EVA RUTLAND
Cudowny zbieg okoliczności
Tytuł oryginalny: Private Dancer
Seria wydawnicza: Harlequin Romance (tom 302)
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Dziewczyna wykonująca taniec brzucha miała na sobie kostium typowy dla tego rodzaju
występów. Od góry spowijały ją, chociaż niezbyt dokładnie, miękkie, ułożone w fałdy,
przejrzyste bryty haremowego przyodziewku. Niżej była nagość przepony brzusznej, a jeszcze
niżej falujące, bufiaste spodnie, które podtrzymywał opierający się na biodrach, bogato zdobiony
pas.
Zmysłowe ruchy ciała tancerki, poczynając od potrząsania burzą czarnych włosów, a
kończąc na rytmicznym postukiwaniu delikatnych stóp, też były typowe. Rutynowe w swym
erotyzmie... a jednak wykonywane z niezwykłą delikatnością, pełne gracji, urokliwego
skoordynowania z rytmicznym strzelaniem długich palców u rąk.
Tańczyła niby tak jak zawsze, a jednak inaczej, jakoś odmiennie. Coś sprawiało, że
dziewczyna była jakby nieobecna, gdzieś daleko. Fizycznie tutaj, a jednak poza tym za-
tłoczonym, pełnym papierosowego dymu barem Spike'a O'Malleya.
Mark Denton wybrał stolik stojący najbliżej małej okrągłej estrady. Chciał się dokładniej
przyjrzeć tancerce, należycie ją ocenić, nim zamieni z nią pierwsze słowa. Wychylił się do
przodu, całkowicie zafascynowany tym, co widział, obojętny na wszystko, co się działo poza nią.
Nieodparcie ulegał urokowi jej kuszących oczu, które mówiły: podejdź bliżej, a dobrze się
zabawimy. Prowokujące ruchy bioder dziewczyny i jej biustu rodziły w nim głód pożądania.
Cholera! - pomyślał, wyprostował się gwałtownie i szybko wychylił duży łyk szkockiej.
Jednocześnie przypomniał sobie niedawną rozmowę z wujkiem, który mówił:
- To dziwka goniąca za forsą. Zatopiła swe pazury w moim głupawym wnusiu, który jest już
gotów, aby go dobrze oskubać.
- Niewiele u niego zyska, wujku Jasper. - Mark wiedział, że starszy pan trzymał twardą ręką
kontrolę nad milionami Goodrichów. Kontrolował także wnuka. A był już przecież najwyższy
czas, żeby chłopak wyzwolił się z tego nadzoru. - Robbie jest dobrym chłopakiem - dorzucił. -
Ma już chyba prawo, aby się trochę zabawić.
- Mógłbym się ostatecznie zgodzić na coś takiego, ale nie na ślub, nie na małżeństwo!
- Małżeństwo? - Mark był wyraźnie zaskoczony.
- Taki jest właśnie zamiar tego przeklętego głupka. I ja w żadnym wypadku nie dam na to
swojej zgody. - Przy tych słowach Jasper Goodrich uderzył płaską dłonią w blat masywnego
biurka z różanego drzewa. - W każdym razie nie zaakceptuję jakiejś puszczalskiej lafiryndy,
która potrząsa cyckami i podryguje brzuchem w barze pełnym rozpustników, wytrzeszczających
swoje gały na takie wątpliwe cudeńka.
Wargi Marka nerwowo zadrgały.
- Czyżby opinia wuja wynikała z osobistej inspekcji na miejscu?
- Żartujesz chyba. Knajpa nosi nazwę „U Spike'a", a ona... - starszy pan przerzucił na biurku
kilka leżących tam papierów - a ona nazywa się... Deedee Divine. - Przy tych słowach wujek
prychnął wzgardliwie. - Co to za nazwisko?! Znaczy przecież „świątobliwa wróżka". Już to
powinno być dla mojego wnusia sygnałem ostrzegawczym, że ma do czynienia z dziewczyną,
którą stać na niejeden szwindel. Ale Robbie jest głupcem i tłumaczyć może go tylko to, że ma
zaledwie dwadzieścia lat. Nie pozwolę jednak, żeby chłopak dalej wplątywał się w tę aferę.
Chcę, żebyś położył temu kres!
- Ja?
- Jesteś przecież wziętym dziennikarzem, komentatorem. Potrafisz przekonywać. Mówisz w
taki sposób, że ludzie zaczynają myśleć jak ty.
- Wujku, na Boga. Ja tylko zbieram fakty i prezentuję je na łamach gazety. Natomiast...
- Nie wykręcaj się. - Jasper machnął ręką lekceważąco. - Faktem jest, że Robbie
niepotrzebnie się zaplątał i ty musisz go z tego wyciągnąć.
Mark w istocie nie czuł się szczególnie zaskoczony. Był tylko o dziesięć lat starszy od
Robbie'ego, a tym samym był jedynym członkiem rodziny najbardziej zbliżonym do niego
wiekiem. Od początku pełnił też wobec młodszego kuzyna rolę opiekuna.
- No więc dobrze - Mark zgodził się po chwili. - Pogadam z nim, jeśli tak bardzo chcesz.
Lecz wątpię, czy wyniknie z tego coś dobrego. Czy Robbie zechce być rozsądny.
- Na pewno nie i dlatego musisz porozmawiać także z dziewczyną.
- Ale ja przecież nigdy jej nawet nie widziałem.
- Nic nie szkodzi. Twoja służbowa wizytówka czasami więcej znaczy niż moje duże
pieniądze.
Kolejne słowa wuja także nie powinny być dla Marka zaskoczeniem. Goodrich był święcie
przekonany, że pieniądze wprawiały cały świat w ruch. I wuj często korzystał z tego środka.
Markowi przypomniała się historia kuzynki Janine. To pieniądze pomogły udaremnić jej zbyt
pochopne plany małżeńskie z pewnym wyścigowym kierowcą samochodowym. Facet musiał
być chyba krętaczem, jak zresztą Jasper utrzymywał, albowiem gdy Janine stanęła wobec groźby
wydziedziczenia, zgarnął pieniądze, które wuj mu zaproponował, i zniknął. Ale nie na długo,
bowiem niebawem zginął w wypadku na torze wyścigowym. Janine umarła wkrótce po uro-
dzeniu dziecka. Matka Marka mówiła potem, że Janine umarła raczej z rozpaczy po swym
ukochanym, a nie z powodu rzekomych komplikacji, które pojawiły się przy narodzinach
Robbie'ego. Wuj Jasper był wtedy bardzo załamany, ale jak Mark zrozumiał teraz, tamte
wydarzenia niczego go nie nauczyły. Znowu postanowił użyć pieniędzy, żeby pokierować tym
razem życiem Robbie'ego.
- Pomyśl, wujku, może jednak chcesz iść niewłaściwą drogą?
Starszy pan nie dał się jednak przekonać.
- To jedyny sposób, Mark. Musisz wyraźnie dać do zrozumienia tej naciągaczce, że Robbie
nie dostanie ani jednego centa do garści, jeżeli ożeni się z nią. Gwarantuję, że to ją otrzeźwi i
zniknie z jego życia. Możesz zaoferować jej za to najwyżej pół miliona. I trzymaj mnie z dala od
tej afery. Rozumiesz? Nie chcę, żeby Robbie dowiedział się, że rozmawialiśmy na ten temat.
Oto powód, pomyślał Mark, dla którego wuj zwraca się do mnie, a nie do któregoś z falangi
swoich prawników. Jednego przynajmniej nauczył się z dramatycznych wydarzeń związanych z
Janine. Przeklęła go wówczas na wieki całe i nie chciał teraz w podobnych okolicznościach
utracić serca Robbie'ego. Dlatego zrzucał tę brudną robotę na kogoś innego.
- Nie chciałbym być w to wplątany, szanowny wuju.
- Nie grozi ci to, jeśli odpowiednio zajmiesz się sprawą. Robbie wyjedzie w tym tygodniu na
Wschodnie Wybrzeże. Postaraj się nawiązać kontakt z tą dziewczyną w czasie jego nieobecności
i powiedz, żeby trzymała buzię zamkniętą na kłódkę. Chyba się rozumiemy? Przecież nie
zamierzasz mu robić krzywdy. Przeciwnie, nie chcesz dopuścić, aby zrujnował sobie życie! To
oczywiste, że nie może związać się ślubem z tego typu kobietą!
- Wydajesz o niej sąd, a nie widziałeś jej nawet. Może ona naprawdę jest w nim zakochana?
- Przestań gadać głupstwa! Widzi w nim tylko wypchany portfel. A jeśli mi nie wierzysz...
poddaj ją próbie!
Mark zgodził się ostatecznie na plan wuja. Robbie był bardzo młody, impulsywny. Nikomu
nie przyniesie szkody, jeśli na dziewczynę popatrzy ktoś bardziej doświadczony i podda ją może
jakiejś próbie.
Dlatego właśnie pojawił się w tej knajpie. Otrząsnął się już z pierwszego euforycznego
zachwytu i starał się obserwować ją z chłodną obojętnością. Taniec dobiegł końca i Mark przy-
glądał się, jak dziewczyna reagowała na aplauz widowni, na gorące okrzyki uwielbienia i
klaskanie w dłonie. Patrzył również z uwagą, gdy tancerka powróciła na estradę i posyłała
symboliczne pocałunki, zdmuchując je z dłoni. Obserwował zwłaszcza jej oczy. Ich kuszący
wyraz, który można było rozumieć jako zaproszenie w rodzaju: „podejdź bliżej, a dobrze się
zabawimy", zniknął, zastąpiło go twarde, chłodne spojrzenie.
A więc wujek Jasper miał, być może, rację. W tych oczach dostrzec można było jedynie coś
w rodzaju dzikiego, nieposkromionego głodu za czymś, a nawet więcej, determinację,
zdecydowanie, aby zdobyć wszelkimi sposobami to, czego się pragnęło.
Ten piekielny błysk w oczach dziewczyny wynikał z wielu powodów.
Po pierwsze: z podniecenia! A to z tej racji, iż okazało się, że ciotka Meg ma tę samą grupę
krwi co mama i mogła być dla niej dawcą.
Po drugie: z desperacji. Bo gdzież córka matki dotkniętej tak tragiczną chorobą mogła
zdobyć trzysta pięćdziesiąt tysięcy dolarów, niezbędnych do opłacenia przeszczepu szpiku
kostnego?
I na koniec: ze zdecydowania. Życie mamy było zagrożone. Ona, córka, musiała te
pieniądze zdobyć! Ale w jaki sposób, dobry Boże? Gdzie?
Myśli te nękały cały czas psychicznie wyczerpaną Terri Thompson. Nie opuszczały jej
również, gdy całkiem automatycznie całym ciałem wykonywała ostatnie ruchy układu ta-
necznego. Dziewczyna naprawdę lubiła tańczyć i zwykle muzyka i ruch uspokajały ją.
Tym razem było jednak zupełnie inaczej.
Taniec zakończył się huraganem braw, tancerka zbiegła z estrady i wpadła wprost w
ramiona Spike'a O'Malleya. Cygaro tkwiło mu w zębach ubrudzonych tytoniem. Uśmiechał się
do niej szeroko.
- Jesteś wspaniała, moje dziecko! Nawet lepsza od twojej matki. Posłuchaj, co wołają te
lalusie. Ukłoń się im jeszcze raz. - Popchnął ją lekko ku estradzie.
Zawróciła więc, wykonała dodatkowy dziękczynny skłon i posłała sto całusków we
wszystkie strony. Ale potem zlekceważyła nawoływania o mały bis i ostatecznie zbiegła z
estrady. Ominęła wyciągnięte ramiona szefa, uśmiechnęła się tylko do niego i zniknęła za
drzwiami swej garderoby.
Właściciel baru był wyrozumiały i serdeczny, więc bez oporów zgodził się, żeby Terri zajęła
miejsce chorej matki. To, co zarabiała u Spike'a za cztery taneczne występy tygodniowo, dawało
jej dwa razy więcej gotówki, niż dostawała na pełnym etacie w stanowym biurze.
Ale wszystko to razem wzięte nadal nie wystarczało. Poczuła ogarniający ją strach.
Zaczerpnęła głęboko powietrza. Odpręż się, pomyślała. Cokolwiek się stanie...
- Co słychać u Deedee, moje dziecko? - To zdawkowe pytanie zadała pulchna jasnowłosa
kelnerka, siedząca w jednym z foteli. Jej piwne oczy były jednak pełne prawdziwego
współczucia.
- Sytuacja jest znacznie lepsza - odparła Terri, zgodnie ze swym przeświadczeniem, że
człowiek nie powinien dopuszczać do siebie negatywnych myśli. - Nowotwór nie rozprzestrzenia
się. Zaatakował tylko kości. Jeśli mamie przeszczepi się szpik kostny... - Dziewczyna
wyprostowała się i zacisnęła usta. Żadnego , jeśli". - Gdy przeszczepią jej szpik kostny. ..
Trzysta pięćdziesiąt tysięcy dolarów! Oczywiście plus wszelkie inne wydatki. Wykonywała
teraz dwie prace jednocześnie, a jednak nie była w stanie opłacić dotychczasowych wydatków
szpitalnych i wszystkich przeprowadzonych tam testów.
Terri przypomniała sobie, co jej powiedział ostatnio doktor: „Przeszczep jest jedyną
nadzieją na powrót matki do zdrowia. Ale, jak pani wie, przeszczepy szpiku kostnego znajdują
się nadal w fazie eksperymentalnej i dlatego nie są objęte ubezpieczeniem".
Dobre sobie, nie są objęte ubezpieczeniem! Wewnętrzne wzburzenie opanowało
dziewczynę. Przez wszystkie minione lata matka skrupulatnie opłacała składki ubezpieczeniowe,
które w rezultacie pokryły tylko osiemdziesiąt procent monstrualnych kosztów związanych z
pobytem w szpitalu i z przeprowadzeniem testów. Badania ostatecznie wykazały, co jej dolega.
Nie było natomiast żadnej nadziei na zwrot kosztów leczenia. To było oburzające. Każdy miał
przecież prawo do opieki zdrowotnej i Terri miała nadzieję, że znajdzie się ktoś, kto
zagwarantuje matce takie prawo. Ale czy nie będzie już zbyt późno, aby uratować ją od śmierci?
Jeśli ona, córka, nie dostanie...
- To był straszny szok! - Mówiąc to, Vashti zaciągnęła się kolejnym papierosem. - Deedee
była ostatnią osobą, którą podejrzewałabym, że może się tak załamać. Była przecież ogromnie...
żywotna. Bez przerwy śmiała się, żartowała.
Matka rzeczywiście taka była, pomyślała Terri. Jej praca w charakterze tancerki sprawiała,
że często przebywała poza domem. Ale gdy wracała, przywoziła ze sobą coś w rodzaju świeżego
oddechu z szerokiego świata. Cała była muzyką, tańcem, śmiechem.
- Wtedy również tańczyła jak zawsze na estradzie i nagle... niespodziewanie, po prostu
załamała się. - Vashti pokręciła głową ze smutkiem. - Powiem ci jeszcze raz, że pomyślałam
sobie, iż ja także zemdleję.
- Ze mną było tak samo. - Terri zdjęła już z siebie kostium sceniczny i włożyła białą
jedwabną sukienkę, z obniżoną talią i układaną w fałdy minispódniczką. Spike powiedział jej
kiedyś, że ma nogi godne pokazywania.
Tamtego dnia, kiedy matka zemdlała, Terri po telefonie szefa pędziła do baru jak szalona.
Gdy zjawiła się na miejscu, matka odzyskała już świadomość, ale nadal była przerażająco blada.
Terri zdecydowała wówczas, że był to ostatni jej występ. Córka przejęła w swe ręce całą
inicjatywę. Zaczęło się od dokładnego przebadania matki. Okazało się, że chodzi nie tylko o
wypoczynek. Gdy rachunki szpitalne zaczęły opiewać na coraz większe sumy, Terri
przypomniała sobie słowa, które Spike kiedyś powiedział: „Czy potrafisz tańczyć, dziecko? Bo
jeśli tak, to mam nadzieję, że zastąpisz swą matkę, gdyby zaszła taka potrzeba".
I tak się też stało. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności, w chwili gdy matka zasłabła, ona
miała już ukończone studia i od dwóch miesięcy pracowała w stanowej kalifornijskiej Komisji
do Spraw Rozwoju Gospodarczego. Szczęściem było również, że ostatnio matka z córką
pracowały stosunkowo blisko siebie. A przecież całkiem niedawno Deedee występowała na
Wschodnim Wybrzeżu, podczas gdy Terri studiowała na kalifornijskim Stanford University.
Dyplom magistra sprawił, że dziewczyna dostała liczącą się pracę w Komisji. Wówczas
matka pojawiła się także w Kalifornii i żartując, powiedziała, że jakiś czas się tu zatrzyma, „aby
mieć oko na córkę". Ale nie było to ani trochę zabawne, pomyślała Terri, obrzucając
spojrzeniem tandetnie urządzoną garderobę matki. Dopiero ostatnio zdała sobie sprawę, ile
wysiłku ze strony matki wymagała opieka nad ciotką Meg, nad nią samą i dwiema kuzynkami.
Terri bardzo niewiele wiedziała o swym ojcu, Teransie Thompsonie. Tylko tyle, że był
kiedyś partnerem matki w tańcu. Ale porzucił obie, gdy Terri miała zaledwie dwa latka. Delia
Thompson nigdy nie wspominała dawnych czasów, zmieniła nazwisko na Deedee Divine i
zaczęła się specjalizować w tańcu brzucha. Jej siostra Meg i mąż siostry, Jack, przejęli opiekę
nad Terri i zajmowali się dziewczynką tak samo troskliwie jak własnymi córkami. Gdy
ukochany wujek Terri, Jack, zmarł przedwcześnie, Delia wymogła na siostrze, żeby pozostała w
domu i opiekowała się dziewczynkami. A ona swym tańcem utrzymywała cały dom. Tak się też
działo, aż do chwili, kiedy obie córki Meg objęły posady nauczycielek w szkole. No a potem
ona, Terri, również ukończyła studia. Można było sądzić, że wreszcie wszelkie trudności mają
już za sobą, gdy oto mama nagle zachorowała.
Zarabianie na utrzymanie nas wszystkich musiało być dla mamy wielkim ciężarem,
pomyślała Terri, rozczesując długie włosy czarnej peruki, która szczelnie skrywała jej własne
kasztanowate pukle. Peruka była częścią stroju, który upodabniał ją do matki, i nigdy nie
zdejmowała jej pomiędzy kolejnymi występami, kiedy wychodziła na salę baru i przysiadała się
do bardziej znanych klientów. To była także część obowiązków matki, jak tłumaczył jej Spike.
- Tak, dziecino, spisujesz się na miejscu mamy doskonale. Dopiero po chwili Terri zdała
sobie sprawę, że Vashti mówi do niej, kontynuując przerwaną przed chwilą rozmowę.
- Dobrze się stało, że zajęłaś miejsce po Deedee. Staraj się, aby gotówka nadal płynęła. Co
mi przypomina, że muszę się zająć własną robotą. - Vashti zgasiła papierosa, wstała i dotykając
ramienia Terri, powiedziała jeszcze: - Możesz pozostać tutaj tak długo, jak będziesz chciała.
Spike cię lubi. Wiem coś o tym.
To jest kolejny problem, pomyślała Terri, patrząc na koleżankę wychodzącą z garderoby.
Jak długo jeszcze będzie mogła utrzymać Spike'a na dystans, bez urażania go? A i tak nie chodzi
przecież o ostateczne rozwiązanie problemu. Nawet praca u Spike'a nie da jej trzystu
pięćdziesięciu tysięcy dolarów. Doktor powiedział, że przeszczep szpiku kostnego jest jedyną
szansą dla matki. Ale dodał jeszcze, że matka musi się udać na zabieg do szpitala w Seattle, co
będzie kosztowało kolejną górę pieniędzy. I wówczas przerażenie ogarnęło ją całkowicie. Teraz
już kompletnie nie mogła sobie wyobrazić, w jaki sposób zgromadzić taką sumę.
- Módl się - poradziła jej ciotka Meg. - O cokolwiek prosisz w modlitwach...
Natomiast Angie podeszła do sprawy inaczej.
- Puść wodze fantazji... - powiedziała.
Była to młoda kobieta, pracująca w tym samym co Terri biurze stanowym, która miała
zawsze osobliwe, zwariowane pomysły. Na przykład upierała się, że jeśli się o czymś inten-
sywnie myśli i przywołuje w swej wyobraźni uparcie coś, co chciałoby się, żeby się wydarzyło,
to ostatecznie tak się właśnie stanie.
- Wypróbuj tę metodę - powiedziała do Terri - zobaczysz, że to się sprawdzi.
Dziewczyna była w takim stanie ducha, iż wszystko byłaby skłonna uczynić, aby tylko
uratować matkę. Modliła się więc, a także przywoływała rozmaite obrazy i bez przerwy łamała
sobie głowę, jak znaleźć rozwiązanie problemu...
Przypomniała sobie teraz, że zaledwie trzy dni temu nie wiedziały, skąd wziąć dawcę krwi
dla mamy i gdy okazało się, że sama ma inną grupę, zatelefonowała do ciotki Meg, prosząc, aby
i ona poddała się testowi. Zamknęła potem oczy i wyobraziła sobie ciotkę, że stoi obok niej i
woła rozradowana: „Moja krew pasuje, mam taką samą grupę! Mogę być dawcą. Po tym
wszystkim, co twoja mama zrobiła dla nas, jest to po prostu boży akt wdzięczności". To działo
się w wyobraźni Terri. A dzisiaj usłyszała, że ciotka w rozmowie z nią używa prawie
identycznych słów. Podniesiona na duchu zamknęła więc znowu oczy i z kolei wyobraziła sobie,
że odlicza doktorowi garść nowiutkich, tysiącdolarowych banknotów. Chciała zatem jeszcze raz
sprowokować los.
Trzymając się kurczowo tej myśli, sprawdziła, czy jest należycie ubrana i przeszła do sali
barowej. Rozejrzała się wokoło, mając nadzieję, że zobaczy swych kolegów z college'u w
Berkeley. Byli to sympatyczni młodzi ludzie, których znacznie bardziej lubiła od agresywnych
starszych bywalców baru. Ale żadnego z młodych nie dostrzegła i przypomniała sobie, że
Robbie wspomniał jej, iż wyjeżdża gdzieś na cały tydzień. Na dodatek chłopak był zły na nią.
Ale gdy wspomniał, że może wzięliby ślub, wydało jej się to żartem, jednym z jego licznych
dowcipów. Wiedziała wprawdzie, że bardzo ją lubił, zwłaszcza od tego wieczoru, kiedy podpił
sobie nielicho i ona zabrała go do siebie. Bo po prostu nie chciała, aby w takim stanie prowadził
samochód. Pozwoliła mu się przespać i wytrzeźwieć na sofie w jej małym pokoiku, rano dała mu
kawy i pokrzepiające śniadanie, a potem odprawiła do domu. Od tego momentu często
przychodził do baru i stali się dobrymi przyjaciółmi. Tyle tylko, że od czasu tamtej pijatyki
postanowili, że drinki przekraczające rozsądną granicę wlewać będą ukradkiem do nie używanej
już donicy na kwiaty. Byli więc trzeźwi, chociaż zawsze zamawiali coś do picia, a ona spokojnie
mogła siedzieć przy jego stoliku. Terri naprawdę bardzo lubiła tego chłopaka, ale propozycję
ślubu nadal traktowała jako żart, aż pewnego dnia ofiarował jej piękny zaręczynowy pierścionek
z brylantem.
- Ależ, Robbie, ja cały czas myślałam, że to dowcip z twojej strony - powiedziała, śmiejąc
się.
- Dowcip? Na temat małżeństwa? - Chłopak wyglądał na wyraźnie zaskoczonego.
- Daj spokój, Robbie. Dowcipkujemy ze sobą na rozmaite tematy, ale małżeństwo to już
poważna sprawa. I jesteś stanowczo zbyt młody, żeby... - Przerwała w pół zdania, bo zdała sobie
sprawę, że znowu zrobiła mu przykrość.
- A więc mówisz jak wszyscy inni! Myślisz, że jestem zbyt młody, żeby używać własnego
rozumu?
- Nie. Nie to miałam na myśli. Myślałam tylko... - Zawahała się, bo nie chciała go jeszcze
bardziej urazić. - Ja, po prostu, nie mogę sobie w tej chwili pozwolić na małżeństwo. A ty, swoją
drogą, jesteś naprawdę bardzo młody. Poczekaj jeszcze trochę, spotykaj się także z innymi
kobietami. Zdobywaj doświadczenie, że tak powiem.
- Nie wykręcaj się - przerwał jej chłopak. - Prawda wygląda tak, że podczas gdy ja robię
wszystko, żeby wziąć cię za żonę i wyciągnąć z tego śmietnika, ty kpisz sobie ze mnie. Mam
rację?
Chciała go wszelkimi sposobami ułagodzić, ale on z irytacją wybiegł z baru. I być może
nigdy się już więcej nie pokaże. Może to i lepiej. Jasne było, że nie miała zamiaru wiązać się z
nim ślubem i im mniej będą się ze sobą widywali, tym szybciej wywietrzeje mu z głowy ta
rzekomo wielka miłość.
Obrzuciła więc jeszcze raz szybkim spojrzeniem wszystkie kąty baru, ale nadal nie
dostrzegała nikogo z Berkeley. Natomiast z różnych stron słyszała nawoływania:
- Przysiądź się do nas, dziecino!
W pewnej chwili usłyszała tuż za plecami kulturalny męski głos:
- Czy panna Divine?
- Tak - odparła, obracając się.
Patrzył na nią mężczyzna, którego przedtem nigdy nie widziała. Był wysoki, raczej
przystojny, ciemnowłosy, miał brązowe, głęboko osadzone oczy, które jakby przewiercały ją na
wskroś.
- Czy mogłaby pani poświęcić mi chwilę? - zapytał, wskazując na stolik stojący na boku. -
Jest pewna mała sprawa, którą chciałbym z panią przedyskutować.
ROZDZIAŁ DRUGI
Podprowadził dziewczynę do stolika, podświadomie czując, że powinien ją bronić, osłaniać.
Przed czym jednak, czy przed kim? Przecież to ona jest tutaj stałym bywalcem, a nie on. A
jednak jeszcze raz wydało mu się, że wyczuwa pustkę wokół dziewczyny. Nie potrafił sobie tego
wyjaśnić. Przed chwilą pojawiła się pełna godności, z głową wysoko uniesioną. Sprawiała
wrażenie, iż panuje nad otoczeniem. W prostej białej sukience, z długimi rozpuszczonymi
ciemnymi włosami, sięgającymi aż po pas, emanowała czystością i niewinnością. Jeśli nawet jej
uśmiech był raczej ostrożny, to jednak był także ciepły i tak pełen rozbrajającej słodyczy, że
Mark poczuł w sercu ukłucie zazdrości. Szkoda, że to właśnie Robbie wcześniej ją poznał... Na
Boga, pomyślał, lepiej jednak będzie, gdy weźmie się w garść.
Był świadom, że paru mężczyzn posyła im podejrzliwe spojrzenia, jakby oni również
odczuwali instynktowną potrzebę opiekowania się dziewczyną, bronienia jej.... Przed kim? Przed
nim, Markiem Dentonem? Przecież to kompletna bzdura! Na wszelki wypadek powiedział
jednak:
- A może byłoby lepiej, gdybyśmy porozmawiali gdzie indziej?
Jej oczy w odpowiedzi rozszerzyły się, nie wiadomo, czy z zaskoczenia, czy też z
podejrzliwości.
- Proszę mi wybaczyć - powiedziała - ale ja mam do mojego kolejnego występu niecałą
godzinę.
- Temat, na który chcę z panią porozmawiać, jest natury osobistej. Może zatem spotkamy się
w innym miejscu i czasie. Mogę złożyć pani wizytę lub też, jeśli pani woli, możemy się
spotkać...
- Nie, ja nie utrzymuję kontaktów z klientami baru poza godzinami służbowymi.
W słowach dziewczyny dała się wyczuć wyraźna nieufność, co go bardzo poirytowało.
„Godziny służbowe", dobre sobie. Poirytował go również fakt, że natychmiast pojawiła się przy
stoliku kelnerka, przynosząc butelkę szampana wetkniętą w kubełek z lodem. Czy nie można
zachować tutaj nawet przez chwilę prywatności?
- Nie zamawiałem tego! - prychnął i ręką zrobił gest oddalający kelnerkę. Ale w tym
momencie usłyszał jakby chrząknięcie tancerki i zreflektował się. - Może panna Divine... -
powiedział, spoglądając pytająco.
- Tak, proszę to, co zwykle - odparła, patrząc na kelnerkę. - Dziękuję ci, Vashti -
powiedziała, poczekała aż drinki będą rozlane i kelnerka odejdzie i wtedy dorzuciła tonem
usprawiedliwienia: - Lubią tutaj, gdy podczas godzin służbowych przysiadam się do klientów, a
oni zamawiają wówczas coś mocniejszego...
Mark zacisnął zęby. Zrozumiał, że to nielicha speluna, a ona jest tu zatrudniona w
charakterze nie tylko tancerki. I zupełnie się z tym nie kryje.
Dobrze więc, pomyślał, bowiem takie jej zachowanie ułatwiało mu zadanie, które miał
wykonać.
- Jak rozumiem, mój siostrzeniec jest jednym z pani stałych kompanów do kieliszka? -
Dziewczyna wzruszyła ramionami. - I jak mi się wydaje, wasze kontakty są raczej bliskie i
należą do tych, które wykraczają poza pani godziny służbowe.
- Chyba się pan myli - dziewczyna zareagowała ze spokojem, chociaż w jej oczach, pełnych
ekspresji, ukazał się błysk gniewu. - Nie zadaję się z naszymi klientami poza tą salą.
- Nawet jeśli tym kimś jest narzeczony?
- Nie rozumiem, o czym pan mówi!
- O Robercie Goodrichu, młodym człowieku, z którym jest pani zaręczona.
- Nie jestem zaręczona z... - Przerwała, bo nagle zaświtało jej coś w głowie.
Robert Goodrich, Robert... Robbie! Jego siostrzeniec. Ten arogancki mężczyzna to pewnie
jeden z tych nadętych krewniaków, na których Robbie zawsze się uskarżał. Być może jest to
nawet facet, który powiedział Robbie'emu, że jest kopnięty w głowę, że nie wie nawet, jaki jest
dzień tygodnia, ani że nie jest w stanie podjąć żadnej sensownej decyzji. Ci krewniacy pozbawili
Robbie'ego wiary w samego siebie. Należeli jednak do starszej generacji, jakiś dziadzio,
ciotunia. Tymczasem osobnik mówiący do niej w tej chwili, gładko i rozsądnie, ubrany w dobrze
skrojony garnitur, miał chyba około trzydziestki i nie powinien traktować Robbie'ego jak
nastolatka.
- Kim pan jest? - zapytała.
- Denton, Mark Denton. Jak już powiedziałem, jestem wujkiem Robbie'ego i zjawiłem się
tu, żeby z panią porozmawiać w jego imieniu.
- Czyżby? A ja myślę, że Robbie jest całkowicie zdolny, aby osobiście reprezentować swoje
interesy.
- W pewnych wypadkach oczywiście tak – powiedział mężczyzna, mrużąc oczy. - Ale
małżeństwo jest poważną decyzją życiową i wskazana jest przy tym porada kogoś bardziej
doświadczonego.
Małżeństwo? A więc Robbie nie powiedział im o odrzuceniu przez nią jego propozycji.
Rozumiała, że dla tego dzieciaka była to trudna sprawa, kłopotliwa.
- Robbie jest młody - powiedział mężczyzna. - Stanowczo zbyt młody, żeby już myśleć o
małżeństwie.
- Ale dostatecznie dorosły, żeby się zgodzić, gdyby mu jakaś kobieta zaproponowała. - Terri
użyła tej zawiłej formy, bo nie chciała komplikować życia Robbie'emu. Niechaj sam wyjaśni
wszystko swojej rodzince, we właściwym czasie i w formie, która mu będzie odpowiadała.
- Słusznie! Ale rzecz w tym, że Robbie jest młody nie tylko w sensie lat. Wydaje mi się, że
nie powinien interesować kobiet, które... które mają tak duże doświadczenie jak pani.
Dziewczyna doskonale rozumiała, co jej rozmówca miał na myśli. Ale nie wydawała się
dotknięta.
- Z matką naturą nie należy walczyć - powiedziała, wywracając oczami z ekspresją. - Za
każdym razem, gdy Robbie spogląda na mnie, dostaję gęsiej skórki na całym ciele. - Po chwili
mruknęła jeszcze pod nosem: - Może to cię zadowoli, ty zarozumiały głupcze!
Obrzucił ją ostrym spojrzeniem.
- Do stworzenia trwałego małżeństwa zmysłowe zauroczenie nie wystarczy. Myślę, że
powinna pani wiedzieć, iż rodzina Robbie'ego jest zdecydowanie przeciwna temu związkowi.
- Jest to wasz problem, a nie mój! - Wciąż wewnętrznie wzburzona rozejrzała się wokoło,
szukając miejsca, gdzie mogłaby wylać drinka. Wiedziała z doświadczenia, że nie będzie mogła
tańczyć, jeśli przekroczy swoją granicę.
- Może to panią zainteresuje... Nie mając poparcia rodziny, Robbie będzie bez centa przy
duszy.
- Czyżby? - Dziewczyna popatrzyła wymownie na Marka i nagle poczuła się zmęczona całą
tą gierką.
Bez centa? Chłopak był zatem w podobnej sytuacji jak ona, jeśli brać pod uwagę potrzeby
matki. Drogi Boże, co ona właściwie powinna zrobić? Nikt z jej rodziny nie miał jakichś
większych pieniędzy, które można by pożyczyć, nie było żadnej nieruchomości, która mogłaby
zabezpieczyć kredyt bankowy. Jej dwie prace również nie polepszały sytuacji ani na jotę. Suma
trzystu pięćdziesięciu tysięcy dolarów wisiała nadal nad nią jak miecz Damoklesa. Westchnęła
głęboko. Była już bardzo zmęczona.
