Nowe Państwo 08 2010

background image

Numer 8 (54)/2010

background image

SMOLEŃSKIE KATHARSIS

Skoro krytyką oponenta politycznego mogło być „Jaki prezydent, taki zamach”, to dlaczego nie może być
„zimny Lech”? Czym rożni się mentalność autora pierwszego hasła od mentalności autora drugiego?


Po Smoleńsku Polska pękła rowem mariańskim. Nie ma co udawać, że to podział chwilowy czy że dotyczy
jedynie grupki fanatyków. Jest odwrotnie - dotyczy rzesz Polaków i niezwykle trudno będzie go zniwelować.
Działania władz RP od 10 kwietnia były i są jak tsunami, które bezlitośnie pustoszy Polskę. Arogancja,
bagatelizowanie, czasami wręcz drwienie z katastrofy oraz tych, którzy czcili pamięć Ofiar i wyrażali obawy o
przyszłość państwa czy w końcu dezercja najważniejszych urzędników RP i oddanie śledztwa prokuratorom
pułkownika KGB Władimira Putina zmieniło świadomość tysięcy Polaków. Są tacy, którzy być może już nigdy nie
uwierzą w siłę i suwerenność Rzeczpospolitej, ale są i tacy, których wypowiedzi Tuska, Komorowskiego,
Nies

iołowskiego czy Palikota utwierdziły w przekonaniu, iż okazywanie współobywatelom szacunku czy poczucie

odpowiedzialności za kraj nie są żadnym standardem. Dlatego też oskarżanie Jarosława Kaczyńskiego o to, że
gra sprawą krzyża z Krakowskiego Przedmieścia i przez to przykłada się do szykowania gleby dla zapateryzmu
jest zwyczajnie prymitywne . W rzeczywistości nikt bardziej nie toruje drogi lewactwu jak głosiciele takich właśnie
teorii. Gdyż to oni - ustawiający się w roli zatroskanych o polską prawicę - równocześnie promują liderów choćby
zdziczałego tłumu wypinającego gołe zadki przed krzyżem pamięci. Czynią z tej ogłupiałej hordy uczestnika
debaty publicznej, dają jej głos, cywilizują. Efekt jest taki jak akcji Palikota: dramatyczne obniżenie standardów i
unicestwienie kategorii obsceniczności w życiu publicznym. Skoro dzięki okrzykowi “Grzegorz Piotrowski na
prezydenta” czy opluciu kobiety można dostać się na łamy poważnych tytułów by wypowiadać tam swoje opinie,
to znaczy, iż przyzwoitość, powaga i kultura są wyłącznie sprawą gustu każdego z nas. I nie podlegają osądowi.

background image


Szkoda, iż w dyskusji o ludziach z Krakowskiego Przedmieścia i problemie upamiętnienia Ofiar katastrofy
smoleńskiej zamiast postaci Jarosława Kaczyńskiego nie pojawia się Tusk, Komorowski i Palikot. To nikt inni jak
właśnie ci politycy są natchnieniem grasującej bandy określanej mianem przeciwników krzyża. Bo nikt inni jak
liderzy Platformy od lat obniżają rangę krytyki i spychają ją do poziomu ulicznej jatki. Skoro krytyką oponenta
poli

tycznego mogło być “jaki prezydent, taki zamach” to dlaczego nie może być “zimny Lech”? Czym rożni się

mentalność autora pierwszego hasła od mentalności autora drugiego? Moim zdaniem niczym. Istnieje niezwykle
wyraźny związek między obscenicznym wyszydzaniem śp Lecha Kaczyńskiego przez dzisiejszych najwyższych
urzędników Rzeczpospolitej a obscenicznymi działaniami tłuszczy na Krakowskim Przedmieściu. Tłuszczy, która
od lat przekonywana jest, iż chamstwo a nawet perwersja może być - po pierwsze - argumentem w debacie
publicznej, a po drugie -

nobilituje. Dlatego też twierdzenie, że obrona krzyża pamięci generuje skrajnie lewackie

postawy to kompletna bzdura. Ten proces rozpoczął się dużo wcześniej i ma ojców założycieli spod zupełnie
innego politycznego szyld

u. Tragedia smoleńska, dni żałoby narodowej zadziałały jedynie jak reflektor, który rzucił

światło na zjawisko nobilitacji chamstwa i obsceniczności od lat konsekwentnie promowane przez liderów PO i ich
środowisko.
***
Ten numer „Nowego Państwa” poświęcamy wyłącznie sprawie katastrofy smoleńskiej oraz zachowaniu polskich
władz w obliczu śmierci Prezydenta RP i najwyższych przedstawicieli naszego państwa. Ukazujemy te sprawy w
bardzo szerokim świetle. Analizujemy zmiany społeczne, pokazujemy, jak bardzo instytucje Rzeczpospolitej
wycofały się z wyjaśniania przyczyn katastrofy.

Autorzy:

Katarzyna Gójska-Hejke

STRAŻNICY SMOLEŃSKICH TAJEMNIC

U podstaw polityki grupy rządzącej wobec Rosji leży ignorancja faktu, że ostatnie miesiące w stosunkach

polsko-

rosyjskich były okresem szczególnie agresywnej propagandy antypolskiej i wrogich, niechętnych

Polakom wystąpień. Ignorancja dotyczy również aktywności służb Federacji Rosyjskiej skierowanej
przeciwko państwom ościennym oraz bagatelizowania wypowiedzi rosyjskich polityków, wyraźnie
wskazujących na rzeczywiste intencje rządu płk. Putina.

Obecne w publikacjach zachodnich

analityków porównanie działań służb rosyjskich do okresu lat 80. świadczą,

że mamy do czynienia ze strategią wzorowaną na imperialnych dążeniach Rosji Sowieckiej, a doktryna wojskowa
FR wprost nawiązuje do koncepcji odzyskania dawnej strefy wpływów, równi eż poprzez akcje militarne i operacje
służb specjalnych. Dokonując ocen tragedii smoleńskiej lub próbując ustalić jej przyczyny, nie wolno zapominać o
tych uwarunkowaniach, a w szczególności pomijać faktu, że mord polityczny jest dla służb rosyjskich środk iem
często stosowanym, służącym interesom kremlowskich władców.


Irracjonalne działania rządu

Tymczasem, obraz stosunków polsko-rosyjskich, jaki przedstawia nam rząd Donalda Tuska nie ma nic wspólnego
ze stanem faktycznym. W ogóle nie wspomina się o rzeczywistych zachowaniach władz Rosji w związku ze
zbrodnią katyńską czy o wielomiesięcznej kampanii Putina, służącej rozgrywaniu polskich konfliktów, w efekcie
której doszło do podwójnych uroczystości katyńskich i osobnych lotów premiera i prezydenta. Pomija się fakty

background image

świadczące o zaniedbaniach lub złej woli Rosjan w zakresie zabezpieczenia dowodów katastrofy, przemilcza brak
współpracy ze stroną polską i utrudnianie śledztwa.

Epatowanie Polaków żałobą i „współczuciem” władz rosyjskich oraz ciągłe zapewniania o wszechstronnej
pomocy ze strony Putina -

przekraczają naturalną w obecnej sytuacji miarę. I nie chodzi o postulat tworzenia

atmosfery wrogości, a o właściwą dla realiów zdarzenia z 10 kwietnia proporcję, która w tym przypadku jest
rażąco przesunięta w stronę ochrony rosyjskiego wizerunku, nawet za cenę rzetelnego informowania własnego
społeczeństwa.
W tej pozbawionej realizmu optyce tkwi niezwykle poważna groźba.

Powierzenie Rosji prowadzenia śledztwa w sprawie katastrofy polskiego samolotu i dobrowolna rezygnacja z
samodzielnego dochodzenia przyczyn tragedii nie mieści się w żadnych standardach suwerennego państwa.
Powoływanie się przy tym na kwestię zaufania do Rosji i obawy przed rzekomym „pogorszeniem wzajemnych
stosunków” nie zasługuje nawet na poważne traktowanie w kategorii argumentu racjonalnego, a tym bardziej,
jako uzasadnienie decyzji politycznej o ogromnych konsekwencjach na przyszłość.

Nie sposób sobie wyobrazić, by podobną decyzję mogło podjąć jakiekolwiek państwo doświadczone katastrofą, w
której ginie prezydent, najwyżsi dowódcy wojska i szefowie najważniejszych urzędów. Przytaczane przez
decydentów wątpliwe argumenty prawne, sympatie bądź antypatie polityczne nie mają najmniejszego znaczenia,
jeśli chodzi o wyjaśnienie zdarzenia bez precedensu w historii Polski.

Jakie zatem mogą być przyczyny, dla których rząd Donalda Tuska zrezygnował z prerogatyw państwa
suwerennego, a nawet zapewnia Polaków, jakoby nie istniało ze strony Rosji żadne zagrożenie, zaś sprzeciw
wobec rosyjskiego śledztwa każe postrzegać jako niezgodny z polskim interesem? Z czego wynika bezgraniczne
zaufanie, jakim politycy grupy rządzącej zaczęli obdarzać Władymira Putina, a służby III RP deklarują doskonałą
współpracę z Rosją?
A wreszcie

– co sprawia, że grupa rządząca ws półuczestniczy w rosyjskiej kampanii dezinformacji na temat

przyczyn tragedii?

Demagogiczne brednie

Z góry trzeba odrzucić wszelką argumentację ideologiczną forsowaną przez środowiska „GW” i powielaną przez
rzesze medialnych rezonatorów. Według nich – „nie zadrażnianie” stosunków z Rosją i traktowanie tego państwa
na zasadach szczególnych preferencji ma wynikać z polskiej racji stanu. Ponieważ nie ma na to żadnego
racjonalnego argumentu, a przeciwnie

– doświadczenie historyczne i wiedza o zachowaniach Ros ji wobec państw

słabych i uległych wskazują na szkodliwość takich postaw - nic nie usprawiedliwia podobnej retoryki i należy ją
traktować jako demagogiczne brednie. Nie można jej przyjąć w przypadku zdarzenia tej rangi, jak tragedia z 10
kwietnia, ponieważ żadna reguła „dobrosąsiedzkich stosunków” nie zwalnia z obowiązku wyjaśnienia okoliczności
śmierci własnych obywateli. Tym bardziej, gdy istnieją racjonalne przesłanki wskazujące, że ów sąsiad mógł
przyczynić się do tragedii.

Podobnie, nie można traktować na serio głosów, które przeczą w ogóle i a priori odpowiedzialności Rosji lub
bagatelizują zagrożenia wynikające z powierzenia temu państwu śledztwa. Takie stanowisko prezentują często
ludzie, których można określić jako członków „partii rosyjskiej”, przedkładających zawsze obronę interesów
Kremla ponad sprawy polskie. Współuczestniczy w tym wiele ośrodków medialnych, a jak ujawniła sprawa
„incydentu gruzińskiego”, również ludzie służb specjalnych i politycy ugrupowania rządzącego. W innych
przypadkach głosy takie pochodzą od osób uwikłanych w latach PRL we współpracę agenturalną i wynikają z
zawartego wówczas porozumienia funkcjonariuszy megasłużb sowieckich z prowadzoną przez nich agenturą.
Negowanie zagrożeń rosyjskich stanowi dla tych środowisk dogmat wynikający z instrukcji operacyjnych i jest
rodzajem kłamstwa w obronie własnych interesów i życiorysów.

Jak tłumaczyć postawę grupy rządzącej

Wydaje się, że mogą istnieć tylko dwa powody, jakimi można wytłumaczyć postawę grupy rządzącej i rezygnację
państwa z samodzielnego wyjaśnienia tragedii smoleńskiej.

Pierwszy, to skrajna nieudolność wszystkich służb ochrony państwa, które nie potrafią zdefiniować i zapobiec
rzeczywistym zagrożeniom, rezygnują zatem z prób aktywnego śledztwa, by nie ujawniać własne j indolencji. W

background image

tym samy obszarze można utrzymywać, że ludzie odpowiedzialni za politykę III RP są ignorantami i
nieudacznikami, a w ocenie Rosji kierują się irracjonalnymi przesłankami, przyjmując fałszywe słowa i gesty
władz rosyjskich jako oznakę rzeczywistych intencji. Taki rząd prowadziłby dyletancką politykę, kierując się
doraźnym interesem i względami wizerunkowymi. Bagatelizowanie zagrożeń i uprawnianie wobec Rosji polityki
na poziomie nakazu „pojednania” i bezwarunkowej „przyjaźni” byłoby więc prze jawem słabości i politycznej
amatorszczyzny, wyrazem kompleksów i leków środowiska PO. To wersja kusząca, jeśli pamiętać, że grupa
rządząca nie wykazała się żadnymi próbami reform państwa, nie spełniła zapowiedzi wyborczych, a jej rządy
polegają wyłącznie na nieudolnym administrowaniu i utrzymują się dzięki osłonie medialnej. Polityczny infantylizm
byłby tu scenariuszem optymistycznym, zważywszy, że pozbycie się głupca jest łatwiejsze niż pozbycie drania.

Drugim i znacznie poważniejszym powodem, byłoby planowe i umyślne uczestnictwo w grze prowadzonej przez
putinowską Rosję, a zatem ukrywanie prawdziwych przyczyn tragedii i dezinformowanie własnego
społeczeństwa. Grupa rządząca i podległe jej służby nie powiadamiałyby Polaków o rzeczywistych zamiarach
Rosji

, utrzymując społeczeństwo w przeświadczeniu, że ma do czynienia z państwem przyjaznym, a rosyjskie

śledztwo jest rzetelnie prowadzone. Rezygnacja z prerogatyw suwerenności nie stanowiłaby wówczas aktu
ignorancji, lecz była oznaką podległości, zaś nawoływanie do „pojednania” oznaczałoby faktyczną kapitulację i
prowadziło do skierowania Polski w strefę wpływów rosyjskich.

Tak zdefiniowanej postawy nie dałoby się uzasadnić nawet największą niechęcią do przeciwnika politycznego,
ponieważ udział w grze obcego mocarstwa jest groźny dla całego społeczeństwa, a jego skutki mogą dotknąć
wiele pokoleń Polaków. Byłby to zatem akt najpodlejszej zdrady narodowej, porównywany jedynie ze
współuczestnictwem „polskich” rządów komunistycznych w utrwalaniu kłamstwa katyńskie go – czyli ukrywaniu
prawdy o mordercach własnych obywateli.

Walka z systemem demokratycznym?

Obserwacja życia publicznego ostatnich miesięcy skłania do stawiania tezy, że motywem działań grupy rządzącej
może być tylko drugi z wymienionych powodów. Istnieją co najmniej dwie przesłanki uprawniające do takiego
twierdzenia.

Po pierwsze: strona polska od chwili tragedii smoleńskiej przyjęła całkowicie i bez żadnego sprzeciwu
interpretację przyczyn katastrofy narzuconą przez Rosjan, uczestnicząc w rozpowszech nianiu i podtrzymywaniu
fałszywych informacji przekazywanych przez komisję MAK oraz zrezygnowała dobrowolnie ze wspólnego polsko-
rosyjskiego śledztwa w sprawie przyczyn smoleńskiej tragedii. Co więcej, w okresie poprzedzającym zdarzenie
strona polska brała aktywny udział w grze prowadzonej przez dyplomację rosyjską, której celem było oddzielenie
wizyt premiera i prezydenta i spowodowanie, by w składzie delegacji prezydenckiej znalazły się osoby
niewygodne dla obecnego rządu, a jednocześnie zagrażające interesom reżimu płk Putina. Działania szefa
kancelarii premiera wskazują, że mógł on być świadomym uczestnikiem gry, a jego wizyta w Moskwie w dniach
17-

18 marca spowodowała m.in. odwołanie moskiewskich konsultacji prezydenckiego ministra Mariusza

Handzlika.

Po wtóre: świadczy o tym zachowanie grupy rządzącej wobec działań opozycji i rodzin ofiar katastrofy,
zmierzających do odebrania Rosji śledztwa, zwrotu dowodów rzeczowych i próby samodzielnego poszukiwania
przyczyn tragedii. Niczym nieskrywana wściekłość, jaką wywołują tego rodzaju postulaty (w tym fakt powołania
zespołu parlamentarnego PiS), dowodzi istnienia lęku przed wszystkim, co mogłoby zagrozić rosyjskiej wersji
śledztwa. Nie sposób tych reakcji wytłumaczyć inaczej, jak tylko obawą, by prace niezależnych gremiów nie
doprowadziły do ujawnienia prawdy i nie obnażyły roli rządu Tuska w zastawieniu pułapki smoleńskiej. Gdyby
wynikały tylko z pseudoracji politycznych, a nawet były efektem nienawiści, jaką grupa rządząca żywi wobec
Kaczyńskich - nie doprowadzałyby do tak histerycznych i spektakularnych zachowań. Nazwanie przez Tadeusza
Mazowieckiego słusznych, propaństwowych postulatów „rokoszem” i „ walką z systemem demokratycznym”
zapowiada, że w obronie interesów Rosji ta władza nie cofnie się nawet przed prześladowaniem opozycji. To
znacznie więcej, niż dałoby się uzasadnić ochroną własnej nieudolności i względami wizerunkowymi.

Niczym w PRL

Jest w tych reakcjach ten sam historyczny „wzorzec”, jaki określał politykę władz PRL w kwestii zbrodni
katyńskiej. Systemowe propagowanie kłamstwa było działaniem w interesie sowieckich ludobójców, którego w
żaden sposób nie można przypisać ignorancji politycznej. Ściganie i karanie polskich obywateli przez rzekomo

background image

polskie państwo za to, że ujawniali prawdę o mordercach, najpełniej obnażało fakt, iż partia komunistyczna i
organy ówczesnego państwa były strażnikami interesów okupanta i nie miały nic wspólnego z dobrem Polaków.
Każdy, kto przyjmował rolę sowieckiego strażnika, stawał się jednocześnie zakładnikiem zbrod ni katyńskiej i brał
na siebie odpowiedzialność za jej ukrywanie.

Trzeba pamiętać, że każda z niewyjaśnionych tragedii narodowych przynosiła Polakom zło i wiązała się z
kolejnym etapem zniewolenia. Od Katynia -

mordu założycielskiego PRL, po zabójstwo księdza Jerzego - które

dało podwaliny pod budowę III RP. Dlatego przełamanie smoleńskiej tajemnicy, wbrew intencjom ludzi stojących
na jej straży, musi otworzyć drogę do prawdziwie wolnej Polski.

Autorzy:

Aleksander Ścios

BIEDNI POLACY PATRZĄ NA SMOLEŃSK…

Mimo upływu czterech miesięcy od katastrofy smoleńskiej wciąż jesteśmy bezsilni wobec cynizmu rządu
Donalda Tuska.

Rząd Donalda Tuska jest politycznie i moralnie odpowiedzialny za wiele z okoliczności, które doprowadziły do
katastrofy smoleńskiej i największej tragedii, jaka spotkała Państwo Polskie w ostatnich dziesięcioleciach. Ta
teza, wielokrotnie przywoływana, znajduje pełne potwierdzenie w faktach ustalonych dzięki dotychczasowym
pracom parlamentarnego zespołu wyjaśniającego przyczyny i przebieg katastrofy smoleńskiej.


Bezsilność czy cynizm

Sam Donald Tusk nie chce się do tych faktów ustosunkować – podobnie, jak nie chce podjąć niezbędnych
działań politycznych i dyplomatycznych mogących uruchomić zablokowane dzisiaj postępowanie wyjaśniające
śledztwo prowadzone przez prokuraturę wojskową. Mimo publicznych oświadczeń odpowiedzialnych urzędników,
że bez czarnych skrzynek, protokołów sekcji zwłok i innych dokumentów przetrzymywanych przez Rosjan nie da
się tej katastrofy wyjaśnić, Premier pozwala Putinowi kpić z siebie i z państwa polskiego. Dlaczego? Czy jest to
gra na zwłokę czy też bezsilność? A może, tak jak prezydent Komorowski, Tusk także uważa, że ta sprawa po
prostu nie jest najważniejsza? Tak można by sądzić, patrząc na dotychczasowe postępowanie premiera, a
zwłaszcza na systematyczne blokowanie koniecznych działań wobec Rosji. Być może łatwiej będzie zrozumi eć
dzisiejsze zachowania Tuska, jeśli przyjrzymy się niektórym działaniom jego rządu w okresie poprzedzającym
katastrofę.

Nienawiść w służbie polityki

Rząd Donalda Tuska od początku swej kadencji systematycznie i z premedytacją zwalczał politykę
międzynarodową Lecha Kaczyńskiego. Działania rządu w tej materii przekraczały miarę normalnej rywalizacji
politycznej czy nawet zawziętego sporu. Z polityką Kaczyńskiego nie podejmowano otwartej i publicznej polemiki,
lecz starano się wyśmiać i zohydzić tego, który ją promował. Zachowania takich polityków, jak Radosław Sikorski,
Donald Tusk, Tomasz Arabski, Bronisław Komorowski, nacechowane były arogancją i agresją. Nie było właściwie
takiej wypowiedzi na temat głowy państwa i takich wobec niej działań, które nie koncentrowałyby się na próbie
poniżania go i deprecjonowania. Takie sformułowania, jak „dorżnąć watahę”, „były prezydent”, „z 30 metrów
nawet ślepy snajper by trafił do samochodu” - pokazują klimat, jaki rząd tworzył wokół Prezydenta.

background image

Ta atmosfera publiczn

ego linczu nie była przypadkowa ani nie wyrastała wyłącznie z trudnych do opanowania

emocji osobistych. Przeciwnie, była narzędziem, które miało ułatwić stopniowe marginalizowanie roli Prezydenta
Kaczyńskiego w państwie. Za zasłoną brutalnych, a nieraz i wulgarnych wypowiedzi, które miały koncentrować
opinię publiczną, przeprowadzano kolejne operacje wymierzone w polityczną samodzielność oraz w
bezpieczeństwo głowy państwa.

Jak osaczano Prezydenta

Pełne wyliczenie, analiza tych działań i całościowa ich ocena - jeszcze przed nami. Dziś warto przytoczyć
niektóre. Najpierw więc zostały zniweczone plany ministra Szczygło mające na celu utworzenie bezpiecznej floty
samolotów przewożących najważniejsze osoby w państwie. Plan ten nazwano „bizantyjską rozrzutności ą” i
zastąpiono koncepcją zakupu samolotów zgodnie z zasadą, iż ważniejsza jest dodatkowa toaleta niż dodatkowy
silnik. W efekcie takiej polityki, której patronował minister Bogdan Klich, do dzisiaj Polska nie posiada samolotów
mogących zagwarantować bezpieczeństwo podróży najważniejszych osób w państwie.

Kolejnym posunięciem było przejęcie przez rząd prawa do dysponowania samolotem przeznaczonym do
przewozu prezydenta. Choć trudno w to uwierzyć, ale zgodnie z Decyzją nr. 184 Ministra Obrony Narodowej z 9
czerwca 2009 r. o wyznaczaniu samolotu dla prezydenta decydował szef Kancelarii Premiera (minister Tomasz
Arabski). Bez jego zgody Prezydent nie mógł korzystać z samolotu, bo tylko polecenia ministra Arabskiego były
honorowane przez dowództwo 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego, który obsługiwał najważniejsze
osoby w państwie.

Rola ministra Klicha

Tę sprawę należy przeanalizować w szerszym kontekście. Przede wszystkim - należy przywołać Decyzję nr. 40
MON stwierdzającą, że 36. Specjalny Pułk Lotnictwa Transportowego nie gwarantuje bezpieczeństwa realizacji
swoich zadań, czyli przewozu najważniejszych osób w państwie. Oznacza to, że najpierw doprowadzono park
maszynowy tego pułku do takiego stanu, że nie gwarantował bezpieczeństwa (chociażby ze w zględu na ilość
sprawnych samolotów). Następnie, powołując się na konieczność koordynacji wylotów ograniczonego parku
maszyn, oddano decyzję w tej sprawie w ręce ośrodka zawzięcie zwalczającego Prezydenta. A wreszcie,
umieszczono całą polską elitę państwową w jednym, jedynym dostępnym samolocie. Miał rację minister Klich,
stwierdzając, że 36. specjalny pułk nie gwarantował bezpieczeństwa Prezydenta. Ale to właśnie Klich był za ten
stan odpowiedzialny i to on wydał osobiście, na piśmie, zgodę na udział w tej delegacji całego dowództwa polskiej
armii.

Przyjaciel Putina remontuje TU-154

Wciąż też niewyjaśniona pozostaje tajemnica remontu generalnego samolotu TU -154, którym Prezydent poleciał
do Smoleńska. Remont przeprowadzono w Samarze, w zakładach będących własnością Olega Deripaski,
przyjaciela premiera Putina. Zadecydowała o tym firma MAW Telecom wybrana do tego celu osobiście przez
ministra Klicha. Rzecz o tyle dziwna, że dotychczas TU-154 naprawiany był w zakładach we Wnukowie. Remont
zakończono w grudniu 2009 r. a w ciągu następnych trzech miesięcy wykryto w samolocie 11 wad i usterek, w
tym dotyczących awioniki i silników. Najgroźniejsza awaria miała miejsce przed samym wylotem do Smoleńska i
dotyczyła autopilota. Uszkodzenia tego (urządzenie naprawiane było już przez techników z Samary) nie
zgłoszono szefowi Biura Ochrony Rządu – mimo iż przepisy tego wymagają..

