KIRYŁ BUŁYCZOW
Kocioł
Kiedyś w Wieriowkinie nie było przemysłu ciężkiego. Jeżeli nie brać pod uwagę
warsztatów mechanicznych numer 1, ulokowanych w murowanym baraku, w którym przed
rewolucją znajdowała się parowa kuźnia Innokientjewa.
W 1976 roku w procesie uprzemysławiania okręgu tulskiego warsztaty otrzymały
status zakładu przemysłowego i znaczne środki na rozszerzenie i modernizację
produkcji. Za środki te obok baraku wzniesiono trzypiętrowy budynek
administracyjny; powstał też kwietnik z nasturcjami.
Od pierwszych chwil istnienia fabryka przynosiła straty. Zamówienia zdobywano w
całym okręgu, wysyłano emisariuszy nawet do Republiki Kałmuckiej. A już pierwsze
chwile pierestrojki spowodowały, że kryzys w zakładzie nabrał cech dramatu.
Fabryka zdecydowała się na odważne kroki. Zwolniono jednego stróża i
sprzątaczkę. Nie uratowało to sytuacji. Nadal nie było z czego wypłacić pensji
pracownikom.
Ósmego lutego ubiegłego roku do gabinetu dyrektora fabryki Nikołaja
Pantelejmonowicza wszedł taki szybki, zręczny, niewysoki facecik z obliczem w
odcieniu zieleni, w czarnym i nowiutkim, ale wymiętym garniturze, w nasuniętym
na uszy kapeluszu i wysokich butach na wysokim również obcasie.
Człowiek ów usiadł na krześle przy dyrektorskim biurku, kapelusza nie zdjął i od
razu chwycił byka za rogi:
- Potrzebujecie zamówienia? Gwarantuję zapłatę.
- Proszę bez żartów - odezwał się Nikołaj Pantelejmonowicz, człowiek ociężały w
ruchach, ze skłonnością do tycia. Nie znał się na żartach i dlatego nie lubił
ich, podejrzewając otoczenie, że zamierza z niego zakpić.
- Ja nigdy nie żartuję - zapewnił dyrektora żwawy klient. Jego palce
nieprzyjemnie poruszały się po blacie biurka, jakby dwa wielkie pająki szykowały
się, żeby skoczyć na dyrektora.
- Czego pan chce? - Dyrektor starał się nie patrzeć na ręce klienta.
- Kocioł. Naszej firmie potrzebny jest duży kocioł.
- Jaką firmę pan reprezentuje? - zapytał dyrektor.
Ach, jak ten klient mu się nie podobał!
Żwawy położył na biurku teczkę, dotąd spoczywającą na jego kolanach, wyjął z
niej płaską pomarańczową paczkę. A z niej wyjął plik dokumentów, złączonych
zagranicznym klipsem.
Dyrektor zaczął kartkować dokumentację, nic podejrzanego w niej nie widział, ale
jednocześnie nie dowierzał tym papierom.
Przeniósł wzrok na klienta. Nie, to nie Rosjanin i nawet nie Żyd.
Najprawdopodobniej przyjechał z Północnego Kaukazu. Jeszcze gorzej.
- Proszę się nie niepokoić - odpowiedział na myśli dyrektora żwawy. - Pochodzimy
z Wołogdy, ludzie spokojni, na Kaukazie nie byliśmy nawet na urlopie.
Dyrektor odsunął paczkę dokumentów.
- To nie nasz profil - oświadczył. - Nie damy rady.
- Dlaczego? - W oku żwawego błysnęły czerwone ogniki.
- Z materiałem stoimy kiepsko - powiedział Nikołaj Pantelejmonowicz. - Płynność
kadr... I sporo zamówień. Nie damy rady. - Jednocześnie pomyślał: "Jakby go
przepędzić z gabinetu? Pod jakim pretekstem? Zachowuje się uprzejmie, ma
sprawę..."
- Łżesz, Kola. - Klient zaczął mówić bezczelnym tonem, jak stary, ale niedobry
znajomy. - Nie masz, Kola, żadnych zamówień. A nasze zamówienie cię uratuje. W
innym przypadku jak zdobędziesz pieniądze na wypłaty? Z własnej kieszeni dasz?
- Jeden kocioł nie uratuje zakładu.