- Aha! Widzę, że zaczyna pani pojmować moje argumenty - powiedział mężczyzna i Terri
uświadomiła sobie, że on nadal coś mówi. - Robbie w tej chwili nie tylko nie ma jeszcze żadnej
pracy, ale nawet nie ukończył studiów i nie wie, co to znaczy zarabiać na życie. W konsekwencji
nie ma własnych pieniędzy.
Terri, zaabsorbowana swoimi myślami, nie słuchała właściwie, co Mark mówi, lecz ostatnie
trzy słowa, które on szczególnie podkreślił, uderzyły ją mocno i w efekcie nagle się ocknęła.
Nie ma pieniędzy! Nie ma pieniędzy! Nie! Nie można się poddawać.
- Jakieś pieniądze na pewno się znajdą! Dostaniemy się do nich. Wymyślimy jakiś sposób!
Nie zdawała sobie sprawy, że słowa te wypowiedziała na głos. Ale Denton doskonale je
usłyszał. Wyprostował się gwałtownie i postawił swój kieliszek z szampanem tak zdecydowanie
na stoliku, że Terri spojrzała na niego.
- Jak rozumiem, Robbie wspomniał pani o dziesięciomilionowym funduszu, który na jego
nazwisko zdeponowany jest w banku!
Terri z wrażenia szeroko otworzyła usta. Dziesięć milionów! Robbie ma dziesięć milionów
dolarów? Zapewne pożyczyłby jej coś z tego dla ratowania mamy. Na pewno by pożyczył,
niezależnie od tego, czy wzięłaby z nim ślub, czy nie. O Boże, dokąd on pojechał? Powinna
natychmiast nawiązać z nim kontakt i...
- Niech pani o tym zapomni! Robbie nie może nawet tknąć tych pieniędzy. Jasper Goodrich
zabezpieczył je w banku takimi klauzulami, że są wręcz hermetycznie zamknięte. Chłopak nie
dostanie się do nich przed ukończeniem trzydziestki. Natomiast wszystko straci, jeśli weźmie z
panią ślub. Zrozumiałe?
To było przerażające. Dziesięć milionów dolarów leży gdzieś bezużytecznie. A przecież dla
matki nieodzowna jest, aby utrzymać ją przy życiu, suma zaledwie trzystu pięćdziesięciu tysięcy.
- To wręcz nieuczciwe - szepnęła, znowu nie zdając sobie sprawy, że głośno wypowiada
swoje myśli. - To jest po prostu nieuczciwe.
- Uczciwe lub nie, ale tak się sprawy mają. I nic nie można na to poradzić. A skoro już o
moralności mowa, to czy sądzi pani, że byłoby fair wobec Robbie'ego, gdyby przez panią utracił
całą dziedziczoną fortunę?
- Utracił? Nie rozumiem, o czym pan mówi?
- Powiedziałem już przecież, że jego dziadek zastrzegł w testamencie jednoznacznie, że jeśli
Robbie ożeni się z panią, utraci wszelkie prawa do spadku. Jego dotychczasowe zasiłki też
zostaną wstrzymane, wszystko zniknie...
Terri z wrażenia zaniemówiła. Jej uczucie było mieszaniną wściekłości i przerażenia.
Wprost nie do wiary, że jakiś człowiek mógł być taki dyktatorski i diaboliczny jednocześnie! A
gdyby ona i Robbie naprawdę się kochali?
Mężczyzna siedzący przy niej uśmiechnął się ironicznie i skinął głową.
- Chyba zaczynamy się rozumieć - powiedział. - A teraz proszę pomyśleć, czy byłaby pani
fair wobec samej siebie? Gdybyście się pobrali z moim siostrzeńcem, byłby on przecież dla pani
ciężarem. Z drugiej jednak strony...
Pojawienie się kelnerki z kolejnym drinkiem przerwało mu na chwilę wywód. Terri bez
żenady jednym ruchem wylała swój kieliszek szampana do kubełka z lodem, a on, gdy Vashti
odeszła, wrócił do przerwanej myśli.
- Panno Divine, chcę panią jednak zapewnić, że nasza rodzina nie jest pozbawiona
umiejętności współczucia, mamy trochę litości. - W słowach Dentona słychać było pewien sar-
kazm. - Zdajemy sobie sprawę, że decyzja o porzuceniu myśli o ślubie z ukochanym chłopcem
będzie dla pani trudna, i jesteśmy skłonni wynagrodzić to. Możemy pani ofiarować prezent pod
postacią... powiedzmy... stu tysięcy dolarów.
Dziewczynie zaparło dech w piersiach. Sto tysięcy dolarów za niezrobienie czegoś, co i tak
nie miała zamiaru zrobić. Sto tysięcy! Ale z drugiej strony ta suma była tylko kroplą w wiadrze
wody, gdy porównać ją z dziesięcioma milionami... które spoczywały na koncie Robbie'ego.
Przyszło jej jednak również do głowy, że to zaledwie jedna trzecia sumy, jaka była potrzebna na
kurację matki. Co jednak się stanie, pomyślała, jeśli ona odmówi? Ta nowa myśl sprawiła, że
Terri
zaczęła kalkulować. Być może dotychczas rozgrywała swoje karty właściwie... Zamrugała
więc gwałtownie powiekami w nadziei, że wydusi z oczu parę łez.
- Nie mogę wprost w to uwierzyć. Proponuje mi pan, abym zrezygnowała z Robbie'ego...
zapomniała o tym, co nas łączy... i to wszystko za jakieś tam pieniądze? - Dziewczyna w geście
niby zaskoczenia zakryła usta dłonią i pokręciła głową. - Nie mogłabym... nie mogę tego zrobić!
- Wyglądało na to, jakby dławiła się łzami.
Mark Denton nie dał się jednak zwieść pozorom. Ta kobieta wydawała się być
profesjonalistką nie tylko w zakresie tańca. A niech ją wszyscy diabli. To święta prawda, że nie
można oceniać książki po okładce. A tutaj okładka była wyjątkowo atrakcyjna, sprawiała
niewinne, piękne wrażenie i na to wszystko Robbie dał się nabrać. Ale nie tylko Robbie.
Przecież i on, o dziesięć lat starszy i znacznie bardziej doświadczony, też był gotów ulec urokom
tej dziewczyny. Tymczasem była ona bez żadnych wątpliwości przewrotną istotą. Z czego
wynikało, że rację miał jednak wujek Jasper. Tylko twarda gotówka będzie w stanie tę pijawkę
oderwać od naiwnego chłopaka. Pytanie tylko, jaka gotówka?
Udało się, naprawdę się udało! Być może był to wspólny efekt modlitwy i wywoływania
pozytywnych obrazów w myślach. Dzięki ci, Panie Boże! Dziękuję ci również, Angie. W
kieszeni miała co prawda nie gotówkę, ale czek na czterysta tysięcy dolarów, pozwoli to jednak
opłacić nie tylko zabieg chirurgiczny, ale też pobyt matki i ciotki w Seattle, a nawet, być może,
półroczną potem rehabilitację.
Terri poczuła ulgę. Zdjęto jej ogromny ciężar z ramion. Stało się to jakby cudem! A raczej
cudownym zbiegiem okoliczności. Gdyby nie tańczyła, zastępując matkę, gdyby nie spotkała
Robbie'ego... Jej osobisty wkład w ten „cud" był jednak bardzo skromny. Tylko jedno małe
kłamstewko, a właściwie przemilczenie prawdy. Jedno sobie wszakże przysięgła, mianowicie, że
zwróci całe czterysta tysięcy. Do ostatniego centa. Była to wprawdzie suma ogromna, ale
przecież ludzie spłacają kupione na raty domy, mieszkania, samochody. Być może, iż będzie to
robić do ostatnich dni swojego życia, ale takie jest jej postanowienie. Zwrot wszystkiego i to jak
najszybciej. Pierwszą ratę wyśle, gdy tylko mama poczuje się lepiej.
Nie zwlekając, zaczęła wszystko załatwiać. Następnego dnia zwolniła się z pracy i
zdeponowała czek w banku. Chodziło jej między innymi o to, aby rodzina Robbie'ego nie
zamroziła jej dostępu do gotówki z jakiejś zwariowanej przyczyny... na przykład, żeby wydobyć
z niego prawdę. Terri wiedziała jednak, że nikt nie powie chłopakowi, co się stało, bowiem
Denton nie tylko wymógł na niej, że nie weźmie ślubu z Robbie'em, ale również, że nie powie
mu, iż on, jego wujek, spotkał się z nią kiedykolwiek.
Denton. Mark Denton. Gdy się tylko przedstawił, to nazwisko wydało się jej skądś znane.
Teraz przypomniała sobie, skąd Mark Denton. Od jego felietonu zaczynała czytać codziennie
„The Chronicie". Pisywał na wszelkie tematy. O polityce, gospodarce, wydarzeniach między
ludźmi. Zawsze, w jej przekonaniu, trafiał w sedno sprawy i przedstawiał ją bezstronnie. W
krótkim czasie nabrała respektu dla jego sposobu myślenia i pisania.
Ale poprzedniego wieczoru musiała zmienić o nim zdanie. Teraz wiedziała, kim on jest
naprawdę. Upartym arogantem, narzucającym innym swoje zdanie, zarozumiałym draniem,
który manipulował ludźmi, używając zgrabnych słówek. I pieniędzy!
Terri czuła się bardzo rozczarowana. A przecież, trzeźwo myśląc, nie było właściwie
powodu. Darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby. Odpędziła więc od siebie gorycz tamtego
przeżycia i zajęła się bez reszty sprawami matki. Poprosiła doktora, żeby natychmiast
zarezerwował miejsce w szpitalu w Seattle. Znacznie trudniej było wyjaśnić matce i ciotce Meg,
jakim cudem nastąpiła taka nagła zmiana ich sytuacji.
- Mam już pieniądze - powiedziała. - Jest to pożyczka od pana Jaspera Goodricha.
Ciotka Meg klasnęła rozradowana w ręce i była przekonana, że stało się to z pomocą Bożą.
Natomiast matka okazała się znacznie bardziej podejrzliwa.
- Nikt przy zdrowych zmysłach nie mógłby pożyczyć ci tak ogromnej sumy.
- Ja również byłam zdumiona. Ale ten pan jest filantropem i po prostu sprawia mu
przyjemność, gdy osobiście może pomóc człowiekowi, który jest w potrzebie.
- I ja się właśnie mu napatoczyłam. Ot tak, spadłam z jasnego nieba. - W głosie matki
wyczuwało się wyraźną ironię.
Wyszła już ze szpitala, była trochę blada, ale nikt nie mógłby przypuszczać, że właściwie
tak niedawno leżała w jakimś sensie na łożu śmierci, nie mając żadnych szans na pomoc. Teraz
czekał ją przeszczep szpiku kostnego w szpitalu w Seattle.
- W dużej mierze jest to również zasługą szpitala, mamo. Jasper Goodrich właśnie od
lekarzy usłyszał o twoim przypadku i oni skontaktowali go ze mną. Pamiętaj o tym jednak, że
jest to pożyczka, a nie darowizna. Goodrich jest ponadto na tyle wspaniałomyślny, że swoim
dłużnikom pozwala na ustalanie terminów spłaty zobowiązania. - Terri mówiła to wszystko z
takim przekonaniem w głosie, że matka dała wreszcie wiarę jej słowom.
- Jednym słowem wspaniały człowiek - powiedziała starsza pani Thompson. - Prześlę mu
liścik z podziękowaniami.
- Zrób to - odparła Terri. - Wyślę go w twoim imieniu.
- Było to jeszcze jedno kłamstwo. Ale tak się przecież na ogół dzieje, że jedno minięcie się z
prawdą pociąga za sobą następne.
Terri, gdy znalazła się znowu w biurze, powiedziała Angie to samo, co matce i tak samo
mijając się z prawdą. Koleżanka nie była jednak zaskoczona.
- Tak się zwykle dzieje - powiedziała z przekonaniem.
- Stajesz przed wielkim problemem, tak wielkim, że wydaje ci się wprost niemożliwy do
rozwiązania. W rzeczywistości owo rozwiązanie już istnieje, należy je tylko przywołać. Tak jak
się czyni z rozmaitymi dokumentami za pomocą komputera.
Terri pokręciła głową z powątpiewaniem i powiedziała:
- Nie wyglądasz, kochanie, jakbyś przybyła do nas z jakiejś odległej planety, a jednak
czasami myślę, że...
- Ale moje przewidywania spełniły się... czy nie mam racji? Po prostu, gdy stajesz przed
jakimś dylematem, zapytaj tego komputera, a będziesz miała odpowiedź. - Angie stuknęła się
przy tym wymownie w głowę.
- Może masz rację - powiedziała Terri i popatrzyła na swoje biurko, pełne nie załatwionych
spraw, które musiała na jakiś czas odłożyć, bo przecież sprawa matki była najpilniejsza. Wśród
listów były prośby o udzielenie pożyczek na księgarnię, na szkołę tańca, fabryczkę porcelany.
Chodziło w każdym wypadku o niewielki biznes. Przedsiębiorcy walczyli z trudnościami i
potrzebowali wsparcia w gotówce, a jej zadaniem było zaopiniowanie tych podań. - Popatrz,
Angie, na te listy leżące na moim biurku. Ludzie, którzy je napisali, potrzebują pieniędzy i
stosowanie twojej metody nic by im nie dało!
- Ale tobie dało i mama jest w drodze do Seattle, czy nie mam racji?
Terri skinęła głową, ale nadal z powątpiewaniem. Jej praktyczny umysł wciąż nie mógł
zrozumieć, w jaki to cudowny sposób zdarzyło się, że w jej kieszeni było czterysta tysięcy
dolarów.
Angie natomiast nie miała najmniejszych wątpliwości co do swej metody. Przysiadła na
krawędzi biurka Terri i z miną pewną siebie powiedziała:
- Posłuchaj, co ci powiem. Wiesz doskonale, jak miałam już dość tego ciasnego mieszkanka
przy Beacon Street? Wpisałam więc w mój komputer to, co było mi potrzebne. - Angie
przeczesała przy tym palcami swoją gładką fryzurę. - Przy mojej metodzie, jak ci mówiłam,
trzeba być precyzyjnym i zdawać sobie dokładnie sprawę z tego, co jest nam potrzebne. Otóż
pomyślałam, że chciałabym mieć jeden z tych dużych apartamentów przy Costal Green,
naprzeciw parku, gdzie puszczają latawce i opalają się na słońcu. Jest to również w pobliżu
przystani jachtowej, gdzie w każdej chwili możesz natknąć się na bogatego kawalera...
- I gdzie czynsz jest dla ciebie za wysoki, a także kaucja przekracza twoje możliwości -
Terri dokończyła myśl za przyjaciółkę.
- Tak myślisz? No to posłuchaj. Marge Sims, ta z księgowości, zerwała właśnie ze swoim
facetem i w rezultacie nie jest w stanie płacić czynszu za swój apartament. Zgadnij, gdzie on się
znajduje? Tak jest! Przy Costal Green. Dziewczyna zabiera swe pęknięte serce do Los Angeles i
szuka kogoś, kto przejmie jej mieszkanie... bez wpłaty kaucji! Czy zatem może się spełnić to, co
zaprogramowałam?
- Chyba tak. Ale czy czynsz nie jest przypadkiem zbyt wysoki jak na twoje możliwości?
- Właśnie pracuję nad tym. - Angie zamknęła oczy, jakby stosując swą metodę i zaczęła
mruczeć: - Potrzebna mi miła, zgodna towarzyszka do mieszkania, aby dzielić ze mną wszelkie
opłaty... a także taka, która nie będzie obnaszać mojej garderoby ani podrywać moich facetów,
która... - Nagle Angie otworzyła oczy i popatrzyła na koleżankę. - Przecież to ty, wypisz
wymaluj. Jesteś za drobna, żeby chodzić w moich szmatkach i zbyt uczciwa, żeby wtrącać się do
moich męskich znajomości. Co myślisz na ten temat, Terri?
- Trudno mi odpowiedzieć na gorąco - odparła zaskoczona dziewczyna.
- Terri. Przecież to również doskonałe rozwiązanie dla ciebie. Mama będzie w Seattle pół
roku, a może dłużej. A w nowym mieszkaniu jest jeszcze trzecia sypialnia. Będzie w niej mogła
wspaniale powrócić do zdrowia. Koszty nadal dzieliłybyśmy po połowie.
Nie był to zły pomysł, zdecydowała Terri. Czynsz co prawda będzie nieco wyższy niż jej
obecny za dwie sypialnie, ale różnica nie jest chyba szokująca. A poza tym chwila była bardzo
odpowiednia na przeprowadzkę. W ten sposób Robbie zgubi jej ślad, a bardzo by tego pragnęła.
Nie znał przecież jej prawdziwego nazwiska, a teraz, na dodatek, nie znałby także adresu.
Podejrzewała, że Robbie bardzo by to przeżył, gdyby się o wszystkim dowiedział i nie chciała
mu robić przykrości. Natomiast to, co pomyśli sobie ten jego nadęty wujek, niewiele ją
obchodziło. Choć była mu bardzo wdzięczna za to, że dostarczył jej ową okrągłą sumkę.
Marka pieniądze nie interesowały. Jasper Goodrich miał ich mnóstwo. I jeśli chciał ich
używać jako pałki policyjnej, żeby poganiać ludzi w tę czy inną stronę... to jego sprawa! Marka
natomiast zawsze zdumiewało, jak łatwo było kierować ludźmi za pomocą pieniędzy. Chociażby
ta dziewczyna z baru u Spike'a. Nie wyglądała na to, że głoduje albo że czegoś jej ogromnie
potrzeba. Co więcej, na twarzy miała wymalowane to, co Mark pamiętał z jakiegoś starego wier-
szyka... niewinność, dobroć, poczucie przyzwoitości. Dostrzegł to, gdy patrzyła na innych gości
w barze i gdy spoglądała na niego, tłumacząc się z zamówionego szampana.
Do diabła, pomyślał. Zdawał sobie sprawę, że jeszcze nie przeszło mu zauroczenie tą
dziewczyną. Jakby nie był faktem błysk chciwości, który pojawił się w jej oczach, gdy tylko
wspomniał o pieniądzach. W ten sposób obnażył się jej prawdziwy charakter. Dobrze, że był
bardziej doświadczony w ocenianiu ludzi niż Robbie.
Młody, naiwny, łatwowierny, niedoświadczony... i nieodporny na zranienia. Ten chłopak
nigdy już nie dowie się, jaka Terri jest naprawdę. On zna ją na tyle tylko, na ile ona sama dała
się poznać. Kiedy uświadomi sobie, że zaręczyny zostały zerwane, na pewno będzie głęboko
zraniony. Mark nie wiedział, co on sam powinien teraz zrobić. Czy powiedzieć Robbie'emu o
wszystkim, żeby zmniejszyć rozczarowanie chłopaka? Z dobroci serca postanowił powitać go na
lotnisku.
Robbie był wyraźnie zaskoczony pojawieniem się kuzyna.
- Co cię, u licha, tu sprowadza? - zapytał, uśmiechając się szeroko.
- Miałem w pobliżu sprawę do załatwienia i pomyślałem sobie, że przy okazji podwiozę do
miasta mego ulubionego siostrzeńca.
- A więc jestem wciąż szczęściarzem. - Robbie przyjął wytłumaczenie bez zastrzeżeń,
zarzucił torbę podróżną na ramię i zrównał krok z Markiem.
- Mówisz o szczęściu, więc, jak rozumiem, wygrałeś debatę w studenckim klubie
dyskusyjnym - powiedział Mark, mając nadzieję, że to właśnie było powodem dobrego nastroju
siostrzeńca, a nie wiara w rychłe zobaczenie się z panną Divine.
- Zgadza się - odparł Robbie z wyraźną dumą w głosie. - Masz do czynienia z mistrzem, na
dodatek mistrzowskiego zespołu. - Chłopak był pełen entuzjazmu i opowiadał ze szczegółami,
jak jego partnerzy i przeciwnicy przerzucali się argumentami i jak jego strona ostatecznie
wyeliminowała wszystkich z placu boju.
- Okay - stwierdził Mark. - Przypuszczam, że zdajesz sobie sprawę, iż ode mnie przejąłeś
siłę argumentacji?
- Wiem, i co więcej: wiem również, że w podejściu do kobiet zaczynam iść twoimi śladami.
- Czyżby? - Mark pytająco zawiesił głos i pomyślał, że usłyszy teraz kilka słów o wspaniałej
Deedee Divine.
- Tak jest! - rzucił Robbie z przekonaniem, jednocześnie upychając torbę podróżną w
bagażniku samochodu. - W zespole uniwersytetu z Yale była wspaniała blondynka, najlepsza ze
wszystkich dziewczyn. Chłopcy uganiali się za nią jak szaleni. Ale ja zapamiętałem sobie twoją
technikę, Mark. Udawałem, że na mnie nie robi wrażenia. - Zaśmiał się w tym momencie i
rozsiadł na miejscu pasażera. - Technika ta szybko się sprawdziła. W krótkim czasie to ona
goniła za mną.
Wyobraź sobie, że bez trudu namówiłem ją, żeby przyjechała do mnie na Florydę w czasie
wiosennej przerwy w wykładach.
- Rozumiem - powiedział Mark, który jednak niczego nie rozumiał. Omal nie zapytał: „A co
z Deedee Divine?". Na szczęście w porę przypomniał sobie, że przecież nic na temat tej
dziewczyny nie wie. Mruknął więc tylko: - W czasie wiosennej przerwy, czy tak? - i pomyślał,
że może Robbie nabiera cech playboya. Widać Jasper trzymał go w garści zbyt twardo i zbyt
długo.
- Zgadza się, na wiosnę. A w ogóle nie jest wykluczone, że namówię tę dziewczynę do
przeniesienia się do Berkeley.
- Masz więc ciekawe plany - powiedział Mark, ale w duchu zastanawiał się, skąd tak wielki
entuzjazm Robbie'ego dla blondynki i ani słowa o Deedee? - Powiedz mi jednak... czy na
przykład twoje wakacyjne plany na Florydzie, nie będą się kłóciły... no, jeśli tak można
powiedzieć, z innymi twoimi towarzyskimi zobowiązaniami...?
- Do diabła, nie. Ale powiem ci, że to kolejny dowód mojego szczęścia. Układało mi się
nieźle z tą małą tancereczką z baru Spike'a. To znaczy, szczerze mówiąc, mnie się tak wydawało.
Byłem przekonany, że ona to samo czuje do mnie, co ja do niej. I nagle, tuż przed moim
wyjazdem, odtrąciła mnie krótko i węzłowato! Byłem wściekły jak wszyscy diabli.
- Odrzuciła cię? Tuż przed twoim wyjazdem? - Mark udawał zaskoczonego, a może był
naprawdę zaskoczony.
- Dokładnie tak. Przepędziła mnie. A przecież przez dłuższy czas było nam wspaniale. W
pewnej chwili ofiarowałem jej pierścionek zaręczynowy z dużym brylantem i wtedy ona
zachowała się jak jakaś stara, rozsądna kobieta. Powiedziała mi, że jestem za młody, żeby
podejmować takie decyzje, że powinienem jeszcze dużo się nauczyć, poznać wiele kobiet i takie
tam bzdury. Człowieku, myślałem, że oszaleję. Ale wiesz, co ci powiem, Mark? Do diabła, ona
miała rację. Okropnie bym się poczuł, gdybym miał związane ręce, poznając Debbie... Tak się
nazywa ta moja blondynka z Yale. Czy myślisz, że wypadnie to głupio, jeśli poślę jej bransoletkę
z brylantami?
Ale Mark nie słuchał. Był zaskoczony, że Terri zdecydowanie odtrąciła Robbie'ego, jeszcze
przed jego wyjazdem na Wschodnie Wybrzeże. Nie zanosiło się więc na żadne małżeństwo,
które on miał uniemożliwić za drobne czterysta tysięcy dolarów!
Cholera jasna. Wygląda na to, że będzie musiał przeprowadzić jeszcze jedną rozmowę z
panną Deedee Divine!
ROZDZIAŁ TRZECI
Mark podwiózł Robbie'ego do mieszkania i szybko odjechał. Nie mógł opanować
wewnętrznego wzburzenia.
Ta zakłamana suka wycyganiła od niego czterysta tysięcy dolarów! Ściślej mówiąc, nie od
niego, lecz od Jaspera. Dlatego on sam, Mark Denton, nie mógł polecić bankowi wstrzymania
wypłacenia tej sumy. Czek i konto należały do Goodricha. Zresztą było już za późno na to.
Kiedy dał jej czek? Sześć dni temu? Do diabła! Ona przecież na pewno zrealizowała już ten
czek.
Zatrzymał wóz z piskiem opon, pod czerwonym światłem, i z wściekłością walnął pięścią w
kierownicę. Musi ją odnaleźć, i zacznie od Spike'a. Oczywiście nie sądził, żeby tam jeszcze była.
Przypuszczalnie korzysta teraz z kąpieli słonecznych w jakimś luksusowym ośrodku na Francu-
skiej Riwierze lub płynie statkiem po Karaibach, a wszystko na poziomie zgodnym oczywiście z
wielkością zagrabionej sumy.
Gdziekolwiek jesteś, pomyślał Mark, znajdę cię, przysięgam. A bar Spike'a jest miejscem,
od którego należy zacząć.
Bogu dzięki, był to już ostatni jej wieczór u Spike'a, pomyślała Terri, poprawiając swój
sceniczny kostium. Długie wieczory na estradzie, po długich dniach za biurkiem, zaczynały być
dla niej zbyt dużym ciężarem. A na dodatek zmieniała jeszcze miejsce zamieszkania, no i cały
czas martwiła się o matkę. Tego wieczoru była w wyjątkowo ponurym nastroju. Może zbyt dużo
nadziei wiązała z przeszczepem szpiku kostnego? Ta operacja, jak mówił doktor, była wciąż w
fazie eksperymentalnej i niektórym pacjentom ów zabieg nie pomagał.
Dziewczyna starała się jednak wyrwać ze stanu przygnębienia. Przecież wszystko
przebiegało szczęśliwie. Matka i ciotka Meg przeszły dobrze przez wszystkie testy. Trans-
plantacja nastąpi jutro. Dla Terri był to ostatni wieczór u Spike'a i jutro będzie mogła polecieć
samolotem do matki, by spędzić z nią cały weekend. Dziewczyna zamknęła oczy i wyobraziła
sobie, że stoi naprzeciw doktora, który jej mówi: „Wspaniały sukces. Żadnych komplikacji.
Wszystko wskazuje na to, że pani matka w pełni wróci do zdrowia".
Terri z tą myślą i ze szczęśliwym uśmiechem na twarzy weszła na estradę i rozpoczęła
taniec. Po zakończonym występie przebrała się i powróciła na salę, aby towarzyszyć klientom. I
nagle natknęła się na Marka Dentona.
- Nadal na starym miejscu, jak widzę? Co za szczęśliwy zbieg okoliczności - wycedził przez
zaciśnięte zęby. - Jak mi się wydaje, mamy jeszcze coś do przedyskutowania ze sobą.
- Tak pan sądzi? - Terri z trudem przełknęła ślinę. - Nie bardzo wiem, o co chodzi?
Ale mężczyzna nie miał wątpliwości. Pochwycił ją mocno za łokieć, popchnął w kierunku
pustej loży i nieomal siłą usadowił za stolikiem.
- Oszukałaś mnie, nie mylę się? - Powiedział to cichym głosem, ale jego wzrok miotał
pioruny.
A więc wiedział już wszystko, pomyślała Terri. Robbie opowiedział mu wszystko ze
szczegółami i Mark zjawił się, żeby odebrać pieniądze. Ale nie mogła mu oddać, bo opłaciła już
z tych pieniędzy zabieg chirurgiczny matki. Była zadowolona, że on nie wie, na co dolary
zostały wydane.
- Poczęstowałaś mnie stekiem kłamstw, nie zaprzeczysz? Terri pokręciła przecząco głową,
ale nie mogła wydobyć z siebie głosu.
- Nie okłamuj mnie jeszcze raz. I nie pokazuj mi tego niewinnego buziaczka. Wiem, co się
za tym kryje. Kłamstwa, oszukaństwa, machlojki... Wynoś się! - Terri podskoczyła przy tych
ostatnich słowach, ale były one skierowane do Vashti. - I zabieraj to cholerne świństwo ze sobą -
dodał i pchnął z całej siły kubełek z szampanem tak, że ten omal nie spadł ze stolika. Vashti
pochwyciła go oburącz w ostatniej chwili, rzuciła gościowi piorunujące spojrzenie i znikła.
Ten moment wystarczył, żeby Terri odzyskała panowanie nad sobą. Nie da się zastraszyć
temu rozrabiace. Zarozumiałemu i aroganckiemu! Nie szukała go przecież wówczas. Sam do niej
przyszedł. Nie prosiła go również o nic. To on wystąpił z ofertą.
- Mylisz się. Nie okłamałam cię - powiedziała, odzyskując głos i też przechodząc na „ty".
- Dobre sobie, a co znaczyły te łzy w oczach, opowieści o tym, co działo się między wami?
- Sam to wymyśliłeś, ja niczego nie mówiłam...
- Jesteś pewna? A kto wspominał gęsią skórkę na całym ciele, wzajemne zauroczenie, kto
mówił o tym, że nie należy sprzeciwiać się matce naturze?
- To ty powiedziałeś wtedy, że nie są to oznaki głębokiego uczucia. - Terri niemal
roześmiała się w tym momencie. Mężczyzna zapewne pamiętał, że tak właśnie powiedział.
- Panno Divine, to nie jest zabawa. Wyciągnęłaś ode mnie wielką sumę pieniędzy. Grożą za
to konsekwencje prawne, z wyrokiem skazującym na więzienie włącznie. Ale mogę być
oczywiście wyrozumiały. Powinnaś zwrócić zagrabioną sumę.
- Nie mogę tego zrobić... - zamilkła w pół zdania. Zadała sobie w myślach pytanie, czy on
może wyśledzić, co się stało z dolarami, czy może wstrzymać wypłatę pieniędzy doktorowi?
Oszalała chyba? Jakże to było możliwe, gdy wszystko dotyczyło innych nazwisk i doktora z
Seattle? Mama była bezpieczna! Jutro przeszczep będzie wykonany. Nic już nie powstrzyma tej
operacji. I ona nie pozwoli zastraszyć się temu mężczyźnie! - Ja nie oszukałam ciebie... nie
szukałam z tobą kontaktu, nie prosiłam cię ani o jednego centa. Ty sam zaproponowałeś mi
pieniądze, z własnej nieprzymuszonej woli. W zamian za wyświadczenie ci przysługi.
- Za zerwanie zaręczyn, których w ogóle nie było.
- Myślę, że suma została wypłacona - Terri oświadczyła z całą powagą - w zamian za
obietnicę, że nie poślubię Roberta Goodricha. I ja dotrzymam tej obietnicy.
- Przecież nie miałaś w ogóle zamiaru wyjść za niego za mąż!
- Ta ewentualność nie była rozpatrywana.
- Rzeczywiście nie była. - Mark uderzył otwartą dłonią w stolik. - A to dlatego, że z
rozmysłem utwierdziłaś mnie w przekonaniu, że ślub jest już ustalony.
- Mylisz się. To ty podniosłeś temat małżeństwa, to ty plotłeś, że Robbie jest na to za młody
i że rodzina jest temu przeciwna. Ty naciskałeś, że sprawę trzeba rozważyć w rozsądniejszym
gronie, i dodałeś, że współczucie nie jest obce twojej rodzinie i że jesteście skłonni wynagrodzić
mi moją stratę.
- Twoją stratę! W postaci zauroczenia i gęsiej skórki na całym ciele?
Terri wzruszyła ramionami.
- Cokolwiek to było. W każdym razie ty zaproponowałeś odszkodowanie.
- Byłem na tyle głupi, że zaproponowałem sto tysięcy dolarów.
- Niemniej to właśnie ty zaproponowałeś pieniądze, a nie ja...
- A czy nie ty odegrałaś ze znawstwem scenkę, z której wynikał wniosek, że cokolwiek
dzieje się między tobą i Robbim to nie jest na sprzedaż?
- I tak też było!
- Oczywiście. Ale tylko do czasu, aż cena doszła do pół miliona.
- Czterystu tysięcy.
- W zamian za nic!
- Za moją obietnicę, że nie wezmę z nim ślubu.
- Ale przecież od początku nie miałaś takiego zamiaru.
- To jednak nie miało nic wspólnego z naszym porozumieniem. Ja obiecałam, ty zapłaciłeś.
Dotrzymuję obietnicy i zatrzymuję odszkodowanie.
- Posłuchaj, szanowna pani... używam tego określenia raczej symbolicznie... jeśli myślisz, że
pozwolimy ci urwać się z połówką miliona dolarów zdobytych oszukaństwem, to się grubo
mylisz! - Po tych słowach Mark wstał, pochylił się nad stolikiem, zajrzał jej głęboko w oczy. -
Albo zwrócisz całą sumę, a przynajmniej większą jej część, albo zobaczymy się niebawem w
sądzie. I to bardzo szybko!
Terri, gdy mężczyzna zniknął, siedziała przez chwilę bez ruchu. Była przerażona. Jego
ostatnie słowa, wypowiedziane zachrypniętym szeptem, nie były tylko pogróżką. Czy dopro-
wadzi do jej aresztowania, czy w ogóle może to uczynić?
- Co z tym gościem w gorącej wodzie kąpanym? - zapytała Vashti z wyrazem współczucia
na twarzy, balansując tacą obciążoną drinkami. - Nie przejmuj się, w naszej budzie pełno jest
kopniętych facetów. Już czas na ciebie. Wychodź, dziecino, na estradę.
Terri wstała, ale nogi miała ciężkie jak z ołowiu. Czuła się w jakimś stopniu winna.
Wyciągnęła jednak od niego te czterysta tysięcy dolarów... Ale przecież miała zamiar zwrócić
wszystko, do ostatniego centa. I chciała zacząć spłatę już niedługo... Po sekundzie zastanowienia
dziewczyna sama ostro się skrytykowała. Przestań żartować, pomyślała. Czterysta tysięcy
dolarów? Nie zwrócisz ich do końca życia. Czy wobec tego powinna wstrzymać operację matki i
oddać pieniądze?
