21
21
21
21
FURIATH ODZYSKAŁ PRZYTOMNOŚĆ, ale się nie poruszył. Co miało sens, biorąc
pod uwagę fakt, że połowa jego twarzy sprawiała wrażenie spalonej. Wziął kilka głębokich
wdechów i podniósł dłoń do źródła pulsującego bólu. Od czoła do szczęki był zawinięty w
bandaże. Musiał wyglądać jak statysta z Ostrego dyżuru.
Powoli usiadł, aż zadudniło mu w głowie.
Przyjemnie.
Zsuwając stopy, rzucił wyzwanie prawu grawitacji i przez chwilę rozważał, czy da radę
się z nim zmierzyć. Postanowił spróbować i – wbrew wszystkiemu – chwiejnie doszedł do
drzwi.
W jego stronę obróciły się dwie pary oczu, jedne diamentowe, drugie zielone.
– Cześć – przywitał się.
Samica V podeszła do niego, mierząc go wzrokiem, jak przystało na lekarza.
– Boże, nie wierzę, że tak szybko się pozbierałeś. Powinieneś jeszcze leżeć
nieprzytomny, a ty już chodzisz.
– Chcesz sprawdzić opatrunki? – Gdy przytaknęła, usiadł na ławce, a ona ostrożnie
odwinęła bandaże. Mrugając, spojrzał na Vrhednego. – Powiedziałeś już o tym Z?
Brat potrząsnął głową.
– Nie widziałem się z nim, a Rankohr nie mógł się dodzwonić, bo wyłączył telefon.
– Czyli żadnych wieści od Agrhesa?
– Do mnie nic nie dotarło. Ale do świtu została tylko godzina, więc lepiej, żeby
niedługo wrócili.
Lekarka cicho gwizdnęła.
– Zupełnie jakby skóra zrastała się na moich oczach. Mogę założyć ci jeszcze
opatrunek?
– Jeśli chcesz.
Kiedy zniknęła w gabinecie, V powiedział:
– Musimy pogadać, bracie.
– O czym?
– Sądzę, że wiesz.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Cholera. Reduktor. A z bratem takim jak V udawanie idioty nie miało sensu. Zawsze
jednak pozostawało kłamstwo.
– Zrobiło się ostro.
– Chrzanisz. Nie możesz tak ryzykować. Furiath cofnął się w myślach o kilka
miesięcy.
– Spędziłem trochę czasu na jednym z ich stołów, V. Mogę cię zapewnić, że nie
przestrzegają konwencji genewskiej.
– Ale dostałeś dziś po dupie, bo zacząłeś się popisywać przed tym zabójcą. Może nie?
Jane wróciła z opatrunkami. Dzięki Bogu. Gdy skończyła go bandażować, wstał.
– Idę do siebie.
– Pomóc ci? – spytał V ostrym głosem. Jakby powstrzymywał się przed wyrzuceniem
z siebie całego mnóstwa słów.
– Nie trzeba. Znam drogę.
– Skoro i tak musimy wracać, urządźmy sobie wycieczkę. Powolną wycieczkę.
Cholernie dobry pomysł. Ból głowy był zabójczy.
W połowie tunelu Furiath zdał sobie sprawę, że nikt nie obserwował ani nie pilnował
lekarki. Zresztą, do licha z tym, nie wyglądało na to, żeby planowała ucieczkę.
Prawdę mówiąc, szła krok w krok z V.
Zastanawiał się, czy któreś z nich zdaje sobie sprawę, że wyglądają tak, jakby byli parą.
Gdy tylko dotarli do drzwi prowadzących do rezydencji, Furiath pożegnał się, nie patrząc
V w oczy. Wspiął się po niskich schodach, opuścił tunel i wszedł do holu.
Miał wrażenie, że jego sypialnia znajduje się na drugim końcu miasta, a nie po prostu u
szczytu schodów, a wyczerpanie powiedziało mu, że potrzebuje krwi. Uprzykrzony głód.
W pokoju wziął prysznic i wyciągnął się na łóżku. Wiedział, że powinien zadzwonić po
jedną z samic, które go dokrwiały, ale tak bardzo mu się nie chciało. Zamiast podnieść
słuchawkę, zamknął oczy i opuścił ręce. Jego dłoń trafiła na książkę o broni palnej, tę samą, z
której tego wieczoru uczył. Tę z jego rysunkiem.
Drzwi otworzyły się bez pukania, co zwiastowało przyjście Zbihra. Z informacjami.
Furiath podniósł się tak gwałtownie, że mózg zakręcił mu się w czaszce i zachlupotał, grożąc
wylaniem się przez uszy. Podniósł dłoń do opatrunku. Ból przeszył go jak włócznia.
– Co z Bellą?
Oczy Z przypominały czarne dziury.
– Co ty sobie, do cholery, wyobrażasz!
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Co proszę? Nadstawiać się z powodu... – Furiath skrzywił się z bólu, więc Z ściszył
głos i zamknął drzwi. Milczenie nie poprawiło mu jednak nastroju. Ściszonym głosem
wykrztusił: – Do cholery, nie wierzę, że zgrywałeś Kubę Rozpruwacza i dostałeś po
dupie...
– Powiedz, co z Bellą?
Z wymierzył palec w pierś Furiatha.
– Może byś tak mniej czasu spędzał na martwieniu się o moją krwiczkę, a więcej na
trosce o własny tyłek? Wiesz, co mam na myśli.
W przypływie bólu Furiath zamknął zdrowe oko. Brat miał oczywiście rację.
– Cholera – wypluł Z w panującej ciszy. – Po prostu... cholera.
– Masz absolutną rację. – Furiath zauważył, że zaciska dłoń na książce i zmusił się,
żeby ją puścić.
Denerwujące klikanie kazało Furiathowi spojrzeć w górę. Z bawił się klapką telefonu,
podnosząc ją i opuszczając.
– Mogłeś zginąć.
– Ale nie zginąłem.
– Marna pociecha. Przynajmniej dla jednego z nas. Co z twoim okiem? Lekarka V je
uratowała?
– Nie wiem.
Z podszedł do okna. Rozsunął ciężkie, aksamitne zasłony i wyjrzał na taras i basen. Na
jego pokiereszowanej twarzy wyraźnie malowało się napięcie: zacisnął szczęki, zmarszczył
brwi. Dziwne... Zawsze to Z był o włos od śmierci. A teraz Furiath stał na tej wąskiej,
niewiarygodnie śliskiej krawędzi Ten, który wcześniej się trapił, sam stał się przyczyną trosk.
– Nic mi nie będzie – skłamał, nachylając się nad plecakiem, z którego wyciągnął
czerwonawy susz i bibułki. Szybko zrobił grubego skręta, zapalił i natychmiast ogarnął
go fałszywy spokój, dobrze znany jego ciału. – To tylko nieudana noc.
Z zaśmiał się, choć raczej z goryczą niż radośnie.
– Mieli rację.
– Kto?
– Pomstha to zdzira. – Zbihr odetchnął głęboko. – jeśli ty zginiesz, ja...
– Nie zginę. – Znowu się zaciągnął, nie chcąc słuchać żadnych przysiąg. – Lepiej
powiedz mi, co z Bellą.
– Musi leżeć.
– O Boże.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Ale jest dobrze. – Z potarł krótko przystrzyżone włosy. – To znaczy, jeszcze nie
straciła młodego i jeżeli będzie odpoczywać, to go donosi.
– Jest w twoim pokoju?
– Aha, muszę zanieść jej coś do jedzenia. Wolno jej wstawać na godzinę dziennie, a ja
nie chcę dawać jej pretekstu do opuszczania łóżka.
– Cieszę się, że...
– Cholera, braciszku. Ty też tak się czułeś? Furiath zmarszczył brwi i postukał skrętem
nad popielniczką.
– O co ci chodzi?
– Mam cholerny mętlik w głowie. Przez te kłopoty wszystko, cokolwiek bym robił,
wydaje mi się tylko w połowie rzeczywiste.
– Bella...
– Nie chodzi mi tylko o nią. – Oczy Z, znów żółte, bo złość już mu przechodziła,
błądziły po pokoju. – Chodzi o ciebie.
Furiath skupił się na podniesieniu skręta do ust i zaciągnięciu się. Wypuszczając dym,
szukał słów, które uspokoiłyby jego bliźniaka. Znalazł ich niewiele.
– Ghrom chce się spotkać o zmroku – powiedział Z, wyglądając przez okno. – Ze
wszystkimi.
– W porządku.
Po wyjściu Z, Furiath otworzył książkę i wyjął z niej narysowany przez siebie portret
Belli. Głaskał kciukiem policzek jej podobizny, wpatrując się w nią zdrowym okiem. Cisza
go dławiła, ściskała w klatce piersiowej.
Biorąc wszystko pod uwagę, być może już przekroczył tę krawędź, a teraz staczał się z
góry swojej destrukcji, obijając się o kamienie i drzewa, podskakując i łamiąc członki,
czekając na ostateczny cios.
Zgasił skręta. Rozpadanie się przypominało zakochiwanie: i jedno, i drugie odzierało ze
wszystkiego i zostawiało samo jądro człowieka.
I jeśli jego niewielkie doświadczenie pozwalało mu odważyć się na ocenę, oba kończyły
się tak samo boleśnie.
John wpatrywał się w reduktora, który pojawił się dosłownie znikąd, i nie mógł się
poruszyć. Nigdy jeszcze nie uczestniczył w wypadku samochodowym, ale miał wrażenie, że
sytuacja była podobna. Człowiek sobie spokojnie jedzie, aż nagle wszystko, o czym myślał
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
przed skrzyżowaniem, schodzi na dalszy plan, zastąpione przez kolizję, która staje się
jedynym priorytetem.
Cholera, naprawdę zalatywało od nich zasypką dla niemowląt.
Na szczęście ten nie miał jeszcze płowej czupryny, co znaczyło, że był świeżym
rekrutem. Prawdopodobnie tylko dlatego John i jego przyjaciele wyszli z tego żywi.
Khill i Blasth wysunęli się do przodu, blokując dostęp do Johna, ale wtedy z cienia
wyłonił się drugi reduktor, niczym szachowa figura przesunięta niewidzialną dłonią. Ten
również miał ciemne włosy.
Boże, byli wielcy.
Pierwszy z nich spojrzał na Johna.
– Lepiej stąd zmykaj, synku. Nie ma tu dla ciebie miejsca.
Jasny gwint, nie wiedzieli, że jest pre–transem. Mieli go za człowieka.
– Właśnie – rzucił Khill, szturchając Johna w ramię. – Dostałeś swoją działkę. A teraz
się stąd wynoś, szczylu.
Ale on nie mógł zostawić swoich...
– Powiedziałem, wypierdalaj stąd! – Khill popchnął go i John poleciał na leżące na
stosie bele brezentu, wielkie jak kanapy.
Cholera, jeśli zwieje, będzie tchórzem. Ale jeśli zostanie, nie będzie z niego żadnego
pożytku, a nawet przeciwnie. Nienawidząc siebie, pobiegł więc najszybciej, jak zdołał,
kierując się prosto do Zero Sum. Jak idiota zostawił swój plecak u Blastha, więc nie mógł
zadzwonić do domu. Szukanie któregoś z braci, licząc na to, że poluje gdzieś w okolicy,
byłoby tylko stratą czasu. Przychodziła mu na myśl wyłącznie jedna osoba, która mogła im
teraz pomóc.
Przy wejściu do klubu od razu podszedł do bramkarza.
Xhex. Muszę się widzieć z Xhex. Pozwól mi...
– Co ty, u licha, wyprawiasz, młody? – zdenerwował się bramkarz.
John powtarzał bezgłośnie imię Xhex, cały czas migając przy tym dłońmi.
– Dobra, zaczynasz mnie wkurzać. – Bramkarz pochylił się nad nim. – Zmiataj stąd
albo zadzwonię po twoją mamusię i tatusia.
Chichoty za plecami jeszcze bardziej zaniepokoiły Johna.
Proszę. Muszę się widzieć z Xhex...
Z oddali dobiegł go dźwięk, który mógł być piskiem opon lub krzykiem. Gdy zerwał się
biegiem w tamtą stronę, ciężki glock Blastha obijał mu się o udo.
Nie miał telefonu, żeby wysłać SMS–a, nie miał jak się dogadać.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Ale miał magazynek ołowiu w tylnej kieszeni.
Pobiegł z powrotem na plac, lawirując między zaparkowanymi równolegle samochodami,
ciężko oddychając, przebierając nogami tak szybko, jak tylko zdołał. W głowie mu łupało, ból
nasilił się tak bardzo, że aż przyprawiał go o mdłości. Skręcił za róg, ślizgając się na
rozsypanym żwirze.
Cholera! Blasth leżał na ziemi, na jego piersi siedział reduktor i obaj zawzięcie walczyli o
coś, co wyglądało jak sztylet. Khill skierował swój nóż w kierunku drugiego napastnika, ale
siły między nimi były, zdaniem Johna, zbyt wyrównane. Wcześniej czy później któryś z
nich...
Khill oberwał w twarz prawym sierpowym. Wprawiło go to w ruch obrotowy, zakręciło
jego głową jak bąkiem, a ta pociągnęła za sobą całe ciało w piruet.
W tej chwili coś dotarło do Johna, jakby nagle nawiedził go jakiś duch. Dawna wiedza.
Taka, która przychodziła z doświadczeniem, na które John był jeszcze o wiele za młody.
Poprowadziła jego dłoń w głąb tylnej kieszeni. Wyciągnął glocka, odbezpieczył go i ujął
obiema rękami.
Wyprostował ręce i broń. Wycelował w reduktora walczącego z Blasthem o nóż.
Nacisnął spust..; i zrobił w głowie reduktora dziurę jak drzwi od stodoły. Odwrócił się w
stronę napastnika stojącego nad Khillem, poprawiającego mosiężny kastet.
Trzask.
Zdjął go jednym strzałem w skroń, rozpryskując czarną krew w delikatną mgiełkę. Stwór
zgiął się w kolanach i upadł twarzą na Khilla, który w zamroczeniu zdołał tylko zepchnąć z
siebie jego ciało.
John rzucił okiem na Blastha patrzącego w oszołomieniu.
– Jezu Chryste... John.
Reduktor leżący obok Khilla zagulgotał jak czajnik oznajmiający koniec gotowania.