- Zrozum, ćwoku - żwawy pochylił się nad biurkiem, pachniało od niego spalenizną
- zrozum, bęcwale, że nasz kocioł to tylko początek współpracy. Jeśli wszystko
pójdzie dobrze, gwarantuję ci zamówienie na trzysta kotłów. Trzysta.
Dyrektor wzdrygnął się. Czuł, że przybysz nie kłamie i z tego powodu zrobiło mu
się strasznie.
Najlepiej by było go przepędzić, ale sytuacja ekonomiczna zakładu nie pozwalała.
Dyrektor patrzył na dokumenty. Formularze w porządku, litery wypukłe. Wszędzie
napis: "Trust I.N.F.Erno Spółka z o. o.". Adresu nie było, tylko numer faksu i
adres poczty elektronicznej.
- Co to znaczy "I.N.F.Erno"? - zapytał Nikołaj Pantelejmonowicz.
Żwawy uśmiechnął się kpiąco. Uśmiech był wstrętny, nieszczery, nóż wbity w
plecy, a nie uśmiech.
- Jak za dużo będziesz wiedział, to do nas trafisz - oświadczył.
W tym momencie dyrektor skojarzył z jakiego resortu przybył żartowniś. A gdy
skojarzył - uspokoił się. Zawsze to lepiej mieć do czynienia z poważnym
partnerem.
- Musimy pomyśleć - powiedział z ulgą. A w duchu dodał: "Towarzyszu
inspektorze".
- Myśl. A póki będziesz myślał, my twoje zamówienie przeniesiemy do Aleksina. U
nas raz dwa. Nasza firma ma taką reputację, że każdy chce zaspokoić nasze
żądania.
- Do Aleksina - prychnął dyrektor. - Oni nawet kubka nie są w stanie wyklepać.
- Zmusimy ich - warknął żwawy. - Myśl do jutra. Sprawdzaj.
Odwrócił się i wyszedł z gabinetu, nie pożegnawszy się nawet. Poła jego
marynarki z tyłu poruszyła się i zaczęła sterczeć. Jakby żwawy miał tam ogon,
którym wymachiwał z niecierpliwości.
Dyrektor wykręcił numer województwa i zaczął sprawdzać, co to za "I.N.F.Erno",
gdzie ma siedzibę, jak stoją z finansami. I tak dalej.
Dowiedział się niewiele, ale i w tym nie było niczego złego czy podejrzanego.
Dokumenty w porządku, rachunek w banku jest, i zawartość poważna, a to, że firma
utajniona, to się zdarza.
W sumie - gdziekolwiek się dyrektor zwrócił, radzono mu: decyduj sam. Skoro
dostałeś, bracie, od władz swobodę działania - wyciągaj przedsiębiorstwo z
przerębli.
Zgoda niosła z sobą niebezpieczeństwo. Fabryka nie miała doświadczenia w
wykonywaniu dużych kotłów. Ale sytuacja jej była krytyczna. A tymczasem słuchy o
zamówieniu rozpełzły się po zakładzie. Kadra kierownicza ustawiła się szeregiem
w dyrektorskim korytarzu. Robotnicy stali pod bramą cichej hali produkcyjnej.
Dyrektor nic nikomu nie powiedział. Przeszedł między szeregami kadry i wsiadł do
samochodu.
W nocy dyrektorowi przyśniły się dwa sny.
W pierwszym pojawiła się nieboszczka mama. "Kola, gołąbeczku" - mówiła,
pochylając się nad dyrektorem jak nad małym chłopcem. "Nie zgadzaj się. Lepiej
siedzieć z wyciągniętą ręką pod kościołem, niż służyć wrogowi rodu ludzkiego.
Sam diabeł cię odwiedził! Odmów mu!"
Potem w sennych majakach pojawił się jego wuj Sawielij, znany w swoim czasie
bydlak i donosiciel.
"Koluszka!" - krzyczał. "Nie zgadzaj się. Ucierpimy na tym!"
"Kto my?" - spytał dyrektor wuja.
Wuj był straszliwie chudy, miał na twarzy ślady oparzeń i pobicia. "Pomyśl, a
staniesz po mojej stronie. W jednym szeregu".
Potem pojawił się uśmiechnięty kpiąco zielony pysk żwawego klienta.
"Przedstawienie skończone" - oświadczył pysk. "Nie masz prawa stawiać interesu
prywatnego ponad społecznym".
W tym momencie dyrektor obudził się - głowa trzeszczała, jakby w ogóle nie spał.
