstwo, pozwalaliœmy przeciwnikom na zdobycie kilku punktów.

Zdarzy³ siê jeden wyj¹tek. By³ to szósty mecz, przeciwko Central High.

Tym razem trener nie obrzuci³ nas wyzwiskami przed wyjœciem na boisko.

Usiad³ w k¹cie szatni i przygl¹da³ siê, jak wk³adamy stroje; ch³opaki popa-

trzyli na siebie, wyczuwaj¹c, ¿e coœ jest nie tak.

– To dzisiaj – odezwa³ siê zd³awionym g³osem jeden z tych zawodni-

ków, którzy grali w poprzednim sezonie.

Nie zrozumia³em.

Trener Hayes wsta³.

– WyjdŸcie na murawê i dajcie z siebie wszystko.

Joey popatrzy³ na niego, zdziwiony.

– Ale co z… – Odwróci³ siê, zerkaj¹c na szafkê w k¹cie. – Trele…

– Ju¿ czas – rzuci³ szorstko trener. – Róbcie, co mówiê. Oni czekaj¹.

– Ale…

– Co z tob¹, Joey? Nie chcesz graæ?

Twarz Joeya zala³a siê purpur¹. Wysun¹³ szczêkê. Rzuci³ ostatnie spoj-

rzenie na szafkê i wyszed³.

Pewnie ju¿ zgadliœcie. Przegraliœmy tego dnia. Przegraliœmy to ma³o po-

wiedziane. Oni nas zmia¿d¿yli. Nawet nie zdobyliœmy punktu. Tak, walczyli-

œmy, staraliœmy siê. Po tylu ciê¿kich treningach wiedzieliœmy, co mamy ro-

biæ. Ale tamci walczyli twardziej.

I by³ to jedyny mecz, w którym nie widzia³em dwóch postaci Joeya. Je-

dyny, w którym nie wiedzia³em, co siê za chwilê stanie na boisku.

Zabawa po meczu okaza³a siê kompletn¹ klap¹.

background image

141

A Joey siê wœciek³. W drodze do domu co chwila wali³ praw¹ piêœci¹

w lew¹ d³oñ.

– To wina trenera. Zrobi³ wszystko inaczej ni¿ zwykle. Zawsze nas mie-

sza³ z b³otem i wkurza³, a tym razem nie, dlatego wyszliœmy na boisko nie

przygotowani psychicznie i przegraliœmy.

Stara³em siê go uspokoiæ.

– To tylko jedna pora¿ka. Nadal prowadzimy w rozgrywkach.

Joey obróci³ siê tak gwa³townie, ¿e a¿ mnie przestraszy³.

– Nawet nie wyj¹³ tej cholernej poczwary! Chcia³ z nas zrobiæ g³upców!

Chcia³, ¿ebyœmy przegrali!

– Nie wierzê w to.

– Mo¿e lubisz przegrywaæ! Ja nie!

Przyspieszy³ kroku. Kiedy doszed³em do rogu, gdzie zawsze siê zatrzy-

mywaliœmy, ¿eby chwilê pogadaæ, Joey ju¿ by³ daleko na swojej ulicy.

– Joey! – Nie jestem pewien, co chcia³em mu powiedzieæ. Ale to nie-

wa¿ne. Nie odwróci³ siê.

Pewnie odgadliœcie te¿, co siê dzia³o dalej. W nastêpnym meczu wszyst-

ko by³o normalnie. Albo nienormalnie, zale¿y jak na to patrzeæ. Trener zrów-

na³ nas z ziemi¹ i wyci¹gn¹³ Trele-Morele.

– Dlaczego nie zrobi³ pan tego ostatnim razem? – spyta³ Joey. – Mogli-

œmy wygraæ ten mecz!

– Tak myœlisz? – Trener Hayes patrzy³ na niego zmru¿onymi oczyma. –

Mo¿e wygralibyœmy, a mo¿e nie.

– Pan wie, ¿e byœmy wygrali! Chcia³ pan, ¿eby…

– Joey, chyba ci siê coœ pomyli³o. Masz siê wœciekaæ na przeciwników,

nie na mnie. Ja jestem po tej samej stronie, nie zapominaj o tym.

– W sobotê pan nie by³.

Trener wyprostowa³ siê; oczy mu b³yszcza³y.

– Postaram siê zapomnieæ, co powiedzia³eœ. Pos³uchaj, co teraz powiem,

bo nie bêdê tego powtarza³. Przed ostatnim meczem nie zrobi³em tego co

zawsze, ¿eby wam coœ udowodniæ. Nie liczy siê, jakich sztuczek u¿ywam

w szatni, ¿eby przygotowaæ was do gry. Liczy siê tylko to, jak gracie. A w ostat-

nim meczu nie daliœcie z siebie wszystkiego. To wasza wina, ¿e przegrali-

œcie, nie moja. Rozumiesz?

Joey mierzy³ trenera wœciek³ym spojrzeniem.

– Poza tym dobrze jest od czasu do czasu przegraæ.

– Gówno prawda!

– Nie nadu¿ywaj mojej cierpliwoœci. Dobrze jest, ¿eby dru¿yna czasem

przegra³a, bo dziêki temu nastêpnym razem bêdzie siê lepiej staraæ. Bêdzie

background image

142

bardziej g³odna zwyciêstwa i lepiej doceni jego smak. Nic ju¿ nie mów. Jeœli

chcesz dzisiaj graæ, nie mów ani s³owa wiêcej.

Okr¹¿yliœmy Trele-Morele, po³o¿yliœmy mu d³onie na g³owie i wyszli-

œmy na boisko. Znów widzia³em dziwne rzeczy i oczywiœcie wygraliœmy,

pozwalaj¹c przeciwnikom zdobyæ punkty pod koniec meczu.

W nastêpn¹ sobotê graliœmy ostatni mecz. W szatni wszyscy dotknêli

Trele-Morele i znów wygraliœmy. By³ to dziewi¹ty zwyciêski sezon City High.

W gablocie ko³o gabinetu dyrektora stan¹³ kolejny puchar.

Od tego czasu wiele siê wydarzy³o. Moi rodzice nie mogli siê nadziwiæ,

¿e dostajê same szóstki i pi¹tki. Podnieœli mi kieszonkowe, czêœciej pozwa-

lali braæ samochód. Zacz¹³em siê spotykaæ z Rebecc¹ Henderson.

I coraz bardziej oddalaliœmy siê z Joeyem. On mia³ obsesjê na punkcie

zostania gwiazd¹; chcia³ byæ zawsze w centrum uwagi. Po zakoñczeniu se-

zonu nie móg³ przywykn¹æ do tego, ¿e traktuje siê go tak samo jak innych.

Spróbowa³ dostaæ siê do dru¿yny koszykówki, któr¹ prowadzi³ pan Emery,

nauczyciel przyrody, ale mu siê nie uda³o.

– No i co z tego? – powiedzia³ Joey. Próbowa³ to bagatelizowaæ, ale by³o

widaæ, ¿e jest rozczarowany. – Oni przegrywaj¹ czêœciej ni¿ wygrywaj¹. Kto

chcia³by nale¿eæ do dru¿yny przegranych?

Joey nie móg³ znieœæ, ¿e wszyscy garn¹ siê do nowego przewodnicz¹ce-

go rady uczniowskiej. W koñcu zg³osi³ siê do klubu dramatycznego i przyjêli

go. To do niego pasowa³o: jesteœ na scenie, wszyscy na ciebie patrz¹. Nie

dosta³ g³ównej roli w du¿ym przedstawieniu, które zawsze wystawiaj¹ w grud-

niu, ale jak¹œ zagra³. Musia³ podrabiaæ niemiecki akcent lekarza nazwiskiem

Einstein w komedii kryminalnej Arszenik i stare koronki. Poszliœmy na to

przedstawienie z Rebecc¹ i muszê przyznaæ, ¿e Joey zagra³ nieŸle. Nie wy-

bitnie, ale ca³kiem dobrze. Przynajmniej by³ zabawny w swojej roli i mia³em

nadziejê, ¿e bêdzie z siebie zadowolony. PóŸniej siê dowiedzia³em, ¿e na

próbach narzeka, ¿e za krótko jest na scenie i ma za krótkie kwestie.

Od razu przejdê do tego, co siê sta³o nastêpnego roku, kiedy byliœmy

w ostatniej klasie liceum City High. Obaj z Joeyem dostaliœmy wyró¿nienie

za dobre oceny. Przez ca³e lato du¿o æwiczyliœmy, ¿eby utrzymywaæ siê w do-

brej formie. Poza tym spêdza³em sporo czasu z Rebecc¹. Chyba w³aœnie ze

wzglêdu na ni¹ zg³osi³em siê znów do dru¿yny, chocia¿ skrêca³o mnie na

myœl, ¿e bêdê musia³ ogl¹daæ ten obleœny pos¹¿ek. Nie mówi¹c o tym, ¿e

ba³em siê tego, co siê póŸniej dzia³o na boisku. Ale wiedzia³em, ¿e nie cho-

dzi³bym z Rebecc¹, gdyby nie futbol. Chcia³em, ¿eby wszystko pozosta³o tak

samo, wiêc siê zg³osi³em i trener przyj¹³ mnie do zespo³u.

background image

143

Joey te¿ siê zg³osi³, z oczywistych powodów: chcia³ znów byæ gwiazd¹,

chcia³ byæ podziwiany.

Trener robi³ wszystko dok³adnie tak samo. Co dzieñ po treningu ledwo

udawa³o mi siê dowlec do domu. Znów musieliœmy wys³uchiwaæ pouczeñ

o stopniach i diecie, i znów beszta³ nas przed ka¿dym meczem (choæ mnie

to ju¿ nie wkurza³o) i wyci¹ga³ ze skrytki Trele-Morele. „To nasza maskot-

ka”, wyjaœni³; potem nakaza³ zachowaæ dyskrecjê, dok³adnie tak jak w ze-

sz³ym roku (znów przesz³y mnie ciarki na widok tej grubej pokraki). Na

boisku widzia³em podwójne postacie, tak jak przedtem, i znowu oblecia³

mnie strach. Gdyby nie to, ¿e Rebeka sta³a na linii i dopingowa³a, na pew-

no bym…

Ale nic nie zrobi³em i czasem mi siê zdaje, ¿e to, co siê sta³o, sta³o siê

z mojej winy, przynajmniej czêœciowo.

Wygraliœmy, oczywiœcie. Posz³o a¿ za ³atwo. Mo¿e w³aœnie dlatego przed

nastêpnym meczem trener nie zgnoi³ nas i nie wyci¹gn¹³ Trele-Morele.

Jak tylko zauwa¿y³em, co siê dzieje, powiedzia³em: „To dzisiaj”, i w tej

samej chwili przypomnia³em sobie, ¿e to samo zrobi³ w zesz³ym roku ch³o-

pak, który by³ wczeœniej w dru¿ynie. On ju¿ skoñczy³ szko³ê. Nagle zrozu-

mia³em, ¿e kiedy ja odejdê, jakiœ inny ch³opak wypowie te same s³owa. Ilu

ju¿ powtórzy³o je przede mn¹?

– Nie! – wrzasn¹³ ze z³oœci¹ Joey.

– Jeszcze jedno s³owo i posadzê ciê na ³awce! – ostrzeg³ trener Hayes.

Joey zamilk³. Ale kiedy wychodziliœmy z szatni, us³ysza³em, jak mruczy

pod nosem: „Niech go szlag. Poka¿ê mu, ¿e nie potrzebujemy tego dziwol¹-

ga. Wygramy bez niego”.

Ale nie wygraliœmy, a ja nie widzia³em podwójnie. Joey o ma³o siê nie

zagotowa³ z wœciek³oœci. Nie poszed³ na zabawê, i nie odezwa³ siê s³owem

ani w czasie omawiania meczu w sobotê, ani na niedzielnym treningu. Tylko

wpatrywa³ siê w trenera Hayesa.

A ja? Jak siê przyczyni³em do tego, co siê póŸniej sta³o? Zacz¹³em siê

zastanawiaæ, szukaæ jakichœ prawid³owoœci.

Otó¿ to, prawid³owoœci.

Co robisz, kiedy ciê coœ zastanowi? Ja poszed³em do redakcji szkolnej

gazetki. W waszej szkole te¿ pewnie taka jest. Robi¹ j¹ ci sami uczniowie,

którzy pisz¹ kronikê i nale¿¹ do kó³ka literackiego. Kolumna towarzyska,

szkolny humor, lista przebojów. Du¿o og³oszeñ, jakieœ sprawozdanie ze spo-

tkania rady uczniowskiej.

I kolumna sportowa.

Wszystko przepisane na maszynie i powielone na ksero. Trzy pomarañ-

czowe kartki, po³¹czone zszywaczem. „Kurier City High”. Oryginalne, co?

background image

144

Wychodzi³ w poniedzia³ek rano. Jakoœ mi siê wydaje, ¿e szko³a finansowa³a

tê gazetkê dlatego, ¿e ukazywa³ siê w niej cotygodniowy artyku³ dyrektora.

O poczuciu szkolnej wspólnoty i tak dalej.

W ka¿dym razie poszed³em do redakcji gazety, która mieœci³a siê w tym

samym pokoju co redakcja kroniki. Zagracona pakamera na drugim piêtrze

miêdzy sal¹ nauki pisania na maszynie a magazynkiem woŸnego. W œrodku

zalatywa³o s³odkawym zapachem tej bia³ej mazi, której siê u¿ywa do popra-

wiania b³êdów w maszynopisie. Redaktorem by³ niejaki Albert Webb, który

chyba naogl¹da³ siê za du¿o filmów o dziennikarzach. Ci¹gle gada³ o spotka-

niach rady uczniowskiej, klubie dramatycznym i prasie. Nazywaliœmy go

Scoop, a on uwa¿a³ to za komplement, nie obelgê.

Siedzia³ w³aœnie za biurkiem, zerkaj¹c nad okularami na kartkê papieru

w maszynie. Mia³ o³ówek zatkniêty za ucho i kleksa na brodzie. Odwróci³ siê

w moj¹ stronê, gdy wszed³em.

– Co s³ychaæ, Scoop?

– W³aœnie dowiedzia³em siê o nominacjach do tytu³u królowej roku.

– Chyba nie wolno tego ujawniaæ do zebrania w przysz³ym tygodniu.

– Nie mów. – Uœmiechn¹³ siê szelmowsko. – Mo¿e ciê zainteresuje, ¿e

Rebeka Henderson dostanie nominacjê.

– Patrzcie, patrzcie – powiedzia³em z uœmiechem. – Ktoœ ma niez³y gust.

S³uchaj, przechowujecie stare numery gazety?

– Wszystkie, które robi³em. I parê wczeœniejszych.

– Z jakiego okresu?

– Piêtnaœcie lat wstecz – odpar³ dumnie Scoop.

– Super. Gdzie je trzymasz?

– W kostnicy.

– Co?

– W redakcjach gazet tak nazywaj¹ miejsce, gdzie przechowuje siê stare

wydania. – Wskaza³ rozklekotan¹ pó³kê w k¹cie.

– Mogê?

Roz³o¿y³ ramiona.

– Do twojej dyspozycji. Co ciê interesuje?

Spodziewa³em siê tego pytania.

– Ch³opaki z dru¿yny wpadli na pomys³ zorganizowania meczu z zawod-

nikami z poprzednich lat. Taka pokazówka, wiesz. Starsi przeciwko m³od-

szym.

– Tak? – Oczy Scoopa zab³ys³y. Siêgn¹³ po o³ówek.

– Spokojnie, spokojnie. Na razie tylko o tym myœlimy. Jeœli napiszesz

o tym i nic nie wyjdzie, bêdzie ci g³upio. Poza tym mo¿esz nam w ten sposób

pokrzy¿owaæ plany.

– No dobra. – Skin¹³ g³ow¹. – Zawrzyjmy umowê. Ty przejrzysz stare

wydania, ale jeœli plany siê wykrystalizuj¹, dasz mi znaæ, a ja coœ napiszê.

background image

145

– Za³atwione.

Zacz¹³em przegl¹daæ gazetki. Pachnia³y jak pleœñ w piwnicy. Zakrêci³o

mnie w nosie.

Piêtnaœcie lat. Ile tygodni w roku szkolnym? Czterdzieœci? Kupa papie-

ru. Ale przegl¹danie ich nie by³o a¿ tak trudne, jak myœlicie. Interesowa³y

mnie tylko te, który ukazywa³y siê w czasie sezonu pi³karskiego. Od jedena-

stu lat, bo w³aœnie wtedy trener Hayes przyszed³ do naszej szko³y. Nie po-

trwa³o to nawet godziny. Oto czego siê dowiedzia³em.

Dwa pierwsze sezony, kiedy Hayes prowadzi³ dru¿ynê, by³y kiepskie.

Gorzej ni¿ kiepskie, beznadziejne. Dru¿yna nie wygra³a ani jednego meczu.

Totalna klapa.

Ale potem? Jeden zwyciêski sezon za drugim.

Pewne fakty siê powtarza³y. Wygrywaliœmy zdecydowanie, ale przeciw-

nicy zawsze zdobywali parê punktów. I w ka¿dym sezonie przegrywaliœmy

jeden mecz, pierwszy, siódmy albo jakiœ inny, bez wyraŸnej prawid³owoœci.

Doznawaliœmy pora¿ek z ró¿nymi zespo³ami, ale zawsze do zera.

Czy¿by dlatego, ¿e trener nie wyjmowa³ wtedy Trele-Morele?

Wiem, ¿e to brzmi jak szaleñstwo. Pewnie zaraz pomyœlicie, ¿e wierzê

w horoskopy, przepowiednie i inne podobne dyrdyma³y. Ale s³owo dajê, ¿e

mnie to zaciekawi³o. Poza tym, gdybyœcie widzieli na boisku to co ja, te¿

byœcie siê dziwili.

Scoop zagl¹da³ mi przez ramiê.

– O co chodzi, Scoop?

– Tak tylko wœcibiam nos.

– Aha.

– Widzê, ¿e czytasz o tej pora¿ce trzy lata temu.

– Nie gra³em wtedy w dru¿ynie.

– Wiem. Terminowa³em wtedy w gazecie i poszed³em na ten mecz. Pa-

miêtam, ¿e trochê siê zdziwi³em.

– Tak?

– Wczeœniej same zwyciêstwa i nagle takie lanie.

– Nikt nie gra zawsze na tym samym poziomie. Dziêki, Scoop. Gdybym

móg³ ci siê jakoœ odwdziêczyæ…

– Daj znaæ o tym meczu.

– Pierwszy siê o nim dowiesz.

I wtedy siê zaczê³o. Do dru¿yny przyszed³ nowy ch³opak, Price. Zaczê³o

siê od tego, ¿e opuœci³ siê w nauce. Mo¿e by³ za g³upi, nie wiem.

Trener spe³ni³ swoj¹ groŸbê i wyrzuci³ go z dru¿yny.

Ale Price mia³ ojca, faceta z brzuszkiem, który gra³ kiedyœ w szkolnej

dru¿ynie w ataku. Kiedy Price wylecia³ z zespo³u, goœæ siê wkurzy³, ¿e ktoœ

10 – Czarny wieczór

background image

146

obra¿a mu syna. „Co mnie obchodz¹ jego stopnie. Nie chcê, ¿eby udawa³

intelektualistê i nabawi³ siê wrzodów ¿o³¹dka. Mnie futbol dobrze zrobi³,

pomóg³ wyrobiæ charakter, wiêc i jemu pomo¿e”.

Nic wielkiego – uparty ojczulek wstawiaj¹cy siê za synem. Ale trener

Hayes siê nie ugi¹³ i Price z³ama³ zasadê.

Mo¿e pamiêtacie to z gazety. Nie mówiê o szkolnej gazetce, tylko o „Ku-

rierze”, w tamtych czasach najwiêkszej gazecie w ca³ym stanie: OJCIEC

JEDNEGO Z GRACZY SZKOLNEJ DRU¯YNY OSKAR¯A TRENERA

O SATANIZM.

Chyba sami rozumiecie, ¿e wtedy siê zaczê³o. Rada miejska chcia³a siê

dowiedzieæ, co siê dzieje. Komitet rodzicielski za¿¹da³ wyjaœnieñ. Telefon

dyrektora a¿ siê urywa³.

Ojciec od³o¿y³ „Kuriera” i spojrza³ na mnie, marszcz¹c brwi.

– Czy to prawda?

– To nie jest tak, jak mówi Price. Trele-Morele to tylko maskotka, nic

wiêcej.

– Ale dotykacie go przed meczem?

– Tylko tak, na szczêœcie.

Ojciec mocniej zmarszczy³ czo³o.

Inni ch³opcy prze¿yli dok³adnie to samo. Ojciec Joeya tak siê zaniepoko-

i³, ¿e kaza³ mu odejœæ z dru¿yny.

– Odejdziesz? – spyta³em.

– ¯artujesz? Ani mi siê œni. Dru¿yna znaczy dla mnie zbyt wiele.

Dru¿yna albo raczej zwyciêstwa, pomyœla³em.

Nadszed³ pi¹tek, a z nim nastêpny mecz. Jeden z sanitariuszy wpad³ do

szatni, podniecony.

– Trybuny wype³nione do ostatniego miejsca! Rekordowa frekwencja!

Jasne, po takiej reklamie w prasie! Ka¿dy chcia³ zobaczyæ dru¿ynê, która

uprawia czary.

Z pocz¹tku myœla³em, ¿e po tym wszystkim trener nie wyjmie pos¹¿ka.

Ale jak tylko zacz¹³ na nas naje¿d¿aæ, wiedzia³em, ¿e wszystko jest po stare-

mu. On chyba wiedzia³, ¿e nie bêdzie mia³ ju¿ wielu okazji, by go u¿yæ. Wiêc

postanowi³ wykorzystaæ do koñca.

Wstrzyma³em oddech, kiedy zbli¿y³ siê do szafki. Artyku³ sprawi³, ¿e

jeszcze bardziej siê ba³em.

Patrzy³em, jak trener otwiera drzwiczki.

Wyda³ jakiœ dziwny dŸwiêk. Zrozumia³em dlaczego, kiedy siê odsun¹³.

– Gdzie on jest? – spyta³ nerwowo Joey.

Kilku ch³opców westchnê³o g³oœno.

– Gdzie Trele-Morele? – Buty Joeya stuka³y o betonow¹ posadzkê, gdy

zbli¿a³ siê do szafki. – Co siê sta³o z…?

Trener Hayes zastyg³ w bezruchu. Szyja mu nabrzmia³a.

background image

147

– Harcourt – wydusi³ przez œciœniête gard³o niczym przekleñstwo. – Rada

rodziców mu kaza³a…

– Ale przecie¿ szafka by³a zamkniêta – powiedzia³ ktoœ.

– WoŸny otworzy³.

Trener ruszy³ w stronê drzwi.

I nagle stan¹³, jakby sobie o czymœ przypomnia³.

– Musimy rozegraæ mecz. Nie mogê go teraz goniæ, kiedy… – Odwróci³

siê i spojrza³ na nas. – WyjdŸcie na boisko i poka¿cie im. Znajdê pos¹¿ek,

nie ma obawy.

Wyszliœmy. Tamci nas roznieœli; mo¿e dlatego, ¿e byliœmy przestraszeni.

Nic nam nie wychodzi³o: m³yny, przejêcia, rzuty wolne. To chyba by³ najgor-

szy mecz, jaki kiedykolwiek rozegra³a reprezentacja City High. Kibice za-

czêli buczeæ. „Satanizm, akurat! Im nie pomog¹ ¿adne figurki voodoo! Tylko

cud mo¿e ich uratowaæ!” Im wiêcej zagrywek psuliœmy, tym bardziej tracili-

œmy wiarê w siebie i graliœmy jeszcze gorzej. Widzia³em, jak Rebeka ociera

³zy. Czu³em siê tak upokorzony, ¿e marzy³em tylko o tym, ¿eby ten mecz siê

wreszcie skoñczy³ i ¿ebym móg³ siê schowaæ w szatni.

Trener Hayes biega³ od jednej osoby do drugiej, gestykuluj¹c gwa³tow-

nie. Ale dyrektor i wszyscy inni potrz¹sali g³owami. Nie znalaz³ pos¹¿ka przed

koñcem meczu.

Usiedliœmy w szatni ze zwieszonymi g³owami, bez s³owa. Nagle ktoœ

zapuka³ do drzwi.

Ja by³em najbli¿ej.

– Otwórz – poleci³ trener.

Zrobi³em, co kaza³.

I ujrza³em na pod³odze Trele-Morele. W holu nie by³o nikogo.

S³yszeliœmy plotki, ¿e to przeciwnicy ukradli figurkê, ale nie mieliœmy

dowodów. Podobno ich trener wpad³ na ten pomys³. Chcia³ zrobiæ psikusa

staremu kumplowi Hayesowi.

Scoop opisa³ wszystko w poniedzia³ek w gazecie. Nie pytajcie mnie, sk¹d

siê dowiedzia³. Musia³ byæ lepszym reporterem ni¿ podejrzewaliœmy. Zamie-

œci³ nawet rysunek Trele-Morele, wiêc na pewno go widzia³. A mo¿e sam

wyniós³ pos¹¿ek?

Mniejsza z tym. Czujê siê czêœciowo odpowiedzialny za to, co Scoop

napisa³. Na pewno zacz¹³ coœ podejrzewaæ, kiedy przegl¹da³em stare wyda-

nia gazety. Mo¿e sprawdzi³ i odkry³, ¿e wcisn¹³em mu kit o pokazowym me-

czu.

Tak czy siak, musia³ przejrzeæ te wydania co ja, bo zauwa¿y³ tê sam¹

prawid³owoœæ. Dwa sromotnie przegrane sezony, a potem ³añcuszek zwy-

ciêstw. Dziêki Trele-Morele? Nie napisa³ wprost, ¿e dru¿yna zawdziêcza

background image

148

wszystkie triumfy pos¹¿kowi, ale mo¿na to by³o wyczytaæ miêdzy wiersza-

mi. W ka¿dym zwyciêskim sezonie przegrywaliœmy jeden mecz, i to do zera.

A wtedy, kiedy my wygrywaliœmy, przeciwnicy zawsze zdobywali parê punk-

tów. Scoop zada³ sobie pytanie, czy to zbieg okolicznoœci, czy mo¿e coœ

wiêcej? Przeprowadzi³ wywiad z Price’em i zacytowa³ go. Nie wspomnia³

o tym, ¿e nie ma œwiadków tego, co dzia³o siê w szatni w poprzednich se-

zonach. W ca³ym artykule wiêcej by³o domys³ów ni¿ faktów. Omówi³ pi¹t-

kowy mecz, a potem stwierdzi³, ¿e od kiedy Hayes prowadzi zespó³, pierw-

szy raz zdarzy³y siê dwie pora¿ki w jednym sezonie. Czy¿by dlatego, ¿e

ktoœ ukrad³ pos¹¿ek? Scoop przytoczy³ pog³oskê, ¿e to przeciwnicy stali za

znikniêciem Trele-Morele. Pewnie nigdy nie poznamy prawdy, zakoñczy³.

Opisa³ otwory w korpusie figurki, „wielkoœci g³ówki od szpilki, w tym je-

den na piersi, w miejscu, gdzie znajduje siê serce”. Zakoñczy³ artyku³ wy-

ra¿aj¹c ¿al, ¿e trener przeciwnej dru¿yny zmar³ na zawa³ serca w drodze

powrotnej z meczu.

Mia³em ochotê zacisn¹æ rêce na szyi Scoopa i udusiæ ma³ego skurczybyka.

W jadalni wszyscy gadali tylko o tym, jakie to by³oby dziwne, gdyby tamten

trener rzeczywiœcie umar³ dlatego, ¿e ktoœ wbi³ szpilkê w serce Trele-Morele.

Nie mam pojêcia, czy trener te¿ myœla³ o uduszeniu Scoopa, ale na pew-

no chcia³, ¿eby wyrzucono go ze szko³y. Wkrótce ju¿ wszyscy wiedzieli o k³ót-

ni w gabinecie dyrektora i krzykach, który nios³y siê po korytarzu. „To kom-

pletny brak odpowiedzialnoœci! To oszczerstwo!” Scoop przezornie zachoro-

wa³ i przez ca³y tydzieñ nie pokaza³ siê w szkole.

Ale w nastêpny pi¹tek mieliœmy na g³owie wa¿niejsze problemy ni¿

Scoop. Wszystkie koœcio³y w mieœcie dowiedzia³y siê o Trele-Morele. W ga-

zecie przeczyta³em, ¿e dyrektor dosta³ tuzin listów od ksiê¿y, kaznodziei

i rabinów. By³ nawet cytat z jednego listu: „Przes¹dy… niezdrowa atmos-

fera… satanizm… wbrew wszelkim zasadom edukacji”. Moi rodzice tak

siê zaniepokoili, ¿e nie chcieli mnie puœciæ na mecz. Powiedzia³em, ¿e nie

mogê zawieœæ kolegów, a jeœli chodzi o edukacjê, to mam same szóstki i pi¹t-

ki, wiêc gra w dru¿ynie na pewno mi nie przeszkodzi³a w nauce, wprost

przeciwnie.

Ale s³owa o przes¹dach zapad³y mi w pamiêæ, byæ mo¿e z powodu po-

dwójnego widzenia i innych dziwnych rzeczy, które dzia³y siê w czasie na-

szych meczy na boisku. Czy¿by pos¹¿ek naprawdê?… A mo¿e to Joey ma

racjê, a ja po prostu za bardzo siê ekscytujê w czasie meczu?

Dosyæ tego, pomyœla³em. Trele-Morele. Nazwa pasuje do tej poczwary

jak ula³. Wtedy nie wiedzia³em, ¿e to bêdzie ostatni raz, kiedy trener Hayes

wyjmie figurkê. Ale wiedzia³em na pewno, ¿e mam doœæ dotykania jej i jeœli

potrzebujê tego, ¿eby dobrze graæ, to ¿aden ze mnie zawodnik.

Wiêc kiedy trener wyzwa³ nas jak zwykle od najgorszych i wyj¹³ pos¹-

¿ek, nie dotkn¹³em go przed wyjœciem na boisko, tak jak inni.

background image

149

Ramiê do tej pory mnie boli, kiedy temperatura spadnie poni¿ej zera.

Nosi³em gips przez prawie trzy miesi¹ce, a na boisku spêdzi³em nie wiêcej

ni¿ pó³ minuty. Dosta³em pi³kê i odprowadzi³em rêkê do ty³u, ale nie widzia-

³em ¿adnego wolnego zawodnika. Nie widzia³em te¿ czterech przeciwników,

którzy wpadli na mnie jednoczeœnie i dos³ownie stratowali. Straci³em oddech,

a moja rêka znalaz³a siê na spodzie. Zemdla³em. Ale najpierw us³ysza³em

trzask koœci.

W sobotê rano Joey odwiedzi³ mnie w szpitalu. Zdoby³ trzy przy³o¿enia.

Mimo bólu próbowa³em udaæ, ¿e cieszê siê razem z nim.

– Wygraliœmy? – spyta³em.

– Czy papie¿ mieszka we W³oszech? Przykro mi z powodu twojego ra-

mienia…

– Wiem.

Podziêkowa³em za troskê.

– Jak d³ugo bêd¹ ciê tu trzymaæ? – spyta³ wierc¹c siê na krzeœle.

– Do jutra po po³udniu.

– Wpadnê do ciebie do domu.

Skin¹³em g³ow¹, bo pielêgniarka da³a mi wczeœniej œrodek przeciwbólo-

wy. Zjawi³a siê Rebeka; Joey wyszed³.

Od tego czasu nasze drogi z Joeyem ca³kiem siê rozesz³y. On mia³ dru¿y-

nê, a ja z³aman¹ rêkê. Po zakoñczeniu sezonu dosta³ du¿¹ rolê w sztuce, któ-

r¹ wystawia³o kó³ko dramatyczne. Nazywa³a siê Dziesiêciu ma³ych Indian.

Wszyscy mówili, ¿e by³ w niej œwietny. I musia³em przyznaæ im racjê.

A ja? Chyba wszystko zaczê³o mi siê wymykaæ z r¹k. Nie mog³em noto-

waæ na lekcjach ani odrabiaæ prac domowych. Rebeka mi pomaga³a, ale mia-

³a du¿o swojej pracy. Znowu zacz¹³em dostawaæ trójki i chodziæ do „Chic-

ken Nest”, tym razem z Rebecc¹ zamiast z Joeyem. Od wiœniowej coli i fry-

tek z ketchupem naprawdê przybiera siê na wadze, zw³aszcza jeœli siê nie

trenuje.

W lokalnej gazecie ukaza³o siê sprawozdanie ze spotkania komitetu ro-

dzicielskiego z trenerem Hayesem. Poproszono go o wyjaœnienia. Trener

powiedzia³, ¿e kupi³ pos¹¿ek na wyprzeda¿y rupieci. W³aœciciel utrzymywa³,

¿e jest to u¿ywany w tajemnych obrzêdach symbol p³odnoœci Majów, Poline-

zyjczyków albo jeszcze kogoœ innego (podawa³ nazwy ró¿nych ludów). Hay-

es wyjaœni³, ¿e nie uwierzy³ w to, bo cena figurki wynosi³a piêtnaœcie dola-

rów. Ale szuka³ czegoœ, co pomog³oby mu poprawiæ ducha w dru¿ynie, zw³asz-

cza po dwóch beznadziejnych sezonach. Chodzi³o mu po prostu o maskotkê.

Jeœli ch³opcy uwierzyli, ¿e pos¹¿ek przynosi im szczêœcie, to co w tym z³e-

go? Doda³, ¿e czasami nie wyjmowa³ maskotki, ¿eby zawodnicy nauczyli siê

polegaæ tylko na sobie. Zawsze wtedy przegrywali, to prawda, ale dziêki temu

background image

150

w nastêpnym meczu starali siê jeszcze bardziej. Nie kryje siê w tym ¿adna

tajemnica. Ot, zwyczajna sztuczka psychologiczna, trochê udramatyzowana.

No i skuteczna. Dru¿yna zdobywa³a mistrzostwo, jeden sezon po drugim.

Duch szko³y nigdy nie mia³ siê lepiej.

– Sk¹d siê wziê³o imiê pos¹¿ka? – spyta³ któryœ z rodziców.

– Pojawi³o siê w trzecim sezonie. Jeden z zawodników rzuci³ taki ¿art.

Nie pamiêtam dok³adnie. Powiedzia³ coœ, ¿e to fart i inne trele-morele. I tak

ju¿ zosta³o.

Cz³onkowie komitetu wys³uchali trenera, a nastêpnie pokazali stos listów

od oburzonych rodziców i duchownych. Ich decyzja by³a ostateczna.

Aby okazaæ chêæ kompromisu, pozwolili mu umieœciæ pos¹¿ek w szkla-

nej gablocie z trofeami zdobytymi przez dru¿ynê.

Reszta sezonu to by³ istny koszmar. Przegraliœmy wszystkie mecze. Sie-

dzia³em z Rebecc¹ przy linii bocznej i próbuj¹c kibicowaæ z entuzjazmem,

obserwowa³em z ¿alem Joeya. Widaæ by³o, jak ciê¿ko mu z tym, ¿e nie wy-

grywa.

Mistrzostwo zdoby³a dru¿yna West High. W poniedzia³ek gruchnê³a

wieœæ, ¿e ktoœ zbi³ szybê w gablocie i ukrad³ Trele-Morele. Nikt nie wiedzia³,

kto to zrobi³, ale wszyscy podejrzewali trenera. Hayes zrezygnowa³ na wio-

snê. S³ysza³em, ¿e prowadzi jak¹œ dru¿ynê w stanie Nowy Jork. Czêsto o nim

myœlê.

Joey mia³ stopnie na tyle dobre, ¿e uniwersytet Yale da³ mu stypendium.

Nie powiem wam, jaka uczelnia chcia³a mnie przyj¹æ z moimi trójkami. Zre-

zygnowa³em. Latem Rebeka zasz³a w ci¹¿ê. W tamtym czasach z aborcjami

nie by³o tak ³atwo, a ja nie jestem pewien, czy chcia³bym, ¿eby Rebeka coœ

takiego zrobi³a. Uwielbiam nasz¹ córkê do szaleñstwa. Pobraliœmy siê z Re-

becc¹ w Halloween. Nasi rodzice nie mieli nic przeciwko temu. Bez ich po-

mocy nie poradzilibyœmy sobie.

Mamy troje dzieci: dwie dziewczynki i ch³opca. Ciê¿ko op³aciæ czynsz,

nakarmiæ je, ubraæ i zapewniæ wszystko, czego potrzebuj¹. Oboje z Rebecc¹

pracujemy. Ona jest sekretark¹ w szkole œredniej, ja pracujê w zak³adach

chemicznych.

A Joey? Pewnie go znacie jako Josepha „Szybk¹ Stopê” Summersa. Gra³

na odbiorze w Yale i dosta³ siê do jednej z dru¿yn NFL. Dwa razy wyst¹pi³

w Superbowl, finale ligi futbolowej. A na pewno widzieliœcie go w wielu re-

klamach piwa. Najs³awniejsza jest ta, w której daje w koœæ piêciu motocykli-

stom, wchodzi do baru i zamawia piwo.

„Jaki gatunek? – pyta barman. – To samo, co pili tamci?”

„To dla przegranych – odpowiada Joey. – Jeœli zamawiam piwo, to chcê

najlepsze”.

background image

151

I wiadomo, o jakie mu chodzi. Dziêki tej reklamie Joey dosta³ siê do

filmu. Widzia³em Œmierteln¹ gor¹czkê w zesz³ym tygodniu. Œwietny. Akcja

by³a doskona³a, a Joey gra coraz lepiej.

Ale mam pewne w¹tpliwoœci…

Muszê teraz coœ wyjaœniæ. Trzy lata temu Joey przyjecha³ do miasta

odwiedziæ rodziców. Strasznie siê zdziwi³em, kiedy do mnie zadzwoni³, bo

trudno powiedzieæ, ¿ebyœmy utrzymywali regularne kontakty. Zaprosi³ mnie

do domu rodziców na piwo; okaza³o siê, ¿e naprawdê pije to, które rekla-

muje. Poszliœmy do jego dawnej sypialni. Tyle dobrych wspomnieñ. Joey

wskaza³ swoj¹ star¹ szafê. A ja tak by³em zajêty przygl¹daniem siê mu

(w koñcu jest gwiazd¹ filmow¹), ¿e w pierwszej chwili nie zrozumia³em,

o co mu chodzi.

I nagle zobaczy³em go.

Le¿a³ w otwartej walizce, tak samo paskudny jak wtedy. Trele-Morele.

Poczu³em zimny dreszcz na grzbiecie.

Wtedy zrozumia³em.

– Nie wierzê… A wiêc to ty go ukrad³eœ?

Joey tylko skrzywi³ usta w uœmiechu.

– Myœla³em, ¿e to trener Hayes. Zdawa³o mi siê…

Potrz¹sn¹³ g³ow¹.

– Ja to zrobi³em.

Coœ œcisnê³o mnie g³êboko w œrodku. Nie pamiêtam, o czym póŸniej roz-

mawialiœmy. Prawdê powiedziawszy, nie za bardzo nam sz³a ta rozmowa.

Skoñczy³em piwo i wróci³em do domu. A Joey do Holywood.

Przedwczoraj ogl¹daliœmy z synem Davida Copperfielda. Nigdy nie ogl¹-

dam takich filmów, ale on mia³ napisaæ wypracowanie, a nie przeczyta³ ksi¹¿ki,

wiêc chcia³ sobie w ten sposób u³atwiæ ¿ycie. A ja mu pomaga³em.

Pod koniec David odnosi sukces, a wszyscy jego przyjaciele okazuj¹

siê ¿yciowymi przegranymi. W³aœnie wtedy David mówi do siebie w my-

œlach: „Nie wystarczy szczêœcie, a nawet talent. Trzeba jeszcze mieæ cha-

rakter”.

Mo¿e i tak. Czêsto myœlê o Trele-Morele i przypominam sobie mój ostatni

mecz. Nie dotkn¹³em wtedy jego g³owy i na boisku z³amali mi rêkê. Gdybym

zosta³ w dru¿ynie i dalej dobrze siê uczy³, to mo¿e trafi³bym do Yale tak jak

Joey. Czy te¿ odnosi³bym sukcesy?

Myœlê te¿ o trenerze Hayesie i jego serii zwyciêskich sezonów. Czy wy-

grywa³ dziêki pos¹¿kowi? Nie mogê w to uwierzyæ.

Ale…

Pamiêtam Joeya, gwiazdora filmowego, pokazuj¹cego figurkê skradzio-

n¹ w ostatniej klasie ze szkolnej gabloty. Od tej pory wszystko mu siê uk³a-

da³o.

I tak sobie myœlê… Pewnie, kocham moje dzieci i ¿onê.

background image

152

Dzisiaj wieczorem czu³em siê potwornie zmêczony po powrocie z pra-

cy… Te rachunki… Synowi trzeba kupiæ aparat korekcyjny na zêby, córce

jeszcze coœ innego…

Mo¿e Joey zrozumia³, mo¿e David Copperfield siê myli³.

Mo¿e nie potrzeba talentu ani charakteru.

Mo¿e wystarczy Trele-Morele.

background image

153

Droga do Damaszku

W

e wstêpie do tego zbioru napisa³em o Philipie Klassie i wp³ywie, jaki

wywar³ na moje pisarstwo. Wspomnia³em te¿ o innym wa¿nym dla

mnie pisarzu, Stirlingu Silliphancie. Gdyby nie on, w ogóle nie zacz¹³bym

pisaæ.

Parê s³ów wyjaœnienia. Mój ojciec zgin¹³ w czasie drugiej wojny œwiato-

wej, a mama, nie mog¹c pracowaæ i jednoczeœnie opiekowaæ siê mn¹, umie-

œci³a mnie w sierociñcu, kiedy mia³em oko³o czterech lat. Nigdy nie pozby-

³em siê w¹tpliwoœci, czy odebra³a mnie ta sama kobieta, która mnie tam zo-

stawi³a. Za³ó¿my jednak, ¿e tak. Nadal jednak nie mog³a poœwiêcaæ mi czasu,

wiêc zostawi³a mnie na farmie mennonitów. Moja dezorientacja jeszcze siê

pog³êbi³a. Mija³y pory roku. W ka¿dy pi¹tek by³em odprowadzany do auto-

busu, a mama czeka³a na mnie na krañcówce w mieœcie. W niedzielê odby-

wa³em podró¿ w drug¹ stronê. Kiedy mama dowiedzia³a siê, ¿e uczeñ pobli-

skiej szko³y z internatem zgin¹³ pod ko³ami samochodu na drodze, postano-

wi³a zatrzymaæ mnie przy sobie.

Nieco wczeœniej wysz³a powtórnie za m¹¿. ¯eby daæ mi ojca, jak potem

wyjaœni³a. Rozpaczliwie potrzebowa³em uczucia doros³ego mê¿czyzny, ale

m¹¿ mojej mamy nie by³ w stanie mi go daæ. Czu³ siê wyraŸnie zak³opotany,

kiedy nazywa³em go ojcem. W koñcu zacz¹³em traktowaæ ojczyma jak obce-

go. Ich ma³¿eñstwo nie by³o szczególnie udane. K³ócili siê tak czêsto, ¿e

z tamtych czasów pamiêtam g³ównie strach. Czasem nocne awantury stawa-

³y siê tak g³oœne, ¿e ba³em siê o swoje bezpieczeñstwo. Wk³ada³em poduszki

pod koc, ¿eby wygl¹da³o, ¿e tam œpiê, a sam wczo³giwa³em siê pod ³ó¿ko

i zasypia³em ze z³udnym poczuciem bezpieczeñstwa.

Mieszkaliœmy nad barem, który zamieni³ siê póŸniej w restauracjê z ham-

burgerami. Nie mieliœmy doœæ pieniêdzy na telewizor czy telefon, wiêc je-

background image

154

dynymi moimi rozrywkami w sobotê by³o s³uchanie Tarzana w radiu i obser-

wowanie przez okno pijaków awanturuj¹cych siê na ulicy. Pewnego razu,

gdy mama wysz³a na ulicê skorzystaæ z automatu telefonicznego, zab³¹kana

kula strzaska³a szybê w budce.

Kiedy trochê podros³em, odkry³em kino. W tamtych czasach kina przy-

pomina³y prawdziwe pa³ace, a widzowie nie gadali podczas seansu. ¯eby

zarobiæ na film, pracowa³em w krêgielni. A jeœli akurat nie by³o dla mnie

pracy, stawa³em na przystanku autobusowym i udawa³em, ¿e zgubi³em pie-

ni¹dze na bilet. Zawsze znalaz³ siê jakiœ litoœciwy cz³owiek, który da³ mi

piêtnaœcie centów, a ja natychmiast bieg³em z nimi do kina.

Siedzia³em godzinami w ciemnej sali, ogl¹daj¹c film za filmem (w tam-

tych czasach dawali podwójne seanse), a czasem zostawa³em dwa razy na

tym samym. Nie mia³o dla mnie znaczenia, co wyœwietlaj¹, choæ muszê przy-

znaæ, ¿e nie przepada³em za filmami, w których by³o du¿o ca³owania. Liczy-

³o siê tylko to, ¿e mog³em oderwaæ siê od rzeczywistoœci.

Wydaje siê wiêc logiczne, ¿e w doros³ym ¿yciu zaj¹³em siê opowiada-

niem historii, które maj¹ pomóc innym ludziom zapomnieæ o realnym œwie-

cie. Wtedy jednak by³em zbyt zagubiony, ¿eby wiedzieæ, czego chcê. Przy³¹-

czy³em siê do ulicznego gangu, szko³ê podstawow¹ traktowa³em jako prze-

rwê w czasie wolnym. W szkole œredniej sprawowa³em siê nieco lepiej. Nasza

sytuacja finansowa siê poprawi³a, wiêc przeprowadziliœmy siê do domku na

przedmieœciu. K³ótni rodzinnych by³o mniej. Ale w jedenastej klasie nadal

nie wiedzia³em, co chcê w ¿yciu robiæ.

Tej jesieni w tysi¹c dziewiêæset szeœædziesi¹tym roku ca³e dnie spêdza-

³em na grze w bilard i ogl¹daniu telewizji. I w³aœnie wtedy razi³ mnie grom

(tak jak m³odego Saula w drodze do Damaszku), który zmieni³ moje ¿ycie.

Pamiêtam dok³adnie, kiedy to siê sta³o: w pi¹tek siódmego paŸdziernika o go-

dzinie dwudziestej trzydzieœci. Tym gromem okaza³ siê pierwszy odcinek

serialu Route 66.

By³a to historia dwóch ch³opców, którzy jak bohaterowie powieœci Jacka

Kerouaca ruszaj¹ chevroletem corvette w drogê w poszukiwaniu Ameryki

i samych siebie. Jednym z nich by³ Tod z Nowego Jorku, którego ojciec umar³

niedawno, zostawiaj¹c tak ogromne d³ugi, ¿e kiedy wierzyciele odebrali swoje

nale¿noœci, zosta³ tylko sportowy wóz. Buz natomiast to m³ody uliczny zabi-

jaka, który pracowa³ w doku ojca Toda i zaprzyjaŸni³ siê z synem w³aœcicie-

la. Trasa 66 by³a wówczas najwa¿niejsz¹ drog¹ ze wschodu na zachód Sta-

nów Zjednoczonych, wiêc jej nazwa nadawa³a siê idealnie na tytu³ serialu.

Film by³ histori¹ Toda i Buza, ale opowiada³ te¿ o Ameryce, wiêc producenci

filmowali ka¿dy odcinek w miastach odwiedzanych przez bohaterów, mimo

¿e wiele z nich le¿a³o daleko od Trasy 66: w Bostonie, Filadelfii, Biloxi, Santa

Fe, Oregon City…

background image

155

Pierwszy odcinek, zatytu³owany Czarny listopad, opowiada o ma³ym

miasteczku na po³udniu nêkanym ponur¹ tajemnic¹ z przesz³oœci; by³o to krwa-

we morderstwo niemieckiego jeñca wojennego i ksiêdza, który próbowa³ go

broniæ. Nigdy wczeœniej nie widzia³em historii ³¹cz¹cej tajemnicê, suspens

i akcjê (jeszcze teraz stoi mi przed oczami scena z pi³¹ elektryczn¹), a jedno-

czeœnie w przekonuj¹cy sposób przedstawiaj¹cej bohaterów i otaczaj¹c¹ ich

rzeczywistoœæ. Nie mog³em siê doczekaæ nastêpnego pi¹tku, a potem nastêp-

nego, i nastêpnego… W sposobie wys³awiania siê bohaterów, ich emocjach

i wartoœciach, które wyznawali, by³o coœ, co g³êboko mn¹ poruszy³o i rozbu-

dzi³o intelektualnie.

Po raz pierwszy w ¿yciu zainteresowa³em siê napisami koñcowymi. Kto

da³ mi mo¿liwoœæ prze¿ycia czegoœ tak niezwyk³ego? Akcja jednego odcinka

dzia³a siê w Zatoce Meksykañskiej i nasuwa³a skojarzenia z szekspirowskim

Poskromieniem z³oœnicy. Nastêpny opowiada³ o ulicznym gangu w Los An-

geles; w scenerii pe³nej brudu i nêdzy mo¿na by³o niespodziewanie us³yszeæ

poetycki dialog. Akcja kolejnego odcinka toczy³a siê podczas ¿niw w Pho-

enix, a jej tragiczny podtekst przywodzi³ na myœl mity greckie. Wtedy nie

wiedzia³em nic o egzystencjalizmie Sartre’a czy filozofii pokolenia bitników.

Ale choæ nie umia³em nazwaæ tego, co doœwiadczam, pobudza³o mnie to

emocjonalnie i intelektualnie. G³ówne role grali Martin Milner i George

Maharis. Obaj byli obdarzeni niema³ym talentem aktorskim, lecz mój naj-

wiêkszy podziw budzili ci, którzy nie wystêpowali na ekranie: autorzy tej

trzymaj¹cej w napiêciu fabu³y i s³ów wypowiadanych przez aktorów (cza-

sem bywa³y to piêciominutowe monologi, których s³ucha³o siê z zapartym

tchem). Producentem by³ Herbert B. Leonard, Sam Manners szefem produk-

cji. No dobrze, ale… Po pewnym czasie uœwiadomi³em sobie, ¿e w napisach

po prawie ka¿dym odcinku pojawia siê jeszcze jedno nazwisko: Stirling Sil-

liphant. Pisarz. To by³o dla mnie odkrycie.

Ja, uczeñ jedenastej klasy, do niedawna pozbawiony wszelkich ambicji,

zdoby³em siê na to, aby odszukaæ adres firmy Screen Gems, której nazwa

widnia³a wœród napisów koñcowych. Nie umia³em pos³ugiwaæ siê maszyn¹

do pisania, rêcznie napisa³em wiêc (a raczej nagryzmoli³em) list do Stirlinga

Silliphanta z pytaniem, jak mogê siê nauczyæ tworzyæ tak wspania³e opowie-

œci. Tydzieñ póŸniej (jeszcze teraz pamiêtam moje zdumienie) otrzyma³em

odpowiedŸ: dwie gêsto zapisane na maszynie strony. Pierwsza zaczyna³a siê

od przeprosin, ¿e tak d³ugo trwa³o, zanim odpisa³. Potem nastêpowa³o wyja-

œnienie, ¿e zrobi³by to wczeœniej, ale kiedy mój list dotar³ do niego, p³ywa³

w³aœnie ¿aglówk¹ po morzu. Nie odkry³ przede mn¹ ¿adnych sekretów i od-

mówi³ przegl¹dania tego, co napiszê (ze wzglêdu na moje niedoœwiadczenie,

ale i z powodów natury prawnej). Powiedzia³ mi tylko jedno: ¿eby zostaæ

pisarzem, trzeba pisaæ, pisaæ i jeszcze raz pisaæ…

background image

156

Napisa³em miliony s³ów i piszê nadal. Gdyby nie Stirling, nie poszed³-

bym na studia, nie zosta³bym magistrem ani doktorem, nie pozna³bym Phili-

pa Klassa, nie napisa³bym Pierwszej krwi. Trudno opisaæ dreszcz podniece-

nia, który przeszy³ mnie pewnego letniego popo³udnia w tysi¹c dziewiêæset

siedemdziesi¹tym drugim roku, kiedy Stirling zadzwoni³ do mnie z podziê-

kowaniem za egzemplarz Pierwszej krwi. Powieœæ spodoba³a mu siê i wyra-

zi³ radoœæ, ¿e to on mnie zainspirowa³. „Gdybym by³ kotem, zamrucza³bym

z zadowolenia”, powiedzia³.

Pozostawaliœmy odt¹d w kontakcie, ale do spotkania dosz³o dopiero la-

tem tysi¹c dziewiêæset osiemdziesi¹tego pi¹tego roku, kiedy Stirling zapro-

ponowa³, ¿ebym przyjecha³ do Los Angeles i spêdzi³ z nim weekend oraz

œwiêto czwartego lipca. Tak wiêc dwadzieœcia piêæ lat po niezwyk³ym do-

œwiadczeniu, jakim by³o dla mnie obejrzenie filmu opartego na jego scena-

riuszu, stan¹³em wreszcie twarz¹ w twarz ze Stirlingiem Silliphantem. Oka-

za³ siê krêpym, promiennie uœmiechniêtym mê¿czyzn¹ o krótko obciêtych,

siwych w³osach, ³agodnym sposobie bycia i ¿yczliwym, wielkodusznym cha-

rakterze. To by³o jak spotkanie z ojcem, którego nigdy nie pozna³em. Przed-

stawi³ moj¹ powieœæ Bractwo Ró¿y w telewizji NBC i zaproponowa³ zrobie-

nie miniserialu na jej podstawie. I tak oto nasza znajomoœæ, która rozpoczê³a

siê dziêki serialowi telewizyjnemu, zatoczy³a ko³o. W roku tysi¹c dziewiêæ-

set osiemdziesi¹tym dziewi¹tym, kiedy film zosta³ wyemitowany tu¿ po Su-

perbowl, finale ligi futbolowej, ze zdumieniem ujrza³em znów wœród napi-

sów koñcowych magiczne s³owa: „G³ówny producent Stirling Silliphant”.

Wkrótce potem Stirling powiedzia³ mi, ¿e w jednym ze swoich poprzed-

nich wcieleñ mieszka³ w Tajlandii i teraz postanowi³ wróciæ do domu. Urz¹-

dzi³ wyprzeda¿ w swojej willi w Beverly Hills, przeprowadzi³ siê do Bang-

koku i od tej pory móg³ sobie pozwoliæ na luksus pisania bez presji jakich-

kolwiek terminów. Czêsto rozmawialiœmy o moich odwiedzinach, ale ci¹gle

coœ stawa³o na przeszkodzie. Kontaktowaliœmy siê wy³¹cznie za poœrednic-

twem faksu. ¯al to straszliwe uczucie. Parê minut po ósmej dwudziestego

szóstego kwietnia tysi¹c dziewiêæset dziewiêædziesi¹tego szóstego roku (pa-

miêtam to dok³adnie, tak jak emisjê pierwszego odcinka Route 66) jad³em

œniadanie, s³uchaj¹c wiadomoœci radiowych. W pewnej chwili spiker powie-

dzia³: „Dziœ rano w wieku siedemdziesiêciu oœmiu lat zmar³ na raka prostaty

laureat nagrody Oscara za scenariusz, Stirling Silliphant”. P³atki utknê³y mi

w gardle. By³o to dwa dni po moich urodzinach. Cz³owiek, o którym myœla-

³em jak o ojcu, nie ¿y³.

Nigdy nie spotka³em pisarza uprawiaj¹cego swoje rzemios³o z tak¹ pa-

sj¹. Pewnego dnia usuniêto mu rano dwa zêby m¹droœci, a on w po³udnie

usiad³ do maszyny. Pisa³ prawie codziennie, a terminy by³y dla niego œwiêto-

œci¹. S³yn¹³ z pisarskiej p³odnoœci i sprawnoœci, ale rzadko chwali³ siê pe³n¹

list¹ swoich osi¹gniêæ z obawy, ¿e nikt nie uwierzy, i¿ mo¿na tak du¿o napi-

background image

157

saæ. Ja nigdy nie pisa³em du¿o i szybko, a Stirling potrafi³ w ten sposób two-

rzyæ pe³ne inwencji, inteligentne scenariusze, by wspomnieæ choæby W upal-

n¹ letni¹ noc czy Nagie miasto. Stara³em siê pod¹¿aæ jego œladem.

Mój pierwszy kontakt z Hollywoodem zakoñczy³ siê wiêc sukcesem.

Targany m³odzieñczym niepokojem, zagubiony uliczny w³óczêga, dla które-

go kino sta³o siê ucieczk¹ od okropnoœci ¿ycia, odkry³, ¿e marzenia zainspi-

rowane filmami mog¹ siê spe³niæ. Jednak wielu ludzi takich jak ja, którzy

zetknêli siê z Hollywoodem, doœwiadczy³o czegoœ wrêcz przeciwnego. Czê-

sto zdarza siê, ¿e pisarze s¹ traktowani z obojêtnoœci¹ albo nawet ze pogard¹.

Obrzuca siê ich obelgami, zwodzi i bezwstydnie ok³amuje. Niektórzy produ-

cenci potrafi¹ okazywaæ szacunek tylko tym, na których chc¹ zrobiæ dobre

wra¿enie. Nieumiejêtnoœæ nawi¹zywania kontaktów graniczy u nich z socjo-

pati¹. Nie doœwiadczy³em tego przy okazji realizacji moich scenariuszy, ale

wielokrotnie s³ysza³em o takim traktowaniu, wiêc postanowi³em napisaæ

o ciemnej stronie fabryki snów. To ostatnie opowiadanie z cyklu o ambicji

i cenie sukcesu. Zaczêliœmy od gazeciarza, potem przysz³a kolej na m³odo-

cianego futbolistê. Teraz czytelnicy spotkaj¹ doros³ego mê¿czyznê, który

opowie o kulisach przemys³u filmowego. Nie zmieni³em kwot wymienionych

w opowiadaniu. Kiedy pomyœlê, ¿e nakrêcenie Titanica kosztowa³o dwieœcie

milionów dolarów, ze zdumieniem przypominam sobie, jak tanio robi³o siê

kiedyœ filmy. Utwór, który przedstawiam, znalaz³ siê wœród kandydatów do

nagrody World Fantasy Award za najlepsze opowiadanie fantastyczne tysi¹c

dziewiêæset osiemdziesi¹tego pi¹tego roku.

background image

158

Martwy idol

Z

auwa¿y³eœ, kogo on przypomina, prawda?

Wzruszy³em ramionami.

– Podobieñstwo jest zdumiewaj¹ce – doda³a Jill.

– Mmm.

Siedzieliœmy w sali projekcyjnej, ogl¹daj¹c wczoraj nakrêcone zdjêcia.

Re¿yser – jeœli ten facet zas³ugiwa³ na to miano – mia³ k³opoty z gr¹ odtwór-

cy g³ównej roli. Je¿eli to, co robi³ ten drêtwy przystojniak, mo¿na nazwaæ

gr¹. Wczeœniej by³ modelem. On nie gra³, tylko pozowa³. Nie doœæ, ¿e za¿y-

czy³ sobie osiem milionów ga¿y i piêtnaœcie procent zysków, to jeszcze zmieni³

moj¹ scenê tak, ¿e dialog zabrzmia³, jakby napisa³ go kretyn. Na domiar z³e-

go nasz gwiazdor co chwila wpada³ do swojej garderoby, ¿eby za¿yæ kokê

(dla twórczej inspiracji, jak mówi³), a potem kicha³ po ka¿dym zdaniu naj-

d³u¿szego monologu. Jeœli ta scena siê nie uda, publicznoœæ nie zrozumie

motywów, dla których porzuci³ swoj¹ dziewczynê, kiedy ta odnios³a sukces

na estradzie, a wierzcie mi, ¿e publicznoœæ, która nie rozumie, co siê dzieje

na ekranie, nigdy nie przebacza. To by³by koniec filmu.

– No, co jeszcze wymyœlisz, ty têpaku – mamrota³em. – A¿ mnie strzy-

ka, jak ciê s³ucham.

Stracili trzy dni na krêcenie dubli, a wczorajsze zdjêcia by³y jeszcze gor-

sze od poprzednich. Jêkn¹³em, zsuwaj¹c siê na krzeœle. Re¿yser wpad³ na

pomys³, jak zrobiæ tê scenê: chcia³, ¿eby monta¿yœci w ci¹gu nocy posklejali

kontrujêcia piosenkarki i muzyków z zespo³u country, z którymi œpiewa. Za

ka¿dym razem, gdy Piêkniœ kichn¹³, nastêpowa³o ciêcie, a wszyscy gapili siê

na niego jak w obraz.

