background image

21

21

21

21    

FURIATH  ODZYSKAŁ  PRZYTOMNOŚĆ,  ale  się  nie  poruszył.  Co  miało  sens,  biorąc 

pod  uwagę  fakt,  Ŝe  połowa  jego  twarzy  sprawiała  wraŜenie  spalonej.  Wziął  kilka  głębokich 

wdechów  i  podniósł  dłoń  do  źródła  pulsującego  bólu.  Od  czoła  do  szczęki  był  zawinięty  w 

bandaŜe. Musiał wyglądać jak statysta z Ostrego dyŜuru. 

Powoli usiadł, aŜ zadudniło mu w głowie. 

Przyjemnie. 

Zsuwając stopy, rzucił wyzwanie prawu grawitacji i przez chwilę rozwaŜał, czy da radę 

się  z  nim  zmierzyć.  Postanowił  spróbować  i  –  wbrew  wszystkiemu  –  chwiejnie  doszedł  do 

drzwi. 

W jego stronę obróciły się dwie pary oczu, jedne diamentowe, drugie zielone. 

–  Cześć – przywitał się. 

Samica V podeszła do niego, mierząc go wzrokiem, jak przystało na lekarza. 

–  BoŜe,  nie  wierzę,  Ŝe  tak  szybko  się  pozbierałeś.  Powinieneś  jeszcze  leŜeć 

nieprzytomny, a ty juŜ chodzisz. 

–  Chcesz  sprawdzić  opatrunki?  –  Gdy  przytaknęła,  usiadł  na  ławce,  a  ona  ostroŜnie 

odwinęła bandaŜe. Mrugając, spojrzał na Vrhednego. – Powiedziałeś juŜ o tym Z? 

Brat potrząsnął głową. 

–  Nie widziałem się z nim, a Rankohr nie mógł się dodzwonić, bo wyłączył telefon. 

–  Czyli Ŝadnych wieści od Agrhesa? 

–  Do  mnie  nic  nie  dotarło.  Ale  do  świtu  została  tylko  godzina,  więc  lepiej,  Ŝeby 

niedługo wrócili. 

Lekarka cicho gwizdnęła. 

–  Zupełnie  jakby  skóra  zrastała  się  na  moich  oczach.  Mogę  załoŜyć  ci  jeszcze 

opatrunek? 

–  Jeśli chcesz. 

Kiedy zniknęła w gabinecie, V powiedział: 

–  Musimy pogadać, bracie. 

–  O czym? 

–  Sądzę, Ŝe wiesz. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

Cholera.  Reduktor.  A  z  bratem  takim  jak  V  udawanie  idioty  nie  miało  sensu.  Zawsze 

jednak pozostawało kłamstwo. 

–  Zrobiło się ostro. 

–  Chrzanisz.  Nie  moŜesz  tak  ryzykować.  Furiath  cofnął  się  w  myślach  o  kilka 

miesięcy. 

–  Spędziłem  trochę  czasu  na  jednym  z  ich  stołów,  V.  Mogę  cię  zapewnić,  Ŝe  nie 

przestrzegają konwencji genewskiej. 

–  Ale dostałeś dziś po dupie, bo zacząłeś się popisywać przed tym zabójcą. MoŜe nie? 

Jane wróciła z opatrunkami. Dzięki Bogu. Gdy skończyła go bandaŜować, wstał. 

–  Idę do siebie. 

–  Pomóc ci? – spytał V ostrym głosem. Jakby powstrzymywał się przed wyrzuceniem 

z siebie całego mnóstwa słów. 

–  Nie trzeba. Znam drogę. 

–  Skoro i tak musimy wracać, urządźmy sobie wycieczkę. Powolną wycieczkę. 

Cholernie dobry pomysł. Ból głowy był zabójczy. 

W  połowie  tunelu  Furiath  zdał  sobie  sprawę,  Ŝe  nikt  nie  obserwował  ani  nie  pilnował 

lekarki. Zresztą, do licha z tym, nie wyglądało na to, Ŝeby planowała ucieczkę. 

Prawdę mówiąc, szła krok w krok z V. 

Zastanawiał się, czy któreś z nich zdaje sobie sprawę, Ŝe wyglądają tak, jakby byli parą. 

Gdy tylko dotarli do drzwi prowadzących do rezydencji, Furiath poŜegnał się, nie patrząc 

V w oczy. Wspiął się po niskich schodach, opuścił tunel i wszedł do holu. 

Miał wraŜenie, Ŝe jego sypialnia znajduje się na drugim końcu miasta, a nie po prostu u 

szczytu schodów, a wyczerpanie powiedziało mu, Ŝe potrzebuje krwi. Uprzykrzony głód. 

W pokoju wziął prysznic i wyciągnął się na łóŜku. Wiedział, Ŝe powinien zadzwonić po 

jedną  z  samic,  które  go  dokrwiały,  ale  tak  bardzo  mu  się  nie  chciało.  Zamiast  podnieść 

słuchawkę, zamknął oczy i opuścił ręce. Jego dłoń trafiła na ksiąŜkę o broni palnej, tę samą, z 

której tego wieczoru uczył. Tę z jego rysunkiem. 

Drzwi  otworzyły  się  bez  pukania,  co  zwiastowało  przyjście  Zbihra.  Z  informacjami. 

Furiath podniósł się tak gwałtownie, Ŝe mózg zakręcił mu się w czaszce i zachlupotał, groŜąc 

wylaniem się przez uszy. Podniósł dłoń do opatrunku. Ból przeszył go jak włócznia. 

–  Co z Bellą? 

Oczy Z przypominały czarne dziury. 

–  Co ty sobie, do cholery, wyobraŜasz! 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

–  Co proszę? Nadstawiać się z powodu... – Furiath skrzywił się z bólu, więc Z ściszył 

głos i zamknął drzwi. Milczenie nie poprawiło mu jednak nastroju. Ściszonym głosem 

wykrztusił:  –  Do  cholery,  nie  wierzę,  Ŝe  zgrywałeś  Kubę  Rozpruwacza  i  dostałeś  po 

dupie... 

–  Powiedz, co z Bellą? 

Z wymierzył palec w pierś Furiatha. 

–  MoŜe  byś  tak  mniej  czasu  spędzał  na  martwieniu  się  o  moją  krwiczkę,  a więcej na 

trosce o własny tyłek? Wiesz, co mam na myśli. 

W przypływie bólu Furiath zamknął zdrowe oko. Brat miał oczywiście rację. 

–  Cholera – wypluł Z w panującej ciszy. – Po prostu... cholera. 

–  Masz  absolutną  rację.  –  Furiath  zauwaŜył,  Ŝe  zaciska  dłoń  na  ksiąŜce  i  zmusił  się, 

Ŝeby ją puścić. 

Denerwujące  klikanie  kazało  Furiathowi  spojrzeć  w  górę.  Z  bawił  się  klapką  telefonu, 

podnosząc ją i opuszczając. 

–  Mogłeś zginąć. 

–  Ale nie zginąłem. 

–  Marna pociecha. Przynajmniej dla jednego z nas. Co z twoim okiem? Lekarka V je 

uratowała? 

–  Nie wiem. 

Z podszedł do okna. Rozsunął cięŜkie, aksamitne zasłony i wyjrzał na taras i basen. Na 

jego  pokiereszowanej  twarzy  wyraźnie  malowało  się  napięcie:  zacisnął  szczęki,  zmarszczył 

brwi.  Dziwne...  Zawsze  to  Z  był  o  włos  od  śmierci.  A  teraz  Furiath  stał  na  tej  wąskiej, 

niewiarygodnie śliskiej krawędzi Ten, który wcześniej się trapił, sam stał się przyczyną trosk. 

–  Nic  mi  nie  będzie  –  skłamał,  nachylając  się  nad  plecakiem,  z  którego  wyciągnął 

czerwonawy susz i bibułki. Szybko zrobił grubego skręta, zapalił i natychmiast ogarnął 

go fałszywy spokój, dobrze znany jego ciału. – To tylko nieudana noc. 

Z zaśmiał się, choć raczej z goryczą niŜ radośnie. 

–  Mieli rację. 

–  Kto? 

–  Pomstha to zdzira. – Zbihr odetchnął głęboko. – jeśli ty zginiesz, ja... 

–  Nie  zginę.  –  Znowu  się  zaciągnął,  nie  chcąc  słuchać  Ŝadnych  przysiąg.  –  Lepiej 

powiedz mi, co z Bellą. 

–  Musi leŜeć. 

–  O BoŜe. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

–  Ale  jest  dobrze.  –  Z  potarł  krótko  przystrzyŜone  włosy.  –  To  znaczy,  jeszcze  nie 

straciła młodego i jeŜeli będzie odpoczywać, to go donosi. 

–  Jest w twoim pokoju? 

–  Aha, muszę zanieść jej coś do jedzenia. Wolno jej wstawać na godzinę dziennie, a ja 

nie chcę dawać jej pretekstu do opuszczania łóŜka. 

–  Cieszę się, Ŝe... 

–  Cholera, braciszku. Ty teŜ tak się czułeś? Furiath zmarszczył brwi i postukał skrętem 

nad popielniczką. 

–  O co ci chodzi? 

–  Mam  cholerny  mętlik  w  głowie.  Przez  te  kłopoty  wszystko,  cokolwiek  bym  robił, 

wydaje mi się tylko w połowie rzeczywiste. 

–  Bella... 

–  Nie  chodzi  mi  tylko  o  nią.  –  Oczy  Z,  znów  Ŝółte,  bo  złość  juŜ  mu  przechodziła, 

błądziły po pokoju. – Chodzi o ciebie. 

Furiath  skupił  się  na  podniesieniu  skręta  do  ust  i  zaciągnięciu  się.  Wypuszczając  dym, 

szukał słów, które uspokoiłyby jego bliźniaka. Znalazł ich niewiele. 

–  Ghrom  chce  się  spotkać  o  zmroku  –  powiedział  Z,  wyglądając  przez  okno.  –  Ze 

wszystkimi. 

–  W porządku. 

Po  wyjściu  Z,  Furiath  otworzył  ksiąŜkę  i  wyjął  z  niej  narysowany  przez  siebie  portret 

Belli.  Głaskał  kciukiem  policzek  jej  podobizny,  wpatrując  się  w  nią  zdrowym  okiem.  Cisza 

go dławiła, ściskała w klatce piersiowej. 

Biorąc wszystko pod uwagę, być moŜe juŜ przekroczył tę krawędź, a teraz staczał się z 

góry  swojej  destrukcji,  obijając  się  o  kamienie  i  drzewa,  podskakując  i  łamiąc  członki, 

czekając na ostateczny cios. 

Zgasił skręta. Rozpadanie się przypominało zakochiwanie: i jedno, i drugie odzierało ze 

wszystkiego i zostawiało samo jądro człowieka. 

I jeśli jego niewielkie doświadczenie pozwalało mu odwaŜyć się na ocenę, oba kończyły 

się tak samo boleśnie. 

John  wpatrywał  się  w  reduktora,  który  pojawił  się  dosłownie  znikąd,  i  nie  mógł  się 

poruszyć. Nigdy jeszcze nie uczestniczył w wypadku samochodowym, ale miał wraŜenie, Ŝe 

sytuacja  była  podobna.  Człowiek  sobie  spokojnie  jedzie,  aŜ  nagle  wszystko,  o  czym  myślał 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

przed  skrzyŜowaniem,  schodzi  na  dalszy  plan,  zastąpione  przez  kolizję,  która  staje  się 

jedynym priorytetem. 

Cholera, naprawdę zalatywało od nich zasypką dla niemowląt. 

Na  szczęście  ten  nie  miał  jeszcze  płowej  czupryny,  co  znaczyło,  Ŝe  był  świeŜym 

rekrutem. Prawdopodobnie tylko dlatego John i jego przyjaciele wyszli z tego Ŝywi. 

Khill  i  Blasth  wysunęli  się  do  przodu,  blokując  dostęp  do  Johna,  ale  wtedy  z  cienia 

wyłonił  się  drugi  reduktor,  niczym  szachowa  figura  przesunięta  niewidzialną  dłonią.  Ten 

równieŜ miał ciemne włosy. 

BoŜe, byli wielcy. 

Pierwszy z nich spojrzał na Johna. 

–  Lepiej stąd zmykaj, synku. Nie ma tu dla ciebie miejsca. 

Jasny gwint, nie wiedzieli, Ŝe jest pre–transem. Mieli go za człowieka. 

–  Właśnie – rzucił Khill, szturchając Johna w ramię. – Dostałeś swoją działkę. A teraz 

się stąd wynoś, szczylu. 

Ale on nie mógł zostawić swoich... 

–  Powiedziałem,  wypierdalaj  stąd!  –  Khill  popchnął  go  i  John  poleciał  na  leŜące  na 

stosie bele brezentu, wielkie jak kanapy. 

Cholera,  jeśli  zwieje,  będzie  tchórzem.  Ale  jeśli  zostanie,  nie  będzie  z  niego  Ŝadnego 

poŜytku,  a  nawet  przeciwnie.  Nienawidząc  siebie,  pobiegł  więc  najszybciej,  jak  zdołał, 

kierując  się  prosto  do  Zero  Sum.  Jak  idiota  zostawił  swój  plecak  u  Blastha,  więc  nie  mógł 

zadzwonić  do  domu.  Szukanie  któregoś  z  braci,  licząc  na  to,  Ŝe  poluje  gdzieś  w  okolicy, 

byłoby  tylko  stratą  czasu.  Przychodziła  mu  na  myśl  wyłącznie  jedna  osoba,  która  mogła  im 

teraz pomóc. 

Przy wejściu do klubu od razu podszedł do bramkarza. 

Xhex. Muszę się widzieć z Xhex. Pozwól mi... 

–  Co ty, u licha, wyprawiasz, młody? – zdenerwował się bramkarz. 

John powtarzał bezgłośnie imię Xhex, cały czas migając przy tym dłońmi. 

–  Dobra,  zaczynasz  mnie  wkurzać.  –  Bramkarz  pochylił  się  nad  nim.  –  Zmiataj  stąd 

albo zadzwonię po twoją mamusię i tatusia. 

Chichoty za plecami jeszcze bardziej zaniepokoiły Johna. 

Proszę. Muszę się widzieć z Xhex... 

Z oddali dobiegł go dźwięk, który mógł być piskiem opon lub krzykiem. Gdy zerwał się 

biegiem w tamtą stronę, cięŜki glock Blastha obijał mu się o udo. 

Nie miał telefonu, Ŝeby wysłać SMS–a, nie miał jak się dogadać. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

Ale miał magazynek ołowiu w tylnej kieszeni. 

Pobiegł z powrotem na plac, lawirując między zaparkowanymi równolegle samochodami, 

cięŜko oddychając, przebierając nogami tak szybko, jak tylko zdołał. W głowie mu łupało, ból 

nasilił  się  tak  bardzo,  Ŝe  aŜ  przyprawiał  go  o  mdłości.  Skręcił  za  róg,  ślizgając  się  na 

rozsypanym Ŝwirze. 

Cholera! Blasth leŜał na ziemi, na jego piersi siedział reduktor i obaj zawzięcie walczyli o 

coś, co wyglądało jak sztylet. Khill skierował swój nóŜ w kierunku drugiego napastnika, ale 

siły  między  nimi  były,  zdaniem  Johna,  zbyt  wyrównane.  Wcześniej  czy  później  któryś  z 

nich... 

Khill oberwał w twarz prawym sierpowym. Wprawiło go to w ruch obrotowy, zakręciło 

jego głową jak bąkiem, a ta pociągnęła za sobą całe ciało w piruet. 

W tej chwili coś dotarło do Johna, jakby nagle nawiedził go jakiś duch. Dawna wiedza. 

Taka,  która  przychodziła  z  doświadczeniem,  na  które  John  był  jeszcze  o  wiele  za  młody. 

Poprowadziła  jego  dłoń  w  głąb  tylnej  kieszeni.  Wyciągnął  glocka,  odbezpieczył  go  i  ujął 

obiema rękami. 

Wyprostował  ręce  i  broń.  Wycelował  w  reduktora  walczącego  z  Blasthem  o  nóŜ. 

Nacisnął  spust..;  i  zrobił  w  głowie  reduktora  dziurę  jak  drzwi  od  stodoły.  Odwrócił  się  w 

stronę napastnika stojącego nad Khillem, poprawiającego mosięŜny kastet. 

Trzask. 

Zdjął go jednym strzałem w skroń, rozpryskując czarną krew w delikatną mgiełkę. Stwór 

zgiął się w kolanach i upadł twarzą na Khilla, który w zamroczeniu zdołał tylko zepchnąć z 

siebie jego ciało. 

John rzucił okiem na Blastha patrzącego w oszołomieniu. 

–  Jezu Chryste... John. 

