background image

Hill L.G. 

Świetliste 

strzały 

background image

Eden siedziała przy wielkim biurku w bibliotece starego 

domu, w którym mieszkała od urodzenia. Przeglądała papiery, 
które zostawił dla niej ojciec. Miała na to czas dopiero teraz, po 
formalnościach związanych z jego pogrzebem. 

W milczeniu zjadła wykwintną kolację, którą przygotowała 

dla niej pogrążona w smutku służba. Próbując nie okazywać 
przygnębienia nie opuszczającego jej od śmierci ukochanego 
ojca, odprawiła wiernych służących. 

- Dziękuję wam, poradzę już sobie sama. Idźcie spać, wszy­

scy mieliśmy ciężki dzień. 

Podziękowali jej i rozeszli się do swoich pokoi. Nie wszyscy 

jednak poszli spać. Jedna ze służących usiadła w służbówce 

i cierpliwie czekała na młodą panienkę. Była to stara niania, 
Janet, pracująca w tym domu od zawsze. Jej młodzieńcze, 
żywe oczy błyszczały teraz od łez, które starała się powstrzy­
mywać, gdy znalazła się w towarzystwie innych osób. Jej łago­
dne usta drżały od smutku i współczucia dla dziewczyny, która 

pozostała całkiem sama na świecie. Do tej pory większość 
swego czasu spędzała z ojcem i nie wyobrażała sobie życia bez 
niego. 

Nadszedł moment, na który Eden czekała, odkąd serce ojca 

przestało bić na zawsze. Ciężko westchnęła i zdjęła z szyi 
malutki kluczyk zawieszony na srebrnym łańcuszku. Poczuła, 

jakby za chwilę miała się spotkać z ukochanym tatą. Tak to 
właśnie zaplanował, gdy zdał sobie sprawę, że zostało mu już 

niewiele życia. Chciał zostawić córce pożegnalną wiadomość 

background image

i pewne zadanie. Tylko myśl o tym pomagała Eden przetrwać 
trudne dni po jego odejściu. Wiedziała, że powinna być silna, 

ponieważ ma jeszcze coś do zrobienia. Ojciec powiedział, że 
dzięki temu będzie jej łatwiej znosić samotność. 

Eden była tak młoda, a przyszło jej przeżywać taką tragedię. 

Wypadek i śmierć jedynej drogiej i bliskiej osoby były dla niej 

straszliwym ciosem. Od dzieciństwa nie rozstawała się z ojcem 
prawie nigdy, a ponieważ słabo pamiętała matkę, ojciec 
zastępował jej oboje rodziców. Otoczona jego opieką i prawie 

matczyną miłością poczciwej Janet, Eden żyła szczęśliwie 
i beztrosko. 

Dziewczyna włożyła kluczyk do zamka, przekręciła go i ot­

worzyła szufladę. Wstrzymując na chwilę oddech, jak ktoś, kto 

jest świadomy wagi tego, co robi, zajrzała do środka. Na sa­

mym wierzchu dostrzegła złożony list z jej imieniem, wypisa­
nym ręką ukochanego ojca. Przez moment zdawało się jej, że 

widzi drogie oblicze zmarłego. Zagryzła wargi, jakby się miała 
za chwilę rozpłakać, lecz opanowała się szybko, pamiętając, co 
mówił ojciec o tej chwili. Przecież zostawił coś, co miało jej 
pomóc! 

Zamknęła oczy i sięgnęła po list. Wyjęła go z szuflady 

i przycisnęła mocno do serca, jak gdyby trzymała bezcenny 
skarb. Powoli, delikatnie rozłożyła papier i zaczęła czytać. 

List nie był długi, a napisany został bardzo starannym pis­

mem, tak dobrze jej znanym z kartek, które ojciec przysyłał 
z krótkich podróży w interesach. Serce zaczęło jej bić szybciej, 
gdy zobaczyła znajomy początek. „Moje drogie małe dziew-

czątko!" - były to słowa, którymi ojciec zwracał się do niej 
w chwilach największej czułości, mimo że już dawno przestała 
być małą dziewczynką. 

Oparła się wygodniej i podniosła list bliżej oczu. Na jej 

twarzy malowało się skupienie, gdy czytała ostatnie słowa ojca. 

