Sławomir Sierecki
Na pokładzie
nie było nikogo
Wydawnictwo Morskie
Gdańsk 1979
Okładk
ę
projektował
TADEUSZ CIESIULEWICZ
© Copyright by Sławomir Sierecki Gda
ń
sk 1979
Redaktor:
Maria Jasik
Redaktor techniczny:
Barbara Bukowska
Korektor:
Renata Milczarek, Barbara Sztremer
Wydawnictwo Morskie.
Gda
ń
sk 1979
Wydanie pierwsze.
Nakład 39 750+250 egz.
Ark, wyd. 7,75. Ark, druk. 5,125.
Papier druk, sat. VII kl. 65 g.
Oddano do składania 21 III 1978 r.
Podpisano do druku i druk uko
ń
czono w styczniu 1979 r.
Olszty
ń
skie Zakłady Graficzne im. S. Pieni
ęż
nego
w Olsztynie, ul. Towarowa 2.
Zam. 1709
R-9/242
Cena zł 25,
‒
Część I
Nie opuszczajcie strefy pasatów...
„...Po tamtej stronie został ląd.
Po tej nie ma już ani skrawka ziemi.
Jest woda ‒
Tak czysta, tak klarowna,
ż
e zmusza do ciągłego patrzenia na nią...
Manuel del Cabral
(Dominikana)
1.
‒
To prawda, że zgodziłem się udzielić panu wywiadu, nawet może więcej:
porozmawiać z panem. Określiłem to zresztą dość ogólnikowo, kiedy dok-
tor przekazał mi tę propozycję. Mówiłem mu chyba również o potrzebie
zwierzeń oraz, że wolałbym formę luźnej pogawędki z dziennikarzem albo
pisarzem, aniżeli samodzielne pisanie książki. Nie jestem mocny w formu-
łowaniu swych myśli na papierze. To prawda także, że wyraziłem się o
potrzebie samooczyszczenia... Ale ileż nonsensów mówi lekarzowi czło-
wiek chory? Dodajmy: śmiertelnie chory. Bo ja, proszę pana, jestem rze-
czywiście chory nieuleczalnie i chyba moje tygodnie są już policzone. Wie
pan o tym dobrze od mojego doktora i jedynie idiotyczna etyka lekarska
zabrania mu powiedzieć mi to otwarcie, wprost, chociaż czytam to z jego
oczu, gestów, słów, a dodatkowo wiem także cośkolwiek na temat mojej
5
choroby. Zdecydowałem się więc porozmawiać z panem i prosiłem, aby
przyjechał pan razem z panem Zbigniewem, któremu muszę także coś nie-
coś wyjaśnić przed jego podróżą na Antyle. Ale jak mam rozumieć te pań-
skie pytania, a zwłaszcza to ostatnie: czy widziałem w czasie podróży rze-
czy DZIWNE? Albo: czy przeżyłem DZIWNE zdarzenia? Co oznacza ten
przymiotnik w pana pytaniu? Wszystko, co spotykałem na trasie rejsu, było
w pewnym sensie DZIWNE ‒ niebo, morze, ptaki, nawet gwiazdy. Czy wie
pan, na przykład, jak osobliwe uczucie wywołuje zanikanie za linią hory-
zontu Gwiazdy Polarnej i równoczesne wstępowanie na firmament Krzyża
Południa, stopniowo, w miarę jak posuwamy się na południe? Można sobie
wyobrazić, co przeżywali portugalscy lub holenderscy marynarze na pokła-
dach kruchych galeonów, płynących tą trasą przed wiekami, jeżeli my, w
naszym stuleciu, nie możemy pozbyć się tego osobliwego uczucia, gdy
oglądamy kopułę nieba usianą innymi gwiazdami aniżeli te, do których
widoku przywykliśmy? Zresztą sam ocean ma w sobie tyle nieodgadnio-
nych tajemnic, a pan, panie Julianie, pyta mnie o rzeczy DZIWNE... Albo
ten mój jacht... wie pan, jak wygląda mój jacht, który stoi dziś spokojnie na
Martynice, czekając na nowy podmuch pasatu? ‒ zakończył pytaniem kapi-
tan Remigiusz Arystowicz, przez przyjaciół nazywany po prostu Remy.
Remigiusz Arystowicz był samotnym żeglarzem, który opłynął dookoła
kulę ziemską na niewielkiej żaglowej łupinie. Od tego czasu uważano go za
bohatera, a może istotnie był bohaterem? Był to człowiek znany z tego, że
nie robił wokół swego żeglarskiego przedsięwzięcia reklamy. Uważano go
za kogoś zamkniętego w sobie, nawet tajemniczego. Dziwne, że oto nagle
postanowił opowiedzieć mi szczegóły swego rejsu.
Znajdowaliśmy się w niewielkiej willi w Jastrzębiej Górze, jednej z tych
licznych willi, półoficjalnych pensjonatów otwartych tylko dla znajomych
6
lub dla gości rekomendowanych. Remy wynajął ten pokój z zagwarantowa-
ną opieką. Pokój z widokiem na morze ‒ bo to ważne. Nie przesadzał, był
istotnie śmiertelnie chory. Dowiedziałem się o tym od lekarza, ale co waż-
niejsze, Remy także o tym wiedział, choć rzeczywiście nie od swojego
lekarza, który zbywał go ogólnikami i pocieszał stereotypowymi kłam-
stwami. Sprawa etyki lekarskiej? Nie wiem. Nie będę się tym tematem
zajmował, choć podzielałem wówczas pogląd nie lekarza, lecz chorego.
Bzdurą było ukrywanie prawdy przed kimś, kto w czasie, rejsu patrzał czę-
sto w twarz śmierci. Wracając do pensjonatu, to Remy wynajął pokój z
balkonem zwróconym właśnie w stronę morza, aby, leżąc nawet w łóżku,
kiedy „nie starczy mu już sił na powstanie” ‒ jak powiedział ‒ oglądać
przez otwarte drzwi balkonu morze. Chyba nie był to taki sobie kaprys. W
obliczu śmierci mało kto lubi żartować. On rzeczywiście chciał umrzeć
patrząc na morze, jeżeli los oszczędził mu śmierci na morzu...
Było nas trzech w pokoju: Remy, ja i młody żeglarz Zbigniew Zachwa-
towicz nazywany Zygą. Remy wyznaczył go na spadkobiercę swojego
jachtu. To znaczy jacht Arystowicza, noszący nazwę „Noa Noa”, stojący
teraz na Martynice, miał należeć do klubu ‒ wspaniałomyślnie podarowany
przez żeglarza. ‒ Miał należeć do klubu, który dopomógł mu w sfinalizo-
waniu jego wyprawy, ale pod warunkiem, że sprowadzi go najmłodszy
wiekiem członek tego klubu, oczywiście żeglarz z odpowiednimi uprawnie-
niami. Zyga był jedynym kandydatem. Wydaje mi się więc, że anonimo-
wość tego warunku była tylko grą. Arystowiczowi chodziło chyba rzeczy-
wiście o to, aby Zachwatowicz przyprowadził jacht „Noa Noa” do kraju.
Zyga był gorącym wielbicielem Arystowicza. Powiedzenie, że Remy był
ż
yciowym idolem Zygi, nie oddawało w pełni uwielbienia, jakie Zachwa-
towicz żywił dla starszego kolegi żeglarza.
7
Był wieczór, a od czasu zapalenia się latarni na Rozewiu, na framudze
drzwi balkonowych co jakiś czas pojawiał się blask światła. Z Rozewia do
Jastrzębiej Góry nie jest przecież daleko. Na stole paliła się lampa naftowa
‒
prawdziwy unikat z dawnych lat. Remy prosił o pozostawienie mu w
pokoju naftowego oświetlenia, chociaż w willi była elektryczność. Mimo
bryzy, duchota dnia wolno odpływała z pokoju. Obite skórą fotele, które
niedawno jeszcze piekły, nareszcie zaczynały chłodzić ciało nawet przez
materię ubrania.
‒
Czy widziałem pański jacht? ‒ powtórzyłem pytanie. ‒ Nie miałem
takiej okazji. Bardzo żałuję. Natomiast oglądałem tuzin zdjęć w gazetach i
pismach. Sądzę więc, że mogę powiedzieć: znam „Noa Noa” i wydaje mi
się piękna.
‒
Cieszy mnie, że użył pan rodzaju żeńskiego. Zauważył pan, że nada-
łem mojemu statkowi imię kobiece? Mówię o moim jachcie: droższa nad
wszystko, jedyna „Noa Noa”. W języku angielskim „ship” jest rodzaju
ż
eńskiego. To wzruszające, prawda?
‒
Oglądałem również pańskie zdjęcia w prasie zagranicznej ‒ mówi-
łem dalej. ‒ Pan na pokładzie, na tle jachtu, na różnych nabrzeżach różnych
dalekich portów.
‒
Ach, moje zdjęcia! ‒ strzepnął palcami. ‒ Nigdy nie lubiłem, gdy
mnie obfotografowywano, nie szukałem takiej popularności. Na co mi ona
zresztą? Mój rejs, moje przejście wokół Hornu, potem strefa ryczących
czterdziestek, Malaje, Przylądek Igielny ‒ to wszystko w gruncie rzeczy
moje osobiste sprawy. Mogę przywoływać je w pamięci, jakbym wyświetlał
nakręcone dawniej filmy, a przecież żadnego nie nakręciłem. Mogę czytać
w tych przeżyciach, jak w książce. Mogę wreszcie mówić o nich, kiedy
chcę. Znam oczywiście żeglarzy, którzy oczekiwali, a nawet wymagali, nie
tylko popularności, ale wprost reklamy. Nie potępiam, nie mam im tego za
złe. To ich sprawa. Ja jednak byłem i jestem daleki od tego. Jeżeli rozmawiam
8
z panem, powód jest zupełnie inny. Rozumie mnie pan?
‒
Tak przypuszczam. Z takim nastawieniem tu przyjechałem. Może
jest coś, w tych przeżyciach, na co nie ma pan sam poglądu, co pana drę-
czy?
‒
Tak. Można to określić w ten sposób: dręczy mnie. Jest to pewna
sprawa, o którą się otarłem. Dręczy mnie tak, jak pana dręczy ciekawość
mojej osoby.
‒
Ciekawość jest naturalną cechą mojego zawodu.
‒
Oczywiście. Nie chciałem przecież pana urazić. Pan to co innego niż
tamci, którzy czekali mnie na nabrzeżu, nie licząc nawet na sensację, ale na
stereotypową wypowiedź żeglarza, który samotnie opłynął przylądek Horn.
Pan nie chce stereotypów. Chcę w to wierzyć i cieszę się z tego. A wie pan,
kiedyś na widok ludzi z notesami i aparatami fotograficznymi, na widok
dziennikarzy i fotoreporterów cierpła mi ze strachu skóra. Wydawało mi
się, że za chwilę podepcą obłoconymi butami moje zamki z piasku.
‒
Stąd te krótkie wypowiedzi dla prasy, ta oszczędność w wywiadach,
ta wstrzemięźliwość w opowiadaniu o swoim rejsie?
Skinął głową, potem przygładził przystrzyżone krótko włosy. Był
szczupły, wysportowany, opalony, choć była to już inna opalenizna aniżeli
ta, jaką przywiózł z sobą ze strefy pasatów. Jakby poszarzała, podkreślająca
setki nowych zmarszczek i kontrastująca z podcienionymi, zapadniętymi w
głąb czaszki oczami. Był stary i chory. Nie tak wyglądał na zdjęciach.
‒
Stąd ‒ powiedział. ‒ Ale nie tylko stąd. Wiedziałem, że nie opowiem
im wszystkiego, bo i po co? Zrobiliby z tego podwójną sensację. Pan jest
pierwszy, któremu zgodziłem się opowiedzieć więcej.
‒
Podobno pewien wydawca zwrócił się do pana z propozycją opubli-
kowania pańskich wspomnień, ale spotkał się z odmową.
‒
Nie jestem literatem, nie umiem pisać, mówiłem to już panu. Nie
umiem wyrazić w zapisie tego wszystkiego, co jest we mnie. Zresztą, nie
9
chcę tego robić. Czytałem wiele wspomnień żeglarzy, wiele relacji z dale-
kich rejsów... Czasami do pisania zabierali się ludzie, których przeżycia,
refleksje na temat tych przeżyć, były uboższe od przeżyć i refleksji konduk-
tora wagonów sypialnych. Ciekawa książka może narodzić się w oparciu o
wrażenia w czasie rejsu z Gdyni do Ustki i na odwrót ‒ rejs dookoła świata
może w opisie okazać się nudną kroniką nocy i dni, powielającą to wszyst-
ko, co już poprzednio na ten temat napisano, a dodatkowo uzupełniającą
dziennik wypisami z bedekerów. Czy nie mam racji?
‒
Czytelnicy oczekują jednak książek, które opowiadałyby o dalekich
rejsach. Pasjonują ich żeglarze-samotnicy.
‒
Nierzadko czytelnicy oczekują czego innego, a co innego otrzymują.
Nie chciałbym przysporzyć im rozczarowania. Nie uważa pan tak samo?
Oczekują oni tej prawdy o życiu, do której zbliżyli się istotnie niektórzy z
samotnych żeglarzy, ale jeszcze mniejszej ich grupie udało się o tym napi-
sać.
‒
Komu to się udało, zdaniem pana?
‒
Wydam się panu staroświecki, ale taki chyba rzeczywiście jestem. W
mojej opinii udało się to na pewno Gerbaultowi... Alainowi Gerbaultowi ‒
powtórzył jeszcze raz nazwisko francuskiego żeglarza, spolszczając je w
trzecim przypadku. ‒ No i oczywiście udało się to wielkiemu Slocumowi,
Joshuy Slocumowi. Temu, który żeglował na rybackim stateczku przysto-
sowanym do połowu ostryg, noszącym poetycką nazwę „Spray”. On także
miewał halucynacje.
‒
Dlaczego mówi pan: „także”? Dotąd o halucynacjach nie rozmawia-
liśmy.
‒
Każdy z samotnych żeglarzy miewa halucynacje, proszę pana. To
objaw przemęczenia, braku snu. Wierzę jednak Slocumowi, że spotkał Lata-
jącego Holendra. Pan mu także wierzy?
10
‒
Wierzę ‒ przytaknąłem.
Czy Remy Arystowicz zdawał sobie sprawę, jak bardzo zależało mi na
tej rozmowie? Chyba nie. Gdyby wiedział, byłby może znacznie powścią-
gliwszy. Nie było mu wiadome również, że od kilku lat zbierałem informa-
cje o rejsie „Noa Noa” i fascynowała mnie jego osoba: dziwaka-samotnika i
romantycznego awanturnika. Ciekawe, czy traktował mnie jako anonima-
spowiednika ‒ jak to powiedział doktorowi Różańskiemu, godząc się na
moją wizytę, Anonima-spowiednika, na którego barki należy przerzucić
całe brzemię własnych niepokojów? Właśnie ‒ jakich niepokojów? A może
istotnie chodziło o zagadkę pewnego wydarzenia w czasie rejsu dookoła
ś
wiata? Wydarzenia, o którym już cośkolwiek wiedziałem, zanim jeszcze
trafiłem do willi w Jastrzębiej Górze? A może niepokoje te powodował fakt,
ż
e Remy zbliżył się do partyzantów Zamboanga, niemal „przystał do pira-
tów na Morzu Sulu” ‒ jak napisano o nim w „Hong-Kong Journal”? Kto
wie, czy nie uważał, że powinien o swoim rejsie opowiedzieć dziennika-
rzowi lub pisarzowi, aby razem z jego śmiercią tajemnica nie „zeszła do
grobu”? Jaka tajemnica? Chciałem o niej usłyszeć z ust głównego świadka.
Czy jednak zdradzi mi ją? Jest przecież różnica między wyznaniem uczy-
nionym lekarzowi, zwłaszcza w sytuacji krytycznej ‒ a w takiej się wów-
czas znajdował ‒ a rozmową jak nasza, w naturalnych warunkach towarzy-
skich, tyle że ze świadomością ograniczonego czasu.
Prowadzić rozmowę! ‒ nakazałem sobie. ‒ Koniecznie ciągnąć dialog.
To była jedyna możliwość, żeby wreszcie usłyszeć to, na czym mi zależało.
‒
Gerbault, Slocum, chyba jeszcze Voss ‒ to właściwie klasycy sa-
motnego żeglarstwa i klasycy książek o samotnym żeglarstwie ‒ powiedzia-
łem, kontynuując jego myśl.
‒
Niewątpliwie tak... Byli zakochani w swoich jachtach: „Firecrest”,
„Spray”, „Tillikum”... No, dodałbym może jeszcze do tej trójki Robinsona,
11
choć to nie samotnik. A kogo z naszych? Romantykiem morza był Zaruski,
choć to już zupełnie ktoś inny. Czytał pan o podróży jego „Witezia” na
bałtyckich szlakach? Nie mówiło się jeszcze w Polsce o Atlantyku, a wy-
czynem była żegluga na Alandy. Potem zjawili się inni, młodsi: Bohomo-
lec, Wagner, ale mało w ich książkach znalazłem tej autentycznej fascyna-
cji, którą czuło się przez skórę u Zaruskiego.
‒
A Teliga? ‒ strzeliłem.
‒
Tak, Teliga z całą pewnością to ktoś mi bliski, ale o innych naszych
współczesnych żeglarzach nie umiem sprecyzować osądu. Kiedyś byłem
zazdrosny o to, że im się udało, a mnie nie. Teraz jestem zazdrosny o to, że
oni jeszcze będą pływać, ja natomiast już nie...
‒
A między „kiedyś” a „dziś” był pan może, ot zwyczajnie, zazdrosny
o ich wszystkie pojedyncze sukcesy?
‒
Miał pan być powiernikiem moich myśli i uczuć, przyznam się więc
panu do mojego egocentryzmu, który na pewno zrodził egoizm. A egoizm
to właśnie zazdrość. Byłem rzeczywiście „zupełnie zwyczajnie zazdrosny”.
Kiedy pan o tym napisze, mnie już z pewnością nie będzie wśród żywych.
Wówczas ‒ moi koledzy-żeglarze wybaczą mi mój egoizm. Zresztą czy
tylko egoizm? Czy zazdrościłem im tylko rejsów? Chyba czegoś więcej.
Czasami czytałem wywiady z nimi. Mówili więcej niż ja, i o to miałem do
nich pretensje, ale nie można im zarzucić, aby byli tak bardzo pewni siebie,
jak ja. Ja mówiłem mniej, ale rozpierała mnie pycha. Byłem WIELKIM
Ż
EGLARZEM w swojej własnej opinii. Pan to rozumie? A oni? Większość
z nich to zapewne wspaniali ludzie. Ale ich książek nie czytałem. Jestem
złym starcem. Złym, zawistnym, starcem...
‒
A Chichester? ‒ próbowałem kontynuować zabawę w zgadywankę.
‒
Jego książkę czytałem w czasie postoju w jednym z portów na trasie
podróży. Wie pan ‒ wciąż miałem wrażenie, że Chichester dzieli się z
12
czytelnikami tylko cząstką tego, co zobaczył i przeżył. Ale i tak była to
lektura pasjonująca!
‒
Zabrał pan z sobą dużo książek na pokład „Noa Noa”?
‒
Nie. Wszystko było balastem, nawet książki, a nie balastowałem
jachtu niepotrzebnie. Potem tego żałowałem, ale na początku rejsu byłem
pod tym względem zasadniczy.
‒
Nie wziął pan więc żadnej książki „zbędnej”, żadnej lektury?
‒
Nie wydawało mi się, abym na lekturę znalazł czas, chyba w por-
tach. Ale zrobiłem na początku istotnie jeden wyjątek. Wziąłem „Małego
księcia”. Po prostu ‒ „Małego księcia” Antoine de Saint-Exupéry... Nato-
miast książkę Chichestera kupiłem w czasie postoju. Całą książkę przeczy-
tałem na nabrzeżu i tam ją pozostawiłem.
Remy sięgnął po karafkę i nalał sobie koktajlu własnego pomysłu. Do-
rzucił kilka grudek lodu i zamieszał. Pić alkoholu nie było mu wolno, ale
wiedząc, że dni jego są policzone, wydawał się kpić z zaleceń lekarzy. Za-
stanawiałem się, czy mimo wszystko boi się śmierci i doszedłem do wnio-
sku, że tak, jest to bowiem lęk oczywisty, zakodowany w naszej osobowo-
ś
ci.
Zastukano do drzwi i po chwili w szparze ukazała się głowa pani Topol-
skiej, właścicielki willi. Pytała, czy czegoś nam nie trzeba. Podziękowali-
ś
my.
‒
Bardzo miła kobieta, ta pani Topolska ‒ powiedział Arystowicz. ‒
Ale trochę mnie krępuje. Nie mając życia własnego, żyje życiem innych,
choć robi to ‒ na szczęście ‒ dyskretnie. Obecność moja tutaj, to jakby
ciekawy serial telewizyjny. „Umierający, stary, samotny żeglarz...” Ona
wie, że w ostatniej fazie choroby nie będę miał sił zwlec się z łóżka. To już
niedługo. To ją podnieca, w moich oczach próbuje odczytać lepiej niż le-
karz, ile mi pozostało jeszcze życia. To jak ta naftowa lampa, która ‒ kiedy
nie dolewać do niej nafty ‒ zaczyna płonąć nieregularnie, migać, przygasać,
13
aż wreszcie zgaśnie zupełnie.
Podniósł szklankę i przyjrzał się złocistemu płynowi pod światło nafto-
wej lampy. Bawiły go może wirujące bryłki lodu, chciał zobaczyć w tym
złocistym wnętrzu jakieś sobie tylko znane obrazy. Może zagubione w
pianie kilwateru za rufą „Noa Noa” oblicza ludzi, których gdzieś, kiedyś
spotykał, a może wybrzeża wysp, które oglądał z pokładu.
Wieczór stał się ciemniejszy, głębszy. Szła noc. Ekscentryczny pomysł,
aby palić naftową lampę, pozwolił mrokom dość szybko omotać bezbronne
kąty pokoju. Jeszcze niedawno, w czasie rozmowy, oglądałem obrazy za-
wieszone na ścianach, malowane przez Arystowicza w czasie postoju na
dalekich wyspach. Były to akwarele, przedstawiające wschody i zachody
słońca na morzu, czasami ze skrawkiem lądu, z jakimś fragmentem nadbur-
cia. Dalekie i bliskie ‒ tak jak dalekie i bliskie równocześnie są wszelkie
samotności, słońce i wszelkie morza. Obecnie jaskrawe barwy farb zmętnia-
ły i jednoczyły się z ciemną tapetą.
Arystowicz studiował kiedyś sztuki piękne, konkretnie ‒ malarstwo. Po-
tem z niewiadomych przyczyn studia te przerwał. Przynależał podobno jako
młodzieniec do warszawskiej cyganerii lat międzywojennych, tej cyganerii
bliskiej jeszcze wyobraźni Murgera. Żył w świecie zmyśleń. Po sztukach
pięknych przerzucił się na filozofię. Mówiono mi, że znajdował się pod
wpływem książek Witkacego. Podobno (znów to „podobno”) kochał się w
Hance Ordonównie, o czym ona ‒ być może ‒ nawet nie wiedziała. Tak wy-
glądało wiele miłości studenckich. Malarstwo, Ordonówna, filozofia, Witkacy
‒
trudno się w tym wszystkim pozbierać. Może to wszystko legenda? Ale z
całą pewnością w czasie wojny zarzucił pozę peleryniarza, zapomniał o He-
ideggerze i Husserlu, bez reszty oddając się pracy konspiracyjnej. Niektórzy
uważali to za kaprys romantyka, ale Arystowicz nie zawiódł w sytuacjach, w
jakich inni się załamywali. Stracił wszelkie kontakty towarzyskie ze swym
14
dawnym otoczeniem. Mało, a właściwie nic nie wiem o jego stosunkach
rodzinnych w tym czasie. Ci, którzy poznali go w latach okupacji, mówili o
jego samotności. Nie czuł się dobrze w surowej, niemal purytańskiej atmos-
ferze dyscypliny konspiracyjnej, ale mimo to w tych kręgach właśnie pozo-
stał. Po wojnie, nie bacząc na posiwiałe skronie i balast przeżyć wojennych,
skończył Politechnikę Gdańską ‒ Wydział Budowy Okrętów. Czuł się już
wówczas stary. W pracy niczym szczególnym nie zabłysnął, ale właśnie
praca wciągnęła go. A potem zauroczyło go morze. Wykorzystywał każdą
sytuację, aby pływać. Zdobył powoli kwalifikacje żeglarskie ‒ na początek
sternika jachtowego, a wreszcie jachtowego kapitana żeglugi wielkiej. Za-
czął wówczas budować własny jacht. Pomagano mu, to jasne, zwłaszcza
miał oparcie w klubie, w klubowych warsztatach, ale w gruncie rzeczy był
to jacht zbudowany według jego koncepcji, głównie nakładem jego pracy i
w większości z jego funduszy, a więc ‒ dzieło jego życia. Nazwał swój
statek „Noa Noa” ‒ jak brzmiał tytuł wspomnień Gauguina z Tahiti ‒ i
wyruszył na jego pokładzie w rejs dookoła świata, mając w kieszeni sto
trzydzieści dolarów.
Zdaję sobie sprawę z lapidarności tego życiorysu i muszę zaraz uzupeł-
nić, że faktów godnych odnotowania było w jego życiu z pewnością więcej,
ale jako wstępna charakterystyka, to powinno wystarczyć.
Ten jacht to było bezspornie największe wydarzenie w jego życiu, zna-
lazł bowiem najlepszy środek do sprawdzenia siebie samego u schyłku dnia.
Miał już wówczas ‒ jak wspomniałem ‒ uprawnienia warunkujące wydanie
niezbędnych zezwoleń na tak ryzykowne przedsięwzięcie. Miał również w
sercu wciąż jeszcze wiele młodzieńczego szaleństwa, mimo siwych włosów
i mimo powtarzania własnej opinii o swojej starości. Człowiek przechodzi
w życiu dwie „smugi cienia” ‒ gdy z młodzieńca staje się mężczyzną i gdy
rozstaje się z wiekiem męskim. On przez tę bramę pożegnania wieku
15
męskiego nie przeszedł, lecz przepłynął ‒ właśnie na tym swoim ukocha-
nym jachcie ”Noa Noa”. Kochał wielką przygodę, ale ‒ jak to określił ktoś
z grona żeglarzy ‒ w tej przygodzie najbardziej kochał siebie. Chorobliwa
zazdrość o sukcesy innych nie mogła mu zjednać przyjaciół, ale może były
to tylko gesty samoobrony? W każdym razie tam, na oceanie, na pokładzie
swego jachtu stanowił centrum otaczającej go rzeczywistości.
Powrót jego ‒ mimo że nie na pokładzie swego jachtu, ale na pokładzie
samolotu, prasa zareklamowała hucznie ‒ „SAMOTNY RYCERZ OCE-
ANU”, „ARYSTOWICZ ‒ KOCHANEK SIEDMIU MÓRZ I TRZECH
OCEANÓW”, „BŁĘDNY RYCERZ SZMARAGDOWYCH SZLAKÓW”.
Tak, nawet Teliga nie miał takiej prasy jak Remy Arystowicz. Te porów-
nywania go do samotnego, błędnego rycerza powtarzały się najczęściej.
Dobrze, że dziennikarze nie nazwali go Don Kichotem, bo w ferworze po-
witania i to mogło się zdarzyć. Ale co dziwniejsze, reporterzy okazali się na
tyle taktowni, aby nie przyrównywać go do innych samotnych żeglarzy.
Może sprawiła to jego izolacja, niechęć do wywiadów, brak prostoty i
otwartości. Był idolem wielu młodych, ale chyba nie zabiegał o to. A jed-
nak jego stosunek do Zygi Zachwatowicza mówił o tym, że nie skromność
powodowała u niego niechęć uchodzenia za bohatera i wzorzec wobec mło-
dych. Więc co było tego powodem?
‒
Ponowię moje pytanie, ponieważ wydaje mi się bardzo istotne dla
naszego dzisiejszego spotkania ‒ po chwili milczenia zabrałem znów głos,
lękając się, żeby Arystowicz nie zaprzestał zwierzeń.
‒
Chodzi panu dalej o sprawy DZIWNE?
‒
Właśnie. Chciałem jednak panu przypomnieć, że to pan pierwszy
użył tego określenia w swoich krótkich wywiadach.
Zaśmiał się i upił łyk koktajlu. Lód się roztopił i mieszanka płynów
16
musiała być już letnia. Pomyślałem, że mimo udziału w niej ginu, chyba
smakuje obrzydliwie, jak podgrzana słońcem lemoniada sprzedawana w
upalny dzień na plaży. Wolałem kawę, którą gospodyni willi przyrządzała
w sposób godny dyplomu uznania. Tyle że moja kawa już wystygła.
‒
Miewałem wówczas stany podgorączkowe i plotłem, co mi ślina na
język przyniosła. Nie znaczy, żeby nie zdarzyły się w czasie rejsu sprawy
osobliwe, ale...
‒
Powiedział pan wtedy, że za tym rejsem kryje się „pewna tajemni-
ca”. Pamięta pan? Jeszcze raz to powtórzę: „PEWNA TAJEMNICA”.
‒
Nie będę zaprzeczał. Możliwe, że coś takiego mówiłem. Ci, którzy
pytają mnie o wrażenia, pan również, oczekują koniecznie tajemnicy. Cze-
mu więc im, jej poskąpić? Każdy człowiek tęskni za jakąś tajemnicą, która
zjawia się w jego marzeniach jak zbitka pomysłów z przeczytanych dawno
książek. Może to być stary dwór, skarby piratów zakopane na bezludnej
wyspie, ruiny zamku albo Tahiti ze wspomnień Gauguina. A może jest to
po prostu tęsknota za czymś zupełnie innym niż dzień dzisiejszy, niż rze-
czywistość, która nas otacza, choćby była najpiękniejsza? Jakiś filozof
powiedział, że jest to poszukiwanie utraconego raju, który notabene nigdy
nie istniał w rzeczywistości, a jedynie w naszych urojeniach. Niektórzy
widzą w tym wpływ kultury Zachodu, ale przecież raj jest pomysłem
Wschodu ‒ w każdym razie raj w takiej postaci, jaką przekazała nam reli-
gia. Zresztą gdzież więcej tęsknot za osobliwościami świata, jak właśnie w
„Księdze tysiąca i jednej nocy”? Ja tej wizji także kiedyś uległem i dziś nie
ż
ałuję tego. Pewien pisarz, spóźniony nieco w swojej epoce romantyk, po-
wiedział kiedyś tak, pozwoli pan, że zacytuję z pamięci: Każdy z nas ma
swojego „jelenia wiecznych łowów”, któremu na imię „Niespełnione Ma-
rzenia”. Zdarza się, że w rozkwicie sił, albo u schyłku życia, dostrzeżemy
nagle tego jelenia wśród drzew, na skraju wielkiego lasu codzienności.
17
Wystarczy wówczas pójść za nim... Ale zaprzątnięci powszednimi sprawa-
mi, które nagle wydają nam się ważniejsze, odkładamy podążanie tropem
jelenia na jutro lub pojutrze. Jeleń jednak nie czeka, bo cóż to byłby za
jeleń, i gdy ‒ po uporządkowaniu wszystkich spraw ‒ próbujemy znów go
odnaleźć, a nawet jesteśmy gotowi pójść za nim ‒ nie ma już nawet jego
ś
ladów. Niespełnione odeszło, straciliśmy ‒ kto wie czy nie jedyną w życiu
‒
okazję pójścia jego tropem. Tymczasem ja, kiedy usłyszałem zew Nie-
spełnionego, po prostu podążyłem za nim. Można było to również nazwać
szukaniem tajemnicy. Tajemnicy, która istnieje w nas, zanim ją ujrzymy na
własne oczy...
‒
I zobaczył pan ją?
Remy Arystowicz zmrużył powieki i przechylił w tył głowę. Złocisty
płyn podświetlony lampą nie budził już więcej skojarzeń i nie wyświetlał
obrazów przeszłości. Kto wie, może żeglarz-samotnik łowił te obrazy wła-
ś
nie teraz w oceanie swych niespokojnych myśli?
‒
Nie ma mi pan za złe, że odpowiadam panu na stawiane pytania cy-
tatami innych autorów?
‒
To także jest forma odpowiedzi. Chce pan jeszcze coś zacytować?
‒
Tak, pewien wiersz, a raczej fragment wiersza. Napisał go poeta,
którego nawet nazwiska nie znam. Niech pan posłucha:
„Nie pomogą podróże, dalekie odjazdy,
Wszędzie jest jedno słońce i księżyc, i gwiazdy,
Gwiazdy wszędzie są zimne.
A słońca są znojne,
Trawy lekko omdlałe,
Sny drzew niespokojne.
I od ziemi, co stygnie,
Do gwiazd, które gasną ‒
Jednakowo mi wszędzie:
18
I pusto,
I ciasno...”
Postanowiłem przerwać tę rozmowę, to błądzenie po omacku. Sięgną-
łem do arsenału najcięższej broni, który kryłem w zanadrzu.
‒
Widzi pan, panie kapitanie, sprawa jest znacznie prostsza. Nie cho-
dzi w tym przypadku o metaforę. Moje pytania dotyczą konkretnych fak-
tów. Śledząc pański rejs dookoła świata, znalazłem w pewnej gazecie bry-
tyjskiej małą notatkę nie zauważoną przez naszych dziennikarzy. Polska
prasa o tym nie pisała. Nikt nie łączył jej z pana osobą. W notatce tej nie
podano ani pańskiego nazwiska, ani bandery statku, o którym pisano. Była
jedynie wzmianka o „kapitanie jachtu „Noa Noa”. Taką nazwę bez wątpie-
nia może nosić więcej statków na świecie, ale mowa była o pewnym incy-
dencie w pobliżu Małych Antyli. Data tego incydentu zgadzała się z datą,
kiedy dowodząc jachtem „Noa Noa”, znalazł się pan niedaleko brzegów
Barbados. To jest właśnie ta TAJEMNICA, to DZIWNE zdarzenie, o któ-
rym chciałem usłyszeć od pana, jeżeli istotnie chce pan opowiedzieć mi o
tym rejsie.
Mówiąc to, spojrzałem na Zbyszka Zachwatowicza, który przecież miał
wkrótce znaleźć się właśnie na Antylach i przyprowadzić stamtąd jacht
„Noa-Noa”. Zobaczyłem napięcie rysujące się na jego twarzy. Cały czas
milczał, zgadując, że moja rozmowa z Arystowiczem dawno wyszła poza
ramy towarzyskiej pogawędki, choć nie wiedziałem, jak to przyjmuje. Było
nie było, to jakby kontredans dwóch bokserów ciężkiej wagi, szukających
stosownej chwili do zadania ciosu. I, ba, to ja byłem atakującym, Remy
Arystowicz ‒ jego bożyszcze ‒ wyraźnie tchórzył. Niby chciał opowiedzieć
coś niezwykłego, ale bał się. Miało być „samooczyszczenie”, „wyznanie”,
„spowiedź” ‒ jak mi zrelacjonował doktor Różański, a tymczasem była
wymiana pytań i odpowiedzi, jak na typowym wieczorze autorskim,
19
który musi się odbyć, choć audytorium ma już dość prelegenta, a prelegent
myśli o tym, jakby tu zakończyć spotkanie w sposób taktowny. Zdaje się, że
Zachwatowicz zaczął domyślać się, że przybyłem po to, aby zadać jedno
jedyne pytanie, właśnie na temat incydentu w pobliżu Barbados.
‒
To był początek pańskiego rejsu dookoła świata, panie kapitanie.
Szedł pan wówczas w strefie pasatów z Dakaru wprost na Antyle. Szlakiem
konkwistadorów i handlarzy niewolnikami ‒ przypomniałem mu, choć nie
wątpiłem, że już wie, o co mi chodzi.
‒
Każdy rozsądny żeglarz trzyma się tego szlaku, gdy decyduje się w
dowolnym miejscu przemierzyć Atlantyk. Na tym odcinku udaje się to
nawet żeglarzom na łodzi bezpokładowej, nawet pierwsi lotnicy na swoich
kruchych latających maszynach latali tamtędy. Z naszych ‒ bodajże Skar-
ż
yński... Porzekadło portugalskich żeglarzy miało podobno brzmieć: „Nie
opuszczajcie strefy pasatów, a dotrzecie do celu”.
‒
Trzymał się pan tej dewizy nawigacyjnej?
‒
W pewnym sensie. Ta dewiza ma bowiem znacznie szersze znacze-
nie. Każdy z nas może czasami w życiu napotkać taką strefę pasatów, po-
winien się jej wówczas pilnie trzymać, a dotrze do celu. Jeżeli zejdziemy ze
strefy pasatów na północ, możemy stracić wiatr w żaglach i wejść w rejon
ciszy, na Morze Sargassowe.
‒
I właśnie nie opodal wyspy Barbados napotkał pan pewnego dnia
luksusowy jacht o romantycznej nazwie „Captain Flint”, chyba także zapo-
ż
yczonej z literatury, jak z literatury zapożyczył pan nazwę swego jachtu.
‒
Tak, wszystko się zgadza. Nie myślałem, że pan wymieni dziś tę na-
zwę pierwszy, bo to przecież ja miałem opowiedzieć o tym spotkaniu.
‒
Więc niech pan opowie.
Otworzył oczy, ale chyba myślami żeglował wciąż jeszcze w mrokach
swej pamięci, najwyraźniej nie widział nas. Odstawił mechanicznie
20
szklankę ze złotym płynem. Obaj z Zygą Zachwatowiczem siedzieliśmy
nieporuszenie. Przez otwarte drzwi na balkon dochodził nas szum fal przy-
boju. Wieczorna bryza poruszyła firankami.
‒
To długa opowieść ‒ powiedział nagle zmienionym głosem.
‒
Jeżeli nie starczy nam czasu dziś, zakończy pan opowieść jutro.
Umówiliśmy się przecież, że jeszcze nie odjeżdżamy. Gospodyni przygo-
towała dla nas dwa ‒ w jej przekonaniu i sądząc po cenach ‒ luksusowe
pokoje. Zostajemy.
‒
Ta opowieść nie ma właściwie końca.
‒
Ale zapewne ma swoją kulminację.
‒
No więc dobrze. Opowiem panom tę historię, ale umówmy się, że
uczynię to jutro. Jutro wieczorem. Czuję się dziś niezbyt dobrze. Nie, nie
mam wprawdzie żadnych bólów, ale po prostu jestem słaby. Rano będę czuł
się znacznie lepiej. Proponuję: spotkajmy się zaraz po śniadaniu, potem
możemy zrobić małą wycieczkę pańskim samochodem. Czy ten plan ju-
trzejszego dnia ma jakiś związek z moim opowiadaniem? Proszę sobie
wyobrazić, że tak. Nawet dość bliski. Będzie to również sprawa zjawisk
DZIWNYCH, chociaż zjawiska te nie będą dotyczyć bezpośrednio Indii
Zachodnich i tajemniczego jachtu „Captain Flint”. Czasami nie potrzeba
płynąć aż do Barbados, żeby odkrywać TAJEMNICE. Potem zjemy razem
obiad i dowiecie się, co znalazłem na pokładzie jachtu.
‒
Oczywiście! ‒ przytaknęliśmy obaj.
‒
Jeżeli czytał pan notatkę w gazecie o tym spotkaniu, panie Julianie ‒
zwrócił się Arystowicz bezpośrednio do mnie ‒ to wie pan już, co było
niezwykłego w napotkanym wówczas statku, prawda?
‒
No, mniej więcej ‒ bąknąłem pod nosem, nie chcąc uprzedzać relacji
kapitana.
‒
Ale Zyga Zachwatowicz tego pewnie nie wie.
‒
Nie, skąd! ‒ zaprzeczył młody sportowiec i były to pierwsze jego
21
słowa, jakie wypowiedział tego wieczoru. Dla niego Remy Arystowicz był
dalej chyba częścią legendy oceanów.
‒
Więc, panie Julianie, niechże pan powie naszemu młodemu koledze,
czym charakteryzował się jacht „Captain FJint”, co było w nim takiego
niezwykłego, że aż odnotowali to dziennikarze na Antylach. Resztę zobo-
wiązuję się uzupełnić jutro.
‒
Według tej notatki ‒ wyjaśniłem ‒ na pokładzie jachtu „Captain
Flint” nie było nikogo. Nie było żadnej żywej istoty.
Arystowicz uśmiechnął się.
‒
Jak zwykle, dziennikarze przesadzili. Na pokładzie jachtu „Captain
Flint” była jednak żywa istota. Kot. Czarny, mały kocur, taki sam, jak ten,
który witał was na progu, kiedy dziś przyjechaliście do Jastrzębiej Góry, a
który zapewne obecnie buszuje wśród nadmorskich traw i sosen. Ale praw-
dą jest, że poza kotem nie było nikogo. Zupełnie nikogo...
2.
Następnego dnia zaraz po śniadaniu pojechaliśmy w trójkę, zgodnie z za-
powiedziami Remy Arystowicza, oglądać rzeczy niezwykłe.
Po upalnym poprzednim dniu nastąpiła dość gwałtowna zmiana pogody.
Przybój fal wyraźnie wzrósł, spotężniał i zalewał plaże, czym wypłoszył
znaczną część wczasowiczów. Był to wiatr chłodny, północny, a właściwie
północno-wschodni, przynoszący z głębi Zatoki Botnickiej oddech podbie-
gunowy. Bywały przecież lata, kiedy do końca maja gdzieś w okolicach
ujść Kemi i Oulu spotykało się1 jeszcze lodową kaszę, a na początku
kwietnia przejścia dla żeglugi żłobiły lodołamacze. Kto wie, jaka sytuacja
panowała tam obecnie? Wiatr przyniósł również chmurzyska ‒ ciężkie,
22
sinogranatowe, postrzępione. Nadmorski sosnowy las giął się pod sztormo-
wymi uderzeniami. Koło Karwi Arystowicz poprosił o zatrzymanie wozu.
‒
Nie sądzę, aby w tej atmosferze rzeczy dziwnych i tajemnic jeszcze
było coś, co może pana zaskoczyć, panie Julianie. Chcę jednak wyjaśnić,
dlaczego tu się zatrzymaliśmy. Weźmiemy do wozu pasażerkę.
‒
Pasażerkę?
‒
A jednak zaskoczyłem pana? Tak, pasażerkę. W dodatku młodą ko-
bietę. I co pan powie na to, że nie zaproponuję pójścia do wsi, ale na brzeg
morski? Właśnie na brzeg morski! W taką sztormową wichurę jak dziś, to
jedyne miejsce, gdzie można ją zastać.
Po wyjściu z wozu, odczuliśmy zmianę w wilgotności powietrza i całą
siłę wiatru. Szły ostre, siekące drobnym deszczem szkwały. Okazało się, że
Arystowicz był na to przygotowany ‒ miał z sobą nieprzemakalny płaszcz.
Ja swój wiozłem w bagażniku. Zyga Zachwatowicz był w najtrudniejszej
sytuacji, bo w ogóle płaszcza z sobą nie zabierał, ale żeglarzowi, który w
dodatku miał niedługo samotnie przyprowadzić jacht „Noa Noa” z Marty-
niki, nie wypadało „łamać się” w obliczu bałtyckiego szkwału. Poszliśmy
więc w trójkę drogą między sosnami, ku urwisku nadmorskiemu, nie spoty-
kając po drodze nikogo.
‒
Taka raptowna zmiana pogody zdarza się tylko w końcu lata! ‒ wy-
krzyknął mi w ucho Arystowicz. ‒ To prawie Bartłomiejowy Sztorm. Ale
nietrwały, zobaczy pan. Jutro może już być pogoda.
Nie wiem, czy istotnie zawsze w czasie sztormu ta młoda kobieta tkwiła
w tym miejscu, czy był to tylko żart Arystowicza, który właśnie tutaj umó-
wił się z nią tego ranka. Rzeczywiście jednak znaleźliśmy ją. Miała na sobie
zydwestkę, kaptur nieprzemakalny, połączony z ubraniem sztormowym
noszonym przez rybaków.
