background image

 

ROBIN ELLIOTT 

Idealna 

ś

ona 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

 

 

background image

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY 

 

Deszcz padał na czekoladki. 

Bailey  Crandell  opuściła  tylną  klapę  furgonetki  i 

spoglądając  ponuro  na  ciemne  chmury,  wyjęła  z  sa-
mochodu  kartonowe  pudło.  Deszcz  zaczął  padać,  gdy 
jechała  przez  miasto.  Właściwie  nie  był  to  deszcz,  a 
gęsta, mglista mŜawka, jaka często zdarza się w Phoe-
nix  w  sierpniu,  pod  koniec  pory  monsunowej.  Nie 
grzmiało  ani  Ŝadna  błyskawica  nie  przecinała  nieba. 
Był  to  przelotny,  letni  deszczyk.  Bailey  zwykle  lubiła 
taką  pogodę  i  w  innych  okolicznościach  zapewne 
usiadłaby  spokojnie  przy  oknie  i  rozluźniła  się, 
słuchając uspokajającego szumu spadających kropel. 

Ale dzisiaj ten deszcz padał na jej czekoladki. 
- Cholera - mruknęła. 

Dźwignęła pudło, przyciskając je do piersi. RóŜowe 

bawełniane  spodnie  i  kwiecista  bluzka,  w  które  była 
ubrana,  szybko  nasiąkały  wodą.  Czuła,  jak  włosy 
przyklejają  jej  się  do  głowy.  Nawet  stopy,  obute  w 
lekkie sandały, miała mokre. 

Kartonowe  pudło  takŜe  zaczynało  przemakać.  Po-

jemniki  ze  słodyczami,  czekoladowe  kulki,  miętowe 
pałeczki,  praliny  i  rodzynki  w  czekoladzie,  które 
znajdowały  się  w  środku,  zdąŜyły  juŜ  przesiąknąć 
wilgocią. Dźwięk kropel deszczu wydzwaniających 

background image

 

nierówną melodię na metalowych pokrywkach słoików 
i puszek działał Bailey na nerwy. Wymamrotała jakieś 
słowo, które nie powinno pojawić się w ustach damy, i 
ruszyła przez parking w stronę budynku. 

Naraz,  nie  wiadomo  skąd,  pojawiła  się  przed  nią 

biała  cięŜarówka.  Koła  wjechały  w  kałuŜę  i  brudna 
woda ochlapała Bailey od stóp do głów. 

-

 

Aaach! - wrzasnęła. 

Kierowca  cięŜarówki  nacisnął  mocno  na  hamulce, 

otworzył  z  rozmachem  drzwiczki,  wyskoczył  i  pod-
szedł do niej. 

-

 

Co  się  stało?  -  zawołał.  -  Słyszałem,  jak  pani 

krzyknęła. Potrąciłem panią? 

Bailey  poczuła,  Ŝe  robi  się  purpurowa  z  gniewu. 

Chwyciła mocniej wilgotne pudło i z furią zwróciła się 
twarzą  do  męŜczyzny.  ZauwaŜyła,  Ŝe  był  bardzo 
wysoki  i  szeroki  w  ramionach,  nie  obchodziło  jej 
jednak, jak wyglądał ani kim był. Najchętniej udusiła-
by go gołymi rękami. 

-

 

Krzyknęłam,  ty  idioto  -  wyjaśniła  zimnym  i  spo-

kojnym tonem - bo ochlapałeś mnie całą brudną wodą 
z  kałuŜy.  Mnóstwem  okropnie  brudnej  wody.  Jestem 
zupełnie przemoczona. 

-

 

Och  -  odrzekł  męŜczyzna,  lustrując ją  od stóp  do 

głów. - Tylko tyle? Słysząc taki wrzask, myślałem, Ŝe 
zgniotłem panią na miazgę. 

-

 

Tylko  tyle?  -  powtórzyła,  oburzona.  -  Niech  pan 

tylko spojrzy, jak ja wyglądam! 

-

 

Całkiem  dobrze.  To  znaczy,  deszcz  sprawił,  Ŝe 

jest  pani  niemal  całkiem  czysta.  Ponadto  mam 
wraŜenie, Ŝe zdąŜyłem juŜ przemoknąć do nitki, stojąc 
tu i rozmawiając z panią. 

background image

 

-

 

Tego juŜ za wiele. Niech pan mi zejdzie z oczu. - 

Spróbowała  go  wyminąć.  -  Aaach!  -  wrzasnęła  w  tej 
samej chwili. 

-

 

Czy  mogłaby  pani  przestać  krzyczeć?  Ma  pani 

płuca futbolisty. 

-

 

Niech  pan  coś  zrobi!  Od  tego  pudła  odpada  dno! 

MęŜczyzna wymamrotał pod nosem coś, czego 

Bailey  nie  dosłyszała,  wolała  jednak  nie  prosić  o  po-
wtórzenie.  Podszedł  do  niej  i  podłoŜył  ręce  pod  dno 
pudełka.  Czubki  jego  palców  dotknęły  piersi  dziew-
czyny. Zatrzymał się, pochylony, i napotkał jej wzrok. 

Szare  oczy,  pomyślała  Bailey.  Nieznajomy  miał 

szare  oczy  o  ciepłym,  łagodnym  odcieniu,  jak  bazie 
albo  kocie  futerko.  Te  srebrzystoszare  oczy  obramo-
wane były długimi, czarnymi rzęsami. Wcześniej, gdy 
jeszcze  był  suchy,  zauwaŜyła,  Ŝe  włosy  miał  gęste  i 
zupełnie  czarne.  Rysy  jego  twarzy  były  na  tyle  ostre, 
Ŝ

e  nie  wydawał  się  przystojny,  lecz  zdecydowanie 

męski.  Kogoś  jej  przypominał,  chociaŜ  Bailey  była 
przekonana,  Ŝe  pamiętałaby,  gdyby  go  kiedykolwiek 
wcześniej spotkała. 

Sceneria  była  groteskowa.  Bailey  uświadomiła  so-

bie naraz, Ŝe stoi jak wryta w miejscu, zahipnotyzowa-
na  przez  te  szare  oczy,  brudna  i  przemoczona,  jej 
cenne słodycze za chwilę wypadną przez dno mokrego 
pudła,  a  dłonie  obcego  męŜczyzny  opierają  się  o  jej 
piersi.  Co  więcej,  piersi  te  zaczynają  być  cięŜkie  i 
obrzmiałe od zmysłowego pobudzenia. 

UwaŜaj,  Bailey,  upomniała  się  surowo.  Rusz  się, 

idiotko. 

-

 

Cukierki - powiedziała drŜącym głosem. 

-

 

Co? - zapytał męŜczyzna. 

background image

 

-

 

Cukierki są w słoikach, które za chwile wypadną 

przez dno kartonu i rozbiją się. 

-

 

A tak, rzeczywiście... 

Wyjął pudło z jej ramion i przycisnął do piersi. 
-

 

Trzymam.  -  Po  chwili  dodał:  -  Niech  pani 

posłucha, przykro  mi, Ŝe panią ochlapałem. Po prostu 
przez tę mgłę niczego nie widziałem. 

Uśmiechnął się i serce Bailey zabiło mocniej. 

-

 

Jestem  William  Lansing  -  oznajmił  męŜczyzna. 

Bailey równieŜ się uśmiechnęła. 
-

 

Miło mi. Jestem Bailey Crandell. 

Bailey,  powtórzył  William  w  duchu.  Imię  było 

rzadkie, niezwykłe, brzmiało nieco zabawnie. Pasowa-
ło do niej. Nawet przemoczona, wyglądała atrakcyjnie. 
Miała  delikatne  rysy  twarzy,  duŜe  niebieskie  oczy, 
krótkie włosy i około metra sześćdziesiąt wzrostu. Nie 
wiedział na pewno, jakiego koloru są jej włosy, bo w 
tej  chwili  były  zupełnie  mokre.  Spływające  z  nich 
krople wody podkreślały czysty błękit jej oczu. 

-

 

No  dobrze,  Bailey  -  powiedział  -  moŜe  teraz 

poudajemy, Ŝe mamy dość zdrowego rozsądku, by nie 
stać na deszczu ? Lepiej przestawię cięŜarówkę, zanim 
ktoś w nią uderzy. 

-

 

Ja wezmę pudło. 

-

 

Nie.  PołoŜę  je  na  siedzeniu,  a  potem  zaniosę  do 

budynku.  Przypuszczam,  Ŝe  bierzesz  udział  w  tym 
kiermaszu, który urządza moja siostra? 

- Alice jest twoją siostrą?Teraz rozumiem, dlaczego 

wydawało  mi  się,  Ŝe  skądś  cię  znam.  Jesteście  do 
siebie  bardzo  podobni.  Tak,  biorę  udział  w  tym 
kiermaszu. Twoja siostra ma duŜy dar przekonywania 
- roześmiała się. 

background image

 

Teraz z kolei William się zaśmiał. 

-  Moja  siostra  potrafi  być okropnie  dokuczliwa. Jej 

maŜ,  Raymond,  jest  prawdziwym  męczennikiem  w 
tym  małŜeństwie.  Biedny  facet.  MoŜe  jednak  nie 
stójmy na deszczu. Spotkamy się w środku. 

- Dobrze. 

Mimo to jeszcze przez chwilę stali obok cięŜarówki 

uśmiechając  się  do  siebie.  Wydawało  się,  Ŝe  Ŝadne  z 
nich  nie  ma  ochoty  odejść.  Potem  obydwoje  ruszyli 
jednocześnie, w nagłym pośpiechu, jakby dopiero teraz 
przyszło  im  do  głowy,  Ŝeby  schronić  się  przed  desz-
czem. 

Bailey wróciła do swego samochodu i wyjęła drugie 

pudło.  Dźwigając  je  pod  pachą,  pobiegła  do  drzwi 
ceglanego budynku. 

William patrzył na nią zza kierownicy cięŜarówki. 

Bailey Crandell, powtórzył w duchu. Zrobiła na nim 

duŜe  wraŜenie.  Zerknął  na  leŜący  obok  karton 
wypełniony  słoikami  i  puszkami.  Bailey  Crandell, 
właścicielka  sklepu  o  nazwie  „Słodkie  Marzenie". 
Wiele razy słyszał, jak Alice wychwalała pod niebiosa 
jakość  sprzedawanych  tam  słodyczy.  William  miał 
okazję spróbować ich podczas wizyt u siostry i musiał 
przyznać, Ŝe są znakomite. 

Przekręcił  kluczyk  w  stacyjce  i  wjechał  na  puste 

miejsce w rzędzie samochodów. 

A  więc  to  jest  „Pani  Słodkie  Marzenie",  ciągnął  w 

myślach. Jej firma  odnosiła  sukcesy.  Alice  twierdziła, 
Ŝ

e sklep jej przyjaciółki stale zyskuje na popularności i 

przynosi  coraz  większe  dochody.  William  szanował 
cięŜką  pracę  i  poświęcenie,  jakie  musiały  się  kryć  za 
owymi sukcesami. Bailey mogła mieć jakieś 

background image

 

dwadzieścia pięć albo sześć lat. To młody wiek jak na 
takie osiągnięcia. Tak, Bailey Crandell to z pewnością 
typ  kobiety  interesu.  Miał  ochotę  poznać  ją  bliŜej  i 
przekonać  się,  czy  mimo  to  interesowałaby  ją 
niezobowiązująca,  bliŜsza  znajomość.  Jeśli  nie  jest  z 
nikim  związana,  to  nikomu  nie  stałaby  się  Ŝadna 
krzywda,  gdyby  kilka  razy  się  z  nią  umówił.  Pod 
warunkiem, Ŝe nie zapomniałby, iŜ nic powaŜnego nie 
moŜe z tego wyniknąć. 

Odkąd 

sięgał 

pamięcią, 

William 

wiedział 

dokładnie,  jakiego  rodzaju  kobietę  chciałby  poślubić: 
dziewczynę  o  tradycyjnych  przekonaniach,  która 
stworzyłaby  mu  prawdziwy,  pełen  ciepła  dom.  On 
zapewniałby  im  obydwojgu  środki  do  Ŝycia,  ona 
chuchałaby  na  domowe  ognisko.  NajwaŜniejszy  w  jej 
Ŝ

yciu miał być on, potem dzieci i dom. 

Taka kobieta witałaby w domu wracające ze szkoły 

dzieci,  poiłaby  je  mlekiem  i  karmiła  ciasteczkami 
własnego  wypieku,  słuchałaby  opowieści  o  tym,  jak 
spędziły  dzień,  chwaliła  je  i  pocieszała,  zaleŜnie  od 
potrzeby.  Byłaby  prawdziwie  szczęśliwa  w  domu  ze 
swoją  rodziną  i  nie  tęskniłaby  do  wielkomiejskiego 
ś

wiata  słuŜbowych  obiadów  i  dwuczęściowych  kos-

tiumów. 

A w centrum jej świata znajdowałby się mąŜ, czyli 

on, William Lansing. 

Tradycjonalistka, pomyślał jeszcze raz, i westchnął. 

Kobieta  z  innej  epoki,  z  innego  wieku  -  zagroŜony 
gatunek.  Fakt,  Ŝe  William  w  ciągu  swych  trzydziestu 
pięciu lat Ŝycia jeszcze takiej nie spotkał, świadczył o 
tym, Ŝe trzeba jej było szukać ze świecą. Przedstawiał 
swoje poglądy wielu kobietom, z którymi się spotykał, 
w nadziei, Ŝe kiedyś wreszcie znajdzie to, czego szuka. 

background image

 

Wyniki  tego  testu  zawsze  jednak  były  negatywne. 
Stało  się  to  dla  Williama  źródłem  nieustającej 
frustracji.  Nie  potrafił  tego  zrozumieć.  Nie  uwaŜał 
przecieŜ,  by  do  spełniania funkcji  Ŝony  i  matki  trzeba 
było  mieć  mniej  zdolności,  inteligencji,  motywacji  i 
tak  dalej,  niŜ  do  roli  kobiety  interesu,  odnoszącej 
sukcesy  zawodowe.  W  gruncie  rzeczy  sądził,  Ŝe 
tradycyjna rola kobiety - Idealnej śony, jak ją nazywał 

myślach 

jest 

niezmiernie 

trudnym 

odpowiedzialnym  zadaniem.  Tytuł  „szefowej  domu" 
był  tu  właściwy  i  William  gotów  był  obdarzyć 
najwyŜszym  szacunkiem  kobietę,  która  podjęłaby  się 
tego zadania. 

Mimo  to  jednak  kobiety,  z  którymi  los  krzyŜował 

jego  ścieŜki,  nie  przyjmowały  jego  filozofii  Ŝyciowej 
Ŝ

yczliwie.  Ich  podejście  moŜna  by  delikatnie  określić 

jako zniechęcające. 

William  zmarszczył  czoło,  potrząsnął  głową,  ot-

worzył drzwiczki cięŜarówki i z niechęcią wybiegł na 
wciąŜ padający deszcz. 

 

Bailey  rozejrzała  się  po  wielkiej  sali,  w  której 

panował  nieopisany  chaos.  W  całej  sali  rzędami  usta-
wione  były  stoły  przykryte  kolorową  bibułą,  a  dokoła 
nich  w  róŜnych  kierunkach  biegało  co  najmniej  pięć-
dziesiąt  osób,  przekrzykujących  się  nawzajem.  W  ca-
łym  pomieszczeniu  panował  taki  hałas,  Ŝe  Bailey 
zastanawiała się, czy ktoś w ogóle słyszy kogokolwiek 
innego. Wszyscy jednak byli pogodni i uśmiechnięci i 
stwarzali atmosferę radosnego podniecenia. 

-  Cześć  -  powiedział  ktoś  za  plecami  Bailey. 

Odwróciła  się  i  spostrzegła  młodą  kobietę,  siedzącą 
przy stoliku obok wejścia. 

background image

 

-

 

Jestem Sheila, a ty jesteś zupełnie przemoczona. - 

To prawda - roześmiała się Bailey. - Przemokłam 

do suchej nitki. 

-

 

Nie  jesteś  w  tym  odosobniona  -  odrzekła  Sheila 

pogodnie.  -  Tu  jest  mnóstwo  przemoczonych  ludzi. 
Powiedz  mi,  jak  się  nazywasz,  a  ja  ci  powiem,  gdzie 
jest twój stolik. 

W  chwilę  później  Bailey  odnalazła  przeznaczone 

sobie miejsce i zabrała się do rozpakowywania pudła. 
KaŜdy  pojemnik  ze  słodyczami  opatrzony  był  jasno 
błękitną  etykietką,  na  której  skrzydlaty  Pegaz  leciał 
między chmurami. Zawartość słoików i puszek mogła-
by  skusić  najwybredniejszego  smakosza.  Były  tam 
wiśnie  w  czekoladzie,  precelki  oblewane  białą 
czekoladą,  Ŝelki,  pałeczki  z  lukrecji,  groszki  z 
galaretki, 

karmelowo-orzechowe 

batoniki, 

nieprzyzwoicie 

gęsty 

krem 

wiele 

innych 

przysmaków.  Właśnie  stawiała  na  stoliku  ostatnią 
puszkę, gdy w drzwiach pojawił się William z drugim 
pudłem. 

-

 

Zaopatrzenie  -  powiedział,  stawiając  karton  na 

podłodze. 

Zanim  Bailey  zdąŜyła  odpowiedzieć,  z  przeciwnej 

strony  podeszła  do  nich  atrakcyjna  trzydziestokil 
kuletnia kobieta. 

-

 

Obydwoje zdąŜyliście na czas - odezwała się. - To 

ś

wietnie. Jak wam się tu podoba? 

-

 

Same  atrakcje  -  odrzekł  sucho  William.  -  Uwiel-

biam chodzić przez cały dzień w mokrym ubraniu. Na 
pewno mi powiesz,  Ŝe nie ma juŜ czasu,  Ŝebym  mógł 
pójść do domu i przebrać się, zgadłem?

 

Oczywiście, 

Ŝ

e nie ma czasu. Czy znasz juŜ Bailey? 

-

 

Tak, spotkaliśmy się na parkingu. 

background image

 

-

 

To  dobrze  -  odrzekła  Alice.  -  Bailey,  jesteś 

zupełnie mokra. Przykro mi z powodu tej pogody, ale 
przynajmniej  jest  ciepło,  więc  nikt  nie  powinien  się 
przeziębić. 

-

 

Zaraz  wyschnę  -  odrzekła  Bailey.  -  Nie  przejmuj 

się mną, Alice. 

-

 

Jeśli wrócę do domu przeziębiony, droga siostro - 

powiedział William - to ty będziesz gotować mi rosół i 
podawać soki, dopóki całkiem nie wyzdrowieję. 

 

-

 

Williamie,  nie  marudź.  Dochód  z  kiermaszu 

przeznaczony jest na szlachetny cel. 

-

 

Słyszeliśmy  juŜ  o  tym,  Alice  -  roześmiał  się 

William.  -  Jesteśmy  w  wiosce  dla  emerytów  „Złota 
Jesień". Ten budynek - zakreślił ręką krąg w powietrzu 
- jest centrum wioski, a celem kiermaszu jest zebranie 
funduszy,  dzięki  którym  pensjonariusze  będą  mogli 
wytwarzać produkty rzemiosła artystycznego. Te zaś z 
kolei zostaną sprzedane na... 

-

 

Na  kiermaszach,  które  sami  zorganizują  w  przy-

szłości - roześmiała się Bailey. 

-

 

Dobrze,  dobrze  -  poddała  się  Alice,  wznosząc 

ramiona do góry w geście kapitulacji. - Ale w kaŜdym 
razie udało mi się tu ściągnąć was obydwoje, prawda? 
-  Po  chwili  dodała:  -  Williamie,  jeszcze  nawet  nie 
zająłeś  swojego  miejsca.  Za  piętnaście  minut  otwiera-
my  drzwi  dla  publiczności.  Wynoś  się  stąd!  Idź  po  te 
doniczki  z  ziołami,  które  obiecałeś  przynieść.  I  ow-
szem, fakt, Ŝe sam je wyhodowałeś, został odnotowany 
z naleŜytą uwagą i szacunkiem. Idź juŜ, idź... 

-

 

BoŜe, aleŜ z ciebie zrzęda - jęknął William. - Jak 

ten Raymond z tobą wytrzymuje? 

-

 

Kocha mnie. Idź juŜ! 

background image

 

William  odwrócił  się  na  pięcie  i  odszedł.  Bailey 

przez  chwilę  patrzyła  za  nim,  po  czym  zauwaŜyła,  Ŝe 
Alice obserwuje ich obydwoje. 

-

 

Przystojny  drań,  prawda?  -  zapytała  Alice,  po-

chylając  się  w  jej  stronę.  -  Jest  takŜe  inteligentny, 
rozsądny, pracowity... 

-

 

A takŜe dzielny i odwaŜny? - przerwała jej Bailey 

z  uśmiechem.  -  Alice,  proszę  cię,  nie  baw  się  w 
swatkę. 

Alice westchnęła. 
-

 

Swatanie  czasem  przynosi  niezłe  efekty,  ale  w 

tym  wypadku  traciłabym  tylko  czas.  Ty  i  William 
zupełnie do siebie nie pasujecie. 

-

 

Dlaczego? 

-

 

Bo  on  szuka  staroświeckiej  kobiety,  takiej,  która 

poświęciłaby  się  dla  domowego  ogniska,  męŜa  i 
dzieci. 

Odkąd 

sięgnę 

pamięcią, 

zawsze 

był 

zdecydowany  znaleźć  sobie  taką  Ŝonę.  A  ja  sporo  z 
tobą rozmawiałam i wiem, Ŝe dla ciebie najwaŜniejszy 
jest  sklep.  Więc...  -  wzruszyła  ramionami.  -  Nie 
nadajecie się dla siebie. 

-

 

Och  -  Bailey  spojrzała  w  kierunku,  w  którym 

poszedł  William.  -  Rozumiem.  Nie  wydaje  ci  się,  Ŝe 
on trochę nie nadąŜa za epoką? 

-

 

Tak,  ale  spróbuj  mu  to  wytłumaczyć.  No  cóŜ, 

muszę  iść  do  swoich  obowiązków.  Takie  miejsce  to 
prawdziwe  zoo.  Kończ  juŜ  urządzanie  swojego 
stoiska, Bailey, bo impreza zaczyna się za kilka minut. 

-

 

Będę gotowa na czas. 

Alice  odeszła,  a  Bailey  sięgnęła  do  stojącego  na 

podłodze 

pudła 

wyjęła 

niego 

puszkę 

czekoladowych 

background image

 

kulek. Jednak zanim postawiła ją na stole, jeszcze raz 
spojrzała w stronę Williama. 

Jakie  to  dziwne,  pomyślała.  Słowa  Alice  sprawiły, 

Ŝ

e  jej  radosny  nastrój  przygasł.  To  było  śmieszne. 

Skoro William zdecydowanie postanowił oŜenić się ze 
staroświecką  kobietą,  która  skupiałaby  swe  zaintere-
sowania wyłącznie na męŜu i dzieciach, w takim razie 
Bailey  rzeczywiście  nie  była  odpowiednią  partnerką 
dla  niego.  W  jej  Ŝyciu  najwaŜniejsze  było  „Słodkie 
Marzenie".  Ten  sklep  był  częścią  jej  istoty.  UwaŜała 
się  za  kobietę  interesu.  Postanowiła  odnieść  sukces  i 
nic nie mogło jej od tego postanowienia odciągnąć. 

Wiedziała,  Ŝe  musi  wyrzec  się  wielu  rzeczy,  by 

osiągnąć  swój  cel.  Od  czasu  do  czasu,  jeśli  nie  była 
zbyt  zajęta,  umawiała  się  z  męŜczyznami,  ale  w  jej 
Ŝ

yciu nie było miejsca na powaŜny związek. Marzenia 

o  kochającym  męŜu  i  dziecku  juŜ  dawno  pokryły  się 
kurzem, 

zepchnięte 

najgłębsze 

zakamarki 

ś

wiadomości. Nie moŜna  mieć wszystkiego. Wybrała, 

więc niech tak będzie. 

Skąd  w  takim  razie  wzięła  się  ta  jej  nagła  melan-

cholia?  Owszem,  William  Lansing  był  przystojny  i 
bardzo  męski.  Wytwarzał  wokół  siebie  podniecającą 
atmosferę  i  w  chwili  gdy  spojrzenie  jego  pięknych 
szarych  oczu  spoczęło  na  Bailey,  ogarnęło  ją 
zmysłowe  zauroczenie.  Ale  to jeszcze  nie  był  powód, 
by  czuć  rozczarowanie  na  wiadomość,  Ŝe  ona  i 
William 

róŜnią 

się 

zasadniczo 

swoich 

oczekiwaniach. 

No więc dobrze. Wiedziała, Ŝe jej reakcja na słowa 

Alice  była  absurdalna,  wiec  po  prostu  postanowiła  o 
niej  nie  myśleć,  uznała  za  irracjonalną  i  niewartą 
dalszych rozwaŜań. Dość tych bzdur. 

background image

 

Zdecydowanie  skinęła  głową  i  zajęła  się  opróŜ-

nianiem  pudła.  Ustawiała  właśnie  słoiki  w  piramidę, 
gdy znów zobaczyła Williama. ZbliŜał się w jej stronę, 
niosąc w rękach wielki otwarty karton. 

-

 

Cześć, sąsiadko - powiedział, stawiając karton na 

podłodze obok jej stolika. - Przestało padać. Teraz, gdy 
juŜ  oboje  zdąŜyliśmy  zupełnie  przemoknąć,  zaczyna 
ś

wiecić słońce. 

Bailey roześmiała się. 

-

 

Mam  nadzieję,  Ŝe  dzięki  temu  więcej  ludzi  przy-

jdzie na kiermasz. Ja juŜ prawie wyschłam. 

William przyjrzał się jej. 

-

 

Mówiłem  ci,  Ŝe  deszcz  zmył  z  ciebie  całe  błoto, 

którym cię ochlapałem. Jesteś zupełnie czysta. 

Heban,  pomyślał.  Jej  lśniące  włosy  miały  kolor 

hebanu i otaczały jej twarz krótkimi, miękkimi lokami. 
Miał ochotę wsunąć palce w te jedwabiste pukle. Była 
piękna.  Nie  wyglądała jak  wielkomiejska,  zwalająca z 
nóg  piękność.  Nie,  prezentowała  się  świeŜo  i  zdrowo, 
jak z obrazka. 

-

 

Williamie?  -  Bailey  przechyliła  głowę.  -  Czy  coś 

się  stało?  Przyglądasz  mi  się  z  takim  dziwnym 
wyrazem twarzy. 

-

 

Co takiego? Nie, nic się nie stało. Zamyśliłem się 

po prostu. Ale muszę się tu rozpakować, zanim Alice z 
plemienia Hunów znów się tu pojawi. 

William  zajął  się  swoim  stoiskiem,  a  Bailey  wciąŜ 

na nowo przestawiała swoje słoiki, ukradkiem zerkając 
na niego spod rzęs. 

Miał  na  sobie  obcisłe,  czarne  dŜinsy,  znakomicie 

podkreślające  długie,  szczupłe  nogi  i  wąskie  biodra, 
oraz koszulkę polo w błękitnym kolorze, który świet 

background image

 

nie  wyglądał  przy  jego  opaleniźnie,  szarych  oczach  i 
gęstych, ciemnych włosach. Podobał jej się jego głos, a 
takŜe jego śmiech i zmarszczki, które pojawiały się w 
kącikach jego oczu, gdy się uśmiechał. 

Dość  tego,  Bailey,  upomniała  się  surowo.  Co  jesz-

cze?  MoŜe  powinna  wpatrywać  się  w  niego  tęsknie, 
wzdychać  głęboko  i  rozpłynąć  się  w  kałuŜy  u  jego 
stóp? Reagowała na obecność Williama jak nastolatka. 
Było  to  wręcz  nieprzyzwoite.  Pomyślała,  Ŝe  musi  się 
wziąć w garść, zanim zrobi z siebie kompletną idiotkę. 

-

 

No, dobrze - odezwał się William. Na dźwięk jego 

głosu Bailey drgnęła i oderwała się od swoich myśli. 
-

 

Lepiej juŜ nie będzie. 

Spojrzała  na  jego  stoisko  i  uśmiechnęła  się  z  ap-

robatą.  Stół  zastawiony  był  kolorowymi  plastikowymi 
doniczkami,  w  których  rosły  najrozmaitsze  zioła. 
Wyglądało  to  bardzo  ładnie.  Zioła  były  zdrowe  i  za-
dbane. 

-

 

Piękne - powiedziała. - Sam je wyhodowałeś? 

-

 

Oczywiście,  Ŝe  tak,  proszę  pani.  Nigdy  wcześniej 

nie  próbowałem  się  bawić  w  ogrodnika,  ale  coraz 
bardziej  mnie  to  wciąga.  Postanowiłem  rozszerzyć 
swój asortyment, a to oznacza, Ŝe będę musiał pójść do 
biblioteki  i  jeszcze  trochę  poczytać.  -  Usiadł  na 
składanym  metalowym  krześle  przy  stoliku,  zmarsz-
czył czoło i potrząsnął głową. - Miałem inne plany na 
sobotę,  ale  Alice  zawsze  potrafiła  owinąć  mnie  sobie 
wokół małego palca. To się chyba juŜ nigdy nie zmieni 
-

 

wzruszył ramionami. - A ty gdzie ją poznałaś? 

Bailey poprawiła się na krześle. Na zajęciach 
aerobiku, jakieś rok temu. Od tego czasu widujemy 
się dwa razy w tygodniu i zdąŜyłyśmy 

background image

 

się  zaprzyjaźnić.  Od  czasu  do  czasu  jadamy  razem 
lunch  i  Alice  dość  często  przychodzi  do  mojego 
sklepu. 

-

 

Na  pewno  masz  duŜo  pracy  w  „Słodkim  Marze-

niu". 

-

 

Bardzo duŜo - skinęła głową. 

-

 

Miałem  przyjemność  spróbować  twoich  słodyczy 

u Alice. Są znakomite. 

-

 

Dziękuję panu - Bailey uprzejmie skłoniła głowę. 

-  Zadowolenie  klienta  jest  naszym  najwaŜniejszym 
celem. 

-

 

Chyba  słyszałem  o  twoim  sklepie,  zanim  jeszcze 

Alice mi o nim wspomniała. Masz znakomitą opinię. 

Bailey  obdarzyła  go  uśmiechem,  zastanawiając  się, 

co  mogłaby  odpowiedzieć  zamiast  zwykłego  „dzięku-
ję", ale nic jej nie przyszło do głowy.  Ze  zdumieniem 
zauwaŜyła, Ŝe pochwały Williama sprawiają jej wielką 
przyjemność. W ciągu ostatnich trzech lat wielokrotnie 
słyszała  komplementy  od  męŜczyzn,  którym  impono-
wał  fakt,  Ŝe  osiągnęła  sukces  w  tak  krótkim  czasie. 
Zawsze  lubiła  słuchać  pochwał,  ale  nie  przypominała 
sobie,  by  kiedykolwiek  wcześniej  reagowała na  słowa 
uznania tak jak na te, które pochodziły z ust Williama. 

Nie  bądź  głupia,  pomyślała.  PrzecieŜ  i  tak  najwaŜ-

niejszym  punktem  na  liście  wymagań  Williama  doty-
czących  kobiet  jest  gotowość  do  poświęcenia  się  dla 
dzieci, domu i męŜa. On poszukuje staroświeckiej pani 
domu,  a  nie  nowoczesnej  dziewczyny  z  lat  dziewięć-
dziesiątych, dąŜącej do sukcesu zawodowego. 

Dlaczego  właściwie  zawraca  sobie  głowę  rozwaŜa-

niami nad tym, czego oczekuje William? Wiedziała, Ŝe 
to nie jest partner odpowiedni dla niej. W jej Ŝyciu nie 

background image

 

było  miejsca  ani  czasu  na  powaŜny  związek,  który 
wymagałby znacznego zaangaŜowania. 

Zbierz  się  do  kupy,  Bailey  Crandell,  pomyślała. 

Musi  patrzeć  na  Williama  tak,  jak  na  wszystkich 
innych  męŜczyzn,  którzy  pojawiali  się  w  jej  Ŝyciu. 
MęŜczyźni  dla  niej  dzielili  się  na  tych,  z  którymi 
ewentualnie mogła się od czasu do czasu umówić, i na 
takich, którzy zupełnie jej nie interesowali. 

William Lansing interesował ją z pewnością. 

Jako  kandydat  do  okazjonalnych  spotkań,  dodała 

szybko.  Tylko  tyle  i  nic  więcej.  Jeśli  on  zechce  się  z 
nią  umówić,  Bailey  się  zgodzi.  Jeśli  nie  zaproponuje 
jej  randki,  nie  stanie  się  nic  strasznego.  A  właściwie 
sama moŜe go zaprosić do kina i na kolację. Dlaczego 
by nie? 

background image

 

ROZDZIAŁ DRUGI 

 

W  ciągu  następnej  godziny  na  kiermaszu  pojawili 

się  klienci  i  Bailey  miała  pełne  ręce  roboty.  Hałas  w 
pomieszczeniu  stawał  się  coraz  większy.  Ponad 
odgłosami  rozmów  i  śmiechu  do  uszu  Bailey 
dobiegały kichnięcia Williama. 

Obserwowała go ukradkiem,  gdy rozmawiał z oso-

bami  zatrzymującymi  się  przy  jego  stoisku.  Za 
kaŜdym  razem,  gdy  na  jego  opalonej twarzy  pojawiał 
się uśmiech, Bailey czuła przyspieszone bicie serca. 

W  południe  pojawiła  się  przy  nich  Alice.  PołoŜyła 

na  stolikach  owinięte  w  celofan  kanapki  i  puszki  z 
napojami,  powiedziała  „na  zdrowie",  gdy  William 
kichnął, i odbiegła. 

-

 

Od samego patrzenia na nią czuję się zmęczona - 

zaśmiała  się  Bailey.  Skorzystała  z  tego,  Ŝe  ruch 
chwilowo się zmniejszył, i zajęła się jedzeniem. 

William przełknął połowę swojej kanapki. 

-

 

Gdy Alice coś robi - powiedział - oddaje się temu 

bez  reszty.  Jedna  z  organizacji,  do  których  naleŜy, 
podarowała tej wiosce kilka drzewek. Alice przyjecha-
ła  tutaj,  kopała  dołki  i  pomagała  te  drzewka  sadzić. 
Potem  zaczęła  odwiedzać  to  miejsce  regularnie,  Ŝeby 
pogadać  z  pensjonariuszami  czy  zabrać  kogoś  do 
lekarza. Robiła wszystko, co było potrzebne. Polubiła 

background image

 

wielu  staruszków,  którzy  tu  mieszkają.  Gdy  dowie-
działa  się,  Ŝe  mają  problem  z  funduszami,  postawiła 
sobie za cel wyprowadzenie ich na prostą. 

-

 

To  godne  podziwu.  ZauwaŜyłam,  Ŝe  bardzo  jej 

zaleŜy,  Ŝeby  ten  kiermasz  się  udał,  ale  nigdy  nie 
rozmawiałyśmy o tym, jak to się stało, Ŝe właśnie ona 
się tym zajęła. 

-

 

Ona... A psik! Przepraszam. 

-

 

Williamie  -  Bailey  przechyliła  się  nieco  w  jego 

stronę - czyŜbyś się przeziębił? 

-

 

NiemoŜliwe.  Ostatni  raz  byłam  przeziębiony  jako 

małe dziecko. A psik! A psik! O, cholera! 

-

 

Przeziębiłeś 

się 

powtórzyła 

Bailey 

ze 

zdecydowanym kiwnięciem głowy. 

-

 

Ale skąd! 

-

 

Nie masz powodu tak się najeŜać. KaŜdy przecieŜ 

czasem się przeziębią. 

-

 

Ale nie ja! 

- Och, BoŜe - odrzekła Bailey z uśmiechem. - Zapo-

mnij  o  tym,  co  powiedziałam.  Widzę,  Ŝe  uraziłam 
twoją męską dumę. 

-Mmm...  -mruknął  William.  Rzucił  jej  pochmurne 

spojrzenie,  po  czym  skupił  uwagę  na  drugiej  połowie 
swojej kanapki. 

-Dzień dobry, dzieci -odezwał się jakiś głos.- Jak to 

miło, Ŝe przyszliście. Wspaniała uroczystość, prawda? 

Bailey  i  William  podnieśli  się  i  obydwoje 

jednocześnie zaniemówili na widok stojącej przed nimi 
maleńkiej  kobiety.  Staruszka  miała  co  najmniej 
siedemdziesiąt  lat.  Ubrana  była  w  skromną  ciemną 
sukienkę  ozdobioną  sznurkiem  pereł.  Za  cały  makijaŜ 
słuŜyła jej odrobina bladoróŜowej szminki. 

background image

 

Zdumienie  Bailey  i  Williama  wywołał  jednak  kape 

lusz  sterczący  na  jej  kędzierzawych  siwych  włosach. 
Był olbrzymich rozmiarów i drobna kobieta wyglądała, 
jakby  miała  za  chwilę  stracić  równowagę  pod  jego 
cięŜarem.  Wielkie  rondo  kapelusza  ginęło  pod  plas 
tikowymi  owocami  naturalnej  wielkości.  Był  tam 
banan, zielone jabłko, kiść fioletowych winogron, kilka 
czerwonych  wiśni  oraz  pomarańcza,  wszystko  z 
ogonkami i zielonymi liśćmi. 

-

 

Jestem  Mary  Margaret  Swan  -  oznajmiła  roz-

promieniona  staruszka.  -  Mieszkam  tutaj,  w  „Złotej 
Jesieni". To bardzo ładna nazwa, prawda? - roześmiała 
się. Jej śmiech był wesoły i zaraźliwy. William i Bailey 
odpowiedzieli jej uśmiechem. 

-

 

A  wy  kim  jesteście,  dzieci?  -  zapytała  Mary 

Margaret. 

William dokonał prezentacji, po czym oznajmił: 

-

 

Bardzo mi się podoba pani kapelusz. 

Mary Margaret z upodobaniem poklepała rondo. 
-

 

Robi  wraŜenie,  prawda?  WaŜy  odrobinę  za  duŜo, 

ale jest tak unikalny, Ŝe prawie zawsze go noszę. Alice 
uwaŜa, Ŝe wyglądam w nim świetnie. 

-

 

William jest bratem Alice - wtrąciła Bailey. 

-

 

Naprawdę?  -  zaciekawiła  się  Mary  Margaret. 

PrzymruŜyła  oczy  i  pochyliła  się  w  jego  stronę,  przy-
trzymując  przy  tym  obiema  dłońmi  wysuwający  się 
niebezpiecznie  do  przodu  kapelusz.  -  Rzeczywiście, 
istnieje  duŜe  podobieństwo  rodzinne.  Z  pewnością 
jesteś bratem Alice, mój drogi. 

William roześmiał się. 

-

 

Cieszę  się,  Ŝe  mnie  pani  utwierdziła  w  tym 

przekonaniu, bo zawsze mi się wydawało, Ŝe tak jest. 

background image

 

-

 

Dobrze  jest  się  dowiedzieć,  Ŝe  jesteśmy  tymi,  za 

kogo  się  uwaŜamy,  prawda?  -  odrzekła  wesoło  Mary 
Margaret.  -  Cieszę  się,  Ŝe  mogłam  cię  uspokoić, 
Williamie. W ostatnich latach swojego Ŝycia mój drogi 
ś

więtej pamięci mąŜ, Jeremiasz, sądził, Ŝe jest Teddym 

Rooseveltem.  Przez  cały  czas  dął  w  trąbkę  i  płatał 
rozmaite figle. 

-

 

Poszczęściło mu się, Ŝe miał panią za Ŝonę - rzekł 

William. 

Bailey pomyślała, Ŝe on jest ogromnie miły i cierp-

liwy.  Była  to  kolejna  cecha  jego  osobowości.  Co 
chwilę odkrywała w nim nowe zalety. 

-

 

Och,  BoŜe  -  odezwała  się  Mary  Margaret,  wyry-

wając Bailey z zamyślenia - od tego pięknego kapelu-
sza  zaczyna  mnie  juŜ  boleć  głowa,  a  bardzo 
chciałabym obejrzeć tutaj wszystko. Mój pokój jest po 
drugiej  stronie  ośrodka  i  jeśli  tam  pójdę,  to  nie  będę 
juŜ miała siły wrócić. 

