MICHAEL PASTOREAU
Życie codzienne we Francji i
Anglii
w czasach rycerzy Okrągłego
Stołu
Rozdział pierwszy
1. Rytm życia
Jak się zdaje, człowiek XII wieku dość obojętnie odnosił się do czasu. Liczenie godzin i dni,
wyznaczanie świąt ruchomych i problemy kalendarzowe to domena wyłącznie duchowieństwa.
Jedynie obowiązujące obrzędy religijne podkreślają doniosłość pewnych momentów życia, którym
towarzyszą. Czas należy do Kościoła. Ani rycerze, ani chłopi nie rządzą rytmem swojego życia.
Biernie obserwują bieg czasu. Są bezsilnymi świadkami przepływu dni i lat, które ich nieubłaganie
posuwają ku starości i nieustannie wyznaczają każdej rzeczy własne miejsce. Stąd zapewne wynika
rezygnacja, która sprawia, że ludzie bardziej się troszczą o pogodę niż o przemijający czas.
Zaludnienie Francji i Anglii
Interesujący nas okres mieści się w długiej fazie rozkwitu demograficznego, ciągnącej się
od początku XI do ostatnich dziesięcioleci XII wieku. Zjawisko to miało takie rozmiary i tak było
doniosłe dla historii Europy Zachodniej, że historycy mówią o “rewolucji demograficznej". Przy-
czyn tego rozkwitu można wymienić wiele: rozszerzenie się pokoju i wzrost bezpieczeństwa,
wzmocnienie władz publicznych, ożywienie ruchu handlowego, a zwłaszcza zwiększone zasoby
płodów rolnych, dzięki postępom techniki i objęciu większych obszarów ziemi pod uprawę. Oblicza
się, że między rokiem 1000 i 1300 ludność Europy Zachodniej potroiła się.
W tej długotrwałej fazie lata 1160-1220 stanowią okres szczególnie intensywnego rozkwitu.
Nie sposób zmierzyć bezpośrednio tego przyspieszenia wzrostu, lecz świadczą o nim liczne
wskaźniki: powiększenie się obszaru upraw, zwyżka ceny ziemi, podział wielkich majątków ziem-
skich, powstawanie nowych wiosek, parafii, klasztorów, przeobrażanie się małych wsi w
miasteczka, rozrost miast, które, dusząc się w starych murach, zmuszone są - jak Paryż w latach
1190-1213 - budować sobie nowe, otaczające większy obszar.
Oczywiście, nie da się ustalić dokładnie liczby ludności angielskiej i francuskiej w każdym
momencie tego okresu. Można wszakże przyjąć przybliżone dane, zaczerpnięte w większości z
pracy amerykańskiego historyka J. C. Russela. Około roku 1200 liczba ludności Europy wynosiła
około 60 milionów, a cały świat miał 350-400 milionów mieszkańców. Francja była najludniejszym
królestwem Europy Zachodniej: w jej ówczesnych granicach - około 420 000 km2 - żyło co
najmniej 7 milionów ludzi. Znaczy to, że na jej dzisiejszym obszarze, 551 000 km2, liczba ludności
przekroczyłaby 10 milionów. Uboższe pod tym względem były Wyspy Brytyjskie, liczące tylko 2,8
miliona mieszkańców, z czego 1,9 miliona na terenie samej Anglii. Jednakże różnica w gęstości
zaludnienia obu królestw była nieznaczna: 16 mieszkańców na 1 km2 we Francji, 14 - w Anglii.
Dla porównania przytoczmy jeszcze kilka liczb: na początku XIII wieku Półwysep
Pirenejski (królestwa chrześcijańskie łącznie z terytoriami opanowanymi przez islam) liczył
przypuszczalnie 8 milionów mieszkańców; Italia nieco mniej; kraje germańskie (Niemcy, Austria i
Szwajcaria) łącznie 7 milionów, Węgry 2 miliony, Polska 1,2 miliona, a Cesarstwo Bizantyńskie
10-12 milionów.
Około 1200 roku Paryż miał mniej więcej 25 000 mieszkańców, rozmieszczonych bardzo
nierównomiernie na 253 hektarach, objętych nowymi murami, wzniesionymi za Filipa Augusta.
Tyleż, a może nawet nieco więcej ludzi mieszkało w Londynie. Inne “duże" miasta Francji, Rouen i
Tuluza, nie dosięgają nawet połowy ludności Paryża. W Anglii Londyn (już wtedy!) stanowi
wyjątkowe zjawisko urbanistyczne, gdyż pozostałe ważniejsze miasta (York, Norwich, Lincoln i
Bristol) nie przekraczają liczby 5000 mieszkańców.
Ale Paryż i Londyn nie były wcale największymi miastami chrześcijaństwa. W pierwszej
połowie XIII wieku Rzym i Kolonia mogły się poszczycić co najmniej 30 000 mieszkańców,
Wenecja i Bolonia miały ich po 40 000, a Mediolan i Florencja po 70 000. Największym miastem
chrześcijańskim pozostawał Konstantynopol, gdyż w momencie zdobycia tego miasta przez
krzyżowców w 1204 roku żyło tam 150 000 - 200 000 ludzi.
Liczby te nie mogą jednak zamaskować luk istniejących w naszej wiedzy, dotyczących
takich zagadnień, jak liczbowy stosunek ludności osiadłej w miastach do całej ludności w kraju. Nie
sposób też przedstawić na mapie gęstości zaludnienia, gdyż była ona niezmiernie zróżnicowana na
obszarze każdego regionu. Nie sposób nade wszystko wyciągać ogólnych wniosków na podstawie
poszczególnych przypadków. Demografia końca XII wieku składa się z mnóstwa kontrastów:
między strefami, gdzie ludzie skupiają się gromadnie, a innymi, całkowicie bezludnymi; między
rodzinami licznymi a małżeństwami bezdzietnymi; między wysokim wskaźnikiem śmiertelności
niemowląt a znaczną liczbą osób dożywających sędziwej starości.
Narodziny i chrzest
Ludzie XII wieku mieli zaufanie do życia i przestrzegali biblijnego nakazu, aby się
rozmnażali. Stopa narodzin wynosiła rocznie około 35 promile. Regułą we wszystkich warstwach
społecznych była rodzina liczna. Zresztą pary królewskie starają się pod tym względem świecić
przykładem: Ludwik VI i Alicja Sabaudzka, Henryk II i Alienor Akwitańska, Ludwik VIII i Blanka
Kastylijska - wszyscy ci koronowani małżonkowie spłodzili po ośmioro dzieci.
Przez cały czas tego okresu płodność, jak się zdaje, wzrasta: badania pozwoliły stwierdzić,
że w Pikardii w środowisku arystokratycznym rodziny liczne (to znaczy mające 8-15 dzieci)
stanowiły w 1150 roku 12 procent, w 1180 roku - 33 procent, a w 1210 roku - 42 procent. Mamy
więc do czynienia ze znacznym wzrostem.
Na przekór temu, co przez długi czas sądzili historycy, kobiety w XII i XIII wieku nie
różniły się od dzisiejszych długością okresu płodności. Jeśli przypuszczano, że był on wówczas
krótszy, to dlatego że nie brano pod uwagę częstych wtedy śmierci kobiet przy porodach i wczesnej
utraty mężów, zwykle dużo starszych od swoich żon. Poza środowiskiem arystokracji młode
wdowy rzadko bowiem wychodziły powtórnie za mąż. Pierwsze dziecko przychodziło na świat, jak
się zdaje, stosunkowo późno, toteż odstęp lat między pokoleniami był dość duży, lecz mniej
jaskrawy niż w naszej dobie, z powodu często znacznej różnicy wieku dwojga małżonków, a także
między ich pierwszym i ostatnim dzieckiem.
Znamiennym przykładem jest Alienor Akwitańska. Urodzona w 1122,3 mając piętnaście lat
zaślubiła (1137 r.) dziedzica tronu Francji, późniejszego Ludwika VII, któremu urodziła dwie córki:
Marię w 1145 roku i Alicję w 1150. Odtrącona przez męża po piętnastu latach pożycia wkrótce
zaślubiła Henryka Plantageneta, młodszego od niej o dziesięć lat. Z tego drugiego związku przyszło
na świat ośmioro dzieci: Wilhelm (1153 r.), Henryk (1155 r.), Matylda (1156 r.),
Ryszard (1157 r.), Gotfryd (1158 r.), Alienor (1161 r.), Joanna (1165 r.) i Jan (1167 r.). Kolejne ma-
cierzyństwa przypadają więc na jej wiek 23 i 28 lat, a w drugim małżeństwie - 31, 33, 34, 35, 36,
39, 43 i 45 lat. Narodziny pierwszego i ostatniego dziecka dzieli okres 22 lat.
A oto drugi, bardzo wymowny przykład: Wilhelm zwany Marszałkiem, hrabia Pembroke,
regent Anglii w latach 1216-1219, ożenił się dopiero osiągnąwszy 45 lat i wybrał bogatą
dziedziczkę Izabelę de Clare, 0 30 lat młodszą od niego. Mimo różnicy wieku małżonkowie zdążyli
spłodzić dziewięcioro dzieci. Przy czym w obu przykładach liczymy tylko dzieci, których istnienie
potwierdzają dokumenty, a przecież zmarłych w niemowlęctwie nie notują zazwyczaj żadne akta
ani kroniki.
Śmiertelność była wśród dzieci ogromna. Na troje tylko jedno przekraczało wiek 5 lat, zaś
co najmniej 10 procent niemowląt umierało w pierwszym miesiącu życia. Dlatego chrzczono je
bardzo wcześnie, zwykle nazajutrz po przyjściu na świat. Z tej okazji odbywał się w kościele pa-
rafialnym obrzęd nie różniący się od dzisiejszej ceremonii. W XII wieku prawie powszechnie już
zaniechano zwyczaju zanurzania nagiego noworodka w chrzcielnicy. Chrzest odbywał się przez
polewanie. Kapłan trzykrotnie polewał wodą święconą czoło dziecka, znacząc je znakiem krzyża i
wymawiając formułę: “Ego te baptiso in nomine Patris et Filii et Spiritus Sancti."
Zwyczaj każe zapraszać kilka par rodziców chrzestnych. Ponieważ nie ma urzędu stanu
cywilnego, warto się postarać, aby wiele osób zachowało to wydarzenie w pamięci. Wiemy, że Filip
August został ochrzczony 22 sierpnia 1165 roku, nazajutrz po narodzinach, przez biskupa Paryża
Maurycego de Sully (tego samego, który w 1163 roku zadecydował o przebudowie katedry Notre-
Dame) i że miał trzy pary rodziców chrzestnych, a byli to Hugon, proboszcz kościoła Saint-
Germain-des-Pres, Herve, proboszcz kościoła Saint-Victor, Odon (Eudes), były proboszcz kościoła
Sainte-Genevieve, ciotka noworodka Konstancja, małżonka hrabiego Tuluzy, oraz dwie wdowy
zamieszkałe w Paryżu.
Dziecko otrzymywało na chrzcie tylko imię chrzestne, nie było to wszakże imię w
dzisiejszym rozumieniu, lecz jedynie jego imię prawdziwe, które miało mu służyć przez całe życie.
To zaś, co dziś uważamy za nazwisko, było wówczas przydomkiem - nazwą miejscowości, okre-
śleniem zawodu czy przezwiskiem - po prostu dodatkiem wiążącym się tylko z danym osobnikiem,
nie z całą jego rodziną. Co prawda za panowania Filipa Augusta (1180-1223 r.) przydomki te w
niektórych regionach (Normandia, Ile-de-France) zaczynają być dziedziczone, lecz proces ten
rozwijał się powoli. W ówczesnych tekstach oznacza się poszczególne osoby zazwyczaj imieniem
chrzestnym, dodając miejsce pochodzenia czy zamieszkania, piastowaną funkcję lub rangę.
Na ogół dawano dziecku imię jednego z rodziców chrzestnych. Wskutek tego moda na
imiona niewiele się zmieniała. Najbardziej rozpowszechnione, zarówno we Francji, jak w Anglii,
imiona męskie to Jan i Wilhelm. Później pojawiają się w Anglii coraz częściej imiona: Robert, Ry-
szard, Tomasz, Gotfryd, Hugon i Stefan, a we Francji Piotr, Filip, Henryk, Robert i Karol. Pewne
imiona cieszą się powodzeniem w poszczególnych prowincjach, a więc: Baldwin we Flandrii,
Tybald w Szampanii, Ryszard i Raul w Normandii, Alan w Bretanii, Odon w Burgundii; niekiedy
wiąże się to z kultem pewnych świętych patronów, rozpowszechnionym na bardziej ograniczonym
terenie, a więc św. Remi w okolicy Reims, św. Medard w okolicy Noyon, św. Martial w okolicy
Limoges; a w Anglii najwięcej Gilbertów spotykało się w diecezji Lincoln.
Trudniej jest ustalić statystykę imion żeńskich. W obu królestwach najpopularniejsze były
imiona Maria i Joanna; następne na liście były, jak się zdaje, Alicja, Blanka, Klementyna,
Konstancja, Izabela, Małgorzata, Matylda i Petronela (Perrine). Forma może się zmieniać zależnie
od prowincji (Elisabeth w Artois, lecz Isabelle w Poitou; Mahaut we Flandrii, lecz Mathilde w
Normandii, a Maud w Langwedocji) lub zależnie od warstwy społecznej: Perrine, Perrette i Pernelle
to zazwyczaj plebejuszki, podczas gdy bardziej uczona forma, Petronille, przystoi kobietom z
arystokracji. Podobna relacja zachodzi między formami Jacquine, Jacquette i Jacquotte a
wykwintniejszą Jacqueline.
Dziecko przez sześć, siedem pierwszych lat życia pozostawało pod opieką kobiet. Czas
wypełniały mu zabawki i gry. Były to: kulki, klocki, kostki, drewniane koniki, piłki ze szmat lub ze
skóry, lalki rzeźbione z drewna, ze zginającymi się kończynami, miniaturowe naczynia stołowe i
gliniane garnuszki, gra w chowanego, w ślepą babkę itp. Jak się zdaje, dorośli ludzie dość obojętnie
odnosili się do małych dzieci. Mało jest tekstów i dzieł sztuki z tej epoki, które by przedstawiały
rodziców zachwyconych, rozczulonych lub zaniepokojonych jakimś gestem swego potomka w
wieku, gdy nie pora jeszcze na jego edukację.
Małżeństwo
Małżeństwo ma doniosłe znaczenie, zarazem rodzinne, rodowe i ekonomiczne. Jako
związek dwóch rodzin lub dwóch gałęzi rodu przyczynia się niekiedy do zakończenia dawnych
waśni. Oznacza też połączenie dwóch majątków, dwóch potęg. Toteż trzeba wybierać
współmałżonka rozważnie. Jak wiemy, Wilhelm zwany Marszałkiem czekał do ukończenia czter-
dziestu pięciu lat, zanim się ożenił z Izabelą de Clare; małżeństwo to uczyniło niezamożnego
młodszego syna jednym z najbogatszych ludzi Anglii. Możny pan przed ożenieniem syna lub
wydaniem za mąż córki zasięgał rady nie tylko u najdalszych nawet krewnych, lecz również u
swoich wasali; poza tym prawo feudalne wymaga, żeby prosił o radę i zezwolenie swojego
suzerena. Suzeren ze swej strony obowiązany jest dołożyć starań, aby jak najprędzej i jak
najkorzystniej wydać za mąż córkę zmarłego wasala.
Przede wszystkim wszakże małżeństwo jest sakramentem. Polega na wymianie zobowiązań
w obecności księdza. Władze świeckie pozostawiają Kościołowi ustalanie prawnych przepisów
małżeństwa. Miejscowy obyczaj nie ma wpływu na te przepisy, które są mniej więcej identyczne
we wszystkich krajach Europy Zachodniej. Kościół za istotny element małżeństwa uznaje zgodę
obojga małżonków. Zgoda rodziców nie jest konieczna i teoretycznie zabrania im się wywierania
przymusu na dzieci, aby wbrew własnej woli zawarły związek małżeński. Jednakże literatura epicka
dostarcza mnóstwa przykładów łamania tego zakazu, przedstawia dziewczęta zmuszane wbrew
swojej woli przez ojców, opiekunów lub suzerenów do małżeństwa z bogatym, możnym starcem.
Rozamunda, bohaterka Chanson d'Elie de Saint-Gilles otwarcie wyraża swój wstręt:
“Nie chcę starucha z pomarszczoną skórą (...J Ta skóra tylko z pozoru jest zdrowa, od środka zżera
ją robactwo i nie zniosłabym tego zwiędłego ciała, wolałabym uciec jak branka z niewoli [...]"
Przepisy wymieniają kilka przeszkód uniemożliwiających zawarcie związku małżeńskiego:
wiek poniżej lat 12 dla dziewcząt, poniżej 14 dla chłopców; otrzymanie wyższych święceń;
pokrewieństwo zbyt bliskie, a za takie na ogół uważano pokrewieństwo -poniżej siódmego stopnia
(to znaczy wspólny pradziad dziadków). Można było jednak uzyskać dyspensę od tego ostatniego
warunku.
Małżeństwo jest nierozerwalne od chwili, gdy zostało dopełnione. Nie wolno żony odtrącić,
rozwód nie istnieje. Jedyny sposób, żeby związek zerwać, to unieważnienie, a można je uzyskać
powołując się na impotencję lub bezpłodność jednego ze współmałżonków albo też udowadniając
pokrewieństwo, o którym nie wiedziano w chwili ślubu. Nie jest to więc zerwanie małżeństwa, lecz
po prostu stwierdzenie, że legalne jego zawarcie było niemożliwe, a zatem ono nie istnieje. Kościół
wykazywał w tej dziedzinie niekiedy wielką ustępliwość. Wiadomo, że w marcu 1152 roku zostało
anulowane przez synod w Beaugency małżeństwo Ludwika VII z Alienor. Za pretekst posłużył fakt,
że Hugo Capet, pradziad dziada Ludwika, był żonaty z siostrą pra-pra-pradziadka Alienor. W
rzeczywistości związek rozpadł się z powodu niezgody między małżonkami (chociaż kronikarze
niewątpliwie przesadzili przypisując królowej różne przygody), a nade wszystko dlatego, że w
ciągu piętnastu lat pożycia Alienor obdarzyła króla tylko dwiema córkami.
Filip August w podobnej sprawie miał mniej szczęścia niż jego ojciec. Po śmierci (1192 r.)
pierwszej żony, Izabeli z Hainaut, zaślubił 14 sierpnia 1193 roku Ingeborgę, siostrę króla
duńskiego. Z przyczyn, których historykom nigdy się nie udało dociec, już nazajutrz po ślubie po-
czuł nieprzezwyciężony wstręt do nowej małżonki i zaczął starania, aby się jej pozbyć, pod
pretekstem, że jest ona kuzynką jego pierwszej żony. Na żądanie króla zgromadzenie prałatów i
baronów unieważniło więc to małżeństwo. Lecz zamknięta w jakimś flamandzkim opactwie
królowa zdołała wysłać skargę do papieża, który z kolei anulował unieważnienie. Filip August nie
przyjął do wiadomości decyzji papieskiej i szukał sobie następnej żony. Napotkał wszakże niemałe
trudności: wszyscy królowie i książęta Europy odmawiali mu ręki swej siostry lub córki. Znalazł w
końcu w dalekim Tyrolu córkę skromnego wasala, księcia Bawarii, Agnieszkę z Meranu. klub odbył
się 14 czerwca 1196 roku. Wtedy konflikt jego z papieżem jeszcze się zaostrzył. W styczniu 1200
roku Innocenty III zwołał do Wiednia synod biskupów, który obłożył interdyktem królestwo Filipa.
Nie wolno było tam odprawiać nabożeństw ani udzielać sakramentów. Kara wymierzona władcy
zaciążyła nad całym jego ludem, a była tak dotkliwa, że król musiał się ugiąć. (Tymczasem ślub
jego syna, późniejszego Ludwika VIII, z Blanką Kastylijską trzeba było 23 maja 1200 roku
przenieść do Port-Mort, pod Andelys, na terytorium króla angielskiego.) Król pod koniec roku
odesłał więc Agnieszkę i przyjął z powrotem Ingeborgę, ale dopiero w 1212 roku przywrócono jej
ostatecznie w pełni prawa królowej.
• Nie wolno też udzielać ślubów w pewnych okresach roku: od pierwszej niedzieli adwentu
do oktawy po Trzech Królach; od trzeciej niedzieli przed Wielkim Postem do Niedzieli
Przewodniej; od poniedziałku przed Wniebowstąpieniem do oktawy Zielonych Świąt. Ceremonia
ślubna, zazwyczaj odbywająca się w soboty, niewiele się różniła od dzisiejszej. Państwo młodzi nie
występowali w specjalnych ubiorach, lecz po prostu w swoich najpiękniejszych strojach, w welonie
czy też w koronie na głowie. Wymieniali ślubowania i obrączki w kruchcie - gdzie także odbywały
się chrzty i zrękowiny - gesty i formułki po dziś dzień prawie nie zmienione. Potem dopiero
wchodzili do kościoła, aby uczestniczyć we mszy świętej, a po wyjściu z kościoła udawali się
zgodnie ze zwyczajem na cmentarz, na chwilę medytacji. Wreszcie następowało wesele, trwające z
reguły kilka dni, i to nie tylko w domach bogatych baronów, lecz także w chatach chłopskich. W
pierwszym przypadku gromadzili się na te uroczystości wszyscy okoliczni arystokraci, w drugim -
sąsiedzi z całej wioski. Najdłużej trwało wesele, najwspanialsze podarki otrzymywali nowożeńcy i
najobfitsze były uczty, gdy któryś z możnych panów żenił pierworodnego syna.
Starość i śmierć
Średniowiecze nie znało starości w tym sensie, jaki teraz nadajemy temu słowu; nikt się “nie
wycofywał" z czynnego życia, chyba że wstępował do klasztoru. Każdy aż do śmierci pozostawał
człowiekiem dorosłym i jeżeli nie zniedołężniał całkowicie, spełniał swoje powinności. Mężczyzna
siedemdziesięcio- czy osiemdziesięcioletni brał udział w robotach polnych, regularnych bitwach i
dalekich pielgrzymkach, nie rezygnował z władzy politycznej.
Ludzie tej epoki nie umierali też tak młodo, jak mogłoby się nam wydawać. Przeciętna
długość życia wynosiła 30-35 lat (niewiele mniej niż w pierwszej połowie XIX wieku), ale trzeba
pamiętać, że na tę przeciętną wpływała ogromna śmiertelność wśród dzieci; co trzeci noworodek
nie przekraczał pięciu lat życia. W ten sposób dokonywała się naturalna selekcja i ci, którzy
przeżyli, mieli szansę osiągnąć wiek stosunkowo podeszły. Ocenia się, że w Anglii XIII stulecia na
1000 dzieci urodzonych w danym roku tylko 650 osiągało wiek 10 lat, 550 dożywało trzydziestki,
300 - pięćdziesiątki, a 75 - siedemdziesiątki.
Bardziej wyraziście można to przedstawić na konkretnych przykładach. Niestety wszystkie
są wybrane z kręgu władców lub książąt Kościoła, ponieważ znamy daty urodzenia i zgonu jedynie
takich dostojnych osobistości. W XII wieku wielu ludzi nie wiedziało dokładnie, ile mają lat, nie
znając daty własnego urodzenia. Nawet Wilhelm zwany Marszałkiem uważał się za starszego, niż
był rzeczywiście, i w 1216 roku, obejmując regenęję królestwa angielskiego, mówił, że ma “z górą
osiemdziesiąt lat", chociaż można z całą pewnością stwierdzić, że urodził się pomiędzy 1144 a 1146
rokiem.
Ludwik VII umarł mając 60 lat. Filip August przeżył lat 58, Ingeborga duńska - 60; Ludwik
VIII żył tylko 39 lat, lecz jego żona Blanka Kastylijska - 65; cesarz Fryderyk Barbarossa umierając
miał lat 68, Wilhelm Lew, król Szkocji - 71, Henryk II Plantagenet - 56, jego synowie, Ryszard
Lwie Serce i Jan Bez Ziemi, dożyli tylko do 42 i 49 lat, natomiast ich matka Alienor doczekała
osiemdziesiątego trzeciego roku życia i przeżyła ośmioro ze swoich dziesięciorga dzieci.
Częściej niż inni osiągali dostojny wiek duchowni: święty Bernard przeżył lat 63; tyleż co
Abelard, mimo swoich nieszczęść; Wilhelm o Białych Rękach, arcybiskup Reims, żył lat 67,
Hugues z Puiset, biskup Durham - 70; Robert Wielkogłowy, biskup Lincolnu - 78; Gilbert Foliot,
biskup Londynu - 79, papież Grzegorz VIII - 87, a następca jego następcy, Celestyn III - 92 lata.
Wiek XII pozostawił nam pamięć o pewnym stulatku: był nim święty Gilbert z Sempringham,
założyciel zakonu gilbertynów, urodzony w 1083, zmarły w 1189 roku!
Jak widać, w kręgach arystokratycznych ludzie nierzadko przekraczali sześćdziesiątkę, a
życie po siedemdziesiątce nie uchodziło za zjawisko wyjątkowe. Dlatego zapewne anonimowy
autor opowieści o śmierci króla Artura - La mort le roi Artu - chcąc podkreślić sędziwy wiek swego
bohatera, przypisuje mu nie 70 ani 75, lecz 92 lata.
Trzeba wszakże przyznać, że długowieczność jest przywilejem pewnych warstw
społecznych. Wśród pospólstwa szansa przeżycia zmniejsza się wskutek klęsk głodowych i
pomorów, a w niektórych okolicach wskutek chorób endemicznych. Wielu poetów, jak między
innymi Helinant de Froidmont, zastanawia się nad krótkością dni człowieka na ziemskim padole:
O, Śmierci, co znienacka chwyta tych, co długo żyć myśleli [...]
O, Śmierci, której nigdy się nie sprzykrzy ściągać z wysokości [...]
Często syna przed ojcem zabierasz i kwiat zrywasz,
A pozostawiasz owoc [...]
W dwudziestym ósmym czy trzydziestym roku, w pełni młodości
Porywasz tego, kto mniemał, że właśnie rozkwita [...]
2 Rytm czasu
Człowiek świecki nie był zdolny ocenić dokładnie czasu. Rzeczy odległe (na przykład data
własnego urodzenia) zacierały się w jego pamięci, nie potrafił też sięgać w przyszłość, by ją
wykorzystać w swoich planach. Wyruszając na pielgrzymkę albo w dłuższą podróż nie umiał
przewidzieć, kiedy wróci i co będzie robił po powrocie. Bohaterowie Okrągłego Stołu często tak
właśnie wyruszali na poszukiwanie przygód, nie wspominając o terminie czy zamiarze powrotu. Z
nielicznymi wyjątkami kronikarze i powieściopisarze nie dbają o ścisłość dat i chronologii,
poprzestając na takich mglistych formułkach, jak “za króla Henryka II", “około Zielonych
Świątek", “gdy się dni wydłużać zaczynały", albo też po prostu przyjmują za punkt odniesienia
jakieś zdarzenie niezwykłe, wyróżniające się w potoku dni. W praktyce określa się datę zdarzenia w
odniesieniu do uroczystych świąt lub do innych zdarzeń, które ze względu na swoją doniosłość
utkwiły w pamięci.
Średniowieczna umysłowość zdaje się szczególnie uczulona na regularny cykl dni, świąt,
pór roku, wieczne oczekiwanie i wieczne rozpoczynanie od początku, a jednocześnie powolne,
nieubłagane starzenie się. Wszystko jest v, ruchu i zarazem w zawieszeniu. Stąd w literaturze i sztu-
ce takie tematy jak “pochwała minionego czasu" (świat się starzeje, nie jest już tym, czym był
niegdyś; gdzie się podziały niegdysiejsze radości, cnoty i bogactwa lub “koło Fortuny" (wszystko
zawsze wraca na swoje miejsc, każdy z nas widzi, jak jego los opada, wznosi się i znowu opada po
cóż się wysilać aby zmienić bieg rzeczy?).
Ta tradycyjna rezygnacja prawdopodobnie wynika z tego, że człowiek średniowiecza -
rycerz czy chłop - zna pojęcie czasu jedynie z konkretnego doświadczenia. Refleksja intelektualna i
ścisłe obliczenia stanowią wyłączny przywilej garstki duchownych. Inni, wszyscy inni, wiedzą
tylko, że dni się przeplatają z nocami, zima z latem. Żyją czasem przyrody, któremu rytm nadają
coroczne roboty w polu, terminy danin i opłat należnych seniorowi. Na portalach wielkich katedr w
Amiens, Chartres, Paryżu, Reims, Saint-Denis, Senlis, a w Anglii zwłaszcza na chrzcielnicach -
rzeźbiarze często przedstawiali kalendarz życia wiejskiego; każdy miesiąc jest zilustrowany
charakterystyczną dla niego scenką, a więc styczeń to czas świąt i uciech stołu, luty przynosi
odpoczynek przy domowym ognisku, marzec wymaga wznowienia pracy na roli, przekopywania
ziemi i przycinania winorośli; kwiecień jest najpiękniejszym miesiącem roku, porą odnowy, i bywa
przedstawiany w postaci dziewczyny z naręczem kwiatów; maj to miesiąc wielkiego pana, który
wtedy na wspaniałym koniu rusza na polowanie lub na wojnę; czerwiec to czas sianokosów, a lipiec
- żniw; sierpień - młócki, wrzesień i październik - winobrania, a pod koniec tego okresu także
siewów; w listopadzie przygotowuje się zapas drew na zimę i prowadzi się do dąbrowy wieprzka,
aby się utuczył żołędziami, zanim będzie zarżnięty w grudniu, przed styczniowymi ucztami.
Czas krótki: dzień
Rytm dnia zależy przede wszystkim od słońca, dni są w lecie długie, a zimą krótkie. W
osiedlach ułatwiają rachubę czasu dzwony klasztoru wzywające mniej więcej co trzy godziny na
modlitwy: o północy na jutrznię, około trzeciej na laudes, około szóstej na prymę, około dziewiątej
na tercję, a w południe na sekstę, około piętnastej na nonę, około siedemnastej na nieszpory i około
dwudziestej pierwszej - na kompletę. Co prawda, nie wszystkie te godziny kanoniczne są równej
długości, wahają się, zależnie od szerokości geograficznej, pory roku i skrupulatności dzwonnika.
Zwłaszcza godzina nieszporów była niestała, w Anglii zaś dzwoniono wcześniej niż na kontynencie
na tercję, sekstę i nonę (i to tak, że w końcu noon w języku angielskim oznacza południe).
Jak mierzono upływ czasu? W niektórych klasztorach były zegary wodne, podobne do
starożytnych klepsydr, złożone z dwóch pionowo zestawionych naczyń, przy czym woda z górnego
kapie kropla po kropli do dolnego; dana ilość płynu wymaga zawsze tego samego czasu, aby prze-
lać się z jednego naczynia do drugiego. Ale ten przyrząd, delikatny i skomplikowany, nie był bardzo
rozpowszechniony. Chętniej posługiwano się zegarem słonecznym, a do mierzenia krótszych
okresów czasu piaskowym, podobnym, mimo różnicy w rozmiarach, do prostego przyrządu,
którego po dziś dzień używają gospodynie w swoich kuchniach. W nocy zakonnik pełniący
obowiązki dzwonnika orientował się według pozycji gwiazd albo długości wypalonej świeczki. Z
tekstów wiemy, że w ciągu nocy zużywały się trzy świece, dzielono więc noc na trzy części,
nazywając je pierwszą, drugą i trzecią świeczką. Dzwonnik mógł też z grubsza liczyć godziny
według liczby przeczytanych stronic, odmówionych pacierzy lub psalmów.
Sposób spędzania dnia jest oczywiście różny, zależnie od regionu, pory roku i pozycji
społecznej. Można wszakże zauważyć pewne wspólne reguły. Wstawano na ogół wcześnie, bo wraz
ze świtem rozpoczynały się codzienne czynności, a trzeba było przedtem umyć się, ubrać, odmówić
pacierz lub wysłuchać mszy świętej. Mało kto zaraz po wstaniu z łóżka zasiadał do stołu, gdyż
praktyki religijne wymagały, by je wypełniać na czczo. Śniadanie, pierwszy z trzech codziennych
posiłków, jadano więc stosunkowo późno, w porze tercji; dzielił on przedpołudnie na dwie mniej
więcej równe części. Drugi, bardziej obfity posiłek, obiad, wypadał między sekstą a noną. Po nim
następowała chwila odpoczynku, drzemka lub lektura, przechadzka lub jakieś gry. W porze, którą
my określilibyśmy jako połowę popołudnia, każdy wracał do swoich obowiązków i zajmował się
nimi do zachodu słońca. Zimą ta część dnia była stosunkowo krótka. Do kolacji siadano między
nieszporami a kompletą i ten posiłek trwał dłużej niż dwa poprzednie. Potem niekiedy czuwano
jeszcze przez czas jakiś, lecz - z wyjątkiem wigilii Bożego Narodzenia - niezbyt długo. W XII
wieku ludzie wcześnie chodzili spać. Oświetlenie - świeca łojowa lub woskowa, lampka oliwna -
kosztowało drogo i nie było bezpieczne, a noc zawsze budziła mniejsze lub większe niepokoje: to w
nocy wybuchały pożary, czyhały zdrady i nadprzyrodzone strachy. Przepisy prawne wszędzie
zakazywały jakiejkolwiek pracy po zapadnięciu ciemności i surowo karały za przestępstwa czy
wykroczenia popełniane między zachodem a wschodem słońca.
Czas długi: rok i kalendarz
Z datami było tak samo jak z godzinami: wszyscy słuchali dyktanda Kościoła. Cykl roku
wynikał z kalendarza liturgicznego, w którym główne akcenty padały na adwent, Wielki Post i
najważniejsze święta: Boże Narodzenie, Wielkanoc, Wniebowstąpienie, Zielone Świątki i dzień
Wszystkich Świętych. Wniebowzięcie Matki Boskiej (15 sierpnia) zaczęto świętować dopiero w
połowie XIII wieku. Datę Bożego Narodzenia wyznaczył ostatecznie na dzień 25 grudnia sobór
nicejski w 325 roku, a dopiero w VII wieku ustalono 1 listopada jako dzień Wszystkich Świętych.
Trzy pozostałe wielkie święta są ruchome. Pierwszym zadaniem rachmistrzów było obliczenie daty
Wielkanocy, którą od VI wieku postanowiono obchodzić w pierwszą niedzielę po pełni księżyca
następującej po 21 marca (w praktyce zasada ta wahała się nieco aż do końca VIII wieku). Tak też
oblicza się ją po dziś dzień. Podobnie jak w średniowieczu, Wielkanoc w naszych czasach może
więc przypaść najwcześniej 22 marca, a najpóźniej 25 kwietnia. Wniebowstąpienie święci się w
czterdzieści, a Zesłanie Ducha Świętego w pięćdziesiąt dni po Zmartwychwstaniu.
Rok kościelny zaczyna się w pierwszą niedzielę adwentu, lecz z rokiem świeckim było i jest
inaczej. Zrazu ta data była w różnych krajach różna. W Anglii za początek roku przyjmowano dzień
25 grudnia, później jednak kancelaria episkopalna i królewska przesunęły go stopniowo aż do 25
marca, na święto Zwiastowania, i ten zwyczaj przeważał od końca XIII wieku aż do 1751 roku. We
Francji zwyczaje różniły się w poszczególnych jednostkach administracyjnych. Nawet w miastach
dość blisko siebie położonych rok zaczynał się kiedy indziej, a więc w Beauvais 25 grudnia, w
Reims 25 marca, w Paryżu w Niedzielę Wielkanocną, w Meaux 22 lipca (dzień świętej Marii
Magdaleny). Nie wdając się w szczegóły powiedzmy, że najczęściej za początek roku uznawano
Boże Narodzenie (regiony zachodnie i południowe), Zwiastowanie (Normandia, Poitou, część
środkowej i wschodniej Francji), Wielkanoc (Flandria, Artois, domena królewska).
Ta ostatnia data, że względu na swoją ruchomość, była szczególnie niedogodna. Dla
kancelarii królów Francji rok zaczynał się w Niedzielę Wielkanocną, toteż w pewnych latach
zawarte w nim były prawie pełne dwa kwietnie, gdy w innych latach miesiąc ten skracał się do
połowy. Na przykład 1209 rok zaczął się 29 marca, a skończył niemal w trzynaście miesięcy potem,
17 kwietnia, czyli że kwiecień w tym roku liczył 47 dni w dwóch częściach, 30 w pierwszej i 17 w
drugiej, natomiast w roku 1213, zaczętym 14 kwietnia i zakończonym 29 marca, zmieściło się
zaledwie szesnaście dni kwietnia.
W aktach i kronikach nie zawsze oznaczano rok licząc od narodzenia Chrystusa. Niekiedy
wybierano raczej takie formuły jak: “w tym a tym roku panowania naszego króla (naszego
hrabiego) (...) albo: gdy nasz król (nasz hrabia) panował od tylu a tylu lat." Poza tym, chociaż
nazwy miesięcy brzmiały tak samo jak dzisiaj, dni oznaczano rozmaicie: weźmy dla przykładu 28
września. Czasem pisano: “dwudziestego ósmego dnia września", czasem “na trzy dni przed
końcem września" lub “trzeciego dnia od końca września", a czasem “na cztery dni przed
kalendami października", lecz najczęściej: “w wigilię świętego Michała".
Dla ogromnej bowiem większości ludzi święta liturgiczne i dni świętych patronów
stanowiły jedyne punkty orientacyjne roku. Wynikały z tego niekiedy nieporozumienia. Mogło się
zdarzyć, że w dwóch sąsiadujących ze sobą diecezjach daty świąt tych samych patronów były
różne. Niektórzy zaś święci powszechnie czczeni mieli nie jeden, lecz kilka swoich dni w roku.
Obchodzono rocznicę ich urodzin, nawrócenia, męczeństwa, znalezienia lub przeniesienia relikwii.
Na przykład świętego Marcina czczono co najmniej trzy razy w roku: 4 lipca (święty Marcin letni) -
na pamiątkę jego święceń kapłańskich, 11 listopada (święty Marcin zimowy) - dzień jego pogrzebu
i 13 grudnia - w rocznicę przeniesienia jego relikwii z Auxerre do Tours. Inne zwyczaje jeszcze
dobitniej świadczą o wpływie życia religijnego na kalendarz: w pewnych porach roku dni tygodnia
określano według tematu ewangelii czytanej tego dnia w kościele, a więc czwartek w drugim
tygodniu postu nazywano “złym bogaczem", piątek - “robotnikami winnicy", a sobotę
“jawnogrzesznicą".
Lecz te problemy kalendarza należą do duchownych. Możni panowie i rycerze, chłopi wolni
i niewolni, mieszkańcy miasteczek i miast wcale się na tym nie znają. Bardziej ich interesują
terminy sesji sądowych i zgromadzeń feudalnych, uroczystych pasowań i innych rycerskich cere-
monii (Wielkanoc, Zielone Świątki), a także płacenia danin (Wszystkich Świętych, Matki Boskiej
Gromnicznej), otwarcia jarmarków czy targów. Odczuwają rytm niedziel i niezliczonych
świętowanych dni, powracających regularnie wielkich świąt religijnych i związanych z nimi uciech,
lecz bardziej jeszcze są wrażliwi na cykl pór roku, na czas przyrody: dla wszystkich są dni piękne i
dni brzydkie.
Rozdział drugi
Społeczeństwo feudalne i społeczeństwo rycerskie
Nie sposób w kilku zdaniach opisać struktur społecznych w wieku XII i w początkach wieku
XIII. Jest to temat ogromny, a niektóre jego aspekty, na przykład stosunek między szlachtą a
rycerstwem, należą do najbardziej kontrowersyjnych dziedzin dzisiejszych studiów nad historią
średniowiecza. Pierwsza połowa XII wieku to rzeczywiście zenit tego, co nazywamy
społeczeństwem feudalnym, lecz w ostatnich dekadach tego stulecia i pierwszych następnego
zaznacza się już jego powolny, ale nieubłagany zmierzch. Pomiędzy dwiema datami, które
wybraliśmy jako punkty graniczne tematu tej książki, obserwujemy przyspieszenie zmian
społecznych decydujących o dalszych losach Europy Zachodniej, lecz nie tu miejsce na szersze ich
omawianie. Spróbujmy po prostu naszkicować zarysy różnych kategorii społecznych,
uwzględniając szczególnie te czynniki, które z ekonomicznego i społeczno-prawnego punktu
widzenia wywarły największy wpływ na życie codzienne.
Chodzi jedynie o to, żeby ułatwić zrozumienie następnych rozdziałów, toteż świadomie
nadajemy temu wykładowi formę bardzo zwięzłą, nie kusząc się o wyczerpanie tematu ani też o
uwzględnienie wszystkich subtelności, zwłaszcza w przedstawieniu różnic między Francją a Anglią.
Ogólna charakterystyka społeczeństwa
Społeczeństwo XII wieku jest przede wszystkim chrześcijańskie. Aby do niego należeć,
choćby tylko formalnie, trzeba być chrześcijaninem. Poganie, żydzi i muzułmanie są z niego
wykluczeni, nawet jeśli się ich toleruje. Europa Zachodnia żyje rytmem wspólnej wiary. Dobra
wielmożów, miasta, każda jednostka polityczna stanowi raczej cząstkę świata chrześcijańskiego niż
określonego królestwa. Z tego wynika intensywność wymiany, elastyczność granic, brak
sprecyzowanego pojęcia narodu i brak nacjonalizmu; z tego też wynika uniwersalny charakter nie
tylko obyczajów i kultury, lecz również struktur, a nawet instytucji społecznych. Nie istnieją
odrębne społeczeństwa: francuskie i angielskie. W Burgundii czy w Kornwalii, w Yorkshire czy w
Andegawenii życie toczy się tak samo, tacy sami są ludzie i takie same sprawy. Jeśli zachodzą
jakieś istotne różnice, to tylko te, które dyktuje położenie geograficzne i warunki klimatyczne.
Społeczeństwo to jest zhierarchizowane. Pod pewnymi względami wydaje się anarchiczne
(nie ma pojęcia państwa; prawa i pełnomocnictwa. tak jak na przykład prawa do bicia monety,
wymierzania sprawiedliwości, utrzymywania armii są rozproszone na liczne ośrodki władzy), lecz
jest zorganizowane wyraźnie wokół dwóch porządkujących je podstaw ładu: króla i piramidy
feudalnej. W epoce, która nas interesuje, król zyskuje pewną przewagę nad hierarchią feudalną. Tak
było w Anglii od wstąpienia na tron Henryka II, a we Francji pod koniec panowania Filipa Augusta.
Poza tym społeczeństwo we wszystkich swoich warstwach przejawia tendencję do
tworzenia grup i zrzeszeń, czy to gildii miejskich, czy cechów rzemieślniczych, lig baronów czy
gmin wiejskich. Jednostki rzadko działają we własnym imieniu, nigdy ich się nie wyodrębnia z ich
grupy. Ludzie jeszcze się nie dzielą naprawdę na stany, lecz już są w znacznym stopniu
zorganizowani w swoich warstwach społecznych.