Arystowicz coś jej tam wykrzyczał do ucha, czego nie byliśmy w stanie
zrozumieć. Kobieta, a właściwie dziewczyna ‒ bo przy bliższym
23
przyjrzeniu się doszedłem do takiego wniosku ‒ skinęła głową i zeszła na
ś
cieżkę, która zaprowadziła nas na urwisko. Gdy znalazła się razem z nami
wśród sosnowego lasu, Arystowicz dopełnił wzajemnej rekomendacji.
‒
Pozwól, Marto, to jest właśnie pan Julian, pisarz, o którym ci mówi-
łem. Chce coś napisać o moim rejsie. A to Zyga.
Pomyślałem wtedy, że Arystowicz mógł iść po dziewczynę sam, a nasza
asysta była zupełnie zbyteczna. Co chciał osiągnąć, prowadząc nas nad
urwisko? Chciał, abym utrwalił w pamięci obraz młodej kobiety w rybac-
kim płaszczu i kapuzie, wpatrzonej w szalejące u brzegów morze?
‒
Poznajcie się. To jest Marta ‒ powiedział do nas, kontynuując reko-
mendację.
Zrzuciła wreszcie kapuzę rybacką i pozwoliła wiatrowi targać włosy ‒
płowe, o złotawym odcieniu.
‒
Chcemy cię zabrać do Budzisza! ‒ wykrzyczał Arystowicz, ponie-
waż znów poryw wiatru utrudnił porozumiewanie się.
Coś odpowiedziała, czego nie zrozumieliśmy, ale z jej wzroku można
było odczytać, że na życzenie starego żeglarza, zgodziłaby się nawet od-
wiedzić piekło. Chwilę jeszcze staliśmy patrząc na płynące górą postrzępio-
ne obłoki, potem wróciliśmy leśną ścieżką wśród sosen do samochodu.
Miałem trochę czasu przyjrzeć się młodej kobiecie. Była ładna, tą jakąś
prostą urodą zachowującą pewne cechy dzieciństwa, jak w kobiecych głów-
kach malowanych przez Stykę. Wkrótce siedzieliśmy już w wozie, Arysto-
wicz koło mnie, a Zyga i Marta na tylnym siedzeniu.
‒
A teraz dokąd? ‒ zapytałem.
‒
No, oczywiście, do Karwieńskich Błot. To trzy kroki stąd, ale drogi
tam jeszcze nie zbudowali. Może wydać się śmieszne, że dwie wsie Karwia
i Karwieńskie Błota leżały przez stulecia obok siebie i nie miały praktycz-
nie żadnego połączenia, prawda? Ale też Karwieńskie Błota nie były
24
zwykłą wsią. Kilka setek lat temu osiedlono tam holenderskich chłopów,
właśnie ze względu na charakter tego terenu przypominający podobno Ho-
landię. Trzeba było wykopać kanały i odwodnić glebę, ale nie za bardzo,
aby nie uczynić z bagna pustyni.
‒
I Holendrzy to potrafili?
‒
Potrafili. Powstało wówczas więcej takich osad: Kniewskie Błota,
Karwieńskie Błota, Karwieński Dwór. Mieszkańcy otrzymali szczególne
przywileje ‒ nie odrabiali pańszczyzny, nie byli zobowiązani do żadnych
danin dla dworu, sami ustalili przepisy prawne, czyli tak zwany wówczas
wilkierz wiejski, co roku wybierali sobie sołtysa, płacili czynsz tylko mone-
tą. Panowała tu podobno szczególna wspólnota. Ale też może dlatego nigdy
nie zasymilowali się z otoczeniem, pozostali kimś obcym.
‒
Jak tam dojedziemy, jeżeli nie ma drogi?
‒
Za rok, za dwa droga już będzie, ale tymczasem trzeba jechać do-
okoła, przez Sławoszyno. Kawał drogi, ale co to dla pańskiego wozu, panie
Julianie.
Pojechaliśmy więc okrężną drogą przez Sławoszyno, nic już do siebie
więcej nie mówiąc na temat Karwieńskich Błot i historii, a jedynie Remy
Arystowicz podpowiadał mi, gdzie mam skręcać i którą drogę wybierać.
Para za moimi plecami zupełnie milczała. Zachwatowicz był bardzo nie-
ś
miały w spotkaniach towarzyskich, a całą męską stanowczość i odwagę
demonstrował podobno dopiero na morzu. Znałem więcej takich ludzi
dzielnych i twardych na pokładzie, którzy w spotkaniu na lądzie, zwłaszcza
w obecności kobiet, okazywali się bezradni, zagubieni. Kim była Marta?
Przychodziły mi do głowy różne rozwiązania, ale żadne ostatecznie nie
pasowało.
Karwieńskie Błota były ocienioną drzewami, cichą, prawie pustą osadą.
Część domów zniknęła już z powierzchni ziemi i jedynie ślady zagród, stare
sady i parki mówiły o przeszłości. Kilka domów zostało jakby niedawno
odnowionych. Gdy wysiadaliśmy z wozu, zauważyłem, że wiatr w niczym
25
tu nie przypomina sztormowej nawałnicy szalejącej na samym brzegu. Na
wybrzeżu zdarzają się takie niezwykłości ‒ nad morzem wichura, a równo-
cześnie w głębi lądu wieje zefirek.
Arystowicz prowadził nas teraz ścieżką biegnącą równolegle do odwad-
niającego kanału, ku kępie drzew sprawiającej wrażenie jakiegoś zaniedba-
nego parku. Istotnie tak chyba było, a świadczyły o tym resztki zabudowy i
ocalałe, odremontowane skrzydło parterowego budynku, mogące budzić
skojarzenia z pozostałością dworku.
‒
Wśród tutejszych rybaków jest kilka nazwisk ‒ zaczął nagle mówić
stary żeglarz. ‒ Nazwiska te stale się powtarzają. Najliczniej spotyka się
Budziszów i Konkolów czy Konkelów. Wieś helska, Chałupy, zamieszki-
wana była kiedyś przez samych Budziszów ‒ wykład Arystowicza adreso-
wany był do mnie, bo ja kroczyłem zaraz za nim, za mną szła tajemnicza
Marta zabrana w Karwi, a na końcu przyszły kapitan jachtu „Noa Noa”,
Zyga Zachwatowicz. ‒ Żeby się im Budzisze czy Konkole nie mieszali,
każdy miał jakiś przydomek, jakieś nazwanie ‒ opowiadał Remy. ‒ Był
więc Mateusz Budzisz „Starzik”, Mateusz Budzisz „Krziwi” i Mateusz
Budzisz „Majster”, był Augustyn Budzisz „Pón”, Augustyn Budzisz „Gre-
bi”, czyli otyły, i Augustyn Budzisz „Tatk”, czyli ojciec.
‒
A ten, do którego idziemy?
‒
To już starzec. Starszy ode mnie. Sam nie wie, ile ma lat. Dają mu
sto, ale to chyba przesada. Osiemdziesiąt z hakiem ma na pewno. Nazywa
się Klemens Budzisz, „Szyper”, chociaż miejscowi Kaszubi wymawiają to
miękko, coś jakby szoper. Znaczy: kapitan statku, nawet armator albo po
prostu rybak. Mówi się do niego: Szyper albo Klemens, a on, jak zapamięta
czyjeś imię, to mówi także po imieniu. Moje zapamiętał. Po nazwisku mó-
wić tu nie trzeba, a jeżeli już, to akcentując tak, jak tutejsi: coś jak: „Bu-
dzysz”.
Arystowicz podszedł do drzwi i, zastukał. Gospodarz musiał nas
26
jednak już widzieć przez okno, bo drzwi otworzyły się niemal natychmiast,
jakby zainstalowano tu gdzieś fotokomórkę. Weszliśmy do wnętrza, pochy-
lając nisko głowy, aby nie stuknąć się o ramę. Wnętrze było niewielkie ‒
jedna dość mroczna izba. W kącie łóżko, czysto i porządnie zasłane. W
drugim: kredens, stół, ława, dwa zydle i piec kuchenny. Zadziwiała panują-
ca wszędzie schludność i porządek, ale Kaszubi lubią czystość, może wła-
ś
nie na przekór ich twardemu życiu, jakie wiedli od stuleci, nie poddając się
nigdy nieszczęściom. Pod ścianami stały sklecone z desek regały, na któ-
rych dostrzegłem mnóstwo starych rupieci. Brak jednak kurzu i pajęczyn
przemawiał za tym, że rupiecie te są przez rybaka często czyszczone, że coś
znaczą.
Klemens Budzisz był rzeczywiście już bardzo stary, nosił bujną brodę,
na głowie granatową czapkę. Spod daszka i krzaczastych brwi patrzyły na
nas przenikliwe, mądre, i bystre oczy. Był wysoki, ale jego plecy już się
lekko pod brzemieniem lat gięły. Twarz miał ogorzałą od słońca i wiatru,
pełną zmarszczek. Zauważyłem także jego duże, żylaste, ale na pewno
mocne jeszcze dłonie. Uprzejmym gestem zaprosił nas do stołu, sam także
usiadł i wyciągnął z kieszeni tabakierkę z rogu ‒ taką, jakie jeszcze produ-
kują nieliczni już na Kaszubach mistrzowie. Z poczęstunku tabaką skorzy-
stał tylko Arystowicz, wciągnął do nosa, kichnął i rozpoczął rekomendację.
‒
Martę znasz, Klemensie, a to jest pisarz, mój przyjaciel, Julian. Obok
drugi mój przyjaciel, żeglarz jak ja, choć jeszcze bardzo młody. Nazywamy
go Zygą.
Arystowicz wykrzyczał to do ucha Budzisza, widocznie Szyper miał
kłopoty ze słuchem. Rybak przyjrzał się nam po kolei, potem coś zabulgotał
pod nosem do Arystowicza, z czego ja już nic a nic nie zrozumiałem, a co
znaczyło, jak zaraz wyjaśnił nam Arystowicz, że gospodarz jest wielce rad z
naszego przybycia i pyta, czy nie napilibyśmy się herbaty. Nie wypadało
27
odmówić, ale przyrządzeniem herbaty zajęła się Marta. Teraz kapitan Remy
zaczął coś tłumaczyć Budziszowi długo i zawile po kaszubsku, wskazując
od czasu do czasu na nas. Szyper wysłuchał tego, kiwając głową, potem
znów zażył tabaki, kichnął i skinął przyzwalająco głową. Wtedy Arystowicz
odetchnął jakby z ulgą i zwrócił się do nas, tłumacząc wreszcie cel przyby-
cia do tej wpółrozwalonej chatki w Karwieńskich Błotach.
‒
Czas wyjaśnić, po co was tu przyprowadziłem. Oczywiście, abyście
poznali mojego przyjaciela Klemensa, a on was, ale to jeszcze nie wszystko.
Chciałem pokazać wam zbiory Klemensa. Jesteście bowiem w muzeum. Na
całym pobrzeżu gdańskim znajdziecie kilka prywatnych zbiorów muzeal-
nych w domach starych rybaków. Jeden z nich, w Pucku, zyskał nawet
charakter półoficjalny. Kiedyś było ich wiele w Rewie, słynnym porcie
macierzystym rewskich żaglowców. Chyba najmniej znane jest właśnie to ‒
w checzy Klemensa Budzisza. Przyczyna nieznajomości jest prosta, Kle-
mens pokazuje swoje zbiory tylko przyjaciołom, a wyjątek czyni dla przy-
jaciół swoich przyjaciół. Oglądacie więc coś, co niewielu ludzi ujrzało i
niewiele ujrzy, a są to właśnie rzeczy DZIWNE i TAJEMNICZE, takie
jakie pan, panie Julianie, kocha.
Stary Kaszuba wtulił się niemal w kąt, obracając w gruzłowatych, mo-
carnych dłoniach ozdobny róg z tabaką i przyglądał się nam po kolei z całą
uwagą. Nie wiedziałem, czemu nie zdejmuje czapki, ale może taką miał już
fantazję, aby w czapce łazić po domu? A może wkładał ją właśnie wów-
czas, kiedy przychodzili goście? Marta pobrzękiwała przy kredensie naczy-
niami. Słuchaliśmy tego, co mówił Arystowicz, który próbował tu, w Kar-
wieńskich Błotach, wrócić do tematu naszych wczorajszych dialogów. Jaki
miał w tym cel? Znów chciał dreptać wokół tematu, a nie mówić nic o za-
gadce jachtu „Captain Flint”?
‒
Dawniej nad morze nie wyjeżdżałem latem ‒ opowiadał. ‒ W czerw-
cu nikt mnie tu nie zobaczył. Nie ma w tym nic dziwnego, jestem
28
odludkiem, przeraża mnie tłum, a przecież latem całe wybrzeże pełne jest
wczasowiczów. Lubiłem jesień, ale nie tę jesień wczesną, zaraz po Bartło-
miejowym Sztormie, lecz późną. Październikową. Bałtyk traci wtedy kolor
szafiru, staje się ołowiany, pluje żółtą pianą, a huk jego fal nie pozwala
nocą spać. Po kolejnym sztormie zawsze wędrowałem wzdłuż plaży, wśród
brunatnych zwłok umarłych porostów i glonów szukając złotych grudek
bursztynu, białych muszelek o kształcie wachlarza albo płaskich koloro-
wych kamieni. Czasami leżały tam martwe ryby lub ptaki, pływaki do sieci,
zerwane dryfujące boje, deski, belki, pnie drzew, niekiedy rozbite skrzynie
zerwane z pokładów statków albo wyrzucone za burtę, a także przedmioty
zupełnie fantastyczne, nie wiadomo skąd przyniesione.
Marta nalewała już ciemną esencję do szklanek i zalewała wrzątkiem.
Herbata miała kolor bursztynu. Rybak tak naturalnie przyjmował krzątaninę
tej dziewczyny w jego królestwie, że mimo woli nasuwało to myśl o czę-
stych odwiedzinach Arystowicza i Marty w tym ponurym domku w Kar-
wieńskich Błotach.
‒
Bałtyk, moi drodzy ‒ mówił dalej Arystowicz ‒ jest morzem niemal
zamkniętym. Sund i Bełty oraz Kanał Kiloński ‒ to przecież wąskie, maleń-
kie drzwiczki na wielki świat wszechziemskiego oceanu. Zbadano już daw-
no prądy na tym morzu, temperaturę, zasolenie, faunę i florę, głębie i mieli-
zny. Ale wcale to nie znaczy, że ujawniono już wszystkie jego tajemnice.
Pochłonął wiele ofiar, zwłaszcza spośród tych, którzy próbowali lekcewa-
ż
yć jego kaprysy. Biały szkwał ‒ straszny biały szkwał, tak typowy dla
Bałtyku, jak dla Adriatyku jugosłowiańska bora ‒ zatopił już wiele statków.
Nawet tak piękny i wielki żaglowiec, jakim był w latach międzywojennych
szkolny statek „Niobe”, został zdmuchnięty niemal błyskawicznie razem z
bielą swych żagli i liczną załogą z powierzchni i zepchnięty w czeluść mor-
ską. A ileż okrętów zginęło w podobny sposób w dawnych czasach? Echo
29
tych wydarzeń krąży w starych kronikach grodów nadmorskich i w legen-
dach wespół z pieśniami o zatopionych miastach. Na górze Rowokół, koło
Smołdzina, w rejonie jezior Gardno i Łebsko ‒ za każdym razem, gdy w
pobliżu tonie statek, zapalać się ma ogień, a na brzeg schodzą widma umar-
łych rybaków, patrząc ku otwartemu morzu tak długo, jak długo lecą ku
niebu czerwone rakiety. A kiedy po sztormowej nocy przychodzi świt, na
brzegu znaleźć można przedmioty pochodzące z zatopionych statków.
Dawniej wszystko, co wyrzuciło morze, było własnością ludzi, którzy to
znaleźli. Były to jakby „dary morza”. Potem prawo do tych szczątków,
nazywanych wówczas „bitą”, kupowali starostowie, właściciele nadbrzeż-
nych włości, królewscy urzędnicy. Dziś prawo przyznaje je państwu. Oso-
ba, która wydobyła z morza cudze mienie, nie staje się jego właścicielem,
ma tylko prawo do zwrotu kosztów wydobycia i do wynagrodzenia, którego
wysokość określa się według przepisów o ratownictwie. Nie stanowią tylko
cudzego mienia muszelki o oryginalnych kształtach, bursztyny lub płaskie
kamienie, utopione w morzu ptaki, rozbite o głazy ryby i meduzy oraz ko-
rzenie drzew... Ale zdarzają się także przedmioty, do których własności nikt
się nie przyznaje przedmioty bezwartościowe, a jednak budzące niezwykłe
refleksje.
Na chwilę przerwał ten przydługi monolog ‒ osłodził herbatę i zaczął
mieszać w szklance łyżką. Klemens Budzisz, Szyper, popijał herbatę gorz-
ką, ale potem wziął z cukiernicy kawałek cukru i zaczął go ssać. Przerywa-
jąc ciszę, zapytałem, czy właśnie chodzi o te rupiecie, które leżą pod ścianą
na regałach, czy to właśnie są owe „dary morza”? Arystowicz przytaknął i
wrócił do swojego wykładu.
‒
Od czasu gdy Klemens przestał pływać, chodził często na brzeg
morski, zbierał kamienie i muszelki, a czasami trafił mu się nawet kawał
bursztynu. Wszystko to leży w tych skrzyniach, tam pod ścianą, oraz na
30
regałach. Niekiedy znajdował jednak przedmioty, które narzucały myśl o
jakimś zdarzeniu, może tragedii. Oto na przykład ‒ tu Arystowicz wstał i
sięgnął na półkę ‒ popatrzcie... Poznajecie? To kamizelka ratunkowa, jaką
mieli zazwyczaj na sobie w czasie akcji lotnicy. O, tu jeszcze widoczny jest
zatarty mocno napis „Royal Air Force”. Klemens znalazł ją na plaży wiele
lat po wojnie, musiała długo przebywać w morzu. Zapewne była niemym
ś
wiadkiem wojennej tragedii. A oto ‒ znów sięgnął na półkę ‒ koło ratun-
kowe z mocno zatartymi już śladami napisu. A napis ten brzmi ‒ s.s. „Gdy-
nia”. Statek s.s. „Gdynia” należał do przedwojennej „białej floty” i zatonął
w czasie akcji niemieckiego lotnictwa na Zatoce, w pobliżu Kępy Oksyw-
skiej. Ale, co wydaje się dość osobliwe ‒ to koło ratunkowe, zagrzebane w
piachu na plaży, znalazł Klemens nie nad Zatoką, lecz na brzegu otwartego
morza, właśnie tu, nie opodal Karwi. A tamta beczka? Śmiejcie się ze mnie,
ale ja jej daję dwie setki lat. Jest również w zbiorach Klemensa butelka i
znaleziony w niej list pisany po szwedzku. List zrozpaczonej, porzuconej
dziewczyny. Czego spodziewała się powierzając swój ból morzu? Jest
wreszcie wieko trumny. Wieko z ozdobami, po których trudno odgadnąć, w
jakim kraju zostało wykonane. Wydaje się, że w Szwecji, ale mogę się
mylić. Są także ślady po gwoździach, którymi wieko to zostało przybite.
Możecie te ślady obejrzeć. Kto jednak zaproponuje jakąś hipotezę ‒ jakiego
wydarzenia śladem jest ta trumna? Albo część nadburcia szalupy rybackiej,
która w całości została wyrzucona na brzeg w czasie sztormu. Prowadzono
ś
ledztwo w sprawie tej łodzi, była niemym świadkiem jakiejś tajemnicy.
Ś
ledztwo nie dało rezultatów, łódź milczała, a wreszcie postanowiono ją
usunąć. Naszemu gospodarzowi udało się wówczas uratować tę część nad-
burcia. Jest na niej widoczny jeszcze napis ‒ nazwa łodzi: „KERSTIN”.
Właściwie czytelne jest tylko „ERSTI”, ale reszty można się domyślić. Na
burcie widoczne są ponadto dwa silne cięcia topora. Były jeszcze ciemne
31
plamy, chyba krwi... Nikt nie wie i chyba nigdy się nie dowie, co się na niej
zdarzyło, choć można na ten temat snuć różne hipotezy. O zniknięciu łodzi
nikt w rejonie całego Bałtyku jednak nie zameldował...
‒
No, a jak może wyglądać taka hipoteza, nawet całkiem fantastyczna?
‒
spróbowałem wrócić do tematu, rozumiejąc że Arystowicz nawiązuje do
zagadki jachtu „Captain Flint”.
‒
Hipoteza Klemensa jest zupełnie realna.
‒
Może ją nam zdradzić? ‒ zapytałem, wnioskując, że cała wyprawa
do Karwieńskich Błot i zwiedzanie muzeum Budzisza, ma stanowić uzupeł-
nienie naszej rozmowy.
‒
Ależ tak. Upoważnił mnie do przedstawienia jej panom. Jeszcze kie-
dy pływał, trafił nasz Klemens na Alandy, na wyspy, wysepki i szkiery,
których coraz to inną ilość podają podręczniki geografii. Alandy należą do
Finlandii, ale mają swoją, daleko posuniętą autonomię, a mieszkańcy uży-
wają tam języka fińskiego i szwedzkiego, zresztą wydaje mi się, że szwedz-
ki przeważa. Byłem kiedyś na Alandach jachtem ‒ śladem „Witezia” Ma-
riusza Zaruskiego. Otóż mówiono mu tam o swojego rodzaju „Sądzie Bo-
ż
ym”, wzorowanym chyba na obyczajach średniowiecza. Sąd taki odbył się
w pewnej nadmorskiej, wyspiarskiej, osadzie rybackiej na Alandach, w
okresie międzywojennym, a nawet ‒ kto wie ‒ może przed pierwszą wojną
ś
wiatową. Dwaj młodzi rybacy, zakochani w jednej i tej samej piękności
wioskowej, wypłynęli na morze, zabierając z sobą każdy po jednym topo-
rze. Wypłynęli i zniknęli we mgle. Ludzie na brzegu czekali godzinę, dwie,
trzy, pięć... Miał z tej przejażdżki powrócić jeden z rywali, nie powrócił
ż
aden.
‒
Czy można uwierzyć, żeby historyjka sprzed dziesiątków lat paso-
wać miała do tej łodzi znalezionej na polskim wybrzeżu?
‒
Ależ nie! Po prostu Klemens podejrzewa, że na łodzi o nazwie
32
„KERSTIN” zdarzyło się coś podobnego. Tyle że zdarzyło się współcze-
ś
nie. Kto wie ‒ może to obyczaj jeszcze starszy niż nam się wydaje, jeszcze
z czasów, gdy topór był u Skandynawów wyobrażeniem potęgi i sprawie-
dliwości boga Odyna? Oczywiście to tylko hipoteza lub zwyczajnie baśń,
ale czy możemy zaproponować inną hipotezę albo inną baśń?
Herbata przyrządzona przez Martę było gorąca i aromatyczna. Parzyła
trochę wargi, ale to sprawiało mi dziwną przyjemność. Patrzałem na młodą
kobietę zgadując jej wiek i rolę w tym spektaklu, potem wracałem myślą do
zdarzenia u brzegów wyspy Barbados. Stary rybak ssał kostki cukru i popi-
jał je gorzką herbatą, odsuwając się coraz dalej w kąt, jakby zajmował miej-
sce w loży na jakimś cudacznym spektaklu, w którym my występowaliśmy
w roli aktorów. Tylko jego bystre oczka słały niespokojne spojrzenia z
jednej twarzy na drugą, jak gdyby próbując odgadnąć, czego w gruncie
rzeczy tu szukamy, o co w tym spektaklu chodzi.
‒
... oczywiście morze wyrzuca również szczątki rzeczy zupełnie zwy-
kłych; ani DZIWNYCH, ani TAJEMNICZYCH ‒ cały arsenał pudełek,
butelek, nawet przepalone żarówki. Czasami znajdą się na brzegu zwłoki
człowieka, które ‒ bywa i tak ‒ nigdy nie zostają zidentyfikowane. Na Bał-
tyku ruch prądów na powierzchni jest zbadany, a wiatr dopełnia dzieła.
Kiedy przepływa się jednak przez Sund, często można zaobserwować tam
rwący prąd wody, przypominający rzekę. Przed wyprawą dookoła świata
ż
eglowałem tamtędy kilkakrotnie. Z reguły po opuszczeniu Sundu i wyjściu
na Kattegat, zaraz za cyplem Jutlandii dostaje się silną boczną falę idącą z
Morza Północnego przez Skagerrak. Stąd cały jęzor przylądka Grenen, na
którym leży Skagen, jest wygięty jak sosny nadbałtyckie: z zachodu na
wschód. Te właśnie fale gnają również ku naszym brzegom egzotyczne
wodorosty, ryby z innych mórz, nawet foki...
33
Czas było wracać. Dopiliśmy herbaty i podziękowaliśmy szyprowi za
gościnę i pokazanie nam osobliwej kolekcji nadmorskich znalezisk. Wyszli-
ś
my przed dom i już kierowaliśmy się w stronę samochodu, gdy nagle Ary-
stowicz zawrócił, prosząc abyśmy poczekali na niego w wozie. Wiatr jakby
zmienił kierunek, chmury pędziły jeszcze po niebie, ale nie były już tak
groźne jak rankiem, nawet tu i ówdzie przeświecać zaczęło słońce i ukazy-
wało się cudownie błękitne niebo.
Remy wrócił po piętnastu minutach. Był zamyślony, milczący i dopiero
gdy usiadł koło mnie w samochodzie, wyjaśnił powód tej zadumy. Stary
rybak wyjawił mu, że czuje, iż lada dzień umrze i że lęka się śmierci na
lądzie i dlatego, w drewnianej szopie nie opodal domu, „rychtuje” niedużą
łódkę, na której chce wypłynąć na morze. Żeby go nikt nie zatrzymał, wy-
ruszy na morze w nocy. Wyruszy i już nie wróci.
‒
Przy pożegnaniu szepnął, że ma mi coś ważnego do zakomunikowa-
nia ‒ mówił Arystowicz. ‒ Myślałem, że znów znalazł coś niezwykłego na
brzegu. A tu tymczasem takie wyznanie... I ba, żeby tylko to. Prosił jeszcze,
abym po jego śmierci podłożył ogień pod checz...
‒
1 co pan mu odpowiedział?
‒
Co miałem odpowiedzieć innego? Przyrzekłem, że to zrobię. Osta-
tecznie i tak nie wiadomo, kto z nas pierwszy: ja czy on... Tyle że ja nie
mam ani szalupy, ani takiej odwagi...
3.
Obiad zjedliśmy w pensjonacie, choć teoretycznie goście otrzymywali tu
jedynie śniadanie, a co najwyżej kolację. Okazało się jednak, że były to
„zasady” przeznaczone dla wydziału finansowego. Skromna willa mogła,
jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej, zamienić się w luksusowy
34
pensjonat z wszystkimi udogodnieniami, jeżeli tylko trafili się odpowiedni
goście, a zdaje się, że Arystowicz i ludzie, którzy go odwiedzali, byli za
takich tutaj uważani. Marta zjadła obiad razem z nami, ale mimo że atmos-
fera posiłku rozsznurowała nawet język Zachwatowiczowi, młoda kobieta
nie włączyła się do rozmowy, uśmiechając się tylko cokolwiek zagadkowo i
odpowiadając monosylabami.
‒
Zaskoczył mnie pan, panie Julianie ‒ zwrócił się w pewnym mo-
mencie do mnie Arystowicz. Myślałem, że przyjechał ktoś słabo obeznany z
ż
eglarstwem, ktoś dla kogo będę wyrocznią, a tu tymczasem zjawił się
pisarz-detektyw, który wie nawet o tym, co chowałem w zanadrzu do obja-
wienia. Śledził mnie pan?
‒
Można to o tyle nazwać śledztwem, o ile detektywem jest również
Klemens Budzisz, Szyper, szukający wyjaśnienia śladów topora na łodzi.
Notatkę o tym, co zdarzyło się w pobliżu wyspy Barbados, znalazłem zu-
pełnie przypadkowo. Są niekiedy sprawy, które potrafią zafrapować wy-
obraźnię pisarza, nie wiadomo zupełnie dlaczego. Mówił pan o swoich
związkach z literaturą. Ja także je posiadam. Także żeglowałem z Londo-
nem na jachcie „Snark” i także płynąłem po skarby z Jakubem Hawkinsem i
Długim Johnem Silverem. Po znalezieniu tej notatki o spotkaniu jachtu
„Captain Flint” istotnie śledziłem w zagranicznej prasie ‒ o ile była dla
mnie dostępna ‒ notatki o pańskim rejsie, notatki zdawkowe, często mylące.
Kiedy pan się zjawił, szukałem w polskiej prasie wywiadów z panem. Zna-
lazłem niewiele, jednak znalazłem te napomknięcia o TAJEMNICY. Nie
byłbym pisarzem, gdybym to tak pozostawił. Zawsze fascynowała mnie
wszelka TAJEMNICZOŚĆ. Próbowałem więc dotrzeć do pana, zwłaszcza
gdy dowiedziałem się, że zamieszkał pan tak blisko Gdańska, w Jastrzębiej
Górze. Namawiałem nawet doktora Różańskiego, pańskiego lekarza, a
mojego dobrego znajomego, na skontaktowanie mnie z panem, ale
35
początkowo odmówił. Pomocny okazał mi się przypadek. Wyznał pan leka-
rzowi, że chciałby spotkać się z jakimś dziennikarzem, „który traktuje swój
zawód poważnie”, albo pisarzem „zainteresowanym poważnie sprawami
morskimi”, pisarzem, który „rozumie morze”. Mówił pan doktorowi Różań-
skiemu o „potrzebie spowiedzi”, o „zrzuceniu z siebie balastu psychiczne-
go”... Tak to określił doktor Różański, gdy zadzwonił do mnie. Zdaje się, że
byłem jedynym, znanym mu człowiekiem pióra, choć obawiam się, że żad-
nej mojej książki nie czytał. Moje życzenie spełniło się więc przez przypa-
dek. Ale pan... czy nie żałuje pan swojej decyzji?
‒
Nie, z pewnością nie. Przyznam jednak, że wczoraj opadły mnie
wątpliwości, czy powinienem w ogóle o tym opowiedzieć. W gruncie rze-
czy niczego to nie zmieni. A jeżeli chodzi o zwierzenia, całą historię ze
szczegółami ‒ może nawet trochę zmyślonymi, co usprawiedliwia czas ‒
opowiedziałem Marcie. Chyba nawet czyniłem to wielokrotnie. Zna ją już
na pamięć. Chyba, że coś w tych opowiadaniach poplątałem. Pamiętasz,
Marto?
Skinęła twierdząco głową.
‒
To śmieszne, ale kiedy czuję się trochę lepiej, przestaję wierzyć, że
moje dni są policzone ‒ wrócił niespodziewanie do tematu swej choroby ‒
wtedy zastanawiam się, czy w ogóle należy poruszać tę sprawę.
‒
Znam przypadki, mówiące o tym, że diagnozy lekarskie myliły się ‒
próbowałem rzecz zbagatelizować, a prawdę mówiąc ani o chorobie Ary-
stowicza, ani o „podobnych przypadkach” nie miałem żadnego pojęcia. ‒
Sądzę, że groźniejsza jest tu pana świadomość choroby niż sama choroba.
‒
Niestety, liczy się tu jeszcze przeczucie. A ono podszeptuje, że jed-
nak to prawda. Ja wiem, że niewiele już czasu mam na uporządkowanie
swoich spraw, a to pewniejsze od wszelkiej diagnozy lekarskiej. Wiem tak
36
samo, jak Klemens Budzisz. Ale dajmy chwilowo temu spokój. Mówimy o
czymś innym. O, chociażby o tym wspaniałym kocie, który zagląda do
pokoju. Taki był właśnie jedyny świadek tego, co stało się na jachcie „Cap-
tain Flint”, I tak go też nazwałem: „Flint”.
Do pokoju wsunął się czarny, olbrzymi kocur, zatrzymał się, przyjrzał
zielonymi ślepiami całemu towarzystwu i powoli zbliżył się do stołu. By-
łem ciekaw, jak przywita się ze swoim panem, ale ominął Arystowicza i
wskoczył na kolana Marty, gdzie natychmiast zwinął się w kłębek i zaczął
mruczeć swoje odwieczne pacierze.
Pokojówka podawała już kawę i koniak. Dwa razy zajrzała do nas wła-
ś
cicielka pensjonatu pani Topolska, pytając, czy obiad smakował. Chyba
Arystowicz miał rację, że z nudów interesuje ją życie gości i próbuje „żyć
ich życiem”. Koniak już był nalany. Znów kapitan Remy Arystowicz pro-
wokował swoje zdrowie, a raczej ‒ swoją chorobę. Za oknami wędrowały
dalej po niebie brzuchate chmury, ale coraz częściej przeświecało słońce, a
razem z jego blaskiem nastrój uczynił się pogodniejszy. Prosiłem żeglarza,
aby zaczął wreszcie opowiadać o swojej przygodzie.
‒
No więc dobrze. Nie ma w tym nic takiego, czego nie mógłbym, lub
nie chciałbym, ujawnić. Zresztą musiałem to i tak opowiedzieć po dojściu
do Barbados, pytała mnie nawet policja. Zdarzyło się to... Nie, nie pamię-
tam już dnia, miesiąca. W dzienniku zapisałem, że było wówczas około
wpół do piątej po południu. Dokładność czasu zapisanego była jednak wąt-
pliwa. Obserwowałem ten statek przecież od godziny, może dłużej, notatkę
uczyniłem wtedy, kiedy jego zachowanie wydało mi się dziwne. O, właśnie,
ma pan wreszcie ten poszukiwany przymiotnik: DZIWNE. Siłą rzeczy zapi-
sałem więc czas przybliżony. Zauważona jednostka była jachtem. Dużym
jachtem pełnomorskim, wymagającym kilkuosobowej załogi. Z początku
37
myślałem, że jacht idzie kursem równoległym do kursu „Noa Noa”, tyle że
wyłącznie na silniku. Wydawało mi się to nawet zagadkowe, bo wiatr był
dobry, choć niezbyt silny, ale gdyby postawili żagle, odsądziliby się ode
mnie o kilka mil w ciągu krótkiego czasu. Zamocowałem bom i, obserwując
grot, pilnowałem jedynie steru, aby nie stracić tak pięknego wiatru. Pogoda
była wspaniała, niebo błękitne, a jedynie na zachodzie kilka waciatych
cumulusów. Tam leżały już Antyle. Morze było spokojne, o ile oczywiście
Atlantyk potrafi być spokojny. Ryby latające wystrzeliwały przed dziobem,
a nieraz zdarzyło się nawet, że spora sztuka pacnęła o pokład...
‒
Pamięta pan takie szczegóły?
‒
Ja tego nie pamiętam... Po prostu ‒ ja to znów widzę... Widzę i od-
czuwam. A wie pan, znałem wtedy już różne obyczaje tamtejszych żegla-
rzy. Byłem przecież raz na Antylach, i wiedziałem, że na tym akwenie
można napotkać bogaczy, którym wydaje się, że ich pieniądze starczą za
patent kapitański i praktykę pokładową. Ci ludzie traktują często morze jak
państwową autostradę, na której ich krążownikom szos należy się pierw-
szeństwo, a potężne zderzaki w razie czego gwarantują absolutne bezpie-
czeństwo. Oczywiście, z tymi zderzakami to tylko metafora. Kiedy więc
zauważyłem, że statek idzie dziwnym kursem ‒ zląkłem się. Pomyślałem,
ż
e na pokładzie musi znajdować się jakieś nieodpowiedzialne towarzystwo,
może kompletnie pijane, a ich statek ma wielką ochotę przeciąć mi kurs...
Byliśmy już dość blisko siebie... Zdecydowałem się na zmianę kursu. Wła-
ś
nie wtedy napadła mnie po raz pierwszy myśl, żeby nie uciekać od niezna-
jomego, ale podejść blisko do jego burty i zajrzeć, co też dzieję się tam, na
pokładzie. Wróciłem na poprzedni kurs i zacząłem zbliżać się do obcego
statku. Była to decyzja nieodpowiedzialna. Po dziesięćkroć nieodpowie-
dzialna.
‒
A jednak udało się panu podejść do obcego statku.
‒
Musiałem być szalony. Istniało dziewięć szans na dziesięć, że
38
bezawaryjnie nie uda mi się podejść do obcej jednostki.
‒
Ale równocześnie jedna szansa, że jednak przedsięwzięcie może się
udać.
‒
Tak. Może był to efekt długiej samotności? Może zmęczenie? Mój
charakter także miał tu coś do powiedzenia. Zabezpieczyłem w każdym
razie burtę odbijaczami przed zderzeniem i ostatni kawałek drogi zrobiłem
już tylko na silniku. Przy większej fali poszłyby w drzazgi burty obu jach-
tów... Działałem jakby pod wpływem hipnozy, wyeliminowałem z wy-
obraźni wszystkie możliwości katastrofy, byłem niemal pewny, że to się
musi udać. I już wówczas wiedziałem, że za chwilę dotknę tajemnicy.
‒
Więc jednak...
‒
Tak. Było coś niesamowitego w tym stateczku. Gdy znajdowałem
się tak blisko, że rozróżniałem już każdy szczegół na pokładzie, byłem
pewny, że na statku nie ma nikogo.
‒
I nie było?
‒
Nie. Szybko spenetrowałem wnętrze, zajrzałem do wszystkich po-
mieszczeń. No, może do prawie wszystkich pomieszczeń. Bo to był prze-
cież duży jacht, ale w każdym razie tam, gdzie powinni byli znajdować się
‒
jak przypuszczałem ‒ ludzie. Jacht sprawiał wrażenie statku ludzi bardzo
bogatych. Na takich jachtach bywa zawsze kilkuosobowa stała załoga, a
właściciel i jego goście są jakby pasażerami. Wszystkie kabiny i koje były
jednak puste, koła ratunkowe, pasy znajdowały się na swoich miejscach.
Nie miałem czasu na szczegółowe oględziny, ale kto miałby czas na coś
podobnego w podobnych warunkach ‒ gdy nasze oba jachty dryfowały w
charakterze rozlatującego się katamaranu, waląc co chwila burtą o burtę ‒
mimo wszystkich zabezpieczeń burtowych, mimo lin krępujących je nawza-
jem, mimo małej fali i zrzuconych żagli... Wie pan ‒ tak jak w przypadku
tajemnicy „Mary Celeste”, tej „Mary Celeste”, którą cytuje się jako
39
klasyczny przykład statku-widma, znalazłem w pomieszczeniu pasażerskim
filiżanki z nie dopitą kawą. W kuchni była gorąca zupa.
‒
I żadnego żywego stworzenia?
‒
Mówiłem już, że przecież coś tam znalazłem. Był to właśnie taki
sam jak ten, obecny tutaj, czarny kot... Tylko, że tamten był jakby przerażo-
ny...
‒
Przerażony?
‒
Takie odniosłem wrażenie. Lubię zwierzęta i znam ich zachowanie.
W pierwszym odruchu złapałem kota i przytuliłem go do policzka. Cały
drżał.
‒
Może to pan go tak przestraszył?
‒
Może. Ale sądzę, że był to jedyny świadek jakiejś tragedii, która ro-
zegrała się na pokładzie. Niemy świadek.
‒
Zabrał go pan wówczas na pokład?
‒
Tak. Oczywiście. Dziś pewnie już zapomniał o tej przygodzie i jak
wszystkie koty ‒ podobnie jak ów anegdotyczny kot opisany przez Kiplinga
‒
chadza sobie tylko znanymi ścieżkami.
‒
Więc był tam tylko kot i nikt więcej?
‒
Tylko kot...
‒
Nie było śladów krwi, jak na „Mary Celeste” albo na szalupie „Kir-
sten”?
‒
Nie znalazłem. Może gdzieś były, ale nie znalazłem. Spieszyłem się.
Bałem się, że „Noa Noa” może doznać awarii. Zresztą nie tylko bałem się o
mój jacht. Ja po prostu bałem się. Rozumie pan? Bałem się. Szukałem
dziennika pokładowego, licząc na to, że znajdzie się tam jakiś zapis, który
coś wyjaśni, ale nie znalazłem. Może źle szukałem? Wziąłem odruchowo ‒
jakby na pamiątkę ‒ jakąś książkę, znalezioną na czyjejś pustej koi. Nie
wiem, po co to zrobiłem, ot po prostu zabierałem jakiś przedmiot „na pa-
miątkę”, ze statku-widma. Potem okazało się, że był to jeden z tomów C. S.
Forestera o przygodach komandora Horatio Hornblowera. Wciąż słyszałem
40
niebezpieczne zgrzyty i łomotanie przy burcie. Wpadłem w panikę. Zaczą-
łem uciekać. Udało mi się stosunkowo łatwo wrócić na mój jacht i rozcze-
pić burty obu statków ‒ choć „Noa Noa” doznała wówczas małej awarii.
Odbiłem na silniku, ale wkrótce zgasiłem motor i postawiłem grot, pragnąc
jak najszybciej oddalić się od obcego. Miałem dobry wiatr...
‒
Czego pan się bał?
‒
Nie wiem. Może działało ‒ jak już powiedziałem ‒ zmęczenie?
Dzień przedtem czułem się chory. Kto wie, czy nie miałem wtedy również
gorączki? A może był to wpływ zapisanych w podświadomości jakichś
dawnych wzruszeń, jakich każdy z nas doznawał przy czytaniu książek
takich pisarzy, jak Marryatt, Stevenson, Conrad? W lekturach tych po-
brzmiewały zawsze echa tajemniczych katastrof, które zdarzały się u wy-
brzeży, nieznanych wysp, na akwenach położonych poza granicami naszej
wyobraźni i naszej trzeźwej, racjonalnej wiedzy. W dziecięcych snach
oglądałem zawsze burty i strzeliste maszty białych fregat i czarnych barków
‒
tych z „Blackboard P-Line”, słyszałem nawet pirackie pieśni. Jeżeli czytał
pan „Złoto z Porto Bello” Howden Smitha albo „Wyspę Skarbów” Steven-
sona, to musiał pan po przeczytaniu obu książek, nucić tę piosenkę o statku
„Skrzynia Umrzyka”...
„Piętnastu chłopa na „Umrzyka Skrzyni”
Ho-aj-ho w butelce rum!
Pije za zdrowie, resztę czart uczyni,
Ho-aj-ho w butelce rum!”
Arystowicz odśpiewał zwrotkę dobrze mi znanej z lektury piosenki, po
czym uśmiechnął się jakby do swoich myśli, upił trochę koniaku i wrócił do
opowiadania, ale uśmiech powoli znikł z twarzy.
‒
Ścigał mnie nawet w moich snach sam Długi John Silver. Słyszałem
stuk jego szczudła na pustych uliczkach jakiegoś miasta, którego nie znałem,
41
a być może istniało ono tylko na ilustracjach książek. Ścigał mnie Ślepy
Pew i Bill Bones zwany Czarnym Psem... Cała zgraja tych piratów, którzy
ż
eglowali z Flintem po Morzu Karaibskim, łupiąc hiszpańskie złote gale-
ony. Były także sny, w których oglądałem zjawę statku-widma. Najczęściej
statek wyłaniał się z mgły, czarny, groźny i straszny. Nigdy nie widziałem
na pokładzie ludzi. Natomiast raz przyśniło mi się, że znalazłem się we-
wnątrz statku-widma błądzącego bez załogi po oceanach. Czułem smród
gnijącej od wieków wody w zęzach i słyszałem skrzyp wręg kadłuba na fali.
W przytłumionym szumie wichru dobiegał mych uszu łopot żagli. Ale to
wszystko nie było tak straszne, jak miarowy odgłos czyichś kroków, jakby
ktoś spacerował na pokładzie ‒ od rufy, przez śródokręcie aż na dziób.
Wiedziałem, że to spaceruje kapitan. I że kapitanem jest upiór... Były to sny
męczące, powtarzające się w pewnych okresach dzieciństwa, absorbujące
wyobraźnię w dzień. Byłem dzieckiem nadwrażliwym, nerwowym, chyba
wymagającym poważniejszej opieki niż ta, jaką nade mną roztaczano. Może
leczenia? Aż raptem wszystko znikło ‒ którejś nocy widma nie zjawiły się
więcej. Z pewnością jednak gdzieś w głębi podświadomości pozostał ich
obraz i ów koszmarny nastrój ‒ dlatego może instynktownie byłem później
wyczulony na wszystkie niesamowite sytuacje. A cóż dopiero, gdy nagle
widma dzieciństwa zmaterializowały się w sposób tak nieoczekiwany?