- Co ci jest? - zapytała żona.
- Odczep się.
- Sąsiadka powiedziała mi, że masz duże zamówienie państwowe.
- Ha, gdyby to było państwowe!
- Cieszysz się?
- Wierzysz w diabła, Masza? Co? W diabła, w tamten świat?
- Przeżegnaj się, bo jeszcze biedy napytasz! Przecież my jesteśmy niewierzący!
- A jak myślisz, moja mama gdzie po śmierci mogła trafić?
- Twoja mama była dobrym człowiekiem. Na pewno jest w raju.
- A wujek Sawielij?
- No, ten to z pewnością w piekle.
- To dlaczego oboje są zgodnie przeciwko zamówieniu?
- Czekaj, czy ty nie masz aby gorączki?
Dyrektor nie wdawał się w wyjaśnienia, wstał, ubrał się i pośpieszył do wrzącej
z podniecenia fabryki.
Gdy o dziesiątej w gabinecie pojawił się żwawy, cały zarząd fabryki podsłuchiwał
pod drzwiami.
Dyrektor był sam. Zamierzał zadać klientowi pytania, które zadaje się tylko sam
na sam. Klient to rozumiał. Nawet nie pytał - zdecydował dyrektor czy nie.
Zaczął rozmowę z innej strony:
- Pańska mama jest źle poinformowana. Jest manipulowana. Znajduje się daleko od
nas, realiów nie zna i znać nie może.
- A wuj? - szepnął dyrektor.
- Przecież pan wie, jaka z niego była szuja. - Żwawy zdjął kapelusz. - Gorąco
tu u pana.
Pod kapeluszem miał kędzierzawe włosy, jak Puszkin na portretach. Wystawały z
nich niewielkie matowe rożki.
"Nawet się nie maskuje" - z rozdrażnieniem pomyślał dyrektor. "Bezczelny".
Z ukosa zerknął na drzwi. Drżały i trzeszczały pod naporem podsłuchujących.
- Dokumenty są w porządku - powiedział diabeł. - Mamy doświadczenie.
- Ale dlaczego mój wujek oponuje?
- Dlatego, że mamy w tej chwili straszliwy niedobór kotłów. Wszystko się
dekapitalizuje, psuje. Kotły są przepełnione do maksimum, ale i tak jesteśmy w
stanie jednocześnie obsłużyć nie więcej niż siedem-osiem procent klienteli. A
oni całe tygodnie siedzą w zimnie, czekają na swoją kolej. I boją się, że dla
wszystkich wystarczy kotłów. Tak więc perspektywy twój zakład ma wspaniałe.
W tym momencie drzwi runęły i do gabinetu wpadła księgowość, dział głównego
technologa, planiści - same zainteresowane osoby.
Dyrektor rzucił przestraszone spojrzenie na diabła, ale ten już siedział w
kapeluszu i puścił do dyrektora oko, jak konspirator do konspiratora.
- Dobrze, żeście wpadli, towarzysze. - Dyrektor usiłował się uśmiechnąć. -
Proszę siadać. Zacznijmy rozmowy w sytuacji samowystarczalności gospodarczej.
Aktualnie nasz klient przedstawi warunki co do wyrobu. Będziemy zastanawiać się
razem.
Zastanawiali się, przyglądali dokumentacji technicznej. Według projektu pierwszy
kocioł miał sięgać dwunastu metrów średnicy, tam w "I.N.F.Erno" wszystkie kotły
mają standardowe wymiary. Ale wysokość miała być niewielka. Półtora metra.
Dziwny kocioł.
- Po co wam takie? - zainteresował się główny technolog.
- Żeby głowy wystawały - uprzejmie odpowiedział żwawy.
- Grzeszników gotujecie, czy co? - Technolog zaśmiał się ze swego żartu.
- Właśnie - roześmiał się w odpowiedzi żwawy. - Głębsze nie mogą być, bo się
potopią.
Dyrektor popatrzył na swoich współpracowników, ale nikt poza nim się nie
wystraszył. Jedni się uśmiechali, inni, ci bez poczucia humoru, czekali, kiedy
rozmowa nabierze znowu cech rzeczowej dyskusji.
- A jak poradzicie sobie z transportem? - zapytał dyrektor. - Dwanaście metrów.
Spawane.
- Damy sobie radę. - Żwawy nie miał wątpliwości.
Potem wszyscy mówili już na temat.