„Metal”, pomyślał John. Potrzebował czegoś metalowego. Nóż, o który siłował się
Blasth, gdzieś zniknął. Gdzie mógłby znaleźć...
Obok ładowarki leżało rozdarte pudło gwoździ dachowych.
John podszedł, wyjął jeden z gwoździ i zbliżył się do reduktora leżącego obok Khilla.
Podniósł wysoko ręce i opuścił je, wkładając w ten ruch całą swoją siłę i cały gniew. Na
chwilę rzeczywistość przemieściła się jak piasek: nie trzymał kawałka stali, ale sztylet... a
sam był wielki, większy niż Blasth czy Khill... i robił to już wiele, wiele razy.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Ostrze zagłębiło się w piersi reduktora, a wybuch światła był jaskrawszy niż John się
spodziewał. Podrażnił jego oczy i przebiegł przez całe ciało niczym fala ognia. Ale praca nie
była skończona. Przeszedł nad Khillem. nie czując ziemi pod stopami.
Blasth w ciszy obserwował, jak John znowu podnosi gwóźdź. Tym razem, opuszczając
go, John otworzył usta i krzyknął bezgłośnie, a niesłyszalność wcale nie osłabiła tego okrzyku
bojowego.
Gdy rozwiewała się poświata błysku, dobiegł ich niewyraźny dźwięk syren.
Ktoś, słysząc strzały, musiał wezwać policję.
John opuścił rękę, pozwolił gwoździowi z brzękiem spaść na chodnik.
„Nie jestem tchórzem. Jestem wojownikiem”.
Silny napad przyszedł nagle, powalił go na ziemię, przygwoździł do niej niewidzialnymi
ramionami. Sprawił, że John obijał się we własnej skórze, aż stracił przytomność, poddając
się wyciu zniszczenia.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
22
22
22
22
JANE I V WRÓCILI DO SYPIALNI. Jane usiadła na krześle, o którym zaczynała
myśleć jako o swoim, a V wyciągnął się na łóżku. Zapowiadała się długa noc... to znaczy
dzień. Była zmęczona i niespokojna, niezbyt dobre połączenie.
– Jesteś głodna? – zapytał.
– Wiesz, na co mam ochotę? – Ziewnęła. – Na kubek gorącej czekolady. V podniósł
słuchawkę, nacisnął trzy guziki i czekał na połączenie.
– Zamówisz ją dla mnie? – spytała.
– – Aha. A do tego... Hej, Fritz. Przynieś mi...
Gdy skończył rozmawiać, musiała się do niego uśmiechnąć.
– To niemal rozpusta.
– Nic nie jadłaś od... – Przerwał, jak gdyby nie chciał wspominać o porwaniu.
– W porządku – mruknęła, odczuwając nagły, niczym nieuzasadniony smutek.
Nie, bardzo dobrze uzasadniony smutek. Wkrótce miała odejść.
– Nie martw się, zapomnisz o mnie – powiedział – Więc po odejściu nie będziesz nic
czuła.
Zarumieniła się.
– A... właściwie, jak czytasz w myślach?
– To trochę jak z łapaniem stacji radiowej. Kiedyś przydarzało mi się to bez przerwy,
czy tego chciałem, czy nie.
– Kiedyś?
– Powiedzmy, że antena się złamała. – Gorycz zmieniła jego twarz, zaostrzyła
spojrzenie. – Wiem jednak z pewnego źródła, że niedługo się naprawi.
– Dlaczego przestała działać?
– „Dlaczego” to twoje ulubione pytanie, mam rację?
– W końcu jestem naukowcem.
– Wiem. – Temu słowu towarzyszyło mruczenie, jakby właśnie powiedziała mu, że ma
na sobie seksowną bieliznę. – Kocham twój umysł.
Komplement sprawił Jane przyjemność, a zaraz potem wprawił ją w zakłopotanie. Jakby
wyczuwając tę sprzeczność w jej umyśle, zmienił temat.
– Zdarzało mi się też widzieć przyszłość.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Naprawdę? W jaki sposób?
– Głównie w snach. śadnej chronologii, same zdarzenia w przypadkowej kolejności.
Zwłaszcza przypadki śmierci.
– Śmierci?
– Tak.
– Wiem, jak zginą wszyscy moi bracia. Nie wiem tylko kiedy.
– Jezu... Chryste. To musi być...
– Znam jeszcze inne sztuczki. – V podniósł dłoń w rękawiczce. Na przykład tę.
– Chciałam cię o to zapytać. Pozbawiłeś tym przytomności jedną z moich pielęgniarek.
Próbowała zdjąć ci rękawiczkę i jakby trafił ją piorun.
– Byłem wtedy nieprzytomny, tak?
– Sztywny jak kłoda.
– Prawdopodobnie tylko dlatego przeżyła. Ta spuścizna po matce bywa cholernie
zabójcza. – Zacisnął dłoń w pięść, głos mu stężał, słowa rozcinały przestrzeń między
nimi. – Moją przyszłość też zaplanowała.
– Jak to? – Gdy nie odpowiedział, jakiś instynkt kazał jej drążyć. – Niech zgadnę,
zaaranżowane małżeństwo.
– Małżeństwa. Tak jakby.
Jane skrzywiła się. Choć jego przyszłość nie miała się w żaden sposób wiązać z jej
własną, na myśl o tym, że miałby zostać mężem innej kobiety – mężem wielu kobiet –
żołądek się w niej wywracał.
– Hmm... o ilu żonach mowa?
– Nie chcę o tym rozmawiać.
– W porządku.
Jakieś dziesięć minut później staruszek w uniformie angielskiego lokaja wtoczył wózek
pełen jedzenia. Różnorodność godna czterech pór roku: gofry z truskawkami, rogaliki,
jajecznica, gorąca czekolada, świeże owoce.
Ułożone tak, by cieszyły najpierw oczy.
Jane zaburczało w żołądku i zanim zdała sobie sprawę, co robi, rzuciła się na pełne
talerze, jakby nie jadła od tygodnia. W połowie drugiej dokładki i trzeciego kubka czekolady
zamarła z uniesionym do ust widelcem. Boże, co V sobie o niej pomyśli.
Obżerała się jak świnia.
– Uwielbiam to – powiedział.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Naprawdę? Nie masz nic przeciwko temu, że rzucam się na jedzenie jak nienasycony
dzieciak?
Przytaknął, oczy mu rozbłysły.
– Uwielbiam obserwować, jak jesz. Czysta ekstaza. Nie przerywaj, aż będziesz tak
najedzona, że zaśniesz na swoim krześle.
Urzeczona jego diamentowym spojrzeniem, powiedziała:
– A... co stanie się później?
– Nie budząc cię, zaniosę cię do łóżka i będę nad tobą czuwał ze sztyletem w dłoni.
Dobra, ale ta jaskiniowa grzeczność nie powinna jej aż tak pociągać. W końcu potrafiła
sama o siebie zadbać. A jednak myśl o kimś czuwającym nad nią była... bardzo przyjemna.
– Dokończ jedzenie – powiedział, wskazując talerz. –I dolej sobie czekolady.
Niech to licho weźmie... Zrobiła to, o czym mówił. Włącznie z nalaniem sobie czwartego
kubka czekolady.
Gdy usiadła wreszcie na krześle z pełnym kubkiem w dłoniach, czuła się przyjemnie
nasycona.
Bez żadnej konkretnej przyczyny powiedziała:
– Wiem coś o rodzinnych spuściznach. Mój ojciec był chirurgiem.
– Och, więc musiał mieć bzika na twoim punkcie. Jesteś wspaniała.
Jane pochyliła głowę.
– Myślę, że uznałby moją karierę za zadowalającą. Zwłaszcza jeśli skończę,
wykładając na Uniwersytecie Columbia.
– Uznałby?
– Oboje z matką nie żyją – ciągnęła, bo miała wrażenie, że musi to robić. – Zginęli w
wypadku lotniczym dziesięć lat temu. Lecieli na konferencję.
– Cholera... Przykro mi. Tęsknisz za nimi?
– To nie zabrzmi zbyt dobrze... ale nie do końca. Byli dla mnie jak obcy, z którymi
musiałam codziennie żyć po powrocie ze szkoły. Ale brakuje mi siostry.
– Boże, ona też odeszła?
– Wrodzona wada serca. Szybka śmierć we śnie. Ojciec zawsze uważał, że poszłam na
medycynę ze względu na niego, ale zrobiłam to, bo byłam wściekła z powodu śmierci
Hannah. Wciąż jestem. – Pociągnęła łyk z kubka. – W każdym razie ojciec uważał, że
dokonując takiego wyboru, zrobię najlepszy użytek ze swego życia. Pamiętam, że gdy
miałam piętnaście lat, wciąż powtarzał, jakie mam szczęście, że jestem taka bystra.
– Wiedział, że stać cię na wiele.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Nie. Mówił, że biorąc pod uwagę mój wygląd, nie mam szans na dobre małżeństwo.
Uśmiechnęła się, gdy V szybko wciągnął powietrze. – Ojciec wciąż żył w epoce
wiktoriańskiej. Może to wpływ jego angielskich korzeni, licho wie. Ale tak naprawdę uważał
co innego, że kobieta powinna wyjść za mąż i prowadzić wielki dom.
– Tylko dupek mówi coś takiego młodej dziewczynie.
– Uważał, że jest po prostu szczery. Wierzył w szczerość. Zawsze powtarzał, że
Hannah jest tą piękną. Tylko, oczywiście, ona według niego była lekkomyślna. – Po co,
u licha, mu o tym opowiada? – Cóż, rodzice potrafią sprawiać problemy.
– Aha. Znam to. Niech mnie szlag, że znam.
Zamilkli. Miała wrażenie, że on też przerzuca w myślach strony rodzinnego albumu.
Po chwili wskazał głową płaski telewizor na ścianie.
– Masz ochotę na film?
Obróciła się na krześle i uśmiechnęła nieśmiało.
– Rany, pewnie. Nie pamiętam, kiedy ostatnio coś oglądałam. A co masz?
Podłączyłem kablówkę, więc mamy wszystko. – Niby od niechcenia wskazał na poduszki
obok siebie. – Może się przysiądziesz? Stamtąd niewiele zobaczysz.
Jasny gwint. Chciała być koło niego. Chciała być naprawdę... blisko.
Choć jej mózg stanowczo protestował, podeszła do łóżka i usiadła obok niego, krzyżując
ręce na piersi i nogi w kostkach. Boże, czuła się jak na pierwszej randce. Motyle w brzuchu.
Spocone dłonie.
Pozdrowienia od nadnerczy!
– Więc na jaki film masz ochotę? – spytała, gdy wziął pilot z tyloma guzikami, że
spokojnie można by uruchomić nim prom kosmiczny.
– Dziś na coś bardzo nudnego.
– Naprawdę? Dlaczego?
Poczuła jego diamentowe spojrzenie. Powieki miał jednak opuszczone tak nisko, że nie
mogła spojrzeć mu w oczy.
– Och, nieważne. Wyglądasz na zmęczoną, to wszystko.
Druga Strona. Cormia siedziała na łóżku. Czekała. Znowu.
Rozłożyła dłonie na podołku. Znów je splotła. śałowała; że nie ma książki, która
zajęłaby jej uwagę. Siedząc w ciszy, zastanawiała się, jakby to było mieć książkę na
własność. Może napisałaby na okładce swoje nazwisko, żeby wszyscy wiedzieli, że należy do
niej. Tak, to by było dobre. Cormia. Albo jeszcze lepiej. Książka Cormii.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Gdyby któraś z sióstr chciała ją pożyczyć, zgodziłaby się, oczywiście. Ale wtedy, nawet
gdyby inne dłonie trzymały książkę i inne oczy czytały jej druk, wiedziałaby, że okładka,
strony i spisane na nich opowieści należą tylko do niej. Książka też by to wiedziała.
Pomyślała o bibliotece Wybranek, o stosach książek, słodkim zapachu skórzanych opraw
i obezwładniającym zbytku słów. Miejsce to było dla niej prawdziwym schronieniem, radosną
samotnią. Tyle historii czekało na poznanie, tyle miejsc, których jej oczy nigdy nie miały
zobaczyć. A ona przecież tak kochała naukę. Czekała na nią. Była jej głodna.
Zazwyczaj.
Ta godzina była inna. Dziewczyna siedziała na łóżku i czekała, ale nie pragnęła lekcji,
która miała nadejść. Nie chciała poznawać spraw, których miała się nauczyć,
– Pozdrowienia, siostro.
Cormia podniosła wzrok. Wybranka przytrzymująca białą zasłonę w przejściu była
wzorem służebności i bezinteresowności, prawdziwie wybitną kobietą. Cormia zazdrościła
Layli tego wyrazu cichego zadowolenia i wewnętrznego spokoju, który gościł na jej twarzy.
A to było zabronione. Zazdrość oznaczała, że odsuwasz się od świata, że stajesz się
indywidualistą, i to małostkowym.
– Pozdrowienia.
Cormia wstała. Miała miękkie kolana z obawy przed tym, co miało nastąpić. Choć często
pragnęła zobaczyć, co znajduje się w świątyni Najsamca, teraz żałowała, że postawi stopę w
tej marmurowej enklawie.
Ukłoniły się sobie i zamarły w tej postawie.
– To zaszczyt móc ci pomóc. Cormia odpowiedziała szeptem:
– Jestem... jestem wdzięczna za twoje instrukcje. Prowadź, jeśli zechcesz.
Gdy Layla podniosła głowę, w jej bladozielonych oczach błyszczało zrozumienie.
– Pomyślałam, że mogłybyśmy chwilę porozmawiać, zamiast od razu iść do świątyni.
Cormia z trudem przełknęła ślinę.
– Byłabym wdzięczna.
– Czy mogę usiąść? – Cormia skinęła głową. Layla przysiadła, a jej biała szata
rozsunęła się, ukazując fragment uda. – Dołącz do mnie.
Cormia siadła obok, choć materac wydał jej się twardy jak skała. Nie mogła oddychać,
nie mogła się poruszyć, ledwo mrugała.
– Siostro moja, pragnę ukoić twój lęk – powiedziała Layla. – Zaiste, będziesz czerpać
radość z czasu spędzonego z Najsamcem.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Zaiste. – Cormia ściągnęła bliżej poły szaty. – Lecz on odwiedzi również inne,
prawda?