Spotkałem oto na oceanie żaglowiec bez załogi, żaglowiec, który nosił w
dodatku nazwę przypominającą dziecięcą lekturę ‒ „Captain Flint”. Było to
przecież nazwisko dowódcy, korsarza, który ukrył zrabowane bogactwa na
tajemniczej Wyspie Skarbów, wyczarowanej przez talent pisarski Roberta
Louisa Stevensona...
Remy Arystowicz umilkł i głęboko westchnął. Wydawało się, że uważa
swoją opowieść za zakończoną, postanowiłem jednak nie dać za wygraną.
Wypiłem resztę kawy, która zdążyła już ostygnąć, i sięgnąłem do kieszeni
marynarki. Wyciągnąłem stamtąd wycinek angielskiej gazety sprzed kilku
laty, wyprostowałem go i zacząłem głośno czytać:
42
‒
„Jak donosz
ą
nam z Barbados, do portu w Bridgetown wszedł jacht
„Noa Noa”, jego kapitan zło
ż
ył przed władzami portowymi o
ś
wiadczenie,
ż
e
na wschód od tej wyspy napotkał jacht „Captain Flint”, na którego pokładzie
nie było wida
ć
nikogo.
Ż
agle były jakby w po
ś
piechu zrzucone, ale nic nie
wskazywało na to,
ż
e jacht jest uszkodzony. By
ć
mo
ż
e bli
ż
sze ogl
ę
dziny
doprowadziłyby do jakich
ś
wniosków, ale, niestety, mimo natychmiastowej
penetracji przez samoloty wojskowe wskazanego obszaru morskiego, jacht
„Captain Flint” nie został przez lotników odnaleziony. Według informacji,
jakie nast
ę
pnie otrzymali
ś
my, portem macierzystym statku było Nassau na
wyspach Bahama. Jacht „Captain Flint” stanowił własno
ść
niejakiego Johna
Brewstera, przemysłowca, miał wynaj
ę
t
ą
załog
ę
w liczbie pi
ę
ciu ludzi i trzy
kabiny pasa
ż
erskie, w tym czasie zaj
ę
te przez syna pana Brewstera
‒
Johna
Brewstera, jego przyjaciółk
ę
Margot Callwey oraz czwórk
ę
innych go
ś
ci,
prawdopodobnie młodych ludzi sp
ę
dzaj
ą
cych wakacje razem z synem pana
Brewstera. Nazwisk innych pasa
ż
erów dot
ą
d nie ustalono.”
Skończyłem czytać i spojrzałem na starego żeglarza.
‒
Wiedział pan o tym? Znał pan tę notatkę?
‒
Dziennikarze podali znacznie więcej o spotkaniu ze statkiem-
widmem, niż im o tym powiedziałem. Zaczęli trochę fantazjować. Zna pan
dziennikarzy.
‒
A te nazwiska?
‒
No cóż, tego nie sprawdzałem. To już informacja policji. John Brew-
ster? Może i John Brewster. Mógłby to być równie dobrze John Smith. Czy
to dla pana takie ważne?
‒
Chciałbym usłyszeć wszystko, co wie pan o tej sprawie.
‒
Dlaczego?
43
‒
Po prostu ciekawi mnie to. Obiecał pan ponadto doktorowi Różań-
skiemu, że nie będzie miał pan przede mną tajemnic. Trzymam pana za
słowo.
‒
Pan to naprawdę opisze?
‒
Tak, ale nie jestem dziennikarzem. Nie interesuje mnie statek-
widmo, lecz pan. Tylko pan. Przecież nie zostawił pan wówczas tak tej
sprawy?
‒
Nie... ‒ uśmiechnął się. ‒ Nie zostawiłem, ale równocześnie miałem
ograniczone możliwości działania. Po prostu nie miałem na to pieniędzy,
aby prowadzić na własną rękę śledztwo. Jaśniej się wyrażając: nie miałem
w ogóle pieniędzy. Po przyjściu na Barbados, zacząłem rozglądać się za
jakąś możliwością zarobienia. Zacząłem więc malować, zorganizowałem
wystawę obrazów na jachcie, udzieliłem wywiadu za pieniądze, robiłem
różne rzeczy, o których nie chciałbym tu mówić.
‒
A równocześnie próbował pan więcej dowiedzieć się o całej spra-
wie... Zgadłem?
‒
Tak. W prasie krążyło na ten temat wiele różnych hipotez. Cieszyła
się właśnie popularnością hipoteza trójkąta bermudzkiego. Zacząłem w
porcie studiować na ten temat materiały. Na obszarze od Bermudów po
wyspy Bahama miały bez wieści ginąć statki i samoloty. Barbados leży
poza tym obszarem, ale ostatecznie nie tak daleko. Pisano o wirach mor-
skich, o latających talerzach pojawiających się nad tą okolicą...
‒
I właśnie wówczas otrzymał pan przekaz i list.
‒
Więc i o tym pan wie?
‒
Mówiłem już panu, że interesowałem się tą sprawą.
‒
To była tajemnica, zobowiązano mnie do dyskrecji. Dziwne, skąd
pan o tym wie. Nie mówiłem przecież nikomu.
‒
Pieniądze pan jednak przyjął.
‒
Tak... ‒ przyznał z ociąganiem. ‒ Przyjąłem.
‒
Jaki postawiono panu warunek?
44
‒
Wyruszyć w dalszą podróż dookoła świata. Natychmiast. Ktoś oba-
wiał się, że będę rozgrzebywał dalej tę sprawę ‒ to oczywiste.
‒
A więc była to zapłata za milczenie?
Mój Boże, jaki ja byłem brutalny w tej indagacji! Jaki nietaktowny!
Przecież Arystowicz musiał się czuć jak oskarżony! On zazdrościł innym
ż
eglarzom, a ja zazdrościłem i im, i jemu, zazdrościłem, bo nigdy nie było
mi przypisane zobaczyć Barbados, nie mówiąc o przylądku Horn.
‒
Może to była zapłata za milczenie, a może nie. Za wiele na temat
jachtu „Captain Flint” wówczas się dyskutowało, robiło się wokół tej spra-
wy ‒ jak to się mówi ‒ dużo szumu. Poproszono mnie nawet na spotkanie w
jachtklubie, poświęcone zagadkom zaginionych żaglowców i samolotów w
rejonie trójkąta bermudzkiego. Na Barbados byłem już wówczas osobą
popularną, znaną. Jeżeli ktoś zaczął się moim zachowaniem niepokoić,
mógł mnie po prostu sprzątnąć ‒ byłem zupełnie bezbronny. Ale widocznie
nie chodziło o zabicie mnie, ale o mój wyjazd.
‒
Jest takie przysłowie gangsterskie, które przeczytałem w jednej z
amerykańskich książek kryminalnych: „trup cuchnie”. Zabijanie to osta-
teczność. Jeżeli nawet obawiał się pana ktoś, wolał to załatwić dyskretniej.
Ten ktoś musiał dowiedzieć się o tym, że przedłużający się postój w Barba-
dos, to nie tylko pańska fantazja, ale brak pieniędzy. Kto był nadawcą tej
przesyłki?
‒
Towarzystwo Popierania Samotnych Żeglarzy. Wtedy wydawało mi
się, że coś takiego naprawdę może istnieć. Teraz wiem, że była to mistyfi-
kacja. Takiego Towarzystwa nie było nigdy i pewnie nie będzie.
‒
Ale pieniądze pan przyjął i odpłynął w dalszy rejs.
‒
Brzmi to jak oskarżenie. Musi pan jednak zrozumieć moją sytuację.
Straciłem nadzieję na możliwość kontynuacji dalszego rejsu. Mój jacht ‒
jak już mówiłem ‒ doznał małej awarii. Pieniądze spadły mi jak z nieba.
Chciałem istotnie iść dalej, na południe. Mówiłem sobie, że po powrocie
45
skomunikuję się z tym Towarzystwem Popierania Samotnych Żeglarzy.
Podziękuję...
‒
Nie wysłał im pan zaraz podziękowania?
‒
Nie. Nie było dokładnego adresu. Podano tylko nazwę tego Towa-
rzystwa i miasto nadania przekazu: Fort-de-France na Martynice. Pomyśla-
łem nawet, że może to jakaś agenda Klubu Śródziemnomorskiego, który ma
swoje oddziały na całym świecie, również na Martynice. A może to jakieś
stowarzyszenie powstałe w czasach Gerbaulta? Dość, że pieniądze przyją-
łem i popłynąłem w dalszy rejs. Oczywiście na południe. Przez cały czas
rejsu myślałem o tym. Stało się to moją obsesją. Zacząłem uważać się za
wspólnika jakiegoś przestępstwa, którego charakteru nie znałem. Może
zbrodni? Bo w tym wszystkim nie działały zjawiska nadprzyrodzone... U
licha, skąd pan dowiedział się o tym przekazie? No, ale mniejsza o to. Do
przekazu jeszcze wrócę. Popłynąłem więc na południe. Zaszedłem do Rio,
potem do Buenos Aires, no i dotarłem do Hornu. O całej sprawie zapomnia-
łem. To znaczy włączyłem ją do łańcucha przeżyć na trasie Wielkiego Rej-
su ‒ takiego, pisanego z dużej litery. Przecież jestem maniakiem żeglarstwa,
a to było dopiero prawdziwe, wielkie żeglarstwo. Co to znaczy opłynąć
Horn, tego nikt sobie nie potrafi wyobrazić. Wiele na ten temat czytałem,
ale to, co przeżyłem, przekroczyło daleko ramy opisów i ramy mojej wy-
obraźni. Zawsze w podobnym dokonaniu musi istnieć przysłowiowy łut
szczęścia, a nie tylko wiedza żeglarska i wytrwałość. Miałem chwile abso-
lutnego załamania. Tylko ten, kto oglądał cypel Horn, rozumie innego,
który przeszedł także tę drogę. Nie zrozumie nigdy tego ktoś taki jak pan ‒
chyba że opłynie pan także Horn, ale w to wątpię. Jest to miejsce straszne,
wydaje się, jakby za rufą pozostała cała, znana nam, cywilizowana ziemia, z
jej wszystkimi aktualnymi problemami. Tam można zrozumieć takie słowa
jak Wieczność, jak Nicość, jak Początek i jak Koniec. Mówię może bardzo
46
patetycznie, ale nie sposób mówić o tym inaczej ‒ język nasz jest za ubogi,
aby wypowiedzieć wszystkie stany duchowe w czasie takiego zdarzenia.
Jeden z pisarzy angielskich powiedział kiedyś: „zdejmujcie kapelusz przed
człowiekiem, który opłynął Horn”... Prawdę mówiąc liczyłem, panie Julia-
nie, że zechce pan opisać moje przeżycia w czasie przejścia wokół przyląd-
ka Horn, a nie na temat jakiejś tam sensacyjnej historyjki. Horn... Przylądek
Nieprzejednany... To też legenda, to też tajemnica i to też łańcuch zjawisk
niezwykłych. Zapisano mnie do bractwa kaphornowców jeszcze w czasie
rejsu ‒ bezpośrednio do „Amical Internationale des Cap Hornies” w Saint
Malo, w tym samym Saint Malo, skąd wyruszał na swe eskapady korsarz
Suffren. Nie zgłosiłem się jeszcze do naszej, polskiej, narodowej sekcji, ale
to wina choroby...
‒
Niektórzy twierdzą, że to wina pańskiego egocentryzmu. Przyznał
pan, że zazdrości swym kolegom sukcesów.
‒
Tak, zazdroszczę. Zazdroszczę każdemu żeglarzowi jego przepływa-
nych mil morskich, jego spotkania z „ryczącymi czterdziestkami”... Za-
zdroszczę im zresztą głównie młodości pod żaglami; tego, że przed nimi są
wciąż otwarte morskie szlaki, że wabią ich morskie przestrzenie i oni mogą
dać się porwać tym wezwaniom. A ja już nie ‒ stary wrak zacumowany w
porcie, z gnijącymi pokładami, z urwanym sterem, ze zgubioną kotwicą. Jak
mam im nie zazdrościć? I do tego są lepsi ode mnie, czyści i szlachetni... A
ja...
Ja też mu zazdrościłem. On realizował swoje marzenia utkane ze strzę-
pów książek i płacił wysoką cenę. Chyba i ja zapłaciłbym taką cenę, gdy-
bym mógł zrealizować swoje, podróżnicze, marzenia. Ale nie ‒ nigdy chyba
nie zobaczę Barbados, Martyniki, Tahiti, nie będę żeglował po Morzu Sulu.
Stąd ten mój prokuratorski ton w rozmowie towarzyskiej, stąd te moje insy-
nuacje.
47
‒
A potem był Ocean Spokojny? ‒ zapytałem nie pozwalając mu zanu-
rzyć się w refleksjach.
Ożywił się znów.
‒
Właśnie, Ocean Spokojny, a więc Wyspa Wielkanocna, a więc ar-
chipelagi koralowe z frędzlastymi palmami, słońce, niebo i woda... Duże
odległości, duże odległości... Miałem dobrą pogodę i dobre wiatry, i wolny
czas. No i sięgnąłem wreszcie po tę książkę o przygodach Horatio Horn-
blowera, którą zabrałem z pokładu statku-widma. W czasie czytania znala-
złem między kartkami list.
‒
Ma go pan jeszcze?
‒
Nie, ale treść zapamiętałem i mogę ją zacytować z pamięci. Czemu
pyta pan w taki sposób, jakby prowadził pan śledztwo?
‒
Bo to jest jakby śledztwo, mówiłem już panu, tyle że po jego zakoń-
czeniu, nikt nie zostanie powieszony ani nagrodzony. Chodzi o książkę...
‒
Jestem więc rzeczywiście złamanym, starym człowiekiem, jeżeli się
na to godzę...
‒
Ale i romantykiem, któremu szkoda byłoby zamknąć tę historię we
własnej świadomości. I słusznie ‒ próbowałem złagodzić wrażenie. ‒ Są-
dzę, że pan Zbigniew powinien także poznać tę historię, jeżeli ma udać się
na Martynikę po jacht. Może tam spotkać ludzi, którzy pamiętają historię ze
statkiem-widmem. Nie byłoby dobrze, gdyby doszukiwali się w Zbigniewie
kontynuatora pańskich detektywistycznych ambicji...
‒
Ma pan rację. Lepiej, żebym opowiedział to do końca. Tak jak było.
Ale nie życzyłbym sobie, aby Zyga, lub ktokolwiek inny, chodził moim
ś
ladem. Jest to historia skończona, zamknięta. A opublikować może ją pan
dopiero, gdy mnie już nie będzie na tej planecie.
‒
Co więc było w liście? ‒ byłem znów konkretny.
‒
Był to list pisany przez ojca do syna. Syn miał na imię Jean. List pi-
sany był po francusku. W liście tym ojciec prosił syna, aby wyjechał,
48
dokądkolwiek chce, na okres najbliższego miesiąca i zatarł za sobą ślady.
Pieniądze na niego czekać miały w najbliższej filii „American Express”.
Natomiast po powrocie, powinien zatrzymać się w hotelu „Seine” w St.
Pierre i zapytać o Luciena. Lucien miał mu dać samochód, którym w dwie
godziny można było trafić na miejsce. Co to było za „miejsce” ‒ list nie
wyjaśniał. Zapewne Jean wiedział, o jakie „miejsce” chodzi. Autor listu
ostrzegał go tylko, aby nie zatrzymywał się w Fort-de-France.
‒
Czego się obawiał?
‒
Tego w liście nie wyjaśniano. Ale i tak było już dostatecznie wiele
informacji, aby zidentyfikować miejsce. Chodziło o wyspę Martynikę, o
wyspę, z której wysłano mi ów przekaz pieniężny Towarzystwa Popierania
Samotnych Żeglarzy. A dwie godziny drogi z St. Pierre wskazywały, że
chodzi o jakieś miejsce na północno-wschodniej stronie wyspy, w okolicy
La Trinité. Żałowałem, że nie znalazłem tego listu wcześniej, wówczas gdy
stałem na Barbados.
‒
I pan mnie pyta, dlaczego prowadzę „śledztwo”? Przecież ma pan
takie samo usposobienie jak ja i tak samo wabi pana tajemnica jak mnie.
Sądzę, że mamy pokrewne charaktery, podobną wyobraźnię...
‒
Czy będąc na moim miejscu, miałby pan podobne pragnienia: pój-
ś
cia tropem tej zagadki?
‒
Z całą pewnością, ale szkopuł w tym, że panu już raz zapłacono za
to, żeby przestał się pan interesować tą sprawą. Jeżeli byliby to nawet Mar-
sjanie, mogli oczekiwać od pana, że zostawi ich pan w spokoju.
‒
Ależ panie Julianie, to są tylko pańskie domysły, że zapłacono mi za
milczenie. Wydaje się, że chciano po prostu pozbyć się mnie i to im się
udało. W dodatku było zupełnie naturalne, że mogłem chcieć poznać osobi-
ś
cie mojego dobroczyńcę.
‒
I motywy jego charytatywności.
‒
I motywy także, jeżeli nazwać to charytatywnością.
49
‒
Będąc na Pacyfiku, zdecydował więc pan powrócić na Antyle. Jesz-
cze raz...
‒
Tak. Ale był to projekt jeszcze bardzo mglisty. Zatrzymałem się na
Tahiti, potem na Filipinach, miałem dość niebezpieczną przygodę z party-
zantami na Morzu Sulu. Ktoś oskarżył mnie nawet o sprzyjanie separaty-
stom w rejonie Zamboanga. To również cała historia, może panu kiedyś
opowiem.
‒
Przewiózł pan broń na pokładzie „Noa Noa”?
‒
Zostałem do tego zmuszony i do dziś dziwię się, że na koniec nie
wsadzili mi noża w serce. Byłem przecież „ohydnym białym”, znienawi-
dzonym przez obie walczące strony. Ale istotnie, liczyli, że nikt nie będzie
penetrował wnętrza takiej łupiny jak „Noa Noa”, kierowanej przez szaleńca.
Ta sprawa utrudniła mi jednak dalsze poruszanie się po archipelagu Malezji
i Indonezji. Potem był Ocean Indyjski, cypel Afryki i Południowy Atlantyk.
Dotliłem wreszcie do Dakaru i zastanawiałem się, czy płynąć do kraju, czy
wejść znów w strefę pasatów i osiągnąć barierę Antyli.
‒
Ostatecznie wybrał pan Antyle?
‒
Tak, ale postanowiłem na Antylach nigdzie nie zawijać, aż zobaczę
brzegi Martyniki. A tam po prostu miałem zamiar stanąć w St. Pierre. Omi-
nąć Fort-de-France i zacumować bezpośrednio w St. Pierre.
‒
Bał się pan, że tamci z Towarzystwa Popierania Samotnych Żeglarzy
mogą mieć w Fort-de-France swoich ludzi?
‒
Nazwijmy to: byłem przezorny.
‒
Co pan chciał osiągnąć wchodząc do St. Pierre na Martynice?
‒
Chciałem rozliczyć się z kimś, kto wręczył mi kiedyś te pieniądze.
Chciałem po prostu odkryć tajemnicę statku-widma. Na własny użytek.
Może pan to zrozumieć? Gdybym nawet miał za to zapłacić własnym ży-
ciem, nie cofnąłbym się przed tym przedsięwzięciem. Chyba tak gorąco
50
chciał Kolumb zobaczyć ląd na drugim brzegu Atlantyku, a Cortez złote
miasta Majów.
‒
Czuł się pan więc współczesnym konkwistadorem?
‒
To za wiele powiedziane. Byłem po prostu i jestem romantykiem.
‒
Cortez nie był na pewno romantykiem.
‒
Różnimy się w ocenach faktów i ludzi, ale to nie takie ważne, skoro
osiągnąłem cel. Lawirując wśród cudownych wysp, wabiących swoimi
niepowtarzalnymi pejzażami, goniąc resztkami sił i prowiantu, dobiłem do
brzegów Martyniki. I tak zaczął się drugi rozdział mojej Wielkiej Przygo-
dy...
4.
Arystowicz poczuł się trochę gorzej, ale opowiadał jeszcze długo. Potem
nagle stwierdził, że na dziś koniec i poprosił mnie o odwiezienie Marty do
domu. Siedzieliśmy w pokoju wynajmowanym przez żeglarza, gdzie wła-
ś
cicielka pensjonatu poleciła podać nam kolację. Piliśmy dalej koniak, co z
niepokojem obserwowała Marta. Słuchając opowieści samotnego żeglarza,
robiłem notatki, ale byłem pewny, że nadam całości kształt noweli. Moty-
wacje działań poszczególnych postaci tej historii wydawały mi się absur-
dalne ‒ musiałem znaleźć dla nich jakieś uzasadnienie. Ale jak znaleźć
logiczne uzasadnienie dla działania Arystowicza? Niby chciał mi zdradzić
tajemnicę, ale potem wycofywał się, operował aluzjami, schodził na boczne
tory, kluczył, a wreszcie zaczynał fantazjować.
W moim przekonaniu dobrnął do końca, ale on obiecywał jeszcze jutro
kontynuację opowieści. O czym chciał jeszcze opowiedzieć? Pożegnałem
go i radziłem Zachwatowiczowi, aby poszedł także spać. Potem zabrałem
Martę. Nie lubię prowadzić wozu po kilku kieliszkach koniaku, a Marta
podzielała moje zasady. Poszliśmy więc do najbliższego przystanku
51
autobusowego, gdzie dowiedzieliśmy się, że mamy jeszcze tylko jeden
autobus, ale w przeciwnym kierunku ‒ nie do Karwi, lecz do Władysławo-
wa. Zaproponowałem więc Marcie, że pojedziemy do Władysławowa i tam
znajdziemy taksówkę. Pomysł był nonsensem, ale tyle było nonsensów w
naszym spotkaniu, że jeden więcej nie sprawiał różnicy. Pojechaliśmy więc
do Władysławowa szukać taksówki pod okazałym Domem Rybaka; osta-
tecznie poszliśmy do miejscowej restauracji. Kierownik znalazł nam za-
ciszny stolik, którego jedynym mankamentem było, że z tego miejsca nie
widziało się parkietu, gdzie był właśnie strip-tease. Mankament ten wydał
się nam nader cenny ‒ mieliśmy niewątpliwy spokój, różni natręci omijali
bowiem podobny kąt, pragnąc nic nie uronić z parterowego spektaklu.
Zamówiłem koniak, kawę i wodę. Ponieważ miał być koniak, kelner nie
był oburzony, że nie zamówiłem kotleta schabowego ani węgorza z rusztu.
Z tym lokalem łączyły Martę jakieś wspomnienia. Widziałem, że wyraźnie
czuje się podniecona obecnością tutaj. Wyznała, że „dawno tu nie była”,
jakby tonem usprawiedliwienia. Z głośnika leciały oszałamiające wrzaski i
zmusiło to dziewczynę do nachylenia się ponad stolikiem, kiedy mówiła do
mnie. Nadało to całości charakter intymnych zwierzeń; a więc po spowiedzi
Arystowicza, wysłuchiwałem kolejnej spowiedzi dziewczyny, z tym że jej
historia była znacznie prostsza niż żeglarza i właśnie zaskoczyła mnie swo-
im kontrastem.
Marta miała obecnie lat dwadzieścia sześć czy siedem. Podała mi datę
urodzenia i próbowałem szybko w myśli obliczyć jej wiek. Nad morze
przyjechała przed kilku laty z drugiego końca Polski, z Jasła. Przyjechała u
schyłku sezonu, na jesieni. To był jej pierwszy kontakt z morzem. Nie były
to wczasy. Przyjechała po śmierci matki, gdy została sama na świecie. Tak
powiedziała ‒ „sama na świecie”. Tutaj mieszkała siostra jej matki, a więc
jej ciotka, której mąż zobowiązał się znaleźć Marcie pracę. Dostała ją w
52
patroszarni „Szkunera”. Wiosną zaczęła odczuwać bóle rąk, było to ostre
zapalenie stawów. Leczyła się w specjalistycznym ośrodku w Sopocie.
Kiedy wróciła, zerwała z patroszarnią i spróbowała swych umiejętności
jako kelnerka. W tym czasie poznała chłopca, z którym „zaczęła chodzić”.
I wtedy przyszedł Bartłomiejowy Sztorm...
Miano takie nadają rybacy pierwszemu sztormowi jesieni, który zdarza
się około dnia świętego Bartłomieja. Wichura wieje wtedy trzy albo i pięć
dni, fale łamią się na betonie mola, strzelając wysokimi fontannami, a w
porcie stoją kutry wszystkich bałtyckich nacji, oczekując na poprawę pogo-
dy. Bartłomiejowy Sztorm wygania z plaży większość letników, którzy
przekonani, że to już koniec lata, pakują manatki i uciekają z Wybrzeża.
Gdy przychodzi potem słoneczny, cudowny wrzesień, z plaż korzystają
nieliczni znawcy nadmorskiej aury i opalone rybackie dzieci.
W czasie Bartłomiejowego Sztormu Marta poznała rybaka z załogi jed-
nego z kutrów duńskich. Uczyła się w szkole angielskiego, to jej pomogło
porozumieć się z Duńczykiem. Porozumiałaby się jednak i bez tego. Był
piękny i szedł od niego wiew szerokiego świata, do którego zaczęła ostatnio
tak bardzo tęsknić. I to, czego nie mógł wyżebrać Tadek ‒ jej chłopak ‒
otrzymał bez proszenia Duńczyk. Przyszła do niego ‒ na jego przelotną
kwaterę w Domu Rybaka ‒ bo często marynarze z jednostek stojących w
porcie wynajmowali pokoje, aby pomieszkać wygodnie na stałym lądzie.
Był jej pierwszym mężczyzną.
Pokochała go tak, jak może tylko pokochać naiwna dziewczyna ideał
swych marzeń.
Pytała go, jak i gdzie mieszka, oczekując odpowiedzi zgodnej ze swoim
ś
wiatem marzeń, a on ‒ chyba orientując się o co jej chodzi ‒ zapominał o
domku na brzegach cichej zatoki i kreślił kolorowe obrazy willi nadmor-
skich wśród palm. Znał te wizje, tak jak i ona, z kina.
53
Następnego dnia wiatr ustał tak samo gwałtownie, jak nadleciał. Morze
kolebało martwą falą, ale kutry opuszczały już basen portowy. Duński kuter
wyszedł jeden z pierwszych.
Historia banalna, jak milion podobnych.
‒
Sama nie wiem, dlaczego o tym panu opowiadam, ale po raz pierw-
szy w eleganckim lokalu byłam z tym Duńczykiem.
‒
W jakim „eleganckim lokalu”?
‒
Właśnie tu, w Domu Rybaka.
Tym „eleganckim lokalem” mnie rozbroiła.
‒
Czy widziała go pani jeszcze kiedyś?
‒
Kogo?
‒
Duńczyka.
‒
Nie. Oczywiście, że nie. Przecież ich kutry nie mają w planie zawi-
jania do Władysławowa. Takie odwiedziny to dla nich same straty. To kosz-
tuje. Często wolą sztormować, jeżeli fala nie jest za wysoka. Można liczyć
tylko na zbieg okoliczności ‒ sztorm o wielkiej sile, uszkodzony silnik, no i
musieliby znaleźć się akurat w pobliżu Władysławowa.
‒
Mimo to czekała pani na niego.
‒
Czekałam... Czekam, zawsze, zwłaszcza kiedy jest sztorm...
Skończyła potem kursy pielęgniarskie, zamieszkała w Karwi, pracuje w
miejscowym ośrodku. Mieszka tam z dzieckiem.
‒
Jak poznała pani Arystowicza?
‒
Poproszono mnie o opiekę nad nim. Cały miesiąc mieszkałam w
pensjonacie pani Topolskiej. Był bardzo ciężko chory. Myśleli wszyscy, że
umrze. Wyszedł z tego, ale nie na długo. Jeżeli znów zachoruje, przeniosę
się do pensjonatu, aby go pielęgnować.
‒
Czy wie pani, że Arystowicz niedługo umrze?
‒
Wiem. On też wie o tym.
54
‒
Lubi go pani?
‒
Ja go kocham.
Tak też myślałem.
Przez moment milczeliśmy słuchając muzyki nadawanej z taśm magne-
tofonowych. W pewnej chwili podszedł do naszego stolika ktoś w mundu-
rze oficera marynarki handlowej i zapytał, czy mógłby się dosiąść. On także
szukał jakiegoś ustronnego kącika, żeby coś zjeść w spokoju i jego także
nie interesował strip-tease. Znałem go dość dawno z jakichś środowisko-
wych spotkań pisarzy z ludźmi morza, potem spotykałem się z nim, gdy
zbierałem materiały na temat pracy ratownictwa morskiego do pewnej sen-
sacyjnej książki. Nazywał się Rowiński i pracował w Polskim Ratownictwie
Okrętowym. We Władysławowie był zapewne na jakiejś inspekcji. Wydało
mi się, że zjawił się w samą porę, temat rozmowy między mną a Martą
został wyczerpany.
‒
Nie przeszkadzam?
‒
Ależ skąd! Wracamy właśnie od Remy Arystowicza z Jastrzębiej
Góry.
‒
Od tego żeglarza-samotnika?
‒
Właśnie od niego.
‒
Podobno jest ciężko chory, a w dodatku to jakiś dziwak, odludek...
Zdaje się jednak, że oni wszyscy tacy. Teliga też był trochę dziwak i odlu-
dek.
‒
Wszystko się zgadza: i dziwak, i odludek, ale ciekawy człowiek.
‒
Wszyscy dziwacy są ciekawi. Państwo do Gdyni?
Wyjaśniłem naszą sytuację i Rowiński natychmiast zaoferował pomoc.
Zje kolację i odwiezie nas do Karwi, gdzie zostawimy Martę, a potem od-
wiezie mnie.
‒
Przygotowuje pan książkę o Arystowiczu? ‒ spytał.
‒
Mam taki zamiar, ale nie wiem, czy mi się to uda.
‒
Małomówny?
55
‒
Ależ nie! Po prostu kopalnia tematów, ale tak obfita kopalnia, że nie
wiem od czego zacząć książkę.
‒
A pana powieść o ludziach z ratownictwa morskiego?
‒
Leży nie dokończona. Wciąż łapię się na tym, że za mało poznałem
temat. Jestem w gruncie rzeczy dyletantem.
‒
O ile wiem, pływał pan trochę.
‒
Okazuje się, że ciągle tego za mało. Może należałoby pływać na jed-
nostkach jednego typu i pływać całe życie ‒ żeby coś napisać? A co u pana
‒
załoga ratownicza czuwa?
‒
Czuwa.
Rowiński musiał mieć specjalne względy, bo dość szybko przyniesiono
mu jedzenie, które zamówił chyba po drodze do sali restauracyjnej.
‒
Czy nie zdarzają się pomyłki w wezwaniu o pomoc?
‒
Zdarzają się. Czasami są to światła pozycyjne samolotu lub płomień
dysz odrzutowca, a gorzej, gdy w Sylwestra ktoś nierozważny wystrzeli na
statku czerwone rakiety „na wiwat”.
‒
Jaki przewidziano czas od decyzji o rozpoczęciu akcji ratunkowej,
do momentu odbicia jednostki ratowniczej od nabrzeża?
‒
Najwyżej dziesięć minut.
‒
Nawet przy „ósemce” na morzu?
‒
Nawet przy „dziesiątce”.
‒
Zdarzało się, że nie zdążyli?
‒
Zdarzało się. Mieliśmy również sytuację, gdy jednostka ratownicza
dostawała się w nie byle jakie opały. W czasie ratowania „Daru Opola”
sztormowe fale obróciły jednostkę ratowniczą z Władysławowa kilem do
góry. I niech pan sobie wyobrazi, nikt nie utonął, a nawet nie puścili holu.
Po dokonaniu pełnego obrotu weszli do portu, ciągnąc za sobą „Dar Opola”.
Innym razem, kiedy na mieliznę koło Władysławowa weszły dwa kutry,
idąca im na pomoc nasza jednostka ratownicza „Halny” także weszła na
56
mieliznę. Z morzem nie ma żartów. Ostatnio dobitnie poświadczyła o tym
seria katastrof jachtowych: straciliśmy „Otago”, straciliśmy „Iwonę Pień-
kawę”, a tuż, niedaleko nas, rozbił się na władysławowskim falochronie
jacht „Centaurus”... Denerwują mnie ci jachtowi kawalerzyści.
‒
Nie fascynują pana białe żagle na morzu?
‒
Nie jestem romantykiem, proszę pana. Morze to po pierwsze warsz-
tat pracy, a nie boisko sportowe.
‒
Mam jeszcze jedno pytanie: czy zdarzyło się, że ratownicy wyławiali
jakiś pas ratunkowy, jakąś szalupę, o których pochodzeniu nikt nie umiał
nic powiedzieć?
‒
Oj, czuję, że rodzi się jakaś książka morska! I pewnie o Latającym
Holendrze, zgadłem?
‒
Nie odpowiedział pan jednak na pytanie.
‒
No więc dobrze, zdarzało się to i często się zdarza. A czy milicja jest
w stanie wyjaśnić każde włamanie, każde morderstwo? Także nie. Zostaje
więc wówczas TAJEMNICA. I piszą o niej książki, tacy jak pan. Nie gnie-
wa się pan na mnie za to, co mówię?
‒
Nie, skąd! A czyta pan takie książki?
‒
Czasami dla relaksu, proszę pana, a codzienność nie daje wiele czasu
na rozrywki. Widzi pan, jest noc, a ja dopiero skończyłem pracę.
‒
Czy tu, we Władysławowie, znaleziono kiedyś łódź bez załogi?
‒
A tak. Było coś takiego. I niech pan sobie wyobrazi, nikt na obszarze
całego Bałtyku nie zameldował wówczas o zniknięciu łodzi. Licho wie,
skąd się wzięła.
‒
A zdarzyło się, że jakiś statek przepadał bez wieści?
‒
Było kilka takich przypadków z jednostkami rybackimi, ale nie
wiem, czy później nie znaleziono jakichś śladów. Czy zresztą zawsze moż-
na zidentyfikować szczątki burty, kawałki desek pokładu albo wyrzuconego
na plażę topielca, który leżał miesiąc w wodzie? Mówiłem już panu,
57
zostaje TAJEMNICA, ale to nie znaczy zaraz, żeby wierzyć w Latającego
Holendra.
Rowiński odwiózł Martę do Karwi, a następnie wysadził mnie przed
pensjonatem, w którym zamieszkiwał kapitan Arystowicz. Życzył mi spo-
kojnej nocy i radził wrócić do tematu ratownictwa okrętowego. Może miał
rację.
W drzwiach pensjonatu natknąłem się na właścicielkę tego przybytku,
panią Topolską. Sprawiała wrażenie podekscytowanej.
‒
Wie pan... nie poznaję pana Arystowicza. Nie wiem, co robić. Posy-
łać po lekarza, czy iść tam i stanowczo zażądać, aby szedł spać?
‒
A co się dzieje?
‒
Siedzą razem z tym młodym, który przyjechał z panem i... śpiewają!
Wytłumaczyłem pani Topolskiej, że Remy i Zyga to żeglarze, a żeglarze
na całym świecie lubią sobie pośpiewać, niezależnie od wieku i niezależnie
od stanu zdrowia. Teraz rzeczywiście usłyszałem i ja, górował zdecydowa-
nie potężny głos Arystowicza.
„... Kiedy sztorm morze wzburzy,
W takielunku wiatr wyje,
To załoga „Zawiszy”
Czuje wtedy, że żyje...”
Uspokoiłem więc panią Topolską i obiecałem uspokoić rozśpiewanych
ż
eglarzy. Wstąpiłem, jeszcze do łazienki, aby obmyć twarz zimną wodą, a
gdy szedłem już korytarzem, repertuar uległ zmianie.
„... Wróćcie do mnie białe żagle ‒
Hen, z dalekich oceanów
I przynieście białą mewę w górnej rei...”
Podszedłem do drzwi i nacisnąłem klamkę. Nie usłyszeli mojego wej-
ś
cia. Siedzieli obaj przed otwartymi drzwiami balkonowymi, Arystowicz na
58
fotelu, Zyga Zachwatowicz na podłodze. Firanka była odsłonięta, lampa
zgaszona, a na framudze rozbłysło odbicie światła rozewskiej latarni.
„Białe żagle, białe żagle ‒
Tak bielutkie jak sukienka mej dziewczyny...
Co zniknęły mi tak nagle
Jak wspomnienia mej młodości...
Białe żagle...”
5.
Rano Arystowicz dostał krwotoku i nie mogło być mowy o kontynuowaniu
wywiadu. Przyjechał doktor Różański, w pensjonacie zjawiła się Marta, a
lekarz zalecił, żeby nie odstępowała chorego.
W południe uregulowałem rachunek i pożegnałem się z właścicielką
pensjonatu, obiecując wrócić, jak tylko Arystowicz poczuje się lepiej, ale
trudno było przewidzieć, kiedy to nastąpi.
Na drodze mijaliśmy całe karawany samochodów z rejestracją ze
wszystkich stron kraju. Zaczynała się pełnia sezonu. Byliśmy, zdaje się, z
Zygą jedynymi, którzy opuszczali Władysławowo, kierując się w stronę
Gdyni. Pogoda także się poprawiła. Na niebie zostały samotne, niegroźne
cumulusy, słońce przygrzewało, plaże znów zaroiły się od wczasowiczów.
‒
Remy opowiedział mi wczoraj wiele dodatkowych, ciekawych in-
formacji o swoim pobycie na Antylach. Sądzę, że ułatwi mi to odbiór jach-
tu. Jest tam nawet opłacony przez Arystowicza człowiek, który miał dbać o
konserwację statku. Nie będzie chyba większych trudności w przyprowa-
dzeniu jachtu do Polski.
‒
Chcesz jechać sam?
‒
A czemu nie? Mam przecież solidną wiedzę i praktykę, a każdy ma-
rzy o samotnym rejsie, w którym najlepiej sprawdzić swoje umiejętności i
możliwości.
59
‒
Nie namawiał cię, aby pójść jego śladem i grzebać się w tych zagad-
kach?
Zyga odwrócił twarz i spojrzał na mnie pytająco.
‒
Zdaje się, że życzy sobie czegoś wręcz odwrotnego. Dlaczego tak
pomyślałeś?
‒
Tak mi się tylko wydawało, Arystowicz mógł wysłać mnie z Martą,
aby pomówić swobodnie z tobą. Jego dalej coś gnębi, w tym wszystkim jest
jednak jeszcze jakaś zagadka.
‒
Chyba to prawda, ale przecież tematy naszych rozmów były różne:
ciebie interesowała przeszłość, ja miałem otrzymać kilka rad i wskazówek,
jak przyprowadzić jacht do Polski wprost z Martyniki. To oczywiste, że
chciał zostać ze mną. Ty nie jesteś żeglarzem, co najwyżej teoretykiem i
literackim entuzjastą żeglarstwa, ja po prostu pływam. I wiesz co, „Noa
Noa” nie stoi wcale w St. Pierre, ale w Fort-de-France.
‒
Wpadniesz do mnie przed wyjazdem na Antyle?
‒
Chętnie.
‒
Zrobiłem notatki z wczorajszej opowieści Arystowicza, spróbuję
ułożyć je w całość.
‒
Chcesz to wydać?
‒
Arystowicz jest jedynym naszym żeglarzem bez biografii, bez wy-
wiadów, bez nagród, bez sławy, nie należy do polskiego „bractwa kaphor-
nowców”, unika spotkań koleżeńskich.
‒
Uważasz, że „nietypowy”? ‒ zapytał jakby ironicznie.
‒
Nie o to chodzi, że „nietypowy”. Po prostu warto zostawić o nim ja-
kieś wspomnienie. Nikt dotąd tego nie spróbował napisać, a tymczasem
zdrowie Arystowicza...
‒
To pewne, że jest z nim tak źle?
‒
Zupełnie pewne.
‒
Szkoda chłopa. Wczoraj, jak odszedłeś i jak już nie widział twojego
notatnika, jakby się odmienił. Poznałem go takim, jakim go nikt dotąd nie
znał.
60
‒
Może Marta?
‒
Żartujesz...
‒
Nie, nie żartuję. Kocha się w nim, powiedziała mi o tym. Muszę coś
jeszcze sprawdzić, podobno przed wyruszeniem w rejs Arystowicz był już
ż
onaty, a po powrocie wziął rozwód.
‒
Po co to badać? Po co grzebać w cudzych sprawach?
‒
Jeżeli będzie postacią sławną, będą grzebać inni. „Grzebiąc się w
cudzych sprawach” ludzie szukają motywacji postępowania innych, a to z
kolei pomaga lepiej zrozumieć im siebie. Cena sławy, to między innymi
wglądanie ludzi obcych w osobiste sprawy człowieka sławnego. Jeżeli nie
lubisz tego, nie szukaj popularności.
‒
Lubię żeglarstwo. Jest dla mnie wszystkim.
‒
Arystowicz wiedział o tym i dlatego wybrał ciebie na swego następ-
cę. Trzymam cię za słowo, że przed odjazdem wpadniesz do mnie. Płyniesz
statkiem na Morze Karaibskie?
‒
Podobno mają mi załatwić samolot do Meksyku, a stamtąd przez Pu-
erto Rico albo Jamajkę mam się dostać na Martynikę. Jeżeli, jak mówi
Arystowicz, jacht jest konserwowany, sprawny, można załadować prowiant
i paliwo i... płynąć.
‒
Jaką trasę wybierzesz?
‒
Może starą trasę hiszpańskich „Srebrnych Flot”, a może wprost na
północ, przez barierę wysp Bahama, potem wzdłuż brzegów Ameryki Pół-
nocnej i od Nowego Jorku na wschód. Mogę mieć tam lepsze wiatry. Zresz-
tą nie wiadomo jeszcze, kiedy będę płynął, w jakim miesiącu. Jeżeli okaże
się, że przygotowania do rejsu potrwają ‒ będę wybierał zależnie od bieżą-
cych warunków na Atlantyku. Otwartego Atlantyku nie boję się. „Noa Noa”
to zresztą jacht stateczny i równocześnie przystosowany do ewentualnej
wywrotki, choć nikt nie chciałby czegoś podobnego przeżywać. Lękam się
trochę Zatoki Biskajskiej, mam z tego obszaru jak najgorsze wspomnienia i
61
radziłbym każdemu żeglarzowi omijanie tego kotła. Tam są zawsze jakieś
niespodzianki. Arystowicz już w czasie rejsu dobrze wyposażył jacht. Ma
obecnie radiostację bezpieczeństwa i to dobrego gatunku ‒ „Clifford and
Shell Lifeline Radio”, a także silny radiotelefon.
‒
Nie miał tego, kiedy wypływał.
‒
Znów coś sugerujesz. Widocznie zarobił, sprzedając swoje obrazy, a
zresztą nie miałbym mu za złe, gdyby nawet przemycał broń na Morzu Sulu
dla powstańców w Zamboanga. Jak przyjadę do ciebie, pokażesz mi notatki
o Arystowiczu?
‒
Oczywiście. Ale na początek piszę o tym, co zdarzyło się Arystowi-
czowi na Martynice.
‒
A więc, jak on sam to nazywa: drugi rozdział jego przygód w czasie
rejsu dookoła świata. Zaczynasz od drugiego rozdziału tej Wielkiej Przygo-
dy. Dlaczego nie od pierwszego?
‒
Pierwszy wymagać będzie z pewnością jeszcze uzupełnień; nato-
miast ten drugi, od momentu wylądowania na Martynice, przypomina sen-
sacyjne powieści. Coś jest tu z walki Jamesa Bonda z doktorem No. Aż
wierzyć się nie chce, że to rzeczywistość.
Znów spojrzał na mnie podejrzliwie.
‒
Nie wierzysz mu?
‒
To nie ma nic do rzeczy. Opiszę tak, jak odmalował nam to wczoraj
przy koniaku, tyle że swoimi słowami, jakbym pisał vie romancee.
