21
21
21
21
FURIATH ODZYSKAŁ PRZYTOMNOŚĆ, ale się nie poruszył. Co miało sens, biorąc
pod uwagę fakt, Ŝe połowa jego twarzy sprawiała wraŜenie spalonej. Wziął kilka głębokich
wdechów i podniósł dłoń do źródła pulsującego bólu. Od czoła do szczęki był zawinięty w
bandaŜe. Musiał wyglądać jak statysta z Ostrego dyŜuru.
Powoli usiadł, aŜ zadudniło mu w głowie.
Przyjemnie.
Zsuwając stopy, rzucił wyzwanie prawu grawitacji i przez chwilę rozwaŜał, czy da radę
się z nim zmierzyć. Postanowił spróbować i – wbrew wszystkiemu – chwiejnie doszedł do
drzwi.
W jego stronę obróciły się dwie pary oczu, jedne diamentowe, drugie zielone.
– Cześć – przywitał się.
Samica V podeszła do niego, mierząc go wzrokiem, jak przystało na lekarza.
– BoŜe, nie wierzę, Ŝe tak szybko się pozbierałeś. Powinieneś jeszcze leŜeć
nieprzytomny, a ty juŜ chodzisz.
– Chcesz sprawdzić opatrunki? – Gdy przytaknęła, usiadł na ławce, a ona ostroŜnie
odwinęła bandaŜe. Mrugając, spojrzał na Vrhednego. – Powiedziałeś juŜ o tym Z?
Brat potrząsnął głową.
– Nie widziałem się z nim, a Rankohr nie mógł się dodzwonić, bo wyłączył telefon.
– Czyli Ŝadnych wieści od Agrhesa?
– Do mnie nic nie dotarło. Ale do świtu została tylko godzina, więc lepiej, Ŝeby
niedługo wrócili.
Lekarka cicho gwizdnęła.
– Zupełnie jakby skóra zrastała się na moich oczach. Mogę załoŜyć ci jeszcze
opatrunek?
– Jeśli chcesz.
Kiedy zniknęła w gabinecie, V powiedział:
– Musimy pogadać, bracie.
– O czym?
– Sądzę, Ŝe wiesz.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Cholera. Reduktor. A z bratem takim jak V udawanie idioty nie miało sensu. Zawsze
jednak pozostawało kłamstwo.
– Zrobiło się ostro.
– Chrzanisz. Nie moŜesz tak ryzykować. Furiath cofnął się w myślach o kilka
miesięcy.
– Spędziłem trochę czasu na jednym z ich stołów, V. Mogę cię zapewnić, Ŝe nie
przestrzegają konwencji genewskiej.
– Ale dostałeś dziś po dupie, bo zacząłeś się popisywać przed tym zabójcą. MoŜe nie?
Jane wróciła z opatrunkami. Dzięki Bogu. Gdy skończyła go bandaŜować, wstał.
– Idę do siebie.
– Pomóc ci? – spytał V ostrym głosem. Jakby powstrzymywał się przed wyrzuceniem
z siebie całego mnóstwa słów.
– Nie trzeba. Znam drogę.
– Skoro i tak musimy wracać, urządźmy sobie wycieczkę. Powolną wycieczkę.
Cholernie dobry pomysł. Ból głowy był zabójczy.
W połowie tunelu Furiath zdał sobie sprawę, Ŝe nikt nie obserwował ani nie pilnował
lekarki. Zresztą, do licha z tym, nie wyglądało na to, Ŝeby planowała ucieczkę.
Prawdę mówiąc, szła krok w krok z V.
Zastanawiał się, czy któreś z nich zdaje sobie sprawę, Ŝe wyglądają tak, jakby byli parą.
Gdy tylko dotarli do drzwi prowadzących do rezydencji, Furiath poŜegnał się, nie patrząc
V w oczy. Wspiął się po niskich schodach, opuścił tunel i wszedł do holu.
Miał wraŜenie, Ŝe jego sypialnia znajduje się na drugim końcu miasta, a nie po prostu u
szczytu schodów, a wyczerpanie powiedziało mu, Ŝe potrzebuje krwi. Uprzykrzony głód.
W pokoju wziął prysznic i wyciągnął się na łóŜku. Wiedział, Ŝe powinien zadzwonić po
jedną z samic, które go dokrwiały, ale tak bardzo mu się nie chciało. Zamiast podnieść
słuchawkę, zamknął oczy i opuścił ręce. Jego dłoń trafiła na ksiąŜkę o broni palnej, tę samą, z
której tego wieczoru uczył. Tę z jego rysunkiem.
Drzwi otworzyły się bez pukania, co zwiastowało przyjście Zbihra. Z informacjami.
Furiath podniósł się tak gwałtownie, Ŝe mózg zakręcił mu się w czaszce i zachlupotał, groŜąc
wylaniem się przez uszy. Podniósł dłoń do opatrunku. Ból przeszył go jak włócznia.
– Co z Bellą?
Oczy Z przypominały czarne dziury.
– Co ty sobie, do cholery, wyobraŜasz!
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Co proszę? Nadstawiać się z powodu... – Furiath skrzywił się z bólu, więc Z ściszył
głos i zamknął drzwi. Milczenie nie poprawiło mu jednak nastroju. Ściszonym głosem
wykrztusił: – Do cholery, nie wierzę, Ŝe zgrywałeś Kubę Rozpruwacza i dostałeś po
dupie...
– Powiedz, co z Bellą?
Z wymierzył palec w pierś Furiatha.
– MoŜe byś tak mniej czasu spędzał na martwieniu się o moją krwiczkę, a więcej na
trosce o własny tyłek? Wiesz, co mam na myśli.
W przypływie bólu Furiath zamknął zdrowe oko. Brat miał oczywiście rację.
– Cholera – wypluł Z w panującej ciszy. – Po prostu... cholera.
– Masz absolutną rację. – Furiath zauwaŜył, Ŝe zaciska dłoń na ksiąŜce i zmusił się,
Ŝeby ją puścić.
Denerwujące klikanie kazało Furiathowi spojrzeć w górę. Z bawił się klapką telefonu,
podnosząc ją i opuszczając.
– Mogłeś zginąć.
– Ale nie zginąłem.
– Marna pociecha. Przynajmniej dla jednego z nas. Co z twoim okiem? Lekarka V je
uratowała?
– Nie wiem.
Z podszedł do okna. Rozsunął cięŜkie, aksamitne zasłony i wyjrzał na taras i basen. Na
jego pokiereszowanej twarzy wyraźnie malowało się napięcie: zacisnął szczęki, zmarszczył
brwi. Dziwne... Zawsze to Z był o włos od śmierci. A teraz Furiath stał na tej wąskiej,
niewiarygodnie śliskiej krawędzi Ten, który wcześniej się trapił, sam stał się przyczyną trosk.
– Nic mi nie będzie – skłamał, nachylając się nad plecakiem, z którego wyciągnął
czerwonawy susz i bibułki. Szybko zrobił grubego skręta, zapalił i natychmiast ogarnął
go fałszywy spokój, dobrze znany jego ciału. – To tylko nieudana noc.
Z zaśmiał się, choć raczej z goryczą niŜ radośnie.
– Mieli rację.
– Kto?
– Pomstha to zdzira. – Zbihr odetchnął głęboko. – jeśli ty zginiesz, ja...
– Nie zginę. – Znowu się zaciągnął, nie chcąc słuchać Ŝadnych przysiąg. – Lepiej
powiedz mi, co z Bellą.
– Musi leŜeć.
– O BoŜe.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Ale jest dobrze. – Z potarł krótko przystrzyŜone włosy. – To znaczy, jeszcze nie
straciła młodego i jeŜeli będzie odpoczywać, to go donosi.
– Jest w twoim pokoju?
– Aha, muszę zanieść jej coś do jedzenia. Wolno jej wstawać na godzinę dziennie, a ja
nie chcę dawać jej pretekstu do opuszczania łóŜka.
– Cieszę się, Ŝe...
– Cholera, braciszku. Ty teŜ tak się czułeś? Furiath zmarszczył brwi i postukał skrętem
nad popielniczką.
– O co ci chodzi?
– Mam cholerny mętlik w głowie. Przez te kłopoty wszystko, cokolwiek bym robił,
wydaje mi się tylko w połowie rzeczywiste.
– Bella...
– Nie chodzi mi tylko o nią. – Oczy Z, znów Ŝółte, bo złość juŜ mu przechodziła,
błądziły po pokoju. – Chodzi o ciebie.
Furiath skupił się na podniesieniu skręta do ust i zaciągnięciu się. Wypuszczając dym,
szukał słów, które uspokoiłyby jego bliźniaka. Znalazł ich niewiele.
– Ghrom chce się spotkać o zmroku – powiedział Z, wyglądając przez okno. – Ze
wszystkimi.
– W porządku.
Po wyjściu Z, Furiath otworzył ksiąŜkę i wyjął z niej narysowany przez siebie portret
Belli. Głaskał kciukiem policzek jej podobizny, wpatrując się w nią zdrowym okiem. Cisza
go dławiła, ściskała w klatce piersiowej.
Biorąc wszystko pod uwagę, być moŜe juŜ przekroczył tę krawędź, a teraz staczał się z
góry swojej destrukcji, obijając się o kamienie i drzewa, podskakując i łamiąc członki,
czekając na ostateczny cios.
Zgasił skręta. Rozpadanie się przypominało zakochiwanie: i jedno, i drugie odzierało ze
wszystkiego i zostawiało samo jądro człowieka.
I jeśli jego niewielkie doświadczenie pozwalało mu odwaŜyć się na ocenę, oba kończyły
się tak samo boleśnie.
John wpatrywał się w reduktora, który pojawił się dosłownie znikąd, i nie mógł się
poruszyć. Nigdy jeszcze nie uczestniczył w wypadku samochodowym, ale miał wraŜenie, Ŝe
sytuacja była podobna. Człowiek sobie spokojnie jedzie, aŜ nagle wszystko, o czym myślał
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
przed skrzyŜowaniem, schodzi na dalszy plan, zastąpione przez kolizję, która staje się
jedynym priorytetem.
Cholera, naprawdę zalatywało od nich zasypką dla niemowląt.
Na szczęście ten nie miał jeszcze płowej czupryny, co znaczyło, Ŝe był świeŜym
rekrutem. Prawdopodobnie tylko dlatego John i jego przyjaciele wyszli z tego Ŝywi.
Khill i Blasth wysunęli się do przodu, blokując dostęp do Johna, ale wtedy z cienia
wyłonił się drugi reduktor, niczym szachowa figura przesunięta niewidzialną dłonią. Ten
równieŜ miał ciemne włosy.
BoŜe, byli wielcy.
Pierwszy z nich spojrzał na Johna.
– Lepiej stąd zmykaj, synku. Nie ma tu dla ciebie miejsca.
Jasny gwint, nie wiedzieli, Ŝe jest pre–transem. Mieli go za człowieka.
– Właśnie – rzucił Khill, szturchając Johna w ramię. – Dostałeś swoją działkę. A teraz
się stąd wynoś, szczylu.
Ale on nie mógł zostawić swoich...
– Powiedziałem, wypierdalaj stąd! – Khill popchnął go i John poleciał na leŜące na
stosie bele brezentu, wielkie jak kanapy.
Cholera, jeśli zwieje, będzie tchórzem. Ale jeśli zostanie, nie będzie z niego Ŝadnego
poŜytku, a nawet przeciwnie. Nienawidząc siebie, pobiegł więc najszybciej, jak zdołał,
kierując się prosto do Zero Sum. Jak idiota zostawił swój plecak u Blastha, więc nie mógł
zadzwonić do domu. Szukanie któregoś z braci, licząc na to, Ŝe poluje gdzieś w okolicy,
byłoby tylko stratą czasu. Przychodziła mu na myśl wyłącznie jedna osoba, która mogła im
teraz pomóc.
Przy wejściu do klubu od razu podszedł do bramkarza.
Xhex. Muszę się widzieć z Xhex. Pozwól mi...
– Co ty, u licha, wyprawiasz, młody? – zdenerwował się bramkarz.
John powtarzał bezgłośnie imię Xhex, cały czas migając przy tym dłońmi.
– Dobra, zaczynasz mnie wkurzać. – Bramkarz pochylił się nad nim. – Zmiataj stąd
albo zadzwonię po twoją mamusię i tatusia.
Chichoty za plecami jeszcze bardziej zaniepokoiły Johna.
Proszę. Muszę się widzieć z Xhex...
Z oddali dobiegł go dźwięk, który mógł być piskiem opon lub krzykiem. Gdy zerwał się
biegiem w tamtą stronę, cięŜki glock Blastha obijał mu się o udo.
Nie miał telefonu, Ŝeby wysłać SMS–a, nie miał jak się dogadać.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Ale miał magazynek ołowiu w tylnej kieszeni.
Pobiegł z powrotem na plac, lawirując między zaparkowanymi równolegle samochodami,
cięŜko oddychając, przebierając nogami tak szybko, jak tylko zdołał. W głowie mu łupało, ból
nasilił się tak bardzo, Ŝe aŜ przyprawiał go o mdłości. Skręcił za róg, ślizgając się na
rozsypanym Ŝwirze.
Cholera! Blasth leŜał na ziemi, na jego piersi siedział reduktor i obaj zawzięcie walczyli o
coś, co wyglądało jak sztylet. Khill skierował swój nóŜ w kierunku drugiego napastnika, ale
siły między nimi były, zdaniem Johna, zbyt wyrównane. Wcześniej czy później któryś z
nich...
Khill oberwał w twarz prawym sierpowym. Wprawiło go to w ruch obrotowy, zakręciło
jego głową jak bąkiem, a ta pociągnęła za sobą całe ciało w piruet.
W tej chwili coś dotarło do Johna, jakby nagle nawiedził go jakiś duch. Dawna wiedza.
Taka, która przychodziła z doświadczeniem, na które John był jeszcze o wiele za młody.
Poprowadziła jego dłoń w głąb tylnej kieszeni. Wyciągnął glocka, odbezpieczył go i ujął
obiema rękami.
Wyprostował ręce i broń. Wycelował w reduktora walczącego z Blasthem o nóŜ.
Nacisnął spust..; i zrobił w głowie reduktora dziurę jak drzwi od stodoły. Odwrócił się w
stronę napastnika stojącego nad Khillem, poprawiającego mosięŜny kastet.
Trzask.
Zdjął go jednym strzałem w skroń, rozpryskując czarną krew w delikatną mgiełkę. Stwór
zgiął się w kolanach i upadł twarzą na Khilla, który w zamroczeniu zdołał tylko zepchnąć z
siebie jego ciało.
John rzucił okiem na Blastha patrzącego w oszołomieniu.
– Jezu Chryste... John.
Reduktor leŜący obok Khilla zagulgotał jak czajnik oznajmiający koniec gotowania.