– Ty będziesz dla niego najważniejsza. Jako jego pierwsza partnerka, będziesz miała
dla niego wyjątkowe znaczenie. Najsamcowi wolno ustalać hierarchię w całej równości.
Ty będziesz pierwszą pomiędzy nami.
– Ale jak długo potrwa, zanim zainteresuje się innymi? Layla zmarszczyła brwi.
– To będzie jego decyzja, choć będziesz mogła mu pomóc ją podjąć. Jeśli go
zadowolisz, może zostać z tobą bardzo krótko. Tak już się zdarzało.
– Będę mogła mu powiedzieć, żeby znalazł inną? Layla przechyliła głowę.
– Zaiste, siostro moja, polubisz to, co was połączy.
– Wiesz, kim on jest, prawda? Wiesz, kim jest Najsamiec?
– Spotkałam go.
– Naprawdę?
– Tak. – Layla dotknęła dłonią blond koka, co Cormia wzięła za oznakę skupienia. –
Jest... Ma wszystkie cechy wojownika. Jest silny. Inteligentny.
Cormia zmrużyła oczy.
– Coś przede mną ukrywasz, żebym się nie lękała. Mam rację?
Zanim Layla zdążyła odpowiedzieć, przełożona odsunęła zasłonę. Nie odzywając się do
Cormii, podeszła do Layli i szepnęła jej coś do ucha. Layla wstała, na jej policzkach malował
się rumieniec.
– Pospieszę tam natychmiast. – Odwróciła się do Cormii z niezwykłym
podekscytowaniem w oczach. – Siostro, niech ci się wiedzie do mego powrotu.
Jak to było w zwyczaju, Cormia wstała i skłoniła się, czując ulgę, że z jakiegoś powodu
lekcja ją ominie.
– Niech ci się wiedzie. Przełożona jednak nie wyszła z Laylą.
– Zaprowadzę cię do świątyni i przekażę pozostałe instrukcje.
Cormia otoczyła się ramionami.
– Czy nie powinnam zaczekać, aż Layla...
– Kwestionujesz moją wiedzę? – zapytała przełożona; – Zaiste, tak właśnie jest. Może
chcesz również sama zaplanować swoją lekcję, skoro tak dobrze znasz historię i
znaczenie roli, którą ci powierzono? Prawdę mówiąc, z chęcią się czegoś od ciebie
nauczę.
– Wybacz mi, pani – odpowiedziała zawstydzona Cormia.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Co miałabym ci wybaczyć? Jako pierwsza partnerka Najsamca będziesz mogła mi
rozkazywać, więc może powinnam już teraz oswoić się z twoim przewodnictwem.
Powiedz, czy mam iść za tobą w drodze do świątyni?
Łzy wezbrały w oczach dziewczyny.
– Proszę, o pani, nie.
– Proszę, co „nie”?
– Będę szła za tobą – wyszeptała Cormia z pochyloną głową. – Nie prowadziła.
„Ishtar to świetny wybór, pomyślał V. Piekielnie nudny. Długi jak papier toaletowy.
Wizualnie porywający jak solniczka”.
– To najgorszy chłam, jaki w życiu widziałam – stwierdziła Jane, ziewając po raz
kolejny.
Boże, co za gardło.
Odsłaniając kły i marząc o odegraniu roli klasycznego Draculi pochylającego się nad jej
ufnym ciałem, V zmusił się do obserwowania Dustina Hoffmana i Warrena Beatty. Wybrał
najgorszy film w nadziei, że ją uśpi, a dzięki temu przeniknie jej umysł i posiądzie ją.
Ponad wszystko pragnął, by doszła w jego ustach, choćby miała to zrobić we śnie.
Czekając, aż kobieta pogrąży się w głębokim śnie, odkrył, że wpatruje się w pustynię i
przewrotnie myśli o zimie... o zimie i o swojej przemianie.
Minęło zaledwie kilka tygodni od dnia, gdy tamten pre–trans padł i zmarł w rzece, i V
przeszedł swoją przemianę. Jeszcze zanim nastąpiła, był świadom zmian zachodzących w jego
ciele. Męczyły go nieustanne bóle głowy. Był wiecznie głodny, ale jedzenie przyprawiało go o
mdłości. Nie mógł zasnąć mimo nieustającego zmęczenia. Nie zmieniła się tylko agresja. W
obozie należało zawsze być gotowym do walki, więc bardziej wybuchowy charakter nie
zwrócił niczyjej uwagi.
Jego męska forma narodziła się w samym środku okrutnej zamieci śnieżnej.
Spadek temperatury spowodował, że kamienne ściany jaskini były lodowate, chłód bijący
z podłogi mroził stopy nawet przez futrzane huty, oddech zamarzał zaraz po opuszczeniu ust.
Pogoda się nie poprawiała, więc żołnierze i pomoce kuchenne spali razem w wielkiej masie
ciał, nie dla seksu, ale dla ogrzania.
V wiedział, że zbliża się jego przemiana, bo obudził się rozpalony. Początkowo uznał
ciepło za łaskę, ale wtedy rozszalała się w nim gorączka i zaczął go trawić zabójczy głód.
Tarzał się po ziemi, bezskutecznie szukając ulgi.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Minęła cała wieczność, nim przeszył go głos Krhviopija.
– Samice nie będą cię dokrwiać.
Przezwyciężając otępienie, V otworzył oczy. Krhviopij przyklęknął przy nim.
– Dobrze wiesz dlaczego.
V przełknął, mimo niewidzialnej pięści ściskającej jego gardło.
– Nie wiem.
– Mówią, że opanowały cię malowidła w jaskini. śe w twojej dłoni zamieszkały duchy
zamknięte w tych ścianach. śe twoje oczy nie należą już do ciebie.
Kiedy V nie odpowiadał, Krhviopij zapytał:
– Nie zaprzeczysz temu?
Pogrążony w bagnie własnych myśli, V usiłował skalkulować efekt dwóch możliwych
odpowiedzi. Zdecydował się na prawdę, nie dla niej samej, ale dla przeżycia.
– Za... zaprzeczam.
– Zaprzeczasz też innym ich słowom?
– Co... mówią... jeszcze?
– śe zabiłeś tą dłonią kompana nad rzeką.
To było kłamstwo. Ci, którzy tam wtedy byli, też to wiedzieli. Widzieli przecież, jak
młodziak sam upadł. Samice oparły swoje wnioski na fakcie śmierci i obecności V w tamtym
miejscu i czasie. Bo z jakiego powodu inni samcy mieliby opowiadać o dowodach wyjątkowej
mocy V?
A może działało to na ich korzyść? Bez samicy, która by go karmiła, V umarłby. Co
byłoby na rękę innym pre–transom.
– Co na to powiesz? – naciskał ojciec.
Ponieważ taka demonstracja siły była mu potrzebna, V wymamrotał:
– Zabiłem go.
Krhviopij uśmiechnął się szeroko.
– Tak podejrzewałem. W uznaniu twojego wysiłku, przyprowadzę ci samicę.
I rzeczywiście, przyprowadził ją a ona dokrwiła V. Przemiana była brutalna, długa i
wyczerpująca, a gdy się skończyła, nie mieścił się już na swojej pryczy. Jego ręce i nogi
chłodziły się na zimnej podłodze jaskini jak mięso ze świeżego uboju.
Choć po przemianie rozszalało się w nim pożądanie, kobieta, którą zmuszono do
karmienia go, nie chciała nic dla niego zrobić. Dała mu dość krwi, by przeżył przemianę, a
potem zostawiła go z trzeszczącymi kośćmi i mięśniami naciągniętymi do granicy rozdarcia.
Nikt się nim nie zajmował, więc pogrążony w cierpieniu wzywał w myślach matkę, która
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
powołała go do życia. Wy– obrażał sobie, że przychodzi do niego, oświetlona miłością, i
gładzi jego włosy, i mówi, że wszystko będzie dobrze. W tej żałosnej wizji nazywała go swoim
lilan.
Darem.
Chciałby być dla kogoś darem. Dary ceniono, troszczono się o nie i chroniono je.
Pamiętnik wojownika Hardhhego był darem dla V, choć ofiarodawca pewnie nie wiedział,
czym było pozostawienie go.
Dar.
Kiedy przemiana się dokonała, V zasnął, a później obudził się głodny mięsa. Jego
ubranie było w strzępach, więc owinął się w skórę i poszedł boso do kuchni. Niewiele tam
znalazł. Wgryzł się w kość udową, znalazł też resztki chleba, zjadł garść mąki.
Zlizywał właśnie resztki białego pyłu z dłoni, gdy usłyszał za plecami głos ojca:
– Czas na walkę.
– O czym myślisz? – spytała Jane. – Jesteś strasznie spięty. V wrócił do
teraźniejszości. I z jakiegoś powodu nie skłamał.
– Myślałem o moich tatuażach.
– Dawno je zrobiono?
– Prawie trzy wieki temu. Zagwizdała.
– Boże, to już tyle żyjesz?
– Nawet dłużej: Zakładając, że nie dam się zatłuc w bitwie, a głupi ludzie nie wysadzą
całej planety w powietrze, mam zamiar pooddychać jeszcze przez jakieś siedemset lat.
– Nieźle. To nadaje towarzystwom emerytalnym całkiem nowy wymiar. – Podniosła
się. – Odwróć się. Chcę obejrzeć te wzory na twojej twarzy.
Zrobił, o co prosiła, zbyt poruszony wspomnieniami, by wiedzieć, że nie powinien tego
robić. Gdy jednak uniosła dłoń, wzdrygnął się. Opuściła dłoń, nie dotykając go.
– Ktoś cię zmusił do ich zrobienia, prawda? Mniej więcej w tym czasie, kiedy
dokonano kastracji?
V dosłownie skręcał się w środku, nie odsunął się jednak. Źle się czuł z tym całym
kobiecym współczuciem, ale głos Jane był rzeczowy. Bezpośredni. Dlatego odpowiedział
bezpośrednio i rzeczowo.
– Tak. W tym samym czasie.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Domyślam się, że to jakieś ostrzeżenia, bo znajdują się na dłoni, na skroni, na udach
i w pachwinie. Zgaduję, że mówią o energii uwalnianej przez dłoń, drugim spojrzeniu i
sprawie z prokreacją.
Czy ta hiperdedukcja nie powinna go choć trochę zaskoczyć?
– To prawda.
Ściszyła głos.
– Dlatego spanikowałeś w szpitalu, gdy powiedziałam, że muszę cię unieruchomić.
Wtedy na OIOMie. Związali cię wtedy, kiedy to robili, prawda?
Odkaszlnął.
– Zrobili to, V? Wziął w rękę pilot.
– Chcesz obejrzeć coś innego?
Zaczął skakać po kanałach i w pokoju zapadło długie milczenie.
– Zwymiotowałam na pogrzebie siostry.
Kciuk V zatrzymał się na Milczeniu owiec. Spojrzał na nią.
– Naprawdę?
– To była najbardziej krępująca, wstydliwa chwila w moim życiu. I to nie tylko
dlatego, że wszystko poleciało na mojego tatę.
Clarice Starling siedziała na niewygodnym krześle przed celą Lectera, a V pragnął
dowiedzieć się czegoś o Jane. Chciał poznać jej życie od samych narodzin, poznać je właśnie
teraz.
– Powiedz mi, co się stało.
Jane odkaszlnęła, jakby zbierając się na odwagę, a V nie mógł się powstrzymać od
porównań z filmem: on był potworem w klatce, ona źródłem dobra, oddawała cząstki siebie,
aby żywić bestię.
Ale musiał się tego dowiedzieć, tak jak musiał pić krew, by żyć.
– Co się stało, Jane?
– No więc... mój ojciec był wielbicielem owsianki.
– Owsianki? – Kiedy nie podjęła, zachęcił ją. – Opowiedz.
Jane skrzyżowała ramiona na piersi i wbiła wzrok w swoje stopy. Później odszukała jego
spojrzenie.
– Wyjaśnijmy sobie jedno: opowiadam o tym tylko po to, żebyś i ty opowiedział, co ci
się przydarzyło. Coś za coś. To jak pokazywanie sobie blizn. Wiesz, takich jak ta po
upadku z łóżka piętrowego na letnim obozie. Albo zacięciu się nożykiem przy
odwijaniu rolki folii aluminiowej, albo uderzeniu w głowę przy... – Zmarszczyła czoło.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– No dobra... może to niezbyt dobre porównania, biorąc pod uwagę, jak się goicie, ale
dla mnie tak to działa.
V musiał się uśmiechnąć.
– Zrozumiałem.
– Ale wymiana musi być uczciwa. Jeśli ja się wygadam, to i ty też. Zgoda?
– Cholera. – Ale jakoś musiał ją poznać. – Chyba zgoda.
– Więc tak, mój ojciec i owsianka. Otóż on...
– Jane?
– Tak?
– Lubię cię. Bardzo. Musiałem to powiedzieć.
Mrugnęła kilka razy. Wreszcie jeszcze raz odkaszlnęła. Rany, świetnie wygląda z tym
rumieńcem.
– Mówiłaś o owsiance.
– Tak... więc... jak już mówiłam, mój ojciec był wielkim zwolennikiem owsianki.
Wszyscy musieliśmy ją jeść co rano, nawet latem. Moja matka, siostra i ja musiałyśmy
zapychać się tą papką, a on pilnował, żeby miski były puste. Obserwował, jak jemy,
zupełnie jak byśmy grały w golfa i w każdej chwili mogły wziąć zły zamach.
Przysięgam, oceniał kąt wygięcia kręgosłupa i chwyt na łyżce. A podczas obiadów... –
przerwała. – Gadam bez sensu.
– Mógłbym cię słuchać godzinami, więc jeśli o mnie chodzi, to nie musisz się skupiać
na tej jednej historii.
– Wiesz... skupienie jest ważne.
– Tylko jeśli jesteś mikroskopem. Uśmiechnęła się lekko.
– Wracając do owsianki. Moja siostra zmarła w dniu moich urodzin, w piątkową noc.
Pogrzeb zorganizowano bardzo szybko, bo ojciec miał mieć w środę jakiś odczyt w
Kanadzie. Później odkryłam, że odczyt ten zorganizował w dniu, w którym znaleźliśmy
Hannah martwą w łóżku. Bez wątpienia chciał w ten sposób przyspieszyć to wszystko.