Prezydent bez ochrony

Równolegle do obniżania bezpieczeństwa podróży Prezydenta zmierzano do wyeliminowania z jego osobistej
ochrony oficerów, którzy byli z nim związani od lat i do których miał zaufanie. Pretekstem do zmian stał się słynny
raport Centrum Antyterrorystycznego ABW dotyczący zamachu na Prezydenta podczas wizyty w Gruzji w 2008 r.
Dokument ten, nieomal całkowicie oparty na źródłach rosyjskich, odpowiedzialnością za wydarzenie obarczył
władze gruzińskie, którym zarzucono świadomą prowokację. Winny miał być też szef ochrony, bo zaufał
gospodarzom. W efekcie tych działań szefem BOR został gen. Janicki, który całkowicie lekceważył
bezp

ieczeństwo Prezydenta. Jak sam publicznie przyznał po katastrofie smoleńskiej, nie wiedział nawet, które z

najważniejszych osób w państwie mają lecieć razem z Prezydentem do Katynia 10 kwietnia 2010 r.; nie zapewnił
kontroli lotniska w Smoleńsku i obecności BOR w momencie przylotu tam polskiej głowy państwa.

background image

Wszystko w rękach Putina

Generał Janicki przeoczył też skandaliczny fakt, iż trzykrotnie MSZ odwoływało wylot specjalnej grupy mającej
sprawdzić stan lotniska w Smoleńsku. Nie doszło do kontroli, choć urzędnicy alarmowali, że „dzieje się tam coś
dziwnego”. Dlaczego tak się stało? Być może przyczynę trafnie identyfikowali „chłopcy z 36. pułku lotnictwa”,
którzy, jak pisał już w lutym 2010 r. do kolegi jeden z urzędników MSZ, uprzedzali, że „ bez osobistej decyzji
Putina żaden samolot do Smoleńska nie poleci”. Sprawa była znana w MSZ, ale czy wiedział o tym
odpowiedzialny za bezpie

czeństwo Prezydenta gen. Janicki? Jego zaniechania i bezradność są zdumiewające -

równe beztrosce ministra Millera i premiera Tuska, którzy jego działania powinni nadzorować. Być może dlatego
Janickiemu do dziś nie spadł włos z głowy i nadal kieruje pracą BOR.

Podwójna gra Tuska

Ale w całej tej grze przeciw Prezydentowi najważniejsze znaczenie miała sprawa katyńska. Donald Tusk razem z
rządem rosyjskim przynajmniej od lata 2009 r. prowadzili podwójną grę w tej kwestii. Rozmowy na temat wspólnej
wizyty pre

mierów Putina i Tuska w Katyniu w 70. rocznicę zbrodni rozpoczęto najpóźniej 1 września 2009 r. w

Sopocie. Kontynuowano je w ramach tzw. polsko-rosyjskiej komisji ds. trudnych, kierowanej ze strony polskiej
przez ministra A.D. Rotfelda. Rozpatrywano kilka

wariantów uroczystości, ale wszystkie eliminowały z nich

polskiego Prezydenta Lecha Kaczyńskiego ze względu na Jego jednoznaczne stanowisko w kwestii ludobójczego
charakteru zbrodni katyńskiej. Ponieważ wiadomo było, zwłaszcza po przemówieniu na Westerplatte, że nie
zrezygnuje on z nazywania rzeczy po imieniu, uznano za konieczne wyeliminowanie go ze wspólnych
uroczystości.

Zaproszenie od Moskwy

Było kilka wariantów realizacji tego celu. Ostatecznie 3 lutego 2010 r. premier Putin telefonicznie zaprosił
pr

emiera Tuska do złożenia wizyty w Katyniu. Data 7 kwietnia była już wówczas przesądzona, choć nie

informowano o tym Prezydenta. Było to kilka dni po oficjalnym piśmie min. Mariusza Handzlika z Kancelarii
Prezydenta z 27 stycznia 2010 r. o woli udziału Prezydenta w uroczystościach katyńskich. Pismo to stawiało
sprawę jasno: Prezydent Kaczyński nie zrezygnuje dobrowolnie z przewodniczenia uroczystościom katyńskim i
nie da się zepchnąć na margines. Tak więc telefoniczne zaproszenie Putina dla Tuska odpowiedzia lność za
wyeliminowanie Prezydenta Kaczyńskiego z udziału w zaplanowanych uroczystościach przesuwało na Rosję jako
gospodarza tej wizyty.

Poputczicy i wykonawcy

Intrygę wspierały media rosyjskie i polskie, ale główną rolę odegrali politycy. Po stronie po lskiej był to Bronisław
Komorowski z wyższością napominający Prezydenta, że nie powinien się wpraszać tam, gdzie go nie chcą, a
sprawy takie powinny być załatwiane w kuluarach. Tak, jakby chodziło o prywatne spotkanie, a nie o losy sprawy
polskiej. Komorow

ski był wówczas kandydatem na kandydata do fotela prezydenckiego z ramienia PO. Jego

brutalność została doceniona.

Główną rolę w tej akcji po stronie rosyjskiej odegrał Władimir Grinin, ambasador Rosji, cynicznie udający, że nie
wie nic o stanowisku Prezy

denta, że nie otrzymał decyzji Kancelarii, że, wreszcie, nie może odpowiedzieć, dopóki

nie otrzyma składu delegacji. Zręczność ambasadora także została doceniona przez jego zwierzchników: po
katastrofie smoleńskiej otrzymał stanowisko w najważniejszej placówce dyplomatycznej Rosji w Europie, tzn. w
Berlinie.

Tusk: uległy partner

Tak więc propozycja premiera Putina miała być de facto blokadą wizyty Prezydenta Kaczyńskiego. Premier Tusk
przyjął ofertę Putina i wykorzystał skwapliwie w wewnętrznej rozgrywce przeciwko Kaczyńskiemu. Dwa ośrodki
dążyły do wyeliminowania polskiego Prezydenta z uroczystości w Katyniu – z jednej strony Rosjanie – dawało im
to możliwość ogłoszenia nad grobami oficerów polskich pojednania polsko-rosyjskiego i zakończenia
historycznego sporu. Z drugiej strony -

Tusk realizował politykę otwarcia na Rosję, a jednocześnie chciał przed

zbliżającymi się wyborami prezydenckimi doprowadzić do organizacyjnej kompromitacji Kaczyńskiego.
Stanowisko rosyjskie wymagało uległego partnera, który zgodzi się zrezygnować z 70-letnich postulatów polskiej
racji stanu: uznania przez Rosję tej zbrodni za ludobójstwo, osądzenia winnych, zadośćuczynienie pamięci ofiar i

background image

ich rodzin. Tusk się na to godził, Kaczyński - nie. Więc Tusk otrzymał zaproszenie, a Kaczyński został
wyeliminowany.

Autorzy: Antoni Macierewicz

KŁAMSTWA, ZBRODNIE I NIEKOMPETENCJA

Rosyjski urzędnik ma zawsze rację. Kto twierdzi inaczej, kto śmie w to wątpić - podnosi rękę na państwo
rosyjskie. Niezależnie, czy będzie to mąż kobiety zagazowanej w teatrze na Dubrowce, matka chłopca
spalonego żywcem w szkole w Biesłanie, czy brat prezydenta Polski poległego w Smoleńsku.

Zwykły Rosjanin wie, że prokuratura, służby, sądy, parlamentarne komisje śledcze i posłuszne media nie są od
tego, by dochodzić prawdy. Śledztwa są od tego, aby udowodnić pełną niewinność przedstawicieli państwa.
Dyspozycyjni dziennikarze są po to, by kierować na fałszywe tropy i wskazywać kozła ofiarnego.


Prawda jest jedna

– rosyjska


Zamachy bombowe na bloki mieszkalne (1999), zatonięcie okrętu podwodnego „Kursk” (2000), dramat setek
zakładników na Dubrowce (2002) i w Biesłanie (2004), zabójstwa Politkow skiej, Starowojtowej, Szczekoczina i
Litwinienki oraz dziesiątków dziennikarzy i obrońców praw człowieka. Postępowanie władz w każdym z tych
przypadków absolutnie nie daje podstaw do takiej ufności, jaką do rosyjskich śledczych i polityków deklarują
przeds

tawiciele polskiego rządu. Wręcz przeciwnie – można być pewnym, że sprawa Smoleńska nigdy nie

zostanie wyjaśniona, narzucona zaś będzie wersja zdarzeń wygodna dla Moskwy (już to widzimy). Nie ma
znaczenia, czy Rosjanie zawinili 10 kwietnia tylko niekompete

ncją, czy z premedytacją przyczynili się do tragedii.

Biorąc pod uwagę wiernopoddańczą postawę Tuska et consortes wobec Kremla, nie ma większego znaczenia, że
sprawa smoleńska jest inna od Biesłanu czy Dubrowki, bo dotyczy innego państwa. Nasi ministrowie są nie mniej
ulegli Putinowi niż władze Osetii Północnej czy Moskwy. Nasze media niemal bez wyjątku równie chętnie służą za
tubę Kremla, jak rosyjskie gazety i telewizje.

Władze Rosji zawsze starają się do maksimum wykorzystać politycznie wstrząsające wyd arzenia. Zarówno
wtedy, gdy same je prowokują lub nawet wywołują, jak i wtedy, gdy są nimi zaskakiwane. Tak było po zamachach
w 1999 r., które posłużyły za pretekst do inwazji na Czeczenię. Tak było po zatonięciu „Kurska”, kiedy Putin – rok
po objęciu władzy - mógł dokonać czystki w armii. Tak było po dramacie na Dubrowce, którego obiektywne
relacjonowanie oznaczało początek końca ostatnich niezależnych od Kremla telewizji. Rzeź w Biesłanie dała
Putinowi pretekst do zniesienia bezpośrednich wyborów gubernatorów w regionach i zastąpienia ich własnymi
nominatami. Śmierć polskiej elity niepodległościowej pod Smoleńskiem otworzyła Rosjanom drogę do
zwasalizowania Polski.

Wiemy, jak działa rosyjski „wymiar sprawiedliwości”. Możemy już przewidzieć, co prokuratorzy moskiewscy ustalą
w sprawie smoleńskiej. Wystarczy przypomnieć sprawę „Kurska”, Dubrowkę czy Biesłan. We wszystkich tych
przypadkach władza jeśli nie sprowokowała, to co najmniej nie zapobiegła – choć mogła - tragedii. We wszystkich
tych przypadkach władza prowokowała, manipulowała, kłamała. Przed, w trakcie, i po dramacie.

background image


Główny oskarżony – państwo rosyjskie

1 września 2004 r. do szkoły w Biesłanie (Osetia Północna) wtargnęła grupa rebeliantów. Wzięli za zakładników
ponad tysiąc dzieci i dorosłych, przedstawili swoje żądania (m.in. wyjście wojsk rosyjskich z Czeczenii). Dwa dni
później komandosi przypuścili szturm na szkołę. Zginęło ponad 330 zakładników (przeszło połowa to dzieci), 800
zostało rannych. Zginęli lub zostali ujęci wszyscy (wersja oficjalna) terroryści. Początkowo władze twierdziły, że
szturmu, który zamienił się w rzeź cywilów, nie planowano, a komandosów zmusiła do tego eksplozja ładunku
wybuchowego podłożonego przez terrorystów w sali gimnastycznej, gdzie zgromadzono wszystkich zakładni ków.
Ale w maju 2005 r. ruszył proces jedynego ujętego żywcem terrorysty – Nurpaszi Kułajewa. Kiedy zaczęli
zeznawać świadkowie i zakładnicy, którzy przeżyli masakrę, głównym oskarżonym stał się nie czeczeński
rebeliant, a państwo rosyjskie. Najcięższe zarzuty to sprowokowanie strzelaniny i użycie czołgów i miotaczy
ognia. Świadkowie zeznawali, że wielu zakładników żywcem spłonęło od obroni użytej przez ludzi, którzy mieli im
przynieść wolność.

Jak kilkudziesięciu uzbrojonym rebeliantom udało się przejechać przez pilnie strzeżone obszary i zająć
wypełnioną ludźmi szkołę? Już dwa tygodnie wcześniej milicja w całej republice została ostrzeżona przed próbą
wdarcia się czeczeńskich rebeliantów. Co więcej, wyraźnie mówiono, że celem może być któraś ze szkół. Mil icja
w Czeczenii przypadkowo poznała plan akcji w Biesłanie trzy godziny przed wejściem do szkoły napastników. Ale
nikt nie zadzwonił ostrzec Osetyjczyków. Terroryści przekupili w Osetii milicję drogową, a jeden z jej oficerów
wręcz eskortował napastników aż pod drzwi szkoły. Trzej milicjanci z Biesłanu zostali potem uznani przez sąd za
winnych dopuszczenia terrorystów do szkoły, ale niemal natychmiast po wyroku objęto ich amnestią.

Putin osobiście wydał rozkaz ataku

„Organy bezpieczeństwa, FSB nie potrafiły zapobiec aktowi terroru. A potem kłamały, zaniżając liczbę
zakładników i terrorystów”- mówiła w rocznicę dramatu Anneta Gadiewa z Komitetu Matki Biesłanu (sama była
zakładnikiem, straciła córkę). Władze przez długie godziny przekonywały, że w budynku j est ok. 350 zakładników
– trzykrotnie mniej niż naprawdę. Jak stwierdzili później w specjalnym raporcie deputowani osetyjskiego
parlamentu, odbiło się to na jakości operacji odbijania zakładników, bo ściągnięto zbyt małe siły. Prokuratura
przekonywała, że oprócz Kułajewa, wszyscy pozostali napastnicy zostali zabici i że było ich w sumie 32. Z zeznań
świadków wynika, że było ich nawet ok. 50. Część z nich uciekła, także w ręce Rosjan miało faktycznie wpaść co
najmniej trzech terrorystów, a nie jeden. Nigdy też nie ustalono ostatecznej pełnej listy osób przebywających w
szkole, a potem ofiar i zaginionych. O tym, jak władze zabezpieczały teren, świadczy fakt, że pół roku później
około kilometra od Biesłanu mieszkańcy znaleźli na wysypisku śmieci ubrania i szczątki kilkorga dzieci uznanych
za zaginione.

Pod koniec 2006 r. komisja śledcza Dumy „wysmażyła” raport, w którym stwierdza, że zakładnicy zginęli, kiedy
terroryści zdetonowali ładunku wybuchowe. Nie wszyscy członkowie komisji się pod tym podpisali. Latem tego
roku Jurij Sawieljew, jedyny w komisji ekspert od eksplozji i ładunków wybuchowych, wydał swój własny raport.
Ustalił, że pierwsze dwie eksplozje, które dały sygnał do szturmu, były wynikiem wystrzałów z granatnika i z
miotacza ognia z okien budynku n

aprzeciwko szkoły. Inny członek komisji, komunista Iwanow, ogłosił w lutym

2007 r., że to Putin osobiście wydał rozkaz ataku. Wielu zakładników zginęło od ostrzału czołgów. Przybyłe trzy
T-

72 strzelały eksplodującymi pociskami przeciwpiechotnymi – na dodatek armia oddała je pod rozkazy FSB.

Komandosi strzelali z granatników do szkoły, gdy byli w niej jeszcze zakładnicy. Sala gimnastyczna, gdzie było
ponad 1000 zakładników, stała się celem ponad 10 miotaczy ognia typu „Szmel”. To tzw. broń termobaryczna.
Wys

trzeliwuje pociski eksplodujące z ogromną siłą w powietrzu w formie kuli ognia. Nietrudno wyobrazić sobie

efekt ich działania w zatłoczonej sali gimnastycznej.

Pomoc z Zachodu

Śledztwo prowadzono pod z góry określone tezy. Chciano z dramatu biesłańskiego uczynić kolejny wielki zamach
powiązanych z Al-Kaidą islamistów. Rozpowszechniano informacje, że wśród napastników byli Arabowie, a nawet
Murzyn. Oficjalny raport komisji śledczej Dumy został zatwierdzony 24 grudnia 2006 r. Wynika z niego, że to
terroryści jako pierwsi zdetonowali bomby, że czołgi zaczęły strzelać dopiero po opuszczeniu budynku przez
zakładników, że to nie miotacze ognia wywołały pożar i zawalenie się dachu sali (wtedy zginęło najwięcej
zakładników). Większość winy zrzucono na władze lokalne.

background image

Krewni ofiar stworzyli Komitet Matek Biesłanu, a potem bardziej radykalny Głos Biesłanu. Z łatwością wskazują
na sprzeczności w relacjach urzędników, wojskowych i oficerów służb, na zwyczajne kłamstwa. Żeby dojść
prawdy w Rosji, nie można liczyć na władze. Władze mogą tylko przeszkodzić. Pozostaje szukanie pomocy za
granicą. Tak zrobił Głos Biesłanu, kierując 31 listopada 2005 r. apele do prezydenta USA, Kongresu
amerykańskiego i do UE. Członkowie komitetu ostro skrytykowali stan rosyjskiego państwa i zwrócili się do
rządów Zachodu o przekazanie wszelkiej informacji, którą mogą posiadać na temat wydarzeń w Biesłanie. Na
przykład do Busha zwrócili się o odtajnienie zdjęć satelitarnych szkoły w dniach 1 -3 września 2004 r. Podobnie
postąpili krewni 50 osób zabitych w czasie walk sił federalnych z rebeliantami w Nalczyku (13 października 2005).
Zaapelowali do społeczności międzynarodowej o „międzynarodowe śledztwo ws. wydarzeń w Kabardyno -Bałkarii
i masowych represji władz wobec młodych muzułmanów”.

Prokura

tura zawiesza śledztwo


Sprawa postawy władzy w Biesłanie trafiła w końcu przed Europejski Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu.
Podobnie jak sprawa Dubrowki. W obu sytuacjach władza zachowywała się bardzo podobnie. Zresztą i tu, i tam
akcją dowodził ten sam generał FSB.

23 października 2002 r. grupa bojowników czeczeńskich wzięła 923 zakładników podczas wystawiania musicalu
„Nord-Ost” w moskiewskim teatrze na Dubrowce. Domagali się wycofania wojsk rosyjskich z Czeczenii. Kryzys
trwał trzy dni i zakończył się gazowym atakiem Rosjan. 39 napastników zostało oficjalnie uznanych za zabitych.
Zginęło też co najmniej 129 zakładników. Władze nigdy nie ujawniły, jakiego gazu użyły. Do tej pory nie wiadomo,
kto wydał rozkaz jego użycia. W siódmą rocznicę dramatu stojąca na czele grupy krewnych ofiar Tatiana
Karpowa mówiła, że jest przekonana, że nigdy nie poznają odpowiedzi. „Jesteśmy pewni, że zarówno Nord -Ost
jak i Biesłan były politycznymi grami naszych przywódców, i nikt nie zamierza podać nam nazwisk
odpowiedzia

lnych osób. Ale wiemy, kim oni są, i mówiliśmy to już wcześniej – to był przywódca naszego państwa

w tamtym czasie, pan Putin, który dał rozkaz użycia gazu bojowego”. Putin nadał w związku z Dubrowką pięć
tytułów „Bohatera Rosji” (najwyższe wojskowe odznaczenie) – jeden z nich przypadł chemikowi, wynalazcy gazu,
którym uśmiercono kilkuset jego rodaków (wielu z nich mogli uratować lekarze w szpitalach, ale nie powiedziano
im, co to za gaz).

W czerwcu 2007 r. prokuratura zawiesiła śledztwo w sprawie wzięcia zakładników w teatrze Dubrowka. Powód -
„niemożność ustalenia miejsca pobytu oskarżonych”- mówił prawnik reprezentujący rodziny zakładników. Z
uzasadnienia prokuratury wynikało, że w akcji wzięło udział 52 terrorystów. Wiadomo, że 39 zginęło w czasie
sztur

mu specnazu. Pozostało 13 osób – śmierć jednej potwierdzono, natomiast miejsce pobytu pozostałych nie

ustalono. Jak ustalili krewni ofiar, śledztwem przez większość pierwszych czterech lat po dramacie zajmował
się... jeden prokurator federalny.

Zmasakrowali swoich obywateli

Pytanie, na ile rosyjskie służby nie potrafiły zapobiec wzięciu Dubrowki, a na ile same to sprowokowały. To było
najprawdopodobniej wspólne przedsięwzięcie rosyjskich służb i czeczeńskich radykałów Szamila Basajewa czy
Mowładiego Udugowa. Ale jeśli to „siłowicy” stali za całą akcją, to powinni wiedzieć, że niemal wszystkie rzekome
bomby podłożone w teatrze przez napastników były nieuzbrojone. Nie było więc potrzeby używania gazu
bojowego. Stało się inaczej. Rosyjskie państwo dokonało masakry swoich obywateli. Po to, by osiągnąć
polityczne cele: storpedowano negocjacje z Maschadowem i umiarkowanymi politykami czeczeńskimi, ustawiono
Rosję w roli ofiary islamskiego terroryzmu (rok po zamachach w USA), usprawiedliwiono ludobójczą politykę w
okupowanej Czeczenii. Putin rozprawił się też z resztkami niezależnych mediów – sposób relacjonowania
dramatu na Dubrowce pozwolił Kremlowi określić, kto jeszcze z dziennikarzy czy właścicieli mediów nie
dostosował się do nowego systemu „putinowskiego”.

Miesiąc po Dubrowce w ręce wymiaru sprawiedliwości wpadł niejaki Arman Menkiejew, emerytowany oficer
specnazu GRU, ekspert od ładunków wybuchowych. Okazało się, że przygotowywał ładunki wybuchowe i
domowej roboty granaty dla grupy, która zajęła teatr. To tylko jeden z faktów, na których opierali swą teorię
eksperci i dziennikarze uważający, że Dubrowka była częścią morderczej rywalizacji między cywilnymi i
wojskowymi służbami Rosji. Krwawy bilans akcji obciążał konto FSB, a organizatorem akcji Czeczeńców było
GRU (motyw rywalizacji FSB z GRU pojawia się też w kontekście tragedii smoleńskiej).

Nieważne życie

background image


Rosyjskie państwo nie negocjuje z terrorystami – przy każdej okazji z dumą podkreśla Putin. Rosyjskie państwo
ich zabija, przy okazji zabijając niewinnych ludzi. Na Dubrowce zakładników zginęło trzy razy więcej niż
terrorystów. W Biesłanie na jednego martwego terrorystę przypadło już sześcioro zakładników. Co ważne, w obu
przypadkach niemal wszyscy zakładnicy ginęli z rąk tych, którzy mieli im przynieść wolność. Państwo rosyjskie
stając w obliczy dylematu: co jest ważniejsze, ratować zakładników czy zniszczyć terrorystów – zawsze wybiera
to drugie. Liczy się tylko polityczny interes. Po Biesłanie, gdzie zrobiono wszystko, byle nie dopuścić do
negocjacji M

aschadowa, ton komentarzy wielu publicystów był wręcz triumfalny. Jak ironizował krytyczny wobec

Kremla Andriej Piątkowski: „w sposób cudowny państwowość rosyjska zdołała uniknąć katastrofy. Maschadowowi
nie pozwolono uratować dzieci i przez to unicestwić państwo. Twierdza Trzeciego Rzymu przetrwała sztorm”.
Podobnie myśli większość zwykłych Rosjan. I szybko zapominają o marynarzach z „Kurska” czy ludziach z
Dubrowki. Taka już rosyjska specyfika. Co innego kaukascy Osetyjczycy – zawsze będą stawiać pytania o
Biesłan. Tym bardziej powinni to robić Polacy w sprawie Smoleńska – choć i w naszym kraju nie brakuje ludzi o
mentalności rosyjskiej.

Autorzy:

Antoni Rybczyński

A TO POLSKA WŁAŚNIE

Temu lat pięćset nie jakiś wielmoża, nie magnat i nie biskup, ale profesor uniwersytetu krakowskiego
rzekł śmiało do króla Kazimierza Jagiellończyka: „Jasną albowiem jest rzeczą, że natura wszystkich ludzi
zrodziła równymi”. Mniemam, że niewiele chyba narodów może pochlubić się takimi słowy. To dokument
wspaniały. Gdy czytamy mowę owego profesora, Jana z Ludziska, mocniej nam bije serce.

Panna Młoda napotkała we śnie diabła, który ją zaprosił do karety, do złotej, ogromnej karety, i wiózł ją przez
lasy, przez jakieś murowane miasta, ona zaś przez sen zapytała: „Gdzie mnie biesy wieziecie?”. Diabły
odpowiedziały, że do Polski. Panna Młoda nie mogła zrozumieć celu tej podróży i nie wiedziała, gdzie ta Polska.
Dopiero Poeta pouczył ją, że można po całym świecie szukać Polski i nigdzie jej nie znaleźć, chyba że się
przyłoży rękę pod pierś i posłyszy pukanie serca. „A to Polska właśnie”.


Polska jak łyk tęgiego wina

Je

dna z najpiękniejszych scen „Wesela”. Żyjemy bardziej we śnie, niż na jawie, i często, częste prześladuje nas

ten sam sen. Jedziemy do Polski. Wiozą nas diabli. Nie w złotej, ogromnej karecie, raczej płyniemy na jakimś
statku, na takim statku, z którego pokładu, już niedaleko brzegów, pasażerowie skaczą w morze. Za czasów
najazdu niemieckiego szliśmy we śnie do Polski zazwyczaj przez góry, przez jakieś przełęcze beskidzkie, po
głębokim śniegu, w który zapadały się nogi. Czasem topniał śnieg, i szliśmy przez hale zielone. Teraz - i to
najczęściej - podróżujemy do Polski we śnie na okręcie. Jadą z nami Bałtowie, ci, których Szwecja wydała
Sowietom. Oni wyskakują za burtę i toną, my dobijamy do brzegu i, zdumieni, pytamy: „A kaz tyz ta Polska, a kaz

background image

ta?”. Już niby jesteśmy na miejscu, lecz odzywamy się do diabłów: „A gdzież mnie biesy wieziecie ?”. Oni mówią,
że do Polski. [...]

