Brzeziński Miłosz
Pókiż niebo i ziemię
Z „Science Fiction”
Zmierzch ustąpił miejsca nocy, gdy na wzgórze, tuż za miasteczkiem, wbiegł chłopiec. Miał nie więcej
niż osiem lat. Skakał po zaoranym polu, co chwila potykając się o wystające korzenie. Kilka metrów za
nim biegł mężczyzna. Ścigał go. Obaj byli już wyczerpani. Ich stopy zapadały się w wilgotnej glinie.
Nagle malec upadł, niemal ryjąc twarzą w ziemi. Mężczyzna chwycił go za kołnierz i postawił na nogi.
- Hola, smarkaczu! Coś ty narobił! Jeśli cię nie wychowali matka z ojcem, to ja ciebie tutaj, na tym polu
zaraz wychowam! - krzyczał wniebogłosy.
Chłopiec się rozpłakał. Piąstkami tarł mokre oczy i krzyczał coś niezrozumiale. Z ręki wypadła mu
zdobiona zapalniczka.
- I kradnie jeszcze do tego! - Gniew naparł od wewnątrz, próbując wyrwać cugle władzy nad ciałem. -
Gdybym miał takiego huncwota jak ty, wygarbowałbym mu skórę, rozumiesz?!
Chłopczyk rozbeczał się na całe gardło.
- Kaza-ali mi ta-ak zrobić! Kaza-ali, panie Leonie! - skrzeczał, zachłystując się łzami.
Mężczyzna potrząsnął nim jak zabawką.
-
Kto ci kazał, synu! Mów natychmiast, to może ci odpuszczę!
-
Jak to kto... Przecież pan zna - chlipało dziecko. - Pókiż niebo i ziemię, Wiekuisty Panie, nie zemścisz
się niewinnej krwie naszej wylanie - recytował.
Leon puścił chłopca. Noc w tej samej chwili stała się chłodna i nieprzyjemna. Wróciła jej rześkość.
Skąd wzięło się w nim nagle tyle złości? Tyle siły i agresji? Przecież mało brakowało, a zrobiłby malcowi
krzywdę.
- Gdzieżeś to usłyszał? - zapytał już spokojnie.
- Zna pan przecież. Duchy tak gadają. I kazały palić. Leon popatrzył przed siebie. Na nocnym niebie
migotała łuna wielkiego pożaru. Z dala dobiegały krzyki walczących z żywiołem ludzi.
-
Na jednej nodze do domu - szepnął. - Nie mów nikomu, że to przez duchy, bo cię gdzieś jeszcze do
lekarzy wyślą i szkołę opuścisz bez potrzeby. Zrozumiano?
-
Aha. - Chłopiec pociągnął nosem, odwrócił się i ruszył biegiem w dół pagórka. Za pierwszymi
drzewami zwolnił, a po paru krokach stanął. Upadł na kolana. Coś było nie tak. Odwrócił się w stronę
mężczyzny, którego sylwetka wciąż majaczyła niewyraźnie między gałęziami. Chciał krzyknąć, ale
zupełnie zaschłe mu w ustach. Serce biło jak opętane. Znowu się rozpłakał... Ale tym razem z oczu nie
popłynęły łzy. Stwierdził też, że nie może się poruszać. Nic dziwnego. Nogi i dłonie zamieniły się w...
Nie mógł w to uwierzyć! Przerażenie sięgnęło zenitu i nagle... wszystko ustało.
Na polnej drodze, tuż za domem młynarza pojawił się tej nocy niewielki narzutowy głaz, wielkości
skulonego ośmioletniego chłopca.
* * *
Dwa dni wcześniej, w pobliskim punkcie pocztowym wysłano pocztówkę następującej treści:
Staszów, 23 kwietnia 1923
Drogi Przyjacielu,
Wybacz mi absencją na Twoim odczycie na uniwersytecie.
Wbrew woli spędzam czas w Staszowie. Lawina schodząca zapewne po ostatnich ulewach kolej
uszkodziła. Przedostałem się kilka kilometrów na chłopskim wozie, lecz pomimo szczerej chęci dalej nie
mam jak jechać. Wszędzie błoto i zarwane drogi Kilka dni spędzę więc jak nic tutaj. Póki nie naprawią
torów. Z postoju najbardziej się cieszy Złota - widzę, że źle znosi podróże koleją Zapewne hałas jej nie
służy
Ale wracając do mnie, korzystam z gościny miejscowego proboszcza. Człowiek to wspaniały zarówno
jako gospodarz, jak i towarzysz rozmów. Zapewniam cię, że czas mi się nie dłuży. Żal tylko odczytu, na
który nie zdążę - wybacz, Przyjacielu. Liczę, iż kilka butelek z kościelnej piwnicy, które otrzymałem w
prezencie, choć po części wynagrodzi Twój zawód. Sądzę, że naprawa torów dłużej jak kilka dni nie
potrwa.
Kłaniam się, Leon Bartoszewski
* * *
-
Rano posłałem widokówkę - powiedział Leon Bartoszewski, młody doktorant z Warszawy. - Furgon
pocztowy z wieczora ją pewnie zabierze. Może i mnie by zabrał? Tak czy owak nie będą się o mnie
niepokoić.
-
Gdy człowiek zbyt szczęśliwy jest, drży z niepokoju... - burknął proboszcz Filipiuk, mąż wiekowy,
którego przebyta gruźlica naznaczyła świszczącym oddechem.
Siedzieli nad niewielką rzeką, kilkanaście metrów poniżej mostka i patrzyli na szczytówki wędek,
rzuciwszy wcześniej w nurt parę rosówek. U stóp Leona chlapała się mała, szara kaczuszka. Proboszcz
wskazał na nią palcem.
-
Powiadasz pan, że ten kaczorek nie rośnie? Jak nazywa się? - zaciągał na wschodnią modłę.
- Daję słowo, że nie zmieniła się od dwóch miesięcy. To kaczka. Nazywa się Złota. Mniemam, że
urodziła się, nieboga, z jakąś chorobą. I wszędzie biega za mną. Wykluła się też przy mnie.
- Podobnież ptactwo ma tak, że pierwsze, co zobaczy, za matkę bierze. Każdy chłop to wie. Skąd ją pan
wynalazłeś?
- Znalazłem jajko - Leon nie spuszczał oka z wędki.
-
Dziwy to, dziwy... - szepnął Filipiuk. - Z dziwności, to u nas dopiero co starą Karpińską
pochowaliśmy. Ta też pochorzała się, tyle że na starość. Miała tak, że jak podawałeś jej jaki przedmiot
albo kładłeś w zasięgu ręki, zaraz ci go spożytkować musiała. Kładłeś parasol, ona go rozkładała.
-
Zachowanie użytkownika się to nazywa. Z psychiatrii. Przez pręg przechodziła, wymazywała ołówki,
prawda?
-
Ano, ano! I miała ci zwyczaj łażenia wprost i wstecz po całej okolicy. Aż na koniec, którego dnia
zniknęła. To akurat sobota była. W niedzielę rano odprawiam sumę, kościół pełen wiernych, a Karpińska
wchodzi, wyobraź pan sobie i w ręku granat trzyma. - Proboszcz zarechotał i zaraz też się rozkaszlał. -
Hej... Co ludzie nogi za pas brali! Ale szczęściem, ona widać nie wiedziała, co to, i przyniosła jako dar
Najjaśniejszej Panience.