Jest to już pod wielu względami społeczeństwo prawie klasowe, chociaż te klasy nie grają
jeszcze wielkiej roli w organizacji polityczne-prawnej ani w rozdziale praw i obowiązków. Są to
klasy bardzo płynne i otwarte (czyż Wilhelm z Owernii, biskup Paryża, nie był synem niewolnego
chłopa?), jednakże mamy do czynienia ze społeczeństwem klasowym. W życiu codziennym linie
podziału nie biegną między duchowieństwem, szlachtą i ludem, lecz między możnym bogaczem i
biedakiem pozbawionym jakiejkolwiek władzy.
Seniorowie i wasale
Europa feudalna to świat wiejski, w którym o bogactwie decyduje posiadanie ziemi. Nad
społeczeństwem dominują właściciele ziemscy, rozporządzający zarazem siłą ekonomiczną i
polityczną. Są to możni panowie. Feudalizm to przede wszystkim system określający wzajemne
zależności między nimi. System opiera się na dwóch podstawowych elementach, na
zobowiązaniach wasalnych i na nadawaniu lenna.
Wasal to pan mniej lub bardziej słaby, który na skutek zobowiązań lub we własnym interesie
związał się z możniejszym od siebie panem i przyrzekł mu wierność. Związek ten jest przedmiotem
kontraktu ustalającego wzajemne zobowiązania obu stron. Senior przyrzeka wasalowi opiekę i
utrzymanie, obronę od wrogów, poparcie w sądach, światłe rady oraz dary i “szczodrość"; zapewnia
mu byt na swoim dworze lub co częstsze - nadaje mu ziemię, która wyżywi go wraz z rodziną, to
jest lenno. W zamian za to wasal zobowiązuje się wobec swego seniora do służby wojskowej
(której formę określa kontrakt), uczestniczenia w jego działalności politycznej (narady, poselstwa)
oraz pomocy jurystycznej (pomoc w wymierzaniu sprawiedliwości, zasiadanie w sądach
senioralnych); niekiedy zobowiązuje się do usług osobistych, zawsze do okazywania panu
należnego szacunku, a w niektórych przypadkach także do świadczeń pieniężnych. We Francji
świadczeń tych wymaga się od wasala w czterech przypadkach, mianowicie gdy chodzi o
zapłacenie okupu, o wyprawę krzyżową, o zamążpójście najstarszej córki i o pasowanie na rycerza
najstarszego syna.
Tylko najwięksi możnowładcy zawierają kontrakty ze swymi wasalami na piśmie. Zawsze
jednak towarzyszy tej umowie ceremoniał, niemal identyczny we wszystkich regionach. Najpierw
wasal na klęczkach wypowiada formułę hołdowniczą: “Staję się odtąd twoim człowiekiem...",
potem, już stojąc, z ręką na Ewangelii lub na relikwiarzu, przysięga swojemu panu wierność,
wreszcie pan nadaje mu lenno, wręczając przedmiot, który jest symbolem tej łaski (gałązkę, ziele,
grudkę ziemi) lub też symbolem użyczonej władzy (berło, pierścień, laskę, rękawicę, sztandar,
włócznię). Przyklękanie, wymiana pocałunków, liturgiczne gesty składają się na uroczysty obrzęd,
jednorazowy lub też powtarzany w ustalonych terminach.
Pierwotnie lenno nadawane było danej osobie i tylko dożywotnio, stopniowo wszakże
przyjmowała się zasada dziedziczności, która w końcu XII wieku stała się już regułą, zarówno we
Francji, jak w Anglii. Gdy lenno przechodziło w inne ręce, senior zadowalał się pobieraniem opłaty
(relief). Często lenna nie przejmował jeden najstarszy syn, lecz dzielono je między kilku synów i w
ten sposób pierwotne włości ulegały rozdrobnieniu, a wasale ubożeli.
Wasal bowiem na swoim lennie rozporządza prawami politycznymi i ekonomicznymi tak,
jakby był rzeczywistym właścicielem tych dóbr. Senior zachowuje tylko prawo skonfiskowania
lenna, jeżeli wasal nie dotrzymuje swoich zobowiązań. Wasal ze swej strony, jeśli się czuje
skrzywdzony przez swego seniora, może, nie oddając nadanej ziemi, wymówić mu wierność i
odwołać się do suzerena; nazywało się to wyzwaniem (defi).
System feudalny był zbudowany rzeczywiście jak piramida, w której każdy senior był
wasalem innego, potężniejszego seniora. Miejsce na szczycie zajmował król, który zresztą starał się
wydobyć poza ten system. Na dole znajdowali się najmniejsi wasale, zwani wasalami niższego
stopnia (vavasseurs); ich właśnie poematy rycerskie przedstawiają jako wzór wierności, dobrych
manier i mądrości. Pomiędzy szczytem a podstawą mieściła się cała hierarchia większych i
mniejszych baronów, od książąt i hrabiów aż do właścicieli najskromniejszych zamków. O potędze
seniora decyduje rozległość jego ziemskich włości, liczba wasali i rozmiary posiadanych przez
niego zamków lub zamku.
Włości seniora, ramy życia codziennego
Na włości seniora składa się całość dóbr ziemskich, w których przysługują mu prawa
właściciela i suwerena. Jest to podstawowa polityczna i gospodarcza jednostka społeczeństwa,
niemal wyłącznie podówczas wiejskiego. Wśród pańskich włości, rozmaitych rozmiarów i form,
typowa była kasztelania, zwykle niewielka, dość jednak duża, by obejmować kilka wiosek i
posiadać zamek obronny oraz lenna niezbędne, by dostarczyć zamkowi załogi. Księstwa, hrabstwa i
wielkie lenna kościelne były podzielone na pewną liczbę kasztelanii. Geografię feudalną cechuje
ogromne rozczłonkowanie ziemi, gdyż włości pańskie rzadko były scalone w jednym kawałku.
Wynikało to z tego, że właściciel dochodził do majątku ziemskiego rozmaitymi drogami (spadek,
kupno, dary, zdobycz wojenna), i z tego, że każda taka posiadłość musiała sama produkować niemal
wszystko, czego potrzebowała. Wojny prywatne często wybuchały dlatego, że któryś z panów
pragnął połączyć w całość dwie swoje ziemie rozdzielone włościami sąsiada.
Pomijając małe lenna, które pan nadawał swoim żołnierzom, włości dzieliły się na dwie
części: gospodarstwa chłopskie i rezerwę pańską. Gospodarstwa chłopskie to małe działki ziemi,
wydzierżawione przez pana chłopom w zamian za część plonów (zapłata w naturze lub w
pieniądzach, zależnie od zwyczajów niezmiernie zróżnicowanych w różnych regionach) i za
odrobek na ziemiach pańskich; robocizny polegały na przymusowej pracy przy sianokosach,
winobraniu, szarwarkach. Rezerwą pańską nazywa się część włości eksploatowana bezpośrednio
przez pana. Należą do niej: zamek wraz z przyległościami, ziemie orne uprawiane przez niewolną
ludność lub przez chłopów zobowiązanych do świadczenia robocizny oraz pastwiska, lasy i rzeki, z
których wszyscy mieszkańcy włości mają prawo czerpać mniejsze lub większe pożytki.
Na całym obszarze swoich włości, zarówno na części wydzierżawionej czynszownikom, jak
na rezerwie pańskiej, pan reprezentuje władzę publiczną: sprawuje sądy, pilnuje porządku i
zapewnia obronę militarną. Z tą władzą zarządzania łączy, jako właściciel, władzę gospodarczą, po-
biera opłaty od wszelkiej działalności handlowej (za przejazd drogą lub mostem, za transakcje
dokonywane na targowiskach i jarmarkach); poza tym jest właścicielem różnych warsztatów i
środków produkcji (kuźnia, młyn, tłocznia do wina, piec piekarski), z których mieszkańcy włości o-
bowiązani są korzystać za określoną zapłatą. Ten monopol, zwany banalite, rozciąga się także na
zwierzęta: niektórzy panowie wymagają, żeby chłopi pod groźbą ciężkiej grzywny przyprowadzali
swoje krowy i maciory do pańskiego byka czy knura.
Chłopi niewolni i wolni
Chłopi uprawiający wydzierżawioną im przez pana ziemię dzielili się na dwie grupy mające
różny status prawny, na chłopów wolnych i niewolnych.
Pierwsi cieszyli się całkowitą wolnością osobistą; politycznie byli zależni od pana, lecz
mieli swobodę poruszania się, mogli mieszkać, gdzie chcieli, a nawet niekiedy zmieniać pana.
Drudzy, przeciwnie, byli przywiązani na stale do swojej działki, ograniczeni w prawach i obciążeni
powinnościami. Płacili większe podatki niż chłopi wolni, nie mogli świadczyć w sądzie w sprawach
wolnych ludzi, wstępować do stanu duchownego, korzystać w pełni z dóbr wspólnych. Status
niewolnego chłopa nie ma jednak nic wspólnego z niewolnictwem panującym w świecie sta-
rożytnym. Średniowieczny chłop niewolny ma w pewnym stopniu osobowość prawną, może
posiadać jakąś własność dziedziczną. Pan winien mu jest sprawiedliwość i obronę, nie może go bić
ani zabić, ani też sprzedać.
Niewolni chłopi byli rzadkością w niektórych regionach (Bretania, Normandia,
Andegawenia), bardzo natomiast często spotykamy ich w innych, gdzie niemal cała ludność
chłopska należała do tej kategorii (Szampania, Nivernais). Warunki ludności niewolnej bardzo się
też różniły w poszczególnych lennach i włościach. Na ogół pod koniec XII wieku różnica między
wolnymi a niewolnymi chłopami była niewielka. Jedni i drudzy żyli na co dzień tak samo; zaznacza
się tendencja do łączenia obu grup w jedną kategorię społeczną ludzi, którym się narzuca
ograniczenia i powinności obowiązujące początkowo tylko niewolnych: podatek, zwany
przedślubnym, płacony przez chłopa, jeśli bierze za żonę poddankę innego pana; opłata “martwej
ręki", obowiązująca przy obejmowaniu dzierżawy w spadku po rodzicach. Różnice wynikały raczej
z sytuacji ekonomicznej niż ze statusu społecznego. Chłopstwo nie dzieliło się w praktyce na
wolnych i niewolnych, lecz raczej na zamożnych rolników, posiadających inwentarz żywy i
narzędzia pracy, i na hołyszów, którym za cały majątek muszą wystarczyć dwie ręce i odwaga.
Wszędzie też spotykało się wolnych chłopów cierpiących nędzę i niewolnych cieszących się
względnym dostatkiem.
Klasa chłopska ma bowiem już wtedy swoich notablów, którzy służąc panu stają się jego
“ministeriałami", czyli urzędnikami, a także innych, którzy wbrew pańskiemu despotyzmowi
kierują wspólnotą wiejską. Ta wspólnota, złożona z ogółu ojców rodzin, odgrywa ważną rolę w
życiu wsi: zarządza ziemią i stadem należącym do gminy, rozstrzyga o płodozmianie, rozkłada na
poszczególnych chłopów ciężar podatku, zwanego taille, ściąganego przez pana od wszystkich
mieszkańców włości należących do niższego stanu.
Ludność miejska
Miasta często były po prostu wielkimi wsiami. Jednakże od wieku XI można zaobserwować
w całej Europie Zachodniej niewątpliwy rozkwit urbanistyczny, związany z ożywieniem ruchu
handlowego, rozwojem rzemiosł, a nawet pewnych form przemysłu, oraz mnożeniem się
stowarzyszeń zawodowych i municypalnych. Miasta przyciągają nową ludność, rosną i poszerzają
swoje mury. Mieszkańcy miast coraz bardziej niechętnie znoszą władzę panów i swoją zależność od
nich. Niezadowolenie to prowadzi do buntów, określanych jako “ruchy komunalne"; ich przebieg i
forma bywały w różnych miastach różne, zawsze jednak chodziło o to samo, o uzyskanie przemocą
lub w drodze ugody przywilejów, swobód, praw do samorządu, spisanych w karcie praw
komunalnych (charte de commune). Toteż miasta coraz wyraźniej odcinają się od tła całego kraju.
Dzięki uzyskanym swobodom wyłamują się z systemu feudalnego. W organizacji i statutach miast
widać nieskończoną różnorodność, lecz gdy sytuacja polityczna rozwija się rozmaicie, ewolucja
społeczna jest wszędzie niemal identyczna.
Kupcy i rzemieślnicy zrzeszają się we wspólnotach zawodowych (późniejszych cechach),
które wywierają coraz silniejszy wpływ na życie miasta. Ustanawiając monopole, wyznaczając
płace i godziny pracy oraz warunki przyjmowania do zawodu, tłumiąc bunty, kontrolując jakość
towarów, surowo karząc oszustwa i złą robotę, zrzeszenia te w końcu nie tylko całkowicie kierują
handlem i produkcją, lecz ujmują w swoje ręce administrację miejską. I tak samo jak na wsi,
hierarchia nie opiera się tu na statusie prawnym, lecz na kryteriach ekonomicznych: są bogaci i są
biedni. Z jednej strony patrycjat, majętni kupcy, mistrzowie rzemiosł, właściciele rent dzierżą
władzę polityczną, wyznaczają i zbierają podatki, posiadają domy i ziemie, z których czerpią
dochody pobierając czynsze; z drugiej strony pospólstwo, drobni rzemieślnicy, robotnicy, ter-
minatorzy, czeladnicy, biedacy różnego autoramentu, którzy, jak tkaczki wyzwolone przez Iwena w
romansie Chretiena de Troyes Rycerz z lwem, skarżą się na swój los:
“Zawsze tkać będziemy jedwabie, lecz same nigdy nie będziemy lepiej przyodziane. Zawsze
będziemy biedne i nagie, zawsze nas będzie dręczył głód i pragnienie. Nigdy nie będzie nas stać na
lepszą strawę [...) Kto zarabia dwadzieścia su tygodniowo, nigdy się nie wydobędzie z nędzy [...), a
gdy my cierpimy niedostatek, ten, dla którego pracujemy, bogaci się naszym trudem [...)”
Duchowieństwo
Środowisko duchownych było niezmiernie zróżnicowane, a granice spomiędzy nim a
światem ludzi świeckich niekiedy się zacierały. Duchownym nazywano każdego mężczyznę, który
otrzymał już pierwsze z niższych święceń, miał wystrzyżoną tonsurę i nosił długie szaty,
wyróżniające duchownych. Był to status dość elastyczny i liczne pośrednie stopnie dzieliły ludzi
świeckich od członków prawdziwego duchowieństwa. Status duchownego zdawał się bardzo
pożądany, przynosił bowiem wiele poważnych przywilejów. Duchowny podlegał wyłącznie sądom
kościelnym, łagodniejszym od sądownictwa świeckiego. Stan duchowny zwalniał od służby
wojskowej i od większości podatków ściąganych przez seniorów. Osoby duchowne oraz ich mienie
cieszyły się specjalną opieką, o beneficja kościelne były zastrzeżone tylko dla nich. W zamian za to
nie wolno im się było mieszać do spraw świeckich, a zwłaszcza parać się handlem. Ci, którzy
otrzymali wyższe święcenia, nie mieli prawa się żenić, a jeśli złożyli zakonne śluby ubóstwa, tracili
prawa do spuścizny po rodzicach.
Duchowni piastujący urząd kościelny korzystali ze związanych z nim dóbr i mieli się
utrzymywać z płynących stąd dochodów: były to beneficja. Odróżniano beneficja mniejsze
(probostwa, przeorstwa, kanonikaty) od beneficjów większych (arcybiskupstwa, biskupstwa,
opactwa). Zarówno we Francji, jak w Anglii Kościół należał do najbogatszych właścicieli
ziemskich królestwa i nadawał część swoich dóbr tym, którzy mu służyli. Wielkość beneficjum
zależała od wagi pełnionych funkcji.
Biskupa zazwyczaj wybierali księża należący do kapituły kościoła katedralnego, czyli
kanonicy. Niekiedy zasięgano opinii wiernych, często wszakże któryś z możnych panów, król albo
papież, narzucał swojego kandydata. Pod koniec XII wieku biskupi stawali się coraz bardziej
zależni od Stolicy Apostolskiej, która dążyła do ograniczenia ich władzy sądowniczej i
kontrolowała sposób, w jaki zarządzali swoimi diecezjami. Innocenty III zwykł nawet wzywać
każdego biskupa do Rzymu co najmniej raz na cztery lata.
Arcybiskupowi podlegało biskupstwo metropolitalne. We Francji ówczesnej było osiem
takich archidiecezji (Rouen, Reims, Sens, Tours, Bordeaux, Bourges, Narbonne i Auch), w Anglii
tylko dwie (Canterbury i York). Arcybiskup był ważną osobistością, którą zarówno papież, jak król,
każdy na swoją rękę, usiłował jak najściślej kontrolować. Dlatego często dochodziło do konfliktów
z okazji nominacji takiego księcia Kościoła, jak na przykład trwający sześć lat (1207-1213) konflikt
między Janem Bez Ziemi a Innocentym III, gdy papież ten mianował arcybiskupem Canterbury, a
tym samym prymasem Anglii, swojego przyjaciela Stephena Langtona zamiast królewskiego
kandydata.
W obrębie swojej diecezji biskup sam rozstrzygał o przydziale mniejszych beneficjów.
Jednakże panowie zachowali prawa do wysuwania kandydatów na proboszczów w kościołach przez
siebie fundowanych. Jeżeli kandydat odpowiadał warunkom kanonicznym, biskup go zazwyczaj za-
twierdzał, lecz i w takich sprawach zdarzały się konflikty i nadużycia.
Olbrzymią większość duchowieństwa stanowili księża obsługujący parafie wiejskie. Byli to na ogół
ludzie miejscowi, lecz nie zawsze nieskazitelni. Z reguły ksiądz miał się utrzymywać z dochodów,
jakie dawało mu jego beneficjum, obowiązany był bezpłatnie odprawiać nabożeństwa i udzielać
sakramentów. Wszędzie wszakże pleniła się symonia; opłaty za chrzty i pogrzeby były niemal
uznaną praktyką. Ponadto nie zawsze przestrzegano obowiązującego celibatu. W niektórych
parafiach proboszczowie jawnie żyli z konkubinami lub legalnymi żonami, jeśli się godzi tak je
nazwać. Nie należy jednak mówiąc o tych praktykach przesadzać; w wielu okolicach zaniechano
ich pod wpływem reformatorskiej działalności wyższego duchowieństwa. Wprawdzie literatura roi
się od przykładów księży chciwych, wyniosłych i rozpustnych, wprawdzie nurt antyklerykalizmu
płynie przez całe średniowiecze i nabiera coraz większej agresywności, lecz wcale nie jest
dowiedzione, że złych księży było więcej niż dobrych.
Rycerstwo
Instytucja rycerstwa zaszczepiona została na pniu systemu feudalnego około roku 1000.
Formalnie rycerzem jest każdy mężczyzna parający się wojennym rzemiosłem, który przeszedł
specjalną ceremonię wtajemniczenia, zwaną pasowaniem. Jednakże to nie wystarczało: należało
poza tym przestrzegać pewnych reguł i prowadzić określony tryb życia. Rycerze nie tworzyli więc
prawnie zdefiniowanej klasy, lecz kategorię społeczną, skupiającą ludzi wyspecjalizowanych w
walce konnej - w jedynym aż do końca XIII wieku skutecznym sposobie walki - i posiadających
dostateczne środki, aby prowadzić szczególny tryb życia obowiązujący rycerzy.
Teoretycznie może należeć do rycerstwa każdy mężczyzna ochrzczony; każdy rycerz ma
bowiem prawo pasować na rycerza człowieka, którego uznał za godnego tego zaszczytu, bez
względu na pochodzenie i pozycję społeczną. Epickie poematy - chansons de geste - dostarczają
przykładów pasowania na rycerzy mężczyzn pochodzących z ludu (chłopa, drwala, świniopasa,
kupca, żonglera, kucharza, odźwiernego itp.)4 w nagrodę za wyświadczone bohaterowi przysługi.
Niekiedy zaszczyt ten spotyka nawet ludzi niewolnych. Tak więc w poemacie Ami et Amile dwaj
słudzy, którzy dochowali wierności swojemu panu dotkniętemu trądem, otrzymują z jego rąk
godność rycerską.
“Hrabia Ami [...] nie zapomniał wówczas o swoich dwóch dobrych sługach i obu pasował
na rycerzy tego samego dnia, w którym został uzdrowiony."
W rzeczywistości wyglądało to inaczej niż w literaturze. Od połowy XII wieku rycerstwo
rekrutuje się niemal wyłącznie spośród synów rycerzy i tworzy tym sposobem warstwę dziedziczną.
Pasowania ludzi Z gminu stały się zdarzeniami wyjątkowymi, a może całkowicie zniknęły. Złożyły
się na to dwie przyczyny. Po pierwsze, procedura kooptacji prowadziła nieuchronnie do
opanowania przez jedną klasę, a mianowicie arystokrację ziemiańską, tej instytucji, której nie
określały żadne przepisy prawa. Druga i zapewne ważniejsza przyczyna łączy się z imperatywami
społeczno-ekonomicznymi: koń, rynsztunek wojenny, ceremonia pasowania i towarzyszące jej
festyny kosztowały drogo. Żeby sobie pozwolić na życie bezczynne, wypełnione rozrywkami,
rycerz musiał mieć odpowiedni majątek, a w tych czasach mógł to być tylko majątek ziemski.
Zawód rycerski przynosił jedynie chwałę i zaszczyty, wypadało więc żyć albo ze szczodrobliwości
bogatego i możnego pana (o co było łatwo w początkach XII wieku, lecz dużo trudniej w sto lat
potem), albo z dochodów przynoszonych przez dziedziczne dobra. Wielu oczywiście wolało choćby
najskromniejsze lenno niż stałą zależność od łaski pańskiej i mieszkanie pod pańskim dachem.
Około roku 1200 rycerze rekrutowali się przeważnie z warstwy ludzi szlachetnie
urodzonych i ich potomstwa. We Francji zjawisko to występuje tak wyraźnie w ciągu całego wieku
XIII, że stopniowo przynależność do rycerstwa przestaje uchodzić za osiągnięcie jednostki, lecz
zmienia się w dziedziczny przywilej zastrzeżony dla warstw szlachetnie urodzonych. Rycerstwo i
możni złączyli się w jedną kategorię.
Życie rycerskie
Rycerstwo było przede wszystkim określonym sposobem życia. Wymagało to specjalnego
przygotowania, uroczystej inicjacji, oddawania się innym zajęciom niż ludzie spoza tego kręgu.
Literatura epicka i dworska odmalowuje obraz rycerstwa szczegółowo, lecz zapewne złudnie, ze
względu na swój charakter ideologicznie tradycjonalny, trzeba więc ten wizerunek korygować,
sięgając do pamiętników, dokumentów dyplomatycznych i odkryć archeologicznych.
Życie przyszłego rycerza zaczynało się od długiego i trudnego terminowania, najpierw w
ojcowskim zamku, potem, od dziesiątego czy dwunastego roku życia, pod okiem bogatego ojca
chrzestnego lub możnego protektora. W pierwszym okresie wychowania rodzinnego i indy-
widualnego trzeba było sobie przyswoić podstawowe umiejętności jazdy konnej, polowania i
władania bronią. W drugim okresie, dłuższym i zmierzającym do większego wyspecjalizowania,
dokonywało się prawdziwe wtajemniczenie zawodowe, przeznaczone tylko dla rycerzy. Na tym eta-
pie nauka odbywała się zbiorowo. Na wszystkich bowiem stopniach piramidy feudalnej każdy dwór
pański był niejako szkołą rycerską, w której synowie wasali, protegowanych i uboższych krewnych
uczyli się wojennego rzemiosła i cnót rycerskich. Im pan bogatszy i możniejszy, tym więcej
gromadzi się wokół niego uczniów. Aż do wieku wahającego się między szesnastym a dwudziestym
trzecim rokiem, młodzieniec pełni u protektora zarazem służbę domową i wojskową. Usługując
panu przy stole i uczestnicząc w jego polowaniach i innych zabawach nabiera światowej ogłady.
Zajmując się jego końmi i czyszcząc zbroję, a później towarzysząc mu na turnieje i pole bitwy,
poznaje arkana sztuki wojennej. Od dnia, gdy dopuszczono go do tych funkcji, aż do dnia
pasowania młodzieniec nosi miano giermka; niektórzy nigdy nie posuną się w hierarchii wyżej, jeśli
im zabraknie majątku, zasług lub okazji. Dopiero bowiem po ceremonii pasowania wolno się
mienić rycerzem.
Rytuał tej ceremonii ustalił się dopiero później. W epoce, która nas interesuje, formy te były
bardzo zróżnicowane, zarówno w rzeczywistości, jak w literaturze. Szczególnie różnił się obrzęd
pasowania w czasie wojny i w czasie pokoju. W pierwszym przypadku pasowanie odbywało się na
polu bitwy, przed starciem lub po zwycięstwie, i te pasowania były najwspanialsze, pomimo że
gesty i formuły redukowano wówczas do surowej prostoty, wyrażającej istotny ich sens, na ogół do
wręczania miecza i do colee. W czasie pokoju pasowanie zazwyczaj łączono z uroczystościami
wielkich świąt religijnych (Wielkanoc, Zielone Świątki, Wniebowstąpienie) lub festynów świeckich
(narodziny lub wesele księcia, zawarcie pokoju między dwoma suwerenami). Były to widowiska na
pół liturgiczne, rozgrywające się na dziedzińcu zamkowym, w przedsionku kościoła, na placu
miejskim lub na błoniach. Kandydat musiał się uroczyście przygotować (spowiedź i komunia
święta), spędzał poprzednią noc na medytacji w kościele lub kaplicy. Po ceremonii przez kilka na-
stępnych dni trwały uczty, turnieje i zabawy.
Sama ceremonia miała charakter sakralny. Zaczynała się od poświęcenia rynsztunku, potem
zaś ojciec chrzestny podawał swemu chrześniakowi kolejno miecz i ostrogi, kolczugę i hełm,
wreszcie włócznię i tarczę. Giermek przywdziewał zbroję, recytując modlitwy i wymawiając
przysięgę, która zobowiązywała go do przestrzegania zwyczajów i powinności stanu rycerskiego.
Na zakończenie następowała colee - symboliczny gest, którego pochodzenie i sens pozostały nie
wyjaśnione i który przybierał rozmaite formy; najczęściej celebrujący ten obrzęd, stojąc, uderzał
klęczącego przed nim giermka otwartą dłonią w ramię lub w kark, i to mocno. W niektórych
hrabstwach Anglii i w kilku regionach zachodniej Francji poprzestawano na uściskaniu przyszłego
rycerza (accolade) albo po prostu na mocnym uścisku jego dłoni. W wieku XIV gest co1ee
wykonywano już nie dłonią, lecz płazem miecza i wymawiano przy tym rytualną formułę: “W imię
Boga, świętego Michała i świętego Jerzego pasuję cię na rycerza." Proponowano rozmaite
wyjaśnienia, ostatnio jednak przeważa pogląd, że praktyka ta jest reliktem dawnego zwyczaju
germańskiego, polegającego na przekazywaniu młodzieńcom przez starszych cnót i godności
wojownika.
Pasowanie, chociaż stanowiło doniosły moment w karierze rycerza, nie zmieniało w niczym
jego życia codziennego, które w dalszym ciągu wypełniały konne przejażdżki, bitwy, polowania i
turnieje. Rej wiedli w tym wszystkim najzamożniejsi panowie, wasale mający skromne lenna
musieli się zadowalać okruszynami chwały, przyjemności i łupów. Do wyjątków prawdopodobnie
należał los Wilhelma zwanego Marszałkiem, który, jako młodszy syn swego rodu, był niezamożny,
lecz przy padł mu zaszczyt pasowania na rycerza Henryka Młodego, najstarszego syna Henryka II
Plantageneta.
“W dniu owym Bóg obdarzył Marszałka niezwykłym szczęściem: w obecności hrabiów,
baronów i wielu panów z najznamienitszych rodów on, który nie posiadał najmniejszego nawet
skrawka lenna i nie miał nic prócz miana rycerza, podał miecz synowi króla angielskiego. Wielu
zapałało wtedy zazdrością, nikt wszakże nie ośmielił się jawnie jej okazać."
Równi wobec prawa, rycerze nie byli jednak równi w rzeczywistości. Istniało coś w rodzaju
“rycerskiego proletariatu", zawdzięczającego uposażenie, konie, nawet zbroję hojności możnego
protektora (króla, hrabiego, barona) i wiszącego u pańskich klamek. Ci ubodzy rycerze, bogaci w
świetne nadzieje, lecz niezasobni w lenna, rekrutowali się często spośród młodzieńców czekających
na dziedzictwo po ojcu; wskutek braku własnego majątku skazani byli na służbę u wielkich panów.
Pod wodzą książęcego syna lub hrabiego tworzyli hałaśliwe bandy, szukali szczęścia ofiarowując
swoje służby bogaczom, uganiali się z turnieju na turniej, z wojny na wojnę. Oni to pierwsi
zgłaszali się do udziału w krucjacie lub dalekiej wyprawie, tym bardziej nęcącej, im większe się z
nią wiązało ryzyko. Starali się, jak Wilhelm zwany Marszałkiem, zdobyć serce posażnej
dziedziczki, aby przez bogaty ożenek uzyskać majątek, którego im urodzenie ani popisy męstwa nie
przyniosły. Dlatego żenili się z reguły późno, lecz nie wszyscy w tych matrymonialnych łowach
mieli takie szczęście jak przyszły regent Anglii.
Dla tych odbiorców, dla rzeszy młodych rycerzy, chciwych miłosnych i wojennych
tryumfów, przeznaczone były zapewne poematy rycerskie i dworska literatura. W utworach tych
znajdowali obraz społeczeństwa nie istniejącego w rzeczywistości, lecz upragnionego, społe-
czeństwa, w którym zalety, obyczaje i aspiracje rycerstwa byłyby jedynym dopuszczalnym ideałem.
Ideał i cnoty rycerskie
Rycerstwo to nie tylko styl życia, lecz także określony etos. Można uznać za fakt
historyczny i niewątpliwy, że młody giermek podczas ceremonii pasowania na rycerza podejmował
pewne zobowiązania moralne, lecz o istnieniu konkretnego kodeksu rycerstwa nie świadczą żadne
inne dowody prócz literatury. A wiadomo, jak wielki dystans dzielił niekiedy w XII wieku wzorzec
literacki od codziennej rzeczywistości. Przy tym przepisy tego kodeksu są w różnych utworach
różne, a duch ich zmienia się wyraźnie w ciągu stulecia. Chretien de Troyes opiewa inne ideały niż
Pieśń o Rolandzie. Posłuchajmy, jak Gornemant z Goort poucza młodego Parsifala o powinnościach
rycerza.
“Drogi bracie, jeśli ci się przydarzy potykać z rycerzem, pomnij moje słowa: jeżeli go
pokonasz [...] i jeśli będzie musiał cię prosić o litość, nie zabijaj go bezmyślnie, lecz okaż mu
miłosierdzie. Poza tym nie bądź zbyt gadatliwy ani ciekawy [...] Kto za wiele gada, grzeszy,
wystrzegaj się więc gadulstwa. A gdy spotkasz damę albo pannę w ciężkiej opresji, proszę cię, zrób
wszystko, co w twojej mocy, aby ją wybawić. Na koniec dam ci radę, którą nie godzi się pogardzić:
zachodź często do kościoła i módl się, aby Stwórca wszelkich rzeczy zmiłował się nad twoją duszą
i wśród tego ziemskiego świata zachował ciebie jako swego chrześcijanina." W ogólnych zarysach
kodeks rycerski da się sprowadzić do trzech głównych zasad: wierność danemu słowu i lojalność
wobec każdego; hojność, opieka i pomoc każdemu, kto jest w potrzebie; posłuszeństwo
Kościołowi, obrona jego kapłanów i jego mienia.
Pod koniec XII wieku ideałem doskonałego rycerza nie był jeszcze z pewnością Parsifal ani
sir Galahad, którzy pojawili się dopiero około roku 1220, wraz z Queste del Saint Graal (Opowieść
o świętym Graalu). Nie mógł też być takim ideałem Lancelot, gdyż jego romans z Ginewrą nie da
się pogodzić z wymaganiami moralnymi stawianymi rycerzom. “Słońcem wszystkiego rycerstwa"
jest siostrzeniec króla Artura, Gawen, który wśród swych towarzyszy zasiadających wokół
Okrągłego Stołu odznacza się najwyższym stopniem cnót wymaganych od rycerza: szczerością,
dobrocią, szlachetnością serca; bogobojnością i wstrzemięźliwością; męstwem i urodą; pogardą dla
trudów, cierpienia i śmierci; świadomością własnej wartości, dumą z należenia do znakomitego
rodu i ze służby wielkiemu panu; wiernością złożonej przysiędze; wreszcie i nade wszystko
cnotami, które w starej francuszczyźnie nazywały się largesse i courtoisie, a dla których w języku
współczesnym brak adekwatnych wyrazów Largesse to hojność, wielkoduszność i rozrzutność
zarazem. Tę cnotę może posiadać tylko człowiek bogaty. Przeciwieństwem jej jest chciwość, pogoń
za zyskiem - cechy przypisywane kupcom i rajcom miejskim, zawsze ośmieszanym przez Chretiena
de Troyes i jego naśladowców. W społeczeństwie, w którym większość rycerzy żyje ubogo z tego,
co raczą im podarować lub użyczyć protektorzy, zrozumiałe, że literatura sławi podarunki, wydatki,
rozrzutność i wszelkie przejawy zbytku.
Courtoisie to pojęcie jeszcze trudniejsze do zdefiniowania. Składają się na nie wszystkie
cechy poprzednio wymienione, ale z dodatkiem jeszcze kilku, a mianowicie takich jak uroda,
elegancja i chęć podobania się wszystkim, łagodność, świeżość ducha, delikatność serca i manier;
humor, inteligencja, wytworna grzeczność, a także - by niczego nie zataić - trochę snobizmu. Aby tę
“kurtuazję" osiągnąć, trzeba być młodym i niczym nie skrępowanym, w każdej chwili gotowym
wyruszyć na wojnę, wziąć udział w jakiejś zabawie, szukać przygody lub pędzić życie próżniacze.
Przeciwieństwem tej cechy jest vilainie - przywara prostaków, gburów, ludzi nisko urodzonych, a
zwłaszcza źle wychowanych. Aby zasłużyć bowiem na miano człowieka “kurtuazyjnego", dwor-
nego, nie wystarcza dobre urodzenie; przyrodzone dary muszą być rozwinięte przez odpowiednią
edukację i utrwalone przez codzienne ich praktykowanie na pańskim dworze. Dwór Artura jest
wzorem takiego środowiska. Tam można było poznać najpiękniejsze damy, najmężniejszych
rycerzy i najgładsze maniery.
Rozdział trzeci
Krajobraz. Od ziemi gaste do kwitnącego sadu.
W końcu wieku XII krajobraz Europy Zachodniej już się przedstawiał inaczej niż w roku
1000 - gdy był to ogromny obszar landów i puszczy, z rzadka rozjaśniony polanami, skupiającymi
ludzi, uprawne pola i cywilizację. Dzięki wielkiemu pędowi do wycinania lasów, społeczeństwo
chrześcijańskie powiększyło swoje włości w granicach własnej domeny, a w wielu okolicach
krajobraz wiejski uległ głębokim przeobrażeniom: polany się rozrosły, wody cofnęły, równiny się
otwarły aż do wzgórz i bagnisk. Główną przyczyną tego był gwałtowny wzrost demograficzny:
żeby wyżywić zwiększoną liczbę ludności, trzeba było zwiększyć powierzchnię ziemi uprawnej,
skoro nie znano sposobów podniesienia jej wydajności.
Karczowanie lasów
Zjawisko to, trwające od końca X aż do końca XIII wieku, mimo swego doniosłego
znaczenia, mało jest dotychczas znane historykom. Trudno je opisać w sposób wyczerpujący, gdyż
przybierało różnorodne formy: karczowano lasy, walczono z krzewiącymi się uparcie zaroślami i
cierniem, przygotowywano karczowiska pod uprawę, osuszano bagna, wydzierano ziemię morzu.
Jedno jest pewne: ten pęd do zdobywania i zagarniania pod uprawę coraz większych terenów
przejawiał się najsilniej właśnie w XII wieku, chociaż z różnym natężeniem, zależnie od regionu:
najpotężniej w Burgundii, Owernii i Bretanii, słabiej w Normandii, Artois oraz w centrum i na
południu Anglii. Wypada wszakże skorygować tradycyjny obraz mnichów karczujących lasy i
rąbiących pnie, aby powiększyć uprawne pola swojego klasztoru: ogromną większość tej roboty
wykonywali chłopi na rozkaz pana, a najtrudniejszym do pokonania przeciwnikiem były nie
drzewa, lecz zarośla, ciernie i poszycie leśne.
W okresie wojny stuletniej ugory z powrotem zapanowały na części tej zdobytej już przez
ludzi ziemi, ale w ogólnych zarysach krajobraz wiejski północnej i zachodniej Francji ukształtował
się w XII i XIII wieku taki, jaki z nieznacznymi zmianami pozostał aż do połowy wieku XVIII.
Krajobraz landów i lasów, łąk i pól uprawnych, ogrodów i sadów, harmonijnie poprzecinany przez
bieżące i stojące wody. Pejzaż ten, pomimo różnic geograficznych, przedstawiał się wszędzie
podobnie, z powodu stosowanych powszechnie tych samych metod agrarnych, polegających na
intensywnej hodowli i powszechnej uprawie roślin jadalnych, głównie zbóż. W leśnej krainie
pojawiają się rozproszone osiedla ludzkie, nie znane w pierwszym tysiącleciu, a nawet w XI wieku.
Odosobnione gospodarstwa wyrastają pomiędzy dawnymi skupiskami ludzkimi i świeżo
wykarczowanymi terenami, gdzie powstają nowe wioski. W ten sposób rodzi się pewna forma
indywidualnego rolnictwa na użytkach nie rozdrobnionych i nie podlegających nakazom dawnej
gospodarki zespołowej. Wioski w Normandii, Poitou i Bretanii dotychczas noszą nazwy od imion
tych pionierów, którzy uzyskali od seniorów prawo do osiedlenia się na swoich karczowiskach: La
Rogerie, La Martinerie, La Richardais, La Thomassais, La Thibaudiere, La Guichardiere, Chez-
Foucher, Chez-Garnier.
Lądy i mokradła
Lądy zajmowały jeszcze więcej terenów niż lasy. To właśnie była ziemia gaste
(opuszczona), opisywana w rycerskich poematach, gdzie gubią się ścieżki, a zaczyna przygoda,
niepewność i niebezpieczeństwo. Rzeczywistość była mniej barwna: chodziło po prostu o ziemie
nie uprawiane, raz na zawsze oddane na pastwę cierni i zarośli, lub też chwilowo leżące ugorem
(jak tego wymagał system trójpolówki), albo też ugór, po którym mogli swobodnie chodzić ludzie i
zwierzęta. Ich granice z obsianymi polami były nie zawsze wyraźne, toteż często wybuchały spory
między rolnikami i pasterzami z powodu szkód wyrządzanych przez stada.
Bagna i mokradła grały też niemałą rolę w życiu wsi. Wszędzie obfitowały w zwierzynę i
ryby. Z zalewów morskich wydobywano sól; rzeczne dostarczały trzciny, sitowia, a zwłaszcza torfu
- cennego paliwa, którego eksploatacja była ograniczona przepisami. Po zdrenowaniu i osuszeniu,
na przykład na wybrzeżach Flandrii, Bretanii i Poitou oraz na wybrzeżach angielskich, przemieniały
się w poldery lub służyły początkowo za pastwiska, a z czasem szły pod uprawę.
Rzeki stanowiły naturalne granice, a zarazem drogi wodne, ułatwiające nie tylko ruch
osobowy i towarowy, lecz także przenikanie idei i postępu. Były to jedyne naprawdę linearne
granice pomiędzy włościami dwóch panów, dwoma księstwami, dwiema krainami, ale jednocześnie
granice świata czarów w literaturze, na której kartach przygoda zwykle czeka na drugim brzegu
brodu lub na drugim końcu mostu.
Las
Przygoda czeka też w lesie, który jest nie tylko gaste jak landy, ale w dodatku soltaine - bezludny -
jak morze i ocean. Literacki las nie ma nic wspólnego z umiłowaniem przyrody. Autorzy czynią zeń
miejsce niedostępne, schronienie pustelników, kryjówkę ściganych przestępców lub
nieszczęśliwych kochanków, jak w historii Tristana i Izoldy. Las sprzyja zasadzkom, łatwo o groźne
spotkanie w tym świecie pełnym grozy i posępnych przeczuć, gdzie bardzo płynna granica dzieli
rzeczywiste niebezpieczeństwa od nadprzyrodzonych. Doskonałym wzorcem jest las Broceliande,
w sercu Bretanii armorykańskiej, gdzie dzikie zwierzęta sąsiadują z poczwarami, a zbójcy z
czarodziejami, gdzie rycerze Okrągłego Stołu (między innymi mężny Calogrenant) przybywają w
poszukiwaniu przygód, spotkań z tajemnicą, cudami i wróżkami.
“Zdarzyło się to z górą siedem lat temu. Sam jeden wędrowałem w poszukiwaniu przygód,
uzbrojony od stóp do głów, jak przystało rycerzowi. Przypadek zawiódł mnie w głąb gęstego lasu,
gdzie na ścieżkach zarośniętych cierniem i kolczastymi krzewami czyhały niezliczone nie-
bezpieczeństwa. Nie bez trudu i szwanku posuwałem się taką dróżką. Cwałowałem przez dzień
cały, zanim w końcu wydostałem się z lasu. A był to las Broceliande [...]"
Szablony poetyckie nie oddają rzeczywistości. W wieku XIII las już nie wyglądał tak jak w
epoce Karolingów. Poprzecinany był ścieżkami, pracowali w nim ludzie, pasły się stada. Pustelnicy
i wyrzutki społeczeństwa, zamiast się kryć w najciemniejszych ostępach, osiedlali się na polanach i
po brzegach puszczy. Ani we Francji, ani nawet w Anglii (bardziej podówczas zalesionej) nie było
już wielkich, całkowicie dziewiczych puszcz. Większość lasów nie jest już niedostępna i nie zieje
grozą, lecz stoi otworem dla ludzi czerpiących z nich wiele różnych pożytków. Dzięki temu właśnie
lasy mają podstawowe znaczenie dla życia gospodarczego. Przede wszystkim dają drewno, główne
bogactwo zachodniej Europy i najważniejsze tworzywo ówczesnej cywilizacji, zastępujące często
kamień, żelazo i węgiel; drzewem ogrzewa się domy, z niego robi się tyczki do winnicy i słupy do
podpierania podziemnych korytarzy, a także sprzęty domowe, narzędzia i wszelkie rodzaje
instrumentów; z drzewa sporządza się meble, buduje domy, drogi, palisady, statki, taczki i wozy.