W każdym razie... w dniu pogrzebu czułam się okropnie. Po prostu beznadziejnie. Jedne
wielkie mdłości. Hannah... Hannah była jedynym realnym akcentem w tym idealnym,
cudownym domu. Bałaganiła i hałasowała, była wesoła i... Kochałam ją tak bardzo, że
nie mogłam znieść myśli, że zakopiemy ją w ziemi. Nie zniosłaby takiego zamykania w
klatce. Właśnie... W każdym razie, na pogrzeb mama przygotowała mi taką czarną
sukienkę przypominającą płaszczyk. Rankiem w dniu pogrzebu założyłam ją i okazało
się, że się nie mieszczę. Była za mała i czułam się tak, jakbym nie mogła oddychać.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– A to tylko pogorszyło problem z żołądkiem.
– Tak, ale mimo to zeszłam na śniadanie. Jezu, wciąż pamiętam, jak siedzieli po
przeciwnych stronach stołu, twarzami do siebie, ale nie patrząc sobie w oczy. Matka
przypominała nieudaną lalkę z porcelany – umalowana, uczesana, ale nic z tego nie
było na miejscu. Szminka miała zły odcień, na policzkach nie było śladu rumieńców, z
koka wystawały wsuwki. Ojciec czytał gazetę i odgłos przewracanych stron
przypominał wystrzał z wiatrówki. śadne z nich się do mnie nie odezwało. Usiadłam na
swoim krześle i nie mogłam oderwać spojrzenia od pustego miejsca po drugiej stronie
stołu. I wtedy nadleciała miska owsianki. Marie, nasza służąca, położyła mi dłoń na
ramieniu, stawiając miskę przede mną, i przez chwilę byłam bliska załamania. Wtedy
ojciec trzasnął gazetą, jakbym była szczeniakiem, który narobił na dywan. Więc
wzięłam łyżkę i zaczęłam jeść. Wmuszałam w siebie owsiankę, póki nie zaczęłam się
nią dławić. Później poszliśmy na pogrzeb.
V chciał jej dotknąć i już wyciągał rękę, powstrzymał się jednak.
– Ile miałaś lat?
– Trzynaście. W każdym razie, gdy dotarliśmy do kościoła, był tam straszny tłok, bo
wszyscy w Greenwich znali moich rodziców. Mama zachowywała się rozpaczliwie
uprzejmie, a ojciec stał jak słup soli, więc wszystko było właściwie jak zawsze.
Pamiętam... tak, uważałam, że zachowywali się jak zwykle, tylko mama miała
schrzaniony makijaż, a ojciec bawił się drobnymi w kieszeni. To było bardzo nie w jego
stylu. Nie znosił dźwięków otoczenia, więc dziwiłam się, że to nieustanne dzwonienie
monet mu nie przeszkadza. Pewnie było tak dlatego, że kontrolował dźwięk. To znaczy,
w każdej chwili mógł go przerwać.
Urwała i wpatrzyła się w ścianę, a V zapragnął znaleźć się w jej umyśle i zobaczyć, co
się w nim dzieje. Powstrzymał się – i to nie tylko dlatego, że nie był pewien, czy mu się uda.
Historia, którą opowiadała mu z własnej woli, była o niebo cenniejsza od wszystkiego, co
mógłby sam od niej wziąć.
– Pierwszy rząd – mruknęła. – W kościele usiedliśmy w pierwszym rzędzie,
naprzeciwko ołtarza. Trumna był zamknięta, dzięki Bogu, choć myślę, że Hannah była
idealnie piękna. Miała jasne włosy. Przepyszne fale jak u Barbie. Moje były proste jak
sznurek. W każdym razie...
V pomyślał, że kobieta korzysta z frazy „w każdym razie” jak z gąbki do wycierania
tablicy. Używała jej, gdy musiała usunąć już wypowiedziane słowa i zrobić miejsce dla
nowych.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– No więc, pierwszy rząd. Nabożeństwo się zaczęło. Muzyka organowa... a wibracje
piszczałek przenosiły się po podłodze. Byłeś kiedyś w kościele? Pewnie nie... W
każdym razie, kiedy basy się rozpędzą, możesz je naprawdę poczuć. Oczywiście,
nabożeństwo odbywało się w wielkim kościele w którym organy miały więcej
piszczałek niż jest rur w systemie kanalizacyjnym Caldwell. Boże, kiedy zaczynały
grać, człowiek czuł się jak w startującym samolocie.
Kolejna przerwa i głęboki oddech uświadomiły V, że ta historia ją męczy, że zbliżają się
do miejsca, do którego ona sama nie wraca z własnej woli. Gdy podjęła opowieść, jej głos był
schrypnięty.
– Więc... jesteśmy w połowie nabożeństwa, sukienka mnie ciśnie, żołądek szaleje, a
cholerna owsianka mojego ojca wypuściła już korzenie i powoli wrasta w moje
wnętrzności. Ksiądz wchodzi na ambonę, żeby wygłosić mowę pożegnalną. Ksiądz jak
malowany: białe włosy, głęboki głos, złoto–białe szaty. Był biskupem Connecticut, jak
sądzę. W każdym razie... zaczyna opowiadać o łasce, która czeka w niebie i całą tę
gadkę szmatkę o Bogu, Jezusie i Kościele. Niewiele miało to wspólnego z Hannah,
bardziej przypominało reklamę chrześcijaństwa. Siedzę tam, nie słuchając zbyt
uważnie, i nagle spoglądam na dłonie matki. Mocno zaciśnięte na podołku, tak mocno,
że aż pobielały... jakby siedziała na kolejce górskiej, choć się nie poruszała. Obejrzałam
się w lewo, na ojca. Położył dłonie na kolanach i z całych sił wbijał w nie palce.
Wszystkie, poza małym palcem prawej ręki, który urządził sobie jakieś tańce. Drżąc jak
przy parkinsonie, palec ten bez przerwy uderzał w wełniane spodnie ojca.
V wiedział, dokąd zmierza ta historia.
– A twoje? – podpowiedział delikatnie. – Co z twoimi dłońmi? Jane wyrwało się ciche
łkanie
– Moje... moje leżały całkiem spokojnie, całkowicie rozluźnione. Nie czułam nic, poza
owsianką w żołądku. Och... Boże, moja siostra nie żyła, a moi rodzice – tak bardzo
pozbawieni emocji, jak tylko możesz sobie wyobrazić – byli przygnębieni. A ja? Nic z
tych rzeczy. Pamiętam, że myślałam o tym, jak Hannah płakałaby, gdybym to ja leżała
w trumnie. Płakałaby z mojego powodu. A ja? Nie potrafiłam. Więc kiedy ksiądz
skończył wreszcie akcję promocyjną dobroci Boga i tego, jakie szczęście miała Hannah,
że się przy nim znalazła, i całe to pieprzenie, zagrały organy. Wibracje z basów
poniosły się podłogą, po siedzeniu, i uderzyły we właściwą częstotliwość. A może
raczej w niewłaściwą. Zwymiotowałam całą owsiankę na mojego ojca.
„Pieprz to”, pomyślał V, ściskając jej rękę.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Nieciekawie...
– Aha. Mama wstaje, żeby mnie stamtąd zabrać, ale ojciec mówi, żeby została.
Zaprowadził mnie do jednej z kobiet opiekujących się kościołem i poprosił, żeby
zabrała mnie do łazienki, a sam poszedł do męskiej. Stałam tam sama przez jakieś
dziesięć minut, aż wreszcie ta kobieta wróciła, wsadziła mnie do samochodu i zawiozła
do domu. Przegapiłam pogrzeb. – Wciągnęła powietrze. – Gdy rodzice wrócili do
domu, żadne nawet nie sprawdziło, jak się czuję. Czekałam aż ktoś do mnie zajrzy.
Słyszałam, jak kręcą się po domu, wreszcie wszystko ucichło. W końcu zeszłam na dół,
wyjęłam coś z lodówki i zjadłam w kuchni, bo nie wolno nam było zabierać jedzenia na
górę. Nawet wtedy nie płakałam, choć noc była wietrzna, co mnie zawsze przerażało, w
domu nie paliły się światła, a ja miałam wrażenie, że popsułam pogrzeb siostry.
– Musiałaś być w szoku.
– Pewnie. Zabawne... Martwiłam się, że zmarznie. Wiesz, zimna, jesienna noc. Zimna
ziemia. – Jane machnęła ręką. – W każdym razie, następnego dnia ojciec wyjechał,
zanim wstałam, i nie wrócił do domu przez dwa tygodnie. Co jakiś czas dzwonił i
mówił matce, że musi skonsultować trudny przypadek w coraz to innej części kraju.
Matka wstawała co rano, ubierała mnie i odprowadzała do szkoły, ale duchem była
nieobecna. Była jak gazeta. Rozmawiała tylko o pogodzie albo co złego stało się w
domu, albo ze służbą, gdy byłam w szkole. Mój ojciec w końcu wrócił, ale wiesz, skąd
wiedziałam, że zbliża się jego powrót? Pokój Hannah. Każdej nocy szłam do jej pokoju
i otaczałam się jej rzeczami. Nie mogłam pojąć, dlaczego wciąż tam były jej ubrania i
książki, i jej rysunki, choć jej samej tam nie było. To nie miało sensu. Jej pokój był jak
samochód bez silnika, wszystko na swoim miejscu, tylko nie to, co najważniejsze.
śadna z tych rzeczy nie miała już zostać użyta. W noc przed powrotem ojca
otworzyłam drzwi jej pokoju i... zobaczyłam pustkę. Matka kazała wynieść wszystkie
rzeczy, zmienić pościel i powiesić nowe zasłony. Pokój Hannah stał się pokojem
gościnnym. Stąd wiedziałam, że ojciec wraca.
V pogłaskał ją po głowie.
– Jezu... Jane...
– Taka jest moja historia. Zwymiotowałam owsiankę, zamiast płakać.
Wyraźnie widział jej zdenerwowanie i chęć cofnięcia tego, co powiedziała. Sam tak się
czuł w tych nielicznych chwilach, w których się przed kimś otworzył. Pieścił jej dłoń, póki na
niego nie spojrzała. Gdy milczenie zaczęło się przedłużać, wiedział, na co czeka.
– Tak – wymruczał. – Przytrzymali mnie.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– I przez cały czas byłeś przytomny, prawda? Jego głos zabrzmiał piskliwie.
– Tak.
Dotknęła jego twarzy, przebiegła palcami po zarośniętym policzku.
– Zabiłeś ich za to? Uniósł dłoń w rękawiczce.
– To załatwiło sprawę. Blask przeszył całe moje ciało. Dotykali mnie, więc padli jak
kłody.
– I dobrze.
Cholera... Nie mógł jej nie kochać.
– Byłabyś świetnym wojownikiem, wiesz?
– Jestem wojownikiem. Moim wrogiem jest śmierć.
– Tak, tak właśnie jest. – Boże, czuł się z nią związany, i to miało sens. Była
wojowniczką... jak i on. – A skalpel jest twoim sztyletem.
– Właśnie.
Siedzieli tak przez chwilę, złączeni dłońmi i spojrzeniami. Wtem, bez żadnego
ostrzeżenia, przeciągnęła kciukiem po jego wargach. Wciągnął z sykiem powietrze, a ona
szepnęła:
– Wiesz, naprawdę nie muszę przy tym spać.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
23
23
23
23
JOHNA OBUDZIŁA SZALEJĄCA GORĄCZKA. Jego skóra sprawiała wrażenie
zrobionej z płomieni, krew była płynną lawą, a szpik – paleniskiem, który to wszystko
podsycał.
Pragnął się ochłodzić. Przeturlał się i chciał zdjąć ubranie, lecz okazało się, że nie ma na
sobie ani koszuli, ani spodni. Cały czas był nagi.
– Chwyć mój nadgarstek.
Gdzieś z lewej strony dobiegł go kobiecy głos. Przechylił głowę w tamtą stronę. Pot
spływał mu po twarzy niczym łzy. A może płakał.
Boli.
– Wasza miłość, chwyć mój nadgarstek. Nacięcia są gotowe.
Ktoś przycisnął coś do jego ust i zwilżył je winem, doskonałym winem. Obudził się w
nim instynkt. W rzeczywistości palił go głód, a oto ofiarowano mu zaspokojenie. Chwycił
coś, co okazało się ramieniem, otworzył usta i pił, ssąc mocno.
Boże... To był smak ziemi i życia, mocny, uderzający do głowy i uzależniający. Świat
zaczął wirować jak tancerz w piruecie, przejażdżka na karuzeli, nieustający wir wodny. W
środku tego wirowania przełknął, wiedząc gdzieś w głębi, że ten napój jest jedynym
ratunkiem przed śmiercią.
Karmił się tak przez dni i noce. Mijały całe tygodnie A może trwało to tylko mgnienie
oka? Zaskoczył go koniec– nie zdziwiłby się, gdyby miał spędzić resztę życia przyssany do
ofiarowanego mu nadgarstka.
Lekko rozchylił wargi i otworzył oczy.
Layla, blondwłosa Wybranka, siedziała przy nim na łóżku w oślepiająco białej szacie. W
kącie za nią stał Ghrom obejmujący Beth. Na twarzach obojga malowała się troska.
Przemiana. Jego przemiana.
Chłopak uniósł dłonie i za migał jak pijany.
Już po wszystkim?
Ghrom potrząsnął głową.
– Jeszcze nie, dopiero się zaczyna.
Zaczyna?
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Weź kilka głębokich oddechów – powiedział król. – Będziesz ich potrzebował. I
pamiętaj, jesteśmy tuż przy tobie. Nie zostawimy cię.
Cholera, miał rację. Przemiana odbywała się przecież w dwóch etapach. Ten trudniejszy
miał dopiero nadejść. By zwalczyć strach, przypomniał sobie, że Blasth to przeżył. Tak jak i
Khill.
Tak jak wszyscy bracia. Tak jak jego siostra.
Napotkał granatowe oczy Beth i nagle nawiedziła go niewyraźna wizja. Był w klubie...
gotyckim klubie z... Tohrturem. Nie, obserwował Tohra i kogoś jeszcze, wielkiego samca,
samca rozmiarów brata, którego twarzy nie mógł dojrzeć.