Reduktor leŜący obok Khilla zagulgotał jak czajnik oznajmiający koniec gotowania. 

„Metal”,  pomyślał  John.  Potrzebował  czegoś  metalowego.  NóŜ,  o  który  siłował  się 

Blasth, gdzieś zniknął. Gdzie mógłby znaleźć... 

Obok ładowarki leŜało rozdarte pudło gwoździ dachowych. 

John  podszedł,  wyjął  jeden  z  gwoździ  i  zbliŜył  się  do  reduktora  leŜącego  obok  Khilla. 

Podniósł  wysoko  ręce  i  opuścił  je,  wkładając  w  ten  ruch  całą  swoją  siłę  i  cały  gniew.  Na 

chwilę  rzeczywistość  przemieściła  się  jak  piasek:  nie  trzymał  kawałka  stali,  ale  sztylet...  a 

sam był wielki, większy niŜ Blasth czy Khill... i robił to juŜ wiele, wiele razy. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

Ostrze  zagłębiło  się  w  piersi  reduktora,  a  wybuch  światła  był  jaskrawszy  niŜ  John  się 

spodziewał. PodraŜnił jego oczy i przebiegł przez całe ciało niczym fala ognia. Ale praca nie 

była skończona. Przeszedł nad Khillem. nie czując ziemi pod stopami. 

Blasth  w  ciszy  obserwował,  jak  John  znowu  podnosi  gwóźdź.  Tym  razem,  opuszczając 

go, John otworzył usta i krzyknął bezgłośnie, a niesłyszalność wcale nie osłabiła tego okrzyku 

bojowego. 

Gdy rozwiewała się poświata błysku, dobiegł ich niewyraźny dźwięk syren. 

Ktoś, słysząc strzały, musiał wezwać policję. 

John opuścił rękę, pozwolił gwoździowi z brzękiem spaść na chodnik. 

„Nie jestem tchórzem. Jestem wojownikiem”. 

Silny napad przyszedł nagle, powalił go na ziemię, przygwoździł do niej niewidzialnymi 

ramionami.  Sprawił,  Ŝe  John  obijał  się  we  własnej  skórze,  aŜ  stracił  przytomność,  poddając 

się wyciu zniszczenia. 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

22

22

22

22    

JANE  I  V  WRÓCILI  DO  SYPIALNI.  Jane  usiadła  na  krześle,  o  którym  zaczynała 

myśleć  jako  o  swoim,  a  V  wyciągnął  się  na  łóŜku.  Zapowiadała  się  długa  noc...  to  znaczy 

dzień. Była zmęczona i niespokojna, niezbyt dobre połączenie. 

–  Jesteś głodna? – zapytał. 

–  Wiesz,  na  co  mam  ochotę?  –  Ziewnęła.  –  Na  kubek  gorącej  czekolady.  V  podniósł 

słuchawkę, nacisnął trzy guziki i czekał na połączenie. 

–  Zamówisz ją dla mnie? – spytała. 

–  – Aha. A do tego... Hej, Fritz. Przynieś mi... 

Gdy skończył rozmawiać, musiała się do niego uśmiechnąć. 

–  To niemal rozpusta. 

–  Nic nie jadłaś od... – Przerwał, jak gdyby nie chciał wspominać o porwaniu. 

–  W porządku – mruknęła, odczuwając nagły, niczym nieuzasadniony smutek. 

Nie, bardzo dobrze uzasadniony smutek. Wkrótce miała odejść. 

–  Nie martw się, zapomnisz o mnie – powiedział – Więc po odejściu nie będziesz nic 

czuła. 

Zarumieniła się. 

–  A... właściwie, jak czytasz w myślach? 

–  To trochę jak z łapaniem stacji radiowej. Kiedyś przydarzało mi się to bez przerwy, 

czy tego chciałem, czy nie. 

–  Kiedyś? 

–  Powiedzmy,  Ŝe  antena  się  złamała.  –  Gorycz  zmieniła  jego  twarz,  zaostrzyła 

spojrzenie. – Wiem jednak z pewnego źródła, Ŝe niedługo się naprawi. 

–  Dlaczego przestała działać? 

–  „Dlaczego” to twoje ulubione pytanie, mam rację? 

–  W końcu jestem naukowcem. 

–  Wiem. – Temu słowu towarzyszyło mruczenie, jakby właśnie powiedziała mu, Ŝe ma 

na sobie seksowną bieliznę. – Kocham twój umysł. 

Komplement sprawił Jane przyjemność, a zaraz potem wprawił ją w zakłopotanie. Jakby 

wyczuwając tę sprzeczność w jej umyśle, zmienił temat. 

–  Zdarzało mi się teŜ widzieć przyszłość. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

–  Naprawdę? W jaki sposób? 

–  Głównie  w  snach.  śadnej  chronologii,  same  zdarzenia  w  przypadkowej  kolejności. 

Zwłaszcza przypadki śmierci. 

–  Śmierci? 

–  Tak. 

–  Wiem, jak zginą wszyscy moi bracia. Nie wiem tylko kiedy. 

–  Jezu... Chryste. To musi być... 

–  Znam jeszcze inne sztuczki. – V podniósł dłoń w rękawiczce. Na przykład tę. 

–  Chciałam cię o to zapytać. Pozbawiłeś tym przytomności jedną z moich pielęgniarek. 

Próbowała zdjąć ci rękawiczkę i jakby trafił ją piorun. 

–  Byłem wtedy nieprzytomny, tak? 

–  Sztywny jak kłoda. 

–  Prawdopodobnie  tylko  dlatego  przeŜyła.  Ta  spuścizna  po  matce  bywa  cholernie 

zabójcza.  –  Zacisnął  dłoń  w  pięść,  głos  mu  stęŜał,  słowa  rozcinały  przestrzeń  między 

nimi. – Moją przyszłość teŜ zaplanowała. 

–  Jak  to?  –  Gdy  nie  odpowiedział,  jakiś  instynkt  kazał  jej  drąŜyć.  –  Niech  zgadnę, 

zaaranŜowane małŜeństwo. 

–  MałŜeństwa. Tak jakby. 

Jane  skrzywiła  się.  Choć  jego  przyszłość  nie  miała  się  w  Ŝaden  sposób  wiązać  z  jej 

własną,  na  myśl  o  tym,  Ŝe  miałby  zostać  męŜem  innej  kobiety  –  męŜem  wielu  kobiet  – 

Ŝołądek się w niej wywracał. 

–  Hmm... o ilu Ŝonach mowa? 

–  Nie chcę o tym rozmawiać. 

–  W porządku. 

Jakieś dziesięć minut później staruszek w uniformie angielskiego lokaja wtoczył wózek 

pełen  jedzenia.  RóŜnorodność  godna  czterech  pór  roku:  gofry  z  truskawkami,  rogaliki, 

jajecznica, gorąca czekolada, świeŜe owoce. 

UłoŜone tak, by cieszyły najpierw oczy. 

Jane  zaburczało  w  Ŝołądku  i  zanim  zdała  sobie  sprawę,  co  robi,  rzuciła  się  na  pełne 

talerze, jakby nie jadła od tygodnia. W połowie drugiej dokładki i trzeciego kubka czekolady 

zamarła z uniesionym do ust widelcem. BoŜe, co V sobie o niej pomyśli. 

ObŜerała się jak świnia. 

–  Uwielbiam to – powiedział. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

–  Naprawdę? Nie masz nic przeciwko temu, Ŝe rzucam się na jedzenie jak nienasycony 

dzieciak? 

Przytaknął, oczy mu rozbłysły. 

–  Uwielbiam  obserwować,  jak  jesz.  Czysta  ekstaza.  Nie  przerywaj,  aŜ  będziesz  tak 

najedzona, Ŝe zaśniesz na swoim krześle. 

Urzeczona jego diamentowym spojrzeniem, powiedziała: 

–  A... co stanie się później? 

–  Nie budząc cię, zaniosę cię do łóŜka i będę nad tobą czuwał ze sztyletem w dłoni. 

Dobra, ale ta jaskiniowa grzeczność nie powinna jej aŜ tak pociągać. W końcu potrafiła 

sama o siebie zadbać. A jednak myśl o kimś czuwającym nad nią była... bardzo przyjemna. 

–  Dokończ jedzenie – powiedział, wskazując talerz. –I dolej sobie czekolady. 

Niech to licho weźmie... Zrobiła to, o czym mówił. Włącznie z nalaniem sobie czwartego 

kubka czekolady. 

Gdy  usiadła  wreszcie  na  krześle  z  pełnym  kubkiem  w  dłoniach,  czuła  się  przyjemnie 

nasycona. 

Bez Ŝadnej konkretnej przyczyny powiedziała: 

–  Wiem coś o rodzinnych spuściznach. Mój ojciec był chirurgiem. 

–  Och, więc musiał mieć bzika na twoim punkcie. Jesteś wspaniała. 

Jane pochyliła głowę. 

–  Myślę,  Ŝe  uznałby  moją  karierę  za  zadowalającą.  Zwłaszcza  jeśli  skończę, 

wykładając na Uniwersytecie Columbia. 

–  Uznałby? 

–  Oboje z matką nie Ŝyją – ciągnęła, bo miała wraŜenie, Ŝe musi to robić. – Zginęli w 

wypadku lotniczym dziesięć lat temu. Lecieli na konferencję. 

–  Cholera... Przykro mi. Tęsknisz za nimi? 

–  To  nie  zabrzmi  zbyt  dobrze...  ale  nie  do  końca.  Byli  dla  mnie  jak  obcy,  z  którymi 

musiałam codziennie Ŝyć po powrocie ze szkoły. Ale brakuje mi siostry. 

–  BoŜe, ona teŜ odeszła? 

–  Wrodzona wada serca. Szybka śmierć we śnie. Ojciec zawsze uwaŜał, Ŝe poszłam na 

medycynę ze względu na niego, ale zrobiłam to, bo byłam wściekła z powodu śmierci 

Hannah. WciąŜ jestem. – Pociągnęła łyk z kubka. – W kaŜdym razie ojciec uwaŜał, Ŝe 

dokonując takiego wyboru, zrobię najlepszy uŜytek ze swego Ŝycia. Pamiętam, Ŝe gdy 

miałam piętnaście lat, wciąŜ powtarzał, jakie mam szczęście, Ŝe jestem taka bystra. 

–  Wiedział, Ŝe stać cię na wiele. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

–  Nie. Mówił, Ŝe biorąc pod uwagę mój wygląd, nie mam szans na dobre małŜeństwo. 

Uśmiechnęła  się,  gdy  V  szybko  wciągnął  powietrze.  –  Ojciec  wciąŜ  Ŝył  w  epoce 

wiktoriańskiej. MoŜe to wpływ jego angielskich korzeni, licho wie. Ale tak naprawdę uwaŜał 

co innego, Ŝe kobieta powinna wyjść za mąŜ i prowadzić wielki dom. 

–  Tylko dupek mówi coś takiego młodej dziewczynie. 

–  UwaŜał,  Ŝe  jest  po  prostu  szczery.  Wierzył  w  szczerość.  Zawsze  powtarzał,  Ŝe 

Hannah jest tą piękną. Tylko, oczywiście, ona według niego była lekkomyślna. – Po co, 

u licha, mu o tym opowiada? – CóŜ, rodzice potrafią sprawiać problemy. 

–  Aha. Znam to. Niech mnie szlag, Ŝe znam. 

Zamilkli. Miała wraŜenie, Ŝe on teŜ przerzuca w myślach strony rodzinnego albumu. 

Po chwili wskazał głową płaski telewizor na ścianie. 

–  Masz ochotę na film? 

Obróciła się na krześle i uśmiechnęła nieśmiało. 

–  Rany, pewnie. Nie pamiętam, kiedy ostatnio coś oglądałam. A co masz? 

Podłączyłem kablówkę, więc mamy wszystko. – Niby od niechcenia wskazał na poduszki 

obok siebie. – MoŜe się przysiądziesz? Stamtąd niewiele zobaczysz. 

Jasny gwint. Chciała być koło niego. Chciała być naprawdę... blisko. 

Choć jej mózg stanowczo protestował, podeszła do łóŜka i usiadła obok niego, krzyŜując 

ręce na piersi i nogi w kostkach. BoŜe, czuła się jak na pierwszej randce. Motyle w brzuchu. 

Spocone dłonie. 

Pozdrowienia od nadnerczy! 

–  Więc  na  jaki  film  masz  ochotę?  –  spytała,  gdy  wziął  pilot  z  tyloma  guzikami,  Ŝe 

spokojnie moŜna by uruchomić nim prom kosmiczny. 

–  Dziś na coś bardzo nudnego. 

–  Naprawdę? Dlaczego? 

Poczuła jego diamentowe spojrzenie. Powieki miał jednak opuszczone tak nisko, Ŝe nie 

mogła spojrzeć mu w oczy. 

–  Och, niewaŜne. Wyglądasz na zmęczoną, to wszystko. 

Druga Strona. Cormia siedziała na łóŜku. Czekała. Znowu. 

RozłoŜyła  dłonie  na  podołku.  Znów  je  splotła.  śałowała;  Ŝe  nie  ma  ksiąŜki,  która 

zajęłaby  jej  uwagę.  Siedząc  w  ciszy,  zastanawiała  się,  jakby  to  było  mieć  ksiąŜkę  na 

własność. MoŜe napisałaby na okładce swoje nazwisko, Ŝeby wszyscy wiedzieli, Ŝe naleŜy do 

niej. Tak, to by było dobre. Cormia. Albo jeszcze lepiej. KsiąŜka Cormii. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

Gdyby któraś z sióstr chciała ją poŜyczyć, zgodziłaby się, oczywiście. Ale wtedy, nawet 

gdyby  inne  dłonie  trzymały  ksiąŜkę  i  inne  oczy  czytały  jej  druk,  wiedziałaby,  Ŝe  okładka, 

strony i spisane na nich opowieści naleŜą tylko do niej. KsiąŜka teŜ by to wiedziała. 

Pomyślała o bibliotece Wybranek, o stosach ksiąŜek, słodkim zapachu skórzanych opraw 

i obezwładniającym zbytku słów. Miejsce to było dla niej prawdziwym schronieniem, radosną 

samotnią.  Tyle  historii  czekało  na  poznanie,  tyle  miejsc,  których  jej  oczy  nigdy  nie  miały 

zobaczyć. A ona przecieŜ tak kochała naukę. Czekała na nią. Była jej głodna. 

Zazwyczaj. 

Ta  godzina  była  inna.  Dziewczyna  siedziała  na  łóŜku  i  czekała,  ale  nie  pragnęła  lekcji, 

która miała nadejść. Nie chciała poznawać spraw, których miała się nauczyć, 

–  Pozdrowienia, siostro. 

Cormia  podniosła  wzrok.  Wybranka  przytrzymująca  białą  zasłonę  w  przejściu  była 

wzorem  słuŜebności  i  bezinteresowności,  prawdziwie  wybitną  kobietą.  Cormia  zazdrościła 

Layli tego wyrazu cichego zadowolenia i wewnętrznego spokoju, który gościł na jej twarzy. 

A  to  było  zabronione.  Zazdrość  oznaczała,  Ŝe  odsuwasz  się  od  świata,  Ŝe  stajesz  się 

indywidualistą, i to małostkowym. 

–  Pozdrowienia. 

Cormia wstała. Miała miękkie kolana z obawy przed tym, co miało nastąpić. Choć często 

pragnęła zobaczyć, co znajduje się w świątyni Najsamca, teraz Ŝałowała, Ŝe postawi stopę w 

tej marmurowej enklawie. 

Ukłoniły się sobie i zamarły w tej postawie. 

–  To zaszczyt móc ci pomóc. Cormia odpowiedziała szeptem: 

–  Jestem... jestem wdzięczna za twoje instrukcje. Prowadź, jeśli zechcesz. 

Gdy Layla podniosła głowę, w jej bladozielonych oczach błyszczało zrozumienie. 

–  Pomyślałam, Ŝe mogłybyśmy chwilę porozmawiać, zamiast od razu iść do świątyni. 

Cormia z trudem przełknęła ślinę. 

–  Byłabym wdzięczna. 

–  Czy  mogę  usiąść?  –  Cormia  skinęła  głową.  Layla  przysiadła,  a  jej  biała  szata 

rozsunęła się, ukazując fragment uda. – Dołącz do mnie. 

Cormia  siadła  obok,  choć  materac  wydał  jej  się  twardy  jak  skała.  Nie  mogła oddychać, 

nie mogła się poruszyć, ledwo mrugała. 

–  Siostro moja, pragnę ukoić twój lęk – powiedziała Layla. – Zaiste, będziesz czerpać 

radość z czasu spędzonego z Najsamcem. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

–  Zaiste.  –  Cormia  ściągnęła  bliŜej  poły  szaty.  –  Lecz  on  odwiedzi  równieŜ  inne, 

prawda? 