-

 

MoŜe... - zaczęła Bailey. 

-

 

Zaraz  -  przerwała  jej  Mary  Margaret  -  nie 

powierzyłabym  mojego  kapelusza  przypadkowej 
osobie, ale ty przecieŜ jesteś bratem Alice. Doskonale 
się składa. 

Przy  tych  słowach  zdjęła  dzieło  sztuki  z  głowy  i 

rzuciła je Williamowi, który wykazał się refleksem i w 
porę pochwycił kapelusz. 

-

 

Od  razu  lepiej  -  powiedziała  Mary  Margaret, 

klepiąc  się  po  czubku  głowy.  -  Idę  się  rozejrzeć.  Z 
góry  dziękuję,  kochany,  za  opiekę  nad  moim 
kapeluszem.  To  najcenniejsza  rzecz,  jaką  posiadam, 
ale  wierzę,  Ŝe  zajmiesz  się  nim  tak,  jakby  naleŜał  do 
ciebie. 

background image

 

-

 

Zaraz, chwileczkę - jęknął William, wpatrując się 

w kapelusz. 

background image

 

22 

-

 

Oczywiście, Ŝe się nim zajmie - wtrąciła Bailey. - 

Zaopiekuje  się  nim  tak  dobrze,  Ŝe  wszyscy  będą 
uwaŜali, iŜ kapelusz naleŜy do niego. 

-

 

Wspaniale  -  ucieszyła  się  Mary  Margaret,  od-

dalając się szybko. 

-

 

Hej,  zaraz,  niech  pani  zaczeka!  -  wołał  William, 

trzymając  kapelusz  na  odległość  wyciągniętej  ręki, 
jakby się bał, Ŝe owoce mogą go lada chwila zaatako-
wać. 

Obok nich przemknęła kobieta w krótkiej spódnicy i 

obcisłym sweterku. 

-

 

Ś

liczną masz czapeczkę, skarbie - rzuciła gardło-

wym  głosem.  Mrugnęła  do  Williama  i  zniknęła  za 
rzędem stolików. 

-

 

Wspaniale  -  jęknął  William  z  rozpaczą.  -  Po 

prostu wspaniale. 

Bailey  roześmiała  się.  Wewnętrzny  głos  kobiecej 

intuicji  podpowiadał  jej,  Ŝe  dla  Williama  sytuacja 
wcale  nie  jest  zabawna  i  Ŝe  nie  powinna  się  z  niego 
ś

miać,  ale  nie  potrafiła  opanować  rozbawienia.  Wil-

liam  stał  w  miejscu  jak  zastygły  i  wpatrywał  się  w 
kapelusz z grozą na twarzy. 

Bailey pokładając się ze śmiechu opadła na krzesło i 

splotła  ręce  na  brzuchu.  Usiłowała  złapać  oddech, 
wziąć  się  w  garść  i  uspokoić,  zanim  William  ją  udusi 
gołymi rękami, ale gdy podniosła wzrok i znów ujrzała 
morderczy  wyraz  jego  twarzy,  dostała  takiego  ataku 
ś

miechu, Ŝe łzy spłynęły jej po policzkach. 

Biegnąca  w  ich  stronę  Alice  zatrzymała  się 

gwałtownie  i  rozszerzonymi  ze  zdumienia  oczami 
spojrzała na rozgrywającą się tuŜ przed nią scenę. 

-

 

Och, dobry BoŜe - powiedziała wreszcie - Mary 

background image

 

 

Margaret  tu  byłą.  Ona  jest  kochana,  ale  ma  bzika  na 
punkcie  tego  kapelusza.  Kiedyś  był  tu  burmistrz  i 
skończyło  się  tym,  Ŝe  trzymał  to  okropieństwo  w 
objęciach. Nigdy się tu więcej nie pojawił. Williamie, 
to  nie  wybuchnie.  Po  prostu  połóŜ  go  ostroŜnie  na 
podłodze.  Bailey,  czy  byłabyś  łaskawa  przestać  się 
ś

miać?  Jeśli  mnie  zarazisz,  to  William  za  chwilę 

zamorduje nas obydwie. 

-

 

Próbuję  -  wydyszała  Bailey,  ocierając  łzy  z  poli-

czków. - Ale, Alice, to jest takie zabawne. 

William połoŜył kapelusz pod stołem i popatrzył na 

obie kobiety ponuro. 

-

 

Szkoda,  Ŝe  nie  mogłam  ci  zrobić  zdjęcia  z  tym 

kapeluszem - powiedziała Alice. 

Bailey roześmiała się. 
-

 

Nie  zaczynaj  znowu  -  mruknął  William  groźnie. 

Uniosła obie ręce w geście kapitulacji i zatrzepotała 

rzęsami. 

-

 

Nie śmieję się, Williamie. To, co widzisz na mojej 

twarzy, to wyraz najwyŜszej powagi. 

-

 

Mmm... - mruknął ponuro. 

-

 

Nie  bądź  taką  mimozą,  Williamie  -  zaśmiała  się 

jego  siostra.  -  Och,  muszę  o  tym  opowiedzieć  Ray-
mondowi.  Strasznie  mu  się  to  spodoba.  Na  kiermaszu 
widziano  tytana  biznesu,  wybitnie  utalentowanego 
doradcę inwestycyjnego, Williama Lansinga, oraz jego 
niezwykły kapelusz... 

- Daj mi spokój, Alice - przerwał jej William.  -  Ile 

chcesz  za  obietnicę,  Ŝe  będziesz  trzymać  gębę  na 
kłódkę? 

Alice dotknęła palcem podbródka. 
-

 

Zaraz, niech się zastanowię - powiedziała, wpat 

background image

 

24 

rując się przed siebie. - Będzie cię to kosztowało nieco 
czasu. 

-

 

ZauwaŜ - wpadła jej w słowo Bailey - Ŝe ja takŜe 

byłam  tu  naocznym  świadkiem.  Moje  milczenie takŜe 
moŜna kupić. 

-

 

Ach,  tak?  -  zapytał  William.  Na  jego  ustach 

pojawił  się  szeroki  uśmiech.  -  To  moŜe  być  inte-
resujące.  Co  proponujesz,  Bailey?  Czy  chcesz,  Ŝebym 
zrzucił  z  siebie  ubranie,  byś  mogła  mnie  uwieść  bez 
przeszkód? 

Bailey  spojrzała  w  oczy  Williama,  gorączkowo 

szukając  w  myślach  jakiejś  dowcipnej,  złośliwej  od-
powiedzi,  ale  wstrzymała  oddech,  gdy  zauwaŜyła,  Ŝe 
on juŜ się nie uśmiecha, a rozbawienie w jego wyrazis-
tych szarych oczach zmieniło się w śmiałe poŜądanie. 
Rzucona  Ŝartem  propozycja  najwyraźniej  przemówiła 
do jego wyobraźni - a co było jeszcze gorsze, sprawiła, 
Ŝ

e  i  Bailey  puściła  wodze swojej  fantazji.  Wyobraziła 

sobie  nagle  Williama  stojącego  przed  nią  nago  i  po-
czuła, Ŝe się rumieni. Stała jak wmurowana, nie mogąc 
oderwać od niego wzroku. Nie widziała niczego doko-
ła  siebie;  wszystko  wokół  nich  dwojga  było  okryte 
wirującą,  zmysłową  mgłą.  Na  całym  świecie  istnieli 
tylko  oni  i  pragnienie  niepodobne  do  niczego,  co 
dotychczas w Ŝyciu zdarzyło jej się przeŜywać. 

William  niejasno  zdawał  sobie  sprawę,  Ŝe  po  ple-

cach  spływa  mu  struŜka  potu.  Patrzył  na  Bailey 
zastanawiając  się,  co  się  z  nim  dzieje.  PrzecieŜ  tylko 
Ŝ

artowali we trójkę z Alice. Przez jego umysł przebie-

gały  kuszące  wizje.  WyobraŜał  sobie,  jak  zdejmuje 
ubranie swoje i Bailey, przygarniają do siebie i całuje. 
Widział, jak obydwoje opadają na łóŜko, ich ciała 

background image

 

splatają  się  ze  sobą,  stają  się  jednością.  Widział  to 
wszystko i miał wraŜenie, jakby wokół niego zaciskała 
się rozpalona obręcz. 

BoŜe, pomyślał, co ta kobieta ze mną robi? 

-

 

Ja...  hm...  -  zaczęła  Alice  i  urwała,  przyglądając 

się  Bailey  i  Williamowi.  Cofnęła  się  o  krok.  -  Muszę 
iść,  Ŝeby  sprawdzić,  czy  wszystko  przebiega  bez  za-
kłóceń. 

Głos  Alice  w  końcu  przedarł  się  przez  zmysłową 

mgłę otaczającą Bailey. Odwróciła wzrok od Williama 
i spojrzała na przyjaciółkę. 

-

 

Co powiedziałaś? - zapytała nie swoim głosem. 

-

 

Co?  -  dołączył  się  William,  patrząc  na  siostrę  ze 

zmarszczonym czołem. 

-

 

O mój BoŜe - Alice odchrząknęła, nie spuszczając 

z  nich  wzroku.  -  Zajrzę  do  was  później.  Na  razie!  - 
rzuciła i szybko odeszła. 

Bailey  zajęła  się  porządkowaniem  puszek  na  stole. 

Wiedziała,  Ŝe  ręce  jej  drŜą  i  była  na  siebie  zła. 
Powtarzała  sobie,  Ŝe  jej  reakcja  na  słowa  Williama 
była  po  prostu  śmieszna.  Nawet  przeraŜająca.  Przez 
resztę dnia miała zamiar go ignorować. 

-

 

Bailey - powiedział William cicho - przed chwilą, 

kilka minut temu... 

Gwałtownie  podniosła  głowę  i  napotkała  jego  spo-

jrzenie. 

-

 

Nie - powiedziała. - Williamie, to nic nie znaczy-

ło.  To  była  po  prostu  jedna  z  rzeczy,  które  czasem 
zdarzają  się  bez  Ŝadnej  przyczyny.  Nie  warto  się  nad 
tym  zastanawiać  ani  przydawać  temu  zbyt  wielkiego 
znaczenia.  Właściwie  nie  ma  sensu  nawet  o  tym 
rozmawiać. 

background image

 

Przez długą chwilę wpatrywał się w jej twarz. 

-

 

Dobrze  -  powiedział  wreszcie.  -  Idę  poszukać 

czegoś do picia. Przynieść ci puszkę coli? 

Potrząsnęła  głową.  Gdy  William  odszedł,  połoŜyła 

dłoń na sercu i wzięła głęboki oddech. Miała nadzieję, 
Ŝ

e to ją uspokoi. 

Co  za  przedstawienie,  pomyślała  z  niechęcią.  Bez 

wątpienia zachowała się niczym przewraŜliwiona dzie-
więtnastowieczna  stara  panna,  której  wstydliwość  zo-
stałaby wystawiona na szwank, gdyby William nawią-
zał  rozmowę  o  dziwnym  zauroczeniu,  które  ogarnęło 
ich oboje. 

Och,  do  cholery,  była  rzeczywiście  przewraŜliwio-

na.  Czuła  zamęt  w  myślach  i  obawiała  się,  Ŝe  lada 
chwila  zupełnie  straci  nad  sobą  kontrolę.  Dość  juŜ 
tego. Ze wszystkich sił spróbowała się wziąć w garść i 
po chwili poczuła, Ŝe znów panuje nad sytuacją. 

-

 

Dobrze - powiedziała głośno do siebie i zdecydo-

wanie skinęła głową. 

 

William wyciągnął puszkę ze stojącego przy ścianie 

pojemnika z lodem, zapłacił i uświadomił sobie, Ŝe nie 
ma ochoty na colę. 

Chodziło mu tylko o to, by choć na chwilę oddalić 

się  od  Bailey.  Bailey  Crandell,  powtórzył  w  myślach, 
wpatrując  się  przed  siebie  nie  widzącym  wzrokiem. 
Zupełnie  go  wytrąciła  z  równowagi.  Fakt,  Ŝe  nie 
chciała rozmawiać o tej dziwnej zmysłowej chwili, był 
dla  niego  dowodem,  Ŝe  zdała  sobie  sprawę  z  tego,  co 
się wówczas działo, i Ŝe poruszyło ją to równie mocno, 
jak  jego.  Ze  zmarszczonym  czołem  obracał  puszkę  w 
dłoniach. 

background image

 

Wiec  co  teraz?  Epizod  z  Bailey  był  jak  nagły 

rozbłysk  światła.  Takie  rzeczy  nie  zdarzają  się  bez 
Ŝ

adnego  powodu.  Istniało  między  nimi  silne  przycią-

ganie, które z kaŜdą chwilą stawało się potęŜniejsze. 

Co  teraz?  -  powtórzył  w  myślach.  Teraz...  nic.  To 

coś naleŜy po prostu zignorować. Początkowy impuls, 
by  za tym podąŜyć i odkryć, co to wszystko oznacza, 
najwyraźniej  był  pomyłką.  Nie  było  sensu  badać 
sytuacji dokładniej. 

Bailey 

była 

niezaleŜną 

kobietą 

lat 

dziewięćdziesiątych,  dąŜącą  do  osiągnięcia  sukcesu 
zawodowego. 

Jej 

dotychczasowe 

dokonania 

ś

wiadczyły  o  tym,  Ŝe  jest  bez  reszty  oddana  swojej 

firmie. 

Była  śliczna  i  miała  niesłychane  poczucie  humoru. 

Przekonał  go  o  tym  jej  wybuch  śmiechu,  gdy  Mary 
Margaret  obdarowała  go  tym  okropnym  kapeluszem. 
Ale w Ŝadnym razie nie nadawała się do pełnienia roli 
Ŝ

ony i matki. 

William  uznał,  Ŝe  z  powodu  owego  dziwnego  zda-

rzenia,  jakie  zaszło  między  nimi,  lepiej  będzie,  jeśli 
zrezygnuje  z  zamiaru  widywania  się  z  nią,  choćby 
nawet  tylko  od  czasu  do  czasu.  Po  dzisiejszym  dniu 
nie zobaczy się z nią nigdy więcej. 

Ale juŜ w następnej chwili poczuł, Ŝe pragnie się z 

nią widywać. 

-

 

William? 

Podniósł wzrok i ujrzał przed sobą Alice. 

-

 

Co takiego? - zapytał niechętnie. 

-

 

Patrzysz na tę puszkę, jakby to był twój najwięk-

szy wróg. 

Wrzucił puszkę do stojącego obok kosza na śmieci. 

-

 

JuŜ - powiedział. - Teraz lepiej? 

background image

 

28 

-

 

BoŜe, aleŜ ty jesteś draŜliwy. - Alice przyjrzała mu 

-się uwaŜnie. - Oczywiście, facet, którego przed chwilą 
zafascynowała kobieta, ma prawo znajdować się w 
szoku. 

-

 

Nie rozumiem, o czym mówisz. 

-

 

Daj  spokój,  Williamie.  PrzecieŜ  tam  byłam. 

Pociąg, który czujesz do Bailey, jest jak napięcie prądu 
elektrycznego.  Tak  wyraźne,  Ŝe  niemal  widoczne  go-
łym okiem. Nie moŜesz temu zaprzeczyć! 

-Ale mogę to zignorować i tak właśnie mam zamiar 

zrobić. 

Alice westchnęła. 
-

 

Dlatego,  Ŝe  Bailey  jest  kobietą  interesu  i  nie 

przypomina staroświeckiej, szczebioczącej kobietki? 

-

 

Ś

wietnie to ujęłaś. 

-

 

Williamie, mam ochotę cię udusić. Między tobą a 

Bailey  zdarzyło  się  coś  niezwykłego!  Czy  naprawdę 
chcesz  odwrócić  się  plecami  i  udawać,  Ŝe  nic  się  nie 
dzieje? 

-

 

Właśnie tak. 

-

 

BoŜe,  jak  ty  mnie  denerwujesz!  To  śmieszne,  jak 

moŜna mieć takie klapy na oczach! Nie zostawiasz ani 
odrobiny  miejsca  na  kompromis,  wymianę  poglądów, 
szukanie  płaszczyzny  porozumienia.  Osobiście  uwa-
Ŝ

am,  Ŝe  zachowujesz  się  jak  rozpieszczony  bachor, 

który musi otrzymać dokładnie to, czego sobie Ŝyczy. 

-

 

Skończyłaś juŜ? - zapytał William. -  

Nie. 

-

 

Owszem,  skończyłaś,  bo  ja  nie  mam  zamiaru 

dłuŜej tego słuchać. Rozpieszczony bachor? Ani trochę. 
Jestem  człowiekiem,  który  dobrze  zna  samego  siebie, 
wie, czego oczekuje od swojej Ŝyciowej partne 

background image

 

 

rki  i  nie  ma  zamiaru  iść  na  kompromis,  zgadzając  się 
na ustępstwa. Nie widzę w tym nic złego. 

-

 

Ale  ja  widzę  powaŜne  ryzyko,  Ŝe  zestarzejesz  się 

samotnie,  Williamie.  Samotny  jak  palec.  Mnóstwo 
ludzi,  włączając  w  to  Raymonda  i  mnie,  jest  szczęś-
liwych  w  małŜeństwie,  i  byłoby  źle,  gdybyś  ty  miał 
stracić to szczęście z powodu swojego uporu. Między 
tobą  a  Bailey  zdarzyło  się  coś  waŜnego.  Czy  ty  tego 
nie rozumiesz? 

-

 

Daj  spokój,  Alice.  Muszę  sprzedawać  zioła.  - 

William kichnął dwukrotnie i odszedł. 

-

 

 Idź  do  diabła  -  zawołała  za  nim  Alice. 

SkrzyŜowała  ramiona  na  piersi,  przymruŜyła  oczy  i 
głęboko  zamyślona,  spoglądała  się  przed  siebie 
niewidzącym wzrokiem. 

Zamknięcie  kiermaszu  wyznaczono  na  piątą  po 

południu.  Kilka  minut  przed  piątą  ostatni  klienci 
pospiesznie kończyli sprawunki. 

Przez  całe  popołudnie  na  kiermaszu  był  ruch,  lecz 

bez nadmiernego tłoku. Dzięki temu Williamowi i Bai-
ley  udało  się  ze  sobą  nie  rozmawiać,  a  jednocześnie 
nie  sprawiać  wraŜenia,  Ŝe  ostentacyjnie  unikają 
kontaktu. 

Bailey  nie  przestawała  zapewniać  się  w  duchu,  Ŝe 

panuje  nad  sobą,  ale  nie  mogła  nic  poradzić  na  to,  Ŝe 
ś

wiadoma  była  obecności  Williama.  Kątem  oka  do-

strzegała  kaŜdy  jego  ruch.  Dobiegał  do  niej  jego 
głęboki  głos,  od  czasu  do  czasu  wybuch  szczerego 
ś

miechu i około tuzina kichnięć. 

Doprowadzało ją to do szału. 
Jakaś  kobieta  kupiła  ostatni  słoik  kulek  czekolado-

wych.  Stolik  opustoszał.  Po  chwili  ta  sama  klientka 
kupiła od Williama dwie ostatnie doniczki z ziołami. 

background image

 

30 

Zmęczona  Bailey  westchnęła  i  osunęła  się  na 
metalowe  krzesło.  Usłyszała  odgłos  kichnięcia  i 
spojrzała  na  Williama.  Siedział  skulony  na  krześle, 
zakrywając twarz dłonią, i masował sobie skronie. 

-

 

Jak się czujesz, Williamie?  -  zapytała. - Kichałeś 

przez całe popołudnie. 

William opuścił rękę i spojrzał w jej stronę. 

-

 

Czuję się dobrze - oznajmił. 

-

 

Mówisz  przez  nos.  Chyba  przeziębiłeś  się  dziś 

rano na tym deszczu. 

-

 

Nie,  ja  się  nigdy  nie  przeziębiam.  Byle  deszczyk 

nie wystarczy, Ŝeby... A psik! 

-

 

Na  zdrowie  -  powiedziała  Alice,  która  wyrosła 

przed nimi jak spod ziemi. - Wiecie, ten kiermasz udał 
się nadzwyczajnie i chciałabym wyrazić moją najgłęb-
szą  wdzięczność  dla  was  obydwojga  za  to,  Ŝe 
zechcieliście poświęcić swój czas i produkty. 

-

 

Było bardzo przyjemnie - odrzekła Bailey. - Naj-

bardziej cieszę się z tego, Ŝe poznałam Mary Margaret. 

William  wymruczał  pod  nosem  coś  niezrozumia-

łego. śadna z kobiet nie była ciekawa, co powiedział. 

-

 

Williamie,  daj  mi  kapelusz  Mary  Margaret  -  po 

wiedziała  Alice.  -  Oddam  go  jej.  Jest  przy  stoisku  ze 
spinkami  do  włosów.  Właściciele  chcieliby  juŜ  się 
spakować,  ale  Mary  Margaret  nie  moŜe  się  zdecydo-
wać,  czy  bardziej  jej  się  podoba  spinka  z  plastikową 
Ŝ

yrafą, czy z Ŝółwiem w cylindrze. 

William  wyciągnął  kapelusz  spod  stołu  i  podał 

siostrze, kichając donośnie. 

-

 

Naprawdę się przeziębiłeś - powiedziała Alice. 

-

 

SkądŜe znowu - rzekła Bailey z ironicznym 

background image

 

 

uśmiechem. - William zapewnił mnie, Ŝe Ŝadne wirusy 
nie śmiałyby zaatakować jego organizmu. 

-

 

Ach, rzeczywiście - mruknęła Alice. William 

patrzył na obie kobiety z wyrzutem. 

-

 

Jestem  głodna  -  oznajmiła  jego  siostra.  -  MoŜe 

pójdziemy coś zjeść? 

-

 

Och, wydaje mi się, Ŝe... - zaczęła Bailey. 

-

 

 Nie, ja... - w tej samej chwili odezwał się 

William. 

 

-

 

Zadzwonię  do  Raymonda  -  ciągnęła  Alice,  jakby 

niczego nie słyszała - i sprawdzę, czy ma czas i moŜe 
się do nas przyłączyć. 

-

 

Nie  musisz  dopilnować  sprzątania?  -  zapytał 

William. 

-

 

Nie,  mam  do  tego  ochotników.  Oddam  kapelusz 

Mary  Margaret,  znajdę  jakiś  aparat  telefoniczny  i  za 
chwilę wrócę - rzekła Alice, oddalając się szybko. 

-

 

Ale... - Bailey podniosła rękę, po czym wzruszyła 

ramionami.  -  No  cóŜ,  zdaje  się,  Ŝe  czasem  trzeba  coś 
zjeść. 

-

 

Nie denerwuj się tak - powiedział William sucho. 

-  Będziesz  przecieŜ  w  towarzystwie  bardzo  miłych 
osób. 

-

 

 Och, wiem o tym - odrzekła szybko. - Tylko Ŝe to 

był  długi,  męczący  dzień.  Sam  hałas  w  tym  miejscu 
wystarczyłby,  Ŝeby  zupełnie  człowieka  wyczerpać. 
Zjem  coś  i  wrócę  do  domu.  Wykąpię  się,  połoŜę  do 
łóŜka.  Moja  niechęć  do  pójścia  na  kolację  wynika  ze 
zmęczenia. 

Ale  ze  mnie  kłamczucha,  pomyślała  w  tej  samej 

chwili. 

Propozycja 

Alice 

nie 

wzbudziła 

jej 

entuzjazmu; oznaczała przede wszystkim to, Ŝe będzie 
musiała 

background image

 

32 

spędzić jeszcze kilka godzin w towarzystwie Williama 
Lansinga. A to z pewnością nie był dobry pomysł. 

Obecność  Williama  wytrącała  ją  z  równowagi. 

Zdawała sobie z tego sprawę. Nie podobało jej się to i 
była  z  tego  powodu  na  siebie  zła.  Przyjęcie  za-
proszenia na ten obiad było wręcz dopraszaniem się o 
kłopoty. 

Ale  moŜe  tak  nie  jest.  Alice  i  Raymond  teŜ  tam 

będą.  MoŜe  stare  powiedzenie,  Ŝe  w  tłumie  jest  się 
bezpiecznym, okaŜe się prawdziwe. 

William znów usiadł na swoim krześle czekając, aŜ 

zbierze  mu  się  na  kolejne  kichnięcie.  Czuł  się 
nieszczególnie.  Nie  był  przeziębiony  juŜ  od  lat  i  tym 
razem  takŜe  nie  miał  zamiaru  przyznawać  się  do 
poraŜki.  Wprawiało  go  to  w  zakłopotanie.  Bailey  teŜ 
zmokła  na  deszczu,  a  nie  kichnęła  ani  razu.  Nade 
wszystko  nie  chciał  okazać  się  mięczakiem.  Nic  z 
tego. Postanowił, Ŝe pójdzie na tę kolację i jak zwykle 
będzie pogodny i czarujący. 

Na  myśl  o  kolacji  zmarszczył  czoło.  Bailey  podała 

liczne  powody,  dla  których  propozycja  wspólnego 
wyjścia  nie  wzbudziła  w  niej  entuzjazmu,  ale  fakt 
pozostawał faktem: jej pierwsza reakcja była negatyw-
na.  Powiedziała,  Ŝe  jest  zbyt  zmęczona,  on  jednak 
inaczej  zinterpretował  jej  słowa.  W  głowie  mu 
dudniło,  w  gardle  drapało  i  nie  był  w  nastroju,  by 
pogodzić  się  ze  świadomością,  Ŝe  Bailey  wolałaby 
pójść do domu niŜ z nim na kolację. 

Przestań, nakazał sobie. Postanowił juŜ przecieŜ, Ŝe 

nie  byłoby  mądrze  widywać  się  z  nią.  Więc  co  to  za 
róŜnica,  czy  ona  chce  z  nim  pójść  na  obiad,  czy  nie? 
ś

adna.  Ale  do  diabła,  dlaczego  ta  dziewczyna  gardzi 

jego towarzystwem? 

background image

 

W tej właśnie chwili Alice znów się pojawiła. 

-

 

Wszystko  ustalone.  Zapomniałam  was  zapytać, 

czy  lubicie  jakiś  szczególny  rodzaj  jedzenia,  więc 
wybrałam  restaurację,  w  której  jest  wszystkiego  po 
trochu.  -  Wymieniła  nazwę  restauracji  i  podała  wska-
zówki,  jak  do  niej  dojechać.  -  Chodźmy.  Jestem 
okropnie  głodna.  BoŜe,  to  będzie  prawdziwa  karawa-
na.  Cztery  samochody  na cztery  osoby.  Chcecie  poje-
chać razem? 

-

 

Nie - powiedzieli jednocześnie Bailey i William. 

-

 

No  dobrze,  wszystko  jedno.  Spotkamy  się  w  re-

stauracji.  Pierwsza  osoba,  która  tam  dotrze,  zajmuje 
stolik. Zgoda? A więc ruszajmy. JuŜ nas tu nie ma. 

 

W  dwadzieścia  minut  później  cała  trójka  siedziała 

juŜ przy stole w miłej restauracji o ludowym wystroju. 

Na stolikach przykrytych błękitnymi obrusami stały 

staroświeckie  lampki  naftowe.  Ściany  udekorowane 
były  drewnianymi  figurkami  zwierząt  oraz  obrazami 
przedstawiającymi  farmy  i  pola.  Kelnerki  w  długich, 
bawełnianych  sukienkach z  niebieskiego  samodziału  i 
wykrochmalonych  białych  czepeczkach  krąŜyły  mię-
dzy stolikami. 

-

 

Gdzie jest Raymond? - zapytał William. 

-

 

Zaraz  tu  będzie.  Akurat  jest  godzina  szczytu. 

Pewnie utknął w jakimś korku - odrzekła Alice. 

-

 

Znasz Raymonda, Bailey? 

-

 

Tak. Kiedyś przyjechał zabrać Alice po zajęciach 

z aerobiku, gdy jej samochód był w naprawie. Bardzo 
miły człowiek. Gdybym potrzebowała prawnika, będę 
wiedziała, do kogo się zwrócić. 

-

 

Raymond jest bardzo dobrym adwokatem 

background image

 

34 

-

 

uśmiechnęła  się  Alice.  -  Poza  tym  jest  bardzo 

przystojny. Nie znam przystojniejszego męŜczyzny. 

-

 

No, no - William potrząsnął głową. 

-

 

Niezmiernie  się  cieszę  -  ciągnęła  Alice  -  Ŝe 

Raymond  Wilson  nie  jest  moim  bratem.  O,  juŜ  tu 
idzie. 
-

 

Pomachała ręką do zbliŜającego się męŜczyzny. 

Raymond podszedł do stolika i przywitał się z Bai-

ley i Williamem, ale nie usiadł. 

-

 

Alice - powiedział - coś się wydarzyło. TuŜ przed 

wyjściem odebrałem telefon z zagranicy i okazało się, 
Ŝ

e muszę pojechać do biura po pewne akta, sprawdzić 

kilka  szczegółów  dla  jednego  z  moich  klientów  i  za-
dzwonić. Naprawdę nie mam czasu na kolację. 

Alice zerwała się z miejsca, omal nie przewracając 

krzesła. 

-

 

Och,  jaka  szkoda!  -  zawołała.  -  Pojadę  z  tobą, 

Raymondzie.  Nie  czułabym  się  dobrze,  siedząc tutaj i 
delektując  się  obiadem,  podczas  gdy  ty  pracujesz  jak 
galernik. Zjemy coś później. - Chwyciła go za ramię. 
-

 

Musimy  się  pospieszyć.  Do  widzenia,  Bailey.  Do 

widzenia, Williamie. Jeszcze raz dziękuję za udział w 
kiermaszu. 

-

 

Ale...  -  zaprotestowała  Bailey,  nie  skończyła 

jednak zdania, gdyŜ Alice juŜ wychodziła z restauracji, 
ciągnąc za sobą Raymonda. 

Przy stoliku pojawiła się kelnerka. 
-

 

Czy mam przynieść coś do picia, dopóki inni nie 

przyjdą? - zapytała z uśmiechem. 

-

 

Z  czterech  osób  zrobiły  się  dwie  -  odpowiedział 

William.  -  Jeśli  przyniesie pani  kartę,  to  coś  zamówi-
my. 

-

 

Dobrze - odrzekła kelnerka i oddaliła się. Bailey 

background image

 

 

pomyślała  z  niepokojem,  Ŝe  sytuacja  zupełnie  wy-
mknęła  jej  się  spod  kontroli.  Nie  było  juŜ  Ŝadnej 
moŜliwości schowania się w tłumie. Nie chciała być tu 
sam na sam z Williamem. 

Owszem,  chciała,  przyznała  się  wreszcie  sama 

przed  sobą.  Bardzo  chciała  zostać  sam  na  sam  z 
Williamem Lansingiem. 

Uświadomienie  sobie  tego  napełniło  ją  przeraŜe-

niem. 

 

Alice  i  Raymond  zatrzymali  się  zaraz  za  drzwiami 

restauracji. 

-

 

Jak mi poszło? - zapytał Raymond. 

-

 

Scena była godna Oskara. 

-

 

MoŜe kiedyś nauczę się, jak ci odmawiać, Alice - 

zaśmiał  się.  -  Nie  lubię  swatania  ani  mieszania  się  w 
sprawy  innych  ludzi,  a  przez  ciebie  robię  obydwie  te 
rzeczy. 

-

 

Byłeś fantastyczny. Chodźmy na obiad do jakiejś 

koszmarnie drogiej restauracji. 

-Ty  stawiasz.  My,  aktorzy,  marnie  zarabiamy.  Ale, 

Alice,  to  zupełnie  nie  ma  sensu.  Bailey  Crandell  jest 
kobietą  sukcesu,  a  wiesz,  jak  bardzo  Williamowi 
zaleŜy  na  tym,  by  znaleźć  sobie  staroświecką 
dziewczynę. To absolutnie nie jest dobrana para. 

-

 

Nie  bądź  tego  taki  pewien,  mój  drogi  męŜu.  Nie 

bądź tego taki pewien. 

background image

 

 

ROZDZIAŁ TRZECI 

 

Bailey  schowała  twarz  za  podłuŜną,  wąską  kartą 

przyniesioną  przez  kelnerkę  i  zagłębiła  się  w lekturze 
szczegółowych  opisów  wszystkich  proponowanych 
dań. 

Gdy 

kelnerka 

znów 

się 

pojawiła, 

Bailey 

zdecydowała  się  na  smaŜone  krewetki  i  pieczonego 
ziemniaka.  William  zamówił  to  samo.  Po  chwili  na 
stole pojawiły się sałatki. 

Bailey zajęła się warzywami. Spróbowała, podłuba-

ła  resztę  widelcem  i  powtórzyła  całą  operację  od 
początku. 

William  patrzył  na  nią,  myśląc,  Ŝe  sałatka  jest  dla 

Bailey  tylko  pretekstem,  by  móc  demonstracyjnie 
ignorować  jego  obecność.  Mniejsza  o  to,  pomyślał. 
Zdecydował  juŜ  przecieŜ,  Ŝe  nie  będzie  się  z  nią 
więcej  widywał.  Wyłącznie  z  przyczyn  niezaleŜnych 
od siebie siedział z nią teraz sam na sam i jadł kolację. 
Zasadniczo  było  to  spotkanie  tego  rodzaju,  z  jakich 
postanowił  zrezygnować.  Nie  planował  czegoś 
takiego,  ale  to  się  juŜ  stało  i  niech  go  diabli,  jeśli 
pozwoli tak się traktować. 

Do stolika podszedł nastoletni chłopiec. 

-  Przepraszam  -  wymamrotał  i  zapalił  lampę  naf-

tową. Złocisty blask otoczył stolik. 

background image

 

 

O  BoŜe,  pomyślała  Bailey,  ten,  kto  powiedział,  Ŝe 

łagodne  światło  jest  korzystne  dla  kobiet,  nie  zauwa-
Ŝ

ył,  jaki  wpływ  ma  takie  oświetlenie  na  wygląd  męŜ-

czyzn.  W  kaŜdym  razie  niektórych  męŜczyzn.  Ściśle 
mówiąc,  na  wygląd  Williama  Lansinga.  W  cieniach 
rzucanych przez migotliwy płomyk jego opalona twarz 
wyglądała  jak  wyrzeźbiona  w  kamieniu,  a  hipnotyzu-
jące szare oczy stały się ciepłe i przejrzyste jak studnia 
bez  dna.  Bailey  poczuła  ochotę,  by  poddać  się  i 
zatonąć w ich bezmiernej głębi. 

William  Lansing,  pomyślała,  jest  niezwykły.  Och, 

jak bardzo pragnęła sięgnąć dłonią przez stolik i prze-
sunąć po jego twarzy palcami, rzeźbiąc ją na zawsze w 
zakamarkach  swej  pamięci.  Chciała  poczuć  jego  usta 
na swoich, jego mocne ramiona opasujące jej miękkie 
ciało.  PoŜerał  ją  płomień  pragnienia  równie  gorący  i 
intensywny, jak ogień palący się w lampce naftowej. 

Nie! Te marzenia były bardzo niebezpieczne. Bailey 

nie  moŜe  zmienić  swojego  Ŝycia,  kierunku,  w  którym 
zmierza, celów, które pragnie osiągnąć. Nie zrobi tego. 
Musi się oprzeć pokusie. 

-

 

A  więc  -  powiedział  William,  wyrywając  ją  z 

zamyślenia  -  opowiedz  mi  o  tym,  jak  powstało 
„Słodkie Marzenie". 

-

 

To  nie  jest  szczególnie  interesująca  historia. 

Naprawdę cię to ciekawi? 

-

 

Naprawdę chciałbym się tego dowiedzieć, Bailey - 

powiedział cicho, patrząc jej prosto w oczy. 

Bailey  zebrała  całą  swoją  siłę  woli,  oderwała  spo-

jrzenie od jego oczu i skupiła uwagę na lampie. 

-

 

Skończyłam  uniwersytet  w  Los  Angeles  ze 

specjalnością  w  zarządzaniu  przedsiębiorstwami. 
Wiedzia- 

background image

 

 

łam,  Ŝe  kiedyś  otworzę  własną  firmę,  nie  miałam 
jednak pojęcia, co by to  miało być, dlatego przez rok 
zajmowałam się wszystkim, czym się dało. 

-

 

Badania rynku. 

-

 

Dokładnie tak. Pracowałam za minimalne stawki, 

zwykle jako kasjerka lub magazynierka, ale zdobyłam 
przy  tym  ogromne  doświadczenie.  Przyznaję,  Ŝe 
czasami  bywałam  zupełnie  zniechęcona,  bo  lista 
rzeczy,  który  minie  miałam  ochoty  zajmować  się  w 
przyszłości,  nieustannie  się  wydłuŜała.  Moi  rodzice 
zachowywali  się  wówczas  wspaniale.  Bardzo  mi 
pomogli.  Ojciec  zmarł  przed  rokiem,  ale  zdąŜył 
jeszcze zobaczyć ,,Słodkie Marzenie". 

Bailey  przerwała,  gdyŜ  do  stolika  podeszła  kelner-

ka,  niosąc  zamówione  dania.  Przez  kilka  następnych 
minut  jedli  w  milczeniu,  delektując  się  gorącymi, 
znakomitymi potrawami. 

-

 

Mów dalej - odezwał się wreszcie William. 

-

 

Właściwie  „Słodkie  Marzenie"  powstało  jako 

połączenie pomysłów z wielu róŜnych dziedzin. W ga-
lerii  rękodzieła  nauczyłam  się  rozmaitych  sposobów 
uŜywania  koszyków,  puszek,  pojemników  z  pokryw-
kami  oraz  dowiedziałam  się,  kto  wytwarza  produkty 
najlepszej  jakości  po  najniŜszej  cenie.  W  sklepie  z 
upominkami  zrozumiałam,  jak  wielki  wpływ  na 
wysokość 

obrotów 

mają 

ś

więta 

wszelkie 

uroczystości.  Poza  tym  miałam  okazję  obserwować 
zwyczaje 

zabieganych, 

pracujących 

matek, 

weekendowych  ojców,  nastolatków  i  emerytów  o 
stałych dochodach. Przez dwa miesiące byłam gońcem 
w  agencji  ogłoszeniowej  i  tam  zdobyłam  mnóstwo 
informacji  o  psychologii  reklamy,  dowiedziałam  się, 
dlaczego niektóre chwyty są skuteczne, a inne nie. 

background image

 

 

-

 

Jestem  pod  wraŜeniem  -  powiedział  William, 

kiwając głową. - A potem? 

Bailey  przełknęła  krewetkę  i  podjęła  temat.  Opo-

wiedziała Williamowi, Ŝe odziedziczyła niewielki spa-
dek  po  babci  i  te  pieniądze  pozwoliły  jej  otworzyć 
„Słodkie Marzenie". 

Na  kaŜdym  kroku  napotykała  nieprzewidziane  tru-

dności.  Musiała  się  uporać  z  przepisami  dotyczącymi 
prowadzenia działalności handlowej i sprzedaŜy Ŝyw-
ności.  Chciała  takŜe  umieszczać  nalepki  ze  swoim 
emblematem  na  wszystkich  sprzedawanych  produk-
tach,  włącznie  z  tymi,  które  nosiły  znaki  renomowa-
nych  firm.  Musiała  więc  przejść  przez  wszystkie 
procedury, by uzyskać na to zezwolenie. 

Część  sprzedawanych  przez  nią słodyczy  była  pro-

dukowana w okolicy, inne przysyłano drogą lotniczą z 
całego  kraju,  a  wszystkie  wytwarzane  były  przez 
firmy,  które  Bailey  uznała  za  najlepsze  w  swojej 
branŜy. 

Krok  po  kroku  pokonywała  przeszkody  i  wreszcie 

nadszedł dzień, gdy mogła otworzyć „Słodkie Marze-
me . 

-

 

Mój  Pegaz  wreszcie  wzbił  się  do  góry,  i  to  juŜ 

właściwie  wszystko  -  uśmiechnęła  się.  -  „Słodkie 
Marzenie" ma juŜ trzy lata. Nadal inwestuję wszystkie 
zarobione  pieniądze,  Ŝeby  powiększyć  asortyment. 
Mam  mieszkanie  wielkości  pudełka  od  zapałek  i  bar-
dzo skromną garderobę, ale nie przeszkadza mi to, bo 
skupiam się na realizacji wytyczonego celu. 
William rozsiadł się wygodnie. Kelnerka zebrała 
talerze i po chwili przyniosła im kawę i szarlotkę. 
William stwierdził, Ŝe osiągnięcia Bailey zrobiły na 

background image

 

 

nim wraŜenie. Gdy opowiadała o tym, jak powstał jej 
sklep,  jej  niebieskie  oczy  płonęły  entuzjazmem.  Ale 
podczas gdy jakaś część jego psychiki podziwiała ją i 
szanowała  za  dokonania,  inna  część  czuła  coraz 
większą  niechęć.  Szybujący  wśród  obłoków  Pegaz  w 
jego wyobraźni stawał się potęŜną, złowrogą istotą. 