Obdarto ją ze wszystkiego, okradziono, obrabowano ją tak, że są chwile, gdy Polska, gdy polskość, więc
przynależność do Polski, wydaje się nam być tylko pewnym wzruszeniem, pewnym napięciem woli i uczucia,
niczym więcej. Polskość zdaje się wyrażać tylko w biciu serca. Wystarczy byle jaka podnieta, wystarczy jeden takt
poloneza Chopina, jeden wiersz Mickiewicza, wystarczy jeden błysk biał oczerwonego sztandaru, i ogarnia nas to
wielkie wzruszenie, któremu na imię polskość. Serce bije, wali, rozsadza ściany klatki piersiowej, sięga pod
gardło. Samo słowo „Polska” jest jak łyk tęgiego wina, które wzmacnia i równocześnie zamracza, powiedzmy -
upija. Lecz zarazem jest to jakby lucidum intervallum, które pozwala nam widzieć Polskę z ogromnej
perspektywy, na dystans wielu tysięcy mil i tysiąca lat.

Najszlachetniejszy polski szowinizm

Polska w tym widzeniu na dystans, Polska w tym śnie, jest spreparowana jakby anatomicznie, odarta z ciała, z
mięśni, z nerwów, z tkanki wszelakiej. Jest już tylko znakiem, hasłem czy zaklęciem, jest przede wszystkim
stanem uczuciowym, jest bezin¬teresowną, a straszliwie bolesną igraszką naszej myśli. [...]

Bies, sza

tan, wiedzie nas i naszą myśl do Polski. A może nie szatan, nie bies? Może jakaś dobra siła? W miarę,

jak wzrasta ilość uderzeń pulsu - a to Polska właśnie! - stan wzruszenia, początkowo jednolity, jednostronny,
wzbogaca się o nowe akcenty, nabiera siły, barw, tonów, idzie crescendo, zmierzając do jakiejś niezmiernej pełni,
która wyraża się - to paradoks niezwykły - w świadomości... dumy. Mówimy sobie: „Oto jesteśmy Polakami.
Należymy do pewnej sumy wartości doczesnych i nieśmiertelnych, które, wzięte razem , zwą się Polską. My
należymy do niej, i ona należy do nas”.
W tej myśli jest szczęście i jest duma. Gdybyśmy narodzić się mieli na nowo i gdyby zostawiono nam wolność
wyboru, powiedzielibyśmy bez chwili wahania, że chcemy jeszcze raz być Polakami. Że chce my mówić po
polsku. Że chcemy mieszkać tylko w Polsce, nigdzie indziej na świecie. Akcja wywołuje reakcję. Upokarzanie
Polski przez Niemców czy przez Rosjan, czy przez sprzymierzeńców, ma skutek przeciwny zamierzeniu,
wywołuje w nas bowiem wzrost dumy. Próba zabicia narodu przyniosła rozwój najszlachetniejszego szowi¬nizmu.
Tak zawsze było i tak będzie. Krzyk, zdławiony, niedokończony, przecież trwa. Gdy w r. 1847 wieszano
Kapuścińskiego, zawołał: „Bracia, nie dajcie się zastraszyć śmiercią mo...”. Ta zgłos ka niedopowiedziana brzmi
jak dzwon, nie da się jej niczym uciszyć.

Duma wspólna jest księciu Sanguszce i robotnikowi Okrzei. Pierwszy na pytanie, dlaczego wstąpił do szeregów
powstańczych, odpowiada, że uczynił to »z przekonania«, drugi, wyprzedzając bie g wypadków, mówi: »Więc
dzień wyroku śmierci był jednocześnie najpiękniejszym dniem mojego życia«. [...]

Wykolejenie z drogi obranej przed dziesięcioma wiekami

Być może polskość jest czymś całkowicie irracjonalnym, niezależnym od naszej woli, ale jest za razem czymś tak
naturalnym jak krążenie krwi, jak uderzenia pulsu. Nie potrafimy zatrzymać tych uderzeń. Według trzeźwej
rachuby, polskość to przede wszystkim zespół obowiązków, które przewyższają znacznie zespół przywilejów czy
korzyści. Dzisiaj korzyści są abstrakcyjne, może nawet urojone.
Korzyści? Mówimy, że Polska jest sumą dóbr doczesnych i wiecznych. Jakież są owe „doczesne” dobra?
Położyliśmy na nich krzyżyk, i nie ma chyba pośród nas takiego głupca, który by wyobrażał sobie, że wróci do
tego, co op

uścił, że ma jakieś prawa nabyte, jakiś majątek, jakieś przywileje, jakieś stanowisko. Przecież to

wszystko przestało istnieć. Ale to wszystko nie było Polską. Nie wyrażało jej w najmniejszym nawet stopniu. To
wszystko można mieć gdzie indziej, w jakimkolwiek kraju, pod dowolną szerokością czy długością geograficzną.
Polskę można mieć tylko w Polsce.
Gdy dziś trwają namowy do powrotu, wzruszamy ramionami i mówimy, że sami wiemy, gdzie nam może być
dobrze. Co więcej, każdy z nas ma pełną świadomość, że będąc poza Polską, nie jesteśmy nigdzie. Że
zawiśliśmy w próżni, w idealnej próżni, z której wypompowano powietrze. Że jesteśmy w kłamstwie, w
zaprzeczeniu życia. Dzień każdy poza Polską nie jest dniem prawdziwym, jest tylko czymś zastępczym. [...]
Dlaczego nie wracamy? Nasza odmowa demaskuje nicość wszelakich uchwał, które mają stanowić zrąb rzekomo
noweg

o ładu. Nie wracamy do Polski, gdyż nie jest ona ani wolna, ani cała, ani niepodległa. Nie wracamy, choć

serce nam bije na myśl, że stoimy tak niedaleko od domu. Że jedno „tak” może przyśpieszyć powrót. Nie możemy
powiedzieć tego „tak”. Odmowa jest aktem woli, aktem pozytywnym. Odmowa jest aktem miłości, obroną Polski
prawdziwej przed wykolejeniem z drogi, obranej przed dziesięciu wiekami. W r. 1963 Polska będzie obchodziła

background image

tysięczną rocznicę pierwszej konkretnej daty w jej historii. W r. 1966 przypadnie tysiączna rocznica związków
naszych z Zachodem. Pierwsze słowo napisane zostało po polsku, alfabetem łacińskim w r. 990, pierwsze zdanie
w r. 1270.

Krok dzielił Rosję od tego, by weszła w obręb promieniowania wolności polskiej

Temu lat pięćset nie jakiś wielmoża, nie magnat i nie biskup ale profesor uniwersytetu krakowskiego rzekł śmiało
do króla Kazimierza Jagiellończyka: „Jasną albowiem jest rzeczą, że natura wszystkich ludzi zrodziła równymi”.
Mniemam, że niewiele chyba narodów może pochlubić się takimi słowy. To dokument wspaniały. Gdy czytamy
mowę owego profesora,. Jana z Ludziska, mocniej nam bije serce. Stan wzruszenia wzbogaca się o nowy akcent:
poczucie odrębności naszej nie słabnie, chociaż czujemy się częścią ludzkości całej w jej najpiękniejszym
wyrazie. [...]

Jest to świadomość historyczna, jest to pamięć obejmująca wieki rozwoju, który obrał sobie jedną drogę, tę
mianowicie, z jakiej usiłuje nas zepchnąć chwila bieżąca. Któż bowiem mógłby współcześnie rzec do władcy:
„Królu! Spomiędzy tylu książąt, godnych korony, obrali sobie Polacy ciebie, tusząc, że dokonasz wielu reform...
jasną albowiem jest rzeczą, że natura wszystkich ludzi zrodziła równymi”. Pięć wieków mają za sobą te słowa!

Pisze historyk, Stanisław Kutrzeba : „Tym bardziej zaś ten rodzaj łączenia terytoriów w jedną spoistą całość może
być Polski dumą, iż nie miała ona pod tym względem żadnych przykładów, żadnych wzorów, prócz może dalekich
strukturą kościelnych inkorporacji i Unii. Trzeba było tworzyć formy nowe dla nowych myśli, które się w Polsce
rodziły, by je ubrać w kształty dokumentów unii, inkorporacji czy nadań prawa polskiego. I rychło dała temu
Polska rady, stworzyła już w pierwszej połowie XV w. schemat, który zastosowywała następnie stale, oczywiście
dostosowując go do specjalnych warunków, rozszerzając treść, doskonaląc prawnicze określenia tak jak je już w
całej ich pełni czytać możemy w wielkich aktach unii lubelskiej r. 1569”.

Przecież Polska była pierwszym związkiem republik, ale związkiem dobrowolnym. To, co było włas nością Polski i
jej myślą państwową, dawała innym, „dawała ideę wolności warstw wyższych społeczeństwa, ideę udziału
społeczeństwa w rządach państwa w formie uczestnictwa ludności w sejmach, sejmikach, w wprowadzeniu
zasady, iż urzędy mają być choć nie wszystkie - nadawane miejscowym wybitnym czynnikom, nawet w formie
wyborów”.

Krok jeden dzielił Rosję od tego, by weszła w obręb promieniowania wolności polskiej z początkiem XVII w. Z
owych czasów datują się pierwsze przywileje, ograniczające władzę cara. Statut litewski z r. 1588 diacy
moskiewscy przepisywali kawałkami, a z dwudziestu pięciu rozdziałów pierwszego kodeksu prawa
moskiewskiego dziesięć wzorowanych jest całkowicie na kodeksie litewskim. Jeszcze po pierwszym rozbiorze
wolność polska, polska idea demokratyczna promieniuje na Rosję. Jeszcze w czasie Aleksandra I, jeszcze na
przekór reakcji mikołajewskiej grają w Rosji echa polskie.
Myślimy o tym. Diabły w złocistej karecie, diabły na pokładzie okrętu wiozą nas do Polski, której nie poznając,
pytamy

: „A kaz tyz ta Polska, a kaz ta?”. Ręka sama kładzie się na sercu.

Autorzy: Zygmunt Nowakowski

background image

NOC WIELKA

Tak się już dziś nie pisze – zareagować mogą na artykuły Zygmunta Nowakowskiego niektórzy czytelnicy.

To prawda

– niezwykle rzadkie jest we współczesnej polskiej publicystyce łączenie wiedzy, erudycji z

emocją, pasją, uczuciowością. Tak pisał Nowakowski tuż po wojnie o ojczyźnie okupowanej przez
sowieckich barbarzyńców. Jan Lechoń oceniał, że kilkanaście wielkich artykułów Zygmunta
Nowakowskiego z tego czasu pozostanie na zawsze ozdobą polskiej publicystyki i powinno wejść do jej
historycznego kanonu, obok

tekstów Maurycego Mochnackiego.

Nowakowskiego wzywam dziś trochę na ratunek w kraju, który wybrał na prezydenta przedstawiciela partii
odpowiedzialnej za brak śledztwa w sprawie śmierci Pary Prezydenckiej. W Polsce, w której mediach entuzjazm

budzi wyszydz

anie Krzyża, plucie w twarz modlącym się i rozdeptywanie zdjęć ofiar smoleńskiej tragedii. Pisał

tamte dramatyczne teksty człowiek zupełnie nie kojarzony z powagą. Pewnie były one zaskoczeniem dla wielu,
którzy znali go jako jednego z najdowcipniejszych felietonistów II RP, aktora, dyrektora Teatru Słowackiego,
pisarza, zawziętego kibola Cracovii czy prezesa Związku Opieki nad Zwierzętami. Nawiasem mówiąc, żyjemy w
Polsce, w której nie ma już tak wszechstronnych postaci.

Poniżej dwa artykuły: „Noc wielka” oraz „A to Polska właśnie”. Pierwszy ukazał się na Wielkanoc 1946 r. w
londyńskich „Wiadomościach”. Pokazuje korzenie barbarzyństwa, które rozgrywa się na naszych oczach, a
którego źródłem jest odrzucenie prawdy i kult medialnego kłamstwa. Drugi tekst ukaza ł się w tym samym piśmie
nieco wcześniej - 7 kwietnia tego samego roku. Był odpowiedzią na agitację władz PRL, by emigranci wracali do
kraju. Przypominam go po to, by jak najmocniej wkurzyć wszystkich kpiących dziś z polskiego patriotyzmu.

Piotr Lisiewicz


Prawda budzi grozę. To, co się dzieje obecnie w świecie, jest ucieczką od prawdy. Myślimy o
zmartwychwstaniu Chrystusa, a tymczasem rzeczywistość pokazuje nam fakty straszliwe, które mówią,
że zmartwychwstają w człowieku uczucia, kompleksy uczuć już zamarłe, już nawet nie w jakimś stanie
szczątkowym żyjące, ale ukryte głęboko w podświadomości, zaprawdę nie ludzkiej, ale zwierzęcej. Są to
grube pokłady strachu, rezerwaty jakichś pierwotnych wcieleń, jakiegoś bytowania na poziomie niższym
niż jaskiniowy. Jest to schodzenie w głąb zła.


Rozwój wypadków budzi w naszych duszach myśli czarne i bezbożne. Jesteśmy skłonni do bluźnierstwa. Zawód i
zwątpienie wywołują w nas obawę, że na przekór naszej tęsknocie i wierze tego roku nie Chrystus
zmartwychwstanie, ale k

to inny. Że zmartwychwstaną dwaj łotrzy. Że oni pójdą w nowe życie, a Chrystus

pozostanie na szczycie Golgoty, opuszczony przez wszystkich, samotny, ukrzyżowany, przebity. Jest to wielka
noc tryumfu faryzeuszów, tryumfu sędziów, którzy Chrystusa na śmierć skazali. Noc ogromna. Bez jednej
gwiazdy.

My, wrogowie wiosny

W polskiej liryce wojennej znajdziemy kilka ładnych wierszy poświęconych Bożemu Narodzeniu, w których
powtarza się motyw, że „tego roku” światełko nie zabłyśnie nad ubogą stajenką, nad żłóbkie m polskiego Betlejem.
Niektórzy poeci wręcz ostrzegają Matkę Boską przed niebezpieczeństwem podróży do Polski, mówią, że dach
stajenki zwaliła bomba, że słomę ze żłóbka ukradli jedni lub drudzy złodzieje, że tylko wiatr będzie swym płaczem
Dzieciątko utulał. Jednakże ten motyw żałosny nie przeważa, ponieważ silniejszy okazuje się wątek inny,
głoszący słowami Karpińskiego, że „Bóg się rodzi, moc truchleje”.

W wojennej liryce czy publicystyce „wielkanocnej”, w wierszach i artykułach pisanych niejako przymuso wo, w
każdym razie obowiązkowo na Wielkanoc, raczej przeważał optymizm, akord tryumfalny z finału „Akropolis”. We
wszystkich wierszach czy artykułach brzmiały dzwony przeróżnych kościołów i miast, z „Zygmuntem” wawelskim
na czele. Sądzę, że wiersze te i artykuły odznaczały się przeważnie szczerością. Piszący wierzył w to, co pisał.
Jego wiarę i nadzieję uskrzydlił coroczny, regularny, przewidziany w kalendarzu, a przecież zawsze olśniewająco
nowy cud wiosny. Poeta czy publicysta ulegał czarowi tego zjawiska i utożsamiał Chrystusa z wiosną, wierząc, że

background image

„tego roku” będzie to wiosna narodów, wolności, ludzkości, prawdy itd. Łudząc siebie, starał się łudzić także
czytelnika. Ale pisał szczerze. A może tylko wydawało mu się, że pisze szczerze.

Wiosna obecna, wio

sna „tego roku” jest normalnie piękna, świeża, młodzieńcza, zielona barwą nadziei. Ale

równocześnie ta siódma wiosna jest dla nas tragicznie obca, nie nasza, cudza. Pękają pąki na drzewach, kwitną
kwiaty wedle ustalonego porządku jedne ustępując miejsca drugim, jeszcze piękniejszym, jeszcze bogatszym.
Patrzymy na to okiem obojętnym albo wrogim nawet. Nie nasza wiosna. Jest ona anachronizmem. Jest
zaprzeczeniem sensu. Jest kłamstwem. Już teraz więdnie. Przechodzi nas dreszcz jesieni. [...]

Wszystko płynie w kłamstwie

Myśl nasza, z pozoru tylko bluźniercza, biegnie na wzgórze Golgoty. Ze szczytu ogarniamy szeroki obraz.
Szukamy przede wszystkim Polski, jednak oprócz niej widzimy także inne kraje, widzimy inne narody, oddane w
niewolę, widzimy ludzkość, która chyba nigdy w dziejach nie była tak sponiewierana, tak zdeptana i zhańbiona.
To, co zwykliśmy określać mianem barbarzyństwa i ciemnoty, więc np. średnie wieki, wydaje się nam być jakąś
oazą kwitnącą, wiekiem złotym. [...] Obecnie? „Panta rei”. Ale u Heraklita płynność ta była pewnikiem,
fundamentem filozofii, według której świat powstał dzięki ogniowi. Dziś nie ma pew¬nika żadnego, wszystko zaś
jest w stanie płynnym, wszystko - dosłownie - płynie, i raczej tonie w krwi, w pocie, we łzach, w brudzie, głównie w
kłamstwie.

Każdy dzień, każda godzina, to policzek wymierzony ludzkości. Patrzymy na fotografię przedstawiającą gen.
Michajlovića w kajdanach. Po raz pierwszy w ciągu tej wojny wydaje nam się, że przecież rekord nikczemności,
popełnianej na narodzie polskim, został pobity. Uczucie zdumienia po prosu nie ma granic! Wojna zdołała, na
miesiąc przed konferencją pokojową - wstrzymacie śmiech, przyjaciele? - osiągnąć prawdziwy zenit podłości.
Człowiek, który walczył o wolność swojego kraju przeciwko zbrodniarzom niemieckim, dzisiaj stoi przed zarzutem,
że z Niemcami współdziałał. To policzek wymierzony ludzkości, to tryumf łotra, tego z lewej strony, tego, który
bluźnił.

Znaleźli się towarzysze broni, zamorscy lotnicy, którzy chcą złożyć świadectwo prawdzie, ale ich ewentualne
zeznania (nigdy do nich nie dojdzie!) osłabia już teraz kontrpara w postaci insynuacji, jakoby gen. Michajlović
tylko przez pewien czas walczył przeciwko Niemcom, w dalszej natomiast fazie wojny stanął po ich stronie.
Nieprawda. Taka sa

ma nieprawda, taki sam fałsz jak wysuwany przez Sowiety zarzut, że powstanie warszawskie

było aktem... przyjaznym wobec Niemców. Czy świat się może odrodzić na gruncie kłamstwa?

Patrząc z krzyża na tryumf kłamstwa

Chrystus jest Bogiem i jest Człowiekiem. To najpiękniejsze wcielenie bóstwa i ludzkości, to cudowne niepojęcie
tajemnicze zespolenie dwóch elementów, boskiego i ludzkiego, nadprzyrodzonego i ziemskiego. Im większymi
jesteśmy nędzarzami, im bardziej druzgocze nas stopa wojny, tym bardziej wierzym y w Chrystusa ale tym
bardziej widzimy, że „tego roku” Chrystusa nie zdjęła Matka z Krzyża, że nie złożono go w grobowcu, że wisi na
krzyżu, samotny, umęczony, i słyszymy, że płacze. Po jego twarzy spływają krwawe łzy. [...]

Fala ciemności bije od tej wielkiej nocy, jaka osłania np. proces norymberski, gdzie Rosjanie, którzy wespół z
Niemcami dokonali rozbioru Polski, są oskarżycielami... w sprawie rozbioru Polski. Jest to obraza prawa, jest to
nowy policzek, zadany ludzkości, jest to rezurekcja fałszu tym gorszego, że widzą go wszyscy i wszyscy udają,
jakoby go nie dostrzegali. Wielka noc kłamstwa. [...]

Prawda budzi grozę. To, co się dzieje obecnie w świecie, jest ucieczką od prawdy. Myślimy o zmartwychwstaniu
Chrystusa, a tymczasem rzeczywistość pokazuje nam fakty straszliwe, które mówią, że zmartwychwstają w
człowieku uczucia, kompleksy uczuć już zamarłe, już nawet nie w jakimś stanie szczątkowym żyjące, ale ukryte
głęboko w podświadomości, zaprawdę nie ludzkiej, ale zwierzęcej. Są to grube pokłady stra chu, rezerwaty jakichś
pierwotnych wcieleń, jakiegoś bytowania na poziomie niższym niż jaskiniowy. Jest to schodzenie w głąb zła,
nurzanie się w grzechu. Jak skwalifikować fakt, że naród stojący na tak wysokim poziomie kulturalnym, jak
Szwedzi, zdecydowali

się wydać nieszczęsnych Bałtów na pewną śmierć i na męki przedśmiertne?


Katyń nie był dziełem troglodytów

Ucieczka od prawdy jest jakimś zrywem pełnym paniki. Wszystko, wszystko lepsze niż prawda! Sprawa Katynia

background image

nie może dojrzeć w mrokach czasów pogardy. Mówi się o wszystkim tylko nie o Katyniu – o zbrodni, której nie
popełnili troglodyci, mieszkańcy Hallstattu czy Neandertalu. [...] Wspomniałem o zakuciu w kajdany gen.
Michajlowića, ale świat zapomniał o uwięzieniu gen. Okulickiego. Pierwszy ukrywał się , drugi zaufał słowu honoru
wysokich oficerów sowieckich. Któż upomni się o niego? A przecież był on członkiem sił zbrojnych działających
na podstawie przy¬mierza z Wielką Brytanią. [...]

Bluźniercze i bezbożne myśli nasuwa nam czarna noc, noc wielka, noc bez gwiazd, noc, która nie jest nocą
zmartwychwstania ludzkości. Przeciwnie, ludzkość idzie w dół, schodzi w głąb, osiągając poziom niższy jeszcze
niż ten, z którego wyszła przed wielu wiekami w tym celu, by piąć się do góry. Jest to upadek prawdy. Jedno
słowo mężne, otwarte, wolne od przymusu, od lęku, rozjaśnić może tę tragiczną noc, która jest jakby roztworem
nasyconym czy zgoła przesyconym. Ciecz, w której wszystko płynie - ciecz brudna, krwawa, ohydna, zdaje się
osiągać ten stan, w którym nie będzie zdolna przyjąć więcej grzechu i kłamstwa Byłoby to przeciwne prawom
fizyki.

Oburącz wsparty na krzyżu, jak na szabli, mściciel

Zbawić może świat jedynie prawda. Tęskniąc za podeptaną prawdą, podnosimy oczy na szczyt Golgoty.
Samotny, opuszczony Chrystus p

łacze krwawymi łzami. Te właśnie łzy, to prawda, prawda najczystsza i

największa.

Oba krzyże sąsiednie są puste. Ale tym bardziej wzrok nasz kieruje się ku krzyżowi środkowemu. I ku niemu
kieruje się wzrok zwycięzców:

„Czy widzisz tam wysoko - wysoko?... Jak łup śnieżnej jasności stoi ponad przepaściami oburącz wsparty na
krzyżu, jak na szabli, mściciel. - Ze splecionych piorunów korona cierniowa... Od błyskawicy tego wzroku mrze kto
żyw... Połóż mi dłonie na oczach - zadław mi pięściami źrenice - oddziel mnie od tego spojrzenia, co mnie
rozkłada w proch... Widzę wciąż... Daj mi odrobinę ciemności... Ciemności, ciemności... Galilaee vicisti” .

Autorzy: Zygmunt Nowakowski

ZAPOMNIANE LUDOBÓJSTWO

„24 listopada 1937 r. zostałem aresztowany przez emilczyński oddział NKWD. […] Po przesłuchaniu,
podczas którego byłem bity lufą karabinową, butelkami, nie licząc uderzeń pięściami i kopniaków,
zostałem doprowadzony do tego, że […] »przyznałem się«, że jestem szpiegiem i dywersantem […].
Proszę spowodować moje uwolnienie […]. Nie tylko ze mną tak się postępuje, ale z wieloma innymi.

Jednemu napisali na czole

słowo „szpieg”, pluli mu w twarz, bili go, żeby otrzymać fałszywe zeznania.

Drugiemu narysowali na brzuchu diabła-faszystę i zaczęli go bić. Innych biją po prostu, czym popadnie i
gdzie popadnie. Wczoraj pewna kobieta próbowała skończyć z sobą. Kilka dni temu wskutek pobicia

background image

poroniły 3 kobiety. W spec. korytarzu lub w celach leżą dziesiątki pobitych ludzi. Nie otrzymują
najmniejszej pomocy lekarskiej. Potwornościom nie ma końca. Pomóżcie mnie i innym” - Gustaw Dalmer.

Autorem tego przejmującego listu do władz Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Sowieckiej (USRS) jest jeden z
tysięcy ówczesnych polskich „kontrrewolucjonistów”. Skąd nagle w 1937 r. kontrrewolucja na Ukrainie? Skąd aż
tyle „szpiegów”?


Ideologiczne aspekty polityki narodowościowej

Koncepcje

ideologiczne na kwestię mniejszości narodowych kształtował wśród zwolenników Lenina duch czasów.

Przebywając kilka lat w polskim zaborze austro-węgierskim, Lenin począł sprzyjać narodowo-kulturalnej opcji
„austromarksistów”. Opcja zrodziła się jako wynik obserwacji wielonarodowościowej monarchii Franciszka Józefa
I. Głosiła więc potrzebę autonomii kulturalnej niezależnie od miejsca pobytu i skupienia mniejszości narodowej.

Stalin w swoim dziełku z 1912 r. „Marksizm a kwestia narodowa” odrzucał tę koncepcj ę, argumentując, że jest
ona „sprzeczna z całym kursem walki klas” i zaproponował autonomię okręgów, czyli prawo do bytu narodowo -
państwowego jedynie dla już ukształtowanych narodów. Wymieniał Polskę, Litwę, Ukrainę, Kaukaz, etc.
Jednakże do chwili śmierci Lenina oraz uzyskania pozycji „pana i władcy” w ZSRS w drugiej połowie lat 30. XX
w., nie ośmielił się wyjść ze swym poglądem poza krąg znaków i liter.