‒
Co takiego?
‒
Vie romancée, czyli biografię w formie powieści.
‒
Nie nakłamiesz tam za wiele?
‒
Sam ocenisz. Jeżeli uznasz, że nakłamałem, nie opublikuję. Zgoda?
‒
Zgoda.
Wjeżdżaliśmy już w szerokie arterie Chylonii. Wiatr przegnał ostatnie
chmury, na najbliższe dni zapowiadała się piękna pogoda.
62
Część II
Rezydencja „Xanadu”
„Martynika, Jamajka
‒
wszystko to tylko imaginacja...”
Aimé Césaire
(Martynika)
1.
Właściwie można to sobie doskonale wyobrazić ‒ od strony morza niebo
ciemnobłękitne, od lądu ‒ spowite mgłą, w okolicach wulkanu Mt. Pelée ‒
wełniste obłoki. Morze o barwie ciemnego szafiru przy wybrzeżach, prze-
chodzące w srebrzystą gładź na horyzoncie. Naokoło bujna zieleń, palmy i
zgiełk miasta, które ongiś było stolicą Martyniki, a od czasu słynnej erupcji
wulkanu Mt. Pelée zajmuje drugie miejsce na wyspie po Fort-de-France.
‒
Czy chce pan zobaczyć starego mordercę ‒ górę Pelée ‒ z bliska,
monsieur navigateur solitaire? ‒ pyta recepcjonista ubrany w niezbyt czyste
białe spodnie i białą koszulę bez rękawów. Recepcjonista ma oliwkową
skórę i wydatne wargi, jego mowa przypomina francuszczyznę pewnych
dzielnic Paryża zamieszkałych przez cudzoziemców, ale równocześnie
wyzbyta jest tamtej wulgarności. Jest miękka, trochę szeleszcząca, jak hisz-
pański z Katalonii. Mowę tą kształtowali konkwistadorzy, handlarze
63
niewolnikami i piraci, a potem haitańskie bunty, dyrektoriat i cesarstwo. Na
Mont Pelée, a raczej Montagne Pelée ‒ trzeba jednak się udać koniecznie,
aby „zobaczyć mordercę z bliska”. W roku 1902 wybuch tego wulkanu
zmiótł w ciągu trzech minut całe miasto z powierzchni ziemi, razem z trzy-
dziestoma tysiącami mieszkańców. Ocalał tylko jeden człowiek ‒ osadzony
wówczas w kamiennym lochu więzienia. Życie lubi widocznie paradoksy.
Od tego czasu miasto St. Pierre odbudowało się, rozrosło, choć nie zdobyło
już prymatu nad nową stolicą. Nieliczne ruiny na peryferiach stanowią
jeszcze wciąż miejsce pielgrzymek turystów.
Ale monsieur navigateur solitaire odkłada wycieczki na później, choć z
nich nie rezygnuje. U recepcjonisty zamawia natomiast małą kawę, aroma-
tyczną, mocną, gorącą i czarną jak smoła. Jest właśnie pora deszczowa,
trwająca tu od lipca do listopada. Lekka bryza nie łagodzi wilgotnej duchoty
tropików. Remy Arystowicz ociera chusteczką spocone czoło. Hotel „Le
Seine”, w którym zamieszkał, nie ma nic z Hiltona. Mają tu wprawdzie
prysznice w pokojach i wizerunek cesarzowej Józefiny w hallu (oczywiście
cesarzowej Józefiny ‒ żony Napoleona, która rodem była z Martyniki), ale
jest to hotelik więcej niż skromny. Raduje to Arystowicza, który bał się, że
„Le Seine” okaże się wieżowcem albo potężnym blokiem o wyszukanej
architekturze, jak te znane mu z prospektów zachwalających wyspy Bahama
albo Porto Rico ‒ raj milionerów. Ale Martynika to nie wyspy Bahama ani
Porto Rico.
Portier, na którego obliczu zapisały się wszystkie wpływy rasowe Indii
Zachodnich, nie przestaje się uśmiechać i wabić propozycjami turystycz-
nymi. Ma na imię Denis. To dobrze, że nie Lucien. Można go jednak spytać
o pana Luciena, który wypożycza samochody.
‒
Znasz może pana Luciena? ‒ pyta żeglarz, popijając kawę. Spogląda
wprost w oczy recepcjonisty i widzi, jak tęczówki tamtemu mętnieją. Już
64
nie zachwala wycieczek w góry, aby obejrzeć „starego mordercę”...
‒
Pana Luciena? ‒ powtarza pytanie, udając, że nie dosłyszał.
‒
Dobrze usłyszałeś, Denis. Właśnie pana Luciena ‒~ powtarza Remy.
‒
Tego, który... ‒ portier jąka się, milknie.
‒
Potrzebny mi samochód ‒ wyjaśnia żeglarz. ‒ Dwie godziny drogi
nie więcej... Może wrócę zaraz, może zostanę...
Remy mówi wolno, obserwując wrażenie, jakie jego słowa wywołują na
twarzy recepcjonisty. Denis już się nie śmieje. Jest speszony, nawet zde-
nerwowany. Brał tego przybłędę z morza za zwykłego żeglarza-turystę
szukającego tu egzotycznych wrażeń. Po propozycjach odbycia podróży na
szczyt Mt. Pelée z pewnością przyszłaby propozycja obejrzenia wieczoru
folklorystycznego (oczywiście „valse martiniquaise”, w których brzmią
rytmy kubańskiej zarzueli i polskiego mazurka, przyniesionego do Indii
Zachodnich przez krnąbrnych legionistów polskich, których zapragnął wy-
gubić Bonaparte w malarycznych bagnach San Domingo). Następna propo-
zycja dotyczyłaby poznania miejscowej szansonistki „la mulata”, z którą
można spędzić noc za dwadzieścia dolarów, pół nocy za dziesięć, a godzinę
za pięć. A może „monsieur navigateur solitaire” reflektowałby na poznanie
oryginalnego czarownika ‒ „quimboiseur” zawsze może się przydać na
Martynice, można tu bowiem nagle zapaść na dziwną chorobę, z której już
nikt nigdy nie wyleczy... Niestety, navigateur solitaire żąda tylko sprowa-
dzenia pana Luciena. Więc będzie Lucien!
Denis przywołuje małego, czarnego jak smoła chłopaczka i mówi do
niego coś szybko, miejscowym slangiem, czego Arystowicz nie jest w sta-
nie zrozumieć. Chłopak kiwa głową i wybiega na dwór. Po dziesięciu minu-
tach jest już z powrotem. Ale nie sam. Człapie za nim stary Mulat
65
posiwiały, chudy, ascetyczny, odziany w wypłowiałe czarne ubranie i wy-
płowiały, a właściwie zielony od słońca, czarny kapelusz. Na nosie ma
okulary, jakby atrybut ważności, a w dłoni laskę z gałką z kości słoniowej,
niczym insygnia władzy.
Siadają teraz razem z Arystowiczem w rogu hallu w hoteliku „Le Se-
ine”. Mulat także pije kawę przyrządzoną przez portiera. Mówią półgłosem,
monosylabami, to im obu najlepiej odpowiada. Ani Remy Arystowicz, ani
Lucien nie chcą za wiele powiedzieć. Remy ‒ bo nie wie, co ma mówić, a
Lucien, ponieważ nie orientuje się, kim jest przybysz, czego chce i co wie o
całej sprawie.
‒
„Xanadu?” ‒ pyta po chwili ascetyczny Mulat.
‒
„Xanadu!” ‒ potwierdza żeglarz, choć nie wie, co to słowo oznacza.
Czytał kiedyś jakąś książkę: „Droga do Xanadu”, coś bardzo utopijnego,
gdzie nazwa „Xanadu” występowała jako symbol wyspy szczęścia. Na
wyspach Bahama zbudowano nawet hotel noszący nazwę „Xanadu Prin-
cess”, czyli „Księżniczka Xanadu”. Hotel niczym baśniowy pałac. Arysto-
wicz zna to z prospektów. Kto napisał tę książkę ‒ może Hilton? Nie. Hil-
ton napisał „Zaginiony horyzont” ‒ powieść o innej utopii, rajskiej dolinie
Shangrii-La, ukrytej wśród niebosiężnych Himalajów. Kto użył po raz
pierwszy nazwy „Xanadu?” Ech, mniejsza z tym... Trzeba tymczasem grać
dalej...
‒
Będę mógł to załatwić jutro albo pojutrze. Czy jest pan tam oczeki-
wany?
‒
Sądzę, że tak.
‒
Przybył pan z morza?
‒
Wprost z morza.
‒
Jak nazywa się pański jacht?
‒
„Noa Noa”.
‒
„Noa Noa” ‒ powtarza Lucien i przymyka oczy, aby dobrze obcą na-
zwę zapamiętać. ‒ Niech pan tymczasem zwiedzi miasto i pamiątki po
wielkim wybuchu Mt. Pelée. Podobno w Europie też macie takie miasto,
66
które umarło w ciągu trzech minut. Nie pamiętam tylko jego nazwy. Tu,
gdzie siedzimy teraz, nie było kiedyś nic ‒ tylko zgliszcza i ruiny.
Wspomnienie eksplozji wulkanu zastępuje tutejszym mieszkańcom po-
siadania jakichś zabytków ‒ myśli Arystowicz. ‒ Gdzie indziej radzi się
zwiedzić katedry, pałace, muzea, a tutaj mówi się: na tym miejscu była
sterta gruzów, dlatego dziś nie możemy panu nic zaoferować do oglądania.
Niech pan zobaczy jeszcze te ruiny, których nie uprzątnęliśmy...
‒
W jaki sposób da mi pan znać?
‒
Tutaj, w hotelu, zostawię panu wiadomość.
‒
Dostanę samochód z kierowcą?
‒
Tak. Więcej życzeń pan nie ma?
‒
Nie mam.
‒
Więc wszystko w porządku, monsieur?
Rozstają się i Remy idzie zwiedzać miasto, w którym istotnie niewiele
jest do zwiedzania. A jednak coś znajduje ‒ jest to cela w więzieniu, w
której przetrwał zagładę miasta jedyny żywy człowiek. Cela straszna, wy-
kuta niemal w skale, raczej bunkier niż izba. To najstraszniejsze w całym
St. Pierre miejsce było jedynym, które pozwoliło przeżyć kataklizm. Wię-
zień ‒ Auguste Ciparis ‒ który nie mógł liczyć na prędkie zwolnienie, został
dzięki tej katastrofie bohaterem i uzyskał wolność...
Martynikę odkrył Kolumb w czasie swej czwartej podróży, dwudzieste-
go pierwszego dnia od opuszczenia brzegów Wysp Kanaryjskich. Zatrzy-
mał się tu na trzy dni, zanim wyruszył w dalszą drogę. W sto lat później
zjawił się tu pewien francuski awanturnik, nazwiskiem d'Esnambuc, wraz z
grupą swych rodaków, którzy założyli osadę u stóp wulkanu. Ich przywódca
nosił imię Piotr ‒ nic więc dziwnego, że osada, otrzymała nazwę St. Pierre.
Z tych czasów jednak nie zostało żadnych śladów, a nawet niewiele wspo-
mnień.
I to wszystko, czego dowiedział się Remy, oglądając celę jedynego
67
ocalałego w Sodomie. Powiedziano mu jeszcze, aby wybrał się tutaj po-
nownie w okresie karnawału, zobaczyłby wówczas korowód, jakiego nie
oglądał jeszcze nigdy i nie będzie nigdzie oglądał. No i usłyszałby orygi-
nalne wykonanie „beguine”. Na Martynice narodził się bowiem taniec
„beguine”. Narodziła się także Józefina, przyszła żona Napoleona. To także
przypomina się tu kilkakrotnie, podsuwając nawet turyście koszmarne pa-
miątki z wyspy ‒ właśnie z wizerunkiem cesarzowej, według portretu słyn-
nego malarza Isabey.
Mt. Pelée i Józefina prześladują Arystowicza od początku zejścia na ląd
Martyniki. Ledwie postawił tu pierwsze kroki, zaczął się nudzić. Nie, to nie
nuda, to raczej zmęczenie. St. Pierre ma jedną ulicę główną biegnącą rów-
nolegle do brzegu morskiego. Port jest prymitywny, brak urządzeń przeła-
dunkowych. Statki cumują do beczek lub kotwiczą dość daleko od brzegu.
Jedno molo, do którego dobijają lokalne kabotażowce. Nieprzyjemnie musi
tu być, gdy morze się rozkołysze... Najbardziej okazały gmach to katedra.
Inne budynki to dwupiętrowe kamieniczki w „stylu kolonialnym”. Zarówno
katedra, jak i domki stoją na fundamentach budowli zmiecionych przez
podmuch piekieł w roku 1902. W głębi wyspy panuje większa duszność i
więcej jest natarczywych much i moskitów, ale i tak St. Pierre ma mniej
moskitów niż Fort-de-France, do czego przyczyniają się tam dwie rzeki
obejmujące ramionami miasto ‒ nazwane dość oryginalnie, jak niektórzy
twierdzą „typowo po francusku”: Rivière Madame i Rivière Monsieur.
Wulkan jest widoczny z każdego miejsca. Ma łagodne stoki, ale wyżej
stoki te pozbawione są roślinności. Gdzieniegdzie ziemia ma kolor siarki.
Podobno gdy wiatr powieje z tamtej strony, czuć wyraźnie w powietrzu
siarkę. „Mieszkamy obok bramy piekieł” mówią mieszkańcy.
Dość wygodna droga prowadzi na wzgórze, z którego można obejrzeć
panoramę miasta z wulkanem na drugim planie. Obdarci chłopcy
68
sprzedają pocztówki z obrazem tej samej panoramy miasta po 8 maja 1902
roku. Porównanie jest wstrząsające. Z góry tej widać więc dobrze całe,
odbudowane, ale niezbyt imponujące miasto. Widać także szyld wystający
ponad domem o czerwonym dachu. Na szyldzie napis: „Le Seine”. Widać
również zacumowaną „Noa Noa”, oddaną pod opiekę miejscowemu klubo-
wi, za dość wysoką opłatą. Obok polskiego jachtu dużo większy luksusowy
jacht jakiegoś amerykańskiego nababa, St. Pierre leży w głębi zatoki. Za
plecami Arystowicza rozciąga się widok na najdalszy północny cypel, z
osadą La Corbet. Przed sobą żeglarz widzi wulkan. U jego podnóża leży La
Prêcheur. St. Pierre znajduje się przy obwodnicy wokół wyspy, ale prowa-
dzą stąd także dwie inne drogi: jedna na północny wschód, na przeciwległy
koniec wyspy, przez Le Morene Rouge do Le Lorrain. Druga ‒ prosto na
wschód przez Gros-Morne do La Trinité. Arystowicz jest pewny, że to
właśnie TA droga. Dalej ‒ już na wschodnim wybrzeżu ‒ znajduje się Pół-
wysep Karaweli ‒ czyli Presqu'île de la Caravelle ‒ poszarpany, skalisty pas
lądu, wychodzący w morze na kilka mil, z wodami niebezpiecznymi dla
ż
eglugi ‒ dostępnymi tylko sternikom znającym farwatery wśród raf i skał,
z tajemniczymi zatokami o tajemniczych nazwach ‒ Baie du Galion i Baie
du Trésor... A to już brzmi echem lektury książek Stevensona, Poego czy
Londona. I Arystowicz wie, że to właśnie TAM leży cel jego podróży, o
którym nie jest mu nic więcej wiadome, prócz niezwykłej nazwy ‒ „XA-
NADU”.
Wieczorem znów pije kawę w hotelu „Le Seine”. Denis na wieczór
wkłada białą koszulę z kołnierzykiem i rękawami. Ma nawet krawat. Wi-
docznie tak życzy sobie jego „patron”. Jest supergrzeczny, nie namawia na
zwiedzanie nocnego życia St. Pierre, choć próbuje dowcipkować tłumacząc
polskiemu żeglarzowi „mowę chustek”, którymi mieszkanki wyspy zwykły
fantazyjnie przyozdabiać sobie głowy. Najlepiej to zobaczyć w czasie
69
karnawału, ponieważ dziś, na co dzień, tradycja ta nie jest kultywowana.
Jeden rożek zadarty do góry na czubku głowy miał oznaczać „moje serce
jest wolne”, ale dwa różki ‒ „niczego, chłopcze, nie oczekuj”. Denis śmieje
się ze swojego dowcipu i odkurza oleodruk z podobizną cesarzowej Józefi-
ny.
Do Arystowicza dosiada się jakiś osobliwy typ w kapeluszu plecionym z
trawy. Tym razem jest to Europejczyk, choć niezbyt godnie reprezentuje tu
tę część świata. Jest nie ogolony, biel jego ubrania jest mocno podejrzana.
Zamawia calvados i być może czuje się w tej chwili paryżaninem. Jego
akcent jest zresztą łatwy do odkrycia nawet dla takiego profana jak Arysto-
wicz.
‒
Jestem Louis ‒ przedstawia się indywiduum. ‒ Ojciec mój był rojali-
stą. Uważał, że Francję może wybawić tylko cesarstwo albo królestwo. A
pan nie wygląda mi na tutejszego; ani na Francuza, ani na Amerykanina...
‒
Jestem Polakiem ‒ wyjaśnia Arystowicz. ‒ upłynąłem świat dookoła
i wracam do domu. Mój jacht stoi w porcie.
‒
Warto było? ‒ pyta indywiduum.
‒
Co takiego?
‒
Warto było płynąć dookoła świata?
‒
Nie wiem, o jakich wartościach pan mówi.
‒
Na pewno nie o pieniądzach, ale o tym, co pan zyskał dla ducha. Czy
szczęście gdzie indziej, to jakieś inne szczęście? A smutek albo samotność
‒
to inny smutek i inna samotność niż tutaj?
Indywiduum cuchnie alkoholem, ale Arystowicz jest zadowolony z tego
spotkania. Ma za sobą daleką podróż. Na Antylach postanowił nigdzie nie
zawijać do żadnego portu, aż dopiero do St. Pierre. Na pokładzie rozmawiał
już z ptakami, z morzem, z okrętem albo recytował wiersze. Teraz, on zna-
ny samotnik, chciał z kimś porozmawiać.
Okazuje się, że nieznajomy o rojalistycznym imieniu pochodzi
70
rzeczywiście z Paryża, dokąd trafił jego ojciec wracający z Martyniki „na
ojczyzny łono”.
‒
Wróciłem na Martynikę po wojnie, bo mój dziadek miał tu dużą
plantację. Odziedziczyłem po nim sporo grosza i ładny kawałek ziemi, ale
na robieniu pieniędzy i na plantacji trzeba się znać, co o tym mogłem wie-
dzieć ja, wychowanek Paryża? Niewiele. Wszystko poszło w ciągu pięciu
lat. Nawet żona odeszła. Martynika to Martynika ‒ paryżanin tu zginie.
Trzeba znać ludzi, ich obyczaje, charakter. Jak trzeba ‒ należy pójść nawet
na „czarną mszę”.
‒
Mówi pan o voodoo? To przecież specjalność Haiti.
‒
Ech, proszę pana, wszędzie na Antylach odprawia się czarne msze.
Chrześcijaństwo było tu zawsze powierzchowne, a pod postaciami świętych
prości ludzie czcili tu różne siły magiczne i pogańskich bożków.
‒
A ludzie światli?
‒
Ci na całych Antylach czcili zawsze złoto.
‒
Na całych?
‒
No, do czasu rewolucji na Kubie. Dlatego tak nie lubią Fidela, bo on
pierwszy na Antylach powiedział, że można czcić pracę. Ale nie mówmy
głośno o Fidelu. Na Antylach tego nie lubią. Co pan robił w czasie wojny,
panie Polaku?
‒
To samo co inni ‒ walczyłem. A pan?
‒
Nie wszyscy walczyli, drogi panie. Jedni walczyli, inni bogacili się.
Byli tu, na Martynice, entuzjaści Vichy i Petaina... Ja zgłosiłem się na
ochotnika i mieli ze mną kłopot, bo panował wówczas we Francji niepraw-
dopodobny bałagan. W czterdziestym roku oberwałem pod Dunkierką ‒
podciągnął rękaw, ukazując prawe, zniekształcone przedramię. To dostałem
na pamiątkę od „boszów”. Dostałem tak, że w czterdziestym roku skończyła
się dla mnie wojna. No, może niezupełnie, bo tam gdzie było to możliwe,
pomagałem „maquis”. Nigdy nie splamiłem się współpracą z Vichy, a tu, na
71
dalekich „terytoriach zamorskich” różnie z tym bywało. Dlatego może trud-
no było im zrozumieć mnie, dlaczego poszedłem ochotniczo na front. Nie-
którzy robili tu wówczas dobre interesy, proszę pana. A kiedy wróciłem tu i
nie udało mi się wyjść na plus w interesach, stoczyłem się po równi pochy-
łej w dół. Renta wystarcza, żeby jakoś żyć. A jeżeli piję to tylko calvados.
Nie znoszę tego ich śmierdzącego rumu. Tylko prawdziwy francuski
calvados...
Jeden z tych, którym się nie udało ‒ myśli Arystowicz. Na początku czuł
wstręt do tego indywiduum, potem współczucie, teraz serdeczność. Wypija
z nim także calvados, ku uciesze portiera-barmana.
Ale oto zjawia się wreszcie znów czarny chłopak, który sprowadził rano
Mulata Luciena. Przychodzi i coś szepce do ucha portierowi. Potem tamten,
z promieniejącą twarzą, ukazując dwa rzędy białych jak śnieg zębów, zbliża
się do stolika, gdzie Remy pije alkohol w towarzystwie nieznajomego włó-
częgi, któremu nie udało się zostać wielkim plantatorem. Nachyla się i
powtarza scenę, jaką przed chwilą odgrywał za barem z czarnoskórym
chłopcem ‒ szepce konfidencjonalnie do ucha gościa hotelowego.
‒
Monsieur navigateur solitaire, wszystko załatwione. Samochód
oczekiwać będzie pana jutro rano o godzinie dziewiątej. Zapraszam przed-
tem na śniadanie.
Remy kiwa głową na znak, że zrozumiał, potem płaci za siebie i za
zgorzkniałego towarzysza, który z zamkniętymi oczami i odrzuconą w tył
głową siedzi jakby nieobecny duchem w recepcyjnym saloniku hotelu „Le
Seine” pomrukując melodię „Madelon”.
W co się pakuję? Co chcę przez to osiągnąć? ‒ zadaje sobie pytanie
Arystowicz, zasypiając w dusznym pokoiku, na skrzypiącym wielkim łożu
przypominającym fatalne „łoże arcybiskupa” z noweli Conrada „Gospoda
pod dwiema wiedźmami”. Jest coraz duszniej. Gdzieś, pod hotelikiem ma-
towy kobiecy głos śpiewa, a raczej nuci frywolną piosenkę francuską w
72
rytmie „beguine”. Noe, noc, noc... ‒ W co ja się pakuję? O co mi chodzi?
Co chcę uzyskać?...‒ zapytuje dalej siebie Remy Arystowicz, polski że-
glarz-samotnik, który nagle postanowił wyświetlić tajemnicę jachtu „Capta-
in Flint”.
2.
Nocne zmory przegnała ostra, poranna bryza. Arystowicz kazał sobie podać
do pokoju śniadanie, wziął prysznic i w optymistycznym nastroju zszedł o
dziewiątej na dół. Zdziwiło go trochę, że za ladą portierni, która była rów-
nocześnie barem, nie ma Denisa. Przed wejściem do hotelu stał natomiast
samochód, stary, obtłuczony ford. W szoferce siedział oliwkowy kierowca,
ubrany w coś, co kiedyś było zapewne liberią.
‒
Pan zamawiał samochód przez Luciena, monsieur?
‒
Tak.
‒
Jestem gotów do drogi, monsieur.
Wtedy ukazał się nagle Denis. Był znów w podkoszulku nie pierwszej
czystości i nie pierwszej czystości spodniach. Wydawał się czymś mocno
podekscytowany.
‒
Pan odjeżdża?
‒
Tak, Denis. Odjeżdżam. Wstąpię tu zaraz po przyjeździe.
‒
Kiedy chce pan wrócić, monsieur?
‒
Może jeszcze dziś, może jutro. To nie jest sprawa wymagająca zbyt
wiele czasu. Zresztą spieszę się w dalszą podróż. Mój jacht czeka na mnie.
‒
Nie jestem za ciekawy, monsieur. Tak tylko spytałem... ‒ robił wra-
ż
enie przestraszonego.
Co znaczyło tłumaczenie, że nie jest „za ciekawy?”
‒
Podziękuj Lucienowi, Denis.
‒
To się nie da zrobić, monsieur.
‒
Czemu? Czyżby Lucien wyjechał?
73
‒
Nie, monsieur... Ktoś wpakował mu nóż w plecy dzisiejszej nocy.
Jest tam u niego policja. Właśnie poszedłem go zobaczyć. Wygląda strasz-
nie. Zabili go, gdy wracał wieczorem do domu.
‒
Nóż w plecy?
‒
Tak, monsieur. To straszne, nóż w plecy...
‒
To rzeczywiście straszne... ‒ odpowiedział Arystowicz, zajmując
miejsce w samochodzie.
‒
Jedziemy? ‒ zapytał kierowca.
‒
Jedziemy ‒ odpowiedział automatycznie żeglarz. ‒ Czy to morder-
stwo łączyło się z całą sprawą? Jeżeli tak, należało jeszcze wycofać się z
gry.
‒
... Ale nie wycofałem się, panie Julianie ‒ opowiadał mi później Arysto-
wicz, kiedy wróciliśmy do tajemnicy jachtu „Captain Flint”, siedząc w
fotelach willi w Jastrzębiej Górze. ‒ Nie wycofałem się, choć początek tej
historii był ostrzeżeniem, że pakuję się w diabelnie głupią historię. Ale była
to historia, jakie dotąd oglądałem w kinie lub o jakich czytałem ‒ miałem
więc wycofać się? Nie. Nawet gdyby miała być ostatnią w moim życiu,
postanowiłem nie ustąpić. A poza tym była kwestia tych pieniędzy. Musia-
łem je zwrócić nadawcy. Hotelik „Seine” w St. Pierre na Martynice, Lucien,
a wreszcie i „Xanadu” ‒ cokolwiek to oznaczało, były drogowskazami do
celu. To prawda ‒ celu jeszcze nie znałem. Wydawało mi się, że jeżeli od-
dam te pieniądze, zrzucę z siebie część odpowiedzialności za ucieczkę z
Barbados i pozostawienie tej sprawy. Wie pan, pytali mnie, dlaczego nie
dałem znać przez radio o znalezieniu jachtu-widma, ale gdy pokazałem im
mój ówczesny nadajnik, zrozumieli, że było to niemożliwe. Teraz „Noa
Noa” ma wyposażenie jak należy, ale wtedy była to partyzantka. A jednak
poczucie winy towarzyszyło mi przez cały rejs. Oddanie tych pieniędzy,
które wtedy wziąłem, mogło mnie uspokoić. Skąd miałem te pieniądze? A,
to już inny temat i inna historia. W każdym razie, gdy wówczas znalazłem
74
się na siedzeniu pasażera, mając przed sobą plecy kierowcy, wiedziałem, że
sprawa bliska jest rozwikłania. Co jednak lub kogo ‒ oznaczało to dziwne
imię lub dziwna nazwa ‒ Xanadu? Za dwie godziny powinienem był się o
tym dowiedzieć...
Jechali przez gąszcz roślinności podzwrotnikowej porastającej wnętrze
wyspy, przez jakieś plantacje, jakieś wiraże górskiej drogi, minęli jakąś
rzekę, potem Fonds St. Denis, potem skrzyżowanie Deux Choux. Drogo-
wskazy wskazywały Gros Morne, następnie La Trinité. A więc wszystko
odbywało się tak, jak przypuszczał. Zaraz powinien zjawić się Atlantyk i
Presqu'île de la Caravelle. Kierowca milczał, nawet nie odwracał głowy, a
Arystowicz nie próbował prowadzić z nim konwersacji. Zresztą nie było o
czym. Drogowskazy potwierdzały, że znajdują się na właściwej szosie.
Wszystko się zgadzało.
Potem był zjazd w dół, ku morzu, mała przystań i motorówka z napisem
na burcie „Xanadu”.
‒
Monsieur captain de „Noa Noa”? ‒ spytał jakiś człowiek w nieskazi-
telnym uniformie jakby lokaja i marynarza równocześnie.
Mimo frędzlastych palm, mimo błękitu morza, słońca i krystalicznie
przejrzystego morza, brzeg wydawał się ponury i groźny. Wrażenie to po-
wodowały wulkaniczne osady i poszarpane skały. Remy Arystowicz jeszcze
wahał się. Patrzał w kamienne oblicze lokaja-kierowcy motorówki, potem
w wodną otchłań i na małą, chyboczącą na cumach i stukającą obijaczami o
kamienne nabrzeże motorówkę. „Monsieur captain de „Noa Noa” ‒ a więc
już nawet nie „navigateur solitaire”. Był po prostu obserwowany w St. Pier-
re, wiedzieli, że przybył, oczekiwali go.
Chciał jeszcze zapłacić kierowcy odrapanego forda, ale tamten już włą-
czył silnik. Otaczając się chmurą spalin samochód pospiesznie zawracał na
szosę do St. Pierre. Prawie uciekał.
75
‒
Chciałem zapłacić szoferowi.
‒
To zbyteczne, monsieur. On jest już opłacony.
‒
No, w takim razie możemy jechać. Czy to daleko? Nigdy tu jeszcze
nie byłem.
‒
Nie. Niedaleko, monsieur ‒ odpowiedział lokaj. Miał twarz szeroką,
z wydatnymi kośćmi policzkowymi, skośne oczy, wypielęgnowany cienki
wąsik i nieruchomą, kamienną twarz.
Ze studiowania mapy morskiej ubiegłego dnia ‒ jeszcze na jachcie, a
potem w pokoju hotelowym ‒ żeglarz mógł wnosić, że znajduje się wśród
raf Baie du Galion. Na południe leżała grupa skalistych wysepek, z których
największa była zapewne îlet Ramville. Czy tam leżało „Xanadu”? Moto-
rówka mknęła szybko, a przejrzysta woda ukazywała wyraźnie całe bogac-
two dennej fauny i flory. Nie było tu zresztą głęboko, a mnóstwo skał two-
rzyło wiele zasadzek dla kogoś nie obeznanego z tym akwenem.
Gdybym chciał uciekać motorówką z miejsca, dokąd mnie wiozą, miał
nikłe szanse na przepłynięcie tędy z powrotem ‒ pomyślał Remy.
Płynęli łukiem, znów w stronę urwistych brzegów skalistego języka
Presqu'île de la Caravelle. Niespodziewanie wśród skał zazieleniło się ‒
była tam mała kotlinka schodząca łagodnym stokiem nad samo morze.
Zajaśniał skrawek plaży czerwonym piaskiem, nad plażą zwieszały pióra
liści zmęczone słońcem smukłe karaibskie palmy. Wśród zieleni zabieliły
się ściany rezydencji. Bliżej był mały, miniaturowy porcik, zabezpieczony
wysokim łamaczem fal.
Warczenie silnika przeszło w skowyt, motorówka wytracała szybkość.
Byli już na miejscu. Tu kończyła się funkcja człowieka prowadzącego mo-
torówkę. Remy przechodził z kolei pod opiekę barczystego mężczyzny o
azjatyckich rysach i budowie Bruce'a Lee ‒ mistrza karate.
Jak w kinie ‒ pomyślał żeglarz.
‒
Monsieur Remy Ari ‒ zabulgotał Azjata. Jego wymowa polskiego
76
nazwiska przypominała odgłos silnika motorówki.
Na początku byłem tylko „un navigateur solitaire”, potem „monsieur
captain de vaisseau „Noa Noa”, a teraz jestem „monsieur Remy Arystowicz
‒
przebiegało przez myśl żeglarza. ‒ Następny człowiek, którego spotkam,
powinien już znać na pamięć mój życiorys.
‒
Oui. Jestem Arystowicz, kapitan jachtu „Noa Noa”. Czy daleko jesz-
cze do „Xanadu”?
‒
Jest pan na miejscu, monsieur. To właśnie jest willa „Xanadu”. Bę-
dzie pan uprzejmy pójść na pokoje. Jest pan oczekiwany. Czy podróż miał
pan wygodną?
Pytania stereotypowe, czy też prowokacyjne? Co obchodziło ich, jaką
miałem podróż? A może ten mistrz karate nic nie wie, kim jestem i po co tu
przybywam?
‒
Jeśli chodzi o podróż od St. Pierre, nie mogę narzekać, ale jeżeli li-
czyć drogę od Bridgetown na Barbados to można by na ten temat coś po-
wiedzieć...
Po co, u licha, wdaję się w konwersację z wynajętym gorylem pana czy
pani na „Xanadu”? Lepiej zachować godność i starać się być tajemniczym.
Tak zachowywałby się James Bond; ale ba, James Bond dźwigałby w tym
czasie pod pachą wielki rewolwer, ja zaś nie mam nawiît papierosów.
‒
Tutaj pan wypocznie, monsieur.
Znów zabrzmiało to dwuznacznie.
Szli w takim tempie, że Remy miał niewiele czasu, aby przyjrzeć się
wystrojowi zewnętrznemu willi, jej architekturze, położeniu, mijanym wnę-
trzom. Jedno co go uderzyło ‒ to był nadmiar, właśnie NADMIAR rzeźb i
ornamentów, a nawet obrazów zdobiących ściany wnętrza. Było ich tyle i
tak doskonałych, że Remy pomyślał wpierw, że znalazł się w muzeum, a
następnie, że ma do czynienia z jakimś szaleństwem kolekcjonerstwa kopii
‒
posiadanie takiej ilości oryginałów wielkich mistrzów i to na podobnym
pustkowiu, nie wydało mu się po prostu możliwe.
77
Wreszcie znaleźli się w saloniku urządzonym w stylu mieszczańskim II
cesarstwa. Z boku stała kopia (bo chyba nie oryginał) jakiejś antycznej
rzeźby, w wazonach bukiety kwiatów, meble ciężkie, ciemne, ornamenta-
cyjne i wielkie pluszowe fotele. Wyglądało to raczej na studio telewizyjne
przygotowane do kręcenia filmu w oparciu o powieści Verne'a. Pierwsze
wydania książek tego genialnego wizjonera miały ilustracje, na których
dżentelmeni w cylindrach lub melonikach, surdutach i frakach spotykali się
właśnie w podobnych wnętrzach.
Jeden z pluszowych foteli był wolny ‒ przeznaczony prawdopodobnie
dla gościa, ale w drugim siedział tęgi osobnik w nienagannie skrojonym
tropikalnym ubraniu. Osobnik ów miał twarz pełną, opaloną, o grubych
rysach. Był zupełnie łysy. Jedno oko zakrywała czarna opaska, skośnie
przewiązana przez czoło i policzek. Arystowicz pomyślał, że przez tę opa-
skę nie może nawet próbować odgadnąć wyrazu tej twarzy, a tym samym
charakteru człowieka. Trudność taką powodują już ciemne okulary, a co
dopiero czarna opaska burząca symetrię oblicza.
Jestem w jaskini Polifema. Odyseusz w luksusowej jaskini Polifema...
Jednooki mężczyzna podniósł się z fotela, z uśmiechem godnym dobre-
go znajomego wyciągnął mięsistą, ogromną dłoń i potrząsnął dłonią żegla-
rza jak zabawką.
‒
Monsieur Remy Arystowicz, prawda? Kapitan jachtu „Noa Noa”? ‒
spytał w tak naturalny sposób, jak Stanley witający w sercu afrykańskiej
dżungli Livingstone'a. Fakt, że „Jednooki” znał jego imię w formie poufa-
łej, a także nazwisko, już nie zaskoczył żeglarza. Zdziwiła go jednak wy-
mowa ‒ było nie było ‒ egzotycznego dla obcokrajowca nazwiska, gdyż
była zdumiewająco poprawna. Ostatecznie jednak należało być przygoto-
wanym na różne niespodzianki, może znacznie bardziej zaskakujące, Ary-
stowicz udał więc, że powitanie to również traktuje jako rzecz zwyczajną.
78
‒
Tak, jestem Arystowicz, kapitan i właściciel jachtu „Noa Noa”.
Navigateur solitaire ‒ jak mnie tu nazywają.
‒
Oczywiście wie pan, kim jestem ja? ‒ było to pytanie, którego że-
glarz nie oczekiwał. Tym pytaniem Jednooki zdradził swój niepokój.
‒
Nic o panu nie wiem, „mister No”. Nic a nic ‒ powiedział żeglarz,
nazywając grubasa imieniem tajemniczego władcy organizacji „SMERSH”
z książek Fleminga.
Tamten zaczął się śmiać.
‒
Nie wiedziałem, że czytuje pan książki o Jamesie Bondzie. Gdybym
ja był doktorem No, pan oczywiście byłby wówczas superagentem 007 ‒
nieprawda? A mnie czekałaby pewna śmierć. A może jednak jest pan wcie-
leniem 007?
‒
Niestety. Nie jestem ani tak odważny jak James Bond, ani tak atrak-
cyjny. Nie noszę poza tym broni i nie podbijam serc pięknych kobiet. Może
właśnie dlatego, na zasadzie kontrastu, czytuję czasem książki Fleminga.
‒
Pije pan koniak czy whisky?
‒
Może być koniak.
‒
I oczywiście kawa.
‒
Z dużą przyjemnością.
Jednooki nacisnął guzik pod blatem stolika i zaraz ukazał się ktoś ze
służby, komu wydał odpowiednie polecenia. Dość szybko zjawiła się kawa,
a wraz z nią południowe owoce i koniak. Arystowicz nie podejmował dia-
logu, licząc na to, że zaraz padną jakieś pytania i wówczas będzie mu
znacznie łatwiej poprowadzić rozmowę.
‒
Zatrzymał się pan oczywiście w „Le Seine”?
Nawet to „oczywiście” w pytaniu miało zapewne swój sens.
‒
Był to jedyny hotel, o którym wiedziałem, że istnieje w St. Pierre.
‒
I poprosił pan starego Luciena o samochód?
‒
Tak. To oczywiste.
‒
Co, zdaniem pana, było takie oczywiste?
79
‒
No, że zwróciłem się do Luciena. Zdaje się, że zawsze załatwiał sa-
mochody dla tych, którzy jechali do „Xanadu”.
‒
A skąd pan wiedział o „Xanadu” i o mnie?
‒
Właśnie, tu jest najsłabszy punkt mojej wizyty ‒ nie wiedziałem bo-
wiem nic ani o panu, ani o „Xanadu”. Zdaje się, że to pan był lepiej zorien-
towany o wszystkim, co dotyczyło mojej osoby. Ja poszedłem po prostu
pewnym śladem i ślad ten zaprowadził mnie tutaj. Był to zwykły przypa-
dek. Nie wiedziałem, dokąd jadę i kogo spotkam. Ba, nie znałem nawet
nazwy tej willi, a raczej rezydencji. Wiedziałem, że powinienem zatrzymać
się w hoteliku „Le Seine”, zapytać tam o Luciena, a samego Luciena popro-
sić o samochód. To on pierwszy wymienił nazwę „Xanadu”. Myślałem, że
to nazwisko.
‒
Jak mam rozumieć, że był to przypadek? Lądując w hoteliku „Le Se-
ine” musiał pan zostać przez kogoś uprzedzony.
‒
Zdaję sobie sprawę z tego, że brzmi to osobliwie, ale gdy panu
wszystko po kolei wyjaśnię, zrozumie pan, że nie jestem ani agentem do
specjalnych poruczeń, ani prywatnym detektywem i dalej nie wiem, kim
pan jest. Prawdę mówiąc, nie obchodzi mnie to nawet. Szukam osoby, lub
instytucji, która przed półtora rokiem obdarowała mnie pewną sumą pienię-
dzy, w zamian za opuszczenie Barbados. Osoba ta, lub instytucja, figurowa-
ła pod hasłem: Towarzystwo Popierania Samotnych Żeglarzy. Pieniądze
nadane zostały telegraficznie z Martyniki. Wtedy przyjąłem je. Dziś chciał-
bym je zwrócić.
‒
To jeszcze wszystkiego nie wyjaśnia.
‒
Dobrze, więc opowiem panu wszystko ze szczegółami. Proszę, niech
pan słucha.
‒
Wypijemy?
‒
Możemy.
‒
Za pana zdrowie ‒ podniósł mięsistą łapą kryształowy kieliszek. ‒
Prosiłem o Stock, a nie wiem, czy pan lubi tę markę.
80
‒
Może być Stock.
‒
A kawa?
‒
Dziękuję, wspaniała. Pozwoli pan, że będę opowiadał.
‒
Ależ oczywiście. Więc całe zdarzenie miało miejsce półtora roku
temu.
‒
Tak. Płynąc wówczas na jachcie „Noa Noa” z Dakaru na Antyle,
znalazłem się w pobliżu wyspy Barbados. Był to pierwszy etap mojej po-
dróży dookoła świata ‒ do Dakaru przypłynąłem z Gdyni i zamierzałem w
drodze powrotnej także dobić do Dakaru.
‒
A potem wracać do Gdyni?
‒
Tak.
‒
Co więc robi pan dzisiaj na Martynice?
‒
Kiedy dobiłem już do Dakaru, po rejsie dookoła świata, zapragnąłem
jeszcze raz odbyć podróż w strefie pasatów i odwiedzić Antyle. Chciałem
oddać dług, rozliczyć się z kimś, kto wspomógł mnie, gdy wyruszałem w
podróż.
‒
Dorobił się pan majątku w czasie samotnego rejsu?
‒
Zdobyłem tyle pieniędzy, że mogę zwrócić dług.
‒
A jeżeli była to darowizna?
‒
Chciałbym znać jej motywy. Pozwoli pan jednak, że wrócę jeszcze
do mojego pierwszego etapu podróży. Otóż kiedy znalazłem się w pobliżu
wyspy Barbados, napotkałem jacht bez załogi, dryfujący na oceanie...
Arystowicz dopił kawy. Denerwował go ton prowadzonej rozmowy, nie
mógł bowiem teraz odgadnąć, czy ów jednooki Polifem boi się go, czy kpi
sobie z niego? A może jedno i drugie?
‒
Jak nazywał się jacht?
‒
„Captain Flint”.
‒
Był pan na jego pokładzie?
‒
Byłem. Szukałem dziennika, ale nie znalazłem. Liczyłem, że mogła
zostać tam odnotowana przyczyna opuszczenia statku przez załogę, a może
81
załogę i pasażerów ‒ był to bowiem pełnomorski luksusowy jacht wyciecz-
kowy ludzi bardzo bogatych. Schodząc już z pokładu, wziąłem ze sobą
kota, który teraz znajduje się na moim jachcie, pod opieką dozorcy klubo-
wego. Wziąłem coś jeszcze, jak bierze się jakiś przedmiot na pamiątkę.
Była to książka Forestera, jedna z serii opowieści o przygodach komandora
Horatio Hornblowera. Oczywiście, gdybym spotkał właściciela, oddałbym
ją natychmiast. O spotkaniu jachtu bez załogi zgłosiłem władzom w Brid-
geport, ale mimo poszukiwań przez policję, a nawet wojskowe samoloty,
jachtu nie odnaleziono i nawet dość podejrzliwie zaczęła policja patrzeć na
mnie ‒ czy całej historii po prostu nie zmyśliłem. W klubie jachtowym
natomiast wrócił temat trójkąta bermudzkiego i tajemniczych zaginięć stat-
ków i samolotów.
‒
Nie wierzy pan w tajemnicze zaginięcia statków?
‒
Wierzę. Na Morzu Sulu wpadłem w takie tarapaty, że gdybym po-
szedł tam na dno, sam uznałbym to za rzecz naturalną, natomiast w klubach
mówiłoby się o porwaniu mnie przez przybyszów z innej planety.
‒
Co zrobił pan, po poinformowaniu władz na Barbados o spotkaniu
jachtu bez załogi?
‒
Nic. Co mogłem jeszcze zrobić? Gdybym nawet chciał sam prowa-
dzić śledztwo, nie miałem żadnych śladów, a w dodatku nie miałem pienię-
dzy.