Kora służy do garbowania skór, żywica do wyrobu kleju, świec i pochodni; leśne rośliny
dostarczają leków i barwników. Las dostarcza też żywności, takich produktów, jak miód, grzyby,
zioła, jagody, a wszystko to, zwłaszcza dla chłopów, stanowiło coś więcej niż dodatek i przyprawę.
W lesie wreszcie żyje zwierzyna, potrójnie cenna, bo dostarcza mięsa, skór i futer, lecz polowanie
było ograniczone przepisami i zastrzeżone dla możnych.
Ponadto las stanowił olbrzymi obszar pastwisk dla stada pańskiego i całej gminy. Konie,
krowy, owce i kozy skubały trawę pod drzewami i liście z krzewów; nierogaciznę przyprowadzano
pod buki i dęby, aby się tuczyła bukwiami i żołędziami, a zwyczaj ten był tak zakorzeniony w życiu
wsi, że niemal we wszystkich regionach Anglii oceniano wielkość zalesionego obszaru według
liczby świń, które można tam wypaść w ciągu roku. Tak więc wiemy, że las Pakenham (obecnie w
Suffolk) mógł wyżywić pod koniec XI wieku 100 świń, lecz zaledwie połowę tej liczby w roku
1217.
Las, bogaty w rozliczne i niezbędne produkty, był wszędzie podporządkowany
zwyczajowym ścisłym przepisom, ograniczającym prawa chłopów do drewna, zwierzyny i
owoców. Kłusownictwo i potajemne zbieranie runa leśnego było często jedynym sposobem, aby
obejść ustawodawstwo krzywdzące chłopa na rzecz pana i jednostkę na rzecz gminy. Na wszystkich
poziomach stosunków feudalnych, z najwyższym włącznie, dochodziło do niezliczonych waśni i
konfliktów z powodu przywilejów leśnych. Do tego stopnia, że król Anglii, Jan Bez Ziemi,
właściciel prawie wszystkich lasów w królestwie, musiał w roku 1216 przyznać swoim
zbuntowanym baronom Kartę Leśną, na wzór sławnej Wielkiej Karty z roku 1215, zgadzając się na
zmniejszenie obszaru własnych dóbr leśnych i ograniczenie swoich praw do polowania w nich.
Ogrody zamkowe
Ziemiom gastes, landom i lasom przeciwstawić można ucywilizowaną przyrodę ogrodów.
Tym mianem - verger - określano pańskie ogrody, zakładane w cieniu zamku, poza obronnym
murem, lecz w pobliżu donżonu. Wchodziło się tam przez furtę i kładkę przerzuconą nad fosą. W
utworach literackich jest to miejsce przechadzek, wypoczynku, rozrywek arystokracji i spotkań
kochanków. Strumienie, zielone trawniki, drzewa rzadkich odmian i melodyjny świergot
rozmaitego ptactwa w ich gałęziach - wszystka to składa się na istny raj ziemski, gdzie ko-
chankowie znajdują bezpieczne i piękne schronienie, a pan zamku wraz ze swoją świtą może się
napawać urokami przyrody z dala od tłumu i jego pospolitych rozrywek.
Rzeczywistość była bardziej prozaiczna. Ogród z pewnością sprzyjał spacerom i lekkiej rozmowie, lecz przede
wszystkim dostarczał mieszkańcom zamku owoców, warzyw, wina, świeżej wody, aromatycznych ziół, roślin na
włókna i leczniczych. Co prawda, z braku szczegółowych opisów i realistycznej ikonografii niewiele nam wiadomo o
XII- i XIII-wiecznych ogrodach. W końcu średniowiecza były to w najbogatszych włościach parki skomponowane z
trawników i symetrycznych masywów zieleni, poprzecinane prostokątną siecią alei, zraszane wodą ze źródeł i basenów,
ozdobione motywami architektonicznymi. Znajdowały się w nich cieplarnie i szpalery, a także ptaszarnie, niekiedy
zwierzyniec; przyjemne górowało nad pożytecznym. Możliwe, że przy książęcych rezydencjach już w XIII wieku
urządzano takie ogrody. W skromniejszych zamkach jednak ogród pełnił głównie funkcję użytkową. Ogród pański, tak
samo jak chłopski, był przede wszystkim warzywnikiem, uszlachetnionym, ładnie ogrodzonym, z mnóstwem drzew
owocowych, z altaną porośniętą winem, ze studnią lub źródłem dostarczającym wody, niekiedy z kwietnikami (róże,
lilie, fiołki), ale jednak warzywnikiem. Jarzyny i owoce były ważniejsze niż trawniki i kwiaty. Były to miejsca wcale
nie podobne do ogrodów z literatury dworskiej z ich idyllicznym pejzażem, czarodziejską florą i egzotyczną fauną, jak
ogród olbrzyma Maboagrena opisany przez Chretiena de Troyes w zakończeniu romansu o Eryku i Enidzie:
“Ogród ten nie był otoczony murem ani płotem, lecz tylko warstwą powietrza, które wokół niego
tworzyło magiczną zaporę. Było w niej jedno tylko wejście, a w ten sposób ogród był tak dobrze
zamknięty, jakby go opasywała żelazna ściana. Zimą i latem kwitły tu kwiaty i dojrzewały owoce;
owoce tak zaczarowane, że każdy mógł ich skosztować w obrębie ogrodu, lecz nie mógł ich
wynieść i zjeść poza nim, a kto by tego spróbował, nie znalazłby wyjścia, póki by owoców nie
odniósł na miejsce, z którego je wziął. Żyły tam wszystkie ptaki, jakie latają po niebie, a śpiew ich
rozweselał i zachwycał ludzi, i każdy gatunek był licznie reprezentowany. W ogrodzie tym rosły też
w wielkiej obfitości wszystkie aromatyczne korzenie i wszystkie rośliny lecznicze, jakie można
spotkać ' w różnych najdalszych krajach [...]"
Rozdział czwarty
Jaki pan taki dom: Zamek i otoczenie
Na okres, o którym w tej książce mowa, przypada apogeum klasycznego feudalnego zamku
romańskiego, zbudowanego wokół donżonu i otoczonego kilkoma pierścieniami murów obronnych.
Pierwsze zamki pojawiły się w epoce Karolingów i były to po prostu budowle drewniane na
wzgórzu, otoczone pojedynczą lub podwójną palisadą oraz fosą. Lecz od końca X wieku systemy
fortyfikacyjne stale udoskonalano: mury piętrzyły się coraz wyżej, fosy się pogłębiały; na naroż-
nikach powstawały wysunięte umocnienia, a przede wszystkim kamień stopniowo wypierał drewno,
najpierw przy budowie donżonu, potem we wszystkich umocnieniach flankowych i kurtynach.
Arcydziełem fortyfikacji romańskiej jest Chateau-Gaillard, zamek zbudowany przez Ryszarda Lwie
Serce w meandrach Sekwany między 1196 a 1198 rokiem. W pierwszych dekadach następnego
stulecia zarysowuje się nowy etap wraz z pojawieniem się zamków typu gotyckiego, który
charakteryzuje się zmniejszonym obwodem pierścienia obronnego, większą liczbą wież i umocnień
flankowych, bogatszym krenelażem i bardziej niespokojną sylwetą ogólną; donżon traci na
znaczeniu i rozmiarach, jego funkcję militarną przejmuje potężna narożna baszta, a rolę mieszkalną
- lepiej do tego celu przystosowany zamek mieszkalny.
Opiszemy tutaj typowy zamek z końca XII wieku. Zakładamy, że jest on zbudowany z
kamienia, chociaż w tym czasie najbardziej rozpowszechnione były ufortyfikowane budowle
drewniane lub na pół z drewna, a na pół z kamienia, zwłaszcza w Anglii, gdzie postęp w tej
dziedzinie dokonywał się wolniej niż we Francji. Kamień na ogół uchodził za materiał luksusowy,
zastrzeżony dla najmożniejszych panów, dla królów, książąt i hrabiów. Mało kto z ich wasali mógł
się szczycić, że odziedziczywszy po ojcu dom drewniany, zostawił swemu synowi murowany. W
opisie, mimo że z konieczności schematycznym, dążyć będziemy do jak najściślejszej wierności.
Zamki ówczesne, niezależnie od różnic położenia, indywidualności budowniczych i przeznaczenia,
były wszędzie bardzo do siebie podobne, a to z dwóch powodów: po pierwsze technika oblężnicza
wszystkich armii była identyczna (przy tym znacznie opóźniona w stosunku do techniki
fortyfikacji), a po drugie istniały rygorystyczne przepisy normatywne (dotyczące miejsca, kształtu,
rozmiarów), narzucane przez Kościół lub suwerenów.
Zamek: mury zewnętrzne
Pierwszy pierścień obronny zamku był chroniony przez umocnienie zewnętrzne, mające osłabiać zbyt
gwałtowny impet napastnika: żywopłoty, rzędy kołków wkopane w ziemię, wały, palisady, wysunięte forty, jak na
przykład tradycyjny barbakan - mały fort drewniany osłaniający wejście na most zwodzony. Fosa była możliwie
najgłębsza u stóp muru (niekiedy sięgała ponad 10 m, na przykład w Trematon i w Lassay) i z reguły bardzo szeroka:
10 m w Loches, 12 w Dourdan, 15 w Tremworth, 22 w Coucy; rzadko wypełniona wodą, zwykle sucha, częściej o
przekroju w kształcie litery V niż U. Jeśli fosa znajdowała się w dostatecznej odległości od muru, skarpę jej wieńczyła
palisada (braie), osłaniająca drogę, która okrążała twierdzę po zewnętrznym kole i służyła patrolom. Ten pas ziemi
zwano szrankami (lices). Właściwy pierścień obronny tworzą grube, ciągły mury, zwane kurtynami, oraz rozmaite
umocnienia flanków, objęte ogólną nazwą wież (tours). Pierścień murów zazwyczaj wznosi się tuż nad fosą; jego
fundamenty wpuszczone są głęboko w ziemię, a dolną część wzmacniają przypory, które utrudniały oblegającym
podkopy i odbijały pociski miotane z wysokości szańca. Zarys murów obronnych bywa rozmaity, zależnie od
właściwości terenu, zawsze jednak otaczają one znaczny obszar. W Coucy mury są wzniesione na planie trapezu o
bokach długości 285 m; w Freteval mają kształt koła o średnicy przeszło 140 m; w Gisors tworzą wielokąt o 24 bokach
i obwodzie ponad 1 km.
Warowny zamek nie przypominał w niczym zwykłego domu mieszkalnego. Wysokość
kurtyn waha się od 6 do 10 m, a grubość od 1,5 do 3 m; jednakże w niektórych warowniach, jak na
przykład w Chateau - Gaillard, grubość muru miejscami przekracza 4,5 m. Wieże, najczęściej
koliste, niekiedy czworo- lub wieloboczne, są na ogół o piętro wyższe niż kurtyny. Średnica ich
bywa różna (od 6 do 20 m), zależnie od miejsca, w którym je ulokowano; najpotężniejsze stawiano
w wysuniętych narożnikach i przy bramie. W środku są puste, podzielone na kondygnacje
drewnianymi podłogami, w których pośrodku lub z boku zostawiono otwory, aby przez nie na linie
wciągać aż na najwyższą platformę pociski, potrzebne do obrony fortecy. Schody natomiast biegły
ukryte w grubości muru. Każda kondygnacja stanowiła więc izbę obsadzoną przez zbrojną załogę.
Komin, wpuszczony w mur, umożliwiał rozpalenie ognia. Nie ma okien lecz strzelnice - wąskie
wysokie prześwity, wyraźnie poszerzające się ku wnętrzu. Na przykład w Freteval strzelnice mają 1
m wysokości i 30 cm szerokości po stronie zewnętrznej, a 1,3 m po wewnętrznej; utrudniało to
przedostanie się strzał napastnika, obrońcom zaś umożliwiało strzelanie w różnych kierunkach.
Po szczycie obronnego muru biegła aleoir - ścieżka dla patroli, chroniona od zewnątrz
blankowanym parapetem. Służyła wartownikom, a także do komunikacji między wieżami i jako
miejsce, z którego broniono fortecy. Przerwy pomiędzy zębami blankowania osłaniano niekiedy
grubą drewnianą klapą, odchyloną w osi poziomej; za tą klapą mógł kryć się kusznik, gdy nabijał
broń. Podczas wojny ścieżkę poszerzano niekiedy w kierunku zewnętrznym muru, montując rodzaj
ruchomego drewnianego ganku, wysuniętego poza parapet. Te konstrukcje o różnorodnych formach
nazwano hurdycjami. W podłodze ganku były otwory pozwalające obrońcom na rzucanie pionowo
w dół pocisków na napastników znajdujących się u stóp muru. Od końca XII wieku, zwłaszcza w
południowych regionach Francji, zaczęto drewniane hurdycje, niezbyt mocne i łatwo zapalne,
zastępować przez stałe kamienne konstrukcje, budowane łącznie z parapetem i nazwane
machikułami. Pełniły one te same funkcje co hurdycje, lecz miały nad nimi tę przewagę, że były
solidniejsze i umożliwiały miotanie pionowo pocisków, które się odbijały od skarp kurtyny.
W pierścieniu murów było zwykle kilka furt, tak wąskich, że mógł przez nie przejść tylko
pieszy człowiek, i tylko jedna wielka brama, ufortyfikowana ze szczególnym staraniem, ponieważ
na niej z reguły skupiała się siła nieprzyjacielskiego natarcia. Po obu stronach bramy wznoszono
wieże, na których czuwały straże, a dostępu broniła fosa i wysunięty przed nią barbakan. Skrzydła
bramy, zrobione z twardych desek i okute żelazem, podpierano dodatkowo w czasie natarcia
olbrzymimi belkami, aby brama mogła wytrzymać ciosy taranów. Przed bramą opuszczano bronę -
kratę z drewnianych drążków wzmocnioną żelaznymi okuciami. Bronę nakrywała ruchoma część
mostu zwodzonego, gdy był on podniesiony. W latach, o których mowa, nie była to jeszcze
skomplikowana konstrukcja, lecz po prostu kładka opuszczana pionowo za pomocą łańcuchów i
kołowrotu. Pomimo tych środków obronnych, główna brama była najsłabszym punktem fortecy i
przez nią nieprzyjaciel jeśli miał dość sił - mógł się wedrzeć do zamku.
Zamek: mury wewnętrzne
Tak się przedstawiał pierwszy pierścień obronny. Każdy godny uwagi zamek posiadał co
najmniej jeszcze dwa pierścienie, mniejsze, lecz zbudowane według tych samych zasad sztuki
fortyfikacji (fosy, palisady, kurtyny, wieże, parapety, bramy i mosty). Odległość między nimi była
znaczna, toteż zespół zamkowy stanowił małe warowne miasto.
Wróćmy do przykładu Freteval, gdzie mury są doskonale koncentryczne: średnica
pierwszego pierścienia mierzy 140 m, drugiego 70, a trzeciego 30. Ten ostatni, nazywany
“koszulą", znajduje się z reguły tuż obok donżonu, broniąc do niego dostępu.
Przestrzeń między pierwszym a drugim pierścieniem murów zajmował dziedziniec
gospodarczy, czyli baille (“szaflik"). Tu mieściła się prawdziwa osada, a w niej domy chłopów
pracujących na pańskiej rezerwie, warsztaty i mieszkania nadwornych rzemieślników (kowali,
cieśli, murarzy, krawców, stelmachów), spichlerze, stajnie, piekarnia, młyn, tłocznia, studnia,
źródło, niekiedy rybna sadzawka, pralnia i kramy kupców. Układ uliczek i zabudowy był, jak w
innych ówczesnych miasteczkach, chaotyczny, ale pod koniec panowania Filipa Augusta, gdy
zespoły zamkowe planuje się bardziej metodycznie, pojawia się tendencja do odsuwania tej
zabudowy podgrodzia pod wewnętrzne ściany kurtyn, aby usprawnić ruch. Stopniowo też to
przyzamkowe miasteczko przenosi się poza fosę, a jego mieszkańcy, podobnie zresztą jak cała
ludność pańskich włości, chroni się za mury tylko w razie poważnego zagrożenia.
Między drugim a trzecim pierścieniem obronnym znajduje się wyższy dziedziniec, również
zabudowany; tu bowiem ma swoje kwatery załoga, tu stoi pańska kaplica, pańska stajnia, psiarnie,
gołębniki i sokolarnie, składy żywności, kuchnie i cysterny.
Stojący za “koszulą" donżon, rzadko umieszczony pośrodku, zazwyczaj w głębi, na
najbardziej niedostępnym miejscu, służył za mieszkanie pana i zarazem był militarnym jądrem
fortecy; góruje nad całością, przekraczając często wysokość 25 m: w Etampes wynosi ona 27, w Gi-
sors 28, w Houdan, Dourdan i Freteval 30, w Chateaudun 31, w Tonquedec 35, w Loches 40, w
Provins 45. Bywa zbudowany na planie kwadratu (Tower w Londynie), prostokąta - (Loches),
sześciokąta (Tournoel), ośmiokąta (Gisors), lub jest czteroczęściowy (Etampes). Najczęściej jednak
ma kształt cylindryczny o średnicy od 15 do 20 m i murach grubości 3 do 4 m.
Podobnie jak wieże, donżon był podzielony na kondygnacje drewnianymi podłogami. Ze
względów bezpieczeństwa donżon miał tylko jedne drzwi wejściowe na wysokości pierwszego
piętra, czyli co najmniej 5 m ponad ziemią. Wchodziło się po drabinie, po rusztowaniu czy też po
kładce przerzuconej z przedpiersia najbliższego muru. W każdym razie było to urządzenie, które
dawało się łatwo i szybko usunąć w razie napaści. Na pierwszym piętrze znajdowała się wielka
sala, niekiedy sklepiona, stanowiąca ośrodek domowego życia. Tam pan zasiadał do stołu,
przyjmował gości i wasali, a nawet zimą sprawował sądy. Na wyższym piętrze mieściły się
sypialnie pana i jego żony; prowadzą do nich wąskie schody, wpuszczone w grubość muru. Na
trzecim piętrze były zbiorowe sypialnie pańskich synów i córek, sług i domowników. Tam także
mogli nocować goście. Szczyt donżonu podobny jest do szczytów murów obronnych, osłonięty
parapetem, z gankiem, hurdycjami lub machikułami. Wznosi się nad nim wieżyczka, z której
wartownik nieustannie przepatruje okolicę. Parter pod wielką salą jest ciemny, bez okien i bez
drzwi, tak że nikt nie mógł wejść tam z zewnątrz. Jednakże nie pełnił on funkcji więzienia czy
lochu, jak mniemali niektórzy dziewiętnastowieczni archeologowie, lecz służył za magazyn, gdzie
trzymano wino, drwa, ziarno i broń. W niektórych donżonach tę samą rolę grała podziemna
komora; niekiedy znajdowała się tam studnia i łaźnia, niekiedy zamaskowane wejście do tunelu
prowadzącego z zamku daleko na równinę, lecz taki tunel należał do rzadkości, a jeśli nawet w
którymś zamku istniał, służył raczej do przechowywania w chłodzie prowiantu dla wojska niż jako
tajemna droga ucieczki, romantycznej lub rozpaczliwej.
Donżon: dekoracje wnętrza i umeblowanie
Żeby opisać wnętrze wielkopańskiego mieszkania, wystarczy wymienić jego trzy
charakterystyczne cechy: prostota rozplanowania, skromność ozdób, niewielka liczba mebli.
Mówiliśmy już, jaki był rozkład izb we wnętrzu donżonu. Wypada dodać, że nie inaczej wyglądało
wielkopańskie mieszkanie w miejskim pałacu (książęcym lub biskupim) lub też w nie
ufortyfikowanych rezydencjach, które się rozpowszechniły w południowej Anglii już w początkach
XIII wieku: budynek stawiano na planie wydłużonego prostokąta, nie zaś kwadratu lub koła, lecz
główna sala w dalszym ciągu znajdowała się na pierwszym piętrze; z zewnętrznym otoczeniem
łączą ją kamienne schody, a z kaplicą i innymi częściami mieszkania (na tym samym lub wyższym
piętrze) liczne korytarze. Parter, sklepiony i słabo oświetlony, służył za skład lub pomieszczenie dla
straży.
Wróćmy wszakże do donżonu i jego wielkiej sali. Chociaż bardzo wysoka (7 do 12 m) i
przestronna (50 do 150 m2), jest to zawsze jedna izba. Niekiedy dzielono ją zasłonami na mniejsze
izby, ale było to urządzenie prowizoryczne, stosowane w określonych okolicznościach.
Trapezoidalne framugi okien i głębokie wnęki w ścianach mogą po odgrodzeniu stworzyć małe
pomieszczenia. Okna to wnęki, bardziej wysokie niż szerokie, sklepione pośrodku, wycięte w
grubości muru niczym strzelnice i wyposażone w kamienną ławę, na której można siedzieć
rozmawiając lub wyglądając na dwór. Okno rzadko było oszklone; na szkło, bardzo kosztowne,
pozwalały sobie tylko kościoły. W pańskiej rezydencji wstawiano w otwór okienny kratę trzcinową
czy metalową, przesłaniano go woskowanym płótnem albo nasyconym oliwą pergaminem,
rozpiętym na osobnej ramie, a dodatkowo zabezpieczano okiennicą drewnianą, częściej wewnętrzną
niż zewnętrzną, którą zresztą nie zawsze zamykano na noc, jeśli w wielkiej sali nikt nie spał. Okna
te, mimo że nieliczne i stosunkowo niewielkie, przepuszczały dostateczną ilość światła, by
rozjaśnić salę w dni letnie. Wieczorami i zimą oświetlenie to uzupełniano nie tylko ogniem na
kominku, lecz także smolnym łuczywem, łojowymi świeczkami i lampami oliwnymi zawieszonymi
u sufitu i na ścianach. Tak więc oświetlenie wnętrza było zarazem źródłem ciepła i dymu, nie mogło
wszakże zwalczyć wilgoci, tej plagi średniowiecznych mieszkań. Podobnie jak szyby, świece
woskowe były przywilejem tylko najbogatszych domów i kościołów.
Podłogi, czy to drewnianej, czy z ubitej ziemi, czy - co rzadsze z płyt kamiennych, nigdy nie
pozostawiano nagiej. W zimie zaściełano ją słomą, posiekaną na sieczkę lub splecioną w grube
maty. Wiosną i latem słomę zastępowało sitowie, gałązki lub kwiaty (lilie, mieczyki, kaczeńce). Pod
ścianami rozkładano pachnące zioła i aromatyczne rośliny, jak mięta czy werwena. Wełniane
kobierce i haftowane makaty, którymi okrywano ławy, na ogół znajdowały się tylko w sypialniach,
w wielkiej sali rozkładano na podłodze skóry zwierzęce i futra.
Sufit, stanowiący jednocześnie podłogę górnej kondygnacji, zostawiano zazwyczaj w stanie
surowym, ale w XIII wieku zaczęto go niekiedy malować, wykorzystując belki i kasetony, by
stworzyć geometryczny deseń, fryz heraldyczny czy też dekoracje z rozsianymi motywami
zwierzęcymi. Podobne motywy stosowano również na ścianach, lecz te najczęściej malowano na
jednolity kolor (ze szczególnym upodobaniem do żółtej i czerwonej ochry) albo zdobiono deseniem
linearnym, naśladującym mur z kamienia ciosanego, lub kwadratami na wzór szachownicy.
Jednakże w domach książęcych nie należały do rzadkości freski, przedstawiające sceny alegoryczne
i historyczne, zaczerpnięte z legend, Biblii lub współczesnej literatury. Wiemy, na przykład, że król
Anglii Henryk III lubił sypiać w pokoju, którego ściany ozdobione były epizodami z życia
Aleksandra Wielkiego, bohatera szczególnie w średniowieczu podziwianego. Ale był to luksus
dostępny monarsze. Wasal niższego stopnia w swoim drewnianym donżonie musiał się zadowolić
ścianą prostą i nagą, a chcąc ją przyozdobić wieszał na niej włócznię i tarczę.
Tkaniny, podobnie jak malowane ściany, najczęściej były jednobarwne, niekiedy zdobione
deseniem geometrycznym, roślinnym lub scenami figuralnymi. Nie były to jeszcze prawdziwe
makaty (na ogół sprowadzane ze wschodu), lecz hafty wyszywane na grubym płótnie, jak słynna
“tkanina królowej Matyldy", przechowywana po dziś dzień w Bayeux. Służyły do rozmaitych
celów: aby zamaskować jakieś drzwi lub okno, podzielić wielką salę na kilka “sypialni". Toteż
często używano wyrazu chambre nie jako nazwy pokoju sypialnego, lecz dla określenia zbioru tych
makat, haftów i tkanin, którymi zdobiono wnętrza, nadając im przez to indywidualne znamię, i
które zabierano ze sobą wyruszając w podróż. Był to podstawowy element dekoracji i wyposażenia
wielkopańskich mieszkań.
Meble robiono w XII wieku wyłącznie z drewna. Przesuwano je ustawicznie z miejsca na
miejsce, gdyż - z wyjątkiem łóżka - żaden z nich nie miał określonej i tylko jednej funkcji: tak więc
skrzynia, zasadniczy ówczesny mebel, mogła służyć za szafę, za stół i za ławę, przy czym w tym
ostatnim przypadku dodawano do niej niekiedy oparcie lub nawet poręcze.
Lecz skrzynia pełniła funkcję ławy tylko przygodnie, meblami przeznaczonymi specjalnie
do siedzenia były wieloosobowe ławy, nieraz podzielone na stalle, i jednoosobowe stołki bez
oparcia (sellettes). Fotel był zastrzeżony dla pana domu lub najdostojniejszego gościa. Giermkowie
i panny siadywali na snopkach słomy, niekiedy nakrytych haftowaną tkaniną, albo wprost na
podłodze, podobnie jak służące i służący. Kilka desek położonych na kozłach zastępowało stół,
ustawiany pośrodku wielkiej sali w godzinach posiłków. Stół ten był długi, wąski i wyższy niż
nasze dzisiejsze stoły. Biesiadnicy zasiadali po jednej tylko stronie, druga pozostawała wolna, aby
usługujący mieli swobodę ruchów. Prócz skrzyń, w które się wrzucało byle jak zastawę stołową, na-
czynia, odzież, srebro i mapy, bardzo mało było mebli do przechowywania rzeczy: czasem jakaś
szafa, jakiś kredens, rzadziej pomocnik z nadstawą otwartych półek, na których zamożni mogli z
dumą wystawiać cenną porcelanę lub dzieła kunsztu złotniczego. Często rolę mebli pełniły nisze w
murach, zasłonięte kawałkiem tkaniny lub okiennicą. Odzieży nie układano płasko, lecz zwijano w
rulon i przesypywano aromatycznymi ziołami. W rulon zwijano też mapy sporządzane na
pergaminie, a potem wsuwano je do płóciennych worków, które spełniały niejako funkcje kasy
ogniotrwałej i zawierały prócz map kilka skórzanych sakiewek.
Jeśli do tej listy dodamy kilka szkatułek, kilka bibelotów, kilka przedmiotów związanych z
praktykami religijnymi (relikwiarz, kropielnica), będziemy mieli mniej więcej pełny obraz sprzętów
zdobiących wielką salę donżonu. Jak widać, nie było to bogate umeblowanie, ale jeszcze skromniej
przedstawiały się sypialnie: łóżko i skrzynia w pokoju mężczyzny, łóżko i coś w rodzaju toalety w
pokoju kobiety. Nie było tam ani ław, ani foteli, siadało się na wypełnionych słomą płóciennych
workach, na podłodze albo na łóżku. Łóżko było olbrzymie, kwadratowe, niekiedy bardziej
szerokie niż długie; nie było w zwyczaju sypianie samotnie. Nawet jeśli właściciel zamku i jego
małżonka mieli osobne sypialnie, dzielili na ogół wspólne łoże. W sypialniach ich synów, córek,
sług i gości łoża również były zbiorowe. Kładziono się do nich po dwie, po cztery czy nawet po
sześć osób razem.
Łóżko możnego pana stało na wzniesieniu, głowami do ściany, nogami w kierunku
kominka. Drewniana konstrukcja tworzyła rodzaj baldachimu, z którego zwisały kotary,
odgradzające śpiących. Pościel niewiele się różniła od naszej dzisiejszej. Na siennik lub materac
kładziono puchowy piernat i okrywano go prześcieradłem. Drugie prześcieradło, podłożone pod
przykrycie, zwisało luźno, nie obtykano go po bokach. Wszystko to nakrywano kapą bawełnianą
lub puchową, pikowaną jak nasze kołdry puchowe. Wałek i poduszki, obciągnięte powłoczkami,
przypominały te, które dziś są w użyciu. Bielizna pościelowa, lniana lub jedwabna, zdobiona była
haftami, kołdra wełniana podbita futrem gronostajów lub popielic. U mniej zamożnych jedwab
zastępowano zgrzebnym płótnem, a wełnę - szerszą (serge).
W tym miękkim i przestronnym łożu (tak szerokim, że przy prześciełaniu trzeba się było
posługiwać kijkiem) sypiali ludzie zazwyczaj nago, głowę tylko osłaniając czepkiem. Przed
położeniem się rozwieszano odzież na wieszaku, utworzonym z pręta sterczącego ze ściany
pośrodku sypialni równolegle do łóżka. Ale koszulę zdejmowano dopiero później, już w łóżku, i
wsuwano ją zwiniętą pod poduszkę, aby natychmiast po przebudzeniu o świcie włożyć ją przed
wstaniem.
Na kominku w sypialni ogień nie palił się stale. Rozpalano go tylko w te wieczory, gdy
zamierzano czuwać do późna i zabawiać się w rodzinnym gronie w tym pokoju, przytulniejszym od
wielkiej sali. Tam bowiem kominek był olbrzymi, palenisko przystosowane do wielkich kłód, a sto-
jące przy nim ławy mogły pomieścić kilkanaście czy nawet dwadzieścia osób. Stożkowaty okap i
wysunięte z węgarów wsporniki tworzyły jak gdyby chatę we wnętrzu sali. Ogromnej nadstawy
komina nie ozdabiano niczym, dopiero w początkach XIV wieku przyjmie się zwyczaj umiesz-
czania na niej rodzinnych herbów. Niektóre sale, szczególnie wielkich rozmiarów, miały aż dwa (a
czasem nawet trzy) kominki, ulokowane nie przy dwóch odległych od siebie ścianach, lecz oba przy
tej samej. W Anglii, w najskromniejszych donżonach kominek nie wspierał się o ścianę, lecz
znajdował się pośrodku sali: duży płaski kamień służył za palenisko, a piramida z cegieł i drewna
tworzyła prymitywny okap.
Życie codzienne na zamku
Życie w obrębie zamku znamionowała monotonia. Twierdza ożywiała się tylko w kilku
dniach, rozproszonych pomiędzy Wielkanocą a Zaduszkami, gdy pełniła swoją funkcję ośrodka
militarnego, politycznego i ekonomicznego, a więc z okazji jarmarku lub święta, po żniwach i
winobraniu albo gdy nadchodził termin płacenia daniny, zwołania wyprawy wojennej (ost) albo
sesji sądowej. Okazje te były nieczęste, większość dni upływała smutno i bez wydarzeń. Mężczyźni
nudzili się, spędzali więc jak najwięcej czasu poza domem, na polowaniach, turniejach czy w polu.
Wyładowywali energię w nieustannych kłótniach z sąsiadami, w oczekiwaniu na daleką wyprawę,
która otworzyłaby im nowe, cudowne horyzonty. Kobiety czekały na powrót mężczyzn w
niewygodnej sali donżonu, zabijając czas haftem lub przy kądzieli.
Wobec jednostajności codziennego życia łatwo zrozumieć, że każdego gościa witano z
radością, czy był to pielgrzym, który opowieściami o swoich wędrówkach pobudzał do marzeń, czy
żongler zabawiający widzów akrobatycznymi sztuczkami, czy trubadur, który zachwycał słuchaczy
poematami o przygodach króla Artura i jego rycerzy, a tym bardziej, gdy się trafił gość dostojny,
godny noclegu w najokazalszej sypialni, przytykającej do sypialni właściciela zamku i ozdobionej
tym wszystkim, czym gospodarz szczyci się w swoim dobytku. Wiek XII znał cnotę gościnności.
Na zamku czy w chłopskiej chacie każdy gość znajdował miłe przyjęcie. Posłuchajmy opowieści
Chretiena de Troyes o tym, jak przyjęto Lancelota i dwóch jego towarzyszy w domu pewnego wa-
sala niższego stopnia:
“Wyjechawszy z lasu zobaczyli dwór rycerski. Pani domu siedząca przed wejściem wydawała się
bardzo przyjazna. Na widok przybyszów zerwała się z miejsca, wybiegła na ich spotkanie,
przywitała z radością i rzekła: «Witajcie! Chętnie was przyjmę w swoim domu. Zsiądźcie z koni,
znajdziecie u nas gościnę.» «Dziękujemy ci, o, pani. Skoro taka twoja wola, zsiądziemy z koni i
spędzimy tę noc u ciebie w gościnie.»
Zeskoczyli z siodeł, pani zaś, mając licznych domowników. kazała odprowadzić konie do
stajni. Przywołała synów i córki; wszyscy przybiegli natychmiast: rycerze, dworki, uprzejmi
panicze, prześliczne panny. Pani nakazała synom, żeby rozsiodłali wierzchowce i zajęli się nimi
troskliwie, co też chętnie zaraz uczynili. Córkom zaś poleciła, aby odebrały od gości broń, co też
niezwłocznie uczyniły, po czym każdemu z nich podały krótki kaftan do włożenia przez głowę.
Zaprowadzono ich do domu, pięknie urządzonego. Pana nie zastali, gdyż polował wraz z dwoma
synami w lasach, lecz wkrótce potem powrócił. Jak przystało dobrze wychowanym dzieciom,
wszystkie wyszły witać ojca i odebrać od niego upolowaną zwierzynę. Powiedziały mu też: «Panie
ojcze, masz w domu gości, dwóch rycerzy. «Bogu niech będą za to dzięki!» - odparł.
Podczas gdy ojciec i dwaj synowie witali się z gośćmi, reszta domowników krzątała się
żwawo. Każdy miał wyznaczoną część pracy przy przygotowaniach do posiłku; jedni zapalali
łojówki, drudzy podawali ręczniki i miski do mycia rąk, a przyniósłszy wodę nie szczędzili jej i na-
lewali hojnie. Wszyscy się obmyli, zanim siedli do stołu. Prawdziwie niczego nie brakowało w tym
domu i wszystko tam było bardzo miłe."
Dom chłopski
Dom chłopski to najczęściej nędzna chata, mniej więcej taka sama we wszystkich regionach.
Jedynie w materiale, jakim się posługiwano, występowały pewne różnice, zależne od lokalnych
warunków. Ściany były albo całe z drewna, albo z łat, tworzących jak gdyby prymitywną
konstrukcję strychulcową, i z polepy, sporządzonej z mieszaniny gliniastej ziemi i sieczki. W
środkowej i południowej Francji polepę zastępowała często zwykła ubita ziemia. Dach, z otworem
dającym ujście dymowi, kryto zwykle strzechą, rzadziej gontem lub dachówką. Otwory w ścianach
nieliczne i małe, zazwyczaj jedne tylko drzwi i jedno okno z drewnianą okiennicą zamykaną od
wewnątrz.
Mieszkanie składało się z jednej izby, z wnękami na łóżka i prymitywną kuchnią, ściany
były nagie, sufit niski, a podłogę stanowiło klepisko przysypane trocinami lub sianem. Tam
chłopska rodzina pracowała, przyjmowała gości, gotowała posiłki, jadała i sypiała. Umeblowanie
było równie liche i niewygodne jak budynek: wielka dzieża - jej rozmiary świadczą o zasobności
rodziny - jedna czy dwie ławy, kilka stołków, jedno lub kilka łóżek, na których sypiało od dwóch do
ośmiu osób. Stół, jeśli w ogóle był, składał się ze starych drzwi położonych na kozłach. Ale sprzęty
te, chociaż toporne, wyciosane z dębowych desek siekierą, były bardzo mocne i przekazywano je z
pokolenia na pokolenie.
Dom rzadko podpiwniczano, częściej do jednej z jego ścian zewnętrznych przytykała
płytka, na pół w ziemi zagłębiona piwnica, natomiast nad izbą z reguły był strych, na .który
wchodziło się po drabinie z zewnątrz. Tam rolnik przechowywał to, co miał najcenniejszego:
ziarno. Liczba i rozmiary zabudowań gospodarczych otaczających chatę bywały różne, podobnie
jak rozmiary dzieży, zależnie od zamożności właściciela. Zamożny rolnik, pierwszy w swojej wsi,
miał stodołę na zboże, słomę i siano, szopę, gdzie przechowywał pług i inne narzędzia, oborę,
owczarnię, chlew lub kilka chlewów, niekiedy także stajnię. Prosty wyrobnik nie miał nic takiego, a
skąpy zbiór siana, kilka narzędzi, kilka kur trzymał w tej samej izbie, w której jadał, sypiał i żył z
całą rodziną. Tak samo różniły się cottiers - małe ogródki za chatami. Najbiedniejsi poprzestawali
na grządce rzepy i ziół, zamożniejsi hodowali piękne warzywa, owoce, winorośl i rośliny
włókiennicze.
Chłop, tak samo jak właściciel zamku, nie spędzał wiele czasu w domu. Latem i zimą
przebywał najczęściej w polu, w ogrodzie, na rzece, w młynie, na targu czy w drodze. Chłop,
podobnie jak pan, nie był zbytnio do swojego domu przywiązany i nie starał się go upiększyć ani
urządzić wygodniej. Zresztą zdobywanie nowych gruntów pod uprawę i konieczność stosowania
systemu trójpolowego zmuszały rolnika do niemal wędrownego trybu życia. Nawet w obrębie
włości swojego seniora czynszownik często zmieniał działkę i w związku z tym miejsce
zamieszkania.
Rozdział Piąty
Pora siadać do stołu
O tym, jak się ludzie średniowiecza odżywiali, wiemy niewiele, gdyż znamy niemal
wyłącznie jadłospisy wspaniałych książęcych uczt z XIV wieku oraz malownicze przepisy
kulinarne, zawarte w licznych rozprawach i przeznaczone dla bogatych mieszczan, nie wcześniejsze
jednak niż z połowy XIII wieku. Prawie nic nam nie wiadomo o sposobach odżywiania się w latach
poprzedzających tę datę, zwłaszcza jeśli chodzi o chłopstwo. Wobec braku źródeł dotyczących
specjalnie tych zagadnień, trzeba je studiować pośrednio, wyciągając wnioski z danych o metodach
rolniczych i o wymianie handlowej. Nawet wtedy, gdy chcemy się dowiedzieć czegoś o sposobie
życia arystokracji, badania aspektów ekonomicznych systemu feudalnego okazują się bardziej
pouczające niż ściśle techniczne informacje zawarte w tekstach narracyjnych i literackich. Poematy
dworskie, tak bogate w opisy rytuałów związanych z posiłkami, skąpią szczegółów co do
podawanych dań i sposobu ich przyrządzania. Jakaś niepojęta literacka pruderia powstrzymuje
często autorów od opowiadania, czym ich bohaterowie się posilali. Wiemy tylko, że “jedli obficie i
smacznie". Oto charakterystyczny przykład:
“Służba ustawiła stół i przygotowała, co trzeba, do posiłku. Umywszy ręce trzej biesiadnicy nie
zwlekając siedli za stołem. Znudziłbym was wszakże wyliczaniem mięsiwa, które im podawano.
Lepiej więc uczynię pomijając to milczeniem. Oszczędzę słuchaczom nudy, a sobie niepotrzebnego
trudu. Nie skłamię wszakże, jeśli wam powiem, że mięsiwa było w bród, a przednich win tyle, ile
kto zapragnął."
Powściągliwość autorów jest tym bardziej godna ubolewania, że na omawiany okres
przypada przełom w sposobie odżywiania się, spowodowany postępem rolnictwa, wprowadzeniem
nowych upraw i wzrostem wydajności; rozwój hodowli umożliwia większe spożycie mięsa;
produkty zbożowe przestają być jedynym pożywieniem klas niższych; obsesyjny lęk przed głodem
słabnie, ożywia się cyrkulacja produktów, zmieniają się gusta, wysubtelniają obowiązujące przy
stole obyczaje.
Mimo luk w dokumentacji można odtworzyć niemal kompletny obraz tego, co się pojawiało
na stołach pańskich i chłopskich pod koniec XII wieku. Najmniej wiemy nie o rodzaju
spożywanych produktów, lecz o sposobie ich przyrządzania (literatura często na ten temat
fantazjuje), a zwłaszcza o ilościach spożywanych przy każdym posiłku; nie chodzi nam o dni
obżarstwa i ucztowania, lecz o rzeczywistość dni powszednich.
Pożywienie chłopów
Podstawą pożywienia chłopów, zarówno wolnych, jak niewolnych, były produkty zbożowe,
nie zawsze spożywane w postaci chleba; nie wszystkie zresztą do tego się nadają. Najczęściej
gotowano z nich polewki lub pieczono podpłomyki. Najbardziej rozpowszechnione były żyto,
jęczmień i pszenica, często siane i zbierane razem, tak by otrzymać mieszankę na ciemny, szarawy
chleb. W okolicach górskich uprawiano orkisz, a w prowincjach południowych różne odmiany
prosa. Owies używany był głównie jako składnik zupy, obok siemienia konopnego, jarzyn
ogrodowych (bób, groch, purchawki, kapusta) i owoców drzew rosnących dziko (kasztany,
żołędzie). Dopiero w końcu średniowiecza zaczęto pewne odmiany zbóż przeznaczać na paszę dla
zwierząt.
Jednakże już w XII wieku poprawa warunków bytu i względny wzrost zamożności
pozwalały chłopu żywić się nie tylko chlebem, podpłomykami i polewkami. Duży pożytek dawał
drób, dostarczając jaj (które spożywano w dużych ilościach) oraz mięsa (kurczaki, kapłony, gęsi);
umożliwiało to płacenie w naturze należnych panu świadczeń. Wyrabiano też sery, ostre lub
łagodne, przyprawiane ziołami lub nie, przeważnie nie z krowiego, lecz z owczego mleka. Ryby
kupowano solone albo wędzone (głównie śledzie) czy też łowiono - zwykle potajemnie w
najbliższej rzece lub w jeziorze. Oprócz jarzyn już wyżej wymienionych, uprawiano w skromnych
ogródkach za chatą soczewicę, fasolę, cebulę, czosnek, rzepę i pory. Nie tylko sady, lecz również
żywopłoty, łąki i lasy dostarczały mnóstwa owoców, jabłek i gruszek, a także morw, śliwek,
niespliku, jarzębin, orzechów włoskich i laskowych, borówek i przeróżnych jagód. Warto zwrócić
uwagę na pewną zabawną ciekawostkę: gdy w tekście jest mowa o owocu bez podania bliższej
nazwy, oznaczało to we Francji jabłko, lecz w Anglii - gruszkę. Wreszcie, oprócz drobiu i drobnej
zwierzyny, zdobywanej kłusowniczymi sposobami, jadano wieprzowinę. Świniobicie odbywało się
w grudniu, ale mięso solono, aby się nim żywić przez czas możliwie jak najdłuższy.