„Metal”, pomyślał John. Potrzebował czegoś metalowego. NóŜ, o który siłował się
Blasth, gdzieś zniknął. Gdzie mógłby znaleźć...
Obok ładowarki leŜało rozdarte pudło gwoździ dachowych.
John podszedł, wyjął jeden z gwoździ i zbliŜył się do reduktora leŜącego obok Khilla.
Podniósł wysoko ręce i opuścił je, wkładając w ten ruch całą swoją siłę i cały gniew. Na
chwilę rzeczywistość przemieściła się jak piasek: nie trzymał kawałka stali, ale sztylet... a
sam był wielki, większy niŜ Blasth czy Khill... i robił to juŜ wiele, wiele razy.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Ostrze zagłębiło się w piersi reduktora, a wybuch światła był jaskrawszy niŜ John się
spodziewał. PodraŜnił jego oczy i przebiegł przez całe ciało niczym fala ognia. Ale praca nie
była skończona. Przeszedł nad Khillem. nie czując ziemi pod stopami.
Blasth w ciszy obserwował, jak John znowu podnosi gwóźdź. Tym razem, opuszczając
go, John otworzył usta i krzyknął bezgłośnie, a niesłyszalność wcale nie osłabiła tego okrzyku
bojowego.
Gdy rozwiewała się poświata błysku, dobiegł ich niewyraźny dźwięk syren.
Ktoś, słysząc strzały, musiał wezwać policję.
John opuścił rękę, pozwolił gwoździowi z brzękiem spaść na chodnik.
„Nie jestem tchórzem. Jestem wojownikiem”.
Silny napad przyszedł nagle, powalił go na ziemię, przygwoździł do niej niewidzialnymi
ramionami. Sprawił, Ŝe John obijał się we własnej skórze, aŜ stracił przytomność, poddając
się wyciu zniszczenia.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
22
22
22
22
JANE I V WRÓCILI DO SYPIALNI. Jane usiadła na krześle, o którym zaczynała
myśleć jako o swoim, a V wyciągnął się na łóŜku. Zapowiadała się długa noc... to znaczy
dzień. Była zmęczona i niespokojna, niezbyt dobre połączenie.
– Jesteś głodna? – zapytał.
– Wiesz, na co mam ochotę? – Ziewnęła. – Na kubek gorącej czekolady. V podniósł
słuchawkę, nacisnął trzy guziki i czekał na połączenie.
– Zamówisz ją dla mnie? – spytała.
– – Aha. A do tego... Hej, Fritz. Przynieś mi...
Gdy skończył rozmawiać, musiała się do niego uśmiechnąć.
– To niemal rozpusta.
– Nic nie jadłaś od... – Przerwał, jak gdyby nie chciał wspominać o porwaniu.
– W porządku – mruknęła, odczuwając nagły, niczym nieuzasadniony smutek.
Nie, bardzo dobrze uzasadniony smutek. Wkrótce miała odejść.
– Nie martw się, zapomnisz o mnie – powiedział – Więc po odejściu nie będziesz nic
czuła.
Zarumieniła się.
– A... właściwie, jak czytasz w myślach?
– To trochę jak z łapaniem stacji radiowej. Kiedyś przydarzało mi się to bez przerwy,
czy tego chciałem, czy nie.
– Kiedyś?
– Powiedzmy, Ŝe antena się złamała. – Gorycz zmieniła jego twarz, zaostrzyła
spojrzenie. – Wiem jednak z pewnego źródła, Ŝe niedługo się naprawi.
– Dlaczego przestała działać?
– „Dlaczego” to twoje ulubione pytanie, mam rację?
– W końcu jestem naukowcem.
– Wiem. – Temu słowu towarzyszyło mruczenie, jakby właśnie powiedziała mu, Ŝe ma
na sobie seksowną bieliznę. – Kocham twój umysł.
Komplement sprawił Jane przyjemność, a zaraz potem wprawił ją w zakłopotanie. Jakby
wyczuwając tę sprzeczność w jej umyśle, zmienił temat.
– Zdarzało mi się teŜ widzieć przyszłość.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Naprawdę? W jaki sposób?
– Głównie w snach. śadnej chronologii, same zdarzenia w przypadkowej kolejności.
Zwłaszcza przypadki śmierci.
– Śmierci?
– Tak.
– Wiem, jak zginą wszyscy moi bracia. Nie wiem tylko kiedy.
– Jezu... Chryste. To musi być...
– Znam jeszcze inne sztuczki. – V podniósł dłoń w rękawiczce. Na przykład tę.
– Chciałam cię o to zapytać. Pozbawiłeś tym przytomności jedną z moich pielęgniarek.
Próbowała zdjąć ci rękawiczkę i jakby trafił ją piorun.
– Byłem wtedy nieprzytomny, tak?
– Sztywny jak kłoda.
– Prawdopodobnie tylko dlatego przeŜyła. Ta spuścizna po matce bywa cholernie
zabójcza. – Zacisnął dłoń w pięść, głos mu stęŜał, słowa rozcinały przestrzeń między
nimi. – Moją przyszłość teŜ zaplanowała.
– Jak to? – Gdy nie odpowiedział, jakiś instynkt kazał jej drąŜyć. – Niech zgadnę,
zaaranŜowane małŜeństwo.
– MałŜeństwa. Tak jakby.
Jane skrzywiła się. Choć jego przyszłość nie miała się w Ŝaden sposób wiązać z jej
własną, na myśl o tym, Ŝe miałby zostać męŜem innej kobiety – męŜem wielu kobiet –
Ŝołądek się w niej wywracał.
– Hmm... o ilu Ŝonach mowa?
– Nie chcę o tym rozmawiać.
– W porządku.
Jakieś dziesięć minut później staruszek w uniformie angielskiego lokaja wtoczył wózek
pełen jedzenia. RóŜnorodność godna czterech pór roku: gofry z truskawkami, rogaliki,
jajecznica, gorąca czekolada, świeŜe owoce.
UłoŜone tak, by cieszyły najpierw oczy.
Jane zaburczało w Ŝołądku i zanim zdała sobie sprawę, co robi, rzuciła się na pełne
talerze, jakby nie jadła od tygodnia. W połowie drugiej dokładki i trzeciego kubka czekolady
zamarła z uniesionym do ust widelcem. BoŜe, co V sobie o niej pomyśli.
ObŜerała się jak świnia.
– Uwielbiam to – powiedział.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Naprawdę? Nie masz nic przeciwko temu, Ŝe rzucam się na jedzenie jak nienasycony
dzieciak?
Przytaknął, oczy mu rozbłysły.
– Uwielbiam obserwować, jak jesz. Czysta ekstaza. Nie przerywaj, aŜ będziesz tak
najedzona, Ŝe zaśniesz na swoim krześle.
Urzeczona jego diamentowym spojrzeniem, powiedziała:
– A... co stanie się później?
– Nie budząc cię, zaniosę cię do łóŜka i będę nad tobą czuwał ze sztyletem w dłoni.
Dobra, ale ta jaskiniowa grzeczność nie powinna jej aŜ tak pociągać. W końcu potrafiła
sama o siebie zadbać. A jednak myśl o kimś czuwającym nad nią była... bardzo przyjemna.
– Dokończ jedzenie – powiedział, wskazując talerz. –I dolej sobie czekolady.
Niech to licho weźmie... Zrobiła to, o czym mówił. Włącznie z nalaniem sobie czwartego
kubka czekolady.
Gdy usiadła wreszcie na krześle z pełnym kubkiem w dłoniach, czuła się przyjemnie
nasycona.
Bez Ŝadnej konkretnej przyczyny powiedziała:
– Wiem coś o rodzinnych spuściznach. Mój ojciec był chirurgiem.
– Och, więc musiał mieć bzika na twoim punkcie. Jesteś wspaniała.
Jane pochyliła głowę.
– Myślę, Ŝe uznałby moją karierę za zadowalającą. Zwłaszcza jeśli skończę,
wykładając na Uniwersytecie Columbia.
– Uznałby?
– Oboje z matką nie Ŝyją – ciągnęła, bo miała wraŜenie, Ŝe musi to robić. – Zginęli w
wypadku lotniczym dziesięć lat temu. Lecieli na konferencję.
– Cholera... Przykro mi. Tęsknisz za nimi?
– To nie zabrzmi zbyt dobrze... ale nie do końca. Byli dla mnie jak obcy, z którymi
musiałam codziennie Ŝyć po powrocie ze szkoły. Ale brakuje mi siostry.
– BoŜe, ona teŜ odeszła?
– Wrodzona wada serca. Szybka śmierć we śnie. Ojciec zawsze uwaŜał, Ŝe poszłam na
medycynę ze względu na niego, ale zrobiłam to, bo byłam wściekła z powodu śmierci
Hannah. WciąŜ jestem. – Pociągnęła łyk z kubka. – W kaŜdym razie ojciec uwaŜał, Ŝe
dokonując takiego wyboru, zrobię najlepszy uŜytek ze swego Ŝycia. Pamiętam, Ŝe gdy
miałam piętnaście lat, wciąŜ powtarzał, jakie mam szczęście, Ŝe jestem taka bystra.
– Wiedział, Ŝe stać cię na wiele.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Nie. Mówił, Ŝe biorąc pod uwagę mój wygląd, nie mam szans na dobre małŜeństwo.
Uśmiechnęła się, gdy V szybko wciągnął powietrze. – Ojciec wciąŜ Ŝył w epoce
wiktoriańskiej. MoŜe to wpływ jego angielskich korzeni, licho wie. Ale tak naprawdę uwaŜał
co innego, Ŝe kobieta powinna wyjść za mąŜ i prowadzić wielki dom.
– Tylko dupek mówi coś takiego młodej dziewczynie.
– UwaŜał, Ŝe jest po prostu szczery. Wierzył w szczerość. Zawsze powtarzał, Ŝe
Hannah jest tą piękną. Tylko, oczywiście, ona według niego była lekkomyślna. – Po co,
u licha, mu o tym opowiada? – CóŜ, rodzice potrafią sprawiać problemy.
– Aha. Znam to. Niech mnie szlag, Ŝe znam.
Zamilkli. Miała wraŜenie, Ŝe on teŜ przerzuca w myślach strony rodzinnego albumu.
Po chwili wskazał głową płaski telewizor na ścianie.
– Masz ochotę na film?
Obróciła się na krześle i uśmiechnęła nieśmiało.
– Rany, pewnie. Nie pamiętam, kiedy ostatnio coś oglądałam. A co masz?
Podłączyłem kablówkę, więc mamy wszystko. – Niby od niechcenia wskazał na poduszki
obok siebie. – MoŜe się przysiądziesz? Stamtąd niewiele zobaczysz.
Jasny gwint. Chciała być koło niego. Chciała być naprawdę... blisko.
Choć jej mózg stanowczo protestował, podeszła do łóŜka i usiadła obok niego, krzyŜując
ręce na piersi i nogi w kostkach. BoŜe, czuła się jak na pierwszej randce. Motyle w brzuchu.
Spocone dłonie.
Pozdrowienia od nadnerczy!
– Więc na jaki film masz ochotę? – spytała, gdy wziął pilot z tyloma guzikami, Ŝe
spokojnie moŜna by uruchomić nim prom kosmiczny.
– Dziś na coś bardzo nudnego.
– Naprawdę? Dlaczego?
Poczuła jego diamentowe spojrzenie. Powieki miał jednak opuszczone tak nisko, Ŝe nie
mogła spojrzeć mu w oczy.
– Och, niewaŜne. Wyglądasz na zmęczoną, to wszystko.
Druga Strona. Cormia siedziała na łóŜku. Czekała. Znowu.
RozłoŜyła dłonie na podołku. Znów je splotła. śałowała; Ŝe nie ma ksiąŜki, która
zajęłaby jej uwagę. Siedząc w ciszy, zastanawiała się, jakby to było mieć ksiąŜkę na
własność. MoŜe napisałaby na okładce swoje nazwisko, Ŝeby wszyscy wiedzieli, Ŝe naleŜy do
niej. Tak, to by było dobre. Cormia. Albo jeszcze lepiej. KsiąŜka Cormii.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Gdyby któraś z sióstr chciała ją poŜyczyć, zgodziłaby się, oczywiście. Ale wtedy, nawet
gdyby inne dłonie trzymały ksiąŜkę i inne oczy czytały jej druk, wiedziałaby, Ŝe okładka,
strony i spisane na nich opowieści naleŜą tylko do niej. KsiąŜka teŜ by to wiedziała.
Pomyślała o bibliotece Wybranek, o stosach ksiąŜek, słodkim zapachu skórzanych opraw
i obezwładniającym zbytku słów. Miejsce to było dla niej prawdziwym schronieniem, radosną
samotnią. Tyle historii czekało na poznanie, tyle miejsc, których jej oczy nigdy nie miały
zobaczyć. A ona przecieŜ tak kochała naukę. Czekała na nią. Była jej głodna.
Zazwyczaj.
Ta godzina była inna. Dziewczyna siedziała na łóŜku i czekała, ale nie pragnęła lekcji,
która miała nadejść. Nie chciała poznawać spraw, których miała się nauczyć,
– Pozdrowienia, siostro.
Cormia podniosła wzrok. Wybranka przytrzymująca białą zasłonę w przejściu była
wzorem słuŜebności i bezinteresowności, prawdziwie wybitną kobietą. Cormia zazdrościła
Layli tego wyrazu cichego zadowolenia i wewnętrznego spokoju, który gościł na jej twarzy.
A to było zabronione. Zazdrość oznaczała, Ŝe odsuwasz się od świata, Ŝe stajesz się
indywidualistą, i to małostkowym.
– Pozdrowienia.
Cormia wstała. Miała miękkie kolana z obawy przed tym, co miało nastąpić. Choć często
pragnęła zobaczyć, co znajduje się w świątyni Najsamca, teraz Ŝałowała, Ŝe postawi stopę w
tej marmurowej enklawie.
Ukłoniły się sobie i zamarły w tej postawie.
– To zaszczyt móc ci pomóc. Cormia odpowiedziała szeptem:
– Jestem... jestem wdzięczna za twoje instrukcje. Prowadź, jeśli zechcesz.
Gdy Layla podniosła głowę, w jej bladozielonych oczach błyszczało zrozumienie.
– Pomyślałam, Ŝe mogłybyśmy chwilę porozmawiać, zamiast od razu iść do świątyni.
Cormia z trudem przełknęła ślinę.
– Byłabym wdzięczna.
– Czy mogę usiąść? – Cormia skinęła głową. Layla przysiadła, a jej biała szata
rozsunęła się, ukazując fragment uda. – Dołącz do mnie.
Cormia siadła obok, choć materac wydał jej się twardy jak skała. Nie mogła oddychać,
nie mogła się poruszyć, ledwo mrugała.