‒
I bez pieniędzy wybrał się pan samotnie na jakiejś łupince w rejs do-
okoła świata?
‒
To oczywiste. Czy słyszał pan o człowieku bogatym, który wyrusza
na „łupince” ‒ jak pan nazwał mój jacht ‒ w rejs dookoła świata? Nie.
Wszyscy samotni żeglarze z reguły z trudem wiązali koniec z końcem.
Wszyscy... Poczynając od Slocuma czy Gerbaulta. To przywilej ludzi go-
rzej sytuowanych, przywilej pozwalający skalą przeżyć i radością swobody
zdystansować wszystkie luksusowe rozrywki znudzonych nababów.
‒
Jak rozumiem z tego, co pan mówi, pod znakiem zapytania znalazł
się wówczas pański dalszy rejs dookoła świata, czy tak?
82
‒
Istotnie, ale sądzę, że jakoś bym z tego wybrnął. Zorganizowałem
wystawę obrazów, udzieliłem wywiadu za honorarium. Mogło mi starczyć
pieniędzy do Rio albo do Buenos Aires.
‒
Ale pan chciał przecież opłynąć Horn.
‒
Właśnie, dlatego bez wahań akceptowałem cud. Oto otrzymałem
przekaz pieniężny, a suma zapisana w nim umożliwiała mi wymarzone
opłynięcie Hornu.
‒
Albo śmierć.
‒
O tym się wtedy nie myśli, a zresztą każdy chciałby wjechać karetą
do nieba.
‒
Co takiego?
‒
Ech, nic. Takie powiedzonko.
Nie potrzebował już zachęty. Wypił koniak do dna, poczuł się swobod-
nie. Oko Polifema nie płoszyło już jego wyobraźni. Nalał sobie z dzbanusz-
ka następną kawę. Zauważył, że tłuste palce lewej ręki jednookiego wybija-
ją niespokojny werbel na oparciu fotela.
Przekaz pochodził od Towarzystwa Popierania Samotnych Żeglarzy.
Nadany był na Martynice.
‒
Wierzył pan, że coś takiego istnieje? ‒ pytał Jednooki.
‒
Wygodnie było mi wierzyć. Ale również coś załączono do tego prezen-
tu: polecenie bezwarunkowego i natychmiastowego kontynuowania podróży.
‒
I wydało się to panu naturalne?
‒
Nie takie znów naturalne, ale w gruncie rzeczy co mógł mnie obchodzić
cały ten kompot z jachtem bez załogi, który zresztą zaginął potem bez wieści.
Pomyślałem, że komuś zależy na tym, abym opuścił Barbados. Ale nawet temu
komuś nie zależało na tym tak bardzo jak mnie. Popłynąłem więc na południe.
‒
I opłynął pan przylądek Horn?
‒
Proszę sobie wyobrazić ‒ udało mi się to. Dziś brzmi to tak prosto,
jakbym opowiadał o wycieczce na Palm Beach, ale nigdy nie zapomnę tego
przejścia. Nie chodzi o trudności, o strach, ale o to dziwne przeświadczenie,
83
ż
e znalazło się na krańcach ziemi. Uczucie takie miewa się czasem w
koszmarnych snach. Potem był Ocean Spokojny, a nawet Tahiti ‒ najpięk-
niejsza, od której wywodzi się nazwa mojego jachtu „Noa Noa”. Mój rejs
dookoła świata zakończył się w Dakarze. Stamtąd powinienem był płynąć
do domu. Postanowiłem jednak skorzystać ze strefy pasatów i przychylnych
wiatrów.
‒
Popłynął pan na Barbados?
‒
Nie. Ominąłem Barbados. Celem mojej podróży była bezpośrednio
Martynika, a na Martynice ‒ St. Pierre i hotel „Seine”.
‒
Chciał pan odnaleźć prezesa Towarzystwa Popierania Samotnych
Ż
eglarzy?
‒
Tak.
‒
Kto panu powiedział, że w St. Pierre powinien pan zatrzymać się w
hotelu „Seine” i zapytać o Luciena?
‒
Nie wiem, kim był mój informator. Może pan? Między kartkami
książki zabranej z pokładu jachtu „Captain Flint”, znalazłem ten oto list. To
była jedyna wskazówka, jaką posiadałem. Proszę, niech pan to przeczyta.
Jednooki rozwinął kartkę papieru krótkimi, grubymi palcami kupca i
ś
miesznie przekrzywiając głowę, zaczął czytać. Gdy skończył, podniósł
wzrok na żeglarza i długo mu się przyglądał, jakby zastanawiając się, jaką
przyjąć dalej taktykę rozmowy.
‒
Postąpił pan nierozważnie, interesując się dalej tą sprawą. Bardzo
nierozważnie. Niech pan zapamięta: jeżeli ktoś przesyła panu taką wysoką
sumę pieniędzy i wymaga, aby przestał pan interesować się tą sprawą, to
trzeba przestać się interesować. To nie są dowcipy towarzyskie... Dla każ-
dego człowieka istnieje określona granica sumy pieniędzy, powyżej której
może zamordować. W tej sprawie, którą pan chce koniecznie osobiście
poznać, życie takich ludzi jak pan właściwie się nie liczy.
‒
Tak nisko mnie pan ocenia?
‒
W tej grze w ogóle pana nie oceniam.
84
‒
Zapłacono mi za milczenie, liczyłem się więc w tej grze. Przypusz-
czam, że dalej się liczę. Chcę obecnie zwrócić tę sumę.
‒
A jeżeli była to zapomoga bezzwrotna? Nie spodziewa się pan chy-
ba, że Towarzystwo Popierania Samotnych Żeglarzy użyczyło panu kredytu
za milczenie. A w ogóle ‒ czy ma pan coś do dodania w całej sprawie?
‒
Dotąd tylko adres hotelu „Seine”, a także imię Luciena.
‒
Jest pan szaleńcem, mówiąc dziś o tym. Czy pokazywał pan komu-
kolwiek list?
‒
Nie.
‒
Jest pan więc podwójnym szaleńcem.
‒
Czy pan na moim miejscu postąpiłby inaczej?
Jednooki zaczął się śmiać i śmiał się długo, potem nalał do kieliszków
koniaku i gestem zaprosił żeglarza do wypicia.
‒
Nie możemy się równać ze sobą, drogi panie. Przecież nigdy nie wy-
ruszyłbym w podobną podróż jak pan. Nie wyobrażam sobie, że może być
coś bardziej niedorzecznego jak rejs dookoła świata na jakiejś małej łupinie.
To tak, jakby alpinista postanowił wejść na Mont Blanc w smokingu.
‒
Chyba nie to samo.
‒
Ale z całą pewnością ma to w sobie coś maniakalnego. Nie uwierzę,
ż
e ci wszyscy samotni żeglarze to normalni ludzie. To maniacy. Pewnie, że
ś
wiat byłby uboższy pozbywając się wszystkich maniaków. Z maniakami
jest zawsze weselej i oryginalniej, ale nie czyńmy z nich bohaterów. A
pana, jeżeli wróci pan do swojego kraju, obwołają z całą pewnością bohate-
rem. Rozumiem, gdy w czasie wojny rozbitkowie z zatopionych statków
przemierzają bezkresne obszary oceanów zmuszeni do tego koniecznością.
Ba, jestem nawet skłonny zrozumieć szaleństwa Thora Heyerdahla, choć
archeologia doświadczalna, jaką on praktykuje, budzi mój protest ‒ fakt, że
85
udało mu się przepłynąć na „Ra” Atlantyk, wcale jaszcze nie świadczy o
kontaktach faraonów z Ameryką Południową. Gdyby istotnie tak było,
Egipcjanie lub Fenicjanie czy też ‒ jak chcą inni ‒ Kartagińczycy, skoloni-
zowaliby najpierw Antyle. A przecież nic takiego nie nastąpiło. Ale co
najważniejsze, nie istniała potrzeba pozaatlantyckiej kolonizacji w tamtych
czasach. Rozumie pan? Nie istniała potrzeba. Jeśli jednak mogę spróbować
rozumieć oryginalnego Norwega, to za zupełny nonsens uważam samotne
ż
eglarstwo. Można takich ludzi zaliczyć w poczet świętych, jak Szymona
Słupnika, lecz nigdy w poczet bohaterów. To anachoreci specjalnego ga-
tunku. Pan pokalał ten gatunek, pozwalając się nagle zafascynować zagadką
tego listu. I jak długo był pan jednym z tych szaleńców, nie był pan dla
nikogo groźny. Z chwilą, gdy odstąpił pan od reguł gry tych mistyków
morza i mistyfikatorów bohaterstwa, stał się pan niebezpieczny. Wykazał
pan, że jest pan jednym z normalnych, zwykłych ludzi.
‒
A to wydaje się podejrzane?
‒
Tu, w „Xanadu”, tak!
‒
Czym jest „Xanadu”?
‒
O, mój drogi żeglarzu, wywiad zostawmy na inną porę. Na tyle jed-
nak zainteresował mnie pan, że będę chciał z panem dłużej porozmawiać.
Proponuję gościnę. Jak to pisał Puzo w „Ojcu Chrzestnym”? Jest to „propo-
zycja nie do odrzucenia”. Proszę pana o pozostanie do jutra. To dla mnie
ważne, a jeżeli fascynuje pana sprawa „Xanadu”, dla pana też. Może przez
ten czas zrozumie pan, czym jest „Xanadu”. Nie radziłbym jednak przece-
niać mojej gościnności i przekraczać uprawnień gościa. Zwłaszcza dziś.
Zabawa, którą pan podjął, przyjeżdżając tutaj, jest zabawą w śmierć.
‒
Teraz znów pan używa sformułowań z sensacyjnej literatury, teraz
pan przechodzi na stronę romantyków.
‒
To nie jest literatura, panie Remy Arystowicz. Dobrze wymawiam to
pańskie słowiańskie nazwisko? Być może będzie pan świadkiem zbrodni.
86
Koronnym świadkiem zbrodni. Pan wie, że życie koronnych świadków, aż
do ogłoszenia wyroku, bywa zawsze zagrożone? A po ogłoszeniu wyroku
jest także niepewne ‒ skazany bowiem mógł mieć przyjaciół, którzy nie
zapomnieli, czyje zeznanie przyczyniło się do wydania takiego a nie innego
werdyktu, mógł mieć braci, mógł mieć swojego „ojca chrzestnego” ‒ jak
przystało w mafii.
‒
Nie wiem, o czym pan mówi.
‒
No więc dobrze. Powiem coś panu, ale fakt, że pan o tym będzie
wiedział, pogorszy tylko pana sytuację. Nikt z ludzi, którzy płynęli na jach-
cie „Captain Flint”, nie żyje. Jacht też nie istnieje. Miał pan to szczęście, że
widział pan statek jako ostatni.
‒
Czyżby pozostawiono tam bombę zegarową?
‒
Tak. Jak w powieści, panie Arystowicz. Jak w powieści. Robili to
jednak zawodowcy, dlatego nie znaleziono ciał zamordowanych; ani wraku
statku, choć po pewnym czasie wyłowiono jakieś szczątki i zidentyfikowa-
no je jako szczątki pochodzące z pokładu jachtu „Captain Flint”.
‒
Jaki cel mieli ci, którzy wymordowali załogę i zniszczyli jacht?
‒
Autorzy artykułów o trójkącie bermudzkim snuli na ten temat różne
hipotezy. Uważali, że „Captain Flint” został porwany przez kosmitów albo
przeniósł się w czwarty wymiar. Zna pan zresztą lepiej ode mnie te bajecz-
ki. Rzeczywistość była jednak inna. Jaka? Nie powiem panu jeszcze teraz.
Nie wiem, czy w ogóle dowie się pan o tym. Wszystko zależeć będzie od
sytuacji.
‒
Od jakiej sytuacji?
‒
Od sytuacji, na którą ani ja, ani pan nie mamy wpływu.
‒
Jak długo mam czekać na „rozwój sytuacji”.
‒
Przypuszczam, że do jutra. Do jutra, do godziny dwunastej w połu-
dnie. W tym czasie zdarzyć powinno się bardzo wiele.
87
‒
A jeżeli uznam to za bezsensowne?
‒
Co? Czekanie? Ależ pan nie ma żadnego wyboru! Jest pan u mnie, w
rezydencji „Xanadu”! To nie jest przecież plantacja tytoniu ‒ chyba to już
pan spostrzegł. Zapraszam pana na obiad, a teraz może pan się rozejrzeć. To
jest raj. Rozumie pan? Mała próbka raju, pilnowana przez archaniołów z
mieczami ognistymi. Jak w Biblii.
Nacisnął guziczek pod blatem stolika i niemal natychmiast weszła do
pokoju szczupła, zgrabna dziewczyna, może raczej należałoby powiedzieć:
młoda kobieta. Miała skromną, gładką, granatową suknię i czarne, lśniące
włosy upięte z tyłu. Oliwkowa cera i lekko skośne oczy zdradzały, że ma w
sobie solidnie wymieszany koktajl krwi zapewne indiańsko-hiszpańskiej.
‒
To jest panna Conchita, rozumie po angielsku, po hiszpańsku, po
francusku. Panna Conchita wskaże panu pokój. Conchito, oto pan Remy
Arystowicz, samotny żeglarz, który opłynął dookoła świat, mówiąc między
nami, nie wiadomo po co. Pan Remy Arystowicz przybył tu w gościnę i
jutro ma zamiar odjechać. Ulokujesz go gdzieś?
‒
Słucham pana ‒ powiedziała po francusku.
‒
Nie chciałbym, żeby narzekał.
‒
Nie sądzę, monsieur.
I tak najdziwniejsza przygoda w życiu Remy Arystowicza weszła w sta-
dium kulminacyjne.
‒
Gdybym miał talent pisarski, sam bym to opisał. Narodziłby się z tego
nowy „Fort Grozy” albo „W podziemiach Kartaginy”, albo „Książę Wa-
Tunga”. Te tytuły panu nic nie mówią, panie Julianie, ale dla mojego poko-
lenia znaczą wiele. Czytywaliśmy to pod ławkami, na lekcjach, książki
wędrowały z rąk do rąk. Nasielski, Romański, Marczyński ‒ literatura bru-
kowa, literatura klasy ostatniej, ale ileż pan i panu podobni stracili nie prze-
kraczając etapu tych tanich, obowiązkowo „krew mrożących w żyłach”
opowieści o tajemniczych władcach dalekich wysp, pięknych dziewczy-
nach, palmach, złotych plażach. Ale musiał pan czytać Londona ‒ no cho-
ciażby jego „Przygodę”. Nie? Niech pan żałuje. To było właśnie to. Gdyby
nawet cała ta heca miała dla mnie skończyć się tragicznie, nie było czego
ż
ałować. Wspomnienie to popiół ‒ liczy się samo przeżycie, panie Julianie.
To cóż, że tamte wzorce powieściowe były po prostu kiczem? Kicz zreali-
zowany w życiu przestaje być kiczem. Pan mi nie wierzy? Ależ tak było,
mówię to panu. Przez cały rejs myślałem o tym spotkaniu i tak je sobie
wyobrażałem. Właśnie tak, chociaż z pana spojrzenia nie wnioskuję aproba-
ty dla mojego entuzjazmu... ‒ mówił Remy Arystowicz w małym pokoiku
pensjonatu nad Bałtykiem, zgadując moje myśli i uczucia. ‒ Ale nie prze-
rywajmy opowieści, bo przecież mam ją nie odtwarzać, ale relacjonować.
Było więc „Xanadu”.
I była piękna Conchita ‒ jak w powieściach czytanych w szkole pod
ławką, w latach młodości Arystowicza...
3.
Conchita szła przodem, pozwalając żeglarzowi oglądać swoją zgrabną syl-
wetkę. W milczeniu minęli hall, a następnie szerokie, wygodne, lekko krę-
cone schody. Arystowicz pomyślał, że wszystkie rezydencje są budowane o
tyle podobnie, że hall i klatka schodowa zajmują znaczniejszą część głów-
nego budynku. Ba, widział nawet rezydencje,, gdzie pokoje mieszkalne
były doczepione do części recepcyjnej. Nie pamiętał już szczegółów ze-
wnętrznego wyglądu willi, czy też pałacu „Xanadu”, ale sądząc po obszer-
nej klatce schodowej i przylegających do niej, otwartych saloników całość
musiała sugerować urzeczywistnione ilustracje ze starych przygodowych
romansów dziewiętnastowiecznych, a zwłaszcza kojarzyło mu się z ilustra-
cjami do książek Verne'a. Ten przepych, wylęgły w czyichś marzeniach,
89
dosztukowano do budowli, a może nawet do konkretnego człowieka.
Sekretarka przystanęła koło drzwi na piętrze, otworzyła je szeroko i po-
prosiła Arystowicza do wnętrza.
‒
Sądzę, że spodoba się tu panu. Łazienka jest obok. Obiad będzie o
piątej, pokojówka zawiadomi pana. Jeżeli chce pan czegoś się napić, jest w
pokoju dobrze zaopatrzona lodówka z napojami. W razie gdyby pan czegoś
potrzebował, proszę dzwonić.
Mówiła to z kamienną twarzą, bez uśmiechu, patrząc jednak prosto w
oczy żeglarza, jakby od niego oczekując wyjaśnień, podczas gdy on właśnie
ich potrzebował.
Pokój był kontynuacją pomysłów architekta i dekoratora, którzy wymy-
ś
lili gabinet, hall i klatkę schodową. Ta ilustracyjność, te palmy, obrazy w
złoconych ramach, wielkie wazony i wazy, marmurowe blaty stolików,
wyściełane ogromne fotele ‒ wszystko razem sprawiało wrażenie dekoracji
filmowej.
‒
Zostanie pan tu długo? ‒ spytała nagle Conchita, chyba pytaniem
tym przekraczając swoje uprawnienia.
‒
Nie mam w ogóle zamiaru zostawać, ale tymczasem wszystko to
mnie bawi: pani jednooki szef, mówienie o wszystkim w taki sposób, żeby
nie powiedzieć o jedno słowo za dużo, a wreszcie ta śmieszna rezydencja,
pasująca w sam raz do filmów sensacyjnych. W rozmowie z pani szefem
zakpiłem, że atmosfera naszego spotkania przypomina książki o przygodach
Jamesa Bonda. Obecnie cofam to ‒ już raczej są to reminiscencje sensacyj-
nej lektury wydawnictw zeszytowych z końca ubiegłego wieku. Może jakiś
„Rocambole” albo „Kapitan Hyx i Anioły Morza” Gastona Leroux, albo
„Wyspa siedmiu trumien” i „Natalia” Maurice Leblanca. Mam rację?
‒
Nie wiem, o czym pan mówi.
‒
Czy całe to wnętrze jest dziełem wyobraźni pani szefa?
‒
Tak, pan Oberon sam to zaprojektował. To znaczy ‒ poprawiła się ‒
zlecił opracowanie takiej właśnie rezydencji specjalistom.
90
‒
Pan Oberon? A więc dowiedziałem się wreszcie nazwiska gospoda-
rza, nie był bowiem uprzejmy sam mi się przedstawić. Pan Oberon jest
zapewne ogromnie bogaty.
‒
O tak.
‒
Zdaje się, że bogactwo to spadło na niego jak z nieba.
‒
Nie wiem, proszę pana.
‒
Zawsze zazdrościłem ludziom bogatym. Jestem z tych żeglarzy, dla
których żeglarstwo jest środkiem, a nie celem. Nigdy nie zaakceptuje mnie
ś
rodowisko autentycznych ludzi morza. Żeglarstwo pozwala mi być wresz-
cie kimś ‒ zrozumiałem to dość późno. Na morzu, na swoim jachcie ‒ je-
stem najważniejszy na całym obszarze, jaki mogę objąć wzrokiem. Jestem
jedyny. A tu... ‒ nagle przyjrzał się jej twarzy. ‒ Czego pani się obawia?
‒
Nie jestem pewna, co pan wie o panu Oberonie i „Xanadu” i kim jest
pan naprawdę. Nie wiem, czy przyjechał pan, aby go zniszczyć, czy aby go
obronić?
‒
Jak dawno jest pani sekretarką pana Oberona?
‒
Pięć lat.
‒
I pięć lat zamieszkuje pani w willi „Xanadu”?
‒
Pięć lat. Wyjeżdżam rzadko ‒ do Fort-de-France, do St. Pierre, ale
zasadniczo jestem tutaj.
‒
Mogłaby mi więc pani pomóc.
‒
W czym?
‒
Zrozumieć to wszystko. Musi pani wiedzieć, że jadąc tutaj nie wie-
działem nic o istnieniu „Xanadu”, potem usłyszałem samą nazwę, nie zda-
jąc sobie sprawy, co się za nią kryje, nie znałem również przedtem pana
Oberona, a nazwisko jego usłyszałem po raz pierwszy z ust pani, przed
chwilą. Nazwisko zresztą chyba tak samo nieprawdziwe jak cała atmosfera
tej rezydencji. Boję się, że może mnie za chwilę ktoś obudzi, a wówczas nie
będzie tu już ani „Xanadu”, ani pana Oberona, ani pani.
‒
Czy nic pan nie wie o ultimatum?
‒
O jakim ultimatum?
91
‒
Termin wygasa jutro w południe. Sądzę, że to nie są puste słowa.
Chyba dlatego pan Oberon chce, żeby pan tutaj pozostał. Może jako świa-
dek? Jako świadek tego, co może się tu jutro zdarzyć. Pan naprawdę wybrał
ten termin przypadkowo?
‒
Ależ tak. Do St. Pierre przypłynąłem wprost z Dakaru, z Afryki.
Wiedziałem, że muszę zatrzymać się w hoteliku „Le Seine” i tam zapytać o
Luciena.
‒
Lucien nie żyje.
‒
To pani już wie?
‒
Wiem. To ma chyba związek z jutrzejszym terminem. To dziwne, że
udało się panu tutaj dojechać.
‒
Co mogło mi w tym przeszkodzić?
‒
Śmierć.
Arystowicza to konkretne, proste oświadczenie sekretarki speszyło, ale
zaraz wytłumaczył sobie, że śmierć jest w tych rekwizytach także tylko
konwencją określonej gry. Po zapadnięciu kurtyny umarli wrócą do życia.
‒
Niech pani usiądzie, proszę bardzo. Porozmawiajmy o wszystkim, co
tu się dzieje.
‒
Teraz nie mogę. Przyjdę do pana później.
‒
Kiedy?
‒
Nie wiem. Jak tylko będę mogła. Czy ma pan broń? Może być panu
potrzebna.
Odwrócił się i już jej nie było. Arystowicz zamknął drzwi od wewnątrz,
na próżno szukając klucza. Potem pomyślał, że przed pójściem spać, będzie
mógł zabarykadować drzwi stołem. Ale przed kim i dlaczego miałby bary-
kadować drzwi? Rozejrzał się po pokoju, poszedł do łazienki, zajrzał do
szaf i szafek i na chwilę zaciekawiły go książki na półce. Część z nich to
były półdolarowe wydawnictwa pocket-books, trochę historii miłosnych,
przygodowych i sensacyjnych. Poczuł dreszcz na plecach, gdy zobaczył
dwie powieści C. S. Forestera o przygodach komandora Horatio
92
Hornblowera. Taką właśnie książkę znalazł na pokładzie jachtu-widma
„Captain Flint”.
Wyjrzał przez okno. Willę otaczał gęsty ogród okolony białym, wyso-
kim murem. Dalej były rdzawobrunatne wulkaniczne skały, o które rozbija-
ły się fale oceanu. Wiedziony ciekawością postanowił przed obiadem spe-
netrować willę i okolicę ‒ ostatecznie nikt mu tego nie zakazywał. A gdyby
nawet ‒ nastrój tego miejsca zalecał takie postępowanie. Należało zorien-
tować się w sytuacji, zanim rzeczywiście może zdarzyć się coś niezwykłe-
go.
Wyszedł na korytarz i zaczął kolejno otwierać drzwi do innych pokoi.
Było ich kilka ‒ wszystkie umeblowane podobnie, jakby ktoś budował
„Xanadu” z zamiarem otworzenia tu pensjonatu dla ludzi tęskniących za
romantyką starych powieści z dreszczykiem. Na końcu korytarza znajdowa-
ło się wyjście. Na dole kłębiła się zieleń ogrodu, ale za tą częścią ogrodu nie
było już morza, tylko piętrzące się wyżej i wyżej skały. Sam ogród robił
wrażenie większego i jakby dzikszego ‒ prawie cząstka podzwrotnikowej
dżungli. W ogrodzie tym, niemal tuż poniżej balustrady krużganku, leżała w
hamaku dziewczyna. Młoda i piękna, ubrana w romantyczną, długą, białą
sukienkę, z rozrzuconymi na poduszce splotami złotoczerwonych włosów ‒
pasowała do tych wszystkich ilustracji książkowych, które zainspirowały
twórcę tego zakątka, zabudowy i urządzenia wnętrza. Dziewczyna spała.
Ale nie tylko ona stanowiła dopełnienie ilustracji. Obok, a właściwie na-
przeciw niej, siedział sztywno na krześle chudy, ascetyczny, stary Murzyn,
ubrany ‒ mimo upału ‒ w czarny garnitur. Pod szyją miał ciasno zapięty,
biały, sztywny kołnierzyk. Trzecią postacią tej grupy ‒ tak malarsko skom-
ponowanej na tle zieleni ‒ była stara Murzynka w tradycyjnym tutejszym
stroju, jaki zapewne oglądać już można było tylko w czasie karnawału.
Siedziała pod drzewem, oparta o wiekowy pień, i spała. Murzyn miał oczy
szeroko otwarte, z nieruchomymi tęczówkami hipnotyzera, i wpatrywał się
93
cały czas w twarz śpiącego anioła o złoto-czerwonych włosach.
Kiedy Arystowicz wrócił do swojego pokoju, zastał tam sekretarkę pana
Oberona. Conchita siedziała w dość niedbałej pozie na fotelu. Na stoliku
stały dwie szklaneczki z płynem koloru bursztynu.
‒
Whisky? ‒ spytał Arystowicz, starając się nie okazać zaskoczenia, a
zjawienie się sekretarki traktować jako coś oczywistego.
‒
„Black and White”. Bez wody ‒ odpowiedziała. ‒ To nie pora na pi-
cie alkoholu, ale sądziłam, że zechce się pan ze mną napić.
‒
Wnioskuję z tego, że okoliczności sprzyjają naszej zapowiedzianej
rozmowie.
‒
Jest pora południowej sjesty. Mam wyrzuty sumienia, że nie kazałam
podać panu coś do zjedzenia. W kloszu są orzeszki i migdały. A tam dzba-
nek z kawą ‒ wskazała na barek koło odbiornika radiowego. ‒ Ja już kawy
dziś nie piję. Zostanę przy whisky.
Arystowicz nalał sobie jednak kawy i usiadł z dymiącą filiżanką w fote-
lu naprzeciwko młodej kobiety.
‒
Czy mogę zadać pani kilka pytań?
‒
Na prawach wzajemności.
‒
Dobrze.
‒
Kim jest ta piękna dziewczyna w hamaku, którą widziałem w ogro-
dzie?
‒
To Joséphine, córka pana Oberona.
‒
Czy jest chora?
‒
Tak twierdzi pan Oberon.
‒
A pani?
‒
Długi czas wierzyłam w to.
‒
A teraz?
‒
Jest to mistyfikacja. Pan Oberon obawia się, że jeżeli Joséphina opu-
ś
ci „Xanadu”, zostanie porwana. Wmówiono więc jej, że jest chora.
‒
I dała to sobie wmówić?
94
‒
Widział pan w ogrodzie jej opiekunów?
‒
Tak, trochę oryginalna para.
‒
Ona to stara piastunka, Mercedes. On to czarownik z Haiti.
‒
Czarownik?
‒
Cały archipelag Antyli to siedlisko najdziwniejszych wierzeń, wią-
żą
cych religię z obrzędami przyniesionymi z Afryki w czasach niewolnic-
twa. Wiara w duchy i czary, a więc i w zaklinaczy duchów i ludzi czynią-
cych czary. Na Martynice takich ludzi nazywają „quimboiseur”, na Jamajce
„witch-doctor”... Ale ten tu pochodzi z Haiti. Jest mistrzem kultu voodoo,
czciciel świętego węża Hougona Hadagri, a także Shango i Bade ‒ uosobień
błyskawicy i wiatru oraz Cimbi Kita ‒ możnowładcy piekieł. Węża czczą tu
także pod wizerunkiem świętego Jana Chrzciciela. W ogóle świątynie kultu
voodoo są często obwieszone wizerunkami katolickich świętych, tyle że
pod ich postaciami czci się tu siły przyrody, a nawet piekło. Ten tutaj na-
zywa się Jean-Popoloi.
‒
Co on tu robi?
‒
Podaje panience odpowiednie zioła i leczy ją hipnozą. Ale to w czę-
ś
ci szarlataneria, a w części najzwyklejsze łamanie charakteru, niweczenie
osobowości... Te „zioła” to jakieś narkotyki.
‒
I pan Oberon na to pozwala?
‒
Przed moim przyjściem tutaj stracił żonę. Już za moich czasów se-
kretarzowania ‒ stracił syna. Ostatnią bliską mu osobą jest córka Joséphine.
Woli mieć w domu narkomankę, niż ją stracić. To już obsesja.
‒
Boi się, że ucieknie w świat?
‒
To chyba też, ale głównie boi się jej porwania.
‒
Przez kogo?
‒
Nie wiem. Otrzymuje co jakiś czas pogróżki, a ostatnio nadeszło
formalne ultimatum. Termin tego ultimatum kończy się jutro w południe.
‒
Jak brzmi treść tego ultimatum?
95
‒
Nie znam wszystkich tajemnic tego domu, proszę pana. Na początku
nawet nie próbowałam ich zgłębić. Mam za sobą długą praktykę mimo
trzydziestu lat życia i wiem, że osobistej sekretarce płaci się nie tylko za
wykonywanie pracy, ale i za milczenie.
‒
W tej chwili łamie pani tę zasadę.
Wypiła potężny łyk whisky i na chwilę zamknęła oczy.
‒
To ostateczność. Od pana Oberona zażądano wykonania jakiegoś
zobowiązania. Sądzę, że tego nie wykona. Zagrożono, że zostanie zabity.
Jeżeli to się stanie, ja będę musiała także umrzeć ‒ to jasne.
‒
Kim są ci, którzy mu grożą?
‒
Nie wiem. Ale chodzi chyba o jakieś duże pieniądze i w dodatku
zdobyte drogą nielegalną. Dlatego ani jedna, ani druga strona nie zawiada-
mia policji.
‒
Mafia? Gangsterzy?
‒
Przypuszczam, że za tym kryje się coś więcej. W każdym razie chcę
opuścić „Xanadu”, a sama tego nie dokonam. Musi mi pan pomóc.
‒
Dlaczego „muszę”?
‒
Bo jeżeli pan zostanie, będzie pan koronnym świadkiem. Pan wie,
jaki jest niekiedy los koronnych świadków, gdy gra idzie o wielką stawkę?
‒
Czy Oberon to prawdziwe nazwisko?
‒
Jeszcze rok temu tak przypuszczałam. Teraz wiem, że nie. Pan Obe-
ron nazywał się kiedyś inaczej.
‒
Kiedyś?
‒
Między pierwszą a drugą wojną światową. Willa „Xanadu” była
wówczas małym hotelikiem dla łowców marlinów ‒ wielkiej ryby. Przy-
puszczam, że pan Oberon tu gdzieś się ukrył.
‒
Ukrył?
‒
Tak, po ucieczce z Cayence... Był więźniem Cayence w Gujanie
Francuskiej. W czasie upadku Francji w roku 1940 dyscyplina w kolonii
karnej chyba się trochę rozluźniła.
96
‒
Za co był skazany?
‒
Chyba za morderstwo, ale to są tylko moje domysły.
‒
Na jak długo?
‒
Nie wiem. Może dożywotnio, a może dwadzieścia pięć lat ciężkich
robót. Są to i tak tylko bardziej hipotezy niż fakty. W czterdziestym piątym
nagle wzbogacił się, ale równocześnie zaczęły się jego perypetie z kimś,
kogo bym określiła jako wspólnika lub wspólników.
‒
Sądzi pani, że popełnił jakieś grubsze przestępstwo?
‒
Tak sądzę, ale nie mam na to żadnych dowodów. Wnioskuję z frag-
mentów rozmów. Popełnił przestępstwo i nie wywiązał się z umowy ze
wspólnikami. Potem wybudował tę bajkową rezydencję, ożenił się, miał
dwoje dzieci. Zjawili się jednak jego prześladowcy, a może konkurenci.
‒
Zabili mu żonę?
‒
To był wypadek, ale różnie o tym mówiono.
‒
A jak było z synem?
‒
Zażądano od pana Oberona, aby spełnił wymagania swoich prześla-
dowców albo zginie jego syn.
‒
A czego żądali?
‒
Wszystkiego, rozumie pan? Wszystkiego. Pan Oberon powinien był
opuścić willę „Xanadu” zostawiając wszystko.
‒
Dość dziwne żądanie. I co się stało dalej?
‒
Nie znam szczegółów, ale syn pana Oberona popłynął w tym czasie
jachtem.
‒
Czy ten jacht nazywał się „Captain Flint”?
‒
Nie wiem. Pan Oberon krył te wszystkie sprawy przed dziećmi.
Chyba czynił źle, należało wtajemniczyć je, aby były ostrożniejsze.
‒
Co się stało z jachtem?
‒
Nie wiem. Podobno ktoś widział jacht bez załogi, a potem i o jachcie
słuch zaginął. O synu pana Oberona zabroniono mówić w tym domu.
‒
I wtedy Oberon ściągnął tu córkę i postanowił ją ukryć?
97
‒
Czy ja wiem, czy to można nazwać ukryciem? Dość, że tu zamiesz-
kała. Była to pełna temperamentu dziewczyna ‒ pływała, jeździła konno, a
teraz... widział pan, jak wygląda.
‒
Za sprawą tego „czarownika”?
‒
Oczywiście.
‒
A Mercedes?
‒
To jej dawna piastunka. Ona się nie liczy. Czy pozwoli pan, że teraz
ja zadam kilka pytań? Taka była umowa.
‒
Proszę, niech pani pyta.
Wypiła do dna whisky, potem wstała, nalała sobie trochę bursztynowego
płynu „Black and White” i dodała lodu.
‒
Dlaczego pan nie pije?
‒
Odwykłem. Na morzu, zwłaszcza gdy się płynie samotnie, nie moż-
na sobie pozwolić na zamroczenie alkoholowe.
‒
Kto mówi o zamroczeniu, panie Arys... Arys...
‒
Arystowicz ‒ powiedział.
‒
Diabelnie trudne nazwisko! No więc może mi pan powiedzieć, po co
pan przyjechał tutaj?
‒
Mogę. To ja odnalazłem jacht „Captain Flint”. Był wówczas bez za-
łogi. W jednej z kabin znalazłem list pisany przez nieznanego mi ojca do
nieznanego mi syna. W liście tym podano, żeby zatrzymać się w hotelu „Le
Seine” w St. Pierre i od jakiegoś Luciena wziąć samochód.
‒
To był list pana Oberona do syna?
‒
Teraz jestem tego pewny, ale kiedy płynąłem na Martynikę, nie wie-
działem ani o panu Oberonie, ani o willi „Xanadu”. Po prostu tutaj mnie
zawieziono. Okazało się jednak, że pan Oberon znał moje imię i nazwisko i
oczekiwał, że tutaj się zjawię.
‒
Po co pan przyjechał? Wyświetlić tajemnicę?
‒
Tajemnica statku bez załogi nurtowała mnie do momentu, gdy spo-
tkałem ten jacht w pobliżu wyspy Barbados. Ale powód zasadniczy był
inny. Jeszcze w czasie pobytu na Barbados otrzymałem przekaz z Martyniki
98
na pewną sumę pieniędzy. Równocześnie żądano ode mnie wyruszenia w
dalszą drogę. Jako adresat figurowało Towarzystwo Popierania Samotnych
Ż
eglarzy. Wtedy wydało mi się to naturalne, nawet żądanie wydało mi się
logiczne, było to jakby stypendium na kontynuację rejsu.
‒
Ależ nikt w taki sposób nie ofiarowuje większej sumy pieniędzy. Z
tego się robi uroczystość, a ponadto...
‒
Zgoda... Właśnie dlatego tu jestem. Chcę zwrócić te pieniądze.
‒
Komu?
‒
Sądzę, że panu Oberonowi.
‒
Gdyby on robił podobną transakcję, coś bym o tym wiedziała.
‒
Jeżeli nie on, to kto mógł to zrobić?
‒
Ci, którzy go prześladują. Czy pytał pan pana Oberona o te pienią-
dze?
‒
Mówiłem mu o tym, ale w gruncie rzeczy niczego się nie dowiedzia-
łem. Nawet nie wymienił swego nazwiska.
‒
Jak pan myśli ‒ czego on chce od pana?
‒
Nie wiem.
‒
A ja wiem. Chce mieć świadka tego, co zdarzy się tu jutro. Koron-
nego świadka. Moim zdaniem ma pan jedno wyjście: pomóc mi wydostać
się stąd i razem ze mną uciec do St. Pierre. Zarówno panu, jak i mnie grozić
może tutaj śmierć.
‒
Pan Oberon ma tu jakichś ludzi, osobistą ochronę. Ci, których spo-
tkałem po drodze, kierowca motorówki, lokaj...
‒
Jest ich nawet więcej, ale mogą oni przeszkodzić w ucieczce panu
lub mnie, natomiast nie wierzę, aby ryzykowali w sytuacji krytycznej, jaka
może tu zaistnieć.
‒
Dlaczego myśli pani o zbrodni?
‒
Bo w grę wchodzą chyba duże pieniądze, a gdy stawka jest tak wy-
soka...
‒
Można zawiadomić policję.
99
‒
O czym? O tym, co przypuszczamy, czego się spodziewamy? Ależ
to nonsens! Nie mamy dowodów. Pan Oberon jest starym, emerytowanym
człowiekiem interesów, który wycofał się z życia czynnego i osiadł w swej
skromnej rezydencji na Martynice. Płaci podatki, jest hojny, daje na cele
charytatywne. Co tu można w obecnej chwili zakwestionować?
‒
Istotnie nic.
‒
No więc, pozostaje jedyne wyjście dla nas: wyjazd stąd, póki nie bę-
dzie za późno. Pomoże mi pan?
‒
Zależy od tego, jakie będzie moje zadanie.
‒
A więc zasadniczo zgadza się pan?
‒
Tak. Rezerwuję jeszcze tylko czas na ostateczną decyzję do wieczo-
ra. Chcę porozmawiać z Oberonem przy obiedzie.
‒
Jest pan naiwny.
‒
Może, ale spróbować należy.
‒
Skomunikuję się więc z panem wieczorem.
‒
Dobrze. Będę czekał.
Wstała, już stojąc dopiła whisky i trochę niepewnym krokiem wyszła z
pokoju, poruszając tanecznie biodrami. Arystowicz dopił kawy, potem
także wstał i wyszedł z pokoju. Korytarz był pusty. Otworzył drzwi balko-
nowe i wyjrzał na galeryjkę, a nie widząc nikogo, przechylił się przez ba-
rierkę. Dziewczyna dalej spała w hamaku, a ascetyczny Murzyn w czarnym
garniturze siedział na krześle. Nie wpatrywał się jednak w śpiącą ‒ oczy
miał zamknięte, na kolanach trzymał bębenek, w który uderzał co chwila
płasko dłonią, nucąc jakąś dziką melodię i niekiedy wypowiadając słowa:
„Leh! Eh! Bomba, heu! heu!
Congo bafio ‒ té,
Congo moune dé-lé,
Congo do-ki-la, Congo ‒ lu...”
Było duszno, jakby zbliżało się tornado. Arystowicz z lękiem pomyślał
o swoim jachcie zacumowanym w dość prymitywnych warunkach porto-
wych. Nagle na grzbiecie skał otaczających teren rezydencji dojrzał ostry
błysk odbitego światła. Ktoś obserwował przez lornetkę posiadłość. Kto?
Czy ktoś z ochrony, czy obcy? A może było to gniazdo strzelca wyborowe-
go? Na wszelki wypadek szybko wycofał się z balkonu. Ani na korytarzu,
ani na schodach nie spotkał nikogo.
Wyszedł przed dom głównym wyjściem, minął gazony i zagłębił się w
gąszcz parku. Trzymał się betonowej ścieżki, licząc, że doprowadzi go do
basenu kąpielowego. Istotnie znalazł się wkrótce na niewielkiej platformie z
urządzeniem kąpielowym. Dookoła było jednak pusto i nic nie wskazywało
na to, że ktoś tu bywa. Między skałami zobaczył ocean, skaliste poszarpane
brzegi, a dalej zarysy wyspy lub kilku wysp.
Basen był olbrzymi, łączyły go jakieś kanały z innym basenem położo-
nym znacznie wyżej i z morzem. Arystowicz wstąpił po schodach do gór-
nego basenu i nagle zatrzymał się zdumiony. Pływał tam w kryształowo
czystej wodzie ogromny rekin. Pan Oberon był widocznie ekscentrykiem.
Tak jak inni hodują złote rybki, on hodował wielkiego rekina-ludojada.
4.
‒
Nigdy nie zapomnę tego obiadu ‒ opowiadał nam Arystowicz, gdy wresz-
cie zmusiłem go do wyznań w jego kwaterze w Jastrzębiej Górze. ‒ Proszę
sobie wyobrazić ogromny pokój, którego ściany kryła ciemna boazeria,
pokój z wielkim kredensem, palmą pod oknem, ze zwieszającym się z sufitu
ż
yrandolem tak obciążonym kryształami, że aż budzącymi strach siedzą-
cych pod nim. Znów sceneria w sam raz pasująca do ilustracji w starych
tygodnikach.
101
Arystowicz tyle razy wspominał o tych tygodnikach albo starych edy-
cjach książek Verne'a, że wnioskując z tego, można było podejrzewać nie
tylko Oberona, ale i Arystowicza o ekscytację literaturą i prasą z końca
dziewiętnastego stulecia.
Przy stole prócz jednookiego gospodarza, jego córki, sekretarki, Ary-
stowicza i cudotwórcy z Haiti, siedział jeszcze jakiś ponury typ, podobno
zarządca majątku, wyglądający jednak bardziej na szefa osobistej ochrony
nababa aniżeli na administratora. Tak przedziwnie skontrastowane towarzy-
stwo nie zapewniało dyskusji przy obiedzie, ale jej brak zastępowany był
przez monolog gospodarza adresowany wyraźnie do samotnego żeglarza.
Pan Oberon chyba był zmęczony tym stanem oblężenia w swej rezydencji i
łaknął rozmówców; albo precyzyjniej to określając ‒ łaknął słuchaczy.
‒
...Tak rozumiem trochę samotnych żeglarzy goniących za słońcem. W
samotności człowiek marny czuja swą nicość, ale wielka indywidualność ‒
swoją siłę. Różnimy się tylko metodami, jakimi dochodzi się do tej sytuacji.
Jeżeli źródłami szczęścia jest niezależność i wolny czas, to samotny żeglarz
ma tego czasu w nadmiarze, ale co z niezależnością? Zgoda, że na morzu
nie ma zależności od ludzi, ale jak potworna jest zależność od przyrody...
Arystowicz pomyślał wówczas, że należałoby wyjaśnić panu Oberono-
wi, na czym polega żeglowanie na małym jachcie, ze właśnie tego wolnego
czasu ‒ w zrozumieniu lądowym ‒ nie ma tam zupełnie, ale jaki byłby cel
tego przekonywania? W wyobraźni Jednookiego samotny żeglarz spoczy-
wał na leżaku, podczas gdy wiatr niósł jacht na skrzydłach żagli bez żad-
nych trudności. No, a kiedy zaczynała się chwiejba, żeglarz z wyobraźni
nababa schodził po prostu pod pokład i zasypiał.
Córka pana Oberona była dziewczęciem niezwykłej urody, ale cóż z
102
tego, kiedy jej oblicze sprawiało somnambuliczne wrażenie i nie można
było być pewnym, czy Joséphine zdaje sobie z tego sprawę, że siedzi w
jadalni willi „Xanadu”, a nie w świątyni bóstw voodoo. Arystowicz spró-
bował to sprawdzić i nagle zupełnie niespodziewanie, z pewnością popeł-
niając nietakt wobec gospodarza, przerwał gadulstwo grubasa, zwracając się
z pytaniem do dziewczyny.