–  Ty  będziesz  dla  niego  najwaŜniejsza.  Jako  jego  pierwsza  partnerka,  będziesz  miała 

dla niego wyjątkowe znaczenie. Najsamcowi wolno ustalać hierarchię w całej równości. 

Ty będziesz pierwszą pomiędzy nami. 

–  Ale jak długo potrwa, zanim zainteresuje się innymi? Layla zmarszczyła brwi. 

–  To  będzie  jego  decyzja,  choć  będziesz  mogła  mu  pomóc  ją  podjąć.  Jeśli  go 

zadowolisz, moŜe zostać z tobą bardzo krótko. Tak juŜ się zdarzało. 

–  Będę mogła mu powiedzieć, Ŝeby znalazł inną? Layla przechyliła głowę. 

–  Zaiste, siostro moja, polubisz to, co was połączy. 

–  Wiesz, kim on jest, prawda? Wiesz, kim jest Najsamiec? 

–  Spotkałam go. 

–  Naprawdę? 

–  Tak. – Layla dotknęła dłonią blond koka, co Cormia wzięła za oznakę skupienia. – 

Jest... Ma wszystkie cechy wojownika. Jest silny. Inteligentny. 

Cormia zmruŜyła oczy. 

–  Coś przede mną ukrywasz, Ŝebym się nie lękała. Mam rację? 

Zanim Layla zdąŜyła odpowiedzieć, przełoŜona odsunęła zasłonę. Nie odzywając się do 

Cormii, podeszła do Layli i szepnęła jej coś do ucha. Layla wstała, na jej policzkach malował 

się rumieniec. 

–  Pospieszę  tam  natychmiast.  –  Odwróciła  się  do  Cormii  z  niezwykłym 

podekscytowaniem w oczach. – Siostro, niech ci się wiedzie do mego powrotu. 

Jak to było w zwyczaju, Cormia wstała i skłoniła się, czując ulgę, Ŝe z jakiegoś powodu 

lekcja ją ominie. 

–  Niech ci się wiedzie. PrzełoŜona jednak nie wyszła z Laylą. 

–  Zaprowadzę cię do świątyni i przekaŜę pozostałe instrukcje. 

Cormia otoczyła się ramionami. 

–  Czy nie powinnam zaczekać, aŜ Layla... 

–  Kwestionujesz moją wiedzę? – zapytała przełoŜona; – Zaiste, tak właśnie jest. MoŜe 

chcesz  równieŜ  sama  zaplanować  swoją  lekcję,  skoro  tak  dobrze  znasz  historię  i 

znaczenie  roli,  którą  ci  powierzono?  Prawdę  mówiąc,  z  chęcią  się  czegoś  od  ciebie 

nauczę. 

–  Wybacz mi, pani – odpowiedziała zawstydzona Cormia. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

–  Co  miałabym  ci  wybaczyć?  Jako  pierwsza  partnerka  Najsamca  będziesz  mogła  mi 

rozkazywać,  więc  moŜe  powinnam  juŜ  teraz  oswoić  się  z  twoim  przewodnictwem. 

Powiedz, czy mam iść za tobą w drodze do świątyni? 

Łzy wezbrały w oczach dziewczyny. 

–  Proszę, o pani, nie. 

–  Proszę, co „nie”? 

–  Będę szła za tobą – wyszeptała Cormia z pochyloną głową. – Nie prowadziła. 

„Ishtar  to  świetny  wybór,  pomyślał  V.  Piekielnie  nudny.  Długi  jak  papier  toaletowy. 

Wizualnie porywający jak solniczka”. 

–  To  najgorszy  chłam,  jaki  w  Ŝyciu  widziałam  –  stwierdziła  Jane,  ziewając  po  raz 

kolejny. 

BoŜe, co za gardło. 

Odsłaniając kły i marząc o odegraniu roli klasycznego Draculi pochylającego się nad jej 

ufnym  ciałem,  V  zmusił  się  do  obserwowania  Dustina  Hoffmana  i  Warrena  Beatty.  Wybrał 

najgorszy film w nadziei, Ŝe ją uśpi, a dzięki temu przeniknie jej umysł i posiądzie ją. 

Ponad wszystko pragnął, by doszła w jego ustach, choćby miała to zrobić we śnie. 

Czekając,  aŜ  kobieta  pogrąŜy  się  w  głębokim  śnie,  odkrył, Ŝe wpatruje się w pustynię i 

przewrotnie myśli o zimie... o zimie i o swojej przemianie. 

Minęło  zaledwie  kilka  tygodni  od  dnia,  gdy  tamten  pre–trans  padł  i  zmarł  w  rzece,  i  V 

przeszedł swoją przemianę. Jeszcze zanim nastąpiła, był świadom zmian zachodzących w jego 

ciele. Męczyły go nieustanne bóle głowy. Był wiecznie głodny, ale jedzenie przyprawiało go o 

mdłości.  Nie  mógł  zasnąć  mimo  nieustającego  zmęczenia.  Nie  zmieniła  się  tylko  agresja.  W 

obozie  naleŜało  zawsze  być  gotowym  do  walki,  więc  bardziej  wybuchowy  charakter  nie 

zwrócił niczyjej uwagi. 

Jego męska forma narodziła się w samym środku okrutnej zamieci śnieŜnej. 

Spadek temperatury spowodował, Ŝe kamienne ściany jaskini były lodowate, chłód bijący 

z podłogi mroził stopy nawet przez futrzane huty, oddech zamarzał zaraz po opuszczeniu ust. 

Pogoda się nie poprawiała, więc Ŝołnierze i pomoce kuchenne spali razem w wielkiej masie 

ciał, nie dla seksu, ale dla ogrzania. 

V  wiedział,  Ŝe  zbliŜa  się  jego  przemiana,  bo  obudził  się  rozpalony.  Początkowo  uznał 

ciepło  za  łaskę,  ale  wtedy  rozszalała  się  w  nim  gorączka  i  zaczął  go  trawić  zabójczy  głód. 

Tarzał się po ziemi, bezskutecznie szukając ulgi. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

Minęła cała wieczność, nim przeszył go głos Krhviopija. 

–  Samice nie będą cię dokrwiać. 

PrzezwycięŜając otępienie, V otworzył oczy. Krhviopij przyklęknął przy nim. 

–  Dobrze wiesz dlaczego. 

V przełknął, mimo niewidzialnej pięści ściskającej jego gardło. 

–  Nie wiem. 

–  Mówią, Ŝe opanowały cię malowidła w jaskini. śe w twojej dłoni zamieszkały duchy 

zamknięte w tych ścianach. śe twoje oczy nie naleŜą juŜ do ciebie. 

Kiedy V nie odpowiadał, Krhviopij zapytał: 

–  Nie zaprzeczysz temu? 

PogrąŜony  w  bagnie  własnych  myśli,  V  usiłował  skalkulować  efekt  dwóch  moŜliwych 

odpowiedzi. Zdecydował się na prawdę, nie dla niej samej, ale dla przeŜycia. 

–  Za... zaprzeczam. 

–  Zaprzeczasz teŜ innym ich słowom? 

–  Co... mówią... jeszcze? 

–  śe zabiłeś tą dłonią kompana nad rzeką. 

To  było  kłamstwo.  Ci,  którzy  tam  wtedy  byli,  teŜ  to  wiedzieli.  Widzieli  przecieŜ,  jak 

młodziak sam upadł. Samice oparły swoje wnioski na fakcie śmierci i obecności V w tamtym 

miejscu i czasie. Bo z jakiego powodu inni samcy mieliby opowiadać o dowodach wyjątkowej 

mocy V? 

A  moŜe  działało  to  na  ich  korzyść?  Bez  samicy,  która  by  go  karmiła,  V  umarłby.  Co 

byłoby na rękę innym pre–transom. 

–  Co na to powiesz? – naciskał ojciec. 

PoniewaŜ taka demonstracja siły była mu potrzebna, V wymamrotał: 

–  Zabiłem go. 

Krhviopij uśmiechnął się szeroko. 

–  Tak podejrzewałem. W uznaniu twojego wysiłku, przyprowadzę ci samicę. 

I  rzeczywiście,  przyprowadził  ją  a  ona  dokrwiła  V.  Przemiana  była  brutalna,  długa  i 

wyczerpująca,  a  gdy  się  skończyła,  nie  mieścił  się  juŜ  na  swojej  pryczy.  Jego  ręce  i  nogi 

chłodziły się na zimnej podłodze jaskini jak mięso ze świeŜego uboju. 

Choć  po  przemianie  rozszalało  się  w  nim  poŜądanie,  kobieta,  którą  zmuszono  do 

karmienia go, nie chciała nic dla niego zrobić. Dała mu dość krwi, by przeŜył przemianę, a 

potem zostawiła go z trzeszczącymi kośćmi i mięśniami naciągniętymi do granicy rozdarcia. 

Nikt  się  nim  nie  zajmował,  więc  pogrąŜony  w  cierpieniu  wzywał  w  myślach  matkę,  która 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

powołała  go  do  Ŝycia.  Wy–  obraŜał  sobie,  Ŝe  przychodzi  do  niego,  oświetlona  miłością,  i 

gładzi jego włosy, i mówi, Ŝe wszystko będzie dobrze. W tej Ŝałosnej wizji nazywała go swoim 

lilan. 

Darem. 

Chciałby  być  dla  kogoś  darem.  Dary  ceniono,  troszczono  się  o  nie  i  chroniono  je. 

Pamiętnik  wojownika  Hardhhego  był  darem  dla  V,  choć  ofiarodawca  pewnie  nie  wiedział, 

czym było pozostawienie go. 

Dar. 

Kiedy  przemiana  się  dokonała,  V  zasnął,  a  później  obudził  się  głodny  mięsa.  Jego 

ubranie  było  w  strzępach,  więc  owinął  się  w  skórę  i  poszedł  boso  do  kuchni.  Niewiele  tam 

znalazł. Wgryzł się w kość udową, znalazł teŜ resztki chleba, zjadł garść mąki. 

Zlizywał właśnie resztki białego pyłu z dłoni, gdy usłyszał za plecami głos ojca: 

–  Czas na walkę. 

–  O  czym  myślisz?  –  spytała  Jane.  –  Jesteś  strasznie  spięty.  V  wrócił  do 

teraźniejszości. I z jakiegoś powodu nie skłamał. 

–  Myślałem o moich tatuaŜach. 

–  Dawno je zrobiono? 

–  Prawie trzy wieki temu. Zagwizdała. 

–  BoŜe, to juŜ tyle Ŝyjesz? 

–  Nawet dłuŜej: Zakładając, Ŝe nie dam się zatłuc w bitwie, a głupi ludzie nie wysadzą 

całej planety w powietrze, mam zamiar pooddychać jeszcze przez jakieś siedemset lat. 

–  Nieźle.  To  nadaje  towarzystwom  emerytalnym  całkiem  nowy  wymiar.  –  Podniosła 

się. – Odwróć się. Chcę obejrzeć te wzory na twojej twarzy. 

Zrobił, o co prosiła, zbyt poruszony wspomnieniami, by wiedzieć, Ŝe nie powinien tego 

robić. Gdy jednak uniosła dłoń, wzdrygnął się. Opuściła dłoń, nie dotykając go. 

–  Ktoś  cię  zmusił  do  ich  zrobienia,  prawda?  Mniej  więcej  w  tym  czasie,  kiedy 

dokonano kastracji? 

V  dosłownie  skręcał  się  w  środku,  nie  odsunął  się  jednak.  Źle  się  czuł  z  tym  całym 

kobiecym  współczuciem,  ale  głos  Jane  był  rzeczowy.  Bezpośredni.  Dlatego  odpowiedział 

bezpośrednio i rzeczowo. 

–  Tak. W tym samym czasie. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

–  Domyślam się, Ŝe to jakieś ostrzeŜenia, bo znajdują się na dłoni, na skroni, na udach 

i w pachwinie. Zgaduję, Ŝe mówią o energii uwalnianej przez dłoń, drugim spojrzeniu i 

sprawie z prokreacją. 

Czy ta hiperdedukcja nie powinna go choć trochę zaskoczyć? 

–  To prawda. 

Ściszyła głos. 

–  Dlatego  spanikowałeś  w  szpitalu,  gdy  powiedziałam,  Ŝe  muszę  cię  unieruchomić. 

Wtedy na OIOMie. Związali cię wtedy, kiedy to robili, prawda? 

Odkaszlnął. 

–  Zrobili to, V? Wziął w rękę pilot. 

–  Chcesz obejrzeć coś innego? 

Zaczął skakać po kanałach i w pokoju zapadło długie milczenie. 

–  Zwymiotowałam na pogrzebie siostry. 

Kciuk V zatrzymał się na Milczeniu owiec. Spojrzał na nią. 

–  Naprawdę? 

–  To  była  najbardziej  krępująca,  wstydliwa  chwila  w  moim  Ŝyciu.  I  to  nie  tylko 

dlatego, Ŝe wszystko poleciało na mojego tatę. 

Clarice  Starling  siedziała  na  niewygodnym  krześle  przed  celą  Lectera,  a  V  pragnął 

dowiedzieć się czegoś o Jane. Chciał poznać jej Ŝycie od samych narodzin, poznać je właśnie 

teraz. 

–  Powiedz mi, co się stało. 

Jane  odkaszlnęła,  jakby  zbierając  się  na  odwagę,  a  V  nie  mógł  się  powstrzymać  od 

porównań z filmem: on był potworem w klatce, ona źródłem dobra, oddawała cząstki siebie, 

aby Ŝywić bestię. 

Ale musiał się tego dowiedzieć, tak jak musiał pić krew, by Ŝyć. 

–  Co się stało, Jane? 

–  No więc... mój ojciec był wielbicielem owsianki. 

–  Owsianki? – Kiedy nie podjęła, zachęcił ją. – Opowiedz. 

Jane skrzyŜowała ramiona na piersi i wbiła wzrok w swoje stopy. Później odszukała jego 

spojrzenie. 

–  Wyjaśnijmy sobie jedno: opowiadam o tym tylko po to, Ŝebyś i ty opowiedział, co ci 

się  przydarzyło.  Coś  za  coś.  To  jak  pokazywanie  sobie  blizn.  Wiesz,  takich  jak  ta  po 

upadku  z  łóŜka  piętrowego  na  letnim  obozie.  Albo  zacięciu  się  noŜykiem  przy 

odwijaniu rolki folii aluminiowej, albo uderzeniu w głowę przy... – Zmarszczyła czoło. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

– No dobra... moŜe to niezbyt dobre porównania, biorąc pod uwagę, jak się goicie, ale 

dla mnie tak to działa. 

V musiał się uśmiechnąć. 

–  Zrozumiałem. 

–  Ale wymiana musi być uczciwa. Jeśli ja się wygadam, to i ty teŜ. Zgoda? 

–  Cholera. – Ale jakoś musiał ją poznać. – Chyba zgoda. 

–  Więc tak, mój ojciec i owsianka. OtóŜ on... 

–  Jane? 

–  Tak? 

–  Lubię cię. Bardzo. Musiałem to powiedzieć. 

Mrugnęła  kilka  razy.  Wreszcie  jeszcze  raz  odkaszlnęła.  Rany,  świetnie  wygląda  z  tym 

rumieńcem. 

–  Mówiłaś o owsiance. 

–  Tak...  więc...  jak  juŜ  mówiłam,  mój  ojciec  był  wielkim  zwolennikiem  owsianki. 

Wszyscy musieliśmy ją jeść co rano, nawet latem. Moja matka, siostra i ja musiałyśmy 

zapychać  się  tą  papką,  a  on  pilnował,  Ŝeby  miski  były  puste.  Obserwował,  jak  jemy, 

zupełnie  jak  byśmy  grały  w  golfa  i  w  kaŜdej  chwili  mogły  wziąć  zły  zamach. 

Przysięgam, oceniał kąt wygięcia kręgosłupa i chwyt na łyŜce. A podczas obiadów... – 

przerwała. – Gadam bez sensu. 

–  Mógłbym cię słuchać godzinami, więc jeśli o mnie chodzi, to nie musisz się skupiać 

na tej jednej historii. 

–  Wiesz... skupienie jest waŜne. 

–  Tylko jeśli jesteś mikroskopem. Uśmiechnęła się lekko. 

–  Wracając do owsianki. Moja siostra zmarła w dniu moich urodzin, w piątkową noc. 

Pogrzeb  zorganizowano  bardzo  szybko,  bo  ojciec  miał  mieć  w  środę  jakiś  odczyt  w 

Kanadzie. Później odkryłam, Ŝe odczyt ten zorganizował w dniu, w którym znaleźliśmy 

Hannah martwą w łóŜku. Bez wątpienia chciał w ten sposób przyspieszyć to wszystko. 