Musiał  się  ostatecznie  poŜegnać  z  resztką  pod-

ś

wiadomej  nadziei,  Ŝe  Bailey  nie  jest  tak  do  końca 

oddana  swojej  karierze.  Związek  z  nią  byłby  z  góry 
skazany na poraŜkę i nie było sensu niczego zaczynać 
i pozwalać, by powstała między nimi silna więź. Miał 
zamiar  zapomnieć  o  Bailey...  jeśli  tylko  będzie  w  sta 
nie. 

-No dobrze, Williamie - powiedziała Bailey uprzej-

mie  -  teraz  twoja  kolej.  Dlaczego  zostałeś  doradcą 
inwestycyjnym? 

Wzruszył ramionami. 

-

 

Zdaje się, Ŝe odziedziczyłem to w genach. Mój 

ojciec załoŜył naszą firmę, a potem przez wiele lat 
powoli udowadniał swoją wartość. Dzięki cięŜkiej 
pracy, inteligencji i zdrowemu rozsądkowi wyrobił 
sobie dobrą opinię. 

Bailey skinęła głową. 

-

 

Gdy  miałem  osiem  lat  -  ciągnął  William  -  ojciec 

kupił  mi  jakieś  akcje  i  powiedział,  Ŝe  mogę  z  nimi 
robić,  co  chcę.  Natychmiast  połknąłem  haczyk. 
Sprzedałem  te  akcje  ze  stuprocentowym  zyskiem, 
potem 

zainwestowałem 

inne 

zacząłem 

kompletować  zróŜnicowany  portfel  akcji  niskiego  i 
wysokiego  ryzyka.  Nigdy  nie  miałem  najmniejszych 
wątpliwości,  Ŝe  pewnego  dnia  zacznę  pracować  w 
firmie ojca. 

Odchrząknął i mówił dalej: 

background image

 

 

-

 

Gdy  miałem  dziesięć  lat,  ojciec  zmarł  na  zawał 

serca.  Lekarze  ostrzegali  go,  Ŝe  powinien  zwolnić 
tempo,  ale  ignorował  ich  rady  i  nadal  pracował  na 
pełnych  obrotach.  Rozszerzył  działalność,  pozyskał 
zagranicznych klientów i zaczął coraz częściej wyjeŜ-
dŜać. Większość czasu spędzał w podróŜach i wydaje 
mi  się,  Ŝe  nigdy  nie  mógł  dojść  do  ładu  ze  strefami 
czasowymi.  Nie  pamiętam,  Ŝebym  w  ostatnim  roku 
jego  Ŝycia  usłyszał  od  niego  coś  innego  niŜ  „Jaki 
dzisiaj  mamy  dzień?"  W  końcu  zapłacił  za  swoją 
obsesję sukcesu. 

-

 

Rozumiem  -  powiedziała  Bailey  cicho.  -  A  twoja 

matka? 

Przez  twarz  Williama  przemknął  cień,  którego 

znaczenia  Bailey  nie  potrafiła  odgadnąć,  ale  zniknął 
tak  szybko,  Ŝe  nie  miała  pewności,  czy  to  nie  było 
tylko przywidzenie na skutek migotania światła lampy 
naftowej. 

-

 

 Moja matka - odrzekł William - pracowała razem 

z  ojcem  od  pierwszego  dnia  działalności  Lansing 
Investments.  Zawsze  powtarzała  Alice i  mnie,  Ŝe  gdy 
tylko firma osiągnie pewną pozycję, zaangaŜuje kogoś 
na  swoje  miejsce  i  zostanie  w  domu,  Ŝeby  zajmować 
się  dziećmi.  Ta  chwila  nigdy  nie  nastąpiła.  Matkę 
wciągnęła  praca,  podobnie  jak  ojca.  Gdy  zmarł,  ona 
zajęła  jego  miejsce  i  przejęła  prowadzenie  firmy. 
Rzadko  bywała  w  domu,  bo  głównie  przyjmowała 
zagranicznych  klientów.  Teraz  mieszka  w  Londynie  i 
nadal zarządza przedsiębiorstwem. 

-

 

A kto opiekował się tobą i Alice? 

-

 

Najrozmaitsze gosposie, które pojawiały się i zni-

kały. Alice pracowała w Lansing Investments, dopóki 

background image

 

 

nie poznała Raymonda. Potem zaczęła się zajmować 
dwójką dzieci i domem. Dzieci Alice mają wspaniałą 
matkę, która jest w domu, gdy one wracają ze szkoły i 
z którą mogą się podzielić swoimi kłopotami. William 
przerwał na chwilę, po czym ciągnął: 

-

 

Alice  to  rzadki  typ  kobiety.  Takich  Ŝon  i  matek 

juŜ  niema.  A  jeśli  są,  to  w  kaŜdym  razie  nieczęsto 
sieje  spotyka.  -  Spojrzał  uwaŜnie  na  Bailey,  szukając 
na jej twarzy reakcji na swoje słowa. 

-

 

To prawda - przyznała z cieniem uśmiechu. - To 

wspaniale, Ŝe twoja siostra czuje się szczęśliwa w roli, 
którą  sobie  wybrała.  Wiele  kobiet...  -  Zawahała  się, 
przeniosła  wzrok  na  leŜącą  na  stole  serwetkę  i  nie-
ś

wiadomie  zaczęła  ją  miąć  w  palcach.  Gdy  znów  się 

odezwała, głos miała tak cichy, Ŝe William musiał się 
przechylić  przez  stół,  by  dosłyszeć  jej  słowa.  Ze 
wzrokiem wciąŜ skupionym na serwetce mówiła: 

-

 

Wiele kobiet upycha swoje marzenia w kącie, aŜ 

w końcu ich wyobraŜenia o tym, kim są i co mogłyby 
osiągnąć w świecie, umierają z powodu braku uwagi i 
nikt juŜ nie pamięta, Ŝe kiedykolwiek w ogóle istniały. 

Powoli  podniosła  wzrok  i  spojrzała  w  oczy  Wil-

liama. 

-

 

Czy  wiesz,  Williamie,  co  się  dzieje  z  tymi 

kobietami,  gdy  ostatnie  dziecko  opuści  dom?  Gdy 
zostają same w pustym  gnieździe? A potem  - jeszcze 
gorzej  -  jeśli  męŜczyzna,  mąŜ  takiej  kobiety,  umrze 
albo zostawi ją dla innej? Te pełne poświęcenia matki, 
straŜniczki  domowego  ogniska,  stają  się  zbłąkanymi 
duszami. Nie mają juŜ w Ŝyciu Ŝadnego celu, Ŝadnego 
kierunku. Nie zostaje im nic... zupełnie nic. 

Powiedz coś, Lansing, nakazał sobie William w du 

background image

 

 

chu.  Odeprzyj  atak.  Przedstaw  drugą  stronę  medalu. 
Ale,  niech  to  diabli,  nie  miał  pojęcia,  co  mógłby 
odpowiedzieć. Zupełnie nie był przygotowany na taką 
dyskusję.  To  była  dziwna  układanka,  w  której  naj-
wyraźniej brakowało kilku kawałków. 

-

 

Bailey... - zaczął. 

-

 

Och, BoŜe - powiedziała z wymuszonym, słabym 

uśmiechem.  -  Zdaje  się,  Ŝe  znów  dosiadłam  swojego 
konika. Zapomnij o tym. Ja... 

-

 

A psik! 

-

 

Słuchaj,  Williamie,  powinieneś  wrócić  do  domu, 

połoŜyć się do łóŜka, wziąć aspirynę i napić się soku. 
Ja teŜ jestem wyczerpana po całym dniu na kiermaszu. 
MoŜe zakończymy juŜ ten wspólny wieczór, dobrze? 

Podniosła  torebkę  i  odsunęła  swoje  krzesło,  nie 

zostawiając  Williamowi  Ŝadnego  wyboru.  Skinął  na 
kelnerkę, która po chwili przyniosła im rachunek. 

Na parkingu przed restauracją Bailey podziękowała 

Williamowi za kolację, powiedziała, Ŝe przyjemnością 
było poznanie go i spędzenie z nim wieczoru, po czym 
odwróciła  się  na  pięcie  i  pobiegła  do  swojego 
samochodu. 

William patrzył za nią ze zmarszczonym czołem. 

 

Po  ponurej,  chmurnej  niedzieli  poniedziałek  okazał 

się pogodny i słoneczny. Prognoza pogody zapowiada-
ła  deszcz,  ale  juŜ  w  południe  niebo  zupełnie  się 
rozchmurzyło. 

W  Lansing  Investments  pracowano  w  zwykłym 

tempie. Cały personel - William, trzech innych pośred-
ników  i  ich  sekretarki,  miał  co  robić.  Williamowi 
jednak zaczynało brakować energii. 

background image

 

 

-

 

A psik! 

Sekretarka  Williama,  Betty  Hunt,  była  pulchną, 

pięćdziesięciokilkuletnią  kobietą.  Miała  czworo  wnu-
ków,  które,  jak  nieustannie  obwieszczała  wszystkim 
będącym  w  pobliŜu  wystarczająco  długo,  by  jej  wy 
słuchać,  były  najmądrzejszymi  i  najpiękniejszymi 
dziećmi na świecie. 

Stojąc teraz z zachmurzoną twarzą przy wielkim, 

lśniącym, mahoniowym biurku Williama, potrząsnęła 
głową i syknęła kilka razy. Ten dźwięk miała od wielu 
lat opanowany do perfekcji i potrafiła nim wyrazić 
nieskończoną wielość znaczeń. 

-Jesteśjednym wielkim chodzącym wirusem, 

Williamie - oznajmiła. - Ściany pękają od twojego 
kichania. Jako typowy stary kawaler nie dbasz o siebie 
jak naleŜy,  

-

 

Oczywiście, Ŝe dbam - odrzekł William uraŜonym 

tonem, patrząc na nią nieprzyjaźnie. - Wczoraj przez 
cały dzień usiłowałem wyleczyć się z tego cholernego 
przeziębienia. Osiągnąłem tylko duŜą sprawność w ki-
chaniu i rekordową głośność. 

-

 

Wydaje mi się, Ŝe dzisiaj teŜ powinieneś zostać w 

domu.  Chyba  nie  jesteś  w  najlepszej  formie,  skoro 
zwykłe  przeziębienie  zwaliło  cię  z  nóg.  To  bardzo 
przykre. 

-

 

Oszczędź  mi  tego  kazania  -  odrzekł  William.  - 

Zachowaj  je  na  mój  pogrzeb,  bo  do  północy  pewnie 
juŜ  zakończę  Ŝycie.  Czuję  to  w  moich  obolałych 
kościach. 

-

 

Będziesz 

musiał 

poczekać 

umieraniem. 

Najpierw musisz podpisać te listy. 

background image

 

 

-

 

Jesteś bez serca, Betty. Co z ciebie za babcia. Czy 

nie  moŜesz  mi  okazać  odrobiny  współczucia?  Wiesz, 
Ŝ

background image

 

 

gdy  się  jest  przeziębionym,  trudno  oddychać,  a  ja 
mam  dzisiaj  wieczorem  coś  bardzo  waŜnego  do 
zrobienia. 

-

 

Randka Ŝycia? 

- Nie, niezupełnie. Po prostu mam zamiar się z kimś 

zobaczyć. 

-

 

Och! Z kim? 

-

 

Z  Bailey  Crandell,  właścicielką  „Słodkiego  Ma-

rzenia". 

-

 

Naprawdę?  Moje  wnuki  uwielbiają  tam  chodzić. 

Ja,  prawdę  mówiąc,  teŜ.  -  Umilkła  i  potrząsnęła 
głową.  -  Bailey  Crandell.  Nic  z  tego  nie  wyjdzie, 
Williamie. Ona nie jest staroświecka, a wszyscy znają 
twoje  poglądy  na  temat  kobiet.  Bailey  Crandell 
prowadzi rozwijającą się firmę. Dlaczego spotkanie z 
nią jest dla ciebie takie waŜne? 

-To  skomplikowana  sprawa,  Betty,  i  nie  mam  siły 

teraz  ci  tego  wyjaśniać.  Prawdę  mówiąc,  sam  nie 
bardzo potrafię to zrozumieć. 

-

 

Na  pewno  nie  potrafię  sobie  wyobrazić  ciebie  z 

Bailey Crandell. 

William  zakończył  rozmowę  jednym  donośnym 

dźwiękiem: 

-

 

A psik! 

 

Bailey  uśmiechnęła  się,  patrząc  na  tańczące  we 

wnętrzu  sklepu  migotliwe  promyki  rozproszonego 
ś

wiatła. Słońce późnego popołudnia wpadało do środ-

ka  przez  barwne  witraŜe  w  oknach,  które  rzucały 
tęczowe blaski. 

Od samego rana w sklepie był duŜy ruch i dopiero 

teraz  znalazła  czas  na  swój  codzienny  rytuał  od-
kurzania wnętrza jaskrawobłękitną miotełką z piór. 

background image

 

 

W  poniedziałki  ruch  był  zwykle  niewielki.  Potwier 

dzało  to  wiarygodność  badań  rynku,  których  wyniki  | 
Bailey przestudiowała. Ludzie przewaŜnie delektowali 
się  słodyczami  w  weekendy,  po  czym  w  poniedziałki 
rano podejmowali postanowienie poprawy. We wtorki 
postanowienia  słabły  na  sile  i  juŜ  w  środy  ruch  w 
sklepie  wyraźnie  się  oŜywiał.  Bailey  tego  dnia 
pracowała  sama,  gdyŜ  w  poniedziałki  zwykle  nie 
potrzebowała  Ŝadnej  pomocy.  Tego  dnia jednak  z  tru-
dem dawała sobie radę. Prawdopodobnie działo się tak 

ze  względu  na  deszczowy  weekend,  pomyślała. 

Ludzie  siedzieli  zamknięci  w  domach,  na  pewno 
musieli  zrezygnować  z  wyjazdów,  a  teraz  mieli  przed 
sobą  kolejny  długi  tydzień  pracy.  Chcieli  sobie 
poprawić  czymś  nastrój,  więc  przychodzili  do 
„Słodkiego Marzenia". Cieszył ją duŜy ruch, bo dzięki 
temu nie miała czasu myśleć o niczym. 

Poprzedni  dzień  wydawał  się  nie  mieć  końca. 

Bailey  posprzątała  mieszkanie,  zrobiła  pranie  i  przez 
cały  dzień  myślała  o  Williamie  Lansingu.  Usiłowała 
jakoś  temu  przeciwdziałać,  ale  wszelkie  jej  wysiłki 
okazały  się  bezskuteczne.  Kładąc  się  do  łóŜka 
wieczorem  była  na  siebie  zła  za  to,  Ŝe  pozwoliła,  by 
myśli  o  Williamie  zakłóciły  jej  zwykle  spokojną 
niedzielę.  W  końcu  udało  jej  się  przekonać  siebie 
samą, Ŝe nie powinna się tym aŜ tak przejmować, tego 
ranka jednak obudziła się w kiepskim nastroju. 

Myśli  o  Williamie  towarzyszyły  jej  nawet  pod 

prysznicem.  Stała  nago,  jak  ją  Pan  Bóg  stworzył,  w 
strumieniach  ciepłej  wody,  i  oczami  duszy  wyraźnie 
widziała jego postać. 

Westchnęła z niechęcią na to wspomnienie i zajęła 

background image

 

 

się  odkurzaniem  słoików  z  czekoladowymi  kulkami, 
lizakami, toffi, orzeszkami w miodzie i innymi słody-
czami. Następne w kolejności były metalowe puszki i 
wiklinowe koszyki, a potem długa, oszklona gablota. 

W powietrzu unosił się aromat kawy. Bailey szybko 

przeciągnęła  miotełką  po  kasie  i  wdychając  głęboko 
przyjemny  zapach,  wzięła  do  ręki  jasnobłękitny  cera-
miczny  kubek  z  cynamonową  kawą.  Na  kubku  biały 
Pegaz szybował wśród chmur. Westchnęła i usiadła za 
ladą w białym wiklinowym fotelu na biegunach. 

Ledwo  zdąŜyła  pociągnąć  łyk  kawy,  nad  drzwiami 

zadźwięczał  dzwonek,  obwieszczając  nadejście  kolej-
nego  klienta.  Bailey  westchnęła  z  rezygnacją,  od-
stawiła kubek i podniosła się. 

Naraz jej serce zaczęło bić jak oszalałe. Zamrugała 

oczami, zastanawiając się, czy to tylko jej wyobraźnia, 
czy  teŜ  rzeczywiście  pośrodku  sklepu  stoi  William 
Lansing we własnej osobie. 

- Cześć, Bailey - powiedział. 

0  rany  boskie,  to  naprawdę  on,  pomyślała,  czując, 

jak  ogarnia  ją  fala  ciepła.  To,  czego  ten  człowiek 
potrafił  dokonać  samą  swoją  obecnością,  było  wręcz 
nieprzyzwoite.  Wyglądał  wspaniale.  Ubrany  był  w 
sprane  dŜinsy  i  jasnozieloną  koszulkę,  która  pod-
kreślała jego opaleniznę. 

Do  diabła,  nie  chciała,  Ŝeby  tutaj  przychodził. 

Bezskutecznie usiłowała wymazać z pamięci dzień, w 
którym go spotkała, zapomnieć o tym, z jaką łatwością 
sprawiał,  Ŝe  traciła  równowagę  umysłu,  oblewała  się 
rumieńcem  i  stała  jak  wryta  pod  spojrzeniem  jego 
niezwykłych, szarych oczu. 

background image

 

 

Zgiń,  przepadnij,  Williamie,  nakazała  mu  w  myś 

lach. A kysz! 

-

 

Bardzo ładne miejsce - powiedział i rozejrzał się 

po  sklepie,  zatrzymując  wzrok  na  wielkim  malowidle 
ś

ciennym,  które  przedstawiało  błękitne  niebo,  białe 

chmurki  i  szybującego  na  ich tle  Pegaza.  -  Naprawdę 
bardzo ładne. 

Przyznawał  sam  przed  sobą,  Ŝe  chciał  zyskać  na 

czasie. W chwili, gdy ujrzał Bailey za ladą, poczuł się, 
jakby  z  rozpędu  uderzył  głową  w  kamienny  mur. 
Zabrakło mu powietrza w płucach, a serce zaczęło bić 
jak oszalałe. 

Wiedział, Ŝe nie powinien był tu przychodzić, ale w 

tej chwili wyszedłby chyba tylko pod groźbą karabinu. 
To wszystko nie miało Ŝadnego sensu. Bailey nie była 
typem  kobiety, jakiej szukał. Dziwna, zmysłowa sieć, 
którą  rozsnuwała  wokół  niego,  była  niebezpieczna,  i 
gdyby  miał  choć  odrobinę  rozsądku,  powinien  uciec 
stąd jak najdalej. 

A jednak tu przyszedł. Lansing Półgłówek, pomyś-

lał sucho, stoi jak wryty pośrodku „Słodkiego Marze-
nia". I Bailey tu była. Ubrana w jasnoniebieską bluzkę 
i  biały,  marszczony  fartuszek,  wyglądała  pięknie  i 
ś

wieŜo. 

-

 

Cześć, Williamie - powiedziała. - Czy mogę ci w 

czymś pomóc? 

Nie,  pomyślał,  gdyŜ  w  tej  chwili  ogarnęło  go 

wraŜenie,  Ŝe  raptownie  zbliŜa  się  do  granicy,  po 
przekroczeniu której nie będzie juŜ dla niego Ŝadnego 
ratunku. Niewidzialna sieć przyciągała go do Bailey i 
nie był w stanie trzymać się od niej z daleka. 

background image

 

 

Ale  nie  wolno  mu  dopuścić  do  tego,  by  ona 

zauwaŜyła, co się z nim dzieje. Za wszelką cenę. Musi 
tylko wymyślić jakiś w miarę prawdopodobny powód, 
dla którego się tu znalazł. 

-

 

Tak  -  powiedział,  zbliŜając  się  do  niej.  -  Tak, 

moŜesz  mi  pomóc.  Przyszedłem,  Ŝeby...  -  Przystanął 
przy ladzie i spojrzał jej prosto w oczy. 

Przyszedł,  Ŝeby  wziąć  ją  w  ramiona  i  pocałować. 

Przyszedł,  Ŝeby  ją  przytulić  do  siebie,  poczuć  całym 
ciałem  jej  miękkie,  kobiece  kształty.  Przyszedł,  by 
poczuć  ulgę,  by  zlikwidować  dokuczliwe  napięcie  w 
całym ciele. Z wysiłkiem wziął się w garść i pomyślał, 
Ŝ

e przyszedł tu chyba tylko po to, by zasłuŜyć sobie na 

etykietkę  chorego  psychicznie,  który  nadaje  się 
wyłącznie do leczenia w zamkniętym o-środku. 

Bailey  przechyliła  głowę  na  bok.  Na  jej  twarzy 

odbijało się zmieszanie i niepewność. Chwile mijały, a 
William wciąŜ nic nie mówił. 

-

 

Williamie? 

-

 

A psik! 

Bailey drgnęła, przestraszona. 

-

 

O BoŜe! Na zdrowie! 

Zanim  William  zdąŜył  odpowiedzieć,  zadźwięczał 

dzwonek  nad  drzwiami  i  jakiś  męŜczyzna  wszedł  do 
sklepu.  William  odsunął  się  od  lady,  robiąc 
przybyszowi  miejsce  przy  gablocie  ze  słodyczami,  i 
przyjrzał  mu  się  uwaŜnie  spod  przymruŜonych 
powiek. 

Yuppie  z  Phoenix,  pomyślał  z  urazą.  Gładki,  bez 

zarzutu, w garniturze od dobrego krawca, fałszywy jak 
trzydolarowy  banknot.  Siwizna  na  skroniach.  Akurat. 
Nikt nie siwieje w tak doskonały sposób, moŜe oprócz 

background image

 

 

Cary Granta. Siwizna tego faceta nie jest prawdopodo-
bnie naturalna. 

William  wolno  przechadzał  się  po  sklepie,  udając, 

Ŝ

e ogląda róŜne rzeczy, choć tak naprawdę niczego nie 

widział. Jednym  okiem  zerkał  w  stronę  lady,  usiłując 
nie uronić Ŝadnego wypowiadanego tam słowa. 

-

 

Proszę  bardzo.  -  Bailey  z  uśmiechem  podała 

klientowi  torebkę  ze  słodyczami  i  resztę.  -  Mam 
nadzieję, Ŝe będzie panu smakowało. 
,  Na  litość  boską,  pomyślał  William,  czy  ona  gra  w 
reklamówce  pasty  do  zębów?  Zwykły  uprzejmy 
uśmiech zupełnie by wystarczył! 

-

 

Twoje słodkości, Bailey, zawsze mi smakują 

-

 

odrzekł męŜczyzna. 

Bailey!  Bailey?  -  pomyślał  William.  Ten 

farbowany  lis  chyba  trochę  przesadził.  William 
potrząsnął  głową,  wpatrując  się  przez  szybę  w  długą, 
wąską tackę z czekoladowymi zwierzątkami. 

Musiał  wreszcie  przyznać,  Ŝe  zupełnie  stracił 

głowę. Poznał Bailey Crandell zaledwie dwa dni temu, 
a  juŜ  zachowywał  się  jak  zazdrosny  kochanek.  Jak 
zupełny kretyn. Dość tego. 

- Do widzenia - mówiła właśnie Bailey. - Dziękuję. 

Mam nadzieję, Ŝe nie zacznie znowu padać. 

-

 

Do  zobaczenia  wkrótce  -  odrzekł  męŜczyzna  z 

uśmiechem, wychodząc ze sklepu. 

William  przeszedł  przez  pomieszczenie  i  stanął 

naprzeciwko Bailey. 

-

 

Wróćmy do celu twojej wizyty - powiedziała. 

-

 

Dlaczego tu przyszedłeś? 

Pomyślała z rozmarzeniem, Ŝe moŜe przyszedł po 

background image

 

 

to, by porwać ją w ramiona, wycisnąć gorący pocału-
nek na jej ustach i ponieść swoją wybrankę na rękach 
w  stronę  zachodzącego  słońca.  Och,  przestań  być 
ś

mieszna, upomniała samą siebie. 

-

 

Przyszedłem, bo chciałem kupić trochę landrynek 

-  odrzekł  William.  -  Są  mi  potrzebne,  Ŝeby  oczyścić 
gardło  ze  skutków  tego  przeziębienia.  Rozumiesz,  to 
nie było nic powaŜnego. Jestem juŜ właściwie zdrowy, 
ale nadal kicham i drapie mnie w gardle. 

-

 

Landrynki  -  powtórzyła  Bailey,  kiwając  głową. 

Nie, to uczucie, które ją teraz ogarnęło, absolutnie 

nie  mogło  być  rozczarowaniem.  Jeśli  Williama  bar-
dziej  interesowały  landrynki  niŜ  jej  osoba,  to  co  z 
tego? Świetnie. Nie ma problemu. 

Tylko  dlaczego  miała  wraŜenie,  Ŝe  jakaś  ciemna 

chmura zawisła nagle nad jej głową? Powinna poczuć 
ulgę na myśl, Ŝe William najwyraźniej nie ma zamiaru 
poddawać  się  sile  przyciągania,  jakie  do  siebie  czuli. 
Sprzeda mu landrynki, poŜegna się z nim i juŜ. 

-

 

Landrynki,  proszę  bardzo  -  powiedziała,  starając 

się mówić swobodnym, uprzejmym tonem. - Podejdź, 
proszę, do tamtej ściany i wybierz sobie rodzaj. 

Oboje poruszyli się jednocześnie i spotkali się przy 

półce, uświadamiając sobie nagle, Ŝe nie dzieli ich juŜ 
lada. 

-

 

Proszę bardzo. - Bailey skinęła ręką. - Widzisz tu 

wszystko, co mogę ci zaoferować. 

William  pochylił  się  nieco  i  spojrzał  na 

nieprzeliczone słoje. Bailey poczuła leśny aromat jego 
wody  po  goleniu  zmieszany  z  zapachem  mydła  i 
ś

wieŜego 

background image

 

 

powietrza.  Stał  tak  blisko  niej,  Ŝe  dostrzegała  cień 
zarostu  na  jego  twarzy  i  pojedyncze  kosmyki 
czarnych  włosów.  Poczuła,  Ŝe  robi  jej  się  gorąco. 
Pragnęła  go  dotknąć.  Wiedziała,  Ŝe  powinna  się 
odsunąć,  stworzyć  pomiędzy  nimi  dystans,  wznieść 
zaporę równie skuteczną jak lada. Powinna to zrobić, 
ale postanowiła, Ŝe nie stchórzy. 

William wyprostował się i napotkał jej wzrok. 
-Masz bardzo duŜy wybór landrynek - powiedział. 

-

 

Chcę...  Chciałbym...  -  zawiesił  głos.  -  Och,  do 

diabła... 

Ujął  jej  twarz  w  dłonie,  po  czym  powoli,  powoli, 

pochylił  się  nad  nią.  Bailey  zastygła  w  oczekiwaniu 
na chwilę, gdy wargi Williama wreszcie znajdą się na 
jej  ustach.  Zamknęła  powieki  rozchyliła  lekko  wargi, 
czując, Ŝe jej serce bije jak szalone. 

Tak, tak, tak, dźwięczało w jej myślach. 
-

 

Nie  -  odezwał  się  William  i  Bailey  otworzyła 

szeroko  oczy.  Ku  jej  zdumieniu,  William  nagle 
wypuścił ją z objęć i cofnął się o krok. Zachwiała się i 
zmarszczyła czoło. 

Nie?  powtórzyła  w  myślach.  Zdecydował,  Ŝe 

jednak nie chce jej pocałować? 

-

 

Bailey,  nie  powinienem  cię  całować,  dopóki 

rozsiewam wirusy. Czułbym się okropnie, gdybym cię 
zaraził. - Zdjął z półki słoik miętowych cukierków. 
-

 

Kupię te i zabiorę moje wirusy do domu.  - Zamilkł 

na  chwilę,  po  czym  dodał:  -  Chcę  cię  pocałować. 
Mam nadzieję, Ŝe wiesz o tym. BoŜe, jak bardzo bym 
tego chciał. 

-

 

Och  -  uśmiechnęła  się  Bailey  ciepło.  -  No  cóŜ, 

nie miałabym nic przeciwko temu. 

background image

 

 

Odpowiedział jej uśmiechem i przez dłuŜszą chwilę 

patrzyli sobie w oczy. Potem wrócili na swoje miejsca 
-  Bailey  stanęła  za  ladą,  William  po  drugiej  stronie. 
Lada  jednak  nie  stanowiła  juŜ  bariery  między  nimi. 
Równie  dobrze  mogło  jej  tu  nie  być.  Czuli  się 
połączeni,  na  nowo  pochwyceni  w  tajemniczą, 
zmysłową sieć splecioną z niewidzialnych nici. 

William  zapłacił,  zabrał  swoje  cukierki  i  nagle 

roześmiał się. Bailey spojrzała na niego zaskoczona. 

-

 

Mam  taki  chaos  w  głowie,  Ŝe  ledwo  mogę 

oddychać - wyjaśnił. - Pomyślałem właśnie, Ŝe miała-
byś duŜe problemy z wyjaśnieniem policji, skąd się tu 
wziął mój trup. - Wybuchnął głośnym śmiechem. 

-

 

O  mój  BoŜe!  -  Bailey  takŜe  nie  była  w  stanie 

ukryć  rozbawienia.  -  Co  za  idiotyczny  scenariusz. 
„Panie komisarzu, zabiłam go pocałunkiem. Rozumie 
pan, jak to jest, wie pan, o co mi chodzi. Nie?" O mój 
BoŜe! 

W powietrzu dźwięczał śmiech ich obydwojga. 

-

 

No  dobrze  -  powiedział  William  w  końcu.  -  Zo-

baczymy się niedługo. 

Skinęła głową. 

-

 

Do widzenia. 

Znów skinęła głową. William nadal się nie 
poruszył. 

-

 

Bailey, czy chciałabyś pójść ze mną na kolację w 

sobotę?  Obiecuję,  Ŝe  do  tej  pory  nie  będę  miał juŜ  w 
sobie ani jednego zarazka. O siódmej? 

-

 

Tak  -  powiedziała  ledwo  słyszalnym  głosem.  - 

Mój adres jest w ksiąŜce telefonicznej, mieszkanie 10. 
Spotkamy się o siódmej. 

Przez następną długą chwilę patrzyli sobie w oczy. 

background image

 

 

William  w  końcu  odwrócił  się  na  pięcie  i  wyszedł 

ze  sklepu.  Dzwonek  nad  drzwiami  zabrzęczał  i  po 
chwili zamilkł. 

Nagła  cisza  draŜniła  Bailey.  Naraz  wydało  jej  się, 

Ŝ

e  jest  zbyt  cicho,  zbyt  spokojnie,  jakby  cały  sklep 

odpłynął  gdzieś  w  przestrzeń,  zostawiając  ją 
zawieszoną w próŜni. 

-  Och,  na  litość  boską,  Bailey  -  powiedziała  do 

siebie  głośno.  Czuła  się  głęboko  poruszona i  głęboko 
przejęta.  Miała  wraŜenie,  Ŝe  William  wtargnął  w  jej 
Ŝ

ycie z siłą, która poruszyła wszystkie fundamenty, na 

których  się  ono  opierało.  Dotychczas  te  fundamenty 
wydawały jej się mocne i solidne, zbudowane świado-
mie.  Nie  Ŝałowała  decyzji,  które  dotychczas  podjęła. 
NajwaŜniejszą rzeczą dla niej był sukces i popularność 
sklepu.  Temu  celowi  poświęciła  całą  swoją  energię  i 
nie miała czasu na powaŜny związek, męŜa i dzieci. 

Radziła  sobie  świetnie...  dopóki  nie  pojawił  się 

William.  Czuła  się  szczęśliwa,  miała  wszystko,  co 
było  jej  potrzebne  do  pełnego  zadowolenia  z  Ŝycia... 
dopóki  go  nie  poznała.  Nigdy  nie  przyszło  jej  do 
głowy,  Ŝe  w  swoim  odosobnieniu  mogłaby  się  czuć 
samotna... aŜ do tej chwili. 

Dobry BoŜe, co się z nią działo? 

A  jeszcze  waŜniejsze  było  pytanie,  co  powinna 

teraz zrobić? 

Jeśli  nie  zechce  więcej  spotykać  się  z  Williamem, 

jeśli  ucieknie  od  niego  jak  najdalej,  to  przyzna  tym 
samym  przed  sobą,  Ŝe  fundamenty  jej  egzystencji 
rzeczywiście zaczęły się chwiać. 

Ale  to  nieprawda!  Wiedziała,  kim  jest,  dokąd 

zmierza i czego chce. To, Ŝe czuła się wytrącona 

background image

 

 

 

 
 

z  równowagi,  bo  dynamiczny  męŜczyzna  uświadomił 
jej, Ŝe jest kobietą, było jak najbardziej zrozumiałe. Ale 
absurdem było to poczucie zagroŜenia, ten lęk. 

Podniosła  wysoko  głowę  i  wysunęła  podbródek  do 

przodu. 

Jestem  kobietą,  pomyślała,  i  zdecydowanie  skinęła 

głową.  MoŜe  widywać  się  z  Williamem,  przebywać  w 
jego  towarzystwie,  nawet  pozwalać  się  całować  i 
obejmować,  i  nie  tracić  przy  tym  kontaktu  ze  swoją 
prawdziwą osobowością. 

Wszystko znów było pod kontrolą. 

 

William  wracał  do  siebie  z  głową  pełną  myśli  o 

Bailey Crandell. Uświadomił sobie, Ŝe nie dochodzi do 
Ŝ

adnych  znaczących  wniosków  ani  objawień  na  jej 

temat. Po prostu o niej myślał. 

Tak wyraźnie, jakby siedziała obok niego, widział jej 

uroczy uśmiech, krótkie, miękkie ciemne loki, błękitne 
oczy, które przyprawiały go o zawrót głowy. Słyszał jej 
dźwięczny  śmiech  i  wyobraŜał  sobie,  Ŝe  bierze  ją  w 
ramiona i całuje wreszcie jej śliczne, delikatne usta. Ale 
pragnął czegoś więcej. Chciał się z nią kochać. 

Pokiwał głową i pomyślał, Ŝe bez cienia wątpliwości 

Bailey  Crandell  ma  nad  nim  wielką  władzę,  o  wiele 
potęŜniejszą  niŜ  wpływ  jakiejkolwiek  wczesnej 
poznanej kobiety. Powinno go to martwić, gdyŜ Bailey 
nie  była  dla  niego  właściwą  partnerką.  Ale  -  och,  do 
diabła, tym będzie się przejmował później. 

Włączył  radio,  znalazł  stację  nadającą  muzykę 

country i pełnym głosem, aczkolwiek niestety zupełnie 

background image

 

 

fałszywie, zaczął śpiewać w duecie z Garthem Brook-
sem  piosenkę  o  piwie  i  bluesie,  wybijając  palcami 
rytm na kierownicy. Po chwili przyszło mu jednak do 
głowy,  Ŝe  nie  powinien,  będąc  w  takim  nastroju, 
ś

piewać  bluesa.  Nie,  w  tej  chwili  był  szczęśliwym 

człowiekiem.  Nie  widział  przed  sobą  szczególnie 
radosnych  perspektyw,  jeśli  chodziło  o  związek  z 
Bailey, ale mimo to czuł się szczęśliwy. 

Obraz  Bailey  Crandell  ani  na  chwilę  nie  znikał 

spod jego powiek. 

background image

 

 

ROZDZIAŁ CZWARTY 

 

Bailey  nie  spała  dobrze  i  następnego  ranka  dotarła 

do  „Słodkiego  Marzenia"  z  bólem  głowy.  Deborah 
Crandell,  jej  matka,  stała  za  ladą  i  podpisywała 
właśnie rachunek za poranną dostawę jasnej i ciemnej 
czekolady oraz kremu waniliowego. 

Zapach  kawy  z  cynamonem,  który  Bailey  poczuła 

juŜ w drzwiach, tego ranka nie wywołał na jej twarzy 
zwykłego uśmiechu. 

-

 

Dzień  dobry,  mamo  -  powiedziała.  Odsunęła  się 

na  bok,  by  przepuścić  dostawcę,  i  poŜegnała  go 
skinieniem  głowy.  -  Czy  wszystko  gotowe  do  otwar-
cia? 

Deborah odwróciła się do córki z uśmiechem. Była 

niską,  drobną  kobietą.  Mierzyła  niewiele  ponad  metr 
pięćdziesiąt  wzrostu.  Jej  niegdyś  jasne  włosy  teraz 
były  srebrzyste  i  układały  się  w  miękkie  fale.  Oczy 
miała  niebieskie  i  błyszczące,  jak  oczy  córki.  Bailey 
odziedziczyła  po  niej  takŜe  drobną  figurę  i  delikatne 
rysy twarzy. 

Ubrana była podobnie jak córka - w jasnoniebieską 

bluzkę,  białe  spodnie  i  wykrochmalony  fartuszek  z 
falbankami. 

-

 

Cześć,  córeczko  -  powiedziała.  -  Widziałaś  juŜ 

serwetki? LeŜą na stole na zapleczu. Właśnie skoń 

background image

 

 

czyłam obrębiać brzegi. Myślę, Ŝe płócienne serwetki 
będą bardzo stylowym dodatkiem do koszyków. 

-

 

Tak,  widziałam,  i  doceniam  to,  Ŝe  spędziłaś  nad 

nimi mnóstwo czasu. 

-

 

Wiesz  dobrze,  Ŝe  sprawiło  mi  to  wiele 

przyjemności  -powiedziała  Deborah.  Przyjrzała  się 
córce  i  zmarszczyła  czoło.  -  Kochanie,  czy  coś  się 
stało?  Wyglądasz  źle  i  nie  jesteś  w  zwykłym, 
pogodnym nastroju. 

-

 

Czuję  się  dobrze  -  odrzekła  Bailey.  -  Po  prostu 

boli mnie głowa. Myślę, Ŝe zaraz mi przejdzie. 

-

 

Przyniosłam  świeŜe  pączki  do  kawy.  Znam  cię, 

panno  Crandell.  Na  pewno  jesteś  bez  śniadania.  Jak 
tylko coś zjesz, głowa przestanie cię boleć i nastrój ci 
się poprawi. 

-

 

Naprawdę nie jestem głodna. 

-

 

To  nie  jest  Ŝadna  wymówka,  kochanie.  Jedz.  Ja 

otworzę sklep i zajmę się wszystkim. Napij się kawy, 
weź  pączka,  a  potem  idź  na  zaplecze  i  odpocznij.  O 
nic się nie martw. 

Bailey  uznała,  Ŝe  prościej  będzie  się  poddać  niŜ 

upierać. 

-

 

Dobrze,  mamo  -  zgodziła  się  z  uśmiechem.  - 

Zrobię,  co  mi  kaŜesz.  Zawołaj  mnie,  gdybym  była 
potrzebna. 

-

 

Uciekaj stąd - powiedziała matka. Zaplecze było 

zaprojektowane przez Bailey tak, by 

przy  minimalnej  powierzchni  osiągnąć  maksymalną 
pojemność  magazynu  i  dodatkowo  zmieścić  jeszcze 
małą lodówkę, kuchenkę mikrofalową oraz stół i krze-
sła. Na wszystkich ścianach znajdowały się drewniane 
półki,  a  oprócz  tego  pod  sufitem  podwieszone  były 
bambusowe drąŜki, na których umocowano plastiko 

background image

 

 

we  haki.  Zawieszono  na  nich  wielkie  kosze.  Półki  i 
kosze  wypełnione  były  nieprzeliczonym  mnóstwem 
słoików, puszek i toreb. 

Z głośnym westchnieniem Bailey opadła na krzesło 

i  wypiła  łyk  parującej  kawy.  W  następnej  chwili 
usłyszała  dźwięk  dzwonka  przy  drzwiach  i  natych-
miast  zerwała  się  na  równe  nogi,  po  czym  rozluźniła 
się,  przypominając  sobie,  Ŝe  jej  matka  zajmie  się 
klientem. 