‒
Czy pani nie wyjeżdża stąd do miasta? Musi się pani przecież pie-
kielnie nudzić w tym azylu?
Zapadła cisza, pan Oberon chrząknął, po czym zapytał córkę, czy sły-
szała pytanie gościa.
‒
Mademoiselle Joséphine jest zajęta swoim życiem wewnętrznym, jej
duch błądzi teraz w lesie ‒ powiedział z naciskiem „czarownik”. ‒ Jeżeli
zbudzimy ją w niewłaściwym momencie, może przepaść w mrokach lasu i
nigdy nie trafić do ciała.
‒
Pan wierzy w te głupstwa?
‒
To nie są głupstwa. To sprawy życia i śmierci. Joséphine jest chora.
Jean-Popoloi opiekuje się nią.
‒
Szkoda panu pieniędzy na lekarza?
‒
Ona nie jest tak chora, jak pan myśli. Ona ma chorą duszę.
‒
Dlatego sprowadził pan do niej tego szarlatana z Haiti? Może pan w
ten sposób stracić córkę prędzej, aniżeli ona straci ojca. Widziałem dzisiaj,
jak ten staruch odprawiał nad nią swoje egzorcyzmy. Czemu pan ją tu trzy-
ma?
‒
Może pomówimy o tym po kolacji?
‒
Dobrze, ale w gruncie rzeczy to nie moja sprawa. Zaczął pan jednak
mówić o żeglarstwie, a zatem o moich osobistych problemach, zostałem
więc upoważniony do wyrażenia swojej opinii na tematy obchodzące pana.
‒
Proponuję, nie mówmy teraz o tym. Odpoczął pan dobrze?
‒
Odpocząłem i rozejrzałem się po ogrodzie.
103
‒
I co pan zobaczył?
Chciałbym zobaczyć podobiznę matki tej dziewczyny ‒ myślał Arysto-
wicz. Skąd u takiego oliwkowego mężczyzny o czarnoszronkowatych wło-
sach taki anioł?
‒
Zobaczył pan coś ciekawego? ‒ powtórzył pytanie Jednooki.
‒
Wszystko tu jest ciekawe i im jestem dłużej, tym mniej wszystko
pojmuję. Na przykład, ten rekin w basenie.
Grubas zaśmiał się.
‒
Nastraszył pana?
‒
Nie, nie miałem zamiaru kąpać się. Jeżeli już, wolę łazienkę.
‒
Ten rekin to „Willy”. Jest tak inteligentny, jak tresowany pies. To
istotnie żarłacz-ludojad, ale wbrew opinii wcale nie tak niebezpieczny dla
człowieka. Jest zresztą dobrze karmiony i ma wszelkie wygody, poza jedną
kwestią nie załatwioną ‒ jest samotny. Ja też czuję się samotny i potrafię go
zrozumieć.
‒
Porównuje pan siebie do rekina?
‒
Nie. Przyrównuję tylko moją samotność do jego samotności i widzę
pewne podobieństwo. Ale czy jest pan zadowolony z pokoju w „Xanadu”.
‒
Jak długo mam w nim mieszkać?
‒
Sądzę, że do wyjaśnienia między nami pewnych spornych kwestii, a
to nie może nastąpić prędzej niż jutro po południu.
‒
A więc muszę czekać do jutra.
‒
Nie ja narzuciłem ten termin.
‒
Czyżby spodziewał się pan gości?
‒
I tak, i nie. Mogą tu przybyć nie proszeni. Kiedy pan się tu zjawił,
myślałem, że jest pan ich, powiedzmy, emisariuszem. Okazało się jednak,
ż
e nie.
‒
Uwierzył pan moim zapewnieniom?
‒
Sprawdziłem je. To lepsze niż wiara.
‒
Dlaczego jednak według innych kryteriów postępuje pan wobec cór-
ki Joséphine? Jej potrzeba chyba lekarza, a nie znachora. Powtarzam się,
104
ale to właśnie jedna ze spraw, których nie rozumiem. Oczywiście, nie ocze-
kuję od pana odpowiedzi zaraz. Może jej w ogóle nie być. Chwilę trwała
cisza.
‒
Ja kocham Joséphine ‒ powiedział nagle zupełnie cicho, ale właśnie
to oświadczenie spowodowało histeryczny krzyk Joséphine, jakby obudzo-
nej nagle z somnambulicznego snu.
‒
Nieprawda! Nieprawda! On kochał zawsze tylko siebie!
Zaczęła szlochać, wstała z krzesła i odeszła chwiejnym krokiem w kie-
runku drzwi, opierając się o ścianę jak pijana.
‒
Joséphine! ‒ powiedział nagle stanowczo milczący dotąd „czarow-
nik” z Haiti.
‒
Czemu w tej sytuacji nie postąpi pan zgodnie ze swymi racjonali-
stycznymi poglądami? ‒ spytał ponownie żeglarz. ‒ Czemu pozwoli pan na
szaleństwa tego znachora? A może to pan potrzebuje pomocy, a nie córka?
‒
Niech pan się nie wtrąca do spraw, których pan nie rozumie! ‒ wark-
nął Jednooki. ‒ Nikomu na to nie pozwolę!
‒
Proszę nie zapominać, że nie jest pan dozorcą w Cayenne. Pół tuzina
wynajętych gorylów strzeże pana bezpieczeństwa, rekin w basenie kąpielo-
wym i pałac „Xanadu” jak hollywoodzka makieta. Powinien pan kręcić
filmy sensacyjne, panie Oberon, czy jak się pan rzeczywiście nazywa! Po-
stanowiłem dziś jeszcze wracać do St. Pierre. Chciałem odkryć tajemnicę
jachtu bez załogi, jachtu, który nazywał się „Captain Flint”. Obecnie jest to
już dla mnie bez znaczenia. Chciałem również zwrócić pieniądze, które
półtora roku temu przekazano mi na Barbados. Ale co to za dług honorowy
wobec Towarzystwa, którego siedziby nie mogę znaleźć? Już lepiej pienią-
dze te przekazać na sieroty po tych, którzy zginęli na morzu. Dziękuję za
gościnę, panie Oberon, dziękuję państwu.
105
Arystowicz odsunął gwałtownie krzesło wstając, po czym wolnym kro-
kiem skierował się ku drzwiom, przy których stała Joséphine. Pomógł
dziewczynie wyjść z pokoju, a następnie zaprowadził do jej pokoju na pię-
trze, położonego w drugim skrzydle willi. Posadził ją na łóżku i z zadowo-
leniem stwierdził, że nie ma już tak somnambulicznego spojrzenia.
‒
Kim pan jest? ‒ spytała, gdy zabierał się do wyjścia, życząc jej ry-
chłego powrotu do zdrowia.
‒
Zajęcie mam obecnie dość oryginalne, panno Oberon. Jestem samot-
nym żeglarzem.
‒
Co to znaczy?
‒
Tylko to, co można wnioskować z nazwy zawodu. Pływam na ma-
leńkim jachcie, wzbudzając czasami zainteresowanie fanatyków morza, a
zdarza się nawet, że gangsterów.
‒
Czy może mi pan pomóc?
‒
Chyba tylko w ten sposób, że zawiadomię policję. Ale ‒ prawdę
mówiąc ‒ nie wiem, co miałbym powiedzieć policji. Że leczy panią szaman
z Haiti? Że bierze pani udział w obrzędach voodoo? Nie, naprawdę nie
wiem, co mógłbym dla pani uczynić.
‒
A zabrać mnie stąd?
‒
Ze sobą?
‒
Tak.
‒
To brzmi romantycznie, ale moim domem jest jednoosobowy jacht.
Gdyby nawet znalazło się tam miejsce w mojej koi, obawiam się, że po
pierwszym dniu podróży musiałbym panią wysadzić na ląd. Przy obecnym
stanie pani zdrowia to niemożliwe. Jeżeli wolno mi coś radzić, mademoisel-
le Joséphine, to powinna pani zażądać lekarza i równocześnie wyrzucić za
drzwi tego szamana czy „czarownika”. Kim są ludzie, których obawia się
pani ojciec?
‒
Nie wiem.
‒
A zna pani przeszłość ojca?
106
‒
Tak. On dalej to ukrywa przede mną, ale oczywiście wiem o Cayen-
ne. Dowiedziałam się o tym od brata jeszcze przed jego zniknięciem. Mój
ojciec zdobył majątek w jakiś dziwny sposób, ale tu, na Antylach, nie jest to
wyjątkiem.
‒
Czy pani słyszała o jachcie „Captain Flint”?
‒
Na tym jachcie płynął mój brat. Jacht zaginął.
‒
Zanim jeszcze zaginął jacht, zniknęła z jego pokładu załoga. Spotka-
łem jacht bez załogi półtora roku temu.
‒
Więcej nic nie wiem o całej sprawie. Wkrótce potem zaczęłam cho-
rować i nie docierały do mnie żadne wieści. „Xanadu” to odrębny świat.
Nikt obcy tu nie przyjeżdża. Czasami zjawia się jakiś człowiek, który za-
myka się z moim ojcem i prowadzi z nim w gabinecie długie rozmowy ‒
poza tym nie dzieje się nic. Już choćby dlatego można zwariować.
‒
Wierzę pani. Teraz proponuję: niech pani po moim wyjściu zamknie
dobrze drzwi, a jeszcze lepiej zabarykaduje je i zażąda od ojca wypędzenia
z „Xanadu” tego haitańskiego egzorcysty. W razie czego proszę wzywać
pomocy.
‒
Nie odjeżdża pan?
‒
Bardzo bym chciał, ale chyba dziś będą z tym pewne trudności. Jest
już wieczór.
‒
Gdyby nie było motorówki przy nabrzeżu, niech pan poszuka w
pierwszej skalnej zatoczce na prawo od przystani.
‒
Dziękuję za radę. A można stąd wydostać się lądem?
‒
Tylko piechotą, ale to droga trudna, przez skalne rumowisko. W sam
raz dla alpinisty.
‒
Dokąd można tamtędy dojść?
‒
Do szosy. Jakieś pięć kilometrów dalej leży rybacka osada.
‒
Dziękuję pani. A teraz do widzenia! I więcej stanowczości w postę-
powaniu z ojcem!
‒
On nie jest taki zły. Rzeczywiście boi się o mnie.
107
‒
Uczyni pani tak, jak pani uzna za słuszne, mademoiselle Joséphine.
Arystowicz wyszedł, obawiając się, że za chwilę eteryczna panna za-
cznie go przekonywać o dobroci jednookiego Polifema z rezydencji
„Xanadu”. Na korytarzu było cicho i pusto. Może na parterze biesiadowano
jeszcze, a może wszyscy zniknęli w swoich apartamentach. Noce i dnie
musiały tu być rzeczywiście piekielnie nudne. Zamieszkać tu ‒ znaczyło
odciąć się od całego świata.
Co dalej robić? Zbliżał się wieczór. Droga do „Xanadu” przez usianą
skałami Baie du Galion groziła niebezpieczeństwem, ale wybrałby się tą
drogą, gdyby nie obawa, że zaskoczy go tam wieczór. To samo odnosiło się
do drogi lądem, a osada ‒ sądząc według mapy, którą oglądał przed wyru-
szeniem tutaj ‒ nazywała się Tartane i leżała nie tak daleko od willi. Trzeba
jednak było znać trasę. A poza tym, należało pamiętać o „gorylach”. Za-
pewne mieli zadanie nie dopuścić nikogo obcego na teren „Xanadu”, ale na
pewno mieli też czuwać, żeby nikt rezydencji nie opuścił. Czy jednak byli
to aż tak zdecydowani na wszystko ludzie, że potrafiliby zabić? Arystowicz
w to wątpił. Martynika to nie Dominikana lub Haiti, gdzie podobne rzeczy
się zdarzały. Nawet gdyby była to Walka dwóch zwalczających się gangów
przemytniczych ze Stanów Zjednoczonych... Wątpliwe zresztą czy jako
teren swej akcji wybrałyby Martynikę. Stosunki panujące na Martynice i na
Gwadelupie ‒ będącymi od niedawna prawnie częścią Francji ‒ wcale nie
ułatwiały wicia sobie gniazd północnoamerykańskim mafiom. Ale jak wia-
domo, życie nie zawsze trzyma się reguł, a przeszłość galernicza pana Obe-
rona? Ciekawe czy przybrał sobie to nazwisko po lekturze „Snu nocy let-
niej” czy po obejrzeniu opery Webera ‒ choć prawdę mówiąc jednooki
Polifem z „Xanadu” nie wyglądał na człowieka, którego pasjonuje lektura
Szekspira lub muzyka operowa. Ale kto wie? Różni ludzie mają różne zain-
teresowania, o czym na przykład świadczyło urządzenie rezydencji na
108
skalistym wybrzeżu Martyniki na wzór ilustracji starych tygodników.
Arystowicz zawędrował znów na balkon, z którego obserwował po-
przednio dziwne zachowanie „czarownika” z Haiti, ale bajkowa oaza ro-
ś
linności wśród skał nie zdradzała obecności człowieka. ‒ Poszukać moto-
rówki ‒ jak radziła Joséphina. ‒ Chyba wczesnym świtem. A co z propozy-
cjami Conchity? Nie wiedział, jak ma postąpić. Cofnął się i skierował do
pokoju, który przeznaczono mu na czas pobytu w „Xanadu”. ‒ Czas poby-
tu? Co mogło to znaczyć w tych, dość dziwnych, warunkach?
Usłyszał, że ktoś gra na fortepianie. Potężne akordy rozległy się głucho
w pustych korytarzach, powoli wypełniając cały gmach jakimś niepokojem.
Remy w miarę możliwości chadzał chętnie na koncerty, ale chłonął zawsze
ich nastrój, nie próbując jakiejkolwiek analizy dzieła ‒ wiedział na ten te-
mat zbyt mało. Ale właśnie ta spontaniczność odbioru powodowała u niego
ogromną wrażliwość na to niewidzialne, nie podlegające regułom, nie-
uchwytne i niepowtarzalne, co zawarte jest zawsze w wykonaniu dzieł mi-
strzów przez wybitnych odtwórców. Przejęty i zaciekawiony szedł w kie-
runku, skąd rozlegały się dźwięki fortepianu. Wreszcie uchylił drzwi duże-
go salonu, zupełnie pustego, tylko na środku stał wielki, czarny fortepian z
otwartym skrzydłem. Był to stary instrument z ruchomymi lichtarzami, w
których płonęły dwie świece.
Przy fortepianie siedział pan Oberon, waląc wielkimi, rzeźnickimi ła-
pami w klawisze... Był to obraz tak zaskakujący, że Arystowicz stanął jak
wryty. Nie wyobrażał sobie, że ten eksgalernik tak znakomicie zrozumiał
duszę fortepianu, że jest tak świetnym pianistą. I te jego potężne dłonie! To
cud, że znajdował poszczególne klawisze, choć siła uderzenia sprawiała
wrażenie, jakby jednooki Polifem walił przez cały czas pięściami w klawia-
turę.
Przez otwarte drzwi powiał ciąg powietrza ‒ płomienie świec zamigota-
ły i naraz całe pomieszczenie pogrążyło się w mroku. Muzyka urwała się,
109
a tylko w powietrzu jeszcze wibrował ostatni, umierający dźwięk...
Arystowicz wycofał się i zamknął drzwi.
Gdy wracał do swego pokoju, cisza wydawała się jeszcze głębsza, jesz-
cze straszniejsza.
Postanowił zaczekać na Conchitę. Był jednak tak zmęczony, że po doj-
ś
ciu do swego pokoju rzucił się w ubraniu na kozetkę. Nawet nie zauważył,
kiedy zamknęły mu się oczy. Zasnął.
Zbudził się, gdy w pokoju panował już mrok. W pierwszym momencie
nie wiedział, gdzie się znajduje. Dopiero po chwili wróciła świadomość
wędrówki przez wyspę i dziwnych spotkań. Podniósł się i ostrożnie posunął
w stronę okna. Zauważył już przedtem, że wewnętrzne ramy okna były
oszklone, podczas gdy na zewnętrznych rozpięta była moskitiera. W bu-
dynku działała również klimatyzacja, co pozwalało trzymać zamknięte
okna. Otworzył je teraz, próbując przez moskitierę dojrzeć, co się dzieje na
dworze, a nie mogąc wiele dostrzec, rozwarł także ramy z rozpiętą moski-
tiera. Odczuł powiew bryzy, ale nie zobaczył nic. To znaczy ‒ z początku
nie zobaczył nic, lecz później, między palmami, ujrzał błyski kieszonkowej
latarki. Ktoś sygnalizował. Komu? W jakim celu?
Podszedł do drzwi i spróbował je otworzyć, wówczas okazało się, że
ktoś zamknął drzwi na klucz od strony korytarza. Jeżeli zjawi się Conchita,
chyba nie zawaha się otworzyć, jeśli klucz tkwił w drzwiach. Ale czy się
zjawi? A jeżeli zamiast sekretarki przybędzie morderca?
Arystowicz przeżył jednak tak niezwykłe przygody na Morzu Sulu, że
cała ta historia w willi „Xanadu” wydawała mu się w porównaniu z tamtym
nie tak groźna. Za dużo tu było czyjejś bujnej wyobraźni w reżyserii tego
niezwykłego widowiska: czarownik, córka somnambuliczka, rekin w base-
nie... W sam raz materiał do kręcenia filmu. A poza tym samotny żeglarz
był zmęczony i śpiący... Właśnie ‒ zmęczony i śpiący... Ostatecznie
110
rozebrał się i położył do łóżka, nie bacząc na to, że przypomina ono łoże z
makabrycznego opowiadania Conrada ‒ „Gospoda pod dwiema wiedźma-
mi”. Loże, w którym uduszono jakiegoś marynarza. Ledwie przyłożył gło-
wę do poduszki, już spał.
5.
Zbudził się bardzo wcześnie. Wziął prysznic, ogolił się znalezioną w ła-
zience maszynką, przetarł twarz wodą o łagodnym zapachu i spróbował
wyjść na korytarz. O dziwo, drzwi nie były zamknięte.
Pałac jednookiego władcy jeszcze chyba spał ‒ ciszy korytarzy nie pło-
szył najlżejszy szmer, a swoją drogą trudno w tym królestwie chodników i
dywanów było oczekiwać chociażby szelestu czyichś kroków. Przed do-
mem owiał żeglarza wiatr od oceanu. Zeszedł po stopniach na plac przed
głównym wejściem i skierował się na drogę, którą spacerował wczoraj. Na
piasku widniało dość dużo różnych śladów, co go trochę zdziwiło i co kon-
trastowało z pustką na korytarzach i wokół willi. Znalazł również jeden
przedmiot ‒ pantofel. Próbował sobie przypomnieć, na czyjej nodze widział
wczoraj taki pantofel. Nie było to obuwie Mercedes ‒ w grę wchodziła
tylko Joséphina i Conchita. Chyba... Conchita... Tak, z całą pewnością se-
kretarka pana Oberona. W jakich okolicznościach pantofel ten zgubiła i
dlaczego nie przybyła wczoraj na umówione spotkanie?
Arystowicz poszedł spacerkiem w kierunku morza; tam, gdzie wczoraj
widział basen kąpielowy, a wyżej ‒ basen z rekinem. W obu basenach nie
znalazł wody, a i rekin zniknął. Duże otwory w betonowych ścianach
ś
wiadczyły o istnieniu podziemnych kanałów ‒ prawdopodobnie każdy
basen miał połączenie z oceanem.
111
Ktoś wypuścił stąd wodę razem z rekinem Willy ‒ pomyślał żeglarz i
nagle wzrok jego napotkał leżący tuż nad basenem taki sam pantofel, jaki
znalazł na ścieżce, tyle że z drugiej nogi. Trudno było przypuszczać, że
Conchita poszła w nocy obejrzeć rekina i po drodze zgubiła pantofle. Chyba
ż
e... nie trafiła tu dobrowolnie, a pantofle spadły jej po prostu z nóg, gdy...
Właśnie, co się mogło z nią stać? Nagle przyszła mu do głowy przerażająca
myśl ‒ ktoś mógł siłą przywlec ją w to miejsce i wrzucić do basenu z reki-
nem. A potem... to oczywiste. Należało po prostu spuścić wodę razem ze
zwierzęciem. Spuścić prosto do oceanu...
Wzdrygnął się i zawrócił.
Gdy szedł w stronę willi, ogarnęło go uczucie, że cała ta budowla i całe
jej otoczenie wieje pustką. To niemożliwe, żeby nie było nikogo ‒ kamer-
dynera, pokojówki czy choćby kogoś z ochrony na całym szlaku spaceru, na
progu willi, wewnątrz budynku. Zeszedł w dół, trafił do kuchni, odkrył
kilka pokojów ‒ chyba przeznaczonych dla służby, potem zaczął szukać
znanego mu z wczorajszej wizyty pokoju, w którym zostawił Joséphine.
Znalazł go dość łatwo.
Drzwi były otwarte, wewnątrz panował nieład, jakby ktoś pospiesznie
się pakował. Jakieś drobne części garderoby walały się na podłodze i na
krzesłach.
Joséphine zniknęła...
Arystowicz zajrzał do kilku sąsiednich pokojów, które również były
otwarte. Tam także zobaczył ślady pospiesznego pakowania. Zeszedł do
jadalni, w której wczoraj wziął udział w przedziwnym spotkaniu. Nie zdzi-
wił się, że nikogo tam nie zastał, ale zdziwiło go, że jadalnia znajdowała się
w takim stanie, jak pozostawiono ją wczoraj.
Nie było wątpliwości ‒ służba także zniknęła.
Arystowicz jeszcze raz wyjrzał na dwór i wówczas wzrok jego spotkał
się z jednookim spojrzeniem władcy „Xanadu”, pana Oberona. Polifem stał
112
na środku placyku przy zejściu ze schodów i oglądał pantofel Conchity,
który poprzednio już zainteresował żeglarza.
Remy zeszedł w dół po stopniach, nie spuszczając wzroku z twarzy
Oberona i próbując odczytać prawdę o sytuacji, jaka zapanowała w
„Xanadu”, ale jedno oko gospodarza, choć patrzyło przenikliwie, nie zdra-
dzało myśli i uczuć Polifema.
‒
Interesuje pana, co się stało z drugim pantofelkiem? ‒ zapytał Remy.
‒
Mogę pana ciekawość zaspokoić.
‒
Gdzie pan go znalazł?
‒
Ten leżał właśnie w tym miejscu, ale drugi... ‒ zawiesił głos na
chwilę.
‒
Ten drugi? ‒ powtórzył za nim Oberon z akcentem pytającym.
‒
Ten drugi leży koło basenu z rekinem. Rekina jednak w basenie nie
ma. Pański Willy wypłynął już chyba na ocean. Zresztą w obu basenach nie
ma wody. Jak pan tłumaczy obecność tych dwóch pantofli na trasie do ba-
senu z rekinem?
‒
Nie wiem. Teraz już wszystko stało się możliwe. A pan nie wyje-
chał?
‒
Nie wiedziałem, jak to zrobić. Gdybym nawet porwał motorówkę,
mógłbym ją rozbić na pierwszej najbliższej rafie.
‒
Oni nie odjechali morzem. Po prostu poszli piechotą. Jest taka ścież-
ka, którą można dojść do szosy, a tam z pewnością czekały samochody.
‒
Jacy „oni”? O kim pan mówi?
‒
Wszyscy. Wszyscy, którzy mieszkali w „Xanadu”. Moja osobista
ochrona, moja służba. Nawet moja córka Joséphine... To musiało być ukar-
towane.. Ktoś dał mi jakiś środek nasenny. Dość mocny, żebym nic nie
słyszał, ale nie dość mocny, bo obudziłem się rano. Widziałem przez okno
pana wracającego ze spaceru. Jesteśmy w „Xanadu” tylko dwaj ‒ pan i ja.
Może nawet dobrze, że pan został. Będzie pan świadkiem końca legendy
113
„Xanadu”. Wczoraj jeszcze byłem innym człowiekiem ‒ to, co pan powie-
dział mi przy obiedzie, uświadomiło mi, że to koniec. Poznał pan pewną
tajemnicę, którą chciałem zabrać ze sobą do grobu. To tylko ułamek całej
tajemnicy, ale wystarczający, żeby mnie przerazić i przyspieszyć koniec
„Xanadu”. Wierzę panu, że przyjechał pan tutaj nie wiedząc nic o mnie, o
tym pałacu, ale właśnie tu dowiedział się pan czegoś, co uważałem dotąd za
sprawę zapomnianą... To Conchita, prawda? Nie, może pan nie zaprzeczać.
To na pewno Conchita... Była nieostrożna. Chciała uciec, aby móc szanta-
ż
ować mnie, jeżeli wyszedłbym z tej historii cało, albo tych, którzy tu dziś
przyjdą ‒ jeżeliby zwyciężyli. Rozumie pan?
‒
Bardzo niewiele. Sprowadziła mnie tutaj zagadka jachtu „Captain
Flint” i mój dwuznaczny udział w tej sprawie, przez przyjęcie wsparcia
Towarzystwa Popierania Samotnych Żeglarzy. Na drugi raz będę ostroż-
niejszy. Ale z tego, co pan obecnie mówi, niewiele rozumiem. Istotnie,
dowiedziałem się o panu coś niecoś tutaj dopiero, ale wczoraj trochę zagra-
łem teatralnie. Chodziło mi o pańską córkę.
‒
Chciałem ją ratować. Pan miał rację ‒ zgubiłem ją. Z pewnością wy-
jedzie z tym czarownikiem na Haiti, aby brać tam udział w czarnych
mszach ku czci afrykańskich demonów ‒ Obatela lub Shango. Jest narko-
manką... Mamy jeszcze trochę czasu. Do dwunastej daleko. Jeżeli chce pan
usłyszeć historię nieprawdopodobną, żywcem skopiowaną z półdolarowych
zeszytów, przeznaczonych do czytania w pociągu, to przejdźmy do mojego
gabinetu. Telefony wprawdzie nie działają, ale dopływu elektryczności nikt
nie przerwał, w lodówce mam więc chłodną whisky. Obok biurka Conchity
jest też automatyczny ekspres do kawy, są jakieś ciasteczka. Zjemy śniada-
nie ‒ może ostatnie. Kiedy oni przyjadą, z pewnością pana również zabiją.
Arystowicz pomyślał w tym momencie o motorówce w pierwszej
114
zatoczce obok przystani, ale równocześnie ciekawość pchała go do pozosta-
nia, choćby jeszcze przez godzinę, w willi „Xanadu”, żeby przynajmniej
dowiedzieć się, czego się obawiać.
Wszystko było tak, jak powiedział Oberon. Można było bez trudu przy-
rządzić kawę, znalazły się ciasteczka i mrożona whisky, do której najmniej
garnął się żeglarz. Chciał być trzeźwy wobec zapowiedzi groźnej sytuacji.
Usiedli w klubowych fotelach ‒ w tym samym gabinecie, na tych samych
miejscach co wczoraj, ale okoliczności były zupełnie inne, choć jedno oko
Polifema dalej nie zdradzało uczucia i myśli. Może był to skutek tych
wszystkich kolejnych etapów, które formowały życie jednookiego władcy
„Xanadu”?
‒
Jeèeli chce mi pan opowiedzieć wszystko, jestem gotowy wysłuchać
pana ‒ powiedział Arystowicz z rozkoszą łykając czarną, aromatyczną,
gorącą kawę.
‒
Źle mnie pan zrozumiał. To nie będzie ani mój życiorys ani spo-
wiedź z występków, choć właśnie pasowałoby to do scenariusza, w którym
obecnie obaj odgrywamy główne role. Będzie to po prostu pewna historia,
którą może pan przyjąć za zmyśloną, jeżeli wyda się panu niewiarygodna.
‒
Proszę, niech pan opowiada.
‒
Dobrze. Historia ta zaczyna się w końcowym okresie wojny. Z bazy
Kriegsmarine we Francji...
‒
W końcowej fazie wojny istniały jeszcze we Francji bazy Kriegsma-
rine? Pan się chyba myli.
‒
A jednak się nie mylę. Były to bazy przylepione do wybrzeży, gdzieś
około La Rochelle, St. Nazaire, Lorient, posiadające wielkie, wykute w
skałach schrony dla okrętów podwodnych. Było tego niewiele. Atakowano
je zresztą zaciekle z lądu, z powietrza i z morza ‒ ale trzymały się. Ostatnie
skapitulowały dopiero w maju 1945 roku. A więc w ostatniej fazie wojny
wyszedł z takiej bazy okręt podwodny. Jego zadaniem było zabezpieczyć
115
pewne kwoty pieniędzy, i pewną ilość kosztowności, przeznaczone na akcje
dywersyjne i wsparcie nazistowskich komórek w Ameryce Południowej.
Zresztą nie tylko w Ameryce Południowej ‒ taka komórka istniała także na
Martynice, zmontowana w 1940 roku, zaraz po zawieszeniu broni i ustano-
wieniu rządu w Vichy.
‒
Rządu kolaborantów ‒ wtrącił Remy.
‒
Tak to wygląda dziś, ale w tym czasie nawet wielu uczciwym Fran-
cuzom zamieszkałym na terytoriach zamorskich, kolonialnych, wydawało
się to wcale rozsądną grą na korzyść Francji. Nie muszę panu przypominać
sytuacji pod Mers el-Kebir, pod Oranem, na redzie Dakaru i wielu innych
miejscach. Niemiecki wywiad zagrał na zadawnionych rywalizacjach Anglii
i Francji i wyszedł z tego niezły kompot. Casablanca opowiedziała się, na
przykład, oficjalnie za rządem Vichy, a równocześnie na terytorium Sahary
pojawiły się oddziały Wolnych Strzelców pozostających pod rozkazami
aliantów... Pewnie, że nawet ludzie ślepi na oboje oczu, a nie tak jak ja ‒ na
jedno, po roku, dwóch zaczynali widzieć i rozumieć prawdę. Niestety, nie-
którzy zabrnęli już za daleko i, wśród tych dość łatwo było zmontować
siatkę wywiadu nazistowskiego. Jednym z takich ludzi był pewien zbiegły
więzień z Cayenne, ukrywający się na Martynice, zarządzający dużą planta-
cją na wschodniej stronie wyspy. I oto w roku 1945 do tego właśnie czło-
wieka nadeszła wiadomość dość niezwykła. Miał w pewnym miejscu nad
Zatoką Skarbów, nie tak daleko obecnego położenia „Xanadu”, spotkać się
z przedstawicielami okrętu podwodnego, który w kwietniu wyszedł ze swe-
go podziemnego schronu w nadmorskich składach Bretanii.
‒
Czy tym człowiekiem, który spotkał się z Niemcami był właśnie
pan?
‒
Umówiliśmy się, że opowiadam panu pewną historię, a pan może to
wszystko przyjąć za autentyk lub odrzucić.
116
‒
No więc dobrze. I co było dalej?
‒
Niemców było dwóch. Obaj nie byli marynarzami, ale jakimiś dzia-
łaczami nazistowskimi. Dość łatwo znaleźli wspólny język z eksgalerni-
kiem. W głowach ich bowiem zrodził się piekielny plan. Postanowili z
pomocą marynarzy z okrętu podwodnego wyładować pieniądze i kosztow-
ności na ląd...
‒
A co z okrętem?
‒
Mieli wielką ochotę odesłać okręt z powrotem, ale właśnie skończyła
się wojna. Postanowili więc zatopić okręt wraz z załogą, aby zniknęli wszy-
scy świadkowie całego przedsięwzięcia. Niestety, w tym celu musieli dopu-
ś
cić do swego planu jeszcze dwóch członków załogi okrętu podwodnego, z
którymi mieli bliski kontakt. Dokonano tego w sposób dość prosty ‒ za
pomocą bomby zegarowej, która eksplodowała we wnętrzu okrętu, gdy ten
znajdował się w zanurzeniu, całą noc bowiem przebywano na powierzchni,
dzień natomiast, ze względu na możliwość spotkania patroli, w zanurzeniu.
‒
Ale oczywiście zarówno dwaj działacze nazistowscy, jak i ci dwaj z
załogi, byli wówczas na wyspie.
‒
Tak, nawet nie sami, bo z zastępcą dowódcy okrętu. W sumie pięciu
ludzi. Zdaje się, że ten zastępca dowódcy nie wiedział nawet o piekielnym
planie i kiedy okręt nie wypłynął już więcej na powierzchnię, pogodził się z
tym. Cała piątka postanowiła teraz z pomocą eksgalernika przedostać się z
Martyniki do Argentyny. Ale ekswięzień Cayenne nagle doszedł do wnio-
sku, że cała ta sprawa nic go nie obchodzi.
‒
Może obudził się w nim patriota ‒ zauważył nie bez ironii Arysto-
wicz.
‒
Nie. Szczerze powiem, że nie. Ten człowiek po prostu nigdy nie
mógł zrozumieć, czym jest patriotyzm, skąd się bierze... Być może był to
efekt jego dzieciństwa i jego młodości, efekt obozu dla przestępców w
Cayenne, efekt tego, że od zarania swego życia doznawał tylko krzywd
117
i upokorzenia. Trzeba zresztą przyznać, że odpłacał tym samym. Co go
więc mogły obchodzić takie sprawy, jeżeli w dodatku dość łatwo zrozumiał,
ż
e ma do czynienia z gangsterami, swoje postępowanie przystrajającymi w
jakieś hasła, których on nie rozumiał? Zgaduje pan, co postanowił?
‒
To oczywiste. Zlikwidować świadków, tak jak tamci zlikwidowali
całą załogę okrętu podwodnego. Wtedy byłby jedynym właścicielem skar-
bu.
A więc zgadł pan. Nie opowiem panu tutaj szczegółów; dość, że plan
udał się częściowo. Zginęło dwóch ludzi ‒ jeden z nazistów spośród załogi i
zastępca dowódcy okrętu podwodnego. Trzech uszło z życiem i z takim
majątkiem, który pozwolił im wydostać się z Martyniki i ukryć. Minęły lata,
w tym czasie dawny galernik wybudował sobie piękną rezydencję, założył
rodzinę, zaczął prowadzić interesy.
‒
Czy nie wydało się to komuś podejrzane?
‒
Nikt nie mógł mu niczego dowieść. Zresztą dawny galernik zmienił
także nazwisko i życiorys. Był tak zwanym szacownym człowiekiem intere-
su.
‒
Domyślam się dalszego ciągu. Pewnego dnia ci trzej ludzie, którzy
przeżyli, zgłosili się po swoją część.
‒
Po wszystko. Zażądali wszystkiego.
‒
I oczywiście dawny galernik odmówił.
‒
Tak. Było to w czasie, gdy stracił żonę. Dzieci były już prawie doro-
słe. Zagrożono, że porwą i zabiją mu syna, jeżeli nie odda im wszystkiego,
co miał. Uważa pan ‒ wszystkiego. Nie dawali mu żadnej furtki wyjścia,
nie proponowali jakiejkolwiek sumy. Wszystko, absolutnie wszystko.
‒
Pan wybaczy, ale to typowe porachunki między bandytami.
‒
Tak pan uważa?
‒
Tak uważam. Udało im się z synem?
‒
Dawny galernik uprzedził syna bardzo oględnie, aby znikł z horyzontu,
118
przestał pokazywać się publicznie. Wytłumaczył to walką konkurencyjną,
potem szantażem mafii. Nie chciał zdradzać prawdy.
‒
Więc jednak na dnie jego duszy pozostało trochę wstydu.
‒
Sądzę, że to był już inny człowiek.
‒
Inny, ale wciąż z tymi samymi pieniędzmi.
‒
Zostawmy więc ocenę moralną na koniec. Teraz chodziło o życie
młodego człowieka, zupełnie w tej rozgrywce nie zorientowanego. Co mógł
w tej sytuacji wymyślić ojciec?
‒
Ujawnić prawdę.
‒
On wymyślił co innego. Wysłał list do syna, ostrzegający przed nie-
bezpieczeństwem.
‒
Do rezydencji ojca kazał mu udać się nie przez Fort-de-France, lecz
przez St. Pierre. Syn jednak nie usłuchał. Zawinął do Fort-de-France, udał
się oficjalnie i zażądał pieniędzy.
‒
Skąd takie przypuszczenie?
‒
Jacht „Captain Flint”, zanim znaleziono go w pobliżu Barbados, od-
wiedził już Martynikę. To podała prasa, kiedy półtora roku temu znajdowa-
łem się w Bridgetown. List ojca został więc zignorowany, wszelkie kroki
ostrożności także.
‒
To się zgadza. A jak pan myśli, co stało się potem?
‒
Mógł ów eksgalernik zaaranżować porwanie syna, aby uprzedzić
gangsterów. Zapewne upływał termin ultimatum.
‒
Nieźle to pan wymyślił. I co dalej?
‒
Powiedzmy, że jacht bez załogi odnalazł właśnie w tym okresie pe-
wien samotny żeglarz.
‒
Dobrze, a co dalej?
‒
Właśnie tu tkwi gdzieś tajemnica. Zaaranżowane przez milionera po-
rwanie syna nastąpiło, ale nie dostarczono syna na miejsce. Ba, jacht rów-
nież zniknął. W całym rachunku tkwił błąd.
119
‒
Ale gdzie odkrył pan błąd?
‒
W fakcie, że kazano samotnemu żeglarzowi zniknąć z horyzontu,
przesyłając mu pieniądze w imieniu rzekomego Towarzystwa Przyjaciół
Samotnych Żeglarzy. Eksgalernik i milioner w jednej osobie zrozumiał
swój błąd.
‒
Niech pan spróbuje pomyśleć: gdzie tkwił błąd?
‒
A pan już do tego doszedł?
‒
Tak. Jestem ciekawy jednak pańskiego zdania. Gdyby pisał pan, na
przykład, książkę, jakie rozwiązanie zagadki mógłby pan umieścić na końcu
książki?
‒
Jest kilka rozwiązań, wszystkie jednak mogą się wydać dość wątpli-
we. Czytelnik książki żąda bardziej wiarygodnych rozwiązań. To prawda,
ż
e rzeczywistość bywa nielogiczna i tak zaskakująca w rozwiązaniach kon-
fliktów, że prześciga wszystko, co wymyślili autorzy powieści sensacyj-
nych. Mówimy o życiu, o autentycznych wydarzeniach, a nie o książce.
‒
Rozważmy to w sferze literatury sensacyjnej. Wtedy zapewne pan
prędzej znajdzie rozwiązanie.
‒
Dobrze. Może więc ci ostatni z żyjących członków załogi okrętu
podwodnego nigdy nie zgłosili się po resztę skarbu nazistowskiego trans-
portu złota. Może jakimś trafem dowiedział się całej prawdy syn. Nie mu-
siało to być tak trudne, jeżeli przeszłość milionera jako eksgalernika była
już w najbliższym otoczeniu zdekonspirowana. Co pan na to?
‒
Dalej... mów pan dalej...
‒
A jeżeli ci z okrętu podwodnego nie byli tylko fikcją, mogli rzeczy-
wiście trafić na jacht „Captain Flint” i na tym jachcie zginąć.
‒
W jaki sposób?
‒
Może bomba zegarowa, może mina-pułapka.
‒
A więc twierdzi pan, że samotnemu żeglarzowi mogło się udać?
‒
Tak. Szczęśliwy traf.
120
‒
Jak w takim razie tłumaczyć dzisiejszą ucieczkę całej służby i
ochrony z „Xanadu”.
‒
To nie była ucieczka. To było polecenie, którego już się spodziewa-
no wczoraj. Conchita wiedziała, że lepiej byłoby dla niej, gdyby wyjechała
z „Xanadu” przed dniem dzisiejszym. O której upływa ultimatum pańskich
wrogów?
‒
O godzinie dwunastej w południe. Nie odpowiedział mi pan jednak:
jakie motywy mogły kierować milionerem i eksgalernikiem, aby pozostać
samemu w wielkiej baśniowej rezydencji?
‒
Ponieważ o dwunastej w południe może zjawić się tu syn milionera i
eksgalernika, być może działający w porozumieniu z ludźmi z nazistow-
skiego okrętu podwodnego, być może już swobodny po pozbyciu się tam-
tych, a być może po prostu od początku jedyny inspirator szantażu. A ten
właśnie syn ‒ to cały świat eksgalernika i milionera. Córka go rozczarowa-
ła. Kochał ją, ale było to zupełnie co innego. Liczył się syn. Jeżeli więc
istotnie o dwunastej w południe przyjdzie tu syn...
‒
Niech pan dalej nic nie mówi.
‒
Polifem zamknął swoje jedyne oko i zapadł jakby w letarg. Nie ru-
szał się, nie mówił nic, na twarzy nie drgał mu żaden muskuł. Wstałem,
wyszedłem z gabinetu przez nikogo nie zatrzymywany, przemierzyłem
pusty plac, wysypane żółtym żwirem ścieżki w parku i znalazłem motorów-
kę w małej zatoczce. Bak pełen był paliwa, fala nieduża, pogoda piękna.
Obejrzałem się tylko raz, ale za późno, żeby zobaczyć pałac „Xanadu”.
Jakaś ogromna bryła skał nadmorskich zasłoniła mi ten rajski zakątek wy-
stępku... ‒ kończył swoją opowieść Arystowicz, co dosłownie odnotowa-
łem.
‒
Co było potem?
W samo południe był Remy jeszcze na trasie, trzęsąc się na siedzeniu
jakiejś przygodnie spotkanej landary. Dobrze po południu znalazł się w St.
121
Pierre i brał prysznic w hoteliku „Le Seine”. Gdy zasypiał, usłyszał nagle
ś
piew w sąsiednim pokoju. Melodia była mu znana, słowa też.
„Leh! Eh! Bomba, heu! heu!
Congo bafio ‒ té,
Congo moune dé-lé,
Congo do-ki-la,
Congo ‒ li...”
Ś
piewały dwa głosy ‒ kobieta i mężczyzna. ‒ Młoda kobieta ‒ pomyślał,
głos był bowiem czysty i dźwięczny. Mężczyzna natomiast miał brzmienie
głosu nieco ochrypłe i bardzo niewyraźnie wymawiał poszczególne słowa.
Przyszło żeglarzowi na myśl, że może to duet Joséphine i „czarownika” z
Haiti, ale odrzucił tę myśl, wydała mu się bowiem niedorzeczna.
W nocy obudził się zlany potem i czegoś przestraszony. Zdawało mu
się, że ktoś jest w pokoju. Nocna lampka przy łóżku nie paliła się, stwierdził
to już wczoraj. Leżał tak czas jakiś w ciemnościach. Nagle usłyszał zgrzyt,
jakby odsuwanej deski lub przesuwanego mebla. Usiadł na łóżku i wtedy w
ś
wietle księżyca, a może latarni ulicznej ‒ tego nie był pewny, zobaczył
węża. Gad miał pół metra i sunął od drzwi. Jego ciało było jednolitej grubo-
ś
ci; łeb szczególnie duży, trójkątny, jak azjatyckie kobry „naja-naja”.
Skąd tu azjatycka kobra? ‒ pomyślał kuląc się w łóżku.
Powinien był coś przedsięwziąć ‒ może uciekać, może wzywać pomocy,
ale sparaliżował go wstręt. Właśnie ‒ nie strach, który poganiał go do
ucieczki, ale wstręt. Wreszcie strach zwyciężył ‒ podniósł się na łóżku,
uderzając głową w baldachim (była to przecież kopia łoża arcybiskupa z
noweli Conrada), skoczył na krzesło, przewrócił je i dopadł kontaktu przy
drzwiach. Białe, elektryczne światło zalało nagle cały pokój ukazując
122
porzucone w nieładzie ubranie, skopaną pościel i rozciągnięty wzdłuż pod-
łogi krawat.
Skąd krawat, jeżeli wczoraj nie miał na sobie krawata? Może był to
krawat cudzy, zapomniany przez kogoś w pokoju i nie zauważony wczoraj
przez żeglarza? A może sprytny Denis z portierni wynajmował nawet zajęte
przez gości pokoje na godziny parom gwałtownie złaknionym miłości?