Główny technolog proponował, żeby do kotła zamontować elektroniczne regulatory
temperatury i poziomu wody, ale klient odmówił, powiedział, że oni tam wszystko
robią po staremu i palą drewnem.
Księgowa wyliczyła, ile z opłat wejdzie do funduszu premiowego, i stwierdziła,
że za mało. Żwawy obiecał, że porozmawia z szefostwem. Kierownik jedynego w
fabryce wydziału oświadczył, że trzeba będzie wynieść urządzenia.
Zaopatrzeniowiec podzielił się myślą, że blachy takiej grubości nie dostanie na
kredyt. I w ogóle nie dostanie.
Minęły dwa tygodnie. Zaopatrzeniowcy zdobyli trochę żelaznej walcówki,
urządzenia z hali zostały wyniesione, kowale już wyginali arkusze, spawacze
sprawdzali swoje palniki - wszystko szło jak należy. I wtedy znowu przyjechał
żwawy, zajrzał do hali, zaczął poganiać robotników, wyjaśniać im, jakie to
odpowiedzialne zadanie przed nimi stoi.
- Słuchaj-no, dowódco - powiedział, zagłuszając hałas w hali potężny chłop,
Sidorczuk. - Czy to prawda, co baby powiadają, że jesteś diabłem i twoja firma
to nie żadne "I.N.F.Erno" tylko inferno, czyli piekło?
W hali zapanowała cisza.
Okazało się, że wszyscy o tym myśleli, radzili się żon, a wielu miało prorocze
sny, ale ze sobą nie rozmawiali.
- Nie wszystko ci jedno, Sidorczuk? - Żwawy wzruszył ramionami. - Ratujesz
ojczystą fabrykę, pracujesz uczciwie. Czy nie wszystko ci jedno, do czego jest
wykorzystywana produkcja?
- Nie, nie wszystko mi jedno. Ja pracuję w celach humanistycznych.
Podniosła się wrzawa. Aż przybiegł dyrektor.
Umówiono się, że problem będzie rozwiązany w trybie głasnosti, na ogólnym
zebraniu kolektywu pracowniczego.
Najpierw wyszedł przed zebranych sam klient. Zdjął kapelusz, żeby wszyscy
zobaczyli jego rogi, i dobitnie powiedział:
- Nie mamy czego ukrywać! Jesteśmy tu sami swoi!
- Nie jesteśmy ci swoi! - krzyknął ktoś z hali.
- Ty, Pieczkin, dzisiaj jeszcze jesteś swój, a jutro będziesz mój - warknął
żwawy.
Pieczkin zamilkł, więcej nie przerywał.
- Muszę rozwiać nieporozumienie. - Żwawy wachlował się kapeluszem. - Przez
długie lata i stulecia przedstawiciele rządzącego Kościoła wylewali na mnie i
moich współpracowników całe wiadra oszczerstw. Rysowano nasze karykatury,
straszono nami dzieci. Naszą szlachetną misję ukazywano w niekorzystnym
świetle...
- Do rzeczy! - przerwał Sidorczuk.
- Zmierzam ku temu. Kim jesteśmy?
- Diabli - powiedziała jakaś kobieta.
- Niech będzie, że diabli - zgodził się rogaty. - Ciągniemy dalej dzieło, jakim
w waszym świecie zajmują się organa sprawiedliwości. Jesteśmy sanitariuszami
ludzkości. Przez całe wieki mamy do czynienia z najgorszymi przedstawicielami
ludzkiej cywilizacji, karzemy ich, reedukujemy, staramy się przemodelować ich
skostniałe dusze w prawdziwe, czyste i szlachetne.
- Czy to znaczy, że u was też są jakieś terminy? - zdziwił się Sidorczuk.
- Oczywiście! Wszak wiecznie w kotle się nie siedzi!
- A ile?
- Różnie. Bywa, że długo - odpowiedział żwawy. - Niedawno przekazaliśmy do
czyśćca Piłata. Dwa tysiące lat odsiedział. A zdarza się - żwawy zaczął mówić
głośniej, żeby przekrzyczeć hałas w hali - że i pół roku wystarczy.
- Nazywajmy rzeczy po imieniu! - wrzasnął Alik Chrienow z Wydziału Kontroli
Technicznej. - Stosujecie okrutne tortury!