Deborah  królowała  w  „Słodkim  Marzeniu".  Po 

ś

mierci  męŜa,  rok  temu,  czuła  się  bardzo  zagubiona. 

Bailey miała wraŜenie, Ŝe na jej oczach matka więdnie 
i  starzeje  się.  A  teraz?  Na  tę  myśl  Bailey  uśmiechęła 
się  z  czułością.  Odkąd  Deborah  zaczęła  pomagać 
córce  w  sklepie,  promieniowała  z  niej  energia  i 
entuzjazm.  Znów  czuła  się  potrzebna  i  szczęśliwa. 
Roztaczała  wokół  siebie  atmosferę  zadowolenia  z 
Ŝ

ycia. 

Bailey  przełknęła  kawałek  pączka  i  zapatrzyła  się 

przed siebie. 

Jakie to dziwne, pomyślała, Ŝe zwykły sklep, miesz-

czący  się  w  ponurym  budynku,  tak  wiele  potrafi  dać 
związanym z nim ludziom. Millie, owdowiała przyja-
ciółka  jej  matki,  dwie  dziewczyny  z  college'u,  które 
pracowały na godziny, i ona sama - tyle osób znalazło 
w „Słodkim Marzeniu" dokładnie to, czego potrzebo-
wały. 

Sama  Bailey  takŜe  czuła  się  tu  szczęśliwa.  Lata 

wyrzeczeń i cięŜkiej pracy zaczynały przynosić owoce 
i w jej Ŝyciu nie brakowało niczego. Prawda? 

Przełknęła  kolejny  kęs  ciastka  i  zastanowiła  się, 

dlaczego  teraz  musi  się  o  tym  upewniać  i  dodawać 
sobie otuchy. Nie przypominała sobie, by kiedykol 

background image

 

 

wiek wcześniej podawała w wątpliwość sens tego, co 
robi.  Jeszcze  do  niedawna  wszystko  było  pod 
kontrolą,  teraz  jednak  była  dziwnie  wytrącona  z 
równowagi. 

PrzymruŜyła oczy i wydęła usta. 

Czuła  się  tak  od  czasu,  gdy  poznała  Williama 

Lansinga. 

Odwołaj  sobotnie  spotkanie,  podpowiedział  jej  ci 

chy  wewnętrzny  głos.  Nie  spotykaj  się  więcej  z  tym 
męŜczyzną. 

Jednocześnie  jednak  pragnęła,  by  William  w  tym 

momencie stanął w drzwiach, i wiedziała, Ŝe chce się 
z nim zobaczyć w sobotę wieczorem. 

Pamiętaj,  Ŝe  „Słodkie  Marzenie"  wymaga  poświę 

cenia  całej  twojej  energii  i  czasu,  ciągnął  pierwszy 
glos. 

Ale  czy  „Słodkie  Marzenie"  da  ci  prawdziwe 
szczęście? odparował ten drugi. 

 

Bailey  wypiła  kawę  i  wyszła  z  zaplecza, 
postanawiając zignorować zamęt w umyśle. 

 

Wydawało  jej  się,  Ŝe  ten  dzień  nigdy  się  nie 

skończy.  Ból  głowy  minął,  ale  nastrój  Bailey  nie 
poprawił  się.  Rozmawiając  z  klientami  miała 
wraŜenie,  jakby  ktoś  wymalował  uśmiech  na  jej 
twarzy. 

Deborah  była  umówiona  z  dentystą  i  wyszła  na 

godzinę  przed  zamknięciem  sklepu.  Bailey  zajęła  się 
obsługą  klientów  i  uzupełnianiem  zapasów  na  pół-
kach.  Co  chwilę  spoglądała  na  zegarek,  pragnąc 
przyspieszyć bieg wskazówek i czym prędzej ogłosić 
koniec pracy. 

background image

 

 

William szybko szedł chodnikiem w stronę „Słod-

kiego Marzenia", ponuro spoglądając na mijane wolne 
miejsca na parkingu. Pięć minut wcześniej wszystkie 

background image

 

 

były  zajęte  i  musiał  zostawić  samochód  o  trzy  prze-
cznice dalej. 

Wiedział,  Ŝe jest  wytrącony  z  równowagi  i  zdener-

wowany. Chętnie zepchnąłby winę za swój nastrój na 
przeziębienie,  ale  nie  mógł  tego  zrobić,  gdyŜ  ostatnie 
jego  symptomy  juŜ  minęły.  Przyczyną  kiepskiego 
samopoczucia  Williama  nie  było  przeziębienie,  lecz 
Bailey.  Bailey,  Bailey,  Bailey.  Wspomnienie  tej 
dziewczyny  uczepiło  się  go  jak  rzep.  Nie  mógł 
przestać  o  niej  myśleć.  WciąŜ  na  nowo  przypominał 
sobie  jej  uśmiech,  przywodzący  na  myśl  przebłysk 
słońca  w  deszczowy  dzień,  dźwięczny  śmiech,  lekki, 
kwiatowy zapach, który ją otaczał. 

A  jej  usta?  Wspomnienie  tych  ust  i  pocałunku,  do 

którego omal nie doszło, wzbudzało w nim pragnienie, 
doprowadzające  go  do  szaleństwa  i  nie  dające  się 
niczym ugasić. 

Odejdź  ode  mnie,  Słodkie  Marzenie,  nakazał  jej  w 

myślach. 

Znakomicie,  Lansing,  pomyślał  juŜ  po  chwili. 

Tylko  tak  dalej.  Dlaczego  w  takim  razie  znajduje  się 
teraz  zaledwie  o  kilkanaście  metrów  od  sklepu  tej 
kobiety  i  ma  szczery  zamiar jak  najszybciej  wejść  do 
ś

rodka?  Dlatego,  Ŝe  jest  obłąkany.  Smutne,  ale 

prawdziwe. 

Wyszedł  wcześniej  z  biura,  chociaŜ  czekały  na 

niego  stosy  róŜnych  dokumentów.  Miał  zamiar 
popracować trochę w domu i obejrzeć spokojnie mecz 
baseballowy w telewizji. Wrócił do domu, przebrał się 
w  dŜinsy  i  bawełnianą  koszulkę  i  juŜ  po  dwudziestu 
minutach uświadomił sobie, Ŝe nie uda mu się spędzić 
przyjemnego samotnego wieczoru w domu. Powodem 
była oczywiście choroba znana jako Bailey Crandell. 

background image

 

 

Jeśli nie moŜesz czegoś pokonać, poddaj się temu, 

pomyślał,  zatrzymując  się  przed  „Słodkim  Marze 
niem".  Jeśli  spędzi  teraz  chwilę  w  towarzystwie 
Bailey,  to  moŜe  potem  uda  mu  się  spokojnie  wrócić 
do  domu,  obejrzeć  końcówkę  meczu  i  odzyskać 
zwykły dobry nastrój. 

Otworzył  drzwi  sklepu  i  wszedł  do  środka,  zacis-

kając usta z determinacją. 

 

Bailey  wzięła  do  ręki  klucze  i  wysunęła  się  zza 

lady  z  zamiarem  zamknięcia  sklepu.  W  tej  samej 
chwili drzwi otworzyły się i stanął w nich William. 

Patrzyli na siebie ponurym wzrokiem. 

-

 

Miałam  właśnie  zamiar  zamykać  -  powiedziała 

Bailey nieco zbyt ostrym tonem. 

-

 

Nie  przeszkadzaj  sobie  -  odrzekł  William,  nie 

zmieniając wyrazu twarzy. 

Bailey  przekręciła  klucz  w  zamku,  obróciła 

wiszącą  w  drzwiach  tabliczkę  na  stronę  z  napisem 
„Sklep  nieczynny"  i  bez  śladu  uśmiechu  odwróciła 
się twarzą do Williama. 

Minęła długa, pełna napięcia chwila. 
Potem,  bardzo  powoli,  na  ustach  Williama  zaczął 

się pojawiać coraz szerszy uśmiech. 

- Mam wraŜenie - powiedział - Ŝe autorzy podręcz-

ników dobrych manier uznają za rzecz niedopuszczal-
ną chodzenie z wizytą, gdy ma się kiepski nastrój. 

Bailey uśmiechnęła się. 
-

 

Wydaje  mi  się  takŜe,  Ŝe  gości  powinno  się 

przyjmować  uprzejmie,  zapominając  na  chwilę  o 
własnym  wyjątkowo  kiepskim  stanie  ducha  - 
odrzekła. - Cześć, Williamie - dodała po chwili. 

background image

 

 

-

 

Cześć,  Bailey.  Czy  chcesz  porozmawiać  o  tym, 

dlaczego jesteś w złym humorze? 

-

 

Nie. A ty? 

-

 

Nie.  -  Podszedł  do  niej  i  ujął  jej  twarz  w  dłonie. 

Uśmiech zniknął z jego twarzy. Gdy się odezwał, jego 
głos brzmiał nisko i chropawo. 

-

 

Nie, nie chcę teraz rozmawiać o niczym. Chcę ci 

tylko 

powiedzieć, 

Ŝ

ostatnie 

ś

lady 

mojego 

przeziębienia  minęły  i  nie  rozsiewam  juŜ  Ŝadnych 
zarazków. Jest coś, czego nie dokończyliśmy, Bailey, 
a co nie wymaga dyskusji. 

-Och. -To było wszystko, co Bailey zdołała z siebie 

wydobyć,  zanim  William  pochylił  głowę  i  pocałował 
ją. 

W  chwili  gdy  jego  usta  dotknęły  jej  warg,  poczuła 

ogarniającą całe jej ciało falę ciepła. Zamknęła oczy i 
zarzuciła  mu  ręce  na  szyję.  Otoczył  ją  ramionami  i 
przytulił  do  siebie.  Namiętność  płynęła  między  nimi 
nieprzerwanym strumieniem. 

Och,  Williamie,  jęknęła  Bailey  w  duchu. 

Wydawało  jej  się,  Ŝe  całe  wieki  czekała  na  ten 
pocałunek,  a  teraz,  gdy  juŜ  go  poczuła,  przewyŜszył 
wszelkie jej  wyobraŜenia. William  rozpalił  wszystkie 
jej  zmysły.  Nie  była  w  stanie  myśleć  o  niczym, 
ogarnięta ekstazą. 

Serce  Williama  biło  nierówno  w  rytm  słowa: 

Bailey, Bailey. Ten pocałunek był wszystkim, o czym 
marzył,  i  jeszcze  czymś  więcej.  To  nie  był  po  prostu 
pocałunek, to był wybuch namiętności, od której całe 
jego ciało zaczynało obrzmiewać z pragnienia. Bailey 
oddawała  mu  pocałunki,  dając  z  siebie  tyle,  ile 
otrzymywała.  Była  kobietą  z  temperamentem  i 
William  był  dumny,  Ŝe  to  właśnie  on  potrafił  ten 

background image

 

 

temperament  rozniecić.  Czuł  się,  jakby  otrzymał 
cenny prezent. 

background image

 

 

Była  tak  drobna  i  delikatna  w  jego  ramionach, 

wydawała się tak wraŜliwa i zdana na łaskę jego siły. 
Z  łatwością  mógłby  ją  zgnieść  w  ramionach  na 
miazgę. Wiedział jednak, Ŝe nie moŜe jej spotkać nic 
złego,  bo  on  będzie  ją  chronił,  zaopiekuje  się  nią, 
stanie  między  nią  a  wszystkim,  co  mogłoby  jej 
zagraŜać. 

Gdy  będą  się  kochać,  stanie  się  delikatny,  będzie 

ją  pieścił,  jakby  była  zrobiona  z  najbardziej  kruchej 
porcelany.  Wiedział,  Ŝe  będzie  to  coś,  czego  jeszcze 
w Ŝyciu nie przeŜył, i wyobraŜenia pojawiające się w 
jego  umyśle  sprawiły,  Ŝe  z  trudem  zachowywał 
resztki kontroli nad sobą. 

Oderwał od niej usta i głośno westchnął. DrŜącymi 

dłońmi  pochwycił  ją  za  ramiona  i  z  wysiłkiem 
odsunął od siebie. 

-

 

Bailey - szepnął ochryple. 

Powoli  podniosła  powieki.  William  spojrzał  w  jej 

zamglone niebieskie oczy, w których błyszczało prag-
nienie  odzwierciedlające  jego  poŜądanie,  i  jęknął. 
Usta  miała  wilgotne  i  lekko  rozchylone,  domagające 
się,  by  znów  pić  ich  słodycz.  Zebrał  całą  siłę  woli, 
opuścił ramiona i odsunął się o krok. 

-

 

Czy...  -  odchrząknął.  -  MoŜe  chciałabyś  coś 

przekąsić, a potem towarzyszyć mi przy zakupach? 

Bailey zamrugała oczami, oddychając nierówno. 
-

 

Przy zakupach? 

-

 

Tak. Miesiąc temu wprowadziłem się do nowego 

domu.  Zaprojektowałem  go  sam,  przy  pomocy 
przyjaciela,  który  jest  architektem.  Urządzam  teraz 
wnętrze  i  dzisiaj  chciałbym  kupić  ręczniki,  ścierki, 
dywaniki  do  łazienek  i  inne  tego  typu  rzeczy.  Jak  ci 
się podoba ten pomysł? 

background image

 

 

Bailey uśmiechnęła się. 

-

 

To  moŜe  być  zabawne  -  powiedziała.  -  Ale 

myślałam,  Ŝe  samotni  męŜczyźni  do  takich  zadań 
angaŜują dekoratora wnętrz. 

-

 

Ale nie ja. Chodźmy. 

 

Obiad, na który William zaprosił Bailey, składał się 

z hamburgerów z frytkami i koktajli mlecznych, które 
były  tak  gęste,  Ŝe  zamiast  słomek  musieli  uŜyć 
łyŜeczek.  Podczas  jedzenia  rozmawiali  o  zaletach 
kontrowersyjnego  nowego  filmu  i  przekomarzali  się 
na  temat  ksiąŜki,  aktualnie  znajdującej  się  na 
pierwszym 

miejscu 

listy 

bestsellerów. 

Potem 

wkroczyli do wielkiego domu towarowego. 

-

 

O mój BoŜe - powiedziała Bailey, zatrzymując się 

przed wystawą z ręcznikami. - To wygląda jak tęcza. 
Spójrz tylko na te kolory! - Roześmiała się. - Weź po 
jednym z kaŜdego rodzaju. 

-

 

To  bardzo  kuszące,  ale  muszę  je  dopasować  do 

wnętrza.  W  domu  są  trzy  łazienki,  kaŜda  urządzona 
inaczej. - Pochylił się, mruŜąc oczy. - Przyjrzyjmy się 
tym... 

W  godzinę  później  Bailey  poruszyła  palcami  stóp, 

sprawdzając, czy jeszcze nie straciła w nich czucia. W 
ramionach  trzymała  stertę  ręczników  i  ścierek  do 
naczyń.  Zastanawiała  się,  ile  razy  William  będzie 
zmieniał zdanie i zaczynał wszystko od początku. 

Nigdy  by  nie  uwierzyła,  Ŝe  męŜczyzna  moŜe  tak 

powaŜnie  traktować  kupowanie  ręczników.  Było  to 
ciekawe  odkrycie  dotyczące  Williama.  Napełniało  ją 
czułością. Odkrywało tę cechę jego charakteru, o któ 

background image

 

 

rej nie miała pojęcia, Ŝe istnieje. Ale była juŜ bardzo 
zmęczona. 

-

 

Chyba juŜ mam wszystko, czego potrzebuję 

-

 

powiedział William z westchnieniem. Spojrzał na 

Bailey i zmarszczył brwi. 

-

 

Och, Bailey, bardzo cię przepraszam. Tak się w to 

zaangaŜowałem,  Ŝe  nie  zauwaŜyłem,  jaka  jesteś  zmę-
czona.  Posłuchaj,  zapłacę  teraz  za  to  wszystko,  a  po-
tem zaaplikuję ci świetne lekarstwo, Ŝeby cię oŜywić. 

-

 

Och, naprawdę? - zapytała z niedowierzaniem. 

William wyjął stertę ręczników z jej ramion. 
-

 

Tak, panno Crandell. Kupię ci największe lody, 

jakie tylko moŜna dostać w całym Phoenix. 

-

 

Panie Lansing - uśmiechnęła się - chyba ubił pan 

interes. 

 

Lodziarnia,  do  której  William  zawiózł  Bailey, 

nazywała się po prostu „Lodziarnia", co bardzo jej się 
spodobało.  Wystrój  wnętrza  był  staroświecki  -  przy 
stolikach  ze  szklanymi  blatami  stały  krzesła  z  kutego 
Ŝ

elaza,  wyściełane  tkaniną  w  biało-czerwona  kratkę. 

W  pomieszczeniu  rozbrzmiewała  cicha  muzyka. 
Bailey  rozpoznała  piosenki  z  lat  pięćdziesiątych  i 
sześćdziesiątych. 

-

 

Jakie cudowne miejsce - powiedziała, siadając. 

-

 

Och, posłuchaj, grają właśnie „Kaplicę miłości". A 

przed chwilą było „Szesnaście świec". 

William  złoŜył  zamówienie  i  oparł  ramiona  na 

blacie stolika. 

-

 

Lubisz taką muzykę? 

Bailey skinęła głową. 
-

 

Piosenki z tej epoki miały wiele zalet. MoŜna 

było 

background image

 

 

zrozumieć  słowa  i  tańczyć  blisko  siebie.  Miłość 
uwaŜano wtedy za waŜną sprawę. 

 

-

 

Jesteś dosyć staroświecka - zauwaŜył William. 

Zanim Bailey zdąŜyła odpowiedzieć, pojawiła się 

przy  nich  kelnerka  z  dwiema  olbrzymimi  porcjami 
lodów. 

-

 

No  i  powiedz  teraz  sama,  czy  to  nie  jest  dzieło 

sztuki? - zapytał William, patrząc na lody. 

-

 

Proszę  bardzo  -  powiedziała  kelnerka,  stawiając 

na stole dwie szklanki z wodą, kładąc serwetki i łyŜe-
czki.  -  Proszę  to  koniecznie  zjeść  do  końca.  Szef 
deserów, który chce, Ŝeby go tak nazywać, jest bardzo 
wraŜliwy  i  cierpi  z  całego  serca,  gdy  któreś  z  jego 
dzieł nie zostaje zjedzone do końca. - Uśmiechnęła się 
i odeszła. 

-

 

Są  olbrzymie  -  powiedziała  Bailey,  wpatrując  się 

w lody. - Lody, gorąca polewa, bita śmietana, mielone 
orzechy  i  jeszcze  wisienka  na  wierzchu.  Nigdy  w 
Ŝ

yciu nie uda mi się tego zjeść. 

William  sięgnął po  szklankę  z  wodą.  Jego  ramiona 

znajdowały  się  dokładnie  na  wysokości  oczu  Bailey. 
Szyję miał mocną i opaloną, w doskonałych proporc-
jach  w  stosunku  do  szerokich  ramion  i  piersi.  Bailey 
zapomniała się na chwilę i wpatrzyła się w tę szyję ze 
zmysłowym zachwytem. 

William  podniósł  ze  stołu łyŜeczkę  i  zanurzył  ją  w 

lodach. 

-

 

Mm... - wymruczał z uśmiechem, przymykając na 

chwilę oczy. - Niebo w gębie. Spróbuj, Bailey. 

Ujęła  wisienkę  za  ogonek,  przyjrzała  jej  się  i 

zbliŜyła  do  rozchylonych  ust.  Naraz  napotkała 
spojrzenie Williama i jej dłoń zastygła w powietrzu. 

background image

 

 

Z  jego  szarych  oczu  znikły  wszelkie  ślady 

uśmiechu.  W  tej  chwili  błyszczało  w  nich  tylko 
poŜądanie,  gwałtowne  i  intensywne.  Bailey  poczuła, 
Ŝ

e  ogarniają  fala  gorąca  i  jej  serce  zaczyna  bić  jak 

oszalałe.  DrŜącą  ręką  podniosła  wisienkę  do  ust, 
otoczyła  ją  wargami,  oderwała  ogonek  i  przełknęła 
owoc, nie odrywając wzroku od oczu Williama. 

-

 

Pobrudziłaś  się  bitą  śmietaną  -  powiedział 

niskim, ochrypłym głosem. 

Podniósł serwetkę, wyciągnął rękę przez stół i wy-

tarł lekko jej usta. Wstrzymała oddech. 

Jak to moŜliwe, Ŝeby zwykły  gest wzbudził w niej 

tak  wielkie,  gorące  pragnienie?  Miała  wraŜenie,  Ŝe 
ogarniają ją płomienie, Ŝe za chwilę stopi się jak wosk 
i zostanie z niej tylko kałuŜa. 

William  rzucił  serwetkę  na  stół  i  przesunął  po  jej 

ustach kciukiem. Przeszył ją dreszcz. 

-

 

JuŜ - powiedział, nadal pochylony w jej stronę. 

-

 

Teraz lepiej. 

Bez cienia uśmiechu opadł na oparcie krzesła. -
Tracę przy tobie rozum, Bailey - powiedział cicho 

-

 

ale i w twoich oczach, na twojej twarzy zobaczyłem 

właśnie, Ŝe z tobą dzieje się to samo. To nie jest tylko 
poŜądanie  fizyczne.  Wywołujesz  we  mnie  uczucia, 
jakich jeszcze nigdy nie doświadczyłem. Wiesz, Ŝe to, 
co mówię, to prawda? 

-

 

Tak - potwierdziła cicho - wiem, Ŝe to coś więcej 

niŜ tylko zwykłe... - Urwała i potrząsnęła głową. - Ale 
nie chcę o tym mówić, Williamie. Nie mogę sobie na 
to  pozwolić.  Wszystkie  moje  siły,  fizyczne  i 
umysłowe, skupione są na „Słodkim Marzeniu". Musi 
tak być, jeśli mam zamiar osiągnąć sukces. 

background image

 

 

-

 

Bailey, posłuchaj... 

Potrząsnęła głową. 
-

 

Nie. Nie, Williamie. Naprawdę nie chcę więcej 

o

 

tym  rozsławiać.  -  Spojrzała  na  swoje  lody.  Za-

czynały  się  juŜ  roztapiać  i  po  ściankach  naczynia 
spływały  nieapetyczne  struŜki.  -  Chyba  nie  mam 
ochoty  na  lody.  Bardzo  mi  było  miło  towarzyszyć  ci 
w robieniu zakupów, Williamie, ale jestem zmęczona 

chciałabym juŜ wrócić do domu. 

Patrzył na nią przez długą chwilę, po czym odsunął 

swoje krzesło i wstał. 

-

 

Dobrze,  Bailey  -  powiedział  uprzejmym,  rzeczo-

wym  tonem.  Na  jego  twarzy  nie  malował  się  Ŝaden 
wyraz.  -  Wobec  tego  zakończymy  juŜ  wspólny  wie-
czór. 

 

W  godzinę  później  Bailey  połoŜyła  się  do  łóŜka  i 

szczelnie  owinęła  kocami.  Zamknęła  oczy  i  z  jej  ust 
wyrwał  się  cichy  dźwięk,  bardziej  przypominający 
szloch niŜ westchnienie. 

William  odwiózł  ją  z  lodziarni  na  parking  przy 

„Słodkim  Marzeniu",  gdzie  zostawiła  samochód.  Ta 
wspólna podróŜ wyczerpała ją do reszty. 

Nie  mogła  zrozumieć,  co  się  z  nią  dzieje  w 

obecności tego męŜczyzny. Na wspomnienie sceny w 
lodziarni  ogarniało  ją  zdumienie  i  wstyd.  Siedziała 
nad roztopionymi lodami i  mówiła mu,  Ŝe co prawda 
zdaje  sobie  sprawę,  Ŝe  oboje  przeŜywają  coś 
wyjątkowego, ale to, co się między nimi dzieje, musi 
zostać zignorowane, gdyŜ ona, Bailey, musi poświęcić 
wszystko dla dobra swojej firmy. 

Spodziewała się wybuchu jego gniewu, William 

background image

 

 

jednak  przez  całą  drogę  powrotną  beztrosko  opowia-
dał jej o swoim domu i o tym, które ręczniki trafią do 
której  łazienki.  To  napełniło  ją  jeszcze  większym 
zdumieniem. 

Powiedział, Ŝe cieszy się na ich wspólną kolację w 

sobotę  i  Ŝe  postanowił  sam  ją  przyrządzić  oraz 
oprowadzić Bailey po swoim nowym domu. 

Gdy dotarli do jej samochodu, pocałował ją mocno, 

Ŝ

yczył miłych snów, a potem stał na pustym parkingu 

i patrzył, jak odjeŜdŜała. 

Bardzo  dziwne,  pomyślała  Bailey.  Bardzo,  bardzo 

dziwne. 

Poddała się obezwładniającemu znuŜeniu i zapadła 

w sen. 

 

Po  powrocie  do  domu  William  rozsiadł  się  na 

sofie. Wyciągnął przed siebie długie nogi i splótł ręce 
luźno na piersiach. 

Dobra  robota,  Lansing,  pomyślał.  Jego  pierwszą 

reakcją na słowa Bailey była chęć do sporu. W ostat-
niej  chwili  jednak  powstrzymał  się  i  szybko  zmienił 
strategię. Udało mu się zaskoczyć pannę Bailey Cran-
dell, to było pewne. 

Ś

pochmurniał jednak  po  chwili,  zastanawiając  się, 

dlaczego  właściwie  to  zrobił.  Bailey  w  niczym  nie 
przypominała  Idealnej  śony,  jakiej  szukał.  Intereso-
wał  ją  wyłącznie  sukces  zawodowy,  a  nie  dom  i 
dzieci.  Mówiła  z  czułością  o  czekoladkach,  nie  o 
niemowlętach.  Nawet  jeśli  lubiła  stare  melodie,  to  z 
pewnością  nie  fascynował  jej  styl  Ŝycia  minionych 
generacji. 

Więc dlaczego to robił? 
Do diabła, sam nie wiedział. 

background image

 

 

Jedno,  czego  mógł  być  pewny,  to  fakt,  Ŝe  panna 

Bailey  Crandell  rzuciła  na  niego  urok  i  dopóki  nie 
wymyśli, co moŜna z tym zrobić, nie moŜe, nie chce 
po prostu poŜegnać się z nią i odejść. 

background image

 

 

ROZDZIAŁ PIĄTY 

 

Bailey  stała  przed  ogromnym  lustrem  i  czesząc 

wilgotne  włosy,  patrzyła  na  odbicie  twarzy  stojącej 
obok niej Alice. Ta zaś, nieświadoma, Ŝe znajduje się 
pod obserwacją, malowała sobie właśnie usta. 

Alice  i  William  naprawdę  byli  do  siebie  podobni. 

Mieli  tego  samego  koloru  włosy,  które  u  Alice 
układały  się  w  naturalne  loki,  a  takŜe  jednakowe, 
szare  oczy.  śeńska  wersja  twarzy  Williama 
wyglądała  prześlicznie,  podczas  gdy  on  sam  był 
niebywale  przystojny.  Bez  trudu  moŜna  było 
zauwaŜyć, Ŝe są spokrewnieni. 

-

 

Wszystkie mięśnie mnie bolą - westchnęła Alice, 

nakładając  róŜ  na  policzki.  -  Zadaję  sobie  te 
cierpienia  podczas  aerobiku  wyłącznie  po  to,  Ŝeby 
później  zaŜyć  rozkoszy  ciepłej  kąpieli  w  wannie.  Po 
tylu  miesiącach  te  ćwiczenia  nie  wydają  mi  się  ani 
odrobinę łatwiejsze. 

Bailey nie odpowiedziała. Alice spojrzała pytająco 

na jej odbicie w lustrze i zwróciła się twarzą do niej. 

- Hej! Czy nos mi się przekręcił? Albo moŜe ucho 
mi odpadło? 

 

-

 

Co?  Och,  przepraszam.  Myślałam  właśnie,  Ŝe 

jesteś bardzo podobna do Williama. 

background image

 

 

-

 

A  tak  -  uśmiechnęła  się  Alice.  -  Pewnie  za 

kaŜdym  razem,  gdy  mnie  widzisz,  przywodzę  ci  go 
na myśl. 

-

 

Tak - przyznała Bailey cicho. - Chyba tak. 

background image

 

 

-

 

William  to  świetny  facet.  Co  prawda  jest  trochę 

uparty,  ale  moim  zdaniem  większość  męŜczyzn  jest 
taka. On jest bardzo ładny, nie uwaŜasz? 

-Nie. Jest  niesamowicie  przystojny,  ale to  zupełnie 

co innego niŜ ładny, Alice. 

-

 

Zgadzam się na tę poprawkę - powiedziała Alice, 

powstrzymując uśmiech. - W kaŜdym razie jest wyjąt-
kowy.  -  Ściągnęła  brwi.  -  Ale  muszę  przyznać,  Ŝe  ta 
jego  wyjątkowość  czasami  potrafi  doprowadzić  czło-
wieka do szału. 

-

 

Dlaczego? 

-To  jego  podejście  do  kobiet  jest  takie  frustrujące, 

Ŝ

e czasem chce mi się wyć. Wymarzył sobie kobietę, 

jaką  chciałby  mieć  za  partnerkę  Ŝyciową,  i  nie  chce 
się  zgodzić  na  Ŝadną  inną.  Jest  to,  wypisz  wymaluj, 
postać  z  dziewiętnastowiecznej  powieści.  Nazywa  tę 
wymyśloną  istotę  Idealną  śoną.  Baz  Ŝadnych 
wątpliwości  naleŜy  to  pisać  wielkimi  literami,  jak 
oficjalny  tytuł.  Próbowałam  go  przekonać,  Ŝe 
powinien pójść na kompromis, jeśli nie chce do końca 
Ŝ

ycia  pozostać  samotny.  Ale  czy  ten  człowiek  mnie 

słucha?  Oczywiście,  Ŝe  nie.  Zaciska  tylko  usta  i  na 
tym rozmowa się kończy. 

-

 

Sama  nie  wiem,  Alice  -  powiedziała  Bailey.  - 

Skoro  jego  pragnienia  są  tak  silne,  to  nie  jestem 
pewna, czy kompromis jest moŜliwy. 

-

 

Nie mam juŜ do niego siły. Pewnego dnia pewnie 

po prostu skręcę mu kark i wtedy nie będę się musiała 
więcej o niego martwić. 

-

 

Ty  i  William  jesteście  ze  sobą  bardzo  zŜyci.  To 

naprawdę miłe. Pamiętam, Ŝe gdy dorastałam, bardzo 
chciałam mieć brata albo siostrę. 

background image

 

 

Alice roześmiała się. 
-

 

Przynajmniej jest się wtedy z kim pokłócić. 

-

 

Alice,  zastanawiałam  się,  czy  mogłabyś  mi  coś 

doradzić  w  sprawie  prezentu  dla  Williama.  W  końcu 
wprowadził  się  do  nowego  domu,  wiec  chciałabym 
wręczyć  mu  jakiś  upominek.  Wiem,  w  jakich 
kolorach  są  łazienki,  ale  poza  tym  nie  mam  pojęcia, 
co mogłoby mu się przydać. 

-

 

Zaraz, stop - Alice machnęła ręką w powietrzu. - 

Zupełnie  się  zgubiłam.  Idziesz  obejrzeć  nowy  dom 
Williama?  Kiedy?  I  dlaczego  znasz  kolory  łazienek, 
ale nie wiesz o tym budynku nic więcej? Rany boskie, 
czyŜbyście  tamtego  wieczoru,  gdy  Raymond  i  ja  zo-
stawiliśmy  was  w  restauracji,  przeprowadzili  jakąś 
dyskusję o wystroju toalet? 

-

 

Nie.  -  Bailey  roześmiała  się  i  unikając  wzroku 

przyjaciółki,  włoŜyła  przybory  do  makijaŜu  do  kos-
metyczki.  - William przyszedł do „Słodkiego Marze-
nia"  w  poniedziałek,  Ŝeby  kupić  cukierki  kojące  ból 
gardła. A we wtorek razem  kupowaliśmy ręczniki do 
wszystkich jego trzech łazienek. 

-

 

Dzisiaj  jest  czwartek  -  powiedziała  Alice.  - 

Zaraz.  Ach  tak,  pamiętam,  jak  mówił,  Ŝe  jest  z  kimś 
umówiony  w  środę  wieczorem.  To  ciekawe.  Mów 
dalej,  Bailey.  Kiedy  się  do  niego  wybierasz  i 
dlaczego? 

Bailey zmarszczyła brwi. 

-

 

Nadawałabyś  się  do  pracy  w  CIA.  Pytałam  cię 

tylko, co mogłabym mu zanieść w prezencie. 

-

 

Chyba Ŝartujesz. Nie sądzisz chyba, Ŝe tak łatwo 

się od tego wykręcisz? Chcę szczegółów, moja droga, 
wszelkich szczegółów. 

-

 

AleŜ jesteś ciekawska. 

background image

 

 

-Nie zapominaj, Ŝe jestem jego starszą siostrą, więc 

to  wchodzi  w  zakres  moich  obowiązków  rodzinnych. 
Nie wykręcaj się, Bailey. Za chwilę zapewne oświad-
czysz,  Ŝe  musisz  wracać  do  pracy  i  bardzo  się 
spieszysz.  Jeśli  będę  musiała,  to  pojadę  za  tobą  do 
„Słodkiego  Marzenia".  Nie  moŜesz  robić  aluzji,  a 
potem  się  wycofywać.  Mój  system  nerwowy  nie 
wytrzyma  takiego  napięcia.  Bailey  z  uśmiechem 
potrząsnęła głową. 

-

 

Jesteś okropna i tak samo uparta, jak twój brat. No 

dobrze,  poddaję  się.  William  zaprosił  mnie  do  siebie 
na  kolację  w  sobotę  wieczorem.  Sam  ma  ją 
przygotować.  Dlatego  potrzebuję  jakiegoś  prezentu. 
To nic takiego, Alice. 

Aha,  akurat,  pomyślała  Bailey  w  następnej  chwili. 

Nic takiego? Za kaŜdym razem, gdy wyobraŜała sobie 
siebie  sam  na  sam  z  Williamem  u  niego  w  domu, 
czuła,  jak  ogarniają  fala  gorąca.  W  jednej  chwili  nie 
chciała  tam  iść,  w  następnej  zaś  liczyła  godziny 
dzielące ją od sobotniego popołudnia. Zupełnie traciła 
rozsądek przez tego człowieka. 

-

 

No,  no  -  powiedziała  Alice  -  jaki  masz  roz-

marzony wyraz twarzy, panno Crandell. 

-

 

Co  takiego?  -  Bailey  gwałtownie  ocknęła  się  z 

zamyślenia. 

-

 

Nic, nic. Tak sobie tylko głośno myślę. Wracajmy 

do  tematu.  Prezent  dla  Williama.  MoŜe  jakiś  album? 
Wiesz, coś takiego, co kładzie się na stole w salonie, 
Ŝ

eby goście mieli się czym zająć. Kolorowe ilustracje 

lub coś w tym rodzaju. 

-

 

Co masz na myśli? 

Alice przez chwilę wpatrywała się przymruŜonymi 

background image

 

 

oczami  w  sufit,  po  czym  pstryknęła  palcami  i  znów 
zwróciła spojrzenie na Bailey. 

-

 

Ptaki  -  powiedziała.  -  Williama  od  dzieciństwa 

fascynowały  ptaki.  Szczególnie  lubił  kolibry. 
Twierdził 
-

 

to jego własne słowa - Ŝe człowiek nabiera pokory, 

gdy  widzi,  jak  coś  tak  malutkiego  i  delikatnego  jak 
koliber potrafi przetrwać w naturze z taką godnością i 
klasą. 

-

 

To  piękne  stwierdzenie  -  powiedziała  Bailey, 

uświadamiając sobie, Ŝe do oczu napływają jej łzy. 
-

 

Twój brat ma wiele twarzy, Alice. 

-

 

To  prawda.  Jeśli  trafi  na  odpowiednią  kobietę, 

odkrywanie  głębi  jego  charakteru  sprawi  tej  dziew-
czynie  wiele  przyjemności.  To  będzie  jak  powolne 
rozpakowywanie prezentu, warstwa po warstwie. 

-

 

Odpowiednia kobieta? Dokładnie mówiąc, staro-

ś

wiecka kobieta. Idealna śona. 

-

 

Mhm...  -  Alice  zachmurzyła  się.  -  Znów  mam 

ochotę  skręcić  mu  kark.  No  nic,  muszę  lecieć.  Baw 
się dobrze, Bailey. Do zobaczenia. 

-

 

Do  widzenia  -  odpowiedziała  Bailey  cicho.  Po-

chyliła  się  i  spojrzała  w  lustro,  przekonana,  Ŝe  ujrzy 
tam ciemną chmurę wiszącą nad swoją głową. 

 

W  „Słodkim  Marzeniu"  był  duŜy  ruch  i  Bailey 

cieszyła  się,  Ŝe  tego  dnia  nie  jest  sama.  Miała  do 
pomocy Kris, jedną z dwóch studentek zatrudnianych 
na godziny. 

Gdy  nadeszła  pora  zamknięcia  sklepu,  poŜegnała 

Kris,  zamknęła  drzwi  na  klucz  i  skierowała  się  na 
zaplecze.  Weszła  do  pokoiku  i  ujrzała  podchodzącą 
do tylnych drzwi matkę. 

background image

 

 

-

 

Cześć - uśmiechnęła się Bailey. - Co za spotkanie. 

Czemu zawdzięczam ten zaszczyt, pani Crandell? 

Deborah  splotła  ręce  na  blacie  stolika  i  wypros-

towała ramiona. 

-

 

Chciałam  z  tobą  porozmawiać,  Bailey,  jeśli  nie 

masz Ŝadnych planów na dzisiejszy wieczór. 

-

 

Miałam  zamiar  pójść  do  sklepu.  Muszę  kupić 

prezent,  ale  mogę  to  zrobić  jutro  -  powiedziała 
powoli,  patrząc  na  matkę  z  napięciem.  -  Czy  coś  się 
stało?  Wydaje  mi  się,  Ŝe  nie  chodzi  ci  o  zwykłe 
plotki? 

-

 

Nic  się  nie  stało,  kochanie  -  uśmiechnęła  się 

Deborah.  -  Wszystko  jest  w  najlepszym  porządku.  - 
Urwała  na  chwilę,  zbierając  myśli.  -  Bailey,  wiesz  o 
tym,  Ŝe po śmierci ojca przechodziłam bardzo trudny 
okres.  Byłam  zupełnie  zagubiona  i  wydawało  mi  się, 
Ŝ

e  moje  Ŝycie  nie  ma  Ŝadnego  celu.  Skończyła  się 

rola,  którą  wypełniałam  od  dziesiątków  łat,  i  nie 
wiedziałam,  co  mam  robić  ani  gdzie  jest  moje 
miejsce. 

Bailey skinęła głową. 

-Tak,  mamo,  wiem  o  tym.  Byłaś  bardzo  nieszczęś-

liwa.  Poświęciłaś  całe  Ŝycie  mnie,  tacie,  domowi,  a 
potem nagle zostałaś sama. 

-

 

Nigdy nie przestanę być ci wdzięczna, Bailey, za 

to, Ŝe siłą wyciągnęłaś mnie z domu i zatrudniłaś wraz 
z Millie tutaj, w sklepie. 

-

 

Obydwie  świetnie  sobie  radziłyście.  Nie  mog-

łabym  Ŝyczyć  sobie  lepszych  pracowników.  Bardzo 
się cieszę, Ŝe wszystko się tak dobrze ułoŜyło. 

-

 

Właśnie  o  tym  chciałam  dzisiaj  z  tobą  poroz-

mawiać. 

-Och? 

background image

 

 

-

 

Wszystko, co powiedziałaś, jest prawdą, ale 

background image

 

 

nadszedł czas, Ŝeby ruszyć dalej. Jestem gotowa wzbo 
gacić  swoje  Ŝycie  o  nowe  doświadczenia  i  bardzo 
tego pragnę. 

-

 

Wzbogacić? - powtórzyła Bailey ze zdziwieniem. 

Rozejrzała  się  szybko  po  pokoju  i  znów  przeniosła 
wzrok na matkę. - Czy to znaczy, Ŝe „Słodkie Marze-
nie" przestało ci wystarczać? 

-

 

Tak.  Podobnie  jak  twój  Pegaz,  chcę  rozwinąć 

skrzydła. 