Arystowicz podniósł krawat ze wstrętem, otworzył okno i wyrzucił na
dwór. Widział, jak krawat upadł koło rynsztoku i nagle... ruchem typowym
dla węża zaczął sunąć wzdłuż krawężnika ulicy...
Mam gorączkę ‒ pomyślał żeglarz ‒ z całą pewnością mam gorączkę. ‒
Cofnął się i zgasił światło. Potem jeszcze raz wyjrzał przez okno. Pod do-
mem stał stary Murzyn, przypominający z budowy czarownika z Haiti ‒
Jeana Popoloi. Właśnie nachylił się i podniósł z ziemi wyrzucony przez
okno krawat. W świetle latarń (więc jednak latarń a nie księżyca) nie można
było dostrzec rysów jego twarzy, ale wyraźnie widać było, że spojrzał na
okno pokoju Arystowicza. Żeglarz z trzaskiem zamknął okiennicę.
Rano samotny żeglarz czuł się bardzo źle. Jedząc śniadanie zapytał bar-
mana-portiera o to, kto mieszka w pokoju obok.
‒
Ach, to jakiś kupiec z Haiti ‒ wyjaśnił Denis.
‒
Sam?
‒
Może sam, może nie sam ‒ jesteśmy dyskretni. Czy zachowywał się
zbyt głośno?
‒
W nocy nie. Wczoraj trochę śpiewał.
‒
Tu wszyscy lubią śpiewać, monsieur. Na Haiti również.
‒
Powiedz mi, Denis, czy ty wierzysz w czary i czy wierzysz w węża
Shango, w Obatala, w te wszystkie dziwy, jakie dzieją się w czasie obrzę-
dów voodoo?
123
‒
Obrzędy, o których pan mówi, odprawiają się zazwyczaj w nocy. A
co dzieje się w nocy ‒ należy do nocy. W dzień o tym się nie mówi.
‒
Widziałem wczoraj węża, Denis.
‒
Węża? Gdzie, w głębi wyspy?
‒
Nie, tu, w hotelu.
‒
W hotelu? To niemożliwe!
‒
Też tak myślę. Potem ten wąż zamienił się w krawat. Czy to możli-
we, Denis?
‒
Moim zdaniem coś takiego jest możliwe.
Po południu stan zdrowia Arystowicza się pogorszył. Chyba nie ma nic
gorszego, jak znaleźć się samemu w obcym kraju i nagle zachorować. Że-
glarz miał już za sobą sytuację gorszą, gdy poczuł się niedobrze na środku
Pacyfiku i dostał bólów brzucha, zupełnie jakby nabawił się ostrego zapale-
nia wyrostka robaczkowego. A jednak nie załamał się i jakoś się wylizał, a
atak wyrostka okazał się zwykłym zatruciem, stosunkowo niegroźnym.
Teraz był w kraju cywilizowanym, wśród ludzi, dla których stan jego zdro-
wia nie był wcale obojętny. Pierwszą noc, gdy gorączka zwaliła go z nóg,
przesiedział u niego wykolejeniec i alkoholik Louis ‒ poznany w recepcji
hoteliku. Nie był co prawda trzeźwy, ale z obowiązku samarytańskiego
wywiązał się znakomicie, podając leki i robiąc okłady na zgorączkowane
czoło Arystowicza.
‒
Miałem jeszcze tyle siły, że następnego dnia omówiłem z kim trzeba
sprawy opieki nad jachtem. Z St. Pierre musiałem się jednak przenieść do
szpitala w Fort-de-France, a wreszcie zdecydować na powrót do Polski i
zrezygnować z ukończenia rejsu na szlaku do Gdyni. Tak zaczęła się moja
choroba. A resztę już znacie ‒ zakończył swoje opowiadanie Arystowicz,
tamtego wieczoru w pensjonacie pani Topolskiej, niedaleko rozewskiego
cypla.
124
Część III
Zimowy sztorm
„Tamtej nocy śniłem
o wyspach bardziej zielonych
niż sen..."
Saint-John Perse
(Gwadelupa)
1.
Była już zima i cała moja letnia przygoda w Jastrzębiej Górze pozostała w
zapiskach i w pamięci. Z niezwykłej relacji Arystowicza o jego pobycie na
Martynice wyszło mi niezłe opowiadanie, które zatytułowałem „Jaskinia
Polifema" i opatrzyłem fragmentem wiersza czarnego poety z Martyniki
Aimé Cesare. Znalazłem również fragmenty poezji Saint-Johna Perse ‒
poety z Gwadelupy i Manuela Cabrala z Dominikany. Mogło mi się to
przydać, ponieważ książkę o Arystowiczu postanowiłem podzielić na trzy
części. Środkowa została naszkicowana jeszcze, zanim Zyga Zachwatowicz
wyleciał na Antyle po odbiór jachtu „Noa Noa", zdążyłem mu więc ją po-
kazać. Pierwszą ‒ osnutą wokół naszego spotkania w Jastrzębiej Górze i
wizyty u Klemensa Budzisza Szypra ‒ skończyłem właśnie teraz. Trzecią
chciałem zakończyć po powrocie Zygi z jachtem, a swoją drogą liczyłem
123
jeszcze na jedną wizytę w Jastrzębiej Górze, aby uzupełnić wiadomości i
wycyzelować całość. Nie miałem zamiaru pisać biografii żeglarza, ani na-
wet opisywać całego rejsu. Chyba bym nawet nie potrafił ‒ za mało mam
praktyki żeglarskiej, żeby oddać całą historię rejsu, a zresztą Arystowicz nie
obsypał mnie informacjami ani o pobycie na Tahiti, ani o swych niezwy-
kłych przygodach na Morzu Sulu. Pragnąłem skoncentrować się na głów-
nym temacie, na temacie jachtu bez załogi, który spotkał żeglarz koło Bar-
bados.
‒
No i jak ci się podoba? ‒ spytałem Zygę, gdy odczytałem mu całą
drugą część, relacjonującą pobyt samotnika na Martynice.
‒
Zupełnie jakbym czytał sensacyjną powieść, tylko... ‒ zająknął się.
‒
Tylko co?
‒
Tylko czy ludzie w to uwierzą? To brzmi jak fikcyjna historia, trochę
przypominająca Londonowską „Przygodę”, ożenioną z powieściami Fle-
minga o superagencie 007.
‒
A jak myślisz, ile w tym jest autentyzmu, a ile zostało dodane przez
Arystowicza?
‒
Sądzisz, że coś tu upiększył? Hm, może i tak. W ogóle całość jest
bardzo filmowa, ale czy takie fakty nie mogą się zdarzyć?
‒
To właśnie ja zadałem ci to pytanie.
‒
Jest istotnie kilka spraw zagadkowych, ale może obaj jesteśmy zbyt
podejrzliwi?
‒
Co, na przykład, wydaje ci się zagadkowe?
‒
Już sam początek. Długo myślałem o tym, czy ja, będąc na miejscu
Arystowicza, ryzykowałbym dobicie do burty opuszczonego dużego jachtu,
a jeżeli tak ‒ jak bym to przeprowadził? Potem pomyślałem, że czepiam się
szczegółów, ale wrażenie pozostało.
‒
A z tych ostatnich jego przygód?
‒
Wszystko jest zagadkowe, łącznie z tym wężem w pokoju hotelowym,
126
choć kto wie, może właśnie to jest prawdopodobniejsze niż cała historia
spotkania jachtu bez załogi. I sam ten jacht...
‒
Ale na to właśnie są dowody, pisała o tym prasa za granicą, Remy
zgłosił to do władz portowych w Bridgetown.
‒
Nie wiem, nie mogę nic powiedzieć. Jeżeli nawet trochę nakłamał, to
wybaczmy mu to, chyba każdy tak robi opowiadając o swoich niezwykłych
przygodach. Ty też coś tu dodałeś.
‒
Co, na przykład?
‒
Choćby ten dialog Arystowicza z Oberonem, którego nazywasz Poli-
femem. Arystowicz tak go nie nazywał. Nie utożsamiał się z Odyseuszem.
‒
Co jeszcze?
‒
Ten dialog, w którym Remy rozmawia z Oberonem to właściwie
twój dialog z Arystowiczem.
‒
A co sądzisz o całej sprawie tego jachtu bez załogi?
‒
Przyznam, że wydaje mi się nie wyjaśniona. Chyba za dużo tu spe-
kulacji. Arystowicz, sądzę, też nie jest pewny, jaką wersję przyjąć za wia-
rygodną.
‒
A jeżeli żadna z tych wersji nie odpowiada prawdzie?
‒
Co nie odpowiada prawdzie?
‒
Jeżeli jest to rzeczywistość pomieszana z fantazją? Ileż to razy Ary-
stowicz wspomniał te ilustracje do książek Verne'a albo inne swoje lektury.
A może nie było w ogóle żadnego Oberona, nie, istniała sekretarka
Conchita, nie ma na całej Martynice i nigdy nie było willi „Xanadu”?
‒
Nie, to niemożliwe! Może gdzieś tam fantazja poniosła Arystowicza,
ale przecież nie do tego stopnia. Nie wolno ci snuć takich przypuszczeń,
Julianie. Sam zresztą mówiłeś, że pisano w gazecie o spotkaniu tego jachtu-
widma. Pokazywałeś przecież wycinek.
‒
Tak i to jest bezsporne. W każdym razie tak mi się wydaje. Arysto-
wicz spotkał istotnie w rejonie wyspy Barbados jacht „Captain Flint”, na
127
którego pokładzie nie zobaczył nikogo. O fakcie tym powiadomił władze
portowe w Bridgetown, ale mimo spenetrowania całego obszaru morskiego,
gdzie prawdopodobnie znajdował się statek bez załogi ‒ nic nie znaleziono.
Następnie zmuszono Arystowicza do opuszczenia Barbados i kontynuowa-
nia rejsu. Może istotnie był to przekaz od Towarzystwa Popierania Samot-
nych Żeglarzy, a może nie.
‒
Powinniśmy wierzyć w wersję Arystowicza.
‒
Dobrze. Niech tak będzie. Potem bezspornym faktem jest powrót
Arystowicza na Antyle z ominięciem Barbados i wylądowanie na Martyni-
ce.
‒
Tak. To jest potwierdzone. Przecież „Noa Noa” stoi na Martynice.
Zdaje się, że masz wątpliwości co do autentyzmu tej historii z rezydencją
„Xanadu”, prawda? Jeżeli tak, będąc na Martynice odwiedzę hotel „Le
Seine”, pogadam z Denisem, a potem pojadę na Presqu'île de la Caravelle i
obejrzę wybrzeża obu większych zatok ‒ Baie du Galion i Baie du Trésor.
Spenetruję zresztą całe to skaliste wybrzeże. Możesz być spokojny ‒ nie na
„Noa Noa” i nie sam.
‒
Właśnie o to chciałem cię prosić. Nie chciałbym, abyś miał jakieś
przygody tej kategorii, o jakich opowiadał Arystowicz.
‒
Dlaczego nie? Cała sprawa jest ogromnie fascynująca. Jeżeli
„Xanadu” istnieje ‒ sądzę, że pozostaje przyjąć rozwiązanie zagadki w tej
wersji, jaką podpowiadał Remy ‒ cała tajemnica została spreparowana
przez syna pana Oberona. Nieprawdaż?
‒
Oczywiście, jeżeli Oberon w ogóle istniał.
Takie i tym podobne wątpliwości krążyły mi po głowie, gdy kończyłem
drugą część książki, a potem, gdy pisałem jej część pierwszą. Co miałem
napisać w trzeciej?
Posiadałem bogaty zbiór materiałów prasowych na temat tego, co zda-
rzyło się ostatnio na obszarze morskim wokół Antylów i trzeba przyznać,
128
ż
e lektura była nader bogata i w tonie podobnym do opowieści Arystowi-
cza. Na temat zaginionych okrętów i samolotów w tym rejonie urosła już
nie tylko cała sterta wycinków prasowych, ale i spora biblioteczka.
Przede wszystkim sprawa trójkąta bermudzkiego. Podstawa tego trójką-
ta to linia przeprowadzona wzdłuż północnych wybrzeży Puerto Rico, Haiti
i Kuby aż do centralnego punktu Zatoki Meksykańskiej. Wierzchołek trój-
kąta ‒ na północy od Bermudów. Obejmuje on całe wyspy Bahama i całe
Bermudy. Do Barbados więc jest jeszcze spory kawałek od podstawy trój-
kąta, ale czy „siły nieczyste” bazują na geografii?
Właśnie ‒ jak to jest z tymi „siłami nieczystymi”?
Oto 5 grudnia 1945 roku wystartowało z Florydy pięć amerykańskich
bombowców typu „TBM-Avenger”, należących do lotnictwa morskiego, w
celu przeprowadzenia lotu ćwiczebnego. Wkrótce po starcie wieża kontrol-
na na Florydzie otrzymała meldunek od dowódcy eskorty, że napotkano
nieprzewidziane trudności atmosferyczne. Dowódcą był porucznik Charles
Taylor, mający na swoim koncie wiele godzin lotów bojowych i ćwiczeb-
nych. Meldunek wydał się dość dziwny, ponieważ wszystkie stacje mete-
orologiczne informowały o znakomitej pogodzie.
Wkrótce nadeszły nowe meldunki. „Sytuacja krytyczna ‒ informował
Taylor. ‒ Zeszliśmy z kursu. Nie widzimy lądu. Nie mamy żadnej orientacji
o naszym położeniu...” Z wieży kontrolnej nadano polecenie: „Kierować się
natychmiast na zachód”, ale Taylor odpowiedział: „Nie wiemy, w którym
kierunku leży zachód. Wszystko się pokręciło. Morze także nie wygląda
normalnie... Moje oba kompasy wysiadły...” Potem wyładowania atmosfe-
ryczne uniemożliwiły rozmowę wieży kontrolnej z eskadrą, ale usłyszano
po jakimś czasie rozmowę pilotów eskadry, prowadzoną między załogami
samolotów. Wynikało z niej, że samoloty wpadły w strumień silnego wiatru
129
oraz że wysiadły na pokładach samolotów wszystkie przyrządy nawigacyj-
ne. Charles Taylor przekazywał innemu pilotowi dowództwo eskadry. Jego
ostatnie słowa brzmiały dziwnie: „Nie lećcie za mną... Oni wyglądają jakby
z kosmosu...”
Z Florydy wystartowały natychmiast inne samoloty na poszukiwanie
eskadry, a wśród nich wielka łódź latająca „Martin-Mariner”. Z pokładu
tego wielkiego samolotu ratunkowego nadano do wieży kontrolnej wiado-
mość, że na wysokości około dwóch tysięcy metrów napotkano rzeczywi-
ś
cie silny prąd powietrza. Potem radiostacja „Martin-Marinera” także za-
milkła.
Do dziś nie odnaleziono ani jednego śladu wszystkich sześciu samolo-
tów. Zaginęły bez wieści razem z załogami. W podobny sposób zaginęło
wiele innych samolotów i statków na tym obszarze. W tej liczbie czterna-
ś
cie samolotów pasażerskich. I nie chodzi tu wyłącznie o stwierdzenie kata-
strof, ale o fakt, że nie znaleziono ani jednego ciała członka załogi, ani
jednego pasa ratunkowego, ani jednej łodzi ratunkowej. Tak zginęły między
innymi dwa wielkie czterosilnikowe latające zbiornikowce KC-135, tuż
przed odebraniem przez wieżę kontrolną wiadomości o podchodzeniu do
lądowania, tak zginął frachtowiec „Marine Sulphur Queen”, wielki pełno-
morski jacht „Revenco” i inne. Zdarzały się także przypadki odnalezienia
statków, ale... bez załogi.
Niektórzy autorzy publikacji sugerują, że przyczyna tych wszystkich
zdarzeń znajduje się poza Ziemią, że są to ślady penetracji Ziemi przez
istoty z innej planety, innego układu... Naukowcy uważają jednak, że są to
teorie nie tylko fantastyczne, ale i bałamutne. „Trójkąt śmierci” należy po
prostu do obszaru o ogromnym ruchu na morzu i w powietrzu i rzeczą
oczywistą jest, że w stosunku do innych obszarów może występować tu
większa ilość katastrof, która jednak procentowo w stosunku do ruchu na
szlakach komunikacyjnych nie jest wyższą od innych obszarów. Dodatkowo
130
jest to obszar aktywności cyklonów o straszliwej sile, a także dość osobli-
wych zjawisk, które nie zostały jeszcze w pełni ustalone. Chodzi o silne
burze magnetyczne, o przepływ mas powietrza w górnych warstwach at-
mosfery o niespotykanej szybkości ‒ znany już pilotom ponaddźwiękowych
samolotów i odrzutowców tzw. jet-strom. Zagadkowe zjawiska deklinacyj-
ne w stosunku do przyrządów nawigacyjnych zaobserwowano także na
morzu ‒ ponad mało znanymi dotąd obszarami dna morskiego, pokrytego
głębokimi lejami i wąwozami.
Pewien amerykański bibliotekarz Lawrance Kusche ‒ także z amator-
stwa ‒ zaczął interesować się zaginionymi statkami i samolotami. W opu-
blikowanych materiałach zakwestionował on „kosmiczne” rewelacje. Udo-
wodnił mianowicie, że ‒ jak wykazały informacje ‒ przy zapowiedziach
pięknej pogody zdarzały się na tym akwenie niespodziewane lokalne hura-
gany o niezwykłej sile, które potrafiły nawet zatopić w sposób błyskawicz-
ny wielkie frachtowce ‒ jak na przykład frachtowiec „Cyclop”, którego
zatonięcie mogło być, przy odrobinie wyobraźni, także uważane za „tajem-
nicze”. Na wybrzeżach wysp oraz na brzegach Stanów Zjednoczonych
wyłowiono w tym czasie wiele nie zidentyfikowanych szczątków wyrzuco-
nych przez fale. Szczątki te mogły zupełnie dobrze należeć do zatopionych
w huraganie zaginionych statków i samolotów.
Nie kwestionując, że eskadra bombowców wpadła w jakiś obszar burzy
magnetycznej przy huraganowej sile wiatru, Kusche sugerował, że Taylor,
nie mogąc porozumieć się z lądem, polecił pilotom-uczniom latanie w kół-
ko, licząc, że zespół zostanie odnaleziony, lub że uda się nawiązać połącze-
nie z lądem, albo uzyskać właściwy stan aparatury nawigacyjnej. Niestety,
zapasy paliwa były zbyt małe, aby można było taki lot kontynuować. Na
podobny lot ćwiczebny nie zabierano za dużo paliwa, aby nie tworzyć nie-
bezpiecznych sytuacji przy lądowaniu. Piloci byli bowiem jeszcze mało
doświadczeni.
131
Napotkałem również publikacje z nieco zmienionym rysunkiem trójkąta
bermudzkiego. Podstawa jego rozciągała się od Bermudów po Kubę, a
wierzchołek dotykał wybrzeży Stanów Zjednoczonych w okolicach Savan-
nah. Przypomniano równocześnie wcześniejsze wydarzenia, jak na przykład
tajemnicę szkunera „Ellen Austin”. Miał on napotkać jakiś inny, nie ziden-
tyfikowany szkuner, który dryfował, nie mając na pokładzie ani jednego
członka załogi. Kapitan szkunera „Ellen Austin” obsadził więc dryfujący
szkuner swoją załogą i oba statki wzięły kurs na Boston. Ale oto nagle na
oceanie pogoda zaczęła się psuć i po kilku godzinach oba żaglowce weszły
w obszar tornada. Nic dziwnego, że wkrótce stracono wzajemny kontakt.
Gdy morze uspokoiło się, po jakimś czasie oba statki odnalazły się, to zna-
czy „Ellen Austin” odnalazł tajemniczy statek-widmo, z tym że po załodze
pozostawionej na pokładzie tamtej jednostki nie było ani śladu. Kapitan
szkunera „Ellen Austin” postanowił wówczas jeszcze raz obsadzić obcy
statek kilku ludźmi, ale w czasie rejsu do Bostonu oba żaglowce spotkały
gęstą mgłę. Z mgły wyszedł tylko szkuner „Ellen Austin” ‒ tajemniczy
ż
aglowiec zniknął tym razem bez śladu. Może tak to wyglądało, a może
kapitan coś tam dodał, a całość upiększyli i podkolorowali publicyści, ale
„coś w tym było”...
Jeden z geologów wysunął tezę, że na obszarze trójkąta powstają gigan-
tyczne wiry, wywołane pęknięciami „bąbli” próżniowych w skorupie ziem-
skiej na dnie oceanu. Wir, jaki powstaje, sięga od dna oceanu do po-
wierzchni morza, a wyżej tworzy tak zwaną trąbę wodną i powietrzną, dzia-
łając na zasadzie pompy ssącej i wciągającej w próżniową grotę statki a
nawet samoloty.
Inna hipoteza mówiła o obezwładniającym działaniu infradźwięków,
powstających wskutek poprzedzających sztorm drgań powietrza i wody.
Infradźwięki mogą zakłócać rytmy fizjologiczne mózgu, a nawet powodować
132
ś
mierć. Ta sama częstotliwość ‒ pisano ‒ wpadając w rezonans z korpusem
statku lub samolotu, może doprowadzić do rozpadnięcia się ich.
Pisano w tym czasie na temat prawdopodobieństwa „kryształowej” bu-
dowy ziemi i anomaliach występujących na dwunastu „węzłach” tego
kryształu...
Ostatecznie nawet ojciec samotnego współczesnego żeglarstwa Joshua
Slocum, ten sam, którego na pierwszym miejscu wśród szanowanych auto-
rów relacji z morskich podróży wymienił Arystowicz, przepadł bez wieści
także na obszarze trójkąta bermudzkiego.
Oczywiście znaleźli się i tacy, którzy fakty zaginięć statków i samolo-
tów zaczęli łączyć z penetracją ziemi przez kosmitów, mnie jednak wydał
się cenniejszy wycinek z prasy amerykańskiej, w którym pisano, że w cza-
sie obrad komisji do spraw ochrony strefy przybrzeżnej Izby Reprezentan-
tów USA jej przewodniczący oświadczył, że w ciągu zaledwie trzech ostat-
nich lat ponad dwustu ludzi spośród załóg prywatnych jachtów padło ofiarą
gangsterów ‒ głównie trudniących się przemytem narkotyków. Gangsterzy
atakowali małe jachty, mordowali załogi, a następnie przez jakiś czas po-
sługiwali się opanowanymi statkami w celach przemytniczych. Wymienio-
no między innymi jacht „Imamotu”, widziany w pobliżu Martyniki, a za-
trzymany następnie, na Gwadelupie. Był to prywatny jacht, żeglujący z
Nowego Jorku do Panamy. Na jachcie policja zastała tylko dwóch ludzi,
członków stałej załogi, którzy oświadczyli, że właściciel jachtu i jego go-
ś
cie, a także pozostali członkowie załogi zostali zmyci przez fale do morza.
Oczywiście obu „szczęśliwie uratowanych” aresztowano. Władze zwróciły
się więc do żeglarzy o ostrożność... Ba, ale jak ma wyglądać ostrożność na
morzu w obawie przed piratami? To oczywiste, że na jachtach wycieczko-
wych i sportowych, żeglujących w pobliżu amerykańskich wybrzeży, zaczę-
to do obowiązkowego wyposażenia wpisywać również broń. Wiadomo
133
jednak, że gangsterzy posługiwali się pistoletami maszynowymi... Wrócili-
ś
my do czasów pirackich porachunków na Antylach? Do czasów groźnych
„braci wybrzeży”?
Studiując te wszystkie wycinki prasowe, a nawet książki, mogłem wła-
ś
ciwie dać wiarę opowieści Arystowicza. Opisywana w tych informacjach
rzeczywistość wcale nie odbiegała swoją niezwykłością od tajemnicy rezy-
dencji „Xanadu” i zaginięcia jachtu „Captain Flint”, który przedtem znale-
ziony został na oceanie bez załogi. A jednak coś wydawało mi się tu nacią-
gnięte, podkolorowane. Poszczególne fakty opowiedziane przez Arystowi-
cza jakoś nie przylegały do siebie ściśle. Dużo było luk, niedomówień,
niejasności ‒ jakby sam narrator chciał coś ukryć lub nawet nie dość wiary-
godnie to lub owo skomentował. A może brakło mu wyobraźni? A jeżeli
tak, gdzie była granica między rzeczywistością, a imaginacją? I co było
motorem tej imaginacji?
Wtedy właśnie nadeszła pocztówka z Martyniki ‒ pierwszy znak życia
od Zygi Zachwatowicza. Pocztówka przedstawiała miejscową czarną pięk-
ność w kolorowej sukni i równie kolorowym turbanie, o którego symbolice
opowiadał nam żeglarz tamtego wieczoru w Jastrzębiej Górze. Na znaczku
znalazłem stempel pocztowy z Fort-de-France. Treść była lakoniczna: „z
uroczej Martyniki pozdrowienia śle Zyga”. Potem dopiero nadszedł wła-
ś
ciwy list, który pewne sprawy wyjaśnił, ale za to inne ogromnie skompli-
kował.
2.
„Drogi Julianie ‒ pisał Zyga. ‒ Jestem właśnie po wycieczce na drugą,
wschodnią stronę wyspy. Tak jak sobie życzyłeś, wybrałem się tam, aby
przeprowadzić na miejscu rekonesans w sprawie „Xanadu”. No i co po-
wiesz? Znalazłem krajobraz taki, jak go opisywał nam Remy ‒ z całą więc
134
pewnością był tu i widział romantyczne wybrzeża obu zatok. Jest tu tyle raf,
ż
e nie można sobie w ogóle wyobrazić podejścia okrętu podwodnego do
wybrzeża bez pilota, chyba że dowódca bywał już w tych stronach. Ale co
tam okręt podwodny! Szukałem „Xanadu” ‒ nikt tu takiej nazwy, albo cho-
ciaż podobnej, nie zna. Niestety, muszę cię rozczarować (a może właśnie
nie rozczarować, ale potwierdzić twoje domysły?) ‒ Oberon, „Xanadu” i
tajemnica okrętu podwodnego wydają mi się obecnie wyłącznie tworami
wyobraźni Arystowicza.
Może jednak od początku. „Noa Noa” znalazłem w fatalnym stanie, ale
za trzy, cztery tygodnie będzie można już zrobić pierwszy, próbny rejs ‒
oczywiście niedaleko. Znalazłem tu wielu życzliwych ludzi, którzy traktują
mnie jak, dobrego znajomego, niemal przyjaciela, i spieszą z tak daleko
idącą pomocą, że aż to krępuje. Z początku nie miałem wiele czasu, aby
zająć się sprawdzaniem autentyczności opowiadań naszego przyjaciela,
nawet o tym nie myślałem. Ale zabrano mnie na wycieczkę ‒ wpierw do
Les Trois Ilets, miejsca, gdzie urodziła się przyszła cesarzowa Józefina,
pierwsza żona Napoleona, ale potem zaraz do St. Pierre, którym szczycą się
tu tak, jak neapolitańczycy Pompeją.
Pierwsze wrażenie jest wstrząsające, zwłaszcza gdy zna się zdjęcia wy-
konane bezpośrednio po katastrofie. Potem machinalnie człowiek kieruje
wzrok na Mont Pelée, sprawcę zagłady miasta, ale właśnie widok wulkanu
zupełnie uspokaja. To Wezuwiusz ze swoją sylwetką i wieczną chmurką
dymu ponad szczytem ma wygląd stokroć groźniejszy, a gdzież Wezuwiu-
szowi do grozy Etny? Mont Pelée sprawia wrażenie statecznego mieszcza-
nina, który już dawno zapomniał o szaleństwach młodości. Wiem, że jeżeli
chodzi o wulkany jest to często wrażenie fałszywe, maskujące mordercę, ale
opisuję ci przecież tylko wrażenie.
Szukałem hoteliku „Le Seine”. Takiego tu również nie ma i nie było.
135
Jest natomiast kilka innych, nawet nieco podobnych do opisu Arystowicza,
dopiero jednak gdyby poszczególne cechy każdego z nich zebrać razem,
mielibyśmy „Le Seine”. Jest tu również taki hotel, w którym recepcjonista
podaje kawę. Ale recepcjonista ma na imię Jean i jest biały, a może ‒ Kreol.
O czarnym Denisie nikt tam nie słyszał. Denisa znalazłem natomiast w
małej restauracyjce. Niestety, znów nie był ten. Rzecz jasna, że w tej sytu-
acji nie miałem kogo spytać się o Luciena. Zresztą Lucien powinien już nie
ż
yć ‒ zgodnie z wersją Arystowicza. I tu nagle odkrycie ‒ spotkałem wyko-
lejeńca Louisa, tego alkoholika, którego Remy spotkał w hallu recepcyjnym
hoteliku „Le Seine”. Ale Louis jest już na skraju delirium, mówi od rzeczy i
pije, pije, pije... Mówił, że przypomina sobie samotnego żeglarza, który tu
potem zachorował, pamiętał nawet nazwę jachtu „Noa Noa”, więc mogłem
przypuszczać, że nie kłamie. Nie mógł jednak przypomnieć sobie, gdzie
poznał Arystowicza. Natomiast chętnie rozmawiał na temat magii, obrzę-
dów i czarnych czarowników, którym niebezpiecznie jest wchodzić w dro-
gę. Niestety, był to jedyny przebłysk przytomności, bo potem Louis zaczął
już mówić bez związku i nic się więcej nie dowiedziałem.
Na drugą stronę wyspy wybrałem się z pewnym moim znajomym z
Fort-de-France, a więc od Gros Morne podążałem szlakiem podróży nasze-
go przyjaciela. Dojechaliśmy do osady Tartane, najdalszej osady na półwy-
spie Caravelle. Mój znajomy pytał mnie, co znajduję tak interesującego w
tym zakątku, odpowiedziałem więc, że słyszałem pewną historię o zatopio-
nych tutaj skarbach. To go uspokoiło, bo w zatopione gdzieś u wybrzeży
skarby wszyscy wierzą tu jak w rzecz oczywistą. Wynająłem dużą moto-
rówkę w porcie Le Robert i spenetrowaliśmy z moim znajomym wybrzeże.
Jednocześnie szczegółowo wypytywałem naszego pilota. Nie, żadnej rezy-
dencji jakiegoś tajemniczego nababa tu nie było, nazwisko Oberon ‒ nie
136
jest znane, nazwa „Xanadu” także ‒ tak jak ci napisałem na wstępie.
Dlaczego jednak Arystowicz zmyślił tę historię?
Zawiedziony mocno, poszukałem w Fort-de-France, w archiwum miej-
scowej gazety, numerów prasy z okresu, gdy Arystowicz przebywał na
Barbados. I rzeczywiście natknąłem się na wzmiankę o tym, że kapitan
jachtu „Noa Noa” widział na oceanie dryfujący jacht „Captain Flint” i zgło-
sił to władzom w Bridgetown. Notatka nie była tak anonimowa, napisano tu
wyraźnie „navigateur solitaire polonaise” i podano imię i nazwisko „Remi-
gius-Remy Aristovich” ‒ a więc bez poważniejszych zniekształceń. Zasta-
nawiam się, co może gnębić Arystowicza, co ukrywa i dlaczego zmyślił tę
wspaniałą bajkę? A może nie była to bajka, ale zamaskowana rzeczywi-
stość? Przecież gazety także informują niekiedy o autentycznych faktach,
zmieniając jednak miejsce, imiona i nazwiska osób, a nawet dokonując
pewnych korektur samego faktu.
Może jeszcze poszperam w tej sprawie, ale na razie nie mam na to cza-
su. Jestem zawalony pracą, mój budżet jest przecież skromny i muszę moż-
liwie jak najszybciej wybrać się w podróż do kraju. Jeżeli dojdę do wnio-
sku, że „Noa Noa” mimo wszystko do tak poważnej podróży nie będzie się
nadawać, jacht zostanie zabrany przez jeden z naszych statków idących z
Zatoki Meksykańskiej.
A tymczasem w każdej wolnej chwili rozkoszuję się słońcem, morzem i
tutejszym krajobrazem, a uszy mam pełne rytmów calypso i beguine. Tę
wyspę nazywają „L'Ile der Revenants”, czyli „Wyspa tych, Którzy Wraca-
ją” ‒ ponieważ każdy, kto ją zobaczy i „przeżyje”, nie zapomina o niej i
tęskni. A co dopiero, jeżeli jest to jego wyspa rodzinna, jeżeli tu się urodził?
Ten tradycyjny kostium, w jaki ubrana była czarna piękność na pocztówce,
jaką wysłałem do ciebie ‒ ogląda się już tylko od święta. Tradycja stroju
ginie tu podobnie jak i gdzie indziej, choć folklor jest dość silnie osadzony
137
w upodobaniach i obyczajach tutejszej społeczności. Z moimi tutejszymi
przyjaciółmi uczestniczyłem już w meczu piłki nożnej, jaki odbywa się
(także tradycja) między drużynami Martyniki i Gwadelupy, tyle że nie był
to ów mecz właściwy, „wielki”, lecz mecz juniorów. Już zapraszają mnie na
karnawał, który tutaj jest podobno niezwykle piękny ‒ ale na całych Anty-
lach jest właściwie taki. Sądzę jednak, że jeszcze przed karnawałem opusz-
czę Antyle.
Dowiedziałem się tu wielu nowych, nieznanych mi faktów z historii wy-
spy, wiadomości dotyczących mieszkańców. Karaibi nazywali ją podobno
„Juanakasra”, ale na wyspie nie ma już nie tylko ani jednego Karaiba, lecz
nawet potomka Karaibów. Pod koniec lat pięćdziesiątych dokonano skrupu-
latnej rzezi miejscowej ludności, kto nie uciekł z wyspy ‒ zginął. Ci, co
uciekli, zamieszkali na Dominice (zajrzyj do atlasu i nie pomyl Dominiki z
Republiką Dominikany we wschodniej części Haiti), a ponieważ zbiegła
tam, lub została przesiedlona, ostatnia garstka ludności miejscowej z Antyli
‒
chcąc zobaczyć jak wyglądali dawni mieszkańcy Martyniki, trzeba by
udać się na Dominikę, tylko że wyspa ta nie leży zupełnie w sferze moich
planów podróżniczych. Zresztą, smutne jest oglądanie ludzi w charakterze
reliktu przeszłości, żyjących jak nasze żubry białowieskie w rezerwacie.
Jest ich tam niedużo, coś około pół tysiąca i większość to mieszańcy. Ta-
kich, którzy reprezentowali czysty typ ginącej grupy naliczono podobno
pięćdziesięciu. A może należałoby powiedzieć pięćdziesiąt sztuk? Prawda
ż
e straszne?
Na miejsce Karaibów sprowadzono czarnych mieszkańców Afryki i to
oni ‒ obok przedstawicieli dosłownie wszystkich ras, prezentują tu więk-
szość i nadają ton życiu, co w zestawieniu z osobliwym dialektem francu-
skim i pewnymi reliktami dawnej Francji Burbonów, cesarstwa i republiki
stanowi osobliwy, barwny, ale i smakowity koktajl...
Jest tu również interesujące środowisko jachtsmenów ‒ nie tylko snobów
138
z Klubu Morza Śródziemnego, jakich spotkać można na wyspach Dalmacji
albo Morza Egejskiego, ale autentycznych ludzi morza, zakochanych w
ż
aglach.”
Następny list, jaki otrzymałem od Zygi z Martyniki, opisywał szczegó-
łowo postępy przygotowania jachtu „Noa Noa” do transatlantyckiego, wiel-
kiego rejsu. Jacht był właściwie gotowy do drogi. Zyga Zachwatowicz dalej
był w nastroju optymistycznym i dalej równolegle z przygotowaniami jach-
tu i towarzyskim życiem na Martynice, krążył wokół tajemnicy jachtu bez
załogi.
„... Znając datę przybycia Arystowicza na Barbados i datę wyjścia,
spróbowałem sprawdzić na głównej poczcie w Fort-de-France, czy w tym
czasie nadany został przekaz z Fort-de-France do Bridgetown na nazwisko
naszego przyjaciela. Było z tym sporo kłopotu, bo to i tajemnica pocztowa,
i sprawa wymagająca solidnej wyprawy w świat druków i papierzysk. Ale
przy pomocy samego dyrektora efekt końcowy został uzyskany. Okazało
się, że istotnie taki przekaz wysłano. Tłumaczyłem całą sytuację chorobą
Arystowicza i koniecznością likwidacji przeze mnie jego zobowiązań. No i
okazało się, że istotnie nadawcą było Towarzystwo Popierania Samotnych
Ż
eglarzy. Adres nadawcy był fikcyjny. Sprawdziłem osobiście. Spowodo-
wało to na poczcie duże zainteresowanie i orzeczono, że adresatem musiał
być jakiś autentyczny protektor samotnych żeglarzy ‒ pragnący zachować
incognito, a nawet ukazała się na ten temat wzmianka w tutejszej prasie.
Dwukrotnie już zrobiono ze mną wywiady dla prasy. Oczywiście, mówiąc o
Arystowiczu, pominąłem tę jego barwną opowieść o „Xanadu”, ale wspo-
mniałem o tajemnicy jachtu „Captain Flint”, która stale niepokoi pamięć
mojego przyjaciela. Wspomniałem także, że i ja tym się interesuję...”
To oświadczenie Zygi trochę mnie poirytowało. Niepotrzebnie robił
wokół całej sprawy taki huczek. Wciąż przecież nie wiedzieliśmy obaj, co
139
w opowiadaniu Arystowicza było prawdą, a co kłamstwem i dlaczego kła-
mał. Wszystko wskazywało na to, że istotnie spotkał opuszczony jacht i
rzeczywiście otrzymał pieniądze na kontynuowanie rejsu do anonimowego
nadawcy. A może nie było „Xanadu”, ale jakaś tajemnica trójkąta bermudz-
kiego, o której bał się mówić?
„... O trójkącie bermudzkim mówi się tu tylko w jachtklubie, natomiast
prasa nie przywiązuje do całej tej historii zbyt wielkiej wagi. Statki ginęły,
giną i będą ginąć, a zdarza się to często w niezbadanych okolicznościach.
Ocean to jest ocean, bywają zawsze katastrofy, po których nie zostaje śladu.
Czasami sprawcami są sztormy i huragany, czasami skały i rafy, czasami
kolizje we mgle, a niekiedy sami ludzie... Nawet piraci, których współcze-
sność wcale nie traktuje jako reliktu przeszłości.”
I jeszcze coś, co mnie zaniepokoiło. Zyga pisał, że próbny rejs przed
wyprawą do Gdyni przeprowadzi z Martyniki na Barbados, a potem już
pożegluje do kraju. Jaką trasą ‒ nie podał. Wolałem, żeby ten próbny rejs
odbył w innym kierunku. Zresztą nawet taki inny kierunek byłby bardziej
celowy z praktycznych względów.
Czekałem więc z niepokojem następnego listu.
3.
Marta zatelefonowała do mnie z poczty we Władysławowie, widocznie nie
chcąc używać telefonu w hoteliku. Mówiła, że pojechała właśnie do apteki,
ponieważ Remy czuje się znów gorzej. Równocześnie zakomunikowała, że
wyraził chęć zobaczenia się ze mną. ‒ To już nie potrwa chyba długo ‒
powiedziała.
Na takie wezwanie nie pozostaje się obojętnym, a w dodatku zaintrygo-
wało mnie, co też żeglarz chce mi jeszcze przekazać. Mimo paskudnej pogo-
dy zdecydowałem się pojechać następnego dnia, ale przedtem zadzwoniłem
140
do doktora Różańskiego. Potwierdził on krytyczny stan chorego. Pytałem,
ile daje mu jeszcze dni lub tygodni życia, ale wykręcił się od odpowiedzi,
zbywając mnie ogólnikami o co nie miałem do niego żalu. Ustalenie czyjejś
daty śmierci ma w sobie coś niedobrego. Całe działanie ludzkie na ogół
pozbawione jest refleksji o śmierci własnej. Najczęściej jeżeli się zjawia ‒
jest refleksją o śmierci „w ogóle” lub śmierci cudzej. Człowiek konstruuje
własne życie bez liczenia, ile ma na to czasu. Przed młodymi najczęściej
ż
ycie rozciąga się bez końca, w wieczność. Świadomość końca powoduje
frustracje, rodzi nihilizm albo wpędza w irracjonalny obłęd. Ze świadomo-
ś
ci śmierci brały się pustelnicze eremy, brali się biczownicy, a wreszcie
samobójcy. Mało kto potrzebował tej świadomości dla zaplanowania sobie
twórczego i godnego życia. W końcu zadałem lekarzowi praktyczne pyta-
nie:
‒
Jeżeli chciałbym uzyskać jakieś dodatkowe informacje od Arystowi-
cza, czy powinienem się spieszyć?
‒
Tak... ‒ powiedział po chwili zastanowienia. ‒ Może mieć coraz sil-
niejsze bóle, wtedy trzeba będzie zwiększyć dawkę środków przeciwbólo-
wych i ich częstotliwość. Powstaną wówczas warunki, kiedy chory będzie
wpółświadomy otaczającej go rzeczywistości.
‒
Kiedy taki stan się zacznie?
‒
Właściwie już się zaczął, ale może pan spróbować. Czego chce się
pan jeszcze dowiedzieć? Mało panu opowiedział?
‒
Dużo, bardzo dużo, ale są pewne luki, które chciałbym, aby jeszcze
uzupełnił.
‒
Czy będzie to opis jego rejsu?
‒
Obawiam się, że niezupełnie, ale jest to historia pasjonująca. Doty-
czy to jednej z licznych przygód, jakie miał Arystowicz w czasie podróży.
Moim zdaniem najciekawszej, która zostawiła trwały ślad w jego osobowo-
ś
ci.
‒
Gdzie, może na Tahiti? Albo na Morzu Sulu?
141
‒
Nie. Jeszcze na początku rejsu. Spotkał wtedy żaglowiec bez załogi.
‒
Prawie jak w filmie.
‒
Tak, prawie jak w filmie. Nie pan pierwszy zwrócił na to uwagę. Ale
miała to być prawda.
‒
Czy to jest właśnie ten problem, który go gryzie? Ma takie stany,
jakby rzeczywiście nosił w sobie jakąś tajemnicę. Myślałem, że opowie-
dział panu wszystko, gdy pojechał pan do niego razem z żeglarzem Za-
chwatowiczem.
‒
Tylko część, a resztę zmyślił.
‒
Zmyślił?
‒
Wie pan, wszyscy ludzie morza lubią trochę ubarwiać własne przy-
gody. Gawędy marynarskie ‒ to synonim baśni.
‒
Tak, ale on miał jakiś prawdziwy problem, a nie zmyślony. Coś ‒
wydaje mi się ‒ co jest związane z moralnym kodeksem postępowania.
Oczywiście to tylko przypuszczenia. Jak w tej książce Conrada...
‒
Ma pan na myśli „Lorda Jima”?
‒
Tak, tam była kwestia opuszczenia statku i pasażerów przez kapitana
czy coś podobnego. W każdym razie chodziło o sprzeniewierzenie się zasa-
dom etyki, mówiąc dosłowniej ‒ honoru, a następnie o próbę rehabilitacji
moralnej. Nie jestem zawodowym psychologiem, ale wydaje mi się, że
Arystowicza dręczy jakaś historia tej kategorii, a choroba uniemożliwiła mu
zrzucenie całego ciężaru z sumienia. Spowiedź przed panem miała mu w
tym pomóc, ale akurat poczuł się lepiej i być może to było powodem, że
poczęstował pana półprawdą. Wydawało mu się, że będzie mógł jeszcze
załatwić wszystko sam. Czy pan odnosi podobne wrażenie?
‒
Identyczne.
‒
Ale dlaczego zainteresował się pan Arystowiczem? Przecież to pan
pierwszy zwrócił się do mnie z prośbą o pomoc w uzyskaniu widzenia z
ż
eglarzem i traf chciał, że właśnie on także wyraził podobną chęć, no i ja
142
was poznałem. Miałem ułatwione zadanie.
