STEPHEN KING
Buick 8
Tytuł oryginału:
FROM A BUICK EIGHT
Warszawa 2003
Dla Surendry i Geety Patelów
DZIŚ: Sandy
Rok po śmierci Curta Wilcoxa jego syn zaczął bardzo
często przychodzić do baraków, ale to naprawdę bardzo,
lecz nikt mu nie kazał spadać ani nie spytał, czego tu znowu,
do cholery, szuka. Rozumieliśmy, o co mu chodzi - chciał
mieć kontakt ze wspomnieniami o ojcu. Gliny się dobrze
znają na psychologii żałoby; większość nas poznała temat le-
piej, niżby chciała.
Był to ostatni rok Neda Wilcoxa w szkole w Statler. Mu-
siał zrezygnować z gry w drużynie futbolowej; kiedy nadeszła
pora wyboru, zdecydował się na Jednostkę D. Ciężko pojąć,
że chłopak to zrobił, że przedłożył harówę za darmo nad
piątkowe mecze i sobotnie imprezy, ale tak właśnie się stało.
Chyba nikt z nas z nim o tym nie rozmawiał, ale szanowali-
śmy go za to. Uznał, że pora skończyć z zabawą i tyle. Decy-
zja często ponad siły dorosłych facetów. A Ned ją podjął, nie
mogąc jeszcze legalnie kupić sobie drinka ani paczki fajek.
Ojciec byłby chyba z niego dumny. Nie chyba, na pewno.
Zważywszy na to, jak często się plątał po okolicy, w koń-
cu chyba musiał się dowiedzieć, co jest w Baraku B i spytać
kogoś, co to i co tam robi. Prawdopodobnie padłoby na
mnie, ponieważ byłem najbliższym przyjacielem jego ojca.
Przynajmniej wśród chłopaków z policji stanowej. Może na-
wet czekałem, aż tak się stanie. Co cię nie zabije, to cię wyle-
czy, jak to kiedyś mówili. Niech ten kot dostanie solidną
dawkę satysfakcji.
To, co spotkało Curtisa Wilcoxa, było całkiem zwyczaj-
ne. Odebrał mu życie zasłużony miejscowy pijak, którego
8 STEPHEN KING
Curt dobrze znał i którego aresztował z sześć czy osiem razy.
Ten pijak, Bradley Roach, nie chciał nikomu zrobić krzyw-
dy; pijacy rzadko tego chcą. Co, oczywiście, nie przeszka-
dza, że ma się ochotę dać im takiego kopa w tę zalaną dupę,
żeby dolecieli na drugą wieś.
Pod koniec pewnego upalnego lipcowego popołudnia ro-
ku zero jeden Curtis zatrzymał się przy jednej z tych wielkich
ciężarówek na osiemnastu kołach, która zjechała z czteropa-
smówki, bo jej kierowca zamarzył o domowym żarełku, za-
miast udać się do kolejnego Burger Kinga czy Taco Bell.
Curt zaparkował na asfalcie przed opuszczoną stacją Jenny
przy skrzyżowaniu drogi stanowej 32 z szosą Humboldta -
innymi słowy, w tym samym miejscu, w którym w naszej czę-
ści wszechświata przed laty pojawił się ten cholerny stary
buick roadmaster. Możecie to nazwać zbiegiem okoliczno-
ści, ale ja jestem gliną i nie wierzę w zbiegi okoliczności, tyl-
ko w łańcuchy wydarzeń, które robią się coraz dłuższe i słab-
sze, aż przerwie je pech lub zwykła ludzka podłość.
Ojciec Neda ruszył za tą ciężarówką, bo miała oderwaną
łatę. Przejeżdżając, zauważył, że za tylną oponą furkocze pa-
smo gumy jak wielka czarna wstążka. Mnóstwo niezależ-
nych kierowców jeździ na łatanych oponach, bo ceny no-
wych są takie, że po prostu inaczej się nie da, i czasami łaty
się odklejają. Ciągle sieje widzi porozrzucane na całej auto-
stradzie, na asfalcie albo zepchnięte na pobocze jak wylinki
gigantycznych czarnych węży. Niebezpiecznie jest jechać za
takim z odklejającą się łatą, zwłaszcza na dwupasmówce
w rodzaju SR 32, ładnej, lecz zaniedbanej szosie pomiędzy
Rocksburg i Statler. Taka łata jest na tyle duża, że może roz-
bić przednią szybę jakiemuś nieszczęsnemu gościowi. A na-
wet jeśli nie wybije, może wystraszyć kierowcę tak, że wpad-
nie do rowu, na drzewo albo do strumienia Redfern, który
biegnie równiutko wzdłuż szosy prawie przez dwanaście ki-
lometrów.
Curt włączył koguta i kierowca grzecznie zjechał na po-
bocze. Curt zatrzymał się tuż za nim, najpierw połączywszy
się z dyspozytornią. Wyjaśnił przyczyny postoju i zaczekał,
aż Shirley potwierdzi, że przyjęła meldunek. Następnie wy-
siadł i poszedł do ciężarówki.
Gdyby podszedł dokładnie pod okno, z którego wychy-
lał się kierowca, nadal chodziłby po naszej planecie. Ale on
zatrzymał się, żeby popatrzeć na łatę na tylnym zewnętrz-
BUICK 8 9
nym kole, a nawet mocno za nią szarpnął, żeby sprawdzić,
czy da się oderwać. Kierowca widział to, co później zeznał.
To, że Curt się zatrzymał przy oponie, było przedostatnim
ogniwem w łańcuchu, który zaprowadził jego syna do Jed-
nostki D i włączył w nasze szeregi. Ostatnim ogniwem był
według mnie Bradley Roach, który pochylił się, żeby wyjąć
kolejny browar z sześciopaka na podłodze jego starego bui-
cka regala (nie tego buicka, tylko innego - tak, zabawne, że
kiedy się wspomina wypadki i romanse, wszystkie wydarze-
nia układają się jak planety na astrologicznym wykresie).
Nie minęła minuta, a Nedowi Wilcoxowi i jego siostrom za-
brakło tatusia, a Michelle Wilcox - męża.
Niezbyt długo po pogrzebie chłopak Curta zaczął się po-
kazywać w Jednostce D. Tamtej jesieni przychodziłem na
zmianę od trzeciej do jedenastej (albo tylko po to, żeby
sprawdzić, co się dzieje; jak się już jest w tym kieracie, trudno
się z niego wyrwać) i na ogół pierwszą osobą, którą widzia-
łem, był ten mały. Jego koledzy byli na boisku im. Floyda B.
Clouse'a za szkołą, grali, atakowali ćwiczebne manekiny
i przybijali sobie piątki, a Ned tymczasem sterczał samotnie
na trawniku przed barakami, opatulony w zielono-złotą
szkolną marynarkę i grabił suche liście na wielkie sterty. Ma-
chał do mnie ręką, a ja do niego -jak się masz, synu. Czasa-
mi, gdy zaparkowałem, przychodziłem do niego i razem ga-
wędziliśmy. On opowiadał mi na przykład, co mądrego
zrobiły ostatnio jego siostry, i śmieliśmy się, ale nawet kiedy
się śmiał, można było poznać, jak je kocha. Czasami wcho-
dziłem tylnymi drzwiami i pytałem Shirley, co słychać. Bez
Shirley Pasternak wszyscy policjanci w zachodniej Pensylwa-
nii błąkaliby się jak dzieci we mgle - i nie ma w tym żadnej
przesady.
Jak przyszła zima, Ned uwijał się z odśnieżarką na par-
kingu, gdzie funkcjonariusze zatrzymywali swoje prywatne
samochody. Za nasz parking odpowiadają bracia Dadier,
dwa miejscowe cwaniaczki, ale Jednostka D znajduje się
w krainie amiszów, na skraju Short Hills, i kiedy jest burza,
wiatr nawiewa śnieg na parking niemal natychmiast po prze-
jeździe pługu. Ten nawiany śnieg wygląda według mnie jak
ogromne białe żebra. W każdym razie Ned się nim zajmo-
wał. Zjawiał się - nawet jeśli było minus trzynaście, a od
wzgórz nadal wiał wiatr - ubrany w kombinezon z zielono-
10 STEPHEN KING
-złotą marynarką, w przydziałowych policyjnych rękawicach
ze skórzaną lamówką i w goglach. Machałem do niego, a on
odmachiwał i dalej wciągał smugi śniegu w odśnieżarkę.
Później wpadał na kawę albo kubek gorącej czekolady. Lu-
dzie zaglądali i zagadywali go, pytali o szkołę i czy trzyma
bliźniaczki w ryzach (w zimie roku zero jeden dziewczynki
miały jakieś dziesięć lat). Pytali, czy jego mamie czegoś nie
potrzeba. Czasami nawet ja się włączałem, jeśli nikt mi nie
siedział na głowie i jeśli nie miałem za dużo papierkowej ro-
boty. Nikt nie mówił o jego ojcu; wszyscy o nim mówili. Ro-
zumiecie.
Tak naprawdę grabienie liści i dbanie o to, żeby śnieg nie
zasypał parkingu, należało do Arky'ego Arkaniana. Arky
był stróżem. Ale był także jednym z nas i nigdy się nie wście-
kał, kiedy ktoś wchodził na jego teren. Jeśli chodzi o odśnie-
żanie, rękę dam sobie uciąć, że Arky na kolanach dziękował
Bogu za Neda. Stuknęła mu wtedy sześćdziesiątka, na pew-
no, i dni świetności miał już za sobą. Podobnie jak dni, gdy
mógł spędzić na dworze półtorej godziny przy temperaturze
minus dziesięć (minus dwadzieścia pięć, jeśli doliczyć wiatr)
i prawie tego nie poczuć.
A potem mały przykleił się do Shirley, czyli formalnie
funkcjonariusz łącznościowej Pasternak. Zanim nadeszła
wiosna, Ned zaczął coraz częściej przesiadywać w jej małej
klitce z telefonami, TDD (urządzeniami telefonicznymi dla
głuchych), tablicą lokalizacji (znaną też jako D-mapa) oraz
komputerową konsoletą, która jest samym środkiem tego
małego światka pod wysokim napięciem. Shirley pokazała
mu telefony (najważniejszy jest czerwony, nasz odpowiednik
911). Wyjaśniła, że sprzęt namierzający trzeba sprawdzać
raz w tygodniu i jak się to robi, i że trzeba codziennie po-
twierdzać grafik przydziałów, żeby wiedzieć, kto patroluje
szosy Statler, Lassburga i Pugus City, kto ma dyżur w sądzie
lub jest wolny.
- Śni mi się w koszmarach, że straciłam funkcjonariusza
i wcale o tym nie wiem - podsłuchałem raz, jak mówi Nedowi.
- Czy to się kiedyś stało? - spytał Ned. - Zgubiliście ko-
goś?
- Raz. Zanim tu zaczęłam pracować. Patrz, zrobiłam ci
odbitkę kodów wezwań. Teraz nie musimy ich już używać,
ale wszyscy to robią. Jeśli chcesz pracować w dyspozytorni,
musisz je poznać.
BUICK 8 11
Potem wróciła do czterech głównych czynności, jeszcze
raz wymieniając je od początku: potwierdzić lokalizację, po-
twierdzić rodzaj wypadku, potwierdzić rodzaj obrażeń, jeśli
istnieją, i potwierdzić miejsce pobytu najbliższego wolnego
funkcjonariusza. Lokalizacja, wypadek, obrażenia, funkcjo-
nariusz, oto jej mantra.
Pomyślałem: niedługo będzie tu pracować. Shirley chce
go przyuczyć. Nie przejmuje się, że pułkownik Teague albo
ktoś ze Scranton może tu wejść i przyłapać go, jak wykonu-
je za nią pracę, Shirley chce go przyuczyć.
I co powiecie, nie minął tydzień, a mały zasiadał przy
biurku funkcjonariusz łącznościowej Pasternak w dyspozy-
torni, najpierw tylko wtedy, gdy Shirley leciała do łazienki,
ale potem zostawał tam na coraz dłużej, a Shirley robiła ka-
wę, a nawet wychodziła zapalić.
Kiedy mały po raz pierwszy zobaczył, że widzę, jak sie-
dzi tam zupełnie sam, podskoczył i wyszczerzył się w fałszy-
wym uśmiechu, jak chłopak, którego matka weszła niespo-
dziewanie do pokoju, kiedy on nie zdążył wyjąć ręki spod
bluzki dziewczyny. Skinąłem mu głową i poleciałem przed
siebie zajęty swoimi sprawami, udając, że nic mnie to nie ob-
chodzi. Shirley oddała zarządzanie dyspozytornią chłopako-
wi, który musiał się golić najwyżej trzy razy w tygodniu, po
drugiej stronie tego ustrojstwa był prawie tuzin facetów, ale
ja nawet nie zwolniłem kroku. Nadal rozmawialiśmy o jego
ojcu - Shirley i Arky, no i ja, i pozostali, z którymi Curtis
Wilcox służył ponad dwadzieścia lat. Nie zawsze mówi się
ustami. Czasami to, co pada z twoich ust, w ogóle nie ma
znaczenia. Trzeba się uwiarygodnić.
Ale kiedy zszedłem mu z oczu, zatrzymałem się. Staną-
łem. Zacząłem nasłuchiwać. Shirley Pasternak stała z paru-
jącym styropianowym kubkiem po przeciwnej stronie poko-
ju, koło okien wychodzących na autostradę, i patrzyła na
mnie. Obok niej stał Phil Candleton, który właśnie się od-
meldował i już się przebrał w cywilne łachy. On także patrzył
w moim kierunku.
W dyspozytorni zatrzeszczało radio.
- Statler, tu dwunastka - powiedział głos. Radio znie-
kształca, ale i tak potrafię rozpoznać moich ludzi. To był
Eddie Jacubois.
- Tu Statler, mów - odpowiedział Ned. Idealnie spokoj-
ny. Jeśli się bał, że da ciała, nie było tego słychać.
12 STEPHEN KING
-
Statler, mam tu volkswagena jettę, numer rejestracyj-
ny 14-0-7-3-9 Fokstrot, P-A, zatrzymał się na szosie 00. Po-
trzebuję 10-28, odbiór.
Shirley ruszyła do dyspozytorni bardzo szybkim krokiem.
Trochę kawy wychlupnęło jej z kubka. Wziąłem ją za łokieć,
zatrzymałem. Eddie Jacubois był w terenie, właśnie zatrzy-
mał jettę za jakieś wykroczenie - logika podpowiadała, że za
przekroczenie prędkości - i chciał wiedzieć, czy samochód
lub jego właściciel figurują w policyjnych rejestrach. Chciał
to wiedzieć, bo zamierzał wysiąść i zbliżyć się do jetty. Chciał
to wiedzieć, bo miał zawlec swój tyłek na linię ognia, tak jak
każdego dnia. Czy jetta została skradziona? Czy w ciągu
ostatnich sześciu miesięcy była zamieszana w jakiś wypadek?
Czy jej właściciel stanął przed sądem oskarżony o przemoc
względem współmałżonka? Czy do kogoś strzelił? Czy kogoś
okradł lub zgwałcił? Czy nie płacił za parkowanie?
Eddie miał prawo dowiedzieć się tych rzeczy, jeśli znaj-
dowały się w bazie danych. Ale Eddie miał także prawo się
dowiedzieć, dlaczego uczeń liceum powiedział do niego: „Tu
Statler, mów". Pomyślałem, że to zależy od Eddiego. Gdyby
spytał: „Gdzie, do cholery, jest Shirley", puściłbym jej ło-
kieć. Ale gdyby mu to zwisało, chciałem sprawdzić, co zrobi
mały. Jak to zrobi.
-
Dwunastka, czekaj na odpowiedź. - Jeśli Ned spocił
się z wrażenia, nie było tego słychać w jego głosie. Odwrócił
się do monitora komputera i wpisał Uniscope, wyszukiwar-
kę używaną przez pensylwańską policję. Uderzał w klawisze
gwałtownie, lecz bez pomyłek, potem wcisnął enter.
Nastąpiła chwila ciszy, w której Shirley i ja staliśmy ra-
mię w ramię, milcząc i modląc się w doskonałym unisono.
Modliliśmy się, żeby dzieciaka nie sparaliżowało, żeby nagle
nie zerwał się z krzesła i nie rzucił do drzwi, żeby wysłał wła-
ściwy kod do właściwego miejsca. To była długa chwila.
Pamiętam, że z zewnątrz dobiegał krzyk ptaka i z bardzo da-
leka pomruk samolotu. Był to czas, w którym można pomy-
śleć o tych łańcuchach wypadków, jakie niektórzy uparcie
nazywają zbiegami okoliczności. Jeden z tych łańcuchów
przerwał się, gdy ojciec Neda umarł na szosie 32; teraz mie-
liśmy drugi, dopiero się formujący. Eddie Jacubois - nigdy
nie był z niego orzeł - połączył się z Nedem Wilcoxem. Za
nim, o jedno ogniwo dalej w nowym łańcuchu, znajdował się
volkswagen jetta. I ktoś, kto go prowadził.
BUICK 8 13
A potem:
- Dwunastka, tu Statler.
- Dwunastka.
- Jetta jest zarejestrowana na nazwisko William Kirk
Frady z Pittsburgha. Dotychczas... eee... zaczekaj...
Zrobił pauzę po raz pierwszy; słyszałem gwałtowny sze-
lest papieru, gdy szukał kartki, którą dała mu Shirley, tej
z kodami. Znalazł ją, odczytał, odrzucił z cichym pomru-
kiem zniecierpliwienia. Eddie przeczekał to cierpliwie w ra-
diowozie oddalonym o dwadzieścia kilometrów. Mógł pa-
trzeć na bryczki amiszów lub wiejski dom, w którym zasłona
we frontowym oknie była powieszona ukośnie na znak, że
w domu znajduje się córka na wydaniu - albo ponad za-
mglonymi wzgórzami Ohio. Ale tak naprawdę nie widział
nic z tych rzeczy. Widział jedynie - i to wyraźnie - ciemną
sylwetkę za kierownicą. Kim był kierowca? Bogaczem? Bie-
dakiem? Żebrakiem? Złodziejem?
Wreszcie Ned to powiedział, co było strzałem w dziesiątkę.
- Dwunastka, Frady trzykrotnie prowadził w stanie
wskazującym.
Pijak, oto kim był kierowca jetty. Może nie był w tej
chwili pijany, ale jeśli przekroczył prędkość, prawdopodo-
bieństwo było duże.
-
Rozumiem. - Idealne opanowanie. - Jak ważność?
Chciał wiedzieć, czy kierowca miał ważne prawo jazdy.
- Eee... - Ned wpatrzył się gorączkowo w białe literki na
błękitnym ekranie. Przed tobą, mały, przed tobą, nie widzisz?
Wstrzymałem oddech.
A potem:
- Potwierdzam, dwunastka, oddali mu je trzy miesiące
temu.
Wypuściłem wstrzymywane powietrze. Shirley zrobiła to
samo. Eddie też miał powody odetchnąć. Frady nie złamał
prawa, a to znaczyło, że raczej nie będzie świrował. Przynaj-
mniej tak jest w większości sytuacji.
- Dwunastka przystępuje do czynności - nadał Eddie. -
Jak mnie słyszysz?
- Słyszę cię dobrze, dwunastka przystępuje do czynno-
ści, czekam - odpowiedział Ned. Usłyszałem kliknięcie i gło-
śne, drżące westchnienie. Skinąłem głową Shirley, która ru-
szyła do dyspozytorni. Potem podniosłem rękę i otarłem
czoło. Wcale się nie zdziwiłem, że było mokre od potu.
14 STEPHEN KING
- Jak leci? - spytała Shirley głosem równym i zwyczaj-
nym, dając do zrozumienia, że według niej na wszystkich
frontach panuje spokój.
- Zgłosił się Eddie Jacubois - powiedział Ned. - Jest
10-27. - W normalnym języku oznaczało to zameldowanie
się dyspozytorowi. Jeśli jesteś z policji stanowej, to wiesz, że
oznacza to także zwrócenie się do dyspozytora w sprawie ja-
kiegoś wykroczenia, w dziewięciu przypadkach na dziesięć.
Teraz głos Neda nie był aż tak spokojny, ale co z tego? Pora
była akurat odpowiednia na odrobinę dygotu.
- Ma jakiegoś faceta w jetcie na autostradzie 99. Pora-
dziłem sobie.
- Opowiedz, jak to było. Wszystko, co powiedziałeś.
Krok po kroku. I jak najszybciej.
Poszedłem w swoją stronę. Phil Candleton zatrzymał
mnie przy drzwiach mojego gabinetu. Skinął głową w stronę
dyspozytorni.
- Jak mały sobie poradził?
- Nieźle - odparłem i minąłem go. Nie zdawałem sobie
sprawy, że nogi mi omdlały, dopóki nie usiadłem i nie po-
czułem, że dygoczą.
Jego siostry, Joan i Janet, były identycznymi bliźniaczka-
mi. Miały siebie, a ich matka miała w nich odrobinę swojego
zmarłego mężczyzny: niebieskie, nieco skośne oczy Curtisa,
jego jasne włosy, pełne usta (w klasowej kronice pod nazwi-
skiem Curta widniała ksywka „Elvis"). Michelle miała też
swojego mężczyznę w synu, gdzie podobieństwo było jeszcze
bardziej uderzające. Wystarczyłoby dodać kurze łapki wo-
kół oczu i Ned mógłby uchodzić za własnego ojca, kiedy po
raz pierwszy przyszedł do Jednostki D.
To miały one. A Ned miał nas.
Pewnego kwietniowego dnia przyszedł do baraków
z wielkim promiennym uśmiechem. Wyglądał z nim młodziej
i wręcz rozbrajająco. Ale pamiętam, jak pomyślałem, że
wszyscy robimy się młodsi i rozbrajający, kiedy uśmiechamy
się tak naprawdę ^ uśmiechem, który się pojawia, gdy jeste-
śmy szczerze szczęśliwi, a nie tylko wtedy, gdy usiłujemy
grać w jakąś głupią towarzyską grę. Tamtego dnia mnie to
uderzyło, ponieważ Ned nie uśmiechał się często. A już na
pewno nie aż tak. Nie sądzę, żebym wcześniej to dostrzegł,
BUICK 8 15
bo był uprzejmy, kontaktowy i dowcipny. Innymi słowy, mi-
ło go było mieć przy sobie^Tę-jego śmiertelną powagę za-
uważało się dopiero w tych rzadkich chwilach, gdy widziało
się jego promienny uśmiech.
Stanął na środku pokoju i od razu wszystkie rozmowy
ucichły. Trzymał w ręku jakąś kartkę. U góry miała skom-
plikowany złoty znak.
- Pitt! - powiedział, trzymając kartkę w obu rękach jak
puchar olimpijski. - Dostałem się do Pitt, chłopaki! I dali mi
stypendium! Prawie pełne!
Wszyscy zaczęli klaskać. Shirley pocałowała go głośno
w usta, a dzieciak zaczerwienił się aż po szyję. Huddie Royer
tego dnia miał wolne, kręcił się po posterunku i jęczał o ja-
kiejś sprawie, w której musiał zeznawać, ale wyszedł i wrócił
z torbą ciastek L'il Debbie. Arky otworzył automat z napo-
jami i zaczęła się impreza. Trwała tak z pół godziny, nie wię-
cej, ale była fajna do ostatniej chwili. Wszyscy ściskali Nedo-
wi rękę, pismo z Pitt wędrowało wokół pokoju (zrobiło
chyba ze dwie rundy), a paru chłopaków, którzy byli w do-
mu, wpadło do nas tylko po to, żeby pogadać z małym i mu
pogratulować.
Po czym, oczywiście, prawdziwy świat znowu dał o sobie
znać. W zachodniej Pensylwanii panuje spokój, ale nie mar-
twy. W Pogus City wybuchł pożar (Pogus City to mniej wię-
cej takie miasto, jak ja jestem arcyksiążę Ferdynand), a na
autostradzie 20 wywróciła się bryczka amiszów. Amisze
trzymają głównie ze sobą, ale w takich sprawach chętnie
przyjmują pomoc z zewnątrz. Koń nie ucierpiał, co było sen-
sacją. Najgorsze numery z bryczkami wydarzają się w piąt-
kowe i sobotnie noce, kiedy młodziaki w czerni mają tenden-
cję do upijania się za stodołą. Czasami proszą „osobę
światową", żeby kupiła im butelkę albo skrzynkę piwa Iron
City, a czasami piją własne wynalazki, dosłownie morderczy
bimber z kukurydzy, którym nie poczęstowałbym najgorsze-
go wroga. To tylko część krajobrazu; tak wygląda nasz świat
i na ogół nam się podoba, łącznie z amiszami, ich wielkimi
schludnymi farmami i pomarańczowymi trójkątami na ty-
łach małych schludnych bryczek.
I zawsze jest jakaś papierowa robótka, jak zwykle sterty
podwójnych i potrójnych egzemplarzy. Z każdym rokiem
robi się coraz gorzej. Teraz w ogóle już nie rozumiem, po ja-
ką cholerę było mi to dowódcze stanowisko. Kiedy Tony
16 STEPHEN KING
Schoondist mi je zaproponował, poddałem się testowi, który
zrobił ze mnie sierżanta, więc przypuszczam, że o coś mi
chodziło, ale ostatnio jakoś mi trudno to sobie przypomnieć.
Około szóstej wyszedłem na zaplecze, żeby zapalić. Ma-
my tam ławkę z widokiem na parking. Za parkingiem roz-
ciąga się bardzo ładny teren. Ned Wilcox siedział na ławce
z pismem z Pitt, a po twarzy płynęły mu łzy. Spojrzał na
mnie i odwrócił głowę, ocierając oczy ręką.
Usiadłem obok, pomyślałem, czyby nie położyć mu dło-
ni na ramieniu, ale nie położyłem. Kiedy się myśli o czymś
takim, zwykle wydaje się sztuczne. Tak mi się zdaje. Nie oże-
niłem się, a to, co wiem o dzieciach, można zapisać na łebku
od szpilki i jeszcze zostanie miejsce na Ojcze Nasz. Zapali-
łem papierosa i paliłem go przez jakiś czas.
- Wszystko w porządku, Ned - powiedziałem w końcu.
Tylko to mi przyszło do głowy; nie miałem pojęcia, co chcę
przez to powiedzieć.
- Wiem - odparł natychmiast zdławionym głosem ozna-
czającym „nie będę płakać" i zaraz, niemal jakby był to ciąg
dalszy zdania, nastąpiła kontynuacja: - Wcale, że nie.
Kiedy usłyszałem te słowa, dopiero do mnie dotarło, jak
bardzo cierpi. Coś go zżerało od środka. Był to zwrot, które-
go już dawno się oduczył, żeby nikt go nie brał za buraka
z okręgu Statler, wieśniaka jeżdżącego furgonetką i mieszka-
jącego w jakimś Patchin czy Pogus City. Nawet jego siostry,
młodsze o osiem lat, pewnie już nie mówiły „wcale, że nie",
i mniej więcej z tego samego powodu.
Paliłem w milczeniu. Na przeciwległym krańcu parkingu
koło sterty soli do posypywania szosy stało kilka drewnia-
nych budynków, które należało albo wyremontować, albo
zburzyć. Kiedyś znajdowało się tu pogotowie drogowe. Dzie-
sięć lat temu władze okręgu przeniosły pługi, buldożery i wal-
ce drogowe jakieś dwa kilometry dalej do nowego budynku
z cegły, który wyglądał jak więzienie. Została tutaj tylko jed-
na wielka sterta soli (którą po troszku zużywaliśmy, garstka
po garstce - dawno, dawno temu ta sterta wyglądała jak gó-
ra) i kilka rozchwianych drewnianych chałup. Jedną z nich
był Barak B. Czarne litery nad drzwiami - takimi szerokimi
garażowymi drzwiami, które podnoszą się na prowadnicach
- spłowiały, lecz nadal dawały się odczytać. Czy myślałem
o buicku roadmasterze, który znajdował się w środku, kiedy
tak siedziałem obok płaczącego chłopca, chciałem go objąć
BUICK 8 17
i nie potrafiłem? Nie wiem. Możliwe, ale chyba nie wiemy,
o
ilu rzeczach tak naprawdę myślimy. Freud mógł nawciskać
ludziom masę ciemnoty, ale nie w tym wypadku. Nie znam
się na podświadomości, ale człowiekowi w głowie coś pulsu-
je, tak jak w piersiach, i ten puls niesie nieukształtowane my-
śli w nieistniejącym języku, których przeważnie nie potrafimy
nawet odczytać, a które zwykle są bardzo ważne.
Ned potrząsnął listem.
-
Jemu najbardziej chciałbym to pokazać. To on chciał
pójść do Pitt, kiedy był mały, ale nie było go stać. To dla nie-
go w ogóle złożyłem tam papiery, rany boskie. - Po chwili
szepnął: - Sandy, ale to pokręcone.
-
Co powiedziała twoja matka, kiedy jej pokazałeś?
Wywołałem śmiech, łzawy, ale szczery.
- Nic. Zaczęła piszczeć, jakby wygrała wycieczkę na Ber-
mudy albo jakiś teleturniej. Potem się rozpłakała. - Odwró-
cił się do mnie. Łzy przestały już płynąć, ale oczy miał czer-
wone i opuchnięte. Wcale nie wyglądał na osiemnaście lat.
Słodki uśmiech znów przez chwilę wypłynął na powierzch-
nię. - W zasadzie zachowała się na medal. Nawet Małe Jot-
ki były na medal. Tak jak wy. Shirley mnie pocałowała... ra-
ny, ciarki mnie przeszły.
Roześmiałem się, myśląc, że Shirley też mogła poczuć ja-
kieś ciarki. Podobał się jej, przystojny był z niego chłopiec
i
może przeszło jej przez myśl, że mogłaby się zabawić w pa-
nią Robinson. Może nie, ale niewykluczone. Jej mąż zniknął
z horyzontu jakieś dwadzieścia lat temu.
Uśmiech Neda zbladł.
- Wiedziałem, że mnie przyjęli, gdy tylko wyjąłem to ze
skrzynki. - Znowu potrząsnął pismem. - Po prostu jakoś to
poczułem. I znowu zacząłem za nim tęsknić. Ale tak strasz-
nie.
- Wiem - odparłem, choć oczywiście nie miałem pojęcia.
Mój ojciec nadal żył, żywotny i sympatycznie cyniczny sie-
demdziesięcioczterolatek. Moja siedemdziesięcioletnia mat-
ka była podobna do niego i w dodatku słodka.
Ned westchnął i spojrzał na wzgórza.
- To jego odejście jest takie głupie - rzekł. - Nie będę
mógł nawet powiedzieć moim dzieciom, jeśli w ogóle będę je
miał, że dziadziuś zginął w strzelaninie z bandytami okrada-
jącymi bank albo z kolesiami, którzy usiłowali podłożyć
bombę w sądzie. Nic z tych rzeczy.
2. Buick 8
18 STEPHEN KING
- Nie - zgodziłem się. - Nic z tych rzeczy.
- Nie mogę nawet powiedzieć, że zginął przez własną
beztroskę. Był po prostu... po prostu trafił na pijaka i po
prostu...
Pochylił się, zaczął rzęzić jak staruszek, którego złapał
skurcz, i tym razem przynajmniej położyłem mu rękę na ple-
cach. Tak bardzo się starał nie płakać, i to mnie ruszyło. Tak
bardzo się starał być mężczyzną, cokolwiek to znaczy dla
osiemnastolatka.
-
Ned. Wszystko w porządku.
Potrząsnął zapalczywie głową.
- Gdyby istniał Bóg, byłaby jakaś przyczyna - powie-
dział. Patrzył w ziemię. Moja ręka nadal spoczywała na jego
plecach, które poruszały się gwałtownie, jakby właśnie skoń-
czył wyścig. - Gdyby istniał Bóg, przez to wszystko biegłaby
jakaś nić. Ale nie biegnie. Przynajmniej jej nie widzę.
- Jeśli będziesz miał dzieci, powiedz im, że dziadek zgi-
nął na posterunku. Przyprowadź je tutaj i pokaż jego nazwi-
sko na tablicy, pomiędzy innymi.
Jakby mnie nie słyszał.
- Miałem taki sen... To koszmar. - Zamilkł, zastanawia-
jąc się, jak to opowiedzieć, potem po prostu zaczął mówić. -
Śniło mi się, że tamto to tylko był sen. Rozumiesz, co mó-
wię?
Przytaknąłem.
- Budzę się z płaczem, rozglądam po pokoju i świeci
słońce. Śpiewają ptaki. Jest rano. Czuję dobiegający z parte-
ru zapach kawy i myślę: „Nic mu nie jest. O Jezu, dziękuję
Ci, Boże, mojemu staremu nic się nie stało". Nie słyszę jego
głosu ani nic, ale po prostu wiem. I myślę, że to był głupi po-
mysł, że mógłby iść do jakiegoś gościa, żeby powiedzieć
o odklejonej łacie, i że go rozjechał jakiś pijak, że coś takiego
może się najwyżej przyśnić w głupim koszmarze, gdzie
wszystko wydaje się takie prawdziwe... i zaczynam wsta-
wać... czasami widzę, że wsuwam kostki w plamę światła...
nawet czuję ciepło... i wtedy budzę się naprawdę i jest ciem-
no, jestem okryty kocami, ale i tak mi zimno, drżę i jest mi
zimno, i wiem, że to tamten sen był snem.
- Okropne - przyznałem, pamiętając, że kiedy byłem
mały, miałem własny odpowiednik tego snu. Chodziło o mo-
jego psa. Chciałem mu o tym powiedzieć, ale jednak nie zro-
biłem tego. Rozpacz rozpaczą, ale co pies, to nie ojciec.
BUICK 8 19
-
Nie byłoby tak źle, gdyby to mi się śniło co noc. Wtedy
chybabym wiedział, że kawa wcale nie pachnie, że nie jest
nawet rano. Ale on nie nadchodzi... nie nadchodzi... a potem
znowu jest i znowu daję się nabrać. Jestem taki szczęśliwy,
czuję taką ulgę, nawet zastanawiam się, czym by mu sprawić
przyjemność, na przykład, żeby mu kupić na urodziny te
hantle, co mu się tak podobały... i wtedy się budzę. Znowu
dałem się nabrać.
Może to z powodu myśli o urodzinach jego ojca, których
w tym roku nie obchodzili i nigdy już nie będą obchodzić, po
jego policzkach popłynęły nowe łzy.
-
To okropne, że tak się daję nabierać. Jest tak jak wte-
dy, kiedy pan Jones przyszedł i wywołał mnie z lekcji histo-
rii, żeby mi powiedzieć, ale jeszcze gorzej. Bo kiedy się budzę
w ciemnościach, jestem sam. Pan Grenville... to szkolny psy-
cholog... mówi, że czas goi wszystkie rany, ale to już prawie
rok, a ten sen ciągle wraca.
Pokiwałem głową. Pamiętałem, jak Pięćkilek, zastrzelo-
ny pewnego listopadowego dnia przez myśliwego, sztywniał
w kałuży własnej krwi pod białym niebem, gdy go znala-
złem. Białe niebo, zapowiedź zimowego śniegu. W moim
śnie, kiedy zbliżałem się na tyle, żeby widzieć, to był zawsze
jakiś inny pies, nie Pięćkilek, i czułem tę samą ulgę, dopóki
się nie obudziłem. A wspomnienie o Pięćkilku przypomniało
mi przelotnie o naszej barakowej maskotce z dawnych lat.
Pan Dillon, tak go nazywaliśmy, na część szeryfa z telewizji,
granego przez Jamesa Arnessa. Dobry piesek.
- Znam to uczucie.
- Tak? - Spojrzał na mnie z nadzieją.
- Tak. Będzie lepiej. Wierz mi, będzie. Ale to był twój ta-
ta, nie szkolny kolega albo sąsiad z naprzeciwka. Ten sen
może się powtarzać jeszcze przez rok. Albo nawet przez dzie-
sięć lat.
- To koszmar.
- Nie. To pamięć.
- Gdyby był jakiś powód... - Patrzył na mnie żarliwie. -
Cholerny powód. Rozumiesz?
- Jasne.
- Jak myślisz, jest?
^
Chciałem mu powiedzieć, że nic nie wiem o powodach,
tylko o łańcuchach -jak się tworzą, ogniwo po ogniwie, z ni-
czego; jak wplatają się w świat. Czasami można taki łańcu-
20 STEPHEN KING
szek chwycić i wyciągnąć się z czarnej dziury. Ale na ogół się
w nie wplątujesz. Tylko wplątujesz, jeśli masz szczęście. Al-
bo się nimi dusisz, jeśli ci go brak.
Znowu przyłapałem się na tym, że spoglądam na Barak
B. Spoglądając na niego, myślałem, że gdybym potrafił się
pogodzić z tym, co stało w jego mrocznym wnętrzu, Ned
Wilcox mógłby się pogodzić z życiem bez ojca. Ludzie mogą
się pogodzić niemal ze wszystkim. To chyba najlepsze, co
nas może spotkać. Oczywiście to także najgorsze.
- Sandy? Jak myślisz?
- Myślę, że pytasz nie tego faceta, co trzeba. Znam się na
robocie i nadziei, i odkładaniu na ZDE.
Uśmiechnął się. W Jednostce D wszyscy bardzo poważ-
nie mówili o ZDE, jakby był to jakiś supertajny pododdział
policji. Tak naprawdę chodziło o Złote Dni Emerytury. To
chyba Huddie Royer pierwszy zaczął o tym mówić.
- Znam się też na zabezpieczaniu dowodów, dzięki cze-
mu żaden cwany obrońca nie podetnie ci nóg w sądzie, żebyś
wyglądał jak idiota. Poza tym jestem tylko kolejnym pogu-
bionym amerykańskim facetem.
- Przynajmniej mówisz prawdę.
Ale czy rzeczywiście? Wtedy nie czułem się jakoś szcze-
gólnie prawdomówny; czułem się jak mężczyzna, który nie
umie pływać i spogląda na tonącego w głębinie chłopca.
Jeszcze raz mój wzrok spoczął na Baraku B. Czy tu jest zim-
no? - spytał ojciec tego chłopca, dawno, dawno temu, w zu-
pełnie innych czasach. - Czy tu jest zimno, czy tylko mi się
wydaje?
Nie, nie wydawało mu się.
-
O czym myślisz?
- Szkoda gadać - odparłem. - Co będziesz robił latem?
-Hm?
- Jak spędzisz lato?
Na pewno nie będzie grać w golfa w Maine ani pływać
łódką po jeziorze Tahoe; stypendium czy nie, potrzebował
każdego grosza.
-
Pewnie znowu Centrum Rekreacji - rzekł bez entuzja-
zmu. - Pracowałem tam w zeszłe wakacje, zanim... wiesz.
Zanim jego ojciec... Kiwnąłem głową.
-
W zeszłym tygodniu dostałem list od Toma McClan-
nahana, że trzyma dla mnie miejsce. Coś wspomniał o treno-
waniu Małej Ligi, ale to chyba tak na wabia. Głównie będzie
BUICK 8 21
chodzić o machanie łopatą i rozstawianie zraszaczy, jak
w zeszłym roku. Mogę machać łopatą i nie boję się ubrudzić
rąk. Ale Tom...
Wzruszył ramionami i nie skończył. Był zbyt dyskretny,
żeby to powiedzieć^ Są dwa rodzaje dobrze funkcjonujących
w pracy alkoholików: zbyt wredni, żeby upaść, albo tak ko-
cham, że inni chronią ich aż do granic szaleństwa. Tom nale-
żał do tych wrednych, ostatnia gałązka drzewa genealogicz-
nego pełnego wypasionych pracowników okręgu aż po
dziewiętnaste stulecie. McClannahanowie wyprodukowali
jednego senatora, dwóch członków Izby Reprezentantów,
pół tuzina reprezentantów Pensylwanii i niezliczone rzesze
wieprzy, które się dorwały do okręgowego koryta. Tom był
niezaprzeczalnie podłym szefem i nie miał żadnych ambicji,
by wspiąć się na polityczne szczyty. Lubił komenderować ta-
kimi chłopakami jak Ned, których można było wyuczyć sza-
cunku i posłuszeństwa. I oczywiście nigdy nie był zadowo-
lony.
- Nie odpowiadaj jeszcze na ten list - poradziłem. -
Chciałbym przedtem zadzwonić w jedno miejsce.
Myślałem, że będzie się dziwić, ale tylko skinął głową.
Patrzyłem, jak siedzi, trzymając ten list na kolanach, i pomy-
ślałem, że wygląda jak chłopak, któremu odmówiono miej-
sca w wymarzonym college'u, a nie taki, który dostał tłu-
ściutkie stypendium.
Potem zmieniłem zdanie. Może nie chodziło o odmowę
miejsca na uczelni, ale w ogóle w życiu. To nie była prawda
- to pismo z Pitt tylko to potwierdzało - ale nie wątpiłem, że
wtedy właśnie tak uważał. Nie wiem, dlaczego sukces przy-
gnębia nas bardziej niż klęska, ale tak jest. I pamiętajcie, że
miał dopiero osiemnaście lat - wiek Hamleta, jeśli Hamlet
w ogóle istniał.
Znowu spojrzałem na Barak B, zastanawiając się nad
tym czymś, co się w nim znajdowało. Nikt z nas nie wiedział
co to.
Następnego dnia rano zadzwoniłem do pułkownika Tea-
gue'a w Butler, gdzie znajduje się nasza okręgowa kwatera
główna. Wyjaśniłem sytuację i zaczekałem, aż on z kolei za-
dzwoni wyżej, pewnie do Scranton, gdzie znajduje się pia-
skownica ważnych chłopców. Nie potrwało długo, a Teague
oddzwonił z dobrymi wieściami. Wówczas pogadałem z Shir-
22 STEPHEN KING
ley, choć była to właściwie formalność: ojca dość lubiła, za
synem po prostu szalała.
Kiedy Ned przyszedł do nas po szkole, spytałem, czy nie
wolałby spędzić lata na uczeniu się pracy w dyspozytorni -
w dodatku za pieniądze - zamiast słuchaniu jęków i wrza-
sków Toma McClannahana. Przez chwilę był jakby oszoło-
miony... nawet ogłuszony. Potem nagle uśmiechnął się od
ucha do ucha z zachwytem. Myślałem, że mnie uściska.
Gdybym tamtego wieczora naprawdę go objął, zamiast
o tym tylko myśleć, pewnie by to zrobił. A tak tylko zacisnął
pięści i syknął:
- Ssssuper!
- Shirley zgodziła się przyjąć cię na praktykanta, a z Bu-
tler masz oficjalną zgodę. Oczywiście to nie to samo co ma-
chanie łopatą dla McClannahana, ale...
Tym razem jednak mnie uścisnął, śmiejąc się, i całkiem mi
się to spodobało. Mógłbym do czegoś takiego przywyknąć.
Gdy się odwrócił, zobaczył Shirley z dwoma funkcjona-
riuszami po obu stronach: Huddie Royerem i George'em
Stankowskim. Wszyscy wyglądali w tych szarych mundu-
rach poważnie jak atak serca. Huddie i George mieli kapelu-
sze, od czego wydawało się, że mają po dwa metry.
- Mogę? - spytał Ned. - Naprawdę?
- Nauczę cię wszystkiego, co umiem - odparła Shirley.
- Tak? - odezwał się Huddie. - To czym się zajmie po
tym pierwszym tygodniu?
Shirley szturchnęła go łokciem; trafiła dokładnie nad
kolbą beretty. Huddie stęknął przesadnie i zachwiał się.
- Mam coś dla ciebie, mały - powiedział George. Mówił
cicho i mierzył Neda spojrzeniem typu „jechałeś setką
w strefie szpitala". Jedną rękę trzymał za plecami.
- Co? - spytał Ned, trochę nerwowo pomimo wyraźnej
radości. Za George'em, Shirley i Huddiem zgromadzili się
inni.
- Tylko żebyś nie zgubił - dodał Huddie. Także cicho
i poważnie.
-
No co, co? - dopytywał się bardziej niespokojnie niż
kiedykolwiek.
George wyjął zza pleców małe białe pudełko. Podał je
chłopcu. Ned spojrzał na nie, potoczył wzrokiem po wszyst-
kich wokół i otworzył je. W środku znajdowała się duża pla-
stikowa gwiazda z napisem ZASTĘPCA SZERYFA.
BUICK 8 23
- Witaj w Jednostce D - powiedział George. Usiłował
zachować powagę i nie mógł. Zaczął się krztusić i wkrótce
wszyscy się już śmiali i tłoczyli, żeby uścisnąć Nedowi rękę.
- Bardzo śmieszne, chłopaki - mamrotał mały. - Można
pęknąć. - Uśmiechał się, ale wydawało mi się, że znowu jest
bliski łez. Nic nie dawał po sobie poznać, ale to się czuło.
Myślę, że Shirley Pasternak też to wyczuła. A kiedy mały
nas przeprosił i poszedł do WC, odgadłem, że chce tam się
uspokoić albo upewnić, że to nie sen, albo jedno i drugie.
Czasami, gdy źle się nam dzieje, otrzymujemy pomoc, na ja-
ką nie liczyliśmy. Ale zdarza się, że i to jest za mało.
Fajnie było tego lata pracować z Nedem. Wszyscy go lu-
bili, a on lubił z nami przebywać. A już szczególnie lubił te
godziny spędzone w dyspozytorni razem z Shirley. Czasami
wkuwali kody, ale głównie uczyli się właściwych reakcji i za-
chowania w czasie jednoczesnych zgłoszeń. Mały szybko za-
łapał, o co chodzi, i strzelał potrzebnymi informacjami jak
z karabinu maszynowego, walił w klawisze komputera jak
pianista w saloonie i w razie potrzeby łączył się z innymi
funkcjonariuszami, jak na przykład po serii gwałtownych
burz z piorunami, które pod koniec czerwca przeszły przez
zachodnią Pensylwanię. Nie było tornada, dzięki Bogu, za to
był cholerny wiatr, gradobicie i pioruny.
Tylko raz omal nie spanikował, chyba dwa dni później,
kiedy jeden facet, który stanął przed magistratem okręgu
Statler, nagle sfiksował i zaczął biegać w kółko, ściągając
ciuchy i wrzeszcząc o Jezusie Penisie. Tak go nazywał, mam
to gdzieś w aktach. Zgłosiło się ze czterech różnych funkcjo-
nariuszy policji stanowej, dwóch z miejsca zajścia, i dwóch,
którzy przylecieli tam na złamanie karku. Kiedy Ned usiło-
wał się połapać, co z tym zrobić, zgłosił się jeden funkcjona-
riusz z Butler i powiedział, że jest na autostradzie 99 i goni
za... trzask! Połączenie się zerwało. Ned przypuszczał, że fa-
cet skasował mu radiowóz i dobrze się domyślał (ten idiota
z Butler, żółtodziób, wyszedł z tego cało, ale jego wóz można
było oddać na złom, a podejrzany, którego gonił, uciekł bez
śladu). Ned zaczął wołać Shirley, odskoczywszy od kompu-
tera, telefonów i mikrofonu, jakby nagle zaczęły go parzyć.
Shirley szybko zapanowała nad sytuacją, ale zdążyła jeszcze
go uścisnąć i pocałować w policzek, zanim zajęła fotel, który
opuścił. Nikt nie zginął ani nawet bardzo nie ucierpiał, a pan
24 STEPHEN KING
Jezus Penis powędrował do szpitala na obserwację. Był to je-
dyny wypadek, kiedy Ned stracił głowę, ale szybko się otrzą-
snął. I wyciągnął z tego nauczkę.
Ogólnie byłem dla niego pełen podziwu.
Shirley też uwielbiała go uczyć. Wcale mnie to nie dziwi,
wcześniej i tak zaryzykowała utratę pracy, robiąc to bez ofi-
cjalnego zezwolenia. Wiedziała - jak my wszyscy - że Ned
nie ma zamiaru zostać policjantem, nigdy o tym nie wspomi-
nał, ale nie sprawiało jej to różnicy. A on lubił do nas przy-
chodzić. O tym też wiedzieliśmy. Lubił to napięcie i ciśnie-
nie, żył tym. Tak, raz mu się przydarzyła wpadka, ale nawet
się z tego ucieszyłem. Dobrze było wiedzieć, że nie traktował
tego jak jakiejś gry komputerowej. Rozumiał, że manipuluje
żywymi ludźmi na tej swojej elektronicznej szachownicy.
A gdyby z Pitt nie wypaliło, to kto wie? Już teraz był lepszy
od Matta Babickiego, poprzednika Shirley.
Był początek lipca - o ile się orientuję, od czasu śmierci
jego ojca minął rok - kiedy mały zapytał mnie o Barak B.
Ktoś zapukał we framugę drzwi, które zwykle zostawiam
otwarte, a kiedy podniosłem głowę, mały stał tam w bezrę-
kawniku Steelersów i starych niebieskich dżinsach, ze szma-
tą zwisającą z obu tylnych kieszeni. Od razu wiedziałem,
o co chodzi. Może to przez te szmaty, a może miał coś
w oczach.
- Myślałem, że dziś masz wolne.
- Aha - przytaknął i wzruszył ramionami. - Chciałem tu
załatwić parę spraw. I... eee... kiedy wyjdziesz na papierosa,
chciałbym cię o coś zapytać. - Sądząc z głosu, był bardzo
podekscytowany.
- Najlepiej to zrobić od razu.
- Na pewno? Bo jeśli jesteś zajęty...
- Nie jestem - przerwałem, chociaż byłem. - Chodźmy.
Było wczesne popołudnie dnia, który dość często się zda-
rza w lecie w krainie amiszów: chmurny i upalny, przy czym
upał wydaje się jeszcze większy z powodu lepkiej wilgoci, za-
snuwającej horyzont mgiełką i sprawiającej, że nasza część
świata, która zwykle wydaje mi się wielka i żyzna., staje się
mała i spłowiała jak stare zdjęcie, z którego kolor prawie zu-
pełnie wypełzł. Koło kolacji mogła się pojawić kolejna burza
- od połowy czerwca zdarzały się trzy razy w tygodniu - ale
buick 8 25
na razie był tylko ten upał i wilgoć, która wyciska z ciebie
pot, jak tylko przekroczysz próg klimatyzowanego pomiesz-
czenia.
Przed drzwiami Baraku B stały dwa gumowe wiadra, ku-
bełek z mydlinami i wodą do zmywania. Z jednego kubełka
wystawał trzonek wycieraczki do okien. Syn Curta pracował
porządnie. Na ławeczce dla palaczy siedział akurat Phil Can-
dleton; rzucił mi znaczące spojrzenie, kiedy go minęliśmy
i poszliśmy przez parking.
- Myłem okna w barakach - wyjaśniał mi Ned - i kiedy
skończyłem, zaniosłem tam wiadra, żeby z niego wylać. -
Wskazał nieużytek pomiędzy Barakiem B i C, gdzie rdzewia-
ło parę bron, jakieś stare opony od traktora i rosło mnóstwo
chwastów. - I pomyślałem, że co tam, przetrę też okna tej
szopy, zanim wyleję wodę. Te w Baraku C były zaświnione,
ale tutaj, w B, nawet dość czyste.
To mnie nie zdziwiło. Przez małe okienka wzdłuż frontu
Baraku B zaglądały dwa (może nawet trzy) pokolenia poli-
cjantów, od łąckiego O' Hary po Eddiego Jacubois. Pamię-
tam, że faceci stali przy tych podnoszonych drzwiach jak
dzieci przed gabinetem strachów. Shirley też tam była, i jej
poprzednik Matt Babicki; chodźcie, skarby, zobaczcie żywe-
go krokodyla. Spójrzcie na jego zęby, jak lśnią.
Ojciec Neda kiedyś wszedł tam, przewiązany w pasie sznu-
rem. Ja też tam byłem. Oczywiście Huddie i Tony Schoondist,
dawny dowódca. Tony, którego nazwiska nikt nie potrafił
wymówić, tak dziwnie brzmiało (Szejn-dinks), od czterech lat
przebywał w domu spokojnej starości. Mnóstwo z nas było
w Baraku B. Nie dlatego, że chcieliśmy, ale ponieważ od cza-
su do czasu było trzeba. Curtis Wilcox i Tony Schoondist zo-
stali naukowcami (specjalizowali się w buicku) i to Curt za-
wiesił ten okrągły termometr z wielkimi cyframi, które można
było odczytać z zewnątrz. Wystarczyło tylko przyłożyć czoło
do szyby, biegnącej wzdłuż podnoszonych drzwi na wysoko-
ści mniej więcej metra siedemdziesiąt. Do pojawienia się syna
Curta czyściliśmy je tylko w ten sposób; polerowanie twarza-
mi tych, którzy przybyli zobaczyć żywego krokodyla, albo,
żeby być całkiem dosłownym, osłonięty kształt czegoś, co wy-
glądało niemal jak ośmiocylindrowy buick. Był osłonięty dla-
tego, że zarzuciliśmy na niego brezent, jak całun na zwłoki.
Od czasu do czasu brezent się zsuwał. Nie było ku temu po-
wodów, ale się zsuwał. To wcale nie był trup.
26 STEPHEN KING
-
Patrzpatrzpatrz! - powiedział Ned, kiedy doszliśmy na
miejsce. Wypowiedział to jednym tchem, jak rozentuzjazmo-
wany dzieciak. - Jaki świetny stary samochód, nie? Nawet
lepszy niż bel aire mojego ojca! To buick, poznaję po tych
okrągłych otworach i atrapie. Chyba z połowy lat pięćdzie-
siątych, tak?
Dokładnie był to rocznik '54, jak twierdzili Tony Schoon-
dist, Curtis Wilcox i Ennis Rafferty. Mniej więcej. Bo kiedy
się człowiek dobrze przyjrzał, to wcale nie był rocznik '54. Ani
buick. Ani w ogóle samochód. To było coś, jak mawialiśmy
w czasach mojej zaprzepaszczonej młodości.
Tymczasem Ned mówił dalej, niemal bełkocząc.
- Ale jest w fantastycznym stanie, widać nawet stąd.
Ależ to było dziwne, Sandy! Spojrzałem do środka i naj-
pierw zobaczyłem tylko ten kształt. Bo był przykryty brezen-
tem. Zacząłem myć okna... i usłyszałem dźwięk, dwa dźwię-
ki, takie łiszszszsz, a potem stuk. Kiedy myłem okna,
brezent się ześliznął! Jakby samochód chciał mi się pokazać
albo coś w tym rodzaju? No dziwne, nie? No nie dziwne?
- Owszem, dość dziwne - zgodziłem się. Oparłem czoło
o szybę (jak wiele razy wcześniej) i osłoniłem oczy z obu
stron rękami, eliminując wszelkie refleksy światła, jakie mo-
gły się pojawić w tym ponurym dniu. Tak, wyglądał jak sta-
ry buick, a i owszem, stary, ale w świetnym stanie, tak jak
powiedział mały. Ta charakterystyczna atrapa buicka z lat
pięćdziesiątych, według mnie prawie jak zęby chromowane-
go krokodyla. Białe opony. Chlapacze z tyłu; jak kiedyś mó-
wiliśmy, śliczny jak ciasteczko z dziurką. Kiedy się mu przy-
glądało w mroku Baraku B, można by pomyśleć, że jest
czarny. Tak naprawdę był ciemnogranatowy.
Fabryka buicka naprawdę wytwarzała roadmastery
w kolorze granatu nocnego nieba - Schoondist to sprawdził
- ale nigdy w tym konkretnym rodzaju. Lakier miał dziwną
płatkowatą strukturę, jak jakiś wypieszczony i podrasowany
stary wóz.
Żyjemy w strefie trzęsień ziemi, powiedział Wilcox.
Odskoczyłem. Od roku leżał już w ziemi, ale przemówił
prosto do mojego lewego ucha. On lub coś innego.
-
Co się stało? - spytał Ned. - Wyglądasz, jakbyś zoba-
czył ducha.
Prawie powiedziałem: usłyszałem. Ale wydusiłem tylko:
-
Nic.
BUICK 8 27
- Na pewno? Podskoczyłeś.
- Przeszedł mnie dreszcz. Nic się nie stało.
- Więc co to za samochód? Czyj on jest?
Co za pytanie.
- Nie wiem.
- No to dlaczego stoi w ciemnościach? Rany, gdybym
miał takie stylowe cacuszko, na pewno nie trzymałbym go
w brudnej starej szopie. - Potem coś przyszło mu do głowy.
- To samochód jakiegoś przestępcy? Dowód w sprawie?
- Powiedzmy, że odzyskane mienie. Kradzież towaru. -
Tak my to nazywaliśmy. Nic takiego, ale jak powiedział nie-
gdyś Curtis, trzeba tylko jednego gwoździa, żeby powiesić
kapelusz.
- Jakiego towaru?
- Benzyny za siedem dolarów. - Nie potrafiłem mu po-
wiedzieć, kto ją nalał.
- Siedem dolarów? Tylko tyle?
- Hm. Trzeba tylko jednego gwoździa, żeby powiesić ka-
pelusz.
Spojrzał na mnie zdziwiony. Stałem i nic nie mówiłem.
-
Możemy tam wejść? - spytał wreszcie. - Przyjrzeć się
mu z bliska?
Oparłem czoło o szkło i odczytałem temperaturę na zwi-
sającym z belki termometrze, okrągłym i bladym jak tarcza
księżyca. Tony Schoondist kupił go w Statler, płacąc z włas-
nej kieszeni zamiast ze świecącej pustkami kasy Jednostki D.
A ojciec Neda powiesił go na gwoździu wbitym w belkę, jak
kapelusz.
Choć tu, gdzie staliśmy, temperatura musiała wynosić co
najmniej plus trzydzieści, a wszyscy wiedzą, że w dusznych
szopach i stodołach jest jeszcze goręcej, wielka czerwona
strzałka termometru stała twardo pomiędzy jedynką a dwój-
ką w liczbie 12.
- Nie teraz - powiedziałem.
- Dlaczego? - A potem, jakby sobie zdał sprawę, że za-
brzmiało to niegrzecznie, może nawet bezczelnie: - Co się
stało?
- Teraz nie jest bezpiecznie.
Przyglądał mi się przez kilka sekund. Zainteresowanie
i wesoła ciekawość powoli się ulatniały, i znowu stał się
chłopcem, którego tak często widywałem, odkąd zaczął do
nas przychodzić, tym chłopcem, którego najwyraźniej ujrza-
28 STEPHEN KING
łem w dniu, kiedy przyjęli go do Pitt. Chłopcem siedzącym
na ławce dla palaczy ze łzami toczącymi się po policzkach,
chcącym zrozumieć to, co chcą zrozumieć wszystkie dzieci
świata, kiedy ktoś kochany nagle zostanie porwany ze sceny:
dlaczego to się stało, dlaczego to spotkało właśnie mnie, czy
jest jakaś przyczyna, czy też to tylko wariacka ruletka? Czy
to ma jakieś znaczenie, co mam z tym zrobić? A jeśli nie ma,
to jak mam to znieść?
- Czy chodzi o mojego ojca? - spytał; - Czy to samo-
chód taty?
Miał przerażającą intuicję. Nie, to nie samochód jego oj-
ca... jakby mógł być, skoro w ogóle nie był samochodem?
Tak, to był samochód jego ojca. I mój... Huddie Royera...
Tony'ego Schoondista... Ennisa Rafferty'ego. Ennisa chyba
najbardziej. Ennisa w taki sposób, z jakim my nie mogliśmy
się równać. Ned spytał, do kogo należał ten samochód, a ja
przypuszczałem, że właściwa odpowiedź brzmi: do Jednost-
ki D, policji stanu Pensylwania. Należał do wszystkich poli-
cjantów, dawnych i obecnych, którzy wiedzieli, co chowa-
my w Baraku B. Ale przez wszystkie lata, jakie buick
spędził pod naszą opieką, był szczególną własnością To-
ny'ego i ojca Neda. To oni byli jego kuratorami, Znawcami
Roadmastera.
- Nie do końca - odrzekłem ze świadomością, że waha-
łem się zbyt długo. - Ale twój ojciec o nim wiedział.
- O czym tu wiedzieć? A mama też wiedziała?
- Teraz nie wie o nim nikt z wyjątkiem nas.
- Czyli Jednostki D.
- Tak. I tak pozostanie. - W ręku miałem papierosa,
choć ledwie pamiętałem, że go zapaliłem. Rzuciłem go na as-
falt i zdeptałem. - To nasza sprawa.
Wziąłem głęboki wdech.
- Ale jeśli naprawdę chcesz wiedzieć, powiem ci. Teraz
jesteś jednym z nas... wystarczająco, żeby się wmieszać
w sprawy rządu. - To także było powiedzonko jego ojca,
a takie powiedzonka łatwo się do człowieka przyklejają. -
Możesz tam nawet wejść i popatrzeć.
- Kiedy?
- Gdy temperatura się podniesie.
- Nie rozumiem. Co tu ma do rzeczy temperatura?
- Dziś kończę o trzeciej - powiedziałem i wskazałem
ławkę. - Spotkajmy się tutaj, jeśli nie będzie padać. Gdy bę-
BUICK 8 29
dzie, pójdziemy na górę albo do knajpy, jeśli będziesz głod-
ny. Twój ojciec chciałby, żebyś się dowiedział.
Czy rzeczywiście? Tak naprawdę nie miałem pojęcia. Ale
chęć, żeby mu powiedzieć, była na tyle silna, żeby ujść za
przeczucie, może nawet za bezpośrednie przesłanie z zaświa-
tów. Nie jestem religijny, ale trochę wierzę w takie sprawy.
I znowu pomyślałem o tym, że co cię nie zabije, to cię uleczy,
i że ciekawemu kotu trzeba dać satysfakcję.
Czy wiedza naprawdę satysfakcjonuje? Z mojego do-
świadczenia wynika, że rzadko. Ale nie chciałem, żeby Ned
wyjechał do Pitt we wrześniu taki, jaki był w lipcu, kiedy je-
go wrodzony pogodny nastrój pojawiał się i znikał jak świa-
tło w niedokręconej żarówce. Pomyślałem, że ma prawo się
czegoś dowiedzieć. Wiem, że czasami człowiek nie potrafi
odpowiedzieć na wiele pytań, wiem, ale miałem ochotę spró-
bować. Pomimo ryzyka.
Trzęsienia ziemi, powiedział mi do ucha Curtis Wilcox.
Żyjemy w strefie trzęsień ziemi, więc uważaj.
- Znowu przeszedł cię dreszcz? - spytał chłopiec.
- To jednak nie był dreszcz - odparłem. - Ale coś na
pewno.
Jednak się nie rozpadało. Kiedy poszedłem spotkać się
z Nedem na ławeczce z widokiem na Barak B po drugiej
stronie parkingu, siedział na niej Arky Arkanian, palił pa-
pierosa i rozmawiał z małym o baseballu. Zrobił taki ruch,
jakby chciał się podnieść, ale kazałem mu siedzieć.
• - Chcę powiedzieć Nedowi o tym buicku, co go tam ma-
my - oznajmiłem, wskazując głową szopę. - Jeśli postanowi
wezwać pogotowie do swojego starego dowódcy, któremu
pomieszało się we łbie, możesz zaświadczyć, że mówię praw-
dę. W końcu tu byłeś.
Arky przestał się uśmiechać. Jego stalowosiwe włosy pu-
szyły się wokół głowy na gorącym, słabym wietrzyku.
- A to na pewno dobry pomysł?
- Ciekawość zabiła kota - zacząłem - ale...
- ...satysfakcja go wskrzesiła - dokończyła Shirley za
moimi plecami. - Bardzo duża porcja, jak mawiał Curtis
Wilcox. Mogę do was dołączyć czy to klub tylko dla chłop-
ców?
- Na ławce dla palaczy nie ma szowinizmu - odrzekłem.
- Siadaj z nami.
30 STEPHEN KING
Podobnie jak ja, Shirley właśnie skończyła zmianę, a jej
miejsce w dyspozytorni zajął Steff Colucci.
Usiadła koło Neda, uśmiechnęła się i wyjęła z torebki
paczkę parliamentow. Był rok dwutysięczny drugi, wszyscy
byliśmy uświadomieni, zresztą od dawna, i dalej się zabijali-
śmy na raty. Zadziwiające. A może nie aż tak, skoro żyjemy
na świecie, w którym pijacy mogą rozmazywać policjantów
o bok osiemnastokołowej ciężarówki i gdzie fałszywe buicki
od czasu do czasu pojawiają się na prawdziwych stacjach
benzynowych. W każdym razie ja się wtedy nie dziwiłem.
Miałem do opowiedzenia historię.
WTEDY
W roku 1979 stacja Jenny na skrzyżowaniu SR 32 i szo-
sy Humboldta była jeszcze otwarta, ale już bardzo podupa-
dała; w końcu wszystkie małe stacje przejęła OPEC. Mecha-
nikiem i właścicielem był Herbert „Hugh" Bossey, który
tego dnia był w Lassburgu u dentysty - w efekcie swego
upodobania do batoników i coli. MECHANIK WYJE-
CHAŁ Z POWODU BULU ZĘBUW, głosił napis przykle-
jony do okna warsztatu. Przy pompie pracował wyrzutek
z gimnazjum, Bradley Roach, zupełny niedorostek. Ten sam
gość, dwadzieścia dwa lata i nieprzeliczone tysiące piw póź-
niej, pojawi się i zabije ojca chłopca, którego wtedy jeszcze
nie było na świecie, rozgniecie go o bok ciężarówki, obraca-
jąc jak wrzecionem, rozwijając jak kłębek wełny, i rzuci go
niemal zupełnie obdartego ze skóry w chaszcze, zostawiwszy
zakrwawione i wywrócone na lewą stronę ubranie na środ-
ku autostrady, jakby to była jakaś magiczna sztuczka. Ale
wszystko to dopiero się wydarzy. Teraz jesteśmy w przeszło-
ści, w czarodziejskiej krainie Wtedy.
Tego lipcowego poranka około dziesiątej Brad Roach
siedział w kanciapie na stacji Jenny, trzymał nogi na biurku
i czytał brukowiec. Na okładce widniało zdjęcie latającego
spodka, zawieszonego złowrogo nad Białym Domem.
Dzwonek w warsztacie zadźwięczał, gdy przez przewód
na ziemi przetoczył się pojazd. Brad podniósł głowę i ujrzał
samochód - ten sam, który spędzi tyle lat w ciemnościach
Baraku B - zatrzymujący się przed drugą z dwóch pomp
benzynowych na stacji, tą z napisem SUPER. Był to piękny
32 STEPHEN KING
ciemnogranatowy buick, stary (miał wielką chromowaną
atrapę i okrągłe otwory po bokach), lecz w doskonałym sta-
nie. Lakier się iskrzył, przednia szyba się iskrzyła, biegnące
wzdłuż karoserii chromowane listwy się iskrzyły, i jeszcze za-
nim kierowca otworzył drzwi i wysiadł, Bradley Roach już
wiedział, że coś tu nie gra. Nie wiedział tylko co.
Opuścił gazetę na biurko (gdyby jego szef nie przebywał
w mieście, gdzie cierpiał za swoją miłość do słodyczy, w ogó-
le nie mógłby sięgnąć po nią do szuflady) i wstał w chwili,
gdy kierowca roadmastera otworzył drzwi i wysiadł.
Poprzedniej nocy padał ulewny deszcz i drogi nadal były
mokre (co mówię, w niektórych niżej położonych miejscach
na zachodnim krańcu Statler leżały pod wodą), lecz o ósmej
wyjrzało słońce i do dziesiątej dzień zrobił się ciepły i pogod-
ny. Mimo to mężczyzna, który wysiadł z samochodu, był
ubrany w czarny trencz i wielki czarny kapelusz.
-
Wyglądał jak szpieg ze starego filmu - wyznał Brad
Ennisowi Rafferty'emu jakąś godzinę później, dając ujście
temu, co uważał za przypływ poetyckiej fantazji. Trencz był
tak długi, że aż ciągnął się po mokrym asfalcie i wzdymał za
kierowcą, gdy ten kroczył wzdłuż stacji ku strumieniowi
Redfern, który za nią płynął. Strumień bardzo wezbrał po
nocnej ulewie.
Brad zawołał, sądząc, że mężczyzna w czarnym płaszczu
i czarnym kapeluszu z obwisłym rondem idzie do wygódki:
- Toaleta jest otwarta! Ile nalać paliwa?
- Do pełna - powiedział klient. Miał głos, który niespe-
cjalnie się spodobał Bradowi Roachowi. Później chłopak ze-
znał, że facet mówił jakby z galaretą w ustach. Z całą pew-
nością Brad był tego dnia w poetyckim nastroju. Może tak
go nastroił wyjazd Hugh.
- Sprawdzić olej? - spytał Brad. Do tego czasu klient do-
tarł już do rogu małej białej stacyjki. Sądząc z tempa, w ja-
kim się poruszał, Brad doszedł do wniosku, że nieznajome-
mu spieszno się pozbyć brzemienia.
Ale tu facet się zatrzymał i lekko odwrócił w stronę Bra-
da. Na tyle, by ukazać blady, niemal woskowy półksiężyc
policzka, ciemne oko w kształcie migdała, bez widocznego
białka, i lok wiotkich czarnych włosów, spadający koło
dziwnego ucha. Brad najlepiej zapamiętał właśnie to ucho
i to zapamiętał je wyjątkowo dokładnie. Było w nim coś, co
go bardzo zaniepokoiło, choć nie potrafił wyjaśnić, co to ta-
BUICK 8 33
kiego. Tu inwencja go zawodziła. Jakby stopione, jakby by-
ło w ogniu - tylko tyle potrafił z siebie wykrzesać.
- Olej jest w porządku! - rzucił zdławionym głosem męż-
czyzna w czarnym stroju i zniknął za rogiem w nietoperzo-
wym trzepocie płaszcza. Oprócz dziwnego głosu - nieprzy-
jemnego, śluzowatego - miał też akcent, który Bradowi
Roachowi skojarzył się ze starym programem „Rocky and
Bullwinkle", gdzie Boris Badinoff mówił do Natashy: „Mu-
szymy powszczymacz mysz und wewiórek!".
Brad podszedł do buicka, ostrożnie zbliżył się do niego
od strony pomp (kierowca zaparkował niedbale, zostawiw-
szy mnóstwo miejsca pomiędzy samochodem i pompami),
przesunął dłonią po chromie i gładkim lakierze. Dotyk był
raczej wyrazem podziwu niż bezczelności, choć trochę nie-
szkodliwej bezczelności mogło w nim być. Bradley był wte-
dy młodym mężczyzną, zawadiackim jak to młodzi. Z tyłu
samochodu pochylił się nad bakiem i znieruchomiał. Bak
był, ale brakowało tylnej tablicy rejestracyjnej. Nie było na-
wet ramki do tablicy ani dziur na śruby.
Teraz Bradley zdał sobie sprawę, co wydało mu się takie
dziwne, kiedy tylko usłyszał „ding-dong" dzwonka i pod-
niósł głowę znad gazety. Na samochodzie nie było naklejki
po przeglądzie technicznym. No, to akurat nie powinno go
obchodzić, czy na przedniej szybie jest naklejka i czy samo-
chód ma z tyłu tablicę rejestracyjną, to zauważy albo miej-
scowy krawężnik, albo jakiś funkcjonariusz policji stanowej
...albo i nie. Tak czy inaczej, Brad Roach był tu od nalewa-
nia benzyny.
Zakręcił korbką z boku pompy, żeby cofnąć licznik, wsa-
dził końcówkę rury do baku i nastawił na automatyczne na-
lewanie. Brzęczyk w pompie zaczął pikać, a tymczasem Brad
podszedł do okna od strony kierowcy. Po drodze spojrzał
przez okno z tyłu; wnętrze wydało się mu zbyt surowe jak na
taki luksusowy wóz. Tapicerka miała bury kolor, podobnie
podsufitka. Tylne siedzenie było puste, przednie też, na pod-
łodze nic nie leżało - nawet pół sreberka po gumie do żucia,
nie mówiąc już o mapie albo zmiętej paczce po papierosach.
Kierownica wyglądała, jakby wyłożono ją drewnem. Brad-
ley zaczął się zastanawiać, czy takie produkowali w tym mo-
delu, czy była robiona na zamówienie. Wyglądała szpaner-
sko. I dlaczego była taka wielka? Gdyby wystawały z niej
szprychy, można by pomyśleć, że pochodzi z jachtu milione-
3. Buick 8
34 STEPHEN KING
ra. Trzeba było rozłożyć ręce niemal na szerokość klatki
piersiowej, żeby ją objąć. To chyba jednak jakaś robota na
zamówienie, a Brad uznał, że podczas dłuższych jazd na
pewno jest niewygodna. I to bardzo.
Poza tym deska rozdzielcza była jakaś dziwna. Chyba
wyłożona orzechem, a chromowane kontrolki i małe urzą-
dzenia - zapalniczka, radio, zegar - wyglądały dobrze... a ra-
czej były na właściwych miejscach, kluczyk także tkwił gdzie
trzeba (ale ufny koleś, pomyślał Brad), ale było w tym coś,
co sprawiało, że wszystko razem nie wyglądało w porządku.
Tylko trudno było to określić.
Brad wrócił znów na tył samochodu, podziwiając wy-
szczerzoną chromowaną atrapę (ta atrapa była esencją bui-
cka, takiej nie dało się kupić za żadne pieniądze) i sprawdził
z całą pewnością, że nigdzie nie ma naklejki przeglądu tech-
nicznego, ani z Pensylwanii, ani znikąd. Na szybie w ogóle
nie widniały żadne naklejki. Właściciel buicka najwyraźniej
nie był członkiem Elks, the Lions czy Kiwanis. Nie wspierał
stanu (przynajmniej nie do tego stopnia, żeby sobie przykle-
ić coś na szybie), a jego samochodu nie ubezpieczały żadne
organizacje.
Wszystko jedno, i tak był to fajny wóz... choć szef mógł-
by się czepiać, że do obowiązków Brada należy nie podzi-
wianie gablot, ale ich szybkie tankowanie.
Buick wypił benzyny za siedem dolarów. W tamtych cza-
sach było to dużo, bo galon wysokooktanowej kupowało się
za siedemdziesiąt centów. Albo bak był prawie pusty, kiedy
mężczyzna w czerni wyjechał z domu, albo miał za sobą dłu-
gą trasę.
Wtedy Bradley pomyślał, że ta druga ewentualność jest
bez sensu, ponieważ drogi nadal były mokre, woda wciąż
stała w rowach, a na gładkim granatowym boku buicka nie
dostrzegł ani jednego maźnięcia, ani kropli błota. A te luk-
susowe i wielkie białe opony lśniły czystością. Według Brad-
leya Roacha, to było po prostu niemożliwe.
Oczywiście było mu wszystko jedno, ale mógł zwrócić
kierowcy uwagę na brak naklejki. Może dostanie za to napi-
wek. Może wystarczy nawet na sześciopak piwa. Wciąż jesz-
cze brakowało mu sześciu lub ośmiu miesięcy, by legalnie
kupować alkohol, ale jak się człowiek zawziął, zawsze sobie
jakoś poradził, a nawet wtedy, w swoich młodych latach,
Bradley był na piwo bardzo zawzięty.
BUICK 8 35
Wrócił do kanciapy, usiadł, wziął brukowiec i zaczął cze-
kać, aż facet w czerni wróci. Tego dnia w takim czarnym
płaszczu na pewno było cholernie gorąco, ale wówczas Brad
jeszcze myślał, że już wie, o co chodzi. Facet był ZDG, tro-
chę inny od tych z okolic Statler. Czyli z jakiejś sekty, która
pozwalała na prowadzenie pojazdów mechanicznych. Brad-
ley i jego przyjaciele nazywali tak amiszy. Skrót oznaczał za-
srane dupowate gnoje.
Minął kwadrans, Brad skończył czytać „Odwiedzili
nas!", artykuł autorstwa eksperta od spraw UFO Richarda
T. Rumsfelda (emerytowanego żołnierza) i zaczął się przy-
glądać z bliska blondynce ze strony czwartej, która pływała
w górskim strumieniu w staniku i majtkach, po czym zdał
sobie sprawę, że ciągle czeka. Facet nie wracał, a przecież zo-
stawił tu nie byle co. Wszystko wskazywało na to, że na-
prawdę był jakimś zasranym milionerem.
Bradley zachichotał, wyobrażając sobie milionera kuca-
jącego na desce pod zardzewiałym rezerwuarem, w ciemno-
ściach (żarówka przepaliła się miesiąc temu i ani Bradley,
ani Hugh nie pofatygowali się jej wymienić), z czarnym
płaszczem na podłodze pomiędzy mysimi bobkami, i znowu
wziął gazetę. Otworzył na stronie z dowcipami, co mu zajęło
kolejne dziesięć minut (niektóre były takie fajne, że czytał je
trzy albo i cztery razy). Odłożył gazetę na biurko i spojrzał
na zegar nad drzwiami. Na dworze, koło pomp, buick road-
master iskrzył się w blasku słońca. Od czasu gdy jego kie-
rowca zawołał tym dziwnym bulgotliwym głosem „olej jest
w porządku!" i zniknął za rogiem, łopocząc czarnym płasz-
czem, minęło co najmniej pół godziny. Czy naprawdę był
ZDG? Czy im wolno jeździć samochodami? Brad nie przy-
puszczał. ZDG uważały, że wszystko, co ma silnik, jest dzie-
łem szatana, no nie?
No dobrze, to może nie jest ZDG. Wszystko jedno, dla-
czego nie wraca?
Nagle facet na mrocznym, bezbarwnym tronie przestał
go śmieszyć. Brad ujrzał go oczami wyobraźni z płaszczem
rozpostartym na zaświnionym linoleum i spuszczonymi
spodniami, ale teraz przybysz miał spuszczoną głowę, brodę
opartą na piersi, wielki kapelusz (który tak naprawdę wcale
nie przypominał kapelusza amiszów) nasunięty na oczy. Nie
ruszał się. Nie oddychał. Nie srał, tylko umarł. Atak serca,
wylew czy coś w tym stylu. To się zdarza. Skoro sam król
36 STEPHEN KING
rock and rolla mógł odwalić kitę w kiblu, wszystko mogło
się zdarzyć.
-
Nieee - powiedział cicho Bradley Roach. - No nieee...
No chybaby nie... Nie!
Znów wziął gazetę, spróbował dalej czytać o latających
spodkach, które nas obserwują, ale nie potrafił się skupić na
tekście. Odłożył ją i wyjrzał na dwór. Buick nadal stał, lśniąc
w słońcu.
Ani śladu kierowcy.
Pół godziny... nie, teraz już trzydzieści pięć minut. Ożeż
ty w mordę. Minęły kolejne dwie minuty i Brad zdał sobie
sprawę, że odrywa długie pasma z gazety i rzuca je do kosza,
gdzie lądowały na stercie jak znerwicowane serpentyny.
-
...rrwa - mruknął i wstał. Wyszedł na zewnątrz, za róg
małego sześcianu z białego betonu, w którym pracował, od-
kąd wywalili go ze szkoły. Toalety były na zapleczach, po
wschodniej stronie. Brad nie postanowił jeszcze, czy zagra
w otwarte karty - Wszystko w porządku? - czy uderzy w ton
humorystyczny - Hej, panie, dać panu petardę? Jak się oka-
zało, nie było mu dane użyć żadnej z tych pieczołowicie
skomponowanych kwestii.
Drzwi męskiej toalety miały obluzowaną zasuwkę i zda-
rzało im się otwierać przy każdym mocniejszym podmuchu
wiatru, jeśli nie były dobrze zamknięte od środka, więc Brad
i Hugh zawsze wsuwali kawałek złożonej tektury w szparę,
żeby drzwi były zamknięte nawet wtedy, gdy toaleta nie by-
ła zajęta. Gdyby kierowca buicka wszedł do środka, kawa-
łek tektury znalazłby się w środku (na przykład koło zlewu,
podczas gdy facet załatwiał sprawę) albo leżałby na małym
cementowym schodku pod drzwiami. To ostatnie zdarzało
się częściej, wyjaśnił później Brad Ennisowi Rafferty'emu;
po odjeździe klienta on lub Hugh zawsze wkładali ten rożek
tektury na miejsce. Na ogół musieli także spuszczać wodę.
Ludzie zachowują się lekkomyślnie, kiedy są poza domem.
Poza domem ludzie z zasady zachowują się jak skończone
świnie.
Teraz tekturowy rożek wyglądał ze szpary pomiędzy
drzwiami i futryną, tuż nad zasuwką, tam gdzie najlepiej się
sprawdzał. Mimo to Brad otworzył drzwi i zajrzał do środ-
ka, zręcznie łapiąc spadającą tekturkę - tak samo zręcznie,
jak w późniejszych latach nauczył się otwierać butelkę piwa
o klamkę własnego buicka. Mała klitka była pusta, właśnie
BUICK 8 37
tak, jak przeczuwał. Nic nie wskazywało na to, żeby ktoś ko-
rzystał z toalety, a kiedy Brad siedział w kanciapie, czytając
gazetę, nie słyszał szumu spuszczanej wody. Na zardzewiałej
muszli nie dostrzegł kropelek wody.
Brad doszedł do wniosku, że facet musiał obejść stację
nie po to, żeby skorzystać z ubikacji, tylko by spojrzeć na
strumień Redfern, który był tak ładny, że zasługiwał na
uwagę (albo nawet fotkę ze starego kodaka) - płynął przez
wzgórza na północy, u góry rosły wierzby, rozpuszczające
swe zielone witki niczym włosy syren (naprawdę, ten chło-
pak miał duszę poety, regularny Dylan McYeats). Ale za
budynkiem nie było nawet śladu kierowcy buicka, tylko po-
rozrzucane części samochodowe i parę starych osi traktoro-
wych, leżących w chwastach jak zardzewiałe kości.
Strumień bełkotał głośno, a płynął wartko i pieniście. Je-
go wezbrane wody wkrótce miały opaść - w zachodniej czę-
ści stanu powodzie z reguły zdarzają się na wiosnę - ale tego
dnia zwykle senny Redfern zmienił się w kipiel.
Widząc jego głębię, Bradley Roach doszedł do przera-
żającego wniosku. Przyjrzał się bacznie stromemu zboczu.
Nadal było dość mokre po deszczu i pewnie cholernie śliskie,
zwłaszcza dla niespodziewającego się niczego ZDG, który
w najlepsze klepie zdrowaśki i ma wyślizgane skórzane pode-
szwy. Kiedy tak się nad tym zastanawiał, sprawa wydała mu
się pewna na sto procent. W żaden inny sposób nie potrafił
wyjaśnić, dlaczego sracz stoi pusty, a samochód nadal czeka
przy pompie, zatankowany, gotowy do drogi, z kluczykami
w stacyjce. Stary pan Buick Roadmaster przeszedł się nad
strumyk, żeby na niego popatrzeć, zrobił o jeden krok za da-
leko... i bul bul, po wszystkim.
Bradley zbliżył się do strumyka, parę razy pośliznąwszy
się, choć miał na nogach superadidasy, ale nie upadł, a dla
pewności zawsze trzymał się blisko jakiegoś złomu, którego
mógłby się przytrzymać, gdyby stracił równowagę. Na po-
wierzchni nic się nie unosiło, ale kiedy spojrzał uważniej, zo-
baczył, że coś uwięzło pod zwaloną brzozą jakieś dwieście
metrów dalej. Kołysało się na falach. Czarne. Może płaszcz
pana Buicka Roadmastera.
- Ożeż w mordę - mruknął i pobiegł do kanciapy, żeby
zadzwonić do Jednostki D, znajdującej się co najmniej pięć
kilometrów bliżej niż miejscowe gliny. I w ten właśnie spo-
sób...
38 STEPHEN KING
...weszliśmy w to - powiedziałem. - Poprzednikiem Shir-
ley był gość nazwiskiem Matt Babicki. Zadzwonił do Ennisa
Rafferty'ego...
- Ned, dlaczego do Ennisa? - przerwała Shirley. -
W dwóch słowach.
- NDF - odparł natychmiast. - Najbliższy dostępny
funkcjonariusz.
Ale zrobił to mimochodem i nawet na nią nie spojrzał.
Nie spuszczał oczu ze mnie.
- Ennis miał pięćdziesiąt pięć lat i nie mógł się doczekać
emerytury, której miał się nie doczekać - powiedziałem.
- Był z nim mój ojciec, tak? Pracowali we dwóch.
- Tak.
Miałem mu do powiedzenia jeszcze więcej, ale najpierw
musiał poznać tę pierwszą część. Milczałem, czekając, aż
przywyknie do myśli, że jego ojciec i Roach, jego zabójca,
spotkali się kiedyś twarzą w twarz i rozmawiali jak normalni
ludzie. Że Curtis stał, słuchając gadaniny Bradleya Roacha,
że otworzył notatnik i zaczął spisywać zeznanie. Ned znał już
zasady, wiedział, jak pracujemy nad nowymi sprawami.
Pomyślałem, że to zostanie w nim bez względu na to, co
jeszcze miałbym mu powiedzieć i jak niestworzone i fanta-
styczne miałoby się stać moje opowiadanie. Wizja mordercy
i jego ofiary, stojących razem najwyżej cztery minuty drogi
od miejsca, w którym dwadzieścia dwa lata później ich dro-
gi znowu się skrzyżują, tym razem z fatalnym skutkiem.
BUICK 8 39
- Ile miał lat? - spytał Ned niemal szeptem. - Mój tata,
ile miał lat w tym dniu, o którym opowiadasz?
Sam mógł to sobie policzyć, ale był zbyt wstrząśnięty.
- Dwadzieścia cztery - odparłem. To było łatwe. Krót-
kie życie, mało liczenia. - Był z nami od roku. Wtedy było
podobnie jak teraz, w radiowozach jeździ po dwóch funkcjo-
nariuszy tylko od jedenastej do siódmej rano, jedynym wy-
jątkiem od reguły są nowi. A twój tata był jeszcze żółtodzio-
bem. Więc w dzień jeździł z Ennisem.
- Ned, dobrze się czujesz? - spytała Shirley. Nie bez po-
wodu. Z twarzy chłopaka stopniowo odpłynęła cała krew.
- Tak - powiedział. Spojrzał na nią, na Arky'ego, potem
na Phila Candletona. Tak samo na całą trójkę, na poły
z oszołomieniem, na poły oskarżycielsko. - Wiedzieliście
o tym?
- Wszyzdko - odezwał się Arky. Mówił z lekkim skan-
dynawskim akcentem, który zawsze kojarzył mi się z Law-
rence'em Welkiem, i raz, i dwa, idą de siostry Lennon, de
dwie laleczki. - Do żadna tajemnica. Dwój dada i Bradley
Roach nawed się lubili. Nawed później. Curtis aresztował go
dak ze trzy, cztery razy w latach osiemdziesiątych...
- E, raczej pięć do sześciu - mruknął Phil. - Zawsze pa-
dało na niego. Pięć do sześciu, co najmniej. Raz zawiózł tego
debila prosto na spotkanie AA i kazał mu tam zostać, ale na
nic się to zdało.
- Do dwojego dady należało bycie policjantem - ode-
zwał się Arky - a w połowie osiemdziesiątych lad do Brada
należało chlanie na pełen edad. Na ogół wtedy, gdy jeździł
po bocznych drogach. Uwielbiał do. Jak wielu. - Westchnął.
- No i skoro obaj byli tym, czym byli, po prostu musieli cza-
sem na siebie wpadać.
- Czasem - powtórzył Ned z fascynacją. Koncepcja cza-
su zyskała w jego oczach nowy wymiar.
- Ale do były czyzdo zawodowe sprawy. Może oprócz
dego buicka. Den buick zdał między nimi jeszcze długo po-
dem. - Skinął głową w stronę Baraku B. - Den buick wisiał
między nimi jak pranie na sznurze. Nikt nigdy go nie chciał
trzymać w tajemnicy - no, przynajmniej nienaumyślnie - ale
tak jakoś wyszło.
Shirley kiwała głową. Wzięła Neda za rękę, a on jej na to
pozwolił.
40 STEPHEN KING
- Ludzie na ogół nie zwracają na niego uwagi - powie-
działa. - Tak jak na wszystko, czego nie rozumieją... dopóki
mogą.
- Czasem nie można sobie pozwolić, żeby na niego nie
zwracać uwagi - dodał Phil. - Zrozumieliśmy to od razu,
jak... niech Sandy opowie. - Obejrzał się na mnie. Reszta
też. Spojrzenie Neda miało najwięcej blasku.
Zapaliłem papierosa i znowu zacząłem mówić.
WTEDY
Ennis Rafferty znalazł lornetkę w skrzynce ze sprzętem
wędkarskim, którą podczas sezonu zawsze woził ze sobą.
A kiedy już ją miał w ręku, wraz z Curtem Wilcoxem poszedł
nad strumień Redfern w tym samym celu, w jakim niedź-
wiedź wszedł na górę: żeby sprawdzić, co zobaczy.
- A co ja mam robić? - spytał Brad, kiedy się oddalali.
- Pilnuj samochodu i zastanów się nad swoim zeznaniem
- rzekł Ennis.
- Zeznanie? A dlaczego mam zeznawać? - Trochę się
zdenerwował. Ennis ani Curt nie odpowiedzieli.
Schodzili po zachwaszczonym zboczu, w razie utraty
równowagi gotowi się przytrzymać jeden drugiego.
-
Z tym samochodem jest coś nie tak - oświadczył En-
nis. - Nawet Bradley Roach się połapał, a żaden z niego ge-
niusz.
Curt zaczął kiwać głową, zanim jeszcze Ennis skończył.
- Wygląda jak te obrazki dla dzieci. Znajdź dziesięć ele-
mentów, które się nie zgadzają.
- Na Boga, o to chodzi! - Ta myśl wstrząsnęła Ennisem.
Lubił chłopaka, który z nim pracował, i uważał, że będzie
z niego dobry gliniarz, jak się trochę otrzaska.
Doszli już do strumienia. Ennis sięgnął po lornetkę wi-
szącą na szyi.
-
Nie ma naklejki. Nie ma cholernych tablic. I ta kierow-
nica! Widziałeś, jaka wielka?
Curt skinął głową.
-
Nie ma anteny od radia - ciągnął Ennis - ani błota na
oponach. Jak przejechał szosą 32? Myśmy bez przerwy roz-
42 STEPHEN KING
bryzgiwali jakieś kałuże. Błoto mamy nawet na przedniej
szybie.
- Nie wiem. Widziałeś te otwory po bokach?
- Co? No tak, ale wszystkie stare buicki mają takie.
- No, ale te się nie zgadzają. Cztery po stronie pasażera
i tylko trzy po stronie kierowcy. Wierzysz, że wypuścili eg-
zemplarz, któremu nie zgadza się liczba otworów? Bo ja nie.
Ennis spojrzał ze zdziwieniem, potem podniósł lornetkę
i przyjrzał się strumieniowi. Szybko odnalazł czarny koły-
szący się przedmiot, na którego widok Brad popędził do te-
lefonu.
- Co to? Płaszcz? - Curt wytężył wzrok, który miał
znacznie lepszy od Brada. - Chyba nie?
- Nie - odparł Ennis, nadal wpatrzony. - Wygląda jak...
kubeł na śmieci. Czarny, plastikowy, sprzedają takie w mie-
ście. A może gadam głupoty. Masz. Sam popatrz.
Wręczył lornetkę Curtowi i nie, nie gadał głupot. Curtis
rzeczywiście ujrzał czarny plastikowy kubeł na śmieci, praw-
dopodobnie zmyty z parkingu dla przyczep mieszkalnych
podczas wczorajszej nocnej ulewy. Nie było czarnego płasz-
cza i nigdy go nie znaleziono, podobnie jak czarnego kapelu-
sza czy mężczyzny o białej twarzy i loku wiotkich czarnych
włosów koło dziwnie uformowanego ucha. Policjanci po-
wątpiewali, czy w ogóle istniał - Ennis Rafferty nie prze-
oczył brukowca na biurku, kiedy zabrał pana Roacha na
dalsze przesłuchanie - ale buick niezaprzeczalnie istniał.
I nie dawał o sobie zapomnieć. Był fragmentem cholernego
krajobrazu, stał na samym widoku, przy pompach. Ale kie-
dy przybyła furgonetka, żeby go odholować, Ennis Rafferty
i Curtis Wilcox nie uważali go wcale za buicka.
I nie wiedzieli, za co go mają uważać.
Starsi policjanci mają prawo do przeczuć, a Ennisa wła-
śnie nawiedziło przeczucie, kiedy razem ze swoim młodym
kolegą wracał do Brada Roacha. Brad stał koło roadmaste-
ra z trzema ładnie chromowanymi okrągłymi otworami
w karoserii po jednej stronie i czterema po drugiej. Przeczu-
cie Ennisa dotyczyło tego, że te dostrzeżone osobliwości by-
ły jedynie wierzchołkiem góry lodowej. Jeśli tak, im mniej
zobaczy pan Roach, tym mniej będzie gadać. I właśnie dlate-
go, choć Ennis był bardzo zaciekawiony tym porzuconym
samochodem, powierzył go Curtowi, a sam odprowadził
BUICK 8 43
Bradleya do kanciapy. Kiedy się tam znaleźli, zadzwonił po
pogotowie drogowe, żeby odholowali buicka do siedziby
Jednostki D, gdzie przynajmniej przez jakiś czas mogli go
przechować na parkingu. Chciał także przesłuchać Bradleya,
dopóki zachował względnie świeże wspomnienia. Spodzie-
wał się, że trochę później zdoła rzucić okiem na ich dziwne
znalezisko, w czasie wolnym.
- Pewnie ktoś go trochę przerobił i tyle - oto co odpo-
wiedział Curtowi, zanim zabrał Bradleya do kanciapy. Curt
nie był przekonany. Przeróbka to jedno, ale to tutaj zakra-
wało na szaleństwo. Kto by usunął jeden otwór i uzupełnił
lukę tak wprawnie, że nie pozostała nawet blizna? I zastąpił
zwykłą buickową kierownicę czymś, co powinno się znaleźć
na jachcie? To ma być przeróbka?
- Słuchaj, popilnuj go, a ja się zajmę robotą - dodał
Ennis.
- Mogę zajrzeć pod maskę?
- Proszę uprzejmie. Tylko precz z łapami od kierownicy,
żebyśmy w razie czego mogli zdjąć odciski. I myśl. Postaraj
się nie macać wszędzie paluchami.
Znów znaleźli się przy pompach. Brad Roach spojrzał
z nadzieją na dwóch policjantów, jednego, którego zabije
w dwudziestym pierwszym wieku, i drugiego, który tego sa-
mego dnia zaginie bez śladu.
- I co? - spytał. - Leży w strumieniu? Utopił się? Tak?
- Tak, jeśli wpełzł do tego kubła na śmieci, który uwiązł
pod przewróconym drzewem.
Bradowi opadła szczęka.
- O w dupę. I to wszystko?
- Niestety. Zresztą dorosłemu facetowi byłoby tam za
ciasno. Wilcox, macie jakieś pytania do tego młodzieńca?
Ponieważ Curtis nadal był uczniem, a Ennis nauczycie-
lem, zadał parę pytań, głównie po to, żeby się upewnić, że
Bradley nie był pijany i że jest przy zdrowych zmysłach. Po-
tem skinął głową Ennisowi, który klepnął Bradleya w ramię,
jakby byli starymi kumplami.
-
Wejdźmy do środka, dobra? - zaproponował. - Dasz
mi kawusi i razem spróbujemy się z tym uporać.
I odprowadził Brada. Przyjacielskie ramię na barkach
chłopaka było bardzo silne i popchało Brada w stronę kan-
ciapy, a tymczasem funkcjonariusz Rafferty gadał i gadał
bez końca.
44 STEPHEN KING
Tymczasem funkcjonariusz Wilcox spędził z buickiem ja-
kieś trzy kwadranse, zanim pojawiła się błyskająca poma-
rańczowymi światłami ciężarówka pomocy drogowej. Czter-
dzieści pięć minut to niedużo, ale wystarczyło, żeby Curtis
do końca życia został Znawcą Roadmastera. To była miłość
od pierwszego wejrzenia, jak to mówią.
Gdy wracali za ciągniętym przez furgonetkę buickiem,
którego maska była uniesiona, a tylny zderzak niemal zgrzy-
tał o asfalt, Ennis siedział za kierownicą. Curt zajął miejsce
obok, z podekscytowania wiercąc się jak dziecko, któremu
chce się siusiu. Pomiędzy nimi policyjne radio Motorola,
odrapane i zużyte, ofiara Bóg jeden wie ilu kąpieli w kawie
i coli, lecz nadal dobrze działające, chrypiało na kanale 23.
Matt Babicki i funkcjonariusze w terenie wymieniali mel-
dunki, które stanowiły nieustającą ścieżkę dźwiękową ich
zawodowego życia. Radio gadało, ale Ennis i Curt go nie
słyszeli, chyba żeby wywołano ich numer.
- Po pierwsze silnik - mówił Curt. - Nie, po pierwsze
dźwignia otwierająca maskę. Jest po stronie kierowcy i trze-
ba ją wcisnąć, a nie pociągnąć...
- Pierwsze słyszę - mruknął Ennis.
- Poczekaj, poczekaj - powiedział jego młodszy kolega.
- Aleją znalazłem i otworzyłem maskę. Silnik... o rany, ten
silnik...
Ennis spojrzał na niego z miną człowieka, który właśnie
wpadł na straszliwą myśl, zbyt prawdopodobną, żeby jej za-
przeczyć. Pomarańczowe światło obracającego się koguta
furgonetki pulsowało na jego twarzy, jakby był chory na żół-
taczkę.
-
Tylko mi nie mów, że go nie ma. Żebyś się nie ważył
powiedzieć, że nie ma niczego, tylko jakiś radioaktywny
kryształ czy inna cholera, jak w tych debilnych latających ta-
lerzach.
Curtis parsknął śmiechem, w którym brzmiały jednocze-
śnie wesołość i szaleństwo.
-
Nie, nie, silnik jest, ale nic się w nim nie zgadza. Po
obu stronach ma napis BUICK 8, dużymi chromowanymi
literami, jakby ten, kto go zrobił, bał się zapomnieć. Jest
osiem świec, cztery po każdej stronie, i to jest w porządku -
osiem cylindrów, osiem świec - ale jest też kopułka rozdzie-
lacza, a samego rozdzielacza nie ma, przynajmniej ja nie wi-
działem. I nie ma prądnicy ani alternatora.
BUICK 8 45
- Przestań!
- Ennis, żebym tak skonał.
- Dokąd prowadzą przewody od świec?
- Każdy jest zapętlony i biegnie prosto do silnika, przy-
najmniej tak mi się zdaje.
- Idiotyzm!
- Tak! Ale słuchaj, Ennis, tylko słuchaj! - Innymi słowy,
przestań mi przerywać i daj mówić. Curtis Wilcox wiercił się
na miejscu, ale nie odrywał oczu od buicka przed nim.
- No dobrze, słucham.
- Jest chłodnica, ale według mnie nic w niej nie ma. Ani
wody, ani płynu. Nie ma paska od wentylatora, co mniej
więcej się zgadza, bo nie ma wentylatora.
-Olej?
- Jest skrzynia korbowa i bagnet, ale nie ma na nim
miarki. Jest akumulator, marki Delco, ale słuchaj teraz, do
niczego nie jest podłączony! Nie ma kabli.
- Opisujesz samochód, który nie ma prawa jeździć - po-
wiedział Ennis sucho.
- Co ty powiesz. Wyjąłem kluczyk ze stacyjki. Jest na
zwykłym łańcuszku, ale na tym koniec dobrych nowin. Nie
ma breloczka z inicjałami ani nic w tym rodzaju.
- Są inne kluczyki?
- Nie. A zresztą to wcale nie jest kluczyk, tylko kawałek
metalu, o taki. - Rozstawił kciuk i palec wskazujący na dłu-
gość kluczyka.
- Czyli dorobiony, tak? U ślusarza?
- Nie. To wcale nie jest klucz, tylko mały metalowy
pręcik.
- Wypróbowałeś go?
Curt, który do tej pory niemal nie potrafił zamknąć ust,
nie odpowiedział od razu.
- Daj spokój - powiedział Ennis. - Pracujemy razem,
jak rany. Przecież cię nie ugryzę.
- No dobrze, tak, wypróbowałem. Chciałem sprawdzić,
czy ten głupi silnik działa.
- No myślę, że działa. Jakoś tu przyjechał, nie?
- Tak mówi Roach, ale jak zajrzałem pod maskę, zaczą-
łem się zastanawiać, czy nie kłamie albo czy go ktoś nie za-
hipnotyzował. No, to się jeszcze zobaczy. Ten pseudoklu-
czyk się nie obrócił. Tak jakby silnik się zablokował.
- Gdzie teraz jest?
46 STEPHEN KING
-
Włożyłem go z powrotem do stacyjki.
Ennis skinął głową.
-
Dobrze. A kiedy otworzyłeś drzwi, czy żarówka pod
sufitem się zapaliła? A może jej nie ma?
Curtis się zastanowił.
- Tak. Jest żarówka i zapaliła się. Powinienem to zauwa-
żyć. Ale jak mogła się zapalić? No jak, skoro akumulator nie
jest podłączony?
- Może działać na baterie. - Ale w głosie Ennisa nie sły-
chać było przekonania. - Co jeszcze?
- Najlepsze zostawiłem na koniec. Musiałem dotknąć
paru rzeczy, ale miałem chusteczkę i wiem, gdzie dotykałem,
więc mi nie urwij jaj.
Ennis nie odezwał się, ale spojrzał na chłopaka wzrokiem
zapowiadającym, że jeśli trzeba mu będzie urwać jaja, to się
urwie.
-
Wszystkie kontrolki na desce rozdzielczej są fałszywe,
tylko na pokaz. Gałki radia się nie obracają, tak samo jak
włącznik grzejnika. Dźwigni włączającej odmrażanie nie
można poruszyć. Jakby ją ktoś zabetonował.
Ennis wjechał w ślad za furgonetką, która znalazła się na
zapleczu siedziby Jednostki D.
- Coś jeszcze?
- Wszystko. Popieprzone aż pod niebo. - To zaalarmo-
wało Ennisa, ponieważ Curt zwykle nie używał brzydkich
wyrazów. - Pamiętasz tę wielgaśną kierownicę? Uważam, że
ona też jest tylko na pokaz. Poruszyłem nią - tylko krawę-
dziami dłoni, nie dostań zawału - i owszem, obraca się odro-
binkę w lewo i prawo, ale tylko odrobinkę. Może się zablo-
kowała, tak jak stacyjka, ale...
-
Ale w to nie wierzysz.
-Nie.