Geneza rejonów

Klęska bolszewików z Rzeczypospolitą w 1920 r. pozostawiła po sobie niezagospodarowany projekt polskiego
organizmu państwowego pod sowiecką kuratelą. W trakcie działań wojennych, latem 1920 r., w Białymstoku
Julian Marchlewski, Edward Próchniak, Józef Unszlicht, Feliks Kon i Feliks Dzierżyński ogłosili odezwę w imieniu
powstałego w Smoleńsku Tymczasowego Komitetu Rewolucyjnego Polskiego. Zapowiedzieli powstanie Polskiej
Republiki Rad. Niemal z marszu przystąpili do budowania Polskiej Armii Czerwonej, zakładania wzorowanych na
sowieckich instytucji administracyjnych oraz nacjonalizacji wszelk

iej własności prywatnej.


Projekt nowej Polski Sowieckiej nie ziścił się. W tej formie odrodził się ćwierć wieku później pod nazwą PKWN i
PRL. Na razie ekipa Dzierżyńskiego ratowała się ucieczką przed armią Józefa Piłsudskiego. Ale aż do swojej
śmierci Marchlewski i Dzierżyński pozostali głównymi orędownikami wykorzystania „legendy” Polrewkomu do
budowy namiastki Polski Sowieckiej na terenach państwa bolszewików.

Już jesienią 1922 r. Kon i Marchlewski na posiedzeniu jednej z komisji trwającego naówczas w Moskwie IV
kongresu Międzynarodówki zgłosili wniosek o utworzenie w pasie przygranicznym z Rzeczypospolitą polskich
autonomicznych jednostek terytorialno-

administracyjnych. Na obszarach zamieszkałych przez skupiska ludności

przewyższające liczbę 500 Polaków rychło zaczęły wyrastać Polskie Narodowościowe Rady Wiejskie, tzw.
sielsowiety.

Zamysł tzw. polskich komunistów, wspierany przez Biuro Polskie przy KC Rosyjskiej Komunistycznej Partii
(bolszewików), doczekał się realizacji w 1926 r. Powstawał niejako pod osłoną dominującej w Związku Sowieckim
ideologii leninowskiej oraz w atmosferze rozkręcającego się w ZSRS NEP, dlatego też politykę wobec
mniejszości często nazywa się „NEP-em narodowościowym”. W latach 20. i 30., w czeluściach „ojczyzny
komunistów”, powstawały autonomiczne jednostki administracyjne: Niemców, Żydów, Bułgarów, Greków,
Mołdawian, Białorusinów, a nawet Czechów, Szwedów i Rosjan – tam, gdzie stanowili mniejszość. Jeśli w
zwartym skupisku mieszkało ok. 100 tys. i więcej reprezentantów danej narodowości, mogła nawet powstać
republika. W ten sposób doszło do utworzenia Autonomicznej Republiki Niemców Nadwołżańskich.

Marchlewszczyzna

27 marca 1926 r. formalnie powstał pierwszy autonomiczny rejon polski. Wyznaczono go na obszarze mało
urodzajnym,

wśród bagien, piasków i lasów ukraińskiej żytomierszczyzny. Odznaczał się on za to dużym

skupiskiem polskiej ludności. Polaków prawie wyłącznie pochodzenia chłopskiego, z polską kulturą związaną
polską mową oraz w przewadze przynależnością do Kościoła rzym sko-katolickiego.

background image

Centrum administracyjnym obrano około trzytysięczne miasteczko Dołbysz, przemianowane na Marchlewsk. Na
inauguracji rejonu pojawił się Dzierżyński. Członkostwem honorowy Komitetu Wykonawczego tego tzw. polrejonu
wyróżniono Adolfa Warskiego i Stanisława Łańcuckiego, komunistycznych posłów na sejm II RP i przywódców
sowieckiej ekspozytury w Polsce - KPP.

Początkowo na Marchlewszczyznę składało się 25 rad wiejskich, obejmujących 96 wsi i miasteczek. Rejon
komuniści dofinansowali w kierunku rozwoju kulejącej tutaj infrastruktury oraz budowy i modernizacji istniejących
od dziesiątek lat hut szkła. Sfinansowali także rozwój polskiego szkolnictwa, polskich czytelń, domów kultury,
prasy, audycji radiowych, przychodni i szpitala, etc. Rozpoczęła s ię repolonizacja ludności w częstych wypadkach
nie znającej języka polskiego.

Oczywiście priorytety pozostały te same. Wszystkie wymienione działania służyły wykreowaniu mówiącego po
polsku obywatela ZSRS, przesiąkniętego wrogością do swojej historycznej Ojczyzny. „Homo sovieticus” w treści,
a Polaka z wyglądu. Jednakże nawet w fazie początkowej te ambitne założenia nie przyniosły pożądanych
owoców. Do bezcennych należą opinie Jerzego Niezbrzyckiego, pracownika Oddziału II Sztabu Generalnego
Wojska Polskiego, na temat rejonów Podola, na których zakładano powstanie kolejnego rejonu:

„Mazury [lokalna ludność chłopska – P.Z.] i szlachta zaściankowa ustosunkowują się do bolszewików bardzo
podobnie, jak ustosunkowywali się do rządu carskiego przed wojną. Największą ich troską jest ocalenie Kościoła.
Z pojęciem »kościół« łączy się u nich coś więcej, aniżeli my to pojmujemy […] Nacisk władz na Polaków,
zamieszkałych w pasie pogranicznym, jest specjalnie wytężony. Do wsi polskiej wprowadzany jest bardzo
umiejętnie coraz liczniejszy element komunistyczny. […] Chłopi starają się zachować pewną odrębność przy
wyborach do rad wiejskich i bywały wypadki wysuwania nawet specjalnie przygotowanych kandydatów, tzw.
fałszywych komunistów”.

Brak wyborczego entuzjazmu wynikał ze strachu przed afiszowania się polskością i słusznej nieufności do
Sowietów. Pamiętano rzezie Armii Czerwonej z okresu konfliktu polsko-bolszewickiego. Ponadto rejon rodził się w
czasie, gdy za zachodnią granicą władzę po zamachu majowym odzyskał Józef Piłsudski. GPU, do 1934 r.
działające oddzielnie od NKWD, rejestrowało przekonanie licznych „elementów kontrrewolucyjnych” o
niechybnym nadejściu Piłsudskiego z Ententą i anektowaniu Ukrainy aż po Dniepr.

„[…] Na komunistów [chłopi] patrzą jak na produkt czysto rosyjski – żalił się aparatczyk z Żytomierza – mnie
osobiście udało się to zaobserwować, kiedy występowałem na zebraniu w pewnej polskiej wsi. Jeden z chłopów
zadał mi pytanie: »Czy wśród komunistów zdarzają się Polacy?«, i kiedy odpowiedziałem mu twierdząco i
dodałem, że sam jestem komunistą, on jakoś ze zdziwieniem pokiwał gł ową i dodał: »Ja nie myślałem, że Polak
może być komunistą«”.

Dzierżyńszczyzna

Na Białorusi w odróżnieniu od Wołynia i okolic Żytomierza mieszkali przede wszystkim potomkowie szlachty
zaściankowej. Poczucie przynależności do narodu polskiego było zatem d użo większe. Interesujące, że w
odróżnieniu od Ukrainy tempo i zakres kolektywizacji polskich gospodarstw na Białorusi były iście pionierskie.
Także w stosunku do całej BSRS, przewyższając wskaźnik republiki o 10 proc. Polacy tutejsi uznali, że
najskuteczn

iejszą odpowiedzią na terrorowi bolszewicki będzie zakładanie rad i kołchozów z własnej inicjatyw, i

przejmowanie nad nimi pełnej kontroli.

W 1932 r. w końcu Polacy z BSRS zostali „wynagrodzeni” własnym rejonem narodowym. Rozlokowano go
pomiędzy Mińskiem i granicą z RP. Włączono doń 17 rad wiejskich: dziewięć polskich, sześć białoruskich i jedną
żydowsko-polską. Kojdanów, nazwę stolicy rejonu, przemieniono w kwietniu na Dzierżyńsk. Decyzji „ludności
pracującej nowego rejonu” patronowała na VII Nadzwyczajnym Zjeździe Delegatów Rejonu Kojdanowskiego żona
nieżyjącego twórcy komunistycznej policji politycznej, Zofia Dzierżyńska. W odróżnieniu od położonej na bagnach
Marchlewszczyzny, Kojdanów posiadał dobrą infrastrukturę. Jej podstawą była przebiegająca przez miejscowość
linia kolejowa. Ludność tutejsza była jednak bardziej rozproszona, co ułatwiało komunistom terror indywidualny, a
więc i postępy kolektywizacji.

Leningrad

Był jeszcze jeden ośrodek polskości w ZSRS ważny w kontekście ludobójstwa z lat 1937 -1938 r.: stolica carskiej

background image

Rosji

– Leningrad. Największe miejskie skupisko Polaków na Wschodzie. Przed rewolucją wspaniały ośrodek

polityczno-

kulturalny, znacząco podupadł w wyniku emigracji do niepodległej od 1918 r. Ojczyzny. Zamknięcie

przez bolszewików w 1923 r. i tej możliwości, spowodowało, że duża część Polaków dosłownie utkwiła w ZSRS.
Ze względu na wrażliwe, strategiczne położenie przy granicy z Finlandią oraz na kult miejsca –w Leningradzie
rozpoczęła się droga bolszewików do władzy połączony z wieczną obawą kontrrewolucji, odwrotnie niż w
„polrejonach” - od zarania likwidowano polską edukację i życie kulturalne. W Leningradzie o żadnych
eksperymentach nie mogło być mowy.

W 1926 r. w obwodzie leningradzkim wciąż mieszkało prawie 45 tys. Polaków. Życi e stawało się coraz
trudniejsze. W 1930 r. rozpoczęło się tzw. zagęszczanie mieszkań, polegające na konfiskowaniu powierzchni
mieszkań wykraczającej poza ustaloną normę. Na zarekwirowanej powierzchni zaczęto osiedlać ludzi z
marginesu społecznego, komunistycznych urzędników i konfidentów. Kolejny akt represji nastąpił rychło po
zabójstwie szefa partii w Leningradzie Siergieja Kirowa.

Przyczynek do ludobójstwa

Przymusowa kolektywizacja, która przyniosła efekt w postaci strasznego głodu na Ukrainie w latach 1932-1933 i
szacunkowo od 3 do 10 mln ofiar śmiertelnych, odzwierciedlała wzmocnioną pozycję Stalina w partii. Pozycję,
która po wspomnianych eksperymentach doznała jednak pewnego uszczerbku. W 1934 r. Stalin, w chwili swej
słabości i zaktywizowania się m ilczącej opozycji, nie czekał, aż ważyć się będą jego losy w kierownictwie.
Bezzwłocznie zarysował konkretne plany wobec swoich przeciwników politycznych i ich „zaplecza społecznego”.

Sprzyjający Stalinowi rozwój sytuacji na arenie międzynarodowej został skorelowany z wydarzeniami w kraju.
Zabójstwo Kirowa w grudniu 1934 r. poprzedziły: dojście w 1933 r. w Niemczech Hitlera do władzy, a wraz z nim
kompromitująca klęska Komunistycznej Partii Niemiec oraz polsko-niemiecki pakt o nieagresji z 1934 r.
Zorganiz

owana przez Stalina leningradzka prowokacja stanowiła preludium do „wielkiego terroru”. Budowana na

kanwie procesów politycznych Riutina, Zinowiewa, Kamieniewa, Tuchaczewskiego, Bucharina, Radka psychoza
strachu przed szykującymi się do wojny z ZSRS polskimi i niemieckimi „faszystami”, przed spiskującymi z nimi
najwyższymi funkcjonariuszami partyjnymi, przed „polskim wywiadem” i fikcyjną „Polską Organizacją Wojskową”
na Ukrainie i Białorusi, zdeterminowały losy setek tysięcy Polaków.

Stalinowi udało się wreszcie obalić leninowską koncepcję „nacjonalizacji” i „korienizacji” – powrotu do korzeni.
Podłoże dla swojego planu narodowościowego przygotował dosłownie za jednym zamachem i po trupach
partyjnych oponentów. Lont zapalił na polskiej Ukrainie…

…w 1933 roku

W 1932 r. Stanisław Kosior, sekretarz generalny KC Komunistycznej Partii Ukrainy – [KP(b)U] raportował w
Moskwie o wykonaniu w USRS planu kolektywizacji.
Na Marchlewszczyźnie jednak proces ten na dobrą sprawę jeszcze się nie zaczął. Średnią 72 proc. dl a całej
Ukrainy zaniżała Marchlewszczyzna, wykazująca jedynie 17-proc. wynik. Opór wobec kolektywizacji w warunkach
głodu stopniowo wygasał, a zdesperowani Polacy poszukiwali ratunku w polskim konsulacie w Kijowie i ucieczce
do Polski. W pobliże granicy sowieckiej nad rzeką Zbrucz sunęły tłumy zdesperowanej ludności. Zrozpaczeni
zbierali się w formie procesji, wznosili kościelne chorągwie i obrazy i ruszali w stronę granicy. Nagminne stawały
się nielegalne ucieczki do Polski. Mnożyły się dewastacje, grabienie kołchozów oraz podpalenia domów
należących do aktywistów.

Winnych niepowodzenia kolektywizacji znaleziono wśród polskich komunistów, na razie niższego szczebla. W
1933 r. aresztowano kierownictwo polskiego rejonu, „wykrywając” przy okazji, dzięki zezna niom byłego
kierownika wydziału propagandy kijowskiego Obwodowego Komitetu KP(b)U, Bronisława Skarbka, demoniczną i
fikcyjną Polską Organizację Wojskową. Był to zaczątek generalnej rozprawy z całą polską ludnością i grupą
komunistów polskiego pochodzenia.

Likwidacja „polrejonów”

W październiku 1935 r. Marchlewszczyznę rozwiązano, a miastu Marchlewsk nadano nową nazwę: Szczorsk.
„Polrejon” i sielsowiety przemieniono na jednostki ukraińskie. Likwidowano polskie tytuły prasowe, szkoły,
instytuty naukowe i pl

acówki kulturalne. Aresztowano wszystkich nauczycieli i pracowników naukowych.

background image

Zamykano ostatnie czynne kościoły i wykrywano ostatnie kryjące się w nich spiski. „W Kijowie kobieta -szpieg
Marjewka pod maską religijnego stowarzyszenia »Serce Marii« usiłowała werbować kobiety, organizując je w
kółka szycia. Jak się okazało, ośrodek tego kółka znajdował się w Warszawie, a Majewska pozostawała w
związku z polskim wywiadem” – raportował konsulat RP.

W 1935 i 1936 r. rozpoczęły się wysiedlenia Polaków na skalę masową. Represjonowanych kierowano na
pustkowia Kazachstanu. Hurtem z zachodnich obwodów Ukrainy: żytomierskiego, kamieniecko -podolskiego i
winnickiego, wywieziono w 1936 r. 60 tys. osób.
Dzierżyńszczyznę, jako jednostkę administracyjną, rozwiązano w czerwcu 1937 r. Na nowo, już jako „normalny”
rejon, powołano ją w styczniu 1938 r. W międzyczasie nasiliło się tępienie wszelkiego „szpiegostwa” drogą
likwidacji polskich instytucji i ludzi. Do białorutenizacji, tak jak i do ukrainizacji w USRS, bolszewicy nie po wrócili.
Rozpoczęła się rozpostarta na długie dekady rusyfikacja tutejszej ludności.

Założenia ludobójstwa

Zielone światło dla masakry dał rozkaz operacyjny Nr 00485 szefa NKWD Nikołaja Jeżowa z 11 sierpnia 1937 r.
Pod pretekstem walki z „POW” wszczęto zasadniczą dla „wielkiego terroru” tzw. operację polską. W praktyce -
„ostateczne rozwiązanie kwestii polskiej”. Rozkaz dzielił „podejrzanych” na dwie kategorie: „pierwsza kategoria,
podlegająca rozstrzelaniu, do której należą szpiegowskie, dywersyjne, szkodnicze i powstańcze kadry polskiego
wywiadu, druga kategoria, do której należą mniej aktywni z nich, podlegająca karze zamknięcia w więzieniach i
łagrach z wyrokami 5 do 10 lat”.

Bazując na założeniu, że likwidując głowę rodziny – mężczyznę, rodzina rozpada się, w praktyce niemal każdego
polskiego mężczyznę przepuszczano przez łańcuch: więzienie – tortury - przyznanie się do winy - kara śmierci.
Kobiety wysiedlono do Kazachstanu. Dzieci trafiały do krewnych lub najczęściej do sowieckich domów dziecka
tzw.

dietdomów – fabryki janczarów komunizmu.


Rozkaz Nr 00485 był tylko jednym z całej serii wydawanych w latach 1937 -1938 r. rozkazów stanowiący
podstawę do eksterminacji mniejszości narodowych w ZSRS. Podobne wydawano w stosunku do Finów,
Estończyków, Rumunów, Bułgarów, Chińczyków, Greków, Niemców, Koreańczyków, Irańczyków czy
Afgańczyków. Często zdarzały się wypadki, że w ramach „operacji niemieckiej” mordowano Polaków, a w ramach
„operacji polskiej” Niemców, kierując się na przykład formą nazwiska. Drogą wyjątku Polacy, jak żaden inny
naród, zostali włączeni do kategorii narod wrag i przeznaczeni do generalnej eksterminacji.

Tajemnica Dzierżyńszczyzny

Wywózki na Dzierżyńszyźnie owiane są tajemnicą. Z całą pewnością nastąpiły, ale do dziś historycy nie potr afią
wskazać kierunku „morderczej drogi”. „Pamiętam, zimą 1938 r. przechodziłem ulicą tuż obok siedziby NKWD.
Mróz był tak siarczysty, że aż zatykało oddech. A tutaj, z otwartych okien piwnic, jakby spod ziemi wali para z
zakratowanych otworów. Bucha jakby kłęby dymu z parowozu – tyle tam nasadzili ludzi” – wspomina jeden ze
starszych mińszczan. Kierunkiem nie był na pewno Kazachstan. W domysłach pojawia się była sowiecka
republika Komi, w 85 proc. pokryta lasami i bagnami, ale znalezienie dziś w tej głuszy potomków ówczesnych
Polaków graniczy z cudem.

Wywózki rozpoczęły się wiosną 1938 r. i odejmując horrendalną liczbę wymordowanych mężczyzn, została w
nich wysiedlona prawie cała ludność. W 1999 r. mieszkało tam mniej niż 2 tys. naszych rodaków. W skali ca łej
BSRS doszło do aktu niebywałego. Jeśli spis ludności z 1937 r. naliczył 120 tys. Polaków, to spis z 1939 r. tylko
58 tys. I to przy niezmiennie dodatnim przyroście naturalnym!

Eksterminacja Polonii Leningradzkiej

Wysiedlenia nie ominęły trzeciego co do wielkości skupiska polskości w ZSRS, znajdującego się na terenie
rosyjskiej SRS

– Leningradu. Czystka w Leningradzie dorównywała swą brutalnością tej na Dzieżyńszczyźnie.

Leningradzcy Polacy również en masse przeznaczeni zostali do eksterminacji. 79 pro c. spośród wszystkich
aresztowanych ze wspomnianej 50-

tysięcznej diaspory zostało rozstrzelanych. Właśnie na podstawie badań m.in.

składu narodowościowego Leningradu historyk Terry Martin w swej książce „The Affirmative Action Empire”
wyliczył, że Polacy w latach „wielkiego terroru” byli rozstrzeliwani 31 razy częściej niż przedstawiciele innych
nacji. W podleningradzkich mogiłach odkryto na przełomie lat 80. i 90. ponad 46 tys. ciał wszystkich kategorii

background image

mieszkańców Leningradu.
Gehenna Polaków, którzy przeżyli w Leningradzie „wielki terror”, trwała dalej. Między 1941 a 1944 r. wielu z nich
dołączyło do około miliona ofiar niemieckiej blokady Leningradu. Polacy ginęli wówczas w wyniku śmierci
głodowej i bombardowań.

Technologia ludobójstwa – „procesy”

Masow

e aresztowania odbywały się w atmosferze strachu i wzajemnych podejrzeń. „Podejrzanych” wskazywali

wedle własnego gustu funkcjonariusze, przedstawiciele lokalnego aktywu, a nawet krewni i rodzina. Prawie
wszyscy gnębieni byli dosłownie „za nic”. „Wyszli kosić – opowiada Ludmiła Sobolewska – to Franek, wujko, rzucił
kosę i powiedział: »Niech Stalin kosi…« I za to zginął”. „Kulczycki był wtedy komunistą i zabrali go w 1937. To
jego przyjaciel, razem pracowali jako maszyniści na parowozie, zameldował, że on ga zetą z portretem
Kaganowicza [Łazara] wytarł… I od razu dali mu 10 lat” – wspomina Nadia Wyszkowska

Początkowo ofiary „operacji polskiej” mordowano na podstawie tzw. wyroków albumowych, czyli zszytych dla
wygody za krótsze boki kart z listami nazwisk. Kom isja złożona z prokuratora i przedstawiciela NKWD, popularnie
zwana „dwójką”, wydawała wyrok, wysyłany następnie w „albumach” do Moskwy, gdzie ostatecznie akceptował
go szef NKWD Jeżow i prokurator generalny Andriej Wyszynskij. Od drugiej połowy 1938 r., b y skrócić bieg
postępowania, wyroki skazujące wydawały tzw. trojki złożone z naczelnika lokalnego NKWD, sekretarza
obwodowego komitetu partii i obwodowego prokuratora.

Egzekucje

Zabijano i grzebano w pobliżu miejsca aresztowania. Masowe groby wypełnione setkami ciał Polaków zostały
odkryte (przez Niemców w 1943 r.) m.in. w samym centrum Winnicy. Rozstrzeliwań dokonywano w starym
sadzie, na cmentarzu miejskim i w „parku kultury”. Mieszkańcy Winnicy wspominali później, że NKWD zwoziło
ludzi co noc. Nieszczęśników rozstrzeliwano na podwórzu miejscowego obwodowego zarządu NKWD w rejonie
garaży. Przed przystąpieniem do egzekucji załączano silniki samochodów ciężarowych, opromienionych złowrogą
sławą czornych woronów z charakterystycznymi czarnymi budami. Zabijano strzałem z małokalibrowego pistoletu.
Z 9432 ciał ekshumowanych w Winnicy 6360 wymagało drugiego strzału; 78 – trzeciego, a 2 – czwartego. Poza
tym wielu pozostałych dobijano, uderzając w głowę tępym narzędziem.

W zeznaniach światków pojawiają się makabryczne opisy wydarzeń. Otóż twierdzą oni, że NKWD-ziści
dokonywali sadystycznych mordów, nawlekając ludzi przez uszy na gruby, ostry drut. Wiele osób zagrzebano
żywcem.. Niektóre kobiety były nagie z oznakami dokonanych nań gwałtów. W wielu wypadkach ludzie poznawali
swoich bliskich, gdyż proces rozkładu nie był jeszcze w stanie zaawansowanym.

W Żytomierzu mordowano niemal wszędzie. Najwięcej szkieletów odkopano w pobliżu siedziby NKWD i na tzw.
Cmentarzu Ruskim. W Kamieńcu Podolskim na miejscu późniejszej fabryki konserw. W Płokirowie, niedoszłej
stolicy polskiego rejonu autonomicznego, w latach 60. spychacze przygotowujące teren pod budowę domu
towarowego obnażyły piwnice wypełnione setkami ludzkich szkieletów. Piwnice należące niegdyś do
płoskirowskiego więzienia NKWD.

Część aresztowanych ginęła w położonym niedaleko obozie koncentracyjnym w Połonnem na Wołyniu. W
Połonnem i Latyczowie na Podolu ludzi mordowano w kościołach. Ludność mieszkająca w pobliżu, która słyszała
dochodzące stamtąd rozdzierające krzyki i płacze, zginęła bez śladu.

W miejscu niepojętej zbrodni

Mieszkańców Dzierżyńszczyzny i okolic zabijano i chowano w masowych rowach w rejonie lesistej podmińskiej
wioski Zielony Ług. Nazwa leśnego uroczyska, dziś gigantycznej mogiły, w 1937 r. brzmiała Korupaty. Droga,
przez którą sunęły wyładowane ludźmi i strzeżone przez uzbrojonych w „nagany” NKWD-zistów czornyje worony
szybko zyskała sobie miano „drogi śmierci”. Okoliczni świadkowie wspominają, że od 1937 aż do 1941 r. dzień w
dzień odbywały się tam egzekucje narodów zamieszkujących BSRS. Był to czas, który j eszcze dziś starsi
mieszkańcy wschodnich obwodów kraju nazywają harpun – ludzkie łowy… Liczbę ofiar w rozłożonym na
przestrzeni 15 ha terenie szacuje się nawet na ok. 250 tys.

Na miejscu dwóch strażników wyprowadzało od czterech do sześciu więźniów z „bud y” „worona”, pozostali dwaj

background image

pilnowali reszty w samochodzie. Nad jamą rozwiązywano im ręce i kneblowano usta. Rozlegał się huk strzału.
NKWD-

zista celował w skroń tak, aby kula zabiła też stojącego obok więźnia. Proceder trwał dotąd, aż zostały

dwie ofiary,

które następnie zasypywały trupy. Chwilę potem leżały już wśród towarzyszy niedoli. Mordercy

zasypywali ostatnich dwóch zastrzelonych i odjeżdżali po następny „ładunek”. Piasek, którym zasypywano każdą
kolejną partię rozstrzelanych, ruszał się jeszcze przez jakiś czas…

W trakcie „operacji narodowych” organa NKWD aresztowały 350 tys. ludzi, z tego ok. 150 tys. w ramach „operacji
polskiej”. Większość z nich, bo ok. 250 tys., rozstrzelano. Ponad 111 tys. ofiar to Polacy. Szacunki historyków
pozwalają przypuszczać, iż do II wojny światowej z Ukrainy wysiedlono co najmniej 250 tys. Polaków, przy czym
100 tys. zginęło pierwszej zimy.