Zarówno do potraw zbożowych, jak do mięsa i ryb ówczesna kuchnia chłopska stosuje
mnóstwo przypraw i ziół aromatycznych (czosnek, gorczyca, mięta, pietruszka, macierzanka itp.).
Potrawy smażone, pieczone lub z rożna, należały do rzadkości, najczęściej występowały w postaci
pośrednie j między zupą a potrawką, mocno przyprawione, w sosach robionych z miąższu chleba,
soku zielonych winogron, cebuli i orzechów; niekiedy dodawano też ziarnko pieprzu lub odrobinę
cynamonu, kupowane na wagę złota u kupców korzennych.
Oczywiście na takie dania mógł sobie pozwolić tylko zamożny rolnik. Dla rzeszy wolnych i
niewolnych chłopów podstawowym pożywieniem był chleb i polewka, a inne wymienione wyżej
produkty stanowiły dodatek lub też pożywienie odświętne. Lud w XII wieku żył wciąż jeszcze w
lęku przed nieurodzajem zbóż. Z powodu niskiej wydajności rolnictwa i nieznajomości lepszych
sposobów przechowywania produktów nie mógł się zaopatrzyć w zapasy większe niż na jeden rok,
toteż zawsze był zdany na łaskę lub niełaskę warunków klimatycznych. Niedostatek i głód, chociaż
mniej dotkliwe niż w XI, a nawet w XIV wieku, zdarzały się wszędzie dość często. Mimo pewnych
postępów, lęk przed głodem i obsesyjna troska o żywność nie zniknęły. Świadczą o tym chłopskie
baśnie, w których zazwyczaj młynarz występuje jako zdrajca gnębiący lud głodem, rzeźnik jest
postacią urzekającą, a rozmaite wersje opowieści o rozmnożeniu chleba zajmują wiele miejsca. W
folklorze i w literaturze roi się od historyjek o kradzieży produktów żywnościowych, ., od scen
obżarstwa lub legend o przemienianiu różnych najpospolitszych substancji w cudowne jadło. Tak na
przykład w Roman de renart (Opowieści o lisie) głód jest głównym bodźcem pobudzającym lisa do
występków, a większość jego przygód zaczyna się od stwierdzenia pustek w spiżarni.
“Było to w porze, kiedy lato się kończy, a zima już nadchodzi. Lis doznał gorzkiego zawodu, kiedy
stwierdził, że zapasy w jego domu już się wyczerpały. Nie miał nic, czym by się pożywić, i ani
grosza żeby kupić prowiant, nic, czym by mógł pokrzepić siły. Z konieczności więc wyruszył w
drogę..."
Pożywienie panów
Pożywienie panów, tak samo jak chłopów, bardziej zależało od stanu majątkowego niż od
okolicy, w której mieszkali. Pan na skromnym zamku w Maine lub w Poitou żywił się nie inaczej
niż niezamożny rycerz w Kent. U jednych i drugich trzy zasadnicze posiłki codzienne podobniejsze
były do posiłków dostatniego rolnika niż do tego, co podawano na stołach ich suzerena, króla
Anglii.
Nie trzeba jednak przesadzać, jak często czynią autorzy rycerskich poematów epickich, w
opisach wspaniałości królewskich uczt w interesującym ras okresie. Tak bywało dopiero później.
Najstarsze, niepodważalne świadectwo historyczne, zawierające opis wielkiego bankietu wydanego
przez króla Francji, przekazał nam Joinville, opowiadając, jak Ludwik Święty podejmował swojego
brata Alfonsa z Poitiers w murach miasta Saumur w 1241 roku. Wprawdzie zbytkowne jadło było
już. “pierwszym z luksusów" - jak to pięknie wyraził Jacques Le Goff lecz w omawianej tu epoce
nie istniał jeszcze snobizm każący' się prze ścigać w kulinarnym wyrafinowaniu. Oczywiście,
grzechy obżarstwa i łakomstwa mnożyły się na wszystkich szczeblach arystokratycznego śro-
dowiska, które przynajmniej raz na tydzień (albo i dwa razy) oddawało się uciechom stołu, lecz
prawdziwa sztuka gastronomiczna nie grała wielkiej roli. Rozkwitnie dopiero w drugiej połowie
XIII wieku w związku ze wzrostem znaczenia bogatego mieszczaństwa, które wcześniej niż szla-
chetnie urodzeni zaczęło traktować wyszukaną kuchnię jako dowód społecznego awansu, a nawet
swoistej etyki. Możni panowie XII wieku nie komplikowali uciech stołu subtelnościami ani
motywami ideologicznymi. Z równą łatwością poprzestają na najskromniejszym posiłku, jak
objadają się, gdy los tak zdarzy. Rycerze Okrągłego Stołu na przemian to ucztowali na dworze króla
Artura, to wędrowali o pustym żołądku w poszukiwaniu przygód i wdzięcznie przyjmowali kromkę
chleba i kubek wody od gościnnego pustelnika. To są jednak literackie skrajności. Co naprawdę
jadał zacny pan i jego świta w wielkiej sali donżonu, który nie był ani zamkiem Camelot, ani chatą
anachorety?
W porównaniu z chłopskim, pożywienie panów różni się przede wszystkim tym, że
podstawą jego nie są produkty zbożowe, lecz mięso. Panowie nie żywią się więc polewkami ani
podpłomykami, jadają niewiele chleba, za to mnóstwo rozmaitego mięsa. Ponieważ do nich należy
przywilej polowania, mają pod dostatkiem zwierzyny: jelenie, sarny, daniele, dziki, zające,
przepiórki, kuropatwy, bażanty; w niektórych regionach także kormorany, głuszce, koziorożce, a
nawet niedźwiedzie. Poza tym drób specjalnie hodowany w tym celu: gęsi, kapłony, kurczęta,
gołębie, ale także pawie, łabędzie, siewki, czaple, żurawie, bąki podawane od wielkiego święta (do
kaczek odnoszono się pogardliwie). Wreszcie było mięso zwierząt rzeźnych, przede wszystkim
wieprzowe. Koniny nie jadano nigdy, a woły aż do połowy XIII wieku hodowano głównie do pracy
w polu, owce zaś na wełnę.
Nie brak też na pańskim stole ryb. Jada się je świeże, jeśli pochodzą z wód słodkich
(specjalnie ceniono łososia, węgorza, minoga i szczupaka) lub, mniej chętnie, suszone, solone i
wędzone, jeśli pochodzą z morza. Natomiast raczono się mięsem niektórych waleni (wieloryby,
morświnie), a nawet rekinów - rzadko, ze względu na ich zły smak. Z wyjątkiem ostryg
(gotowanych) spożywano niewiele mięczaków, podobnie jak i skorupiaków. Ryby i mięso - czy to
smażone, gotowane czy przerobione na pasztet - podaje się zawsze w sosie lub nadziewane farszem,
komponowanym z mnóstwa przypraw korzennych i aromatycznych, czy to uprawianych w
ogrodach (cebula, czosnek, pietruszka, koper, szczaw, trybula), czy rosnących dziko (tymianek,
mięta, majeranek, rozmaryn, grzyby) lub sprowadzanych ze Wschodu (pieprz, cynamon, kminek,
goździki). Głównymi składnikami wszystkich sosów był pieprz, mięta i wino zaprawione miodem.
“Ziele" (herbes, jak nazywano wszystkie warzywa), którego wiele odmian uprawiano w
ogrodach, nie cieszyło się powodzeniem w dni mięsne. Jadano je za to w dni postne lub jako lekkie
dietetyczne danie. Do mięsa nie podawano zazwyczaj nic prócz kilku listków sałaty (zwłaszcza
sałaty liściastej i rzeżuchy) lub gotowane owoce (gruszki, morele, śliwki). Po serach, które
niezależnie od regionu były takie same (wszędzie wyrabiano zarówno ostre, jak łagodne,
aromatyzowane lub nie), wiele miejsca w jadłospisie zajmowały desery, przeważnie słodkie ciasta
(placki, torty, pączki, pierniki) lub smakołyki z miodu, migdałów i miąższu owocowego. Najbogatsi
sprowadzali z Ziemi Świętej cukier trzcinowy i wyśmienite egzotyczne owoce: brzoskwinie,
melony, daktyle, pomarańcze, figi. Inni poprzestawali na jabłkach, gruszkach, wiśniach,
porzeczkach i malinach (poziomki nie były cenione), orzechach włoskich i laskowych. Na ogół
jednak krajowe surowe owoce jadano raczej między posiłkami, na przechadzce, w ogrodzie lub w
lesie.
Napoje i wino
Co do napojów, to różnice społeczne odzwierciedlają się raczej w ich jakości niż w rodzaju.
Szlachetnie urodzeni i pospólstwo upijają się tym samym trunkiem, a mianowicie winem,
podstawowym napojem średniowiecznej Europy Zachodniej.
Piwo było rozpowszechnione tylko w pewnych regionach: we Flandrii, Artois, Szampanii, w
południowej i środkowej Anglii; w innych, gdzie go nie produkowano, nie cieszyło się uznaniem.
W Andegawenii, Saintonge, Burgundii, a nawet w Paryżu picie piwa uważano za pokutę: Co
prawda nie nadawało się do dłuższego przechowywania i źle znosiło transport, przeznaczone więc
było do natychmiastowego spożycia na miejscu. Uchodziło za napój stosowny dla kobiet, a
mężczyźni sięgali po nie tylko wtedy, gdy brakowało wina. Warzono je nie tylko z przetworzonego
na słód jęczmienia, lecz także z pszenicy, owsa lub orkiszu. Aż do XV wieku nie było w zwyczaju
przyprawianie piwa chmielem, toteż przypominało raczej napój starożytnych Galów, zwany
cervoise, niż to piwo, które dzisiaj znamy. Były jednakże rozmaite gatunki piwa: mocne lub słabe,
słodzone miodem lub zaprawiane korzeniami albo nawet miętą.
Jabłecznik, niegodny wybredniejszego podniebienia, pozostawiano najuboższym chłopom
ze wschodniej Francji. Nieco mniej kwaśne wino z gruszek bardziej było rozpowszechnione;
rozcieńczone wodą dawano je dzieciom w wielu wioskach. Dzieci do siedmiu, ośmiu lat pijały rów-
nież mleko. Dorosły człowiek nie brał go do ust, chyba w stanie krańcowego osłabienia czy też
przytępienia umysłu. Bardziej popularny był miód pitny, podawany na zakończenie posiłków,
czysty lub zmieszany z winem. Używano go też w kuchni do zaprawiania wielu różnych potraw i
sosów. Z owoców drzew i krzewów rosnących dziko - morwa, tarnina, orzechy - wyrabiano lekko
sfermentowane wina, silnie aromatyzowane, które, przede wszystkim dla chłopów, spełniały rolę
naszych likierów. Wódki z owoców nie znano, lecz pędzono ją z ziarna zbożowego, zwłaszcza
jęczmienia. Wytwarzanego alkoholu używano raczej jako lekarstwa niż jako “środka
przyspieszającego trawienie". Wreszcie przed położeniem się do snu pijano napar z ziół (mięta,
werbena, rozmaryn, niekiedy z dodatkiem korzeni i miodu).
Ale głównym napojem, który się piło przy każdej okazji i o każdej porze dnia, było wino,
uważane za eliksir zdrowia, radość życia, dar natury, zasługujący na religijny niemal szacunek.
Toteż wszędzie uprawiano winorośl. Od roku 1000 jej uprawa rozszerza się coraz bardziej wzdłuż
biegu rzek, na przedmieściach, wokół klasztorów i zamków. Winnice rozrastały się raczej kosztem
pól uprawnych niż na nowych karczowiskach, co stwarzało niemało problemów, tym bardziej że
każdy, od najbogatszego pana do najbiedniejszego chłopa, chciał mieć chociaż piędź własnej
winnicy i wierzył, że jego wino jest najlepsze w świecie. Uprawa winorośli sięgała wówczas daleko
poza dzisiejsze swoje granice klimatyczne, aż do Fryzji i Skanii. W Anglii winnice skupiały się
głównie w Kent, Suffolk i w hrabstwie Gloucester, lecz aż po Lincoln i York nie spotykało się
katedry ani opactwa, które nie hodowałyby własnego wina na potrzeby kultu. We Francji tereny
rodzące winorośl były bardziej rozproszone. Trzy ogromne winnice to: Auxerrois-Tonnerrois,
dostarczające znaczną część wina spożywanego przez Paryż; Aunis i Saintonge, które przez port La
Rochelle eksportowało wino do Anglii; wreszcie region Beaune, którego rozkwit przypada na czas
panowania Ludwika Świętego. Były wszakże inne regiony, nie tak rozległe, lecz nie mniej sławne i
ważne dla życia gospodarczego: na północy Laonnois, Szampania, dolna część doliny Sekwany,
okolice Paryża i Beauvais. Nad Loarą okolice Nevers, Sancerre, Orleanu, Tours, a zwłaszcza
Angers. Dalej na południu okolice Issoudun, Sant-Pouręain, Clermont i Cahors. Wokół Bordeaux
uprawa winorośli rozwinęła się nieco później. Stało się to dopiero za króla Henryka III, gdy jego
kontynentalne posiadłości skurczyły się do jednego księstwa Guyenne, co przyczyniło się do
zniknięcia winnic angielskich.
Większość tych terenów specjalizowała się już wówczas w poszczególnych gatunkach win.
Na północy dominowało lekkie wino białe, w Burgundii - czerwone, ciężkie i mocne. Na stołach
arystokracji te pierwsze cieszyły się większą estymą aż do połowy XIII wieku. Później, może pod
wpływem zamożnego mieszczaństwa, gusta się zmienią i w wyższej cenie będą cięższe wina z
Beaune, wina likierowe z Langwedocji, Katalonii i z Bliskiego Wschodu. Oprócz różnic wynikłych
z warunków geograficznych wchodziły w grę różnice społeczne. Kościół, książęta i bogaci
mieszczanie dbali o jakość swoich win, chłopom zależało przede wszystkim na ilości.
Podobnie jak piwo, wino ówczesne nie nadawało się do dłuższego przechowywania.
Należało je pić w ciągu roku, najpóźniej w następnym roku po wyprodukowaniu. Metody uprawy
winorośli były już dość wysoko rozwinięte (niewiele się zmieniły aż do XIX wieku), lecz technika
wytwarzania win dość prymitywna. Stare mogło być tylko wino dojrzałe. Pito go zresztą sporo, tak
samo jak win zaprawionych ziołami, korzennych, pikantnych, z domieszką miodu,
aromatyzowanych. Można by sądzić, że czyste, naturalne wino nie miało dość wyrazistego smaku.
W każdym razie tylko kobiety, dzieci i chorzy rozcieńczali je wodą. Oto, jakich rad udziela Guivret
swemu powracającemu do zdrowia przyjacielowi Erykowi:
“Będziesz pił wino, do którego dolano wody. Mam wprawdzie siedem beczek pełnych
najzacniejszego wina, ale czyste zaszkodziłoby ci, dopóki rany całkiem się nie zagoją."
I rozważny Eryk przestrzega tych zaleceń.
Chociaż nieurodzaje i klęski głodu powtarzały się periodycznie, ludzie XII i XIII wieku byli
nie tyle niedożywieni, ile niewłaściwie odżywiani: w chłopskiej diecie było za mało składników
białkowych, a szlachetnie urodzeni jadali za tłusto i nadużywali pikantnych przypraw. Toteż
ograniczenia nakazujące powściągliwość w tej dziedzinie miały niewątpliwie znaczenie dietetyczne
(czy zdawano sobie z tego sprawę, czy też nie).
Kościół narzucał wiernym mnóstwo dni postnych. Liczba ich wzrosła jeszcze po reformie
gregoriańskiej: dwa dni w tygodniu (środa i piątek) w czasie zwykłym, trzy albo cztery w
tygodniach adwentu i wszystkie dni oprócz niedziel w okresie Wielkiego Postu; poza tym w wigilię
każdego ważniejszego święta. Do tych postów, obowiązujących wszystkich wiernych, dodać należy
posty i półposty nakazywane z różnych okazji przez poszczególnych biskupów. W sumie należało
pościć przez co najmniej trzecią część dni w roku. W praktyce jednak działo się inaczej. Tym
bardziej, że posty były nie tylko liczne, lecz obwarowane bardzo surowymi wymaganiami. W dzień
postny dozwolony był tylko jeden posiłek, wieczorem po nieszporach, i to bez wina, mięsa, słoniny,
zwierzyny, jaj, ciast i wszelkich produktów pochodzenia zwierzęcego, z wyjątkiem ryb. Każdy
pościł na miarę swoich możliwości: najbiedniejszy musiał poprzestawać na chlebie, wodzie i
jarzynach, najbogatszy korzystał z pretekstu, by się raczyć łososiem, węgorzem, szczupakiem i
serami (jedynym dopuszczalnym rodzajem nabiału), i rzadkimi owocami. Ale nakazy
wstrzemięźliwości dotyczyły nie tylko jedzenia. Należało się powstrzymać również od zabaw,
polowań i wszelkich uciech, oddawać się w skupieniu medytacji i modlitwie, oszczędności zaś
poczynione na rozrywkach i ucztach przeznaczać na jałmużnę.
Oczywiście wszystkie te ograniczenia pozostawały najczęściej teorią. Trzeba by mieć cnoty
Ludwika Świętego, żeby skrupulatnie wykonywać te przepisy Kościoła. W praktyce więc każdy
pościł na swój sposób. Starano się na ogół unikać przesady. Najmniej uprzywilejowani najbardziej
narzekali na posty i najdotkliwiej je odczuwali:
“Kto tego doświadczył, ten wie, że Wielki Post, ten niecnota, nie przynosi nic prócz smutku i
przykrości. Nienawidzą go biedacy, brzydzi się nim ubogi lud."
Tak mówi anonimowy autor osobliwego poematu z pierwszej połowy XIII wieku Bitwa
Postu z Mięsopustem. Ten satyryczny tekst opisuje z epicką weną walkę dwóch alegorycznych
postaci: Postu, który jest uosobieniem ascezy i powściągliwości, i Mięsopusta, który ucieleśnia
obfitość i rozkosze życia. Pierwszy ma armię złożoną z ryb, warzyw i owoców, w szeregach
drugiego walczy zwierzyna, drób, ciasta i wszelkie tłuste potrawy. Po homeryckich bojach i
ostatniej bitwie “srogiej, okrutnej i podstępnej" zwyciężony Post uchodzi, skazany na wieczne
wygnanie, i będzie mu wolno powracać tylko raz w roku na około sześć tygodni od Środy
Popielcowej do Wielkiej Soboty.
Maniery przy arystokratycznym stole
O zwyczajach i konwenansach związanych z posiłkiem więcej mamy wiadomości niż o
samym jadłospisie. Mimo to nie znamy ich dokładnie. Literatura wprawdzie nie skąpi w tej
dziedzinie szczegółów, lecz często operuje stereotypami, autorzy zaś bardziej się troszczą o swój
kunszt niż o realizm opisów. Przy tym zajmują się tylko arystokracją. Dokumentacja ikonograficzna
niestety nie pomaga w wypełnieniu tej luki i poznaniu obyczajów innych warstw społecznych.
Zarówno obrazy, jak opowieści przedstawiają wyłącznie świat wielkich panów, chłop pojawia się w
nim bardzo rzadko.
Nie jest to jeszcze epoka wyrafinowanej sztuki kulinarnej i nie istnieje też w ostatnich
dekadach XII i pierwszych XIII wieku ścisła etykieta przy stole. W tym zakresie, podobnie jak w
dziedzinie ubiorów, przełom dokonał się we Francji za panowania Filipa III Śmiałego (1270-1285).
Jednakże nie są to już prostackie czasy pierwszego wieku feudalnego, a dworskie poematy, które,
być może, wyprzedzają rzeczywistość, dają świadectwo wielkiej ogładzie panujących manier.
Gościa przyjmowano zawsze z zachowaniem tego samego ceremoniału. Właściciel zamku
wychodził na jego spotkanie przed swoją siedzibę, prosił, aby zsiadł z konia, polecał odebrać od
niego broń, zaopiekować się wierzchowcem; jedna z jego córek podawała przybyszowi płaszcz.
Głosem rogu zwoływano biesiadników, zapraszano gościa, żeby sobie umył ręce w umywalni, albo
też przynoszono mu do wielkiej sali wspaniałą misę z wodą i ręcznik - toaille - aby je mógł
starannie wytrzeć. Wszyscy podchodzili do stołu, nakrytego śnieżnobiałym obrusem i zastawionego
srebrnymi i złotymi naczyniami. Pan domu wskazywał gościowi miejsce po swej prawej ręce,
zachęcał, aby jadł z nim razem z jednej miski i pił z jednego kubka. Dania były liczne, obfite i
smaczne, wina wyśmienite. Uczta trwała długo, lecz głośne czytanie, pieśni i widowiska pozwalały
biesiadnikom zapomnieć o upływie czasu. W końcu wstawano od stołu z pełnym żołądkiem i
wesołym umysłem. Służba zdejmowała obrus i nakrycia, wszyscy znowu myli ręce, zanim przeszli
do innej komnaty, aby się zabawiać rozmową, lub też do ogrodu, zażyć spaceru.
Takich opisów jest wiele i tak się mało między sobą różnią, że budzą się podejrzenia, czy
autorzy starali się naprawdę odtworzyć rzeczywistość. Gdzie się tu kończy poetycka konwencja?
Gdzie się zaczyna świadectwo obserwatora?
Powitalne grzeczności nie są literackim szablonem. Społeczeństwo średniowieczne było
niezmiernie ruchliwe, a ludzie przebywający chwilowo w domu zawsze bardzo chętnie przyjmowali
podróżnych. Przy stołach bogaczy zawsze było miejsce dla licznych gości. Obrządku mycia rąk
przed i po jedzeniu także nie zmyślili autorzy. Z zasady czy z konieczności arystokracja ówczesna
dbała o czystość i zachowała te zwyczaje aż do XVI wieku. Literatura przesadza nie tyle w opisie
zachowania się ludzi, ile w obrazie ich otoczenia. Już mówiliśmy, jak naprawdę wyglądał stół w
wielkiej sali donżonu: kilka desek opartych na kozłach, sprzęt wcale nieokazały. Cała wytworność
polegała na bieli obrusa, używanego tylko od wielkiego święta. Serwetek jeszcze nie znano.
Srebrne i złote naczynia, jeśli je ktoś posiadał, paradowały na kredensie, nie na stole. Nawet
książęta zadowalali się naczyniami z cyny lub z wypalonej gliny. Nie używano widelców, łyżek
było niewiele, a jeden nóż zwykle służył dwóm osobom. Napoje i potrawy na pół płynne służba
podawała w misach opatrzonych uchwytami i - podobnie jak nożem - jedną taką miską dzielili się
dwaj biesiadnicy, pijąc z niej kolejno. Ryby, mięsiwa i inne produkty w stanie stałym podawano na
dużych kromkach chleba, tranchoirs, które nasiąkały sokiem lub sosem. Kromkę krajano nożem na
spore kęsy, które w palcach podnoszono do ust. Wino pito z czaszy, napełnianej przed posiłkiem i
służącej dwóm czy nawet kilku biesiadnikom,. albo z kubka, dla każdego osobnego, który
podczaszy na życzenie gościa napełniał z beczki. Potrawy przynoszono z kuchni, zanim goście
rozsiedli się przy stole, okryte płachtą, którą zdejmowano dopiero w ostatniej chwili. Autorzy
tekstów literackich komentując ten zwyczaj twierdzą, że chodziło nie tylko o to, by dania nie
ostygły, lecz również by zapobiec jakimś zakusom trucicielskim; wprowadzają na scenę zaufanego
sługę, którego obowiązkiem jest kosztowanie potraw, nim inni biesiadnicy wezmą je do ust; opisują
też czarodziejskie sposoby badania każdej potrawy za pomocą rogu jednorożca lub zęba węża, co
miało nieomylnie wykrywać zawartą w niej truciznę.
Brak nam informacji o przebiegu uczty i kolejności spożywanych dań. Teksty nie są w tej
kwestii zgodne. Wynika z nich, że niekiedy zaczynano od zupy, a niekiedy od ciast, serów lub
nawet owoców. Zdarzało się, że owoce, wraz z ciastami i słodyczami pozostawiano na zakończenie,
lecz nie było to wcale powszechnym zwyczajem. W niektórych przypadkach ostatnim daniem były
pasztety. Na miniaturach widzimy stoły zastawione mnóstwem różnych dań, gorących i zimnych,
płynnych i stałych, słonych i słodkich. Może kosztowano wielu z nich jednocześnie? To pewne, że z
dań mięsnych podawano najpierw dziczyznę, potem drób, a w końcu rozmaite ryby. Po jedzeniu
zazwyczaj raczono się likierami, czyli gęstym i słodkim winem - a więc odmiennym od tych, które
pito przy jedzeniu - lub też naparami z ziół, mocno zaprawionymi korzeniami.
Nie wiemy też nic pewnego o tym, jak długo trwały te posiłki; z pewnością długo, lecz
chyba nie przez pięć, sześć czy nawet osiem godzin, jak nam wmawiają rycerskie poematy epickie.
Może najtrafniej byłoby przyjąć jakąś średnią miarę, przypuśćmy półtorej godziny na obiad, dwie i
pół na wieczerzę, niewątpliwie dłuższą niż południowy posiłek. Przy wieczornym bowiem, bardziej
obfitym, zabawiali biesiadników żonglerzy, popisując się swymi sztuczkami, trubadurzy śpiewając
pieśni, a pielgrzymi opowiadając o swoich podróżach.
Rozdział szósty
W dążeniu do zewnętrznej okazałości: ubiory, barwy, godła
.
Kultura średniowieczna to kultura znaków. Słowa, gesty, zwyczaje wszystko ma prócz
zewnętrznego sens ukryty. Podobnie jak mieszkanie i pożywienie, a może nawet w większym
jeszcze stopniu, ubiór wiąże się z pozycją społeczną. Ludzie ubierają się stosownie do swego stanu
lub zamożności. Liczba różnych części garderoby, jakość tkanin, rozmaitość akcesoriów i ozdób
może świadczyć o miejscu danej osoby w łonie swojej grupy i o miejscu tej grupy w
społeczeństwie. Ubieranie się bardziej bogato lub też skromniej, niż to jest przyjęte w danym
środowisku, uchodzi albo za grzech pychy, albo za oznakę upadku. Zwłaszcza arystokracja, której
siła ekonomiczna maleje na rzecz bogacącego się mieszczaństwa, dbać musi o podkreślanie różnic i
przywilejów należnych szlachetnie urodzonym przedstawicielom najwyższej kasty.
Zależność ubioru od szczebla w hierarchii społecznej, podkreślana dodatkowo przez
używanie godeł i insygniów godności, nie wyklucza jednak regularnych zmian w sposobie
ubierania się, a nawet pojawiania się różnych mód, rozsądnych lub dziwacznych, przelotnych lub
trwałych.
Narodziny mody
W XII wieku obserwujemy zjawisko, które można by nazwać narodzinami mody. Co
prawda już wcześniej ubiór mieszkańców zachodniej Europy uległ od czasów inwazji
barbarzyńców przeobrażeniu, lecz była to raczej powolna ewolucja niż seria głębokich zmian.
Niekiedy zapalano się przelotnie do jakiegoś szczegółu stroju, lecz przypadki takie zdarzały się
tylko sporadycznie i nie powtarzały się tak często, jak w drugiej połowie XII wieku. Wraz z
rozpowszechnieniem się ideałów dworskich zbudziła się w kręgach arystokratycznych większa
dbałość o wygląd. Ogłada manier wymagała także elegancji ubioru, który nabierał coraz większego
znaczenia w życiu ekonomicznym i towarzyskim; należał do zbytkownych przedmiotów, które
sprowadzano niekiedy z odległych krajów, ofiarowywano w prezencie, a nawet używano jako
środka płatniczego. Utrwala się reguła osądzania ludzi według ich stroju; świadczy o tym literatura
dworska, poświęcająca wiele miejsca opisom ubiorów i toalet, strojąca swoich bohaterów tak
wspaniale, że aż się stają wskutek tego nierealni. Na przykład, królowa Ginewra obdarza Enidę,
córkę ubogiego wasala, “przepięknym płaszczem, uszytym z doskonałego materiału; kołnierz był z
dwóch sobolowych skórek, z zapinką ozdobioną po jednej stronie hiacyntem, po drugiej zaś
rubinem, błyszczącymi jaśniej niż diamenty. Płaszcz był podbity białymi gronostajami i nikt w
świecie nie widział nic piękniejszego ani delikatniejszego. Rąbek mienił się kolorami haftów,
błękitem, czerwienią, fioletem, bielą, zielenią, turkusem i złotem..."
Studiowany przez nas okres mieści się pomiędzy dwiema dekadami, które w dziedzinie
ubiorów przyniosły zasadnicze zmiany, czyli pomiędzy latami czterdziestymi XII i dwudziestymi
XIII wieku. W pierwszym z wymienionych dziesięcioleci zaszła w sposobie ubierania się istna re-
wolucja. Około bowiem 1140 znikły ostatnie relikty ubioru germańskiego, przyniesionego w V
wieku przez barbarzyńskich najeźdźców i zachowanego bez większych zmian w ciągu panowania
Merowingów i Karolingów. Ku wielkiemu zgorszeniu Kościoła, który dopatruje się w nowej
modzie nieprzyzwoitości i oznak zniewieścienia, mężczyźni zaczynają wzorem kobiet nosić długie
stroje. Na dobitkę przestają strzyc się krótko i golić twarze, zapuszczają brody i długie włosy, które
fryzują żelazkiem. Wszyscy, niezależnie od płci, ubierają się teraz w długie 'aż do ziemi bliaud
(rodzaj kaftana) i w płaszcze z szerokimi u dołu rękawami opadającymi aż na dłonie; obuwają się
zaś dziwacznie w trzewiki z wydłużonymi i zawiniętymi do góry spiczastymi nosami, zwanymi
pigaches; moda na nie utrzyma się aż do końca panowania Ludwika VII Szerzy się też powszechne
upodobanie do dodatków, do miękkich i jedwabistych tkanin, do żywych kolorów i do kroju
uwydatniającego kształty ciała. Myśli o wyszukanych strojach zaprzątają możnych natrętnie,
pomimo gromów rzucanych z ambon przez kaznodziejów, między innymi przez świętego Bernarda,
oburzonego tym zbytnim przywiązaniem do światowych marności i frywolnością graniczącą z
rozpustą.
Około roku 1220, a może jeszcze wcześniej, w południowych regio nach kraju dokonała się
inna doniosła zmiana: zniknął kaftan (bliaud), a na jego miejscu pojawił się surcot, rodzaj kamizeli
bez rękawów, noszonej na szacie lub na tunice (cotte). Ubiór dla wszystkich jednakowy ustępuje
bardziej zindywidualizowanemu. Powrócimy jeszcze do tej sprawy. Zmianie tej towarzyszą nowe
mody: dla kobiet - obcisłe staniki, piersi wysoko osadzone i małe, włosy zakryte; dla mężczyzn -
głowy krótko ostrzyżone, twarze bez zarostu, grzywki na czole, włosy kunsztownie ułożone w
pukle na skroniach y zwinięte w rurki na karku. Wojownicy pozbywają się nadmiaru owłosienia,
ponieważ od czasu bitwy pod Bouvines przyjęły się wielkie hełmy zamknięte przyłbicami.
W XII i XIII wieku, podobnie jak w naszych czasach, moda wiąże się raczej z chronologią
niż z geografią. Jeśli pominąć konieczności narzucane przez klimat, ludzie ubierali się mniej więcej
tak samo w Londynie jak w Paryżu, w Yorku czy w Bordeaux. Różnice regionalne, jeśli, w ogóle
istniały, dotyczyły koloru i faktury tkanin, lecz nie zasadniczego kroju ubiorów. Nie było też w
sposobie ubierania się różnic zależnych od wieku; z wyjątkiem niemowląt, okręconych w powijaki
tak szczelnie, że wystawała tylko twarz, dzieci nosiły identyczne stroje jak dorośli. Ubiór różnił się
jedynie w zależności od płci, ale i to nieznacznie. Zajmiemy się wszakże osobno męskimi i
kobiecymi ubiorami, ograniczając się zresztą do strojów arystokracji, gdyż chłopska odzież nie
nadaje się do szczegółowych studiów, nie tylko z powodu braku dokumentacji, lecz także dlatego,
że lud na sposób uproszczony i zgrzebny starał się pod tym względem naśladować szlachetnie
urodzonych.
Tkaniny i kolor
O społecznym znaczeniu odzieży świadczy liczba związanych z nią rodzajów działalności
ludzkiej oraz wielka różnorodność tkanin. W ich wytwarzaniu znaczny udział miały kobiety. To one
w środowisku chłopskim zbierały len, strzygły owce, czesały i farbowały wełnę, a w środowisku
rycerskim wypełniały nadmiar wolnego czasu przędzeniem, tkaniem i haftem.
Najbardziej rozpowszechnione były tkaniny z włókien rodzimych, wytwarzane na miejscu:
cainsil - cienkie płótno lniane na koszule i bieliznę pościelową; coutil, czyli drelich - grube płótno
konopne na podbicia i odzież roboczą; futaine, czyli barchan - tkanina o osnowie lnianej i wątku
bawełnianym (bawełnę sprowadzano z Egiptu lub z Włoch) na odzież i obicia mebli. Natomiast
sukiennictwo i produkcja innych tkanin wełnianych skupiała się w kilku ośrodkach (Flandria,
Szampania, Normandia i środkowo-wschodnia Anglia), a różnorodność gatunków była ogromna,
zaczynając od zwykłego sukna tkanego różnymi splotami (serge lub tiralaine) do wysoko cenionego
stanfortu - sukna wyrabianego w Stanford - i wspaniałego kamlotu z miękkiej wełny, zbliżonej do
wielbłądziej. Każde miasto specjalizowało się w innych tkaninach, kolorach i ornamencie. Mogły
one być jednobarwne, z połyskliwą apreturą, wzorzyste, a więc tkane w kwiaty i gałązki, w pasy lub
nakrapiane.
Równie wielką różnorodność spotykamy w tkaninach jedwabnych, sprowadzanych ze
Wschodu, z Egiptu lub z Sycylii, na które popyt wzrósł gwałtownie w Europie Zachodniej w XII
wieku. Są więc diasporowe (różnokolorowe) adamaszki, fioletowe osterliny, siglaton wyrabiany na
Cykladach, bofu z Bizancjum, baudequin z Bagdadu. Najbardziej poszukiwany był samit - gruba
luksusowa tkanina; a także paile, broszowana wzorzysta tkanina z Aleksandrii, i cendal zbliżony do
naszej tafty.
Moda na futra, tak samo jak popyt na jedwabie, łączyła się z rozwojem handlu. Najbardziej
kosztowne skóry sprowadzano z Syberii, Armenii, Norwegii i z Niemiec: kuny, bobry, sobole,
niedźwiedzie, gronostaje i popielice. Zwłaszcza cenione były dwa ostatnie gatunki futer. Na białych
gronostajach naszywano czarne kosmyki, zdobiące końce ogonów tych zwierzątek, a skórki
popielic układano na przemian, szaroniebieskawe z grzbietów i białe z brzuchów popielatych
wiewiórek. Z obu tych futer robiono kołnierze i podbicia do strojów paradnych. Mniej cenione
skóry zwierząt krajowych (wydry, borsuki, kuny, lisy, zające, króliki) wszywano w rękawy lub pod
podszewkę płaszczy. Najpospolitsze z nich, jak futerka królicze, farbowano na czerwono, aby nimi
lamować mankiety i brzegi bliaud.
Moda bowiem ma w tej dziedzinie swoje wymagania, a wyborem kolorów kierują względy
hierarchiczne: największym szacunkiem cieszy się czerwień - kolor nad kolorami - produkowana w
niezliczonych odcieniach, czy to za pomocą barwników roślinnych (marzanna), czy też
zwierzęcych (koszenila). Poza tym na ubrania używano chętnie kolorów białego i zielonego. Żółty
nie różni się od złota i nie stosuje się go na dużych powierzchniach. Niebieski dopiero za
panowania Ludwika Świętego zyskał uznanie w wytwornym świecie, przedtem uważano, że nadaje
się jedynie na skromną codzienną odzież, podobnie jak szary i brązowy.
Na ogół średniowiecze wykazuje bardziej rozwiniętą wrażliwość na barwy niż epoka
starożytna i nowoczesna. Oceniano je zależnie od stopnia ich świetlistości. Największym
powodzeniem cieszyły się te, które emanują najwięcej światła (czerwony, zielony, biały, żółty),
najmniej lubiono te, którym nie umiano, z braku wiedzy technicznej, nadać blasku. Dowodów
dostarczają studia semantyczne, wykazując, że ludność średniowiecznej Francji widziała w kolorze
niebieskim nade wszystko nijaką bladość, w szarym - coś brudnego lub zamazanego, w brązowym -
barwę bardzo ciemną, a w czarnym - matowy, niepokojący brak światła.'
Ubiór męski
Możny pan ubierając się kładł na siebie kolejno braies (rodzaj kalesonów), koszulę,
nogawice, trzewiki, kamizelę i bliaud. Jeśli zamierzał wyjść na dwór, zarzucał płaszcz, nakrywał
głowę i wzuwał buty. Jeśli czekała go walka, wkładał na zwykłe ubranie swój bojowy rynsztunek.
Braies to jedyna część garderoby używana wyłącznie przez mężczyzn. Były to kalesony z
cienkiego płótna, z prostymi nogawkami, bufiastymi lub marszczonymi, sięgającymi prawie do
kostek. Bardzo dawny zwyczaj farbowania ich na kolor czerwony zanikł w XII wieku, gdy przyjęła
się moda szycia ich z jedwabiu lub ze skóry. Z wyjątkiem skórzanych, braies były odtąd białe,
nawet jeżeli ktoś w dalszym ciągu poprzestawał na płóciennych. Przytrzymywano je w talii pasem z
materiału lub ze skóry, u pasa zaś zawieszano sakiewkę i klucze; niekiedy noszono rodzaj szelek, na
których umocowywano nogawice. Najczęściej wszakże nogawice, u góry wsunięte za kalesony,
trzymały się na okrągłych podwiązkach, służących również do podwijania nogawek. Nogawice
podobne były do pończoch i sięgały do połowy ud. Elastyczne, obciskające łydki, zrobione były z
płótna, dzianej włóczki lub nawet z jedwabiu, niekiedy zakończone stopą. Zazwyczaj noszono
ciemne (brązowe, karminowe, zielone), a tylko do bardzo uroczystego stroju w poziome,
różnokolorowe pasy.
Koszula, noszona na gołe ciało, miała krój tuniki zapiętej pod szyją, w dole rozciętej z
przodu i z tyłu, opadającej do pół łydki i nakrywającej braies i nogawice, z długimi rękawami,
przewiązanymi na przegubach rąk. Koszula bywała biała lub kremowa, chłopska ze zgrzebnego
płótna, a zakonna - z włosiennicy, aby umartwiać grzeszne ciało. Dla osób zaś ze stanu rycerskiego
szyto ją z cienkiego lnianego płótna lub z jedwabiu; najpiękniejsze ozdabiano haftem - wokół
wycięcia szyi i napięstków, w miejscach widocznych spod kaftana (bliaud) - oraz marszczeniami na
gorsie. W XIII wieku koszule z lnianego płótna, rozpowszechniającego się coraz szerzej, skraca się
i dopasowuje bardziej do kształtu ciała. Zazwyczaj zdejmowano ją kładąc się do snu, a zmieniano
raz na tydzień lub co dwa tygodnie. Zimą pomiędzy koszulą a kaftanem noszono coś w rodzaju
długiej kamizeli bez rękawów, nazywanej pelisson; była to odzież luksusowa, ciepła i wygodna,
sporządzona z futra wszytego pomiędzy dwie warstwy tkaniny. Dzięki haftom złotymi nićmi i futru
wysuwającemu się wokół szyi i przegubów rąk, kamizela ta wyglądała elegancko i wypadało
występować w niej na intymnych zebraniach towarzyskich.
Bliaud, najważniejsza część ubioru, to wełniana lub jedwabna szata wkładana przez głowę,
szeroko pod szyją wycięta, z półdługimi, bardzo szerokimi rękawami, u dołu suto sfałdowana,
rozcięta z przodu i z tyłu. Ubiór ten w talii przewiązywano pasem, tak że tworzyła się opadająca
nań bluza. Pod koniec XIII wieku, za Filipa Augusta, bliaud zaczyna ustępować miejsca szacie
wełnianej innego kroju, zwanej cotte (rodzaj tuniki), krótszej, bardziej dopasowanej, z długimi,
wąskimi rękawami. Wychodząc z domu wkładano surcot, podobnego kroju jak cotte, lecz bez
rękawów i sięgający tylko do kolan. Tę zwierzchnią część garderoby szyto z luksusowych tkanin
(paile, cendal, samit) w żywym kolorze kontrastującym z kolorem cotte.Podobnie jak bliaud,
płaszcz był noszony wyłącznie przez możnych. Fasony bywały rozmaite, lecz najczęściej była to
jakby peleryna, skrojona kloszowo, niemal z pełnego koła, półdługa, bez rękawów, zwykle z boku
rozcięta, zarzucana na prawe ramię i spięta klamrą albo zawiązana tasiemką. Płaszcz taki był uszyty
z sukna, podbity futrem, zdobny we frędzle i hafty. W podróży i w dni dżdżyste zamiast płaszcza
służyła chape, obfita peleryna bez rozcięcia, z kapturem, wkładana przez głowę jak ornat,
sporządzona z nieodtłuszczonej wełny.
Obuwie, pomimo wielkiej różnorodności, można z grubsza podzielić na dwie kategorie:
pantofle i trzewiki wysokie. Pierwsze, zrobione z tkaniny lub skóry, niewiele się różniły od
naszych, a noszono je tylko w domu lub też wzuwano na nie buty. Drugie, z grubej hiszpańskiej
skóry, przypominają nasze buty narciarskie; ich cholewka obciskała nogę w kostce i zapinała się na
mnóstwo sprzączek lub też wiązano ją sznurowadłami. Rycerze jednak woleli nosić buty z
cholewkami (heusses), nieprzemakalne, z miękkiej skóry, czerwonej lub czarnej. Mężczyźni przy-
wiązywali wielką wagę do wytworności obuwia. W tej właśnie dziedzinie można zaobserwować
najwięcej dziwactw i kaprysów mody. Na ogół za piękne uchodziły stopy małe. Noszono więc
obuwie dopasowane, bez obcasów, niezwykle bogato zdobione (hafty, żywe kolory, desenie ukła-
dane ze skór różnobarwnych) i z mnóstwem dodatków, takich jak kordonki, guziki, patki, wiązadła.