John zmarszczył brwi, nie mogąc pojąć, dlaczego akurat teraz to do niego wróciło. W
tym samym momencie usłyszał głos obcego:
„To moja córka, Tohr”.
– To pół–człowiek, H. A wiesz, jaki on ma stosunek do ludzi. – Tohrtur pokręcił
głową. – Moja praprababka też taka była i przy nim bym się tym faktem nie chwalił”.
Rozmawiali o Beth... co znaczyło, że nieznajomy z niewyraźną twarzą był ojcem Johna.
Hardhy.
John próbował skupić wzrok, by choć raz wyraźnie zobaczyć twarz ojca. Modlił się o to,
gdy Hardhy podniósł dłoń, żeby przyciągnąć uwagę kelnerki i wskazać jej na pustą butelkę po
piwie i niemal suchą szklankę Tohrtura.
„Nie pozwolę, by zmarło moje kolejne dziecko – powiedział. – Nie wtedy, gdy jest
szansa na jej ocalenie. Zresztą nie wiemy nawet, czy przejdzie przemianę. Może skończy się
tak, że szczęśliwie przeżyje swoje życie, nic o nas nie wiedząc. Tak bywało w przeszłości”.
Czy ojciec wiedział o jego istnieniu? – zastanawiał się John. Prawdopodobnie nie, jeśli
wziąć pod uwagę, że chłopak urodził się w toalecie na dworcu i został tam porzucony, żeby
umarł. Samiec, który tak troszczył się o córkę, zatroszczyłby się też o syna.
Wizja zaczęła blaknąć i im bardziej John próbował ją zatrzymać, tym szybciej się
rozpadała. Zanim zniknęła do końca, spojrzał w twarz Tohra. Wojskowa fryzura, wyraziste
kości policzkowe i jasne spojrzenie przyprawiły Johna o ból w piersi. Podobnie jak
spojrzenie, które Tohr posłał siedzącemu z nim samcowi. Byli sobie bliscy. Najlepsi
przyjaciele.
„Jak wspaniale byłoby, pomyślał John, mieć ich obu przy sobie”...
Ból, który w niego uderzył, był kosmiczny. Prawdziwy wielki wybuch, który rozerwał
Johna na kawałki, posłał jego molekuły w taniec wokół jądra. Wszelkie myśli, wszelkie
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
rozważania odeszły i chłopak nie miał innego wyjścia, jak tylko się temu poddać. Otworzył
usta i bezgłośnie krzyczał.
Jane, sama sobie nie wierząc, wpatrywała się w twarz wampira z nadzieją, że będzie się z
nią kochał. A przecież jeszcze nigdy w życiu niczego nie była tak pewna.
– Zamknij oczy – powiedział V.
– Bo chcesz mnie pocałować? „Boże, błagam, niech to będzie prawda”.
V przesunął dłonią po jej twarzy. Dłoń była szeroka i ciepła, i roztaczała mroczny
zapach.
– Śpij, Jane.
Skrzywiła się.
– Chcę być przytomna.
– Nie.
– Dlaczego?
– Tak będzie bezpieczniej.
– Znaczy co, możesz mi zrobić dziecko?
„A co z chorobami wenerycznymi?”
– To już się zdarzało u człowieków, ale teraz nie jajeczkujesz. Wyczuwam to. Co do
chorób przenoszonych tą drogą, nie jestem nosicielem, a ty nie mogłabyś mnie zarazić.
Ale nie o to chodzi. Wzięcie cię we śnie jest bezpieczniejsze dla mnie.
– Kto tak powiedział?
Poprawił się na łóżku, niecierpliwy, niespokojny. Podniecony.
– To się może wydarzyć tylko we śnie.
Rany, jak zwykle jej zezowate szczęście. Uparł się grać dżentelmena. Dupek.
Jane odsunęła się i wstała.
– Fantazje mnie nie interesują. Jeśli nie chcesz być ze mną na jawie, to nawet tego nie
zaczynajmy.
Podciągnął kołdrę, zakrywając rozpychającą mu spodnie erekcję.
– Nie chcę cię skrzywdzić.
Rzuciła mu spojrzenie, w którym kryły się zarówno seksualna frustracja, jak i
feministyczne podejście.
– Nie jestem tak krucha, jak się wydaję. I prawdę mówiąc, nie rusza mnie ta męska
gadka z gatunku „chcę tylko twojego dobra”.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Odwróciła się z podniesioną brodą i dopiero wtedy zdała sobie sprawę, że nie ma dokąd
pójść. Wspaniale.
Nie mając innego wyjścia, pomaszerowała do łazienki. Chodząc od prysznica do
umywalki, czuła się jak koń w boksie...
Bez żadnego ostrzeżenia V popchnął ją twarzą do ściany i przytrzymał w miejscu
twardym jak skała ciałem dwukrotnie większym niż ona. Najpierw zaskoczona sapnęła,
później wzdychała już z podniecenia, gdy V wciskał się między jej pośladki.
– Próbowałem ci odmówić – mruknął, wplatając palce w jej włosy i odciągając jej
głowę do tyłu. Krzyknęła, czując wilgoć między nogami. – Próbowałem być miły.
– O Boże...
– Modlitwa ci nie pomoże. Już na to za późno, Jane. Dałem ci szansę, by to się stało na
twoich warunkach. Teraz zrobimy to po mojemu.
– Chciała tego. Pragnęła go.
– Proszę...
– Ciii... – Jednym ruchem nadgarstka obrócił jej głowę, odsłaniając przy tym gardło.
– Kiedy będę chciał, żebyś błagała, powiem ci o tym. – Przeciągnął ciepłym i
wilgotnym językiem wzdłuż jej szyi. – Zapytaj teraz, co z tobą zrobię.
Otworzyła usta, ale nie wydała żadnego dźwięku. Chwycił mocniej jej włosy.
– Zapytaj mnie. Powiedz: „Co chcesz ze mną zrobić?”.
Przełknęła ślinę.
– Co... co chcesz ze mną zrobić?
Zaczął ją odwracać, cały czas przyciskając biodra do jej tyłka.
– Widzisz tę umywalkę, Jane?
– Tak.
Dobry Boże, czuła zbliżający się orgazm...
– Pochylę cię nad nią, a ty chwycisz ją obiema dłońmi. Potem zdejmę ci majtki.
Och, Jezu...
– Zapytaj mnie, co będzie dalej, Jane.
Znów przeciągnął językiem po jej gardle i zacisnął kły na płatku ucha. Poczuła rozkoszne
ukłucie, po którym nadeszła kolejna fala gorąca między nogami.
– Co... będzie dalej? – wydyszała.
– Uklęknę przed tobą. – Pochylił głowę i musnął zębami jej obojczyk. – Teraz zapytaj:
„A co potem, V?”.
Była na skraju łez, tak podniecona, że nogi mogły ją zawieść w każdej chwili.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– A co potem?
Szarpnął ją za włosy.
– Zapomniałaś o końcówce.
„Jaka końcówka... co to za końcówka...”.
– V.
– Nie, zacznij jeszcze raz. Od początku. – Przycisnął ją mocniej do siebie, by
wyraźniej poczuła, jak bardzo chce się w niej znaleźć. – Zacznij jeszcze raz i powiedz
to w całości.
Nagle zaczął w niej wzbierać orgazm, impuls wzmocniony jego głosem...
– O nie, nie ma mowy. – Odsunął się od niej. – Nie dojdziesz teraz. Zrobisz to, gdy ci
pozwolę. Nie wcześniej.
Zdezorientowana i obolała, zawisła w jego rękach.
– A teraz powiedz to, co chcę usłyszeć. Co to miało być?
– A co potem... V?
– Uklęknę przed tobą, przesunę dłońmi w górę twoich ud i otworzę cię przed moim
językiem.
Orgazm powrócił, wywołując drżenie nóg.
– Nie – warknął. – Nie teraz. Dopiero, gdy ci pozwolę.
Podprowadził ją do umywalki i zrobił dokładnie to, co zapowiadał. Pochylił ją, położył
jej dłonie na brzegach umywalki i rozkazał:
– Nie ruszaj się.
Mocno zacisnęła dłonie.
Przebiegł po niej obiema dłońmi, przesuwając je pod jej bluzką, obejmując nimi piersi.
Później zsunął je przez brzuch i na biodra. Jednym szybkim ruchem ściągnął jej majtki.
– O... cholera. Tego właśnie pragnę. – Dłonią w rękawiczce ściskał i masował jej
pośladki. – Unieś tę nogę.
Zrobiła to. Wtedy rozsunął jej uda i... tak, obiema dłońmi, tą w rękawiczce i tą bez niej,
wędrował w górę. Jej skarb był rozpalony i w potrzebie, gdy stała tak przed nim obnażona.
– Jane – wyszeptał z nabożeństwem.
Nie było żadnego preludium, żadnego przygotowania do tego, co zamierzał zrobić. Tylko
jego usta. I jej skarb. Spotkanie dwóch par warg. Zatopił palce w jej pośladkach, żeby się nie
ruszała i przystąpił do dzieła, aż zupełnie straciła rozeznanie, co jest jego zarośniętym
policzkiem, co językiem, a co jego ustami. Czuła, jak na przemian w nią wchodzi i pieści ją
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
długimi pociągnięciami języka, słyszała ciało ścierające się z ciałem, uznawała władzę, jaką
nad nią miał.
– Zrób to dla mnie – zażądał, przyciśnięty do jej skarbu. – Właśnie teraz.
Orgazm ogarnął ją z siłą wybuchu, wstrząsając opartym o umywalkę ciałem, aż jedna z
jej dłoni się z niej ześliznęła. Jane upadłaby, gdyby V nie podsunął jej ramienia, na którym
mogła się oprzeć.
Odsunął od niej usta, pocałował oba pośladki i przebiegł dłonią wzdłuż kręgosłupa, gdy
osuwała się w jego ramiona.
– Tym razem chcę być w tobie.
Jej oddech był cichszy niż odgłos ściągania przez niego piżamy, a jego pierwszy dotyk na
jej biodrach przyprawił ją niemal o kolejny szczyt.
– Chcę tego – wychrypiał gardłowym tonem. – Boże... ja tego pragnę.
Wszedł w nią jednym szybkim ruchem, który przysunął jego biodra aż do jej pleców i
choć to ona przyjmowała w siebie jego ogrom, to on krzyknął. Bez chwili odpoczynku zaczął
w nią wchodzić i wychodzić, unosząc jej biodra, przesuwając ją w przód i w tył, na spotkanie
jego pchnięciom. Z otwartymi oczami i ustami wsparła się na umywalce, gdy przetoczył się
przez nią kolejny orgazm. Ich ciała nieustannie się zderzały.
Czegoś takiego jeszcze nie znała. To był seks do milionowej potęgi. Wtedy poczuła na
ramieniu dotyk jego dłoni w rękawiczce. Wyprostował ją, nie przestając przy tym kochać,
wchodził i wychodził, wchodził i wychodził. Przesunął dłoń wzdłuż jej gardła, chwycił
podbródek i odchylił głowę do tyłu.
– Moja – wymruczał, wchodząc w nią.
I ugryzł ją.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
24
24
24
24
PIERWSZE, O CZYM POMYŚLAŁ JOHN PO PRZEBUDZENIU, były lody z polewą
czekoladową i kawałkami bekonu. Co już po chwili wydało mu się dość paskudne.
Chociaż... kurde, czekolada i bekon byłyby jak manna z nieba.
Otworzył oczy i na widok znajomego sufitu w pokoju, w którym spał, poczuł ulgę. Nie
mógł jednak pojąć, co właściwie się stało. To było coś przerażającego. Coś niezwykłego. Ale
co?
Podniósł dłoń, żeby przetrzeć oczy... i przestał oddychać.
To coś na końcu jego przedramienia było ogromne. Gigantyczna dłoń.
Uniósł głowę i spojrzał na swoje ciało... a może ciało kogoś innego. Czyżby podczas snu
oddał komuś głowę do przeszczepu? Bo był cholernie pewny, że jego mózg nie kierował
wcześniej tymi członkami.
Przemiana.
– Jak się czujesz, John?
Kompletnie wyczerpany, odwrócił się w stronę głosu Ghroma. Król i Beth stali przy
łóżku.
Musiał się skupić, żeby dłonie ułożyły się we właściwe słowa.
Udało mi się?
– Tak. Tak, synu, udało ci się. – Ghrom odchrząknął, a Beth pogłaskała jego
wytatuowane przedramię, jakby wiedziała, z jakimi uczuciami się zmaga. – Gratulacje.
John mrugnął, jego klatka piersiowa się skurczyła.
Wciąż jestem... sobą?
– Tak. Jak zawsze.
– Powinnam już iść? – odezwał się kobiecy głos.
John odwrócił głowę. Layla stała w kącie, jej nieskazitelnie piękną twarz i nieskazitelnie
piękne ciało skrywały cienie.
Natychmiastowy. Wzwód.
Jakby ktoś wstrzyknął mu stal w członek.
Nerwowo sprawdził, czy jest przykryty i, dzięki Bogu, miał na sobie koc. Opadając na
poduszkę, słyszał głos Ghroma, ale nie potrafił się skupić na niczym, poza pulsowaniem
między nogami... i tą kobietą w drugim końcu pokoju.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Pozostanie z nim to dla mnie zaszczyt – powiedziała Layla, kłaniając się nisko.
„Pozostanie jest dobre, pomyślał John. Jej pozostanie jest...”
Chwila, w jakim sensie dobre? Na litość boską, przecież nie zamierzał uprawiać z nią
seksu.
Zrobiła krok do przodu, wchodząc w plamę światła rzucanego przez lampkę stojącą na
szafce nocnej. Jej skóra była biała jak światło księżyca, gładka niczym atłas. Na pewno
byłaby miękka... pod jego dłońmi, pod jego ustami... pod jego ciałem. Nagle John poczuł
drżenie w górnej szczęce i coś wysunęło się z jego ust. Szybko sprawdził językiem i poczuł
ostre końcówki kłów.
Pożądanie szalało w jego ciele, aż wreszcie odwrócił od niej spojrzenie.
Ghrom zakrztusił się śmiechem, jak gdyby wiedział, co chodziło Johnowi po głowie.
– Zostawimy was samych, John. Gdybyś czegoś potrzebował, będziemy na końcu
korytarza.
Beth pochyliła się i dotknęła jego dłoni delikatnie, jakby wiedziała, jak wrażliwa jest jego
skóra.