Furgonetka zaparkowała przed Barakiem B. Rozległ się
świst i buicka opuszczono na białe opony. Kierowca furgo-
netki, stary Johnny Parker, wysiadł, żeby go odczepić, chry-
piąc przez pallmalla w gębie. Ennis i Curt siedzieli w radio-
wozie D-19 i patrzyli na siebie.
-
No to co my tu mamy, do nagłej cholery? - spytał
w końcu Ennis. - Samochód, który nie jeździ i nie mógł do-
trzeć do stacji Jenny na szosie 32 aż do pompy paliwowej. Nie
ma tablic rejestracyjnych. Nie ma naklejki przeglądu... - Coś
mu przyszło do głowy. - Dowód rejestracyjny? Sprawdziłeś?
BUICK 8 47
-
Nie ma go za kierownicą - powiedział Curt, niecierpli-
wie otwierając drzwi. Młodzi zawsze się niecierpliwią. - Ani
w schowku na rękawiczki, bo nie ma schowka. Są drzwiczki
i przycisk, który je otwiera, tylko że nie otwiera, a drzwiczki
są nieruchome. To atrapa, jak wszystko na tablicy rozdziel-
czej. Sama tablica też fałszywa. Samochody z lat pięćdziesią-
tych nie miały drewnianych tablic rozdzielczych. Przynaj-
mniej nie w Ameryce.
Wysiedli i spojrzeli na tył osieroconego buicka.
- A bagażnik? - spytał Ennis. - Otwiera się?
- Tak. Nie jest zamknięty. Trzeba wcisnąć guzik i otwie-
ra się jak każdy normalny bagażnik. Ale strasznie śmierdzi.
- Czym?
- Bagnem.
- A w środku jest jakiś trup?
- Nie ma trupa ani niczego.
- Zapasowej opony? Nawet lewarka?
Curtis pokręcił głową. Johnny Parker zbliżył się, zdejmu-
jąc robocze rękawice.
-
Coś jeszcze, panowie?
Obaj pokręcili głowami. Johnny odwrócił się i stanął.
-
Właściwie co to ma być? Jakiś kawał?
-
Jeszcze nie wiemy - odparł Ennis.
Johnny pokręcił głową.
- Jak się dowiecie, dajcie znać. Ciekawość zabiła kota,
satysfakcja go wskrzesiła. Wiecie?
- Ogromna satysfakcja - odrzekł Curt machinalnie. To
powiedzonko o kocie i ciekawości funkcjonowało na co
dzień w życiu policjantów, właściwie nie jako dowcip, tylko
coś, co na stałe zadomowiło się w fachowym żargonie.
Ennis i Curt odprowadzili go wzrokiem.
- Chcesz mi wyznać coś jeszcze, zanim pogadamy z sier-
żantem Schpondistem? - spytał Ennis.
- Tak. Żyjemy w strefie trzęsień ziemi.
- Strefa trzęsień ziemi? Co to ma,znaczyć?
Więc Curtis opowiedział Ennisowi o pokazie, jaki przed
tygodniem obejrzał na kanale PBS. Do tego czasu zrobiło się
wokół nich tłoczno. Przyszedł Phil Candleton, Arky Arka-
nian, Sandy Dearborn i sam sierżant Schoondist.
Program dotyczył przewidywania trzęsień ziemi. Na-
ukowcy jeszcze długo nie opracują zupełnie niezawodnej me-
tody, wyjaśnił Curtis, ale na ogół sądzą, że z czasem to się da
48 STEPHEN KING
zrobić. A to dlatego, że istnieją znaki ostrzegawcze. Czują je
zwierzęta, ludzie często też. Psy zaczynają się denerwować
i szczekają, żeby je wypuścić. Bydło robi się niespokojne
w oborze albo przewraca płoty na pastwiskach. Kury w klat-
kach biją czasem skrzydłami tak mocno, że je sobie łamią.
Niektórzy ludzie twierdzą, że słyszeli cienkie brzęczenie do-
biegające z ziemi na jakieś piętnaście do dwudziestu minut
przed wielką trzęsawką (a jeśli ludzie je słyszą, to dlaczego
większość zwierząt nie może go słyszeć wyraźniej?). No i ro-
bi się zimno. Nie wszyscy czują te przedtrzęsieniowe spadki
temperatur, ale wiele osób na pewno. Były nawet meteoro-
logiczne dane potwierdzające te doniesienia.
-
Zalewasz? - spytał Tony Schoondist.
Ale skąd, powiedział Curt. Na dwie godziny przed wiel-
kim trzęsieniem w 1906 roku w San Francisco temperatura
spadła o trzynaście stopni, to fakt. A poza tym warunki po-
godowe się nie zmieniły.
-
Fascynujące - zgodził się Ennis - ale co to ma wspól-
nego z buickiem?
Do tego czasu zjawiło się tylu funkcjonariuszy, że stanę-
li w kółku. Curtis powiódł po nich wzrokiem, wiedząc, że
przez najbliższe pół roku będą na niego mówić Trzęsawka,
ale był zbyt podekscytowany, żeby się tym przejmować. Po-
wiedział, że kiedy Ennis przesłuchiwał Bradleya Roacha, on
usiadł za tą dziwną kierownicą, bardzo uważając, żeby doty-
kać wszystkiego tylko krawędziami dłoni. I kiedy tam sie-
dział, zaczął słyszeć bardzo cienkie brzęczenie. Powiedział,
że również je poczuł.
- Dochodziło znikąd, takie wysokie, monotonne. Czu-
łem je w brzuchu, gdyby było mocniejsze, pewnie by mi za-
częły brzęczeć monety w kieszeniach. To ma jakąś nazwę,
uczyliśmy się tego na fizyce, ale za żadne skarby nie mogę jej
sobie przypomnieć.
- Drgania harmoniczne - odezwał się Tony. - Kiedy
dwa przedmioty zaczynają razem wibrować, jak kamertony
albo kieliszki.
Curtis kiwał głową.
-
Tak, właśnie. Nie wiem, co to spowodowało, ale było
bardzo silne. Usadowiło się jakby w samym środku mojej
głowy, to był taki dźwięk, jak linii wysokiego na pięcia, kie-
dy się pod nią stanie. To zabrzmi idiotycznie, ale po jakiejś
minucie to brzęczenie zaczęło się prawie układać w słowa.
BUICK 8 49
- Kiedyś pod daką linią położyłem jedną dziewczynę -
powiedział sentymentalnie Arky, bardziej niż kiedykolwiek
przypominając Lawrence'a Welka. - I faktycznie, było drga-
nie. Bzyku, bzyku, bzyk.
- Oszczędź nam, stary - zgasił go Tony. - Mów, Curtis.
- Najpierw myślałem, że to radio, bo brzmiało dość po-
dobnie, jak taki stary odbiornik, z którego z oddali docho-
dzi muzyka. Więc wziąłem chusteczkę i chciałem je wyłą-
czyć. Wtedy się przekonałem, że gałki się nie ruszają, ani
jedna. I że z tego czegoś takie samo radio jak... jak... jak po-
licjant z Phila Candletona.
- Ale śmieszne - skwitował Bili. - Co najmniej tak
śmieszne, jak gumowy kurczak albo...
- Zamknij się, chcę tego posłuchać - przerwał Tony. -
Mów, Curtis. I daruj sobie wygłupy.
- Tak jest. Kiedy zacząłem kręcić gałkami, poczułem, że
zrobiło się zimno. Dzień był ciepły, a samochód stał na słoń-
cu, ale w środku było zimno. I jakby wilgotno. Wtedy mi się
przypomniał ten program o trzęsieniach ziemi. - Powoli po-
kiwał głową. - Miałem wrażenie, że powinienem wysiąść
z tego samochodu, i to szybko. Wówczas brzęczenie już
przycichło, ale zrobiło się jeszcze zimniej. Jak w lodówce.
Tony Schoondist, wówczas dowódca Jednostki D, pod-
szedł do buicka. Nie dotknął go, tylko zajrzał przez okno. Stał
tak prawie przez minutę, pochylony nad ciemnogranatowym
samochodem, lecz z wyprostowanymi plecami i założonymi
z tyłu rękami. Ennis stał za nim. Reszta zgromadziła się wo-
kół Curtisa, czekając, aż Tony przestanie robić to, co robił.
Dla nich Tony Schoondist był najlepszym dowódcą, jakiego
mieli. Twardy, odważny, prostolinijny, przebiegły, kiedy mu-
siał. Kiedy policjant osiąga rangę dowódcy, do gry wkracza
polityka. Zebrania co miesiąc. Telefony ze Scranton. Sierżant
nie stoi na szczycie tej drabiny, ale wystarczająco wysoko, że-
by zalały go biurokratyczne brednie. Schoondist rozegrał tę
grę tak, że zdołał utrzymać stanowisko, ale wszyscy wiedzieli,
że wyżej nie pójdzie. I nawet nie chciał. Bo dla Tony'ego naj-
bardziej liczyli się jego chłopcy... a kiedy na miejsce Matta Ba-
bickiego przyszła Shirley, także dziewczyny. Krótko mówiąc,
jego ludzie. Jednostka D. Wszyscy o tym wiedzieli nie dlate-
go, że tak mówił, ale ponieważ robił, co trzeba.
Wreszcie wrócił do swoich chłopców. Zdjął kapelusz,
przesunął dłonią po ostrzyżonych na jeża włosach i znowu
4. Buick 8
50 STEPHEN KING
go włożył. Pasek z tyłu, zgodnie z regulaminem stroju letnie-
go. W zimie pasek znajdował się pod brodą. Taka była tra-
dycja, a w policji stanu Pensylwania mieliśmy ją tak samo,
jak każda organizacja, która istnieje od jakiegoś czasu. Na
przykład aż do 1962 roku funkcjonariusze, którzy chcieli się
ożenić, musieli otrzymać zezwolenie od dowódcy (który ko-
rzystał z tego sposobu, by wyrzucić żółtodziobów i młodych
funkcjonariuszy, nienadających się do tego zawodu).
-
Nic nie brzęczy - odezwał się Tony. - I wydaje mi się,
że temperatura w środku jest taka, jak trzeba. Może trochę
chłodniej niż na zewnątrz, ale...
Wzruszył ramionami.
Curtis poróżowiał.
- Sierżancie, przysięgam...
- Nie zarzucam ci kłamstwa - powiedział Tony. - Jeśli
mówisz, że samochód brzęczał jak kamerton, to ci wierzę.
Skąd dochodziło to brzęczenie? Z silnika?
Curtis potrząsnął głową.
- Z okolic bagażnika?
To samo.
- Spod spodu?
Trzecie potrząśnięcie głową i teraz policzki, szyja i czoło
Curtisa były już krwistoczerwone.
-
Więc skąd?
-
Z powietrza - wyznał niechętnie Curt. - Wiem, to głu-
pie, ale... tak. Właśnie z powietrza. - Rozejrzał się, jakby my-
ślał, że wszyscy zaczną się śmiać. Nikt się jednak nie roześmiał.
Mniej więcej wtedy do grupy dołączył Orville Garrett.
Wrócił z budowy, na której poprzedniej nocy zniszczono kil-
ka maszyn. Za nim truchtał Pan Dillon, maskotka jednostki.
Był to owczarek niemiecki z domieszką krwi collie. Orville
i Huddie Royer znaleźli go, kiedy był szczeniakiem i taplał
się w płytkiej studni przy opuszczonej farmie koło Sawmill
Road. Mógł tam wpaść przypadkiem, ale najpewniej nie.
Pan D nie był jakimś wytrenowanym cudem z K-9, ale
tylko dlatego, że nikt go nie tresował. Poza tym był bardzo
mądry i również opiekuńczy. Gdy w obecności Pana D jakiś
łobuz podnosił głos i groził palcem któremuś z nas, musiał
się liczyć z tym, że do końca życia będzie dłubał w nosie
ołówkiem.
-
Co się dzieje, chłopaki? - spytał Orville, ale zanim ktoś
zdążył odpowiedzieć, Pan Dillon zaczął wyć. Sandy Dear-
BUICK 8 51
born, który przypadkiem stał koło psa, jeszcze nigdy w ży-
ciu nie słyszał takiego dźwięku. Pan D cofnął się nieco
i przykucnął, zwrócony pyskiem w stronę buicka. Podniósł
łeb i wygiął grzbiet. Wyglądał, jakby chciał zrobić kupę, tyl-
ko sierść miał zjeżoną jak szczotka, każdy włos osobno. San-
dy zlodowaciał.
- Boże święty, co się z nim dzieje? - spytał Phil cicho,
z przejęciem, a wtedy Pan D jeszcze raz zawył przeciągle
i drżąco. Podkradł się do buicka, nadal w tym dziwnym
przygarbionym, zesztywniałym przykucnięciu, z pyskiem
ciągle zwróconym ku niebu. Przykro było patrzeć. Zrobił
jeszcze dwa lub trzy niezdarne kroczki i padł na ziemię, dy-
sząc i skomląc.
- Co do diabła? — spytał Orv.
- Weź go na smycz - rozkazał Tony. - Zabierz go do
środka.
Orv zrobił, jak kazał Tony, a po smycz dosłownie popę-
dził. Phil Candleton, który zawsze miał słabość do tego psa,
poszedł razem z nim i Orvem, od czasu do czasu głaszcząc
Pana D i przemawiając do niego kojąco. Później powiedział
wszystkim, że pies cały dygotał.
Nikt się nie odezwał. Bo i po co. Wszyscy myśleli o tym
samym - że Pan Dillon nieźle się wystraszył, że Curt miał ra-
cję. Ziemia się nie zatrzęsła, a Tony niczego nie słyszał, kiedy
wsadził głowę w okno buicka, ale coś z wozem było nie tak.
Coś gorszego niż za duża kierownica albo dziwny kluczyk
bez ząbków. O wiele gorszego.
W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych wydział
zabójstw policji stanu Pensylwania był jak cygański tabor,
podróżował od jednego oddziału do drugiego w okolicy
okręgowej kwatery głównej. W przypadku Jednostki D kwa-
tera główna znajdowała się w Butler. Nie było furgonetek
z przyrządami, o takich wielkomiejskich luksusach śniliśmy
po nocach, ale na prowincji pojawiły się dopiero pod koniec
stulecia. Pracownicy wydziału zabójstw jeździli nieoznako-
wanymi policyjnymi samochodami, wożąc na miejsca zbrod-
ni wielkie płócienne torby na ramię z logo PSP. Zespoły li-
czyły na ogół trzech pracowników: dowódcę i dwóch
techników. Czasami zabierali ze sobą praktykanta. Więk-
szość ich wyglądała na szczeniaków, którzy nie mogą sobie
legalnie kupić drinka.
52 STEPHEN KING
Tego popołudnia taki zespół pojawił się w Jednostce D.
Przyjechali z Shippenville na osobistą prośbę Tony'ego
Schoondista. Była to śmieszna nieformalna wizyta, nie cał-
kiem zgodna z przepisami. Dowódcą zespołu był Bibi Roth,
stara gwardia (krążyły dowcipy, że Bibi nauczył się rzemio-
sła od Sherlocka Holmesa i doktora Watsona). Był w do-
brych stosunkach z Tonym Schoondistem i nie miał nic prze-
ciwko robocie dla niego. Oczywiście pod warunkiem, że
zostanie zachowana dyskrecja.
DZIŚ: Sandy
Tu Ned przerwał mi, by spytać, dlaczego zajęto się bui-
ckiem w taki dziwny (przynajmniej według niego), nieregu-
laminowy sposób.
- Ponieważ - odpowiedziałem -jedynym wykroczeniem,
jakie potrafiliśmy wymyślić, była kradzież towaru - benzyny
za siedem dolarów. To tylko wykroczenie, nie zasługuje na
ekipę z wydziału zabójstw.
- Dyle samo benzyny by wypotrzebowali, jakby du przy-
jechali ze Shippenville - podkreślił Arky.
- Nie wspominając już o godzinach pracy - dodał Phil.
- Tony nie chciał poruszać całej tej biurokratycznej ma-
chiny - powiedziałem. - Pamiętaj, że mieliśmy tylko samo-
chód. Oczywiście bardzo dziwny samochód, któremu brako-
wało tablic rejestracyjnych, karty wozu czy - Bibi Roth to
potwierdził - numeru identyfikacyjnego.
- Ale Roach miał powody przypuszczać, że kierowca
utopił się w strumieniu za stacją benzynową!
- E tam - włączyła się Shirley. - Płaszcz okazał się pla-
stikowym kubłem na śmieci. Tyle na temat pomysłów Brad-
leya Roacha.
- Poza tym - wtrącił Phil - Ennis i twój tata zauważyli,
że na zboczu za stacją nie ma śladów stóp, a trawa była jesz-
cze mokra. Gdyby ten gość naprawdę się tam zapuścił, zo-
stawiłby po sobie jakiś znak.
- Tony chciał, żeby to zostało w rodzinie - powiedziała
Shirley. - Dobrze to ujęłam, Sandy?
- Tak. Sam buick był dziwny, ale zajęliśmy się nim mniej
więcej tak samo jak wszystkim, co wykracza poza zwyczaj-
54 STEPHEN KING
ność; kiedy ginie jeden z nas - na przykład jak twój tato
w zeszłym roku - albo od postrzału, albo w wypadku, jak
George Morgan w pościgu za tym oszalałym draniem, który
porwał swoje dzieci.
Wszyscy zamilkliśmy na jakiś czas. Gliniarze miewają
koszmarne sny, to wam powie każda żona policjanta,
a w dziale złych snów George Morgan był jednym z najgor-
szych. Gnał sto czterdzieści i już prawie doganiał pewnego
oszalałego drania, który miał zwyczaj bić porwane dzieci, bo
twierdził, że je kocha.
George prawie już go ma, aż tu nagle ni stąd, ni zowąd
zjawia się starsza pani, która przechodzi przez ulicę, sie-
demdziesięcioletnia babunia, powolniejsza od pełznącej
dżdżownicy i po prostu ślepa. To ten drań powinien ją po-
trącić, gdyby zaczęła przechodzić trzy sekundy wcześniej,
ale nie. Nie, ten drań tylko koło niej śmignął, tak blisko, że
omal jej nie urwał nosa lusterkiem bocznym od strony pa-
sażera. A za nim pruje George - i łubudu. Dwanaście wzo-
rowych lat w policji stanowej, dwa wyróżnienia za odwagę,
niezliczone nagrody za wzorową służbę. Dobry ojciec, do-
bry mąż i wszystko to się skończyło, gdy jakaś babcia
z Lassburg Cut usiłowała przejść przez jezdnię w niewłaści-
wym momencie i zginęła pod kołami radiowozu D-27.
George został uniewinniony przez komisję stanową i wrócił
do pracy w policji, na własne życzenie skierowany do
spraw biurowych. Gdyby to zależało od samych gliniarzy,
wróciłby na dawne miejsce, ale powstał pewien problem:
nie potrafił już prowadzić samochodu. Nawet żeby zawieźć
rodzinę do supermarketu. Dostawał dreszczy za każdym
razem, gdy siadał za kierownicą. Oczy zaczynały mu łzawić
i dostawał histerycznej ślepoty. Tego lata pracował nocami
w dyspozytorni. Popołudniami trenował sponsorowaną
przez Jednostkę D drużynę Małej Ligi, która przygotowy-
wała się do rozgrywek stanowych. Kiedy to się zdarzyło,
rozdał dzieciakom puchary i odznaczenia, powiedział, że
jest z nich dumny, wrócił do domu (odwiozła go matka jed-
nego chłopca), wypił dwa piwa i strzelił sobie w garażu
w głowę. Nie zostawił listu, gliniarze rzadko to robią. Na-
pisałem o nim wspomnienie do prasy. Kiedy się je czyta,
nikt by nie zgadł, że pisałem je, a łzy płynęły mi po twarzy.
I nagle zaczęło mi bardzo zależeć, żeby wyjaśnić to synowi
Curtisa Wilcoxa.
BUICK 8 55
-
Jesteśmy rodziną - powiedziałem. - Wiem, jak to
brzmi, ale tak jest. Wiedział o tym nawet Pan Dillon, ty też
to wiesz. Tak?
Mały pokiwał głową. No pewnie, że wiedział. Rok po
śmierci jego ojca byliśmy rodziną, która znaczyła dla niego
najwięcej, rodziną, którą znalazł i która dała mu to, czego
potrzebował, żeby dalej radzić sobie z życiem. Matka i sio-
stry go kochały, a on kochał je, ale żyły w sposób, który dla
Neda był niedostępny... przynajmniej na razie. Trochę dla-
tego, że był mężczyzną, nie kobietą. Trochę dlatego, że miał
osiemnaście lat. A trochę z tego powodu, że ciągle musiał
pytać: dlaczego.
-
To, co rodzina mówi i jak się zachowuje, kiedy jest za
zamkniętymi drzwiami swojego domu, i co mówi i jak się za-
chowuje, kiedy stoi na trawniku, a drzwi są otwarte... to
dwie bardzo różne sprawy. Ennis wiedział, że z buickiem jest
coś nie w porządku, twój tata to wiedział, i Tony, i ja. Naj-
bardziej z nas wszystkich wiedział Pan D. Jak ten pies wył...
Zamilkłem na chwilę. To wycie powracało do mnie
w snach. Potem znów zacząłem opowiadać.
-
Ale w świetle prawa był to tylko przedmiot - res, jak
mówią prawnicy - i nie można mu było nic zarzucić. Prze-
cież nie mogliśmy aresztować buicka za kradzież towaru,
no nie? A człowiek, który kazał nalać benzyny, zniknął i ślad
po nim zaginął. Mogliśmy jedyne uznać to za konfiskatę
mienia.
Ned miał minę kogoś, kto nie pojmuje, co się do niego
mówi. Rozumiałem go. Nie wyrażałem się tak jasno, jak
chciałem. A może tylko grałem w starą jak świat grę pod ty-
tułem „To nie nasza wina".
- Słuchaj - odezwała się Shirley. - Przypuśćmy, że jakaś
kobieta zatrzymała się na stacji benzynowej, żeby skorzystać
z toalety i tam na umywalce zostawiła zaręczynowy pierścio-
nek z brylantem, który znalazł Bradley Roach. W porządku?
- W porządku... - odpowiedział Ned. Wciąż z tą samą
miną.
- I powiedzmy, że Roach przyniósł go nam, zamiast
wsadzić do kieszeni i oddać do lombardu w Butler. My by-
śmy spisali raport, może powiadomilibyśmy funkcjonariu-
szy o marce i roczniku samochodu tej kobiety, gdyby Roach
nam go opisał... ale nie moglibyśmy zatrzymać pierścionka.
Moglibyśmy, Sandy?
56 STEPHEN KING
- Nie - odparłem. - Poradzilibyśmy Roachowi, żeby za-
mieścił w gazecie ogłoszenie - „Znaleziono damski pierścio-
nek; jeśli uważasz, że to twój, zadzwoń pod ten numer i opisz
go". W tym momencie Roach zacząłby jęczeć, że to go bę-
dzie kosztować trzy dolce.
- A my byśmy mu przypomnieli, że znalazcy cennych
przedmiotów często otrzymują znaleźne - dodał Phil - i mo-
że by uznał, że jednak wyskrobie te trzy dolary.
- Ale gdyby kobieta nie zadzwoniła i nie wróciła - pod-
jąłem - pierścionek stałby się własnością Roacha. To naj-
starsze prawo świata - kto znajduje, ten zatrzymuje.
- Więc Ennis i mój tata zatrzymali buicka.
- Nie. Policja go zatrzymała.
- A kradzież towaru? Zgłosiliście to?
- A, wiesz - powiedziałem z uśmiechem zażenowania -
siedem dolców to za mało, żeby się wdawać w papierkową
robotę. Prawda, Phil?
- No - zgodził się Phil. - Ale załatwiliśmy sprawę
z Hugh Bosseyem.
W oczach Neda zaświtało zrozumienie.
- Zapłaciliście za benzynę pieniędzmi z depozytu.
Phil zrobił obrażoną i zarazem rozbawioną minę.
- Nigdy w życiu! Depozyt to własność podatników.
- Zrobiliśmy zrzutkę - wyjaśniłem. - Wszyscy dali, co
mieli. Nic trudnego.
- Gdyby Roach znalazł pierścionek i nikt by się po niego
nie zgłosił, stałby się jego własnością - powtórzył Ned. -
Więc czy buick nie powinien należeć do niego?
- Może, gdyby go zatrzymał. Ale oddał go nam, praw-
da? I jego zdaniem sprawa została załatwiona.
Arky klepnął się w czoło i spojrzał znacząco na Neda.
-
Den chłopak miał du całkiem pusto.
Przez chwilę myślałem, że Ned znów zacznie rozmyślać
o młodym mężczyźnie, który stał się mordercą jego ojca - ale
się otrząsnął. Prawie to zobaczyłem.
-
Mów dalej - zwrócił się do mnie. - Co było potem?
O rety. Kto by się oparł?
WTEDY
Bibi Roth i jego dzieci (tak ich nazywał) sprawdzili buicka
w ciągu zaledwie czterdziestu pięciu minut. Młodzi ludzie ro-
bili zdjęcia i zdejmowali odciski palców, Bibi z notesem cho-
dził wokół i czasem w milczeniu wskazywał coś długopisem.
Jakieś dwadzieścia minut później przyszedł Orv Garrett
z Panem Bilionem. Pies był na smyczy, co się rzadko zdarza-
ło na terenie baraków. Podszedł do nich Sandy. Pies już nie
wył, przestał się trząść i siedział z ogonem zawiniętym ładnie
wokół łap, ale jego ciemnobrązowe oczy były skierowane na
buicka i nie odrywały się od niego. Z głębin klatki piersiowej
zwierzęcia dochodził jednostajny warkot, niemal niedosły-
szalny, jak pomruk potężnego silnika.
>- Jak Boga kocham, Orvie, zabieraj się z nim do środka
- powiedział Sandy Dearborn.
- Dobrze. Myślałem, że już się uspokoił. - Orvie zawa-
hał się i dodał: - Słyszałem, że posokowce czasem się tak za-
chowują, kiedy znajdują trupa. Wiem, że trupa nie było, ale
może ktoś tam umarł, jak myślicie?
- Nic nam o tym nie wiadomo. - Sandy patrzył na To-
ny'ego Schoondista, który wyszedł bocznymi drzwiami z ba-
raku i zbliżył się do Bibi Rotha. Szedł z nim Ennis. Sandy
pomyślał, że tego dnia nawet ładna dziewczyna nie przekona
go, żeby nie dał jej mandatu. Curt chciał zostać w barakach,
przyjrzeć się, jak pracuje Bibi ze swoją ekipą; gdyby mu tego
odmówiono, piraci drogowi zachodniej Pensylwanii drogo
by za to zapłacili.
Pan Dillon otworzył pysk i zaskomlał przeciągle i nisko,
jakby coś go bolało. Sandy przypuszczał, że naprawdę coś
58 STEPHEN KING
go boli. Orville zabrał psa do środka. Pięć minut później
Sandy musiał jechać wraz ze Steve'em Devoe na miejsce ko-
lizji dwóch samochodów na autostradzie 6.
Bibi Roth zdał raport Tony'emu i Ennisowi oraz człon-
kom swojej ekipy (tamtego dnia było ich troje) przy stole
piknikowym w cieniu Baraku B, jedząc kanapki i pijąc her-
batę z lodem, którą wyniósł im Matt Babicki.
- Dziękuję, że poświęciliście swój czas - odezwał się Tony.
- Dziękuję, że to mówisz - odparł Bibi - i mam nadzieję,
że dalszego ciągu nie będzie. Nie chcę o tym pisać raportów,
Tony. Nikt by mi już nigdy nie zaufał. - Obejrzał się na swo-
ją ekipę i klasnął w ręce jak nauczycielka. - Dzieci, czy lubi-
my papierkową robotę?
Jedno z obecnych tego dnia dzieci zostało w 1993 roku
głównym lekarzem sądowym stanu Pensylwania.
Spojrzeli na niego, dwaj młodzieńcy i młoda kobieta wy-
jątkowej urody. Kanapki w ich dłoniach znieruchomiały,
brwi się zmarszczyły. Nie wiedzieli, jaka odpowiedź jest wła-
ściwa.
- Nie, Bibi! - podpowiedział.
- Nie, Bibi - powtórzyli posłusznie.
- Co nie? - spytał.
- Nie lubimy papierkowej roboty - uściślił młodzieniec
numer jeden.
- Ani akt - dodał młodzieniec numer dwa.
- Ani odbitek, ani odbitek odbitek - powiedziała młoda
kobieta wyjątkowej urody. - Ani nawet oryginałów.
- Dobrze! - pochwalił. - A z kim będziemy o tym roz-
mawiać, Kindert
Tym razem nie trzeba było podpowiedzi.
- Z nikim, Bibi!
- No właśnie - zgodził się Bibi. - Jestem z was dumny.
- Zresztą to musi być jakiś kawał - odezwał się jeden
z młodzieńców. - Ktoś robi pana w konia, sierżancie.
- Nie wykluczam - rzekł Tony, zastanawiając się, czy
dalej by tak myśleli, gdyby widzieli, jak Pan Dillon wyje
i kuli się niczym okaleczony. Pan D nikogo nie chciał zrobić
w konia.
Dzieci zaczęły jeść, pić i rozmawiać ze sobą. Tymczasem
Bibi spojrzał z krzywym uśmieszkiem na Tony'ego i Ennisa
Rafferty'ego.
BUICK 8 59
-
Widzą to, na to patrzą tym wspaniałym ostrym wzro-
kiem i jednocześnie wcale tego nie widzą - powiedział. -
Młodzi to cudowni idioci. Co to jest to coś, Tony? Masz ja-
kieś podejrzenia? Zeznania świadków?
-Nie.
Bibi spojrzał na Ennisa, który przez chwilę zastanawiał
się, czy nie wspomnieć mu o człowieku, który znał historię
buicka, ale potem się jednak rozmyślił. Bibi był porządnym
facetem... ale niejednym z nich.
- To nie jest żaden pojazd, to na pewno - mówił dalej
Bibi. - Ale kawał? Nie, nie sądzę.
- Znalazłeś krew? - spytał Tony, nie wiedząc, czy chce to
usłyszeć, czy nie.
- Tylko badając próbki pod mikroskopem, moglibyśmy
określić to z całą pewnością, ale nie sądzę. Z pewnością nic
więcej niż ilości śladowe, jeśli w ogóle.
- Co znalazłeś?
- Krótko mówiąc - nic. Nie pobraliśmy próbek z opon,
ponieważ nie nabiło się w nie ani błoto, ani ziemia, ani ka-
myki, szkło i trawa, ani nic. Powiedziałbym, że to niemożli-
we. Obecny tu Henry - wskazał młodzieńca numer jeden -
usiłował wcisnąć w bieżnik kamyczek i nie udało mu się. Co
to jest? Dlaczego? I czy możesz to opatentować? Jeśli tak, od
razu przechodź na wcześniejszą emeryturę.
Tony pocierał policzek czubkami palców, gest człowieka
będącego w rozterce.
-
Posłuchaj tego - ciągnął Bibi. - Mówimy teraz o dywa-
nikach na podłodze. Zbierają brud jak szatany. Każdy to
wręcz zdjęcie geologiczne. Na ogół. Ale nie tutaj. Parę smug
ziemi, łodyżka mlecza. I tyle. - Spojrzał na Ennisa. - Podej-
rzewam, że z butów twojego partnera. Powiedziałeś, że
usiadł za kierownicą?
-Tak.
- Były po stronie kierowcy. - Bibi złożył ręce, jakby
chciał powiedzieć: czego należało dowieść.
- Są odciski palców? - spytał Tony.
- Trzy rodzaje. Chcę pobrać odciski tych dwóch funk-
cjonariuszy i chłopaka ze stacji. Te, które zdjęliśmy z pom-
py, niemal z całą pewnością należą do niego. Zgodzisz się?
- Najprawdopodobniej. Zdejmiesz odciski osobiście?
- Zdecydowanie. Cała przyjemność po mojej stronie.
I zbiorę próbki włókien. Tylko mnie nie wkurzaj i nie proś
60 STEPHEN KING
o wszystko włącznie z chromatografem z Pittsburgha. Bądź
dobrym kolegą. Zajmę się tym w takim stopniu, na jaki po-
zwala sprzęt z mojej piwnicy. Czyli dość dokładnie.
- Porządny z ciebie chłop, Bibi.
- Tak, i nawet najlepszy z najlepszych da się„ czasem za-
prosić na darmowy obiad, jeśli zaprasza kolega.
- Zaprasza. A na razie -jest coś jeszcze?
- Szkło to szkło. Drewno to drewno... ale drewniana de-
ska rozdzielcza tego antyku - rzekomego - jest kompletnie
porąbana. Mój starszy brat miał buicka z późnych lat pięć-
dziesiątych, z limitowanej serii. To na nim uczyłem się jeź-
dzić i dobrze go zapamiętałem. Wspominam go ze strachem
i czułością. Deska rozdzielcza była wykładana winylem. Za-
ryzykowałbym twierdzenie, że tapicerka foteli w tym samo-
chodzie jest z winylu, co by się zgadzało z tym rocznikiem
i modelem; dla pewności sprawdzę to w General Motors.
Licznik... bardzo zabawne. Zauważyłeś?
Ennis pokręcił głową. Był jak zahipnotyzowany.
- Wyzerowany. Co nawet się zgadza. Ten samochód -
rzekomy samochód - nie może jeździć. - Przeniósł wzrok
z Ennisa na Tony'ego i z powrotem. - Powiedzcie, że nie wi-
dzieliście go w ruchu. Że nie widzieliście, żeby przemieścił się
choć o centymetr na własnym napędzie.
- No, właściwie nie - przyznał Ennis. I rzeczywiście. Nie
było potrzeby dodawać, że Bradley Roach podobno widział,
jak wóz jechał, a Ennis, weteran wielu przesłuchań, mu
uwierzył.
- To dobrze. - Bibi się rozpogodził. Klasnął w ręce, zno-
wu zmieniając się w nauczycielkę. - Dzieci, do domu! Po-
dziękujcie ładnie!
- Dziękujemy, panie sierżancie - powiedzieli chórem.
Młoda kobieta niezwykłej urody dopiła mrożoną herbatę,
beknęła i poszła za swoimi kolegami w białych fartuchach
do samochodu, którym przyjechali. Tony z fascynacją za-
uważył, że żadne nie obejrzało się na buicka. Był dla nich za-
mkniętą sprawą, a nowe już czekały. Był starym samocho-
dem, który z każdą minutą starzał się coraz bardziej
w letnim słońcu. Co z tego, że spomiędzy rowków bieżnika
wypadają kamyczki, nawet jeśli umieści sieje w takim punk-
cie krzywizny, że powinny się utrzymać dzięki sile grawita-
cji? Co z tego, że po jednej stronie są trzy okrągłe otwory za-
miast czterech?
BUICK 8 61
Widzą i jednocześnie nie widzą, powiedział Bibi. Młodzi
to cudowni idioci.
Bibi szedł za swoimi cudownymi idiotami do własnego
samochodu (lubił zajeżdżać na miejsce wypadku z fasonem,
jeśli to było możliwe), lecz nagle się zatrzymał.
-
Powiedziałem, że drewno to drewno, winyl to winyl,
a szkło to szkło. Słyszeliście to?
Tony i Ennis przytaknęli.
-
Zdaje się, że cały układ wydechowy tego rzekomego
samochodu jest ze szkła. Oczywiście zajrzałem tylko z jednej
strony, ale miałem latarkę. Dość silną. - Przez parę chwil
stał, wpatrzony w buicka stojącego przed Barakiem B, z rę-
kami w kieszeniach, kołysząc się na piętach. - Pierwszy raz
słyszę, żeby samochód miał szklany układ wydechowy -
przemówił wreszcie i poszedł do samochodu. Po chwili znik-
nął razem z dziećmi.
Tony niepokoił się, że samochód stoi tam, gdzie stoi, nie
tylko z powodu ewentualnych burz, ale ponieważ ktoś mógł-
by przypadkiem zawędrować na tyły jednostki i go zoba-
czyć. Goście byli dla niego państwem Obywatelami. Policja
stanowa służyła panu O. i jego rodzinie w miarę swych moż-
liwości, w niektórych wypadkach nawet za cenę życia. Ale
nie ufała im. Rodzina pana O. nie była rodziną Jednostki D.
Na myśl o tym, że mogłaby się rozejść pogłoska - gorzej,
plotka - o samochodzie, sierżanta Schoondista przechodził
zimny dreszcz.
Za kwadrans trzecia sierżant wmaszerował do małego
gabinetu Johnny'ego Parkera (w tamtych czasach pomoc
drogowa mieściła się jeszcze w pobliżu) i namówił John-
ny'ego do sprowadzenia furgonetki przed Barak B i wcią-
gnięcia buicka do środka. Umowę przypieczętowali butelką
whiskey, po czym buick został wprowadzony w śmierdzącą
olejem ciemność, która stała się jego domem. Barak B miał
drzwi garażowe po obu stronach, a Johnny wprowadził bui-
cka tylnymi. W rezultacie przez wszystkie lata samochód stał
przodem do baraków Jednostki D. Większość funkcjonariu-
szy zdawała sobie z tego sprawę. Nie świadomie, nie była to
jakaś konkretna myśl, lecz coś, co usadowiło się gdzieś
w głębi mózgu, nie do końca ukształtowane i nieustępliwe:
presja jego chromowanego uśmiechu.
62 STEPHEN KING
W roku 1979 do Jednostki D było przydzielonych osiem-
nastu funkcjonariuszy, którzy rotacyjnie brali ustalone
zmiany: od siódmej do trzeciej, od trzeciej do jedenastej
i zmianę cmentarną, kiedy wyruszali we dwóch w jednym ra-
diowozie. W piątki i soboty zmiana od jedenastej do siódmej
zyskiwała nazwę Patrolu Rzygowin.
W dniu, kiedy pojawił się buick, do czwartej po południu
wiedzieli już o nim chyba wszyscy funkcjonariusze, którzy
wpadali, by rzucić na niego okiem. Sandy Dearborn, który
już wrócił od wypadku na szóstce i spisywał raport, widział,
jak chodzą trójkami i czwórkami, niemal jak turyści. Curt
Wilcox skończył zmianę i sam oprowadził parę grup, wska-
zując różniące się liczbą otwory w karoserii i wielką kierow-
nicę; podnosił też maskę, żeby mogli podziwiać ten prze-
dziwny silnik z wielkim napisem BUICK 8 po obu stronach.
Orv Garrett oprowadzał inne grupy, opowiadając o re-
akcji Pana D. Sierżant Schoondist, już zafascynowany sa-
mochodem (ta fascynacja nigdy go nie opuściła, dopóki alz-
heimer nie wyczyścił mu zupełnie mózgu), wpadał przy
każdej okazji. Sandy pamiętał sierżanta, jak stał przed
otwartym Barakiem B, z nogą opartą o deski, z założonymi
z tyłu rękami. Koło niego stał Ennis, palił jednego z tych
małych tiparillos, które lubił, i mówił, podczas gdy Tony ki-
wał głową. Było po trzeciej i Ennis już się przebrał w dżinsy
i zwykłą białą koszulę. Było po trzeciej, to wszystko, co San-
dy mógł później powiedzieć. Wolałby mieć do powiedzenia
coś więcej, ale nie miał.
Zjawiali się funkcjonariusze, przyglądali się silnikowi
(maska była już na stałe otwarta, rozdziawiona jak usta),
kucali, żeby obejrzeć szklany układ wydechowy. Oglądali
wszystko, dotykali wszystkiego. Pan O. i jego rodzina nie
pamiętaliby, żeby trzymać łapy z daleka, ale to byli gliniarze.
Rozumieli, że choć na razie buick jest dowodem rzeczowym,
to ta sytuacja może się zmienić. Zwłaszcza jeśli mężczyznę,
który przyjechał na stację Jenny, znajdą martwego.
- Dopóki to się nie wydarzy albo nie wyskoczy coś inne-
go, będę trzymać samochód tutaj - powiedział Tony Matto-
wi Babickiemu i Philowi Candletonowi. Była już pewnie pią-
ta i cała trójka zakończyła służbę jakieś parę godzin temu.
Tony wreszcie zaczął myśleć o powrocie do domu. Sandy
wyszedł o czwartej, ponieważ chciał przed kolacją skosić
trawnik.
BUICK 8 63
-
Dlaczego tutaj? - spytał Matt. - O co chodzi?
Tony spytał, czy słyszeli o Olbrzymie z Cardiff. Nie sły-
szeli, więc im opowiedział. Olbrzym został „odkryty"
w Onondaga Valley w stanie Nowy Jork. Podobno było to
skamieniałe ciało gigantycznego stworzenia człekokształtne-
go, może istoty z innego świata albo brakującego ogniwa
pomiędzy małpą i człowiekiem. Po czym okazało się, że by-
ła to zwykła mistyfikacja, dzieło pochodzącego z Bingham-
ton producenta cygar, George'a Hulla.
-
Ale zanim Hull się przyznał - ciągnął Tony - cały na-
ród, włącznie z P. T. Barnumem, zwalił się na miejsce, żeby
na niego popatrzeć. Stratowano pola okolicznych farm.
Włamywano się do domów. Jakiś durny obozujący w lesie
pan O. zaprószył ogień i spowodował pożar. Nawet kiedy
Hull przyznał się, że kazał wyrzeźbić „skamieniałego czło-
wieka" w Chicago i przysłać go ekspresem do stanu Nowy
Jork, ludzie dalej przyjeżdżali. Nie chcieli uwierzyć, że to
podpucha. Znacie powiedzenie: głupich nie sieją, sami
wschodzą? Powstało w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym
dziewiątym roku, w związku z Olbrzymem z Cardiff.
-
Do czego zmierzasz? - spytał Phil.
Tony rzucił mu zniecierpliwione spojrzenie.
-
Do czego? Do tego, że w mojej jednostce nie będzie
żadnego pieprzonego Olbrzyma z Cardiff. Póki mam tu coś
do powiedzenia. Ani cholernego Buicka Turyńskiego.
Kiedy wrócili do baraków, dołączył do nich Huddie
Royer (z Panem Dillonem u boku, który nie odstępował go
na krok). Huddie dosłyszał to o Buicku Turyńskim i zachi-
chotał. Tony rzucił mu spojrzenie spode łba.
-
W tej okolicy nie będzie Olbrzyma z Cardiff, zapamię-
tajcie moje słowa i przekażcie je innym. Bo załatwimy to ust-
nie, na pewno nie wywieszę tego na tablicy ogłoszeń. Wiem,
że i tak zaczną się plotki, ale ucichną. Nie pozwolę, żeby ja-
kieś oszołomy stratowały mi dziesięć farm amiszów przed
żniwami, zrozumiano?
Zrozumiano.
Tego samego dnia o siódmej wieczorem sytuacja mniej
więcej wróciła do normy. Sandy Dearborn przekonał się
o tym osobiście, ponieważ wrócił po kolacji, żeby jeszcze raz
spojrzeć na samochód. Zastał tylko trzech funkcjonariuszy -
dwóch po służbie i jednego w mundurze. Buck Flanders, je-
den z tych, co skończyli służbę, robił zdjęcia kodakiem. San-
64 STEPHEN KING
dy trochę się zaniepokoił, ale w końcu co będzie na nich wi-
dać? Buicka, i tyle, nie dość starego, żeby oficjalnie można
było go uznać za antyk.
Sandy zajrzał na czworakach pod samochód, przyświe-
cając sobie leżącą nieopodal (pewnie w tym właśnie celu) la-
tarką. Dobrze się przyjrzał układowi wydechowemu. Wyglą-
dał jak z pyrexu. Przez jakiś czas nachylał się nad oknem od
strony kierowcy (nie było brzęczenia ani chłodu), po czym
wrócił do baraków, żeby pogadać o głupotach z Brianem
Cole'em, który na tej zmianie siedział w fotelu dowódcy. Za-
częli od buicka, przeszli do swoich rodzin i właśnie przerzu-
cili się na baseball, kiedy do drzwi zapukał Orville Garrett.
-
Widział któryś Ennisa? Dzwoni Smoczyca i nie jest za-
dowolona.
Smoczycą była Edith Hyams, siostra Ennisa. Była od
niego o jakieś osiem, dziewięć lat starsza i owdowiała daw-
no temu. Niektórzy policjanci podejrzewali, że zamordowa-
ła męża, zagderała go na śmierć.
- Ona nie ma języka, tylko bagnet - zauważył niegdyś
Dicky-Duck Eliot. Curt, który znał ją lepiej niż pozostali
(Ennis przeważnie pracował z nim w parze; dobrze się doga-
dywali pomimo różnicy wieku), uważał, iż to przez Edith
funkcjonariusz-Rafferty nigdy się nie ożenił.
- Pewnie w głębi serca boi się, że wszystkie są takie jak
ona - powiedział raz Sandy'emu.
Powrót do domu zaraz po pracy nigdy nie jest dobrym
pomysłem, pomyślał Sandy, spędziwszy długie dziesięć mi-
nut na rozmowie ze Smoczycą. „Gdzie on jest, obiecał, że
wróci najpóźniej o wpół do siódmej. Zrobiłam pieczeń, tak
jak sobie życzył, osiemdziesiąt dziewięć centów za kilo, a te-
raz jest wyschnięta jak stary kapeć, szara jak pomyje, jeśli
poszedł do «The Country Way» albo «The Tap», to mi lepiej
od razu powiedz, Sandy, bo chcę zadzwonić i powiedzieć mu
co i jak". Poinformowała także Sandy'ego, że skończyły się
jej proszki na przeczyszczenie i Ennis miał jej kupić. „Więc
gdzie jest, do cholery? Wziął nadgodziny? To dobrze, Bóg je-
den wie, jak bardzo się im przydadzą te pieniądze, ale za-
dzwonić jednak powinien. A może pije?". Choć nigdy tego
nie powiedziała otwarcie, Sandy wiedział, że Smoczyca ślu-
bowała abstynencję.
Sandy siedział w dyspozytorni, jedną ręką zasłaniał oczy
i usiłował przerwać tok przemowy Smoczycy, kiedy do środ-
BUICK 8 65
ka wpadł Curtis Wilcox, ubrany po cywilnemu i rozpromie-
niony. Tak jak Sandy wrócił, żeby znowu poprzyglądać się
buickowi.
- Chwileczkę, Edith, poczekaj chwilę - rzucił Sandy
i przyłożył telefon do piersi. - Hej, mały, pomóż. Nie wiesz,
dokąd pojechał Ennis?
- Pojechał?
- Tak, ale najwyraźniej nie do domu. - Sandy wskazał
słuchawkę, którą wciąż przyciskał do piersi. - Dzwoni jego
siostra.
- Jak mógł pojechać, skoro jego samochód stoi u nas? -
spytał Curt.
Sandy spojrzał na niego. Curtis spojrzał na Sandy'ego.
I bez słowa obaj doszli do tego samego wniosku.
Sandy spławił Edith, powiedział, że albo zadzwoni on,
albo Ennis, jeśli tu gdzieś jest. Odfajkowawszy tę sprawę,
wyszedł na zaplecze z Curtem.
Bez wątpienia był to samochód Ennisa, gremlin Ameri-
can Motors, z którego wszyscy się nabijali. Stał nieopodal
pługu, który Johnny Parker wyprowadził z Baraku B, żeby
zrobić miejsce dla buicka. Cienie samochodu i pługu wycią-
gnęły się w świetle zachodzącego letniego słońca, odciśnięte
na ziemi jak tatuaże.
Sandy i Curt zajrzeli do gremlina i nie zobaczyli nic
oprócz zwykłych drogowych odpadków: papierki po ham-
burgerach, puszki po coli, paczki papierosów, kilka map, za-
pasowa koszula od munduru, wisząca na wieszaku z tyłu,
zapasowy kodeks na zakurzonej desce rozdzielczej, jakieś
akcesoria wędkarskie. Po sterylnej pustce buicka cały ten
śmietnik wyglądał uspokajająco. Byłby jeszcze bardziej
uspokajający, gdyby za kółkiem siedział Ennis i drzemał ze
starą czapką Piratów nasuniętą na oczy, ale po Ennisie nie
było śladu.
Curt odwrócił się i ruszył z powrotem. Sandy musiał się
puścić biegiem, żeby go dogonić. Złapał go za ramię.
- Dokąd to?
- Zadzwonić do Tony'ego.
- Jeszcze nie. Niech zje kolację. Jeśli to będzie koniecz-
ne, zadzwonimy później. W Bogu nadzieja, że nie będzie
trzeba.
5. Buick 8
66 STEPHEN KING
Zanim zaczęli sprawdzać wszędzie indziej, nawet w świet-
licy na piętrze, Curt i Sandy zajrzeli do Baraku B. Obeszli sa-
mochód, zajrzeli do niego i pod niego. Nie było tam żadnego
śladu Ennisa Rafferty'ego - a przynajmniej ich nie znaleźli.
Oczywiście szukanie śladów w buicku i wokół niego stano-
wiło coś w rodzaju szukania śladów jednego konia w miej-
scu, przez które przegalopował cały tabun. Nie znaleźli nic
konkretnego, ale...
- Zimno tu czy tylko mi się wydaje? - spytał Curt. Mieli
już wracać do baraków. Curt po raz ostatni zaglądał na klęcz-
kach pod samochód. Wstał, otrzepując kolana. - Nie żeby ja-
kiś straszny ziąb, ale jest zimniej niż powinno, prawda?
Sandy uważał, że raczej zbyt gorąco - po twarzy płynął mu
pot - ale to mogło wynikać ze zdenerwowania niż rzeczywistej
temperatury. Pomyślał, że Curt odczuwa resztki tego chłodu,
którego doznał - albo tak mu się wydawało - na stacji Jenny.
Curt wyczytał to z jego twarzy.
- Może i tak. Może naprawdę tylko mi się wydaje. Kur-
wa, sam nie wiem. Sprawdźmy w barakach. Może kima
w magazynie na parterze. To by nie był pierwszy raz.
Nie weszli do baraku B przez wielkie unoszone drzwi,
lecz przez małe, zamykane na gałkę, znajdujące się w ścianie
po prawej. Curt zatrzymał się w nich i obejrzał przez ramię
na buicka.
Kiedy tak stał koło ściany pełnej wiszących młotków,
obcęgów, grabi, łopat i jednego szpadla (czerwone inicjały
AA na jego trzonku nie oznaczały przynależności do Anoni-
mowych Alkoholików, lecz Arky Arkaniana), poczuł gniew.
Prawie rozpacz.
- Wcale mi się nie wydawało - rzekł bardziej do siebie niż
do Sandy'ego. - Jednak było zimno. Teraz nie jest, ale było.
Sandy nie odpowiedział.
- Wiesz co? - dodał Curt. - Jeśli ten przeklęty samochód
zostanie tu dłużej, powieszę termometr. Zapłacę z własnej
kieszeni, jeśli trzeba. I patrz! Ktoś nie zamknął cholernego
bagażnika. Ciekawe, kto...
Urwał. Obaj na siebie spojrzeli i pomiędzy nimi przepły-
nęła myśl: świetni z nas policjanci.
Zajrzeli do wnętrza buicka i pod podwozie, ale pominęli
miejsce, które - przynajmniej na filmach - wszyscy morder-
cy, amatorzy i profesjonaliści, upodobali sobie jako tymcza-
sową kryjówkę zwłok.
BUICK 8 67
Podeszli do buicka i stanęli przed bagażnikiem, spogląda-
jąc w ciemną szparę pod pokrywą.
-
Ty otwórz - odezwał się Curt. Cicho, prawie szeptem.
Sandy nie miał ochoty, ale uznał, że musi - w końcu Curt
był jeszcze żółtodziobem. Wziął głęboki wdech i uniósł wie-
ko bagażnika. Podskoczyło o wiele szybciej, niż się spodzie-
wał. Kiedy osiągnęło najwyższy punkt, rozległ się wyjątkowo
głośny trzask, aż obaj podskoczyli. Curt chwycił Sandy'ego;
palce miał tak zimne, że Sandy omal nie krzyknął.
Mózg to potężna i często narowista machina. Sandy był
tak pewien, że znajdzie Ennisa Rafferty'ego w bagażniku bui-
cka, że przez chwilę widział jego ciało: skulone w pozycji
płodowej, w dżinsach i białej koszuli, jakby zostawił je tu za-
bójca pracujący dla mafii.
Ale to tylko cienie nakładały się na siebie. Bagażnik świe-
cił pustką. Nie było w nim nic oprócz brzydkiej burej wykła-
dziny, ani jednego narzędzia czy choćby plamy po smarze.
Stali w milczeniu przez jakąś chwilę, po czym Curt wydał
dziwny dźwięk, coś pomiędzy śmiechem i zniecierpliwionym
parsknięciem.
- Chodź - powiedział. - Zmywajmy się stąd. I tym ra-
zem zatrzaśnij go dobrze. Mało nie umarłem ze strachu.
- Ja też - przyznał się Sandy i porządnie trzasnął klapą.
Poszedł za Curtem do drzwi, koło których na ścianie wisiały
narzędzia. Curtis znowu się obejrzał.
- Ale okaz - odezwał się cicho.
- No - zgodził się Sandy.
- Popieprzony, nie?
- Owszem, mały, owszem, ale nie ma w nim twojego
partnera. Ani nigdzie tutaj. Tyle wiem na pewno.
Curt nie zaprotestował, że nazwano go „mały". Dni ter-
minowania już prawie minęły i obaj o tym wiedzieli. Nadal
patrzył na samochód, taki gładki, chłodny i taki obecny.
Oczy zmrużył tak, że zmieniły się w dwie cienkie niebieskie
kreski.
- Prawie jakby do nas mówił. Nie, no wiem, że to tylko
złudzenie...
- Jak cholera.
- ...ale prawie go słyszę. Mur - mur - mur - mur - mur...
- Przestań, bo dostanę dreszczy.
- To jeszcze nie dostałeś?
Sandy postanowił nie odpowiadać.
68 STEPHEN KING
- Daj spokój, dobra?
Wyszli, a Curt obejrzał się po raz ostatni, zanim zamknął
drzwi.
Sprawdzili piętro w barakach, gdzie znajdowała się świet-
lica i, za niebieską zasłoną, sypialnia z czterema pryczami.
Andy Colucci oglądał sitcom, paru funkcjonariuszy, którzy
mieli cmentarną zmianę - drzemało; Sandy słyszał ich po-
chrapywanie. Odchylił zasłonę. Dwóch facetów, wszystko
się zgadza, jeden robiący fsss - fsss - fsss przez nos - grzecz-
ny - drugi chrrrr - chrrrr - chrrr przez otwarte usta - głośno
i po chamsku. Żaden z nich nie był Ennisem. Tak naprawdę
Sandy nie spodziewał się go tu znaleźć; Ennis na ogół drze-
mał w magazynie w piwnicy, ukołysany do snu na starym
obrotowym krześle, które doskonale pasowało do metalo-
wego biurka z czasów II wojny światowej, oraz cichą mu-
zyczką z chrypiącego starego radia na półce. Ale tamtego
wieczora nie było go w magazynie. Radio było wyłączone,
a obrotowe krzesło z poduszką - puste. Nie było go także
w zagraconych klitkach, oświetlonych niemal tak samo jak
więzienne lochy.
W budynku znajdowały się łącznie cztery toalety, jeśli
policzyć nierdzewny model bez klapy w Kąciku Niegrzecz-
nego Chłopca. Ennis nie ukrywał się w żadnej z trzech ka-
bin. Ani w kuchence, ani w dyspozytorni, ani w gabinecie
dowódcy, który chwilowo stał pusty, z otwartymi drzwiami
i zgaszonym światłem.
Huddie Royer dołączył do poszukiwań. Orville Garrett
poszedł do domu (być może przestraszył się, że siostra Ennisa
przyjdzie go szukać) i zostawił Pana Dillona pod opieką Hud-
diego, więc pies także był obecny. Curt wyjaśnił, co robią-
i dlaczego. Huddie natychmiast połapał się w sytuacji. Miał
wielką, poczciwą gębę wieśniaka, ale na pewno nie był głupi.
Przyprowadził Pana D do szafki Ennisa i kazał mu powąchać,
co pies uczynił z wielkim zainteresowaniem. Wówczas dołą-
czył do nich Andy Colucci i paru innych wolnych funkcjona-
riuszy, którzy wpadli, by się pogapić na buicka. Wyszli na
dwór, podzielili się na dwie grupy i ruszyli wokół budynku
w dwóch przeciwnych kierunkach, wołając Ennisa. Jeszcze
było całkiem jasno, ale niebo zaczęło czerwienieć.
Curt, Huddie, Pan D i Sandy znaleźli się w jednej grupie.
Pan Dillon szedł powoli, obwąchując wszystko, ale tylko raz
BUICK 8 69
naprawdę się ożywił i odwrócił - kiedy zapach doprowadził
go do gremlina Ennisa.
Najpierw czuli się głupio, nawołując Ennisa, ale kiedy
wracali zrezygnowani do baraków, już nie czuli skrępowa-
nia. To właśnie było przerażające: jak szybko wywrzaskiwa-
nie jego imienia przestało brzmieć głupio i zrobiło się po-
ważne.
- Zabierzmy Pana D do baraku i zobaczmy, co tam wy-
wącha - zaproponował Curt.
- W życiu - zaoponował Huddie. - On nie lubi tego sa-
mochodu.
- Człowieku, Ennis to mój partner. Poza tym może stary
D już zmienił zdanie.
Ale stary D nie zmienił zdania. Przed barakiem zachowy-
wał się normalnie, w pobliżu drzwi nawet zaczął ciągnąć
Huddiego. Łeb miał spuszczony, nosem prawie sunął po as-
falcie. Zainteresował się jeszcze bardziej, kiedy stanął pod
samymi drzwiami. Nikt nie miał wątpliwości, że złapał wy-
raźny trop Ennisa.
Potem Curtis otworzył drzwi i Pan Dillon zapomniał
o tropie. Natychmiast zaczął wyć i znowu się zgarbił, jakby
chwycił go skurcz. Sierść stanęła mu jak pawi ogon i obsiu-
siał schodek i betonową podłogę baraku. Po chwili zaczął się
szarpać na smyczy, wciąż wyjąc, ciągle starając się w dziw-
ny, oporny sposób wejść do środka. Nie chciał i bał się, to
było widać w każdym jego ruchu - ale i tak próbował wejść.
- Dobra, nieważne! Wyprowadź go! - krzyknął Curt. Aż
do tej chwili bardzo dobrze się trzymał, ale to był długi i de-
nerwujący dzień, więc wreszcie puściły mu nerwy.
- To nie jego wina - zaczął Huddie i zanim zdążył po-
wiedzieć coś jeszcze, Pan Dillon uniósł pysk i znowu zawył...
ale Sandy'emu wydawało się, że to raczej krzyk. Ponownie
skoczył naprzód, napinając rękę Huddiego jak flagę na po-
rywistym wietrze. Był już w środku, wyjąc i skomląc, rwał się
dalej i sikał wszędzie jak szczeniak. Sikał ze strachu.
- Przecież wiem! - rzucił Curt. - Od początku miałeś ra-
cję, dam ci to na piśmie, jeśli chcesz, tylko go zabierz w cho-
lerę!
Huddie usiłował odciągnąć Pana D, ale pies był duży,
ważył około pięćdziesięciu kilogramów i nie chciał odejść.
Curt musiał pomóc Huddiemu, żeby zawlec Pana D we wła-
ściwym kierunku. W końcu naparli na niego, a D przez całą
70 STEPHEN KING
drogę walczył, wył i kłapał zębami. To było tak, jakby cią-
gnęli worek pełen świniaków, powiedział później Sandy.
Kiedy wreszcie wywlekli psa za drzwi, Curtis zatrzasnął
je szybko. Ledwie to zrobił, Pan Dillon odprężył się i prze-
stał się szarpać. Zupełnie jakby ktoś mu wyłączył prąd.
Przez jakiś czas leżał na boku, dysząc, po czym szybko się
zerwał. Spojrzał na funkcjonariuszy z lekkim zdziwieniem,
jakby pytał: co się stało, chłopaki? Byłem zdrowy i wesoły,
a potem jakby ktoś zgasił światło.
- O... kurwa... mać - powiedział cicho Huddie.
- Zabierzcie go do baraków! - zawołał Curt. - Nie powi-
nienem cię prosić, żebyś go tam zabrał, ale cholernie się mar-
twię o Ennisa.
Huddie zaprowadził psa do baraków. Pan D znowu był
wesoły jak szczypiorek, przystawał, żeby powąchać buty
funkcjonariuszy, którzy pomagali w poszukiwaniach. Dołą-
czyli do nich inni, którzy usłyszeli to piekło, jakie zrobił Pan
D, i przyszli sprawdzić, co jest grane.
-
Dobra, chłopaki - rzucił Sandy i dodał to, co zawsze
się mówi do gapiów w miejscach wypadków: - Przedstawie-
nie skończone.
Weszli do środka. Curt i Sandy patrzyli za nimi, stojąc
przy zamkniętych drzwiach baraku. Po chwili Huddie wy-
szedł bez Pana D. Sandy obserwował Curta, który wycią-
gnął rękę do gałki drzwi, i czuł, że w jego głowie narastała
fala przerażenia i napięcia. Po raz pierwszy Barak B obudził
w nim takie uczucie - ale nie po raz ostatni. W ciągu dwu-
dziestu paru lat, które upłynęły od tego dnia, wchodził do
Baraku B dziesiątki razy, lecz nigdy bez tej wezbranej
mrocznej fali, nigdy bez wizji niemal widzialnych strasznych
zdarzeń, nigdy bez zjaw widzianych kątem oka.
Nie wszystkie strachy przemknęły niezauważone.
W końcu dały się zauważyć, że aż skóra cierpnie.
Cała trójka weszła do środka, zgrzytając butami
o brudny cement. Sandy wcisnął kontakt przy drzwiach
i buick stanął w świetle nagich żarówek jak rekwizyt na pu-
stej scenie albo samotne dzieło sztuki w galerii przerobio-
nej dla bajeru na garaż. Jak można go nazwać, zastanowił
się Sandy. Z buicka 8, przyszło mu do głowy, może dlate-
go, że Bob Dylan napisał piosenkę pod podobnym tytułem.
BUICK 8 71
Kiedy tak stali, słyszał chórek, który jeszcze podkręcał jego
strach: „Jeśli padniesz martwy, wiesz, że ona położy koc na
moim łóżku".
To coś stało tam, gapiąc się na nich reflektorami z buic-
ka 8 i szczerząc atrapę z buicka 8. Stało na wielkich luksuso-
wych białych oponach, a w środku miało deskę rozdzielczą
pełną nieruchomych fałszywych kontrolek oraz kierownicę
niemal tak wielką, że mogłaby sterować statkiem pirackim.
W środku miało coś, od czego barakowy pies zaczął jedno-
cześnie wyć ze strachu i rwać się do przodu jakby w klesz-
czach jakiejś ekstatyczno-magnetycznej siły. Jeśli w środku
zrobiło się zimno, to się zmieniło; Sandy widział lśniące od
potu twarze tamtych dwóch i czuł pot na swoim czole.
To Huddie wreszcie powiedział to na głos, z czego San-
dy się ucieszył. On też tak uważał, ale nigdy nie powiedział-
by tego głośno; ta myśl była zbyt absurdalna.
- To draństwo go zjadło - przemówił Huddie z niezmą-
coną pewnością. - Nie wiem, jak to możliwe, ale pewnie
przyszedł tu sam, żeby jeszcze raz się przyjrzeć, a to... go...
jakoś zjadło.
- Patrzy na nas. Czujecie? - odezwał się Curt.
Sandy spojrzał w szklane oczy reflektorów. Na wykrzy-
wioną w dół, szczerzącą się paszczę pełną chromowanych zę-
bów. Ozdobne zawijasy po obu stronach wyglądały niemal
jak gładkie pasma wiotkich włosów. O tak, na pewno coś
czuł. Może tylko dziecinny strach przed nieznanym, tak jak
dzieci, kiedy stoją przed domami, o których w głębi serca
wiedzą, że są nawiedzone. A może było tak, jak powiedział
Curt. Może to coś na nich patrzyło. Szacowało odległość.
Spojrzeli, ledwie śmiejąc oddychać. To coś stało tam tak,
jak miało stać przez wszystkie następne lata, kiedy zmieniali
się prezydenci, kiedy na miejsce płyt pojawiły się kompakty,
kiedy akcje poszły w górę, a dwa drapacze chmur runęły
w dół, kiedy gwiazdy filmowe żyły i umierały, a policjanci
wchodzili do baraków i wychodzili z nich. Stało tam, realne
jak róże i kamienie. I do pewnego stopnia wszyscy czuli to,
co Pan Dillon: jego siłę przyciągania. W ciągu następnych
miesięcy widok funkcjonariuszy stojących rzędem przed Ba-
rakiem B stał się codziennością. Stali tak z rękami po obu
stronach twarzy, żeby odciąć światło, zaglądali przez okna
wzdłuż wielkich garażowych drzwi. Wyglądali jak nadzorcy
72 STEPHEN KING
na budowie. Czasami wchodzili nawet do środka (ale nigdy
samotnie; w przypadku Baraku B obowiązywał system par)
i zawsze wyglądali młodziej, jak chłopcy zakradający się dla
draki na cmentarz.
Curt odkaszlnął. Dwaj pozostali podskoczyli i roześmie-
li się nerwowo.
- Wejdźmy do środka i zadzwońmy do sierżanta - po-
wiedział i tym razem...
DZIŚ: Sandy
-
...i tym razem się nie sprzeciwiłem. Poszedłem jak
grzeczny chłopiec.
Gardło mi wyschło na wiór. Spojrzałem na zegarek i na-
wet mnie nie zdziwiło, że minęło już ponad godzinę. No i do-
brze, byłem po służbie. Dzień stał się jeszcze pochmurniej-
szy, ale odległe pomniki grzmotów odsunęły się na południe.
-
Te dawne czasy - powiedział ktoś, jednocześnie ze
smutkiem i rozbawieniem - to sztuczka, którą tylko Żydzi
i Irlandczycy potrafią robić z wdziękiem. Myśleliśmy, że bę-
dziemy wiecznie młodzi, co?
Obejrzałem się i zobaczyłem Huddiego Royera, już po
cywilnemu, siedział na lewo od Neda. Nie wiem, kiedy do
nas dołączył. Została mu ta sama poczciwa gęba wieśniaka,
co w siedemdziesiątym dziewiątym, ale teraz usta miał ujęte
w nawiasy zmarszczek, włosy prawie całkiem siwe, a ich li-
nia się cofnęła, ukazując okazałe, jasne czoło. Myślę, że miał
tyle samo lat co Ennis Rafferty w dniu, kiedy wykonał
sztuczkę ze znikaniem. Jego plany emerytalne zakładały
kupno mieszkalnej przyczepy i wizyty u dzieci i wnuków.
Miał je wszędzie, chyba nawet w Manitobie. Wystarczyło
poprosić - czasem nawet i to nie - a pokazywał mapę Sta-
nów Zjednoczonych z zaznaczonymi na czerwono trasami
przejazdu.
- Aha - powiedziałem. - Chyba tak. Kiedy przyszedłeś,
Huddie?
- Mijałem was i usłyszałem, że opowiadasz o Panu Dillo-
nie. Dobre było z niego psisko, co? Pamiętasz, jak się przewra-
cał na plecy, kiedy mu się powiedziało: jesteś aresztowany?
74 STEPHEN KING
- No - odparłem i uśmiechnęliśmy się do siebie, jak zaw-
sze kiedy się wspomina miłość albo dawne czasy.
- Co się z nim stało? - spytał Ned.
- Odmeldował się - wyjaśnił Huddie. - Razem z Eddiem
Jacubois pogrzebaliśmy go tutaj. - Wskazał zachwaszczone
pole ciągnące się w stronę wzgórza na północy za barakami.
- Jakieś piętnaście lat temu. Tak, Sandy?
Skinąłem głową. Właściwie było to przed czternastu la-
ty, niemal co do dnia.
- Pewnie był stary, tak? - spytał Ned.
- Nie najmłodszy - odparł Phil Candleton - ale...
- Został otruty - rzucił Huddie szorstko, z wściekłością
i już nic nie dodał.
- Jeśli chcesz usłyszeć tę historię do końca... - zacząłem.
- Tak - rzekł Ned natychmiast. »
- ...muszę przepłukać gardło.
Chciałem wstać, ale w tej chwili pojawiła się Shirley z tacą.
Na tacy stał talerz z grubymi kanapkami - z szynką i serem,
pieczenią, kurczakiem - i wielki dzbanek mrożonej herbaty.
-
Siadaj, Sandy - powiedziała. - Mam wszystko.
-
Co to, czytasz w myślach?
Uśmiechnęła się i postawiła tacę na ławce.
-
Nie. Za to wiem, że mężczyznom wysycha w gardle,
kiedy mówią, i że zawsze są głodni. Nawet kobietom od cza-
su do czasu chce się jeść i pić, wierzcie lub nie. Jedzcie, chło-
paki. Spodziewam się, że Ned zje co najmniej dwie kanapki.
Jesteś za chudy.
Na widok tej obładowanej tacy przypomniał mi się Bibi
Roth, rozmawiający z Tonym i Ennisem, podczas gdy jego
pracownicy - jego dzieci, niewiele starsze od Neda - pili
mrożoną herbatę i pożerali kanapki zrobione w tej samej
kuchni, w której nic się nie zmieniło z wyjątkiem koloru ka-
felków posadzki i mikrofalówki. Uważam, że te moje łańcu-
chy spinają także czas.
-
Tak jest.
Uśmiechnął się do niej, ale chyba odruchowo, nieświado-
mie, bo ciągle patrzył na Barak B. To coś już go zafascyno-
wało, tak jak wielu innych mężczyzn przed nim. Nie wspo-
minając już o pewnym dobrym piesku. A kiedy piłem
pierwszą szklankę mrożonej herbaty, zimnej i kojącej moje
spieczone gardło, pełnej prawdziwego cukru, a nie tego jało-
wego sztucznego gówna, zacząłem się zastanawiać, czy to, co
BUICK 8 75
robię, wyjdzie Nedowi Wilcoxowi na dobre. I czy w to uwie-
rzy. Mógł wstać i odejść, wściekły i urażony, sądząc, że za-
kpiłem z niego i jego cierpienia. To nie było niemożliwe.
Huddie, Arky i Phil poświadczyliby, że mówię prawdę -
Shirley też. Nie było jej tutaj, kiedy pojawił się buick, ale od-
kąd w połowie lat osiemdziesiątych zaczęła pracować w dys-
pozytorni, widziała - i zrobiła - bardzo dużo. Ale mały i tak
mógłby nam nie uwierzyć. Trudno przełknąć coś takiego.
Ale było za późno, żeby się wycofać.
- Co stało się z funkcjonariuszem Raffertym? - spytał
Ned.
- Nic - powiedział Huddie. - Nie pokazał nawet tej
brzydkiej gęby na kartonie z mlekiem.
Ned spojrzał na niego niepewnie, nie wiedząc, czy to
żart.
- Nic się nie stało - powtórzył Huddie, już spokojniej. -
To właśnie jest paskudne, jeśli chodzi o zaginięcia, synu. To,
co spotkało twojego tatę, było straszne i nigdy nie będę ci
wmawiał, że nie. Ale przynajmniej wiesz. To już coś, praw-
da? Jest takie miejsce, gdzie możesz pójść położyć kwiaty.
Albo pismo z uczelni.
- Mówisz o grobie - odparł Ned. Mówił dziwnie cierpli-
wie, od czego zrobiło mi się nieswojo. - To kawałek gruntu,
w którym tkwi pudło, a w tym pudle jest coś przebranego
w mundur mojego taty, ale to nie jest mój ojciec.
- Za to wiesz, co go spotkało - nie poddawał się Huddie.
- A z Ennisem... - Rozpostarł dłonie i odwrócił je wnętrzem
do góry, jak magik na koniec sztuczki.
Arky poszedł do środka, pewnie, żeby się odlać. Teraz
wrócił i usiadł.
- Wszystko gra? - spytałem.
- Tak i nie. Szefie, Steff mówiła, żeby ci powiedzieć, że ra-
dio znowu trzeszczy, takie krótkie sygnały. Rozumiesz, co mó-
wię. I talerz padł. Telewizor pokazuje: BRAK SYGNAŁU.
Steff to Stephanie Colucci, zmienniczka Shirley na dru-
giej zmianie i siostrzenica starego Andy'ego Colucciego. Ta-
lerz to nasza mała antena satelitarna, za którą zapłaciliśmy
z własnych kieszeni, podobnie jak za sprzęt do ćwiczeń w ką-
cie na górze (rok czy dwa lata temu ktoś przykleił afisz za
atlasem, na którym napakowane typy ćwiczyły na spacernia-
ku w Shabene - ONI SOBIE NIE ODPUSZCZAJĄ, głosił
napis pod spodem).
76 STEPHEN KING
|
Spojrzeliśmy na siebie z Arkym, a potem na Barak B. Je-
śli nasza mikrofala jeszcze nie wykorkowała, to wkrótce to \
zrobi. Możemy również stracić światło i telefon, choć to akurat
dawno się nie zdarzyło.
- Zrobiliśmy zrzutkę dla tej starej wrednej suki, z którą
się ożenił - powiedział Huddie. - Według mnie to był choler-
nie piękny gest.
- Myślałem, że to jej zamknie gębę - dodał Phil.
- Temu potworowi nic nie zamknie gęby - odparł Hud-
die. - Zawsze musiało do niej należeć ostatnie słowo. Każdy
o tym wiedział.
- To nie była zrzutka, a on się z nią nie ożenił - odezwa-
łem się. - Ta kobieta była jego siostrą. Myślałem, że się ja-
sno wyraziłem.
- Właśnie, że się z nią ożenił - uparł się Huddie. - Byli
jak stare małżeństwo, ze wszystkimi wrzaskami, cichymi
dniami i urazami. Robili wszystko to, co każde małżeństwo,
z wyjątkiem starego dobrego bzyku-bzyku, a z tego, co
wiem...
- Język lata jak łopata - przerwała łagodnie Shirley.
- No - zgodził się Huddie. - Fakt.
- Tony puścił kapelusz w obieg i wrzucaliśmy do niego,
ile kto miał - zwróciłem się do Neda. - Potem brat Bucka
Flandersa - to makler z Pittsburgha - zainwestował pienią-
dze w jej imieniu. To Tony wpadł na pomysł, że lepsze to niż
czek.
Huddie kiwał głową.
- Powiedział o tym na zebraniu, na tym na zapleczu
„The Country Way". Zajęcie się Smoczycą było ostatnim
punktem.
Tu zwrócił się bezpośrednio do Neda.
- Wtedy już wiedzieliśmy, że Ennis się nie znajdzie i że
nie pojawi się na żadnym posterunku w Kalifornii albo na
Alasce, z ostrą amnezją po ciosie w głowę. Odszedł. Może
w to samo miejsce co tamten gość w czarnym płaszczu i ka-
peluszu, może gdzie indziej, ale odszedł. Nie było zwłok ani
oznak przemocy, nawet ciuchów, a on tak po prostu sobie
zniknął. - Roześmiał się. Był to gorzki dźwięk. - Och, a ta
wredna suka, z którą żył, piekliła się jak diabli. Oczywiście
prawie oszalała...
- Wcale nie prawie - wtrącił Arky z zadowoleniem i po-
częstował się kanapką z szynką i serem. - W kółko do nas
BUICK 8 77
wydzwaniała, trzy, cztery razy dziennie, aż Matt Babicki
z dyspozytorni zaczął rwać włosy z głowy. Dziękuj Bogu,
Shirley, że jej nie ma. Edith Hyams! Co za baba!
- Uważała, że co się stało? - spytał Ned.
- Kto to wie? - Westchnąłem. - Może, że zabiliśmy go
za pokerowe długi i zakopaliśmy zwłoki w piwnicy.
- Wtedy się grało w pracy w pokera? - Ned był zarazem
zafascynowany i przerażony. - Mój ojciec też?
- Daj spokój - parsknąłem. - Tony by nas oskalpował,
gdyby nas przyłapał na pokerku, nawet jakbyśmy grali na
zapałki. A ja zrobię dokładnie to samo. Żartowałem.
- Przecież nie jesteśmy strażakami - powiedział Huddie
z taką pogardą, że musiałem się roześmiać. Potem podjął te-
mat. - Ta baba uważała, że jesteśmy winni, bo nas nienawi-
dziła. Nienawidziła każdego, kto odciągał od niej Ennisa.
Czy nienawiść to zbyt mocne słowo, szefie?
- Nie - odrzekłem.
Huddie znowu zwrócił się do Neda.
-
Zabieraliśmy mu czas i siły. I myślę, że Ennis najbar-
dziej lubił te godziny swojego życia, które spędzał tutaj albo
w radiowozie. Ona o tym wiedziała i nie mogła tego znieść.
„Praca, praca, praca - mówiła. - Tylko to go obchodzi, ta
cholerna praca". Według niej to my odebraliśmy mu życie.
Tak jak wszystko inne.
Ned był zdziwiony, może dlatego, że w domu nigdy się
nie spotkał z nienawiścią do pracy. Przynajmniej o niej nie
wiedział. Shirley delikatnie położyła mu dłoń na kolanie.
- Kogoś musiała znienawidzić, rozumiesz? Musiała
zrzucić na kogoś winę.
- Edith dzwoniła - podjąłem - Edith nas nękała, Edith
pisała listy do swego kongresmana i prokuratury, Edith żą-
dała wszczęcia dochodzenia. Myślę, że Tony o tym wiedział,
ale i tak zwołał to zebranie i zgłosił propozycję, żeby się nią
zająć. Jeśli nie my, powiedział, to nikt tego nie zrobi. Ennis
nie zostawił wiele i bez naszej pomocy grozi jej nędza. Ennis
był ubezpieczony, a ona mogła dostawać po nim rentę -
pewnie coś z osiemdziesiąt procent jego pensji - ale przez
długi czas nie zobaczyłaby z tego ani centa, ponieważ...
- ...zniknął – dokończył Ned.
- Właśnie. Więc zrobiliśmy zrzutkę na Smoczycę. W su-
mie parę tysięcy dolarów, bo dołączyli do nas także chłopa-
ki z Lawrence, Beaver i Mercer. Brat Bucka Flandersa zain-
78 STEPHEN KING
westował je na giełdzie komputerowej, która była wtedy no-
wością, i w końcu Smoczyca dostała małą fortunę.
A co do Ennisa, po różnych posterunkach zaczęły krążyć
plotki, że uciekł do Meksyku. Zawsze o nim mówił, czytał
o nim w gazetach. Wkrótce historia się rozrosła: Ennis
uciekł od siostry, zanim go zdążyła dobić tym jadowitym ję-
zykiem. Nawet ci, którzy wiedzieli, że to nieprawda - albo
powinni wiedzieć - przez jakiś czas powtarzali tę plotkę, ci
sami faceci, którzy byli w „The Country Way", gdy Tony
Schoondist powiedział głośno i wyraźnie, że według niego
buick z Baraku B ma coś wspólnego ze zniknięciem Ennisa.
- Mało go nie nazwał transporterem z planety X - dodał
Huddie.
- Do była niezamowida chwila - powiedział Arky, tak
bardzo przypominając Lawrence'a Welka, że musiałem za-
słonić usta ręką.
- Ale kiedy napisała do kongresmana, chyba nie wspo-
mniała, że macie tutaj własną Strefę Mroku? - spytał Ned.
- Niby jak? O niczym nie wiedziała. Głównie z tej przy-
czyny sierżant Schoondist zwołał zebranie. W zasadzie po
to, żeby nam przypomnieć, byśmy trzymali gęby na...
- Co to było? - przerwał Ned i na wpół podniósł się z ław-
ki. Nawet nie musiałem odwracać głowy, żeby sprawdzić,
gdzie patrzy, ale oczywiście i tak spojrzałem. A także Shirley,
Arky i Huddie. Nie można było nie patrzeć, nie można było
nie patrzeć z fascynacją. Nikt z nas nie wył ani nie sikał z po-
wodu roadmastera, jak biedny stary Pan D, ale przynajmniej
dwa razy zdarzyło mi się krzyknąć. O tak. Wrzeszczałem, że
mało nie wyskoczyłem ze skóry. A te koszmary! O bracie.
Burza przesunęła się na południe, a jednak została. Ja-
kimś cudem wcisnęła się do Baraku B. Z ławeczki dla pala-
czy widzieliśmy oślepiające, bezgłośne eksplozje światła
w środku. Rząd okien w podnoszonych drzwiach był na
zmianę czarny jak węgiel i błękitnobiały. A przy każdym
rozbłysku - wiedziałem - radio w dyspozytorni wybuchało
falą trzasków. A zegar na mikrofali zamiast pokazywać 5:18
PM wyświetlał AWARIA.
Ale ogólnie tym razem nie było tak źle. Rozbłyski świa-
tła zostawiły powidoki - zielonkawe kwadraty przed oczami
- ale można było patrzeć. Przy pierwszych trzech czy czte-
rech kieszonkowych burzach patrzenie było wykluczone -
groziło oślepienie.
BUICK 8 79
-
Boże święty - wyszeptał Ned. Twarz wydłużyła mu się
ze zdziwienia...
Nie, to za mało. Tego popołudnia ujrzałem na jego twa-
rzy wstrząs. Ale to nie wszystko. Kiedy jego spojrzenie rozja-
śniło się nieco, zobaczyłem ten sam wyraz fascynacji co na
twarzy jego ojca. Albo Tony'ego. Huddiego. Matta Babickie-
go i Phila Candletona. I czy nie czułem go także na własnej
twarzy? Myślę, że tak właśnie reagujemy, kiedy stajemy twa-
rzą w twarz z prawdziwym, niekłamanym nieznanym - gdy
dostrzegamy mgnienie tego miejsca, w którym zatrzymuje się
znany nam wszechświat i zaczyna się prawdziwa otchłań.
Ned spojrzał na mnie.
- Jezu Chryste, co to było? Co to jest?
- Jeśli już musisz to jakoś nazwać, nazwij błyskownicą.
Łagodną. Ostatnio trafiają się same łagodne. Chcesz się
przyjrzeć z bliska?
Nie spytał, czy to bezpieczne, nie spytał, czy coś mu wy-
buchnie w twarz albo usmaży mu fabrykę plemników. Po-
wiedział tylko:
-No!
Co mnie wcale nie zdziwiło.
Poszliśmy, Ned i ja na czele, pozostali tuż za nami. Nie-
regularne błyski były bardzo wyraźne w popołudniowym
półmroku, ale byłyby zauważalne nawet w pełnym słońcu.
A kiedy po raz pierwszy się to zdarzyło (było to mniej więcej
wtedy, kiedy Trzymilowa Wyspa omal nie wyleciała w po-
wietrze, teraz to sobie przypominam), buick roadmaster jed-
ną ze swych eksplozji dosłownie zaćmił blask słoneczny.
- Czy mam włożyć ciemne okulary? - spytał Ned, gdy
zbliżyliśmy się do drzwi baraku. Już słyszałem dobiegające
ze środka brzęczenie - to samo, które usłyszał ojciec Neda,
gdy usiadł za przerośniętą kierownicą buicka na stacji ben-
zynowej Jenny.
- E, tylko zmruż oczy - powiedział Huddie. - Ale w sie-
demdziesiątym dziewiątym okulary by ci były potrzebne, da-
ję słowo.
- No - potwierdził Arky, a Ned przycisnął twarz do
okna, mrużąc oczy.
Stanąłem obok niego zafascynowany. Chodźcie, a zoba-
czycie żywego krokodyla.
Roadmaster stał całkowicie obnażony, brezent, który ja-
koś z siebie zrzucił, leżał zmięty w kłąb po stronie kierowcy.
80 STEPHEN KING
Według mnie bardziej niż kiedykolwiek wyglądał jak dzieło
sztuki - wielki stary czterokołowy dinozaur o falistej linii,
z wielkimi oponami i wyszczerzonym srebrnym uśmiechem.
Witajcie, panowie i panie! Witajcie na wieczornym pokazie
„Z buicka 8"! Ale zachowajcie rozsądny dystans, ponieważ
to dzieło sztuki kąsa!
Buick stał, nieruchomy i martwy... nieruchomy i mar-
twy... a potem jego kabina rozświetliła się olśniewającym
fioletem. Za duża kierownica i lusterko wsteczne ukazały się
z absolutną czarną klarownością, jak obiekty na horyzoncie
podczas ostrzału artyleryjskiego.
Buick błysnął znowu, a potem jeszcze raz, przy każdej
bezgłośnej detonacji odciskając swój skaczący cień na ce-
mentowej podłodze i ścianie, gdzie na hakach nadal wisiało
parę narzędzi. Brzęczenie było już bardzo wyraźne. Spojrza-
łem na okrągły termometr, zwisający z belki nad maską bui-
cka i kiedy znowu błysnęło, zdołałem bez trudu odczytać
temperaturę: plus dwanaście. Nie za dobrze, ale i nie tak źle.
Należało się martwić, kiedy temperatura w baraku spadała
poniżej dziesięciu stopni. Dwanaście to jeszcze całkiem przy-
zwoicie. A jednak należało zachować ostrożność. Z czasem
doszliśmy do paru wniosków - ustaliliśmy parę zasad - ale
mieliśmy dość rozumu, by nie ufać im bezgranicznie.
Buick znowu rozświetlił się w tym bezgłośnym wybuchu
i niemal przez minutę nic się nie działo. Ned nawet nie
drgnął. Nawet nie wiem, czy oddychał.
- Koniec? - spytał.
- Czekaj - odpowiedziałem.
Odczekaliśmy jeszcze dwie minuty, lecz nadal nic się nie
wydarzyło. Otworzyłem usta, żeby powiedzieć, byśmy wra-
cali i usiedli, że buickowi skończyły się na dziś fajerwerki.
Ale zanim zdołałem przemówić, nastąpił ostatni monstrual-
ny błysk. Drżąca macka światła, jak iskra z gigantycznego
fajerwerku, wystrzeliła do góry z tylnego okna buicka. Śmi-
gnęła krzywym zygzakiem ku tylnemu kątowi baraku, gdzie
znajdowała się wysoka półka pełna starych pudeł, na ogół
z żelaznymi rupieciami. Rozświetliły się bladym, trochę
upiornym żółtym światłem, jakby były w nich świece zamiast
osieroconych podkładek, śrub, gwoździ i sprężyn. Brzęcze-
nie zrobiło się głośniejsze, aż zęby zaczęły mi szczękać i czu-
łem wibracje w przegrodzie nosowej. Potem się skończyło.
A światło zgasło. Naszym porażonym oczom wnętrze bara-
BUICK 8 81
ku wydało się nieprzeniknioną czernią. Buick zmienił się
w obły kształt, słabo lśniący chromową obudową reflekto-
rów.
Shirley wypuściła wstrzymywany oddech i odsunęła się
od okna. Drżała. Arky objął ją pocieszająco.
Phil przy oknie po prawej stronie odezwał się:
- Wiesz, szefie, chyba się już nigdy nie przyzwyczaję,
choćbym to widział nie wiadomo ile razy.
- Co to było? - spytał Ned. Dziecinny podziw starł z je-
go twarzy jakieś dziesięć lat i zmienił w chłopca młodszego
od jego sióstr. - Dlaczego tak się dzieje?
- Nie wiemy.
- Kto jeszcze o tym wie?
- Każdy policjant, który pracował tutaj przez ostatnie
dwadzieścia parę lat. I paru facetów z pogotowia techniczne-
go. Pełnomocnik okręgowego wydziału komunikacji...
- Jamieson? - spytał Huddie. - Tak. Wie.
- ...i dowódca policji w Statler, Sid Brownell. Poza tym
prawie nikt.
Ruszyliśmy z powrotem na ławkę. Większość paliła. Ned
wyglądał tak, jakby też potrzebował papierosa. Albo czegoś
innego. Na przykład sporego kielicha. W barakach wszystko
wróciło do normy. Steff Colucci już odnotowała poprawę
odbioru, a wkrótce talerz satelitarny na dachu zacznie znowu
odbierać sygnały: wszystkie mecze, wszystkie wojny, wszyst-
kie kanały z telezakupami. Jeśli to ci nie pomoże zapomnieć
o dziurze ozonowej, to na Boga, już nic nie pomoże.
- Jak to możliwe, że ludzie się nie dowiedzieli? - nie pojmo-
wał Ned. - Przecież to takie wielkie, jak mogło się nie wydać?
- Wcale nie takie wielkie - odparł Phil. - Synu, to tylko
buick. Gdyby to był cadillac... o, to co innego.
- Niektóre rodziny nie potrafią dochować tajemnicy,
a niektóre potrafią.- wyjaśniłem. - Nasza potrafi. Tony
Schoondist zwołał tamto zebranie w „The Country Way"
dwa dni po zjawieniu się buicka i zniknięciu Ennisa głównie
po to, żeby się upewnić, że potrafimy. Tamtego wieczora
ustalił z nami parę spraw. Oczywiście sprawę siostry Ennisa
-jak mamy się nią zająć i jak mamy z nią rozmawiać, dopó-
ki nie ochłonie...
- Jeśli ochłonęła, to nie zauważyłem - wtrącił Huddie.
- ...i jak mamy rozmawiać z dziennikarzami, gdyby
zwróciła się do prasy.
6. Buick 8
82 STEPHEN KING
Tamtego wieczora na zebraniu zjawiło się tuzin policjan-
tów i przy pomocy Huddiego i Phila zdołałem wymienić pra-
wie wszystkie nazwiska. Ned nie każdego znał z widzenia,
ale pewnie słyszał o nich przy stole, jeśli ojciec przynosił cza-
sem pracę do domu. Jak my wszyscy. Oczywiście nie te pa-
skudne sprawy, o tym nie opowiada się rodzinie - o pluciu,
przeklinaniu, krwawych historiach na autostradzie - ale zda-
rzają się także śmieszne rzeczy, na przykład jak nas wezwali,
bo taki dzieciak amiszów jeździł na desce po Statler, trzyma-
jąc konia za ogon i zaśmiewając się jak wariat. Albo kiedy
musieliśmy pogadać z facetem na Culverton Road, który
zrobił ze śniegu rzeźbę nagiego mężczyzny z kobietą w nie-
dwuznacznej pozycji. To jest sztuka! - wrzeszczał. Usiłowa-
liśmy mu wyjaśnić, że dla jego sąsiadów to żadna sztuka, tyl-
ko skandal. Gdyby nie przyszła odwilż z ulewnymi
deszczami, pewnie by się to skończyło w sądzie.
Opowiedziałem Nedowi, jak bez pytania zestawiliśmy
stoliki w wielki kwadrat i jak Brian Cole z Dicky-Duck Elio-
tem wyprowadzili kelnerki i zamknęli za nimi drzwi. Sami
sobie nałożyliśmy jedzenie z podgrzewanych naczyń. Później
było piwo, każdy zamówił ulubiony browarek, kłęby niebie-
skiego papierosowego dymu zaczęły się unosić pod sufit. Pe-
ter Quinland, który w tamtych czasach był właścicielem re-
stauracji, uwielbiał Franka Sinatrę i jego piosenki grzmiały
z głośników, podczas gdy jedliśmy, piliśmy, paliliśmy i roz-
mawialiśmy ze sobą: „Łuck Be a Lady", „The Autumn
Wind", „New York, New York" i oczywiście „My Way",
chyba najbardziej idiotyczna popowa piosenka dwudzieste-
go stulecia. Po dziś dzień nie mogę jej słuchać - właściwie to
żadnej piosenki Sinatry - nie przypominając sobie „The
Country Way" i buicka w Baraku B.
Co do zaginionego kierowcy buicka, musieliśmy stwier-
dzić, że nie mamy jego nazwiska, opisu, żadnego powodu,
żeby podejrzewać go o jakieś wykroczenie. Innymi słowy
o kradzież towaru. Pytania o Ennisa należy traktować po-
ważnie i uczciwie - do pewnego stopnia, ma się rozumieć.
Tak, wszyscy jesteśmy zdezorientowani. Tak, wszyscy się
martwimy. Tak, rozesłaliśmy list gończy, który u nas nazy-
wa się W2. Tak, to możliwe, że Ennis niespodziewanie się
wyprowadził. Naprawdę, tak nam kazano mówić, wszystko
jest możliwe, a nasza jednostka zrobi co w jej mocy, by za-
jąć się siostrą funkcjonariusza Rafferty'ego, bardzo miłą
BUICK 8 83
panią, która jednak jest tak zdenerwowana, że sama nie
wie, co mówi.
- Co do samego buicka, jeśli w ogóle ktoś o niego zapy-
ta, powiedzcie, że został zarekwirowany - powiedział Tony.
- Nic więcej. Jeśli ktoś coś chlapnie, dowiem się i wyrwę mu
język.
Powiódł spojrzeniem po sali; jego ludzie spojrzeli na nie-
go i żaden nie był taki głupi, żeby się uśmiechnąć. Znali sze-
fa na tyle, żeby wiedzieć, że kiedy tak wygląda, na pewno nie
żartuje.
-
Wyraziłem się jasno? Wszyscy pojęli?
Ogólny pomruk potwierdzenia na chwilę zagłuszył Fran-
ka zawodzącego „It Was a Very Good Year". Tak, wszyscy
pojęli.
Ned uniósł rękę i przestałem mówić, co nawet mi sprawi-
ło przyjemność. Wcale nie chciałem wracać do tamtego daw-
nego zebrania.
- A co z badaniami tego Bibi Rotha?
- Niczego nie dowiodły. To, co wyglądało jak winyl,
właściwie nim nie było - prawie, ale nie do końca. Próbki
farby nie pasowały do żadnych używanych w samochodach
farb. Drewno było drewnem.
- Prawdopodobnie dąb - powiedział Bibi, ale to było
wszystko, co miał nam do zakomunikowania, choć Tony go
mocno naciskał. Czymś się niepokoił, ale nie powiedział
czym.
- Może nie mógł - dodała Shirley. - Może sam nie wie-
dział.
Skinąłem głową.
- Szyby były ze zwyczajnego samochodowego szkła, ale
nie miały znaku fabrycznego. Czyli nie zainstalowano ich
w żadnej fabryce w Detroit.
- Odciski?
Zacząłem odliczać na palcach.
- Ennis. Twój ojciec. Bradley Roach. Koniec. Brak od-
cisków mężczyzny w czarnym płaszczu.
- Pewnie nosił rękawiczki.
- Można by tak pomyśleć. Brad nie miał pewności, ale
wydawało mu się, że widział ręce tego gościa i były tak samo
białe jak twarz.
- Ludzie często dorabiają później takie szczegóły - sko-
84 STEPHEN KING
mentował Huddie. - Naoczni świadkowie nie są tacy wiary-
godni, jak byśmy chcieli.
- Skończyłeś już te filozofowanie? - spytałem.
Huddie skinął wyniośle ręką.
- Kontynuuj.
-
Bibi nie znalazł w samochodzie śladów krwi, ale na
próbkach materiału pobranych z bagażnika znajdowały się
resztki materii organicznej. Bibi nie potrafił jej zidentyfiko-
wać, a ta materia - nazywał ją „mydlinami" - znikła. Każda
próbka po tygodniu robiła się czysta. Nie zostawało z niej
nic oprócz barwnika, którego dodawał.
Huddie podniósł rękę jak uczeń. Skinąłem głową.
- Tydzień później nie można było znaleźć śladów po po-
branych fragmentach deski rozdzielczej i opon. Drewno od-
rosło jak skórka na winorośli. To samo było z wykładziną
w bagażniku. Jeśli się zadrapało błotnik scyzorykiem albo
kluczem, jakieś sześć godzin później rysa znikała.
- Sam się leczył? - spytał Ned. - Potrafi?
- Tak - powiedziała Shirley. Zapaliła następnego parlla-
menta, szybkimi, nerwowymi pufnięciami. - Raz twój ojciec
zmusił mnie do tego swojego eksperymentu - miałam obsłu-
giwać kamerę wideo. Zrobił długą rysę wzdłuż drzwiczek od
strony kierowcy, tuż pod chromowanym ornamentem i po
prostu zostawiliśmy włączoną kamerę i wracaliśmy do niej
co piętnaście minut. Nie wydarzyło się nic dramatycznego,
jak w filmie, ale i tak było na co popatrzeć. Rysa robiła się
coraz płytsza i zaczęła ciemnieć wokół krawędzi, jakby sta-
rała się wtopić w lakier. I w końcu po prostu zniknęła. Bez
śladu.
- No i opony - przejął pałeczkę Phil Candleton. - Po-
wiedzmy, że wbiłeś w którąś śrubokręt i powietrze zaczyna-
ło syczeć, jak należy. Ale po chwili syk zmieniał się w szmer,
a po paru sekundach i on cichł. Śrubokręt wypadał - wydął
wargi i zrobił „fpppp" -jakby buick wypluwał pestkę.
- Więc jest żywy? - spytał mnie Ned. Mówił tak cicho, że
niemal go nie słyszałem. - Skoro potrafi się leczyć...
- Tony twierdził, że nie. Był o tym święcie przekonany.
„To tylko gadżet - mawiał. - To takie cholerne nie wiadomo
co, którego nie rozumiemy". Twój tato był dokładnie prze-
ciwnego zdania i w końcu stał się równie nieprzejednany jak
Tony. Gdyby żył...
- Co? Co, gdyby żył?
BUICK 8 85
-
Nie wiem - powiedziałem. Nagle poczułem się zmęczo-
ny i smutny. Miałem jeszcze wiele do opowiedzenia, ale mi
się odechciało. Zabrakło mi ochoty, a serce ściskało mi się
na samą myśl, że mam mówić, tak jak czasem się ściska, gdy
mamy do wykonania obowiązek nieunikniony, lecz trudny
i żmudny - wykarczować pniaki przed zachodem słońca,
zwieźć siano do stodoły, zanim deszcz spadnie. - Nie wiem,
co by było, gdyby żył i taka jest prawda, jak mi Bóg miły.
Huddie przyszedł mi na ratunek.
- Twój tatuś miał fioła na punkcie tego samochodu. Ale
to fioła jak stąd do nieba. Przylatywał do niego w każdej
wolnej chwili, chodził dookoła, robił mu zdjęcia... dotykał
go. Na ogół tak było. Dotykał i dotykał, jakby chciał uwie-
rzyć w jego istnienie.
- Szef dak samo - wtrącił Arky.
Nie całkiem, pomyślałem, ale tego nie powiedziałem.
Z Curtem było inaczej. Pod koniec buick należał do niego
tak, jak nigdy nie należał do Tony'ego. I Tony o tym wie-
dział.
- Ale co się stało z funkcjonariuszem Raffertym, Sandy?
Myślisz, że buick...
- Zjadł go - oznajmił Huddie. Mówił z niezachwianą
pewnością siebie. - Tak wtedy pomyślałem i tak myślę teraz.
Twój tata też.
- Naprawdę? - spytał mnie Ned.
- No, tak. Zjadł go albo zabrał w jakieś inne miejsce. -
Znowu stanęła mi przed oczami wizja trudnej i żmudnej ro-
boty - posłać rzędy łóżek, zmyć sterty talerzy, skosić i zwieść
hektary siana.
- Ale mówisz, że naukowcy nie badali tego czegoś? Ni-
gdy? Chemicy, fizycy? Nikt nie przeprowadził nawet analizy
spektrograficznej?
- Bibi wrócił chyba co najmniej raz - powiedział Phil
odrobinę usprawiedliwiająco. - Ale sam, bez tych dziecia-
ków, z którymi podróżował. Razem z Tonym i twoim ojcem
wtaszczyli tam jakąś wielką machinę... może to i był spektro-
graf, ale nie wiem, co wykazał. A ty, Sandy?
Pokręciłem głową. Nie było już nikogo, kto mógłby nam
odpowiedzieć na to pytanie. Ani na mnóstwo innych. Bibi
Roth zmarł na raka w 1998 roku. Curtis Wilcox, który czę-
sto obchodził buicka wokół z notesem w ręku, spisując róż-
ne rzeczy (i często szkicując), także już nie żył. Tony Schoon-
86 STEPHEN KING
dist, znany jako stary sierżant, żył, lecz miał pod osiem-
dziesiątkę i zagubił się w tym mrocznym czyśćcu zwanym
chorobą Alzheimera. Odwiedzałem go razem z Arky Arka-
nianem w domu opieki, gdzie teraz mieszka. Ostatni raz
przed Gwiazdką. Razem z Arkym przynieśliśmy mu złoty
medalik ze świętym Krzysztofem, na który zrzuciliśmy się
z naszą starą paczką. Wydawało mi się, że stary sierżant
ma lepszy dzień. Rozpakował prezent bez wielkich kłopo-
tów i medalik chyba mu się spodobał. Nawet sam otworzył
zameczek, choć Arky musiał mu pomóc go zapiąć. Kiedy
wreszcie to załatwili, Tony spojrzał na mnie z bliska zaczer-
wienionymi oczami, ściągnąwszy brwi, w parodii swego
dawnego przenikliwego spojrzenia. W tamtej chwili jakby
znowu był sobą. Potem w oczach stanęły mu łzy i złudzenie
zniknęło.
- Kim jesteście, chłopcy? - spytał. - Prawie was pamię-
tam. - I dodał rzeczowo, jakby donosił o stanie pogody: -
Wiecie, jestem w piekle. To jest piekło.
- Ned, posłuchaj - powiedziałem. - Nasze zebranie
w „The Country Way" tak naprawdę dotyczyło jednego.
Kalifornijscy gliniarze mają to wypisane po obu stronach ra-
diowozów, może dlatego, że mają sklerozę i muszą to sobie
w kółko przypominać. My nie. Wiesz, o czym mówię?
- Służyć i chronić - wyrecytował Ned.
- Właśnie. Tony uważał, że to coś trafiło w nasze ręce
niemal jakby z łaski bożej. Nie powiedział tego głośno, ale
zrozumieliśmy. Twój ojciec też tak sądził.
Opowiedziałem Nedowi Wilcoxowi to, co jak sądziłem,
powinien usłyszeć. Ale nie wspomniałem mu o rozświetlo-
nych oczach Tony'ego i jego ojca. Tony mógł nam truć
o obowiązku służenia i chronienia, mógł nam opowiadać,
jak to jesteśmy najlepiej wyposażeni, żeby przechować taki
niebezpieczny depozyt, mógł nawet przyznać, że kiedyś od-
damy to coś starannie wybranej ekipie naukowców, być mo-
że dowodzonej przez Bibi Rotha. Mógł nam opowiadać te
bajeczki i opowiadał. Ale nic nie znaczyły. Tony i Curt pra-
gnęli mieć buicka, bo po prostu nie potrafili się z nim roz-
stać. W tym sęk, a cała reszta to tylko ozdóbki. Roadmaster
był dziwny, egzotyczny, wyjątkowy i należał do nich. Nie
mogli się zmusić, żeby go oddać.