Nie mniej różnorodne były nakrycia głowy. Na pierwszym miejscu wypada wymienić małą
czapeczkę z włóczki lub płótna, używaną po domu, przypominającą czepek pływacki i nazywaną
cale. Zimą wkładano na nią grubą czapkę kształtu stożka z zawiniętym czubkiem lub kwadratową z
nausznikami. Latem używano czapki bawełnianej, podobnej do beretu, lub kapelusza filcowego z
szerokim opuszczonym rondem. Od święta opasywano głowę szeroką wstążką z kosztownej
materii, ozdobioną złotymi galonami, perłami, kwiatami albo pawimi piórami. Powszechnie
przyjęte uzupełnienie stroju stanowiły rękawice. Rycerze używali rękawic włóczkowych,
skórkowych albo futrzanych. Obciskały one dłoń, lecz powyżej nadgarstka rozszerzały się i
okrywały znaczną część przedramienia. Często ofiarowywano je w podarunku i nadawano im
wartość symbolu: wręczając panu swoją rękawicę rycerz składał mu hołd, natomiast rzucając ją
komuś pod nogi wyzywał go do walki. Podobnie dziś zwyczaj każe zdejmować rękawiczki przy
wejściu do kościoła i przed podaniem komuś ręki. Myśliwi używali skórzanych mitenek,
rzemieślnicy rękawic z grubego płótna, chłopi rękawic z jednym palcem, sporządzonych z grubej
skóry chroniącej od ukłuć przy wyrywaniu kolczastych krzaków.
Ubiór kobiecy
Prawie wszystkie części garderoby składające się na ubiór kobiecy niczym się nie różniły w
swej istocie i kroju od męskich. Można wszakże zauważyć większą rozmaitość tkanin i kolorów
oraz mnogość dodatków i ozdób.
Kobiety nie nosiły braies, za to niekiedy spowijały tors muślinowym welonem, pełniącym
funkcje stanika. Na to wkładały fałdzistą koszulę sięgającą do kostek; koszula, czy to płócienna,
czy jedwabna, była z reguły biała i tak samo jak męska ozdobiona haftem wokół szyi i nadgarstków
oraz wzdłuż zapięcia, to znaczy w miejscach widocznych spod sukni lub kaftana (bliaud). Jeśli po
ukończeniu toalety dama pozostaje w swojej komnacie, narzuca coś w rodzaju peniuaru czy
naszego szlafroka, obszerniejszego niż koszula, lecz uszytego z tego samego materiału, a na-
zywanego chainse. Zimą na ten intymny strój kładła pelisson, kamizelę-narzutkę z gronostajów,
podobną do męskiej, ale dłuższą i bogaciej ozdobioną.
Na koszuli noszono suknię-kaftan, przy czym wypada rozróżnić dwie odmiany: zwykłą,
prostą tunikę opadającą do połowy łydek, i bardziej wymyślną, która pojawiła się około roku 1180 i
była złożona z mocno obcisłego stanika, szerokiej szarfy uwydatniającej talię i długiej spódnicy
rozciętej po bokach. Ten ubiór wysmuklał sylwetkę, obciskając tors, brzuch i biodra. W obu
odmianach wycięcie było szerokie i krągłe, a długie rękawy rozszerzały się poniżej łokcia. Ale w
dziedzinie rękawów moda wydaje się szczególnie zmienna w latach 1185-1190. Końce rękawów
przybierają formę jak gdyby olbrzymiego lejka, niemal zamiatającego ziemię. W początkach XIII
wieku obserwujemy przesadę w odwrotnym kierunku: rękawy tak ciasno przylegają do
przedramion, że trzeba je sznurować albo też nawet zaszywać po włożeniu. Najpiękniejsze bliauds
szyto z paile albo samitu, ze stanikiem z przodu marszczonym, z dołem spódnicy sfałdowanym,
lamowanym złotymi galonami i haftami, z których najcenniejsze sprowadzano z Anglii lub z Cypru.
Niekiedy zamiast bliaud noszono suknię z cendalu czy kamlotu, nie tak ściśle do ciała dopasowaną i
opatrzoną trenem (co Kościół ganił jako modę bezwstydną); krój takiej sukni, mniej ujednolicony,
pozwalał na uwydatnienie indywidualnych cech figury. Podobnie jak cotte w stroju męskim, suknia
w połączeniu z surcot z wolna wypiera dawniejszy bliaud i ostatecznie zwycięża w latach
panowania Ludwika Świętego. W każdym razie dama, czy jest ubrana w bliaud, czy w suknię, jeśli
chce wyglądać elegancko, musi okręcać się niezmiernie długim paskiem (z plecionych rzemyków, z
jedwabnego czy też lnianego sznura), i to według ściśle ustalonych, kunsztownych reguł: paskiem
otacza się talię, zawiązuje go z tyłu na plecach, potem zaś opasuje się biodra, zasupłując pasek z
przodu i puszczając luźno w dół dwa końce równej długości aż do ziemi.
Kobiece chausses (pończochy bez stopek) różnią się od męskich tylko tym, że są umocowane
zawsze podwiązkami, skoro niewiasta nie nosi braies (długich majtek). Trzewiki mają fasony
bardzo rozmaite; z cholewką lub bez niej, zamknięte lub otwarte, z języczkiem lub bez, a sporządza
się je ze skóry, z filcu lub z sukna i niekiedy wyścieła futrem. Moda faworyzuje stopę jak
najmniejszą, obcasy nieco podwyższone i chód kołyszący się, starannie wyćwiczony.
Płaszcz kobiecy ma formę kloszowej peleryny, zapinanej nie tak jak męski na prawym
ramieniu, lecz z przodu na rozmaite agrafy i zapinki, do których wytworności przywiązuje się
wielką wagę. O wartości bowiem płaszcza rozstrzyga panne (futro, którym jest on podbity) oraz
właśnie attaches, czyli zapinki. W ubraniach z miękkich tkanin stosuje się również szpilki, podobne
do naszych, lecz znacznie większe, albo guziki, które weszły w szersze użycie pod koniec XII
wieku w postaci złączonych par przesuwanych przez dwie dziurki. Guziki bywają kuliste lub
płaskie, a robi się je ze skóry, z tkaniny, z kości, z rogu, z kości słoniowej lub z metalu.
Zwyczaj każe wszystkim niewiastom zapuszczać włosy jak najdłuższe, lecz uczesanie
zmieniało się w zależności od wieku. Dziewczęta i młode kobiety rozdzielały włosy pośrodku i
splatały w dwa warkocze, które spadały im na piersi; jeśli wierzyć dokumentom ikonograficznym,
warkocze te często sięgały do kolan. Można je było też przedłużać przyczepiając na końcach
wisiorki. Panie, którym natura poskąpiła włosów, sztukowały je zręcznie treskami. Po roku 1200
zanika moda na wspaniałe warkocze, a pojawiają się włosy krótsze, sczesane do tyłu, podtrzy-
mywane opaską na czole i spływające swobodnie na kark i plecy. Wychodząc z domu lub wchodząc
do kościoła niewiasty nakrywały głowy woalem z lnianego lub jedwabnego muślinu. Starsze panie
zwijały włosy w duży kok (w razie potrzeby wypychając go sztucznie do pożądanych rozmiarów) i
spowijały go tak zwanym couvre-chef - podwójnie złożoną chustą, zawiązaną pod brodą i
przytrzymywaną opaską na czole. Wdowy i zakonnice nosiły guimpe, duży kwef z lekkiej tkaniny,
zasłaniający całkowicie włosy, skronie, szyję, a nawet górną część torsu.
Herby
Ubiór nie był jedynym środkiem uzewnętrznienia osobowości i określenia miejsca
zajmowanego w społeczeństwie. Temu celowi służyły liczne akcesoria, emblematy i insygnia, a
wśród nich szczególnie na uwagę zasługują tarcze herbowe, które pojawiły się w XII wieku i które
są dla historyka jednym z najwierniejszych zwierciadeł średniowiecznej mentalności.
Wszyscy wiedzą, czym były herby: barwnymi emblematami, związanymi z określoną
osobą, rodziną lub społecznością, podległymi w swej kompozycji ścisłym regułom i na ogół
przedstawianymi na tarczy. Mniej wszakże rozpowszechniona jest wiedza, że herby nigdy nie były
wyłącznym przywilejem szlachty, że całkowicie różniły się od godeł używanych w starożytności, że
nie miały, można by rzec, nic wspólnego z tajemniczym światem symboli i że ich pojawienie się
wcale nie wiąże się z wyprawami krzyżowymi. Pierwszym posiadaczem tarczy herbowej - sześć
złotych lwów na lazurowym polu - był Gotfryd Plantagenet, późniejszy hrabia Andegawenii, a
otrzymał ją rzekomo, według kwestionowanej dzisiaj tradycji, w roku 1127 z rąk teścia, króla
Anglii Henryka I z okazji swego ślubu z królewną Matyldą, wdową po cesarzu Henryku V.
Niezależnie od tego, czy ta informacja jest ścisła, czy nie, stwierdzić można, że w drugiej ćwierci
wieku XII herby pojawiły się w różnych regionach Europy Zachodniej, w Andegawenii, Normandii,
Pikardii, Ile-de-France, w południowej Anglii i w dolinie Renu. Po roku 1150 zwyczaj używania
herbów rozszerzył się nie tylko w sensie geograficznym, lecz również społecznym. Początkowo
służyły tylko przywódcom wojennym, później zaczęli je przyjmować wasale wodzów i wasale
wasalów, tak że w początkach XIII wieku posiadała je zarówno średnia, jak i drobna szlachta.
Zwyczaj rozpowszechnił się i wkrótce już prawo do herbu nie było zastrzeżone tylko dla
wojowników.
Przybierają więc takie godła kobiety (przed 1156 r.), miasta (od 1190 r.), duchowni (około
1200 r.), mieszczanie (ok. 1225 r.), a nawet chłopi (po 1234 r.). Sytuacja ta trwała do XV wieku.
Nigdy bowiem w średniowieczu posiadanie herbu nie było ograniczone do jednej, określonej
kategorii społecznej.
Nie pochodził też ten zwyczaj ze Wschodu ani też nie wiązał się ze szczególnym
wtajemniczeniem, lecz był wynikiem ewolucji rynsztunku wojennego, a zwłaszcza przyjęcia przez
rycerzy zamkniętych przyłbicą hełmów. W początkach XII wieku odziani w zbroję wojownicy stali
się nierozpoznawalni, zaczęli więc nosić malowane na dużej płaskiej powierzchni tarcz znaki
rozpoznawcze, zrazu nie stałe, zmieniane zależnie od fantazji, z czasem coraz częściej
utrzymywane w ustalonej formie. Dopiero z chwilą, gdy dana osoba posługuje się stale tym samym
znakiem, można go nazwać jej herbem. Forma pochodziła z różnych źródeł: kolor i podział na pola
zaczerpnięto z chorągwi, repertuar figur (zwierzęta, rośliny, przedmioty) oraz charakter dziedziczny
- z pieczęci; wreszcie kształt trójkątny oraz ogólny układ - z tarczy. Herby nie zrodziły się więc
spontanicznie, lecz powstawały z połączenia w pewien system różnych wcześniej już istniejących
elementów. Nie dokonało się to nagle i za jednym zamachem, lecz w drodze stopniowego rozwoju.
Na przykład, zasada dziedziczności kształtowała się bardzo powoli. Jeszcze za panowania Ludwika
Świętego liczne były przypadki, że synowie używali zupełnie innej tarczy herbowej niż ich
ojcowie. Podobnie też reguły kompozycji utrwaliły się na dobre dopiero w połowie XIII wieku. Jed-
nej wszakże zasady przestrzegano od początku (prawdopodobnie przejęto ją z chorągwi), tej samej,
która obowiązywała w emalierstwie i zakazywała zestawiania obok siebie pewnych metali i
kolorów. Metale te to złoto (żółty) i srebro (biały), a barwy to czarna (sable), czerwona (gueules),
błękitna (l'azur), zielona (sinople), a później także brunatnofioletowa (pourpre). Reguła nie pozwala
więc umieszczać złota obok srebra, czerwieni obok błękitu, czerni obok zieleni itd. Terminologia
heraldyczna rozwinęła się stopniowo na gruncie języka ogólnego. Jeszcze w XII i XIII wieku
nazywano zieleń po prostu zielenią, zanim się przyjął klasyczny w heraldyce termin sinople.
Ale te aspekty techniczne nie są w herbach najważniejsze. Dla historyka najbardziej
interesujące jest dociekanie motywów, którymi kierował się dany osobnik lub dany ród wybierając
sobie takie, a nie inne godło. Mogły to być względy polityczne: przyjmowano niekiedy figury
heraldyczne używane przez seniora lub przywódcę stronnictwa, do którego się należało. Liczne
tego przykłady widzimy we Flandrii, gdzie rodziny flamandzkie umieszczały w swoich herbach
lwy, na wzór herbów poszczególnych hrabstw. Niekiedy figury herbowe nawiązują do jakiejś
paranteli lub do wydarzenia historycznego, pochodzenia geograficznego czy też zawodu. Murarz
malował więc na swej tarczy kielnię, rzeźnik wołu, rybak - rybę, a rycerz, który uczestniczył w
krucjacie, zachowywał w herbie krzyż, inny zaś pragnął upamiętnić miasto, z którego pochodził,
umieszczając na swojej tarczy przedmiot kojarzący się z tym miejscem rodzinnym. Bardzo często
herby zawierały aluzje do patronimicum, imienia chrzestnego lub przydomka. Tak więc Jehan
Lecocq miał w herbie koguta, a Wilhelm Legoupil - lisa. Od połowy XII wieku znakomity ród
Lucy, posiadający włości zarówno w Anglii, jak na kontynencie, przybrał jako swe godło
szczupaka, ponieważ w starej francuszczyźnie ryba ta nazywała się lus. Figury w herbie mogły też
być po prostu kwestią gustu, a niekiedy przywiązywano do nich jakieś mniej lub bardziej
symboliczne znaczenie. Lecz symbolika heraldyczna, jeśli w ogóle wchodzi w grę, jest zawsze
zupełnie prosta: lew oznacza siłę, baranek niewinność, dzik - odwagę, krzyż - chrześcijanina itp.
Repertuar figur, początkowo ograniczony do kilku zwierząt (lew, orzeł, niedźwiedź, jeleń,
dzik, wilk, kruk) i kilku podziałów geometrycznych, różnicuje się, w miarę jak zwyczaj używania
herbów rozszerza się na drobną szlachtę i ludzi nie trudniących się wojennym rzemiosłem, a
jednocześnie znaki herbowe zaczyna się umieszczać nie tylko na rynsztunku wojennym (tarcze,
hełmy, pancerze, czapraki końskie), lecz także na rozmaitych sprzętach, meblach, odzieży i
przedmiotach codziennego użytku, na pieczęciach, monetach, odważnikach, rękopisach, witrażach,
nagrobkach, kaflach, szatach, rękawicach, płaszczach, narzędziach i rozmaitych przyborach.
Inwazja ta nie ominęła też literatury. Od początku XIII wieku bohaterowie eposów chlubią się
tarczami herbowymi skopiowanymi z rzeczywistych. Autorzy przypisują królowi Arturowi “trzy
pasy czerwone na srebrnym polu", jego krewniak Bohort ma tarczę podobną, lecz z polem
gronostajowym (naśladującym szczerby na tarczy), a szlachetny Galahad, pierwszy poszukiwacz
Graala, “na srebrnym polu czerwony krzyż" - godło chrześcijańskich rycerzy wyruszających do
Ziemi Świętej.
Rozdział siódmy
Czas wojny, czas pokoju
Racją bytu rycerza jest walka. Oczywiście z chwilą pasowania stawał się żołnierzem Boga,
co go zobowiązywało do poskramiania wojowniczych zapałów i podporządkowania ich nakazom
religii. Ale ten zapał, namiętne upodobanie do wojaczki tkwiło w jego sercu. Podsycała je zresztą
literatura, gdy wysławiała i opisywała heroiczne boje, wspaniałych rycerzy w lśniących zbrojach,
niezliczone wyczyny ich męstwa i w końcu chwalebną śmierć albo najświetniejsze zwycięstwa.
Była to literatura wojownicza, mówiąca o sprawiedliwej wojnie i wspaniałomyślnym pokoju,
opiewająca szlachetną odwagę tych, którzy walczą c słuszną sprawę swojego seniora, bronią
duchowieństwa i dóbr Kościoła, spieszą na ratunek wszystkim słabym i nieszczęśliwym
potrzebującym pomocy.
Rzeczywistość wszakże wyglądała zupełnie inaczej. Niewielu spotykało się w niej mężnych
Gawenów czy Lancelotów bez skazy. Nie było kolczug, których żadne ostrze nie mogło przebić,
hełmów wysadzanych drogimi kamieniami ani zaczarowanych mieczy zapewniających niezawodne
zwycięstwo swoim właścicielom. Wojny nie były chwalebne, lecz prowadzono je dla interesu, a
pokój był nie wspaniałomyślny, lecz upokarzający i często zrywany. Rzadko staczano wielkie bitwy
i nie by?y one zbyt mordercze, śmierć nie miała aureoli wzniosłości. Raz jeszcze blask marzeń
okazuje się bardzo daleki od pospolitej szarzyzny codziennego życia.
Wojny prywatne i pokój boży
W połowie XIII wieku każdemu jeszcze przysługiwało prawo do prowadzenia prywatnej
wojny. Człowiek miał poza wojną jeden tylko sposób, żeby dochodzić swoich praw, a mianowicie
mógł się odwołać do sądu swego seniora. Przysługiwał mu niejako wybór między drogą faktów
dokonanych a drogą prawa. Pojęcie prywatnej wojny, odziedziczone po starożytnej faida
(germańskim prawie zemsty), w praktyce zanikało w latach panowania Karola Wielkiego, lecz w X
wieku, wraz z upadkiem władzy centralnej, pojawiło się znowu i przetrwało aż do początku XIII
wieku jako jedna z podstawowych cech społeczeństwa feudalnego. Wojna prywatna rozgrywała się
według własnych reguł, wymagających formalnego wypowiedzenia, a toczono ją aż do zawarcia
rozejmu lub paktu pokojowego. Rozciągała się na wszystkich krewnych walczących stron, za-
zwyczaj aż do stopnia, w którym dozwolone są związki małżeńskie bez dyspensy. W praktyce
jednak nie każdy mógł na własną rękę wszczynać wojnę, gdyż na to trzeba pewnej siły, zarówno
finansowej, jak politycznej. Toteż wojowali głównie posiadacze włości lennych, i to wielkich,
walcząc w obronie własnych interesów, rzadziej - interesów swoich . wasali.
Z wyjątkiem wypraw krzyżowych, o których będziemy szerzej mówili na następnych
stronicach, nie było wojen między narodami. Były tylko walki między seniorem a jego wasalem,
rywalizacje dwóch lenn lub dwóch rodów. Na przykład nieustanne spory króla Francji z królem
Anglii nie były konfliktem między ich krajami, lecz prywatną wojną między potężnym wasalem a
jego suzerenem, przy czym każdy z nich używał wojny jako uznanego prawem środka, by wymusić
poszanowanie dla swoich słusznych - jak sądził - roszczeń. Gdy w 1214 roku Filip August wyruszał
do północnych krain Francji na chlubną kampanię wojenną, która miała się zakończyć bitwą pod
Bouvines, nie tyle zamierzał stawiać czoło koalicji międzynarodowej (chociaż na jej czele stał
cesarz i król Niemiec, Otton brunszwicki), ile chciał ukarać niewiernego wasala i spustoszyć włości
człowieka nie dopełniającego swych feudalnych zobowiązań, Ferdynanda, hrabiego Flandrii.
Oczywiście, nie był to jedyny aspekt wojny; będąc legalnym środkiem utwierdzenia
własnych praw, wojna była również (należałoby może napisać: przede wszystkim) skutecznym
sposobem powiększenia swoich posiadłości i swojej potęgi. W XII wieku wojny zawsze zmierzały
do zdobyczy. Ze strony możnych panów, którzy wojny prowadzili, nie był to przejaw pospolitej
chciwości, lecz konieczność: potrzebowali zdobyczy, żeby opłacić najemników, ufortyfikować
zamki, wynagrodzić wasali, którzy przyczynili się do zwycięstwa, i zapewnić sobie ich wierną
pomoc w następnych wojennych okazjach. Było to tym bardziej ważne, że według wszelkiego
prawdopodobieństwa następna okazja będzie miała charakter wojny obronnej, gdyż zwycięstwo
odniesione przez jedną z walczących stron wywoływało z reguły odwetową reakcję pokonanego
przeciwnika. Rycerze walczący u boku swego pana traktowali zdobycze jako należne
odszkodowanie za udział w wojnie, gdyż, jak zobaczymy, zbrojna pomoc, do której zobowiązywały
ich instytucje feudalne, kosztowała nie tylko dużo czasu, lecz również dużo pieniędzy, każdy
bowiem musiał ekwipować się własnym sumptem. Wszystkim też - arystokratom czy ludowi,
wasalom czy wojownikom - nieobca była chęć zysku i łupów, a zapewne ta chęć stanowiła główny
bodziec do walki, skoro był im obojętny przedmiot walki podjętej w imię spraw nie mających wiele
wspólnego z ich osobistymi interesami.
Tak więc wojna miała na celu pokonanie, zabicie lub wzięcie do niewoli przeciwnika,
ograbienie go i ściągnięcie z niego okupu. Rzadko podejmowano działania na większą skalę,
wielkie rozstrzygające bitwy nieczęsto się zdarzały, wojna polegała głównie na wypadach,
zasadzkach, oblężeniach, grabieżach i podpalaniach. Wlokła się długo, przerywana nietrwałymi
rozejmami, wybuchała na nowo co roku, tocząc się od końca marca do początku listopada i
właściwie nigdy niczego nie załatwiała.
Toteż ludzie, którzy chcieli osiągnąć jakiś określony cel polityczny lub prawny, chętniej niż
do wojny uciekali się do negocjacji. Przybierały one różne formy: spotkania dwóch przeciwników
na granicy lub na neutralnym terenie czy w czasie pielgrzymki; wymiana posłów, osobistości
duchownych lub świeckich wysokiej rangi, korzystających z przywileju nietykalności, otoczonych
liczną świtą, wyposażonych w listy uwierzytelniające i wiozących ze sobą podarki, wręczane z
reguły bardzo uroczyście; mniej oficjalni wysłannicy, najczęściej duchowni, wyposażeni w
pełnomocnictwa do rokowań; niekiedy odwoływano się do arbitrażu lub do pośrednictwa czy to
jakiejś cieszącej się autorytetem osobistości (jak papież, reprezentowany przez któregoś ze swoich
legatów), czy to możnego pana skoligaconego z obu spierającymi się stronami, jak na przykład
hrabia Flandrii Filip alzacki, który w ciągu całego swego “panowania" (1168-1191) pragnął być
“wielkim mediatorem Zachodu", czy wreszcie zespołu arbitrów wyznaczonych w drodze
porozumienia. Często zawierano traktaty i starano się je zagwarantować różnymi sposobami: przez
zaprzysiężenie na Biblię lub na relikwie, przez mianowanie zakładników, to znaczy wasali, którzy
mieli być uwięzieni w razie, gdyby ich senior nie dotrzymał zobowiązań przyjętych w traktacie;
wreszcie przez groźbę sankcji religijnych (ekskomunika) lub prawnych (unieważnienie związku
feudalnego i odebranie lenna). Mimo to traktaty bywały niezbyt skuteczne.
Prywatne wojny, czy to między skromnymi wasalami, czy to między wielkimi feudałami,
wlokły się bez końca, niszcząc kraj i wyradzając się niekiedy w bandycki proceder. Kościół
pierwszy wystąpił do walki z tą plagą. Prócz wezwań na krucjatę i stworzenia stanu rycerskiego -
dwóch instytucji, “które miały skierować wojownicze zapały na służbę Bożą" - Kościół w XI wieku
podejmował rozmaite kroki zmierzające do złagodzenia okrutnych konsekwencji tych wojen. W
połowie XII wieku można już te środki sprowadzić do dwóch podstawowych zasad: pokój Boży i
rozejm Boży. Pokój Boży miał chronić ludzi nie uczestniczących w walce (duchownych, kobiety,
dzieci, rolników, pielgrzymów i kupców) oraz pewne dobra użyteczności publicznej (kościoły,
młyny, płody rolne, inwentarz żywy gospodarstw rolnych), obejmując je pokojem Bożym, aby nie
było wolno ich niszczyć i napastować. Rozejm Boży zakazywał działań wojennych w pewnych
okresach roku (adwent, Wielki Post, Wielkanoc) lub w określone dni tygodnia (od piątku
wieczorem do poniedziałku rano), które powinny być poświęcone bardziej intensywnemu życiu
religijnemu. Pogwałcenie pokoju lub rozejmu Bożego uważano za wyjątkowo ciężkie przestępstwo,
karane ekskomuniką i osądzane przez “sąd pokoju", składający się z możnych panów i dostojników
Kościoła. Sankcje stosowane przez ten sąd były zawsze niezwykle surowe.
Zasady te, początkowo szanowane i skuteczne, stopniowo traciły znaczenie, gdyż Kościół w
początkach XIII wieku nadmiernie rozszerzył zwłaszcza rozejm Boży, próbując objąć nim
wszystkie dni od środy wieczór do poniedziałku rano każdego tygodnia. Przy tej okazji warto
odnotować znamienny fakt: bitwa pod Bouvines (27 lipca 1214 r.), w której starły się siły
najpotężniejszych książąt Europy Zachodniej, rozegrała się w niedzielę.
Jednakże władze świeckie, a w szczególności władcy przejęli od Kościoła misję
ograniczania wojen prywatnych. Pierwszy Filip August zakazał prowadzenia takich wojen
pospólstwu. Poza tym ustanowił różne zmierzające do tego celu prawa, naśladowane później w
różnych formach w sąsiednich królestwach: słynna “kwarantanna królewska", która zabraniała
napadać na krewnych przeciwnika w ciągu czterdziestu dni po wypowiedzeniu wojny (miało to
zapobiegać częstym wówczas napadom zaskakującym ludzi nie przygotowanych); królewski list
żelazny, zapewniający nietykalność danej osobie, grupie lub instytucji, otoczonych specjalną opieką
monarchy; kto by tego przywileju nie uszanował, winien był przestępstwa napaści na samego króla;
wreszcie “królewska rękojmia", poręczająca pakt o nieagresji zawarty przez możnego pana z okreś-
lona społecznością.
Około lat 1220-1230 wojny stały się więc mniej częste. Do ograniczeń wynikających z pór
roku (nie toczy się walki w zimie), warunków atmosferycznych (przerywa się bitwę, jeśli pada
deszcz), pory dnia (nie ma zwyczaju bić się w ciemnościach nocnych) i dawnych kościelnych
zakazów (pokój i rozejm Boży) przybyły teraz restrykcje nałożone przez coraz silniejszą władzę
suwerena. Odtąd głównym polem działania staje się dla rycerzy już nie plac boju, lecz szranki
turniejów.
Feudalna służba wojskowa
W drugiej połowie XII wieku obserwujemy pewną dekadencję instytucji wojskowych.
Bardzo surowym zasadom feudalnym przeciwstawiają się praktyki o wiele bardziej elastyczne,
dające sile pieniądza z każdym dniem większą przewagę nad zobowiązaniami wasalnymi.
Wasal w zamian za otrzymaną w lenno ziemię był wobec swego pana między innymi
powinnościami zobowiązany do służby wojskowej. Może ona przybierać trojaką formę: wyprawy
wojennej (ost), krótkiego wypadu konnego (chevauchee) i stróży (garde). Pierwszej z
wymienionych form służby mógł od swoich wasali żądać tylko pan postawiony na szczycie
piramidy feudalnej, a więc król, książę lub hrabia. Chodziło tu bowiem o wyprawę ofensywną,
daleką, na którą można powołać wasala nie częściej niż raz do roku i na czas nie dłuższy niż
czterdzieści dni; każdy wasal musi stawić się z określoną liczbą swoich wasali (proporcjonalną do
wielkości posiadanego lenna) i wyekwipować się własnym sumptem (oręż, prowiant, konie). Po
upływie czterdziestu dni senior może służbę na wyprawie wojennej przedłużyć, lecz wówczas
przejmuje na siebie koszta uzbrojenia i zaprowiantowania, a na dodatek wypłaca odszkodowanie
tym, którzy się zgodzą służyć dłużej. Druga forma - krótki wypad konny - stawiała mniejsze
wymagania zarówno w czasie (na ogół trwała tydzień), jak i w przestrzeni (odległość dająca się
pokonać w ciągu jednego dnia marszu). Takiej służby żądano najczęściej, gdyż potrzebna była pod-
czas wojen z sąsiadami, polegających na szybkich wypadach do włości przeciwnika i próbach
zdobycia jego zamku. Panu wolno wzywać wasala na krótki wypad, ilekroć mu się spodoba.
Wreszcie trzecia forma służby, stróża, dostarczała dowódców załogi w zamku seniora; ta służba, z
natury defensywna, przypadała wasalom podeszłego wieku, inwalidom lub mężczyznom chwilowo
niezdolnym do uczestnictwa w wojnie.
Wszystkie te formy służby dotyczą jedynie ludzi, którym nadano dobra ziemskie. Trudniej
jest ustalić powinności wojskowe ludu (roturiers), gdyż różniły się one znacznie, zależnie od
regionu. W północnej Francji chłopi byli zobowiązani tylko do służby obronnej w załodze zamku
lub w obronie włości pana, w razie najazdu. Często zresztą wykupywali się od pierwszego z tych
obowiązków płacąc pewną sumę pieniędzy na utrzymanie w załodze zamku swego zastępcy,
profesjonalisty. W obronie włości pana grali jedynie rolę pomocniczą (czaty, roboty ziemne,
konwoje). Król Francji wszakże w swojej osobistej domenie wymagał niekiedy usług wojskowych
od ludu; każda jednostka administracyjna (obszar zarządzany przez prewota, gmina, opactwo
królewskie) dostarczać miała kontyngentu piechurów proporcjonalnego do liczby dymów, jaką
obejmuje. Wszyscy mieszkańcy danej jednostki musieli płacić składkę na wojskowy ekwipunek dla
tych, którzy się zgłoszą do służby na ochotnika lub zostaną do niej przez los wyznaczeni. Prócz
tych zwykłych form świadczeń wojskowych król i wielcy panowie feudalni mogli w sytuacji
szczególnego zagrożenia powoływać pod broń wszystkich swoich poddanych, zarówno wasali, jak
chłopów, i to na czas nieograniczony: było to pospolite ruszenie, pozostałość dawnej służby
publicznej, obowiązującej każdego wolnego człowieka w okresie Karolingów. Jednakże w XII
wieku pospolite ruszenie ogłoszono we Francji tylko raz, za Ludwika VI, gdy w sierpniu 1124 roku
cesarz Henryk V próbował, zresztą bez skutku, zagarnąć Szampanię.
Cała ta organizacja pozostała jednak niemal całkowicie teoretyczna. W praktyce feudalna
służba wojskowa funkcjonowała dość słabo. Ludzie ze wszystkich szczebli wykręcali się od tej
powinności. Wzywani na wyprawę wojenną drobni wasale niechętnie oddalali się od własnych po-
siadłości ziemskich i często odmawiali udziału w walkach poza granicami domeny swojego seniora.
Wielcy panowie zawsze z reguły ociągali się z dopełnieniem obowiązku wyprawy wojennej
ogłoszonej przez suzerena. W Anglii wielu z nich wręcz odmawiało uczestnictwa w wyprawach
wojennych króla na kontynent. We Francji Ludwik VII, a później Filip August także mogli liczyć
tylko na pomoc kilku spośród swoich możnych wasali, a uzyskiwali ją dopiero po trudnych
pertraktacjach, w których stosować musieli na przemian obietnice i groźby. Na ogół służbę wypra-
wy wojennej pełnili jedynie ci, którzy mieszkali w pobliżu terenu działań wojennych.
Słabość tej organizacji potęgowały jeszcze opieszałość, brak dyscypliny i załamywanie się
szeregów w momencie bitwy oraz szczupłość armii. Każdy bowiem z lenników przyprowadzał
tylko garstkę swoich wasali, których sam z kolei musiał mozolnie do udziału w wojnie
przekonywać, obiecując nagrody i grożąc karami. Podobnie działo się na wszystkich stopniach
piramidy feudalnej. Na przykład Filip August w początkach XIII wieku rozporządzał armią złożoną
zaledwie z 3000 ludzi, w tym 2000 piechurów dostarczonych przez domeny królewskie, 300
najemników brabanckich i 200 kuszników. Nawet podczas wojny rzadko mu się udało zgromadzić
więcej niż 350-400 rycerzy. Z dokumentu Miles regni Francie (Rycerze królestwa francuskiego)
dowiadujemy się, że w roku 1216, czyli w dwa lata po wielkim zwycięstwie pod Bouvines, armia
królewska liczyła zaledwie 436 rycerzy, wszystkich pochodzących z północnej części Francji. Tak
więc książę Bretanii, Piotr I Mauclerc, przywiódł ze sobą tylko 36 rycerzy, chociaż mógł ich skupić
dziesięćkroć tylu powołując własnych wasali obowiązanych wobec niego do służby na wyprawę
wojenną. Hrabia Flandrii dostarczył 46, a najpotężniejsze z księstw chrześcijaństwa, księstwo
Normandii, zaledwie 60 rycerzy.
Najemnicy
Niedostatki wasalnej służby wojskowej spowodowały wprowadzenie żołdu. Stopniowo
prawdziwym “motorem" wojny stał się pieniądz. Bardzo wcześnie przyjął się zwyczaj, że pomniejsi
wasale, starzy, chorzy lub nieobecni (na przykład odbywający właśnie pielgrzymkę), mogli wnieść
określoną opłatę na wynajęcie swego zastępcy. Z biegiem czasu ta praktyka rozpowszechniła się
tak, że w Anglii od połowy XII wieku każdy wasal mógł się wykupić od obowiązku stawienia się na
wyprawę wojenną; pojawiła się nawet tendencja ściągania od wszystkich wolnych mężczyzn
podatku na koszty utrzymania armii królewskiej. We Franeji nieco później Filip August wprowadził
“lenna pieniężne", nadając zamiast ziemi rentę, w zamian za którą korzystający z tego beneficjum
zobowiązywał się do służby wojskowej, często jako łucznik lub kusznik. Praktyki te pozwoliły obu
monarchom lepiej wynagradzać ludzi zgadzających się walczyć u ich boku, werbować
prawdziwych zawodowców wojny i tym sposobem położyć podwaliny pod stałą armię.
Wprawdzie można wskazać przykłady rycerzy, którzy sprzedawali swoje usługi więcej
płacącemu, w zasadzie wszakże najemnicy nie rekrutowali się spośród szlachty. W większości byli
to plebejusze z najbiedniejszych i najgęściej zaludnionych krain Europy Zachodniej (Walia,
Brabant, Flandria, Aragonia, Nawarra). Nazywano ich od kraju pochodzenia (Aragończykami,
Brabantczykami itp.) albo określano terminami ogólniejszymi: najemnicy, wędrowni żołdacy
(routiers, cottereaux). W początkach XII wieku było ich niewielu, lecz po 1160-1170 bardzo się roz-
plenili i stali się istną plagą całego Zachodu. Dokonali przewrotu w ówczesnej sztuce wojennej
używając nowych rodzajów broni, które zabijały zamiast, jak wcześniejsze, tylko obezwładniać
(noże, kusze, haki), a co gorsza, tworzyli groźne bandy, niemal niemożliwe do pokonania. Z ich
przywódcami, gotowymi działać na własny rachunek, trzeba się nieustannie targować i rokować.
Jak się zdaje, byli bardziej jeszcze niebezpieczni w czasie pokoju niż podczas wojny, gdyż w
oczekiwaniu na akcję zbrojną żyli na koszt okolicy, dopuszczając się nadużyć i różnych rodzajów
świętokradztwa. Od czasu do czasu urządzano na nich obławy, istne krucjaty, lecz mimo surowości
stosowanych kar (w 1182 r. Ryszard Lwie Serce kazał uśmiercić połowę bandy Brabantczyków,
którą zdołał ująć, resztę zaś wypuścić na wolność wyłupiwszy im przedtem oczy), Europa
Zachodnia aż do połowy XV wieku nękana była przez bandy tego żołdactwa.
Ekwipunek wojenny
O ekwipunku wojowników mamy stosunkowo dokładne wiadomości. Wprawdzie niewiele
się z niego zachowało do naszych czasów, gdyż ze względu na rzadkość surowców, zwłaszcza
żelaza, zniszczone lub uszkodzone części uzbrojenia przekuwano lub przetapiano na nowo, ale
rozporządzamy obfitym materiałem ikonograficznym (miniatury, a zwłaszcza pieczęcie) oraz
opisami literackimi (epopeje i poematy rycerskie). Nade wszystko zwraca uwagę wielka
różnorodność broni i ubrań, zarówno tych, którzy walczyli konno, jak i tych, którzy wojowali
pieszo. Jedni byli ubrani tak jak wojownicy przedstawieni na sławnej tkaninie królowej Matyldy,
zabytku przechowywanym w Bayeux, inni mieli już ekwipunek taki, jakiego używał Ludwik
Święty i jego towarzysze. Główną przyczyną. tej różnorodności był fakt, że każdy musiał uzbroić
się własnym sumptem, a kosztowało to bardzo drogo. Mało kto mógł sobie pozwolić na kompletne
wyposażenie wojenne. Jak już mówiliśmy, niektórzy kandydaci do stanu rycerskiego musieli
odraczać datę pasowania, gdyż majątek ich lub majątek ich ojców nie wystarczał na opłacenie
odpowiedniego ekwipunku. Musiał on dla rycerza obejmować co najmniej kolczugę, hełm, tarczę,
miecz i włócznię; żołnierz konny musiał mieć krótką kolczugę albo gambison wzmocniony, żelazny
kapelusz, miecz lub oszczep, łuk lub kuszę. Pieszy zaś miał kurtę ze skóry (broigne) albo skórzany
kaftan, nakrycie głowy z żelaza lub twardej skóry, łuk lub kuszę i rozmaite bronie ofensywne, takie
jak proca, maczuga, kij, nóż, haki wszelkich odmian. Przyjrzyjmy się dokładniej poszczególnym
elementom tego rynsztunku.
Kolczuga, czyli zbroja kolcza, stanowiła najważniejszą obronę rycerza. Był to rodzaj
metalowej tuniki, sporządzonej z żelaznych lub stalowych pierścieni (wkłada się ją przez głowę jak
koszulę, ściska w talii pasem), sięgającej do kolan, a przeciętej z przodu i z tyłu, by umożliwić
dosiadanie konia, przedłużonej u góry kapturem osłaniającym szyję, kark i brodę. Rękawy
początkowo sięgały nieco poniżej łokci, później przedłużyły się tak, że około roku 1200 zakrywały
dłonie jak rękawica bez palców. Kolczuga ukształtowała się z dawnej broigne - kurty ze skóry lub
grubego płótna noszonej przez wojowników w X i XI wieku, którą z czasem zaczęto naszywać
metalowymi pierścieniami. Właściwa kolczuga narodziła się, gdy ktoś wpadł na pomysł, żeby
pierścienie przewlekać jeden przez drugi, tworząc jak gdyby metalową tkaninę, która już nie
wymaga płóciennej czy skórzanej podszewki. W końcu XII wieku solidna kolczuga składała się z
około 30 000 pierścieni i ważyła od 10 do 12 kilogramów. Przybrała bardziej jeszcze na wadze w
następnym stuleciu, gdy niektóre jej części lub nawet całość zaczęto sporządzać z podwójnej lub
nawet potrójnej warstwy pierścieni, a w niektórych miejscach (na ramionach, łokciach i kolanach)
wzmacniano siatkę płytkami z żelaza lub mosiądzu nakładanymi bezpośrednio na kółka. W ten
sposób kolczuga stała się mocniejsza, ale mniej elastyczna. Pierścienie powlekano lakierem w róż-
nych kolorach, najczęściej zielonym; wielcy panowie niekiedy kazali je dla siebie posrebrzać lub
pozłacać, a także ozdabiać brzegi rękawów i rąbek tuniki haftami. Chretien de Troyes obdarza
swego bohatera Eryka kolczugą ze szczerego srebra, uplecioną z potrójnych maleńkich pierścion-
ków, których nie imała się rdza; kolczuga ta wydawała się lżejsza i miększa od jedwabnego
płaszcza.
W rzeczywistości takie wspaniałości nie istniały. Zwykła kolczuga była tak droga, że tylko
nieliczni bogaci rycerze mogli ją sobie zafundować. Inni musieli poprzestawać na krótkiej
kolczudze, czyli koszuli z metalowej siatki z krótkimi rękawami, niekiedy nawet zredukowanej do
napierśnika. Dla ochrony stóp i łydek rycerz nosił nogawice z takiej samej metalowej siatki,
nazywane chausses. Od wciągania tych nogawic zaczynał też mozolne ubieranie się w strój bojowy.
Trzymały się one dzięki sznurowadłom zawiązywanym wysoko wokół ud.
Pod kolczugą rycerz miał na sobie zwykłą “cywilną" odzież (kalesony - braies, koszulę,
kaftan - bliaud, opisane w poprzednim rozdziale), niekiedy także rodzaj odzienia ze skóry lub
płótna, podbitego przędzą lub pakułami i pikowanego jak nasze puchowe kołdry: był to gambison,
służący do łagodzenia ciosów czy zadraśnięć i w tym celu spowijający często ramiona oraz uda.
Żołnierze konni zamiast kolczugi nosili taki właśnie gambison, niekiedy wzmocniony kawałkami
skóry albo płytkami metalu.
W końcu XII wieku pojawiła się cotte d'armes - suta tunika z lnianego płótna lub jedwabiu,
którą rycerz wkładał na kolczugę, by ją osłonić od słońca i deszczu. Początkowo była jednolita albo
fantazyjnie barwiona, ale już w pierwszych latach XIII wieku zaczęto na niej umieszczać znaki
herbowe.
Dwa pozostałe zasadnicze elementy ekwipunku obronnego to hełm i tarcza. Hełm w
omawianym okresie uległ znacznej ewolucji. Około połowy XII stulecia był jeszcze po prostu
żelaznym kaskiem w kształcie półkulistym lub stożkowatym, wzmocnionym na obwodzie szeroką
obręczą, od której zwisał nosal - prostokątna żelazna sztabka chroniąca nos. Stopniowo kask ten
wydłużał się z tyłu na kark, a jednocześnie nosal rozszerzał się, by osłonić także policzki. Około
1210-1220 całość przybrała już formę walcowatą, dzięki dodaniu bocznych płytek okrywających u-
szy i skronie. Tak wyglądał klasyczny hełm w XIII wieku, całkowicie zamknięty, z otworami na
oczy i kilku dziurkami wentylacyjnymi. Był ciężki i niewygodny, toteż rycerz kładł go tylko do
walki, poza tym wolał małą żelazną osłonę, okrywającą tylko górną część czaszki, zwaną chapel.