-
Czarna by to była niedziela. - Leon uśmiechnął się półgębkiem.
-
Ano, czarna. Wyrwali jej ten granat. Ojć, branie u ciebie...
Wędka zadrgała. Dwa razy. Leon podniósł ją delikatnie i zebrał nadmiar żyłki. Raz jeszcze szczytówka
ukłoniła się rzece. Zaciął. Chyba pusto. Zwinął żyłkę - faktycznie. Założył świeże rosówki i po chwili
znowu siedzieli w milczeniu.
- A tydzień później - zaczął nagle Filipiuk - zauważyłem, że z kruchty wszystka woda święcona
wyparowuje. Com dolał, na następny dzień pusto. Czort jaki?... Aż tu idę któregoś razu namaścić do wsi
obok i widzę jak po środku pola stoi Karpińską, chlapiąca tą wodą gdzie popadnie. Krzyczę do niej, co
robi. A ona, że ziemię trzeba poświęcić w okolicy całą, bo tu bitwa była za powstania i dusze spokoju nie
znają. Wszystkie pola pono tak wyświęciła. Nic zrobić nie mogłem.
-
Była bitwa. Faktycznie. Jedna z kilku zwycięskich naszych bitew. Może kobiecina straciła kogoś i jej
się przypomniało?
-
Ano. Męża i syna na tej bitwie pochowała. Sama podupadła na zdrowiu potem okrutnie. Ale teraz
wreszcie ma spokój. Takie dary zniosła do kościoła, to pewnie w niebie, cha, cha...
Leon podniósł wzrok znad wody. Na moście przystanęła kobieta. Nie pasowała do tego otoczenia i w
pierwszej chwili prawie wziął ją za jednego z duchów, o których wspominał proboszcz. Miała na sobie
czarną suknię, podkreślającą krągłe biodra i wąską talię, skryła się przed słońcem za czarnym kapeluszem
z szerokim rondem. Dodatkowo chłodziła się niewielkim wachlarzem tego samego koloru, a dłonie
oblekła w rękawiczki. Zapewne, tak jak matka Leona, uważała, że opalenizna przystoi tylko panience z
czworaków.
Najdziwniejsze zaś było w niej, że choć oczy zasłaniała jej czarna opaska, Leon odniósł wrażenie, iż
wpatruje się w niego bardzo wnikliwie. Rzec by się chciało: przegląda go, wyczuwa. Nawet kiedy
odwróciła głowę, wciąż, męskim zmysłem, czuł na sobie ciepły dotyk jej. uwagi.
-
A, to pani Gloria. - Proboszcz odchrząknął. Widać milczenie nie służyło jego krtani. - Ze starą służącą
mieszka. Niewidoma, biedaczka. Od urodzenia. Służąca też na starość prawie oślepła. Chcieliśmy zebrać
się, pisać o jakie zapomogi. Może nawet operację zrobić by dało się.
-
Jeśli jest, jak ojciec mówi, nie daję wielkich szans - zauważył Leon. - Nawet gdyby operacja się udała,
pisał już o tym Diderot, będzie nieszczęśliwa. W jej mózgu zapewne są już tylko resztki komórek
odpowiedzialnych za analizę wzroku. Nie wiedziałaby, jak sobie ze wzrokiem poradzić, rozumie ojciec?
Za to świetnie na pewno słyszy. Sądzę, że słyszy nas teraz...
-
Słyszy? - Filipiuk podniósł wzrok znad wędki i zmarszczył brwi. Także patrzył na Glorię.
* * *
Drogi Przyjacielu,
Obie kartki pewnie dotrą do Ciebie razem. Wysłałem je w odstępie dziesięciu godzin. Piszę Ci, żeby
samemu poukładać sobie w głowie. A może wcale tego nie myślę? Potrzebuję miejsca, gdzie wszystko
będzie pro et contra... Zapałałem dziś chęcią, by podejść do damy. Ona nawet nie patrzyła na mnie, nie
odezwała się. Ale po raz pierwszy chyba poczułem, że kobieta, z ciekawości żywej, chciała mnie zapoznać
Krępująca to dla mnie sytuacja, wierz mi. Ale ta nowość mnie pociąga, aż czuję ściskanie w piersi. Jak
uczeń. Chyba nie zdołam się opanować Tak, odwiedzę ją, bo jeśli nie, będę sobie wyrzucał do końca
ż
ycia, że tego nie zrobiłem.
Zabawne, co Ci tu piszę. Chyba nie wyślę tej kartki wcale. Jeszcze się zobaczy.
Pozostaję z uszanowaniem, Leon
PS. Parzysta liczba kwiatów czy nie? Nigdy nie potrafiłem tego zapamiętać.
* * *
Piętrowy dom, w którym mieszkała Gloria wyróżniał się w całym Staszowie. Położony na obrzeżach
miasteczka, z jednej strony graniczył z jakąś sypiącą się chatą, z drugiej zaś wdzierał przybudówką w
bezkresne pola, niczym wielki, zakotwiczony w morzu zieleni okręt. Sam budynek wyglądał na bardzo
stary. Z drewnianych ścian, na podobieństwo pożółkłych liści, płatami sypała się farba. Brakowało kilku
dachówek, a ogród poległ w walce z chwastem. „Chłopa brakło" - mawiali w miasteczku, nikt jednak nie
pamiętał, żeby kiedykolwiek mieszkał tu jakiś mężczyzna.
Długo po zachodzie słońca Bartoszewski, ściskając w dłoniach bukiet polnych kwiatów, przekroczył
skrzypiącą ogrodową furtę i stanął przed drzwiami. Ledwie zdążył poprawić krawat, dał się słyszeć
szczęk zamka i w wąskiej szczelinie drzwi ukazała się poorana zmarszczkami twarz służącej. Jej oczy
były tak przymrużone, że niemal zapadły się między wydatnymi policzkami z jednej strony i
krzaczastymi brwiami z drugiej.
-
Dzień dobry. Ja do pani... - zawahał się. Nie powinien powiedzieć „panny"? - Glorii. Przepraszam, że
bez zapowiedzi, ale...
-
To proszę - przerwała mu oschle - niech wejdzie.
Leon wszedł do ciemnej sieni, a potem do pokoju gościnnego. Dom urządzono wyjątkowo surowo,
niczym muzeum. Dwa fotele, prosty stół, zegar i wolnostojąca szachownica. Gdzieś z piętra dobiegała
skoczna muzyka, odtwarzana zapewne z gramofonu.
-
Ładnie to tak, bez uprzedzenia damę nachodzić? - Bordowa suknia i golf, sięgający niemal pod samą
brodę. Oczy przysłonięte karmazynową opaską. Gloria. Niesamowita.
-
Proszę spocząć - ośmieliła go, kiedy zaczął się jąkać.
Usiadł.
-
Czemu zawdzięczam odwiedziny? - Jej głos był głęboki i pewny. Leon czuł się tak przytłoczony, że
jedyne, co mógł zrobić, to podać jej bukiet. Kobieta drgnęła i wyciągnęła po niego smukłą dłoń.
Niepewny, myszkujący w powietrzu ruch, sprowadził Leona na ziemię: spójrz, ona nie jest doskonałym
bóstwem.