Do końca istnienia II RP konsulat polski w Kijowie nawet w przybliżeniu nie zdawał sobie sprawy z rozmiarów
represji wobec Polaków.

Kaci

Sprawcy eksterminacji ludności polskiej zostali co do jednego wymordowani po zamknięciu „operacji polskiej”.
„Odeszli” wraz z Jeżowem. Sam Jeżow „odszedł” rozstrzelany w lutym 1940 r. Zastąpił go I zastępca Beria. To
dobitnie świadczy o farsowości „odwilży”. Ale mniej niż ten oto fragment wewnętrznego śledztwa NKWD ze
stycznia 1939 r. wobec jednego z naczelników komisariatu w Żytomierzu: „Ustalał niezgodnie z prawem normy
dla śledczych – uzyskać 5-8 przypadków przyznania się do winy w ciągu dnia - przez co popychał ich do
popełnienia wołających o pomstę do nieba nadużyć”…

W okresie „wielkiego terroru” wypracowano model postępowania, którym objęto później ludność terenów II RP,
zajętych na mocy paktu z Hitlerem oraz wobec jeńców wojennych zabitych w Katyniu, Miednoje, Piatichatkach i
innych nieznanych dotąd miejscach mordu.

NIEZŁOMNA RZESZOWSZCZYZNA

Od 1939 r. Rzeszowszczyzna była miejscem krwawych zmagań polskiego podziemia
niepodległościowego z okupantami niemieckimi i sowieckim. Później, w okr esie PRL, gdy opór zbrojny
został złamany, Podkarpacie stało się prawdziwą ziemią niepokorną, będąc ostoją żywej polskiej tradycji i
biernego oporu wobec komunistycznej władzy. Wierność nauczaniu Kościoła katolickiego i tradycji
patriotycznej uodparniała jej mieszkańców na działanie komunistycznej propagandy. Tlący się
podskórnie bunt przeciwko władzom PRL dał o sobie znać w latach 80., gdy Rzeszowszczyzna z jej
stolicą stały się silnym ośrodkiem podziemnej „Solidarności” i matecznikiem „Solidarności Rolnic zej”.


Wrzesień 1939 r. na Rzeszowszczyźnie

Działania wojenne na terenie Podkarpacia rozpoczęły się 1 września od porannych nalotów Luftwaffe
skierowanych na lotniska w Krośnie i Moderówce k. Jasła.

W wyniku nalotów zniszczeniu uległy maszyny szkolne RWD-8, uszkodzono też urządzenia obu lotnisk. Zginął
jeden oficer i 20 podoficerów - uczniów Szkoły Podoficerów Lotnictwa dla Małoletnich.

3 września w Naczelnym Dowództwie zapadła decyzja, aby Armii „Karpaty” powierzyć obronę Dunajca, aż do
czasu wycofania

się grupy operacyjnej (GO) „Boruta” z Armii „Kraków”. Do tego celu dowódcy armii - gen. dyw.

background image

Kazimierzowi Fabrycemu -

przydzielono 24. dywizję piechoty (DP).


Jednak już przed północą 6 września gen. Fabrycy podjął decyzję wycofania tej jednostki na linię Wisłoki.
Obawiał się okrążenia od strony Nowego Sącza, liczył na powstanie nowej linii obrony, do utworzenia której chciał
wykorzystać zebraną pod Brzostkiem i Kołaczycami drugą wielką jednostkę – 11. Karpacką Dywizję Piechoty
(KDP). Zarządzony odwrót oddziałów 24. DP odbywał się w warunkach dużego rozciągnięcia maszerujących
kolumn. W tej sytuacji uderzenie od południa niemieckich jednostek zmotoryzowanych i pancernych doprowadziło
do zniszczenia i rozproszenia całych pododdziałów. Wieczorem pod wpływem in formacji o rozwoju wydarzeń na
linii Dunajca gen. Fabrycy nakazał odwrót na linię Sanu. Czas potrzebny na organizację nowej linii obrony miał
zostać osiągnięty poprzez powstrzymywanie 4. Dywizji Lekkiej na szlaku Dębica -Jarosław przez 10. Brygadę
Kawalerii

Zmotoryzowanej (BKZmot), a także obroną od zachodu przez jednostki 2. i 3. Brygady Górskiej (BGór).


Otwarta droga na Lwów

8 września niemiecka 4. Dywizja Lekka podeszła pod Rzeszów, gdzie na kilka godzin została powstrzymana
przez 24. pułk płk. dypl. Kazimierza Dworaka. Na południu trwały kilkugodzinne ciężkie walki o Jasło, które zajęła
niemiecka 2. Dywizja Górska (DGór), jednocześnie 1. DGór. opanowała rejon Nowego Żmigrodu. Jednostka ta
otrzymała zadanie jak najszybszego przekroczenia Sanu pod Sanokiem. Do tego celu utworzono zmotoryzowane
grupy pościgowe składające się ze strzelców górskich uzupełnionych artylerią i jednostkami wsparcia. Jedna z
nich zajęła późnym wieczorem Krosno, biorąc do niewoli dowództwo 2. BGór.

9 września opóźniająca postępy niemieckie 10. BKZmot. zorganizowała obronę Łańcuta, gdzie 10. Pułk Strzelców
Konnych z powodzeniem powstrzymał czołowe natarcie niemieckie. Niemiecka 2. Dywizja Pancerna (DPanc.)
dotarła do Kolbuszowej, gdzie starła się z oddziałami GO „Boruta”, dążącymi d o Sanu. Na południu grupy
pościgowe 1. DGór. dotarły w ciągu dnia do linii Sanu.

10 września pod Radymnem 4. Dywizja Lekka utworzyła przyczółek na prawym brzegu Sanu, wykorzystując
zaskoczenie obrońców, most drogowy został jednak wysadzony. Kontratak szwa dronu z 24. pułkiem (10.
BKZmot.) doprowadził do przyparcia Niemców do rzeki, ale całkowita likwidacja przyczółka stała się niemożliwa z
powodu silnego wsparcia artyleryjskiego. Do kilkugodzinnych walk doszło także na przedmościu w Jarosławiu
obsadzonym pr

zez zgrupowanie ppłk. Jana Wójcika. Na południu niepomyślnie na rozwój dalszych wypadków

wpłynęła decyzja dowódcy 3. BGór. płk. Jana Kotowicza wycofania się do rejonu na południe od Starego
Sambora. W ten sposób Niemcy mieli otwartą drogę na Lwów.

11 wrze

śnia zmotoryzowane pododdziały niemieckie w rejonie Sanu były bombardowane przez Brygadę

Bombową, w ciągu trzech dni utraciła ona tutaj 3 samoloty bombowe. 1. DGór. działając grupami pościgowymi,
szybko posuwała się na wschód, zgodnie z rozkazami Grupy Arm ii „Południe” Niemiecka 14. Armia miała swymi
związkami szybkimi dążyć w kierunku Włodzimierza Wołyńskiego-Chełma, a prawoskrzydłowy XVIII Korpusu
Armii, posiadający jednostki górskie, otrzymał zadanie opanowania Lwowa i obszaru na południe od niego.

Osta

tnie walki oddziałów WP


Do największego starcia kampanii wrześniowej na Podkarpaciu doszło 12 września pod Birczą, gdzie 24. DP
stoczyła ciężki i krwawy bój z niemiecką 2. DGór. Dywizja miała związać jednostkę niemiecką, a w tym czasie na
jej skrzydło uderzyłaby 11. Karpacka Dywizja Piechoty. Jednak z powodu zmiany rozkazów i problemów z
łącznością 24. DP musiała samotnie stanąć do walki z Niemcami. Łączne straty jednostki pod Birczą wyniosły 30
proc. stanu osobowego i aż 60 proc. artylerii. Do Przemyśla przybył dowódca Frontu Południowego gen. broni
Kazimierz Sosnkowski, który po zapoznaniu się ze stanem dywizji GO „Południowa” nakazał ich koncentrację, a
później forsowny marsz do Lwowa. W nocy z 14 na 15 września polskie oddziały osłaniające Przemyśl zostały
wycofane w kierunku Mościsk, dołączając następnie do oddziałów 24. DP.

Armia „Kraków” realizowała plan przebicia się w kierunku Lwowa, z GO „Boruta” na czele. 15 -16 września doszło
do boju pod Oleszycami, w którym ze strony polskiej udział wzięła 21. Dywizja Piechoty Górskiej (DPGór) gen.
bryg. Józefa Kustronia, a jej przeciwnikiem była 45. DP gen. por. Friedricha Materny. Uderzenia w kierunku
Dachnowa i Oleszyc nie podjęła natomiast 6. DP, która na południowym brzegu Tanwi pod Podsośniną Łukowską
natk

nęła się na niemiecką 28. DP. Przewaga niemiecka, a z drugiej strony brak odwodów i kończąca się amunicja

zmusiły jednostki 21. DPGór. do odwrotu. Podczas wycofywania się zginął gen. Kustroń, ale części żołnierzy
udało się przebić za Tanew. Ostatnie walki oddziałów Wojska Polskiego na terenie Podkarpacia miały miejsce w

background image

dniach 18-

20 września przy próbie przejścia GO „Boruta” z rejonu Józefowa na kierunek Bełżec-Narol. Miało to

ułatwić przebicie się większości Armii „Kraków” na Tomaszów Lubelski. Walki o przełamanie rozpoczęły się 18
września i przyniosły przejściowy sukces 6. DP, której udało się opanować Narol, natomiast grupa forteczna pod
dowództwem płk. Wacława Klaczyńskiego nie zdołała przełamać oporu przeciwnika na zachód od Maził.

Do ciężkich walk doszło także w czasie marszu jednostek dowodzonych przez gen. broni Kazimierza
Sosnkowskiego w kierunku Lwowa, z których do miasta 20 września przebiła się tylko grupa licząca
stukilkudziesięciu żołnierzy. Lwów bronił się przed Niemcami od 12 września – siedem dni później do wschodnich
przedmieść dotarły pierwsze sowieckie pododdziały rozpoznawcze. 22 września nastąpiła kapitulacja Lwowa
przed oddziałami Armii Czerwonej, do której przyczyniło się rozwiązanie zgrupowania gen. Sosnkowskiego, a
przede wszystkim

sytuacja ludności cywilnej.

Autorzy:

Piotr Chmielowiec, IPN Rzeszów

Okupacja sowiecka na Podkarpaciu (1939-1941)

17 września 1939 r. o godzinie 3.15 oddziały Armii Czerwonej przekroczyły granicę Polski. Wykorzystując
zaskoczenie i dezorientację części dowódców oddziałów Korpusu Ochrony Pogranicza i WP oraz ogólne

zamieszanie spowodowane rozwojem sytuacji na froncie polsko-

niemieckim, oddziały czerwonoarmistów

szybko posuwały się na zachód.

22 września Sowieci przyjęli kapitulację Lwowa, sześć dni później czołówki Armii Czerwonej osiągnęły wschodni
brzeg Sanu. Sowieci nie ograniczali się do przejmowania terenu od Niemców. Na terenach dzisiejszego
Podkarpacia doszło do co najmniej kilku potyczek z przebijającymi się na południe oddziałami WP. Zatrzymywano
polskich oficerów i „burżujów”, dopuszczając się przy tym samosądów.


Nowy podział stref wpływów

27 września 1939 r. do Moskwy przybył Joachim von Ribbentrop. Efektem wizyty był „Układ o przyjaźni i
granicach”, który wniósł korektę stref wpływów, ustalonych układem z 23 sierpnia. W zamian za terytorium Litwy,
ZSRS zrezygnował z ziem polskich położonych między Wisłą a Bugiem. 4 października w Moskwie podpisany
został protokół uzupełniający, który zweryfikował przebieg linii granicznej. Na odcinku od Bugu granica
przebiegała rzeką Sołokija, a następnie lądowym odcinkiem w kierunku na zachód, m.in. nurtem strumieni:
Gnojnik

, Przykopa i Przyłubień, po ujście tego ostatniego do rzeki San, a następnie w górę biegu Sanu do jego

źródeł na Przełęczy Użockiej. Jeszcze jesienią 1939 r. nową granicę ZSRS obsadziły Wojska Pograniczne
NKWD. Granicy na Sanie i Roztoczu strzegło 6,5 tys. żołnierzy trzech oddziałów pogranicznych. W 1940 r.
podjęto systematyczną akcję „oczyszczenia strefy przygranicznej”, przenosząc mieszkańców 800 -metrowego
pasa granicznego poza „strefę 800” lub przesiedlając na poniemieckie gospodarstwa w Besarabii i Buko winie.

6 października dowództwo Frontu Ukraińskiego ogłosiło zasady oraz termin wyborów do Zgromadzenia
Ludowego Zachodniej Ukrainy, które miało „zadecydować” o dalszym losie „wyzwolonych” przez Armię Czerwoną
terenów. Po krótkiej „kampanii wyborczej”, 22 października, odbyło się głosowanie, które według oficjalnych
danych przyniosło sukces i uwiarygodniło społeczny mandat zaufania dla decyzji Zgromadzenia Ludowego –
frekwencja w wyborach i poparcie dla kandydatów miały przekroczyć 90 proc. W rzeczywistości wybory były
wielką farsą. ZL ZU zebrało się we Lwowie w dniach 26–28 października. Wśród podjętych wówczas decyzji
politycznych i gospodarczych znalazła się, skierowana do Rady Najwyższej ZSRS, „prośba” o przyjęcie
„Zachodniej Ukrainy” w skład USRS. Obradująca w dniach 1–2 listopada 1939 r. RN ZSRS przychyliła się do
prośby „reprezentantów mas pracujących miast i wsi”. Wkrótce na okupowanych terenach wprowadzono
sowieckie struktury administracyjne oraz normy prawne. Zlikwidowano województwa i powiaty, two rząc w ich
miejsce obwody i rejony. Reformom towarzyszyły czystki w administracji. Z urzędów wycofano język polski, a z

background image

ulic zniknęły polskie nazwy.

Deportacje

17 września 1939 r. wraz z Armią Czerwoną na teren państwa polskiego wkroczyły grupy operacyjn e NKWD. Ich
celem była instalacja struktur aparatu bezpieczeństwa przy równoczesnym tworzeniu agentury, paraliżowanie
wszelkich przejawów oporu wobec władzy sowieckiej oraz oczyszczenie terenu z „wrogiego elementu”. Tylko do 1
października grupy operacyjne NKWD na „Zachodniej Ukrainie” aresztowały 3914 osób. 6 listopada Ławrientij
Beria wydał decyzję o powołaniu obwodowych urzędów NKWD na nowowcielonych ziemiach. Rozbudowa
aparatu bezpieczeństwa skierowana była przeciwko wrogom nowej władzy, zarówno tym rze czywistym, jak i
urojonym. Sowieckie ustawodawstwo karne, m.in. Kodeks Karny ZSRS z 1926 r., umożliwiało zastosowanie
represji wobec każdego, kto został uznany przez władzę sowiecką za wroga ludu. „Wymierzaniem
sprawiedliwości” zajmowały się zarówno sądy cywilne i wojskowe, jak również Kolegia Specjalne przy NKWD.
Rodzaj kar zasądzanych w okolicznościach urągających podstawowym zasadom praworządności był szeroki,
najczęściej jednak zapadały wyroki osadzenia w obozie pracy. W sprawach politycznych o większym ciężarze
gatunkowym zasądzano kary śmierci.

10 lutego 1940 r. przeprowadzono pierwszą masową deportację ludności z terenów okupowanych. Objęła ona
przede wszystkim rodziny polskich osadników i leśników. Wywózka ta miała najbardziej barbarzyński charakter ze
wszystkich przeprowadzonych przez sowieckie władze: krótki czas, jaki dano na spakowanie dobytku, i 30 -
stopniowy mróz spowodowały wysoką śmiertelność wśród deportowanych. Gros transportów skierowano do
obwodu omskiego i Kraju Krasnojarskiego. 13 kwietn

ia 1940 r. przeprowadzono kolejną deportację, której

zdecydowaną część stanowiły rodziny aresztowanych przez organy bezpieczeństwa ZSRS. Docelowym
miejscem wywózki był Kazachstan. Ostatnią masową wywózkę przeprowadzono w czerwcu 1940 r., a jej ofiarą
padli

uchodźcy z terenów okupowanych przez III Rzeszę.


Sowietyzacja

Bezprawne włączenie przez RN ZSRS terenów „Zachodniej Ukrainy” zapoczątkowało przekształcenia społeczno -
gospodarcze w kierunku modelu sowieckiego. Podjęto m.in. kolektywizację wsi. W sumie do czerwca 1941 r. na
terenach między Lubaczowem a Leskiem powstało blisko 60 kołchozów.

Kolektywizacji towarzyszyła prymitywna propaganda, która miała ukazać wyższość gospodarki kolektywnej. Dużą
rolę przywiązywano do kin objazdowych. Mieszkaniec Oleszyc Starych, Józef Rokosz wspominał jeden z
seansów: „Pewnego dnia pokazali film, jak kombajn kosi i młóci zboże na polu, następnie miele i piecze chleb – [a
kołchoźnicy] mówili „Ot charoszyj chleb” i go krajali i jedli”.

Na przełomie lat 1939/1940 sowieckie władze przeprowadziły reorganizację szkolnictwa. Wprowadzone zostały
sowieckie programy nauczania, obejmujące m.in. naukę języka rosyjskiego od pierwszej klasy szkoły
początkowej oraz zajęcia z historii WKP(b) i naukę o sowieckiej konstytucji w szkole średniej. Indoktrynacją objęto
ogół społeczeństwa. Za pomocą kina, prasy, domów kultury socjalistycznej, mityngów i wszechobecnych
plakatów propagandowych mieszkańcy „Zachodniej Ukrainy” mieli stać się zaangażowanymi w „soc jalistyczne
budownictwo” obywatelami ZSRS.

Sowietyzację przerwała agresja III Rzeszy na ZSRS (22.06.1941 r.). W wyniku kilkudniowych, nieraz
gwałtownych walk w rejonie Jarosławia, Leska, Lubaczowa i Przemyśla zginęło kilkuset mieszkańców terenów
przygrani

cznych. Równie wiele ofiar przyniosła krwawa akcja eksterminacyjna, jaką po wybuchu wojny NKWD

przeprowadziło na więźniach politycznych. Osadzonych za czyny polityczne w przemyskim więzieniu (350 -500
osób) przeprowadzono do odległego o 30 km Dobromila i tam, między 26 a 28 czerwca, wymordowano. Oddziały
Wehrmachtu zajęły tereny dzisiejszego Podkarpacia końca czerwca 1941 r. Miejsce okupacji czerwonej zajęła
nowa

– brunatna.

Autorzy: Tomasz Bereza, IP

N Rzeszów

background image

Podziemie antykomunistyczne na Rzeszowszczyźnie po 1944 r.

Po zajęciu w 1944 r. przez Sowietów terenów Rzeszowszczyzny tamtejsza ludność nie pozostała obojętna na
bezprawie towarzyszące działaniom okupanta. Podziemie antykomunistyczne podjęło walkę z „czerwoną zarazą”,
kontynuując ją nawet do połowy lat 50.

Na zajętej latem 1944 r. przez wojska sowieckie Rzeszowszczyźnie, podobnie jak i w całym kraju , rozlała się
niewyobrażalna fala bezprawia. Aresztowano i mordowano oficerów i żołnierzy Armii Krajowej, przedstawicieli
przedwojennych i konspiracyjnych elit politycznych oraz inteligencji.

Wbrew utartym w ciągu ostatniego półwiecza poglądom, opór społeczeństwa polskiego wobec władzy
komunistycznej był duży. Przeciwstawiając się „czerwonej zarazie”, oddziały podziemia
niepodległościowego podejmowały akcje.


W maju 1945 r. Europa świętowała zakończenie II wojny światowej. Radość wyrażana przez społeczeństw a
Europy Zachodniej, bale i uliczne szaleństwa w Stanach Zjednoczonych nie korespondowały z nastrojami i
obawami, jakie odczuwali Polacy w obliczu zajęcia ziem polskich przez Armię Czerwoną oraz porozumień
jałtańskich, oddających Polskę we władanie Związku Sowieckiego. Niepokoje te bardzo szybko znalazły swoje
potwierdzenie w postaci przeprowadzanej przez nowego okupanta planowej i wyniszczającej akcji skierowanej
przeciw środowiskom niepodległościowym, uznającym władzę rządu RP w Londynie. Ironią historii jest, że kiedy
na Zachodzie fetowano zwycięstwo i 8 maja 1945 r. podpisywano akt kapitulacji III Rzeszy, dzień wcześniej, na
Rzeszowszczyźnie, pod Kuryłówką k. Leżajska, doszło do zwycięskiej bitwy stoczonej przez zgrupowanie
oddziałów leśnych Narodowego Zjednoczenia Wojskowego, dowodzone przez kpt. Franciszka Przysiężniaka
„Ojca Jana”, z ekspedycją NKWD.

Walka z „czerwoną zarazą”

Na zajętej latem 1944 r. przez wojska sowieckie Rzeszowszczyźnie, podobnie jak i w całym kraju, rozlała się
niewyobrażalna fala bezprawia. Aresztowano i mordowano oficerów i żołnierzy Armii Krajowej, przedstawicieli
przedwojennych i konspiracyjnych elit politycznych oraz inteligencji.

Wbrew utartym w ciągu ostatniego półwiecza poglądom, opór społeczeństwa polskiego wobec władzy
komunistycznej był duży. Przeciwstawiając się „czerwonej zarazie”, oddziały podziemia niepodległościowego
podejmowały akcje na więzienia i siedziby UB, pragnąć uwolnić więzionych w nich żołnierzy. Powodzeniem
zakończyło się oswobodzenie 13 grudnia 1944 r. przez połączone oddziały plut. Feliksa Maziarskiego „Szofera”
oraz kpt. Dragana Sotirovicia „Drażę” 11 osób więzionych w budynku PUBP w Brzozowie. Sukcesem okazało się
też rozbicie aresztu PUBP w Tarnobrzegu 2 listopada 1944 r., uwolnienie w Lubaczowie w m arcu 1945 r. dwóch
aresztantów z siedziby miejscowego PUBP czy opanowanie więzienia w Przemyślu z 14 na 15 maja 1945 r.
Niepowodzeniem zakończyła się jednak próba odbicia więźniów przetrzymywanych na Zamku w Rzeszowie w
nocy z 7 na 8 października 1944 r. przez żołnierzy pod dowództwem inspektora Inspektoratu AK Rzeszów kpt.
Łukasza Cieplińskiego „Pługa”.
.
Konspiracja i walka zbrojna trwały do końca lat 40., w niektórych regionach nawet do połowy lat 50. Jej
uczestnikami byli, ścigani przez NKWD, UB oraz cały aparat „nowego państwa” żołnierze i działacze AK, „Nie”,
DSZ, WIN, NZW i NSZ. Ofiara wielu z nich do dziś nie jest znana społeczeństwu. Tępiąc podziemie
niepodległościowe, komuniści uciekali się do stosowania terroru. Wsie wspierające podziemie były wielokrotnie
poddawane pacyfikacjom, czy rewizjom. Dokonywano także publicznych egzekucji żołnierzy podziemia w celu
zastraszenia jego zwolenników. W ten sposób zgładzono m.in żołnierzy oddziału Jana Stefki „Mściciela” na rynku
w Dębicy 10 lipca 1946 r.

„Wolność i Niezawisłość”

19 stycznia 1945 r. gen. Leopold Okulicki rozwiązał Armię Krajową, zdekonspirowaną w dużej mierze wobec
Sowietów podczas akcji „Burza”. Wkrótce jednak zaczęto tworzyć ściśle zakonspirowane struktury mające
prowadzić walkę przeciwko nowej, sowieckiej okupacji. Po demobilizacji tzw. Armii Krajowej w Likwidacji, w

background image

miejsce szczątkowej i częściowo spenetrowanej przez sowieckie służby bezpieczeństwa siatki organizacji „Nie”
(„Niepodległość”), 7 maja 1945 r. rozkazem p.o. Naczelnego Wodza, gen. Władysława Andersa, została
powołana Delegatura Sił Zbrojnych (DSZ). Jej czysto wojskowa struktura opierała się na istniejących komórkach
Armii Krajowej w Likwidacji i „Nie”, a działalność koncentrowała się przede wszystkim na samoobronie czynnej,
propa

gandzie i wywiadzie wojskowym. Próbowano również - z reguły bezskutecznie - wyprowadzić jak

największą ilość żołnierzy oddziałów leśnych z konspiracji do pracy nad odbudową kraju i cywilnej walki
politycznej.

6 sierpnia 1945 r. -

przeszło miesiąc po powstaniu Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej i cofnięciu uznania

rządowi RP w Londynie - DSZ została rozwiązana, a w jej miejsce 2 września 1945 r. utworzono Zrzeszenie
„Wolność i Niezawisłość” (WiN - właściwa nazwa: Ruch Oporu Bez Wojny i Dywersji „Wolność i Niezawisłość”).
Organizacja ta, w zamyśle jej założycieli, miała mieć charakter czysto cywilny; prowadząc, do czasu wolnych
wyborów do Sejmu Ustawodawczego, skuteczny opór wobec komunistycznej władzy. Nadal jednak, zwłaszcza w
województwach wschodnich, w obliczu komunistycznego terroru, w strukturach WiN działały wywodzące się z AK
oddziały partyzanckie. W latach 1945-1947 przez szeregi WiN przewinęło się kilkadziesiąt tysięcy ludzi), jego AK-
owskie korzenie (terenowi działacze WiN nadal uważali się za żołnierzy AK), sprawiły, iż od początku Zrzeszenie
stało się obiektem zmasowanych ataków ze strony komunistów. W okresie od 1945 do 1948 r. działania bezpieki
rozbiły cztery kolejne Zarządy Główne WiN, kierowane przez prezesów: płk. Jana Rzepeckiego, płk. Fr anciszka
Niepokólczyckiego, ppłk. Wincentego Kwiecińskiego i ppłk. Łukasza Cieplińskiego.