– Siostro moja, pragnę ukoić twój lęk – powiedziała Layla. – Zaiste, będziesz czerpać
radość z czasu spędzonego z Najsamcem.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Zaiste. – Cormia ściągnęła bliŜej poły szaty. – Lecz on odwiedzi równieŜ inne,
prawda?
– Ty będziesz dla niego najwaŜniejsza. Jako jego pierwsza partnerka, będziesz miała
dla niego wyjątkowe znaczenie. Najsamcowi wolno ustalać hierarchię w całej równości.
Ty będziesz pierwszą pomiędzy nami.
– Ale jak długo potrwa, zanim zainteresuje się innymi? Layla zmarszczyła brwi.
– To będzie jego decyzja, choć będziesz mogła mu pomóc ją podjąć. Jeśli go
zadowolisz, moŜe zostać z tobą bardzo krótko. Tak juŜ się zdarzało.
– Będę mogła mu powiedzieć, Ŝeby znalazł inną? Layla przechyliła głowę.
– Zaiste, siostro moja, polubisz to, co was połączy.
– Wiesz, kim on jest, prawda? Wiesz, kim jest Najsamiec?
– Spotkałam go.
– Naprawdę?
– Tak. – Layla dotknęła dłonią blond koka, co Cormia wzięła za oznakę skupienia. –
Jest... Ma wszystkie cechy wojownika. Jest silny. Inteligentny.
Cormia zmruŜyła oczy.
– Coś przede mną ukrywasz, Ŝebym się nie lękała. Mam rację?
Zanim Layla zdąŜyła odpowiedzieć, przełoŜona odsunęła zasłonę. Nie odzywając się do
Cormii, podeszła do Layli i szepnęła jej coś do ucha. Layla wstała, na jej policzkach malował
się rumieniec.
– Pospieszę tam natychmiast. – Odwróciła się do Cormii z niezwykłym
podekscytowaniem w oczach. – Siostro, niech ci się wiedzie do mego powrotu.
Jak to było w zwyczaju, Cormia wstała i skłoniła się, czując ulgę, Ŝe z jakiegoś powodu
lekcja ją ominie.
– Niech ci się wiedzie. PrzełoŜona jednak nie wyszła z Laylą.
– Zaprowadzę cię do świątyni i przekaŜę pozostałe instrukcje.
Cormia otoczyła się ramionami.
– Czy nie powinnam zaczekać, aŜ Layla...
– Kwestionujesz moją wiedzę? – zapytała przełoŜona; – Zaiste, tak właśnie jest. MoŜe
chcesz równieŜ sama zaplanować swoją lekcję, skoro tak dobrze znasz historię i
znaczenie roli, którą ci powierzono? Prawdę mówiąc, z chęcią się czegoś od ciebie
nauczę.
– Wybacz mi, pani – odpowiedziała zawstydzona Cormia.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Co miałabym ci wybaczyć? Jako pierwsza partnerka Najsamca będziesz mogła mi
rozkazywać, więc moŜe powinnam juŜ teraz oswoić się z twoim przewodnictwem.
Powiedz, czy mam iść za tobą w drodze do świątyni?
Łzy wezbrały w oczach dziewczyny.
– Proszę, o pani, nie.
– Proszę, co „nie”?
– Będę szła za tobą – wyszeptała Cormia z pochyloną głową. – Nie prowadziła.
„Ishtar to świetny wybór, pomyślał V. Piekielnie nudny. Długi jak papier toaletowy.
Wizualnie porywający jak solniczka”.
– To najgorszy chłam, jaki w Ŝyciu widziałam – stwierdziła Jane, ziewając po raz
kolejny.
BoŜe, co za gardło.
Odsłaniając kły i marząc o odegraniu roli klasycznego Draculi pochylającego się nad jej
ufnym ciałem, V zmusił się do obserwowania Dustina Hoffmana i Warrena Beatty. Wybrał
najgorszy film w nadziei, Ŝe ją uśpi, a dzięki temu przeniknie jej umysł i posiądzie ją.
Ponad wszystko pragnął, by doszła w jego ustach, choćby miała to zrobić we śnie.
Czekając, aŜ kobieta pogrąŜy się w głębokim śnie, odkrył, Ŝe wpatruje się w pustynię i
przewrotnie myśli o zimie... o zimie i o swojej przemianie.
Minęło zaledwie kilka tygodni od dnia, gdy tamten pre–trans padł i zmarł w rzece, i V
przeszedł swoją przemianę. Jeszcze zanim nastąpiła, był świadom zmian zachodzących w jego
ciele. Męczyły go nieustanne bóle głowy. Był wiecznie głodny, ale jedzenie przyprawiało go o
mdłości. Nie mógł zasnąć mimo nieustającego zmęczenia. Nie zmieniła się tylko agresja. W
obozie naleŜało zawsze być gotowym do walki, więc bardziej wybuchowy charakter nie
zwrócił niczyjej uwagi.
Jego męska forma narodziła się w samym środku okrutnej zamieci śnieŜnej.
Spadek temperatury spowodował, Ŝe kamienne ściany jaskini były lodowate, chłód bijący
z podłogi mroził stopy nawet przez futrzane huty, oddech zamarzał zaraz po opuszczeniu ust.
Pogoda się nie poprawiała, więc Ŝołnierze i pomoce kuchenne spali razem w wielkiej masie
ciał, nie dla seksu, ale dla ogrzania.
V wiedział, Ŝe zbliŜa się jego przemiana, bo obudził się rozpalony. Początkowo uznał
ciepło za łaskę, ale wtedy rozszalała się w nim gorączka i zaczął go trawić zabójczy głód.
Tarzał się po ziemi, bezskutecznie szukając ulgi.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Minęła cała wieczność, nim przeszył go głos Krhviopija.
– Samice nie będą cię dokrwiać.
PrzezwycięŜając otępienie, V otworzył oczy. Krhviopij przyklęknął przy nim.
– Dobrze wiesz dlaczego.
V przełknął, mimo niewidzialnej pięści ściskającej jego gardło.
– Nie wiem.
– Mówią, Ŝe opanowały cię malowidła w jaskini. śe w twojej dłoni zamieszkały duchy
zamknięte w tych ścianach. śe twoje oczy nie naleŜą juŜ do ciebie.
Kiedy V nie odpowiadał, Krhviopij zapytał:
– Nie zaprzeczysz temu?
PogrąŜony w bagnie własnych myśli, V usiłował skalkulować efekt dwóch moŜliwych
odpowiedzi. Zdecydował się na prawdę, nie dla niej samej, ale dla przeŜycia.
– Za... zaprzeczam.
– Zaprzeczasz teŜ innym ich słowom?
– Co... mówią... jeszcze?
– śe zabiłeś tą dłonią kompana nad rzeką.
To było kłamstwo. Ci, którzy tam wtedy byli, teŜ to wiedzieli. Widzieli przecieŜ, jak
młodziak sam upadł. Samice oparły swoje wnioski na fakcie śmierci i obecności V w tamtym
miejscu i czasie. Bo z jakiego powodu inni samcy mieliby opowiadać o dowodach wyjątkowej
mocy V?
A moŜe działało to na ich korzyść? Bez samicy, która by go karmiła, V umarłby. Co
byłoby na rękę innym pre–transom.
– Co na to powiesz? – naciskał ojciec.
PoniewaŜ taka demonstracja siły była mu potrzebna, V wymamrotał:
– Zabiłem go.
Krhviopij uśmiechnął się szeroko.
– Tak podejrzewałem. W uznaniu twojego wysiłku, przyprowadzę ci samicę.
I rzeczywiście, przyprowadził ją a ona dokrwiła V. Przemiana była brutalna, długa i
wyczerpująca, a gdy się skończyła, nie mieścił się juŜ na swojej pryczy. Jego ręce i nogi
chłodziły się na zimnej podłodze jaskini jak mięso ze świeŜego uboju.
Choć po przemianie rozszalało się w nim poŜądanie, kobieta, którą zmuszono do
karmienia go, nie chciała nic dla niego zrobić. Dała mu dość krwi, by przeŜył przemianę, a
potem zostawiła go z trzeszczącymi kośćmi i mięśniami naciągniętymi do granicy rozdarcia.
Nikt się nim nie zajmował, więc pogrąŜony w cierpieniu wzywał w myślach matkę, która
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
powołała go do Ŝycia. Wy– obraŜał sobie, Ŝe przychodzi do niego, oświetlona miłością, i
gładzi jego włosy, i mówi, Ŝe wszystko będzie dobrze. W tej Ŝałosnej wizji nazywała go swoim
lilan.
Darem.
Chciałby być dla kogoś darem. Dary ceniono, troszczono się o nie i chroniono je.
Pamiętnik wojownika Hardhhego był darem dla V, choć ofiarodawca pewnie nie wiedział,
czym było pozostawienie go.
Dar.
Kiedy przemiana się dokonała, V zasnął, a później obudził się głodny mięsa. Jego
ubranie było w strzępach, więc owinął się w skórę i poszedł boso do kuchni. Niewiele tam
znalazł. Wgryzł się w kość udową, znalazł teŜ resztki chleba, zjadł garść mąki.
Zlizywał właśnie resztki białego pyłu z dłoni, gdy usłyszał za plecami głos ojca:
– Czas na walkę.
– O czym myślisz? – spytała Jane. – Jesteś strasznie spięty. V wrócił do
teraźniejszości. I z jakiegoś powodu nie skłamał.
– Myślałem o moich tatuaŜach.
– Dawno je zrobiono?
– Prawie trzy wieki temu. Zagwizdała.
– BoŜe, to juŜ tyle Ŝyjesz?
– Nawet dłuŜej: Zakładając, Ŝe nie dam się zatłuc w bitwie, a głupi ludzie nie wysadzą
całej planety w powietrze, mam zamiar pooddychać jeszcze przez jakieś siedemset lat.
– Nieźle. To nadaje towarzystwom emerytalnym całkiem nowy wymiar. – Podniosła
się. – Odwróć się. Chcę obejrzeć te wzory na twojej twarzy.
Zrobił, o co prosiła, zbyt poruszony wspomnieniami, by wiedzieć, Ŝe nie powinien tego
robić. Gdy jednak uniosła dłoń, wzdrygnął się. Opuściła dłoń, nie dotykając go.
– Ktoś cię zmusił do ich zrobienia, prawda? Mniej więcej w tym czasie, kiedy
dokonano kastracji?
V dosłownie skręcał się w środku, nie odsunął się jednak. Źle się czuł z tym całym
kobiecym współczuciem, ale głos Jane był rzeczowy. Bezpośredni. Dlatego odpowiedział
bezpośrednio i rzeczowo.
– Tak. W tym samym czasie.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Domyślam się, Ŝe to jakieś ostrzeŜenia, bo znajdują się na dłoni, na skroni, na udach
i w pachwinie. Zgaduję, Ŝe mówią o energii uwalnianej przez dłoń, drugim spojrzeniu i
sprawie z prokreacją.
Czy ta hiperdedukcja nie powinna go choć trochę zaskoczyć?
– To prawda.
Ściszyła głos.
– Dlatego spanikowałeś w szpitalu, gdy powiedziałam, Ŝe muszę cię unieruchomić.
Wtedy na OIOMie. Związali cię wtedy, kiedy to robili, prawda?
Odkaszlnął.
– Zrobili to, V? Wziął w rękę pilot.
– Chcesz obejrzeć coś innego?
Zaczął skakać po kanałach i w pokoju zapadło długie milczenie.
– Zwymiotowałam na pogrzebie siostry.
Kciuk V zatrzymał się na Milczeniu owiec. Spojrzał na nią.
– Naprawdę?
– To była najbardziej krępująca, wstydliwa chwila w moim Ŝyciu. I to nie tylko
dlatego, Ŝe wszystko poleciało na mojego tatę.
Clarice Starling siedziała na niewygodnym krześle przed celą Lectera, a V pragnął
dowiedzieć się czegoś o Jane. Chciał poznać jej Ŝycie od samych narodzin, poznać je właśnie
teraz.
– Powiedz mi, co się stało.
Jane odkaszlnęła, jakby zbierając się na odwagę, a V nie mógł się powstrzymać od
porównań z filmem: on był potworem w klatce, ona źródłem dobra, oddawała cząstki siebie,
aby Ŝywić bestię.
Ale musiał się tego dowiedzieć, tak jak musiał pić krew, by Ŝyć.
– Co się stało, Jane?
– No więc... mój ojciec był wielbicielem owsianki.
– Owsianki? – Kiedy nie podjęła, zachęcił ją. – Opowiedz.
Jane skrzyŜowała ramiona na piersi i wbiła wzrok w swoje stopy. Później odszukała jego
spojrzenie.
– Wyjaśnijmy sobie jedno: opowiadam o tym tylko po to, Ŝebyś i ty opowiedział, co ci
się przydarzyło. Coś za coś. To jak pokazywanie sobie blizn. Wiesz, takich jak ta po
upadku z łóŜka piętrowego na letnim obozie. Albo zacięciu się noŜykiem przy
odwijaniu rolki folii aluminiowej, albo uderzeniu w głowę przy... – Zmarszczyła czoło.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– No dobra... moŜe to niezbyt dobre porównania, biorąc pod uwagę, jak się goicie, ale
dla mnie tak to działa.
V musiał się uśmiechnąć.
– Zrozumiałem.
– Ale wymiana musi być uczciwa. Jeśli ja się wygadam, to i ty teŜ. Zgoda?
– Cholera. – Ale jakoś musiał ją poznać. – Chyba zgoda.
– Więc tak, mój ojciec i owsianka. OtóŜ on...
– Jane?
– Tak?
– Lubię cię. Bardzo. Musiałem to powiedzieć.
Mrugnęła kilka razy. Wreszcie jeszcze raz odkaszlnęła. Rany, świetnie wygląda z tym
rumieńcem.
– Mówiłaś o owsiance.
– Tak... więc... jak juŜ mówiłam, mój ojciec był wielkim zwolennikiem owsianki.
Wszyscy musieliśmy ją jeść co rano, nawet latem. Moja matka, siostra i ja musiałyśmy
zapychać się tą papką, a on pilnował, Ŝeby miski były puste. Obserwował, jak jemy,
zupełnie jak byśmy grały w golfa i w kaŜdej chwili mogły wziąć zły zamach.
Przysięgam, oceniał kąt wygięcia kręgosłupa i chwyt na łyŜce. A podczas obiadów... –
przerwała. – Gadam bez sensu.
– Mógłbym cię słuchać godzinami, więc jeśli o mnie chodzi, to nie musisz się skupiać
na tej jednej historii.
– Wiesz... skupienie jest waŜne.
– Tylko jeśli jesteś mikroskopem. Uśmiechnęła się lekko.
– Wracając do owsianki. Moja siostra zmarła w dniu moich urodzin, w piątkową noc.
Pogrzeb zorganizowano bardzo szybko, bo ojciec miał mieć w środę jakiś odczyt w
Kanadzie. Później odkryłam, Ŝe odczyt ten zorganizował w dniu, w którym znaleźliśmy
Hannah martwą w łóŜku. Bez wątpienia chciał w ten sposób przyspieszyć to wszystko.