-
Czuję kwiaty. Dziękuję. - Oddała je służącej, która dopiero teraz wyszła z pomieszczenia.
-
Herbaty? Kawy? Wody sodowej?
-
Her... Kawy. - Leon z wolna dochodził do siebie.
- Nie znamy niestety żadnego Herr Kawy -uśmiechnęła się. - A z kim mam przyjemność?
-
Leon Bartoszewski. - Zapomniał się przedstawić! Jakież to szczęście, że Gloria nie widziała teraz jego
policzków, które zamieniły się w dwa wielkie buraki. Chyba jednak wyczuła jego zakłopotanie, bo
uśmiechnęła się delikatnie.
-
Niezmiernie mi miło, panie Leonie. A to i dobrze się składa, że pan nas odwiedził. Nie mam tu z kim
pokonwersować o tym, co się dzieje poza miasteczkiem. Od czasu do czasu przyjeżdżają państwo
Zabłoccy, z posiadłości kilka kilometrów stąd. Poza nimi... mam wrażenie, że cała ta... była szlachta
siedzi głową we własnej garderobie i politycznych frazesach. Filozofia, etyka, logika to dla nich czarna
magia.
„Filozofia, etyka... " Zrobiło mu się ciepło.
- Chłopstwo ma na takie rozmowy swoje powiedzenie. - Uwaga, będzie żart. Zacisnął kciuki.
- Jakież to?
- Wlazł na gruszkę, trząsł pietruszkę, a cebula leciała.
Gloria chwilę milczała, a potem wybuchła śmiechem tak spontanicznym i szczerym, że Leon pieścił tę
chwilę jeszcze długo po jej przebrzmieniu.
-
Doprawdy, pierwszorzędna nazwa na rozmowę ludzi, którzy poza salonami i przyjęciami niczego
sobą nie reprezentują.
-
Ano tak. - Leon uśmiechnął się także. - Trafna. Ponieważ urodziny obchodzę z początkiem stycznia,
mam nierzadko przyjemność nocować u siebie noworocznych gości i w tym to właśnie towarzystwie
niejeden się trafia taki od gruszek, pietruszek i cebuli. Na szczęście innych świąt nie obchodzę tak
hucznie. Mamy więc podobny problem.
-
Widzi pan, my też tu prawie z nikim kontaktów nie utrzymujemy - westchnęła. - Ludzie raczej
niechętni.
Chwilę milczeli.
-
Na początku stycznia? - zaczęła znów Gloria. - A kiedy dokładnie?
-
Trzeciego.
-
No, proszę. Ja też.
-
Ha... cóż za przypadek!
-
Nie taki znów przypadek - poprawiła opaskę. - Łatwo wyliczyć, że w grupie dwudziestu trzech
zaproszonych na przyjęcie gości jest już pięćdziesiąt procent szans na to, że dwie osoby mają urodziny
tego samego dnia.
Nie wiedział, jak podjąć ten temat. Gloria wydawała się bardzo pewna siebie, pogodna i inteligentna.
Miała też wiedzę. Niestety zbyt duża inteligencja, jak każdy odchył od normy, czyniła jej właściciela
społecznym inwalidą. Geniusze, w myśl starej prawdy, siedzą w domu i rozwiązują krzyżówki.
-
Muszę wyznać, że kiedy panią zobaczyłem po raz pierwszy, zdało mi się, jakobym ujrzał ducha. Nie
pasowała mi pani do pejzażu miasteczka. Teraz pałam podziwem dla jej inteligencji. Nie myślała pani o
przeprowadzce?
-
Mówmy sobie po imieniu, dobrze? Nie myślałam. A co do duchów: chyba pan się nie przeląkł?
-
Skądże znowu. Zbłąkany duch może się pojawić, nieprawdaż? Tu bitwa była, widzi pani - zażartował.
-
Nie widzę - mruknęła Gloria. - Ale czuję czasem...
Służąca pojawiła się na chwilę w drzwiach. Odchrząknęła.
-
Ś
ni mi się - poprawiła się Gloria - że tam, gdzie łatwiej duchom wrócić do naszego świata, cisną się,
próbując przeleźć do upadłego. „Płonni samą nadzieją, nadludzkich dokonują wysiłków" , jak mówi
poeta.
- Zwierzęta robią podobnie - zauważył Leon. - Czytałem o tym. Wrzuć szczura do cebra pełnego wody
i każ mu pływać. W końcu utonie. A potem wrzuć drugiego, by raz tylko, po jakimś czasie podać mu
kijek, żeby mógł wyleźć. I na powrót wrzuć. Będzie pływał trzy albo i cztery razy dłu...
Coś było nie tak. Gloria, w miarę jak rozwijał swój wykład, zaciskała zęby, a w końcu warknęła.
- Proszę o subtelniejsze metafory, panie Leonie. Kijek i ceber, to nie są narzędzia do zgłębiania świata.
Tym bardziej duchowego.
Służąca znów weszła do pokoju, wycierając ręce w ścierkę.
- Panienka zmęczona - szepnęła. - Już pójdzie, dobrze? Przyjdzie kiedyś znowu.
Nie! Dlaczego niektóre chwile są tak delikatne, że wystarczy chwila nieuwagi, by wypłynęły na
zatracenie między palcami, jak rozbite jajko? Leon spojrzał błagalnie na Glorię.
- Ależ ja kocham zwierzęta. Mam tu nawet ze sobą kacz... - urwał. Nie widząc z jej strony żadnej
zachęty, wstał i ukłonił się tylko, a następnie ruszył w kierunku wyjścia. Żałował tej wizyty. Nie tak
miała wyglądać. Otworzył drzwi i spojrzał w mrok na zewnątrz. Czy coś można jeszcze zrobić?
Odwrócić się? Jak młokos przeprosić i zapomnieć?
Naraz wydało mu się, że za załomem muru mignęła świetlista postać. Dałby głowę, że była to kobieta
odziana w długą szatę, na podobieństwo Matki Boskiej. Niosła na rękach zawiniątko.
- Jezzz - syknął Leon, lecz w tym samym momencie otrzymał cios w tył głowy. Przed oczami
zatańczyły białe iskierki i stracił przytomność.
Ocknął się na łóżku Glorii z głową na jej kolanach. Otarł spływającą po jej policzku łzę. Była gorąca.
Jakiż bóg go wysłuchał?
* * *
- Nie będę ojca przekonywał! - Bartoszewski krzyczał na całą zakrystię. - To się dzieje codziennie!
Rozumie ojciec?
-
Ale skąd ona wie? - Filipiuk był oceanem spokoju. - Przecie nie widzi, prawda?
-
Czuje! Zimno czuje. Słyszy je. Wyobraża sobie straszne rzeczy. - Leon wstał z krzesła i zaczął
chodzić w kółko, jak ryś zamknięty w klatce. - Toż w trwodze najgorsze nie to, co widać, a co sobie
człowiek wyobraża. Nie wiem... Służąca jej opowiada.
-
Służąca też je widziała? - Leon nachylił się nad księdzem.
-
Ja je widziałem, ojcze. Ja sam. Nie namawiam ojca na krucjaty ani egzorcyzmy. Może teren poświęcić
wystarczy, może modlitwę odmówić?
-
Może i wystarczy - burknął proboszcz. - Tylko czemu same nie pomodlą się? Do kościoła nie
przyjdą? Na nowy nie dadzą? Budowa stanęła, niedługo z piasku będziemy kręcić.