– Jestem z ciebie dumna.
Gdy ich oczy się spotkały, chciał jej odpowiedzieć: ja z ciebie też.
Ale to oczywiście nie miało sensu. Dlatego trochę niezgrabnie zamigał tylko:
Dziękuję.
Chwilę później już ich nie było, drzwi zamknęły go z Laylą w jednym pomieszczeniu.
Niedobrze. Miał nad własnym ciałem tyle kontroli, co nad narowistym koniem.
Ponieważ przyglądanie się Wybrance nie było bezpieczne, rzucił okiem w stronę
łazienki. Przez drzwi zobaczył marmurowy prysznic i znów ogarnęło go pożądanie.
– Czy chciałbyś się umyć, panie? – spytała Layla. – Czy mam przygotować wodę?
Przytaknął, by zająć ją czymkolwiek, podczas gdy zastanawiał się, co powinien zrobić.
„Wziąć ją. Pieprzyć ją. Wziąć ją na dwanaście sposobów”
Tak, jasne, tego właśnie nie powinien robić.
Rozległ się szum płynącej wody i Layla wróciła do pokoju, a chwilę później John
zorientował się, że koc już go nie przykrywa. Natychmiast zakrył się rękami, ale jej
spojrzenie było szybsze.
– Mogę ci pomóc dojść do łazienki, panie? – Mówiła z chrypką, a jej oczy spoglądały
na jego biodra z wyraźną aprobatą.
Co sprawiło, że urósł jeszcze bardziej pod splecionymi dłońmi.
– Wasza miłość?
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
I jak niby miał migać w takim stanie?
Nieważne. I tak by nie zrozumiała.
Potrząsnął głową i usiadł, zasłaniając się jedną ręką, a drugą opierając się o materac dla
zachowania równowagi. Cholera, czuł się jak stół z poluzowanymi śrubami, jakby żadna z
części nie pasowała do pozostałych. A przejście do łazienki wydało mu się torem przeszkód,
choć nic nie stało na jego drodze.
Przynajmniej przestał myśleć wyłącznie o Layli.
Wciąż się zakrywając, wstał i chwiejnie przeszedł do łazienki. Starał się nie myśleć o
Layli oglądającej jego goły tyłek. W głowie przewijały mu się obrazy nowo narodzonych
źrebiąt o długich nogach, które wyginały się przy każdej próbie wstania z ziemi. Wiedział już,
jak to jest. Miał wrażenie, że w każdej chwili jego kolana mogą wziąć sobie wolne, a on
rąbnie na ziemię jak idiota.
Dobra. Był już w łazience. Dobra robota.
Teraz wystarczyło nie paść na goły marmur. Choć, Bogiem a prawdą, kąpiel będzie warta
każdej kontuzji. Tyle że teraz nawet wzięcie prysznica, czego tak pragnął, wydawało się
ponad jego siły. Ciepły, delikatny strumień wody był dla niego jak uderzenie batem, musiał
się odsunąć. Wtedy kątem oka dostrzegł, że Layla się rozbiera.
Dobry Boże... Była cudowna.
Gdy się do niego zbliżyła, nie był w stanie nic z siebie wykrztusić, i to nie dlatego, że nie
miał strun głosowych. Jej piersi były pełne, a różowe sutki sterczały sztywno w środku tego
bogactwa. W talii była tak drobna, że mógłby objąć ją samymi dłońmi. Jej biodra były w
idealnej równowadze z wąskimi ramionami. A jej skarb... jej skarb nie był ukryty przed jego
spojrzeniem – gładko ogolona skóra, mała szparka otoczona... dwoma fałdkami, które
desperacko pragnął rozchylić.
Zacisnął mocno obie ręce, jakby jego członek mógł się nagle uwolnić z jego bioder.
– Czy mogę pomóc w kąpieli, wasza miłość? – spytała, a para wodna unosiła się
między nimi jak delikatna tkanina na wietrze.
Członek pod jego dłońmi zadrżał.
– Wasza miłość?
Skinął głową. Całe jego ciało pulsowało. Pomyślał o Khillu chwalącym się, co zrobił ze
swoją samicą. O Jezu... A teraz to samo przytrafiało się Johnowi.
Podniosła mydło i pocierała je między palcami, wciąż obracając kostkę, aż biała piana
zaczęła się zbierać na jej dłoniach i skapywać na podłogę. Wyobraził sobie te dłonie na
swoim członku i musiał oddychać ustami.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
„Spójrz, jak się kołyszą jej piersi”, pomyślał, oblizując wargi. Zastanawiał się, czy
pozwoliłaby mu się tam pocałować. Jak mogłaby smakować? Czy wpuściłaby go między...
Jego członek podskoczył i chłopak wydał tęskny jęk. Layla odłożyła mydło.
– Będę delikatna, bo jesteś teraz bardzo wrażliwy.
Przełknął ślinę i modlił się, by zachował nad sobą kontrolę, gdy jej spienione dłonie
dotknęły jego ramion. Na jego nieszczęście, oczekiwanie było przyjemniejsze od
rzeczywistości. Jej delikatny dotyk był dla niego jak papier ścierny na oparzeniach... a jednak
pragnął tego kontaktu. Pragnął jej.
Roznosząc w ciepłym, wilgotnym powietrzu zapach doskonałego mydła, przesunęła
dłonie wzdłuż jego ramion, a później w górę potężnej piersi. Piana spływała po jego brzuchu i
dłoniach, przesączała się między palcami na członek.
Wpatrywał się w jej twarz, gdy masowała mu pierś, a widok jej bladozielonych oczu
wędrujących po jego nowym, wielkim ciele, wydał mu się więcej niż podniecający.
Pomyślał, że jest głodna. Głodna tego, co ukrywał w dłoniach. Głodna tego, co chciał jej
dać.
Znowu wzięła mydło do rąk i uklękła przed nim. Włosy wciąż miała spięte w kok, a on
pragnął je rozsypać, oglądać je mokre i przyklejone do jej piersi.
Gdy położyła dłonie na jego stopach i zaczęła przesuwać je coraz wyżej, podniosła oczy.
Przez chwilę zobaczył, jak bierze go do ust. Jak jego członek rozpycha jej wargi, jej policzki
nadymają się i wciągają go w głąb siebie.
Jęknął i zachwiał się, uderzając się w ramię.
– Opuść ręce, wasza miłość.
Choć przerażało go to, co miało nastąpić, chciał jej posłuchać. Z drugiej strony, nie chciał
zrobić z siebie głupca. A gdyby wytrysnął na jej twarz, bo już nie mógłby się powstrzymać?
Gdyby...
– Wasza miłość, opuść ręce.
Powoli opuścił ręce. Jego członek sterczał, nie tyle opierając się grawitacji, co będąc
całkowicie poza jej zasięgiem.
O Jezu. O Jezu... Unosiła dłoń do...
Gdy tylko dotknęła jego członka, cały sflaczał. Nagle ujrzał siebie w zapuszczonej klatce
schodowej. Trzymany na muszce. Zgwałcony i bezgłośnie płaczący.
Odsunął się od jej dotyku i wyszedł spod prysznica, ślizgając się po podłodze. śeby
uchronić się przed upadkiem, usiadł na sedesie.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Zero godności. Zero męskości. Cholernie sztampowo. Wreszcie miał wielkie ciało, ale
nie było w nim ani trochę więcej mężczyzny niż w tamtym małym.
Usłyszał, że Layla zakręca wodę i owija się ręcznikiem. Jej głos drżał.
– Czy mam stąd odejść?
Pokiwał głową, zbyt zawstydzony, by na nią spojrzeć.
Gdy jakiś czas później podniósł spojrzenie, był już w łazience sam. Sam i zmarznięty.
Ciepło z prysznica i wspaniała para uleciały, jakby nigdy nie istniały.
Pierwszy raz z kobietą... a jego erekcję diabli wzięli. Chryste, chciało mu się rzygać.
V przebił kłami skórę Jane, wgryzając się w jej gardło, wbijając w żyłę, pieszcząc jej
szyję wargami. Była człowiekiem, więc przypływ energii nie pochodził ze składu jej krwi,
lecz z faktu, że to właśnie ona. To jej smaku pragnął. Jej smaku... i tego, że pochłaniał jakąś
jej część.
Gdy krzyknęła, wiedział, że to nie z bólu. Jej ciało drżało z podniecenia, a jego zapach
przybierał na sile, gdy V brał od niej to, czego pragnął. Ją samą swoim członkiem, jej krew
swoimi ustami.
– Chodź tam ze mną – wychrypiał, uwalniając jej krtań i pozwalając oprzeć się o
umywalkę. – Chodź... ze... mną.
– Och, Boże...
V zatrzymał biodra, bo nadszedł jego orgazm, a Jane razem z nim osiągnęła szczyt, jej
ciało pochłaniało jego członek, gdy pieścił jej szyję. Ta wymiana była uczciwa i dawała
spełnienie: ona w nim, a on w niej. To było słuszne. To było dobre.
Moja.
Gdy wszystko się skończyło, oboje ciężko oddychali.
– Wszystko w porządku? – spytał, świadom, że nigdy wcześniej nie zadał tego pytania
po seksie.
Gdy nie odpowiedziała, odsunął się trochę. Na jej bladej skórze dostrzegł ślady, które
tam zostawił: czerwone odciski jego dłoni. Prawie zawsze je zostawiał, bo lubił ostry seks,
potrzebował ostrego seksu. I nigdy nie przejmował się tym, co zostawiał na ciałach.
Tym razem jednak się przejął. Przejął się tym bardziej, że gdy otarł usta dłonią, zobaczył
na niej jej krew.
O Jezu... Było za ostro. O wiele za ostro.
– Jane, tak mi...
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Wspaniałe. – Potrząsnęła głową, a blond włosy zatańczyły przy jej policzkach. – To
było... wspaniałe.
– Jesteś pewna, że nic ci...
– Po prostu wspaniałe. Choć trochę boję się puścić tę umywalkę, żeby nie upaść.
Nagle poczuł się pijany ulgą.
– Nie chciałem cię skrzywdzić.
– Przytłoczyłeś mnie... ale w taki sposób, że gdybym miała przyjaciółkę od serca,
zadzwoniłabym do niej, żeby powiedzieć, że takiego seksu jeszcze nie doświadczyłam.
– Dobrze. To... dobrze.
Nie chciał opuszczać jej wnętrza, zwłaszcza słysząc takie słowa. Cofnął jednak biodra i
wysunął się z niej, uwalniając ją z uścisku.
Z tyłu wyglądała cudownie. Obezwładniająco wspaniale. Całkowicie przepięknie. Jego
wzwód tętnił jak serce, gdy naciągał na siebie spodnie od piżamy.
Powoli wyprostował Jane i przyjrzał się jej twarzy w lustrze. Oczy miała szkliste, usta
otwarte, policzki zaczerwienione. Ślad po ugryzieniu na szyi znajdował się dokładnie tam,
gdzie V chciał go zostawić – tam, gdzie wszyscy mogli go zobaczyć.
Obrócił ją twarzą do siebie i przeciągnął palcem po jej szyi, zbierając cienką strużkę krwi
sączącej się z nakłuć. Oblizał, rozkoszując się smakiem kobiety, i pragnąc więcej.
– Zamknę to, dobrze?
Przytaknęła, więc pochylił głowę. Czule przejechał językiem po śladach ugryzienia,
zamknął oczy i zatracił się w jej bliskości. Zapragnął następnym razem znaleźć się między jej
nogami i wgryźć się w żyłę biegnącą u styku ud. I na przemian pić jej krew i lizać jej skarb.
Przechylił się i odkręcił prysznic, później rozpiął jej koszulę. Jej piersi przykrywała biała
koronka, przez delikatny wzór przebijał róż. Pochylił się i zaczął ssać jej sutek przez delikatną
tkaninę. Nagrodziła go jękiem wzbierającym w krtani i dłonią w jego włosach.
Zamruczał i wsunął dłoń między jej nogi. Zostawił po sobie ślady na wnętrzach jej ud i,
choć mógł przez to wydać się okropnym sukinsynem, chciał, żeby tam pozostały. Chciał
zostawić tam spermę, chciał dać jej Jane jeszcze więcej.
O, tak, tak działał instynkt brońca. Pragnął, by nosiła go tak, jak nosiła swoją skórę.
Zdjął jej biustonosz i zaprowadził ją pod prysznic. Wszedł za nią do kabiny, czując pod
stopami chłodny marmur, mocząc spodnie od piżamy. Przesunął dłońmi przez krótkie blond
włosy, odsunął kosmyki z jej twarzy, zajrzał jej w oczy. Moja.
– Jeszcze cię nie pocałowałem – stwierdził.
Wygięła się w tył, wspierając się o jego klatkę, tak jak tego chciał.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– W usta rzeczywiście nie.
– Mogę?
– Proszę.
Rany, widok jej ust budził w nim niepokój. A to było dziwne. W życiu doświadczył już
tyle seksu, w tylu różnych rodzajach i kombinacjach, a jednak myśl o zwykłym pocałunku
wymazała to wszystko. Był prawiczkiem, jakim tak naprawdę nigdy nie był,
nieuświadomionym, na miękkich nogach.
– Zrobisz to wreszcie? – zapytała, gdy zamarł w bezruchu.
Jasny... gwint.
Uśmiechając się jak Mona Lisa, ujęła jego twarz w dłonie.
– Chodź tutaj.
Przyciągnęła go do siebie, przechyliła jego głowę i musnęła jego wargi swoimi. Ciało
Vrhednego przebiegł dreszcz. Już wcześniej czuł moc – swoją własną w mięśniach, jego
cholernej matki w przeznaczeniu, króla w swoim życiu, braci w pracy – ale nigdy nie
pozwolił, by któraś z nich nim owładnęła.
Jane owładnęła nim teraz. Trzymając w dłoniach jego twarz, miała nad nim całkowitą
kontrolę.
Przygarnął ją do siebie i mocniej przycisnął wargi do jej ust. Nigdy by nie uwierzył, że
zapragnie takiego słodkiego zjednoczenia, a już na pewno, że będzie je czcić. Gdy przerwali
pocałunek, czule ją namydlił, a potem spłukał pianę. Umył jej włosy. Obmył ją między
nogami.