Hełm, chociaż od spodu wyściełany, noszono nie bezpośrednio na głowie, lecz na kapturze
kolczugi, do którego przymocowywano go za pomocą kilkunastu skórzanych sznurowadeł,
przewlekanych przez oka metalowej siatki. Często pomiędzy kaptur a hełm wkładano dodatkowo
coś w rodzaju czepka z płótna lub włóczki, zwanego coiffe i amortyzującego wstrząsy. Niekiedy
hełmy malowano, podobnie jak kolczugę, najczęściej na kolor zielony, jak się zdaje szczególnie
lubiany. Niektóre części --szczyt, nosal, obręcz wzmacniającą obwód - rzeźbiono mniej lub bar
dziej bogato albo wysadzano kolorowymi szkiełkami, które w poematach rycerskich przeobraziły
się we wspaniałe drogie kamienie lub brylanty, rozświetlające swoim blaskiem ciemności.
Tarcza miała kształt ogromnego migdała zagiętego wzdłuż osi pionowej i zakończonego
szpicem, aby można było wbić tarczę w ziemię i skryć się za nią. Rozmiary jej były dość
imponujące: około 1,5 metra wysokości, od 50 do 70 centymetrów szerokości; mogła całkowicie
zasłonić walczącego mężczyznę od stóp pod brodę, a po bitwie służyła za nosze. Sporządzano ją z
deszczułek, połączonych i wzmocnionych podwójnym metalowym okuciem, które ściskało środek,
tworząc jak gdyby ośmioramienną gwiazdę. Tarcza była od spodu wyścielona, z wierzchu zaś obita
futrem, płótnem, albo skórą, przymocowanymi za pomocą gwoździ. W miejscu, gdzie tarcza jest
najbardziej wypukła, uwydatniano tę wypukłość cieńszym lub grubszym metalowym okuciem,
zwanym boucle (stąd nazwa tarczy bouclier - puklerz), delikatnie rzeźbionym, niekiedy
wysadzonym szkiełkami albo drobnymi kamykami. Rycerz, gdy nie walczył, mógł tarczę
przewiesić przez ramię lub na szyi za pomocą rzemienia, skracanego lub przedłużanego, zależnie
od potrzeby, i zwanego guiche. W czasie bitwy mógł wsunąć rękę trzymającą wodze wierzchowca
między skrzyżowane pod tarczą krótsze rzemienie i w ten sposób trzymać ją na przedramieniu lub
nadgarstku. Posługiwanie się tarczą było trudną sztuką, która wymagała długiej nauki, jeśli wierzyć
tekstom z tamtych czasów.
Jeśli tarcza była obita płótnem albo skórą, malowano na jej zewnętrznej powierzchni
motywy roślinne, zwierzęce lub geometryczne, które - jak to już mówiliśmy - stopniowo
przeobrażały się w prawdziwe znaki heraldyczne. W miarę jak kolczuga wzmacniała się
metalowymi płytkami (zwłaszcza skrzydłami osłaniającymi ramiona), tarcza traciła funkcje
ochronne i służyła w coraz większym stopniu tylko do noszenia godła. Toteż w pierwszej ćwierci
XIII wieku zmalała, przybrała kształt równoboczny i pozbyła się boucle.
Oprócz takiej tarczy o kształcie migdała, istniały również inne. Nie wyszła jeszcze
całkowicie z użycia w XII wieku dawna okrągła tarcza jeźdźców karolińskich. Rzadko wszakże
posługują się nią rycerze, częściej żołnierze konni i piesi. Tyle o uzbrojeniu ochronnym.
Przyjrzyjmy się z kolei broni ofensywnej.
Najważniejszym rycerskim orężem był miecz. Składał się z trzech części: klingi, rękojeści i
gałki. Rozmiary i kształt bywały rozmaite, lecz najczęściej używano miecza “normandzkiego",
długości metra i wagi 2 kg. Klinga była szeroka (7-9 cm) z mocnej stali, z , jednym lub dwoma
żłobieniami na obu płazach, co ją czyniło nieco lżejszą, niekiedy zdobiona na modłę damasceńską,
obosieczna, z ostrymi, twardymi brzegami. Miecz służył do sieczenia raczej niż do kłucia; chodziło
bardziej o ogłuszenie przeciwnika niż o zadanie mu śmierci. Jeśli używano końca ostrza, to tylko do
rozpruwania kolczugi. Najbogaciej zdobioną częścią miecza jest rękojeść, wąska i długa - gdyż
często trzymano ją oburącz - osłonięta dwoma ramionami krzyżowego jelca, prostymi albo
wygiętymi kabłąkowato w stronę klingi. Gałka miała kształt opływowy o średnicy 6-10 cm,
niekiedy robiono ją ze szlachetnych metali i mogła służyć za relikwiarz - tak przynajmniej czytamy
w rycerskich epopejach. Miecz Rolanda, “Durendal", opatrzony był złotą głowicą, która zawierała
liczne relikwie:
Zęby Piotrowe i krew Bazylego,
I włosy święte u Dyjonizego,
I nitkę z szaty samej Marii Świętej...
Miecz był bowiem przedmiotem specjalnej liturgii. Uchodził za najszlachetniejszą z
wszystkich broni, symbol sprawiedliwości i władzy. Każdy rycerz starał się zachować swój miecz
jak najdłużej, aby w końcu przekazać w spuściźnie synowi lub młodzieńcowi przez siebie pasowa-
nemu.
Miecze bohaterów literackich mają własne imiona: miecz króla Artura nazywał się
“Escalibour", miecz Karola Wlielkiego - “Joyeuse", miecz Oliviera - “Hauteclaire", a Ogiera
Duńczyka - “Courtain". Pochwa zwisała od pasa na rapciach u lewego boku; robiono ją z drewna
obitego skórą czy też mniej lub bardziej kosztownym suknem. Jeżeli rycerz używa dwóch mieczy -
jednego do walki konnej, a drugiego do walki pieszej - ten drugi nie ma pochwy, jest dłuższy i cięż-
szy, i powierza się go do noszenia giermkowi. Ostrze ma też węższe, bo walka piesza jest bardzo
niebezpieczna. Trzeba możliwie jak najprędzej zranić przeciwnika dosięgając go tym drugim
mieczem przez otwór w hełmie osłaniający oczy albo ugodzić w pachwinę pomiędzy kolczugą a
nogawicami (chausses).
Włócznia należy do broni drzewcowych. Jej długość (ok. 3 m) i waga (2-5 kg) nie
pozwalały jej używać jako dzirytu. Drzewce malowano, a wybierano na nie gatunki drewna twarde,
odporne na ciosy, najczęściej jesionowe, rzadziej grabowe, jabłoniowe albo świerkowe. Na jednym
końcu opatrzona była żelaznym kolcem, aby wojownik mógł ją wbić w ziemię (podczas boju gest
ten oznaczał gotowość do parlamentowania); na drugim końcu nasadzony był grot, krótki, ostro
zakończony, w formie stożka, rombu lub liścia. W miejscu gdzie jeździec ujmował drzewce, było
ono nacięte, a niekiedy pokryte skórą; w takim przypadku nazywano je quamois. W drodze jeździec
trzymał włócznię pionowo, w boju pochylał ją poziomo (na ramieniu lub spod pachy; na wysokości
głowy albo bioder) albo ukośnie; w tym ostatnim przypadku drzewce było zaklinowane przez
filcowy wałek umieszczony na przednim łęku siodła. Chodziło o to, żeby jeździec mógł stawić opór
w starciu i wykorzystując impet szarży wysadzić z siodła przeciwnika, przebić jego tarczę i
rozedrzeć kolczugę.
Wysoko na drzewcu, tuż pod grotem, przybijano za pomocą gwoździ różne kawałki tkaniny
pełniące funkcje godła. W pierwszej połowie XII wieku był to gonfanon, mały prostokątny
proporczyk wycięty na brzegu w kilka zębów. Około roku 1150 na miejscu proporczyka pojawia się
chorągiew, płat materiału również w formie prostokąta, lecz przybity tak, że główna oś była
równoległa do drzewca. Sztandar taki stanozvił przywilej dowódców, którzy na wyprawę wojenną
(ost) przyprowadzali zastęp mniejszych wasali; przysługiwał im tytuł rycerzy “chorągwianych". Na
chorągwi widniały emblematy dowódcy, aby się mogła stać w wirze bitwy znakiem, wokół którego
skupiali się podkomendni. Poszczególni, szeregowi rycerze nie używali chorągwi, poprzestając na
skromnym trójkątnym proporczyku z dwustronnej tkaniny w barwach domeny swojego suwerena.
Uzbrojenie zaczepne konnicy i piechurów było znacznie bardziej różnorodne od
rycerskiego. Wśród broni ręcznych trzeba na pierwszym miejscu wymienić topór, jako
najpowszechniej używany; nazywano go danoise - duńskim toporem (złożony z drzewca długości 1
m i żeleźca o powierzchni 30 X 15 cm). Prócz topora, bicz bez trzonka - pęk rzemieni; maczuga -
gruba pałka z głowicą zjeżoną kolcami; nóż - broń szczególnie groźna w walce wręcz; rozmaite
pałki, w które się zbroją najbiedniejsi chłopi i prostacy; zamiast włóczni - piki lub prymitywne
oszczepy, o długim drzewcu z szerokim ostrym hakiem na końcu, niekiedy podwójnym lub
potrójnym, służącym do powalania wierzchowców i ściągania z siodeł jeźdźców.
Z broni miotających były w użyciu proce, złożone z drzewca, mieszka i dwóch rzemyków,
oraz łuk i kusza. Łuki sporządzano ze sprężystego drewna (najczęściej cisowego lub jesionowego),
rzadziej z metalu lub rogu; rozmiary wahały się od jednego do dwóch metrów, lecz, jak się zdaje,
lepszą sławą cieszyły się krótsze. Strzałą długości około 90 cm można było z takiego łuku dosięg-
nąć celu odległego 0 200 metrów; strzałę, podobnie jak włócznię, opatrywano niekiedy
proporczykiem. Kusza, chociaż znana w Europie Zachodniej od najdawniejszych czasów, weszła
naprawdę w użycie dopiero w drugiej połowie XII wieku. Uchodziła za broń nikczemną, zbyt
morderczą, niegodną chrześcijanina, toteż Kościół przez długi czas zakazywał używania jej. Jeszcze
w 1139 r. sobór laterański zezwolił na posługiwanie się kuszą jedynie w walce z niewiernymi. Ale
wojownicy zachodniej Europy zlekceważyli te zakazy, a za Henryka II armia angielska liczyła w
swoich szeregach stały oddział kuszników. Później Ryszard Lwie Serce powiększył ich liczbę (los
zrządził, że zginął potem od śmiertelnej rany zadanej bełtem wystrzelonym z kuszy). Przykład ten
we Francji naśladował Filip August, który utworzył nawet kompanię kuszników konnych.
Dwunastowieczna kusza składała się z małego sztywnego łuku osadzonego poprzecznie na
drewnianej podporze. Z kuszy miotało się bełty, grubsze i krótsze niż strzały z łuku. Zarówno
kuszę, jak łuk opatrywano niekiedy strzemieniem, w które żołnierz wsuwał stopę, by ułatwić sobie
naciągnięcie cięciwy; naciągał ją oburącz i aż do momentu wypuszczenia bełtu pozostawała
naciągnięta, zaczepiona w specjalnym nacięciu łoża, dzięki czemu kusza górowała nad łukiem,
gdyż człowiek po naciągnięciu cięciwy nie musiał już wysilać mięśni ramienia i mógł staranniej
celować. Jednakże nie miała większego zasięgu ani większej siły rażenia niż łuk, a manipulacje
przy jej obsłudze trwały dłużej: w tym samym czasie, gdy kusznik wypuszczał dwa bełty, łucznik
mógł wypuścić dziesięć, dwanaście lub nawet piętnaście strzał.
Konie
Koń oczywiście grał ważną rolę w wojennych działaniach rycerskich. W przeciwieństwie do
dworskich romansów, epopeje rycerskie przedstawiają konia jako najważniejszego towarzysza
bohatera i obdarzają go osobowością, nadając każdemu jakieś imię. Tak więc wierzchowiec Karola
Wielkiego nazywał się “Tencedor", koń Rolanda - “Veil lantif", a Ganelona - “Tachebrun"; Wilhelm
Drański dosiadał “Beaucenta", Renaud de Montauban - “Bayarda", a Ogier Duńczyk - “Broie
forta", wzruszającego konia, który płakał z radości, gdy po siedmiolet niej rozłące ujrzał znów
swojego pana.
Drobiazgowi kazuiści, ówcześni autorzy, rozróżniają odmiany koni zależnie od
wyznaczonych im funkcji: palefroi to koń arystokratyczny, rumak, służy damom i dostojnikom
Kościoła przy wszelkich okazjach, panom zaś tylko na wielkie uroczystości; destrier to koń bojowy,
rycerz dosiada go dopiero w chwili, gdy ma rozpocząć walkę; w podróży konia tego prowadzi
luzem giermek, sam jadąc na krzepkim koniu roboczym, używanym w czas pokoju do pracy w polu
albo w zaprzęgu i nazywanym roncin; wreszcie jest też sommier - koń juczny dźwigający bagaże i
sprzęt, gdy rycerz podróżuje.
W rzeczywistości, jak się zdaje, nie istniały tak subtelne rozróżnienia. Studiując materiał
ikonograficzny zachowany na pieczęciach obrazowych, przedstawiających jeźdźców, można
zauważyć, że w ciągu XII i XIII wieku za wierzchowce bojowe służyły konie różnego typu. Wydaje
się jednak, że rycerz należycie wyekwipowany musiał posiadać co najmniej trzy albo cztery konie:
jednego do podróży, jednego jucznego do dźwigania zbroi i sprzętu i jednego lub dwa konie
zarezerwowane wyłącznie do bitwy. Warto zanotować, że klacze uchodziły za niezdatne do
bojowego użytku.
Poeci i powieściopisarze opisują też bardzo dokładnie maść występujących w tekstach koni.
Najwyżej ceniono konie jednolicie białe albo kare; następne w hierarchii były bułanki,
jakiejkolwiek maści, byle z licznymi białymi plamami. Potem siwe, na rozmaite sposoby
jabłkowite.
Mniejszym uznaniem cieszyły się gniade i kasztany o sierści brunatnej czy płowej. Rzędy
końskie uległy w drugiej połowie XII wieku znacznym zmianom. Łęki siodła podwyższono,
zwłaszcza tylny łęk tak się rozrósł, że można by go niemal nazwać oparciem dla pleców jeźdźca.
Siodło w tekstach literackich, zawsze bogato zdobione i kunsztownie wykończone, leży na
prostokątnym czapraku, niekiedy haftowanym w heraldyczne znaki. Z końcem stulecia czaprak ten
rozrasta się w kapę chroniącą szyję, tułów i nogi zwierzęcia. Dostosowując się do płaszcza
okrywającego rycerza, kapa bywa także znaczona godłami heraldycznymi, które widnieją również
na naczółku - wąskim pasie ze skóry lub metalu ochraniającym łeb konia. Strzemiona półkoliste,
takie, jakie można oglądać na tkaninie królowej Matyldy w Bayeux, ustępują miejsca trójkątnym.
Strzemiona wiszą na szerokich rzemiennych puśliskach, wsuniętych pod czaprak lub kapę po obu
bokach konia, blisko przednich kończyn. Dlatego ostrogi musiały być bardzo długie i miały formę
metalowego bodźca zakończonego stożkowatym kolcem. Inne ostrogi, zakończone ruchomym
kółkiem, mniej bolesne dla zwierzęcia, pojawiły się już w początkach XIII wieku, lecz wchodziły w
użycie bardzo powoli.
Wbrew rozpowszechnionemu mniemaniu, ostrogi nigdy nie były wyłącznym przywilejem
stanu rycerskiego. Miały jednak pewne symboliczne znaczenie, gdyż wręczano je - zaraz po mieczu
- młodemu rycerzowi w dniu jego pasowania; odbierano je też na ostatku, jeśli ktoś stał się
niegodny miana rycerza, popełniwszy jakieś ciężkie przestępstwo (zdradę przede wszystkim);
rozrąbywano je wówczas toporem i miażdżono wkopując w ziemię.
Oblężenie
Wojny w XII wieku nie rozwijały się w pełni, działania wojenne polegały głównie - a często
wyłącznie - na pustoszeniu ziemi sąsiada i na próbach zdobycia jego zamku. Podobnie jak wielkie
bitwy, wielkie oblężenia zdarzały się rzadko, lecz sztuka zdobywania grodów, chociaż kapryśna,
stanowiła ważną część techniki bojowej i grała dużą rolę w życiu codziennym armii i na wszystkich
szczeblach feudalnych sporów.
Przystępując do oblężenia wiedziano z góry, że potrwa ono długo, z reguły kilka tygodni, a
niekiedy kilka lat. Sławny Chateau-Gaillard opierał się wojskom Filipa Augusta przez osiem
miesięcy (od września 1203 do kwietnia 1204 r.), Akra zaś poddała się krzyżowcom dopiero po
niespełna dwóch latach (od października 1189 do lipca 1191 r.). Tym się tłumaczy liczba i
różnorodność budowli wznoszonych przez oblegających wokół obleganej fortecy: stawiano
namioty, szopy, baraki mieszkalne dla ludzi i zwierząt, składy na prowiant i wszelaki sprzęt;
prowadzono też roboty ziemne, kopano fosy i budowano ostrokoły, by zagrodzić drogę e-
wentualnym posiłkom, które by mogły przybyć na odsiecz oblężonym; sporządzano drabiny,
budowano wieże i galerie na kołach, aby ułatwić sobie podejście do murów.
Mury te musiały stawić opór nie tylko ludziom, lecz także pociskom, niemal tak groźnym
jak prawdziwy ostrzał artyleryjski. Dzięki bowiem doświadczeniom nabytym w wyprawach
krzyżowych udoskonalono machiny wojenne, wzorując się na wynalazkach stosowanych przez
Arabów i Bizantyjczyków. Mimo wielkiej różnorodności można te machiny z grubsza podzielić na
dwie kategorie: machiny sprężynowe i machiny wahadłowe. Pierwsze to olbrzymie katapulty,
których ze względu na rozmiary i złożoną konstrukcję nie można montować na miejscu, lecz trzeba
je transportować już zmontowane ze składów. Najbardziej rozpowszechniony był typ katapulty
podobnej do gigantycznej kuszy, zdolnej miotać dziryty, belki i pociski zapalające. Prostszą
machiną była balista, przypominająca broń używaną już w starożytności. Montowali ją na miejscu
cieśle pod kierunkiem fachowców i miotano z niej ogromne kamienie lub odłamki skalne, a także
pociski wzniecające pożary i duszące (np. siarkę) albo nawet padlinę, żeby szerzyć zarazę w
oblężonej fortecy. Najczęściej używany był trebuchet, rodzaj olbrzymiej procy, wyrzucającej
pociski wagi 20-30 kg na odległość 200 metrów z górą.
Bombardowanie to nie miało na celu zburzenia murów ani tym bardziej miażdżenia
obrońców, lecz stanowiło osłonę dla żołnierzy oblegającej armii, którzy działali pod murami. Nie
celowano do jakiegoś ściśle określonego punktu, lecz koncentrowano ostrzał na wybranym odcinku
umocnień, aby tam obezwładnić przeciwnika. Tymczasem robotnicy ziemni zasypywali fosy, a
saperzy, pod osłoną dachu galerii na kołach, zbliżali się do samych podnóży muru i próbowali
wyrywać z niego kamienie. Niekiedy woleli pracować w korytarzach podziemnych, drążąc ol-
brzymie jamy w fundamentach fortecy i podkładając pod nie ogień. Takie podkopy i roboty
saperskie w większym stopniu niż machiny wojenne przyczyniały się do kruszenia murów i czyniły
w nich wyłomy, przez które napastnicy mogli wtargnąć do fortecy. Niekiedy zresztą dostawali się
do niej po prostu przez bramę, jeśli ta załamała się pod ciosami taranów - potężnych belek z
twardego drewna (opatrzonych często metalową głowicą), długich na 6-10 m, zawieszonych za
pomocą lin na specjalnym rusztowaniu i wprawianych w ruch wahadłowy przez kilkunastu
mężczyzn. Bywało też, że oblegający wdzierali się na mury po przystawionych drabinach i staczali
walkę wręcz z ich obrońcami. Wiele takich scen batalistycznych oglądamy na ówczesnych
miniaturach, lecz w rzeczywistości, jak się zdaje, rzadko stosowano ten sposób zdobywania zam-
ków.
Oblężeni bowiem także rozporządzali skutecznymi środkami, by odpierać napastników.
Służyły im w tym celu nie tylko haki i cebry wrzątku, którym oblewali wspinających się po
drabinach na mury nieprzyjaciół, nie tylko budowane naprędce drewniane wieże, z których łucznicy
i kusznicy górowali nad nacierającymi, ale, co ważniejsze, mieli katapulty i balisty, nie gorsze od
machin armii oblegającej zamek. Oblegani starali się przede wszystkim jak najprędzej zniszczyć za
pomocą własnych machin machiny przeciwnika. Bombardowanie jest więc obustronne, podobnie
jak będzie się to odbywało w następnych wiekach, gdy już wejdzie w użycie prawdziwa ciężka broń
palna.
Podczas oblężenia Tuluzy z 1218 roku sławny Szymon IV de Montfort, jeden z wodzów
krucjaty przeciw albigensom, padł od kuli wystrzelonej przez obrońców miasta z trebuchet, chociaż
znajdował się w owym momencie o 200 metrów od murów grodu.
Wszystkie te machiny, mimo groźnych pozorów, nie były zbyt skuteczne w działaniu.
Ładowanie ich wymagało długiego czasu i niemałego trudu, na przykład z trebuchet nie można było
wystrzelać pocisków częściej niż co dwie, trzy godziny. Przy tym podczas przeciętnego oblężenia
rzadko używano więcej niż jednej takiej machiny. Dodać wypada, że zapał bojowy oblegających
rzadko zasługiwał na gloryfikację, jakiej im nie szczędzą rycerskie romanse. Jak się zdaje, większą
rolę niż męstwo odgrywała cierpliwość, trzeba bowiem stwierdzić, że w XII wieku fortece rzadko
bywały zdobywane szturmem, częściej do kapitulacji zmuszały je takie przyczyny, jak zmęczenie,
głód, zaraza lub zdrada.
Bitwa
Aż do XIV wieku wojna i bitwa to dwa pojęcia z dziedziny militarnej zasadniczo różne. W
wydanej niedawno książce George Duby dobitnie wykazał, że wojna kończyła się z chwilą, gdy się
zaczynała bitwa, która stanowiła “procedurę pokojową", była prawdziwym “sądem Bożym", czyli
“ordaliami". Wyzywać do bitwy lub przyjmować bitwę, to znaczy okazać wolę zakończenia
konfliktu, który się przewleka i wyrodnieje z czasem, znaczy to także ryzykować utratę w ciągu
kilku godzin skąpych korzyści uzyskanych w ciągu miesięcy, czy nawet lat starań; wreszcie znaczy
to wnieść sprawę przed sąd Boży, od którego wyroków nie ma apelacji. W tym sensie bitwa ma
charakter sakralny, posiada własny, niemal liturgiczny rytuał, który każe wybrać odpowiedni,
rozległy i płaski teren i przygotować się do rozprawy bardzo uroczyście (przemówienia wodzów,
spowiedź i komunia święta wojowników). W obu obozach duchowni przez cały czas trwania walki
zagrzewają do boju śpiewem i modłami. Całkowita klęska jednej ze stron przekonuje świat o nie-
podważalnej słuszności praw zwycięzcy. Zwycięstwo bowiem uświęca wszystko, cokolwiek się
działo przed bitwą i cokolwiek po niej nastąpi.
W okresie, którym się w tej książce zajmujemy, wielkie bitwy między chrześcijańskimi
władcami były rzadkie, bardzo rzadkie. Można by nawet rzec, iż rozegrała się jedna tylko taka
bitwa, mianowicie pod Bouvines, w niedzielę 27 lipca 1214 roku. Warto przy tym podkreślić, że by-
ła to pierwsza naprawdę doniosła bitwa, wydana przez króla Francji od bez mała stu lat, od dnia
klęski pod Bremule w 1119 roku, kiedy to król Anglii Henryk I Beauclerc pobił na głowę Ludwika
VI. Ten stan rzeczy znajduje odzwierciedlenie w rycerskich poematach: ich autorzy, a między nimi
Chretien de Troyes, wolą opisywać pojedynki, turnieje, potyczki małych oddziałów niż wielkie
masowe batalie. Dopiero około roku 1230 powstał poemat La mort le roi Artu (Śmierć króla
Artura), zawierający szczegółowy opis starcia dwóch potężnych armii, bitwy pod Salisbury. Warto
było wszakże czekać tak długo na tę relację, gdyż mówi ona o tytanicznych zaiste zmaganiach,
jakich nigdy przedtem świat nie widział, o bitwie, która położyła kres przygodom króla Artura i
jego rycerzy, powodując unicestwienie królestwa Okrągłego Stołu.
Ale to jest literatura. Przyjrzyjmy się raczej, jak się rozgrywała rzeczywista bitwa. Taktyka
była stosunkowo prosta. Każda armia przed bitwą ustawiała się w trzy szeregi. W pierwszym
ustawiali się piesi pikownicy z oszczepami i hakami, opisywanymi już wyżej, w drugim stali
łucznicy i kusznicy; w trzecim konni, przy czym ci, którzy nosili ciężkie uzbrojenie (rycerze),
skupiali się pośrodku, zaś lżej zbrojni na skrzydłach. Konnym, i tylko im, przypadała rola zaczepna.
Posuwając się pojedynczą linią, mieli nękać nieprzyjaciela kolejnymi natarciami, wymijając od
flanków własną piechotę i wracając pod jej osłonę po każdym natarciu, które nie przyniosło
ostatecznego rozstrzygnięcia. Łucznicy i pikownicy nie opuszczali swego miejsca; ich zadanie
polegało na wstrzymywaniu impetu nieprzyjacielskiej jazdy i osłanianiu własnej. Jeśli wykonywali
jakiś manewr, to tylko po to, by rozszerzyć skrzydła (niekiedy aż do utworzenia zamkniętego
pierścienia), gdy jeźdźcom groziło niebezpieczeństwo z kilku stron.
Po kilku manewrach jazdy obu stron wywiązywała się ogólna walka i wśród zamętu
wyradzała się w serię pojedynków lub utarczek między małymi grupami, przy czym każdy wasal i
każdy giermek starał się trzymać w pobliżu chorągwi swojego pana i walczyć u jego boku. Nie
zawsze było to łatwe. Bywało, że już w pierwszym starciu przeciwnik obalił lub zniszczył znaki
rozpoznawcze (chorągwie, tarcze i płaszcze znaczone herbami). Często więc zdarzały się pomyłki.
Trzeba było używać okrzyków wojennych, które ponadto miały siać postrach wśród nieprzyjaciół, a
zarazem pobudzać wśród swoich męstwo i skupiać ich, jeśli się rozpierzchli w zamęcie walki.
Okrzyki te miały niekiedy sens haseł politycznych lub religijnych, jak na przykład sławne
zawołanie krzyżowców Diex aie (“Boże wspomóż"). Niekiedy były to po prostu nazwy lenn, nie
zawsze nawet uzupełnione jakimś określeniem. Tak więc podwładni hrabiego z Hainaut
wykrzykiwali z dumą: “Szlachetne Hainaut!", podczas gdy przywódcy flamandzcy wrzeszczeli:
“Flandria w imię lwa!", nawiązując do heraldycznego znaku swojego pana.
Nawet wówczas, gdy zamęt bitewny sięgał szczytu, każdy rycerz miał prawo spodziewać
się, że będzie walczył tylko z pojedynczym rycerzem przeciwnego obozu. Nie działo się tak na
mocy reguł rycerskiego honoru, gdyż nic podobnego nie istniało, lecz z niskich pobudek ma-
terialnych: chodziło o wzięcie jeńców, aby ściągnąć z nich okup, czyli o możliwie największe
wzbogacenie się na wojnie. Nie zabijano przeciwnika, brano go żywcem do niewoli, po czym
zaczynały się przetargi. Toteż nawet w momentach zaciętych zmagań wręcz toczyły się rozmaite
pertraktacje; jeniec, z chwilą gdy dał słowo, że zapłaci okup, odzyskiwał wolność i co prędzej
rzucał się znów w wir walki z nadzieją, że teraz jemu z kolei uda się pojmać kogoś w niewolę i
ściągnąć okup, aby sobie powetować stratę. W dodatku zbyt zacięte walki były niebezpieczne dla
najsolidniejszych nawet sojuszów i w ogniu bitwy chwiała się niejedna zaprzysiężona wierność.
Kiedy więc bój zanadto się rozpalał, a szale zwycięstwa przechylały się na stronę przeciwną, każdy
senior musiał zabiegać o lojalność swoich pomocników. I w tym przypadku także pieniądz
okazywał się ważnym elementem bitwy. Rzeczywistość wojenna nie znała bezinteresownego
bohaterstwa Gawena, Lancelota i ich towarzyszy. Oczywiście nie brakowało męstwa (zresztą
kolczuga zabezpieczała na ogół od ran), lecz nieustraszona odwaga nie należała jeszcze wówczas
do najwyżej cenionych cnót. Rycerz starał się wyjść z bitwy bez uszczerbku na ciele i majątku,
uniknąć bełtów, pocisków z kusz (jedynych naprawdę morderczych), nie dać się wysadzić z siodła
piechurowi, którego rola w bitwie polegała na obalaniu koni i ściąganiu z nich jeźdźców na ziemię.
Nawet ówcześni kronikarze mówią o wielkiej ostrożności (czytaj: lękliwości) rycerzy, którzy
usiłowali się chronić za plecami towarzyszy.
W tak prowadzonych bitwach najczęstszymi ofiarami byli piechurzy, kaleczeni przez
jeźdźców, tratowani przez konie, dobijani w zamęcie odwrotu. Łucznik lub pikownik wzięty do
niewoli przez piechura z nieprzyjacielskiej armii nie mógł ratować się przyrzeczeniem okupu; zwy-
cięzca mordował go i obdzierał z rynsztunku. Wśród rycerzy było po bitwie wielu rannych, lecz
bardzo nieliczni zabici. Jeśli wierzyć pewnemu kronikarzowi, w bitwie pod Bouvines poległ tylko
jeden rycerz. W każdym razie według najbardziej wiarygodnego szacunku zginęło w tej bitwie
mniej niż 2 na 100 spośród jej uczestników. Co prawda bitwa trwała tylko dwie godziny, a liczba
walczących była stosunkowo niewielka: według najnowszych badań, armia Filipa Augusta liczyła
1300. rycerzy, 1200 lekkiej jazdy i około 5000 pieszych, armia zaś koalicji angielsko-cesarskiej,
prowadzona przez Ottona brunszwickiego, obejmowała tyleż samo jeźdźców i o 1000 lub 2000
więcej piechurów. Liczby skromne, jeśli zważyć, że mowa o największej bitwie tego okresu.
Rzeczywistość daleka od tego, co według Wace'a rozgrywało się na równinie Salisbury o zmierzchu
królestwa rycerzy Okrągłego Stołu, gdy do walki miało stanąć przeszło 100 000 wojowników i gdy
- jeśli wierzyć anonimowemu autorowi relacji o śmierci króla Artura - po całym dniu bratobójczej
walki zginęło niemal całe Arturowe rycerstwo.
Rozdział ósmy
Szlachetne rozrywki
Społeczeństwo średniowieczne, pędząc życie uregulowane i monotonne, miało jednak swoje
święta i zabawy. Jedno szło w parze z drugim i dla wszystkich, nawet stojących najniżej w
hierarchii społecznej, był czas pracy i czas rozrywki. Rozrywce poświęcano chwile wczesnego
popołudnia i kilka godzin wieczornych, a także całe niedziele, gdy obowiązywało wstrzymanie się
od wszelkiej pracy. Poza tym każdej ważniejszej uroczystości towarzyszyły zabawy zbiorowe,
jednoczące rycerzy i lud, ludzi z miast i ludzi ze wsi. Literatura maluje te sceny nieco zbyt sie-
lankowo, daje nam wszakże dość dobre wyobrażenie o festynach urządzanych w XII wieku z okazji
zaślubin Eryka i Enidy:
“[...] zebrali się na dworze króla Artura wszyscy minstrele z okolicy i wszyscy ludzie biegli w
sztuce zabawiania innych. W wielkiej sali panował nastrój weselny. Każdy się popisywał swoimi
talentami. Ten skakał, ów fikał koziołki, inny pokazywał sztuczki kuglarskie; jeden gwizdał, drugi
śpiewał, trzeci grał na fujarce, czwarty na flecie lub na guigne czy też na wioli. Dziewczęta pląsały
w tanecznym korowodzie. Wszyscy uczestniczyli w powszechnej radości. Nie brakowało niczego,
co mogło pobudzić wesele [...] Bramy i furty stały przez cały dzień otworem zarówno dla bogatych,
jak dla ubogich. Król Artur okazał się szczodry. Kazał swoim kucharzom, piekarzom i podczaszym,
aby rozdawali chleb, wino i dziczyznę, każdemu, ile zapragnie. Nikomu więc nie odmawiano tego,
czego sobie życzył. A wszystko było w wielkiej obfitości (...]"
Większość rozrywek - przechadzki, widowiska (teatr, popisy żonglerów, tresowane
zwierzęta), taniec, który był, jak się zdaje, najbardziej lubianą w średniowieczu zabawą, gry
hazardowe i towarzyskie - była wspólna, niezależnie od pozycji społecznej. Nie będziemy tych
zabaw szerzej omawiali, gdyż są dobrze znane. Istniały wszakże inne rozrywki, zastrzeżone dla
arystokracji i nie zawsze przez historyków prawdziwie rozumiane. Trzy formy rozrywek
średniowiecznej elity wypada więc nam omówić.
Turnieje
Turnieje stanowiły główną rozrywkę rycerza. W większym stopniu niż wojna, podczas
której zresztą rzadko dochodziło do bezpośredniego starcia, turnieje wypełniały życie wojownika i
dostarczały mu najlepszych sposobności do zdobycia sławy oraz majątku. Toteż poematy rycerskie,
a zwłaszcza opowieści o rycerzach Okrągłego Stołu, poświęcają turniejom co najmniej połowę
tekstu. Pochodzenie turnieju nie jest jasne, prawdopodobnie sięga on daleko w przeszłość i wiąże
się z tradycjami starożytnych germańskich wojowników. W swej średniowiecznej formie turnieje
przyjęły się między Loarą a Mozelą już w drugiej połowie XI wieku, co potwierdzają dokumenty.
Od tej daty rozpowszechniają się coraz szerzej, pomimo wielokrotnych zakazów ze strony Kościoła
i niektórych władców. W regionach, z których pokój Boży wyrugował wojny prywatne, turnieje
stały się rzeczywiście dla rycerstwa jedynym sposobem wyładowania nadmiaru agresywnych
popędów i jedną z rzadkich okazji do opuszczenia zamku i wyrwania się z nudy bezczynnego
monotonnego życia. Jednakże w XII i XIII wieku Kościół nieustannie potępiał te czcze spotkania
towarzyskie, na których mężczyźni bawią się walką, hazardową grą o sławę i pieniądze, w której
nieraz stawką jest życie człowieka i która rodzi najbardziej zawzięte urazy i bezużytecznie trwoni
siły chrześcijańskiego rycerstwa, zamiast je oszczędzać dla jedynej godnej sprawy, obrony Ziemi
Świętej. Wszystkie zakazy były jednak bezskuteczne. Co prawda, nieliczni tylko królowie - jak
Henryk II Plantagenet i Ludwik Święty - sami stawali w szranki; większość monarchów tolerowała
turnieje, nawet jeśli nie pochwalali ich, jak na przykład Ludwik VII lub Filip August. Ich wielcy
wasale byli przecież inicjatorami, organizatorami, a niekiedy też uczestnikami turniejów. W drugiej
połowie XII wieku właśnie Francja, jej północna i zachodnia część, stała się rajem dla miłośników
tych rycerskich zawodów.
Kim byli ci miłośnicy? Przede wszystkim to młodzi, świeżo pasowani rycerze, jeszcze
nieżonaci, włóczący się hałaśliwymi bandami po kraju w poszukiwaniu przygód i bogatego ożenku.
Mówiliśmy już o nich. Pod przewodem książęcego lub hrabiowskiego syna jeździli z turnieju na
turniej przez pięć, dziesięć, piętnaście lat, zanim się ustatkowali i osiedli na rodzinnym lennie. Taki
Wilhelm zwany Marszałkiem przedłużył sobie pełną podróży i sportową “młodość" o całe ćwierć
wieku.
Turniej można istotnie uznać za grę sportową, a przy tym grę zespołową, gdyż pojedynki, w
których współzawodniczyli tylko dwaj rycerze, weszły w zwyczaj dopiero w XIV wieku. W wieku
XII turniej polegał na walkach dwóch drużyn, złożonych z uzbrojonych mężczyzn, zarówno
konnych, jak pieszych; wzorowy porządek, panujący w momencie rozpoczynania zawodów,
zmieniał się szybko w ogólną bezładną walkę, przy czym, podobnie jak na polach bitew, ścierały się
ze sobą małe grupki wojowników, orientujące się według znaków rozpoznawczych. Turnieje z
pewnością bardziej niż wojny przyczyniły się w XII wieku do rozpowszechnienia zwyczaju
używania herbów wśród szlachetnie urodzonych.
Ten sport zespołowy był jednocześnie grą o stawkę pieniężną. Pojawili się prawdziwi
zawodowcy, którzy na turniejach sprzedawali swoje usługi grupie gotowej zapłacić wyższą cenę.
Niektórzy z nich tworzyli wraz z jednym lub dwoma wspólnikami ekipę wyspecjalizowaną w
określonym typie walki; cieszyli się oni wielkim wzięciem. Ale nie tylko dla płatnych najemników
turniej był źródłem zysku, i to obfitszego zapewne niż wojna. Uczestniczący w turnieju rycerz starał
się bowiem wziąć przeciwnika do niewoli, ściągnąć z niego okup, odebrać mu zbroję i konia wraz z
rzędem. Toteż liczne negocjacje i wymiany obietnic dokonywały się zarówno już w toku walk, jak i
po ich zakończeniu. Można było tym sposobem zdobyć fortunę. Z historii Wilhelma zwanego
Marszałkiem dowiadujemy się, że ten późniejszy regent Anglii, objeżdżając turnieje, wraz z
groźnym towarzyszem, Flamandem Rogerem z Gangi, zgarnął w ciągu dziesięciu miesięcy okup od
103 pokonanych rycerzy. Co prawda wyczyny te łączyły się z poważnym ryzykiem. Turniej należał
do sportów niebezpiecznych. Bywało wielu rannych, a nierzadko zdarzały się ofiary śmiertelne,
którym Kościół niekiedy odmawiał chrześcijańskiego pogrzebu. Z wielkim opóźnieniem wszedł w
użycie oręż “kurtuazyjny" ze stępionym ostrzem czy wręcz z drewna. Dopiero w połowie XIII
wieku uzbrojenie turniejowe zaczęło się różnić od wojennego, jakim się posługiwano w
prawdziwych bitwach.
A jednak turniej, chociaż podobny do wojny, był czymś innym niż ona, był bowiem wydarzeniem
radosnym. Z wyjątkiem okresu Wielkiego Postu i adwentu, urządzano te zabawy co dwa tygodnie,
od lutego do listopada, na obszarze tej samej prowincji, nie w dużych miastach, lecz gdzieś w
pobliżu odosobnionej fortecy, na granicy dwóch ziem lennych czy dwóch księstw. Turniej nie
rozgrywał się na placu miejskim ani też w szrankach zamku, lecz na otwartym polu, na landach
albo na łące, w otwartej przestrzeni. Turnieju nie improwizowano. Możny pan, który mu
patronował, musiał na kilka tygodni wcześniej ogłosić w całej okolicy, w jakim terminie i gdzie
odbędą się zawody. Powinien też był wyprawić posłów z tą wieścią do sąsiednich prowincji,
przygotować kwatery dla uczestników turnieju (zjeżdżało ich niekiedy kilkuset) i dla towarzyszą-
cych im osób, zgromadzić zapasy żywności, zbudować trybuny, namioty i stajnie, zorganizować
rozrywki dla szlachetnie urodzonych i zabawy dla ludu. Turniej bowiem przyciągał zawsze tłumy.
W walkach uczestniczyli tylko rycerze, lecz widzowie rekrutowali się ze wszystkich warstw
społeczeństwa. Ten wielki festyn był zarazem jarmarkiem i zapewniał byt rzeszom żonglerów,
kucharzy, kupców, kuglarzy, żebraków i rzezimieszków.
Turniej trwał co najmniej trzy dni, niekiedy dłużej. Walka rozpoczynała się o świcie, po
mszy świętej i ciągnęła się bez przerwy do nieszporów. Różne grupy, związane wspólnotą
pochodzenia geograficznego lub przynależności feudalnej, zmagały się ze sobą, z początku kolejno,
potem wszystkie naraz. Zamęt był taki, że heroldowie musieli wobec publiczności odgrywać rolę
dzisiejszych sprawozdawców sportowych: opisywali najwspanialsze wyczyny i wykrzykiwali
imiona bohaterów. Wieczór spędzano na opatrywaniu ran, na ucztach, muzyce i tańcach, a także na
miłosnych igraszkach. Nazajutrz wszystko to powtarzało się na nowo. Wieczorem ostatniego dnia,
gdy każdy obliczał swoje zyski i straty, najdostojniejsza z obecnych dam wręczała symboliczną
nagrodę rycerzowi; który okazał się najmężniejszy w walce i najdworniejszy. W utworach
literackich nagrodę stanowi często szczupak, gdyż tej rybie przypisywano wartość talizmanu. Jeżeli
w turnieju brał udział Lancelot, on zawsze zwyciężał wszystkich rywali. W nieobecności Lancelota
nagrodę otrzymuje jego krewniak Bohort, rzadziej Gawen. Na ogół literatura arturiańska zdaje się
wyprzedzać rzeczywistość: już pod koniec XII wieku opisuje pojedynki i wysławia męstwo
poszczególnych rycerzy walczących sam na sam z przeciwnikiem, przyznaje kobietom prawo
decydowania o postępowaniu wojowników. W rzeczywistości dopiero w sto lat później turnieje
nabiorą takiego dworskiego poloru, blasku i wykwintu.
Polowanie
W przeciwieństwie do wojen i turniejów, polowania odbywały się o każdej porze roku. Dla
tej rozrywki wielu rycerzy nie wahało się narażać na srogie chłody, deszcze i wichry, a nawet na
najgorsze niebezpieczeństwa. Wielu bowiem ówczesnych mężczyzn rozmiłowanych było w
polowaniu, uczestnicząc w nim z namiętnością graniczącą z szaleństwem. Na przykład Filip August
- którego niemal wszystkie inne rozrywki nudziły - lubił polować prawie co dzień po obiedzie,
zarówno podczas wojny, jak w czasie pokoju, we Francji czy poza jej granicami, nawet w Ziemi
Świętej.