– O mój Bo¿e – jêkn¹³em. – Te ciêcia rozwal¹ ca³y monolog. Przecie¿

to mia³o byæ jedno d³ugie ujêcie.

background image

159

– Tak, trochê to wszystko chropawe – odezwa³ siê re¿yser z ostatniego

rzêdu, gdzie siedzia³. Chyba po to, ¿eby w razie czego ³atwiej siê wymkn¹æ. –

Nie zrobiliœmy jeszcze dubbingu. Na taœmie nie bêdzie tego poci¹gania no-

sem.

– Daj Bo¿e – mrukn¹³em.

– Jak dwie krople wody – powiedzia³a Jill.

– Co? – Odwróci³em siê do niej. – O kim mówisz?

– O gitarzyœcie. Tym ch³opaku z ty³u. Nie s³uchasz mnie? – spyta³a szep-

tem.

Zamruga³em, kiedy w ciemnoœci po lewej stronie rozleg³ siê g³os wice-

prezesa wytwórni.

– Kim jest ten ch³opak z ty³u?

– Ten z puszk¹ piwa – szepnê³a Jill.

– Ten, który siedzi z puszk¹ piwa – powiedzia³ wiceprezes.

W sali projekcyjnej s³ychaæ by³o tylko smarkanie naszego gwiazdora na

ekranie.

– Pyta³em, kim jest ten… – powtórzy³ nieco g³oœniej producent.

– Nie wiem – odpar³ re¿yser odchrz¹kuj¹c.

– Musia³ ci podaæ nazwisko.

– Nie znam faceta.

– Jak to, do cholery, mo¿liwe, skoro…

– Wszystkie sceny z koncertu robi³ drugi re¿yser.

– A kontrujêcia?

– Te¿. Ten ch³opak mówi³ tylko kilka linijek. Powiedzia³ swoj¹ kwestiê

i poszed³. A ja by³em zajêty utwierdzaniem naszego pupilka w przekonaniu,

¿e jest gwiazdorem.

– To znowu on – powiedzia³a Jill.

Teraz zrozumia³em, o co jej chodzi. Ten ch³opak wygl¹da³ dok³adnie tak

samo, jak…

– James Deacon – odezwa³ siê prezes. – W³aœnie jego mi przypomina.

Pan Miêœniak przebrn¹³ wreszcie przez monolog. Uda³o mi siê rozpo-

znaæ tylko po³owꠖ czêœciowo dlatego, ¿e dodane fragmenty nie mia³y sen-

su, a czêœciowo dlatego, ¿e mamrota³. Na koniec zobaczyliœmy zbli¿enie jego

p³acz¹cej dziewczyny, która tak œlepo piê³a siê do góry, ¿e straci³a to, co

najwa¿niejsze – mê¿czyznê, który j¹ kocha³. W za³o¿eniu publicznoœæ po-

winna jej wspó³czuæ i szlochaæ razem z ni¹. Jak na mój gust, widzowie rze-

czywiœcie zalewaliby siê ³zami, ale ze œmiechu. Na ekranie tymczasem pan

Napakowany wytacza³ siê z sali, jakby mia³ za ciasne majtki. Zmru¿y³ oczy

jak gwiazdor gotów na przyjêcie Oscara.

Obraz znik³. Re¿yser odchrz¹kn¹³ po raz kolejny.

– No i co?

Cisza.

background image

160

– No i jak myœlisz? – powtórzy³ nerwowo re¿yser.

Rozbola³a mnie g³owa, ale zapalone œwiat³a nie mia³y z tym nic wspólnego.

Wszyscy odwrócili siê w stronê wiceprezesa, czekaj¹c na g³os Wszech-

mog¹cego.

– Myœlê, ¿e trzeba zmieniæ scenariusz – zawyrokowa³.

– To cholerne miasto. – Droga do Santa Monica by³a jak zwykle zapcha-

na. Na³ykaliœmy siê spalin, bo Jill musia³a jechaæ na najni¿szym biegu.

– Nie bêd¹ przecie¿ obwiniaæ gwiazdora. W koñcu za¿yczy³ sobie osiem

milionów dolarów, a nastêpnym razem weŸmie jeszcze wiêcej, jeœli go Ÿle

potraktuj¹. – Piek³a mnie zgaga. – Re¿ysera te¿ nie, bo ci¹gle powtarza, ¿e

jest artyst¹. Wiêc kto zostaje? Nêdznie op³acany frajer, który napisa³ coœ, co

i tak ka¿dy zmienia sobie, jak mu siê ¿ywnie podoba.

– Uspokój siê. Ciœnienie ci podskoczy. – Jill zjecha³a z autostrady.

– Ciœnienie? Ju¿ mi podskoczy³o. Jeszcze trochê, a dostanê zawa³u!

– Nie wiem, czemu siê dziwisz. To siê przecie¿ zdarza przy realizacji

ka¿dego filmu. Siedzimy w tym bagnie od piêtnastu lat. Powinieneœ siê przy-

zwyczaiæ do tego, jak traktuj¹ pisarzy.

– Jak ch³opców do bicia. Tylko dlatego nas tu trzymaj¹. Ka¿dy re¿yser,

producent i aktor w tym mieœcie jest lepszym scenarzyst¹. Spytaj ich, a tak ci

powiedz¹. Tylko ¿e oni nie umiej¹ czytaæ, nie mówi¹c o pisaniu, a poza tym

nie maj¹ czasu, ¿eby usi¹œæ i przelaæ te wszystkie rewelacyjne pomys³y na

papier.

– Ale tak w³aœnie dzia³a ten system. Nie mo¿na z nim wygraæ, wiêc albo

kochasz tê robotê, albo j¹ zostawiasz.

Skrzywi³em siê boleœnie.

– Wychodzi na to, ¿e aby zrobiæ dobry film, trzeba napisaæ scenariusz

i samemu go wyre¿yserowaæ. Móg³bym jeszcze zagraæ w nim g³ówn¹ rolê,

gdybym przez tych durniów nie wyrwa³ sobie po³owy w³osów z g³owy.

– I gdybyœ mia³ dwadzieœcia milionów dolców.

– Tak, przyda³oby siê. Nie musia³bym wtedy poni¿aæ siê przed gadaj¹-

cymi g³owami z wytwórni. Ale gdybym mia³ dwadzieœcia milionów, czy warto

by³oby jeszcze pisaæ?

– Pisa³byœ nawet, gdybyœ mia³ sto milionów.

– To prawda. G³upiec ze mnie, i tyle.

– Wes Crane – oznajmi³a Jill.

Mamrota³em do siebie pod nosem, siedz¹c przy komputerze i poprawiaj¹c

scenariusz. Wiceprezes orzek³, ¿e pan Biceps nie powinien rozstawaæ siê z na-

rzeczon¹. Ona z kolei mia³a uœwiadomiæ sobie, jak bardzo go zaniedbywa³a,

background image

161

i porzuciæ karierê dla mi³oœci. „Publicznoœæ nie mo¿e siê doczekaæ filmu, który

bêdzie reakcj¹ przeciw emancypacji kobiet”. Omal siê nie porzyga³em.

– Jaki Wes? – spyta³em nie odrywaj¹c wzroku od ekranu monitora.

– Crane. Ten ch³opak z zespo³u, którego widzieliœmy w tle.

Odwróci³em siê. Jill sta³a w drzwiach gabinetu. Chyba zamruga³em idio-

tycznie, bo popatrzy³a na mnie z politowaniem.

– Ten, który do z³udzenia przypomina Jamesa Deacona. Z ciekawoœci

zadzwoni³am do biura obsady filmu.

– No dobrze, zdoby³aœ jego nazwisko. Ale po co?

– Tak mi jakoœ przysz³o do g³owy.

– Nadal nie rozumiem.

– Twój scenariusz o najemnikach.

Wzruszy³em ramionami.

– Trzeba go jeszcze dopracowaæ. Przecie¿ i tak napisa³em go do szufla-

dy. Kiedy ju¿ wytwórnia uzna, ¿e spieprzyliœmy film do cna, trzeba bêdzie

zaj¹æ siê miniserialem dla ABC, tym o Napoleonie.

– Napisa³eœ ten scenariusz dla siebie, bo spodoba³ ci siê pomys³, praw-

da? To jest coœ, co naprawdê chcia³byœ zrobiæ.

– Ciekawy i wa¿ny temat. Najemni ¿o³nierze w s³u¿bie CIA. Ameryka

uwik³ana jest w wiele wojen, o których siê nie mówi.

– No to do diab³a z serialem dla telewizji. Wydaje mi siê, ¿e ten ch³opak

œwietnie pasowa³by do roli m³odego najemnika, który ma doœæ tego co robi,

i w koñcu kieruje broñ przeciw dyktatorowi, który go wynaj¹³.

– Wiesz, to niez³y pomys³.

– Kiedy wracaliœmy do domu, powiedzia³eœ, ¿e jedyny sposób na zro-

bienie przyzwoitego filmu, to samemu go wyre¿yserowaæ, prawda?

– I zagraæ g³ówn¹ rolê. – Unios³em brwi. – To do mnie podobne. Ale

oczywiœcie ¿artowa³em.

– Mój drogi, jestem pewna, ¿e nie móg³byœ re¿yserowaæ gorzej ni¿ ten

fagas, który dzisiaj rano po raz kolejny rozk³ada³ film. A co do grania… Sza-

lejê za tob¹, ale wiem, ¿e nie jesteœ doœæ przystojny nawet do roli charaktery-

stycznej. Wes natomiast móg³by zagraæ, a ten, kto by go odkry³…

– …mia³by prawo sam wystawiaæ rachunki. Jeœli umia³by siê do tego

zabraæ.

– Przez piêtnaœcie lat nauczy³eœ siê obracaæ w tym œwiatku.

– Ale jeœli zostawiê na lodzie ABC…

– Po³owa pisarzy w mieœcie zabija³a siê o ten kontrakt. W ci¹gu godziny

znajd¹ kogoœ innego.

– Proponowali kupê forsy.

– Zarobi³eœ czterysta tysiêcy za film, który wytwórnia w³aœnie sparta-

czy³a. WeŸ urlop, zrób coœ, co pozwoli ci zachowaæ szacunek dla samego

siebie.

11 – Czarny wieczór

background image

162

– Chyba ciê kocham.

– Jeœli bêdziesz tego pewien, zajrzyj do sypialni.

Odwróci³a siê i wysz³a. Odprowadzi³em j¹ wzrokiem, zakrêci³em siê na

krzeœle i spojrza³em w okno. Pomyœla³em o najemnikach. Mieszkamy w Pa-

cific Palisades. Za oknem rozpoœciera siê ocean. Ale ja widzia³em tylko tego

ch³opaka z puszk¹ piwa.

Trzyma³ j¹ dok³adnie tak samo jak James Deacon.

Deacon. Jeœli kochasz kino, to musisz wiedzieæ, o kim mówiê. Syn far-

mera z Oklahomy. Po³owa lat piêædziesi¹tych. M³odociany rozrabiaka, który

omal nie trafi³ do poprawczaka za kradzie¿ samochodów. Na szczêœcie na-

uczyciel wzbudzi³ w nim zainteresowanie teatrzykiem szkolnym w liceum.

Deacon nigdy nie skoñczy³ tej szko³y. Po¿yczy³ sto dolarów i autostopem

ruszy³ do Nowego Jorku. Usiad³ na progu domu Strasberga i siedzia³ tam

dopóty, dopóki Lee nie da³ mu szansy w swoim studiu aktorskim. Wysz³o

z niego wielu wybitnych aktorów: Brando, Newman, Clift, Gazarra, McQu-

een, ale wielu uwa¿a Deacona za najlepszego z nich. Dosta³ ma³¹ rólkê na

Broadwayu. Na widowni znalaz³ siê akurat jakiœ ³owca talentów. Zdjêcia prób-

ne, a reszta, jak powiadaj¹, to ju¿ historia. Rola m³odszego brata w Synu

marnotrawnym, m³odocianego przestêpcy w Buncie na Trzydziestej Drugiej

ulicy, póŸniej porywczego nafciarza w Jedynym prawie, w którym przyæmi³

kilka wielkich gwiazd. Mia³ w sobie coœ, to nie ulega w¹tpliwoœci. Czu³o siê

napiêcie emocjonalne, które w nim narasta, domaga siê ujœcia. I autentycz-

noœæ. Nikt tak jak on nie potrafi³ wczuæ siê w postaci, które gra³. On siê nimi

stawa³.

Ale najwa¿niejsze by³o to, ¿e kocha³a go kamera. Tak mówi¹ o najwiêk-

szych gwiazdach. Wielu przystojnych facetów wypada przeciêtnie na ekra-

nie, a przeciêtni rzucaj¹ widowniê na kolana. Jest to kwestia przemiany trój-

wymiarowej twarzy w dwuwymiarowy wizerunek na ekranie. To, co wygl¹-

da nadzwyczajnie w ¿yciu, blednie na ekranie, i na odwrót. Nie da siê

powiedzieæ zawczasu, czy kamera bêdzie ci przyjazna. Albo ciê polubi, albo

nie. A Deacona z pewnoœci¹ uwielbia³a.

On by³ niezwyk³y jeszcze dlatego, ¿e w rzeczywistoœci te¿ wygl¹da³ wspa-

niale. Chodz¹ce kino, tak o nim mówili. Ja nigdy go nie pozna³em. To dawne

czasy. W bran¿y powiadaj¹, ¿e wszystko, co robi³ Deacon, by³o doskona³e.

A zagra³ tylko w trzech filmach, które nawet nie zd¹¿y³y wejœæ na ekrany.

Zosta³by supergwiazdorem, to pewne.

A potem?

Samochody. Jeœli spojrzeæ na ¿ycie Deacona jak na tragediê, to w³aœnie

one by³y jego s³aboœci¹. Podobno niewiele zosta³o z cia³a aktora po uderze-

niu z prêdkoœci¹ stu piêædziesiêciu kilometrów na godzinê w pó³ciê¿arówkê

background image

163

w drodze na tor w pó³nocnej Kalifornii, gdzie mia³ siê œcigaæ swoj¹ wykona-

n¹ na zamówienie corvett¹. Mo¿e s³yszeliœcie tê legendê, która mówi, ¿e nie

zgin¹³, lecz zosta³ straszliwie okaleczony. Potem rzekomo zaszy³ siê w od-

osobnieniu, aby oszczêdziæ wielbicielom swojego widoku. Ale nie wierzcie

w to. Deacon naprawdê nie ¿yje. Przelecia³ jak meteor i eksplodowa³. Jak na

ironiê, nie zd¹¿y³ siê nawet dowiedzieæ, ¿e jest wielkim gwiazdorem, bo zgi-

n¹³, zanim filmy wesz³y na ekrany.

Jeœli gwiazda zaœwieci³a raz, to mo¿e zaœwieciæ i drugi.

– Szukam Wesa. Jest gdzieœ tutaj?

Rano zadzwoni³em do Stowarzyszenia Aktorów Filmowych, ¿eby zdo-

byæ jego adres. Czasem daj¹ tylko nazwisko i telefon agenta, a ja na razie nie

chcia³em kontaktowaæ siê z agentem.

Na szczêœcie podali mi adres domowy ch³opaka.

Pojecha³em do kanionu na pó³noc od doliny. Krêta pylista droga zapro-

wadzi³a mnie do nie pomalowanego domu z tarasem na drewnianych s³u-

pach; sta³o przed nim kilka zdezelowanych samochodów, kabriolet typu

„buggy” oraz motocykl. Na widok tego z³omu poczu³em siê lepiej w swo-

im porsche.

Na schodach siedzia³o dwóch mê¿czyzn i dziewczyna. Dziewczyna by³a

ubrana jak facet; mê¿czyŸni nosili w³osy do ramion, a na nogach sanda³y

i szorty. Piersi dziewczyny mia³y kolor orzecha.

Patrzyli na mnie, ale mnie nie widzieli, jakbym by³ przezroczysty. Ich

powiêkszone oczy mia³y pusty wyraz.

Otworzy³em usta, ¿eby powtórzyæ pytanie.

Ale dziewczyna uprzedzi³a mnie.

– Wes? – Jej g³os brzmia³ tak, jakby wypi³a du¿o alkoholu. – Chyba jest…

gdzieœ tam z ty³u.

– Dziêki.

Na wszelki wypadek sprawdzi³em, czy mam kluczyki porsche’a w kie-

szeni i ruszy³em po piasku wzd³u¿ œciany.

Tam tak¿e by³ taras; Wes siedzia³ oparty o barierkê i spod przymru¿o-

nych powiek spogl¹da³ na wzgórza.

Stara³em siê nie okazaæ zaskoczenia. Z tej odleg³oœci ch³opak jeszcze

bardziej przypomina³ Deacona. Z jego szczup³ej sylwetki bi³o hipnotycz-

ne, intensywne napiêcie. Mia³ oko³o dwudziestu jeden lat, a wiêc tyle samo

co Deacon, gdy zrobi³ swój pierwszy film. Zatopiony w myœlach wygl¹da³,

jakby drêczy³o go jakieœ tajemnicze wewnêtrzne cierpienie, ale zarazem

by³a w nim twardoœæ cz³owieka, który zosta³ g³êboko skrzywdzony i posta-

nowi³ sobie, ¿e nigdy wiêcej do tego nie dopuœci. By³ niewysoki i raczej

szczup³y, ale emanowa³a z niego tak wielka energia, ¿e mia³o siê wra¿enie

background image

164

obcowania z potê¿nym, silnym mê¿czyzn¹. Nawet jego ubranie kojarzy³o

siê z Deaconem. Buty z cholewami i paczka papierosów w mankiecie d¿in-

sowej koszuli. Na g³owie mia³ wytarty kapelusz marki stetson z podwiniê-

tym rondem.

Aktorzy uwielbiaj¹ pozowaæ, to oczywiste. Jestem pewien, ¿e nawet do

³azienki wchodz¹ tak, ¿eby ustawiæ siê do nie istniej¹cej kamery lepszym

profilem. Sposób, w jaki ten ch³opak opiera³ siê o barierkê, wpatruj¹c siê

w dal, z pewnoœci¹ wart by³ obiektywu.

Ja jednak mia³em przeczucie, ¿e Wes nie udaje. Jego ubranie nie wygl¹-

da³o na œwiadome naœladownictwo stylu Deacona. Czu³ siê w nim zbyt swo-

bodnie. Pe³na zamyœlenia poza te¿ nie sprawia³a wra¿enia wystudiowanej.

Jestem w tym biznesie od dawna, wiêc potrafiê to oceniæ. Ten ch³opak na-

prawdê siê tak ubiera³ i porusza³. By³ sob¹. W œwiecie filmu mówi siê tak

wy³¹cznie o najlepszych.

– Wes Crane?

Odwróci³ siê i spojrza³ na mnie z góry z uœmiechem.

– A jeœli tak? – Mia³ akcent wiejskiego ch³opaka. Jak Deacon.

– Jestem David Sloane.

Skin¹³ g³ow¹.

– A wiêc znasz moje nazwisko?

– Brzmi znajomo.

– Jestem pisarzem. Napisa³em scenariusz do Z³amanych obietnic, filmu

w którym w³aœnie zagra³eœ.

– Tak, pamiêtam. Zauwa¿y³em nazwisko na scenopisie.

– Chcia³bym z tob¹ porozmawiaæ.

– O czym?

– O nastêpnym scenariuszu. Jest w nim rola, która mog³aby ciê zaintere-

sowaæ.

– A wiêc jest pan te¿ producentem?

Potrz¹sn¹³em g³ow¹.

– Wiêc po co przychodzi pan do mnie? Nawet jeœli spodoba mi siê ta

rola, i tak nic z tego nie bêdzie.

Zastanowi³em siê.

– Nie powinienem tego mówiæ podczas wstêpnych negocjacji, ale zro-

biê to. Mam doœæ partactwa.

– Zdrowie – powiedzia³ Wes podnosz¹c puszkê piwa do ust.

– Widzia³em ciê we wczorajszych zdjêciach. Spodoba³a mi siê twoja gra,

i to bardzo. Chcê, ¿ebyœ przeczyta³ scenariusz i powiedzia³ mi, co s¹dzisz

o roli. Zamierzam zaproponowaæ wytwórni sfinansowanie filmu ze mn¹ jako

re¿yserem i tob¹ w g³ównej roli. Ale stawiam warunek. Ty nie grasz, jeœli ja

nie re¿yserujê, a ja nie bêdê re¿yserowaæ, jeœli ty nie zagrasz.

– Dlaczego pan uwa¿a, ¿e zgodz¹ siê na mnie?

background image

165

– Moja ¿ona ma przeczucie.

Parskn¹³ œmiechem.

– Jestem bez pracy. Przyjmê ka¿d¹ robotê. Co mnie obchodzi, kto re¿y-

seruje? Kim pan w³aœciwie dla mnie jest?

Serce mi zamar³o.

Wes otworzy³ nastêpn¹ puszkê.

– Ale wie pan co? Ja te¿ nie lubiê partactwa. – W jego oczach czai³ siê

szelmowski b³ysk. – Czy mam coœ do stracenia? Niech pan zostawi ten sce-

nariusz.

Numer mojego telefonu by³ na ok³adce. Wes zadzwoni³ nazajutrz po po³u-

dniu.

– Czy spodoba³ mi siê scenariusz? Powiem to samo, co pan powiedzia³

o mojej grze. Spodoba³ siê. Bardzo.

– Wymaga jeszcze dopracowania.

– Tylko w scenie, która nastêpuje po œmierci najlepszego kumpla g³ów-

nego bohatera. On nie mówi³by tak du¿o. Nic by nie powiedzia³. ¯adnych

³ez, wybuchów ¿alu. To jest facet, który umie trzymaæ siê w garœci. Wystar-

czy zbli¿enie na jego powieki, i ju¿. Spogl¹da na cia³o kumpla, podnosi kara-

bin, odwraca siê w stronê pa³acu. Publicznoœæ stanie po jego stronie. Widzo-

wie momentalnie siê zorientuj¹, ¿e zamierza dokopaæ dyktatorowi.

Zazwyczaj œciska mnie w do³ku, kiedy s³yszê aktora proponuj¹cego zmia-

ny w scenariuszu. Oni tak bardzo anga¿uj¹ siê w rolê, ¿e trac¹ z pola widzenia

logikê fabu³y. Domagaj¹ siê dla siebie wiêcej tekstu. Chc¹ tak podkreœliæ swoj¹

rolê, ¿eby wszyscy inni wypadli blado. A oto aktor, który prosi o wyciêcie swo-

jego najd³u¿szego monologu. Myœli o ca³oœci filmu, a nie o zaspokojeniu swo-

jej ambicji. Poza tym ma racjê. Ten monolog od pocz¹tku mi nie pasowa³.

Przepisywa³em go dziesiêæ razy i nadal nie rozumia³em, co jest nie tak.

Teraz wiedzia³em.

– Nie ma monologu. Zmieniê tê scenê w piêtnaœcie minut.

– A potem?

– Pójdê do wytwórni.

– Nie ¿artuje pan? Naprawdê pan myœli, ¿e mam szansê dostaæ tê rolê?

– Tak¹ sam¹ jak ja na re¿yserowanie. Nie zapomnij o naszej umowie.

Albo robimy to razem, albo wcale.

– Nie chce pan, ¿ebym coœ podpisa³?

– To siê nazywa zobowi¹zanie. Ale zgad³eœ. Nie musisz niczego podpi-

sywaæ.

– Chcê, ¿eby wszystko by³o jasne. Jeœli nie zgodz¹ siê, ¿eby pan re¿yse-

rowa³, a mnie zaproponuj¹ rolê, mam j¹ odrzuciæ ze wzglêdu na nasz¹ umo-

wê, tak?

background image

166

– Brzmi wariacko, co?

Prawda jest taka, ¿e nawet gdybym wzi¹³ od niego zobowi¹zanie na pi-

œmie, prawnicy wytwórni mogliby je ³atwo podwa¿yæ, gdyby Wes oœwiad-

czy³, ¿e zosta³ wprowadzony w b³¹d. Ten interes nie móg³by siê krêciæ, gdy-

by wszyscy dotrzymywali s³owa.

– Dok³adnie – odpar³ Wes. – Umowa stoi.

W biurze obsady aktorów siedzia³a szczup³a kobieta w wieku oko³o trzy-

dziestu lat.

– Macie jakieœ nagranie z aktorem o nazwisku Wes Crane?

Spojrza³a na mnie podejrzliwie, zmarszczy³a brwi i otworzy³a szafkê pe³n¹

segregatorów. Skinê³a g³ow¹.

– By³am pewna, ¿e znam to nazwisko. Tak, mamy zdjêcia próbne.

– Kto je autoryzowa³?

Spojrza³a uwa¿nie na kartkê.

– Nie ma nazwiska.

Nigdy go nie pozna³em. Do dzisiaj nie daje mi to spokoju.

– Wie pani, kto ogl¹da³ próbê?

– Oczywiœcie. Musimy przechowywaæ takie informacje. – Zerknê³a na

inn¹ kartkê. – Wygl¹da na to, ¿e tylko ja obejrza³am to nagranie.

– Pani?

– Ten ch³opak przyszed³ pewnego dnia, ¿eby wype³niæ kilka formularzy.

Trochê ¿artowaliœmy. Trudno to okreœliæ, ale coœ w nim jest, wiêc pomyœla-

³am, ¿e warto zobaczyæ to nagranie.

– I co?

– Zarekomendowa³am go do rólki w Z³amanych obietnicach.

– Gdybym ja chcia³ obejrzeæ tê próbê, czy musia³aby pani kogoœ powia-

damiaæ?

Zastanowi³a siê.

– Nadal jest pan w ekipie realizuj¹cej Z³amane obietnice, prawda?

– Tak.

– Crane gra w tym filmie, wiêc to chyba uzasadniona proœba. – Zerknê³a

w grafik. – Mo¿e pan skorzystaæ z sali numer cztery. Za pó³ godziny. Przyœlê

kogoœ do obs³ugi projektora.

Usiad³em w ciemnej sali i po raz pierwszy poczu³em dreszcz, który mia-

³em póŸniej poznaæ tak dobrze. Taœma siê skoñczy³a, ale ja nie rusza³em siê

z miejsca.

Dopiero g³os operatora przywróci³ mnie do rzeczywistoœci.

– Wszystko w porz¹dku, panie Sloane? Dobrze siê pan czuje?

background image

167

– Nie, dziêkujê…

– S³ucham?

– Muszê chwilê pomyœleæ.

Zaczerpn¹³em g³êboko tchu i wróci³em do biura.

– Nast¹pi³a pomy³ka. To nie by³y zdjêcia próbne Crane’a.

Szczup³a kobieta potrz¹snê³a g³ow¹.

– Nie ma mowy o pomy³ce.

– Obejrza³em scenê z Syna marnotrawnego, filmu Jamesa Deacona.

Zamieniono taœmy.

– Nie, to by³ Wes Crane. Chcia³ zagraæ w³aœnie tê scenê. Scenograf przy-

gotowa³ pomieszczenie podobne do wnêtrza stodo³y z tamtego filmu.

– Ale Wes…

– To by³ Crane, nie Deacon.

Przez chwilê patrzyliœmy sobie w oczy.

– Podoba³a siê pani jego gra?

– No có¿, pomyœla³am, ¿e ch³opak lubi ryzyko. Jeden fa³szywy gest i wy-

szed³by na idiotê. Tak, podoba³ mi siê.

– Chce mu pani pomóc?

– To zale¿y. Czy nara¿ê siê z tego powodu na k³opoty?

– Wprost przeciwnie. Zarobi pani trochê punktów.

– W jaki sposób?

– Proszê zadzwoniæ do wiceprezesa wytwórni i powiedzieæ mu, ¿e chcia-

³em obejrzeæ zdjêcia próbne, ale nie pozwoli³a mi pani, bo nie mia³em po-

zwolenia. Ale zauwa¿y³a pani moje wzburzenie, wiêc dzwoni, ¿eby siê upew-

niæ, czy post¹pi³a s³usznie, bo nie chce straciæ pracy.

– Co w ten sposób osi¹gnê?

– Wzbudzi pani jego ciekawoœæ. Wiceprezes spyta, o czyje zdjêcia próbne

mi chodzi³o. Proszê powiedzieæ: „Tego ch³opaka, który wygl¹da jak James

Deacon”.

– Nadal nie rozumiem…

– Wkrótce pani zrozumie – zakoñczy³em z uœmiechem.

Zadzwoni³em do mojego agenta i poprosi³em o umieszczenie w „Daily

Variety” i „Hollywood Reporter” informacji nastêpuj¹cej treœci: „Scenarzy-

sta, laureat Oscara David Sloane rozpocz¹³ przygotowania do realizacji fil-

mu Najemnicy. Zamierza po raz pierwszy stan¹æ za kamer¹, a w roli g³ównej

wyst¹pi sobowtór Jamesa Deacona, Wes Crane”.

– Co siê dzieje? Znalaz³eœ sobie jakiegoœ innego agenta? Pierwsze s³y-

szê o Najemnikach.

– Zaufaj mi, Lou.

– W jakiej wytwórni chcesz zrobiæ ten film?

background image

168

– Wszystkiego siê dowiesz w swoim czasie.

– Jeœli chcesz, ¿ebym dla ciebie pracowa³, a kto inny weŸmie za to wy-

nagrodzenie…

– Dostaniesz swoje dziesiêæ procent. Ale jeœli ktoœ zadzwoni, powiedz,

¿eby skontaktowa³ siê ze mn¹. Nie wolno ci omawiaæ z nikim tego projektu.

– Omawiaæ? Jak mia³bym, do cholery, omawiaæ coœ, o czym nie mam

zielonego pojêcia?

– No widzisz, jakie to proste?

Pojecha³em do sklepu z kasetami i kupi³em Syna marnotrawnego.

Nie widzia³em tego filmu od lat. Wieczorem obejrzeliœmy go z Jill piêt-

naœcie razy. A przynajmniej jeden jego fragment, to znaczy scenê w stodole,

któr¹ w kó³ko przewija³em.

– Co ty wyprawiasz? Nie chcesz obejrzeæ ca³ego filmu?

– Ta sama – powiedzia³em wpatruj¹c siê w ekran jak os³upia³y.

– Co to znaczy ta sama? Upi³eœ siê?

– Scena w stodole. Ta sama co w zdjêciach próbnych Wesa Crane’a.

– Oczywiœcie. Przecie¿ sam powiedzia³eœ, ¿e scenograf odtworzy³ do-

k³adnie plan z tamtego filmu.

– Nie chodzi mi o scenografiê. W filmie Deacon gra tê scenê le¿¹c twa-

rz¹ na posadzce us³anej s³om¹. Prawie czuje siê zapach kurzu i plew. A on

mówi bardziej do pod³ogi ni¿ do ojca, który stoi z ty³u.

– Widzê. Ale do czego zmierzasz?

– Dok³adnie tak samo jak w próbie Wesa Crane’a. Jedno d³ugie ujêcie

z kamer¹ na pod³odze. Policzek Crane’a spoczywa na deskach. Jego g³os

brzmi identycznie jak g³os Deacona. Ka¿dy moment, ka¿da pauza, nawet to

za³amanie g³osu, kiedy jest bliski p³aczu… Idealnie tak samo.

– Ale co w tym dziwnego? Crane na pewno obejrza³ tê scenê wielokrot-

nie, zanim zdecydowa³ siê wykorzystaæ j¹ w zdjêciach próbnych.

Przewin¹³em taœmê.

– Tylko nie to – jêknê³a Jill.

Nazajutrz po po³udniu zadzwoni³ wiceprezes wytwórni.

– Zawiod³em siê na tobie, Dawidzie.

– Tylko mi nie mów, ¿e nie spodoba³y ci siê poprawki do Z³amanych

obietnic.

– Poprawki… A, tak. Œwietne, œwietne. W³aœnie krêc¹. Rozumiesz, ¿e

musia³em zmieniæ jeszcze to i owo. Ale nie martw siê, nie bêdê siê dopomi-

na³ o umieszczenie w napisach mojego nazwiska jako wspó³scenarzysty –

zachichota³.

Odpowiedzia³em tym samym.

– Kamieñ spad³ mi z serca.

background image

169

– Dzwoniê w innej sprawie. Od kiedy to zosta³eœ re¿yserem?

– Ba³em siê tego pytania. Nie wolno mi teraz o tym mówiæ.

– Chcia³em dowiedzieæ siê czegoœ od twojego agenta. Stwierdzi³, ¿e nie

ma prawa rozmawiaæ o kontrakcie.

– Tak, ja sam wszystko za³atwi³em.

– Z kim?

– Walt, naprawdê nie mogê nic mówiæ. Te punkty w umowie mnie sa-

mego zaskoczy³y. Jeszcze nie skoñczy³em negocjacji.

– Z tym ch³opakiem, który wygl¹da jak James Deacon.

– Powiedzia³em ju¿ wszystko, co mogê, Walt.

– A ja powiem ci wprost: nie masz prawa podkradaæ nam Wesa. To ja go

odkry³em, pamiêtaj. Obejrza³em wczoraj jego zdjêcia próbne. On ma zadatki

na gwiazdê.

Wiedzia³em, kiedy obejrza³ nagranie. Zaraz potem, jak kobieta z biura

obsady zadzwoni³a do niego i powiedzia³a, ¿e pyta³em o ten materia³. Jedna

z niewielu rzeczy, na które mo¿na liczyæ w tym biznesie. Wszyscy chc¹ wie-

dzieæ, co robi¹ inni. Jeœli zauwa¿¹, ¿e ktoœ odkrywa coœ nowego, pêdem rzu-

caj¹ siê w jego œlady.

– To chyba nie ca³kiem tak, jak mówisz. Przecie¿ nie macie umowy z Wesem.

– Co to za projekt, ci Najemnicy? Nic o nim nie s³ysza³em.

– Napisa³em ten scenariusz ot tak, dla siebie, po przeczytaniu og³osze-

nia w magazynie „Soldier of Fortune”.

– „Soldier of”… Dawidzie, myœla³em, ¿e nasza wspó³praca uk³ada siê

dobrze.

– Ale¿ oczywiœcie. Ja te¿ tak s¹dzê.

– Wiêc dlaczego nic mi nie powiedzia³eœ o tym scenariuszu? Przecie¿

jesteœmy przyjació³mi. Mo¿e nie musia³byœ pisaæ go za darmo. Mog³em ci

daæ zaliczkê.

A póŸniej zamieni³byœ go w musical.

– Pomyœla³em, ¿e nie bêdziesz chcia³ o tym s³yszeæ, bo chcia³em sam

re¿yserowaæ i zatrudniæ nieznanego aktora.

Kolejna rzecz, na któr¹ mo¿na liczyæ w Hollywood: powiedz producen-

towi, ¿e scenariusz jest nie dla niego, a poczuje siê tak zawiedziony, ¿e ko-

niecznie bêdzie chcia³ go zobaczyæ. Nie znaczy to wcale, ¿e go kupi, ale

przynajmniej pójdzie spaæ z przyjemn¹ œwiadomoœci¹, ¿e nie zaprzepaœci³

szansy nakrêcenia przeboju.

– Re¿yserowaæ? Dawidzie, jesteœ pisarzem. Co ty wiesz o re¿yserii?

Rzeczywiœcie mam co do tego powa¿ne w¹tpliwoœci. Ale wracaj¹c do kwe-

stii obsady tego ch³opaka. Zastanawia³em siê nad tym wczoraj po obejrzeniu

jego zdjêæ próbnych.

Akurat. By³eœ zaskoczony. A pomys³ przyszed³ ci dzisiaj, kiedy przeczy-

ta³eœ wiadomoœæ w gazecie bran¿owej.

background image

170

– No widzisz? By³em pewien, ¿e nie kupisz takiej propozycji, wiêc nie

przyszed³em z ni¹ do ciebie.

– Powiedzmy, ¿e jest to problem hipotetyczny. W³aœnie wys³a³em szefa

dzia³u prawnego, ¿eby podpisa³ umowê z tym ch³opakiem. Proponujemy mu

opcjê d³ugoterminow¹.

– Innymi s³owy, chcecie zwi¹zaæ Wesa tak, ¿eby nikt inny nie móg³ go

zatrudniæ, a wy nie zobowi¹zujecie siê do obsadzenia go w g³ównej roli i p³a-

cicie mu u³amek tego, co byæ mo¿e jest wart.

– Dziesiêæ tysiêcy dolców piechot¹ nie chodzi. Zw³aszcza w jego sytu-

acji. Mo¿e podniesiemy do piêtnastu.

– A ga¿a za film?

– Sto piêædziesi¹t tysiêcy.

– Jego agent na to nie pójdzie.

– On nie ma agenta.

A wiêc dlatego w stowarzyszeniu podali mi adres domowy i numer tele-

fonu Wesa zamiast kontaktu z agentem.

– Rozumiem – powiedzia³em. – Chcecie po prostu zrobiæ mi na z³oœæ.

– To nic osobistego, Dawidzie. Chodzi o interesy. S³uchaj, poka¿ mi sce-

nariusz. Mo¿e zrobimy ten film razem.

– Ale ty nie zgodzisz siê, ¿ebym re¿yserowa³.

– Koszty produkcji s¹ teraz tak wysokie, ¿e mogê zatrudniæ nieznanego

aktora tylko pod warunkiem, ¿e p³acê mu œmieszne pieni¹dze. Jeœli film oka-

¿e siê przebojem, nastêpnym razem i tak nas puœci kantem. Ale nie zaryzyku-

jê pieniêdzy stawiaj¹c za kamer¹ niedoœwiadczonego re¿ysera, który rozwali

mi bud¿et. Mogê przeznaczyæ na ten film najwy¿ej piêtnaœcie milionów.

– Ale ty przecie¿ nawet nie czyta³eœ scenariusza. Jest tam kilka du¿ych

scen akcji. Wybuchy, helikoptery, efekty specjalne. Dwadzieœcia piêæ milio-

nów to minimum.

– O tym w³aœnie mówiê. Ten scenariusz jest ci tak bliski, ¿e nie zgodzisz

siê na kompromis co do efektów specjalnych. Nie bêdziesz re¿yserowa³.

– Jak sam powiedzia³eœ, jest to problem czysto hipotetyczny. Dlatego

zaproponowa³em film komuœ innemu.

– Nic ci z tego nie wyjdzie, jeœli podpiszemy umowê z Wesem. Nie wo-

jujmy ze sob¹, Dawidzie. Pamiêtaj, ¿e jesteœmy przyjació³mi.

Godzinê póŸniej zadzwonili z wytwórni Paramount. Plotki rozchodz¹ siê

tutaj b³yskawicznie. Dowiedzieli siê, ¿e mam k³opoty ze swoj¹ wytwórni¹

i zaproponowali spotkanie w celu omówienia projektu.

Powiedzia³em, ¿e oddzwoniê. A wiêc osi¹gn¹³em cel: teraz mog³em ju¿

zgodnie z prawd¹ twierdziæ, ¿e Paramount kontaktowa³ siê ze mn¹. Czeka³a

mnie partia z dwiema wytwórniami.

background image

171

Walt zadzwoni³ wieczorem.

– Co zrobi³eœ z tym ch³opakiem? Schowa³eœ w szafie?

– Nie mogliœcie go znaleŸæ, co?

– Szef dzia³u prawnego mówi, ¿e Wes mieszka z band¹ szajbusów na

jakimœ zadupiu. Ciê¿ko siê z nimi dogadaæ. Mówi¹, ¿e Wesa nie ma i nie

wiedz¹, gdzie jest.

– Umówi³em siê z nim na jutro.

– Gdzie?

– Nie mogê powiedzieæ, Walt. Rozmawia³em ju¿ z Paramountem.

Wes czeka³ na mnie w swoim ulubionym barze taco w Burbank. Bra³

udzia³ w wyœcigu motocyklowym. Kiedy zsiad³ z motoru w butach z chole-

wami, w koszulce i skórzanej kurtce, zadr¿a³em, jakbym dozna³ dejà vu.

Wygl¹da³ dok³adnie tak samo jak Deacon w Buncie na Trzydziestej Drugiej

ulicy.

– Wygra³eœ?

Uœmiechn¹³ siê, podnosz¹c kciuk.

– A ty?

– To i owo popchn¹³em do przodu.

Wes nawet nie zd¹¿y³ postawiæ motoru, gdy zbli¿y³o siê do niego dwóch

facetów w garniturach. W pierwszej chwili pomyœla³em, ¿e to policja, ale mieli

za drogie ubrania. Powinienem by³ siê domyœliæ: wytwórnia przys³a³a swoich

ludzi pod mój dom, a ci po prostu przyjechali za mn¹.

– Pan Hepner kaza³ to panu przedstawi栖 zwróci³ siê do Wesa niebieski

garnitur, k³ad¹c dokument na stoliku.

– Co to jest?

– Umowa opcjonalnego zatrudnienia. Pan Hepner s¹dzi, ¿e suma po-

winna pana zainteresowaæ.

Wes podsun¹³ mi kartkê papieru.

– Co to znaczy?

Przeczyta³em szybko. Wytwórnia podnios³a stawki. Proponowali Weso-

wi piêædziesi¹t tysiêcy wynagrodzenia, a za udzia³ w filmie ga¿ê w wysoko-

œci dwustu piêædziesiêciu tysiêcy.

Powiedzia³em mu prawdê.

– W twojej sytuacji to mnóstwo pieniêdzy. Wydaje mi siê, ¿e przyda³by

ci siê teraz agent.

– Znasz kogoœ takiego?

– Owszem. Mój jest dobry, ale to za bardzo pachnia³oby kumoterstwem.

– Wiêc co mi pozostaje?

– Ile zarobi³eœ w zesz³ym roku? Piêædziesi¹t kawa³ków to sporo grosza.

– Czy jest w tym jakiœ haczyk?

background image

172

Skin¹³em g³ow¹.

– Tak. Istnieje szansa, ¿e zagrasz w Najemnikach.

– I co?

– A ja nie bêdê re¿yserowa³.

Wes zerkn¹³ na mnie spod oka. Nigdy nie zapomnê tej chwili.

– A ty siê nie sprzeciwisz? – spyta³.

– Powiedzia³em ci, ¿e nasza umowa do niczego ciê nie zobowi¹zuje. To

kusz¹ca propozycja. Mo¿e otworzyæ ci drogê do kariery.

– On ma racjꠖ wtr¹ci³ siê szary garnitur.

– Ale ty chcesz re¿yserowaæ?

Skin¹³em g³ow¹. A¿ do tej pory mo¿na by³o przewidzieæ rozwój wyda-

rzeñ. Z Wesem to co innego. Wiêkszoœæ nieznanych aktorów rzuci³aby siê

bez wahania na tak¹ szansê. Machnêliby rêk¹ na to, ¿e dali komuœ s³owo.

Wszystko zale¿a³o od tego, czy Wes ma charakter podobny do Deacona.

– I nie bêdziesz mia³ mi tego za z³e? – spyta³.

Wzruszy³em ramionami.

– Przedtem snuliœmy tylko fantazje. Teraz to rzeczywistoœæ.

Wes nie spuszcza³ ze mnie oka. Nagle odwróci³ siê do garniturów i po-

pchn¹³ papier w ich stronê.

– Przeka¿cie panu Hepnerowi, ¿e mój przyjaciel musi re¿yserowaæ.

– Pope³nia pan du¿y b³¹d – wycedzi³ niebieski garnitur.

– Raz siê ¿yje. I powiedzcie mu jeszcze, ¿e ufam mojemu przyjacielowi.

Wierzê, ¿e w jego filmie wypadnê dobrze.

Odetchn¹³em powoli. Garnitury zmierzy³y nas srogim spojrzeniem.

Pominê opis negocjacji, które trwa³y ca³y miesi¹c. By³y takie chwile,

kiedy mia³em wra¿enie, ¿e obaj z Wesem zaprzepaœciliœmy nasze kariery.

Duma nie pozwala³a Waltowi ust¹piæ. Ale kiedy ja zgodzi³em siê na najni¿-

sze honorarium re¿yserskie i minimalne wynagrodzenie za scenariusz dopusz-

czone przez zwi¹zek scenarzystów, a Wes na najni¿sz¹ ga¿ê okreœlon¹ przez

zwi¹zek aktorów, Walt nie móg³ odmówiæ. Chciwoœæ wziê³a górê. Zacz¹³ siê

przechwalaæ na wszystkie strony, jak nas wymanewrowa³.

Nie dbaliœmy o to. Robi³em film, w który wierzy³em, a przed Wesem

otwiera³a siê szansa zostania wielk¹ gwiazd¹.

Odrobi³em swoj¹ pracê domow¹. Bud¿et filmu zamkn¹³ siê kwot¹ dwu-

nastu milionów. W naszych czasach to rzadkoœæ. Znana dobrze w œwiecie

filmowym prosta regu³a mówi, ¿e aby film siê zwróci³, wp³ywy ze sprzeda¿y

musz¹ trzykrotnie przewy¿szyæ koszty produkcji ze wzglêdu na odsetki ban-

kowe, wydatki wytwórni na promocjê i inne.

Musieliœmy wiêc zarobiæ trzydzieœci szeœæ milionów. Wp³ywy ze sprze-

da¿y biletów na ca³ym œwiecie wynios³y sto dwadzieœcia milionów. Du¿a

background image

173

czêœæ tej sumy trafi³a do dystrybutorów, czyli ludzi zajmuj¹cych siê sprzeda-

¿¹ popcornu, w³aœcicieli kin, którzy nigdy nie podaj¹ prawdziwej liczby wi-

dzów i zagranicznych dystrybutorów, którzy nagle zbankrutowali. Po sprze-

daniu filmu telewizjom CBS i HBO i wypuszczeniu kaset i p³yt z muzyk¹,

wytwórnia zarobi³a na czysto czterdzieœci milionów. A to oznacza, ¿e film

okaza³ siê przebojem.

Byliœmy na szczycie. Wytwórnia chcia³a nastêpnego filmu z Wesem Cra-

ne’em, i to na wczoraj. Recenzenci piali z zachwytu. Wes i ja zostaliœmy no-

minowani do Oscara, ale go nie dostaliœmy.

– Po nastêpnym filmie – rzek³em do Wesa.

Ten sukces wyniós³ nas na wy¿yny, wiêc mogliœmy siê odkuæ na wytwór-

ni za marne grosze, które zap³acono nam za pierwszy film.

I wtedy zaczê³y siê k³opoty.

Jak pewnie pamiêtacie, Deacon nigdy siê nie dowiedzia³, ¿e jest gwiaz-

d¹. Zgin¹³ po nakrêceniu trzech filmów, które ujrza³y œwiat³o dzienne dopie-

ro po jego œmierci. Nie móg³ wiêc wiedzieæ, ¿e te trzy filmy zapewni³y mu

miejsce w panteonie najwiêkszych gwiazd. A wy nie wiecie zapewne tego,

¿e z filmu na film Deacon sprawia³ coraz wiêcej problemów. Ponoæ przeczu-

wa³, ¿e bêdzie wielki, i nie umia³ sobie z tym poradziæ. Rekompensowa³ so-

bie nieszczêœliw¹ m³odoœæ. Chcia³ pokazaæ, ¿e nie jest niedorajd¹, za jak¹

uwa¿ali go przybrani rodzice i nauczyciele (z wyj¹tkiem jednego). Ale ol-

brzymie napiêcie i brak poczucia bezpieczeñstwa nie da³y siê tak ³atwo oszu-

kaæ: w g³êbi serca Deacon nie wierzy³, ¿e zas³uguje na s³awê, która go czeka-

³a. Spe³ni³ wiêc przewidywania nieprzychylnych sobie ludzi i naprawdê sta³

siê nieudacznikiem.

Podczas krêcenia drugiego filmu zacz¹³ zjawiaæ siê na planie z trzygo-

dzinnym opóŸnieniem; pozwala³ sobie na wybryki, które drogo kosztowa³y

producenta. Pewnego razu dosypa³ do posi³ku ekipy zdjêciowej œrodka prze-

czyszczaj¹cego i w ten sposób wstrzyma³ produkcjê na ca³y dzieñ. Ze wzglê-

du na upodobanie aktora do wyœcigów samochodowych wytwórnia musia³a

p³aciæ bajoñskie sumy za jego ubezpieczenie. W czasie realizacji ostatniego

filmu Deacon przychodzi³ na plan czêœciej pijany ni¿ trzeŸwy i bez przerwy

s¹czy³ piwo i tequilê. Tu¿ przed œmierci¹ w wypadku wygl¹da³, jakby mia³

szeœædziesi¹t lat, a nie dwadzieœcia dwa. Zdjêcia zosta³y nakrêcone, pozosta-

³o do zrobienia tylko kilka zbli¿eñ, ale poniewa¿ wiêkszoœæ scen do Jedyne-

go prawa zrealizowano w plenerze na polach naftowych w Teksasie, trzeba

by³o dograæ dŸwiêk w celu wyeliminowania szumów w tle. Do zdubbingo-

wania kilku du¿ych monologów wytwórnia zatrudni³a przyjaciela Deacona,

który nauczy³ siê naœladowaæ jego sposób mówienia. Publicznoœæ pokocha³a

film, ale nie wiedzia³a rzecz jasna, ¿e za pomoc¹ starannego monta¿u trzeba

background image

174

by³o wyeksponowaæ innych aktorów w scenach, w których Deacon wypad³

tak fatalnie, ¿e jego zdjêcia nie nadawa³y siê do wykorzystania.

Zacz¹³em siê wiêc zastanawiaæ: skoro Wes Crane wygl¹da jak Deacon,

ma taki sam g³os i tak samo siê ubiera, to czy zacznie siê zachowywaæ tak

samo jak on? Co siê stanie, kiedy zaproszê Wesa do realizacji drugiego fil-

mu?

Nie by³em jedynym, który proponowa³ mu wspó³pracê: scenariusze p³y-

nê³y do niego szerok¹ rzek¹.

Dowiedzia³em siê o tym z gazety bran¿owej. Nie widzia³em Wesa od

ceremonii rozdania Oscarów w kwietniu. Ilekroæ do niego dzwoni³em, albo

nikt nie odbiera³, albo jakaœ kobieta nieobecnym g³osem oznajmia³a, ¿e Wesa

nie ma w domu. Prawdê powiedziawszy, spodziewa³em siê, ¿e wyprowadzi

siê z tej rudery na skraju pustyni. Wygl¹d jego kompanów przywodzi³ mi na

myœl bandê Mansona. Zaraz jednak przypomnia³em sobie, ¿e Wes nie zarobi³

jeszcze fortuny. Dopiero drugi film bêdzie ¿y³¹ z³ota. Ciekawe, czy upomni

siê wy³¹cznie o swoje honorarium.

Wracaj¹c z Jill z przedpremierowego zamkniêtego pokazu najnowszego

filmu Clinta Eastwooda, zobaczyliœmy przed domem motocykl Wesa. By³o

to o zachodzie s³oñca. Na karmazynowym tle oceanu przesuwa³y siê sylwet-

ki jachtów. Wes siedzia³ na stopniach schodów miêdzy krzakami ró¿, z pusz-

k¹ piwa w d³oni. Mia³ na sobie d¿insy i koszulkê, której biel piêknie odcina³a

siê od jego opalenizny. Ale policzki mia³ bardziej zapadniête ni¿ wtedy, gdy

widzia³em go ostatnim razem.

Nasze powitania wygl¹da³y zawsze tak samo.

– Wygra³eœ?

Uœmiechn¹³ siê i uniós³ kciuk.

– A ty?

Odpowiedzia³em uœmiechem.

– Próbowa³em siê z tob¹ skontaktowaæ.

Wzruszy³ ramionami.

– Œciga³em siê trochê. Musia³em odpocz¹æ od tego wszystkiego… Jak

siê masz, Jill?

– Œwietnie, dziêki. A ty?

– Drugie okr¹¿enie jest zawsze najtrudniejsze.

Wiedzia³em, co ma na myœli: powtórzenie sukcesu pierwszego filmu.

Zaciekawi³ mnie.

– Zostaniesz na kolacji? – spyta³a Jill.

– Chcia³bym, ale…

– Zostañ, proszê. Nie sprawisz nam k³opotu.

– Jesteœ pewna?

– Chili grzeje siê ju¿ w piekarniku, bêdzie tortilla i sa³atka.

Wes skin¹³ g³ow¹.

background image

175

– Mama lubi³a robiæ chili. Zanim siê rozpi³a po odejœciu ojca.

Jill zmarszczy³a brwi. Wes nie zauwa¿y³, bo zapatrzy³ siê w puszkê piwa.

– Potem ju¿ wcale nie gotowa³a – ci¹gn¹³. – Posz³a do szpitala… To

by³o w Oklahomie. Rak j¹ z¿ar³, a ja trafi³em do rodziny zastêpczej. Chyba

wtedy zacz¹³em szaleæ.

W zamyœleniu dopi³ piwo. Po chwili spojrza³ na nas, jakby przypomnia³

sobie, ¿e tam jesteœmy.

– Domowa kolacja dobrze mi zrobi.

– Zaraz bêdzie gotowa – powiedzia³a Jill.

Nadal jednak wygl¹da³a na zaniepokojon¹. Chcia³em spytaæ, o co cho-

dzi, ale wesz³a do domu.

Wes siêgn¹³ do torby le¿¹cej za krzakiem ró¿y.

– To co, stary? – Poda³ mi piwo. – Robimy drugi film?

– W gazecie pisz¹, ¿e jesteœ rozchwytywany.

Usiad³em ko³o niego i otworzy³em puszkê.

– Tak, ale my przecie¿ stanowimy tandem, prawda? Ty piszesz i re¿yse-

rujesz, ja gram. Albo razem, albo wcale. – Szturchn¹³ mnie w kolano. – Czy

nie taki by³ uk³ad?

– Wszystko zale¿y od ciebie, bo teraz mo¿esz wybieraæ sobie re¿yse-

rów.

– Ale ja potrzebujê przyjaciela. Kogoœ, komu ufam i komu uwierzê, je-

œli powie, ¿e zaczynam pieprzyæ sprawê. Innym zale¿y tylko na tym, ¿eby

zarobiæ parê dolców. Nie pisn¹ s³owa, nawet jak zacznê siê rujnowaæ. Tyle

zd¹¿y³em siê ju¿ nauczyæ. Wierz mi, tym razem nie pope³niê tych samych

b³êdów.

– W takim razie…

– No, mów.

– Mam pomys³ na film. Zaczynamy od kilku efektownych scen akcji.

Spodoba³eœ siê widzom w takiej roli. Ale musisz wyraŸnie zaznaczyæ, ¿e je-

steœ buntownikiem, ¿e wystêpujesz przeciw establishmentowi. Temat bêdzie

kontrowersyjny. M³ody, twardy facet, ochroniarz s³awnej aktorki, takiej wspó³-

czesnej Marilyn Monroe, kocha j¹ potajemnie, ale nie umie zdobyæ siê na

wyznanie. Aktorka umiera po przedawkowaniu tabletek nasennych. Policja

twierdzi, ¿e to samobójstwo, gazety podchwytuj¹ tê wersjê. Ale ochroniarz

nie wierzy, ¿e dziewczyna sama siê otru³a. Znajduje dowody morderstwa.

Domyœla siê, ¿e ktoœ chce zatuszowaæ sprawê, wkurza siê i rozpoczyna œledz-

two na w³asn¹ rêkê. Nasy³aj¹ na niego oddzia³, który ma go zlikwidowaæ.

Bohater ledwo uchodzi z ¿yciem i wkurza siê jeszcze bardziej. Dowiaduje

siê, ¿e tym, który zleci³ morderstwo, jest sam prezydent Stanów Zjednoczo-

nych. Wszystko dzieje siê w roku wyborów, a aktorka mia³a zamiar napisaæ

ksi¹¿kê o swoich romansach ze s³awnymi mê¿czyznami.

– W Oklahomie na pewno to kupi¹.

background image

176

– W Chicago i Nowym Jorku te¿. Tam maj¹ doœæ zapêdów rz¹du, który

chce wsadzaæ nos we wszystko. A bohater wzbudzi sympatiê widzów.

Wes rozeœmia³ siê.

– Kiedy zaczynamy?

I tak umówiliœmy siê na zrobienie Straconych szans.

Ogarnê³o mnie podniecenie, które trwa³o przez ca³y wieczór. Ale po ko-

lacji, gdy Wes odjecha³ na motorze, Jill ostudzi³a mój zapa³.

– Nie mogê przestaæ myœleæ o tym, co mówi³ o Oklahomie, ojcu, który

odszed³, alkoholizmie matki i jej œmierci na raka, przybranych rodzicach…

– Zauwa¿y³em, ¿e ciê to zaniepokoi³o…

– No jasne. Ty jesteœ tak poch³oniêty myœleniem o scenariuszu, ¿e nie

dostrzegasz najoczywistszych rzeczy.

Od³o¿y³em miskê do zmywarki.

– A mianowicie?

– Wes pochodzi z Indiany. Jest znajd¹, wychowa³ siê w sierociñcu. Nie

opowiedzia³ ci o swoim dzieciñstwie.

– A czyim?…

Jill popatrzy³a na mnie bez s³owa.

– Jezu Chryste. On mówi³ o Deaconie.

Poczu³em siê tak, jakbym ujrza³ obrzydliw¹ kukie³kê wyskakuj¹c¹ z pu-

de³ka. Fizyczne podobieñstwo Wesa do Deacona by³o dzie³em przypadku

lub darem Opatrznoœci, ale reszta – maniery, ubranie, g³os – zosta³a starannie

dopracowana. Wiem, co myœlicie: ¿e sam sobie zaprzeczam. Przy naszym

pierwszym spotkaniu odnios³em wra¿enie, ¿e jego zachowanie jest zbyt na-

turalne, aby mog³o byæ wynikiem œwiadomego naœladownictwa. A kiedy zo-

baczy³em zdjêcia próbne m³odego aktora, identyczne ze scen¹ Deacona w sto-

dole z Syna marnotrawnego, nie chcia³em uwierzyæ, ¿e Wes bezwstydnie j¹

powtórzy³. Wydawa³a siê zbyt naturalna jak na imitacjê. Odczyta³em j¹ jako

ho³d z³o¿ony ekranowemu idolowi.

Ale w koñcu dotar³o to do mnie: Wes naprawdê naœladowa³ Deacona.

Jednak to, co robi³, wykracza³o poza konwencjê naœladownictwa. Osi¹gn¹³

najwy¿szy cel, jaki stawiaj¹ sobie wyznawcy metody aktorskiej. On nie gra³

roli, nie udawa³ Deacona: on siê nim sta³. Tak g³êboko wszed³ w rolê, któr¹

z pocz¹tku bez w¹tpienia œwiadomie odgrywa³, ¿e ca³kowicie siê z ni¹ uto¿-

sami³. Istnia³o tylko nazwisko Wesa Crane’a. Dzieciñstwo, myœli, osobowoœæ

nie by³y ju¿ jego. Nale¿a³y do cz³owieka, który od dawna nie ¿yje.

– Co to ma byæ, do ciê¿kiej cholery? – spyta³em. – Trzy twarze Ewy?

Sybilla?

background image

177

Jill zerknê³a na mnie nerwowo.

– Byle nie Psychopata.

Co mia³em zrobiæ? Powiedzieæ Wesowi, ¿e potrzebuje fachowej pomo-

cy? Przeprowadziæ z nim g³êbok¹, szczer¹ rozmowê i pozbawiæ iluzji? Jill

i ja nie mieliœmy ¿adnych dowodów na poparcie naszej teorii, a poza tym

Wes nie by³ niebezpieczny. Wrêcz przeciwnie: mia³ nienaganne maniery,

mówi³ zawsze ³agodnym tonem, ¿artowa³. Poza tym aktorzy uciekaj¹ siê do

rozmaitych sposobów, aby nastawiæ siê do roli. S¹ ekscentryczni z natury.

Pomyœla³em, ¿e najlepsz¹ rzecz¹, jak¹ mogê zrobiæ, jest czekaæ i obserwo-

waæ rozwój sytuacji. Mieliœmy zacz¹æ krêcenie drugiego filmu, nie by³o

wiêc sensu robiæ zamieszania. A jeœli jego z³udzenia przybior¹ destrukcyj-

ny charakter…

Na planie z pewnoœci¹ nie sprawia³ k³opotów. Zjawia³ siê pó³ godziny

przed rozpoczêciem swojej sceny; zna³ swoje kwestie, spêdzi³ kilka wieczo-

rów i weekendów na próbach z innymi aktorami, nie ¿¹daj¹c za to wynagro-

dzenia. Nawet wiceprezes przyznawa³, ¿e zdjêcia wypada³y znakomicie.

Jedynym niepokoj¹cym sygna³em by³a jego mania wyœcigów samocho-

dowych i motocyklowych. Producent omal nie dosta³ apopleksji, gdy us³y-

sza³ wysokoœæ stawki ubezpieczeniowej.

– Wes jest m³ody, musi odreagowa栖 powiedzia³em. – Pracuje pod ol-

brzymi¹ presj¹.