Nie! Po stokroć nie! Nawet gdyby to było możliwe. Mama musi mieć swoją szansę. Terri
była zadowolona, że zdobyła pieniądze, niezależnie od tego, jaką drogą. Niezależnie od
konsekwencji.
Poprawiła swój kostium i wyszła na estradę.
- Powtórzmy, dla jasności, jeszcze raz. - Nate Collins, bystry i wzięty prawnik, który był
bliskim przyjacielem Marka od początku szkoły podstawowej, spojrzał na niego znad okularów.
- Podejmę czterysta tysięcy dolarów z twojego rachunku w banku i przekażę je na konto Jaspera
Goodricha z adnotacją, że suma ta została odzyskana od panny Deedee Divine, która wyłudziła
te pieniądze dzięki oszustwu.
Mark skinął potakująco głową.
- Coś w tym rodzaju. Wiesz przecież, jak się takie sprawy załatwia.
Jasper może być głupkiem, jeśli chodzi o podejście do pieniędzy, ale nie można było
pozbawiać go takiej sumy, skoro to on, Mark, został oszukany. Będzie musiał wytłumaczyć
jeszcze wujowi, że Robbie nie znajdował się w tak kłopotliwej sytuacji, jak im się wydawało i że
on, Mark, zmusił kobietę do zwrócenia pieniędzy.
- Rozumiem - mruknął Nate i dorzucił: - I ta cholerna suma będzie potem ściągnięta z konta
wyżej wzmiankowanej panny Divine?
- Jak najbardziej. Z tym wszakże, iż cała operacja musi być przeprowadzona delikatnie,
dyskretnie, żeby nie wywoływać szumu wokół osoby Jaspera Goodricha.
- To również rozumiem, jednak nie bardzo wiem, jak ma być zachowana owa dyskrecja?
Ale przejdźmy do konkretów. Jak rozumiem, zawarłeś jakiś kontrakt z tą kobietą?
- Kontrakt?
- No tak. Pisemne porozumienie, ustalające zasady umowy między wami.
- Nie, nie. Nic na piśmie. My po prostu...
- A więc jest to ustne porozumienie, które również może być prawnym zobowiązaniem.
- No właśnie. Ona zobowiązała się, że nie wyjdzie za mąż za Robbie'ego, a ja, że wręczę jej
czek na czterysta tysięcy dolarów... Zaczekaj chwilkę. Jest coś na piśmie. Przecież czek jest
materialnym dowodem, czarno na białym. On przecież dowodzi czegoś.
- Jeśli w całej tej umowie był z jej strony zamiar oszustwa... - Prawnik sięgnął po jeden ze
swoich ciężkich foliałów. - W tym tomie znajduje się opis sprawy jako pewnego precedensu...
Oszust został wtrącony do więzienia, za to, że...
- Nie, nie. Zaczekaj - powiedział Mark w pośpiechu, oczami wyobraźni widząc już tę
niewinnie wyglądającą dziewczynę, z kuszącymi błękitnymi oczami, wtrąconą za
kratki razem z różnymi włóczęgami. Z trudem wyzwalając się z ponownie ogarniającego go
uczucia litości, dodał: - Niech to wszyscy diabli... Co mnie to da, jeśli ona znajdzie się w
więzieniu? Ja chcę dostać z powrotem moje pieniądze! Powiedz jej, że jeśli ich nie zwróci, to...
to ją publicznie zdemaskujemy!
- Żartujesz chyba. Z moich prawniczych doświadczeń wynika, że kobiety tego typu lubią
reklamę, wysoko ją sobie cenią, nawet gdy ma skandaliczny posmaczek. Taki rozgłos często
przyczynia się do rozwoju ich kariery.
Mark patrzył na przyjaciela wyraźnie przygnębiony.
- Rozumiem, co chcesz powiedzieć. Jeśli o mnie chodzi, to nie życzę sobie żadnego
rozgłosu. Dobrze, że poruszyliśmy ten temat, bo w porozumieniu między mną i tą dziewczyną
jest jeszcze jeden szczegół. Ona ma się wstrzymać przed nadawaniem sprawie rozgłosu. Wujek
Jasper szczególnie naciska, żeby cała sprawa została utrzymana w tajemnicy.
- Ach tak? - powiedział z ironią Nate i zdjął z nosa okulary. - Nie chcesz, aby wtrącać ją do
więzienia, chcesz również uniknąć wszelkiego gadulstwa na ten temat. Stawia to nas w trochę
kłopotliwym położeniu. Mam tylko nadzieję, że nie zaproponujesz niebawem, żeby zatrzymała
te pieniądze.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Mężczyzna w krzykliwej kraciastej marynarce podszedł do niej, gdy tylko pojawiła się we
wtorek wieczorem u Spike'a.
- Pani jest Deedee Divine? - zapytał.
- Zgadza się - potwierdziła Terri. Nie był to pierwszy facet, który przypuszczalnie chciał
zaproponować jej jakiś kontrakt taneczny, jednorazowy lub nawet na dłuższy termin. - W tej
chwili, proszę wybaczyć, ale nie przyjmuję już żadnych nowych propozycji.
Odniosła wrażenie, że ubawiła go.
- Tę bez wątpienia pani przyjmie - powiedział i wetknął jej w rękę jakąś kopertę.
Gdy drzwi zamknęły się za nim, Terri rzuciła wzrokiem na list. W lewym górnym rogu
widniała nazwa firmy prawniczej. Poczuła dreszcz niepokoju, ale zdecydowanym ruchem otwo-
rzyła kopertę. W prawniczym żargonie domagano się od niej zwrotu w ciągu trzydziestu dni
sumy czterystu tysięcy dolarów, wyłudzonych podstępnie od Jaspera Goodricha. Jeśli to nie
nastąpi w wyznaczonym terminie, będzie pozwana do sądu i oskarżona o oszustwo. List był
podpisany przez Nate'a Collinsa.
Dziewczynę zalały uczucia jednocześnie gniewu, winy i przerażenia. Przez głowę jeszcze
raz przewinęły się błyskawicznie wszelkie argumenty za i przeciw. Strach był w tym wszystkim
dominujący. Przecież nie mogła iść teraz do więzienia, nie tylko ze względu na jej własną pracę,
lecz przede wszystkim z uwagi na mamę.
Popatrzyła jeszcze raz na kopertę. Była zaadresowana do panny Deedee Divine w barze
Spike'a. Bo przecież oni nie wiedzieli, jakie jest jej prawdziwe nazwisko i adres. Postanowiła w
związku z tym ukrywać skrzętnie wszelkie dalsze dane, gdy będą się zmieniały... Ale... ale czy
ewentualnie sąd nie byłby w stanie, przy swych uprawnieniach, szybko rozwiązać zagadki...?
Powinna właściwie wynająć jakiegoś adwokata... Niestety, nie było jej na to stać. Zatem musiała
sięgnąć do własnej wiedzy prawniczej, bo przecież w czasie studiów też się czegoś nauczyła w
tym zakresie. Po chwili zastanowienia przyszło jej na myśl, że przecież nie wydała jeszcze
wszystkich pieniędzy, tych od Marka Dentona, na pokrycie kosztów hospitalizacji mamy.
Mogłaby więc jakieś dwadzieścia tysięcy wysłać temu cholernikowi. Terri wróciła więc do
nowego mieszkania i napisała list.
Twarz Nate'a była zupełnie bez wyrazu, gdy spoglądał na przyjaciela.
- Co o tym myślisz? - zapytał na koniec.
Mark obrzucił go badawczym wzrokiem, a potem przeczytał list, tym razem jednak znacznie
uważniej.
Szanowny panie Collins!
W odpowiedzi na list pana z czwartego maja, w którym zarzuca sią mi, że dopuściłam się
oszustwa wobec pańskiego klienta, Marka Dentona, jestem zmuszona przedstawić następujące
fakty:
Wydaje mi się, że doszło do nieporozumienia, jeśli chodzi o ustną umową między mną i
panem Dentonem. Jestem przekonana, że w zamian za wypłacone mi czterysta tysięcy dolarów
obiecałam, że nie wejdę w związek małżeński z Robertem Goodrichem, niezależnie od tego, co
mnie uprzednio łączyło czy nie łączyło z nim. Z mojej strony przestrzegam tego zobowiązania.
Upieranie się pana Dentona, że do zawarcia naszej umowy nieodzowne były moje zaręczyny z
Robertem Goodrichem jest dla mnie wielkim zaskoczeniem.
- To jest cholerne kłamstwo! - wykrzyknął Mark, podczas gdy prawnik nadal siedział z
kamienną twarzą. - Szkoda, że nie słyszałeś tego jej gadania o wzajemnym ich zauroczeniu, o
gęsiej skórce, której dostawała na sam jego widok, czy
o tym, że ich uczucie nie jest na sprzedaż!
Usta Nate'a wykrzywiły się w grymasie uśmiechu.
- Wydaje ci się to zabawne? Niech to wszyscy diabli! - mruknął Mark i wrócił do listu.
Jednakże rozumiem, że ustne umowy mogą być błędnie interpretowane i być może pan
Denton żle zapamiętał nasz kontrakt. W każdym razie dzisiaj różnimy się zasadniczo w ro-
zumieniu tego, do czego się zobowiązywaliśmy. Nie mam jednak zamiaru wykorzystywać jego
błędnego rozumienia istoty sprawy ani pozbawiać go pieniędzy, które mi dał bez należytego
zastanowienia. Dlatego niniejszym zgadzam się zwrócić mu sumą czterystu tysięcy dolarów.
Jednakże zdajecie sobie panowie sprawę, że od chwili gdy dostałam wspomniane pieniądze
minęło sporo czasu i wcześniejsze moje wydatki nie pozwalają mi na bezzwłoczne oddanie całej
sumy. Dlatego dołączam do mego listu czek na dwadzieścia tysięcy dolarów i jednocześnie
zobowiązuję się wysyłać co miesiąc panu Markowi Dentonowi czek na sto dolarów, aż do
momentu zwrócenia całej sumy, łącznie z odsetkami.
Mam nadzieją, że moje powyższe zobowiązanie przyjmiecie jako świadectwo dobrej woli.
Z góry dziąkują i kłaniam sią Deedee Divine
- To przecież niemożliwe! - wykrzyknął Mark. Nate uniósł tylko brwi. - Ona nie mogła
wydać trzystu osiemdziesięciu tysięcy dolarów w ciągu zaledwie dziesięciu dni.
- Ale to ma niewiele wspólnego ze sprawą - odparł Nate, wzruszając ramionami. - Natomiast
ważne jest to, że mamy do czynienia z bardzo bystrą dziewczyną albo z taką, która ma
doskonałego doradcę prawnego. W tym, co napisała, ma rację, gdyż ustne umowy są,
powiedzmy, ze swej natury niezbyt precyzyjne, a nieraz w sposób zamierzony źle interpre-
towane. Wspomniane przez nią dwadzieścia tysięcy jest w każdym razie deklaracją dobrej woli z
jej strony. A poza tym wyciąga ją z ciężkiej sytuacji. Człowieka można wsadzić do więzienia za
oszustwo, natomiast nie można... za długi. I jeszcze jedno. Kto będący przy zdrowych zmysłach
uwierzy, że szeroko znany autor komentarzy prasowych, Mark Denton, który tak wspaniale
analizuje to, co się dzieje na świecie, dał się nabrać oszustce na monstrualną sumę, nie zdając
sobie sprawy, co się święci. Na koniec powiem ci, że jeśli dopuścisz do ujawnienia chociażby
części tych absurdalnych faktów, twoi koledzy po fachu będą mieli wspaniałą zabawę. Jednym
słowem ta dziewczyna trzyma cię na muszce!
Mark, zagubiony w myślach, przyglądał się uparcie przyjacielowi. Miał pełną świadomość
poniesionej klęski, ale niech go diabli porwą, jeśli pozwoli odejść tej przewrotnej dziewczynie!
Szczerze jednak mówiąc, to, co najbardziej go w tym wszystkim rozwścieczało, to nie były
pieniądze, lecz fakt, że znikła gdzieś, zagubiła się para tych uwodzicielskich błękitnych oczu.
Stan zdrowia matki wyraźnie się polepszał. Nie pojawiały się żadne komplikacje
pooperacyjne. Za tydzień będzie zapewne mogła przenieść się do małego mieszkanka, które
Terri i ciotka Meg wynajęły w pobliżu szpitala.
W związku z tym w radosnym nastroju wróciła do San Francisco wcześnie rano w niedzielę.
Była zadowolona, że zdecydowała się zamieszkać razem z Angie, chociaż czynsz był niemały.
Opłaciło sięjednak, gdyż mieszkanie było bardzo ładne, doskonale urządzone, nawet z
kominkiem, w którym będą palić w deszczowe dni, co oczywiście mamę zachwyci.
Jedno tylko niepokoiło Terri. Czek, który wysłała Demonowi nie został zrealizowany, nie
było też do niej żadnego listu w barze Spike'a, czyli pod jedynym jej adresem, znanym tamtemu
mężczyźnie. Czy to znaczyło, że razem ze swoim prawnikiem nie zaakceptowali jej propozycji?
Chciała zatelefonować do adwokata, ale rozmyśliła się. Lepiej będzie, gdy zniknie, tym bardziej
jeśli naprawdę chcieliby postawić ją przed sądem.
Tak czy inaczej czeku jej nie zwrócili i był on nadal dowodem jej dobrej woli. Teraz będzie
musiała dokładać wszelkich starań, aby przypuszczalnie do końca życia wysyłać co miesiąc sto
zielonych. Zważywszy te wszystkie okoliczności, pomyślała sobie, że właściwie nie ma powodu,
aby była na niego wściekła. Raczej powinna być wdzięczna i robić wszystko, by zwrócić mu
pieniądze, którym mama zawdzięcza powrót do zdrowia, a być może... życie. Uznała więc, że w
takiej sytuacji może już się zająć swoją pracą. Dziwiła się jednak, że na dnie serca czuła nadal
jakiś lęk. Nie była jeszcze całkowicie pewna, czy wydostała się z pułapki...
Dopiero po upływie paru następnych tygodni zdołała pozbyć się prześladujących ją
wątpliwości. Był już najwyższy czas, bowiem jej biurko w stanowej kalifomiskiej Komisji do
Spraw Rozwoju Gospodarczego zawalone było sprawami do załatwienia. Do jej zadań należało
opiniowanie podań o niewielkie pożyczki, wnoszonych głównie przez ludzi stawiających w
biznesie pierwsze kroki. Po szczegółowym zapoznaniu się ze sprawą formułowała wniosek
pozwalający ludziom potrzebującym otrzymać wymarzony kredyt. Terri lubiła swoją pracę i
lubiła ludzi, z którymi przy okazji się spotykała.
W rozmowie z Angie, gdy pewnego dnia tak się złożyło, że obie były w domu i razem
przygotowywały obiad, opowiadała jej właśnie o tych ludziach. Za przykład podała Elizę Carr.
- Wypychanie zwierząt było dla niej początkowo zabawą, hobby... ale potem umarł jej mąż i
stało się to jedynym środkiem utrzymania dla niej i jej dzieciaków. Gdyby mogła tę swoją
piwnicę dostosować do tej produkcji i rozsyłać katalogi... - Terri cytowała podanie Elizy. -
Innym przykładem jest Joe Daniels - opowiadała z ożywieniem. - To jest ten młody człowiek,
który był u mnie rano w biurze. On nie tylko tańczy jak marzenie, ale również ma niesłychany
talent przekazywania tej umiejętności innym. Widziałam kilka zespołów, które tańczą pod jego
kierunkiem w jakichś dziwnych miejscach, gdzie podłogi są krzywe, nie ma luster ani żadnych
drążków. Gdyby znalazł jakąś salę, odpowiednią na szkołę tańca...
- I ty jesteś pewna, że taką znajdzie - wtrąciła Angie, uśmiechając się miło. - Czy wiesz, co
jest twoim największym mankamentem, Terri?
- Ja wiem, jaki jest twój największy mankament. Ciągle przypalasz ziemniaki! - krzyknęła
Terri i porwała garnek z kuchenki. - Daj mi tę miskę.
Przyjaciółka posłuchała jej bez protestów, ale nie miała zamiaru zmieniać tematu.
- Powiem ci wprost, że zajmujesz się nieodpowiednimi sprawami. Przeczytam ci twój
horoskop.
- Och, nie! Błagam - jęknęła Terri. Angie była doskonałą współlokatorką, ale miała też
swoje dziwaczne upodobania. - Przecież wprowadzałaś mnie już w tajemnice numerologii, która
twoim zdaniem poprzez żonglerkę cyframi tłumaczy nam otaczający świat, a teraz na dodatek... -
Terri zamilkła, bo zdała sobie sprawę, że Angie jej po prostu nie słucha. Wyraz twarzy
przyjaciółki sprawiał wrażenie, jakby dziewczyna błądziła myślami gdzieś daleko, poza tym
światem. Po chwili wróciła do rzeczywistości i do tematu rozmowy.
- Jesteś zbyt miękka, delikatna, Terri. Bardziej nastawiona na ludzi niż na biznes.
- Daj spokój, Angie!
- Ale tak jest naprawdę, Terri. Będziesz bardziej zachwycona, gdy ta kobieta, Eliza Carr,
pracować będzie w domu, jednocześnie pilnując dzieci, niż gdyby miało się okazać, że jej
produkcja wpływa na rozwój gospodarki regionu. Podobnie jest z Joe Danielsem.
- Szkoła tańca jest bardzo dobrym biznesem. Daniels zatrudni dodatkowych nauczycieli,
będzie dawał przedstawienia. A teraz nagrywa na kasetach wideo fragmenty lekcji, kasety te
będą rozprowadzane przez różne sklepy i z całą pewnością przyniosą zysk.
Angie nie była jednak w pełni przekonana i dyskusja toczyła się nadal, gdy dziewczyny
zasiadły już do obiadu.
- Mówię ci jeszcze raz, że powinnaś wstąpić do naszego klubu „LLL" - powiedziała Angie.
- A co to takiego?
- Spotykamy się w co drugi wtorek. Nasze zainteresowanie to: Life, Love i Living. Zycie,
miłość i sposób, w jaki z życia korzystamy. Stawiamy sobie za cel sięganie do istoty każdego z
nas tak, aby zyskać jak najwięcej z życia. A więc na przykład, gdy zrozumiesz, jaka jest różnica
między tym, kto jest samolubny i tym, kto bezinteresowny, zrozumiesz powiedzenie:
„Najważniejsze jest być szczerym i prawdziwym wobec samego siebie".
- Rozumiem.
- Ty, Terri, jesteś oczywiście bezinteresowną istotą. Zbyt wiele czasu i energii poświęcasz,
żeby inni byli szczęśliwi, zamiast się zająć własnym życiem i być szczęśliwą.
- Ale ja jestem szczęśliwa.
- Uważasz, że zadowala cię całkowicie twoja praca i to, że jeździsz do Seattle, żeby
dowiedzieć się, jak się czuje mama? A powiedz mi, kiedy ostatni raz byłaś na randce?
Terri już chciała odpowiedzieć, że dla niej liczba randek nie jest żadną miarą szczęśliwości,
gdy zadzwonił telefon i Angie podbiegła, żeby go odebrać. Z tego, co przyjaciółka mówiła, Terri
domyśliła się, że rozmawia z Sidem Farmerem, zamożnym sąsiadem z tego samego kompleksu
mieszkaniowego. Angie udało się zawrzeć z nim znajomość, bo swoim zwyczajem
przywoływała go w myślach, a ponadto umyślnie często odwiedzała miejscowy ekskluzywny
klub.
Angie powróciła do kuchni w radosnym nastroju.
- Zgadnij, kto to był? Otóż Sid, członek klubu jachtowego. Jak widzisz, moje czary skutkują.
Zaprosił mnie na tańce jutro wieczorem.
- Cieszę się, Angie.
- Zapytałam go, czy mogę także przyprowadzić ciebie i odpowiedział, że oczywiście.
Powinnaś chyba włożyć...
- Zaczekaj chwilkę. Czy nie będę przypadkiem piątym kołem u wozu?
- Może kimś w tym rodzaju, ale ja chcę wprowadzić w moje zachowanie trochę równowagi.
- O czym ty mówisz?
- Mam pewne skłonności do egoizmu. Mój doradca w klubie „LLL" sugeruje, że jeśli będę
się starała podchodzić do życia mniej samolubnie, na przykład wyciągając ciebie z chandry,
przygnębienia...
Terri wybuchnęła śmiechem.
- Przesadzasz chyba trochę, Angie. Nie jestem przygnębiona - odparła, ale gdy zobaczyła, że
przyjaciółka mówi całkiem poważnie, a poza tym, gdy zrozumiała, że Angie woli zabrać ją niż
inną dziewczynę, która mogłaby jej poderwać Sida, przyjęła zaproszenie. Właściwie nie było
wyraźnych przeciwwskazań. Bardzo lubiła tańczyć, a poza tym interesowało ją, jak od środka
wygląda taki ekskluzywny klub.
Nie była zawiedziona. Od frontu znajdowało się tam kilka obszernych holi, elegancko
urządzonych i bogato ozdobionych przede wszystkim akcesoriami żeglarskimi. Tańczono w
głównej jadalni. Stoły ustawiono półkolem, aby zrobić jak najwięcej miejsca na wieczorny
dansing. Wszystko było urządzone ze znawstwem i Terri cieszyła się, że tu przyszła. Sid był
bardzo uprzejmym gospodarzem, dwoił się i troił, przedstawiając sobie gości, i Terri nie mogła
narzekać na brak partnerów do tańca. Melodie były rozmaite. Tradycyjne, stare i całkiem nowe,
w wykonaniu małego latynoskiego zespołu. Gdy muzycy postanowili trochę odpocząć, goście
też zadowoleni byli z małego oddechu. Terri przysłuchiwała się rozmowom sąsiadów, a
jednocześnie podziwiała wieczorowe kreacje pań i eleganckie smokingi panów. W pewnej chwili
zobaczyła jego. - Mark Denton! Siedział przy następnym stole, zaledwie parę metrów dalej.
Patrzył uparcie wprost na nią.
Szybko odwróciła oczy. Miała nadzieję, że jej nie rozpoznał. Uśmiechnęła się do brunetki
obok, która mówiła właśnie o walorach ćwiczeń fizycznych.
- Czy pani chodzi na aerobik? - zwróciła się do Terri.
- Tak... a właściwie nie. - Szczerze nienawidziła tych drgawek. Rzuciła jeszcze raz szybkie
spojrzenie na Dentona. Wciąż ją obserwował.
- Powinna pani spróbować. To naprawdę utrzymuje człowieka w dobrej formie - zachęcała
brunetka.
- Może się zdecyduję.
Siedź spokojnie. Nie ma powodu do paniki, uspokajała się. W tym otoczeniu i bez peruki na
pewno mnie nie rozpozna.
Ale myliła się. Rozpoznał ją natychmiast. Był przekonany, że to ona. Obcięła te długie
czarne włosy i ufarbowała. Ale nawet w tych obfitych, obecnie kasztanowatych puklach, roz-
poznałby ją po twarzyczce w kształcie serca, po małym nosku. To była panna Deedee Divine z
baru Spike'a. Tylko, co u diabła ona tutaj robiła?
Będzie musiał to ustalić. Szczęście, że coś go tknęło, aby wpaść do klubu.
Podniósł się i zmierzał w kierunku ich stołu. Co miała począć? Nic! Nie wiedział przecież,
kim ona jest. A nawet jeśli domyślał się... Nie zrealizował czeku, ale go również nie zwrócił.
Czy nie oznaczało to, że przyjął jej propozycję? Dlaczego zatem tak się denerwowała?
- Elitarny Klub Aerobiku? Ależ oczywiście. To niedaleko od naszego apartamentu - Terri
powiedziała do uśmiechniętej brunetki. - Zajrzę tam przy okazji.
Brunetka przestała jej słuchać. Uśmiechała się teraz do Marka Dentona.
- Mark! A więc zdecydowałeś się jednak zaszczycić nas swą obecnością. Czy jesteś sam? -
Gdy potwierdził to skinieniem głowy, mówiła dalej: - Weź jakieś krzesło i przyłącz się do nas.
Posuń się trochę, Bob - rzuciła do męża i po chwili Denton sadowił się już między nią i Terri,
która przełknęła ślinę, westchnęła głęboko i starała się wyglądać na całkiem spokojną.
Na szczęście nie zwracał na nią szczególnej uwagi i witał się z pozostałymi gośćmi.
Wszyscy go znali, z wyjątkiem oczywiście Angie i... Terri. Zostało to po chwili naprawione, gdy
Sid dokonał prezentacji.
- To jest Angie Parker i Terri Thompson, a ten dżentelmen, szanowne panie, to słynny
komentator, Mark Denton, którego artykuły czytujecie zapewne co dzień w „The Chronicie".
Oczywiście, jeśli lubicie tego typu perwersyjny intelektualizm.
- Bardzo ci dziękuję, chłopie, za rekomendację. - Mark dobrze przyjął tę prezentację i śmiał
się z resztą towarzystwa.
Część obaw Terri znikła. Wydawało się, że jej jednak nie rozpoznał!
Mark tymczasem dokładał starań, żeby utrzymać się w ryzach. Terri Thompson? Niech ja
skonam! To przecież Deedee Divine. W żaden sposób nie pozbędzie się tych uwodzicielskich
błękitnych ocząt ani tych małych dołeczków na policzkach. Czy uważała go za kompletnego
idiotę? A może planowała znowu jakąś zagrywkę?
- Panna... Thompson, czy dobrze usłyszałem? - Mark zapytał, zwracając się do niej
bezpośrednio.
- Tak...
- Przyjechała pani niedawno do naszego miasta?
- Nie, a może tak. Zależy, jak się na to patrzy. Jestem tu zaledwie od trzech miesięcy.
- A co panią sprowadza do tego grodu bez skazy?
- Moja praca - odparła i pomyślała sobie, że mógłby już dać spokój tym głupim pytaniom i
nie świdrować jej przenikliwym spojrzeniem. Jeśli wiesz, kim jestem, powiedz to i przestańmy
się bawić w kotka i myszkę.
- Mamy wreszcie muzykę. Czy zatańczy pani, panno... Nie, dajmy spokój tym
formalnościom, Terri?
Ujęła dłoń, którą do niej wyciągnął i pozwoliła zaprowadzić się na parkiet. Zespół latynoski
grał uwodzicielską melodię, a ich solista gardłowym głosem śpiewał miłosny tekst. Mężczyzna
objął Terri obu rękami i przyciągnął do siebie, jednocześnie uśmiechając się tak, że poczuła
dreszcz przebiegający po jej ciele. To drżenie nie miało jednak nic wspólnego ze strachem, który
odczuwała na myśl, że zostanie zdemaskowana.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Wszystko to razem wydawało mu się szaleństwem.
Powiedziała, że nazywa się Terri Thompson. A przecież wiedział doskonale, że Deedee
Divine. Obserwował ją spod przymrużonych powiek. W przytłumionym świetle twarz miała
bladą, oczy spuszczone, długie rzęsy rzucały cień na policzki. Wdychał głęboko zapach perfum,
który roztaczała wokół siebie, zapach podszeptujący, aby nigdy nie wypuścić jej ze swych
ramion. Poruszał się jakby we śnie, w rytm kolejnych uwodzicielskich melodii.
Muzyka w pewnej chwili zamilkła, wytrącając go z rozmarzenia.
Ludzie zaczęli się przepychać i powstał gwar z mieszaniny głosów i śmiechów. Ktoś klepnął
go po ramieniu.
- Nie wiedziałem, Mark, że już jesteś.
Obrócił się i zobaczył jednego z wydawców „The Chronicie".
- Cześć. Tak jest, wróciłem wczoraj wieczorem. Podczas krótkiej wymiany zdań Mark
uświadomił sobie, że ona odchodzi. Szybko więc złapał ją za rękę. Los sprawił, że ta mała
Cyganicha wpadła mu znowu w ręce i tym razem nie mógł pozwolić, żeby jeszcze raz zniknęła.
Nie wiedział wprawdzie, co z nią dalej pocznie, ale na razie znowu poprowadził ją na parkiet.
Mark był zachwycony. W swych wędrówkach po całym globie, w chwilach wolnych, nieraz
mial okazję tańczyć. Próbował też swych sił w Hiszpanii, w Meksyku, ale nigdzie nie spotkał
partnerki tak wspaniałej jak Terri. Z lekkością piórka poddawała się jego prowadzeniu, kolejno
w rumbie, sambie, cza-cza. W zachwycie obserwował rytmiczne falowanie jej ramion, pełne
gracji ruchy bioder, gdy falując, odpływała od niego, a potem wracała w oczekujące ją ramiona.
Nigdy jeszcze taniec nie dawał mu takiej zmysłowej radości. I jasne było, że nie pozwoli, aby
ktoś inny go w tym upojeniu zastąpił.
- Jest pani wspaniałą tancerką - powiedział w przerwie między jedną melodią a następną. -
Czy może jest pani profesjonalistką?
Dostrzegł na jej twarzy namysł i po chwili zastanowienia zdecydowanie odparła:
- Nie, nic podobnego.
A więc jest doskonałą kłamczucha, czego miał już zresztą uprzednio dowody. Powiedział
jednak tylko:
- Z tego wynika, jak sądzę, że mija się pani z powołaniem. Bo ma pani naturalne warunki i
talent do tańca.
- To samo mogę powiedzieć o panu - zareplikowała szybko. - Nigdy jeszcze nie spotkałam
mężczyzny tak rytmicznie reagującego na muzykę i tak świetnie tańczącego.
- Pochlebstwo zaprowadzi panią daleko - zażartował z uśmiechem na twarzy. - A zimny
napój ugasi teraz nasze pragnienie. Chodźmy napić się czegoś.
Chciał ją zatrzymać wyłącznie dla siebie. Wykryć, na czym polega jej gra. Prawdopodobnie
Nate miał rację. Prędzej piekło wystygnie, nim on odzyska swoje pieniądze. Ale Mark
koniecznie chciał się dowiedzieć, co dziewczyna zrobiła z taką masą pieniędzy.
- Wydaje mi się - powiedziała Terri, chcąc szybko zmienić temat - że wrócił pan właśnie z
jakiejś podróży?
- Zgadza się - odparł. - Przyjechałem z Olimpii. Dziewczyna głęboko westchnęła, na chwilę
zapominając o swoich własnych sprawach. W ostatnim czasie we wszystkich mediach ogromnie
dużo było wiadomości o zamieszkach w Olimpii, o zniszczeniach, ruinach, przelewie krwi.
- Jak długo... był pan tam? - zapytała, nie bardzo rozumiejąc, dlaczego ją to interesuje.
- Tylko pięć dni - odpowiedział, gdy sadowili się na stołkach barowych.
- To chyba bardzo niebezpieczne znajdować się wśród takich zamieszek? Wciąż donoszą
stamtąd o strasznych wydarzeniach!
- Rzeczywiście, jest tam trochę niebezpiecznie, ale to rzecz raczej normalna, gdzie coś się
dzieje... - odpowiedział, wzruszając ramionami.
Terri zmarszczyła czoło.
- Ale ja nie zauważyłam niczego, co by wyszło spod pana pióra na temat Olimpii.
- Znaczy to, że czytuje pani moje reportaże? - zapytał, uśmiechając się życzliwie.
Pierwszy raz widziała u niego taki ciepły wyraz twarzy.
I miała wobec tego pewność, że jednak nie rozpoznał jej. Taki uśmiech nie mógł być
przeznaczony dla kogoś w rodzaju Deedee Divine!
- Nie zdołałem jeszcze przemyśleć tej całej historii - dodał i zwrócił się do barmana, który,
jak wszyscy pozostali w klubie, wydawał się znać Dentona bardzo dobrze. Mark wyglądał na w
pełni zrelaksowanego. Przed chwilą oddawał się sztuce tańca całym sercem, a teraz
dowcipkował z barmanem. Aż trudno było uwierzyć, że zaledwie wczoraj krył się przed kulami
w Olimpii.
- Zawsze pan tak postępuje? - zapytała, biorąc z jego ręki kieliszek.
- To znaczy, jak?
- Analizuje starannie sytuację, nim zabierze się do pisania? - I być może dlatego jego
materiały były zawsze tak czytelne, przekonywające, pomyślała Terri, pociągając łyk wina. -
Proszę wobec tego powiedzieć, kiedy przeczytamy coś na temat wydarzeń w Olimpii?
- Jeszcze w tej chwili nie wiem. Trudno jest napisać coś z sensem na temat bezsensownej
sytuacji.
- Rzeczywiście uważa ją pan za idiotyczną? O co właściwie w tym wszystkim chodzi?
- To stara, odległa już przeszłość - powiedział i gniewnym ruchem zamieszał kostki lodu w
swym kieliszku, tak jakby nagle rozzłościł się. - Tamte rany sprzed stu lat nigdy się nie zagoiły.
Nienawiści nie wygasły. Pragnienie zemsty jest ciągle żywe.
- Rozumiem, co chce pan powiedzieć. - Teraz wiedziała już, że cokolwiek pisał, wkładał w
to całe swoje serce. Pomyślała o Olimpii i przyznała mu w duchu rację. - To takie idiotyczne -
powiedziała - podtrzymywać nienawiść... przez tyle lat.
- A zatem, pani zdaniem, wybaczenie jest najlepszym rozwiązaniem wielu ludzkich
dramatów?
- Oczywiście.
- Ale to nie zawsze jest takie proste: zapomnieć i przebaczyć.
- Słusznie. Jak brzmi to powiedzenie? O, już sobie przypomniałam: „Błądzić to sprawa
ludzka, przebaczać to atrybut Boga".
Mark podniósł gwałtownie głowę. Dlaczego tak dziwnie spoglądał na nią?
- Czy pani tak właśnie postępuje w kłopotliwych sytuacjach? Każdemu, kto panią oszuka,
gotowa jest pani przebaczyć?
Terri zastanawiała się przez sekundę, czy nie powiedziała czegoś głupiego. Przecież wciąż
rozmawiali o Olimpii. A może. .. Nagle poczuła zimno w całym ciele, a on wciąż patrzył na nią
uparcie.