Ale polowanie było nie tylko pasją, było też koniecznością życiową. Chodziło o
dostarczenie na pański stół zwierzyny i ptactwa, produktów niezbędnych, skoro żywiono się
głównie mięsem. Toteż istniały w tej dziedzinie ścisłe przepisy. Tylko właściciel dóbr miał prawo
polować na grubego zwierza w lasach i na króliki i zające w obrębie określonych terenów. Lud, dla
którego zwierzyna stanowiła tylko uzupełnienie wiktu, mógł zastawiać sidła jedynie w szczerym
polu albo na skrajach lasu. Jednakże celem polowań nie zawsze było zdobycie mięsa. Niekiedy
polowano, żeby wytępić drapieżniki niebezpieczne dla plonów, drobiu czy nawet dla ludzi (lisy,
wilki, niedźwiedzie). W takich przypadkach polowanie nabierało w pełni charakteru dzikiego i
groźnego sportu.
Na szczególną uwagę zasługuje polowanie z sokołem. Wprowadzono je na zachodzie
Europy w początkach XI wieku i wkrótce stało się ono ulubioną rozrywką arystokracji. A była to
zaiste szlachetna zabawa, okrutna i wykwintna zarazem, tak że nie gardziły nią nawet damy. Jed-
nocześnie była to trudna sztuka. Młodzieniec przygotowujący się do rycerskiego zawodu musiał
poświęcić wiele czasu, aby opanować wszystkie jej arkana. Musiał wiedzieć, jak się ptaka łowi,
karmi, hoduje, uczy posłuszeństwa gestom i głosowi myśliwego, ćwiczy w rozpoznawaniu i ści-
ganiu zwierzyny. Była to wiedza subtelna, bardziej wyrafinowana niż wszystkie inne, należące do
edukacji młodego rycerza, a czerpać ją mógł z licznych rozpraw poświęconych temu przedmiotowi,
kompilowanych przeważnie na Sycylii i do dziś w większości zachowanych. Znajdujemy w nich
dokładny przepis, jak powinno przebiegać układanie, czyli tresura sokoła do polowania. Ptaka
należy wziąć z gniazda możliwie jak najwcześniej po jego wykluciu się z jaja; gdy się opierzy,
trzeba mu przyciąć szpony, uwiązać u nogi dzwoneczek (aby łatwo było go odnaleźć, jeśli się
zgubi) i zaszyć powieki, bo dobrze wytresować da się tylko ślepy sokół. Dopiero wtedy zaczyna się
właściwa tresura: przyzwyczajanie ptaka do trzymania się na grzędzie, siadania na pięści
myśliwego, rozróżniania różnych tonów gwizdu, któremu ma być posłuszny. Potem trzeba go z
powrotem oswoić ze światłem, rozpruwszy powieki, i wyćwiczyć w łowach, używając w tym celu
sztucznych przynęt. Ta nauka trwa niemal cały rok. Wreszcie można wziąć ptaka na pierwsze
polowanie. Myśliwy sadza go sobie na pięści i zakrywa mu głowę kapturem, który zdejmuje, gdy
pojawia się zwierzyna. Sokół wzlatuje wówczas w powietrze, wypatruje ofiarę, rzuca się na nią,
wbija w nią szpony i szarpie, dopóki gwizdek nie przywoła go z powrotem na rękę pana.
Rycerze w XII wieku kochali swoje sokoły bardziej niż konie i psy. Ptak ten uchodził za
najszlachetniejsze ze stworzeń. Chłopu nie wolno było go posiadać. Zresztą kosztował bardzo
drogo, a ofiarowanie sokoła w podarunku uważano za gest książęcy. Śmierć sokoła była dla
właściciela dotkliwą stratą. Toteż traktaty o sztuce sokolniczej zawierają mnóstwo rad, jak
postępować z ptakiem, aby żył długo. Rady te wszakże wydają się znacznie mniej poważne niż
instrukcje dotyczące tresury, a w dodatku mistrzowie nie są między sobą zgodni. Oto trzy zalecane
sposoby kuracji na wypadek, gdyby sokół się przeziębił.
Pierwszy brzmi niemal rozsądnie:
“Weź grzane wino, przyprawione zmielonym pieprzem, wlej mu do gardła i trzymaj dziób
zamknięty, dopóki ptak nie przełknie leku. To go uzdrowi."
Drugi zaleca bardziej mięsną dietę:
“Zmieszaj ciepłą wodę z popiołem winorośli. Wlej mu do gardła, a kiedy przełknie, daj mu do
zjedzenia jaszczurkę. Będzie zdrów." Wreszcie trzeci przepisuje dłuższą kurację:
“Weź cztery kęsy słoniny namoczone w miodzie i posypane opiłkami żelaza, wetknij je sokołowi do
gardła. Tak czyń przez trzy dni, nie dając mu nic innego do jedzenia. Czwartego dnia przymuś, żeby
połknął małe kurczę, które przedtem napoisz obficie winem. Potem rozgrzejesz sokołowi pierś przy
ogniu, skropiwszy ją gorącym mlekiem. Przez następne dni będziesz go karmił wróblami albo
innym drobnym ptactwem. Wyzdrowieje niezawodnie."
Szachy
Ze wszystkich niezliczonych gier towarzyskich największą popularnością cieszyło się
rzucanie kości. Pełniły one tę funkcję, którą później przejęły karty. Grano w kości we wszystkich
środowiskach społecznych, w wiejskiej chacie i na zamku, w gospodzie i w klasztorze, i to z tak
zgubnym zapamiętaniem, że nikt nie słuchał gniewnych napomnień z ust
królów czy też dążących do naprawy moralnej duchownych. Grano o pieniądze, o części garderoby,
o konia czy o dom. Niejeden, a między innymi późniejszy poeta Rutebeuf skarżył się, że grając w
kości utracił cały dobytek. Pomimo że kostki wyrzucano z rogowego kubka, często zdarzały się
oszustwa, głównie przez wprowadzanie do gry spreparowanych kostek: longnez, czyli z
namagnesowaną jedną ścianką; nompers z dwiema ściankami oznaczonymi tą samą wysoką liczbą
punktów; plommez - obciążone z jednej strony ołowiem. Dlatego też wybuchało wiele kłótni,
niekiedy tak zaciekłych, że doprowadzały w końcu do wojen prywatnych.
Bardziej niewinna była marelle, gra niehazardowa, lecz wymagająca uwagi i zastanowienia:
zwyciężał ten, kto pierwszy ustawił trzy pionki (niekiedy pięć pionków) na planie figury
geometrycznej, utworzonej z linii prostopadłych i ukośnych. Nie było to zbyt trudne. Bardziej
wyszukana i zagadkowa wydaje się gra zwana tables, którą wysławia ówczesna literatura, lecz
której reguł dobrze dziś nie znamy; było to coś w rodzaju trik-traka, rozgrywanego przez dwie,
cztery lub więcej osób, przy użyciu kilku kostek i mnóstwa żetonów. Niekiedy tą samą nazwą
określano po prostu grę w warcaby, w której obowiązywały już w XII wieku te same reguły co
dzisiaj.
Lecz żadna gra nie mogła się równać z szachami; literatura jest niestrudzona w sławieniu tej
gry. Wbrew temu, co się często słyszy, we Francji szachy nie były jeszcze znane za Karola
Wielkiego, lecz pojawiły się dopiero w XI wieku i wkrótce stały się ulubioną rozrywką arystokracji.
Nauka gry w szachy była ważną częścią rycerskiej edukacji. Według poematu Chanson de Gui de
Nanteuil (Pieśń o Gwidonie z Nanteuil), aby nabrać biegłości w tej sztuce, trzeba sobie przyswoić
jej zasady już w wieku sześciu lat. Tak wcześnie zapewne rozpoczął naukę konetabl króla Artura,
Bedoier, którego wszystkie poematy Okrągłego Stołu zgodnie wychwalają jako najdoskonalszego
szachistę epoki.
Literatura bowiem poświęca wiele miejsca rozgrywkom szachowym. Ich opisy służą
autorom nie tylko do urozmaicenia tekstu anegdotą, ale również jako element dramatycznej akcji.
Stawką w grze mogą być ważne sprawy: los kobiety, jeńca, armii, a nawet całego królestwa. Poko-
nany, rozgniewany poniesioną klęską, nieraz ranił lub zabijał zwycięzcę.
W Chevalerie Ogier syn Karola Wielkiego, Charlot, zwyciężony przez syna Ogiera
Duńczyka, Baudineta, chwyta oburącz szachownicę i ciska nią w głowę zwycięzcy tak gwałtownie,
że mózg tryska z rozłupanej czaszki. Rzeczywistość była mniej brutalna. Nie grano o życie ludzkie
ani o królestwo, ani nawet o pieniądze. Zresztą Kościół tego zakazywał. Panie i panny nie
wzbraniały się siadać do szachownicy i nieraz okazywały się nie gorsze od mężczyzn. Jak głosi
legenda, Alienor zwyciężała w szachach najznakomitszych książąt Francji i Anglii.
Ale jak grano? Jak wyglądały bierki? Czym się różniła ówczesna gra od dzisiejszej?
Szachownica, drewniana lub metalowa, była przedmiotem zbytkownym, który właściciel
pokazywał z dumą, nawet jeżeli nie umiał się nią posługiwać. Była duża, często stanowiła wieko
bogato zdobionej szkatuł w której wnętrzu mieściły się przybory do gry w trik-traka (tables), a na
odwrotnej stronie - pole do gry w marelle. Aż do końca XII wieku szachownicy nie pokrywały na
przemian kwadraty czarne i białe. Była jednobarwna (najczęściej biała), podzielona na sześćdziesiąt
cztery pola żłobionymi liniami (niekiedy pomalowanymi dodatkowo czerwoną farbą). Postać, w
jakiej ją obecnie znamy, przybrała dopiero w początkach panowania Filipa Augusta. Nie miało to
wpływu na reguły gry - wszak nawet dziś można bez trudu grać na jednobarwnej szachownicy -
lecz ułatwiało ogarnięcie wzrokiem sytuacji i sprawdzanie posunięć. Różniły się one znacznie od
dzisiejszych, ponieważ figury były inne i przysługiwały im inne ruchy. Przede wszystkim nie było
figury królowej, którą zastępował hetman (nazywany fierce, od perskiego słowa oznaczającego
wezyra), nie mający prawa przesuwać się we wszystkich kierunkach, lecz tylko ukośnie i tylko o
jedno pole na raz. Figura ta nie miała więc w grze większego znaczenia. Podobnie alfin,
odpowiednik naszego gońca, mniej był od niego ważny, chociaż posuwał się ukośnie po dwa pola
na raz i mógł przeskakiwać przez inne figury. Za to król i wieże (nazywane roc), skoczek
(wyobrażany jako rycerz) i pionki miały te same ruchy co w naszych czasach, jeśli pominąć kilka
szczegółów, na przykład ten, że królowi i wieżom wolno było wykonywać roszadę w każdej
pozycji, pionki zaś nie mogły wysuwać się w pierwszym ruchu dalej niż o jedno pole ani zabierać
po drodze pionków przeciwnika. Cel gry, tak jak dziś, polegał na zadaniu mata królowi przeciwnika
i tak samo mówiono “szach królowi", gdy był on bezpośrednio zagrożony.
Bierki miały formy rozmaite, zależnie od regionu i od gatunku. W szachach zwykłych
istniały już bierki mocno stylizowane, rzeźbione z kawałka kości lub drewna, lecz, jak się zdaje,
wytwarzaniem ich nie rządziły żadne reguły. Szachy paradne wyrabiano z kości słoniowej, hebanu,
bursztynu lub jaspisu, w kształcie figurek. Trzy z nich miały postać ustaloną i prawie niezmienną:
król zawsze nosił koronę, skoczka wyobrażał rycerz na koniu, pionki miały postać piechurów w
lekkim uzbrojeniu. Co do innych figur panowała dowolność i rozmaitość. Hetmana mógł
wyobrażać siedzący mężczyzna, podobny do króla, lecz bez korony, albo też - pod wpływem
kultury dworskiej - przemieniał się w damę. Goniec w Anglii i zachodniej Francji przybierał postać
biskupa, a we Flandrii i krajach nadreńskich - hrabiego, w innych stronach pojawiał się jako starzec,
drzewo, zwierzę. Wieża mogła niekiedy przybierać postać pieszego żołnierza w pełnym uzbrojeniu,
zwierzęcia dźwigającego wieżę na grzbiecie, a jeszcze częściej całej scenki, w której występują
dwie postacie: Adam i Ewa, święty Michał zabijający smoka, dwie zmagające się ze sobą bestie,
dwóch rycerzy walczących na kopie. Każdy z graczy dysponował szesnastu bierkami, które
przystępując do gry rozstawiał w podobny sposób jak szachiści w naszych czasach. Ale jeśli jeden
gracz miał bierki białe, drugi zamiast czarnych, jak to jest dzisiaj, miał czerwone. W szachach, tak
samo jak w całym świecie symboli, zachodnioeuropejska mentalność aż do XIV wieku bieli
przeciwstawiała nie czerń - która jest też brakiem koloru - lecz czerwień, najbardziej intensywną z
wszystkich barw.
Rozdział dziewiąty
Dworna miłość i rzeczywiste uczucia
W pierwszym rozdziale tej książki mówiliśmy o małżeństwie, o jego swoistym znaczeniu
religijnym i ponadto ekonomicznym oraz prawnym. Świadomie nie wspomnieliśmy o miłości. W
czasach romansów Okrągłego Stołu, jak w każdej innej epoce, pożycie małżeńskie i porywy serca
to dwa różne zjawiska, niekiedy doskonale ze sobą zharmonizowane, niekiedy skłócone.
Nie nożna mówić o miłości w końcu XII wieku, nie mówiąc o miłości dwornej, o tym
nowym stylu miłości, pod wielu względami niezwykle nowoczesnym, opiewanym przez
trubadurów i truwerów, przedstawianym w romansach. Literatura ofiarowuje historykowi obraz
życia uczuciowego najpełniejszy i najbardziej uroczy. Ale czy jest to wizerunek wierny?
Zjawisko literackie
Autorzy średniowieczni nie używali wyrażenia: dworna miłość; woleli inne terminy, jak:
miłość dobra (bone amor), prawdziwa (vraie amor), a zwłaszcza subtelna ( fin' amor). “Miłość
dworna" jest wynalazkiem nowoczesnych krytyków, pojęciem trudnym do zdefiniowania, tym bar-
dziej że obejmujemy nim kilka różnych zjawisk. Godząc się na znaczne uproszczenie, można by
powiedzieć, że termin ten oznacza miłość opartą na sublimacji kobiety, na jej idealizacji,
odzwierciedlonej w poezji lirycznej i romansach z XII i XIII wieku. Ale problem literacki jest,
oczywiście, o wiele bardziej skomplikowany. Trzeba bowiem wziąć pod uwagę i różne epoki,
środowiska i rodzaje literackie, uwzględnić skalę talentów i zamierzeń autorskich, a przede
wszystkim spod powierzchni utartych formułek i banałów wyłuskać teorię mieniącą się subtelnymi
odcieniami, zmienną i wielopostaciową.
Nie znamy jeszcze dokładnie odległych źródeł tej teorii, ale to pewne, że jej pierwsze
przejawy w literaturze na samym początku XII wieku były reakcją przeciw moralności
nakazywanej przez religię i wyrazem dążeń do zmiany obyczajów, a może także wrażliwości.
Kościół uważał miłość za uczucie, którego należy się wystrzegać, gdyż kusi ono do cudzołóstwa,
zagraża świętości sakramentu małżeństwa i zbawieniu dusz; nawet między współmałżonkami
zaleca się jak największą rozwagę i powściągliwość. Kościół w XII wieku podzielał przekonanie
świętego Bernarda, który za dewizę przyjął sławny cytat z pism świętego Hieronima: “Wszelka
miłość do cudzej żony jest haniebna; a w miłości do własnej żony należy zachować umiar;
cudzołoży, kto zbyt gorąco kocha swoją małżonkę."
Pierwsi zbuntowali się przeciw tym naukom poeci używający języka d'oc, z południa
Francji. W ich oczach miłość nie była szaleństwem, lecz mądrością. Nie może istoty ludzkiej
zhańbić, przeciwnie, potęguje wszystkie zalety jej serca i umysłu. Od roku 1100 do około 1280
sześć pokoleń trubadurów opiewało miłość jako pierwiastek życiodajny, źródło wszelkich cnót,
uczucie czyniące człowieka delikatnym i wspaniałomyślnym, pokornym i zarazem zdobywczym,
szczerym i radosnym.
Miłość fin' amor trubadurów, chociaż wcale nie platoniczna, wymaga doskonałego
panowania nad żądzą. Kochanek, całkowicie uległy damie swego serca, musi jej służyć długo i bez
zastrzeżeń, nie mając pewności, czy zostanie w końcu wynagrodzony. Dla tej niepewnej nagrody
musi poświęcić wszystkie swoje siły życiowe, doskonali się moralnie, narzucając sobie
powściągliwość i walcząc z przeszkodami spiętrzonymi na drodze do celu. Tę etykę
usprawiedliwiają i uzasadniają jedynie zalety damy, zawsze wysławianej jako najpiękniejsza i
najszlachetniejsza. Niektórzy poeci przypisują jej wręcz transcendentalne znamiona; wielbiciel
popada w stan bliski religijnej kontemplacji, jest zakochany w swoim zakochaniu; w przypadkach
krańcowych zadowala go samo pragnienie i niczego poza nim nie pragnie. Inni kochankowie
zatracają wolę i całą osobowość, stają się dzieckiem, z którego uwielbiana kobieta może uczynić,
co zechce:
Przez nią się stanę kłamcą albo szczerym,
Wiernym albo zdradzieckim,
Prostackim albo dwornym,
Pracowitym albo próżniakiem,
Albowiem ona ma nade mną moc,
Aby mnie podnieśli lub poniżyć
Romansopisarze z północnej Francji przedstawiali dworną miłość w mniej odcieleśnionej
postaci. Rozkosz zmysłowa, chociaż nie zawsze stanowi jej najbardziej istotny element, odgrywa
większą rolę. Nieco anemiczna zmysłowość poetów lirycznych nabiera pod piórem epików ru-
mieńców życia. Ponadto studium psychologiczne wysubtelnia się i pogłębia, zwłaszcza w
odniesieniu do postaci kobiecych, charaktery bohaterów i bohaterek zarysowują się bardziej
wyraziście. Trubadurzy wynaleźli nowy styl miłości, lecz zasługą pisarzy z Północy jest podniesie-
nie rangi kobiety w literaturze.
Jednakże miłość opisywana w poematach rycerskich zachowuje wiele podobieństwa do tej,
którą opiewają poeci z Południa. Jest także źródłem radości, cnót i męstwa. Nie zawsze wchodzi w
konflikt z małżeństwem (Eryk lub Iwen Chretiena de Troyes), lecz często bywa cudzołożna.
Rzadko się wielbi to, co się posiada. W romansach, tak samo jak w liryce, kochanek gotów jest do
bezgranicznych poświęceń dla damy swego serca. W późniejszych utworach często przeciwstawia
się doskonałego kochanka Lancelota, który nie opuści Ginewry nawet w pohańbieniu; niestałemu
Gawenowi, galantowi i uwodzicielowi, który przeżywa niezliczone miłosne przygody. Wreszcie,
podobnie jak miłość prowansalska miłość rycerska rozpłomienia się tym żywiej, im więcej spotyka
na swojej drodze przeszkód, gdy ukochana jest zamężna, jej małżonek zazdrosny, gdy wielbiciela
dzieli od niej różnica rangi społecznej (przy czym z reguły mężczyzna stoi niżej w hierarchii niż
kobieta) i odległość w przestrzeni, gdy trzeba zwalczać obmowę złośliwców i nie znajduje się
zrozumienia nawet u przyjaciół. _
Ale moda na ten styl miłości w literaturze trwała stosunkowo krótko. Już. w pierwszej połowie XIII
wieku zaczyna przemijać. Romance skłaniają się do realizmu, aby zadowolić nową publiczność, o
mentalności bardziej mieszczańskiej, ceniącej sobie, jak się zdaje, wyżej domowe cnoty pracowitej
małżonki niż mgliste uroki kapryśnej, niedostępnej kochanki.
Pociąg fizyczny i kryteria urody
Dama ubóstwiana przez trubadurów to istota zwiewna, wyidealizowana i uwznioślona,
natomiast bohaterka romansów z północnej Francji zamsze jest kobietą z krwi i kości. Jej cielesna
piękność czaruje rycerza co najmniej równie mocno jak przymioty jej ducha. Miłość rodzi się naj-
pierw z pociągu fizycznego. Nawet Gawen, słońce wszystkiego rycerstwa, woli, jak się zdaje, ładną
buzię od pięknej duszy. Co prawda w drugiej połowie XII wieku większość autorów, a zapewne
także większa część publiczności, wierzy w tożsamość Piękna i Dobra. Piękna powierzchowność
odzwierciedla z pewnością głębokie wewnętrzne zalety. Dopiero po 1220 czy 1230 roku ta idea, na
wskroś platońska, znika z romansów dworskich. Pojawia się na jej miejscu coś wręcz przeciwnego,
co można by nazwać motywem piękności diabelskiej. Odtąd uwodzicielski czar idzie w parze z
występkiem i obłudą. W Lancelot en prose, na przykład, wspaniali rycerze postępują tchórzliwie
lub przewrotnie, a prześliczne panny okazują się “diabelskimi dziwkami"; pół wieku wcześniej
takie połączenia były niemożliwe? Zmiana ta prawdopodobnie miała związek z odrodzeniem się
monastycznego antyfeminizmu i z rozwojem kultu Dziewicy-Marii. Ideał kobiecy nabiera cech
mistycznych, wyzbywa się cielesności. Jednocześnie, w miarę postępów teologii małżeństwa,
romansopisarze, przedtem odnoszący się z czułą pobłażliwością do wiarołomnej kobiety, zaczynają
traktować ją z cnotliwą surowością.
Ale to zaprowadziło nas daleko, w późniejsze dekady XIII wieku. Wróćmy do naszych
czasów, gdy na ogół piękność kojarzy się z dobrocią, w sposób zresztą nieco zwodniczy dla
historyka. Autorzy bowiem malują portrety swoich postaci bardzo konwencjonalnie. Publiczność
ówczesna nie wymagała dokładnych opisów, aby wyobrażać sobie urodę rycerzy i dam z tych
romansów. Postacie budzą sympatię, skoro są piękne, a są piękne, jeśli odpowiadają
ukształtowanym przez modę stereotypom. Bohaterki dworskich romansów z reguły mają jasną cerę,
twarz owalną, włosy blond, usta małe, oczy niebieskie i brwi wyraźnie zarysowane. Oto jak Marie
de France przedstawia w jednej ze swoich lais najpiękniejszą pod słońcem dziewczynę:
“Figurę ma zgrabną, biodra wąskie, a szyję bielszą niźli okiść śniegu na gałęzi. Jej oczy są
szaroniebieskie, lica bardzo jasne, usta miłe, a nos regularny. Brwi ma ciemne, czoło wysokie,
włosy kędzierzawe, jasnoblond. W dziennym świetle od tych jej włosów bije blask mocniejszy niż
od złotych nici."
Podobne opisy, złożone wyłącznie z samych szablonów, spotyka się w utworach Chretiena
de Troyes i jego naśladowców. Nasuwa się pytanie, w jakim stopniu banały te odzwierciedlają gust
epoki. Jeżeli - jak można przypuszczać - są z tym gustem zgodne, to znów powstaje wątpliwość,
czy obowiązujące w rzeczywistości kryteria wywarły wpływ na literaturę, czy też przeciwnie,
literatura podyktowała taką modę. Oczywiście bardzo trudno odpowiedzieć na te pytania. Poeci i
romansopisarze zawsze są twórcami i świadkami jednocześnie.
O innych wdziękach kobiety, poza twarzą, rzadko spotykamy wzmianki. Autorzy wolą
dyskretnie pomijać wszystko, co się znajduje poniżej szyi. Z nielicznych wyjątków od tej reguły
można wszakże wnioskować, że mężczyznom tamtej epoki podobały się kobiety smukłe, cienkie w
pasie, o długich nogach i małych, wysoko osadzonych piersiach. Ale romanse z następnego stulecia,
które nam dostarczają więcej i bardziej realistycznych szczegółów, świadczą już o zmianie gustu:
wyżej się ceni obfitsze kształty, “bardziej zdatne do uciech łoża".
Jeszcze trudniej ustalić kanony męskiej urody. Rycerz z romansu dworskiego nie jest już
bohaterem epopei, zasługującym na podziw wyłącznie siłą fizyczną, pogardą cierpień i śmierci.
Gawen i Lancelot niewiele mają wspólnego z Rolandem i Wilhelmem. Urodę zawdzięczają nie
wspaniale wyrobionym mięśniom, ale wdziękowi młodości i elegancji stroju. Zamiast opisywać ich
krzepę fizyczną, autor zachwala wytworność ich ubiorów. Rycerz, aby podbijać serca, musi być
młody, grzeczny, pełen wdzięku i wspaniale przyodziany. Niczego więcej o jego powierzchowności
nie dowiadujemy się z tekstu.
Lecz autorzy tak rzadko opisujący realistycznie piękność, hojnie szafują niebanalnymi i
dosadnymi szczegółami, gdy chcą odmalować brzydotę. Najczęściej w ten sposób portretują ludzi
niskiego stanu. Tak więc, chociaż nie znamy dokładnie norm estetycznych, według których ocenia-
no wówczas urodę ludzką, wiemy, jakich wad cielesnych nie mógł mieć rycerz, jeśli chciał się
podobać damom: wielkiej głowy, odstających uszu, rudych lub bardzo czarnych włosów,
krzaczastych brwi, bujnego zarostu na całej twarzy, oczu zapadniętych, nosa krótkiego i płaskiego,
dużych nozdrzy, ust od ucha do ucha, warg grubych, zębów żółtych i krzywych, szyi grubej i
krótkiej, pleców zgarbionych, brzucha wydętego, ramion krótkich, łydek chudych, palców
szponiastych i nóg opuchniętych. Nie są to zresztą cechy wyłącznie męskiej brzydoty. Chretien w
swojej opowieści o Graalu (Conte du Graal) opisuje pannę najszpetniejszą pod słońcem:
“Jej szyja i ręce czarniejsze były od najciemniejszego metalu [...] Oczy niby szparki, małe jak ślepia
kocura. Nos zarazem małpi i koci, uszy trochę jak u osła, a trochę jak u wołu. Zęby miały kolor
żółtka w jaju, a dolną szczękę zdobiła kitka włosów niby kozia bródka. Na jej piersiach sterczał
garb, a jego bliźniego brata nosiła na plecach. Biodra i barki doprawdy miała w sam raz do tańca w
pierwszej parze!"
Rozkosze zmysłowe
Miłość dworna, rodząca się z pociągu fizycznego, nie mogła być czysto duchowa i
platoniczna. Wspólnotę dusz powinno uwieńczyć zespolenie ciał. Dwie wydane ostatnio prace
naukowe wykazały, że nawet w najbardziej eterycznej liryce trubadurów wielbiciel, służąc
ubóstwianej, dążył do cielesnego z nią zbliżenia. Niektórzy poeci, jak Bernard de Ventadour, wcale
zresztą tego nie ukrywają:
“Gdybyż tylko była dość śmiała,
By mnie pewnej nocy zaprosić do komnatki,
Gdzie się rozdziewa,
I w tym miejscu tajemnym
Zarzucić mi ramiona na szyję."
Inni bardziej dyskretnie mówią o upragnionej nagrodzie. Peire de Valeria śpiewa o tym. bardzo
ładnie:
“Skoro ją oczy moje podziwiały,
Oby mi Bóg dał doczekać tej chwili,
Gdy będę służył jej pięknemu ciału."
Inaczej wyrażona, nadzieja jest w obu przypadkach ta sama. Jednakże oryginalność - a
zarazem trudność - poetów prowansalskich na tym polega, że przywiązują oni, jak się zdaje,
większą wagę do samego pragnienia niż do jego realizacji. Jak gdyby woleli marzyć o rozkoszy niż
ją przeżywać. Stosując zręczną i zbijającą z tropu dialektykę, niektórzy teoretycy posuwają się do
tego, że akceptują wszystkie zmysłowe uciechy miłosne z wyjątkiem ostatecznego spełnienia, gdyż
nie dałoby się ono pogodzić z prawdziwie subtelną miłością - fin' amor.
Autorzy z Północy nie rozumują tak wykrętnie. Truwer Conon de Bethune otwarcie
wyznaje, że jego ciało “zawsze pragnie grzeszyć". Romansopisarze nie boją się częstych aluzji do
cielesnego nasycenia namiętności, które opisują. Co prawda większość poprzestaje na opisie
pocałunków wymienianych przez pary kochanków i wstydliwie albo ironicznie przemilcza dalszy
ciąg. Autor romansu Joufrois udaje niewiedzę: po wprowadzeniu królowej Anglii do łoża swego
bohatera, z tymi słowy zwraca się do słuchaczy:
“Nic wam nie powiem o tym,
Co hrabia czynił ze swą miłą.
Nie byłem pod łóżkiem ani w jego pobliżu
I nic nie słyszałem."
Są wszakże inni, zwłaszcza w XIII wieku, którzy się nie wzdragają przed konkretnymi
szczegółami scen erotycznych w swoich utworach. Za przykład niech posłuży fragment z Livre
d'Artus (Księgi Artura), lecz przyzwoitość nie pozwala mi tłumaczyć tekstu z języka d'oc na współ-
czesny:
“Il li met la main sor le piz et sor les mameles et sor le ventre, et li manoie la charqu' elle avoit
tendre et blanche."
Jest to wszakże przykład wyjątkowy. W romansach dworskich autorzy rzadko naruszają
granice przyzwoitości. Rozkosze zmysłowe, chociaż często się o nich wspomina, nigdy nie są
wulgarne, rozwiązłe lub dwuznaczne. Tym bardziej że prawie zawsze zbliżenie cielesne jest uwień-
czeniem związku dwóch serc.
Rzeczywiste uczucia
Dworna miłość to temat literacki, przeznaczony dla ograniczonego kręgu odbiorców. Jest
też, według oświadczeń samych poetów, wyrazem uczuciowości zastrzeżonej dla elity. Trudno więc
się zgodzić z opinią, którą się niekiedy słyszy, że ludzie ówcześni tak właśnie przeżywali miłość.
Nawet w środowisku arystokratycznym była to jedynie gra towarzyska. Toteż historyk nie może
uznać literatury dworskiej za źródło, z którego bezpośrednio można czerpać materiał do studiów
nad rzeczywistym stosunkiem do miłości ludzi z końca XII i początków XIII wieku. W literaturze
tej bowiem wyobraźnia dominuje nad świadectwem. Trzeba więc obraz uzupełniać i korygować,
sięgając do innych źródeł, takich jak kroniki, fabliaux, akta publiczne i prywatne, teksty prawnicze i
teologiczne, dzieła sztuki, dokumenty demograficzne itp. Studia nad tymi materiałami dadzą nam
pewne pojęcie o zewnętrznych przejawach życia miłosnego, nie powiedzą nam jednak prawie nic o
prawdzie uczuć. Jak zawsze, gdy historyk chce poznać prawdę dusz i serc, dokumenty nic mu o tym
nie mówią. W tej dziedzinie cenniejszym źródłem jest literatura, gdyż podsuwa przynajmniej pewne
hipotezy, chociaż niestety są to tylko hipotezy.
Pozostaje wiele realiów nieuchwytnych. Nie dowiemy się, jaka była w rzeczywistości więź
uczuciowa między małżonkami. Z jednej bowiem strony liczne wskazówki zdają się świadczyć, że
nie łączyło ich wcale wzajemne przywiązanie, skoro o doborze pary decydowali rodzice, w kon-
trakcie ślubnym główną rolę odgrywały pieniądze, dziećmi zrodzonymi z takiego związku mało się
rodzice interesowali, a wdowcy i wdowy prawie zawsze zawierali po raz drugi, czy nawet trzeci
nowe małżeństwa.
Z drugiej wszakże strony dokumenty świadczą, że wszędzie było bardzo wiele małżeństw
potajemnych, zawieranych bez zgody rodziców, krewnych lub seniora. Z tego właśnie powodu w
1215 roku czwarty sobór laterański nakazał ogłaszanie zapowiedzi przed ceremonią ślubną. A więc
żeniono się i wychodzono za mąż nie tylko dla interesu, ale również z miłości. Czemuż więc nie
mielibyśmy uznać, że w XII wieku, tak samo jak w naszych czasach, małżeństwa bywały różne; że
istniały rodziny, które stanowiły sztucznie utworzone grupy ekonomiczne lub prawne, a także inne,
zespolone więzią prawdziwych uczuć. Czemuż w tych drugich nie miałyby panować między
małżonkami takie same stosunki jak zawsze i wszędzie? Ludowe bajki i fabliaux często szydzą z
małżeństw chłopskich, w których albo mąż traktuje żonę jak zwierzę robocze, albo też żona
wszystkim w domu despotycznie rządzi. Oczywiście trzeba się wystrzegać anachronizmów, brać w
rachubę odmienne warunki materialne, krótkość życia ówczesnych ludzi, szczególną ich
mentalność, lecz nie ma powodu, by sądzić, że w XII wieku pożycie małżeńskie i uczucia mał-
żonków były inne niż we wszystkich epokach i krajach, że nie istniała namiętność lub chłód,
czułość lub obojętność, miłość albo pogarda.
Obyczaje, o których wiemy więcej niż o porywach serc, składają się na obraz życia
erotycznego niezbyt zgodny z moralnością głoszoną przez świętego Hieronima. Wbrew
napomnieniom Kościoła, zasada wierności małżeńskiej nie była, jak się zdaje, powszechnie
przestrzegana. We wszystkich środowiskach społecznych mamy niezliczone przykłady cudzo-
łóstwa. W związku z tym przychodziły na świat niezliczone rzesze bastardów, którym wszakże
społeczeństwo odmawiało miejsca w swoim łonie. Rodzina opierała się wyłącznie na małżeństwie,
toteż dzieci poza nimi zrodzone nie należały de jure do żadnej rodziny, żadnego rodu, żadnego
stanu (na przykład nieprawy syn poddanki był człowiekiem wolnym). W teorii takie potomstwo nie
miało prawa do dziedziczenia po rodzicach, nie mogło wstąpić do stanu duchownego ani zajmować
urzędów. W niektórych krajach obyczaj zabrania mu też przekazywać swoim dzieciom nabytego
przez siebie mienia. W praktyce jednak sytuacja bastardów zależała od ich pochodzenia. Bastard
królewski nie był traktowany tak jak chłopski, a w rodzinach książęcych często miał pozycję nie
gorszą niż dzieci z prawego łoża. Nie odmawia mu się nawet takich samych honorów: Wilhelm
Długi Miecz, domniemany syn Henryka II [Plantageneta] i jego oficjalnej kochanki, pięknej i
zagadkowej Rozamundy Clifford, został hrabią Salisbury i jednym z najmożniejszych baronów
Anglii; Piotr Charlot, syn Filipa Augusta i pewnej panny z Arras, otrzymał biskupstwo Noyon,
zaliczane do najważniejszych w królestwie.
Wstrzemięźliwość nie była więc cnotą powszechnie praktykowaną. Nikt jej nie lubił, wbrew
naukom Kościoła. Mimo reformy gregoriańskiej, nieliczni tylko, jak się zdaje, świeccy duchowni
dotrzymywali ślubów czystości. Jeszcze w końcu XII wieku z podziwem cytuje się przykłady
księży, którzy do śmierci wytrwali nie zadając się z kobietą. Ale nikt dotychczas nie zbadał jeszcze
problemów tej powszechnej swobody obyczajów, jej przyczyn i konsekwencji, zakresu i granic. W
czułości trubadurów, zmysłowości romansów rycerskich, sprośnościach goliardów, a z drugiej
strony w gniewie kaznodziejów i pogróżkach teologów zbyt wiele jest komunałów, aby historyk
mógł na ich podstawie stworzyć sobie dokładny obraz. Mamy już możność rozpoczęcia badań nad
praktykami antykoncepcyjnymi i przerywaniem ciąży w XIV i XV wieku, lecz okres omawiany w
naszej książce jest pod tym względem całkowicie nie znany. Podobnie też nikt nie przestudiował
poważnie zjawiska homoseksualizmu, uznawanego przez prawo kanoniczne za grzech śmiertelny.
Spotyka się w ówczesnej literaturze pewne aluzje na ten temat, lecz wydaje się, że homoseksualizm
nie był szerzej rozpowszechniony. Byłoby jednak ciekawe dowiedzieć się, dlaczego. Czy z powodu
struktur rodzinnych? Czy tak silnie działały zakazy religijne? W każdym razie, chociaż był to w
oczach teologów najokropniejszy występek, nie da się zaprzeczyć, że nigdy nie zastosowano
żadnych sankcji w stosunku do książąt znanych z homoseksualnych skłonności i praktyk, jak na
przykład królowie Anglii Wilhelm Rudy, a prawdopodobnie także Ryszard Lwie Serce. Obojętność
czy nietykalność uprzywilejowanych?
Rozdział dziesiąty
Marzenia
Mężczyźni XII wieku, zarówno duchowni, jak rycerze czy chłopi, rzadko czuli się ze swego trybu
życia zadowoleni. Powszednia rzeczywistość była posępna, czcza, niewdzięczna i zwodnicza.
Świat, który ich otaczał, nie spełniał oczekiwań. Wszyscy łaknęli jakiegoś innego świata, nowego
królestwa, w którym człowiek nie podlegałby kaprysom przyrody ani przymusom wynikającym z
pozycji społecznej; tęsknili do nowej ziemskiej Jeruzalem, gdzie pokój i bezpieczeństwo byłyby
zapewnione na tysiąc lat, do jakiejś dalekiej, sielankowej krainy, gdzie słowa, istoty ludzkie i rzeczy
odzyskałyby prawdziwe znaczenie, oczyściwszy się z fałszu, który do nich przylgnął na tym padole.
Każdy na swój sposób odczuwa tę potrzebę prawdy, chęć zapomnienia, tęsknotę do złotego
wieku. Nie brak możliwości ucieczki od monotonii dnia powszedniego. Zarówno literatura
tworzona przez autorów wykształconych, jak i legendy ludowe opowiadają o cudownych krajach,
gdzie żyją dziwne zwierzęta i bajeczne istoty, gdzie każdy może zdobyć bogactwa i władzę, a jeśli
zechce, stanie się bohaterem, cesarzem lub cudotwórcą. Zresztą czarodzieje i czarownicy istnieją
nie tylko w literaturze; przeróżni szarlatani, kacerze i nawiedzeni przebiegają Europę Zachodnią,
ofiarowując chłopom, mnichom i panom eliksiry, relikwie, idee i marzenia. Społeczeństwo w swej
masie gotowe jest uwierzyć każdemu, kto je potrafi wzruszyć. Wszyscy, od szczytu aż po najniższy
szczebel drabiny społecznej, szukają drogi ucieczki od zakłamanej rzeczywistości, aby szukać poza
nią ukrytego sensu własnego życia.
Przenosiny i podróże
Pierwsze miejsce wśród marzeń zajmują podróże, zarazem najłatwiejsze do
urzeczywistnienia w społeczeństwie, które jeszcze nie osiadło na dobre. Bardzo by się mylił, kto by
sobie wyobrażał, że ludzie XII wieku byli przykuci do swoich działek ziemi, wiosek i zamków.
Wszyscy ustawicznie przenoszą się z miejsca na miejsce. Największymi podróżnikami w Europie
Zachodniej byli podówczas monarchowie. Panowanie każdego króla było długą, bardzo długą
wędrówką po własnej domenie, włościach swoich wielkich feudałów, po sąsiednich królestwach, a
niekiedy dalej jeszcze, poza granicami chrześcijaństwa. Pod tym względem najwymowniejszym
przykładem może być Ryszard Lwie Serce: panowanie jego trwało 117 miesięcy (od 6 lipca 1189
do 6 kwietnia 1199 r.), z czego 6 spędził w Anglii, 7 na Sycylii, 1 na Cyprze, 3 na różnych morzach,
15 w Ziemi Świętej, 16 w więzieniach Austrii i Niemiec, a 69 we Francji - z tego 61 we własnych
domenach lennych. Dwór angielski nie znajdował się więc w Londynie czy w Yorku, lecz tam,
gdzie właśnie przebywał król, czy to w Bordeaux, w Lincoln, w Canterbury czy w Rouen. W
literaturze królestwo arturiańskie nie stanowi wyjątku od tej wędrowniczej reguły. Artur i jego
rycerze nieustannie podróżują po królestwie Logres, przenoszą się z Carlion do Winchesteru, z
Carduel do Escalot, z Tintagel do Camalot.
Ale nie tylko królowie tak się błąkają od miasta do miasta, od zamku do zamku. Wielcy
feudałowie towarzyszą suzerenowi albo go naśladują, a z kolei ich wasale przemierzają teren
własnego lenna lub włości swojego pana. W obrębie tych włości chłopi też nie są raz na zawsze
przykuci do przydzielonej im dzierżawy, mogą ją zmieniać, przenosić się na świeże karczowisko
lub do nowej wioski, a niekiedy nawet do domeny innego pana. Ruchliwość ta nie wynikała z
fantazji poszczególnych osób, lecz z wymagań działalności gospodarczej lub politycznej w
systemie, w którym na wszystkich stopniach feudalnej hierarchii dobra ziemskie pozostawały
własnością potężniejszego pana, nadawaną tylko podwładnym na określony czas.
Do tych przenosin na nowe miejsca zamieszkania, przedzielonych dłuższymi okresami
czasu, doliczyć wypada ruch codzienny. Drogi i trakty, chociaż w złym stanie, były bardzo
uczęszczane i widziało się na nich wciąż pojazdy książęce, urzędników i posłańców, wodzów na
czele zbrojnych oddziałów, rycerzy goniących za przygodą, chłopów w poszukiwaniu nowych pól
do uprawy, karawany kupieckie, gromadki rzemieślników, murarzy, cieśli, robotników rolnych,
drwali, studentów, zakonników i kleryków, którzy opuścili swoje klasztory czy kościoły, włóczę-
gów i zbójów, trędowatych, żebraków, wyrzutków społeczeństwa i wykolejeńców rozmaitego
autoramentu, a wszyscy ci ludzie nieustannie przemierzali obszary świata chrześcijańskiego to w tę,
to w przeciwną stronę. Niedbale wyznaczone granice nie stanowiły dla nich przeszkody, rzadko
bowiem ciągnęły się nieprzerwaną wyraźną linią wzdłuż biegu rzeki; najczęściej były to otwarte
strefy, w których zasięgi władzy dwóch krain przeplatały się ze sobą. Niekiedy w ogóle nie można
było określić granic, z powodu mnóstwa enklaw i zawiłych współzależności feudalno-wasalnych,
jak na przykład pomiędzy księstwem i hrabstwem Burgundii. Niekiedy granice się zmieniały wraz z
przeobrażeniem środowiska naturalnego, a więc wskutek wykarczowania lasu, osuszenia stawów,
wykopania kanałów. Na dobitkę granice królestwa nie zawsze się zgadzały z podziałem na
prowincje kościelne, a zwłaszcza na ziemie lenne i domeny pańskie. Na przykład hrabiowie
Flandrii i Szampanii posiadali włości zarówno we Francji, jak w Cesarstwie.