-
Rozumiem, że ksiądz ma tu własne problemy. Ale pomóc chyba się jakoś godzi, nieprawdaż? Poza
tym widzę, że ojciec mi wierzy. Pewnie wie coś, mylę się?
- Ano - chrząknął. - Mamy w Staszowie lud zabobonny i nic z tym zrobić nie mogę. Wyszukali kiedyś
w okolicy kamienie, podobne do ludzi i potworów. Na polu, za miasteczkiem. I zaprosili czarownicę aż z
Ukrainy do odczyniania uroków. Ta nagadała, że tu diabli mają schadzki. Kazała kotów nawieźć, nie
wiadomo po co. A ziemia rodzi kamienie, panie Leonie. Spytaj chłopa, to ci powie: ziemia rodzi kamienie
po prostu. Geologia.
Leon znów usiadł i próbował się uspokoić. Może faktycznie to tylko zwidy?
-
A my dwa lata z kocurami się tu użeraliśmy - mówił dalej ksiądz. - Mnożyły się, darły po nocach i
przynosiły słabości na ludzi. Narwaliśmy kozłka i pełne wory za miasto wywiozło się. Kocury po okolicy
rozbiegły się za zapachem, zdziczały i było jeszcze gorzej. W końcu pewnie wyzdychały albo psy je
zagryzły. Potem Karpińska ze swoimi...
-
Ojcze - przerwał Leon. - Ja też mogę zarzucić ojca historiami nie z tej ziemi. Nie potrzebuję, żeby
ojciec mi wierzył. Potrzebuję jedynie modlitwy i domu wyświęcenia.
-
O, to to! Czy to nie ciekawe, że tylko jeden dom nawiedzają?
-
Może niejeden. Może wszystkie, a ludzie się boją, żeby ich potem od „Karpińskich" nie wyzywali i
nie pokazywali palcami. Pójdzie ojciec wreszcie?
-
Muszę tam pójść - sapnął. - A zgadzają się na święcenie w domu?
- Dopiero co z nimi rozmawiałem.
-
No to już. - Proboszcz westchnął ciężko i podniósł się z fotela, by zabrać potrzebne dewocjonalia.
-
Ale ciapnęła cię starucha drągiem jednak. Taki niby zbawca miał być z ciebie, a drągiem po łbie
przeciągnęła jak karpiowi przed Wigilią.
-
Bo zlękła się ducha i nie chciała, żebym go zwabił. Żeby duch rozumu mi nie pomieszał. Tak
tłumaczyła przynajmniej.
-
Wierz im tam wszystkim, wierz - prychnął ksiądz bardziej do siebie niż do Leona.
Po chwili szli już drogą w kierunku domu Glorii. We wszystkich oknach światła były zgaszone.
-
Nie miałoby twoje kaczątko długiego żywota, gdybyście tu za kocich rządów trafili - podśmiewał się
proboszcz. - Nie byłoby miejsca na kąpiele w rzece i spacerki.
-
I tak woli siedzieć całe dnie w domu. Śpi w koszyku jak kot. - Leon był myślami zupełnie gdzie
indziej. - Kiedy duchy zaczęły się pokazywać?
-
Ja wiem? Ludzie cały czas coś mówią. Ciężko ocenić.
-
A kto mieszkał w tym domu, zanim Gloria się wprowadziła?
-
Szukasz miejsca śmierci nagłej? Pożarowiska? Mordu? Gwałtu? Nie. Tu nigdy nic. Zawsze spokój.
Tylko ta bitwa. Przed panią Glorią mieszkał tu... Niech pomyślę...
Nagły powiew chłodu ścisnął Leona za kark. Jakiś szmer przebiegł przez powietrze. Tuż za jego głową.
Odwrócił się, unikając potencjalnego ciosu i stanął oko w oko z duchem. Smutna, jakby pokryta szronem
twarz starej kobiety rozdziawiła usta, tak że mogłaby pochłonąć go w całości. Uchylił się i odtoczył na
bok, próbując ciągnąć za sobą księdza. Ten jednak twardo stał w miejscu.
Leon teraz dopiero ogarnął całą sytuację. Był to prawdziwy korowód duchów. Kilkanaście postaci,
niektóre zlane w jedną lśniącą masę, niczym upiorna chmura połączonych, eterycznych ciał, ciągnęło
niezgrabnie wzdłuż drogi, zostawiając za sobą pasmo szronu, który natychmiast niemal się topił. Szły w
zupełnym milczeniu, szarpiąc kończynami, jak wisielcy, tuż nad powierzchnią gruntu.
Filipiuk też je dojrzał. Odskoczył w tył i sięgnął po krucyfiks. Zaczął odmawiać modlitwę, ale korowód
przeszedł przez niego po prostu, nie zważając wcale na sacrum, a potem rozpłynął się w powietrzu.
Leon rozglądał się nerwowo, czy znów nie pojawią się tuż za nim. Podbiegł do proboszcza, który wciąż
stał z wyciągniętym krzyżem.
- Wierzy teraz... - przerwał dostrzegłszy w księżycowej poświacie bladą twarz Filipiuka. Stężała, jakby
odlano ją z wosku. W oczach nie było nic poza bezdenną pustką, zaś po brodzie potokami płynęła ślina.
Leon drgnął, by chwycić sutannę i potrząsnąć Filipiukiem, ale bał się przemówić do porażonego mocą z
zaświatów duchownego.
- Pókiż niebo i ziemię... Wiekuisty Panie... nie zemścisz się niewinnej krwie naszej wylanie - jęknął
proboszcz i postąpił kilka kroków, po czym osunął się na ziemię. Jęczał coś niezrozumiale, grzebiąc
palcami w ubitym piasku drogi, który wciąż był wilgotny od świeżo topniejących igiełek lodu.
* * *
...i ruszyłem onym tropem, Przyjacielu. Nie uwierzysz, dokąd mnie zaprowadził. Ślady były widoczne
ledwie. Żałowałem, że nie ma człowiek w skórze receptorów wilgoci. Miałem jednak resztki bibuły, i
faktycznie. Nie mogłem się mylić. Ślady zaczynały się - nie uwierzysz - przy fundamentach nowo
stawianego kościoła. .
Myśli w głowie kotłowały się setki. Tysiące nawet, ale nie mogłem z nikim się nimi podzielić. Jakie mam
bowiem doświadczenie? Jak tu przyznać się do poszukiwania lustra Twardowskiego, jakże opowiadać o
tym, że kaczka, którą posiadam jest dziełem alchemika, który chciał stworzyć złoto krzyżując zwierzęta?
Jakże wyjść od tego wszystkiego do podejrzeń, że kościół na ziemi niepoświęconej budują, albo na
miejscu jakiejś zakazanej świątyni? Że duchy terror sieją w okolicy, że ostatnia ostoja ludu, proboszcz,
bez zmysłów padł w zakrystii, zalewając się na przemian flegmą i łzami. Nie wiem. Nadzieją pozostała
Gloria, która była jedyną znaną mi tu osobą mądrą na tyle, by ogarnąć wszystko na trzeźwo. No i, na miły
Bóg, jej właśnie chciałem pomóc...
Uszanowanie, Leon Bartoszewski
* * *
Gloria od dłuższej chwili milczała.