-

 

Ale...  -  zaczęła  Bailey,  po  czym  urwała  z 

wyrazem niedowierzania na twarzy. 

-

 

Bailey,  Millie  i  ja  kupujemy  do  spółki  dom  na 

kółkach. 

-

 

Co? - jęknęła Bailey. 

-

 

Wycieczki,  takie  jak  ta  do  San  Diego  w  tym 

miesiącu,  sprawiają  nam  wielką  przyjemność.  Ale 
chcemy  same  decydować  o  tym,  dokąd  pojedziemy, 
co  zobaczymy  i  jak  długo  gdzieś  zostaniemy. 
Chcemy,  jak  to  mówią,  ruszyć  w  świat  i  zobaczyć, 
dokąd droga nas zaprowadzi. 

-

 

BoŜe  drogi  -  szepnęła  Bailey.  -  Nie  mogę  w  to 

uwierzyć. 

Deborah pochyliła się w jej stronę. Oczy jej błysz-

czały entuzjazmem. 

-

 

Bailey,  obie  jesteśmy  podniecone  jak  młode 

dziewczyny. Będziemy przeŜywały wspaniałe przygo-
dy,  wiele  się  nauczymy,  wzbogacimy  swoje  Ŝycie. 
Jesteśmy  ci  niezmiernie  wdzięczne  za  to,  Ŝe  dałaś 
nam  pracę,  ale  juŜ  czas  ruszyć  dalej.  Oczywiście 
poczekamy,  dopóki  nie  znajdziesz  i  nie  wyszkolisz 
kogoś, kto nas zastąpi. A potem wyruszymy.  I o tym 
właśnie chciałam z tobą porozmawiać, córeczko. 

background image

 

 

Bailey  machinalnie  skinęła  głową.  W  jej  myślach 

panował  zupełny  chaos.  Była  juŜ  wystarczająco  wy-
trącona z równowagi przez Williama, a teraz jeszcze 
taka nowina! Słowa matki docierały do niej z trudem. 
Miała  wraŜenie,  Ŝe  cały  jej  świat,  jakim  go  znała, 
rozsypuje  się  przed  jej  oczami  na  kawałki  i  nie 
zostaje  nic,  czego  moŜna  by  się  uchwycić  jak  koła 
ratunkowego. 

-  No  dobrze  -  powiedziała  wreszcie,  uśmiechając 

się z wysiłkiem  - jestem trochę ogłuszona, ale Ŝyczę 
ci  jak  najlepiej,  mamo.  Mam  nadzieję,  Ŝe  obie  z 
Millie będziecie się świetnie bawiły. 

-

 

Och,  na  pewno.  Oczywiście  nie  likwidujemy 

naszych domów. Pierwsza podróŜ będzie raczej krót-
ka,  po  to  tylko,  Ŝeby  się  przekonać,  jak  sobie 
potrafimy  dać  radę.  Będziemy  musiały  wszystko 
dobrze  zaplanować,  Ŝeby  zima  nie  zaskoczyła  nas 
gdzieś  daleko  na  wschodzie.  -  Deborah  roześmiała 
się.  -  Powinnaś  zobaczyć  listy  niezbędnych  rzeczy, 
jakie  sporządziłyśmy.  Kilkakrotnie  sprawdzałyśmy 
wszystkie szczegóły. 
-

 

To dobrze - powiedziała Bailey słabym głosem. 

-

 

To jest bardzo potrzebne. 

-

 

Muszę  juŜ  iść.  -  Deborah  podniosła  się,  zrobiła 

krok w stronę drzwi i zatrzymała się, patrząc na córkę 
z powagą na twarzy. - Bailey, wszystko się rozwija i 
zmienia,  a  w  kaŜdym  razie  powinno. Ty  poświęciłaś 
się zupełnie „Słodkiemu Marzeniu". Czy zastanawia-
łaś  się  kiedyś  nad  tym,  Ŝe  być  moŜe  potrzeba  ci  w 
Ŝ

yciu czegoś więcej? 

-

 

Nie mam czasu ani miejsca w Ŝyciu na nic innego 

-

 

Bailey  uniosła  głos.  -  Poza  tym  niczego  więcej  nie 

potrzebuję. 

background image

 

 

-

 

Naprawdę? - zapytała cicho matka. - Dobranoc, 

córeczko. 

Po  wyjściu  Deborah  w  pokoju  zaległa  cisza. 

Bailey opadła na oparcie krzesła i złoŜyła ramiona na 
piersiach. Na plecach poczuła dreszcz. 

-

 

Nie potrzebuję niczego więcej - szepnęła. Ale 

słowa matki wciąŜ dźwięczały jej w uszach, 

nacierając z rosnącą siłą. Zasłoniła uszy, 
beznadziejnie próbując zagłuszyć te, denerwującą 
kakofonię. No dobrze, „Słodkie Marzenie" naleŜało 
do niej. Tylko do niej. Była dumna ze swych 
dotychczasowych dokonań i z tego, co jeszcze miała 
nadzieję osiągnąć. Sklep był centralnym punktem jej 
Ŝ

ycia. Ale...To jej nie wystarczało. -

 

Och, Bailey 

- powiedziała na głos z oczami pełnymi łez - nie 
moŜesz sobie tego zrobić. Wszystkie te długie, 
nuŜące godziny, pomyślała z rozpaczą, wszystkie te 
godziny, które spędziła pracując za minimalną 
stawkę, zbierając dane, wyznaczając cel swojego 
Ŝ

ycia. CzyŜby tyle wysiłku miało pójść na marne? 

Ale gdy próbowała wyobrazić sobie swoją przyszłość 
i widziała tam tylko siebie i „Słodkie Marzenie", 
obraz stawał się zbyt zimny, zbyt przygnębiający. 

To jej nie wystarczało. 

Dwie łzy spłynęły po jej policzkach. 

-

 

Tak, to mi wystarczy - powiedziała z desperacją 

w  głosie.  Tłumaczyła  sobie,  Ŝe  jest  wytrącona  z 
równowagi, gdyŜ za duŜo rzeczy naraz spadło jej na 
głowę.  „Słodkie  Marzenie"  było  najwaŜniejszą 
rzeczą w je 

background image

 

 

Ŝ

yciu, owocem wieloletnich wysiłków i przygotowań, 

celem,  któremu  poświęciła  się  bez  reszty.  Jej 
dzieckiem. Tak właśnie było juŜ od długiego czasu i 
tak  będzie  w  przyszłości.  Tylko,  Ŝe  ta  myśl  w  tej 
chwili napełniała ją smutkiem. 

Bailey rozprostowała ramiona ze znuŜeniem i pod-

dała się. PołoŜyła ręce na stole, oparła na nich głowę i 
rozpłakała się. 

 

Był  sobotni  wieczór.  Bailey  stała  przed  duŜym 

lustrem  wiszącym  na  wewnętrznej  stronie  drzwi 
szafy. Z zadowoleniem popatrzyła na swoje odbicie. 

Nie  była  ubrana  szczególnie  wystrzałowo,  uznała 

bowiem,  Ŝe  na  domową  kolację  najlepszy  będzie 
prosty,  choć  atrakcyjny  strój.  Po  kilku  godzinach 
przymierzania  najrozmaitszych  rzeczy  zdecydowała 
się  w  końcu  na  malinowe  spodnie,  jasnoróŜowy 
bawełniany  sweter  i  białe  sandały  na  płaskich 
obcasach. Teraz,  patrząc  na  swoje  odbicie  w  lustrze, 
kiwnęła  głową  z  aprobatą  i  dodała  sobie  kilka 
punktów za malinowy lakier na paznokciach u nóg. 
- Nieźle - powiedziała na głos. 

Doszła  do  wniosku,  Ŝe  dość  się  juŜ  wpatrywała  w 

swoje  odbicie,  i  zamknęła  szafę.  William  byłby 
zdumiony,  gdyby  się  dowiedział,  Ŝe  przez  pół  dnia 
zastanawiała się, co ma na siebie włoŜyć. 

Z  powodu  wydatków,  jakie  poniosła  na  „Słodkie 

Marzenie",  jej  garderoba  była  mocno  ograniczona. 
KaŜdą  nową  rzecz  kupowała  pod  kątem  moŜliwych 
kombinacji  z  innymi.  Tego  popołudnia  przymierzała 
róŜne  ubrania  przez  niewiarygodnie  długi  czas,  jak 
nastolatka przygotowująca się do pierwszej randki. 

background image

 

 

Pokręciła  głową  z  dezaprobatą  i  wyszła  z  sypialni, 
gasząc  po  drodze  światło.  W  salonie  usiadła,  po 
chwili znów wstała i bezmyślnie zaczęła chodzić po 
pokoju. 

Zatrzymała  się  przy  stole  i  przesunęła  palcem  po 

lśniącym  papierze  w  białe  i  brązowe  paski,  w  który 
zapakowany  był  album  o  ptakach  -  jej  prezent  dla 
Williama. Paczka przewiązana była brązową wstąŜką 
zawiązaną  na  kokardę.  Nie  dołączyła  do  niej  Ŝadnej 
karteczki.  Westchnęła,  myśląc  o  godzinie,  którą 
spędziła  czytając  i  odrzucając  niezliczoną  ilość 
bilecików. 

Znów  usiadła  na  sofie,  wzięła  głęboki  oddech  i 

zacisnęła dłonie w pieści. 

Weź  się  w  garść,  nakazała  sobie.  Wieczór 

powinien  być  udany.  Obejrzy  nowy  dom  Williama, 
zje dobrą kolację i porozmawia z nim na interesujące 
tematy. Po prostu zupełnie zwykła randka. 

Wiedziała jednak, Ŝe to nieprawda. W znajomości 

z  Williamem,  w  jej  fizycznych  i  psychicznych 
reakcjach  na  tego  męŜczyznę,  nie  było  niczego 
zwykłego  ani  typowego.  Nie  potrafiła  zrozumieć 
samej  siebie.  Czuła  się,  jakby  tkwiła  pośrodku 
labiryntu i nie potrafiła się z niego wydostać. 

Nie wolno jej było zapomnieć, Ŝe w jej Ŝyciu nie 

ma  miejsca  na  powaŜny  związek,  a  William 
poszukuje  takiej  pani  domu,  która  będzie  doglądać 
dzieci i piec ciasteczka. Idealnej śony. 

Ktoś zastukał do drzwi. Bailey drgnęła jak oparzo-

na. Wstała i przyłoŜyła palec do czoła. 

-  Muszę  się  pilnować,  Ŝeby  nie  zapomnieć  - 

powiedziała. 

background image

 

 

Otworzyła  drzwi  z  promiennym  uśmiechem  na 

twarzy. 

-

 

Dobry  wieczór,  Williamie  -  powiedziała  pogod-

nie. - Proszę, wejdź. 

Och, BoŜe drogi, pomyślała. William Lansing wy-

glądał  wspaniale  w  szarych  spodniach  i  czarnej 
koszuli  rozpiętej  pod  szyją.  Koszula  podkreślała 
czerń  jego  włosów,  szarość  oczu  i  brązowy  odcień 
opalenizny. Był taki piękny. Serce zaczęło jej bić jak 
szalone.  Stała  nieruchomo  i  upajała  się  jego 
widokiem. 
O czym to takim miała pamiętać? 

Zamknęła  drzwi  i  zwróciła  się  twarzą  do  niego  z 

nadzieją,  Ŝe  jej  uśmiech  sprawia  wraŜenie  swobod-
nego. 
-

 

Cześć,  Bailey  -  powiedział  William. 

ZadrŜała, gdy musnął jej usta swoimi. 
-

 

Pięknie wyglądasz - uśmiechnął się. 

-

 

Dziękuję. Ty teŜ. 

-

 

Bailey,  zanim  otworzyłaś  mi  drzwi,  wyjrzałaś 

przez wizjer, prawda? 
Zmarszczyła brwi i wzruszyła ramionami. 

-

 

Nie  -  powiedziała.  -  Spodziewałam  się  ciebie  o 

siódmej, była siódma, więc uznałam, Ŝe to napewno  
ty. 

-

 

Czy  myślisz,  Ŝe  wszyscy  bandyci  robią  sobie 

przerwę w pracy o siódmej? 

-

 

Bandyci?  -  wybuchneła  śmiechem.  -  Prawdziwi 

bandyci, tacy w czarnych kapeluszach i z wąsami? 

-

 

To  wcale  nie  jest  zabawne  -  odrzekł,  marszcząc 

brwi.  -  Samotna  kobieta,  bez  męŜczyzny,  który 
mógłby  ją  obronić,  zawsze  powinna  zachowywać 
wyjątkową ostroŜność. 

background image

 

 

-

 

Bez męŜczyzny, który mógłby mnie obronić? 

background image

 

 

Williamie, to jest podejście sprzed stu lat. W dzisiej-
szych czasach kobiety świetnie radzą sobie same. 

- Ha! - zawołał. - Nawet nie wyjrzałaś przez 
wizjer. 

Bailey wybuchnęła śmiechem. 

-

 

Uwielbiam ryzyko - odrzekła w rozbawieniem w 

oczach. - Pójdziemy juŜ czy chcesz jeszcze trochę na 
mnie pokrzyczeć? 

William 

chciał 

coś 

odpowiedzieć, 

ale 

zrezygnował. Na jego twarzy pojawił się uśmiech. 

-

 

Dobrze - rzekł, wznosząc ramiona do góry. - Na 

razie  dam  ci  spokój.  Kolacja  czeka,  proszę  pani. 
Zamieniam się w szefa kuchni. 

Bailey  wolałaby,  Ŝeby  się  tak  nie  uśmiechał.  Ten 

uśmiech  przyprawiał  ją  o  dreszcze.  Pomyślała,  Ŝe 
William  Lansing  powinien  zostać  uznany  za  osobę 
niebezpieczną dla otoczenia. 

-

 

Bailey? 

-

 

 Och.  Tak.  Prawie  zapomniałam,  Ŝe  mam  dla 

ciebie prezent. Alice pomogła mi go wybrać. - Podała 
mu ksiąŜkę. 

William  przez  długą  chwilę  patrzył  jej  prosto  w 

oczy. Nie potrafiła rozszyfrować wyrazu jego twarzy. 
W końcu zwrócił uwagę na prezent i wyjął pakunek z 
jej rąk. 

-

 

Bardzo dziękuję - powiedział, patrząc na paczkę. 

- Czy mogę usiąść i rozpakować to od razu? 

-

 

AleŜ tak, oczywiście. 

William  usiadł  na  sofie  i  spojrzał  na  Bailey. 

Obeszła  dokoła  niski  stolik  i  usiadła  obok  niego, 
przyglądając  się,  jak  niesłychanie  powoli  rozwija 
papier. 

-

 

Och... - wymruczała wreszcie. - Jesteś okropnym 

background image

 

 

pedantem. Nie mogę na to patrzeć. Rozedrzyj papier, 
Williamie.  Porwij  go  na  kawałki.  Dostań  się  do 
ś

rodka. 

-

 

Nic z tego - zaśmiał się. - Cała przyjemność tkwi 

w  oczekiwaniu,  Bailey.  -  Patrzył  na  nią  tak,  Ŝe 
zaparło jej dech w piersiach. Zatrzymał wzrok na jej 
ustach. Poczuła szum w uszach. 

-

 

Oczekiwanie  -  powtórzył  niskim  głosem,  znów 

patrząc  jej  prosto  w  oczy.  -  Z  pewnością  ma  wiele 
uroku, nie sądzisz? 
-

 

Och, tak - odrzekła z rozmarzeniem. 

William pochylił się i pocałował ją szybko. Bailey 

wstrzymała  oddech,  czując,  Ŝe  jeśli  on  nie  pocałuje 
jej  tak  naprawdę,  to  za  chwilę  umrze.  Och,  dobry 
BoŜe, co ten człowiek z nią robi... 

PołoŜył  dłoń  na  jej  karku  i  pochylił  się  nad  jej 

twarzą.  Bailey  zamknęła  oczy,  gdy  poczuła  smak 
jego ust, dotyk jego zmysłowych warg, zapach mydła 
i wody kolońskiej. 

Oczekiwanie, powtórzył William w myślach. Myśl 

o  tym,  Ŝe  pocałuje  Bailey,  prześladowała  go  przez 
cały  dzień.  Teraz,  gdy  ją  całował,  czuł  się  jak  w 
niebie,  ale  to  mu  nie  wystarczało.  Oczekiwanie? 
BoŜe,  marzenia  o  tym,  by  kochać  się  z  Bailey, 
przyprawiały  go  o  zawrót  głowy.  Nigdy  jeszcze  tak 
mocno  nie  pragnął  kobiety.  Nigdy  jeszcze  nie  czuł 
takiej zaborczości i chęci, by kogoś ochraniać. Nigdy 
jeszcze  Ŝadna  kobieta  nie  zajmowała  tak  wiele 
miejsca  w  jego  myślach  i  nie  nawiedzała  tak  często 
jego snów, jak Bailey. Pragnął jej i potrzebował. 
Oderwał od niej usta i z trudem pochwycił oddech. 
Bailey powoli otworzyła oczy. 
-

 

Twoje ptaki - szepnęła. 

background image

 

 

-

 

Moje co? - potrząsnął głową. - Kto? 

-

 

KsiąŜka - powiedziała Bailey drŜącym głosem. - 

Twoje ptaki. Prezent ode mnie. 

-

 

Och.  -  William  spojrzał  na  paczkę  leŜącą  na 

jego kolanach. Przesunął palcami po papierze i wyjął 
ksiąŜkę. 

-

 

Fantastyczna!  To  wspaniały  prezent,  Bailey. 

Spójrz  tylko  na  tego  kolibra  na  okładce.  Piękny. 
Bardzo  lubię  kolibry.  -  Przerzucił  lśniące  stronice.  -
To bardzo, bardzo miło z twojej strony. Dziękuję. 

-

 

Proszę  bardzo.  Właściwie  to  zasługa  Alice,  bo 

to ona mi powiedziała, Ŝe lubisz ptaki, a szczególnie 
kolibry. 

Napotkał jej spojrzenie. 

-Ale  to  ty  wybrałaś  ksiąŜkę,  zapakowałaś  i  dałaś 

mi  ją.  To  wyjątkowy  prezent.  Ty  równieŜ  jesteś 
wyjątkowa.  Ta  ksiąŜka  zajmie  honorowe  miejsce  na 
stoliku  w  moim  salonie.  -  Zawiesił  głos.  - 
Pocałowałbym  cię  jeszcze  raz,  Ŝeby  wyrazić  swoją 
wdzięczność,  ale  wydaje  mi  się,  Ŝe  w  tej  chwili  nie 
byłby  to  najlepszy  pomysł.  Bardzo  cię  pragnę, 
Bailey, i wydaje mi się, Ŝe ty mnie teŜ. Wierzę takŜe, 
jak  ci  to juŜ  kiedyś  powiedziałem,  Ŝe  wchodzą  tu  w 
grę uczucia, niezwykle potęŜne emocje. 

-

 

Williamie, ja... 

-

 

Nie, proszę, nic teraz nie mów. Wiem, Ŝe jesteś 

przekonana, iŜ nie masz na nic czasu, czy czegoś tam 
jeszcze  w  Ŝyciu  na  nic  więcej  oprócz  „Słodkiego 
Marzenia".  Ale ja juŜ  znalazłem  się  w  twoim  Ŝyciu, 
Bailey.  Pomyśl  o  tym.  Chodź  ze  mną.  Obiecałem  ci 
kolację i dostaniesz ją, moja pani. 

background image

 

 

Moja  pani,  powtórzyła  Bailey  w  myślach,  gdy 

wychodzili  z  mieszkania.  Czy  to  nie  brzmiało 
uroczo? 

background image

 

 

Moja  pani.  Pani  Williama.  Bailey  Crandell  była 
panią  Williama  Lansinga,  a  William  Lansing  bez 
wątpienia  znajdował  się  w  samym  centrum  Ŝycia 
Bailey Crandell. Nie! 

Przestań, napomniała się. Gdy tylko William poja-

wiał się w pobliŜu, jej umysł zaczynał płatać figle. 

No  dobrze,  myślała  gorączkowo,  oto  program  na 

dzisiejszy  wieczór.  Podczas  najbliŜszych  kilku 
godzin  moŜe  sobie  pozwolić  na  zabawę  w 
Kopciuszka.  Będzie  się  cieszyć  towarzystwem 
Williama  oraz  jego  dotykiem  i  pocałunkami.  Nic  w 
tym  nie  ma  złego,  pod  warunkiem,  Ŝe  nie  zapomni, 
iŜ o północy musi wrócić do rzeczywistości. 
Jej rzeczywistością było „Słodkie Marzenie". 

Ale,  och,  dobry  BoŜe,  ta  rzeczywistość  wydawała 

jej się taka ponura. 

background image

 

ROZDZIAŁ SZÓSTY 

 

Podczas wycieczki po domu Williama Bailey szyb-

ko  zabrakło  przymiotników  do  wyraŜania  zachwytu. 
Powiedziała  mu,  Ŝe  będzie  po  prostu  kiwać  głową  i 
uśmiechać  się.  William  w  odpowiedzi  pocałował  ją 
szybko i mocno. 

Duma  Williama  była  rozczulająca,  a  entuzjazm 

zaraźliwy.  Wnętrze  domu  było  dopracowane  aŜ  do 
najdrobniejszego  szczegółu.  William  z  uśmiechem  na 
twarzy  zwracał  jej  uwagę  na  wszystkie  te  szczegóły, 
gestykulując z zapałem. 

Dom  był  ogromny,  zbudowany  w  ekskluzywnej 

dzielnicy  Camelback  Mountain.  Były  tu  aŜ  cztery 
sypialnie - największa w przeciwnym końcu domu niŜ 
trzy pozostałe. W salonie, pokoju dziennym i najwięk-
szej sypialni znajdowały się kamienne kominki. 

Całą  jedną  ścianę  pokoju  dziennego  zajmował 

sprzęt elektroniczny. Bailey miała wraŜenie, Ŝe znalaz-
ło się tu wszystko, co tylko było dostępne na rynku, a 
co  mogło  w  jakikolwiek  sposób  uprzyjemnić  spędza-
nie  wolnego  czasu.  Na  ścianach  wszystkich  pokoi 
zainstalowane  były  głośniki  podłączone  do  aparatury 
stereo.  Pokrętła  do  regulowania  dźwięku  znajdowały 
się nad wyłącznikami światła. 

Wszystkie podłogi wyłoŜono miękką, puszystą wy 

background image

 

96 

kładziną w czekoladowym kolorze. Meble były drogie, 
ale  widać  było,  Ŝe  kupiono je  zmyślą  o  uŜywaniu,  nie 
na  pokaz.  Niektóre  pokoje  stały  jeszcze  puste,  w 
pozostałych znajdowały się sprzęty z ciemnego drewna 
wyściełane  praktyczną,  odporną  na  zniszczenie 
tkaniną. 

W  kuchni,  większej  niŜ  całe  mieszkanie  Bailey, 

William pokazał jej zabezpieczające zatrzaski na szaf-
kach  i  szufladach.  Bailey  słuchała  go  nieuwaŜnie, 
pochłonięta  coraz  wyraźniej  formującym  się  w  jej 
umyśle  wnioskiem.  Dom  Williama  najwyraźniej  za-
projektowany  został  dla  rodziny.  Brakowało  tu  tylko 
Idealnej śony i Idealnych Dzieci. 

-

 

Będziemy  jeść  tutaj,  w  kuchni  -  powiedział 

William.  -  Jak  widziałaś,  jadalnia  nie  jest  jeszcze 
umeblowana.  MoŜe  usiądziesz  przy  stole,  dam  ci 
szklankę  wina  i  porozmawiamy,  podczas  gdy  ja  będę 
gotował? 

Bailey  skinęła  głową  i  usiadła  na  wysokim  krześle 

przy duŜym, owalnym stole. Stały na nim kamionkowe 
naczynia, oryginalne szklanki i sztućce, których trzon- 
ki  dopasowane  były  kolorystycznie  do  wzoru  wy- 
stępującego  na  talerzach.  Białe  świece  w  kanciastych 
ś

wiecznikach z ciemnego drewna uzupełniały nakrycie 

stołu.

 

 

-

 

Williamie,  brakuje  mi  juŜ  słów  podziwu.  Twój 

dom jest wspaniały - powiedziała Bailey. - Ten stół teŜ 
jest piękny. Masz talent do urządzania wnętrz. 

-

 

Niezupełnie.  -  Przyniósł  jej  wino  i  zaczął  kroić 

warzywa  na  sałatkę.  -  Szukałem  pomysłów  w  wielu 
ksiąŜkach.  W  następnej  kolejności  mam  zamiar  wyta-
petować  jedną  z  pozostałych  sypialni.  To  będzie 
dopiero coś. 

background image

 

Bailey oparła brodę na dłoni. 
-

 

Nadal  jestem  zdumiona,  Ŝe  nie  wynająłeś  kogoś, 

Ŝ

eby zrobił to za ciebie. Wydaje mi się, Ŝe masz dosyć 

pracy jako pośrednik inwestycyjny. 

William skinął głową. 

-

 

Tak  było  przez  długi  czas,  ale  trochę  przestało 

mnie  to  bawić.  Robię  dobrą  robotę  dla  swoich  klien-
tów, ale praca nad urządzeniem tego domu przynosi mi 
o wiele więcej satysfakcji i zadowolenia. Chciałbym tu 
jeszcze zbudować basen, ale to wymaga badań terenu. 
Moja dewiza to: przede wszystkim bezpieczeństwo. 

-

 

Williamie,  ten  dom  został  zbudowany  z  myślą  o 

rodzinie, prawda? 

Podniósł głowę i spojrzał na nią. 

-

 

Oczywiście,  Ŝe  tak.  Jest  tu  jeszcze  duŜo  do 

zrobienia,  ale  w  końcu  będzie  to  dom  dla  rodziny. 
Przyklejałaś kiedyś tapety? 

-

 

Ja? Nie. 

-

 

Byłoby miło, gdybyśmy razem się tym zajęli. Co 

o tym myślisz? 

Bailey  zastanowiła  się,  czy  tapetowanie  moŜe  być 

miłą  rozrywką.  Jej  zdaniem,  była  to  raczej  cięŜka 
praca.  Czy  miała  ochotę  spróbować?  Nie  za  bardzo. 
Ale czy nie kusiła jej perspektywa przebywania z Wil-
liamem? Och, tak. 

-

 

Bailey? 

-

 

Chętnie  ci  pomogę,  ale  nie  spodziewaj  się,  Ŝe 

będę to robić fachowo. Nie mam nawet najmniejszego 
pojęcia o tapetowaniu. 

-

 

Mam  ksiąŜkę  z  instrukcjami.  Mam  teŜ  drugą,  z 

przepisami na sosy do sałatek. - Wskazał na tom 

background image

 

leŜący na szafce. - Kurczak w piekarniku powinien juŜ 
być  gotowy.  Jarzyny  równieŜ.  Zaczynam  łapać,  o  co 
chodzi w tym gotowaniu. 

-

 

Moje  motto  brzmi:  jeśli  czegoś  nie  da  się  przy-

rządzić w kuchence mikrofalowej, wyrzucam to z jad-
łospisu. 

-Och. 
-

 

Nie  mam  czasu,  siły  ani  chęci,  Ŝeby  gotować, 

dekorować i piec domowe ciasteczka - powiedziała. 

BoŜe drogi, pomyślała w tej samej chwili, to brzmi 

tak,  jakby  postanowiła  się  bronić.  William  po  prostu 
rozmawiał  z  nią  uprzejmie,  dzieląc  się  swoimi  wraŜe-
niami, i nie próbował przecieŜ o nic jej oskarŜać. MoŜe 
po prostu nagle uświadomiła sobie, Ŝenię jest w niczym 
podobna  do  Idealnej  śony  Williama,  i  stąd  wziął  się 
ostry ton w jej głosie. 

-

 

Och,  nigdy  nie  wiadomo  -  powiedział,  stawiając 

sałatkę na stole i patrząc jej prosto w oczy. - Ludzie się 
zmieniają. Gdyby ktoś mi powiedział kilka lat temu, Ŝe 
będę świetnie się bawił, ucząc się gotowania, urządza-
jąc  dom  i  tak  dalej,  uznałbym  go  za  wariata.  A  teraz 
dostarcza  mi  to  o  wiele  więcej  radości  niŜ  praca 
zawodowa.  Mam  jeszcze  mnóstwo  planów  co  do  tego 
miejsca i jeszcze długo będę miał się tu czym zająć. 

-

 

To miło - odrzekła z lekkim westchnieniem. 

-

 

Jest  jeszcze  duŜo  do  zrobienia,  zanim  ten  dom 

będzie gotowy na przyjęcie rodziny, ale kiedyś... - Nie 
skończył  zdania.  Przerwał  mu  brzęczyk  piekarnika.  - 
Będziemy jeść, moja pani. 

Nie,  pomyślała  Bailey,  czując,  jak  nad  jej  głową 

gromadzą  się  czarne  chmury,  ona  nie jest jego  panią i 
nigdy nie będzie. No cóŜ, trudno, świetnie. W tej 

background image

 

chwili  była  Kopciuszkiem  na  balu.  Poza  tym  stawało 
się dla niej coraz bardziej oczywiste, Ŝe William musi 
mieć  Idealny  Dom  gotowy,  zanim  zacznie  szukać 
Idealnej  śony.  Na  razie  więc  nie  było  Ŝadnego  prob-
lemu. 

William wyjął naczynie z kurczakiem z piekarnika i 

przełoŜył jego zawartość na półmisek. 

Cieszył  się,  Ŝe  Bailey  spodobał  się  jego  dom.  Był 

tego pewny. Musiał jednak przyjąć do wiadomości, Ŝe 
ona  nie  miała  zamiłowania  do  Ŝycia  domowego  ani 
ukrytych  instynktów,  by  zostać  panią  domu.  Była 
stuprocentową kobietą interesu. 

Nie  przeszkadzałoby  mu  to,  gdyby  miał  zamiar 

ograniczyć  się  jedynie  do  spotkań  z  nią  od  czasu  do 
czasu,  ale  Bailey  stawała  się  dla  niego  kimś  waŜniej-
szym.  Nie  był  pewien,  do  czego  właściwie  prowadza 
uczucia,  które  w  nim  wzbudzała,  ale  nie  było  w  tym 
niczego przypadkowego. 

Do  diabła,  co  za  sytuacja,  pomyślał.  Zbudował  ten 

dom z myślą o rodzinie. Chciał mieć Ŝonę i dzieci. No 
cóŜ,  pozostało  jeszcze  wiele  do  zrobienia,  zanim  ten 
dom  stanie  się  gotowy  na  przyjęcie  jego  Ŝony.  MoŜe 
Bailey  odnajdzie  w  sobie  zapał  do  tworzenia  praw-
dziwego domu. 

Czy  tego  właśnie  chciał?  CzyŜby  dziwne  uczucia, 

jakie zaczęły przejmować nad nim władzę, były pierw-
szymi oznakami miłości? 

Do diabła, sam nie wiedział! 

 

Bailey  rozsiadła  się  wygodnie,  połoŜyła  dłoń  na 

Ŝ

ołądku i westchnęła. 

- Williamie - powiedziała z uśmiechem. - Jestem 

background image

 

przejedzona.  Kolacja  była  znakomita,  ale  ten  krem 
karmelowy  na  deser  zupełnie  mnie  wykończył.  Nie 
ruszę się z miejsca przez następny miesiąc. 

-

 

Cieszę  się,  Ŝe  ci  smakowało  -  uśmiechnął  się 

William. - Masz ochotę na kawę? 

-

 

Nie,  dziękuję,  moŜe  później.  Pomogę  ci  zmywać 

naczynia.  Ty  mnie  obsługiwałeś  przez  cały  czas,  ale 
dość juŜ tego. 

-

 

Nie. Po raz pierwszy mam gościa na kolacji i sam 

wszystko  zrobię  do  końca.  Poza  tym  załadowanie 
naczyń  do  zmywarki  nie  jest  aŜ  taką  cięŜką  pracą.  - 
Podniósł się. - Ty siedź. 

-

 

Sam tego chciałeś - roześmiała się. 

William  posprzątał  ze  stołu.  Bailey  patrzyła  na 

niego  spod  rzęs.  Nucił  coś  pod  nosem,  wkładając 
naczynia  do  zmywarki.  Najwyraźniej  świetnie  się 
bawił.  Co  było  dziwne,  wyglądał  w  tej  kuchni  bardzo 
na  miejscu.  Entuzjazm,  z  jakim  podchodził  do  domo-
wych  obowiązków,  nie  tylko  nie  ujmował  mu  męsko-
ś

ci,  lecz  przeciwnie,  jeszcze  ją  wzmagał,  pomimo  Ŝe 

to, co robił, tradycyjnie uwaŜano za domenę kobiet. 

Och,  tak,  nie  moŜna  było  mieć  wątpliwości,  Ŝe 

William  Lansing  jest  stuprocentowym  męŜczyzną. 
Bailey  pomyślała,  Ŝe  Kopciuszek  moŜe  sobie  zatrzy-
mać swojego księcia. William w zupełności jej wystar-
czał. 

Tylko  do  północy,  upomniała  się  pospiesznie.  O-

wszem,  chciałaby  go  widywać  codziennie,  ale  nie 
wolno  jej  zapominać  o  pierwszym  przykazaniu  Kop-
ciuszka:  cokolwiek  łączy  ją  z  Williamem,  moŜe  trwać 
tylko przez krótką chwilę. Jej prawdziwym Ŝyciem był 
sklep. 

background image

 

William  wytarł  blaty  szafek,  zamknął  zmywarkę  i 

powiedział,  Ŝe  zaraz  wróci.  Po  chwili  w  powietrzu 
rozległy  się  dźwięki  walca  Straussa,  dochodzące  z 
głośników zamontowanych wysoko na ścianie. 

William wszedł do kuchni i wyciągnął do niej rękę. 
- Czy mogę cię prosić do tańca? - zapytał. 

Kopciuszek  moŜe  sobie  zzielenieć  z  zazdrości,  po-

myślała Bailey, wkładając rękę w dłoń Williama. 

Poprowadził  ją  do  pustej  jadalni.  Z  kandelabru 

padało  miękkie,  przyćmione  światło.  Upojna  muzyka 
wypełniała całe pomieszczenie. William wziął ją w ra-
miona.  Bailey  westchnęła  z  rozkoszą,  myśląc  o  tym, 
jak świetnie do siebie pasują. 

Płynęli po miękkim dywanie. Walc się skończył, ale 

po chwili zaczął się następny. 

Och,  Williamie,  myślała  Bailey  w  rozmarzeniu. 

Czuła się przy nim tak, jakby naprawdę była księŜnicz-
ką  na  balu,  piękną,  kobiecą,  uwielbianą.  Bliskość 
Williama  pobudzała  wszystkie  jej  zmysły.  PoŜądanie 
tliło  się  w  niej  jak  Ŝar,  gotów  w  kaŜdej  chwili 
wystrzelić w górę płomieniem. 

Bailey,  myślał  William.  Czuł  się  jak  w  niebie 

trzymając ją w ramionach. Była delikatna jak koliber z 
okładki albumu. Ten prezent znaczył dla niego bardzo 
wiele.  Ach,  Bailey.  Przyciągnął  ją  jeszcze  bliŜej  do 
siebie.  Zapach  jej  perfum  był  słodki,  upajający. 
Pragnął jej ze wszystkich sił. Płonął z poŜądania. 

Zatrzymał  się  w  pół  kroku.  Bailey  podniosła  na 

niego wzrok. Pochylił głowę i dotknął jej warg. Znajo-
ma  zmysłowa  sieć  usnuta  z  niewidzialnych  nici  roz-
wijała  się  wokół  nich,  otaczając  ich  miękkim 
kokonem, w którym istnieli tylko oni obydwoje. 

background image

 

Serce Bailey biło w piersi jak oszalałe, nogi pod nią 

drŜały.  Przepływały  przez  nią  fale  gorąca.  Całe  ciało 
dziewczyny stało się ocięŜałe, tętniące poŜądaniem. W 
głębinach  szarych  oczu  Williama  widziała  nie 
skrywane  pragnienie.  Opuściła  powieki  i  serce  jej 
zabiło jeszcze mocniej. 

Wiedziała,  Ŝe  za  chwilę  przestanie  nad  sobą  pano-

wać.  Wszelkie  racjonalne  myśli  o  jutrze  ginęły  gdzieś 
we  mgle.  Była  Kopciuszkiem  tylko  przez  krótki  czas. 
Nie  miała  Ŝadnych  moŜliwości,  by  zatrzymać  tego 
męŜczyznę przy sobie. Była o tym przekonana. 

William Lansing był niebezpieczny, gdyŜ od pierw-

szej  chwili  wywierał  na  nią  ogromny  wpływ. 
Wiedziała,  Ŝe  jeśli  będą  się  kochali,  a  potem  ona 
odejdzie  od  niego,  czeka  ją  wiele  bezsennych, 
przepłakanych nocy. 

Wiedziała  o  tym,  ale  nic  jej  to  nie  obchodziło. 

Istniała tylko ta chwila i William. 

Długo  wyczekiwany  pocałunek  stał  się  eksplozją 

niezwykłych  wraŜeń.  William  podniósł  głowę  i 
chwycił  głęboki  oddech,  po  czym  znów  zawładnął  jej 
ustami. 

- Bailey - wyszeptał ochryple - chcę się z tobą 
kochać. 

Uśmiechnęła  się.  Był  to  miękki,  łagodny  uśmiech 

kobiety,  który  wyraził  więcej,  niŜ  słowa  mogłyby 
powiedzieć. 

Otaczając jej  talię ramieniem,  poprowadził ją  przez 

hol do duŜej sypialni. Zdjął koce z łóŜka i zapalił małą 
lampkę na stoliku. Pokój wypełnił się róŜowym świat-
łem.  Przyciągnął  ją  do  siebie,  otoczył  ramionami  i 
trzymał  mocno,  jakby  juŜ  nigdy  nie  miał  zamiaru  jej 
wypuścić.  W  końcu  odsunął  się  nieco  i  napotkał 

background image

 

spojrzenie  dziewczyny.  W  jej  oczach  ujrzał  to  samo 
pragnienie, które płonęło w jego wzroku. 

background image

 

Gdy zauwaŜył, Ŝe Bailey pragnie go równie mocno, 

jak  on  jej,  z  jego  piersi  wydobył  się  głęboki  pomruk. 
Wplótł palce w jej ciemne, miękkie loki i pocałował ją 
namiętnie.  Wsunął  dłonie  pod  jej  sweter  i  poczuł 
gładkość  pleców.  Nakrył  rękami  pełne  piersi 
dziewczyny,  pieszcząc  je  przez  jedwabny  stanik.  Z 
gardła  Bailey  wydobył  się  pomruk  głębokiego 
zadowolenia. 

William  oderwał  usta  od  jej  twarzy  i  jedną  ręką 

dotknął  jej  policzka.  Pocałowała  lekko  wnętrze  jego 
dłoni.  Ten  prosty  gest  wyraŜał  nieopisaną  czułość. 
Huragan  zmysłów,  który  nimi  zawładnął,  na  chwilę 
przeistoczył się w ocean tkliwości. Oczy Bailey zaszły 
łzami. 

-

 

Bailey?  -  szepnął  William,  marszcząc  brwi.  -  Co 

się stało? 

-

 

Nic  -  odrzekła  z  łagodnym  uśmiechem.  -  Nie, 

Williamie, nic się nie stało. - PrzecieŜ wszystko było w 
najlepszym  porządku.  To  była  ich  noc,  być  moŜe 
jedyna,  jaka  mieli  wspólnie  spędzić,  i  wiedziała,  Ŝe 
nigdy nie będzie tego Ŝałować. - Naprawdę. 

Znów chwycił ją w ramiona i pocałował głęboko, a 

potem  oboje  zdjęli  ubrania.  RóŜowe  światło  prze-
pływało  po  ich  ciałach  jak  wodospad,  podkreślając 
łagodne  zaokrąglenia  i  gładkość  skóry  Bailey,  i  mus-
kularny, opalony tors Williama. 

Bailey przesunęła po nim wzrokiem, próbując zapa-

miętać kaŜdy, najmniejszy nawet szczegół. 

-

 

Jesteś  piękny  -  szepnęła.  -  Williamie,  jesteś 

bardzo pięknym męŜczyzną. 

Uśmiechnął się. 