Zachodnia Europa tworzyła jedną rozległą całość, której wewnętrzne granice nie stawiały
przeszkód ruchowi ludzi, towarów czy też idei. Prawdziwa przygoda zaczynała się dopiero poza
granicami chrześcijańskiego świata.
Trudności wszakże zaczynały się wcześniej: wszędzie, pomimo wielkiej ruchliwości ludzi,
warunki komunikacji były bardzo uciążliwe. Podróż zmieniała się często w pasmo kłopotów,
niebezpieczeństw i przeciwności. Sieć dróg, niedostatecznie rozwinięta, nie mogła sprostać potrze-
bom ożywionego ruchu, chociaż pod koniec XII wieku nieco się poprawia, zwłaszcza dzięki
budowie licznych kamiennych mostów. We Francji świetne drogi rzymskie, już pod koniec
pierwszego tysiąclecia w większości zaniedbane, zastąpiono drogami powstałymi dla potrzeb
religijnych, handlowych lub feudalnych, rozbiegającymi się na kształt wachlarza z Paryża, a nie jak
przedtem z Lyonu. Były to przeważnie ścieżki lub polne drogi, bez żadnej nawierzchni,
nieprzejezdne zimą, źle zaplanowane, wąskie, kręte i niewyraźne. Były wszakże i lepsze drogi,
szerokie, prostsze, na pewnych odcinkach brukowane - gościńce, które powstały w czasie
wznoszenia wielkich katedr, służące do transportu budulca z kamieniołomów, odległych o 20, 30
lub nawet 50 km od miejsca budowy: lecz były to drogi nieliczne i wymagały nieustannych napraw,
ściągano więc na koszty ich utrzymania wysokie opłaty od użytkowników W Anglii, gdzie sieć
rzymskich traktów zachowała się w lepszym stanie, brakowało mniejszych dróg i podróżni musieli
się posuwać na chybił trafił przez łąki, wrzosowiska lub lasy.
Prócz złego stanu dróg dokuczały podróżnym czyhające na nich niebezpieczeństwa i
niezliczone opłaty drogowe. Żądano ich przy każdej okazji, za przeprawę przez rzekę brodem czy
po moście, na przełęczy, na granicy włości pańskich, u wejścia w dolinę, do miasta lub nawet do
lasu. Tym się tłumaczy rozmaitość i zawiłość marszruty: starano się omijać drogi, na których
.obowiązywały zbyt wygórowane opłaty, haracze narzucane przez mniej lub bardziej chciwego
pana, lub gdzie grasowały bandy zbójów. Dla bezpieczeństwa podróżowano tylko za dnia, gromad-
kami, klucząc i zbaczając często z traktu. Ludzie wędrowali piechotą lub konno, towary
transportowano na grzbietach jucznych zwierząt lub na wozach. Między XI a XII wiekiem weszły
w powszechne użycie chomąta i podkowy oraz wozy na czterech kołach, a to nie tyle przyspieszyło
transport, ile pozwoliło na przewóz większych ciężarów na raz.
Tam, gdzie umożliwiały to warunki geograficzne i jeśli klimat temu sprzyjał, starano się
maksymalnie wykorzystywać drogi wodne, pewniejsze i tańsze od lądowych. Większe i mniejsze
rzeki stały się więc najważniejszymi szlakami handlowymi do przewozu najcięższych produktów,
jak zboże, sól, wino, budulec, wełna. Przy transporcie tego rodzaju towarów droga lądowa służyła
jedynie jako połączenie między dwiema rzekami, a i tę funkcję we Flandrii pełniły kanały. W miarę
możliwości używało się też dróg morskich, mających tę zaletę, że nikt na nich nie pobierał myta. Po
kanale La Manche i Morzu Północnym statki kursowały tam i z powrotem swobodnie, lecz na
innych wodach, bardziej niebezpiecznych, uprawiano tylko żeglugę przybrzeżną, nawet na dużych
dystansach. Dopóki około roku 1220 nie pojawiły się duże, płaskodenne fryzyjskie kogi,
rozporządzano statkami o małym tonażu, czy były to żaglowce spotykane na Kanale La Manche i
Atlantyku, czy galery na żagle i wiosła, pływające po Morzu Śródziemnym.
Tak więc panował ruch osobowy i towarowy bardzo ożywiony, lecz zarazem bardzo
powolny. Drogą lądową konwój mógł przebyć 25-40 km dziennie, zależnie od rodzaju terenu i
napotykanych przeszkód. Z dokumentu pochodzącego z końca XII wieku dowiadujemy się, że
pewien przewoźnik na transport towarów z Troyes do Montpellier potrzebował 23 dni. Szybszy od
konwoju samotny goniec mógł pokonywać dziennie 60-70 km. Wiemy też, że w 1197 roku konny
posłaniec Filipa Augusta w ciągu jednego dnia przejechał z Paryża do Orleanu, ale to było
wyjątkowe osiągnięcie. Około 1200 roku normalnie podróż z Paryża do Rouen trwała co najmniej 3
dni, z Paryża do Londynu - około 10 dni, do Bordeaux - około 14 dni, do Tuluzy - z górą dni 20; z
Yorku do Londynu - około tygodnia, z Londynu do Rzymu więcej niż miesiąc; a drogą morską z
Wenecji do Ziemi Świętej 20-50 dni, zależnie od mniej lub bardziej przychylnych wiatrów.
Jednakże nie ostudzało to zapału podróżnych. Ludzie XII i XIII wieku nigdzie się na ogół nie spie-
szyli, a jeśli naprawdę im zależało na pośpiechu, mieli sposoby, żeby skrócić czas podróży. Trzeba
zresztą zauważyć, że przeciętny czas trwania tych podróży niewiele się zmienił aż do połowy XVII
wieku.
Pielgrzymki i kult relikwii
Pielgrzymka to najlepszy pretekst, by wyruszyć w drogę, opuścić codzienny widnokrąg i na
innym, mniej lub bardziej odległym, szukać ziszczenia marzeń, których nie zaspokoi rodzinna
wioska czy zamek. Rzadko wszakże wyjawiano ten skryty motyw. Częściej mówiono o pokutnym
niż rozrywkowym charakterze tej wędrówki. Człowiek średniowieczny wybierał się bowiem na
pielgrzymkę przede wszystkim w intencji pokutnej, nie w celu nasycenia głodu wrażeń. Nawet jeśli
nie nakazał mu tego żaden sąd, powodował się mniej lub bardziej jawną chęcią zadośćuczynienia za
jakieś winy, obawiając się o zbawienie swej duszy. Im dalej się pielgrzymuje, tym większe można
zyskać korzyści duchowe. Do sanktuariów znajdujących się w pobliżu miejsca zamieszkania
wędruje się na ogół tylko po to, żeby zjednać sobie przychylność jakiegoś świętego dla
zamierzonego przedsięwzięcia, uprosić cudowny ratunek w sytuacji bez wyjścia.
Kształtująca się stopniowo sieć pielgrzymich szlaków pokrywała w XII wieku cały świat
chrześcijański. We Francji najtłumniej nawiedzane były sanktuaria Najświętszej Panny i patronów
cieszących się szczególną czcią: Święty Marcin z Tours, Sainte-Foy z Conques, Matka Boska z Puy,
święta Magdalena z Vezelay, Madonna z Rocamadour, święty Michał z Mont-Saint-Michel, święty
Hilary z Poitiers, święty Martial z Limoges, święty Sernin z Tuluzy. W Anglii pielgrzymi najliczniej
nawiedzają grób świętego Cuthberta w Durham, Edwarda Wyznawcy w Westminsterze, Tomasza
Becketa - po jego kanonizacji w 1173 roku - w Canterbury. Pod koniec stulecia przybyło nowe
miejsce przyciągające wiernych: opactwo Glastonbury, na pograniczu Walii, gdzie w 1191 roku od-
kryto rzekome groby króla Artura i królowej Ginewry.
Oprócz tych sławnych sanktuariów istniały niezliczone mniejsze, przyciągające
pielgrzymów z danego regionu lub najbliższej okolicy. Dla rzesz ludu kult świętych stanowił, jak
się zdaje, istotny element życia religijnego. W każdej diecezji największe uroczystości urządzano z
okazji przeniesienia relikwii. Wszystkie kościoły zabiegają o relikwie i nie przebierają w środkach,
gdy chodzi o ich zdobycie, co im zarzucali już niektórzy współcześni. Po złupieniu przez
krzyżowców Konstantynopola w 1204 roku chrześcijanie osiedleni na Wschodzie przysyłają
regularnie na Zachód przeróżne relikwie mocno podejrzanej autentyczności. Cesarz Baldwin I, na
przykład, ofiarował Filipowi Augustowi drzazgę z Krzyża, pukiel włosów Chrystusa, strzępek
płótna z pieluszek Dzieciątka oraz ząb i żebro świętego Filipa.
Wiadomo też, że Baldwin II w 1239 roku sprzedał Ludwikowi Świętemu za 20 000 liwrów
w srebrze “prawdziwą" koronę cierniową, podczas gdy dwa inne egzemplarze tej pseudorelikwii
przechowywano już pod Paryżem, jedną w Saint-Germain-des-Pres, a drugą w Saint-Denis. Jeśli
wierzyć Rigordowi, ten drugi egzemplarz był dobrze znany paryżanom, gdyż za panowania Filipa
Augusta posłużono się nim przy bardzo osobliwej ceremonii:
“W miesiąc później, 23 lipca [1191], syn króla Francji Ludwik zapadł na ciężką chorobę, którą
uczeni nazywali dyzenterią. Gdy już nie było żadnej nadziei, oto do jakich ucieczono się sposobów.
Mnisi z Saint-Denis po długich modłach i poście wzięli gwóźdź i koronę cierniową Pana Naszego, a
także ramię świętego Symeona i wyruszyli boso, z płaczem, na czele tłumnej procesji duchownych i
wiernych do kościoła Świętego Łazarza, znajdującego się pod Paryżem. Tam odprawili nabożeń-
stwo i pobłogosławili zgromadzony lud. Po czym zebrali się wszyscy paryscy zakonnicy, z
biskupem Maurycym, duchowieństwem, kanonikami i mieszkańcami miasta, którzy przybiegli,
także boso i z płaczem, niosąc ciała lub szczątki wielu różnych świętych. Wszyscy się połączyli w
jedną ogromną procesję i na przemian to śpiewając, to lamentując przybyli do pałacu królewskiego,
gdzie Ludwik dogorywał. Lud wysłuchał kazania i począł się modlić lejąc łzy obfite, by uprosić u
Boga uzdrowienie młodego książęcia. Podawano dziecku do dotknięcia gwóźdź, koronę cierniową i
ramię świętego Symeona, przeżegnano mu tymi relikwiami brzuch. Tak chory książę został prędko
uratowany od grożącego mu niebezpieczeństwa. Co jeszcze osobliwsze, ojciec jego, król Filip, bę-
dący wówczas w Ziemi Świętej, tegoż dnia i o tejże godzinie wyzdrowiał z tej samej choroby."
Lecz prawdziwa pielgrzymka to ta, która wymaga bardzo niekiedy bolesnych, heroicznych
wyrzeczeń, a prowadzi daleko, bardzo daleko, do Rzymu, do Composteli albo do Ziemi Świętej.
Niektórzy teologowie twierdzili, że każdy, kto chce być godny miana chrześcijanina, powinien
dołożyć starań, aby przynajmniej raz w życiu odbyć taką drogę. W wielu przypadkach sądy
nakazywały przestępcom w ten sposób pokutować za ciężkie zbrodnie. Compostela, gdzie w X
wieku znaleziono szczątki świętego Jakuba Starszego, była najbardziej uczęszczanym miejscem
kultu, gdyż wszystko tam doskonale w tym celu zorganizowano. Rzym także przyciągał wielu
wędrowców pragnących pomodlić się u grobu świętych apostołów Piotra i Pawła oraz pierwszych
chrześcijańskich męczenników.
Pielgrzymi wędrowali w małych grupach. Można ich było rozpoznać po dużych filcowych
kapeluszach, sakwach na chleb przerzuconych przez ramię i wysokich laskach zakończonych
gałkami, do podpierania się w marszu. Przed wyruszeniem w drogę zgłaszali się do kapana, żeby
pobłogosławił ich strój pielgrzymi, uzupełniony naszytym na kapturze i kapeluszu znakiem z sukna
lub z metalu, przedstawiającym krzyż, muszlę albo jakiś drogi ich sercu przedmiot, który zamierzali
otrzeć o święte relikwie u celu swej podróży. W drodze przyjmowano ich bezpłatnie w klasztorach i
hospicjach rozsianych wzdłuż szlaku. Nierzadko gościnny pan zamku udzielał im noclegu prosząc,
aby urozmaicili wieczorne zebranie rodzinne opowieściami o krajach, które w podróży poznali, i o
niebezpiecznych przygodach, które ich spotykały. Chociaż bowiem ich osoby i mienie są pod Bożą
opieką, pielgrzymi, tak samo jak wszyscy podróżni, narażeni byli na czyhające w drodze
niebezpieczeństwa. Spotykali więc złych ludzi i zdarzały im się różne przypadki, tym częstsze, że
do ich gromadki przyłączali się zwykle awanturnicy różnego autoramentu, zaczynając od
nieszkodliwych wagabundów, klerków i niedoszłych zakonników zbiegłych z klasztoru, a kończąc
na groźnych zbójcach grasujących po gościńcach?
Najniebezpieczniejszą, lecz zarazem “najskuteczniejszą" z wszystkich pielgrzymek jest
wędrówka do Jerozolimy. Wymaga wszakże czasu, pieniędzy i środków ochrony, a nie każdego na
to wszystko stać. Toteż do Ziemi Świętej pielgrzymowali głównie arystokraci, chociaż w Anglii i
Francji, a zwłaszcza we Włoszech istniały już instytucje podejmujące się wysyłania do Ziemi
Świętej pielgrzymów wszelkiego stanu. Takie pielgrzymki, podejmowane indywidualnie lub w
małych grupach, zaprowadziły w ciągu XII wieku większą liczbę rycerzy do Ziemi Świętej niż
właściwe wyprawy krzyżowe. W tej dalekiej zamorskiej, tajemniczej krainie spodziewali się spełnić
swoje przeznaczenie, znaleźć sens własnego życia, opromienionego w marzeniach blaskiem,
którego nie mogła im dać monotonna powszednia egzystencja w rodzinnych stronach. Idea krucjat
uległa już skarleniu, wielkie wyprawy wojenne pod wodzą królów i książąt nie przyniosły niczego
prócz sromotnych porażek, lecz Wschód nie przestał fascynować rycerstwa, wywołując niemal
zbiorową psychozę.
Uroki wschodu i cuda geografii
Fascynacji tej ulegali również ci, którzy nie mogli odbyć wielkiej podróży. Odzwierciedla
się ona we wszystkich dziedzinach twórczości literackiej i artystycznej, folklorze i w dziełach
naukowych. Pod jej wpływem ukształtowało się ówczesne wyobrażenie o ziemi. Zachowało się po
dziś dzień kilka map świata, sporządzonych w Europie Zachodniej i przedstawiających ziemię w
kształcie koła z Jeruzalem pośrodku. U góry, tam gdzie my umieszczamy biegun północny, według
średniowiecznych geografów znajdowało się miejsce, skąd promieniuje światło, wschód
wyobrażony jako wysoka góra, na której szczycie leży ziemski raj. Świat w tej wizji jest, podobnie
jak społeczeństwo, trójdzielny. Mamy więc trzy kontynety: Europę, Afrykę i Azję, przy czym ta
ostatnia jest większa od dwóch pozostałych części świata razem wziętych. Mamy też trzy wielkie
obszary wód: Morze Śródziemne w centrum, Ocean Indyjski pomiędzy Azją i Afryką, oraz ocean
“kolisty", opływający planetę ziemską ze wszystkich stron. Oczywiście jako tako poprawnie
zarysowane są na tek mapie jedynie kontury Europy Zachodniej i basenu śródziemnomorskiego.
Zwłaszcza literatura geograficzna o charakterze popularyzatorskim, jak liczne Obrazy
świata kompilowane w XII i XIII wieku, świadczy o zakresie tej wiedzy. Wszystko, co się znajduje
poza Danią z jednej strony, Saharą z drugiej i Kaukazem oraz Morzem Kaspijskim z trzeciej, jest
światem nieznanym, dającym autorom sposobność do najbardziej fantastycznych opisów i
nieprawdopodobnych legend. Upodobanie czytelników do cudowności sprzyja ignorancji i
łatwowierności tych pisarzy, pobudzając ich do ciągłego rozbudowywania niezwykłych opowieści,
zmyślonych przez poprzedników.
Z wszystkich dalekich krajów do najbardziej dziwacznych pomysłów kuszą wyobraźnię
tajemnicze Indie. Jest to kraina, gdzie dwa razy do roku powraca lato i zima. Lasy są tam tak
strzeliste, że sięgają obłoków, a rosną w nich zdumiewające drzewa: jedne mają liście większe niż
domy, drugie rodzą olbrzymie, wspaniałe owoce, w środku wszakże wypełnione popiołem; trzecie
dostarczają węgla, który raz zapalony nie wygasa przez cały rok. Orzechy są tam wielkości ludzkiej
głowy, a grona winne tak ogromne, że więcej niż jednego na raz człowiek nie może udźwignąć.
Węże mają oczy z drogich kamieni. Rzeki wszystkie toczą w swoich wodach grudki złota, z
wyjątkiem Gangesu, w którym za to łowi się węgorze na trzysta stóp (ok. 100 m) długie. W Indiach
mieszkają rozmaite ludy, a jeden od drugiego dziwniejszy. Są wśród nich ludożercy zjadający
własnych rodziców, gdy się zbytnio postarzeją; są inni, owłosieni na całym ciele, żywiący się
wyłącznie surowymi rybami i pijący słoną wodę; jeszcze inni, aby się utrzymać przy życiu, muszą
bez przerwy wdychać zapach jabłek. Są tam ludzie, którzy mają jedno tylko oko pośrodku czoła,
inni zaś mają po sześć palców u nóg, jeszcze inni usta na piersi, a uszy na ramionach; są wreszcie
tacy, którzy mają tylko jedną stopę, ale tak wielką, że może im służyć za tarczę albo za parasol.
Etiopia, którą większość autorów umieszcza w południowej Azji, między Indiami a Egiptem
(należącym do kontynentu azjatyckiego), zamieszkana jest przez nie mniej osobliwe stworzenia.
Zwierzęta tamtejsze są pozbawione uszu, a niekiedy także oczu; drogie kamienie znajdują się nie w
oczach wężów, lecz w mózgach smoków, które wszakże bardzo trudno złowić. Ludzie żywią się
mięsem lwów i panter, wskutek czego pomrukują jak drapieżne bestie; chodzą całkiem nago i nic
nie robią. Niektórzy za króla mają psa, inni olbrzymiego cyklopa. Ci zaś, co mieszkają na pustyni,
w pobliżu antypodów, nie jedzą nic prócz suszonej szarańczy, dlatego żaden nie żyje dłużej niż 40
lat.
Bardziej rozpowszechnione od tych dydaktycznych kompilacji, przeznaczonych dla
odbiorców mniej lub więcej wykształconych, były legendy osnute na mitach geograficznych, lecz
ubarwione i przeobrażone przez ludową kulturę. Na przykład legenda o księdzu Janie - o której
pierwsze wzmianki pojawiają się w połowie XI,I wieku. Według niej gdzieś w Azji centralnej
znajduje się bajeczny kraj, rządzony przez króla-kapłana imieniem Jan, chrześcijanina obrządku
nestoriańskiego, zawziętego wroga islamu; król ten mógłby więc się stać cennym sojusznikiem w
wojnach o odzyskanie Grobu Pańskiego. W XIII wieku władcy zachodniej Europy wyprawili kilka
poselstw na poszukiwanie tego nie istniejącego królestwa, a ponieważ nie udało się go znaleźć w
Azji, wyobraźnia przeniosła je w następnym stuleciu do Afryki.
Inna, bardzo rozpowszechniona legenda, pokutująca w tradycjach geograficznych aż do
końca średniowiecza, opowiada o świętym Brendanie. Nie dotyczy dalekiej Azji, lecz bierze
początek z folkloru celtycko-chrześcijańskiego pierwotnej Irlandii. Święty Brendan, opat irlandz-
kiego klasztoru, w VI wieku wyruszył wraz z czternastoma zakonnymi braćmi w podróż, aby
znaleźć za morzami ziemski raj. Przez siedem lat żeglował na wątłym statku bez steru i podczas tej
swojej Odysei zaznał wielu przygód cudowniejszych niż przygody samego Ulissesa. Kiedyś na
przykład spotkał olbrzymiego wieloryba, a myśląc, że to wyspa, wylądował ze swymi
towarzyszami na jego grzbiecie, aby tam w niedzielę wielkanocną odprawić uroczystą mszę świętą.
W końcu odkrył Wyspę Szczęścia w tej części świata, gdzie słońce nigdy nie zachodzi, wtedy
jednak ukazał mu się anioł i kazał zawrócić, popłynąć znów do rodzinnego kraju i opowiedzieć
tamtejszym ludziom o wszystkich dziwach, jakie w podróży oglądał. La Navigation de saint
Brendan (Podróże morskie świętego Brendana) była z pewnością najpopularniejszą książką
podróżniczą średniowiecza. Łaciński tekst skomponowany w X wieku przetłumaczono z biegiem
czasu na wszystkie języki używane w Europie Zachodniej.
Zwierzęta i zwierzyńce
Prócz cudów geografii istniały dziwy świata zwierzęcego, pobudzające w różnych formach
wyobraźnię wszystkich warstw społecznych. Ten świat znakomicie nadawał się, by w nim
pomieścić bez ryzyka przeróżne wierzenia, nadzieje i fantastyczne wizje ludzi, którym potrzebne
były marzenia.
A przecież człowiek XII wieku codziennie i z bliska stykał się ze zwierzętami, a w
otaczającej go faunie nie było nic fantastycznego. Ówczesne zwierzęta domowe niewiele się różniły
od dzisiejszych. Koty rzadko trzymano w mieszkaniach, lecz do tępienia myszy i szczurów wyko-
rzystywano niekiedy łasice, mniej lub bardziej oswojone. Oswajano też kruki, wrony i kawki, tak
jak później papugi. Aż do połowy XIII wieku, jak się zdaje, pies nie był obiektem przyjaznych
uczuć, nie wpuszczano go do domów i często wyznaczano mu niechlubną rolę w okrutnych
egzekucjach, przyjętych w ówczesnej obyczajowości. Suger opowiada, że zabójcę hrabiego Flandrii
Karola Dobrego przywiązano do pręgierza razem z psem, którego torturowano, żeby wściekły z
bólu rozszarpywał twarz skazańca. Najwyżej ceniono konia i sokoła, a najlepiej znanym z
naukowego punktu widzenia zwierzęciem była świnia; ponieważ Kościół zakazywał sekcji zwłok
ludzkich, lekarze studiowali anatomię na świniach, uważanych za zwierzęta najbardziej do
człowieka podobne. Dzikie zwierzęta nie były też obce doświadczeniu ludzi. W Anglii wprawdzie
w X wieku wytępiono wilki, lecz na kontynencie nie brakowało ich nawet w najbliższym
sąsiedztwie miast. Podobnie też pełno było w lasach Europy niedźwiedzi i dzików. Znano również
wielkie drapieżne zwierzęta egzotyczne. Władcy utrzymywali menażerie, do których sprowadzano
okazy z Azji i Afryki, a w dni festynów każdy mógł je tam podziwiać. Największą sławą cieszyły
się zwierzyńce królów Anglii w Caen i Filipa Augusta w Vincennes. Chodzili też od wsi do wsi
ludzie pokazujący za opłatą gepardy, małpy, węże i egzotyczne ptaki.
Tak konkretna znajomość fauny nie umniejszała jednak bardzo żywego i szeroko
rozpowszechnionego upodobania do dzieł zoologicznych, w których więcej było cudowności niż
realizmu, do gatunku literackiego “bestiariuszy". Są to rozprawy, w których pod pretekstem opisów
zwyczajów różnych swojskich lub egzotycznych zwierząt autorzy wysnuwają z badań przyrody
symbole religijne i nauki moralne. Mimo braku oryginalności - gdyż większą część wiadomości
czerpali autorzy z pism starożytnych i swoich poprzedników z wczesnego średniowiecza - dzieła te
cieszyły się ogromnym powodzeniem i wywarły wpływ zarówno na najwyszukańsze formy
twórczości artystycznej, jak i na bardzo naiwną mitologię ludową. O każdym bowiem zwierzęciu
opowiadają historie zdolne oszołomić chłopa, zachwycić rycerza, oczarować artystę i natchnąć kaz-
nodzieję.
Oto kwiatki wybrane z traktatu: De bestiis (O zwierzętach) Hugona z Saint-Victor i Hugona
z Fouilloy, z powieści zwierzęcych Filipa z Thaun, Wilhelma le Clerc, Piotra z Beauvais i z Liber
de proprietatibus rerum Barthelemy'ego Anglika.
Zacznijmy od wilka, najokrutniejszego i najprzebieglejszego ze zwierząt - w oczach ludzi
średniowiecza. Wilk zawsze posuwa się nie pod wiatr, lecz z wiatrem, aby ścigające psy nie mogły
go zwęszyć; gdy wyje, osłania pysk łapą, aby słyszącym zdawało się, że to głos całej hordy wilków.
Rany od jego ukąszeń są tym bardziej niebezpieczne, że wilk żywi się jadowitymi ropuchami, a w
dodatku, tak samo jak pies, bywa wściekły. To stwór tak szatański, że trawa raz przez niego
zdeptana nigdy nie odrasta. Jednakże człowiek ma szansę ocaleć ze spotkania z nim pod
warunkiem, że pierwszy go spostrzeże: wilk wtedy traci swą napastliwość i ucieka. Jeśli wszakże
wilk pierwszy spostrzeże człowieka, sparaliżuje go spojrzeniem i pożre niechybnie. Kto by jakimś
niezwykłym przypadkiem wyszedł żywy z takiej przygody, pozostanie już do końca dni swoich
niemową.
Z kolei niedźwiedź, jeden z dobrze przecież znanych ssaków. Ten ogromny zwierz całą swą
siłę ma skupioną w łapach. Samica jest mocniejsza od samca i prawie nie sposób jej złowić, a na
dobitkę cuchnie okropnie. Samca natomiast da się oswoić, ale trzeba mu wykłuć oczy i karmić go
obficie miodem. Im więcej go bić, tym więcej nabierze sadła i krzepy, nadaje się wtedy nawet jako
zwierzę pociągowe. Kiedy zdechnie, warto wyciąć mu sadło i smarować nim głowę, bo to najlepsze
lekarstwo przeciw łysieniu. Ciąża u niedźwiedzicy trwa tylko trzy miesiące, toteż młode rodzą się
nieżywe, mniejsze niż szczury, ślepe i bez sierści. Dopiero matka przywraca je do życia, nadaje im
należyty wzrost i wygląd, wylizując je energicznie i bez ustanku przez kilka dni.
To wskrzeszenie miało niewątpliwie znaczenie symbolu chrystologicznego. Odnajdujemy je
w podobnej wersji w rozdziałach o lwie i o pelikanie. Lwica budzi z martwych nowo narodzone
lwięta własnym tchnieniem, a samica pelikana wskrzesza zabite przez samca pisklęta rozdzierając
sobie dziobem piersi i skrapiając małe własną krwią.
Ale najczęściej symbol Chrystusa upatrywano w jeleniu. Jeleń nienawidzi węży, które są
stworami demona, toteż tropi je i zjada. Jest wtedy skazany na niechybną śmierć, jeżeli w ciągu
trzech godzin po przełknięciu jadowitego węża nie wykąpie się w źródlanej wodzie. Jeśli uda mu
się to zrobić, nie umrze, lecz przeciwnie, odmłodnieje. Tym się tłumaczy jego długowieczność.
Wszyscy autorzy przypisują jeleniowi bardzo długie życie, lecz różnią się między sobą co do liczby
lat tego życia: Hugon z Saint-Victor, najhojniejszy, przyznaje mu aż dziewięćset. Jeleń nigdy też nie
choruje i nigdy nie miewa gorączki, a więc człowiek, który zjada codziennie kawałek jeleniego
mięsa, zyskuje taką samą odporność na wszelkie choroby. Zwierz ten bardzo lubi muzykę. Można
go obłaskawić i schwytać gwiżdżąc melodyjnie. Ale sposób ten jest skuteczny jedynie wtedy, gdy
jeleń nastawia uszu, bo gdy je opuści, głuchnie całkowicie. Osaczony przez myśliwych nie broni
się, lecz płacze rzęsistymi łzami i temu nieraz zawdzięcza ocalenie.
Spośród zwierząt egzotycznych najbardziej niezwykły jest niewątpliwie kameleon. Ma
tułów jaszczurki, łuski i grzbiet ryby, głowę małpy i łapy sokoła. Z wielkiej bojaźliwości często
zmienia barwę, a umie przybrać każdą, oprócz białej i czerwonej. Nie je ani nie pije nic, żywi się
samym powietrzem. Toteż w ciele jego nie ma ani kropli krwi. Żołądek jego odznacza się
magicznymi właściwościami, wystarczy go spalić, żeby spowodować deszcz albo burzę.
Krokodylowi, lepiej znanemu, przypisują autorzy osobliwe stany psychice. Jest to wielki
żółty wąż wyposażony w cztery olbrzymie łapy, pozbawiony natomiast języka. Charakter ma
dziwaczny, pełen sprzeczności. Gdy je, nie może powściągnąć łakomstwa i obżera się tak, że potem
choruje. Zwala się wtedy na piasek i leży bez ruchu, dopóki nie strawi wszystkiego, co połknął, a
trwa to nieraz kilka dni. Podobnie też na widok człowieka nie umie się opanować, chwyta ofiarę i
pożera, chociaż poza tym jest dobrym i czułym stworzeniem. Dlatego ukończywszy tę ponurą ucztę
żałuje swego nikczemnego postępku i przez kilka godzin płacze.
Bestiariusze opisują nie tylko zwierzęta istniejące w rzeczywistości. Poświęcają długie
rozdziały potworom i istotom chimerycznym. Pominiemy smoka, gryfa, bazyliszka i syreny,
których fantastyczne wyobrażenia już się w XIII wieku nieco spospolitowały. Wymienimy
natomiast na zakończenie kilka innych, mniej znanych, lecz równie cudacznych stworzeń.
Najbardziej krwiożercza ze wszystkich bestii jest mantykora, co widać nawet po jej
czerwonym jak krew ubarwieniu. Ma tors lwa, ogon skorpiona, a głowę człowieka. Każda z jej
szczęk uzbrojona jest trzema rzędami zębów. Żadne stworzenie na ziemi przed nią nie ucieknie, bo
mantykora biega od wszystkich szybciej. Jeden tylko lew jej się nie boi. Za to lęka się ona
leontofona, najmniejszego z gryzoni, który największego zwierza może uśmiercić samym smrodem
swojego moczu. Mniej groźna jest taranda, wielki wół z głową jelenia i skórą niedźwiedzia.
Zamieszkuje strefę zimną i jest bardzo płochliwa, toteż podobnie jak kameleon często zmienia
kolor. Leonkrokita pochodzi ze skrzyżowania lwicy z wilko-jeleniem, co nie przeszkadza jej mieć
tułowia osła, nóg jelenia, grzywy lwa, głowy wielbłąda i niekiedy człowieczego głosu. Najosobliw-
szy ze wszystkich monstrów jest ponad wszelką wątpliwość morski mnich, bestia czyhająca u
wybrzeży Norwegii; ma bowiem tułów ryby, a głowę człowieka z wygoloną tonsurą, na karku jej
zaś zwisa kaptur podobny do tego, jaki noszą zakonnicy.
Cudowności bretońskie i świat graala
W przeciwieństwie do bestiariuszy i dzieł dydaktycznych, literatura powieściowa jest
bardziej feeryczna niż fantastyczna. Potworność ustępuje tu miejsca cudowności. Przenosi nas ona
w świat częściowo tylko obcy. Tajemnicze istoty i nadprzyrodzone zjawiska raczej urzekają, niż
niepokoją, bo mimo swej niezwykłości zachowują z reguły pewne pozory realizmu. Przy tym
wkraczając często w codzienne ludzkie życie, nie czynią tego nigdy bez powodu: są to znaki,
przestrogi i wieści przysyłane z innego świata. Średniowieczna mentalność kazała bowiem ludziom
wierzyć w istnienie pośredników między światem Boga a naszym padołem; są nimi dusze
zmarłych, aniołowie i demony, geniusze i wróżki, objawiają się zaś znakami mającymi zawsze
znaczenie wróżebne. Dlatego kronikarze i historycy średniowieczni nie omieszkali nigdy wspo-
mnieć o poprzedzających wielkie wydarzenia zjawiskach sprzecznych ze zwykłym porządkiem
rzeczy, o cudach, snach, zjawach, kometach i zaćmieniach słońca. Na przykład:
“Roku od Wcielenia Pańskiego 1187, dnia 4 września słońce zaćmiło się, wchodząc w osiemnasty
stopień znaku Panny, na całe dwie godziny. Nazajutrz zaś, w sobotę 5 września o godzinie
jedenastej przed południem, urodził się Ludwik, syn Filipa Augusta, przesławnego króla fran-
cuskiego."
W dziełach literackich interpretację znaków wróżebnych pozostawia się specjalistom.
Wśród nich autorzy skrupulatnie odróżniają czarodziejów, takich jak Merlin używających swego
daru tylko do najszlachetniejszych celów, od czarowników i wiedźm, zaprzedanych diabłu i stara-
jących się zawsze szkodzić człowiekowi. Jedni i drudzy są mistrzami nie. tylko astrologii, lecz
także wiedzy lekarskiej; znają przymioty różnych ziół i umieją przyrządzać czarodziejskie napoje.
Podobnie jak Thesalla, sprawna i oddana piastunka Fenicji, zgłębili arkana nigromancji (magii) i
mogą o sobie powiedzieć:
“Potrafię leczyć puchlinę wodną i podagrę, astmę i zapalenie gardła; umiem rozpoznawać chorobę
po urynie i mierzyć. tętno. Znam też sposoby zamawiania i formuły zaklęć, o których skuteczności
nie można wątpić. Nawet sama Medea nie znała lepszych [...]"
Ale romanse Okrągłego Stołu nie poprzestają na tej formie cudowności, dość w gruncie
rzeczy banalnej i spotykanej w bardzo wielu utworach literackich. Zawierają szczególny, sobie
tylko właściwy rodzaj niezwykłości, zaczerpnięty głównie z celtyckich baśni Irlandii i Walii. Z
połączenia tych różnych elementów powstała cudowność cyklu bretońskich romansów, ich
niezwykła, wieloznaczna i fascynująca atmosfera, która nadaje literaturze arturiańskiej urok
niezrównany i w swoim rodzaju jedyny. Mało w niej superlatywów, wiele zaś półtonów i znaków
zapytania. To, co się w niej przemilcza, zdaje się ważniejsze od tego, co zostało powiedziane. Nie
chodzi o to, by wzbudzić podziw słuchacza; lecz by zachęcić jego wyobraźnię do swobodnych
wędrówek. Nie trzeba. podróżować do odległych Indii, żeby spotkać niezwykłe istoty; w tych o-
powieściach świat umarłych sąsiaduje ze światem żywych, a dzieląca je. granica nie jest wcale
niemożliwa do przekroczenia. Wystarczy, że błędny rycerz przebędzie wrzosowisko, rzekę czy las,
aby niepostrzeżenie. wkroczył do królestwa bóstw i wróżek. Wystarczy, żeby wszedł na pokład
opuszczonego statku, a poniesie go on do tajemniczej krainy, gdzie. czeka przeznaczenie. Na
drodze przygód spotka przewrotne, swarliwe karły albo szpetne, despotyczne olbrzymy, z którymi
będzie się musiał bić, żeby wyzwolić młodą dziewczynę, lubieżną zresztą i kapryśną, jak się
później okaże. Rycerz zatrzymuje się w nawiedzonym zamku i spędza tam noc na walce z
magicznymi mieczami, które o świcie znikają, jedzie. przez las, gdzie zwierzęta do niego
przemawiają, nakłaniając, by wyznał swoje grzechy; potem natrafia na cmentarz i widzi już dla
siebie wykopany grób, a na kamieniu nagrobnym odczytuje opowieść o czekające j go w
przyszłości śmierci.
Urok tej literatury płynie zarówno z jej niedomówień, jak i ze sprzeczności. Autorzy czerpią
z legend irlandzkich i walijskich tematy i motywy należące do celtyckiej mitologii i najoczywiściej
sami ich nie rozumieją. Pragnąc je upiększyć lub usiłując je wyjaśnić, zniekształcają i okaleczają te
mity, lecz jednocześnie zdobią aureolą tajemnicy i są nią sami urzeczeni nie mniej niż ówcześni
słuchacze i niż my, dzisiejsi ich czytelnicy. Niekiedy wydaje się, że twory ich własnej wyobraźni
przerosły autorów, którzy są przez nie zafascynowani tak samo jak ich publiczność.
Najlepszym przykładem jest Opowieść o Graalu, rozpoczęta przez Chretiena de Troyes na
prośbę hrabiego Flandrii Filipa z Alzacji i nie ukończona, gdyż śmierć przerwała poecie pracę.
Czytając pewne fragmenty mamy wrażenie, że Chretien był olśniony, oślepiony tym dziwnym,
wspaniałym tematem, który podjął nie z własnego wyboru i którego wszystkich blasków nie może
opanować. Tym bardziej nie mogli temu podołać liczni naśladowcy i kontynuatorzy Chretiena,
próbujący przerabiać lub ciągnąć dalej nie ukończoną opowieść, której tajemniczość niepokoiła w
najwyższym stopniu samego autora.
Po śmierci Chretiena de Troyes cała społeczność rycerska była jak gdyby urzeczona
tematem Graala, który, chociaż wciąż na nowo podejmowany, przystosowywany i przetwarzany
przez kilka pokoleń postów i romansopisarzy, nigdy nie wyjawił wszystkich swoich tajemnic. Ich
punktem wyjścia jest główna scena romansu Chretiena. Młody, dopiero co pasowany na rycerza
Parsifal przybywa pewnego wieczora do zamku, gdzie przyjmuje go pan szlachetnie urodzony i
dwornych manier, lecz ułomny. Gdy w oczekiwaniu na wieczerzę rozmawiają, przez wielką salę
przeciąga dziwny orszak:
“Do komnaty wszedł młodzieniec trzymając w połowie drzewca wspaniałą włócznię. Posuwał się
między kominkiem a łożem, na którym siedzieli biesiadnicy. Wszyscy obecni zobaczyli, że kropla
krwi ścieka z żelaznego grotu po drzewcu aż na rękę chłopca [...) Potem zjawili się dwaj inni
młodzieńcy, bardzo piękni, a każdy niósł złoty, bogato zdobiony świecznik z dwunastu płonącymi
świecami. Potem panna szlachetna, prześliczna i wspaniale ubrana, wniosła Graala. Kiedy weszła z
tym Graalem, w sali zrobiło się tak jasno, że wszystkie świece przygasły jak księżyc i gwiazdy, gdy
słońce wstanie. Za pierwszą kroczyła druga panna ze srebrną płytą do dzielenia mięsa. Graal
niesiony przez pierwszą pannę był z najszczerszego złota, wysadzany drogimi kamieniami,
najcenniejszymi i najrozmaitszymi, jakie znajdują się na ziemi czy w głębi mórz. Potem włócznia,
Graal i srebrna płyta, przesunąwszy się przed łożem, zniknęły w przyległej komnacie."
Ten niezwykły widok wzbudził wielką ciekawość w młodym Parsifalu. Miał ochotę
zagadnąć gospodarza i poprosić, by mu wyjaśnił, co znaczy brocząca krwią włócznia i komu
zaniesiono Graala wraz z jego zawartością. Ale nie ośmielił się pytać: zacny Gornemant z Goort,
pod którego opieką przez czas jakiś przebywał, nauczył go bowiem, że rycerz doskonały nie zadaje
nigdy niedyskretnych pytań. Tak więc Parsifal zmilczał i wcale sobie nie zdawał sprawy, że ominął
nadarzającą się niezrównaną przygodę, najcudowniejszą, jaką kiedykolwiek ofiarowano młodemu
rycerzowi. Gdyby był zadał pytanie, które mu się cisnęło na usta, gospodarz zamku zostałby
uzdrowiony, kraj cały wyzwolony z okropnych nieszczęść, on zaś sam otrzymałby najwspanialszą
nagrodę. Ale o tym wszystkim miał się dowiedzieć dopiero poniewczasie, podobnie jak o tym, że
ułomny pan zamku nazywa się Królem Rybakiem (przezwano go tak, gdyż z powodu kalectwa nie
mógł zażywać innych rozrywek niż łowienie ryb), że w Graalu nie znajdowało się nic prócz hostii,
jedynego pokarmu utrzymującego przy życiu starca, rodzonego ojca Króla Rybaka.
Chretien nic więcej o Graalu nie napisał, lecz zostawił potomnym coś więcej niż nie
dokończoną opowieść: nieskazitelny mit, wokół którego będą się krystalizowały marzenia i
aspiracje wielu pokoleń znacznej części zachodnioeuropejskiego społeczeństwa. Narodzi się cała
literatura wyjaśniająca, w jaki sposób Król Rybak stał się kaleką, kim był jego sędziwy ojciec,
dlaczego włócznia krwawiła i co oznaczał Graal. W tekście Chretiena jest to po prostu talerz, lecz w
innych utworach Graal przeobrazi się kolejno w wazę, puchar, cyborium, talerz, z którego Jezus
jadł podczas wielkoczwartkowej wieczerzy, misę, w którą nazajutrz po Męce Józef z Arymatei
zebrał krew płynącą z ran Ukrzyżowanego, a nawet według niemieckiego poety Wolframa von
Eschenbach - w drogocenny kamień, darzący mocą i bogactwem i chroniący od śmierci.
Z zawrotnej pustki, którą pozostawiło milczenie Parsifala, poeci i autorzy średniowiecznych
romansów będą mogli wyczarowywać własne wizje świata i społeczeństwa, a czytelnicy i słuchacze
pozwolą rozkwitać swoim nadziejom i złudzeniom. Gdyby młody rycerz odezwał się wówczas,
gdyby był postawił pytanie przesądzające o jego losie, literatura średniowieczna straciłaby swoją
najgłębiej poruszającą legendę, a literatura światowa wszystkich czasów - najbardziej poetyczne i
najprzedziwniejsze swoje tematy. Parsifal owego dnia został wezwany na schadzkę z
przeznaczeniem, lecz geniusz autora sprawił, że do tego spotkania nie doszło.