- Jeśli koszmary mają źródło w nowym kościele, to trzeba coś z nim zrobić! Zawołać księdza z
sąsiedniej wsi, może tę Ukrainkę od kotów, wszystkiego po drodze popróbować. - Leon stał przy oknie z
lampką wina. Było ono z gatunku tych, których badanie bukietu nie ściąga wstydu na degustującego.
Pachniało cudownie, szlachetnie wylegując się na ściankach kryształowego naczynia i niechętnie
opadając ku dołowi.
Gloria pokręciła głową. Opaska zsunęła się nieco - i Leon przystanął na chwilę, by dojrzeć jej oczy.
Dotąd nie sądził, że widok oczu tak bardzo pomaga zrozumieć ich właściciela.
- Wyjedźmy - zaproponował nieśmiało. - Spakuj, proszą, co potrzebne.
Podniosła głową. Jakby spojrzała na niego. Boże, był pewien, że spojrzała! Wpatrywała się w jego
twarz, wodziła za nią powoli! To niemożliwe, żeby słuch...
- Niczego nie rozumiesz, Leo - szepnęła niemal zalotnie. Bartoszewski poczuł, że odpływa.
Kryształowy kieliszek rozbił się na podłodze, rozchlapując rubinową ciecz. Odłamki kryształu iskrzyły
niczym mgławica krwawiących gwiazd. To wino było...
Nagle, jakby znikąd, pojawiła się Gloria. Ujęła go za dłoń i wyfrunęli z domu. Masywna drewniana
futryna wypluła ich z obrzydzeniem, ścigał ich jedynie głos starej służącej miotającej przekleństwa,
których Leon nie potrafił powtórzyć. Biegli potem przez łąkę, ku wzgórzom. Leon śmiał się i krzyczał,
wołając wszelkie autorytety, by dały choć chwilę na ogarnięcie tego wielkiego doświadczenia, w którym
utonął, jakby wrzucony w gorące bagno znaczeń i struty jego oparami. Mówił coś, śpiewał...
A potem baraszkowali boso w przestworzach. Ziemia była daleko w dole, gdzieś wśród maleńkich
gwiazd. Oni zaś biegli po granicy nieba, nie mogąc spaść na dziką łąkę. Wznieśli się aż do miękkiej
powłoki Niebios, żeby tam znaleźć schronienie. I znaleźli. Niczym delfiny mknęli przez fale ku strażnicy
Bram Niebieskich. Tam dopiero znieruchomieli. Leon opadłszy na kolana głaskał potężne demony, które
teraz zdawały się być pokorne, zimne i nieruchome. Ale wewnątrz pulsowało coś, przesuwało się,
krążyło.
- One żyją! - krzyknął i ujrzał przed sobą Glorię. Nagą, piękną i nieogarnioną niczym Wszechświat! Bo
to ona była Wszechświatem! Wyrywała go ładowi jak swoją własność. Wtopił się w nią, nie będąc w
końcu niczym więcej niż jej częścią. Wtuleni w miękką powłokę Nieba, szukając domu w roju gwiazd,
wobec niemych strażników dokonali wszystkiego naraz, kalecząc ciała, krzycząc i wyzywając tych,
którzy ukryli przed nimi Bramę Piotrową! Dysząc, zadając sobie ból i cierpiąc...
* * *
Leon ocknął się na wzgórzu. Wciąż było ciemno. Leżał sam, zupełnie nagi, pokryty świeżymi strupami
z licznych zadrapań. Podniósł się, pojedynczym jękiem karcąc pulsujące pieczenie ran. Narzucił koszulę i
spodnie. Żadna z części garderoby nie była bez szwanku. Co za wstyd! Milczał. Cokolwiek pomyśli,
pożałuje. Świat zawirował delikatnie i Leon wsparł się o pobliski głaz. Duży głaz wielkości człowieka i
nawet lekko przypominający go formą.
- A więc to tooo... - udawał zdziwienie, radując się zarazem, że istnieje coś, o czym może myśleć bez
skrępowania. Wypełnił głowę akademickimi myślami o kamiennych ludziach i ruszył w kierunku
miasteczka majaczącego daleko w ciemnościach. Po drodze minął jeszcze parę podobnych kamieni.
Tymczasem zaledwie kilka kroków za nim, między kamieniami coś się poruszyło. Najpierw mozolnie
jak nocny motyl wykuwający się z poczwarki. Później żwawiej, wręcz nerwowo, panicznie. Blada
poświata wystrzeliła spod trawy, by zaraz niemal zgasnąć. Tuż obok jednego z głazów pojawiły się
zwłoki małego chłopca. Chwilę później z ziemi wychynął dziwny cień, podpełzł do trupa i obejrzał go
dokładnie, jakby się upewniając. Następnie wsunął się w ciało i ułożył w środku, przymierzając każdą
część ciała z osobna.
Chłopiec westchnął głęboko i otworzył oczy. Podniósł z ziemi jakiś mały, srebrny przedmiot, a potem
ruszył w ślad za Leonem, prosto do miasteczka.
* * *
Bartoszewski szedł powoli. Po drodze ułamał kij z porzuconych w polu gałęzi i przysposobił sobie
kostur. Teraz, podpierając się, odnajdował drogę przez pole. Szczęście, że była noc i mógł iść do domu
nie wzbudzając niepotrzebnej sensacji. Zawsze jednak istniało niebezpieczeństwo, że ktoś się obudzi
przypadkiem i wyprawiając nocą do sławojki przydybie go półnagiego, obitego i sprawiającego wrażenie
mocno pijanego.
Leon wszedł na drogę wjazdową do miasteczka i ledwie pokonał kilka metrów, wydało mu się, że ktoś
go obserwuje. Odwrócił się, ale niczego nie dostrzegł w panujących ciemnościach. W miasteczku księżyc
odbijał się od szyb i dawał przynajmniej ogólną wiedzę o aktualnym położeniu. Zapewne kiedyś
elektryczność dotrze do samych granic kraju. Teraz można było na nią liczyć tylko w co większych
miastach.
Znów ruszył przed siebie. Kiedy mijał rusztowania i świeże mury nowo stawianego kościoła, tknęło go,
by zajrzeć do środka.
Ktoś kręcił się po budowie. Jakaś przygarbiona sylwetka, telepiąca się z jednej nogi na drugą.
Oddychała świszcząc i mrucząc pod nosem. Rozpoznał ten głos. To był proboszcz! Leon rozejrzał się raz
jeszcze i najciszej jak potrafił podszedł do rusztowań. Następnie tuż przy ścianie jął zbliżać się do
majstrującego coś wewnątrz murów duchownego. Wciąż nie mógł dostrzec, co tam się dzieje. Podsunął
się bliżej.
Na chwilę rozbłysło jakieś światło i Leon zorientował się, że jego twarz dotyka niemal kamiennej
płaskorzeźby. Ale co płaskorzeźba robiła na murach zewnętrznych kościoła? Przyjrzał się dokładniej.
Okazało się, że w tym miejscu odpadł tynk i wśród kamieni wykorzystanych do wzmocnienia murów
zamajaczyły niewyraźne, acz regularne kształty. Nie ulegało wątpliwości, czym były. Ludzkie ręce,
twarze, stopy. Znów zrobiło się jaśniej. Leon dostrzegł nawet twarzyczkę jakiegoś dziecka, jakby...