-

 

Tego właśnie słowa miałem zamiar uŜyć mówiąc 

background image

 

o

 

tobie, Bailey. To ty jesteś piękna, jak posąg wyrzeź-

biony z marmuru bez skazy. 

-

 

Nie,  ja  jestem  kobietą  i  w  tej  chwili  nie 

chciałabym  być  nikim  innym.  Ja  jestem  kobietą,  a  ty 
jesteś męŜczyzną, i bardzo cię pragnę. 

-

 

Bailey, ja... - Coś ścisnęło go w gardle. Podniósł 

ją do góry i pocałował, po czym połoŜył 

pośrodku  łóŜka  i  wyciągnął  się  obok.  Oparł  głowę  na 
ramieniu, a drugą dłoń połoŜył na jej brzuchu. 

Przez  długą  chwilę  patrzył  w  oczy  dziewczyny,  po 

czym  pochylił  głowę  nad  jej  piersią.  Bailey 
westchnęła. Przepływały przez nią fale rozkoszy. Gdy 
William przesunął usta na drugą pierś, w gardle zamarł 
jej  szloch.  Nigdy  jeszcze  nie  zaznała  takiej 
namiętności.  Traciła  nad  sobą  wszelką  kontrolę.  Nie 
istniało w niej nic oprócz palącego pragnienia. 

-

 

Williamie,  proszę.  -  Jej  własny  głos  zdawał  się 

dochodzić z bardzo daleka. - Proszę. Chcę cię... teraz. 
JuŜ. 

-

 

Wiem  -  szepnął  ochryple.  Pocałował  ją  mocno, 

oparł  się  na  ramionach  i  jeszcze  raz  spojrzał  na  jej 
zaróŜowione  policzki  i  lśniące  namiętnością  oczy. 
DrŜąc z powstrzymywanego pragnienia, zagłębił się w 
wilgotne, zapraszające ciepło jej ciała. 

Poruszał się powoli, rejestrując wszelkie wraŜenia 

i

 

przygotowując  się  na  eksplozję  rozkoszy.  Przede 

wszystkim  jednak  myślał  o  niej,  o  zaspokojeniu 
Bailey. Ta noc była niezmiernie waŜna. Chciał, by ona 
zapamiętała ją jako coś doskonałego. 

Bailey  zmuszała  się  do  koncentracji.  Chciała  choć 

na  chwilę  odpędzić  zmysłową  mgłę  mącącą  jej  myśli. 
ZauwaŜyła, Ŝe mięśnie Williama drŜą, skóra pokryta 

background image

 

jest  potem,  a  oddech  urywany.  Czuła  go  głęboko  w 
sobie.  Nigdy  jeszcze  nie  czuła  się  tak  uwielbiana,  tak 
wyjątkowa,  nigdy  jeszcze  nie  otrzymała  takiego  daru, 
jaki  teraz  ofiarował  jej  William.  Miała  wraŜenie,  Ŝe 
serce  wyskoczy  jej  z  piersi.  William,  powtarzała  w 
myślach.  Wszystko  było  teraz  skupione  na  nim,  on 
stanowił dla niej centrum całego świata. William, który 
wypełnił ją sobą i teraz drŜał z wysiłku, by nie stracić 
panowania  nad  swoim  ciałem.  Przez  cały  czas  ob-
darowywał ją. Ona takŜe chciała mu się zrewanŜować. 

-

 

Williamie... - szepnęła, unosząc biodra. 

-

 

Bailey, nie - powiedział przez zaciśnięte zęby. 

-

 

Poczekaj, spokojnie. Nie chcę cię skrzywdzić. Ja... 

Przesunęła  dłońmi  po  jego  wilgotnych  plecach, 

czując drŜenie mięśni, i znów wygięła biodra. 

William jęknął, tracąc resztki samokontroli, i zaczął 

poruszać się szybciej. Bailey poruszała się w harmonii 
z nim, jakby oni dwoje zostali stworzeni specjalnie po 
to, by wspólnie brać udział w odwiecznym tańcu. 

Zmysłowa  mgła  otaczająca  Bailey  zaczęła  iskrzyć 

się  i  lśnić  jak  utkana  z  milionów  diamentów.  Dziew-
czyna  przywarła  mocno  do  ramion  Williama.  Miała 
wraŜenie,  Ŝe coś ją unosi do  góry,  Ŝe  szybuje  w  prze-
strzeni jak Pegaz, coraz bliŜej świetlistego, wabiącego 
ją do siebie, pulsującego punktu. 

Ich  ciała  stopiły  się  w  jedno.  William  pomyślał 

niejasno, Ŝe jeszcze nigdy miłość nie była dla niego tak 
wiele  znacząca  na  płaszczyźnie  emocjonalnej  i  tak 
przyjemna na fizycznej. 

-

 

Williamie... - Bailey wpiła palce w jego ramiona. 

-

 

Och, BoŜe, Williamie! 

Ś

wietlisty labirynt roziskrzył się i wybuchnął w eks 

background image

 

plozji  czystej  rozkoszy,  która  przepływała  przez  nią 
falami.  Jej  ciało  zamknęło  się  wokół  Williama, 
wciągając  go  jeszcze  głębiej,  zapraszając,  by  i  on 
wzbił się do lotu. 

-

 

Bailey! 

Odrzucił głowę do tyłu i zamknął oczy, czując, jak 

cały  roztapia  się  i  przenika  w  jej  ciało.  Ulga  była 
niezwykła. Westchnął i opadł na nią bezwładnie, a ona 
otoczyła go ramionami. 

Powoli  wracali  do  rzeczywistości.  Świetlista  mgła 

przygasała  i  odpływała  gdzieś  daleko,  ale  rzeczywis-
tość była równie piękna. 

LeŜeli objęci aŜ do chwili, gdy William uświadomił 

sobie, Ŝe przygniata Bailey. Poruszył się, zsunął z niej 
i połoŜył obok, obejmując dziewczynę ramieniem. 

-

 

Zgniotę cię - powiedział. 

Sięgnął po koce. 
-

 

Bailey  -  odezwał  się  cicho  -  jesteś  cudowna.  To, 

co przeŜyliśmy razem, było cudowne. 

-

 

 Tak  -  odrzekła,  przesuwając  palcami  po  jego 

piersi.  -  To  było  piękne.  Czułam  się  jak  ktoś 
wyjątkowy. 

-

 

Bo  jesteś  wyjątkowa.  Dałaś  mi  bardzo  wiele  i 

niczego  nie  wstrzymywałaś.  Dziękuję  ci.  MoŜe  to 
brzmi  głupio,  ale  mówię  całkiem  szczerze.  Dziękuję, 
Bailey. 

Bailey  poczuła,  Ŝe  coś  ją  ściska  w  gardle  i  Ŝe  do 

oczu napływają jej łzy. Wpatrywała się uporczywie w 
pierś  Williama,  obawiając  się,  Ŝe  mógłby  zauwaŜyć 
wzruszenie malujące się na jej twarzy. 

Dziękuję,  Bailey,  powtórzyła  w  myślach.  Te  słowa 

były  niewiarygodnie  czułe,  piękne,  waŜne.  William 

background image

 

był  tak  bardzo  męski,  Ŝe  nie  obawiał  się  powiedzieć 
czegoś 

background image

 

romantycznego, płynącego prosto z serca. Wielu męŜ-
czyzn uznałoby, Ŝe takie słowa mogą ich wystawić na 
pośmiewisko,  ale  William  nie  obawiał  się  tego. 
Dziękuję,  Bailey.  Te  słowa  były  dla  niej  niezmiernie 
cenne. 

-

 

Nigdy nie zapomnę tej nocy, Williamie, i tego, co 

przeŜyliśmy wspólnie. 

-

 

Takich nocy będzie jeszcze wiele. 

-

 

Nie - powiedziała cicho. -  Nie, Williamie, ta noc 

była nasza, ale nigdy więcej się nie powtórzy. 

William  oparł  głowę  na  łokciu  i  spojrzał  jej  prosto 

w oczy. 

-

 

To,  co  mówisz,  nie  ma  sensu  -  powiedział  ze 

zmarszczonym czołem. - To nie był tylko seks, my się 
kochaliśmy.  Między  tymi  dwiema  rzeczami  jest  ogro-
mna  róŜnica.  Dzieje  się  tu  coś,  czego  nie  moŜna 
zignorować. Wiesz, Ŝe to, co mówię, to prawda. 

-

 

Wiem  -  przyznała.  -  Nigdy  w  Ŝyciu  nie  zdarzyło 

mi się nic podobnego. To jest piękne i niezwykłe. Ale 
nie wolno mi dopuścić do tego, by to uczucie wzmogło 
się i zawróciło z raz obranej drogi Ŝycia. Nie mogę do 
tego dopuścić. 

-

 

Bailey... 

-

 

Tak  -  przerwała  mu.  -  Jestem  Bailey  Crandell, 

właścicielka  „Słodkiego  Marzenia".  Nie  wolno  mi 
zapomnieć,  kim  jestem  i  gdzie  jest  moje  miejsce. 
Muszę się skupić na... 

-Na „Słodkim Marzeniu" - odrzekł, zachmurzony. - 

Dla ciebie sklep jest najwaŜniejszy. 

-

 

Nie  najwaŜniejszy,  bo  nie  ma  Ŝadnych  innych 

waŜnych rzeczy na mojej liście. „Słodkie Marzenie" to 
jedyna  pozycja  na  liście.  Nie  ma  juŜ  miejsca  na  nic 
innego. 

background image

 

 

 
 
 

William  nie  odpowiedział.  Bailey  przesunęła  pal 

cami po jego policzku. 

-

 

Przyszłam  tu  dzisiaj  jak  Kopciuszek,  wiedząc,  Ŝe 

to  skradziony  czas.  Jeśli  uwaŜasz,  Ŝe  to  nieuczciwe 
wobec  ciebie,  przepraszam.  Ale  niczego  ci  nie  obiecy-
wałam.  Myślałam,  Ŝe  moŜe  uda  nam  się  utrzymać  ten 
związek,  jeśli  tylko  nie  zapomnę,  Ŝe  w  końcu  zegar 
wybije  dwunastą  i  bajka  się  skończy.  Ale...  -  Urwała  i 
potrząsnęła głową. 

-Ale? 

-

 

To,  co  się  zdarzyło,  było  tak  piękne,  tak...  Nie 

mogę  ryzykować,  nie  rozumiesz  tego?  Mam  plany 
dotyczące  „Słodkiego  Marzenia".  Otwarcie  sklepu  nie 
było  jeszcze  spełnieniem  wszystkich  moich  marzeń. 
Chcę  wprowadzić  dostawy  do  domu  klienta,  tak  jak  w 
kwiaciarni,  tylko  zamiast  kwiatów  będą  to  koszyki  ze 
słodyczami.  Mam  takŜe  wiele  innych  planów. 
Naprawdę nie jesteś mi obojętny, ale sama nie wiem, co 
mam  z  tym  wszystkim  zrobić.  Och,  Williamie,  proszę, 
nie utrudniaj mi Ŝycia. 

William  przez  dłuŜszą  chwilę  patrzył  jej  prosto  w 

oczy. 

-

 

Dobrze, Bailey - powiedział powoli. 

-

 

Cieszę się, Ŝe mnie rozumiesz. 

-

 

EjŜe  -  uśmiechnął  się,  podnosząc  rękę.  -  Źle 

zrozumiałaś  moje  słowa.  Chciałem  tylko  powiedzieć: 
dobrze, Bailey, na razie. Chwilowo zawieszamy dysku-
sję. Aha, a tapetowanie ścian jest nadal aktualne? 

-Ale... 

-

 

Ani  słowa  więcej. To jest nasza  noc,  pamiętasz?  - 

uciął i zamknął jej usta pocałunkiem. 

background image

 

W kilka godzin później Bailey weszła do łazienki i 

zaczęła  się  ubierać,  próbując  jednocześnie  opanować 
chaos  w  myślach.  Uświadomiła  sobie,  Ŝe  czuje  się 
rozdarta  na  dwie  części,  zmierzające  w  przeciwnych 
kierunkach. 

Westchnęła.  William  zmuszał  ją  do  ponownego 

przemyślenia rzeczy, co do których była pewna, Ŝe juŜ 
je sobie ustaliła raz na zawsze. Miał nad nią władzę, w 
obliczu której znikał zupełnie jej zdrowy rozsądek. Był 
juŜ nieustannie obecny w jej myślach i snach. CzyŜby 
chciał takŜe na dobre zawładnąć i sercem? 

-

 

Nie - powiedziała głośno. - Po prostu do tego nie 

dopuszczę. 

Szybko  skończyła  się  ubierać,  spojrzała  w  lustro  i 

przeczesała włosy. Spojrzała na odbicie swojej twarzy 
i  westchnęła  głęboko.  BoŜe  drogi,  to  było  widać. 
ZaróŜowione  policzki  i  błyszczące  oczy  jasno  świad-
czyły  o  tym,  w  jaki  sposób  spędziła  kilka  ostatnich 
godzin. 

-

 

Och,  Bailey  -  powiedziała  do  swego  odbicia  w 

lustrze. - Co ty robisz najlepszego? 

Wiedziała, Ŝe natychmiast powinna opuścić ten dom 

i  nie  widywać  Williama.  Nie  mogło  być  mowy  o 
Ŝ

adnym  powaŜnym  związku.  Nie  pasowali  do  siebie, 

mieli  zbyt  róŜne  dąŜenia  i  oczekiwania.  Nie  potrafiła 
go jednak wymazać z pamięci. 

-

 

No, świetnie - prychneła. 

Powiedziała  Williamowi,  Ŝe  wieczór  Kopciuszka 

dobiegł końca i Ŝe chce wrócić do domu. Miała ochotę 
wsunąć się pod kołdrę i spać, spać, spać. 

William  wstał  z  łóŜka  i  bez  protestów  zaczął  się 

ubierać. Do domu Bailey dojechali w zupełnym mil 

background image

 

czeniu. William pocałował ją przy drzwiach, poŜegnał 
się  i  poczekał,  aŜ  Bailey  wejdzie  do  mieszkania. 
Dopiero  gdy  usłyszał  odgłos  przekręcanego  od  we-
wnątrz klucza, ruszył do samochodu. 

Bailey  była  zupełnie  wyczerpana  i  Ŝyczyła  sobie 

tylko,  Ŝeby  Ŝadne  sny  nie  zakłócały  jej  wypoczynku. 
Podciągnęła  kołdrę  pod  brodę  i  mocno  zacisnęła 
powieki. 

W dziesięć sekund później znów otworzyła oczy. 

-Cholera  jasna  -  powiedziała.  -  Williamie  Lansing, 

czy  mógłbyś  mnie  zostawić  w  spokoju?  -  Gdy 
wreszcie  udało jej  się  usnąć,  przyśnił jej  się  koszmar. 
Stała  pośrodku  swojego  sklepu,  niezdolna  się 
poruszyć,  i  patrzyła,  jak  William  metodycznie  pozera 
wszystkie po kolei słodycze z półek. 

„Słodkie Marzenie" przestawało istnieć. 

background image

 

ROZDZIAŁ SIÓDMY 

 

Następnego popołudnia Bailey, zmęczona i w złym 

humorze,  ze  złością  wyszarpnęła  wtyczkę  odkurzacza 
z kontaktu. W nagłej ciszy ostro zabrzmiało brzęczenie 
telefonu.  Wzięła  do  ręki  słuchawkę  i  odezwała  się 
niechętnie. 

-

 

Bailey? 

-

 

William? 

Opadła  na  kanapę,  uświadamiając  sobie,  Ŝe  na 

dźwięk jego głosu serce jej zaczęło szybciej bić. 

-

 

JuŜ się bałem, Ŝe nie ma cię w domu - powiedział. 

- Odczekałem co najmniej dwadzieścia sygnałów. 

-

 

Odkurzałam i nie słyszałam telefonu. 

-

 

Powinnaś  sobie  kupić  automatyczną  sekretarkę. 

Kiedy  telefon  dzwoni  tak  długo  i  nikt  nie  odbiera, 
człowiek  zaczyna  sobie  od  razu  wyobraŜać  najkosz-
marniejsze sceny: Ŝe jesteś chora albo coś ci się stało i 
potrzebujesz  pomocy.  Naprawdę  zdąŜyłem  się  juŜ 
przestraszyć. 

-

 

Nie  potrzebuję  sekretarki.  -  Bailey  zmarszczyła 

czoło. -I tak bym nie pamiętała, Ŝeby ją włączyć, kiedy 
odkurzam. Williamie, ta rozmowa nie ma sensu. 

-

 

Racja.  Posłuchaj,  dzwonię  z  lotniska.  Jedna  z 

osób  pracujących  w  moim  biurze,  Kathy,  była 

background image

 

  

umówiona  na  spotkanie  z  zagranicznym  klientem,  ale 
złapała grypę, 

background image

 

więc ja lecę zamiast mej. Wierz mi, wcale nie jestem z 
tego  powodu  szczęśliwy,  ale...  Powinienem  wrócić  w 
piątek wieczorem albo najpóźniej w sobotę rano. 

-

 

Och - odrzekła, myśląc, Ŝe będzie jej go brakowa-

ło. Ten fakt tak ją przeraził, Ŝe aŜ zabrakło jej tchu. 

-

 

Właśnie  zapowiadają  mój  samolot.  Bailey,  za-

praszam  cię na  kolację  w sobotę  wieczorem.  Dobrze? 
A w niedzielę zajmiemy się tapetowaniem. Muszę juŜ 
iść. Powiedz, Ŝe się zgadzasz. 

 

-

 

Tak, ale... 

-

 

Ś

wietnie. Będę o tobie myślał. Na razie. 

-

 

Ale...  -  powtórzyła  i  zdała  sobie  sprawę,  Ŝe  w 

słuchawce  juŜ  rozbrzmiewa  sygnał.  -  Twój  pociąg, 
Bailey  Crandell  -  powiedziała  do  siebie  -  nie  za-
trzymuje się na wszystkich stacjach. 

Po  jakiego  diabła  zgodziła  się  na  plan  Williama? 

Powinna była odmówić, zniechęcić go, zanim na dobre 
utonie  w  podniecającej,  niebezpiecznej  atmosferze, 
która otacza Williama Lansinga. 

 

Kolejne  dni  ciągnęły  się  bez  końca.  Bailey  po-

wtarzała sobie, Ŝe jej ponury nastrój wynika wyłącznie 
ze  zmęczenia,  zbyt  małej  ilości  snu  i  niezwykłego 
ruchu  w  sklepie.  Fakt,  Ŝe  sama  w  to  nie  wierzyła, 
bynajmniej nie wpływał na poprawę jej humoru. 

Tak  naprawdę  chodziło  o  to,  Ŝe  tęskniła  za  Wil-

liamem.  Siła  tej  tęsknoty  i  pustka,  jaką  jego  nieobec-
ność spowodowała w jej Ŝyciu, budziły w niej rozpacz. 

Nie chciała jasno formułować, co to wszystko moŜe 

oznaczać.  Nie  miała  jeszcze  wystarczająco  duŜo  siły, 
by  podjąć  się  przeprowadzenia  powaŜnej  rozmowy  z 
samą sobą. 

background image

 

  

We czwartek późnym popołudniem Deborah Cran-

dell  zamknęła  frontowe  drzwi  sklepu  i  weszła  na 
zaplecze.  Bailey  stała  tam,  przyciskając  do  ucha  słu-
chawkę telefonu. 

-

 

Tak,  jestem  tu  jeszcze  -  mówiła  właśnie.  -  Za-

czynałam juŜ podejrzewać, Ŝe kazała mi pani czekać i 
zapomniała  pani  o  mnie...  Chyba  pani  Ŝartuje.  Jak  to 
się mogło stać? Zamówiłam te koszyki półtora miesią-
ca temu i wyraźnie określiłam termin dostawy, a pani 
mi teraz mówi, Ŝe... 

Potarła  palcami  nos,  zamknęła  na  chwilę  oczy  i 

potrząsnęła głową. 

-

 

Tak, oczywiście, zdaję sobie sprawę, Ŝe pomyłka 

zawsze  moŜe  się  zdarzyć...  No  cóŜ,  to  juŜ  naprawdę 
ostatnia  chwila,  ale  jakoś  będę  musiała  zdąŜyć... 
Dobrze. Tak, rozumiem. Tak. Dziękuję. Do widzenia. 

OdłoŜyła słuchawkę. 

-

 

Cholera. 

-

 

Jakiś problem? -  zapytała Deborah, siadając przy 

stole. 

Bailey  przeszła  przez  pokój  i  usiadła  naprzeciwko 

matki. 

-

 

Straszny  kanał,  mamo  -  westchnęła  zrezygnowa-

na.  -  Pamiętasz,  jak  się  cieszyłam,  gdy  zamówiono 
trzydzieści  koszyków  ze  słodyczami  na  przyjęcie  w 
ogrodzie  z  okazji  pięćdziesiątych  urodzin  męŜa  pani 
Chamberlain? 

-

 

Oczywiście,  Ŝe  pamiętam.  To  było  zwieńczenie 

twoich wysiłków. 

-

 

No  więc  pani  Chamberlain  wybrała  sobie  wzór 

koszyka  z  katalogu,  który  jej  pokazałam,  i  zamówiła 
trzydzieści sztuk z dostawą na miejsce. Dzisiaj jest 

background image

 

czwartek,  więc  miałabym  jeszcze  dosyć  czasu,  Ŝeby 
przed  weekendem  zapakować  do  koszyków  trwałe 
rzeczy z półek, a potem musiałabym tylko wpaść tu w 
niedzielę rano i dołoŜyć tó, co moŜe się popsuć. 

Bailey  umilkła.  Matka  odczekała  chwilę,  po  czym 

zapytała: 

- I  co? 
-

 

Babeczki  czekoladowe  juŜ  tu  są,  bita  śmietana 

czeka  w  lodówce,  i  miałam  zamiar  napełnić  babeczki 
w  niedzielę  rano.  Klimatyzacja  w  sklepie  jest  od-
powiednia, Ŝeby śmietana się nie popsuła. Syn Cham-
berlainów  miał  odebrać  wszystko  w  południe.  Pani 
Chamberlain  mówiła,  Ŝe  mają  trzy  lodówki,  więc  nie 
będzie  Ŝadnych  problemów  z  przechowywaniem. 
Wszystko było ustalone, co do najmniejszego szczegó-
łu. 

- i 

co się stało? 

-

 

Nie ma koszyków - odrzekła Bailey, opierając się 

o  stół  -  Rozmawiałam  właśnie  z  producentem.  Przy-
padkiem  pomylili  datę  mojego  zamówienia.  Mają 
wysłać  koszyki  jeszcze  dzisiaj,  ale  tutaj  dotrą  one 
dopiero  w  sobotę.  Dostałam  dziesięć  procent  zniŜki 
jako rekompensatę, to bardzo miło z ich strony, ale ten 
fakt nie rozwiąŜe moich problemów. 

-

 

Wiesz przecieŜ, Bailey, Ŝe przyjdę i ci pomogę. 

-

 

Nic takiego nie zrobisz. Ty i Millie wyjeŜdŜacie o 

ś

wicie na wycieczkę do San Diego i wracacie dopiero 

w poniedziałek wieczorem. Cieszyłaś się na ten wyjazd 
od tygodni i nie pozwolę, Ŝebyś teraz zmieniała plany. 

-Ale... 

Bailey uśmiechnęła się. 

-

 

Nie przejmuj się tym, mamo. Zajmę się 

wszystkim 

background image

 

  

jak  stary  fachowiec.  Popracuję  dłuŜej  i  ten  piknik 
urodzinowy  odbędzie  się  zgodnie  z  planem.  Kris 
pomoŜe mi w sobotę obsługiwać klientów. Nie martw 
się o mnie. 

-

 

No, nie wiem... 

-

 

Wszystko będzie dobrze, mamo. 

-

 

No  cóŜ  -  Deborah  podniosła  się.  -  Wiem,  Ŝe  nie 

naleŜy się z tobą kłócić, gdy w twoich oczach pojawia 
się  ten  wyraz  uporu.  Poza  tym  widzę,  Ŝe  juŜ 
wymyśliłaś, jak sobie z tym wszystkim poradzić. 

-

 

Jasne,  Ŝe  tak.  Jestem  niezrównaną  organizatorką. 

Deborah uśmiechnęła się. 

-

 

Na pewno. Prowadzisz ten sklep jak kapitan swój 

statek.  Powiedziałabym  nawet,  Ŝe  idzie  ci  to  tak 
ś

wietnie dlatego, iŜ w twoim Ŝyciu jest więcej miejsca, 

niŜ potrzeba tylko na „Słodkie Marzenie". 

-

 

Zgadza  się.  A  to  „więcej"  oznacza  rozszerzenie 

działalności. 

-

 

Dostawy  do  domu.  -  Z  twarzy  Deborah  znikł 

uśmiech.  -  Kochanie,  twoja  ambicja  i  pracowitość  są 
godne  podziwu,  i  jestem  z  ciebie  bardzo  dumna. 
Chciałabym  tylko  upewnić  się,  czy  pamiętasz,  jak 
bardzo  ja  się  czułam  zagubiona,  gdy  straciłam  jedyną 
rolę, jaką grałam od wielu lat. 

-Mamo, doceniam to, Ŝe się o mnie martwisz, ale to 

zupełnie  co  innego.  Ja  mam  plany,  marzenia,  cele 
wiąŜące  się  ze  „Słodkim  Marzeniem",  a  poniewaŜ  to 
jest biznes, sklep nie zniknie ani nie odejdzie nigdzie, 
dopóki będę mu poświęcać swój czas i energię. A mam 
szczery zamiar tak postępować. 

Deborah  chciała  coś  na  to  odpowiedzieć,  ale  zmie-

niła zamiar i tylko potrząsnęła głową. 

background image

 

 

-

 

Dobrze, Bailey. Powiedziałam swoje. Jesteś doro-

sła  i  potrafisz  Ŝyć  na  własny  rachunek  bez  pouczeń 
trzęsącej się nad tobą matki. 

-

 

Kochającej  matki  -  poprawiła  Bailey  z  uśmie-

chem. - A teraz juŜ idź do domu i odpocznij. Masz za 
sobą długi, cięŜki dzień. 

Gdy  Deborah  wyszła,  Bailey  powtórzyła  sobie  w 

myślach całą rozmowę. 

-

 

Chyba mówiłam z przekonaniem - powiedziała na 

głos. 

Wkrótce  zacznie  organizować  dostawy  do  domu,  a 

potem  otworzy  filię  sklepu  w  innej  dzielnicy  miasta. 
Krok po kroku osiągnie wszystko, co sobie wymarzyła. 
Tak  właśnie  dotarła  do  miejsca,  w  którym  znajdowała 
się  teraz.  Fakt,  Ŝe  była  zakochana  w  Williamie 
Lansingu, po prostu nie moŜe... 

Pobladła i zakryła twarz rękami. 

Och,  BoŜe  drogi,  nie.  Nie!  Czy  była  zakochana  w 

Williamie  Lansingu?  AleŜ  skąd,  w  Ŝadnym  wypadku. 
Nie  miała  zamiaru  być  w  nim  zakochana.  Absolutnie 
nie przyjmowała tego do wiadomości. 

Oczy jej zaszły łzami i gardło ścisnął szloch. Miała 

ochotę  krzyczeć,  wybiec  ze  sklepu,  uciec  jak  najdalej 
od  -  od  czego?  Od  siebie?  śeby  uciec  od  prawdy, 
musiałaby  uciec  od  siebie  samej,  i  dlatego  było  to 
niemoŜliwe. Nie było dokąd pójść ani gdzie się skryć. 
Nie mogła dłuŜej ignorować głosu serca. Była głęboko 
i nieszczęśliwie zakochana w Williamie Lansingu. 

Potrząsnęła  głową,  zastanawiając  się.  Jak  by  się 

zachowała,  gdyby  William  w  tej  chwili  wszedł  do 
sklepu? Rzuciłaby mu się w ramiona? Zachowałaby się 
powściągliwie? Nie miała pojęcia. 

background image

 

  

Wiedziała tylko, Ŝe ma w głowie jeden wielki chaos 

i Ŝe William rzucił na nią urok. Chciało jej się płakać. 
Nic juŜ  nie  wiedziała  oprócz  tego,  Ŝe  kocha Williama 
Lansinga kaŜdą cząstką swojego ciała. 

 

Wczesnym  wieczorem  następnego  dnia  William 

siedział  w  salonie  przed  telewizorem,  zabawiając  się 
rzucaniem  ziaren  praŜonej  kukurydzy  w  powietrze  i 
łapaniem  ich  ustami.  W  telewizji  pokazywano  stary 
czarno-biały  film,  który  zupełnie  go  nie  interesował. 
Podłoga zaśmiecona była ziarnem, które nie trafiło do 
celu. 

Powodem  braku  koncentracji  Williama  było  cze-

kanie  na  Bailey.  Zadzwonił  do  niej  po  południu  i 
zawiadomił,  Ŝe  wrócił  do  Phoenix  wcześniej,  niŜ  się 
spodziewał.  Ku  jego  radosnemu  zdumieniu,  Bailey 
oświadczyła,  Ŝe  w  sklepie  jest  zbyt  duŜy  ruch,  by 
mogła z nim porozmawiać, ale chętnie wstąpi do niego 
po  pracy.  William  gorliwie  zgodził  się  na  tę 
propozycję. 

Po  raz  tysięczny  spojrzał  na  zegarek.  Chętnie  po-

pchnąłby  wskazówki  do  przodu,  gdyby  to  miało 
przyśpieszyć chwilę, gdy Bailey znajdzie się wreszcie 
w jego ramionach. 

 

Stojąc przed drzwiami domu Williama, Bailey wes-

tchnęła głęboko. Mogła mu wyjaśnić przez telefon, Ŝe 
z  powodu  opóźnienia  dostawy  koszyków  nie  będzie 
mogła wyjść z nim następnego dnia na kolację, chciała 
go  jednak  zobaczyć  i  przekonać  się  raz  jeszcze,  czy 
rzeczywiście jest w nim zakochana. Sama myśl o tym 
była oszałamiająca i przeraŜająca. 

Miała wraŜenie, Ŝe ktoś wrzucił ją do morza, a ona 

background image

 

dryfuje w kierunku, którego wcale sobie nie wybierała 
i nie jest w stanie zmienić kursu. 

Miała  jeszcze  nadzieję,  Ŝe  to  tylko  jej  wyobraźnia 

stworzyła  romantyczny,  lecz  nieprawdziwy  obraz 
Williama Lansinga. Nacisnęła dzwonek myśląc, Ŝe juŜ 
za  chwilę  przekona  się,  jak  jest  naprawdę,  i  otrzyma 
odpowiedź na wszystkie pytania dotyczące jej uczuć do 
tego męŜczyzny. 

 

William  wyłączył  telewizor  i  podszedł  do  drzwi. 

Gdy  je  otworzył,  na  jego  twarzy  natychmiast  pojawił 
się uśmiech. 

-

 

Bailey. - Odsunął się o krok. - Wejdź. 

Bailey patrzyła na niego, czując, jak krew odpływa 

jej z twarzy. 

BoŜe  drogi,  pomyślała  z  lękiem,  oto  męŜczyzna, 

którego kocham z całej duszy. Tak, nie było wątpliwo-
ś

ci, Ŝe go pokochała, i czuła taki zamęt w myślach, Ŝe 

nie wiedziała, co ma powiedzieć. 

-

 

Co się stało? Zasnęłaś? - zapytał William. 

-

 

Co?  Och.  -  Weszła  do  przedpokoju.  William 

zamknął  za  nią  drzwi.  -  Cześć,  Williamie.  Przyszłam, 
Ŝ

eby ci powiedzieć, Ŝe... 

-

 

Zaraz,  zaraz.  Najpierw  musimy  się  porządnie 

przywitać, a potem opowiesz mi, po co przyszłaś. 

Zanim  Bailey  zdąŜyła  zareagować,  wziął  ją  w  ra-

miona  i  pocałował.  Pomyślała  mgliście,  Ŝe  oto  po  raz 
pierwszy w Ŝyciu całuje ją męŜczyzna, którego kocha. 
Było to niezwykłe doznanie. 

W  końcu  William  niechętnie  podniósł  głowę  i 

wypuścił ją z objęć. 

background image

 

-

 

Cześć - powiedział zachrypniętym głosem. - Cho-

lernie za tobą tęskniłem. 

background image

 

-

 

Cześć - szepnęła i odsunęła się o krok. - Tak, hm, 

witaj, Williamie. Mam nadzieję, Ŝe ci nie przeszkodzi-
łam. Czy masz jakieś plany na dzisiejszy wieczór? 

Zaśmiał się. 

-

 

Przeszkodziłaś mi do tego stopnia, Ŝe mam ochotę 

rzucić się na ciebie. 

-

 

Och - odrzekła i wbrew sobie roześmiała się. 

William ujął jej twarz w dłonie i spojrzał głęboko 

w oczy dziewczyny. 

-

 

Bailey  -  powiedział  łagodnie  -  bardzo  się  cieszę, 

Ŝ

e cię widzę. Przez cały ten tydzień myślałem o tobie i 

tęskniłem jak wariat. 

Kocham cię, pomyślała Bailey. 

-

 

Napijesz  się  czegoś?  -  zapytał,  odsuwając  się 

nieco.  -Albo  moŜe  chcesz  coś  zjeść?  Mam  praŜoną 
kukurydzę. 

-

 

Nie. Nie, dziękuję. 

-

 

Nie  stójmy  tu  przy  drzwiach.  Wejdź  do  środka  i 

usiądź. 

Bailey  ruszyła  w  stronę  salonu.  William  szedł  za 

nią.  Zatrzymała  się  na  widok  niewielkiej,  oprawionej 
w ramki fotografii stojącej na bocznym stoliku. 

-

 

Nie  zauwaŜyłam  wcześniej  tego  zdjęcia  -  powie-

działa.  -  To  bardzo  ładne  ujęcie  Alice  i  Raymonda. 
Usiadła  na  kanapie,  a  William  tuŜ  obok  niej.  Znów 
spojrzała na zdjęcie. 

-

 

Alice  i  Raymond  są  cudowną  parą  -  powiedziała 

cicho.  -  Stwarzają  wokół  siebie  taką  atmosferę,  Ŝe 
zanim  jeszcze  którekolwiek  z  nich  się  odezwie,  od 
razu  wiadomo,  co  do  siebie  czują.  Trudno  mi  to 
wyjaśnić dokładniej, ale coś z nich emanuje. 

background image

 

William  skinął  głową,  nie  spuszczając  wzroku  z 

Bailey. 

background image

 

-Tak,  chyba  wiem,  o  czym  mówisz,  i  to 

rzeczywiście  trudno  wyrazić.  -  Przerwał  na  chwilę.  - 
To miłość, Bailey. Alice i Raymond po prostu kochają 
się starą, dobrą miłością do grobowej deski. 

Bailey spojrzała na niego, marszcząc czoło. 

-

 

Moi  rodzice  bardzo  się  kochali,  ale  nigdy  nie 

widziałam,  nie  czułam  tego,  co  zauwaŜam  u  Alice  i 
Raymonda. 

William skrzyŜował ręce na piersiach. 

-

 

Gdy byłem dzieckiem, niezbyt często widywałem 

moich  rodziców,  ale  wydaje  mi  się,  Ŝe  oni  teŜ  się 
kochali.  UwaŜałem  to  za  coś  oczywistego,  bo  zawsze 
tak  było.  Więc  moŜe  zauwaŜamy  to  coś  u  Alice  i 
Raymonda  dlatego,  Ŝe  oni  naleŜą  do  naszego  pokole-
nia, są naszymi rówieśnikami. 

Bailey skinęła głową. 

-

 

Myślę, Ŝe masz rację. 

-

 

Oraz  -  ciągnął,  gestykulując  z  zapałem  -  w  grę 

wchodzi jeszcze  to,  Ŝe  my  sami  osiągnęliśmy  wiek,  w 
którym  na  miłość  patrzy  się  pod  kątem  wpływu,  jaki 
moŜe ona wywrzeć na nasze Ŝycie. 

-

 

Naprawdę?  Chyba  nie.  To  znaczy,  moŜe  ty  tak 

robisz, aleja osobiście nie siedzę i nie zastanawiam się, 
jak by to było, gdybym się zakochała. - Nie musiała się 
nad  tym  zastanawiać,  bo  była  zakochana  i  było  to 
przeraŜające. - Poza tym ja wiem, jaki wpływ miałoby 
to na moje Ŝycie. Byłaby to wielka katastrofa. 

-

 

Dlatego,  Ŝe  jesteś  bez  reszty  oddana  „Słodkiemu 

Marzeniu". 

-

 

Tak,  i  to  przywodzi  mi  na  myśl  powód,  dla 

którego  tu  przyszłam.  Nie  będę  mogła  iść  z  tobą jutro 
na kolację, Williamie. 

background image

 

-

 

Dlaczego? 

Bailey wyjaśniła mu komplikacje z koszykami. Gdy 

mówiła, William stawał się coraz bardziej ponury. 

-To wszystko - zakończyła. -Przykro mi, ale jestem 

pewna, Ŝe zrozumiesz, dlaczego nie mogę skorzystać z 
twojego  zaproszenia.  Co  do  tapetowania  w  niedzielę, 
to  wtedy,  gdy  dzwoniłeś  z  lotniska,  nie  zdąŜyłam  ci 
powiedzieć,  Ŝe  w  niedzielę  jestem  umówiona  w 
sklepie z synem Chamberlainów. Jak widzisz, w ciągu 
całego  weekendu  nie  będę  miała  ani  jednej  wolnej 
chwili. 

-

 

A co z twoimi pracownikami? MoŜe oni mogliby 

cię zastąpić i to rozwiązałoby problem? 

-

 

Wszyscy  mają  inne  plany.  Poza  tym  w  nagłych 

wypadkach  moim  obowiązkiem  jest  osobiście  dopil-
nować wszystkiego. 

-

 

To  prawda,  ale  tylko  do  pewnego  stopnia.  Wiesz 

przecieŜ,  Ŝe  jako  właścicielka  sklepu  zawsze  moŜesz 
zlecić komuś tę pracę. 

-

 

Williamie  -  odpowiedziała  Bailey  z  westchnie-

niem. - Nie chcę dłuŜej o tym dyskutować. Wydawało 
mi  się  po  prostu,  Ŝe  skoro  nie  będę  miała  czasu  jutro 
wieczorem, to powinnam wpaść i powiedzieć ci o tym. 

-

 

No dobrze - powiedział cicho. - Ale nadal wydaje 

mi się, Ŝe... 

Przerwał  mu  nagle  dziwny  dźwięk  dochodzący 

gdzieś z holu za salonem. William zerwał się na równe 
nogi i szeroko otwartymi oczami spoglądał w mrok. 

Bailey  zerknęła  szybko  w  tamtym  kierunku,  po 

czym, przestraszona przeniosła wzrok na Williama. 

-

 

Co  to  jest?  Brzmi  zupełnie  jak  płacz  dziecka.  - 

Urwała na chwilę, nasłuchując. - A teraz to jest wrzask 
dziecka. 

background image

 

-

 

Zgadza się - odrzekł William, wciąŜ nasłuchując. - 

No  i  co  ja  mam  z  nim  zrobić?  Powiedzieli  mi,  Ŝe 
będzie  spał  do  rana.  Zaglądałem  do  niego  na  chwilę 
przed twoim przyjściem i chrapał jak drwal. 

Bailey podniosła się z kanapy. 

-

 

Naprawdę jest tutaj dziecko? William przeniósł 

spojrzenie na jej twarz. 

-

 

Tak.  Widzisz,  miałem  takich  sąsiadów,  młode 

małŜeństwo,  tam,  gdzie  mieszkałem,  zanim  się  tu 
przeniosłem. Christopher to ich dziecko. Ma sześć czy 
siedem miesięcy. Fajny malec. No i dzisiaj byli w kło-
pocie.  Zaplanowali  sobie  uroczysty  wieczór,  Ŝeby 
uczcić  rocznicę  ślubu,  a  ich  opiekunka  do  dziecka 
zachorowała. Dzwonili do wielu osób, ale nikt nie miał 
czasu,  więc  zgodziłem  się  popilnować  Christophera 
przez  noc,  bo  wiedziałem,  Ŝe  ty  masz  zamiar  przyjść 
tutaj.  Uśpili  go  w  kojcu  i  mówili,  Ŝe  do  rana  go  nie 
usłyszę. 

-

 

Dalej płacze - powiedziała Bailey, spoglądając na 

Williama. 