To samo mog³em powiedzieæ o sobie. Mia³em bud¿et dwadzieœcia piêæ

milionów i nie zamierza³em wszystkiego zepsuæ wpêdzaj¹c gwiazdora moje-

go filmu we frustracjê.

W po³owie zdjêæ Wes podszed³ do mnie i powiedzia³:

– Widzisz, tym razem siê nie wyg³upiam.

– Doceniam to – odpar³em. Co on mia³ na myœli mówi¹c: „Tym razem?”

Pewnie myœlicie, ¿e mog³em zmieniæ bieg wypadków, gdybym bardziej

dba³ o Wesa ni¿ o film. Ale ja naprawdê troszczy³em siê o niego. Przekona-

cie siê o tym. Moje wysi³ki nie mia³y znaczenia. To, co siê sta³o, by³o nie-

uniknione jak w greckiej tragedii.

Stracone szanse przebi³y Najemników. Wp³ywy ze sprzeda¿y filmu na

ca³ym œwiecie wynios³y dwieœcie milionów dolarów. Tygodnik „Variety” prze-

widywa³ jeszcze wiêksze zyski za nastêpny film. Nastêpny, a wiêc nasz trze-

ci. Jakiœ g³os wewnêtrzny przypomina³ mi jednak, ¿e dla Deacona trójka oka-

za³a siê feraln¹ liczb¹.

Wyszed³em z konferencji w wytwórni i skierowa³em siê do mojego no-

wego ferrari stoj¹cego na wydzielonym parkingu dla szefów wytwórni. Na-

12 – Czarny wieczór

background image

178

gle us³ysza³em, ¿e ktoœ wo³a mnie po imieniu. Odwróci³em siê. W moj¹ stro-

nê bieg³ d³ugow³osy mê¿czyzna z brod¹, ubrany w poncho i sanda³y, ze sznu-

rami koralików na szyi. Ciekawe, co nosi pod tym ponchem, jeœli w ogóle

coœ nosi, pomyœla³em.

Rozpozna³em go: to by³ Donald Porter, przyjaciel Deacona, który zagra³

ma³¹ rolê w Jedynym prawie i podk³ada³ g³os aktora w postsynchronach. Porter

by³ ju¿ po czterdziestce, ale ubiera³ siê tak, jakby lata szeœædziesi¹te nigdy siê

nie skoñczy³y i hipisi nadal istnieli. Wyre¿yserowa³ i zagra³ g³ówn¹ rolê w m³o-

dzie¿owym filmie dwadzieœcia lat temu, w którym by³o du¿o narkotyków,

rock and rolla i seksu. Chcia³ za³o¿yæ w³asn¹ wytwórniê w Santa Fe, ale po

klapie drugiego filmu znikn¹³ ze sceny, a potem wróci³ i zacz¹³ graæ role cha-

rakterystyczne. Nie mog³em zrozumieæ, dlaczego stra¿nicy przepuœcili go

w takim stroju. Znaliœmy siê, bo kiedyœ poprawia³em scenariusz programu

telewizyjnego, w którym bra³ udzia³. Mia³em niemi³e przeczucie, ¿e przy-

szed³ prosiæ mnie o rolê.

– Dowiedzia³em siê, ¿e tu jesteœ, wiêc poczeka³em – zacz¹³.

Zerkn¹³em na jego go³e koœciste nogi wygl¹daj¹ce spod poncha.

Zauwa¿y³ moje spojrzenie.

– Dziwi ciê mój kostium? Gram w programie telewizyjnym Odjazdowy

kwaœny koncert elektryczny na zimno, który w³aœnie tu krêc¹.

Skin¹³em g³ow¹.

– Ksi¹¿ka Toma Wolfe’a o Kenie Keseyu. Tylko mi nie mów, ¿e grasz…

– Nie, za stary jestem na Keseya. Gram Neala Cassidy. Po rozstaniu z Ke-

rouakiem zakumplowa³ siê z Keseyem. Prowadzi³ autobus, którym jeŸdzi³a

ca³a ich paczka. Wszystko bujda, stary. Cassidy nigdy siê tak nie nosi³. Ubie-

ra³ siê jak Deacon. A w³aœciwie Deacon ubiera³ siê tak jak on.

– Fajnie. Cieszê siê, ¿e wszystko u ciebie w porz¹dku. – Odwróci³em

siê w stronê samochodu.

– Zaczekaj. Nie o tym chcia³em mówiæ. Wes Crane. Rozumiesz?

– Nie…

– Deacon. Daj spokój, nie mów mi, ¿eœ nie zauwa¿y³. Podk³ada³em g³os

Deacona, by³em jego przyjacielem. Nikt nie zna³ go lepiej ode mnie. Ale g³os

Crane’a bardziej przypomina g³os Deacona ni¿ mój.

– No i co?

– To niemo¿liwe.

– ¯e on jest lepszy?

– Coœ o wiele gorszego, stary. Sam to przeczuwasz w g³êbi duszy. Mu-

szê ci powiedzieæ, ale nie chcê, ¿ebyœ myœla³, ¿e jestem nagrzany. Szczypta

trawki, to wszystko. – Oczy Portera b³yszcza³y. – Interesujê siê horoskopa-

mi. Astrologia, gwiazdy, wiesz. To pasuje do aktora filmowego, nie? Gwiaz-

dy. One mówi¹ prawdê.

– Jeœli tak uwa¿asz.

background image

179

– No to pos³uchaj. Chcia³em siê przekonaæ na w³asne oczy, wiêc dowie-

dzia³em siê, gdzie mieszka. Ale nie pojecha³em tam. A wiesz, dlaczego? –

Nie da³ mi czasu na odpowiedŸ. – Nie musia³em. Rozpozna³em adres. By³em

tam setki razy. Deacon mieszka³ w tym samym domu.

Wzdrygn¹³em siê.

– Zmieniasz temat. Co to ma wspólnego z horoskopami i astrologi¹?

– Data urodzin Crane’a.

– To znaczy?

– Urodzi³ siê w dniu œmierci Deacona.

Dopiero po chwili uœwiadomi³em sobie, ¿e wstrzyma³em oddech.

– I co z tego?

– Nie wciskaj mi kitu, stary. Chyba nie wierzysz, ¿e to przypadek. Wszyst-

ko jest zapisane w gwiazdach. Wiesz, jak to siê skoñczy. Crane to twój chleb

i woda. Ale wszystko przepadnie za cztery miesi¹ce.

Nie musia³em pytaæ, co siê stanie.

– Nadchodz¹ urodziny Crane’a. Rocznica œmierci Deacona.

Takich zbie¿noœci by³o wiêcej. Wes mia³ wtedy skoñczyæ dwadzieœcia

trzy lata, a wiêc dok³adnie tyle, ile mia³ Deacon, gdy zgin¹³. Bêdziemy koñ-

czyæ trzeci film, i to w tych samych plenerach, gdzie krêcono zdjêcia do ostat-

niego filmu Deacona…

Robiliœmy film na podstawie mojego scenariusza zatytu³owany W ogniu

walki – o m³odym ch³opaku pochodz¹cym z trudnego œrodowiska, który wraca

jako nauczyciel do dzielnicy, gdzie siê wychowa³. Miejscowy gang uliczny

przeœladuje bohatera i jego ¿onê tak d³ugo, a¿ nauczyciel – który kiedyœ sam

sta³ na czele podobnej bandy – staje przeciwko m³odocianym bandytom, wra-

caj¹c tym samym do tego, od czego uciek³.

Wes zaproponowa³, ¿eby w bohaterze odrodzi³a siê dawna fascynacja

motocyklami. Muszê przyznaæ, ¿e pomys³ mia³ wartoœæ komercyjn¹, bo za-

mi³owanie Wesa do wyœcigów motocyklowych by³o powszechnie znane. Jed-

noczeœnie nie mog³em siê pozbyæ obaw, zw³aszcza ¿e nalega³, aby do niebez-

piecznych scen nie anga¿owaæ kaskaderów.

W ¿aden sposób nie mog³em go od tego odwieœæ. Odnios³em wra¿enie,

¿e wzorowe zachowanie podczas krêcenia dwóch poprzednich filmów oka-

za³o siê dla niego zbyt wielkim wysi³kiem, i teraz popad³ w drug¹ skrajnoœæ:

spóŸnia³ siê na zdjêcia, pi³ na planie, pozwala³ sobie na kosztowne psikusy.

Kiedyœ zapali³ sztuczne ognie i spowodowa³ po¿ar w przyczepie, gdzie znaj-

dowa³y siê garderoby.

Wszystko to wygl¹da³o tak, jakby prost¹ drog¹ zmierza³ ku samozag³a-

dzie. Zidentyfikowa³ siê z Deaconem tak bardzo, ¿e gotów by³ doprowadziæ

tê grê a¿ do œmierci.

background image

180

I tak samo jak jego idol w ostatnim filmie, Wes wygl¹da³ bardzo mizer-

nie. Mia³ zapadniête policzki i niepewne spojrzenie, przygarbi³ siê z niedo-

¿ywienia i braku snu. Zdjêcia wypada³y beznadziejnie.

– Jak sk³onimy widzów, ¿eby obejrzeli tê cha³ê? – spyta³ wiceprezes

wytwórni.

– Bêdê musia³ omijaæ go kamer¹. Ograniczê siê do kontrujêæ w scenach

dialogowych.

– To brzmi znajomo – powiedzia³a Jill.

Wiedzia³em, co ma na myœli. Upodobni³em siê do re¿ysera Z³amanych

obietnic, na którym nie zostawi³em suchej nitki.

– Nie mo¿esz jakoœ nad nim zapanowaæ? – spyta³ producent.

– To bardzo trudne. Wes nie jest ostatnio sob¹.

– Jeœli ty nie umiesz, to mo¿e ktoœ inny sobie z nim poradzi. Ta zabawa

kosztuje nas czterdzieœci milionów.

A¿ siê we mnie zagotowa³o. Ju¿ mia³em mu powiedzieæ, ¿eby sobie we-

tkn¹³ te czterdzieœci milionów, gdy…

Raptem uœwiadomi³em sobie, ¿e Walt daje mi do rêki broñ. Wyprostowa-

³em siê.

– Nie denerwuj siê. Daj mi tydzieñ. Jeœli Wes siê nie poprawi, wtedy

sam zrezygnujê.

– Œwiadkowie s³yszeli, co powiedzia³eœ. Tydzieñ, ani dnia d³u¿ej.

Nazajutrz rano czeka³em na Wesa w przyczepie. Jak zwykle spóŸni³ siê

na pierwsze ujêcie.

Stan¹³ w drzwiach garderoby i zmierzy³ mnie gniewnym spojrzeniem.

– Czy¿by przysz³a pora na nauki? – Potrz¹sn¹³ g³ow¹. – Ale to ja gram

nauczyciela w tym filmie… Jak siê ten gniot nazywa, bo zapomnia³em?

– Wes, chcê z tob¹ porozmawiaæ.

– Dobrze siê sk³ada, bo ja te¿. Pozwolisz, ¿e napijê siê piwa?

Zatrzasn¹³ za sob¹ drzwi i skierowa³ siê do lodówki.

– Postaraj siê myœleæ trzeŸwo. Mam ci coœ wa¿nego do powiedzenia.

– Jasne, jasne. – Otworzy³ puszkê i przychyli³ do ust, stoj¹c przy lodów-

ce. – Ale najpierw chcê ciê prosiæ o przys³ugê.

– Zale¿y jak¹.

– W³aœciwie to ja nie muszê prosiæ. Mogê robiæ, co mi siê podoba. Sta-

ram siê tylko byæ uprzejmy.

– O co chodzi?

– W poniedzia³ek s¹ moje urodziny. Chcê wzi¹æ wolny dzieñ. Ko³o So-

nora odbywaj¹ siê wyœcigi. Potrzebujê d³ugiego weekendu. Muszê od tego

wszystkiego odpocz¹æ.

Poci¹gn¹³ ³yk piwa.

background image

181

– Mieliœmy kiedyœ umowê.

Skrzywi³ siê. Piwo wyla³o mu siê na brodê.

– Ja piszê scenariusze i re¿yserujê. Ty grasz. Albo razem, albo w ogóle.

– Tak. I co z tego? Ja dotrzyma³em umowy.

– Wytwórnia da³a mi tydzieñ, ¿ebym doprowadzi³ ciê do porz¹dku. Jeœli

nie, wylatujê.

Uœmiechn¹³ siê drwi¹co.

– Powiem im, ¿e nie bêdê gra³, jeœli ty odejdziesz.

– To nie jest takie proste, Wes. Nie zale¿y im ju¿ na tobie tak jak kiedyœ.

Tracisz swoje atuty. Pamiêtasz, co ci siê podoba³o w naszej wspó³pracy?

Zako³ysa³ siê na nogach.

– Chcia³eœ mieæ przyjaciela. Takiego, który powstrzymywa³by ciê przed

powtórzeniem starych b³êdów. Tak to nazwa³eœ. A wiêc w³aœnie ci to mówiê,

Wes. Partaczysz.

Skoñczy³ piwo i zgniót³ puszkê.

– Bo chcê wzi¹æ dzieñ wolnego w swoje urodziny? – wycedzi³ przez

zaciœniête zêby.

– Nie. Dlatego, ¿e pomyli³y ci siê role. Nie jesteœ Jamesem Deaconem.

A ty upar³eœ siê, ¿eby nim byæ i w poniedzia³ek zgin¹æ w wypadku.

Wes zamruga³ powiekami. Ale po chwili rozeœmia³ siê szyderczo.

– A ty co, zosta³eœ jasnowidzem?

– Samozwañczym psychiatr¹. Nieœwiadomie d¹¿ysz do tego, ¿eby do-

pe³niæ legendy. Swoj¹ gr¹ dowiod³eœ, ¿e potrafisz to zrobiæ.

– Powiedzia³em ci ju¿, ¿e nie lubiê, jak ktoœ mi wciska kit!

– A wiêc udowodnij to. W poniedzia³ek nie zbli¿aj siê do motoru, samocho-

du ani nawet gokarta. PrzyjdŸ trzeŸwy na plan i pracuj, jak nale¿y. Pojedziemy

do mnie, ja poprowadzê. Urz¹dzimy ma³e przyjêcie. Tylko ty, ja i Jill. Obieca³a

przygotowaæ twoj¹ ulubion¹ potrawê: ¿eberka z fasolk¹ i kukurydz¹. Bêdzie te¿

domowy tort i czekolada. Wszystko to, co lubisz. Zapalimy sztuczne ognie, póŸ-

niej zostaniesz u nas na noc. A rano zapomnimy o legendzie Jamesa Deacona…

– ¯e niby co?

– Mo¿esz osi¹gn¹æ to, co jemu nigdy siê nie uda³o.

Wes popatrzy³ na mnie niepewnie.

– Ale mo¿esz te¿ pojechaæ na wyœcig, zabiæ siê i z³amaæ obietnicê, któr¹

mi da³eœ. Mieliœmy pracowaæ razem, ty i ja. Nie wycofuj siê teraz.

Zadr¿a³, jak ktoœ, kto jest bliski za³amania.

W filmie by³by to kulminacyjny moment akcji: bohater nie jedzie na

wyœcig, urz¹dzamy kameralne przyjêcie; on siedzi niemal bez s³owa, a póŸ-

niej k³adzie siê spaæ w goœcinnym pokoju.

I nie ginie.

background image

182

Ale sta³o siê inaczej. We wtorek po urodzinach nie pamiêta³ swoich kwe-

stii, nie umia³ ustawiæ siê do kamery ani panowaæ nad g³osem. W œrodê by³o

jeszcze gorzej.

Jedno muszê Wesowi przyznaæ. W swoje urodziny, w rocznicê œmierci

Deacona, zjawi³ siê na planie absolutnie trzeŸwy. Dotrzyma³ naszej umowy

i zagra³ tak, jak nigdy wczeœniej. To by³o aktorstwo najwy¿szej próby. Czê-

sto ogl¹dam te sceny i ci¹gle nie mogê wyjœæ z podziwu.

Zdjêcia by³y tak doskona³e, ¿e producent pozwoli³ mi dokoñczyæ film.

Nigdy siê nie dowiedzia³, jak sztukowa³em resztê. W ci¹gu jednej nocy

Wes straci³ ca³¹ technikê gry. Ale ja mia³em ju¿ tyle nakrêconego materia³u,

¿e mog³em przyst¹piæ do monta¿u. Trzeba by³o du¿o zrêcznych ciêæ i kosz-

townej pomocy Donalda Portera, którego nazwisko nie znalaz³o siê jednak

w napisach koñcowych filmu. To w³aœnie on podk³ada³ g³os Wesa w fina³o-

wym dialogu.

– Mówi³em ci. Horoskopy, astrologia – rzuci³ Donald na odchodnym.

Nie wierzy³em mu, dopóki nie zanios³em czterech scen do znajomego

dŸwiêkowca, który specjalizuje siê w komputerowym przetwarzaniu nagrañ

i tworzeniu ich wykresów graficznych.

Roz³o¿y³ przede mn¹ kartki.

– Ktoœ z ciebie zakpi³ albo ty chcesz siê zabawiæ moim kosztem.

Musia³em siê z³apaæ sto³u, ¿eby nie upaœæ.

– W jaki sposób?

– Drugie nagranie jest podobne do g³osu Deacona z Syna marnotrawne-

go. Ale trzecie w niczym go nie przypomina.

– Wiêc na czym mia³by polegaæ ¿art?

– G³os na czwartej taœmie pasuje do orygina³u jak ula³. No wiêc kto jest

tym ¿artownisiem?

Na pierwszej taœmie nagrany by³ g³os Deacona, a na drugiej Donalda

Portera dubbinguj¹cego Wesa w scenach z naszego filmu W ogniu walki. Trze-

cia taœma zawiera³a nagranie g³osu Wesa w tym samym filmie po tym, jak

zatraci³ technikê gry.

A czwarty fragment, w którym g³os ponad wszelk¹ w¹tpliwoœæ brzmia³

identycznie z g³osem Deacona? To te¿ by³ Wes, ale w nagraniu ze swoich

zdjêæ próbnych. W scenie z Syna marnotrawnego.

Wes znikn¹³. Straci³ doszczêtnie technikê aktorsk¹, a wraz z ni¹ szansê

na to, aby zostaæ gwiazd¹. Dzwoni³em do niego, ale nikt nie odbiera³. Poje-

cha³em wiêc do jego domu na skraju pustyni; jak siê póŸniej okaza³o, przed-

ostatni raz. Obdartusy wygl¹daj¹ce jak banda Mansona gdzieœ zniknê³y. Przed

gankiem sta³ tylko jeden motocykl. Wszed³em po schodach i zapuka³em. Nikt

nie odpowiada³, wiêc popchn¹³em drzwi.

background image

183

Zas³ony by³y zaci¹gniête; mieszkanie tonê³o w pó³mroku. Poszed³em dalej

korytarzem. Us³ysza³em ciê¿ki oddech i otworzy³em drzwi po prawej stronie.

Dyszenie sta³o siê g³oœniejsze.

– Wes?

– Nie zapalaj œwiat³a.

– Martwiê siê o ciebie, przyjacielu.

– Nie…

Nacisn¹³em w³¹cznik. I omal nie zwymiotowa³em.

Wes le¿a³ na fotelu. A w³aœciwie nale¿a³oby powiedzieæ, ¿e rozk³ada³ siê

na nim. Fizycznie siê rozpada³. Gni³. Zêby przeœwitywa³y przez dziury w po-

liczkach. Na pod³odze wokó³ fotela ciemnia³a plama cuchn¹ca jak zbutwia³e

warzywa.

– Szkoda, ¿e nie pojecha³em na wyœcig w dniu moich urodzin, co? –

Sycz¹cy, ledwie s³yszalny g³os dobywa³ siê przez ziej¹c¹ ranê w gardle.

– O Bo¿e. – Rozp³aka³em siê. – Nie powinienem by³ ciê powstrzymy-

waæ.

– Zrobisz coœ dla mnie? Zgaœ œwiat³o. Chcê to skoñczyæ w spokoju.

Tyle mia³em mu do powiedzenia. Ale nie by³em w stanie, bo serce mi

pêka³o.

– Przyjacielu – powiedzia³. – Chyba musisz zapomnieæ o naszej umo-

wie. Nigdy wiêcej nie bêdziemy razem pracowaæ.

– Jak mogê ci pomóc? Na pewno jest coœ, co mogê zrobiæ…

– Owszem. Pozwól mi skoñczyæ tak, jak chcê.

– Pos³uchaj…

– OdejdŸ – rzek³ Wes. – Nie mogê znieœæ twojej obecnoœci tutaj. Rani

mnie litoœæ w twoim g³osie.

– Jesteœmy przyjació³mi, zale¿y mi na tobie…

– Dlatego wiem, ¿e spe³nisz moj¹ proœbê. – Z dziury w gardle wydoby³

siê przeci¹g³y œwist. – Zostaw mnie.

W ciemnoœci s³ychaæ by³o jeszcze inny dŸwiêk: kropel cieczy spadaj¹-

cych z cia³a Wesa na pod³ogê.

– Sprowadzê lekarza. Na pewno jest jakiœ sposób…

– Ju¿ tu by³. Zrobi³ swoje. ¯aden lekarz nie wyleczy mnie z tego, co mi

dolega. A teraz, jeœli mo¿esz…

– Tak?

– Nie zaprasza³em ciê. Wynoœ siê.

Odczeka³em d³u¿sz¹ chwilê.

– Jasne.

– Kocham ciꠖ powiedzia³.

– …kocham ciê.

Wytoczy³em siê z domu i zbieg³em po schodach. Promienie s³oñca oœle-

pi³y mnie. W moich nozdrzach pozosta³ nieznoœny smród. Zwymiotowa³em.

background image

184

Nastêpnego dnia pojecha³em tam znowu. Ostatni raz. Jill postanowi³a mi

towarzyszyæ. Wes znikn¹³. Nigdy siê nie dowiedzia³em, dok¹d poszed³.

I tak skoñczy³a siê kariera Wesa. Jego talent rozp³yn¹³ siê, lecz determi-

nacja przetrwa³a.

Filmy, nieœmiertelnoœæ.

Efekty specjalne s¹ drogie. Wytwórnie chwytaj¹ siê wszelkich sposobów,

¿eby obni¿yæ ich koszty.

Wes powiedzia³: „Musisz zapomnieæ o naszej umowie”. Dopiero póŸniej

dowiedzia³em siê, co mia³ na myœli. Zagra³ w jeszcze jednym filmie, którego

ja nie re¿yserowa³em. Jednak jego nazwiska nie by³o w napisach koñcowych.

Film nosi³ tytu³ Zombie z piek³a rodem. Czy pamiêtacie, jak wygl¹da³ Bela

Lugosi w swoim ostatnim filmie, zanim pogrzebano go w pelerynie Draculi?

Otó¿ Bela Lugosi wygl¹da³ kwitn¹co w porównaniu z Wesem. Razem

z Jill obejrzeliœmy ten film w multipleksie. Z pewnoœci¹ na siebie zarobi³.

Ledwo uda³o nam siê zdobyæ bilety.

Oboje siê pop³akaliœmy.

To przeklête miasto. Przy robieniu filmu mo¿na siê tu posun¹æ do najgor-

szego œwiñstwa, i nikogo to nie obchodzi. Byleby tylko zape³niæ widowniê.

Ludzie piszczeli z zachwytu, kiedy Wes zbli¿y³ siê do g³ównej bohaterki.

I w tym momencie odpad³a mu szczêka.

background image

185

Pomarañczowy

to cierpienie,

niebieski to ob³êd

W rok po publikacji poprzedniego opowiadania, w tysi¹c dziewiêæset osiem-

dziesi¹tym szóstym, podj¹³em decyzjê, która zaskoczy³a wszystkich, tak¿e mnie

samego. Od tysi¹c dziewiêæset siedemdziesi¹tego roku, gdy zacz¹³em wyk³adaæ li-

teraturê amerykañsk¹ na Uniwersytecie Stanu Iowa, moja kariera naukowa rozwi-

ja³a siê œwietnie. Zdoby³em tytu³ profesora. Lubi³em to zajêcie. Sprawia³o mi przy-

jemnoœæ obcowanie z m³odymi ludŸmi, którzy pragn¹ siê uczyæ. Przez szesnaœcie lat

przyzwyczai³em siê do stymuluj¹cego oddzia³ywania œrodowiska naukowego.

Pewnego ranka zbudzi³em siê ze œwiadomoœci¹, ¿e nie mam ju¿ doœæ energii

do wykonywania z pe³nym poœwiêceniem dwóch zawodów. Od bardzo dawna

pracowa³em siedem dni w tygodniu. Aby pogodziæ obowi¹zki wyk³adowcy z pi-

saniem, musia³em czêsto wstawaæ przed œwitem i k³aœæ siê spaæ, kiedy moi bli-

scy dawno le¿eli w ³ó¿ku. W moim œwiecie nie starcza³o miejsca na wolny dzieñ

lub weekend. Nauczanie by³o moj¹ mi³oœci¹, pisarstwo pasj¹, ale gdy w koñcu

zmog³o mnie zmêczenie, nikt nie móg³ mieæ w¹tpliwoœci, co wybierze „³agodny

nauczyciel o umyœle pe³nym krwawych wizji”, bo tak nazwa³ mnie jeden z kry-

tyków. Jesieni¹ tysi¹c dziewiêæset osiemdziesi¹tego szóstego roku zrezygnowa-

³em z pracy na uczelni.

Okres przystosowania okaza³ siê bolesny. Praca na uczelni stanowi³a prze-

cie¿ istotn¹ czêœæ mojego ¿ycia d³u¿ej ni¿ mieszka³em w Iowa, bo od tysi¹c dzie-

wiêæset szeœædziesi¹tego szóstego roku, kiedy zacz¹³em studia doktoranckie na

Uniwersytecie Stanu Pensylwania. Choæ mog³em sobie teraz pozwoliæ na luksus

pisania bez ograniczeñ, nadal ci¹gnê³o mnie do klasy i uczniów. Czêsto rozwa¿a-

background image

186

³em powrót do pracy pedagogicznej. Jednak w ci¹gu kilku miesiêcy zarówno pisa-

nie, jak i praca przesta³y byæ wa¿ne.

W styczniu tysi¹c dziewiêæset osiemdziesi¹tego siódmego roku lekarze wy-

kryli u naszego syna raka koœci. Od tego dnia a¿ do jego œmierci, która nast¹pi-

³a w czerwcu, moje ¿ycie zmieni³o siê w koszmar. Cierpia³em razem z nim, a¿

znalaz³em siê na krawêdzi szaleñstwa. Powtarza³em sobie, ¿e to nie mo¿e byæ

prawda. Ale niestety by³a to rzeczywistoœæ, i zapragn¹³em od niej uciec. Sie-

dz¹c w sali intensywnej terapii obok nieprzytomnego Matta, którego cia³o nie-

mal doszczêtnie zniszczy³y leki, ze zdumieniem spostrzeg³em, ¿e trzymam w d³o-

niach powieœæ Stephena Kinga. Stephen to mój przyjaciel. Zna³ Matta i przy-

sy³a³ mu listy oraz kasety z muzyk¹ rockow¹, ¿eby choæ w ten sposób pomóc mi

zapomnieæ o cierpieniu. Mimo to zdawa³o mi siê dziwne, ¿e w samym œrodku

horroru dziej¹cego siê naprawdê czytam horror wymyœlony. Przypomnia³em so-

bie listy czytelników opisuj¹cych swoje ¿yciowe tragedie: œmieræ bliskich, rozpa-

dy ma³¿eñstw, utratê pracy, po¿ary, wypadki samochodowe. Czêsto dowiady-

wa³em siê, ¿e moje ksi¹¿ki pomog³y tym ludziom przetrwaæ noc. Jak powiedzia³

John Barth, którego twórczoœci poœwiêci³em swoj¹ pracê doktorsk¹: „Rzeczywi-

stoœæ to przyjemne miejsce, które dobrze czasem odwiedziæ, ale raczej nie chcia-

³oby siê w nim zamieszkaæ”.

Takie myœli przelatywa³y mi przez g³owê, gdy inny z moich przyjació³, Dou-

glas Winter, wszechstronnie utalentowany pisarz, krytyk literacki, redaktor i ad-

wokat, zwróci³ siê do mnie z proœb¹ o opowiadanie do antologii, któr¹ w³aœnie

opracowywa³, zatytu³owanej Prime Evil (Pierwotne z³o). Pisanie by³o wówczas

ostatni¹ rzecz¹, na jak¹ mia³em ochotê, a mimo to Douglas zdo³a³ mnie namówiæ.

W przerwach miêdzy wizytami u Matta napisa³em nowelê, któr¹ tu przedsta-

wiam. Zainspirowa³a mnie do tego fascynacja malarstwem Vincenta van Gogha.

Utwór o szaleñstwie pozwoli³ mi uchroniæ siê przed nim. Stowarzyszenie Twórców

Literatury Grozy przyzna³o mu nagrodê za najlepsze opowiadanie tysi¹c dzie-

wiêæset osiemdziesi¹tego ósmego roku.

D

zie³a Van Dorna budzi³y kontrowersje, to nie ulega w¹tpliwoœci. Skan-

dal wywo³any przez jego obrazy wœród paryskich artystów pod koniec

dziewiêtnastego wieku przeszed³ do legendy. Odrzuciwszy konwencje

i uznane teorie, Van Dorn siêga³ do korzeni rzemios³a, któremu poœwiêci³

duszê. Kolor, kompozycja, faktura. Kieruj¹c siê wybranymi przez siebie

zasadami, malowa³ portrety i pejza¿e tak œmia³e i odkrywcze, ¿e modele

i krajobrazy wydawa³y siê jedynie pretekstami, dla których Van Dorn na-

k³ada³ farbê na p³ótno. Barwne, przepe³nione pasj¹ plamy, grube na kilka

milimetrów, wygl¹daj¹ce czasem jak p³askorzeŸby, potrafi³y tak zaw³adn¹æ

wyobraŸni¹ odbiorcy, ¿e przedstawione osoby lub sceny schodzi³y na plan

dalszy wobec techniki.

background image

187

Impresjonizm, kierunek awangardy malarskiej dominuj¹cy u schy³ku

dziewiêtnastego wieku, imitowa³ tendencjê ludzkiego oka do postrzegania

krawêdzi przedmiotów w postaci rozmytych plam. Van Dorn poszed³ o krok

dalej i podkreœli³ tê w³aœciwoœæ jeszcze bardziej: u niego przedmioty ³¹czy-

³y siê, zlewa³y w wielobarwne plamy. U Van Dorna ga³êzie drzewa zamie-

nia³y siê w d³ugie wypustki materii siêgaj¹ce nieba i trawy, a emanacje nie-

ba i trawy siêga³y do drzewa. Wszystko to splata³o siê w jeden wielki wir.

On zwraca³ siê nie do iluzji stwarzanej przez œwiat³o, lecz do samej rzeczy-

wistoœci, a w ka¿dym razie do swojego jej rozumienia: jego technika poka-

zywa³a, ¿e drzewo jest niebem, trawa drzewem, a niebo traw¹. Wszystko

jest jednoœci¹.

Ówczeœni teoretycy malarstwa tak jednomyœlnie potêpili twórczoœæ Van

Dorna, ¿e za p³ótno, które malowa³ przez kilka miesiêcy, nie móg³ kupiæ

nawet posi³ku. Ci¹g³a frustracja doprowadzi³a go w koñcu do za³amania ner-

wowego. Z powodu wielokrotnych samookaleczeñ odsunêli siê od niego dawni

przyjaciele Cezanne i Gauguin. Umar³ w nêdzy i zapomnieniu. Dopiero po

trzydziestu latach, w drugiej dekadzie dwudziestego wieku, dostrze¿ono w je-

go obrazach dzie³a geniusza. W latach czterdziestych powsta³a bestsellerowa

powieœæ o pe³nym udrêki ¿yciu Van Dorna, a w latach piêædziesi¹tych w Hol-

lywood nakrêcono widowiskowy film na jej podstawie. Teraz nawet za naj-

poœledniejsze z dzie³ Van Dorna kolekcjonerzy musz¹ p³aciæ co najmniej trzy

miliony dolarów.

Sztuka, sztuka.

Wszystko zaczê³o siê od spotkania Myersa z profesorem Stuyvesantem.

– Zgodzi³ siê, choæ nie bez oporów.

– Dziwne, ¿e w ogóle siê zgodzi³ – zauwa¿y³em. – Stuyvesant nie cierpi

postimpresjonistów, a zw³aszcza Van Dorna. Dlaczego nie zwróci³eœ siê do

kogoœ innego, na przyk³ad starego Bradforda?

– Poniewa¿ reputacja naukowa Bradforda nie jest warta funta k³aków.

Nie widzê sensu pisania pracy doktorskiej, jeœli nie ma ona szans na publi-

kacjê, a nazwisko s³ynnego promotora mo¿e wzbudziæ zainteresowanie wy-

dawcy. Poza tym, jeœli zdo³am przekonaæ Stuyvesanta, przekonam ka¿de-

go.

– Przekonaæ o czym?

– To samo pytanie zada³ Stuyvesant – powiedzia³ Myers.

Pamiêtam tê chwilê bardzo dok³adnie. Myers wyprostowa³ d³ugie cia³o,

poprawi³ okulary na nosie i zmarszczy³ czo³o tak mocno, ¿e jego krêcone

w³osy niemal dotknê³y brwi.

– Mimo ca³ej swojej niechêci do Van Dorna, Stuyvesant spyta³… a¿ mnie

trzêsie na myœl o tym nadêtym durniu… dlaczego chcê poœwiêciæ rok na pi-

background image

188

sanie pracy o artyœcie, o którym powsta³y niezliczone ksi¹¿ki i artyku³y. Nie

lepiej postawiæ na nieznanego, lecz obiecuj¹cego neoekspresjonistê? Natu-

ralnie, zaproponowa³ jednego ze swoich faworytów.

– Jasne. Pewnie tego, o którym myœlê.

Myers wymieni³ nazwisko.

Potwierdzi³em skinieniem g³owy.

– Stuyvesant zbiera jego prace od piêciu lat. Ma nadziejê, ¿e ich wartoœæ

wzroœnie na tyle, ¿e kiedy je sprzeda po przejœciu na emeryturê, bêdzie go

staæ na dom w Londynie. I co mu odpowiedzia³eœ?…

Myers otworzy³ usta, ale zawaha³ siê. W zamyœleniu przeniós³ wzrok na

reprodukcjê „Cyprysów w skalnym w¹wozie” Van Dorna wisz¹c¹ na œcianie

obok pó³ki pe³nej biografii malarza, analiz i albumów z reprodukcjami jego

dzie³. Milcza³ przez chwilê, jak gdyby znajomy widok kartek zadrukowa-

nych kolorami tak ró¿nymi od niezrównanej palety odcieni orygina³u i bo-

gactwa ich faktury odebra³ mu dech w piersiach.

– Co mu odpowiedzia³eœ? – powtórzy³em pytanie.

Myers odetchn¹³ g³êboko.

– Powiedzia³em, ¿e wiêkszoœæ z tego, co krytycy napisali o Van Dornie,

to brednie. Zgodzi³ siê z zastrze¿eniem, ¿e jego obrazy nie zas³ugiwa³y na

wiele wiêcej. Ja na to, ¿e nawet wybitni krytycy nie siêgnêli istoty malarstwa

Van Dorna. Umknê³o im to, co najwa¿niejsze.

– Co mianowicie?

– Takie by³o nastêpne pytanie Stuyvesanta. Pamiêtasz, ¿e ci¹gle zapala

od nowa fajkê, jeœli siê niecierpliwi? Musia³em mówiæ szybko. Wyjaœni³em,

¿e nie wiem dok³adnie, czego szukam, ale w tym coœ jest. – Wskaza³ repro-

dukcjê. – Coœ, czego nikt jeszcze nie zauwa¿y³. Van Dorn wspomnia³ o tym

w swoim dzienniku. Nie wiem, co to jest, ale jestem pewien, ¿e jego obrazy

kryj¹ w sobie jak¹œ zagadkê.

Myers spojrza³ na mnie.

Unios³em brwi.

– Jeœli nikomu nie uda³o siê tego odkry栖 powiedzia³ – to rzeczywiœcie

musi to byæ zagadka.

– Ale jeœli i ty nie zauwa¿y³eœ…

Myers ponownie zwróci³ spojrzenie na reprodukcjê. Gdy przemówi³,

w jego g³osie us³ysza³em podziw.

– Sk¹d wiem, ¿e ona tam jest? Po prostu czujê j¹, kiedy patrzê na obrazy

Van Dorna.

Potrz¹sn¹³em g³ow¹.

– Mogê sobie wyobraziæ, co ci odpowiedzia³ Stuyvesant. Ten facet patrzy

na sztukê jak na figurê geometryczn¹, w której nie ma ¿adnej tajemnicy…

– Stwierdzi³, ¿e jeœli interesujê siê mistyk¹, powinienem studiowaæ reli-

gioznawstwo, a nie malarstwo. I doda³, ¿e je¿eli potrzebujê sznura, ¿eby po-

background image

189

wiesiæ na nim swoj¹ karierê, to chêtnie mi go poda. Powiedzia³ jeszcze, ¿e

ma otwarty umys³ i nies³ychanie to sobie ceni.

– Bardzo œmieszne.

– Wierz mi, on nie ¿artowa³. Zawsze docenia³ Sherlocka Holmesa. Po-

wiedzia³, ¿e jeœli odkry³em tajemnicê i czujê siê na si³ach j¹ rozwi¹zaæ, to ze

wszech miar powinienem to zrobiæ. Uœmiechn¹³ siê protekcjonalnie i doda³,

¿e wspomni o tym na dzisiejszym seminarium.

– Wiêc w czym problem? Osi¹gn¹³eœ swój cel. Facet zgodzi³ siê zostaæ

twoim promotorem. Czemu wygl¹dasz na rozczarowanego?

– Dzisiejsze seminarium nie odby³o siê.

– Ach tak. Niez³y numer.

Studiowaliœmy razem z Myersem na Akademii Sztuk Piêknych Stanu

Iowa. To by³o trzy lata temu. Zd¹¿yliœmy siê zaprzyjaŸniæ, wiêc wynajêliœmy

s¹siednie pokoje w starej kamienicy niedaleko uczelni. W³aœcicielka, stara

panna, pasjami lubi³a malowaæ akwarele (trzeba dodaæ, ¿e nie mia³a ani krzty

talentu) i wynajmowa³a mieszkania tylko studentom akademii w zamian za

lekcje malarstwa. Dla Myersa zrobi³a wyj¹tek, bo on w przeciwieñstwie do

mnie nie by³ malarzem. Studiowa³ historiê sztuki. Wiêkszoœæ malarzy tworzy

intuicyjnie. Nie potrafi¹ werbalizowaæ swoich artystycznych zamierzeñ. Two-

rzywem Myersa natomiast by³y s³owa, nie barwy. Jego improwizowane wy-

k³ady szybko sprawi³y, ¿e sta³ siê ulubionym lokatorem w³aœcicielki domu.

Jednak po tamtym dniu nie widywa³a go zbyt czêsto. Ja zreszt¹ te¿ nie. Nie

pojawia³ siê na zajêciach, na które obaj chodziliœmy. Zak³ada³em, ¿e spêdza

wiêkszoœæ czasu w bibliotece. PóŸn¹ noc¹, kiedy w szparze pod drzwiami jego

pokoju widaæ by³o œwiat³o, puka³em, ale Myers nie otwiera³. Zatelefonowa³em

do niego. D³ugo s³ysza³em przez œcianê przyt³umiony dŸwiêk dzwonka.

Pewnego wieczoru, gdy d³ugo dzwoni³em i ju¿ mia³em od³o¿yæ s³uchaw-

kê, Myers odebra³. Jego g³os zdradza³ wyczerpanie.

– Jeszcze trochê i nie poznamy siê na ulicy – powiedzia³em.

Zdziwi³ siê.

– Przecie¿ rozmawialiœmy parê dni temu.

– Chcesz powiedzieæ, dwa tygodnie temu.

– O rany.

– Mam piwo. Napijesz siê?

– Tak, czemu nie. – Westchn¹³. – WejdŸ do mnie.

Nie wiem, co mnie bardziej zdziwi³o, kiedy otworzy³ drzwi: wygl¹d

Myersa czy jego mieszkania.

Zacznê od niego. Zawsze by³ szczup³y, ale teraz wygl¹da³ jak tyczka.

Koszulê i d¿insy mia³ pomiête, w³osy zmierzwione. Jego oczy nabieg³y krwi¹.

Nie goli³ siê od dawna. Rêka mu dr¿a³a, kiedy siêga³ po piwo.

background image

190

Ca³e jego mieszkanie zape³nione by³o reprodukcjami dzie³ Van Dorna.

Zakrywa³y ka¿dy centymetr œcian, kanapê, krzes³a, telewizor i pó³ki z ksi¹¿-

kami. A tak¿e zas³ony, sufit i pod³ogê, na której zosta³a tylko wolna œcie¿ka.

Ze wszystkich stron otacza³y mnie wiruj¹ce s³oneczniki, drzewa oliwne, ³¹ki,

nieba i strumienie. Poczu³em siê, jakbym zosta³ wessany. Rozmyte krawê-

dzie obiektów przedstawionych na obrazach zlewa³y siê ze sob¹, a ka¿dy

obraz p³ynnie przechodzi³ w s¹siedni. Zaniemówi³em, przyt³oczony chaosem

barw.

Myers poci¹gn¹³ kilka razy z puszki. Zaniepokojony moj¹ reakcj¹, sze-

rokim gestem wskaza³ obrazy.

– Mo¿na powiedzieæ, ¿e pogr¹¿y³em siê w pracy, co?

– Kiedy ostatnio jad³eœ?

Myers wyraŸnie siê zmiesza³.

– Tak myœla³em. – Œcie¿k¹ miêdzy obrazami podszed³em do telefonu. –

Pizza bêdzie na mój rachunek.

Zamówi³em najwiêksz¹ w pobliskiej pizzerii. Okaza³o siê, ¿e nie dowo-

¿¹ piwa, ale mia³em jeszcze ca³y kartonik w lodówce. Coœ mi mówi³o, ¿e

nam siê przyda.

Od³o¿y³em s³uchawkê.

– Myers, co ty, do cholery, wyrabiasz?

– Powiedzia³em ci.

– ¯e pogr¹¿y³eœ siê w pracy? Daj spokój. Nie chodzisz na zajêcia, diabli

wiedz¹ od jak dawna siê nie k¹pa³eœ. Wygl¹dasz jak œmieræ. Umowa ze Stuy-

vesantem nie jest warta a¿ tyle, ¿eby poœwiêcaæ dla niej zdrowie. Powiedz

mu, ¿e zmieni³eœ plany. Wymyœl sobie ³atwiejszy temat.

– Stuyvesant nie ma z tym nic wspólnego.

– A co ma, do cholery? Koniec nauki, pocz¹tek magisterskiego bluesa?

Myers dopi³ piwo i siêgn¹³ po nastêpn¹ puszkê.

– Niebieski to ob³êd.

– Co?

– Taka jest prawid³owoœæ. – Myers rozejrza³ siê. – Bada³em obrazy chro-

nologicznie. Im bardziej pog³êbia³a siê choroba Van Dorna, tym czêœciej siê-

ga³ po b³êkit. Pomarañczowy to u niego kolor niepokoju, cierpienia. Jeœli

porównaæ obrazy z histori¹ jego za³amañ nerwowych opisanych w biogra-

fiach, ³atwo dostrzec, ¿e czêœciej u¿ywa³ wtedy pomarañczowego.

– Myers, jesteœ moim najlepszym przyjacielem, wiêc wybacz, ale muszê

powiedzieæ, ¿e ciê kompletnie ponios³o.

Wzi¹³ ³yk piwa i wzruszy³ ramionami, jakby spodziewa³ siê, ¿e nie zro-

zumiem.

– Pos³uchaj mnie. Kod barw, zwi¹zek miêdzy ¿yciem emocjonalnym

malarza i wykorzystaniem kolorów to brednie. Ja wiem o tym wiêcej od cie-

bie, bo jestem malarzem, a ty historykiem. Wiêc powiadam ci, ¿e ró¿ni ludzie

background image

191

ró¿nie reaguj¹ na te same barwy. Zapomnijmy o teoriach autorów reklam,

którzy twierdz¹, ¿e pewne kolory pomagaj¹ sprzedaæ produkt lepiej od in-

nych. Wszystko zale¿y od kontekstu, od mody. Kolor modny w tym roku

w nastêpnym z niej wychodzi. Uczciwy artysta siêga po takie barwy, które

najlepiej odpowiadaj¹ jego zamierzeniu. Interesuje go tworzenie, nie sprze-

dawanie.

– Van Dornowi pomog³oby, gdyby sprzeda³ parê obrazów.

– To jasne jak s³oñce. Biedny sukinkot nie do¿y³ czasów, kiedy sta³ siê

modny. Ale ¿e pomarañczowy to niepokój, a niebieski ob³êd? Powiedz to

Stuyvesantowi, a wyrzuci ciê na zbity pysk.

Myers zdj¹³ okulary i potar³ grzbiet nosa.

– Nie czujê siê najlepiej. Mo¿e masz racjê, ¿e przesadzam…

– Nie mo¿e, tylko na pewno. Potrzeba ci jedzenia, k¹pieli i snu. Malar-

stwo to po³¹czenie kolorów i kszta³tów, które albo przypadn¹ publicznoœci

do gustu, albo nie. Artysta pod¹¿a za g³osem instynktu, wykorzystuje techni-

ki, które najlepiej opanowa³ i stara siê to robiæ jak najlepiej. Jeœli w obrazach

Van Dorna kryje siê jakiœ sekret, na pewno nie jest nim tajemny szyfr barw.

Myers skoñczy³ piæ drugie piwo. Zamruga³ zmêczonymi oczami.

– Wiesz, czego siê wczoraj dowiedzia³em?

Potrz¹sn¹³em g³ow¹.

– Krytycy, którzy poœwiêcili siê analizie dzie³ Van Dorna…

– Co z nimi?

– Postradali zmys³y tak jak on.

– Co takiego? Nie ma mowy. Czyta³em ich prace. S¹ tak samo nudne

i konwencjonalne jak elaboraty Stuyvesanta.

– Masz na myœli krytyków g³ównego nurtu, którzy trzymali siê utartych,

bezpiecznych szlaków. Ja mówiê o wybitnych, odkrywczych badaczach. Ich

geniusz nie zdoby³ uznania, tak jak obrazy Van Dorna.

– Co siê z nimi sta³o?

– Cierpieli. Tak samo jak Van Dorn.

– Skoñczyli w szpitalu dla nerwowo chorych?

– A jeœli gorzej?

– No wiêc?

– Podobieñstwa s¹ zdumiewaj¹ce. Ka¿dy z nich próbowa³ malowaæ.

W stylu Van Dorna. I tak jak on wszyscy wyk³uli sobie oczy.

Wydaje mi siê, ¿e to oczywiste: Myers nale¿a³ do tak zwanych zapaleñ-

ców. Nie mam tu na myœli nic z³ego. Miêdzy innymi w³aœnie dlatego go lubi-

³em, ¿e tak ³atwo ponosi³a go pasja. I mia³ wyobraŸniê. Obcowanie z nim

nigdy nie by³o nudne. Uwielbia³ przygody intelektualne, nauka by³a jego ¿y-

wio³em. Jego zapa³ udziela³ siê i mnie.

background image

192

A muszê przyznaæ, ¿e potrzebowa³em inspiracji. Nie by³em z³ym mala-

rzem, o nie. Ale nie by³em te¿ wielkim. Zbli¿aj¹c siê do koñca studiów, z bó-

lem uœwiadomi³em sobie, ¿e moje prace zas³uguj¹ najwy¿ej na miano intere-

suj¹cych. Nie chcia³em siê do tego przyznaæ, ale prawdopodobnie skoñczy³-

bym w jakiejœ agencji reklamowej.

Jednak tej nocy wyobraŸnia Myersa przerazi³a mnie, zamiast zainspiro-

waæ. Ten facet wpada³ z jednej fascynacji w drug¹: El Greco, Picasso, Pol-

lock. Na punkcie ka¿dego z nich dostawa³ niemal krêæka, by zaraz o nim

zapomnieæ i znaleŸæ sobie nastêpnego idola. Kiedy zacz¹³ wielbiæ Van Dor-

na, pomyœla³em, ¿e to tylko kolejne zauroczenie.

Ale malarski chaos, który ujrza³em w mieszkaniu Myersa, przekona³ mnie,

¿e to coœ innego. Sceptycznie podchodzi³em do jego wiary w zagadkê kryj¹-

c¹ siê w malarstwie Van Dorna. Wielkiej sztuki nie sposób wyt³umaczyæ.

Mo¿na poddaæ analizie technikê, opisaæ kompozycjê, ale zostaje zawsze ja-

kaœ tajemnica, której nie da siê wyraziæ s³owami. Geniuszu nie da siê uchwy-

ciæ w regu³ê. Zdawa³o mi siê wiêc, ¿e s³owem „zagadka” Myers okreœla w³a-

œnie to, czego nie mo¿na opisaæ.

Zdumia³em siê, kiedy to do mnie dotar³o: on naprawdê wierzy³, ¿e Van

Dorn mia³ jakiœ sekret. A wyraz jego oczu naprawdê mnie zaniepokoi³.

Wzmianka o szaleñstwie malarza i krytyków nasunê³a mi myœl, ¿e Myers

wpad³ w depresjê. I jeszcze te wyk³ute oczy.

Siedzia³em u niego do pi¹tej rano, próbuj¹c go uspokoiæ i przekonaæ, ¿e po-

trzebuje kilku dni odpoczynku. Wypiliœmy szeœæ piw, które przynios³em na po-

cz¹tku, szeœæ, które by³y jeszcze w lodówce, i nastêpnych szeœæ, które kupi³em

od znajomego studenta na korytarzu. O œwicie, nim Myers zamkn¹³ oczy, a ja

powlok³em siê do siebie, wymamrota³, ¿e mam racjê. Obieca³, ¿e jutro zadzwoni

do rodziców i poprosi o pieni¹dze na bilet lotniczy do domu w Denver.

Obudzi³em siê dopiero póŸnym popo³udniem. Z³y na siebie, ¿e opuœci-

³em zajêcia, powlok³em siê do prysznica. W ustach mia³em jeszcze smak

wczorajszej pizzy. Nie zdziwi³em siê, gdy Myers nie odebra³ telefonu. Pew-

nie czuje siê nie lepiej ode mnie. Zacz¹³em siê martwiæ dopiero po zachodzie

s³oñca, gdy zadzwoni³em, a potem zapuka³em do jego drzwi. By³y zamkniê-

te, wiêc zszed³em na dó³ do gospodyni po klucz. Wtedy zauwa¿y³em kartkê

w mojej przegródce na listy.

Zrobi³em, jak powiedzia³em. Potrzebujê odpoczynku. Pojecha³em do

domu. Skontaktujê siê z Tob¹. Trzymaj siê ciep³o, maluj dobrze. Kocham Ciê,

stary. Twój przyjaciel na zawsze,

Myers

Œcisnê³o mnie w gardle. Myers nigdy wiêcej nie wróci³. Zobaczy³em go

jeszcze dwukrotnie: raz w Nowym Jorku i raz …

background image

193

Zacznijmy od Nowego Jorku. Moj¹ prac¹ magistersk¹ by³ cykl obrazów,

swoisty ho³d z³o¿ony b³êkitowi nieba w Iowa, barwom tamtejszej ziemi i le-

sistych wzgórz. Pewien miejscowy kolekcjoner zap³aci³ za jeden z nich piêæ-

dziesi¹t dolarów. Trzy podarowa³em szpitalowi uniwersyteckiemu, a co siê

sta³o z innymi, nie mam pojêcia.

Tak wiele siê od tej pory wydarzy³o.

Zgodnie z moimi przewidywaniami, œwiat nie czeka³ z utêsknieniem na

moje dobre, lecz nie wybitne obrazy. Trafi³em do agencji reklamowej przy

Madison Avenue. Moje projekty etykiet na puszkach do piwa ponoæ nie maj¹

sobie równych.

Pozna³em inteligentn¹, atrakcyjn¹ kobietê pracuj¹c¹ w dziale marketin-

gu firmy kosmetycznej, która korzysta³a z us³ug naszej agencji. Spotkania

s³u¿bowe koñczy³y siê coraz póŸniej. Zaczêliœmy siê umawiaæ na kolacje,

które przed³u¿a³y siê a¿ do nocy. Oœwiadczy³em siê, a ona powiedzia³a „tak”.

Zamieszkamy w Connecticut, zaproponowa³a. Dobrze.

Kiedy przyjdzie czas, bêdziemy mieli dzieci, powiedzia³a.

Oczywiœcie.

Myers zadzwoni³ do biura. Nie mam pojêcia, jak siê dowiedzia³, gdzie

mnie szukaæ. Pamiêtam jego g³os, wydobywaj¹cy siê z gard³a jakby na bez-

dechu.

– Znalaz³em to.

– Myers? Czy to mo¿liwe?… Co u ciebie? Gdzie siê…

– Odkry³em to. S³yszysz, co mówiê?

– Nie wiem, o co ci…

– Nie pamiêtasz? Tajemnica Van Dorna!

Przypomnia³em sobie wszystko w jednej chwili: pasje Myersa, nasze cu-

downe rozmowy pe³ne m³odzieñczej nadziei, dni, a zw³aszcza noce, gdy przy-

sz³oœæ zdawa³a siê nas wo³aæ.

– Van Dorn? Czy ty nadal?…

– Tak! Mia³em racjê! W jego obrazach naprawdê kryje siê tajemnica!

– Ty cholerny wariacie, co mnie obchodzi Van Dorn? Ty mnie obcho-

dzisz! Dlaczego tak znikn¹³eœ? Nigdy ci tego nie wybaczê…

– Musia³em. Nie mog³em pozwoliæ, ¿ebyœ mnie powstrzyma³, ¿ebyœ…

– Chcia³em to zrobiæ dla twojego dobra!

– Tak ci siê zdawa³o. Ale mia³em racjê!

– Gdzie jesteœ?

– Dok³adnie tam, gdzie powinienem byæ.

– W imiê naszej starej przyjaŸni, nie wkurzaj mnie, Myers. Gdzie je-

steœ?!

– W Metropolitan Museum.

13 – Czarny wieczór

background image

194

– Posiedzisz tam jeszcze trochê? Wezmê taksówkê. Nie mogê siê docze-

kaæ, kiedy ciê zobaczê.

– A ja nie mogê siê doczekaæ, kiedy zobaczysz to, co ja widzê!

Przesun¹³em termin oddania projektu, odwo³a³em dwa spotkania i prze-

prosi³em narzeczon¹ za to, ¿e nie bêdê móg³ pójœæ z ni¹ na kolacjê. Chyba j¹

urazi³em. Ale wtedy liczy³ siê tylko Myers.

Sta³ pod kolumnad¹ u wejœcia. Twarz mia³ zniszczon¹, ale jego oczy b³ysz-

cza³y niczym gwiazdy. Uœciska³em go.

– Myers, tak siê cieszê…

– Chcê ci coœ pokazaæ. ChodŸmy.

Poci¹gn¹³ mnie niecierpliwie za po³ê p³aszcza.

– Ale powiedz, gdzie siê podziewa³eœ?

– PóŸniej.

Weszliœmy do sali postimpresjonistów. Oszo³omiony, pozwoli³em Myer-

sowi posadziæ mnie na ³aweczce naprzeciwko „Jode³ o œwicie” Van Dorna.

Nigdy nie widzia³em tego obrazu. Reprodukcje to przecie¿ nie to samo.

Po roku kreœlenia projektów reklam kosmetyków, by³em zdruzgotany. Moc

sztuki Van Dorna…

Nie mog³em powstrzymaæ ³ez.

Za beznamiêtnoœæ mojego rzemios³a.

Za m³odoœæ, z któr¹ rok temu siê rozsta³em.

– Przypatrz siê! – Myers wskaza³ rêk¹ obraz.

Zmarszczy³em brwi.

Trwa³o to godzinê, dwie… Myers by³ moim przewodnikiem. Skoncen-

trowa³em siê. I wreszcie zobaczy³em.

G³êboki podziw zmieni³ siê…

Serce zabi³o mi szybciej. Myers wodzi³ d³oni¹ wskazuj¹c linie obrazu,

a stra¿nik zbli¿y³ siê, ¿eby powstrzymaæ nas od dotykania. Czu³em siê, jakby

przed moimi oczami rozp³yn¹³ siê ob³ok mg³y.

– O Jezu.

– Widzisz? Krzaki, drzewa, ga³êzie?

– Tak! Ale, na Boga, dlaczego…

– Nie zauwa¿y³eœ wczeœniej? Bo nie widaæ tego na reprodukcjach. Tyl-

ko w oryginalnych obrazach. I trzeba siê d³ugo przygl¹daæ…

– Bez koñca.

– Tak. Ale ja wiedzia³em. I mia³em racjê.

– Tajemnica.

Kiedy by³em ma³y, ojciec – o, jak ja go kocha³em – zabra³ mnie na grzy-

by. Wyjechaliœmy za miasto, przeskoczyliœmy ogrodzenie zakoñczone dru-

tem kolczastym, przeszliœmy kawa³ek przez las i wspiêliœmy siê na wzgórze,

background image

195

na którym sta³y martwe wi¹zy. Ojciec kaza³ mi szukaæ na szczycie wzgórza,

a sam zszed³ na dó³.

Po godzinie wróci³ z dwiema papierowymi torbami pe³nymi grzybów. Ja

nie znalaz³em ani jednego.

– Chyba trafi³eœ na dobre miejsce – powiedzia³em.

– Ale¿ sk¹d. Wszêdzie ich tu pe³no – odpar³ ojciec.

– Wszêdzie? Gdzie?

– Musisz uwa¿nie patrzeæ.

– Obszed³em szczyt wzgórza piêæ razy.

– Szuka³eœ, ale nie patrzy³eœ – powiedzia³ tata. Podniós³ z ziemi d³ugi

kij i wskaza³ coœ czubkiem. – Skup wzrok na koñcu kija.

Zrobi³em, jak kaza³.

Nigdy nie zapomnê gor¹cego dreszczu podniecenia, który przebieg³ po

moim ciele. Grzyby ukaza³y siê jakby za dotkniêciem czarodziejskiej ró¿d¿-

ki. By³y tam przez ca³y czas, rzecz jasna, lecz tak doskonale wtopi³y siê w t³o,

w barwy martwych liœci, kszta³ty kamieni i kawa³ków drewna, ¿e sta³y siê

niewidoczne dla moich niewprawnych oczu. Ale kiedy wzrok dostosowa³

siê, kiedy umys³ przetworzy³ obraz, zobaczy³em je wszêdzie. Sta³em na nich,

depta³em je, patrzy³em na nie i nic nie widzia³em.

O ile wiêkszy prze¿y³em wstrz¹s, gdy dziêki Myersowi dostrzeg³em ma-

leñkie twarze w obrazie Van Dorna „Te Jod³y o œwicie”. Wiêkszoœæ z nich

nie mia³a nawet cala, by³y ledwie zaznaczone cieniami, zasugerowane krzy-

wymi liniami, doskonale wtopione w pejza¿. Nie by³y to ludzkie twarze, choæ

mia³y usta, nosy i oczy. Z rozwartych szeroko warg i ciemnych plam oczu

wyziera³a rozpacz, a nosy przypomina³y ziej¹ce rany. Wykrzywione, zdawa-

³y siê wyæ z bólu. By³y tak sugestywne, ¿e niemal s³ysza³em ich wrzask. Po-

myœla³em o potêpieniu, o piekle.

Kiedy ju¿ je dostrzeg³em, wynurzy³y siê z obrazu w takiej obfitoœci, ¿e

pejza¿ sta³ siê iluzj¹, a one rzeczywistoœci¹. Brzozy zamieni³y siê w obsce-

niczny k³¹b splecionych ramion i skrêconych bólem torsów.

Cofn¹³em siê, zaszokowany. Stra¿nik ju¿ podniós³ rêkê, ¿eby odsun¹æ

mnie od obrazu.

– Proszê nie dotykaæ…

Myers zbli¿y³ siê do innego obrazu Van Dorna, którym by³y „Cyprysy

w skalnym w¹wozie”. Poszed³em za nim. Teraz, kiedy wiedzia³em, czego

szukaæ, od razu zauwa¿y³em maleñkie, boleœnie skrzywione twarze wyziera-

j¹ce z ka¿dej ga³êzi i kamienia. P³ótno wprost roi³o siê od nich.

– O Jezu.

– Popatrz na to!

Myers podszed³ do „S³oneczników w czasie ¿niw”. Ale ja nie widzia³em

ju¿ s³oneczników, lecz twarze i koñczyny, jak gdybym zmieni³ ogniskow¹

mojego spojrzenia. Cofn¹³em siê i opad³em na ³awkê.

background image

196

– Mia³eœ racjꠖ powiedzia³em.