W kaŜdym razie... w dniu pogrzebu czułam się okropnie. Po prostu beznadziejnie. Jedne
wielkie mdłości. Hannah... Hannah była jedynym realnym akcentem w tym idealnym,
cudownym domu. Bałaganiła i hałasowała, była wesoła i... Kochałam ją tak bardzo, Ŝe
nie mogłam znieść myśli, Ŝe zakopiemy ją w ziemi. Nie zniosłaby takiego zamykania w
klatce. Właśnie... W kaŜdym razie, na pogrzeb mama przygotowała mi taką czarną
sukienkę przypominającą płaszczyk. Rankiem w dniu pogrzebu załoŜyłam ją i okazało
się, Ŝe się nie mieszczę. Była za mała i czułam się tak, jakbym nie mogła oddychać.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– A to tylko pogorszyło problem z Ŝołądkiem.
– Tak, ale mimo to zeszłam na śniadanie. Jezu, wciąŜ pamiętam, jak siedzieli po
przeciwnych stronach stołu, twarzami do siebie, ale nie patrząc sobie w oczy. Matka
przypominała nieudaną lalkę z porcelany – umalowana, uczesana, ale nic z tego nie
było na miejscu. Szminka miała zły odcień, na policzkach nie było śladu rumieńców, z
koka wystawały wsuwki. Ojciec czytał gazetę i odgłos przewracanych stron
przypominał wystrzał z wiatrówki. śadne z nich się do mnie nie odezwało. Usiadłam na
swoim krześle i nie mogłam oderwać spojrzenia od pustego miejsca po drugiej stronie
stołu. I wtedy nadleciała miska owsianki. Marie, nasza słuŜąca, połoŜyła mi dłoń na
ramieniu, stawiając miskę przede mną, i przez chwilę byłam bliska załamania. Wtedy
ojciec trzasnął gazetą, jakbym była szczeniakiem, który narobił na dywan. Więc
wzięłam łyŜkę i zaczęłam jeść. Wmuszałam w siebie owsiankę, póki nie zaczęłam się
nią dławić. Później poszliśmy na pogrzeb.
V chciał jej dotknąć i juŜ wyciągał rękę, powstrzymał się jednak.
– Ile miałaś lat?
– Trzynaście. W kaŜdym razie, gdy dotarliśmy do kościoła, był tam straszny tłok, bo
wszyscy w Greenwich znali moich rodziców. Mama zachowywała się rozpaczliwie
uprzejmie, a ojciec stał jak słup soli, więc wszystko było właściwie jak zawsze.
Pamiętam... tak, uwaŜałam, Ŝe zachowywali się jak zwykle, tylko mama miała
schrzaniony makijaŜ, a ojciec bawił się drobnymi w kieszeni. To było bardzo nie w jego
stylu. Nie znosił dźwięków otoczenia, więc dziwiłam się, Ŝe to nieustanne dzwonienie
monet mu nie przeszkadza. Pewnie było tak dlatego, Ŝe kontrolował dźwięk. To znaczy,
w kaŜdej chwili mógł go przerwać.
Urwała i wpatrzyła się w ścianę, a V zapragnął znaleźć się w jej umyśle i zobaczyć, co
się w nim dzieje. Powstrzymał się – i to nie tylko dlatego, Ŝe nie był pewien, czy mu się uda.
Historia, którą opowiadała mu z własnej woli, była o niebo cenniejsza od wszystkiego, co
mógłby sam od niej wziąć.
– Pierwszy rząd – mruknęła. – W kościele usiedliśmy w pierwszym rzędzie,
naprzeciwko ołtarza. Trumna był zamknięta, dzięki Bogu, choć myślę, Ŝe Hannah była
idealnie piękna. Miała jasne włosy. Przepyszne fale jak u Barbie. Moje były proste jak
sznurek. W kaŜdym razie...
V pomyślał, Ŝe kobieta korzysta z frazy „w kaŜdym razie” jak z gąbki do wycierania
tablicy. UŜywała jej, gdy musiała usunąć juŜ wypowiedziane słowa i zrobić miejsce dla
nowych.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– No więc, pierwszy rząd. NaboŜeństwo się zaczęło. Muzyka organowa... a wibracje
piszczałek przenosiły się po podłodze. Byłeś kiedyś w kościele? Pewnie nie... W
kaŜdym razie, kiedy basy się rozpędzą, moŜesz je naprawdę poczuć. Oczywiście,
naboŜeństwo odbywało się w wielkim kościele w którym organy miały więcej
piszczałek niŜ jest rur w systemie kanalizacyjnym Caldwell. BoŜe, kiedy zaczynały
grać, człowiek czuł się jak w startującym samolocie.
Kolejna przerwa i głęboki oddech uświadomiły V, Ŝe ta historia ją męczy, Ŝe zbliŜają się
do miejsca, do którego ona sama nie wraca z własnej woli. Gdy podjęła opowieść, jej głos był
schrypnięty.
– Więc... jesteśmy w połowie naboŜeństwa, sukienka mnie ciśnie, Ŝołądek szaleje, a
cholerna owsianka mojego ojca wypuściła juŜ korzenie i powoli wrasta w moje
wnętrzności. Ksiądz wchodzi na ambonę, Ŝeby wygłosić mowę poŜegnalną. Ksiądz jak
malowany: białe włosy, głęboki głos, złoto–białe szaty. Był biskupem Connecticut, jak
sądzę. W kaŜdym razie... zaczyna opowiadać o łasce, która czeka w niebie i całą tę
gadkę szmatkę o Bogu, Jezusie i Kościele. Niewiele miało to wspólnego z Hannah,
bardziej przypominało reklamę chrześcijaństwa. Siedzę tam, nie słuchając zbyt
uwaŜnie, i nagle spoglądam na dłonie matki. Mocno zaciśnięte na podołku, tak mocno,
Ŝe aŜ pobielały... jakby siedziała na kolejce górskiej, choć się nie poruszała. Obejrzałam
się w lewo, na ojca. PołoŜył dłonie na kolanach i z całych sił wbijał w nie palce.
Wszystkie, poza małym palcem prawej ręki, który urządził sobie jakieś tańce. DrŜąc jak
przy parkinsonie, palec ten bez przerwy uderzał w wełniane spodnie ojca.
V wiedział, dokąd zmierza ta historia.
– A twoje? – podpowiedział delikatnie. – Co z twoimi dłońmi? Jane wyrwało się ciche
łkanie
– Moje... moje leŜały całkiem spokojnie, całkowicie rozluźnione. Nie czułam nic, poza
owsianką w Ŝołądku. Och... BoŜe, moja siostra nie Ŝyła, a moi rodzice – tak bardzo
pozbawieni emocji, jak tylko moŜesz sobie wyobrazić – byli przygnębieni. A ja? Nic z
tych rzeczy. Pamiętam, Ŝe myślałam o tym, jak Hannah płakałaby, gdybym to ja leŜała
w trumnie. Płakałaby z mojego powodu. A ja? Nie potrafiłam. Więc kiedy ksiądz
skończył wreszcie akcję promocyjną dobroci Boga i tego, jakie szczęście miała Hannah,
Ŝe się przy nim znalazła, i całe to pieprzenie, zagrały organy. Wibracje z basów
poniosły się podłogą, po siedzeniu, i uderzyły we właściwą częstotliwość. A moŜe
raczej w niewłaściwą. Zwymiotowałam całą owsiankę na mojego ojca.
„Pieprz to”, pomyślał V, ściskając jej rękę.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Nieciekawie...
– Aha. Mama wstaje, Ŝeby mnie stamtąd zabrać, ale ojciec mówi, Ŝeby została.
Zaprowadził mnie do jednej z kobiet opiekujących się kościołem i poprosił, Ŝeby
zabrała mnie do łazienki, a sam poszedł do męskiej. Stałam tam sama przez jakieś
dziesięć minut, aŜ wreszcie ta kobieta wróciła, wsadziła mnie do samochodu i zawiozła
do domu. Przegapiłam pogrzeb. – Wciągnęła powietrze. – Gdy rodzice wrócili do
domu, Ŝadne nawet nie sprawdziło, jak się czuję. Czekałam aŜ ktoś do mnie zajrzy.
Słyszałam, jak kręcą się po domu, wreszcie wszystko ucichło. W końcu zeszłam na dół,
wyjęłam coś z lodówki i zjadłam w kuchni, bo nie wolno nam było zabierać jedzenia na
górę. Nawet wtedy nie płakałam, choć noc była wietrzna, co mnie zawsze przeraŜało, w
domu nie paliły się światła, a ja miałam wraŜenie, Ŝe popsułam pogrzeb siostry.
– Musiałaś być w szoku.
– Pewnie. Zabawne... Martwiłam się, Ŝe zmarznie. Wiesz, zimna, jesienna noc. Zimna
ziemia. – Jane machnęła ręką. – W kaŜdym razie, następnego dnia ojciec wyjechał,
zanim wstałam, i nie wrócił do domu przez dwa tygodnie. Co jakiś czas dzwonił i
mówił matce, Ŝe musi skonsultować trudny przypadek w coraz to innej części kraju.
Matka wstawała co rano, ubierała mnie i odprowadzała do szkoły, ale duchem była
nieobecna. Była jak gazeta. Rozmawiała tylko o pogodzie albo co złego stało się w
domu, albo ze słuŜbą, gdy byłam w szkole. Mój ojciec w końcu wrócił, ale wiesz, skąd
wiedziałam, Ŝe zbliŜa się jego powrót? Pokój Hannah. KaŜdej nocy szłam do jej pokoju
i otaczałam się jej rzeczami. Nie mogłam pojąć, dlaczego wciąŜ tam były jej ubrania i
ksiąŜki, i jej rysunki, choć jej samej tam nie było. To nie miało sensu. Jej pokój był jak
samochód bez silnika, wszystko na swoim miejscu, tylko nie to, co najwaŜniejsze.
śadna z tych rzeczy nie miała juŜ zostać uŜyta. W noc przed powrotem ojca
otworzyłam drzwi jej pokoju i... zobaczyłam pustkę. Matka kazała wynieść wszystkie
rzeczy, zmienić pościel i powiesić nowe zasłony. Pokój Hannah stał się pokojem
gościnnym. Stąd wiedziałam, Ŝe ojciec wraca.
V pogłaskał ją po głowie.
– Jezu... Jane...
– Taka jest moja historia. Zwymiotowałam owsiankę, zamiast płakać.
Wyraźnie widział jej zdenerwowanie i chęć cofnięcia tego, co powiedziała. Sam tak się
czuł w tych nielicznych chwilach, w których się przed kimś otworzył. Pieścił jej dłoń, póki na
niego nie spojrzała. Gdy milczenie zaczęło się przedłuŜać, wiedział, na co czeka.
– Tak – wymruczał. – Przytrzymali mnie.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– I przez cały czas byłeś przytomny, prawda? Jego głos zabrzmiał piskliwie.
– Tak.
Dotknęła jego twarzy, przebiegła palcami po zarośniętym policzku.
– Zabiłeś ich za to? Uniósł dłoń w rękawiczce.
– To załatwiło sprawę. Blask przeszył całe moje ciało. Dotykali mnie, więc padli jak
kłody.
– I dobrze.
Cholera... Nie mógł jej nie kochać.
– Byłabyś świetnym wojownikiem, wiesz?
– Jestem wojownikiem. Moim wrogiem jest śmierć.
– Tak, tak właśnie jest. – BoŜe, czuł się z nią związany, i to miało sens. Była
wojowniczką... jak i on. – A skalpel jest twoim sztyletem.
– Właśnie.
Siedzieli tak przez chwilę, złączeni dłońmi i spojrzeniami. Wtem, bez Ŝadnego
ostrzeŜenia, przeciągnęła kciukiem po jego wargach. Wciągnął z sykiem powietrze, a ona
szepnęła:
– Wiesz, naprawdę nie muszę przy tym spać.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
23
23
23
23
JOHNA OBUDZIŁA SZALEJĄCA GORĄCZKA. Jego skóra sprawiała wraŜenie
zrobionej z płomieni, krew była płynną lawą, a szpik – paleniskiem, który to wszystko
podsycał.
Pragnął się ochłodzić. Przeturlał się i chciał zdjąć ubranie, lecz okazało się, Ŝe nie ma na
sobie ani koszuli, ani spodni. Cały czas był nagi.
– Chwyć mój nadgarstek.
Gdzieś z lewej strony dobiegł go kobiecy głos. Przechylił głowę w tamtą stronę. Pot
spływał mu po twarzy niczym łzy. A moŜe płakał.
Boli.
– Wasza miłość, chwyć mój nadgarstek. Nacięcia są gotowe.
Ktoś przycisnął coś do jego ust i zwilŜył je winem, doskonałym winem. Obudził się w
nim instynkt. W rzeczywistości palił go głód, a oto ofiarowano mu zaspokojenie. Chwycił
coś, co okazało się ramieniem, otworzył usta i pił, ssąc mocno.
BoŜe... To był smak ziemi i Ŝycia, mocny, uderzający do głowy i uzaleŜniający. Świat
zaczął wirować jak tancerz w piruecie, przejaŜdŜka na karuzeli, nieustający wir wodny. W
środku tego wirowania przełknął, wiedząc gdzieś w głębi, Ŝe ten napój jest jedynym
ratunkiem przed śmiercią.
Karmił się tak przez dni i noce. Mijały całe tygodnie A moŜe trwało to tylko mgnienie
oka? Zaskoczył go koniec– nie zdziwiłby się, gdyby miał spędzić resztę Ŝycia przyssany do
ofiarowanego mu nadgarstka.
Lekko rozchylił wargi i otworzył oczy.
Layla, blondwłosa Wybranka, siedziała przy nim na łóŜku w oślepiająco białej szacie. W
kącie za nią stał Ghrom obejmujący Beth. Na twarzach obojga malowała się troska.
Przemiana. Jego przemiana.
Chłopak uniósł dłonie i za migał jak pijany.
JuŜ po wszystkim?
Ghrom potrząsnął głową.
– Jeszcze nie, dopiero się zaczyna.
Zaczyna?
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Weź kilka głębokich oddechów – powiedział król. – Będziesz ich potrzebował. I
pamiętaj, jesteśmy tuŜ przy tobie. Nie zostawimy cię.
Cholera, miał rację. Przemiana odbywała się przecieŜ w dwóch etapach. Ten trudniejszy
miał dopiero nadejść. By zwalczyć strach, przypomniał sobie, Ŝe Blasth to przeŜył. Tak jak i
Khill.
Tak jak wszyscy bracia. Tak jak jego siostra.
Napotkał granatowe oczy Beth i nagle nawiedziła go niewyraźna wizja. Był w klubie...
gotyckim klubie z... Tohrturem. Nie, obserwował Tohra i kogoś jeszcze, wielkiego samca,
samca rozmiarów brata, którego twarzy nie mógł dojrzeć.