‒
Wszystkiemu winna była notatka, jaką znalazłem w prasie brytyj-
skiej o spotkaniu przez jacht „Noa Noa” żaglowca bez załogi w pobliżu
wyspy Barbados ‒ tłumaczyłem lekarzowi. Należał do tych nielicznych
lekarzy, którzy między kilku etatami, całą furą obowiązków i pobieżnym
czytaniem prasy codziennej, znajdowali jeszcze czas na literaturę piękną i
refleksyjne jej przyjmowanie. Nie był na pewno z tych, co klasykę znają z
seriali telewizyjnych i telewizyjnych widowisk teatralnych.
‒
To rzeczywiście sensacja! Czyżby Arystowicz nie mówił o tym w
swoich wywiadach?
‒
Nigdy. Wokół tego spotkania było jednak tyle tajemniczości, a po-
tem tyle różnych informacji ‒ z opowiadaniem Arystowicza włącznie, że
zacząłem podejrzewać, że rzeczywistość musiała być inna.
‒
Gdyby nie to, że wydobycie prawdy może istotnie dopomóc Arysto-
wiczowi, poradziłbym panu pozostawienie tej sprawy. Grzebie pan w czło-
wieku za życia, jak ja ‒ gdy dokonuję sekcji zwłok, aby stwierdzić, co było
przyczyną zgonu.
‒
A dlaczego dokonuje pan sekcji zwłok? Z głupiej ciekawości?
‒
Nie, żeby na tej podstawie, w oparciu o uzyskane wiadomości, po-
móc innym.
‒
Właśnie dlatego pisarzy absorbuje to, co konfliktowe w człowieku,
w jego duchowym wnętrzu.
‒
Nie zostałem całkowicie przekonany, ale coś w tym, co pan mówi,
jest prawdziwego. Nikt nie grzebał tak w duszy ludzkiej, jak ci najwybit-
niejsi, na przykład Dostojewski, a jest on ‒ oczywiście moim zdaniem i
może się pan ze mną nie zgodzić ‒ największym pisarzem świata. Na dru-
gim miejscu dopiero umieszczam Prousta. A ten jak się grzebał w ludzkich
wnętrznościach, tyle że na swój sposób.
143
‒
Chce pan, zdaje się, powiedzieć, że ja przy nich jestem kimś w ro-
dzaju studenta trzeciego roku asystującego przy sekcji w prosektorium.
Zgoda, ale okazja jest jedyna. Do Arystowicza nie przyjdzie ani Dostojew-
ski, ani Proust.
‒
Wygrał pan tym razem. Ma pan moje błogosławieństwo i niech pan
jedzie. Radzę tylko ostrożnie, bo za Puckiem, tam gdzie szosa zbliża się do
zatoki, jest już lód na asfalcie.
Miał rację. Przekonałem się o tym następnego dnia, gdy jadąc sześć-
dziesiątką wpadłem w poślizg. Wóz zatańczył, potem odwrócił się o trzysta
sześćdziesiąt stopni i... pojechał dalej. Następny odcinek wlokłem się jak
ż
ółw, choć było to już wtedy zbyteczne ‒ lodu na asfalcie więcej nie było, a
deszcz, który przeszedł nad Swarzewem, osuszało wychodzące nagle spoza
obłoków blade, zimowe słońce. Nad zatoką spiętrzyły się ciemne, kłębiaste
chmury, przechodzące barwą od koloru dymu do ciemnego granatu. Poza
linią półwyspu morze było białe od grzyw piany ‒ z tym widokiem kontra-
stowała ciemna, nieruchoma toń Małego Morza, przerżnięta barierą Mewie-
go Ryfu. W blaskach słońca, przedzierającego się przez zwały chmur za-
równo same obłoki, jak i morze zagrały barwami, ale trwało to krótko.
Nie powiedziałem Arystowiczowi wszystkiego. Udawałem przecież ko-
goś z wpisanym do zawodu posłannictwem i moralnym prawem do grzeba-
nia się w życiu innych. To nie była prawda i Różański intuicyjnie to wy-
czuwał. Nie odważył mi się zarzucić zwykłej, nachalnej, małostkowej cie-
kawości, zwykłej chęci przeżycia między obiadem a kolacją całego życia
drugiego człowieka. Czym różniłem się w tej sytuacji od wścibskiej, ale
dyskretniej to czyniącej, pani Topolskiej? Mógł powiedzieć równie dobrze:
„I co, zazdrości pan Arystowiczowi tej podróży, tych palm na wyspach,
tych wschodów i zachodów słońca na oceanie, a nawet tego spotkania z
Latającym Holendrem?”
144
Gdy wjechałem w ulice Władysławowa, zapadły już ciemności, zaczął
siec ostry deszcz, a drzewa gięły się pod uderzeniami szkwału. Byłem zmę-
czony, jak po biegu wzdłuż „ścieżki zdrowia”, gdy parkowałem wóz pod
pensjonatem pani Topolskiej.
Właścicielka hoteliku powitała mnie w drzwiach i z niemałym zadowo-
leniem przyjęła wiadomość, że zamierzam zatrzymać się u niej „dwa albo i
trzy dni”.
‒
Pan Arystowicz jest u siebie. Czy zechce pan wpierw zajść do swo-
jego pokoju, czy od razu pójdzie pan do niego? Jest tam także pani Marta.
Arystowicz prosi, żeby mu czytała książki. Woli to od radia i telewizji.
Oczywiście wpierw poszedłem do swojego pokoju, rozpakowałem się,
umyłem, a dopiero potem poszedłem do Arystowicza. Był już uprzedzony o
moim przyjeździe. Na stole stała kawa i ciasto własnego wypieku pani
Topolskiej. Remy tak się zmienił, że chyba nie poznałbym go, gdybym
spotkał w tłumie na ulicy. Leżał na tapczanie okryty kocem, ubrany w gru-
by, żeglarski sweter. Twarz mu poszarzała, poorały ją zmarszczki, cały
schudł i jakby... skurczył się. Zdaję sobie sprawę ze śmieszności tego okre-
ś
lenia, ale właśnie tak to odebrałem. Przeciwna metamorfoza zaszła w Mar-
cie, której uroda jakby dopiero teraz nabrała właściwego poloru, a strój i
uczesanie wyraźnie świadczyły o tym, że wyszła, albo wychodziła, ze swo-
jego poprzedniego stanu psychicznego, a jej sposób bycia nosił coraz mniej
widomych oznak prowincjonalnej, zahukanej gęsi. Czemu to można było
przypisać ‒ nie wiedziałem. Oboje byli bardzo uradowani moim przyby-
ciem.
Już przy pierwszym kawałku placka i pierwszym łyku kawy, na przekór
szaremu niebu i stalowosinemu Bałtykowi, plującemu żółtą pianą, w pokoju
rozlał się blask podzwrotnikowego słońca, a nad naszymi głowami rozpiął
pułap błękit nieba sfery pasatów. Mówiliśmy bowiem o Zachwatowiczu.
Remy był autentycznie szczęśliwy, że „Noa Noa” nie wymaga zbyt
145
kosztownych przygotowań do rejsu i prawdopodobnie nie odbędzie podróży
do Gdyni na pokładzie jakiegoś transportowca, który zabrałby ją, idąc z
Zatoki Meksykańskiej na Bałtyk. Że wróci pod pełnymi żaglami.
‒
Może uda mi się doczekać tego momentu we względnym zdrowiu ‒
mówił Arystowicz. ‒ Będę wówczas jednym z pierwszych, którzy powitają
jacht w basenie, na nabrzeżu. A jak już to się stanie, mogę sobie spokojnie
umierać.
Zachwatowicz wysłał do Arystowicza długi list, zaraz po przybyciu na
Martynikę. W liście tym opisał dokładnie stan jachtu i przedsięwzięte kroki
do przygotowania statku w rejs transatlantycki. Potem wysyłał co tydzień
lub dwa krótkie raporty na kartkach pocztowych, których zebrała się już
spora sterta ‒ wszystkie kokietowały nas południowym niebem i szmarag-
dowym oceanem albo urodą pięknych mieszkanek Martyniki. Na jednej
znalazło się nawet łoże, w którym przyszła na świat późniejsza cesarzowa
Francuzów, Kreolka Józefina ‒ była to pamiątka z wycieczki Zygi do Trois
Ilets, na innej ‒ chyba w charakterze dwuznacznej aluzji ‒ wybrzeże
Presqu'île de la Caravella od strony Baie du Tésor, a więc okolice rzekomej
rezydencji „Xanadu”. Ale o poszukiwaniach Oberona i willi „Xanadu” nie
było nic. Jednak Remy chyba zrozumiał sens tego widoczku...
Potem nagle południowe słońce zaszło za szarą chmurę nadbałtyckiej
nawałnicy, a szmaragd morza zmienił się w siwą, swojską bałtycką toń
sztormowej zimy. Palmy zostały zastąpione przez sosny pochylone od za-
chodniego wiatru, nasilał się huk przyboju fal na brzegu i pojęk wichury.
‒
Budzisz zmarł... ‒ powiedział Remy.
‒
Jak to się stało? ‒ spytałem po chwili milczenia.
‒
Zwyczajnie, tak jak mówił. Po prostu poczuł, że zbliża się koniec,
wyszedł więc z domu, zamknął drzwi, oddał sąsiadom klucze, prosząc aby
146
oddali je mnie, i na przełaj podążył ku morzu. Tam znalazł swoją łódź,
zepchnął na wodę i popłynął. Był już dość daleko, gdy zauważyli go żołnie-
rze ochrony pogranicza. Mimo że nadleciał akurat szkwał, wyszła w morze
jednostka ratownicza. Ale Budzisza już nie było. Dopiero po dwóch godzi-
nach znaleziono wywróconą łódź, dryfującą na falach.
‒
Po trzech dniach morze powinno wyrzucić zwłoki.
‒
Nie, nie wyrzuci. Chciał zostać w morzu. Mówił, że na ostatnią po-
dróż ma przygotowane ołowiane ciężarki, którymi napcha sobie kieszenie,
takie typowe ciężarki do sieci. Starczy, żeby zatrzymać go na dnie... On
wcale nie chciał wracać na ląd.
‒
Kochał morze... ‒ bąknąłem pod nosem, żeby coś powiedzieć.
‒
Tak się pisze w książkach. Mnie się jednak wydaje, że to co innego.
Wielu ludzi, gdy czuje śmierć, myśli o tym, gdzie spoczną ich prochy. Ja
boleję dziś, na przykład, nad tym, że nie zostałem gdzieś w strefie ryczą-
cych czterdziestek, a los każe mi oczekiwać śmierci w łóżku. Gdybym po-
prosił o obciążenie mojego ciała ołowiem i pochowanie w morzu, byłyby
kłopoty ze strony administracyjno-prawnej. Jedyna więc moja prośba: po-
chowajcie mnie na zwykłym, rybackim cmentarzu, żeby słychać tam było
szum wiatru, jak przelatuje wśród sosen. Budzisz nie chciał spocząć w zie-
mi, prawie bał się tego. No i sam zrobił sobie pogrzeb marynarski. Ziemia
wydawała mu się brudna, skażona grzechem, zbrodnią... Natomiast morze
to była czystość, szlachetność, spokój. Mimo bowiem, że na powierzchni
szaleje czasem nawet orkan ‒ tam, w głębinach jest wieczny mrok, cisza...
Takim jak on dzwonią na wieczne odpoczywanie po pracowitym życiu boje
dzwonowe, zakotwiczone na wszystkich mieliznach i rafach świata.
Nagle uświadomiłem sobie, że śmierć Klemensa Budzisza, Szypra, była
główną przyczyną, dla której Arystowicz wyraził życzenie widzenia się
147
ze mną. O co mu jednak chodziło? Ach, prawda ‒ klucze od niezwykłego
muzeum rybaka były obecnie w jego rękach.
‒
Czy zamierza pan te zbiory Budzisza przekazać do muzeum? ‒ zapy-
tałem.
‒
Ech, do jakiego muzeum, panie Julianie? ‒ żachnął się. ‒ Do jakiego
muzeum? Przecież tam grudki bursztynu leżą obok kamieni znalezionych
na plaży, kamieni, które swoim kształtem oczarowały Budzisza. Wie pan,
co by zrobili pracownicy muzeum? Kamienie wyrzuciliby na śmietnik, a
bursztyny odstąpili spółdzielni bursztyniarskiej na „masę bursztynową”, do
wyrobu koszmarnych pamiątek. Albo te szczątki szalupy ‒ kogo to może
obchodzić! Tam jest pełno takich eksponatów, które znalazłyby się na
ś
mietniku. Nie, nie trafi to w niczyje ręce. Pamięta pan, co wam mówiłem o
ostatnim życzeniu Budzisza? To przecież on uczynił mnie wykonawcą
testamentu. Nie napisanego, ale prawomocnego.
‒
Nie mówi pan serio o spaleniu całej chaty Budzisza?
‒
Tak, mówię właśnie o tym i chciałem o spełnienie woli zmarłego
poprosić pana.
‒
Szanuję wolę zmarłego, ale nie mogę się tego podjąć. Jest to
sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem i sprzeczne z prawem. Raz ‒ że wśród
zbiorów są rzeczywiście pewne przedmioty, które mogą spełnić swoją spo-
łeczną rolę trafiając do muzeum, a dwa ‒ że z punktu widzenia administra-
cyjno-prawnego nie mamy prawa niszczyć świadomie domu, w którym
mieszkał Budzisz, zwłaszcza drogą podpalenia. Ogień mógłby nie tylko
„spełnić ostatnią wolę zmarłego”, ale również spowodować pożar okolicz-
nych gospodarstw.
‒
Więc pan odmawia?
‒
Stanowczo odmawiam.
‒
No cóż, musi pan mi w takim razie wybaczyć postawienie panu tej
propozycji, która dla mnie była czymś naturalnym. Może dlatego że żyję tu
148
na tym odludziu i rozumiałem Budzisza. Może pan uważać tę prośbę za
ż
yczenie niezwykłe, może nawet nienormalne. Wróćmy więc do strefy
pasatów. Co pisze do pana Zyga?
‒
No, zapewne to samo co do pana, tyle że mniej o samym jachcie i
technicznych szczegółach przygotowywanej podróży. Uważa mnie za dyle-
tanta i ma rację.
‒
Próbował pan pisać o tym, co panu opowiedziałem, gdy przyjechali-
ś
cie do mnie z Zygą?
‒
Tak. Mam właściwie całość naszkicowaną.
‒
Chce pan to wydać?
‒
Może. Brakuje mi jednak pointy.
‒
A jaką chciałby pan pointę?
‒
Mówiliśmy o tajemnicy całego tego epizodu z jachtem „Captain
Flint” i ta tajemnica w rzeczywistości pozostała dalej tajemnicą.
‒
Mimo tego wszystkiego, co spotkało mnie w „Xanadu”?
‒
Może właśnie przez całą tę niezwykłą historię... ‒ strzeliłem, nawet
trochę niegrzecznie, ale był to jedyny właściwy moment do poruszenia tej
sprawy.
‒
Widział pan pocztówki, jakie przesłał mi Zyga, prawda? Na jednej z
nich widoczne jest wybrzeże po wschodniej stronie wyspy. Wiem, że Zyga
pojechał tam, ale ze swoimi wrażeniami nie podzielił się ze mną. Na pewno
uczynił to w korespondencji do pana. Zgadłem? Czy szukał „Xanadu”?
‒
Szukał ‒ odpowiedziałem.
‒
I z jakim rezultatem?
‒
Nie znalazł ani pana Oberona, jednookiego Polifema, ani „Xanadu”,
ani hoteliku „Le Seine”, ani Denisa...
‒
Miałem prawo podkoloryzować to wszystko.
‒
Miał pan prawo ‒ zgodziłem się.
‒
Serio? Tak pan uważa?
‒
Oczywiście. Ale jaka była rzeczywistość?
Arystowicz zmarszczył brwi i nieoczekiwanie zażądał filiżanki kawy, a
149
gdy Marta powiedziała, że lekarz nie radził, z niecierpliwością uderzył
dłonią w blat stołu i podniesionym głosem jeszcze raz zażądał kawy. Potem
przeprosił ją i mnie, tłumacząc rozstrój nerwowy samotnością, chorobą i
dość znacznymi dawkami preparatów antybólowych i uspokajających.
‒
Kawa ‒ twierdził ‒ neutralizuje działanie tych preparatów, wróci ból,
ale za to umysł uczyni jasnym. ‒ Wypił potężny haust kawy, zamknął na
chwilę oczy, a gdy je otworzył, bardzo przytomnie i bardzo poważnie spoj-
rzał mi prosto w twarz.
‒
Dobrze więc. Powiem panu prawdę. Nie było żadnego jachtu „Cap-
tain Flint”, to znaczy ‒ w ogóle taki jacht istniał, a może nawet istnieje, ale
ja go nie widziałem. Panu mówię to jako pierwszemu w życiu i niech pan z
tym zrobi, co pan uważa. Ja tym żyłem dwa lata i pół roku... Dłużej nie ma
sensu, tym bardziej że wkrótce już spotkam się po tamtej stronie z Budzi-
szem. Nie widziałem jachtu „Capitani Flint” w pobliżu Barbados.
‒
Dlaczego więc złożył pan takie oświadczenie władzom portowym
Bridgetown?
‒
Zostałem zmuszony. W pobliżu Barbados podszedł do mnie duży
jacht motorowy, ot taki pełnomorski stateczek, na którego pokładzie bardzo
bogaci Amerykanie z Florydy wybierają się na połów marlinów w pasie
Golfsztromu... Na pokład „Noa Noa” przeszło kilku drabów, uzbrojonych w
rewolwery. Próbowałem oponować, nawet grozić, ale wyśmiali mnie, prze-
wrócili i skopali. Plądrowali jacht, drąc mapy, tłukąc niektóre instrumenty,
w jakie wyposażyłem statek za ostatnie pieniądze. Wreszcie postawili ulti-
matum ‒ po przybyciu do Bridgetown mam złożyć zeznanie, że na kursie
spotkałem duży, luksusowo wyglądający szkuner pełnomorski i odczytałem
jego nazwę: „Captain Flint”. Jacht sprawiać miał wrażenie, że na jego po-
kładzie nie ma nikogo. Jeżeli tego oświadczenia nie złożę, zniszczą mi
„Noa Noa”. Po prostu zniszczą. Gdybym o spotkaniu z motorowym jachtem
150
powiadomił władze, ich ludzie w Bridgetown poderżną mi gardło. Wiedzia-
łem, że mówili prawdę. Byli brutalni i znać było po ich zachowaniu zawo-
dowych zbirów. Ten, który ze mną rozmawiał, był ich szefem. Obejście
miał kupca a nie bandyty. On na pewno nie zabijał, oni czynili to z jego
polecenia. On sam natomiast był chyba także podwładnym jakiegoś więk-
szego bossa. Mówili po angielsku z akcentem portorykańskim i trudno było
mi ich zrozumieć ‒ musieli wielokrotnie powtarzać to samo zdanie. Pan
wie, czym była dla mnie „Noa Noa”. Było to ukoronowanie marzeń. Zamie-
rzałem opłynąć na niej kulę ziemską. Przygoda ta spotkała mnie tuż na
początku rejsu. Co zrobiłby pan na moim miejscu?
‒
Nie wiem. Na pewno nie udawałbym bohatera.
‒
A ja miałem początkowo taki zamiar, ale kiedy wszedłem do
Bridgetown na Barbados, zobaczyłem ten sam motorowy jacht z gangste-
rami stojący spokojnie w porcie. Próbowałem zasięgnąć języka. Dowiedzia-
łem się, że to prywatny jacht jakiegoś wielkiego businessmana. Papiery
mieli w porządku. Obawiam się, że gdybym złożył oświadczenie o napa-
dzie, nie uwierzono by mnie. Pewnie nie znaleziono by nawet na pokładzie
tamtego większej ilości broni, niż została zgłoszona. A trzeba panu wie-
dzieć, że wobec coraz częstszych gangsterskich napadów na jachty w rejo-
nie od Bermudów do Antyli ‒ załogi małych jednostek sportowych pływają
uzbrojone. W razie wejścia do obcego portu broń zostaje opieczętowana i
nie można jej używać aż do wyjścia w morze. Tak więc złożenie raportu o
napaści nie miało żadnego sensu, a doprowadziłoby do zatopienia „Noa
Noa”. To nie były pogróżki na wiatr. Wytłumaczyłem sobie, że ostatecznie
mogę złożyć oświadczenie o spotkaniu jachtu „Captain Flint”, przecież
takie oświadczenie nic nie znaczy. Mogłem po prostu pomylić się.
‒
Nie powiedział pan jednak wówczas, że był pan na pokładzie tamte-
go.
‒
Nie. Rozpamiętując potem całą sprawę, zacząłem jednak fantazjo-
wać, że coś takiego mogło mieć miejsce. Zwid tajemniczego żaglowca
151
nawiedzał mnie w nocy, a w czasie długich samotnych tygodni ‒ także w
dzień. Nie mogłem się od tego opędzić. Mówiłem panu, kiedy był pan tutaj
po raz pierwszy, że długi samotny rejs powoduje halucynacje. Każdy że-
glarz to potwierdzi. Zresztą nie tylko samotny rejs. ‒ Każdy długi rejs, na-
wet na dużym statku handlowym może wywołać podobny stan. Marynarze
stają się niespokojni, nerwowi, kłótliwi, zaczynają roztrząsać, co robią w
tym czasie ich żony lub dziewczyny, zaczynają wyszukiwać, kto z załogi
krzywo na nich patrzy, podejrzewają swych zwierzchników o to, że „od-
grywają się” na nich. Zacząłem więc śnić na jawie. Wyobrażałem sobie, że
wchodzę na pokład tego pustego żaglowca ‒ „Captain Flint”, że zwiedzam
jego puste kabiny, oglądam książki czytane przez ludzi, którzy zniknęli.
‒
I dlatego tę zmyśloną historię opowiedział pan jako autentyczne
przeżycie?
‒
Dlatego.
‒
A kot?
‒
Nazwałem go „Flint”, tyle ma związku z tą sprawą. Koniec.
‒
Czy gangsterzy obiecali panu wynagrodzenie za podanie tej fałszy-
wej informacji władzom portowym w Bridgetown?
‒
Nie. Obiecali tylko, że pozwolą mi dalej popłynąć, a to było dla
mnie dużo, bardzo dużo. A za milczenie o ich napadzie na „Noa Noa” ofia-
rowali mi życie. To wszystko. Przekaz przyszedł zupełnie niespodziewanie.
Byłem właściwie bez pieniędzy i nie miałem zamiaru badać autentyzmu
adresata. Refleksje przyszły później.
‒
Zbilansujmy więc: jachtu bez załogi nie widział pan, ale opowiedział
o nim władzom. Był pan potem indagowany przez dziennikarzy i wszyst-
kim powtórzył pan tę samą bajeczkę. Potem nadszedł przekaz i odpłynął
pan dalej. Ponad rok trwała ta podróż i po tym czasie znów wszedł pan na
wody archipelagu Antyli. Po co?
152
‒
W czasie rejsu narastało we mnie poczucie winy. Moje kłamstwo
służyło jakiejś nikczemnej sprawie, o której nie miałem pojęcia. Chciałem
dowiedzieć się czegoś więcej i dotrzeć do nadawcy przekazu. Przekaz na-
dany był z Martyniki.
‒
Ominął pan Barbados. Bał się pan?
‒
Tak. Obawiałem się, że moje kłamstwo wyszło już na jaw. Jak mógł-
bym teraz spojrzeć w oczy tym samym ludziom w porcie? Co innego, gdy-
bym wykrył nadawcę. Byłaby to nić, po której można by dotrzeć do ośrodka
dyspozycyjnego mafii. Nie wątpiłem bowiem, że spotkałem się z mafią.
Prawdopodobnie chodziło o przemyt narkotyków.
‒
Jak pan tłumaczy całą grę? Dlaczego zależało im na pana oświad-
czeniu?
‒
Mogli wymordować załogę jachtu „Captain Flint”, a sam jacht wy-
korzystać do przemytu. Ale jeżeli ktoś zarejestrowałby obecność tego jachtu
w innym miejscu, moja relacja dawała im do ręki alibi. Samotny żeglarz,
kapitan, „Noa Noa” widział jacht „Captain Flint” w pobliżu Barbados. Ale
to tylko hipoteza.
‒
I co pan znalazł na Martynice?
‒
Właściwie nic, ale miałem dowody na to, że ktoś zaczął się moją
osobą interesować. Byłem śledzony. Dziś nie jestem pewien, czy działała tu
jakaś szajka przestępcza, czy po prostu policja.
‒
A „Xanadu”?
‒
Jest tak, jak stwierdził Zyga. Istniała tylko w mojej wyobraźni. Wy-
myśliłem tę całą historię w czasie rejsu, potem, w czasie choroby, dodawa-
łem do niej nowe szczegóły.
‒
Ostatnie pytanie: czemu pan kłamał?
‒
Popełniłem przestępstwo. Właściwie zbrodnię. Dałem gangsterom
do ręki alibi i przyjąłem za to zapłatę. Myślałem o tym nieustannie. Byłem
bliski obłędu, nawet samobójstwa. A jak pan osądza moje postępowanie?
153
‒
Został pan sterroryzowany ‒ to oczywiste. Á potem, po przyjęciu
tych pieniędzy, stał się pan ich wspólnikiem.
Nie wiem, co zamierzali osłonić tym pana oświadczeniem.
‒
Gdybym dziś dowiedział się, nie miałoby to już dla mnie żadnego
znaczenia. Jeżeli mogę pana o coś poprosić, to o nie przemilczenie tego w
pana książce. Przyznanie się do winy, to w całej tej historii jakiś gest pozy-
tywny. Powiem panu prawdę ‒ przez tę historię nie nawiązałem kontaktu z
naszymi kaphornowcami. Bałem się, że kiedy już wejdę do grona ludzi
dzielnych i szlachetnych, nagle nadejdzie wiadomość o mojej winie i wszy-
scy odwrócą się ode mnie. Miałem zamiar opowiedzieć to panu, gdy przy-
jechał pan poprzednio, ale brakło mi odwagi. Obecność Zygi Zachwatowi-
cza także powstrzymywała mnie od tego. Wolałem opowiedzieć baśń, w
którą sam po trochu zacząłem wierzyć. Baśń o tym, że rzeczywiście widzia-
łem jacht „Captain Flint”; ba, że byłem na jego pokładzie, a potem, że do-
tarłem do sedna sprawy, że odnalazłem „Xanadu”. Szkoda, że pan tego nie
opisze ‒ to także produkt mojego samotnego rejsu i moich dręczących my-
ś
li...
‒
Dlaczego miałbym nie opisać?! Już to zrobiłem! Spełnia to zapo-
trzebowanie niektórych czytelników na literaturę sensacyjną. A potem napi-
szę, jak rzecz wygląda naprawdę.
‒
Czy uważa pan, że powinienem złożyć jakieś oświadczenie przed
władzami?
‒
Porozumiem się w tej sprawie. Może istotnie dobrze byłoby, gdyby
ci w Bridgetown wiedzieli, jak rzecz miała się naprawdę. Może to pomóc
wyjaśnić im tajemnicę jachtu „Captain Flint”, jeżeli jej jeszcze nie rozwią-
zali.
‒
Czy jest pan dziś zadowolony z naszej rozmowy?
‒
Całkowicie.
W tej chwili do pokoju zajrzał przez wpółotwarte drzwi czarny kocur.
Przesunął się miękko między meblami i wskoczył na tapczan, gdzie
154
ulokował się w nogach Remy Arystowicza, podwinął łapki i zaczął mruczeć
swoje wieczorne pacierze.
‒
„Kapitan Flint” ‒ powiedziałem do niego pieszczotliwie i pogłaska-
łem trójkątny łepek. Zmrużył ślepia i cicho, rozkosznie miauknął.
‒
W tej sytuacji niech pana nie dziwi, że moją obsesją stała się teraz
sprawa honoru. Dlatego chciałem namówić pana na spełnienie w moim
imieniu ostatniego życzenia Klemensa Budzisza. Gdybym pewniej trzymał
się na nogach, zrobiłbym to bez wahania sam. Obiecałem mu to jednak i to
musi zostać spełnione.
‒
Mówiłem już panu, że nie jest to zgodne z prawem, a w dodatku za-
graża bezpieczeństwu całej wsi.
‒
Dobrze, dobrze... Znam już pana pogląd na tę sprawę. A pan zna
mój. Może pan umieścić to w swojej książce. Ale co pan może o mnie napi-
sać? Tak niewiele wie pan wciąż o mnie i chyba niewiele więcej będzie pan
wiedział. Lepiej zostać przy wersji „Xanadu” i jednookiego pana Oberona.
‒
Nazywam go w mojej książce Polifemem.
‒
Tylko, że ja jestem Odyseuszem bez Itaki. Mój ostatni port, to poko-
ik z widokiem na morze w hoteliku pani Topolskiej. Dobrze, że Nauzykaa
jest tutaj...
4.
W nocy obudziła mnie pani Topolska. Twierdziła, że u Arystowicza coś się
dzieje, że nie śpi, chodzi po mieszkaniu, nawet zszedł na dół, chyba żeby
wyjrzeć na dwór. Wstałem, ubrałem się i razem podeszliśmy pod drzwi, ale
w pokoju było cicho. Coś mnie tknęło i pobiegłem sprawdzić, czy jest mój
samochód ‒ był jednak na swoim miejscu. Odetchnąłem z ulgą. Nie, to
niedorzeczne podejrzenie ‒ przecież kluczyki do samochodu leżały na noc-
nym stoliku. Dla pewności pani Topolska uchyliła jednak drzwi i zajrzała
155
do pokoju Arystowicza. Remy był w domu i spał, prawdopodobnie po za-
ż
yciu środków nasennych.
‒
Może szukał proszków i tak hałasował albo wypuszczał kota. Wie
pan, na punkcie tego kota jest trochę sfiksowany. Bardzo przepraszam, że
pana niepokoiłam.
‒
Nic nie szkodzi. Gdyby znów pani coś usłyszała, proszę mnie obu-
dzić.
‒
Z nim jest źle.
‒
Chyba bardzo źle.
‒
Będę pamiętać.
Nie mogłem już zasnąć. Chodziły mi po głowie niedorzeczne myśli, że
może ostatnia wersja Arystowicza wyjaśniająca tajemnicę, także nie jest
jeszcze ostateczną. Odtwarzałem w pamięci zdarzenia i te stworzone w
wyobraźni Arystowicza ‒ łącznie z rezydencją „Xanadu”, z czarownikiem z
Haiti i z jednookim Polifemem ‒ i te rzeczywiste: napad na jacht „Noa
Noa” i sponiewieranie kapitana. Wyobrażałem sobie, co czuł, gdy obcy
ludzie demolowali wnętrze jego jachtu, gdzie każdy wbity w drewno
gwóźdź świadczył o jego wyrzeczeniu i ciężkiej własnej pracy, o jego ma-
niakalnym marzeniu wyruszenia w rejs dookoła świata. W sercu rozgrzesza-
łem go całkowicie. Praktycznie nie miał wyboru. Przecież to oczywiste, że
tamci spełniliby swoją groźbę i nikt nie stanąłby w obronie samotnego,
polskiego romantyka. Obsesja rzekomej hańby, nie dająca mu spokoju
przez rejs, była najlepszym świadectwem charakteru tego człowieka. Gang-
sterzy, którzy napadli na jacht nie opodal Barbados, zabili radość tej podró-
ż
y, która miała wieńczyć całe życie ‒ przeciętne i chyba niezbyt udane. No i
podróż okazała się także niezbyt udana.
Zmęczony rozmyślaniami zasnąłem wreszcie, ale nie spałem długo. Ze
snu zbudził mnie charakterystyczny dźwięk syreny strażackiej. Zdaje się, że
szosą przemknęły dwa wozy ‒ w kierunku na Karwię czy na Władysławo-
wo, tego nie byłem w stanie określić. Usiadłem na łóżku.
Marta!
156
Wiedziałem, gdzie jest pokój pani Topolskiej, zastukałem więc do niej,
przez drzwi szepcąc uspokajające słowa, aby nie przerazić właścicielki
pensjonatu. Wyjaśniłem, że pragnąłem sprawdzić, czy Marta jest na miej-
scu. Nie rozumiała, w jakim celu jest mi potrzebne to, ale była na tyle cie-
kawa, że poszła ze mną. Marta miała tu swój pokój. Sypiała w nim, jeżeli
zostawała na noc, a ostatnio ‒ gdy stan zdrowia Arystowicza pogorszył się
‒
zdarzało się to dość często.
Pokój Marty był pusty.
‒
Czy ona miała jakiś własny środek lokomocji? ‒ spytałem pani To-
polskiej.
‒
Co takiego? ‒ nie zrozumiała.
‒
No, czy miała samochód, motocykl, rower...
‒
Ależ oczywiście, że rower.
‒
A więc może te hałasy, o których pani mówiła, spowodowała Marta!
Zeszła na dół, wsiadła na rower i odjechała.
‒
Ma pan rację. Że też o tym nie pomyślałam! Ale co by to mogło zna-
czyć? Czy to coś złego? Coś bardzo złego?
Co miałem mówić? Nurtowały mnie przecież najgorsze przeczucia, ale
mógł to być jedynie przerost wyobraźni, czemu, w tych okolicznościach,
nie można by się nawet dziwić. Pospiesznie wróciłem do swojego pokoju,
ubrałem się, potem zbiegłem na dół i siadłem za kierownicą.
Noc nie była na takie eskapady. Widoczność była podła. Co chwila ostry
deszcz zalewał mi zupełnie szybę; przy tym wiatr, którego siłę czuło się
przy prowadzeniu wozu. Jak można było wybrać się w taką pogodę na ro-
werze? Ale przecież Marta lubiła sztorm, nie bała się ani deszczu, ani wia-
tru, ani nocy.
Do Karwi dojechałem bezpiecznie i dość szybko. Kiedy skręciłem w
lewo, już z daleka zobaczyłem łunę ponad wsią Karwieńskie Błota, A więc
przeczucie mnie nie myliło. Płonęło obejście Klemensa Budzisza, Szypra.
157
Gdy zajechałem na miejsce, zastałem tam cztery wozy strażackie. Rato-
wać z gospodarstwa Budzisza nie było co ‒ sterta zgliszcz i dogasającego
ż
aru.
‒
Wie pan, to mi wygląda na podpalenie ‒ powiedział do mnie dowód-
ca jednej z ekip strażackich, młody człowiek o stanowczym sposobie bycia i
wyglądzie szeryfa z Dzikiego Zachodu. ‒ Podobno ludzie posądzali tego
rybaka o czary. Teraz, kiedy już nie żyje, ktoś musiał podłożyć ogień. Lu-
dzie tu przesądni, to i pozbyli się tego siedliska diabła. Milicja już jest, na
pewno dojdzie do tego, kto to podpalił.
‒
Uratowaliście coś?
‒
Ech, panie! Jak przyjechaliśmy, cała ta buda płonęła niby pochodnia.
Ktoś nie pożałował nafty czy benzyny... Dobrze, że dość szybko udało się
nam ogień zlikwidować, bo wiatr taki, że pożar mógł się przenieść na oko-
liczne domy. No i udało się. Pożar zlikwidowany, a o resztę niech się mar-
twią milicjanci.
‒
Sądzi pan więc, że to było podpalenie?
‒
Bez wątpienia. Jutro przyjedzie tu specjalna ekipa ustalić szczegóły.
Wróciłem do samochodu i usiadłem za kierownicą, kiedy nagle dozna-
łem dziwnego uczucia, że nie jestem sam. W świetle reflektorów wozów
strażackich dostrzegłem na tylnym siedzeniu jakiś skulony kształt. Nie
potrzebowałem przyglądać się, aby wiedzieć kto to jest.
‒
Gdzie zostawiłaś rower?
‒
Tu, niedaleko. Miałam kraksę. Przednie koło do wymiany, ale niech
tu leży. Nie będę go zabierała.
‒
Musisz zabrać. Jeżeli go znajdą, trafią do ciebie i będziesz posądzo-
na o podpalenie.
‒
Nikt nie pozna. Mógł pożar wybuchnąć od iskry z sąsiedniego komi-
na...
‒
W taką noc jak ta? Nie są tacy naiwni, a przeciwnie są przekonani,
ż
e to podpalenie.
‒
Mówili to?
‒
Tak. Gdzie masz ten rower?
158
‒
Jest w rowie. Po drodze. Możemy jechać powoli, to pokażę, w któ-
rym miejscu.
Znalezienie roweru nie było rzeczą łatwą. Obawiałem się też, że mili-
cjanci mogli się tymi poszukiwaniami zainteresować i wtedy skojarzyliby
sobie pewne fakty.
‒
Jest! ‒ krzyknęła nagle Marta.
Rower leżał w miejscu, koło którego przeszliśmy poprzednio dwa razy.
Szybko otworzyłem bagażnik i wepchnęliśmy rower ‒ co udało się, jako że
pierwsze koło praktycznie nie istniało, zwinięte w idealną ósemkę.
‒
Do domu czy do pensjonatu?
‒
Lepiej do pensjonatu. Jeżeli przyjechałabym w takim stanie do do-
mu, powstałby alarm.
W jakim była stanie, przekonałem się dopiero w hoteliku pani Topol-
skiej. Zmokła do suchej nitki, a kraksa rowerowa pozostawiła kilka zadra-
pań na twarzy i kilka siniaków. Miała również paskudnie zbitą do krwi rękę.
W dodatku rzeczy jej pachniały benzyną. Mimo nocy pani Topolska ‒ istot-
nie złota kobieta ‒ przyrządziła herbaty, zrobiła gorącą kąpiel, a potem
starannie opatrzyła rany. No i ‒ co godne było najwyższych pochwał ‒ o
nic, zupełnie o nic nie pytała.
‒
Nie bałaś się? ‒ spytałem, gdy zostaliśmy sami.
‒
Cały czas. A gdy już byłam wewnątrz i podpaliłam szmaty namo-
czone w benzynie, nagle okazało się, że drzwi nie chcą się otworzyć. Może
to była wina naporu wiatru, może nasiąkły wilgocią, a może... zresztą diabli
wiedzą co. Byłabym się tam spaliła.
‒
Popełniłaś przestępstwo.
‒
Spełniłam przyrzeczenie, które Remy złożył wobec Klemensa Bu-
dzisza.
‒
Dobrze, że nie obiecał mu wysadzenia w powietrze latarni na Roze-
wiu.
Taka była nasza rozmowa. Byłem ciekaw, jak na tę wiadomość zareaguje
Arystowicz, ale ciekawość moja nie została zaspokojona. Rano Arystowicza
159
nie można było się dobudzić, równocześnie skoczyła mu gorączka tak gwał-
townie, że wezwano lekarza. Gdy odjeżdżałem, był tam już doktor Różań-
ski. Marta odprowadziła mnie na dół, do drzwi, obiecując, że zadzwoni, jak
tylko żeglarz poczuje się lepiej.
Odjechałem pełen różnych niedobrych myśli.
W domu zastałem list od Zygi Zachwatowicza. Żeglarz pisał go przed
dwoma tygodniami, a na znaczku widniał stempel z Bridgetown na Barba-
dos.
„... Plaża, palmy, mnóstwo luksusowych jachtów na kotwicy i przy bo-
jach. Stoję w ujściu jakiejś rzeczki ‒ aż dziwne, że na takim skrawku lądu
może być rzeczka. Może to zresztą nie rzeczka, ale zatoczka? Nie spraw-
dzałem. Na ulicach mała, kolonialna Anglia, ruch lewostronny, mieszkańcy
przeważnie czarni, ale z angielskim gestem, strojem, zachowaniem, angiel-
ską solidnością (tą przedwojenną). Urzędnicy noszą tu białe koszule z kra-
watami, policjanci ‒ mundury zapięte na guziki pod szyję i stojące kołnierze
‒
a wszystko przy upale jak u nas w lipcu w szczególnie upalne lato. A
przecież jest zima. Słońce podgrzewa Zwrotnik Koziorożca ale jaka to róż-
nica, gdy stąd można ręką dosięgnąć równika?
Interesuje cię pewnie, po co tu przyjechałem? No więc ‒ jeżeli już mia-
łem poznać cechy „Noa Noa” przed transatlantyckim rejsem, postanowiłem
wybrać się na Barbados, tam gdzie zaczęła się dziwna przygoda Arystowi-
cza. Nawet nie liczyłem na jakieś rewelacyjne odkrycie. A jednak dowie-
działem się czegoś nowego. Prasa tutejsza pisze obecnie dużo o pirackich, a
należałoby raczej powiedzieć: gangsterskich, napadach na jachtsmenów od
Bermudów do Antylów. Motywami napadów są: zwykły rabunek, porwanie
albo zawładnięcie szybką jednostką używaną później do przemytu. Ostrze-
gają, radzą, ażeby jachtsmeni byli ostrożni, nawet polecają uzbroić się.
Mnie to nie grozi, bo „Noa Noa” jest skromnym jachtem, że nikt nie pomy-
ś
li o tym, aby wzbogacić się na jej kasie. A jednak Arystowicz przeżył tu
160
przygodę dramatyczną. Nie, wcale nie tę, którą nam opowiedział. Jedna z
gazet przypomniała tu zaginięcie szkunera „Captain Flint” i poinformowała,
ż
e dwa lata temu właśnie koło Barbados został napadnięty jacht „Noa Noa”,
a jego kapitan zmaltretowany i zmuszony do złożenia fałszywych oświad-
czeń jakoby widział szkuner „Captain Flint” u brzegów Barbados. Informa-
cja ta oparta była na zeznaniach jakiegoś gangstera. Pisali, że gdy „Noa
Noa” cumowała w Bridgetown, burta w burtę stał z nią statek gangsterów i
ż
e kapitan jachtu nie miał wyboru. Gdyby zaalarmował władze, gangsterom
nic by nie udowodniono, działali bowiem na zlecenie i z zaginięciem szku-
nera bezpośrednio nie mieli nic wspólnego, gdyby natomiast po zaalarmo-
waniu policji jacht „Noa Noa” wyszedł w morze, byłby to jego ostatni rejs.
Paskudna sprawa, nieprawda? Zgubiłem się już, co w relacjach Arysto-
wicza było prawdą, a co zostało zmyślone. Jedno jest pewne ‒ on nie tylko
nie był na pokładzie statku-widma „Captain Flint”, ale w ogóle go nie wi-
dział. Trzymał się jednak tej wersji, którą zaprezentował władzom w Brid-
getown, aby nie wyjść na tchórza. Wyszedł na kłamcę, a jego oświadczenie
dostarczyło alibi gangsterom. Paskudna sprawa. Remy był moim idolem ‒
wszystko co wiedziałem o nim, było piękne i szlachetne. Co mam teraz
począć z moją wyobraźnią, z moimi ideałami? Chcę tu jeszcze trochę po-
kręcić się, a potem rozpoczynam mój wielki rejs. Już bez marzeń...”.
W dwa tygodnie później prasa doniosła, że jacht „Noa Noa” znaleziony
został na północ od Barbados. Na pokładzie nie było nikogo... Jacht został
odholowany do Bridgetown, skąd ma zostać zabrany przez statek idący z
portów Zatoki Meksykańskiej... Notatka była krótka i nie wyjaśniała faktu
zniknięcia samotnego żeglarza ‒ Zygi Zachwatowicza. Nie zawierała także
ż
adnych hipotez.
Arystowicz o tym się już nie dowiedział, zmarł w kilka dni, przed dotar-
ciem informacji do polskiej prasy. Pochowano go na cmentarzu we
161
Władysławowie. Na pogrzebie było trochę jachtsmenów, którzy pozostali
wierni swemu koledze, mimo że on ich unikał, była oczywiście Marta, pani
Topolska, był doktor Różański i jeszcze kilka nie znanych mi osób. Po
pogrzebie Marta odjechała z pania Topolską samochodem doktora Różań-
skiego, jachtsmeni wrócili do Gdyni. Niepostrzeżenie dla innych zostałem
sam na cmentarzu. Gdy wyszedłem przed bramę, stał tam tylko mój samo-
chód. Wsiadłem i pojechałem w znane sobie miejsce, na urwisty morski
brzeg, aby wysiąść tam z wozu, stanąć na samej krawędzi urwiska i popa-
trzeć na morze.
Treść
Część I ‒ „Nie opuszczajcie strefy pasatów.... . 5
Część II ‒ Rezydencja „Xanadu” .....
63
Część III ‒ Zimowy sztorm
125