Stra¿nik obserwowa³ nas z marsow¹ min¹.

– Van Dorn rzeczywiœcie mia³ tajemnicꠖ przyzna³em potrz¹saj¹c g³o-

w¹.

– Wszystko jest jasne – powiedzia³ Myers. – Te pe³ne bólu twarze sta-

nowi¹ o g³êbi jego malarstwa. S¹ ukryte, ale je wyczuwamy. Czujemy niepo-

kój czaj¹cy siê wœród piêkna.

– Ale dlaczego…

– Wydaje mi siê, ¿e nie mia³ wyboru. Geniusz pchn¹³ go w objêcia sza-

leñstwa. On chyba w³aœnie w ten sposób postrzega³ œwiat. Te twarze to de-

mony, z którymi siê zmaga³, powsta³e z jego ob³êdu. One nie s¹ sztuczk¹

ilustracyjn¹. Tylko prawdziwy geniusz móg³ je wtopiæ w krajobraz tak do-

skonale, ¿e nikt ich nie zauwa¿y³, mimo ¿e miliony ludzi ogl¹da³o jego dzie-

³a. One by³y dla niego rzeczywistoœci¹, i to w³aœnie jest straszne.

– Jak to nikt ich nie zauwa¿y³? A ty?

Myers uœmiechn¹³ siê.

– Mo¿e to znaczy, ¿e jestem ob³¹kany?

– W¹tpiê, przyjacielu – odpowiedzia³em z uœmiechem. – To znaczy tyl-

ko tyle, ¿e jesteœ uparty. Czeka ciê s³awa.

– Ale ja jeszcze nie skoñczy³em.

Zmarszczy³em brwi.

– Jak dot¹d odkry³em tylko z³udzenie optyczne. Udrêczone dusze wy-

zieraj¹ce spod niezwyk³ego piêkna, a mo¿e nawet tworz¹ce to piêkno. Nazy-

wam je wizerunkami drugoplanowymi. W jêzyku reklamy pewnie okreœlono

by je mianem bodŸców podprogowych. Ale tu nie chodzi o komercjê. Van

Dorn to prawdziwie wielki artysta, którego geniusz pozwoli³ mu wykorzy-

staæ ob³êd jako element wizji artystycznej. Muszê siêgn¹æ g³êbiej.

– O czym ty mówisz?

– Obrazy zebrane tutaj nie daj¹ wystarczaj¹cego materia³u porównaw-

czego. Obejrza³em jego dzie³a w Rzymie, Zurychu i Londynie. Po¿ycza³em

pieni¹dze od moich rodziców a¿ do granic ich cierpliwoœci i mojego sumie-

nia. Ale zobaczy³em te obrazy i wiem, co muszê zrobiæ. Twarze zaczê³y siê

pojawiaæ na obrazach w roku tysi¹c osiemset osiemdziesi¹tym dziewi¹tym,

kiedy Van Dorn opuœci³ w nies³awie Pary¿. Jego wczesne obrazy by³y bezna-

dziejne. Osiedli³ siê w La Verge na po³udniu Francji. Pó³ roku póŸniej jego

geniusz eksplodowa³. Zacz¹³ malowaæ jak w ukropie. Wróci³ do Pary¿a, ¿eby

wystawiæ swoje prace, ale nikt ich nie doceni³. Malowa³ i wystawia³ dalej.

Nadal nikt siê nim nie zainteresowa³. Wróci³ do La Verge, wzniós³ siê na

szczyt geniuszu i oszala³ do koñca. Umieszczono go w przytu³ku dla ob³¹ka-

nych, ale wczeœniej zd¹¿y³ sobie wyk³uæ oczy. To bêdzie moja praca dyplo-

mowa. Zamierzam pod¹¿yæ tropem malarza. Chcê powi¹zaæ jego obrazy z bio-

grafi¹, pokazaæ, jak twarze nabiera³y intensywnoœci wraz z rozwojem jego

background image

197

choroby. Przedstawiê œwiatu dramat udrêczonej duszy Van Dorna, utrwalony

w ka¿dym kolejnym pejza¿u.

To by³o typowe dla Myersa: wyjœæ od jakiegoœ naci¹gniêtego za³o¿enia

i pod¹¿yæ za nim a¿ do granic mo¿liwoœci. Nie chcê byæ Ÿle zrozumiany.

Dokona³ wa¿nego odkrycia. Ale nie wiedzia³, kiedy siê zatrzymaæ. Nie je-

stem historykiem sztuki, lecz przeczyta³em wystarczaj¹co du¿o, by wiedzieæ,

¿e tak zwana krytyka psychologiczna, polegaj¹ca na analizie wielkiej sztuki

jako przejawu choroby, od dawna jest uwa¿ana za œlepy zau³ek. Jeœli Myers

wrêczy Stuyvesantowi pracê psychologiczn¹, nadêty dureñ wpadnie w sza³.

To by³o jedno z³e przeczucie zwi¹zane z planami Myersa. Drugie niepo-

koi³o mnie znacznie bardziej. Zamierzam pod¹¿yæ tropem malarza, powie-

dzia³. Dopiero po wyjœciu z muzeum, podczas spaceru w Central Parku zro-

zumia³em, jak dos³ownie Myers traktowa³ swój zamiar.

– Wyje¿d¿am na po³udnie Francji – oznajmi³.

– To znaczy do…

– La Verge. Dok³adnie. W³aœnie tam chcê napisaæ pracê.

– Ale¿…

– Czy istnieje miejsce bardziej odpowiednie? To wioska, w której Van

Dorn za³ama³ siê nerwowo i w koñcu postrada³ zmys³y. Jeœli to bêdzie mo¿li-

we, wynajmê ten sam pokój, w którym mieszka³.

– Myers, to chyba przesada, nawet jak na ciebie.

– Ale ma sens. Chcê pogr¹¿yæ siê w pracy. Potrzebujê atmosfery, ¿eby

znaleŸæ odpowiedni nastrój do pisania.

– Ostatnim razem, kiedy pogr¹¿y³eœ siê w pracy, zawali³eœ ca³e mieszka-

nie reprodukcjami obrazów Van Dorna, nie spa³eœ, nie jad³eœ, nie my³eœ siê.

Mam nadziejê…

– Przyznajê, ¿e wtedy za bardzo siê zaanga¿owa³em. Ale wtedy nie wie-

dzia³em, czego szukam. Teraz znalaz³em to i jestem w dobrej formie.

– Wygl¹dasz na przemêczonego.

– Z³udzenie optyczne – powiedzia³ Myers z uœmiechem.

– ChodŸ, postawiê ci obiad i drinka.

– Przykro mi, ale nie mogê. Muszê z³apaæ samolot.

– Wyje¿d¿asz dzisiaj? Ale¿ nie widzia³em ciê od…

– Postawisz mi ten obiad, kiedy skoñczê pisaæ pracê.

Nie postawi³em mu obiadu. Spotkaliœmy siê jeszcze tylko jeden raz z po-

wodu listu, który mi wys³a³. Albo raczej kaza³ to zrobiæ pielêgniarce. To ona

zapisa³a jego s³owa i doda³a parê zdañ od siebie. Myers nie móg³ pisaæ, bo siê

oœlepi³.

background image

198

Mia³eœ racjê, nie powinienem by³ tu przyje¿d¿aæ. Ale czy ja kiedykolwiek

pos³ucha³em dobrej rady? Zawsze wiedzia³em lepiej, prawda? Teraz ju¿ za

póŸno. To, co pokaza³em Ci wtedy w Met, to by³ tylko pocz¹tek. Odkry³em

prawdê i nie mogê jej znieœæ. Nie powtarzaj mojego b³êdu. Nigdy wiêcej nie

patrz na obrazy Van Dorna, b³agam Ciê. Nie mogê wytrzymaæ bólu. Potrze-

bujê odpoczynku. Jadê do domu. Trzymaj siê ciep³o, maluj dobrze. Kocham

Ciê. Twój przyjaciel na zawsze,

Myers

Pielêgniarka zaczê³a od tego, ¿e przeprosi³a za swój s³aby angielski.

Wyjaœni³a, ¿e musia³a siê nauczyæ tego jêzyka, bo czasem opiekowa³a siê

starszymi Amerykanami na Riwierze. Wyjaœni³a, ¿e rozumie znacznie lepiej

ni¿ mówi i pisze, i ma nadziejê, ¿e to, co zapisuje, bêdzie mia³o sens. Nie

mia³o, ale nie z jej winy. Myers bardzo cierpia³, musia³ za¿ywaæ morfinê. Nie

myœla³ trzeŸwo. To cud, ¿e w ogóle uda³o mi siê z³o¿yæ s³owa w zdania.

Pañski przyjaciel zatrzyma³ siê w naszym jedynym hotelu. Dyrektor mówi,

¿e ma³o jad³ i jeszcze mniej spa³. Jego praca naukowa sta³a siê obsesj¹. Po-

kój zape³ni³ reprodukcjami obrazów Van Dorna. Stara³ siê naœladowaæ jego

rozk³ad dnia. ¯¹da³ farb i p³ótna, odmawia³ posi³ków i nie otwiera³ drzwi.

Trzy dni temu w³aœciciela zbudzi³ krzyk. Drzwi by³y zablokowane. Dopiero

trzem mê¿czyznom uda³o siê je wywa¿yæ. Pañski przyjaciel wyk³u³ sobie oko

koñcem pêdzla. Klinika tutejsza jest znakomita. Pañski przyjaciel odzyska

zdrowie fizyczne, ale nigdy nie bêdzie widzia³. Martwiê siê o jego umys³.

Myers powiedzia³, ¿e jedzie do domu. List dotar³ do mnie po tygodniu.

Zak³ada³em, ¿e jego rodzice zostan¹ powiadomieni telefonicznie albo przez

telegram. Pewnie jest ju¿ w Stanach. Wiedzia³em, ¿e mieszkaj¹ w Denver,

ale nie zna³em ich imion ani adresu, musia³em wiêc zadzwoniæ na informa-

cjê, a póŸniej do wszystkich Myersów w Denver. Wreszcie nawi¹za³em kon-

takt. Nie z rodzicami, ale z ich znajomym pilnuj¹cym domu. Myersa nie przy-

wieziono do Stanów. To rodzice pojechali do niego. Z³apa³em nastêpny sa-

molot. W ten weekend mia³em braæ œlub, choæ teraz nie ma to pewnie

wiêkszego znaczenia.

La Verge znajduje siê piêædziesi¹t kilometrów od Nicei w g³¹b l¹du. Droga

wi³a siê wœród sadów oliwnych i zielonych pó³, wzgórz zwieñczonych cypry-

sami, czasem omija³a wysokie ska³y. Przeje¿d¿aj¹c ko³o jednego z takich sa-

dów dozna³em dziwnego wra¿enia, ¿e ju¿ go kiedyœ widzia³em. Kiedy znala-

background image

199

z³em siê w La Verge, dejà vu opad³o mnie z jeszcze wiêksz¹ si³¹. Pomijaj¹c

budki telefoniczne i druty elektryczne, wszystko wygl¹da³o dok³adnie tak

samo, jak na obrazach Van Dorna. Od razu rozpozna³em w¹skie, pokryte

kocimi ³bami uliczki unieœmiertelnione dziêki obrazom wielkiego malarza.

Spyta³em o drogê. Bez trudu odnalaz³em Myersa i jego rodziców.

Po raz ostatni zobaczy³em twarz przyjaciela, gdy grabarz k³ad³ wieko na

jego trumnie. Ledwie widzia³em szczegó³y, ale mimo piek¹cych ³ez mog³em

oceniæ, ¿e miejscowy szpital rzeczywiœcie jest tak dobry, jak napisa³a w li-

œcie pielêgniarka. Myers mia³ szansê prze¿yæ.

Nie pozwoli³o na to spustoszenie w jego psychice. Narzeka³ na bóle g³owy

i niepokój. Nawet morfina nie pomaga³a. Wydawa³o siê, ¿e œpi, gdy pielêgniar-

ka na minutê zostawi³a go samego w pokoju. Przez ten czas zdo³a³ jakoœ zwlec

siê z ³ó¿ka, rêkami przeszukaæ pokój i znaleŸæ no¿yczki. Zerwa³ banda¿e i wbi³

ostrze w oczodó³, jakby chcia³ sobie wyrwaæ mózg. Upad³, nim zd¹¿y³ to zro-

biæ, ale rana okaza³a siê wystarczaj¹ca. Zmar³ po up³ywie dwóch dni.

Rodzice byli bladzi i roztrzêsieni. Zdo³a³em opanowaæ ból i podszed³em,

¿eby ich pocieszyæ. W tych strasznych chwilach wszystko jakby rozmywa³o

siê we mgle, lecz mimo to pamiêtam wra¿enie, ¿e mój umys³ bezskutecznie

próbowa³ wprowadziæ porz¹dek do koszmaru rzeczywistoœci. Ojciec Myersa

mia³ na sobie drogie skórzane mokasyny i zegarek marki rolex. W czasie stu-

diów Myers raczej nie szasta³ pieniêdzmi. Nie mia³em pojêcia, ¿e pochodzi

z bogatej rodziny.

Pomog³em rodzicom przyjaciela za³atwiæ formalnoœci zwi¹zane z prze-

wiezieniem cia³a do Stanów. Pojecha³em z nimi do Nicei i razem patrzyliœmy

na lotnisku, jak ³aduj¹ kontener z trumn¹ do luku baga¿owego samolotu.

Poda³em im rêkê i uœciska³em oboje. Z p³aczem zniknêli w tunelu prowadz¹-

cym do wyjœcia. Godzinê póŸniej znalaz³em siê w La Verge.

Wróci³em tam, aby spe³niæ obietnicê. Chcia³em ul¿yæ cierpieniu rodzi-

ców Myersa… i swojemu. Bo by³em jego przyjacielem. „Pañstwo maj¹ tyle

spraw do za³atwienia – powiedzia³em do rodziców. – D³uga podró¿, formal-

noœci zwi¹zane z pogrzebem”.

Coœ œcisnê³o mnie za gard³o.

„Proszê pozwoliæ sobie pomóc. Zap³acê rachunki, spakujê jego rzeczy

oraz ksi¹¿ki i wyœlê do pañstwa do domu. Proszê okazaæ mi tê uprzejmoœæ

i pozwoliæ coœ dla siebie zrobiæ. To dla mnie bardzo wa¿ne”.

Myers spe³ni³ swoje ambitne pragnienie i wynaj¹³ pokój w hotelu, który

zajmowa³ Van Dorn. Nie dziwcie siê, ¿e by³ wolny. Kierownictwo hotelu

wykorzystywa³o go w celach promocyjnych. Obok drzwi wisia³a plakietka

z informacj¹ o wartoœci historycznej pokoju. Wyposa¿enie by³o w tym sa-

mym stylu jak to, które znajdowa³o siê tam w czasach pobytu Van Dorna.

background image

200

Turyœci rzeczywiœcie p³acili, ¿eby zajrzeæ i wci¹gn¹æ w nos zapach geniu-

szu. Ale w tym sezonie nie by³o wielkiego ruchu, a Myers mia³ bogatych

rodziców. Z w³aœciwym sobie entuzjazmem, popartym s³uszn¹ sumk¹, zdo³a³

nak³oniæ w³aœciciela, aby wynaj¹³ mu pokój.

Ja wynaj¹³em inny – bardziej przypominaj¹cy komórkê ni¿ hotelowy

pokój, dwa numery dalej. Z oczami piek¹cymi jeszcze od ³ez wszed³em do

pachn¹cego stêchlizn¹ sanktuarium Van Dorna, ¿eby spakowaæ rzeczy dro-

giego przyjaciela. Reprodukcje obrazów malarza le¿a³y wszêdzie, niektóre

zbryzgane krwi¹. Z bólem w sercu u³o¿y³em je w stos.

W³aœnie wtedy znalaz³em dziennik.

Podczas kursu postimpresjonizmu na studiach przeczyta³em kopiê pa-

miêtnika Van Dorna. Wydawca zrobi³ odbitkê rêcznie zapisanych stronic,

oprawi³ je, zamieœci³ t³umaczenie i opatrzy³ przypisami. Zrozumienie treœci

od samego pocz¹tku nastrêcza³o trudnoœci, ale w miarê jak Van Dorn zag³ê-

bia³ siê w swoje dzie³o, a za³amanie nerwowe siê pog³êbia³o, jego zapiski

zmieni³y siê w istne zagadki. Pismo, dalekie od starannoœci nawet gdy by³

ca³kiem zdrów, rych³o wymknê³o siê spod kontroli i w koñcu przybra³o for-

mê niemal ca³kowicie nieczytelnych linii i zawijasów kreœlonych w gor¹cz-

kowym poœpiechu.

Usiad³em przy niewielkim drewnianym biurku i przerzuca³em strony

dziennika, rozpoznaj¹c niegdyœ przeczytane zdania. Z ka¿dym przeczytanym

akapitem robi³o mi siê zimniej: ten pamiêtnik ró¿ni³ siê od opublikowanej

fotokopii. By³ to w istocie notatnik, i choæ chcia³em wierzyæ, ¿e Myers ja-

kimœ cudem zdoby³ orygina³, wiedzia³em, ¿e sam siebie oszukujê. Kartki nie

by³y po¿ó³k³e i kruche od staroœci, a atrament nie zmieni³ barwy na br¹zowa-

w¹. Ten notes zosta³ kupiony i zapisany niedawno. To by³ dziennik Myersa,

a nie Van Dorna. Zrobi³o mi siê dla odmiany gor¹co.

Za biurkiem spostrzeg³em pó³kê, a na niej stos innych notatników. Siê-

gn¹³em niepewnie i pospiesznie przekartowa³em. W³osy stanê³y mi dêba.

Wszystkie notesy by³y takie same… i zapisane identycznymi s³owami.

Dr¿¹c¹ rêk¹ podnios³em z pó³ki odbitkê oryginalnego pamiêtnika i po-

równa³em z notatnikami. Jêkn¹³em, wyobraziwszy sobie Myersa przy biur-

ku, w szaleñczym skupieniu kopiuj¹cego ka¿de s³owo, liniê, zawijas. Zrobi³

to osiem razy.

Myers rzeczywiœcie zrobi³ wszystko, aby zg³êbiæ zagadkê dezintegracji

umys³owej Van Dorna. I zrobi³ to skutecznie. Van Dorn pozbawi³ siê oczu

ostrym koñcem pêdzla. W szpitalu dla nerwowo chorych dokoñczy³ dzie³a,

przebijaj¹c sobie mózg no¿yczkami. Tak samo jak Myers. Choæ by³o raczej

odwrotnie. Czy kiedy Myers za³ama³ siê ostatecznie, upodobni³ siê ca³kowi-

cie do Van Dorna?

Ukry³em twarz w d³oniach. Z mojej œciœniêtej krtani wydoby³ siê szloch.

D³ugo, bardzo d³ugo nie mog³em przestaæ. Si³¹ woli stara³em siê opanowaæ

background image

201

cierpienie. („Pomarañczowy to cierpienie”, powiedzia³ Myers.) Rozum wal-

czy³ z bólem. („Krytycy, którzy poœwiêcili siê analizie dzie³ Van Dorna… Ich

geniusz nie zdoby³ uznania, tak jak obrazy Van Dorna. Cierpieli. Tak samo

jak on. I tak jak on wszyscy wyk³uli sobie oczy”.) Czy zrobili to pêdzlem?

Czy doprowadzili analogiê do koñca? Czy u¿yli no¿yczek, ¿eby przebiæ so-

bie mózg?

Przez zmru¿one powieki spojrza³em na reprodukcje. By³o ich mnóstwo.

Œcieli³y siê na pod³odze, na œcianach, na ³ó¿ku, oknach, nawet na pod³odze.

Wir kolorów, eksplozja geniuszu.

Tak myœla³em kiedyœ o tych obrazach. Ale teraz, po tym co pokaza³ mi

Myers w Metropolitan Museum, widzia³em to, co kry³o siê za zas³on¹ œwie-

tlistych cyprysów, ³¹k i sadów: tajemnicz¹ ciemnoœæ wype³nion¹ niebieskim

k³êbowiskiem ramion i cia³, otwartych w krzyku ust i oczu pociemnia³ych od

bólu. („Niebieski to ob³êd”, powiedzia³ Myers.)

Wystarczy³o niewielkie przesuniêcie punktu percepcji, by zobaczyæ, ¿e

nie ma tam sadów i pól, tylko obraz przeraŸliwej udrêki duszy. Doprawdy,

Van Dorn rzeczywiœcie zapocz¹tkowa³ nowy etap impresjonizmu. Piêkno

boskiego dzie³a przesyci³ swoj¹ odraz¹. Pejza¿e Van Dorna nie powsta³y z za-

chwytu, lecz ze wstrêtu. Gdziekolwiek spojrza³, widzia³ tylko swój koszmar.

Niebieski istotnie by³ dla niego kolorem ob³êdu, i ka¿dy, kto wpatrywa³ siê

w ten ob³êd zbyt d³ugo, te¿ mu ulega³. („Nigdy wiêcej nie patrz na obrazy

Van Dorna, b³agam ciê”, napisa³ w liœcie Myers.) Czy¿by w ostatniej fazie

za³amania nagle odzyska³ jasnoœæ umys³u i postanowi³ mnie przestrzec? („Nie

mogê wytrzymaæ bólu. Potrzebujê odpoczynku. Jadê do domu”.) Naprawdê

pojecha³ do domu, ale inaczej, ni¿ sobie to wyobra¿a³em.

Przysz³a mi do g³owy jeszcze jedna niepokoj¹ca myœl. („Ka¿dy z nich

próbowa³ sam malowaæ. W stylu Van Dorna”, powiedzia³ o krytykach My-

ers.) Jak gdyby przyci¹gniêty magnesem, mój wzrok powêdrowa³ do prze-

ciwnego rogu pokoju, gdzie wœród dziesi¹tków reprodukcji sta³y oparte o œcia-

nê dwa oryginalne p³ótna. Zadr¿a³em i niepewnie zbli¿y³em siê do nich.

Namalowa³ je amator. Myers by³ w koñcu historykiem sztuki, nie mala-

rzem. Farby zosta³y na³o¿one niezrêcznie, zw³aszcza mieszaniny pomarañ-

czowego i niebieskiego. Cyprysy by³y koœlawe, a ska³y u podstawy pni wy-

gl¹da³y jak tekturowe imitacje. Niebu brakowa³o faktury. Ale wiedzia³em,

czym s¹ ciemne plamy na b³êkicie. Miniaturowe, wykrzywione twarze i po-

skrêcane koñczyny wyziera³y z nich, mimo ¿e Myersowi brakowa³o talentu,

aby je w³aœciwie przedstawiæ. Zarazi³ siê ob³êdem Van Dorna w jego koñco-

wym stadium.

Westchnienie wydoby³o siê z samej g³êbi mojej istoty. Zabrzmia³ dzwon

wiejskiego koœcio³a, a ja pomodli³em siê za spokój duszy mojego przyja-

ciela.

background image

202

Zapada³ zmrok, gdy wychodzi³em z hotelu. Chcia³em siê przespacero-

waæ, oderwaæ od przera¿aj¹cej ciemnoœci panuj¹cej w tamtym pokoju. Po-

trzebowa³em chwili, ¿eby swobodnie pomyœleæ. Nogi zaprowadzi³y mnie jed-

nak w¹sk¹ kamienist¹ uliczk¹ do wiejskiego szpitala, gdzie Myers dokoñczy³

to, co Van Dorn rozpocz¹³ w hotelowym pokoju. Wszed³em do izby przyjêæ

i po kilku minutach stan¹³em przed atrakcyjn¹, ciemnow³os¹ kobiet¹ w wie-

ku oko³o trzydziestu lat.

Pielêgniarka mówi³a po angielsku ca³kiem dobrze. Mia³a na imiê Clarisse.

– To pani opiekowa³a siê moim przyjacielem i zanotowa³a jego list.

Skinê³a g³ow¹.

– Niepokoi³am siê o niego. By³ tak strasznie za³amany.

Jarzeniówki w holu szumia³y cicho. Usiedliœmy na ³awce.

– Staram siê zrozumieæ, dlaczego siê zabi³ – powiedzia³em. – Wydaje

mi siê, ¿e wiem, ale chcia³bym poznaæ pani zdanie.

W jej inteligentnych, jasnobr¹zowych oczach nagle pojawi³ siê niepokój.

– Zbyt d³ugo przebywa³ w swoim pokoju, za du¿o siê uczy³. – Potrz¹-

snê³a g³ow¹ i spuœci³a wzrok. – Umys³ mo¿e zamieniæ siê w pu³apkê. W tor-

turê.

– Czy by³ podniecony, kiedy tu przyby³?

– O, tak.

– Zachowywa³ siê jak ktoœ, kto przyjecha³ na wakacje, a nie po to, by

zbieraæ materia³ do pracy naukowej?

– W³aœnie tak.

– A wiêc dlaczego to siê zmieni³o? Mój przyjaciel by³ trochê dziwny,

zgoda. Prawdziwy zapaleniec. Ale on naprawdê lubi³ prowadziæ swoje bada-

nia. Nawet kiedy wygl¹da³ na przemêczonego, nauka sprawia³a mu przyjem-

noœæ. Jego cia³o by³o w¹t³e, ale umys³ b³yskotliwy. Co go wytr¹ci³o z równo-

wagi, Clarisse?

– S³ucham?…

– Co sprawi³o, ¿e przyjemne podniecenie zmieni³o siê w depresjê? Czy

odkry³ coœ, co mog³o?…

Wsta³a i zerknê³a na zegarek.

– Proszê wybaczyæ. Skoñczy³am pracê dwadzieœcia minut temu. Jestem

umówiona z przyjació³k¹.

– Oczywiœcie – powiedzia³em twardszym g³osem. – Nie chcia³bym pani

zatrzymywaæ.

Wychodz¹c z kliniki spojrza³em na zegarek i ze zdziwieniem zobaczy-

³em, ¿e dochodzi wpó³ do dwunastej. Bola³y mnie kolana. Wydarzenia tego

dnia ca³kiem odebra³y mi apetyt, ale wiedzia³em, ¿e powinienem coœ zjeœæ,

wiêc w hotelu zamówi³em kolacjê i kieliszek chablis do pokoju. Nie dotar-

background image

203

³em tam jednak. Pokój Van Dorna i pamiêtnik okaza³y siê zbyt wielk¹ po-

kus¹.

Nawet nie spróbowa³em kanapek i wina. Usiad³em przy biurku w oto-

czeniu wiruj¹cych barw i ukrytych twarzy na reprodukcjach obrazów Van

Dorna. Otworzy³em notatnik.

Odwróci³em siê, s³ysz¹c pukanie do drzwi.

Zerkn¹³em na zegarek i znów siê zdziwi³em. Godziny up³ynê³y mi jak

minuty. Dochodzi³a druga.

Pukanie powtórzy³o siê, ciche, lecz natarczywe. Czy¿by kierownik hotelu?

– Proszê wejœæ – powiedzia³em po francusku. – Drzwi s¹ otwarte.

Klamka siê poruszy³a.

W drzwiach stanê³a Clarisse. Nie by³a ju¿ ubrana w fartuch pielêgniarki.

Mia³a na sobie tenisówki, d¿insy i obcis³y sweter, którego ¿ó³ty kolor dobrze

podkreœla³ br¹z jej oczu.

– Przepraszam za moje zachowanie w szpitalu – powiedzia³a po angiel-

sku. – Naprawdê nie chcia³am byæ niegrzeczna.

– Nic siê nie sta³o. By³a pani umówiona, a ja pani¹ zatrzymywa³em.

– Czasem wychodzê ze szpitala tak póŸno, ¿e nawet nie mam czasu siê

z nikim zobaczyæ.

– Doskonale to rozumiem.

Przesunê³a d³oni¹ po d³ugich, gêstych w³osach.

– Moja przyjació³ka po³o¿y³a siê ju¿ spaæ. Przechodz¹c ko³o hotelu za-

uwa¿y³am tu œwiat³o i pomyœla³am, ¿e to mo¿e pan…

Skin¹³em g³ow¹.

Mia³em wra¿enie, ¿e œwiadomie nie chce siê rozgl¹daæ po pokoju. Teraz

jednak przenios³a wzrok na miejsce, gdzie znalaz³em zakrwawione repro-

dukcje.

– Przyjechaliœmy z doktorem natychmiast, jak tylko zadzwoni³ po nas

kierownik hotelu. – Zerknê³a na reprodukcje. – Jak to mo¿liwe, ¿eby coœ tak

piêknego wywo³a³o tyle cierpienia?

– Piêknego? – Spojrza³em w stronê maleñkich twarzy z ziej¹cymi otwo-

rami ust.

– Nie powinien pan tu zostawaæ. Proszê nie powtarzaæ b³êdu, który po-

pe³ni³ pañski przyjaciel.

– B³êdu?

– Ma pan za sob¹ d³ug¹ podró¿ i g³êboki szok. Potrzebuje pan odpo-

czynku. Zamêczy siê pan tak jak on.

– Przegl¹da³em jego rzeczy. Muszê je spakowaæ i odes³aæ do Ameryki.

– Proszê to zrobiæ jak najszybciej. Nie wolno panu zadrêczaæ siê myœle-

niem o tym, co siê tu sta³o. Nie jest dobrze otaczaæ siê przedmiotami, które

wpêdzi³y pañskiego przyjaciela w depresjê. Niech pan nie potêguje swojego

¿alu.

background image

204

– Otaczaæ siê? On u¿y³by s³owa „pogr¹¿aæ siê”.

– Jest pan zmêczony. Proszê iœæ ze mn¹. – Wyci¹gnê³a rêkê. – Zaprowa-

dzê pana do pokoju. Sen ukoi ból. Jeœli potrzebuje pan jakichœ pigu³ek…

– Dziêkujê. To nie bêdzie konieczne.

Poda³em jej d³oñ i wyszliœmy.

Obejrza³em siê na reprodukcje obrazów, które kry³y potwornoœæ w bez-

miarze piêkna. Pomodli³em siê cicho za Myersa, zgasi³em œwiat³o i zamkn¹-

³em drzwi.

Gdy dotarliœmy do mojego pokoju, usiad³em na ³ó¿ku.

– Proszê spaæ d³ugo i spokojnie – powiedzia³a Clarisse.

– Mam nadziejê.

– ¯yczê panu jak najlepiej. – Poca³owa³a mnie w policzek.

Dotkn¹³em jej ramienia. Opar³a siê o mnie, przyciskaj¹c usta do moich

warg.

Osunêliœmy siê na ³ó¿ko, a potem kochaliœmy w milczeniu.

Sen otuli³ mnie miêkko jak jej poca³unki.

Lecz kiedy usn¹³em, zewsz¹d otoczy³y mnie maleñkie, szeroko otwarte

usta.

Promienie s³oñca wpada³y przez okno. Piek¹cymi z bólu oczami zerkn¹-

³em na zegarek. Wpó³ do jedenastej. Bola³a mnie g³owa.

Clarisse zostawi³a kartkê na sekretarzyku.

Zrobi³am to ze wspó³czucia. Chcia³am dzieliæ pañski ból i ukoiæ go. Pro-

szê uczyniæ to, co pan zamierza, spakowaæ rzeczy przyjaciela i wys³aæ je do

Ameryki. I wyjechaæ. Niech pan nie powtarza b³êdu swego przyjaciela. Pro-

szê siê nie „pogr¹¿aæ”, jak pan powiedzia³. Proszê nie pozwoliæ, aby piêkno

zada³o panu ból.

Chcia³em tak zrobiæ. Naprawdê w to wierzy³em. Zadzwoni³em do recep-

cji i poprosi³em o pud³a. Wzi¹³em prysznic i ogoli³em siê, a potem posze-

d³em do pokoju Myersa, ¿eby dokoñczyæ pakowanie reprodukcji. Ksi¹¿ki

u³o¿y³em w jeden stos, a ubrania w drugi. Spakowa³em wszystko w pud³a

i rozejrza³em siê, ¿eby siê upewniæ, czy niczego nie zapomnia³em.

Dwa p³ótna namalowane przez Myersa nadal sta³y w k¹cie. Postanowi-

³em ich nie zabieraæ. Lepiej nie nara¿aæ nikogo na iluzje, które okaza³y siê

silniejsze od niego.

Nale¿a³o jeszcze zakleiæ pud³a, zaadresowaæ i wys³aæ. Przy zamykaniu

pierwszego mój wzrok pad³ na notatniki.

background image

205

Tyle cierpienia, pomyœla³em. Taka strata.

Przekartkowa³em notes. Niektóre akapity przyku³y moj¹ uwagê. Gorycz

Van Dorna z powodu niepowodzeñ artystycznych. Powody, dla których wy-

jecha³ z Pary¿a i osiad³ w La Verge; niechêæ kolegów malarzy, z³oœliwoœci

snobistycznych krytyków pod adresem jego pierwszych obrazów. Zrzuciæ

okowy konwencji. Uwolniæ siê od rygorów estetyki, wyrzuciæ je z siebie.

Odkryæ to, czego jeszcze nikt nie namalowa³. Odczuwaæ, a nie s³uchaæ, co

powinienem odczuwaæ. Widzieæ, a nie naœladowaæ to, co zobaczyli inni.

Z licznych biografii Van Dorna wiedzia³em, w jakie ubóstwo wpêdzi³a

go jego ambicja. W Pary¿u ¿ywi³ siê odpadami wyrzucanymi z restauracji.

Zdo³a³ dotrzeæ do La Verge tylko dlatego, ¿e przyjaciel malarz, bardzo wów-

czas popularny (dziœ wyœmiewany), po¿yczy³ mu niewielk¹ sumê. Nie chc¹c

wydawaæ cennych pieniêdzy, Van Dorn pieszo pokona³ drogê z Pary¿a na

po³udnie Francji.

Pamiêtaæ trzeba, ¿e w tamtych czasach ta skalista dolina z niewielkimi

pagórkami i wioskami nie nale¿a³a do modnych miejsc. Kuœtykaj¹cy po ko-

cich ³bach wioski La Verge malarz musia³ stanowiæ ¿a³osny widok. Wybra³

ten prowincjonalny zak¹tek w³aœnie dlatego, ¿e nie pasowa³ do konwencji;

móg³ byæ pewny, ¿e ujrzy tutaj najpospolitsze sceny z ¿ycia, tak nie pasuj¹ce

do paryskich salonów, ¿e ¿aden inny artysta nie oœmieli³by siê ich namalo-

waæ.

„Stworzyæ to, czego nikt jeszcze nie obj¹³ wyobraŸni¹”, napisa³. Przez

szeœæ miesiêcy stara³ siê rozpaczliwie i nic mu nie wychodzi³o. Zniechêcony,

zaniecha³ kolejnych prób, by nagle odnaleŸæ siê i w ci¹gu roku niewiarygod-

nie intensywnego malowania daæ œwiatu trzydzieœci osiem arcydzie³. Wtedy

nie uda³o mu siê sprzedaæ ¿adnego z nich, rzecz jasna. Ale od tego czasu

œwiat wiele siê nauczy³.

Musia³ malowaæ jak w gor¹czce. Nagle znalaz³ w sobie olbrzymi¹ ener-

giê. Wed³ug mnie, niedosz³ego malarza o dobrej technice, lecz konwencjo-

nalnym spojrzeniu, osi¹gn¹³ ostateczny cel sztuki. Zazdroœci³em mu, mimo

¿e tak wiele wycierpia³. Ogarnia³a mnie rozpacz, gdy porównywa³em moje

md³e pejza¿e ze stanu Iowa z genialnym obrazami Van Dorna, które otwo-

rzy³y now¹ epokê w malarstwie. A w Stanach czeka³a na mnie praca polega-

j¹ca na rysowaniu etykiet puszek od piwa i opakowañ dezodorantów.

Przerzuca³em stroniczki notesu, szukaj¹c tropów rozpaczy Van Dorna

i zapowiedzi jego olœnienia. Zwyciêstwo mia³o dla niego swoj¹ cenê, to oczy-

wiste. Ob³êd, samooœlepienie, samobójstwo. To pytanie musia³o przyjœæ: czy

w chwili œmierci pomyœla³, ¿e prze¿y³by swoje ¿ycie inaczej, gdyby móg³?

Bo na pewno wiedzia³, jak niezwyk³e, jak odkrywcze by³o jego dzie³o.

A mo¿e nie wiedzia³. Ostatnim obrazem, jaki namalowa³ przed wyk³u-

ciem sobie oczu, by³ autoportret. Zamyœlony mê¿czyzna o wychudzonej twa-

rzy, z krótkimi, przerzedzonymi w³osami, poszarza³¹ skór¹ i rzadk¹ brod¹.

background image

206

Ten s³ynny portret zawsze kojarzy³ mi siê z Chrystusem tu¿ przed ukrzy¿o-

waniem. Brakowa³o tylko cierniowej korony na g³owie. Van Dorn mia³ inn¹

koronê, równie bolesn¹. Niewidoczn¹, bo ukryt¹ w jego œwiadomoœci. Krzy-

cza³y o niej zamaskowane w brodzie i zapadniêtych policzkach maleñkie usta

i skrêcone cia³a. Artystyczna wizja, któr¹ odkry³ tak nagle, okupiona zosta³a

zbyt wielkim cierpieniem.

Czytaj¹c te zapiski, œwiadom bólu Myersa, który stara³ siê odtworzyæ

przesycone udrêk¹ s³owa Van Dorna, dotar³em do fragmentu, w którym ma-

larz opisuje swoj¹ eurekê: „La Verge! Przyszed³em! Zobaczy³em! Poczu³em!

P³ótno! Farba! Tworzenie i potêpienie!”

Po tych enigmatycznych s³owach notatnik – tak samo jak dziennik Van

Dorna – staje siê zupe³nie niezrozumia³y. Oprócz powtarzaj¹cych siê jak re-

fren wzmianek o uporczywych, coraz silniejszych bólach g³owy.

O trzeciej Clarisse przysz³a na swoj¹ zmianê. Czeka³em na ni¹ przed

szpitalem. S³oñce odbija³o siê w jej oczach. Mia³a na sobie ciemnoczerwon¹

spódnicê i turkusowy sweter. Wyobrazi³em sobie, ¿e przesuwam palcami po

miêkkim materiale.

Na mój widok zwolni³a kroku. Podesz³a z wymuszonym uœmiechem.

– Przyszed³eœ, ¿eby siê po¿egnaæ? – spyta³a z nadziej¹ w g³osie.

– Nie. Chcê ci zadaæ parê pytañ.

Jej uœmiech znikn¹³.

– To potrwa tylko chwilê. Mój francuski pozostawia wiele do ¿yczenia,

a nie zabra³em ze sob¹ s³owniczka. Co oznacza nazwa tej wioski, La Verge?

Opad³y jej lekko ramiona, jakby chcia³a pokazaæ, ¿e to ma³o wa¿ne

pytanie.

– Nic szczególnie ciekawego. Dos³ownie mo¿na to przet³umaczyæ jako

„kij”.

– I to wszystko?

Spojrza³a na moje zmarszczone czo³o.

– S¹ te¿ inne znaczenia. „Konar”, „prze³¹cznik”. Albo ga³¹zka wierzby,

któr¹ ojciec karci dziecko. – Widaæ by³o, ¿e poczu³a siê nieswojo. – W slan-

gu mo¿e jeszcze oznaczaæ penisa.

– Nie ma innych znaczeñ?

– S¹, ale coraz bardziej odleg³e od dos³ownego. Na przyk³ad ró¿d¿ka.

Taka, któr¹ niektórzy ludzie wykorzystuj¹ do poszukiwania wody na polu.

Ró¿d¿ka podobno wygina siê tam, gdzie jest woda.

– Mój ojciec mówi³, ¿e widzia³ kiedyœ mê¿czyznê, który naprawdê coœ

takiego robi³. Zawsze podejrzewa³em, ¿e ci ludzie po prostu poruszaj¹ ró¿d¿-

k¹. Czy nazwa tej wioski mo¿e oznaczaæ, ¿e dawno temu ktoœ znalaz³ tu

wodê za pomoc¹ ró¿d¿ki?

background image

207

– Czemu ktoœ mia³by zawracaæ sobie tym g³owê, skoro na wzgórzach

jest tyle Ÿróde³ i strumieni? Dlaczego zainteresowa³eœ siê t¹ nazw¹?

– Czyta³em dziennik Van Dorna. Nazwa wioski z jakiegoœ powodu wzbu-

dzi³a jego entuzjazm.

– Wszystko mog³o tak na niego podzia³aæ. On by³ ob³¹kany.

– By³ dziwakiem, ale nie szaleñcem. Sta³ siê nim dopiero po zrobieniu

tego zapisku w dzienniku.

– Chcesz powiedzieæ, ¿e dopiero wtedy uwidoczni³y siê symptomy cho-

roby. Nie jesteœ psychiatr¹.

Nie mog³em odmówiæ jej racji.

– Obawiam siê, ¿e znów zachowam siê niegrzecznie, ale naprawdê mu-

szê ju¿ iœæ do pracy. – Zawaha³a siê. – Wczorajszej nocy…

– Tak, wiem. To by³ gest wspó³czucia. Chcia³aœ ukoiæ mój ból. Nie chcia-

³aœ, ¿eby to by³ pocz¹tek czegoœ wiêcej.

– Zrób to, o co ciê prosi³am. WyjedŸ. Nie niszcz siebie tak jak inni.

– Inni?

– Jak twój przyjaciel.

– U¿y³aœ s³owa „inni”. Clarisse, powiedz mi.

Odwróci³a wzrok, jakby przyparta do muru.

– Po tym, jak twój przyjaciel siê oœlepi³, s³ysza³am rozmowy ludzi z wio-

ski. Starszych ludzi. Mo¿e to tylko plotka, wyolbrzymiona z up³ywem czasu.

– Co mówili?

Zmru¿y³a oczy.

– Dwadzieœcia lat temu jakiœ mê¿czyzna przyjecha³ tutaj, ¿eby zaj¹æ siê

badaniem malarstwa Van Dorna. Mieszka³ tu trzy miesi¹ce, a potem wpad³

w ob³êd.

– Wyk³u³ sobie oczy?

– Do wioski dotar³a plotka, ¿e oœlepi³ siê w szpitalu psychiatrycznym

w Anglii. Dziesiêæ lat póŸniej zjawi³ siê nastêpny uczony. Wbi³ sobie no-

¿yczki w oko, a¿ do mózgu.

Nie mog³em opanowaæ dr¿enia ramion.

– Co siê tu, do diab³a, dzieje?

Zacz¹³em wypytywaæ mieszkañców wioski. Nikt nie chcia³ ze mn¹ roz-

mawiaæ. W³aœciciel hotelu oznajmi³ mi, ¿e nie bêdzie ju¿ wynajmowa³ poko-

ju Van Dorna i mam zabraæ stamt¹d rzeczy Myersa.

– Ale mogê zostaæ w moim pokoju?

– Jeœli pan sobie ¿yczy. Nie namawiam do tego, ale Francja to wolny kraj.

Zap³aci³em rachunek, wszed³em na górê i przenios³em pud³a z pokoju

Van Dorna do mojego. Zdziwi³em siê, s³ysz¹c dzwonek telefonu.

To by³a moja narzeczona.

background image

208

Kiedy przyje¿d¿am?

Nie wiem.

A œlub, który mamy wzi¹æ w weekend?

Trzeba go od³o¿yæ.

Wzdrygn¹³em siê, s³ysz¹c trzask rzucanej s³uchawki.

Usiad³em na ³ó¿ku. Wczoraj w nocy siedzia³em w tym samym miejscu,

a Clarisse sta³a tu¿ obok. PóŸniej siê kochaliœmy. Poczu³em, ¿e odrzucam

¿ycie, które próbowa³em zbudowaæ sobie w Ameryce.

Przez chwilê siê waha³em, czy zadzwoniæ do narzeczonej, ale inne pra-

gnienie okaza³o siê silniejsze. Wydoby³em z pud³a pamiêtnik Van Dorna.

W swoim dopisku do listu Clarisse stwierdzi³a, ¿e jego badanie sta³o siê dla

Myersa obsesj¹. Próbowa³ odtworzyæ codzienne nawyki Van Dorna. Wróci³o

pytanie, które kiedyœ sobie zada³em: Czy przed œmierci¹ Myers i Van Dorn

upodobnili siê do siebie ca³kowicie? Czy rozwi¹zanie zagadki kryje siê

w dzienniku Myersa, tak jak udrêczone twarze w obrazach Van Dorna? Pod-

nios³em jedn¹ z kopii pamiêtnika i zacz¹³em szukaæ zapisków dotycz¹cych

rozk³adu dnia Van Dorna. I tak siê zaczê³o.

Jak powiedzia³em, z wyj¹tkiem s³upów i przewodów elektrycznych wio-

ska La Verge wygl¹da³a tak, jakby czas zatrzyma³ siê tu w poprzednim stule-

ciu. Zachowa³ siê nie tylko hotel, w którym mieszka³ Van Dorn, ale tak¿e

jego ulubiona gospoda i piekarnia, gdzie kupowa³ sobie rano rogaliki. W nie-

wielkiej restauracyjce, któr¹ lubi³, nadal serwowano posi³ki. Na skraju wio-

ski szemra³ potok, gdzie malarz siadywa³ po po³udniu z kieliszkiem wina,

¿eby popatrzeæ na pstr¹gi. Tylko pstr¹gów ju¿ nie by³o, bo dawno wyginê³y

w zanieczyszczonej wodzie. Odwiedzi³em wszystkie te miejsca w kolejnoœci

opisanej przez Van Dorna w dzienniku.

Œniadanie o ósmej, lunch o drugiej, szklanka wina nad potokiem pstr¹-

gów, spacer po okolicy i powrót do hotelu. Po tygodniu zna³em pamiêtnik tak

dobrze, ¿e nie musia³em do niego wiêcej zagl¹daæ. Van Dorn malowa³ rano.

Napisa³, ¿e œwiat³o jest wtedy najlepsze. Wieczorami rozmyœla³ o tym, co

zobaczy³ w ci¹gu dnia i szkicowa³.

Po jakimœ czasie zrozumia³em, ¿e nie zdo³am powtórzyæ rozk³adu zajêæ

Van Dorna, jeœli nie bêdê malowa³ i szkicowa³ wtedy, kiedy on to robi³. Kupi-

³em wiêc notatnik, p³ótno, pigmenty, paletê, wszystko, co by³o potrzebne,

i po raz pierwszy od skoñczenia akademii spróbowa³em tworzyæ. Postanowi-

³em zacz¹æ od scenek rodzajowych; powsta³o to, czego nale¿a³o siê spodzie-

waæ: pozbawione inspiracji naœladownictwa dzie³ Van Dorna. Niczego nie

odkry³em, nie zrozumia³em, co zburzy³o równowagê jego umys³u, dlatego

w moje obrazy nieuchronnie wkrad³a siê monotonia. Koñczy³y mi siê pieni¹-

dze. By³em gotów zrezygnowaæ.

background image

209

Ale…

Drêczy³o mnie poczucie, ¿e coœ mi umknê³o. Przeoczy³em jakiœ element

rozk³adu dnia Van Dorna, nie opisany wprost w jego pamiêtniku. Albo cha-

rakterystyczn¹ cechê mieszkañców wioski, których stara³em siê malowaæ

w duchu Van Dorna, choæ bez jego talentu.

Clarisse zasta³a mnie o zachodzie s³oñca z kieliszkiem wina w d³oni na

brzegu strumienia, w którym nie by³o ju¿ ani jednego pstr¹ga. Zauwa¿y³em

jej cieñ i odwróci³em siê.

Nie widzia³em jej od dwóch tygodni, od naszej niezrêcznej rozmowy

przed klinik¹. By³a jeszcze piêkniejsza ni¿ j¹ zapamiêta³em.

– Kiedy ostatni raz zmieni³eœ ubranie? – spyta³a.

Rok temu zada³em to samo pytanie Myersowi.

– Powinieneœ siê ogoliæ. Za du¿o pijesz. Wygl¹dasz okropnie.

Napi³em siê wina i wzruszy³em ramionami.

– Wiesz, co odpowiedzia³ pijak, gdy ktoœ zwróci³ mu uwagê, ¿e ma za-

czerwienione oczy? „Wydaje ci siê, ¿e Ÿle wygl¹daj¹? Powinieneœ je zoba-

czyæ z mojej strony”.

– Dobrze, ¿e przynajmniej staæ ciê jeszcze na ¿arty.

– Coœ mi siê zdaje, ¿e sam jestem ¿artem.

– Na pewno nie. – Usiad³a ko³o mnie. – Zaczynasz byæ swoim przyja-

cielem. Czemu nie wyjedziesz?

– Kusi mnie to.

– To dobrze. – Dotknê³a mojej d³oni.

– Clarisse?

– Tak?

– Odpowiesz mi jeszcze na kilka pytañ?

Przyjrza³a mi siê uwa¿nie.

– Dlaczego?

– Jeœli otrzymam w³aœciwe odpowiedzi, mo¿e wyjadê.

Skinê³a powoli g³ow¹.

W hotelu pokaza³em jej stos reprodukcji. By³em o krok od powiedzenia

o ukrytych twarzach, ale jej zafrasowana mina powstrzyma³a mnie. Clarisse

i bez tego uwa¿a³a, ¿e depresja odebra³a mi trzeŸwoœæ umys³u.

– Po po³udniu chodzê w miejsca, które malowa³ Van Dorn. – Przerzuci-

³em reprodukcje. – Sad, pole, staw, ska³a. I tak dalej.

– Tak, poznajê te miejsca. Widzia³am je wszystkie.

– Mia³em nadziejê, ¿e jeœli je zobaczê, zrozumiem, co siê przydarzy³o

mojemu przyjacielowi. Mówi³aœ, ¿e on te¿ tam chodzi³. Wszystkie znajduj¹

14 – Czarny wieczór

background image

210

siê w promieniu piêciu kilometrów od wioski, niektóre nawet bli¿ej. Bez tru-

du je znalaz³em. Oprócz jednego.

Nie spyta³a, którego. Tylko potar³a d³oni¹ ramiê.

Z pokoju Van Dorna zabra³em wszystkie rzeczy Myersa, tak¿e jego dwa

nieudane pejza¿e. Wyj¹³em je teraz spod ³ó¿ka.

– Oto obrazy mojego przyjaciela. Nie by³ malarzem, to widaæ. S¹ topor-

ne, ale najwyraŸniej przedstawiaj¹ to samo miejsce.

Postawi³em obok reprodukcjê dzie³a Van Dorna.

– To miejsce. Cyprysowy zagajnik na dnie ma³ego, skalistego w¹wozu.

Tego jednego miejsca nie uda³o mi siê odnaleŸæ. Pyta³em ludzi z wioski.

Twierdz¹, ¿e nie wiedz¹, gdzie to jest. A ty wiesz, Clarisse? Powiesz mi?

Musi byæ wa¿ne, skoro mój przyjaciel próbowa³ je namalowaæ a¿ dwa razy.

Clarisse przesunê³a paznokciem po nadgarstku.

– Przykro mi.

– S³ucham?

– Nie mogê ci pomóc.

– Nie umiesz czy nie chcesz? Dlatego, ¿e nie wiesz, gdzie znajduje siê

to miejsce, czy dlatego, ¿e wiesz i nie chcesz mi powiedzieæ?

– Nie mogê ci pomóc.

– Co jest nie tak z t¹ wiosk¹, Clarisse? Dlaczego wszyscy staraj¹ siê coœ

przede mn¹ ukryæ?

– Zrobi³am, co mog³am. – Potrz¹snê³a g³ow¹, wsta³a i podesz³a do drzwi.

Odwróci³a siê i spojrza³a na mnie smutno. – Czasami lepiej coœ zostawiæ

w spokoju. Czasem s¹ powody, ¿eby zachowaæ coœ w tajemnicy.

Patrzy³em, jak odchodzi korytarzem.

– Clarisse…

Odwróci³a siê i wypowiedzia³a jedno s³owo:

– Pó³noc.

Rozp³aka³a siê.

– Niech Bóg ma ciê w swojej opiece. Bêdê siê modliæ za twoj¹ duszê.

Wesz³a na schody i po chwili zniknê³a mi z oczu.

Po raz pierwszy ogarn¹³ mnie lêk.

Piêæ minut póŸniej wyszed³em z hotelu. Podczas moich spacerów œladami Van

Dorna wybiera³em zawsze naj³atwiejsze trasy: na wschód, zachód i po³udnie. Ile-

kroæ pyta³em mieszkañców wsi o odleg³e, poroœniête drzewami wzgórza na pó³-

nocy, t³umaczyli mi, ¿e nie ma tam nic ciekawego, a zw³aszcza zwi¹zanego z Van

Dornem. A cyprysy w w¹wozie? – pyta³em. Na tych wzgórzach nie ma ¿adnych

cyprysów, tylko oliwki, s³ysza³em w odpowiedzi. Ale teraz zna³em prawdê.

Wioska La Verge le¿y na po³udniowym krañcu d³ugiej doliny otoczonej od

wschodu i zachodu wysokimi ska³ami. Wynaj¹³em samochód. Przycisn¹³em

background image

211

peda³ gazu i zostawiaj¹c za sob¹ chmurê py³u ruszy³em na pó³noc. Wzgórza

ros³y w oczach. Drzewa, które widzia³em z wioski, rzeczywiœcie by³y oliwka-

mi. Lecz ska³y o barwie o³owiu wygl¹da³y dok³adnie tak samo jak na obrazach

Van Dorna. Przyspieszy³em drog¹ wij¹c¹ siê wœród wzgórz. Na szczycie jed-

nego z nich znalaz³em odrobinê miejsca na zaparkowanie wozu i czym prêdzej

wysiad³em. W któr¹ stronê siê udaæ? Pod wp³ywem impulsu ruszy³em w lewo.

Okaza³o siê, ¿e moja decyzja nie by³a ca³kiem przypadkowa. Zbocza

wzgórz mia³y w sobie niesamowit¹, dramatyczn¹ estetykê. Rzuca³a siê w oczy

jakaœ dzikoœæ krajobrazu, poczucie g³êbi, substancjalnoœci. Tak jak w dzie-

³ach Van Dorna.

Coœ pcha³o mnie przed siebie. Dotar³em do wzgórz kwadrans po pi¹tej.

Czas jakby dziwnie siê zagêœci³. Zegarek pokazywa³ dziesiêæ po siódmej.

S³oñce p³onê³o karmazynowo, zni¿aj¹c siê nad szczytami wzgórz. Pozwoli-

³em krajobrazowi prowadziæ siê w moich poszukiwaniach. Grzbiety i paro-

wy uk³ada³y siê w labirynt, za ka¿dym za³omem ska³y ukazywa³a siê prze-

szkoda lub niewielka prze³êcz, wskazuj¹c mi drogê. Mia³em poczucie, ¿e

jestem… Tak, to w³aœciwe s³owo: sterowany. Okr¹¿y³em wystêp skalny i zbie-

g³em po stoku; nie zwraca³em uwagi na ciernie rozdzieraj¹ce mi spodnie

i krew na d³oniach. Znalaz³em siê na krawêdzi skalnego w¹wozu, na którego

dnie wœród ostrych g³azów ros³y cyprysy.

Zbocze by³o strome. Zeœlizgiwa³em siê po ostach, nie dbaj¹c o ich ostre

uk³ucia. G³azy prowadzi³y mnie w dó³. Wbrew z³ym przeczuciom za wszelk¹

cenê pragn¹³em dostaæ siê na dno parowu.

Ten skalny kocio³ pe³en g³azów i cyprysów, ten cierniowy komin widzia-

³em nie tylko na obrazie Van Dorna, lecz tak¿e na nieudolnych p³ótnach

Myersa. Dlaczego to miejsce wywar³o na nich tak przemo¿ny wp³yw?

OdpowiedŸ przysz³a prêdzej ni¿ siê spodziewa³em. Us³ysza³em j¹, zanim

zobaczy³em, choæ s³owo to nie oddaje tego, co poczu³em. DŸwiêk by³ tak nik³y

i tak wysoki, ¿e niemal poza granic¹ s³yszalnoœci. W pierwszej chwili pomy-

œla³em, ¿e stan¹³em w pobli¿u gniazda szerszeni. W nieruchomym powietrzu

wype³niaj¹cym parów wyczu³em delikatn¹ wibracjê. To by³o jak swêdzenie

skóry tu¿ ko³o bêbenków usznych. Odg³os sk³ada³ siê z wielu identycznych

dŸwiêków, które zlewa³y siê jak bzyczenie owadów. Jednak ton tego dŸwiêku

by³ o wiele wy¿szy. Przypomina³ chór zawodz¹cych rozpaczliwie g³osów.

Marszcz¹c brwi, zrobi³em kolejny krok w stronê cyprysów. Swêdzenie

skóry wewn¹trz ucha sta³o siê tak nieznoœne, ¿e siêgn¹³em rêkami do skroni.

Zbli¿y³em siê do drzew. Nagle zobaczy³em to wyraŸnie. Zdjê³o mnie przera-

¿enie. Cofn¹³em siê, ale by³o ju¿ za póŸno. Spoœród drzew jak b³yskawica

strzeli³o ku mnie coœ; by³o tak ma³e, ¿e ledwie dostrzegalne.

Trafi³o mnie w prawe oko. Ból by³ tak straszliwy, jak gdyby ktoœ przebi³

rozgrzan¹ ig³¹ moj¹ siatkówkê i siêgn¹³ ni¹ a¿ do mózgu. Zakry³em oko pra-

w¹ d³oni¹ i zawy³em przeraŸliwie.

background image

212

Cofa³em siê dalej, a ból narasta³, jakby lada chwila mia³ rozsadziæ mi

czaszkê. Kolana ugiê³y siê pode mn¹. Osun¹³em siê na zbocze i straci³em

przytomnoϾ.

By³o po pó³nocy, gdy dojecha³em do wioski. Oko ju¿ mnie nie bola³o, ale

moje przera¿enie wzros³o. Jeszcze nie ca³kiem przytomny po omdleniu w w¹-

wozie, wszed³em do kliniki i spyta³em, gdzie mieszka Clarisse. Sk³ama³em,

¿e mnie do siebie zaprosi³a. Nieco rozespana salowa zmarszczy³a brwi, ale

poda³a adres. Wsiad³em w samochód i pojecha³em do wioski.

W mieszkaniu Clarisse pali³o siê œwiat³o. Zapuka³em do drzwi, ale nikt

nie otworzy³. Zapuka³em mocniej. W oknie poruszy³ siê cieñ. Zatoczy³em siê

do œrodka, gdy tylko otwar³y siê drzwi. Clarisse sta³a przede mn¹ w samym

szlafroku; kobieta siedz¹ca na ³ó¿ku w sypialni zas³oni³a piersi przeœciera-

d³em i zerwa³a siê, ¿eby zamkn¹æ drzwi.

– Co to ma znaczyæ? – zawo³a³a Clarisse. – Nie zaprasza³am ciê!… Jak

œmiesz…

– Nie mam czasu wyjaœnia栖 wykrztusi³em. – Bojê siê. Potrzebujê two-

jej pomocy.

Clarisse zacisnê³a szlafrok.

– Coœ mnie uk¹si³o, chyba zosta³em zara¿ony jak¹œ chorob¹. Pomó¿ mi.

Daj mi jakieœ antybiotyki, jak¹œ szczepionkê. Cokolwiek. Mo¿e to jakiœ wi-

rus albo grzyb. Mo¿e dzia³a jak bakteria.

– Co siê sta³o?

– Nie mamy czasu. Mog³em poprosiæ o pomoc w szpitalu, ale oni by nie

zrozumieli. Potraktowaliby mnie tak samo jak Myersa, uznaliby, ¿e majaczê.

Ty musisz mnie tam zaprowadziæ. Musisz przekonaæ lekarzy, ¿eby wstrzyk-

nêli mi ka¿dy lek, który mo¿e zabiæ to, co mnie zainfekowa³o.

Panika w moim g³osie przekona³a j¹.

– Tylko siê ubiorê.

W drodze do szpitala opowiedzia³em Clarisse, co siê sta³o. Natychmiast

zadzwoni³a do lekarza. W oczekiwaniu na niego zdezynfekowa³a mi oko i da³a

jakiœ œrodek przeciw bólowi g³owy, który drêczy³ mnie coraz bardziej. Za-

spany lekarz ockn¹³ siê na widok mojego wyrazu twarzy. Zgodnie z przewi-

dywaniami zareagowa³ tak, jakby mia³ do czynienia z pacjentem w g³êbokiej

depresji. Krzykn¹³em, ¿eby przesta³ siê wyg³upiaæ i nafaszerowa³ mnie anty-

biotykami. Clarisse sprawdzi³a, czy nie daje mi œrodka uspokajaj¹cego.