John zmarszczył brwi, nie mogąc pojąć, dlaczego akurat teraz to do niego wróciło. W
tym samym momencie usłyszał głos obcego:
„To moja córka, Tohr”.
– To pół–człowiek, H. A wiesz, jaki on ma stosunek do ludzi. – Tohrtur pokręcił
głową. – Moja praprababka teŜ taka była i przy nim bym się tym faktem nie chwalił”.
Rozmawiali o Beth... co znaczyło, Ŝe nieznajomy z niewyraźną twarzą był ojcem Johna.
Hardhy.
John próbował skupić wzrok, by choć raz wyraźnie zobaczyć twarz ojca. Modlił się o to,
gdy Hardhy podniósł dłoń, Ŝeby przyciągnąć uwagę kelnerki i wskazać jej na pustą butelkę po
piwie i niemal suchą szklankę Tohrtura.
„Nie pozwolę, by zmarło moje kolejne dziecko – powiedział. – Nie wtedy, gdy jest
szansa na jej ocalenie. Zresztą nie wiemy nawet, czy przejdzie przemianę. MoŜe skończy się
tak, Ŝe szczęśliwie przeŜyje swoje Ŝycie, nic o nas nie wiedząc. Tak bywało w przeszłości”.
Czy ojciec wiedział o jego istnieniu? – zastanawiał się John. Prawdopodobnie nie, jeśli
wziąć pod uwagę, Ŝe chłopak urodził się w toalecie na dworcu i został tam porzucony, Ŝeby
umarł. Samiec, który tak troszczył się o córkę, zatroszczyłby się teŜ o syna.
Wizja zaczęła blaknąć i im bardziej John próbował ją zatrzymać, tym szybciej się
rozpadała. Zanim zniknęła do końca, spojrzał w twarz Tohra. Wojskowa fryzura, wyraziste
kości policzkowe i jasne spojrzenie przyprawiły Johna o ból w piersi. Podobnie jak
spojrzenie, które Tohr posłał siedzącemu z nim samcowi. Byli sobie bliscy. Najlepsi
przyjaciele.
„Jak wspaniale byłoby, pomyślał John, mieć ich obu przy sobie”...
Ból, który w niego uderzył, był kosmiczny. Prawdziwy wielki wybuch, który rozerwał
Johna na kawałki, posłał jego molekuły w taniec wokół jądra. Wszelkie myśli, wszelkie
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
rozwaŜania odeszły i chłopak nie miał innego wyjścia, jak tylko się temu poddać. Otworzył
usta i bezgłośnie krzyczał.
Jane, sama sobie nie wierząc, wpatrywała się w twarz wampira z nadzieją, Ŝe będzie się z
nią kochał. A przecieŜ jeszcze nigdy w Ŝyciu niczego nie była tak pewna.
– Zamknij oczy – powiedział V.
– Bo chcesz mnie pocałować? „BoŜe, błagam, niech to będzie prawda”.
V przesunął dłonią po jej twarzy. Dłoń była szeroka i ciepła, i roztaczała mroczny
zapach.
– Śpij, Jane.
Skrzywiła się.
– Chcę być przytomna.
– Nie.
– Dlaczego?
– Tak będzie bezpieczniej.
– Znaczy co, moŜesz mi zrobić dziecko?
„A co z chorobami wenerycznymi?”
– To juŜ się zdarzało u człowieków, ale teraz nie jajeczkujesz. Wyczuwam to. Co do
chorób przenoszonych tą drogą, nie jestem nosicielem, a ty nie mogłabyś mnie zarazić.
Ale nie o to chodzi. Wzięcie cię we śnie jest bezpieczniejsze dla mnie.
– Kto tak powiedział?
Poprawił się na łóŜku, niecierpliwy, niespokojny. Podniecony.
– To się moŜe wydarzyć tylko we śnie.
Rany, jak zwykle jej zezowate szczęście. Uparł się grać dŜentelmena. Dupek.
Jane odsunęła się i wstała.
– Fantazje mnie nie interesują. Jeśli nie chcesz być ze mną na jawie, to nawet tego nie
zaczynajmy.
Podciągnął kołdrę, zakrywając rozpychającą mu spodnie erekcję.
– Nie chcę cię skrzywdzić.
Rzuciła mu spojrzenie, w którym kryły się zarówno seksualna frustracja, jak i
feministyczne podejście.
– Nie jestem tak krucha, jak się wydaję. I prawdę mówiąc, nie rusza mnie ta męska
gadka z gatunku „chcę tylko twojego dobra”.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Odwróciła się z podniesioną brodą i dopiero wtedy zdała sobie sprawę, Ŝe nie ma dokąd
pójść. Wspaniale.
Nie mając innego wyjścia, pomaszerowała do łazienki. Chodząc od prysznica do
umywalki, czuła się jak koń w boksie...
Bez Ŝadnego ostrzeŜenia V popchnął ją twarzą do ściany i przytrzymał w miejscu
twardym jak skała ciałem dwukrotnie większym niŜ ona. Najpierw zaskoczona sapnęła,
później wzdychała juŜ z podniecenia, gdy V wciskał się między jej pośladki.
– Próbowałem ci odmówić – mruknął, wplatając palce w jej włosy i odciągając jej
głowę do tyłu. Krzyknęła, czując wilgoć między nogami. – Próbowałem być miły.
– O BoŜe...
– Modlitwa ci nie pomoŜe. JuŜ na to za późno, Jane. Dałem ci szansę, by to się stało na
twoich warunkach. Teraz zrobimy to po mojemu.
– Chciała tego. Pragnęła go.
– Proszę...
– Ciii... – Jednym ruchem nadgarstka obrócił jej głowę, odsłaniając przy tym gardło.
– Kiedy będę chciał, Ŝebyś błagała, powiem ci o tym. – Przeciągnął ciepłym i
wilgotnym językiem wzdłuŜ jej szyi. – Zapytaj teraz, co z tobą zrobię.
Otworzyła usta, ale nie wydała Ŝadnego dźwięku. Chwycił mocniej jej włosy.
– Zapytaj mnie. Powiedz: „Co chcesz ze mną zrobić?”.
Przełknęła ślinę.
– Co... co chcesz ze mną zrobić?
Zaczął ją odwracać, cały czas przyciskając biodra do jej tyłka.
– Widzisz tę umywalkę, Jane?
– Tak.
Dobry BoŜe, czuła zbliŜający się orgazm...
– Pochylę cię nad nią, a ty chwycisz ją obiema dłońmi. Potem zdejmę ci majtki.
Och, Jezu...
– Zapytaj mnie, co będzie dalej, Jane.
Znów przeciągnął językiem po jej gardle i zacisnął kły na płatku ucha. Poczuła rozkoszne
ukłucie, po którym nadeszła kolejna fala gorąca między nogami.
– Co... będzie dalej? – wydyszała.
– Uklęknę przed tobą. – Pochylił głowę i musnął zębami jej obojczyk. – Teraz zapytaj:
„A co potem, V?”.
Była na skraju łez, tak podniecona, Ŝe nogi mogły ją zawieść w kaŜdej chwili.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– A co potem?
Szarpnął ją za włosy.
– Zapomniałaś o końcówce.
„Jaka końcówka... co to za końcówka...”.
– V.
– Nie, zacznij jeszcze raz. Od początku. – Przycisnął ją mocniej do siebie, by
wyraźniej poczuła, jak bardzo chce się w niej znaleźć. – Zacznij jeszcze raz i powiedz
to w całości.
Nagle zaczął w niej wzbierać orgazm, impuls wzmocniony jego głosem...
– O nie, nie ma mowy. – Odsunął się od niej. – Nie dojdziesz teraz. Zrobisz to, gdy ci
pozwolę. Nie wcześniej.
Zdezorientowana i obolała, zawisła w jego rękach.
– A teraz powiedz to, co chcę usłyszeć. Co to miało być?
– A co potem... V?
– Uklęknę przed tobą, przesunę dłońmi w górę twoich ud i otworzę cię przed moim
językiem.
Orgazm powrócił, wywołując drŜenie nóg.
– Nie – warknął. – Nie teraz. Dopiero, gdy ci pozwolę.
Podprowadził ją do umywalki i zrobił dokładnie to, co zapowiadał. Pochylił ją, połoŜył
jej dłonie na brzegach umywalki i rozkazał:
– Nie ruszaj się.
Mocno zacisnęła dłonie.
Przebiegł po niej obiema dłońmi, przesuwając je pod jej bluzką, obejmując nimi piersi.
Później zsunął je przez brzuch i na biodra. Jednym szybkim ruchem ściągnął jej majtki.
– O... cholera. Tego właśnie pragnę. – Dłonią w rękawiczce ściskał i masował jej
pośladki. – Unieś tę nogę.
Zrobiła to. Wtedy rozsunął jej uda i... tak, obiema dłońmi, tą w rękawiczce i tą bez niej,
wędrował w górę. Jej skarb był rozpalony i w potrzebie, gdy stała tak przed nim obnaŜona.
– Jane – wyszeptał z naboŜeństwem.
Nie było Ŝadnego preludium, Ŝadnego przygotowania do tego, co zamierzał zrobić. Tylko
jego usta. I jej skarb. Spotkanie dwóch par warg. Zatopił palce w jej pośladkach, Ŝeby się nie
ruszała i przystąpił do dzieła, aŜ zupełnie straciła rozeznanie, co jest jego zarośniętym
policzkiem, co językiem, a co jego ustami. Czuła, jak na przemian w nią wchodzi i pieści ją
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
długimi pociągnięciami języka, słyszała ciało ścierające się z ciałem, uznawała władzę, jaką
nad nią miał.
– Zrób to dla mnie – zaŜądał, przyciśnięty do jej skarbu. – Właśnie teraz.
Orgazm ogarnął ją z siłą wybuchu, wstrząsając opartym o umywalkę ciałem, aŜ jedna z
jej dłoni się z niej ześliznęła. Jane upadłaby, gdyby V nie podsunął jej ramienia, na którym
mogła się oprzeć.
Odsunął od niej usta, pocałował oba pośladki i przebiegł dłonią wzdłuŜ kręgosłupa, gdy
osuwała się w jego ramiona.
– Tym razem chcę być w tobie.
Jej oddech był cichszy niŜ odgłos ściągania przez niego piŜamy, a jego pierwszy dotyk na
jej biodrach przyprawił ją niemal o kolejny szczyt.
– Chcę tego – wychrypiał gardłowym tonem. – BoŜe... ja tego pragnę.
Wszedł w nią jednym szybkim ruchem, który przysunął jego biodra aŜ do jej pleców i
choć to ona przyjmowała w siebie jego ogrom, to on krzyknął. Bez chwili odpoczynku zaczął
w nią wchodzić i wychodzić, unosząc jej biodra, przesuwając ją w przód i w tył, na spotkanie
jego pchnięciom. Z otwartymi oczami i ustami wsparła się na umywalce, gdy przetoczył się
przez nią kolejny orgazm. Ich ciała nieustannie się zderzały.
Czegoś takiego jeszcze nie znała. To był seks do milionowej potęgi. Wtedy poczuła na
ramieniu dotyk jego dłoni w rękawiczce. Wyprostował ją, nie przestając przy tym kochać,
wchodził i wychodził, wchodził i wychodził. Przesunął dłoń wzdłuŜ jej gardła, chwycił
podbródek i odchylił głowę do tyłu.
– Moja – wymruczał, wchodząc w nią.
I ugryzł ją.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
24
24
24
24
PIERWSZE, O CZYM POMYŚLAŁ JOHN PO PRZEBUDZENIU, były lody z polewą
czekoladową i kawałkami bekonu. Co juŜ po chwili wydało mu się dość paskudne.
ChociaŜ... kurde, czekolada i bekon byłyby jak manna z nieba.
Otworzył oczy i na widok znajomego sufitu w pokoju, w którym spał, poczuł ulgę. Nie
mógł jednak pojąć, co właściwie się stało. To było coś przeraŜającego. Coś niezwykłego. Ale
co?
Podniósł dłoń, Ŝeby przetrzeć oczy... i przestał oddychać.
To coś na końcu jego przedramienia było ogromne. Gigantyczna dłoń.
Uniósł głowę i spojrzał na swoje ciało... a moŜe ciało kogoś innego. CzyŜby podczas snu
oddał komuś głowę do przeszczepu? Bo był cholernie pewny, Ŝe jego mózg nie kierował
wcześniej tymi członkami.
Przemiana.
– Jak się czujesz, John?
Kompletnie wyczerpany, odwrócił się w stronę głosu Ghroma. Król i Beth stali przy
łóŜku.
Musiał się skupić, Ŝeby dłonie ułoŜyły się we właściwe słowa.
Udało mi się?
– Tak. Tak, synu, udało ci się. – Ghrom odchrząknął, a Beth pogłaskała jego
wytatuowane przedramię, jakby wiedziała, z jakimi uczuciami się zmaga. – Gratulacje.
John mrugnął, jego klatka piersiowa się skurczyła.
WciąŜ jestem... sobą?
– Tak. Jak zawsze.
– Powinnam juŜ iść? – odezwał się kobiecy głos.
John odwrócił głowę. Layla stała w kącie, jej nieskazitelnie piękną twarz i nieskazitelnie
piękne ciało skrywały cienie.
Natychmiastowy. Wzwód.
Jakby ktoś wstrzyknął mu stal w członek.
Nerwowo sprawdził, czy jest przykryty i, dzięki Bogu, miał na sobie koc. Opadając na
poduszkę, słyszał głos Ghroma, ale nie potrafił się skupić na niczym, poza pulsowaniem
między nogami... i tą kobietą w drugim końcu pokoju.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Pozostanie z nim to dla mnie zaszczyt – powiedziała Layla, kłaniając się nisko.
„Pozostanie jest dobre, pomyślał John. Jej pozostanie jest...”
Chwila, w jakim sensie dobre? Na litość boską, przecieŜ nie zamierzał uprawiać z nią
seksu.
Zrobiła krok do przodu, wchodząc w plamę światła rzucanego przez lampkę stojącą na
szafce nocnej. Jej skóra była biała jak światło księŜyca, gładka niczym atłas. Na pewno
byłaby miękka... pod jego dłońmi, pod jego ustami... pod jego ciałem. Nagle John poczuł
drŜenie w górnej szczęce i coś wysunęło się z jego ust. Szybko sprawdził językiem i poczuł
ostre końcówki kłów.
PoŜądanie szalało w jego ciele, aŜ wreszcie odwrócił od niej spojrzenie.
Ghrom zakrztusił się śmiechem, jak gdyby wiedział, co chodziło Johnowi po głowie.
– Zostawimy was samych, John. Gdybyś czegoś potrzebował, będziemy na końcu
korytarza.