-Drze  się,  aŜ  tynk  odpada. Miałem  zamiar  poczytać 

poradniki dla rodziców, jak się zajmować dzieckiem od 
pierwszego  dnia  po  urodzeniu,  ale  jeszcze  się  do  tego 
nie zabrałem. - Przesunął ręką po włosach. - No trudno, 
spróbuję go uspokoić. - Przeszedł przez pokój i zniknął 
w holu. 

Dziecko?  -  pomyślała  Bailey  z  niedowierzaniem. 

Wielki, silny męŜczyzna, William Lansing, zajmuje się 
dzieckiem?  Było  to  rozczulające.  Mały  Christopher 
jednak, sądząc po wydawanych przez niego odgłosach, 
nie uwaŜał tego chyba za najlepszy pomysł. 

W kilka minut później do płaczu dziecka dołączyły 

background image

 

się  inne  dźwięki.  William  śpiewał  pełnym  głosem, 
mocno fałszując. 

-

 

„Zejdź  z  tego  stołu,  Mabel  -  zaintonował,  wcho-

dząc do salonu - ta forsa jest na piwo". 

-

 

William!  -  wrzasnęła  Bailey,  przekrzykując  duet 

dwóch  męŜczyzn.  -  Nie  powinieneś  śpiewać  takich 
piosenek niewinnemu dziecku! 

-

 

Och  -  odrzekł  William,  kołysząc  Christophera.  - 

Przepraszam. 

Dziecko miało jasne włosy i oczy pełne łez. Ubrane 

było  w  bawełnianą  piŜamkę  i  obdarzone  płucami 
długodystansowca. 

-

 

Zmieniłeś mu pieluszkę? - zapytała Bailey. 

-

 

Tak.  -  William  chodził  dokoła  pokoju,  trzymając 

Christophera  w  ramionach.  -  To  była  drobnostka. 
Skleja  się  to  taśmą  jak  paczkę  przed  wysłaniem.  Hej, 
Chris,  chcesz,  Ŝebym  cię  wysłał  do  Hongkongu? 
MoŜesz mi pomóc, Bailey? Co mu się stało? 

-

 

Prosisz  mnie  o  pomoc?  -  zdumiała  się.  -  Nie 

przypominam  sobie,  Ŝebym  zdobyła  kiedykolwiek 
tytuł  Najlepszej  Matki  Roku.  O  dzieciach  wiem  tylko 
tyle, Ŝe są małe i ładne. 

-

 

O,  kurczę  -  mruknął  pod  nosem.  -  Myślałem,  Ŝe 

wszystkie kobiety potrafią zajmować się dziećmi. 

-

 

 Nie,  Williamie,  to  nieprawda,  Ŝe  cały  rodzaj 

Ŝ

eński ma te rzeczy we krwi, mniejsza o to, czy chodzi 

o staroświeckie kobiety, czy o nowoczesne. 

-

 

Cholera.  Ale  zastanów  się  przez  chwilę,  dobrze? 

Przynieśli  mu  tu  mnóstwo  róŜnych  rzeczy,  cały  ek-
wipunek.  Mały,  chcesz  posłuchać  mojego  szkolnego 
hymnu piłkarskiego? 

background image

 

-

 

O  BoŜe  -  powiedziała  Bailey,  wznosząc  oczy  do 

nieba. 

-

 

„Hip  nip  hura,  idziemy  jak  wichura  -  zaśpiewał 

William  na  cały  głos.  -  Wrogów  rozgromimy  i  znów 
zwycięŜymy. Hip hip, hura". 

Wziął głęboki oddech. 

-

 

„Hip hip, hura, idziemy jak..." 

-

 

Dość! - wrzasnęła Bailey, machając ręką w powie-

trzu. William przestał śpiewać i zatrzymał się w miejs-
cu.  Christopher  nie  przestawał  płakać.  -  Chyba  twój 
ś

piew nie robi na nim wraŜenia. 

-

 

Nie  podoba  mu  się.  Prawdę  mówiąc,  mój  śpiew 

nikomu się nie podoba. 

-

 

Williamie, daj mi go i sprawdź, czy w jego torbie 

jest butelka z sokiem albo z czymś takim. 

-

 

Trzymaj - powiedział. Wcisnął jej Christophera w 

ramiona i wyszedł z pokoju. 

Bailey  usiadła  na  kanapie  i  uśmiechnęła  się  do 

płaczącego dziecka. 

-

 

Och,  Christopherze,  jaki  jesteś  smutny.  Co  się 

stało,  mały?  -  Pocałowała  go  w  czoło,  wdychając 
zapach mydła i pudru. - Uspokój się, skarbie... 

William  pojawił  się  z  butelką  soku.  Bailey  wyjęła 

mu ją z rąk. Christopher wziął głęboki oddech. 

-

 

Wszystko  juŜ  dobrze,  mały  -  mówiła  śpiewnie 

Bailey.  -  Zmęczyłeś  się  juŜ  tym  płaczem,  czas  trochę 
pospać.  Proszę  bardzo.  Tu  jest  dobry  soczek  dla 
grzecznego dziecka! 

Christopher  objął  butelkę  pulchnymi  łapkami  i 

przywarł  ustami  do  smoczka.  Ssał  gorliwie,  nie 
spuszczając wzroku z twarzy Bailey. W pokoju zaległa 
błogosławiona cisza. 

background image

 

-

 

Hej  -  powiedział  William,  opierając  ręce  na 

biodrach  -  na  czym  polega  twój  sekret,  Bailey?  -  No 
cóŜ, pomyślał, nietrudno na to wpaść. Christopher nie 
był  głupi.  Wiedział,  Ŝe  znalezienie  się  w  ramionach 
Bailey  jest  najwyŜszym  szczęściem.  -  Jak  brzmi  to 
zaklęcie? 

-

 

Nie  mam  pojęcia  -  uśmiechnęła  się  i  znów 

spojrzała  na  dziecko.  -  Och,  Williamie,  on  jest  taki 
kochany. 

William usiadł obok niej i połoŜył ramię na oparciu 

kanapy. 

-

 

Tak  -  powiedział  cicho  -  fajny  jest,  prawda? 

Spójrz tylko, jak ciągnie ten sok. Po prostu chciało mu 
się pić. Dlaczego ja o tym nie pomyślałem? - Podniósł 
rękę  i  zaczął  się  bawić  włosami  Bailey.  -  Masz 
wrodzony talent do zajmowania się dziećmi. 

-

 

Nie  mów  bzdur.  Brzmi  to  tak,  jakbym  przed 

chwilą  wróciła  z  konferencji  z  doktorem  Spockiem. 
Nigdy w Ŝyciu nie zajmowałam się Ŝadnym dzieckiem. 

-

 

Naturalny  instynkt  macierzyński.  -  William  poki-

wał  głową.  -  Tak,  to  jest  właściwa  odpowiedź.  Chris-
topher to wyczuł. Wie, Ŝe wreszcie znalazł się w dob-
rych rękach. - Prawda? - zerknął na nią szybko. 

Zgódź  się,  Bailey,  błagał  ją  w  myślach.  Gdyby 

tylko 

chciała 

przyznać, 

Ŝ

posiada 

instynkt 

macierzyński.  Ale  nie,  prawdopodobnie  będzie  się 
upierać, Ŝe tak nie jest. Mało prawdopodobne było, by 
Bailey  przyznała  się  do  czegoś,  co  choćby  w 
niewielkim stopniu kojarzyło się ze staroświeckością. 

-

 

No  cóŜ  -  powiedziała  powoli,  wyrywając  Wil-

liama z zamyślenia - moŜe rzeczywiście mam jakieś 

background image

 

naturalne  instynkty,  których  sobie  wcześniej  nie 
uświadamiałam. 

William nie mógł uwierzyć własnym uszom. Patrzył 

na nią szeroko otwartymi oczami. 

-

 

Co takiego? 

Bailey postawiła pustą butelkę na stole. 

-

 

Zobacz, usnął. Jest taki śliczny. 

- Tak, jest wspaniały, z wyjątkiem tego, Ŝe chrapie. 

Bailey,  wróćmy  do  tematu.  Chcesz  powiedzieć,  Ŝe 
zgadzasz  się  ze  mną,  gdy  mówię,  Ŝe  masz  instynkt 
macierzyński? 

Bailey skinęła głową. 

-

 

Chyba tak. 

William  otworzył  i  zamknął  usta.  Był  zbyt  za-

skoczony,  by  cokolwiek  powiedzieć.  Nie  spuszczał  z 
niej wzroku. Uśmiechała się ciepło i czule do dziecka. 
Dopiero teraz zauwaŜył, jak pięknie wyglądała z Chri-
stopherem w ramionach. 

Och  BoŜe,  pomyślał,  ten  widok  zapiera  dech.  Był 

tak  piękny,  wzruszający.  Kobieta  i  dziecko.  Przy 
niewielkim  wysiłku  mógł  sobie  wyobrazić  Bailey  z 
jego  własnym  dzieckiem  w  ramionach,  ich  troje,  jak 
siedzą  tu  razem,  spędzając  wieczór  w  domowych 
pieleszach. 

Bailey przyznała, Ŝe owszem,  ma naturalne instynk 

ty  opiekuńcze.  Niewiarygodne.  Nie  do  pomyślenia. 
Ale cudowne. 

-

 

Bailey... - odezwał się niskim głosem. Odwróciła 

się, by na niego spojrzeć. PołoŜył dłoń na 

jej karku, pochylił się i pocałował ją. Bez oporu oddała 
mu pocałunek. Jeśli zgodziła się na to, to moŜe zechce 
posunąć się dalej. 

Podniósł głowę i gwałtownie zaczerpnął powietrza. 

background image

 

-To,  co...  To,  co  powiedziałaś,  Bailey,  jest  niewia-

rygodne. To bardzo wiele oznacza i jest takie... 

-

 

Staroświeckie? - uzupełniła. William uśmiechnął 

się. 

-

 

Tak,  staroświeckie.  Naprawdę,  wiesz.  To  bardzo 

cenne. - Podniósł się z kanapy. - Zaniosę Christophera 
z  powrotem  do  łóŜka.  -  OstroŜnie  wyjął  dziecko  z  jej 
ramion, musnął jej policzek ustami i wyprostował się. 
- Nie zmieniaj zdania. 

Gdy William wyszedł z pokoju, Bailey uświadomiła 

sobie, Ŝe ma zaledwie chwilę na podjęcie decyzji. Jeśli 
William, wracając, zastanie ją przy drzwiach, będzie to 
wyraźny  sygnał,  Ŝe  postanowiła  iść  do  domu.  Jeśli 
zostanie  tutaj  na  kanapie,  czekając  na  jego  dotyk  i 
pocałunki, to będą się tej nocy kochali. 

Wstała,  uświadamiając  sobie,  Ŝe  drŜą  jej  kolana. 

Spojrzała  na  drzwi,  a  potem  w  głąb  korytarza.  Czuła 
się  rozdarta.  W  jej  głowie  rozbrzmiewały  dwa  głosy: 
jeden kazał jej stąd iść, drugi - zostać. 

William  wyłonił  się  z  ciemnego  holu  i  stanął  po 

przeciwnej stronie pokoju. 

-

 

Bailey  -  powiedział  ochryple  -  chcę  się  z  tobą 

kochać. 
Zamęt  w  głowie  Bailey  natychmiast  ustał  i  pozostał 
tylko szept serca. Kocham cię, Williamie, pomyślała. -

 

Ja  teŜ  tego  chcę  -  powiedziała  głośno. 

Jednocześnie  ruszyli  ku  sobie.  Spotkali  się  pośrodku 
pokoju. -

 

Jesteśmy  tylko  my  dwoje,  Bailey  - 

powiedział William, obejmując ją. - Ty. - Pokrywał jej 
szyję  drobnymi  pocałunkami.  -  Ja.  -  Obwiódł  ustami 
kontur jej warg. - Razem. - Pocałował kąciki jej ust. 

background image

 

-Tak  -  zdąŜyła  wyszeptać  przed  kolejnym  pocałun-

kiem. 

Bailey nie była pewna, w jaki sposób znaleźli się w 

sypialni  ani  kiedy  zdjęli  ubrania,  które  juŜ  po  chwili 
leŜały porozrzucane na podłodze. 

Liczył  się  tylko  William  i  dotyk  jego  nagiego, 

twardego  ciała  przyciśniętego  do  niej  na  chłodnych 
prześcieradłach.  Dłonie  i  usta  podąŜały  wszędzie, 
wzmagając  gorączkę  pragnienia.  Z  mocno  bijącymi 
sercami stawali się jednym ciałem. W ciszy pokoju, w 
ich  prywatnym  świecie,  rozbrzmiewały  tylko  przy-
ś

pieszone oddechy. 

Gdy ogień stał się nie do wytrzymania, w milczącej 

zgodzie  osiągnęli  spełnienie  w  pulsującym  rytmie 
krwi.  Obietnice  i  troski,  lęki  i  niepewność,  pytania  i 
odpowiedzi,  wszystko  odeszło  w  niepamięć.  Znów 
podąŜali  razem  do  roziskrzonego  miejsca  rozkoszy, 
które byli w stanie odnaleźć tylko we dwoje. 

background image

 

134 

ROZDZIAŁ ÓSMY 

 

Wczesnym  popołudniem  następnego  dnia  William 

siedział  przy  biurku  w  kącie  swojego  salonu,  zajęty 
wypełnianiem  formularzy  dotyczących  ostatniego  wy-
jazdu.  ZauwaŜył,  Ŝe  pomylił  linijki,  zaklął  więc  pod 
nosem  i  poddając  się,  rzucił  długopis  na  biurko. 
Pokręcił  głową,  Ŝeby  rozluźnić  boleśnie  napięte  mięś-
nie  karku.  W  Ŝaden  sposób  nie  potrafił  się  skoncent-
rować. Jeszcze nigdy w Ŝyciu nie zdarzyło mu się, by 
przeŜycia  natury  prywatnej  odbiły  się  na jego  działal-
ności  zawodowej.  Nawet  podczas  ostatnich  miesięcy, 
gdy  zaczynał  juŜ  odczuwać  znuŜenie  swoją  pracą, 
mimo wszystko zdobywał się na wysiłek. Sprawiała to 
jego  duma  i  świadomość,  Ŝe  klienci  powierzają  mu 
swoje cięŜko zarobione pieniądze. 

Jednak  odkąd  Bailey  Crandell  pojawiła  się  w  jego 

Ŝ

yciu, siła woli Williama została wystawiona na cięŜką 

próbę.  Nieustannie  widział  przed  sobą  jej  twarz, 
uśmiech,  błyszczące  niebieskie  oczy,  które  przypomi-
nały mu przejrzysty strumyk w letni dzień. Dostrzegał 
w  tych  oczach  błysk  gniewu,  łagodność  i  ciepło, 
pragnienie,  którego  obiektem  był  on  sam.  Widział  ją 
nagą i piękną, wyciągającą ramiona, by go objąć. Na to 
wspomnienie  czuł,  jak  ogarnia  go  fala  gorąca.  Bailey 

background image

 

była  jego  drugą  połową.  Bez  niej  czuł  się 
niekompletny. 

background image

 

136 

Wiedział, Ŝe jest w niej zakochany. Przesunął dłońmi 
po twarzy i skrzyŜował ramiona na piersiach. 

-

 

Och, BoŜe - powiedział na głos. - I

 

co dalej? 

Teraz musi Ŝyć odrobiną nadziei, którą poczuł, gdy 

Bailey  przyznała,  Ŝe  rzeczywiście  posiada  instynkty 
opiekuńcze. 

-

 

Kocham  Bailey  Crandell  -  powiedział  głośno  i 

uśmiechnął  się  szeroko.  Przez  całe  Ŝycie  czekał  na 
chwilę, gdy wreszcie poczuje, Ŝe kogoś kocha. Fakt, Ŝe 
pragnąc  zdobyć  Bailey,  musiałby  pokonać  wiele  prze-
szkód, nie zmniejszał jego euforii. 

Bailey  Crandell  będzie  naleŜała  do  niego.  Był 

zdecydowany stoczyć wszystkie bitwy, jakie okaŜą się 
niezbędne,  by  zdobyć  tę  kobietę.  Czas  działał  na  jego 
korzyść.  Miał  jeszcze  wiele  do  zrobienia  w  domu, 
zanim stanie się on gotowy na przyjęcie Idealnej śony. 

Uderzył  dłonią  w  blat  biurka,  zdecydowanie  skinął 

głową i podszedł do drzwi. 

 

Bailey  przez  cały  dzień  czekała  na  dostawcę  z 

koszykami  i  co  chwila  spoglądała  na  zegarek, 
chmurząc  się  coraz  bardziej,  w  miarę  jak  mijały 
kolejne  godziny.  Gdy  udawało  jej  się  na  chwilę 
oderwać myśli od koszyków, natychmiast pojawiał się 
w  nich  William  Lansing.  Dodatkowo  denerwowało  ją 
to, Ŝe ruch w sklepie był niezwykle mały jak na sobotę. 
Gdyby koszyki juŜ tu były, Kris mogłaby jej pomóc w 
pakowaniu słodyczy. 
 Gdy minęło kolejne pół godziny, a dostawca nadal się 
nie pojawiał, Bailey poszła na zaplecze, usiadła przy 

background image

 

stole i zaczęła przeglądać listę artykułów, które miały 
się znaleźć w koszykach. Znała juŜ tę listę na pamięć. 

Nie  zwróciła  uwagi  na  dzwonek  przy  drzwiach. 

Wiedziała, Ŝe Kris zajmie się kolejnym klientem, toteŜ 
gdy w chwilę później stanął przed nią William, na jej 
twarzy pojawiło się zaskoczenie. 

-

 

Williamie,  nie  spodziewałam  się  ciebie!  MoŜe 

usiądziesz? 

Skinął głową i usiadł naprzeciwko niej. 

-

 

A  więc  -  zaczęła,  zdobywając  się  na  uśmiech  i 

czując,  jak  jej  serce  bije  w  szalonym  tempie  -  czy 
przyszedłeś, Ŝeby... 

Zawiesiła głos. William powoli wstał i ruszył w jej 

stronę. Nie potrafiła odgadnąć wyrazu jego twarzy, ale 
w  ruchach  wyczuwała  dziwne  napięcie.  ZadrŜała, 
szybko chwytając oddech. 

-

 

ś

eby  kupić trochę cukierków miętowych czy coś 

w tym rodzaju? - dokończyła słabo. 

William  zatrzymał  się  przed  nią,  pochwycił  ją  za 

ramiona,  podniósł  z  krzesła  i  pocałował.  Po  chwili 
spojrzał jej w oczy. 

-

 

Bailey - powiedział ochryple. - Kocham cię. 

Zastygła w miejscu i zamrugała powiekami. 
-

 

Co takiego? 

-

 

Naprawdę  cię  kocham.  -  Westchnął  głęboko.  - 

Bailey, kocham cię całym sercem. 

-

 

Och - wyszeptała. - Och, BoŜe. 

-

 

Nigdy  tego  jeszcze  nikomu  nie  powiedziałem. 

Rozumiesz, nie jestem w tych sprawach ekspertem, ale 
mam  wraŜenie,  Ŝe  powinnaś  mi  coś  odpowiedzieć. 
„Och" i „Och, BoŜe" naprawdę nie wystarczą. Chcę 

background image

 

 

- do diabła, Bailey,  muszę  -  muszę wiedzieć, co ty do 
mnie czujesz. 

-

 

Och  -  powtórzyła.  -  Nie,  przepraszam.  Po  prostu 

udawaj, Ŝe nie usłyszałeś tego „och". 

Bailey  Crandell,  tylko  mi  się  nie  waŜ  powiedzieć 

temu człowiekowi, Ŝe równieŜ go kochasz, nakazywała 
sobie  w  myślach.  Zakochała  się  w  nieodpowiednim 
męŜczyźnie.  On  poszukiwał  Ŝyciowej  partnerki  zupeł-
nie  innego  rodzaju.  Jeśli  wyzna  mu  miłość,  skom-
plikuje tylko jeszcze bardziej sytuację, która i tak była 
juŜ katastrofalna. 

-

 

Bailey? 

Nie! pomyślała, po czym usłyszała swój głos: 

-

 

Ja... ja teŜ cię kocham, Williamie. 

-

 

Ach, Bailey... 

UwaŜnie  powiódł  wzrokiem  po  jej  twarzy  i  za-

trzymał spojrzenie na ustach. 

-

 

Powtórz to, Bailey, proszę cię. 

-

 

Kocham  cię,  Williamie  -  powtórzyła  drŜącym 

głosem. 

William chwycił ją w ramiona i mocno przytulił do 

siebie. Bailey oparła głowę na jego piersi. Słyszała, jak 
bije mu serce. Wdychała aromat jego wody kolońskiej, 
mydła,  świeŜego  powietrza  i  tego  czegoś  nieuchwyt-
nego,  co  odróŜniało  jego  zapach  od  zapachu  wszyst-
kich innych męŜczyzn. 

W  jej  duszy  zagościł  nie  znany  dotychczas  spokój. 

Czuła się jak znuŜony podróŜny, który wreszcie dotarł 
do  kresu  swojej  wędrówki.  Przez  wiele  lat,  krok  po 
kroku, walczyła o swoje, uparcie dąŜyła do celu. Teraz 
zdała  sobie  sprawę,  Ŝe  popełniła  błąd,  zapominając  o 
pragnieniu, by znaleźć wyjątkowego męŜczyznę, 

background image

 

 

kochać go i być przez niego kochaną, mieszkać z nim i 
urodzić  jego  dziecko.  Przekonywała  samą  siebie,  Ŝe 
nie  moŜna  mieć  wszystkiego,  i  pogodziła  się  z  tym. 
Ale  od  czasu  gdy  pojawił  się  William,  „Słodkie 
Marzenie" przestało jej wystarczać. Nadal była dumna 
z  tego,  co  juŜ  udało  jej  się  osiągnąć,  i  nie  miała 
zamiaru porzucać swojej firmy. Musiała jednak istnieć 
jakaś droga kompromisu. 

William  przesunął  dłonie  na  ramiona  dziewczyny  i 

znów spojrzał jej w oczy. 

-

 

Bailey - powiedział - obydwoje wiemy, Ŝe będzie 

my  musieli pokonać wiele przeszkód, ale razem jakoś 
na  pewno  zdołamy  rozwiązać  wszystkie  problemy. 
Trudności nie mogą być silniejsze od nas. 

-

 

Pójdziemy  na  kompromis  -  odrzekła.  -  Musimy 

znaleźć  jakąś  drogę,  która  będzie  odpowiadała  nam 
obydwojgu. 

-

 

Na  pewno.  Ale  nie  rozmawiajmy  teraz  o  takich 

powaŜnych sprawach. Posłuchaj, teraz sobie stąd pójdę 
i  nie  będę  przeszkadzał  ci  w  pracy,  ale  wieczorem 
musimy  to  naleŜycie  uczcić  najlepszym  szampanem, 
jaki moŜna kupić w tym mieście. 

Bailey zmarszczyła czoło. 

-

 

Williamie,  nie  mogę  nigdzie  wyjść  wieczorem. 

JuŜ ci o tym mówiłam. 

-Tak,  ale  teraz  to co innego.  To  wyjątkowa  okazja, 

powaŜny  krok  w  Ŝyciu.  MoŜe  mogłabyś  teraz  poukła-
dać  te  rzeczy  z  półek  w  komplety?  Potem,  gdy 
przywiozą  koszyki,  wrzuciłabyś  tylko  wszystko  do 
ś

rodka, w niedzielę rano dodała to, co moŜe się zepsuć, 

i  w  ten  sposób  dziś  wieczorem  byłabyś  wolna  jak 
ptaszek. 

background image

 

 

-

 

To nie ma sensu. W ten sposób miałabym 

background image

 

 

dodatkową pracę. Poza tym tu nie ma miejsca. Jedyna 
moŜliwość,  to  powkładać  rzeczy  z  półek  od  razu  do 
koszyków, więc muszę poczekać na dostawcę. 

-

 

Poskładaj to wszystko na podłodze. 

-

 

Nie, Williamie. DuŜo łatwiej jest napełniać koszy-

ki prosto z półek. Twoja propozycja na nic się nie zda. 

-

 

Ta  moja  propozycja  -  powiedział  William  pod-

niesionym  głosem  -  wynikała  z  pragnienia,  Ŝebyśmy 
mogli  spędzić  razem  dzisiejszy  wieczór,  który  dla  nas 
obydwojga  jest  wyjątkowy.  To  jest  waŜne,  Bailey,  to 
bardzo szczególne wydarzenie. Takie rzeczy wspomina 
się  potem  latami.  Zdaje  się,  Ŝe  przed  chwilą  mówiłaś 
coś o kompromisie? 

- Zaraz, zaraz - oburzyła się. - Jeśli juŜ rozmawiamy 

o takich szczegółach, to nie zapominaj, Ŝe ty sam parę 
dni  temu  musiałeś  wyjechać  na  tydzień,  bo  twoje 
interesy  tego  wymagały.  A  ja  spędzałam  ten  tydzień 
samotnie. 

-

 

Musiałem  się  zobaczyć  z  waŜnym  klientem.  Nie 

mogłem mu tak po prostu odmówić. 

-

 

Ja  to  rozumiem,  ale  dlaczego  ty  nie  chcesz 

zrozumieć mnie? 

-

 

Do cholery, dlatego, Ŝe ty masz wybór! Gdyby ci 

naprawdę  zaleŜało  na  tym,  Ŝeby  pójść  ze  mną  na 
kolację, to pozdejmowałabyś teraz te słodycze z półek, 
czy to jest celowe, czy nie. 

Bailey cofnęła się o krok, oparła zaciśnięte w pięści 

dłonie na biodrach i zmruŜyła oczy. 

-

 

UwaŜaj, co  mówisz.  To jest  mój  biznes. Ja  ci  nie 

mówię,  jak  powinieneś  prowadzić  Lansing  Invest-
ments,  ale  widzę,  Ŝe  ty  masz  wiele  uwag  na  temat 
działania „Słodkiego Marzenia". 

-

 

Daj spokój, Bailey - łagodził William, przesuwa 

background image

 

 

jąc ręką po włosach. - Dobrze wiesz, Ŝe takie stawianie 
sprawy  nie  jest  w  porządku.  Wcale  ci  nie  mówię,  jak 
masz  prowadzić  swój  biznes.  Chodzi  mi  tylko  o  nas. 
Dla  mnie  to  jest  najwaŜniejsze.  Gdzie,  do  diabła, 
podziała  się  twoja  chęć  do  kompromisu?  Nie  chcesz 
ustąpić nawet o krok! 

-

 

Nieprawda! Kompromis w tym wypadku oznacza, 

Ŝ

e oboje wiemy, iŜ ty musiałeś wyjechać na tydzień, a 

ja po prostu nie mogę zjeść z tobą kolacji. Uczcimy tę 
okazję wtedy, gdy obydwoje będziemy mieli czas. 

-

 

Bo  „Słodkie  Marzenie" jest  dla  ciebie  waŜniejsze 

od nas! 

Bailey  skrzyŜowała  ramiona  na  piersiach  i  uniosła 

głowę wyŜej. 

-

 

BoŜe, jak ty mnie denerwujesz! 

-

 

Bailey,  ja  nie  miałem  wyboru,  musiałem 

wyjechać.  Ale  ty  masz  wybór.  MoŜesz  nie  pracować 
dziś wieczorem. 

-

 

Nie  -  odpowiedziała  z  uporem.  -  To  nie  jest 

rozsądne.  Chcesz,  Ŝebym  zlekcewaŜyła  swoją  pracę. 
To nie ma sensu i nie zamierzam tego robić. 

-

 

Więc gdzie, do diabła, jest ten wielki kompromis, 

o

 

którym tak pięknie mówiłaś! 

-

 

Myślę,  Ŝe  powinieneś  zadać  to  pytanie  sobie  -

odrzekła z gniewem. -Mówisz to tak, jak gdyby jedyny 
moŜliwy  kompromis  miał  polegać  na  tym,  Ŝe  to  ja 
ustąpię.  Ale  przyjmij  do  wiadomości,  Ŝe  tak  z 
pewnością nie będzie. 

-

 

No, to świetnie - odrzekł, przemierzając pomiesz-

czenie  wzdłuŜ  i  wszerz.  -  Po  raz  pierwszy  w  Ŝyciu 
jestem zakochany. Przed chwilą wyznałem miłość 

i

 

usłyszałem,  Ŝe  jestem  kochany.  A  zaraz  potem 

wdajemy się w bezsensowną kłótnię. 

background image

 

 

Zatrzymał się i spojrzał na nią z wyrzutem. 
-

 

Wiesz,  czego  nam  brakuje?  -  zapytał  ostrym 

głosem. - Odrobiny romantyzmu. Powinniśmy wyznać 
sobie  miłość  w  świetle  księŜyca,  przy  szampanie  i 
malinach. 

-

 

Truskawkach.  Romantyczni  kochankowie  raczą 

się szampanem i truskawkami. 

-

 

Wszystko jedno. Wiesz, o co mi chodzi. To przez 

ciebie zachowujemy się tak prozaicznie. 

-

 

William,  przestań.  Nie  mam  ochoty  wałkować 

tego tematu w nieskończoność. 

William spojrzał na nią ze złością. 
-

 

Dobrze,  mogę  się  zamknąć.  Lepiej  stąd  wyjdę, 

zanim  wybuchnę.  -  Odwrócił  się  i  ruszył  do  drzwi. 
Obejrzał  się  i  dorzucił  przez  ramię:  -  Wychodzę, 
Bailey, ale ta rozmowa nie jest jeszcze zakończona. 

Mówiąc  te  słowa,  wyszedł.  Bailey  zrobiła  krok  w 

stronę  drzwi,  walcząc  z  pokusą,  by  go  zawołać. 
Zrezygnowała,  westchnęła  i  opadła  na  krzesło,  po-
wstrzymując cisnące się do oczu łzy. 

William Lansing był w niej zakochany. MęŜczyzna, 

którego  kochała,  odwzajemniał  jej  miłość.  Wspaniale. 
Fantastycznie. Tylko Ŝe nie czuła się ani wspaniale, ani 
fantastycznie,  bo  juŜ  w  kilka  minut  po  wzajemnych 
wyznaniach  uczuć  wpadli  z  impetem  na  mur  nie  do 
przebicia. 

Czy powinna była się zgodzić na pomysł Williama i 

spędzić  z  nim  ten  wieczór?  Nie.  To  nie  byłby 
kompromis.  Nie  powinna  z  powodu  męŜczyzny  lek-
cewaŜyć  swojej  pracy.  Kompromisem  byłoby,  gdyby 
zgodzili  się  przełoŜyć  uroczystość  na  inny  dzień. 
Dlaczego William nie chciał tego zrozumieć? 

background image

 

 

Uśmiechnij się, Bailey, nakazała sobie. Nie poskut-

kowało.  Nie  była  w  stanie  pozbyć  się  ponurego 
nastroju. 

I  gdzie,  do  diabła,  jest  ten  dostawca  z  koszykami? 

KaŜda  mijająca  minuta  oznaczała  jeden  słoik,  który 
mogłaby w tym czasie zapakować. Cały dzień poszedł 
na  marne  i  teraz  będzie  musiała  pracować  przez  całą 
noc. 

 

W  końcu,  o  wpół  do  piątej,  nadjechała  cięŜarówka 

ze  zdenerwowanym  kierowcą,  który  po  drodze  złapał 
dwie gumy. Bailey podpisała rachunek i zdobyła się na 
uprzejme  zapewnienie  dostawcy,  Ŝe  nie  ma  do  niego 
Ŝ

adnych pretensji. 

-

 

Do  widzenia  -  powiedziała  z  promiennym  uśmie-

chem,  odprowadzając  go  do  tylnych  drzwi.  -  Święci 
pańscy! - zawołała w następnej chwili, rozglądając się 
dokoła. 

Usiadła cięŜko na krześle i wpatrzyła się w trzydzie-

ś

ci  koszyków,  myśląc  ponuro,  jak  trudno  jej  będzie 

napełnić je słodyczami. Czekało ją wiele godzin pracy, 
a  była  juŜ  zupełnie  wyczerpana  i  pragnęła  jedynie 
wrócić do domu, połoŜyć się do łóŜka i zasnąć. 

-

 

Jeśli to prawda, Ŝe źli ludzie nie zaznają spokoju, 

to  w  takim  razie  ty,  Bailey,  musisz  być  prawdziwym 
potworem - powiedziała na głos. 

W  porze  zamknięcia  sklepu  wysłała  Kris  do  domu, 

wiedząc,  Ŝe  dziewczyna  wybiera  się  na  przyjęcie  z 
okazji rocznicy ślubu rodziców swojego chłopaka. 

-

 

Idź, idź - powiedziała. - Dam sobie radę. Baw się 

dobrze na uroczystości. 

Kris wyszła, a Bailey wzięła się do pracy. 

background image

 

 

O  siódmej  postawiła  kolejny  koszyk  w  powoli 

wydłuŜającym się rzędzie na podłodze i rozprostowała 
obolałe  plecy.  Ziewnęła,  odpędziła  od  siebie  wizję 
wielkiego,  wygodnego  łóŜka  z  miękką  ogromną  po-
duszką i podniosła następny pusty koszyk. 

Ktoś zastukał mocno do tylnych drzwi. 
-

 

Au!  -  zawołała,  upuszczając  koszyk  na  podłogę. 

Serce zaczęło bić jej mocno. Pukanie powtórzyło się. - 
Kto tam? - zapytała, przyciskając dłoń do czoła. 

-

 

William - usłyszała przytłumioną odpowiedź. 

William? Dlaczego William dobijał się do drzwi? 

Jeśli uwaŜał, Ŝe uda mu się przekonać ją, by porzuciła 
swoje  obowiązki,  to  gorzko  się  rozczaruje.  Za  chwilę 
usłyszy,  co  ona  o  tym  myśli.  Nie  miała  ochoty  na 
szampana  i  maliny  czy  teŜ  truskawki,  czy  cokolwiek 
zamierzał jej ofiarować. 

Z rozmachem otworzyła drzwi. 

-

 

Słuchaj  no  -  powiedziała,  mruŜąc  oczy  -  masz 

tupet, Ŝeby tu przychodzić i... 

-

 

Pomóc - wtrącił William cicho. 

Bailey  otworzyła  usta,  zamknęła  je  i  znowu  ot-

worzyła. 

-

 

Chcesz mi pomóc? Przyszedłeś tu, Ŝeby pakować 

czekoladki? 

William skinął głową z nieprzeniknionym wyrazem 

twarzy. 

-

 

Mogę wejść? 

-

 

Jasne, oczywiście. 

Bailey  odsunęła  się  od  drzwi  i  William  wszedł  do 

ś

rodka.  Zamknęła  za  nim  drzwi  na  klucz  i  odwróciła 

się.  Stał  tuŜ  za  nią,  tak  Ŝe  prawie  na  niego  wpadła. 
Ubrany był w sprane dŜinsy i czarną bawełnianą 

background image

 

 

koszulkę.  Szybko  połoŜył  dłonie  na  drzwiach  po  obu 
stronach  jej  głowy.  Dzieliło  ich  od  siebie  tylko  kilka 
centymetrów  i  Bailey  czuła  nieprzezwycięŜoną 
pokusę,  by  pochylić  się  nieco  i  zmniejszyć  tę  odleg-
łość. 

Nie poruszyła się jednak. Z dłońmi opartymi 

o

 

drzwi i gwałtownie bijącym sercem wpatrywała się w 

twarz Williama. 

-

 

Bailey - powiedział William - kocham cię. 

Pochylił głowę i pocałował ją. 

Jedyną  myślą  Bailey  było,  Ŝe  ona  teŜ  go  kocha  z 

całej  duszy.  Rozchyliła  usta  i  objęła  go  ramionami  za 
szyję.  William  wplótł  palce  w  jej  włosy  i  mocno 
przyciągnął dziewczynę do siebie. 

Przez  chwilę  trwali  tak,  ogarnięci  rozpalającym  się 

szybko pragnieniem, po czym William podniósł głowę 

i

 

westchnął głęboko. 

-

 

Czekoladki  -  szepnął  ochryple.  -  Musimy...  -

musnął wargami jej usta - pakować... czekoladki. 

-

 

Hmm? - mruknęła z rozbawieniem. William 

niechętnie odsunął się od niej. 
-

 

Nie  zapominaj,  Ŝe  przyszedłem  tutaj,  Ŝeby  ci 

pomóc  -  uśmiechnął  się.  -  Jestem  niezrównany  w  pa-
kowaniu czekoladek. 

Bailey  zamrugała  powiekami  i  wzięła  głęboki  od-

dech. 

-Trzeba  ci  przyznać,  Ŝe  umiesz  się  przywitać. 

Cieszę  się,  Ŝe  cię  widzę.  Źle  się  czułam  po  naszym 
rozstaniu. To, Ŝe przyszedłeś tutaj, Ŝeby mi pomóc, jest 
wspaniałym kompromisem. 

-

 

Mnie niezupełnie... - zaczął William, ale urwał. - 

Chciałem tylko powiedzieć, Bailey, Ŝe nie zmieniłem 

background image

 

 

zdania  co  do  tego,  Ŝe  zawsze  jestem  skłonny  pójść  z 
tobą na kompromis. 

-

 

Zaraz,  poczekaj  chwilę.  -  Bailey  oparła  dłonie  na 

biodrach. 

-

 

JuŜ dobrze! - zawołał William, podnosząc dłoń do 

góry. - Tylko posłuchaj mnie przez chwilę, dobrze? 

-

 

Mhm... 

-

 

Nie  rozmawiajmy  o  kompromisach.  OdłóŜmy  ten 

temat na później. Na razie zajmijmy się czekoladkami. 

-

 

Proszę  cię  tylko,  Ŝebyś  mi  wyjaśnił,  co  tutaj 

robisz, dlaczego znów przyszedłeś? 

-

 

Jestem  tutaj  -  odpowiedział  łagodnie  -  bo  bardzo 

do  ciebie  tęskniłem  i  chciałem  cię  zobaczyć,  być  z 
tobą.  Nie  mogłem  znieść  myśli,  Ŝe  ty  tutaj 
zaharowujesz się na śmierć, a ja siedzę w domu i gapię 
się  na  cztery  ściany.  Jestem  tutaj,  bo  cię  kocham, 
Bailey. 

-

 

Och - uśmiechnęła się ciepło. - Ja teŜ cię kocham, 

Williamie. 

-

 

Na dzisiaj to nam wystarczy. Teraz, Miss Słodkie 

Marzenie,  do  roboty.  Zaraz  się  weźmiemy  obydwoje 
do  pracy  i  zobaczysz,  Ŝe  skończymy  pakowanie  błys-
kawicznie. Pójdzie nam to jak po maśle. 

-

 

Mhm... 

TuŜ  przed  drugą  w  nocy  William  postawił  koszyk 

na  podłodze,  wyprostował  się  z  jękiem  i  pokręcił 
głową,  Ŝeby  rozluźnić  mięśnie  karku,  po  czym  od-
wrócił się i spojrzał na Bailey. 

-

 

Gotowe  -  oświadczył.  -  Słowo  daję,  nie  wiedzia-

łem,  co  mówię,  gdy  obiecywałem,  Ŝe  skończymy  to 
błyskawicznie. 

background image

 

 

Bailey  z  nieobecnym  wyrazem  twarzy  skinęła 

głową i zajrzała do koszyka. 

-

 

Co robisz? 

-

 

Chcę  to  jeszcze  raz  sprawdzić.  Wiesz,  upewnić 

się,  Ŝe  w  kaŜdym  koszyku  jest  dokładnie  to,  co  być 
powinno. 

-

 

Bailey,  daj  spokój  -  jęknął  William,  wznosząc 

oczy  do  nieba.  -  Robiliśmy  to  przecieŜ  w  trakcie 
pakowania.  Zapomniałaś?  Na  litość  boską,  jest  druga 
w nocy! 

-

 

Wiem,  która  jest  godzina,  ale  muszę  mieć  pew-

ność, Ŝe nic nam się nie pomyliło. 

-

 

Tego  juŜ  za  wiele  -  zawołał.  -  Wystarczy.  Dość. 

Wynosimy się stąd. Natychmiast. 

-

 

Williamie,  specjalne  zamówienia  zawsze  spraw-

dzam dwa razy. 

-

 

To godne pochwały, ale nie o drugiej nad ranem! 

-

 

Nie krzycz na mnie! 

-

 

Nie krzyczę na ciebie! - wrzasnął. 