Udział mieszkańców Rzeszowszczyzny w strukturach ogólnopolskich WiN szczególnie zaznaczył się w okresie od
stycznia do listopada 1947 r., kiedy prezesem IV Zarządu Głównego WiN był ppłk Łukasz Ciepliński „Apk”,
„Bogdan”, „Ludwik”, „Pług”, wcześniej kierujący Inspektoratem AK Rzeszów. W zarządzie tym znajdowali się jego
współpracownicy z okresu okupacji niemieckiej, m.in.: mjr Adam Lazarowicz „Aleksander”, 'Klamra”, kp t.
Mieczysław Kawalec „Żbik”, „Iza”, „Psarski”, por. Józef Rzepka „Znicz”, „Krzysztof”, kpt. Ludwik Kubik „Alfred”,
„Juliusz”. Prezesura Łukasza Cieplińskiego przypadła na szczególnie trudny okres, kiedy Urząd Bezpieczeństwa
po sfałszowanych wyborach do Sejmu Ustawodawczego zintensyfikował swoje działania, z drugiej zaś strony
prysły nadzieje na wybuch III wojny światowej. Jesienią 1947 r. rozpoczęły się aresztowania działaczy IV Zarządu
WiN. Ich proces toczył się przed Wojskowym Sądem Rejonowym w Warszawie w dniach od 5 do 14 października
1950 r. Większość z nich została skazana na karę śmierci, m.in. wymienieni już Ł. Ciepliński, A. Lazarowicz, J.
Rzepka, J. Batory, M. Kawalec oraz prezes Obszaru Południowego WiN F. Błażej i K. Chmiel, doradca polityczny
p

rezesa Cieplińskiego. Wszyscy zostali zamordowani 1 marca 1951 r. w więzieniu mokotowskim w Warszawie.


Zarządowi Głównemu WiN podlegał m.in. Okręg Rzeszów, powstały na bazie Podokręgu AK Rzeszów,
obejmujący swoją działalnością całe Podkarpacie. Dzielił się na rejony i rady. Na czele Okręgu stali kolejno: mjr
Adam Lazarowicz, Bronisław Wochanka „Ludwik”, „Andrzej”, Władysław Koba „Żyła”, „Marcin”. Okręg prowadził
działania wywiadowcze, propagandowe oraz samoobronę, kierowaną przez „Straż'. Ogółem WiN w Okręgu
Rzeszów liczył około 1,2-1,4 tys. członków. W Okręgu Rzeszowskim stosunkowo dobrze zorganizowane były
Brygady Wywiadowcze (BW), którymi kierował Antoni Słabosz „Paweł”. Wywodziły się ze struktur wywiadu AK i
zachowywały znaczną autonomię w obrębie WiN, dysponując własną siatką wywiadowczą. Jesienią 1947 r.
zarząd Rzeszowskiego Okręgu WiN został rozbity przez UB. W dniach od 15 do 21 października 1948 r. przed
Wojskowym Sądem Rejonowym w Rzeszowie odbył się proces członków zarządu. Dwaj z nich: Władysław Koba i
Leopold Rząsa, oraz Michał Zygo - informator WiN w Komendzie Wojewódzkiej MO - zostali skazani na karę
śmierci i 31 stycznia 1949 r. zamordowani na Zamku w Rzeszowie.

Narodowe Zjednoczenie Wojskowe

Poza WiN-

em na terenie Podkarpacia istniały stosunkowo silne struktury Narodowego Zjednoczenia Wojskowego

(NZW), politycznie podporządkowane Stronnictwu Narodowemu (SN). Tworzyły je wyodrębnione ze struktur AK,
scalone z nią wcześniej oddziały Narodowej Organizacji Wojskowej (NOW). Do jesieni 1946 r. działała tu również
Młodzież Wielkiej Polski (MWP), związana z SN. Na czele okręgu rzeszowskiego NZW (używa jącego dawnej
nazwy NOW) stali kolejno: Kazimierz Mirecki „Kazimierz”, „Żmuda”, Józef Sałabun „Grom”, mjr Kazimierz
Nizieński „Waluś”, wreszcie kpt. Piotr Woźniak „Wir”.

Od marca 1945 r. działała Komenda Oddziałów Leśnych, której podporządkowano działając e na tym terenie
oddziały partyzanckie NZW (NOW): Józefa Zadzierskiego „Wołyniaka”, Tadeusza Gajdy „Tarzana”, Stanisława
Pelczara „Majki”, Bronisława Gliniaka „Radwana”, Franciszka Szarka „Lisa”, Stanisława Orłowskiego vel
Woźnickiego „Weuwarta”. Komendantem oddziałów leśnych był kpt. Franciszek Przysiężniak „Ojciec Jan”.

background image

Dowodzone przez niego zgrupowanie oddziałów leśnych okręgu rzeszowskiego NZW (NOW) stoczyło 7 maja
1945 r. w pobliżu wioski Kuryłówka bitwę partyzancką z ekspedycją NKWD, w której zginęło kilkudziesięciu
sowietów. Oddziały NZW niejednokrotnie chroniły również polskie wsie przed atakami UPA, prowadziły
działalność wydawniczą i propagandową oraz likwidowały pracowników i konfidentów UB. Po sfałszowanych
przez komunistów wyborach do Sejmu i ogłoszeniu w lutym 1947 r. ustawy amnestyjnej, ostatni komendant
okręgu rzeszowskiego NZW (NOW) Piotr Woźniak „Wir” formalnie rozwiązał okręg i polecił swym podkomendnym
zakończyć działalność konspiracyjną. Mimo ujawniania się przed komisją amnestyjną, od si erpnia 1948 r.
nastąpiły masowe aresztowania członków rzeszowskiego NZW (NOW).

W maju 1949 r. przed WSR w Rzeszowie odbył się proces kierownictwa okręgu rzeszowskiego NZW (NOW).
Piotr Woźniak, Ludwik Więcław „Śląski” - komendant Inspektoratu „Hanka” (powiaty: Łańcut, Przeworsk, Nisko i
Janów Lubelski), Edward Garbacki „Róża” - skarbnik tego inspektoratu, oraz Jan Skóra, zostali skazani na karę
śmierci. 5 września 1949 r. na Zamku w Rzeszowie L. Więcław i E. Garbacki zostali straceni, natomiast P.
Woźniakowi i J. Skórze karę śmierci zamieniono na długoletnie więzienie. Nie wszyscy żołnierze NZW (NOW)
podporządkowali się rozkazowi zaprzestania działalności konspiracyjnej. Jedną z najdłużej funkcjonujących
jednostek była grupa Adama Kusza „Garbatego”, wywodząca się z dawnego oddziału Józefa Zadzierskiego
„Wołyniaka”, zlikwidowana w Lasach Janowskich 19 sierpnia 1950 r. przez grupę operacyjną UB -KBW. Ocaleli z
tej akcji dwaj partyzanci ukrywali się jednak jeszcze bardzo długo, korzystając z przychylności ludnośc i wiejskiej
Zasania. Dopiero 11 lutego 1959 r. aresztowano w Kulnie Michała Krupę „Wierzbę”`, zaś 30 grudnia 1961 r. w
bunkrze koło Huty Krzeszowskiej - Andrzeja Kiszkę „Dęba”.

Spośród innych oddziałów zbrojnych działających na Rzeszowszczyźnie, nie związanych organizacyjnie ani z
WiN, ani z NZW (NOW), należy wymienić przede wszystkim poakowskie ugrupowania Jana Totha „Mewy” i
Wojciecha Lisa „Mściciela” oraz jedyną na tym terenie grupę formalnie należącą do Narodowych Sił Zbrojnych,
dowodzoną przez Antoniego Żubryda „Zucha”. Toth skazany na karę śmierci, został stracony 24 czerwca 1949 r.,
zaś Żubryd i Lis skrytobójczo zamordowani – przez wprowadzonych do ich oddziałów agentów UB („Zuch –
24.10.1946 r., a „Mściciel – 30.01.1948 r.).

Pomimo klęski poniesionej przez antykomunistyczną konspirację niepodległościową, opór społeczeństwa
polskiego wobec nowej władzy trwał nadal, choć z uwagi na militarną przewagę ZSRS i formacji podległych
rodzimym komunistom zmieniał swoje formy, a walkę zbrojną jako bezcelową za stępował innymi środkami.
Pamiętać jednak należy, że ofiara „wyklętych” była zaczynem, który w dużej mierze umożliwił odzyskanie przez
Polskę niepodległości.

Autorzy:

Mariusz Krzysztofiński, IPN Rzeszów, Krzysztof Kaczmarski, IPN Rzeszów

Podziemie antykomunistyczne na Rzeszowszczyźnie po 1944 r.

Po zajęciu w 1944 r. przez Sowietów terenów Rzeszowszczyzny tamtejsza ludność nie pozostała obojętna na
bezprawie towarzyszące działaniom okupanta. Podziemie antykomunistyczne podjęło walkę z „czerwoną zarazą”,
kontynuując ją nawet do połowy lat 50.

Na zaj

ętej latem 1944 r. przez wojska sowieckie Rzeszowszczyźnie, podobnie jak i w całym kraju, rozlała się

niewyobrażalna fala bezprawia. Aresztowano i mordowano oficerów i żołnierzy Armii Krajowej, przedstawicieli
przedwojennych i konspiracyjnych elit politycznych oraz inteligencji.

Wbrew utartym w ciągu ostatniego półwiecza poglądom, opór społeczeństwa polskiego wobec władzy
komunistycznej był duży. Przeciwstawiając się „czerwonej zarazie”, oddziały podziemia
niepodległościowego podejmowały akcje.

background image


W maju 1945

r. Europa świętowała zakończenie II wojny światowej. Radość wyrażana przez społeczeństwa

Europy Zachodniej, bale i uliczne szaleństwa w Stanach Zjednoczonych nie korespondowały z nastrojami i
obawami, jakie odczuwali Polacy w obliczu zajęcia ziem polskich przez Armię Czerwoną oraz porozumień
jałtańskich, oddających Polskę we władanie Związku Sowieckiego. Niepokoje te bardzo szybko znalazły swoje
potwierdzenie w postaci przeprowadzanej przez nowego okupanta planowej i wyniszczającej akcji skierowanej
przeci

w środowiskom niepodległościowym, uznającym władzę rządu RP w Londynie. Ironią historii jest, że kiedy

na Zachodzie fetowano zwycięstwo i 8 maja 1945 r. podpisywano akt kapitulacji III Rzeszy, dzień wcześniej, na
Rzeszowszczyźnie, pod Kuryłówką k. Leżajska, doszło do zwycięskiej bitwy stoczonej przez zgrupowanie
oddziałów leśnych Narodowego Zjednoczenia Wojskowego, dowodzone przez kpt. Franciszka Przysiężniaka
„Ojca Jana”, z ekspedycją NKWD.

Walka z „czerwoną zarazą”

Na zajętej latem 1944 r. przez wojska sowieckie Rzeszowszczyźnie, podobnie jak i w całym kraju, rozlała się
niewyobrażalna fala bezprawia. Aresztowano i mordowano oficerów i żołnierzy Armii Krajowej, przedstawicieli
przedwojennych i konspiracyjnych elit politycznych oraz inteligencji.

Wbrew u

tartym w ciągu ostatniego półwiecza poglądom, opór społeczeństwa polskiego wobec władzy

komunistycznej był duży. Przeciwstawiając się „czerwonej zarazie”, oddziały podziemia niepodległościowego
podejmowały akcje na więzienia i siedziby UB, pragnąć uwolnić więzionych w nich żołnierzy. Powodzeniem
zakończyło się oswobodzenie 13 grudnia 1944 r. przez połączone oddziały plut. Feliksa Maziarskiego „Szofera”
oraz kpt. Dragana Sotirovicia „Drażę” 11 osób więzionych w budynku PUBP w Brzozowie. Sukcesem okazało się
też rozbicie aresztu PUBP w Tarnobrzegu 2 listopada 1944 r., uwolnienie w Lubaczowie w marcu 1945 r. dwóch
aresztantów z siedziby miejscowego PUBP czy opanowanie więzienia w Przemyślu z 14 na 15 maja 1945 r.
Niepowodzeniem zakończyła się jednak próba odbicia więźniów przetrzymywanych na Zamku w Rzeszowie w
nocy z 7 na 8 października 1944 r. przez żołnierzy pod dowództwem inspektora Inspektoratu AK Rzeszów kpt.
Łukasza Cieplińskiego „Pługa”.
.
Konspiracja i walka zbrojna trwały do końca lat 40., w niektórych regionach nawet do połowy lat 50. Jej
uczestnikami byli, ścigani przez NKWD, UB oraz cały aparat „nowego państwa” żołnierze i działacze AK, „Nie”,
DSZ, WIN, NZW i NSZ. Ofiara wielu z nich do dziś nie jest znana społeczeństwu. Tępiąc podziemie
niepodległościowe, komuniści uciekali się do stosowania terroru. Wsie wspierające podziemie były wielokrotnie
poddawane pacyfikacjom, czy rewizjom. Dokonywano także publicznych egzekucji żołnierzy podziemia w celu
zastraszenia jego zwolenników. W ten sposób zgładzono m.in żołnierzy oddziału Jana Stefki „Mściciela” na rynku
w Dębicy 10 lipca 1946 r.

„Wolność i Niezawisłość”

19 stycznia 1945 r. gen. Leopold Okulicki rozwiązał Armię Krajową, zdekonspirowaną w dużej mierze wobec
Sowietów podczas akcji „Burza”. Wkrótce jednak zaczęto tworzyć ściśle zakonspirowane struktury mające
prowadzić walkę przeciwko nowej, sowieckiej okupacji. Po demobilizacji tzw. Armii Krajowej w Likwidacji, w
miejsce szczątkowej i częściowo spenetrowanej przez sowieckie służby bezpieczeństwa siatki organizacji „Nie”
(„Niepodległość”), 7 maja 1945 r. rozkazem p.o. Naczelnego Wodza, gen. Władysława Andersa, została
powołana Delegatura Sił Zbrojnych (DSZ). Jej czysto wojskowa struktura opierała się na istniejących komórkach
Armii Krajowej w Likwidacji

i „Nie”, a działalność koncentrowała się przede wszystkim na samoobronie czynnej,

propagandzie i wywiadzie wojskowym. Próbowano również - z reguły bezskutecznie - wyprowadzić jak
największą ilość żołnierzy oddziałów leśnych z konspiracji do pracy nad odbu dową kraju i cywilnej walki
politycznej.

6 sierpnia 1945 r. -

przeszło miesiąc po powstaniu Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej i cofnięciu uznania

rządowi RP w Londynie - DSZ została rozwiązana, a w jej miejsce 2 września 1945 r. utworzono Zrzeszenie
„Wolność i Niezawisłość” (WiN - właściwa nazwa: Ruch Oporu Bez Wojny i Dywersji „Wolność i Niezawisłość”).
Organizacja ta, w zamyśle jej założycieli, miała mieć charakter czysto cywilny; prowadząc, do czasu wolnych
wyborów do Sejmu Ustawodawczego, skuteczny opór wobec komunistycznej władzy. Nadal jednak, zwłaszcza w
województwach wschodnich, w obliczu komunistycznego terroru, w strukturach WiN działały wywodzące się z AK
oddziały partyzanckie. W latach 1945-1947 przez szeregi WiN przewinęło się kilkadziesiąt tysięcy ludzi), jego AK-
owskie korzenie (terenowi działacze WiN nadal uważali się za żołnierzy AK), sprawiły, iż od początku Zrzeszenie

background image

stało się obiektem zmasowanych ataków ze strony komunistów. W okresie od 1945 do 1948 r. działania bezpieki
rozbiły cztery kolejne Zarządy Główne WiN, kierowane przez prezesów: płk. Jana Rzepeckiego, płk. Franciszka
Niepokólczyckiego, ppłk. Wincentego Kwiecińskiego i ppłk. Łukasza Cieplińskiego.

Udział mieszkańców Rzeszowszczyzny w strukturach ogólnopolskich WiN szczególn ie zaznaczył się w okresie od
stycznia do listopada 1947 r., kiedy prezesem IV Zarządu Głównego WiN był ppłk Łukasz Ciepliński „Apk”,
„Bogdan”, „Ludwik”, „Pług”, wcześniej kierujący Inspektoratem AK Rzeszów. W zarządzie tym znajdowali się jego
współpracownicy z okresu okupacji niemieckiej, m.in.: mjr Adam Lazarowicz „Aleksander”, 'Klamra”, kpt.
Mieczysław Kawalec „Żbik”, „Iza”, „Psarski”, por. Józef Rzepka „Znicz”, „Krzysztof”, kpt. Ludwik Kubik „Alfred”,
„Juliusz”. Prezesura Łukasza Cieplińskiego przypadła na szczególnie trudny okres, kiedy Urząd Bezpieczeństwa
po sfałszowanych wyborach do Sejmu Ustawodawczego zintensyfikował swoje działania, z drugiej zaś strony
prysły nadzieje na wybuch III wojny światowej. Jesienią 1947 r. rozpoczęły się aresztowania dzi ałaczy IV Zarządu
WiN. Ich proces toczył się przed Wojskowym Sądem Rejonowym w Warszawie w dniach od 5 do 14 października
1950 r. Większość z nich została skazana na karę śmierci, m.in. wymienieni już Ł. Ciepliński, A. Lazarowicz, J.
Rzepka, J. Batory, M.

Kawalec oraz prezes Obszaru Południowego WiN F. Błażej i K. Chmiel, doradca polityczny

prezesa Cieplińskiego. Wszyscy zostali zamordowani 1 marca 1951 r. w więzieniu mokotowskim w Warszawie.

Zarządowi Głównemu WiN podlegał m.in. Okręg Rzeszów, powstały na bazie Podokręgu AK Rzeszów,
obejmujący swoją działalnością całe Podkarpacie. Dzielił się na rejony i rady. Na czele Okręgu stali kolejno: mjr
Adam Lazarowicz, Bronisław Wochanka „Ludwik”, „Andrzej”, Władysław Koba „Żyła”, „Marcin”. Okręg prowadził
działania wywiadowcze, propagandowe oraz samoobronę, kierowaną przez „Straż'. Ogółem WiN w Okręgu
Rzeszów liczył około 1,2-1,4 tys. członków. W Okręgu Rzeszowskim stosunkowo dobrze zorganizowane były
Brygady Wywiadowcze (BW), którymi kierował Antoni Słabosz „Paweł”. Wywodziły się ze struktur wywiadu AK i
zachowywały znaczną autonomię w obrębie WiN, dysponując własną siatką wywiadowczą. Jesienią 1947 r.
zarząd Rzeszowskiego Okręgu WiN został rozbity przez UB. W dniach od 15 do 21 października 1948 r. przed
Wojskowy

m Sądem Rejonowym w Rzeszowie odbył się proces członków zarządu. Dwaj z nich: Władysław Koba i

Leopold Rząsa, oraz Michał Zygo - informator WiN w Komendzie Wojewódzkiej MO - zostali skazani na karę
śmierci i 31 stycznia 1949 r. zamordowani na Zamku w Rzeszowie.

Narodowe Zjednoczenie Wojskowe

Poza WiN-

em na terenie Podkarpacia istniały stosunkowo silne struktury Narodowego Zjednoczenia Wojskowego

(NZW), politycznie podporządkowane Stronnictwu Narodowemu (SN). Tworzyły je wyodrębnione ze struktur AK,
scalon

e z nią wcześniej oddziały Narodowej Organizacji Wojskowej (NOW). Do jesieni 1946 r. działała tu również

Młodzież Wielkiej Polski (MWP), związana z SN. Na czele okręgu rzeszowskiego NZW (używającego dawnej
nazwy NOW) stali kolejno: Kazimierz Mirecki „Kazim ierz”, „Żmuda”, Józef Sałabun „Grom”, mjr Kazimierz
Nizieński „Waluś”, wreszcie kpt. Piotr Woźniak „Wir”.

Od marca 1945 r. działała Komenda Oddziałów Leśnych, której podporządkowano działające na tym terenie
oddziały partyzanckie NZW (NOW): Józefa Zadzierskiego „Wołyniaka”, Tadeusza Gajdy „Tarzana”, Stanisława
Pelczara „Majki”, Bronisława Gliniaka „Radwana”, Franciszka Szarka „Lisa”, Stanisława Orłowskiego vel
Woźnickiego „Weuwarta”. Komendantem oddziałów leśnych był kpt. Franciszek Przysiężniak „Ojciec Ja n”.
Dowodzone przez niego zgrupowanie oddziałów leśnych okręgu rzeszowskiego NZW (NOW) stoczyło 7 maja
1945 r. w pobliżu wioski Kuryłówka bitwę partyzancką z ekspedycją NKWD, w której zginęło kilkudziesięciu
sowietów. Oddziały NZW niejednokrotnie chroniły również polskie wsie przed atakami UPA, prowadziły
działalność wydawniczą i propagandową oraz likwidowały pracowników i konfidentów UB. Po sfałszowanych
przez komunistów wyborach do Sejmu i ogłoszeniu w lutym 1947 r. ustawy amnestyjnej, ostatni komendant
o

kręgu rzeszowskiego NZW (NOW) Piotr Woźniak „Wir” formalnie rozwiązał okręg i polecił swym podkomendnym

zakończyć działalność konspiracyjną. Mimo ujawniania się przed komisją amnestyjną, od sierpnia 1948 r.
nastąpiły masowe aresztowania członków rzeszowskiego NZW (NOW).

W maju 1949 r. przed WSR w Rzeszowie odbył się proces kierownictwa okręgu rzeszowskiego NZW (NOW).
Piotr Woźniak, Ludwik Więcław „Śląski” - komendant Inspektoratu „Hanka” (powiaty: Łańcut, Przeworsk, Nisko i
Janów Lubelski), Edward Garbacki „Róża” - skarbnik tego inspektoratu, oraz Jan Skóra, zostali skazani na karę
śmierci. 5 września 1949 r. na Zamku w Rzeszowie L. Więcław i E. Garbacki zostali straceni, natomiast P.
Woźniakowi i J. Skórze karę śmierci zamieniono na długoletnie więzienie. Nie wszyscy żołnierze NZW (NOW)
podporządkowali się rozkazowi zaprzestania działalności konspiracyjnej. Jedną z najdłużej funkcjonujących
jednostek była grupa Adama Kusza „Garbatego”, wywodząca się z dawnego oddziału Józefa Zadzierskiego

background image

„Wołyniaka”, zlikwidowana w Lasach Janowskich 19 sierpnia 1950 r. przez grupę operacyjną UB-KBW. Ocaleli z
tej akcji dwaj partyzanci ukrywali się jednak jeszcze bardzo długo, korzystając z przychylności ludności wiejskiej
Zasania. Dopiero 11 lutego 1959 r. aresztowano w Kul

nie Michała Krupę „Wierzbę”`, zaś 30 grudnia 1961 r. w

bunkrze koło Huty Krzeszowskiej - Andrzeja Kiszkę „Dęba”.

Spośród innych oddziałów zbrojnych działających na Rzeszowszczyźnie, nie związanych organizacyjnie ani z
WiN, ani z NZW (NOW), należy wymienić przede wszystkim poakowskie ugrupowania Jana Totha „Mewy” i
Wojciecha Lisa „Mściciela” oraz jedyną na tym terenie grupę formalnie należącą do Narodowych Sił Zbrojnych,
dowodzoną przez Antoniego Żubryda „Zucha”. Toth skazany na karę śmierci, został stracon y 24 czerwca 1949 r.,
zaś Żubryd i Lis skrytobójczo zamordowani – przez wprowadzonych do ich oddziałów agentów UB („Zuch –
24.10.1946 r., a „Mściciel – 30.01.1948 r.).

Pomimo klęski poniesionej przez antykomunistyczną konspirację niepodległościową, opór s połeczeństwa
polskiego wobec nowej władzy trwał nadal, choć z uwagi na militarną przewagę ZSRS i formacji podległych
rodzimym komunistom zmieniał swoje formy, a walkę zbrojną jako bezcelową zastępował innymi środkami.
Pamiętać jednak należy, że ofiara „wyklętych” była zaczynem, który w dużej mierze umożliwił odzyskanie przez
Polskę niepodległości.

Autorzy:

Mariusz Krzysztofiński, IPN Rzeszów, Krzysztof Kaczmarski, IPN Rzeszów

NSZZ „Solidarność” w Polsce południowo-wschodniej 1980-1981

Legalny okres działalności NSZZ „Solidarność” w Polsce południowo-wschodniej przyczynił się do
przełamania monopolu informacyjnego władzy komunistycznej i utraty przez nią zaufania społecznego,
która doprowadziła do zmian ustrojowych po 1989 r.

W 1975 r. obejmujące Polskę południowo-wschodnią województwo rzeszowskie zostało podzielone na cztery
mniejsze jednostki administracyjne. Powstały wówczas województwa: tarn obrzeskie, przemyskie, rzeszowskie i
krośnieńskie. Ten podział administracyjny odcisnął swe piętno na dziejach „Solidarności”. Zanim powstał NSZZ,
najważniejszym ośrodkiem oporu społecznego w tym zakątku Polski był Kościół katolicki – zwłaszcza diecezja

pr

zemyska kierowana przez bp. Ignacego Tokarczuka. Niewątpliwie w dużej mierze dzięki działalności kościoła i

jego roli w obronie świadomości społecznej przed indoktrynacją komunistyczną stał się możliwy rozwój
niezależnego ruchu społecznego i związkowego, jakim była „Solidarność”. Przed latem 1980 r. niewielkie
struktury opozycyjne powstały tylko w województwie rzeszowskim i przemyskim. W Przemyślu działały ROPCiO,
KSS „KOR” i KPN, zaś w Rzeszowie funkcjonowała grupa związana z KSS „KOR”, zaangażowana w pows tanie w
1978 r. Komitetu Samoobrony Chłopskiej Ziemi Rzeszowskiej w Łowisku. Do woj. krośnieńskiego i
tarnobrzeskiego w końcu lat 70. sporadycznie docierali przedstawiciele opozycji i „bibuła”.