Beth pochyliła się i dotknęła jego dłoni delikatnie, jakby wiedziała, jak wraŜliwa jest jego
skóra.
– Jestem z ciebie dumna.
Gdy ich oczy się spotkały, chciał jej odpowiedzieć: ja z ciebie teŜ.
Ale to oczywiście nie miało sensu. Dlatego trochę niezgrabnie zamigał tylko:
Dziękuję.
Chwilę później juŜ ich nie było, drzwi zamknęły go z Laylą w jednym pomieszczeniu.
Niedobrze. Miał nad własnym ciałem tyle kontroli, co nad narowistym koniem.
PoniewaŜ przyglądanie się Wybrance nie było bezpieczne, rzucił okiem w stronę
łazienki. Przez drzwi zobaczył marmurowy prysznic i znów ogarnęło go poŜądanie.
– Czy chciałbyś się umyć, panie? – spytała Layla. – Czy mam przygotować wodę?
Przytaknął, by zająć ją czymkolwiek, podczas gdy zastanawiał się, co powinien zrobić.
„Wziąć ją. Pieprzyć ją. Wziąć ją na dwanaście sposobów”
Tak, jasne, tego właśnie nie powinien robić.
Rozległ się szum płynącej wody i Layla wróciła do pokoju, a chwilę później John
zorientował się, Ŝe koc juŜ go nie przykrywa. Natychmiast zakrył się rękami, ale jej
spojrzenie było szybsze.
– Mogę ci pomóc dojść do łazienki, panie? – Mówiła z chrypką, a jej oczy spoglądały
na jego biodra z wyraźną aprobatą.
Co sprawiło, Ŝe urósł jeszcze bardziej pod splecionymi dłońmi.
– Wasza miłość?
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
I jak niby miał migać w takim stanie?
NiewaŜne. I tak by nie zrozumiała.
Potrząsnął głową i usiadł, zasłaniając się jedną ręką, a drugą opierając się o materac dla
zachowania równowagi. Cholera, czuł się jak stół z poluzowanymi śrubami, jakby Ŝadna z
części nie pasowała do pozostałych. A przejście do łazienki wydało mu się torem przeszkód,
choć nic nie stało na jego drodze.
Przynajmniej przestał myśleć wyłącznie o Layli.
WciąŜ się zakrywając, wstał i chwiejnie przeszedł do łazienki. Starał się nie myśleć o
Layli oglądającej jego goły tyłek. W głowie przewijały mu się obrazy nowo narodzonych
źrebiąt o długich nogach, które wyginały się przy kaŜdej próbie wstania z ziemi. Wiedział juŜ,
jak to jest. Miał wraŜenie, Ŝe w kaŜdej chwili jego kolana mogą wziąć sobie wolne, a on
rąbnie na ziemię jak idiota.
Dobra. Był juŜ w łazience. Dobra robota.
Teraz wystarczyło nie paść na goły marmur. Choć, Bogiem a prawdą, kąpiel będzie warta
kaŜdej kontuzji. Tyle Ŝe teraz nawet wzięcie prysznica, czego tak pragnął, wydawało się
ponad jego siły. Ciepły, delikatny strumień wody był dla niego jak uderzenie batem, musiał
się odsunąć. Wtedy kątem oka dostrzegł, Ŝe Layla się rozbiera.
Dobry BoŜe... Była cudowna.
Gdy się do niego zbliŜyła, nie był w stanie nic z siebie wykrztusić, i to nie dlatego, Ŝe nie
miał strun głosowych. Jej piersi były pełne, a róŜowe sutki sterczały sztywno w środku tego
bogactwa. W talii była tak drobna, Ŝe mógłby objąć ją samymi dłońmi. Jej biodra były w
idealnej równowadze z wąskimi ramionami. A jej skarb... jej skarb nie był ukryty przed jego
spojrzeniem – gładko ogolona skóra, mała szparka otoczona... dwoma fałdkami, które
desperacko pragnął rozchylić.
Zacisnął mocno obie ręce, jakby jego członek mógł się nagle uwolnić z jego bioder.
– Czy mogę pomóc w kąpieli, wasza miłość? – spytała, a para wodna unosiła się
między nimi jak delikatna tkanina na wietrze.
Członek pod jego dłońmi zadrŜał.
– Wasza miłość?
Skinął głową. Całe jego ciało pulsowało. Pomyślał o Khillu chwalącym się, co zrobił ze
swoją samicą. O Jezu... A teraz to samo przytrafiało się Johnowi.
Podniosła mydło i pocierała je między palcami, wciąŜ obracając kostkę, aŜ biała piana
zaczęła się zbierać na jej dłoniach i skapywać na podłogę. Wyobraził sobie te dłonie na
swoim członku i musiał oddychać ustami.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
„Spójrz, jak się kołyszą jej piersi”, pomyślał, oblizując wargi. Zastanawiał się, czy
pozwoliłaby mu się tam pocałować. Jak mogłaby smakować? Czy wpuściłaby go między...
Jego członek podskoczył i chłopak wydał tęskny jęk. Layla odłoŜyła mydło.
– Będę delikatna, bo jesteś teraz bardzo wraŜliwy.
Przełknął ślinę i modlił się, by zachował nad sobą kontrolę, gdy jej spienione dłonie
dotknęły jego ramion. Na jego nieszczęście, oczekiwanie było przyjemniejsze od
rzeczywistości. Jej delikatny dotyk był dla niego jak papier ścierny na oparzeniach... a jednak
pragnął tego kontaktu. Pragnął jej.
Roznosząc w ciepłym, wilgotnym powietrzu zapach doskonałego mydła, przesunęła
dłonie wzdłuŜ jego ramion, a później w górę potęŜnej piersi. Piana spływała po jego brzuchu i
dłoniach, przesączała się między palcami na członek.
Wpatrywał się w jej twarz, gdy masowała mu pierś, a widok jej bladozielonych oczu
wędrujących po jego nowym, wielkim ciele, wydał mu się więcej niŜ podniecający.
Pomyślał, Ŝe jest głodna. Głodna tego, co ukrywał w dłoniach. Głodna tego, co chciał jej
dać.
Znowu wzięła mydło do rąk i uklękła przed nim. Włosy wciąŜ miała spięte w kok, a on
pragnął je rozsypać, oglądać je mokre i przyklejone do jej piersi.
Gdy połoŜyła dłonie na jego stopach i zaczęła przesuwać je coraz wyŜej, podniosła oczy.
Przez chwilę zobaczył, jak bierze go do ust. Jak jego członek rozpycha jej wargi, jej policzki
nadymają się i wciągają go w głąb siebie.
Jęknął i zachwiał się, uderzając się w ramię.
– Opuść ręce, wasza miłość.
Choć przeraŜało go to, co miało nastąpić, chciał jej posłuchać. Z drugiej strony, nie chciał
zrobić z siebie głupca. A gdyby wytrysnął na jej twarz, bo juŜ nie mógłby się powstrzymać?
Gdyby...
– Wasza miłość, opuść ręce.
Powoli opuścił ręce. Jego członek sterczał, nie tyle opierając się grawitacji, co będąc
całkowicie poza jej zasięgiem.
O Jezu. O Jezu... Unosiła dłoń do...
Gdy tylko dotknęła jego członka, cały sflaczał. Nagle ujrzał siebie w zapuszczonej klatce
schodowej. Trzymany na muszce. Zgwałcony i bezgłośnie płaczący.
Odsunął się od jej dotyku i wyszedł spod prysznica, ślizgając się po podłodze. śeby
uchronić się przed upadkiem, usiadł na sedesie.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Zero godności. Zero męskości. Cholernie sztampowo. Wreszcie miał wielkie ciało, ale
nie było w nim ani trochę więcej męŜczyzny niŜ w tamtym małym.
Usłyszał, Ŝe Layla zakręca wodę i owija się ręcznikiem. Jej głos drŜał.
– Czy mam stąd odejść?
Pokiwał głową, zbyt zawstydzony, by na nią spojrzeć.
Gdy jakiś czas później podniósł spojrzenie, był juŜ w łazience sam. Sam i zmarznięty.
Ciepło z prysznica i wspaniała para uleciały, jakby nigdy nie istniały.
Pierwszy raz z kobietą... a jego erekcję diabli wzięli. Chryste, chciało mu się rzygać.
V przebił kłami skórę Jane, wgryzając się w jej gardło, wbijając w Ŝyłę, pieszcząc jej
szyję wargami. Była człowiekiem, więc przypływ energii nie pochodził ze składu jej krwi,
lecz z faktu, Ŝe to właśnie ona. To jej smaku pragnął. Jej smaku... i tego, Ŝe pochłaniał jakąś
jej część.
Gdy krzyknęła, wiedział, Ŝe to nie z bólu. Jej ciało drŜało z podniecenia, a jego zapach
przybierał na sile, gdy V brał od niej to, czego pragnął. Ją samą swoim członkiem, jej krew
swoimi ustami.
– Chodź tam ze mną – wychrypiał, uwalniając jej krtań i pozwalając oprzeć się o
umywalkę. – Chodź... ze... mną.
– Och, BoŜe...
V zatrzymał biodra, bo nadszedł jego orgazm, a Jane razem z nim osiągnęła szczyt, jej
ciało pochłaniało jego członek, gdy pieścił jej szyję. Ta wymiana była uczciwa i dawała
spełnienie: ona w nim, a on w niej. To było słuszne. To było dobre.
Moja.
Gdy wszystko się skończyło, oboje cięŜko oddychali.
– Wszystko w porządku? – spytał, świadom, Ŝe nigdy wcześniej nie zadał tego pytania
po seksie.
Gdy nie odpowiedziała, odsunął się trochę. Na jej bladej skórze dostrzegł ślady, które
tam zostawił: czerwone odciski jego dłoni. Prawie zawsze je zostawiał, bo lubił ostry seks,
potrzebował ostrego seksu. I nigdy nie przejmował się tym, co zostawiał na ciałach.
Tym razem jednak się przejął. Przejął się tym bardziej, Ŝe gdy otarł usta dłonią, zobaczył
na niej jej krew.
O Jezu... Było za ostro. O wiele za ostro.
– Jane, tak mi...
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Wspaniałe. – Potrząsnęła głową, a blond włosy zatańczyły przy jej policzkach. – To
było... wspaniałe.
– Jesteś pewna, Ŝe nic ci...
– Po prostu wspaniałe. Choć trochę boję się puścić tę umywalkę, Ŝeby nie upaść.
Nagle poczuł się pijany ulgą.
– Nie chciałem cię skrzywdzić.
– Przytłoczyłeś mnie... ale w taki sposób, Ŝe gdybym miała przyjaciółkę od serca,
zadzwoniłabym do niej, Ŝeby powiedzieć, Ŝe takiego seksu jeszcze nie doświadczyłam.
– Dobrze. To... dobrze.
Nie chciał opuszczać jej wnętrza, zwłaszcza słysząc takie słowa. Cofnął jednak biodra i
wysunął się z niej, uwalniając ją z uścisku.
Z tyłu wyglądała cudownie. Obezwładniająco wspaniale. Całkowicie przepięknie. Jego
wzwód tętnił jak serce, gdy naciągał na siebie spodnie od piŜamy.
Powoli wyprostował Jane i przyjrzał się jej twarzy w lustrze. Oczy miała szkliste, usta
otwarte, policzki zaczerwienione. Ślad po ugryzieniu na szyi znajdował się dokładnie tam,
gdzie V chciał go zostawić – tam, gdzie wszyscy mogli go zobaczyć.
Obrócił ją twarzą do siebie i przeciągnął palcem po jej szyi, zbierając cienką struŜkę krwi
sączącej się z nakłuć. Oblizał, rozkoszując się smakiem kobiety, i pragnąc więcej.
– Zamknę to, dobrze?
Przytaknęła, więc pochylił głowę. Czule przejechał językiem po śladach ugryzienia,
zamknął oczy i zatracił się w jej bliskości. Zapragnął następnym razem znaleźć się między jej
nogami i wgryźć się w Ŝyłę biegnącą u styku ud. I na przemian pić jej krew i lizać jej skarb.
Przechylił się i odkręcił prysznic, później rozpiął jej koszulę. Jej piersi przykrywała biała
koronka, przez delikatny wzór przebijał róŜ. Pochylił się i zaczął ssać jej sutek przez delikatną
tkaninę. Nagrodziła go jękiem wzbierającym w krtani i dłonią w jego włosach.
Zamruczał i wsunął dłoń między jej nogi. Zostawił po sobie ślady na wnętrzach jej ud i,
choć mógł przez to wydać się okropnym sukinsynem, chciał, Ŝeby tam pozostały. Chciał
zostawić tam spermę, chciał dać jej Jane jeszcze więcej.
O, tak, tak działał instynkt brońca. Pragnął, by nosiła go tak, jak nosiła swoją skórę.
Zdjął jej biustonosz i zaprowadził ją pod prysznic. Wszedł za nią do kabiny, czując pod
stopami chłodny marmur, mocząc spodnie od piŜamy. Przesunął dłońmi przez krótkie blond
włosy, odsunął kosmyki z jej twarzy, zajrzał jej w oczy. Moja.
– Jeszcze cię nie pocałowałem – stwierdził.
Wygięła się w tył, wspierając się o jego klatkę, tak jak tego chciał.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– W usta rzeczywiście nie.
– Mogę?
– Proszę.
Rany, widok jej ust budził w nim niepokój. A to było dziwne. W Ŝyciu doświadczył juŜ
tyle seksu, w tylu róŜnych rodzajach i kombinacjach, a jednak myśl o zwykłym pocałunku
wymazała to wszystko. Był prawiczkiem, jakim tak naprawdę nigdy nie był,
nieuświadomionym, na miękkich nogach.
– Zrobisz to wreszcie? – zapytała, gdy zamarł w bezruchu.
Jasny... gwint.
Uśmiechając się jak Mona Lisa, ujęła jego twarz w dłonie.
– Chodź tutaj.
Przyciągnęła go do siebie, przechyliła jego głowę i musnęła jego wargi swoimi. Ciało
Vrhednego przebiegł dreszcz. JuŜ wcześniej czuł moc – swoją własną w mięśniach, jego
cholernej matki w przeznaczeniu, króla w swoim Ŝyciu, braci w pracy – ale nigdy nie
pozwolił, by któraś z nich nim owładnęła.
Jane owładnęła nim teraz. Trzymając w dłoniach jego twarz, miała nad nim całkowitą
kontrolę.
Przygarnął ją do siebie i mocniej przycisnął wargi do jej ust. Nigdy by nie uwierzył, Ŝe
zapragnie takiego słodkiego zjednoczenia, a juŜ na pewno, Ŝe będzie je czcić. Gdy przerwali
pocałunek, czule ją namydlił, a potem spłukał pianę. Umył jej włosy. Obmył ją między
nogami.
Taka troskliwa opieka nad nią była niczym oddech... odruchowa funkcja ciała i umysłu, o
której nie musiał myśleć.