W tym momencie bezszelestnie otworzyły się drzwi i ktoś 

wszedł do pokoju. Stąpał tak cicho, że dziewczyna nic nie 
zauważyła. Jednak po chwili zorientowała się, że nie jest sama 
i odwróciła się. Zobaczyła przystojnego, młodego mężczyznę. 
Miał ujmujący uśmiech, ale gdy się nie uśmiechał, jego twarz 
przybierała lekko szyderczy wyraz. 

background image

Nie widziała go blisko trzy lata, ale nie cieszyła się z tego 

spotkania. Nigdy nie czuła sympatii do tego mężczyzny. Jako 
dziecko bała się jego okrutnych żartów i brutalnych zabaw. 
Kiedy ojciec dowiedział się o tym, starał się nie dopuszczać do 
spotkań między nimi. Na szczęście nieznośny chłopak i jego 

jeszcze bardziej niemiła matka wyprowadzili się do innego 

miasta. Od tej pory się już nie widzieli. 

Nie był właściwie krewnym, chociaż jego matka wyszła 

ponownie za mąż za wujka Eden, kilka lat przed jego śmiercią. 
Uważał się jednak za kuzyna, mimo że nie był to związek krwi. 

I teraz ten człowiek stał w drzwiach pokoju, przeszywał ją 

swym świdrującym wzrokiem i uśmiechał się. Jak się tutaj 
dostał? Przecież służba zamyka drzwi na noc! Nigdy nie zo­
stawia drzwi frontowych otwartych, a on nie ma klucza i nigdy 
go nie miał. Zimny dreszcz przebiegł jej po plecach. 

Przez chwilę patrzyli na siebie bez słowa, po czym młody 

mężczyzna odezwał się pierwszy: 

- Eden! Jakaś ty piękna! Wyglądasz wspanialej niż kiedy­

kolwiek! Naprawdę cieszę się, że przyjechałem. 

Eden dumnie podniosła brodę i nie odwzajemniła uśmiechu. 

Próbując zachować spokój, odpowiedziała oficjalnym tonem: 

- To ty, Eryk Fane. 
- Ten sam! - mężczyzna przyłożył rękę do serca i ukłonił 

się nisko. - Pochlebia mi, że mnie pamiętasz. Skoro już zo­
stałem rozpoznany, czy mogę usiąść? Mam ci coś do powie­
dzenia. Nie chcę ci zajmować dużo czasu; widzę, że 
przeglądasz jakieś ważne dokumenty. Jeśli chcesz, chętnie ci 
pomogę, musiałaś mieć pewnie ciężki dzień. 

Eden nagle przypomniała sobie, że trzyma w rękach list 

i szybkim ruchem położyła go na kolanach, aby Eryk nie do­
strzegł, co on zawiera. Zręcznymi palcami delikatnie złożyła 
kartki, włożyła je z powrotem do szuflady i zamknęła ją na 
klucz. Wiedziała z doświadczenia, że nie należy zostawiać 
niczego cennego na wierzchu, jeśli jest w pobliżu ten nieobli­
czalny niby-kuzyn. Zdała sobie z tego sprawę już dawno temu, 
kiedy była jeszcze dzieckiem, więc gdy mówił do niej miłym, 
cichym głosem, wyjęła kluczyk z szuflady i ścisnęła go w dłoni. 

- Dziękuję, nie potrzebuję pomocy - odrzekła zimnym to-

background image

nem. - Nie uważasz, że takie najście, niespodziewane i o tak 

późnej porze, nazywa się wtargnięciem? Ale skoro już jesteś, 
powiedz, o co ci chodzi? Nie potrzebuję na razie pomocy, 
a zwłaszcza od ciebie. Nie pamiętasz, w jakich okolicznościach 
opuściłeś ostatnim razem ten dom? 

- Ależ Eden, nie chowasz chyba do mnie urazy za tamto? 