W kaŜdym razie... w dniu pogrzebu czułam się okropnie. Po prostu beznadziejnie. Jedne 

wielkie  mdłości.  Hannah...  Hannah  była  jedynym  realnym  akcentem  w  tym  idealnym, 

cudownym domu. Bałaganiła i hałasowała, była wesoła i... Kochałam ją tak bardzo, Ŝe 

nie mogłam znieść myśli, Ŝe zakopiemy ją w ziemi. Nie zniosłaby takiego zamykania w 

klatce.  Właśnie...  W  kaŜdym  razie,  na  pogrzeb  mama  przygotowała  mi  taką  czarną 

sukienkę przypominającą płaszczyk. Rankiem w dniu pogrzebu załoŜyłam ją i okazało 

się, Ŝe się nie mieszczę. Była za mała i czułam się tak, jakbym nie mogła oddychać. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

–  A to tylko pogorszyło problem z Ŝołądkiem. 

–  Tak,  ale  mimo  to  zeszłam  na  śniadanie.  Jezu,  wciąŜ  pamiętam,  jak  siedzieli  po 

przeciwnych  stronach  stołu,  twarzami  do  siebie,  ale  nie  patrząc  sobie  w  oczy.  Matka 

przypominała  nieudaną  lalkę  z  porcelany  –  umalowana,  uczesana,  ale  nic  z  tego  nie 

było na miejscu. Szminka miała zły odcień, na policzkach nie było śladu rumieńców, z 

koka  wystawały  wsuwki.  Ojciec  czytał  gazetę  i  odgłos  przewracanych  stron 

przypominał wystrzał z wiatrówki. śadne z nich się do mnie nie odezwało. Usiadłam na 

swoim krześle i nie mogłam oderwać spojrzenia od pustego miejsca po drugiej stronie 

stołu.  I  wtedy  nadleciała  miska  owsianki.  Marie,  nasza  słuŜąca,  połoŜyła  mi  dłoń  na 

ramieniu,  stawiając  miskę  przede  mną,  i  przez  chwilę  byłam  bliska  załamania.  Wtedy 

ojciec  trzasnął  gazetą,  jakbym  była  szczeniakiem,  który  narobił  na  dywan.  Więc 

wzięłam  łyŜkę  i  zaczęłam  jeść.  Wmuszałam  w  siebie  owsiankę,  póki  nie  zaczęłam  się 

nią dławić. Później poszliśmy na pogrzeb. 

V chciał jej dotknąć i juŜ wyciągał rękę, powstrzymał się jednak. 

–  Ile miałaś lat? 

–  Trzynaście. W kaŜdym razie, gdy dotarliśmy do kościoła, był tam straszny tłok, bo 

wszyscy  w  Greenwich  znali  moich  rodziców.  Mama  zachowywała  się  rozpaczliwie 

uprzejmie,  a  ojciec  stał  jak  słup  soli,  więc  wszystko  było  właściwie  jak  zawsze. 

Pamiętam...  tak,  uwaŜałam,  Ŝe  zachowywali  się  jak  zwykle,  tylko  mama  miała 

schrzaniony makijaŜ, a ojciec bawił się drobnymi w kieszeni. To było bardzo nie w jego 

stylu. Nie znosił dźwięków otoczenia, więc dziwiłam się, Ŝe to nieustanne dzwonienie 

monet mu nie przeszkadza. Pewnie było tak dlatego, Ŝe kontrolował dźwięk. To znaczy, 

w kaŜdej chwili mógł go przerwać. 

Urwała i wpatrzyła się w ścianę, a V zapragnął znaleźć się w jej umyśle i zobaczyć, co 

się w nim dzieje. Powstrzymał się – i to nie tylko dlatego, Ŝe nie był pewien, czy mu się uda. 

Historia,  którą  opowiadała  mu  z  własnej  woli,  była  o  niebo  cenniejsza  od  wszystkiego,  co 

mógłby sam od niej wziąć. 

–  Pierwszy  rząd  –  mruknęła.  –  W  kościele  usiedliśmy  w  pierwszym  rzędzie, 

naprzeciwko ołtarza. Trumna był zamknięta, dzięki Bogu, choć myślę, Ŝe Hannah była 

idealnie piękna. Miała jasne włosy. Przepyszne fale jak u Barbie. Moje były proste jak 

sznurek. W kaŜdym razie... 

V  pomyślał,  Ŝe  kobieta  korzysta  z  frazy  „w  kaŜdym  razie”  jak  z  gąbki  do  wycierania 

tablicy.  UŜywała  jej,  gdy  musiała  usunąć  juŜ  wypowiedziane  słowa  i  zrobić  miejsce  dla 

nowych. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

–  No  więc,  pierwszy  rząd.  NaboŜeństwo  się  zaczęło.  Muzyka  organowa...  a  wibracje 

piszczałek  przenosiły  się  po  podłodze.  Byłeś  kiedyś  w  kościele?  Pewnie  nie...  W 

kaŜdym  razie,  kiedy  basy  się  rozpędzą,  moŜesz  je  naprawdę  poczuć.  Oczywiście, 

naboŜeństwo  odbywało  się  w  wielkim  kościele  w  którym  organy  miały  więcej 

piszczałek  niŜ  jest  rur  w  systemie  kanalizacyjnym  Caldwell.  BoŜe,  kiedy  zaczynały 

grać, człowiek czuł się jak w startującym samolocie. 

Kolejna przerwa i głęboki oddech uświadomiły V, Ŝe ta historia ją męczy, Ŝe zbliŜają się 

do miejsca, do którego ona sama nie wraca z własnej woli. Gdy podjęła opowieść, jej głos był 

schrypnięty. 

–  Więc...  jesteśmy  w  połowie  naboŜeństwa,  sukienka  mnie  ciśnie,  Ŝołądek  szaleje,  a 

cholerna  owsianka  mojego  ojca  wypuściła  juŜ  korzenie  i  powoli  wrasta  w  moje 

wnętrzności. Ksiądz wchodzi na ambonę, Ŝeby wygłosić mowę poŜegnalną. Ksiądz jak 

malowany: białe włosy, głęboki głos, złoto–białe szaty. Był biskupem Connecticut, jak 

sądzę.  W  kaŜdym  razie...  zaczyna  opowiadać  o  łasce,  która  czeka  w  niebie  i  całą  tę 

gadkę  szmatkę  o  Bogu,  Jezusie  i  Kościele.  Niewiele  miało  to  wspólnego  z  Hannah, 

bardziej  przypominało  reklamę  chrześcijaństwa.  Siedzę  tam,  nie  słuchając  zbyt 

uwaŜnie, i nagle spoglądam na dłonie matki. Mocno zaciśnięte na podołku, tak mocno, 

Ŝe aŜ pobielały... jakby siedziała na kolejce górskiej, choć się nie poruszała. Obejrzałam 

się  w  lewo,  na  ojca.  PołoŜył  dłonie  na  kolanach  i  z  całych  sił  wbijał  w  nie  palce. 

Wszystkie, poza małym palcem prawej ręki, który urządził sobie jakieś tańce. DrŜąc jak 

przy parkinsonie, palec ten bez przerwy uderzał w wełniane spodnie ojca. 

V wiedział, dokąd zmierza ta historia. 

–  A twoje? – podpowiedział delikatnie. – Co z twoimi dłońmi? Jane wyrwało się ciche 

łkanie 

–  Moje... moje leŜały całkiem spokojnie, całkowicie rozluźnione. Nie czułam nic, poza 

owsianką  w  Ŝołądku.  Och...  BoŜe,  moja  siostra  nie  Ŝyła,  a  moi  rodzice  –  tak  bardzo 

pozbawieni emocji, jak tylko moŜesz sobie wyobrazić – byli przygnębieni. A ja? Nic z 

tych rzeczy. Pamiętam, Ŝe myślałam o tym, jak Hannah płakałaby, gdybym to ja leŜała 

w  trumnie.  Płakałaby  z  mojego  powodu.  A  ja?  Nie  potrafiłam.  Więc  kiedy  ksiądz 

skończył wreszcie akcję promocyjną dobroci Boga i tego, jakie szczęście miała Hannah, 

Ŝe  się  przy  nim  znalazła,  i  całe  to  pieprzenie,  zagrały  organy.  Wibracje  z  basów 

poniosły  się  podłogą,  po  siedzeniu,  i  uderzyły  we  właściwą  częstotliwość.  A  moŜe 

raczej w niewłaściwą. Zwymiotowałam całą owsiankę na mojego ojca. 

„Pieprz to”, pomyślał V, ściskając jej rękę. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

–  Nieciekawie... 

–  Aha.  Mama  wstaje,  Ŝeby  mnie  stamtąd  zabrać,  ale  ojciec  mówi,  Ŝeby  została. 

Zaprowadził  mnie  do  jednej  z  kobiet  opiekujących  się  kościołem  i  poprosił,  Ŝeby 

zabrała  mnie  do  łazienki,  a  sam  poszedł  do  męskiej.  Stałam  tam  sama  przez  jakieś 

dziesięć minut, aŜ wreszcie ta kobieta wróciła, wsadziła mnie do samochodu i zawiozła 

do  domu.  Przegapiłam  pogrzeb.  –  Wciągnęła  powietrze.  –  Gdy  rodzice  wrócili  do 

domu,  Ŝadne  nawet  nie  sprawdziło,  jak  się  czuję.  Czekałam  aŜ  ktoś  do  mnie  zajrzy. 

Słyszałam, jak kręcą się po domu, wreszcie wszystko ucichło. W końcu zeszłam na dół, 

wyjęłam coś z lodówki i zjadłam w kuchni, bo nie wolno nam było zabierać jedzenia na 

górę. Nawet wtedy nie płakałam, choć noc była wietrzna, co mnie zawsze przeraŜało, w 

domu nie paliły się światła, a ja miałam wraŜenie, Ŝe popsułam pogrzeb siostry. 

–  Musiałaś być w szoku. 

–  Pewnie. Zabawne... Martwiłam się, Ŝe zmarznie. Wiesz, zimna, jesienna noc. Zimna 

ziemia.  –  Jane  machnęła  ręką.  –  W  kaŜdym  razie,  następnego  dnia  ojciec  wyjechał, 

zanim  wstałam,  i  nie  wrócił  do  domu  przez  dwa  tygodnie.  Co  jakiś  czas  dzwonił  i 

mówił  matce,  Ŝe  musi  skonsultować  trudny  przypadek  w  coraz  to  innej  części  kraju. 

Matka  wstawała  co  rano,  ubierała  mnie  i  odprowadzała  do  szkoły,  ale  duchem  była 

nieobecna.  Była  jak  gazeta.  Rozmawiała  tylko  o  pogodzie  albo  co  złego  stało  się  w 

domu, albo ze słuŜbą, gdy byłam w szkole. Mój ojciec w końcu wrócił, ale wiesz, skąd 

wiedziałam, Ŝe zbliŜa się jego powrót? Pokój Hannah. KaŜdej nocy szłam do jej pokoju 

i otaczałam się jej rzeczami. Nie mogłam pojąć, dlaczego wciąŜ tam były jej ubrania i 

ksiąŜki, i jej rysunki, choć jej samej tam nie było. To nie miało sensu. Jej pokój był jak 

samochód  bez  silnika,  wszystko  na  swoim  miejscu,  tylko  nie  to,  co  najwaŜniejsze. 

śadna  z  tych  rzeczy  nie  miała  juŜ  zostać  uŜyta.  W  noc  przed  powrotem  ojca 

otworzyłam  drzwi  jej  pokoju  i...  zobaczyłam  pustkę.  Matka  kazała  wynieść  wszystkie 

rzeczy,  zmienić  pościel  i  powiesić  nowe  zasłony.  Pokój  Hannah  stał  się  pokojem 

gościnnym. Stąd wiedziałam, Ŝe ojciec wraca. 

V pogłaskał ją po głowie. 

–  Jezu... Jane... 

–  Taka jest moja historia. Zwymiotowałam owsiankę, zamiast płakać. 

Wyraźnie widział jej zdenerwowanie i chęć cofnięcia tego, co powiedziała. Sam tak się 

czuł w tych nielicznych chwilach, w których się przed kimś otworzył. Pieścił jej dłoń, póki na 

niego nie spojrzała. Gdy milczenie zaczęło się przedłuŜać, wiedział, na co czeka. 

–  Tak – wymruczał. – Przytrzymali mnie. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

–  I przez cały czas byłeś przytomny, prawda? Jego głos zabrzmiał piskliwie. 

–  Tak. 

Dotknęła jego twarzy, przebiegła palcami po zarośniętym policzku. 

–  Zabiłeś ich za to? Uniósł dłoń w rękawiczce. 

–  To  załatwiło sprawę. Blask przeszył całe moje ciało. Dotykali mnie, więc padli jak 

kłody. 

–  I dobrze. 

Cholera... Nie mógł jej nie kochać. 

–  Byłabyś świetnym wojownikiem, wiesz? 

–  Jestem wojownikiem. Moim wrogiem jest śmierć. 

–  Tak,  tak  właśnie  jest.  –  BoŜe,  czuł  się  z  nią  związany,  i  to  miało  sens.  Była 

wojowniczką... jak i on. – A skalpel jest twoim sztyletem. 

–  Właśnie. 

Siedzieli  tak  przez  chwilę,  złączeni  dłońmi  i  spojrzeniami.  Wtem,  bez  Ŝadnego 

ostrzeŜenia,  przeciągnęła  kciukiem  po  jego  wargach.  Wciągnął  z  sykiem  powietrze,  a  ona 

szepnęła: 

–  Wiesz, naprawdę nie muszę przy tym spać. 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

23

23

23

23    

JOHNA  OBUDZIŁA  SZALEJĄCA  GORĄCZKA.  Jego  skóra  sprawiała  wraŜenie 

zrobionej  z  płomieni,  krew  była  płynną  lawą,  a  szpik  –  paleniskiem,  który  to  wszystko 

podsycał. 

Pragnął się ochłodzić. Przeturlał się i chciał zdjąć ubranie, lecz okazało się, Ŝe nie ma na 

sobie ani koszuli, ani spodni. Cały czas był nagi. 

–  Chwyć mój nadgarstek. 

Gdzieś  z  lewej  strony  dobiegł  go  kobiecy  głos.  Przechylił  głowę  w  tamtą  stronę.  Pot 

spływał mu po twarzy niczym łzy. A moŜe płakał. 

Boli. 

–  Wasza miłość, chwyć mój nadgarstek. Nacięcia są gotowe. 

Ktoś  przycisnął  coś  do  jego  ust  i  zwilŜył  je  winem,  doskonałym  winem.  Obudził  się  w 

nim  instynkt.  W  rzeczywistości  palił  go  głód,  a  oto  ofiarowano  mu  zaspokojenie.  Chwycił 

coś, co okazało się ramieniem, otworzył usta i pił, ssąc mocno. 

BoŜe...  To  był  smak  ziemi  i  Ŝycia,  mocny,  uderzający  do  głowy  i  uzaleŜniający.  Świat 

zaczął  wirować  jak  tancerz  w  piruecie,  przejaŜdŜka  na  karuzeli,  nieustający  wir  wodny.  W 

środku  tego  wirowania  przełknął,  wiedząc  gdzieś  w  głębi,  Ŝe  ten  napój  jest  jedynym 

ratunkiem przed śmiercią. 

Karmił  się  tak  przez  dni  i  noce.  Mijały  całe  tygodnie  A  moŜe  trwało  to  tylko  mgnienie 

oka? Zaskoczył go koniec– nie zdziwiłby się, gdyby miał spędzić resztę Ŝycia przyssany do 

ofiarowanego mu nadgarstka. 

Lekko rozchylił wargi i otworzył oczy. 

Layla, blondwłosa Wybranka, siedziała przy nim na łóŜku w oślepiająco białej szacie. W 

kącie  za  nią  stał  Ghrom  obejmujący  Beth.  Na  twarzach  obojga  malowała  się  troska. 

Przemiana. Jego przemiana. 

Chłopak uniósł dłonie i za migał jak pijany. 

JuŜ po wszystkim? 

Ghrom potrząsnął głową. 

–  Jeszcze nie, dopiero się zaczyna. 

Zaczyna? 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

–  Weź  kilka  głębokich  oddechów  –  powiedział  król.  –  Będziesz  ich  potrzebował.  I 

pamiętaj, jesteśmy tuŜ przy tobie. Nie zostawimy cię. 

Cholera, miał rację. Przemiana odbywała się przecieŜ w dwóch etapach. Ten trudniejszy 

miał dopiero nadejść. By zwalczyć strach, przypomniał sobie, Ŝe Blasth to przeŜył. Tak jak i 

Khill. 

Tak jak wszyscy bracia. Tak jak jego siostra. 