-
Ned - zapytałem - czy twój tata nie zostawił jakichś
notesów? Takich zbindowanych, jak szkolne.
BUICK 8 87
Ned ściągnął usta. Pochylił głowę i powiedział gdzieś
między kolana:
- Tak, najróżniejsze. Mama mówiła, że to prawdopo-
dobnie pamiętniki. Ale w testamencie napisał, żeby spaliła
wszystkie prywatne dokumenty, więc spaliła.
- Jest w tym jakiś sens - doszedł do wniosku Huddie. -
Przynajmniej tak wynika z tego, co wiem o Curcie i starym
sierżancie.
Ned podniósł głowę.
Huddie rozwinął temat.
- Ci dwaj nie ufali naukowcom. Wiesz, jak ich nazywał
Tony? Trucicielami. Mówił, że ich misją jest rozpylanie tru-
cizny, przekonywanie ludzi, żeby się nie bali jeść wszystkie-
go, co dusza zapragnie, że to nauka i że wyjdzie im na zdro-
wie - i że ich uwolni. - Zamilkł. - No i było coś jeszcze.
- Co? - spytał Ned.
- Dyskrecja. Gliniarze potrafią dochować tajemnicy, ale
Curt i Tony nie wierzyli w dyskrecję naukowców. Patrzcie,
jak szybko ci idioci rozprzestrzenili bomby atomowe na ca-
łym świecie - powiedział raz Tony. - Posłaliśmy za to Ro-
senbergów na krzesło, ale każdy kretyn wie, że Rosjanie i tak
będą mieli za dwa lata własną bombę. Dlaczego? Bo na-
ukowcy lubią gadać. To, co mamy w Baraku B, to odpo-
wiednik bomby, chociaż kto to właściwie wie. Jedno jest
pewne, dopóki stoi u nas, nie będzie niczyją bombą.
Pomyślałem, że to tylko część prawdy. Od czasu do czasu
zastanawiałem się, czy Tony i ojciec Neda kiedyś naprawdę
o tym rozmawiali - na przykład pewnego wieczora, kiedy ży-
cie w barakach zamarło, chłopaki drzemali na górze, inni
oglądali film z kasety i jedli popcorn z mikrofalówki, a oni
dwaj usiedli z dala od wszystkich za zamkniętymi drzwiami
gabinetu Tony'ego. I nie mam na myśli jakiegoś „a gdyby",
„przypuśćmy", Jakby to, toby tamto". Zastanawiam się, czy
powiedzieli sobie prawdę w oczy: „Nigdzie nie ma takiego
drugiego egzemplarza, a my go zatrzymamy". Nie sądzę. Bo
tak naprawdę wystarczyłoby im tylko spojrzeć sobie w oczy.
Zobaczyć tę samą niecierpliwość - ochotę, żeby go dotknąć,
zajrzeć do niego. Nawet żeby tylko wokół niego pochodzić.
To było coś tajnego, tajemnica, cud. Ale nie wiem, czy mały
by w to uwierzył. Tęsknił za ojcem, był na niego zły za to, że
umarł. W takim nastroju uznałby to, co zrobili, za kradzież,
a to także nie była prawda. Przynajmniej nie cała.
88 STEPHEN KING
- Wtedy wiedzieli już o błyskownicach - powiedziałam.
- Tony nazywał to „zjawiskami dyspersyjnymi". Uważał, że
buick się czegoś pozbywa, że się rozładowuje. A pominąw-
szy problem dyskrecji i odpowiedzialności, pod koniec lat
siedemdziesiątych ludzie w Pensylwanii - i nie tylko my, ale
w ogóle wszyscy - mieli jeden bardzo ważny powód, żeby nie
ufać naukowcom i technikom.
- Three Miles Island. Elektrownia jądrowa - odgadł
Ned.
- Tak. A ten samochód potrafi więcej, niż zabliźniać za-
drapania i odpychać kurz. O wiele więcej.
Zamilkłem. Za trudne to było, za dużo tego.
-
No, powiedz mu - ponaglił Arky. Był prawie zły, wku-
rzony przywódca bandy. - Powiedziałeś de wszystkie głupo-
dy, powiedz resztę. - Spojrzał na Huddiego, potem Shirley. -
Nawet o 1988. Dak, nawet to. - Zamilkł, westchnął, obejrzał
się na Barak B. - Nie pora przerywać, sierżancie.
Wstałem i ruszyłem przez parking. Za moimi plecami
Phil powiedział:
-
O nie, nie. Zostaw go, mały, on wróci.
Tak to już jest, jak się siedzi na wysokim stołku; ludzie
mogą tak mówić i prawie zawsze mają rację. Z wyjątkiem
zawałów serca, wylewów i pijanych kierowców. Z wyjątkiem
wydarzeń, w których my, śmiertelnicy, mamy nadzieję do-
strzec Boga. Ludzie, którzy siedzą na wysokich stołkach -
którzy napracowali się, by się na nie wdrapać i wciąż pracu-
ją, żeby nie zlecieć - nigdy nie powiedzą: a pocałujcie mnie
w dupę, ja się stąd zrywam. O nie. My, grube ryby, dalej
ścielimy łóżka, zmywamy talerze i zwozimy siano, i jeszcze
wypruwamy sobie przy tym żyły. Co my byśmy bez ciebie
zrobili? - mówią ludzie. Odpowiedź przeważnie brzmi: robi-
liby dokładnie to, co chcą, tak jak dotychczas. Jechaliby do
piekła na tym samym starym wózku.
Stanąłem przed podnoszonymi drzwiami Baraku B,
spojrzałem przez okienko na termometr. Temperatura spa-
dła do jedenastu stopni. Ciągle nieźle - w każdym razie nie
katastrofalnie - ale na tyle chłodno, że zacząłem podejrze-
wać, iż buick da jeszcze jeden pokaz przed dobranocką. Na
razie nie było sensu przykrywać go brezentem, najprawdo-
podobniej musielibyśmy zrobić to jeszcze raz.
Wyczerpuje się, tak brzmiała ogólna mądrość dotycząca
roadmastera, przypowieść według Schoondista i Wilcoxa.
BUICK 8 89
Zwalnia jak nienakręcony zegar, zdycha jak wyczerpana ba-
teria, piszczy jak detektor dymu, który już nie rozpoznaje
ognia. Wybierz ulubioną metaforę, ceny zniżkowe. I może
nawet będzie prawdziwa. A może nie. Przecież nic o nim nie
wiedzieliśmy. Wmawianie sobie, że wiemy, było strategią po-
magającą żyć bez zbyt wielu złych snów w sąsiedztwie tego...
czegoś.
Wróciłem na ławkę, zapaliłem kolejnego papierosa
i usiadłem między Shirley i Nedem.
- Chcecie posłuchać, jak po raz pierwszy zobaczyliśmy
to, co widzieliśmy przed chwilą?
Radosne oczekiwanie na ich twarzach odrobinę ułatwiło
mi dalsze opowiadanie.
WTEDY
Gdy się zaczęło, Sandy tam był, tylko on. Później mawiał
- na wpół żartem - że to jego przepustka do sławy. Inni po-
jawili się wkrótce potem, ale na początku był tylko Sander
Freemont Dearborn, stojący przy pompie benzynowej z roz-
dziawioną gębą i zamkniętymi oczami, święcie przekonany,
że za parę sekund wszyscy, nie wspominając już o okolicz-
nych amiszach i nieamiszach, zmienią się w radioaktywny
pył na wietrze.
Zdarzyło się to parę tygodni po tym, jak buick znalazł się
w posiadaniu Jednostki D, koło pierwszego sierpnia 1979 ro-
ku. Do tego czasu artykuły o zniknięciu Ennisa Rafferty'ego
pojawiały się już coraz rzadziej. Na ogół opowieści o znik-
nięciu policjanta zamieszczał okręgowy „American", ale pod
koniec lipca w „Pittsburgh Post-Gazette" wydrukowali duży
artykuł na pierwszej stronie. „SIOSTRA ZAGINIONEGO
POLICJANTA MA WĄTPLIWOŚCI" - głosił nagłówek,
a pod nim widniało: „EDITH HYAMS ŻĄDA PEŁNEGO
DOCHODZENIA".
Ogólnie wszystko potoczyło się dokładnie tak, jak prze-
widział Tony Schoondist. Edith sądziła, że policjanci z Jed-
nostki D wiedzą o zniknięciu jej brata więcej, niż chcą zdra-
dzić; podały to obie gazety. Pomiędzy wierszami czytało się,
że biedna kobieta jest na wpół obłąkana z bólu (o gniewie
nie wspominając) i szuka kogoś, by zrzucić na niego winę,
która może leżeć po jej stronie. Żaden z nas nie wspomniał
o jej jadowitym języku i niemal nieustannym zrzędzeniu, ale
Ennis i Edith mieli sąsiadów, którzy nie byli aż tak dyskret-
ni. Dziennikarze z obu gazet wspomnieli także, że pomimo
BUICK 8 91
oskarżeń chłopcy z jednostki Ennisa zamierzają zapewnić
Edith skromną pomoc finansową.
Brzydka czarno-biała fotografia Edith z „Post-Gazette"
nie pomogła jej za bardzo; wyglądała na niej jak Lizzie Bor-
den na piętnaście minut przed złapaniem za siekierę.
Pierwsza błyskownica strzeliła o zmierzchu. Sandy zszedł
z patrolu około szóstej, żeby pogawędzić z Mikiem Sander-
sem z prokuratury okręgowej. Czekała ich wyjątkowo par-
szywa sprawa o potrącenie przechodnia, Sandy był świad-
kiem oskarżenia, ofiarą dziecko, które po wypadku zostało
sparaliżowane od szyi w dół. Mikę chciał się upewnić, że na-
rąbany kokainą pan Ważniak rzeczywiście uciekł z miejsca
wypadku. Chciał go wsadzić na pięć lat, choć w rachubę
wchodziło także dziesięć. Tony Schoondist brał udział w czę-
ści spotkania, które odbyło się w kącie świetlicy na piętrze,
po czym zszedł do swego gabinetu, a Mikę i Sandy jeszcze się
dogadywali. Po spotkaniu Sandy postanowił zatankować ra-
diowóz, zanim wyjedzie na kolejny trzy- czy czterogodzinny
patrol.
Mijając otwarte drzwi dyspozytorni, usłyszał, jak Matt
Babicki mówi cicho, jakby tylko do siebie:
-
Ach, ty mała cholero. - Tu nastąpił odgłos uderzenia.
- Zachowuj się!
Sandy wyjrzał zza rogu i spytał, czy Matt ma jeden z tych
trudnych dni w miesiącu.
Matt się nie ubawił.
-
Posłuchaj - powiedział i podkręcił Wzmacnianie. Gał-
ka WYCISZANIE, zauważył Sandy, była już odkręcona do
oporu.
Zgłosił się Brian Cole z siódemki, Herb Avery z piątki na
Sawmill Road, George Staiikowski z Bóg wie skąd. To
ostatnie zgłoszenieutonęło w świszczącej eksplozji trzasków.
- Jeśli się jeszcze pogorszy, to już nie wiem, jak wyłapię
chłopaków, że nie wspomnę o podawaniu informacji - po-
skarżył się Matt. Znowu trzepnął radio, jakby dla zaakcen-
towania swych słów. - A co będzie, jeśli ktoś się zgłosi
z prośbą o pomoc? Zbiera się na burzę czy co?
- Gdy szedłem, pogoda była jak kryształ - powiedział
Sandy i wyjrzał przez okno. - Teraz też... co mógłbyś sam
zobaczyć, gdyby ci się głowa obracała. Mnie się obraca, wi-
dzisz? Taki się już urodziłem. - Poruszył głową na boki.
92 STEPHEN KING
- Bardzo śmieszne. Może byś się zajął wrabianiem po-
rządnych ludzi, co?
- O, brawo. Bardzo dobra wredna uwaga.
W drodze do drzwi Sandy usłyszał jeszcze, jak ktoś z gó-
ry domaga się informacji, czy cholerna antena telewizyjna
spadła z dachu, bo w trakcie bardzo dobrego odcinka „Star
Treka" nagle zniknął obraz.
Sandy wyszedł. Był upalny, lekko zamglony wieczór;
z oddali dobiegały pomruki grzmotów, ale nie było wiatru
ani chmur. Słońce zaczęło przygasać na zachodzie, z trawy
podnosiła się mgła; w końcu sięgnęła na jakieś półtora metra.
Sandy wsiadł do radiowozu (na tej zmianie był to D-14,
ten z zepsutym zagłówkiem), podjechał pod pompę benzy-
nową, wysiadł, odkręcił bak pod zdejmowaną tablicą reje-
stracyjną i znieruchomiał. Nagle zdał sobie sprawę, że zrobi-
ło się bardzo cicho - świerszcze nie ćwierkały w trawie, ptaki
przestały śpiewać. Jedynym odgłosem było ciche, monoton-
ne brzęczenie, jak to, które się słyszy pod linią wysokiego na-
pięcia albo w pobliżu transformatora.
Zaczął się odwracać i w tej właśnie chwili cały świat zro-
bił się biało-fioletowy. W pierwszej chwili pomyślał, choć
niebo było bezchmurne, że trafił w niego piorun. Potem zo-
baczył, że Barak B rozświetla się jak...
Tego zdania nie można było dokończyć. Nigdy w życiu
nie widział nic, co by wyglądało jak tamto. Nigdy.
Gdyby spojrzał prosto w te pierwsze rozbłyski, pewnie
by oślepł - może na jakiś czas, może na dobre. Na szczęście
podnoszone drzwi baraku nie wychodziły na pompę. A jed-
nak wystarczył sam odblask, żeby porazić jego oczy i zmie-
nić ten letni zmrok w środek dnia. I sprawić, że Barak B, so-
lidna drewniana budowla, stał się przejrzysty jak namiot
z gazy. Blask bił z każdej szpary i pustej dziury po gwoździu;
emanował spod dachu przez niewielki otwór, być może wy-
skrobany przez wiewiórkę; buchał oślepiającym grubym
snopem na poziomie ziemi, gdzie brakowało jednej deski.
Na dachu znajdował się szyb wentylacyjny, z którego w nie-
regularnych odstępach tryskała kolumna niczym sygnały
dymne, tyle tylko że z czystego fioletowego światła. Rozbły-
ski w szeregu okienek na podnoszonych drzwiach zmieniały
przygruntową mgłę w upiorny elektryczny wyziew.
Sandy był spokojny. Zdumiony, lecz spokojny. Pomy-
ślał: No tak, więc jednak wybuchł, skurwysyn, no to już nie
BUICK 8 93
żyjemy. W ogóle nie przyszło mu do głowy, żeby uciec albo
wskoczyć do radiowozu. Dokąd uciec? Dokąd odjechać? Ja-
kieś kpiny.
A to, czego chciał, zakrawało na szaleństwo: pragnął po-
dejść bliżej. Ciągnęło go. Nie bał się tak jak Pan D, odczu-
wał fascynację, ale nie strach. Być może to szaleństwo, ale
chciał podejść. Niemal słyszał, jak buick go woła.
Jakby we śnie (przyszło mu do głowy, że całkiem spokoj-
nie może to być sen) podszedł do D-14 od strony kierowcy,
pochylił się nad otwartym oknem i wziął z deski rozdzielczej
ciemne okulary. Włożył je i ruszył do baraku. Okulary trochę
pomogły, ale nie bardzo. Szedł z uniesioną ręką, mrużąc oczy.
Świat eksplodował bezgłośnie i pulsował fioletowym ogniem.
Sandy widział swój cień odskakujący od niego, znikający
i znowu wyskakujący. Widział, jak z okien na podnoszonych
drzwiach garażu strzela światło. Widział wynurzających się
z głównego budynku funkcjonariuszy, odpychających na bok
Matta Babickiego z dyspozytorni, który wyszedł pierwszy.
W rozbłyskach z baraku wszyscy poruszali się dziwnie, jak ak-
torzy z niemego filmu. Ci, którzy mieli przy sobie ciemne oku-
lary, włożyli je. Ci, którzy nie mieli, zawrócili i pobiegli po nie.
Jeden funkcjonariusz nawet wyciągnął broń, spojrzał na nią,
jakby mówiąc: „No i na cholerę mi to?" i schował ją do kabu-
ry. Dwaj funkcjonariusze bez okularów kuśtykali niepewnie
w stronę baraku, ze spuszczonymi głowami, zamkniętymi
oczami i rękami wyciągniętymi jak lunatycy, przyciągani tak
samo jak Sandy w stronę tych nieregularnych rozbłysków i ci-
chego, doprowadzającego do szału brzęczenia. Jak ćmy do
świecy.
Potem Tony Schoondist dogonił ich, potrącił, popchnął,
kazał wracać w cholerę, wracać do baraków i że to rozkaz.
Usiłował włożyć okulary i ciągle nie trafiał. Udało mu się
dopiero, kiedy wsadził sobie jeden zausznik w usta, a drugim
dziabnął się nad lewym okiem.
Sandy nic nie widział ani nie słyszał. Słyszał tylko to
brzęczenie. Widział rozbłyski, zmieniające mgłę w elektrycz-
ne smoki. Widział kolumnę migoczącego fioletowego świa-
tła, tryskającą ze stożkowatego otworu wentylacyjnego
i przeszywającą ciemniejące niebo.
Tony chwycił go, potrząsnął. Z szopy dobiegł kolejny
bezgłośny świetlny wystrzał, który zmienił szkła okularów
Tony'ego w dwie małe niebieskie kule ognia. Tony krzyczał,
94 STEPHEN KING
choć nie musiał, Sandy go doskonale słyszał. Usłyszał brzę-
czenie, czyjeś mamrotanie „Boże, Boże wszechmogący" -
i wszystko ucichło.
- Sandy! Byłeś tu, kiedy się zaczęło?
- Tak! - usłyszał, że także krzyczy, wbrew samemu so-
bie. Ta sytuacja w pewien sposób wymagała krzyku. Światło
rozbłyskiwało i migotało, bezgłośne błyskawice. Kiedy ga-
sło, baraki zdawały się przyskakiwać ku nim jak żywe, a cie-
nie policjantów biegły po drewnianych ścianach.
- Od czego się zaczęło? Co to spowodowało?
- Nie wiem!
- Wejdź do środka! Wezwij Curtisa! Powiedz, co się wy-
darzyło! Powiedz, żeby natychmiast tu przywlókł dupę!
Sandy opanował chęć wyznania dowódcy, że chce zostać
i zobaczyć, co się stanie. W bardzo podstawowy sposób po-
mysł był z gruntu idiotyczny: i tak nic nie było widać. Było
za jasno. Nawet w ciemnych okularach. Poza tym potrafił
się zorientować, kiedy słyszy rozkaz.
Wrócił do baraku, potykając się na schodach (te oślepia-
jące błyski uniemożliwiały ocenę odległości czy głębokości),
i dotarł do dyspozytorni, macając przed sobą rękami. Dla je-
go porażonego, oszołomionego wzroku barak zmienił się
w wielowarstwowe cienie. W tej chwili jedynym realnym wi-
dokiem były te potężne fioletowe błyskawice.
Radio Matta Babickiego bluzgało monotonnymi trza-
skami, z których gdzieniegdzie wynurzały się głosy -jak sto-
py i palce pogrzebanych. Sandy podniósł słuchawkę zwykłe-
go telefonu, który stał obok aparatu alarmowego. Myślał, że
on też jest głuchy, no bo dlaczego nie - ale nie był. Wykręcił
numer Curta z listy na tablicy ogłoszeń. Nawet telefon jakby
podskakiwał ze strachu przy każdym białofioletowym roz-
błysku.
Odebrała Michelle i powiedziała, że Curt chce skosić
trawnik, zanim się zupełnie ściemni. Nie miała ochoty go
wołać, to się słyszało. Ale kiedy Sandy poprosił ją po raz
drugi, rzuciła:
-
Dobrze, poczekaj. Czy wy nigdy nie odpuszczacie?
Czas dłużył się w nieskończoność. To coś z Baraku
B błyskało jak szalona neonowa apokalipsa i wydawało się,
że dyspozytornia przy każdym rozbłysku przekrzywia się
w inną stronę. Sandy nie mógł uwierzyć, żeby takie eksplozje
mogły nie być śmiertelnie niebezpieczne, ale przecież jeszcze
BUICK 8 95
żył i oddychał. Dotknął policzków, sprawdził, czy nie są po-
parzone. Nie były.
Przynajmniej na razie, pomyślał. Ciągle czekał, aż funk-
cjonariusze zaczną krzyczeć, że to coś z baraku eksplodowa-
ło, stopiło się albo coś z siebie wypuściło - coś niewyobrażal-
nego, z płonącymi elektrycznymi oczami. Takie myśli
normalnie nie zdarzają się gliniarzom, ale Sandy Dearborn
nigdy w życiu nie czuł się mniej gliniarzem, raczej małym
przestraszonym chłopcem. W końcu Curt odezwał się w słu-
chawce, zdyszany i zaciekawiony.
-
Musisz natychmiast przyjść - poinformował Sandy. -
Sierżant kazał.
Curt od razu się połapał, o co chodzi.
-Co robi?
- Strzela fajerwerkami. Błyski i iskry. Nawet nie można
patrzeć na barak.
- Pali się?
- Nie sądzę, ale trudno powiedzieć. Nic nie widać. Jest
za jasno. Przyjeżdżaj.
W słuchawce rozległ się trzask i Sandy wyszedł na ze-
wnątrz. Jeśli miało dojść do jakiegoś wybuchu atomowego,
chciał być w tej chwili razem z kolegami.
Dziesięć minut później Curt wjechał z piskiem opon na
podjazd z napisem „TYLKO DLA FUNKCJONARIU-
SZY", za kierownicą miłośnie odnowionego bel aire, tego
samego, który dwadzieścia dwa lata później odziedziczy je-
go syn. Wyjechał szybko zza zakrętu i Sandy przeżył mo-
ment grozy, kiedy mu się wydało, że Curtis zamierza wje-
chać prosto w pięciu facetów. Ale Curt szybko wdepnął
hamulec (nadal miał refleks dziecka) i zahamował, prawie
ryjąc maską w ziemi.
Wysiadł, pamiętał, żeby zgasić silnik, ale o reflektorach
zapomniał, potknął się o własne nogi i niemal grzmotnął na
asfalt. Jakoś zachował równowagę i puścił się pędem w stro-
nę baraku. Sandy ledwie zdążył dostrzec coś dyndającego
w jego ręce: ochronne okulary do spawania na elastycznej
gumce. Widywał już rozemocjonowanych mężczyzn - nawet
bardzo wielu, prawie każdy zatrzymany za przekroczenie
szybkości był z tego czy innego powodu podniecony - ale
jeszcze nie widział, żeby ktoś tak świecił własnym blaskiem.
Oczy Curtisa prawie wychodziły z orbit, włosy się jeżyły...
96 STEPHEN KING
choć to akurat mogło być złudzenie, ponieważ pędził z wiel-
ką szybkością.
Tony chwycił go za ramię, wskutek czego Curtis omal się
znowu nie przewrócił. Jego wolna ręka zacisnęła się w pięść
i zaczęła podnosić. Potem opadła. Sandy nie wiedział, czy
ten żółtodziób naprawdę chciał uderzyć sierżanta, i nie
chciał wiedzieć. Ważne było to, że go rozpoznał (i przypo-
mniał sobie o jego funkcji).
Tony wyciągnął rękę po okulary.
Curt pokręcił głową.
Tony rzucił parę słów.
Curt odpowiedział, gwałtownie potrząsając głową.
W oślepiających rozbłyskach Sandy ujrzał, że Tony Schoon-
dist także toczy ze sobą walkę, że chce po prostu rozkazać
Curtowi, by oddał okulary. Ale odwrócił się i spojrzał na ze-
branych policjantów. W pośpiechu i rozgorączkowaniu wy-
dał im dwa rozkazy, brzmiące pewnie mniej więcej tak: cof-
nąć się i wrócić do baraków. Większość usłuchała pierwszego
i zignorowała drugi. Tony odetchnął głęboko, wypuścił po-
wietrze, po czym powiedział coś do Dicky-Ducka Eliota, któ-
ry wysłuchał go, skinął głową i poszedł w stronę baraków.
Reszta patrzyła, jak Curt biegnie do Baraku B, po dro-
dze rzucając baseballową czapkę na chodnik i wkładając
okulary. Sandy lubił i szanował najnowszego członka Jed-
nostki D, lecz w tym biegu nie dostrzegał nic heroicznego.
Heroizm to działanie w obliczu strachu. Tamtego wieczora
Curtis Wilcox nie czuł strachu, nawet najsłabszego jego
drgnienia. Rozpierały go podniecenie i ciekawość. Znacznie
później Sandy zrozumiał, dlaczego stary sierżant puścił Cur-
tisa: ponieważ zrozumiał, że nie da rady go zatrzymać.
Curt zatrzymał się jakieś trzy metry przed podnoszony-
mi drzwiami, uniósł rękę, żeby osłonić oczy przed szczegól-
nie oślepiającym rozbłyskiem. Sandy dostrzegł, że światło
prześwieca przez palce Curta fioletowobiałymi strzałami.
W tym samym czasie na tle mgły pojawił się jego cień niczym
postać olbrzyma. Potem światło zgasło i przez jarzące się
kleksy powidoków Sandy zobaczył, że Curt znowu rusza.
Dotarł do drzwi i zajrzał do środka. Stał tak, dopóki nie na-
stąpił kolejny błysk. Wówczas odskoczył i natychmiast wró-
cił do okna.
Tymczasem przybiegł Dicky-Duck Eliot, wysłany nie
wiadomo z jakim zadaniem. Sandy zauważył, co trzyma,
BUICK 8 97
kiedy Dicky-Duck go minął. Sierżant zarządził, żeby wszyst-
kie radiowozy były wyposażone w polaroidy i Dicky-Duck
poleciał po jeden z nich. Podał go Tony'emu, odruchowo się
wzdrygnąwszy, gdy barak rozświetlił się kolejną bezgłośną
kanonadą światła.
Tony wziął aparat i pobiegł do Curtisa, który nadal za-
glądał przez okno do baraku i odskakiwał przy każdym no-
wym błysku (albo ich serii). Widać nawet okulary do spawa-
nia nie chroniły jak należy przed tym, co się działo w środku.
Coś trąciło dłoń Sandy'ego, który omal nie wrzasnął ze
strachu. Spojrzał w dół i zobaczył barakowego psa. Pan Dil-
lon prawdopodobnie przespał całą awanturę, pewnie aż do
tej chwili chrapał na linoleum między zlewem i kuchenką,
w swoim ulubionym miejscu. Teraz przyszedł, żeby spraw-
dzić, o co tyle krzyku. Lśnienie jego oczu, postawione uszy,
wysoko uniesiona głowa świadczyły, że według niego działo
się coś ważnego. Za to nie zdradzał dawnego przerażenia.
Błyskające światło wcale go nie zaniepokoiło.
Curtis usiłował odebrać polaroid, ale Tony nie puszczał.
Stali przed Barakiem B, zamienieni w migoczące sylwetki.
Kłócili się? Nie wyglądało na to. Przynajmniej z daleka. We-
dług Sandy'ego raczej dyskutowali zażarcie, jak dwaj na-
ukowcy podczas obserwacji nowego zjawiska. A może to
wcale nie zjawisko, pomyślał Sandy. Może to eksperyment,
a my jesteśmy królikami doświadczalnymi.
Zaczął odmierzać długość mrocznych interwałów, stojąc
wraz z innymi i patrząc na dwie sylwetki przed barakiem,
jedną w za dużych okularach, drugą z pękatym polaroidem,
obie wyglądające jak w laserowych dyskotekowych reflekto-
rach. Błyskało seriami, ale zaczęły się pojawiać coraz dłuż-
sze przerwy. Sandy naliczył sześć sekund... dziesięć... czter-
naście. .. dwadzieścia. . -"
Buck Flanders odezwał się koło niego:
- Chyba się kończy.
Pan D warknął i zrobił taki ruch, jakby zamierzał się rzu-
cić do przodu. Sandy chwycił go za obrożę i przytrzymał.
Może pies chciał tylko podbiec do Curta i Tony'ego, a może
do tego czegoś z baraku. Może znowu go wołało. Wszystko
jedno, Sandy nie zamierzał puścić Pana Dillona.
Tony i Curt podeszli do drzwi. Ciągle dyskutowali z oży-
wieniem. Wreszcie Tony skinął głową - według Sandy'ego
niechętnie - i podał Curtowi aparat. Curt otworzył drzwi
7. Buick 8
98 STEPHEN KING
i w tej samej chwili światło błysnęło znowu, zalewając go po-
tokiem oślepiającego blasku. Sandy na serio spodziewał się,
że kiedy zgaśnie, Curta już nie będzie, że się rozpadnie w pył
albo zostanie przeteleportowany do odległej galaktyki, gdzie
spędzi resztę życia na polerowaniu czarnego tyłka Dartha
Vadera.
Ledwie miał czas zauważyć, że Curt jeszcze tam jest,
osłania ręką oczy w okularach. Po prawej stronie, dokładnie
za nim, Tony Schoondist odwracał się od blasku, z ręką
uniesioną do twarzy. Ciemne okulary nie stanowiły żadnej
ochrony, Sandy sam je miał na nosie i to czuł. Kiedy odzy-
skał wzrok, Curt zniknął w baraku.
W tej chwili Sandy zwrócił uwagę na Pana Dillona, któ-
ry wyrywał się, pomimo że Sandy trzymał go mocno za ob-
rożę. Nie był już spokojny. Warczał i skomlał, uszy położył
płasko, zmarszczył pysk, ukazując białe kły.
-
Hej, pomóżcie, pomóżcie! - krzyknął Sandy.
Buck Flanders i Phil Candleton również złapali za obro-
żę, ale początkowo na nic się to nie zdało. Pies wyrywał się,
kaszląc i bryzgając śliną na chodnik, ze wzrokiem wbitym
w boczne drzwi. Zwykle był najukochańszym kundlem pod
słońcem, ale w tamtej chwili Sandy żałował, że nie ma przy
sobie kagańca i smyczy. Gdyby D zaczął gryźć, któryś z nich
skończyłby bez paru palców.
-
Zamknijcie drzwi! - ryknął Sandy do sierżanta. -
D tam zaraz poleci, zamknijcie drzwi, do cholery!
Tony obejrzał się, zdezorientowany, połapał się, co jest
grane i zamknął drzwi. Niemal natychmiast Pan D się uspo-
koił. Przestał warczeć, potem skomleć. Kilka razy szczeknął
ze zdziwieniem, jakby nie potrafił sobie przypomnieć, o co
mu chodziło. Sandy zaczął się zastanawiać, czy to przez to
brzęczenie, które było zdecydowanie głośniejsze przy otwar-
tych drzwiach, czy może przez jakiś zapach. Wydawało mu
się, że to ostatnie, ale pewności nie miał. Trudno się było zo-
rientować.
Tony zobaczył, że paru facetów rusza naprzód i kazał im
się cofnąć. Jego cichy głos było wyraźnie słychać, niby uspo-
kajający, ale brzmiał nieco dziwnie. Sandy miał wrażenie, że
w tle powinny się rozlegać krzyki i wrzaski, eksplozje jak
w kinie, może nawet pomruk samej rozgniewanej ziemi.
Tony odwrócił się do okna w podnoszonych drzwiach
baraku i zajrzał.
BUICK 8 99
- Co on tam robi, szefie? - spytał Matt Babicki. -
Wszystko dobrze?
- Świetnie - odrzekł Tony. - Obchodzi samochód i robi
mu zdjęcia. A ty co tam robisz? Wracaj do dyspozytorni, jak
rany boskie.
- Radio się spieprzyło, szefie. Trzeszczy.
- Może już nie trzeszczy. Bo tu się poprawia. - Miał spo-
kojny głos, jak to sierżant, ale wciąż wyczuwało się w nim
podniecenie. A gdy Matt się odwrócił, Tony dodał: - I ani
słowa o tym, co się tu dzieje, słyszysz? Przynajmniej nie
otwarcie. Ani teraz, ani nigdy. Jeśli będziesz musiał coś po-
wiedzieć o buicku, to... to jest kod D. Rozumiesz?
- Taaajest - odparł Matt i poszedł do baraku, przygar-
biony, jakby oberwał lanie.
- Sandy! - krzyknął Tony. - Co się dzieje z psem?
- Nic. Już nic. Co się dzieje z samochodem?
- Też chyba nic. Nic się nie pali i brak śladów po eksplo-
zji. Na termometrze dwanaście stopni. Zimno!
- Skoro wszystko dobrze, to po co robicie zdjęcia? - spy-
tał Buck.
- A bo tak - odpowiedział sierżant Schoondist, jakby to
wyjaśniało wszystko. Nie spuszczał oczu z Curtisa, który krą-
żył wokół samochodu jak jakiś fotograf wokół modelki. Trza-
skał zdjęcia i każde wsuwał za pasek starych szortów khaki.
Tymczasem Tony pozwolił reszcie obecnych podchodzić
czwórkami i zaglądać do środka. Kiedy nadeszła kolej San-
dy'ego, zauważył, że kostki Curtisa wydają się zielone przy
każdym błysku buicka. Promieniowanie.!/- pomyślał. Jezu
Chryste, on ma oparzenia popromienne! Potem sobie wszyst-
ko przypomniał i zaczął się śmiać. Michelle nie chciała wezwać
Curta do telefonu, bo kosił trawę. To były plamy z trawy.
- Wychodź już - wymamrotał Phil stojący po lewej ręce
Sandy'ego. Nadal trzymał psa za obrożę, choć Pan D już się
uspokoił. - Wychodź, nie przeciągaj struny.
Curt ruszył do drzwi, jakby go usłyszał - albo jakby usły-
szał ich wszystkich, myślących o tym samym. Choć możliwe,
że raczej skończył mu się film.
Kiedy wyszedł, Tony objął go za ramiona i odciągnął na
bok. Stali i rozmawiali, a tymczasem rozbłysła ostatnia słaba
błyskawica. Właściwie bardziej przypominała mrugnięcie.
Sandy spojrzał na zegarek. Dziesięć po dziewiątej. Całe zaj-
ście trwało niespełna godzinę.
100 STEPHEN KING
Tony i Curt przeglądali polaroidy z napięciem, którego
Sandy nie rozumiał. Zakładając, że Tony mówił prawdę
i buick razem z całą resztą naprawdę się nie zmienił.
Wreszcie Tony pokiwał głową, jakby się dogadali, i wró-
cił do reszty chłopaków. Tymczasem Curt jeszcze podszedł
do drzwi, żeby zajrzeć po raz ostatni do środka. Okulary
uniósł już na czoło. Tony rozkazał wrócić do budynku
wszystkim z wyjątkiem George'a Stankowskiego i Herba
Avery'ego. Herb przyjechał z patrolu, kiedy błyskanie jesz-
cze trwało, pewnie, żeby skorzystać z ubikacji. Potrafił prze-
jechać siedem kilometrów, żeby załatwić się w barakach, był
z tego znany, i znosił wszystkie przycinki ze stoicyzmem. Po-
wiedział, że kiedy się siada na obcych sraczach, można się
nabawić strasznych chorób i każdy, kto w to nie wierzy, po-
winien je złapać. Sandy uważał, że Herb się raczej uzależnił
od magazynów w sraczu na piętrze. Funkcjonariusz Avery,
który za dziesięć lat zginie w dachującym samochodzie, był
wielbicielem „American Heritage".
-
Wy dwaj macie pierwszą wartę - oznajmił Tony. -
Dajcie znać, jeśli coś się zacznie dziać. Nawet jeśli tylko bę-
dzie się wam wydawać, że się zaczęło.
Herb zaczął jęczeć i protestować.
-
Gęba na kłódkę - powiedział Tony. - Ani słowa więcej.
Herb zauważył, że szef ma na policzkach czerwone pla-
my i od razu się zamknął. Sandy pomyślał, że ma doskonałe
wyczucie.
Kiedy wrócili do baraku w ślad za sierżantem Schoondi-
stem, Matt Babicki gadał przez radio. Gdy powiedział szó-
stce, żeby zdał raport dwudziestce, odpowiedź Andy'ego Co-
lucciego była wyjątkowo wyraźna. Trzaski zniknęły.
Zajęli miejsca w małym salonie na piętrze. Ostatni musie-
li się zadowolić miejscem na dywanie. Sala odpraw na dole
była większa, ale Sandy pomyślał, że Tony podjął dobrą de-
cyzję. To była sprawa rodzinna, nie służbowa.
Przynajmniej nie ściśle służbowa.
Curtis Wilcox zjawił się ostatni, z polaroidami w ręce,
okularami nadal na czole, z gumowymi klapkami na zielo-
nych stopach. Na podkoszulku miał napis WYDZIAŁ
SPORTU UNIWERSYTETU HORLICKS.
Podszedł do sierżanta i zaczęli się naradzać szeptem,
podczas gdy reszta czekała. Potem Tony odwrócił się do
nich.
BUICK 8 101
- Nie było eksplozji i obaj sądzimy, że nie było także
promieniowania.
Te słowa powitano wielkim westchnieniem ulgi, ale paru
funkcjonariuszy nadal miało miny pełne powątpiewania.
Sandy nie wiedział, jaką sam ma minę, bo pod ręką nie miał
lusterka, ale z całą pewnością powątpiewał w słowa szefa.
- Możecie obejrzeć, jeśli chcecie - powiedział Curt i po-
dał stosik fotografii najbliżej siedzącym. Niektóre zdjęcia zo-
stały zrobione podczas rozbłysków i nie było na nich widać
prawie nic: lśnienie atrapy, kawałek dachu. Inne były wyraź-
niejsze. Najlepsze miały tę dziwną, płaską, dosadną wyrazi-
stość, która jest wyłączną cechą zdjęć z polaroida. Widzę
świat, w którym istnieje jedynie przyczyna i skutek, zdają się
mówić. Świat, w którym każdy przedmiot jest awatarem,
a za kulisami nie ma żadnych bogów.
- Podobnie jak konwencjonalny film albo te plakietki,
które muszą nosić pracownicy narażeni na promieniowanie
- powiedział Tony - polaroid robi się zamglony, kiedy jest
poddany działaniu mocnego promieniowania gamma. Nie-
które z tych fotografii są prześwietlone, ale żadna nie jest za-
mglona. Innymi słowy, nie wyrosną nam czułki.
- Bez urazy, szefie - odezwał się Phil Candleton - ale nie
chcę powierzyć swoich jaj firmie Polaroid.
- Jutro z samego rana pojadę do miasta i kupię licznik
Geigera - oznajmił Curt. Mówił spokojnie i rozsądnie, ale
w jego głosie przebijało podniecenie. Pomimo chłodnego to-
nu typu „zechce pan spokojnie wysiąść z samochodu", Curt
Wilcox mało się nie posikał z ekscytacji. - Sprzedają je
w sklepie z artykułami wojskowymi. Pewnie za jakieś trzysta
dolarów. Wezmę je z funduszu na nieprzewidziane wypadki,
jeśli nie macie nic przeciwko.
Nikt nie miał.
.^
- A tymczasem - powiedział Tony - teraz bardziej niż
kiedykolwiek ważne jest, żebyśmy nie pisnęli słówka. Wie-
rzę, że za sprawą ślepego losu albo opatrzności to coś przy-
darzyło się mężczyznom, którzy umieją milczeć. Będziecie
milczeć?
Rozległy się pomruki akceptacji.
Dicky-Duck siedział po turecku na podłodze, głaszcząc
Pana Dillona po głowie. D spał z pyskiem opartym na ła-
pach. Dla naszej maskotki chwila szaleństwa definitywnie
się skończyła.
102 STEPHEN KING
- Ja się zgadzam, pod warunkiem że wskazówka starego
geigera nie opuści zielonego pola - oświadczył Dicky-Duck.
- Bo jak opuści, to proponuję wezwać federalnych.
- Myślisz, że zajmą się tym lepiej od nas? - wybuchnął
Curt. - Dicky, rany boskie! Federalni muszą postępować
zgodnie z procedurą i...
- Jeśli nie postanowicie wycofać Baraku B z funduszu na
nieprzewidziane wypadki... - zaczął ktoś inny.
- Przestań się wygłupiać - zaczął Curt, a wtedy Tony po-
łożył mu rękę na ramieniu i powstrzymał, zanim mały zdą-
żył sobie narobić kłopotów.
- Jeśli jest radioaktywny - oznajmił Tony - pozbędzie-
my się go. Obiecuję.
Curt spojrzał na niego z rozczarowaniem. Tony odpo-
wiedział spokojnym wzrokiem. Obaj wiemy, że nie jest ra-
dioaktywny, mówił jego wzrok, zdjęcia są na to dowodem,
więc dlaczego chcesz się uganiać za własnym ogonem?
-
A mnie się zdaje, że i tak powinniśmy to oddać wła-
dzom - odezwał się Buck. - Może nam pomogą... no wie-
cie... albo znajdą jakąś, ja wiem... ochronę... - Głos mu stop-
niowo zamierał, kiedy wyczuł wokół siebie narastającą
dezaprobatę. Funkcjonariusze policji stanowej współpraco-
wali z różnymi służbami federalnymi - FBI, Urzędem Skar-
bowym, DEA, Wydziałem Bezpieczeństwa Pracy i Między-
stanową Izbą Handlową. Nietrudno było się połapać, iż
federalni na ogół nie dorównują inteligencją przeciętnemu
niedźwiedziowi. Według Sandy'ego okazywali rzadkie prze-
błyski inteligencji tylko wtedy, gdy to się im opłacało albo
z czystej złośliwości. Na ogół byli niewolnikami kieratu, wy-
znawcami sekty Rutynowej Procedury. Zanim Sandy wstą-
pił do policji stanowej, z takim samym tępym regulamino-
wym rodzajem myślenia zetknął się w wojsku. Ponadto nie
był wiele starszy od Curtisa, dzięki czemu on także wolał nie
pozbywać się roadmastera. Jakby co, to już lepiej go przeka-
zać naukowcom z sektora prywatnego, na przykład takim
z uczelni reklamującej się na podkoszulku Curtisa.
Ale najlepiej niech zostanie w rodzinie, czyli Jednost-
ce D.
Buck zamilkł.
- To chyba głupi pomysł - powiedział.
- Nic się nie martw - odparł ktoś. - Na pocieszenie wy-
grywasz komplet garnków.
BUICK 8 103
Tony przeczekał, aż chichoty ucichną, po czym kontynu-
ował:
-
Chcę, żeby wszyscy, którzy pracowali dziś w terenie,
wiedzieli, co się wydarzyło, żeby nie byli zaskoczeni, kiedy
się powtórzy. Poinformujcie ich. I o kodzie buicka, D jak
dom. Samo D. W porządku? Dam wam znać, co się wyda-
rzy później, zaczynając od licznika Geigera. Badanie zosta-
nie przeprowadzone jutro przed rozpoczęciem drugiej zmia-
ny, gwarantuję. Nie powiemy, co tu mamy, nikomu -
żonom, siostrom, braciom ani najlepszym przyjaciołom spo-
za policji, za to nawzajem będziemy się informować
o wszystkim. Tyle wam mogę obiecać. Zrobimy to w staro-
świecki sposób, werbalnie. Nie będzie żadnych dokumentów
dotyczących bezpośrednio tego samochodu - jeśli to samo-
chód - i tak ma zostać. Zrozumiano?
Znowu rozległ się twierdzący pomruk.
-
Nie będę tolerować gadulstwa, panowie, żadnych plo-
tek ani łóżkowych wyznań. Czy to także jest jasne?
Na to wyglądało.
-
Patrzcie - odezwał się nagle Phil, unosząc jedno zdję-
cie. - Bagażnik jest otwarty.
Curt skinął głową.
-
Teraz jest już zamknięty. Otworzył się podczas jedne-
go rozbłysku i zamknął się chyba podczas następnego.
Sandy pomyślał o Ennisie i miał wizję, przelotną, lecz
bardzo wyraźną, klapy bagażnika kłapiącej jak zgłodniała
paszcza. Zobaczcie żywego krokodyla, dobrze się przyjrzyj-
cie, ale na Boga, nie wkładajcie tam palców.
Curt mówił dalej:
- Wydaje mi się także, że wycieraczki na przedniej szybie
pracowały przez chwilę, choć byłem zbyt oślepiony, żeby
mieć pewność, a nie pokazuje^ tego żadne zdjęcie.
- Dlaczego? -spytał Phil. - Dlaczego tak się dzieje?
- Wyładowania elektryczne - odgadł Sandy. - Przez to
samo zepsuło się radio w dyspozytorni.
- Może wycieraczki, ale bagażnik nie działa na prąd. Kie-
dy chcesz go otworzyć, wciskasz guzik i podnosisz wieko.
Na to Sandy nie znalazł odpowiedzi.
-
Temperatura w baraku spadła o kilka stopni - powie-
dział Curt. - To trzeba obserwować.
Zebranie się skończyło i Sandy wyjechał na patrol. Od
czasu do czasu zgłaszając się do bazy, pytał Matta Babickie-
104 STEPHEN KING
go, czy D jest jeden-dwa. Odpowiedź brzmiała zawsze: po-
twierdzam, D jest jeden-dwa. W późniejszych latach stała się
standardową formułką w okolicy Statler, Pogus City i Pat-
chin. Przejęło ją parę innych jednostek, nawet kilka za grani-
cą stanu Ohio. Uważali, że to znaczy „czy w domu wszystko
w porządku?". Chłopaków z Jednostki D to śmieszyło, bo
właściwie ta formułka dokładnie to znaczyła.
Następnego ranka wszyscy z Jednostki D zjawili się
w robocie, ale było spokojnie jak zawsze. Curt z Tonym po-
jechali do Pittsburgha po licznik. Sandy nie miał dziś zmia-
ny, ale dwa czy trzy razy zajrzał do jednostki, żeby spraw-
dzić, co z buickiem. Nic się nie działo, samochód stał na
betonie i wyglądał jak dzieło sztuki na wystawie, ale strzał-
ka wielkiego czerwonego termometru na belce wędrowała
coraz niżej. Wszyscy uznali to za coś wyjątkowo upiornego,
bezgłośną zapowiedź kłopotów. W baraku działo się coś,
czego zwykły funkcjonariusz policji stanowej nie potrafił po-
jąć, a co dopiero temu przeciwdziałać.
Nikt nie wszedł do baraku, dopóki Curt i Tony nie wró-
cili w bel aire Curta - rozkaz szefa. Kiedy przyjechali, Hud-
die Royer akurat zaglądał do baraku przez okienka. Pod-
szedł do nich, a Curt otworzył pudełko, które postawił na
masce samochodu, i wyjął licznik Geigera.
- A gdzie kombinezon ochronny? - spytał.
Curt spojrzał na niego ponuro.
- Ale śmieszne - powiedział.
Curt i sierżant spędzili tam około godziny, przesuwając
licznik nad buickiem, jego silnikiem, wkładając go do kabi-
ny, sprawdzając siedzenia, tablicę rozdzielczą i dziwną prze-
rośniętą kierownicę. Curt wpełzł pod samochód, a sierżant
sprawdził bagażnik, zachowując wyjątkową ostrożność.
Podparli wieko grabiami, które wisiały na ścianie. Strzałka
licznika prawie się nie poruszała. Dochodzące z małego gło-
śnika miarowe tykanie zrobiło się głośniejsze tylko raz, kie-
dy Tony przystawił aparat do tarczy swojego zegarka, żeby
się upewnić, czy licznik w ogóle działa. Działał, ale roadma-
ster nie miał mu nic do powiedzenia.
Przerwali tylko raz, żeby przynieść swetry. Na zewnątrz
było gorąco, ale w baraku strzałka termometru zatrzymała
się tuż pod dziewiątką. Sandy miał złe przeczucia i kiedy
obaj wyszli, zaproponował, żeby otworzyć drzwi i wpuścić
BUICK 8 105
do baraku trochę ciepłego powietrza. Pan Dillon drzemie
w kuchni, powiedział; mogą go tu zamknąć.
- Nie - odparł Tony i Sandy zauważył, że Curtis się
z nim zgadza.
- Dlaczego?
- Nie wiem. Mam przeczucie.
O trzeciej, kiedy Sandy pracowicie wypisywał swoje na-
zwisko na liście obecności w rubryce ZMIANA DRUGA
3.00-11.00 i przygotowywał się do wyjazdu na patrol, tempe-
ratura w Baraku B spadła do ośmiu stopni. Było o dwadzie-
ścia dwa stopnie zimniej niż po drugiej stronie cienkich
drewnianych ścian.
Około szóstej Sandy zaparkował koło knajpy „U Jim-
my'ego" i właśnie pił kawę, czekając na piratów drogowych,
kiedy roadmaster po raz pierwszy urodził.
To Arky Arkanian pierwszy zobaczył to coś, co wyszło
z buicka, choć nie wiedział, na co patrzy. W barakach Jed-
nostki D panowała cisza. Może nie zupełny spokój, ale cisza.
Głównie dlatego, że Curt i Tony wykazali brak promienio-
wania w Baraku B. Arky przyjechał ze swojej mieszkalnej
przyczepy z parkingu Dreamland Park na szczycie wzgórz,
bo też chciał się trochę poprzyglądać zarekwirowanemu sa-
mochodowi. Miał go tylko dla siebie, przez jakiś czas koło
Baraku B nikt się nie kręcił. W głównym budynku jakieś
trzydzieści pięć metrów dalej było cicho jak to zawsze w cią-
gu zmiany. Czyli bardzo cicho. Matt Babicki skończył służ-
bę i w dyspozytorni siedział jakiś młodziajt^Sierżant poszedł
do domu o piątej. Curt, który naopowiadał żonie jakichś
idiotyzmów, dlaczego go wezwaliśmy do jednostki, pewnie
znów kosił trawnik jak grzeczny chłopczyk.
Pięć po siódmej stróż Jednostki D (wówczas już bardzo
blady, bardzo zamyślony i bardzo wystraszony) minął mło-
dziaka w dyspozytorni i poszedł do kuchni, żeby sprawdzić,
kogo znajdzie. Chciał kogoś, kto nie był żółtodziobem, kto
się znał na rzeczy. Znalazł Huddiego Royera, który właśnie
kończył przyrządzać wielki gar makaronu z sosem serowym
Krafta.
DZIŚ: Arky
- No i? - pytał mały, nagle wyjątkowo podobny do swe-
go ojca - w sposobie, w jaki siedział na ławce, w patrzeniu
prosto w oczy, w ruchach brwi, a przede wszystkim w tej dzi-
kiej niecierpliwości. Ta niecierpliwość cechowała jego ojca. -
No i?
- To nie moja historia - mówi Sandy. - Mnie tam nie
było. Ale ci dwaj - tak.
I wtedy, a jak, mały odwraca się od Sandy'ego do mnie
i Huddiego.
- Ty mów, Hud - zaznaczam. - Jesteś przyuczony do
zdawania raportów.
- Spadaj - on na to. - Ty tam byłeś pierwszy. Pierwszy
to widziałeś. Ty mów.
- Eee...
- No, niech któryś zacznie! - woła mały i łup! Jak się nie
palnie ręką w czoło, dokładnie między oczy! No to musiałem
się roześmiać.
- Opowiadaj, Arky - pogania mnie sierżant.
- A, w cholerę z tym - mówię. - Nigdy żem tego nie opo-
wiadał tak, no wiecie, jak jakąś historię. Nie wiem, co z tego
wyjdzie.
- Wysil się - rozkazuje sierżant, no to się wysilam. Naj-
pierw jest cholernie trudno - mały świdruje mnie tymi gała-
mi jak wiertarką, a mnie po głowie lata w kółko jedna myśl:
Jeśli on mi nie uwierzy, to kto? Ale potem robi się łatwiej.
Jak się mówi o czymś sprzed wielu lat, to się znowu przed to-
bą otwiera. Otwiera się jak kwiat. To może być dobre albo
złe. Chyba. Kiedy tak siedziałem i opowiadałem o wszyst-
kim synowi Curtisa Wilcoxa, to mi było i dobrze, i źle.
BUICK 8 107
Huddie otworzył po chwili gębę i zaczął opowiadać. Pa-
miętał wszystko, nawet co Joan Baez śpiewała w radiu.
„Zbawienie tkwi w szczegółach", to stary sierżant lubił tak
mówić (a już szczególnie jak ktoś zapomniał zamieścić coś
w raporcie). A ten mały przez cały czas siedział na ławce, ga-
pił się na nas, oczy mu\się robiły coraz większe, a wokół nas
zmierzchało i zaczęło pachnieć jak to w lecie, nietoperze za-
częły trzepotać nam nad głowami, a z południa dochodziły
grzmoty. Tak mi się smutno zrobiło, bo był taki podobny do
ojca. Chociaż właściwie to nie wiem dlaczego.
Przerwał nam tylko raz. Odwrócił się do Sandy'ego i spy-
tał, czy ciągle mamy...
- Tak - Sandy na to od razu. - O tak. No pewnie, że tak.
Plus tony zdjęć. Przeważnie z polaroida. Co jak co, ale na
zabezpieczaniu dowodów gliniarze się znają. A teraz bądź ci-
cho. Chciałeś się dowiedzieć, pozwól człowiekowi mówić.
Człowiekowi, czyli mnie, no to znowu zacząłem opowiadać.
WTEDY
W tamtych czasach Arky miał starą furgonetkę forda, ze
standardowymi trzema biegami (ale jak się doliczy wsteczny,
to będzie cztery, lubił żartować) i skrzypiącym sprzęgłem.
Zaparkował w tym samym miejscu, co dwadzieścia trzy lata
później, choć wtedy miał już dodge'a rama z automatyczną
skrzynią biegów i jeszcze w dodatku z napędem na cztery
koła.
W 1979 roku na końcu parkingu stał stary autobus
szkolny, przeżarty rdzą żółty rupieć, którego tam postawili
co najmniej w czasach wojny w Korei, żeby z każdym ro-
kiem coraz głębiej zapadał się w chwasty i ziemię. Dlaczego
nikt go nie zabrał, stanowiło kolejną zagadkę życia. Arky
zatrzymał furgonetkę obok niego, poszedł do Baraku B i zaj-
rzał przez okienko w podnoszonych drzwiach, zasłaniając
oczy z obu stron przed zachodzącym słońcem.
Na górze paliło się światło, a buick stał pod nim, według
Arky'ego całkiem jak model na wystawie, taki cudny, że
każdy przy zdrowych zmysłach musiał zapragnąć kupić to
śliczne maleństwo i zaprowadzić do domu. Wszystko wyglą-
dało w porządku, jeden-dwa, z wyjątkiem klapy bagażnika.
Znowu była otwarta.
Powinienem o tym donieść dyżurnemu funkcjonariuszo-
wi, pomyślał Arky. Nie był policjantem, tylko stróżem, ale
w tym wypadku różnica się zacierała. Cofnął się od okna, ale
w ostatniej chwili jeszcze przypadkiem rzucił okiem na ten
termometr, który Curt powiesił na belce. Temperatura zno-
wu się podniosła, i to sporo. Było szesnaście stopni. Arky
pomyślał, że buick jest jak wielka lodówka, która teraz się
BUICK 8 109
jakoś wyłączyła (a może przepaliła podczas pokazu fajer-
werków).
Nagły_skok temperatury był nowym zjawiskiem, o któ-
rym nikt nie wiedział, i Arky poczuł dreszczyk emocji. Za-
czął się wycofywać, żeby pobiec od razu do baraków, ale
wtedy zobaczył to coś w kącie.
To tylko sterta starych szmat, pomyślał, ale coś wskazy-
wało na to, że... uuuu, to nie szmaty. Wrócił do okienka,
znowu osłaniając oczy rękami przy skroniach. I nie, na Bo-
ga, to coś w kącie na pewno nie było stertą szmat.
Arky poczuł grypową słabość w stawach kolanowych
i mięśniach ud. Słabość ta popełzła wyżej, do żołądka, a po-
tem szybko sięgnęła serca. Nastąpił niepokojący moment,
kiedy był niemal pewien, że zaraz zemdleje.
Hej, ty szwedzki głąbie, może być spróbował pooddychać?
Zobacz, może to coś pomoże.
Arky nabrał dwa płytkie hausty powietrza. Było mu
obojętne, jakie odgłosy wydaje. Jego stary też takie wyda-
wał, kiedy dostał ataku serca i leżał na sofie, czekając na ka-
retkę.
Arky znowu się cofnął od drzwi i uderzył się pięścią
w pierś.
-
No, maleństwo, do roboty, nie zasypiaj.
Słońce, zanurzone w kadzi krwi, raziło go w oczy. Żołą-
dek fikał koziołki, powodując mdłości. Baraki nagle wydały
się oddalone o parę kilometrów. Ruszył w ich stronę, przy-
pominając sobie, żeby oddychać, i koncentrując się na sta-
wianiu dużych, równych kroków. Coś wnim zrywało się do
biegu, a coś innego wiedziało, że jeśli to zrobi, naprawdę ze-
mdleje.
-
Chłopaki będą się z dziebie naśmiewać i dobrze o dym
wiesz.
„ ,^
Ale tak naprawdę nie chodziło mu teraz o kpiny. Głów-
nie o to, że nie chciał tam wejść blady, ze zjeżonym włosem,
spanikowany jak każdy pan Obywatel, którego spotkało coś
złego.
I zanim wszedł do budynku, naprawdę poczuł się trochę
lepiej. Dalej się bał, ale już nie miał wrażenia, że za chwilę
zwymiotuje albo zacznie uciekać z wrzaskiem, byle dalej od
Baraku B. Do tego czasu naszło go też podejrzenie, które
trochę mu ulżyło. Może to jakiś kawał. Głupi dowcipas.
Chłopaki z jednostki często mu robili kawały, a przecież sam
110 STEPHEN KING
powiedział Orville'owi Garrettowi, że dziś wieczorem przyj-
dzie popatrzeć na starego buicka. Tak, właśnie. I może Orv
postanowił go nastraszyć. Banda błaznów, każdy lubił go
straszyć.
Ta myśl go uspokoiła, ale w głębi serca w nią nie uwie-
rzył. Orv Garrett lubił robić kawały, owszem, lubił stroić so-
bie żarty jak każdy facet, ale nie potrafiłby zrobić tego cze-
goś w szopie. Ani żaden z nich. Nie teraz, gdy sierżant
Schoondist tak się nad tym trzęsie.
No tak, ale sierżanta tu nie było. Drzwi jego gabinetu by-
ły zamknięte, a matowa szyba ciemna. Światło paliło się
w kuchni, a przez drzwi dochodziła muzyka: Joan Baez śpie-
wała o nocy, kiedy jechali przez drogi Południa. Arky
wszedł do kuchni i zobaczył Huddiego Royera, który wła-
śnie wrzucał kawał margaryny do garnka z kluskami. Uuu,
chłopie, serduszko ci za to nie podziękuje, pomyślał Arky.
Radio Huddiego - takie małe, na pasku, wszędzie je ze sobą
zabierał - stało na blacie koło opiekacza.
- Hej, Arky! - zawołał Huddie. - Co tu robisz? - Jakby
nie wiedział.
- Orv jest tutaj? - spytał Arky.
- Nie. Dostał trzy dni wolnego, od jutra. Cholerny far-
ciarz pojechał na ryby. Chcesz? - Podsunął mu garnek pod
nos, dopiero teraz naprawdę na niego spojrzał i zdał sobie
sprawę, że ma przed sobą śmiertelnie przerażonego człowie-
ka. - Arky? Kurczę, co z tobą?
Arky ciężko usiadł na stołku, zwiesił ręce między kolana-
mi. Spojrzał na Huddiego, otworzył usta, ale nie mógł z sie-
bie nic wydusić.
- Co jest? - Huddie rzucił garnek z kluskami na blat,
w ogóle na niego nie patrząc. - Buick?
/
- Maż służbę?
- Aha. Do jedenastej.
- Zamdujezdeś?
- Jest jeszcze paru chłopaków na piętrze. Jeśli masz na
myśli kogoś z doświadczeniem, to daj spokój. Nie znajdziesz
dziś nikogo lepszego ode mnie. Gadaj.
- Chodź - powiedział Arky. - Zam popacz. I weź jakąś
lornetkę.
Huddie zabrał lornetkę z magazynu, ale okazało się, że
do niczego nie jest potrzebna. To coś z kąta Baraku B było
BUICK 8 111
zbyt blisko - przez lornetkę widać było tylko zamazany
kształt. Po dwóch, trzech minutach manipulowania ostro-
ścią Huddie się poddał.
-
Wchodzę tam.
Arky chwycił go za nadgarstek.
-
Chryzde, nie! Zadzwoń do szefa! Niech coś postanowi!
Huddie, który bywał uparty, pokręcił głową.
- Sierżant śpi. Dzwoniła jego żona i tak powiedziała.
Wiesz, co to znaczy - nie wolno mu przeszkadzać, chyba że
wybuchnie III wojna światowa.
- A jeźli do jezd III wojna światowa?
- Nie ma się czym denerwować - odparł Huddie. Sądząc
z wyrazu jego twarzy, było to kłamstwo stulecia, jeśli nie
wszech czasów. Znowu zajrzał do środka, osłaniając twarz
rękami; bezużyteczna lornetka stała na chodniku koło jego
lewej stopy. - Nie żyje.
- Może. A może dylko udaje.
Huddie obejrzał się na niego.
- Nie mówisz poważnie. - Pauza. - Prawda?
-
Nie wiem, co mówię. Nic nie wiem. Nie wiem, czy to
coś odwaliło kitę, czy tylko odpoczywa. Ty też nie. A jeśli
chce, żeby dam ktoś wszedł? Myślałeś o dym? A jeśli na cie-
bie czeka?
Huddie zastanowił się i powiedział:
-
W takim razie dostanie to, czego chce.
Cofnął się od drzwi i miał tak samo przerażoną minę jak
Arky, kiedy wszedł do kuchni. Ale był także zdecydowany.
Na sto procent. Stary uparty Holender. /
-
Arky, posłuchaj.
-No.
- W świetlicy na górze jest Carl Brundage. I Mark Ru-
shing - przynajmniej tak mi się-wydaje. Lovinga w dyspozy-
torni sobie odpuśćcie ufam mu. Za zielony. Ale idź i po-
wiedz tamtym, co jest grane. I przestań tak wyglądać!
Pewnie nic się nie dzieje, ale małe wsparcie nie zaszkodzi.
- Na wypadek gdyby się jednak działo.
- Właśnie.
- Bo może się dzieje.
Huddie skinął głową.
- Na pewno?
-Aha.
- Dobra.
112 STEPHEN KING
Huddie podszedł do podnoszonych drzwi, skręcił i stanął
przed mniejszym okienkiem w bocznej ścianie. Wziął głębo-
ki wdech, policzył do pięciu, wypuścił powietrze. Potem roz-
piął kaburę - wtedy miał tam rugera .357.
-Huddie?
Podskoczył. Gdyby trzymał palec na spuście zamiast
bezpieczniku, pewnie by sobie odstrzelił stopę. Odwrócił
się i zobaczył Arky'ego, który wyglądał zza rogu baraku.
W ściągniętej twarzy jego ciemne oczy wydawały się
ogromne.
- Jezu Chryste Wszechmogący! - ryknął Huddie. - Cze-
go się skradasz, do kurwy nędzy?
- Wcale się nie skradałem, szedłem normalnie.
- Idź do baraku! Sprowadź Carla i Marka, chyba ci po-
wiedziałem.
Arky pokręcił głową. Strach nie strach, postanowił wziąć
udział w tym, co się właśnie działo. Huddie nawet to rozu-
miał. Charakter jednostki udzielał się wszystkim.
-
No dobrze, ty szwedzki głąbie. Chodź.
Huddie otworzył drzwi i wszedł do baraku, w którym na-
dal było zimniej niż na dworze... choć żaden z nich nie po-
trafił określić, czy bardzo było w nim zimno, bo obaj spły-
wali potem. Huddie trzymał uniesiony pistolet. Arky złapał
grabie z kołków koło drzwi. Zadźwięczały o łopatę i obaj
podskoczyli. Według Arky'ego jeszcze gorszy od tego brzę-
ku był widok ich cieni na ścianie: wydawały się skakać
z miejsca na miejsce, jak cienie zwinnych goblinów;
- Huddie...
- Ćśśś!
- Czemu ćśśś, skoro to nie żyje?
- Nie wymądrzaj się - wyszeptał Huddie.
Ruszył przez cementową podłogę w stronę buicka. Arky
szedł za nim, ściskając w spoconych rękach trzonek grabi,
z sercem walącym jak młot. W ustach czuł suchość i jakby
pieczenie. Jeszcze nigdy się/tak nie bał, a fakt, że nawet nie
wie, czego się boi, jeszcze pogarszał sprawę.
Huddie zbliżył się do buicka od tyłu i zajrzał do otwarte-
go bagażnika. Plecy miał takie szerokie, że Arky nic zza nich
nie widział.
- Co tam jest?
- Nic. Pusto.
BUICK 8 113
Huddie sięgnął do pokrywy bagażnika, zawahał się,
wzruszył ramionami i zatrzasnął ją. Obaj podskoczyli i spoj-
rzeli na to coś w rogu. Nie poruszyło się. Huddie ruszył w je-
go stronę. Jego człapanie na betonie brzmiało bardzo gło-
śno.
To coś naprawdę było martwe, o czym obaj upewniali się
coraz bardziej, w miarę jak się do niego zbliżali, ale wcale im
nie ulżyło, bo żaden jeszcze nie widział nic podobnego. Ani
w lasach zachodniej Pensylwanii, ani w zoo, ani w atlasie dzi-
kich zwierząt. To było coś innego. Cholernie innego. Huddie
przyłapał się na wspominaniu horrorów, ale takiego czegoś
jak to skulone w kącie baraku nie widział nawet w telewizji.
Cholernie inne - ten zwrot ciągle do nich wracał. Oni do
niego wracali. Wszystko w nim wrzeszczało, że nie jest stąd,
to znaczy nie tylko z Pensylwanii, ale w ogóle z Ziemi. Może
nawet z całego wszechświata takiego, jaki sobie wyobrażają
ci, którzy mieli truję z nauk ścisłych. Było tak, jakby jakiś
mechanizm alarmowy nagle obudził się w ich głowach i za-
czął wyć.
Arky myślał o pająkach. Nie żeby to coś z kąta wygląda-
ło jak pająk, ale ponieważ... no... ponieważ pająki też były
całkiem inne. Te nogi - i nigdy nie wiadomo, co taki pająk
sobie myśli albo w ogóle jak żyje. To coś było podobne, tyl-
ko gorsze. Człowiekowi robiło się niedobrze od samego pa-
trzenia, od myślenia, co toto widzi przez te swoje oczy. Arky
spocił się, jego serce zaczęło łomotać, a żołądek zrobił się
ciężki. To był dobry moment, żeby zacząć.zwiewać. Podku-
lić ogon i galopować, gdzie oczy poniosą./
- Chryste - odezwał się Huddie dziwnie jękliwym gło-
sem. - Ochchchchchryste.
Tak jakby prosił to coś, żeby sobie poszło. Opuścił broń,
teraz mierząc zewnątrz w podłogę. Ważyła tylko półtora ki-
lo, ale zabrakło mu^śił, by dźwigać nawet ten niewielki cię-
żar. Mięśnie jego twarzy także obwisły, oczy zrobiły się wiel-
kie, szczęka zaciążyła mu tak, że musiał otworzyć usta. Arky
zapamiętał do końca życia błysk jego zębów w ciemno-
ściach. W tym samym czasie Huddie zaczął dygotać, a Arky
zdał sobie sprawę, że sam też się trzęsie.
To coś w rogu było wielkości bardzo dużego nietoperza,
jak te w Jaskiniach Cudów w Lassburgu albo tak zwanej
Grocie Dziwów (wejście z przewodnikiem trzy dolary od łeb-
8. Buick 8
114 STEPHEN KING
ka, możliwa specjalna taryfa rodzinna) w Pogus City. Skrzy-
dła zasłaniały większą część jego ciała. Nie były złożone, lecz
leżały w pomiętych fałdach, jakby to coś ostatnim wysiłkiem
próbowało je złożyć - i nie zdołało - zanim umarło. Skrzydła
były albo czarne, albo w kolorze bardzo ciemnej zgniłej zie-
leni. Widoczny kawałek grzbietu miał nieco jaśniejszy odcień
zieleni, a okolice brzucha - kolor żółtawobiały jak zepsuty
ser, jak zgniły kapuściany głąb albo brzuch rozkładającej się
ryby. Trójkątna głowa przechylała się w bok. Kościsty twór,
mogący być nosem albo dziobem, sterczał z twarzy bez oczu.
Poniżej rozdziawiały się usta. Zwisał z nich żółtawy sznur
tkanki, jakby stworzenie zwróciło przed śmiercią ostatni po-
siłek. Huddie spojrzał i zrozumiał, że przez jakiś czas nie bę-
dzie miał ochoty na makaron z sosem serowym.
Pod ciałem, wokół zadu rozlewała się cienka kałuża
krzepnącego czarnego płynu. Na myśl, że to może być krew,
Huddie omal nie zaczął krzyczeć. Pomyślał: nigdy tego nie
dotknę. Prędzej zamorduję własną matkę.
A kiedy tak myślał, kątem oka dostrzegł wysuwający się
długi drewniany kij. Drgnął i krzyknął:
-
Arky, nie!
Ale było już za późno.
Potem Arky nie potrafił wyjaśnić, dlaczego trącił to coś
w kącie - to był po prostu bardzo silny impuls, któremu mu-
siał się poddać, zanim zdał sobie sprawę, co robi.
Kiedy rękojeść grabi dotknęła miejsca, w którym skrzy-
dła istoty leżały na sobie, rozległ się odgłos podobny do sze-
lestu papieru i rozszedł się brzydki zapach, jakby skisłej ka-
pusty. Górna część twarzy stworzenia jakby się rozsunęła,
ukazując martwe i szkliste oko, wielkie jak maszynowe łoży-
sko kulkowe. /-^
Arky cofnął się, upuścił grabie, które upadły ze szczę-
kiem, i zasłonił usta obiema rękami. Z oczu nad rozcapierzo-
nymi palcami zaczęły płynąć łzy przerażenia. Huddie tylko
stał w miejscu, skamieniały.
- To była powieka - powiedział cicho, ochryple. - Tylko
powieka, po prostu. Poruszyłeś ją grabiami, idioto. Poruszy-
łeś i otworzyła się.
- O Chryste!
- To nie żyje.
- Chryste Panie...
- Nie żyje, słyszysz?
BUICK 8 115
- Zły... złyszę - powiedział Arky z tym idiotycznym
szwedzkim akcentem, silniejszym niż kiedykolwiek. - Zpa-
dajmy zdąd.
- Cwany jesteś jak na ciecia.
Wycofali się w stronę drzwi - powoli, tyłem, nie tracąc
z oczu istoty. Również dlatego, że wiedzieli, iż na widok
drzwi stracą resztki przytomności i rzucą się do nich pędem.
Bezpieczeństwo. Obietnica normalnego świata. Wyjście
z baraku trwało wieki.
Arky wyszedł pierwszy i zaczął łapać wielkie hausty świe-
żego wieczornego powietrza. Huddie zatrzasnął drzwi. Przez
jakiś czas tylko na siebie patrzyli. Arky minął granicę blado-
ści i wkroczył na teren żółci. Według Huddiego wyglądał jak
kanapka z serem bez chleba.
- Z dżego się śmiejesz? - spytał Arky. - Dzo du jest
śmiesznego?
- Nic - powiedział Huddie. - Tylko próbuję nie wpaść
w histerię.
-
Teraz zadzwonisz do sierżanta Schoondista?
Huddie pokiwał głową. Ciągle myślał o tym, jak górna
połowa głowy stworzenia otworzyła się pod dotknięciem Ar-
ky'ego. Przyszło mu do głowy, że ta chwila będzie do niego
powracać w koszmarach i, jak się okazało, miał całkowitą
rację.
-
A do Curtisa?
Huddie zastanowił się i potrząsnął głową. Curtmiał młodą
żonę. Młode żony lubią, kiedy ich mężowie są w domu, a gdy
przynajmniej przez parę dni z rzędu nie dostają tego, czego
chciały, zaczynają się dąsać i zadawać pytania. To naturalne.
I równie naturalne jest, że młodzi mężowie czasem odpowiada-
ją na te pytania, nawet gdy wiedzą, że nie powinni.
-
Więc tylko sierżant? --^
-
Nie - powiedział Huddie. - Dopuśćmy także San-
dy'ego Dearborna. Sandy ma łeb.
Sandy ciągle siedział pod knajpą „U Jimmy'ego" z rada-
rem na kolanach, kiedy usłyszał z radia:
- Czternastka, zgłoś się.
- Tu czternastka. - Jak zwykle słysząc swój numer, zerk-
nął na zegarek. Było dwadzieścia po siódmej.
- Eee... możesz wrócić do bazy? Mamy tu kod D, powta-
rzam, kod D, jak mnie słyszysz?
116 STEPHEN KING
- Trójka? - spytał Sandy. W większości policyjnych for-
macji trójka oznacza alarm.
- Nie, ale pomoc się bardzo przyda.
- Zrozumiałem.
Na miejsce dotarł jakieś dziesięć minut przed sierżantem
w prywatnym pojeździe, który okazał się furgonetką chyba
starszą od forda Arky'ego. Do tego czasu plotka zaczęła się
już rozchodzić i Sandy ujrzał prawdziwy zjazd funkcjonariu-
szy przed Barakiem B - tłum facetów przy oknach, wszyscy
wpatrzeni. Brundage, Rushing, Cole, Devoe, Huddie Royer.
Arky Arkanian krążył z rękami wepchniętymi w kieszenie
prawie po łokcie i czołem zmarszczonym jak tara. Ale nie
czekał na swoją kolejkę przy oknie. Już się napatrzył, przy-
najmniej tego dnia.
Huddie poinformował Sandy'ego o wszystkim, a potem
Sandy też przyjrzał się dobrze stworzeniu w kącie. Usiłował
odgadnąć, czego będzie potrzebował sierżant i ułożył wszyst-
kie przedmioty w kartonowym pudle przy bocznych
drzwiach.
Tony zaparkował krzywo za starym szkolnym autobu-
sem i truchtem przybiegł do Baraku B. Odepchnął bezcere-
monialnie Carla Brundage'a, który stał przy oknie najbliż-
szym martwego stworzenia, a Huddie zaczął składać raport.
Kiedy skończył, Tony wezwał Arky'ego i wysłuchał jego
wersji.
\
Sandy pomyślał, że metoda postępowania z buickiem zo-
stała tego wieczora wystawiona na próbę i okazała się sku-
teczna. W czasie gdy Tony rozmawiał z Huddiem i'Arkym,
nieustannie napływali nowi funkcjonariusze. Przeważnie ci,
którzy nie mieli służby. Gdy Huddie podawał kod buicka,
zjeżdżali się mundurowi, którzy byli w pobliżu. Ale nie roz-
mawiali głośno, nie przepychali się, żeby lepiej widzieć, nikt
nie stawał Tony'emu na drodze ani nie utrudniał mu głupimi
pytaniami. A przede wszystkim nie wpadano w panikę.
Gdyby byli tu dziennikarze i doświadczyli atawistycznej mo-
cy tego czegoś - strasznego i jakby zagrażającego, choć było
wyraźnie martwe - aż strach pomyśleć, co by z tego wynikło.
Następnego dnia Sandy wspomniał o tym sierżantowi, a ten
się roześmiał.
-
Olbrzym z Cardiff - powiedział. - Ot co.
Obaj, sierżant teraźniejszy i sierżant przyszły, wiedzieli,
jak prasa nazywa takie zarządzanie informacjami, przynaj-
BUICK 8 117
mniej kiedy zarządcami byli policjanci: faszyzm. Może to
trochę zbyt radykalne, ale nikt z nich nie podważał faktu, że
ten zawód wiąże się z wymuszaniem pewnych rzeczy.
(Chcesz zobaczyć policjantów, na których nie ma bata, po-
jedź do Los Angeles, powiedział raz Tony. Na trzech do-
brych przypada dwóch szajbusów z Hitlerjugend na motocy-
klach). Ale kwestia buicka zyskała etykietkę sprawy
specjalnej. Nikt z nich nie podważał także tego faktu.
Huddie chciał wiedzieć, czy dobrze zrobili, nie dzwoniąc
do Curtisa. Martwił się, że Curt poczuje się pominięty, zlek-
ceważony. Jeśli szef chce, powiedział Huddie, on w tej se-
kundzie pójdzie do baraków i zadzwoni. Z wielką radością.
-
Daj Curtisowi spokój - powiedział Tony. - Kiedy się
mu wyjaśni, dlaczego go nie powiadomiono, na pewno zro-
zumie. Co do was...
Tony odstąpił od podnoszonych drzwi. Był swobodny
i odprężony, ale twarz miał bardzo bladą. Oglądanie tego
czegoś w kącie, choć tylko przez szybę, i jemu podziałało na
nerwy. Sandy czuł się podobnie. Ale wiedział, że sierżant
Schoondist jest nieprzytomny z podekscytowania, że mało
nie pęknie z ciekawości, którą dzielił z Curtem. Pulsowanie
w jego głowie mówiło: Ja pierniczę, no COŚ TAKIEGO!
Sandy usłyszał to i dobrze zrozumiał, choć sam tego nie czuł,
ani trochę. Inni chyba też nie. Ciekawość Huddiego - i Ar-
ky'ego - szybko zwiędła. Przeminęła jak buty z niebieskiego
zamszu, mawiał Curtis. „
-
Panowie, proszę o uwagę - odezwał się Tony. Uśmie-
chał się jak zwykle, pod nosem i krzywo, ale Sandy pomy-
ślał, że dziś w tym uśmiechu jest pewien przymus. - W Stat-
ler się pali, w Leesburgu powódź, w okręgu Pogus seria
napadów na sklepy z cukierkami, podejrzewamy amiszów.
Na to się paru roześmiałeś
-
Więc na co jeszcze czekacie?
I tu nastąpił ogólny wymarsz funkcjonariuszy, a następ-
nie warkot silników chevroletów V-8. Ci, którzy nie mieli
służby, jeszcze przez jakiś czas pętali się w pobliżu, ale nikt
im nie musiał mówić „proszę się rozejść, proszę się rozejść,
koniec widowiska". Sandy spytał sierżanta, czy też ma sio-
dłać konia.
-
Nie - usłyszał. - Ty pójdziesz ze mną.
I Tony ruszył energicznie ku bocznym drzwiom. Zatrzy-
mał się tylko na chwilę, żeby przejrzeć przedmioty, które
118 STEPHEN KING
Sandy włożył do pudełka: polaroid do dokumentowania sce-
ny wypadku, zapasowy film, miarka, zestaw do zbierania
śladów z miejsca wypadku. Sandy zdążył także złapać
w kuchni parę zielonych foliowych worków na śmieci.
- Dobra robota.
- Dziękuję.
- Gotowy do wejścia?
- Tak jest.
- Boisz się?
- Tak jest.
- Tak jak ja czy trochę mniej?
- Nie wiem.
- Ja też nie. Ale boję się jak cholera. Jeśli zemdleję, złap
mnie.
-
Niech pan mdleje w moim kierunku.
Tony się roześmiał.
-
Chodź. Zapraszam do środka, jak powiedział pająk do
muchy.
Przestraszeni czy nie, obaj wykonali szczegółowe czyn-
ności śledcze. Sporządzili szkic wnętrza baraku, a kiedy Curt
później pochwalił Sandy'ego, ten zgodził się, że rzeczywiście
wyszedł mu dobrze. Na tyle dobrze, że można by go poka-
zać w sądzie. Ale było na nim sporo drżących linii. Ręce za-
częły się im trząść niemal tuż za progiem baraku i nie prze-
stały, dopóki znowu nie wyszli.
Otworzyli bagażnik, ponieważ był otwarty, kiedy Arky
po raz pierwszy zajrzał do środka i choć było w nim pusto
jak zwykle, zrobili mu zdjęcie. Podobnie sfotografowali ter-
mometr (który pokazywał już całe dwadzieścia jeden stop-
ni), głównie z tego powodu, że według Tony'ego Curtis by
tego chciał. Sfotografowali także zwłoki w kącie, pod każ-
dym możliwym kątem. Wszystkie zdjęcia ukazywały to nie-
opisane pojedyncze oko. Lśniło jak świeża smoła. Sandy
Dearborn widział w nim swoje odbicie i miał ochotę krzy-
czeć. I co dwie, trzy sekundy obaj odwracali się, żeby spoj-
rzeć na roadmastera.
Uporawszy się ze zdjęciami, na których uwiecznili także
miarkę leżącą obok ciała, Tony rozwinął worek na śmieci.
- Przynieś łopatę - powiedział.
- Nie chce pan zostawić tego, dopóki Curt...
- Funkcjonariusz Wilcox może na to popatrzeć w maga-
BUICK 8 119
zynie. - Tony mówił dziwnie zduszonym głosem - prawie beł-
kotliwym - i Sandy zdał sobie sprawę, że to przez mdłości,
które powstrzymuje ze wszystkich sił. Żołądek Sandy'ego
także się skurczył, może przez solidarność. - Może się mu na-
patrzeć, ile dusza zapragnie. Przynajmniej raz nie musimy się
martwić o ingerencję w scenę wypadku, ponieważ nie będzie
tu żadnego prawnika. A teraz sprzątamy to gówno. - Nie
krzyczał, ale w jego głosie pojawił się ostrzegawczy ton.
Sandy zdjął łopatę ze ściany i wsunął jej ostrze pod ciało
martwego stworzenia. Skrzydła zaszeleściły jak papier, dziw-
nie przerażająco. Jedno osunęło się, ukazując czarny bez-
włosy bok. Po raz drugi od chwili, gdy przekroczyli próg ba-
raku, Sandy omal nie krzyknął. Nie potrafił powiedzieć
dlaczego, ale coś głęboko w jego głowie błagało, żeby już mu
nic więcej nie pokazywać.
I przez cały czas był ten zapach. Ten kwaśny kapuściany
smród.
Sandy patrzył, jak na czole Tony'ego Schoondista poja-
wiają się drobniusieńkie kropelki potu. Niektóre staczały się
na policzki, zostawiając ślad jak łzy.
-
Dawaj - powiedział, otwierając worek. - Dawaj, San-
dy, szybko. Wrzuć to, zanim się porzygam.
Sandy przechylił łopatę nad workiem i poczuł się odrobi-
nę lepiej, kiedy ciężar zsunął się do worka. Wówczas Tony
wyjął torebkę z pochłaniającymi płyny czerwonymi trocina-
mi, którymi posypywali plamy z benzyny, po czym zasypał
czarną kałużę w kącie. Zrobiło im się nieco lepiej. Tony za-
wiązał worek, w którym znajdował się stwór. Ruszyli do
wyjścia.
Ale zanim do niego dotarli, Tony się zatrzymał.
-
Sfotografuj to - rzekł, wskazując punkt wysoko nad
podnoszonymi drzwiami nad"buickiem - drzwiami, przez
które Johnny Parker wciągnął tu samochód. Wydawało
się, że od tego czasu minęło bardzo wiele czasu. - I to, i to,
i tamto.
Początkowo Sandy nie rozumiał, o co chodzi. Wytrzesz-
czył oczy, mrugnął parę razy, spojrzał znowu. I zobaczył
trzy lub cztery ciemnozielone smugi, na których widok San-
dy przypomniał sobie o pyłku, jaki można zetrzeć ze skrzy-
deł ćmy. W dzieciństwie wszyscy zapewniali się z całą powa-
gą, że ten pyłek jest piorunującą trucizną, że można od niego
oślepnąć, jeśli zostanie ci na palcach, a potem potrzesz oczy.
120 STEPHEN KING
- Rozumiesz, co się stało, prawda? - spytał Tony, gdy
Sandy podniósł polaroid i wycelował go w pierwszą smugę.
Aparat bardzo mu ciążył, a ręce się trzęsły, ale nie było li-
tości.
- Nie, szefie, eee... chyba nie.
- To coś, nie wiem, co to - ptak, nietoperz, mechanizm -
wyleciało z bagażnika, kiedy pokrywa odskoczyła. Uderzyło
w tylne drzwi, to pierwsza smuga, potem zaczęło się tłuc
o ściany. Widziałeś kiedyś ptaka, kiedy wpadnie do szopy al-
bo stodoły?
Sandy skinął głową.
-
Tak samo. - Tony otarł spocone czoło i spojrzał na
Sandy'ego. Było to spojrzenie, którego Sandy nigdy nie za-
pomniał. W życiu nie widział tak bezbronnych oczu. Czasa-
mi widuje się takie u małych dzieci, kiedy się przyjeżdża, że-
by położyć kres rodzinnej awanturze.
-
O kurwa - powiedział Tony ciężko.
Sandy pokiwał głową.
Tony spojrzał na worek.
-
Według ciebie to jest podobne do nietoperza?
-
Tak - odparł Sandy, a potem: - Nie. - Po następnej
pauzie dodał: - Kurde.
Śmiech Tony'ego zabrzmiał jak szczeknięcie.
- Nie ująłbym tego lepiej. Gdybyś zeznawał w sądzie,
nikt by się nie mógł do ciebie przyczepić.
- No, nie wiem, Tony. - Za to zdawał sobie sprawę, że
chce wyjść na świeże powietrze. - A jak ty myślisz?
- Gdybym go narysował, wyglądałby jak nietoperz. Po-
laroidy pokażą coś podobnego do nietoperza. Tylko... nie
wiem dokładnie, jak to ująć, ale...
- Żaden z niego nietoperz.
Tony uśmiechnął się słabo i wycelował w Sandy'ego palec.
-
Bardzo słusznie. Ale te ślady na ścianach sugerują, że
przynajmniej zachowywał się jak nietoperz lub uwięziony
ptak. Fruwał w kółko, aż padł martwy w kącie. Psiakrew,
może nawet umarł ze strachu.
Sandy przypomniał sobie lśniące martwe oko, niemal za-
nadto nie z tej ziemi, żeby na nie patrzeć, i po raz pierwszy
w życiu naprawdę zrozumiał, co sierżant Schoondist chciał
wyrazić. Umrzeć ze strachu? Tak, to możliwe. Naprawdę.
Potem, ponieważ sierżant na coś czekał, powiedział:
-
A może walnął w ścianę tak mocno, że skręcił sobie
BUICK 8 121
kark. - Tu przyszedł mu do głowy nowy pomysł. - Albo,
słuchaj, Tony! Może powietrze go zabiło.
-Co proszę?
-
Może...
Ale w oczach Tony'ego już błysnęło.
- Jasne - rzekł i zaczął kiwać głową. - Może powietrze
po drugiej stronie buicka jest inne. Może jest dla nas jak tru-
jący gaz... rozrywa płuca...
Sandy miał dość.
- Muszę stąd wyjść albo to ja się porzygam. - Lecz na-
prawdę to się bał, że się udusi, nie zwymiotuje. Nagle jego
zwykle przestronna tchawica ścisnęła się jak pięść.
Kiedy już wyszli (zrobiło się prawie ciemno i zerwał się
niewiarygodnie cudowny letni wietrzyk), Sandy poczuł się
lepiej. Podejrzewał, że Tony też, bo na policzki sierżanta na-
płynął rumieniec. Huddie z paroma innymi podszedł do
nich, gdy Tony zamykał boczne drzwi, ale żaden się nie ode-
zwał. Ktoś zupełnie z zewnątrz mógłby pomyśleć na ich wi-
dok, że umarł prezydent albo wybuchła wojna.
- Sandy? - spytał Tony. - Lepiej ci?
- Tak. - Wskazał głową worek na śmieci, zwisający jak
nieruchome wahadło obciążone czymś dziwnym. - Napraw-
dę myślisz, że zabiło go nasze powietrze?
- Niewykluczone. A może sam szok po znalezieniu się
w naszym świecie. Nie wiem, czybym długo pożył w świecie,
z którego przyleciało to coś. Nawet gdybym mógł oddy-
chać... - Tony przerwał, bo Sandy nagle znów zaczął kiepsko
wyglądać. Wręcz bardzo kiepsko. - Co jest? Co się stało?
Sandy nie wiedział, czy chce to wyznać swojemu dowód-
cy, nawet nie był pewien, czy potrafi. Pomyślał o Ennisie
Raffertym. Myśl o zaginionym koledze nałożyła się na to, co
właśnie odkryli w Baraku B i powstał z tego obraz, którego
Sandy nie chciał oglądać. Jeśli buick był kanałem prowadzą-
cym do innego świata i ten niby-nietoperz przefrunął przez
niego w jedną stronę, Ennis Rafferty niemal z całą pewno-
ścią przeszedł w drugą.
- Sandy, powiedz coś.
- Nic się nie stało, szefie - wymamrotał Sandy i musiał
się pochylić, żeby oburącz chwycić się za golenie. To dobry
sposób, żeby nie zemdleć, zakładając, że się zdąży go zasto-
sować. Reszta stała wokół i gapiła się na niego, wciąż bez
122 STEPHEN KING
słowa, nadal z tymi pogrzebowymi minami mówiącymi
„umarł król, niech żyje król".
W końcu świat przestał się kołysać i Sandy się wyprosto-
wał.
-
Już w porządku - powiedział. - Naprawdę.
Tony przyjrzał się mu uważnie i skinął głową. Lekko
uniósł zielony worek.
-
To ma się znaleźć w magazynie, w tym małym składzi-
ku, gdzie Andy Colucci chowa pornole.
Został nagrodzony paroma nerwowymi chichotami.
-
Od tej pory do magazynu wstęp wzbroniony wszyst-
kim z wyjątkiem mnie, Curtisa Wilcoxa i Sandy Dearborna.
TZZ, panowie, zrozumiano?
Skinęli głowami. Tylko za zezwoleniem.
-
Sandy, Curtis i ja. Teraz to nasze dochodzenie. - Stał
wyprostowany w gęstniejącym mroku, niemal na baczność,
z workiem w jednej ręce i polaroidami w drugiej. - To są na-
sze dowody. Na razie nie wiem czego. Jeśli któryś wpadnie
na jakiś pomysł, niech się zgłosi do mnie. Jeśli wam się wyda,
że ten pomysł to szaleństwo, niech się zgłosi jeszcze szybciej.
Tu wszystko jest pokręcone. Ale i tak to my się zajmujemy
tą sprawą. Jak każdą inną. Pytania?
Pytań nie było. Albo inaczej, pomyślał Sandy - były wy-
łącznie pytania.
- Jak najszybciej trzeba kogoś postawić przed barakiem
- powiedział Tony.
- Straż? - spytał Steve Devoe.
- Powiedzmy, że ochrona - odparł Tony. - Chodź, San-
dy, bądź przy mnie, aż to schowam. Nie chcę tego nieść sam,
jak mi Bóg miły.
Gdy ruszyli przez parking, Sandy usłyszał Arky Arka-
niana, który mówił, że Curt się wździeknie, że nie zadzwoni-
li, zobaczydzie, ten mały się wździeknie jak wździekły pies.
Ale Curtis był zbyt podekscytowany, żeby się wściec,
i zbyt zajęty wszystkim, co chciał zrobić, zbyt pochłonięty
pytaniami. Zanim pognał na łeb, na szyję, żeby zobaczyć
zwłoki stworzenia, zadał tylko jedno: gdzie był Pan Dillon?
Z Orville'em, usłyszał. Orville Garrett często zabierał Pana
D do domu, kiedy miał parę dni wolnego.
Sandy Dearborn zapoznał Curtisa z sytuacją (od czasu
do czasu z pomocą Arky'ego). Curt słuchał w milczeniu;
BUICK 8 123
uniósł brwi, gdy Arky opowiedział, jak czubek głowy stwo-
rzenia się rozchylił, ukazując oko. Uniósł je znowu, gdy San-
dy opowiedział mu o smugach na drzwiach i ścianach i jak
mu się skojarzyły z pyłkiem ze skrzydeł ciem. Spytał o Pana
D, otrzymał odpowiedź, chwycił rękawiczki chirurgiczne
z zestawu do zbierania dowodów i pognał na dół. Sandy po-
szedł za nim. Wydawało mu się, że w jakiś sposób to należy
do jego obowiązków, ponieważ Tony przydzielił mu prowa-
dzenie tego dochodzenia, ale został w magazynie, podczas
gdy Curt wszedł do składziku, gdzie Tony zostawił worek.
Usłyszał szelest rozwiązywanej folii; od tego dźwięku dostał
gęsiej skórki.
Szur, szur, szur. Pauza. Szur. I bardzo cicho:
-
Boże wszechmogący.
Zaraz potem Curt wypadł ze-składziku, zasłaniając usta
dłonią. W połowie korytarza prowadzącego do schodów
znajdowała się toaleta. Funkcjonariusz Wilcox zdążył
w ostatniej chwili.
Sandy Dearborn usiadł przy zagraconym warsztacie
w magazynie, nasłuchując odgłosów wymiotowania i wie-
dząc, że w zasadzie te wymioty prawdopodobnie nic nie zna-
czą. Curtis się nie wycofa. Zwłoki tego nietoperzowatego
stworzenia wydały mu się równie obrzydliwe, jak Arky'emu,
Huddiemu i całej reszcie, ale wróci, choćby miał umrzeć
z obrzydzenia. Buick - i wszystko, co z niego pochodziło -
stał się jego namiętnością. Nawet kiedy wyskoczył ze skła-
dziku z pulsującym gardłem, pobladłymi policzkami i ręką
na ustach, w oczach miał bezradne podniecenie, tylko odro-
binę przyćmione fizyczną słabością. Namiętność to najgor-
szy prześladowca.
Z korytarza dobiegł plusk wody. Ustał, a potem Curt
wrócił do magazynu, ocierając^usta papierowym ręcznikiem.
- Okropne, co? ^spytał Sandy. - Nawet po śmierci.
- Okropne - zgodził się Curt, wracając do składziku. -
Myślałem, że rozumiem, ale mnie zaskoczyło.
Sandy wstał i podszedł do drzwi. Curt zaglądał znowu
do worka, ale nie włożył do niego ręki. Przynajmniej na ra-
zie. To była duża ulga. Sandy nie chciał być w pobliżu, kiedy
Curt tego dotknie, nawet w rękawiczkach. Nie chciał nawet
o tym myśleć.
-
Myślisz, że to była wymiana? - spytał Curt.
-Co?
124 STEPHEN KING
-
Handel wymienny. Ennis za to coś.
Przez chwilę Sandy nie odpowiadał. Nie mógł. Nie dlate-
go, że myśl była straszna (choć była), ale ponieważ ten mło-
dy tak szybko na to wpadł.
-
Nie wiem.
Curt kołysał się na obcasach i spoglądał do worka,
marszcząc brwi.
— Nie sądzę - odezwał się po chwili. - Kiedy się wymie-
niasz, to zwykle jednocześnie. No nie?
-
Zwykle tak.
Zamknął worek (z wyraźną niechęcią), zawiązał go.
- Zrobię sekcję - oznajmił.
- Curtis! Nie! O Jezu!
- Tak. - Odwrócił się do Sandy'ego z twarzą ściągniętą
i białą, z rozświetlonymi oczami. - Ktoś musi to zrobić,
a przecież nie mogę tego zanieść na wydział biologii w Hor-
licks. Sierżant mówi, że mamy zachować dyskrecję i słusznie,
ale kto w takim razie to zrobi? Tylko ja. Chyba że coś mi
umknęło.
Sandy pomyślał: nie zaniósłbyś tego do Horlicks, nawet
gdyby Tony słowem nie wspomniał o dyskrecji. Tolerujesz
nasz udział w tej sprawie pewnie dlatego, że tylko Tony tak
naprawdę chce mieć z tym coś wspólnego, ale dzielić się
z kimś innym... Z kimś, kto nie nosi naszego munduru i nie
wie, kiedy pasek kapelusza przełożyć z tyłu głowy pod bro-
dę? Z kimś, kto mógłby cię najpierw prześcignąć, a potem ci
to odebrać? Nie sądzę.
Curtis zdjął rękawiczki.
-
Problem w tym, że nie kroiłem niczego od czasów li-
ceum, od tamtego świńskiego płodu na lekcji biologii. To
było dziewięć lat temu i w dodatku dostałem truję. Nie chcę
niczego spieprzyć.
No to niczego nie dotykaj.
Sandy to pomyślał, ale nie powiedział. To by nie miało
sensu.
- A, co tam. - Mały mówił już tylko do siebie. Wyłącz-
nie do siebie. - Jakoś się pozbieram. Przygotuję się. Mam
czas. Nie ma sensu się niecierpliwić. Ciekawość zabiła kota,
ale satysfakcja...
- A jeśli to nieprawda? - spytał Sandy. Sam się zdziwił,
że tak mu się sprzykrzyło to powiedzonko. - A jeśli nie ma
satysfakcji? Jeśli nigdy nie znajdziesz niewiadomej?
BUICK 8 125
Curt spojrzał na niego, niemal wstrząśnięty. Potem się
uśmiechnął.
-
Jak sądzisz, co by powiedział Ennis? Gdybyśmy go
mogli spytać, ma się rozumieć?
Sandy uznał to pytanie za chamskie i przemądrzałe jed-
nocześnie. Już otwierał usta, żeby to powiedzieć - albo żeby
powiedzieć cokolwiek - ale się rozmyślił. Curt Wilcox nie
miał złych intencji; po prostu podkręciła go adrenalina i no-
we możliwości, narąbał się nimi jak ćpun. I przecież był jesz-
cze dzieckiem. Nawet Sandy to rozumiał, choć byli prawie
rówieśnikami.
- Ennis powiedziałby ci, żebyś uważał - rzekł. - Tego je-
stem pewien.
- Będę - zgodził się Curt i ruszył po schodach. - No
pewnie, że będę.
Ale to były tylko słowa, jak pacierz, który się klepie, że-
by wreszcie wyjść z nabożeństwa. I Sandy to wiedział, nawet
jeśli umknęło to funkcjonariuszowi Wilcoxowi.
W miarę upływu czasu Tony Schoondist (a wraz z nim
cały personel Jednostki D) zaczął zdawać sobie sprawę, że
nie ma dość ludzi do pełnienia całodobowej warty przed ba-
rakiem buicka. Pogoda także nie sprzyjała; druga połowa
sierpnia była deszczowa i nietypowo chłodna.
Kolejne utrapienie stanowili goście. Jednostka D nie sta-
ła w końcu w środku puszczy, tuż obok było pogotowie dro-
gowe, trochę dalej okręgowa prokuratura, prawnicy, łobuzy
odzyskujące zdrowy rozsądek w Kąciku Niegrzecznego
Chłopca, od czasu do czasu jakaś wycieczka skautów, ka-
walkada ludzi ze skargami (na sąsiadów, małżonków, brycz-
ki amiszów, samych funkcjonariuszy), żony z zapomniany-
mi obiadami dla mężów .albo czasem ciastkami; a raz na
jakiś czas wścibski pan Obywatel, który chciał sprawdzić, na
co idą jego podatki. Ci ostatni byli zwykle zaskoczeni i roz-
czarowani spokojem baraków, monotonnym widokiem
urzędniczej roboty przy biurku. W telewizji wygląda to ina-
czej.
Pewnego dnia pod koniec miesiąca na posterunek wpadł
miejscowy członek Izby Reprezentantów wraz z dziesiątką
czy dwudziestką kumpli z mediów, żeby paść sobie w ramio-
na z dowódcą i wygłosić oświadczenie na temat oczekujące-
go na przyjęcie przez Izbę projektu ustawy o policji, nauce
126 STEPHEN KING
i infrastrukturze, projektu przypadkiem sponsorowanego
właśnie przez wspomnianego gościa. Jak wielu prowincjo-
nalnych członków Izby, także on wyglądał jak małomia-
steczkowy cyrulik, któremu poszczęściło się na wyścigach
psów i ma nadzieję, że przed wieczorem zaliczy dmuchanko.
Stojąc koło jednego z radiowozów (według Sandy'ego mógł
to być ten z zepsutym zagłówkiem), klarował swoim kum-
plom z mediów, jak to ważna jest policja, zwłaszcza dzielni
funkcjonariusze i funkcjonariuszki z policji stanu Pensylwa-
nia, a już szczególnie dzielni funkcjonariusze i funkcjona-
riuszki z Jednostki D (była to lekka przesada, ponieważ
w owym czasie w Jednostce D nie pracowała żadna kobieta,
lecz funkcjonariusze nie rwali się do prostowania pomyłki,
zwłaszcza póki kamera była włączona). Są oni, ględził repre-
zentant, cienką szarą linią oddzielającą państwa Płacących
Podatki Obywateli od złoczyńców z Bandy Chaosu i tak da-
lej, i tak dalej, niech Bóg błogosławi Amerykę, niech wszyst-
kie wasze dzieci rosną zdrowo i głosują na nas. Z Butler
przyjechał kapitan Diment, bo komuś pewnie przyszło do
głowy, że jego dystynkcje dodadzą imprezie blasku. Później
wyznał cicho Tony'emu Schoondistowi:
- Ta pierdoła w tupeciku chciał, żebym anulował man-
dat jego żony.
I tak reprezentantowi gęba się nie zamykała, impreza się
toczyła, dziennikarze pisali, kamery kręciły, a buick road-
master stał sobie pięćdziesiąt metrów dalej, granatowy jak
wieczorne niebo, na wielkich luksusowych oponach. Stał
pod dużym okrągłym termometrem, który Curt powiesił na
belce pod sufitem. Stał sobie z wyzerowanym licznikiem,
czyściutki, bo brud się go nie imał. Dla funkcjonariuszy,
którzy o nim wiedzieli, był jak swędzące miejsce między ło-
patkami, którego nie... można... dosięgnąć.
Do tego wszystkiego była jeszcze paskudna pogoda plus
najróżniejsi panowie Obywatele - wielu przyszło, żeby po-
chwalić rodzinę, ale do niej nie należeli - a także funkcjona-
riusze policji miejskiej i stanowej. Ci ostatni byli pod wielo-
ma względami najbardziej niebezpieczni, ponieważ gliniarze
mają dobry wzrok i są wścibscy. Co też by sobie pomyśleli,
gdyby zobaczyli funkcjonariusza w płaszczu przeciwdeszczo-
wym (albo na ten przykład stróża ze szwedzkim akcentem)
przed drzwiami Baraku B na podobieństwo gwardzistów
w wysokich czapkach przed bramą Pałacu Buckingham? Od
BUICK 8 127
czasu do czasu podchodzącego do okna i zaglądającego do
środka? Czy taki przyjezdny policjant na ten widok by się na
przykład nie zaciekawił, co też się tam kryje? Czy dwa i dwa
jest cztery?