Byłem wtedy jeszcze dzieckiem i raz czy dwa popełniłem błąd 
w banku, ale teraz dorosłem i zmądrzałem. Powinienem być 

wdzięczny twemu ojcu za to, że był taki srogi dla mnie. Dał mi 
lekcję, na którą w pełni zasłużyłem. Już dawno się na niego nie 
gniewam i myślę, że zaczynam być wreszcie prawdziwym 
mężczyzną, takim, jakim chciał mnie widzieć. Studiowałem 
ekonomię i teraz jestem specjalistą w tych sprawach. Po­
myślałem, że będzie to nie tylko mój obowiązek, ale i prawdziwa 

przyjemność przyjść do ciebie i zaproponować swą pomoc przy 
uporządkowaniu spraw związanych z majątkiem. Nie masz 

w tym doświadczenia, moja droga, a przecież na pewno wyniknie 
wiele spraw, które mogą okazać się trudne. Naprawdę chętnie 

oddam moją ekonomiczną wiedzę do twojej dyspozycji. Jeśli mi 
nie wierzysz, mogę ci pokazać dokumenty świadczące o tym, że 
mówię prawdę. Wiele możesz skorzystać na mojej pomocy. 

Eden, mimo że wzbierał w niej coraz większy gniew, od­

powiedziała chłodno, patrząc mu prosto w oczy: 

- Nie ma takiej potrzeby. Poradzę sobie sama ze wszystkimi 

sprawami i nie potrzebuję żadnych porad. Ojciec wszystkiego 
dopilnował, zanim mnie opuścił. 

- Tak, oczywiście, na pewno tak było - odezwał się słodkim 

głosem, chcąc załagodzić sytuację. - Zawsze myślał o wszyst­
kim i o wszystkich. Ale, moja droga, już po kilku tygodniach 
pracy w banku, a wtedy byłem przecież jeszcze młodzikiem, 

zorientowałem się, jak bardzo był niedzisiejszy i jak bardzo 
niekompetentny w prowadzeniu interesów i powiększaniu swe­
go majątku. Teraz, po studiach, widzę to jeszcze wyraźniej 
i rozumiem, ile tracił przez swoje dziwaczne zasady, przez 
dzielenie spraw na dobre i złe. W interesach liczy się co in­
nego. Pomyślałem więc, że to mój obowiązek: podzielić się 
z tobą tym, czego się dowiedziałem na studiach, pomóc ci 
uporządkować wszystkie sprawy i uczynić cię bajecznie 

background image

bogatą. To nie wymaga tak dużo pracy, trzeba tylko wyjaśnić 
pewne kwestie i powstrzymać niektóre idiotyczne inwestycje, 
zanim będzie za późno. 

Eden, pobladła z gniewu, wstała gwałtownie z fotela. Zdecy­

dowanym ruchem uderzyła ręką w brzeg biurka. W zaciśniętej 
kurczowo dłoni drugiej ręki ciągle jeszcze trzymała kluczyk. 
Jej oczy pałały oburzeniem. 

- Nie chcę już słyszeć niczego więcej! - jej ton był teraz 

ostry jak żyletka. - Możesz już iść. Zdecydowanie nie potrze­
buję żadnej pomocy od ciebie, w jakiejkolwiek formie! 

Zdenerwowana, nie zauważyła nawet, że bezwiednie na­

cisnęła przycisk dzwonka, za pomocą którego ojciec wzywał 
służącego, kiedy miał do niego jakąś prośbę. Dźwięk dzwonka 
zabrzmiał więc niespodziewanie, a w uśpionym domu wydał 
się jeszcze głośniejszy niż zazwyczaj. Nieproszony gość poru­
szył się zaskoczony. Dziewczyna była jednak tak rozdrażniona, 
że nie zwracała większej uwagi na dzwonek, a poza tym 
myślała, że cała służba śpi już w swoich pokojach. Nie oba­
wiała się swojego niby-kuzyna, była tylko poirytowana jego 
niegrzecznymi i niesprawiedliwymi słowami o ukochanym oj­
cu. Była przekonana, że sobie z nim_poradzi: po prostu powie 
mu, że nie jest mile widziany w jej domu. 