Napotkał  granatowe  oczy  Beth  i  nagle  nawiedziła  go  niewyraźna  wizja.  Był  w  klubie... 

gotyckim  klubie  z...  Tohrturem.  Nie,  obserwował  Tohra  i  kogoś  jeszcze,  wielkiego  samca, 

samca rozmiarów brata, którego twarzy nie mógł dojrzeć. 

John  zmarszczył  brwi,  nie  mogąc  pojąć,  dlaczego  akurat  teraz  to  do  niego  wróciło.  W 

tym samym momencie usłyszał głos obcego: 

„To moja córka, Tohr”. 

–  To  pół–człowiek,  H.  A  wiesz,  jaki  on  ma  stosunek  do  ludzi.  –  Tohrtur  pokręcił 

głową. – Moja praprababka teŜ taka była i przy nim bym się tym faktem nie chwalił”. 

Rozmawiali o Beth... co znaczyło, Ŝe nieznajomy z niewyraźną twarzą był ojcem Johna. 

Hardhy. 

John próbował skupić wzrok, by choć raz wyraźnie zobaczyć twarz ojca. Modlił się o to, 

gdy Hardhy podniósł dłoń, Ŝeby przyciągnąć uwagę kelnerki i wskazać jej na pustą butelkę po 

piwie i niemal suchą szklankę Tohrtura. 

„Nie  pozwolę,  by  zmarło  moje  kolejne  dziecko  –  powiedział.  –  Nie  wtedy,  gdy  jest 

szansa na jej ocalenie. Zresztą nie wiemy nawet, czy przejdzie przemianę. MoŜe skończy się 

tak, Ŝe szczęśliwie przeŜyje swoje Ŝycie, nic o nas nie wiedząc. Tak bywało w przeszłości”. 

Czy  ojciec  wiedział  o  jego  istnieniu?  –  zastanawiał  się  John.  Prawdopodobnie  nie, jeśli 

wziąć pod uwagę, Ŝe chłopak urodził się w toalecie na dworcu i został tam porzucony, Ŝeby 

umarł. Samiec, który tak troszczył się o córkę, zatroszczyłby się teŜ o syna. 

Wizja  zaczęła  blaknąć  i  im  bardziej  John  próbował  ją  zatrzymać,  tym  szybciej  się 

rozpadała.  Zanim  zniknęła  do  końca,  spojrzał  w  twarz  Tohra.  Wojskowa  fryzura,  wyraziste 

kości  policzkowe  i  jasne  spojrzenie  przyprawiły  Johna  o  ból  w  piersi.  Podobnie  jak 

spojrzenie,  które  Tohr  posłał  siedzącemu  z  nim  samcowi.  Byli  sobie  bliscy.  Najlepsi 

przyjaciele. 

„Jak wspaniale byłoby, pomyślał John, mieć ich obu przy sobie”... 

Ból,  który  w  niego  uderzył,  był  kosmiczny.  Prawdziwy  wielki  wybuch,  który  rozerwał 

Johna  na  kawałki,  posłał  jego  molekuły  w  taniec  wokół  jądra.  Wszelkie  myśli,  wszelkie 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

rozwaŜania odeszły i chłopak nie miał innego wyjścia, jak tylko się temu poddać. Otworzył 

usta i bezgłośnie krzyczał. 

Jane, sama sobie nie wierząc, wpatrywała się w twarz wampira z nadzieją, Ŝe będzie się z 

nią kochał. A przecieŜ jeszcze nigdy w Ŝyciu niczego nie była tak pewna. 

–  Zamknij oczy – powiedział V. 

–  Bo chcesz mnie pocałować? „BoŜe, błagam, niech to będzie prawda”. 

V  przesunął  dłonią  po  jej  twarzy.  Dłoń  była  szeroka  i  ciepła,  i  roztaczała  mroczny 

zapach. 

–  Śpij, Jane. 

Skrzywiła się. 

–  Chcę być przytomna. 

–  Nie. 

–  Dlaczego? 

–  Tak będzie bezpieczniej. 

–  Znaczy co, moŜesz mi zrobić dziecko? 

„A co z chorobami wenerycznymi?” 

–  To juŜ się zdarzało u człowieków, ale teraz nie jajeczkujesz. Wyczuwam to. Co do 

chorób przenoszonych tą drogą, nie jestem nosicielem, a ty nie mogłabyś mnie zarazić. 

Ale nie o to chodzi. Wzięcie cię we śnie jest bezpieczniejsze dla mnie. 

–  Kto tak powiedział? 

Poprawił się na łóŜku, niecierpliwy, niespokojny. Podniecony. 

–  To się moŜe wydarzyć tylko we śnie. 

Rany, jak zwykle jej zezowate szczęście. Uparł się grać dŜentelmena. Dupek. 

Jane odsunęła się i wstała. 

–  Fantazje mnie nie interesują. Jeśli nie chcesz być ze mną na jawie, to nawet tego nie 

zaczynajmy. 

Podciągnął kołdrę, zakrywając rozpychającą mu spodnie erekcję. 

–  Nie chcę cię skrzywdzić. 

Rzuciła  mu  spojrzenie,  w  którym  kryły  się  zarówno  seksualna  frustracja,  jak  i 

feministyczne podejście. 

–  Nie  jestem  tak  krucha,  jak  się  wydaję.  I  prawdę  mówiąc,  nie  rusza  mnie  ta  męska 

gadka z gatunku „chcę tylko twojego dobra”. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

Odwróciła się z podniesioną brodą i dopiero wtedy zdała sobie sprawę, Ŝe nie ma dokąd 

pójść. Wspaniale. 

Nie  mając  innego  wyjścia,  pomaszerowała  do  łazienki.  Chodząc  od  prysznica  do 

umywalki, czuła się jak koń w boksie... 

Bez  Ŝadnego  ostrzeŜenia  V  popchnął  ją  twarzą  do  ściany  i  przytrzymał  w  miejscu 

twardym  jak  skała  ciałem  dwukrotnie  większym  niŜ  ona.  Najpierw  zaskoczona  sapnęła, 

później wzdychała juŜ z podniecenia, gdy V wciskał się między jej pośladki. 

–  Próbowałem  ci  odmówić  –  mruknął,  wplatając  palce  w  jej  włosy  i  odciągając  jej 

głowę do tyłu. Krzyknęła, czując wilgoć między nogami. – Próbowałem być miły. 

–  O BoŜe... 

–  Modlitwa ci nie pomoŜe. JuŜ na to za późno, Jane. Dałem ci szansę, by to się stało na 

twoich warunkach. Teraz zrobimy to po mojemu. 

–  Chciała tego. Pragnęła go. 

–  Proszę... 

–  Ciii... – Jednym ruchem nadgarstka obrócił jej głowę, odsłaniając przy tym gardło. 

–  Kiedy  będę  chciał,  Ŝebyś  błagała,  powiem  ci  o  tym.  –  Przeciągnął  ciepłym  i 

wilgotnym językiem wzdłuŜ jej szyi. – Zapytaj teraz, co z tobą zrobię. 

Otworzyła usta, ale nie wydała Ŝadnego dźwięku. Chwycił mocniej jej włosy. 

–  Zapytaj mnie. Powiedz: „Co chcesz ze mną zrobić?”. 

Przełknęła ślinę. 

–  Co... co chcesz ze mną zrobić? 

Zaczął ją odwracać, cały czas przyciskając biodra do jej tyłka. 

–  Widzisz tę umywalkę, Jane? 

–  Tak. 

Dobry BoŜe, czuła zbliŜający się orgazm... 

–  Pochylę cię nad nią, a ty chwycisz ją obiema dłońmi. Potem zdejmę ci majtki. 

Och, Jezu... 

–  Zapytaj mnie, co będzie dalej, Jane. 

Znów przeciągnął językiem po jej gardle i zacisnął kły na płatku ucha. Poczuła rozkoszne 

ukłucie, po którym nadeszła kolejna fala gorąca między nogami. 

–  Co... będzie dalej? – wydyszała. 

–  Uklęknę przed tobą. – Pochylił głowę i musnął zębami jej obojczyk. – Teraz zapytaj: 

„A co potem, V?”. 

Była na skraju łez, tak podniecona, Ŝe nogi mogły ją zawieść w kaŜdej chwili. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

–  A co potem? 

Szarpnął ją za włosy. 

–  Zapomniałaś o końcówce. 

„Jaka końcówka... co to za końcówka...”. 

–  V. 

–  Nie,  zacznij  jeszcze  raz.  Od  początku.  –  Przycisnął  ją  mocniej  do  siebie,  by 

wyraźniej poczuła, jak bardzo chce się w niej znaleźć. – Zacznij jeszcze raz i powiedz 

to w całości. 

Nagle zaczął w niej wzbierać orgazm, impuls wzmocniony jego głosem... 

–  O nie, nie ma mowy. – Odsunął się od niej. – Nie dojdziesz teraz. Zrobisz to, gdy ci 

pozwolę. Nie wcześniej. 

Zdezorientowana i obolała, zawisła w jego rękach. 

–  A teraz powiedz to, co chcę usłyszeć. Co to miało być? 

–  A co potem... V? 

–  Uklęknę  przed  tobą,  przesunę  dłońmi  w  górę  twoich  ud  i  otworzę  cię  przed  moim 

językiem. 

Orgazm powrócił, wywołując drŜenie nóg. 

–  Nie – warknął. – Nie teraz. Dopiero, gdy ci pozwolę. 

Podprowadził ją do umywalki i zrobił dokładnie to, co zapowiadał. Pochylił ją, połoŜył 

jej dłonie na brzegach umywalki i rozkazał: 

–  Nie ruszaj się. 

Mocno zacisnęła dłonie. 

Przebiegł  po  niej  obiema  dłońmi,  przesuwając  je  pod  jej  bluzką,  obejmując  nimi  piersi. 

Później zsunął je przez brzuch i na biodra. Jednym szybkim ruchem ściągnął jej majtki. 

–  O...  cholera.  Tego  właśnie  pragnę.  –  Dłonią  w  rękawiczce  ściskał  i  masował  jej 

pośladki. – Unieś tę nogę. 

Zrobiła to. Wtedy rozsunął jej uda i... tak, obiema dłońmi, tą w rękawiczce i tą bez niej, 

wędrował w górę. Jej skarb był rozpalony i w potrzebie, gdy stała tak przed nim obnaŜona. 

–  Jane – wyszeptał z naboŜeństwem. 

Nie było Ŝadnego preludium, Ŝadnego przygotowania do tego, co zamierzał zrobić. Tylko 

jego usta. I jej skarb. Spotkanie dwóch par warg. Zatopił palce w jej pośladkach, Ŝeby się nie 

ruszała  i  przystąpił  do  dzieła,  aŜ  zupełnie  straciła  rozeznanie,  co  jest  jego  zarośniętym 

policzkiem, co językiem, a co jego ustami. Czuła, jak na przemian w nią wchodzi i pieści ją 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

długimi pociągnięciami języka, słyszała ciało ścierające się z ciałem, uznawała władzę, jaką 

nad nią miał. 

–  Zrób to dla mnie – zaŜądał, przyciśnięty do jej skarbu. – Właśnie teraz. 

Orgazm ogarnął ją z siłą wybuchu, wstrząsając opartym o umywalkę ciałem, aŜ jedna z 

jej  dłoni  się  z  niej ześliznęła. Jane upadłaby, gdyby V nie podsunął jej ramienia, na którym 

mogła się oprzeć. 

Odsunął od niej usta, pocałował oba pośladki i przebiegł dłonią wzdłuŜ kręgosłupa, gdy 

osuwała się w jego ramiona. 

–  Tym razem chcę być w tobie. 

Jej oddech był cichszy niŜ odgłos ściągania przez niego piŜamy, a jego pierwszy dotyk na 

jej biodrach przyprawił ją niemal o kolejny szczyt. 

–  Chcę tego – wychrypiał gardłowym tonem. – BoŜe... ja tego pragnę. 

Wszedł  w  nią  jednym  szybkim  ruchem,  który  przysunął  jego  biodra  aŜ  do  jej  pleców  i 

choć to ona przyjmowała w siebie jego ogrom, to on krzyknął. Bez chwili odpoczynku zaczął 

w nią wchodzić i wychodzić, unosząc jej biodra, przesuwając ją w przód i w tył, na spotkanie 

jego pchnięciom. Z otwartymi oczami i ustami wsparła się na umywalce, gdy przetoczył się 

przez nią kolejny orgazm. Ich ciała nieustannie się zderzały. 

Czegoś  takiego  jeszcze  nie  znała.  To  był  seks  do  milionowej  potęgi.  Wtedy  poczuła  na 

ramieniu  dotyk  jego  dłoni  w  rękawiczce.  Wyprostował  ją,  nie  przestając  przy  tym  kochać, 

wchodził  i  wychodził,  wchodził  i  wychodził.  Przesunął  dłoń  wzdłuŜ  jej  gardła,  chwycił 

podbródek i odchylił głowę do tyłu. 

–  Moja – wymruczał, wchodząc w nią. 

I ugryzł ją. 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

24

24

24

24    

PIERWSZE,  O CZYM POMYŚLAŁ JOHN PO PRZEBUDZENIU, były lody z polewą 

czekoladową i kawałkami bekonu. Co juŜ po chwili wydało mu się dość paskudne. 

ChociaŜ... kurde, czekolada i bekon byłyby jak manna z nieba. 

Otworzył oczy i na widok znajomego sufitu w pokoju, w którym spał, poczuł ulgę. Nie 

mógł jednak pojąć, co właściwie się stało. To było coś przeraŜającego. Coś niezwykłego. Ale 

co? 

Podniósł dłoń, Ŝeby przetrzeć oczy... i przestał oddychać. 

To coś na końcu jego przedramienia było ogromne. Gigantyczna dłoń. 

Uniósł głowę i spojrzał na swoje ciało... a moŜe ciało kogoś innego. CzyŜby podczas snu 

oddał  komuś  głowę  do  przeszczepu?  Bo  był  cholernie  pewny,  Ŝe  jego  mózg  nie  kierował 

wcześniej tymi członkami. 

Przemiana. 

–  Jak się czujesz, John? 

Kompletnie  wyczerpany,  odwrócił  się  w  stronę  głosu  Ghroma.  Król  i  Beth  stali  przy 

łóŜku. 

Musiał się skupić, Ŝeby dłonie ułoŜyły się we właściwe słowa. 

Udało mi się? 

–  Tak.  Tak,  synu,  udało  ci  się.  –  Ghrom  odchrząknął,  a  Beth  pogłaskała  jego 

wytatuowane przedramię, jakby wiedziała, z jakimi uczuciami się zmaga. – Gratulacje. 

John mrugnął, jego klatka piersiowa się skurczyła. 

WciąŜ jestem... sobą? 

–  Tak. Jak zawsze. 

–  Powinnam juŜ iść? – odezwał się kobiecy głos. 

John odwrócił głowę. Layla stała w kącie, jej nieskazitelnie piękną twarz i nieskazitelnie 

piękne ciało skrywały cienie. 

Natychmiastowy. Wzwód. 

Jakby ktoś wstrzyknął mu stal w członek. 

Nerwowo  sprawdził,  czy  jest  przykryty  i,  dzięki  Bogu,  miał  na  sobie  koc.  Opadając  na 

poduszkę,  słyszał  głos  Ghroma,  ale  nie  potrafił  się  skupić  na  niczym,  poza  pulsowaniem 

między nogami... i tą kobietą w drugim końcu pokoju. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

–  Pozostanie z nim to dla mnie zaszczyt – powiedziała Layla, kłaniając się nisko. 

„Pozostanie jest dobre, pomyślał John. Jej pozostanie jest...” 

Chwila,  w  jakim  sensie  dobre?  Na  litość  boską,  przecieŜ  nie  zamierzał  uprawiać  z  nią 

seksu. 

Zrobiła  krok  do  przodu,  wchodząc  w  plamę  światła  rzucanego  przez  lampkę  stojącą  na 

szafce  nocnej.  Jej  skóra  była  biała  jak  światło  księŜyca,  gładka  niczym  atłas.  Na  pewno 

byłaby  miękka...  pod  jego  dłońmi,  pod  jego  ustami...  pod  jego  ciałem.  Nagle  John  poczuł 

drŜenie w górnej szczęce i coś wysunęło się z jego ust. Szybko sprawdził językiem i poczuł 

ostre końcówki kłów. 

PoŜądanie szalało w jego ciele, aŜ wreszcie odwrócił od niej spojrzenie. 

Ghrom zakrztusił się śmiechem, jak gdyby wiedział, co chodziło Johnowi po głowie. 

–  Zostawimy  was  samych,  John.  Gdybyś  czegoś  potrzebował,  będziemy  na  końcu 

korytarza. 