- Wybacza pani, nawet gdy po drugiej stronie nie ma skruchy ani żalu za popełniony czyn,
nie ma chęci odpokutowania?
U licha, przecież ona chciała odpokutować. Czyż nie zaczęła spłacać długu? Daj spokój,
skarciła samą siebie. On nie powinien zorientować się, kim jesteś.
- Niech pan nie będzie śmieszny! - powiedziała na głos, wciąż trzymając się tematu
„Olimpia". - Kto chciałby odpokutować przewinienia sprzed stu lat? Z drugiej strony chęć
wybaczenia sprawiłaby, że w Olimpii nie byłoby takiego rozlewu krwi.
Mężczyzna lekko się uśmiechnął i wykonał ruch głową, jakby pochwalał jej sposób
myślenia.
- Oczywiście ma pani rację. Być może zastosuję te argumenty w mojej analizie.
- Nie mogę nawet marzyć o tym, aby cokolwiek doradzać Markowi Dentonowi - zastrzegła
się dziewczyna, a jednocześnie z uczuciem ulgi głęboko odetchnęła.
- Wydaje mi się, że rozwiązała pani mój problem, panno Thompson. Czy mógłbym panią
namówić do dołączenia do mego zespołu?
- A ma pan jakiś zespół? - zapytała zaskoczona.
- Oczywiście, że mam. Czy wyobraża sobie pani...?
- Ani przez chwiię nie myślałam o tym. Sądziłam, że... - przerwała, pohamowując chichot -
...wyobrażałam sobie pana jako samotnika, skupiającego się nad notatkami, bębniącego na
maszynie do pisania. Albo skrywającego się za barykadą i robiącego notatki, podczas gdy kule
gwiżdżą wokoło. Lub też siedzącego w suterenie, a jakiś ciemny typ szepcze panu do ucha
polityczne sensacje. Czy też...
- Dobrze, już dobrze. - Mężczyzna zahamował potok jej słów i wybuchnął śmiechem. -
Jakiego rodzaju powieści czytywała pani ostatnio? Czy moja charyzma bardzo zmaleje, gdy
powiem, że pracuję w zwykłym biurze, że mam sekretarkę, facetów od wygrzebywania
materiałów i innych pomagierów, i że wokoło jest mnóstwo telefonów, komputerów, faksów?
Czy, powtórzę, stracę wtedy w pani oczach?
- Kilka punktów - odparła, robiąc zabawny grymas. - I w takiej sytuacji nie będę mogła dla
pana pracować. Nic w tym zabawnego.
- Obawiałem się takiej odpowiedzi. Zatańczmy więc jeszcze, póki nikt nam nie przeszkadza
- powiedział Mark i z niepokojem popatrzył w kierunku jej stolika.
- Nic nam stamtąd nie grozi. Jestem piątym kołem u wozu. Przyszłam z koleżanką, z którą
razem mieszkamy, i z jej facetem. Ona chce wprowadzić trochę równowagi do swego życia. To
zabawna historia, dla mnie jednak nieważna. Jestem pewna, że oni woleliby, abym się zgubiła.
- Wobec tego proszę dołączyć do tej jednokołówki - powiedział Mark, pokazując palcem na
siebie i uśmiechając się szeroko.
Terri nie mogła pojąć, że taki wspaniały mężczyzna, przystojny, bystry, na dodatek
doskonały tancerz, może być samotnikiem. Jak to się dzieje, że w sali, po brzegi wypełnionej
pięknymi kobietami, ona była w stanie utrzymać go wyłącznie dla siebie przez całą godzinę?
Poczuła dziwną radość. Znaczyło to bowiem, że polubił ją, odpowiadało mu jej towarzystwo.
Wolał ją niż którąkolwiek z tych przepięknie ubranych ślicznotek. Terri czyniła więc wszystko,
żeby utwierdzić go w tym przekonaniu. Kiedy więc zaproponował, żeby wyszli i odetchnęli
świeżym powietrzem, pospieszyła za nim jak w transie.
Noc była ciepła. Bez odrobiny nawet wiatru. Złocisty księżyc wisiał nad zatoką.
Terri, nie zdając sobie nawet sprawy, że wokoło spaceruje wiele innych par, przechyliła się
przez balustradę, okalającą taras klubowy i spojrzała w dół na przycumowane przed nimi
rozmaite łodzie.
- Pływanie na czymś takim musi być wspaniałe. Niezależnie, czy jest to pełnomorski jacht,
czy mniejsza łódź żaglowa - powiedziała rozmarzonym głosem.
- Zabiorę cię wobec tego na taki spacerek! - powiedział z ujmującym uśmiechem,
przechodząc na „ty". - Kiedy będziesz miała czas?
- Czy to znaczy, że masz własną łódź? - Ona też odrzuciła oficjalne „pan".
Gdy skinął potakująco głową, uzmysłowiła sobie, że on zapewne musi być bardzo bogaty.
- Mam jacht, chociaż niezbyt duży. Przycumowany jest tam, naprzeciw, między tą żaglówką
i jachtem oświetlonym od wewnątrz. Czy chciałabyś popłynąć ze mną?
- Och, oczywiście, marzyłam o tym - odpowiedziała bez chwili zastanowienia.
- A zatem ustalmy datę. - Wydawał się bardzo zadowolony. -I przypieczętujemy umowę w
ten sposób: - Mówiąc to, nachylił się i dotknął ustami jej warg. Bardzo delikatnie, lecz ona
poczuła gwałtowne przyspieszenie tętna, dreszcz zachwytu przebiegł całe jej ciało i usadowił się
w sercu. Ale to właśnie sprawiło, że się ocknęła. Opanowało ją uczucie zagrożenia, iż zakocha
się w mężczyźnie, który znienawidziłby ją, gdyby się dowiedział... Ogarnęło ją przeświadczenie,
że musi przed nim uciec.
- Tak jest, musimy! To znaczy, chcę powiedzieć, że musimy wybrać się na wycieczkę
twoim jachtem - mówiła trochę bezładnie. - Wkrótce. Ale nie w najbliższym czasie. Teraz jestem
bardzo zajęta. Mam mnóstwo roboty. I nie mam czasu na randki, na pływanie. O Boże, zrobiło
się strasznie późno. Angie nie będzie wiedziała, co się stało. Muszę ją odnaleźć.
- Poczekaj - zawołał. - Umówmy się teraz wstępnie.
- Przepraszam, ale innym razem. Wieczór był wspaniały. Dziękuję. Do widzenia.
Chciał ją przytrzymać, ale usłyszał, że ktoś go woła:
- Chwileczkę, Mark. Chciałem cię zapytać...
Gdy po chwili wbiegł do sali tanecznej, nigdzie nie mógł jej odnaleźć. Cholera! Gdyby ten
wydawca nie zatrzymał go... Zaczął rozglądać się za Sidem. On mu ją przecież przedstawił. Ale
jego też nie było w pobliżu. Ani w holu, gdzie ludzie przygotowywali się już do wyjścia.
Mark pomyślał, że dziewczyna zniknęła tak nagle, jakby dopiero teraz przypomniała sobie
sprawę Deedee Divine. Chociaż przez cały wieczór była tak rozkosznie uwodzicielska. Łącznie
ze wspaniałą, subtelną reakcją na jego pocałunek. Przypomniał sobie również jej radę: „Wybacz
i zapomnij".
Sęk jednak w tym, że przez następne dni ani przez chwilę nie mógł o niej zapomnieć.
Gdziekolwiek był, cokolwiek robił. Czy leciał samolotem, czy przeprowadzał wywiad, czy pisał
o Olimpii i o tragedii pamiętania wszystkich krzywd po stuleciu.
Pewnego dnia zatelefonował do niego Nate.
- Wydaje się, że byłem w błędzie, staruszku. Prawdopodobnie odzyskasz forsę, jeśli tylko
poczekasz jakieś pięćdziesiąt lat.
- O czym gadasz, bo nie łapię?
- O czeku. Właśnie go otrzymałem od panny Deedee Divine. Na sto dolarów. We
właściwym czasie. Jak zostało obiecane.
Mark był ogromnie zadowolony. Gotów wybaczyć wszelkie winy. Chciałby ją zobaczyć i...
- A więc znowu pokazała się na powierzchni. Gdzie...?
- Nie jest tak, jak myślisz. Zastosowała stary sposób postępowania. Czek nie ma adresu
zwrotnego.
Mark odłożył słuchawkę, ale jego myśli wciąż krążyły wokół dziewczyny o błękitnych
oczach. Deedee Divine czy też Terri Thompson na pewno nie była święta. Lecz zaczęła go
spłacać. Może wobec tego był jakiś racjonalny powód tej oszukańczej gierki w barze Spike'a...
Mark poczuł się tak, jakby sam siebie chciał okpić. Bowiem powód był oczywiście jeden i
bardzo prosty. Wyłudzona forsa miała jej dać wysokie towarzysko miejsce, które pozwoliłoby
zastawić pułapkę na kolejnego bogatego frajera.
W pewien deszczowy dzień, po południu, Mark natknął się w klubie na Sida. Zapytał, czy
Sid pamięta, że jakiś czas temu przyprowadził na tańce dwie dziewczyny.
- Oczywiście, pamiętam, jedna z nich, Angie, jest trochę zwariowana - odparł młody
człowiek, rozpoczynając ćwiczenia na siłowni. - Plecie wciąż coś o stworach z zaświatów i o
tym, jak one kierują naszym losem. Angie chciała nawet wprowadzić mnie do kręgu
wtajemniczonych.
- To znaczy, że dziewczyny mieszkają w komunie?
- Nie, bynajmniej. W jednym z apartamentów w naszym kompleksie mieszkaniowym, do
którego te urządzenia sportowe też należą. Angie jest trudna do uniknięcia. Namawia mnie,
abym wstąpił do klubu, gdzie dyskutują o zależnościach między życiem i miłością. - Sid,
mówiąc to, wybuchnął śmiechem. - Powiedziałem jej, że w tej sprawie ja sam mogę ją
niejednego nauczyć.
Gdy Mark nacisnął dzwonek do apartamentu wskazanego mu przez Sida, drzwi otworzyła
gładko uczesana kobieta.
- Witam! - powiedziała i błysk w ciemnych oczach dał mu do zrozumienia, że został bez
trudu rozpoznany. - Proszę wejść, oczekiwałam cię. Usiądź. Terri powinna zjawić się za chwilę.
Czy napijesz się herbaty, a może czegoś mocniejszego?
- Nie, dziękuję bardzo - odparł, oddał jej swój prochowiec i zajął wskazane miejsce
Ona tymczasem usiadła na podłodze buddyjskim zwyczajem, otoczona kilkoma kartami
starannie, z premedytacją, ustawionymi.
- Proszę, wybacz, ale muszę skończyć to, co zaczęłam. Czy znasz się na tajemnej wiedzy,
którą nazywamy numerologią? - Zaprzeczył ruchem głowy, a ona ciągnęła dalej: - To jest
fascynujące. Polega na interpretacji czy też analizie każdej jednostki, czegoś, co po prostu
istnieje, a ty to coś pragniesz zrozumieć.
- Aha - odparł, chociaż zupełnie nie wiedział, o co chodzi.
Sid wspomniał, że dziewczyna, chociaż wyglądała bardzo pospolicie, interesuje się tajemną
wiedzą. Była na bosaka, w obciętych krótko dżinsach, w wypłowiałym podkoszulku. Całkowicie
zajęta swoimi myślami, rysowała jakieś znaki na kartach. Nie chciał jej przeszkadzać, ale z
drugiej strony pragnął wiedzieć, czy rzeczywiście go oczekiwała. Zapytał więc ją o to.
Popatrzyła na niego i roześmiała się.
- Oczywiście, że cię oczekiwałam. Ze sposobu, w jaki tamtego wieczoru patrzyłeś na Terri
wynikało, że się zjawisz, i to szybko. A między nami mówiąc, jestem przekonana, że znaliście
się w poprzednim wcieleniu. Ty i Terri.
Popatrzył na nią zaskoczony. I pomyślał, że faktycznie spotkali się wcześniej, ale na
szczęście w tym życiu. Był zaniepokojony. W co się z nim bawiła ta dziewczyna?
- Czy Terri... to znaczy panna Thompson, powinna, jak mówisz, zjawić się tu niebawem?
- Zgadza się. Wyszła tylko na krótki spacerek.
- Spacerek... przy takiej pogodzie? - zapytał i wskazał na krople deszczu bijące o szyby.
- Terri nigdy nie przejmuje się deszczem. Ale myślę, że wiesz o tym doskonale. Jesteście
przecież bratnimi duszami. Znajdę na pewno potwierdzenie tego w kartach.
- Nie, nie, bardzo dziękuję. Lepiej będzie, jak już sobie pójdę - powiedział i pomyślał, że w
przeciwnym wypadku pogrąży się jeszcze bardziej w tej dziwnej sytuacji.
Gdy znalazł się na zewnątrz i poczuł podmuch wiatru na twarzy, postanowił odnaleźć ją.
Musiała spacerować w pobliskim parku.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Terri w ponurym nastroju szła bez celu, nie zważając na padający deszcz.
Telefon od ciotki Meg wstrząsnął nią głęboko. Mama dotychczas wyraźnie wracała do
zdrowia. I nagle wzięli ją znowu do szpitala. Nie zapowiadało to niczego dobrego.
Terri nie zdradziła swych obaw przyjaciółce, bo nie chciała ujmować tego w słowa. „Słowa
są silniejsze od myśli", to było kolejne credo Angie. Dlatego tylko powiedziała:
- Idę na krótki spacer.
Jej praktyczny umysł podszepnął: testy widać nie były wystarczające, potrzebne są dalsze.
Jeśli są jakieś przerzuty raka... Jeśli konieczne będą kolejne przeszczepy szpiku kostnego. .. Nie
można mieć nadziei na następne trzysta pięćdziesiąt tysięcy dolarów!
Biedna mama. Tyle już przecież wycierpiała. Terri chciała lecieć do Seattle, zarzucić jej ręce
na szyję, być z nią w czasie robienia dalszych testów. Ale ciotka Meg powiedziała:
- Nie. Nic tu nie pomożesz. Trzeba po prostu poczekać. Zatelefonuję do ciebie.
Terri szła wolnym krokiem, a łzy mieszały się jej na policzkach z kroplami deszczu.
Dostrzegł ją przy skręcie alejki prowadzącej do przystani jachtowej. Samotna postać w
pustym parku zmierzała ku niemu. Gdy podeszła bliżej, zorientował się, że nie ma niczego na
głowie, a także, iż jest bez płaszcza deszczowego, tylko w lekkim żakiecie. Szła wolnym
krokiem, z rękami w kieszeniach, z pochyloną głową, tak pogrążona w myślach, że wpadłaby na
niego i przewróciła się, gdyby jej nie pochwycił w ramiona.
- Przepraszam - wyszeptała. Twarz miała szarą, a wyraz oczu dziecka, czującego dotkliwy
ból.
- Jesteś całkowicie przemoczona - powiedział Mark pełen współczucia. - Musisz schować
się gdzieś przed tym deszczem i włożyć coś suchego.
- Nie, nie, nic mi nie będzie.
Terri chciała odsunąć się od niego i wtedy uświadomił sobie, że wciąż trzymają w
ramionach.
- Uspokój się, podprowadzę cię do mieszkania.
- Nie, jeszcze nie wracam. Chcę coś... przemyśleć.
- Możesz to przecież zrobić gdzieś pod dachem.
Był zdecydowany, że nie zostawi jej samej. Na szczęście do jego jachtu było blisko. I tam
właśnie ją zabrał. Terri wzdrygnęła się, co znaczyło, że dopiero teraz poczuła zimno. Popatrzyła
na Marka i zapytała:
- Skąd się tu wziąłeś?
- Często tu przychodzę - odpowiedział i pomógł jej zdjąć buty. - Przecież to jest mój jacht.
A ty jesteś tu po to, żeby zrzucić mokre ciuchy i wziąć gorący prysznic.
Zaprotestowała, ale on nastawał. Ostatecznie zgodziła się, gdyż rzeczywiście zmarzła i nie
była w nastroju do sprzeczki.
Łazienka była mała, ale wyposażona we wszystko, co potrzebne. Gorąca woda rozgrzała jej
ciało, uspokoiła nerwy, przywróciła racjonalne myślenie. Gdy wyszła spod prysznica, zobaczyła,
że jej mokre odzienie zostało zabrane, a na haczyku na drzwiach wisiał, widać przeznaczony dla
niej, aksamitny ciepły szlafrok. Był oczywiście dla niej za duży, ale gdy go włożyła, okazał się
wielce przytulny, pachniał miło i odświeżająco płynem po goleniu.
Kiedy wyszła z łazienki, Mark zauważył, że wygląda już lepiej. Skórę miała zaróżowioną,
włosy, nieco podsuszone, zaczęły układać się w naturalne pukle. A może zrobiła sobie „trwałą",
gdy skracała i farbowała swoje długie ciemne włosy?
A może... Lecz byłoby kompletną głupotą przypuszczać, że przypadkiem trafił na
dziewczynę ogromnie tylko podobną do tamtej tancerki z baru Spike'a.
Ponieważ przyznała się, że jest głodna, Mark przygotował dla niej zupę z puszki i dokroił
francuskiego chleba. Terri cały czas ukradkiem go obserwowała. Wyglądał tym razem zupełnie
inaczej. Miał na sobie niebieską koszulę polo i dżinsy, jedno i drugie podniszczone. To nie był
elegant w smokingu, z którym tańczyła w klubie, ani facet w gustownym garniturze, który chciał
ją obrazić i zastraszyć w barze u Spike'a. Dziś wyglądał na zwykłego faceta z ulicy, a jednak
miał coś w sobie, co napełniało ją uczuciem... bezpieczeństwa. Może widziała w nim człowieka,
który, chcąc nie chcąc, był dawcą pieniędzy na zabieg niezbędny dla matki? Ta refleksja spra-
wiła, że Terri znów wróciła myślami do komplikacji pojawiających się w Seattle.
- Zabrałbym cię na przejażdżkę tym jachtem, jak obiecywałem, ale pogoda jest niezbyt
sprzyjająca.
Terri w duchu przyznała mu rację. Teraz nie miałaby ochoty wychodzić na otwartą
przestrzeń i odruchowo otuliła się dokładniej aksamitnym szlafrokiem. Ale w kajucie było zaci-
sznie i ciepło. Wnętrze jachtu urządzono wygodnie i funkcjonalnie. Wszystko było pod ręką.
Część jadalna, kuchenna, wypoczynkowa. Wszystko było czyste i suche, z wyjątkiem jej
ubrania, które wisiało na ścianie, tuż przy kaloryferze. Mark usiadł przy stole i uniósł swoją
szklankę z winem.
- Nasze zdrówko - powiedział i oboje zaczęli jeść z apetytem to, co przygotował.
Dziewczyna popatrzyła na niego.
- Skąd się wziąłeś w parku? - zapytała.
- Szukałem ciebie.
- Ale jak się dowiedziałeś, że... ?
- Twoja przyjaciółka powiedziała mi, że wyszłaś na krótki spacer... postanowiłem odnaleźć
cię.
Terri poczuła zadowolenie. Znaczyło to bowiem, że myślał o niej, że ją lubił. Westchnęła
więc z ulgą.
- Czy coś cię martwi? - zapytał cichym głosem, pełnym współczucia.
Spuściwszy głowę, potaknęła.
- Chcesz może porozmawiać o tym ze mną?
- Och nie, nie - zareagowała żywo, zdając sobie sprawę, że jego współczucie dotyczyło Terri
Thompson, a nie Deedee Divine.
Pamiętała doskonale wściekłość na jego twarzy, gdy mówił: „Jeśli sądzisz, że pozwolę ci
uciec z połową miliona dolarów". Rzeczywiście prawie pół miliona. To, co wówczas zrobiła,
nadal przytłaczało ją i napełniało przerażeniem. Zerwała wszystkie nici łączące ją ze Spikiem,
ale ciągle sprawdzała, co się dzieje z czekami, które wystawiła na nazwisko Marka. Nadal nie
zrealizowano ich. A więc nie wydobyła się jeszcze z pułapki i być może Mark wciąż będzie
poszukiwać Deedee Divine. Całe szczęście, że nie wprowadziła Angie w tę sprawę, wobec czego
przyjaciółka nie mogła Markowi niczego zdradzić.
Mark był przekonany, że Terri ma jakieś poważne kłopoty. Widać to było na jej twarzy.
Chciał wziąć dziewczynę w ramiona, całować te drgające usta...
- Powiedz mi, co cię gnębi? - zapytał jeszcze raz i delikatnie dotknął dłonią jej policzka. -
Może potrafię ci pomóc?
- Nie, nie potrafisz. Nikt nie potrafi - odparła, odsuwając się trochę. - A poza tym, w tej
chwili czuję się już całkiem dobrze. Wydaje się, że czas już na mnie - dorzuciła i zaczęła
wstawać.
- Usiądź i dokończ zupę, nim wystygnie. I tak nie możesz wyjść, nim twoje ubranie nie
będzie całkiem suche.
- Masz rację, zapomniałam.
Próbowała się uśmiechnąć, siadając ponownie, aby skończyć posiłek, lecz uczucie strachu
już jej nie opuszczało. Nie miała zamiaru mu się wyspowiadać. Skoro więc nadal bawiła się w tę
grę, on będzie czynił podobnie. Z uczuciem lekkiej irytacji posprzątał naczynia ze stołu i podał
kawę.
Złość po chwili mu przeszła, a to rzecz jasna z powodu bliskości tej dziewczyny. Siedziała
przed nim, osłonięta tylko szlafrokiem, kryjąc pod nim kremową miękkość skóry. Nie mógł
oderwać oczu od drgającego pulsu, widocznego na jej szyi. Pragnął przylgnąć ustami do tego
miejsca, wsunąć ręce pod szlafrok i... Nagle wyprostował się i popatrzył na jej wargi, a potem w
jej oczy, tak zagubione, bezbronne. Niech to diabli wezmą! Przecież nie mógł jej uwieść, nie
mógł wykorzystać nastroju, w jakim się znajdowała.
- A może zagramy w szachy? - zaproponował.
- Co mówisz? - zapytała, jakby nagle wytrącona z głębokiego zamyślenia.
- Proponuję partyjkę szachów. - Mark wstał i po chwili przyniósł szachownicę z pionkami,
ukrytą w schowku, pod sofą.
- Ja... ja nie wiem, jak się w to gra - ostrzegła, ale on, nie zwracając uwagi na to, co
powiedziała, zaczął przygotowywać szachownicę do pierwszej partii.
- Nauczę cię. Nic szybciej nie odrywa człowieka od nurtujących go problemów, jak właśnie
ta gra. - A mnie oderwie od myśli o tobie, trzeźwo pomyślał, chociaż bez entuzjazmu.
- To wspaniała rozrywka - oświadczyła Terri z przekonaniem, gdy w skrócie wyłożył jej
zasady gry, a potem rozegrali kilka próbnych partyjek. - Dziwi mnie tylko, że król tkwi w pełnej
glorii, w jednym miejscu szachownicy, podczas gdy wszystkie inne figury i pionki kręcą się jak
w ukropie, starając się króla osłaniać. A robi to zwłaszcza królowa - dodała.
- Uważaj, co mówisz. Brzmi to jak wypowiedź zagorzałej feministki.
- Stwierdzam tylko fakt - powiedziała, posyłając mu słodki uśmieszek. - Przyznasz, że
królowa najwięcej wędruje i pracuje na tej szachownicy. Kobiety czynią tak zresztą na każdym
kroku, chociaż niewielu mężczyzn to przyznaje.
- To przywilej płci żeńskiej - powiedział, ale w głębi ducha zgodził się, że kobieta siedząca
vis-a-vis była w stanie sprawić, że zapominał o wszystkim na świecie, z wyjątkiem jej samej.
Zauważył jej szybką orientację i dowcip, równie intrygujące go jak jej uroda. Podziwiał
delikatnie brzmiący śmiech i oczy, które raz mogły być pogodne, a innym razem przepełnione
agresją. On był doskonałym szachistą, a ona zupełnym nowicjuszem, a przecież Mark nigdy
jeszcze nie odczuwał takiej przyjemności z gry, jak w tej chwili.
- Wydaje mi się - powiedziała w pewnym momencie - że moje dżinsy już wyschły i mogę
wracać do siebie.
Mark z zaskoczeniem stwierdził, że siedzieli przy stole prawie trzy godziny. A wydawało
mu się, że upłynęły zaledwie minuty, i nadal nie miał ochoty wypuszczać jej od siebie.
Terri wstała i powiedziała z sympatią w głosie:
- Dziękuję za wszystko. Nie masz pojęcia, ile to popołudnie dla mnie znaczyło. Rano byłam
w strasznie podłym nastroju. - Roześmiała się i dodała: - A teraz wydaje mi się, że wszystko
będzie dobrze.
- Ja też mam taką nadzieję - powiedział, biorąc ją za ręce.
- A gdyby było inaczej, powiedz mi. Pozwól mi sobie pomóc. Niezależnie od tego, o co
chodzi.
On rzeczywiście tak myśli, przebiegło przez głowę Terri. Instynktownie przysunęła się do
niego, a on objął ją ramionami. Był to ciepły uścisk. I mocny. Dający poczucie siły. Uniosła
nieco głowę. Usta miała rozchylone, a twarz rozradowaną. Poczuła jego ciepły oddech i jego
usta na swoich. Odniosła wrażenie, jakby poraził ją prąd. Zarzuciła mu ręce na szyję i tak chciała
trwać już na zawsze. Fale zmysłowej rozkoszy przepływały przez nią, całowali się coraz namięt-
niej. Jedna ręka Marka wsunęła się pod szlafrok, ręka pełna wyczucia, delikatna, pieszcząca,
potęgująca jej pożądanie. Dziewczyna jęknęła cicho.
Nagle mężczyzna odsunął się, zaczerpnął powietrza i dokładnie otulił ją szlafrokiem.
- Masz rację - powiedział głosem nieco schrypniętym.
- Czas już, abyśmy wracali. Twoje ubranie już wyschło, ubierz się więc i odprowadzę cię do
domu. Był przekonany, że słusznie postąpił, nie przyspieszając dalszego biegu wypadków. Jeśli
ta wspaniała dziewczyna ma się zbliżyć do niego, musi to być rezultatem jej radosnego
uniesienia, a nie efektem rozpaczy.
Przy drzwiach jej apartamentu obiecali sobie wzajemnie, że będą się spotykać.
Mark wskoczył do samochodu i nacisnął gaz do deski. Musiał szybko wziąć zimny
prysznic...
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Terri usiłowała zachować dobry nastrój, ale wciąż, na zmianę, opanowywała ją to
desperacja, to nadzieja. Dobre wieści zaczęły napływać z Seattle dopiero po trzech dniach.
Matka miała już zrobione wszystkie testy i ich ostateczny wynik był doskonały. Radość
opanowała Terri bez reszty, gdy więc zatelefonował Mark Denton, odparła w zachwycie:
- Niczego nie pragnę bardziej, jak pójść z tobą dzisiaj na kolację.
I tak się też stało. Po paru godzinach siedzieli przy elegancko nakrytym stoliku, w zacisznej
restauracji. Mark obserwował dziewczynę z uwagą. Zadzwonił do niej zaraz po powrocie z
Nowego Jorku, z zamiarem podniesienia jej jakoś na duchu. Ale z niedawnego przygnębienia nic
już nie pozostało. Była pełna wewnętrznej radości i rozmowa między nimi miała wyraźnie
charakter towarzyskiej paplaniny.
- Domyślam się - powiedział Mark - że twój problem, chociaż wciąż nie wiem, na czym
polegał, został szczęśliwie rozwiązany.
- Och tak, całkowicie. I muszę ci jeszcze raz podziękować - powiedziała, posyłając mu
radosny uśmiech. - Wtedy, na twoim jachcie; uczyniłeś to, co było mi tak potrzebne. Byłam
głupia, że przed spotkaniem z tobą dałam się opanować całkowicie nastrojowi przygnębienia.
Byłam głupia i nie miałam racji. Trzeba było, tak jak mówi Angie, pozytywnie myśleć.
I w ten sposób odmienić bieg wypadków na korzystny. Czy wierzysz w siłę pozytywnego
myślenia?
- Oczywiście, że nie! - odpowiedział z głębokim przekonaniem. - Zgodziłbym się, że zbieg
okoliczności może wiele dobrego zdziałać. Ale uwierz mi, szanowna pani, że trzeba naprawdę
dużo działać, a nie tylko pozytywnie myśleć, aby osiągnąć jakieś rezultaty. Wróciłem właśnie z
Nowego Jorku, z sesji Narodów Zjednoczonych, poświęconej pokojowi na Bliskim Wschodzie. I
zastanawiam się, czy w ogóle istnieje sposób na rozwiązanie tamtejszych problemów.
- O to właśnie chodzi! Czy nie sądzisz, że gdyby ktoś opracował sensowny i praktyczny w
zastosowaniu kompromis, w miejsce stałego podsycania sporów i powiększania wymagań,
sytuacja zmieniłaby się zdecydowanie? - Dla wzmocnienia swej tezy dziewczyna zaczęła rzucać
konkretnymi przykładami z wieloletniego konfliktu na Bliskim Wchodzie, tak że Mark był
zaskoczony jej znajomością rzeczy. - Powiedz mi, co się właściwie wydarzyło w czasie tej
ostatniej sesji? - zapytała.
Mark streścił jej przebieg debaty, a to doprowadziło ich do szerszego omówienia jego
kolumny w gazecie.
- Widzę, że systematycznie czytujesz moje komentarze.
- Tak jest naprawdę i bardzo lubię rozmaitość twoich materiałów. Piszesz zarówno o tym,
jak dziewczynka zgubiła kota, jak i o sprawach dotyczących całego kraju, a także mię-
dzynarodowych. A wszystko zawsze przystępnie, prostymi słowami, które rozumie nawet taki
głupek jak ja.
- Nie jesteś żadnym głupkiem, wprost przeciwnie, zadziwiasz mnie swoją orientacją w tak
różnorodnych sprawach.
Mark był zachwycony, że rozmawia z osobą, która nie recytuje bezmyślnie, jak papuga, jego
własnych zdań. Przeciwnie, dziewczyna nie zgadzała się z wieloma jego tezami. Cały czas
popijali kawę i brandy i dopiero kelner uświadomił im, że upłynęło kilka godzin i za chwilę
zamkną restaurację.
Mark znał w swym życiu wiele kobiet, ale żadna nie zrobiła na nim takiego wrażenia, iż
chciałby przebywać wyłącznie w jej towarzystwie. Dlatego też ta kolacja zapoczątkowała serię
następnych spotkań. Byli więc potem w teatrze, operze, na tańcach, przyjęciach, a jednego
słonecznego dnia wybrali się na przejażdżkę jachtem.
Czasami odnosił wrażenie, że o kobiecie nazywającej się Deedee Divine już właściwie
zapomniał. I nagle w sobotę wszystko znowu stanęło mu przed oczami. Tego dnia rano Terri
zaprosiła go na śniadanie, bowiem jej przyjaciółka wyjechała gdzieś z chłopakiem i mogli mieć z
Markiem całe mieszkanie do dyspozycji.
Oboje byli tym zachwyceni, wszystko układało się znakomicie. Po pysznym śniadaniu, w
cieple kominka, rozłożyli na podłodze szachy i Mark, który cały czas myślał tylko o Terri,
przegrał parę kolejnych partii. Dziewczyna śmiała się radośnie ze swego sukcesu. Wyglądała
tego dnia jeszcze bardziej kusząco niż zwykle. Choć mówiła do niego, on nic nie słyszał,
zapatrzony, jak pod miękkim materiałem w kolorze brzoskwiniowym, z którego uszyte było jej
spodnium, poruszały się przy każdym głębszym oddechu nieduże wzgórki jej piersi. Odnosił
wrażenie, że to młode ciało przyzywa go wręcz do siebie. Pocałował jej rozchylone wargi i
poczuł, że sam płonie z pożądania. Położył się na dywanie wzdłuż niej i przyciągnął dziewczynę
ku sobie, całując raz za razem jej twarz, szyję, ramiona, piersi.
Terri była zachwycona. Chociaż bez słów, gorąco reagowała, prosiła, domagała się,
obiecywała... I nagle... bez uprzedzenia odsunęła się od niego i uniosła z podłogi.
O co jej chodziło, u diabła? Poczuł się pozbawiony czegoś, okradziony, obrabowany. Coś,
co było w zasięgu jego ręki, zostało mu nagle odebrane. Wściekły i sfrustrowany zerwał się na
równe nogi. Terri odsunęła się jeszcze bardziej i sprawiała wrażenie, jakby wyciągniętą ręką
chciała go powstrzymać. Przed czym, u licha? Czyżby myślała, że chce ją zgwałcić? Przecież w
równej mierze jak on pragnęła tego zbliżenia, oczekiwała go. A zatem dlaczego?
- Przykro mi i bardzo cię przepraszam - powiedziała cichym głosem. - Nie teraz, jeszcze
nie... - Jej oczy wyrażały prośbę.
I wtedy właśnie stanęła mu przed oczami Deedee Divine. Przypomniał sobie jej taniec u
Spike'a. Jej ciało pełne prowokacyjnych ruchów, krąg mężczyzn obserwujących ją w gorączce.
Jej oczy patrzyły na wszystkich kusząco, zapraszająco, pełne obietnic i... oszustwa.
Podobnie jak teraz u Terri Thompson, jej błękitne oczy również kusiły go i obiecywały..
- Czego spodziewasz się po mnie, Terri Thompson? - Jego głos był schrypnięty i ze
szczególnym naciskiem wypowiedział jej nazwisko.
- N... niczego - odparła z wahaniem. - To znaczy, chciałabym, żebyśmy zostali przyjaciółmi.
- Czyżby? A mnie się wydawało, że łączy nas już coś więcej niż tylko przyjaźń.
- Masz rację. Ale na jeszcze więcej nie nadszedł czas - powtórzyła. - Są sprawy... o których
nie wiesz... znamy się przecież niezbyt długo.