Curt rozwiązał tę sytuację najlepiej, jak można było.
Przedstawił Tony'emu pisemną wiadomość, w której nad-
mienił, że szopy nie powinny dłużej rozgrzebywać nam śmie-
ci, w związku z czym Phil Candleton i Brian Cole zgodzili się
na ochotnika zbudować komórkę, w której będzie się trzy-
mać kubły. Curt uznał, że najdogodniejsze miejsce znajduje
się za Barakiem B, jeśli pan sierżant nie ma nic przeciwko.
Sierżant napisał wielkie AKCEPTUJĘ na wiadomości i wsa-
dził ją do teczki z dokumentami. Nie wspomniano w niej tyl-
ko, że od czasu gdy Arky kupił plastikowe kubły z zatrzaski-
wanymi przykrywami, po szopach zniknął w jednostce
wszelki ślad.
Zbudowano więc komórkę, pomalowano (oczywiście na
regulaminowy szary kolorek) i trzy dni po przedłożeniu wia-
domości wszystko było gotowe do akcji. W pomieszczeniu,
surowym i bardzo funkcjonalnym, w sam raz starczyło miej-
sca na dwa kubły, trzy półki i jednego funkcjonariusza na
kuchennym stołku. Spełniała podwójną funkcję, chroniąc
strażnika: a) przed czynnikami atmosferycznymi, b) przed
ludzkim okiem.
Co dziesięć-piętnaście minut mógł sobie wstać, wyjść
z szopy i zajrzeć do Baraku B przez okienko w podnoszonych
drzwiach. W komórce znajdował się zapas napojów, przeką-
sek, gazet oraz aluminiowe wiadro. Na boku miało napis na
papierowym pasku: DAŁEM Z SIEBIE WSZYSTKO. To
był pomysł Jackiego O'Hary. Wszyscy mówili na niego Ir-
landzkie Cudowne Dziecko, bo każdego potrafił rozśmie-
szyć. Rozśmieszał kolegóWnawet trzy lata później, kiedy
leżał w swoim łóżku, umierając na raka krtani, z oczami
szklistymi od morfiny i ochrypłym szeptem opowiadał kawa-
ły o Irlandczykach, a kumple siedzieli przy nim i czasem, gdy
ból był wyjątkowo dotkliwy, trzymali go za rękę.
Później Jednostka D dostała mnóstwo kamer wideo - do
wszystkich baraków - bo w latach dziewięćdziesiątych radio-
wozy zostały wyposażone w montowane na desce rozdzielczej
kamerki Panasonica. Były produkowane specjalnie dla poli-
cyjnych formacji i nie miały wbudowanych mikrofonów. Pra-
wo zezwalało na filmowanie zatrzymanych, za to ze względu
128 STEPHEN KING
na przepisy dotyczące podsłuchu zabraniało nagrywania
dźwięku. Ale to miało się wydarzyć później. U schyłku lata
1979 roku trzeba się było zadowolić kamerą, którą Huddie
Royer dostał na urodziny. Trzymano ją na półkach w komór-
ce, zamkniętą w pudełku i owiniętą folią, żeby nie zamokła.
W drugim pudełku znajdowały się zapasowe baterie i tuzin
czystych kaset, już rozpakowanych, żeby były od razu gotowe
do użytku. Była także tabliczka z wypisaną kredą liczbą: ak-
tualną temperaturą w baraku. Jeśli strażnik zauważył zmianę,
zmazywał ostatni pomiar i zapisywał nowy, dodając strzałkę
wskazującą w górę lub dół. Była to jedyna forma pisemnego
zapisu, na jaką zezwolił sierżant Schoondist.
Tony był zachwycony tym fortelem. Curt usiłował go na-
śladować, ale niepokój i bezsilność czasami zwyciężały.
-
Następnym razem, jak to się zdarzy, nikt nie będzie go
pilnować - mówił. - Jeszcze wspomnicie moje słowa. Zawsze
tak jest. Pewnego razu nie będzie chętnych na wartę o pół-
nocy, a jak się ktoś wreszcie zjawi, bagażnik znowu będzie
otwarty, a na podłodze będzie leżeć kolejny martwy nieto-
perz. Wspomnicie moje słowa.
Curt usiłował przekonać Tony'ego, żeby pozwolił cho-
ciaż prowadzić dziennik obserwacji. Ochotników nie braku-
je, mówił, brakuje za to organizacji i planu, co bardzo łatwo
zmienić. Tony pozostał niewzruszony: żadnych pisemnych
dowodów. Curt zgłosił się na ochotnika do pilnowania ba-
raku (wielu funkcjonariuszy zaczęło to nazywać stróżowa-
niem). Tony odmówił i powiedział, żeby wrzucił na luz.
-
Masz inne obowiązki - powiedział. - Między innymi
żonę.
Curtowi starczyło rozumu, żeby się zamknąć. Później
wylał żale przed Sandym, zaskakująco rozgoryczony.
-
Gdybym potrzebował cholernego doradcy rodzinnego,
poszukałbym w książce telefonicznej.
Sandy uśmiechnął się, ale bez przekonania.
- Zacznij słuchać, kiedy ci pyknie.
- Co proszę?
- Kiedy pyknie. Bardzo charakterystyczny odgłos. Roz-
lega się, kiedy głowa w końcu wyjdzie ci tyłkiem.
Curtis patrzył na niego, a na policzkach wykwitły mu
małe różyczki czerwieni.
- Czegoś chyba nie rozumiem.
- Owszem.
BUICK 8 129
- Czego? Jak rany, czego?
- Pracy i życia. Niekoniecznie w tej kolejności. Masz po-
ważne kłopoty z postrzeganiem. Ten buick zaczyna ci się wy-
dawać zbyt duży.
- Zbyt...! - Curt palnął się ręką w czoło, jak to zwykle
on. Odwrócił się i spojrzał na wzgórza. W końcu znów spoj-
rzał na Sandy'ego. - Tam jest coś z innego świata - z innego
świata! Czy takie coś może być zbyt duże?
- To już twój problem - odparł Sandy. - Problem z po-
strzeganiem.
Wiedział, że zaraz potem zaczną się kłócić, i to pewnie
nie na żarty, więc zanim Curtis zdążył coś powiedzieć, Sandy
wszedł do budynku. I może ta rozmowa doprowadziła do
czegoś dobrego, bo kiedy sierpień zmienił się we wrzesień,
bezustanne prośby Curtisa o dodatkowe warty ustały. Sandy
Dearborn nigdy sobie nie wmawiał, że mały zobaczył dzięki
niemu słońce, ale chyba na jakiś czas zrozumiał, że zapuścił
się dalej niż można. I dobrze, choć chyba nie do końca. San-
dy uważał, że dla Curtisa buick zawsze będzie zbyt wielki.
Ale po tym świecie chodzą ludzie dwojakiego rodzaju. Cur-
tis należał do tych, którzy uważają, że satysfakcja naprawdę
potrafi sprowadzać koty z tamtego świata.
Zaczął się pokazywać w jednostce z podręcznikami bio-
logii zamiast gazet. Ten, który można było najczęściej zoba-
czyć pod jego pachą lub na rezerwuarze wychodka, nosił ty-
tuł: „Dwadzieścia podstawowych przykładów sekcji zwłok"
doktora Johna H. Maturina, wydawnictwo Harvard Uni-
versity Press, 1968 rok. Gdy pewnego razu zaprosił do siebie
na kolację Bucka Flandersa z żoną, Michelle Wilcox zaczęła
się żalić na „wstrętne nowe hobby" męża. Curt zaczął kupo-
wać okazy w sklepie zaopatrującym szpitale i teraz w piwni-
cy, którą zaledwie rok temu przeznaczył na ciemnię, śmier-
działo jak w kostnicy.
Curt zaczął od myszy i świnek morskich, przerzucił się na
ptaki i wreszcie zabrał się do sowy. Czasami przynosił swoje
hobby do pracy.
- Nie wiesz, że żyjesz - powiedział Matt Babicki Orvil-
le'owi Garrettowi i Steve'owi Devoe - póki nie zejdziesz do
piwnicy po nowe pudełko długopisów i nie znajdziesz na
kserokopiarce słoika z okiem w formalinie. Człowieku, ależ
to budzi do życia.
9. Buick 8
130 STEPHEN KING
Po rozpracowaniu sowy Curtis przeszedł do nietoperzy.
Zaliczył osiem lub dziewięć, po jednym okazie z różnych ga-
tunków. Parę złapał własnoręcznie na podwórku; resztę za-
mówił w magazynie. Sandy nigdy nie zapomni dnia, w któ-
rym Curtis pokazał mu rozpiętego na desce wampira
z Ameryki Południowej. Stworzenie miało futerko, brązo-
wawe na brzuszku i aksamitnie czarne na skrzydłach. Ma-
leńkie jak igiełki ząbki szczerzyło w wariackim uśmiechu.
Brzuch miał nacięcie w kształcie łzy, dowód rosnących umie-
jętności Curtisa. Sandy pomyślał, że jego nauczyciel biologii
z liceum - ten, który mu wlepił truję - bardzo by się zdziwił,
gdyby zobaczył tak szybkie postępy.
Oczywiście, nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie
oficera.
Kiedy Curt Wilcox poznawał dzięki doktorowi Maturi-
nowi subtelne tajniki sekcji zwłok, w buicku 8 zamieszkali
Jimmy i Rosalynn. Był to wynik burzy mózgu Tony'ego. To-
ny wykonał ją pewnego dnia w supermarkecie, kiedy jego
żona mierzyła ubrania. W oko wpadł mu niewiarygodny na-
pis w oknie wystawowym „Mojego zwierzaka": WEJDŹ
I DOŁĄCZ DO ORGII MYSZOSKOCZKÓW!
Tony nie dołączył do orgii myszoskoczków - żona za
bardzo by się dopytywała - ale zaraz następnego dnia wysłał
dużego George'a Stankowskiego ze służbową kasą i rozka-
zem zakupienia parki gryzoni. Jak również plastikowego
mieszkanka.
- Mam im kupić jakieś żarcie? - spytał George.
- Nie. Pod żadnym pozorem - odparł Tony. - Kupimy
sobie dwa myszoskoczki i zamorzymy je głodem w Baraku.
-
Naprawdę? Ale, szefie, to jakoś...
Tony westchnął.
-
Tak, George, kup im pożywienie. Ile trzeba.
Jedynym wymogiem wobec myszoskoczkowego miesz-
kanka był jego rozmiar - taki, by można je było postawić na
przednim siedzeniu buicka. George kupił całkiem ładne, mo-
że nie najwyższej klasy, ale prawie. Było z żółtego przezro-
czystego plastiku i składało się z długiego korytarza z małym
pomieszczeniem na każdym końcu. Jedno było jadalnią,
drugie mysim odpowiednikiem siłowni. W jadalni znajdował
się karmnik i poidełko przypięte do ściany; siłownia miała
kołowrotek.
BUICK 8 131
- Mieszkają lepiej niż niektórzy ludzie - zauważył Orvie
Garrett.
Phil, który zobaczył, że Rosalynn robi kupę do karmni-
ka, odparł:
-
Mów za siebie.
Dicky-Duck Eliot, niebędący najśmiglejszym koniem na
wielkich wyścigach życia, chciał wiedzieć, dlaczego trzyma-
my myszoskoczki w buicku. Są jakieś niebezpieczne czy co?
-
No, to się dopiero okaże, prawda? - powiedział Tony
dziwnie łagodnym głosem. - To się okaże.
Niedługo po tym, jak Jednostka D wzbogaciła się o Jim-
my'ego i Rosalynn, Tony Schoondist przekroczył swój oso-
bisty Rubikon i okłamał dziennikarza.
Nie żeby ten reprezentant Czwartej Władzy budził jakieś
szczególne obawy, to był zwykły rudy drapichrust, może
dwudziestoletni, pewnie na letniej praktyce w okręgowej ga-
zetce „American", który za tydzień miał wrócić do rodzinne-
go Ohio. Miał zwyczaj słuchać rozmówcy z lekko otwartymi
ustami, przez co wyglądał - według określenia Arky'ego -jak
czysty żywy idiota. Ale nie był idiotą i przez jedno złociste
wrześniowe popołudnie zajął się słuchaniem opowieści pana
Bradleya Roacha. Brad nagadał mu ile wlezie o gościu z ro-
syjskim akcentem (do tego czasu zdążył sobie wmówić, że fa-
cet był Rosjaninem) i samochodzie, który porzucił. Rudy
drapichrust, niejaki Homer Oosler, zapragnął zrobić z tego
artykuł na pierwszą stronę i wrócić na uczelnię w glorii
i chwale. Sandy podejrzewał, że młodziak widział już nagłów-
ki na pierwszej stronie: „TAJEMNICZY SAMOCHÓD",
a może nawet „TAJEMNICZY SAMOCHÓD RADZIEC-
KIEGO SZPIEGA".
Tony nawet nie mrugnął okiem. Zaczął kłamać jak z nut.
Bez wątpienia zrobiłby to samo nawet wtedy, gdyby dzien-
nikarzem był zaprawiony w bojach Trevor Ronnick, właści-
ciel „American", który zapomniał więcej swoich artykułów,
niż ten rudy miał kiedykolwiek wysmażyć.
- Nie ma już tego samochodu - powiedział Tony, no
i chlup: Rubikon przekroczony.
- Nie ma? - zdziwił się Homer Oosler, wyraźnie zawie-
dziony. Na kolanach trzymał wielki stary aparat fotograficz-
ny, z dużym napisem „WŁASNOŚĆ AMERICAN" z tyłu
na wszelki wypadek. - A gdzie jest?
132 STEPHEN KING
- W Stanowym Biurze Konfiskacyjnym - wymyślił na
poczekaniu Tony. - W Filadelfii.
- Dlaczego?
- Wysyła się do nich bezpańskie samochody. Sprzedają
je na złom, oczywiście najpierw przeszukują, by sprawdzić,
czy nie ukryto w nich narkotyków.
- Oczywiście. Ma pan na to jakieś dokumenty?
- Na pewno. Mam na wszystko. Poszukam i dam ci
znać.
- Jak długo to potrwa, panie sierżancie?
- Jakiś czas, synu. - Tony wskazał mu tackę z dokumen-
tami do załatwienia, których zebrał się spory stosik. Oosler
nie musiał wiedzieć, że głównie są to nic niewarte okólniki ze
Scranton - wszystko od najnowszych wiadomości o systemie
emerytalnym po plan jesiennej ligi - i że przed wieczorem
trafią do kosza. Ten znużony gest ręki oznaczał, że podobne
sterty dokumentów czekają wszędzie. - Trudno to załatwiać
na bieżąco. Podobno to się zmieni, jak nas zaczną kompute-
ryzować, ale to nie nastąpi w tym roku.
-
W przyszłym tygodniu wracam do szkoły.
Tony pochylił się i spojrzał przenikliwie.
-
I mam nadzieję, że będziesz się pilnie uczyć - powie-
dział. - Życie jest ciężkie, synu, ale jeśli będziesz ciężko pra-
cować, dasz sobie radę.
Parę dni po wizycie Homera Ooslera buick zaserwował
nam kolejną burzę z piorunami. Tym razem w dniu pełnym
słońca, ale i tak wyszło bardzo efektownie. I wszystkie oba-
wy Curtisa, że ominie go następne zjawisko, okazały się bez-
podstawne.
Termometr z baraku wykazał czarno na białym, że buick
coś kombinuje. W ciągu pięciu dni temperatura spadła
z dwudziestu paru do czternastu stopni. Wszyscy zaczęli się
denerwować przy zmianie warty; każdy chciał być na miej-
scu, kiedy zacznie się dziać, cokolwiek by to miało być tym
razem.
Szczęśliwym wybrankiem został Brian Cole, ale wszyscy
funkcjonariusze w barakach do pewnego stopnia wzięli
w tym udział. Brian wszedł do Baraku B koło drugiej po po-
łudniu, żeby zajrzeć do Jimmy'ego i Rosalynn. Byli szczęśli-
wi jak prosięta w deszcz, Rosalynn siedziała w jadalni,
a Jimmy wyrabiał sobie muskulaturę na siłowni. Ale gdy
BUICK 8 133
Brian zajrzał głębiej do buicka, sprawdzając zbiornik z wo-
dą, usłyszał brzęczenie. Było niskie i monotonne, z tego ro-
dzaju, od którego oczy zaczynają ci drgać w oczodołach,
a wnętrzności dygoczą. Przez to brzęczenie (a może splata-
jąc się z nim) przebijało coś o wiele bardziej niepokojącego,
jakby szeleszczący nieartykułowany szept. Fioletowe mżenie
światła, bardzo przyćmione, zaczęło się powoli rozprzestrze-
niać na desce rozdzielczej i kierownicy.
Pamiętając o Ennisie Raffertym, który zniknął bez poże-
gnania jakiś miesiąc temu, funkcjonariusz Cole w wielkim po-
śpiechu opuścił okolice buicka. Jednakże jego zachowanie nie
było nacechowane paniką, gdyż zabrał z szopy kamerę wideo,
przykręcił ją do statywu, włożył do niej nową kasetę, spraw-
dził kod czasowy (był aktualny) i poziom naładowania baterii
(na zielonym polu). Wychodząc, zapalił światło, następnie
umieścił statyw przed oknem, uruchomił kamerę, wcisnął na-
grywanie i dwa razy sprawdził, czy buick jest w jej polu widze-
nia. Był. Brian ruszył w stronę baraków, potem strzelił palca-
mi i wrócił do szopy. Znajdowała się w niej torebka pełna
dodatkowych akcesoriów do kamery. Jednym z nich był filtr
usuwający nadmiar światła. Brian nałożył go na obiektyw, nie
zadając sobie trudu, żeby wcisnąć pauzę (przez chwilę wielkie
ciemne plamy -jego ręce - zasłaniają buicka, a kiedy się cofa-
ją, buick wygląda, jakby padł na niego gęsty cień). Gdyby
w tej chwili ktoś obserwował poczynania funkcjonariusza Co-
le'a - na przykład ci ciekawscy, co chcą wiedzieć, na co idą ich
podatki - nigdy by nie odgadł, jak szybko bije mu serce. Był
przestraszony i podekscytowany, ale dobrze się spisał. Kiedy
przychodzi do postępowania w obliczu nieznanego, można by
długo opowiadać o zbawiennym wpływie policyjnej dyscypli-
ny. A funkcjonariusz Cole zapomniał tylko o jednym.
Mniej więcej siedem po drugiej wsunął głowę do gabine-
tu Tony'ego i powiedział:
-
Sierżancie, jestem całkowicie pewny, że z buickiem coś
się dzieje.
Tony podniósł głowę znad żółtego notesu, gdzie gryzmo-
lił pierwszą wersję przemówienia, jakie miał wygłosić na je-
siennym policyjnym zjeździe i spytał:
-
Bri, co tam trzymasz?
Brian spojrzał i przekonał się, że ściska zbiorniczek na
wodę dla myszoskoczków.
-
E, nieważne - rzekł. - Może już go nie potrzebują.
134 STEPHEN KING
Dwadzieścia po drugiej brzęczenie stało się doskonale
słyszalne dla funkcjonariuszy w barakach. Nie żeby zostało
ich tam zbyt wielu; większość stała pod oknami w podnoszo-
nych drzwiach Baraku B, głowa przy głowie, ramię przy ra-
mieniu. Tony spojrzał, zastanowił się, czy kazać im się ro-
zejść, i wreszcie postanowił im pozwolić zostać. Z jednym
wyjątkiem.
- Arky.
- Tak, sierżancie?
- Idź na frontowy trawnik i zacznij go kosić.
- Dopiero co kosiłem w poniedziałek!
- Wiem. Coś mi się zdaje, że ten kawałek pod moim
oknem kosiłeś godzinę. Ale idź i jeszcze raz zrób to samo.
A to schowaj do kieszeni. - Podał Arky'emu walkie-talkie. -
I jeśli zjawi się ktoś, kto nie powinien zobaczyć dziesięciu
funkcjonariuszy policji stanowej, gapiących się na barak jak
w obraz święty, natychmiast mnie uprzedź. Jasne?
- Aha, jasne.
- Dobrze. Matt! Matt Babicki, do mnie!
Matt przybiegł, czerwony z wrażenia. Tony spytał, gdzie
jest Curt. Matt odparł, że na patrolu.
- Sprowadź go do bazy, kod D i po cichu, zrozumiano?
- Kod D i po cichu, zrozumiano.
Po cichu oznaczało jazdę bez kogutów i syren. Curt
prawdopodobnie posłuchał, ale i tak zjawił się w barakach
za piętnaście trzecia. Nikt się nie ośmielił spytać, jaki dystans
przebył przez te pół godziny. Pewnie spory, ale był cały
i zdrowy, w dodatku zdążył przed rozpoczęciem tych(bezgło-
śnych fajerwerków. Przede wszystkim zdjął kamerę ze staty-
wu. Dopóki fajerwerki się nie skończyły, cały film był dzie-
łem Curtisa Wilcoxa.
Kaseta (jedna z wielu zachomikowanych w składziku)
zawiera wszystko, co można było zobaczyć i usłyszeć. Bar-
dzo wyraźnie słychać brzęczenie buicka, co brzmi jakby
w głośniku stereo pękł jakiś drucik, a w miarę upływu czasu
staje się coraz głośniejsze. Curt sfilmował wielki termometr
z czerwoną wskazówką stojącą o włos pod liczbą 12. Na-
stępnie słyszymy głos Curta, który prosi o pozwolenie wej-
ścia i sprawdzenia, co się dzieje z Jimmym i Rosalynn,
a głos sierżanta Schoondista odpowiada niemal natych-
miast „odmawiam", twardo i zdecydowanie, ucinając wszel-
kie dyskusje.
BUICK 8 135
O godzinie 15:08:41, zgodnie z kodem czasowym na dole
ekranu, z przedniej szyby buicka zaczyna się podnosić łuna,
jakby fioletowy wschód słońca. Z początku widz może wziąć
to zjawisko za techniczną usterkę kamery, złudzenie optycz-
ne albo jakieś odbicie.
Andy Colucci:
- Co to?
Nieznany:
- Jakieś wyładowanie albo...
Curtis Wilcox:
-
Ci, którzy mają ciemne okulary, lepiej niech je włożą.
Ci, co nie, ryzykują. Na waszym miejscu bym stąd spadał.
Mamy...
Jakie Ogara (prawdopodobnie):
-
Kto mi zabrał...
Phil Candleton (prawdopodobnie):
- O Boże!
Huddie Royer:
- A może trzeba...
Sierżant Schoondist, spokojny jak przewodnik wycieczki:
-
Lecieć mi po okulary, panowie. Raz raz.
O 15:09:24 fioletowe światło zabarwiło wszystkie szyby
buicka niczym jutrzenka, zmieniając je w olśniewające fiole-
towe zwierciadła. Jeśli puści się film w zwolnionym tempie,
klatka po klatce, widać odbicia przedmiotów w dotychczas
pustych szybach: narzędzia na kołkach, pomarańczowa ło-
pata do odśnieżania, funkcjonariuszy zaglądających do
środka. W większości mają okulary ochronne i wyglądają
jak kosmici w tanim filmie fantastycznonaukowym. Można
rozpoznać Curta, bo lewą stronę twarzy zasłania mu kame-
ra. Brzęczenie staje się coraz głośniejsze. Potem, na jakieś
pięć sekund, zanim buick zaczął puszczać fajerwerki, brzę-
czenie ustaje. Widz słyszy szum podekscytowanych głosów,
nierozpoznawalnych, lecz chyba pytających.
Następnie po raz pierwszy obraz znika. Buick i cały ba-
rak znikają, tonąc w bieli.
-
Jezu Chryste, widzieliście? - krzyczy Huddie Royer.
Słychać: „Cofnąć się!", „Ja nie mogę!" i ulubione zawo-
łanie w chwili trwogi: „O kurwa!". Ktoś mówi „Nie patrzcie
na to", a ktoś inny „Błyska, skurwiel" - tym dziwnie rzeczo-
wym tonem, który czasami słyszy się na taśmach nagranych
w kabinach pilotów, kiedy pilot mówi, nawet o tym nie wie-
136 STEPHEN KING
dząc, a do końca życia zostało mu dziesięć do dwunastu
sekund.
Potem buick wraca z krainy prześwietlenia, najpierw
w postaci niewyraźnej plamy, potem przybrawszy właściwe
kształty. Trzy sekundy i znowu błyska. Z każdego okna
strzelają grube snopy światła, a potem ekran znowu robi się
biały. W tym momencie Curt mówi „Filtr musi być lepszy",
a Tony odpowiada „Może następnym razem".
Zjawisko trwa przez czterdzieści sześć minut, co zostało
zarejestrowane na taśmie. Początkowo przy każdym rozbły-
sku buick znika w bieli. Potem, w miarę jak zjawisko zaczy-
na słabnąć, widz dostrzega niewyraźny zarys samochodu
w bezgłośnych piorunach, które stają się bardziej fioletowe
niż białe. Niekiedy obraz się przechyla i widać zamazane
plamy ludzkich twarzy, gdy Curtis biegnie w inny punkt ob-
serwacyjny w nadziei, że odkryje rewelację (albo znajdzie
lepsze ujecie).
O godzinie 15:28:17 widać ognisty zygzak strzelający
z (a może przez) zamkniętego bagażnika buicka. Strzela aż
do sufitu, gdzie zdaje się rozpryskiwać jak fontanna.
Niezidentyfikowany głos:
-
O kurwa, wysokie napięcie, wysokie napięcie!
Tony:
-
Wcale nie. - Potem, prawdopodobnie do Curta: - Rób
dalej.
Curt:
-
Robię. A co myślałeś?
Następuje parę innych piorunów, niektóre strzelają
z okien buicka, inne przebijają klapę bagażnika. Jedna wy-
skakuje spod samochodu i grzmoci dokładnie w podnoszone
drzwi. Rozlegają się wrzaski zaskoczonych mężczyzn, którzy
odskakują na boki, ale kamera pozostaje nieruchoma. Curt
był zbyt wniebowzięty, żeby się bać.
O godzinie 15:55:03 następuje ostatnie słabe wyładowa-
nie - spod tylnego siedzenia za kierowcą - i już nie dzieje się
nic więcej. Słychać głos Tony'ego Schoondista:
-
Oszczędzaj baterię, Curt. Chyba koniec przedsta-
wienia.
W tym momencie obraz natychmiast gaśnie.
Gdy o godzinie 16:08:16 obraz znowu się pojawia, na
ekranie widać Curta. Jest przepasany czymś żółtym. Żarto-
bliwie macha ręką i mówi:
BUICK 8 137
-
Zaraz wracam.
Tony Schoondist - tym razem to on stoi za kamerą - od-
powiada:
-
No i dobrze.
I wcale nie żartuje.
Curt chciał wejść do baraku i sprawdzić, co się dzieje
z myszoskoczkami - jak się mają, jeśli w ogóle się mają. To-
ny natychmiast i niezłomnie odmówił. Nikt na razie nie wej-
dzie do Baraku B, powiedział, dopóki nie będzie pewności,
że to bezpieczne. Zawahał się, być może powtórzył sobie
w myślach własne słowa i usłyszał ich absurdalność - dopó-
ki w baraku stał buick roadmaster, nikt nigdy nie będzie
w nim bezpieczny - i zmienił decyzję.
- Wszyscy mają zostać na zewnątrz, aż temperatura
podniesie się co najmniej do osiemnastu stopni.
- Ktoś musi wejść - odezwał się Brian Cole. Mówił cier-
pliwie, jakby tłumaczył proste zadanie z dodawania komuś
ograniczonemu umysłowo.
- Nie pojmuję dlaczego - odparł Tony.
Brian sięgnął do kieszeni i wyjął pojemnik na wodę dla
Jimmy'ego i Rosalynn.
- Mają mnóstwo tych zbożowych kuleczek do żarcia, ale
bez tego zdechną z pragnienia.
- Nieprawda. Nie tak zaraz.
^
- Może minąć nawet kilka dni, zanim temperatura pod-
niesie się do osiemnastu stopni, sierżancie. Chciałby pan wy-
trzymać czterdzieści osiem godzin bez picia?
- Ja bym nie wytrzymał - powiedział Curt. Usiłował się
nie uśmiechać (choć trochę się jednak uśmiechał); odebrał
Brianowi plastikową buteleczkę. Potem Tony odebrał ją je-
mu. Sierżant nie patrzył przy tym na niego; nie spuszczał
oczu z funkcjonariusza Briana Cole'a.
- Więc mam zaryzykować życie jednego z moich pod-
władnych po to, żeby przynieść wody parce rasowych my-
szy. To mi chcecie powiedzieć? Chciałem mieć zupełną pew-
ność.
Jeśli się spodziewał, że Brian się zaczerwieni albo zmie-
sza, to się pomylił. Brian patrzył na niego z tą samą zmęczo-
ną cierpliwością, jakby mówił: „Tak, tak, wyrzuć to wresz-
cie z siebie, szefie - im szybciej to wyrzucisz, tym szybciej się
odprężysz i podejmiesz właściwą decyzję".
138 STEPHEN KING
- Uszom własnym nie wierzę - oświadczył Tony. - Ktoś
tu zwariował. Pewnie ja.
- One są takie małe - tłumaczył mu Brian głosem, w któ-
rym brzmiała ta sama cierpliwość, jaka malowała się na je-
go twarzy. - I to myśmy je tam wsadzili, sierżancie, przecież
się nie zgłosiły na ochotnika. Jesteśmy za nie odpowiedzial-
ni. Jeśli pan chce, ja tam pójdę, bo to ja zapomniałem...
Tony uniósł ręce ku niebu, jakby prosząc o boską inter-
wencję, po czym opuścił je bezwładnie. Zza kołnierza wy-
pełzł mu rumieniec, który zaczął się rozlewać na gardle i po-
liczkach. Dotarł do czerwonych plam na policzkach:
szanowanko, sąsiadki.
-
Futrzaki! - mruknął.
Jego ludzie już znali ten ton i mieli dość rozumu, żeby się
nie uśmiechać. Był to właśnie ten moment, kiedy wiele osób
- może nawet większość - łamie się i wrzeszczy: „A, mam to
gdzieś! Róbcie, co chcecie!". Ale kiedy się siedzi na wielkim
stołku i kosi się wielką kasę za wielkie decyzje, tak nie wol-
no. Funkcjonariusze, którzy stali wokół niego przed bara-
kiem, dobrze o tym wiedzieli, oczywiście podobnie jak Tony.
Stał tam i wpatrywał się we własne buty. Zza baraków do-
biegał monotonny wizg starej czerwonej kosiarki Arky'ego.
-
Szefie... - zaczął Curtis.
-
Mały, zrób nam wszystkim przysługę i zamknij dziób.
Curt zamknął dziób.
Po chwili Tony podniósł głowę.
- Ten sznur, który ci kazałem kupić - masz?
- Tak jest. Bardzo dobry. Jak dla alpinistów. Przynaj-
mniej tak powiedział facet ze sklepu sportowego.
- Jest tam? - Tony skinął głową w stronę baraku.
- Nie, w moim bagażniku.
- Dziękujmy Bogu za małe łaski. Przynieś. I mam na-
dzieję, że nie będziesz miał okazji sprawdzić, jak bardzo jest
dobry. - Obejrzał się na Briana Cole'a. - Może chciałbyś
skoczyć do delikatesów? Przynieść myszkom parę butelek
wody Evian, wysoko zmineralizowanej. A może Perrier?
Koniecznie!
Brian nie odpowiedział, tylko znowu poczęstował sier-
żanta spojrzeniem pełnym znękanej cierpliwości. Tony nie
wytrzymał go nerwowo i odwrócił wzrok.
-
Rasowe myszy! Futrzaki!
BUICK 8 139
Curt przyniósł sznur, zwój potrójnie plecionej żółtej ny-
lonowej liny, co najmniej trzydzieści metrów. Zrobił pętlę,
opasał się, po czym wręczył zwój Huddiemu Royerowi, któ-
ry ważył sto dwadzieścia kilo i zawsze zwyciężał, kiedy Jed-
nostka D przeciągała linę z innymi policyjnymi zespołami na
pikniku z okazji Czwartego Lipca.
- Kiedy dam ci znak - powiedział Tony - szarpniesz go
ku nam tak, żeby stamtąd wyleciał. I nie martw się, że zła-
miesz mu obojczyk albo że rozwalisz drzwi tym jego zaku-
tym łbem. Zrozumiano?
- Tak jest.
- Jeśli zobaczysz, że zaczyna padać albo się zataczać jak
pijany, nie czekaj na znak, tylko ciągnij. Zrozumiano?
- Tak jest.
- Dobrze. Jestem bardzo zadowolony, że ktoś wreszcie
rozumie, co się tu dzieje. Cholerne harcerzyki, towarzystwo
miłośników futrzaków. - Przejechał dłonią po obciętych na
jeża włosach i znowu odwrócił się do Curta. - Czy mam ci
tłumaczyć, że jeśli wyczujesz coś złego - byle co - masz się
odwrócić i spadać?
- Nie.
- A jeśli bagażnik mu się otworzy, masz stamtąd wyle-
cieć, Curtis. Rozumiesz? Wylecieć jak wielki tłusty kurak.
- Dobrze.
-
Oddawaj kamerę.
^
Curtis podał mu ją. Sandy'ego nie było - przegapił całą
imprezę - ale kiedy później Huddie mu o wszystkim opowie-
dział, dodał, że tylko wtedy sierżant wyglądał, jakby się bał.
Sandy był nawet zadowolony, że spędził to popołudnie na
patrolu. Pewnych rzeczy człowiek po prostu nie ma ochoty
oglądać.
- Masz na to minutę, Wilcox. Potem cię stamtąd wycią-
gnę, choćbyś po drodze srał, mdlał albo śpiewał hymn naro-
dowy.
- Dziewięćdziesiąt sekund.
- Nie. A jak się dalej będziesz targować, zostawię ci pół
minuty.
Curtis Wilcox stoi w słońcu przed zwyczajnymi bocznymi
drzwiami Baraku B. Jest przewiązany w pasie liną. Wygląda
bardzo młodo, z każdym mijającym rokiem coraz młodziej.
Sam także przeglądał czasem tę kasetę i pewnie czuł to samo,
140 STEPHEN KING
choć nigdy o tym nie mówił. I wcale nie widać, żeby się bał.
Wcale a wcale. Aż podskakuje z niecierpliwości. Macha do
kamery i mówi:
- Zaraz wracam.
- No i dobrze - odpowiada Tony.
Curt odwraca się i wchodzi do baraku. Przez moment
wygląda upiornie, prawie jakby go tam nie było, potem To-
ny przesuwa kamerę, wycofuje ją z pełnego słońca i znowu
wyraźnie widać Curta. Podchodzi prosto do samochodu
i rusza do bagażnika.
-
Nie! - krzyczy Tony. - Nie, kretynie, chcesz poplątać li-
nę? Zajrzyj do tych myszy, daj im cholerną wodę i wynoś się!
Curt podnosi rękę, nie oglądając się, kciukiem do góry.
Obraz się kołysze, ponieważ Tony walczy z zoomem, żeby
zrobić mu zbliżenie.
Curtis zagląda do okna od strony kierowcy, sztywnieje
i woła:
- O cholera!
- Sierżancie, czy mam ciągnąć... - zaczyna Huddie, wte-
dy Curt się ogląda. Tony znowu szarpie kamerą - nie ma
lekkiej ręki Curta i obraz skacze jak dziki - ale nadal wyraź-
nie widać wyraz szoku na twarzy Curtisa.
- Nie ciągnij mnie! - krzyczy Curt. - Nie! Wszystko
w porządku!
Po tych słowach otwiera drzwi roadmastera.
-
Nie wchodź do środka! - woła Tony zza wściekle ko-
łyszącej się kamery.
Curtis go olewa i wyjmuje plastikową rezydencję pań-
stwa Myszoskoczków z samochodu, delikatnie nią manipu-
lując, żeby ominąć wielką kierownicę. Zamyka kolanem
drzwi buicka i wychodzi z baraku z mysim mieszkankiem
w ramionach. Plastikowy kształt z prostokątnym pomiesz-
czeniem po obu stronach korytarza wygląda jak jakieś dziw-
ne plastikowe ciężarki.
-
Filmuj! - krzyczy Curt, prawie się gotując z podniece-
nia. - Filmuj!
Tony filmuje. Kamera robi najazd na lewy koniec plasti-
kowego mieszkanka w tej samej chwili, gdy Curt opuszcza
barak i wychodzi na słońce. I oto widzimy Rosalynn, która
już się nie pożywia, ale lata w kółko, dość wesoło. Zdaje so-
bie sprawę, że wokół niej gromadzą się ludzie i spogląda
wprost w obiektyw, wąchając żółty plastik, z drżącymi wąsi-
BUICK 8 141
kami i błyszczącymi zainteresowaniem oczkami. Jest śliczna
i słodka, ale funkcjonariusze z Jednostki D nie byli w owym
czasie zainteresowani ślicznymi i słodkimi stworzonkami.
Kamera robi niezgrabny, roztrzęsiony odjazd, sunie
wzdłuż pustego korytarza do pustej siłowni po drugiej stro-
nie. Oba pomieszczenia są szczelnie zamknięte, a przez
otwór po poidełku nie przecisnęłoby się nic większego od
komara, a jednak myszoskoczek Jimmy zniknął - dokładnie
tak samo jak Ennis Rafferty albo facet z akcentem Borisa
Badinoffa, który na samym początku wjechał buickiem
roadmasterem do ich życia.
DZIŚ: Sandy
Zrobiłem sobie przerwę i czterema długimi łykami wypi-
łem szklankę mrożonej herbaty od Shirley. W związku z tym
w czoło dziabnął mnie lodowy szpikulec i musiałem zacze-
kać, aż się roztopi.
W tym czasie dołączył do nas Eddie Jacubois. Był już po
cywilnemu i usiadł na skraju ławki z taką miną, jakby zara-
zem nie chciał tu być i nie mógł odejść. Ja nie miałem takich
rozterek: ucieszyłem się na jego widok. Mógł opowiedzieć
swój kawałek historii. Huddie by mu pomógł, jakby potrze-
bował pomocy, Shirley też. W 1988 była już z nami od
dwóch lat. Matt Babicki stanowił już tylko wspomnienie,
odświeżane co jakiś czas pocztówką z palmami ze słonecznej
Sarasoty, gdzie Matt i jego żona prowadzą szkołę jazdy.
I odnoszą wielkie sukcesy, jeśli wierzyć Mattowi.
- Sandy? - odezwał się Ned. - Wszystko w porządku?
- Jasne. Myślałem, że Tony nie potrafił obsługiwać tej
kamery - powiedziałem. - Twój tata był fantastyczny, Ned,
prawdziwy Steven Spielberg, ale...
-
Mógłbym obejrzeć te kasety? - spytał Ned.
Spojrzałem na Huddiego... Arky'ego... Phila... Eddie-
go... W ich oczach zobaczyłem to samo: twoja decyzja.
Oczywiście, że moja. Kiedy się siedzi na wielkim stołku, po-
dejmuje się wielkie decyzje. I na ogół mi to pasuje. Nie będę
wciskał ciemnoty.
-
Nie widzę przeciwwskazań - rzekłem. - Ale tutaj. Nie
mógłbym spokojnie wypuścić cię z nimi z baraków - to
własność Jednostki D - ale tutaj... Jasne. Możesz je przej-
rzeć na magnetowidzie w świetlicy na górze. Ale jak bę-
BUICK 8 143
dziesz oglądać te Tony'ego, musisz łyknąć aviomarin. No
nie, Eddie?
Przez jakiś czas Eddie spoglądał na parking, ale nie
w stronę buicka. Jego spojrzenie spoczęło w miejscu, gdzie
do 1982 roku stał Barak A.
-
Tak za bardzo to nie wiem - odparł. - Niewiele pamię-
tam. W sumie najwięcej się wydarzyło, zanim przyszedłem.
Nawet Ned zauważył, że to kłamstwo; Eddie w ogóle nie
potrafił oszukiwać.
- Właśnie przyszedłem, żeby powiedzieć, że odrobiłem te
trzy godziny, co miałem zaległe od maja - wtedy, co wziąłem
wolne, żeby pomóc szwagrowi stawiać przybudówkę, no
nie?
- A - wydusiłem.
Eddie gwałtownie kiwnął głową.
-
Aha. Jestem na czysto i oddałem raport o tych sadzon-
kach marihuany, co je znaleźliśmy na polu Robbiego Ren-
nertsa. Więc jak mogę, to już sobie pójdę do domu.
Do domu, czyli do knajpy. Dom poza domem. Życie Ed-
diego J. poza służbą było jak piosenka George'a Jonesa. Za-
czął wstawać, a ja położyłem mu rękę na przegubie.
- Nie, Eddie, właściwie to nie.
-Co?
- Nie możesz. Chciałbym, żebyś tu jeszcze został.
- Szefie, aleja naprawdę muszę...
^
- Zostań - powtórzyłem. - Jesteś coś winien temu małemu.
- No, nie wiem...
- Jego ojciec uratował ci życie, pamiętasz?
Ramiona Eddiego skuliły się w geście obronnym.
- Nie wiem, czy to tak można nazwać...
-
Daj spokój, przestań - odezwał się Huddie. - Byłem
przy tym.
..
Nagle Ned stracił zainteresowanie kasetami.
-
Mój ojciec uratował ci życie? Jak?
Eddie zawahał się i w końcu się poddał.
- Pociągnął mnie za traktor Johna Deere'a. Bracia
O'Day...
- Mrożącą krew w żyłach sagę braci O'Day zostawimy
sobie na inną okazję - oznajmiłem. - Chodzi o to, że mamy
tu niewielką ekshumacyjną imprezkę, a ty wiesz, gdzie są po-
chowane niektóre ciała. I to nawet dosłownie.
- Przecież Huddie i Shirley tam byli, to mogą...
144 STEPHEN KING
- Owszem, byli. George Morgan chyba też.
- Też - potwierdziła Shirley cicho.
- ...i co z tego? - Moja ręka nadal spoczywała na nad-
garstku Eddiego; musiałem się wysilić, żeby go znowu nie
ścisnąć. I to mocno. Lubiłem Eddiego od zawsze, potrafił się
zdobyć na odwagę, ale w zasadzie przejawiał skłonność do
tchórzostwa. Nie wiem, jak te dwie cechy mogą istnieć jed-
nocześnie w tym samym człowieku, ale mogą, często to wi-
dywałem. W dziewięćdziesiątym szóstym, gdy Travis i Tra-
cy O'Day zaczęli strzelać z tych swoich wymyślnych
wojskowych karabinów maszynowych z okna farmy, Eddie
skamieniał. Curt musiał wyskoczyć zza osłony i pociągnąć
go na ziemię. A teraz Eddie usiłował się wykręcić od opowie-
dzenia swojego kawałka, tego, w którym ojciec Neda ode-
grał tak kluczową rolę. Nie dlatego, że coś tam nabroił - bo
nie - ale ponieważ wspomnienia były zbyt bolesne i przera-
żające.
- Wiesz, Sandy, naprawdę muszę zmykać. Mam masę
zaległej roboty w domu i...
- Opowiadamy temu chłopcu o jego ojcu - oznajmiłem.
- Według mnie powinieneś teraz usiąść na tyłku, zjeść ka-
napkę, popić herbatą i czekać, aż będziesz miał coś do po-
wiedzenia.
Eddie usiadł na ławce i spojrzał na nas. Wiem, co zoba-
czył w oczach syna Curta: zdziwienie i ciekawość. Wygląda-
liśmy jak rada starszych wokół młodego wojownika, jakby-
śmy mu śpiewali dawne pieśni wojenne. A co będzie, kiedy
pieśni się skończą? Gdyby Ned był dzielnym indiańskim
młodzieńcem, wyruszyłby na rytualną wyprawę - zabić od-
powiednie zwierzę, mieć odpowiednią wizję, póki krew ze
zjedzonego serca nie zaschnie na ustach, powrócić mężczy-
zną. Gdyby na koniec miała się odbyć jakaś próba, pomyśla-
łem, w której Ned mógłby zaprezentować nową dojrzałość
i rozum, wszystko byłoby o wiele prostsze. Ale w naszych
czasach już się tak nie robi. Przynajmniej nie powszechnie.
W naszych czasach bardziej się liczy to, co czujesz, niż to, co
robisz. I sądzę, że tak nie powinno być.
A co Eddie zobaczył w naszych oczach? Niechęć? Ślad
odrazy? Może nawet przekonanie, że to on, nie Curt Wilcox,
powinien wtedy zatrzymać ciężarówkę z oderwaną łatą na
oponie, że to jego Bradley Roach powinien wywrócić na le-
wą stronę? Zawsze troszkę za gruby Eddie Jacubois, który za
BUICK 8 145
dużo pije i jeśli się nie pohamuje, wkrótce wyląduje u Anoni-
mowych Alkoholików. Facet, który zawsze za późno składa
raporty i prawie nigdy nie rozumie dowcipu, jeśli mu się go
nie wytłumaczy. Mam nadzieję, że żadnej z tych rzeczy nie
zauważył, bo przecież miał też zalety, sporo zalet - ale mógł
jednak zobaczyć. Choćby niektóre. Może wszystkie.
-
...szerszej perspektywie?
Odwróciłem się do Neda zadowolony, że mnie oderwał
od niepokojących myśli.
- Słucham?
- Pytałem, czy kiedyś rozmawialiście, czym naprawdę
jest ten buick, skąd się wziął, co oznacza. Czy rozmawialiście
o nim, no wiesz, w szerszej perspektywie.
- Hm... no więc było to zebranie w „The Country Way"
- powiedziałem. Nie całkiem rozumiałem, do czego zmierza.
- Już ci opowiadałem.
- Tak, ale to było spotkanie raczej administracyjne niż...
- Dobrze ci pójdzie na studiach - odezwał się Arky i po-
klepał go po kolanie. - Jak jakiś młodziak dak sobie po pro-
stu mówi dakie słowa i nawet mu brew nie drgnie, do musi
sobie poradzić na studiach.
Ned się uśmiechnął.
- Administracyjne. Organizacyjne. Zbiurokratyzowane.
Wyspecjalizowane.
- Przestań się popisywać, mały - przerwał mu-Huddie. -
Głowa mnie rozbolała.
- No więc nie chodzi mi o takie coś jak to zebranie
w „The Country Way". Przecież musieliście... no, gdzieś po
drodze na pewno musieliście...
Wiedziałem, o co mu chodzi, a jednocześnie zrozumia-
łem coś innego: ten mały nigdy do końca nie pojmie, jak to
naprawdę wyglądało. Jakie było zwyczajne, przynajmniej na
ogół. Na co dzień po prostu żyliśmy dalej. Tak jak się żyje
po pięknym zachodzie słońca, po spróbowaniu wspaniałego
szampana, po otrzymaniu złych wieści z domu. W pracy
mieliśmy zjawisko nie z tego świata, ale nie miało wpływu na
sterty dokumentów do wypełnienia, na mycie zębów czy ko-
chanie się z żonami. Nie wyniosło nas na inny poziom egzy-
stencji czy płaszczyznę percepcji. W dalszym ciągu swędziały
nas tyłki i musieliśmy się po nich drapać.
- Myślę, że Tony i twój ojciec dużo o tym mówili - po-
wiedziałem - ale w pracy, przynajmniej dla nas wszystkich,
10. Buick 8
146 STEPHEN KING
buick stopniowo schodził na drugi plan jak każda inna mar-
twa sprawa. Więc...
- Martwa! - Prawie to krzyknął i zrobił się przy tym tak
podobny do ojca, że aż się przestraszyłem. To następny łań-
cuch, pomyślałem, podobieństwo syna do ojca. Ten łańcuch
został zgnieciony, ale się nie przerwał.
- Okresowo była martwa - wyjaśniłem. - A tymczasem
zdarzały się stłuczki, wypadki, włamania, narkotyki i od cza-
su do czasu zabójstwo.
Na widok zawiedzionej miny Neda zrobiło mi się przy-
kro, jakbym go jakoś zawiódł. Idiotyczne, ale prawdziwe.
Potem coś mi przyszło do głowy.
- Ale pamiętam jedną poważną rozmowę. To było na...
- Pikniku - dokończył Phil Candleton. - Z okazji Święta
Pracy. To miałeś na myśli, tak?
Skinąłem głową. 1979 rok. Stare akademickie boisko ko-
ło strumienia Redfern. Wszyscy o wiele bardziej woleliśmy
pikniki na Święto Pracy od tych z okazji Czwartego Lipca,
częściowo dlatego, że były bliżej domu, a ci, którzy mieli ro-
dziny, mogli je przyprowadzić, ale głównie dlatego, że byli-
śmy jedynie my - tylko Jednostka D. Piknik z okazji Święta
Pracy był nasz.
Phil oparł głowę o drewnianą ścianę baraku i zaczął się
śmiać.
- Rany, prawie zapomniałem. Gadaliśmy wtedy o tym
cholernym buicku i o niczym więcej. Im dłużej gadaliśmy,
tym więcej piliśmy. Miałem kaca przez dwa dni.
- Te pikniki zawsze są fajne - powiedział Huddie. - By-
łeś na ostatnim, Ned, prawda?
- Na przedostatnim. Tata jeszcze żył. - Ned się uśmie-
chał. - Ta huśtawka z opony nad wodą... Paul Loving z niej
spadł i zwichnął nogę w kolanie.
Wszyscy się roześmieliśmy, Eddie tak samo jak my.
-
Mnóstwo gadania i żadnego wniosku - dodałem. - Ale
niby skąd te wnioski? Był tylko jeden: kiedy w baraku spada
temperatura, coś się zaczyna dziać. Ale nawet i to nie jest ta-
kie pewne. Czasami - zwłaszcza teraz, gdy minęło trochę
czasu - temperatura spada lekko i znów się podnosi. Czasa-
mi słychać to brzęczenie... a potem nie, jakby ktoś wyjął
wtyczkę z kontaktu. Ennis zniknął bez fajerwerków, myszo-
skoczek Jimmy w kanonadzie, jakiej świat nie widział, a Ro-
salynn pozostała.
BUICK 8 147
- Włożyliście ją z powrotem do buicka?
- Nie - odparł Phil. - To Ameryka, synku - dwa razy nie
popełniamy tego samego błędu.
- Rosalynn dożyła swych dni w świetlicy na piętrze - do-
dałem. - Zmarła w wieku trzech albo czterech lat. Tony mó-
wił, że to u myszoskoczków normalne.
- Czy z buicka wyszło coś jeszcze?
- Tak. Ale nie można skojarzyć pojawienia się tych rze-
czy z...
- Jakich rzeczy? A co się stało z nietoperzem? Czy mój
ojciec w końcu go pokroił? Mogę go zobaczyć? Przynajmniej
zdjęcia? Czy...
- Stój, zaczekaj! - zawołałem, unosząc rękę. - Zjedz ka-
napkę czy coś. Uspokój się.
Ned wziął kanapkę i zaczął ją skubać, nie spuszczając ze
mnie wzroku. Przez chwilę skojarzył mi się z Rosalynn, któ-
ra patrzyła w obiektyw kamery lśniącymi ślepkami i drżały
jej wąsiki.
- Od czasu do czasu pojawiały się różne rzeczy - zaczą-
łem - i od czasu do czasu inne rzeczy - żywe stworzenia -
znikały. Żaby. Motyl. Tulipan z doniczki. Ale nie można po-
łączyć chłodu, brzęczenia ani rozbłysków ze zniknięciami
ani tym, co twój tata nazywał poronieniami buicka. Nic się
tu nie łączy. Chłód jest dość charakterystyczny, jeszcze nigdy
fajerwerki nie pojawiły się bez uprzedniego spadku tempera-
tury, ale nie każde ochłodzenie powoduje rozbłyski. Rozu-
miesz, do czego zmierzam?
- Chyba tak. Chmury nie zawsze oznaczają deszcz, ale
nie ma deszczu bez chmur.
-
Sam bym tego lepiej nie wyraził.
Huddie poklepał Neda po kolanie.
- Wiesz, jak to mówią, od każdej zasady jest wyjątek.
W przypadku buicka mamy jedną zasadę i tuzin wyjątków.
Pierwszym jest sam kierowca - wiesz, w czarnym płaszczu
i kapeluszu. Zniknął, ale nie z buicka.
- Wiecie to na pewno? - spytał Ned.
Zaskoczył mnie. To naturalne, że syn jest podobny do oj-
ca. I że mówi jak on. Ale przez chwilę głos i wygląd Neda
dały razem coś więcej niż podobieństwo. Nie tylko ja to za-
uważyłem. Shirley i Arky wymienili niespokojne spojrzenia.
- Jak to? - spytałem.
- Roach czytał gazetę, tak? A z tego, co mówiłeś, mogę
148 STEPHEN KING
przypuszczać, że to go pochłonęło prawie bez reszty. Więc
skąd wiadomo, czy ten facet nie wrócił do samochodu?
Miałem tak ze dwadzieścia lat, żeby się zastanowić nad
tamtym dniem i jego konsekwencjami. Dwadzieścia lat, a nie
przyszło mi do głowy, że kierowca mógł wrócić. Ani mnie,
ani nikomu innemu. Brad Roach powiedział, że gość nie
wrócił i po prostu przyjęliśmy to do wiadomości. Dlaczego?
Bo gliny mają wbudowane wykrywacze kłamstw, a w tym
wypadku alarm się nam nie włączył. Nawet nie mrugnął. Bo
niby dlaczego? Brad Roach był przekonany, że mówi praw-
dę. Ale to nie znaczy, że mówił.
-
To chyba możliwe - powiedziałem.
Ned wzruszył ramionami, jakby mówił: no i macie.
- W Jednostce D nigdy nie było Sherlocka Holmesa ani
porucznika Columbo - dodałem. Zabrzmiało to chyba, jak-
bym się usprawiedliwiał. Czułem taką potrzebę. - Jesteśmy
tylko mechanikami systemu prawnego. Urzędnicy, a tak na-
prawdę to robotnicy, z wykształceniem ponadpodstawo-
wym. Potrafimy obsługiwać telefon, zbierać dowody, jeśli
są, od czasu do czasu trafia się jakaś dedukcja. Jak szczęście
dopisze, to nawet błyskotliwa. Ale buick nie poddaje się lo-
gice, więc nie ma podstaw ani do błyskotliwej dedukcji, ani
żadnej.
- Niektórzy uważali, że buick jest z kosmosu - wtrącił
Huddie. - Jak jakiś... no, ja wiem, statek zwiadowczy czy
coś, i że Ennisa porwał kosmita przebrany w kapelusz
i płaszcz, żeby możliwie najbardziej przypominać człowieka.
Tak się mówiło na tamtym pikniku, podczas Święta Pracy,
no nie?
- Aha - powiedział Ned.
- To był nieprzeciętnie dziwny piknik - dodał Huddie. -
Wszyscy się spili jak nigdy i to bardzo szybko, ale nikt nie
zaczął rozrabiać, nawet rutynowi podejrzani jak Jackie
O'Hara i Christian Soder. Było bardzo cicho, zwłaszcza jak
się skończył mecz. Pamiętam, że siedziałem na ławce pod
wiązem z paroma innymi chłopakami i słuchaliśmy, jak
Brian Cole opowiada o latających talerzach, które widziano
nad liniami wysokiego napięcia w New Hampshire - zaled-
wie pięć lat temu - i o tej kobiecie, którą podobno porwali
kosmici i wszędzie wsadzali jej te sondy.
- Mój ojciec w to wierzył? Że Obcy porwali jego partnera?
- Nie - odezwała się Shirley. - W roku tysiąc dziewięćset
BUICK 8 149
osiemdziesiątym ósmym wydarzyło się tu coś takiego... tak
wstrząsającego i nie do wiary... tak cholernie okropnego...
-
Co? - zniecierpliwił się Ned. - No co, co?
Nie odpowiedziała. Pewnie nawet nie słyszała pytania.
-
Parę dni później spytałam twojego ojca prosto z mo-
stu, co sądzi. Odparł, że to bez znaczenia.
Ned spojrzał, jakby nie zrozumiał.
- Bez znaczenia?
- Tak powiedział. Uważał, że czymkolwiek jest ten
buick, w zasadzie nie ma znaczenia. W tej twojej szerszej per-
spektywie. Spytałam, czy według niego ktoś wykorzystuje
buicka w jakimś celu, na przykład, żeby nas obserwować...
czy to jakaś telewizja... a on powiedział: „Według mnie
o nim zapomniano". Ciągle pamiętam, z jaką pewnością to
powiedział, jakby mówił o... no, nie wiem... na przykład
o czymś tak ważnym, jak królewski skarbiec zakopany na
pustyni jeszcze w starożytności, albo o czymś nieważnym,
jak na przykład źle zaadresowana pocztówka w dziale zwro-
tów. „U nas piękna pogoda, a jak u was?" i kogo to ob-
chodzi, bo to było bardzo, bardzo dawno temu. Kiedy po-
myślałam, że coś tak dziwnego i okropnego może być
zapomniane... zgubione... przeoczone... poczułam ulgę,
a jednocześnie strach. Powiedziałam to twojemu tacie, a on
się roześmiał. Machnął ręką na zachód i rzekł: „Shirley, po-
wiedz mi coś. Jak myślisz, jak wiele bomb atomowych nasz
wielki i wspaniały naród wyprodukował i rozmieścił w róż-
nych miejscach na linii Pensylwania-Ohio, w stronę Pacyfi-
ku? I o ilu zapomni się przez następne dwa, trzy stulecia?".
Wszyscy zamilkliśmy, zamyśleni.
- Zaczęłam się zastanawiać, czy nie odejść z pracy - ode-
zwała się znowu Shirley. - Nie mogłam spać. Ciągle myśla-
łam o biednym starym Parfu Bilionie i prawie się już zdecy-
dowałam. To Curt przekonał mnie, żebym została, choć
o tym nie wiedział. „Według mnie o tym zapomniano", po-
wiedział i to mi wystarczyło. Zostałam i nigdy tego nie żało-
wałam. Tu jest fajnie, a chłopaki na ogół są dobrymi poli-
cjantami. Mówię tu także o nieobecnych, na przykład
Tonym.
- Kocham cię, Shirley, wyjdź za mnie - rzekł Huddie.
Objął ją i udawał, że chce pocałować. Nie był to przyjemny
widok.
Shirley odepchnęła go łokciem.
150 STEPHEN KING
-
Już masz żonę, idioto.
/ Wtedy włączył się Eddie J.
- Jeśli twój tata w coś wierzył, to w to, że ta machina
przybyła z innego wymiaru.
- Z innego wymiaru? Żartujesz. - Ned przyjrzał się Ed-
diemu. - Nie. Nie żartujesz.
- I uważał, że to nie było zaplanowane. Na zasadzie,
wiesz, że wysyłasz statek na morze albo satelitę w kosmos.
Nawet nie wiem, czy według niego ten buick naprawdę ist-
niał.
- Pogubiłem się - powiedział mały.
- Ja też - przyznała się Shirley.
- Mówił... - Eddie poruszył się na ławce. Znowu spoj-
rzał na zarośnięte trawą miejsce po Baraku A. - Prawdę mó-
wiąc, to było na farmie O'Dayów. Tamtego dnia. Bo musisz
wiedzieć, że siedzieliśmy tam z siedem godzin, zaparkowali-
śmy w kukurydzy i czekaliśmy, aż te dwa buraki wylezą.
Zimno. Silnika włączyć nie można, tak samo jak ogrzewa-
nia. Gadaliśmy o wszystkim - polowaniu, rybach, kręglach,
żonach, planach. Curt powiedział, że za pięć lat rzuci poli-
cję...
-
Tak powiedział? - Ned wytrzeszczył oczy.
Eddie spojrzał na niego pobłażliwie.
- To się tylko tak mówi. Tak jak ćpuny mówią, że prze-
staną brać. Ja mu opowiadałem, jak to założę agencję ochro-
ny w mieście i jak kupię nowiutkiego dżipa. A on o tym, że
chciałby studiować nauki ścisłe w Horlicks i że twoja mama
mu nie pozwala. Mówiła, że powinni wykształcić dzieci, nie
jego. Strasznie się na niego wściekała, ale nigdy się na nią nie
skarżył, bo nie wiedziała, dlaczego chce studiować, co go tak
interesuje. A on nie mógł jej powiedzieć. I tak zygzakiem do-
szliśmy do buicka. I powiedział - pamiętam to jak dziś - że
widzimy go jako buicka, bo musimy go widzieć pod jakąś
postacią.
- Pod jakąś postacią - wymamrotał Ned. Pochylił się
i potarł czoło dwoma palcami, jakby dostał migreny.
- Też się tak zdziwiłem, ale mniej więcej pojąłem, o co
mu chodziło. Tutaj. - Eddie poklepał się po piersi, gdzieś
nad sercem.
Ned odwrócił się do mnie.
-
Sandy, podczas tego pikniku... czy któryś z was mówił
o...-Urwał.
BUICK 8 151
Pokręcił głową, spojrzał na resztki kanapki i włożył je do ust.
- Nieważne. To nie ma znaczenia. Czy mój tata napraw-
dę zrobił sekcję temu nietoperzowi?
- Tak. Po drugim pokazie^ sztucznych ogni, a przed pik-
nikiem z okazji Święta Pracy. \^tedy...
-
Opowiedz mu o liściach - wtrącił Phil. - Zapomniałeś.
I rzeczywiście. Do diabła, nie myślałem o tych liściach od
sześciu czy ośmiu lat.
-
Sam mu powiedz. To ty miałeś je w rękach.
Phil skinął głową, przez jakiś czas siedział w milczeniu,
po czym zaczął recytować, jakby składał raport przed
zwierzchnikiem.
DZIŚ: Phil
Do drugiego błyskania doszło w późnych godzinach po-
południowych. W porządku? Potem Curt wchodzi do bara-
ku z liną i wynosi tego jak mu tam gryzonia. Widzimy, że
drugi zniknął. Trochę gadamy. Robimy parę zdjęć. Sierżant
Schoondist mówi: dobra, dobra, kto miał wartę w szopie.
Brian Cole mówi: ja, sierżancie.
Reszta wraca do baraków. W porządku? I słyszę, jak
Curtis mówi do sierżanta: zrobię temu stworzeniu sekcję, za-
nim zniknie jak wszystko inne. Pomożesz mi? A sierżant mó-
wi, że tak - dziś w nocy, jeśli Curt chce. Curt mówi: dlaczego
nie od razu? A sierżant mówi: bo musisz wracać na patrol.
Nie skończyłeś zmiany. Pan Obywatel na ciebie liczy, chłop-
cze, a przestępcy drżą na dźwięk twojej sireny. Czasem tak
mówił, jak jakiś kaznodzieja. I nigdy nie mówił „syrena" tyl-
ko „sirena".
Curt się nie kłóci. Głupi nie jest. Odjeżdża. Około piątej
przychodzi Brian Cole i pyta, czy mogę posiedzieć za niego
w szopie, bo on musi do ubikacji. Zgadzam się. Idę. Zaglą-
dam do baraku. Wszystko jeden-dwa. Temperatura wzrosła
o jeden stopień. Idę do szopy. Czuję, że tam za gorąco, w po-
rządku? Na krześle leży katalog. Chcę go wziąć. Ledwie go
złapałem, słyszę to skrzyp-bum. Tylko w jednej sytuacji sły-
chać taki dźwięk, kiedy się otwiera bagażnik i pokrywa od-
skakuje za mocno. Wypadam z szopy. Podbiegam do okien
baraku. Bagażnik buicka jest otwarty. Z bagażnika wyfruwa
to, co początkowo myślałem, że to papier, zwęglone kawałki
papieru. Wirują jak w trąbie powietrznej. Ale kurz na podło-
dze się nie rusza. Ani drgnie. Rusza się tylko powietrze nad
BUICK 8 153
bagażnikiem. Wreszcie patrzę, a te kawałki papieru wyglą-
dają całkiem identycznie i dochodzę do wniosku, że to liście.
I okazało się, że rzeczywiście.
Wyjąłem z kieszeni na piersiach notatnik oraz długopis
i narysowałem to:
- Wygląda jak uśmiech - powiedział mały.
- Jakby się ktoś szczerzył. Tylko wtedy było ich więcej.
Setki. Setki czarnych wyszczerzonych uśmiechów fruwało
naokoło. Niektóre wylądowały na dachu buicka. Inne wpa-
dły z powrotem do bagażnika. Większość sfrunęła na podło-
gę. Poleciałem po Tony'ego. Wyszedł z kamerą wideo, cały
czerwony, i mruczał:
-
Co znowu, co do cholery, co tu się dzieje, co to będzie?
I tak dalej. Nawet śmiesznie, ale dopiero później, w po-
rządku? Wtedy wcale nie było mi do śmiechu.
Zajrzeliśmy do środka. Zobaczyliśmy te liście na cemen-
towej podłodze. Prawie jak na trawniku po wichrze w paź-
dzierniku. Ale wtedy już się zaczęły zwijać. Wyglądały mniej
jak uśmiechy, a bardziej jak liście. Dzięki Bogu. I przestały
być czarne. Na naszych oczach zrobiły się szarobjałe. I za-
częły się robić cienkie. Sandy już to widział. Nie zdążył na
pokaz fajerwerków, ale na pokaz liści się załapał.
- Tony zadzwonił do mnie do domu i spytał, czy mogę
przyjść wieczorem koło siódmej. Powiedział, że razem z Cur-
tem zrobi coś, co może chciałbym obejrzeć. No to nie czeka-
łem do siódmej, tylko od razu przyszedłem. Byłem ciekawy -
powiedział Sandy.
- Co zabiło kota^- odparł Ned i taki był przy tym po-
dobny do swojego tatusia, że aż się wzdrygnąłem. Patrzył na
mnie. - Co było dalej?
- Niewiele - rzekłem. - Liście zaczęły się robić cieńsze.
Może się mylę, ale chyba to widzieliśmy.
- Nie mylisz się - powiedział Sandy.
- Całkiem z tego zgłupiałem. Przestałem myśleć. Pobie-
głem do bocznych drzwi baraku. A Tony, o rany, Tony się
mnie uczepił jak diabeł dobrej duszy. Jak mnie nie chwyci za
gardło od tyłu!
154 STEPHEN KING
-
Hej! - mówię. - Puszczaj, no puszczaj! Policja bije!
A on mi mówi, żebym to zostawił na występy w kaba-
recie.
-
To nie żarty, Phil - zaznacza. - Mam powody przy-
puszczać, że przez to draństwo straciłem jednego funkcjona-
riusza. Drugiego już nie dam.
Powiedziałem mu, że się obwiążę liną. Mało się nie posi-
kałem z podniecenia. Nie pamiętam dlaczego, ale tak było.
On mi na to, że nie pójdzie po tę cholerną linę. To ja, że sam
pójdę po tę cholerną linę. A on:
-
Zapomnij o tej cholernej linie, nie daję zezwolenia.
Więc ja:
- To pan mnie potrzyma za nogi, sierżancie. Chcę zebrać
parę tych liści. Leżą z półtora metra od drzwi. Nawet nie za
blisko samochodu. I co?
- To, że chyba do reszty zgłupiałeś, bo tam wszystko jest
blisko samochodu - mówi, ale ponieważ nie zaznaczył wy-
raźnie, że się nie zgadza, poszedłem i otworzyłem drzwi. Od
razu uderzył mnie ten zapach. Coś jakby mięta, ale w jakiś
nieprzyjemny sposób. I ten kapuściany smród. Aż się żołą-
dek wywracał na drugą stronę, ale taki byłem podekscyto-
wany, że nic do mnie nie docierało. Położyłem się na brzu-
chu. Poczołgałem się naprzód. Sierżant trzymał mnie za
łydki, a jak już byłem w środku, powiedział:
- Wystarczy, Phil. Jeśli dosięgniesz, to weź parę liści. Jak
nie, to nie.
Wszystkie zrobiły się białe i nazbierałem ich z tuzin. By-
ły miękkie i gładkie, ale tak jakoś niefajnie. Skojarzyły mi się
z pomidorami, gdy zaczynają gnić od środka. Trochę dalej
leżało jeszcze parę czarnych. Wyciągnąłem się i złapałem je,
ale ledwie ich dotknąłem, też zbielały jak inne. Palce na
czubkach zaczęły mnie trochę piec. Mocniej zapachniało
miętą i rozległ się taki dźwięk. Przynajmniej tak mi się wy-
daje. Jakby westchnienie albo syk, zupełnie jakby otwierało
się puszkę z colą.
Zacząłem się wyczołgiwać i najpierw wszystko było faj-
nie, ale potem to... te niby liście zrobiły się takie w dotyku...
gładkie i miękkie jak...
Przez kilka sekund nie mogłem mówić. Całkiem jakbym
znowu to przeżywał. Ale mały na mnie patrzył i wiedziałem,
że mi nie popuści, nie ma zmiłuj, no to brnąłem dalej. Teraz
to już chciałem tylko dotrzeć do końca.
BUICK 8 155
- I się przestraszyłem. W porządku? Zacząłem się wyco-
fywać na łokciach i wierzgać. Lato. Ja w krótkich rękaw-
kach, łokieć mi się osunął, dotknął czarnego liścia, a on
syknął jak... jak nie wiem co. Tak syknął, rozumiesz? I buch-
nął z niego kłąb tego miętowo-kapuścianego smrodu. Zrobił
się biały. Jakby od mojego dotyku skuł go lód. To mi przy-
szło do głowy dopiero później. Wtedy myślałem tylko o tym,
żeby stamtąd wypierdalać. Wybacz, Shirley.
- Nie szkodzi - powiedziała Shirley i poklepała mnie po
ramieniu. Dobra dziewczyna. Naprawdę. Lepsza w dyspozy-
torni od Babickiego - bez porównania - i o wiele ładniejsza.
Wziąłem ją za rękę i uścisnąłem. Potem mówiłem dalej i już
było łatwiej. Śmieszne, jak wszystko do ciebie wraca, kiedy
o tym mówisz. Jak się coraz bardziej klaruje, w miarę jak
mówisz.
- Spojrzałem na tego starego buicka. I choć stał spokoj-
nie na środku baraku jakieś trzy metry dalej, nagle jakby się
zbliżył. I zrobił wielki jak Mount Everest. Lśniący jak bry-
lant. Nagle mi się przywidziało, że reflektory to oczy i że te
oczy na mnie patrzą. I słyszałem jego szept. Nie patrz tak,
mały, wszyscy go słyszeliśmy. Nie mam pojęcia, co mówił -
jeśli w ogóle - ale go słyszałem. Tylko w głowie, jakby od
środka. Jak telepatia. Może tylko sobie to wyobraziłem, ale
nie sądzę. Nagle poczułem się tak, jakbym znowu miał sześć
lat. I bał się potwora spod łóżka. Który chciał mnie porwać,
byłem tego pewien. Zabrać tam, gdzie Ennisa. Więc spani-
kowałem. Zacząłem wrzeszczeć: wyciągaj mnie, wyciągaj,
szybko! I wyciągnęli. Sierżant i jakiś drugi^.
- Ten drugi to byłem ja - powiedział Sandy. - Wystra-
szyłeś nas na śmierć. Najpierw wszystko było w porządku,
poten>raptem zacząłeś się drzeć, rzucać i wierzgać. Już my-
ślałem, że masz krwotok wewnętrzny albo że się zrobiłeś si-
ny. Ale ty tylko... – I skinął na mnie, żebym mówił dalej.
- Ja tylko miałem te liście. To, co z nich zostało. Jak spa-
nikowałem, pewnie zacisnąłem pięści, w porządku? Jak się
znalazłem na zewnątrz, poczułem, że mam mokre ręce. Lu-
dzie krzyczeli „W porządku?" i „Co ci jest?". Ja klęczałem,
koszula mi podeszła pod pachy, brzuch miałem otarty od te-
go ciągnięcia po podłodze i myślałem: Dłonie mi krwawią.
Dlatego są takie mokre. A potem zobaczyłem to białe gów-
no. Wyglądało jak kit. To było wszystko, co zostało z liści.
Przerwałem i zastanowiłem się.
156 STEPHEN KING
-
To teraz powiem prawdę, w porządku? Wcale nie wy-
glądało jak kit. Miałem pełne garści ciepłej spermy. A ten
smród był ohydny. Nie wiem dlaczego. Można powiedzieć:
mięta i kapusta, wielkie mi co. I to prawda, a jednocześnie
nieprawda. Bo ten smród nie przypominał niczego z tego
świata. Przynajmniej ja niczego takiego nie wąchałem.
Wytarłem ręce o spodnie i poszedłem do baraków. Zsze-
dłem na dół. Brian Cole właśnie wyszedł z wychodka. Chyba
słyszał jakieś wrzaski i chciał się dowiedzieć, co jest grane.
Wcale nie patrzyłem na niego. Prawdę powiedziawszy, mało
go nie przewróciłem, tak leciałem do kibla. Zacząłem myć
ręce. Wciąż biegnę do umywalki, gdy sobie niespodziewanie
przypomnę, jak wyglądałem z tą spermowatą białą mazią
kapiącą z garści i że była taka ciepła i miękka, i jakby gład-
ka, i że jak otworzyłem pięść, to się zaczęła ciągnąć jak nitki.
I to była ostatnia kropla. Na myśl o tych nitkach między
dłonią i palcami zwymiotowałem. Ale nie tak, jak normal-
nie. To było tak, jakby cały żołądek chciał się pokazać na ze-
wnątrz, jakby chciał mi przejść przez gardło i osobiście,się
wypróżnić. Moja mama tak chlustała z wiadra pomyjami.
Nie chcę się nad tym rozwodzić, ale musisz wiedzieć. To nie
było rzyganie, to było umieranie. Coś takiego przeżyłem
jeszcze tylko raz, przy pierwszym śmiertelnym wypadku dro-
gowym. Przyjeżdżam i pierwsze, co widzę, to bochenek chle-
ba z otrębami na żółtej linii jezdni, a zaraz potem - górną
połowę dzieciaka. Małego chłopca z jasnymi włosami. I od
razu widzę jeszcze, że na języku chłopca siedzi mucha. Czy-
ści łapki. To mnie ruszyło. Myślałem, że się tam zarzygam
na śmierć.
- Też tak miałem - powiedział Huddie. - Nie ma się cze-
go wstydzić.
- Ja się nie wstydzę. Tylko chcę, żeby zrozumiał. W po-
rządku?
Zrobiłem głęboki wdech, poczułem słodki zapach powie-
trza i raptem mnie oświeciło, że przecież ojciec naszego ma-
łego też zginął rozjechany. Uśmiechnąłem się do małego.
- No, ale dzięki Bogu za małe łaski - sedes był zaraz ko-
ło umywalki, więc nawet nie bardzo pobrudziłem buty i pod-
łogę.
- I w końcu - dodał Sandy - te liście znikły. Ale to do-
słownie. Roztopiły się jak wiedźma z „Czarnoksiężnika
z Oz". Przez jakiś czas widać było jeszcze ślady po nich
BUICK 8 157
w Baraku B, ale po tygodniu zmieniły się w małe plamki na
betonie. Żółtawe, bardzo jasne.
- Aha, a ja na parę miesięcy ześwirowałem i musiałem co
chwila myć ręce - powiedziałem. - Bywały dni, że nie mo-
głem się zmusić, żeby dotknąć ręką jedzenia. Jeśli żona zapa-
kowała mi kanapki, brałem je przez serwetkę i tak jadłem,
a ostatni kawałek wyjadałem z serwetki. Jak siedziałem
w radiowozie sam, jadłem w rękawicach. I ciągle się bałem,
że się porzygam. W kółko myślałem o tej chorobie, co ci wy-
padają wszystkie zęby. Ale się jakoś przemogłem. -
Popatrzyłem na Neda i zaczekałem, aż spojrzy mi w oczy. -
Przemogłem się, synu.
Zobaczyłem jego oczy, ale nic w nich nie dostrzegłem.
Śmieszne. Jakby były namalowane czy coś.
W porządku?
DZIŚ: Sandy
Ned patrzył na Phila. Miał spokojną minę, ale w jego
oczach widziałem chłód i Phil chyba też zobaczył. Wes-
tchnął, założył ręce na piersi i spuścił wzrok, jakby mówiąc,
że on swoje zrobił, złożył zeznanie.
Ned odwrócił się do mnie.
- Co było potem? Kiedy zrobiliście sekcję tego nietoperza?
Ciągle go nazywał nietoperzem, a to wcale nie był nieto-
perz. To było słowo, którego używałem, Curtis by to nazwał
gwoździem do powieszenia kapelusza. I nagle się na niego
wkurzyłem. Nawet więcej - wściekłem się jak diabli. I byłem
zły na siebie, że tak czuję, że mam czelność tak czuć. Ale
głównie byłem zły na małego, że tak podnosi głowę. Podno-
si i tak się na mnie gapi. Zadaje te pytania. Robi te głupie
przypuszczenia, na przykład, że jak mówię „nietoperz", to
i myślę „nietoperz", a nie jakaś niemożliwe do opisania, nie-
wyobrażalne stworzenie, które prześliznęło się przez szczeli-
nę we wszechświecie i umarło. Tyle że głównie chodziło jed-
nak o to, że tak podnosi głowę i oczy. Wiem, że teraz to już
w ogóle wyglądam jak de zza krzaka, co tu będę opowiadać,
że nie.
Aż do wtedy było mi go żal. Wszystko, co zrobiłem od
czasu, gdy zaczął do nas przychodzić, wynikało z wygodnej
litości. Bo przez cały czas, kiedy mył okna, grabił liście i od-
śnieżał parking, przez cały ten czas miał spuszczoną głowę.
Pokornie. Nie trzeba się było ścierać z jego spojrzeniem. Nie
trzeba było sobie zadawać pytań, bo litość jest wygodna.
Prawda? Litość wynosi cię na samą górę. A teraz podniósł
głowę, rzucił mi w twarz moje własne słowa i w jego spojrzę-
BUICK 8 159
niu nie dostrzegłem wcale pokory. Myślał, że ma rację i to
mnie doprowadziło do szału. Uważał, że mam wobec niego
jakieś zobowiązania - że to, co się tu mówi, nie jest darem,
tylko spłatą długu - a to mnie doprowadziło do jeszcze więk-
szego szału. A najgorszy szał wynikał ze świadomości, że to
on ma rację. Miałem ochotę dać mu w zęby i strącić z ławki.
Wydawało mu się, że ma tu jakieś prawa i chciałem, żeby te-
go pożałował.
Pod tym względem nasze uczucia do młodych nigdy się
nie zmieniają. Sam nie mam dzieci, nigdy się nie ożeniłem-
tak jak Shirley, chyba wziąłem ślub z Jednostką D. Ale mam
wielkie doświadczenie, jeśli idzie o młodych, z baraków i spo-
za nich. Rozmawiałem z nimi setki razy. Zdaje mi się, że kie-
dy nie możemy im już współczuć, kiedy odrzucamy litość (nie-
z urazy, lecz niecierpliwości), zaczynamy się dla odmiany li-
tować nad sobą. Chcemy wiedzieć, dokąd zaszły nasze uko-
chane maluszki, nasze wróbelki. Czyż nie posyłaliśmy ich na
lekcje fortepianu i nie uczyliśmy grać w baseball? Czy nie czy"
taliśmy z nimi książeczek i nie pomagaliśmy kolorować ry-
sunków? Jak śmieli podnieść oczy i zacząć zadawać te brutal
ne i głupie pytania? Jak śmieli zapragnąć więcej, niż chcemy
im dać?
- Sandy? Co się stało, kiedy pokroiliście...
- Nie to, co chcesz usłyszeć - odparłem, a kiedy jego
oczy się lekko rozszerzyły na zimny ton mojego głosu»jakoś
mi to nie sprawiło przykrości. - Nie to, co chciał zobaczyć
twój ojciec. Albo Tony. Nic się nie wyjaśniło^Nigdy się nie
wyjaśniło. Wszystko, co ma związek z buickiem, jest jak fa-
tamorgana, jak to drżące powietrze nad autostradą 187, kie-
dy jest rozpalona i zalana słońcem. Tylko że to też nie cał-
kiem tak. Gdyby tak było, pewnie w końcu zostawilibyśmy
buicka w spokoju. Tak jak się zostawia morderstwo, kiedy
mija pół roku, a do ciebie zaczyna docierać, że nigdy nie zła-
piesz sprawcy, że facet ci się wywinie. Przy buicku i rzeczach
które z niego wyłaziły, zawsze było coś, czego mogłeś się
które z niego wyłaziły, zawsze było coś, czego mogłeś się
przytrzymać. Zawsze coś widać, coś słychać. Albo coś...
WTEDY
-
Uch - odezwał się Sandy Dearborn. - Ale śmierdzi.
Zasłonił twarz ręką, ale nie mógł dotknąć skóry, bo na
ustach i nosie miał plastikową maskę ochronną - taką jak
dentyści. Sandy nie wiedział, czy miała chronić przed zaraz-
kami, ale przed smrodem na pewno nie. Był to ten kapuścia-
ny odór, który wypełnił schowek natychmiast, gdy Curt roz-
ciął brzuch nietoperzowatego stworzenia.
-
Przywykniemy - oznajmił Curt, poprawiając maskę.
Jego i Sandy'ego były niebieskie; maska sierżanta miała
słodki odcień cukierkowego różu. Curtis Wilcox był mądry,
miał rację w wielu sprawach, ale co do tego smrodu się po-
mylił. Nie przywykli. Ani oni, ani nikt inny.
Za to przygotowany był na medal. Pod koniec zmiany
pojechał do domu i przywiózł zestaw do sekcji/ Ponadto
miał też dobry mikroskop (pożyczony od przyjaciela z uni-
wersytetu), kilka paczek chirurgicznych rękawiczek i dwie
wyjątkowo jasno świecące lampy. Powiedział żonie, że musi
zbadać lisa, którego ktoś zastrzelił w okolicy jednostki.
-
Tylko uważaj - przestrzegła. - Może był wściekły.
Curt obiecał, że będzie bardzo uważał i miał szczery za-
miar dotrzymać słowa. On i dwaj pozostali. Bo to nietope-
rzowate stworzenie mogło być gorsze od wściekłego lisa,
mogło mieć coś, co żyje jeszcze po śmierci swojego nosiciela.
Jeśli Tony Schoondist i Sandy Dearborn o tym zapomnieli
(choć raczej nie), to przypomnieli sobie, kiedy Curt zamknął
drzwi u stóp schodów, a potem je zaryglował.
-
Dopóki te drzwi są zamknięte, ja tu rządzę - zapowie-
dział. Mówił sucho i z całkowitą pewnością siebie. Zwracał
BUICK 8 161
się głównie do Tony'ego, bo Tony był dwa razy od niego
starszy i ze wszystkich w jednostce to on był dla niego rów-
noprawnym partnerem. Sandy do nich dołączył na przy-
czepkę i zdawał sobie z tego sprawę. - Czy to jasne? Bo jeśli
nie, możemy od razu przes...
- Jasne - odezwał się Tony. - Ty tu jesteś generałem.
A ja z Sandym jesteśmy prostymi szeregowcami. Nie mam
nic przeciwko. Tylko już zacznijmy, jak rany boskie.
Curt otworzył walizkę z przyrządami, całą wielką walizę.
W środku znajdowały się owinięte w irchę przyrządy ze stali
nierdzewnej. Na wierzchu leżały trzy maski dentystyczne,
każda w osobnym zapieczętowanym opakowaniu.
-
To naprawdę konieczne? - spytał Sandy.
Curt wzruszył ramionami.
- Lepiej uważać niż żałować. Ale prawdopodobnie nie
na wiele się zdadzą. Raczej powinniśmy mieć maski gazowe.
-
Trochę żałuję, że nie ma tu Bibi Rotha - rzekł Tony.
Curt nie odpowiedział na głos, ale błysk w jego oczach
sugerował, że to ostatnia z jego trosk. Buick należał do jed-
nostki. Wraz ze wszystkim, co z niego wyszło.
Otworzył drzwi składziku i wszedł do środka, pociągając
za łańcuszek przy lampie z zielonym kloszem. Tony poszedł
za nim. W składziku pod lampą stał stół wielkości szkolnego
biurka. Składzik był malutki, z trudem mieściły się dwie,
a co dopiero trzy osoby. Sandy'emu to nie przeszkadzało.
Tego wieczora nie przestąpił jego progu. „
Pod trzema ścianami stały półki pełne starych akt. Curt
postawił mikroskop na małym stole i włączył jego oświetle-
nie. Tymczasem Sandy ustawił na statywie kamerę Huddie-
go Royera. Na filmie dokumentującym tę dziwną sekcję
zwłok widać czasem wchodzącą w kadr rękę z instrumen-
tem, jakiego akurat potrzebował Curt. Jest to ręka San-
dy'ego Dearborna. A pod koniec nagrania słychać, że ktoś
wymiotuje, głośno i wyraźnie. To także Sandy Dearborn.
- Najpierw obejrzyjmy liście - zaproponował Curt,
układając z trzaskiem rękawiczki chirurgiczne.
Tony miał je w małej torebce na dowody rzeczowe. Po-
dał ją Curtowi, Curt otworzył i wyjął pęsetką to, co z nich
zostało. Nie można było ich oddzielić, do tego czasu zrobiły
się półprzeźroczyste i skleiły razem jak kawałki folii do pa-
kowania kanapek. Sączyły się z nich strużki jakiegoś płynu
i czuć było zapach - ten nieprzyjemny aromat mięty i kapu-
11. Buick 8
162 STEPHEN KING
sty. Nie był miły, ale dawał się wytrzymać. Nie do zniesienia
było natomiast dziesięć minut, które dopiero miały nadejść.
Sandy zrobił zbliżenie, żeby pokazać, jak Curt zgrabnie
wyłuskuje pęsetką kawałek liścia ze sklejonej masy. Przez
parę tygodni dużo ćwiczył, co dało efekty.
Przeniósł ten kawałek od razu pod mikroskop, nie za-
wracając sobie głowy szkiełkiem. Liście Phila Candletona
były tylko przygrywką. Curtis chciał jak najszybciej przejść
do właściwego punktu programu.
Pochylił się nad podwójnym okularem i długo patrzył.
Potem skinął na Tony'ego.
- Co to za czarne jakby nitki? - spytał Tony po paru se-
kundach. Głos zza różowej maski dobiegał nieco stłumiony.
- Nie wiem - odparł Curt. - Sandy, daj mi ten gadżet, co
wygląda jak polaroid. Jest owinięty kablami i ma napis:
WŁASNOŚĆ WYDZIAŁU BIOLOGII UNIWERSYTE-
TU HORLICKS.
Sandy podał mu gadżet nad kamerą, która zajmowała
prawie całe drzwi. Curt włożył wtyczkę do kontaktu, a dru-
gą do podstawy mikroskopu. Sprawdził coś, skinął głową
i trzy razy wcisnął guzik na boku gadżetu, prawdopodobnie
robiąc zdjęcia próbek liści pod mikroskopem.
- Te czarne się nie ruszają - powiadomił go Tony. Nadal
patrzył w mikroskop.
- Nie.
Tony wreszcie podniósł głowę. Oczy miał zamglone, tro-
chę oszołomione.
-
Myślisz, że to... no, nie wiem, DNA?
Maska Curtisa poruszyła się lekko, kiedy się uśmiechnął.
- Mikroskop jest świetny, sierżancie, ale DNA byśmy
przez niego nie zobaczyli. Za to jeśli pan chce, może pan ze
mną pójść po północy do Horlicks, włamać się i wie pan, na
wydziale fizyki Evelyn Silver mają tam taki przepiękny mi-
kroskop elektronowy, prawie nigdy go nie używają z wyjąt-
kiem jednej starszej pani...
- Co to jest to białe? - spytał Tony. - To białe, w którym
pływają czarne nitki?
- Może jakiś składnik odżywczy.
- Ale pewności nie masz.
- No pewnie, że nie mam.
- Czarne nitki, biała maź, dlaczego liście się rozpuszcza-
ją, co to za smród. Razem jedna czarna magia.
BUICK 8 163
-Aha.
Tony spojrzał mu prosto w oczy.
- Odbiło nam, że się w to mieszamy, prawda?
- Nie - powiedział Curt. - Ciekawość zabiła kota, satys-
fakcja go utuczyła. Chcesz się tu wcisnąć i spojrzeć, Sandy?
- Zrobiłeś zdjęcia, tak?
- Jeśli wszystko poszło, jak trzeba.
- To sobie odpuszczę.
- Dobra, przejdźmy do zasadniczego punktu - zarządził
Curt. - Może nawet coś znajdziemy.
Zlepek liści powędrował z powrotem do torebki, a toreb-
ka do szafki w kącie. Ta zniszczona zielona szafka katalogo-
wa w ciągu następnych dwudziestu lat miała się stać niesa-
mowitym zbiorem dziwnych rzeczy.
W innym kącie schowka stała pomarańczowa lodówka.
W niej, pod dwoma niebieskimi paczkami sztucznego lodu,
jakie ludzie czasami zabierają na kemping, znajdowała się
zielona torba na śmieci. Tony wyjął ją i zaczekał, aż Curt
wszystko przygotuje. Nie trwało to długo. Tylko tyle, żeby
znaleźć przedłużacz do dwóch lamp, bo mikroskopu ani ka-
mery nie wolno było wyłączyć. Sandy znalazł przedłużacz
w szafce z rupieciami na końcu korytarza. Podczas gdy w niej
grzebał, Curt odstawił pożyczony mikroskop na pobliską
półkę (oczywiście w tej ciasnej klitce wszystko było blisko)
i umieścił na stole sztalugi. Na nich - kwadratową brązową
tablicę z korka. Pod nią- małe metalowe korytko, trochę ta-
kie jak w bardziej wyrafinowanych grillach^.do zbierania pły-
nów. Z boku położył zakrętkę od słoika z-pinezkami.
Sandy wrócił z przedłużaczem. Curt włączył lampy po
obu stronach tablicy korkowej, oświetlając swoje miejsce
pracy niemiłosiernym, płaskim światłem, które wymiotło
wszelkie cienie. Najwyraźniej^wszystko już obmyślił, krok po
kroku. Ciekawe, ile nocy leżał bezsennie obok Michelle. Tyl-
ko leżał, patrzył w sufit i powtarzał w myślach każdy ruch.
Przypominał sobie, że nie wolno mu się pomylić. Albo przez
ile dni stał na polnej drodze z radarem wycelowanym w pu-
stą szosę, obliczając, jak wiele nietoperzy będzie musiał po-
kroić, żeby się przygotować na najważniejsze.
-
Sandy, lampy ci nie świecą w obiektyw?
Sandy spojrzał w wizjer.
-
Nie. Przy białej tablicy pewnie by były odblaski, ale
przy brązowej nie.
164 STEPHEN KING
-
To w porządku.
Tony rozwiązał żółtą tasiemkę wokół worka. Ledwie to
zrobił, odór buchnął mocniej.
-
Och, Jezu - powiedział Tony, machając ręką w ręka-
wiczce. Sięgnął do środka i wyjął kolejną torbę na dowody,
tym razem dużą.
Sandy przyglądał się mu znad kamery. Stworzenie w tor-
bie wyglądało jak potwór z gabinetu osobliwości. Jedno
ciemne skrzydło osłaniało dolną część ciała, drugie było
przyciśnięte do przezroczystej torby, trochę jak dłoń położo-
na na szybie. Czasami, kiedy się zgarnie pijaka i zamyka
w radiowozie, on kładzie ręce na szybie i wygląda na świat
spomiędzy nich, oszołomiona ciemna twarz z rozgwiazdami
po obu stronach. W pewien sposób to skrzydło jakoś się
z tym kojarzyło.
-
Otworzyła się w środku - powiedział Curt, kiwając
z dezaprobatą głową w stronę torby. - To tłumaczy ten za-
pach.
Nic go nie tłumaczy, pomyślał Sandy.
Curt otworzył torbę i sięgnął do środka. Sandy poczuł,
że żołądek ściska się mu w twardą kulkę, i zadał sobie pyta-
nie, czy potrafiłby zrobić to, co Curt. Nie sądził. A funkcjo-
nariuszowi Wilcoxowi nawet nie drgnęła brew. Kiedy jego
palce dotknęły stworzenia w torbie, Tony trochę się wzdry-
gnął. Nogi stały twardo na miejscu, ale korpus się lekko cof-
nął, jakby przed ciosem. I zza ślicznej różowej maski wydo-
był się mimowolny odgłos wstrętu.
- W porządku? - spytał Curt. (
- Tak - odpowiedział Tony.
- Dobrze. Ja to przytrzymam, ty przypnij.
- Dobrze.
- Na pewno w porządku?
- Tak, do cholery.
- Bo mnie jest trochę niedobrze. - Sandy dostrzegł, że po
skroni Curta spływa pot, który wsiąkał w elastyczną gumę
maski.
- Odłóżmy ten trening wrażliwości na kiedy indziej
i róbmy, dobra?
Curt podniósł nietoperzowate stworzenie do tablicy.
Sandy usłyszał przy tym dziwny i dość straszliwy dźwięk.
Być może to było tylko złudzenie wytężonego słuchu, może
cichy szelest ubrań i rękawiczek, choć raczej nie. Był to od-
BUICK 8 165
głos martwej skóry ocierającej się o martwą skórę, odgłos
brzmiący jak słowa, wypowiedziane bardzo cicho w języku
nie z tej Ziemi. Po tym dźwięku Sandy zapragnął zatkać
uszy.
W tej samej chwili, w której zdał sobie sprawę z tego
strasznego szelestu, wzrok jakby mu się wyostrzył. Wszyst-
ko nabrało nadnaturalnej ostrości. Widział różowość skóry
Curtisa przeświecającą przez cienkie rękawiczki, ciemne kół-
ka, które były włosami na jego palcach. Biel rękawiczki lśni-
ła na tle brzuszka stworzenia, który stał się matowy i szary.
Pyszczek stworzenia się otworzył. Jego pojedyncze czarne
oko wpatrywało się w nicość, zmatowiałe i zamglone. San-
dy'emu wydało się wielkie jak filiżanka.
Smród robił się coraz gorszy, ale Sandy się nie odzywał.
Curt i sierżant byli jeszcze bliżej, tuż przy jego źródle. Skoro
oni mogli go wytrzymać, to on także.
Curt ujął skrzydło przykrywające korpus stworzenia,
ukazując zielone futerko i małe wybrzuszenie, w którym mo-
gły się kryć genitalia. Rozpiął skrzydło na tablicy.
-
Pinezka - rzucił.
Tony przypiął skrzydło. Było ciemnoszare i błoniaste.
Sandy nie dostrzegał ani śladu kości czy naczyń krwiono-
śnych. Curt przeniósł rękę na tułów stworzenia, żeby chwy-
cić drugie skrzydło. Sandy znowu usłyszał ten chlupoczący
odgłos. W magazynie zaczęło się robić gorąco; w składziku
musiało być jeszcze gorzej. To przez te lampy.
-
Szefie, pinezka.
Tony przypiął drugie skrzydło i stworzenie zwisło z tabli-
cy jak coś z filmu z Belą Lugosim. Tylko że kiedy się je wi-
działo w całej okazałości, już nie było takie podobne do nie-
toperza ani latającej wiewiórki, ani już na pewno do żadnego
ptaka. Nie było podobne do niiczego. Na przykład ten żółty
róg wystający mu«z€ środka pyska - czy to kość? Dziób?
Nos? Jeśli nos, to gdzie nozdrza? Według Sandy'ego wyglą-
dało to bardziej na pazur niż nos, a jeszcze bardziej jak róg.
A to pojedyncze oko? Sandy usiłował sobie przypomnieć ja-
kiekolwiek ziemskie stworzenie z jednym jedynym okiem
i nie mógł. Na pewno jakieś się znajdzie, co? Chyba musi?
Gdzieś w dżungli południowoamerykańskiej albo na dnie
oceanu?
W dodatku stworzenie nie miało nóg; jego ciało było za-
kończone obło jak zielono-czarny kciuk. Curt Sam przypiął
166 STEPHEN KING
tę część stworzenia do tablicy, naciągając jego futerko i wbi-
jając pinezkę w fałdę. Tony dokończył dzieła, przyszpilając
skórę pod pachami stworzenia. Tym razem to Curtis wydał
mimowolny odgłos obrzydzenia i otarł czoło ramieniem.
- Szkoda, że nie przyszło nam do głowy, by przynieść
wiatrak - odezwał się. Sandy, któremu zaczęło się kręcić
w głowie, przyznał mu rację. Albo smród robił się coraz gor-
szy albo długotrwały kontakt z nim zaczął się odbijać na
zdrowiu.
- Gdybyś włączył coś jeszcze, pewnie wywaliłoby korki
- powiedział Tony. - I zostalibyśmy w ciemnościach z tym
paskudnym skórkowańcem. W dodatku uwięzieni, jeżeli ten
Cecil B. De Mille nie zabierze kamery z przejścia. Działaj,
Curt. Wytrzymam, jeśli i ty wytrzymasz.
Curt cofnął się, odetchnął nieco czystszym powietrzem,
spróbował się opanować i znowu przystąpił do stołu.
- Nie robię pomiarów - powiedział. - Wszystko zmie-
rzyliśmy już w baraku, tak?
- Tak. Długość czternaście cali. Trzydzieści sześć centy-
metrów, jeśli wolisz. Szerokość na jakąś dłoń. Może trochę
mniej. Działaj, na Boga, bo stąd nigdy nie wyjdziemy.
- Podaj mi dwa skalpele i rozwieracze.
- Ile?
Curt rzucił mu spojrzenie mówiące „nie bądź durny".
-
Wszystkie.
Kolejne szybkie otarcie czoła. A kiedy Sandy podał mu
instrumenty ponad kamerą, a Curt ułożył je w miarę możno-
ści najlepiej, nastąpiło:
- Patrz przez wizjer, dobra? Zrób najazd na skórkowań-
ca. Zróbmy ten film jak najlepiej.
- Ludzie i tak powiedzą, że to mistyfikacja - zauważył
Tony. - Wiesz o tym, prawda?
Wtedy Curtis powiedział coś, czego Sandy nie zapomniał
przez wszystkie te lata. Wypowiedział się z głębi serca w pro-
stych śmiałych słowach, które rzadko się słyszy, ponieważ
zanadto odsłaniają prawdziwe uczucia mówiącego.
- Pieprzyć Obywatela - brzmiały słowa Curtisa. - To dla
nas.
- Zrobiłem ładne zbliżenie - poinformował Sandy. -
Może i śmierdzi, ale światło jest niebiańskie.
Kod czasowy na wewnętrznym ekraniku wskazywał
19:49:01.
BUICK 8 167
- Tnę - oznajmił Curt i przesunął większym skalpelem
po brzuchu rozpiętego stworzenia. Ręka mu nie zadrżała;
trema związana z nadejściem wielkiej chwili musiała mu
szybko minąć. Rozległ się trzask, jakby pękła bańka jakie-
goś gęstego płynu i od razu do rynienki pod sztalugami za-
częły padać krople czarnej mazi.
- O w życiu - odezwał się Sandy. - Rany, jak śmierdzi.
- Ale odór - dodał Tony. Głos miał cienki i przerażony.
Curt nie zwracał na nich uwagi. Otworzył brzuch stwo-
rzenia i zrobił standardowe rozgałęziające się nacięcia ku je-
go pachom, tak jak przy każdej sekcji zwłok. Pensetą odcią-
gnął skórę znad klatki piersiowej, ukazując wyraźniej
gąbczastą ciemnozieloną masę pod wąskim kostnym łukiem.
- Jezus Maria, gdzie to ma płuca? - spytał Tony. Łapał
powietrze gwałtownie i chrypliwie.
- Może to zielone to płuco - zasugerował Curtis.
- Wygląda raczej jak...
- Jak mózg, no pewnie. Wiem. Zielony mózg. Przyjrzyj-
my się bliżej.
Curt odwrócił skalpel i jego tępą stroną dotknął białego
łuku nad zielonym organem z wypustkami jak blanki.
-
Jeśli to zielone jest mózgiem, to drogą ewolucji dostał
ochronny pas cnoty zamiast kasy pancernej. Daj nożyczki,
Sandy, te mniejsze.
Sandy podał mu nożyczki i znów nachylił się nad wizje-
rem. Zrobił maksymalne zbliżenie i, zgodnie z instrukcją,
otrzymał piękny wyraźny obraz.
-
Zaczynam... ciąć. /
Curt wsunął dolne ostrze nożyc pod łukowatą kość
i przeciął ją gładko jak sznurek na paczce. Kość rozchyliła
się na boki jak żebro i w tej samej chwili powierzchnia zielo-
nej gąbki w klatce piersiowej"stworzenia pobielała i zaczęła
syczeć jak chłodnica^ W powietrzu rozszedł się mocny za-
pach mięty i goździków. Do syku dołączyło bulgotanie. Tak
jak wtedy, gdy się wysysa przez słomkę resztki napoju.
- Może powinniśmy wyjść? - spytał Tony.
- Za późno. - Curt pochylił się nad otwartą klatką pier-
siową, gdzie gąbczasty organ zaczął z siebie wypacać kropel-
ki i strużki zielonkawobiałego płynu. Curtis był zaintereso-
wany, nie - wręcz urzeczony. Widząc go, Sandy zrozumiał
tego gościa, który umyślnie zaraził się żółtą febrą, albo tę
Curie, która zachorowała na raka, bo majstrowała przy pro-
168 STEPHEN KING
mieniowaniu. „Stworzono mnie, bym zniszczył światy",
mruczał'Robert Oppenheimer podczas pierwszej udanej de-
tonacji bomby atomowej na pustyni Nowego Meksyku,
a potem z marszu, nawet bez herbaty, zaczął pracować nad
bombą wodorową. Bo to cię wciąga, pomyślał Sandy. I po-
nieważ ciekawość jest faktem dowiedzionym, ale satysfakcja
ciągle pozostaje plotką.
- Co się dzieje? - spytał Tony. Sandy pomyślał, że sier-
żant powinien sam to dość nieźle widzieć pomimo różowej
maseczki.
- Rozkłada się - wyjaśnił Curt. - Dobrze to widzisz,
Sandy? Nie zasłaniam ci głową?
- Świetnie, jeden-dwa - odparł Sandy dziwnie zduszo-
nym głosem. Z początku ta miętowo-goździkowa mieszanka
wydawała się niemal ożywcza, ale po chwili zaczęła się osa-
dzać w gardle jak olej maszynowy. A ten kapuściany smród
znowu zaczął się dawać we znaki. Sandy'emu jeszcze bar-
dziej zakręciło się w głowie, a w brzuchu zaczęło bulgotać. -
Ale długo tu nie wytrzymam. Wszyscy się podusimy.