Wstrzykn¹³ mi wszelkie mo¿liwe kombinacje leków. Po³kn¹³bym choæby

strychninê, gdybym mia³ pewnoœæ, ¿e pozbêdê siê tego, co tkwi w mojej g³o-

wie.

background image

213

W cyprysowym zagajniku ujrza³em maleñkie twarze z szeroko rozwarty-

mi ustami i wij¹ce siê drobne cia³a, takie same jak na obrazach Van Dorna.

Teraz ju¿ wiem, ¿e Van Dorn nie przesyca³ obrazu rzeczywistoœci swoimi

szalonymi wizjami. Okaza³o siê, ¿e jednak nie by³ impresjonist¹. W ka¿dym

razie nie by³ nim, kiedy malowa³ „Cyprysy w skalnym w¹wozie”. Jestem pe-

wien, ¿e „Cyprysy” by³y pierwszym obrazem namalowanym po tym, jak jego

mózg uleg³ infekcji. On malowa³ dok³adnie to, co zobaczy³ podczas jednego

ze swoich spacerów. PóŸniej, gdy infekcja siê rozszerzy³a, widzia³ maleñkie

twarze i cia³a wszêdzie, niczym obraz na³o¿ony na wszystko, co go otacza³o.

W tym sensie tak¿e nie by³ impresjonist¹. Otwarte usta i skrêcone z bólu cia-

³a by³y we wszystkim, na co spojrza³. Van Dorn malowa³ wiêc swoj¹ rzeczy-

wistoœæ. Mo¿na powiedzieæ, ¿e jego malarstwo by³o realistyczne.

Wiem o tym jak nikt inny, wierzcie mi. Lekarstwa nie pomog³y. Mój umys³

jest tak samo zainfekowany jak Van Dorna… czy Myersa. Zastanawia³em

siê, dlaczego Van Dorn nie przerazi³ siê, kiedy zosta³ uk¹szony, dlaczego nie

popêdzi³ do szpitala i nie zwróci³ siê do lekarza. Doszed³em do wniosku, ¿e

tak rozpaczliwie pragn¹³ wizji, która o¿ywi³aby jego obrazy, ¿e z radoœci¹

przyj¹³ cierpienie. A Myers tak bardzo chcia³ zrozumieæ Van Dorna, ¿e gdy

spotka³o go to samo, zaryzykowa³, aby lepiej uto¿samiæ siê z malarzem. PóŸ-

niej zrozumia³, ¿e pope³ni³ b³¹d, lecz by³o ju¿ za póŸno.

Pomarañczowy to cierpienie, niebieski to ob³êd. Teraz wiem, jak du¿o

w tym prawdy. To, co zagnieŸdzi³o siê w moim mózgu, zmieni³o moj¹ per-

cepcjê barw. Pomarañczowy i niebieski coraz bardziej przes³aniaj¹ inne ko-

lory. Nie mam wyboru. Poza nimi widzê niewiele wiêcej. Moje obrazy wprost

kipi¹ tymi barwami.

Moje obrazy. Rozwi¹za³em jeszcze jedn¹ tajemnicê. Zawsze mnie fascy-

nowa³o, jak to mo¿liwe, ¿e Van Dorn w nag³ym przyp³ywie twórczej energii

namalowa³ trzydzieœci osiem arcydzie³ w ci¹gu roku. Teraz znam odpowiedŸ.

Twarze z otwartymi ustami i sk³êbione cia³a, pomarañczowa barwa cierpie-

nia i niebieska ob³êdu – wszystko to wiruje w mojej g³owie i powoduje tak

potworne bóle, ¿e chwyta³em siê wszystkiego, aby je st³umiæ, wyrzuciæ z sie-

bie. Próbowa³em kodeiny, demerolu i morfiny. Wszystko pomaga³o, lecz tyl-

ko na jakiœ czas. Wtedy zrozumia³em, co zauwa¿y³ Van Dorn, a póŸniej My-

ers. Malowanie choroby do pewnego stopnia ³agodzi jej objawy. Na chwilê.

Malujesz wiêcej, z jeszcze wiêksz¹ determinacj¹. Jesteœ gotów na wszystko,

byleby tylko uœmierzyæ ból. Ale Myers nie by³ artyst¹. Choroba nie znajdo-

wa³a ujœcia, dlatego osi¹gnê³a ostatnie stadium w ci¹gu kilku tygodni, pod-

czas gdy u Van Dorna trwa³o to rok.

Ja jednak jestem artyst¹… W ka¿dym razie tak mi siê zdawa³o. Mia³em

warsztat, lecz brakowa³o mi wizji. Teraz, niech Bóg ma mnie w swojej opie-

ce, znalaz³em wizjê. Z pocz¹tku malowa³em tylko cyprysy i ich straszn¹ ta-

jemnicê. Osi¹gn¹³em to, czego nale¿a³o siê spodziewaæ: imitacjê orygina³u

background image

214

Van Dorna. Lecz ja nie zamierzam cierpieæ na pró¿no. Dobrze pamiêtam

pejza¿e Œrodkowego Zachodu, które malowa³em w akademii. Krajobraz Iowa

z jego ciemn¹ gleb¹. Chcia³em uchwyciæ wilgotnoœæ i zapach tej ziemi. Wte-

dy nie uda³o mi siê wyjœæ poza naœladownictwo Wyetha. Teraz jest inaczej.

Moje nowe obrazy – razem dwadzieœcia – nie s¹ powtórkami z Van Dorna.

To moja w³asna twórczoœæ, niepowtarzalna. £¹czy w sobie chorobê z moimi

doœwiadczeniami. Si³¹ pamiêci przywo³ujê obraz rzeki p³yn¹cej przez Iowa

City. Jest niebieska. Pod wielkim niebem, tu¿ za granicami miasta, zaczynaj¹

siê pola kukurydzy i ci¹gn¹ siê a¿ po horyzont. Pomarañczowe. Malujê moj¹

niewinnoœæ, moj¹ m³odoœæ. Pod nimi kryje siê ostateczne odkrycie. Brzydota

czyhaj¹ca w bezmiarze piêkna. Przera¿enie zaw³adnê³o moim mózgiem.

Clarisse wreszcie opowiedzia³a mi miejscow¹ legendê. W œredniowie-

czu, kiedy za³o¿ono La Verge, z nieba strzeli³ meteor i rozproszy³ mrok nocy.

Uderzy³ we wzgórza na pó³noc od wioski. Buchnê³y p³omienie, które strawi-

³y drzewa. By³o póŸno, niewielu wieœniaków widzia³o ca³e zdarzenie. Miej-

sce upadku meteorytu znajdowa³o siê zbyt daleko, by œwiadkowie ruszyli do

niego jeszcze tej samej nocy. Nazajutrz rano dym siê rozproszy³, drzewa do-

pali³y. Œmia³kowie próbowali odnaleŸæ meteoryt, ale nie by³o wtedy dróg,

wiêc poszukiwanie w labiryncie wzgórz i w¹wozów nie nale¿a³o do ³atwych.

Wiêkszoœæ siê zniechêci³a, kilku b³¹dzi³o dalej. Ci, którzy dotarli do celu,

wrócili póŸniej do wioski bredz¹c o bólu g³owy i maleñkich twarzach z sze-

roko otwartymi ustami. Kijami kreœlili na piasku niepokoj¹ce wizerunki

i w koñcu wyk³uwali sobie oczy. Wed³ug legendy, podobne przypadki samo-

okaleczeñ zdarza³y siê, ilekroæ ktoœ wróci³ z wycieczki do krateru. Jakaœ nie-

znana si³a bra³a ich w posiadanie. Wzgórza sta³y siê tabu. ¯aden z mieszkañ-

ców wsi nie oœmieli³ siê odt¹d zapuœciæ do miejsca, w którym ró¿d¿ka Pana

Boga dotknê³a ziemi. Poetycka metafora upadku meteorytu. La Verge.

Nie chcê wysnuwaæ wniosku, ¿e meteoryt przyniós³ jakieœ zarazki, które

rozpleni³y siê w kraterze. Wed³ug mnie, by³ on przyczyn¹, a nie skutkiem.

Widzia³em skaln¹ studniê w cyprysowym gaju, z której wylatywa³a chmara

maleñkich twarzy i cia³ przypominaj¹cych owady. Jak one wy³y! Przywiera-

³y do liœci cyprysów, ciska³y siê w rozpaczy z powrotem, a w ich miejsce po-

jawia³y siê zastêpy innych rozdartych bólem dusz.

W³aœnie, dusz. Bo meteoryt by³ tylko przyczyn¹. Myœlê, ¿e jego uderze-

nie otworzy³o bramy piek³a. Maleñkie, krzycz¹ce z rozpaczy twarze to potê-

pieñcy. Ja te¿ jestem potêpiony. Jakiœ szalony grzesznik, rozpaczliwie pra-

gn¹cy uciec z tego ostatniego wiêzienia, które nazywamy piek³em, wskoczy³

w moje oko i przebi³ siê do mózgu, bramy duszy. Mojej duszy. Drêczy j¹

cierpienie. Malujê, ¿eby je zmniejszyæ.

background image

215

Mówiê. To te¿ pomaga. Clarisse zapisuje moje s³owa, a jej kochanka

masuje mi ramiona.

Moje obrazy s¹ olœniewaj¹ce. Kiedyœ zostanê uznany za geniusza. Za-

wsze o tym marzy³em.

Oto cena, jak¹ p³acê.

Bóle g³owy s¹ coraz gorsze. Pomarañczowy staje siê coraz intensywniej-

szy, niebieski coraz bardziej natarczywy.

Staram siê. Nakazujê sobie byæ silniejszym od Myersa, który przetrwa³

tylko kilka tygodni. Van Dorn ¿y³ rok. Mo¿e geniusz oznacza wytrzyma³oœæ.

Ból pulsuje w mojej g³owie. Wydaje siê, ¿e w ka¿dej chwili mo¿e rozsa-

dziæ mi czaszkê. Twarze z otwartymi ustami mno¿¹ siê bez koñca.

Ból! Muszê byæ silny. Jeszcze jeden dzieñ, jeszcze jeden obraz.

Ostry koniec pêdzla kusi. Przeci¹æ têtni¹cy wrzód cierpienia i strachu,

upoiæ siê ulg¹. Ale muszê wytrzymaæ.

Na stoliku tu¿ obok, na wyci¹gniêcie rêki, le¿¹ no¿yce.

Jeszcze nie dzisiaj. I nie jutro.

Prze¿yjê Van Dorna.

background image

216

D³ugie, zielone w³osy

grobów

Po œmierci Matta w czerwcu tysi¹c dziewiêæset osiemdziesi¹tego siódmego roku

za³ama³em siê. Obraz jego cierpienia dzieñ po dniu, miesi¹c po miesi¹cu, os³abi³

tê czêœæ mojego mózgu, która kontroluje stres. Cokolwiek próbowa³em robi栖 spa-

cerowaæ, ogl¹daæ telewizjê, czytaæ, jeœæ – moje cia³o pozostawa³o w stanie ci¹g³e-

go napiêcia. Raz po raz dostawa³em ataków paniki. Jedyne, co mog³em robiæ, to

le¿eæ na plecach i gapiæ siê w sufit.

Stopniowo, dziêki mi³oœci rodziny i przyjació³, zacz¹³em wychodziæ z ciemno-

œci. Jednak miêdzy publikacj¹ Bractwa Nocy i Mg³y w tysi¹c dziewiêæset osiem-

dziesi¹tym siódmym i Pi¹tej profesji w tysi¹c dziewiêæset dziewiêædziesi¹tym

up³ynê³y trzy lata, co daje wyobra¿enie o g³êbokoœci mojej depresji. Osobliwa tech-

nika narracyjna nastêpnego opowiadania jest odzwierciedleniem mojego stanu

psychicznego. Ka¿dy, kto chodzi³ na zajêcia z literatury, wie, ¿e s¹ trzy g³ówne

rodzaje narratorów: w pierwszej osobie, w trzeciej osobie oraz narrator wszech-

wiedz¹cy. Ka¿dy z nich ma swoje zalety i wady. Ale jest te¿ czwarty, prawie ni-

gdy nie wykorzystywany ze wzglêdu na swoje ograniczenia: narrator w drugiej

osobie. Autor, zamiast mówiæ jako „ja”, „on” lub „ona”, mówi jako „ty”. Niekon-

wencjonalne i ryzykowne, ale dlaczego nie spróbowaæ? – pomyœla³em. Chocia¿

raz. ¯eby z³amaæ tabu. Wbrew kolejnej konwencji postanowi³em pisaæ w czasie

teraŸniejszym. Mia³em w tym jednak pewien cel. W koñcu sposób, w jaki opo-

wiada siê historiê, musi mieæ zwi¹zek z jej tematem. Bohater mojego opowiadania

jest tak wstrz¹œniêty tym, co prze¿y³, ¿e niejako odrywa siê od swojej osoby i myœli

o sobie jako „ty”. Drêcz¹ce go dawne wydarzenia rozgrywaj¹ siê wci¹¿ na nowo

w jego udrêczonym umyœle w czasie teraŸniejszym. Opowiadanie D³ugie, zielo-

background image

217

ne w³osy grobów otrzyma³o nagrodê Stowarzyszenia Twórców Literatury Grozy

za najlepsz¹ nowelê tysi¹c dziewiêæset dziewiêædziesi¹tego roku.

M

imo ulewy znów poszed³eœ na cmentarz, nie zwracaj¹c uwagi na pory-

wy zimnej jesiennej wichury targaj¹ce przygiêty parasol i na mokre bez-

barwne liœcie, które przyklejaj¹ siê do twoich przemoczonych spodni.

Dwa groby. Dr¿ysz, przez ³zy spogl¹daj¹c na œwie¿o usypane kopce. Nie

ma nagrobków i nie bêdzie przez najbli¿szy rok. Ale wyobra¿asz sobie wy-

gl¹d napisów: daty urodzenia ró¿ne, a daty œmierci – mój Bo¿e – takie same.

Szymon i Ester Weinbergowie. Twoi rodzice. Bezg³oœnie powtarzasz modli-

twy, które rabin Goldstein wypowiedzia³ na pogrzebie. Nie mog¹c wytrzy-

maæ d³u¿ej, brniesz do mokrego samochodu, rzucasz parasol na siedzenie

pasa¿era i przyciskasz guzik ogrzewania. Próbujesz opanowaæ dr¿enie r¹k,

faluj¹c¹ od bólu pierœ i serce rozrywane ¿alem.

Z oczami napuchniêtymi od ³ez doje¿d¿asz jakoœ do domu rodziców.

Dworek nad jeziorem Michigan na pó³noc od Chicago, pozbawiony teraz

mieszkañców, sprawia wra¿enie nawiedzonego. Przechodzisz przez olbrzy-

mi westybul i otwierasz drzwi gabinetu o œcianach wyk³adanych dêbow¹ bo-

azeri¹. Jedna zastawiona jest ksi¹¿kami, a druga fotografiami twojego ojca

z lokalnymi i pañstwowymi dygnitarzami, nawet z prezydentem. Siadasz przy

masywnym biurku, ¿eby dokoñczyæ porz¹dkowanie papierów ojca wydoby-

tych z sejfu. W drzwiach staje twoja ¿ona z fili¿ank¹ kawy w d³oni. Opiera

siê o œcianê i marszczy czo³o. Nie mo¿e zrozumieæ, dlaczego po raz kolejny

pos³ucha³eœ g³osu ka¿¹cego ci wróciæ na cmentarz.

– Dlaczego?

Podnosisz g³owê znad dokumentów.

– Czy to nie jest oczywiste? Czujê potrzebê bycia z nimi.

– Nie to mam na myœli – mówi Rebeka. Jest wysoka, ma czterdzieœci

dziewiêæ lat, ciemne w³osy, szczup³¹ twarz i zamyœlone oczy. – Tak du¿o pra-

cujesz. Dokumenty, spotkania, telefony. Czy nie mo¿esz trochê odpocz¹æ?

Wygl¹dasz okropnie.

– A jak mam wygl¹daæ? Klatka piersiowa mojego ojca zosta³a zmia¿d¿o-

na, g³owa matki… Pijany drañ, który wjecha³ na ich samochód, wyszed³ z wy-

padku z kilkoma zadrapaniami.

– Nie to mia³am na myœli – powtarza Rebeka. Dr¿¹cymi d³oñmi podnosi

fili¿ankê do ust. – Ja ci wspó³czujê, a nie oskar¿am. Masz prawo Ÿle wygl¹-

daæ. To straszne straciæ któregoœ z rodziców, a tym bardziej oboje, i to w ta-

kich potwornych okolicznoœciach… Ale to, co robisz, ulegaj¹c temu dziwne-

mu przymusowi… Bojê siê, ¿e wpêdzisz siê w depresjê. Nie zadrêczaj siê.

Twój ojciec wyznaczy³ kompetentnego prawnika, który ma siê zaj¹æ posia-

background image

218

d³oœci¹. Pozwól mu wykonaæ swoj¹ pracê. Jesteœ doskona³ym adwokatem,

ale nie mo¿esz teraz braæ wszystkiego na swoje barki. Na Boga, Jakubie…

a jeœli nie na Boga, to dla mnie… odpocznij trochê.

Wzdychasz. Wiesz, ¿e ¿ona chce dla ciebie jak najlepiej. Ale ona nie

rozumie: musisz siê czymœ zaj¹æ, zagubiæ w drobiazgach, ¿eby ogrom twoje-

go ¿alu nie pozbawi³ ciê rozumu.

– Prawie ju¿ skoñczy³em – odpowiadasz. – Jeszcze tylko parê dokumen-

tów z sejfu. Potem obiecujê odpocz¹æ. Mo¿e wezmê k¹piel… O Bo¿e, nadal

nie mogê uwierzyæ… Tak bardzo mi ich brakuje… Nalej mi whisky. Czujê,

¿e muszê oszukaæ nerwy.

– Zaraz ci przyniosê.

Gdy Rebeka zbli¿a siê do barku, zerkasz na nastêpny dokument: wybla-

k³¹ kopiê twojego aktu urodzenia. Potrz¹sasz g³ow¹.

– Stary trzyma³ wszystko. Co za biurokrata – mówisz z gorzk¹ czu³o-

œci¹. – Dlatego tak trudno siê w tym po³apaæ. Nie sposób powiedzieæ, co jest

wa¿ne, co ma wartoœæ tylko sentymentaln¹, a co…

Spogl¹dasz na nastêpny dokument, prawie go odk³adasz; marszczysz brwi,

zerkasz jeszcze raz.

– O Bo¿e. – Nie mo¿esz z³apaæ tchu.

– Jakubie? – Rebeka odwraca siê, odk³ada butelkê i biegnie w twoj¹ stro-

nê. – Co siê sta³o? Twoja twarz jest szara jak…

Nie mo¿esz oderwaæ wzroku do dokumentu. Czujesz siê tak, jakbyœ do-

sta³ potê¿ny cios w pierœ. Rebeka przykuca obok ciebie, dotyka twojej twa-

rzy. Prze³ykasz œlinê.

– Ja…

– Co, Jakubie? Powiedz. Co siê sta³o?

– Zasz³a jakaœ pomy³ka. – Wskazujesz dokument.

Rebeka czyta pospiesznie.

– Nie rozumiem. Tyle tu prawniczego ¿argonu. Jakaœ kobieta zgodzi³a

siê oddaæ dwoje dzieci do adopcji. Czy o to chodzi?

– Tak. – Z trudem wydobywasz s³owa. – Spójrz na datê.

– Piêtnasty sierpnia tysi¹c dziewiêæset trzydziestego ósmego.

– Tydzieñ przed moimi urodzinami. Ten sam rok.

– No to co? Zbieg okolicznoœci. Twój ojciec zajmowa³ siê ró¿nymi spra-

wami, prawdopodobnie tak¿e adopcjami.

– Ale nie trzyma³by takiego dokumentu wœród swoich prywatnych pa-

pierów w sejfie. Spójrz, gdzie to zosta³o spisane przez notariusza.

– W Redwood Point w Kalifornii.

– A teraz porównaj z moim aktem urodzenia…

– Redwood Point w Kalifornii.

– Nadal uwa¿asz, ¿e to zbieg okolicznoœci?

background image

219

– Nie mo¿e byæ inaczej. Jakubie, bardzo du¿o przeszed³eœ, ale na ten

stres nie musisz siê nara¿aæ. Przecie¿ wiesz, ¿e nie zosta³eœ adoptowany.

– Wiem? Sk¹d?

– To jest…

Przerywasz jej niecierpliwym gestem.

– Takie rzeczy uwa¿a siê za oczywiste – mówi Rebeka.

– Dlaczego?

– Poniewa¿ rodzice powiedzieliby ci o tym.

– Dlaczego? Jeœli nie musieli tego robiæ, po co mieliby ryzykowaæ nara-

¿anie mnie na wstrz¹s? Czy nie woleliby zostawiæ tej sprawy w spokoju?

– Jakubie, ponosi ciê wyobraŸnia.

– Byæ mo¿e. – Wstajesz i niepewnym krokiem zbli¿asz siê do barku;

koñczysz nalewanie drinka. – Byæ mo¿e.

Mocny drink parzy w gard³o.

– Ale nie bêdê tego wiedzia³ na pewno, prawda? Jeœli nie dowiem siê,

dlaczego ojciec trzyma³ dokumenty adopcyjne w swoim prywatnym sejfie

i jak to siê sta³o, ¿e urodzi³em siê tydzieñ póŸniej w tym samym miejscu,

w którym ta kobieta podpisa³a zgodê.

– I co z tego wynika? – Rebeka pociera d³oni¹ czo³o. – Nie rozumiesz? Prze-

cie¿ to niczego nie zmienia! Twoi rodzice kochali ciê, a ty ich. Przypuœæmy, wbrew

wszystkiemu przypuœæmy, ¿e podejrzenie siê sprawdzi. Czy twój ¿al zmniejszy

siê przez to? Kochaliœcie siê przez ca³e ¿ycie i nic tego nie przekreœli.

– Ale mo¿e zmieniæ, i to bardzo du¿o.

– Dokoñcz drinka. Jest pi¹tek. Jeszcze zd¹¿ymy pójœæ do bo¿nicy. Jeœli

kiedykolwiek potrzebowa³eœ skupienia ducha, to w³aœnie teraz.

Niecierpliwie wypijasz jedn¹ trzeci¹ whisky.

– Spójrz jeszcze raz na dokument adopcyjny. Ta kobieta zgodzi³a siê

oddaæ dwoje dzieci. Jeœli zosta³em adoptowany, oznacza to, ¿e mam brata

bliŸniaka albo siostrê.

– To dla ciebie obcy cz³owiek. Jakubie, bycie bratem lub siostr¹ to coœ

wiêcej ni¿ pochodzenie biologiczne.

Resztka whisky rozgrzewa ci ¿o³¹dek.

– Popatrz jeszcze raz. Na dole jest nazwisko tej kobiety.

– Mary Duncan.

– Szkotka?

– A wiêc? – pyta Rebeka.

– Mam iœæ do bo¿nicy? Zastanów siê. Czy s³ysza³aœ, ¿eby jakiœ Szkot…

Mo¿e ja w ogóle nie urodzi³em siê ¯ydem?

Rysy twarzy twojego wujka tê¿ej¹.

– Adoptowany? Sk¹d ci to przysz³o do g³owy?…

background image

220

Siadasz ko³o niego na kanapie w pokoju sto³owym i opowiadasz o znale-

zionych dokumentach.

Œci¹ga brwi. Potrz¹sa g³ow¹.

– To zbieg okolicznoœci.

– Tak twierdzi moja ¿ona.

– A wiêc pos³uchaj jej. I pos³uchaj mnie. Jakubie, twój ojciec i ja byli-

œmy ze sob¹ zwi¹zani tak blisko, jak tylko bracia byæ mog¹. Nie mieliœmy

przed sob¹ ¿adnych sekretów. ¯aden z nas nigdy nie podj¹³ ¿adnej wa¿nej

decyzji nie poradziwszy siê wpierw drugiego. Kiedy Szymon – niech spo-

czywa w spokoju – postanowi³ o¿eniæ siê z twoj¹ matk¹, rozmawia³ o tym ze

mn¹ na d³ugo przedtem, zanim powiedzia³ rodzicom. Uwierz mi, zaufaj: gdyby

on i Ester planowali zaadoptowaæ dziecko, ja na pewno bym o tym wiedzia³.

Oddychasz g³êboko. Chcesz uwierzyæ, ale…

– A wiêc dlaczego?…

– Powiedz mi, Jakubie.

– Mo¿emy udawaæ, ¿e te dokumenty przez przypadek znalaz³y siê obok

siebie w sejfie moich rodziców. Mo¿emy udawaæ, ¿e nie maj¹ ze sob¹ ¿adne-

go zwi¹zku. Ale dlaczego? O ile mi wiadomo, ojciec zawsze mieszka³ w Chi-

cago. Nigdy siê nad tym nie zastanawia³em, ale teraz muszê zapytaæ: czemu

nie urodzi³em siê tutaj, tylko w Kalifornii?

Wuj skupia siê z wysi³kiem. Wreszcie wzrusza ramionami.

– To by³o tak dawno. – Zerka przez okulary na twoj¹ metrykê urodze-

nia. – Tysi¹c dziewiêæset trzydziesty ósmy rok. Tyle lat. Niewiele pamiêtam.

Zamyœla siê na chwilê.

– Twoi rodzice bardzo chcieli mieæ dzieci. To pamiêtam. Ale mimo ¿e

bardzo siê starali… W ka¿dym razie po pewnym czasie opad³a ich rezygna-

cja. I nagle pewnego dnia twój ojciec wpad³ do mnie do biura, rozpromienio-

ny. Kaza³ mi wzi¹æ sobie wolne, bo chce, ¿ebyœmy uczcili coœ bardzo wa¿ne-

go. Twoja matka zasz³a w ci¹¿ê.

Ból wykrzywia ci twarz na myœl o rodzicach. Powstrzymujesz ³zy.

– Ale to nie wyjaœnia, dlaczego urodzi³em siê w Kalifornii.

– Zaraz do tego wrócê. – Wuj drapie siê po brodzie pociêtej grubymi

zmarszczkami. – Tak, zaczynam sobie przypominaæ… Tysi¹c dziewiêæset trzy-

dziesty ósmy. Najgorsze lata depresji minê³y, ale sytuacja nie by³a jeszcze

dobra. Twój ojciec powiedzia³, ¿e kiedy urodzi siê dziecko, bêdzie musia³

wiêcej zarabiaæ. Uwa¿a³, ¿e w Kalifornii, w Los Angeles, s¹ lepsze mo¿liwo-

œci. Próbowa³em go od tego odwieœæ. Za rok Chicago wyjdzie z kryzysu,

mówi³em. Poza tym bêdziesz musia³ staraæ siê o pozwolenie na uprawianie

zawodu adwokata w Los Angeles. Oczywiœcie, mia³em racjê. Chicago nieba-

wem rzeczywiœcie wysz³o z kryzysu. No i okaza³o siê, ¿e twoim rodzicom

nie podoba siê w Los Angeles, wiêc po szeœciu czy siedmiu miesi¹cach wró-

cili, tu¿ po twoich narodzinach.

background image

221

– Ale to nadal…

– Co?

– Los Angeles to nie Redwood Point. Nigdy nie s³ysza³em o takiej miej-

scowoœci. Co robili tam moi rodzice?

– To ¿adna tajemnica. – Wuj unosi bia³e brwi. – Redwood Point by³o

nadmorskim kurortem. W sierpniu w Los Angeles panowa³ straszny upa³. Gdy

zbli¿y³a siê data rozwi¹zania, twój ojciec postanowi³, ¿e przenios¹ siê w ja-

kieœ ch³odniejsze, przyjemniejsze miejsce, gdzie Ester ³atwiej bêdzie oddy-

chaæ. Wziêli wiêc krótkie wakacje i tam w³aœnie siê urodzi³eœ.

– Tak, to ca³kiem logiczne – mówisz. – Nic w tym tajemniczego. Ale

dlaczego ojciec trzyma³ dokument adopcyjny tamtej kobiety?

Wuj unosi w geœcie rezygnacji d³onie upstrzone plamami w¹trobowymi.

– Aj waj… Z tego co wiem, podczas pobytu w Redwood Point trafi³o

mu siê jakieœ zlecenie. Wzi¹³ tê pracê, ¿eby zap³aciæ za opiekê w szpitalu.

PóŸniej, kiedy wrócili do Chicago, te dokumenty mog³y siê zapl¹taæ miêdzy

osobiste papiery. Po prostu wszystko, co by³o zwi¹zane z Redwood Point,

trafi³o przypadkowo w jedno miejsce.

– I nigdy nie zauwa¿y³ pomy³ki, choæ tyle razy zagl¹da³ do sejfu? Trud-

no mi w to uwierzyæ…

– Jakubie, Jakubie. W zesz³ym miesi¹cu zajrza³em do mojego sejfu i zna-

laz³em obligacje, o których ca³kiem zapomnia³em. Takie rzeczy siê zdarzaj¹.

– Mój ojciec by³ najbardziej skrupulatn¹ osob¹, jak¹ znam.

– Bóg wie, jak bardzo go kocha³em i jak mi go brakuje. – Wuj zagryza

poblad³¹ doln¹ wargê. Oddycha z wysi³kiem, hamuj¹c emocje. – Ale nie by³

doskona³y, a ¿ycie nie pozwala siê uporz¹dkowaæ. Pewnie nigdy siê nie do-

wiemy, jak ten dokument trafi³ do prywatnych dokumentów twojego ojca.

Ale co do jednego mam pewnoœæ: jesteœ naturalnym dzieckiem Szymona i Es-

ter. Nie zosta³eœ adoptowany.

Kiwasz g³ow¹, wpatruj¹c siê w pod³ogê.

– Dziêkujê ci.

– Nie musisz. IdŸ do domu, odpocznij i przestañ tak du¿o myœleæ. To, co

siê sta³o z Szymonem i Ester, wstrz¹snê³o nami wszystkimi. D³ugo bêdzie

nam ich brakowaæ.

– Tak – mówisz.– D³ugo.

– A Rebeka? Jak ona…

– Tak samo jak ja. Ci¹gle nie mo¿e uwierzyæ, ¿e nie ¿yj¹.

Wuj œciska twoj¹ d³oñ chudymi palcami.

– Nie widzia³em ¿adnego z was od pogrzebu. Rodzina musi siê teraz

trzymaæ razem. Mo¿e zjemy razem placek miodowy w Rosz ha Szana?

– Chcia³bym, wujku, ale nie mogê. Wyje¿d¿am z miasta.

– Dok¹d siê wybierasz?

– Do Redwood Point.

background image

222

Najwiêkszym lotniskiem w pobli¿u celu twojej podró¿y jest San Franci-

sco. Wynajmujesz samochód i jedziesz wzd³u¿ wybrze¿a na po³udnie, mija-

j¹c po drodze Carmel i Big Sur. Zajêty myœlami, ledwo dostrzegasz niezwy-

k³y krajobraz: targane wiatrem cyprysy, postrzêpione nadmorskie klify, bia³e

ba³wany rozbijaj¹ce siê o brzeg. Pytasz sam siebie, dlaczego po prostu nie

zadzwoni³eœ do Redwood Point, nie przedstawi³eœ siê jako prawnik z Chica-

go i nie poprosi³eœ o informacjê? Dlaczego nie mog³eœ oprzeæ siê potrzebie

przyjechania do tego miasteczka, tak ma³ego, ¿e nie znalaz³eœ go w swoim

atlasie? Musia³eœ pojechaæ do biblioteki w Chicago i poprosiæ o wielk¹ mapê

Kalifornii. Co ciê tu w ogóle przygna³o? Zarówno ¿ona, jak i wuj radzili ci

daæ temu spokój. Nie jesteœ adoptowanym dzieckiem, a nawet gdybyœ by³, to

co by to zmieni³o?

Jednak pytania nie daj¹ ci spokoju. Po pierwsze, mo¿esz mieæ brata bliŸ-

niaka lub siostrê bliŸniaczkê, a teraz, gdy straci³eœ rodziców, czujesz potrzebê

wype³nienia pustki, choæby poprzez odnalezienie rodzeñstwa, którego istnie-

nia nie podejrzewa³eœ. Po drugie, dotkn¹³ ciê kryzys wieku œredniego, ale inne-

go rodzaju ni¿ ten, który przechodzi wiêkszoœæ mê¿czyzn. Prze¿y³eœ tyle lat

i byæ mo¿e nawet nie zna³eœ swoich naturalnych rodziców, wiêc utraci³eœ po-

czucie to¿samoœci. Tak, kocha³eœ tych rodziców, których zna³eœ, ale rozpaczli-

wa niepewnoœæ pcha ciê do tego, ¿eby poznaæ prawdê, obojêtne jaka ona jest.

Albo przekonasz siê, ¿e nie by³eœ adoptowanym dzieckiem, albo bêdziesz mu-

sia³ pogodziæ siê z tym faktem. Ból po utracie obojga rodziców w po³¹czeniu

z t¹ niepewnoœci¹ jest nie do zniesienia. Trzeci, najwa¿niejszy powód jest taki,

¿e chcesz siê dowiedzieæ, czy… Tak, spêdzi³eœ ca³e ¿ycie jako ¯yd, zosta³eœ

obrzezany, przestrzega³eœ przykazañ i œwi¹t, chodzi³eœ w pi¹tek do bo¿nicy…

Chcesz wiêc wiedzieæ, czy urodzi³eœ siê gojem. Powtarzasz sobie, ¿e bycie

¯ydem nie ma nic wspólnego z ras¹ i genami, ¿e to kwestia kultury i religii.

Ale w g³êbi serca zawsze czu³eœ dumê z tego, ¿e jesteœ prawdziwym ¯ydem.

Teraz twoja to¿samoœæ jest zagro¿ona. Kim jestem? – pytasz.

Naciskasz mocniej peda³ gazu i zastanawiasz siê, dlaczego siê nie zgo-

dzi³eœ, ¿eby ¿ona przyjecha³a tu razem z tob¹. Czemu upar³eœ siê, ¿eby byæ

sam?

Bo tak chcia³em, i ju¿, odpowiadasz sobie z ponur¹ determinacj¹.

Bo nie mogê pozwoliæ, ¿eby ktoœ mnie powstrzymywa³.

Autostrada pnie siê po nadmorskich klifach. Na zboczach poskrêcane

jod³y wczepiaj¹ siê w cieniutk¹ warstewkê gleby i walcz¹ o ¿ycie. Na znisz-

czonym przez wodê i wiatr znaku nagle ukazuje siê napis REDWOOD

POINT. Równie niespodziewanie po prawej stronie w oddali wyrasta mia-

steczko. Ju¿ z daleka widaæ, ¿e budynki s¹ zniszczone i nie pomalowane.

background image

223

Rozsiad³y siê wokó³ zatoczki w centrum z zapadaj¹cym siê molo. Piêkne s¹

tu tylko refleksy popo³udniowego s³oñca na bia³ych grzywach fal.

Redwood Point. I to ma byæ ten s³ynny kurort? Tak w ka¿dym razie mó-

wi³ o nim wuj. Mo¿e w tysi¹c dziewiêæset trzydziestym ósmym, ale nie teraz.

Zje¿d¿asz z autostrady przyciskaj¹c hamulec. W¹ska wyboista droga wije

siê miêdzy kar³owatymi cyprysami do nêdznej mieœciny, gdzie zgodnie z me-

tryk¹ urodzenia po raz pierwszy ujrza³eœ œwiat. Mijasz nêdzny drewniany

hotelik. Na grzbiecie wzgórza dostrzegasz osmalone resztki drugiego hotelu

i w myœlach przyznajesz racjê wujowi i ¿onie. Ta d³uga, mêcz¹ca podró¿ by³a

niepotrzebna. Tyle lat. Przyjecha³eœ do cienia miejscowoœci, która kiedyœ mo¿e

by³a s³ynna. Nie znajdziesz tutaj odpowiedzi na swoje pytania.

Piaszczysta droga wyrównuje siê; wzd³u¿ szeregu rozpadaj¹cych siê do-

mów prowadzi do szkieletu mola. Zatrzymujesz siê ko³o jakiejœ rudery, wy-

siadasz i wdychasz s³one oceaniczne powietrze. Jakiœ starzec rozsiad³ siê na

krzeœle, które stoi na ostatnich bezpiecznych deskach mola. Pod wp³ywem

impulsu podchodzisz bli¿ej. ¯wir i muszle chrzêszcz¹ pod twoimi stopami.

– Przepraszam.

Starzec siedzi ty³em do ciebie, wpatruj¹c siê w ocean.

W twoje nozdrza uderza odór martwych ryb rozk³adaj¹cych siê na brzegu.

– Przepraszam – powtarzasz.

Starzec odwraca siê powoli, powodowany ciekawoœci¹ lub niechêci¹.

Zadajesz mu pytanie, które przysz³o ci do g³owy, gdy zje¿d¿a³eœ do mia-

steczka.

– Dlaczego ta miejscowoœæ nazywa siê Redwood Point? Przecie¿ tu na

po³udniu sekwoje nie rosn¹.

– Patrzy pan na nie.

– Chyba nie rozumiem…

Starzec wskazuje szcz¹tki mola.

– Deski s¹ zrobione z sekwoi – wyjaœnia poci¹gaj¹c ³yk piwa z pusz-

ki. – Kiedyœ by³o piêkne. Tak dumnie wbija³o siê w zatokê. Redwood Point.

– Czy jest tu szpital?

– Pan chory?

– Pytam z ciekawoœci.

– Najbli¿szy szpital jest szeœædziesi¹t kilometrów st¹d.

– A lekarz?

– By³ kiedyœ. Czemu pan zadaje tyle pytañ?

– Ju¿ powiedzia³em. Z ciekawoœci. A mo¿e jest tu s¹d?

background image

224

– Czy to wygl¹da na siedzibê w³adz hrabstwa? Kiedyœ to miasto coœ

znaczy³o, ale teraz… – Starzec ciska puszkê w kierunku kosza, ale chybia. –

Niech to szlag.

– A mo¿e… jest tu posterunek policji?

– Jasne. Szeryf Kitrick. – Stary zanosi siê kaszlem. – Akurat jest tu po-

trzebny. Nic siê nie dzieje. Szeryf nie ma nawet zastêpcy.

– Gdzie mogê go znaleŸæ?

– O, to ³atwe. O tej porze bêdzie siedzia³ w barze „Redwood”.

– Gdzie to jest?

– Za panem. Trzeba skrêciæ w lewo. To jedyny budynek, który jako tako

wygl¹da.

Bar stoi przy popêkanej drodze biegn¹cej ponad pla¿¹. Œwie¿e deski

z drewna sekwoi na jego œcianach sprawiaj¹, ¿e s¹siednie budynki wygl¹-

daj¹ jeszcze gorzej. Wchodzisz drzwiami z namalowan¹ kotwic¹. Wnêtrze

przypomina sklep ¿eglarski lub kajutê trawlera. W k¹cie stoj¹ tyczki rybac-

kie, a na œcianie wisi sieæ z niewielkimi p³ywakami. Na pó³ce ko³o wypole-

rowanego steru wisz¹cego nad barem rozstawiono rozmaite instrumenty

nawigacyjne: sekstant, kompas i inne, których nie znasz. Wygl¹daj¹ na sta-

re, choæ ich metal lœni. Przy topornych prostok¹tnych sto³ach stoj¹ kapitañ-

skie krzes³a.

S³yszysz g³osy i kierujesz wzrok w ich stronê. Przy stoliku w rogu siedzi

piêciu mê¿czyzn i gra w karty. Œwiat³o lampy z trudem przebija siê przez ob³ok

papierosowego dymu wisz¹cy nad ich g³owami. Jeden z nich – oko³o piêæ-

dziesi¹tki, z szerok¹ klatk¹ piersiow¹ i ró¿ow¹ cer¹ – ma na sobie policyjny

mundur. Z uwag¹ ogl¹da swoje karty.

Jego towarzysz zwraca g³owê w stronê baru.

– Jeszcze jedno piwo, Ray. A ty, Hank?

– Dopiero za dziesiêæ pi¹ta. Jeszcze jestem na s³u¿bie – odpowiada poli-

cjant. – Ful.

– Dla mnie wystarczy.

– Ja mam tylko sekwens.

Gracze rzucaj¹ karty na stó³.

Policjant zbiera æwierædolarówki.

– Ja rozdajê.

Zerka w twoj¹ stronê, tasuj¹c karty.

Barman stawia piwo na stole i spogl¹da na ciebie.

– Co bêdzie?

– Woda sodowa. Chcia³bym porozmawiaæ z szeryfem Kitrickiem.

Policjant wbija w ciebie wzrok.

– Coœ pilnego?

background image

225

– Raczej nie. – Wzruszasz ramionami. – Chodzi o sprawê sprzed wielu

lat. Mo¿e poczekaæ jeszcze trochê.

Policjant marszczy brwi.

– Tylko skoñczymy to rozdanie.

– Oczywiœcie.

P³acisz za drinka i poci¹gasz ³yk. Na œcianie po przeciwnej stronie do-

strzegasz dziesi¹tki zdjêæ, po¿ó³k³ych, pogiêtych, wyblak³ych. Ale nawet

patrz¹c z tej odleg³oœci domyœlasz siê, co przedstawiaj¹. Zbli¿asz siê, z tru-

dem opanowuj¹c dreszcz.

Redwood Point. Na fotografiach uwieczniono kurort w najlepszych cza-

sach, piêædziesi¹t, szeœædziesi¹t lat temu. Na g³adkiej drodze po³yskuj¹ w s³oñ-

cu nowiutkie automobile. Pla¿a roi siê od ludzi ubranych w staroœwieckie

kostiumy k¹pielowe. Na piêknym d³ugim molo rozsiedli siê wêdkarze. ¯a-

glówki ko³ysz¹ siê na wodach zatoki. Piesi przechadzaj¹ siê po chodniku,

spogl¹daj¹c na wystawy sklepów lub w stronê oceanu. Niektórzy jedz¹ hot-

dogi i cukrow¹ watê. Wszyscy dobrze ubrani, budynki czyste, zadbane. Czas

wielkiego kryzysu. Jednak nie wszyscy stracili pracê, a ci, którym powodzi³o

siê dobrze, tutaj szukali schronienia przed upa³em i brudem miasta. Wspa-

nia³y hotel z przestronnym gankiem, na którym goœcie popijaj¹ mro¿one na-

poje, to z pewnoœci¹ rudera przy drodze. Inny du¿y budynek z wie¿yczkami,

kryty wiktoriañskimi gontami, przypomina zgliszcza, które dostrzeg³eœ na

szczycie wzgórza. Duchy. Potrz¹sasz g³ow¹. Wiêkszoœæ ludzi na tych zdjê-

ciach ju¿ od dawna nie ¿yje; budynki te¿ umar³y, tylko jeszcze siê nie prze-

wróci³y. Có¿ za marnotrawstwo. Co siê tutaj sta³o? Dlaczego czas tak okrut-

nie obszed³ siê z tym miasteczkiem?

– Kiedyœ by³o naprawdê ³adne – odzywa siê szorstki g³os z ty³u.

Odwracasz siê. Szeryf stoi ko³o ciebie ze szklank¹ piwa.

– Ju¿ po pi¹tej. Jestem po s³u¿bie – wyjaœnia. – Dziêkujê, ¿e pozwoli³

nam pan dokoñczyæ grê. Czym mogê s³u¿yæ? Powiedzia³ pan, ¿e to rzecz

sprzed wielu lat.

– Tak. Z czasów, kiedy zrobiono te zdjêcia.

– Aha.

– Czy mo¿emy gdzieœ porozmawiaæ? To raczej osobista sprawa.

– Moje biuro jest po s¹siedzku.

Wnêtrze posterunku pachnie pleœni¹; z sufitu w k¹cie zwisa pajêczyna.

Mijasz ³awkê w poczekalni, przechodzisz przez trzeszcz¹c¹ bramkê i stajesz

naprzeciwko trzech biurek, z których dwa s¹ puste i zakurzone. Jest telefon,

ale nie widaæ krótkofalówki. Szafka na akta, kalendarz na œcianie. Taki du¿y

posterunek… Pewnie kiedyœ pracowa³o tu kilku policjantów. Wyczuwasz, ¿e

od lat nic siê tu nie dzieje. Niemal s³ychaæ echa dawnych rozmów.

15 – Czarny wieczór

background image

226

Szeryf wskazuje drewniane krzese³ko.

– Mówi pan, sprawa sprzed lat?

Siadasz.

– Z tysi¹c dziewiêæset trzydziestego ósmego.

– To rzeczywiœcie kawa³ czasu.

– Ja siê tu urodzi³em. – Wahasz siê. – Moi rodzice zmarli trzy tygodnie

temu…

– Ja straci³em ojca w zesz³ym roku. Wspó³czujê panu.

Kiwasz g³ow¹, bierzesz oddech i próbujesz uporz¹dkowaæ myœli.

– Przegl¹daj¹c jego dokumenty, natrafi³em na… Krótko mówi¹c, istnie-

je mo¿liwoœæ, ¿e zosta³em adoptowany.

Szeryf skupia przygl¹da ci siê z uwag¹.

– Ale to tylko mo¿liwoœæ. Gdyby jednak rzeczywiœcie tak by³o, nazwi-

sko mojej matki brzmia³oby Mary Duncan. Przyjecha³em tutaj, poniewa¿…

Pomyœla³em, ¿e zachowa³y siê jakieœ dokumenty.

– Jakie dokumenty?

– Na metryce urodzenia podano czas i miejsce mojego urodzenia, a tak-

¿e nazwiska moich rodziców. Szymon i Ester Weinberg.

– To ¿ydowskie nazwisko.

Nieruchomiejesz.

– Czy to ma jakieœ znaczenie?

– Skomentowa³em tylko to, co pan powiedzia³.

Namyœlasz siê chwilê.

– Metryka, któr¹ otrzymuj¹ rodzice, jest skrócon¹ kopi¹ tej, która znaj-

duje siê w s¹dzie hrabstwa.

– S¹d jest czterdzieœci mil st¹d, w Cape Verde.

– Dopiero tutaj siê o tym dowiedzia³em. Wydawa³o mi siê jednak, ¿e

bêdzie tu szpital, w którym znajdê dane dotycz¹ce mojego urodzenia.

– Nie ma u nas szpitala. I nigdy nie by³o.

– Tego te¿ siê dowiedzia³em. Ale w kurorcie ciesz¹cym siê w latach trzy-

dziestych tak¹ popularnoœci¹ musia³o byæ chocia¿ pogotowie.

– Klinika. Ojciec kiedyœ o niej wspomina³. Zosta³a zamkniêta w latach

czterdziestych.

– Czy wie pan, co siê sta³o z jej archiwami?

Szeryf unosi ramiona.

– Spakowali i wys³ali gdzieœ. Na pewno nie ma ich tutaj. Znam ka¿dy

zak¹tek tego miasteczka i wiem, ¿e nie ma tu ¿adnych archiwów. Ale nie

bardzo rozumiem, jak mog³yby one panu pomóc.

– W karcie musia³o byæ podane nazwisko mojej matki. Jestem prawni-

kiem i wiem, ¿e…

Szeryf marszczy brwi.

background image

227

– …w przypadku adopcji s¹d nanosi poprawki na metrykê, umieszcza-

j¹c na niej nazwiska rodziców adoptuj¹cych jako naturalnych. Ale oryginal-

na metryka z nazwiskami naturalnych rodziców nie ulega zniszczeniu. Za-

pieczêtowuje siê j¹ i umieszcza w osobnej czêœci archiwów.

– Wydaje mi siê, ¿e powinien pan pojechaæ do s¹du hrabstwa i odszukaæ

ten dokument.

– Rzecz w tym, ¿e nawet jako adwokat musia³bym z³o¿yæ podanie, któ-

rego rozpatrzenie ci¹gnie siê miesi¹cami… I wcale nie jest pewne, ¿e otrzy-

ma³bym zgodê na otwarcie akt. Z aktami szpitalnymi sprawa jest prostsza.

Wystarczy³oby znaleŸæ jakieœ wyrozumia³ego lekarza, który… – Ta myœl spra-

wia, ¿e twoje serce zaczyna biæ prêdzej. – Czy zna pan nazwiska lekarzy,

którzy tu praktykowali? Mo¿e oni mogliby mi pomóc?

– Nie by³o tu ¿adnego lekarza od lat. W razie choroby wsiadamy w sa-

mochód i jedziemy do najbli¿szego miasta. Nie chcê pana zniechêcaæ, pa-

nie…

– Weinberg.

– Tak. Weinberg. Tysi¹c dziewiêæset trzydziesty ósmy. To stara historia.

Zdaje mi siê, ¿e traci pan czas. Kto by pamiêta³, nawet jeœli taka osoba ¿yje.

Bóg jeden wie, gdzie mog¹ byæ archiwa, o których pan mówi³.

– W takim razie bêdê musia³ wybraæ trudniejsz¹ drogê. – Wstajesz. –

Pojadê do s¹du. Dziêki za pomoc.

– Chyba niezbyt panu pomog³em. Panie Weinberg…

– Tak?

– Czasem lepiej jest zostawiæ przesz³oœæ w spokoju.

– Bardzo bym chcia³, ale nie mogê.

Cape Verde okazuje siê przyjemnym miasteczkiem z dwudziestoma ty-

si¹cami ludnoœci i architektur¹ w hiszpañskim stylu: dachy kryte czerwon¹

dachówk¹, ³ukowate wejœcia i szare œciany. Czujesz siê tu lepiej ni¿ w Red-

wood Point, ale tylko do chwili, gdy z s¹siedniego pokoju w hotelu dobiega

ciê p³acz dziecka. Po przespanej po³owie nocy dzwonisz do Rebeki i zapew-

niasz j¹, ¿e wszystko jest w porz¹dku, ale odmawiasz powrotu do domu.

Dowiadujesz siê drogi od recepcjonisty i jedziesz prosto do budynku s¹du,

który wygl¹da jak hiszpañska misja. Docierasz tam tu¿ po dziewi¹tej.

Archiwa znajduj¹ siê na zapleczu na drugim piêtrze. M³ody rudow³osy

mê¿czyzna za kontuarem nie zastanawia siê d³ugo.

– Metryki urodzenia? Z tysi¹c dziewiêæset trzydziestego ósmego? Oczy-

wiœcie.

Akta s¹ dostêpne dla wszystkich, wiêc nie musisz wyjaœniaæ, dlaczego

chcesz zobaczyæ swoje.

background image

228

Po dziesiêciu minutach urzêdnik wraca z pokaŸn¹ zakurzon¹ ksiêg¹. Nie

ma tu biurka, wiêc stajesz przy kontuarze. M³ody mê¿czyzna wraca do pracy,

a ty wertujesz stronice ksiêgi.

Zapisy s¹ pogrupowane wed³ug okrêgów hrabstwa. Zaczynasz czytaæ

uwa¿niej, gdy dochodzisz do Redwood Point. Szukasz nie tylko wzmianki

o swoim urodzeniu, ale nazwiska Mary Duncan. W sierpniu urodzi³o siê

dwadzieœcioro dzieci. Przez moment dziwisz siê, ¿e w tak ma³ej miejscowo-

œci urodzi³o siê ich a¿ tyle. Zaraz jednak przypominasz sobie, ¿e w sierpniu

kurort odwiedza³o najwiêcej ludzi i byæ mo¿e by³y wœród nich pary, które

postanowi³y, ¿e dziecko powinno siê narodziæ nad oceanem, a nie w miej-

skim zaduchu. Tak post¹pili twoi rodzice, jeœli wierzyæ wujowi.

Odnotowujesz nazwiska matek i ojców. Miriam i Dawid Meyer. Ruth

i Henry Begelman. Gail i Jeffrey Markowitz. Z biciem serca zauwa¿asz swo-

j¹ metrykê z nazwiskami rodziców: Ester i Szymon Weinbergowie. Ale to,

jak dobrze wiesz, o niczym nie œwiadczy. Zerkasz na dó³ strony. Placówka:

klinika w Redwood Point. Poœwiadczy³: Jonathan Adams, lekarz medycyny.

Asystent: June Engle, pielêgniarka. Dochodzisz do wniosku, ¿e Adams praw-

dopodobnie zajmowa³ siê twoj¹ matk¹. Jego nazwisko widnieje na ka¿dej

metryce wydanej w Redwood Point.

Nigdzie jednak nie znajdujesz nazwiska Mary Duncan. Przegl¹dasz za-

pisy z wrzeœnia, na wypadek gdyby rozwi¹zanie siê opóŸni³o. ¯adnej wzmianki

o Mary Duncan. Mo¿e podpisa³a zgodê na adopcjê w pierwszych miesi¹cach

ci¹¿y. Przegl¹dasz zapisy z ca³ego roku. Na pró¿no.

Prosisz urzêdnika o metryki urodzenia z tysi¹c dziewiêæset trzydziestego

dziewi¹tego roku. Nie robi ¿adnych trudnoœci. Kiedy docierasz do kwietnia,

a potem maja, i nadal nie znajdujesz wzmianki o Mary Duncan, marszczysz

czo³o. Nawet gdyby ju¿ w pierwszym miesi¹cu wiedzia³a, ¿e jest w ci¹¿y,

i nawet gdyby jej ci¹¿a trwa³a dziesiêæ miesiêcy zamiast dziewiêciu, i tak

powinien zostaæ jakiœ jej œlad w tych aktach. Co siê sta³o? Czy¿by zmieni³a

zdanie i ukry³a siê gdzieœ, ¿eby urodziæ dwoje dzieci, które przyrzek³a od-

daæ? Mo¿e jakiœ kompetentny prawnik wyjaœni³ jej, ¿e pisemne zobowi¹za-

nie, choæby wygl¹da³o nie wiem jak oficjalnie, zgodnie z prawem do niczego

jej nie zmusza? A mo¿e?…

– Poproszê akty zgonów z tysi¹c dziewiêæset trzydziestego ósmego i dzie-

wi¹tego roku.

Tym razem m³ody urzêdnik zdradza oznaki zniecierpliwienia. Przynosi

jednak ¿¹dane akta, w których nie znajdujesz ¿adnej wzmianki o œmierci Mary

Duncan przy porodzie.

– Dziêkujꠖ mówisz do m³odego cz³owieka chowaj¹ notatnik. – Bar-

dzo mi pan pomóg³.

Mê¿czyzna uœmiecha siê, zadowolony, ¿e nie musi szukaæ niczego wiêcej.

background image

229

– Jeszcze tylko jedno.

Ramiona archiwisty wyraŸnie opadaj¹.

– Chodzi mi o metrykê urodzenia Jakuba Weinberga. – Wskazujesz stronê

w otwartej ksiêdze.

– Tak?

– S¹ tutaj nazwiska Ester i Szymona Weinbergów jako rodziców. Istnie-

je jednak mo¿liwoœæ, ¿e Jakub zosta³ adoptowany. Jeœli tak by³o, musi istnieæ

druga metryka z nazwiskiem biologicznej matki. Chcia³bym j¹ zobaczyæ…

– Oryginalne metryki adoptowanych dzieci nie s¹ przeznaczone do

wgl¹du.

– Jestem adwokatem i…

– Tak¿e dla adwokatów. Jeœli jest pan prawnikiem, powinien pan to wie-

dzieæ.

– Tak, ale…

– Proszê siê zwróciæ do sêdziego i uzyskaæ nakaz. Chêtnie udostêpniê

panu akta. Ale tylko w tym przypadku. To s¹ zapieczêtowane dokumenty

i pokazuj¹c je panu straci³bym pracê. Przepisy s¹ surowe.

– Oczywiœcie. Rozumiem.

Wydzia³ obs³ugi ludnoœci tak¿e znajduje siê w s¹dzie w Cape Verde. Cze-

kasz w holu na drugim piêtrze na urzêdniczkê zajmuj¹c¹ siê sprawami adop-

cji. Nazywa siê Becky Hughes. Podaje ci rêkê i prowadzi do swojego gabine-

tu. Blondynka w wieku oko³o trzydziestu lat, dobrze ubrana, z niewielk¹ nad-

wag¹. Na pierwszy rzut oka widaæ, ¿e jest inteligentna i z zaanga¿owaniem

wykonuje swoj¹ pracê.

– Urzêdnik post¹pi³ dok³adnie tak, jak powinien – mówi Becky.

Chyba nie wygl¹dasz na przekonanego.

– Zasady udostêpniania oryginalnych metryk w przypadku adopcji s¹

m¹drze opracowane, panie mecenasie.

– M¹dra jest te¿ inna zasada: jeœli coœ jest dla ciebie wa¿ne, musisz pró-

bowaæ, bo inaczej nic nie zyskasz.

– Wa¿ne? – Becky stuka palcami w blat biurka. – Jeœli chodzi o adop-

cjê, nic nie jest równie wa¿ne jak zachowanie anonimowoœci biologicznej

matki.

Zerka w stronê automatu do kawy.

– Napije siê pan?

Potrz¹sasz g³ow¹.

– Moje nerwy i tak s¹ doœæ napiête.

– Bezkofeinowa.

– W takim razie chêtnie, czemu nie? Czarn¹ poproszê.

background image

230

Urzêdniczka nape³nia dwie fili¿anki, stawia na biurku i siada naprzeciw-

ko ciebie.

– Kiedy kobieta oddaje swoje dziecko, czêsto drêcz¹ j¹ z tego wyrzuty

sumienia… Na przyk³ad nie jest mê¿atk¹, a pochodzi ze œrodowiska, gdzie obo-

wi¹zuj¹ surowe zasady religijne; ma siedemnaœcie lat i nie jest w stanie zapew-

niæ dziecku utrzymania, mo¿e ju¿ ma za du¿o dzieci… Tak czy inaczej, jeœli

kobieta decyduje siê urodziæ dziecko i oddaæ je komuœ zamiast przeprowadziæ

aborcjê, targaj¹ ni¹ tak silne emocje, ¿e jej zdrowie psychiczne wymaga odciê-

cia siê od przesz³oœci. Musi uwierzyæ, ¿e to dziecko jest bardzo, bardzo daleko.

Zmaga siê ze swoim ¿yciem. Moim zdaniem to okrutne, jeœli prawnik, syn albo

córka próbuj¹ j¹ odnaleŸæ po latach i przypomnieæ, ¿e…

– Rozumiem – wtr¹casz. – Ale w tym przypadku matka prawdopodob-

nie ju¿ nie ¿yje.

Palce Becky nieruchomiej¹.

– Proszê mówiæ, panie mecenasie.

– Nie przychodzê w imieniu mojego klienta. A w³aœciwie tak, tylko ¿e

klientem jestem…

Wskazujesz na siebie.

– Pan?

– Chyba powinienem coœ wyjaœni慠– Opowiadasz o pijanym kierow-

cy, o œmierci mê¿czyzny i kobiety, o których myœla³eœ z czu³oœci¹ jako o swo-

ich rodzicach.

– I chce pan wiedzieæ, czy naprawdê nimi byli?

– Chcê te¿ wiedzieæ, czy mam brata bliŸniaka lub siostrê bliŸniaczkê,

której nie pozna³em. I jeszcze… – Omal nie dodajesz, ¿e chcesz wiedzieæ,

czy urodzi³em siê ¯ydem.

– Proszê wybaczyæ, panie mecenasie, ale jest pan g³upcem.

– Tak twierdzi moja ¿ona i wujek, nie mówi¹c o policjancie w Redwood

Point.

– W Redwood Point?

– To ma³a miejscowoœæ szeœædziesi¹t kilometrów st¹d.

– Szeœædziesi¹t czy szeœæ tysiêcy, to nie stanowi najmniejszej ró¿nicy.

Czy Ester i Szymon kochali pana?

– Uwielbiali mnie. – Oczy znów zaczynaj¹ piec ciê z ¿alu.

– Wobec tego s¹ pañskimi rodzicami. Panie mecenasie, ja zosta³am ado-

ptowana. Ale moi przybrani rodzice traktowali mnie strasznie. Dlatego tutaj

pracujê: ¿eby dopilnowaæ, aby inne adoptowane dzieci nie trafia³y do do-

mów, gdzie bêd¹ musia³y cierpieæ. Ale nie chcê te¿ nara¿aæ na cierpienie

matek. Jeœli kobieta jest na tyle rozs¹dna, aby wiedzieæ, ¿e nie mo¿e wycho-

waæ dziecka i oddaje je do adopcji, moim zdaniem zas³uguje na medal. I na

to, ¿eby j¹ chroniæ.

background image

231

– Rozumiem. Ale ja nie chcê poznaæ mojej matki. Zreszt¹ ona pewnie

i tak nie ¿yje. Chcê tylko… Po prostu muszê siê dowiedzieæ, czy zosta³em

adoptowany. To wszystko.

Becky przygl¹da ci siê uwa¿nie, kiwa g³ow¹ i wystukuje trzycyfrowy

numer na telefonie.