Akcje strajkowe

Tę sytuację miały zmienić strajki lipcowo-sierpniowe 1980 r. Podobnie jak w wielu innych regionach Polski, także
tu wybuchły strajki po wprowadzeniu podwyżki cen niektórych artykułów mięsnych 1 lipca 1980 r. Strajkowali
wówczas pracownicy WSK w Mielcu i SFA „Autosan” w Sanoku. W następnych dniach do strajków o podłożu
ekonomicznym i socjalnym dochodziło w różnych zakładach, głównie w woj. rzeszowskim i tarnobrzeskim. Po
rozpoczęciu strajków stoczniowców na Wybrzeżu doszło w Polsce południowo -wschodniej do dalszego wzrostu
napięcia. W połowie sierpnia ponownie zastrajkował „Autosan” oraz WSK w Rzeszowie. Zaczęły się pojawiać
postulaty utworzenia niezależnych związków zawodowych.

Po 20 sierpnia w woj. krośnieńskim i rzeszowskim niezadowolenie społeczne zaczęło sięgać zenitu, a jedną z
jego przyczyn był brak rzetelnej informacji o przebiegu strajków w innych regionach kraju. Działacze opozycji z

background image

kręgu KSS „KOR” i KPN w woj. przemyskim podjęli nieudane próby wywołania strajków. Doszło tam jedynie do
kilkudziesięciu krótkich przerw w pracy, podobnie jak w woj. tarnobrzeskim. Natomiast w woj. rzeszowskim i
krośnieńskim strajki w dniach 25-29 sierpnia niemal sparaliżowały życie gospodarcze. Najbardziej konkretny
przebieg miała akcja strajkowa w Krośnie, gdzie przebywał emisariusz komitetu strajkowego ze Stoczni im.
Lenina w Gdańsku Brunon Mańko. Tam 29 sierpnia doszło do powstania Zespołu Organizacyjnego Niezależnych
i Samorządnych Związków Zawodowych Województwa Krośnieńskiego (prawdopodobnie pierwszej w Polsce
struktury używającej w nazwie przymiotników „niezależny” i „samorządny”), którego kilkunastu przedstawicieli
udało się do Gdańska, gdzie byli świadkami podpisania porozumień 31 sierpnia. Była to pierwsza
ponadzakładowa struktura wolnych związków zawodowych w Polsce południowo -wschodniej.

4 regiony NSZZ

„Solidarność”


Kolejno powstawały komitety założycielskie NSZZ w pozostałych województwach. W Rzeszowie 12 września
powstał Międzyzakładowy Komitet Założycielski, przekształcony następnie w Międzyzakładowy Komitet
Robotniczy z Antonim Kopaczewskim na czel

e, w Stalowej Woli powstał zarejestrowany w Gdańsku 17 września

MKZ w Stalowej Woli ze Stanisławem Krupką jako przewodniczącym, zaś w Jarosławiu w woj. przemyskim MKZ
powstał 29 września (od 2 października kierował nim Kazimierz Ziobro). W tym ostatnim woj ewództwie struktury
regionalne powstawały najpóźniej i z największymi oporami. Dopiero 7 października powołano Komitet
Założycielski Regionu Południowo-Wschodniego z Czesławem Kijanką na czele. Już wówczas – na przełomie
września i października toczyła się dyskusja na temat struktury organizacyjnej związku. Dominowały koncepcje
budowy struktur związkowych w oparciu o istniejący podział administracyjny lub budowy „makroregionów”
skupiających organizacje związkowe z terenu kilku województw.

W dyskusji tej na

jaktywniejszy był MKR w Rzeszowie, dążący do utworzenia makroregionu opartego o dawne

duże województwo. Działacze z pozostałych województw odnosili się do tych propozycji z dużą rezerwą i
ostatecznie mimo podpisania kilku porozumień o powstaniu ponadregion alnych struktur (m.in. Ośrodka Badań
Społeczno-Zawodowych w Rzeszowie) w Polsce południowo-wschodniej na wiosnę 1981 r. ukształtowały się
cztery regiony NSZZ „Solidarność”: Region Rzeszowski, Region Południowo -Wschodni (z siedzibą w Przemyślu),
Region Ziem

ia Sandomierska (z siedzibą w Stalowej Woli) i Region Podkarpacie (z siedzibą w Krośnie).

Terytorium regionów pokrywało się w zasadzie z podziałem administracyjnym województw. Jedynie w
województwie krośnieńskim w maju 1981 r. MKZ w Jaśle odłączył się od Regionu Podkarpacie i przeszedł do
Regionu Małopolska (z siedzibą w Krakowie), a w województwie przemyskim MKZ Jarosław przyłączył się w
sierpniu 1981 r. do Regionu Rzeszowskiego. Wszystkie regiony poza realizacją zadań związku zawodowego
włączyły się aktywnie w działania na rzecz obrony wolności słowa i wyznania oraz walki o tożsamość narodową i
pamięć historyczną Polaków.

W każdym z regionów organizowano uroczystości patriotyczne (zwłaszcza związane z nieuznawanymi przez
władze rocznicami 3 maja, 31 sierpnia, 17 września, 11 listopada i rocznicę wydarzeń grudniowych). W każdym z
nich wydawano własną prasę i kolportowano wydawnictwa niezależne. Realizowano też ogólnopolskie akcje
protestacyjne związku – strajki ostrzegawcze 3 października 1980 r., bojkot pracujących sobót, strajki
ostrzegawcze 27 marca i 28 października 1981 r. Do regionów należało niemal 500 tys. członków. W woj.
rzeszowskim, przemyskim i tarnobrzeskim silny były także związki rolnicze NSZZ Rolników Indywidualnych
„Solidarność” i „Solidarność Wiejska”.

Autorzy:

Mariusz Krzysztofiński, IPN Rzeszów

background image

Torami historii na odsiecz Warszawie

Wyruszyli z Chabówki 11 sierpnia, po dwóch dniach dotarli do Warszawy, a 14 sierpnia, w 90. rocznicę victorii
warszawskiej, stawili się w Ossowie na corocznej rekonstrukcji bitwy, która pogrzebała bolszewickie plany
podboju Europy. Ta podróż miała przywołać ducha tych trudnych i pięknych zarazem chwil ojczystej historii, jak
najwierniej oddać ich realia. Oczywisty był więc wybór środka lokomocji – parowozu z wagonami pamiętającymi
początek XX w. Pociąg, który stał się jednym z bohaterów tej wyprawy, wzbudza ł niezwykły entuzjazm. Kiedy
zatrzymywał sie na kolejnych stacjach – w Krakowie, Częstochowie, Piotrkowie Trybunalskim, Koluszkach czy

Skierniewicach

– tłumy rodaków w historycznych strojach witały i żegnały podróżujących kwiatami i

patriotycznymi pieśniami.
W ten sposób kilka grup rekonstrukcyjnych z różnych stron Polski, odtwarzając podróż polskich ochotników z
sierpnia 1920 r., którzy podążali z odsieczą zagrożonej Warszawie, chciało oddać im cześć.


Wielkopolanie w niebieskawych mundurach z hełmami niemieckiego wzoru na głowach odegrali załogi ciężkich
karabinów maszynowych ustawionych na otwartej platformie w początku składu pociągu. Na drugiej platformie
można było dostrzec opancerzonego forda.

Gimnazjaliści i mężczyźni w sile wieku w cywilnych ubraniach, obok nich kobiety ze służby pomocniczej i
sanitariuszki. W oczy rzucała się różnorodność wzorów umundurowania i uzbrojenia, ale takie były realia epoki.
Powstające z niebytu państwo polskie nie dysponowało jednolitym wyposażeniem dla młodej armii.

Ni

e zabrakło także harcerzy, byli najmłodszymi uczestnikami wyprawy – chłopcy w wieku od kilku do kilkunastu

lat, pod opieką Zbyszka Rowińskiego. To niezawodni warszawscy „Zawiszacy”.


Podpisy
1) Poznaniacy obsadzają stanowiskach karabinaów maszynowych.
2)

Wartownik pilnujący składu na postoju w skierniewickiej lokomotywowni.

3) Ostatnie przeglądy przed podróżą i wjazd na dworzec w Skierniewicach.
4) Pamiątkowa fotografia. Z lewej strony grupa harcerzy odtwarzana przez "Zawiszaków".
5) Gra w kości skracała żołnierzom dłużące się godziny przed bitwą.
6) Pod Ossowem bolszewicy wielokrotnie szturmowali polskie pozycje.
7) Gdy polskich piechurów do boju prowadził ksiądz Ignacy Skorupka, nasi ułani scierali się z bolszewicką
konnicą.

Autorzy: Piotr Ferenc-Chudy

background image

SMOLEŃSK - MIEJSCE PRZEKLĘTE

Nawet najbardziej racjonalistyczne myślenie nie jest w stanie wyprzeć pojęcia fatum, pecha czy
mrocznego przeznaczenia. Ludzki umysł szuka sensu w zdarzeniach, które zdają się go nie mieć, i jeśli
naukowe tłumaczenia go nie zadowalają, szuka innych. Stąd popularność rozmaitych czakramów, miejsc
szczególnego nagromadzenia dobrej lub złej energii.

Nie przypadkiem klasztory budowano na miejscach pogańskich kultów, w punktach tajemnych obrzędów, na
różnych Łysych Górach, Sobótkach czy wśród ostępów leśnych, gdzie wcześniej czczono drzewa (przykładem
mazurska Święta Lipka).


Legendy wspominają też chętnie o uroczyskach cieszących się złą sławą, przyciągających zbrodniarzy i
psychopatów. Mają swoją czarną legendę place i domy. Tylko w potocznym porzekadle najbezpi eczniej jest w
leju po bombie. Historia lubi się powtarzać i ma swoje ulubione miejsca bitew, katastrof, rzezi.

Czy za region, w którym historyczna magia występuje w szczególnej koncentracji, tworząc nierozerwalny, krwawy
węzeł losów polskich i rosyjskich, należy uznać Smoleńsk?

Początki owego bogatego miasta cerkwi i monastyrów nie zapowiadały dramatu. W 1404 r. gród zdobyty przez
Witolda wchodził przez 110 lat w skład Wielkiego Księstwa Litewskiego, a udział pułków smoleńskich w bitwie
pod Grunwaldem uw

ażano nieraz za przykład „słowiańskiej solidarności”. Niestety, okres symbiozy nie trwał

długo. Mało kto wie, że „Stańczyk”, słynny obraz Jana Matejki namalowany w 1862 r. i obdarzony twarzą artysty,
nosi pełny tytuł „Stańczyk w czasie balu na dworze królowej Barbary Zápolyi, wobec straconego Smoleńska”.
Miasto, które w 1502 r. dzielnie obroniło się przed Moskwą, 12 lat później musiało skapitulować z powodu braku
odsieczy...

Jakże osobliwe i ponure to proroctwo: jest rok 1514, zadumany błazen nie uczestniczy w wesołym balu trwającym
na Wawelu, tylko rozmyśla nad losem Polski, który wieszczy kometa widoczna za oknem. Może przeczuwa, że za
rok królowa nie będzie żyła, a za wschodnią granicą królestwa peryferyjny gród - Moskwa, do niedawana wierny
lennik Wielk

iej Ordy, rozpocznie swoją drogę w kierunku imperium?...


A czy sam malarz mógł przewidywać, że już wkrótce w jego świecie wybuchnie pozbawione jakichkolwiek szans
powstanie styczniowe, krytykowane później namiętnie przez współczesnych „Stańczyków”?.

Powr

óćmy jednak do Smoleńska. Na rubieżach dawnej Rzeczypospolitej karta dziejów odwracała się parę razy;

rok 1610 przyniósł jedno z najświetniejszych zwycięstw w polskiej historii. Pod Kłuszynem, opodal Smoleńska
sukces hetmana Stefana Żółkiewskiego i jego husarii otworzył nam bramy Moskwy. Uwięzionego cara Szujskiego
wieziono do Warszawy, a rosyjscy bojarowie oddali „czapę Monachomacha” królewiczowi Władysławowi. Czy
polscy Wazowie mogli doprowadzić do unii Warszawy Wilna i Moskwy? Kto wie czy, gdyby nie opor y Zygmunta III
pragnącego korony dla siebie, gdyby nie trwająca rok obrona miasta, gdyby posłuchano Żółkiewskiego, a odsiecz
Chodkiewicza nadeszła wcześniej, polska władza pozostałaby na Kremlu?

Nie udało się, ale Rosja nigdy nie zapomniała despektu. Całkiem niedawno putinowska administracja ustanowiła
nowe święto - Dzień Jedności Narodowej - mające zastąpić skompromitowaną rocznicę Rewolucji
Październikowej. Przypomina ono wypędzenie Polaków z Moskwy przez pospolite ruszenie kupca Kuźmy Minina i
księcia Dymitra Pożarskiego. Przy okazji powstał też antypolski, wysokobudżetowy film „Rok 1612” z udziałem, o
wstydzie, naszych aktorów.

Mało kto też pamięta, że Rosjanie skapitulowali pod Smoleńskiem jeszcze raz, w 1634 r. A ostatecznie w ręce
Rosji miasto przes

zło dopiero na mocy pokoju Andruszowskiego w 1667 r.


Wydaje się jednak, że pomimo zmiany suwerena ziemia smoleńska w kolejnych stuleciach nadal pragnęła krwi; w
1708 r. odbyła się tam wielka bitwa rosyjsko-szwedzka, wygrana przez Skandynawów, tam też w 1812 r.
stoczono wielką i niesłychanie krwawą batalię, w trakcie pamiętnej wyprawy napoleońskiej. „O roku ów, kto ciebie
widział w naszym kraju...”.

background image

Dużo wskazuje, że z upływem czasu siły zła rosną. W 1940 r. właśnie pod Smoleńskiem, w Katyniu, w pobliżu
pe

nsjonatu dla kadry NKWD zostało zlokalizowane miejsce kaźni polskich oficerów. Przypadek czy świadomy

zamysł? Legenda też wspomina, a potwierdzają to zachowane zdjęcia propagandowe, że Stalin i jego oprycznik
Beria osobiście sadzili drzewa w rejonie Smoleńskiego lotniska. Oczywiście mało prawdopodobne, by była to
brzoza, przez którą skończył swój lot prezydencki Tupolew 154, ale...

Domorośli demonolodzy zwracają też uwagę, że liczba 96 ofiar tragicznej katastrofy, którą graficznie można
prezentować jako parę przekręconych szóstek, jest liczbą diabelską. Trudno też nie myśleć o szatanie, kiedy
wspomni się o nieudanym zamachu gen. Henninga von Trescowa, który 13 marca 1943 r. właśnie podczas
postoju w Smoleńsku umieścił bombę w samolocie Hitlera. Ta jednak z niewiadomego powodu nie wybuchła, co
miało kosztować świat jeszcze dwa lata wojny i miliony istnień ludzkich.

Charakterystyczne, że wszystkie te wydarzenia dotyczą zmagań cywilizacji Wschodu i Zachodu – tak, jakby,
czerpiąc analogię z tektoniki, Smoleńsk leżał na linii uskoku cywilizacyjnego. Owa symbolika dotarła do mnie ze
wzmożoną silą, gdy Tomasz Łysiak, autor świeżo wydanych „Psów Tartaru”, kończących jego „trylogię
szalbierską”, zwrócił mi uwagę, że 10 kwietnia to data przypominająca inne wielkie sta rcie dwóch światów w 1241
r. pod Legnicą. Konkretnie był to dzień po bitwie, w którym Tatarzy prezentowali nadzianą na pikę głowę Henryka
Pobożnego, pierwszego chrześcijańskiego władcy, który ośmielił im się sprzeciwić. I choć został zabity
(cywilizacja tu

rańska nie dopuszcza oszczędzania wrogów, nawet jeśli mogłoby to przynieść korzyści),

powstrzymał nawałę ze Wschodu, inaugurując dla Polski rolę przedmurza, którą dla często nieświadomej
własnych zagrożeń Europy Zachodniej mieliśmy spełniać jeszcze po wiel okroć.

Autorzy: Marcin Wols ki

SIERPIEŃ 2010

Znany z prorosyjskich sympatii sowietolog pisze: „Nie liczmy na prawo w sprawie smoleńskiej. Na dobrą
wolę też nie, gdyż strach przed podjęciem decyzji paraliżuje ich wolę. Możemy liczyć tylko na decyzję
Kremla”. To niby oczywistości, ale obecne władze RP namiętnie na to prawo i tę dobrą wolę liczyli. Jakiś
czas temu Tusk nieco się nadąsał: to coś polecił (lub ew. kazał coś poruszyć w Moskwie), a o tamto
zapytać, wciąż z nadzieją. Wszystko to są gesty pro forma. Nie można przecież Rosjan urazić (bo to
„zimna wojna”). Jej obecne władze należy raczej kochać. Rzecznik rządu kłamie w żywe oczy, że pełny
udział Polski w śledztwie był prawnie niemożliwy. Były ku temu aż dwie możliwości, nie mówiąc już o
zupełnej wyjątkowości katastrofy.

Sprawa w

ięc wygląda źle i to nie z winy władz Gwatemali. Ale nie ma obaw. Będzie to trudne, ale chociaż wielu

się już „znudziło”, my (i nie tylko my) – nie zrezygnujemy. Żaden beztreściowy komunikat nas nie zadowoli,
żadnej „polskiej winy” - z pominięciem podstawowych elementów sprawy – nie zaakceptujemy. Będziemy drążyć
sprawę. Latami. Zawsze. Trzeba zastąpić organa rządowe niesuwerennej RP czy też RPRL.


Poświęciłem parę słów sprawom powszechnie znanym. Ale trzeba wciąż je powtarzać. Wszelako korzystając ze

background image

specy

fiki tej rubryki, chcę poruszyć (podobnie jak w tekście dłuższym) parę kwestii, niby „ogólnych”, ale jak

najbardziej związanych z tematem numeru. Różnych, na razie w sposób wyrywkowy.

Powtórzę się raz jeszcze. Smoleńsk należy do spraw pryncypialnych. Podo bnie jak godne upamiętnienie,
zwłaszcza Pana Prezydenta. Aby pryncypia zamazane nie zostały, potrzebna jest zmiana władzy. A przynajmniej
śmiała próba mająca to za cel.

Prezes J. Kaczyński obrał (podkreślam także i tu) właściwą strategię. Dostosowaną do formatu i sposobu
działania strony przeciwnej. Ale wymaga ona wielu uzupełnień, poprawek, zwłaszcza w sferze taktyki.

Aby wyjaśnić kluczową dla Polski sprawę katastrofy, PiS musi wyjść także poza nią (taki paradoks), tj. reagować
błyskawicznie na wszystko, co wyprawia reżim. Już to robi (np. w sprawie drenażu naszych kieszeni), ale
ponieważ rząd ma to w nosie, kwestia nie jest medialna, po prostu nie mówi się o tym. Nie pasuje do schematu.

Notabene, na media nie powinno się w ogóle zwracać uwagi, także na zachowanie tych rzekomo „przyjaznych”.
Jakiś asystent powinien przedstawiać prezesowi wyciąg rzeczywiście istotnych in formacji. Oraz drugi, ze
szczególnie bezczelnymi wypowiedziami. I tyle.

Podtrzymuję swą opinię, iż pożyteczniejsze niż konferencje prasowe, na których brylują TVN -y, byłby, na wzór
cotygodniowych wystąpień prezydenta i reprezentanta opozycji w USA, kontakt z ludźmi poprzez internet (a także
wszelkie inne źródła poza wielko-medialne).

Zupełnie szczerze wytłumaczyłbym powstanie terminu i obecne rozumienie określenia „obciach”. W
szczególności tym, którzy się nim nie posługują, a póki co jeszcze mają prawo d o życia i głosu. Ale zwłaszcza,
spokojnie, konkretnie, merytorycznie ustosunkowałbym się do każdej bieżącej sprawy. Taka np. „GP” z
pewnością by te wystąpienia przedrukowywała. A mówiąc o owym „spokoju” (nie o żadnej miękkości) – zwłaszcza
J. Kaczyński powinien w pełni pojąć, że każde jego słowo, niczym popełniającego kiedyś występek może być, i
będzie użyte przeciw niemu.

Krytyka -

nacechowana wszakże życzliwością, doradzająca, a nie napastliwa - prawie zanikła, pozostała tylko

niechęć bądź nienawiść. A wśród „umiarkowanych” speców od Słowa także elementarny brak logiki. Z jednej
strony piszą o „najgorszym rządzie” (Tusk się nie przejmuje) i psuciu Polski, a z drugiej, w jednym chórze z
Kutzami

– ta zbieżność ich nie zastanawia – dokopują, jak mogą, opozycji (Tusk jest zadowolony, bo to jest dla

niego najważniejsze). Pewno po to, aby Polska psuła się bardziej i dłużej.

Brak mi na razie miejsca, więc jeszcze tylko hasłowo. Rozumiem potrzebę oparcia się w batalii na ludziach
sprawdzonych, ale nie może to być grupa zamknięta, składająca się m.in. z osób „podłączonych” pod jakiegoś
wiceprezesa czy innego patrona. Nawet w partyjnych szeregach, także samorządowych, są ludzie bystrzy,
fachowi, relatywnie młodzi. Ich dostrzeżenie, ich awans – powinny być niemal automatyczne (jak stałe
odnawianie republikańskiego kierownictwa w Kongresie USA; oparte wyłącznie na takich kryteriach). Powiązanie
pryncypiów z codziennymi problemami ludzi. Wykorzystanie (prawdziwe, a nie tylko poprzez podziękowanie
prezesa) ruchów obywatelskich. Nie chodzi tylko o Kluby „GP”. W różnych miejscach poczynają już kiełkować
potencjalne nowe elity, bardzo fachowe w rozmaitych dziedzinach. Nie można pozwolić, by pozostawały
rozproszone, nie można ich ignorować. Na drodze do budowy własnej Fundacj i Batorego. Wreszcie konstatacja:
w każdej partii istnieją rozmaite frakcje ideowe. To jest OK. Ale akurat dzisiaj w Polsce ta ukochana przez media,
najbardziej podobna do PO, często o unijnej (od UW) mentalności, absolutnie brylować nie powinna.

Chciałem napisać jeszcze sporo, ale dziś jeszcze tylko słowo na temat, który (swoją drogą szkoda) nie będzie
„kampanijny”. Wspaniale przedstawiła go w swych esejach Agnieszka Kołakowska: wszystko, co uderza w
tradycyjne wartości, uderza także w wolność. Czyli w nas, w nasze państwo, w jego jakość. Te dziś wściekle
atakowane wartości, to szeroko pojmowana kultura. Od niej wszystko się zaczyna. Natomiast w kwestiach
podstawowych coś jest albo prawdą, albo fałszem. Choćby mediokraci ujadali, wściekali się – czegoś
„pośredniego” nie ma.

background image

Autorzy:

Jacek Kwieciński

SŁUSZNOŚĆ GRY O WSZYSTKO

Tragedia smoleńska była niewyobrażalnym ciosem. Po szoku pojawiło się u mnie także odczucie
beznadziei. Reakcja na katastrofę była testem na jakość państwa polskiego pod obecnymi rządami.
Byłem przekonany, że dzisiejsze władze test ten obleją. Nie myliłem się. Wszystko, co nastąpiło później, w
pełni to potwierdziło. Wydaje się, iż jest coraz gorzej, że wszystko w Polsce zostało zablokowane, A ja,
właśnie teraz, stałem się jakby większym optymistą. Bardzo warunkowym, no ale zawsze.

Jest to tym bardziej dziwn

e, bo niemal od początku absolutnie nie podzielałem modnych wówczas opinii. Że tak

niewyobrażalna tragedia nas „połączy”, że nastąpi w Polsce jakiś przełom. Że niesłychanie aroganckie władze
nieco będą się temperować. Że znacząca część ich bezkrytycznych wielbicieli trochę otrzeźwieje. Postępowanie
obecnego prezydenta, który dosłownie w godzinę po katastrofie przejął w pełni i bezceremonialnie funkcję głowy
państwa, było zapowiedzią tego, co nastąpi potem.


Całkowite zdanie się na Rosję w wyjaśnianiu katastrofy było nie tylko wręcz niesłychanym przykładem rusofilstwa,
potwierdzającego niesuwerenność obecnej polityki zagranicznej RP. Wskazywało również, że obecny reżim
świadomie nie chce dostrzec niezwykłej rangi sprawy.
Wielka część tzw. inteligencji też nie zawiodła. Między innymi kontynuowała praktykę skarżenia się zagranicy na
Polaków.

Wszelkie nadzieje nt. narodowej zgody uważałem, trafnie, za surrealistyczne. Obecne władze (ze swymi
„autorytetami”), tak jak wtedy działały jakby z przymusu, obok powszechnie widocznych nastrojów społecznych,

background image

tak obecnie mają je w nosie.

A ja w znacznym stopniu zacząłem podzielać opinię przede wszystkim B. Wildsteina, że „efekt smoleński” może
nie zadziałać od razu, ale w końcu z pewnością zadziała. Jednak póki co zwykła p olityka kształtuje obecną
rzeczywistość. Wyłącznie o ten efekt, polityczny, chodziło mi w opublikowanej w poprzednim numerze „NP”
debacie. Przez jej skróty mogło zaś wynikać, jakbym tragedię smoleńską lekceważył. Boże Drogi!