Jaśniej?! Odwrócił się natychmiast, napotykając tuż przed swoją twarzą przerażone oblicze
proboszcza.- Oczy wielkie jak spodki! Usta rozdziawione na całą szerokość, a w środku szaleńczo
kołaczący się język!
- Nie gozzi się z kamieni przeklętych świątyyyyni stawiaśśśś! - ryknął ksiądz, zdzierając gardło i plując
na stojącego tuż przed nim Leona. Ten zaś dostrzegł opodal, pod murem mały pełgający płomyk. Krzyk
zamarł mu w gardle, kiedy błysk zamienił na chwilę noc w słoneczny poranek, a potworny huk
zbombardował naprężone ciało Leona. Podmuch targnął nim o ścianę. Filipiuk zwalił się na niego,
nieomal go przewracając, martwy. Bartoszewski nie stracił przytomności umysłu. Zarejestrował, że
najpierw echo poniosło huk po całej okolicy, a potem jeszcze przez długi czas resztki gruzów osypywały
się to bliżej, to znów dalej od niego, cały czas leżącego pod tężejącym ciałem proboszcza. Wciąż
dzwoniło mu w uszach. Szczęście, że huk zastał go z otwartymi ustami.
Już po krótkiej chwili zabrzmiały pierwsze nawoływania zbudzonych mieszkańców miasteczka.
Próbował krzyknąć, ale było tak ciasno, że nie mógł nabrać powietrza i w gardle uwiązł mu tylko
zdławiony jęk. Wysilił się, by zepchnąć z siebie ciało Filipiuka, lecz zaklinowało się pod resztkami muru.
Pozostawało czekać i liczyć na szczęście. Tylko czy ktoś się odważy w środku nocy przeszukiwać gruzy
kościoła?
* * *
Udało mi się w końcu zwrócić czyjąś uwagę i wydostano mnie. Proboszcz nie żył, okruchy kamieni i
fragmenty rusztowania strasznie okaleczyły jego plecy. Jak się później okazało, zdetonował pod ścianą
kościoła stary ładunek z czasów wojny. Kamień na kamieniu nie został.
Nazajutrz przeszukałem gruzy, chcąc wydobyć choć jeden z dziwnych głazów, jakie wieczorem
widziałem. Pomagało mi kilku chłopców, którzy zwiedziawszy się, czego szukam, opowiedzieli, że tego
rodzaju dziwne skały od dawna znajduje się w okolicy. Kiedyś sądzono nawet, że ktoś rzuca we wsi uroki i
zamienia w kamień, jakowyś bazyliszek albo meduza z mitów. Sprowadzono wiedźmę, która orzekła, że
miasteczko należy zasiedlić kotami, te bowiem, kiedy człowiek śpi, zakradają się i wąchają mu oczy. A
jeśli ów jest bazyliszkiem, potrafią to natychmiast wyczuć i wydrapują mu je, czyniąc niegroźnym.
Zrazu rozbawiła mnie ta barwna interpretacja niewinnego kociego zwyczaju, lecz potem pomyślałem o
Glorii i jej spojrzeniu, którego nigdy przecież nie doświadczyłem. A jeszcze później, w głowie, która po
poprzednim nadzwyczajnym wieczorze mieliła myśli mozolnie niczym wielki, zapiaszczony młyn, ułożyłem
sobie wszystko, co o niej wiedziałem. Zawładnęło mną przerażenie. Stąd... Stąd pytam, przyjacielu: co
powinienem teraz uczynić? Nie na mój rozum i siły podjąć walkę ze strachem, który się w sercu lęgnie. I
piszę ten list czując prawie pewność, że przeczytasz go jako list zza grobu.
Kłaniam się nisko, Leon Bartoszewski
* * *
Bartoszewski westchnął. Odłożył pióro i drżące dłonie położył na głowie. W piersi zagnieździło się coś
chłodnego i niewiarygodnie ciężkiego. Tak ciężkiego, że nie sposób było unieść się z miejsca. Myśli
goniły jedna drugą. Czuł się jak dziecko stojące na kolejowym nasypie i oglądające pociągi pełne
strasznych myśli. Ani ich zatrzymać, ani nawrócić.
Wtem wejściowe drzwi rozwarły się i stanęła w nich jakaś kobieta.
- Gore! - krzyknęła. - Gore chałupa pani Glorii! A potem pobiegła do następnego domu.
Leon wypadł na podwórze. Faktycznie, na niebie migotała czerwona łuna pożaru, a z daleka docierały
stłumione krzyki.
- Na Boga... - szepnął i ruszył w tamtym kierunku. Dziwna ulga i nieopisana trwoga starły się w nim w
tej samej chwili, w której dotarł do płonącego budynku. Właśnie wynoszono jednego z sąsiadów, który
podobno rzucił się w płomienie, by ratować mieszkanki rezydencji. Ale budowla była drewniana i sucha.
Przez kilka ostatnich tygodni nie spadła ani kropla deszczu. Płomień zapewne osiągnął taką temperaturę,
ż
e samo ogrzane nim powietrze przyprawiało o utratę przytomności. Wyniesiony mężczyzna miał
poparzone ręce i twarz. Zaraz też zajęły się nim kobiety, obie dłonie układając w cebrach pełnych
studziennej wody, a twarz rosząc delikatnie.
Tymczasem płomień pożerał dom do szczętu. Wielkie kęsy drewna z hukiem odpadały od całości, wraz
z ulatującymi w niebo snopami iskier. Resztki ścian, z wypalonymi już dziurami po oknach i drzwiach,
przypominały wielką płonącą czaszkę, a zgromadzeni wokół chłopi, w ciszy patrzący na dokonujące się
dzieło, wyglądali jak wyznawcy pogańskiego kultu.
Z daleka dobiegły Leona dźwięki strażackiej syreny.
- Droga na pole - usłyszał nagle głos. Rozejrzał się ale obok nikogo nie było. - Spójrz na drogę. To on...
Leon odwrócił się w tamtą stronę. Jakiś chłopiec stał niebezpiecznie blisko płomieni i uśmiechał się,
szczerzył w dziwny sposób. Wyłowiwszy z tłumu spojrzenie Leona, malec szybko spoważniał, a potem
odwrócił się na pięcie i popędził przed siebie. Bartoszewski natychmiast ruszył za nim.
Był wściekły. Nie wiedział nawet, skąd nagle wzięło się w nim tyle gniewu. Nagle i znikąd. Biegł
dosłownie nim przepełniony, zaciskając pięści i czując, jak nadmiar energii znajduje ujście w
zaciśniętych szczękach. Tak! Gniewu było więcej, niż mógł pomieścić! Znacznie więcej! W końcu
dopadł chłopca. Zaczął nim potrząsać, zadawać jakieś pytania, których sam nie słyszał. Czuł, że mógłby
go zabić, gdyby tylko...
-
Widziałam, to on - szeptała Gloria w jego głowie. - Ukarz go.
Głos zamiast go podjudzić, przywrócił na chwilę trzeźwość myślenia. Czemuż to ulegał? Przecież... -
...to dziecko! - zaprotestował.
- Nie wiesz, czym jest. To zjawa. Upiór przyobleczony w ludzką postać. On już jest martwy! Zabij go!