Marka nagle uderzyła niespodziewana myśl. A może ona chce również jego skusić,
naciągnąć na coś? Na przykład na małżeństwo? Ta myśl zawstydziła go jednak i rozzłościła.
Przecież zaledwie parę minut wcześniej zgodziłby się na każdą jej zachciankę.
- Może powinniśmy mieć czas, by ostudzić się nieco - powiedział. Sięgnął po marynarkę i
wyszedł.
Terri oparła się o drzwi, które zamknęły się za nim. Zbierało się jej na płacz. Chciała wołać,
żeby wziął ją w ramiona i przywrócił to wspaniałe uczucie, kiedy oboje tak bardzo nawzajem się
pożądali. Zdawała sobie jednak sprawę, że jeśli ich związek ma być trwały, to w pierwszym
rzędzie muszą zniknąć wszystkie dzielące ich przegrody, muszą być wyjaśnione wszelkie
kłamstwa. Ona przecież kochała Marka Dentona i chwilami zdawało się jej, że Mark
zrozumiałby ją i wybaczył, gdyby mu wszystko wyznała. Parokrotnie była już bliska takiej
decyzji i w ostatniej chwili powstrzymywało ją przed tym wspomnienie jej własnej bezczelności
tamtego pierwszego dnia, w barze Spike'a, i ogrom sumy, którą od Marka wycyganiła. Gdyby
chodziło o sto dolarów, nawet o cztery tysiące, które można byłoby spłacić i o całej sprawie
zapomnieć, to na pewno zostaliby przyjaciółmi. Ale tak olbrzymia suma tworzyła między nimi
przeszkodę nie do przebycia. A na dodatek jeszcze te jej kłamstwa...
Były chwile, kiedy wydawało się Terri, że on rozpoznaje w niej tamtą tancerkę, jednak
postanowił tę sprawę puścić w niepamięć. Ale czy można puścić w niepamięć prawie pół
miliona dolarów? Nie starać się ich odzyskać? Dziewczyna zastanawiała się także, co miało
znaczyć jego powiedzenie, że być może potrzebny jest im pewien okres na ochłodzenie? Czy
znaczyło to, że już go więcej nie zobaczy?
Jednak Mark w żadnym wypadku nie chciał zrywać tej znajomości. Kimkolwiek była,
oczarowała go całkowicie, a to, co do niej czuł było głębsze niż erotyczne pożądanie. Jej czar
osobisty zauważało także wiele innych osób. Pewnego wieczoru jego matka zaprosiła go na
kolację. I wtedy zabrał ze sobą Terri.
- Co za czarująca kobieta - powiedziała potem starsza pani. - Zrównoważona, a jednocześnie
pełna życia i gracji, zauroczyła wszystkich gości.
- O, tak! - zgodził się Mark, wyraźnie zadowolony. I pomyślał, że nawet wuj Jasper był nią
oczarowany. Obserwował z uwagą chwilę prezentacji.
- Mój brat, pan Goodrich - powiedziała matka i Mark był pewien, że zauważył zakłopotanie
Terri czy nawet lekki szok.
Jeśli tak było, to Terri opanowała się natychmiast i poddała bez ociągania sondującym
pytaniom wuja Jaspera. Potem, na boku, starszy pan powiedział do siostry, że dziewczyna jest
wyjątkowo miła. Matka Marka przytaknęła i stwierdziła, że zapewne jest wtorkowym dzieckiem.
- Wtorkowym? - zapytał zaskoczony Mark.
- Jak to, nie wiesz, że dzieci urodzone we wtorek są wyjątkowo miłe?
- Rozumiem - powiedział Mark, a w duchu pomyślał, że nie wie nawet, którego dnia i roku
urodziła się Terri, ani gdzie. Nie wie zresztą w ogóle, kim jest. Wie tylko, że ma piękne, błękitne
oczy, dołki w policzkach i melodyjny głos. Trudno też zaprzeczyć, że była specjalistką od tańca
brzucha i omotała jego siostrzeńca, nie mówiąc już o tym, że nakłamała niemało jemu samemu.
Deedee Divine rozstała się z nim w tak trudnej sytuacji, iż nic dziwnego, że Terri nie chciała
teraz wyjaśniać czegokolwiek. Tak czy inaczej, Mark postanowił, że będzie czekał na chwilę
szczerości, chwilę prawdy...
ROZDZIAŁ ÓSMY
Brian był asystentem Marka. Zbierał dla niego materiały, głównie z konkurencyjnych gazet,
i mnóstwo wycinków pokrywało całe jego biurko.
- Będziemy to musieli sprawdzić - powiedział. - Dawny spór odradza się na nowo.
Szef przeglądał właśnie wręczony mu przez sekretarkę wydruk swego komentarza do
nowego numeru gazety, nie uniósł więc nawet głowy.
- O jaki spór ci chodzi? - zapytała sekretarka, Ginger, wysoka, atrakcyjna, młoda, o
ciemnobrązowej karnacji.
- O spór wielkiego biznesu z małym biznesem - odparł Brian. - Zdaniem Sama Petersona,
szefa Zjednoczenia Producentów Aut, stanowa Komisja do Spraw Rozwoju Gospodarczego
dobrze by zrobiła, przyglądając się swoim priorytetom. Jego zdaniem powiększenie ulg
podatkowych ściągnęłoby do Kalifornii duże firmy, które stworzyłyby nowe miejsca pracy i
powiększyły produkcję. W ten sposób dałoby się uniknąć strat, które przyniosły pożyczki
udzielane drobnym biznesmenom.
- Szowinistyczna świnia - prychnęła Ginger. - Ciekawa jestem, gdzie on wynalazł taką
statystykę?
Brian posłał jej szelmowski uśmieszek, poprawił okulary i zaczął czytać fragment artykułu z
gazety:
- Liczba bankructw odnotowanych wśród sponsorowanego przez władze stanowe drobnego
biznesu jest żałosna. Niedbalstwo w zasadach przyznawania pożyczek przez Administrację
Małego Biznesu sprawiło, że wiele firm dostało się w niepowołane ręce, co w rezultacie
sprawia...
- Och, zamknij się. Chciałbyś, żeby gospodarka znajdowała się, jak zawsze, w rękach
grubych ryb, oczywiście o białej skórze i płci męskiej.
- Ja chciałbym? Przecież tylko cytuję ekspertów.
Mark nie włączył się do dyskusji. Nakazał tylko sekretarce, która zresztą z reguły
opowiadała się po stronie wszelkich mniejszości, aby naniosła niewielkie poprawki na jego tek-
ście, nim faksem przekaże go do drukami.
- Okay, szefie - odparła. - Proszę, powiedz tylko temu panu Głupolowi, że jedno śmierdzące
jajko nie zanieczyszcza całego koszyka.
- Jakie jajko i jaki koszyk?
- Ona plecie o Ericu Saundersie - powiedział Brian. - To ten facet, który oszukał
Administrację Małego Biznesu na dwieście tysięcy dolarów, co oczywiście nie jest drobną sum-
ką. Dodam, że nie możesz mówić o mnie, iż jestem przeciw mniejszościom, szanowna panno
Ginger, dlatego że Saunders jest białym mężczyzną.
- Nie, bynajmniej! Tobie nie chodzi o krytykowanie Saundersa - upierała się Ginger. -
Ucieszyłoby cię zlikwidowanie całej Administracji Małego Biznesu z powodu tego faceta.
- Jeszcze raz powiem, że się mylisz, panno Mądrzalska. Twierdzę tylko, że jeśli cały Zarząd
może być tak łatwo oszukany przez jednego bezczelnego faceta, z powodu wydumanej fabryki
porcelany, to znaczy, że coś w interesie śmierdzi. I my powinniśmy się temu przyjrzeć. - To
mówiąc, Brian położył na biurku szefa kilka wycinków z gazet. A potem zwrócił się do Ginger: -
Czas na lunch. Postawię ci, zepsuta dziewczyno, hamburgera. A co przynieść dla ciebie, szefie?
Mark przeglądał już wycinki i pokręcił przecząco głową. Po chwili był sam w gabinecie i
zdegustowany pomyślał, że poranna prasa nie przynosi nic godnego komentarza. Wszyscy
przecież wiedzą, że gospodarka kuleje i władze stanowe powinny wpływać ożywiająco na
biznes, zarówno ten duży, jak i mały.
Przerzucając gazety, trafił na artykuł omawiający sprawę Erica Saundersa. Dostał on
pożyczkę, z poręczenia stanu Kalifornia, w wysokości rzeczywiście dwustu tysięcy dolarów, na
wybudowanie fabryki porcelany. Fabryka okazała się fikcyjnym przedsięwzięciem, Saunders
podjął pieniądze i zniknął. Stan Kalifornia został bez gotówki, a Administracja Małego Biznesu
zbierała cięgi ze wszystkich stron.
Mark wstał zza biurka i podszedł do okna. Przed nim roztaczał się widok na ruchliwą,
śródmiejską Market Street. Na czym polegał błąd Administracji Małego Biznesu? Chodziło o
niedbalstwo czy czyjś współudział w przestępstwie? Zasady finansowania tak dużych operacji
powinny być ujęte w twarde ramy. Nie jest wykluczone, że ktoś w środku tej instytucji...
Przerwał swój tok myśli. Nie musiał wyciągać przedwczesnych wniosków, tym bardziej że
pamiętał, co kiedyś powiedział Nate:
- Chłopie, to, co ty uwielbiasz, to nie są słowa, lecz siła! Siła słów.
- Jak mam to rozumieć? - zapytał Mark, cały najeżony.
- Chcę przez to powiedzieć, że wy, cholerni dziennikarze, możecie swymi słowami okręcić
sznur wokół szyi człowieka i powiesić go, nim stanie przed sądem. Uważacie, że jesteście i
prokuratorem, i sędzią.
- Pleciesz głupoty - odparł zdenerwowany Mark. -W imieniu społeczeństwa opisujemy to,
co nas otacza. I jesteśmy zobowiązani do prezentowania faktów naszym czytelnikom. - Mark
wyrzucił to z siebie z przekonaniem, ale nigdy właściwie nie potrafił wyzbyć się myśli, że w
zarzutach Nate'a było trochę racji. Fakty można naciągać, nie eksponując dostatecznie mocno
winowajcy lub osłaniając niewinnego. Dlatego starał się raczej wyrażać opinie, niż prezentować
fakty, chyba że nie miał co do nich najmniejszej wątpliwości. A to nie zdarza się często.
Jest również prawdą, że sens słów można przekręcić. Niuanse zawarte w słowach, czy w
całych zdaniach, mogą mieć różne znaczenie. Słowa mogą sprawiać ludziom przyjemność czy
też wpędzać ich w złość, pogłębiać nienawiść, ale także wywoływać radość, żal... Tak, słowa
mają swoją moc i człowiek musi być ostrożny w posługiwaniu się nimi.
Mark z dużą starannością studiował wycinki z gazet. Erie Saunders pobrał pieniądze i
zniknął. A więc sądzić można, że jest winny. Ale Ginger miała rację, iż Zarządu nie powinno się
potępiać z powodu jednej sprawy. A może podobnych było więcej? Jeśli wewnątrz Zarządu był
współwinny... Mark jeszcze raz przejrzał wycinki. Okazało się, że Zarząd organizował
konferencję prasową następnego dnia rano, o dziesiątej. Aby dokładniej zaznajomić
społeczeństwo ze swoją działalnością. A także, jak Mark się domyślał, aby bronić się przed
ostatnio wysuwanymi zarzutami. Sprawdził swój rozkład zajęć na następny dzień i postanowił
pojawić się na konferencji.
Mark witał się skinieniem głowy ze znanymi mu reporterami i zajął miejsce przy Samie
Wellsie, z „The Tribune". Byli głęboko pogrążeni w dyskusji na temat ostatnich rozgrywek
profesjonalnego golfa, gdy na podium pojawili się przedstawiciele Administracji Małego
Biznesu. Mark chciał jeszcze coś powiedzieć do Sama, gdy nagle zobaczył, jak tuż obok
przewodniczącego zasiadła elegancka, na czarno ubrana kobieta. Wokół szyi miała zawiązany
szalik w tym samym kolorze co jej piękne błękitne oczy. Była to Terri Thompson.
Co ona, u diabła, tutaj robiła?
Zza stołu wstał przewodniczący konferencji, aby powitać dziennikarzy i zaprezentować
kolegów. Jedną z nich była, jak stwierdził przewodniczący, Terri Thompson, szefowa działu
kredytów.
Oszołomiony Mark usiłował pojąć, co mogła mieć wspólnego kobieta o tak wysokiej
pozycji zawodowej z tancerką w podrzędnym barze. I starał się sobie przypomnieć, co sama
Terri mówiła mu o swej pracy. Doszedł do wniosku, że niewiele. Równie mało mówiła mu o
innych szczegółach swego życia. Tyle tylko, że pracuje w jakimś biurze stanowym.
Dziewczyna dostrzegła go wśród dziennikarzy, skinęła głową i uśmiechnęła się.
Odpowiedział jej tym samym, starając się nie okazywać swego zaskoczenia. Główny urzędnik
od udzielania kredytów! Kluczowa pozycja! Wygodna dla wszelkich finansowych machlojek. W
stylu panny Deedee Divine...
Mark nie słyszał ani jednego słowa z całej debaty, aż do chwili, kiedy przewodniczący
poprosił do mikrofonu Terri.
- Panna Terri Thompson, nasz główny specjalista od spraw kredytów. Przybyła do nas z
doskonałymi rekomendacjami i dyplomem magistra w zakresie biznesu, uzyskanym na
Uniwersytecie Stanforda. Wykonuje wzorowo swą pracę i zjawiła się tutaj, żeby przedstawić
państwu założenia naszej polityki kredytowej i obowiązujące przy tym reguły. Odpowie też na
pytania z waszej strony, jeśli takie się pojawią.
Wstała i zwróciła się ku słuchaczom. Terri Thompson, jakiej nigdy przedtem nie widział.
Oczywiście zdawał sobie sprawę, że jest zrównoważona i pełna gracji. Ale nigdy nie wydawała
mu się tak kompetentna, pewna siebie oraz opanowana. Czyżby nie była świadoma, że cała sala
pełna jest pazernych dziennikarzy, mogących ją pożreć, przy okazji rozpatrywania sprawy
Saundersa?
Przeciwnie, wiedziała o tym doskonale. Wewnętrznie trzęsła się jak liść na wietrze. Tak
wiele ryzykowała. Jej reputacja, jej praca, a także dalsze losy jej urzędu były w
niebezpieczeństwie. Na szczęście, gdy podchodziła do mikrofonu, nie myślała w ogóle o tym
haniebnym oszuście i złodzieju Saundersie, lecz o setkach innych ludzi, którzy doskonale
wykorzystywali zaciągnięte kredyty dzięki swej przedsiębiorczości, pomysłom, talentom,
aspiracjom. Ci ludzie potrzebowali tylko pomocnej dłoni. Wiele podań czekało na załatwienie na
jej biurku.
Terri w swej wypowiedzi ani słowem nie wspomniała o mrocznej sprawie Erica Saundersa.
Skupiła się wyłącznie na pozytywach. Cytowała dane statystyczne, sukcesy małych
przedsiębiorstw, wskazywała na powstające nowe stanowiska pracy i najnowsze podatki
napływające do kas stanowych. Na koniec przedstawiła zasady obowiązujące przy przyznawaniu
pożyczek, mówiła o dokładnym sprawdzaniu podań. Mimo tak pozytywnego obrazu już
pierwsze pytania, padające z sali, nacechowane były agresywnością. Atakowano zarówno całą
administrację, jak i szefową działu kredytowego.
Mark nie mógł tego wytrzymać. Wyglądało na to, jakby cała sala postawiła sobie za cel
ukrzyżowanie Terri. Chciał wstać, otoczyć ją ramionami i bronić przed wszelką napastliwością.
Wydawała się tak podatna na zranienie...
Nagle przyszło na niego otrzeźwienie. Co ty sobie wyobrażasz? - skarcił sam siebie.
Przecież wiesz o niej niejedno. Ta cała sprawa może być dokładnie ukartowana przez dwoje
ludzi, którzy zmieniają swe nazwiska, swe tożsamości, tak jak zmieniają ubiory. W trakcie
konferencji wyszło bowiem na jaw, że Eric Saunders wielokrotnie przeistaczał się w rozmaitych
facetów. Padło też twierdzenie, że jako zabezpieczenie pożyczki z Administracji Małego
Biznesu podał swoje konto w jakimś banku, na którym było dwieście tysięcy dolarów. Czy
przypadkiem nie pochodziły one z kieszeni Marka Dentona? Wycyganione przez niejaką Deedee
Divine? Po co bowiem ktoś, kto uzyskał tytuł magistra ekonomii, miałby zajmować się tańcem?
No tak, ale tytuł magistra również mógł być fałszywy.
Jednak Terri, odpierając ataki dziennikarzy, nie sprawiała wrażenia osoby niekompetentnej.
Mark nie mógł się oprzeć satysfakcji, gdy słuchał, jak szybko i precyzyjnie dziewczyna
odpowiadała na pytania z sali. Widać było, że doskonale orientuje się w temacie. Jeśli było coś
w niej sfałszowane, to zrobiono to znakomicie... podobnie jak znakomicie wypadała w tańcu
brzucha.
Konferencja miała się już ku końcowi i argumenty Terri Thompson brały górę. Tak, sprawa
Erica Saundersa była wyraźnym naruszeniem zasad. Oczywistym oszustwem, zaplanowanym
zawczasu. Administracja musi ponieść tego konsekwencje. Był to jej błąd, ale też ostrzeżenie.
Osoby składające podania o kredyt muszą być staranniej sprawdzane niż dotychczas. Należy
jednak sprawnie działać. Kredyty muszą być dostępne dla tych, którzy ich naprawdę potrzebują i
na nie zasługują. Terri Thompson namawiała ludzi do społecznego uczestniczenia w działalności
Zarządu i zapraszała do swego biura. Nie, podania o kredyty, stare czy nowe, nie będą pod-
dawane społecznej inspekcji. Prywatność klientów musi być uszanowana: Ale sprawy biznesu to
co innego, i każda osoba indywidualnie, jak też całe grupy zawodowe, są zapraszane do
współpracy z Administracją Małego Biznesu.
Konferencja dobiegła w ten sposób końca. Część dziennikarzy, jak zwykle w takich
wypadkach, opuszczała szybko salę, inni podchodzili do stołu prezydialnego, żeby wymienić
jeszcze jakieś spostrzeżenia.
Mark, zbliżając się powoli do stołu, zastanawiał się, co powiedzieliby koledzy po piórze,
gdyby oświadczył, że ta pani z Administracji jest w stanie oszukiwać, kłamać, fałszować, być w
zmowie...
- Halo, Mark - powiedziała Terri, wyciągając do niego rękę. - Byłam zaskoczona. Nie
spodziewałam się, że przyjdziesz tutaj.
- Jak się masz, Terri - odparł, uśmiechając się szeroko w odpowiedzi. - Może pójdziemy na
lunch?
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
- Wywarłaś na mnie i na całej sali duże wrażenie - powiedział Mark, gdy byli już sami.
- Doprawdy? - zapytała Terri z cieniem wątpliwości w głosie. - Sądzisz więc, że będziemy
mieli dobre relacje w prasie?
- Zdecydowanie! Przełknęli wszystko, co im powiedziałaś. - W głosie mężczyzny była
odrobina ironii, dziewczyna jednak nie zareagowała, a tylko westchnęła głęboko.
- Dobrze by było, gdybyś miał rację. Ten przypadek Erica Saundersa był dla nas poważnym
ostrzeżeniem. Tyle tylko, że to odosobniony przypadek. Nigdy jeszcze nic takiego nie miało
miejsca. Pan Anderson, mój szef - kontynuowała -chciał, abym to ja poprowadziła na konferencji
ten temat i miałam ogromne obawy, że nie podołam. Czułam, że ryzyko było ogromne.
Mark zrozumiał na koniec swoje postępowanie. Nie wywierał nacisku na Terri, żeby
wyznała całą prawdę, bo obawiał się, że jego podejrzenia mogły się okazać słuszne, a on tego nie
chciał. Jedyne, czego pragnął, to wziąć tę rozkoszną twarzyczkę w ręce i ucałować kuszące usta.
Na środku ruchliwej ulicy, wśród tłumu otaczających ich ludzi. Do diabła z tymi ludźmi i do
diabła z gnębiącymi go wątpliwościami!
Po chwili siedzieli w małym bistro i jedli coś w rodzaju lunchu. Przy czym on milczał, a ona
w dalszym ciągu zalewała go potokiem słów na temat swej pracy i zakończonego przed chwilą
spotkania z prasą.
- Nie mówisz ani słowa, Denton, a mnie interesuje, co chcesz sam napisać o tej konferencji.
A może nie masz w ogóle takiego zamiaru?
- Jeszcze nie wiem - bąknął, nie wystawiając sobie najlepszego świadectwa. Gdzie się
podziała jego odpowiedzialność wobec społeczeństwa, rzetelne relacjonowanie przez niego
faktów?
Był zadowolony, gdy skończyli lunch. Miał nadzieję, że przemyśli jeszcze raz całą sprawę.
Kiedy jednak ona podniosła się od stolika, przytrzymał ją za rękę.
-- Chodźmy już, szanowny panie - powiedziała, śmiejąc się i ukazując dołki na policzkach. -
Nie mam czasu na marzenia i pogaduszki. Czeka mnie ciężka praca.
- Sterta nowych podań o kredyt? - powiedział domyślnie i także zaśmiał się.
- Zgadłeś! A co z tobą? Nie masz nic do omówienia? Żadnego zamachu stanu, powstania? A
może poświęciłbyś uwagę jakiejś konferencji prasowej?
- Dobrze, już dobrze. - Mówiąc to, Mark nie wypuszczał jej dłoni. - Czy mamy jakieś plany
na niedzielę? Może wybierzemy się nad jezioro Tahoe?
Odparła, że bardzo jej przykro, ale w piątek wyjeżdża do Seattle i wróci dopiero w niedzielę
późnym wieczorem. Mark przy tych słowach puścił jej rękę, zastanawiając się któryś raz z rzędu,
co ciągnie ją do tego cholernego Seattle?
Lecąc samolotem do Seattle, Terri myślała wyłącznie o Marku Dentonie. Był dla niej wciąż
nieodgadniona zagadką. Zawsze niedbały, wszystko traktujący z przymrużeniem oka, lekko.
Niezależnie od tego, czy tańczył, grał w szachy, czy po prostu stał na swym kiwającym się na
wodzie jachcie w wypłowiałych dżinsach i mieszał zupę w garnku. Nikt wówczas nie
uwierzyłby, że jest pełnym poświęcenia dziennikarzem, który donosi z szerokiego świata o
zamieszkach, rewolucjach, walkach, w których krew się leje. Pochłaniała jego teksty zachłannie,
zachwycała się tym, co pisał, podobnie jak tym, kim był... A był wysokim, przystojnym mężczy-
zną, beztroskim, z zawsze zmierzwionymi czarnymi włosami i uśmiechem, który rodził się w
kącikach ust i rozprzestrzeniał na całą twarz, oczy. Te oczy świdrowały ją głęboko i miała
chwilami wrażenie, że sięgają w głąb jej duszy.
Terri wyprostowała się na swym fotelu, przerzuciła niedbale kilka stron kolorowego
magazynu, który leżał na jej kolanach i zastanawiała się, co ma dalej robić z Markiem? Kiedy
wreszcie hędzie mogła powiedzieć mu wszystko?
A może nigdy to nie nastąpi? Przecież tyle osób wplątanych jest w tę sprawę. Po pierwsze...
jej matka. Miała naprawdę ciężkie życie. Przykładem była praca w barze Spike'a. Tam Terri
odkryła wiele szczegółów z życia Delii, o których wcześniej nie miała pojęcia. Ale z drugiej
strony było wiadome, że Delia nie byłaby w stanie oszukiwać. Była uczciwą, przyzwoitą,
prostolinijną kobietą, która nigdy by nie wybaczyła oszustowi naciągającemu drugą osobę na tak
monstrualną sumę. Dlatego Terri musiała okłamać również swą rodzoną matkę. Naopowiadała
jej o rzekomym dobroczyńcy, Jasperze Goodrichu.
Och! Wielki Boże! Jasper Goodrich. Jak to się stało, że ona, Terri, nie zemdlała na przyjęciu
u matki Marka, gdy pani Denton powiedziała: „Moja droga, chciałabym, żebyś poznała mego
brata, Jaspera Goodricha". Wszystko, co była w stanie
wówczas zrobić, to uśmiechnąć się i podać mu rękę. Oczywiście nie mogła ustrzec się
rumieńca wstydu, na szczęście nikt go nie zauważył.
Gdyby Goodrich wiedział, że ona jest Deedee Divine...
Gdyby jej matka wiedziała, co ona zrobiła...
Gdyby Mark wiedział... A oczywiście natychmiast by wszystko skojarzył, gdyby
kiedykolwiek spotkał jej matkę. Terri oczami duszy widziała, jak jej otwarta, uczciwa Delia
mówi pełna szczerości:,Jestem tancerką. Tak, mogę się założyć, że w mym życiu przetańczyłam
już wielokrotnie nasz kontynent wzdłuż i wszerz". Śmiałaby się i odpowiadała na wszystkie jego
pytania. I poznałby całą prawdę.
Jasne więc, że Mark i jej matka nie mogą się nigdy spotkać. Może więc powinna poszukać
jakiejś innej pracy, wyjechać z San Francisco. Ale przecież bardzo lubiła swoją pracę i kochała
Marka.
Zrujnowała całe swe życie przez te wszystkie kłamstwa.
Matka wyglądała pięknie. Cała jakby rozkwitła.
- Czuję się wspaniale, Terri! - powiedziała z wdzięcznością.
- Tak bardzo się cieszę - odparła córka, przyciskając ją do siebie. Słowa matki warte były
miliona kłamstw.
- Lekarze chcą, żebym jeszcze przez parę miesięcy była w pobliżu. Ale nie obawiają się już
komplikacji i są zaskoczeni moim szybkim powrotem do zdrowia. Muszę napisać do pana...
jakże się on nazywa? Goodlaw? Gdyby nie on...
- Och, mamo. Tacy ludzie, jak pan Goodrich nie wymieniają listów z każdą osobą, której
pożyczą pieniądze.
- Naprawdę? - Delia była zaskoczona. - Wydaje mi się, że powinni być szczęśliwi, kiedy
dowiedzą się, że komuś tak bardzo pomogli. Wiem, że nie odpowiedział na mój pierwszy list,
ale...
- Mamusiu, on prawdopodobnie w ogóle nie widział twego listu. Otoczony jest
sekretarkami, asystentami i... prawnikami od podatków... na pewno w dziewięciu wypadkach na
dziesięć nawet nie wie, na co przeznaczone są jego pieniądze.
- Nie wierzę w to. Jestem pewna, że chciałby wiedzieć, jaki cud sprawiły jego dolary.
Napiszę do niego jeszcze raz.
- W porządku, mamo. Jeśli w wyniku tego poczujesz się lepiej... Wyślę ten list w twoim
imieniu. - Było to jeszcze jedno kłamstwo. Terri zmieniła temat i zaczęła opowiadać o Angie i
nowym mieszkaniu.
- A co powiesz nam o twoim towarzyskim życiu? - zapytała ciotka Meg. - Poznałaś jakichś
nowych panów?
- Niewielu - odpowiedziała. - Właściwie tylko jednego. - Oczywiście Terri nie chciała
rozwijać tego tematu, zaczęła więc mówić o swojej pracy i ciekawych klientach.
Jej matka zainteresowała się szczególnie, rzecz jasna, Joe Danielsem i jego tanecznym
studiem.
- Może dostanę u niego pracę? - zastanowiła się głośno.
- Mamo, ty nie będziesz już musiała pracować.
- Taniec to nie praca, lecz przyjemność. A nauka tańca to wręcz rozrywka.
- Poczekamy, zobaczymy. - Terri jeszcze raz zmieniła temat. Opowiedziała im o aferze
Saundersa i o konferencji prasowej. Ciągle pamiętała, że Mark nic nie napisał na ten temat. Ani
jednego słowa. Zastanawiała się, dlaczego.
- Wiesz przecież, że nie wypowiadam się, gdy nie dysponuję odpowiednią liczbą faktów -
powiedział Mark do Briana.
- Czy pojawiło się coś nowego, co dotyczyłoby Erica Saundersa czy Larry'ego Cobbsa, tego
drugiego nazwiska, pod którym on występuje?
- Znane są tylko jego nowe, kolejne pseudonimy.
- Sprawdź je wszystkie.
- Wszystkie? - zapytał Brian zaskoczony, unosząc brwi.
- A jak, u diabła, zamierzasz go rozpracować?
- Szefie, to będzie wymagało ogromnej roboty.
- A czy nie za to ci płacą? - zapytał Mark, nie ukrywając rozdrażnienia.
Brian zastanawiał się, co sprawiało, że szef ostatnio tak łatwo wpadał w zły nastrój i
dlaczego przywiązywał tak wielkie znaczenie do sprawy stosunkowo drobnej w skali kraju?
Kiedy Mark został sam, zaczął nerwowo spacerować po pokoju. Zdał sobie nagle sprawę, że
dobrowolnie oddałby Terri Thompson wszystko to, co od niego wyłudziła, a nawet więcej, aby
się tylko przekonać, że wbrew faktom przemawiającym za jej winą nie jest kłamczucha,
oszustką, mistrzynią w naciąganiu innych. Bardzo chciał się też dowiedzieć, czy łączyło ją
cokolwiek z tym Saundersem. Co jednak uczyniłby, gdyby okazało się to prawdą? Może
wówczas przestałby myśleć wyłącznie o niej i zabrał się do pracy... Na razie był zadowolony, że
trzymał w szufladzie dużo opracowanych już wcześniej materiałów.
Żeby rozładować swoje podejrzenia, zatelefonował do Terri.
- Dzień dobry, Mark, jak się czujesz?
- Pomyślałem sobie, że może wybralibyśmy się na przejażdżkę w teren, tak jak mi
obiecywałaś...
- Oho! Jak widzę, chcesz sprawdzić wyniki mojej pracy, nim coś na ten temat napiszesz?
- Przecież zawsze tak robię. Czy masz coś przeciwko temu?
- Oczywiście, że nie. Powiedz, co cię szczególnie interesuje, to opracuję plan naszego
wyjazdu. Postaram się, żeby nie było to zbyt daleko...
- Nieważne. Chodzi mi tylko o kilka spraw, którymi ty osobiście się zajmowałaś. - Mark nie
chciał budzić jej podejrzliwości.
Dziewczyna przyjęła propozycję i po paru dniach wyruszyli w inspekcyjną podróż.
Pierwsze miejsce, do którego Terri go zabrała, znajdowało się w Oakland, niedaleko San
Francisco. Dom był stary, w dzielnicy raczej średniozamożnej, zabudowanej zarówno dość
okazałymi willami, jak i sfatygowanymi domkami. Był tam również sklep spożywczy, bar i
restauracja. Po uliczkach biegały rozbrykane dzieciaki. Terri zaparkowała samochód przy
jednym z piętrowych domostw obok furgonetki.
Otworzyła im kobieta z niezbyt czystymi rudymi włosami i z papierosem zwisającym z ust.
- Panna Thompson - zawołała, wyraźnie zadowolona z przyjazdu Terri. - Przygotowujemy
właśnie do wysłania gotowy numer naszego magazynu. Chce go pani zobaczyć?
- Po to właśnie przyjechaliśmy - odparła Terri. - Wiem, że jest pani bardzo zajęta, ale mam
nadzieję, że znajdzie trochę czasu, żeby opowiedzieć panu Dentonowi o waszym biznesie. Pisuje
on do wielu gazet i może to być dla pani reklamą. Mark, to jest Vera Cox, która wydaje lokalny
miesięczny magazyn. Chcesz na pewno zobaczyć, jak się coś takiego robi?
Pani Cox wyjęła papierosa z ust i wyciągnęła rękę.
- Miło mi pana poznać - powiedziała. - Przejdźmy na tył domu, tam pracujemy. - Nagle
zawołała do dwojga małych dzieci, zwabionych przyjazdem obcych ludzi: - Mówiłam wam,
żebyście bawili się na podwórku, aż zawołam was na lunch. Uciekajcie stąd.
Dzieci, poczęstowane lizakami, które niespodzianie znalazły się w torebce Terri, zniknęły i
pani Cox poprowadziła ich do pomieszczeń na tyłach domu. Pokój, który sprawiał wrażenie
uporządkowanego bałaganu, pachniał klejem i papierem. Znajdowały się w nim dwa nie
używane w tej chwili komputery, przez jeden z trzech telefonów rozmawiał jakiś mężczyzna, a
dwie kobiety przycinały papier i sklejały go na długim stole.
- Kolumny przeszły już przez skład komputerowy - wyjaśniała pani Cox. - Teraz
zestawiamy z kolumn i ogłoszeń całe stronice i przygotowujemy wszystko dla drukarki.
Kobieta uniosła jedną z gotowych stron, aby mu ją pokazać. Zawierała dwa artykuły: na
temat bezpieczeństwa jazdy na rowerze i na temat menu na Dzień Dziękczynienia. Na stronicy
były też dwie reklamy, jedna mówiąca o sklepie z dziecięcym obuwiem, a druga o sklepie
spożywczym.
- Bardzo mi się to podoba - powiedział Mark, a Terri zaproponowała, aby pani „redaktor
naczelna" opowiedziała coś jeszcze o początkach przedsięwzięcia.
- Wszystko stało się z konieczności. Miałam trudne życie po śmierci męża. Zasiłki z pomocy
społecznej nie wystarczały na utrzymanie, nie mówiąc już o tym, że człowiek się ich wstydził.
Nie chciałam zostawiać dzieci bez opieki, wpadłam więc na pomysł wydawania w domu
lokalnego magazynu. Mąż pracował kiedyś w gazecie i od tego czasu wiedziałam, że najlepiej
można zarobić na reklamach. - Pani Cox opowiadała Markowi szczegółowo, jaką gehennę
początkowo przeżywała, kiedy sama pisała artykuły, sama składała strony i z dziećmi rozwoziła
swój magazyn po okolicy. Uzbrojona w długą listę nic nie płacących „subskrybentów", zaczęła
zbierać reklamy od miejscowych biznesmenów.