- Otwórz drzwi na końcu korytarza.
- A mówiłeś...
- Idź, zrób to - powiedział Tony, więc Sandy poszedł.
Kiedy wrócił, Tony właśnie pytał Curta, czy według niego
przecięcie kości rozpoczęło proces rozkładu.
- Nie - odparł Curt. - Według mnie to przez to, że do-
tknąłem tego gąbczastego nożyczkami. To wszystko, co wy-
latuje z samochodu, jakoś się tu nie czuje za dobrze, praw-
da?
Ani Tony, ani Sandy nie mieli ochoty się z nim sprzeczać.
Zielona gąbka nie wyglądała jak mózg, płuco czy jakikol-
wiek znany im twór; była krostowatym, gnijącym workiem
w otwartej klatce piersiowej.
Curt spojrzał na Sandy'ego.
-
Jeśli to zielone jest mózgiem, to co jest w jego głowie?
Złaknione wiedzy umysły muszą się tego dowiedzieć.
I zanim któryś z nich się zorientował, na co się zanosi,
Curt sięgnął po mniejszy skalpel i wbił go w szkliste oko
stworzenia.
Rozległ się taki dźwięk, jakby ktoś strzelił palcem w na-
dęty policzek. Oko zapadło się i całkiem wyśliznęło z oczo-
dołu, jak ohydna łza. Tony mimowolnie wrzasnął ze zgrozy.
Sandy jęknął cicho. Oko przylgnęło do futrzanego ramienia
BUICK.8 169
stworzenia, a potem plasnęło do rynienki. Po chwili zaczęło
syczeć i bieleć.
- Przestań - Sandy usłyszał własny głos. - To bez sensu.
Niczego się przy tym nie nauczymy. Tu się nie ma czego
uczyć.
Ale Curtis go nie słyszał, przynajmniej tak się wydawało
Sandy'emu.
-
Jasna cholera - szeptał. - O jasna cholera.
W pustym oczodole zaczęło kipieć coś włóknistego i ró-
żowego. Wyglądało jak różowa wata cukrowa albo szklana.
Wypełzła na zewnątrz, utworzyła amorficzny gruzeł, zbiela-
ła i zaczęła się zmieniać w płyn, tak jak zielone gąbczaste.
- Ten skurwiel żył? - spytał Tony. - Czy ten skurwiel
żył, kiedy...
- Nie, to się tylko rozhermetyzowało - powiedział Curt.
- Jestem pewien. To jest tak samo żywe jak pianka do gole-
nia, jak ją wypsikujesz. Nagrało się, Sandy?
- O tak. W całej krasie.
- Dobrze. Zajrzyjmy jeszcze do brzucha i wystarczy.
To, co wydarzyło się później, co najmniej na miesiąc po-
zbawiło ich spokojnego snu. Sandy musiał się zadowolić
krótkimi drzemkami, z których człowiek się budzi ledwie ży-
wy, przekonany, że coś nie do końca widzialnego przysiadło
mu na piersi i wysysa oddech.
Curt zdjął skórę z brzucha i poprosił Tony'ego, żeby ją
przypiął do tablicy, najpierw z lewej, potem z prawej strony.
Tony jakoś sobie poradził, choć nie bez trudności; praca wy-
magała dużej precyzji i obaj musieli się nachylić nad rozcię-
ciem. Ten smród z bliska musiał uderzać do głowy.
Curt wyciągnął rękę, nie odwracając się, namacał lampę
i nieco ją przechylił, rzucając na rozcięcie więcej światła.
Sandy ujrzał zwinięty sznur - koloru wątroby - jelita - zwinię-
ty na sinoszarym worku.
- Tnę - mruknął Curt i musnął gruzłowatą, wydętą po-
wierzchnię worka skalpelem. Worek pękł i czarna posoka
bluznęła Curtowi prosto w twarz, ochlapując mu policzki
i maskę. Trochę poleciało Tony'emu na rękawiczki. Obaj
mężczyźni odskoczyli z krzykiem. Sandy stał jak skamienia-
ły za kamerą, rozdziawiwszy usta. Z gwałtownie zapadające-
go się worka sypał się grad czarnych nieregularnych kulek,
każda owinięta w powijaki z szarej błony. Sandy'emu skoja-
rzyły się z owadami oplatanymi pajęczą nicią. Potem do-
170 STEPHEN KING
strzegł, że każda kulka ma otwarte szkliste oko i że każde
oko wpatruje się w niego, że go widzi i wtedy nerwy nie wy-
trzymały. Zaczął się cofać i krzyczeć. Potem się zakrztusił.
Sekundę potem zwymiotował na swoją koszulę. Sam Sandy
prawie nic z tego nie pamiętał; te pięć minut po ostatnim na-
cięciu Curta zniknęło z jego pamięci jak wypalone, co uwa-
żał za błogosławieństwo.
Pierwszym świadomym wspomnieniem z drugiej strony
wypalonego śladu był głos Tony'ego:
- No idźcie, co tak stoicie? Wracajcie na górę. Wszystko
jest pod kontrolą.
A Curt tuż przy lewym uchu Sandy'ego szeptał mniej
więcej to samo, że wszystko w porządku, wszystko jeden-
-dwa.
Jeden-dwa: ten zwrot skłonił Sandy'ego do powrotu
z krótkiej wycieczki do krainy histerii. Ale jeśli wszystko by-
ło jeden-dwa, to czemu Curt tak dyszał? I dlaczego jego ręka
na ramieniu Sandy'ego była taka zimna? Nawet przez ręka-
wiczkę (której zapomniał zdjąć) czuło się ten chłód.
- Zwymiotowałem - odezwał się Sandy i poczuł w po-
liczkach niemrawo rozlewające się ciepło. W życiu nie czuł
takiego wstydu i upokorzenia. - Chryste Panie, cały się
obrzygałem.
- Tak - powiedział Curt. - Ale miałeś występ. Nie przej-
muj się.
Sandy wciągnął powietrze i skrzywił się, bo jego żołądek
znowu się skurczył i omal go ponownie nie zdradził. Byli na
korytarzu, ale nawet tutaj dobiegał ten potworny kapuścia-
ny smród. A jednocześnie Sandy zdawał sobie dokładnie
sprawę, gdzie jest: przed szafką z rupieciami, z której wyjął
przedłużacz. Jej drzwi były otwarte. Sandy-nie miał pewno-
ści, ale mętnie sobie przypominał, że uciekł tutaj z magazy-
nu, może z zamiarem schowania się w szafce, zamknięcia
drzwi i skulenia się w ciemnościach. To go rozśmieszyło,
więc wydał z siebie zgrzytliwy chichot.
— No, już lepiej - rzekł Curt. Poklepał Sandy'ego po ra-
mieniu i spojrzał na niego, wstrząśnięty, gdy Sandy się cofnął.
-
Nie ty - wykrztusił Sandy. - To świństwo... ta maź...
Nie mógł skończyć, gardło mu się ścisnęło. Wskazał na
ręce Curta. Śluz, który wystrzelił z macicy ciężarnego stwo-
rzenia, pokrywał ręce Curta, a teraz także ramię Sandy'ego.
BUICK 8 171
Maska Curta, ściągnięta na szyję, także była pobrudzona.
Na policzku Curta znajdował się czarny skrzep niczym
strup.
Tony stał u stóp schodów i przemawiał do czterech czy
pięciu gapiących się, zdenerwowanych funkcjonariuszy. Ma-
chał rękami, jakby ich przepędzał, ale się nie dawali.
Sandy podszedł do drzwi magazynu i stanął tam, gdzie
mogli go zobaczyć.
- Wszystko w porządku, chłopaki - ze mną, z wami, ze
wszystkim. Idźcie na górę i odpocznijcie. Jak tu posprząta-
my, będziecie mogli obejrzeć kasetę.
- A chcemy? - spytał Orville Garrett.
- Chyba nie - odparł Sandy.
Funkcjonariusze wrócili na górę. Tony, blady i prawie
przezroczysty, odwrócił się do Sandy'ego i lekko skinął głową.
- Dzięki.
- Przynajmniej tyle mogłem zrobić. Spanikowałem, sze-
fie. Cholernie przepraszam.
Curtis palnął go w ramię. Sandy omal znowu się nie od-
sunął, ale w porę dostrzegł, że mały zdjął już brudne ręka-
wiczki. Więc było już w porządku. Przynajmniej w miarę.
- Nie byłeś sam - powiedział Curt. - Tony i ja wylecieli-
śmy zaraz po tobie, tylko nie zauważyłeś, bo za szybko pru-
łeś. Wywaliliśmy kamerę Huddiego. Mam nadzieję, że nic się
jej nie stało. A jak się stało, to pewnie zrobimy zrzutkę, żeby
mu odkupić. Chodź, zobaczmy, co się stało. „
Wrócili dość odważnie do magazynu, ale początkowo
żaden nie mógł wejść do środka. Częściowo ze względu na
smród, jakby spleśniałej zupy. Głównie jednak dlatego, że
stworzenie nadal tam było, rozpięte na tablicy, rozcięte
i czekające na usunięcie jak weekendowe ofiary. Kiedy się
przyjeżdża na miejsce wypadku, zapach krwi, rozgniecio-
nych wnętrzności, rozlanej benzyny i spalonej gumy jest
jak stary wstrętny znajomy, który nigdy nie wyjechał
z miasta. Czuje się go i już się wie, że ktoś umarł albo
umiera, że zaraz znajdzie się na jezdni czyjś but - jeśli
szczęście dopisze, to nie dziecięcy, choć zbyt często nie do-
pisuje. Sandy tak to czuł. Znajduje się je na jezdni albo na
poboczu z ciałami, które dał im Bóg, mówiąc: „Macie,
przenieście je przez życie najlepiej, jak umiecie", zgniecio-
nymi w nowe kształty: kości przebijające spodnie i koszule,
głowy wykręcone tyłem do przodu (ale wciąż mówiące
172 STEPHEN KING
i krzyczące), zwisające oczy, krwawiąca matka z krwawią-
cym dzieckiem, które przypomina szmacianą lalkę, pytają-
ca: „Czy ona żyje? Proszę, niech pan sprawdzi... Ja nie
mam odwagi". I zawsze są kałuże krwi na siedzeniach, a na
szybach - krwawe odciski palców. Jeśli krew jest na jezdni,
to tworzy kałuże i zmienia kolor na fioletowy w świetle po-
licyjnych kogutów, i trzeba to wszystko posprzątać, krew,
kał i rozbite szkło, o tak, bo pan Obywatel z rodziną nie
chce na to patrzeć, jak będzie rano jechał do kościoła.
A pan Obywatel płaci podatki.
-
Musimy się tym zająć - powiedział sierżant. - Wiecie
to, chłopcy.
Wiedzieli. Żaden się nie ruszył.
A jeśli niektóre jeszcze żyją? Tak właśnie myślał wtedy
Sandy. Myśl była idiotyczna, stworzenie przez jakieś sześć
tygodni leżało w lodówce, w plastikowej torbie na dowody -
ale sama świadomość nie wystarczyła. Logika straciła swą
moc, przynajmniej na jakiś czas. Kiedy się ma do czynienia
z jednookim stworzeniem z mózgiem (zielonym) w piersi* sa-
ma myśl o logice budzi śmiech. Zbyt łatwo można było so-
bie wyobrazić, jak te czarne kulki w gazowej otoczce zaczy-
nają pulsować i skakać pod mocno grzejącymi lampami. Oj,
zbyt łatwo. No i te dźwięki. Cienkie słabe piski. Jakby kwile-
nie ptaków albo rodzących się w bólach szczurów. Ale to on
pierwszy zaczął uciekać, do diabła. Teraz powinien pierwszy
wrócić, przynajmniej na to powinien się zdobyć.
- Chodźcie - odezwał się i przekroczył próg. - Niech się
to skończy. Potem przez całą noc będę stać pod prysznicem.
- Ustaw się w kolejce - powiedział Tony.
Więc posprzątali tak samo, jak sprzątali autostrady. Po-
trwało to wszystkiego godzinę i choć zacząć było trudno,
pod koniec prawie wrócili do siebie. Najbardziej im pomógł
wentylator. Pozbywszy się lamp, mogli włączyć wentylator
bez obaw o korki. Curt już nie kazał zamykać drzwi. Pewnie
doszedł do wniosku, że wszystkie środki ostrożności już
dawno poszły w cholerę.
Wentylator nie rozproszył całkowicie tego stęchłego
smrodu kapusty i mięty, ale na tyle go rozgonił po całym ko-
rytarzu, że ich żołądki przestały wariować. Tony sprawdził
kamerę, która wyglądała całkiem w porządku.
-
Pamiętam, jak te japońskie sprzęty się psuły - powie-
BUICK 8 173
Dział. - Curt, chcesz coś jeszcze obejrzeć pod mikroskopem?
Możemy jeszcze trochę wytrzymać. Nie, Sandy?
Sandy skinął głową, choć bez entuzjazmu. Ciągle był głę-
boko upokorzony, że się obrzygał i uciekł; czuł, że jeszcze te-
go nie odrobił, nie całkowicie.
- Nie - odparł Curt. - Te cholerne gumisie to młode. To
czarne to pewnie krew. A reszta? Nawet bym nie wiedział, na
co patrzę.
Nie był zwyczajnie przygnębiony, znajdował się na skraju
rozpaczy, choć wtedy Tony ani Sandy nie zdawali sobie z te-
go sprawy. Sandy doszedł do tego w jedną bezsenną noc,
o którą sam się doprosił. Leżał w sypialni swojego małego
domku w East Statler Heights, z ręką pod głową, włączoną
lampką przy łóżku, szemrzącym radiem i snem odległym
o tysiące kilometrów. Zdał sobie sprawę, co Curt zrozumiał
po raz pierwszy, odkąd pojawił się buick, a może w ogóle po
raz pierwszy w życiu: że nigdy nie będzie miał całkowitej pew-
ności w sprawach, które chciałby zrozumieć. Które musiał
zrozumieć, jak to sobie wmawiał. Postawił sobie za punkt ho-
noru odkrywać i wykrywać, ale co z tego? Lej na to z góry,
jak mówili w młodości. W całym kraju szkoły są pełne gów-
niarzy, dla których szczytem marzeń jest zagrać w NBA. Ich
przyszłość niemal zawsze jest o wiele bardziej zwyczajna. Za-
wsze nadchodzi taki moment, kiedy większość nas widzi
sprawy z szerszej perspektywy i zdaje sobie sprawę, że los
wcale ich nie chce pocałować, tylko dać pigułkę, która jest
gorzka. Czy Curtis Wilcox nie przeżył właśnie takiej chwili?
Według Sandy'ego - tak. Pewnie dalej będzie się interesował
buickiem, lecz z biegiem lat to zainteresowanie coraz bardziej
upodobni się do tego, czym naprawdę jest: zwyczajnej poli-
cyjnej roboty. Pełnienie patroli, czuwanie nad porządkiem
publicznym, pisanie raportów (w pamiętnikach, które żona
później spali), sprzątanie bałaganu, gdy buick urodzi kolejną
okropność, która przez chwilę będzie się szamotać i umrze.
Och, no i znoszenie tych bezsennych nocy. Ale to jest już
wliczone w cenę, prawda?
Curt i Tony odpięli okropieństwo od tablicy. Włożyli je
do torby na dowody rzeczowe. Wraz z nim wszystkie czarne
kulki - z wyjątkiem dwóch - wmiecione do torby za pomocą
pędzelka do zbierania odcisków palców. Tym razem Curtis
dopilnował, żeby bardzo dokładnie zamknąć torbę.
174 STEPHEN KING
- Arky jest jeszcze? - spytał.
- Nie - powiedział Tony. - Chciał zostać, ale odesłałem
go do domu. »
- Więc niech jeden z was pójdzie na górę i powie Orvowi
albo Buckowi, żeby rozpalił ogień w piecu. I niech ktoś za-
gotuje garnek wody. Duży.
- Idę - zgłosił się Sandy i poszedł, najpierw wyjąwszy ka-
setę z kamery Huddiego.
Pod jego nieobecność Curt pobrał próbki śluzowatego
czarnego płynu, który wydostał się z brzucha i macicy stwo-
rzenia; pobrał także próbki rzadszej białej wydzieliny z orga-
nu w klatce piersiowej. Każdą próbkę owinął folią i włożył
do torebki na dowody rzeczowe. Dwie nienarodzone istoty
oplecione malutkimi skrzydełkami (i z tym niepokojącym
wytrzeszczonym jedynym okiem) powędrowały do trzeciej
torebki. Curt pracował fachowo, ale bez zapału, jakby znaj-
dował się na miejscu zbrodni.
Próbki i rozcięte ciało stworzenia trafiły w końcu do
zniszczonej zielonej szafki, którą George Morgan zaczął na-
zywać cyrkiem Jednostki D. Tony pozwolił dwóm funkcjo-
nariuszom zejść na dół z saganem wrzącej wody. Pięciu męż-
czyzn wciągnęło masywne gumowe kuchenne rękawice
i zaczęło szorować wszystko, co im wpadło w ręce. Niechcia-
ne organiczne szczątki trafiły do plastikowej torby wraz ze
szmatami, rękawiczkami chirurgicznymi, maskami denty-
stycznymi i koszulami. Torba poszła do pieca, a dym do nie-
ba, na wieki wieków, amen.
Sandy, Curtis i Tony wzięli prysznic - tak długi i gorący,
że woda w bojlerze skończyła się nie raz, a dwa razy. Potem,
wyszorowani do czerwoności, uczesani, przebrani ~w czyste
ciuchy, znaleźli się na ławeczce dla palaczy.
- Ale jestem czysty. Aż skrzypię - powiedział Sandy.
- Żebym cię nie skrzypnął - odparł Curt, ale dość przy-
jaźnie.
Przez jakiś czas siedzieli i patrzyli na barak. Nikt się nie
odzywał.
- Trafiło w nas mnóstwo tego gówna - przemówił wresz-
cie Tony. - Ale to mnóstwo. - Nad ich głowami rogal księ-
życa wisiał jak wypolerowany kamień. Sandy czuł drżenie
powietrza. Pomyślał, że może to pora roku przygotowuje się
do zmiany. - Jeśli się pochorujemy...
- Nawet jakby, to już byśmy byli chorzy - powiedział
BuiCK8 175
Curt. - Mieliśmy szczęście. Cholerne. Widzieliście, jakie ma-
cie oczy, chłopaki?
Oczywiście widzieli. Czerwone i spuchnięte, oczy ludzi,
którzy przez cały długi dzień walczyli z pożarem.
- To chyba przejdzie - dodał Curt. - Ale myślę, że cho-
lernie dobry miałem pomysł z tymi maskami. Nie chronią
przed zarazkami, ale przynajmniej to czarne gówno nie wpa-
dło nam do ust. Myślę, że coś takiego by nam nie pomogło.
Miał rację.
DZIŚ: Sandy
Po kanapkach nie został ślad. Tak samo po herbacie. Po-
wiedziałem Arky'emu, żeby wziął dziesięć dolarów z fundu-
szu na nieprzewidziane wydatki (który trzymaliśmy w słoiku
w szafce na piętrze) i poszedł do sklepu. Pomyślałem, że
dwie zgrzewki coli i jedna piwa korzennego wystarczą do
końca historii.
- Jak pójdę, do nie usłyszę o rybie - zaprotestował Arky.
- Arky, przecież słyszałeś o rybie. Słyszałeś o wszystkim.
Idź i kup coś zimnego do picia. Proszę.
Poszedł, wsiadł do swojej starej furgonetki i wyjechał
z parkingu, zbyt szybko. Jak bym go złapał na szosie, łup-
nąłbym mu mandat.
- Mów dalej - powiedział Ned. - Co było później?
- Hm... Zaraz... Stary sierżant został dziadkiem, to po
pierwsze. Chyba spotkało go to szybciej, niżby sobie życzył,
nieślubne dziecko, co za wstyd, ale wszystko z czasem przy-
cichło i dziewczynka pojechała do Smith, co nie jest złym
miejscem do zdobycia dyplomu, przynajmniej tak mi się zda-
je. Dzięki synowi George'a Morgana jego drużyna basebal-
lowa wygrała mecz i George mało nie pękł z dumy. To było
na jakieś dwa lata przed tym, jak zabił kobietę na jezdni,
a potem siebie. Żona Orvie Garretta dostała zakażenia krwi
w stopie i straciła parę palców. W tysiąc dziewięćset osiem-
dziesiątym czwartym przyszła do nas Shirley Pasternak...
- W tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym szóstym - szepnęła.
- No pewnie, że w osiemdziesiątym szóstym - poprawi-
łem się i poklepałem ją po kolanie. - Mniej więcej w tym sa-
mym czasie w Lassburgu wybuchł wielki pożar, dzieciaki ba-
BUICK 8 177
wiły się zapałkami w piwnicy domu. Tak zwyczajnie, bez
opieki. Kiedy ktoś mi mówi, że amisze mają nie po kolei
w głowie, skoro żyją, jak żyją; myślę o tamtym pożarze. Zgi-
nęło dziewięć osób, w tym prawie wszystkie dzieci z piwnicy.
Chłopak, który przeżył, pewnie tego żałował. Teraz ma pew-
nie jakieś szesnaście lat, wchodzi w wiek, kiedy chłopcy za-
czynają się interesować dziewczynami, a on prawdopodob-
nie wygląda, jakby grał główną rolę w piromańskiej wersji
„Pięknej i bestii". Wiadomość nie poszła na cały kraj - po-
żary domków jednorodzinnych trafiają do dzienników chy-
ba tylko wtedy, gdy się wydarzą w Boże Narodzenie - ale tu
było o tym głośno, a i owszem, a Jackie O'Hara cholernie
sobie poparzył ręce, pomagając ich ratować. A, i mieliśmy
takiego nowego - nazywał się James Dockery...
- Dockerty - poprawił mnie Phil Candleton. - T. Ale nie
szkodzi, sierżancie, był tu najwyżej dwa miesiące, a potem
przenieśli go do Lycoming.
Skinąłem głową.
- No, więc ten Dockerty zajął trzecie miejsce w konkur-
sie kulinarnym Betty Crocker za przepis pod tytułem „Złoci-
ste kiełbaskowe obłoczki". Wszyscy się z niego natrząsali jak
diabli, ale dobrze to przyjął.
- Bardzo dobrze - zgodził się Eddie J. - Powinien z nami
zostać. Nawet by tu pasował.
-
I wygraliśmy w przeciąganie liny na Czwartego Lipca, i...
Zobaczyłem minę małego i musiałem się uśmiechnąć.
- Myślisz, że z ciebie kpię, ale to nieprawda. Słowo. Usiłu-
ję ci to wytłumaczyć. Buick nie był tutaj Jedynym wydarze-
niem, w porządku? Nie był. Tak naprawdę zdarzało się, że cał-
kiem o nim zapominaliśmy. Przynajmniej większość nas. Przez
długie okresy było to bardzo łatwe. Przez długi czas buick stał
w baraku i nic nie robił. A tymczasem ludzie przychodzili i od-
chodzili. Dockerty został tylko na tyle, żeby dostać ksywkę
Złota Kiełbaska. Młody Paul Loving, który zwichnął kolano
podczas ostatniego Święta Pracy, dostał przeniesienie, a trzy
lata później przenieśli go jeszcze dalej. Ta robota to nie taki
kocioł jak niektóre, ale coś się dzieje. Od tamtego lata tysiąc
dziewięćset siedemdziesiątego dziewiątego roku przez jednost-
kę przewinęło się ze siedemdziesięciu funkcjonariuszy...
- E, więcej - powiedział Huddie. - Pewnie raczej ze stu,
w tym ci przeniesieni i ci, którzy pracują teraz. Plus parę
zgniłych jaj.
12. Buick 8
178 STEPHEN KING
-
Tak, parę zgniłych jaj, ale na ogół pracowaliśmy jak
trzeba. I Ned, słuchaj - twój ojciec i Tony Schoondist tamtej
nocy dostali nauczkę. Ja też. Czasami nie ma się czego uczyć
ani po co. Raz widziałem taki film, gdzie jeden facet wyja-
śniał, dlaczego ciągle zapala świeczkę w kościele, choć już
nie jest dobrym katolikiem. „Nie wolno wkurwiać nieskoń-
czoności", powiedział. Może tego się właśnie wtedy nauczy-
liśmy.
Od czasu do czasu w Baraku B wybuchała kolejna bły-
skownica. Niekiedy taka trochę na odwal się, czasem na
cztery fajerki. Ale człowiek ma naprawdę zdumiewającą
zdolność przywykania do różnych rzeczy, nawet jeśli ich nie
rozumie. Pojawia się kometa i pół świata zaczyna lamento-
wać, że koniec świata, że Apokalipsa, ale gdyby ta kometa
została na niebie pół roku, nikt by jej nie zauważał. Wielkie
mi co. Tak samo było pod koniec dwudziestego wieku, pa-
miętacie? Wszyscy latali i wrzeszczeli, że niebo spadnie na
ziemię, a komputery pogłupieją; minął tydzień i proszę,
wszystko jest jak dawniej. Chcę, żebyś widział to w odpo-
wiedniej perspektywie. I...
-
Opowiedz mi o rybie - przerwał i znowu poczułem ten
gniew. Nie chciał wysłuchać wszystkiego, co miałem do po-
wiedzenia, choćby mi na tym bardzo zależało. Zamierzał
usłyszeć tyle, ile sam chciał, i do widzenia. Trzeba to trakto-
wać jako Chorobę Nastolatków. A ten błysk w jego oczach
bardzo przypominał błysk w oczach jego ojca, gdy Curt po-
chylał się nad nietoperzowatym stworzeniem ze skalpelem
w dłoni. (Tnę - czasami nadal słyszę jego głos w snach). Ale
nie był dokładnie taki sam. Bo w oczach chłopca nie do-
strzegłem czystej ciekawości. Był także zły. Wkurzony jak
cholera.
Mój gniew brał się z tego, że nie chciał przyjąć wszystkie-
go, co mu dawałem, że miał czelność wybierać. Ale skąd się
to brało? Czyżby przez to, że matka była okłamywana, nie
raz i nie dwa, ale latami? Czy to dlatego, że i on był okłamy-
wany, choćby tylko przez przemilczenie? Czy był wściekły na
ojca za to, że im nie powiedział? Wściekły na nas? Na nas?
Chyba nie sądził, że to buick zabił jego ojca, no bo jak? Brad-
ley Roach był niezaprzeczalnie winny, to Roach rozsmaro-
wał go na boku ciężarówki, zostawiając krwawy ślad długo-
ści trzech metrów i wysokości funkcjonariusza policji
stanowej, w przypadku Curtisa Wilcoxa - metr osiemdzie-
BUICK 8 179
siąt osiem, nie tylko zdzierając z niego ubranie, ale wywra-
cając je na lewą stronę, w pisku hamulców i z radiem nasta-
wionym na stację country, no bo czego innego mógłby słu-
chać taki nędzny zmotoryzowany pijaczyna jak Bradley, jeśli
nie country? Kowboj śpiewał basem, kowbojka tenorem,
a z kieszeni Curta Wilcoxa sypały się monety, penis został
wyrwany z korzeniami jak chwast, jądra zmieniły się w tru-
skawkową galaretkę, grzebień i portfel wylądowały na żółtej
linii na jezdni; za to wszystko odpowiadał Bradley Roach -
albo może sklep w Statler, gdzie mu sprzedali piwo, albo na-
wet sam browar, reklamujący się w czasie najlepszej oglądal-
ności za pomocą śmiesznych gadających żab i zabawnych
kręglarzy zamiast martwych wybebeszonych ludzi na auto-
stradzie, a może odpowiedzialnością należy obarczyć DNA
Bradley a, małe pętelki łańcucha szepczące „pij, pij, pij" od
chwili, gdy pociągnął pierwszy łyk w życiu (niektórzy ludzie
tak mają, są jak walizkowe bomby gotowe do eksplozji, co
jest oczywiście żadną pociechą dla martwych i okaleczo-
nych). A może odpowiedzialny jest sam Bóg, ten zawsze po-
pularny chłopiec do bicia, bo nigdy się nie odzywa i nie za-
mieszcza sprostowań w gazetach. Ale buick nie. Prawda?
Nie mógłby znaleźć śladu buicka w śmierci Curta, choćby się
nie wiem jak starał. Buick znajdował się wiele kilometrów
dalej, w Baraku B, wielki, piękny i niewinny, na białych opo-
nach, których brud się nie imał i które oczyszczały się na-
tychmiast (o ile nam wiadomo) z każdego ziarenka piasku.
Buick stał spokojnie na swoim miejscu, podczas gdy funk-
cjonariusz Wilcox wykrwawiał się na poboczu autostrady
stanowej 32. A jeśli przez cały czas czuć było od niego słabą
woń kapusty, to co z tego? Czy ten chłopiec myślał...
-
Ned, on go nie zabrał, jeśli to ci chodzi po głowie - po-
wiedziałem. - On tak nie robi.
Musiałem się uśmiechnąć z tego swojego pewnego tonu.
Mówiłem, jakby to był sprawdzony fakt. Jakby w przypad-
ku roadmastera cokolwiek było sprawdzonym faktem.
- Ma jakiś wpływ, może nawet potrafi jakby mówić, ale
tylko kiedy... nie wiem...
- W fazach aktywnych - podsunęła Shirley.
- Tak. Kiedy jest w aktywnej fazie. Jest to brzęczenie
i czasem słyszysz w głowie jakby... wezwanie... ale czy mógł
sięgnąć aż do autostrady 32 przy starej stacji Jenny? Nie ma
mowy.
180 STEPHEN KING
Shirley patrzyła na mnie, jakbym trochę ześwirował
i właściwie sam czułem się trochę jak świr. Właściwie co ja
wyprawiałem? Usiłowałem się przekonać, że nie powinienem
być zły na nieszczęśliwego, osieroconego chłopca?
-
Sandy... Opowiedz mi o rybie.
Spojrzałem na Huddiego, potem Phila i Eddiego. Wszys-
cy wzruszyli ramionami mniej więcej w ten sam sposób.
Młodzi! No i co poradzisz?
Skończę. To właśnie poradzę. Odłożę gniew na bok
i skończę opowiadać. Skoro już zacząłem wykładać kawę na
ławę (ale nie wiedziałem, ile tej kawy będzie, daję słowo),
muszę ją teraz posprzątać.
- No, dobrze. Opowiem ci wszystko. Ale przynajmniej
pamiętaj, że wszystko to się działo w barakach. Spróbuj pa-
miętać, czy mi wierzysz, czy nie, czy ci się to podoba, czy nie,
że buick z czasem stał się kolejnym punktem dnia, tak jak pi-
sanie raportów, zeznawanie w sądzie, sprzątanie rzygowin
z radiowozu i dowcipy o Polakach Steve'a Devoe. To ważne.
- Jasne. Opowiedz o rybie.
Oparłem się o ścianę i podniosłem oczy na księżyc. Gdy-
bym potrafił, zwróciłbym mu dawne życie. Albo dałbym
gwiazdkę z nieba, jak to się mówi. Ale on chciał tylko usły-
szeć o cholernej rybie.
A niech to. Opowiedziałem.
WTEDY
Bez śladów w dokumentach: tak brzmiał rozkaz To-
ny'ego Schoondista i wszyscy się do niego stosowali. A i tak
wiedzieli, jak postępować w przypadku buicka, jaka jest pro-
cedura. Nie było to trudne. Trzeba się było zgłosić do Curta,
sierżanta albo Sandy'ego Dearborna. Sandy podejrzewał, że
został dopuszczony do tego triumwiratu głównie ze względu
na obecność przy niesławnej autopsji. Z pewnością nie dla-
tego, że buick go jakoś specjalnie ciekawił.
Sandy był prawie pewien, że wbrew bezdokumentowym
dyrektywom Tony'ego Curt prowadzi własne notatki - ob-
serwacje i domysły - na temat buicka. Jeśli tak, to^o tym nie
wspominał. Tymczasem spadki temperatury i wyładowania
energii - błyskownice - zdawały się tracić impet. Buick za-
czął zamierać.
Albo tak się łudzili.
Sandy nie prowadził notatek i nie mógłby przedstawić
wiarygodnego dziennika wypadków. Zbierane latami kasety
wideo mogłyby stanowić Jakąś pomoc (gdyby powstałaby
taka potrzeba), ale i tak zostałoby wiele luk i znaków zapy-
tania. Nie każda błyskownica została nagrana, a zresztą
gdyby nawet, to co z tego? Wszystkie wyglądały tak samo.
W latach 1979-1983 było ich pewnie z tuzin. Na ogół małe.
Parę tak potężnych jak pierwsza, jedna nawet większa. Ta
wielka - rekordzistka - wydarzyła się w roku 1983. Ci, któ-
rzy byli jej świadkami, do tej pory nazywali go Rokiem Ry-
by, jak jacyś Chińczycy.
W latach 1979-1983 Curtis przeprowadził wiele ekspery-
mentów. Kiedy temperatura zaczynała spadać, zostawiał
182 STEPHEN KING
w buicku i wokół niego różne rośliny i zwierzęta, ale wszyst-
kie doświadczenia stanowiły powtórkę tego, co się stało
z Jimmym i Rosalynn. To znaczy pozostawione okazy cza-
sami znikały, a czasami nie. Nie było szansy przewidzieć te-
go z góry; wyglądało na proces równie przypadkowy jak
rzut monetą.
Podczas jednego spadku temperatury Curt zostawił koło
lewego przedniego koła roadmastera świnkę morską. Dwa-
dzieścia cztery godziny po fioletowych fajerwerkach i znor-
malizowaniu temperatury świnka morska nadal siedziała
w akwarium szczęśliwa i beztroska. Przed kolejną błyskow-
nicą Curt wstawił pod buicka klatkę z dwiema żabami. Po
zakończeniu pokazu sztucznych ogni nadal były dwie żaby.
Ale dzień później w klatce została tylko jedna.
A jeszcze następnego dnia klatka zupełnie opustoszała.
Potem nastąpił Słynny Eksperyment z Bagażnikiem z ro-
ku 1982. To był pomysł Tony'ego. Razem z Curtem włożyli
sześć karaluchów do pudełka z przezroczystego plastiku, po
czym schowali je do bagażnika buicka. Zrobili to bezpośred-
nio po zakończeniu błyskownicy, gdy było jeszcze tak zim-
no, że z ust buchała para. Minęły trzy dni, przy czym co-
dziennie któryś z nich zaglądał do bagażnika (zawsze
opasany liną i wszyscy się zastanawiali, co ta cholerna lina
poradzi, skoro to coś porwało Jimmy'ego z mieszkanka bez
otwierania drzwiczek... albo żaby z zamkniętej klatki).
Pierwszego dnia karaluchy czuły się doskonale, tak samo
drugiego i trzeciego. Czwartego Tony i Curtis przyszli je wy-
jąć, kolejny nieudany eksperyment, znowu klops. Ale kara-
luchów nie było albo tak się im wydało, kiedy otworzyli ba-
gażnik.
- Nie, czekaj! - wrzasnął Curt. - Są! Widzę! Biegają,
skurwiele, jak nienormalne!
/
- Ile? - odkrzyknął Tony. Stał za progiem bocznych
drzwi baraku, trzymając linę. - Wszystkie? Jak się wydosta-
ły z tego cholernego pudełka?
Curtis naliczył tylko cztery z sześciu, ale to nic nie zna-
czyło. Karaluchy nie potrzebują czapki niewidki, żeby zni-
kać, są w tym całkiem dobre same z siebie i przyzna to każ-
dy, kto kiedykolwiek ganiał je z kapciem w dłoni. A jak się
wydostały z plastikowego pudełka? To także było oczywiste.
Pudełko było zamknięte, ale w boku znajdowała się obecnie
mała okrągła dziurka. Dwa centymetry średnicy. Według
BUICK 8 183
Curta i sierżanta wyglądała jak otwór po pocisku dużego ka-
libru. Nie otaczały go gwiaździste pęknięcia, co oznaczało,
że coś, co przebiło plastik, miało olbrzymią prędkość. A mo-
że dziura została wypalona. Brak odpowiedzi. Same miraże.
Tak samo jak zwykle. No, a potem pojawiła się już ta ryba,
w czerwcu 1983 roku.
*
Od czasu ustanowienia codziennej warty przed Barakiem
B minęło co najmniej dwa i pół roku, bo pod koniec 1979 al-
bo na początku 1980 roku postanowiono, że nie ma się czym
przejmować - przy zachowaniu odpowiednich środków
ostrożności. Naładowana broń jest niebezpieczna, co do te-
go nie ma żadnych wątpliwości, lecz nie trzeba jej pilnować
dniem i nocą, żeby sama nie wystrzeliła. Jeśli się ją położy
wysoko na półce i przegoni dzieciaki, to na ogół załatwia
sprawę.
Tony kupił brezent, żeby ktoś, kto przypadkiem zajrzy
do baraku, nie zobaczył samochodu i nie zaczął się naprzy-
krzać (w 1981 roku jeden nowy z pogotowia drogowego, fa-
natyk buicków, chciał go kupić). Kamera wideo została
w komórce, zamontowana na statywie i owinięta folią dla
ochrony przed wilgocią. Został także stołek (i spora sterta
pism pod nim), ale Arky coraz częściej wykorzystywał ko-
mórkę jako przechowalnię narzędzi. Torby nawozu i torfu,
płaty darni, sadzonki kwiatów najpierw zaczęły spychać na
bok sprzęt do obserwacji buicka, a potem go całkiem przy-
kryły. Komórka odzyskała dawną funkcję tylko raz, w cza-
sie jednej z błyskownic i po niej.
Czerwiec w Roku Ryby był jednym z najpiękniejszych za
pamięci Sandy'ego - trawa rosła bujnie, ptaki śpiewały, po-
wietrze było delikatnie rozgrzane, jak pierwszy prawdziwy
pocałunek dwojga nastolatków. Tony Schoondist wyjechał
na wakacje, w odwiedziny do córki na Zachodnim Wybrze-
żu (tej, co miała nieślubne dziecko, które narobiło tyle kło-
potów). Sierżant i jego żona zamierzali naprawić parę spraw,
zanim się do końca zepsują. W sumie niezły pomysł. Sandy
Dearborn i Huddie Royer zastępowali go pod jego nieobec-
ność, ale Curtis Wilcox -już nie żółtodziób - był szefem bui-
cka, co do tego nikt nie miał wątpliwości. I pewnego piękne-
go czerwcowego dnia zgłosił się do niego Buck Flanders.
- W Baraku B spadła temperatura - powiedział.
Curtis uniósł brwi.
184 STEPHEN KING
- Chyba nie po raz pierwszy?
- Nie - przyznał Buck. - Ale jeszcze nie widziałem, żeby
spadała aż tak szybko. Pięć stopni od rana.
To od razu wygoniło Curta na zewnątrz, z dawnym świa-
tełkiem ożywienia w oczach. Kiedy przycisnął nos do okien-
ka w podnoszonych frontowych drzwiach, w pierwszej ko-
lejności rzucił mu się w oczy brezent. Zsunął się z buicka
i leżał po stronie kierowcy jak zmięta szmata. To także nie
był pierwszy raz, gdy buick czasami drżał (czy poruszał się
niecierpliwie) i zsuwał z siebie brezent jak dama etolę. Wska-
zówka okrągłego termometru stała na szesnastce.
- Na dworze są dwadzieścia cztery stopnie - odezwał się
Buck. Stał obok Curta. - Sprawdziłem termometr przy
karmniku dla ptaków, zanim do ciebie przyszedłem.
- Więc temperatura spadła o osiem stopni, nie pięć.
- Kiedy po ciebie poszedłem, tutaj było dziewiętnaście
stopni. Teraz widzisz, jak to szybko idzie. Jakby... nadcho-
dził zimny front czy coś. Mam lecieć po Huddiego?
- Nie zawracajmy mu głowy. Sporządź listę wart przed
buickiem. Niech Matt Babicki ci pomoże. Nazwijcie to...
eee, „Szczegółowy plan mycia radiowozów". Niech do koń-
ca dnia i przez całą noc buicka obserwuje po dwóch chłopa-
ków. Dopóki Huddie ich nie zwolni albo temperatura się nie
podniesie.
- Dobra - powiedział Buck. - Chcesz być w pierwszej
parze?
Curt chciał, i to bardzo - wyczuł, że coś się wydarzy - ale
pokręcił głową.
<
-
Nie mogę. Mam sąd, potem trzepanie ciężarówek
w Cambria. - Tony by pewnie wrzasnął i złapał się za głowę,
gdyby usłyszał, że Curt nazywa kontrolę na autostradzie 9
trzepaniem ciężarówek, ale właściwie o to;właśnie chodziło.
Ktoś wwoził do stanu heroinę i kokainę z New Jersey i po-
dejrzewano, że robi to w ładunku prywatnych ciężarówek. -
Prawdę mówiąc, mam więcej roboty niż kulawy w konkur-
sie kopania w tyłek. Psiakrew!
Uderzył się pięścią w udo, a potem osłonił twarz z obu
stron i znowu zajrzał do baraku. Widać było tylko roadma-
stera w blasku dwóch snopów słonecznego światła. Krzyżo-
wały się na jego masce niczym reflektory.
-
Ściągnij Randy'ego Santerre. I chyba widziałem gdzieś
w okolicy Chrisa Sodera?
BUICK 8 185
- Aha. W zasadzie jest po służbie, ale dwie siostry jego
żony z Ohio nadal u nich siedzą, więc przyszedł tutaj, żeby
pooglądać telewizję. - Buck zniżył głos. - Nie chciałbym cię
pouczać, Curt, ale obaj to młotki.
- Nadadzą się. Muszą. Powiedz im, że oczekuję prawdzi-
wych raportów. Standardowy Kod D. I zanim wyjadę do są-
du, jeszcze ich sprawdzę.
Po raz ostatni rzucił buickowi niemal zbolałe spojrzenie,
po czym ruszył do baraków, gdzie miał się ogolić i przygoto-
wać do wystąpienia w sądzie. Po południu czekało go wybe-
beszanie ciężarówek w towarzystwie chłopaków z Jednostki
G i gorących modlitw, żeby nikomu nie strzeliło do głowy
sięgnąć po karabin. Gdyby miał czas, zdążyłby się z kimś za-
mienić.
Dlatego Soder i Santerre zaczęli pełnić straż przy buicku
i nie mieli nic przeciwko. Stali koło szopy, palili, od czasu do
czasu zerkali na buicka (Santerre był za młody, żeby wie-
dzieć, czego się spodziewać; zresztą nie wytrzymał długo
w policji stanowej), opowiadali sobie kawały i rozkoszowali
się piękną pogodą. Ten czerwcowy dzień był tak spokojny
i tak zwyczajnie piękny, że nawet młotek musiał się nim za-
chwycić. W pewnym momencie Randy'ego Santerre zastąpił
Buck Flanders, a Orville Garrett - Chrisa Sodera. Huddie
zajrzał, żeby sprawdzić, czy wszystko gra. O trzeciej, kiedy
Sandy pojawił się, żeby złożyć tyłek w fotelu dowódcy, Cur-
tis Wilcox wreszcie wrócił i zastąpił Bucka. Temperatura
w baraku spadła do tego czasu o kolejne pięć stopni i wolni
funkcjonariusze zaczęli się zjeżdżać do jednostki. Plotka się
rozeszła. Kod D.
Około czwartej po południu Matt Babicki zajrzał do ga-
binetu dowódcy i poinformował Sandy'ego, że traci łącz-
ność. *" "
- Cholerne trzaski, szefie. Najgorsze ze wszystkich.
- Cholera. - Sandy zamknął oczy, potarł powieki kciu-
kami i zapragnął, żeby Tony tu był. Wówczas po raz pierw-
szy zastępował dowódcę i choć pensyjka zaokrągliła się mu
w bardzo przyjemny sposób, to, co się działo, nie było warte
żadnych pieniędzy.
- Znowu kłopoty z tym cholernym wozem. Akurat mi
tego trzeba.
- Nie bierz sobie tego tak do serca - powiedział Matt. -
186 STEPHEN KING
Zaiskrzy parę razy i wszystko wróci do normy. Radio też.
Przecież tak jest zawsze, no nie?
Tak, tak było zawsze. Szczerze mówiąc, Sandy nie przej-
mował się buickiem. Ale co będzie, jeśli któryś funkcjona-
riusz na patrolu wpakuje się w kłopoty, podczas kiedy radio
padnie? Ktoś, kto zgłosi 33 - szybko mi pomóżcie - albo 47 -
przyślijcie karetkę - albo najgorsze ze wszystkich, 10-99:
funkcjonariusz nie żyje. Sandy miał w terenie ponad dziesię-
ciu ludzi i w tamtej chwili czuł się tak, jakby dźwigał ich
wszystkich na barana.
- Słuchaj, Matt. Wsiądź w mój wóz - to siedemnastka -
i podjedź pod wzgórze. Tam nie będziesz miał zakłóceń. We-
zwij wszystkich naszych w terenie i powiedz, że dyspozytor-
nia jest chwilowo 17. Kod D.
- E, Sandy, coś ty. Czy to nie za...
- Słuchaj, Matt, nie mam teraz czasu na pieszczoty -
rzucił Sandy. Jeszcze nigdy rozlazła łajzowatość funkcjona-
riusza Babickiego nie drażniła go tak, jak wtedy. - Wyko-
nać.
- Ale nie będę mógł...
- Nie będziesz. - Sandy podniósł trochę głos. - Poskarż
się mamusi.
Matt chciał powiedzieć coś jeszcze, przyjrzał się San-
dy'emu uważniej i rozważnie zamknął gębę. Dwie minuty
później jechał już siedemnastką w stronę wzgórza.
-
Dobrze - wymamrotał Sandy. - I zostań tam, ty kwę-
kająca pierdoło.
Sandy poszedł do Baraku B, gdzie zgromadził się już
niezły tłum. Przeważnie funkcjonariuszy, ale także facetów
z pogotowia drogowego w poplamionych zielonych kombi-
nezonach, które były ich nieoficjalnym uniformem. Po czte-
rech latach funkcjonowania w sąsiedztwie^uicka już się go
nie bali, ale tamtego dnia byli dość zdenerwowani. Kiedy się
widzi, jak temperatura spada o dziesięć stopni w ciepły letni
dzień, w pomieszczeniu, gdzie klimatyzacja ogranicza się do
otwierania drzwi, trudno uwierzyć, że nie zanosi się na nic
poważnego.
Curt był na miejscu na tyle długo, żeby przygotować pa-
rę eksperymentów - wszystko, co mu przyszło do głowy, od-
gadł Sandy. Na przednim siedzeniu buicka umieścił pudełko
po butach ze świerszczami w środku. Żabia klatka stała na
tylnym siedzeniu. Tym razem była w niej tylko jedna żaba,
BUICK 8 187
ale cholernie duża, jedna z tych wielkich ropuch z wybału-
szonymi żółto-czarnymi ślepiami. Zabrał także doniczkę
z kwiatkami spod okna dyspozytorni i wstawił ją do bagaż-
nika. I wreszcie przyprowadził Pana Dillona na spacerek
wokół samochodu, zrobił z nim pełne kółko tylko po to, że-
by sprawdzić, co się stanie. Orvie Garrett nie był specjalnie
zachwycony, ale Curt go namówił. Pod wieloma względami
Curt był jeszcze żółtodziobem, ale w sprawach buicka stawał
się wytrawnym graczem.
D nie zareagował - nie tym razem - ale wyraźnie dawał
do zrozumienia, że wolałby się znaleźć gdzie indziej. Zapie-
rał się tak, że obroża go dusiła, szedł z opuszczoną głową
i podkulonym ogonem, od czasu do czasu się krztusząc.
Spoglądał na buicka, ale także na wszystko inne, jakby pa-
skudztwo wydzielające się z tego niby-samochodu rozprze-
strzeniło się na cały barak.
Curt wyprowadził go na dwór i przekazał smycz Orvil-
le'owi.
- Nic się nie dzieje, on to czuje i ja też. Ale jest jakoś ina-
czej. - Spojrzał na Sandy'ego i powtórzył: - Jakoś inaczej.
- Aha - powiedział Sandy i dodał, patrząc na Pana D: -
Przynajmniej nie wyje.
- Na razie - odezwał się Orville. - Chodź, D, idziemy do
baraków. Dobrze się spisałeś. Dostaniesz ciasteczko. - Na-
tomiast Curtowi dostało się karcące spojrzenie. Pan Dillon
potruchtał przepisowo przy prawym kolanie funkcjonariu-
sza Garretta, znów bardzo zgodny i sympatyczny.
Jakieś dwadzieścia po czwartej telewizor w świetlicy na
piętrze nagle zaczął wariować. Za dwadzieścia piąta tempe-
ratura w Baraku B spadła do dziewięciu stopni i czterech
kresek. Za dziesięć piąta Curtis Wilcox krzyknął:
-
Zaczyna! Słyszę go! ^^
Sandy był w głównym budynku, żeby sprawdzić dyspo-
zytornię (w której do tego czasu zepsuło się dokładnie
wszystko, słychać było jeden wielki trzask); na głos Curta
wrócił przez parking, na którym stało tyle prywatnych sa-
mochodów, jakby się odbywała wyprzedaż na rzecz dzieci
z dystrofią mięśni, którą organizowali co roku w lipcu. San-
dy zaczął biec, rozepchnął grupę gapiów, usiłujących coś
dojrzeć przez boczne drzwi, które - niewiarygodne - były
otwarte. Curt też tam był, stał w drzwiach. Na zewnątrz wa-
liły fale zimna, ale on jakby ich nie czuł. Oczy miał jak
188 STEPHEN KING
spodki, a kiedy się odwrócił do Sandy'ego, wyglądał jak lu-
natyk.
-
Widzisz? Sandy, widzisz?
Oczywiście, że widział: z okien samochodu sączył się ten
bladofioletowy blask, który wysnuwał się też przez szparę
pod pokrywą bagażnika i osiadał na bokach buicka jak cien-
ka warstwa płynu radioaktywnego. W samochodzie widać
było zarysy siedzeń i przerośniętej kierownicy. Reszta kabi-
ny utonęła w zimnym fioletowym blasku, jaśniejszym niż łu-
na. Brzęczenie było głośne i narastało. Sandy'ego rozbolała
od niego głowa; prawie zaczął żałować, że nie jest głuchy.
Nie żeby to coś zmieniło, bo ten dźwięk słyszało się nie usza-
mi, lecz jakby całym ciałem.
Sandy pociągnął Curta na chodnik, chwycił klamkę,
chcąc zamknąć drzwi. Curt złapał go za przegub.
-
Nie, Sandy, nie! Chcę to zobaczyć! Chcę...
Sandy oderwał jego rękę, wcale niedelikatnie.
-
Zgłupiałeś? Mamy postępować zgodnie z procedurą,
do cholery! Nikt nie wie o tym lepiej od ciebie! Sam ją pomo-
głeś opracować, jak Boga kocham!
Gdy Sandy zatrzasnął drzwi i samochód zniknął, powie-
ki Curta zatrzepotały, a on wzdrygnął się, jakby się budził
z głębokiego snu.
- Dobra - powiedział. - Dobrze, szefie. Przepraszam.
- W porządku.
Ale to nie była prawda. Bo ten cholerny idiota dalej by
stał w drzwiach. Sandy nie miał co do tego żadnych wątpli-
wości. Stałby tam i dał się usmażyć, jeśli buick miał w pla-
nach akurat smażenie.
-
Pójdę po okulary - oznajmił Curt. - Mam w bagażni-
ku. I zapasowe też, ekstraprzyciemniane. Całe pudełko.
Chcesz?
Sandy nadal miał wrażenie, że Curt nie obudził się do
końca, że tylko udaje, tak jak wtedy, kiedy w środku nocy
zadzwoni telefon.
- Jasne, pewnie. Ale będziemy bardzo uważać, dobra?
Bo to mi wygląda wyjątkowo kiepsko.
- Wyjątkowo wspaniale! - odparł Curt, a jego wniebo-
wzięty głos, choć trochę przerażający, nieco podniósł San-
dy'ego na duchu. Przynajmniej Curt nie wyglądał już jak ży-
wy trup. - Ale dobrze, mamusiu, będziemy postępować
zgodnie z procedurą, ostrożnie jak wszyscy diabli.
BUICK 8 189
Pobiegł do samochodu - nie radiowozu, lecz swego pry-
watnego samochodu, odremontowanego bel aire - i otwo-
rzył bagażnik. Ciągle jeszcze grzebał w pudełkach, kiedy
buick wybuchł.
To nie był dosłownie wybuch, ale nie ma innego określe-
nia na to, co się stało. Ci, którzy tam byli, nigdy tego nie za-
pomną, ale mówią o tym wyjątkowo rzadko, nawet w gronie
wtajemniczonych, bo po prostu nie ma słów na tak straszli-
wą wspaniałość. Na jej potęgę. Można powiedzieć najwyżej,
że przy niej czerwcowe słońce zgasło, a barak stał się prze-
zroczysty jak duch samego siebie. Trudno pojąć, jak zwykłe
szkło może stać pomiędzy tym blaskiem i światem zewnętrz-
nym. Pulsująca jasność lała się przez deski baraku jak woda
przez gazę; gwoździe odcinały się jak ziarno gazetowej foto-
grafii albo fioletowe krople krwi na świeżym tatuażu. Sandy
usłyszał krzyk Carla Brundage: „Tym razem wybuchnie,
tym razem to już na pewno!". Z tyłu, od strony baraków do-
chodziło przerażone wycie Pana Dillona.
- Ale i tak chciał wyjść i tam polecieć - powiedział póź-
niej Sandy'emu Orville. - Trzymałem go w świetlicy na gó-
rze, jak najdalej od tego cholernego baraku, ale myślisz, że
to coś dało? Wiedział, że to tam jest. Chyba to słyszał - to
brzęczenie. A potem zobaczył okno. Jezusie kochany! Gdy-
bym go natychmiast nie chwycił, pewnie by przez nie wysko-
czył, na zbitą mordę z pierwszego piętra. Obsikał mnie całe-
go, a ja to zauważyłem dopiero pół godziny później, tak się
sam spietrałem.
/
Orville pokręcił głową, zamyślony.
- W życiu nie widziałem psa w takim stanie. Sierść zjeżo-
na, piana na pysku i oczy wytrzeszczone tak, że mało mu
z głowy nie wyskoczyły. Chryste.
Tymczasem Curt wrócił pędem z tuzinem okularów
ochronnych. Funkcjonariusze je włożyli, ale dalej nie mogli
patrzeć na buicka; nie można było nawet zbliżyć się do
okien. I znowu zapadła ta dziwna cisza, kiedy wszyscy czuli,
że powinni stać w centrum ryku, grzmotów i huku wybucha-
jących wulkanów. Kiedy drzwi baraku były zamknięte, nie
słyszeli (w przeciwieństwie do Pana D) brzęczącego odgłosu.
Słychać było szuranie nóg, czyjeś chrząkanie, wycie Pana
Dillona w baraku, Orvie Garretta, który mówił, żeby się
190 STEPHEN KING
uspokoił, oraz trzask radia z dyspozytorni, której okno (za
sprawą Curta ogołocone z kwiatków) było otwarte. Nic wię-
cej.
Curt podszedł do podnoszonych drzwi z pochyloną gło-
wą i podniesionymi rękami. Dwa razy próbował podnieść
głowę i spojrzeć, ale nie mógł. Było za jasno. Sandy chwycił
go za ramię.
-
Przestań się gapić! Nie wolno! Jeszcze nie! Wypali ci
oczy!
-
Co to jest, Sandy? - szepnął Curt. - Co to jest, na Boga?
Sandy mógł tylko pokręcić głową.
Przez pół godziny buick odstawiał wystrzałowe przedsta-
wienie, podczas którego Barak B zmienił się w kulę ognistą,
wystrzeliwującą równoległe świetlne linie przez wszystkie
okna, rozmigotaną jak ogromniasty bezgłośny neon. Gdyby
w tej chwili pojawił się ktokolwiek z rodziny pana Obywate-
la, Bóg jeden wie, co by sobie pomyślał, komu by o tym po-
wiedział i w jakim stopniu by mu uwierzono. Ale obcy się nie
pojawili. O wpół do szóstej funkcjonariusze Jednostki D zno-
wu zaczęli rozróżniać poszczególne rozbłyski, jakby energia
zjawiska zaczęła słabnąć. Sandy'emu skojarzyło się to z mo-
tocyklem, który sunie skokami na prawie pustym baku.
Curt ponownie podszedł ostrożnie do okna i choć przy
każdym rozbłysku musiał się pochylać, zdołał pomiędzy ni-
mi zajrzeć do środka. Sandy stanął obok niego, także unika-
jąc co jaśniejszych błysków. (Pewnie wyglądamy jak na ja-
kichś dziwnych ćwiczeniach, pomyślał). Mrużył* oczy, ale
wzrok miał oszołomiony pomimo potrójnej warstwy polary-
zowanego szkła w okularach.
Buick stał nietknięty i pozornie niezmieniony. Brezent
dalej leżał jak fałdzista wydma, nietknięty przez ogień. Na-
rzędzia Arky'ego wisiały spokojnie na "kołkach, sterty sta-
rych numerów „American" nadal spoczywały w odległym
kącie, związane szpagatem. Wystarczyłaby jedna zapałka,
żeby zmienić te suche piramidy starych wiadomości w ko-
lumny ognia, ale to oślepiające fioletowe światło nie osmali-
ło nawet rożka jednego okólnika.
-
Sandy... Widzisz jakieś okazy?
Sandy pokręcił głową, cofnął się i zdjął okulary, które
pożyczył mu Curt. Podał je Andy'emu Colucciemu, który aż
pękał z ciekawości, żeby zajrzeć do baraku. Sam Sandy wró-
BUICK 8 191
cił do głównego budynku. Barak B jednak nie zamierzał wy-
lecieć w powietrze. A on, jako zastępca dowódcy, miał do
wykonania robotę.
Na tylnych schodkach przystanął i obejrzał się. Nawet
w ochronnych okularach Andy Colucci i pozostali nie kwa-
pili się podchodzić do rzędu okienek. Był tylko jeden wyją-
tek, oczywiście Curtis Wilcox. Stał niewzruszony, jak można
najbliżej, pochylał się, żeby być jeszcze bliżej, okulary prawie
przyciskał do szyby, tylko głowę odwracał lekko przy każ-
dym rozbłysku.
Sandy pomyślał: zaraz wypali sobie oczy albo przynaj-
mniej straci wzrok. Ale tak się nie stało. Curt świetnie się
wstrzelił w rytm rozbłysków, niemal bezbłędnie się w nie
wpasował. Z miejsca, gdzie stał Sandy, wyglądało to tak,
jakby Curtis naprawdę odwracał twarz na jakąś sekundę
przed nadejściem nowego błysku. A gdy błyskało, Curt sta-
wał się przez chwilę własnym cieniem, zastygłą w bezruchu
egzotyczną tancerką na tle tafli fioletowego światła. Od tego
widoku człowieka przechodził dreszcz. Sandy miał wrażenie,
że przygląda się czemuś, co istnieje i nie istnieje zarazem,
prawdziwemu, ale nieprawdziwemu, namacalnemu i widmo-
wemu. Sandy pomyślał później, że w sprawach buicka 8
Curt w pewien dziwny sposób zachowywał się jak Pan Dil-
lon. Co prawda nie wył jak pies zamknięty w świetlicy na
piętrze, ale zdawał się mieć taki sam kontakt z tym czymś,
był z tym jakby połączony. Tańczył z nim; od czasu do cza-
su ta myśl uporczywie wracała do Sandy'ego.
Tańczył z nim.
,/
Tego wieczora dziesięć po szóstej Sandy połączył się
z Mattem pod wzgórzem i spytał, co jest grane. Matt powie-
dział, że nic (nic, babciu, usłyszał Sandy w jego tonie), a San-
dy kazał mu wracać do bazy. Gdy Matt znalazł się na miej-
scu, Sandy powiedział, że może się przejść za parking i rzucić
okiem na starego 54, jeśli ma ochotę. Matt popędził jak
strzała. Wrócił parę minut później, rozczarowany.
- E, to już widziałem - oświadczył, dając Sandy'emu im-
puls do rozmyślań o tym, jak durni i niewdzięczni bywają na
ogół ludzie, jak szybko tępi się ich wrażliwość, wskutek cze-
go cud zmienia się w zwyczajność. - Chłopaki mówili, że go-
dzinę temu barak mało nie wyleciał w powietrze, ale nie po-
trafili tego opisać.
192 STEPHEN KING
Powiedział to z pogardą, która nie zdziwiła Sandy'ego.
W świecie funkcjonariusza łącznościowego wszystko dawa-
ło się opisać; słownik pojęć może i musi być skodyfikowany.
- Na mnie nie patrz - rzekł Sandy. - Ale coś ci powiem.
Było jasno.
- A, jasno. - Matt rzucił mu spojrzenie mówiące: „Nie
dość, że babcia, to jeszcze przygłupia". Potem wrócił do dys-
pozytorni.
O siódmej telewizor (rzecz bardzo ważna, kiedy się nie
jest w terenie) zaczął odbierać normalnie. Dyspozytornia
wróciła do normy. Pan Dillon zjadł dużą miskę psiego żar-
cia i powędrował do kuchni żebrać o resztki, więc on także
wrócił do normy. A kiedy za piętnaście ósma Curt wsunął
głowę do gabinetu dowódcy i powiedział Sandy'emu, że chce
wejść do baraku i sprawdzić, co się dzieje z okazami, Sandy
nie znalazł żadnego argumentu, żeby go zatrzymać. Tego
wieczora Sandy dowodził jednostką, co do tego nie było
dwóch zdań, ale w sprawach buicka Curt miał taką samą
władzę, może nawet troszkę większą. Poza tym Curt był już
przepasany tą cholerną żółtą liną. Reszta zwoju zwisała mu
z przedramienia.
- Kiepski pomysł - rzekł Sandy. Tylko tyle mógł zrobić.
- Spoko, wodzu. - Było to ulubione wyrażenie Curtisa
na rok 1983. Sandy go nie znosił. Brzmiało przemądrzale.
Spojrzał ponad ramieniem Curta i dostrzegł, że są sami.
- Curtis - odezwał się. - Masz żonę, ostatnim razem mó-
wiłeś, że może być w ciąży. Czy to się zmieniło?
- Nie, ale jeszcze nie była u...
- Więc masz żonę i ewentualne dziecko. A jeśli teraz nie
zaszła, to pewnie zajdzie. I fajnie. Tak powinno być. Tylko
nie rozumiem, dlaczego wszystko to ryzykujesz dla głupiego
buicka.
- Daj spokój, Sandy. Ryzykuję wszystko za każdym ra-
zem, gdy wsiadam do radiowozu i wyjeżdżam na patrol. Za
każdym razem, gdy wysiadam i podchodzę do zatrzymane-
go. Po prostu taka praca.
- To co innego i obaj o tym wiemy, więc daj spokój i mi
tu nie mędrkuj. Nie pamiętasz, co się stało z Ennisem?
- Pamiętam - powiedział i to była prawda, ale wtedy od
zniknięcia Ennisa minęły już cztery lata. W pewnym sensie się
przedatowało, tak jak te numery „American" z Baraku B.
BUICK 8 193
A nowsze osiągnięcia? No, żaby to były żaby. Jimmy został
nazwany na cześć prezydenta, ale tak naprawdę to był prze-
cież tylko myszoskoczek. A Curtis przepasał się liną. Ta lina
miała oznaczać, że wszystko jest w porządku. Jasne, pomy-
ślał Sandy, i żadne dziecko z kołem ratunkowym nigdy nie
utonęło w brodziku. Gdyby to powiedział Curtowi, czy Cur-
tis by się roześmiał? Nie. Bo Sandy tego wieczora siedział za
biurkiem szefa, pełnił jego obowiązki, był namacalnym sym-
bolem sił policyjnych. Ale Sandy uważał, że w oczach Curta
zobaczyłby śmiech. Curtis zapomniał, że lina nigdy nie zosta-
ła wypróbowana, że jeśli siła kryjąca się w buicku zdecyduje,
że go chce, po raz ostatni błyśnie fioletowe światło, a potem
będzie tylko zwój żółtej liny na cementowej podłodze, z pu-
stą pętlą na końcu. To na razie, brachu, szerokiej drogi, jesz-
cze jeden ciekawski kot polujący na satysfakcję gdzieś w wiel-
kim nic. Ale Sandy nie mógł mu rozkazać, żeby się wycofał,
tak jak rozkazał Mattowi Babickiemu pojechać do stóp
wzgórza. Mógł tylko się z nim pokłócić, a kłótnia z facetem,
który ma w oczach błysk typu „no to się zabawmy", na nic
się nie zda. Może zrodzić mnóstwo złych uczuć, ale taki facet
nigdy się nie da przekonać, że nie ma racji.
- Chcesz, żebym potrzymał linę? - spytał Sandy. - Po
coś tu przyszedłeś, na pewno nie po radę.
-
A chcesz? - Curt się wyszczerzył. - Byłoby miło.
Sandy wyszedł razem z nim i trzymał linę, zarzuciwszy
zwój na ramię. Dicky-Duck Eliot stał za jego plecami, goto-
wy chwycić go za pasek, jeśli coś się stanie i Sandy wpadnie
w poślizg. P.o. dowódcy stał w bocznych drzwiach Baraku
B, nie spięty, lecz gotowy na wszystko, gdyby zaczęły się ja-
kieś hece, z zagryzioną wargą i nieco zbyt przyspieszonym
oddechem. Miał wrażenie, że tętno skoczyło mu do stu dwu-
dziestu uderzeń na minutę. Czuł chłód emanujący z baraku,
choć termometr wskazywał już wzrost temperatury; w Bara-
ku B wczesne lato nie miało racji bytu i w drzwiach czuło się
zimną wilgoć domku myśliwskiego, kiedy przyjeżdża się
w listopadzie, a piecyk na środku pokoju jest martwy jak po-
gański bożek. Czas wlókł się jak ślimak. Sandy otworzył
usta, żeby spytać Curta, czy będzie tam nocować, potem
spojrzał na zegarek i przekonał się, że minęło dopiero czter-
dzieści sekund. Powiedział Curtowi, żeby nie obchodził bui-
cka od przeciwnej strony. Ryzyko, że lina się zaplącze, było
zbyt wielkie.
13. Buick 8
194 STEPHEN KING
- Curtis, i wiesz co? Jak otworzysz bagażnik, to się od-
suń!
- Zrozumiałem. - Mówił niemal z rozbawieniem, wyro-
zumiale, jak chłopak obiecujący rodzicom, że nie będzie je-
chać zbyt szybko, nie wypije nic na imprezie i będzie uważać
na kolegę, oj tak, tak, na pewno, słowo. Wszystko, co trze-
ba, byle tylko się odczepili, a potem... iiii - haaaa!
Otworzył drzwi buicka od strony kierowcy, pochylił się
nad kierownicą. Sandy przygotował się, żeby ciągnąć, ale
tak na serio. Chyba jakoś zasygnalizował tę gotowość pleca-
mi, bo Dicky chwycił go za pas. Curt pochylał się, pochylał
i w końcu wyprostował się, trzymając pudełko ze świerszcza-
mi. Zajrzał przez dziurki do środka.
-
Zdaje się, że wszystkie są - powiedział nieco zawiedziony.
-
Upiekły się? - spytał Dicky-Duck. - Tyle tego ognia...
Ale to nie był ogień, tylko światło.^Na ścianach baraku
nie widniał ślad sadzy, strzałka termometru nie wychyliła się
poza piętnaście stopni i nie dawało się tego przeoczyć, bo
w twarze wiał im zgniły chłód. A jednak Sandy wiedział, co
myśli Dicky-Duck Eliot. Kiedy w głowie jeszcze ci dudni po
tych eksplozjach, a przed oczami nadal tańczą powidoki,
trudno uwierzyć, że świerszcze siedzące w samym oku tego
cyklonu przeszły przez to bez szwanku.
A jednak przeszły. Co do jednego, jak się okazało. Po-
dobnie ropucha, tyle że jej żółto-czarne oczy zamgliły się
i otępiały. Była na miejscu, prawdziwa i namacalna, ale kie-
dy podskoczyła, wpadła prosto na ścianę klatki. Oślepła.
Curt otworzył bagażnik i odsunął się od niego jednym,
niemal baletowym ruchem, który znają wszyscy policjanci.
Sandy znowu napiął mięśnie, zacisnął palce na zwisającej li-
nie, spodziewając się, że zaraz się napnie. Dicky-Duck po-
nownie złapał go za pas. I nic się nie stało.
Curt pochylił się nad bagażnikiem.
-
Zimno tu! - zawołał. Jego głos brzmiał głucho, jakby
dobiegał z daleka. - Czuję ten smród... kapusta. I mięta. I...
czekajcie...
Sandy zaczekał. Kiedy cisza stała się zbyt długa, zawołał
Curta.
- Chyba sól - powiedział Curt. - Prawie morska. Tu jest
środek, oko cyklonu, dokładnie w bagażniku. Jestem pe-
wien.
- A niech będzie nawet w dupę kopany Latający Holen-
BUICK 8 195
der, mam to gdzieś - odkrzyknął Sandy. - Wychodź! Na-
tychmiast!
- Jeszcze sekunda. - Pochylił się nisko nad bagażnikiem.
Sandy niemal się spodziewał, że do niego wpadnie, jakby coś
go wciągnęło. Świetny dowcip zdaniem Curta Wilcoxa. Mo-
że nawet go rozważał, ale w końcu wykazał się rozumem.
Zwyczajnie wyjął z bagażnika kwiatki Matta Babickiego.
Odwrócił się i podniósł je, żeby Sandy i Dicky mogli zoba-
czyć. Kwiatki były świeże i w pełni rozkwitu. Parę dni póź-
niej zwiędły, ale nie ma w tym nic nadprzyrodzonego: za-
marzły w tym bagażniku tak samo, jakby Curtis na chwilę
włożył je do lodówki.
- Może już starczy? - Sandy sam słyszał, że zaczyna mó-
wić jak Babunia Dearborn, ale nie mógł się opanować.
- Aha. Może. - Curtis był rozczarowany. Sandy pod-
skoczył z nerwów, kiedy zatrzasnął przykrywę bagażnika,
a palce Dicky'ego zesztywniały na szlufkach jego paska.
Sandy nabrał podejrzeń, że stary Dicky-Duck jest bliski wy-
ciągnięcia go z drzwi tak mocno, że wylądowałby na tyłku.
Tymczasem Curt powoli ruszył ku nim z żabią klatką, pu-
dełkiem po butach i skrzynką z kwiatami. Sandy zwijał linę,
żeby Curtis się o nią nie potknął.
Kiedy znowu znaleźli się na zewnątrz, Dicky wziął klatkę
i spojrzał w zadumie na ślepą ropuchę.
-
Tego jeszcze nie było - powiedział. ^
Curt rozwiązał opasującą go linę, ukląkł^ na asfalcie
i otworzył pudełko po butach. Do tego czasu* wokół nich
zgromadziło się czterech czy pięciu/funkcjonariuszy.
Świerszcze wyskoczyły niemal natychmiast, gdy Curtis zdjął
pokrywkę pudełka, ale Curt i Sandy zdążyli je policzyć.
Osiem - tyle, ile cylindrów w bezużytecznym silniku wiado-
mego buicka. Osiem – tyle samo, ile włożyli.
Curt był rozczarowany.
- Nic - powiedział. - Zawsze się na tym kończy. Jeśli jest
jakaś zasada - jakiś dwumian, równanie czy coś w tym gu-
ście - to ja jej nie widzę.
- To może sobie odpuść - zaproponował Sandy.
Curt zwiesił głowę i spojrzał na świerszcze skaczące sobie
przez parking, coraz dalej od siebie, w różnych kierunkach
i żadne równanie ani teoria nie mogły określić, dokąd tak
skaczą. To skakała teoria chaosu. Na szyi Curta nadal wisia-
ły okulary. Przez chwilę obracał je w palcach, potem spojrzał
196 STEPHEN KING
na Sandy'ego. Zacisnął usta. Z jego oczu znikło rozczarowa-
nie. Na jego miejscu pojawił się ten szalony błysk oznaczają-
cy „grajmy w bingo do ostatniej koszuli".
- Nie myśl, że nie jestem gotowy - rzekł. - Musi być...
Sandy odczekał, a kiedy Curtis ciągle nie kończył, spytał:
- Co musi być?
/
Ale Curtis tylko pokręcił głową, jakby nie mógł powie-
dzieć. Albo nie chciał.
Minęły trzy dni. Wszyscy czekali na kolejne nietoperzo-
wate stworzenie, następny wir liści, ale tuż po pokazie
sztucznych ogni nic się nie wydarzyło; buick stał i nic nie ro-
bił. Na podlegającym Jednostce D kawałku Pensylwanii pa-
nował spokój, zwłaszcza na drugiej zmianie, co bardzo od-
powiadało Sandy'emu Dearbornowi. Jeszcze jeden dzień
i będzie miał dwa dni wolnego. Teraz kolej Huddiego, żeby
pilnować interesu. A kiedy Sandy wróci, Tony Schoondist
będzie już siedział w wielkim fotelu, gdzie jego miejsce. Tem-
peratura w Baraku B jeszcze nie zrównała się z temperaturą
świata zewnętrznego, ale dążyła w tym kierunku. Podniosła
się do piętnastu stopni, co wszystkim kojarzyło się z bezpie-
czeństwem.
Przez pierwsze czterdzieści osiem godzin po monstrual-
nej błyskownicy przed barakiem stała całodobowa warta. Po
spokojnych dwudziestu czterech godzinach niektórzy zaczę-
li narzekać na nadgodziny, a Sandy nie mógł im mieć tego za
złe. Oczywiście robili to za darmo. Tak musiało być. Mieli
posłać raporty godzin nadliczbowych do Scranton? I co by
wstawili w rubryce „PRZYCZYNY DZIAŁALNOŚCI
W NADGODZINACH (SZCZEGÓŁOWY OPIS)"?
Curt Wilcox nie był zachwycony, kiedy Sandy zlikwido-
wał całodobową wartę, ale rozumiał specyficzną sytuację.
Podczas krótkiej narady postanowili przez tydzień prowa-
dzić wyrywkową obserwację buicka, głównie przy pomocy
funkcjonariuszy Dearborna i Wilcoxa. A jeśli po powrocie
ze słonecznej Kalifornii Tony nie będzie tym zachwycony,
najwyżej to zmieni.
I tak dochodzimy do ósmej wieczorem pewnego letniego
dnia przesilenia, kiedy słońce jeszcze nie zaszło, lecz jest czer-
wone, wzdęte i opiera się na szczytach wzgórz, rzucając
ostatnie tęskne promienie. Sandy siedzi w gabinecie, wypru-
wając sobie żyły nad grafikiem weekendowych dyżurów, już
BUICK 8 197
na dobre zadomowiony za biurkiem. Chwilami potrafił sobie
wyobrazić, że zasiada za nim niemal na stałe i że ten letni
wieczór jest jednym z wielu. Chybabym to mógł robić, prze-
mknęło mu przez głowę, gdy George Morgan otworzył
drzwi radiowozu numer D-11. Sandy uniósł rękę i uśmiech-
nął się, gdy George zasalutował do ronda swojego wielkiego
kapelusza: szanowanko, szefuniu.
George miał na tej zmianie patrol, ale tak się złożyło, że
przejeżdżał w pobliżu i wstąpił, żeby zatankować. W latach
dziewięćdziesiątych funkcjonariusze policji stanu Pensylwa-
nia nie będą już mieli tej możliwości, ale w 1983 roku nadal
można było tankować w jednostce i zaoszczędzić stanowi
parę groszy. Nastawił pompę na automatyczne tankowanie
i poszedł spacerkiem do Baraku B, żeby do niego zajrzeć.
Wewnątrz paliło się światło (zawsze je zostawiali) i otóż
on, spadłe z nieba cacuszko Jednostki D, buick rocznik '54,
stojący cichutko, błyszczy chromem, jakby nigdy w życiu nie
zjadł funkcjonariusza, oślepił ropuchy czy wypuścił z siebie
porąbanego nietoperza. George, nadal dobre parę lat przed
osobistym finiszem (dwie puszki piwa i pistolet w usta, wbi-
ty w podniebienie miękkie, żeby nie było żadnych niedocią-
gnięć; kiedy policjant decyduje się to zrobić, prawie zawsze
robi to dobrze), stanął przy podnoszonych drzwiach w po-
zie, której nauczyli się wszyscy, z rozstawionymi nogami jak
kierownik budowy, z rękami na biodrach (Poza A)^skrzyżo-
wanymi na piersi (Poza B) bądź osłaniającymi oczy z obu
stron przed nadmiarem światła (Poza C). Mowa ciała zdra-
dza, że wspomniany kierownik budowy jest^człowiekiem do-
świadczonym, ekspertem mającym dość czasu, by dyskuto-
wać o podatkach, polityce względnie fryzurach młodych
ludzi. -
W końcu George się napatrzył i już miał się odwrócić,
kiedy ni stąd, ni zowąd rozległo się łupnięcie, bezdźwięczne
i ciężkie. Po nim nastąpiła pauza (tak długa, powiedział póź-
niej George, że zaczął podejrzewać, iż ten dźwięk to jego wy-
mysł) i potem drugie łupnięcie. George ujrzał, że pokrywa
bagażnika buicka unosi się i opada, tylko raz, szybko. Ru-
szył w stronę bocznych drzwi z zamiarem wejścia do środka
i rozpoczęcia dochodzenia. Potem sobie przypomniał,
z czym ma do czynienia - z samochodem, który czasem po-
łyka ludzi. Zatrzymał się, rozejrzał w poszukiwaniu kogoś
innego - wsparcia - i nikogo nie dostrzegł. Nigdy nie ma po-
198 STEPHEN KING
licjantów, kiedy się ich potrzebuje. Zastanowił się, czy wejść
do baraku w pojedynkę, pomyślał o Ennisie - to już cztery
lata, a on nawet nie przyśle pocztówki - i pobiegł do głów-
nego budynku.
-
Sandy, lepiej chodź. - W drzwiach stał George, wystra-
szony i zdyszany. - Możliwe, że któryś idiota zamknął dru-
giego idiotę w bagażniku tej cholernej zawalidrogi z Baraku
B. Tak dla żartu.
Sandy wytrzeszczył na niego oczy. Nie mógł uwierzyć
(może nie chciał), że ktokolwiek, nawet ten głupek Santerre,
mógłby się dopuścić czegoś takiego. Ale mogli to zrobić,
wiedział o tym. Wiedział też coś innego - choć mogło się to
zdawać niewiarygodne, na ogół nie chcieli nikomu zrobić
krzywdy.
George wziął osłupienie p.o. dowódcy za niedowierzanie.
-
Może się mylę, ale nic nie kłamię, jak Boga kocham.
Coś łomocze o pokrywę bagażnika. Od środka. Jakby pię-
ścią. Chciałem tam wejść, ale się rozmyśliłem.
-
Bardzo słusznie - ocknął się Sandy. - Chodź.
Wybiegli, zatrzymując się tylko na chwilę, żeby Sandy
mógł zajrzeć do kuchni i wrzasnąć w stronę świetlicy na
górze. Nikogo. Baraki nigdy nie były całkiem puste, ale
teraz opustoszały, a dlaczego? Bo policjanta nigdy nie ma,
kiedy jest potrzebny, oto dlaczego. Tej nocy w dyspozytor-
ni siedział Herb Avery, przynajmniej jeden, i do nich dołą-
czył.
- Mam ściągnąć kogoś z terenu, Sandy? Mogę, jeśli
chcesz.
- Nie. - Sandy rozglądał się, usiłując sobie przypomnieć,
gdzie ostatnio widział zwój liny. Pewnie w szopie. Chyba że
jakiś kretyn zabrał ją do domu, żeby coś wciągnąć na piętro,
co było prawdopodobne. - Idziemy, George.
Razem przeszli przez parking w czerwonym blasku za-
chodzącego słońca, ciągnąc za sobą długie cienie, najpierw
do podnoszonych drzwi, żeby zerknąć i przekonać się. Buick
stał tam, gdzie zawsze, odkąd stary Johnny Parker wciągnął
go do środka (Johnny był już na emeryturze i dociągał do ra-
na dzięki podawanemu tlenowi - ale dalej kopcił jak komin).
Rzucał cień na betonową podłogę.
Sandy chciał się odwrócić, żeby zajrzeć, czy w szopie nie
ma liny, i właśnie wtedy rozległo się następne łupnięcie. By-
BUICK 8 199
ło mocne, głuche i nieznajome. Wieko bagażnika zadrżało,
na chwilę zapadło się w środku i znów wróciło do normy.
Sandy miał wrażenie, że roadmaster lekko zakołysał się na
resorach.
- Tam! Widziałeś? - zawołał George. Chciał dodać coś
jeszcze i właśnie wtedy bagażnik buicka się otworzył, wieko
podskoczyło i wyskoczyła ryba.
Oczywiście to była taka sama ryba, jak to nietoperzowa-
te stworzenie było nietoperzem, ale obaj od razu się połapa-
li, że coś takiego nie może być stworzone do życia na lądzie;
od tej strony, którą widzieli, miało nie jedno, lecz cztery
skrzela w rzędzie, równoległe rozcięcie na skórze koloru
oksydowanego srebra. Miało też błoniasty i postrzępiony
ogon. Wyskoczyło z bagażnika w ostatnim konwulsyjnym,
agonalnym dygocie. Dolna połowa jego ciała wyginała się
i miotała; Sandy zrozumiał, że to ona mogła wydawać te ło-
moty. Tak, to było dość jasne, ale jak stworzenie tej wielko-
ści mogło się wcisnąć do bagażnika - to już przekraczało ich
zrozumienie. Istota, która upadła z mokrym klapnięciem na
beton, była wielkości kanapy.
George i Sandy padli sobie w objęcia jak dzieci i wrza-
snęli. Przez chwilę naprawdę byli dziećmi i wszelkie dorosłe
myśli uleciały im z głowy. Gdzieś w głównym budynku roz-
legło się szczekanie Pana Dillona.
Stworzenie leżało na podłodze; taka z niego była ryba,
jak z wilka domowy pieszczoch, choć nawet trochę przypo-
minała psa. W każdym razie ta ryba była rybą tylko po fio-
letowe rozcięcia skrzeli. Tam gdzie powiniela się znajdować
rybi łeb - a przynajmniej coś w uspokajający sposób koja-
rzącego się z głową z oczami i pyszczkiem - widniało spląta-
ne, nagie kłębowisko różowych tworów, zbyt cienkich
i sztywnych na macki, za grubych na włosy. Każdy był za-
kończony czarnym ^fuzłem i pierwsza zdroworozsądkowa
myśl Sandy'ego brzmiała: krewetka, ta górna połowa to ja-
kaś krewetka, a to czarne to oczy.
-
Co się stało? - ryknął ktoś. - Co jest?
Sandy odwrócił się i ujrzał Herba Avery'ego na schod-
kach głównego budynku. Miał dzikie spojrzenie i rugera
w dłoni. Sandy otworzył usta, ale w pierwszej chwili wydo-
było się z nich tylko ledwie słyszalne śluzowate rzężenie.
George nawet się nie odwrócił; tkwił ze wzrokiem wbitym
w okno i rozdziawiał gębę jak wiejski głupek.
200 STEPHEN KING
Sandy odetchnął głęboko i spróbował jeszcze raz. To
miał być krzyk, lecz zabrzmiał, jakby ktoś go walnął
w brzuch, ale przynajmniej jakoś zabrzmiał.
- Wszystko w porządku, jeden-dwa. Wracaj do środka.
- To czemu...
- Wracaj! - No, już lepiej, pomyślał Sandy. - Wracaj,
Herb, do cholery. I schowaj tego gnata.
Herb spojrzał na broń, jakby się zdziwił, skąd się tu wzię-
ła. Włożył ją do kabury i spojrzał na Sandy'ego, szukając
wzrokiem jego potwierdzenia. Sandy przepędził go, trzepo-
cząc dłońmi i pomyślał: Babunia Dearborn kazała wracać,
to wracaj, huncwocie jeden!
Herb zniknął, krzycząc na Pana D, żeby wreszcie prze-
stał szczekać jak idiota.
Sandy odwrócił się do George'a, który zrobił się całkiem biały.
-
Sandy, to oddycha - albo próbuje- Skrzela mu się po-
ruszają, a bok się podnosi. Teraz przestało. - Oczy miał
ogromne, jak dziecko, które widziało wypadek drogowy. -
Chyba zdechło. - Usta mu zadrżały. - Rany, mam nadzieję,
że zdechło.
Sandy zajrzał do środka. Najpierw myślał, że George się
pomylił i stworzenie jeszcze żyje. Jeszcze oddycha albo pró-
buje. Potem zdał sobie sprawę, co widzi i posłał George'a po
kamerę.
- A co z...
- Liny nie potrzebujemy, bo nie będziemy tam wcho-
dzić... przynajmniej w tej chwili... ale kamerę przynieś. Jak
najszybciej.
George obszedł barak od strony garażu; nie poruszał się
zbyt sprawnie. Szok go ogłuszył. Sandy zajrzał do baraku,
osłoniwszy oczy z obu stron przed czerwonym blaskiem za-
chodzącego słońca. W baraku coś się ruszało, owszem, ale to
nie był ruch żywego stworzenia. To unosiła się mgła ze sre-
brzystego boku stworzenia i z jego fioletowych skrzeli. Nie-
toperzowata istota nie uległa szybko rozkładowi, ale liście
tak, i to błyskawicznie. To stworzenie zaczynało gnić jak li-
ście i Sandy miał wrażenie, że kiedy proces rozpocznie się na
dobre, potoczy się błyskawicznie.
Nawet na dworze, oddzieleni od stworzenia drzwiami,
czuli jego zapach. Kwaśny, rozwodniony smród kapusty,
ogórka i soli, woń bulionu, który należałoby podać komuś,
żeby go wykończyć.
BUICK 8 201
Z boku stworzenia unosiła się gęsta mgła; parowała też
z kłębowiska splątanych różowych sznurków, które pełniły
chyba funkcję jego głowy. Sandy'emu wydało się, że słyszy
odległy syk, ale wiedział, że równie dobrze mógł go sobie wy-
obrazić. Potem w szarawosrebrnych łuskach pojawiło się
czarne pęknięcie biegnące od poszarpanego nylonu ogona po
najbliższe skrzele. Zaczął z niego wypływać czarny płyn, pew-
nie taki sam, jaki Huddie i Arky znaleźli wokół zwłok nieto-
perzowatego stworzenia - najpierw niemrawo, potem z coraz
większym impetem. Sandy dostrzegł złowróżbne wybrzusze-
nie pod skórą. To nie był figiel wyobraźni, tak samo jak syk.
Ryba miała w planach coś bardziej radykalnego niż zwykły
rozkład. Nie wytrzymała zmiany ciśnienia, a może zmiany
wszystkiego, całego otoczenia. Przypomniało mu się coś,
o czym kiedyś czytał (a może oglądał na kanale National
Geograpfic): że niektóre stworzenia żyjące w głębinach mo-
rza i wydobyte na powierzchnię dosłownie eksplodowały.
- George! - To był ryk na całe gardło. - Gazu, do cho-
lery!
George wypadł galopem zza rogu baraku, trzymając wy-
soko statyw w miejscu, gdzie aluminiowe nogi się schodziły.
Nad jego pięścią lśnił obiektyw kamery, trochę jak oko pija-
ka w przygasającym czerwonym świetle.
- Nie mogłem jej zdjąć ze statywu - wydyszał. - Ma tam
jakiś zatrzask i gdybym miał czas to rozgryźć... A może źle
do tego się zabrałem... »
- Nieważne. - Sandy wyrwał mu kamerę. Statyw bardzo
się przydał, nogi od lat były dostosowane wysokością do
okienek w dwóch podnoszonych drzwiach baraku. Problem
powstał w chwili, gdy Sandy wcisnął guzik nagrywania
i spojrzał przez wizjer. Zamiast obrazu ujrzał tylko czerwone
literki: BAT.
- Och-żeż-ty-w-mordę-kopany-żeby-cię...! George, wra-
caj. Zajrzyj na półkę koło pudełka z czystymi kasetami, tam
leży zapasowa bateria. Przynieś!
- Aleja bym chciał zobaczyć...
- Gówno mnie to obchodzi! Leć!.
George popędził co sił. Kapelusz przekrzywił się na jego
głowie, nadając mu dziwnie figlarny wygląd. Sandy wcisnął
guzik nagrywania, nie wiedząc, czy to się na coś zda, ale nie
tracąc nadziei. Kiedy znowu spojrzał w wizjer, nawet czer-
wone literki zaczęły przygasać.
202 STEPHEN KING
„
Curt mnie zabije, pomyślał.
Zajrzał przez okno do baraku w samą porę, żeby się zała-
pać na koszmar. Stworzenie pękło na całej długości; czarna
maź bluznęła z niego potokiem. Zalała podłogę jak woda
z zatkanego zlewu. Wraz z nią wylały się z hałasem flaki:
zwiędłe worki żółtawoczerwonej galarety. Większość pękła
i zaczęła parować w kontakcie z powietrzem.
Sandy odwrócił się, przyciskając mocno rękę do ust, i zo-
stał tak, dopóki nie zyskał całkowitej pewności, że nie zwy-
miotuje. Krzyknął:
-
Herb! Masz ochotę popatrzeć? Ostatnia szansa! Gazu!
Dlaczego tak strasznie zależało mu na obecności Herba
Avery'ego? Później nie potrafił tego wyjaśnić. Ale wtedy wy-
dawało mu się, że to całkowicie zrozumiałe. Nie zdziwiłby
się nawet, gdyby zaczął wzywać zmarłą matkę. Czasami ro-
zum po prostu przekracza granice rozsądku i logiki. Wtedy
koniecznie chciał zobaczyć Herba. Nigdy nie wolno zosta-
wiać dyspozytorni, jest to zasada znana każdemu. Ale zasa-
dy są po to, żeby je łamać, Herb nie zobaczyłby nic podob-
nego do końca życia, żaden z nich, a skoro Sandy nie mógł
tego nagrać, chciał przynajmniej mieć świadka. Dwóch, jeśli
George wróci na czas.
„
Herb wybiegł szybko, jakby stał tuż przy drzwiach
i przez cały czas wyglądał na zewnątrz. Sprintem przemierzył
niemal pusty parking. Minę miał zarazem przerażoną i za-
chłanną. Ledwie przybiegł, George wypadł zza rogu, macha-
jąc nową baterią do kamery. Wyglądał jak zwycięzca jakie-
goś konkursu:
<
- O matko, co tak śmierdzi? - spytał Herb, zasłaniając
ręką nos i usta, tak że wszystko oprócz „o matko" zabrzmia-
ło niewyraźnie.
- Smród nie jest najgorszy - odpowiedział Sandy. - Le-
piej tam zajrzyj, dopóki możesz.
Obaj spojrzeli i niemal identycznie krzyknęli z obrzydze-
nia. Ryba pękła już na całej długości i zapadała się w sobie,
tonęła w czarnej toni swojej obcej krwi. Na jej ciele i wnętrz-
nościach, które już wypłynęły z rozdartego ciała, wzdymały
się białe bąble. Ze sterty parującej wilgotnej papki unosił się
wyziew gęsty jak dym. Przesunął się znad otwartego bagaż-
nika nad całego buicka, aż samochód zmienił się w widmo.
Gdyby można było zobaczyć coś jeszcze, Sandy pewnie
zacząłby się szarpać z kamerą, być może za pierwszym razem
BUICK 8 203
wsadzając baterię na odwrót albo w ogóle ją przewracając
i niszcząc w tym pośpiechu. Uspokoił go fakt, że kamera za-
rejestrowałaby bardzo niewiele, choćby nawet włożył baterię
bezbłędnie za pierwszym razem. Kiedy znowu spojrzał w wi-
zjer, ujrzał wyraźny, czysty widok niczego: znikającej płaziej
istoty, która mogła być niezwykłym morskim potworem al-
bo rybią wersją Olbrzyma z Cardiff na kawałku suchego lo-
du. Na kasecie przez jakieś dziesięć sekund widać różowe kłę-
bowisko, służące rybie za głowę, a także liczne, gwałtownie
się roztapiające czerwone gruzły wzdłuż jej ciała; coś, co wy-
gląda jak brudna piana, wychodzi spod ogona stworzenia
i ciurka brudną strużką po betonie. Potem stworzenie, które
wyskoczyło w konwulsjach z bagażnika, w zasadzie znika,
zostaje z niego cień we mgle. Prawie nie widać samochodu.
Ale nawet w tej mgle otwarty bagażnik jest wyraźnie widocz-
ny i wygląda jak rozdziawiona paszcza. Podejdźcie bliżej,
dziateczki, podejdźcie bliżej, zobaczcie żywego krokodyla.
George cofnął się, zakrztusił, potrząsnął głową.
Sandy znowu pomyślał o Curtisie, który dla odmiany
odszedł równo z zakończeniem zmiany. Miał z Michelle
wielkie plany: kolacja w Harrison i film. Pewnie już skończy-
li jeść i siedzą w kinie. W którym? W okolicy były trzy. Gdy-
by mieli dzieci zamiast ewentualnego dziecka, Sandy mógł-
by zadzwonić do domu i spytać opiekunki. Ale czyby to
zrobił? Może i nie. Właściwie na pewno nie. Przez ostatnie
półtora roku Curt zaczął się trochę uspokajać i Sandy miał
nadzieję, że mu to nie minie. Tony mawiał przy każdej oka-
zji, że kiedy chodzi o policję stanową (albo jakąkolwiek inną
służbę porządkową), najlepiej ocenia się wartość człowieka
na podstawie prawdziwej odpowiedzi na jedno pytanie: jak
mu się układa w domu. Nie chodzi tylko o to, że praca jest
niebezpieczna; jest także warjacka, pełna okazji, by zoba-
czyć ludzi od najgorszej strony. Żeby ją dobrze wykonywać
przez długi czas, żeby to robić uczciwie, policjant musi mieć
kotwicę. Curt miał Michelle, a teraz i dziecko (ewentualne).
Byłoby lepiej nie ściągać go do baraków, dopóki nie stanie
się to absolutnie konieczne, zwłaszcza że Sandy nie podałby
prawdziwej przyczyny. Nie można w nieskończoność sprze-
dawać żonie bajeczek o wściekłych lisach i zmianach w gra-
fiku. Curt będzie zły, że go nie wezwali, a jeszcze bardziej,
kiedy zobaczy spieprzone nagranie, ale Sandy to przeżyje.
Musi. Zresztą wkrótce wróci Tony. Tony mu pomoże.
204 STEPHEN KING
„
Następnego dnia było chłodno, wiał rześki wietrzyk.
Podnieśli drzwi Baraku B i wietrzyli go przez jakieś sześć go-
dzin. Potem czterech funkcjonariuszy pod przywództwem
Sandy'ego i zlodowaciałego funkcjonariusza Wilcoxa weszło
do środka z gumowymi wężami. Zmyli cementową podłogę
i wymietli strumieniem wody w wysoką trawę za barakiem
ostatnie gnijące kawałki ryby-.~Znowu powtórzyła się histo-
ria z nietoperzem, ale tym razem było więcej sprzątania
i mniej efektów. W końcu rzecz dotyczyła bardziej Curtisa
Wilcoxa i Sandy'ego Dearborna niż szczątków wielkiej nie-
znanej ryby.
Curt rzeczywiście wpadł w furię, że go nie wezwano,
a kiedy obaj funkcjonariusze znaleźli się w miejscu, gdzie nikt
ich nie mógł podsłuchać, wdali się w bardzo ożywioną dysku-
sję na ten i inne tematy. Miejscem tym okazał się parking za
knajpą „The Tąp", gdzie skoczyli na piwo po operacji czysz-
czenia. W barze tylko rozmawiali, ale znalazłszy się na ze-
wnątrz, podnieśli głos. Wkrótce obaj zaczęli mówić jednocze-
śnie, co doprowadziło do wrzasków. Niemal jak zawsze.
Jak mogliście mnie nie wezwać?
Miałeś wolne, byłeś z żoną, a poza tym nie było nic do
oglądania.
Szkoda, że nie pozwoliłeś mi zdecydować...
I nie było...
...o tym samemu, Sandy...
...w ogóle czasu! Wszystko się wydarzyło...
Mogłeś przynajmniej zrobić porządne nagranie do akt...
O czyich aktach mówimy, Curtis? Co? O czyich choler-
nych aktach?
Stali nos w nos, z zaciśniętymi pięściami, prawie gotowi
do bójki. Tak, omal do niej nie doszło. W życiu są chwile,
które nic nie znaczą, i takie, co znaczą dużo, i jeszcze parę,
tak z dziesięć, kiedy wszystko wisi na włosku. Stojąc na par-
kingu i pragnąc pobić smarkacza, który nie był już smarka-
czem, żółtodzioba, który nie był żółtodziobem, Sandy zdał
sobie sprawę, że to właśnie jedna z tych chwil. Lubił Curta,
a Curt lubił jego. Dobrze im się razem pracowało. Ale gdy-
by pociągnęli to dalej, wszystko by się zmieniło. Wszystko
zależało od słów, które miał wypowiedzieć.
- Śmierdziało jak koszyk norek - brzmiały jego następne
słowa. Zjawiły się znikąd, przynajmniej według niego. - Na-
wet na zewnątrz.
BUICK 8 205
- Skąd wiesz, jak śmierdzi koszyk norek? - Curt zaczy-
nał się uśmiechać. Tak odrobinę.
- Powiedzmy, że to licentia poetica. - Sandy także zaczy-
nał się uśmiechać, ale też tylko odrobinę. Zawrócili we wła-
ściwym kierunku, lecz byli jeszcze daleko na manowcach.
Potem Curtis spytał:
-
Gorzej niż buty tej dziwki? Tej z Rocksburga?
Sandy zaczął się śmiać. Curt też. I nagle wszystko było
w porządku, tak po prostu.
-
Chodź- powiedział Curt. -Postawię ci jeszcze jedno piwo.
Sandy nie miał ochoty na jeszcze jedno piwo, ale się zgo-
dził. Bo wtedy nie chodziło o głupie piwo, tylko o to, co ich
podzieliło.
Z powrotem w barze, w kącie, Curt rzekł:
- Obmacałem ten bagażnik własnymi rękami, Sandy.
Pukałem w dno.
- Ja też.
- I obejrzałem go od spodu. To nie jakaś magiczna
sztuczka, jak pudełko z podwójnym dnem.
- Nawet gdyby, to wczoraj nie wyskoczył z niego biały
królik.
- Rzeczy znikają z okolic samochodu. Ale kiedy się po-
jawiają, zawsze wychodzą tylko z bagażnika. Zgodzisz się?
Sandy się zastanowił. Nie widzieli, jak nietoperzowate
stworzenie wyleciało z bagażnika, ale był wtedy otwarty, to
się zgadzało. Co do liści - tak, Phil Candleton widział, jak
wyfruwają.
- Zgodzisz się? - Curt się niecierpliwił, ton jego głosu
świadczył, że Sandy musi się zgodzić, to przecież takie cho-
lernie oczywiste.
- To prawdopodobne, ale chyba brakuje nam dowo-
dów, żeby mieć stuprocentową pewność - powiedział Sandy
w końcu. Wiedział-,-że kompletnie się ośmieszył w oczach
Curtisa, ale tak uważał. - Jedna jaskółka nie czyni wiosny.
Mówi ci to coś?
Curt wydął dolną wargę i dmuchnął z desperacją.
- Ślepy by zobaczył, mówi ci to coś?
- Curt...
Curt uniósł ręce, jakby mówił: nie, nie, nie wrócimy na
parking i nie zaczniemy tam, gdzie skończyliśmy.
- Rozumiem twój punkt widzenia. W porządku? Nie
zgadzam się z nim, ale rozumiem.
206 STEPHEN KING
- W porządku.
- Tylko powiedz mi jedno: kiedy będziemy mieć dość
dowodów, żeby wyciągnąć wnioski? Nie na temat wszystkie-
go, broń Panie Boże, ale paru zasadniczych spraw. Na przy-
kład skąd się wzięły nietoperz i ryba. Jeśli miałbym usłyszeć
tylko jedną odpowiedź, to chyba tę :
- Pewnie nigdy.
Curt uniósł ręce do pobrudzonego dymem blaszanego
sufitu, po czym opuścił je z plaśnięciem na stół.
-
Ghhhh! Wiedziałem, że to powiesz! Chyba cię uduszę,
Dearborn!
Spojrzeli na siebie ponad kuflami piwa, na które żaden
nie miał ochoty, i Curt zaczął się śmiać. Sandy się uśmiech-
nął, a potem też się roześmiał.
DZIŚ: Sandy
W tym miejscu Ned mi przerwał. Chciał wejść do budynku
i zadzwonić do matki. Powiedzieć, że wszystko w porządku,
ale kolację zje w barakach z Sandym, Shirleyi paroma chłopa-
kami. Innymi słowy, sprzedać jej bajeczkę. Jak jego ojciec.
- Nie ważcie się ruszyć - rzucił od drzwi. - Ani na centy-
metr.
Zniknął, a Huddie spojrzał na mnie. Szeroką poczciwą
gębulę miał zamyśloną.
- Myślisz, że to dobry pomysł, żeby mu o wszystkim po-
wiedzieć?
- Zaraz będzie chciał poobglądać de wszyzdkiezdare ka-
sety - dodał żałobnie Arky. Sączył piwo korzenne. - Piekiel-
na kolekcja.
- Nie wiem, czy pomysł jest dobry, czy zły - powiedzia-
łem dość zrzędliwie. - Wiem tylko, że trochę za późno się
wycofywać.
Wstałem i też poszedłem do budynku.
Ned właśnie odkładał słuchawkę.
- A ty dokąd? ^spytał. Zmarszczył brwi i znowu sobie
przypomniałem, jak stałem nos w nos z jego ojcem przed
„The Tąp", małą obskurną knajpą, która zmieniła się w dru-
gi dom Eddiego J. Tego wieczora Curt marszczył brwi do-
kładnie w taki sam sposób.
- Do toalety - powiedziałem. - Nie denerwuj się, Ned,
dostaniesz to, czego chcesz. Przynajmniej tyle, ile mam na
składzie. Ale nie czekaj na efektowny finał.