– Archiwa? Charley? Jak siê masz? By³ u ciebie przed chwil¹ adwokat,

który chcia³ obejrzeæ akta adopcji. Tak, dobrze zrobi³eœ. Pos³uchaj. Chcê tyl-

ko, ¿ebyœ sprawdzi³, czy istnieje druga metryka z jego nazwiskiem. Nie z³a-

miesz w ten sposób przepisów.

Becky podaje datê, miejsce i nazwiska, które jej podyktowa³eœ. Minuty

wlok¹ siê jak godziny. Wreszcie telefon dzwoni. Becky prostuje siê.

– I co znalaz³eœ? Dziêkujê. – Odk³ada s³uchawkê. – Nie ma zapieczêto-

wanej metryki. Mo¿e siê pan uspokoiæ, mecenasie. Nie zosta³ pan adoptowa-

ny. Proszê wróciæ do ¿ony.

– Chyba ¿e…

– Chyba ¿e co?

– Adopcja nie zosta³a przeprowadzona za poœrednictwem agencji, lecz

by³a prywatn¹ transakcj¹ miêdzy naturaln¹ matk¹ i par¹ poszukuj¹c¹ dziec-

ka. Coœ w rodzaju szarego rynku.

– Tak, ale nawet wtedy miejscowe w³adze musz¹ uznaæ adopcjê. I prze-

kazanie dziecka musi zostaæ odnotowane. A w pañskim przypadku nie ma

œladu takiej transakcji. – Becky wygl¹da na zaniepokojon¹. – Muszê coœ

wyjaœniæ. Obecnie dzieci do adopcji jest niewiele z powodu kontroli urodzeñ

i legalnoœci aborcji. Ale nawet teraz poszukiwane s¹ niemal wy³¹cznie dzieci

rasy bia³ej. Nikt nie chce murzyñskiego dziecka, ani kreolskiego, ani ¿ó³te-

go. Bardzo niewielu rodziców z tych grup etnicznych decyduje siê na adop-

cjê, a jeszcze mniej bia³ych chce dzieci obcych ras. Piêædziesi¹t lat temu sy-

tuacja by³a znacznie gorsza. Mnóstwo bia³ych kobiet zachodzi³o w ci¹¿ê przy-

padkowo i chcia³o oddaæ dziecko… Panie mecenasie, mo¿e pana ura¿ê, ale

muszê to powiedzieæ.

– Nie tak ³atwo mnie obraziæ.

– Pañskie nazwisko brzmi Weinberg. To ¿ydowskie nazwisko. W latach

trzydziestych, tak samo jak teraz, wiêkszoœæ rodziców pragn¹cych adopto-

waæ dziecko pochodzi³a z rodzin protestanckich i chcieli dzieci od matek tego

samego wyznania. Gdyby pan zosta³ oddany do adopcji, nawet na szarym

rynku, raczej nie znalaz³aby siê para szukaj¹ca ¿ydowskiego dziecka. Mo¿li-

woœci by³yby tak niewielkie, ¿e pañskiej matce pozosta³by…

– Czarny rynek? – koñczysz z dr¿eniem policzka.

– Sprzeda¿ dziecka, która jest pogwa³ceniem zakazu niewolnictwa. Ale

to siê zdarza, a prawnicy i lekarze organizuj¹cy takie transakcje zarabiaj¹

fortuny na zdesperowanych parach, które nie mog¹ znaleŸæ dziecka w inny

sposób.

background image

232

– A jeœli moja matka by³a Szkotk¹?

Becky mruga oczami.

– Sugeruje pan…

– ¯ydowskie ma³¿eñstwa. – Marszczysz brwi, przypominaj¹c sobie nazwi-

ska z ksiêgi. – Meyer, Begelman, Markowitz, Weinberg. To wszystko ¯ydzi.

– Zrozpaczeni, bo nigdzie indziej nie znaleŸli ¿ydowskiej matki gotowej

oddaæ swoje dziecko do adopcji, i w koñcu decyduj¹cy siê zaadoptowaæ…

– Goja. Musieli zorganizowaæ wszystko tak, ¿eby nikt z krewnych siê

nie dowiedzia³.

Przypominasz sobie, ¿e to spekulacje. Nic ciê nie ³¹czy z Mary Duncan

poza tym, ¿e podpisa³a zgodê na adopcjê w tym samym mieœcie i czasie,

w którym siê urodzi³eœ. W¹t³y dowód, ³agodnie mówi¹c. Nigdy nie oœmie-

li³byœ siê wykorzystaæ go w s¹dzie. Nawet obecnoœæ na metrykach z Red-

wood Point z sierpnia tamtego roku tak wielu ¿ydowskich nazwisk da siê

³atwo i logicznie wyt³umaczyæ: kurort móg³ staraæ siê o przyci¹gniêcie ¿y-

dowskiej klienteli, na przyk³ad zapewniaj¹c koszerne posi³ki. Mo¿e by³a

te¿ synagoga.

Ale logika nie jest w stanie rozwiaæ drêcz¹cych ciê w¹tpliwoœci. Nie wiesz,

sk¹d bierze siê nieprzyjemny skurcz w twoim ¿o³¹dku, ale jesteœ pewien, ¿e

coœ w tym wszystkim nie gra. Spacerujesz nerwowo po hotelowym pokoju,

zastanawiaj¹c siê, co robiæ dalej. Wróciæ do Redwood Point i zadaæ szeryfo-

wi wiêcej pytañ? Jakich pytañ? Zareaguje tak samo jak Becky Hughes. Wszyst-

ko to domys³y, panie Weinberg. Nie ma pan ¿adnych konkretnych dowodów.

Nagle doznajesz olœnienia. Nazwisko, które znalaz³eœ w aktach. Doktor

Jonathan Adams. Lekarz, który z³o¿y³ podpis nie tylko na twojej metryce, ale

na metrykach wszystkich dzieci urodzonych w Redwood Point. Twój zapa³

szybko jednak stygnie. To by³o tak dawno. Lekarz zapewne nie ¿yje od wielu

lat. Twój puls przyspiesza. Umar³? Niekoniecznie. Szymon i Ester ¿yli jesz-

cze trzy tygodnie temu. Starasz siê skupiæ, zmagaj¹c siê z ¿alem. Doktor

Adams móg³ byæ w wieku Szymona i Ester. Jest szansa…

Tylko jak go znaleŸæ? Klinika w Redwood Point zosta³a zamkniêta w la-

tach czterdziestych. Doktor Adams móg³ siê przeprowadziæ do jakiegokol-

wiek innego miasta. Siêgasz do telefonu. W zesz³ym roku prowadzi³eœ spra-

wê przeciwko okuliœcie uzale¿nionemu od narkotyków, którego zaniedbanie

omal nie doprowadzi³o do œmierci pacjenta. Spêdzi³eœ wiele godzin na roz-

mowach w Amerykañskim Stowarzyszeniu Medycznym. W notesie, który za-

wsze trzymasz w walizeczce, odnajdujesz numer telefonu stowarzyszenia

i dzwonisz do biura w Chicago. Doktor Jonathan Adams? G³êboki mêski g³os

po drugiej stronie znamionuje cz³owieka, który chce okazaæ swoj¹ kompe-

tencjê. S³yszysz stukanie w klawiaturê komputera.

background image

233

– Doktor Adams? Przykro mi, ale… Chwileczkê, jest tu doktor Jona-

than Adams junior. Ginekolog po³o¿nik. Mieszka w San Francisco. Jego s³u¿-

bowy numer telefonu…

Zapisujesz pospiesznie i równie szybko wybierasz numer na swoim tele-

fonie. Tak jak prawnicy czêsto chc¹, ¿eby ich dzieci wybra³y ten sam zawód,

tak samo lekarze czêsto namawiaj¹ do tego swoje dzieci, i czêsto nadaj¹ sy-

nom swoje imiona. Byæ mo¿e ten lekarz nie jest synem tego, który podpisa³

twoj¹ metrykê, ale musisz to sprawdziæ. Po³o¿nik.

S³uchawkê podnosi sekretarka.

– Poproszê doktora Adamsa.

– Pan doktor jest z pacjentk¹. Czy chce pan, ¿eby oddzwoni³?

– Jak najbardziej. Oto mój numer. – Dyktujesz. – Ale mo¿e zgodzi siê

porozmawiaæ ze mn¹ od razu. Proszê mu powiedzieæ, ¿e chodzi o jego ojca.

O klinikê w Redwood Point.

Sekretarka wpada w zmieszanie.

– Nie mogê przerywaæ panu doktorowi rozmowy z pacjentk¹.

– Proszê to zrobiæ. Rêczê, ¿e zrozumie.

– Jeœli jest pan…

– Pewny? Tak, ca³kowicie.

– Chwileczkê.

Trzydzieœci sekund póŸniej s³yszysz mêski g³os zdradzaj¹cy napiêcie.

– Doktor Adams. O co chodzi?

– Mówi³em ju¿ pañskiej sekretarce. Chodzi o pañskiego ojca. Klinika

w Redwood Point.

– Ja nie mia³em z tym nic wspólnego… O Bo¿e.

G³oœne stukniêcie i cisza. Odk³adasz s³uchawkê i kiwasz powoli g³ow¹.

Spêdzasz popo³udnie sprawdzaj¹c drugi œlad: próbujesz dowiedzieæ siê,

co siê sta³o z June Engle, pielêgniark¹, która podpisywa³a metryki urodzenia

w Redwood Point. Jeœli nie umar³a, to z pewnoœci¹ jest emerytk¹. Jednak

nawet po odejœciu na emeryturê pielêgniarki utrzymuj¹ kontakty zawodowe,

nale¿¹ do stowarzyszeñ i prenumeruj¹ czasopisma bran¿owe. Telefonujesz

do ró¿nych zwi¹zków, ale nie udaje ci siê trafiæ na œlad June Engle.

Dochodzi siódma. W przerwie miêdzy telefonami zamówi³eœ kolacjê do

pokoju, ale wêdzony ³osoœ le¿y na talerzu nietkniêty. Straci³eœ apetyt. Dzwo-

nisz do informacji w San Francisco i dowiadujesz siê numeru telefonu domo-

wego doktora Adamsa.

S³yszysz zmêczony kobiecy g³os.

– Chwileczkê. Chyba w³aœnie przyszed³.

Kurczowo œciskasz s³uchawkê.

Po chwili s³yszysz znajomy ju¿, lekko zdyszany g³os.

background image

234

– Doktor Adams, s³ucham.

– To jeszcze raz ja. Zadzwoni³em do pana gabinetu. Pyta³em o klinikê

w Redwood Point.

– Ty sukinsynu…

– Proszê nie odk³adaæ s³uchawki. Proszê tylko odpowiedzieæ na moje

pytania i dam panu spokój.

– Prawo chroni mnie przed molestowaniem.

– Znam siê na tym. Mam praktykê adwokack¹ w Chicago.

– Wiêc nie ma pan pozwolenia na prowadzenie dzia³alnoœci w Kalifor-

nii. Nie mo¿e mnie pan zastraszyæ…

– Doktorze, dlaczego reaguje pan tak nerwowo? Chcê tylko porozma-

wiaæ o klinice.

– Nie muszê z panem rozmawiaæ.

– Jeœli pan odmówi, zacznê podejrzewaæ, ¿e coœ pan ukrywa.

S³yszysz, jak tamten prze³yka œlinê.

– Ja nie mia³em z tym nic wspólnego. Mój ojciec zmar³ dziesiêæ lat temu.

Czy nie mo¿e pan zostawiæ przesz³oœci w spokoju?

– Nie mogê, bo to moja przesz³oœæ. Pañski ojciec z³o¿y³ podpis na mojej

metryce urodzenia w³aœnie w Redwood Point w tysi¹c dziewiêæset trzydzie-

stym ósmym roku. Chcê siê dowiedzieæ paru rzeczy.

Doktor waha siê przez chwilê.

– Na przyk³ad?

– Adopcji na czarnym rynku. – S³yszysz szybki oddech lekarza. – Zdaje

mi siê, ¿e pañski ojciec poda³ niew³aœciw¹ informacjê na mojej metryce. Myœlê,

¿e nie zapisa³ nazwiska biologicznej matki, tylko nazwiska pary, która mnie

adoptowa³a. Dlatego nie istnieje druga, opieczêtowana metryka z nazwiskiem

mojej matki. Adopcja nie zosta³a prawnie usankcjonowana, dlatego nie by³o

potrzeby zmiany nazwisk na metryce wydanej przez s¹d.

– O Bo¿e.

– Nie mylê siê?

– Sk¹d mam wiedzieæ? By³em dzieckiem, kiedy ojciec zamkn¹³ klinikê

i wyprowadzi³ siê z Redwood Point na pocz¹tku lat czterdziestych. Jeœli zo-

sta³ pan nielegalnie adoptowany, nie mia³o to nic wspólnego ze mn¹.

– Otó¿ to. A poniewa¿ pañski ojciec ju¿ nie ¿yje, nie mo¿e byæ œcigany

przez prawo. Poza tym sprawa uleg³a przedawnieniu i nikogo nie obcho-

dzi. Tylko mnie. Doktorze, reaguje pan nerwowo na moje pytania, a to ozna-

cza, ¿e coœ pan wie. To oczywiste, ¿e nie mo¿e pan odpowiadaæ za to, co

robi³ pañski ojciec. Dlaczego wiêc nie chce mi pan powiedzieæ tego, co

wie?

– Ze wzglêdu na pamiêæ ojca – odpowiada doktor szorstkim g³osem.

– Ach tak, chodzi o jego reputacjê. Moim celem nie jest wywo³anie skan-

dalu i rujnowanie kogokolwiek, ¿ywego czy umar³ego. Chcê tylko poznaæ

background image

235

prawdê. O mnie. Kim by³a moja matka? Czy mam brata lub siostrê? Czy

zosta³em adoptowany?

– Tyle pieniêdzy.

– S³ucham? – Œciskasz mocniej s³uchawkê.

– Po zamkniêciu kliniki w Redwood Point ojciec mia³ mnóstwo pie-

niêdzy. By³em tylko dzieckiem, ale nawet ja rozumia³em, ¿e nie móg³ zaro-

biæ fortuny przyjmuj¹c dzieci w nadmorskim kurorcie. A by³o tych dzieci

tak du¿o. Pamiêtam, ¿e co rano chodzi³ do ¿³obka. Potem ten ¿³obek sp³o-

n¹³. Ojciec zamkn¹³ klinikê, kupi³ pa³acyk w San Francisco i nigdy wiêcej

nie pracowa³.

– ¯³obek?

– Budynek na wzgórzu za miastem. Taki du¿y, z kominami, kryty gontem.

– W stylu wiktoriañskim?

– Tak. W³aœnie tam mieszka³y ciê¿arne kobiety.

Wstrz¹sa ciê dreszcz.

– Ojciec nazywa³ ten budynek ¿³obkiem. Zawsze siê przy tym uœmie-

cha³. Czemu pan siê na niego uwzi¹³? – pyta lekarz. – On tylko przyjmowa³

dzieci. I robi³ to dobrze. A jeœli ktoœ p³aci³ mu grube pieni¹dze za umieszcza-

nie fa³szywych informacji na metrykach, czego nie jestem pewien…

– To w³aœnie podejrzewam.

– Tak, ja te¿ to podejrzewa³em – przyznaje doktor. – Ale nie mogê ni-

czego udowodniæ, i nawet nie pyta³em. To wszystko by³a wina Guntherów!

Oni prowadzili ¿³obek! A zreszt¹, jeœli dzieci trafi³y do kochaj¹cych rodzi-

ców, jeœli ci znaleŸli dzieci, których tak bardzo pragnêli, to co w tym z³ego?

Czy komuœ sta³a siê krzywda? Proszê zostawiæ przesz³oœæ w spokoju!

Milczysz przez chwilê.

– Dziêkujê, doktorze. Doceniam pañsk¹ szczeroœæ. Jeszcze tylko jedno

pytanie.

– S³ucham. Chcê to ju¿ mieæ za sob¹.

– Guntherowie. Ci, którzy prowadzili ¿³obek.

– Ma³¿eñstwo. Nie pamiêtam imion.

– Czy wie pan, co siê z nimi sta³o?

– Po tym, jak spali³ siê ¿³obek? Bóg raczy wiedzieæ.

– A June Engle, pielêgniarka, która asystowa³a pañskiemu ojcu?

– Mia³o byæ tylko jedno pytanie. – Doktor oddycha ciê¿ko. – Niewa¿ne,

odpowiem, jeœli obieca pan zostawiæ mnie w spokoju. June Engle urodzi³a

siê i wychowa³a w Redwood Point. Kiedy siê wyprowadzaliœmy, powiedzia-

³a, ¿e zostaje. Mo¿e nadal tam mieszka.

– Jeœli jeszcze ¿yje.

Odk³adasz s³uchawkê.

background image

236

Tak samo jak poprzedniej nocy, w pokoju obok p³acze dziecko. Cho-

dzisz w tê i z powrotem, dzwonisz do Rebeki. Mówisz, ¿e dobrze siê czu-

jesz, ale nie wiesz, kiedy wrócisz do domu. Odk³adasz s³uchawkê i próbujesz

usn¹æ. Rano zrywasz siê niespokojnie ze snu.

Niebo jest szare i ponure jak twoje myœli. Wymeldowujesz siê z hotelu

i idziesz prosto do biblioteki publicznej w Cape Verde. Po godzinie poszuki-

wañ wsiadasz do samochodu i jedziesz do Redwood Point. Niebo zaci¹ga

chmurami.

Z autostrady miasteczko wygl¹da jeszcze bardziej ponuro. Wyboist¹ dro-

g¹ doje¿d¿asz do ruin hotelu i parkujesz wynajêty samochód. Przedzieraj¹c

siê przez chwasty klej¹ce siê do nogawek obchodzisz wspania³y niegdyœ ga-

nek hotelu, znajdujesz popêkane schody wiod¹ce w górê stoku i wspinasz siê

na puste wzgórze nad miastem.

Puste z wyj¹tkiem zwêglonych bali i osmalonych sadz¹ œcian wiktoriañ-

skiego budynku, który doktor Adams nazwa³ ¿³obkiem. Na dŸwiêk tego s³o-

wa mroŸne ig³y przeszywaj¹ ci serce. Ciemne chmury wisz¹ coraz ni¿ej.

W obronnym geœcie przed porywami ch³odnego wiatru oplatasz siê ramiona-

mi. ¯³obek. A w tysi¹c dziewiêæset czterdziestym pierwszym… Dowiedzia-

³eœ siê o tym ze starych gazet zarejestrowanych na mikrofilmie w bibliotece

w Cape Verde… sp³onê³o tam trzynaœcie kobiet… ich cia³a zwêgli³y siê ca³-

kowicie… w ogromnym po¿arze, którego przyczyny w³adzom nigdy nie uda³o

siê ustaliæ.

Trzynaœcie kobiet. Wy³¹cznie kobiet. Chce ci siê wyæ z rozpaczy. Czy

by³y w ci¹¿y? Czy znajdowa³y siê tam równie¿… W martwych œcianach s³y-

szysz ich wo³anie o pomoc, okrzyki przera¿enia i niewyobra¿alnego bólu.

Cofasz siê, jakbyœ zosta³ odepchniêty. Z trudem panuj¹c nad dr¿¹cymi noga-

mi st¹pasz niepewnie po chwiej¹cych siê kamiennych p³ytach. Brniesz przez

mokre chwasty obok ruin hotelu i opierasz siê wreszcie o maskê samochodu.

Z trudem powstrzymujesz siê, ¿eby nie zwymiotowaæ. Pocisz siê mimo prze-

nikliwie zimnego wiatru.

¯³obek.

Wielki Bo¿e.

Bar „Redwood” nie zmieni³ siê od twojej ostatniej wizyty. Szeryf Kitrick

znów gra z kolegami w karty przy stoliku w k¹cie sali. Dym z papierosów

unosi siê nad ich g³owami. Kelner stoi za barem z lewej strony, stare instru-

menty nawigacyjne b³yszcz¹ na pó³ce za jego plecami. Ty jednak nie mo¿esz

siê oprzeæ sile, która pcha ciê do fotografii na œcianie po prawej stronie.

Tym razem nie mo¿esz ich ju¿ ogl¹daæ z t¹ sam¹ beztrosk¹, co za pierw-

szym razem. Widzisz po¿ó³k³y wizerunek ¿³obka z wie¿yczkami i dachem

z gontów. Zwracasz uwagê na szczegó³y, które wtedy pomin¹³eœ jako nie-

background image

237

istotne. Na trawniku s¹siaduj¹cym z ogródkiem kwiatowym dostrzegasz ma-

leñkie sylwetki kilku kobiet siedz¹cych ty³em do œciany… ¿³obka.

Ka¿da z nich – Bo¿e, jakie one m³ode! – trzyma na kolanach dziecko.

Uœmiechaj¹ siê s³odko. Czy pozuj¹? Czy ktoœ je do tego zmusi³?

Mo¿e któraœ z nich jest twoj¹ matk¹? Mo¿e to ty jesteœ jednym z tych

niemowl¹t? Mary Duncan, jaka rozpacz zmusi³a ciê do tego uœmiechu?

Z ty³u dobiega ciê szorstki g³os szeryfa.

– W tych czasach niewielu turystów zagl¹da do nas po raz drugi.

– Tak. Nie mogê siê napatrzyæ na Redwood Point. – Odwracasz siê. Szeryf

trzyma szklankê piwa, choæ nie minê³a jeszcze pi¹ta. – Mo¿na by powie-

dzieæ, ¿e to miasto nie daje mi spokoju.

Kitrick poci¹ga ³yk piwa.

– Coœ mi siê zdaje, ¿e nie znalaz³ pan w s¹dzie tego, czego szuka³.

– Dowiedzia³em siê nadspodziewanie du¿o – odpowiadasz dr¿¹cym g³o-

sem. – Woli pan porozmawiaæ tutaj czy na posterunku?

– To zale¿y, o czym chce pan mówiæ.

– O Guntherach.

Znów przechodzisz przez skrzypi¹c¹ drewnian¹ bramkê.

Szeryf siada za swoim biurkiem. Jego twarz jest bardziej rumiana ni¿

dwa dni temu.

– Guntherowie. Hmm. Nie s³ysza³em tego nazwiska od lat. O czym kon-

kretnie chce pan rozmawiaæ?

– Oto jest pytanie, prawda? Mo¿e sam mi pan powie?

Kitrick wzrusza ramionami.

– W³aœciwie nie ma o czym. Nie pamiêtam ich. By³em bardzo ma³y, kie-

dy… Wszystkiego, co wiem, dowiedzia³em siê póŸniej, a nie jest tego du¿o.

M¹¿ i ¿ona, prowadzili razem dom wypoczynkowy.

– ¯³obek.

Szeryf marszczy czo³o.

– Nigdy nie s³ysza³em, ¿eby ktoœ go tak nazywa³. Co to mia³oby zna-

czyæ?

– Guntherowie wynajmowali pokoje m³odym kobietom. Ciê¿arnym ko-

bietom. Kiedy dzieci przychodzi³y na œwiat, Guntherowie sprzedawali je zroz-

paczonym ¿ydowskim parom, które nie mog³y mieæ potomstwa. Czarny ry-

nek adopcyjny.

Kitrick prostuje siê powoli.

– Czarny rynek. Kto panu naopowiada³ takich…

Opierasz d³onie na biurku i pochylasz siê.

– W tamtych czasach biura adopcyjne nie chcia³y oddawaæ dzieci ¯y-

dom. Wiêc Guntherowie siê tym zajêli. Oni i lekarz przyjmuj¹cy dzieci zaro-

background image

238

bili fortunê. Ale zdaje mi siê, ¿e to nie wszystko. Mam okropne przeczucie,

¿e kryje siê w tym coœ jeszcze straszniejszego, chocia¿ nie wiem, co to mo¿e

byæ. Wiem tylko tyle, ¿e trzynaœcie kobiet – prawdopodobnie ciê¿arnych –

zginê³o w po¿arze, który poch³on¹³ ¿³obek w tysi¹c dziewiêæset czterdzie-

stym pierwszym roku.

– A tak, s³ysza³em o tym po¿arze. Nawet pamiêtam jak przez mg³ê p³o-

mienie tamtej nocy, mimo ¿e ledwie raczkowa³em. Ca³e miasto by³o widaæ

jak w dzieñ. To straszne, ¿e te kobiety zginê³y w taki sposób.

– Tak. – Prze³ykasz œlinê. – Straszne. A potem Guntherowie wyjechali.

Lekarz tak¿e. Dlaczego?

Szeryf wzrusza ramionami.

– Pozostaje nam tylko zgadywaæ… Mo¿e nie chcieli odbudowywaæ ho-

telu. Mo¿e uznali, ¿e pora na zmianê.

– Nie, zdaje mi siê, ¿e wyjechali, poniewa¿ po¿ar wybuch³ w listopadzie

i w³adze zaczê³y siê interesowaæ, co te kobiety – wy³¹cznie kobiety – robi³y

w domu wypoczynkowym po sezonie. Coœ mi mówi, ¿e Guntherowie i le-

karz wyjechali, ¿eby utrudniæ w³adzom dochodzenie prawdy. Chcieli znie-

chêciæ policjê do œledztwa, które mog³oby doprowadziæ do postawienia ich

przed s¹dem.

– Mo¿e pan myœleæ, co chce. Nie da siê niczego udowodniæ. Jedno mogê

panu powiedzieæ: jako m³ody ch³opak s³ysza³em czasem, jak starsi rozma-

wiali o Guntherach. To byli podobno bardzo mili i hojni ludzie. Redwood

Point by³o kiedyœ popularnym kurortem, ale tylko w czasie sezonu turystycz-

nego. Przez resztê roku wtedy, w czasie kryzysu, miasto przymiera³oby g³o-

dem, gdyby nie dom wypoczynkowy. Tam by³ ruch przez okr¹g³y rok, a Gun-

therowie wydawali mnóstwo pieniêdzy. Mieli tylu goœci, którzy musieli coœ

jeœæ; Guntherowie zaopatrywali siê tutaj i zatrudniali ludzi z miasteczka, ku-

charzy, pokojówki; kobietom zlecali pranie i prasowanie, a mê¿czyzn wynaj-

mowali do pilnowania terenu i napraw. To miasto zawdziêcza³o Guntherom

bardzo du¿o, a kiedy wyjechali, wszystko zesz³o na psy. Redwood Point nie

mog³o siê utrzymaæ tylko z turystów. Kupcy nie zarabiali, sklepy wygl¹da³y

coraz gorzej, a wraz z nimi ca³e miasteczko. Turyœci przestali przyje¿d¿aæ…

I to by³ koniec. Kiedyœ to miasto istnia³o dziêki Guntherom, i nie znajdzie

pan nikogo, kto powie o nich z³e s³owo.

– No w³aœnie. I to nie daje mi spokoju.

– Nie rozumiem.

– Do domu wypoczynkowego przyje¿d¿a³o tyle ciê¿arnych kobiet. Przez

ca³y rok. W latach trzydziestych i na pocz¹tku czterdziestych te¿. Nawet gdyby

mieszkañcy miasteczka nie pracowali u Guntherów, i tak musieli zauwa¿yæ,

¿e z tym hotelem jest coœ nie tak. Oni wiedzieli, co siê tam dzieje. Ma³¿eñ-

stwa przyje¿d¿a³y samotne, a wyje¿d¿a³y z dzieæmi. Ca³e miasto, ³¹cznie z sze-

fem policji, wiedzia³o dobrze, ¿e Guntherowie handluj¹ dzieæmi.

background image

239

– Dosyæ tego. – Szeryf Kitrick wstaje. Oczy b³yszcz¹ mu z wœciek³o-

œci. – Szefem policji by³ wtedy mój ojciec. Nie pozwolê tak o nim mówiæ.

Unosisz d³oñ w geœcie odrazy.

– To wszystko nie mog³oby siê udaæ, gdyby szeryf nie przymyka³ oczu.

Guntherowie pewnie go op³acali. Po¿ar wszystko zniszczy³, bo zwróci³ uwagê

obcych. Przyjecha³a komisja stra¿acka, lekarska, mo¿e policja stanowa. Kiedy

zaczêli zadawaæ pytania o ¿³obek, Guntherowie i lekarz zniknêli z miasta.

– Nie bêdê s³ucha³, jak obra¿a pan mojego ojca! £apówki? Mój ojciec

nigdy…

– Jasne, by³ podpor¹ lokalnej spo³ecznoœci. Tak jak wszyscy.

– Wynoœ siê pan!

– Zrobiê to, ale musi mi pan coœ powiedzieæ. June Engle. Czy jeszcze

¿yje? Mieszka tutaj?

– Nigdy o niej nie s³ysza³em – warczy Kitrick.

– Jasne.

Szeryf stoi w drzwiach posterunku i odprowadza ciê z³ym spojrzeniem.

Wsiadasz do samochodu, jedziesz wyboist¹ ulic¹, zawracasz i mijasz go. Sze-

ryf patrzy, jakby chcia³ zabiæ ciê wzrokiem. W lusterku wstecznym widzisz

jego profil. Zwalniasz i odbijasz w lewo, jak gdybyœ skrêca³ na drogê wyjaz-

dow¹ z miasteczka. Zerkasz ostro¿nie w lusterko i spostrzegasz szeryfa zmie-

rzaj¹cego pospiesznie do baru. Skrêciwszy w lewo, zatrzymujesz siê za ro-

giem.

Chmury s¹ jeszcze ciê¿sze, gêœciejsze, ni¿sze. Wiatr wieje coraz moc-

niej. Widzisz pojedyncze krople deszczu rozbijaj¹ce siê o szybê. Wysia-

dasz z wozu, zapinasz marynarkê i mru¿¹c oczy zerkasz w stronê szkieletu

mola. Starzec, którego spotka³eœ tam przedwczoraj, ju¿ nie siedzi na roz-

klekotanym krzese³ku. Jednak wchodz¹c w zakrêt k¹tem oka spostrzeg³eœ

jakiœ ruch za szyb¹ szopy. Zbli¿asz siê do rudery, której drzwi wychodz¹ na

spieniony ocean. Podnosisz rêkê, ¿eby zapukaæ, lecz w tym momencie drzwi

otwieraj¹ siê z g³oœnym skrzypieniem. Staruszek ubrany w postrzêpiony

sweter patrzy na ciebie, przekrzywiaj¹c g³owê. W k¹ciku jego ust zwisa

skrêt.

Siêgasz do portfela.

– Rozmawialiœmy przedwczoraj, pamiêta pan?

– Tak.

Wyjmujesz banknot studolarowy. Nabieg³e krwi¹ oczy starego rozsze-

rzaj¹ siê. Na stole w g³êbi szopy widzisz d³ugi rz¹d pustych butelek.

– Chce pan ³atwo zarobiæ parê dolarów?

– To zale¿y.

– June Engle.

background image

240

– I co?

– S³ysza³ pan o niej?

– No.

– Czy ona jeszcze ¿yje?

– Tak.

– Tu w mieœcie?

– Tak.

– Gdzie j¹ mogê znaleŸæ?

– O tej porze?

To, czego dowiadujesz siê od starca, sprawia, ¿e trzês¹ ci siê d³onie, gdy

wrêczasz mu pieni¹dze. Dr¿¹c, i to bynajmniej nie z zimna, wracasz do sa-

mochodu. Wybierasz okrê¿n¹ drogê do wskazanego miejsca, na wypadek

gdyby szeryfowi przysz³o do g³owy wyjrzeæ z baru.

– W synagodze – mówi starzec. – Kiedyœ tam by³a synagoga… Tak to

siê chyba nazywa, nie?

Pojedyncze krople powoli przechodz¹ w m¿awkê. Mimo w³¹czonego

ogrzewania wnêtrze samochodu przenika ch³odna wilgoæ. Na przeciwnym

krañcu miasteczka docierasz do parterowego budynku o p³askim dachu. Œciany

z desek z drewna sekwoi spaczy³y siê i popêka³y. Okna zabite s¹ spróchnia³¹

sklejk¹. Chwasty siêgaj¹ na wysokoœæ pasa. Z bij¹cym sercem wysiadasz z sa-

mochodu i nie dbaj¹c o siek¹cy deszcz, w¹sk¹ œcie¿k¹ w g¹szczu zaroœli pod-

chodzisz do drzwi. P³yta sklejki wisz¹ca na jednym zawiasie omal nie odpa-

da, gdy wchodzisz.

Stoisz w niewielkim holu. Pod stopami skrzypi piasek, który wdar³ siê

z zewn¹trz. Jakieœ zwierzê uwi³o sobie legowisko w k¹cie, z sufitu zwisaj¹

pajêczyny. Ostra woñ pleœni bije w nozdrza. Hebrajskie litery na œcianach

wyblak³y tak, ¿e nie sposób ich odczytaæ. Jednak najbardziej rzuca ci siê

w oczy œcie¿ka w piasku prowadz¹ca do wejœcia do bo¿nicy.

Czujesz nagoœæ swojej g³owy; instynktownie rozgl¹dasz siê za jarmu³k¹.

Ale po tylu latach nie zosta³a tu ani jedna. Wyjmujesz z kieszeni chusteczkê,

k³adziesz na g³owie, otwierasz drzwi do œwi¹tyni i stajesz jak sparali¿owany.

Bo¿nica – a w³aœciwie to, co z niej zosta³o – jest ca³kowicie ogo³ocona

ze sprzêtów. Wnêka, w której niegdyœ spoczywa³a Tora, zosta³a pozbawiona

zas³ony. Klêczy tam stara, chuda kobieta z chustk¹ zawi¹zan¹ na g³owie.

Mruczy coœ do siebie po cichu, poruszaj¹c uniesionymi przed twarz¹ d³oñmi,

jakby coœ w nich trzyma³a.

Wreszcie zmuszasz siê do wykonania ruchu. Posuwasz siê wolno, za-

trzymujesz ko³o klêcz¹cej staruszki i ze zdumieniem spostrzegasz, ¿e œciska

w rêkach ró¿aniec. Po jej policzkach sp³ywaj¹ ³zy. Choæ stoisz tak blisko,

musisz wytê¿yæ s³uch, ¿eby zrozumieæ, co mówi.

– …i zbaw nas ode z³ego. Amen.

– June Engle?

background image

241

Kobieta porusza paciorkami ró¿añca. Nie odpowiada.

– Zdrowaœ Mario, ³askiœ pe³na, b³ogos³awiony owoc ¿ywota twojego…

– June, nazywam siê Jakub Weinberg.

– Módl siê za nami grzesznymi teraz i w godzinê œmierci naszej…

– June, chcê z tob¹ porozmawiaæ o doktorze Adamsie. O klinice.

Palce starej kobiety zaciskaj¹ siê mocniej na ró¿añcu. Odwraca powoli

g³owê i mruga za³zawionymi oczami.

– O klinice?

– Tak. O Guntherach i ¿³obku.

– Bo¿e, zmi³uj siê nade mn¹. I nad nimi. – Blade palce kobiety zaczyna-

j¹ dr¿eæ.

– June, zemdlejesz, jeœli bêdziesz d³u¿ej tak klêczeæ. Pomogê ci wstaæ. –

Dotykasz ramienia jakby pozbawionego cia³a i delikatnie unosisz j¹ na nogi.

Chwieje siê. Obejmujesz j¹ wpó³. – ¯³obek. Dlatego tu jesteœ, June? Odpra-

wiasz pokutê?

– Trzydzieœci srebrników.

– Tak. Chyba rozumiem. Doktor Adams i Guntherowie zarobili du¿o

pieniêdzy. Dobrze ci p³acili?

– Trzydzieœci srebrników.

– Opowiedz mi o ¿³obku, June. Na pewno poczujesz siê lepiej.

– Bluszcz, ró¿a, wrzos i irys.

Wzdrygasz siê na myœl, ¿e kobieta postrada³a zmys³y. Zdaje siê, ¿e s³owo

¿³obek skojarzy³o siê jej ze szkó³k¹ kwiatow¹. Ale ona wie, ¿e ¿³obek nie

mia³ nic wspólnego z roœlinami, lecz z dzieæmi niezamê¿nych kobiet. Powin-

na wiedzieæ, chyba ¿e podesz³y wiek i wyrzuty sumienia odebra³y jej rozum

i pamiêæ. Wydaje siê, ¿e tok jej myœli nie ma nic wspólnego z rzeczywisto-

œci¹.

– Fio³ek, lilia, stokrotka i paprotka – mamrocze.

Twoja pierœ œciska siê, gdy uœwiadamiasz sobie, ¿e te s³owa mog¹ byæ…

– Czy to s¹ imiona, June? Czy chcesz mi powiedzieæ, ¿e kobiety w ¿³ob-

ku przybiera³y sobie imiona kwiatów?

– To Orval Gunther je wybiera³. One by³y bezimienne. – June zaczyna

³kaæ. – Nikt nie wiedzia³, kim naprawdê s¹. W ten sposób mog³y ukryæ swoj¹

hañbê, ochroniæ to¿samoœæ.

– Jak dowiadywa³y siê o ¿³obku?

– Z og³oszeñ. – June przyciska pomarszczone kostki d³oni do oczu. –

W wielkomiejskich gazetach. W og³oszeniach matrymonialnych.

– W og³oszeniach? Ale¿ to musia³o byæ bardzo ryzykowne. Policja mo-

g³a zacz¹æ coœ podejrzewaæ.

– Ale nie Orvala. On nigdy nie ryzykowa³. By³ sprytny, tak bardzo spryt-

ny. Obiecywa³ samotnym ciê¿arnym kobietom schronienie w domu wypo-

czynkowym. „Czujesz siê osamotniona? Potrzebujesz fachowej opieki, ¿eby

16 – Czarny wieczór

background image

242

twoje dziecko mog³o przyjœæ na œwiat w spokojnej i dyskretnej atmosferze?

U nas nikt nie bêdzie ci zadawa³ pytañ. Zapewnimy ci ca³kowite bezpieczeñ-

stwo. Pozwól nam pomóc sobie w potrzebie”. Mój Bo¿e, one dobrze rozu-

mia³y, o co chodzi w tym og³oszeniu. Zje¿d¿a³y ich do nas setki.

Czujesz, jak cia³o June dr¿y. Jej ³zy przeciekaj¹ przez rêkaw marynarki,

zimne jak deszcz siek¹cy o dach.

– Czy te kobiety dostawa³y jakieœ pieni¹dze za dzieci, które oddawa³y

obcym ludziom?

– Dostawa³y? Ale¿ sk¹d. One p³aci³y. – June sztywnieje. Odpycha ciê

z niespodziewan¹ moc¹, jakby nagle przyby³o jej si³. – Orval, ten przeklêty

drañ… Kaza³ im p³aciæ za pokój i wy¿ywienie! Piêæset dolarów!

Kolana June miêkn¹.

Podtrzymujesz j¹.

– Piêæset dolarów? A ma³¿eñstwa, które odbiera³y dzieci? Ile Gunthero-

wie brali od nich?

– Czasem nawet dziesiêæ tysiêcy dolarów.

Tym razem twoje ramiê zaczyna dr¿eæ. Dziesiêæ tysiêcy? W czasie wiel-

kiego kryzysu? Setki dolarów od ciê¿arnych kobiet? Doktor Adams nie prze-

sadza³. Guntherowie rzeczywiœcie zarobili fortunê.

– ¯ona Orvala by³a jeszcze gorsza od niego. Ewa! Prawdziwy potwór!

Dla niej liczy³y siê tylko pieni¹dze… Ani ciê¿arne kobiety, ani dzieci. Tylko

pieni¹dze.

– Jeœli wiedzia³aœ, ¿e oni s¹ potworami… June, dlaczego im pomaga³aœ?

Kobieta œciska ró¿aniec.

– Trzydzieœci srebrników. Œwiêta Mario, Matko Bo¿a… Bluszcz, ró¿a,

wrzos, irys. Fio³ek, lilia, stokrotka i paprotka.

Zmuszasz j¹, ¿eby na ciebie spojrza³a.

– Tak jak ci powiedzia³em, nazywam siê Jakub Weinberg. Ale byæ mo¿e…

Wydaje mi siê, ¿e moja matka mog³a siê nazywaæ Mary Duncan i ¿e urodzi³a

mnie tutaj. W tysi¹c dziewiêæset trzydziestym ósmym roku. Czy pamiêtasz

kobietê, która…

June szlocha.

– Mary Duncan? Jeœli mieszka³a u Guntherów, nie pos³ugiwa³a siê praw-

dziwym nazwiskiem. Tyle kobiet! Ona mog³a byæ Orchide¹ albo Bratkiem.

Nie mo¿na tego sprawdziæ.

– Urodzi³a bliŸniêta. Zobowi¹za³a siê oddaæ oboje. Czy pamiêtasz jak¹œ

kobietê, która…

– BliŸniêta? Kilka kobiet urodzi³o bliŸniaki. Guntherowie, niech ich pie-

k³o poch³onie, skakali z radoœci. Dwadzieœcia tysiêcy zamiast dziesiêciu.

– Ale moi rodzice – to s³owo wiêŸnie ci w gardle – wziêli tylko mnie.

Czy czêsto siê zdarza³o, aby adoptuj¹cy rodzice rozdzielali bliŸniêta?

background image

243

– Pieni¹dze! – wo³a June. – Wszystko zale¿a³o od tego, ile pieniêdzy

mia³a para poszukuj¹ca dziecka. Czasami dochodzi³o do rozdzielenia bliŸ-

ni¹t. I nikt nie wiedzia³, gdzie trafi³o drugie dziecko.

– Czy zosta³y jakieœ zapisy?

– Guntherowie byli sprytni. Nigdy nie trzymali ¿adnej kartoteki. Z oba-

wy przed policj¹… Potem by³ po¿ar… Nawet gdyby istnia³y jakieœ akta, se-

kretne akta, na pewno by siê spali³y…

Opadaj¹ ci ramiona. Bardzo chcesz poznaæ odpowiedzi na swoje pyta-

nia, ale uœwiadamiasz sobie, ¿e to œlepa uliczka.

Nagle June przypomina sobie coœ i wypowiada cicho jakieœ s³owa. To,

co s³yszysz, sprawia, ¿e d³awi ciê w gardle.

– Co mówi³aœ? June, powtórz, proszê ciê.

– Trzydzieœci srebrników. Tak drogo zap³aci³am. Siedmioro dzieci, któ-

re urodzi³y siê martwe.

– Twoich dzieci?

– Myœla³am, ¿e za pieni¹dze p³acone mi przez Guntherów ja i mój m¹¿

bêdziemy mogli wychowaæ nasze dzieci w luksusie, daæ im wszystko co naj-

lepsze, wys³aæ na akademiê medyczn¹… To, co robi³am dla Guntherów, œci¹-

gnê³o kl¹twê na moje ³ono. Sta³am siê jak ugór. Rodzi³am martwe dzieci. To

by³a moja pokuta. Musia³am cierpieæ, tak jak…

– Matki, które odda³y swoje dzieci i póŸniej ¿a³owa³y?

– Nie! Tak jak…

To, co s³yszysz w nastêpnej chwili, przyprawia ciê o md³oœci. „Czarny

rynek adopcyjny, powiedzia³eœ do szeryfa. Ale zdaje mi siê, ¿e to nie wszyst-

ko. Mam okropne przeczucie, ¿e kryje siê w tym coœ jeszcze straszniejszego,

chocia¿ nie wiem, co to mo¿e byæ”.

Teraz dowiedzia³eœ siê, co to by³o i ta wiedza sprawia, ¿e zaczynasz ³kaæ

z ¿alu i wœciek³oœci.

– Poka¿ mi, June. Zabierz mnie tam. Jestem pewien, ¿e to ciê wybawi. –

Przywo³ujesz wszystko, co wiesz o katolicyzmie. – Musisz siê wyspowia-

daæ, a wtedy twoje sumienie zazna spokoju.

– Ja nigdy nie zaznam spokoju.

– Mylisz siê, June. Chowa³aœ w sobie tê tajemnicê tak d³ugo. Ona nisz-

czy³a ciê od œrodka. Musisz wypuœciæ z siebie tê truciznê. Po tylu latach mo-

dlitw w synagodze na pewno zosta³aœ wys³uchana. Doœæ ju¿ wycierpia³aœ.

Potrzebujesz odpuszczenia grzechów.

– Myœlisz, ¿e jeœli tam pójdê…

– Pomodlisz siê ostatni raz. B³agam ciê. Poka¿ mi. Twoje mêczarnie

wreszcie siê skoñcz¹.

– Tak d³ugo! Nie by³am tam od…

– Tysi¹c dziewiêæset czterdziestego pierwszego? Otó¿ to, June. Nadszed³

czas. Wreszcie nadszed³ czas.

background image

244

W zacinaj¹cym deszczu i zimnym wietrze wyprowadzasz June z synago-

gi. Wnêtrze samochodu jest ciep³e i bezpieczne. Jest w tobie tyle gniewu, ¿e

nie jedziesz okrê¿n¹ drog¹. Nie obchodzi ciê, czy szeryf Kitrick wyjrzy z ba-

ru. Nawet chcesz, ¿eby ciê zauwa¿y³. Skrêcasz w lewo drog¹ prowadz¹c¹ za

miasto. Wje¿d¿asz na autostradê i pytasz June o dalsze wskazówki.

– To by³o tak dawno… Tak, teraz w lewo. – Pó³ mili dalej dr¿¹cym g³o-

sem mówi: – A teraz w prawo. T¹ b³otnist¹ drog¹. Dasz radê?

– Wjechaæ po tym b³ocie na górê? Jeœli bêdê musia³, wysi¹dê i popchnê

samochód. A jeœli i to nic nie da, pójdziemy pieszo. Bóg mi œwiadkiem, za-

niosê ciê. Choæbym mia³ siê czo³gaæ.

Ale wóz z napêdem na przedni¹ oœ pokonuje b³oto. Na szczycie ko³a

³api¹ przyczepnoœæ, samochód zarzuca i staje. Za oknem, w siek¹cym desz-

czu rozpoœciera siê ³¹ka. Roœnie tu bujna trawa, mimo ¿e to pocz¹tek paŸ-

dziernika. To tym bardziej przera¿aj¹ce. Znasz straszny sekret tej ³¹ki. Nagle

przypominasz sobie wers poematu, którego uczy³eœ siê w czasach niewinnej

m³odoœci. Pieœñ o sobie Walta Whitmana.

Dzieciê unios³o ku mnie zielon¹ darñ w d³oniach.

Spyta³o, czym jest trawa?

Có¿ mia³em odrzec dziecku?

Przecie¿ wiem nie wiêcej ni¿ ono.

Myœlê, ¿e trawa to sztandar mej duszy…

Wydostajesz siê z samochodu i œlizgaj¹c siê w b³ocie, obchodzisz ma-

skê, ¿eby pomóc wysi¹œæ June. Ciemne jak o³ów chmury przelewaj¹ siê

nad ³¹k¹.

– Czy to by³o tutaj? Mów! Czy to jest to miejsce?

– Tak. Nie s³yszysz ich zawodzenia? Czy nie s³yszysz, jak cierpi¹?

…sztandar mojej duszy z zielonego w³ókna nadziei utkany.

Chusteczka Pana Boga.

Albo dziecko poczête z roœlinnego ¿ywio³u.

– June! – krzyczysz. Deszcz siecze ciê po twarzy. – Powiedz mi, na Boga!

…wszechobecny hieroglif,

Pn¹cy siê ku górze w domenach ma³ych i wielkich,

Wyrastaj¹cy zarówno wœród Czarnych i Bia³ych…

– Mów, June!

– Nie czujesz? Czy nie czujesz strachu?

– Tak, June. – Opadasz na kolana i g³adzisz ŸdŸb³a trawy. – Czujê.

background image

245

I teraz zda mi siê, ¿e patrzê na cudne,

Nie tkniête no¿ycami,

zielone w³osy grobów.

– Ile ich by³o, June?

Pochylasz siê, prawie dotykaj¹c twarz¹ trawy.

– Dwieœcie, mo¿e wiêcej. Tyle lat, tyle dzieci. – S³yszysz szlochanie

June. – W koñcu przesta³am liczyæ.

– Ale dlaczego? – Podnosisz rêkê, jakbyœ grozi³ kroplom deszczu. –

Dlaczego musia³y umrzeæ?

– Niektóre by³y chore, zdeformowane. Jeœli Guntherowie uznali, ¿e nie

uda siê ich sprzedaæ…

– Zabijali je? Dusili?

– G³odzili na œmieræ. Ten p³acz. – Cia³em June wstrz¹sa nag³y dreszcz. –

Biedne, g³odne, cierpi¹ce maleñstwa. Niektóre umiera³y nawet trzy dni. Ich

p³acz s³yszê w snach. Ci¹gle go s³yszê.

June zbli¿a siê do ciebie.

– Z pocz¹tku Guntherowie zabierali cia³a na ³ódŸ i wrzucali do morza.

Ale jedno wyp³ynê³o, i gdyby nie szeryf, który by³ przekupiony… – G³os

June za³amuje siê. – Postanowili znaleŸæ bezpieczniejszy sposób pozbywa-

nia siê cia³ dzieci. Przywozili je tutaj i grzebali owiniête w papierowe torby,

worki na kartofle i pude³ka po maœle.

– Pude³ka po maœle?

– Niektóre z noworodków by³y wczeœniakami. – June z ³kaniem opada

na kolana obok ciebie. – Takie maleñkie.

– Dwieœcie?

Wiatr wpycha ci s³owa z powrotem w gard³o. Nagle uœwiadamiasz sobie,

¿e jeœli twoja matka by³a Szkotk¹, Guntherowie mogli uznaæ, ¿e za ma³o

przypominasz ¯yda i pogrzebaæ ciê tutaj… Dr¿ysz.

A brat lub siostra? Twój bliŸniak? Czy le¿y pod traw¹, któr¹ œciskasz?

– Dwieœcie! – wyjesz na ca³y g³os.

Mimo zawodzenia wiatru s³yszysz silnik samochodu wspinaj¹cego siê

z wysi³kiem po b³otnistej drodze. Policyjny wóz ukazuje siê na szczycie wzgó-

rza i zatrzymuje z poœlizgiem.

Kitrick mocnym ruchem otwiera drzwi, wysiada i rusza w twoj¹ stronê.

– Mówi³em ci, ¿ebyœ zostawi³ przesz³oœæ w spokoju.

Wstajesz i uderzasz go w zêby tak mocno, ¿e upada na grz¹sk¹ ziemiê.

– Wiedzia³eœ, ty sukinsynu! Wiedzia³eœ ca³y czas!

Szeryf ociera krew z ust i z wœciek³oœci¹ siêga po broñ.

– Tak, zabij mnie! – Rozk³adasz szeroko ramiona. – Ale June to widzi,

wiêc bêdziesz musia³ zabiæ tak¿e j¹! Dwa morderstwa wiêcej nie maj¹ zna-

czenia, co? To nic w porównaniu z kilkoma setkami dzieci!

background image

246

– Nie mia³em z tym nic wspólnego…

– Z zabijaniem dzieci? Ty nie, ale twój ojciec mia³!

– On nie bra³ w tym udzia³u!

– Pozwala³ na to! Bra³ pieni¹dze od Guntherów i przymyka³ oczy!

A wiêc bra³ udzia³! Ponosi tak¹ sam¹ winê jak Guntherowie! Ca³e to cho-

lerne miasteczko jest winne! – Odwracasz siê, zmagaj¹c siê z wichur¹.

W siek¹cym deszczu nie widaæ miasta. – Wy przeklête bydlaki! Wszyscy

o tym wiedzieliœcie i pozwalaliœcie na to! Nic nie zrobiliœcie, ¿eby powstrzy-

maæ morderstwa! Dlatego to miasto upad³o! Bóg rzuci³ na was kl¹twê! Par-

szywe bêkarty!

Nagle uœwiadamiasz sobie straszliw¹ ironiê zawart¹ w tym s³owie. Prze-

cie¿ te wszystkie zamordowane dzieci by³y bêkartami. Upadasz na trawê,

na zielone w³osy grobów. Rozk³adasz ramiona, wtulasz siê w bujne, mokre

ŸdŸb³a.

– Biedne, bezbronne dzieci!

– Nic nie mo¿esz udowodni栖 warczy Kitrick. – Nie masz ¿adnych do-

wodów, tylko domys³y. Po piêædziesiêciu latach nic nie zosta³o z ich cia³. Ju¿

dawno siê roz³o¿y³y i zamieni³y w…

– Trawꠖ jêczysz przez ³zy. – W tak¹ piêkn¹ trawê.

– Lekarz, który je przyjmowa³, ju¿ nie ¿yje. Guntherowie te¿ umarli. Oj-

ciec mia³ ich na oku. Przed œmierci¹ cierpieli, jeœli to zadowoli twoje poczucie

sprawiedliwoœci. Orval umar³ na raka ¿o³¹dka, a Ewa zapi³a siê na œmieræ.

– A teraz sma¿¹ siê w piekle – mruczy June.

– Wychowano mnie jako… jestem ¯ydem – jêczysz i nagle dociera do

ciebie znaczenie tych s³ów. Bez wzglêdu na to, kto wyda³ ciê na œwiat, jesteœ

¯ydem. Ca³kowicie, bez reszty. – Nie wierzê w piek³o. Ale chcia³bym… Bo¿e,

jak bardzo bym chcia³…

– Jedynym œwiadkiem jest ta staruszka, katoliczka, która co dzieñ po

po³udniu chodzi siê modliæ w synagodze. Wariatka. Jesteœ prawnikiem, wiêc

wiesz, ¿e w s¹dzie nikt nie potraktuje powa¿nie jej zeznania. To przesz³oœæ,

Weinberg. Wszystko skoñczy³o siê piêædziesi¹t lat temu.

– Nie! Nigdy siê nie skoñczy³o! Trawa nadal roœnie! – Czujesz ch³ód

mokrej ziemi. Obejmujesz swojego brata lub siostrê. Nagle uœwiadamiasz

sobie, ¿e wszystkie te dzieci s¹ twoimi braæmi i siostrami. – Niech Bóg ma je

w swej opiece!

Umieraæ jest inaczej ni¿ wszystkim siê zdaje, i szczêœliwiej.

– Szczêœliwiej? – Obejmujesz ramionami trawê. – Whitman, ty durniu…

Zgroza! Zgroza!

Zdaje ci siê, ¿e s³yszysz p³acz dzieci w mokrej ziemi. Unosisz twarz,

wystawiasz j¹ naprzeciw szalej¹cej burzy. Po³ykaj¹c krople deszczu, odma-

background image

247

wiasz modlitwê. Op³akujesz Mary Duncan, Szymona i Ester Weinbergów,

swojego brata lub siostrê, wszystkie te dzieci.

I siebie.

– I zbaw nas od z³ego – szepcze June. – Módl siê za nami grzesznymi

teraz i w godzinê œmierci naszej.

background image

248

Sanktuarium

To niesamowite, jak d³ugo czasami trwa, zanim obrazy utrwalone w pamiêci

stan¹ siê gotowe do wykorzystania jako materia³ literacki. W roku tysi¹c dzie-

wiêæset siedemdziesi¹tym, tu¿ po skoñczeniu studiów na Uniwersytecie Stanu Pen-

sylwania, pojechaliœmy z przyjacielem do jego domu ko³o Pittsburgha. Pewnego

popo³udnia w sierpniu wybraliœmy siê do domku, który przyjaciele ojca mojego

kolegi wybudowali w górach. By³ tam maleñki staw do p³ywania, miejsce na ro-

¿en i… sanktuarium. Nigdy nie zapomnia³em jego wnêtrza. Sta³o mi przed oczy-

ma jak ¿ywe, i wreszcie, po dwudziestu dwóch latach napisa³em o nim opowiada-

nie. Tematem jest ponownie ¿al po stracie ukochanych osób. Po œmierci Matta

podejmowa³em go wiele razy. Utwór otrzyma³ nominacjê Stowarzyszenia Twór-

ców Literatury Grozy do tytu³u najlepszej noweli tysi¹c dziewiêæset dziewiêædzie-

si¹tego drugiego roku.

G

rady siedzia³ w mauzoleum, gdy pisk pagera zak³óci³ jego cichy mono-

log.

Mauzoleum by³o jasne i przestronne; lœni¹ce marmurowe p³yty przy-

krywa³y nisze z trumnami. Ko³o g³ównego wejœcia znajdowa³y siê wysokie

okna, a obok nich wnêki z szybami, przez które mo¿na by³o popatrzeæ na

br¹zowe urny z prochami zmar³ych bliskich. Plastikowe br¹zowe litery two-

rz¹ce nazwiska osób oraz daty ich urodzenia i œmierci przyklejone by³y do

p³yt ze szk³a. Grady spogl¹da³ przez ³zy na dwie takie p³yty i urny stoj¹ce

za nimi.

Wybra³ kremacjê dla ¿ony i dziesiêcioletniego syna, poniewa¿ i tak sp³o-

nêli ju¿ czêœciowo w wypadku spowodowanym przez pijanego kierowcê, ale

background image

249

równie¿ dlatego, ¿e nie móg³ znieœæ myœli o tym, ¿e cia³a jego ukochanej

¿ony i synka bêd¹ siê rozk³adaæ w trumnie w grobowcu, albo co gorsza na

cmentarzu, pod ziemi¹, w wilgoci i zimnie… choæ resztka jego œwiadomoœci

mówi³a, ¿e nie ma to najmniejszego znaczenia dla ¿ony i syna, którzy ju¿ nic

nie czuj¹.

Dla niego mia³o to znaczenie, tak samo jak poniedzia³kowy rytua³ przy-

je¿d¿ania do mauzoleum, siadania na ³aweczce naprzeciwko urn i opowiada-

nia Helenie i Jasiowi o tym, co wydarzy³o siê od zesz³ego poniedzia³ku, o mo-

dlitwach za ich szczêœcie i o tym, ¿e bardzo za nimi têskni.

Nie ¿yli od roku, a to ponoæ d³ugi okres, ale on nadal nie móg³ uwierzyæ,

¿e ten czas min¹³ tak szybko. Jego ból by³ tak samo wielki jak wtedy, gdy

dowiedzia³ siê o ich œmierci, a pustka, któr¹ czu³ w œrodku, równie dotkliwa.

Znajomi z pocz¹tku okazywali zrozumienie, ale po trzech miesi¹cach – a tym

bardziej po szeœciu – wiêkszoœæ zaczê³a zdradzaæ maskowane zniecierpli-

wienie i ¿yczliwie napomykaæ o potrzebie zostawienia przesz³oœci za sob¹,

przystosowania siê i odbudowania ¿ycia. Grady zacz¹³ wiêc ukrywaæ to, co

czuje, i udawaæ, ¿e przyjmuje ich rady; presja otoczenia sprawi³a, ¿e ciê¿ar,

który dŸwiga³, sta³ siê jeszcze wiêkszy. Uœwiadomi³ sobie, ¿e ktoœ, kto nie

doœwiadczy³ tego co on, nie mo¿e zrozumieæ, ¿e trzy miesi¹ce, szeœæ albo

dwanaœcie nic nie znaczy.

Jego cotygodniowe odwiedziny w mauzoleum sta³y siê wiêc sekretem,

starannie ukrytym wœród zwyk³ych zajêæ. Czasem przywozi³ ¿onie i synowi

kwiaty, a czasem jakiœ przedmiot charakterystyczny dla danego okresu: dy-

niê w Halloween, styropianow¹ œnie¿n¹ kulê zim¹ albo œwie¿y liœæ klonu na

wiosnê. Tym razem, tu¿ po weekendzie ze œwiêtem czwartego lipca, przy-

niós³ miniaturow¹ flagê i dr¿¹cym g³osem opowiedzia³ Helenie i Johnowi

o sztucznych ogniach, które zawsze tak lubili ogl¹daæ siedz¹c w parku nad

rzek¹ i zajadaj¹c hotdogi.

– Te wybuchaj¹ce rakiety by³y olœniewaj¹ce – mówi³ cicho Grady. – A¿

trudno opisaæ kolory…

Pisk pagera przy pasku przerwa³ mu w pó³ s³owa. Grady zmarszczy³ brwi.

Pager by³ jedn¹ z wielu nowinek technicznych wprowadzonych przez

Grady’ego do oddzia³u policji, którym kierowa³. Funkcjonariusze czêsto

opuszczaj¹ samochody po wezwaniach, albo choæby po to, ¿eby napiæ siê

kawy. Oddalaj¹ siê wtedy od radia i nie maj¹ kontaktu z central¹.

Grady otar³ ³zy, wyprostowa³ ramiona, po¿egna³ siê z ¿on¹ i synem

i niechêtnie wyszed³ z mauzoleum, zamykaj¹c za sob¹ drzwi na klucz. To

by³o wa¿ne. Nale¿a³o chroniæ Helenê i Johna, ich prochy, a dozorca mau-

zoleum b³ysn¹³ pomys³owoœci¹ i ka¿demu krewnemu le¿¹cych tu zmar-

³ych wrêczy³ klucz, dziêki czemu tylko w³aœciwe osoby mia³y wstêp do

œrodka.

background image

250

By³o jasne, gor¹ce i wilgotne popo³udnie, bardzo podobne do tego sprzed

roku, gdy Grady przyby³ tu w towarzystwie przyjació³ i ksiêdza, aby zosta-

wiæ drogocenne urny. Potrz¹sn¹³ g³ow¹, ¿eby zd³awiæ smutek, zbli¿y³ siê

do czarno-bia³ego wozu i przez otwarte okno siêgn¹³ rêkê do œrodka po

mikrofon.