Beth pochyliła się i dotknęła jego dłoni delikatnie, jakby wiedziała, jak wraŜliwa jest jego 

skóra. 

–  Jestem z ciebie dumna. 

Gdy ich oczy się spotkały, chciał jej odpowiedzieć: ja z ciebie teŜ. 

Ale to oczywiście nie miało sensu. Dlatego trochę niezgrabnie zamigał tylko: 

Dziękuję. 

Chwilę  później  juŜ  ich  nie  było,  drzwi  zamknęły  go  z  Laylą  w  jednym  pomieszczeniu. 

Niedobrze. Miał nad własnym ciałem tyle kontroli, co nad narowistym koniem. 

PoniewaŜ  przyglądanie  się  Wybrance  nie  było  bezpieczne,  rzucił  okiem  w  stronę 

łazienki. Przez drzwi zobaczył marmurowy prysznic i znów ogarnęło go poŜądanie. 

–  Czy chciałbyś się umyć, panie? – spytała Layla. – Czy mam przygotować wodę? 

Przytaknął, by zająć ją czymkolwiek, podczas gdy zastanawiał się, co powinien zrobić. 

„Wziąć ją. Pieprzyć ją. Wziąć ją na dwanaście sposobów” 

Tak, jasne, tego właśnie nie powinien robić. 

Rozległ  się  szum  płynącej  wody  i  Layla  wróciła  do  pokoju,  a  chwilę  później  John 

zorientował  się,  Ŝe  koc  juŜ  go  nie  przykrywa.  Natychmiast  zakrył  się  rękami,  ale  jej 

spojrzenie było szybsze. 

–  Mogę ci pomóc dojść do łazienki, panie? – Mówiła z chrypką, a jej oczy spoglądały 

na jego biodra z wyraźną aprobatą. 

Co sprawiło, Ŝe urósł jeszcze bardziej pod splecionymi dłońmi. 

–  Wasza miłość? 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

I jak niby miał migać w takim stanie? 

NiewaŜne. I tak by nie zrozumiała. 

Potrząsnął głową i usiadł, zasłaniając się jedną ręką, a drugą opierając się o materac dla 

zachowania  równowagi.  Cholera,  czuł  się  jak  stół  z  poluzowanymi  śrubami,  jakby  Ŝadna  z 

części nie pasowała do pozostałych. A przejście do łazienki wydało mu się torem przeszkód, 

choć nic nie stało na jego drodze. 

Przynajmniej przestał myśleć wyłącznie o Layli. 

WciąŜ  się  zakrywając,  wstał  i  chwiejnie  przeszedł  do  łazienki.  Starał  się  nie  myśleć  o 

Layli  oglądającej  jego  goły  tyłek.  W  głowie  przewijały  mu  się  obrazy  nowo  narodzonych 

źrebiąt o długich nogach, które wyginały się przy kaŜdej próbie wstania z ziemi. Wiedział juŜ, 

jak  to  jest.  Miał  wraŜenie,  Ŝe  w  kaŜdej  chwili  jego  kolana  mogą  wziąć  sobie  wolne,  a  on 

rąbnie na ziemię jak idiota. 

Dobra. Był juŜ w łazience. Dobra robota. 

Teraz wystarczyło nie paść na goły marmur. Choć, Bogiem a prawdą, kąpiel będzie warta 

kaŜdej  kontuzji.  Tyle  Ŝe  teraz  nawet  wzięcie  prysznica,  czego  tak  pragnął,  wydawało  się 

ponad jego siły. Ciepły, delikatny strumień wody był dla niego jak uderzenie batem, musiał 

się odsunąć. Wtedy kątem oka dostrzegł, Ŝe Layla się rozbiera. 

Dobry BoŜe... Była cudowna. 

Gdy się do niego zbliŜyła, nie był w stanie nic z siebie wykrztusić, i to nie dlatego, Ŝe nie 

miał strun głosowych. Jej piersi były pełne, a róŜowe sutki sterczały sztywno w środku tego 

bogactwa.  W  talii  była  tak  drobna,  Ŝe  mógłby  objąć  ją  samymi  dłońmi.  Jej  biodra  były  w 

idealnej równowadze z wąskimi ramionami. A jej skarb... jej skarb nie był ukryty przed jego 

spojrzeniem  –  gładko  ogolona  skóra,  mała  szparka  otoczona...  dwoma  fałdkami,  które 

desperacko pragnął rozchylić. 

Zacisnął mocno obie ręce, jakby jego członek mógł się nagle uwolnić z jego bioder. 

–  Czy  mogę  pomóc  w  kąpieli,  wasza  miłość?  –  spytała,  a  para  wodna  unosiła  się 

między nimi jak delikatna tkanina na wietrze. 

Członek pod jego dłońmi zadrŜał. 

–  Wasza miłość? 

Skinął głową. Całe jego ciało pulsowało. Pomyślał o Khillu chwalącym się, co zrobił ze 

swoją samicą. O Jezu... A teraz to samo przytrafiało się Johnowi. 

Podniosła  mydło  i  pocierała  je  między  palcami,  wciąŜ  obracając  kostkę,  aŜ  biała  piana 

zaczęła  się  zbierać  na  jej  dłoniach  i  skapywać  na  podłogę.  Wyobraził  sobie  te  dłonie  na 

swoim członku i musiał oddychać ustami. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

„Spójrz,  jak  się  kołyszą  jej  piersi”,  pomyślał,  oblizując  wargi.  Zastanawiał  się,  czy 

pozwoliłaby mu się tam pocałować. Jak mogłaby smakować? Czy wpuściłaby go między... 

Jego członek podskoczył i chłopak wydał tęskny jęk. Layla odłoŜyła mydło. 

–  Będę delikatna, bo jesteś teraz bardzo wraŜliwy. 

Przełknął  ślinę  i  modlił  się,  by  zachował  nad  sobą  kontrolę,  gdy  jej  spienione  dłonie 

dotknęły  jego  ramion.  Na  jego  nieszczęście,  oczekiwanie  było  przyjemniejsze  od 

rzeczywistości. Jej delikatny dotyk był dla niego jak papier ścierny na oparzeniach... a jednak 

pragnął tego kontaktu. Pragnął jej. 

Roznosząc  w  ciepłym,  wilgotnym  powietrzu  zapach  doskonałego  mydła,  przesunęła 

dłonie wzdłuŜ jego ramion, a później w górę potęŜnej piersi. Piana spływała po jego brzuchu i 

dłoniach, przesączała się między palcami na członek. 

Wpatrywał  się  w  jej  twarz,  gdy  masowała  mu  pierś,  a  widok  jej  bladozielonych  oczu 

wędrujących po jego nowym, wielkim ciele, wydał mu się więcej niŜ podniecający. 

Pomyślał, Ŝe jest głodna. Głodna tego, co ukrywał w dłoniach. Głodna tego, co chciał jej 

dać. 

Znowu wzięła mydło do rąk i uklękła przed nim. Włosy wciąŜ miała spięte w kok, a on 

pragnął je rozsypać, oglądać je mokre i przyklejone do jej piersi. 

Gdy połoŜyła dłonie na jego stopach i zaczęła przesuwać je coraz wyŜej, podniosła oczy. 

Przez chwilę zobaczył, jak bierze go do ust. Jak jego członek rozpycha jej wargi, jej policzki 

nadymają się i wciągają go w głąb siebie. 

Jęknął i zachwiał się, uderzając się w ramię. 

–  Opuść ręce, wasza miłość. 

Choć przeraŜało go to, co miało nastąpić, chciał jej posłuchać. Z drugiej strony, nie chciał 

zrobić z siebie głupca. A gdyby wytrysnął na jej twarz, bo juŜ nie mógłby się powstrzymać? 

Gdyby... 

–  Wasza miłość, opuść ręce. 

Powoli  opuścił  ręce.  Jego  członek  sterczał,  nie  tyle  opierając  się  grawitacji,  co  będąc 

całkowicie poza jej zasięgiem. 

O Jezu. O Jezu... Unosiła dłoń do... 

Gdy tylko dotknęła jego członka, cały sflaczał. Nagle ujrzał siebie w zapuszczonej klatce 

schodowej. Trzymany na muszce. Zgwałcony i bezgłośnie płaczący. 

Odsunął  się  od  jej  dotyku  i  wyszedł  spod  prysznica,  ślizgając  się  po  podłodze.  śeby 

uchronić się przed upadkiem, usiadł na sedesie. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

Zero  godności.  Zero  męskości.  Cholernie  sztampowo.  Wreszcie  miał  wielkie  ciało,  ale 

nie było w nim ani trochę więcej męŜczyzny niŜ w tamtym małym. 

Usłyszał, Ŝe Layla zakręca wodę i owija się ręcznikiem. Jej głos drŜał. 

–  Czy mam stąd odejść? 

Pokiwał głową, zbyt zawstydzony, by na nią spojrzeć. 

Gdy  jakiś  czas  później  podniósł  spojrzenie,  był  juŜ  w  łazience  sam.  Sam  i  zmarznięty. 

Ciepło z prysznica i wspaniała para uleciały, jakby nigdy nie istniały. 

Pierwszy raz z kobietą... a jego erekcję diabli wzięli. Chryste, chciało mu się rzygać. 

V  przebił  kłami  skórę  Jane,  wgryzając  się  w  jej  gardło,  wbijając  w  Ŝyłę,  pieszcząc  jej 

szyję  wargami.  Była  człowiekiem,  więc  przypływ  energii  nie  pochodził  ze  składu  jej  krwi, 

lecz z faktu, Ŝe to właśnie ona. To jej smaku pragnął. Jej smaku... i tego, Ŝe pochłaniał jakąś 

jej część. 

Gdy krzyknęła, wiedział, Ŝe to nie z bólu. Jej ciało drŜało z podniecenia, a jego zapach 

przybierał na sile, gdy V brał od niej to, czego pragnął. Ją samą swoim członkiem, jej krew 

swoimi ustami. 

–  Chodź  tam  ze  mną  –  wychrypiał,  uwalniając  jej  krtań  i  pozwalając  oprzeć  się  o 

umywalkę. – Chodź... ze... mną. 

–  Och, BoŜe... 

V  zatrzymał  biodra,  bo  nadszedł  jego  orgazm,  a  Jane  razem  z  nim  osiągnęła  szczyt,  jej 

ciało  pochłaniało  jego  członek,  gdy  pieścił  jej  szyję.  Ta  wymiana  była  uczciwa  i  dawała 

spełnienie: ona w nim, a on w niej. To było słuszne. To było dobre. 

Moja. 

Gdy wszystko się skończyło, oboje cięŜko oddychali. 

–  Wszystko w porządku? – spytał, świadom, Ŝe nigdy wcześniej nie zadał tego pytania 

po seksie. 

Gdy  nie  odpowiedziała,  odsunął  się  trochę.  Na  jej  bladej  skórze  dostrzegł  ślady,  które 

tam  zostawił:  czerwone  odciski  jego  dłoni.  Prawie  zawsze  je  zostawiał,  bo  lubił  ostry  seks, 

potrzebował ostrego seksu. I nigdy nie przejmował się tym, co zostawiał na ciałach. 

Tym razem jednak się przejął. Przejął się tym bardziej, Ŝe gdy otarł usta dłonią, zobaczył 

na niej jej krew. 

O Jezu... Było za ostro. O wiele za ostro. 

–  Jane, tak mi... 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

–  Wspaniałe. – Potrząsnęła głową, a blond włosy zatańczyły przy jej policzkach. – To 

było... wspaniałe. 

–  Jesteś pewna, Ŝe nic ci... 

–  Po prostu wspaniałe. Choć trochę boję się puścić tę umywalkę, Ŝeby nie upaść. 

Nagle poczuł się pijany ulgą. 

–  Nie chciałem cię skrzywdzić. 

–  Przytłoczyłeś  mnie...  ale  w  taki  sposób,  Ŝe  gdybym  miała  przyjaciółkę  od  serca, 

zadzwoniłabym do niej, Ŝeby powiedzieć, Ŝe takiego seksu jeszcze nie doświadczyłam. 

–  Dobrze. To... dobrze. 

Nie chciał opuszczać jej wnętrza, zwłaszcza słysząc takie słowa. Cofnął jednak biodra i 

wysunął się z niej, uwalniając ją z uścisku. 

Z  tyłu  wyglądała  cudownie.  Obezwładniająco  wspaniale.  Całkowicie  przepięknie.  Jego 

wzwód tętnił jak serce, gdy naciągał na siebie spodnie od piŜamy. 

Powoli  wyprostował  Jane  i  przyjrzał  się  jej  twarzy  w  lustrze.  Oczy  miała  szkliste,  usta 

otwarte,  policzki  zaczerwienione.  Ślad  po  ugryzieniu  na  szyi  znajdował  się  dokładnie  tam, 

gdzie V chciał go zostawić – tam, gdzie wszyscy mogli go zobaczyć. 

Obrócił ją twarzą do siebie i przeciągnął palcem po jej szyi, zbierając cienką struŜkę krwi 

sączącej się z nakłuć. Oblizał, rozkoszując się smakiem kobiety, i pragnąc więcej. 

–  Zamknę to, dobrze? 

Przytaknęła,  więc  pochylił  głowę.  Czule  przejechał  językiem  po  śladach  ugryzienia, 

zamknął oczy i zatracił się w jej bliskości. Zapragnął następnym razem znaleźć się między jej 

nogami i wgryźć się w Ŝyłę biegnącą u styku ud. I na przemian pić jej krew i lizać jej skarb. 

Przechylił się i odkręcił prysznic, później rozpiął jej koszulę. Jej piersi przykrywała biała 

koronka, przez delikatny wzór przebijał róŜ. Pochylił się i zaczął ssać jej sutek przez delikatną 

tkaninę. Nagrodziła go jękiem wzbierającym w krtani i dłonią w jego włosach. 

Zamruczał i wsunął dłoń między jej nogi. Zostawił po sobie ślady na wnętrzach jej ud i, 

choć  mógł  przez  to  wydać  się  okropnym  sukinsynem,  chciał,  Ŝeby  tam  pozostały.  Chciał 

zostawić tam spermę, chciał dać jej Jane jeszcze więcej. 

O, tak, tak działał instynkt brońca. Pragnął, by nosiła go tak, jak nosiła swoją skórę. 

Zdjął jej biustonosz i zaprowadził ją pod prysznic. Wszedł za nią do kabiny, czując pod 

stopami chłodny marmur, mocząc spodnie od piŜamy. Przesunął dłońmi przez krótkie blond 

włosy, odsunął kosmyki z jej twarzy, zajrzał jej w oczy. Moja. 

–  Jeszcze cię nie pocałowałem – stwierdził. 

Wygięła się w tył, wspierając się o jego klatkę, tak jak tego chciał. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

–  W usta rzeczywiście nie. 

–  Mogę? 

–  Proszę. 

Rany, widok jej ust budził w nim niepokój. A to było dziwne. W Ŝyciu doświadczył juŜ 

tyle  seksu,  w  tylu  róŜnych  rodzajach  i  kombinacjach,  a  jednak  myśl  o  zwykłym  pocałunku 

wymazała  to  wszystko.  Był  prawiczkiem,  jakim  tak  naprawdę  nigdy  nie  był, 

nieuświadomionym, na miękkich nogach. 

–  Zrobisz to wreszcie? – zapytała, gdy zamarł w bezruchu. 

Jasny... gwint. 

Uśmiechając się jak Mona Lisa, ujęła jego twarz w dłonie. 

–  Chodź tutaj. 

Przyciągnęła  go  do  siebie,  przechyliła  jego  głowę  i  musnęła  jego  wargi  swoimi.  Ciało 

Vrhednego  przebiegł  dreszcz.  JuŜ  wcześniej  czuł  moc  –  swoją  własną  w  mięśniach,  jego 

cholernej  matki  w  przeznaczeniu,  króla  w  swoim  Ŝyciu,  braci  w  pracy  –  ale  nigdy  nie 

pozwolił, by któraś z nich nim owładnęła. 

Jane  owładnęła  nim  teraz.  Trzymając  w  dłoniach  jego  twarz,  miała  nad  nim  całkowitą 

kontrolę. 

Przygarnął ją do siebie i mocniej przycisnął wargi do jej ust. Nigdy by nie uwierzył, Ŝe 

zapragnie takiego słodkiego zjednoczenia, a juŜ na pewno, Ŝe będzie je czcić. Gdy przerwali 

pocałunek,  czule  ją  namydlił,  a  potem  spłukał  pianę.  Umył  jej  włosy.  Obmył  ją  między 

nogami. 

Taka troskliwa opieka nad nią była niczym oddech... odruchowa funkcja ciała i umysłu, o 

której nie musiał myśleć. 

Zakręcił  wodę,  wytarł  swoją  kobietę,  po  czym  wziął  ją  na  ręce  i  zaniósł  do  łóŜka. 