Zakręcił wodę, wytarł swoją kobietę, po czym wziął ją na ręce i zaniósł do łóŜka.
Rozciągnęła się na czarnej pościeli, odrzucając ramiona za głowę i lekko rozsuwając nogi –
odziana tylko w zarumienioną skórę i mięśnie.
Przyglądała mu się spod przymkniętych powiek.
– Masz mokrą piŜamę.
– Wiem.
– Jesteś sztywny.
– Jestem.
Wygięła się na łóŜku, jakby fala przetoczyła się w górę jej ciała, od bioder do piersi.
– Masz zamiar coś z tym zrobić? Odsłonił kły i syknął:
– Jeśli mi pozwolisz.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Odsunęła nogę w bok i jego rogówki niemal zaczęły krwawić. Jej skarb lśnił wilgocią i to
na pewno nie od prysznica.
– Czy to wygląda jak odmowa? – zapytała.
Zdarł spodnie i znalazł się na niej w mgnieniu oka, całując ją głęboko i długo, unosząc jej
biodra, ustawiając się odpowiednio, zatapiając się w niej. O niebo lepiej było mieć ją tak, niŜ
gdyby była we śnie. A ona doszła dla niego raz... drugi... i znowu... jego serce pękło.
Po raz pierwszy uprawiał seks z kimś, kogo kochał.
Na myśl, Ŝe aŜ tak się odsłonił, ogarnęła go panika. Jak, u licha, mogło do tego dojść?
Ale w końcu to była jego ostatnia – no dobrze, jedyna – próba posmakowania miłości. A
ona i tak nie będzie nic pamiętać, więc nie było problemu. Ona nie skończy ze złamanym
sercem.
Do tego... brak wspomnień takŜe i dla niego będzie bezpieczny. Trochę jak tamtej nocy,
gdy nawalili się z Ghromem i V zaczął opowiadać o matce.
Tylko dlaczego, do cholery, myśl o wyczyszczeniu pamięci Jane bolała go tak bardzo?
BoŜe, miała go opuścić tak szybko.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
25
25
25
25
PO DRUGIEJ STRONIE CORMIA WYSZŁA ZE ŚWIĄTYNI Najsamca i czekała, aŜ
przełoŜona zamknie ogromne, złote drzwi. Świątynia stała na szczycie pagórka, niczym
zdobna korona wieńcząca niewielkie wzgórze. Z tego miejsca widać było cały kompleks
Wybranek: białe budynki i świątynie, amfiteatr, brukowane uliczki. Przestrzenie między
budowlami pokrywała przycięta biała trawa, która nigdy nie rosła ani się nie zmieniała, i jak
zwykle niewiele widać było na horyzoncie. Zaledwie nieostre kontury białego lasu
stanowiącego granicę. Jedynym dodatkowym kolorem w tej kompozycji był blady błękit
nieba, ale i on rozmywał się w oddali.
– To koniec twojej lekcji – powiedziała przełoŜona, zdejmując z szyi elegancki
łańcuch z kluczami i zamykając drzwi. – Zgodnie z tradycją, gdy przyjdziemy po ciebie,
poddasz się pierwszemu z rytuałów oczyszczenia. Nim to nastąpi, powinnaś rozwaŜać
otrzymaną łaskę i swoją słuŜbę, która przyniesie poŜytek nam wszystkim.
Słowa zostały wypowiedziane tym samym tonem, którym przełoŜona wyjaśniała Cormii,
co Najsamiec będzie robił z jej ciałem. Raz za razem. Kiedy tylko zapragnie.
W oczach przełoŜonej pojawił się błysk kalkulacji, gdy zakładała naszyjnik, a klucze
zadzwoniły, układając się między jej piersiami:
– Niech ci się dobrze wiedzie, siostro.
Gdy przełoŜona schodziła ze wzgórza, jej biała szata zlewała się z ziemią i budynkami.
Biała plama widoczna jedynie dlatego, Ŝe była w ruchu.
Cormia ukryła twarz w dłoniach. PrzełoŜona powiedziała jej – nie, raczej zapewniła ją –
Ŝe to, czego doświadczy, leŜąc pod Najsamcem, będzie bolało. A Cormia jej wierzyła.
Plastyczne detale były szokujące i dziewczyna obawiała się, Ŝe nie podoła ceremonii
połączenia, a to przyniosłoby wstyd wszystkim Wybrankom. Jako ich przedstawicielka
musiała spełnić ich oczekiwania i zachować się z godnością, w przeciwnym razie splamiłaby
uświęconą tradycję, której słuŜyła.
Spojrzała przez ramię na świątynię i połoŜyła dłoń na brzuchu. Była płodna, jak
wszystkie Wybranki po tej stronie. Mogła począć młode Najsamca juŜ przy pierwszym
zbliŜeniu.
Droga Pani w Zanikhu, dlaczego wybrali właśnie ją?
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Gdy się odwróciła, przełoŜona stała juŜ u stóp wzgórza, zaskakująco maleńka w
porównaniu z budynkami, a przecieŜ w rzeczywistości tak znacząca. To właśnie ona, a nie
ktoś lub coś innego, uosabiała to miejsce: wszystkie słuŜyły Pani Kronik, lecz to przełoŜona
kierowała ich Ŝyciem. Przynajmniej do czasu przybycia Najsamca.
„PrzełoŜona nie chce tego męŜczyzny w swoim świecie”, pomyślała Cormia.
Właśnie dlatego to Cormia została przedstawiona Pani Kronik i wybrana. Ze wszystkich
kobiet, które mogły zostać wybrane, była najmniej otwarta, najmniej zachęcająca. Miała stać
się uosobieniem buntu przeciwko zmianie władzy.
Cormia zaczęła schodzić ze wzgórza, czując pod stopami pozbawioną jakiejkolwiek
temperatury białą trawę. Tylko jedzenie i napoje były ciepłe albo zimne.
Przez chwilę myślała nawet o ucieczce. Lepiej porzucić to, co znane, niŜ cierpieć w
sytuacjach opisanych przez przełoŜoną. Problem polegał na tym, Ŝe nie wiedziała, jak dotrzeć
na tamtą stronę. Wiedziała, Ŝe trzeba przejść przez prywatne przestrzenie Pani Kronik, ale co
dalej? A gdyby została pochwycona przez Jej Świątobliwość?
Nie do pomyślenia. Bardziej przeraŜające niŜ spółkowanie z Najsamcem.
PogrąŜona w tych grzesznych myślach, przemierzała powoli tereny, które znała od
urodzenia. W kompleksie łatwo było się zgubić, bo wszystko wyglądało tak samo, pachniało
tak samo, sprawiało takie samo wraŜenie. Bez jakiegokolwiek kontrastu. Granice
rzeczywistości były zbyt gładkie, by je pochwycić i wykorzystać, czy to duchowo, czy
fizycznie. Nikt nie miał tu oparcia. Człowiek był tylko powietrzem.
Przechodząc obok Skarbca, zatrzymała się na królewskich schodach i poświęciła myśl
przechowywanym wewnątrz klejnotom, jedynym prawdziwym barwom, jakie kiedykolwiek
widziała. Za zamkniętymi drzwiami znajdowały się kosze pełne cennych kamieni i choć
widziała je tylko raz czy dwa, bardzo dokładnie pamiętała kolory. Jej oczy nie mogły się
nacieszyć Ŝywym błękitem szafirów ani intensywną zielenią szmaragdów, ani krwawą
czerwienią rubinów. Akwamaryny miały barwę nieba, dlatego nie pociągały jej aŜ tak bardzo.
Najbardziej polubiła soczyście Ŝółte cytryny. Pozwoliła sobie dotknąć ich ukradkiem.
JakąŜ radość dało jej szybkie wsunięcie dłoni do koszyka, widok światła odbijającego się od
kamieni. Gdy przesypywały się między jej palcami, jej dłoń nie mogła się nimi nacieszyć.
Nacieszyć tym radosnym, ukradkowym ruchem tym bardziej ekscytującym, Ŝe zakazanym.
Ogrzały ją, choć nie były cieplejsze niŜ reszta tej krainy.
Klejnoty nie były jedynym powodem, dla którego wizyta w Skarbcu była wielkim
zaszczytem. Przechowywano tam równieŜ pod szkłem przedmioty z Drugiej Strony, zebrane,
poniewaŜ odgrywały kluczową rolę w historii rasy lub dlatego, Ŝe stały się własnością
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Wybranek. Choć Cormia nie zawsze wiedziała, na co patrzy, rzeczy te były niczym
objawienie. Kolory. Tekstury. Obce przedmioty z obcych miejsc.
Jak na ironię ją najbardziej pociągała stara księga. Na zniszczonej okładce widniał
wytarty juŜ tłoczony napis: HARDHY, SYN MROKHA.
Cormia zmarszczyła brwi i uświadomiła sobie, Ŝe widziała juŜ to imię... w sali Bractwa
Czarnego Sztyletu, w bibliotece.
Dziennik brata. Dlatego go zachowano.
Wpatrując się w zamknięte drzwi, zapragnęła znaleźć się w dawnych czasach, gdy
Skarbiec był otwarty i kaŜdy mógł do niego wejść, tak jak i do biblioteki. Ale to było jeszcze
przed atakiem.
Napaść zmieniła wszystko. Nikczemni członkowie rasy przybyli tu z odległej strony,
uzbrojeni i pragnący łupów. A jednak weszli przez portal, teraz zamknięty, i rzucili się na
Skarbiec. Poprzedni Najsamiec zginął, chroniąc kobiety; połoŜył trzech najeźdźców, nim
oddał Ŝycie.
Podejrzewała, Ŝe był jej ojcem.
Po tym okropnym wydarzeniu Pani Kronik zamknęła portal, a kaŜdy przybywający tu
musiał przejść przez jej prywatny dziedziniec. Dodatkowo zamknięto teŜ Skarbiec, a kluczy
pilnowała przełoŜona. Otwierano go sporadycznie, tylko wtedy, gdy klejnoty były potrzebne
Pani Kronik.
Dziewczyna usłyszała szuranie i spojrzała w stronę drogi pod kolumnadą. Ujrzała postać
ubraną od stóp do głów w czarną szatę, utykającą na jedną nogę, niosącą w zakrytych
dłoniach stos ręczników.
Odwróciła się i ruszyła naprzód, pragnąc oddalić się zarówno od świątyni Najsamca, jak i
od tej kobiety. Dotarła najdalej jak mogła, aŜ nad brzeg sadzawki refleksji.
Woda była czysta i idealnie spokojna, niczym lustro odbijające niebo. Chciała zanurzyć
w niej stopę, ale było to zabronione...
Nagle rozległ się jakiś dźwięk.
Początkowo nie była pewna, co właściwie usłyszała, ani czy w ogóle coś słyszała.
Nikogo nie było w zasięgu wzroku, tylko Krypta Młodych i biały las wyznaczający granice
sanktuarium. Czekała. Gdy dźwięk się nie powtórzył, uznała go za wytwór swojej wyobraźni
i ruszyła dalej.
Choć się bała, coś przyciągało ją do Krypty, gdzie czczono niemowlęta, które nie
przeŜyły porodu.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Dreszcz niepokoju przebiegł jej po plecach. W tym jednym miejscu nigdy nie była. Nie
była tu zresztą Ŝadna z Wybranek. Wszystkie unikały tego prostego budynku za białym
ogrodzeniem. Smutek był tu tak namacalny, jak czarne atłasowe wstąŜki przywiązane do
klamek.
„Droga Pani w Zanikhu, pomyślała, mój los wkrótce teŜ być moŜe zostanie tu
pogrzebany, gdyŜ nawet wśród dzieci Wybranek wiele niemowląt umierało”. Zaiste, jakaś jej
cząstka zostanie tu pogrzebana, a po niej kolejna, i jeszcze jedna, aŜ pozostanie z niej tylko
pusta skorupa. Fakt, Ŝe nie mogła zdecydować się na ciąŜę, Ŝe „nie” było zakazane jako słowo
i jako myśl, Ŝe jej potomstwu przypadnie ta sama rola, która jej jest przypisana, sprawił, Ŝe
ujrzała w tym samotnym grobie samą siebie zamkniętą pomiędzy zwłokami najmniejszych.
Otuliła się szczelniej szatą i zadrŜała, wpatrując się w bramę. Wcześniej uwaŜała to
miejsce za niepokojące, bo sprawiało wraŜenie, Ŝe ci kochani byli samotni nawet w Zanikhu,
choć powinni zaznać tam radości i spokoju.
Teraz świątynia ją przeraŜała.
Znów rozległ się słyszany przez nią wcześniej dźwięk. Z wraŜenia odskoczyła, gotowa
uciekać od błąkających się tu, płaczących duchów.
Tylko Ŝe to nie był duch dziecka. Ktoś najzwyczajniej próbował złapać oddech. Dźwięk
wcale nie duchowy, jak najbardziej realny.
Cicho skręciła za róg.
Na trawie siedziała Layla, obejmując ramionami przyciągnięte do piersi kolana.
Pochylała głowę, jej ramiona drŜały, a szata i włosy były przemoczone.
– Siostro moja? – szepnęła Cormia. – Co ci jest? Layla szybko podniosła głowę i otarła
łzy z policzków.
– Odejdź. Proszę.
Cormia podeszła bliŜej i przyklękła.
– Powiedz mi. Co się stało?
– Nic, o czym...
– Laylo, porozmawiaj ze mną. – Pragnęła jej dotknąć i pocieszyć, ale to było
zabronione, a ona nie chciała pogorszyć nastroju dziewczyny. Dlatego zamiast
dotykiem, posłuŜyła się łagodnym głosem i słowami. – Moja siostro, złagodzę twój ból.
Porozmawiaj ze mną. Proszę.
Wybranka potrząsnęła blond włosami, jeszcze bardziej rozluźniając zrujnowany kok.
– Zawiodłam.
– Jak?
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Ja... zawiodłam. Tej nocy nie dałam przyjemności. Zostałam odrzucona.
– Przez kogo?
– Przez samca, którego przemianę obserwowałam. Był gotowy do obcowania, ale gdy
go dotknęłam, stracił wolę. – Layla zaczęła łkać. – Powinnam... Powinnam zgłosić
królowi, co zaszło, tak kaŜe tradycja. Powinnam to zrobić przed odejściem, ale byłam
przeraŜona. Jak mam to powiedzieć Jego Wysokości? A przełoŜona? – Spuściła głowę,
jakby zabrakło jej sił. – Najlepsi uczyli mnie dawać przyjemność. A ja wszystkich
zawiodłam.
Cormia zaryzykowała i połoŜyła dłoń na ramieniu Layli, myśląc, Ŝe zawsze jest tak samo.
CięŜar odpowiedzialności za wszystkie Wybranki spadał na ramiona jednej kobiety, która
występowała oficjalnie w ich imieniu. Nie istniał więc prywatny czy osobisty wstyd, tylko
wielki cięŜar poraŜki.