Bailey opadła na krzesło i wybuchnęła płaczem. 

-

 

Matko Boska - powiedział William. - Zdaje się, Ŝe 

nieco przesadziłem. 

Rzucił się w jej stronę, gotów objąć Bailey i pocie-

szyć,  ale  zatrzymał  się  w  miejscu,  gdy  dziewczyna 
oparła głowę na złoŜonych ramionach. William zastygł 
w  miejscu,  wpatrując  się  w  nią  szeroko  otwartymi 
oczami.  Ręce  nadal  trzymał  sztywno  wyciągnięte 
przed  sobą  i  wyglądał  jak  robot,  któremu  nagle 
wyczerpały się baterie. 

Bailey zaś nie przestawała szlochać. 

background image

 

 

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY 

 

-

 

O  BoŜe  -  powiedział  William,  ocknąwszy  się  z 

odrętwienia. 

Usiadł  przy  Bailey  i  połoŜył  jedną  rękę  na  jej 

ramieniu, a drugą na kolanie. 

-

 

Bailey,  dlaczego  płaczesz?  Proszę  cię,  przestań. 

Posłuchaj,  przykro  mi,  Ŝe  na  ciebie  nakrzyczałem. 
Wiem,  Ŝe  źle  postąpiłem,  i  przepraszam  cię  za  to  z 
całego serca. Słyszysz, Bailey? 

-

 

Idź  stąd  -  powiedziała  stłumionym  głosem, 

zakrywając  twarz  rękami.  Przestała  szlochać  i  pocią-
gnęła nosem, ale nie odjęła rąk od twarzy. - Idź sobie. 

-

 

Jeszcze czego. Czy płaczesz dlatego, Ŝe zacząłem 

na ciebie krzyczeć? To znaczy, czy to cię wyprowadza 
z równowagi, gdy ktoś na ciebie krzyczy? Czy stąd te 
łzy?  Próbuję  cię  zrozumieć,  Bailey,  naprawdę.  Proszę 
cię, porozmawiaj ze mną. 

Westchnęła,  odsłoniła  twarz  i  spojrzała  na  niego. 

Policzki miała mokre od łez, nos zaczerwieniony, a jej 
dolna warga drŜała. 

-

 

Och,  kochanie  -  powiedział  William.  Sięgnął  do 

tylnej kieszeni spodni, wyjął nieskazitelnie odprasowa-
ną  chusteczkę  do  nosa  i  podał  Bailey.  Wytarła  nos  i 
opuściła dłonie na kolana. 

background image

 

 

William  przysunął  sobie  krzesło  i  usiadł  obok  niej. 

Oparł łokcie na kolanach, splatając palce dłoni. 

-

 

Zacznijmy  od  początku  -  powiedział  łagodnie.  - 

Czy zaczęłaś płakać dlatego, Ŝe na ciebie krzyczałem? 

Bailey wpatrywała się w swoje ręce. 

-

 

Tak.  Nie.  Twoja  reakcja  była  ostatnią  kroplą, 

która przepełniła kielich goryczy. Nie miałam juŜ siły, 
Ŝ

eby słuchać, jak na mnie krzyczysz. 

-

 

Naprawdę jest mi przykro. A co było wcześniej? 

-

 

Nie wiem... po prostu... jestem taka zmęczona, Ŝe 

ledwie Ŝyję. Muszę pracować jutro... to znaczy dzisiaj, 
muszę  wrócić  tu do  sklepu  i  nałoŜyć  bitą śmietanę  do 
babeczek. Syn Chamberlainów przychodzi w południe. 
Do  końca  Ŝycia  nie  chcę  więcej  widzieć  ani  jednego 
głupiego koszyka. 

-

 

No dobrze, ale... 

-

 

A  poza  tym  -  ciągnęła,  nie  zwracając  uwagi  na 

jego  słowa  -  czy  wiesz,  jak  moŜna  znienawidzić 
słodycze, gdy sieje ogląda codziennie od rana do nocy? 
Nienawidzę czekoladek. I kremu. Krem to coś obrzyd-
liwego.  Krem  czekoladowy  przypomina  mi  błoto. 
Mówię ci. Ohydne, lepkie błoto. Nic innego nie robię, 
tylko pracuję. Praca, praca, praca. To mi nie wystarcza. 
Chcę  w  Ŝyciu  czegoś  więcej.  Czy  ty  mnie  słuchasz, 
Williamie? 

Zamilkła  i  uniosła  dłonie  do  policzków,  patrząc  na 

niego szeroko otwartymi oczami. 

-

 

Och,  BoŜe  drogi  -  powiedziała.  -  Nie  mogę 

uwierzyć,  Ŝe  coś  takiego  powiedziałam.  Brzmi  to  tak, 
jakbym  nienawidziła  „Słodkiego  Marzenia",  a  to 
przecieŜ  nieprawda.  Nie  zwracaj  uwagi  na  to  moje 
gadanie, Williamie. Obiecaj mi, Ŝe o tym zapomnisz. 

background image

 

 

Po  prostu  jestem  śmiertelnie  zmęczona  i  mówię  same 
głupstwa. 

-

 

Bailey... 

-

 

To  znaczy,  tak,  chcę  w  Ŝyciu  czegoś  więcej,  ale 

naprawdę  lubię  to,  co  robię.  To  jest  dla  mnie  waŜne. 
„Słodkie  Marzenie"  jest  częścią  mnie  samej.  Bardzo 
lubię  krem,  pyszny  czekoladowy  krem.  Czekoladki  to 
moje ulubione słodycze. - Zerwała się na równe nogi. - 
Muszę pójść do domu i przespać się. 

William takŜe wstał z zachmurzoną twarzą. 

-

 

Bailey... 

-

 

Mogę  sobie  pozwolić  na  kilka  godzin  odpoczyn-

ku, zanim tu wrócę, Ŝeby skończyć tę pracę. 

William łagodnie pochwycił ją za ramiona. 

-

 

Uspokój się, Bailey - powiedział i pocałował ją w 

czoło. - Dobrze? 

Skinęła głową i pociągnęła nosem. 

-

 

Bailey,  wiesz,  Ŝe  cię  kocham.  Nie  powiedziałem 

jeszcze,  Ŝe...  Ŝe  chcę  się  z  tobą  oŜenić.  Albo  inaczej: 
chciałbym,  Ŝebyś  za  mnie  wyszła.  Czy  teŜ  coś,  co  się 
mówi w takiej sytuacji. Chcę, Ŝebyś została moją Ŝoną, 
moją  towarzyszką  Ŝycia,  partnerką,  matką  moich 
dzieci. 

-

 

Och - szepnęła. - Och. 

-

 

Bailey,  serce  mi  się  kraje,  gdy  widzę  cię  taką 

zmęczoną.  Nie  powinno tak  być,  kochanie.  Ale  wiem, 
Ŝ

e  mnie  kochasz,  i  ja  cię  kocham,  więc  jest  światełko 

na końcu ciemnego tunelu. 

-

 

Co masz na myśli? 

-

 

Jeśli  zgodzisz  się  zostać  moją  Ŝoną,  wszystko  się 

zmieni. Nie potrafię z góry określić daty naszego ślubu, 
bo mam jeszcze duŜo do zrobienia w domu, zanim 

background image

 

 

zacznie  wyglądać  tak,  jak  powinien.  Ale  mam  na-
dzieję, Ŝe ty przez ten czas będziesz się tu lepiej czuła, 
bo będziesz miała świadomość, Ŝe niebawem będziesz 
mogła  naleŜycie  wypocząć.  Tymczasem  moŜesz 
zacząć  szkolić  pracowników,  Ŝeby  potrafili  po-
prowadzić  ten  sklep,  więc  gdy  urodzi  się  dziecko, 
będziesz mogła zostać w domu i je wychowywać. Nie 
będziesz  juŜ  więcej  pakować  koszyków  o  drugiej  nad 
ranem. 

-

 

Dziecko?  -  Bailey  potrząsnęła  głową.  -  Jakie 

dziecko? 

-

 

Nasze dziecko. Widziałem cię przecieŜ z Christo-

pherem.  Będziesz  znakomitą  matką.  Będziesz  tu  wpa-
dać od czasu do czasu, Ŝeby upewnić się, czy wszystko 
jest w porządku. Na pewno dobrze to zorganizujesz, bo 
jesteś  bardzo  inteligentna  i  postarasz  się  o  dobry 
personel. 

-Ale... 
-

 

Więc, kochanie, o nic się nie martw i pamiętaj, Ŝe 

nadejdzie czas, gdy juŜ nie będziesz musiała pracować 
tak  cięŜko.  Dobrze?  A  teraz  odwiozę  cię  do  domu  i 
połoŜę do łóŜka. 

Bailey cofnęła się o krok. 

-

 

Chyba  mi  się  mąci  w  głowie  i  nie  rozumiem,  co 

powiedziałeś. 

-

 

To bardzo proste - wzruszył ramionami. 

-

 

Popraw  mnie,  jeśli  cię  źle  zrozumiałam.  Chcesz, 

Ŝ

ebym za ciebie wyszła. 

-

 

Zgadza się. 

-

 

Ale  moŜe  się  tak  stać  dopiero  wtedy,  gdy  stwo-

rzysz Idealny Dom dla Idealnej śony. 

-

 

Zgadza się. 

background image

 

 

-

 

Na  długo  przed  tym,  zanim  zostanę  panią  Bailey 

Crandell  Lansing,  mam  znaleźć  takich  ludzi,  którzy 
byliby  w  stanie  zupełnie  przejąć  prowadzenie  tego 
sklepu. 

-

 

Zgadza się. 

-

 

Zaraz po ślubie postaramy się o dziecko? 

-

 

Zgadza się. 

-

 

Wówczas  stanę  się  staroświecką  Ŝoną  i  matką, 

która siedzi w domu i piecze ciasteczka? 

-

 

Zgadza  się  -  potwierdził William  zdecydowanym 

skinieniem  głowy.  -  Bystrość  umysłu  wcale  cię  nie 
opuściła. Zrozumiałaś wszystko właściwie. 

-

 

A  ty  zrozumiałeś  wszystko  niewłaściwie  -  od-

parowała, mruŜąc oczy. 

-

 

Jak to? 

Gniew,  który  towarzyszył  fizycznemu  i  psychicz-

nemu zmęczeniu Bailey, spowodował lawinę. Przestała 
nad  sobą  panować  i  w  chwili  gdy  zaczęła  mówić, 
uświadomiła sobie, Ŝe jej słowa wypowiada ktoś inny. 
Miała wraŜenie, Ŝe stoi we mgle i słucha głosu jakiejś 
obcej kobiety. 

-

 

Mylisz się, Williamie - usłyszała swój głos. - Nie 

mam  zamiaru  wyrzekać  się  „Słodkiego  Marzenia", 
nawet  na  pięć  minut.  Ten  sklep  to  moje  dziecko. 
Stworzyłam  go,  pielęgnowałam,  poświęcałam  się,  by 
zapewnić mu wzrost i rozwój. 

Wzięła  głęboki  oddech  i  oparła  zwinięte  w  pięści 

dłonie na biodrach. 

-

 

Posłuchaj  tego,  co  mówisz,  Williamie.  Twier-

dzisz,  Ŝe  chcesz  mieć  Ŝonę  i  rodzinę,  aleja  naprawdę 
nie  jestem  pewna,  czy  jesteś  gotowy  podjąć  tego 

background image

 

 

rodzaju  zobowiązanie  na  całe  Ŝycie.  Nie  moŜesz  się 
oŜenić, 

background image

 

 

dopóki nie wytapetujesz wszystkich ścian? Dopóki nie 
zbudujesz  basenu  i  Bóg  jeden  wie,  czego  jeszcze? 
Bawisz się w ciuciubabkę z sobą samym.  Nie widzisz 
tego?  Wszystko  dla  ciebie  musi  być  doskonałe,  ale  w 
Ŝ

yciu  tak  się  nie  zdarza.  Chcesz  mnie  zupełnie 

przeprogramować,  jakbym  była  bezdusznym  urządze-
niem,  które  reaguje  na  przyciśnięcie  guzika.  Tak  nie 
będzie. Ja sama decyduję o sobie i o tym, co zrobię czy 
czego nie zrobię. - Potrząsnęła głową. - Nie chcę piec 
domowych  ciasteczek.  Nie  lubię  domowych  ciaste-
czek. Lubię ciastka kupowane w sklepie, które smaku-
ją  jak  trociny.  Nie  jestem  staroświecka.  Jeszcze  to  do 
ciebie  nie  dotarło?  Jestem  kobietą  interesu  lat 
dziewięćdziesiątych, drogi panie. 

- Nie zamierzasz pójść na kompromis? - wybuchnął 

William, wzburzony nie mniej niŜ Bailey. 

-

 

Kompromis  dla  ciebie  oznacza,  Ŝe ja  mam  robić 

wszystko,  czego  ty  sobie  Ŝyczysz.  Zapomnij  o  tym. 
Wybij  sobie  to  z  głowy.  Mówisz,  Ŝe  mnie  kochasz. 
Dobrze. Więc kochaj mnie taką, jaką jestem. 

-

 

Nie!  Do  cholery,  nie!  Coś  ci  powiem,  Bailey.  Ja 

się wychowałem bez matki, bo dla niej zawsze kariera 
zawodowa  była  waŜniejsza  od  dzieci.  Wiecznie 
obiecywała, Ŝe zajmie się nami, gdy tylko firma mocno 
stanie  na  nogi. To  była  czcza  gadanina.  Nigdy  tak  się 
nie  stało.  Nie  było  jej  w  domu,  gdy  Alice  i  ja 
potrzebowaliśmy  jej,  gdy  byliśmy  chorzy  albo 
mieliśmy  kłopoty,  albo  gdy  były  nasze  urodziny,  czy 
wówczas, 

gdy 

występowaliśmy 

szkolnym 

przedstawieniu.  Nigdy  nie  byliśmy  dla  niej  na  tyle 
waŜni, Ŝeby wybrała nas, a nie swoją pracę. 

background image

 

 

William przesunął dłońmi po twarzy i znów spojrzał 

na Bailey. 

-

 

MoŜe dla ciebie rodzina nie ma znaczenia - powie-

dział  nagle  zmatowiałym  głosem.  -  Z  pewnością  tak 
jest, bo ty masz pracę, która dla ciebie jest waŜniejsza 
niŜ... niŜ wszystko i wszyscy. 

Westchnął.  Bailey  wpatrywała  się  w  niego  roz-

szerzonymi oczami. 

-

 

Wiele lat temu -mówił dalej - obiecałem sobie, Ŝe 

moje  dzieci  nie  będą  dorastać  w  taki  sposób,  jak  ja. 
Moja  Ŝona,  matka  moich  dzieci,  będzie  w  domu,  gdy 
one  będą  jej  potrzebować.  Staroświeckie  podejście? 
Być  moŜe.  Ale  niech  mnie  diabli  porwą,  jeśli  moje 
dzieci  będą  w  samotności płakały  za  matką,  której  nie 
ma przy nich, bo waŜniejsza jest dla niej praca. 

Umilkł i spojrzał Bailey prosto w oczy. Wstrzymała 

oddech, widząc wyraz cierpienia na jego twarzy. 

-

 

Myślałem  -  powiedział  bardzo  cicho  -  myślałem, 

Ŝ

e jeśli uda nam się osiągnąć kompromis, wszystko się 

jakoś ułoŜy. Ale teraz widzę, Ŝe nic z tego nie wyjdzie. 
Kocham  cię,  Bailey.  BoŜe,  ja...  tak  cholernie  cię 
kocham.  -  Ostatnie  słowa  były  prawie  niesłyszalne, 
zdławione przez szalejące w nim emocje. 

-

 

Williamie... 

-

 

To  nam  się  nie  uda,  Bailey.  Chyba  lepiej  powie-

dzieć to sobie juŜ teraz. 

William poczuł, Ŝe coś go ściska w gardle. Potrząs-

nął głową, podszedł do drzwi i otworzył je. Zawahał się 
i spojrzał na Bailey przez ramię. 

-

 

Do  widzenia  -  powiedział  cichym,  zmęczonym, 

smutnym głosem i wyszedł. 

background image

 

 

Szczęk  zamka  zabrzmiał  w  uszach  Bailey  niczym 

eksplozja. 

-

 

Williamie?  -  wyszlochała.  Łzy  płynęły  jej  po 

policzkach. - Och, Williamie... 

Opadła cięŜko na krzesło, czując, Ŝe drŜą jej kolana. 

To  jakiś  koszmar,  myślała  gorączkowo.  Dobry 

BoŜe,  co  ona  zrobiła  najlepszego?  Mówiła  okropne 
rzeczy.  Zupełnie  siebie  nie  kontrolowała.  Chyba  cał-
kiem postradała rozum. 

Powiedziała  przecieŜ  Williamowi,  Ŝe  pragnie 

czegoś więcej niŜ pracować i prowadzić własną firmę. 
Wyznała mu miłość. 

A potem? 

Zachowała  się  jak  idiotka.  Wykrzyczała  mu  w 

twarz,  Ŝe  sklep  jest  jej  dzieckiem  i  Ŝe  gardzi  jego 
propozycją  małŜeństwa.  Dała  mu  do  zrozumienia,  Ŝe 
nie ma zamiaru zostać matką. 

William  opowiadał  jej  o  swoim  dzieciństwie  juŜ 

pierwszego  dnia,  gdy  się  poznali.  Słuchała  go,  ale  tak 
naprawdę  nie  słyszała  tego,  co  mówił.  Przyczyną,  dla 
której  teraz  tak  uparcie  dąŜył  do  doskonałości,  było 
cierpienie,  samotność,  tęsknota  za  matką,  czego  do-
ś

wiadczał jako chłopiec. 

„To nam się nie uda, Bailey" - powiedział. 

-

 

Och, Williamie. 

Łzy spływały jej po twarzy strumieniem. Trzymając 

drŜące  palce  przy  ustach,  wpatrywała  się  w  drzwi, 
pragnąc,  by  się  otworzyły  i  wiedząc  jednocześnie,  Ŝe 
tak  się  nie  stanie.  William  odszedł.  Wstała  z  krzesła  i 
otarła twarz. Spać. Musi odpocząć, choćby przez kilka 
godzin.  Ale  gdy  juŜ  przygotuje  koszyki  dla 
Chamberlainów, skupi się wyłącznie na Williamie. Do 

background image

 

 

cholery, w końcu miłość pokona wszelkie przeszkody. 
Musiało  istnieć  jakieś  wyjście.  Na  pewno  poradzą 
sobie  ze  wszystkimi  problemami,  jeśli  zabiorą  się  do 
tego  razem.  Nie  wiedziała  jeszcze,  w  jaki  sposób  to 
osiągną, ale całym sercem wierzyła, Ŝe im się uda. 

Ale  jak  przekonać  Williama,  Ŝe  istnieje  taka  moŜ-

liwość? 

Jak? 

Nie miała pojęcia. 

background image

 

 

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY 

 

Alice  Lansing  wkroczyła  do  gabinetu  Williama, 

oparła  dłonie  na  blacie  biurka,  pochyliła  się  i  groźnie 
spojrzała na brata. 

-

 

Co się z tobą dzieje? - zapytała. - Wpadłam, Ŝeby 

zapytać, czy nie zjadłbyś ze mną lunchu, a tymczasem 
okazuje  się,  Ŝe  twoja  sekretarka,  kochana  stara  Betty, 
przygotowuje  zamach  na  twoje  Ŝycie.  Naprawdę, 
Williamie.  Zastanawia  się,  jak  cię  zamordować,  Ŝeby 
policja  się  nie  dowiedziała,  kto  to  zrobił.  Słyszałam  o 
poniedziałkowych  chandrach,  ale  to  przekracza 
wszelkie  granice.  W  Ŝyciu  nie  widziałam  nikogo 
równie ponurego, jak ty. 

-

 

Daj  mi  spokój,  proszę  -  odrzekł  William  i  z  hu-

kiem zamknął szufladę. 

Alice  wyprostowała  się,  skrzyŜowała  ramiona  na 

piersiach  i  przyjrzała  się  bratu  spod  przymruŜonych 
powiek. 

-

 

Cierpisz  z  powodu  kobiety  -  stwierdziła.  -  Mam 

nadzieję, Ŝe jest to Bailey. Powiedz mi, Williamie, czy 
trapisz  się  z  powodu  właścicielki  „Słodkiego  Marze-
nia"?  Wyglądasz,  jakbyś  był  niewyspany,  i  wyraźnie 
widać, Ŝe jesteś w okropnym nastroju. Mów. 

-

 

Alice, idź stąd. -

Nie. 

background image

 

 

-Tak myślałem, Ŝe mnie nie posłuchasz - westchnął 

William.  -  No  dobrze,  chodzi  o  kobietę  i  tą  kobietą 
rzeczywiście  jest  Bailey.  Alice,  nie  masz  pojęcia,  co 
się stało. Gigantyczny bałagan. Cholera! - wykrzyknął, 
uderzając  dłonią  w  blat  biurka.  -  Alice,  kocham  tę 
kobietę i naleŜy mi współczuć. 

Twarz jego siostry rozjaśniła się uśmiechem. 
-

 

Jesteś zakochany w Bailey Crandell? To świetnie, 

fantastycznie!  Poczekaj  tylko,  aŜ  powiem  Raymon-
dowi.  Był  na  mnie  zły,  Ŝe  bawiłam  się  w  swatkę,  ale 
mówiłam  mu,  Ŝe  czasami  lekki  szturchaniec  czyni 
cuda. William Lansing jest zakochany. To jest coś! Nie 
masz  nawet  pojęcia, jak  bardzo jestem  z  tego  powodu 
szczęśliwa. 

-

 

Alice, spójrz na mnie. Czy na mojej twarzy maluje 

się niczym nie zmącone szczęście? Słyszałaś chyba, co 
do  ciebie  mówiłem.  Czy  ty  nie  zwracasz  uwagi  na 
moje słowa? 

-

 

BoŜe,  ty  naprawdę  jesteś  zdenerwowany.  Opo-

wiedz  mi  wszystko  dokładnie,  braciszku.  Jakie  masz 
problemy z Bailey? 

William  zerwał  się  z  fotela  i  wyrzucił  ramiona  do 

góry. 

-

 

Bailey Crandell - wykrzyknął - lubi ciastka, które 

smakują jak trociny! 

-

 

Och,  BoŜe  drogi  -  jęknęła  Alice  z  oczami 

wielkimi jak spodki. - Ta dziewczyna cię usidliła! 

 

Minął  długi,  koszmarny  tydzień.  Bailey  włóczyła 

się  bez  celu  po  domu  towarowym,  niczego  w  gruncie 
rzeczy nie dostrzegając. 

Tego dnia, gdy zamknęła „Słodkie Marzenie", 

background image

 

 

poczuła,  Ŝe  nie  jest  w  stanie  spędzić  kolejnego  samo-
tnego  wieczoru  w  swoim  mieszkaniu.  Wiedziała,  Ŝe 
będzie  się przez  pół nocy  przewracała  z  boku  na  bok, 
nie  mogąc  zasnąć.  Gdy  zapadała  w  sen,  śniła  o  Wil-
liamie. Gdy się budziła, myślała o nim. 

Bardzo  do  niego  tęskniła. Bez  końca  przypominała 

sobie pamiętną scenę na zapleczu sklepu, ale nadal nie 
przychodziło  jej  do  głowy  Ŝadne  rozwiązanie,  Ŝaden 
kompromis, który mogłaby zaproponować Williamowi 
na dowód, Ŝe ich problemy dadzą się rozwiązać. 

Wiedziała,  Ŝe  chodzi  tu  takŜe  o  to,  co  słowo 

„kompromis" oznacza dla Williama. Wyglądało na to, 
Ŝ

e  jego  zdaniem  to  Bailey  powinna  zupełnie  zmienić 

swój styl Ŝycia, myślenia, swoje cele, wszystko. On ze 
swojej strony gotów był pogłaskać ją za to po głowie i 
powiedzieć, Ŝe jest grzeczną dziewczynką. 

- Mhm... - mruknęła, wydymając wargi. 

Kochała Williama, chciała zostać jego Ŝoną, mieć z 

nim dziecko. Nie potrafiła jednak zostawić „Słodkiego 
Marzenia",  przekazać  swojej  firmy  komuś  innemu, 
udawać,  Ŝe  sklep  jest  dla  niej  tylko  hobby.  „Słodkie 
Marzenie" było częścią jej samej. 

Dlaczego  William  nie  potrafił  tego  zrozumieć? 

Dlaczego  nie  mógł  pozwolić  odejść  duchom  swojej 
przeszłości i zgodzić się na kompromis? 

Westchnęła  i  zdała  sobie  sprawę,  Ŝe  stoi  przed 

wystawą  z  róŜnobarwnymi  ręcznikami.  Uśmiechnęła 
się lekko, przypominając sobie, jak bardzo William był 
podniecony,  kupując  rzeczy  do  swojego  wyśnionego 
domu.  Jego  entuzjazm  był  taki  niezwykły,  tak  zaraź-
liwy. 

William był niezwykłym, wraŜliwym, intrygującym 

background image

 

 

męŜczyzną,  który  nadawał  zupełnie  nowe  znaczenie 
staremu  powiedzeniu,  Ŝe  dom  człowieka  jest  jego 
twierdzą.  Z  wielką  przyjemnością  patrzyła  na  radość, 
która  z  niego  emanowała,  gdy  oprowadzał  ją  po 
pokojach. 

Znów  westchnęła,  odwróciła  się  od  wystawy  i 

ruszyła  w  kierunku  wyjścia.  Naraz  zatrzymała  się, 
zastygła na moment, po czym odwróciła się na pięcie i 
znów  stanęła  przed  wystawą.  W  jej  umyśle  panował 
chaos. 

-

 

A gdyby tak...? - szepnęła do siebie. 

Wzięła  głęboki  oddech,  zamknęła  oczy,  modląc  się 

w duchu, i wybiegła ze sklepu. 

 

Wyłączyła  silnik  i  wysiadła  z  samochodu,  usiłując 

nie  zwracać  uwagi  na  drŜenie  kolan  i  Ŝołądek,  który 
wyczyniał  dziwne  akrobacje.  Jechała  szybciej,  niŜ 
pozwalały  przepisy,  i  nie  miała  zamiaru  teraz  stracić 
nad  sobą  panowania.  Cała  jej  przyszłość  zaleŜała  od 
tego,  co  miało  się  zdarzyć  w  ciągu  najbliŜszych  kilku 
minut. 

Wyprostowała się, uniosła wysoko głowę i podeszła 

do  drzwi.  Podniosła  rękę,  Ŝeby  zapukać,  ale  zanim 
zdąŜyła  to  zrobić,  drzwi  otworzyły  się  i  stanął  przed 
nią William w całej okazałości. 

-

 

Bailey  -  powiedział  z  wyraźnym  zdumieniem.  A 

więc  w  końcu  przyszła.  BoŜe,  jak  do  niej  tęsknił.  Te 
minuty,  godziny,  dni  i  noce,  które  upłynęły  od  czasu, 
gdy się widzieli po raz ostatni, były dla niego jednym 
pasmem udręki. 

-

 

Cześć, 

Williamie 

powiedziała, 

myśląc 

jednocześnie:  kocham  cię.  ZauwaŜyła,  Ŝe  trzymał  w 
ręku brązową papierową torbę ze sklepu spoŜywczego. 

background image

 

 

-  Wychodzisz  dokądś?  Chyba  powinnam  wcześniej 
zadzwo 

background image

 

 

nić,  ale  to  było  dla  mnie  takie  waŜne,  Ŝe  od  razu 
przyjechałam. Nie zajmę ci duŜo czasu. 

Zajmij  mi  całą  wieczność!  zawołał  William  w 

duchu, a głośno powiedział: 

-

 

Wybierałem się właśnie do ciebie, Bailey. 

-

 

Do mnie? Dlaczego? 

-

 

Bo  wiesz...  Nie,  zaraz.  Dlaczego  ty  tu  przyjecha-

łaś? 

-

 

Williamie,  czy  mogę  wejść?  MoŜe  moglibyśmy 

usiąść i porozmawiać? 

Skinął  głową  i  odsunął  się  od  drzwi,  robiąc  jej 

przejście. Weszli do salonu. Bailey usiadła na kanapie, 
a William postawił torbę na podłodze i zajął miejsce na 
krześle naprzeciwko. 

Ich spojrzenia spotkały się. Minęło kilka sekund, w 

ciągu  których  Ŝadne  z  nich  się  nie  poruszyło,  choć 
oboje pragnęli paść sobie w ramiona. 

-

 

Dlaczego  wybierałeś  się  do  mnie?  -  zapytała 

wreszcie Bailey. 

William westchnął. 

-

 

Nie  wytrzymałbym  bez  ciebie  ani  jednego  dnia 

dłuŜej.  Chciałbym  móc  powiedzieć,  Ŝe  znalazłem 
magiczne  rozwiązanie  naszych  problemów,  ale 
niestety,  byłoby  to  kłamstwo.  Chciałem  ci  zanieść  tę 
torbę  i  w  ten  sposób  powiedzieć,  Ŝe  szanuję  twoje 
prawo  do  tego,  byś  myślała  tak,  jak  myślisz.  To 
smutne, Ŝe  mamy takie róŜne poglądy. Nie wiem, czy 
kiedykolwiek dojdziemy do porozumienia. 

-

 

A co jest w tej torbie? 

-

 

Ciasteczka.  Kupione  w  sklepie.  -  Udało  mu  się 

lekko  uśmiechnąć.  -  DuŜy  wybór  ciastek,  które  sma-
kują jak trociny. 

background image

 

 

-

 

Och - powiedziała Bailey i umilkła, czując, Ŝe łzy 

napływają jej do oczu. 

-

 

Bailey,  chce  ci  coś  powiedzieć.  Myślałem  o  tym, 

co mówiłaś wtedy w sklepie, Ŝe gram sam przed sobą i 
w  gruncie  rzeczy  unikam  małŜeństwa.  Miałaś  rację. 
Chcę  mieć  Ŝonę  i  rodzinę,  naprawdę,  ale  podświado-
mie czuję, Ŝe choćbym się bardzo starał, i tak wszystko 
się  rozpadnie,  stanie  się  farsą  i  zupełnie  nie  będzie 
przypominać  tego,  co  sobie  wymarzyłem.  Podejrze-
wam,  Ŝe  miałem  zbyt  bolesne  wspomnienia  z 
dzieciństwa i wciąŜ się obawiam, Ŝe zostanę odtrącony. 
A  jeśli  nie  zdecyduję  się  na  ten  krok  i  nie  oŜenię  się, 
nie  będzie  mogło  się  tak  stać.  Myślę,  Ŝe  właściwie 
oceniłaś  moje  zachowanie  i  muszę  ci  za  to 
podziękować. 

-Ale  gdy  powiedziałam,  Ŝe  „Słodkie  Marzenie"jest 

moim  dzieckiem  i  Ŝe  nie  chcę  wyrzekać  się  go  dla 
męŜa  i  dziecka,  miałeś  wraŜenie,  Ŝe  historia  się 
powtarza, prawda? - odrzekła cicho Bailey. 

-

 

Tak...  Och,  Bailey,  tak  bardzo  cię  kocham. 

Oddałbym wszystko za  magiczną róŜdŜkę,  która mog-
łaby stworzyć jakieś rozwiązanie dla tej sytuacji. Chcę 
się z tobą oŜenić, spędzić z tobą resztę Ŝycia, ale tak się 
nie stanie, bo nasze poglądy na Ŝycie zbyt się od siebie 
róŜnią.  To  nie  znaczy,  Ŝe  któreś  z  nas  nie  ma  racji  i 
powinno  podporządkować  się  swemu  partnerowi.  To 
oznacza tylko, Ŝe nie jesteśmy dla siebie stworzeni. To 
okropne  uczucie,  Bailey.  Nie  masz  pojęcia,  jak  mi 
cięŜko, ale... - potrząsnął głową. 

Bailey uniosła głowę wyŜej. 
-

 

Williamie 

odezwała 

się, 

satysfakcją 

zauwaŜając,  Ŝe  jej  głos  brzmi  pewnie  i  mocno.  - 
Wydaje 

mi 

się,Ŝe 

znalazłam 

rozwiązanie, 

kompromis, szansę na pojednanie. 

background image

 

 

William pochylił się w jej stronę. 

-

 

Co to za rozwiązanie? 

Bailey splotła leŜące na kolanach dłonie. 

-

 

Najpierw  chcę  się  upewnić  co  do  kilku  rzeczy. 

Zbudowałeś  ten  swój  wymarzony  dom  dla  rodziny. 
Pragniesz  mieszkać  w  nim  z  Ŝoną,  a  potem  z 
dzieckiem. Tak? 

-

 

Zgadza się. 

-  Marzysz  o  swoistej  atmosferze,  to  znaczy  o 

domowych  ciasteczkach,  rozmowach  z  dziećmi  i  tak 
dalej. Taką atmosferę powinna stworzyć Idealna śona. 

-

 

Zgadza się. 

-

 

Williamie,  chcę  być  twoją  Ŝoną,  ale  nie  jestem 

ideałem.  Nie  posiadam  ani  nie  chciałabym  posiadać 
tych cech charakteru, które ty uwaŜasz za niezbędne u 
swojej małŜonki. Ale chciałabym mieć z tobą dziecko, 
owoc naszej miłości. Tylko Ŝe, Williamie, wyrzeczenie 
się „Słodkiego Marzenia" po to, by wypełniać obowią-
zki pani domu, umniejszyłoby mnie do tego stopnia, Ŝe 
nie byłabym w stanie czuć się z tobą szczęśliwa. 

-

 

Wiem o tym, Bailey - odrzekł William ze znuŜe-

niem.  -  Po  co  znowu  to  powtarzać?  Jest  mi  wystar-
czająco  cięŜko  przez  to,  Ŝe  myślę  o  tym  nieustannie. 
Wydawało  mi  się,  Ŝe  chcesz  zaproponować  jakieś 
wyjście z tej sytuacji. Nie przedstawiłaś jednak Ŝadnej 
konkretnej propozycji. 

-

 

Mam pewien pomysł. Williamie, czy twoja praca 

nie zaczęła cię juŜ trochę nudzić? 

-

 

Tak, ale co to ma wspólnego... 

-

 

Przepraszam, teraz ja mówię. 

-

 

Zgadza  się  -  odrzekł,  wznosząc  oczy  do  nieba.  - 

Słucham cię uwaŜnie. 

background image

 

 

-

 

Czy  mam  słuszność  przypuszczając,  Ŝe  radość, 

entuzjazm,  jakie  okazywałeś  przy  kupowaniu  rzeczy 
do  domu  i  planowaniu  tego,  co  jeszcze  chcesz  tu 
zrobić, były prawdziwe? 

-

 

Owszem. 

-

 

W  takim  razie,  Williamie,  Idealna  śona  siedzi 

właśnie w tym pokoju. 

William potrząsnął głową. 

-

 

Nie rozumiem. To brzmi zbyt zagadkowo. 

-

 

To  ty!  -  uśmiechnęła  się  Bailey.  -  William 

Lansing, Idealna śona! 

-  Co?! 
-

 

Nie  rozumiesz?  -  Podniosła  się  z  kanapy.  -  Och, 

Williamie,  proszę  cię,  nie  przerywaj  mi.  Posłuchaj 
uwaŜnie, dobrze? Nadal byłbyś szefem Lansing Invest-
ments,  ale  pracowałbyś  tylko  tyle  godzin  tygodniowo, 
ile byś chciał. A twoją prawdziwą pasją byłby ten dom, 
stwarzanie  ciepłej,  pełnej  miłości  atmosfery,  o  jakiej 
marzyłeś  od  lat.  To  ty  byłbyś  w  domu  wówczas,  gdy 
dzieci wracają ze szkoły, wysłuchiwałbyś opowieści o 
tym, co się im przydarzyło, karmiłbyś je własnoręcznie 
upieczonymi  ciasteczkami.  Ja  zamykałabym  wie-
czorem „Słodkie Marzenie" i wracała do domu, by stać 
się  częścią  wspaniałej  rodziny,  a  jednocześnie 
czułabym  się  szczęśliwa  jako  kobieta,  która  nie  musi 
wyrzekać się tego, na co cięŜko zapracowała. 

-

 

Bailey... 

-

 

Och,  Williamie,  tak  by  było  najlepiej,  naprawdę. 

KaŜde z nas miałoby to, na czym mu zaleŜy. 

-

 

Bailey... - William podniósł się. 

W oczach dziewczyny pojawiły się łzy. 
-

 

Tak bardzo cię kocham. Nie chcę spędzać reszty 

background image

 

 

Ŝ

ycia bez ciebie, Williamie. Obiecaj mi, Ŝe się nad tym 

zastanowisz! -Nie. 

Bailey poczuła przeszywający ból i zamknęła oczy, 

czyniąc wysiłek, by powstrzymać płynące z nich łzy. 

-

 

Nie, Bailey, nie muszę się nad tym zastanawiać -

powiedział cicho William  - bo juŜ się zdecydowałem. 
Spójrz  na  mnie.  Proszę  cię,  otwórz  oczy  i  spójrz  na 
mnie. 

Bailey ze szlochem otworzyła oczy. 

-

 

Posłuchaj,  zgadzam  się  na twoją  propozycję,  pod 

warunkiem,  Ŝe  zgodzisz  się  zostać  moją  Ŝoną.  Czy 
wyjdziesz  za  mnie?  Czy  zostaniesz  moją  partnerką  w 
Ŝ

yciu, w miłości, dopóki śmierć nas nie rozłączy? Czy 

będziesz ze mną jadła ciasteczka? Twoje będą kupione 
w sklepie, moje zrobione własnoręcznie. Będę je piekł 
podczas 

wypełniania  mojej 

roli... 

och, 

niech 

będzie,Idealnej  śony.  A  niech  to,  podoba  mi  się  ta 
nazwa. Bailey uśmiechnęła się przez łzy. 

-  Powiedz to, Bailey. Powiedz, Ŝe za mnie 
wyjdziesz. 
-

 

Wyjdę - szepnęła. 

William  podszedł  do  niej,  ujął  jej  twarz  w  dłonie  i 

pocałował ją delikatnie. Gdy podniósł głowę, w oczach 
obydwojga lśniły łzy. 

-

 

Chcę  się  z  tobą  kochać  -  powiedział  William 

nierównym, urywanym głosem. 

-Tak. Będziemy się kochać pięknie i po staroświec-

ku aŜ do samego świtu. 

Uśmiechnięci poszli do sypialni i zamknęli za sobą 

drzwi. Szybko zdjęli ubrania. William odrzucił na bok 
koce. Podszedł do Bailey i wyciągnął do niej ręce. 

-

 

Ja, William - powiedział przytłumionym głosem 

background image

 

 

- biorę sobie ciebie, Bailey, za Ŝonę. Będę cię kochał z 
całej  duszy,  z  całego  serca,  całym  ciałem  i  umysłem, 
aŜ do śmierci i po śmierci. Ty jesteś moim Ŝyciem. 

Bailey ujęła jego dłoń i spojrzała mu w oczy. 

-Ja, Bailey - szepnęła - biorę sobie ciebie, Williama, 

za  męŜa  i  ojca  moich  dzieci.  Kocham  cię,  Williamie, 
nie potrafię nawet wyrazić, jak bardzo. 

William łagodnie uścisnął jej dłonie i przyciągnął ją 

do  siebie,  obejmując  ramionami.  Bailey  zarzuciła  mu 
ręce  na  szyję.  Pocałunek  był  miękki  i  czuły,  wyraŜał 
kwintesencję  tego,  co  powiedzieli  przed  chwilą.  Mo-
ment,  w  którym  stali  się  jednością,  na  zawsze  zapisał 
się w ich pamięci. 

 

„Ślub  Bailey  Crandell  i  Williama  Lansinga  był 

przepiękny  -  odnotowano  w  rubryce  towarzyskiej 
lokalnej gazety. Przygotowany był perfekcyjnie i miał 
nieco  staroświecki  charakter.  Matki  państwa  młodych 
miały  na  sobie  suknie  ze  starej  koronki.  Jedynym 
odstępstwem  od  tradycyjnych  zasad  był  tort  weselny 
młodej  pary,  który  róŜnił  się  znacznie  od  czteropięt-
rowego  ciasta  serwowanego  gościom.  Był  to  bowiem 
wielki  czekoladowy  herbatnik.  Nasz  reporter  Ŝyczy 
Bailey i Williamowi Lansingom wiele szczęścia w ich 
przyszłym wspólnym Ŝyciu".