– Grady. O co chodzi? – powiedzia³ zwalniaj¹c guzik mikrofonu.

Napiêcie w g³osie Diny zaskoczy³o go.

– Wa¿ne wezwanie.

Grady zmarszczy³ czo³o.

– Ruszam. Bêdê za piêæ minut.

Taki komunikat oznacza³, ¿e to, co mia³a do przekazania Dina, by³o bar-

dzo wa¿ne – tak wa¿ne, ¿e wola³a nie ryzykowaæ pods³uchania przez jakie-

goœ cywila szperaj¹cego na policyjnej czêstotliwoœci. Grady zaparkowa³ ko³o

stacji benzynowej naprzeciwko cmentarza, wszed³ do budki obok automatu

z lodem, wrzuci³ monetê i wystuka³ numer.

– Policja w Bosworth – odezwa³a siê Dina.

– To ja, Grady. Co jest tak wa¿ne, ¿e…

– Nie mam dobrych wieœci.

– Nigdy ich nie masz, kiedy wywo³ujesz mnie przez pager. Co siê sta³o?

– Jeden osiem siedem i dziesiêæ piêædziesi¹t szeœæ.

Grady wzdrygn¹³ siê. Taka kombinacja oznacza³a morderstwo i samo-

bójstwo.

– Zgad³aœ. Nie podoba mi siê.

– Mam jeszcze gorsz¹ wiadomoœæ. Przestêpstwo pope³niono poza naszym

terenem. Zajmuje siê nim policja stanowa, ale chc¹, ¿eby pan tam pojecha³.

– Nie rozumiem. Czemu mówisz, ¿e to gorsza wiadomoœæ, skoro mor-

derstwo wydarzy³o siê poza naszym terenem?

– Szefie, ja…

– Mów.

– Nie chcê.

– Powiedz, Dina.

– Zna pan ofiary.

Grady wstrzyma³ oddech. Œcisn¹³ mocniej s³uchawkê.

– Kto?

– Brian i Betsy Roth.

O Jezu, pomyœla³ Grady. Brian i Betsy byli ostatnimi przyjació³mi, na

których móg³ liczyæ po tym, jak wszyscy inni odwrócili siê od niego z powo-

du jego przed³u¿aj¹cej siê ¿a³oby.

Któraœ z tych osób zabi³a drug¹?

A potem pope³ni³a samobójstwo?

Grady poczu³ przyspieszony puls.

background image

251

– Kto kogo?…

– Brian – odpowiedzia³a dyspozytorka chrapliwym g³osem. – Z pó³au-

tomatycznego pistoletu kalibru czterdzieœci piêæ.

O mój Bo¿e, pomyœla³ Grady.

Niejasne wskazówki, jakie otrzyma³ Grady, zawiod³y go nie do domu

Briana i Betsy, jak siê spodziewa³, lecz w góry na zachód od miasta. Góry

Pensylwanii: niskie, poros³e gêstym lasem, o zaokr¹glonych wierzcho³kach.

Kamieniste szlaki miêdzy nimi wiod³y do ukrytych parowów i jarów. Grady

nie wiedzia³by, któr¹ drog¹ pojechaæ, gdyby nie samochód policyjny bloku-

j¹cy jedn¹ z dróg. Policjant z drogówki o kwadratowej szczêce rzuci³ papie-

rosa, przydepta³ obcasem i zwê¿onym oczami spojrza³ na Grady’ego.

– Szukam porucznika Crane’a – powiedzia³ Grady.

Funkcjonariusz wyprostowa³ siê, s³ysz¹c nazwisko Grady’ego.

– Porucznik czeka na pana.

Ze sprawnoœci¹ zaskakuj¹c¹ jak na tak wysokiego mê¿czyznê policjant

wycofa³ samochód z drogi, pozwalaj¹c Grady’emu wjechaæ na w¹sk¹ dró¿-

kê.

Ga³êzie drzew szura³y o okna samochodu. Tu¿ przed wejœciem w pierw-

szy ostry zakrêt Grady zerkn¹³ w lusterko wsteczne i zobaczy³, ¿e wysoki

funkcjonariusz ponownie zablokowa³ wjazd.

Droga skrêca³a w lewo, pn¹c siê jednoczeœnie w górê. Ga³êzie ociera³y

siê teraz nie tylko o bok, ale i dach wozu. W gêstym, pe³nym cieni lesie Gra-

dy poczu³ siê jak osaczony.

Brian zastrzeli³ Betsy?

A potem siebie?

Nie, to niemo¿liwe!

Dlaczego?

Tak bardzo potrzebowa³em tych dwojga.

Zale¿a³o mi na nich…

Kocha³em ich!

Po co w³aœciwie tam pojechali? Co robili w tych lasach?

Droga wyrówna³a siê i wyprostowa³a. Grady znalaz³ siê nagle na zalanej

s³oñcem polanie miêdzy dwiema górami. Za otwart¹ bram¹ w p³ocie z drutu

otwiera³a siê rozleg³a posiad³oœæ z kilkoma ró¿nej wielkoœci budynkami z sza-

rych pustaków po prawej stronie oraz zag³êbieniem na ro¿en i basenem po

lewej.

Grady zaparkowa³ za trzema policyjnymi samochodami, karetk¹ pogoto-

wia, niebieskim wozem koronera i czerwonym d¿ipem cherokee, który nale-

¿a³ do Briana i Betsy. Kilku funkcjonariuszy policji stanowej wraz z dwoma

background image

252

sanitariuszami i têgim mê¿czyzn¹ w szarym garniturze sta³o obok siebie ko³o

basenu, ty³em do Grady’ego. S³ysz¹c trzaœniêcie drzwi samochodu jeden z po-

licjantów odwróci³ siê, przyjrza³ Grady’emu, zerkn¹³ jeszcze raz na basen

i z powa¿n¹ min¹ ruszy³ w stronê nowo przyby³ego.

Porucznik Crane. Wiek oko³o czterdziestu piêciu lat, wysoki. Wydatny

nos i koœci policzkowe. Dobrze zbudowany, bez nadwagi. Grady przypomnia³

sobie, ¿e lekarz Crane’a poleci³ mu zrzuciæ parê kilogramów. Krótkie, jasne,

przerzedzone w³osy. Grady wspó³pracowa³ od czasu do czasu z Crane’em,

kiedy sprawcê przestêpstwa pope³nionego na terenie któregoœ z nich chwyta-

no na terenie drugiego.

– Czeœæ, Ben.

– Czeœæ, Jeff.

– Czy dyspozytorka ciê uprzedzi³a? – spyta³ z niepokojem Crane.

Grady skin¹³ ponuro g³ow¹.

– Brian zastrzeli³ Betsy, a potem siebie. Dlaczego, do cholery, on to…

– Mamy nadziejê, ¿e ty nam to powiesz.

Grady zadr¿a³ mimo woli.

– A sk¹d mia³bym wiedzieæ?

– PrzyjaŸni³eœ siê z Rothami. A¿ siê bojê w³aœnie ciebie o to prosiæ…

Czy móg³byœ?…

– Obejrzeæ cia³a?

– Tak. – Crane zmarszczy³ czo³o. – Jeœli nie masz nic przeciwko temu.

– Jeff, moja ¿ona i syn nie ¿yj¹, ale ja nadal jestem policjantem. Zrobiê

co trzeba, mimo ¿e Brian i Betsy byli moimi przyjació³mi. Jestem gotów.

– Tak myœla³em.

– W takim razie dlaczego pytasz?

– Bo masz zwi¹zek z t¹ spraw¹.

– Co takiego?

– Zacznijmy od pocz¹tku – powiedzia³ Crane. – Obejrzyj cia³a, a ja ci

potem poka¿ê, co znajdowa³o siê na r¹czce czterdziestki pi¹tki, któr¹ trzyma³

twój przyjaciel. PóŸniej porozmawiamy.

Odór rozk³adu uderzy³ Grady’ego w nozdrza. Basen otacza³ p³ot siêgaj¹-

cy na wysokoœæ pasa. Grady pod¹¿y³ za Crane’em; po chwili stanêli na pasie

betonu otaczaj¹cym basen. Jeden z policjantów robi³ zdjêcia czegoœ, co le¿a-

³o na betonie, a grubas w szarym garniturze wydawa³ mu polecenia. Poli-

cjanci rozst¹pili siê na widok przyby³ych. Grady zobaczy³ cia³a.

Zebra³o mu siê na md³oœci. Jego przyjaciele le¿eli twarzami na betonie przed

sk³adanymi drewnianymi krzes³ami, g³owami w stronê basenu. A w³aœciwie tym,

co zosta³o z ich g³ów. Pociski z czterdziestkipi¹tki zrobi³y swoje. Kule wesz³y za

background image

253

prawym uchem Betsy i Briana; w tych miejscach utworzy³y siê grube skrzepy

krwi. Po przeciwnej stronie g³ów, nad brwiami ko³o potylicy, zia³y dziury, przez

które krew, mózg, koœci i w³osy wylecia³y i rozprys³y siê na betonie. Nad plam¹

unosi³ siê obrzydliwy rój much. Pistolet le¿a³ obok prawej rêki Briana.

– Dobrze siê czujesz? – Crane dotkn¹³ ramienia Grady’ego.

Grady prze³kn¹³ œlinê.

– Dam sobie radê.

By³ szefem policji w Bosworth od dziesiêciu lat, ale widzia³ niewiele

ofiar postrza³ów. By³o to w koñcu tylko œredniej wielkoœci miasto i nie zda-

rza³o siê tu wiele zbrodni. Wiêkszoœæ wypadków œmiertelnych to by³y wy-

padki drogowe. Ta myœl przypomnia³a Grady’emu o okolicznoœciach œmierci

¿ony i syna. Ogarn¹³ go ¿al. Teraz straci³ ostatnich przyjació³.

– Zw³oki zaczê³y siê ju¿ rozk³ada栖 wykrztusi³. – Nawet w takim upale

nie zd¹¿y³yby tak spuchn¹æ… To nie mog³o staæ siê dzisiaj.

Crane skin¹³ g³ow¹.

– Doszliœmy do wniosku, ¿e zginêli wczoraj.

– Bêdê wiedzia³ na pewno po wykonaniu autopsji – wtr¹ci³ korpulentny

mê¿czyzna w szarym garniturze.

By³ to miejscowy patolog. Ruchem rêki powstrzyma³ policjanta robi¹ce-

go zdjêcia.

– To wystarczy. – Odwróci³ siê do asystentów. – Mo¿ecie ich zabraæ.

Je¿eli nie ma pan nic przeciwko temu – doda³ zwracaj¹c siê do Crane’a.

Policjant wzruszy³ ramionami po chwili zastanowienia.

– Chyba zrobiliœmy ju¿, co trzeba.

Grady us³ysza³ dŸwiêk suwaka worka do przewo¿enia cia³. Zerkn¹³ na

po³yskuj¹c¹ b³êkitn¹ wodê w basenie, ¿eby nie myœleæ o tym, co siê dzieje.

Ucieszy³ siê, kiedy us³ysza³ g³os Crane’a.

– Brian i Betsy mieli wróciæ do domu wczoraj wieczorem. Kiedy siostra

Briana zadzwoni³a do nich i nikt nie odebra³, pomyœla³a, ¿e zmienili plany

i postanowili zostaæ tu na noc. Rano zadzwoni³a ponownie. Znów nikt nie

podniós³ s³uchawki. Gdy okaza³o siê, ¿e Brian nie otworzy³ restauracji, za-

czê³a siê niepokoiæ. Tu nie ma telefonu, wiêc przyjecha³a…

– Znalaz³a cia³a – wtr¹ci³ Grady – i zadzwoni³a do ciebie.

Crane potwierdzi³ skinieniem g³owy. Asystenci koronera z wysi³kiem

umieœcili wypchany wór na wózku i zaczêli pchaæ w stronê ambulansu.

Grady opanowa³ siê si³¹ woli.

– Wygl¹da na to, ¿e oboje siedzieli na krzese³kach twarz¹ do basenu.

Si³a uderzenia pocisków rzuci³a ich na beton.

– Tak te¿ pomyœleliœmy – zgodzi³ siê Crane.

– To by sugerowa³o, ¿e siê nie k³ócili, a jeœli nawet, to nie tak gwa³tow-

nie, ¿eby Brian zastrzeli³ Betsy, a potem siebie, gdy dotar³o do niego, co zro-

background image

254

bi³. – Coœ œcisnê³o Grady’ego za gard³o. – Ludzie zazwyczaj stoj¹, krzycz¹c

na siebie. A tutaj wszystko wskazuje na to, ¿e oboje siedzieli i podziwiali

widoki. Potem Brian przyniós³ pistolet, chyba ¿e mia³ go wczeœniej przy so-

bie. Ale dlaczego? Dlaczego postanowi³ j¹ zastrzeliæ? I dlaczego Betsy tak

po prostu siedzia³a, jeœli za³o¿ymy, ¿e wiedzia³a o pistolecie?

– On to zaplanowa³.

– Pewnie, bo inaczej nie mia³by ze sob¹ broni.

– To nie jedyna wskazówka. – Crane wskaza³ w dó³. – Spójrz na pistolet.

Grady pod¹¿y³ wzrokiem za jego rêk¹, omijaj¹c czarne plamy na krawê-

dzi basenu i bia³e linie, którymi policjanci obrysowali sylwetki cia³. Przyjrza³

siê uwa¿nie broni.

– Tak – westchn¹³. – Rozumiem.

Suwad³o pistoletu by³ maksymalnie wycofane, siêgaj¹c a¿ za kurek. Mog³o

zatrzymaæ siê w tej pozycji tylko wówczas, gdy magazynek w r¹czce by³ pu-

sty.

– Brian nie za³adowa³ ca³ego magazynka. W³o¿y³ tylko dwa naboje.

– Jeden dla Betsy, jeden dla siebie – doda³ Crane. – Co mo¿na z tego

wywnioskowaæ?

– Brian dok³adnie wszystko obmyœli³. On podchodzi³ do broni z szacun-

kiem. Nie za³adowa³ ca³ego magazynka, bo wiedzia³, ¿e pistolet odbezpieczy

siê automatycznie po drugim wystrzale, którym chcia³ zabiæ siebie, i wypad-

nie mu z rêki. Nie chcia³, ¿eby osoba, która podniesie broñ, zrani³a siê lub

zastrzeli³a przez przypadek. Chcia³ to zrobiæ ostro¿nie.

Grady potrz¹sn¹³ g³ow¹. Ostro¿nie. Co za s³owo w tych okolicznoœciach.

Ale Brian myœla³ w³aœnie w taki sposób. Zawsze martwi³ siê, ¿e zwierzê, do

którego strzeli³, mo¿e zostaæ tylko zranione, uciec do lasu i mêczyæ siê przez

wiele godzin albo dni, nim wreszcie umrze. Dlatego mo¿na powiedzieæ, ¿e

postara³ siê zabiæ swoj¹ ¿onê i siebie zachowuj¹c ostro¿noœæ. Oba pociski

trafi³y w miêkkie miejsce nad uchem. Prosto w mózg. Natychmiastowa, bez-

bolesna œmieræ. Przynajmniej teoretycznie. Tylko ofiara wie, czy taka œmieræ

jest rzeczywiœcie bezbolesna, a ona nie mo¿e o tym opowiedzieæ.

Grady zmarszczy³ czo³o tak mocno, ¿e a¿ poczu³ ból. Musia³ pomasowaæ

sobie skronie. Myœla³ o pociskach, które roztrzaska³y czaszki Betsy, a potem

Briana. Zerkn¹³ na Crane’a.

– Zazwyczaj motywem takich zbrodni s¹ problemy ma³¿eñskie. Zazdroœæ.

Jeden z partnerów ma romans. Ale o ile mi wiadomo, Brian i Betsy byli so-

bie wierni.

– Mo¿esz byæ pewny, ¿e to sprawdzꠖ powiedzia³ Crane.

– Ja te¿. Przychodzi mi do g³owy jeszcze tylko jeden motyw. Œmiertelna

choroba Betsy, któr¹ trzymali w tajemnicy, ¿eby nie martwiæ przyjació³. Kie-

dy stan Betsy siê pogorszy³ tak, ¿e nie mog³a d³u¿ej znieœæ bólu, Brian za

background image

255

zgod¹ ¿ony skróci³ jej cierpienie, a potem zabi³ siê, bo nie móg³ znieœæ ¿ycia

bez niej…

– To te¿ sprawdzê podczas autopsji – odezwa³ siê koroner.

– A ja porozmawiam z jej lekarzem – powiedzia³ zdecydowanie Crane.

– Powiedzia³eœ, ¿e ja mam z tym jakiœ zwi¹zek i ¿e Brian œciska³ coœ

w d³oni. Co to by³o?

Crane zmiesza³ siê.

– Chyba nie da siê tego zrobiæ inaczej. Muszê ci pokazaæ. Brian zosta-

wi³ list.

– Mia³em o to zapytaæ. Chcê wiedzieæ.

Crane wyci¹gn¹³ z kieszeni koszuli plastikow¹ torebkê ze skrawkiem

papieru.

– Jeœli Brian zostawi³ wiadomoœæ, to nie ma w¹tpliwoœci – mrukn¹³

Grady. – Dok³adnie wszystko zaplanowa³, a sposób za³adowania broni to

potwierdza.

Zadr¿a³.

– Byæ mo¿e obmyœli³ wszystko razem z… Mam okropne przeczucie, ¿e

Betsy siê zgodzi³a.

– Mnie te¿ przysz³a do g³owy taka myœl – powiedzia³ Crane – ale pew-

nie nigdy nie dowiemy siê na pewno. Wokó³ kolby pistoletu owiniêta by³a ta

kartka. Kiedy broñ wypad³a mu z rêki, kartka zosta³a mu w palcach.

Grady odczyta³ treœæ i zadr¿a³.

Kartka zapisana by³a drukowanymi literami.

POWIEDZCIE BENOWI GRADY’EMU. SPROWADCIE GO TUTAJ.

Tylko tyle.

I a¿ tyle.

– Sprowadziæ mnie? Po co?

– Dlatego powiedzia³em ci, ¿e musimy pogadaæ. – Crane zagryz³ war-

gê. – OdejdŸmy st¹d. Przespacerujmy siê trochê.

Oddalili siê od basenu, przechodz¹c pas ¿wiru ko³o zag³êbienia z ro¿-

nem i dwoma sto³ami. Zbli¿ali siê do najwiêkszego z szarych budynków, d³u-

goœci dziesiêciu metrów i szerokoœci oko³o piêciu. Z jego œciany z trzema

zakurzonymi oknami wystawa³ metalowy komin.

– SprowadŸcie go tutaj – powiedzia³ Crane. – To mo¿e znaczyæ wiele ró¿-

nych rzeczy. ¯ebyœ obejrza³ cia³a albo teren. Nie zna³em zbyt dobrze Briana, ale

zdaje mi siê, ¿e nie nale¿a³ do ludzi okrutnych. Nie potrafiê zrozumieæ, dlaczego

chcia³, ¿ebyœ zobaczy³ to, co sam zrobi³. Zaczynam siê zastanawiaæ, czy…

background image

256

Grady odgad³ pytanie.

– Nigdy tutaj nie by³em. Nawet nie wiedzia³em o istnieniu tej dzia³ki.

Ledwo trafi³em, chocia¿ zostawi³eœ mi wskazówki w biurze.

– A przecie¿ byliœcie blisko ze sob¹ zwi¹zani.

– Dopiero od roku. Pozna³em ich na spotkaniu Wspólnoty ¯alu.

– Co to takiego?

– Stowarzyszenie rodziców, którzy stracili swoje dzieci. Za³o¿enie jest

takie, ¿e tylko rodzic w ¿a³obie mo¿e zrozumieæ, co przechodzi podobna oso-

ba. Rodzice zbieraj¹ siê raz w miesi¹cu. Na pocz¹tku ka¿dy opowiada, jak

dziecko zmar³o. Jest tam zawsze jakiœ psychiatra lub inny specjalista, który

podpowiada, jak radziæ sobie z bólem. PóŸniej zaczyna siê swobodna rozmo-

wa. Rodzice cierpi¹cy stratê najd³u¿ej staraj¹ siê pomóc tym, którzy nadal

nie mog¹ uwierzyæ w to, co siê sta³o. Jeœli komuœ siê zdaje, ¿e d³u¿ej nie

zniesie ¿alu, dostaje numery telefonów innych uczestników. Ludzie staraj¹

siê powstrzymaæ ciê od wpadania w rozpacz. Przypominaj¹ o dbaniu o zdro-

wie, przestrzegaj¹ przed siêganiem po alkohol, pozostawaniem przez ca³y

dzieñ w ³ó¿ku, popadaniem w ob¿arstwo. Radz¹, jak zachowaæ sprawnoœæ,

wyjœæ do ludzi, na spacer, popracowaæ spo³ecznie.

Crane potar³ siê po karku.

– Wprawiasz mnie w zak³opotanie.

– Tak?

– Poszed³em na pogrzeb twojej ¿ony i syna, raz do ciebie zajrza³em. Ale

potem… Nie wiedzia³em co mówiæ, powtarza³em sobie, ¿e nie powinienem

ci zawracaæ g³owy. Wyobra¿a³em sobie, ¿e wolisz byæ sam.

Grady wzruszy³ ramionami.

– To typowa reakcja. Nie musisz siê t³umaczyæ. Jeœli sam nie stracisz

¿ony i dziecka, nigdy nie zrozumiesz tego bólu.

– Modlê siê do Boga, ¿ebym nie musia³ czegoœ takiego prze¿yæ.

– Przy³¹czam siê do twoich modlitw.

Dotarli do budynku.

– Technicy zdjêli ju¿ odciski.

Crane otworzy³ drzwi; Grady zajrza³ do œrodka. Wzd³u¿ œcian le¿a³y po-

s³ania ze œpiworami; by³y tu te¿ dwa d³ugie drewniane sto³y, ³awy, szafki

i piecyk na drewno.

– Wygl¹da na to, ¿e oprócz Briana i Betsy zagl¹da³o tu wiêcej ludzi –

zauwa¿y³ Crane. – Kto to móg³ byæ?

– Mówi³em ci ju¿, ¿e nigdy tutaj nie by³em.

Crane zamkn¹³ drzwi i poprowadzi³ do s¹siedniego, mniejszego budynku.

We wnêtrzu znajdowa³a siê kuchenka na drewno. W szafkach œciennych

sta³y puszki i pude³ka z ¿ywnoœci¹, a tak¿e garnki, rondle, miski, talerze

i sztuæce.

background image

257

– Wydaje mi siê, ¿e ro¿en by³ przygotowany na lato, a to wszystko mia³o

s³u¿yæ goœciom w deszczowe dni, jesieni¹ albo nawet zim¹.

Grady skin¹³ g³ow¹.

– W tamtym budynku by³o dwanaœcie prycz. Zauwa¿y³em p³aszcze prze-

ciwdeszczowe i zimowe kurtki na ko³kach. Kimkolwiek byli ci ludzie, przy-

je¿d¿ali tu czêsto. Przez ca³y rok. Co w tym dziwnego? Piêkne miejsce na

letni¹ wycieczkê za miasto. Jesieni¹ mog³o s³u¿yæ jako obóz ³owiecki. Brian,

Betsy i ich znajomi pewnie urz¹dzali tu przyjêcia w weekendy, nawet zim¹,

jeœli œnieg nie zasypa³ drogi dojazdowej.

– Tak, piêkne miejsce. – Crane zamkn¹³ drzwi kuchni i wskaza³ ostatni,

najmniejszy budyneczek. – Tylko ten jeden by³ zamkniêty. Brian mia³ klucz na

kó³ku razem z kluczykami od samochodu. Znalaz³em go w kieszeni jego spodni.

Kiedy Crane otworzy³ drzwi, Grady mimo woli zmarszczy³ czo³o.

Pod³ogi w tamtych budynkach zrobione by³y z desek, tylko miejsca, gdzie

sta³y piecyki, wy³o¿ono ceg³ami. Tu posadzka tworzy³a g³adk¹ szar¹ p³ytê.

Œciany pokrywa³a dêbowa boazeria. Zamiast piecyka by³ ³adny kamienny

kominek z drewnianym gzymsem, z dwiema amerykañskimi flagami po bo-

kach, nad którymi w równym szeregu sta³y oprawione fotografie oœmiorga

uœmiechniêtych dzieci i nastolatków obojga p³ci. Ich wiek waha³ siê od sze-

œciu do dziewiêtnastu lat; jeden z ch³opców – blondyn z aparatem na zêbach

i niepewnym uœmiechem – przypomina³ nieco syna Grady’ego.

Przed szeregiem zdjêæ sta³a koœcielna ³awka, a na gzymsie bieli³y siê

œwieczniki… Grady zauwa¿y³, ¿e dwie œliczne, uœmiechniête, piegowate, ru-

dow³ose dziewczynki w wieku kilkunastu lat s¹ niemal identyczne. Zbli¿y³

siê. BliŸniaczki. Spostrzeg³ te¿, ¿e najstarsi ch³opcy na zdjêciach mieli krót-

ko obciête w³osy i nosili wojskowe mundury.

– Co o tym s¹dzisz? – spyta³ Crane.

– Wygl¹da prawie jak kaplica… – Grady poczu³ jakiœ ciê¿ar na pier-

siach. – Nie widaæ ¿adnych obiektów religijnych, a jednak. Coœ w rodzaju

sanktuarium. Widzia³em ju¿ te bliŸniaczki. A w³aœciwie ich zdjêcia. Brian

i Betsy nosili je zawsze w portfelach i pokazali kilka razy przy kolacji. Mieli

te¿ wiêksze oprawione fotografie na œcianie w saloniku. To s¹ ich córki. Zgi-

nê³y dziesiêæ lat temu, kiedy kolejka w weso³ym miasteczku ko³o Pittsburgha

wylecia³a z torów. Brian i Betsy nigdy sobie nie wybaczyli, ¿e pozwolili dziew-

czynkom na tê przeja¿d¿kê. Poczucie winy. Ono tak¿e doskwiera rodzicom,

którzy stracili dzieci. Potworne poczucie winy.

Grady podszed³ jeszcze bli¿ej do zdjêæ. Skupi³ wzrok na dziesiêcioletnim

jasnow³osym ch³opcu, który tak bardzo przypomina³ jego syna. Podobieñstwo

nie by³o ³udz¹ce, ale mimo to widok dziecka sprawi³ Grady’emu ból.

Poczucie winy. Co by by³o, gdyby nie pracowa³ tak d³ugo tego wieczoru?

Gdyby by³ w domu i Helena z Johnem nie wybraliby siê do kina i na pizzê?

17 – Czarny wieczór

background image

258

Pijany kierowca nie staranowa³by ich i ¿yliby do dzisiaj. To wszystko moja

wina, bo zachcia³o mi siê przejrzeæ raporty, które równie dobrze mog³yby

poczekaæ do rana. Ale ja musia³em pokazaæ sumiennoœæ i w ten sposób przy-

czyni³em siê do œmierci ¿ony i syna. Grady skrzywi³ siê i odwróci³, ¿eby Cra-

ne tego nie zauwa¿y³. Zap³aka³ w duszy z nieznoœnego bólu.

Crane powiedzia³ coœ, ale Grady nie us³ysza³.

– Ben?

Grady nie odrywa³ wzroku od zdjêcia.

– Co?

– Poznajesz któr¹œ z tych twarzy?

– Nie.

– Mam przeczucie, ¿e one s¹ uporz¹dkowane wed³ug jakiejœ zasady.

– Jakiej?

– Skoro córki Rothów zginê³y, to mo¿e wszystkie te dzieci nie ¿yj¹?

Grady odwróci³ siê raptownie.

– Co siê sta³o?

– Plusk wody. Ktoœ wpad³ do basenu.

– Plusk? Nic nie s³ysza³em…

Œwiat³o porazi³o Grady’ego w oczy, gdy wyszli z budynku. Zerkn¹³ w stro-

nê grupy policjantów stoj¹cych ko³o basenu. Koroner wsiada³ do swojego

samochodu. Ambulans ju¿ odje¿d¿a³.

Jednak woda w basenie nie falowa³a, a jeœli ktoœ do niej wpad³, policjan-

ci nie zwrócili na to uwagi. Rozmawiali miêdzy sob¹.

– Nie s³ysza³em ¿adnego plusku – powiedzia³ Crane. – Sam zobacz. Nikt

nie wpad³ do wody.

Grady potrz¹sn¹³ g³ow¹.

– Móg³bym przysi¹c.

Zdezorientowany, odpowiedzia³ jeszcze na parê pytañ Crane’a i godzinê

póŸniej odjecha³. By³o parê minut po pi¹tej. Crane i jego ludzie zamykali

budynki i zabezpieczali miejsce zbrodni ¿ó³t¹ taœm¹.

Grady ci¹gle nie móg³ wyjœæ z szoku. Dr¿a³. Wracaj¹c krêt¹ górsk¹ dro-

g¹ do Bosworth skontaktowa³ siê przez radio z komend¹. Podw³adni musieli

wiedzieæ, gdzie jest.

Jecha³ teraz do domu siostry Briana. Dziêki spotkaniom Wspólnoty ¯alu

dowiedzia³ siê, ¿e trzeba zrobiæ wszystko, aby pocieszyæ tych, którzy stracili

bliskich. Wspó³czucie to najwiêksza z cnót.

Zatrzyma³ siê przed domem Idy Roth, skromn¹ przyczep¹ stoj¹c¹ w sze-

regu podobnych na przedmieœciach Bosworth. Zapuka³ w metalowe drzwi,

ale nikt nie odpowiedzia³. Pewnie pojecha³a do firmy pogrzebowej i na cmen-

background image

259

tarz. Podwójny pogrzeb. Ida mia³a teraz na g³owie straszne obowi¹zki. Na

pewno jest w szoku. Szkoda, ¿e nie przyjecha³em w porê, ¿eby j¹ pocieszyæ,

pomyœla³ Grady.

Drzwi s¹siedniej przyczepy otworzy³y siê i wysz³a z nich jakaœ kobie-

ta. Grady ze zdumieniem dowiedzia³ siê, dok¹d pojecha³a Ida. Podziêko-

wa³ za informacjê, zignorowa³ pytania wœcibskiej s¹siadki i wsiad³ do sa-

mochodu.

Po piêciu minutach stan¹³ w drzwiach tawerny Briana i Betsy. Ida Roth

sta³a za barem ko³o kasy i z surow¹ min¹ udziela³a wskazówek kelnerce.

Klienci, przewa¿nie robotnicy z fabryki, którzy regularnie wpadali tu na

piwo po pracy, popatrzyli z uwag¹ na mundur Grady’ego. Zawsze przycho-

dzi³ tu w cywilnym ubraniu. Z ich wzroku móg³ wyczytaæ, ¿e zjawienie siê tu

w tym stroju czyni jego wizytê bardzo oficjaln¹ i ¿e wiedz¹ o œmierci Briana

i Betsy.

Grady zdj¹³ czapkê i zauwa¿y³, ¿e szafa gra za g³oœno.

– A w ogóle komu przysz³o do g³owy wybraæ akurat tê piosenkê po tym,

co siê sta³o? – spyta³. Z g³oœnika dobiega³y dŸwiêki utworu Roya Orbisona

„Only the Lonely”.

Spojrza³ na szczup³¹, zdecydowan¹ twarz Idy.

Jedyna siostra Briana mia³a niewiele ponad piêædziesi¹t lat, ale wygl¹da-

³a na szeœædziesi¹t; czêœciowo dlatego, ¿e mia³a ca³kiem siwe w³osy, które

zaczesywa³a do ty³u, co nadawa³o jej twarzy surowy wyraz i podkreœla³o

zmarszczki wokó³ oczu, a czêœciowo dlatego, ¿e z powodu nerwowego uspo-

sobienia mia³a zapadniête policzki. Na domiar z³ego zaciœniête wargi spra-

wia³y wra¿enie, ¿e jest wiecznie nad¹sana.

– Chcê ci coœ powiedzie栖 zacz¹³ Grady. – Oczywiœcie, masz prawo

rozpaczaæ. W pierwszym odruchu ludzie myœl¹: „Nic nie rozumiesz, wiêc

wynoœ siê i zostaw mnie w spokoju”. Ale rok temu, po œmierci mojej ¿ony

i synka prze¿ywa³em to samo co ty teraz. Ja naprawdê wiem, co czujesz, i nie

s¹ to puste s³owa. Z ca³ego serca wspó³czujê ci z powodu tego, co siê sta³o.

Ida szybkim ruchem zwróci³a g³owê w stronê kelnerki.

– Przy pi¹tym stoliku czekaj¹ na piwo – rzuci³a ze z³oœci¹, nie odrywa-

j¹c rêki od kasy. – Wspó³czujesz mi? Coœ ci powiem. Brian odci¹³ siê ode

mnie po œmierci dziewczynek. Odwiedzaliœmy siê, spêdzaliœmy razem czas,

ale wszystko siê miêdzy nami zmieni³o. Przez ostatnie dziesiêæ lat ¿yliœmy

tak, jakbyœmy nie byli bratem i siostr¹. Jakby wyrós³ miêdzy nami mur. Czu-

³am siê jak obca osoba. Stara³am siê okazaæ mu uczucie. Z mojego punktu

widzenia coœ w Brianie umar³o dawno temu. To, co zrobi³ Betsy i sobie, by³o

z³e, ale mo¿e nic lepszego nie móg³ zrobiæ.

background image

260

– Nie rozumiem. – Grady pochyli³ siê nad barem, staraj¹c siê nie zwra-

caæ uwagi na smutn¹ piosenkê Roya Orbisona i natarczywe spojrzenia robot-

ników.

– To ¿adna tajemnica. Ty wiesz i ca³e miasto wie. M¹¿ rozwiód³ siê ze

mn¹ osiem lat temu. Kilka razy poroni³am, wiêc nie mieliœmy dzieci. Szybko

siê postarza³am. Jak¿e ja nienawidzê tej m³odej sekretarki, z któr¹ uciek³.

Sêdzia i chciwi adwokaci zostawili mi rozklekotan¹ przyczepê, w której trzêsê

siê z zimna. Przykro ci? A ja powiem, ¿e mimo ¿alu nie jest mi przykro. Brian

mia³ wszystko, a ja nic! Kiedy zacz¹³ mnie ignorowaæ… To, ¿e siê zastrzeli³,

to by³a najlepsza rzecz, jak¹ dla mnie zrobi³. Teraz knajpa jest moja. Naresz-

cie coœ mam.

Grady patrzy³ na ni¹ z niedowierzaniem.

– Ida, nie mówisz tego powa¿nie.

– A w³aœnie ¿e tak! Brian traktowa³ mnie jak wyrzutka. To ja zarobi³am

na tê budê i ona mnie siê nale¿y. Kiedy otworz¹ testament… Jeœli jest spra-

wiedliwoœæ na tym œwiecie… Brian mi przyrzek³. Mimo ¿e tak siê od siebie

oddaliliœmy, obieca³, ¿e o mnie zadba. Ta gospoda jest moja. Na pewno masz

ochotê siê napiæ.

– Dziêki, Ida. Chcia³bym, ale nie mogê. Jestem na s³u¿bie. – Grady spu-

œci³ wzrok. – Mo¿e innym razem.

– Nie bêdzie lepszej okazji. To jest szczêœliwa godzina. Jeœli nie mo¿esz

siê cieszyæ, napij siê ze smutku. Mo¿esz wypiæ za nich. Dwa drinki w cenie

jednego.

– Nie mogê piæ w mundurze. Ale pamiêtaj, ¿e ci wspó³czujê.

Ida nie s³ysza³a, zajêta wydawaniem poleceñ kelnerce.

Grady podniós³ czapkê i wsta³. Zawodowy instynkt nie pozwoli³ mu odejœæ

w ten sposób.

– Ida…

– Nie widzisz, ¿e jestem zajêta?

– Przepraszam, ale potrzebujê pewnej informacji. To miejsce, gdzie

wydarzy³a siê tragedia… Co o nim wiesz?

– Nie za du¿o.

– Ale na pewno coœ wiesz. Trafi³aœ tam przecie¿.

– By³am na tej dzia³ce. Raz. Ale czu³am siê tak opuszczona i niechcia-

na… Specjalnie zapamiêta³am, jak tam dojechaæ.

– Nie bardzo rozumiem. Dlaczego uwa¿a³aœ, ¿e jesteœ niechciana?

– Ta dzia³ka by³a… – Ida zmarszczy³a czo³o. – Jego ucieczk¹. Murem,

którym odgradza³ siê od œwiata. Pamiêtam, kiedy j¹ kupi³. Dziewczynki

zginê³y piêæ miesiêcy wczeœniej. Zaczê³a siê jesieñ, sezon ³owiecki. Przy-

jaciele Briana starali siê jakoœ go rozerwaæ. „ChodŸ, zapolujemy na króliki,

gêsi, mówili. Nie mo¿esz tak siedzieæ ci¹gle w domu”. Niemal si³¹ wyci¹g-

background image

261

nêli go z sypialni. – Nie odrywaj¹c lewej rêki od kasy, praw¹ wskaza³a su-

fit. Brian i Betsy mieszkali nad gospod¹. A Brian nie mia³ na nic si³y…

Gdyby nie ja, ten lokal poszed³by w diab³y. Zwlók³ siê z ³ó¿ka i pojecha³

z nimi. Kiedy wróci³ nazajutrz, by³ zupe³nie innym cz³owiekiem. Tryska³

energi¹. Powiedzia³, ¿e znalaz³ kawa³ek ziemi i chce go kupiæ. O ma³o nie

dosta³ krêæka na tym punkcie. Ci¹gle opowiada³ o dzia³ce w górach. Uwzi¹³

siê, ¿e musi j¹ mieæ.

Ida wyda³a kelnerce kolejne polecenie, po czym zwróci³a wzrok na Gra-

dy’ego.

– Brian wpad³ w depresjê, jak mi siê zdaje. Powiedzia³am mu, ¿e nie

staæ go na kupno tej dzia³ki, ale nie chcia³ mnie s³uchaæ. Upar³ siê i ju¿. Mimo

moich ostrze¿eñ, wykorzysta³ tê knajpê jako zastaw, tak to siê chyba nazywa.

Uda³o mu siê wzi¹æ kredyt w banku, odszukaæ w³aœciciela i kupiæ ten prze-

klêty kawa³ek ziemi. Wtedy zacz¹³ siê ode mnie odsuwaæ.

Wkrótce potem dowiedzia³am siꠖ nie od niego, tylko od klientów –¿e

zamierza zbudowaæ tam du¿y basen, ro¿en i postawiæ jakieœ budynki… Rok

póŸniej, kiedy wszystko by³o ju¿ gotowe, zaprosi³ mnie tam na huczne otwar-

cie.

Przyznajê, ¿e dzia³ka zrobi³a na mnie wra¿enie. Pomyœla³am, ¿e Brian

próbuje poradziæ sobie jakoœ ze strat¹ córek, zacz¹æ ¿yæ od nowa. Ale po

kolacji, któr¹ zjedliœmy z Betsy i moim, jak siê mia³o wkrótce okazaæ, pie-

przonym by³ym mê¿em, Brian wzi¹³ mnie na bok. Pokaza³ na las, basen,

budynki… Pamiêtam jego g³os, œciszony, taki jak g³os ludzi rozmawiaj¹cych

podczas mszy w koœciele.

Spyta³, czy czujê siê w tym miejscu bli¿ej jego zmar³ych dzieci. Rozej-

rza³am siê. Próbowa³am zrozumieæ, co ma na myœli. W koñcu powiedzia³am,

¿e nic nie czujê. Przyzna³am, ¿e jest ³adnie. Przypomnia³am o ryzyku, które

podj¹³ zaci¹gaj¹c kredyt. Ale jeœli chodzi³o mu o miejsce, które pomo¿e prze-

zwyciê¿yæ ¿al, to post¹pi³ s³usznie. „A czy czu³aœ coœ w pobli¿u basenu?”,

spyta³. Odpowiedzia³am, ¿e nie rozumiem, o czym mówi. Pamiêta³am, ¿e

dziewczynki lubi³y p³ywaæ, i tyle. Na tym rozmowa siê zakoñczy³a. Wiêcej

nie zaprosi³ mnie na dzia³kê. W³aœnie wtedy zaczê³a otwieraæ siê miêdzy nami

przepaœæ. Nie mia³o znaczenia, ¿e ratujê mu ty³ek zajmuj¹c siê gospod¹, tak

jak zajmujê siê ni¹ teraz.

Grady wiedzia³, ¿e wyczerpa³ cierpliwoœæ Idy. Postanowi³ zaryzykowaæ

jeszcze jedno pytanie.

– Czy wiesz, kto by³ w³aœcicielem tej dzia³ki? Dlaczego Brian poczu³

nagle ochotê, ¿eby j¹ kupiæ?

– Równie dobrze mo¿esz pytaæ, kto wygra jutro na loterii. Nic mi nie

powiedzia³. A ja ci mówiê, ¿e nie mam czasu. Nie chcê byæ niegrzeczna, ale

mam klientów. To pora najwiêkszego ruchu. Wszyscy g³odniej¹, kiedy og³a-

background image

262

szam, ¿e przez godzinê mo¿na zamawiaæ na koszt firmy. Muszê sprawdziæ,

czy w kuchni wszystko gotowe.

– Jasne. Przepraszam, ¿e zabra³em ci czas. Chcia³em tylko… Przykro

mi, Ida. Przyszed³em powiedzieæ, ¿e ci wspó³czujê.

Ida odwróci³a siê do kelnerki.

– Pieczeñ z cebul¹ do ósmego stolika.

Grady wsta³ i wyszed³ z gospody, odprowadzany spojrzeniami robotni-

ków. Gdy wahad³owe drzwi zamknê³y siê za nim, us³ysza³ wzmagaj¹cy siê

szmer g³osów. Z szafy graj¹cej dobiega³y dŸwiêki kolejnej piosenki. Tym ra-

zem by³ to utwór Buddy Holly’ego „I Guess It Doesn’t Matter Anymore”.

Wywo³a³ komendê i zawiadomi³ dy¿urn¹, ¿e jedzie do domu. Za oknami

samochodu w karmazynowych promieniach zachodz¹cego s³oñca przesuwa-

³y siê drzewa. Grady patrzy³ na nie w zadumie, zbli¿aj¹c siê do domu, w któ-

rym kiedyœ mieszka³ z ¿on¹ i synem.

Ten dom go przeœladowa³.

Grady czêsto zastanawia³ siê, czy go nie sprzedaæ i nie uwolniæ siê w ten

sposób od wspomnieñ. Nie zdoby³ siê jednak na to, ¿eby pozbyæ siê rzeczy

Heleny i Johna, ich ubrañ, pami¹tkowych kubków zbieranych przez ¿onê,

gier wideo, od których syn by³ prawie uzale¿niony. Wiêc domu te¿ nie sprze-

da³. Wspomnienia by³y tortur¹, ale nie móg³ bez nich ¿yæ.

Jednoczeœnie dom przysparza³ Grady’emu zmartwieñ, bo wydawa³ siê

pusty, a poza tym nie dba³ o niego po œmierci Heleny i Johna; nie sadzi³ wio-

sn¹ kwiatów i nie sprz¹ta³ tak jak ¿ona, wiêc wnêtrze sta³o siê szare i zaku-

rzone.

Wchodz¹c do kuchni wiedzia³, dok¹d skieruje kroki. Robi³ to codziennie

od tego wieczoru, kiedy straci³ rodzinê. Podszed³ do szafki, nala³ pó³ szklan-

ki whisky, doda³ wody i lodu i wypi³ w trzech haustach.

Zamkn¹³ oczy i odetchn¹³. Teraz lepiej. Cz³onkowie Wspólnoty w ¯alu

zwracali szczególn¹ uwagê na to, ¿eby nie szukaæ pocieszenia w butelce.

Brian i Betsy powtarzali to wiele razy. Grady zauwa¿y³, ¿e w domach na dzia³-

ce nie by³o ¿adnego alkoholu, nawet piwa. Jakakolwiek by³a przyczyna mor-

derstwa i samobójstwa, pijañstwo nie wchodzi³o w grê.

Grady udawa³, ¿e postêpuje zgodnie z radami cz³onków Wspólnoty

w ¯alu. Ale noc¹, gdy stacza³ siê na dno smutku, coraz czêœciej szuka³ za-

pomnienia w bourbonie. Tylko ¿e whisky tak naprawdê nie dawa³a zapo-

mnienia. Ona je tylko zaciemnia³a, stêpia³a ostrze bólu i pozwala³a zasn¹æ.

Kiedy czu³, ¿e jêzyk zaczyna mu siê pl¹taæ, w³¹cza³ automatyczn¹ sekretar-

kê, a gdy dzwoni³ telefon, zawsze potrafi³ zebraæ siê w sobie i wypowie-

dzieæ kilka wyæwiczonych s³ów. Jeœli zachodzi³a potrzeba, mamrota³, ¿e

background image

263

jest chory i wyznacza³ kogoœ na zastêpstwo. Tylko wtedy Grady ³ama³ za-

sady profesjonalizmu. Wiedzia³ jednak, ¿e nie umie sobie poradziæ z do-

mem i ba³ siê, ¿e którejœ nocy pope³ni b³¹d i zdradzi swoj¹ nieudolnoœæ

tak¿e w innych sprawach.

Jednak w tej chwili ten lêk zszed³ na dalszy plan. Grady podda³ siê smut-

kowi. Szybko nala³ drug¹ szklankê, tym razem dodaj¹c mniej wody i lodu.

Wypi³. Brian i Betsy. Helena i John. Nie.

Opar³ siê o blat i zaszlocha³. ¯al œcisn¹³ mu gard³o; ramiona zatrzês³y

siê.

Nagle zadzwoni³ telefon. Grady podniós³ g³owê i spojrza³ na aparat wi-

sz¹cy na œcianie ko³o tylnego wyjœcia.

Jeszcze jeden dzwonek.

Grady nie zd¹¿y³ jeszcze w³¹czyæ automatycznej sekretarki. Czu³ siê

okropnie. Nie mia³ ochoty odbieraæ telefonu. Brian i Betsy. Helena i John.

Chcia³ tylko, ¿eby zostawiono go w spokoju i nie przerywano ¿a³oby. Ale to

móg³ byæ wa¿ny telefon z komendy.

Otar³ ³zy, wyprostowa³ siê i po chwili zastanowienie podj¹³ decyzjê.

Whisky jeszcze nie zaczê³a dzia³aæ. Wiedzia³, ¿e bêdzie móg³ mówiæ normal-

nie. Lepiej odebraæ ten telefon, póki jeszcze mo¿e.

Dr¿¹c¹ rêk¹ podniós³ s³uchawkê.

– Halo?

– Ben? Mówi Jeff Crane. Przepraszam, ¿e ciê niepokojê o tej porze, ale

to wa¿ne. Dzwoni³em na komendê i powiedzieli mi, ¿e jesteœ w domu.

– Coœ wa¿nego? Mów.

– Mam parê nazwisk. Powiedz, czy ci coœ mówi¹. Jennigs, Matson, Ran-

dall, Langley, Beck.

Grady skupi³ uwagê.

– Z niczym mi siê nie kojarz¹. Nie znam ¿adnego z tych ludzi. A w ka¿-

dym razie nie pamiêtam, ¿ebym zna³.

– Nie dziwiê siê. Oni… nie mieszkali w Bosworth. Wszyscy pochodzili

z s¹siednich miast le¿¹cych na zachód, w stronê Pittsburgha.

– Wiêc dlaczego s¹ wa¿ne? Nie rozumiem.

– Wszyscy ci ludzie zginêli w zesz³y czwartek.

– Co?

– Po oglêdzinach dzia³ki Briana wróciliœmy do siebie. Rozmawialiœmy

o tym, co siê wydarzy³o. Nagle jeden z moich ludzi, który nie by³ z nami na

dzia³ce, zwróci³ uwagê na nazwisko Briana i Betsy. Powiedzia³, ¿e s³ysza³ je

w zesz³y czwartek. To by³ jeden z najtragiczniejszych wypadków drogowych,

z jakimi mia³ do czynienia. Zginê³o dziesiêcioro pasa¿erów minivana. Kie-

rowca pó³ciê¿arówki straci³ kontrolê nad kierownic¹, kiedy z³apa³ gumê, i wje-

cha³ na jad¹cy z przeciwka samochód. Po oglêdzinach okaza³o siê, ¿e wszyst-

background image

264

kie ofiary jecha³y na obchody œwiêta czwartego lipca, które mia³y siê odbyæ

w górach. Na dzia³ce. W³aœnie dlatego chcia³em z tob¹ mówiæ. Ci ludzie

wybierali siê na dzia³kê Briana i Betsy Rothów.

Grady œcisn¹³ s³uchawkê, a¿ zbiela³a mu skóra.

– I wszyscy zginêli?

– Spotkali siê w jednym miejscu, zostawili samochody i wsiedli do vana.

Jeszcze jeden przeklêty wypadek samochodowy! Taki sam jak ten, w któ-

rym zginêli Helena i John.

– Zacz¹³em wiêc dzwoniæ do znajomych ofiar. Dowiedzia³em siê, ¿e Betsy

i Brian jeŸdzili po ró¿nych miejscowoœciach. Chodzili na spotkania ludzi

w ¿a³obie nie tylko w Bosworth. Pamiêtasz, jak na dzia³ce pyta³em ciê o zdjê-

cia w tym najmniejszym budynku, który nazwa³eœ sanktuarium? Przysz³o mi

do g³owy, ¿e skoro jest tam fotografia zmar³ych córek Briana i Betsy, to i po-

zosta³e zdjêcia mog¹ przedstawiaæ zmar³e dzieci.

– Pamiêtam.

– Mia³em racjê. Ka¿da z par, które zginê³y w wypadku, op³akiwa³a stra-

tê dziecka. Nie pomyli³eœ siê. To naprawdê by³o sanktuarium. Krewni opo-

wiadali, ¿e to w³aœnie rodzice umieszczali zdjêcia dzieci nad kominkiem.

Zapalali œwiece, modlili siê…

– Co za koszmar.

– Wiesz o koszmarach wiêcej ni¿ jestem sobie w stanie wyobraziæ.

Dwanaœcie ma³¿eñstw, prywatny klub ¿a³obny. Mo¿e dlatego Brian zrobi³

to, co zrobi³. Mo¿e zastrzeli³ Betsy i siebie, bo nie móg³ d³u¿ej znieœæ

¿alu.

– Mo¿e.

– Dwaj najstarsi ch³opcy w mundurach wojskowych zginêli w Wietna-

mie. Wiele lat temu.

To mo¿e trwaæ bez koñca, pomyœla³ Grady.

– Najwa¿niejsze, ¿e mamy wyjaœnienie ca³ej sprawy – powiedzia³ Cra-

ne. – Brian i Betsy przygotowywali siê spotkanie z ca³ym gronem swoich

przyjació³. Ale sta³o siê inaczej. Weekend zamieni³ siê w dni smutku i ¿a³o-

by… Kiedy zostali tylko we dwoje, Brian uzna³, ¿e d³u¿ej nie wytrzyma. Za

du¿o ¿alu, o wiele za du¿o. Wiêc zabi³ ¿onê. Wygl¹da na to, ¿e Betsy siê

zgodzi³a. A potem…

– Zastrzeli³ siꠖ dokoñczy³ Grady.

– Czy to brzmi sensownie?

– Wszystko na to wskazuje. Niech Bóg ma ich w swojej opiece.

– Rozumiem, ¿e ciê¿ko ci o tym mówiæ.

– Dam sobie radê. Dobrze zrobi³eœ dzwoni¹c do mnie, Jeff. Nie mogê

powiedzieæ, ¿e jestem szczêœliwy, ale twoja teoria trzyma siê kupy. Przynaj-

mniej bêdê móg³ spaæ spokojnie. Dziêki. – Grady’emu chcia³o siê wyæ.

background image

265

– Pomyœla³em, ¿e bêdziesz chcia³ wiedzieæ.

– Jasne.

– Jeœli dowiem siê czegoœ wiêcej, zadzwoniê.

– Dobra. Fajnie.

– Ben?

– Co?

– Nie chcê drugi raz powtarzaæ b³êdu. Jeœli bêdziesz chcia³ z kimœ poga-

daæ, zadzwoñ.

– Jasne. Zadzwoniê na pewno.

– Mówiê powa¿nie.

– Oczywiœcie. Ja te¿. Jeœli bêdê chcia³ pogadaæ, zadzwoniê.

– To chcia³em us³yszeæ.

Grady odwiesi³ s³uchawkê, odepchn¹³ siê od œciany i ruszy³ przed siebie.

Prosto do butelki bourbona.

Nazajutrz rano Grady obudzi³ siê o czwartej, zakaszla³ i zwlók³ siê z ³ó¿-

ka. Alkohol pomaga³ mu usn¹æ, ale gdy jego dzia³anie s³ab³o, szybko odzy-

skiwa³ przytomnoœæ. Za szybko. Nie mia³ jeszcze si³y mierzyæ siê ze swoj¹

egzystencj¹. G³owa pêka³a od pulsuj¹cego bólu, kolana siê ugina³y. Do-

brn¹³ do ³azienki, po³kn¹³ kilka aspiryn i popi³ wod¹ nabran¹ w d³oñ. Do-

piero wtedy zauwa¿y³, ¿e jest w mundurze. Upad³ na ³ó¿ko, zanim zd¹¿y³

siê rozebraæ.

POWIEDZCIE BENOWI GRADY’EMU. SPROWADCIE GO TUTAJ.

Dziwaczna wiadomoœæ wry³a siê w jego œwiadomoœæ, gdy nad basenem ode-

rwa³ wzrok od zw³ok przyjació³ i przeczyta³ kartkê, któr¹ poda³ mu Crane.

Powiedzcie Benowi Grady’emu. SprowadŸcie go tutaj.

Dlaczego? – zastanawia³ siê Grady. Wszystko, co powiedzia³ wieczorem

Jeff – o œmierci pasa¿erów minivana, przyczynie depresji Briana – mia³o sens.

Brian znalaz³ siê u kresu wytrzyma³oœci. Jedno tylko nie pasuje do tej teorii:

napisana przez Briana wiadomoœæ, ¿eby mnie sprowadzono i ¿ebym zoba-

czy³ ich cia³a.

Myœli k³êbi³y siê w sko³atanej g³owie Grady’ego. Dysz¹c ciê¿ko, pochy-

li³ siê nad umywalk¹, odkrêci³ zimn¹ wodê i spryska³ twarz. Zwlók³ siê na

dó³ do kuchni, osun¹³ na krzes³o i zapali³ œwiat³o, które momentalnie porazi-

³o go w oczy. Alka-Seltzer, pomyœla³. Potrzebujê…

Skierowa³ wzrok na stos kopert i katalogów na stole. Wróciwszy wczoraj do

domu, machinalnie wyj¹³ pocztê ze skrzynki, szukaj¹c w kieszeni klucza. Cisn¹³

papiery na stó³, myœl¹c tylko o tym, ¿eby otworzyæ butelkê. Teraz, opar³szy ³ok-

cie na stole, wpatrywa³ siê w list zaadresowany do siebie, jeden z niewielu, jakie

otrzyma³ po œmierci Heleny i Johna. Krewni ¿ony przestali wtedy pisaæ.

background image

266

Adres – Benjamin Grady, Cypress Street 112, Bosworth, stan Pensylwa-

nia – zosta³ nakreœlony czarnym atramentem. Adresu zwrotnego nie by³o.

Ale Grady rozpozna³ charakter pisma. Widzia³ go wiele razy na kart-

kach, które dostawa³ nie tylko tu¿ po œmierci Heleny i Johna, ale jeszcze

d³ugo potem. Wyrazy wspó³czucia i otuchy.

To by³ list od Briana. Na kopercie widnia³a data sprzed czterech dni.

Pi¹tek.

Grady rozdar³ kopertê.

„Drogi Benie”, przeczyta³. Po koszmarze pijackiego snu czeka³ go kolej-

ny. Grady zadr¿a³, czytaj¹c wiadomoœæ od tego wspania³ego, wielkoduszne-

go przyjaciela, którego ju¿ nie by³o.

Drogi Benie!

Kiedy weŸmiesz do rêki ten list, Betsy i mnie nie bêdzie ju¿ wœród ¿y-

wych. Serdecznie ¿a³ujê, ¿e to, co zamierzam zrobiæ, zaszokuje Ciê i zasmuci.

Nie wiem, co bêdzie gorsze: pocz¹tkowy szok czy d³ugotrwa³y smutek. Jedno

i drugie jest trudne do zniesienia, i chcê Ciê za to przeprosiæ.

Jeœli nasze cia³a zostan¹ znalezione, zanim przeczytasz ten list… Jeœli

kartka, któr¹ zamierzam napisaæ i w³o¿yæ do rêki przed naciœniêciem spustu,

nie spe³ni swojej roli… Jeœli coœ siê nie uda i nie dotrzesz tutaj… Chcê, ¿ebyœ

tu trafi³. Nie po to, aby ogl¹daæ pow³oki naszych dusz. Nie po to, aby zasmu-

ciæ siê widokiem naszych nêdznych szcz¹tków, ale po to, aby zobaczyæ to

miejsce. Ono jest szczególne, Ben. Ono koi ból.

Nie mogê Ci wyjaœniæ, w jaki sposób. To znaczy nie chcê tego robiæ. Sam

siê przekonasz. Gdybym rozbudzi³ Twoje nadzieje i nie spe³ni³ ich, czu³byœ

siê winny i niegodny, a ja za nic w œwiecie nie chcê pomna¿aæ Twojego cier-

pienia.

Jednak trzeba wzi¹æ pod uwagê tak¹ mo¿liwoœæ. Byæ mo¿e oka¿esz siê

niepodatny na wp³yw tego miejsca. Nie potrafiê tego przewidzieæ. Coœ takie-

go zdarzy³o siê z moj¹ siostr¹. I nie tylko z ni¹. Wybiera³em wiêc starannie.

Moi przyjaciele zmarli w czwartek byli nielicznymi, którzy odczuli jego do-

broczynn¹ moc.

A teraz oni nie ¿yj¹, a ja i Betsy nie chcemy byæ znów sami. To za du¿o,

o wiele za du¿o. Obserwowa³em Ciê, Ben. Coraz bardziej siê o Ciebie mar-

twiê. Podejrzewam, ¿e upijasz siê co noc, ¿eby zasn¹æ. Wiem, ¿e cierpisz tak

samo jak Betsy i ja. Nam jednak uda³o siê znaleŸæ pocieszenie, a Ty chyba

nie mia³eœ tyle szczêœcia.

Zamierza³em Ciê tutaj przywieŸæ niebawem. Wydaje mi siê, ¿e jesteœ go-

tów. Myœlê, ¿e odczujesz si³ê tego miejsca, ¿e zaznasz tutaj radoœci i ukoje-

nia. Zostawi³em wiêc policji kartkê z proœb¹, ¿eby Ciê sprowadzili. A teraz,

gdy – jak przypuszczam – zobaczy³eœ je, pojadê do miasta nadaæ ten list i od-

wiedziæ mojego prawnika.

background image

267

Mam zamiar zmodyfikowaæ mój testament. Moim ostatnim aktem wspó³-

czucia bêdzie podarowanie Ci tej dzia³ki. Wierzê, ¿e zapewni ona spokój Twojej

duszy. Zrozumiesz, co mam na myœli, jeœli oka¿esz siê tak wra¿liwy, jak po-

dejrzewam.

Wybacz, ¿e sprawiam Ci ból nasz¹ œmierci¹. Ona jest konieczna. Musisz

uwierzyæ mi na s³owo. My jej oczekujemy z niecierpliwoœci¹. To, co zrobiê,

nie wynika z rozpaczy.

Kocham Ciê, Ben. Wiem, ¿e to brzmi dziwnie. Kocham Ciê, bo dotknê³o

nas to samo nieszczêœcie. Bo jesteœ dobrym i przyzwoitym cz³owiekiem.

I cierpi¹cym. Mo¿e mój dar ukoi Twój ból. Kiedy bêdziesz czyta³ ten list,

Betsy i ja bêdziemy wolni od bólu. Ale w naszej ostatniej godzinie modlimy

siê za Ciebie. ¯yczymy Ci ukojenia. Niech Bóg Ci pob³ogos³awi, przyjacie-

lu. B¹dŸ zdrów.

Brian

Betsy podpisa³a siê pod Brianem.

Grady jêkn¹³. Jego ³zy pola³y siê na kartkê papieru, na podpisy ukocha-

nych przyjació³.