- Nie! - Leon wypuścił z rąk spłakanego chłopca. - Co się ze mną dzieje?
Kiedy malec pobiegł w dół pagórka, Gloria przestała przebierać w słowach.
-
Zaufałam ci. Kocham cię. I tak mi zależy... Nie zdążyłam ci wyznać.
-
Odejdź! - krzyknął Leon.
-
Byłeś cudownym kochankiem! Spełniłam się przy tobie jak przy nikim. Moglibyśmy razem,
codziennie, w gorących oparach ziół nieść cuda światu alkowy...
-
Przestań, czymkolwiek jesteś!
-
Ty skurwysynu! Nie nadajesz się do niczego. Ze zgniłego nasienia, z zaplutej rodni swojej matki
ladacznicy! Zarób na swoje życie, bo upiór już jest dla świata stracony. Nie oprze się mojemu spojrzeniu.
- Głos był coraz silniejszy i natarczywszy. - Dobij go, zanim odejdzie! Żeby nie umknął! Pałką!
Kamieniem!
-
Jednak go widziałaś - mruknął tryumfalnie, zdając sobie nagle sprawę z tego, co zostało powiedziane.
-
A teraz... Stój! - Leon pobiegł w ślad za chłopcem i zatrzymał się za pierwszymi krzewami. W nikłym
blasku księżyca rysował się niewyraźny kontur małej skały przypominającej małe dziecko z wyciągniętą
błagalnie ręką. Zabrzmiał jeszcze cichutki dźwięk, jakby mozolnej, zgłuszonej pracy młyńskich kamieni,
i Leon został sam z biciem własnego serca, które prawie wyskakiwało mu z piersi. Odwrócił wzrok, ale to
tylko pogorszyło sprawę. W oddali znów zobaczył łunę gaszonego pożaru.
-
Boże, Boże, Boże... - powtarzał, oddając się pod opiekę i odganiając czarne myśli, które krążyły nad
nim jak wrony, czekając tylko, kiedy znów zapomni o ich bliskości.
-
Widziałem twoje oczy - szepnął Leon drżącym głosem, a potem pobiegł w kierunku domu, z daleka
mijając pożarowisko.
* * *
Wpadłszy do środka natychmiast otworzył szafę i wyrzucił wszystkie swoje rzeczy na łóżko. Szpargały
z biurka zawinął w znoszoną koszulę. Nie zapalał nawet lampy, szkoda czasu. Wpadające przez okna
ś
wiatło księżyca wystarczało.
- Nie odchodź - zabrzmiał znów głos w jego głowie. Po plecach Leona przebiegły ciarki.
-
Ty... żyjesz?
-
Niedługo już, mój najdroższy...
- Przestań mamić! - bronił się. - Po prostu umrzyj i odejdź, rozumiesz? Nie chcę cię. Odrzucam.
Wypieram się... Uwolnij mnie od siebie - zabrakło mu słów. – Idź dokądkolwiek... Do piekła.
Gdziekolwiek teraz utknęłaś! - Własny głos dodawał mu otuchy.
- Ależ jestem tuż obok... - Głos mówił jakby wprost do jego ucha. Gdzieś w domu jęknęła deska. Leon
zamarł. Próbował przebić mrok wnikliwym spojrzeniem.
- Jak... to? - wycedził. - Gdzie?
- Blisko, kochany. Nigdy cię już nie opuszczę... jeśli mi nie pomożesz. Nic cię to kosztować nie będzie.
- Kłamiesz. Zwodzisz mnie. Jakimż to czortem jesteś?
Milczała chwilę, po czym głowę Leona wypełnił jej miękki szept.
-
Dozoruję stanicę.
-
Jakąż znowu stanicę?
-
Stanicę dla dusz, którym uda się umknąć z piekła. Czy to brzmi lepiej?
-
Aaaależ... - warknął Leon. - Nie wciągaj mnie w rozmowę. Z piekła nie da się uciec.
-
Zewsząd da się uciec. Nie próbowałbyś? Z piekła? Z najgorszego miejsca? Z milszych miejsc uciekają
- mówiła spokojnie. - A gdyby uciekł tylko jeden? Choć raz? To jak patyk podany szczurowi do cebra z
wodą, pamiętasz?
Zatrzymał się na chwilę.
- Powiadasz, że zmory uciekają z piekła?
- Dusze. Próbują. I czasem im się udaje. A wtedy kradną ciała zmarłych i przyobleczone w nie chcą
zniknąć w świecie. W tej okolicy, nie wiedzieć czemu, było ich sporo. I powstała ta stanica. Jedna z
wielu.
- Kto ją postawił? Opatrzność?
- Opatrzność?... Co jej do tego? To nie On. Wręcz przeciwnie.
-
Ale to ty spojrzeniem obracasz w kamień, tak?
-
Owszem.
-
Tylko zmory?
-
Och... - westchnęła w dziwny, świszczący sposób. Zapewne gorące powietrze zmieniło jej płuca w
dwa suche worki. - Czasem zdarzy się straszna pomyłka.
-
Jak z kamieniami z kościoła, prawda? Oni byli niewinni?
-
I tak powinni trafić do piekła. Za wiarę w zabobon.
-
To dlaczego nie odeszli?
-
Nie wiem... Domyślam się tylko. Od pewnego czasu nikt nowy się nie pojawił. Ale i dusze
przemienione nie mogły odejść. Jakby uszczelniono na chwilę granice. Czuć było tę silną barykadę.
Domyśliłam się, że to robota proboszcza, bo duchy wypełzły z kamieni kościelnych i przez poświęconą
ziemię nie mogły zstąpić. Zaczęły mnie nawiedzać.
-
Jak to poświęconą... - Leon zamyślił się na chwilę. - Ale to nie proboszcz! To zupełny przypadek.
-
Przypadek pomaga przygotowanym, mnie jednak nie pomógł.
Cała ziemia w okolicy jest wyświęcona. Pewna chora kobieta, pod wpływem majaków skropiła ją nie
tak dawno co do metra... Tylko skąd się wziął podpalacz?
- Tak też podejrzewałam - oddychała ciężko. - Podpalacz... wypełzł z dziury, którą wyryliśmy. Z
naszego mostu w święconej ziemi.
- Jak to? Niczego z tobą... O, Boże! - Leon wsparł się o blat biurka.
- Udrożniliśmy go na powrót, najukochańszy - zamruczała.
- Nie! Tego już zbyt wiele.
- Poczekaj! Jeszcze tylko jedno...
- Zamilcz! Fałsz leży w naturze demona. Raz już mnie wykorzystałaś. Umrzyj wreszcie!
- Musisz przechować moje ciało przez jakiś czas. Żeby nikt go nie zabrał, rozumiesz? Musisz je ukryć i
pilnować.
- Kpina! - parsknął Leon. - Do kącika absurdu napisz! Gdzie mam je trzymać? W spiżarce? W
słoikach?
- Błagam... - jej głos był coraz cichszy. - Nie możesz mi odmówić.
Leon zdjął ze stołu koszyk ze Złotą, która jak zwykle spała w najlepsze i położył go obok ubrań.
Milczał.
- Wiesz, co by się stało, gdyby znaleźli moje ciało i posiedli je? Tylko na pewien czas.
- Nie. Nie zgadzam się - powiedział krótko. - Nie interesuje mnie to.