Zaczęło to przynosić zyski, ale wciąż niedostateczne, żeby mogła zrezygnować z pomocy
społecznej. Nie traciła jednak nadziei, bo interes mimo wszystko powoli się rozwijał. W pewnej
chwili ktoś powiedział jej o możliwości otrzymania kredytu z Administracji Małego Biznesu.
- Spotkałam się z panną Thompson - powiedziała kobieta i posłała Terri pełen wdzięczności
uśmiech. - Gdyby nie ona... Kredyt, który poręczyła Administracja, pozwolił mi na zakup
niezbędnych materiałów produkcyjnych i zatrudnienie pomocników. Dzisiaj mam dwóch
pracowników, specjalistów od reklam, operatora komputerowego, kobiety, które składają
magazyn, i kilku chłopców, którzy rozwożą go. Jest on w dalszym ciągu bezpłatny, ale dzisiaj
ma już sześć stron i tyle reklam, że dzięki nim dawno zrezygnowałam z zasiłków społecznych. I
jeszcze jedno. Mam kilku autorów. Płacę im po dwadzieścia pięć dolarów za artykuł i nie ma pan
pojęcia, ilu chętnych mam do tej roboty. Czasami artykuły z mojego miesięcznika
przedrukowywane są przez większych, lepiej płacących wydawców i wtedy wszyscy jesteśmy
zachwyceni. O tak, szanowny panie. Prowadzę dobry biznes i gdyby nie panna Thompson, do
dziś musiałabym na pewno wisieć u klamki pomocy społecznej. Mam rację, panno Thompson?
Tego dnia Terri i Mark odwiedzili jeszcze, również w okolicy Oakland, przedszkole
prowadzone przez Murzynkę w nieco zaawansowanym wieku, a potem zajrzeli jeszcze do
warsztatu naprawczego sprzętu rolniczego, gdzie młodzi ludzie, wręcz nastolatki, popisywali się
tym, co potrafią. Wszystko to były przedsięwzięcia bardzo udane, w których decydującą rolę
odegrały kredyty sponsorowane przez Administrację Małego Biznesu. W każdym wypadku Terri
Thompson przyjmowana była niezmiernie serdecznie jako sprawczyni wszystkiego dobrego.
Opuszczając warsztat naprawczy, Mark uświadomił sobie, że jeden z młodzieńców tam
zatrudnionych, szczycący się wymyślnym kolczykiem w uchu, ukradł mu coś z samochodu, parę
miesięcy wcześniej.
Gdy powiedział o tym Terri, zaśmiała się.
- Jeśli nawet tak było, to czy nie jesteś zadowolony, że ten młody człowiek teraz pracuje, a
nie kradnie?
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Mark szedł prędko do redakcji, głęboko wdychając zimne poranne powietrze. Przebijanie się
autem przez korki na zatłoczonych ulicach zajęłoby mu więcej czasu, a idąc piechotą, mógł
łatwiej przemyśleć to czy owo. Na przykład zastanawiał się, czy Terri z rozmysłem pokazała mu
poprzedniego dnia jedynie przykłady tych małych przedsiębiorstw, których uruchomienie nie
wymagało większych kredytów, a zatem nie mogło kusić do przywłaszczenia dużych sum? Ich
właścicielami byli wyłącznie ludzie wzbudzający sympatię, a nie podejrzenia...
Po chwili Mark zreflektował się. To, co myślał, było głupie. Oszuści nie planują kolejnej
afery w tym samym miejscu. Przenoszą się w inną okolicę. Tymczasem Terri nie miała takich
zamiarów. Sprawiała wrażenie, że jest bardzo pochłonięta swą pracą. Ta myśl poprawiła
wyraźnie samopoczucie Marka. Do biura wszedł zdecydowanym krokiem.
- Cześć, Ginger. Czy jest coś nowego, Brian, w sprawie Saundersa?
- Znalazła się kolejna żona, tym razem w Virginii.
- Mówisz, kolejna żona? Ale przecież nie słyszało się dotychczas, żeby jego poprzednia
żona była w to wplątana?
- Nie, nie była. Ich małżeństwo trwało tylko cztery miesiące i była równie zaskoczona jak
wszyscy, gdy okazało się, że zniknął. Podobno ją również oszukał na czym się tylko dało.
- A teraz ma kolejną żonkę, w Virginii? - Nie jest nią chyba Terri, pomyślał Mark. Bo
przecież ona mieszka tutaj.
- Trudno o niej powiedzieć, że jest żoną - skorygował Brian. - To jedna z licznych kobiet, z
którymi Eric Saunders się wiązał, a potem je oszukiwał. Ten facet ma za sobą cały sznur
złamanych serc. Wie doskonale, jak podchodzi się do kobiet. Ma wypracowany system.
Czy Terri stosuje podobny system wobec mężczyzn? - zastanawiał się Mark.
- Jeszcze jedno wyszło na jaw w związku z tym panem - dorzucił Brian. - Ale ujawniono to
za późno. Otóż ktoś podobno widział go w Seattle, parę tygodni temu. Jednak wymknął się
policji.
Seattle! Mark usłyszał w głowie dzwonek ostrzegawczy.
Terri myślała o tym od chwili wyjazdu z Seattle. Nie było innego sposobu. Musiała opuścić
San Francisco. I trzeba to będzie zrobić przed pełnym wyzdrowieniem matki i powrotem jej do
miasta. Nie może dopuścić do jej spotkania z Markiem, bo wtedy wszystko zostałoby ujawnione
i eksplodowało jak bomba. Matka nigdy nie zgodziłaby się na przyjęcie w ten sposób zdobytych
pieniędzy, nawet jeśli od nich zależało jej życie. Jest przekonana, że to była pożyczka i bez
przerwy pod niebiosa wychwala swego dobroczyńcę. Drugi kłopot to Mark. Gdyby on czy
ktokolwiek inny wspomniał Jaspera Goodricha lub gdyby matka zetknęła się z Jasperem
osobiście, a przecież byłoby to całkiem możliwe, bowiem Terri nadal chciała widywać się z
Markiem... Gdyby z kolei Jasper Goodrich uświadomił sobie, że Mark...
Mark. Jak byłaby w stanie kiedykolwiek powiedzieć mu prawdę? Początkowo sądziła, że
mógł ją po prostu rozpoznać. Ale tak się nie stało. Teraz była już przekonana, że zaakceptował ją
jako Terri Thompson i nie kojarzy jej z Deedee Divine. W podejściu do niej był tak otwarty,
przyjazny, pełen zachwytów. Spędzał z nią coraz więcej czasu. Czuli się razem wspaniale,
niezależnie od tego, co robili. Płynęli jachtem, grali w szachy, żartowali z Angie czy po prostu
siedzieli we dwójkę, rozmawiając lub dyskutując. A gdy ją pocałował... Terri czuła, że jej ciało
silnie reaguje na jego bliskość.
Oczywiście mogła powiedzieć Markowi na przykład coś w tym rodzaju: „Posłuchaj, chcę ci
wyjaśnić, że jestem naprawdę Terri Thompson, ale spotkałam cię kiedyś wcześniej i wówczas
myślałeś, że ja jestem Deedee Divine, co też w jakimś sensie było prawdą, lecz..."
Terri odstawiła papierowy kubek, bo właśnie piła zimną wodę, i przypomniała sobie wyraz
jego twarzy, kiedy spoglądał na nią tamtego wieczoru, gdy odgrywała rolę Deedee Divine...
- O Boże, Terri, co się stało? - Pytanie padło ze strony koleżanki biurowej, która właśnie
weszła do pokoju, i chusteczką papierową chciała pomóc szefowej w wysuszeniu sukienki. -
Oblałaś się cała, dziewczyno. Ale na szczęście nie będzie plam, bo to przecież tylko czysta
woda... Przyszłam do ciebie, gdyż chcę, żebyś rzuciła okiem na to podanie.
Krótko omówiły sprawę i po chwili Terri znowu została sama. Natychmiast powrócił do niej
nurtujący ją problem. Trzeba było zbyt wiele tłumaczyć, zbyt wielu ludziom. Ona rzeczywiście
pokochała Marka Dentona, a on lubił ją, co więcej, może się nawet w niej podkochiwał. Nie
mogła więc dopuścić do tego, żeby miłość przerodziła się w nienawiść.
Jeżeli stąd wyjedzie i nigdy się już nie zobaczą... Jeśli nie chce, by jej życie skomplikowało
się okropnie, musi wyjechać z miasta.
Ale oznaczało to również porzucenie pracy. Znalezienie nowego zajęcia nie będzie łatwe. A
przecież musi nadal zarabiać, regulować wszelkie rachunki, płacić za wynajem mieszkania dla
matki. Zaczęła więc rozsyłać w różne miejsca w kraju swoje podania o pracę z odpowiednimi
referencjami. Wiele z tych ofert wysłała nawet poza Kalifornię.
Rozmawiała o swoich planach wyłącznie z Angie, prosząc ją jednak o dyskrecję.
- Nie chcę, żeby moi szefowie dowiedzieli się o moich zamiarach, nim znajdę nowe zajęcie.
Angie była bardzo zaskoczona tym, co usłyszała i oczywiście zmartwiona. Terri musiała jej
jednak powiedzieć, bowiem chodziło o znalezienie nowej współlokatorki.
Spadło to na niego jak grom z jasnego nieba. Przejeżdżając samochodem obok mieszkania
Terri, pod wpływem impulsu, postanowił zajrzeć do niej. A swoją drogą takich impulsów miał
niemało.
Dziewczyna wzięła od niego płaszcz i zatrzymała się chwilkę przy drzwiach, żeby zapłacić
dostawcy gazet. Mark wszedł tymczasem do saloniku i zobaczył tam Angie, która rzadko bywała
wieczorami w domu. Tym razem siedziała na podłodze i rozkładała jakieś karty.
- Mark - powiedziała - doskonale, że wpadłeś. Chciałabym, żebyś porozmawiał z Terri o
planach jej przeprowadzki.
- Z tego mieszkania? - zapytał zaskoczony.
- Chce zmienić mieszkanie, pracę, a także miasto.
Serce zabiło mu gwałtownie, a w mózgu zrodziło się podejrzenie. Czyżby oszustka
zmieniała pole działania?
- Dokąd zamierza się przenieść?
- Jeszcze się nie zdecydowała - odparła Angie, rozkładając ręce. - Czy nie wygląda to na
szalony pomysł? Ona nie wie dokąd, byle daleko stąd.
- Ale dlaczego? - zapytał wstrząśnięty.
- Właśnie staram się to w tej chwili ustalić. - Angie pochyliła się nad kartami. - Wiem tyle
tylko, że wróciła z Seattle, oznajmiając, że być może przeprowadzi się i że w związku z tym
powinnyśmy znaleźć dla mnie nową współlokatorkę.
Seattle. Te wszystkie podróże już dawno wydały mu się podejrzane. Przypomniał sobie, jak
odnalazł ją wtedy w parku, przemoczoną do suchej nitki i w okropnym nastroju. Wtedy też nie
wiedziała, co ma ze sobą zrobić. Ciekawe, czy to wówczas właśnie ktoś zauważył Saundersa w
Seattle? Opowiadała wtedy jakieś niestworzone rzeczy i po pewnym czasie nagle uspokoiła się.
Bo Saunders wydostał się cały i czysty z jakiejś pułapki?
- Nic ci o swoich zamiarach nie powiedziała? - Angie była zaskoczona.
- Nic, ani jednego słowa.
- Może się czegoś napijesz? - zapytała Terri, wchodząc do pokoju. - Martini albo filiżanka
kawy. Chciałam właśnie zaparzyć świeżej.
- Poproszę kawę - powiedział, licząc, że w ten sposób zyska parę chwil i będzie mógł coś
więcej dowiedzieć się od Angie. - Nie wiesz, dlaczego Terri chce wyjechać z miasta?
- Nie mam pojęcia. Horoskop nic na ten temat nie mówi. Wszystko to jest dla mnie
niepojęte. Szaleje na punkcie swojej pracy, ty też nie jesteś jej obojętny. Być może... - Angie
spojrzała na Marka przenikliwie. - Kim jesteś?
- Co mówisz? Aha, kim ja jestem? Dziennikarzem.
- To wiem. Chodzi mi o znak zodiaku, pod którym się urodziłeś.
- Szósty lipca tysiąc dziewięćset...!
- Rak! Oczywiście. Powinnam się domyślić. Masz wyraźnie osobowość urodzonego pod
tym znakiem. Doskonale pasuje do Strzelca. A to jest znak Terri. A więc nie powinno być
problemów - powiedziała, ale widać było, że jej wątpliwości jeszcze się pogłębiły. - Zapewne
jesteś również bogaty.
- Stosunkowo... - potaknął. Miał już szczerze dość tej całej gadaniny o znakach zodiaku.
Nachylił się nad dziewczyną. - Jak rozumiem, decyzja Terri przyszła nagle, ale czy były jakieś
sygnały zapowiadające ją?
- Nie, nic takiego, przysięgam. W układach gwiazd też nie ma żadnych wskazań.
Angie zaczęła zagłębiać się w swoje karty, wyraźnie lekceważąc zdenerwowanie
mężczyzny. Mark był więc zadowolony, gdy w drzwiach pojawiła się Terri z kawą i smakowicie
wyglądającymi ciasteczkami. Żałował, że nie jest głodny. Patrząc na Terri, zmarszczył się.
- Myślisz o wyprowadzeniu się z San Francisco? Obrzuciła rozwścieczonym spojrzeniem
Angie, a potem wolno i dobitnie powiedziała:
- Niczego jeszcze nie postanowiłam. Chciałam tylko uprzedzić Angie, na wszelki wypadek.
Niech szuka współlokatorki do mieszkania.
Angie popatrzyła na koleżankę.
- Już panience chce się zwiewać? - spytała złośliwie. - A przecież mieszkamy tu zaledwie
dwa miesiące. Jesteś taka niekonsekwentna jak twój znak Strzelec. Zbyt zajęta pracą, żeby
cieszyć się życiem czy uważać, komu depczesz po nagniotkach.
- Angie, przestaniesz się wygłupiać?
- Nie mam zamiaru. Bo nagniotek jest w tej chwili mój. Nie wiesz nawet, dokąd się
przenieść, a ja nie uważam, by to w ogóle było potrzebne. Po co ten nagły wyjazd?
- Nie wyjeżdżam nagle! Powiedziałam tylko, że... może. Ponieważ nic jeszcze nie jest
postanowione, może zmienimy temat rozmowy? Mark, twoja kawa stygnie... Proszę, spróbuj
tych ciasteczek. Są bardzo dobre.
Mark popatrzył na ciasteczka, potem na Terri.
- Chodźmy stąd - powiedział ostro.
Dziewczyna zawahała się, była lekko przestraszona. Wyglądał groźnie. Szybkim krokiem
wyszedł do holu, bez słowa włożył płaszcz i podał Terri jej okrycie. Nie czekał jednak, aż
dziewczyna go włoży, lecz mocno ujął jej ramię i nakłonił do wyjścia na ulicę. Tak jak wtedy,
pierwszego dnia ich znajomości, kiedy prawie siłą wepchnął ją do loży w barze Spike'a.
- Okłamałaś mnie - wychrypiał.
Nogi się pod nią ugięły. On wiedział wszystko. Wiedział, że chce uciec, ukryć się.
Zapragnęła nagle przytulić się do niego, wytłumaczyć mu wszystko, prosić o zrozumienie. W
ustach jej jednak zaschło, a ponadto on trzymał ją kurczowo za ramię. Stać ją było jedynie na
dreptanie obok niego drobnymi kroczkami, potykając się co chwila. Wreszcie Mark wyrzucił z
siebie, nie zwalniając kroku ani na chwilę:
- Myślałem, że jesteśmy przyjaciółmi.
- My... oczywiście jesteśmy...
- Więc dlaczego te tajemnice? Chciałaś się przecież wymknąć niepostrzeżenie. Rozpłynąć w
powietrzu? Dlaczego mi nic nie powiedziałaś o swoich zamiarach?
- Jeszcze się nie wyprowadzam... Ja po prostu... planuję.
- Wyprowadzasz się czy na razie tylko planujesz, jaka to różnica... - Nagle znaleźli się tuż
przy jego jachcie. Pchnął ją w kierunku kabiny, zamknął za nimi drzwi i zapalił światło. - Czy
nie sądzisz, że najwyższy czas, abyś wyjaśniła mi niejedno?
Terri nie mogła wydobyć z siebie głosu. Patrzyła tylko na niego przerażonymi, szeroko
otwartymi oczami. Sprawiała wrażenie małego bezbronnego zwierzątka. Poczuł ucisk w sercu i
zrozumiał, że jego agresja do niej znowu zanika.
- Jest ci zimno - stwierdził i włączył ogrzewanie.
Jego myśl pobiegła do tego przeklętego oszusta, Erica Saundersa. Ciekawe, ile jeszcze
złodziejskich planów kołacze się w głowie tego człowieka. Mark zwrócił się do Terri:
- Zdajesz sobie sprawę, że on nie jest ciebie wart?
- Kto taki?
- Ten facet, za którym poszłabyś do piekła. Jej zdumienie nie było ani trochę udawane.
- Wciąż nie rozumiem, o kim mówisz.
Czyżby więc mylił się? - zapytał siebie Mark. Czy istnieją dwie prawie identyczne kobiety
na świecie? Czy możliwe jest, aby dziewczyna, stojąca teraz przed nim, nie miała nic wspólnego
z wykonawczynią tańca brzucha, a z drugiej strony miała wszelkie prawa, żeby się
przeprowadzić, gdzie tylko będzie chciała? Taka ewentualność tak go odprężyła i ucieszyła, że
uśmiechnął się do Terri. .
- Cały czas mówię o twojej przeprowadzce. A powodem może być w pierwszym rzędzie
mężczyzna.
- Oszalałeś chyba! - wyrzuciła z siebie i roześmiała się, bo tak wielką poczuła ulgę. Stało się
dla niej jasne, że Mark niczego się nie domyślił. A wściekły był po prostu z zazdrości! Zatem
jemu, równie jak jej, zależało na utrzymaniu ich przyjaźni. - Nie, nie ma żadnego innego
mężczyzny - wyszeptała, patrząc mu prosto w oczy.
Z ogromną delikatnością przyciągnął ją do siebie, co ona zaakceptowała z zadowoleniem.
- Wyjaśnij wobec tego, dlaczego mnie opuszczasz?
- Nic takiego nie robię. W każdym razie nie teraz.
- Ale wkrótce?
Głowa spoczywająca na jego piersi najpierw jakby zaczęła potakiwać, potem zaprzeczać.
Wreszcie zamarła w bezruchu. I dał się słyszeć ledwo uchwytny szept:
- Naprawdę nie wiem. Być może.
- Dlaczego?
- Dlatego, że... - Terri zatrzymała się w pół słowa. - Proszę, nie pytaj mnie więcej.
I Mark nie zapytał. Po prostu nie chciał wiedzieć. Nieważne już okazywało się, kim ona
była. Liczyło się tylko to, że wyczuwał dotyk całego jej ciała. Robiło mu się od tego gorąco.
Liczyło się tylko to, że była tutaj, w jego ramionach, i nie miał zamiaru pozwolić, aby go
opuściła.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Gdy był z nią, nic innego się nie liczyło. Ale gdy zostawał sam, wątpliwości znowu
powracały. Czy był aż tak zamroczony szaleńczą miłością, że nieważne było, kim ona jest?
A może się mylił? Władze stanowe na pewno sprawdziły dokładnie jej papiery i jeżeli
pojawiła się tutaj z magisterium Uniwersytetu Stanforda i liczącymi się rekomendacjami...
Ale władze stanowe potwierdziły również dane Saundersa.
Nie udzieliła odpowiedzi na jego liczne pytania na temat przeprowadzki. Zresztą Terri nigdy
nie wspomniała mu nawet o podobnym zamiarze. Wszystko wypaplała Angie, której chciała
oszczędzić kłopotów z mieszkaniem. Dziwne więc było również, że martwiła się znajomą, a nie
miała skrupułów wobec niego.
Od Angie dowiedział się także, że rozsyłała w różne strony podania o nową pracę. Czyli
jednak planowała jakieś przenosiny! W podaniach prosiła o takie samo zajęcie jak dotychczas.
Czyżby miała zamiar popełniać takie same nadużycia? Mało prawdopodobne. Dołączy do swego
wspólnika, gdziekolwiek on przebywa, ale dla większego bezpieczeństwa zaplanują zapewne
jakieś inne złodziejstwo.
Oczywiście, powiedział sobie Mark, mogę być też w błędzie. Terri może nie mieć nic
wspólnego z Deedee Divine. Po chwili jednak tamte podejrzenia powracały. Nie może myśleć
rozsądnie, bo przecież ona oczarowała go bez reszty. Gdy obejmuje go ramionami, gdy
przyciska swoje usta do...
Do diabła! Zaczynał się podniecać, gdy tylko dłużej rozmyślał o Terri. Czy ona myśli tak
samo o nim? Jej reakcja była taka, że nie mógł uwierzyć w jej szczerość. Zawsze wycofywała się
nagle, gdy tylko nadchodził ten decydujący moment. Dlaczego? Czy bała się, że całkowite
spełnienie się musiało oznaczać związanie się z nim na stałe, a ona nie chciała tego?
A może dlatego, że była już związana z kimś innym? I to jest chwyt stosowany przez
kobiety wobec takich frajerów jak on. Doprowadzanie mężczyzny do szaleństwa, aż kobieta uzy-
skuje od niego to, o co jej chodzi.
No właśnie, ale czego ona chciała od niego?
Przecież już to dostała! Czterysta tysięcy dolarów! Może wobec tego drażni się z nim, bo po
prostu sprawia jej to przyjemność? Ta myśl dotknęła go do żywego i nie chciał w to uwierzyć.
Nie! Terri nie była typem uwodzicielki. Należała do kobiet sympatycznych, pociągających i...
Taka była wobec Robbie'ego, zgadza się. Zahipnotyzowała go do tego stopnia, że sprzeciwił
się swemu dziadkowi i chciał się z nią żenić.
Jeśli, u diabła, była naprawdę Deedee Divine.
Robbie! Rzecz jasna tylko on może wyjaśnić sprawę. Dlaczego nie wpadł na to wcześniej?
Bo wydawało mu się, że jego własny osąd jest bardziej wiarygodny, co w tym wypadku, Bóg
świadkiem, okazało się fatalnym błędem. Robbie. Nic mu nie powie. Po prostu zaaranżuje
sytuację, w której oni we dwoje zetkną się ze sobą. A on, Mark, będzie siedzieć obok i
obserwować ich spotkanie.
Terri dostała z Dallas odpowiedź na swoją ofertę. Chcieli, żeby przyjechała do nich na
rozmowę.
- Teksas? - zapytała matka. - Dlaczego miałabyś przenosić się do Teksasu? Nie lubisz
Kalifornii?
- Z powodu pogody - odparła. - Tutaj nigdy się nie zmienia. Zawsze taka sama.
- W Dallas rzeczywiście jest inaczej. Mrozy i śnieg w zimie, gorąco jak w piecu w lecie.
Tego ci potrzeba do szczęścia? A co z pracą? Myślałam, że obecna bardzo ci odpowiada.
Terri przestała się spierać. Zabrakło jej argumentów, pozostawały tylko kłamstwa.
Dlaczego musiał to być Mark Denton, wobec którego wypowiedziała to pierwsze i ostatnie,
ale okropne - nazwijmy rzecz po imieniu - monstrualne kłamstwo?
Dlaczego potem musiała się zakochać właśnie w nim? Całkowicie, nieodwołalnie, boleśnie
zakochać? Jej poprzednie flirty, miłostki, nawet uczuciowe zaplątania, które przeżywała
wcześniej z innymi mężczyznami, były niczym w porównaniu z jej uczuciem do Marka.
Zawładnęło nią całkowicie, było absolutnie niepowtarzalne.
Seks. Jej wstrzemięźliwość nie była jedynie wynikiem zasad moralnych. Nigdy przedtem
nie pragnęła mężczyzny każdą cząstką swego ciała. Nigdy wcześniej nie tęskniła w tym stopniu,
żeby oddawać się, żeby ulec prymitywnej rozkoszy połączenia się z drugą ludzką istotą. Nigdy...
aż pojawił się Mark. Kochała go, pożądała.
Za każdym jednak razem, gdy miało się to wydarzyć, nagle ukazywały się jej, jak świetlne
znaki ostrzegawcze, owe przeklęte wyłudzone dolary.
Jej kłamstwo rozdzielało ich jak gruba ceglana ściana.
Teksas albo Timbuktu, gdzieś w Środkowej Afryce. Musiała się stąd wynieść.
A jednak, mimo wszystko, gdy znajdowała się obok niego, kusiło ją, aby wykorzystać każdy
moment ich zbliżenia. Gdy zaproponował jej, żeby razem spędzili weekend w Monterey i tam
obchodzili jej urodziny, zapytała ze zdziwieniem:
- Skąd wiesz o moich urodzinach?
- Powiedziała mi Angie.
- Okropna z niej papla!
- A zatem, co myślisz o wyjeździe do Monterey?
- Sama nie wiem... - odpowiedziała z wahaniem. Oni sami, tylko we dwójkę na jego łodzi?
Przez cały weekend?
- Będzie dobra zabawa. Angie i jej przyjaciel mają jakieś swoje plany, więc zaprosiłem inną
parę.
- Inną parę? - A zatem nie będzie okazji do intymności. Jednak Mark będzie z nią. - Zgoda.
Rzeczywiście brzmi to zachęcająco.
Meteorolodzy zapowiadali burzę. Ale pewności nie było. W każdym razie w sobotę rano
było słonecznie, a nawet ciepło. A przecież mieli płynąć na południe, czyli powinno się jeszcze
bardziej ocieplić. Powiedziała Markowi, że przejdzie przez park i spotkają się na przystani, przy
jachcie. Ubrana na biało, chwyciła torbę z ubraniem i drugą z owocami i słodkościami i wyszła z
domu.
Gdy jednak była w połowie drogi przez park, zatrzymały ją podniecone głosy trzech małych
chłopaczków. Sądząc po ich dość niechlujnym ubraniu, nie pochodzili z tej dzielnicy. Często
jednak pojawiały się tu również dzieci z pobliskich przeludnionych bloków mieszkalnych i
bawiły się, między innymi puszczając latawce. Tak było i w tym przypadku. Ich latawiec wplątał
się w konary drzewa. Jeden z chłopców wspiął się już na drzewo i starał się ściągnąć swoją
zabawkę. Drugi trzymał w ręce dwa sznurki od pozostałych latawców, jednocześnie podając z
dołu wskazówki, co ma robić ten na drzewie.
- Zaczekaj - zawołał. - Nie stawaj na tej gałęzi, bo ją złamiesz.
Trzeci chłopaczek, najmniejszy, przyglądał się im pełen niepokoju.
Terri ułożyła na trawie swoje torby i pospieszyła z pomocą.
- Ja to potrzymam - powiedziała, biorąc do ręki sznurki fruwających latawców i zwróciła się
do chłopaka: - A ty właź na drzewo i pomóż mu.
Z wdzięcznością skinął głową i zaczął się wspinać. Gdy jednak ściągnęli w końcu latawiec
na ziemię, okazało się, że jest uszkodzony. Widząc to, najmniejszy chłopak, rudowłosy i
piegowaty, rozbeczał się.
- Nie płacz, Chip - powiedział starszy, który wyglądał na jego brata. - Rusty i ja zrobimy ci
nowy.
Terri przyjrzała się latawcowi. Był przemyślnie wykonany z cieniutkich listewek i oklejony
starą gazetą. Popatrzyła na Rusty'ego. Miał ciemną skórę, bardzo białe zęby i rezolutne
spojrzenie.
- Czy to twoja robota?
- Tak - potwierdził. - Mógłbym go naprawić, gdybym miał klej, a także...
- Zaczekaj minutkę - powiedziała Terri i pobiegła do mieszkania.
Po chwili, gdy znalazła się znowu w parku, obdarowując klejem i gazetą uradowanych
chłopców, zobaczyła Marka, idącego ku niej z rozbawionym wyrazem twarzy.
- Przepraszam, zabałaganiłam trochę - powiedziała usprawiedliwiająco. Tymczasem on
wziął od niej torbę i ruszył w kierunku jachtu. - Byłam zafascynowana. Czy widziałeś tego la-
tawca, zrobionego z rozmaitych skrawków...
- Tak, widziałem - odparł rozbawiony Mark. - I dziwię się, że nie zaproponowałaś temu
chłopcu uruchomienia zakładu produkcyjnego.
- To zbyteczne - powiedziała śmiejąc się. - On już sam na to wpadł. Oświadczył, że
sprzedaje je po piętnaście centów sztuka. I muszę się jeszcze do jednego przyznać. Zabrałam dla
nas rozmaite smakołyki, ale wszystkie oddałam chłopcom.
- Nie dziwi mnie to - stwierdził, wciąż się uśmiechając.
- Nie mogłam się oprzeć, bo Chip, ten najmniejszy, strasznie mi przypomina chłopaczka,
który mieszkał tuż obok mojej ciotki...
W tym momencie doszli do jachtu i Terri nagle zatrzymała się, bo zauważyła, że z pokładu
ktoś macha do nich ręką.
- Cześć, Mark! Jesteśmy już tutaj. Dokładnie o umówionej godzinie.
Robbie, och, Święty Boże! Robbie Goodrich, pomyślała zaskoczona. Na moment
sparaliżowała ją własna głupota. Dlaczego nie przewidziała takiej możliwości? Robbie Goodrich
został całkowicie wymazany z jej pamięci.
Ale teraz... gdy ją zobaczy... miała chęć uciec jak najdalej.
Nie mogła jednak. Mark trzymał ją mocno za rękę i wchodzili razem na pokład jachtu.
- Chodź ze mną - powiedział. - Chcę cię poznać z moim siostrzeńcem, Robbim Goodrichem.
Ale ona nie mogła spojrzeć na młodzieńca. Miała oczy spuszczone i tylko słyszała słowa
Marka:
- Robbie, to jest moja przyjaciółka, Terri Thompson.
Wydawało się jej, że zaraz nastąpi eksplozja. Usłyszała tylko głos Robbie'ego, który nadal
dobrze pamiętała. Głos młody i pełen ożywienia.
- Miło mi cię poznać, bardzo się cieszę. - I to było wszystko. Żadnego wyrazu zaskoczenia.
Otworzyła oczy. Robbie w ogóle na nią nie patrzył. Natomiast wysuwał przed siebie swoją
towarzyszkę, ładną blondynkę.
- Terri, to jest Sue Allen. Chyba będziemy się doskonale bawić. Mark, czy możesz nas
zabrać do San Simian? Sue nigdy nie widziała zamku Hearsta.
Mark odparł, że nie widzi przeszkód.
Terri pomyślała, że peruka musiała całkowicie ją zmienić, skoro Robbie jej nie poznał.
Mimo wszystko potrzeba było aż dwu godzin, żeby całkowicie się odprężyła i upewniła, że
młodemu Goodrichowi z nikim się nie kojarzy. Zresztą, prawdę mówiąc, był cały czas zajęty,
pomagając w nawigacji Markowi, a poza tym spełniając liczne zachcianki swej ładniutkiej
dziewczyny. Była miła i gorąco pragnęła wszystkich przekonać, że nigdy jeszcze nie płynęła tak
wielkim prywatnym jachtem i że w ogóle czuje się wspaniale.
Było to zresztą prawdą.
Również Terri czuła, że tę wycieczkę będzie pamiętać do końca życia. Płynęli na południe,
wzdłuż wybrzeża Kalifornii, pełnego skał klifowych, zatoczek i piaszczystych plaż, a także
lasów sekwojowych i uprawnych pól. Od czasu do czasu słyszeli powarkiwania lwów morskich.
W pewnej chwili, ku zachwytowi Sue i Terri, podpłynęli bardzo blisko do jednej ze skalistych
wysepek, na których te opasłe stwory wystawiały się do słońca.
- Te lwy same wyglądają jak skały - wykrzyknęła Terri. - Aż do chwili, kiedy zaczynają się
ruszać.
Były tam oczywiście również inne jachty, ale Terri czuła się tak, jakby byli zamkniętą w
sobie, odseparowaną od reszty świata kapsułą. Oddaloną od innych ludzi i kłopotliwych myśli.
Mężczyźni stanowili załogę, a kobiety przygotowywały smakowite posiłki. Wszyscy byli w
doskonałych humorach, grali w scrabble, pokera, szachy, opalali się i podziwiali piękne widoki.
Przycumowali w Monterey, wynajęli samochód i objechali okolicę, poruszając się głównie
słynną, ponad dwudziestokilometrową trasą Carmel. Odwiedzili też rybne targowisko, gdzie
Mark i Robbie bywali już poprzednio i które nie było szczególną atrakcją dla Sue. Natomiast
Terri była podniecona jak dziecko, a szczególnie zachwycała się morskimi jeżowcami i
kolorowymi rozgwiazdami. Z trudem wyciągnęli ją stamtąd.
Wieczorem, w eleganckiej restauracji, z oknami wychodzącymi na ocean, obchodzili
dwudzieste trzecie urodziny Terri. Były tańce, kolacja przy świecach, tort urodzinowy i wiele
innych niespodzianek. Atmosfera była doskonała i oczywiście do okolicznościowych śpiewów
dołączyli także inni goście bawiący się tam tego wieczoru. Były także prezenty. Od Sue i
Robbie'ego, uprzedzonych, że będą obchodzone urodziny, Terri dostała małe rzeźby zwierzątek
morskich, które tak bardzo ją zachwycały w czasie dnia. Solenizantka była wniebowzięta.
Od Marka... Dziewczyna rozpakowała wąskie pudełko, wyłożone aksamitem. Leżała w nim
pięknie zakomponowana bransoletka z drogich kamieni. Tworzył ją sznur szafirów, otoczonych
małymi brylantami. Całość naprawdę śliczna. Terri poczuła ucisk w gardle i miała trudności z
oddychaniem.