Wszedłem do wychodka i zatrzasnąłem drzwi, zanim
zdołał odpowiedzieć. Nastąpiło piętnaście sekund czystej
208 STEPHEN KING
, ^
ulgi. Mrożona herbata, podobnie jak piwo, nie zostaje z to-
bą na długo. Gdy wróciłem na zewnątrz, ławeczka dla pala-
czy była pusta. Wszyscy poszli do Baraku B i zaglądali do
środka, każdy przy własnym oknie w podnoszonych
drzwiach, każdy w pozie kierownika budowy, którą tak do-
brze znałem. Ale teraz coś mi się pomieszało. Jest dokładnie
na odwrót. Kiedy mijam facetów stojących rzędem przy pło-
cie albo kozłach blokujących dostęp do wykopanej dziury,
myślę o Baraku B i buicku 8.
-
Widzicie tam coś ładniejszego od was? - zawołałem.
Wyglądało na to, że nie. Arky wrócił pierwszy, tuż za
nim Huddie i Shirley. Phil i Eddie stali trochę dłużej, a chło-
pak Curta wrócił ostatni. Jaki ojciec, taki syn, także pod tym
względem. Curtis także zawsze tkwił przy oknie najdłużej ze
wszystkich. Jeśli, oczywiście, miał czas. A jeśli nie miał, to
nie, bo buick nigdy nie był najważniejszy. Gdyby był, z całą
pewnością pobilibyśmy się wtedy przed knajpą, zamiast szu-
kać sposobu, żeby się z tego pośmiać i pogodzić. Znaleźli-
śmy na to sposób, bo bijatyka byłaby niedobra dla jednost-
ki, a Curt stawiał ją ponad wszystko - buicka, żonę, rodzinę,
kiedy się pojawiła. Raz spytałem go, z czego jest najbardziej
dumny. Był mniej więcej rok 1986 i myślałem, że powie: z sy-
na. A on powiedział: z munduru. Rozumiałem to i mu to
okazałem, choć chyba nie muszę tłumaczyć, że jego odpo-
wiedź trochę mnie przeraziła. Ale to go uratowało. Duma
z pracy i munduru utrzymała go w pionie, gdyż buick mógł-
by zachwiać jego równowagą, doprowadzić do obsesji. Czy
ta praca go także zabiła? Chyba tak. Ale przeżył wiele lat,
wiele dobrych lat. A teraz siedział z nami ten chłopak, który
mnie niepokoił, bo nie miał pracy, która by mu zapewniła
równowagę ducha. Miał tylko masę pytań i naiwną wiarę
w to, że tylko dlatego, iż jego zdaniem potrzebuje odpowie-
dzi, te odpowiedzi się pojawią.
- Temperatura spadła o kreskę - oznajmił Huddie, kiedy
znowu usiedliśmy. - Pewnie to nic nie znaczy, ale może zo-
stało jeszcze parę niespodzianek. Lepiej uważajmy.
- Co się stało po tej prawie kłótni? - spytał Ned. - I nie
zaczynaj z tymi wezwaniami i kodami. Wiem wszystko o we-
zwaniach i kodach. Uczę się w dyspozytorni, pamiętasz?
Czego właściwie się uczył? Co naprawdę potrafił po mie-
siącu spędzonym w klitce z radiem, komputerami i modema-
mi? Wezwań i kodów, tak, uczył się szybko i już teraz mówił
BUICK 8 209
jak zawodowiec, kiedy odbierał czerwony telefon: „Policja
stanu Pensylwania, Jednostka D, tu funkcjonariusz łączno-
ściowy Wilcox, w czym mogę pomóc?", ale czy wiedział, że
każde wezwanie i kod są jak ogniwo łańcucha? Że wszędzie
są te łańcuchy, a każde ogniwo jest trochę mocniejsze albo
słabsze od ostatniego? Jak można się spodziewać, że chło-
pak, nawet bardzo bystry, będzie wiedzieć takie rzeczy?
W naszym życiu wykuwamy sobie łańcuchy, parafrazując
Jacoba Marleya. Sami je robimy, sami nosimy i czasami się
nimi dzielimy. George Morgan tak naprawdę nie zastrzelił
się w garażu; zaplątał się w jeden z takich łańcuchów, który
go udusił. Ale dopiero po tym, jak pewnego okropnie upal-
nego letniego dnia pomógł nam wykopać grób dla Pana Dil-
lona.
Nie było wezwania ani kodu dla Eddiego Jacubois, coraz
częściej i dłużej przesiadującego w „The Tąp"; ani dla An-
dy'ego Colucciego, zdradzającego żonę, przyłapanego na
gorącym uczynku i błagającego o drugą szansę, na próżno;
ani dla odchodzącego Matta Babickiego; ani dla zaczynają-
cej pracować Shirley Pasternak. To tylko rzeczy, których nie
można wyjaśnić, jeśli się nie uzna istnienia tych łańcuchów,
stworzonych z miłości i czystego przypadku. Tak jak Orville
Garrett, kiedy klęczał na jednym kolanie u stóp świeżego
grobu Pana Dillona, płakał, położył na ziemi obrożę D i po-
wiedział: przepraszam, partnerze, przepraszam.
Czy to miało znaczenie dla mojego opowiadania? Tak mi
się zdawało. Ale mały najwyraźniej był innego zdania. Cią-
gle się starałem przedstawić kontekst sprawf a on go odrzu-
cał, tak jak opony buicka odrzucały najmniejszą drzazgę
i kamyczek. Można było je wkładać w bieżnik, a i tak po pię-
ciu, dziesięciu czy piętnastu sekundach znowu wypadały.
Tony przeprowadził ten eksperyment, ja też, i ojciec tego
chłopca, ciągle od nowa, często przy włączonej kamerze.
A teraz siedział z nami jego syn, ubrany w cywilne ciuchy,
bez szarego munduru, który zrównoważyłby jego zaintereso-
wanie buickiem, siedział, odrzucając wszystko nawet w obli-
czu bez wątpienia niebezpiecznego ośmiocylindrowego cudu
swojego ojca, i chciał usłyszeć opowiadanie pozbawione
kontekstu i historii, łańcuchów i wszelkiej skazy. Chciał te-
go, co mu pasowało. Gniew podsunął mu przekonanie, że
ma do tego prawo. Według mnie nie miał i sam byłem na
niego trochę wkurzony, ale cała prawda wygląda tak, że tak-
14. Buick 8
210 STEPHEN KING
że go kochałem. Tak bardzo przypominał wtedy swego ojca.
Włącznie z tym błyskiem oczu znaczącym „zabawmy się".
-
Nie mogę ci opowiedzieć tego, co było dalej - rzekłem.
-
Nie było mnie przy tym.
Odwróciłem się do Huddiego, Shirley, Eddiego J. Żadne
się nie ucieszyło. Eddie w ogóle nie/patrzył mi w oczy.
-
Co powiecie? – spytałem. Funkcjonariusz Wilcox nie
chce wezwań ani kodów, tylko historię.
Rzuciłem Nedowi kpiące spojrzenie, którego albo nie
zrozumiał, albo nie chciał zrozumieć.
- Sandy, co... - zaczął, ale uniosłem rękę, jakbym był
z drogówki. Otworzyłem drzwi do tej historii. Być może po
raz pierwszy, odkąd przyszedłem do roboty, zobaczyłem, jak
kosi trawnik i nie odesłałem go do domu. Chciał usłyszeć hi-
storię. Pięknie. Niech usłyszy i niech już będzie po wszyst-
kim.
- Chłopiec czeka. Które mu pomoże? I niczego nie po-
mijajcie. Eddie.
Podskoczył, jakbym go uszczypnął i rzucił mi nerwowe
spojrzenie.
-
Jak się nazywał ten gość? Ten w kowbojkach i z na-
szyjnikiem?
Eddie zamrugał oczami, wstrząśnięty. Spojrzeniem spy-
tał, czy jestem pewien. O tym facecie nikt nigdy nie wspomi-
nał. Przynajmniej aż do teraz. Czasami rozmawialiśmy
o dniu, kiedy rozbiła się cysterna, albo jak Herb i ten .drugi
chcieli się pogodzić z Shirley i dlatego zbierali dla niej kwiat-
ki za barakami (zanim się zaczęło), ale nigdy, ^przenigdy
o gościu w kowbojkach. O nim nigdy. Za to teraz mieliśmy
o nim rozmawiać, na Boga.
- Leppler? Lippman? Lippier? Jakoś tak, prawda?
- Nazywał się Brian Lippy - odezwał się w końcu Eddie.
-
Kiedyś trochę się poprztykaliśmy. /
-
Naprawdę? Nie wiedziałem.
Zacząłem opowiadać, ale Shirley Pasternak przejęła spo-
rą część historii (od swojego pojawienia się w niej); mówiła
ciepło, patrząc Nedowi w oczy i trzymając dłoń na jego ręce.
Wcale się nie zdziwiłem, że zaczęła, tak jak się nie zdziwiłem,
że Huddie się włączył i zaczął dopowiadać. Za to bardzo się
zdziwiłem, kiedy Eddie wtrącił coś po raz pierwszy... a po-
tem przejął prowadzenie. Oznajmiłem mu, że ma siedzieć
i czekać, aż będzie miał coś do powiedzenia, ale i tak się zdzi-
BUICK 8 211
wiłem, kiedy nadeszła pora i zaczął mówić. Najpierw z opo-
rami i cicho, ale z czasem, kiedy dotarł do tej części historii,
w której ten dupek Lippy wykopał okno, głos zrobił się mu
silny i miarowy, głos człowieka, który pamięta wszystko
i postanowił niczego nie ukrywać. Mówił, nie patrząc na
mnie, Neda ani nikogo. Patrzył na barak, ten, który czasami
rodził potwory.
WTEDY: Sandy
Do lata 1988 roku buick 8 stał się akceptowanym ele-
mentem życia Jednostki D, nie mniej i nie więcej niż inne. Bo
dlaczego nie? Jeśli się poświęci sporo czasu i dobrej woli,
każdy odmieniec może się wtopić w dowolną rodzinę. To
właśnie stało się przez te dziewięć lat od zniknięcia mężczy-
zny w czarnym płaszczu („Olej jest w porządku!") i Ennisa
Rafferty'ego.
Buick nadal od czasu do czasu urządzał przedstawienia,
a Curt i Tony wciąż od czasu do czasu przeprowadzali eks-
perymenty. W roku 1984 Curtis wypróbował kamerę włą-
czającą się pod wpływem czujnika ruchu w samochodzie (nic
się nie wydarzyło). W 1985 Tony usiłował dokonać z grub-
sza tego samego za pomocą supernowoczesnego magnetofo-
nu Wollensak (uchwycił słabe przerywane brzęczenie i do-
biegające z oddali krakanie, nic więcej). Były jeszcze
eksperymenty ze zwierzętami doświadczalnymi. Kilka zde-
chło, ale żadne nie znikło.
Ogólnie sytuacja zaczęła się uspokajać. Kiedy już poja-
wiały się rozbłyski, nawet w przybliżeniu nie były tak potęż-
ne jak te pierwsze (oraz naturalnie gigant z roku 1983). Naj-
większym problemem Jednostki D stał się ktoś, kto nie miał
zielonego pojęcia o buicku. Edith Hyams (vel Smoczyca) na-
dal rozmawiała z dziennikarzami (kiedy tylko chcieli jej słu-
chać) o zniknięciu swojego brata. Wciąż się upierała, że to
nie jest zwykłe zniknięcie (co niegdyś sprowokowało San-
dy'ego i Curta do rozmyślań, jak może wyglądać „zwykłe
zniknięcie"). Nadal również twierdziła, że koledzy Ennisa
Wiedzą Więcej, Niż Na To Wygląda. Oczywiście pod tym
BUICK 8 213
względem miała stuprocentową rację. Curt często mawiał, że
jeśli Jednostka D będzie kiedyś opłakiwać buicka, to przez
tę kobietę. Jednak ze względu na opinię publiczną koledzy
Ennisa nadal ją wspierali. To było ich najlepsze zabezpiecze-
nie i dobrze o tym wiedzieli. Po jej kolejnej wypowiedzi na
łamach prasy Tony powiedział:
-
Nic nie szkodzi, chłopcy, czas działa na naszą korzyść.
Pamiętajcie o tym i ładnie się uśmiechajcie.
I miał rację. W połowie lat osiemdziesiątych przedstawi-
ciele prasy przeważnie już nie odpowiadali na jej telefony.
Nawet WKML, niezależna stacja nadająca na trzy okręgi,
która w Dzienniku o Piątej często zamieszczała wiadomości
o pojawieniu się Sasquatcha w lasach wokół Lassburga oraz
bardzo przemyślane medyczne ciekawostki typu „RAK
W WODOCIĄGACH! CZY TWOJE MIASTO BĘDZIE
NASTĘPNE?", przestała się interesować Edith.
Jeszcze trzy razy coś się pojawiało w bagażniku buicka.
Raz było to sześć dużych zielonych chrząszczy, które wcale
nie wyglądały jak chrząszcze. Curt i Tony spędzili całe popo-
łudnie na Uniwersytecie Horlicks, przeglądając sterty prac
entomologicznych i nigdzie nie znaleźli takich zielonych żu-
ków. Prawdę mówiąc, sam odcień tej zieleni był kompletnie
obcy funkcjonariuszom z Jednostki D, choć żaden nie potra-
fił wyrazić, na czym właściwie polega jego odmienność. Carl
Brundage nazwał to Migrenową Zielenią. Bo, wyjaśnił, taki
kolor widywał czasem przy migrenie. Żuki pojawiły się już
martwe, cała szóstka. Kiedy się pukało rączką śrubokręta
w ich pancerzyki, słyszało się odgłos jak przy pukaniu meta-
lem w drewniany klocek.
- Chcesz zrobić sekcję? - spytał Tony.
--A ty?
- Niespecjalnie. ^^
Curtis spojrzał na robale w bagażniku - przeważnie na
grzbietach, z nóżkami do góry - i westchnął.
-
Ja też nie. Niby po co?
Więc zamiast na tablicę z korka i przed obiektyw kame-
ry żuki trafiły do torebek z naklejką z datą (rubryka „nazwi-
sko/stopień funkcjonariusza odpowiedzialnego" oczywiście
pozostała pusta), a potem do zniszczonej zielonej szafki ka-
talogowej. Odpuszczenie chrząszczom nie z tego świata było
nowym krokiem Curtisa na drodze do akceptacji. A jednak
w jego oczach czasem pojawiał się ten dawny błysk fascyna-
214 STEPHEN KING
, *
cji. Tony i Sandy widywali go niekiedy przed podnoszonymi
drzwiami, gdy wpatrywał się w buicka, i wtedy w jego
oczach bardzo często palił się ten blask. Sandy zaczął nazy-
wać to spojrzeniem Curtisa, Świrniętego Kota, choć nigdy
tego nikomu nie powiedział, nawet^staremu sierżantowi.
Reszta straciła zainteresowanie poronieniami buicka, ale
funkcjonariusz Wilcox nigdy.-—-*
Jeśli chodzi o Curtisa, poznanie nie prowadziło do po-
gardy.
Pewnego zimnego lutowego dnia 1984 roku, pięć miesię-
cy po pojawieniu się żuków, Brian Cole zajrzał do gabinetu
dowódcy. Tony Schoondist był w Scranton, gdzie się gęsto
tłumaczył, dlaczego nie wykorzystał całego budżetu na rok
1983 (nic gorszego od skąpego dowódcy, przez którego
wszyscy wychodzą na głupków), a w jego fotelu zasiadał
Sandy Dearborn.
- Może byś się tak przeszedł do baraku, szefie? - spytał.
- Kod D.
- W jakim sensie, Bri?
- Bagażnik się otworzył.
- Na pewno się nie obluzował? Od Gwiazdki nie było
żadnych fajerwerków. Zwykle...
- Wiem, zwykle są. Ale temperatura przez cały tydzień
była za niska. Poza tym coś widać.
To od razu poderwało Sandy'ego na równe nogi. Poczuł
dawny strach, który zaciskał paluchy na jego sercu. Może
znowu trzeba będzie sprzątać. Pewnie tak. Proszę cię, Boże,
niech to nie będzie druga ryba, pomyślał. Nic, co trzeba by
sprzątać strumieniami wody i w masce.
- Żyje? - spytał. Wydawało mu się, że głos ma dość spo-
kojny, ale spokoju w nim nie było za grosz: - To, co z niego
wyszło, czy wygląda...
- Wygląda jak jakaś wyrwana z ziemi roślina - odparł
Brian. - Zwisa z bagażnika. Coś ci powiem, szefie, trochę to
jest podobne do lilii.
- Niech Matt ściągnie Curtisa. I tak prawie skończył
zmianę.
Curt potwierdził Kod D, powiedział Mattowi, że jest na
Sawmill Road i że wróci do bazy za piętnaście minut. Sandy
miał czas, żeby pójść do komórki po zwój żółtej liny i dobrze
się przyjrzeć wnętrzu Baraku B przez tanią słabą lornetkę,
BUICK 8 215
która także znajdowała się w komórce. Zgodził się z Bria-
nem. To, co zwisało z bagażnika, poszarpana i błoniasta biel
przechodząca stopniowo w ciemną zieleń, mogło nawet wy-
glądać jak lilia. Taka, której się nie podlewało od pięciu dni,
która mdleje i jest prawie zwiędła.
Przyjechał Curt, zaparkował krzywo przed pompą ben-
zynową i przytruchtał do Sandy'ego, Briana, Huddiego, Ar-
ky Arkaniana i paru innych, którzy stali przed oknami bara-
ku w pozie kierowników budowy. Sandy podał mu lornetkę,
a Curt ją wziął. Stał przez jakąś minutę, najpierw delikatnie
nastawiając ostrość, potem tylko patrząc.
- No i? - spytał Sandy, gdy Curt się wreszcie napatrzył.
- Wchodzę - odparł Curt, co jakoś nie zdziwiło San-
dy'ego; niby po co przyniósł linę? - A jeśli się nie ocknie
i mnie nie ugryzie, sfotografuję to, zarejestruję kamerą i za-
pakuję do torebki. Tylko daj mi pięć minut na przygotowa-
nie.
Nie potrwało to nawet tyle. Curt wyszedł z baraków
w chirurgicznych rękawiczkach - które w szeregach funkcjo-
nariuszy już zaczynały być znane jako „aidsówki" - cerato-
wym fartuchu, gumiakach i czepku na głowie. Na szyi miał
małą plastikową maskę gazową, z zapasem powietrza wy-
starczającym na pięć minut. W jednej ręce trzymał polaroid.
Za pas zatknął zielony foliowy worek na śmieci.
Huddie zdjął kamerę ze statywu i wycelował ją,w Curta,
który wyglądał tres fantastique, gdy tak przemierzał męskim
krokiem parking, przystrojony w niebieski czepek kąpielowy
i żółte gumiaki (nie wspominając już o żółtej linie, którą po-
tem przepasał go Sandy).
-
Jesteś piękny! - krzyknął Huddie zza kamery. - Poma-
chaj do zachwyconych fanów!
Curtis Wilcox posłusznie^pomachał. Siedemnaście lat
później niektórzy fani mieli oglądać tę kasetę tuż po jego nie-
spodziewanej śmierci, usiłując się nie rozpłakać, choć się
śmieli, patrząc na jego błazeńską, sympatyczną postać.
Przez otwarte okno dyspozytorni dobiegł zaskakująco
mocny tenor Matta:
-
Przytul mnie... ty seksowna bestio! Pocałuj mnie... ty
seksowna bestio!
Curt dobrze zniósł ich kpiny, ale widać było, że prawie
ich nie zauważa, jakby dobiegały z drugiego pokoju.
W oczach znowu miał ten blask.
216 STEPHEN KING
- Nie bardzo mi się to podoba - odezwał się Sandy, zaci-
skając pętle liny wokół pasa Curta. Nie żeby, miał nadzieję
odwieść go od tego zamiaru. - Chyba powinniśmy zaczekać
i zobaczyć, co z tego wyniknie. Żeby sprawdzić, czy nie poja-
wi się nic więcej.
- Nic mi nie będzie - rzucił Curt z roztargnieniem. Led-
wie go słuchał. Całą uwagę skierował do wewnątrz, przeglą-
dając listę spraw do załatwienia.
- Może - rzekł Sandy. - A może zaczynamy być trochę
nieostrożni. - Nie wiedział, czy tak jest, ale chciał to powie-
dzieć na głos, przymierzyć do sytuacji. - Zaczynamy wie-
rzyć, że skoro do tej pory nic się nam nie stało, to się i nie
stanie. Właśnie w ten sposób policjanci i treserzy lwów pa-
kują się w kłopoty.
- Będzie dobrze - zapewnił go Curt, a potem - nie do-
strzegając w tym żadnej sprzeczności-* kazał innym się od-
sunąć. Kiedy to zrobili, odebrał kamerę Huddiemu, przymo-
cował ją do statywu i kazał Arky'emu otworzyć drzwi. Arky
wcisnął guzik pilota przy pasku i drzwi uniosły się powoli.
Curt przewiesił pasek polaroida przez ramię, żeby chwy-
cić statyw kamery, i wszedł do Baraku B. Przez chwilę stał
w połowie drogi pomiędzy drzwiami i buickiem, jedną ręką
przytrzymując maskę pod brodą, gotowy natychmiast ją na-
łożyć, gdyby powietrze okazało się równie cuchnące jak
w Dniu Ryby.
-
Nieźle - powiedział. - Czuję słaby słodki zapach. Mo-
że to naprawdę lilia?
To nie była lilia. Kwiaty w kształcie trąbki - trzy - były
blade jak dłonie trupa i niemal przezroczyste. W każdym
znajdowała się kropla ciemnoniebieskiego płynu o konsy-
stencji galarety. W galarecie były zawieszone małe ziarenka.
Łodygi przypominały raczej korę niż część kwiatu; ich zie-
loną powierzchnię pokrywała siatka pęknięć i kanalików.
Widniały na nich brązowe plamy, jakby jakieś grzyby - i te
plamy się rozprzestrzeniały. Łodygi zrastały się w oplatanej
korzeniami grudzie czarnej ziemi. Kiedy Curt pochylił się
w ich stronę (nikt nie lubił patrzeć, jak Curt się tak pochyla
nad bagażnikiem; za bardzo się to kojarzyło z facetem
pchającym głupi łeb w paszczę niedźwiedzia), zameldował,
że znowu czuje ten kapuściany zapach. Słaby, ale rozpozna-
walny.
-
I mówię ci, Sandy, pachnie także solą. Na pewno.
BuiCK 8 217
Wiem, bo bardzo często jeżdżę nad morze. Tego zapachu nie
można pomylić z żadnym innym,
-
A niech pachnie nawet truflami i kawiorem, mam to
gdzieś - odparł Sandy. - Wynoś się stamtąd.
Curt się roześmiał - głupia stara Babunia Dearborn! -
ale zaczął się cofać. Wymierzył w stronę bagażnika kamerę
na statywie, włączył ją i na dodatek zrobił parę zdjęć.
-
Chodź, Sandy, sam popatrz.
Sandy przemyślał propozycję. Zły, bardzo zły pomysł.
Głupi. Bez wątpienia. I kiedy to ze sobą uzgodnił, wręczył li-
nę Huddiemu i wszedł. Spojrzał na zwiędłe kwiaty w bagaż-
niku buicka (i ten jeden, zwisający, który zobaczył Brian
Cole) i nie mógł powstrzymać lekkiego dreszczu.
-
Wiem - odezwał się Curt ściszonym głosem, żeby nie
usłyszeli ich funkcjonariusze na dworze. - Aż boli patrzeć,
co? Wizualny odpowiednik zgrzytania paznokciami po ta-
blicy.
Sandy przytaknął. Trafiony.
- Ale co wyzwala tę reakcję? Nie mogę znaleźć nic kon-
kretnego. A ty?
- Też nie. - Sandy oblizał wyschnięte wargi. - Chyba
wszystko razem. Przede wszystkim to białe.
- Białe. Kolor.
- Aha. Brzydki. Jak brzuch ropuchy.
- Jak kwiaty zasnute pajęczyną - dodał Curt.
Patrzyli na siebie przez chwilę, bez szczególnego powo-
dzenia usiłując się uśmiechnąć. Poeci w mundurach. Zaraz
zaczną porównywać to truchło do letniego dnia. Ale trzeba
było tego spróbować, bo to, co widzieli, można było określić
tylko poprzez akt refleksji, który bardzo przypominał po-
ezję.-
Podobne porównania^mniej artykułowane, wirowały
i tłukły się w głowie Sandy'ego. Białe jak opłatek w ustach
zmarłej kobiety. Białe jak pleśniawka pod językiem. Może
nawet białe jak piana stworzenia tuż za krawędzią wszech-
świata.
-
To pochodzi z miejsca, którego nawet nie potrafimy
zacząć sobie wyobrażać - powiedział Curt. - Nasze zmysły
nie mogą go pojąć. Rozmowa o tym to czysta kpina - rów-
nie dobrze moglibyśmy opisywać czworoboczny trójkąt.
Spójrz tutaj. Widzisz? - Wskazał palcem suchą brązową
plamkę tuż pod kielichem trupiej lilii.
218 STEPHEN KING
- Aha, widzę. Jak po oparzeniu.
- I robi się coraz większe. Jak wszystkie. A,spójrz tutaj,
na kwiat. - Tu także była brązowa plamka i także się rozra-
stała na ich oczach, wyżerała coraz większą dziurę we wraż-
liwej białej skórce kielicha. - To rozkład. Nie zachodzi w ten
sam sposób co u nietoperza i ryby, ale to rozkład. Prawda?
Sandy skinął głową.
-
Wyciągnij mi zza pasa worek i otwórz, dobrze?
Sandy spełnił prośbę. Curt sięgnął do bagażnika i chwy-
cił roślinę tuż nad bryłą korzeniową. Ledwie to zrobił, w ich
nozdrza uderzył świeży powiew tego smrodu kapusty i zgni-
łego ogórka. Sandy cofnął się o krok, przycisnął rękę do ust,
usiłując opanować krztuszenie.
-
Trzymaj ten worek, cholera! - krzyknął Curt zduszo-
nym głosem. Skojarzył się Sandy'emu z kimś, kto zaciągnął
się pierwszorzędną trawką i chce jak najdłużej zatrzymać
dym w płucach. - Jezu, ale ohyda! Nawet przez rękawice!
Sandy podstawił worek i potrząsnął nim.
-
To może się pospiesz?
Curt upuścił do środka gnijącą trupią lilię i nawet sam
odgłos jej upadku w foliowe gardło brzmiał jakoś niedobrze
-jakby ochrypły, wyszeptany krzyk czegoś wciśniętego bez-
litośnie między dwie deski i duszącego się niemal zupełnie
bezgłośnie. Żadne z tych porównań nie było trafne, a jednak
każde zapalało przez chwilę światło nad nieznanym. Sandy
Dearborn nie potrafił wyrazić nawet przed samym sobą, jak
z gruntu obrzydliwe i przerażające były te trupie lilie, One
i wszystkie poronione dzieci buicka. Jeśli myślało się o nich
zbyt długo, szaleństwo było gwarantowane.
Curt zrobił taki ruch, jakby chciał wytrzeć ręce o koszu-
lę, ale się rozmyślił. Zamiast tego pochylił się nad bagażni-
kiem i szybko wytarł je o burą wykładzinę^-Potem zdjął rę-
kawiczki, dał znak Sandy'emu, żeby znowu otworzył worek,
i wrzucił je na trupią lilię. Smród znowu buchnął i San-
dy'emu przypomniało się, jak jego matka, przeżarta przez
raka i mająca przed sobą niespełna tydzień życia, beknęła
mu prosto w twarz. Instynktowny, lecz słaby wysiłek, by za-
blokować to wspomnienie, zanim go całkiem znokautuje,
okazał się daremny.
Proszę, nie chcę wymiotować, pomyślał. Och, proszę, nie.
Curt sprawdził, czy zdjęcia są zatknięte za jego pas, po
czym zatrzasnął bagażnik.
BUICK 8 219
- Spadajmy stąd, Sandy. Co powiesz?
- Lepszego pomysłu nie miałeś przez cały rok.
Curt mrugnął do niego. Było to idealne cwaniackie mru-
gnięcie, ale efekt psuły bladość i pot płynący po policzkach
i czole.
-
Dopiero luty, więc cóż to znaczy. Idziemy.
Czternaście miesięcy później, w kwietniu 1983 roku,
buick wyprodukował krótką, lecz wyjątkowo gwałtowną
błyskownicę - największą i najjaśniejszą od Roku Ryby. Si-
ła tego wydarzenia podważyła teorię Curta i Tony'ego o wy-
czerpującej się energii buicka. Z drugiej strony czas trwania
wydarzenia zdawał się potwierdzać teorię. A tak naprawdę
na dwoje babka wróżyła. Czyli jak zwykle.
Dwa dni po błyskownicy, kiedy temperatura w Baraku
B osiągnęła piętnaście stopni i pięć kresek, bagażnik buicka
otworzył się i wypadł z niego czerwony patyk, jakby wyrzu-
cony strumieniem sprężonego powietrza. Arky Arkanian był
w tym czasie w szopie, gdzie odwieszał swój szpadel, i o ma-
ło nie dostał zawału. Czerwony patyk uderzył o belki stro-
powe baraku, spadł z głośnym brzękiem na dach buicka,
stoczył się i wylądował na podłodze. Witaj, kowboju.
Nowy gość miał jakieś dwadzieścia centymetrów, był nie-
regularny, grubości męskiego przegubu, z paroma dziurami
po sękach na końcu. Andy Colucci, który jakieś pięć czy
dziesięć minut później przyjrzał się mu przez lornetkę, do-
szedł do wniosku, że te dziury to oczy, a coś, co wygląda jak
pęknięcie czy bruzda z boku, jest nogą podkurczoną być
może w ostatnim śmiertelnym skurczu. To nie patyk, uznał
Andy, lecz jakaś czerwona jaszczurka. Podobnie jak ryba,
nietoperz i lilia, była martwa^.
Tym razem to Tony Schoondist wszedł do baraku i za-
brał okaz. Tego wieczora opowiedział w knajpie paru funk-
cjonariuszom, że z trudem się zmusił, żeby go dotknąć.
-
To świństwo na mnie patrzyło - powiedział. - Przynaj-
mniej takie miałem wrażenie. Martwe, żywe, wszystko jed-
no. - Nalał sobie piwa i wypił jednym haustem. - Mam na-
dzieję, że to już koniec. Naprawdę, słowo honoru.
Ale oczywiście to nie był koniec.
Shirley
Śmieszne, jak drobiazgi potrafią sprawić, że jakiś dzień
zostanie ci w pamięci. Tamten piątek 1988 roku był chyba
najstraszniejszym dniem mojego życia - przez pół roku póź-
niej nie mogłam spać i zgubiłam dwanaście kilo, bo przez ja-
kiś czas nie mogłam jeść - ale znaczę go w pamięci czymś mi-
łym. Tego dnia Herb Avery i Justin Islington dali mi bukiet
polnych kwiatów, zanim zaczęło się piekło.
Ci dwaj mieli u mnie duży minus. Zniszczyli mi nowiu-
teńką lnianą spódnicę. Nie brałam w tym udziału, zajmowa-
łam się własnymi sprawami, a do kuchni przyszłam tylko na
kawę. Nie zwracałam na nich uwagi, no a oni właśnie wtedy
cię dopadają, prawda? Mężczyźni. Przez jakiś czas zachowu-
ją się przyzwoicie, więc się odprężasz, a nawet dajesz się
uśpić przekonaniem, że jednak są normalni, po czym się za-
czyna. Herb i ten Islington wpadli do kuchni galopem jak
dwa konie, a po drodze wrzeszczeli o jakimś długu. Justin
walił Herba po łbie i ramionach, rycząc: „Płać, ty taki synu,
płać!", a Herb mu na to: „To były tylko żarty, dobrze wiesz,
że nie gram na pieniądze, puszczaj!". Ale obaj się śmieli. Jak
nienormalni. Justin prawie siedział Herbowi na plecach, zła-
pał go za kark i udawał, że go dusi. Herb usiłował go strzą-
snąć, żaden na mnie nie patrzył, nawet nie wiedzieli, że stoję
przy ekspresie, ubrana w nowiutką spódnicę. Funkcjona-
riusz Pasternak, rozumiesz - element wyposażenia.
- Uważajcie, idioci! - krzyknęłam, ale było za późno.
Wpadli na mnie, zanim zdążyłam odstawić kubek, i plask,
wszędzie miałam kawę, na całym przedzie. Nieważne, że
bluzka się zaplamiła, była stara, ale tę spódnicę miałam na
BUICK 8 221
sobie pierwszy raz! I w dodatku była ładna. Poprzedniego
wieczora przez pół godziny przyszywałam jej zakładkę.
Ryknęłam, a oni wreszcie przestali się popychać i tłuc.
Justin jeszcze oplatał biodra Herba nogą, a ręce trzymał mu
na szyi. Herb gapił się na mnie z szeroko otwartymi ustami.
Miły był z niego chłopak (co do tego Islingtona, to trudno
powiedzieć, bo zanim się poznaliśmy, przeniesiono go do
Jednostki K w Media), ale z otwartymi ustami wyglądał jak
głupi burak.
- Shirley! O Jezu - wyjęczał. Wiecie co? Mówił jak Arky,
teraz to sobie uświadomiłam - ten sam akcent, choć nie aż
tak silny. - Nie wiedziałem, że du jesteś.
- Wcale mnie to nie dziwi - powiedziałam - skoro ten
drugi jedzie na tobie jak na cholernym koniu wyścigowym!
- Poparzyłaś się? - spytał Justin.
- No pewnie, że się poparzyłam. Ta spódnica kosztowa-
ła trzydzieści pięć dolarów i dziś włożyłam ją po raz pierw-
szy, i już jest zniszczona! Lepiej mnie nie pytaj, czy się popa-
rzyłam.
- Rany, uspokój się, przepraszamy - rzekł Justin. Miał
w dodatku czelność się nadąć. Tacy są mężczyźni, teraz już
to wiem, wybacz mi te mądrości. Jak cię przepraszają, to od
razu masz paść z zachwytu, bo to załatwia wszystko. Nie-
ważne, że wybili okno, rozbili motorówkę albo przegrali
w pokera pieniądze na szkołę dla dziecka. Mówią: no co,
przecież przeprosiłem, od razu musisz podnosić taki raban?
- Shirley... - zaczął Herb.
- Nie teraz, skarbeńku, nie teraz - odparłam. - Wyjdź-
cie stąd. Zejdźcie mi z oczu.
Tymczasem funkcjonariusz Islington chwycił garść pa-
pierowych serwetek i zaczął mi wycierać spódnicę.
-
Przestań! - krzyknęłam^ złapałam go za nadgarstek. -
Co to ma być, impreza integracyjna?
-
Ja tylko myślałem... jeszcze nie wsiąkło...
Spytałam, czy jego matka ma jakieś normalne dzieci
i znowu się nadął.
-
Zrób sobie przysługę - dodałam - i natychmiast stąd
wyjdź. Zanim ci rozbiję ten ekspres na łbie.
Więc wyszli, właściwie bardziej się wyśliznęli i przez jakiś
czas obchodzili mnie szerokim łukiem, Herb zawstydzony,
a Justin Islington nadal z tą zdziwioną, urażoną miną - no
przecież przeprosiłem, co mam jeszcze zrobić, znieść jajko?
222 STEPHEN KING
^ **"
Potem, po jakimś tygodniu - innymi słowy w dniu, kie-
dy gówno wpadło w wentylator - pojawili się po południu
we dwójkę w dyspozytorni, Justin najpierw^ z bukietem,
Herb za nim. Prawie się za nim krył, tak to wyglądało, w ra-
zie jakbym zaczęła w nich rzucać przyciskami do papieru.
Ja nie potrafię się długo gniewać. To wie każdy, kto mnie
zna. Przez dzień-dwa wytrzymuję a potem wszystko mi jak-
by przecieka między palcami. A ci dwaj wyglądali słodko,
jak chłopcy, którzy chcą przeprosić nauczycielkę. To kolejna
cecha mężczyzn, jak niemal w cholernym mgnieniu oka po-
trafią się zmienić z wrzaskliwych brutali, którzy rzucają się
na siebie z nożami o każdą głupotę - o mecze, na miłość bo-
ską - w słodkie stworzonka prosto z cukierni. A zanim się
połapiesz co i jak, już trzymają łapę w twoich majtkach albo
próbują się do nich dobrać.
Justin podał mi bukiet. To były zwykłe polne kwiatki
z łąki za barakami. Stokrotki, kaczeńce, nawet parę mleczy,
o ile sobie przypominam. Ale właśnie dlatego był taki roz-
koszny i rozbrajający. Gdyby mi przynieśli cieplarniane róże
zamiast tego dziecinnego bukietu, może zdołałabym się po-
gniewać trochę dłużej. Bo to była bardzo ładna spódnica
i cholernie się napracowałam, podszywając tę zakładkę.
Justin Islington stał z przodu, bo miał te niebieskie oczy
kapitana drużyny, plus lok ciemnych włosów na czole. Pew-
nie na ten widok miałam zmięknąć i w pewnym sensie zmię-
kłam. Podał mi kwiatki. O jejku, jejku, proszę pani. Tkwiła
w nich nawet mała biała kopertka.
- Shirley - przemówił Justin, bardzo poważnie, ale z mi-
goczącymi uroczo oczami - chcemy się z tobą pogodzić.
- Tak - powiedział Herb. - Nie chcę, żebyś się na nas
gniewała.
- Ja też - dodał Justin. Nie byłam pewna jego szczerości,
ale Herb naprawdę mówił z głębi serca, to mi wystarczyło.
- Dobrze - odparłam i przyjęłam kwiatki. - Ale jeśli zro-
bicie to jeszcze raz...
-
Nie ma mowy! - zawołał Herb. - Nigdy! W życiu!
Oczywiście zawsze tak mówią. Tylko żeby nie było, że je-
stem wiedźmą. Po prostu znam życie.
-
Jeśli to zrobicie, palnę was tak, że dostaniecie zeza. -
Uniosłam brew, patrząc na Islingtona. - Powiem ci coś, cze-
go nie usłyszałeś od matki: od „przepraszam" nie znikną pla-
my na lnianej spódnicy.
BUICK 8 223
- Lepiej zajrzyj do koperty - odparł, nadal usiłując mnie
powalić spojrzeniem tych niebieściutkich oczu.
Postawiłam flakon na biurku i wyjęłam kopertę ze sto-
krotek.
- Nie wybuchnie mi w twarz proszkiem na kichanie? -
spytałam Herba. Żartowałam, ale pokręcił głową z przeję-
ciem. Kiedy się go takiego widziało, trudno było uwierzyć,
że potrafi wlepić komuś mandat, nie wpadając w czarną roz-
pacz. Ale policjanci w terenie stają się inni. Muszą.
Otworzyłam kopertkę, spodziewając się pocztówki z ko-
lejnymi przeprosinami, tym razem do rymu, ale zobaczyłam
tylko jakąś złożoną kartkę. Rozłożyłam ją i przekonałam
się, że to bon na zakupy w tym samym sklepie, w którym ku-
piłam spódnicę - o wartości pięćdziesięciu dolarów.
- Hej, no nie - powiedziałam. Omal się nie popłakałam.
I skoro już o tym mówię, to kolejna męska cecha - akurat
wtedy, kiedy masz ich szczerze dość, potrafią cię rozłożyć na
łopatki jakimś niesamowitym gestem i od razu, głupie, lecz
prawdziwe, zamiast dalej się na nich wściekać, zaczynasz się
wstydzić za każdą cyniczną i złośliwą myśl na ich temat. -
Chłopcy, nie trzeba było...
- Trzeba - odparł Justin. - To była głupota do kwadra-
tu, tak ganiać po kuchni.
- Do sześcianu - dodał Herb. Kiwał głową, nie odrywa-
jąc ode mnie spojrzenia.
^
- Ale to za dużo!
- Wcale nie, tak to wyliczyliśmy - oznajmił Islington. -
Doliczyliśmy jeszcze straty moralne, jak,.również ból i cier-
pienie...
-
Wcale się nie poparzyłam, ta kawa była...
- Shirley, to jest twoje - przerwał Herb tonem nieznoszącym
sprzeciwu. Jeszcze się nie zmienił w Wielkiego Pana Policjanta, ale
już się znajdował na dobrej drodze. - Klamka zapadła.
Byłam naprawdę zadowolona, że tak się zachowali i ni-
gdy o tym nie zapomniałam. To, co zdarzyło się później, by-
ło takie straszne, rozumiesz... Miło mieć coś, co trochę rów-
noważy ten horror, jakiś akt zwyczajnej życzliwości, jak
dwóch idiotów, którzy ci wynagradzają nie tylko zniszczoną
spódnicę? ale kłopot i zdenerwowanie. I w dodatku dają
kwiatki. Zwłaszcza te polne, własnoręcznie zebrane.
Podziękowałam im i poszli na piętro, pewnie, żeby po-
grać w szachy. Pod koniec każdego lata mieli takie mistrzo-
224 STEPHEN KING
stwa, a zwycięzca dostawał małą brązową deskę klozetową,
co nazywali Pucharem Scranton. Wszystkie te głupoty usta-
ły po odejściu Schoondista. Tamci dwaj odeszli z minami lu-
dzi, którzy dobrze spełnili obowiązek. W pewnym sensie rze-
czywiście mieli rację. Przynajmniej według mnie i mogłam
się odwzajemnić, kupując im za to,co mi zostanie z bonu po
kupnie spódnicy, wielką bombonierę albo, powiedzmy, rę-
kawiczki. Rękawiczki byłyby praktyczniejsze, ale chyba
wskazywałyby na zbytnią poufałość. Byłam ich koleżanką,
nie żoną. Niech żony im kupują.
Ten śmieszny bukiecik pokoju był ładnie ułożony, miał
nawet zielone gałązki, żeby wyglądało to jak z drogiej kwia-
ciarni, ale zapomnieli wlać wody. Ułożyć kwiaty i zapo-
mnieć o wodzie: to takie typowe dla facetów. Wzięłam wa-
zon i ruszyłam w stronę kuchni - i właśnie wtedy zgłosił się
George Stankowski, kaszlący i śmiertelnie przerażony. Po-
wiem ci coś, co możesz schować w skarbczyku innych życio-
wych mądrości: jedyne, co bardziej przeraża funkcjonariusza
łącznościowego niż świadomość, że funkcjonariusz obecny
na miejscu wypadku się boi, to kod 29-99. Kod 99 to „ko-
nieczna reakcja wszystkich funkcjonariuszy". Kod 29... za-
glądasz do książki i widzisz pod 29 tylko jedno słowo. „Ka-
tastrofa".
-
Baza, tu czternastka. Kod 29-99, jak mnie słyszysz?
Dwa-dziewięć-dziewięć-dziewięć.
Odstawiłam na biurko wazon z kwiatami, bardzo ostroż-
nie. Jednocześnie przed oczami stanęło mi wyraziste wspo-
mnienie: jak się dowiedziałam z radia o śmierci Johna Len-
nona. Robiłam wtedy śniadanie dla taty, miałam mu je
podać i uciekać, bo byłam już spóźniona do szkoły. Trzyma-
łam przy brzuchu salaterkę z jajkami. Ubijałam je trzepacz-
ką. Kiedy spiker powiedział, że Lennon został zastrzelony
w Nowym Jorku, odstawiłam salaterkę tym samym ostroż-
nym ruchem, co teraz wazon.
-
Tony! - krzyknęłam na całe gardło i dźwięk mojego
głosu (albo to, co dźwięczało w moim głosie) sprawił, że
wszyscy rzucili to, co robili. Ustały rozmowy na piętrze. -
Tony, George Stankowski jest 29-99!
I nie czekając na odpowiedź, chwyciłam mikrofon i po-
wiedziałam George'owi, że słyszę go dobrze, jeden-dwa.
-
Moje 20 jest na szosie 46, Poteenville - powiedział.
BUICK 8 225
W tle słyszałam nieregularne trzaski. Brzmiały jak strzelanie
płomieni. Tony stał już w drzwiach, a obok Sandy Dear-
born już w cywilnych ciuchach, z przydziałowymi butami
w ręce. - Cysterna zderzyła się ze szkolnym autobusem, wy-
buchł pożar. Cysterna się pali, ale przednia połowa autobu-
su też jest w ogniu, jak mnie słyszysz?
- Słyszę cię dobrze - odpowiedziałam. Głos miałam
w porządku, ale usta mi zdrętwiały.
- To cysterna z chemikaliami z Norco West.
- Potwierdzam, Norco West, 14. - Zapisałam to w note-
sie, wielkimi drukowanymi literami. - Jakieś oznaczenia?
Chodziło mi o te małe kwadraciki z symbolami ognia,
gazu, promieniowania radioaktywnego i paru innych za-
bawnych spraw.
- Nie widzę, za dużo dymu, ale wychodzi z niej coś białe-
go, zapala się i spływa na szosę, jak mnie słyszysz? - Znowu
zaczął kaszleć.
- Słyszę cię dobrze. Wdychasz opary? Masz dziwny głos.
- Nie, to nie opary, w porządku. Problem... - ale zanim
zdążył dokończyć, znowu się rozkaszlał.
Tony odebrał mi mikrofon. Poklepał mnie po ramieniu,
jakby chciał powiedzieć, że dobrze sobie radzę, ale nie może
dłużej tylko słuchać. Sandy wkładał buty. Wszyscy zaczęli
się schodzić do dyspozytorni. Było ich całkiem sporo, bo
zbliżała się nowa zmiana. Nawet Pan Dillon wyszedł z kuch-
ni, żeby sprawdzić, w co się bawimy.
- Chodzi o szkołę - ciągnął George, kiedy mógł mówić.
- Podstawówka z Poteemdlle stoi dwieście metrów dalej.
- Szkoła będzie pusta jeszcze przez miesiąc, czternastka.
Możesz...
-
Stop, stop. Może i będzie, ale widzę dzieci.
Za moimi plecami ktoś mruknął:
- W sierpniu są-tam warsztaty. Moja siostra uczy garn-
carstwa dziewięcio- i dziesięciolatków.
Pamiętam okropny ucisk w piersi, kiedy to usłyszałam.
- Nieważne, co to za wyciek, wiatr wieje ode mnie - cią-
gnął George, kiedy mógł mówić. - Wieje w stronę szkoły,
powtarzam, w stronę szkoły, odbiór.
- Słyszymy cię, czternastka. Strażacy są na miejscu?
- Nie, ale słyszę syreny. - Znowu kaszel. - Byłem prawie
na górze, kiedy się to wydarzyło, tak blisko, że słyszałem
huk, więc zdążyłem pierwszy. Trawa się pali, ogień idzie
15. Buick 8
226 STEPHEN KING
w stronę szkoły. Widzę dzieci na boisku, stoją i gapią się.
Widzę, że w środku trwa ewakuacja. Nie wiem, czy wyziewy
dotarły aż tam, ale nawet jeśli nie, to dotrą. Nagłośnijcie to,
szefie. To prawdziwa 29.
Tony: "
-
Czy w autobusie są ofiary, czternastka? Widzisz ofia-
ry, odbiór?
Spojrzałam na zegarek. Była za kwadrans druga. Gdyby-
śmy mieli szczęście, ten autobus jechałby do szkoły, nie wra-
cał -jechałby po dzieci, które uczyły się robić garnki i miski.
-
Autobus wygląda, jakby był pusty, jest tylko kierowca.
Widzę go - a może to ona - leży na kierownicy. Autobus stoi
do połowy w ogniu i muszę powiedzieć, że kierowca ZNM,
odbiór.
ZNM to skrót przejęty od pogotowia ratunkowego jesz-
cze w latach siedemdziesiątych. Oznacza; zginął na miejscu.
-
Słyszymy cię, czternastka - powiedział Tony. - Możesz
się przedostać do dzieci?
Kha - kha - kha. Źle to brzmiało.
- Tak jest, koło boiska do piłki nożnej jest droga. Pod-
chodzi aż do budynku.
- To jedź - powiedział Tony. Jeszcze nigdy nie zachowy-
wał się w sposób tak bardzo budzący szacunek. Jak generał
na polu walki. W końcu okazało się, że wyziewy nie są tok-
syczne i pali się głównie benzyna, ale oczywiście wtedy nie
mogliśmy o tym wiedzieć. Z tego, co wiedział George Stan-
kowski, Tony właśnie podpisał jego wyrok śmierci. I czasa-
mi taka jest ta praca, owszem.
- Zrozumiałem, baza, jadę.
- Jeśli będziesz widzieć, że się zatruły, wsadź je do radio-
wozu, posadź na masce i bagażniku, i na dachu, niech się
trzymają świateł. Wywieź tyle, ile się da, jak mnie słyszysz?
-
Słyszę cię dobrze, baza, czternastka wyjeżdża.
Klik. To ostatnie kliknięcie zabrzmiało bardzo głośno.
Tony spojrzał na nas.
- Słyszeliście, 29-99. Wszystkie radiowozy z bazy. Ci,
którzy czekają na powrót zmiennika, niech wezmą z maga-
zynu przenośne reflektory i pojadą prywatnymi samochoda-
mi. Shirley, namierz każdego funkcjonariusza na służbie.
- Tak jest. Mam ściągnąć funkcjonariuszy z aresztu?
- Jeszcze nie. Huddie Royer, gdzie jesteś?
- Tutaj, sierżancie.
BUICK 8 227
-
Zostajesz.
Huddie nie zaprotestował ani słowem, nie powiedział, że
chce być z resztą załogi, walczyć z ogniem i trującym gazem,
ratować dzieci. Powiedział tylko „tak jest".
- Skontaktujcie się ze strażą pożarną okręgu Pogus, do-
wiedzcie się, czy już jadą, czy jadą z Lassburga i Statler, we-
zwijcie pogotowie z Pittsburgha,, zresztą wszystko, co wam
przyjdzie do głowy.
- A Norco West?
Tony nie popukał się w czoło, ale mało brakowało.
-
No myślę. - Potem ruszył do drzwi, Curt za nim, inni
za Curtem, Pan Dillon na końcu.
Huddie chwycił go za obrożę.
-
Nie dzisiaj, mały. Będziesz tu ze mną i Shirley.
Pan D od razu usiadł, był dobrze wytresowany. Ale i tak
odprowadził funkcjonariuszy tęsknym spojrzeniem.
Nagle w jednostce zrobiło się bardzo pusto; zostało tyl-
ko nas dwoje - troje, jeśli doliczyć D. Nie żebyśmy mieli czas
o tym pomyśleć, było za dużo do roboty. Może nawet za-
uważyłam, że Pan Dillon wstaje i idzie do tylnych drzwi, wę-
szy pod nimi i zaczyna głucho warczeć. Chyba to naprawdę
zauważyłam, ale tak kątem oka, nie odrywając się od pracy.
Gdyby to do mnie naprawdę dotarło, pewnie odczytałabym
to jako rozczarowanie, że go zostawiono. Teraz mi się wyda-
je, że wyczuł coś, co się zaczęło dziać w Baraku B. Myślę, że
nawet usiłował nam o tym powiedzieć.
Ale nie miałam czasu roztkliwiać się nad psem - nie mia-
łam czasu nawet wstać i zamknąć go w kuchni, gdzie napiłby
się wody z miski i uspokoił. Szkoda, że nie znalazłam na to
czasu, biedny stary Pan D pożyłby jeszcze parę lat. Ale oczy-
wiście wtedy o tym nie wiedziałam. Zdawałam sobie jedynie
sprawę, że muszę określić, kto jest na autostradzie i gdzie. Mu-
siałam ich wysłać«na zachód, jeśli zdołam ich znaleźć, a oni
zdążą dojechać. Kiedy się tym zajmowałam, Huddie siedział
w gabinecie dowódcy, zgarbiony nad biurkiem, i gadał przez
telefon tak gorączkowo, jakby załatwiał interes swego życia.
Zebrałam wszystkich funkcjonariuszy z wyjątkiem szóst-
ki, którzy już dojeżdżali do jednostki. George Morgan
i Eddie Jacubois mieli dostarczyć przesyłkę, zanim udadzą
się do Poteenville. Tylko, oczywiście, szóstka nie dotarła te-
go dnia do Poteenville. Nie, Eddie i George wcale nie doje-
chali do Poteenville.
Eddie
Zabawne, jaka jest ta ludzka pamięć. Na początku nie
poznałem faceta, który wysiadł z tamtej przerobionej furgo-
netki, w ogóle nie połapałem się kto to. Dla mnie był kolej-
nym napranym gnojem z odwróconym krzyżem w uchu
i srebrną swastyką na łańcuszku. Pamiętam jego nalepki.
Człowiek uczy się czytać nalepki, które kierowcy mają na sa-
mochodach; potrafią bardzo wiele zdradzić. Każdy gliniarz
z drogówki wam to powie. ROBIĘ, CO MI KAŻĄ GŁOSY
W GŁOWIE, widniało na nalepce na zderzaku z lewej stro-
ny i AMISZOŻERCA z prawej. Facet chwiał się i chyba nie
tylko przez te wyszywane kowbojki na podkutych obcasach.
Czerwone oczy pod czarnymi kudłami świadczyły, że czegoś
się naćpał. Krew na prawej dłoni i prawym rękawie jego
podkoszulka świadczyła, że naćpał się czegoś paskudnego.
Podejrzewałem anielski pył. W naszej okolicy był bardzo
modny. Potem przyszła pora na crack. Teraz jest ecstasy
i sam bym rozdawał to gówno, gdyby mi pozwolili. Przynaj-
mniej jest łagodna. Możliwe też, że się czegoś w dodatku
najarał. Ale nie poznałem go, dopóki nie powiedział:
-
Hej, a niech mnie, przecież to Gruby Eddie.
Bingo, i już wiedziałem. Brian Lippy. Razem chodzili-
śmy do liceum, był o rok wyżej. Już wtedy z ćpania miał
piątkę z plusem. I otóż on, po latach, chwieje się na wyso-
kich obcasach kowbojskich butów na poboczu autostrady,
Chrystus zwisa głową w dół z jego ucha, swastyka dynda na
szyi, a jego gruchot jest oblepiony idiotycznymi naklejkami.
-
Siemanko, Brian, może byś się cofnął od samochodu?
- spytałem.
BUICK 8 229
Kiedy mówiłem, że jego furgonetka została przerobiona,
miałem na myśli taką wystrzałową landarę. Stała na piasz-
czystym poboczu szosy Humboldta, mniej więcej dwa kilo-
metry od skrzyżowania za stacją Jenny... ale tamtego lata
stacja była już zamknięta od dwóch czy trzech lat. Prawdę
mówiąc, furgonetka prawie wleciała do rowu. Mój stary
kumpel Brian Lippy wpadł w ostry poślizg, kiedy George
włączył światła, kolejny dowód na to, że nie był specjalnie
poczytalny.
Cieszyłem się, że George Morgan ze mną był. Na ogół
patrole w pojedynkę są w porządku, ale kiedy się człowiek
nadziewa na typa, który jedzie zygzakiem po całej jezdni, bo
tłucze się z pasażerem, miło jest mieć wsparcie. Co do tej bi-
jatyki, to po prostu było widać. Najpierw, kiedy minął naszą
dwudziestkę, i potem, kiedy zatrzymaliśmy się za nim, wi-
dzieliśmy jego młócącą rękę, prawą pięść wciąż i wciąż spa-
dającą na głowę czarnej sylwetki na miejscu dla pasażera, ale
to tak, że nie zauważył glin siedzących mu na zderzaku, do-
póki George nie włączył koguta. No ja pierniczę, pomyśla-
łem, a to dopiero. I zaraz potem widzę mojego starego kum-
pla Briana na poboczu, prawie w rowie, jakby spodziewał się
tego przez całe życie, co do pewnego stopnia nie mijało się
z prawdą.
Jeśli to trawka albo kwas, nie przejmuję się -za bardzo.
Tak, jak ecstasy. Ludzie zaczynają mniej więcej tak: „Cześć,
panie władzo kochana, jak leci? Zrobiłem coś nie tak? Ko-
cham cię". Ale od anielskiego pyłu dostają świra. Nawet
w ostatnie łajzy nagle wstępuje diabeł. Ja to widziałem. Poza
tym jeszcze była ta pasażerka. Kobieta, a przez to sytuacja
automatycznie stawała się o wiele gorsza. Mógł ją tłuc, ile
wlezie? ale to jeszcze nie znaczyło, że baba nie wpadnie
w szał, jak zobaczy, że zakuwamy w kajdanki jej słodkiego
brutala.
A tymczasem mój stary kumpel Brian nie cofnął się od
samochodu, o co go prosiłem. Stał, szczerzył się i jak to moż-
liwe, w imię Boga, że go od razu nie poznałem, przecież w li-
ceum był jednym z tych łobuzów, którzy zmieniają człowie-
kowi życie w piekło, jeśli się uwezmą. Zwłaszcza jeśli ten
człowiek jest trochę zbyt okrągły albo pryszczaty, a ja mia-
łem oba te problemy. Wojsko mnie odchudziło -jedyna die-
ta, za którą ci jeszcze płacą - a pryszcze z czasem same zni-
kły, jak to zwykle, ale w liceum Brian codziennie ostrzył
230 STEPHEN KING
sobie na mnie zęby. Także dlatego się cieszyłem, że George
był ze mną. Gdybym był sam, mój stary kumpel Brian mógł-
by sobie pomyśleć, że nadal się go boję. Im bardziej był na-
walony, tym większe prawdopodobieństwo, że coś takiego
mogło mu wpaść do głowy.
-
Proszę się odsunąć od samochodu - odezwał się Geor-
ge suchym i bezbarwnym tonem funkcjonariusza. Nikt by
nie uwierzył, słysząc, jak przemawia do jakiegoś pana Oby-
watela, że potrafił ochrypnąć od wrzasków podczas rozgry-
wek Małej Ligi, gdy kazał dzieciom odbijać cholerną piłkę
i biec do bazy z pochyloną głową. Albo że mógł z nimi żarto-
wać na ławce przed meczem, żeby je rozluźnić.
Lippy nigdy nie porwał George'owi podkoszulka i może
właśnie dlatego go usłuchał. Spojrzał na swoje buty i raptem
przestał się szczerzyć. Kiedy facet w rodzaju Briana Lippy'ego
przestaje się szczerzyć, w zamian zaczynacie nadymać.
-
Czy będzie pan stawiał opór? - spytał George. Jeszcze
nie wyjął broni, ale dłoń trzymał na kolbie. - Bo jeśli tak, to
proszę mi powiedzieć. Oszczędzi pan mnie i sobie proble-
mów.
Lippy nie odpowiedział. Patrzył na swoje buty.
- Nazywa się Brian? - spytał George.
- Brian Lippy. - Przyglądałem się furgonetce. Przez tyl-
ne okno widziałem pasażerkę. Nie patrzyła na nas. Opuściła
głowę. Pomyślałem, że pobił ją do nieprzytomności. Potem
jedną rękę podniosła do ust i wydmuchnęła strużkę papiero-
sowego dymu.
- Brian, chcę wiedzieć, czy będziesz stawiał opór. Odpo-
wiedz głośno i wyraźnie, no, bądź grzeczny.
- Zależy - powiedział Brian, unosząc górną wargę, żeby
zaprodukować szyderczy uśmiech. Ruszyłem w stronę fur-
gonetki, żeby odwalić mój kawałek roboty. Kiedy mój cień
przesunął się po butach Briana, ten się Wzdrygnął i cofnął
o krok, jakby to był wąż. Nie ma co, był naćpany i z każdą
chwilą coraz bardziej mi to wyglądało na anielski pył.
- Podaj mi swoje prawo jazdy i dowód rejestracyjny -
powiedział George.
Brian nie zareagował od razu. Znowu na mnie patrzył.
-
ED-die JA-ka-BUŁA! - wyskandował tak, jak kiedyś
w szkole z kolesiami. Tyle że wtedy nie obwieszał się Chry-
stusami do góry nogami ani swastykami; wywaliliby go na
zbity pysk, gdyby się ośmielił. Ruszyło mnie to przezwisko.
BUICK 8 231
Tak jakby Brian znalazł jakiś stary włącznik, zakurzony i za-
pomniany za drzwiami, ale działający. Jak cholera.
On też to zauważył. Zauważył i zaczął się szczerzyć.
- Gruby Eddie jaka-BUŁA! Tyłek gruby jak buła! Tłu-
sta buła!
- Może byś zamknął dziób? - spytał George. - Jeszcze ci
wpadnie jakaś mucha.
Odpiął kajdanki.
Brian Lippy zobaczył je i znowu stracił humor.
- Po co to?
- Jeśli nie podasz mi natychmiast swoich dokumentów,
zakuję cię, Brian. A jeśli będziesz świrować, gwarantuję ci
dwie rzeczy: złamany nos i osiemnaście miesięcy w Castle-
mora za stawianie oporu. Może być więcej, zależy, jakiego
sędziego ci przydzielą. No i co ty na to?
Brian wyjął portfel z tylnej kieszeni. Był stary i zatłusz-
czony, z niezdarnie wypalonym logo jakiejś kapeli - chyba
Judas Priest. Możliwe, że lutownicą. Zaczął grzebać w róż-
nych przegródkach.
-
Brian - odezwałem się.
Podniósł głowę.
-
Nazywam się Jacubois, Brian. Ładne francuskie na-
zwisko. I od dawna nie jestem gruby.
-
Ale będziesz. Grubasy zawsze tyją.
Wybuchnąłem śmiechem. Nie mogłem się powstrzymać.
Mówił jak jakiś świr w talk-show. Łypnął na mnie groźnie,
ale jakby trochę niepewnie. Stracił przewagę i czuł to.
-
Coś ci wyjawię - powiedziałem. - Szkoła się skończyła,
mój przyjacielu. To prawdziwe dorosłe życie. Wiem, że trud-
no ci w to uwierzyć, ale lepiej przywyknij. To już nie jest
uwaga-w dzienniczku. To się naprawdę liczy.
Rozdziawił gębę. Nic nie rozumiał. Nigdy nie rozumieją.
-
Brian, natychmiast oddaj mi dokumenty - odezwał się
George. - Połóż je tutaj.
I wyciągnął dłoń. Można powiedzieć, nie bardzo to było
mądre, ale George Morgan był w policji stanowej od dawna
i jego zdaniem sprawy zmierzały we właściwym kierunku.
Przynajmniej na tyle, że zrezygnował z zakucia w kajdanki
mojego starego kumpla Briana tylko po to, żeby mu poka-
zać, kto tu rządzi.
Podszedłem do furgonetki, po drodze patrząc na zega-
rek. Dochodziło wpół do drugiej. Upał. Świerszcze sucho cy-
232 STEPHEN KING
kają w trawie na poboczu. Od czasu do czasu przejeżdża sa-
mochód, zwalniając przy nas, żeby kierowca mógł się dobrze
przyjrzeć. Zawsze to miło, kiedy gliny kogoś zatrzymują i to
nie jesteś ty. To może poprawić humor na cały dzień.
Kobieta w furgonetce siedziała, przyciskając lewe kola-
no do chromowanej dźwigni zmiany biegów hursta. Typki
w rodzaju Briana kupują je chyba tylko po to, żeby móc so-
bie przykleić na szybie logo Hursta, tak mi się wydaje. Obok
były inne, Fram i Pennzoil. Dziewczyna miała jakieś dwa-
dzieścia lat i kasztanowe włosy zakręcone lokówką, nie-
szczególnie czyste, sięgające ramion. Dżinsy i białą koszulkę.
Bez stanika. Na ramionach duże czerwone pryszcze. Na jed-
nej ręce tatuaż AC/DC, na drugiej - KOCHAM BRIANA.
Paznokcie pomalowane na landrynkowy róż, ale ogryzione
i połamane. I owszem, była też krew. Na nosie zakrzepła
krew i smarki. Kropelki krwi na policzkach jak wypieki.
Krew na przeciętych wargach, brodzie i koszulce. Głowa
spuszczona, tak że skrzydła włosów zasłaniały częściowo jej
twarz. Papieros kursował w górę i dół, tik - tak, marlboro
albo winston, w tamtych czasach, kiedy ceny jeszcze nie po-
szły w górę i męty nie musiały kupować najgorszego chłamu,
można było być tego pewnym. A jeśli marlboro, to zawsze
w twardej paczce. Tyle ich już widziałem. Czasami pojawia
się dziecko i facet nabiera rozumu, ale zwykle dziecko ma po
prostu pecha.
-
Proszę - powiedziała i lekko uniosła prawe udo. Pod
nim spoczywała kanarkowożółta kartka. - Dowód rejestra-
cyjny. Mówię mu, żeby trzymał w portfelu albo schowku na
rękawiczki, ale zawsze gdzieś rzuci w jakieś śmiecie.
Nie mówiła jak na prochach i nigdzie nie widziałem po-
niewierających się butelek po alkoholu. Oczywiście to jesz-
cze nie znaczyło, że koniecznie musi być trzeźwa, ale zawsze
to jakiś krok we właściwym kierunku. Nie wyglądało także
na to, że ma ochotę wpaść w furię, choć to się akurat mogło
zmienić. W mgnieniu oka.
- Jak się pani nazywa?
- Sandra.
- Sandra i jak dalej?
- McCracken.
- Ma pani jakieś dokumenty?
- Tak.
- Poproszę.
BUICK 8 233
A za moimi plecami:
-
Kurwa, nie, nie wsiadam.- Jakim prawem mnie tam
pchasz?
Obejrzałem się. George przytrzymywał tylne drzwi ra-
diowozu; kierowca limuzyny nie zrobiłby tego uprzejmiej.
Ale w limuzynie nie ma drzwi, które się nie otwierają od
środka, ani takich samych okien,* ani siatki oddzielającej tyl-
ne siedzenie od przednich. Plus, oczywiście, nie śmierdzi rzy-
gowinami. Jeszcze nigdy nie jechałem radiowozem - no, mo-
że raz, przez jakiś tydzień, jak dostaliśmy nowe caprice -
który by tak śmierdział.
- Takim prawem, że cię udupiłem, Brian. Uwierzysz mi
na słowo czy ci odczytać prawa?
- Niby za co? Nie przekroczyłem szybkości!
- To prawda, byłeś za bardzo zajęty laniem swojej
dziewczyny, żeby na serio dodać gazu, ale jechałeś w niebez-
pieczny sposób i stanowiłeś zagrożenie dla innych. Plus na-
paść. Nie zapominajmy o napaści. Więc wsiadaj.
- Nie możesz...
- Brian, wsiadaj, bo cię skuję. Mocno, a to boli.
- Chciałbym to zobaczyć.
- Naprawdę? - spytał George, niemal zbyt cicho, by go
usłyszeć nawet w tej sennej popołudniowej ciszy.
Brian Lippy zrozumiał dwie rzeczy. Po pierwsze - że
George to zrobi. Po drugie - że nawet ma na to ochotę. I że
zobaczy to Sandra McCracken. To niedobrze,kiedy twoja
dupa widzi, jak cię obrączkują. Wystarczy, że zobaczyła, jak
cię aresztują.
-
Mój prawnik się do ciebie odezwie - zapowiedział
Brian Lippy i wsiadł do radiowozu.
George zatrzasnął drzwi i spojrzał na mnie.
- Jego prawnik się do nas odezwie.
- Czy to nie straszne? - odparłem.
Dziewczyna puknęła mnie czymś w ramię. Odwróciłem
się i ujrzałem rożek jej prawa jazdy.
- Proszę - powiedziała. Patrzyła na mnie. Tylko przez
chwilę, bo zaraz się odwróciła i znowu zaczęła grzebać w to-
rebce, tym razem w poszukiwaniu chusteczek jednorazo-
wych, ale to mi wystarczyło, żeby się przekonać, iż napraw-
dę nic nie brała. Jest jak żywy trup, ale nie brała.
- Kierowca pojazdu utrzymuje, że jego karta rejestracyj-
na znajduje się w furgonetce - zawołał George.
234 STEPHEN KING
-
Aha, mam.
Spotkaliśmy się przy idiotycznie przystrojonym tylnym
zderzaku - ROBIĘ, CO MI KAŻĄ GŁOSY W GŁOWIE
i AMISZOŻERCA. Podałem mu kartę rejestracyjną.
- A ona? - spytał cicho.
- Nie.
- Na pewno? ., -
-#
-Prawie.
- Spróbuj - powiedział i wrócił do radiowozu. Mój stary
kumpel zaczął wrzeszczeć w chwili, gdy George sięgnął przez
okno po mikrofon. George go olał i stanął tak daleko, jak na
to pozwalał kabel mikrofonu, żeby znaleźć się w słońcu.
- Baza, tu szóstka, odbiór.
Wróciłem do otwartych drzwi furgonetki. Kobieta zgasi-
ła papierosa w kipiącej niedopałkami popielniczce i zapaliła
następnego. Nowy papieros zaczął wędrować w górę i dół.
Spomiędzy pasm włosów sączył się zużyty dym.
-
Pani McCracken, zabierzemy pana Lippy'ego do na-
szych baraków - Jednostka D, na wzgórzu. Chcielibyśmy,
żeby nam pani towarzyszyła.
Potrząsnęła głową i zajęła się chusteczkami; opuściła gło-
wę, zamiast podnieść je do twarzy, i jeszcze bardziej zasłoni-
ła się włosami. Ręka z papierosem spoczywała teraz na oble-
czonej w dżins nodze, dym unosił się prosto do góry.
-
Chcielibyśmy, żeby pani za nami pojechała. - Mówi-
łem najłagodniej, jak potrafiłem. Usiłowałem przybrać tro-
skliwy, pełen zrozumienia ton, taki bardziej osobisty. Tak to
chyba robią psychiatrzy i terapeuci, ale co oni tam wiedzą?
Nienawidzę sukinsynów, tak wygląda brzydka prawda. Wy-
szli z mieszczańskich rodzinek, jedzie od nich płynem do
układania włosów i dezodorantem, mądrzą się o przemocy
w rodzinie i niskiej samoocenie, ale w życiu nie widzieli ta-
kiego na przykład okręgu Lassburg, który się skończył
w chwili, gdy wyczerpały się zapasy węgla. Czy do babki
w rodzaju Sandry McCracken kiedykolwiek ktoś się odezwie
łagodnie, troskliwie i bez pogróżek? Może czasem, ale nie są-
dzę. Za to, gdybym ją złapał za włosy, żeby musiała na mnie
spojrzeć i wrzasnął: JEDZIESZ Z NAMI! JEDZIESZ
Z NAMI I ZŁOŻYSZ ZEZNANIE PRZECIWKO NIE-
MU! JEDZIESZ Z NAMI, TY GŁUPIA POBITA SUKO!
TY ŁATWA DUPO! JEDZIESZ, KURWO, Z NAMI!, to-
by odniosło skutek. Pewnie bym coś zdziałał. Trzeba mówić
BUICK 8 235
ich językiem. Psychiatrzy i terapeuci nie chcą o tym słyszeć.
Nie chcą uwierzyć, że istnieje jakiś język, którego nie znają.
Znowu pokręciła głową. Nie patrzyła na mnie. Paliła
i nie patrzyła.
- Chciałbym, żeby pojechała pani z nami i złożyła zezna-
nia przeciwko panu Lippy'emu. Musi pani. Widzieliśmy, jak
panią bił, byliśmy tuż za wami i dobrze się przyjrzeliśmy.
- Wcale nie muszę - odparła. - A pan mnie nie może
zmusić.
Nadal zasłaniała twarz tymi sklejonymi, tłustymi kaszta-
nowymi strąkami, ale mówiła z wielką pewnością siebie.
Wiedziała, że nie możemy jej zmusić do złożenia zeznań, bo
już przez to przechodziła.
-
Długo to jeszcze potrwa? - spytałem.
Nic. Głowa spuszczona. Twarz ukryta. Tak samo spusz-
czała głowę i kryła twarz jako dwunastolatka, kiedy nauczy-
ciel zadał jej trudne pytanie w klasie albo kiedy koleżanki się
z niej nabijały, bo cycki urosły jej wcześniej niż im i stała się
cycatką. Właśnie po to dziewczynki zapuszczają włosy, żeby
się za nimi ukryć. Ale nawet wiedząc o tym, nie miałem do
niej więcej cierpliwości. Wręcz mniej. Bo, rozumiesz, na tym
świecie trzeba samemu o siebie dbać. Zwłaszcza jeśli ktoś jest
brzydki.
-
Sandro.
Lekkie drgnięcie ramion, kiedy przerzuciłem się na jej
imię. Nic więcej. I rany, ależ mnie to wkurzyło. Tak łatwo się
poddają. Są jak siedzące kaczki.
-
Sandro, popatrz na mnie.
Nie chciała, ale wiedziałem, że spojrzy. Przyzwyczaiła się
robić to, co jej kazali mężczyźni. Zrobiła z tego cel swego życia.
-
Odwróć głowę i spójrz na mnie.
Odwróciła głowę, ale oczy-miała spuszczone. Nadal była
usmarowana krwią^Nie była brzydka. Może trochę, jeśli się
akurat nie lubiło takich. I nie była taka głupia, za jaką sieją
miało, jaką chciała udawać.
- Chcę do domu - odezwała się słabym dziecinnym gło-
sem. - Krew mi poleciała z nosa i chcę się umyć.
- Tak, widzę. A co? Wpadłaś na drzwi? Głowę dam, że
tak. Więc?
- Tak, na drzwi. - W jej oczach nie było nawet wyzwania.
Ani śladu charakterku jej chłopaka - amiszożercy. Czekała,
aż się to wszystko skończy. Pogawędki na autostradzie to nie
236 STEPHEN KING
prawdziwe życie. Prawdziwe życie jest, jak się oberwie. Kiedy
się wciąga smarki razem z krwią i łzami i przełyka jak syrop
od kaszlu. - Szłam do łazienki i nie wiedziałam, że w środku
jest Bri, i on nagle wyszedł, tak całkiem nagle, i drzwi...
- Długo jeszcze, Sandro?
- Co?
- Długo jeszcze będziesz go lizać po dupie?
Oczy lekko się jej rozszerzyły. To wszystko.
- Aż wybije ci wszystkie zęby?
- Chcę do domu.
- A jeśli zajrzę do akt szpitalnych, ile razy zobaczę twoje
nazwisko? Bo często wpadasz na drzwi?
- Czemu mnie pan męczy? Nie robię kłopotów.
- Aż ci rozbije czaszkę? Aż ci przetrąci nogi?
- Ja chcę do domu.
Chciałbym powiedzieć: „Wtedy zrozumiałem, że ją stra-
ciłem", ale to nieprawda, bo nie można stracić tego, czego
się nigdy nie miało. Mogła tam siedzieć do końca świata al-
bo dopóki bym się nie wściekł tak, że zrobiłbym coś głupie-
go. Na przykład ją uderzył. Bo chciałem. Gdybym ją ude-
rzył, przynajmniej by wiedziała, że tam jestem.
W kieszeni miałem wizytownik. Wyjąłem go, przejrzałem
wizytówki i znalazłem tę, której szukałem.
-
Ta pani mieszka w Statler Village. Rozmawiała z set-
kami takich dziewczyn jak ty i wielu pomogła. Jeśli nie masz
pieniędzy, będzie z tobą pracować za darmo. Razem to wy-
prostujecie. Zgoda?
Podsunąłem jej wizytówkę pod nos, trzymając ją między
dwoma palcami. Nie wzięła jej, więc rzuciłem wizytówkę na
siedzenie. Potem poszedłem do radiowozu, żeby spisać dane.
Brian Lippy siedział na środku siedzenia, łypiąc spode łba.
Wyglądał jak jakiś wkurwiony zeszmacony Napoleon.
- I jak? - spytał George.
- Nic - odparłem. - Jeszcze nie ma dość.
Zaniosłem kartę rejestracyjną do furgonetki. Dziewczy-
na przesiadła się za kierownicę. Wielki silnik już mruczał.
Wcisnęła sprzęgło, a prawą rękę położyła na dźwigni zmiany
biegów. Obgryzione różowe paznokcie na chromie. Gdyby
wiochy miały herby, można by to uznać za nasz herb. Albo
sześciopak piwa i paczkę winstonów.
-
Proszę jechać ostrożnie - powiedziałem, wręczając jej
kartę.
BUICK 8 237
- Aha - mruknęła i ruszyła. Chciała mi wygarnąć, ale
nie miała odwagi, za dobrze ją wytresowali. Furgonetka
skoczyła do przodu - dziewczyna nie miała takiej wprawy
w ręcznej zmianie biegów, jak się jej wydawało - i szarpnęła
nią mocno. Włosy zafalowały. Nagle znowu to zobaczyłem:
on jedzie zygzakiem po autostradzie, lewą ręką prowadzi
swoją własność, a prawą tłucze drugą własność - i zrobiło mi
się niedobrze. Zanim dziewczyna wrzuciła dwójkę, coś białe-
go wyfrunęło z furkotem z okna po stronie kierowcy. To by-
ła ta wizytówka, którą jej dałem.
Wróciłem do radiowozu. Brian nadal siedział z brodą
opartą na piersi, piorunując mnie spojrzeniem wkurwionego
Napoleona. A może Rasputina. Usiadłem po stronie pasaże-
ra, zgrzany i zmęczony. Jakby tego było mało, Brian zaczął
skandować:
- Gruby ED-die JA-ka-BUŁA! Tyłek jak...
- Zamknij się - rzuciłem.
- Chodź tu i mnie zmuś, grubasie. No, rusz grubą dupę
i spróbuj!
Innymi słowy, kolejny piękny dzień funkcjonariusza po-
licji stanowej. Ten facet do siódmej wieczorem wróci do tej
meliny, którą nazywał domem, i obejrzy Koło Fortuny, po-
pijając piwo. Spojrzałem na zegarek - 13:44 - i wziąłem mi-
krofon.
- Baza, tu szóstka.
- Słyszę cię, szóstka - odpowiedziała natychmiast Shir-
ley, spokojna jak chłodny wietrzyk. Za chwilę Islington
i Avery mieli jej dać kwiaty. Na autostradzie 46 w Poteenvil-
le, jakieś trzydzieści kilometrów od naszej 20, cysterna Norco
West właśnie zderzyła się ze szkolnym autobusem, zabijając
prowadzącą go panią Esther Mayhew. George Stankowski
był na tyle blisko, że usłyszał huk, więc kto powiedział, że ni-
gdy nie ma w pobliżu policjanta, kiedy go potrzeba?
- Kod 15 i baza 17, odbiór.
Inaczej mówiąc, aresztowaliśmy dupka i jedziemy do domu.
- Szóstka, macie jednego zatrzymanego czy jak?
- Jednego, odbiór.
- Tu Tłusty Pierdziel Jeden, bez odbioru - powiedział
Brian z tylnego siedzenia. Zaczął się śmiać - cienkim, dła-
wiącym się chichotem ćpuna. Zaczął także tupać kowbojski-
mi butami. Czekała nas półgodzinna jazda do baraków. Za-
cząłem podejrzewać, że będzie się nam dłużyć.
Huddie
Rzuciłem słuchawkę na widełki i prawie galopem pole-
ciałem do dyspozytorni, gdzie Shirley nadal w pocie czoła
wysyłała funkcjonariuszy na zachód.
- Norco twierdzi, że to płynny chlor - powiedziałem. -
Duża ulga. Chlor jest wredny, ale na ogół nie zagraża życiu.
- Na pewno chlor? - spytała Shirley.
- Dziewięćdziesiąt procent. W tym kierunku wysłali tyl-
ko chlor. Ciągle się widzi te cysterny jadące do wodociągów.
Puść to dalej, zaczynając od George'a S. I co, jak rany Bo-
ga, odbiło temu psu?
Pan Dillon tkwił z nosem wciśniętym w szparę pod tylny-
mi drzwiami, trącał je nieustannie. Właściwie prawie się na
nie rzucał i przez cały czas warczał głucho. Uszy miał poło-
żone płasko. Na moich oczach uderzył drzwi pyskiem tak, że
prawie go sobie spłaszczył. Potem zaskowyczał, jakby chciał
powiedzieć: auć, zabolało!
- Nie mam pojęcia - powiedziała Shirley tonem świad-
czącym, że nie ma czasu dla Pana Dillon^. Tak naprawdę ja
też nie miałem. Ale przyglądałem się mu jeszcze przez chwi-
lę. Wiem, że tak się zachowują psy myśliwskie, kiedy trafią
na trop lub czują, że jakieś duże zwierzę siedzi w chaszczach
- niedźwiedź albo wilk. Ale w naszej okolicy już od wojny
w Wietnamie nie ma wilków, a niedźwiedzie są pod ochroną.
Zresztą drzwi wychodziły tylko na parking. I na Barak B,
oczywiście. Spojrzałem na zegar nad kuchennymi drzwiami.
Była 14.21. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek o tej godzi-
nie widział takie pustki w bazie.
- Czternastka, czternastka, tu baza, odbiór.
BUICK 8 239
George zgłosił się, nadal kaszląc.
- Tu czternastka.
- To chlor, ci z Norco West są prawie pewni. Płynny
chlor. - Spojrzała na mnie, a ja podniosłem kciuk. - Może
podrażniać, ale...
- Stop, stop. - Kha, kha.
- Słucham, czternastka.
- Może to chlor, może nie. Pali się, cokolwiek to jest,
a w tę stronę lecą takie wielkie białe kłęby. Moja dwudziest-
ka jest na końcu drogi, tej przy boisku. Te dzieci kaszlą go-
rzej ode mnie i widzę, że parę osób zemdlało, w tym jedna
dorosła kobieta. Na poboczu są zaparkowane dwa szkolne
autobusy. Spróbuję do jednego zapakować tu obecnych.
Odbiór.
Odebrałem Shirley mikrofon.
-
George, tu Huddie. Norco twierdzi, że pali się tylko
paliwo, które się unosi na powierzchni chloru. Będziesz bez-
pieczniejszy, jak poprowadzisz dzieci na piechotę, odbiór.
Tu George S. udzielił swojej klasycznej odpowiedzi, so-
lidnej i spokojnej. Później otrzymał dyplom za przekrocze-
nie granic obowiązku - chyba od gubernatora - i w gazetach
opublikowano jego zdjęcie. Żona oprawiła ten dyplom
w ramki i powiesiła na ścianie bawialni. George chyba nie
rozumiał, o co to zamieszanie. Uważał, że zachował się roz-
sądnie i przyzwoicie. Jeśli istnieje coś takiego, jak właściwy
człowiek we właściwym miejscu, to był to zdecydowanie
George Stankowski w szkole podstawowej w Poteenville.
-
Samochodem będzie lepiej - powiedział. - Szybciej. Tu
czternastka, siedem.
Wkrótce potem Shirley i ja mieliśmy na jakiś czas kom-
pletnie zapomnieć o Poteenville. Jeśli cię to interesuje, funk-
cjonariusz George Stankowski wsiadł do jednego z autobu-
sów, otworzywszy-sobie drzwi kamieniem. Uruchomił
czterdziestoosobowego blue birda zapasowymi kluczykami,
które znalazł przyklejone do wewnętrznej strony osłony prze-
ciwsłonecznej po stronie kierowcy, i w końcu zapakował do
niego dwadzieścioro pięcioro kaszlących, płaczących, czer-
wonookich dzieci i dwie nauczycielki. Wiele dzieci nadal ści-
skało zdeformowane garnki, miski i ceramiczne popielniczki,
które zrobiły tego popołudnia. Troje straciło przytomność,
jedno z powodu alergicznej reakcji na opary chloru. Pozosta-
ła dwójka zemdlała ze strachu. Jedna z nauczycielek, Rosel-
240 STEPHEN KING
len Nevers, była w znacznie poważniejszym stanie - George
widział ją na chodniku. Leżała na boku półprzytomna i dy-
szała, wpijała słabnące palce w spuchnięte gardło. Oczy wy-
chodziły jej z orbit jak żółtka sadzonych jajek.
- To moja mamusia - powiedziała mała dziewczynka.
Łzy lały się strumieniem z jej wielkich piwnych oczu, ale nie
wypuściła glinianego wazonika/który ściskała, ani go nie
przechyliła, żeby nie wypadła z niego stokrotka. - Ma azmę.
George klęczał już przy kobiecie i odchylał jej głowę, że-
by jak najbardziej udrożnić tchawicę. Włosy kładły się jej na
chodniku.
- Kochanie, czy mamusia coś bierze na astmę, jak ma ta-
ki atak?
- W kieszeni - powiedziała dziewczynka z wazonikiem.
- Czy mamusia umrze?
- Ależ skąd - zapewnił ją George. Wyjął z kieszeni pani
Nevers inhalator i wtłoczył jej w gardło wielki haust powie-
trza. Kobieta zakrztusiła się, zadrżała i usiadła.
George zaniósł ją na rękach do autobusu, idąc za kaszlą-
cymi, płaczącymi dziećmi. Położył Rosellen na siedzeniu ko-
ło córki i usiadł za kierownicą. Ruszył przez boisko, koło
swojego radiowozu, w stronę drogi dojazdowej. Kiedy blue
bird wyjechał na autostradę 46, dzieci już śpiewały „Jadą, ja-
dą misie". I w ten sposób funkcjonariusz Stankowski stał się
prawdziwym bohaterem, podczas gdy niektórzy z nas usiło-
wali ocalić resztki zdrowych zmysłów.
Oraz życie.
Shirley
Ostatni meldunek George'a brzmiał „Tu czternastka, sie-
dem" - kończę służbę. Zanotowałam to w dzienniku, spo-
glądając na zegarek, żeby zamieścić dokładny czas. Była
14.23. Dobrze to pamiętam, tak samo jak to, że Huddie stał
koło mnie i lekko mnie obejmował -jakby mi chciał powie-
dzieć, że George i dzieci sobie poradzą, ale nie mówiąc tego
głośno. 14.23, wtedy zaczęło się piekło. I to dosłownie.
Pan Dillon zaczął szczekać. Nie było to gardłowe szcze-
kanie, jakie zwykle rezerwował dla zabłąkanych jeleni albo
szopów, które ośmielały się węszyć wokół ganku, lecz cien-
kie, jazgotliwe ujadanie. Takiego jeszcze nie słyszałam. Jak-
by go przebiło coś ostrego i nie mógł się uwolnić.
- Co do cholery? - odezwał się Huddie.
D zrobił pięć lub sześć sztywnych, drobnych kroczków
do tyłu, całkiem jak koń na rodeo podczas pętania cielęcia.
Chyba wiedziałam, co się stanie, i Huddie też, ale nie mogli-
śmy w to uwierzyć. Nawet gdybyśmy uwierzyli, nie mogliby-
śmy go powstrzymać. Pan Dillon był kochany, ale wtedy by
nas pogryzł, gdybyśmy spróbowali. Ciągle ujadał wysoko,
a z kącików pyska zaczęły mu wypadać płatki piany.
Pamiętam, że właśnie wtedy poraziło mnie odbite świa-
tło. Zamrugałam i światło uciekło ode mnie po ścianie. Była
to szóstka, Eddie i George powracający z zatrzymanym, ale
prawie to do mnie nie dotarło. Nadal patrzyłam na Pana
Dillona.
Rzucił się na drzwi z siatki i nawet się nie zawahał. Na-
wet nie zwolnił. Spuścił łeb i przebił się na zewnątrz, wyry-
16. Buick 8
242 STEPHEN KING
wając drzwi z zawiasów i wlokąc je za sobą; wciąż ujadał, co
brzmiało tak, jakby krzyczał. W tej samej chwili poczułam
zapach, bardzo mocny: morskiej wody i zgniłych roślin.
Rozległ się pisk hamulców i opon, ryk klaksonu i czyjś
wrzask: „Uwaga! Uwaga!". Huddie runął do wyjścia, a ja za
nim.
,• ^
Eddie
Popsuliśmy mu dzień, zabierając go do jednostki. Prze-
rwaliśmy mu, przynajmniej na chwilę, bicie dziewczyny. Mu-
siał usiąść na tylnym siedzeniu, gdzie "sprężyny kłuły go
w tyłek, a eleganckie buciki musiał oprzeć na naszych spe-
cjalnych, odpornych na rzygowiny plastikowych matach.
Ale Brian zamierzał się nam zrewanżować. Szczególnie
mnie, ale George oczywiście także musiał tego wysłuchiwać.
Skandował swoją wersję mojego nazwiska, a potem ze
wszystkich sił tupał ciężkimi obcasami butów. W sumie osią-
gnął efekt zawołania kibiców. I przez cały czas przez drucia-
ną siatkę świdrował mnie spojrzeniem tych małych naćpa-
nych oczek, spod zmarszczonych brwi i z^ spuszczoną
głową. Widziałem go w lusterku na osłonie przeciwsłonecz-
nej.
- JA-ka-BUŁA! - Tup-tuptup! - JA-ka-BUŁA! - Tup-
-tuptup!
- Może byś przestał? - poprosił George. Zbliżaliśmy się
już do baraków. Prawie zupełnie opustoszałych, do tego cza-
su wszyscy już wiedzieli, co się stało w Poteenville. Shirley
nam to częściowo powiedziała, a resztę podsłuchaliśmy
z rozmów w radiu. - Uszy puchną.
Tego tylko było mu trzeba.
-
JA-ka-BUŁA! - TUP-TUPTUP!
Gdyby tupnął mocniej, pewnie by się przebił przez pod-
łogę, ale* George nie tracił sił na ponowną prośbę. Kiedy się
ich wsadza do radiowozu, usiłują ci zaleźć za skórę, bo tylko
tyle mogą. Już to przeżyłem, ale słuchając tego młotka, któ-
ry kiedyś wytrącał mi książki w szkolnej stołówce i wyrywał
244 STEPHEN KING
*• *
pętelki z koszul, skandując dokładnie tę samą znienawidzo-
ną wersję mojego nazwiska... rany, ależ to było upiorne. Jak-
bym się cofnął w czasie w machinie profesora Peabody'ego.
W ogóle się nie odzywałem, ale George chyba wiedział.
A kiedy wziął mikrofon i zgłosił się - „dwudziestka - baza za
małą chwileczkę", tak powiedział/-^wiedziałem, że mówi
bardziej do mnie niż do^Shirlej^Zaraz przykujemy Briana
do krzesła w Kąciku Niegrzecznego Chłopca, włączymy mu
telewizor, jeśli zechce, i zaczniemy wypełniać formularze.
Potem pojedziemy do Poteenville, chyba że sytuacja zmieni
się gwałtownie na lepsze. Shirley zadzwoni do więzienia
okręgowego i powie, że wysyłamy im jednego z ich ulubio-
nych łobuzów. Ale na razie...
-
JA-ka-BUŁA! - Tup-tuptup! - JA-ka-BUŁA!
Wrzeszczał tak głośno, że poczerwieniały mu policzki,
a na szyi wezbrały żyły. Już się nade mn^ą nie pastwił, dostał
autentycznego napadu. Cóż to będzie za rozkosz się go po-
zbyć.
Wjechaliśmy na Bookin's Hill - George prowadził trochę
szybciej, niż to było konieczne - kierując się w stronę stojącej
na szczycie Jednostki D. George wrzucił kierunkowskaz
i skręcił, być może nadal trochę szybciej, niż powinien. Lip-
py, rozumiejąc, że za chwilę już nie będzie mógł nas dręczyć,
zaczął trząść siatką dzielącą go od nas, łomocząc o podłogę
kopytami w butach Johna Wayne'a.
-
JA-ka-BUŁA! - Tup-tuptup! Trzęs-trzęstrzęs!
Wjechaliśmy na drogę prowadzącą na parking. George
skręcił ostro w lewo wokół narożnika budynku. Chciał za-
parkować tylną połową radiowozu koło schodków, żebyśmy
mogli raz-dwa wyładować dobrego starego Bri.
I kiedy zakręcał, Pan Dillon wyskoczył nam prosto pod
koła.
-
Uważaj, uważaj! - ryknął George^ie wiem, do mnie,
do psa czy może do siebie. A kiedy to sobie przypominam,
aż dziwne, jakie to było podobne do tego wypadku, kiedy
przejechał kobietę w Lassburgu. Tak podobne, jakby to by-
ła próba generalna, ale z jedną wielką różnicą. Ciekawe, czy
przez te ostatnie tygodnie, zanim wsadził sobie pistolet
w usta, nie przyszło mu do głowy: psa ominąłem, a kobiety
nie. Może nie, ale mnie by przyszło. Psa ominąłem, a kobie-
ty nie. Jak można wierzyć w Boga, skoro tak się wszystko
pieprzy?
BUICK 8 245
George obiema nogami wdepnął hamulec i wbił lewą
dłoń w klakson. Rzuciło mnie do przodu. Pas mnie zatrzy-
mał. Z tyłu też były pasy, ale nasz zatrzymany nie pofatygo-
wał się ich zapiąć - za bardzo się przykładał do popisów wo-
kalnych - i walnął twarzą w siatkę, którą ściskał. Usłyszałem
jakiś trzask, jakby kostki albo stawu. A potem chrupnięcie.
Trzasnął prawdopodobnie jego palec. Chrupnięcie to bez
wątpienia nos. Już to słyszałem i zawsze brzmiało tak samo,
jakby się łamało kurzą kość. Brian wydał zduszony krzyk
zaskoczenia. W ramię mojego munduru trafiła wielka fon-
tanna krwi, gorąca jak z termofora.
Pan Dillon ominął nas może o jakieś trzydzieści centy-
metrów, a może tylko pięć, ale popędził dalej, nie rzuciwszy
na nas nawet okiem, z uszami przyklejonymi do czaszki, uja-
dając i skomląc. Leciał prosto do Baraku B. Cień ciągnął się
za nim po asfalcie, czarny i ostry.
-
O Chryste, boli! - krzyknął Brian przez zatkany nos. -
Grwawie, gurwa!
I zaczął wyć, że policja bije.
George otworzył drzwi. Ja przez jakiś czas siedziałem
nieruchomo, patrząc za D. Spodziewałem się, że pod bara-
kiem się zatrzyma. Nic z tego. Rzucił się z całym pędem na
podnoszone drzwi. Upadł na bok i krzyknął. Aż do tamtego
dnia nie wierzyłem, że psy mogą krzyczeć, ale teraz to wiem.
Zabrzmiało to nie jak krzyk bólu, tylko frustracji.-Na ramio-
na wystąpiła mi gęsia skórka. D poderwał się i obrócił, jakby
gonił za własnym ogonem. Zrobił dwa kółka, potrząsnął
głową, żeby oprzytomnieć, i znowu rzucił się prosto na
drzwi.
-
D, nie! - krzyknął Huddie od progu. Za jego plecami
stała Shirley i osłaniała ręką oczy. - Stój, D, słyszysz?
Pan D nie poświęcił mTuwagi. Pewnie olałby i Orvil-
le'a Garretta, gdyby tam był, a Orv był w zrozumieniu
D osobnikiem najbliższym samcowi alfa. D rzucał się wciąż
od nowa na drzwi, szczekał jak wariat, znowu wydawał te
upiorne krzyki frustracji przy każdym zderzeniu z twardą
powierzchnią. Za trzecim razem na bielonym drewnie został
krwawy odcisk nosa.
A przez cały czas mój stary kumpel Brian darł się jak
wściekły: „Pomóż mi, Jacubois, ja krwawię, krwawię jak
świnia, gdzie się ten skurwiel uczył jeździć, won na furman-
kę, nie za kółko! Pomóż mi wysiąść, o kurwa, mój nos!".
246 STEPHEN KING
Zignorowałem go i wysiadłem z radiowozu. Chciałem
spytać George'a, czy według niego D się wściekł, ale zanim
otworzyłem usta, uderzył mnie ten smród: zapach morskiej
wody, starej kapusty i czegoś jeszcze, czegoś dużo gorszego.
Pan D zawrócił nagle i puścił się pędem w prawo, w stro-
nę narożnika baraku.
- Nie, D, nie! – krzyknęła Shirley. Zrozumiała to, co do
mnie dotarło sekundę później - że boczne drzwi, te z gałką
zamiast prowadnic, są lekko uchylone. Nie mam pojęcia, czy
ktoś je tak zostawił - może Arky...
Arky
To nie ja, ja zawsze zamykam. Jakbym zapomniał i by
się roztworzyły, doby mi stary sierżant nową dziurę w dupie
wykopał. Może Curt deż. Chcieli, żeby barak był zawsze do-
brze zamknięty. ^
Bardzo do obaj podkreślali.
Eddie
Może otworzyły się od środka. Może je otworzyła jakaś
energia z buicka, chyba o to mi szło. Nie wiem, było tak czy ina-
czej, za to wiem, że drzwi zostały otwarte i już. Najgorszy był ten
smród, który zza nich bił i tam właśnie popędził Pan Dillon.
Shirley zbiegła po schodkach, Huddie za nią, oboje
wrzeszczeli na Pana D, żeby wracał. Przebiegli koło nas.
George rzucił się za nimi, a ja za George'em.
Jakieś dwa, trzy dni wcześniej buick znowu odstawił po-
kaz sztucznych ogni. Nie było mnie przy tym, ale ktoś mi po-
wiedział, a temperatura w baraku spadła i nie podnosiła się
od tygodnia. Nie za dużo, jakieś dwa, trzy stopnie. Inaczej
mówiąc, było parę znaków, ale nic szczególnie efektownego.
Nic takiego, żeby człowiek miał wstać w środku nocy i napi-
sać o tym do mamy. Nic, co by nas przygotowało na to, co
było w środku.
Shirley dopadła baraku pierwsza, krzyczała na D, a po-
tem już tylko krzyczała. Sekundę później Huddie i ja także
zaczęliśmy krzyczeć. Pan Dillon szczekał już trochę ciszej,
ale to było takie szczekanie wymieszane^ z warczeniem. Psy
tak robią, kiedy zagonią zwierzę w ślepy zaułek. George
Morgan wrzasnął:
- Boże, Boże! Jezu, Jezu Chryste! Co to jest?
Wszedłem do baraku, ale niezbyt daleko. Shirley i Hud-
die stali obok siebie, George tuż za nimi. Zablokowali wyj-
ście. Smród był paskudny - aż oczy łzawiły i gardło się zaci-
skało - ale prawie na niego nie zwróciłem uwagi.
Bagażnik buicka znowu się otworzył. Za samochodem,
w kącie baraku, stał chudy i pomarszczony żółty koszmar
BUICK 8 249
z głową, która nie była głową, tylko luźnym kłębem różo-
wych sznurków, wijących się i kurczących. Pod nimi znajdo-
wało się żółte, pomarszczone ciało. Był bardzo wysoki, co
najmniej dwa metry dwadzieścia. Parę różowych sznurków
uderzyło w belkę pod sufitem. Rozległ się miękki furkot,
jakby ćma tłukła się o szybę, żeby dostać się do światła, któ-
re widzi albo wyczuwa. Nadal słyszę ten dźwięk. Czasami we
śnie.
A w tych falujących konwulsyjnie różowych tworach coś
w żółtym ciele wciąż się otwierało i zamykało. Coś czarnego
i okrągłego. Może usta. Może usiłowało krzyczeć. Nie
umiem opisać, na czym stało. Tak jakby mózg nie potrafił
zrozumieć tego, co widziały oczy. To nie były nogi, tego je-
stem pewien i chyba mogły być tego trzy, nie dwa. Kończyły
się czarnymi, zakrzywionymi szponami. Z tych szponów wy-
rastały kępki kręconych włosów - tak myślę, że to były wło-
sy, i chyba w tych kępkach skakały jakieś robaki, małe jak
pchły albo wszy. Z piersi tego stworzenia zwisała drgająca
szara trąba pokryta lśniącymi czarnymi kręgami. Może to
były pęcherze. A może, Boże ratuj, może to były jego oczy.
A przed stworzeniem stał nasz pies, który szczekał, war-
czał i toczył pianę z pyska. Zrobił taki ruch, jakby się chciał
na nie rzucić, a wtedy stworzenie krzyknęło na niego przez
tę czarną dziurę. Szara trąba zakołysała się jak bezkostna rę-
ka albo żabia noga, kiedy sieją podrażni prądem. Trysnęły
z niej jakieś krople, które upadły na podłogę. Od razu z be-
tonu zaczęła się unosić para i zobaczyłem, że płyn wyżera
w nim dziury.
Pan D trochę się cofnął na ten krzyk, ale dalej warczał
i szczekał, uszy płasko położył po sobie, oczy wychodziły mu
z orbit. Stworzenie znowu wrzasnęło. Shirley krzyknęła i za-
słoniła uszy rękami. Dobrze ją rozumiałem, ale moim zda-
niem nie na wiele się to zdało. Te wrzaski nie wchodziły do
głowy przez uszy, ale jakoś na odwrót: zaczynały się w środ-
ku głowy i wychodziły na zewnątrz przez uszy, jak para.
Czułem, że powinienem ostrzec Shirley, żeby tego nie robiła,
żeby nie zatykała uszu, bo dostanie wewnętrznego krwoto-
ku albo czegoś innego^ jeśli uwięzi ten straszny wrzask w so-
bie, a potem nagle sama opuściła ręce.
Huddie objął ją, a ona...
Shirley
Poczułam, że Huddie mnie obejmuje i wzięłam go za rę-
kę. Musiałam. Musiałam się przytrzymać jakiejś ludzkiej
istoty. Eddie to tak opowiada, że to pierwsze żywe dziecko
buicka wydaje się zbyt ludzkie; ma usta w tych wijących się
różowych tworach, ma pierś, ma coś jakby oczy. Nie żebym
się nie zgadzała, ale tak zupełnie zgodzić się także nie mogę.
Nawet nie jestem pewna, czy to wszystko widzieliśmy, na
pewno nie tak, jak policjanci są uczeni widzieć. To stworze-
nie było nie tylko spoza naszych doświadczeń, ale spoza po-
łączonej wiedzy nas wszystkich. Czy było człekokształtne?
Trochę - przynajmniej tak je postrzegaliśmy. Czy było ludz-
kie? Na pewno nie, nie wierz w to. Czy było inteligentne,
świadome? Tego nie sposób twierdzić na pewno, ale tak,
chyba tak. Co zresztą nie miało znaczenia. Byliśmy nieopi-
sanie przerażeni tą jego obcością. Poza zgrozą (albo raczej
w niej, tak jak orzech jest w skorupce) była w nas jeszcze nie-
nawiść. Miałam ochotę szczekać i warczeć jak Pan Dillon.
To stworzenie obudziło we mnie gniew, wrogość, nie tylko
strach i wstręt. Tamte inne stworzenia były od razu martwe.
To nie, ale życzyliśmy mu śmierci. O rany, i to jak!
Kiedy stworzenie wrzasnęło po raz drugi, wydawało mi
się, że patrzy na nas. Ta trąba w środku podniosła się jak rę-
ka, jakby może dawało nam znak „Pomóżcie mi, zabierzcie
tego szczekającego potwora!".
Pan Dillon znowu rzucił się do przodu. Stworzenie wrza-
snęło po raz trzeci i cofnęło się. Z tej jego trąby, ramienia czy
penisa znowu coś wytrysnęło. Parę kropel trafiło w D, które-
mu natychmiast zaczęła się dymić sierść. Zaskomlał bole-
śnie. Potem, zamiast się cofnąć, rzucił się na stworzenie.