Taka troskliwa opieka nad nią była niczym oddech... odruchowa funkcja ciała i umysłu, o
której nie musiał myśleć.
Zakręcił wodę, wytarł swoją kobietę, po czym wziął ją na ręce i zaniósł do łóżka.
Rozciągnęła się na czarnej pościeli, odrzucając ramiona za głowę i lekko rozsuwając nogi –
odziana tylko w zarumienioną skórę i mięśnie.
Przyglądała mu się spod przymkniętych powiek.
– Masz mokrą piżamę.
– Wiem.
– Jesteś sztywny.
– Jestem.
Wygięła się na łóżku, jakby fala przetoczyła się w górę jej ciała, od bioder do piersi.
– Masz zamiar coś z tym zrobić? Odsłonił kły i syknął:
– Jeśli mi pozwolisz.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Odsunęła nogę w bok i jego rogówki niemal zaczęły krwawić. Jej skarb lśnił wilgocią i to
na pewno nie od prysznica.
– Czy to wygląda jak odmowa? – zapytała.
Zdarł spodnie i znalazł się na niej w mgnieniu oka, całując ją głęboko i długo, unosząc jej
biodra, ustawiając się odpowiednio, zatapiając się w niej. O niebo lepiej było mieć ją tak, niż
gdyby była we śnie. A ona doszła dla niego raz... drugi... i znowu... jego serce pękło.
Po raz pierwszy uprawiał seks z kimś, kogo kochał.
Na myśl, że aż tak się odsłonił, ogarnęła go panika. Jak, u licha, mogło do tego dojść?
Ale w końcu to była jego ostatnia – no dobrze, jedyna – próba posmakowania miłości. A
ona i tak nie będzie nic pamiętać, więc nie było problemu. Ona nie skończy ze złamanym
sercem.
Do tego... brak wspomnień także i dla niego będzie bezpieczny. Trochę jak tamtej nocy,
gdy nawalili się z Ghromem i V zaczął opowiadać o matce.
Tylko dlaczego, do cholery, myśl o wyczyszczeniu pamięci Jane bolała go tak bardzo?
Boże, miała go opuścić tak szybko.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
25
25
25
25
PO DRUGIEJ STRONIE CORMIA WYSZŁA ZE ŚWIĄTYNI Najsamca i czekała, aż
przełożona zamknie ogromne, złote drzwi. Świątynia stała na szczycie pagórka, niczym
zdobna korona wieńcząca niewielkie wzgórze. Z tego miejsca widać było cały kompleks
Wybranek: białe budynki i świątynie, amfiteatr, brukowane uliczki. Przestrzenie między
budowlami pokrywała przycięta biała trawa, która nigdy nie rosła ani się nie zmieniała, i jak
zwykle niewiele widać było na horyzoncie. Zaledwie nieostre kontury białego lasu
stanowiącego granicę. Jedynym dodatkowym kolorem w tej kompozycji był blady błękit
nieba, ale i on rozmywał się w oddali.
– To koniec twojej lekcji – powiedziała przełożona, zdejmując z szyi elegancki
łańcuch z kluczami i zamykając drzwi. – Zgodnie z tradycją, gdy przyjdziemy po ciebie,
poddasz się pierwszemu z rytuałów oczyszczenia. Nim to nastąpi, powinnaś rozważać
otrzymaną łaskę i swoją służbę, która przyniesie pożytek nam wszystkim.
Słowa zostały wypowiedziane tym samym tonem, którym przełożona wyjaśniała Cormii,
co Najsamiec będzie robił z jej ciałem. Raz za razem. Kiedy tylko zapragnie.
W oczach przełożonej pojawił się błysk kalkulacji, gdy zakładała naszyjnik, a klucze
zadzwoniły, układając się między jej piersiami:
– Niech ci się dobrze wiedzie, siostro.
Gdy przełożona schodziła ze wzgórza, jej biała szata zlewała się z ziemią i budynkami.
Biała plama widoczna jedynie dlatego, że była w ruchu.
Cormia ukryła twarz w dłoniach. Przełożona powiedziała jej – nie, raczej zapewniła ją –
że to, czego doświadczy, leżąc pod Najsamcem, będzie bolało. A Cormia jej wierzyła.
Plastyczne detale były szokujące i dziewczyna obawiała się, że nie podoła ceremonii
połączenia, a to przyniosłoby wstyd wszystkim Wybrankom. Jako ich przedstawicielka
musiała spełnić ich oczekiwania i zachować się z godnością, w przeciwnym razie splamiłaby
uświęconą tradycję, której służyła.
Spojrzała przez ramię na świątynię i położyła dłoń na brzuchu. Była płodna, jak
wszystkie Wybranki po tej stronie. Mogła począć młode Najsamca już przy pierwszym
zbliżeniu.
Droga Pani w Zanikhu, dlaczego wybrali właśnie ją?
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Gdy się odwróciła, przełożona stała już u stóp wzgórza, zaskakująco maleńka w
porównaniu z budynkami, a przecież w rzeczywistości tak znacząca. To właśnie ona, a nie
ktoś lub coś innego, uosabiała to miejsce: wszystkie służyły Pani Kronik, lecz to przełożona
kierowała ich życiem. Przynajmniej do czasu przybycia Najsamca.
„Przełożona nie chce tego mężczyzny w swoim świecie”, pomyślała Cormia.
Właśnie dlatego to Cormia została przedstawiona Pani Kronik i wybrana. Ze wszystkich
kobiet, które mogły zostać wybrane, była najmniej otwarta, najmniej zachęcająca. Miała stać
się uosobieniem buntu przeciwko zmianie władzy.
Cormia zaczęła schodzić ze wzgórza, czując pod stopami pozbawioną jakiejkolwiek
temperatury białą trawę. Tylko jedzenie i napoje były ciepłe albo zimne.
Przez chwilę myślała nawet o ucieczce. Lepiej porzucić to, co znane, niż cierpieć w
sytuacjach opisanych przez przełożoną. Problem polegał na tym, że nie wiedziała, jak dotrzeć
na tamtą stronę. Wiedziała, że trzeba przejść przez prywatne przestrzenie Pani Kronik, ale co
dalej? A gdyby została pochwycona przez Jej Świątobliwość?
Nie do pomyślenia. Bardziej przerażające niż spółkowanie z Najsamcem.
Pogrążona w tych grzesznych myślach, przemierzała powoli tereny, które znała od
urodzenia. W kompleksie łatwo było się zgubić, bo wszystko wyglądało tak samo, pachniało
tak samo, sprawiało takie samo wrażenie. Bez jakiegokolwiek kontrastu. Granice
rzeczywistości były zbyt gładkie, by je pochwycić i wykorzystać, czy to duchowo, czy
fizycznie. Nikt nie miał tu oparcia. Człowiek był tylko powietrzem.
Przechodząc obok Skarbca, zatrzymała się na królewskich schodach i poświęciła myśl
przechowywanym wewnątrz klejnotom, jedynym prawdziwym barwom, jakie kiedykolwiek
widziała. Za zamkniętymi drzwiami znajdowały się kosze pełne cennych kamieni i choć
widziała je tylko raz czy dwa, bardzo dokładnie pamiętała kolory. Jej oczy nie mogły się
nacieszyć żywym błękitem szafirów ani intensywną zielenią szmaragdów, ani krwawą
czerwienią rubinów. Akwamaryny miały barwę nieba, dlatego nie pociągały jej aż tak bardzo.
Najbardziej polubiła soczyście żółte cytryny. Pozwoliła sobie dotknąć ich ukradkiem.
Jakąż radość dało jej szybkie wsunięcie dłoni do koszyka, widok światła odbijającego się od
kamieni. Gdy przesypywały się między jej palcami, jej dłoń nie mogła się nimi nacieszyć.
Nacieszyć tym radosnym, ukradkowym ruchem tym bardziej ekscytującym, że zakazanym.
Ogrzały ją, choć nie były cieplejsze niż reszta tej krainy.
Klejnoty nie były jedynym powodem, dla którego wizyta w Skarbcu była wielkim
zaszczytem. Przechowywano tam również pod szkłem przedmioty z Drugiej Strony, zebrane,
ponieważ odgrywały kluczową rolę w historii rasy lub dlatego, że stały się własnością
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Wybranek. Choć Cormia nie zawsze wiedziała, na co patrzy, rzeczy te były niczym
objawienie. Kolory. Tekstury. Obce przedmioty z obcych miejsc.
Jak na ironię ją najbardziej pociągała stara księga. Na zniszczonej okładce widniał
wytarty już tłoczony napis: HARDHY, SYN MROKHA.
Cormia zmarszczyła brwi i uświadomiła sobie, że widziała już to imię... w sali Bractwa
Czarnego Sztyletu, w bibliotece.
Dziennik brata. Dlatego go zachowano.
Wpatrując się w zamknięte drzwi, zapragnęła znaleźć się w dawnych czasach, gdy
Skarbiec był otwarty i każdy mógł do niego wejść, tak jak i do biblioteki. Ale to było jeszcze
przed atakiem.
Napaść zmieniła wszystko. Nikczemni członkowie rasy przybyli tu z odległej strony,
uzbrojeni i pragnący łupów. A jednak weszli przez portal, teraz zamknięty, i rzucili się na
Skarbiec. Poprzedni Najsamiec zginął, chroniąc kobiety; położył trzech najeźdźców, nim
oddał życie.
Podejrzewała, że był jej ojcem.
Po tym okropnym wydarzeniu Pani Kronik zamknęła portal, a każdy przybywający tu
musiał przejść przez jej prywatny dziedziniec. Dodatkowo zamknięto też Skarbiec, a kluczy
pilnowała przełożona. Otwierano go sporadycznie, tylko wtedy, gdy klejnoty były potrzebne
Pani Kronik.
Dziewczyna usłyszała szuranie i spojrzała w stronę drogi pod kolumnadą. Ujrzała postać
ubraną od stóp do głów w czarną szatę, utykającą na jedną nogę, niosącą w zakrytych
dłoniach stos ręczników.
Odwróciła się i ruszyła naprzód, pragnąc oddalić się zarówno od świątyni Najsamca, jak i
od tej kobiety. Dotarła najdalej jak mogła, aż nad brzeg sadzawki refleksji.
Woda była czysta i idealnie spokojna, niczym lustro odbijające niebo. Chciała zanurzyć
w niej stopę, ale było to zabronione...
Nagle rozległ się jakiś dźwięk.
Początkowo nie była pewna, co właściwie usłyszała, ani czy w ogóle coś słyszała.
Nikogo nie było w zasięgu wzroku, tylko Krypta Młodych i biały las wyznaczający granice
sanktuarium. Czekała. Gdy dźwięk się nie powtórzył, uznała go za wytwór swojej wyobraźni
i ruszyła dalej.
Choć się bała, coś przyciągało ją do Krypty, gdzie czczono niemowlęta, które nie
przeżyły porodu.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Dreszcz niepokoju przebiegł jej po plecach. W tym jednym miejscu nigdy nie była. Nie
była tu zresztą żadna z Wybranek. Wszystkie unikały tego prostego budynku za białym
ogrodzeniem. Smutek był tu tak namacalny, jak czarne atłasowe wstążki przywiązane do
klamek.
„Droga Pani w Zanikhu, pomyślała, mój los wkrótce też być może zostanie tu
pogrzebany, gdyż nawet wśród dzieci Wybranek wiele niemowląt umierało”. Zaiste, jakaś jej
cząstka zostanie tu pogrzebana, a po niej kolejna, i jeszcze jedna, aż pozostanie z niej tylko
pusta skorupa. Fakt, że nie mogła zdecydować się na ciążę, że „nie” było zakazane jako słowo
i jako myśl, że jej potomstwu przypadnie ta sama rola, która jej jest przypisana, sprawił, że
ujrzała w tym samotnym grobie samą siebie zamkniętą pomiędzy zwłokami najmniejszych.
Otuliła się szczelniej szatą i zadrżała, wpatrując się w bramę. Wcześniej uważała to
miejsce za niepokojące, bo sprawiało wrażenie, że ci kochani byli samotni nawet w Zanikhu,
choć powinni zaznać tam radości i spokoju.
Teraz świątynia ją przerażała.
Znów rozległ się słyszany przez nią wcześniej dźwięk. Z wrażenia odskoczyła, gotowa
uciekać od błąkających się tu, płaczących duchów.
Tylko że to nie był duch dziecka. Ktoś najzwyczajniej próbował złapać oddech. Dźwięk
wcale nie duchowy, jak najbardziej realny.
Cicho skręciła za róg.
Na trawie siedziała Layla, obejmując ramionami przyciągnięte do piersi kolana.
Pochylała głowę, jej ramiona drżały, a szata i włosy były przemoczone.
– Siostro moja? – szepnęła Cormia. – Co ci jest? Layla szybko podniosła głowę i otarła
łzy z policzków.
– Odejdź. Proszę.
Cormia podeszła bliżej i przyklękła.
– Powiedz mi. Co się stało?
– Nic, o czym...
– Laylo, porozmawiaj ze mną. – Pragnęła jej dotknąć i pocieszyć, ale to było
zabronione, a ona nie chciała pogorszyć nastroju dziewczyny. Dlatego zamiast
dotykiem, posłużyła się łagodnym głosem i słowami. – Moja siostro, złagodzę twój ból.
Porozmawiaj ze mną. Proszę.
Wybranka potrząsnęła blond włosami, jeszcze bardziej rozluźniając zrujnowany kok.
– Zawiodłam.
– Jak?
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Ja... zawiodłam. Tej nocy nie dałam przyjemności. Zostałam odrzucona.
– Przez kogo?
– Przez samca, którego przemianę obserwowałam. Był gotowy do obcowania, ale gdy
go dotknęłam, stracił wolę. – Layla zaczęła łkać. – Powinnam... Powinnam zgłosić
królowi, co zaszło, tak każe tradycja. Powinnam to zrobić przed odejściem, ale byłam
przerażona. Jak mam to powiedzieć Jego Wysokości? A przełożona? – Spuściła głowę,
jakby zabrakło jej sił. – Najlepsi uczyli mnie dawać przyjemność. A ja wszystkich
zawiodłam.
Cormia zaryzykowała i położyła dłoń na ramieniu Layli, myśląc, że zawsze jest tak samo.
Ciężar odpowiedzialności za wszystkie Wybranki spadał na ramiona jednej kobiety, która
występowała oficjalnie w ich imieniu. Nie istniał więc prywatny czy osobisty wstyd, tylko
wielki ciężar porażki.