Schylił się i sięgnął po walizkę wsuniętą pod łóżko. - Nie będę się z tobą układał - powiedział głośno i
najpewniej jak był w stanie.
Wysunął walizkę, stwierdzając nagle, że nie trzyma skórzanej rączki, a przeżartą ogniem, ciepłą jeszcze
ludzką dłoń. Szarpnął odruchowo, a wtedy zaraz za nią wypełzł spod łóżka korpus Glorii. Resztki
spalonych włosów i spływającej płatami osmalonej skóry nadały jej ciału groteskowy wygląd źle zszytej
szmacianej lalki.
- Zzzabraniam - syknęły zwęglone wargi, krusząc się przy tym niemal doszczętnie i odsłaniając białe
zęby. Nos odpadł już dawno, podobnie jak... opaska. Leon natychmiast zamknął oczy i odwrócił się,
próbując wybiec z domu. Nie! Potknął się o zydel, wyrżnął jak długi na podłogę. Ledwie zakrył ręce
dłońmi, poczuł na plecach lekki, ciepły kształt. Zapachniało ostrym swądem palonych włosów.
- Nie możesz stąd wyjść w takim razie, rozumiesz mnie? Zrozum mnie, kochany...
Jezu Chryste... Kochany? Jeszcze nie tak dawno miał ją równie blisko siebie. Pachnącą i ponętną. A
teraz wpełzła na jego głowę całym swym sączącym, cuchnącym ciężarem. Na okrywających oczy
dłoniach poczuł zaciskające się kości palców. Próbowała je rozewrzeć. Najpierw delikatnie, potem ucisk
stawał się coraz silniejszy, potwornie silny. Gdzieś z zakamarków duszy, kłębowiskiem wrzasku i chaosu,
biciem serca, galopowało w jego stronę szaleństwo.
- Spójrz na mnie tylko raz... Bo nigdy już nie odważysz się otworzyć oczu. A ja nie jestem jedyna ze
swego rodzaju. I zawsze ktoś będzie czekał. Zzzzzzzawsze...
Ciepłe palce pękły z trzaskiem. Nacisk zelżał, zaś Gloria syknęła i zsunęła się z niego. Nie słyszał, by
się poruszała. Przez dłuższą chwilę bał się drgnąć. Nagle zdało mu się, że coś małego zsuwa się z łóżka i
tupta w jego stronę.
- Kwak... pipipi... - zabrzmiało tuż obok. - Kwak. „Skoro Złota mogła się poruszać, zapewne Gloria
odeszła" - myślał. A może to kolejny fortel? Spróbował po omacku zagarnąć kaczkę ręką, ale nie trafił.
Widocznie podreptała gdzieś dalej. Natrafił za to na resztki kruchej substancji na podłodze, ciała?
- Kwak... - rozległo się z drugiej strony. - Pipipi... Leon poruszył się i powoli otworzył oczy. Mogła
być wszędzie. Kawałek po kawałku badał podłogę, licząc, że Gloria w tym stanie nie znajdzie się nagle w
jego polu widzenia. Najwidoczniej jednak nigdzie jej nie było.
Uciekła.
Podniósł się z podłogi i odszukał wzrokiem Złotą. Siedziała na krześle i piła wodę z małej miski.
Myśl o tym, jak kaczka mogła wdrapać się na krzesło, jednoczesna była z odkryciem, że spoglądał
prosto w cień tuż za meblem. Tam zaś wyraźnie rysował się kontur zdeformowanej twarzy i para oczu.
Krew odpłynęła mu z rąk i nóg, gromadząc się w szaleńczej trwodze pod żebrami i cisnąc skołatane
serce.
To był jeden impuls. Oczy, niepodobne do niczego, co widział w życiu. Jakby tuż pod czaszką,
szeleszcząc szorstko, przesuwała się gruba, lniana tkanina. W tej samej chwili powietrze między nim a
Glorią zafalowało. Oczy zniknęły. Jakaś dziwna poświata wypełniła wąską przestrzeń między ich
twarzami. Kobieta charknęła i osunęła się na podłogę bez sił, sapiąc jeszcze, lecz już się nie poruszając.
Tymczasem ciałem Leona targnął potężny skurcz. W twarz wbiły się igły lodu, wiercąc i kalecząc go
od środka. Jakby ktoś zaczął nakłuwać trzewia wielkimi, szewskimi igłami. Jęknął z bólu. Widział
jeszcze przez chwilę rozpływający się w powietrzu kształt ducha proboszcza, który po raz ostatni
przyszedł mu z pomocą. Być może teraz dopiero mógł odejść, załatwiwszy już wszystko.
Ostatnim widokiem, jaki zapamiętał, była biegnąca w jego kierunku Złota. Poczuł na dłoni jej
delikatną, ciepłą obecność.
A potem wszystko zgasło.
* * *
Wczoraj odbył się pogrzeb, mój drogi Przyjacielu. Zadbałem, by pochowano ją w poświęconej ziemi i
dopilnowałem nawet ponownego poświęcenia. Dla pewności. Wiesz już niemal wszystko, resztę dopowiem
Ci po swoim powrocie. Nie będę jeszcze jechał do Warszawy. Zrozumiesz mnie zapewne, Przyjacielu, że
muszę nieco ochłonąć, wciąż jestem jakby odrętwiały. Udam się ze Złotą do Krynicy i tam spędzę kilka
dni. Może zabawię dłużej. Na razie śpię przy zapalonych lampach i końca nie widać fobiom. Minęło już
kilka dni, a mnie wciąż się zdaje, że to jeszcze nie koniec.
Pozdrawiam, Leon.
* * *
Wybiła północ, kiedy na rynek Staszowa zajechał powóz. Wysiadł z niego niski mężczyzna w białym
garniturze. Pomimo panującej ciemności nosił wielkie ciemne okulary przysłaniające niemal pół twarzy.
Odwróciwszy się w kierunku woźnicy, wypłacił okrągłą sumę, a następnie wyciągnął zza fotela pokaźny
szpadel. Chwilę patrzył za odjeżdżającym, by w końcu udać się wprost na miejski cmentarz. Tu zbliżył
się do jednego z najświeższych grobów i jął kopać. Z odległości kilkunastu metrów obserwowała go
wnikliwie para oczu, które nawet w nocy świetnie widziały każdy ruch dziwnego przybysza. Ten zaś
wreszcie natrafił na twarde wieko trumny, by kilkoma zdecydowanymi ruchami wyrąbać sobie mały
otwór u jej wezgłowia. Następnie schylił się i przez moment zniknął z pola widzenia obserwatora. Potem
wyszedł z dołu i zawinął w szmatkę dwa małe, kuliste przedmioty. Nie trudząc się nawet, by zatrzeć
ś
lady, ruszył z powrotem do miasteczka.
Para oczu zmrużyła się i zgasła.
Tymczasem mężczyzna szedł główną ulicą i zatrzymał się przed jednym z domów. Mieszkał w nim
niejaki Wolf Tuchman, od kilku lat członek Rady Miejskiej Staszowa i właściciel nieruchomości.
Dopiero co nabył on za bezcen działkę budowlaną, na której - rzec by można - tliły się jeszcze resztki
niedawnego pożaru.
Człowiek w białym garniturze usiadł na ławeczce przed domem, poprawił okulary i czekał świtu.
Miłosz Brzeziński