BUICK 8 251
Poruszało się z niesamowitą, płynną szybkością. Pan Dil-
lon wbił zęby w fałdę jego pomarszczonej, luźnej skóry,
a ono raptem zniknęło, uciekło wzdłuż ściany na drugą stro-
nę buicka, krzycząc z tej dziury w żółtej skórze, kołysząc trą-
bą. Czarna maź, taka jak to, co wypłynęło z nietoperza i ry-
by, kapała z niego w miejscu, które skaleczył D.
Stworzenie wpadło na podnoszone drzwi i krzyknęło
z bólu, zawodu albo z tego i z tego. I znów Pan Dillon go do-
padł. Skoczył i chwycił za te luźne fałdy zwisające z czegoś
w rodzaju pleców. Ciało rozerwało się tak łatwo, że zrobiło
mi się niedobrze. Pan Dillon opadł na podłogę z zaciśnięty-
mi szczękami. Duża połać skóry stworzenia oderwała się
i zsunęła z niego jak tapeta. Czarna maź... krew... cokol-
wiek... chlusnęła w uniesioną mordę D. Zawył, gdy się z nią
zetknął, ale trzymał mocno, nawet czasem potrząsał łbem,
żeby odebrać więcej, potrząsał łbem jak terier, który schwy-
tał szczura.
Stworzenie wrzasnęło, a potem wydało z siebie bełkotli-
wy odgłos, który brzmiał prawie jak słowa. I tak, te wrzaski
i słowopodobne dźwięki rodziły się wewnątrz mojej głowy,
jakby się tam wykluwały. Stworzenie uderzyło trąbą w pod-
noszone drzwi, chciało, żeby je wypuścić, ale nie miało sił.
Huddie wyciągnął broń. Przez chwilę miał na linii strza-
łu te różowe sznurki i żółtą gałkę pod nimi, ale potem stwo-
rzenie odwróciło się, nadal zawodząc z czarnej dziury, i upa-
dło na Pana D. To szare wyrastające z jego piersi owinęło się
wokół gardła D, który zaczął z bólu skomleć i wyć. Ujrza-
łam dym, unoszący się z miejsca, w którym stworzenie go
chwyciło i chwilę później poczułam swąd palonej sierści,
a także gnijące warzywa i morską wodę. Intruz przywalił na-
szego" psa całym ciężarem, zaczął piszczeć, miotać się, tłuc
nogami (jeśli to były nogi^w^podnoszone drzwi, zostawiając
na nich smugi jak nikotynowy osad. A Pan Dillon bez prze-
rwy wył, strasznie, przeciągle.
Huddie wycelował broń. Chwyciłam go za nadgarstek
i ściągnęłam w dół.
- Nie! Trafisz D!
A potem obok mnie przecisnął się Eddie, prawie mnie
przewracając. Znalazł w torbach przy drzwiach gumowe rę-
kawiczki i je włożył.
Eddie
Musisz zrozumieć, że nie zapamiętałem tego tak, jak lu-
dzie na ogół zapamiętują różne rzeczy.*Dla mnie to jest ra-
czej jak gorzki posmak złego alkoholu. Wtedy to nie Eddie
Jacubois wyjął gumowe rękawiczki z worka przy drzwiach.
To ktoś, komu się śniło, że jest Eddiem Jacubois. Przynaj-
mniej tak to teraz czuję. Wtedy chyba też.
Czy myślałem o Panu Dillonie? Mały, chciałbym tak po-
wiedzieć. I to tyle. Bo tak naprawdę nie pamiętam. Chyba
bardziej chodziło o to, że chciałem uciszyć to wrzeszczące
żółte stworzenie, wyrzucić je w mojej głowy. Nie mogłem
znieść jego wrzasku. Nienawidziłem go. Mieć go w głowie
można przyrównać do gwałtu.
Ale chyba coś myślałem, wiesz? Na jakimś poziomie na-
prawdę musiałem myśleć, bo włożyłem rękawiczki, zanim
zdjąłem toporek ze ściany. Pamiętam, że były niebieskie.
W tych workach leżało ich z dziesięć par, wszystkie kolory
tęczy, a ja sobie wybrałem akurat niebieskie. Włożyłem je
szybko - tak szybko, jak lekarze w serialu „Ostry dyżur".
Potem zdjąłem toporek z kołka. Przepchnąłem się koło Shir-
ley tak gwałtownie, że prawie ją przewróciłem. Pewnie by
upadła, gdyby Huddie jej w porę nie chwycił.
George krzyknął chyba „Uważaj na kwas". Nie pamię-
tam, żebym się bał; z pewnością nie pamiętam, żebym się
czuł jak bohater. Na pewno rozpierała mnie wściekłość
i wstręt. Tak bym zareagował, gdybym się obudził z pijawką
na języku, wysysającą ze mnie krew. Kiedyś powiedziałem
o tym Curtisowi, a on to nazwał tak, że pamiętam do dziś:
„pogwałcenie granic". Tak, to było to, pogwałcenie granic.
BUICK 8 253
Pan D, wyjąc, rzucając się i warcząc, usiłował się uwol-
nić; stworzenie leżało na nim,^ różowe sznurki siekły na
wszystkie strony jak wodorosty podczas sztormu; swąd pa-
lonej sierści, smród soli i kapusty, to czarne lejące się z rany
na fałdzistym grzbiecie, spływające zmarszczkami w żółtej
skórze jak deszcz i kapiące na podłogę; buzująca we mnie żą-
dza mordu, likwidacji tego czegoś, wymazania z powierzch-
ni świata: wszystko to wirowało mi w głowie - ale to na-
prawdę, mówię ci, jakby szok zmiażdżył mi mózg, przetarł
go na papkę i zamieszał w sposób, który nie ma nic wspól-
nego ze zdrowymi zmysłami, wariactwem, policją, docho-
dzeniem ani Eddiem Jacubois. Jak powiedziałem, pamiętam
to, ale nie tak, jak zwyczajne rzeczy. Raczej jak sen. I bardzo
mnie to cieszy. To i tak za dużo. A nie można tego nie pa-
miętać. Nawet picie tego nie usunie, tylko trochę oddali,
a kiedy przestaje się pić, to od razu wraca. Jakbyś się obudził
z pijawką w ustach.
Podszedłem, zamachnąłem się i dziabnąłem to topor-
kiem, w sam środek. Stworzenie wrzasnęło i rzuciło się na
podnoszone drzwi. Pan Dillon się uwolnił i zaczął się odczoł-
giwać na brzuchu. Szczekał gniewnie i wył z bólu, i oba te
dźwięki się ze sobą mieszały. W sierści za obrożą miał wypa-
lone pasmo. Połowa mordy była osmalona, jakby wsadził
nos w ognisko. Unosiły się z niej wątłe smużki dymu.
Stworzenie przywarło do podnoszonych drzwi, uniosło
tę szarą trąbę i naprawdę były w niej oczy. Patrzyły na mnie,
nie mogłem tego wytrzymać. Uderzyłem. Rozległ się głuchy
dźwięk i część trąby upadła na beton. Zrobiłem także dziurę
w okolicy klatki piersiowej. Wypłynęła z niego chmurka jak
różowy krem do golenia, zaczęła kipieć, jakby się rozpręża-
ła. Wzdłuż szarej trąby - mówię o tej odciętej części - oczy
przewróciły się konwulsyjnie, jakby nagle każde spojrzało
w inną stronę. Krople przejrzystego płynu, tego jadu, kapnę-
ły na beton i zaczęły go wypalać.
Potem obok mnie znalazł się George. Miał łopatę.
Dziabnął nią w środek macek na głowie stworzenia. Wbił ją
w żółte ciało aż po trzonek. Stworzenie krzyknęło. Ten
krzyk rozległ się w mojej głowie tak głośno, że prawie mi wy-
pchnął oczy z oczodołów, tak jak oczy żaby, kiedy się ściśnie
dłonią jej wiotkie ciałko.
Huddie
Sam też włożyłem rękawiczki i złapałem któreś z pozo-
stałych narzędzi - chyba to były grabie, ale nie jestem cał-
kiem pewien. Cokolwiek to było, złapałem i dołączyłem do
Eddiego i George'a. Parę sekund później (a może minut, nie
wiem, czas przestał cokolwiek znaczyć) rozejrzałem się
i obok nas była też Shirley. Włożyła rękawiczki i wzięła
szpadel Arky'ego. Włosy się jej rozsypały i zwisały wokół
twarzy. Wyglądała jak Sheena, Królowa Dżungli.
Wszyscy pamiętaliśmy o włożeniu rękawiczek, ale wszys-
cy byliśmy też jak obłąkani. Kompletnie świrnięci. Sam wi-
dok tego czegoś, to łkające wrzaskliwe zawodzenie, nawet
wycie i skomlenie Pana D - wszystko to doprowadziło nas
do szaleństwa. Zapomniałem o przewróconej cysternie
i George'u Stankowskim, który usiłował zapakować dzieci
do autobusu i wywieźć je w bezpieczne miejsce, i o młodym
wściekłym mężczyźnie, którego przywieźli Eddie i George
Morgan. Chyba zapomniałem o całym świecie poza tym ma-
łym śmierdzącym baraczkiem. Krzyczałem, zamierzając się
grabiami, raz po raz wbijając je w stworzenie na podłodze.
Inni także krzyczeli. Staliśmy w kręgu, bijąc, tłukąc i tnąc na
kawałki, krzyczeliśmy, żeby umarło, a ono nie umierało, wy-
glądało na to, że nigdy nie umrze.
Gdybym mógł o czymś zapomnieć, czymkolwiek, to wła-
śnie o tym: na samym końcu, zanim wreszcie zdechło, unio-
sło kikut tego tworu w piersi. Kikut drżał jak ręka staruszka.
Były w nim oczy, niektóre zwisały już na lśniących włókien-
kach. Może to były nerwy optyczne. Nie wiem. W każdym
razie kikut się podniósł i przez chwilę zobaczyłem wewnątrz
BUICK 8 255
własnej głowy samego siebie. Zobaczyłem nas wszystkich:
staliśmy w kręgu i spoglądaliśmy w dół, jak mordercy nad
grobem swojej ofiary, i zobaczyłem, jacy jesteśmy dziwni
i obcy. I straszni. W tym momencie poczułem dezorientację
stworzenia. Nie strach, bo to się nie bało. Nie niewinność, bo
nie było niewinne. Ani winne, jeśli już o tym mówimy. Było
zdezorientowane. Czy wiedziało, gdzie się znalazło? Wątpię.
Czy wiedziało, dlaczego Pan Dillon je zaatakował, a my je
zabijamy? Tak, wiedziało. Robiliśmy to, bo było tak przera-
żająco inne, inne i tak okropne, że jego mnogie oczy z trudem
nas dostrzegały, z trudem rejestrowały nasz widok, gdy tak je
osaczaliśmy, krzycząc, bijąc, tnąc i tłukąc. I wreszcie przesta-
ło się ruszać. Kikut niby-trąby w jego piersi znowu upadł.
Oczy przestały drgać i tylko się gapiły. •
Staliśmy tak, Eddie i George ramię w ramię, zdyszani,
Shirley i ja naprzeciwko - po drugiej stronie stworzenia -
a Pan D z tyłu, dysząc i piszcząc. Shirley upuściła szpadel,
a kiedy uderzył o beton, zobaczyłem, że przywarł do niego
strzępek żółtego ciała stworzenia. Shirley była biała jak kre-
da, tylko na policzkach miała dwie krwiste plamy, i jeszcze
jedną na szyi, jak znamię.
- Huddie - wyszeptała.
- Co? - spytałem. Z trudem mówiłem, tak mi wyschło
w gardle.
- Huddie!
- No co?
- Ono myślało - szepnęła. Oczy miała wielkie i przerażo-
ne, pełne łez. - Zabiliśmy istotę myślącą. To morderstwo.
- Gówno prawda - odparł George. - A nawet jeśli, to co
nam z tego przyjdzie, że tak będziemy mówić?
Pan Dillon, piszcząc, lecz już bez tej dzikiej natarczywo-
ści co przedtem, wcisnął się-między mnie i Shirley. Na kar-
ku, grzbiecie i piersi miał wielkie łyse placki, jakby świerzb.
Czubek jednego ucha wyglądał, jakby był równo upalony.
Pan D wyciągnął szyję i powąchał zwłoki stworzenia obok
podnoszonych drzwi.
- Wyciągnij go stąd - powiedział George.
- Nie, już w porządku - odparłem.
Kiedy D poczuł^zapach tych zwiędłych i już nierucho-
mych różowych macek na głowie stworzenia, znowu zaczął
piszczeć. Podniósł nogę i obsikał odcięty kawałek trąby, ro-
gu czy co to było. Następnie wycofał się, wciąż piszcząc.
256 STEPHEN KING
•*
Usłyszałem cichy syk. Zapach kapusty robił się coraz sil-
niejszy, a z ciała stworzenia zaczął uciekać żółty kolor. Biela-
ło. W powietrze uniosły się malutkie, niemal niedostrzegal-
ne wstążeczki pary. Najgorsze w tym smrodzie były właśnie
opary. Stworzenie ulegało rozkładowi, jak reszta przybyszy
z buicka.
, *
-
Shirley, wracaj – powiedziałem.. - Musisz się zająć 99.
Zamrugała gwałtownie powiekami, jakby dopiero się
obudziła.
- Cysterna - rzekła. - George S. O Boże, zapomniałam.
- Zabierz ze sobą psa.
- Tak. Dobrze. - Zamilkła. - A co z...? - Wskazała roz-
rzucone na betonie narzędzia, którymi zabiliśmy stworzenie,
leżące koło drzwi, zmasakrowane i krzyczące. Co krzyczało?
Żebyśmy się zlitowali? Czy ono (albo jego bracia) okazało-
by nam litość, gdyby sytuacja się odwróciła? Nie sądzę... ale
oczywiście inaczej nie mogę, prawda?* Bo musiałem jakoś
przeżyć pierwszą noc, a potem drugą i tak przez cały rok,
i dziesięć lat. Trzeba umieć wyłączyć światło i leżeć w ciem-
nościach. Trzeba wierzyć, że się zrobiło to, co inni zrobiliby
tobie. Trzeba się rozprawić z własnymi wątpliwościami, bo
wiesz, że nie zawsze będzie się palić światło.
- Nie wiem, Shirley - powiedziałem. Byłem bardzo zmę-
czony, a od tego zapachu gnijącej kapusty robiło mi się nie-
dobrze. - Co to za różnica, do kurwy nędzy, przecież nie bę-
dzie procesu ani dochodzenia, ani nic. Wracaj do budynku.
Jesteś funkcjonariuszem łącznościowym, to się łącz.
Skinęła gwałtownie głową.
-
Chodź, D.
Nie byłem pewien, czy Pan Dillon z nią pójdzie, ale po-
szedł, tuż przy nodze. Tylko ciągle piszczał, a zanim wyszli,
wzdrygnął się, jakby przeszedł go dreszcz.,
-
My też musimy iść - rzekł George do Eddiego. Zaczął
trzeć oko, przypomniał sobie, że ma rękawiczki i je zdjął. -
Trzeba się zająć więźniem.
Eddie zdziwił się tak samo jak Shirley, kiedy jej uświado-
miłem, że ma do załatwienia sprawę w Poteenville.
- Całkiem zapomniałem o tym rozwrzeszczanym sukin-
synu - powiedział. - Złamał nos, słyszałem.
- Tak? - zdziwił się George. - O, jaka szkoda.
Eddie zaczął się uśmiechać. Widać było, że stara się opa-
nować. Ale uśmiech zrobił się jeszcze szerszy. Tak się dzieje,
BUICK 8 257
nawet w najgorszych okolicznościach. Zwłaszcza w najgor-
szych okolicznościach.
- Idźcie - powiedziałem. - Ja się tym zajmę.
- Chodź z nami - odparł Eddie. - Nie powinieneś zosta-
wać sam.
- Bo co? Przecież nie żyje, no nie?
- Ale to żyje. - Eddie wskazał brodą buicka. - Ten cho-
lerny pseudosamochód jest nadal niebezpieczny, i to na
maksa. Nie czujesz?
- Coś tam czuję. Pewnie to tylko reakcja na to nie wia-
domo co. - Wskazał martwe stworzenie.
- Nie - uciął Eddie. - To, co czujesz, pochodzi od tego
cholernego buicka. On oddycha, tak uważam. Nie wiem,
czym naprawdę jest, ale oddycha. I uważam, że tu nie jest
bezpiecznie, Hud. Dla żadnego z nas.
- Przesadzasz.
- A tam, przesadzam. On oddycha. Wyrzucił tu na wy-
dechu to stworzenie z różowym łbem, tak jak tobie wypada-
ją z nosa smarki przy kichnięciu. A teraz chce wziąć wdech.
Mówię ci, ja to czuję.
- Słuchaj - powiedziałem. - Chcę się tylko szybko rozej-
rzeć, w porządku? Potem wezmę brezent i zakryję... to. -
Machnąłem kciukiem w stronę stworzenia, które zabiliśmy.
- Wszystkie bardziej skomplikowane rzeczy mogą poczekać
na Tony'ego i Curta. To eksperci.
Ale po prostu nie dawał się uspokoić. Sam się doprowa-
dził do jakiegoś amoku.
- Nie można ich dopuścić w pobliże tego pseudosamocho-
du, dopóki znowu nie zrobi wdechu. - Spojrzał spode łba na
buicka. - I lepiej się przygotuj na awanturę. Sierżant od razu ze-
chce wejść, a Curt jeszcze bardziej, ale im nie pozwól. Bo...
- Wiem - odparłem. - Przygotowuje się do wdechu, ty to
czujesz. Powinniśmy ci przydzielić własny telefon, Eddie.
Zbiłbyś fortunę na wróżeniu z ręki przez telefon.
- Proszę cię bardzo, śmiej się. Myślisz, że Ennis Rafferty
się teraz śmieje, gdziekolwiek jest? Boja ci mówię, co wiem,
czy ci się to podoba, czy nie. Ten samochód oddycha. Od sa-
mego początku. Tym razem, kiedy zrobi wdech, będzie nie-
dobrze. Mówię et. Ja i George pomożemy ci z brezentem.
Razem zakryjemy to coś i razem wyjdziemy.
To mi się nie spodobało, choć nie za bardzo wiedziałem
dlaczego.
17. Buick 8
258 STEPHEN KING
- Eddie, poradzę sobie, przysięgam na wszystkie święto-
ści. I chcę zrobić parę zdjęć panu E.T., zanim zgnije i zmieni
się w zupkę krabową.
- Przestań - odezwał się George. Był bladozielony.
- Przepraszam. Wyjdę za pół minutki. Idźcie, chłopaki,
zajmijcie się własnymi sprawami. . ^
Eddie wpatrywał się w buicka stojącego na tych wielkich
gładkich białych oponach, z otwartym bagażnikiem, tak że
jego kuper wyglądał jak paszcza krokodyla.
-
Nienawidzę go - odezwał się. - Za dwa centy...
George szedł już do wyjścia, a Eddie poszedł za nim, nie
dopowiadając, co by zrobił za dwa centy. Choć nietrudno
było się domyślić.
Smród gnijącego stworzenia pogarszał się z każdą chwilą
i przypomniałem sobie, że Curtis miał na twarzy maskę ga-
zową, kiedy przyszedł tu zbadać roślinę podobną do lilii.
Wydawało mi się, że ta maska nadal znajduje się w komórce.
Był tam także polaroid, a przynajmniej ostatnio go tam wi-
działem.
Z parkingu dobiegł mnie odległy głos George'a, wołają-
cego do Shirley, czy wszystko w porządku. Odpowiedziała,
że tak. Ze dwie sekundy później Eddie ryknął „KURWA!",
na cały głos. Kolejna dobra wiadomość. Był wściekły jak
cholera. Domyśliłem się, że jego więzień, prawdopodobnie
naćpany, w dodatku ze złamanym nosem, zwymiotował
w radiowozie. I co z tego? Są gorsze rzeczy niż rzygi więź-
nia w twoim samochodzie. Raz, na miejscu wypadku trzech
samochodów w Patchin, zamknąłem w radiowozie spraw-
cę tego całego nieszczęścia, po czym wyszedłem, żeby za-
blokować drogę. Jak wróciłem, okazało się, że mój zatrzy-
many zdjął koszulę, narobił do niej, a potem wykorzystał
rękaw jako szprycę - musisz sobie wyobrazić cukiernika
dekorującego tort, żeby zrozumieć, co usiłuję opisać - i wy-
malował swoje imię na oknach po obu stronach. Usiłował
przyozdobić też tylne okno, ale skończył mu się ten specy-
ficzny brązowy lukier. Kiedy spytałem, po cholerę zrobił
coś tak cholernie ohydnego, spojrzał na mnie z taką prze-
mądrzałą wyższością, jak to tylko potrafią zasłużeni pijacz-
kowie i powiedział: „To cholernie ohydny świat, panie wła-
dzo".
No więc uznałem, że ryk Eddiego nic nie znaczy i nie*-
zawracałem sobie nim głowy, tylko poszedłem do komór-
BUICK 8 259
ki, gdzie trzymaliśmy sprzęt. Byłem prawie pewien, że ma-
ski gazowej już nie ma, ale znalazłem ją na półce, wciśniętą
między pudełko czystych kaset i stertę magazynów wędkar-
skich. Jakieś porządne stworzenie nawet wsadziło ją do to-
rebki na dowody rzeczowe, żeby się nie kurzyła. Biorąc ją,
przypomniałem sobie, jak wariacko wyglądał Curt w dniu,
kiedy miał to na sobie - Curt w ceratowym fartuchu, nie-
bieskim czepku kąpielowym i czerwonych gumiakach. Je-
steś piękny, pomachaj do zachwyconych fanów, powiedzia-
łem wtedy.
Nałożyłem maskę na usta i nos, niemal pewien, że nie da
się w niej oddychać, ale było w niej powietrze - stęchłe jak
w piwnicy, ale nie spleśniałe, jeśli rozumiesz, o co mi chodzi.
W każdym razie lepsze od tego smrodu z baraku. Chwyci-
łem starego zniszczonego polaroida, który wisiał na gwoź-
dziu. Wyszedłem z szopy i - mogło mi się przywidzieć, sam
to chętnie przyznaję - wydawało mi się, że zobaczyłem jakiś
ruch. Cień ruchu. Ale nie w pobliżu komórki, bo patrzyłem
na nią, a to było tak, jakbym spostrzegł to kątem oka. Coś
na polu. W trawie. Chyba pomyślałem, że to Pan Dillon
może się tarza w trawie i usiłuje pozbyć się tego smrodu. Ale
to nie był on. Pan Dillon nie miał już głowy do figli. Biedny
stary D był za bardzo zajęty zdychaniem.
Wróciłem do baraku, oddychając w masce. I choć wcze-
śniej nie czułem tego, o czym mówił Eddie, tym razem prze-
konałem się, że miał rację. Tak jakby pobyt na dworze od-
świeżył mnie albo wyczulił. Buick nie pokazywał fioletowych
świateł, nie lśnił ani nie brzęczał, stał i tyle, ale czuło się, że
jest żywy i nie było co do tego wątpliwości. Czuło się go za-
wieszonego tuż nad twoją skórą, jak najlżejszy wietrzyk
dmuchający ci we włoski na ramieniu. I pomyślałem... wa-
riactwo, ale zaraz mi przyszło do głowy: a jeśli ten buick to
wersja tego, co mam teraz na twarzy? A jeśli to tylko maska
gazowa? A jeśli to, co ją włożyło, zrobiło wydech i jego pierś
się nie porusza, ale za sekundę lub dwie...
Nawet przez maskę gazową smród zabitego stworzenia
był taki, że oczy zaczęły mi łzawić. Brian Cole i Jackie O'Ha-
ra, dwie najlepsze złote rączki w jednostce, rok temu zainsta-
lowali wentylator,-więc go włączyłem, przechodząc koło
kontaktu.
Zrobiłem trzy zdjęcia, a potem film się skończył. Nie
sprawdziłem kliszy. Idiota. Wetknąłem fotografie do tylnej
260 STEPHEN KING
kieszeni i poszedłem po brezent. Kiedy się pochyliłem i go
chwyciłem, zdałem sobie sprawę, że aparat owszem wziąłem,
ale zwoju jaskrawożółtej liny już nie. Powinienem ją zabrać
i obwiązać się w pasie. Drugi koniec przywiązać do tego
wielkiego starego haka, który Curtis przymocował do bocz-
nych drzwi Baraku B specjalnie wtym celu. Ale tego nie zro-
biłem. Ta lina była tak cholernie żółta, że nie można jej było
nie zauważyć, a jednak nie zauważyłem. Śmieszne, co?
W dodatku byłem sam, choć nie powinienem, a jednak by-
łem. Bez liny zabezpieczającej. Minąłem ją, może dlatego, że
coś chciało, żebym ją minął. Na podłodze leżał martwy E.T.,
a powietrze przenikała żywa, mroźna, gęstniejąca obecność.
Chyba przyszło mi do głowy, że gdybym zniknął, moja żona
mogłaby połączyć siły z siostrą Ennisa Rafferty'ego. Może
nawet się z tego roześmiałem. Nie pamiętam do końca, ale
przypominam sobie, że coś mi się tam wydało zabawne.
Pewnie ogólny absurd sytuacji.
Stworzenie, które zabiliśmy, zupełnie pobielało. Parowa-
ło jak suchy lód. Oczy na odciętym kawałku nadal wpatry-
wały się we mnie, choć .do tego czasu zaczęły się już rozta-
piać i rozpływać. Bałem się jak nigdy w życiu, bałem się tak,
jak w sytuacji, kiedy naprawdę możesz umrzeć i o tym wiesz.
Przeświadczenie, że coś zaraz odetchnie, że cię wciągnie, by-
ło tak silne, że aż ciarki mnie przeszły. Ale się uśmiechałem.
Dobry stary uśmiech. Nie śmiech, ale prawie. Poczucie ko-
mizmu. Zarzuciłem brezent na pana E.T. i zacząłem się wy-
cofywać z baraku. Całkiem zapomniałem o polaroidzie. Zo-
stawiłem go na betonie.
Byłem prawie przy drzwiach, gdy spojrzałem na buicka.
I jakaś siła mnie do niego przyciągnęła. Czy jestem pewien,
że to była jego siła? Właściwie nie. Być może to fascynacja,
którą budzą w nas rzeczy śmiertelnie niebezpieczne: kra-
wędź i przepaść, wylot lufy wpatrzony W nas jak oko, jeśli
go odpowiednio nakierujemy. Nawet czubek noża wygląda
inaczej, kiedy godzina jest późna i wszyscy w domu poszli
spać.
A wszystko to działo się poniżej progu świadomości.
Świadomie natomiast zdecydowałem, że nie mogę wyjść
i zostawić buicka z otwartym bagażnikiem. Był zbyt... no
nie wiem, może zbyt gotowy, żeby odetchnąć? Jakoś tak.
Nadal się uśmiechałem. Przypuszczalnie nawet się cicho
śmiałem.
BUICK 8 261
Zrobiłem osiem kroków, może dwanaście, chyba raczej
dwanaście. Powtarzałem sobie, że nie robię nic głupiego. Ed-
die J. był jak stara babcia, która bierze uczucia za fakty. Się-
gnąłem do wieka bagażnika. Chciałem je zatrzasnąć i ucie-
kać (albo tak sobie wmawiałem), ale wtedy zajrzałem do
środka i powiedziałem coś takiego, co się mówi w chwili za-
skoczenia, może „a niech mnie'drzwi ścisną", albo „och ty
w życiu". Bo w bagażniku coś było, coś leżało na brzydkiej
burej wykładzinie. Wyglądało jak tranzystorowe radio
z końca lat pięćdziesiątych albo początku sześćdziesiątych.
Miało nawet lśniący wyrostek, z którego powinna wycho-
dzić antena.
Sięgnąłem do bagażnika i wyjąłem draństwo. Nad nim
też się zdrowo uśmiałem. Czułem się jak we śnie albo jak-
bym miał odlot po jakichś prochach. I przez cały czas wie-
działem, że on mnie osacza, przygotowuje się, żeby mnie za-
brać. Nie wiem, czy Ennisa też tak zabrał, ale pewnie tak.
Stałem przed tym otwartym bagażnikiem bez liny, bez niko-
go, kto by mógł mnie wyciągnąć, a coś się sposobiło, żeby
mnie wciągnąć... jak dym papierosowy. Ale mnie to nie ru-
szało. Obchodziło mnie tylko to, co znalazłem w bagażniku.
Może to było jakieś urządzenie łącznościowe - tak wy-
glądało - ale może coś zupełnie innego: pudełeczko na lekar-
stwa dla potwora, jakiś instrument muzyczny, a nawet broń.
Miało rozmiar kartonu papierosów, ale było dużo cięższe.
Cięższe od radia tranzystorowego albo walkmana. Nie mia-
ło żadnych gałek, pokręteł ani dźwigni. Materiał, z którego
zostało zrobione, nie wyglądał ani na metal, ani na plastik.
Miał drobnoziarnistą fakturę, właściwie nie była nieprzy-
jemna, ale jakby organiczna, niczym wyprawiona skóra. Do-
tknąłem wyrostka, który z niego wystawał, a on się schował
do dziurki w środku. Dotknąłem dziurki i wyrostek znowu
się pojawił. Jeszcze raz go dotknąłem i już się nic nie wyda-
rzyło. Ani wtedy, ani później. Choć „później" w przypadku
tego tak zwanego radia nie potrwało długo; po jakimś tygo-
dniu jego powierzchnia zaczęła się zapadać i rozpadać.
Umieściliśmy je w zamykanej próżniowo torebce, ale na nic
się to zdało. Po miesiącu „radio" wyglądało jak coś, co od
osiemdziesięciu lat Tężało na deszczu i wichrze. A następnej
wiosny została z niego tylko garść szarych kawałków na dnie
torebki. Tak zwana antena już się nie poruszyła. Ani o jeden
malutki milimetr.
262 STEPHEN KING
^
Pomyślałem o Shirley, która powiedziała „zabiliśmy istotę
myślącą" i że George odpowiedział „gówno prawda". Ale to
była prawda. Nietoperz i ryba nie przybyły wyposażone
w przedmioty, które przypominały radia tranzystorowe, po-
nieważ były zwierzętami. Dzisiejszy gość"- którego porąba-
liśmy na kawałki narzędziami gospodarczymi - to zupełnie
inna sprawa. Chociaż wydawał się nam ohydny, choć instynk-
townie go - czy to właściwe słowo? - odtrąciliśmy, Shirley mia-
ła rację: to była istota myśląca. I zabiliśmy ją, posiekaliśmy na
kawałki, leżącą na podłodze, bezbronnie unoszącą okaleczoną
trąbę i błagającą o litość, choć musiała wiedzieć, że jej nie oka-
żemy. Nie mogliśmy. I to wcale mnie nie przerażało. Za to
przerażało mnie odwrócenie sytuacji. Myśl o Ennisie Raffer-
tym, który wpadł w krąg innych stworzeń, stworzeń o żółtych
gałkach zamiast głów pod splątanym kłębowiskiem różowych
sznurków, które mogły być włosami. Widziałem, jak umiera
pod ich młócącymi, tryskającymi kwasem trąbami i zakrzy-
wionymi szponami, jak usiłuje błagać o litość i krztusi się po-
wietrzem, którym prawie nie może oddychać, i jak leży mar-
twy, martwy i już dotknięty rozkładem. Czy któreś z tych
stworzeń wyjęło broń z jego kabury? Czy stały pod jakimś ob-
cym niebem niewyobrażalnego koloru i przyglądały się jej?
Tak zdziwione, jak mnie dziwiło „radio"? Czy któreś powie-
działo „zabiliśmy istotę myślącą", na co drugie odparło „gów-
no prawda"? I kiedy tak się nad tym zastanawiałem, przyszło
mi do głowy, że powinienem natychmiast stąd uciekać. Chyba
że chcę zbadać tę sprawę osobiście. A co było potem? Jeszcze
nikomu o tym nie mówiłem, ale teraz chyba mogę; głupio by
było dojść tak daleko, a potem się zatrzymać.
Postanowiłem wejść do bagażnika.
Widziałem samego siebie, jak to robię. Miałbym mnóstwo
miejsca, wiecie, jakie te stare samochody mają obszerne ba-
gażniki. W dzieciństwie żartowaliśmy, że mafia jeździ buicka-
mi, cadillacami i chryslerami, bo w bagażniku jest dość miejsc
na dwóch polaczków albo trzech makaroniarzy. Mnóstwo
miejsca. Stary Huddie Royer by się zmieścił, mógłby się poło-
żyć na boku i zamknąć wieko. Delikatnie. Żeby rozległo się
tylko bardzo cichutkie kliknięcie. A później leżałby w ciemno-
ściach, wdychając stęchłe powietrze z maski gazowej i tuląc
„radio" do piersi. W zbiorniczku nie zostałoby wiele powie-
trza, ale by wystarczyło. Stary Huddie skuliłby się w kłębu-
szek, leżałby z uśmiechem, a wtedy... całkiem szybko...
BUICK 8 263
Wydarzyłoby się coś interesującego.
Nie myślałem o tym od lat^chyba że we śnie, którego
się nie pamięta po przebudzeniu, w takim śnie, o którym
wiesz, że się przydarzył, bo serce ci łomocze, w ustach jest
sucho, a język ma smak spalonego lontu. Po raz ostatni
wspomniałem tę chwilę nad bagażnikiem roadmastera, gdy
się dowiedziałem, że George Morgan odebrał sobie życie.
Pomyślałem, że siedział w garażu, na podłodze, może słu-
chając, jak dzieci grają w baseball na boisku McClurga po
drugiej stronie dzielnicy, a potem, opróżniwszy puszkę pi-
wa, wziął broń i przyjrzał się jej. Wtedy przerzuciliśmy się
już na beretty, ale George zachował swego rugera. Powie-
dział, że dobrze mu leży w ręce. Pewnie obracał go na róż-
ne strony, spoglądał mu w oko. Każda broń ma oko. Wie
to każdy, kto w nie patrzył. Przypuszczalnie włożył lufę
między zęby i poczuł na podniebieniu mały twardy wyro-
stek muszki. Poczuł smak smaru. Może nawet włożył ko-
niuszek języka w lufę, tak jak się go wkłada w ustnik trąb-
ki, zanim się zacznie grać. Siedział w kącie garażu, czując
jeszcze smak swojej ostatniej puszki piwa, czuł też smak
smaru i stali, lizał otwór lufy, to oko, z którego pocisk wy-
chodzi z prędkością dwa razy większą od prędkości dźwię-
ku, na poduszce z gorącego, rozszerzającego się gazu. Sie-
dział tam, czując zapach trawy w kosiarce i rozlanej
benzyny. Słyszał wesołe krzyki dzieci na podwórku. My-
ślał, jak to było uderzyć kobietę dwutonowym radiowo-
zem, o tym łupnięciu, o kroplach krwi, które pojawiły się
na przedniej szybie jak zapowiedź biblijnej klątwy, i o su-
chym grzechocie czegoś, co uwięzło w kole, a co okazało
się jej butem sportowym. Myślałem o tym wszystkim i wy-
daje mi się, że on też. Wiedziałem, że będzie strasznie, ale
mnie to nie robiło różnicy, bo wiedziałem też, że będzie do
pewnego stopnia *zabawnie. To dlatego się uśmiechałem.
Nie chciałem uciekać. George też chyba nie chciał. W koń-
cu, kiedy naprawdę się na to zdecydujesz, to jest tak, jak-
byś się zakochał. Jak noc poślubna. A ja się zdecydowałem.
Ocalił go dzwonek, jak to się czasem mówi. A mnie oca-
lił krzyk - krzyk Shirley. Najpierw tylko cienki pisk, potem
słowa:
- Pomocy! Proszę! Pomóżcie! Proszę, proszę, pomóżcie!
Jakby mnie ktoś uderzył w twarz i wytrącił z transu.
Odskoczyłem od buicka dwoma wielkimi skokami, chwie-
264 STEPHEN KING
^ „
jąc się jak pijany, prawie nie wierząc, czego o mały włos nie
zrobiłem. Potem Shirley krzyknęła znowu i usłyszałem ryk
Eddiego:
- Co się z nim dzieje? Co się z nim dzieje?
Odwróciłem się i wybiegłem z baraku.
Tak, ocalony przez krzyk. Toia!
Eddie
Na zewnątrz było lepiej do tego stopnia, że od razu po-
czułem, biegnąc za George'em, że to wszystko w Baraku
B było snem. Z całą pewnością nie było żadnego potwora
z różowymi sznurkami rosnącymi z głowy i trąbą z oczami
ani z włochatymi szponami. Rzeczywistość to nasz zatrzy-
many na tylnym siedzeniu radiowozu numer sześć, nasz
szarmancki zarzygany damski bokser, panie i panowie,
przed państwem Brian Lippy. Ciągle bałem się buicka - tak
jak jeszcze nigdy przedtem czy potem - i byłem pewien, że
mam ku temu wystarczające powody, ale nie pamiętałem już
jakie. Co mi sprawiło ulgę.
Przyspieszyłem kroku, żeby dogonić George'a.
- Hej, słuchaj, może mnie tam trochę poniosło. Jeśli...
- Psiakrew - odparł suchym, zdegustowanym głosem
i zatrzymał się tak gwałtownie, że prawie na niego wpadłem.
Stał na skraju parkingu, opierając pięści na biodrach. - Tyl-
ko popatrz. - I znowu krzyknął: - Shirley! Wszystko w po-
rządku?
- U mnie tak! - odkrzyknęła. - Ale Pan D... oj, kocha-
nie, mam zgłoszenie. Muszę odebrać.
-
Ależ mnie to wkurza - powiedział George cicho.
Wyszedłem zza jego pleców i przekonałem się, dlaczego
był taki zdenerwowany. Prawe okno z tyłu radiowozu było
wytłuczone, bez wątpienia podkutymi obcasami kowboj-
skich butów. Dwa^trzy kopniaki by nie wystarczyły, może
nawet nie dziesięć, ale daliśmy mojemu szkolnemu kumplo-
wi Brianowi mnóstwo czasu na rozgrzewkę. Dla chcącego
nic trudnego, jak mawiała mama. Słońce iskrzyło się w ty-
266 STEPHEN KING
siącu okruchów na asfalcie. Monsieur Brian Lippy zniknął
bez śladu.
-
KURWA! - wrzasnąłem i, słowo daję, pogroziłem ra-
diowozowi pięścią.
W okręgu Pogus płonęła cysterna z chemikaliami, w ba-
raku rozkładał się martwy potwór, a teraz w dodatku uciekł
nam ten zasrany faszysta. A na dodatek mieliśmy wybite
okno w radiowozie. Może ci się wydaje, że to betka w po-
równaniu z resztą, ale to znaczy, że nigdy nie musiałeś wy-
pełniać tych formularzy, zaczynając od 24-A-24, Uszkodze-
nie Własności Policji Stanowej, a kończąc na Dokładnym
Raporcie o Zajściu, Wypełnić Wszystkie Rubryki. Chciał-
bym wiedzieć jedno: dlaczego nigdy nie ma się serii dobrych
dni, w których nie przydarza ci się nic złego. Bo tak nie zda-
rza się nigdy, przynajmniej mnie się nie przytrafiło. Z moje-
go doświadczenia wynika, że najgorsze gówno czeka spokoj-
nie na dzień, w którym zwala się na ciebie w ilościach
hurtowych. To był jeden z tych dni. Pramatka wszystkich.
George ruszył do radiowozu. Szedłem z nim. Pochylił się,
wyjął walkie-talkie z kabury na biodrze i rozgarnął gumową
anteną zaspę szklanych okruchów. Potem coś podniósł. Był
to gustowny kolczyk mojego kolesia. Brian pewnie go zgu-
bił, przeciskając się przez wybite okno.
- Kurwa - powiedziałem znowu, ale już ciszej. - Jak my-
ślisz, gdzie polazł?
- No, nie ma go z Shirley. Czyli dobrze. A poza tym? Na
drodze po lewej, na drodze po prawej, na polu i w lesie.
Cztery możliwości. Wybieraj. - Wyprostował się i zajrzał na
puste tylne siedzenie. - Niedobrze, Eddie. Niedobrze jak
skurwysyn. Wiesz o tym, co?
Zgubienie zatrzymanego nigdy nie jest fajne, ale Brian
Lippy nie był takim znowu Johnem Dillingerem i tak wła-
śnie odpowiedziałem.
George potrząsnął głową, jakbym był tępy.
-
Nie wiemy, co widział. No nie?
-Hę?
-
Może nic - ciągnął George i przesunął butem przez
rozbite szkło. Brylanciki chrzęściły i skrzypiały. Na niektó-
rych dostrzegłem kropelki krwi. - Może uciekł w stronę
przeciwną do baraku. Ale oczywiście tam jest szosa i choć
był nawalony jak bombowiec, mógłby nie chcieć tam iść,
gdyby jakiś gliniarz wracający, do bazy go przyuważył - go-
BUICK 8 267
ściu był zakrwawiony, ze szkłem we włosach - toby go zno-
wu aresztował.
Tamtego dnia rzeczywiście wykazałem się tępotą, muszę
to przyznać. Prawdopodobnie nadal byłem w szoku.
-
Nie łapię, o co ci...
George stał ze spuszczoną głową i rękami założonymi na
piersi. Nadal przesuwał nogą tu i tam, mieszając szklane
okruchy jak gulasz.
- Na jego miejscu poleciałbym w stronę tamtego pola.
Chciałbym przejść przez las w stronę autostrady, umyć się
w strumieniu, i dopiero potem łapać stopa. Ale co by było,
gdybym po drodze coś zauważył? Gdybym usłyszał straszne
wrzaski i łomoty w baraku?
- O - zrozumiałem. - O Boże. Chyba nie mówisz serio?
Nie mógł po drodze sprawdzić, co robimy?
- Może nie. Ale czy to możliwe? Do.diabła, tak. Cieka-
wość to potężna moc.
Wtedy przypomniałem sobie, co Curtis mówił o ciekaw-
skim kocie.
- Tak, ale kto by mu uwierzył?
- Gdyby poszedł do „American" - powiedział George
ciężko - siostra Ennisa by go ozłociła. I to byłby początek.
Nie sądzisz?
- Cholera. - Przemyślałem to. - Lepiej powiedzmy Shir-
ley, żeby kazała wszystkim szukać Briana Lippy^ego.
- Najpierw niech się chłopaki trochę obrobią z tym baj-
zlem w Poteenville. Potem, jak wróci sierżant, powiemy mu
o wszystkim - włącznie z tym, co mógł zobaczyć Lippy -
i pokażemy, co zostało w Baraku B. Jeśli Huddie zrobił ja-
kieś w miarę przyzwoite zdjęcia... - Obejrzał się przez ramię.
- Słuchaj, a gdzie jest Huddie? Już powinien wyjść. Chryste,
mam nadzieję... . . -
W tym momencie Shirley zaczęła krzyczeć.
-
Pomocy! Proszę! Pomóżcie! Proszę, proszę, pomóżcie!
Zanim któryś z nas zdążył zrobić krok w stronę baraków,
Pan Dillon wyszedł na dwór przez dziurę, którą wybił wcze-
śniej w drzwiach z siatki Zataczał się jak pijany, a łeb miał
nisko spuszczony. Z jego sierści unosił się dym. Jeszcze gęst-
szy parował z głowy, choć z początku nie widziałem, skąd się
wydobywa; zewsząd, tak mi się wydawało. Pan D postawił
przednie łapy na pierwszym z trzech schodków prowadzą-
cych na parking, stracił równowagę i przewrócił się na bok.
268 STEPHEN KING
^
Głowę wykrzywiła mu seria drgawek. W taki sposób ruszają
się ludzie na starych niemych filmach. Z nozdrzy wydobyła
się mu podwójna strużka dymu. Na ten widok przypomnia-
łem sobie dziewczynę z odpicowanej furgonetki Lippy'ego,
dym unoszący się wstążeczką z jej papierosa i ginący w ze-
tknięciu z sufitem. Dym wydobywał się także z oczu Pana D,
które pobielały i stały się dziwnie gruźlaste. D zwymiotował
dymiącą krwią, na wpół rozpuszczoną tkanką i czymś białym
i trójkątnym. Dopiero po jakiejś chwili zrozumiałem, że to je-
go zęby.
Shirley
Z radia dochodziły głośne trzaski, ale i tak nikt się nie
zgłaszał. Niby po co, skoro wszyscy byli albo przed szkołą
w Poteenville, albo do niej jechali? George Stankowski wy-
wiózł już dzieci w bezpieczne miejsce, tyle wiedziałam.
Ochotnicza straż pożarna z Poteenville wraz z ekipą z okrę-
gu Statler kontrolowała pożar wokół szkoły. Rzeczywiście
paliła się benzyna, nie jakiś łatwopalny środek chemiczny.
W cysternie znajdował się płynny chlor, miałam już potwier-
dzenie. Niedobrze, ale mogło być dużo gorzej.
George zawołał do mnie, pytał, czy wszystko w porząd-
ku. Pomyślałam, że jest kochany, i powiedziałam, że u mnie
tak. Po chwili Eddie krzyknął słowo na „k", wściekły. Przez
cały czas czułam się jakoś dziwnie, jak nie ja, jak ktoś wypeł-
niający codzienne obowiązki i prowadzący rutynowe działa-
nia w obliczu wielkiej zmiany.
Pan D stał ze spuszczoną głową w drzwiach dyspozytor-
ni. Piszczał do mnie. Pomyślałam, że bolą go oparzenia. Po
obu stronach pyska miał wiele łysych plam, mnóstwo. Zano-
towałam w pamięci, że ktoś - logicznym wyborem był Orv
Garrett - powinien zabrać go do weterynarza, kiedy wszyst-
ko się wreszcie uspokoi. To oznaczało, że musimy skonstru-
ować jakąś bajeczkę o tym, jak doszło do poparzenia. Praw-
dopodobnie musielibyśmy się mocno napracować.
- Chcesz wody,-malutki? - spytałam. - Na pewno, co?
Znowu zaskomlał, jakby mówił, że to bardzo dobry po-
mysł. Poszłam do kuchni, nalałam mu wody do miski. Sły-
270 STEPHEN KING
szałam chrobot jego pazurów na linoleum, ale nie odwróci-
łam się, dopóki miska nie była pełna.
-
Masz tutaj...
Tyle udało mi się powiedzieć. Wtedy naprawdę mu się
przyjrzałam i upuściłam miskę na podłogę. Woda ochlapała
mi kostki. D cały dygotał - nie tak jakby mu było zimno, ale
jakby ktoś przepuszczał przez niego prąd. A z obu stron py-
ska kapała mu piana.
Wściekł się, pomyślałam. To stworzenie sprawiło, że się
wściekł.,
Ale nie wyglądał, jakby miał wściekliznę, był tylko zdez-
orientowany i nieszczęśliwy. Jego oczy prosiły, żebym go wy-
leczyła. Byłam człowiekiem, byłam szefową, powinnam to
naprawić.
- D... - powiedziałam, przyklękłam na jedno kolano
i wyciągnęłam do niego rękę. Wiem, że to było głupie - nie-
bezpieczne - ale wtedy wydawało się na miejscu. - D, co to
jest? Co z tobą? Biedny staruszku, co z tobą?
Podszedł do mnie, ale bardzo powoli, skomląc i dygo-
cząc przy każdym kroku. Kiedy znalazł się już blisko, zo-
baczyłam coś strasznego: z tych rozsianych dziurek na je-
go pysku wydobywały się smużki dymu. Większe unosiły
się z łysych placków na grzbiecie, a także z kącików oczu.
Te oczy zaczęły jaśnieć, jakby od środka zasnuwały się
mgłą.
Dotknęłam jego głowy, poczułam, jaka jest rozpalona,
krzyknęłam i cofnęłam rękę, tak jakbym dotknęła żelazka,
które miało być wyłączone, a nie było. Pan D zrobił taki
ruch, jakby chciał mnie chwycić zębami, ale chyba nie miał
nic złego na myśli, po prostu tylko to mu wpadło do łba. Po-
tem odwrócił się i kuśtykając, wyszedł z kuchni.
Wstałam i przez chwilę świat wirował mi przed oczami.
Gdybym nie przytrzymała się blatu, pewnie bym upadła. Po-
tem ruszyłam za nim (sama się chwiejąc) i zawołałam:
-
D, wracaj, skarbeńku!
Był już w połowie pokoju. Odwrócił się, żeby na mnie
spojrzeć... odwrócił się w stronę, skąd dobiegał mój głos, a ja
zobaczyłam... och, zobaczyłam, że dym wydobywa się z jego
nosa i pyska, i z uszu. Jego pysk rozciągnął się i przez chwi-
lę wydawało mi się, że D się do mnie uśmiecha, tak jak to
psy, kiedy są szczęśliwe. Potem zwymiotował. Prawie nie by-
ło tam jedzenia, tylko jego wnętrzności. Dymiły.
BUICK 8 271
Wtedy zaczęłam krzyczeć.
- Pomocy! Proszę! Pomóżcie! Proszę, proszę, pomóżcie!
Pan D odwrócił się, jakby ten krzyk zranił jego biedne
rozpalone uszy i chwiejnie ruszył przed siebie. Pewnie doj-
rzał tę dziurę w drzwiach z siatki, pewnie starczyło mu na to
wzroku, bo skierował się w jej stronę i wyszedł na zewnątrz.
Poszłam za nim, wciąż krzycząc.
Eddie
-
Co się z nim dzieje? - krzyknąłem. Pan Dillon zdołał
się podnieść. Obrócił się powoli, dym unosił się z jego sierści
i buchał z pyska szarymi kłębami. - Co się z nim dzieje?
Shirley stanęła w drzwiach z policzkami mokrymi od łez.
-
Pomóżcie mu! - zawołała. - On się pali!
Wtedy dołączył do nas Huddie, zdyszany, jakby brał
udział w wyścigu.
-
Co jest, do cholery?
Potem zobaczył. Pan Dillon znowu upadł. Podeszliśmy
do niego ostrożnie z jednej strony, Shirley z drugiej. Była bli-
żej i doszła pierwsza.
-
Nie dotykaj go! - powiedział George.
Nie posłuchała i położyła D rękę na karku, ale nie mogła
jej tam utrzymać. Spojrzała na nas oczami pełnymi łez.
-
On się pali od środka.
Pan Dillon, skomląc, usiłował znowu się podnieść. Uda-
ło mu się dźwignąć górną połowę i zaczął się powoli czołgać
na parking, gdzie bel aire Curta stał koło toyoty Dicky-Duck
Eliota. Wtedy musiał już oślepnąć, jego oczy zmieniły się we
wrzącą galaretę. Wlókł się na przednich łapach, a tylne cią-
gnął za sobą.
-
Chryste - szepnął Huddie.
Łzy płynęły strumieniem po twarzy Shirley, a jej głos był
tak zduszony, że trudno było ją zrozumieć.
-
Proszę, na miłość boską, nie możecie mu pomóc?
A ja miałem wtedy wizję, bardzo wyraźną i jasną. Zoba-
czyłem, jak biorę gumowy wąż, który Arky zawsze trzymał
zwinięty pod kranem w ścianie budynku. Zobaczyłem, że
BUICK 8 273
odkręcam kran, biegnę do D, wsadzam mu do pyska mo-
siężną końcówkę i zalewam wodą ten dymiący komin jego
gardła. Zobaczyłem, jak go gaszę.
Ale George już szedł w stronę konających szczątków,
które kiedyś były naszym psem, a po drodze wyciągał broń
z kabury. Tymczasem D dalej wlókł się bezmyślnie w jakieś
nieokreślone miejsce pomiędzy bel aire Curta i toyotą Di-
cky-Ducka, wlókł się w chmurze gęstniejącego dymu. Kiedy
ogień wreszcie przepali mu skórę, pomyślałem, i kiedy D sta-
nie w płomieniach jak ci buddyjscy mnisi - samobójcy, któ-
rych pokazywali w telewizji w czasie wojny w Wietnamie?
George stanął i uniósł broń tak, żeby Shirley ją widziała.
- To jedyny sposób, kochanie. Nie sądzisz?
- Tak, szybko - rzuciła gwałtownie.
18. Buick 8
DZIŚ: Shirley
Odwróciłam się do Neda, który siedział ze spuszczoną
głową i włosami zasłaniającymi czoło. Wzięłam go pod bro-
dę i podniosłam mu głowę, żeby na mnie spojrzał.
- Nie mogliśmy zrobić nic innego - powiedziałam. - Ro-
zumiesz, prawda?
Przez chwilę nic nie mówił i zaczęłam się bać. Potem ski-
nął głową.
Spojrzałam na Sandy'ego Dearborna, ale na mnie nie pa-
trzył. Patrzył na syna Curtisa i rzadko widywałam u niego
taki zmartwiony wyraz twarzy.
Potem Eddie znowu zaczął mówić, a ja zaczęłam słuchać.
Śmieszne, jak czasami blisko jest przeszłość. Wydaje się, że
wystarczy wyciągnąć rękę, żeby jej dotknąć. Tylko...
Tylko kto by chciał?
WTEDY: Eddie
W końcu nie było już melodramatu, tylko funkcjona-
riusz w szarym mundurze, z wielkim kapeluszem rzucają-
cym cień na oczy, pochylił się i wyciągnął rękę, jakby po-
cieszał płaczące dziecko. Dotknął lufą rugera dymiącego
psiego ucha i pociągnął za spust. Rozległo się głośne „paf!"
i D upadł na bok. Dym nadal unosił się strużkami z jego
sierści.
George schował broń i cofnął się. Zasłonił twarz rękami
i coś tam zawołał. Nie wiem co. Za bardzo to było niewyraź-
ne. Razem z Huddiem podszedłem do niego. Shirley też. Ob-
jęliśmy go, wszyscy razem. Staliśmy na środku parkingu,
z radiowozem numer sześć za nami, Barakiem B po prawej
i naszym miłym psem, który nigdy nikomu nie sprawiał kło-
potu, z przodu. Czuliśmy zapach jego gotującego się ciała
i bez słowa odsunęliśmy się tak, żeby stać z wiatrem, dość
niezgrabnie, bo nie byliśmy jeszcze gotowi, żeby się wypuścić
z objęć. Nikt się nie odzywał. Czekaliśmy, żeby sprawdzić,
czy D naprawdę stanie w-płomieniach, ale wyglądało na to,
że ogień go nie chciał albo nie mógł wykorzystać po śmierci.
D trochę napuchł i doszedł od nas z niego jakiś makabrycz-
ny dźwięk, niemal taki, jakby ktoś uderzył w nadętą papie-
rową torbę. Może z jego płuc. W każdym razie wówczas
dym zaczął rzednąć.
- To coś z buicka go otruło, tak? - spytał Huddie. -
Otruł się, jak to ugryzł.
- Otruło, akurat - odparłem. - Ten skurwysyn z różo-
wym łbem go spalił. - Przypomniałem sobie, że Shirley tu jest,
a ona nigdy nie pochwalała takiego języka. - Przepraszam.
276 STEPHEN KING
Jakby mnie nie słyszała. Wpatrywała się nieruchomo
w Pana D.
- Co nam wiadomo? - spytała. - Czy ktoś ma jakieś po-
jęcie?
- Ja nie - powiedziałem. - Ta sytuacja jest kompletnie
nie do opanowania.
- Może i nie — odezwał sieGeorge. - Zakryłeś to stwo-
rzenie, Hud?
-Tak.
- No dobrze, to już coś. A co słychać w Poteenville?
- Dzieci uratowane. Kobieta, która kierowała autobu-
sem, nie żyje, ale zważywszy na fakt, jak to z początku nie-
dobrze wyglądało, powiedziałabym... - Urwała, zacisnęła
usta tak mocno, że wargi prawie znikły, gardło jej drgnęło. -
Przepraszam, chłopcy.
Sztywno poszła za róg baraków, przyciskając do ust
wierzch ręki. Wytrzymała, dopóki nie znikła nam z oczu -
nie widzieliśmy nic z wyjątkiem jej cienia - a wtedy rozle-
gły się trzy głośne bulgoczące dźwięki. W milczeniu stali-
śmy we trzech nad dymiącym ciałem psa i po paru minu-
tach wróciła, trupio blada, wycierając usta chusteczką.
I podjęła wypowiedź w tym samym miejscu, w którym
przerwała. Można by pomyśleć, że zrobiła krótką przerwę,
żeby odchrząknąć albo przegonić muchę. - Powiedziała-
bym, że nam się względnie upiekło. Pytanie tylko, jak wy-
gląda sytuacja tutaj?
- Skontaktuj się z Curtem albo sierżantem - zapropono-
wał George. - Curt wystarczy, ale Tony byłby lepszy, bo jest
bardziej zrównoważony, kiedy idzie o buicka. Zgadzacie się?
Huddie i ja przytaknęliśmy. Shirley też.
- Powiedz mu, że masz Kod D i chcemy, żeby tu przyje-
chał jak najszybciej. Powinien się zorientować, że sytuacja
nie jest alarmowa, ale bardzo bliska alarmu. I powiedz, że
być może mamy Kubricka. - To kolejna osobliwość nasze-
go barakowego (o ile mi wiadomo) slangu. Kubrick to 2001,
a 2001 to kod policji stanowej na „zbiegłego więźnia". Sły-
szałem, jak się o tym mówiło, ale nigdy się tego nie używało.
- Kubrick, zrozumiałam - powiedziała Shirley. Trochę
się uspokoiła, kiedy dostała rozkaz. - A wy...
Coś huknęło. Shirley cicho krzyknęła i wszyscy troje od-
wróciliśmy się w stronę baraku, sięgając po broń. Potem
Huddie parsknął śmiechem. To wiatr zatrzasnął drzwi.
BUICK 8 277
- Idź, Shirley - rzekł George. - Złap sierżanta. Niech za-
cznie działać.
- A Brian Lippy? - spytałem. - Nie powiadamiamy
wszystkich, żeby go szukali?
Huddie westchnął. Zdjął czapkę. Potarł kark. Spojrzał
w niebo. Włożył czapkę.
- Nie wiem - odparł. - Ale jeśli to się rozejdzie, to nie
z naszej inicjatywy. Tu decyzja należy do sierżanta. Za to mu
płacą tę straszną kasę.
- Słusznie - zgodził się George. Trochę się rozluźnił, wi-
dząc, że odpowiedzialność spadnie na kogoś innego.
Shirley ruszyła do głównego budynku i obejrzała się
przez ramię.
- Przykryjcie go, dobrze? - rzuciła. - Biedny stary Pan
D. Zarzućcie coś na niego. Serce mi pęka, kiedy go tak wi-
dzę.
- Dobrze - powiedziałem i poszedłem w stronę baraku.
- Eddie? - zawołał za mną Huddie.
- Tak?
- W komórce jest kawałek brezentu, wystarczy. Nie
wchodź do baraku. *
- Dlaczego?
- Bo z tym buickiem ciągle się coś dzieje. Trudno powie-
dzieć co, ale jeśli tam wejdziesz, możesz nie wyjść.
- Dobrze - odparłem. - Nie trzeba mi dwa razy powta-
rzać.
Przyniosłem z szopy ten kawałek brezentu - taki szma-
tławy, niebieski, ale się nadał. W drodze powrotnej przysta-
nąłem przy podnoszonych drzwiach i zajrzałem do baraku,
osłaniając rękami oczy. Chciałem zerknąć na termometr
i upewnić się, że mój kochany szkolny kolega Brian się tam
nie czai. Nie było go, a temperatura podniosła się o parę kre-
sek. Zmienił się tylko jeden szczegół krajobrazu. Bagażnik
już się nie rozdziawiał.
Krokodyl zamknął paszczę.
DZIŚ: Sandy
Shirley, Huddie, Eddie: ich przenikające się głosy
brzmiały w moich uszach dziwnie melodyjnie jak głosy bo-
haterów wypowiadających kwestie w jakiejś dziwnej sztuce.
Eddie powiedział, że krokodyl zamknął paszczę, i umilkł, po
czym zacząłem czekać, aż któryś głos się znowu odezwie,
a kiedy zapadła cisza, a Eddie nie podejmował opowiadania,
zrozumiałem, że się skończyło. Ja zrozumiałem, ale nie Ned
Wilcox. A może on też, tylko nie chciał się przyznać.
-
No? - spytał i znowu w jego głosie słychać było tę led-
wie powstrzymywaną niecierpliwość.
Co się stało, kiedy pokroiliście nietoperzowate stworze-
nie? Opowiedzcie o rybie. Opowiedzcie mi wszystko. Ale -
to ważne - opowiedzcie historię, która ma początek, środek
i koniec, w którym wszystko się wyjaśnia. Bo na to zasługu-
ję. Nie wymachujcie mi przed nosem tą waszą dwuznaczno-
ścią. Odmawiam jej prawa do istnienia. Odrzucam ją. Chcę
historii.
Był młody i to go trochę tłumaczyło^ stanął w obliczu
czegoś, co było, jak to mówią, nie z tej ziemi, i to tłumaczyło
go bardziej... ale było też coś jeszcze, całkiem nieładne. Ja-
kaś samolubna, tępa zachłanność. I jeszcze uważał, że ma
prawo. Rozpuszczamy ludzi, którzy kogoś stracili, zauważy-
liście? A oni się przyzwyczajają do takiego traktowania.
- Co „no"? - spytałem. Przemówiłem najmniej zachęca-
jącym tonem. Nie pomogło.
- Co się wydarzyło, kiedy wrócił sierżant Schoondist
i mój ojciec? Złapaliście Briana Lippy'ego? Widział to? Po-
wiedział? O Jezu, nie możecie przerwać w tym miejscu!
BUICK 8 279
Mylił się, mogliśmy przerwać wszędzie, gdzie się nam po-
dobało, ale zatrzymałem tę wiadomość dla siebie (przynaj-
mniej na jakiś czas) i powiedziałem, że nie, nigdy nie złapali-
śmy Briana Lippy'ego, Brian Lippy pozostał kodem
Kubrick po dziś dzień.
- Kto napisał raport? - spytał Ned. - Ty, Eddie? Czy
funkcjonariusz Morgan?
- George - powiedział Eddie z cieniem uśmiechu. - Zaw-
sze był lepszy w te klocki. W liceum wybrał kurs twórczego
pisania. Twierdził, że każdy szanujący się glina powinien
znać podstawy twórczego pisania. Kiedy tamtego dnia się
poróżniliśmy, to George nas pogodził. Prawda, Huddie?
Huddie skinął głową.
Eddie wstał, oparł ręce na krzyżu i przeciągnął się, aż mu
w kościach trzasnęło.
- Muszę wracać do domu. Może wpadnę na piwko do
knajpy. Albo dwa. Po tym gadaniu w gardle mi wyschło,
a to picie nic nie pomogło.
Ned spojrzał na niego z zaskoczeniem, rozdrażnieniem
i naganą.
- Nie możesz tak sobie odejść! - krzyknął. - Chcę usły-
szeć wszystko!
A Eddie, który powoli przegrywał walkę, by nie stać się
na powrót Grubym Eddiem, wyraził to, co wiedziałem ja
i wszyscy inni. Powiedział, patrząc na Neda w niespecjalnie
przyjazny sposób.
-
I usłyszałeś, mały. Tylko o tym nie wiesz.
Ned odprowadził go wzrokiem, po czym odwrócił się do
nas. Tylko Shirley patrzyła na niego z prawdziwym współ-
czuciem, które brało się ze smutku.
- Jak to, słyszałem wszystko?
- Nie zostało nic oprócz paru anegdot - powiedziałem
- a to tylko wariacje na ten sam temat. Tak samo intere-
sujące jak łupiny na dnie miski z popcornem. Co do
Briana Lippy'ego, George napisał w raporcie: „Funkcjo-
nariusze Morgan i Jacubois rozmawiali z zatrzymanym
i upewnili się, że znajduje się w stanie trzeźwym. Zatrzy-
many zaprzeczył, jakoby dokonał napaści na swoją przy-
jaciółkę? która potwierdziła jego zeznania w rozmowie
z funkcjonariuszem Jacubois. Następnie zatrzymany zo-
stał zwolniony".
- Ale Lippy wykopał im okno w radiowozie!
280 STEPHEN KING
- Tak, i w tych okolicznościach George i Eddie nie mo-
gli się domagać zwrotu kosztów.
- Więc?
- Więc prawdopodobnie pieniądze zostały wzięte z fun-
duszu na nieprzewidziane wypadki. Z funduszu buicka 8, że-
by już wszystko było jasne. Trzymamy go w tym samym
miejscu co wtedy - w kuchni, w puszce po kawie.
- Taaa, właźnie - odezwał się Arky. - Bidna stara pusz-
ka, parę razy sieją obrobiło, no nie. - Wstał i także się prze-
ciągnął. - Muszę spadać, chłopcy i dziewczynki. W przeci-
wieństwie do niektórych mam przyjaciół - w telewizji to się
nazywa życie osobiste. Ale zanim pójdę, powiedzieć ci dzoś
jeszcze, Neddie? O damdym dniu?
- Wszystko, co zechcesz.
- Pochowali D, a razem z nim narzędzia, którymi wy-
kończyli damde stworzenie, co do go zatruło. Między inny-
mi mój szpadel, i nikt mi za to nie zwrócił z puszki po kawie!
- Nie wypełniłeś formularza CPN 1, ot co - oznajmiła
Shirley. - Wiem, że te formalności to zawracanie głowy,
ale... - Wzruszyła ramionami, jakby mówiąc „tak to już jest
na tym świecie".
Arky patrzył na nią podejrzliwie.
- CPN1? Dzo do dakiego?
- To formularz Całuj Psa w Nos - wyjaśniła Shirley
z kamienną twarzą. - Ten, który wypełniasz co miesiąc i wy-
syłasz nie wiadomo dokąd. Jejku, jeszcze nigdy nie widzia-
łam takiego zakutego szwedzkiego głąba. Naprawdę nicze-
go was nie uczą w tej armii?
Arky machnął ręką, ale się uśmiechał. Przez lata słyszał
mnóstwo kpin, naprawdę - ten akcent to prowokował.
- Zbadaj, babo!
- Sam się prosiłeś, Arky - odezwałem się. Także się
uśmiechałem. A Ned nie. Ned wyglądał, jakby żarty i uśmie-
chy - nasz sposób na przywrócenie normalności - były mu
kompletnie obce.
- Gdzie byłeś? - spytał. - Gdzie byłeś, kiedy się to wyda-
rzyło?
W oddali Eddie Jacubois uruchomił swoją furgonetkę
i włączył reflektory.
- Na wakacjach. Na farmie mojego brada w Wisconsin.
Więc pozprzątać muział kto inny. - To ostatnie oznajmił
z satysfakcją.
BUICK 8 281
Eddie przejechał koło nas, machając ręką. I my mu poma-
chaliśmy, Ned razem z nami, ale-nadal siedział zmartwiony.
- Też się będę zbierać - odezwał się Phil. Wyrzucił nie-
dopałek papierosa, wstał, poprawił pas. - Mały, zostaw to
tak, jak jest. Twój tata był doskonałym funkcjonariuszem
i chlubą Jednostki D.
- Ale ja chcę wiedzieć...
- Nieważne, czego chcesz - odezwał się Phil łagodnie. -
On jest martwy, ty nie. To fakty, jak mawiał Joe Friday.
Dobranoc, sierżancie.
- Dobranoc - odpowiedziałem i obejrzałem się za nimi,
Arkym i Philem, gdy razem szli przez parking. Księżyc świe-
cił już jasno, na tyle jasno, że widziałem, iż żaden nawet nie
odwrócił głowy w stronę Baraku B.
Został Huddie, Shirley i ja. Plus chłopak, oczywiście. Syn
Curtisa Wilcoxa, który do nas przychodził strzyc trawnik,
grabić liście i odśnieżać, gdy było za zimno, żeby Arky wy-
szedł na dwór. Syn Curta, który zrezygnował ze szkolnej
drużyny i przyszedł tutaj, by jeszcze trochę przedłużyć życie
swojemu ojcu. Przypomniałem sobie, jak trzymał przed so-
bą dokument świadczący o tym, że przyjęli go do college'u,
całkiem jak sędzia ściskający wyniki na imprezie sportowej,
i zawstydziłem się, że byłem na niego zły, skoro przeszedł
przez tak wiele i tyle stracił. Ale nie był pierwszym chłopcem
w historii świata, który stracił ojca, i przynajmniej odbył się
pogrzeb, a nazwisko jego ojca znalazło się na jnarmurowej
tablicy przed barakami, razem z nazwiskiem kaprala Bra-
dy'ego Paula oraz funkcjonariuszy Alberta Rizzo i Samuela
Stamsona, który zmarł w latach siedemdziesiątych i czasami
jest nazywany Funkcjonariuszem Strzelbą. Aż do jego
śmierci woziliśmy strzelby w stelażach pod sufitem - w razie
potrzeby wystarczyło sięgnąć do góry i chwycić broń. Funk-
cjonariusz Stamson zaparkował na poboczu autostrady
i wtedy właśnie inny samochód wjechał mu w tył. Gość, któ-
ry spowodował wypadek, był pijany i w chwili zderzenia je-
chał z prędkością około stu siedemdziesięciu kilometrów.
Radiowóz złożył się jak akordeon. Benzyna nie wybuchła,
ale stelaż broni ściął głowę funkcjonariuszowi Stamsonowi.
Od 1974 roku trzymamy nasze strzelby pod deską rozdziel-
czą, a od 1973 nazwisko Stamsona widnieje na tablicy. Na
kamieniu, jak mówimy. Ennis Rafferty został zakwalifiko-
wany jako zaginiony, więc nie ma go na kamieniu. Oficjalna
282 STEPHEN KING
wersja głosi, że funkcjonariusz George Morgan zginął pod-
czas czyszczenia broni (tego samego rugera, którym skrócił
męczarnię Pana Dillona), a ponieważ nie zginął na posterun-
ku, jego nazwiska także nie ma na kamieniu. Nie można się
tam dostać, jeśli się nie umrze podczas pełnienia obowiąz-
ków; to Tony Schoondist zwrócił mi na to uwagę, kiedy zo-
baczył, jak patrzę na te nazwisko.
-
I może dobrze - dodał. - Boby tych tablic było z dziesięć.
Obecnie ostatni na tablicy figurował Curtis K. Wilcox,
czerwiec 2001. Na posterunku. Nie jest fajnie przeczytać na-
zwisko ojca uwiecznione w granicie, kiedy by się chciało -
potrzebowało - jego samego, ale zawsze to coś. Nazwisko
Ennisa też powinno tu być, żeby ta suka, jego siostra, mogła
przychodzić i na nie patrzeć - ale się nie znalazło. I co jej zo-
stało? Reputacja starej piekielnicy, ot co, wiedźmy, która
gdybyś się palił, nawet by cię nie obsikała, żeby cię ratować.
Od lat była nam solą w oku i po prostu nie mogliśmy jej lu-
bić, ale jej współczuliśmy. Miała nawet mniej niż ten chło-
piec, który przynajmniej zyskał pewność, że jego ojciec nie
żyje, że pewnego dnia nie pojawi się ze skruszonym uśmie-
chem i jakimś fantastycznym usprawiedliwieniem, dlaczego
ma puste kieszenie, skąd mu się wzięła ta tropikalna opaleni-
zna i dlaczego za każdym razem boli go przy sikaniu.
Nie miałem dobrych przeczuć. Liczyłem, że prawda tro-
chę polepszy sytuację (prawda wyzwala, jak ktoś powiedział,
chyba jakiś głupi), ale miałem wrażenie, że raczej pogorszy-
ła. Satysfakcja mogła wskrzesić ciekawskiego kota, ale mina
Neda Wilcoxa wyrażała brak satysfakcji. Widziałem tam tyl-
ko upartą, zmęczoną ciekawość. Taka sama pojawiała się
czasem na twarzy Curtisa, na ogół, kiedy stał przy podno-
szonych drzwiach baraku w postawie kierownika budowy -
nogi rozstawione, czoło na szybie, oczy trochę zmrużone,
usta wydęte. Ale to, co się dziedziczy, jest najmocniejszym
łańcuchem ze wszystkich, prawda? To, co jedno pokolenie
przekazuje drugiemu, dobre wiadomości tu, złe ówdzie,
a gdzieniegdzie kompletna katastrofa.
-
Jak wszystkim wiadomo - powiedziałem - Brian Lip-
py wybrał się na poszukiwanie bardziej zielonych pastwisk.
Może to nawet prawda, żaden z nas nie może tego twierdzić.
I trochę jest szczęścia w tym nieszczęściu; może to, że tak
zniknął, uratowało życie jego dziewczynie.
BUICK 8 283
- Wątpię - burknął Huddie. - Na pewno następny był
taki sam jak Brian Lippy, tylko" z innymi włosami. Zawsze
wybierają facetów, którzy ich biją, dopóki one same się nie
zmienią. Tak jakby się określały dzięki siniakom.
- Ale nigdy nie zgłosiła jego zaginięcia, to ci powiem -
wtrąciła Shirley. - Przynajmniej do mnie nic nie trafiło, a wi-
duję raporty z miasta i okręgu tak samo jak nasze. I nie zro-
bił tego nikt z jego rodziny. Nie wiem, co się z nią stało, ale
to był typowy przypadek, kiedy pies z kulawą nogą nie prze-
jął się zniknięciem człowieka.
- Chyba nie wierzysz, że wyśliznął się przez to wybite
okno i uciekł, co? - spytał Ned Huddiego. - Przecież tam
byłeś.
- Nie - odrzekł Huddie. - Rzeczywiście, nie. Ale nieważ-
ne, co myślę. Chodzi dokładnie o to, co sierżant usiłuje ci przez
cały wieczór wtłuc do tego zakutego łba: tego nie wiemy.
Tak jakby go nie słyszał. Odwrócił się do mnie.
- A mój tata, Sandy? Co sądził o Brianie Lippym?
- On i Tony uważali, że Brian znalazł się w tym samym
miejscu co Ennis Rafferty i Jimmy Myszoskoczek. A co do
zwłok stworzenia, które zabiliśmy...
- Sukinsyn szybko zgnił - oznajmiła Shirley tonem nie-
dopuszczającym dalszej dyskusji. - Zostały po nim zdjęcia
i możesz się im przyjrzeć, ale na ogół przedstawiają coś niezi-
dentyfikowanego. Nie pokazują, jak wyglądało-to stworze-
nie, kiedy usiłowało się wyzwolić - jak szybko się ruszało,
jak głośno krzyczało. Właściwie tak naprawdę nic nie poka-
zują. A my nie możemy ci nic powiedzieć, żebyś zrozumiał.
To widać. Wiesz, kochanie, dlaczego przeszłość jest prze-
szłością?
Ned potrząsnął głową.
-
Bo przeszła. - Zajrzała do paczki papierosów i to, co
tam zobaczyła, muśiało ją zadowolić, bo skinęła głową, wło-
żyła je do torebki i wstała. - Jadę do domu. Mam dwa koty,
które powinnam nakarmić trzy godziny temu.
To cała Shirley - Shirley, Amerykańskie Dziewczę, jak
nazywał ją Curt, kiedy chciał się z nią podroczyć. Brak męża
(był jeden, ledwie skończyła liceum), brak dzieci, dwa koty,
lekko licząc jakieś dziesięć tysięcy maskotek. Podobnie jak
ja, poślubiła Jednostkę D. Innymi słowy, żywy stereotyp,
a jeśli się komuś nie podoba, niech się ugryzie.
-
Shirl?
284 STEPHEN KING
Odwróciła się, bo w głosie Neda zabrzmiało błaganie.
- Co, skarbie?
- Lubiłaś mojego ojca?
Położyła mu ręce na ramionach i pocałowała go w czoło.
- Kochałam go, mały. I kocham ciebie. Powiedzieliśmy ci
wszystko, co mogliśmy, a nie było to łatwe. Mam nadzieję, że
to pomoże. - Zawahała się. - Mam nadzieję, że wystarczy.
- Ja też - odrzekł.
Uścisnęła jego ramiona, potem je puściła i wyprostowa-
ła się.
- Hudsonie Royer, zechcesz odprowadzić damę do sa-
mochodu?
- Z przyjemnością - odparł i wziął ją pod rękę. - Do ju-
tra, Sandy. Nadal przychodzisz w dzień?
- Jasne.
- Lepiej idź do domu i prześpij się. *
- Dobrze.
Odszedł razem z Shirley. Ned i ja siedzieliśmy na ławecz-
ce i patrzyliśmy za nimi. Podnieśliśmy ręce, kiedy przejeż-
dżali obok nas - Huddie w wielkim starym new yorkerze,
Shirley w małym subaru. Kiedy ich tylne reflektory znikły za
rogiem baraków, wyjąłem papierosy i też zajrzałem do pacz-
ki. Został jeden. Wypalę go i rzucę. Opowiadam sobie tę
wzruszającą bajeczkę od dziesięciu lat.
- Naprawdę nie macie już nic do powiedzenia? - spytał
Ned cicho, z rozczarowaniem.
- Naprawdę. Nie zrobiliby z tego sztuki, co? Nie ma
trzeciego aktu. Przez ostatnie pięć lat Tony i twój tata prze-
prowadzili jeszcze parę eksperymentów i wreszcie przywieźli
Bibi Rotha. Twój ojciec przekonywał Tony'ego, a ja byłem
między młotem a kowadłem, jak zwykle. I muszę ci powie-
dzieć prawdę: po zniknięciu Briana Lippy'ego i śmierci Pana
Dillona byłem przeciwny robieniu z buickiem czegokolwiek
z wyjątkiem pilnowania go i od czasu do czasu modlenia się,
żeby albo się rozpadł, albo wrócił w cholerę tam, skąd przy-
szedł. Och, no i zabijania wszystkiego, co wychodziło z ba-
gażnika na tyle żywe, żeby się miotać po baraku w poszuki-
waniu wyjścia.
- To się powtórzyło?
- Masz na myśli jakiegoś nowego E.T. z różowym łbem?
Nie.
- A Bibi? Co powiedział?
BUICK 8 285
- Wysłuchał Tony'ego i twojego ojca, przyjrzał się i od-
szedł. Oświadczył, że jest za stary, żeby się zajmować czymś,
co tak dalece przekracza jego zdolność pojmowania świata
i zasady jego działania. Dodał, że zamierza wymazać buicka
z pamięci i że im też to radzi.
- Och, na miłość boską! To ma być naukowiec? Powi-
nien się zafascynować!
- Naukowcem był twój ojciec - oświadczyłem. - Amato-
rem, owszem, ale dobrym naukowcem. Czyniły go nim stwo-
rzenia, które wychodziły z buicka, oraz jego ciekawość same-
go buicka. Na przykład ta sekcja zwłok nietoperzowatego
stworzenia. Szalona, ale i trochę szlachetna, tak jak lot braci
Wright w samolociku, co się trzymał na klej i sznurek. Nato-
miast Bibi Roth... Bibi był technikiem mikroskopowym.
Czasami sam się tak nazywał, i to pełen dumy. Był człowie-
kiem, który starannie i świadomie zawęził swoje pole widze-
nia do pojedynczego pasma wiedzy, rzucając światło na nie-
wielki wycinek. Technicy nienawidzą tajemnic. Naukowcy -
zwłaszcza amatorzy - za nimi szaleją. Twój ojciec miał dwie
osobowości. Jako gliniarz był wrogiem tajemnic. Jako Znaw-
ca Roadmastera... hm, powiedzmy, że kiedy przybierał tę
osobowość, całkowicie się zmieniał.
-
Którą osobowość lubiłeś bardziej?
Zastanowiłem się.
- To tak jakby dziecko pytało, kogo jego rodzice kocha-
ją bardziej, jego czy siostrę. To nie fair. Ale Curt-amator
mnie przerażał. Tony'ego trochę też.
Mały zamyślił się nad tym.
- Pojawiły się jeszcze inne stworzenia - powiedziałem. -
W tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym pierwszym roku był
ptak-z czterema skrzydłami.
- Cztery...!
- Właśnie. Trochę pofruwał, wpadł na ścianę i zdechł.
Jesienią tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego trzeciego ro-
ku bagażnik otworzył się po jednej z błyskownic i okazało
się, że jest do połowy wypełniony ziemią. Curt chciał ją zo-
stawić tam, gdzie była, i Tony najpierw się zgodził, ale
potem zaczęła śmierdzieć. Nie wiem, jak to możliwe, żeby
ziemia gniła, ale chyba możliwe, jeśli to ziemia z odpowied-
niego miejsca. I tak... to idiotyczne... pochowaliśmy ziemię.
Uwierzysz?
Skinął głową.
286 STEPHEN KING
„
- A mój tato obserwował miejsce, gdzie ją zakopaliście?
Na pewno. Żeby zobaczyć, co z niej wyrośnie.
- Chyba liczył na te dziwne lilie.
- I mieliście szczęście?
- Zależy, co kto uważa za szczęście.~Nic nie wyrosło, ty-
le ci mogę powiedzieć. Ziemia z bagażnika spoczywa nieda-
leko miejsca, w którym pochowaliśmy Pana D i narzędzia.
Co do potwora - to, co nie zmieniło się w maź, spaliliśmy
w piecu. Na miejscu, w którym zakopaliśmy ziemię, wciąż
nic nie rośnie. Co wiosnę parę roślinek usiłuje się na niej
przyjąć, ale zawsze marnieją. To się chyba z czasem zmieni.
Włożyłem do ust ostatniego papierosa i zapaliłem.
-
Jakieś półtora roku po tej zwózce ziemi otrzymaliśmy
kolejną czerwoną patykowatą jaszczurkę. Martwą. To była
ostatnia. Nadal żyjemy w strefie trzęsień ziemi, ale ostatnio
nie trzęsie za mocno. Nie należy lekceważyć buicka, tak sa-
mo jak nie należy lekceważyć starej strzelby tylko dlatego, że
zardzewiała, a lufę ma zatkaną ziemią. Ale przy środkach
ostrożności nic się nie powinno wydarzyć. A kiedyś - twój
ojciec w to wierzył, Tony też i ja także - ten stary samochód
naprawdę się rozpadnie. W jednej chwili, tak jak ta jedno-
konna bryczka z wiersza.
Obrzucił mnie przelotnym spojrzeniem i zrozumiałem, że
nie ma pojęcia, o jakim wierszu mówię. Żyjemy w czasach
degeneracji. Potem odezwał się:
-
Czuję go.
Coś w jego tonie poważnie mną wstrząsnęło. Spojrzałem
na niego surowo. Nadal nie wyglądał na te osiemnaście lat.
Jeszcze chłopiec, tylko chłopiec, siedzący po turecku, z twa-
rzą obmytą światłem gwiazd.
- Naprawdę? - spytałem.
- Tak. Ty nie?
Wszyscy funkcjonariusze, którzy przez te lata przewinęli
się przez jednostkę, czuli jego przyciąganie. Czuli to tak, jak
ludzie mieszkający nad morzem uczą się odczuwać jego
przypływy i odpływy, falowanie, w którego rytmie biją ich
serca. Przeważnie nie dostrzegaliśmy go bardziej, niż się
świadomie dostrzega własny nos, kształt tkwiący na pierw-
szym planie wszystkiego, co się widzi. Ale czasem przyciąga-
nie było silniejsze i wtedy aż cię to bolało.
-
No dobrze - powiedziałem. - Owszem. Huddie na
pewno to czuł -jak myślisz, co by się z nim wtedy stało, gdy-
BUICK 8 287
by Shirley tak nie krzyknęła? Co by się z nim stało, gdyby
wszedł do bagażnika, jak chciał?
- Naprawdę aż do dziś nie słyszałeś tej historii?
Pokręciłem głową.
- Ale się za bardzo nie zdziwiłeś.
- Nic, co ma związek z tym buickiem, już mnie nie dziwi.
- Myślisz, że naprawdę chciał to zrobić? Schować się do
środka i zamknąć bagażnik?
- Tak. Ale nie sądzę, żeby sam miał z tym coś wspólne-
go. To było to przyciąganie - ta siła. Wtedy była większa, ale
i dziś tu jest.
Nie odezwał się. Patrzył na Barak B.
- Nie odpowiedziałeś na moje pytanie, Ned. Jak sądzisz,
co by się z nim stało, gdyby wszedł do bagażnika?
- Nie wiem.
Dość rozsądna odpowiedź - dziecinna, owszem, powta-
rzają to dziesięć razy dziennie - ale i tak mi się nie spodoba-
ła. Odszedł ze szkolnej drużyny, ale widać nie zapomniał
uników. Zaciągnąłem się dymem, który smakował rozgrza-
nym sianem, i wydmuchnąłem go.
- Nie wiesz.
- Nie.
- Po Ennisie, Jimmym i prawdopodobnie Brianie Lip-
pym - nadal nie wiesz.
- Nie wszystko tam trafia, Sandy. Weźmy tego drugiego
myszoskoczka, Rosalie, Rosalynn czy jak jej tam.
Westchnąłem.
-
Jak wolisz. Idę do „The Country Way" na cheesebur-
gera. Zapraszam, ale pod warunkiem, że dasz sobie spokój
i pomówimy o czymś innym.
Przemyślał to i pokręcił głową.
-
Chyba pojadę do domu. Zastanowię się trochę.
- Dobrze, ale nie dziel się tymi przemyśleniami z matką.
Spojrzał na mnie z niemal komicznym przerażeniem.
- Boże, nie!
Roześmiałem się i klepnąłem go w ramię. Cień zniknął
z jego twarzy i nagle znowu mogłem go lubić. Co do pytań
i tego dziecinnego przekonania, że nasza opowieść musi
mieć zakończenie, i to zakończenie musi zawierać jakiś mo-
rał - może czas się tym zajmie? Pewnie zbyt wiele się spo-
dziewałem po swoich odpowiedziach. Ta imitacja życia, któ-
rą widzimy w telewizji i kinie, wsącza nam w mózg
288 STEPHEN KING
„
przekonanie, że ludzka egzystencja składa się z objawień
i nagłych odmian uczuć; myślę, że kiedy osiągamy dorosłość,
na jakimś poziomie zaczynamy akceptować to przekonanie.
Takie rzeczy mogą się wydarzać od czasu do czasu, ale na
ogół to chyba nie tak. W życiu zmiany zachodzą powoli. Za-
chodzą tak, jak mój najmłodszy siostrzeniec oddycha w naj-
głębszym śnie; czasami muszę mu położyć rękę na piersi, że-
by się przekonać, że żyje. Z tego punktu widzenia myśl
o ciekawskich kotach zyskujących satysfakcję wydaje się nie-
co absurdalna. Wydarzenia tego świata rzadko dopowiada-
ją koniec. Tego nauczyły mnie dwadzieścia dwa lata spędzo-
ne z buickiem 8. W tamtej chwili syn Curta wyglądał tak,
jakby mógł zrobić krok w kierunku dobrego. Może nawet
dwa. A jeśli według mnie to było za mało na jeden wieczór,
to ja miałem problem, nie on.
- Będziesz tu jutro, tak? - spytałem,
- Z samego rana, szefie.
- Więc może odłóż rozmyślania na później, a trochę się
prześpij.
- Spróbuję. - Lekko dotknął mojej ręki. - Dziękuję,
Sandy.
- Nie ma sprawy.
- Jeśli byłem upierdliwy w którymś...
- Nie - przerwałem. Był, ale chyba mimo woli. W jego
wieku byłbym dziesięć razy bardziej. Patrzyłem, jak odcho-
dzi w stronę odnowionego bel aire, który zostawił jego oj-
ciec, gołowąs mniej więcej z tego samego rocznika co nasza
komórka, ale o wiele bardziej żywotny. W połowie parkingu
stanął, spojrzał na Barak B, a ja zastygłem z tlącym się pa-
pierosem w ustach. Czekałem, co zrobi.
Poszedł dalej, zamiast zboczyć z drogi. Dobrze. Po raz
ostatni zaciągnąłem się moim rozkosznym rakotworem, za-
stanowiłem się, czy go nie zdeptać na ziemi, ale znalazłem
dla niego miejsce w popielniczce, gdzie stało już na baczność,
lekko licząc, dwieście niedopałków. Inni mogą rzucać papie-
rosy na ziemię, jeśli chcą - Arky posprząta je bez słowa skar-
gi - ale lepiej, żebym ja sobie na to nie pozwalał. Byłem sze-
fem, gościem siedzącym w wielkim fotelu.
Wróciłem do baraków. W dyspozytorni siedziała Ste-
phanie Colucci, pijąc colę i czytając gazetę. Na mój widok
odstawiła puszkę i wygładziła spódniczkę.
-
Co tam, kochanie? - spytałem.
BUICK 8 289
- Niewiele. Łączność się usprawnia, choć nie tak szybko
jak zwykle po... po tym. Ale wystarczy, żeby się zorientować.
- W czym?
- Dziewiątka reaguje na pożar samochodu na 1-87 przy
zjeździe dziewiątym. Mac twierdzi, że ma kierowcę, sprze-
dawcę, który jechał do Cleveland nawalony jak bombowiec
i nie zgodził się dmuchnąć w balonik. Szesnastka z ewentual-
nym włamaniem do salonu Forda w Statler. Jeff Cutler
z wandalizmem w szkole w Statler, ale tylko asystuje,
wszystkim zajęła się lokalna policja.
- To wszystko?
- Paul Lovin 10-98 do domu w radiowozie, bo jego syn
ma atak astmy.
- O tym możesz nie wspominać w raporcie.
Steffie spojrzała na mnie z wyrzutem, jakbym niepo-
trzebnie ją pouczał.
- Co się dzieje w Baraku B?
- Nic. No, nic takiego. Normalizuje się. Zbieram się
stąd. Jeśli coś się wydarzy... - Urwałem, trochę przerażony.
- Sandy? - spytała. - Coś się stało?
Jeśli coś się wydarzy, powiadom Tony'ego Schoondista,
chciałem powiedzieć, jakby nie minęło dwadzieścia lat, a sta-
ry sierżant nie ślinił się bezmyślnie przed telewizorem w do-
mu opieki.
- Nic - powiedziałem. - Jeśli coś się wydarzy, dzwoń do
Franka Sodenberga. Teraz jego kolej.
- Tak jest. Miłego wieczora.
- Dzięki, Steff, i wzajemnie.
Kiedy wyszedłem na dwór, bel aire toczył się powoli
w stronę podjazdu przy dźwiękach jakiejś ulubionej grupy
Neda - Wilco, a może The Jayhawks - grzmiącej ze specjal-
nie przerobionych głośników. Uniosłem rękę, a on mi poma-
chał. Z uśmiechem. Słodkim. Jeszcze raz poczułem zdziwie-
nie, że byłem na niego zły.
Podszedłem do baraku i przyjąłem postawę kierownika
budowy, tę z rozstawionymi nogami, w której wszyscy z ja-
kiegoś powodu wyglądają jak republikanie, gotowi zmiaż-
dżyć pogardą bezrobotńych w kraju i obcokrajowców palą-
cych flagi za granicą. Zajrzałem do środka. Stał tam, cichy
pod palącym się światłem, rzucając cień, całkiem jakby był
normalny, wielki i luksusowy na tych białych oponach. Kie-
rownica zdecydowanie za duża. Lakier odpychający brud
290 STEPHEN KING
i leczący się ze skaleczeń - teraz trwało to trochę dłużej.
„Olej jest w porządku!" - powiedział tamten facet, zanim
zniknął za rogiem, to były jego ostatnie słowa w tej sprawie,
a samochód dalej tu stoi, jak jakiś eksponat zostawiony
w zamkniętej galerii sztuki. Na ramiona wystąpiła mi gęsia
skórka i poczułem, że jądra się kurczą. W ustach czułem tę
łaskoczącą suchość, jak zawsze, kiedy wiem, że siedzę w gów-
nie po uszy. Kwadrans po kłopocie, za minuta katastrofa,
jak mawiał Ennis Rafferty. Buick nie brzęczał ani nie świe-
cił, temperatura znowu wynosiła ponad piętnaście stopni,
ale czułem, że mnie woła, szepcze, żebym zajrzał do niego.
Może mi coś pokazać, szeptał, zwłaszcza teraz, kiedy zosta-
liśmy sami. Patrzyłem na niego i jedno stało się jasne: byłem
zły na Neda, bo się o niego bałem. Oczywiście. Kiedy tak
stałem i patrzyłem, kiedy czułem to przyciąganie w głowie -
pulsujące w moim brzuchu i lędźwiach^- zrozumienie przy-
chodziło łatwiej. Buick rodził potwory. Tak. Ale czasami
i tak chciało się do niego wejść, tak jak czasem spoglądasz
w dół, kiedy stoisz gdzieś wysoko, albo patrzysz w otwór
broni i widzisz, że jej wylot zmienia się w oko. Oko, które na
ciebie patrzy, tylko i wyłącznie na ciebie. W takich chwilach
nie ma sensu się zastanawiać czy analizować ten neurotyczny
pociąg; najlepiej od razu cofnąć się od przepaści, schować
broń do kabury, wyjechać z jednostki. Jak najdalej od Bara-
ku B. Aż znajdziesz się poza zasięgiem tego szeptu. Czasami
ucieczka jest najwłaściwszym rozwiązaniem.
Ale stałem tam jeszcze przez chwilę, czując to odległe
bam-bam-bam w głowie i okolicach serca, patrząc na grana-
towego jak nocne niebo buicka roadmastera. Kiedy się cof-
nąłem, zaciągnąłem się głęboko nocnym powietrzem i pa-
trzyłem w księżyc tak długo, aż znów poczułem się sobą.
Wtedy wsiadłem do samochodu i odjechałem.
W „The Country Way" nie było tłumu. Ostatnio nigdy
nie ma, nawet w piątkowe i sobotnie wieczory. Restauracje
w centrum handlowym zabijają miejskie knajpki tak samo,
jak nowe multikino przy autostradzie 32 zabiło stary Gem
Theater w centrum.
Wszedłem i jak zwykle ludzie na mnie spojrzeli. Ale tak
naprawdę patrzyli na mundur. Dwóch - zastępca szeryfa
i prokurator - przywitało się i uścisnęło mi dłoń. Prokurator
spytał, czy nie zechcę się przysiąść do niego i żony, a ja po-
dziękowałem i powiedziałem, że na kogoś czekam. Na myśl,
BUICK 8 291
że miałbym usiąść z jakimiś ludźmi i znowu gadać (choćby
byle co), zrobiło mi się niedobrze.
Usiadłem w jednej z nisz w głębi sali; Cynthia Garris po-
deszła, żeby przyjąć zamówienie. Śliczne blond maleństwo
z wielkimi pięknymi oczami. Zauważyłem, wchodząc, że
przyrządzała dla kogoś deser i zrobiło mi się przyjemnie, bo
gdzieś pomiędzy podaniem deseru i przyniesieniem mi karty
zdążyła rozpiąć górny guzik uniformu, żeby pokazać małe
srebrne serduszko na szyi. Nie wiem, czy chodziło jej o mnie,
czy też była to kolejna reakcja na mundur. Miałem nadzieję,
że to pierwsze.
- Hej, Sandy, gdzie się ostatnio podziewałeś? „Olive
Garden"? „Outback"? „Macaroni Grille"? Tak? - spytała
niby to z urazą.
- Nie, jadłem w domu. Jakie dziś macie danie dnia?
- Kurczak z sosem, faszerowany makaron z mięsem -
moim skromnym zdaniem oba trochę za ciężkie na wieczór -
i smażonego dorsza. A wybór dań za dolara więcej. Znasz
zasady.
- To chyba zjem cheeseburgera i popiję piwem.
Zapisała i przyjrzała mi się uważnie.
- Wszystko dobrze? Wyglądasz na zmęczonego.
- Bo jestem. Poza tym w porządku. Widziałaś dziś kogoś
z Jednostki D?
- Wcześniej był George Stankowski. Teraz jesteś tylko
ty, kochanie. Jeśli chodzi o policjantów. No, są jeszcze tam-
ci, ale... - Wzruszyła ramionami, jakby chciała powiedzieć,
że to nie są prawdziwi policjanci. Akurat tu się z nią zgadza-
łem.
- E, jak przyjdą złodzieje, rozłożę ich jedną ręką.
— Jak przyjdą złodzieje i będą dawać dobre napiwki, to
niech kradną, mój ty bohaterze. Przyniosę piwo.
I poszła, kształtny tyłeczek kołysał się pod białym nylonem.
Pete Quinland, pierwotny właściciel tej knajpy, nie żył
już od dawna, ale miniszafy grające, które zainstalował, na-
dal podpierały ściany nisz. Lista przebojów znajdowała się
w rodzaju książki, której kartki odwracało się małymi chro-
mowanymi dźwigniami^ Te zabytki już nie działały, ale trud-
no się było powstrzymać przed majstrowaniem przy dźwi-
gniach, odwracaniem kartek i odczytywaniem tytułów
piosenek na różowych fiszkach. Połowę śpiewało ukochane
bożyszcze Pete'a, megaprzeboje typu „Witchcraft" i „Luck
292 STEPHEN KING
Be a Lady Tonight". FRANK SINATRA, widniało na
różowych fiszkach, a pod nimi, mniejszymi literkami
ORKIESTRA NELSONA RIDDLE'A. Poza tym były sta-
re rock and rolle, o których się zapomina, kiedy schodzą
z list przebojów, i których nigdy nie puszczają w stacjach
starych przebojów, choćby tam pasowały; ile razy można
wysłuchać „Brandy (Youre a-Eiafe Girl)", zanim zacznie się
krzyczeć? Przerzucałem strony książki, czytając tytuły utwo-
rów, których już sobie nie można puścić za dwadzieścia pięć
centów. Czas idzie naprzód. Jeśli będziesz cicho, usłyszysz
jego miarowe człapanie.
Co do samego buicka, jeśli w ogóle ktoś o niego zapyta,
powiedzcie, że został zarekwirowany. Tak rzekł stary sier-
żant tamtej nocy, kiedy spotkaliśmy się tutaj w sali na zaple-
czu. Wtedy odesłaliśmy już kelnerki i sami nalewaliśmy so-
bie piwo, dzieląc się uczciwie kosztami co do ostatniego
centa. Honorowo, bo czemu nie? Byliśmy ludźmi honoru,
wypełnialiśmy nasze obowiązki tak, jak to pojmowaliśmy.
Dalej tak robimy. Jesteśmy funkcjonariuszami policji stanu
Pensylwania, czy to jasne? Prawdziwymi rycerzami szosy.
I jak mawiał Eddie - kiedy był młodszy i szczuplejszy - to
nie tylko robota, to zajebista przygoda.
Odwróciłem stronę. Otóż i „Heart of Glass" BLONDIE.
Ta sprawa nie może się znaleźć w aktach. Kolejne słowa
mądrości Tony'ego Schoondista, wypowiedziane zza suną-
cych ku sufitowi chmur błękitnego dymu z papierosa.
W tamtych czasach wszyscy palili. Może z wyjątkiem Curta,
i proszę, jak skończył. Z głośników na górze Sinatra śpiewał
„One for My Baby", z podgrzewanych blatów unosił się roz-
koszny zapach pieczonej wieprzowiny. Stary sierżant był
zwolennikiem nieformalności, przynajmniej w kwestii buic-
ka - dopóki jego rozum nie wymknął się po angielsku, naj-
pierw małymi grupkami szarych komórek pod osłoną nocy,
potem plutonami, wreszcie całymi regimentami w biały
dzień. To, czego nie ma w aktach, nie może ci zaszkodzić,
powiedział mi kiedyś - mniej więcej wtedy, kiedy stało się ja-
sne, że to ja zasiądę za jego biurkiem, w jego gabinecie, och,
dziadziu, jaki ty masz wielki fotel. Ale dziś sprzeciwiłem się
tej zasadzie, prawda? I to jak cholera. Rozpuściłem jęzor
i wygadałem wszystko. Z niewielką pomocą przyjaciół, jak
mówi piosenka. Wygadaliśmy się przed chłopcem, który
jeszcze błądził po labiryncie rozpaczy. Który pomimo tej
BUICK 8 293
rozpaczy był genetycznie obciążony ciekawością. Zagubiony
chłopiec? Kto wie. W telewizji takie historie kończą się do-
brze, ale życie w Statler, w Pensylwanii, w bardzo nieznacz-
nym stopniu przypomina programy o gwiazdach na Hall-
marku. Wmawiałem sobie, że rozumiem to ryzyko, ale teraz
przyłapałem się na wątpliwościach. Bo nigdy przecież nie
działamy bez wiary, że nam się uda, prawda? No. Działamy,
bo uważamy, że ocalimy cholerny świat i w sześciu przypad-
kach na dziesięć nadeptujemy na grabie leżące w trawie,
trzonek się podnosi i łup między oczy.
Powiedz, co się stało, kiedy zrobiliście sekcję nietoperza.
Powiedz mi o rybie.
Proszę, „Pledging My Love" JOHNNY'EGO ACE'A.
Odtrącił każdy mój wysiłek - mój i innych - kiedy go
przekonywaliśmy, że nie chodzi o to, żeby się czegoś na-
uczył, tylko żeby dał sobie spokój. Parł naprzód jak taran.
Aż dziw, że nam nie odczytał naszych praw, bo to było regu-
larne przesłuchanie, nie tylko opowieści z dawnych lat, kiedy
jego ojciec żył. Był młody i żył.
Nadal było mi niedobrze. Mógłbym wypić to piwo, bą-
belki by mi nawet pomogły, ale zjeść cheeseburgera? Chyba
nie. Od tamtej nocy, gdy Curtis pokroił nietoperzowate
stworzenie, minęło wiele lat. Jak to on powiedział - „złak-
nione wiedzy umysły muszą się tego dowiedzieć", a potem
wbił mu skalpel w oko. Oko trzasnęło i zapadło się, wypły-
nęło z oczodołu jak czarna łza. Tony i ja wrzasnęliśmy, więc
jak mogłem zjeść cheeseburgera, skoro to sobie przypomnia-
łem? Przestań, to bez sensu, powiedziałem, ale mnie nie słu-
chał. Ojciec był tak samo ciekawski jak syn. Zajrzyjmy jesz-
cze do brzucha i będzie po wszystkim, powiedział, ale dla
niego nigdy nie było po wszystkim. Badał, zaglądał, dźgał,
sprawdzał, aż buick zabił go za te męczarnie.
Zaciekawiłem się, czy chłopiec wiedział. Czy zrozumiał,
że buick roadmaster 8 zabił jego ojca tak samo, jak Huddie,
George, Eddie, Shirley i Pan Dillon zabili wrzeszczącego po-
twora, który wyszedł z bagażnika w 1988 roku.
O, „Billy Don't Be a Hero" BO DONALDSONA i THE
HEYWOODS. Piosenka znikła z listy przebojów i naszych serc.