– Siostro moja...
– Po rozmowie z królem i przełożoną powinnam poddać się refleksji.
Och, nie... Refleksja oznaczała siedem cykli bez jedzenia bez światła, bez kontaktów z
kimkolwiek, była pokutą za naruszenie najwyższego porządku. Najgorsza była, jak Cormia
słyszała, ciemność, bo Wybranki były głodne światła.
– Siostro, jesteś pewna, że cię nie pragnął?
– Ciała samców nie kłamią. Miłosierna Pani... może to i dobrze. Może nie
potrafiłabym dać mu przyjemności. – Bladozielone oczy spojrzały w inną stronę. –
Dobrze, że nie byłam twoją instruktorką. Znam tylko teorię, nie praktykę, więc nie
potrafiłabym cię niczego nauczyć.
– Wolałabym, żebyś to ty nią była.
– Więc jesteś niemądra. – Oblicze Wybranki nagle się postarzało, stało się odwieczne.
– A ja pojęłam tę lekcję. Powinnam wycofać się z grupy ehros, skoro nie jestem w
stanie podtrzymać zmysłowych tradycji.
Martwe cienie w oczach Layli nie spodobały się Cormii.
– A może to była jego wina?
– Nie może być mowy o jego winie. Nie był ze mnie zadowolony. To moje brzemię,
nie jego. – Otarła łzę. – Musisz wiedzieć, że nie istnieje porażka większa od zmysłowej.
Nic nie rani bardziej niż odrzucenie twojej nagości i twojego pragnienia jedności przez
tego, z którym chcesz się połączyć... Odtrącenie, gdy nie jesteś przyodziana, jest
najgorszym rodzajem odtrącenia. Dlatego powinnam odejść z ehros, nie tylko ze
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
względu na ich tradycje, ale ze względu na mnie. Nie chcę już przez to przechodzić.
Nigdy. A teraz odejdź, proszę, i nic nie mów. Muszę się pozbierać.
Cormia chciała zostać, ale sprzeczka wydawała się nie na miejscu. Wstała, zdjęła
wierzchnią szatę i okryła nią ramiona siostry.
Layla spojrzała na nią zaskoczona.
– Zaiste, nie jest mi zimno.
Ale mówiąc to, otuliła się szczelniej.
– Niech ci się wiedzie, siostro moja. – Cormia odwróciła się i przeszła obok sadzawki
refleksji.
Unosząc oczy ku mlecznobłękitnemu niebu, pragnęła krzyczeć.
Vrhedny zsunął się z Jane i ułożył ją na swojej piersi. Lubił czuć ją po swojej lewej
stronie, dzięki temu ręka, którą walczył, była wolna i mógłby jej w razie czego bronić. Leżał
skupiony jak nigdy dotąd, jak nigdy jeszcze pewien, jaki jest jego cel. Jego jedynym
zadaniem było utrzymanie jej przy życiu, całej i zdrowej, a siła, z jaką tego się trzymał
sprawiała, że wreszcie czuł się kompletny.
Był tym, kim był, i to dzięki niej.
W tym krótkim czasie, który spędzili razem, Jane zdążyła wcisnąć się do sekretnej
komnaty w jego sercu, wyrzucić stamtąd Butcha i dokładnie zamknąć za sobą wszystkie
zamki. I to było dobre. To ich dopasowanie było dobre.
Zamruczała coś pod nosem i mocniej się w niego wtuliła. Gładząc jej plecy, myślał o
swojej pierwszej walce, o starciu, po którym przeżył swój pierwszy raz.
W obozie wojennym samcom po przemianie dawano niewiele czasu na zebranie sił. Mimo
to V był zaskoczony, gdy ojciec niemal natychmiast stanął przed nim i oznajmił, że ma stanąć
do walki. Powinni dać mu chociaż dzień na pozbieranie sil.
Krhviopij uśmiechnął się, ukazując kły.
– Staniesz naprzeciw Grodhta.
Był to żołnierz, któremu V ukradł wtedy jelenią nogę. Grubas walczący młotem.
Choć był potwornie zmęczony, a na nogach trzymała go tylko duma, V poszedł na ring.
Był to nierówny, okrągły lej w podłodze jaskini, wyglądający tak, jakby jakiś gigant w
przypływie furii uderzył pięścią w ziemię. Dno i sięgające pasa ściany były brązowe od
przelanej tu krwi, bo walka trwała aż do padnięcia jednego z przeciwników. Wszystkie ciosy
były dozwolone, a jedyna zasada dotyczyła tego, co czekało przegranego.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Vrhedny wiedział, że nie jest jeszcze gotowy do walki. Pani w Zanikhu, ledwie udało mu
się zejść na ring, nie przewracając się. Ale przecież o to chodziło, prawda? Jego ojciec
przygotował genialny plan umożliwiający mu zachowanie władzy absolutnej. V mógł wygrać
tylko w jeden sposób, używając dłoni, ale wtedy wszyscy zobaczyliby to, co jak na razie było
tylko plotką I z pewnością by go odepchnęli. A gdyby przegrał? Przestałby zagrażać ojcu. W
obu sytuacjach pozycja Krhviopija pozostałaby niezachwiana i niepodważona przez
dojrzałego już syna.
Gruby żołnierz z bojowym okrzykiem wskoczył na ring, wymachując przy tym młotem. Na
skraju ringu stanął Krhviopij.
– Jaką broń powinienem dać memu synowi? – zapytał zebrany tłum. – Myślę, że... –
Spojrzał na wspartą na miotle jedną z kuchennych samic. – Daj mi ją
Kobieta rzuciła się spełnić rozkaz i upuściła miotłę u stóp Krhviopija. Gdy schyliła się,
żeby ją podnieść, kopnął ją w bok, jak gałąź zawadzającą mu na drodze.
– Weź to, mój synu. I módl się do Pani Kronik, byś nie poczuł tego po swojej porażce.
Przy akompaniamencie śmiechu zebranych V złapał drewnianą rączkę.
– Zwarcie!– warknął Krhviopij.
Tłum zawiwatował, a ktoś chlusnął na Vrhednego resztki piwa. Ciepły płyn oblał jego
gole plecy i spłynął na równie nagi tyłek Gruby żołnierz uśmiechnął się, odsłaniając
wysunięte z górnej szczęki kły. Zaczął krążyć wokół V, obracając młotem zawieszonym na
końcu łańcucha. Słychać było cichy gwizd powietrza.
V obserwował przeciwnika. Z całych sił próbował odzyskać kontrolę nad nogami. Skupił
uwagę na prawym ramieniu samca. Napięcie mięśni poprzedzało rzut młotem. Kącikami oczu
obserwował też tłum. Mogli w niego rzucić czymś mniej przyjemnym niż piwo.
Pojedynek okazał się nie tyle walką, co turniejem uników. V był nie najlepszy w
defensywie, a wszystkie ataki inicjował przeciwnik. Podczas gdy grubas popisywał się
biegłością w posługiwaniu się ulubioną bronią, V uczył się przewidywalności jego zachowań i
poznawał rytm młota. Choć samiec był niezwykle silny, musiał szeroko rozstawiać nogi,
ilekroć posyłał przed siebie najeżony kolcami młot wielkości ludzkiej głowy. V poczekał na
kolejne takie ustawienie się przeciwnika i wtedy właśnie zaatakował. Okręcił miotłę i walnął
kijem prosto w wielkie przyrodzenie żołnierza.
Samiec zaryczał, upuścił młot i ścisnął razem kolana. V nie tracił ani chwili. Podniósł
miotłę na wysokość ramion i uderzył z całych sił, trafiając przeciwnika w skroń i powalając
go nieprzytomnego na ziemię.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Wiwaty ucichły, a po chwili jedynymi dźwiękami były szelesty rozmów i ciężki oddech V.
Chłopak upuścił miotłę i przeszedł przez przeciwnika, gotowy opuścić ring. Buty ojca
zablokowały mu wyjście. Oczy Krhviopija zwęziły się do grubości ostrza.
– Nie skończyłeś.
– On już nie wstanie.
– Nie o to chodzi. – Krhviopij wskazał głową leżącego żołnierza. – Wykończ go.
Słuchając jęków przeciwnika, V bacznie patrzył na ojca. Gdyby odmówił, Krhviopij mimo
wszystko by wygrał. V czekałoby odrzucenie, choć może nie takie, jakie ojciec planował.
Stałby się celem z tej prostej przyczyny, że okazał się mięczakiem. Gdyby jednak wykończył
przeciwnika, jego pozycja w obozie byłaby bezpieczna – przynajmniej do następnej próby.
Zmęczenie wzięło nad nim górę. Czy jego życie zawsze będzie tak niebezpiecznie
balansowało?
Krhviopij uśmiechnął się i głośno powiedział:
– Ten sukinsyn, który nazywa siebie moim synem, najwyraźniej nie ma kręgosłupa.
Może łono jego matki pochłonęło nasienie kogoś innego?
Tłum się roześmiał, ktoś zawołał:
– śaden z twoich synów nie zawahałby się w takiej chwili!
– A w trakcie walki mój prawdziwy syn nie zaatakowałby tak tchórzliwie w najczulsze
miejsce samca. – Krhviopij spojrzał w oczy swoich żołnierzy. – Słabi muszą zwodzić, bo
brak im siły.
Vrhedny zaczął się dusić, jakby już czuł ręce ojca zaciśnięte na swoim gardle, jego
oddech znów przyspieszył, złość wezbrała w jego piersi, a serce podjęło jej rytm. Spojrzał na
grubego żołnierza... pomyślał o książkach, które ojciec kazał mu spalić... o chłopcu, który
poszedł jego śladem... i o tysiącach okrutnych i niewdzięcznych zdarzeń, które go spotkały w
trakcie całego życia.
Płonąca w V złość dodała mu szybkości i nim zdał sobie sprawę z tego, co robi,
przewrócił tłustego żołnierza na brzuch.
Wziął samca. Na oczach ojca. Na oczach całego obozu.
Był przy tym niezwykle brutalny.
Po wszystkim odsunął się na bok śołnierz pokryty był krwią i potem V, i tym, co zostało z
jego szału.
Bez słowa opuścił ring i choć nie wiedział, jaka jest pora dnia, pobiegł prosto do wyjścia
z jaskini. Gdy wybiegł na wolność, zimna noc obejmowała panowanie nad światem, a łagodny
blask na południu palił go w twarz.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Padł na kolana i zwymiotował. Potem jeszcze raz i jeszcze.
– Jesteś żałosny. – W głosie Krhviopija słychać było znudzenie... ale to był tylko pozór.
Choć Vrhedny zrobił żołnierzowi to, co powinien, jego ucieczka była aktem
tchórzostwa. A dowodu na to ojciec przecież pragnął.
Krhviopij przymknął oczy.
– Nigdy nie będziesz ode mnie lepszy, chłopcze. Tak jak nigdy się ode mnie nie
uwolnisz. Zawsze będę rządził twoim życiem...
W przypływie nienawiści V poderwał się i rzucił na ojca, wyciągając przed siebie
świecącą dłoń. Krhviopij zesztywniał. Elektryczny szok przeszył jego wielkie ciało i obaj
zwalili się na ziemię. Vrhedny leżał na ojcu. Działając instynktownie, położył świetliście białą
dłoń na jego krtani i zacisnął
Twarz Krhviopija przybrała barwę krwistej czerwieni, a V poczuł kłucie w oczach i na
chwilę wizja zastąpiła rzeczywistość.
Widział śmierć ojca. Tak wyraźnie, jakby był jej świadkiem. Słowa popłynęły z jego ust,
choć nie był świadom, że je wypowiada.
– Twój koniec nastąpi w ścianie ognia, wywołany bólem, który znasz. Będziesz płonął,
aż nie zostanie z ciebie nic poza dymem, który rozwieje wiatr.
Na twarzy ojca pojawił się wyraz prawdziwego przerażenia.
Jakiś żołnierz podniósł V za ramiona i trzymał go w powietrzu machającego stopami nad
ośnieżoną ziemią.
Krhviopij zerwał się na nogi z poczerwieniałą twarzą, nad górną wargą perlił mu się pot
Dyszał ciężko jak zajeżdżony koń, z nosa i ust wydobywały mu się białe chmury.
V podejrzewał, że zatłucze go na śmierć.
– Przynieście mi nóż – warknął jego ojciec.
Vrhedny przetarł twarz. śeby nie myśleć o tym, co nastąpiło później, zmusił się do
myślenia, co czuł wtedy, podczas tego pierwszego razu z żołnierzem. Trzysta lat później
wciąż widział to jako pogwałcenie innego samca, choć przecież taki był porządek rzeczy w
obozie.
Spojrzał na leżącą przy nim Jane i uznał, że jeśli o niego chodzi, to dopiero dziś tak
naprawdę był jego pierwszy raz. Choć wielokrotnie uprawiał przecież seks, i to na różne
sposoby i z różnymi ludźmi, zawsze polegało to tylko na braniu mocy – mocy płynącej ku
niemu, mocy, którą się karmił, by mieć pewność, że już nikt nigdy nie położy go na plecach i
nie zwiąże, by zrobić mu jakieś świństwo.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Ta noc nie pasowała do wzoru. Seks z Jane był prawdziwą wymianą: ona oddała mu
siebie, a on w zamian podarował jej swoją cząstkę.
V skrzywił się. Cząstkę, nie całego siebie.
śeby to zrobić, musieliby być w jego drugim mieszkaniu. I... cholera, zabierze ją tam.
Choć sama myśl o tym przyprawiała go o ciarki, przyrzekł, że nim zniknie z jego życia,
podaruje jej coś, czego jeszcze nikomu nie dał.
Czego już nikomu nie da.
Chciał się odpłacić za zaufanie, jakim go obdarzyła. Była silną osobą, silną samicą, a
jednak w seksie powierzyła się jego opiece – wiedziała przecież, że lubi ostry seks i
dominowanie, i że fizycznie jest od niego o wiele słabsza.
Jej zaufanie powaliło go na kolana. Musiał je jej zwrócić, zanim odejdzie.
Zamrugała i jej oczy napotkały jego spojrzenie. Odezwali się jednocześnie.
– Nie chcę, żebyś odeszła.
– Nie chcę cię opuszczać.