- Pozwolisz - spytał Mark - że ci ją założę? Nie mogę się temu oprzeć. Wydaje mi się, że
pasuje do twoich oczu.
- Och! - Terri wymamrotała tylko. Chciała wyrazić swój zachwyt, podziękować z całego
serca, ale w gardle jej zaschło i nie mogła wypowiedzieć ani jednego słowa.
- Wszystko w porządku - powiedział, sprawdzając zapięcie. - I pasuje idealnie do twoich
oczu. Szafiry są w takim samym kolorze, a brylanty dają takie błyski jak twoje oczy.
Dotknęła bransoletki delikatnie, z szacunkiem i popatrzyła na Marka, starając się
powstrzymać łzy. Ale nie była w stanie. Klejnot wart był fortunę. Terri miała nadzieję, że Mark
nigdy nie skojarzy jej z tamtą tancerką z baru. Ale jeśli przekona się, że to ta sama osoba, niechaj
wie, że Terri Thompson nie jest tak zachłanna i chciwa jak Deedee Divine.
Pęknie jej serce, ale zwróci mu tę bransoletkę. Później. Nie teraz, kiedy był taki dumny i
zadowolony z przyjęcia urodzinowego, które urządził dla niej.
- To są najwspanialsze urodziny, jakie kiedykolwiek miałam - powiedziała, uśmiechając się
najcieplej jak potrafiła.
Mark obserwował ich z napięciem. Ze strony Robbie'ego nie dostrzegł żadnego znaku, który
świadczyłby, że miał jakieś skojarzenia. A przecież, gdyby to była Deedee Divine, na pewno
rozpoznałby ją. Z drugiej jednak strony jego uczucia były chyba bardzo powierzchowne.
Przerzucał je przecież z dużą łatwością. Od tancerki, specjalizującej się w tańcu brzucha, do
oponentki w debacie uniwersyteckiej, a od niej z kolei do studentki pierwszego roku
uniwersytetu Berkeley. Jasne więc, że na jego rozeznaniu nie można było polegać.
Ale młody człowiek wzrok miał dobry, a zmiana fryzury u kobiety nie jest przecież
usprawiedliwieniem, że się jej nie rozpoznaje. Jeśli Terri była Deedee Divine, Robbie powinien
to zauważyć. Przecież nie tak dawno chciał się z nią żenić.
Sprawiał jednak wrażenie, że nigdy wcześniej jej nie spotkał. A więc, pomyślał Mark,
widocznie ja się mylę. Są zatem dwie różne kobiety. Ale przecież z jego wzrokiem też było
wszystko w porządku. Mógłby przysiąc, że...
Wobec tego postanowił, że zapyta Robbie'ego wprost, gdy tylko nadarzy się pierwsza
okazja, czy dostrzega jakieś podobieństwo... Mark powtarzał sobie jednak uparcie, że nie wolno
mu przyznawać się, iż poznał kiedyś jakąś Divine. Tak czy inaczej, musi dojść do ustalenia
prawdy.
A swoją drogą, Mark ciągle zadawał sobie podchwytliwe pytania: Dlaczego bez końca
nurtuje mnie ta myśl? Dlaczego nie rozwiążę tego rebusa jednym zdaniem? Dlaczego nie zadam
bezpośredniego pytania, domagając się równie prostej odpowiedzi: „Czy jesteś oszustką, jak
podejrzewam, czy też nie jesteś?".
W tym właśnie sęk. Tak emocjonalnie uwikłał się w sprawę, że nie poradziłby sobie, gdyby
odpowiedź była dla niego niekorzystna.
Oczywiście obserwował Terri z taką samą uwagą jak Robbie'ego i ona również nie zdradziła
się, że rozpoznaje w nim kogoś. Ale Mark był przekonany, że gdyby tak było, to raczej nie
dałaby tego poznać po sobie.
Nie zdradziła się również niczym, gdy w jakiś czas potem zwiedzali zamek Hearsta.
Wydawała się tylko bardziej poirytowana niż zachwycona jego bogactwami.
Natomiast Sue dostała niemal fioła, gdy zobaczyła wszystkie te wspaniałości. Pokoje dla
gości umeblowane cudownymi antykami, pochodzącymi z zamków i pałaców całego świata,
olimpijski basen pływacki otoczony wspaniałymi
rzeźbami, postacie świętych wymalowane na sufitach, ogromny stół w jadalni. Zrobiły na
niej także wrażenie ogromne tereny ogrodu zoologicznego, chociaż zwierząt zachowało się w
nim niewiele.
- I wyobraźcie sobie - wykrzyknęła Sue w pełni oczarowana - że jest ktoś tak w was
zakochany, że ofiarowuje wam to wszystko w prezencie. Czy nie chcielibyście tu mieszkać?
- Nie! - odparła Terri, wzruszając ramionami. - Najbardziej nadaje się to na muzeum. -
Widząc jednak zaskoczenie na twarzy Sue, dorzuciła: - Być może, nie mam zbyt wyra-
finowanego gustu, ale....
Na pewno nie masz, kochanie, pomyślał Mark. Nie masz gustu nieodzownego dla
złodziejaszka, jeśli zachwycasz się fauną południowych mórz i latawcem sklejonym ze starych
gazet, a nic nie odczuwasz przy takich skarbach jak w tym zamku.
Gdy płynęli w górę wzdłuż wybrzeża, rozszalała się zapowiadana burza. Uderzały pioruny,
niebo rozjaśniały błyskawice, deszcz padał strumieniami. Wiatr ciskał jachtem jak łupiną, tak że
wszystko w kajucie spadało na deski pokładu. Markowi i Robbie'emu udało się wprowadzić łódź
do portu, a Terri z wielkim trudem uspokoiła Sue, która dostawała wręcz histerii ze strachu. A
ponadto męczyły ją nudności i ostatecznie wszystko wokół siebie zapaskudziła.
Terri posprzątała kajutę i znalazła pastylki na chorobę morską, zatem, gdy ostatecznie
przycumowali w basenie jachtowym, Sue już się uspokoiła. Mężczyźni przemokli kompletnie i
byli zachwyceni, gdy Terri podała im gorącą kawę i pyszne chrupiące tosty. Potem opowiadali
sobie rozmaite historyjki i grali w warcaby, domino i szachy, aż się rozpogodziło i mogli szybko
wrócić do San Francisco.
Następnego dnia z samego rana w mieszkaniu Marka zjawił się Robbie.
- Co sprowadza tutaj rannego ptaszka? - zapytał Mark, otwierając drzwi owinięty
ręcznikiem, z twarzą namydloną.
- Chciałem cię złapać jeszcze przed wyjściem do pracy - odpowiedział Robbie.
- Udało ci się, jak widać, o co więc chodzi?
- Powiedz, co myślisz o Sue? - Po tych słowach Robbie poszedł za wujkiem do łazienki,
stanął w drzwiach i obserwował, jak Mark się goli.
- Wydaje mi się, że to fajna dziewuszka - odparł Mark, w nadziei, że za chwilę on będzie
zadawał przemyślane już dawno pytania. - Czyżbyś miał wobec Sue jakieś poważne zamiary?
- Coś w tym rodzaju. Czy pamiętasz Debbie? Opowiadałem ci o niej. Była wtedy w Yale,
poznałem ją w klubie dyskusyjnym. Od tego czasu jesteśmy w kontakcie. Chce się przenieść do
Kalifornii, ale jeśli ja się zwiążę z Sue...
- Powoli, chłopcze. Musisz się nauczyć załatwiać te sprawy z zimną krwią. Nie podejmuje
się poważnych decyzji zbyt szybko. - Mark odłożył maszynkę do golenia i powiedział jakby od
niechcenia: - A na marginesie... Co myślisz o Terri?
- Jest naprawdę miła. Podoba mi się. - Przy tych słowach młody człowiek zmarszczył czoło.
- Wydaje mi się, że kogoś mi przypomina.
- Czyżby? - Mark spiął się wewnętrznie.
- Tak jest. Czy pamiętasz tancerkę od tańca brzucha, o której ci kiedyś wspominałem?
- Od tańca brzucha? - Mark udawał, że nie jest pewny, że musi się zastanowić, ale w
rzeczywistości z trudem ukrywał podniecenie.
- A może ci o niej nie opowiadałem? Tak mnie podniecała, że chciałem się z nią żenić.
- Rozumiem. I ta... tancerka wydaje ci się podobna do Terri? Czy też Terri przypomina ci
tamtą? - Mark odrzucił ręcznik i wszedł do sypialni, jakby cała sprawa zupełnie go nie
interesowała.
- Do diabła, nie! W ogóle nie wygląda jak tamta. Deedee, tak się nazywała ta tancerka, miała
długie czarne włosy i niebieskie oczy. A może szare? - Robbie potarł nos. - Nie pamiętam
dokładnie. Ale tamta była na pewno bardziej zaokrąglona. A poza tym, jakże wspaniale kręciła
tułowiem i ruszała biodrami. To było coś, na co mogłem patrzyć przez cały wieczór.
Mark, słuchając uważnie siostrzeńca, wkładał spodnie. Odnosił wrażenie, że młody
człowiek nie był zakochany w kobiecie z baru Spike'a, a tylko jej pożądał, obserwując taniec
brzucha na estradzie. Sam doskonale pamiętał to uczucie...
- Nie - Robbie odezwał się znowu. - Terri nie przypomina mi Deedee swoim wyglądem, lecz
zachowaniem. Czy zwróciłeś uwagę, jak ona opiekowała się Sue, gdy zapadła na jachcie na
chorobę morską?
Wkładał już koszulę, ale nie odrywał oczu od twarzy siostrzeńca.
- W ten sam sposób Deedee odnosiła się do mnie, kiedy nocowałem u niej...
Mark przerwał zapinanie koszuli i z trudem przełknął ślinę.
- Spędziłeś w jej mieszkaniu kilka nocy? - zapytał z niedowierzaniem.
- Nie! Nie! Tylko jedną noc. Upiłem się wtedy u Spike'a i ona powiedziała, że w tym stanie
nie mogę prowadzić samochodu. I zabrała mnie ze sobą do domu. - Robbie opowiedział jeszcze,
jak został poczęstowany kawą, jak przespał się na sofie, a rano znalazł jej liścik, bo dziewczyna
musiała wstać przed nim, żeby zdążyć do pracy. Dodał, że potem spotykali się jeszcze przez
jakiś czas. - Opiekowała się mną wspaniale, podobnie jak teraz Terri zajęła się Sue. Deedee też
wiedziała, jak się w takich wypadkach zachować. Miała talent i... serce. Podobnie było z
facetami w knajpie... Niektórzy z nich byli z gruba ciosani, wiesz, jak to jest. Ale wszyscy lubili
ją i szanowali. Chyba dlatego, że ona lubiła ich. Miała w sobie coś takiego, co ty nazwałbyś...
ciepłym wdziękiem. Terri ma dokładnie to samo. Lubię ją.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Mark mówił do dyktafonu:
- Pytanie brzmi: Czy nasze państwo i cały naród rzeczywiście dba o sprawy biznesu?
Wstępne oceny świadczą, że chyba nie. Bo na przykład, obserwując efekty pracy drobnych
przedsiębiorstw w stanie Kalifornia, można by dojść do wniosku, że ta właśnie sfera działalności
najbardziej przyczyniała się do powstawania krajowego deficytu. Co jest oczywiście wnioskiem
pochopnym...
Mark przerwał dyktowanie i pomyślał, czy on jednak nie sugeruje takiej konkluzji?
Wyłączył urządzenie, odchylił się na fotelu do tyłu i myślami znowu pobiegł do Terri.
To nie było tylko zmysłowe pożądanie. Robbie poznał nieźle Deedee Divine. Tancerkę od
tańca brzucha... z wielkim sercem. Ale Robbie zapomniał już nawet, jak ona wygląda. Ja nie
zapomniałem jednak. Ma takie same oczy, takie same dołki na policzkach, ten sam... ciepły
wdzięk.
Mark wyprostował się na krześle i dalej intensywnie myślał. Są pytania, na które cholernie
trudno znaleźć odpowiedź. Na przykład, w jaki sposób kobieta o tak wielkiej dobroci może się
wplątać w pieniężną przestępczą aferę?
Drzwi gwałtownie się otworzyły i stanęła w nich Ginger.
- Wybacz, szefie, ale wydaje mi się, że będziesz chciał szybko na to odpowiedzieć.
Przebiegł oczami faks, który mu wręczyła i odpowiedział:
- Masz rację, weź coś do pisania.
Ginger usiadła obok z notatnikiem, ale w tym momencie pojawił się Brian.
- Mam dobrą wiadomość, szefie.
Mark popatrzył na swego asystenta i zobaczył na jego twarzy grymas, który kiedyś
ironicznie nazywał „kopią Edgara Hoovera", byłego szefa FBI.
- Czyżbyś złapał złodzieja? - zapytał kpiąco.
- Jakbyś zgadł. Znaleźli jego ślad tutaj, w mieście, w dzielnicy nad zatoką. Miałeś rację,
Mark, sugerując, żeby porozmawiać z żoną Saundersa.
- Dała wskazówkę, gdzie go szukać? - zapytał, a w głębi duszy miał nadzieję, że nie była to
Terri.
- Jego kolejna żonka jest też ofiarą. Zbudziła się któregoś ranka i stwierdziła, że zabrał
wszystko, co było wartościowe, i prysnął. Mieszkali razem zaledwie przez dwa miesiące.
- To sposób, w jaki teraz pracują panowie! To znaczy szybko - warknęła Ginger, wydymając
usta.
Mark popatrzył na dziewczynę, uzmysławiając sobie, że jego również nabrano szybko, w
parę minut zaledwie.
- Czy wykryto jakichś współsprawców? - zapytał Briana, a w duchu modlił się, żeby nie
potwierdziły się jego podejrzenia.
- Musieli być wspólnicy - Brian potaknął. - Nikt przecież przy zdrowych zmysłach nie
wydałby zgody na udzielenie tak dużego kredytu przy tak wątpliwym przedsięwzięciu. Muszę ci
jeszcze powiedzieć, że skoro już tam byłem, rzuciłem okiem na cały interes. Wszystko wydaje
się podejrzane i wymyślone. Bardzo wątpliwe, czy taki kredyt zatwierdził ktoś, kto sam nie
czerpał z tego korzyści.
Mark domyślił się, co Brian chciał powiedzieć.
- Rozumiem, że sprawie przyglądają się już z rozmaitych punktów widzenia. Ale wiesz, jak
to się odbywa w podobnych przypadkach. Jeśli uwikłany jest ktoś z kierowniczych kręgów, to
kości grzebane są szybko i sprawnie. A więc myślę, że powinienem wetknąć tam również swój
nos i...
- Nie, poczekaj.
Z zachowania Briana wynikało, że Mark mówił zbyt ostro, postanowił więc osłabić
znaczenie słów. Tym bardziej że wciąż przecież sprawa kręciła się w jakimś stopniu wokół Terri.
Skończył zatem dyktować list, nawet przygotował szkic artykułu do gazety. Ale jego myśli przez
cały czas były gdzie indziej. Czy kochał się w kobiecie, której właściwie nie powinien ufać? Tak
czy inaczej chciał ją ostrzec... Nie! Prosić ją tylko... Nie, to również mógł być fałszywy krok.
Czas biegł szybko. Terri siedziała przy małym biureczku w sypialni, głęboko zamyślona.
Musi podjąć decyzję. Sprawa jest pilna. Trzeba się zdecydować na jedną z ofert. Zgodzić się na
jedną z prac i wyjechać z San Francisco.
To ostatnie było najtrudniejsze. Przeprowadzka.
W ostatnich dniach ciekawe rzeczy działy się w Kalifornii w zakresie rozwoju małych
przedsiębiorstw. Ludzie, tacy jak Joe Daniels czy Mary Ables, stawali się niezależni po raz
pierwszy w swym życiu. Administracja Małego Biznesu była prawdziwą platformą startową dla
firm gospodarujących wieloma milionami dolarów. Po co daleko szukać. Biznes założony przez
dwie siostry, które zaczęły od produkcji na małą skalę obuwia do chodzenia po śniegu,
przekształcił się w jeden z większych koncernów w Kalifornii.
Tak, Terri lubiła swoją pracę. Podobało się jej, że mogła pomagać ludziom, mającym
doskonałe pomysły, ułatwiając im uzyskanie kredytu. Myślała o podaniach leżących na jej
biurku. Było tam jedno od Arnolda Stokesa, weterana wojny wietnamskiej, który stracił na niej
obie nogi, i teraz poruszał się na wózku inwalidzkim. Arnold zaprojektował grę komputerową
dla głuchych dzieci. Terri chciała, żeby produkcja tej gry ruszyła jeszcze przed jej odejściem, bo
wtedy będzie mogła pokazać ją swemu szefowi. Pamiętała, jak niedawno ostrzegał ją:
- Kłopot z tobą, Terri, polega na tym, że ty myślisz o ludziach, a nie o dolarach i centach,
które, muszę ci przypomnieć, są mimo wszystko podstawą biznesu.
Ale produkty dla inwalidów też mogą przynosić zyski. W każdym razie w biznesie ważne są
nie tylko pieniądze, pomyślała Terri. W prowadzeniu interesu trzeba także uwzględniać ludzi,
ich pomysły, ambicje, marzenia.
Terri westchnęła. Na szczęście ludzie mają również swoje marzenia w Dallas i w Albany,
stolicy stanu Nowy Jork.
A zatem, które z tych miejsc wybrać?
Uniosła w górę dwie koperty zawierające najlepsze propozycje zatrudnienia. Zaczęła
porównywać ich ciężar, jakby mogło to mieć wpływ na jej decyzję. Nie musiała otwierać ich
ponownie. Wiedziała, co zawierają. Z Teksasu pisano, że planują wydostać się w najbliższym
czasie z najgorszej w historii tego stanu depresji. Natomiast w stanie Nowy Jork zastanawiano
się, jak w taką depresję nie popaść. W obu przypadkach potrzebna była pomoc fachowca, a Terri
była ekspertem w tej dziedzinie dzięki mamie, która zarabiała tańcem na naukę córki. Mama
zawsze udawała, że taniec ją bawi, ale Terri, sama występując u Spike'a, przekonała się, jaka to
zabawa. Trzeba jednak przyznać, że matka się nie sprzedała. Podczas gdy Terri uczyniła coś,
czego się wstydziła.
Jednak gdy widziała teraz matkę, pełną nadziei i radosną, gdy dostrzegała rumieńce
wracające na jej policzki, była zadowolona ze swego postępku. Bardzo zadowolona! Gdyby
tylko to wszystko nie wiązało się z Markiem...
Terri otworzyła pudełko z urodzinowym prezentem i wyjęła z niego bransoletkę. Gdy
gładziła ją z tkliwością, drogie kamienie zabłyszczały wspaniale. Miała wielką ochotę, aby to
cudo zatrzymać. Ale nie mogła tego zrobić. Był to zbyt cenny prezent, zbyt wartościowy. Gdyby
Mark wiedział... Nie chciała jednak o tym myśleć w tej chwili. Włożyła bransoletkę z powrotem
do pudełka i zamknęła je zdecydowanym ruchem.
Albany czy Dallas, co wybrać? Albany byłoby jak powrót w rodzinne strony. Ona i matka
nie byłyby daleko od ciotki Meg i kuzynów mieszkających w Nowym Jorku. Ale Mark Denton
zbyt często bywał w Nowym Jorku i chociaż prawdopodobnie nigdy by się tam nie spotkali...
Pod tym względem Dallas byłoby lepsze. Marka nic z tym miastem nie łączyło.
- Spotkamy się na obiedzie w klubie jachtowym - zaproponował Mark przez telefon.
Zawsze jest tam sporo ludzi, pomyślał, a więc będzie się trzymał i prowadził sensowną
rozmowę. Nie będą go nachodziły myśli, aby wziąć dziewczynę w ramiona i przytulić.
Teraz, gdy siedzieli naprzeciw siebie przy stoliku klubowym, zrozumiał, że miejsce nie
miało większego znaczenia i tutaj również dostrzegał zaproszenie w jej kuszących błękitnych
oczach... Oczach przyciągających go jak magnes i blokujących wszelkie inne myśli. Z wielkim
wysiłkiem skoncentrował się na karcie win i zamówił jakiś rocznik. A potem, wciąż unikając jej
oczu, przeszedł do konkretów.
- Podobno wciąż planujesz wyjazd z miasta? Dlaczego? Terri chwilę zastanawiała się. Jego
głos brzmiał ostro, w jakimś sensie oskarżające
- Ja... to jest sprawa osobista - wyszeptała wreszcie.
- Czy ma to coś wspólnego z tym skandalem?
- Skandalem? - powtórzyła jak echo, zaskoczona.
- Z aferą, której, że tak powiem, głównym bohaterem jest Eric Saunders.
Terri pomyślała, że musi mu dać jakąś odpowiedź, a ta była jedną z możliwych.
- W jego przypadku czuję się częściowo odpowiedzialna.
- Dawałaś ostateczne przyzwolenie na udzielenie kredytu.
- Masz rację. Jako kierowniczka działu decyduję o przyznawaniu kredytów.
Mark wpadł nagle w taką wściekłość, że chciał nią potrząsnąć z całej siły, żeby wreszcie
pojęła, co zrobiła.
- Dlaczego tak postąpiłaś? Dwieście tysięcy dolarów to kupa pieniędzy, a przecież interes
był fikcyjny! Musiałaś o tym wiedzieć! - Mark nachylił się do przodu, pragnąc całą duszą, żeby
temu zaprzeczyła. - Musiało to być wtedy oczywiste dla ciebie, jak jest jasne dzisiaj dla tych,
którzy badają sprawę.
- To... no więc, wydaje mi się... - Terri przerwała, nie mogąc zrozumieć, o co mu chodzi.
Skąd ten nagły wybuch związany z Saundersem? Wcześniej zaledwie go wspomnieli. Nawet
podczas konferencji prasowej...
- Czy nie sądzisz - warknął - że dwieście tysięcy dolarów to całkiem niemały pęczek
zielonych banknotów?
- Masz rację - odparła niepewnym głosem i zobaczyła jego przeszywające spojrzenie,
podobne do tego, którym obrzucił ją w barze u Spike'a. Ale, pomyślała, dwieście tysięcy to
zaledwie połowa czterystu tysięcy. Jeśli on zaczął kojarzyć ją z tamtą tancerką... Na tę myśl
przebiegł ją zimny dreszcz. - Rozumiem, że to był wielki błąd - powiedziała. - Ale w tamtym
czasie byłam tak zajęta, że... - Że podpisywałam wszystko, pomyślała i na chwilę cofnęła się
pamięcią. Miała wówczas dwie prace, co chwila jeździła do szpitala, konferowała z lekarzami, a
przy tym była wciąż przerażona, nie wiedząc, co będzie dalej z matką. - W tamtych dniach
byłam pogrążona w rozpaczy... - dodała cicho.
Mark wewnętrznie odprężył się, zmiękł. Wyobraził sobie, że młoda dziewczyna, tak słodko
wyglądająca, z tak dobrym sercem... łatwo mogła być wyprowadzona w pole przez cwaniaka,
doświadczonego w rozmaitego rodzaju przestępstwach.
- Chcesz powiedzieć, że nie jest wykluczone, iż w tamtym czasie mogłaś popełnić jeszcze
inne pomyłki?
Terri kiwnęła głowę. Rzeczywiście przerażało ją, ile jeszcze błędów mogła zrobić w tamtym
krytycznym okresie.
- Gdy ktoś, kogo bardzo kochasz, jest w niebezpieczeństwie - powiedziała - twoja
wrażliwość na świat zewnętrzny jest ograniczona i często po prostu nie wiesz, co robisz. Zro-
zum, że... - Terri przerwała, wstrząśnięta, bo jeszcze chwila, a opowiedziałaby mu o wszystkim.
O mamie, tańcach i czterystu tysiącach dolarów. A przecież nie powinna przyznawać się do tego.
Nigdy by jej nie wybaczył.
Wspomniała o kimś, kogo kocha, pomyślał Mark. Jak to określił Brian? Saunders jest
kobieciarzem, wie, jak do nich trzeba podchodzić i one dają się nabierać. Tak, Terri, która była
przeświadczona, że ludzie bywają tylko dobrzy, mogła mu łatwo uwierzyć, jeśli się w nim
zakochała... Przecież dziewczyna użyła zwrotu: „Gdy ktoś, kogo bardzo kochasz, jest w
niebezpieczeństwie". To tłumaczyłoby wszystko. Na przykład, dlaczego, mimo pożądania, ona
wycofywała się zawsze w ostatnim momencie. Może nie jest święta, ale z całą pewnością należy
do tych kobiet, które są wierne jednemu mężczyźnie. I które zrobią wszystko dla tego, którego
kochają.
Tak się złożyło, że zakochała się w przestępcy, który ją wykorzystał dla swych celów.
Rujnując jej życie. Gdyby on, Mark, mógł dopaść tego s...
Dotyk jej delikatnej ręki, który nagle poczuł na swej zaciśniętej pięści, sprawił, że się
wzdrygnął. Uniósł głowę i zobaczył jej pełną winy twarz.
- Nie wpadaj w gniew - powiedziała - to był wielki błąd. Nie dziwię się, że ty i reszta prasy
chcecie wyciągać daleko idące konsekwencje wobec Administracji i mnie samej, ale...
- Mylisz się. Nie wiem nic o stosunku prasy do tej całej historii, ale ja z całą pewnością nie
chcę niczyjej „krwi", a zwłaszcza twojej. - Gdy Mark to powiedział, zdał sobie sprawę, że tak
jest naprawdę. Chciał jedynie... - Chcę ci jedynie pomóc. Jeśli na to pozwolisz.
- Bardzo ci dziękuję, Mark. Mam nadzieję, że w swoim artykule opowiesz się za
Administracją Małego Biznesu. A ponieważ u podstaw sprawy leży moja wina, mój wyjazd z
Kalifornii ułatwi...
- Nie wyjeżdżaj! Zrozum, że potrafimy sprawę załagodzić. - Mark pomyślał, że dołoży
wszelkich starań, żeby ją z tych kłopotów wydobyć.
Terri pokręciła tylko z powątpiewaniem głową, bo trudno jej było wykrztusić choćby jedno
słowo. Patrzyła na niego wzrokiem pełnym miłosnego oddania. Nagle odwróciła głowę...
- Muszę już iść - wyszeptała. Była przekonana, że nie zniosłaby, gdyby jego miłosne
spojrzenie zamieniło się w spojrzenie nienawistne. - Jest jeszcze coś innego... ale nie mogę ci o
tym teraz powiedzieć. Może innym razem, gdy ja... - Gdy spłacę mój dług, pomyślała i spuściła
oczy, dostrzegając dopiero teraz, że stoi przed nią talerz z jarzynową sałatką. Kiedy, u licha,
kelner postawił go, zastanawiała się, zaskoczona. - Bardzo mi przykro - powiedziała. - Ja... ja nie
mogę... proszę, odwieź mnie już do domu.
Mark dostrzegł, że jej oczy napełniają się łzami. Nie był to stosowny czas, żeby na
dziewczynę wywierać nacisk.
- Oczywiście - odpowiedział i przywołał kelnera.
Gdy pożegnali się w drzwiach jej mieszkania, Terri niepostrzeżenie wsunęła mu coś do
kieszeni marynarki. Nie zauważył tego. Dopiero później, gdy już był u siebie i zdjął marynarkę,
wymacał pudełko w kieszeni. Była w nim bransoletka i karteczka ze słowami: „Dziękuję ci za
pamięć o mnie. Jest to dla mnie cenniejsze niż bransoletka, której z uwagi na pewne
okoliczności, nie mogę przyjąć od ciebie".
Przeczytał tę kartkę dwa razy. „Pewne okoliczności". Zazdrosny przyjaciel? Zbyt
wartościowa?
To przecież śmiechu warte. Kobieta, która naciągnęła go na czterysta tysięcy dolarów, nie
chce przyjąć bransoletki wartej dwa tysiące?
Coś tu nie pasuje!
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
Coś tu nie pasuje, powtarzał w myślach, nerwowo spacerując po swoim salonie. Ona
przyznaje się tylko, że została oszukana. Ma wynikać z tego, że podatna jest na zranienia. Ulega
łatwo osobom, które kocha? W głębi serca jest uczciwa. Ja sam widzę to na jej twarzy. I tym
właśnie mnie zawojowała, podbiła. Niewinnością spojrzenia. Dałem się nabrać niczym
początkujący studencina.
Podszedł do barku, nalał sobie drinka i zaczął go sączyć powoli.
Okay, omotała mnie! Mark postawił szklankę z nie dopitym drinkiem na barku, aż stuknęła.
Ale przecież nie jestem idiotą. Potrafię odkryć, jaki charakter ma ten czy ów. Terri Thompson
nie ma natury oszustki i nie lubi ranić ludzi. To jest oczywiste. A jednak powieka jej nawet nie
drgnęła, gdy brała czek na czterysta tysięcy dolarów.
Mark popatrzył na bransoletkę. Coś tu więc nie pasuje. Wiele by dał, żeby dotrzeć do sedna
sprawy i wytłumaczyć sobie tę sytuację...
Wziął do ręki słuchawkę telefonu.
Terri położyła się do łóżka, ale nie mogła zasnąć. Leżała z otwartymi oczami i nie umiała
powstrzymać napływających myśli. Gdy zadzwonił telefon, była przekonana, że usłyszy głos
matki i szybko sięgnęła po słuchawkę.
- Terri? - Był to jednak głos męski, jego głos. Odezwał się, a to znaczyło, że wybaczył jej, iż
tak szybko wyszła z restauracji.
- Posłuchaj, musimy porozmawiać.
- Nie, proszę, jeszcze nie teraz... - Jej głos załamywał się. Były sprawy, o których nadal nie
chciała z nim rozmawiać.
- Dobrze, w porządku. Nie będziemy więc rozmawiać... Po prostu pojedziemy na małą
przejażdżkę...
- Pojedziemy? Dokąd?
- Dokądkolwiek. Wprost przed siebie. Nie lubisz tego?
- Przeciwnie, bardzo lubię. - Terri pomyślała, że może być wspaniale. Tylko we dwoje, z
Markiem. Po prostu pojadą szosą przed siebie, bez określonego celu, o niczym nie myśląc.
- W porządku. A więc jutro. Przyjadę do ciebie o siódmej. Wybierzemy się na cały dzień.
- Ale ja mam przecież pracę.
- A nie masz przypadkiem jakiegoś zaległego urlopu?
- Tak, ale... - Terri pomyślała o podaniach o kredyty, czekających na nią na biurku. Chciała
je rozpatrzyć jeszcze przed wyjazdem z Kalifornii.
- A ponieważ planujesz opuszczenie niebawem naszego stanu... - powiedział Mark z
odrobiną ironii w głosie.
W związku z czym nie będziemy się już chyba nigdy więcej widzieć, dopowiedziała sobie
Terri. Przebywanie z nim przez jeszcze jeden cały dzień będzie wspaniałe. Jechać wprost przed
siebie, nie martwiąc się o nic, nie myśląc o przeszłości. Po prostu...
- Terri, jesteś tam?
- Tak, oczywiście, jestem. I bardzo podoba mi się twój pomysł. Będę gotowa o siódmej.
Nie było prawdą, że nie miał wytkniętego celu. Chciał jechać prosto do miasteczka
Watsonville, gdzie mieściła się właśnie, okryta złą sławą, fabryczka porcelany Saundersa. I gdzie
nadal mieszkała była żona owego dżentelmena. Jak wiadomo, ograbił ją niedawno i porzucił.
Łatwo sobie było wyobrazić, w jakim stanie ducha była ta pani dzisiaj.
Jeśli Terri, która nienawidziła ludzkich nieszczęść i cierpień, zobaczy ją... i uświadomi
sobie, jakie mogą być następstwa męskich oszustw...
Mark nie lubił krętych ścieżek i nie spodziewał się po tej wycieczce specjalnych radości.
Przypuszczał natomiast, że Terri po spotkaniu byłej pani Saunders zapamięta do końca swoich
dni tę rzekomą wycieczkę donikąd.
Na twarzyczce Terri, która radośnie powitała go rano, nie było śladów smutku z
poprzedniego wieczora. Jej uśmiech był ciepły, oczy błyszczały w oczekiwaniu tego, co miał
przynieść dzień. Miała na sobie jasnozielone spodnie i bluzkę w podobnym kolorze. Pasujący do
tego żakiet narzuciła na ramiona. Wyglądała świeżo, młodo i niewinnie. Miał ochotę otoczyć ją
ramieniem i tak przez chwilę trzymać. Przełknął jednak tylko ślinę i zajrzał do koszyka, który
trzymała w ręce.
- Co tam masz takiego smacznego? - zapytał.
- Nie chcesz chyba, żeby zabrakło nam jedzenia, gdy będziemy jechali przez pustkowia.
Pustkowia, dobre sobie, pomyślał i oczami wyobraźni zobaczył setki samochodów na ich
trasie do Watsonville i rozmaite punkty żywienia na poboczach szosy. Wstyd mu się zrobiło, że
chciał dziewczynę nabrać.
- Pojedźmy szosą numer jeden, to znaczy tą najbliższą Pacyfiku - powiedziała. - Robi
wrażenie, jakby prowadziła donikąd, a punkty widokowe, których tam jest mnóstwo, pokazują
tylko niebo, przybrzeżne skały i ocean.
Terri wyglądała na tak szczęśliwą i oczekującą cudów, że Mark poczuł lekkie wyrzuty
sumienia. Ostatecznie zgodził się, bo szosą numer jeden co prawda było trochę dalej, ale również
dojeżdżało się do Watsonville.
Była to ta sama droga, którą odbyli w czasie wycieczki do Monterey, tyle że wówczas
płynęli jachtem, a teraz mknęli samochodem. Dzięki Bogu ruch na szosie był mały, a widoki
oglądane przez szybę auta należały do najpiękniejszych na świecie.
Dziewczyna zaplanowała wszystko doskonale. Na pierwszym punkcie widokowym zjedli
rogaliki i popili dobrą kawą z termosu. Terri wzięła ze sobą aparat fotograficzny i z radością
robiła zdjęcia na prawo i lewo. Jej entuzjazm okazał się zaraźliwy.