- Tylko kiedy się należą. I, przy okazji, nie my decydujemy, kogo dostajemy do
reedukacji, a kto idzie do czyśćca. Dają nam kontyngent odgórnie. My mamy tylko
pracować. A do tego konieczne są normalne warunki. Żeby nie siedziało w kotle po
sto osób, na przykład. Surowość musi być rozumna.
Czart usiadł, a po nim zaczęli przemawiać inni.
Wstał Sidorczuk. Sidorczuk wiele zrozumiał.
- Wątpiłem. Ale teraz mam jasność. Wykonując zamówienie, występujemy przecież
nie przeciwko porządnym ludziom, ale przeciwko słusznie ukaranym. To znaczy, że
pomagamy w krzewieniu porządku i dyscypliny.
Żona Sidorczuka klaskała najgłośniej. Sidorczukowie planowali zakup nowego
telewizora.
- Pomyślmy też o honorze ojczystego zakładu - wtrącił się do dyskusji dyrektor.
- Dziś miałem telefon. Gratulowano mi, że nasze przedsiębiorstwo wychodzi z
dołka. Nie dla siebie wszak się staramy, lecz dla narodu.
Dyrektor marzył o przeprowadzce do województwa. Aby dalej od diabłów i maminego
widma. Ale przeprowadzić się można z porządnego zakładu, inaczej na dobrą posadę
nie ma co liczyć.
Wyszła przed ludzi Sieńkina. Sieńkina wiedziała, że w komitecie rejonowym
niezależnego związku zawodowego rozpatrywany jest problem przechodniego
sztandaru dla jej zakładu.
- Przeanalizowałam dane z całego rejonu - powiedziała. - Wśród pracowników
naszej fabryki gwałtownie zmniejszyło się pijaństwo i rękoczyny. Wczoraj
zwróciła się do mnie nauczycielka Kuczkariewa ze szkoły numer trzy. Prosiła,
żebyśmy umożliwili przyprowadzenie do zakładu dzieci na wycieczkę. Ona ma w
klasie wielu psotników i nawet chuliganów. Ma nadzieję, że taka wycieczka będzie
sprzyjała wzmocnieniu dyscypliny. W związku z tym jest prośba do naszego
klienta. Czy nie moglibyście być obecni podczas wycieczki? Niech się dzieci
przekonają. Bez kapelusza, rzecz jasna.
- Ogon też mam pokazać? - Żwawy się uśmiechnął.
- Jeśli się da. - Sieńkina nagle zawstydziła się, w sali rozległy się męskie
śmiechy. - Jeśli można, nie zdejmując spodni... Bo będą dziewczynki.
- Przyjdę boso - obiecał żwawy.
- Tak więc kończę tym optymistycznym akcentem, towarzysze! - krzyknęła Sieńkina.
- Weszliśmy na wyższy moralno-abstynencki poziom i postaramy się go stale
podnosić.
Alik Chrienow z WKT wygłosił życzenie, żeby pracownicy "I.N.F.Erno" pamiętali o
zasadach wysokiego humanizmu.
- Ty lepiej pilnuj jakości - przerwał mu żwawy - żeby szwy nie puszczały,
humanisto jeden.
Na samym końcu ciocia Szura, sprzątaczka, postarała się i wprowadziła negatywną
nutkę do powszechnej radości:
- Co to się wyrabia? Wychodzi, że pracujemy dla wroga rodu ludzkiego?
Żwawy zmarszczył się.
- Jaki ja tam wróg? Proszę o konkretne przykłady mojej wrogiej działalności,
kobieto.
- Właśnie, podaj mu, podaj! - krzyknęła żona Sidorczuka.
- Pójdę na emeryturę - ciocia Szura skrzywiła się - żeby na pysk twój obrzydliwy
nie patrzeć.
- Do miłego zobaczenia - odpowiedział żwawy. - Ale faktów pani nie podała.
Mimo że z pojedynku owego żwawy wyszedł niby zwycięsko, zapanowała w hali jakaś
niepewność. Tak wszystko dobrze szło - wszyscy się kochali, wszyscy się
zgadzali. Wątpliwości zostały pogrzebane przez cały zgodny kolektyw. A tu ci
ciocia Szura z tymi swoimi starotestamentowymi normami!
Sytuację uratował kierownik działu planowania. Już wcześniej odbył rozmowę z
dyrektorem i został zapewniony, że jeśli dojdzie do rozszerzenia bloku
administracyjnego, dostanie oddzielny własny gabinet.