Rozciągnęła się na czarnej pościeli, odrzucając ramiona za głowę i lekko rozsuwając nogi – 

odziana tylko w zarumienioną skórę i mięśnie. 

Przyglądała mu się spod przymkniętych powiek. 

–  Masz mokrą piŜamę. 

–  Wiem. 

–  Jesteś sztywny. 

–  Jestem. 

Wygięła się na łóŜku, jakby fala przetoczyła się w górę jej ciała, od bioder do piersi. 

–  Masz zamiar coś z tym zrobić? Odsłonił kły i syknął: 

–  Jeśli mi pozwolisz. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

Odsunęła nogę w bok i jego rogówki niemal zaczęły krwawić. Jej skarb lśnił wilgocią i to 

na pewno nie od prysznica. 

–  Czy to wygląda jak odmowa? – zapytała. 

Zdarł spodnie i znalazł się na niej w mgnieniu oka, całując ją głęboko i długo, unosząc jej 

biodra, ustawiając się odpowiednio, zatapiając się w niej. O niebo lepiej było mieć ją tak, niŜ 

gdyby była we śnie. A ona doszła dla niego raz... drugi... i znowu... jego serce pękło. 

Po raz pierwszy uprawiał seks z kimś, kogo kochał. 

Na myśl, Ŝe aŜ tak się odsłonił, ogarnęła go panika. Jak, u licha, mogło do tego dojść? 

Ale w końcu to była jego ostatnia – no dobrze, jedyna – próba posmakowania miłości. A 

ona  i  tak  nie  będzie  nic  pamiętać,  więc  nie  było  problemu.  Ona  nie  skończy  ze  złamanym 

sercem. 

Do tego... brak wspomnień takŜe i dla niego będzie bezpieczny. Trochę jak tamtej nocy, 

gdy nawalili się z Ghromem i V zaczął opowiadać o matce. 

Tylko dlaczego, do cholery, myśl o wyczyszczeniu pamięci Jane bolała go tak bardzo? 

BoŜe, miała go opuścić tak szybko. 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

25

25

25

25    

PO  DRUGIEJ  STRONIE  CORMIA  WYSZŁA  ZE  ŚWIĄTYNI  Najsamca  i  czekała,  aŜ 

przełoŜona  zamknie  ogromne,  złote  drzwi.  Świątynia  stała  na  szczycie  pagórka,  niczym 

zdobna  korona  wieńcząca  niewielkie  wzgórze.  Z  tego  miejsca  widać  było  cały  kompleks 

Wybranek:  białe  budynki  i  świątynie,  amfiteatr,  brukowane  uliczki.  Przestrzenie  między 

budowlami pokrywała przycięta biała trawa, która nigdy nie rosła ani się nie zmieniała, i jak 

zwykle  niewiele  widać  było  na  horyzoncie.  Zaledwie  nieostre  kontury  białego  lasu 

stanowiącego  granicę.  Jedynym  dodatkowym  kolorem  w  tej  kompozycji  był  blady  błękit 

nieba, ale i on rozmywał się w oddali. 

–  To  koniec  twojej  lekcji  –  powiedziała  przełoŜona,  zdejmując  z  szyi  elegancki 

łańcuch z kluczami i zamykając drzwi. – Zgodnie z tradycją, gdy przyjdziemy po ciebie, 

poddasz  się  pierwszemu  z rytuałów oczyszczenia. Nim to nastąpi, powinnaś rozwaŜać 

otrzymaną łaskę i swoją słuŜbę, która przyniesie poŜytek nam wszystkim. 

Słowa zostały wypowiedziane tym samym tonem, którym przełoŜona wyjaśniała Cormii, 

co Najsamiec będzie robił z jej ciałem. Raz za razem. Kiedy tylko zapragnie. 

W  oczach  przełoŜonej  pojawił  się  błysk  kalkulacji,  gdy  zakładała  naszyjnik,  a  klucze 

zadzwoniły, układając się między jej piersiami: 

–  Niech ci się dobrze wiedzie, siostro. 

Gdy przełoŜona schodziła ze wzgórza, jej biała szata zlewała się z ziemią i budynkami. 

Biała plama widoczna jedynie dlatego, Ŝe była w ruchu. 

Cormia ukryła twarz w dłoniach. PrzełoŜona powiedziała jej – nie, raczej zapewniła ją – 

Ŝe  to,  czego  doświadczy,  leŜąc  pod  Najsamcem,  będzie  bolało.  A  Cormia  jej  wierzyła. 

Plastyczne  detale  były  szokujące  i  dziewczyna  obawiała  się,  Ŝe  nie  podoła  ceremonii 

połączenia,  a  to  przyniosłoby  wstyd  wszystkim  Wybrankom.  Jako  ich  przedstawicielka 

musiała spełnić ich oczekiwania i zachować się z godnością, w przeciwnym razie splamiłaby 

uświęconą tradycję, której słuŜyła. 

Spojrzała  przez  ramię  na  świątynię  i  połoŜyła  dłoń  na  brzuchu.  Była  płodna,  jak 

wszystkie  Wybranki  po  tej  stronie.  Mogła  począć  młode  Najsamca  juŜ  przy  pierwszym 

zbliŜeniu. 

Droga Pani w Zanikhu, dlaczego wybrali właśnie ją? 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

Gdy  się  odwróciła,  przełoŜona  stała  juŜ  u  stóp  wzgórza,  zaskakująco  maleńka  w 

porównaniu  z  budynkami,  a  przecieŜ  w  rzeczywistości  tak  znacząca.  To  właśnie  ona,  a  nie 

ktoś lub coś innego, uosabiała to miejsce: wszystkie słuŜyły Pani Kronik, lecz to przełoŜona 

kierowała ich Ŝyciem. Przynajmniej do czasu przybycia Najsamca. 

„PrzełoŜona nie chce tego męŜczyzny w swoim świecie”, pomyślała Cormia. 

Właśnie dlatego to Cormia została przedstawiona Pani Kronik i wybrana. Ze wszystkich 

kobiet, które mogły zostać wybrane, była najmniej otwarta, najmniej zachęcająca. Miała stać 

się uosobieniem buntu przeciwko zmianie władzy. 

Cormia  zaczęła  schodzić  ze  wzgórza,  czując  pod  stopami  pozbawioną  jakiejkolwiek 

temperatury białą trawę. Tylko jedzenie i napoje były ciepłe albo zimne. 

Przez  chwilę  myślała  nawet  o  ucieczce.  Lepiej  porzucić  to,  co  znane,  niŜ  cierpieć  w 

sytuacjach opisanych przez przełoŜoną. Problem polegał na tym, Ŝe nie wiedziała, jak dotrzeć 

na tamtą stronę. Wiedziała, Ŝe trzeba przejść przez prywatne przestrzenie Pani Kronik, ale co 

dalej? A gdyby została pochwycona przez Jej Świątobliwość? 

Nie do pomyślenia. Bardziej przeraŜające niŜ spółkowanie z Najsamcem. 

PogrąŜona  w  tych  grzesznych  myślach,  przemierzała  powoli  tereny,  które  znała  od 

urodzenia. W kompleksie łatwo było się zgubić, bo wszystko wyglądało tak samo, pachniało 

tak  samo,  sprawiało  takie  samo  wraŜenie.  Bez  jakiegokolwiek  kontrastu.  Granice 

rzeczywistości  były  zbyt  gładkie,  by  je  pochwycić  i  wykorzystać,  czy  to  duchowo,  czy 

fizycznie. Nikt nie miał tu oparcia. Człowiek był tylko powietrzem. 

Przechodząc  obok  Skarbca,  zatrzymała  się  na  królewskich  schodach  i  poświęciła  myśl 

przechowywanym  wewnątrz  klejnotom,  jedynym  prawdziwym  barwom,  jakie  kiedykolwiek 

widziała.  Za  zamkniętymi  drzwiami  znajdowały  się  kosze  pełne  cennych  kamieni  i  choć 

widziała  je  tylko  raz  czy  dwa,  bardzo  dokładnie  pamiętała  kolory.  Jej  oczy  nie  mogły  się 

nacieszyć  Ŝywym  błękitem  szafirów  ani  intensywną  zielenią  szmaragdów,  ani  krwawą 

czerwienią rubinów. Akwamaryny miały barwę nieba, dlatego nie pociągały jej aŜ tak bardzo. 

Najbardziej  polubiła  soczyście  Ŝółte  cytryny.  Pozwoliła  sobie  dotknąć  ich  ukradkiem. 

JakąŜ radość dało jej szybkie wsunięcie dłoni do koszyka, widok światła odbijającego się od 

kamieni.  Gdy  przesypywały  się  między  jej  palcami,  jej  dłoń  nie  mogła  się  nimi  nacieszyć. 

Nacieszyć tym radosnym, ukradkowym ruchem tym bardziej ekscytującym, Ŝe zakazanym. 

Ogrzały ją, choć nie były cieplejsze niŜ reszta tej krainy. 

Klejnoty  nie  były  jedynym  powodem,  dla  którego  wizyta  w  Skarbcu  była  wielkim 

zaszczytem. Przechowywano tam równieŜ pod szkłem przedmioty z Drugiej Strony, zebrane, 

poniewaŜ  odgrywały  kluczową  rolę  w  historii  rasy  lub  dlatego,  Ŝe  stały  się  własnością 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

Wybranek.  Choć  Cormia  nie  zawsze  wiedziała,  na  co  patrzy,  rzeczy  te  były  niczym 

objawienie. Kolory. Tekstury. Obce przedmioty z obcych miejsc. 

Jak  na  ironię  ją  najbardziej  pociągała  stara  księga.  Na  zniszczonej  okładce  widniał 

wytarty juŜ tłoczony napis: HARDHY, SYN MROKHA. 

Cormia zmarszczyła brwi i uświadomiła sobie, Ŝe widziała juŜ to imię... w sali Bractwa 

Czarnego Sztyletu, w bibliotece. 

Dziennik brata. Dlatego go zachowano. 

Wpatrując  się  w  zamknięte  drzwi,  zapragnęła  znaleźć  się  w  dawnych  czasach,  gdy 

Skarbiec był otwarty i kaŜdy mógł do niego wejść, tak jak i do biblioteki. Ale to było jeszcze 

przed atakiem. 

Napaść  zmieniła  wszystko.  Nikczemni  członkowie  rasy  przybyli  tu  z  odległej  strony, 

uzbrojeni  i  pragnący  łupów.  A  jednak  weszli  przez  portal,  teraz  zamknięty,  i  rzucili  się  na 

Skarbiec.  Poprzedni  Najsamiec  zginął,  chroniąc  kobiety;  połoŜył  trzech  najeźdźców,  nim 

oddał Ŝycie. 

Podejrzewała, Ŝe był jej ojcem. 

Po  tym  okropnym  wydarzeniu  Pani  Kronik  zamknęła  portal,  a  kaŜdy  przybywający  tu 

musiał przejść przez jej prywatny dziedziniec. Dodatkowo zamknięto teŜ Skarbiec, a kluczy 

pilnowała przełoŜona. Otwierano go sporadycznie, tylko wtedy, gdy klejnoty były potrzebne 

Pani Kronik. 

Dziewczyna usłyszała szuranie i spojrzała w stronę drogi pod kolumnadą. Ujrzała postać 

ubraną  od  stóp  do  głów  w  czarną  szatę,  utykającą  na  jedną  nogę,  niosącą  w  zakrytych 

dłoniach stos ręczników. 

Odwróciła się i ruszyła naprzód, pragnąc oddalić się zarówno od świątyni Najsamca, jak i 

od tej kobiety. Dotarła najdalej jak mogła, aŜ nad brzeg sadzawki refleksji. 

Woda była czysta i idealnie spokojna, niczym lustro odbijające niebo. Chciała zanurzyć 

w niej stopę, ale było to zabronione... 

Nagle rozległ się jakiś dźwięk. 

Początkowo  nie  była  pewna,  co  właściwie  usłyszała,  ani  czy  w  ogóle  coś  słyszała. 

Nikogo nie było w zasięgu wzroku, tylko Krypta Młodych i biały las wyznaczający granice 

sanktuarium. Czekała. Gdy dźwięk się nie powtórzył, uznała go za wytwór swojej wyobraźni 

i ruszyła dalej. 

Choć  się  bała,  coś  przyciągało  ją  do  Krypty,  gdzie  czczono  niemowlęta,  które  nie 

przeŜyły porodu. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

Dreszcz niepokoju przebiegł jej po plecach. W tym jednym miejscu nigdy nie była. Nie 

była  tu  zresztą  Ŝadna  z  Wybranek.  Wszystkie  unikały  tego  prostego  budynku  za  białym 

ogrodzeniem.  Smutek  był  tu  tak  namacalny,  jak  czarne  atłasowe  wstąŜki  przywiązane  do 

klamek. 

„Droga  Pani  w  Zanikhu,  pomyślała,  mój  los  wkrótce  teŜ  być  moŜe  zostanie  tu 

pogrzebany, gdyŜ nawet wśród dzieci Wybranek wiele niemowląt umierało”. Zaiste, jakaś jej 

cząstka zostanie tu pogrzebana, a po niej kolejna, i jeszcze jedna, aŜ pozostanie z niej tylko 

pusta skorupa. Fakt, Ŝe nie mogła zdecydować się na ciąŜę, Ŝe „nie” było zakazane jako słowo 

i jako myśl, Ŝe jej potomstwu przypadnie ta sama rola, która jej jest przypisana, sprawił, Ŝe 

ujrzała w tym samotnym grobie samą siebie zamkniętą pomiędzy zwłokami najmniejszych. 

Otuliła  się  szczelniej  szatą  i  zadrŜała,  wpatrując  się  w  bramę.  Wcześniej  uwaŜała  to 

miejsce za niepokojące, bo sprawiało wraŜenie, Ŝe ci kochani byli samotni nawet w Zanikhu, 

choć powinni zaznać tam radości i spokoju. 

Teraz świątynia ją przeraŜała. 

Znów  rozległ  się  słyszany  przez  nią  wcześniej  dźwięk.  Z  wraŜenia  odskoczyła,  gotowa 

uciekać od błąkających się tu, płaczących duchów. 

Tylko Ŝe to nie był duch dziecka. Ktoś najzwyczajniej próbował złapać oddech. Dźwięk 

wcale nie duchowy, jak najbardziej realny. 

Cicho skręciła za róg. 

Na trawie siedziała Layla, obejmując ramionami przyciągnięte do piersi kolana. 

Pochylała głowę, jej ramiona drŜały, a szata i włosy były przemoczone. 

–  Siostro moja? – szepnęła Cormia. – Co ci jest? Layla szybko podniosła głowę i otarła 

łzy z policzków. 

–  Odejdź. Proszę. 

Cormia podeszła bliŜej i przyklękła. 

–  Powiedz mi. Co się stało? 

–  Nic, o czym... 

–  Laylo,  porozmawiaj  ze  mną.  –  Pragnęła  jej  dotknąć  i  pocieszyć,  ale  to  było 

zabronione,  a  ona  nie  chciała  pogorszyć  nastroju  dziewczyny.  Dlatego  zamiast 

dotykiem, posłuŜyła się łagodnym głosem i słowami. – Moja siostro, złagodzę twój ból. 

Porozmawiaj ze mną. Proszę. 

Wybranka potrząsnęła blond włosami, jeszcze bardziej rozluźniając zrujnowany kok. 

–  Zawiodłam. 

–  Jak? 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

–  Ja... zawiodłam. Tej nocy nie dałam przyjemności. Zostałam odrzucona. 

–  Przez kogo? 

–  Przez samca, którego przemianę obserwowałam. Był gotowy do obcowania, ale gdy 

go  dotknęłam,  stracił  wolę.  –  Layla  zaczęła  łkać.  –  Powinnam...  Powinnam  zgłosić 

królowi, co zaszło, tak kaŜe tradycja. Powinnam to zrobić przed odejściem, ale byłam 

przeraŜona. Jak mam to powiedzieć Jego Wysokości? A przełoŜona? – Spuściła głowę, 

jakby  zabrakło  jej  sił.  –  Najlepsi  uczyli  mnie  dawać  przyjemność.  A  ja  wszystkich 

zawiodłam. 

Cormia zaryzykowała i połoŜyła dłoń na ramieniu Layli, myśląc, Ŝe zawsze jest tak samo. 

CięŜar  odpowiedzialności  za  wszystkie  Wybranki  spadał  na  ramiona  jednej  kobiety,  która 

występowała  oficjalnie  w  ich  imieniu.  Nie  istniał  więc  prywatny  czy  osobisty  wstyd,  tylko 

wielki cięŜar poraŜki. 

–  Siostro moja... 

–  Po rozmowie z królem i przełoŜoną powinnam poddać się refleksji. 