Efekt. Nie tylko nie wierzyłem w faktyczne zbliżenie „dwóch Polsk”. Sceptycznie podchodziłem do rozważań, o tej,
jak mówiono, „zbuntowanej”, która miała w znacznej mierze, pod wpływem wstrząsu, zrozumieć, pojąć itd. A
obecnie irytują mnie opinie, przynajmniej jeszcze przed miesiącem wyrażane, że Platforma słabnie, straszenie
PiS-

em nie wystarczy, a Bartoszewski z Wajdą budzą już powszechny niesmak. PO swe rządy umacnia, PiS -em

nadal straszy, Bartoszewski z Wajdą są nadal hołubieni.

Razi mnie nawet przywoływanie dobrego wyniku Jarosława Kaczyńskiego w wyborach. To było. To przeszłość.
Zamiast mówić, że władający „jeszcze” te wybory wygrali, trafniej byłoby powiedzieć - „nawet te”. Notabene, jak
już pisałem, wcale nie uważam, by tamta kampania była „znakomita” ani, iż swój wynik J. Kaczyń ski zawdzięcza
tzw. ociepleniu wizerunku.

Mój pewien przypływ warunkowego optymizmu wynika z czego innego. Akurat z tego, co jest masowo
krytykowane.

Zbiegł się bowiem z nawałnicą, kaskadą, zatrzęsieniem tekstów i wypowiedzi dowodzących, jak to, w krótki m
czasie, Jarosław Kaczyński wszystko zmarnował, zaprzepaścił, roztrwonił, dokonuje politycznego samobójstwa
itd. Trochę tego za dużo, a to już, niemal automatycznie, skłania, aby zamiast przyłączyć się do jednobrzmiącego
chóru, zastanowić się nieco.

Zrob

iłem to i doszedłem do wniosków najzupełniej odmiennych! To zachowanie szeregu żurnalistów (zakładając,

że nie chcą in gremio po prostu zniszczyć opozycji) odznacza się brakiem racjonalności. Jest płytkie i
powierzchowne. Najmniejszego wrażenia nie robi na mnie gadka o jakichś „liberałach” i „talibach” (jakże
pochlebne dla naszej religii określenie!). Czy też o podziale na elektorat Radia Maryja i bardziej światły, tj. więcej
platformerski. Nie należę ani do jednego, ani drugiego. Ale właśnie w ciągu ostatn ich tygodni uznałem, że
strategia J. Kaczyńskiego - przy całym, jej chwilowym, mam nadzieję, niedopracowaniu - jest optymalna. Jeśli
myśli się o sukcesie, który cokolwiek by znaczył. Może być ryzykowna, ale jest jedynie sensowna.

Przyrównywanie przyszłości PiS do losów ROP, wywody o skurczeniu się do „nieprzejednanej” sekty są łatwe.
Zbyt łatwe. Mamy teraz zupełnie inną sytuację niż wtedy, inne czasy. A przede wszystkim innego, inaczej,
profesjonalnie i efektywnie działającego przeciwnika. Obecny reżim jes t tej natury, że jakiekolwiek „wyciąganie
doń ręki” nie ma nawet krztyny sensu. Dotyczy to też (czy przede wszystkim) sprawy Smoleńska. Zdecydowana,
absolutna opozycyjność, w jej wszystkich wymiarach, po prostu nie ma alternatywy.

Nie oznacza to, bym nie

dostrzegał dramatyzmu sytuacji, w której się znaleźliśmy. Ale właśnie dlatego absolutnie

niezbędne jest kompletne zanegowanie status quo. Podjęcie próby jego całkowitej zmiany, a nie starań o to, aby
jak najzręczniej dostosować się do niego. I nie jest to w najmniejszym nawet stopniu podejście radykalne. W jaki
sposób autentyczną zmianę status quo osiągnąć? Jak najsensowniej starać się naprawdę zmienić obecny stan?

Przy praktycznie zabetonowanej scenie politycznej (wszechwładzy PO, stale „pogłębianej”)? Pr zy wręcz
obsesyjnej wrogości tzw. elit? Przy praktycznie już całkowitym odcięciu od, wciąż mających ogromny wpływ na
Polaków, mediów? Łącznie z okazywanym - często z niskich pobudek (chęci zachowania tego, co już udało się
osiągnąć) - tchórzostwem we własnych szeregach. Wśród nie dostrzegających, że w powstałej sytuacji należy,
trzeba grać i zagrać va banque. Szansa na autentyczną, a nie pozorowaną zmianę, leży właśnie w takim
zachowaniu. A w niczym, literalnie niczym, innym.

Spore wrażenie zrobił na mnie felieton Stanisława Janeckiego. Pod wreszcie nie stadnym tytułem: „Prezes PiS
wcale nie zwariował. Kaczyński wybrał optymalny, z jego punktu widzenia, wariant walki z PO ...”. (W dzienniku
„Fakt”, który, jak inne, „normalizuje się”, ale w autokratyzmie przynajmniej w części gazet muszą być „rodzynki”,
podobnie jak demokracja staje się fasadowa, a nie jest uroczyście skasowana).

Redaktor Janecki konstatuje, że PO jest klasyczną, bezideową partią władzy, podobną tym rządzącym dziesiątki

background image

lat Meksykiem czy Jap

onią. „Porozumienie się”, „zgoda” z taką partią jest wręcz wykluczone - chyba że komuś

odpowiada rola stałego politycznego satelity. Partia władzy nigdy się nią nie podzieli z silnym, niezależnym
koalicjantem. Nigdy. Jakikolwiek ton przybrałby Kaczyński, nie ma najmniejszego znaczenia. Z partią w rodzaju
PO, całkowicie bezwzględną, opanowującą wszystko, podporządkowującą sobie kogo tylko może, nie można
wygrać konwencjonalnymi metodami. Jest przygotowana na rządzenie 10 -15 lat.

Ograniczenie ambicji do roli

„silnej opozycji” jest głupstwem, bo przy rządach podobnej partii samo to pojęcie

staje się beztreściowym przejawem politycznej impotencji. Na stałe. To właśnie byłoby ową przywoływaną
„abdykacją”, kapitulanctwem, wcieleniem się w rolę naprawdę-licznej-sekty (która nic nie może zdziałać).

PiS musi stać się anty-Platformą, a nie nieco mniejszą PO, z lekka inaczej rozkładającą akcenty. Takie PiS nie
byłoby nikomu do niczego potrzebne.

Upragnione przez media ugodliwa partia J. Kaczyńskiego nie zneutralizowa łaby nawet rosnących wpływów
monopolisty. W państwie i społeczeństwie.

PO jest nie tylko partią władzy. Nie jest też partią establishmentu, jak się go normalnie rozumie. PO jest partią
establishmentu mającego swe korzenie w PRL. Coraz otwarciej nawiązuje do Polski ukształtowanej przez
Okrągły Stół, „grubą kreskę”, wtedy zawiązane układy, wtedy ustalone (czy tez zaklepane) hierarchie. Można to
nazywać, jak się chce. Dla mnie jest to postkomunizm w czystej postaci.

Nawet nie zapuszczając się w teren raczej dość istotny - skrytego działania tajnych służb - gołym okiem widać, iż
wielbiciele PO wszelkie swe interesy - od biznesowych poprzez statusowo-hierarchiczne, po medialne - ulokowali
w tym, by status quo utrzymać. Zawsze będą przeciw próbom reformy, napraw y, odnowy państwa. Ich nie
poruszył - autentycznie i na stałe - bo poruszyć nie mógł Smoleńsk. Godne, we wszystkich jej aspektach,
podejście Polski do tej tragedii mogłoby stać się preludium do naruszania ich interesów. Natomiast zgodna z nimi
jest odgórnie narzucona, czarno-groteskowa, zaiste przypominająca stare czasy, dyrektywa „pojednania” z
czekistowsko-

imperialistyczną Rosją, czyli podporządkowaniu się jej, czyli podtrzymanie swobody w obopólnych

oligarchicznych interesach tych grup.

Nie chcę używać terminu zaczynającego się na „a”, ale ile mamy wpływowych środowisk, instytutów,
stowarzyszeń etc. skupiających „przyjaciół” dużych, sąsiednich mocarstw? Wrogość do PiS, obawa przed nim
stanowi i stanowić będzie w tych kręgach - constant. Operujący frazeologią typu „Polacy lubią spokój” de facto
mówią o „spokoju” dla owych grup interesów, umiejętnie manipulujących świadomością społeczną. Pomagają ją
umacniać - na szkodę Polski, jej rangi i znaczenia.

Ludzi, o których była nieco wyżej mowa, a także zwykłych klientów partii władzy oraz osoby zindoktrynowane do
granic obsesji, PiS w żaden sposób nie pozyska. Nawet „umiarkowaniem” wraz z „ wizerunkowym ociepleniem”
podniesionym do dziesiątej potęgi.
Jedyną szansą (tylko i aż) tej partii, póki co jedynej, która może przywrócić w Polsce normalność, jest energiczne
zwrócenie się do tej grupy Polaków, którą jeden z prezydentów USA nazwał „milczącą większością” (istnieje w
każdym kraju). Aby do nich choć częściowo trafić, trzeba prezentować się jako bezkompromisowe a nty-PO. A nie
w jakikolwiek inny sposób.

Strategia Jarosława Kaczyńskiego nie jest bynajmniej oparta na emocjach. Jest nad wyraz racjonalna.

Najbardziej wyrazistym przykładem szkód, jakie przynosi Polsce polityka obecnej władzy, jest właśnie sprawa
smole

ńska. Nie jest to opinia „radykalna”. Wszystko jest czytelne i wyraźne. Dla przykładu: nawet na nieciekawej

dziś politycznie Litwie padają głosy: „dzisiejsza Polska chce we wszystkim przypodobać się Rosji”. W dodatku
sytuacja międzynarodowa, obecnie dla nas fatalna, może się jeszcze pogorszyć. Wiemy o narastającej w
Niemczech atmosferze. Na dodatek zaś wszystko wskazuje, że kolejny rząd tego kraju będzie „czerwono -
zielony”, przy czym owa „czerwień” będzie, jak na warunki europejskie, bardzo wyrazista. Co to oznacza w
kontekście już dziś bliskiego aliansu strategicznego między Moskwą a Berlinem, nie trzeba chyba tłumaczyć. A
my znajdziemy się w jeszcze mocniejszych kleszczach pośrodku tego miłosnego uścisku. Obecność Polski w tej
czy innej międzynarodowej organizacji niczego tu nie zmieni. Tak, jak nie zmieniła dotychczas.

Zmiana polityki zagranicznej jest jednym z najbardziej podstawowych elementów reformy i naprawy państwa. A to
musi oznaczać przegraną, obalenie obecnego reżimu. Nic mniej.

background image


Niechęć do rzeczywistego, chrześcijańsko czytelnego, odpowiadającego randze ofiar katastrofy, ich uczczenia, a
w przypadku ś.p. Lecha Kaczyńskiego wręcz nieudolne starania, by jego prezydenturę po prostu wymazać z
naszej najnowszej historii, są krzycząco czytelne. Stosunek do gromadzących się przy krzyżu („szaleńcy”,
„obłąkańcy”) jest pochodną ogólnej pogardy dla społeczeństwa - tej jego części, która nie bije pokłonów przed
„najrozumniejszymi”.

Kiedyś straszono Polską narodowo-chrześcijańską, po jakimś czasie zabrano się za nasz „zatęchły” patriotyzm,
teraz mamy próbę wyszydzenia, wykpienia naszej religii. Nie jest istotne, kto stał za najgłośniejszym festiwalem
ohydy. Ujrzeliśmy twarz „nowoczesnej” Polski („Gazeta Wyborcza”). Twarz porażającą. Twarz miłośników PO i
ich l

atorośli. To dlatego ten „fajny” popis palikotyzmu w działaniu wataha Tuska próbowała szybko „przykryć”. Nic

to jej nie da.

Nie mogę uwierzyć, że nasz kraj uległ palikotyzacji na dużą skalę. Warszawa i parę innych metropolii to nie
Polska. Dla większości Polaków krzyż z puszek po piwie i szydzenie ze zmarłych to jednak nieco za wiele. Na
dictum P. Lisickiego: „nie wywoływać wilka z lasu” odpowiadam: ależ wywołać go jak najbardziej. Niech ludzie
zobaczą, jak wygląda, jak jest i niebezpieczny i odrażający, jak piana toczy mu się z pyska... I zastanowią, czy
pragną żyć w kraju, w którym, za stopniową zgodą establishmentu, ma mieć coraz więcej do powiedzenia. Mimo
mody europejskiej jestem dziwnie spokojny o reakcję większości Polaków. Jeszcze tak nisko nie upad liśmy.

Wracając do PiS. Wiem, że odwrotną stroną „gry o wszystko” jest zagrożenie, że straci się „wszystko”. Ale, jak
powiedział kiedyś R. Reagan, trzeba dysponować „moralną odwagą”. Więcej niż wyobraźnią. Zdolnością
spojrzenia „poza narożnik”, poza aktualny status quo, w przyszłość. Przy zachowaniu cierpliwości i konsekwencji
odwaga w polityce na ogół popłaca.
Natomiast jeśli reżimowi wydaje się, że coś wygrał, to głęboko się myli. I nasz Prezydent będzie godnie uczczony,
nie tylko w Tatabanyi czy Tbilisi

. I postawa rządu w sprawie Smoleńska, a także partia o nazwie Platforma

Obywatelska będą miażdżąco ocenione. Właśnie w Polsce, choć czasem trwa to męcząco długo, prawda na ogół
zwycięża.

Autorzy:

Jacek Kwieciński

CZARODZIEJSKA GÓRA PO SMOLEŃSKU

Czytanie Manna dzisiaj jest tak samo fascynujące jak jego lektura w czasach słodkiej Belle Epoque. W
dodatku dawno chyba nikt nie napisał mu recenzji. Bycie martwym i dawno wydanym pisarzem ma taką
cenę. Nikt już nie pochwali na nowo, ani nie zgani.

Z Mannem jest o tyle dobrze, że co jakiś czas wybucha na jego temat dyskus ja. Jeden artykulik, drugi, potem
seria. W latach 50. Mieliśmy w Polsce dyskusję o etyce heroicznej i Conradzie, a w latach 70. o Mannie i

background image

Czarodziejskiej Górze. Pisali m.in. Barańczak i Karasek. I wielu innych. Później też temat Mannowski odżywał, jak

cho

ćby wtedy, gdy Huelle napisał swojego Castorpa i mogliśmy dzięki temu poznać losy bohatera wcześniejsze,

z okresu gdańskich studiów.


Dla mnie Czarodziejska Góra odżyła po smoleńskiej tragedii. Nie tylko dlatego, że była to ulubiona powieść Lecha
Kaczyńskiego, co samo jest już wymowne. W niej odkryłem ten sposób narracji, te sytuacje i tę atmosferę, która
przyświeca schyłkowej III RP. Zdegenerowanemu państwu, które nie może sobie poradzić z nadciągającą
katastrofą. Żyjemy w Berghofie.

I tu z pomocą przyszedł Łukasz Maślanka i znakomity esej, który opublikował na portalu „Teologii Politycznej” –
„Placet experiri. O końcu historii w Berghofie i jego przezwyciężeniu”. I wreszcie krótki tekst tego samego autora:
„Hans Castorp patrzy na wrak”. W nim znajdujemy charakterystykę czasów, na które na przyszło patrzeć.
Analogie nasuwają się same. Jak choćby wtedy, gdy Maślanka pisze: „źle wychowana pani Stöhr poszturchuje
biednego Hansa Castorpa za jego zainteresowanie procesem umierania

– nekrofilia nie będzie akceptowana –

podobnie jak hemofilia”.

Bohaterowie „Czarodziejskie Góry” mają problem z tym, co nęka pewną cześć Polaków, tę część uśpioną i
poddaną władzy mediów głównego nurtu, tych naszych kuracjuszy. „Ta postpolityczna atmosfera zakładu ma za
zadanie pacjent

ów uśpić i ogłupić, tak aby stali się pokorni, nie sprawiający kłopotów i bierni. Ich długotrwały

pobyt na górze zapewnia zarządowi stałe wpływy do budżetu i pozwala na organizowanie pobytu nowym
kuracjuszom.”

I wreszcie dwa tabu, dwa potężne tabu, które decydują dzisiaj o powszechnej świadomości. To tabu polityczności
i tabu śmierci. Złamanie tych tabu jest jak puszczenie bąka w szacownym towarzystwie, jest niestosowne, a
jednocześnie śmieszne. Za śmiechem kryje się zaś przerażenie. Zarówno bowiem polityczność jak i śmierć,
wprowadzają niepokój, a celem sanatorium jest osiągnięcie spokoju. Ten spokój jest zaś jak osławiona ciepła
woda w kranie. Byle nic nie naruszyło tej atmosfery.

***
Byle nic nie naruszyło spokoju. Żyjemy tak sobie, jak chcemy i mamy, co chcemy. Niby dobrze, niby jest z czego
się cieszyc. Trosk przecież mniej, nie toczy się żadna wojna. Czy chcielibyście wojny, czy chcecie sprowadzać na
nas nieszczęściem tym swoim gadaniem, tymi przepowiedniami i czarnowidztwem?

III RP, ten nasz Berghof

, jest miejscem magicznym. Jego władcy i poddana im społeczność uwierzyła w siłę

magii. A magia polega na wierze w moc sprawczą słowa.

Słowa zaklinają rzeczywistość, tworzą ją i czynią na podobieństwo marzeń. Odbiera się natomiast językowi moc
nazywania i

odwzorowywania. W Berghofie wszyscy jesteśmy magikami. Wielkimi i mądrymi. Nawet

niewykształcona pani Stöhr czuje się częścią tej elity, która zjechała do międzynarodowego sanatorium.

***
W sanatorium zwłok należy pozbywać się w sposób dyskretny, najlepiej pod osłoną nocy, na saneczkach -
bobslejach w dół. Nie ma bowiem miejsca na niepokój, jaki daje perspektywa śmierci, a wraz z nią pamięć.
Pamięć o tych, którzy odeszli i tym swoim odejściem przypomnieli, że perspektywa końca jest realna, jest na
wyciągnięcie ręki, skoro żyjemy w Berghofie właśnie, w sanatorium dla chorych na płuca.

To taki sanatoryjny paradoks, który staje się udziałem Polaków, że im bliżej końca, tym mniej należy o nim
myślec. A nuż to myślenie stanie się przepowiednią, a nuż magia zadziała i pomrzemy, i nasze ciała spuszczą
bobslejami po stromym zboczu. Podzielimy wtedy los tych wszystkich, o których nie chcemy już myślec.
Rozprawiajmy się więc z pamięcią o nich w sposób taktowny, ale i dyskretny. Nie mówmy o tych trumnach i
grobach.

W III RP? Niemożliwe. Przecież tu i posiłki dają dobre, i doktorzy tacy mądrzy. A tańce! Ach, jak cudownie tańczy
się na sanatoryjnym parkiecie.

background image

Autorzy: Mateusz Matyszkowicz

CIEŃ MAKBETA

Dlaczego Bronisław Komorowski tak bardzo boi się upamiętnienia tych, którzy zginęli w katastrofie pod
Smoleńskiem? W mediach przekonuje, że w kółko uczestniczy w kolejnych aktach oddawania czci
Lechowi Kaczyńskiemu i pozostałym ofiarom.

Tymczasem, gdyby nie to, że rzecz dotyczy potwornej tragedii, zachowanie obecnego prezydenta można być
uznać za czysto groteskowe. Kazał usunąć krzyż spod pałacu prezydenckiego, wciągając harcerzy i kurię
warszawską w pułapkę zastawioną przy pomocy konserwatora zabytków. Byli święcie przekonani, że na miejscu
krzyża stanie pomnik. Konserwator oświadczył jednak, że to niemożliwe. Gdy sprawa wyszła na jaw i doszło do
protestów, Komorowski postanowił wmurować obok swojego pałacu tablicę upamiętniającą żywych - tych, którzy
przyszli uczcić zmarłych. Oznaczałoby to, że każdy, kto zechce złożyć tam kwiaty, odda hołd sobie samemu.
Awantura zrobiła się jeszcze gorsza. Komorowski ogłosił wtedy, że zamierza wciągnąć krzyż do kaplicy w pałacu
prezydenckim, a pomnik zaa

kceptuje, ale na Powązkach.


Prezydent głoszący w kampanii wyborczej hasło „Zgoda buduje” od pierwszych dni sprawowania najwyższego
urzędu sprowokował największy w ostatnich latach konflikt, który dotyczy czystej symboliki. Broniąc swoich racji,
musi rządzić zza metalowych barierek i kordonów funkcjonariuszy policji. Politykę Komorowskiego wspierają
zwykli kryminaliści jak Zbigniew S. ps. „Niemiec” (ten od szantażowania Piesiewicza), który współorganizował
grupki zaczepiające modlących się pod krzyżem i mobilizował hordy pijanej młodzieży.

Czy Komorowski nie zdawał sobie sprawy, że nawet poparcie TVN i „Gazety Wyborczej” oraz kilku dostojników
Kościelnych nie wystarczy, by odwrócić falę negatywnych emocji od jego działań? Prezydent słynie z gaf i
nieprzemyślanych wypowiedzi. Tym razem jednak rzecz ani w gafach, ani, jak sugerują prawicowi publicyści, w
makiawelicznym planie odwracania uwagi od bieżących problemów. Żadna gafa nie wytłumaczy obecnej
awantury, a plan, nawet jeżeli był, już dawno spalił na panewce.

Komorowskiego do awantury o krzyż popchnęła podświadomość człowieka winnego. Całe jego zachowanie
obarczone jest makbetowskim syndromem wyrzutów sumienia, których nie można usunąć ani z ciała, ani z duszy.
Krzyż przed pałacem to plama krwi, która wiruje mu przed oczami i wywołuje obsesje pchające do
nieracjonalnych działań. Trudno co dzień
budzić się z widokiem znaku upamiętniającego ludzi, których śmierć wyrzuca mu sumienie.
Nie dotarły do mnie żadne nieznane informacje wiążące bezpośrednio Komorowski ego ze smoleńską tragedią.
Widzę za to przerażenie człowieka, który chce za wszelką cenę usnąć sprzed swoich oczu ślady ofiar. Odwraca
się od widoku krzyża, wysyła na żałobników policję, miota się coraz mocniej. Im trudniej wyrwać krzyż z ziemi,
tym bardzi

ej rośnie mistyczna trwoga przed mocą tego wyrzutu sumienia.

background image

Bronisław Komorowski brał udział w unicestwianiu Lecha Kaczyńskiego. Niszczył go medialnie, lansując przy tym
Goebbelsa naszych czasów Janusza Palikota. Unicestwianie człowieka przed egzekucją zaczynało się od
odebrania mu godność. Podniecony tłum obrzucał kamieniami i łajnem idącego na ścięcie. Widok mordowanego
nie budził litości, gdy odebrano mu godność. Gdy skazaniec umierał opluty, mało było chętnych do szukania
sprawiedliwości. Poniżenie było niezbędne do fizycznej likwidacji.

Czy któreś nocy po 10 kwietnia Komorowski zobaczył siebie w tłumie rzucających kamieniami? A czy w głębi
sumienia mógł tego nie zobaczyć?

Czy Lech Kaczyński znalazłby się w takich okolicznościach, w tym samolocie, gd yby nie działania Bronisława
Komorowskiego i jego kolegów?

Dawny działacz opozycji chciał kiedyś innej Polski. Ma taką, która dała mu wszystko, co można dostać dla
własnej pomyślności. Od Bronisława Komorowskiego sprzed 30 lat różni go jednak coś, czego n ie dadzą mu
toalety Pałacu Namiestnikowskiego: z żadnej z nich nie wyjdzie z czystymi rękami. Kiedy usunie ostatecznie
krzyż sprzed pałacu, następny pojawi mu się przed oczami. Gdy wyrzuci wszystkich jego obrońców, las krzyży
będzie go dręczyć do obłędu, którego, zdaje się, jest coraz bliższy. Konsternacji zachowaniem prezydenta nie da
się długo ukryć ani jego politycznemu otoczeniu, ani też zaprzyjaźnionym mediom. Jego szaleństwo udzieli się
całemu środowisku politycznemu. Nie pomoże mu też psychiatra udający szefa kancelarii. Do codziennego
rytuału będzie musiało wejść zapewnianie głowy państwa, że dzisiaj przed pałacem nie stoi już żaden krzyż,
szczególnie ten, który tak strasznie dręczy go po nocach.

Autorzy: Tomasz Sakiewicz


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Art z Gościa NIedzielnego (MĘŻCZYZNA MOCNY DUCHEM Wrocław 02 08 2010)
Art Forma prawna wypowiedzenia udziału wspólnika spółki cywilnej M.Stanik 19 08 2010, studia adminis
6 Kierunki polityki oswiatowej panstwa 2009 2010
Kartkówki, Nowe Państwo
wykresy najciekawsze wydarzenia ekonomiczno finansowe 08 2010
Szczęśliwa Dziesiątka Disco Polo (15 08 2010)
Szczęśliwa Dziesiątka Disco Polo (29 08 2010)
Program wykonania II Polityki ekolog państwa 2002 2010
EGIPT nowe państwo
Szczęśliwa Dziesiątka Disco Polo (2 08 2010)
Szczęśliwa Dziesiątka Disco Polo (25 08 2010)
Relacja z procesu ' 08 2010 złożenie wieńca pod Krzyżem Prezydenckim
Szczęśliwa Dziesiątka Disco Polo (9 08 2010)
projekt z dnia 12 08 2010
08 2010 Diofantos Fermat
Egipt Nowe państwo prez2007
05 Egipt Nowe Państwo HATSZEPSUT(2)
ISIX RTOS EP 08 2010
Krzyzowka do Internetu 08 2010

więcej podobnych podstron