- Jesteśmy ludźmi dorosłymi - oświadczył. - Może przestańmy więc karmić się
jakimiś bajkami, co? Co to za gadanie: diabeł, czart, wróg ludzkości. Nauka
udowodniła z całą stanowczością - diabeł nie istnieje. Nie istnieje nic takiego.
Tak więc rozejdźmy się na stanowiska pracy i kujmy kocioł.
- A co z rogami? - zapytała pierwsza naiwna z księgowości, Łyczikowa.
- Jakie rogi?
- Na ichniej głowie.
- Za wcześnie jeszcze, żebyś wiedziała, skąd chłopy miewają rogi - odpowiedział
planista.
Sala roześmiała się z ulgą. Zawsze znajdzie się proste i realistyczne
wytłumaczenie dziwnego zdarzenia. I wielu mężczyzn zaczęło współczuć żwawemu.
Ten, co prawda, krzyknął, że nie jest żonaty, ale potem machnął ręką i śmiał się
ze wszystkimi.
Potem wszyscy rozeszli się na stanowiska pracy, a żwawy wpadł do dyrektorskiego
gabinetu. Ostatnio nieco się zbliżyli do siebie.
- Proszę wybaczyć - sumitował się dyrektor - że tak wyszło.
- To nic, nawet lepiej. Teraz przynajmniej mamy pełną jasność stosunków. - Żwawy
był wyraźnie zadowolony. - A z rogami to nawet śmiesznie wyszło. Prawda?
- Dlaczego zawsze tak u nas jest?! - krzyknął podenerwowany dyrektor. - Uczciwie
się trudzimy, nikomu nie przeszkadzamy. Ale pewni ludzie muszą siać wątpliwości.
- W tym cała bieda ludzkości. - Żwawy spoważniał.
- Przecież to nie my dorzucamy drew do ognia!
- Dokładnie tak - zgodził się żwawy.
- Rozpuściliśmy prasę i nawet telewizję. Piętnują u nas ludzi niesłusznie. Ryb w
rzece nie ma - od razu krzyczą: projektanci winni. A co projektant winien?
Biedak ani jednej rybki w życiu nie zgładził. Albo krzyczą: architekt winien,
cerkiewkę zniszczył.
- A krzyż jej na drogę...
- Bo przecież ten architekt nic przeciwko cerkiewce nie ma. Nie zburzył on jej,
nie zburzył. Za co więc obrzuca się go błotem?
- No za co?
- Za to, że uczciwie wykonał swoją pracę. Krajowi potrzebna jest prosta
magistrala, więc ją zaprojektował.
- Miły z ciebie facet, Kola. Myślisz dialektycznie. Cieszę się, że ze sobą
współpracujemy.
- Dzięki. - Dyrektor trochę się zawstydził. I pomyślał: "Żeby już zwiać stąd,
do województwa; zapomnieć o pysku twoim wstrętnym".
Gdy wyszli przez portiernię, diabeł nagle zatrzymał się, jakby właśnie o czymś
ważnym sobie przypomniał.
- Mam propozycję - powiedział. - Właściwie nie robimy tego, ale na zasadzie
wyjątku zapraszam cię na testy eksploatacyjne. Wpadniesz do nas do "I.N.F.Erno"
i zobaczysz, jak spisuje się kocioł. To jak?
Dyrektor nie był przekonany, że to dobry pomysł.
- A kiedy trzeba będzie jechać?
- Za miesiąc, urządza cię?
- Za miesiąc nie mogę - z ulgą oświadczył dyrektor. - Za miesiąc będę na
wycieczce w Rumunii. To już może następnym razem.
- Jak chcesz - westchnął diabeł. - Bo przepustka już czeka.
Podał dyrektorowi chłodną wilgotną dłoń i stał, patrząc w ślad za nim.
Dyrektor minął kwietnik, podszedł do swojego samochodu, wyciągnął rękę, żeby
otworzyć drzwi, ale ręka klamki nie sięgnęła, ponieważ pod stopami dyrektora
otworzyła się przepaść i połknęła jego obszerne ciało.