Och,  nie...  Refleksja  oznaczała  siedem  cykli  bez  jedzenia  bez  światła,  bez  kontaktów  z 

kimkolwiek,  była  pokutą  za  naruszenie  najwyŜszego  porządku.  Najgorsza  była,  jak  Cormia 

słyszała, ciemność, bo Wybranki były głodne światła. 

–  Siostro, jesteś pewna, Ŝe cię nie pragnął? 

–  Ciała  samców  nie  kłamią.  Miłosierna  Pani...  moŜe  to  i  dobrze.  MoŜe  nie 

potrafiłabym  dać  mu  przyjemności.  –  Bladozielone  oczy  spojrzały  w  inną  stronę.  – 

Dobrze,  Ŝe  nie  byłam  twoją  instruktorką.  Znam  tylko  teorię,  nie  praktykę,  więc  nie 

potrafiłabym cię niczego nauczyć. 

–  Wolałabym, Ŝebyś to ty nią była. 

–  Więc jesteś niemądra. – Oblicze Wybranki nagle się postarzało, stało się odwieczne. 

–  A  ja  pojęłam  tę  lekcję.  Powinnam  wycofać  się  z  grupy  ehros,  skoro  nie  jestem  w 

stanie podtrzymać zmysłowych tradycji. 

Martwe cienie w oczach Layli nie spodobały się Cormii. 

–  A moŜe to była jego wina? 

–  Nie moŜe być mowy o jego winie. Nie był ze mnie zadowolony. To moje brzemię, 

nie jego. – Otarła łzę. – Musisz wiedzieć, Ŝe nie istnieje poraŜka większa od zmysłowej. 

Nic nie rani bardziej niŜ odrzucenie twojej nagości i twojego pragnienia jedności przez 

tego,  z  którym  chcesz  się  połączyć...  Odtrącenie,  gdy  nie  jesteś  przyodziana,  jest 

najgorszym  rodzajem  odtrącenia.  Dlatego  powinnam  odejść  z  ehros,  nie  tylko  ze 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

względu  na  ich  tradycje,  ale  ze  względu  na  mnie.  Nie  chcę  juŜ  przez  to  przechodzić. 

Nigdy. A teraz odejdź, proszę, i nic nie mów. Muszę się pozbierać. 

Cormia  chciała  zostać,  ale  sprzeczka  wydawała  się  nie  na  miejscu.  Wstała,  zdjęła 

wierzchnią szatę i okryła nią ramiona siostry. 

Layla spojrzała na nią zaskoczona. 

–  Zaiste, nie jest mi zimno. 

Ale mówiąc to, otuliła się szczelniej. 

–  Niech ci się wiedzie, siostro moja. – Cormia odwróciła się i przeszła obok sadzawki 

refleksji. 

Unosząc oczy ku mlecznobłękitnemu niebu, pragnęła krzyczeć. 

Vrhedny  zsunął  się  z  Jane  i  ułoŜył  ją  na  swojej  piersi.  Lubił  czuć  ją  po  swojej  lewej 

stronie, dzięki temu ręka, którą walczył, była wolna i mógłby jej w razie czego bronić. LeŜał 

skupiony  jak  nigdy  dotąd,  jak  nigdy  jeszcze  pewien,  jaki  jest  jego  cel.  Jego  jedynym 

zadaniem  było  utrzymanie  jej  przy  Ŝyciu,  całej  i  zdrowej,  a  siła,  z  jaką  tego  się  trzymał 

sprawiała, Ŝe wreszcie czuł się kompletny. 

Był tym, kim był, i to dzięki niej. 

W  tym  krótkim  czasie,  który  spędzili  razem,  Jane  zdąŜyła  wcisnąć  się  do  sekretnej 

komnaty  w  jego  sercu,  wyrzucić  stamtąd  Butcha  i  dokładnie  zamknąć  za  sobą  wszystkie 

zamki. I to było dobre. To ich dopasowanie było dobre. 

Zamruczała  coś  pod  nosem  i  mocniej  się  w  niego  wtuliła.  Gładząc  jej  plecy,  myślał  o 

swojej pierwszej walce, o starciu, po którym przeŜył swój pierwszy raz. 

W obozie wojennym samcom po przemianie dawano niewiele czasu na zebranie sił. Mimo 

to V był zaskoczony, gdy ojciec niemal natychmiast stanął przed nim i oznajmił, Ŝe ma stanąć 

do walki. Powinni dać mu chociaŜ dzień na pozbieranie sil. 

Krhviopij uśmiechnął się, ukazując kły. 

–  Staniesz naprzeciw Grodhta. 

Był to Ŝołnierz, któremu V ukradł wtedy jelenią nogę. Grubas walczący młotem. 

Choć był potwornie zmęczony, a na nogach trzymała go tylko duma, V poszedł na ring. 

Był  to  nierówny,  okrągły  lej  w  podłodze  jaskini,  wyglądający  tak,  jakby  jakiś  gigant  w 

przypływie  furii  uderzył  pięścią  w  ziemię.  Dno  i  sięgające  pasa  ściany  były  brązowe  od 

przelanej tu krwi, bo walka trwała aŜ do padnięcia jednego z przeciwników. Wszystkie ciosy 

były dozwolone, a jedyna zasada dotyczyła tego, co czekało przegranego. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

Vrhedny wiedział, Ŝe nie jest jeszcze gotowy do walki. Pani w Zanikhu, ledwie udało mu 

się  zejść  na  ring,  nie  przewracając  się.  Ale  przecieŜ  o  to  chodziło,  prawda?  Jego  ojciec 

przygotował genialny plan umoŜliwiający mu zachowanie władzy absolutnej. V mógł wygrać 

tylko w jeden sposób, uŜywając dłoni, ale wtedy wszyscy zobaczyliby to, co jak na razie było 

tylko plotką I z pewnością by go odepchnęli. A gdyby przegrał? Przestałby zagraŜać ojcu. W 

obu  sytuacjach  pozycja  Krhviopija  pozostałaby  niezachwiana  i  niepodwaŜona  przez 

dojrzałego juŜ syna. 

Gruby Ŝołnierz z bojowym okrzykiem wskoczył na ring, wymachując przy tym młotem. Na 

skraju ringu stanął Krhviopij. 

–  Jaką  broń  powinienem  dać  memu  synowi?  –  zapytał  zebrany  tłum.  –  Myślę,  Ŝe...  – 

Spojrzał na wspartą na miotle jedną z kuchennych samic. – Daj mi ją 

Kobieta rzuciła się spełnić rozkaz i upuściła miotłę u stóp Krhviopija. Gdy schyliła się, 

Ŝeby ją podnieść, kopnął ją w bok, jak gałąź zawadzającą mu na drodze. 

–  Weź to, mój synu. I módl się do Pani Kronik, byś nie poczuł tego po swojej poraŜce. 

Przy akompaniamencie śmiechu zebranych V złapał drewnianą rączkę. 

–  Zwarcie!– warknął Krhviopij. 

Tłum  zawiwatował,  a  ktoś  chlusnął  na  Vrhednego  resztki  piwa.  Ciepły  płyn  oblał  jego 

gole  plecy  i  spłynął  na  równie  nagi  tyłek  Gruby  Ŝołnierz  uśmiechnął  się,  odsłaniając 

wysunięte  z  górnej  szczęki  kły.  Zaczął  krąŜyć  wokół  V,  obracając  młotem  zawieszonym  na 

końcu łańcucha. Słychać było cichy gwizd powietrza. 

V obserwował przeciwnika. Z całych sił próbował odzyskać kontrolę nad nogami. Skupił 

uwagę na prawym ramieniu samca. Napięcie mięśni poprzedzało rzut młotem. Kącikami oczu 

obserwował teŜ tłum. Mogli w niego rzucić czymś mniej przyjemnym niŜ piwo. 

Pojedynek  okazał  się  nie  tyle  walką,  co  turniejem  uników.  V  był  nie  najlepszy  w 

defensywie,  a  wszystkie  ataki  inicjował  przeciwnik.  Podczas  gdy  grubas  popisywał  się 

biegłością w posługiwaniu się ulubioną bronią, V uczył się przewidywalności jego zachowań i 

poznawał  rytm  młota.  Choć  samiec  był  niezwykle  silny,  musiał  szeroko  rozstawiać  nogi, 

ilekroć  posyłał  przed  siebie  najeŜony  kolcami  młot  wielkości  ludzkiej  głowy.  V  poczekał  na 

kolejne takie ustawienie się przeciwnika i wtedy właśnie zaatakował. Okręcił miotłę i walnął 

kijem prosto w wielkie przyrodzenie Ŝołnierza. 

Samiec  zaryczał,  upuścił  młot  i  ścisnął  razem  kolana.  V  nie  tracił  ani  chwili.  Podniósł 

miotłę na wysokość ramion i uderzył z całych sił, trafiając przeciwnika w skroń i powalając 

go nieprzytomnego na ziemię. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

Wiwaty ucichły, a po chwili jedynymi dźwiękami były szelesty rozmów i cięŜki oddech V. 

Chłopak  upuścił  miotłę  i  przeszedł  przez  przeciwnika,  gotowy  opuścić  ring.  Buty  ojca 

zablokowały mu wyjście. Oczy Krhviopija zwęziły się do grubości ostrza. 

–  Nie skończyłeś. 

–  On juŜ nie wstanie. 

–  Nie o to chodzi. – Krhviopij wskazał głową leŜącego Ŝołnierza. – Wykończ go. 

Słuchając jęków przeciwnika, V bacznie patrzył na ojca. Gdyby odmówił, Krhviopij mimo 

wszystko  by  wygrał.  V  czekałoby  odrzucenie,  choć  moŜe  nie  takie,  jakie  ojciec  planował. 

Stałby  się  celem  z  tej  prostej  przyczyny,  Ŝe  okazał  się  mięczakiem.  Gdyby  jednak  wykończył 

przeciwnika, jego pozycja w obozie byłaby bezpieczna – przynajmniej do następnej próby. 

Zmęczenie  wzięło  nad  nim  górę.  Czy  jego  Ŝycie  zawsze  będzie  tak  niebezpiecznie 

balansowało? 

Krhviopij uśmiechnął się i głośno powiedział: 

–  Ten  sukinsyn,  który  nazywa  siebie  moim  synem,  najwyraźniej  nie  ma  kręgosłupa. 

MoŜe łono jego matki pochłonęło nasienie kogoś innego? 

Tłum się roześmiał, ktoś zawołał: 

–  śaden z twoich synów nie zawahałby się w takiej chwili! 

–  A w trakcie walki mój prawdziwy syn nie zaatakowałby tak tchórzliwie w najczulsze 

miejsce samca. – Krhviopij spojrzał w oczy swoich Ŝołnierzy. – Słabi muszą zwodzić, bo 

brak im siły. 

Vrhedny  zaczął  się  dusić,  jakby  juŜ  czuł  ręce  ojca  zaciśnięte  na  swoim  gardle,  jego 

oddech znów przyspieszył, złość wezbrała w jego piersi, a serce podjęło jej rytm. Spojrzał na 

grubego  Ŝołnierza...  pomyślał  o  ksiąŜkach,  które  ojciec  kazał  mu  spalić...  o  chłopcu,  który 

poszedł jego śladem... i o tysiącach okrutnych i niewdzięcznych zdarzeń, które go spotkały w 

trakcie całego Ŝycia. 

Płonąca  w  V  złość  dodała  mu  szybkości  i  nim  zdał  sobie  sprawę  z  tego,  co  robi, 

przewrócił tłustego Ŝołnierza na brzuch. 

Wziął samca. Na oczach ojca. Na oczach całego obozu. 

Był przy tym niezwykle brutalny. 

Po wszystkim odsunął się na bok śołnierz pokryty był krwią i potem V, i tym, co zostało z 

jego szału. 

Bez słowa opuścił ring i choć nie wiedział, jaka jest pora dnia, pobiegł prosto do wyjścia 

z jaskini. Gdy wybiegł na wolność, zimna noc obejmowała panowanie nad światem, a łagodny 

blask na południu palił go w twarz. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

Padł na kolana i zwymiotował. Potem jeszcze raz i jeszcze. 

–  Jesteś Ŝałosny. – W głosie Krhviopija słychać było znudzenie... ale to był tylko pozór. 

Choć  Vrhedny  zrobił  Ŝołnierzowi  to,  co  powinien,  jego  ucieczka  była  aktem 

tchórzostwa. A dowodu na to ojciec przecieŜ pragnął. 

Krhviopij przymknął oczy. 

–  Nigdy  nie  będziesz  ode  mnie  lepszy,  chłopcze.  Tak  jak  nigdy  się  ode  mnie  nie 

uwolnisz. Zawsze będę rządził twoim Ŝyciem... 

W  przypływie  nienawiści  V  poderwał  się  i  rzucił  na  ojca,  wyciągając  przed  siebie 

świecącą  dłoń.  Krhviopij  zesztywniał.  Elektryczny  szok  przeszył  jego  wielkie  ciało  i  obaj 

zwalili się na ziemię. Vrhedny leŜał na ojcu. Działając instynktownie, połoŜył świetliście białą 

dłoń na jego krtani i zacisnął 

Twarz  Krhviopija  przybrała  barwę  krwistej  czerwieni,  a  V  poczuł  kłucie  w  oczach  i  na 

chwilę wizja zastąpiła rzeczywistość. 

Widział śmierć ojca. Tak wyraźnie, jakby był jej świadkiem. Słowa popłynęły z jego ust, 

choć nie był świadom, Ŝe je wypowiada. 

–  Twój koniec nastąpi w ścianie ognia, wywołany bólem, który znasz. Będziesz płonął, 

aŜ nie zostanie z ciebie nic poza dymem, który rozwieje wiatr. 

Na twarzy ojca pojawił się wyraz prawdziwego przeraŜenia. 

Jakiś Ŝołnierz podniósł V za ramiona i trzymał go w powietrzu machającego stopami nad 

ośnieŜoną ziemią. 

Krhviopij zerwał się na nogi z poczerwieniałą twarzą, nad górną wargą perlił mu się pot 

Dyszał cięŜko jak zajeŜdŜony koń, z nosa i ust wydobywały mu się białe chmury. 

V podejrzewał, Ŝe zatłucze go na śmierć. 

–  Przynieście mi nóŜ – warknął jego ojciec. 

Vrhedny  przetarł  twarz.  śeby  nie  myśleć  o  tym,  co  nastąpiło  później,  zmusił  się  do 

myślenia,  co  czuł  wtedy,  podczas  tego  pierwszego  razu  z  Ŝołnierzem.  Trzysta  lat  później 

wciąŜ  widział  to  jako  pogwałcenie  innego  samca,  choć  przecieŜ taki był porządek rzeczy w 

obozie. 

Spojrzał  na  leŜącą  przy  nim  Jane  i  uznał,  Ŝe  jeśli  o  niego  chodzi,  to  dopiero  dziś  tak 

naprawdę  był  jego  pierwszy  raz.  Choć  wielokrotnie  uprawiał  przecieŜ  seks,  i  to  na  róŜne 

sposoby  i  z  róŜnymi  ludźmi,  zawsze  polegało  to  tylko  na  braniu  mocy  –  mocy  płynącej  ku 

niemu, mocy, którą się karmił, by mieć pewność, Ŝe juŜ nikt nigdy nie połoŜy go na plecach i 

nie zwiąŜe, by zrobić mu jakieś świństwo. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

Ta  noc  nie  pasowała  do  wzoru.  Seks  z  Jane  był  prawdziwą  wymianą:  ona  oddała  mu 

siebie, a on w zamian podarował jej swoją cząstkę. 

V skrzywił się. Cząstkę, nie całego siebie. 

śeby  to  zrobić,  musieliby  być  w  jego  drugim  mieszkaniu.  I...  cholera,  zabierze  ją  tam. 

Choć  sama  myśl  o  tym  przyprawiała  go  o  ciarki,  przyrzekł,  Ŝe  nim  zniknie  z  jego  Ŝycia, 

podaruje jej coś, czego jeszcze nikomu nie dał. 

Czego juŜ nikomu nie da. 

Chciał  się  odpłacić  za  zaufanie,  jakim  go  obdarzyła.  Była  silną  osobą,  silną  samicą,  a 

jednak  w  seksie  powierzyła  się  jego  opiece  –  wiedziała  przecieŜ,  Ŝe  lubi  ostry  seks  i 

dominowanie, i Ŝe fizycznie jest od niego o wiele słabsza. 

Jej zaufanie powaliło go na kolana. Musiał je jej zwrócić, zanim odejdzie. 

Zamrugała i jej oczy napotkały jego spojrzenie. Odezwali się jednocześnie. 

–  Nie chcę, Ŝebyś odeszła. 

–  Nie chcę cię opuszczać.