– Siostro moja...
– Po rozmowie z królem i przełoŜoną powinnam poddać się refleksji.
Och, nie... Refleksja oznaczała siedem cykli bez jedzenia bez światła, bez kontaktów z
kimkolwiek, była pokutą za naruszenie najwyŜszego porządku. Najgorsza była, jak Cormia
słyszała, ciemność, bo Wybranki były głodne światła.
– Siostro, jesteś pewna, Ŝe cię nie pragnął?
– Ciała samców nie kłamią. Miłosierna Pani... moŜe to i dobrze. MoŜe nie
potrafiłabym dać mu przyjemności. – Bladozielone oczy spojrzały w inną stronę. –
Dobrze, Ŝe nie byłam twoją instruktorką. Znam tylko teorię, nie praktykę, więc nie
potrafiłabym cię niczego nauczyć.
– Wolałabym, Ŝebyś to ty nią była.
– Więc jesteś niemądra. – Oblicze Wybranki nagle się postarzało, stało się odwieczne.
– A ja pojęłam tę lekcję. Powinnam wycofać się z grupy ehros, skoro nie jestem w
stanie podtrzymać zmysłowych tradycji.
Martwe cienie w oczach Layli nie spodobały się Cormii.
– A moŜe to była jego wina?
– Nie moŜe być mowy o jego winie. Nie był ze mnie zadowolony. To moje brzemię,
nie jego. – Otarła łzę. – Musisz wiedzieć, Ŝe nie istnieje poraŜka większa od zmysłowej.
Nic nie rani bardziej niŜ odrzucenie twojej nagości i twojego pragnienia jedności przez
tego, z którym chcesz się połączyć... Odtrącenie, gdy nie jesteś przyodziana, jest
najgorszym rodzajem odtrącenia. Dlatego powinnam odejść z ehros, nie tylko ze
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
względu na ich tradycje, ale ze względu na mnie. Nie chcę juŜ przez to przechodzić.
Nigdy. A teraz odejdź, proszę, i nic nie mów. Muszę się pozbierać.
Cormia chciała zostać, ale sprzeczka wydawała się nie na miejscu. Wstała, zdjęła
wierzchnią szatę i okryła nią ramiona siostry.
Layla spojrzała na nią zaskoczona.
– Zaiste, nie jest mi zimno.
Ale mówiąc to, otuliła się szczelniej.
– Niech ci się wiedzie, siostro moja. – Cormia odwróciła się i przeszła obok sadzawki
refleksji.
Unosząc oczy ku mlecznobłękitnemu niebu, pragnęła krzyczeć.
Vrhedny zsunął się z Jane i ułoŜył ją na swojej piersi. Lubił czuć ją po swojej lewej
stronie, dzięki temu ręka, którą walczył, była wolna i mógłby jej w razie czego bronić. LeŜał
skupiony jak nigdy dotąd, jak nigdy jeszcze pewien, jaki jest jego cel. Jego jedynym
zadaniem było utrzymanie jej przy Ŝyciu, całej i zdrowej, a siła, z jaką tego się trzymał
sprawiała, Ŝe wreszcie czuł się kompletny.
Był tym, kim był, i to dzięki niej.
W tym krótkim czasie, który spędzili razem, Jane zdąŜyła wcisnąć się do sekretnej
komnaty w jego sercu, wyrzucić stamtąd Butcha i dokładnie zamknąć za sobą wszystkie
zamki. I to było dobre. To ich dopasowanie było dobre.
Zamruczała coś pod nosem i mocniej się w niego wtuliła. Gładząc jej plecy, myślał o
swojej pierwszej walce, o starciu, po którym przeŜył swój pierwszy raz.
W obozie wojennym samcom po przemianie dawano niewiele czasu na zebranie sił. Mimo
to V był zaskoczony, gdy ojciec niemal natychmiast stanął przed nim i oznajmił, Ŝe ma stanąć
do walki. Powinni dać mu chociaŜ dzień na pozbieranie sil.
Krhviopij uśmiechnął się, ukazując kły.
– Staniesz naprzeciw Grodhta.
Był to Ŝołnierz, któremu V ukradł wtedy jelenią nogę. Grubas walczący młotem.
Choć był potwornie zmęczony, a na nogach trzymała go tylko duma, V poszedł na ring.
Był to nierówny, okrągły lej w podłodze jaskini, wyglądający tak, jakby jakiś gigant w
przypływie furii uderzył pięścią w ziemię. Dno i sięgające pasa ściany były brązowe od
przelanej tu krwi, bo walka trwała aŜ do padnięcia jednego z przeciwników. Wszystkie ciosy
były dozwolone, a jedyna zasada dotyczyła tego, co czekało przegranego.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Vrhedny wiedział, Ŝe nie jest jeszcze gotowy do walki. Pani w Zanikhu, ledwie udało mu
się zejść na ring, nie przewracając się. Ale przecieŜ o to chodziło, prawda? Jego ojciec
przygotował genialny plan umoŜliwiający mu zachowanie władzy absolutnej. V mógł wygrać
tylko w jeden sposób, uŜywając dłoni, ale wtedy wszyscy zobaczyliby to, co jak na razie było
tylko plotką I z pewnością by go odepchnęli. A gdyby przegrał? Przestałby zagraŜać ojcu. W
obu sytuacjach pozycja Krhviopija pozostałaby niezachwiana i niepodwaŜona przez
dojrzałego juŜ syna.
Gruby Ŝołnierz z bojowym okrzykiem wskoczył na ring, wymachując przy tym młotem. Na
skraju ringu stanął Krhviopij.
– Jaką broń powinienem dać memu synowi? – zapytał zebrany tłum. – Myślę, Ŝe... –
Spojrzał na wspartą na miotle jedną z kuchennych samic. – Daj mi ją
Kobieta rzuciła się spełnić rozkaz i upuściła miotłę u stóp Krhviopija. Gdy schyliła się,
Ŝeby ją podnieść, kopnął ją w bok, jak gałąź zawadzającą mu na drodze.
– Weź to, mój synu. I módl się do Pani Kronik, byś nie poczuł tego po swojej poraŜce.
Przy akompaniamencie śmiechu zebranych V złapał drewnianą rączkę.
– Zwarcie!– warknął Krhviopij.
Tłum zawiwatował, a ktoś chlusnął na Vrhednego resztki piwa. Ciepły płyn oblał jego
gole plecy i spłynął na równie nagi tyłek Gruby Ŝołnierz uśmiechnął się, odsłaniając
wysunięte z górnej szczęki kły. Zaczął krąŜyć wokół V, obracając młotem zawieszonym na
końcu łańcucha. Słychać było cichy gwizd powietrza.
V obserwował przeciwnika. Z całych sił próbował odzyskać kontrolę nad nogami. Skupił
uwagę na prawym ramieniu samca. Napięcie mięśni poprzedzało rzut młotem. Kącikami oczu
obserwował teŜ tłum. Mogli w niego rzucić czymś mniej przyjemnym niŜ piwo.
Pojedynek okazał się nie tyle walką, co turniejem uników. V był nie najlepszy w
defensywie, a wszystkie ataki inicjował przeciwnik. Podczas gdy grubas popisywał się
biegłością w posługiwaniu się ulubioną bronią, V uczył się przewidywalności jego zachowań i
poznawał rytm młota. Choć samiec był niezwykle silny, musiał szeroko rozstawiać nogi,
ilekroć posyłał przed siebie najeŜony kolcami młot wielkości ludzkiej głowy. V poczekał na
kolejne takie ustawienie się przeciwnika i wtedy właśnie zaatakował. Okręcił miotłę i walnął
kijem prosto w wielkie przyrodzenie Ŝołnierza.
Samiec zaryczał, upuścił młot i ścisnął razem kolana. V nie tracił ani chwili. Podniósł
miotłę na wysokość ramion i uderzył z całych sił, trafiając przeciwnika w skroń i powalając
go nieprzytomnego na ziemię.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Wiwaty ucichły, a po chwili jedynymi dźwiękami były szelesty rozmów i cięŜki oddech V.
Chłopak upuścił miotłę i przeszedł przez przeciwnika, gotowy opuścić ring. Buty ojca
zablokowały mu wyjście. Oczy Krhviopija zwęziły się do grubości ostrza.
– Nie skończyłeś.
– On juŜ nie wstanie.
– Nie o to chodzi. – Krhviopij wskazał głową leŜącego Ŝołnierza. – Wykończ go.
Słuchając jęków przeciwnika, V bacznie patrzył na ojca. Gdyby odmówił, Krhviopij mimo
wszystko by wygrał. V czekałoby odrzucenie, choć moŜe nie takie, jakie ojciec planował.
Stałby się celem z tej prostej przyczyny, Ŝe okazał się mięczakiem. Gdyby jednak wykończył
przeciwnika, jego pozycja w obozie byłaby bezpieczna – przynajmniej do następnej próby.
Zmęczenie wzięło nad nim górę. Czy jego Ŝycie zawsze będzie tak niebezpiecznie
balansowało?
Krhviopij uśmiechnął się i głośno powiedział:
– Ten sukinsyn, który nazywa siebie moim synem, najwyraźniej nie ma kręgosłupa.
MoŜe łono jego matki pochłonęło nasienie kogoś innego?
Tłum się roześmiał, ktoś zawołał:
– śaden z twoich synów nie zawahałby się w takiej chwili!
– A w trakcie walki mój prawdziwy syn nie zaatakowałby tak tchórzliwie w najczulsze
miejsce samca. – Krhviopij spojrzał w oczy swoich Ŝołnierzy. – Słabi muszą zwodzić, bo
brak im siły.
Vrhedny zaczął się dusić, jakby juŜ czuł ręce ojca zaciśnięte na swoim gardle, jego
oddech znów przyspieszył, złość wezbrała w jego piersi, a serce podjęło jej rytm. Spojrzał na
grubego Ŝołnierza... pomyślał o ksiąŜkach, które ojciec kazał mu spalić... o chłopcu, który
poszedł jego śladem... i o tysiącach okrutnych i niewdzięcznych zdarzeń, które go spotkały w
trakcie całego Ŝycia.
Płonąca w V złość dodała mu szybkości i nim zdał sobie sprawę z tego, co robi,
przewrócił tłustego Ŝołnierza na brzuch.
Wziął samca. Na oczach ojca. Na oczach całego obozu.
Był przy tym niezwykle brutalny.
Po wszystkim odsunął się na bok śołnierz pokryty był krwią i potem V, i tym, co zostało z
jego szału.
Bez słowa opuścił ring i choć nie wiedział, jaka jest pora dnia, pobiegł prosto do wyjścia
z jaskini. Gdy wybiegł na wolność, zimna noc obejmowała panowanie nad światem, a łagodny
blask na południu palił go w twarz.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Padł na kolana i zwymiotował. Potem jeszcze raz i jeszcze.
– Jesteś Ŝałosny. – W głosie Krhviopija słychać było znudzenie... ale to był tylko pozór.
Choć Vrhedny zrobił Ŝołnierzowi to, co powinien, jego ucieczka była aktem
tchórzostwa. A dowodu na to ojciec przecieŜ pragnął.
Krhviopij przymknął oczy.
– Nigdy nie będziesz ode mnie lepszy, chłopcze. Tak jak nigdy się ode mnie nie
uwolnisz. Zawsze będę rządził twoim Ŝyciem...
W przypływie nienawiści V poderwał się i rzucił na ojca, wyciągając przed siebie
świecącą dłoń. Krhviopij zesztywniał. Elektryczny szok przeszył jego wielkie ciało i obaj
zwalili się na ziemię. Vrhedny leŜał na ojcu. Działając instynktownie, połoŜył świetliście białą
dłoń na jego krtani i zacisnął
Twarz Krhviopija przybrała barwę krwistej czerwieni, a V poczuł kłucie w oczach i na
chwilę wizja zastąpiła rzeczywistość.
Widział śmierć ojca. Tak wyraźnie, jakby był jej świadkiem. Słowa popłynęły z jego ust,
choć nie był świadom, Ŝe je wypowiada.
– Twój koniec nastąpi w ścianie ognia, wywołany bólem, który znasz. Będziesz płonął,
aŜ nie zostanie z ciebie nic poza dymem, który rozwieje wiatr.
Na twarzy ojca pojawił się wyraz prawdziwego przeraŜenia.
Jakiś Ŝołnierz podniósł V za ramiona i trzymał go w powietrzu machającego stopami nad
ośnieŜoną ziemią.
Krhviopij zerwał się na nogi z poczerwieniałą twarzą, nad górną wargą perlił mu się pot
Dyszał cięŜko jak zajeŜdŜony koń, z nosa i ust wydobywały mu się białe chmury.
V podejrzewał, Ŝe zatłucze go na śmierć.
– Przynieście mi nóŜ – warknął jego ojciec.
Vrhedny przetarł twarz. śeby nie myśleć o tym, co nastąpiło później, zmusił się do
myślenia, co czuł wtedy, podczas tego pierwszego razu z Ŝołnierzem. Trzysta lat później
wciąŜ widział to jako pogwałcenie innego samca, choć przecieŜ taki był porządek rzeczy w
obozie.
Spojrzał na leŜącą przy nim Jane i uznał, Ŝe jeśli o niego chodzi, to dopiero dziś tak
naprawdę był jego pierwszy raz. Choć wielokrotnie uprawiał przecieŜ seks, i to na róŜne
sposoby i z róŜnymi ludźmi, zawsze polegało to tylko na braniu mocy – mocy płynącej ku
niemu, mocy, którą się karmił, by mieć pewność, Ŝe juŜ nikt nigdy nie połoŜy go na plecach i
nie zwiąŜe, by zrobić mu jakieś świństwo.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Ta noc nie pasowała do wzoru. Seks z Jane był prawdziwą wymianą: ona oddała mu
siebie, a on w zamian podarował jej swoją cząstkę.
V skrzywił się. Cząstkę, nie całego siebie.
śeby to zrobić, musieliby być w jego drugim mieszkaniu. I... cholera, zabierze ją tam.
Choć sama myśl o tym przyprawiała go o ciarki, przyrzekł, Ŝe nim zniknie z jego Ŝycia,
podaruje jej coś, czego jeszcze nikomu nie dał.
Czego juŜ nikomu nie da.
Chciał się odpłacić za zaufanie, jakim go obdarzyła. Była silną osobą, silną samicą, a
jednak w seksie powierzyła się jego opiece – wiedziała przecieŜ, Ŝe lubi ostry seks i
dominowanie, i Ŝe fizycznie jest od niego o wiele słabsza.
Jej zaufanie powaliło go na kolana. Musiał je jej zwrócić, zanim odejdzie.
Zamrugała i jej oczy napotkały jego spojrzenie. Odezwali się jednocześnie.
– Nie chcę, Ŝebyś odeszła.
– Nie chcę cię opuszczać.