Nie czas tu i nie miejsce tłumaczyć, jak mogła pojawić się przepaść w samym
środku miasta Wieriowkina. Nie ma sensu wyjaśniać, że brygada Guśkowa wyryła
rów, przypominający transzeję, żeby poprowadzić kabel telefoniczny, a zasypała
go byle jak, jak potem do tej transzei przeniknęła woda z pobliskiego
utajnionego przedsiębiorstwa, dlatego, że ktoś coś nie tak zaprojektował, jak
przepaść ta pogłębiała się z powodu zjawisk krasowych, a inny ktoś, kto miał tę
przepaść zlikwidować, wyjechał na urlop na Wyspy Kanaryjskie, uważając, że bez
niego i tak nic się nie zawali.
Ciało dyrektora Nikołaja Pantelejmonowicza zostało przeniesione podziemnymi
ciekami do nieprzeniknionych głębinowych warstw Ziemi.
Dusza dyrektora trafiła na testy nowego kotła, przekazanego już firmie
"I.N.F.Erno".
Stłamszona, zagubiona w nowej sytuacji dusza, zewnętrznie podobna do jego ciała
jak dwie krople wody, stała z boku ogromnego tłumu gapiów, obserwując jak do
kotła, ozdobionego gałązkami, diabli pędzili gołych, wynędzniałych grzeszników i
jak tych grzeszników zmuszano do klaskania w dłonie i cieszenia się z tego, że
od dziś będą się kąpać we wrzątku w przodujących, postępowych warunkach.
- Hej, Kola! - krzyknął z tłumu goły i wychudzony wujek Sawielij.
Dyrektor nie zareagował na powitanie, uważając, że on sam jest ofiarą jakiegoś
przykrego nieporozumienia, które na pewno wkrótce się wyjaśni.
Pojawił się żwawy w towarzystwie kierownika, który kiedyś, zapewne, też był
żwawy, ale z czasem stał się podobny do Nikołaja Pantelejmonowicza i dlatego w
sercu dyrektora obudziła się nadzieja, że kierownictwo kierownictwu oka nie
wykole i szybko się dojdzie do porozumienia.
Kierownictwo udzieliło dyrektorowi nagany:
- I zachciało się też panu, Nikołaju Pantelejmonowiczu, tej wycieczki do
Rumunii! Gdyby się pan zgodził wpaść do nas dobrowolnie, nie trzeba by było
ściągać pana na wieki wieczne.
- A czy ktoś mnie uprzedził? - obraził się dyrektor. - Czy ktoś mi wyjaśnił
sytuację? Tak się nie załatwia interesów.
- U nas panuje pewna taka specyfika - westchnęło kierownictwo.
Miało ono krawat, a rogi - ciężkie, rozgałęzione.
- Specyfika jest jedna dla wszystkich - nie zgodził się dyrektor. - Troszczymy
się wszyscy o człowieka.
- To u was o człowieka - powiedziało kierownictwo - a u nas dodatkowo o jego
duszę. Kapujesz różnicę, grzeszniku?
Kierownictwo zauważyło, jak dyrektor zbladł po tych słowach i pocieszającym
gestem poklepało duszę po ramieniu miękką pulchną dłonią.
- Będziesz u nas konsultantem do spraw produkcji swojej fabryki.
Kierownictwo odeszło. Dyrektor chciał pobiec za nim i błagać, ale w "I.N.F.Erno"
nie tak łatwo się biega za kierownictwem. Nogi przyrosły mu do kamiennej
podłogi, oczy wypełniły się łzami.
Gdy woda podgrzała się, ale jeszcze nie zawrzała, diabli zaczęli zaganiać
grzeszników do kotła. Gdy już zapędzili wszystkich, żwawy, biorący w tej
operacji czynny udział, odwrócił się do dyrektora i wesoło krzyknął:
- A ty czego się nie rozbierasz, Kola? Co to - będziesz się gotował w
garniturze?
Roześmiał się i dokoła wielu się też roześmiało. W "I.N.F.Erno" w odróżnieniu od
naszej Ziemi cudza bieda daje ludziom kupę radości.
- Ja nie mogę - odparł dyrektor, starając zapanować nad drżeniem kolan. - Ja
jestem konsultantem.
- No to co? - zdziwił się żwawy.
- Nie mogę włazić do kotła.
- Możesz, możesz. - Żwawy roześmiał się, zaczepił dyrektora żelaznym hakiem i
przeniósł go nad kocioł.
Dyrektor zaś, będąc bezcielesną duszą, nie mógł się w żaden sposób opierać.
Hołubił tylko w sercu nadzieję, że wykonany w jego fabryce kocioł na pewno się
rozwali.
Przełożyli .............. i Eugeniusz Dębski