Jeff Crane coraz mocniej marszczy³ czo³o, czytaj¹c list. Przeczyta³ go raz

i drugi. W koñcu wyprostowa³ siê na krzeœle i odetchn¹³.

Grady siedzia³ naprzeciwko z zafrasowan¹ min¹.

– O mój Bo¿e – jêkn¹³ Crane.

– Przepraszam, ¿e ciê zbudzi³em – powiedzia³ Grady. – Czeka³em tak d³u-

go, jak mog³em, i zadzwoni³em dopiero po œwicie. Myœla³em, ¿e bêdziesz ju¿

na nogach. Chcia³em mieæ pewnoœæ, ¿e z³apiê ciê, zanim wyjedziesz z komen-

dy gdzieœ w teren. Zdawa³o mi siê, ¿e bêdziesz chcia³ zobaczyæ ten list od razu.

Crane zdziwi³ siê.

– Oczywiœcie. Jasne, ¿e tak. Kiedy powiedzia³em „³adny pocz¹tek dnia”,

to nie mia³em na myœli siebie, tylko ciebie. Wspó³czu³em ci. Bo¿e drogi,

dziwiê siê, ¿e czeka³eœ tak d³ugo. Na twoim miejscu zadzwoni³bym do przy-

jaciela… a mam nadziejê, ¿e za takiego mnie uwa¿asz… natychmiast.

Grady zatrz¹s³ siê.

– Nie wygl¹dasz za dobrze. – Crane wsta³ i siêgn¹³ do automatu. – Na-

pij siê jeszcze kawy.

Nape³ni³ kubek Grady’ego.

– Dziêki, Jeff. – Dr¿¹c¹ d³oni¹ uj¹³ kubek. – Co s¹dzisz o liœcie?

Crane zastanowi³ siê.

– Po pierwsze, podpis Betsy œwiadczy o tym, ¿e zgodzi³a siê na plan

Briana. Nie by³o to wiêc morderstwo i samobójstwo, tylko podwójne samo-

bójstwo. Betsy po prostu potrzebowa³a jego pomocy.

background image

268

– Chryste.

– Po drugie, list nie wszystko t³umaczy. Brian pisze, ¿e musia³ zostawiæ

na dzia³ce kartkê z wezwaniem dla ciebie, lecz nie wyjaœnia, dlaczego. Mówi,

¿e chce, ¿ebyœ j¹ zobaczy³. A przecie¿ gdybyœ siê dowiedzia³, ¿e zapisa³ ci

ziemiê w testamencie, i tak byœ tam pojecha³. Nie by³o potrzeby œci¹gaæ ciê,

¿ebyœ ogl¹da³ cia³a.

– Chyba ¿e… Za³ó¿my, ¿e odmówi³bym ogl¹dania zw³ok Betsy i Bria-

na. A gdybym postanowi³ sprzedaæ dzia³kê, nawet jej nie obejrzawszy? Prawdê

mówi¹c, ja nie chcê tej dzia³ki. Brian móg³ siê tego obawiaæ, wiêc zostawi³

kartkê dla pewnoœci.

Crane wzruszy³ ramionami.

– Mo¿liwe. Pisze, ¿e chce, ¿ebyœ zobaczy³ dzia³kê, bo ona jest… – Cra-

ne wyszuka³ odpowiedni fragment listu. – „Szczególna, bo koi ból”. Ale nie

wyjaœnia, w jaki sposób. Mówi, ¿e boi siê rozbudziæ twoje nadzieje, które

mog³yby siê nie spe³niæ.

– Myœla³em o tym przez ca³¹ drogê, jad¹c tutaj – powiedzia³ Grady przez

œciœniête gard³o. – Nie ulega w¹tpliwoœci, ¿e Brian, Betsy i tych dziesiêcioro

ludzi, którzy zginêli w wypadku, uwa¿a³o dzia³kê za rodzaj schronienia przed

œwiatem. Urokliwe miejsce, gdzie mogli sobie nawzajem udzielaæ wsparcia.

Mo¿e Brian odgadywa³, ¿e jeœli bêdzie zachwala³ dzia³kê w liœcie za bardzo,

spotka mnie rozczarowanie, kiedy oka¿e siê, ¿e towarzystwo innych ludzi

znaczy³o wiêcej ni¿ samo miejsce. A jednak ta dzia³ka jest niezwyk³a. Na-

prawdê piêkna. Wiêc postanowi³ mi j¹ podarowaæ. Byæ mo¿e mia³ poczucie

winy, ¿e nie zaprosi³ mnie do grona najbli¿szych przyjació³. Mo¿e liczy³ na

to, ¿e utworzê swoj¹ grupê. Kto wie? Wpad³ w depresjê. Nie panowa³ nad

myœlami.

– Wiêc co zamierzasz z tym zrobiæ?

– Z czym?

– Z dzia³k¹. Powiedzia³eœ, ¿e jej nie chcesz. Naprawdê czujesz taki wstrêt,

¿e sprzedasz ten kawa³ek ziemi, nawet go nie ogl¹daj¹c?

Grady spuœci³ wzrok. Milcza³ przez chwilê.

– Nie wiem. Gdyby podarowa³ mi na przyk³ad zegarek, to czy wyrzuci³-

bym go, ¿eby zapomnieæ? Mo¿e zachowa³bym prezent jako pami¹tkê?

Dwa dni póŸniej na cmentarzu Ida Roth pomog³a Grady’emu dokonaæ

wyboru. Zrobi³a to nieœwiadomie.

Grady mia³ nadziejê, ¿e bêdzie niós³ trumnê, ale Ida nie poprosi³a go

o to. Próbowa³ skontaktowaæ siê z ni¹ w domu i w gospodzie, ale nigdzie nie

móg³ jej zastaæ. Poc¹c siê w porannym s³oñcu, przypomnia³ sobie upa³, który

panowa³ rok temu, gdy przyszed³ na ten sam cmentarz, nios¹c do mauzoleum

background image

269

urny z prochami ¿ony i syna. Gdy zamierza³ siê odwróciæ od trumien i pójœæ

do samochodu, poczu³ za sob¹ obecnoœæ jakiejœ rozgniewanej osoby. Nie

wiedzia³, kto to mo¿e byæ, jednak czu³ niemal dotykaln¹ z³oœæ. Znierucho-

mia³.

– Ty bydlaku – warknê³a Ida.

Grady odwróci³ siê. Ida wbija³a w niego wzrok. Próbowa³ zbli¿yæ siê do

niej przed i po pogrzebie, ale unika³a go. Przy grobie stara³ siê nawi¹zaæ

z ni¹ kontakt wzrokowy, ale kobieta uparcie odwraca³a g³owê.

A teraz patrzy³a mu prosto w oczy.

– Drañ.

Z w³osami zwi¹zanymi z ty³u jej chuda twarz jeszcze bardziej przypomi-

na³a czaszkê.

Grady skrzywi³ siê.

– Dlaczego tak mówisz, Ida? Nie zrobi³em nic przeciw tobie. Brakuje

mi Betsy i Briana. Przyszed³em ich po¿egnaæ. Dlaczego…

– Daruj sobie te gierki! Ju¿ ty dobrze wiesz!

– O czym ty mówisz?

– O dzia³ce! Pe³nomocnik Briana powiedzia³ mi o testamencie! Nie doœæ,

¿e mój cholerny braciszek pogr¹¿y³ siê w litoœci nad sob¹ i puœci³ knajpê

w cholerê. Ma³o tego, ¿e po tym, jak strzeli³ sobie w ³eb, ledwie udaje mi siê

obroniæ przed wierzycielami. I czego siê dowiadujê? Gospoda, któr¹ ja odzie-

dziczy³am, jest pod hipotek¹, a twoja dzia³ka zosta³a ca³kowicie sp³acona!

Nie wiem, w jaki sposób wystrychn¹³eœ go na dudka. Nie mogê sobie wy-

obraziæ, jak pos³u¿y³eœ siê zmar³¹ ¿on¹ i dzieckiem, ¿eby wydêbiæ od niego

dzia³kê. Ale mo¿esz byæ pewien, ¿e zaci¹gnê ciê do s¹du, choæbym mia³a

zdechn¹æ. – Brian przysiêga³, ¿e siê mn¹ zajmie! Bóg mi œwiadkiem, ju¿ ja

dopilnujê, ¿eby dotrzyma³ s³owa. Tobie nic siê od niego nie nale¿y! Nie by³o

ciê przy nim po œmierci jego córek, nie trzyma³eœ go wtedy za rêkê. Zjawi³eœ

siê w jego ¿yciu póŸniej. Wiêc zapamiêtaj sobie, dostanê tê dzia³kê, nawet

gdyby to mia³a byæ ostatnia rzecz, jak¹ w ¿yciu zrobiê. Najchêtniej kaza³a-

bym zburzyæ te obrzydliwe szopy, zakopaæ basen i posypaæ wszystko sol¹.

Ale diabelnie potrzebujê pieniêdzy, wiêc uniewa¿niê testament i sprzedam

teren! Zdobêdê to, co mi siê nale¿y, a ty nie dostaniesz nic!

Grady poczu³, ¿e oblewa go fala gor¹ca. Ida oskar¿y³a go o wykorzysta-

nie rozpaczy po zmar³ej ¿onie i synu do zmanipulowania Briana i przekona-

nia go, ¿eby zapisa³ mu dzia³kê w testamencie. Zatrz¹s³ siê ze z³oœci.

– Dobrze, Ida, zrób to, jeœli chcesz. Spróbuj. Ale powiem ci coœ, o czym

nie wiesz. A¿ do tej chwili zamierza³em zrzec siê dzia³ki i przekazaæ j¹ tobie.

Myœla³em, ¿e ona ci siê nale¿y. Pope³ni³aœ b³¹d... Nie powinnaœ by³a wspomi-

naæ o... W ka¿dym razie, zmieni³em zdanie. Ta dzia³ka jest moja. Nie chcia-

³em jej, ale teraz chcê. Tobie na z³oœæ. Za to, ¿e obrazi³aœ moj¹ ¿onê i syna,

background image

270

bêdziesz gniæ w piekle. I prêdzej ja tam zgnijê, ni¿ ty postawisz stopê na tej

polanie.

Grady zdar³ ¿ó³t¹ taœmê z napisem MIEJSCE ZBRODNI. WSTÊP

WZBRONIONY. POLICJA. Kluczem, który dosta³ od Crane’a, otworzy³ za-

mek, pchn¹³ bramê i z pe³n¹ goryczy stanowczoœci¹ wkroczy³ na teren dzia³ki.

Na prze³êczy panowa³a g³ucha, nieprzyjemna cisza. Otar³ pot z czo³a i z tê-

p¹ determinacj¹ przeszed³ przez bramê. Zmierza³ w stronê basenu, na które-

go betonowym obrze¿u policja znalaz³a cia³a Briana i Betsy. Kilka much bzy-

cza³o jeszcze nad œladami krwi, koœci i mózgu. Grady prze³kn¹³ wzbieraj¹c¹

w gardle ¿ó³æ i wyprostowa³ siê zdecydowanie.

Dobrze, posprz¹tam to wszystko, poradzê sobie ze wspomnieniami. Za-

trzymam dar Briana.

Ta suka go nie dostanie.

Grady zostawi³ za plecami bia³e zarysy cia³ na betonie, min¹³ ro¿en i skie-

rowa³ siê ku szarym budynkom. Gdzieœ w jego g³owie ko³ata³a œwiadomoœæ,

¿e powtarza trasê, któr¹ porucznik Crane prowadzi³ go od budynku do bu-

dynku. Zajrza³ do wnêtrza pierwszego, rzuci³ okiem na kuchniê i zbli¿y³ siê

do najmniejszego, który podczas pierwszej wizyty okreœli³ mianem sanktu-

arium.

Wisz¹ca w powietrzu cisza wdziera³a siê w uszy. Kroki powinny odbiæ

siê echem od kamiennej posadzki. Ta jednak zdawa³a siê poch³aniaæ dŸwiê-

ki, podobnie jak dêbowa boazeria na œcianach. Niepewnie przyjrza³ siê ko-

œcielnej ³awce przed kominkiem. Przeniós³ wzrok na zdjêcia oœmiu uœmiech-

niêtych, od dawna nie ¿yj¹cych dzieci stoj¹ce na gzymsie miêdzy amerykañ-

skimi flagami i œwiecznikami. Kolana dr¿a³y pod nim, gdy siê do nich zbli¿a³.

Dotkn¹³ czule zdjêæ bliŸniaczych córek Betsy i Briana.

Takie piêkne.

Tak pe³ne ¿ycia.

Tak wczeœnie go pozbawione.

Niech Bóg ma je w swojej opiece.

Wreszcie odwa¿y³ siê spojrzeæ na budz¹c¹ bolesne wspomnienia foto-

grafiê dziesiêcioletniego ch³opca w okularach, uœmiechaj¹cego siê wstydli-

wie z powodu aparatu korekcyjnego na zêbach. Ten malec tak bardzo przy-

pomina³ Grady’emu jego ukochanego syna.

Tak jak za pierwszym razem, gdy tu by³, us³ysza³ nag³y plusk. Pamiêta³

to bardzo dok³adnie. Skoczy³ do wyjœcia, tak samo jak wtedy.

DŸwiêk doszed³ od strony basenu. Grady by³ o tym wtedy absolutnie prze-

konany, dopóki nie zbli¿y³ siê do policjantów i zobaczy³, ¿e nikt nie wpad³ do

wody. A jednak s³ysza³ plusk zupe³nie wyraŸnie.

background image

271

Tak samo jak teraz. Ale tym razem by³o inaczej, bo kiedy Grady wybieg³

z cienistego wnêtrza sanktuarium na zalan¹ s³oñcem polanê, wzdrygn¹³ siê na

widok osiemnasto- lub dziewiêtnastoletniego ch³opca, muskularnego, z krótko

obciêtymi w³osami, w okularach p³ywackich i w¹skich k¹pielówkach, który sil-

nymi ruchami pokonywa³ d³ugoœæ niewielkiego basenu; woda marszczy³a siê

pod uderzeniami jego umiêœnionych ramion. P³yn¹³ z niesamowit¹ prêdkoœci¹.

Grady zachwia³ siê. Jak to mo¿liwe, do licha ciê¿kiego? Nie s³ysza³ pod-

je¿d¿aj¹cego samochodu. Nie wyobra¿a³ sobie, ¿eby ch³opak pokona³ ca³¹

drogê z miasta pieszo, przebra³ siê w k¹pielówki i wskoczy³ do wody, jeœli

nie czu³ siê tutaj u siebie albo spodziewa³ siê, ¿e nikogo nie zastanie.

Ale ch³opak musia³ zobaczyæ mój samochód przed bram¹, pomyœla³ Grady.

Dlaczego nie krzykn¹³, ¿eby zwróciæ moj¹ uwagê, jeœli przyszed³ w znane sobie

miejsce? Dlaczego nie zawróci³, jeœli miejsce by³o dla niego obce? Ko³o basenu

nie by³o widaæ ubrañ. Gdzie siê przebra³? I co on tu robi, na mi³oœæ bosk¹?

Grady przemóg³ zdziwienie i podbieg³ do basenu.

– Hej! – zawo³a³. – Co ty wyrabiasz? Nie masz prawa tu przebywaæ! To

mój teren! WychodŸ z basenu i wynoœ siê…

G³os Grady’ego za³ama³ siê. M³ody mê¿czyzna nadal m³óci³ powierzch-

niê wody nogami i ramionami. Odbi³ siê od brzegu i p³yn¹³ w drug¹ stronê.

Grady krzykn¹³ jeszcze g³oœniej:

– Przestañ p³ywaæ i odpowiedz mi! Jestem policjantem, do cholery!

Wszed³eœ na teren cudzej posiad³oœci! Wy³aŸ z wody, bo!…

Ale p³ywak nie przejmowa³ siê. Jak gdyby nigdy nic odepchn¹³ siê od

brzegu i zacz¹³ sun¹æ po wodzie w drug¹ stronê. Wygl¹da³ jak olimpijczyk

zmierzaj¹cy po z³oty medal.

– Ostrzegam ciê po raz ostatni! W tej chwili wychodŸ z wody! – wrza-

sn¹³ Grady ³ami¹cym siê g³osem. – Dajê ci pó³ minuty! PóŸniej wzywam

pomoc! Wyci¹gniemy ciê stamt¹d i…

Ch³opak ci¹³ wodê, nie zwracaj¹c najmniejszej uwagi na krzyki.

Grady krzycza³ tak g³oœno, ¿e wprowadzi³ siê w stan hiperwentylacji.

Siêgn¹³ do drewnianego krzes³a i usiad³. Jego pierœ unosi³a siê w g³êbokim,

szybkim oddechu. Zakrêci³o mu siê w g³owie. Z trudem utrzymuj¹c równo-

wagê, próbowa³ skupiæ wzrok na wspania³ym p³ywaku.

Mija³y sekundy i minuty. Czas jakby siê wyd³u¿y³ i zastyg³ w bezruchu.

Wreszcie si³y zaczê³y opuszczaæ p³ywaj¹cego ch³opca. Po raz ostatni poko-

na³ d³ugoœæ basenu, chwyci³ za krawêdŸ i dysz¹c ciê¿ko wygramoli³ siê na

brzeg. Wyprostowa³ siê zdecydowanym ruchem i ociekaj¹c wod¹ ruszy³

w stronê Grady’ego.

– A wiêc w koñcu uda³o mi siê zwróciæ twoj¹ uwagê? – spyta³ Grady

unosz¹c siê z trudem z krzese³ka. – Mo¿e mi wreszcie powiesz, co tu, do

cholery, robisz?

background image

272

P³ywak zbli¿y³ siê, jakby nie widz¹c rozgniewanego mê¿czyzny na swo-

jej drodze.

Grady rozprostowa³ zaciœniêt¹ d³oñ i wyci¹gn¹³ do ramienia intruza.

Ale jego rêka przeniknê³a przez cia³o p³ywaka. Zadr¿a³.

Ch³opak tymczasem przeszed³ przez Grady’ego, który poczu³ subtelny

powiew wiatru. Zimnego wiatru. Kiedy Grady odwraca³ siê, patrz¹c jak tam-

ten wynurza siê najpierw z jego boku, a potem piersi, poczu³, jakby zosta³

przez coœ wziêty w posiadanie, poch³oniêty i porzucony.

– Hej! – krzykn¹³.

Nagle ociekaj¹ce wod¹, sprê¿yste cia³o ch³opaka, jego krótko ostrzy¿ona

g³owa, wszystko siê rozp³ynê³o. Gor¹ce, wilgotne powietrze zafalowa³o i po

chwili by³o znów nieruchome. P³ywak znikn¹³.

Grady poczu³ pustkê w p³ucach. Z trudem ³apa³ oddech. Wyci¹gn¹³ rêkê

w stronê drewnianego krzes³a. Ale gdy tylko na nie opad³, jego umys³ zapro-

testowa³, jakby siê broni¹c.

To niemo¿liwe! – krzycza³o coœ w œrodku.

Grady popatrzy³ na beton.

Mokre œlady p³ywaka znik³y bez œladu.

Grady przez d³u¿sz¹ chwilê siedzia³ nieruchomo na krzeœle. Wreszcie

zebra³ siê w sobie i wsta³.

Nie zna³ tego ch³opaka.

A mimo to by³ dziwnie znajomy.

Nie.

Grady poczu³, ¿e wstrz¹sa nim dreszcz. Pot œcieka³ mu po czole. Jakaœ

nie znosz¹ca sprzeciwu si³a pcha³a go do najmniejszego budynku.

Wkroczy³ w pe³n¹ zadumy ciszê sanktuarium, min¹³ koœcieln¹ ³awkê i po-

³o¿y³ d³onie na gzymsie. Skierowa³ wzrok na fotografiê po prawej stronie.

M³odzieniec w wojskowym mundurze.

Który wed³ug s³ów Crane’a zgin¹³ w Wietnamie.

Ten sam, który energicznie p³ywa³ w basenie, a póŸniej z ch³odnym po-

wiewem przesun¹³ siê przez cia³o Grady’ego i znikn¹³.

Butelka spoczywaj¹ca w szafce czeka³a. Niepewnymi rêkami Grady na-

la³ drinka, prze³kn¹³, skrzywi³ siê i zatrz¹s³. Nie pamiêta³ drogi powrotnej

z dzia³ki w górach do Bosworth.

Tracê rozum, pomyœla³ pochylaj¹c butelkê nad szklank¹.

Ale tym razem nie by³o mu dane skorzystaæ w pe³ni ze sprawdzonego

œrodka znieczulaj¹cego.

background image

273

Zadzwoni³ telefon.

Podniós³ s³uchawkê.

– Halo – powiedzia³. Jego g³os zdawa³ siê dochodziæ gdzieœ z bardzo

daleka.

– A wiêc wróci³eœ wreszcie do domu, draniu – odezwa³a siê Ida. – Chcê

ci powiedzieæ, ¿e adwokat zgadza siê ze mn¹. Mój brat nie by³ w pe³ni w³adz

umys³owych. Testament jest niewa¿ny.

– Ida, nie jestem w nastroju do k³ótni. Niech sêdzia zadecyduje.

– Masz cholern¹ racjê. Zobaczymy siê w s¹dzie!

– Tracisz czas. Nie poddam siê bez walki.

– Ale ja bêdê walczyæ bardziej twardo. Nie dam ci szans!

Grady odwiesi³ s³uchawkê.

Telefon znów zadzwoni³.

Co ona sobie myœli…

Grady porwa³ s³uchawkê.

– Ida, mam tego doœæ! Nie dzwoñ do mnie wiêcej! Od tej pory niech

twój adwokat kontaktuje siê z moim!

– Ben? – spyta³ mêski g³os.

– Jeff? O Bo¿e, przepraszam! Myœla³em, ¿e to…

– Nie czujesz siê chyba najlepiej.

Grady zadr¿a³.

– ¯ebyœ wiedzia³.

– Dzwoniê, bo pomyœla³em… Mo¿e potrzebujesz z kimœ pogadaæ? Mogê

ci jakoœ pomóc?

Grady opar³ siê o œcianê.

– Nie, ale dziêki. Dobrze wiedzieæ, ¿e ktoœ o tobie myœli. Chyba sobie

poradzê. Ale zaczekaj…

– Powiedz.

– Kiedy dzwoni³eœ przedwczoraj, powiedzia³eœ mi o wypadku drogowym,

w którym zginêli przyjaciele Briana i Betsy…

Crane odetchn¹³ g³êboko.

– Pamiêtam.

– Zapomnia³em zapisaæ nazwisk ofiar, by³em zbyt wstrz¹œniêty. Kim

oni byli?

– Po co ci one?…

– Nie mogê teraz wyjaœniæ.

Crane zawaha³ siê.

– Chwileczkê. – Rozleg³ siê szelest przewracanych kartek. – Jennigs,

Matson, Randall, Langley, Beck.

– Potrzebujê ich adresy i numery telefonów.

Crane poda³ informacje.

18 – Czarny wieczór

background image

274

– Nie rozumiem, po co ci to wszystko.

– Którzy rodzice stracili dzieci w Wietnamie?

– Langley i Beck. Ale co chcesz…

– Dziêki. Zadzwoniê póŸniej.

– Martwiê siê o ciebie, Ben.

Grady od³o¿y³ s³uchawkê.

Langley i Beck.

Grady popatrzy³ na numery telefonów. Obie pary mieszka³y w miastecz-

kach miêdzy Bosworth i Pittsburgiem. Wybra³ numer Langleyów.

Nikt nie odebra³.

Grady nie zdziwi³ siê. Langleyowie mieli ju¿ swoje lata, skoro ich syn

zgin¹³ w Wietnamie, wiêc pozosta³e dzieci – jeœli s¹ – maj¹ ponad trzydzie-

œci albo nawet czterdzieœci lat i dawno siê wyprowadzi³y. W tym domu nikt

ju¿ pewnie nie mieszka.

Grady wybra³ kolejny numer z listy, a potem jeszcze jeden. Cisza.

Potar³ czo³o.

Nagle po drugiej stronie rozleg³ siê mêski g³os.

– Tak?

– Nazywam siê Benjamin Grady. Jestem szefem policji w Bosworth. To

szeœædziesi¹t kilometrów na wschód od…

– Wiem, gdzie le¿y Bosworth. O co chodzi? Jeœli chce pan rozmawiaæ o wy-

padku, to na razie nie czujê siê na si³ach. Wybra³ pan nieodpowiedni moment.

Próbujemy z ¿on¹ uporz¹dkowaæ ich rzeczy, za³atwiæ sprawy maj¹tkowe.

– Nie chodzi o wypadek.

– A wiêc o co?

– O pañskiego brata.

– O Bo¿e, tylko niech mi pan nie mówi, ¿e coœ siê sta³o Bobowi !

– Ale¿ nie. Mia³em na myœli tego brata, który zgin¹³ w Wietnamie.

– Jerry’ego? Nie rozumiem, dlaczego po tylu latach…

– Czy pañski brat dobrze p³ywa³? Czy trenowa³ p³ywanie?

– Nie myœla³em o tym… – Mê¿czyzna prze³kn¹³ œlinê. – Trener w liceum

mówi³, ¿e Jerry ma szanse zostaæ mistrzem. Brat æwiczy³ codziennie. Co naj-

mniej trzy godziny. Byæ mo¿e pojecha³by na olimpiadê.

Grady poczu³ ch³ód, jak wtedy, gdy p³ywak przenikn¹³ przez jego cia³o

ko³o basenu.

– Jak pan siê nazywa? – spyta³ mê¿czyzna. – Grady? Twierdzi pan, ¿e

jest szefem policji w… Co to ma byæ? Jakiœ makabryczny ¿art?

– Nie. Gdybym móg³ jakoœ inaczej… Przepraszam za k³opot. To by³o

dla mnie wa¿ne. Dziêkujê.

background image

275

Mimo ¿e s³oñce ju¿ wzesz³o, Grady musia³ w³¹czyæ reflektory, ¿eby prze-

jechaæ wyboist¹, krêt¹ drog¹ wiod¹c¹ do dzia³ki przez las. Gdy dotar³ na

szczyt, spojrza³ na dziwn¹ mg³ê unosz¹c¹ siê z basenu. S³abe promienie s³oñca

wydobywa³y z mroku jod³y i klony wokó³ dzia³ki, ale ona sama by³a ca³ko-

wicie spowita ob³okiem mg³y. Snopy œwiat³a z reflektorów odbija³y siê od jej

powierzchni.

Grady wysiad³ z wozu i o ma³o nie wpad³ na ogrodzenie. Otworzy³ za-

mek i pchn¹³ bramê. Panowa³a przejmuj¹ca cisza, tak jak wczoraj; gdy wst¹-

pi³ na ¿wirow¹ œcie¿kê, chrzêst pod butami prawie go przerazi³. Zimna para

przeklei³a siê do ubrania i skropli³a na skórze.

Powinienem wsi¹œæ do samochodu i wróciæ do miasta, pomyœla³. To ja-

kieœ szaleñstwo. Co ja tutaj robiê?

Zacz¹³ ¿a³owaæ, ¿e nie przywióz³ latarki. W miarê jak zbli¿a³ siê do œrod-

ka dzia³ki, mg³a stawa³a siê coraz gêœciejsza. To by³o a¿ nienaturalne. Zbyt

gêsta, zbyt…

Uwa¿aj, powiedzia³ do siebie w myœlach. WyobraŸnia zaczyna ciê pono-

siæ. Nic w tym dziwnego, ¿e mg³a unosi siê o œwicie nad basenem. Zmiana

temperatury, to wszystko…

Zawaha³ siê, gdy dotar³o do niego, ¿e posuwaj¹c siê po omacku, mo¿e

krêciæ siê w kó³ko. Zrobi³ jeszcze jeden krok i wpad³ na wysoki do pasa drew-

niany p³otek otaczaj¹cy basen.

Wzdrygn¹³ siê. Za p³otem przesun¹³ siê jakiœ cieñ. Mg³a zawirowa³a i po

chwili znieruchomia³a, gdy cieñ znikn¹³.

Grady cofn¹³ siê, s³ysz¹c plusk i odg³os uderzeñ silnych ramion o wodê.

Znieruchomia³, targany sprzecznymi impulsami.

Chcia³ wskoczyæ za ogrodzenie i stan¹æ twarz¹ w twarz z tym cz³owiekiem.

Ale ba³ siê, ¿e p³ywak przeniknie przez niego tak jak wczoraj.

Móg³ krzykn¹æ i spytaæ, co tamten tutaj robi.

Ale zrobi³ to wczoraj i nic nie wskóra³. Poza tym obawia³ siê, ¿e jego

wo³anie zamieni siê w krzyk przera¿enia.

Odwróciæ siê i odnaleŸæ jakoœ drogê do samochodu.

Ale…

Znowu us³ysza³ plusk. Druga osoba wskoczy³a do basenu. Grady patrzy³

ze zdumieniem, jak nastêpny cieñ – dwa cienie! – przesuwa³y siê za p³otem.

Chyba kobieta i dziecko.

Obróci³ siê i krzykn¹³, gdy kolejny cieñ wynurzy³ siê z mg³y:

– Nie!

Nastêpne trzy postacie – dwie kobiety i dziewczynka – zbli¿a³y siê od

strony kuchni. Grady odskoczy³ i stan¹³ twarz¹ w twarz z nastêpnym cieniem,

background image

276

który szed³ od sanktuarium. Nie zd¹¿y³ siê zatrzymaæ. Jego cia³o zla³o siê

z nadchodz¹c¹ postaci¹. Poczu³ ch³ód i mimo gêstej mg³y zdo³a³ rozpoznaæ

twarz Briana Rotha.

Grady zamruga³. Coœ przesuwa³o siê po jego czole. Po chwili zauwa¿y³,

¿e to mucha. Machn¹³ rêk¹ i otworzy³ oczy. Le¿a³ na plecach, rozci¹gniêty na

¿wirze ko³o basenu. S³oñce sta³o wysoko na niebie.

Gdy ju¿ trochê oprzytomnia³, usiad³ i rozejrza³ siê wokó³, spodziewaj¹c

siê ujrzeæ duchy.

Ale zobaczy³ tylko pogr¹¿on¹ w ciszy leœn¹ dzia³kê.

Zerkn¹³ na zegarek. Dochodzi³o po³udnie. Chryste Panie, le¿ê tu od…

Brian!

Nie, to niemo¿liwe! Nie mog³em go widzieæ!

Grady pozbiera³ siê i podniós³ na nogi. Pociemnia³o mu przed oczami,

ale po chwili widzia³ ju¿ normalnie. Skóra by³a teraz lepka od potu, nie od

ch³odnej rosy. Mundur przyklei³ siê do cia³a. Wyprostowa³ siê i rozejrza³ po

pustym terenie.

Postrada³em zmys³y.

To musi byæ depresja.

Popatrzy³ na samochód. Na komendzie na pewno zachodz¹ w g³owê,

gdzie siê podzia³ szef. Na pewno próbowali siê skontaktowaæ. Co wa¿niej-

sze, musi wymyœliæ jakiœ istotny powód, dla którego nie stawi³ siê w pracy

i nie odpowiada³ na telefony. Nie mo¿e siê zdradziæ z tym, ¿e straci³ kon-

trolê nad sob¹.

Podszed³ do wozu i siêgn¹³ po radio, gdy nagle us³ysza³ samochód wspi-

naj¹cy siê po wyboistej drodze. Zesztywnia³. Obejrza³ siê. Z samochodu wy-

siad³ Jeff Crane, rozejrza³ siê z surow¹ min¹ i ruszy³ w stronê Grady’ego.

– Czeœæ, Ben.

– Czeœæ, Jeff.

Powitanie zabrzmia³o jakoœ niezrêcznie.

– Wielu ludzi siê o ciebie martwi – powiedzia³ Crane.

– Ciê¿ka sprawa. W³aœnie mia³em…

– Spójrz na swój mundur. Coœ ty robi³, spa³eœ w rowie?

– To trudno wyjaœniæ.

– Jasne. Ale spróbuj.

– Jak siê domyœli³eœ, ¿e tu bêdê?

Crane przyjrza³ siê uwa¿nie koledze.

– Drog¹ eliminacji. Wyda³o mi siê to logiczne.

background image

277

– Dlaczego akurat ty mnie szukasz?

– Operatorka nie mog³a ciê z³apaæ, wiêc w koñcu siê zaniepokoi³a i za-

wiadomi³a wszystkich twoich znajomych. Powtórzê to, co powiedzia³em.

Wielu ludzi siê o ciebie martwi, Ben. Czemu nie stawi³eœ siê w pracy?

– Prawda jest taka…

– Otó¿ to. Prawda dobrze nam zrobi.

– Ja…

– Tak? No, mów. Tylko prawdê.

– Straci³em przytomnoœæ.

– Z listu Briana wynika, ¿e du¿o ostatnio pi³eœ. Nie on jeden to zauwa-

¿y³. Ile razy do ciebie dzwoni³em, twój g³os by³…

– Dzisiaj rano to nie by³o z powodu alkoholu. Przyjecha³em tu wcze-

œnie, przed prac¹, ¿eby siê rozejrzeæ i zastanowiæ, czy zatrzymam tê dzia³kê.

No i wtedy ni st¹d, ni zow¹d straci³em przytomnoœæ. Ko³o basenu.

Grady wskaza³ miejsce.

I musia³ zebraæ ca³¹ si³ê woli, ¿eby nie krzykn¹æ. Wokó³ basenu k³êbi³ siê

t³um ludzi: szeœcioro dzieci ³¹cznie z bliŸniaczkami Briana, dwóch m³odych

mê¿czyzn zabitych w Wietnamie, Brian i Betsy oraz dziesiêciu doros³ych,

których nie zna³.

To pewnie te piêæ ma³¿eñstw, które zginê³y w czwartkowym wypadku,

pomyœla³ Grady. Poczu³ zimny dreszcz na plecach.

Ludzie krz¹tali siê wokó³ ro¿na, jedli, rozmawiali, œmiali siê, a mimo to

panowa³a kompletna cisza. Z ich ust nie wydostawa³ siê ¿aden dŸwiêk.

Grady poczu³, ¿e policzki mu zesztywnia³y. Zadr¿a³. Ledwie powstrzy-

ma³ siê od szlochu.

Powinienem sobie pogratulowaæ, pomyœla³. Widzê duchy, a myœlê i mó-

wiê ca³kiem przytomnie.

Crane spojrza³ w stronê basenu, ale nie widaæ by³o po nim, ¿eby zauwa-

¿y³ coœ niezwyk³ego.

Grady znieruchomia³.

– Jeff, czy widzisz coœ szczególnego?

– To znaczy co?

Grady ze zdziwieniem spostrzeg³, ¿e niemal s³owo w s³owo powtarza

pytania, które Brian zada³ Idzie podczas jej wizyty na dzia³ce.

– Czy czujesz coœ szczególnego, niezwyk³ego, co przypomina ci… Co

zbli¿a ciê do Briana i Betsy?

– Raczej nie. – Crane zmarszczy³ brwi. – Pamiêtam, ¿e znaleŸliœmy tu

ich cia³a.

– Nie widzisz niczego w pobli¿u basenu?

– Tam le¿a³y zw³oki. – Crane przeci¹gn¹³ d³oni¹ po krótkich jasnych

w³osach. – Poza tym nic tam nie widzê.

background image

278

– …potrzebujê pomocy, Jeff.

– Dlatego w³aœnie tu jestem. Pamiêtasz, ile razy proponowa³em ci po-

moc? Powiedz, czego potrzebujesz.

– Muszê wymyœliæ powód, dlaczego nie zg³asza³em siê na wezwania,

i to taki, ¿eby moi ludzie uwierzyli. I ¿eby nie patrzyli na mnie dziwnie.

– Na przyk³ad awaria nadajnika? Albo nag³y wyjazd na wezwanie, o któ-

rym ich zawiadomi³eœ, i nie dotar³o?

– Dok³adnie.

– Przykro mi, Ben, ale nie mogê tego zrobiæ. Mogê ci pomóc tylko w ten

sposób, ¿e powiem im prawdê.

– I twierdzisz, ¿e jesteœ moim przyjacielem.

– W³aœnie tak.

– Jaki to przyjaciel, który…

– Dobry. Lepszy ni¿ ci siê wydaje. Ben, oszukujesz siê. Utrzymu-

jesz, ¿e twoje problemy nie maj¹ wp³ywu na twoj¹ pracê. Mylisz siê. Nie

chodzi tylko o alkohol. Jesteœ na skraju za³amania nerwowego. Jesteœ bez

przerwy roztargniony, nie umiesz siê skupiæ. Wszyscy to widz¹. Pos³u-

chaj mojej rady. WeŸ sobie miesi¹c urlopu. Zg³oœ siê do jakiejœ poradni.

Odstaw butelkê, pogódŸ siê z rzeczywistoœci¹. Twoja ¿ona i syn nie ¿yj¹.

Musisz zrobiæ wszystko, ¿eby siê pogodziæ ze strat¹. Musisz odnaleŸæ

spokój ducha.

– Miesi¹c urlopu? Ale praca jest wszystkim, co mi pozosta³o!

– Mówiê ci to jako przyjaciel. Jak bêdziesz postêpowaæ dalej w ten spo-

sób, stracisz nawet pracê. Niewiele brakuje, ¿eby ciê zwolnili.

– Co? – Grady nie móg³ uwierzyæ w to, co s³yszy. To wydawa³o siê pra-

wie tak samo niemo¿liwe, jak nieme przyjêcie ko³o basenu, którego Crane

nie móg³ zobaczyæ. – Chryste, tylko nie to!

– Ale jeœli pójdziesz za moj¹ rad¹… Ben, nie patrz na basen, patrz na

mnie. No w³aœnie. Teraz lepiej. Jeœli mnie pos³uchasz, zrobiê wszystko, ¿eby

twoi podw³adni i rada miasta zrozumieli, ile przeszed³eœ. Spójrz prawdzie

w oczy. Jesteœ wyczerpany, wypalony. Potrzebujesz odpoczynku. Nie siê czego

wstydziæ. Ludzie to zrozumiej¹, je¿eli nie bêdziesz próbowa³ ukrywaæ swo-

jego stanu, tylko postarasz siê sobie pomóc. Mogê przyrzec, ¿e ich do tego

przekonam. By³eœ piekielnie dobrym policjantem i mo¿esz nim byæ znowu.

Jeœli zrobisz to, o co ciê proszê, przysiêgam, ¿e wykorzystam wszystkie swo-

je wp³ywy, ¿ebyœ nie straci³ pracy.

– Dziêkujê, Jeff. Jestem ci naprawdê wdziêczny. Spróbujê. S³owo. Po-

staram siê ze wszystkich si³.

Grady siedzia³ w mauzoleum, przez za³zawione oczy spogl¹daj¹c na urny

z prochami ukochanej ¿ony i synka.

background image

279

– le ze mn¹ – wykrztusi³. – Mam przywidzenia. Za du¿o pijê, mogê straciæ

pracê. A jeœli chodzi o rozum… No có¿, straci³em go ju¿ dawno. Gdybyœcie nie

zginêli. Gdybym nie zosta³ wtedy d³u¿ej w pracy. Gdybyœcie nie wybrali siê do

kina. Gdyby ten pijak nie wpad³ na was. Gdyby… To moja wina, tylko moja. Nie

wyobra¿acie sobie, jak bardzo za wami têskniê. Odda³bym wszystko, ¿eby was

odzyskaæ, ¿ebyœcie byli szczêœliwi tak jak rok temu, zanim…

Grady zignorowa³ piszczenie pagera.

– Heleno, nie mogê znieœæ tej pustki w domu. John, kiedy dotykam twoich

ubrañ w szafie, kiedy je w¹cham, pêka mi serce. Potrzebujê was tak bardzo…

Pager nie przestawa³ piszczeæ. Grady zdj¹³ go, rzuci³ na pod³ogê i przy-

depta³ obcasem. Rozleg³ siê przyjemny trzask.

I zapad³a cisza.

Teraz lepiej.

Grady zamruga³.

– Nasze ¿ycie by³o doskona³e. Ale bez was… Kocham was. Tak bardzo

pragnê mieæ was przy sobie. Odda³bym wszystko, ¿ebyœmy znów mogli byæ

razem.

Zabrak³o mu s³ów. Siedzia³ i ³ka³, wpatruj¹c siê w imiona ¿ony i syna,

daty ich œmierci, wyobra¿aj¹c sobie ich prochy w urnach.

Ta myœl dociera³a do niego powoli, jakby z trudem wynurza³a siê z ciem-

noœci. Wydosta³a siê z jego udrêczonej podœwiadomoœci i zamieni³a w we-

wnêtrzny g³os powtarzaj¹cy zdania z dziwnego listu Briana:

Coraz bardziej siê o Ciebie martwiê. Zamierza³em Ciê tutaj przywieŸæ

niebawem. Wydaje mi siê, ¿e jesteœ gotów. Myœlê, ¿e odczujesz si³ê tego miej-

sca, ¿e zaznasz tutaj radoœci i ukojenia. Moim ostatnim aktem wspó³czucia

bêdzie podarowanie Ci tej dzia³ki. Wierzê, ¿e zapewni ona spokój Twojej du-

szy. Zrozumiesz, co mam na myœli, jeœli oka¿esz siê tak wra¿liwy, jak podej-

rzewam.

Grady skin¹³ g³ow¹, wsta³, otar³ ³zy, dotkn¹³ ustami palców, po³o¿y³ je na

szybie zas³aniaj¹cej urny i wyszed³ z mauzoleum, starannie zamykaj¹c za sob¹

drzwi.

Teren dzia³ki znowu spowija³a chmura, choæ tym razem by³a to chmura

kurzu spod kó³ samochodu Grady’ego. Zatrzyma³ wóz, poczeka³, a¿ tuman

opadnie, i nie zdziwi³ siê na widok Briana i Betsy, ich córek-bliŸniaczek,

pozosta³ych dzieci, dwóch m³odych mê¿czyzn, którzy zginêli w Wietnamie

i piêciu par, ofiar wypadku.

Spodziewa³ siê ich wszystkich zobaczyæ i by³ wdziêczny, ¿e jego nadzie-

ja siê spe³ni³a. Niektórzy p³ywali w basenie, inni siedzieli na drewnianych

krzese³kach ko³o wody. Jeszcze inni piekli coœ na ro¿nie.

background image

280

Rozmawiali, œmiali siê i tym razem, nawet z tej odleg³oœci, Grady s³ysza³

nie tylko plusk wody, ale weso³y gwar ich g³osów, a nawet skwierczenie t³usz-

czu kapi¹cego na wêgiel w palenisku.

To go zastanowi³o. Czemu przedtem s³ysza³ plusk wody pod ramionami

m³odego p³ywaka, ale nie rozmowy ludzi, których widzia³ rano? Crane, rzecz

jasna, ani nie widzia³, ani nie s³ysza³.

Teraz Grady zrozumia³. Potrzebna by³a do tego wra¿liwoœæ, która nie

przychodzi³a od razu. Jak to nazwa³ Brian w liœcie? Trzeba byæ podatnym.

Za ka¿dym razem stawali siê bardziej realni, a¿ wreszcie…

Grady siêgn¹³ po papierow¹ torebkê i wysiad³ z samochodu. Otworzy³

bramê i wszed³.

– Czeœæ, Brian. Jak siê masz, Betsy?

Nie odpowiedzieli.

Ale kiedyœ odpowiedz¹, pomyœla³ Grady. Muszê tylko wyostrzyæ wra¿li-

woϾ.

Wybra³ puste krzes³o ko³o basenu i usiad³, prostuj¹c nogi. By³ wieczór.

S³oñce prawie skry³o siê za górami. Dzia³ka tonê³a w koj¹cej karmazynowej

poœwiacie. M³ody mê¿czyzna, którego spotka³ na samym pocz¹tku, poten-

cjalny mistrz olimpijski ci¹gle p³ywa³ w basenie. Mê¿czyzna i kobieta, oboje

z siwymi w³osami, radoœnie go dopingowali.

Grady zwróci³ siê do Briana i Betsy, którzy stali ko³o ro¿na.

– Jak siê macie? Mi³o was widzieæ.

Tym razem spojrzeli w jego stronê.

A wiêc wszystko jest kwesti¹ wra¿liwoœci, pomyœla³ Grady.

– Czeœæ, Ben. Cieszê siê, ¿e przyszed³eœ.

– Ja te¿.

Grady wyj¹³ z torebki butelkê bourbona. Odkrêci³, rozejrza³ siê za szklan-

k¹; nie by³o ¿adnej w pobli¿u, wiêc wzruszy³ ramionami i przy³o¿y³ butelkê

do ust. Przechyli³ g³owê. Czu³, jak w karku rozp³ywa siê napiêcie skumulo-

wane przez ca³y ten rok. Po upalnym dniu ch³ód wieczoru sprawia³ tym wiêksz¹

przyjemnoœæ. Grady znów podniós³ butelkê i prze³kn¹³ alkohol, mru¿¹c oczy

z zadowolenia.

Wra¿liwoœæ. Oto ca³y sekret. Muszê wyrobiæ w sobie wra¿liwoœæ.

Popija³, uœmiecha³ siê i rozgl¹da³, ale cud, dla którego tu przyjecha³, nie

nast¹pi³. Z coraz wiêkszym trudem zachowywa³ spokój. Gdzie s¹ Helena

i John? Przecie¿ powinni tu byæ.

Musz¹ byæ!

Poci¹gn¹³ z butelki.

– Hej, Brian?

– Tak, Ben?

– Gdzie jest moja ¿ona i syn?

background image

281

– Obawiam siê, ¿e nie mog¹ tu jeszcze przyjœæ – odpar³ Brian.

– Dlaczego?

– Musisz coœ najpierw zrobiæ.

– Nie rozumiem.

– Zastanów siê.

– Nie wiem, co masz na myœli. Pomó¿ mi, Brian.

– Pomyœl o sanktuarium.

Wszystko sta³o siê jasne.

– Dziêkujê ci.

Grady odstawi³ butelkê, wsta³ i ruszy³ w stronê sanktuarium. W œrodku

pali³y siê œwiece. Omin¹³ ³awkê i z uwag¹ przyjrza³ siê zdjêciom nie¿yj¹cych

dzieci nad kominkiem, które ustawili tam zrozpaczeni rodzice.

Czy o to chodzi? Czy tylko tyle muszê zrobiæ?

Wyj¹³ z kieszeni portfel, a z niego zdjêcia Heleny i Johna. Delikatnie

uwolni³ je z plastikowych oprawek, poca³owa³ i umieœci³ na gzymsie.

Czy to ju¿? Serce wali³o mu w piersi jak m³ot.

Ale Brian i Betsy nie maj¹ tu swoich zdjêæ. Tak samo jak ma³¿eñstwa,

które zginê³y w wypadku.

Mo¿e jeœli przebywa siê tu wystarczaj¹co d³ugo, nie potrzeba fotografii.

Ale dzieci nigdy tutaj nie by³y. Zginê³y, zanim Brian wzniós³ sanktu-

arium. Dla nich zdjêcia by³y konieczne, tak jak by³y konieczne dla…

Z bij¹cym sercem Grady odwróci³ siê, wybieg³ z sanktuarium i pobieg³

do basenu. Ba³ siê potwornie, ¿e jego samotnoœæ jednak siê nie skoñczy. Ale

Helena i John czekali ju¿ na niego. Straszliwy ból œcisn¹³ mu pierœ. Helena

wyci¹gnê³a ramiona, a ma³y John podskakiwa³ z radoœci.

Grady rzuci³ siê ku nim.

Wyci¹gn¹³ rêce.

Obj¹³ oboje.

Ale jego ramiona przesz³y przez ich postacie.

– Nie! Muszê was dotkn¹æ!

Nagle zrozumia³. Muszê daæ im czas. Jeszcze trochê i bêdê móg³ ich do-

tkn¹æ. Odwróci³ siê.

– Kocham ciê, Ben – powiedzia³a Helena.

Grady p³aka³.

– Tato, têskni³em za tob¹ – powiedzia³ John.

– Ja te¿ was kocham. Têskni³em za wami tak bardzo… – G³os mu siê

za³ama³. Zacz¹³ szlochaæ. – Cieszê siê…

Wyci¹gn¹³ rêce i tym razem poczu³, jak gdyby przechodzi³y przez ob³ok.

Wra¿enie by³o subtelne, ale wyraŸne. To siê dzia³o naprawdê. Jeszcze tro-

chê…

Kolana ugina³y siê pod nim.

background image

282

– Lepiej usi¹dŸ, kochanie – powiedzia³a Helena.

Grady skin¹³ g³ow¹.

– Masz racjê. Straszne by³o to napiêcie. Odpocznê sobie trochê.

Kiedy tak szli we trójkê do basenu, Brian, Betsy i inni na ich widok ki-

wali z aprobat¹ g³owami.

– Tato, czy mogê siê pobawiæ z dzieæmi w basenie?

– Oczywiœcie. Mo¿esz robiæ wszystko, co chcesz, synku. My z mam¹

popatrzymy.

Grady opad³ na krzes³o. Helena usiad³a z boku i pog³adzi³a go po ramie-

niu. Wra¿enie by³o jeszcze wyraŸniejsze. Ju¿ nied³ugo bêdê móg³ j¹ obj¹æ.

Us³ysza³ g³os Betsy.

– Ben, masz ochotê na stek?

– Na razie dziêkujê. Nie jestem g³odny. Mo¿e póŸniej.

– Wystarczy, ¿e powiesz.

– Dziêkujê ci, Betsy:

– Mo¿e nastêpny drink poprawi ci apetyt.

– Na pewno.

Grady podniós³ butelkê do ust. Dotkniêcie Heleny by³o coraz wyraŸniej-

sze. John wskoczy³ do wody.

– Razem – powiedzia³a Helena.

– Tak. Nareszcie.

To by³ najcudowniejszy wieczór w jego ¿yciu. Dotkniêcie Heleny sta³o

siê rzeczywiste. Grady móg³ j¹ wreszcie obj¹æ, uœcisn¹æ i poca³owaæ. Potem

wzi¹³ w ramiona Johna.

By³ tylko jeden problem. Przed przyjazdem na dzia³kê Grady odwiedzi³

kilka miejsc w Bosworth. Zajrza³ do sklepu monopolowego, a potem do s¹du,

¿eby dowiedzieæ siê, od kogo Brian kupi³ ziemiê. Chcia³ dowiedzieæ siê od

poprzedniego w³aœciciela, czy zauwa¿y³ na tym terenie coœ niezwyk³ego, czy

wi¹¿e siê z nim jakaœ legenda. Mia³ nadziejê, ¿e znajdzie jakieœ wyt³umacze-

nie tego cudu.

Ale pierwszy w³aœciciel dawno siê wyprowadzi³.

Grady odwiedzi³ kilku myœliwych, znajomych Briana. Liczy³ na to, ¿e

któryœ z nich opowie mu, co siê sta³o z Brianem tego dnia, kiedy po raz pierw-

szy przyjechali polowaæ na tym terenie. Chcia³ siê dowiedzieæ, dlaczego Brian

nagle zapa³a³ chêci¹ zakupu tej dzia³ki.

Ale ¿aden z nich nawet nie pamiêta³ tego popo³udnia.

Na koniec Grady zajrza³ do swojego adwokata. Pe³nomocnik Idy Roth

ju¿ siê z nim skontaktowa³. Ida postawi³a sobie za cel podwa¿enie testamen-

tu i odebranie dzia³ki. Grady z przera¿eniem dowiedzia³ siê, ¿e Brian rzeczy-

wiœcie nie by³ w pe³ni w³adz umys³owych, skoro zmieni³ testament, planuj¹c

samobójstwo. Nawet adwokat Briana przyzna³, ¿e Grady nie ma szans, by

zatrzymaæ dzia³kê.

background image

283

Wiêc kiedy tak siedzia³ ko³o ¿ony i syna, obserwuj¹c ludzi spaceruj¹-

cych ko³o basenu w niesamowitym œwietle ksiê¿yca, nie móg³ przestaæ my-

œleæ o tym, ¿e po raz drugi nie zniesie rozstania z ukochanymi.

Ale co móg³ zrobiæ?

Przytuli³ Helenê i Johna.

– Pewnie macie ochotê pójœæ na spacer.

– Zostaniemy – powiedzia³a Helena. – Przy nas bêdziesz spokojniejszy.

– Jesteœ pewna?

– Nie chcê zostawiaæ ciê samego.

Grady poca³owa³ j¹, napi³ siê i wyj¹³ rewolwer.

Teraz rozumia³, dlaczego Brian i Betsy dokonali takiego wyboru. Musie-

li czuæ straszliw¹ samotnoœæ, widz¹c swoje córki, a potem zmar³ych znajo-

mych. Byli obok nich, ale nie z nimi.

Odbezpieczy³ broñ. Resztka jego œwiadomoœci mówi³a mu, ¿e ¿ona i syn

nie istniej¹ naprawdê. Inni te¿. To tylko gra wyobraŸni.

Mo¿e tak, a mo¿e nie.

Ale nawet jeœli to tylko sztuczki wyobraŸni, Ida zabierze mi dzia³kê i ju¿

nigdy nie zobaczê Heleny i Johna. Nawet je¿eli ¿yj¹ tylko w mojej g³owie.

Co za straszny wybór.

Trzeba siê zastanowiæ.

Grady siedzia³ obok ¿ony i syna z pistoletem w jednej d³oni i butelk¹

w drugiej. Alkohol go usypia³. Widma blad³y powoli. Wkrótce bêdzie musia³

podj¹æ decyzjê. Jak¹? Co oka¿e siê ciê¿sze? Co najpierw wypadnie mu z d³oni:

butelka czy rewolwer?

background image

284

background image

285

Pos³owie

T

ym znacz¹cym pytaniem koñczy siê mój zbiór. Krople powsta³y w tysi¹c

dziewiêæset siedemdziesi¹tym drugim, a Sanktuarium dwadzieœcia lat póŸ-

niej. To du¿a czêœæ mojego ¿ycia, w czasie której wydarzy³o siê wiele wa¿-

nych rzeczy. W roku publikacji ostatniej noweli podj¹³em kolejn¹ wa¿n¹ de-

cyzjê, któr¹ by³a przeprowadzka z Iowa City, gdzie mieszka³em od tysi¹c

dziewiêæset siedemdziesi¹tego roku, do Santa Fe w stanie Nowy Meksyk.

Nast¹pi³a ona latem tysi¹c dziewiêæset dziewiêædziesi¹tego drugiego.

Decyzjê tê podjêliœmy z ¿on¹ nagle, po obejrzeniu w telewizji programu

poœwiêconego charakterystycznej architekturze Santa Fe. To miasto, przesy-

cone atmosfer¹ œwiêtej wiary, wyda³o nam siê tak malownicze na tle otacza-

j¹cych je gór, ¿e postanowiliœmy spêdziæ tam weekend. By³o to w moje czter-

dzieste dziewi¹te urodziny. W³aœnie skoñczy³em pisanie d³ugiej powieœci

zatytu³owanej Fa³szywa to¿samoœæ. Potrzebowa³em odpoczynku. Mistyczna

atmosfera gór i pustynnej wy¿yny zrobi³a na nas olbrzymie wra¿enie. Po trzech

dniach zaczêliœmy szukaæ domu, który mo¿na kupiæ. ZnaleŸliœmy go czwar-

tego dnia i wróciliœmy do Iowa City, ¿eby poczyniæ przygotowania. Trzy mie-

si¹ce póŸniej ju¿ mieszkaliœmy w Santa Fe.

Przeprowadzka nie znaczy³a, ¿e zmieniliœmy nasz stosunek do Iowa City.

Prze¿y³em wspania³e lata na tamtejszym uniwersytecie, zawar³em przyjaŸnie

na ca³e ¿ycie. Wychowaliœmy tam z ¿on¹ córkê i syna. To szczególne miej-

sce, w którym zaznaliœmy wiele szczêœcia. Ale tak¿e straciliœmy syna. Cza-

sem trzeba uwolniæ siê od ulic i budynków, które przywo³uj¹ bolesne wspo-

mnienia.

Czasami pisarz musi siê te¿ na nowo okreœliæ przed rozpoczêciem trze-

ciego aktu, jak to ujê³a moja ¿ona. W naszym nowym domu z szarej ceg³y na

background image

286

wysokoœci dwóch tysiêcy metrów, w otoczeniu dzikich kwiatów i pinii pora-

staj¹cych góry, na tej ziemi, zwanej przez tutejszych ludzi zaczarowan¹ zie-

mi¹ tañcz¹cego s³oñca, zacz¹³em patrzeæ na œwiat inaczej. Wszystko to z pew-

noœci¹ wywar³o wp³yw na moj¹ twórczoœæ – nie tylko w ten sposób, ¿e zmie-

ni³em sceneriê moich utworów.

Zmiana by³a g³êbsza. Bohater Ostrego ciêcia, powieœci napisanej po prze-

prowadzce, jest by³ym oficerem wywiadu. Przyje¿d¿a do Santa Fe, ¿eby za-

pomnieæ o przesz³oœci i odnaleŸæ siebie. Wystarczy zamieniæ „by³ego ofice-

ra” na „by³ego nauczyciela uniwersytetu” i staje siê oczywiste, ¿e pisa³em

o sobie samym. Od œmierci Matta w tysi¹c dziewiêæset osiemdziesi¹tym siód-

mym roku a¿ do przeprowadzki do Santa Fe latem tysi¹c dziewiêæset dzie-

wiêædziesi¹tego drugiego napisa³em wiêcej utworów o ¿alu ni¿ zamieœci³em

w tym zbiorze. W Santa Fe spod mojej rêki wysz³a jeszcze tylko jedna taka

powieœæ, zatytu³owana Desperackie kroki. Jej bohater, pisarz, którego syn

zmar³ na raka, wpada w pu³apkê spisku. Uchodzi z ¿yciem i w koñcu udaje

mu siê pogodziæ ze strat¹ dziecka. Znowu pisa³em o sobie.

Chocia¿ ten zbiór nie zawiera wszystkich moich opowiadañ, jest w pew-

nym sensie kompletny. Daje obraz procesu zmian mojej wyobraŸni a¿ do

zamkniêcia aktu drugiego, czyli wyjazdu po dwudziestu dwóch latach z Io-

wa City. Rozpocz¹³ siê akt trzeci. Przygotujê nastêpny zbiór, w którym po-

dzielê siê z czytelnikami kolejn¹ porcj¹ swoich doœwiadczeñ. Ale okaza³o

siê, ¿e nie jestem przygotowany na dawkê wspomnieñ, które przywo³a³y za-

warte tu opowiadania. Utwory powsta³e w odstêpach wielu lat nabra³y nowe-

go wyrazu, gdy przeczyta³em je w ci¹gu kilku dni. Uderzy³o mnie zw³aszcza

spostrze¿enie, ¿e tak wiele z nich opowiada o zagro¿eniach czyhaj¹cych na

rodzinê bohatera. Philip Klass nauczy³ mnie traktowaæ pisarstwo jako rodzaj

autoanalizy psychologicznej. „Pisz o tym, czego najbardziej siê boisz”, rzek³.

Pewnego dnia moje najgorsze obawy zmieni³y siê w rzeczywistoœæ.

Wci¹¿ jednak mam potrzebê snucia opowieœci, a to znaczy, ¿e s¹ jeszcze

inne lêki, którym muszê daæ wyraz. Fretka ugania siê po mojej g³owie, a ja

ci¹gle za ni¹ pod¹¿am.

Pozwólcie, ¿e coœ wam opowiem.

background image

287

Spis treœci

Przedmowa . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .7
Krople . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .13
Wspólnik . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .21
Czarny wieczór . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .31
Niewidzialny œmiech . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .37
Maszyna . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .42
Pu³apka na nieostro¿nych . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .67
Lecz za plecami zawsze s³yszê… . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .71
Burza . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .87
Za te i wszystkie inne grzechy . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .103
Czarne na bia³ym i ca³e czerwone . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .115
Trele-Morele . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .128
Droga do Damaszku . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .153
Martwy idol . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .158
Pomarañczowy to cierpienie, niebieski to ob³êd . . . . . . . . . . . . .185
D³ugie, zielone w³osy grobów . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .216
Sanktuarium . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .248
Pos³owie . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .285


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Czarny wieczor
Morrell David
Morrell David Testament
Morrell David Totem
Morrell David Szpieg na Boże Narodzenie
Morrell David Testament
Morrell David Totem
Morrell David Przysięga zemsty 2
Morrell David Rachunek krwi
Morrell David Pierwsza krew 3
Morrell David 3 Bractwo Nocy I Mgly
Morrell David Ostre cięcie
Morrell David Krwawa Przysięga 4
Morrell David Ostre cięcie 2
Morrell David Siła strachu
Morrell David Przysięga zemsty 2
Morrell David Ostatnia Szarża 2
Morrell David Desperackie kroki
Morrell David Rachunek krwi

więcej podobnych podstron