Opowiedz mi o nietoperzu, opowiedz mi o rybie, opowiedz
mi o E.T. z różowymi sznurkami zamiast włosów, o stworze-
niu, które potrafiło myśleć, o stworzeniu, które przybyło
z czymś w rodzaju radia. Opowiedz mi też o moim ojcu, bo
294 STEPHEN KING
^
muszę się z tym uporać. Ależ tak, ciągle widzę jego życie i jego
ducha we własnych oczach, za każdym razem, kiedy golę się
przed lustrem. Opowiedz mi wszystko... ale nie mów, że wyja-
śnienie nie istnieje. Nie waż się. Zabraniam ci. Zakazuję.
-
Olej jest w porządku – mruknąłen i zacząłem szybciej
poruszać stalowymi dźwigniami w miniszafie grającej. Na
czoło wystąpił mi pot. Mdliło mnie coraz bardziej. Chciałem
uwierzyć, że dostałem grypy albo się czymś zatrułem, ale to
nie było to i zdawałem sobie z tego sprawę. - Olej jest w po-
rządeczku.
Proszę, jest „Indiana Wants Me" i „Green-Eyed Lady",
i „Love Is Blue". Piosenki, które gdzieś wyparowały. „Sur-
fer Joe" The Surfairs.
Opowiedz mi wszystko, odpowiedz mi na wszystkie py-
tania, odpowiedz mi na to jedno pytanie.
Mały dobrze wiedział, czego chce,*trzeba mu to przy-
znać. Domagał się tego z czystym, nieskalanym egoizmem
ludzi zagubionych i zrozpaczonych.
Z wyjątkiem jednego.
Zaczął już pytać o pewną rzecz z przeszłości... a potem
zmienił zdanie. Co to było? Wyciągnąłem do niej rękę i po-
czułem, że się zgrabnie cofa przed moim dotykiem. Kiedy
tak się dzieje, lepiej nie rzucać się w pościg. Trzeba się wyco-
fać i poczekać, aż wspomnienie samo do ciebie przyjdzie.
Przeglądałem zawartość nieczynnej szafy grającej. Małe
różowe fiszki przypominały języczki.
„Polk Salad Annie" TONY'EGO JOE WHITE'A i „opo-
wiedz mi o Roku Ryby".
„When" THE KALIN TWINS i „opowiedz mi o tym
spotkaniu, opowiedz mi wszystko, opowiedz wszystko z wy-
jątkiem tej jednej rzeczy, która może włączyć czerwone świa-
tło w twoim podejrzliwym gliniarskim umyśle"...
-
Proszę piwo... - zaczęła Cynthia Garris i jęknęła cicho.
Podniosłem głowę znad metalowych dźwigienek (stro-
ny, które przewracały się monotonnie pod szkłem, zdążyły
mnie zahipnotyzować). Patrzyła na mnie z fascynacją
i zgrozą.
-
Sandy, skarbie, masz gorączkę? Z ciebie się dosłownie
leje!
I wtedy mnie olśniło. Piknik z okazji Święta Pracy
w 1979 roku. Im dłużej gadaliśmy, tym więcej piliśmy, po-
wiedział Phil Candleton. Miałem kaca przez dwa dni.
BUICK 8 295
-
Sandy? - Cynthia stała nade mną z butelką piwa
i szklanką. Cynthia, która rozpięła górny guzik bluzki, żeby
mi pokazać serce. W pewnym sensie. Była tam, ale jej nie by-
ło. Znajdowała się o wiele lat od miejsca, w którym przeby-
wałem.
Mnóstwo gadania i żadnego wniosku, powiedziałem
i rozmowa przeniosła się na.:, na farmę O'Dayów, między
innymi... i raptem chłopiec spytał... zaczął pytać...
Sandy, podczas tego pikniku... czy któryś z was mówił o...
I przerwał.
-
Czy któryś z was mówił o tym, żeby go zniszczyć - po-
wiedziałem. - Tego pytania nie skończył. - Spojrzałem
w przerażoną, zatroskaną twarz Cynthii Garris. - Zaczął
i nie skończył.
Czy mi się zdawało, że to już koniec opowieści, a syn
Curtisa jedzie do domu? Że tak spokojnie się podda? Jakieś
dwa kilometry dalej minęły mnie światła samochodu zmie-
rzającego w przeciwną stronę. Wracał do baraków z dużą,
choć przepisową prędkością. Czy za tymi światłami krył się
bel aire Curta Wilcoxa, a za kierownicą jego syn? Czy wrócił
wtedy, gdy miał pewność, że już nas nie ma?
Tak mi się wydawało.
Wziąłem butelkę piwa z tacy, widziałem, jak moja ręka
się wyciąga, a dłoń chwyta za szyjkę, tak jak się to widzi we
snach. Poczułem zimny pierścień szyjki międzyzębami i po-
myślałem o George'u Morganie w garażu^-siedzącym na
podłodze i czującym zapach trawy w kosiarce. Ten dobry
zielony zapach. Wypiłem piwo, do dna. Potem wstałem i po-
łożyłem dziesiątkę na tacy.
-
Sandy?
-- Nie mogę zostać i zjeść - powiedziałem. - Zapomnia-
łem czegoś z baraków. -
W schowku na rękawiczki mojego prywatnego samocho-
du trzymam przenośnego koguta. Postawiłem go na dachu,
ledwie minąłem granice miasta. Jechałem sto sześćdziesiąt
w nadziei, że czerwone światło przegna wszystkich kierow-
ców z mojej drogi. Nie było ich wielu. Lud zachodniej Pen-
sylwanii w weekendy wraca do domów wcześnie. Do bara-
ków zostało sześć kilometrów, ale droga zdawała się ciągnąć
jak guma. Myślałem o tym, jak mi się serce ściskało za każ-
dym razem, gdy siostra Ennisa - Smoczyca - wchodziła do
296 STEPHEN KING
^„
baraków pod tym rudym stogiem siana, który jej służył za
fryzurę. Myślałem: Spadaj stąd, jesteś zbyt blisko. A przecież
nawet jej nie lubiłem. O ileż gorzej by było, jeślibym musiał
stawić czoło Michelle Wilcox, zwłaszcza gdyby przyszła
z bliźniaczkami, małymi lotkami?
Wjechałem na podjazd zbyt szybko, tak jak Eddie i Geo-
rge ze dwanaście lat temu, chcąc^się pozbyć nieprzyjemnego
więźnia, żeby pojechać do Poteenville, gdzie połowa świata
szła z dymem. Głupie to, ale lepsze niż zadawanie sobie py-
tania, czy znajdę bel aire'a, ale pustego. Co zrobię, jeśli Ned
Wilcox zniknął z tego świata.
Znalazłem bel aire'a, tak jak czułem. Ned zaparkował na
miejscu, w którym wcześniej stała furgonetka Arky'ego.
Wóz był pusty. Zobaczyłem to od razu, gdy chlasnąłem po
nim światłami mojego samochodu. Tytuły piosenek wypadły
mi z głowy. Na ich miejsce pojawiła się jedna gotowość, ta-
ka, która zawsze zjawia się sama, z pustymi rękami, bez pla-
nu, gotowa do improwizacji.
Buick złapał syna Curta. Złapał go, kiedy siedzieliśmy
z nim, odprawiając to dziwne nabożeństwo żałobne w inten-
cji jego ojca i usiłując być jego przyjaciółmi. Sięgnął po niego
i go sobie wziął. Jeśli jeszcze istniała szansa, żeby go ode-
brać, byłoby dobrze nie rozdrażniać go nadmiernym myśle-
niem.
Steff, pewnie zaniepokojona widokiem pojedynczego re-
flektora zamiast szeregu tych na dachu, wyjrzała przez bocz-
ne drzwi.
- Kto tam? Kto to?
- To ja, Steff. - Wysiadłem z samochodu, zostawiłem
go, jak stał, z czerwoną bańką migającą na dachu nad sie-
dzeniem kierowcy. Gdyby ktoś za mną przyjechał, przynaj-
mniej nie wjedzie mi w tył. - Wracaj do środka.
-
Co się stało?
-Nic.
-
On też tak powiedział. - Wskazała bel aire'a i schowa-
ła się w budynku.
Pobiegłem do podnoszonych drzwi Baraku B w urywa-
nym pulsowaniu światła - zbyt wiele stresujących momen-
tów mojego życia rozgrywa się w takich błyskach. Pan O.
schwytany w takie błyski zawsze jest przerażony. Nie mają
pojęcia, co te światła nam robią. I co widzieliśmy w ich bla-
sku.
BUICK 8 297
Najbardziej bałem się, że zobaczę samego buicka. Zaj-
rzałem i odkryłem coś bardziej^przerażającego. Chłopak sie-
dział za przerośniętą kierownicą roadmastera i miał wgnie-
cioną do środka klatkę piersiową. Jego podkoszulek
zniknął, została tylko krwawa masa. Nogi ugięły się pode
mną, ale zaraz potem zdałem sobie sprawę, że to chyba jed-
nak nie krew. Być może. Kształt był zbyt regularny. Pod
okrągłym wycięciem koszulki pod szyją biegła prosta czer-
wona linia... no i kanty... regularne ostre kanty...
Nie, to nie krew.
To kanister z benzyną do kosiarki Arky'ego.
Ned poruszył się i zobaczyłem jego rękę. Poruszała się
wolno, sennie. Miał w niej berettę. Czy jeździł z bronią ojca
w bagażniku bel aire'a? Może nawet w schowku na ręka-
wiczki?
Uznałem, że to nieważne. Siedział w tej śmiertelnej pu-
łapce z benzyną i bronią. Zabić albo uleczyć, pomyślałem.
Do głowy by mi nie przyszło, że zrobi jednocześnie jedno
i drugie.
Nie widział mnie. Powinien - moja biała, przerażona
twarz w jednym z tych ciemnych okien była doskonale wi-
doczna z miejsca, gdzie siedział. Poza tym powinien dostrzec
czerwone pulsowanie reflektora, który postawiłem na dachu
samochodu. Nie widział nic. Był tak samo zahipnotyzowany
jak Huddie Royer w chwili, gdy postanowiŁ-się schować
w bagażniku roadmastera i zamknąć wieko. Czułem to na-
wet z zewnątrz. Ten falujący puls. Tę jego żywotność. Były
tam nawet słowa. Podejrzewam, że sam je mogłem wymyślić,
ale to właściwie nieważne, ponieważ ten puls je przyzywał, to
tętno, które wszyscy od samego początku czuliśmy wokół
buicka. Było to tętno, które część z nas - na przykład ojciec
tego chłopca - odbierała wyraźniej niż inni.
Wejdź albo się nie zbliżaj, przemówił głos w mojej głowie
i powiedział to z doskonałą, zimną obojętnością. Weź to lub
to i zaśnij. Jeszcze jeden psikus, zanim się skończę na dobre.
To lub to, mnie jest wszystko jedno.
Spojrzałem na okrągły termometr na belce. Kiedy wyjeż-
dżałem do „The Cantry Way", czerwona strzałka wskazy-
wała piętnaście stopni. Teraz spadła do trzynastu i dziewię-
ciu kresek. Niemal na moich oczach zaczęła spadać jeszcze
niżej i nagle przed oczami stanęło mi wspomnienie tak wyra-
ziste, że aż przerażające.
298 STEPHEN KING
^
Było to na ławeczce dla palaczy. Paliłem papierosa,
a Curt tylko tak sobie siedział. Przez te sześć lat, od kiedy
baraki zostały uznane za strefę bezdymną, ta ławeczka na-
brała specyficznego znaczenia. To na niej porównywaliśmy
notatki z prowadzonych spraw, rozpracowywaliśmy proble-
my z grafikiem, analizowaliśmy plany emerytalne, ubezpie-
czenia i ZDE. To na tej ławeczce^arl Brundage powiedział
mi, że żona od niego odchodzi i zabiera dzieci. Głos mu nie
drżał, ale po policzkach płynęły łzy. Tony siedział na tej ła-
weczce ze mną po jednej stronie i Curtem po drugiej (Jezus
i dwóch łotrów, podsumował z sardonicznym uśmiechem),
kiedy powiedział, że przedstawi mnie jako kandydata na
swoje miejsce, gdy odejdzie na emeryturę. Oczywiście jeśli
chcę. Błysk w jego oku świadczył, że wiedział cholernie do-
brze, jak bardzo chcę. Curtis i ja pokiwaliśmy głowami, nie
mówiąc wiele. I to na tej ławeczce dla palaczy Curt i ja po
raz ostatni rozmawialiśmy o buicku 8. Ile zostało mu wtedy
dni życia? Z obrzydliwym zimnym dreszczem uświadomiłem
sobie, że Curt chyba zginął tego samego dnia. Z pewnością
to by wyjaśniało, dlaczego wyrazistość tego wspomnienia
wydaje mi się taka straszna.
Czy on myśli? - spytał Curt. Pamiętam silny blask po-
rannego słońca na jego twarzy i - chyba - papierowy kubek
z kawą w jego ręku. Czy on nas obserwuje i myśli, czeka na
szansę, wybiera odpowiednią chwilę?
Jestem prawie pewien, że nie, odpowiedziałem, ale nie
czułem spokoju. Bo „prawie" dotyczy bardzo przestronnego
terytorium, czyż nie? Chyba jest to jedyne słowo w naszym
języku, które obejmuje większy teren niż „jeśli".
Ale najgorszy pokaz zostawił na moment, kiedy było
prawie zupełnie pusto, powiedział ojciec Neda. W zamyśle-
niu. Odstawił kawę, żeby móc obracać stetsona w dłoniach,
stary nawyk. Jeśli miałem rację, za niespełna pięć godzin ten
kapelusz spadnie z jego głowy i poszybuje zakrwawiony
w krzaki, gdzie później go znajdą pomiędzy papierkami
z McDonald'sa i pustymi puszkami po coli. Jakby wiedział.
Jakby potrafił myśleć. Obserwować. Czekać.
Roześmiałem się. Było to takie ochrypłe cha, cha, w któ-
rym nie ma prawdziwego rozbawienia. Powiedziałem mu, że
ześwirował na tym punkcie. Powiedziałem: zaraz zaczniesz
twierdzić, że nadaje do ciebie komunikaty albo że to przez
niego ta cysterna z Norco zderzyła się z autobusem.
BUICK 8 299
Nic nie odrzekł, ale jego oczy mnie pytały: skąd wiesz, że nie?
I wtedy zadałem pytanie jego syna. Spytałem...
W głowie włączył mi się ostrzegawczy dzwonek, bardzo
cichy i odległy. Odstąpiłem od okna i uniosłem ręce do
twarzy, jakbym mógł zasłonić się przed tą falą bólu, po
prostu tracąc buicka z oczu. I Neda, takiego bladego i za-
gubionego za przerośniętą kierownicą. Buick go miał
i przez chwilę, przelotnie, miał także mnie. Udało mu się
zbić mnie z tropu starymi jałowymi wspomnieniami. Może
rzeczywiście świadomie czekał, żeby przyszpilić Neda - nie-
ważne. Istotne było, że temperatura spada szybko, niemal
jak strzała, i jeśli zamierzałem naprawdę coś zrobić, to tyl-
ko teraz.
Może powinieneś pójść po wsparcie, zaszeptał jakiś głos
w mojej głowie. Jakby mój, ale nie mój. Może ktoś jest w ba-
rakach. Na twoim miejscu bym sprawdził^ Zanim zasnę, spła-
tam jeszcze jednego psikusa, to dla mnie teraz ważne. Właści-
wie najważniejsze. A dlaczego? Bo mogę to zrobić, szefie-po
prostu mogę.
Wsparcie to był dobry pomysł. Bóg jeden wie, jak strasz-
nie się bałem wejść do Baraku B i zbliżyć się do buicka w je-
go obecnym stanie. Do działania pchnęła mnie świadomość,
że to przeze mnie. To ja otworzyłem puszkę Pandory.
Pobiegłem do szopy, nie zatrzymując się przy bocznych
drzwiach, choć poczułem odór benzyny, ciężki i mocny.
Wiedziałem, co zrobił. Pytanie tylko, ile benzyny wylał pod
samochód, a ile zostawił w kanistrze.
Drzwi szopy były zabezpieczone kłódką. Od lat nikt jej
nie zamykał, zakrzywione metalowe ramię tkwiło w skoblu,
żeby wiatr nie otwierał drzwi. Tamtej nocy także była otwar-
ta. Przysięgam, to prawda. Może nie było jasno jak w dzień,
ale z otwartych bocznych drzwi padało dość światła, żeby
wyraźnie zobaczyć skobel. A kiedy wyciągnąłem rękę, stalo-
we ramię wsunęło się w otwór kłódki i rozległo się ledwie sły-
szalne kliknięcie. Widziałem to... i także czułem. Przez chwi-
lę puls w mojej głowie wyostrzył się i skoncentrował. Był jak
wysilone sieknięcie.
Noszę przy sobie ,dwa pęki kluczy: służbowe i prywatne.
Na kółku służbowym znajduje się około dwudziestu kluczy.
Zastosowałem sztuczkę, której nauczyłem się dawno temu
od Tony'ego Schoondista. Pozwoliłem, żeby klucze upadły
mi na dłoń jak bierki, po czym bez patrzenia zacząłem ich
300 STEPHEN KING
^
dotykać. To się nie zawsze udaje, ale tym razem się powio-
dło, pewnie dlatego, że klucz do kłódki był mniejszy od
wszystkich z wyjątkiem kluczyka do mojej szafki na parte-
rze, a on miał kwadratową główkę.
Teraz zacząłem słyszeć słabe brzęczenie. Ledwie słyszal-
ne, jak warkot silnika zakopanego/głęboko w ziemi.
Wziąłem klucz, który znalazły moje palce, i wsadziłem
go w kłódkę. Stalowe ramię znowu wyskoczyło. Wyszarpną-
łem kłódkę ze skobla i rzuciłem na podłogę. Otworzyłem ko-
mórkę i wszedłem do środka.
W małej klitce stało stęchłe i rozpalone powietrze, cha-
rakterystyczne tylko dla strychów, szop i innych ciasnych
pomieszczeń, których od dawna nie otwierano. Teraz nikt
tu już nie zaglądał, ale przez lata nagromadziło się sporo
przedmiotów (z wyjątkiem farby i rozcieńczalników, arty-
kułów łatwopalnych, które roztropnie wyniesiono); wi-
działem je w słabym świetle. Sterty magazynów, przeważ-
nie takich męskich (kobiety myślą, że lubimy przyglądać
się gołym babkom, ale według mnie najbardziej chodzi
o narzędzia). Stołek z siedzeniem sklejonym taśmą. Tanie
radio nastawione na policyjną częstotliwość. Na półce, ko-
ło starego pudełka z czystymi kasetami, kamera wideo
z niewątpliwie całkowicie wyczerpaną baterią. Na ścianie
naklejka do przylepienia na zderzaku: WSPOMAGAJ
UMYSŁOWO UPOŚLEDZONYCH, ZABIERZ NA
OBIAD AGENTA FBI. Pachniało kurzem. Pulsowanie
w mojej głowie, które było buickiem, stawało się coraz sil-
niejsze.
W komórce była żarówka, ale nawet nie próbowałem za-
palić światła. Podejrzewałem, że żarówka się przepali albo
włącznik da mi takiego kopa, że wyskoczę przez sufit.
Drzwi zatrzasnęły się za mną, odcięły światło księżyca.
To było po prostu niemożliwe, ponieważ zostawione samym
sobie otwierały się na zewnątrz. Wszyscy to wiedzieliśmy.
Dlatego wkładaliśmy kłódkę do skobla. Ale dziś rzeczy nie-
możliwe zjawiały się stadami. Moc zamieszkująca buicka
chciała, żebym znalazł się w ciemnościach. Może się jej wy-
dawało, że to mnie zatrzyma.
Nic z tego. Już zobaczyłem to, czego potrzebowałem:
zwój żółtej liny, nadal wiszący na ścianie pod śmieszną na-
klejką, koło zapomnianych kabli do uruchamiania samo-
BUICK 8 301
chodów. Zobaczyłem także coś jeszcze. Coś, co Curt Wilcox
położył na półce koło kamery tuż po występie E.T. z sieką-
cymi różowymi sznurkami.
Wziąłem to, schowałem do tylnej kieszeni i zerwałem ze
ściany zwój liny. I znowu wybiegłem. Przede mną wyrósł ja-
kiś czarny kształt i prawie wrzasnąłem. Przez jeden szalony
moment byłem pewien, że to mężczyzna w czarnym płaszczu
i kapeluszu, ten ze zdeformowanym uchem i akcentem Bori-
sa Badinoffa. Ale kiedy upiór przemówił, jego akcent bez
wątpienia należał do Lawrence'a Welka.
-
Den cholerny gówniarz się wrócił - wyszeptał Arky. -
Byłem prawie w połowie drogi i nagle zakręciłem. Jakoś po-
czułem. Jakoś...
Przerwałem mu, kazałem uważać i pobiegłem do Baraku
B z liną zarzuconą na ramię.
-
Nie wchodź tam! - powiedział Arky. Zdaje się, że pró-
bował krzyczeć, ale za bardzo się bał, żeby wydusić z siebie
głośniejszy dźwięk. - Rozlał benzynę i ma broń, widziałem.
Zatrzymałem się koło drzwi, zdjąłem zwój z ramienia
i zacząłem przywiązywać linę do grubego haka, ale zaraz po-
tem wręczyłem linę Arky'emu.
- Sandy, czujesz? - spytał. - I radio znowu się spieprzy-
ło, same trzaski. Słyszałem, jak Steff przeklina.
- Nieważne. Przywiąż linę do haka.
- Hę?
- Słyszałeś.
Znalazłem pętlę na drugim końcu liny i wszedłem w nią,
podciągnąłem ją do pasa i mocno zacisnąłem. To był węzeł
wisielca, zawiązany przez samego Curta, i łatwo się zaciągał.
- Nie rób dego. - Arky zrobił ruch, jakby chciał mnie
złapać za ramię.
- Zawiąż i trzymaj - rozkazałem. - Nie wchodź do środ-
ka, choćby nie wiem co. Jeśli... - Nie chciałem powiedzieć
„jeśli znikniemy", nie chciałem usłyszeć tych słów padają-
cych z własnych ust. - Jeśli coś się stanie, powiedz Steff, że-
by przesłała Kod D, jak tylko te trzaski ustąpią.
- Jezu! - Ale w wykonaniu Arky'ego brzmiało to jak
„Jizu". - Co, zwariowałeś? Nie czujesz go?
- Czuję - odparłem i wszedłem do środka. Po drodze po-
trząsałem liną, żeby się nie zaplątała. Czułem się jak nurek
zstępujący w niezbadaną głębinę i troskliwie doglądający
302 STEPHEN KING
„
przewodu nie dlatego, że to konieczne, ale żeby odwrócić
myśli od stworzeń, które mogą pływać w ciemnościach tuż
poza zasięgiem latarki.
Buick 8 stał wielki i luksusowy na białych oponach, nasz
mały sekret, mrucząc głęboko w swojej czeluści. Puls był sil-
niejszy od tego brzęczenia, a teraz gdy znalazłem się w środ-
ku, poczułem, że zaprzestaje tych niedbałych wysiłków, że-
by mnie zatrzymać. I zamiast odpychać niewidzialną ręką,
zaczął mnie ciągnąć.
Chłopak siedział za kierownicą z kanistrem na kolanach,
białymi policzkami i czołem, skórą napiętą i lśniącą. Kiedy
podszedłem, odwrócił głowę powoli jak robot i spojrzał na
mnie. Jego oczy były wielkie i ciemne. Miały głupio spokoj-
ne spojrzenie kogoś oszołomionego prochami albo potwor-
nie zranionego. Jedynym uczuciem, jakie w nich pozostało,
był okropnie zmęczony upór, to dziecinne dopominanie się,
że musi być odpowiedź, a on musi ją poznać. Że ma prawo.
I to właśnie wykorzystał buick. Przeciwko niemu.
-Ned.
-
Na twoim miejscu bym stąd wyszedł. - Mówił powoli,
z doskonałą dykcją. - Nie zostało wiele czasu. Nadchodzi.
Brzmi jak kroki.
I miał rację. Poczułem dreszcz przerażenia. To brzęcze-
nie mogło dochodzić z jakiejś maszyny. Puls był niemal z ca-
łą pewnością rodzajem telepatii. Ale było coś jeszcze, coś
trzeciego.
Coś się zbliżało.
-
Ned, proszę cię. Nie rozumiesz, co to jest, i na pewno
tego nie zabijesz. Dasz się tylko wessać jak w odkurzacz.
A twoja matka i siostry zostaną same. Tego chcesz? Zosta-
wić je same z tysiącem pytań, na które nikt im nie odpowie?
Trudno uwierzyć, że chłopiec, który przyszedł tu szukać oj-
ca, może być takim egoistą.
W jego oczach coś zamigotało. Mniej więcej tak, jakby
bardzo skupiony mężczyzna usłyszał hałas w sąsiedztwie.
Potem jego oczy znowu się zaszkliły.
-
Ten cholerny samochód zabił mojego ojca. - Spokój.
Nawet cierpliwość.
Z tym nie mogłem się spierać.
-
Dobrze, może i tak. Przypuszczalnie w pewnym sensie
można go za to winić tak samo jak Bradleya Roacha. Czy to
BUICK 8 303
znaczy, że ciebie też może zabić? Co, Ned? Sprzedaż wiąza-
na? Dwóch w cenie jednego? •*-
- Teraz ja zabiję jego - powiedział i wreszcie w tych
oczach coś mignęło, mącąc powierzchnię spokoju. Coś więcej
niż gniew. Według mnie wyglądało na szaleństwo. Podniósł
ręce. W jednej miał broń. W drugiej zapalniczkę. - Zanim
mnie wessie, podpalę ten cholerny transporter. To na zawsze
zamknie drzwi na tamtą stronę. To po pierwsze. - Powiedzia-
ne z przerażającą, nieświadomą arogancją młodego człowie-
ka, pewnego, że wpadł na pomysł, który nie zaświtał nikomu
przed nim. - A jeśli przeżyję to doświadczenie, zabiję wszyst-
ko, co czeka po tamtej stronie. To po drugie.
- Co czeka? - Zdałem sobie sprawę z ogromu jego za-
miaru i zgłupiałem. - Och, Ned! O Chryste!
Pulsowanie narastało. Brzęczenie też. Czułem nienatural-
ny chłód, który sygnalizował okresy aktywności buicka. I zo-
baczyłem fioletowe światło, wykwitające w powietrzu tuż nad
przerośniętą kierownicą, a potem osnuwające ją całą. Nad-
chodzi. To nadchodzi. Dziesięć lat temu już by tu było. Mo-
że nawet pięć. Teraz potrzebowało trochę więcej czasu.
- Myślisz, że czekają na ciebie z komitetem powitalnym?
Spodziewasz się, że wyślą do ciebie prezydenta Żółtoskórych
Różowych Łebków? Albo cesarza alternatywnego wszech-
świata, żeby ci przybił piątkę i wręczył klucz do miasta? Na-
prawdę myślisz, że zadadzą sobie tyle kłopotu? Dla kogo?
Chłopca, który nie potrafi się pogodzić, że jego, ojciec umarł,
a on powinien żyć dalej?
- Milcz!
- Wiesz, co myślę?
- Nie obchodzi mnie!
- Myślę, że pierwsze, co zobaczysz, to strasznie dużo ni-
czego, po czym udusisz się tym, czym oni tam oddychają.
W jego oczach znowu mignęła niepewność. Coś w nim
chciało iść w ślady George'a Morgana i skończyć ze sobą.
Ale było w nim coś jeszcze, co może już nie myślało tak bar-
dzo o Pitt, ale i tak chciało żyć. A nad tym wszystkim, nad,
pod i wokół, łącząc i wiążąc, było pulsowanie i cichy nawo-
łujący głos. Już nie uwodził. Po prostu ciągnął cię do siebie.
-
Szefie, wyłaź! - krzyknął Arky.
Nie zwróciłem na niego uwagi i nie spuszczałem oczu
z syna Curta.
-
Ned, rusz głową, skoro już tu jesteś. Bardzo cię proszę.
304 STEPHEN KING
- Nie krzyczałem na niego, ale podniosłem głos, żeby prze-
bić się przez narastające brzęczenie. I w tej samej chwili do-
tknąłem przedmiotu, który włożyłem do tylnej kieszeni.
- To coś może żyć, ale to jeszcze nie znaczy, że jest war-
te twojego czasu. Nie różni się za bardzo od lepu na muchy
albo dzbanecznika, nie rozumiesz? Nie możesz się mścić na
przedmiocie. On nie ma^ mózgu/
Usta zaczęły mu drżeć. To był dobry początek, ale modli-
łem się gorąco, żeby jeszcze rzucił broń albo chociaż ją opuścił.
To samo dotyczyło butanowej zapalniczki. Nie była tak nie-
bezpieczna jak automatyczna, ale i tak groźna; stałem w ben-
zynie, a opary były tak gęste, że oczy zaczęły mi łzawić. Teraz
fioletowe lśnienie zaczęło kreślić leniwe świetlne linie na lip-
nych kontrolkach na desce rozdzielczej i wypełniło tarczę szyb-
kościomierza, który nabrał wyglądu oczka w poziomnicy.
- On zabił mojego tatę! – krzyknął Ned dziecinnym gło-
sem, ale nie na mnie tak krzyczał. Nie wiedział, na co by
chciał nakrzyczeć i właśnie to go tak bolało.
- Nie. Ned, słuchaj. Jeśli ten buick potrafi się śmiać, to
się teraz śmieje. Nie dobrał się do twojego ojca tak, jak
chciał - nie tak, jak do Ennisa i Briana Lippy'ego - ale z sy-
nem jest już na najlepszej drodze. Jeśli Curt wie, jeśli to wi-
dzi, to pewnie krzyczy w grobie. Wszystko, czego się bał
i z czym walczył, zaczyna się spełniać. I uderza w jego ro-
dzonego syna.
- Przestań, przestań! - Spod powiek toczyły się mu łzy.
Pochyliłem się, zanurzyłem twarz w to gęstniejące fiole-
towe lśnienie, w narastający chłód. Pochyliłem się nad Ne-
dem, którego upór zaczął się wreszcie kruszyć. Wystarczy
jeszcze jedno uderzenie. Wyjąłem z kieszeni puszkę, którą
przyniosłem z szopy, oparłem ją o nogę i powiedziałem:
- Twój ojciec pewnie słyszy teraz śmiech buicka, pewnie
wie, że jest za późno...
-Nie!
-
A on nie może nic zrobić. Zupełnie nic.
Ned zasłonił uszy rękami, broń w lewej, zapalniczka
w prawej, kanister na kolanach, nogi tonące w lawendowej
mgle, która sięgała już powyżej kostek, to lśnienie wzbierało
jak woda w studni i nie było to za dobre - nie wytrąciłem go
tak zupełnie z równowagi, jakbym chciał - ale mogło mi się
udać. Kciukiem zdjąłem zatyczkę puszki, miałem dokładnie
ułamek sekundy na zastanowienie, czy po tylu latach stania
BUICK 8 305
na półce to draństwo jeszcze działa, a potem psiknąłem mu
w twarz gazem łzawiącym. --
Ned zawył z bólu i zaskoczenia; gaz poraził mu oczy
i nos. Chłopak zacisnął palec na spuście beretty swego ojca.
Huk był ogłuszający.
- Psia-GREW! - usłyszałem Arky'ego przez dzwonienie
w uszach.
Złapałem klamkę drzwi i w tej samej chwili same się zablo-
kowały, tak jak kłódka sama się zamknęła. Sięgnąłem do środ-
ka przez otwarte okno i pięścią uderzyłem w kanister. Spadł
z kolan wijącego się chłopaka, potoczył się w mgliste lawendo-
we światło, które podnosiło się z podłogi samochodu i zniknął.
Przez chwilę czułem, że spada, tak jak przedmioty zrzucone
z wysoka. Broń znowu wystrzeliła i poczułem powiew powie-
trza za pociskiem. Nie był bardzo blisko - chłopak strzelał
w dach buicka, pewnie nawet nie zdając sobie z tego sprawy -
ale jeśli się czuje pęd pocisku, to jest się o wiele za blisko.
Zacząłem obmacywać wewnętrzną stronę drzwi, wresz-
cie znalazłem klamkę i pociągnąłem. Gdyby się nie ruszyła,
nie wiem, co bym zrobił - chłopak był za duży i ciężki, że-
by go wyciągnąć przez okno - ale ruszyła się i drzwi się
otworzyły. Wówczas olśniewający fioletowy rozbłysk wy-
strzelił z podłogi roadmastera, bagażnik się otworzył i za-
częło się prawdziwe przeciąganie liny. Wciągnie cię jak od-
kurzacz, powiedziałem, ale nie miałem pojęcia, że będzie aż
tak. Ten falujący puls nagle przyspieszył do drapieżnego,
arytmicznego łomotu, jakby pierwszych fal przed pojawie-
niem się tsunami, która zniszczy wszystko. Miałem wraże-
nie, że wieje odwrotność wiatru, który zasysa, zamiast
pchać, który pragnie ci wydusić oczy z oczodołów i zedrzeć
skórę z twarzy, a jednak na mojej głowie nie poruszył się
nawet jeden włos.
Ned krzyknął. Jego ręce nagle opadły, jakby miał sznur-
ki przywiązane do przegubów i ktoś nimi szarpał. Zaczął się
osuwać na fotelu - fotelu, którego już tam prawie nie było.
Znikał, rozpływał się w tym burzliwym bulgocie gęstnieją-
cego fiołkowego światła. Chwyciłem Neda pod pachy,
szarpnąłem, zdołałem zrobić krok do tyłu, potem dwa.
Walczyłem z niewiarygodną siłą, która usiłowała wciągnąć
mnie w fioletowe gardło będące wnętrzem buicka. Upadłem
na plecy, Ned mnie przygniótł. Benzyna przemoczyła mi
spodnie.
20. Buick 8
306 STEPHEN KING
- Wyciągnij nas! - ryknąłem do Arky'ego. Zacząłem
przebierać nogami, żeby się odsunąć od buicka i wylewają-
cego się z niego światła. Nie mogłem znaleźć dobrego opar-
cia dla stóp. Ślizgały się na benzynie.
Nedem szarpnęło, pociągnęło go w stronę otwartych
drzwi kierowcy tak mocno, że prawie" wydarł się z moich ob-
jęć. W tym samym czasię poczułem, że lina zaciska się wokół
mnie. Mocniej chwyciłem Neda i zostaliśmy ostro szarpnięci
w tył. Ned nadal trzymał broń, ale nagle na moich oczach je-
go ręka poderwała się sztywno, a broń z niej po prostu wy-
frunęła. Pulsujące fioletowe światło w kabinie samochodu
połknęło ją i chyba słyszałem jeszcze dwa wystrzały, zanim
zniknęła. Wówczas przyciąganie jakby nieco osłabło i to od
razu. Może na tyle, że zdołaliśmy uciec.
- Ciągnij! - krzyknąłem do Arky'ego.
- Szefie, ciągnę, jak tylko mogę.
- Ciągnij mocniej!
Nastąpiło kolejne wściekłe szarpnięcie, przy którym za-
ciśnięta lina omal nie pozbawiła mnie oddechu. Zaraz potem
podniosłem się niezdarnie i potykając się, zacząłem się wy-
cofywać, nie wypuszczając chłopca z objęć. Rzęził, oczy miał
zapuchnięte tak, że mu się nie otwierały, jak bokser, w które-
go przeciwnik przez dwanaście rund tłukł jak w kaczy kuper.
Nie sądzę, żeby zobaczył to, co wydarzyło się zaraz potem.
Wnętrze buicka znikło, pochłonięte przez fioletowe świa-
tło. Otworzył się jakiś nieopisany, niepojęty kanał. Spoglą-
dałem w zaognioną gardziel i widziałem w niej inny świat.
Mógłbym zastygnąć w miejscu na tyle, żeby znowu mnie zła-
pał i wciągnął - wciągnął nas obu - ale wtedy Arky zaczął
krzyczeć, cienko i przeraźliwie:
-
Pomóż mi, Steff! Złap to i pomóż!
Chyba to zrobiła, bo jakąś sekundę później Ned i ja zo-
staliśmy poderwani do tyłu jak dwie mocno nadziane na ha-
czyk ryby.
Znowu upadłem, uderzyłem się w głowę i zdałem sobie
sprawę, że brzęczenie i pulsowanie zlały się ze sobą i zmieniły
się w wycie, które drążyło mi dziurę w mózgu. Buick zaczął
migotać jak neon, a z rozpłomienionego bagażnika chlusnęła
powódź zielonych żuków. Posypały się na podłogę, rozbie-
gły, zdechły. Ssanie znowu nas dopadło i zaczęliśmy sunąć
w stronę buicka. Tak jakby porwał nas przerażająco silny
podwodny prąd. Do przodu, do tyłu, do przodu, do tyłu.
BUICK 8 307
-
Pomóż mi! - wrzasnąłem Nedowi w ucho. - Musisz mi
pomóc, bo wpadniemy! *.
A myślałem, że pewnie wpadniemy i tak, czy mi pomoże,
czy nie.
Stracił wzrok, ale nie słuch, i chyba uznał, że chce żyć. Za-
parł się stopami o cementową podłogę i rzucił do tyłu ze
wszystkich sił; spod obcasów trysnęły rozbryzgi benzyny. Jed-
nocześnie Arky i Stephanie Colucci jeszcze raz mocno szarp-
nęli za linę. Odskoczyliśmy do tyłu prawie półtora metra, ale
potem prąd znowu nas porwał. Zdążyłem owinąć zwój luźnej
liny wokół piersi Neda, przywiązując go do siebie na dobre
i złe. I znowu ruszyliśmy, buick odzyskał stratę, a nawet jesz-
cze więcej. Ciągnął nas powoli, ale z przerażającym uporem.
W piersi dławiło mnie klaustrofobiczne ciśnienie. Częściowo
dlatego, że oplątywała mnie lina, częściowo ponieważ odnio-
słem wrażenie, że ściska mnie, głaszcze i ciągnie ogromna nie-
widzialna ręka. Nie chciałem wejść w świat, który zobaczy-
łem, ale wszedłbym, gdybyśmy się zbliżyli do samochodu.
Obaj byśmy tam zanurkowali. Im bliżej byliśmy, tym bardziej
rosła ciągnąca nas moc. Wkrótce przerwie żółtą nylonową li-
nę. Obaj pofruniemy w dal, wciąż ze sobą związani. Prosto
w to chore fioletowe gardło i to, co się za nim rozciąga.
-
Ostatnia szansa! - krzyknąłem. - Ciągnijcie na trzy!
Raz... dwa... TRZY!
Arky i Stephanie, stojący ramię w ramię tuż za progiem,
szarpnęli ze wszystkich sił. Ned i ja odepchnęliśmy się stopa-
mi. Pofrunęliśmy do tyłu, tym razem aż do drzwi, po czym
moc znowu nas chwyciła i pociągnęła tak, jak potężny ma-
gnes przyciąga opiłki żelaza.
Przewróciłem się na bok.
_- Ned, framuga! Łap framugę!
Sięgnął na oślep, jak najdalej. Nie trafił.
-
Po prawej mały! - krzyknęła Steff. - Po prawej!
Znalazł framugę i wpił w nią palce. Za nami z buicka wy-
trysnął kolejny monstrualny fioletowy rozbłysk i poczułem,
że to draństwo ciągnie nas jeszcze mocniej. Jak jakaś okrop-
na nowa grawitacja. Lina wokół mojej piersi zmieniła się
w stalową rękę i w żaden sposób nie mogłem zaczerpnąć po-
wietrza. Oczy wyszły mi z orbit, a w dziąsłach czułem pulso-
wanie krwi. Wydawało mi się, że wnętrzności podeszły mi do
gardła i je zatkały. Pulsowanie zaczęło wypełniać mi mózg,
wypalało wszelkie świadome myśli. Znowu zacząłem się osu-
308 STEPHEN KING
^
wać w stronę buicka, obcasy moich butów ślizgały się na ce-
mencie. Za chwilę zacznę się ślizgać, a potem będę leciał jak
ptak wessany w silnik odrzutowca. A gdy polecę, chłopiec
będzie ze mną, pewnie z drzazgami z framugi pod paznok-
ciami. Będzie musiał ze mną polecieć. Moja metafora o łań-
cuchach stała się czymś realnym.
-
Sandy, złap mnie za ręke,-/^
Odwróciłem głowę i nawet się nie zdziwiłem na widok
Huddiego Royera - a za nim Eddiego. Wrócili. Zajęło im to
trochę dłużej niż Arky'emu, ale wrócili. I nie dlatego, że Steff
ich wezwała; byli w swoich prywatnych samochodach,
a łączność z barakami się urwała, przynajmniej na jakiś czas.
Nie, po prostu... wrócili.
Huddie klęczał na progu, przytrzymując się jedną ręką,
żeby go nie wessało. Włosy mu się nie burzyły, a koszula nie
trzepotała, ale huśtał się do przodu i tyłu, jakby dął w niego
potężny wicher. Eddie znajdował się za nim, kucał i wyglą-
dał zza jego lewego ramienia. Prawdopodobnie trzymał go
za pas, choć tego już nie widziałem. Huddie wyciągał do
mnie wolną rękę, więc ją chwyciłem jak tonący. Naprawdę
się czułem, jakbym tonął.
-
Teraz ciągnąć, do diabła! - warknął Huddie do Ar-
ky'ego, Eddiego i Steff Colucci. W jego oczach migało fiole-
towe światło buicka. - No ciągnąć, aż się zesracie!
Do tego nie doszło, ale pociągnęli ze wszystkich stron
i wyskoczyliśmy z baraku jak korek z butelki. Zwaliliśmy się
wszyscy na stertę, z Huddiem na samym spodzie. Ned rzęził
z twarzą na mojej szyi, policzek i czoło paliły żywym
ogniem. Czułem wilgoć jego łez.
- Au, sierżancie, rany boskie, zabieraj ten łokieć z moje-
go nosa! - wrzasnął Huddie zduszonym, wściekłym głosem.
- Zamknijcie drzwi! - krzyknęła Steff. - Szybko, zanim
wyjdzie coś złego!
Nie było nic oprócz paru nieszkodliwych żuków z zielo-
nymi pancerzykami, ale miała rację. Bo światło było złe. To
migoczące, stroboskopowe fioletowe światło.
Nadal leżeliśmy spleceni na chodniku, ręce przygniecio-
ne nogami, stopy uwięzione pod torsami, Eddie zdołał się
jakoś zaplątać w linę tak jak Ned, darł się na Arky'ego, że
ma ją na szyi, że go dusi, Steff klęczała obok, usiłując wci-
snąć palce pod jaskrawożółte zwoje, Ned rzęził i tłukł mnie
BUICK 8 309
rękami. Po prostu nie miał kto zamknąć tych drzwi, ale się
zamknęły, wyciągnąłem szyję-pod kątem, który jest możli-
wy tylko w chwili wyjątkowej paniki, nagle pewien, że to
któryś z nich, że zjawił się niespodziewanie, jest już po tej
stronie i być może chce się zrewanżować za tego, którego
zamordowaliśmy przed laty. I zobaczyłem - zobaczyłem
cień na białej ścianie baraku. Cień się poruszył, jego właści-
ciel zbliżył się do nas i w przyćmionym świetle pojawił się
zarys kobiecego biustu.
- Była w połowie drogi i to poczułam - powiedziała
Shirley niepewnie. - Paskudne uczucie. Uznałam, że koty
mogą jeszcze trochę poczekać. Przestań się.rzucać, Ned, bo
wszystko pogarszasz.
Ned natychmiast się uspokoił. Shirley pochyliła się i jed-
nym zgrabnym ruchem uwolniła Eddiego od pętli na szyi.
- Proszę, kochanie - powiedziała i wtedy nogi się pod nią
ugięły. Shirley Pasternak upadła na asfalt i zaczęła płakać.
Zaprowadziliśmy Neda do baraków i obmyliśmy mu
oczy w kuchni. Były obrzmiałe i przekrwione, skóra też się
zaczerwieniła, ale powiedział, że w zasadzie widzi nieźle.
Kiedy Huddie pokazał mu dwa palce, mały powiedział, że są
dwa. A przy czterech, że cztery.
- Przepraszam - wycharczał zduszonym głosem. - Nie
wiem, czemu to zrobiłem. To znaczy wiem, bo chciałem, ale
jeszcze nie teraz... nie dziś...
- Ćśśś - odezwała się Shirley. Nabrała wody z kranu
i znowu przemyła mu oczy. - Nic nie mów.
Ale nie dał się uciszyć.
- Chciałem jechać do domu. Zastanowić się, tak jak po-
wiedziałem. - Jego zapuchnięte, okropnie przekrwione oczy
spojrzały na mnie, po czym znikły, bo Shirley znów przynio-
sła ciepłą wodę Wdłoni. - Nagle znalazłem się tutaj i pamię-
tam tylko, co myślałem: że muszę to zrobić dziś, muszę to
natychmiast skończyć raz na zawsze. Potem...
Ale nie wiedział, co było potem, reszta mu znikła we mgle.
Nie powiedział tego wprost i nawet nie musiał. Nie po-
trzebowałem nawet patrzeć w jego przekrwione zdziwione
oczy. Widziałem^jak siedział za kierownicą roadmastera
z kanistrem benzyny na kolanach, blady, oszołomiony i za-
gubiony.
310 STEPHEN KING
- Złapał cię - rzekłem. - Zawsze miał na nas wpływ,
choć nigdy taki jak na ciebie. Ale kiedy cię zawołał, my też
to usłyszeliśmy. Na swój sposób. W każdym razie to nie two-
ja wina. Jeśli można mówić o winie, to o mojej.
Wyprostował się nad zlewem, wyciągnął rękę, chwycił
mnie za ramiona. Twarz ociekałamu wodą, włosy przykleiły
się do czoła. Właściwie śmiesznie wyglądał. Jak chrzczone
dziecko.
Steff, która zaglądała do baraku przez podnoszone
drzwi, przyszła do nas.
- Znowu gaśnie. Już.
Pokiwałem głową.
- Stracił szansę. Może to już ostatnia.
- Żeby spłatać psikusa - odezwał się Ned. - Tego chciał.
Usłyszałem to w głowie. Zresztą nie wiem, może to zmyśli-
łem.
*
- Jeśli nawet - odparłem - to ja razem z tobą. Ale dziś to
mogło być coś więcej niż psikus.
Zanim zdołałem powiedzieć coś jeszcze, Huddie wrócił
z łazienki z zestawem pierwszej pomocy. Położył go na bla-
cie, otworzył i wyjął słoik maści.
- Posmaruj tym sobie wokół oczu, Ned. Nie martw się,
jak coś się dostanie do środka. Prawie nie poczujesz.
Staliśmy i patrzyliśmy, jak Ned rozsmarowuje wokół
oczu maść, która lśniła w jarzeniowym świetle. Shirley spy-
tała, czy mu lepiej. Skinął głową.
- Wyjdźmy - zaproponowałem. - Muszę ci powiedzieć
coś jeszcze. Powinienem to zrobić wcześniej, ale prawdę mó-
wiąc, w ogóle o tym zapomniałem i przypomniałem sobie
dopiero wtedy, kiedy zobaczyłem cię w tym cholernym sa-
mochodzie. Chyba przez ten szok.
Shirley spojrzała na mnie ze zmarszczonymi brwiami.
Nie miała dzieci, ale w jej oczach zobaczyłem matczyną su-
rowość.
- Nie dziś - rzekła. - Nie widzisz, że ten chłopiec ma już
dość? Któryś z was powinien go odwieźć do domu i wymy-
ślić jakąś bajeczkę dla jego matki - Curtisowi zawsze wierzy-
ła, więc uwierzy i wam, jeśli tylko uzgodnicie szczegóły -
a potem zapakujcie go do łóżka.
-
Przepraszam, ale to nie może czekać - odparłem.
Przyjrzała mi się uważnie i chyba przekonała się, że
przynajmniej mnie się wydaje, że to prawda, więc wszyscy
BUICK 8 311
wróciliśmy na ławeczkę dla palaczy i patrząc na gasnące fa-
jerwerki w baraku - drugi pokaz tego wieczora, choć nie-
specjalny, przynajmniej nie w tej chwili - opowiedziałem
Nedowi jeszcze jedną historię z dawnych dni. Widziałem ją
jak w teatrze, dwie postaci na prawie pustej scenie, dwie
osoby dramatu pod jednym silnym reflektorem, dwaj męż-
czyźni siedzący...
WTEDY: Curtis
Dwaj mężczyźni siedzący na ławeczce dla palaczy w bla-
sku letniego słońca, jeden wkrótce umrze*- kiedy idzie o nasze
ludzkie życie, na końcu każdego łańcucha jest pętla i Curtis
Wilcox właśnie dotarł do swojej. Obiad będzie jego ostatnim
posiłkiem i żaden z nich tego nie wie. Skazaniec patrzy, jak je-
go towarzysz zapala papierosa, i żałuje, że sam też nie może,
ale rzucił. Papierosy dużo kosztują, Michelle zawsze mu to
mówiła, ale głównie chodziło o to, że chce zobaczyć, jak jego
dzieci dorastają. Chce zobaczyć, jak kończą szkoły, chce zo-
baczyć kolor włosów ich dzieci. Ma też plany, co zrobi, kiedy
odejdzie na emeryturę, rozmawiał o tym z Michelle, o samo-
chodzie mieszkalnym, który zabierze ich na zachód, gdzie być
może osiądą na stałe, ale odejdzie szybciej, niż planował i zu-
pełnie sam. Co do papierosów, nie musiał ich rzucać, ale czy
człowiek może to wiedzieć z góry? Letnie słońce przyjemnie
grzeje. Później zrobi się gorąco, upalny dzień śmierci, ale te-
raz jest przyjemnie, a to po drugiej stronie siedzi cicho. Siedzi
cicho coraz dłużej i dłużej. Błyskownice, kiedy się pojawiają,
są spokojniejsze. Traci rozpęd, tak myśli skazany na śmierć
funkcjonariusz policji stanowej. Ale Curtis czuje czasami bicie
jego serca i jego ciche wezwanie i wie, że trzeba na niego uwa-
żać. To jego misja; odrzucał każdą szansę na awans, żeby ją
wypełnić. Buick 8 zabrał jego partnera, ale w pewien sposób
zabrał też Curtisa Wilcoxa. Curt nie zamknął się w bagażni-
ku, czego omal nie zrobił Huddie Royer w 1988 roku i buick
go nie zjadł żywcem, jak prawdopodobnie zjadł Briana Lip-
py'ego, ale i tak go zabrał. Zawsze jest w jego głowie. Curt
słyszy jego szept tak, jak rybak śpiący w domu nawet przez sen
BUICK 8 313
słyszy szept morza. A szepcze pewien głos, a to stworzenie ob-
darzone głosem może...
Odwraca się do Sandy'ego Dearborna i pyta:
-
Czy on myśli? Czy nas obserwuje, myśli, czeka na szan-
sę?
Dearborn - niektórzy za plecami nadal nazywają go no-
wym sierżantem - nie musi pytać, kogo ma na myśli jego przy-
jaciel. Gdy chodzi o lokatora Baraku B, wszyscy w jednostce
myślą tak samo i czasem Curtis ma wrażenie, że buick wzywa
nawet tych, którzy dostali przeniesienie do innej jednostki, al-
bo w ogóle wystąpili z policji stanowej i zajęli się inną, bez-
pieczniejszą robotą. Niekiedy uważa, że wszyscy noszą piętno,
tak jak amisze w czarnych strojach i czarnych bryczkach, albo
tak jak ksiądz znaczy twoje czoło w Środę Popielcową, albo
jak więźniowie skuci razem i kopiący niekończący się rów.
- Jestem prawie pewien, że nie - mówi nowy sierżant.
- A jednak najgorsze zostawił na moment, kiedy w bara-
kach nie było prawie nikogo - odzywa się człowiek, który rzu-
cił palenie, by móc patrzeć na dorastanie swoich dzieci i ich
dzieci. - Jakby wiedział. Jakby potrafił myśleć. I obserwować.
I czekać.
Nowy sierżant się śmieje - wyraz rozbawienia i najdelikat-
niejszej pogardy.
- Odbiło ci na jego punkcie, Curt. Zaraz mi powiesz, że
wypuścił z siebie jakiś promień czy coś, żeby zderzyć tę cyster-
nę z Norco ze szkolnym autobusem.
Funkcjonariusz Wilcox odstawił kawę na ławkę, żeby
zdjąć wielki kapelusz - swojego stetsona. Zaczyna go obracać
w rękach, stary nawyk. Dwa kroki dalej Dicky-Duck Eliot
podjeżdża do pompy i zaczyna tankować D-12, czego wkrótce
nie będą już mogli robić. Dostrzega ich na ławce i macha ręką.
Odpowiadają tym samym,ale mężczyzna z kapeluszem - sza-
rym policyjnym"stetsonem, który zakończy swoją służbę
w chwastach pomiędzy puszkami.po coli i papierkami po żar-
ciu na wynos -patrzy głównie na nowego sierżanta. Jego spoj-
rzenie pyta, czy mogą to wykluczyć, czy mogą wykluczyć co-
kolwiek.
Sierżant zirytowany tym spojrzeniem mówi:
-
To może od razu z nim skończymy? Może z nim skoń-
czymy i będzie spokój? Zawieziemy go na pole, nalejemy do
środka tyle benzyny, że będzie się mu wylewać oknami i rzuci-
my zapałkę.
314 STEPHEN KING
*"*
Curtis patrzy na niego ze spokojem, który nie maskuje
szoku.
- To by było chyba najbardziej niebezpieczne ze wszyst-
kiego. Może nawet chce, żebyśmy to zrobili. Może nas prowo-
kuje. Ile dzieci straciło palce, bo znalazły w chwastach petardę
i walnęły ją kamieniem?
— To nie to samo.
-
Skąd wiesz, że nie? Skąd wiesz?
I nowy sierżant, który później pomyśli „to mój kapelusz
powinien leżeć we krwi na poboczu drogi", nie odpowiada.
Sprzeciw wydaje mu się niemal profanacją. A poza tym, kto
wie? Może to i racja. Dzieci naprawdę tracą palce z powodu
petard i zabijają swoje rodzeństwo bronią, którą znajdują
w biurku rodziców, albo podpalają dom starymi fajerwerkami,
które znajdują w garażu. Bo nie wiedzą, z czym mają do czy-
nienia.
+
- Przypuśćmy - mówi mężczyzna obracający stetsona - że
ten buick jest jakimś zaworem. Jak przy aparacie do nurkowa-
nia. Czasami robi wdech, a czasami wydech, daje lub przyjmu-
je zależnie od woli użytkownika. Ale to wszystko zależy od za-
woru.
- Tak, ale...
- Albo inaczej. Powiedzmy, że oddycha jak ktoś leżący na
dnie bagna i oddychający przez pustą trzcinę, żeby go nie za-
uważono.
- No dobrze, ale...
- Więc to są małe wdechy lub wydechy, muszą być małe,
bo kanał, przez który przechodzą, jest niewielki. Może to coś,
co korzysta z zaworu lub trzcinki, wprowadziło się w stan za-
wieszenia, jakby w sen lub hipnozę, żeby mogło przeżyć przy
tak niewielkiej ilości powietrza. I przypuśćmy, że zjawia sieja-
kiś nieświadomy idiota, wrzuca do bagna dynamit, żeby je osu-
szyć, i sprawia, że trzcinka robi się zbędna: Albo, jeśli mówimy
o zaworze, przeczyszcza go. Chciałbyś zaryzykować coś takie-
go? Zaryzykować, że dostanie tyle powietrza, ile mu potrzeba?
- Nie - mówi cichutko nowy sierżant.
- Jak tylko Buck Flanders i Andy Colucci się na to zdecy-
dują.
- Gadasz!
- Nie gadam - odpowiada Curtis spokojnie. - Andy twier-
dzi, że jeśli funkcjonariusz policji stanowej nie potrafi się wy-
kręcić od odpowiedzialności za podpalenie samochodu, to po-
BUICK 8 315
winien oddać odznakę. Mają już nawet plan. Powiedzą, że to
przez farbę i rozpuszczalnik z-komórki. Samozapłon, puf, i po
krzyku. Poza tym, powiedział Buck, po co posyłać po straż po-
żarną? To tylko stary barak ze starym gruchotem w środku,
jak rany boskie, co za problem.
Nowy sierżant nie może się odezwać. Jest zbyt zdumiony.
- Myślę, że buick mógł do nich przemówić - dodaje Curt.
- Przemówić. - Sierżant usiłuje coś z tego zrozumieć. -
Przemawia do nich.
- Tak. - Curt wkłada kapelusz - zawsze mówili „wielki
kapelusz"- na głowę i przekłada pasek na tył głowy, tak jak
się go nosi, gdy jest ciepło. Poprawia go na wyczucie. Potem
mówi do swojego starego przyjaciela: - Możesz powiedzieć, że
do ciebie nigdy nie przemawiał, Sandy?
Nowy sierżant otwiera usta, żeby powiedzieć, że skąd,
oczywiście, że nie przemawiał, ale ten drugi na niego patrzy,
a oczy ma poważne. W końcu nowy dowódca nic nie mówi.
- Nie możesz. Bo przemawia. Do ciebie, do mnie, do
wszystkich. Najgłośniej do Huddiego tamtego dnia, kiedy po-
jawił się potwór, ale słyszymy go nawet wtedy, gdy szepcze.
Prawda? A mówi przez cały czas. Nawet przez sen. Więc naj-
ważniejsze, żeby nie słuchać.
Curt wstaje.
- Tylko patrzeć. To nasza misja i teraz już to wiem. Jeśli
będzie musiał długo oddychać przez ten zawór czy trzcinkę,
czy co tam jeszcze, wcześniej czy później się udusi. Zdechnie.
I może wcale się tego nie boi. Może to będzie dla niego jak
śmierć we śnie. Jeśli nikt go nie wyłowi. Wystarczy tylko trzy-
mać się od niego z daleka. Ale także zostawić go w spokoju.
Rusza w swoją stronę, życie ucieka mu spod stóp jak pia-
sek i żaden z nich tego nie wie, potem staje i jeszcze raz spo-
gląda na swego starego przyjaciela. Nie terminowali razem,
ale razem uczyli się tej pracy i teraz dobrze się w niej czują.
Kiedyś, po pijanemu, stary sierżant nazwał policję powodem,
z którego dobrzy ludzie wykonują podłą robotę.
-
Sandy.
Sandy patrzy cierpiętniczo.
-
Mój syn gra w tym roku w baseball, mówiłem ci?
-^Zaledwie dwadzieścia razy.
-
Trener też ma synka, trzylatka. Pewnego razu w ze-
szłym tygodniu, kiedy pojechałem po Neda do miasta, widzia-
łem, jak klęczy na jednym kolanie igra z tym małym chłopacz-
316 STEPHEN KING
^
kiem. I znowu zakochałem się w moim dziecku, Sandy. Tak
bardzo jak wtedy, kiedy go wziąłem w ramiona, owiniętego
w kocyk. Śmieszne, nie?
Sandy nie uważa, żeby to było śmieszne. Według niego jest
to cała prawda o mężczyznach.
- Trener dał im koszulki i Ned był^w nią ubrany, i klęczał
na jednym kolanie, rzucał piłke do tego malucha i przysięgam
ci, że był najbielszą, najczystszą istotką, na jaką kiedykolwiek
padały letnie promienie słońca.
A potem mówi...
DZIŚ: Sandy
W baraku niemrawo błysnęło, światło było tak blade, że
prawie liliowe. Po nim ciemność... znowu błysk... znowu
ciemność... tym razem już niezakłócona.
- Koniec? - spytał Huddie i sam sobie odpowiedział: -
Tak, chyba.
Ned nie zwracał na to uwagi.
- Co? - spytał. - Co wtedy powiedział?
- To, co mówi każdy mężczyzna, kiedy mu się w domu
układa. Że jest szczęściarzem.
Steff poszła do mikrofonu i komputera, ale inni zostali.
Ned ich nie zauważał. Zapuchnięte oczy o zaczerwienionych
powiekach wpatrywały się tylko we mnie. ,
- Powiedział coś jeszcze?
- Że przed tygodniem zdobyłeś dwie bazy i że po drugiej
mu pomachałeś. To mu się spodobało, śmiał się, kiedy mi
o tym opowiadał. Powiedział, że w najgorszej formie potra-
fisz więcej niż on w najlepszej. Dodał, że musisz poprawić
technikę, jeśli poważnie myślisz o zdobyciu trzeciej bazy.
Mały spuścił oczy i zaczął toczyć ze sobą walkę. Odwró-
ciliśmy wzrok, wszyscy, żeby mu zapewnić prywatność.
Wreszcie się odezwał:
- Powiedział mi, że nie wolno się poddawać, a co zrobił
z tym samochodem? Z tym cholernym buickiem? Poddał się.
- Podjął decyzję - odrzekłem. - To różnica.
Siedział, zastanawiając się, potem skinął głową.
- No dobrze.
-
Dym razem - odezwał się Arky - naprawdę jadę do
domu. - Ale zanim pojechał, zrobił coś, czego nigdy nie za-
318 STEPHEN KING
pomnę: pochylił się i pocałował Neda w spuchnięty policzek.
Czułość tego gestu mną wstrząsnęła. - Dobranoc, mały.
-
Dobranoc, Arky.
Odjechał rozklekotaną furgonetką, a Huddie powiedział:
- Odwiozę Neda do domu jego chevroletem. Kto chce za
mną pojechać i przywieźć mnie tuz powrotem?
- Ja - zgłosił się Eddie, - Ale zostanę na zewnątrz. Jeśli
Michelle wybuchnie, chcę być poza strefą opadów radioak-
tywnych.
- Będzie dobrze - zapewnił go Ned. - Powiem, że do-
strzegłem tę puszkę na półce i wziąłem ją, żeby zobaczyć, co
to. Zagazowałem się jak idiota.
Spodobała mi się ta bajeczka. Miała tę zaletę, że była
prosta. Właśnie coś takiego wymyśliłby jego ojciec.
Ned westchnął.
- Jutro z samego rana będę u okulisty w Statler Village.
- To nie boli - powiedziała Shirley. Ona także go pocało-
wała, w kącik ust. — Dobranoc, chłopcy. Tym razem wszyscy
jadą i nikt nie wraca.
- Amen - zgodził się Huddie i odprowadziliśmy ją wzro-
kiem. Miała jakieś czterdzieści pięć lat, ale i tak było na co
popatrzeć, gdy wprawiała tyłeczek w ruch. Nawet przy księ-
życu. (Zwłaszcza przy księżycu).
No i pojechała, minęła nas, machnąwszy krótko ręką,
a potem były już tylko tylne światła.
W Baraku B panuje ciemność. Nie ma żadnych świateł
ani fajerwerków. Na dziś koniec, a pewnego dnia będzie ko-
niec na zawsze. Ale jeszcze nie. Jeszcze czułem w głębi głowy
senne pulsowanie, falujący szept, który mógł się zmieniać
w słowa, jeśli się tego chciało.
To, co zobaczyłem...
To, co zobaczyłem, kiedy trzymałem w ramionach
chłopca oślepionego gazem.
- Chcesz się z nami zabrać, Sandy? - spytał Huddie.
- Nie, chyba nie. Posiedzę jeszcze trochę i pojadę do do-
mu. Jeśli Michelle będzie sprawiać kłopoty, niech do mnie
zadzwoni. Tutaj albo do domu, bez różnicy.
- Mama nie będzie sprawiać kłopotów - powiedział
Ned.
- A ty? Będziesz jeszcze sprawiać kłopoty?
Zawahał się i odrzekł:
- Nie wiem.
BUICK 8 319
W pewnym sensie była to najlepsza możliwa odpowiedź.
Musiałem mu przyznać punkty za uczciwość.
Odeszli, Huddie i Ned, w stronę bel aire'a. Eddie oddzie-
lił się od nich, poszedł do własnego samochodu i zatrzymał
się przy moim, żeby zdjąć z dachu koguta i wrzucić go do
środka.
Ned zatrzymał się przy tylnym zderzaku swego samo-
chodu i odwrócił się do mnie.
- Sandy.
- Co tam?
- Czy ojciec miał jakieś pomysły, skąd mógł się wziąć?
Czym jest? Kim był mężczyzna w czarnym płaszczu? A wy?
- Nie. Od czasu do czasu snuliśmy przypuszczenia, ale
nikt nie miał teorii, która by się trzymała kupy. Jackie O'Ha-
ra wyraził to chyba najlepiej, bo powiedział, że buick jest jak
kawałek układanki, który nigdzie nie pasuje. Zastanawiasz
się i zastanawiasz, obracasz tak i tak" próbujesz wszędzie,
a pewnego dnia patrzysz, a on jest czerwony, a wszystkie ka-
wałki twojej układanki są zielone. Rozumiesz?
- Nie.
- To się nad tym zastanów, bo będziesz musiał z tym
żyć.
- Niby jak? - W jego głosie nie brzmiał już gniew, już się
wypalił. Teraz mały chciał tylko instrukcji. To dobrze.
- Nie wiesz, skąd się wziąłeś ani dokąd zmierzasz, no
nie? Ale z tym żyjesz. Nie wściekasz się zbyt często z tego po-
wodu. Nie poświęcasz więcej niż godzinę dziennie na wygra-
żaniu pięściami niebu i przeklinaniu Boga.
- Ale...
- Buicki są wszędzie - powiedziałem.
Kiedy sobie poszli, Steff przyszła i przyniosła mi kubek
kawy. Podziękowałem, ale nie miałem ochoty. Spytałem, czy
ma papierosa. Spojrzała na mnie z urazą - niemal zgrozą -
i przypomniała, że nie pali. Jakby to była jakaś bariera, taka
z tablicą „OBJAZD DLA WSZYSTKICH BUICKÓW
ROADMASTERÓW". O rany, gdybyż tak można. Gdyby.
- Jedziesz do domu? - spytała.
- Za moment.
Wróciła do środka. Zostałem sam na ławeczce dla pala-
czy. W samochodzie miałem papierosy, co najmniej pół
paczki w schowku na rękawiczki, ale podniesienie się z miej-
320 STEPHEN KING
«»•**
sca wydawało mi się zbyt wielkim wysiłkiem, przynajmniej
na razie. A kiedy wstałem, doszedłem do wniosku, że lepiej
będzie pociągnąć to do końca. Zapalić mogłem po drodze
do domu. Potem mogłem sobie zjeść obiad z mrożonki -
„The Country Way" na pewno już zamknęli i zresztą wątpi-
łem, żeby Cynthia Garris jakoś specjalnie się ucieszyła na wi-
dok mojej gęby. Za bardzo ją wystraszyłem, choć jej strach
w ogóle nie mógł się równać z moim, kiedy wreszcie poją-
łem, co Ned niemal z całą pewnością zamierza zrobić. A ten
strach był tylko bladym odbiciem przerażenia, które czułem,
patrząc w unoszący się fioletowy blask, kiedy oślepiony
chłopiec zwisał mi w ramionach, i te monotonne bam-bam-
-bam w uszach, odgłos zbliżających się kroków. Spogląda-
łem w dół, jakby do studni i jednocześnie do góry... jakbym
patrzył przez jakiś pryzmat. Albo przez peryskop przedzie-
lony błyskawicą. To, co wtedy widziałem, było bardzo wy-
raźne - nigdy tego nie zapomnę - i bajecznie dziwne. Żółta
trawa, brązowa na czubku, porastała kamieniste zbocze,
które wznosiło się przede mną, a potem kończyło się urwi-
skiem. Uwijały się w niej zielone żuki, a z boku rosły te bla-
de lilie. Nie widziałem dna urwiska, ale ujrzałem niebo. Mia-
ło kolor makabrycznie intensywnego fioletu, pełne chmur
i błyskawic. Prehistoryczne niebo. Po nim krążyły w strzę-
piastych stadach jakieś latające stworzenia. Może ptaki. Al-
bo nietoperze, takie jak ten, którego usiłował pokroić Curt.
Byłem za daleko, żeby to stwierdzić. No i wszystko wydarzy-
ło się bardzo szybko. Wydaje mi się, że na dnie tego urwiska
znajdował się ocean, ale nie wiem, czemu tak myślę - może
tylko ze względu na tę rybę, która wyskoczyła z bagażnika
buicka. Albo przez zapach soli. Wokół roadmastera zawsze
unosił się ten słaby, łzawy solny zapach.
Na dole mojego ekranu (jeśli mogę tak powiedzieć)
w żółtej trawie leżał srebrny ornament cienkiego łańcuszka -
swastyka Briana Lippy'ego. Po latach poczerniała. Trochę
dalej znajdował się kowbojski but, taki haftowany, z podku-
tym obcasem. Prawie na całej powierzchni skóra pokryła się
czarnoszarym mchem, który wyglądał jak pajęczyna. But
był rozerwany, w cholewce powstała jakby zębata paszcza,
w której dostrzegłem żółtawe lśnienie kości. Nie było ciała:
po dwudziestu latach w żrącym powietrzu na pewno uległo
rozkładowi, choć wątpię, żeby tylko jemu. Według mnie
szkolny kolega Eddiego J. został pożarty. Przypuszczalnie
BUICK 8 321
nawet żywcem. Może krzyczał, jeśli zdołał nabrać tyle po-
wietrza.
Przez ten chwilowy ekran zobaczyłem jeszcze dwie rze-
czy. Pierwszą był kapelusz, także powleczony futerkiem
czarnoszarego mchu; porastał całe rondo i zagłębienie
w denku. Ten kapelusz nie był taki, jak nosimy teraz, od lat
siedemdziesiątych mundury się zmieniły, ale był to niewąt-
pliwie stetson funkcjonariusza policji stanowej. Wielki kape-
lusz. Nie potoczył się dalej, bo ktoś przebił go drewnianym
palem, żeby unieruchomić. Jakby zabójca Ennisa Raffer-
ty'ego bał się obcego przybysza jeszcze po jego śmierci i wbił
na pal najbardziej uderzający fragment jego stroju, żeby
mieć pewność, że nie wstanie i nie będzie grasować w nocy
jak zgłodniały wampir.
W pobliżu kapelusza, zardzewiała i prawie zarośnięta, le-
żała broń. Nie automatyczna beretta, które teraz mamy, ale
ruger, taki jak George'a Morgana. Czy Ennis też popełnił
samobójstwo, strzelając z niego? A może zobaczył, że zbliża
się jakieś stworzenie i zginął, strzelając do niego? Czy w ogó-
le zdążył otworzyć ogień?
Nie można było odgadnąć, a zanim zdążyłem się lepiej
przyjrzeć, Arky krzyknął do Steff, żeby mu pomogła,
i szarpnęli mnie do tyłu z Nedem, który zwisał mi w obję-
ciach jak duża lalka. Nic więcej nie widziałem, ale przynaj-
mniej na jedno pytanie znalazłem odpowiedź. Jednak tam
trafili, Ennis Rafferty i Brian Lippy.
Gdziekolwiek jest to „tam".
Podniosłem się z ławki i po raz ostatni poszedłem do ba-
raku. Stał tam, granatowy jak nocne niebo i nie całkiem taki
jak trzeba, choć rzucał cień, jakby był zupełnie normalny.
„Olej jest w porządku", powiedział do Bradleya Roacha
mężczyzna w czarnym płaszczu i zniknął, zostawiwszy po so-
bie dziwną metalową wizytówkę.
W pewnym momencie podczas tej ostatniej bezgłośnej
burzy z piorunami bagażnik zamknął się sam z siebie. Na
podłodze leżało z dziesięć martwych żuków. Jutro je sprząt-
niemy. Nie ma sensu ich przechowywać czy fotografować,
w ogóle nie ma sensu czegokolwiek przy nich robić. Już nas
to nie obchodziło. Jutro spalimy je w piecu. Sam wyznaczę
ludzi do tej roboty. Rozdzielanie zadań także należy do obo-
wiązków tych, którzy zasiadają w wielkich fotelach, i czło-
wiek się do tego przyzwyczaja. Jednemu cukierka, drugiemu
21.Buick8
322 STEPHEN KING
gówno. Czy mogą się skarżyć? Nie. Czy mogą wypełnić
CPN1? Ależ proszę bardzo. Jeśli im to sprawi przyjemność.
- Przeczekamy cię - powiedziałem do stworzenia w ba-
raku. - Zobaczysz.
Stał tam na tych swoich białych oponach, a puls głęboko
w mojej głowie szepnął: może.
A może nie.
PÓŹNIEJ
Pogrzeby są skromne, prawda? Są. Koszula zawsze
wpuszczona w spodnie, spódnica za kolana. Zmarł nagłą
śmiercią. To może być wszystko, od zawału w kiblu po cios
włamywacza. Ale gliniarze przeważnie wiedzą, jak wygląda
prawda. Nie zawsze się tego chce, zwłaszcza kiedy chodzi
o jednego z nas, ale tak już jest. Bo przeważnie to my się zja-
wiamy pierwsi, w blasku czerwonych świateł i skrzeczeniu
walkie-talkie u pasów, które dla pana Obywatela brzmi jak
bełkot. Dla większości osób zmarłych nagłą śmiercią to my
jesteśmy pierwszymi twarzami, w które się wpatrują ich
otwarte niewidzące oczy.
Kiedy Tony Schoondist nam powiedział, że zamierza
odejść na emeryturę, pamiętam, jak pomyślałem: dobrze, to
dobrze, bo już się trochę postarzał. Nie wspominając o tym,
że coraz wolniej kojarzy. Teraz, w roku 2006, sam jestem go-
tów do tego kroku, a niektórzy z moich młodszych kolegów
myślą pewnie to samo: postarzał się i wolno kojarzy. Ale na
ogół, ha, na ogół czuję się prawie tak samo jak zawsze, rześ-
ki i wesoły, w każdej chwili gotów przepracować dwie zmia-
ny z rzędu. Przeważnie, kiedy zauważam swoje siwe włosy,
których zaczyna być więcej od czarnych, i widzę, że czoło mi
się zdecydowanie powiększyło, wmawiam sobie, że to chyba
jakaś pomyłka, zwyczajne niedopatrzenie, które zostanie na-
prawione, kiedy zwróci się uwagę odpowiednim władzom.
To Niemożliwe^myślę, że człowiek, który tak bardzo czuje
się dwudziestopięciolatkiem, może wyglądać zdrowo po
pięćdziesiątce. Potem pojawia się gorszy okres i już wiem, że
to żadna pomyłka, tylko czas idzie dalej, to jest to jego mo-
324 STEPHEN KING
notonne, ponure człapanie. Ale czy kiedykolwiek przeżyłem
gorszą chwilę niż ta, gdy zobaczyłem Neda za kierownicą
buicka roadmastera 8?
Tak. Była taka chwila.
Zgłoszenie odebrała Shirley: wypadek na autostradzie
32, w pobliżu skrzyżowania przy szosie Humboldta. Inaczej
mówiąc tam, gdzie kiedyś znajdowała się stara stacja Jenny.
Kiedy Shirley stanęła w otwartych drzwiach mojego gabine-
tu, miała twarz szarą jak popiół.
- Co jest? - spytałem. - Co ci się stało, do cholery?
- Sandy... zadzwonił jakiś człowiek i powiedział, że tym
pojazdem był stary chevrolet, czerwono-biały. Powiedział,
że kierowca nie żyje. - Przełknęła ślinę. - Jest w kawałkach.
Tak powiedział.
Wtedy mnie to nie ruszyło, choć potem tak, kiedy musia-
łem na to spojrzeć. Na niego.
- Chevrolet. Wiesz, jaki model?
- Nie pytałam, Sandy. Nie mogłam. - Oczy miała pełne
łez. - Nie miałam odwagi. Ale ile starych czerwono-białych
chevroletów mamy w okręgu Statler?
Pojechałem na miejsce wypadku z Philem Candletonem,
modląc się, żeby rozbity samochód okazał się chevroletem
malibu albo biscayne, czymkolwiek, byle nie bel aire'em, nu-
mer rejestracyjny MY 57. Ale to był on.
-
Kurwa - odezwał się cicho przerażony Phil.
Wbił się w filar betonowego mostu, który biegnie nad
strumieniem Redfern, o jakieś pięć minut na piechotę od
miejsca, gdzie po raz pierwszy pojawił się buick 8 i gdzie zgi-
nął Curtis. Bel aire miał pasy bezpieczeństwa, ale on ich nie
zapiął. Nie było śladów hamowania. >
-
Chryste wszechmogący - powiedział Phil. - To nie
w porządku.
Nie w porządku i nie wypadek. Choć w przemówieniu na
pogrzebie, kiedy wszyscy przychodzą ze schludnie wpusz-
czonymi w spodnie koszulami i spódnicami dyskretnie zasła-
niającymi kolana, powiedziano tylko, że zmarł nagłą śmier-
cią, co było prawdą. O Boże, i to jak.
Do tego czasu zaczęli się już pojawiać gapie, zwalniali, żeby
się przyjrzeć, co tam leży twarzą w dół na wąskim moście. Jakiś
palant zrobił chyba nawet zdjęcie. Miałem ochotę za nim po-
biec i wsadzić mu w dupę ten gówniany jednorazowy aparacik.
BUICK 8 325
-
Zablokuj drogę - poleciłem Philowi. - Ty i Carl. Skie-
rujcie ruch objazdem. Ja go* przykryję. Jezu, co za bałagan.
Chryste! Kto powie jego matce?
Phil nie patrzył na mnie. Obaj wiedzieliśmy, kto to bę-
dzie. Później zacisnąłem zęby i wypełniłem najgorszy obo-
wiązek łączący się z zasiadaniem w wielkim fotelu. Potem
poszedłem do „The Country Way" z Shirley, Huddiem, Phi-
lem i George'em Stankowskim. Nie wiem jak oni, ale nie da-
łem sobie chwili wytchnienia; stary Sandy zalał się w trupa
w rekordowym tempie.
Z tego wieczora zostały mi tylko dwa wyraźne wspo-
mnienia. Pierwsze to jak klaruję Shirley, że szafy grające
w „The Country Way" są bardzo dziwne, bo mają te wszyst-
kie piosenki, o których się zapomniało i których się nie pa-
mięta, dopóki znowu nie zobaczy się ich tytułów. Nie zała-
pała, o co chodzi.
Drugie wspomnienie to jak idę do toalety, żeby zwymio-
tować. Potem, ochlapując twarz zimną wodą, spoglądam na
siebie w mętne lustro. I wiem z całą pewnością, że ta starze-
jąca się twarz to żadna pomyłka. Pomyłką było przekona-
nie, że dwudziestopięciolatek, który żyje w mojej głowie, jest
prawdziwy.
Pamiętam, jak Huddie krzyczał: „Sandy, złap mnie za rę-
kę!", i jak obaj, Ned i ja, runęliśmy na chodnik, bezpieczni
wśród nich. Kiedy o tym pomyślałem, zacząłem płakać.
Zmarł nagłą śmiercią, to gówno się nadaje w sam raz dla
„American", ale gliniarze wiedzą, jak to jest. To my sprząta-
my bałagan i zawsze wiemy, jak to jest naprawdę.
Na pogrzeb przyszedł oczywiście każdy, kto nie miał
służby. Był jednym z nas. Kiedy się skończyło, George Stan-
kowski odwiózł jego matkę i dwie siostry do domu, a ja wró-
ciłem z Shirley do baraków. Spytałem, czy idzie na stypę, ale
ona pokręciła głową.
-
Nienawidzę takich imprez.
Więc wypaliliśmy ostatniego papierosa na ławeczce, od
niechcenia obserwując młodego funkcjonariusza, który pa-
trzył na buicka. Stał w tej samej postawie na rozstawionych
nogach - typu ^bić demokratów" i „a znacie to, przychodzi
baba do lekarza" - którą wszyscy przyjmowaliśmy, zagląda-
jąc do Baraku B. Nadeszło nowe stulecie, ale wszystko inne
było mniej więcej takie samo.
326 STEPHEN KING
rf
- To takie niesprawiedliwe - powiedziała Shirley. - Mło-
dy mężczyzna...
- Co ty opowiadasz? Eddie J. miał czterdzieści parę lat...
może nawet pięćdziesiąt. Jego siostry mają pod sześćdziesiąt-
kę. Matka ma prawie osiemdziesiąt! ^.
- Wiem, o co ci chodzi. Był na to za młody.
- Tak samo, jak Geofge Me^gan.
- A może...? - Skinęła głową w stronę Baraku B.
- Nie sądzę. To życie. Uczciwie spróbował wytrzeźwieć
i przejechał się. Zaraz potem, jak kupił od Neda bel aire'a.
Eddie zawsze go lubił, a Ned i tak nie mógłby nim jeździć
w Pitt, nie na pierwszym roku. Stałby bezużytecznie...
- ...a Ned potrzebował pieniędzy.
- Iść do college'u, mając tylko matkę? No myślę, każde-
go centa. Więc kiedy Eddie go spytał, powiedział, że jasne,
czemu nie. Eddie dał mu trzy i pół tysiąca...
- Trzy tysiące dwieście - poprawiła mnie Shirley z prze-
konaniem człowieka, który wie.
- Dwieście, pięćset, co za różnica. Chodzi mi o to, że
Eddie zobaczył chyba światełko w tunelu. Przestał łazić po
knajpach, zamiast tego zaczął przychodzić na spotkania
AA. To ten pozytywny kawałek historii. Trwało to ze dwa
lata.
Po drugiej stronie parkingu funkcjonariusz, który zaglą-
dał do Baraku B, odwrócił się, zobaczył nas i ruszył w na-
szym kierunku. Na ramiona wystąpiła mi gęsia skórka.
W tym szarym mundurze chłopak - ale nie był już chłopcem,
już nie - wyglądał jak skóra zdarta z ojca. Nie ma w tym nic
dziwnego, zwyczajnie geny, wiadomość przekazana przez
krew. Ale ten wielki kapelusz był upiorny. Mały trzymał go
w rękach i obracał.
- Eddie zakończył występy akurat w chwili, kiedy ten tu
uznał, że college nie jest dla niego - odezwałem się.
Ned Wilcox porzucił Pitt i wrócił do Statler. Przez rok
wykonywał robotę Arky'ego, bo Arky odszedł na emeryturę
i wrócił do Michigan, gdzie bez wątpienia wszyscy mówią
z takim akcentem (straszna myśl). Skończywszy dwadzieścia
jeden lat, zgłosił się i zdał egzaminy. Teraz miał dwadzieścia
dwa lata. Cześć, żółtodziobie.
W połowie drogi syn Curta zatrzymał się i obejrzał na
barak, nadal obracając stetsona w rękach.
-
Nieźle wygląda, prawda? - szepnęła Shirley.
BUICK 8 327
Przybrałem minę starego sierżanta - trochę nonszalanc-
ką, trochę pogardliwą.
-
Nawet się dość wyrobił. Masz pojęcie, jakie piekło zro-
biła jego matka, kiedy wreszcie się połapała, co mu chodzi
po głowie?
Shirley zaczęła się śmiać i śmiejąc się, zgasiła papierosa.
- A jak się dowiedziała, że chce sprzedać bel aire'a Ed-
diemu Jacubois! Przynajmniej tak mi opowiadał Ned. No
wiesz, przecież musiała się zorientować, co się kroi. Musia-
ła. Była żoną jednego z nas, jak pragnę Boga. I pewnie wie-
działa, że tu jest jego miejsce. Ale Eddie... gdzie było jego
miejsce? Dlaczego nie mógł przestać pić? Raz a dobrze?
- Odwieczne pytanie - powiedziałem. - Mówią, że to
choroba, jakby rak albo cukrzyca. Może i racja.
Eddie zaczął przychodzić na służbę i śmierdział alkoho-
lem, nikt go zbyt długo nie krył; sytuacja była zbyt poważ-
na. Kiedy nie zgodził się szukać pomocy i nie dał się zamk-
nąć w specjalnym szpitalu do suszenia funkcjonariuszy,
dostał dwie możliwości do wyboru: albo odejdzie po cichu,
albo zostanie wywalony z wielkim hukiem. Odszedł, a jego
emerytura wynosiła z połowę tego, co by dostał, gdyby wy-
trwał jeszcze trzy lata - pod koniec zyski bardzo rosną. A ja
nie rozumiałem - tak samo jak Shirley - dlaczego nie wy-
trwał? Dlaczego nie powiedział sobie -jeszcze przez trzy la-
ta będzie mnie suszyć, a potem hulaj dusza, w ogóle nie będę
trzeźwieć? Nie wiem.
Knajpa „The Tąp" faktycznie stała się drugim domem
Eddiego J. I jeszcze ten stary bel aire. Eddie woskował go na
zewnątrz i pucował wewnątrz aż po ostatni dzień, kiedy wje-
chał prosto w filar koło strumienia Redfern z prędkością
mniej więcej stu trzydziestu na godzinę. Wówczas miał już
ku temu wiele powodów"- nie był szczęśliwy - ale trzeba by
się zastanowić^czy za tym nie kryło się coś jeszcze. A zwłasz-
cza czy pod koniec nie słyszał tego pulsowania, tego falują-
cego szeptu, który brzmi jak głos w środku głowy.
Zrób to, Eddie, no zrób, czemu nie? Już cię nic nie spo-
tka, wiesz? Wszystko się zużyło. Wciśnij gaz do dechy i skręć
mocno w prawo. Zrób to. No! Spłataj kolegom psikusa,
niech po tobie posprzątają.
Pomyślałem o wieczorze, kiedy siedzieliśmy wszyscy na
tej ławeczce, a młody mężczyzna, na którego teraz patrzy-
łem, wówczas młodszy o cztery lata, słuchał łapczywie opo-
328 STEPHEN KING
^
wieści Eddiego o tym, jak to zatrzymali odpicowaną furgo-
netkę Briana Lippy'ego. Chłopak słuchał, a Eddie opowia-
dał, jak usiłował namówić dziewczynę Lippy'ego, żeby coś
ze sobą zrobiła, zanim chłopak ją spierze tak, że jej rodzona
matka nie pozna, albo zanim ją wręcz zabije. Okazało się, że
jednak to ona śmiała się ostatnia. (> ile mi wiadomo, ta pobi-
ta dziewczyna przeżyła jako jedyna z owego autostradowe-
go kwartetu. Tak, żyje i jakoś tam się miewa. Nie wyjeżdżam
już często na patrole, ale jej nazwisko i zdjęcie czasem prze-
chodzi przez moje biurko; na każdym zdjęciu widzę kobietę
coraz podobniejszą do zapijaczonej, pobitej, pieprzącej się
za paczkę papierosów wiedźmy, którą się stanie, jeśli nie wy-
darzy się cud. Wiele razy prowadziła po alkoholu, zgarnia-
no ją za narkotyki, raz trafiła do szpitala ze złamaną ręką
i biodrem w wyniku upadku ze schodów. Podejrzewam, że
z tych schodów pomógł jej spaść ktoś w*rodzaju Briana Lip-
py'ego, może nie? Ma dwoje albo troje dzieci, które oddała
do adopcji. Więc tak, nadal tu jest, ale czy to jest życie? Jeśli
tak, to powiem, że chyba George Morgan i Eddie J. mieli
lepszy pomysł.
- Fruwam stąd - odezwała się Shirley i wstała. - Wystar-
czy rozrywek jak na jeden dzień. Poradzisz sobie?
- Aha - powiedziałem.
- Hej, nieźle to zrobił, nie? Nie ma co.
Nie musiała dodawać nic więcej. Przytaknąłem z uśmie-
chem.
-
Eddie był w porządku - oznajmiła. - Może nie potrafił
rzucić picia, ale miał najlepsze serce na świecie.
Lekko pocałowała Neda w policzek, kładąc mu rękę na
ramieniu i wspinając się na palce, po czym ruszyła do samo-
chodu. Ned podszedł do mnie.
- W porządku? - spytał.
- Aha, nieźle.
- A pogrzeb...?
- E, wiesz, pogrzeb jak pogrzeb. Bywałem na lepszych
i na gorszych. Dobrze, że zamknęli trumnę.
- Sandy, mogę ci coś pokazać? Tam? - Skinął głową
w stronę Baraku B.
- Jasne. - Wstałem. - Temperatura spada?
Jeśli tak, była to wielka nowina. Już od dwóch lat tempe-
ratura w baraku nie spadła więcej niż trzy stopnie w stosun-
ku do temperatury na zewnątrz. Od ostatniego pokazu ogni
BUICK 8 329
sztucznych minęło szesnaście miesięcy, a ten pokaz to było
wszystkiego osiem czy dziewięć niemrawych mrugnięć.
- Nie - powiedział.
- Bagażnik się otworzył?
- Zamknięty na głucho.
- To co?
- Sam zobacz.
Spojrzałem na niego ostro i po raz pierwszy oprzytom-
niałem na tyle, że zobaczyłem, jaki jest ożywiony. Potem, ze
zdecydowanie mieszanymi uczuciami - ciekawość i lęk za-
znaczały się najsilniej - poszedłem przez parking z synem
mojego starego kumpla. Przyjął przy jednym okienku pozę
kierownika budowy, a ja zrobiłem to samo przy drugim.
Z początku nie zobaczyłem nic nadzwyczajnego; buick
stał na betonie jak codziennie mniej więcej przez ćwierć stu-
lecia. Nie było błysków, żadnych popisów. Czerwona strzał-
ka termometru wskazywała nędzne dwadzieścia trzy stopnie.
-
No? - spytałem.
Ned roześmiał się z zachwytem.
-
Patrzysz prosto na to i nie widzisz! Cudownie! Sam też
z początku nie widziałem. Wiedziałem, że coś się zmieniło,
ale nie wiedziałem co.
-
O czym ty mówisz?
Pokręcił głową, roześmiał się.
- O nie, panie sierżancie, nie ma mowy. Ty jesteś szefem;
jesteś też jednym z trzech gliniarzy, którzy tu byli wtedy i są
teraz. Masz go przed samym nosem, więc się skoncentruj.
Znowu spojrzałem, najpierw mrużąc oczy, potem osła-
niając je rękami po obu stronach, stary gest. Pomogło, ale na
co miałem patrzeć? Coś się zmieniło, tak, tu miał rację, ale
co? Co?
Przypomniałem sobie tamtą noc w „The Country Way",
jak przewracałem kartki martwej szafy grającej, usiłując wy-
łuskać najważniejsze pytanie, którego Ned mi nie zadał. Pra-
wie do mnie przyszło, ale zaraz płochliwie odskoczyło. Kie-
dy tak się dzieje, nie ma sensu puszczać się w pogoń. Tak
myślałem wtedy i tak myślę nadal.
Więc zamiast wbijać w buicka 8 moje gliniarskie spoj-
rzenie, odprężyłem się i pozwoliłem myślom ulecieć. Ulecia-
ły do tytułów piosenek, oczywiście, piosenek, których już nie
puszczają nawet w radiostacjach ze starymi przebojami,
bo ich krótka chwila popularności już uleciała. „Socie-
330 STEPHEN KING
^
ty's Child" i „Pictures of Matchstick Men", i „Quick Joey
Small" i...
I bingo, znalazłem. Jak powiedział, miałem to przed sa-
mym nosem. Przez chwilę zaparło mi dech.
Na przedniej szybie widniało pęknięcie.
Cienka srebrna błyskawica, biegnąca ukośnie od góry do
dołu po stronie kierowcy «• —«*
Ned poklepał mnie po ramieniu.
- No widzisz, Sherlocku, wiedziałem, że sobie poradzisz.
W końcu miałeś to przed samym nosem.
- Kiedy to się stało? - spytałem. - Wiesz?
- Robię mu zdjęcia polaroidem co czterdzieści osiem go-
dzin - powiedział. - Dla pewności jeszcze to sprawdzę, ale
zakładam się o zdechłego kota i sznurek, żeby go przywią-
zać, że na ostatnim zdjęciu nie ma żadnego pęknięcia. Więc
pojawiło się pomiędzy środą wieczór i piątkowym popołu-
dniem... - Spojrzał na zegarek i uśmiechnął się szeroko. -
Do piętnaście po czwartej.
- Może nawet podczas pogrzebu Eddiego.
- Może nawet.
Znowu patrzyliśmy przez chwilę, nic nie mówiąc. Potem
Ned się odezwał:
-
Przeczytałem ten wiersz, o którym mówiłeś. „Cudow-
na jednokonna bryczka".
-Tak?
-
Aha. Fajny. Śmieszny.
Odstąpiłem od okna i spojrzałem na niego.
-
Teraz już pójdzie szybko, jak w tym wierszu - powie-
dział. - Zaraz mu pęknie opona... albo odpadnie tłumik... al-
bo błotnik. Wiesz, jak to jest, kiedy się stoi w marcu albo na
początku kwietnia nad zamarzniętym jeziorem i słucha się
trzaskania lodu?
Skinąłem głową.
- Właśnie tak będzie. - Oczy mu się świeciły i przyszła
mi do głowy zabawna myśl: po raz pierwszy od śmierci jego
ojca widziałem naprawdę, szczerze szczęśliwego Neda Wil-
coxa.
- Myślisz?
- Tak. Ale zamiast lodu będą trzaskać śruby i szkło. Gli-
niarze ustawią się rzędem przy tych oknach jak za dawnych
czasów... ale po to, żeby patrzeć, jak wszystko trzaska, gnie
się i odpada. Aż wreszcie się skończy. Będą się zastanawiać,
BuiCK8 331
czy na koniec pokaże jeszcze jakiś rozbłysk, jak w finale fa-
jerwerków podczas Czwartego Lipca.
- Myślisz, że pokaże?
- Myślę, że fajerwerki już mu się skończyły. Myślę, że
usłyszymy ostatni głośny szczęk i można będzie oddać reszt-
ki na złom.
- Jesteś pewien?
- A skąd - odparł z uśmiechem. - Pewności nie ma ni-
gdy. Nauczyłem się tego od ciebie, Shirley, Phila, Arky'ego
i Huddiego. - Zamilkł. - I Eddiego J. Ale będę go obserwo-
wać. I prędzej czy później... - Uniósł rękę, spojrzał na nią,
zacisnął pięść i znów odwrócił się do okna. - Prędzej czy
później.
Ja też odwróciłem się do okna, osłoniwszy oczy rękami
z obu stron, żeby odciąć blask słońca. Spojrzałem na coś, co
wyglądało jak buick roadmaster 8. Mały miał sto procent racji.
Prędzej czy później.
Bangor, Maine
Boston, Massachusetts
Naples, Floryda
Lovell, Maine
Osprey, Floryda
3 kwietnia 1999-20 marca 2002
NOTA OD AUTORA
Od czasu do czasu pomysły same do mnie przychodzą -
podejrzewam, że to się zdarza każdemu pisarzowi - ale
w przypadku „Buicka 8" sytuacja niemal komicznie się od-
wróciła - to ja przyszedłem do pomysłu. Myślę, że warto to
odnotować, zwłaszcza że łączy się to z ważnymi podzięko-
waniami.
Razem z żoną spędziłem zimę 1999 roku w Longboat
Key na Florydzie, gdzie usiłowałem napisać ostateczną wer-
sję krótkiej powieści („Pokochała Toma Gordona") i nie
stworzyłem nic godnego uwagi. Nie miałem także pomysłu,
co mógłbym napisać na wiosnę.
Pod koniec marca Tabby wróciła samolotem do Maine.
Ja pojechałem samochodem. Nienawidzę samolotów, ko-
cham samochody, a poza tym miałem przyczepę mebli, ksią-
żek, gitar, części komputerowych, ubrań i papieru. Drugie-
go czy trzeciego dnia podróży znalazłem się w zachodniej
Pensylwanii. Musiałem zatankować i zjechałem z autostrady
1-87. U wylotu zjazdu znalazłem stację Conoco (nie Jenny).
Był w niej prawdziwy żywy pracownik, który nalał mi ben-
zyny. Dorzucił nawet parę słów bez dodatkowej opłaty.
Zostawiłem go jego sprawom i poszedłem do łazienki za-
jąć się swoimi. Kiedy skończyłem, poszedłem na tyły stacji.
Znalazłem tam dość strome zbocze usłane częściami samo-
chodowymi, a na dole bulgoczący strumień. Na ziemi leżał
jeszcze śnieg, brudne łachy i zaspy. Zszedłem kawałek po
zboczu, żeby lepiej się przyjrzeć wodzie, i nagle się poślizną-
BUICK 8 333
łem. Przejechałem jakieś trzy metry, zanim zdołałem się
chwycić zardzewiałej osi ciężarówki i zatrzymałem ten zjazd.
Gdybym się nie złapał, wylądowałbym w wodzie. A wtedy?
Wszystko się może zdarzyć, jak mówi przysłowie.
Zapłaciłem facetowi ze stacji (zdaje się, że się nie zorien-
tował, jaką miałem wesołą przygodę) i wróciłem na auto-
stradę. Rozmyślałem o moim upadku i zastanawiałem się, co
by się stało, gdybym wpadł do strumienia (który podczas
wiosennych roztopów zmienił się na jakiś czas w małą rzecz-
kę). Jak długo mój ładunek florydzkich mebli i jaskrawych
florydzkich ciuchów stałby koło pompy, zanim facet ze stacji
by się zaczął denerwować? Do kogo by zadzwonił? Ile minę-
łoby czasu, zanimby ustalili, że się utopiłem?
Ten drobny incydent wydarzył się koło dziesiątej rano.
Po południu byłem już w Nowym Jorku. A historia, którą
właśnie przeczytaliście, ułożyła mi się z grubsza w głowie.
Wspominałem, że pierwsze szkice dotyczą samego wątku; je-
śli ma jakieś przesłanie, to pojawi się później i w naturalny
sposób wyniknie z opowiadania. To opowiadanie stało się -
tak sądzę - rozważaniem nad ogólnie enigmatycznym cha-
rakterem tego, co nas spotyka w życiu, i tym, że nie można
się w nim doszukać jakiegoś konkretnego znaczenia. Pierw-
szą wersję napisałem w dwa miesiące. Wówczas zdałem so-
bie sprawę, że narobiłem sobie kłopotów, zabierając się do
dwóch tematów, o których nie miałem pojęcia: zachodniej
Pensylwanii i policji stanowej. Zanim zdołałem się tym zająć,
miałem wypadek i moje życie zmieniło się radykalnie. Lato
1999 roku pożegnałem szczęśliwy, że w ogóle żyję. Minął
rok, zanim znowu mogłem zastanowić się nad tym pomy-
słem, a co dopiero nad nim pracować.
Ten zbieg okoliczności - zajęcie się książką o ponurych
wypadkach samochodowych tuż przed ulegnięciem jednemu
z nich - nie przeszedł niezauważony, choć starałem się nie
nadawać mu zbytniego znaczenia. Z pewnością nie sądzę, że
podobieństwo losu Curtisa Wilcoxa z powieści o buicku i te-
go, co spotkało mnie w prawdziwym życiu, było jakimś
ostrzeżeniem (przede wszystkim - ja przeżyłem). Ale mogę
przysiąc, że większość faktów była taka jak te, które wymy-
śliłem: jak w przypadku Curtisa, z kieszeni wysypały mi się
monety, a zegarek został zdarty z nadgarstka. Czapka, któ-
rą miałem na głowie, została później znaleziona w chasz-
czach, co najmniej dwadzieścia metrów od miejsca wypad-
334 STEPHEN KING
ku. Ale nie zmieniłem nic w opowiadaniu, żeby opisać, co
mnie spotkało; na ogół wszystko, o co mi chodziło, znalazło
się w tym pierwszym szkicu. Wyobraźnia to potężne narzę-
dzie.
Nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby osadzić akcję „Bui-
cka 8" w Maine, choć jest to miejsce; które znam (i kocham)
najbardziej ze wszystkich. Zatrzymałem się na stacji benzy-
nowej w Pensylwanii, przejechałem się na tyłku w Pensylwa-
nii, na pomysł wpadłem też w Pensylwanii. Pomyślałem, że
historia powinna pozostać w Pensylwanii, choć przysparzało
to pewnych problemów. Choć były też dobre strony. Na
przykład postanowiłem umiejscowić fikcyjne miasto Statler
tuż koło Rocksburga, miasta, w którym rozgrywa się akcja
świetnego cyklu K. C. Constantine'a o małomiasteczkowym
dowódcy policji Mario Balzicu. Jeśli nie czytaliście żadnej
z tych powieści, zróbcie to dla własnej przyjemności. Histo-
ria dowódcy Balzica i jego rodziny jest jak „Rodzina Sopra-
no" na odwrót, opowiedziana z policyjnego punktu widze-
nia. Ponadto zachodnia Pensylwania jest krajem amiszów,
których życie pragnąłem zbadać nieco dokładniej.
Nigdy nie zdołałbym ukończyć tej książki, gdyby nie po-
moc funkcjonariusza Luciena Southarda z policji stanu Pen-
sylwania. Lou przeczytał pierwszą wersję, postarał się nie
wyć ze śmiechu z moich licznych wpadek i napisał osiem
stron komentarzy i poprawek, które można bez skrępowania
wydrukować w każdym dowolnym podręczniku dla powie-
ściopisarzy (przede wszystkim funkcjonariusz Southard zo-
stał nauczony pisać dużymi, czytelnymi drukowanymi litera-
mi). Zabrał mnie do kilku baraków policji stanowej,
przedstawił trzem dowódcom, którzy byli tak mili, że poka-
zali, co i jak robią (przede wszystkim sprawdzili moją furgo-
netkę dodge'a - okazała się czysta, o czym donoszę z ulgą,
bez żadnych listów gończych ani mandatów), oraz zademon-
strowali wszelkie rodzaje sprzętu.
Co ważniejsze, Lou i jego koledzy zabrali mnie na
obiad do restauracji w kraju amiszów, gdzie spożyliśmy
ogromne kanapki i popiliśmy dzbankami mrożonej herba-
ty i gdzie uraczyli mnie opowieściami z życia gliniarzy.
Niektóre były śmieszne, inne straszne, a niektóre zdołały
w sobie pomieścić to i to. Nie wszystkie znalazły się
w książce, ale kilka tak, w odpowiednio przetworzonej po-
staci. Potraktowano mnie życzliwie i nikt nie chodził zbyt
BUICK 8 335
szybko, co mnie ucieszyło. W tamtych czasach jeszcze kuś-
tykałem o kuli.
Dziękuję ci, Lou - i wszystkim funkcjonariuszom policji
stanowej z baraków Butler - za pomoc w pokazaniu Pensyl-
wanii w książce o Pensylwanii. A co znacznie ważniejsze,
dziękuję, że pomogliście mi zrozumieć, co właściwie robią
funkcjonariusze policji stanowej.
I jaką cenę płacą za to, żeby robić to dobrze.
SK
Koniec