- Mark, popatrz, jakie to piękne. Czy sądzisz, że foki na tej wysepce nie są zbyt daleko od
nas? Stań trochę bliżej, chcę cię mieć na tej fotce.
- Wystygnie ci kawa - ostrzegł ją. - Zamieńmy się rolami. Ty wypij swoją kawę i daj mi
aparat, to zrobię ci zdjęcie.
- Wspaniale - zawołała zachwycona. - Miałam właśnie ci powiedzieć, że chciałabym mieć
także trochę własnych fotek...
O nie, ta będzie dla mnie, pomyślał Mark, patrząc na dziewczynę przez obiektyw aparatu.
Na tle nieba widział jej wijące się pięknie pukle, potargane przez wiatr, twarz lekko
zaróżowioną, oczy błyszczące ze szczęścia. Gdyby mogła zachować ten wyraz twarzy na
zawsze?
Po powrocie do samochodu zastanawiał się znowu, jak mocno była związana z Saundersem
i co należało uczynić, żeby oderwać ją od niego? Ale czy chciałaby być oderwana... Postanowił
jeszcze raz spróbować.
- Terri, przecież lubisz swą pracę? Czy musisz stąd wyjechać? Może jest jakiś sposób...
- Mark, przecież obiecałeś...
- Okay - odparł i przerzucił się na inne tematy. Pogoda, artykuł, który pisał, podania o
kredyty, które ona właśnie rozpatrywała. Ale w efekcie, jeszcze bardziej utwierdził się w przeko-
naniu, że muszą zobaczyć byłą żonę Saundersa.
Kiedy zatrzymali się na lunch, słońce było już wysoko, oświetlając wyraziście przybrzeżne
klifowe skały, ocean pieniący się w dole i małą odległą wysepkę. Otuleni złocistą poświatą,
rozgrzani ciepłem promieni, stali przytuleni do siebie, zauroczeni pięknem, które ich otaczało.
- Czuję się tak, jakbym stała na samym szczycie świata - wyszeptała Terri. - Jestem pełna
życia, ale także spokoju i mam wrażenie, że jestem cząstką tego, co mnie otacza. I jestem w
pełni przekonana, że ktoś, tam w górze, panuje nad wszystkim: nad drzewami, skałami,
oceanem, a także nade mną. I w głębi serca czuję, że wszystkie moje drobne kłopoty są właśnie...
drobne. Może dlatego niektórzy ludzie stają się pustelnikami. Co o tym sądzisz? Mówią sobie:
Zostawię ten cały doczesny świat i... odchodzą. - Terri zamilkła. - Coś mi się wydaje, że głupio
gadam...
- Nie, ani trochę głupio. Terri, czy wyjdziesz za mnie za mąż?
- Co mówisz? - Jego słowa poraziły ją jak prąd elektryczny, ale jednocześnie poczuła
radość, lęk, niewiarę, powątpiewanie. - Co powiedziałeś? - powtórzyła, jakby nie wierząc
własnym uszom.
- Poprosiłem cię, żebyś została moją żoną. - Jemu też wydawało się to nieprawdopodobne.
Niezależnie od tego, co zrobiła, kim była, chciał jej, pragnął.
- Ja... jest coś, o czym... - Czuła, że jeszcze chwila, a wszystko mu powie. Tyle było miłości,
łagodności, współczucia w czarnych oczach, które na nią patrzyły. Tyle uwielbienia. Terri
poczuła, że całe jej ciało dygoce. Niestety, ani słońce, ani ocean, ani ten ktoś tam w górze... nie
mógł wymazać kłamstwa, ani oddać wyłudzonych czterystu tysięcy dolarów. - Czas -
powiedziała. - Jest mi potrzebny czas na zebranie się na odwagę.
- Zaczekam - odparł Mark.
Na tarasie punktu widokowego pojawił się drugi samochód i rozproszył urok chwili. Był to
raczej sfatygowany volkswagen, z którego wysiadła dwójka młodych ludzi. Dziewczyna była
różowa na twarzy, pulchna i w zaawansowanej ciąży, a chłopak rudy i piegowaty. Sprawiali miłe
wrażenie i wydawali się również zachwyceni widokami. Mieli też aparat fotograficzny i po
chwili obie pary robiły sobie wzajemnie liczne zdjęcia. Po raz pierwszy Terri i Mark pozowali
wspólnie do fotografii.
Terri przyniosła tekturowe kubki i młodzi ludzie dali się poczęstować winem i kanapkami z
jej piknikowego koszyka.
- Wypijemy tylko po jednym drinku - powiedziała dziewczyna. - Chcemy być całkowicie
przytomni, jadąc przez te góry.
Mark również nie chciał pić wina i gdy wsiedli ponownie do auta, pogryzali tylko kruche
ciasteczka i owoce.
Rozmowa nie bardzo się kleiła. Mark zastanawiał się, jak jeszcze raz powrócić do
najbardziej interesującego go tematu i co zrobi, gdy potwierdzą się jego najgorsze
przypuszczenia.
Natomiast Terri była coraz bliższa zwierzeń, ale wciąż się ich obawiała.
- Watsonville - zakomunikował Mark, gdy dojechali do miejscowości. - Czy to przypadkiem
nie tutaj Eric Saunders zakładał tę fikcyjną fabryczkę porcelany?
- Tak, to właśnie tutaj - potwierdziła Terri i zaskakując go, dodała: - Bardzo chciałabym
rzucić na nią okiem.
Brzmiało to tak, jakby nigdy jej przedtem nie widziała.
Dotarli do niej bez większego trudu. Mieściła się w dwupiętrowym niedużym budynku i
była pozamykana na wszystkie spusty. Terri zajrzała do środka przez szerokie, brudne okno, a
Mark głośno zapukał do drzwi. Brian powiedział mu, że kobieta mieszka na górnym piętrze. W
końcu ukazała się. Była drobna, miała na sobie torbiaste dżinsy i pulower poplamiony farbą.
Cienkie blond włosy przyprószone były siwizną i opadały jej na ramiona. Oczy miały ponury
wyraz i były bez życia.
- Zapewne pani Saun... - odezwał się Mark, na co kobieta zmarszczyła się i zdecydowanie
zaprzeczyła głową.
- Nazywam się Jane Boyers - powiedziała. - Czego pan chce?
- To jest panna Terri Thompson z Administracji Małego Biznesu, i chcielibyśmy z panią
porozmawiać, jeśli to możliwe?
- Dość się już nagadałam - odpowiedziała. - Z wszystkimi i o wszystkim, o czym wiem.
Ta kobieta musiała się już bardzo nacierpieć, pomyślał Mark. Przypuszczalnie był wobec
niej okrutny, chcąc wykorzystać jej ból tylko po to, żeby pokazać Terri, w jak ciężkim położeniu
zostawił ją Saunders.
- Nie będziemy zadawali pytań. Nie chcemy robić pani kłopotów. Mnie interesuje sama
wytwórnia. Czy możemy na nią rzucić okiem? - zapytała Terri.
- Jeśli interesuje was to, co z niej zostało - odparła kobieta, wzruszyła ramionami i
zaprowadziła ich do frontowego pomieszczenia, które było zapewne miejscem, gdzie prezen-
towano produkty.
Na półkach pozostało jeszcze kilka wazoników i figurek ceramicznych, podczas gdy
połamane kawałki rzeźb, resztki glinki, papieru i pudeł zaśmiecały podłogę.
Jane Boyers tłumaczyła się:
- Miałam zamiar uprzątnąć ten bałagan, ale pozostało we mnie tak mało energii... - Bez
specjalnego zamysłu oprowadziła gości po pozostałych częściach wytwórni. Pokazała mały piec
do wypalania porcelany, koło do jej formowania, butelki z polewą, pojemniki z glinką, pędzlami
i innymi drobiazgami. - Przed spotkaniem Erica miałam tutaj mały warsztacik, dopiero on
wyposażył go w urządzenia produkcyjne i wszystko to działało aż do chwili... wiecie zapewne,
czym się to skończyło.
Pani Boyers, mimo swych poprzednich zastrzeżeń, opowiedziała im dokładnie, jak się
rzeczy miały, chyba głównie dlatego, że Terri wykazywała autentyczne zainteresowanie, a także
współczucie. Z opowiedzianej historii wynikało niedwuznacznie, że kobieta została zawojowana
i wykorzystana przez Erica Saundersa. Oddała mu wszystko, co miała. Swoją emeryturę,
niewielkie oszczędności, a także pieniądze ze sprzedanego domu.
- Wszystko to potrzebne mu było, jak mówił, do rozkręcenia biznesu - powiedziała pani
Boyers, z oczami pełnymi łez. - No a potem, widzicie, do czego doszło. Zabrał wszystko, co
miałam.
Opowieść Jane Boyers zrobiła na Marku, podobnie jak wcześniej na Brianie, wielkie
wrażenie. Współczuł kobiecie całym sercem i był przekonany, że ich wizyta tutaj uświadomi
Terri należycie, jakie efekty przyniosło jej zaniedbanie kontroli nad Saundersem.
Tymczasem, o dziwo, po zachowaniu Terri nie można było wnosić, że chociaż trochę czuje
się współwinna. Niewątpliwie była pełna współczucia. Ale przede wszystkim... zainteresowana.
Odwróciła się pd kobiety i przyglądała się z dużą uwagą figurce przedstawiającej dziewczynkę
grającą na fujarce.
- Czy to pani robota? - zapytała Jane, a ona potaknęła. - A to także? - Wskazała tym razem
na figurkę łabędzia. Jane jeszcze raz potwierdziła.
Terri stanęła na wprost gospodyni, cała uśmiechnięta.
- Myli się pani, Jane Boyers. Eric Saunders nie zabrał pani wszystkiego. Czy nie zdaje sobie
pani sprawy, jaki ma duży talent?
Mark z zachwytem słuchał, jak Terri zaczęła wychwalać pod niebiosa plastyczne
umiejętności i artystyczną wyobraźnię gospodyni. W miarę wypowiadanych przez Terri słów,
oczy Jane Boyers rozjaśniały się coraz bardziej.
- Wszystko, co mówię, jest prawdą - Terri stwierdziła z przekonaniem, porzucając oficjalną
formę. - Wciąż masz ten talent, który dostrzegł w tobie Eric Saunders na początku waszej
znajomości. I teraz ten talent możesz wykorzystać wyłącznie dla siebie. - Przy tych słowach
Terri wyjęła ze swej torebki długopis i notatnik i zaczęła w nim coś pisać i podliczać. - Ten
budynek jest w tej chwili w rękach likwidatorów twojej firmy, ale są trudności z jego sprzedażą,
w związku z czym łatwo go będzie wydzierżawić. Pomieszczenia mieszkalne zostały już
przeniesione na górne piętro, wobec czego parter można przekształcić w warsztat i sklep. To jest
okolica, gdzie bywa dużo turystów, poszukiwaczy pamiątek i miłośników rzeczy pięknych.
Znajdzie się również między nimi wielu entuzjastów tych figurek... - Terri podkreśliła zwłaszcza
pomysł utworzenia pracowni artystycznej i możliwość założenia szkółki dla amatorów, którzy
chcieliby wytwarzać podobne cacuszka. - Masz właściwie cały potrzebny do tego sprzęt.
Będziesz mogła dostać poprzez naszą Administrację niewielki kredyt na rozwinięcie tego
pomysłu.
Mark słuchał zafascynowany. To była Terri w swoim żywiole. To była kobieta, która
posiadała osobowość, zainteresowania i odpowiednie wykształcenie, aby pracować jako
profesjonalistka w dziedzinie małego biznesu. Na tyle bystra, że nie można jej było
wyprowadzić w pole. Mark przekonał się tu o jeszcze jednym. Z całą pewnością nie było
jakiegoś związku przestępczego między Terri i Saundersem.
Ich przyjazd tutaj sprawił, że kobieta ograbiona przez tamtego łobuza, mogła mieć nadzieję,
iż wydobędzie się ze swojej dramatycznej sytuacji i rozpocznie twórcze życie na nowo. Życie
pełne wigoru, kuszących pomysłów. Patrząc na Terri, pochyloną nad notatnikiem, w którym
wszystko zostało precyzyjnie wyliczone, Mark odczuwał wyraźnie przypływ dumy.
Coś jeszcze wynikało z tej ich przejażdżki. Mark był coraz bardziej zakochany. I coraz
bardziej zażenowany.
Co teraz? - zadawał sobie pytanie.
Jedno jest pewne. Jeśli on nazywa się Mark Denton, to ta kobieta jest Deedee Divine... A
może jednak nie jest?
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
Gdy następnego dnia rano Mark pojawił się w redakcji, sensacyjna wiadomość już się
rozeszła. Eric Saunders został zatrzymany w Chicago. Dzień później targował się w sądzie, do
czego się przyznać, żeby ewentualny wyrok był mniejszy. Z tej też racji wskazał na
współwinnego. Był nim poprzedni urzędnik od pożyczek bankowych, James Turner. Porzucił
pracę w Administracji Małego Biznesu, zaraz potem jak Saundersowi przyznano kredyt.
- Wprost nie mogę w to uwierzyć - powiedziała Terri, gdy Mark zatelefonował do niej, aby
przekazać najświeższą informację. - Był takim miłym facetem. Zrezygnował z pracy u nas, bo
chciał zaopiekować się swoją matką, która była chora i mieszkała w... w Kanadzie, o ile dobrze
pamiętam.
- Wygodne usprawiedliwienie.
- Tak teraz to wygląda. Ale wtedy był bardzo zmartwiony stanem matki. Wydawał się nam
wszystkim bardzo uczciwy i prostolinijny. Nie mieści mi się w głowie, że potrafił przeprowadzić
taką machlojkę.
- Mniejsza z tym - powiedział. - W każdym razie ta najnowsza sensacja jest doskonałą
puentą do mojego artykułu.
Szkic artykułu Mark miał już w głowie. Eric Saunders nazywany był w nim prawdziwą
hańbą stanu Kalifornia. W dalszej części artykułu powiedziane jednak będzie, że ten
odosobniony przypadek nie może wpłynąć na ogólną opinię
o pracy całej Administracji. Działalność małego biznesu powinna odgrywać ważką rolę w
budowie gospodarki narodowej również w stanie Kalifornia. Na poparcie tej tezy zacytuje
doskonałe rezultaty działania Administracji, a zwłaszcza wskaże na pracę głównego urzędnika
od spraw przydzielania kredytów, na Terri Thompson. Ona to właśnie sprawdza szczególnie
skrupulatnie dotychczasową działalność petentów występujących o kredyt i szacuje ich
możliwości oraz umiejętności gospodarcze, aby nie narażać stanu Kalifornia na jakiekolwiek
ryzyko. W ten sposób Mark chciał wynagrodzić Terri wszelkie bezpodstawne podejrzenia, które
wysuwał pod jej adresem.
- Terri - powiedział cichym głosem. - Kocham cię.
- Mark, och, Mark... - wyszeptała głosem pełnym miłości, ale też boleści i udręki. - Ja także
bardzo cię kocham. - Te słowa przyniosły jej ogromną ulgę, wręcz sprawiły rozkosz! O co więc
jeszcze jej chodziło, jaki miała problem?
Jakby w odpowiedzi na te pytania usłyszała jego głos w słuchawce:
- Terri, kochanie. Będziesz miała dość czasu, aby podjąć decyzję. Zjawię się u ciebie, dziś
wieczorem. Zaraz po pracy.
Ręka dziewczyny jeszcze przez chwilę spoczywała na telefonie, mimo zakończenia
rozmowy. Będzie wieczorem, powtarzała w duchu. Wzdrygnęła się, bo czekała ją przecież
ciężka próba.
On mnie kocha, pomyślała. Jeszcze raz mi to wyznał. Powtórzył też prośbę, żebym wyszła
za niego, a więc ma prawo wymagać, abym mu o wszystkim opowiedziała. Bez ogródek! Na
przykład tak: „Posłuchaj. Chcę wszystko wyjaśnić. Nie jestem tą, za którą mnie bierzesz. No
więc, jestem, ale... Gdy spotkałam cię po raz pierwszy, występowałam w roli tancerki w barze
Spike'a. I myślałeś... to znaczy dałam ci do zrozumienia, że..."
O Boże! Kłamstwo goni kłamstwo, a suma czterystu tysięcy dolarów jest ogromna. Na
dodatek jestem winna te pieniądze nie Markowi, tylko temu staremu człowiekowi, z surowym
wyrazem twarzy, który zarzucił mnie dociekliwymi pytaniami, kiedy spotkałam go u matki
Marka. Czułam się wtedy, jakbym była przesłuchiwana niczym szpieg. Jakby badano, dlaczego
się tam pojawiłam, bez wcześniejszych konsultacji Marka ze starszym panem. Tak mnie
potraktowano, gdy byłam z pozoru godna szacunku. Wyobrażam więc sobie, co by było, gdyby
ten leciwy dżentelmen...
Ale zapomnijmy o nim. Przecież to Mark mnie kocha.
Kocha Terri Thompson, a nie Deedee Divine.
Powiedz mu zatem, że twoja matka była ciężko chora i ty potrzebowałaś... - mówiła sama do
siebie. Oczywiście, bądź dla niego miła i...
- Panno Thompson - powiedział urzędnik z jej działu, przedtem uprzejmie stukając w drzwi.
- Zjawił się człowiek z biura prokuratora okręgowego, pytając, czy może obejrzeć dokumenty
Saundersa. Mogę go wprowadzić?
- Oczywiście. I proszę przynieść teczkę Saundersa - odparła i zaraz skupiła się na tamtej
sprawie.
Jak to się stało, że Turner mógł wplątać Administrację w taką aferę? Pamiętała jak dziś, gdy
powiedział: „Wiem, że macie tu niedobory personalne i przykro mi, że muszę was tak nagle
opuścić. Ale chodzi o moją matkę. Jest poważnie chora i..."
Do podobnego wyjaśnienia będzie musiała sięgnąć dziś wieczorem, rozmawiając z
Markiem. Z tym, że w jej wypadku nie było to kłamstwo. Zatem nie powinna czuć się winna.
Zawstydzona. A jednak ciągle tak się czuła.
- Dzień dobry - powiedziała do mężczyzny, którego wprowadzono do jej gabinetu. - Proszę
usiąść.
Terri odłożyła na później własne problemy i zajęła się sprawami służbowymi-.
Mark opuścił redakcję wczesnym wieczorem i udał się od razu do apartamentu
zajmowanego przez dziewczyny. Drzwi były otwarte i wszedł wprost do salonu, gdzie na
podłodze siedziała Angie. Nogi miała skrzyżowane, ręce założone za siebie. Czyżby znowu
odprawiała medytacje?
Nie. Oczy miała otwarte i uśmiechała się szeroko. I gadała.
- Dziękuję, bardzo dziękuję. Będziemy razem pracować. Mark poszedł za jej spojrzeniem,
próbując dostrzec, z kim dziewczyna rozmawia. Ale nikogo nie zobaczył. Zwrócił się więc do
Angie:
- Co ty, do diabła, wyprawiasz?
- Och, Mark! - prychnęła i wyrwała się z transu, jeśli coś takiego przeżywała. - Zepsułeś
wszystko!
- To znaczy, co?
- Oczywiście mój wizjonerski obraz. Nie znasz się na tym, powiem ci zatem tylko, że
wszyscy składali mi gratulacje i opowiadali, jaką wspaniałą pracę będę wykonywała. Ja
natomiast byłam po prostu skromna i wdzięczna, podobnie jak Terri. Na koniec do gabinetu
Terri, to znaczy do mojego, przyszedł pan Anderson i powiedział: „Jestem zachwycony, że
przejmujesz pracę po Terri i jestem pewien..."
- Zaczekaj! Nie spiesz się tak. Co chcesz przez to powiedzieć, że przejmujesz pracę po
Terri?
- To znaczy wtedy, kiedy ona wyjedzie...
- Nie ma takiego zamiaru - powiedział z przekonaniem i pomyślał, że tego dopilnuje.
- To ty się mylisz. Właśnie, że wyjedzie. I nie muszę jej do tego popychać, namawiać.
Złożyła już wymówienie.
- Wobec tego wycofa je. Mówię ci, że Terri zostaje w San Francisco.
Angie popatrzyła na niego z wyrazem oburzenia.
- Wiesz doskonale, że ona zgodziła się już i zdecydowała, że będzie pracować w Dallas i
przeprowadzi się tam w ciągu najbliższych dwu tygodni. I ja obejmę jej stanowisko. Mówiłam ci
już, że składano mi gratulacje, a także...
- Przestań pleść te koszałki opałki. Mówię ci, że ona nigdzie się nie wybiera. - Nagle
ogarnęła go wściekłość. Nie był przecież pewny, co naprawdę zamierza Terri. O wszystkim, jak
dotychczas, dowiadywał się właśnie od Angie. Powiedział zatem, chcąc zamknąć temat: -
Przestań wreszcie snuć te marzenia. Twoje sztuczki nie przynoszą przecież i tak jakiegoś
konkretnego rezultatu.
- A właśnie, że przynoszą! Czy nie pamiętasz, wielokrotnie przywodziłam sobie na myśl ten
apartament, aż wreszcie Marge doszła do wniosku, że współżycie z jej panem stało się nieznośne
i przekazała mi całe mieszkanie, ze wszystkim, co w nim było. - Angie strzeliła palcami i
powiodła rękami wokół siebie. - No i jak widzisz, przejęłam to wszystko. A potem zaczęłam
wyobrażać sobie doskonałą współlokatorkę. I mój wybór padł na Terri. A skoro wspomniałam o
Terri. Czy wiesz, co ona z kolei zrobiła? Doradziłam jej, po moich doświadczeniach, żeby siłą
wyobraźni przyciągnęła do siebie czterysta tysięcy dolarów. No i zgadnij, co się stało? Zaledwie
po dwóch dniach, jakby z nieba, spadła na nią ta okrągła sumka dolarów! I co teraz powiesz, ty
mądralo?
Mark nie był w stanie myśleć, mówić. Mógł tylko wpatrywać się w Angie. Oniemiały.
Osłupiały.
- Oho! Widzę, że nareszcie cię przekonałam. Czterysta tysięcy dolarów wpadło jej wprost
do ręki.
- Angie, czy Terri tańczy? - zapytał Mark, odzyskując mowę. - Pytam, czy tańczy
profesjonalnie, zawodowo. Przynajmniej na pół etatu?
Wyraz zaskoczenia na twarzy Angie był autentyczny.
- Nie, nie wykonuje żadnej pracy na pół czy ćwierć etatu. Jej etatowa praca w Administracji
jest dostatecznie absorbująca. I ty o tym wiesz.
Nie, Angie była w błędzie. Terri tańczyła profesjonalnie, przynajmniej jakiś czas temu. Pod
nazwiskiem Deedee Divine. I w tym charakterze wycyganiła od niego czterysta tysięcy dolarów.
- Pieniądze nie spadają sobie ot tak, po prostu z nieba - powiedział z drwiną w głosie.
- Ale w wypadku Terri tak to właśnie było. Pewien starszy facet... Oczywiście to nie był jej
facet. Był raczej życzliwą duszą, jednym z tych osławionych dobroczyńców. Jakże się on
nazywał? James? Nie, Jasper Goodrich. On dostarczył jej tej forsy, a ona nawet go wcześniej nie
znała.
- Rozumiem - powiedział Mark z udanym zainteresowaniem. - I gdzie doszło do wręczenia
tej okrągłej sumki przez ową życzliwą duszę?
- W szpitalu, tak mi się przynajmniej wydaje. Ten starszy pan dowiedział się o jej
nieszczęściu i pożyczył tyle, ile było potrzebne. Terri spłaca mu już tę sumę.
To się przynajmniej zgadzało. Wedle tego, co mówi Nate, na nazwisko Marka przychodzą
już regularnie, co miesiąc, czeki na sto dolarów. Mężczyzna zmarszczył się. Przymrużył oczy.
Szpital?
- Jakie nieszczęście przydarzyło się Terri? - zapytał.
- Nie jej samej, lecz matce. - I Angie opowiedziała mu wszystko, co sama wiedziała.
A więc wreszcie poznał prawdę. Angie dorzuciła mu jeszcze trochę szczegółów. Mark
zastanawiał się, ile jeszcze osób na świecie byłoby w stanie zdobyć taką sumę pieniędzy na
przeszczep szpiku kostnego?
Angie poradziła przyjaciółce, aby zastosowała metodę wizjonerstwa i w ten sposób doszło
do cudownego wydarzenia. .. Czy to możliwe?
Angie dodała jeszcze, że jest pewna, iż Terri nigdy nie tańczyła zawodowo. Jej matka, tak.
Była tancerką. Występowała w Nowym Jorku, ale w pewnej chwili przyjechała tutaj, z wizytą do
Terri, i zemdlała, a potem załamała się nerwowo... Dziwne, jak człowiek może nagle
niebezpiecznie się rozchorować. Dla Terri był to przerażający szok.
- Gdzie Terri jest w tej chwili? - zapytał. Miał wielką ochotę dostać ją w swoje ręce. I zrobić
to, na co miał nadzieję przez wiele ostatnich miesięcy!
- Jest wciąż w pracy. Załatwia nadal sprawę afery Saundersa, oczywiście wiesz, o co chodzi.
Możesz na nią tutaj poczekać. Ja muszę już iść na spotkanie z grupą „LLL".
- Idź zatem - powiedział Mark. - Ja zaczekam.
Była już prawie ósma wieczorem, gdy usłyszał zgrzyt klucza w zamku. Po chwili Terri
weszła do salonu i położyła swą torebkę na podręcznym stoliku.
- Przepraszam za spóźnienie. Telefonowałam do ciebie, do redakcji i powiedzieli mi, że już
wyszedłeś.
- Tak. Spieszyłem się, sądząc, że wreszcie porozmawiamy otwarcie.
- Oczywiście - potwierdziła i skierowała się do kuchni. - Przygotuję dla nas kawę. - Mark
poszedł za nią i stanął w drzwiach, opierając się o futrynę. Patrzył, jak wyraźnie zdenerwowana
zajęła się parzeniem kawy. - Czy jesteś może głodny? Jeśli tak, zrobię kanapki.
- Nie jestem głodny - odparł, panując nad głosem. Nadal unikając jego spojrzenia, Terri
nagle zaczęła relacjonować dzisiejsze wydarzenia.
- W biurze jest straszne zamieszanie. Prokurator okręgowy chciał przejrzeć akta zarówno
Turnera, jak i Saundersa. Turner był urzędnikiem, odpowiedzialnym za pożyczki i pomógł
Saundersowi przy wyciąganiu z Administracji pieniędzy.
- Dwustu tysięcy dolarów. Prawda?
- Zgadza się.
- To dokładnie połowa tego, na co naciągnęła mnie pewna tancereczka o nazwisku Deedee
Divine, specjalizująca się w tańcu brzucha...
Dziewczyna gwałtownie zamknęła kurek od wody i obróciła się twarzą do Marka. Ostrożnie
postawiła dzbanek z kawą na stole i popatrzyła mężczyźnie w oczy.
- A zatem wiesz wszystko?
- Myślałaś, że możesz ukryć się pod peruką?
- Ale przez ten cały czas... sprawiałeś wrażenie, jakbyś się nie domyślał... A Robbie na
pewno mnie nie poznał...
- Robbie nie jest w tobie zakochany.
- Mark, nie mów mi o miłości. - Jej oddech był przyspieszony, a słowa wypowiadała ze
zdumieniem w głosie. - Wiedziałeś, jak się rzeczy mają od tego pierwszego wieczoru w
jachtklubie... Przez tyle miesięcy... I nigdy nic mi nie powiedziałeś. Dlaczego?
- Czekałem, aż ty mi pierwsza powiesz.
- Czekałeś, że ja powiem, to znaczy świadomie bawiłeś się ze mną w kotka i myszkę.
Poddając torturom, podczas gdy ja...
- Torturom? - Mark popatrzył na nią z góry. - Czy wyobrażasz sobie, jakie ja męki
przechodziłem, przypuszczając, że jesteś wplątana w aferę Saundersa...
Terri gwałtownie odsunęła się od stołu, a jej oczy płonęły oburzeniem.
- Jak mogłeś choć przez chwilę pomyśleć coś takiego? Podejrzewać, że nadużyję zaufania
Administracji? Oszukam i okradnę ludzi, którym zobowiązałam się służyć?
- Dlaczego nie? Jeśli mogłaś oszukać mnie na czterysta tysięcy dolarów? Przecież tak się
stało?
- Ale to nie jest... nie było... - Terri uniosła głowę, a oczy jej płonęły. - W porządku. Byłam
wtedy kompletnie załamana. A pieniądze były mi rozpaczliwie potrzebne. I nagle ty się
pojawiłeś i zacząłeś machać mi przed nosem tą wielką sumą. Co miałam twoim zdaniem robić?
Odtrącić ją, podczas gdy moja matka... - Terri przerwała w pół zdania, wydawało się, że jej
wewnętrzny ogień zaczyna gwałtownie przygasać. - Oczywiście, żle postąpiłam - powiedziała na
koniec cichym głosem.
Wyglądała na tak nerwowo rozstrojoną, że Mark złagodniał. Podszedł do Terri i wziął ją w
ramiona.
- Kochanie, powinnaś mi była powiedzieć. Odsunęła się gwałtownie.
- Powiedzieć? Przecież ja w ogóle cię nie znałam, nic o tobie nie wiedziałam. Dostrzegałam
tylko twoje przeszywające mnie spojrzenie, a potem dowiedziałam się, że jesteś gotów rzucić mi
w twarz plik banknotów, żeby tylko wyrwać z moich szponów drogocennego spadkobiercę rodu
Goodrichów.
Mark ponownie wyciągnął ku niej ramiona.
- Gdybyś wyjaśniła sytuację...
- Wyjaśniła? Ty przecież z góry przykleiłeś mi etykietkę oszustki i kłamczuchy, która myśli
tylko o tym, jak by tu najszybciej nachapać się złota.
Mark nie mógł powstrzymać się od szerokiego uśmiechu.
- Muszę powiedzieć, że zagrałaś tę rolę perfekcyjnie.
- Ciekawa jestem, co byś pomyślał, gdybym powiedziała, że w istocie jestem dobrą
dziewczyną i właśnie staram się zgromadzić pieniądze, potrzebne do opłacenia szpitalnych ra-
chunków mojej mamy, ale tych pieniędzy wciąż mam za mało? Czy wobec tego możesz mi
pożyczyć pół miliona dolców?
Teraz Mark roześmiał się w głos.
- Przyznaję, że odniósłbym się do tego dość sceptycznie. Powiem ci także, iż czułem się
głupio, kiedy Robbie powiedział mi, że między wami nie było żadnych planów małżeńskich. Ale
cieszę się, że dałem ci wówczas te pieniądze. - Nagle uśmiech zniknął z jego twarzy. - Jak się
czuje twoja matka?
- Doskonale. Transplantacja uratowała jej życie. Codziennie przybywa jej sił. Możesz być
pewny, Mark, że zwrócę te pieniądze twemu wujowi, do ostatniego centa.
- Nie przejmuj się. Ja już mu wszystko oddałem.
- Naprawdę? Jak mu to wszystko wytłumaczyłeś?
- Powiedziałem, że tancerka przyznała się do kłamstwa i że zmusiłem ją do zwrócenia
pieniędzy.
- A więc tę sumę jestem teraz winna tobie?
- Tak. - Przy tych słowach Mark przyciągnął ją ku sobie i wtulił twarz w jej wspaniałe
pukle, a ona przylgnęła do jego piersi, zarzucając mu ręce na szyję.
- Tak bardzo cię kocham, Mark, i jaka to ogromna ulga, że wszystko już z siebie
wyrzuciłam.
- Ja też czuję się wspaniale. Czy możemy teraz coś zaplanować? Mam na myśli, rzecz jasna,
nasz ślub.
- Oczywiście, tylko że... - Popatrzyła na niego, a w oczach znowu miała niepokój. - Moja
mama nie wie, jaką drogą zdobyłam te pieniądze dla niej. Jeśli spotkałaby kiedyś Jaspera
Goodricha, to zaraz zaczęłaby mu dziękować i on odkryłby wszystko...
- I pomyślałby sobie, że zrobił mi dobry dowcip, za który ja płacę!
- Dowcip? - Terri była zaskoczona. - Czterysta tysięcy dolarów? Tak czy inaczej, mama nie
wie... Nigdy by mi nie wybaczyła, że oszukałam ciebie, ją, pana Goodricha i...
- Cicho sza! - powiedział Mark, uśmiechając się. - Wuj Jasper nie interesuje się, jakimi
drogami chodzą jego darowizny. Mogę to ustalić z Nate'em. On jeden wie, co wydarzyło się
między Markiem Dentonem i Deedee Divine. Natomiast nic nie wie o Terri Thompson.
Wszystko o naszym sekrecie wiesz tylko ty i ja. A ja zobowiązuję się tej tajemnicy dotrzymać.
- Bardzo ci dziękuję. - Terri przytuliła się do niego jeszcze mocniej. - Och, Mark, czy to nie
dziwne, że straszne wydarzenia potrafią na koniec przeistoczyć się we wspaniałe. Na przykład
tak było z mamą. W pewnej chwili była bardzo chora, a teraz czuje się doskonale. A także
pomyśl o tym, że gdybym nie tańczyła u Spike'a, żeby opłacić rachunki szpitalne mamy i
gdybym nie spotkała tam Robbie'ego, to również ty nie przyszedłbyś tam... Byłeś taki napuszony
i grubiański i... Wiesz przecież doskonale, co mam na myśli! Mark roześmiał się.
- Wydaje mi się, że wiem. Chcesz powiedzieć, że jesteś szczęśliwa, bowiem możesz
poślubić mężczyznę, który jest napuszony i grubiański...
- ... i kochający, inteligentny, wyrozumiały i najwspanialszy ze wszystkich zamieszkujących
naszą ziemię. Mark, jak ja cię kocham! I strach mnie oblatuje, gdy pomyślę, że mogłabym nigdy
cię nie spotkać, gdyby nie ten cudowny zbieg okoliczności.
- Muszę ci powiedzieć, że nieraz już dochodziłem do podobnego wniosku.