Eryk nie stracił rezonu. 
- Moja droga, nic nie rozumiesz! - nadal starał się zachować 

uprzejmość. - Nie chciałem cię dotknąć. Długo rozmawialiśmy 
z matką o tobie i zdecydowaliśmy, że poświęcimy wszystko, 
aby ci pomóc. Matka przyjedzie najwcześniejszym pociągiem 

jutro rano. Wiesz, że mieszka daleko i dlatego nie mogła przyje­

chać już dziś, ale rozmawiałem z nią przez telefon i omówiliśmy 
najważniejsze kwestie. Zamieszka z tobą i będzie się o ciebie 
troszczyła. Przecież jest to nie do pomyślenia, żebyś mieszkała 
tu sama. Twój ojciec nigdy by się na to nie zgodził, jestem 
pewien. My, twoi najbliżsi krewni, musimy się tobą zająć... 

- Przestań! - Eden nie mogła się już dłużej hamować. - Nie 

życzę sobie tutaj ani twojej matki, ani ciebie. A zresztą, mam 
inne plany... 

- Naprawdę? A kto będzie z tobą mieszkał? 
- Nie mam ochoty rozmawiać z tobą na ten temat, ani teraz, 

background image

ani kiedykolwiek indziej. To są moje sprawy i nic ci do nich. 
Jedno, czego od ciebie chcę, to żebyś natychmiast opuścił ten dom. 

Drzwi otworzyły się tak cicho, że żadne z nich nie za­

uważyło, iż w pokoju znalazły się jeszcze dwie osoby. Dlatego 
stary sługa, który był bardzo przywiązany do swojego zmar­
łego niedawno pana, odezwał się pierwszy. 

- Panienka dzwoniła - powiedział, czekając na polecenia. 

Krok za nim stała poczciwa Janet, z poczerwieniałymi od 

gniewu policzkami, mocno zaciśniętymi ustami i rękami 
założonymi na brzuchu w postawie, jakiej nauczyła się przez 
lata służby. 

Młodzieniec poczuł się trochę zmieszany, ale szybko wrócił 

do stanu, który sam nazywał śmiałością, chociaż byli tacy, 
którzy określali to mianem bezczelności. Przybrał najsłodszy 

ze swych uśmiechów. 

- Kogo ja widzę! - w jego radosnym głosie dało się wyczuć 

nieszczerą nutę. - Czy to nie droga Janet? Ciągle w doskonałej 
formie. Uwielbiałem twoje pierniki i ciasteczka czekoladowe. 
O, i Tabor, wierny jak zawsze. Eden, wiesz, powinnaś... 

Zimny i stanowczy ton Eden uciął jednak paplaninę Eryka 

Fane'a: 

- Tak, Tabor. Cieszę się, że przyszedłeś. Czy mogę cię 

prosić, żebyś odprowadził tego pana do wyjścia i upewnił się, 
czy wszystkie drzwi i okna są dokładnie pozamykane? A cie­
bie, Janet, proszę o filiżankę herbaty. 

Eryk przerwał jej pospiesznie: 

- Ale ja nie zamierzałem wcale wychodzić, chciałem prze­

nocować u ciebie, kuzynko Eden. Nie wspomniałem ci o tym? 
Wiesz przecież, że moja mama przyjeżdża jutro i myślę, że 

powinniśmy jednak... 

Eden ani odrobinę nie zmieniła swego tonu. 

- Nie! - ucięła stanowczo.  - N i e zostaniesz tu na noc, 

a twoja matka n i e przyjdzie tu jutro. Jeśli możesz się z nią 

jakoś skontaktować, lepiej wyślij telegram ze stacji. Nie chcę, 

żebyście tu mieszkali. Będzie lepiej, jeśli już pójdziesz, Eryku. 
Nie zmuszaj mnie, żebym wezwała policję. 

Młodzieniec uśmiechnął się szeroko, jak gdyby usłyszał do­

bry żart, ale tu wtrącił się Tabor. 

background image

- Już wezwałem, proszę pani. Pani ojciec prosił, żebym tak 

zrobił, gdyby kiedykolwiek zdarzyły się jakieś kłopoty. Zdaje 
się, że właśnie podjechali pod drzwi. 

- Dziękuję, Taborze - Eden odezwała się z wdzięcznością, 

jakby zaanonsował przybycie dobrych przyjaciół. 

Po wyrazie twarzy dziewczyny i tonie jej głosu Eryk poznał, 

że Eden nie żartuje. Zrozumiał, że nie wskóra nic więcej. 

- Cóż, jeśli stawiasz sprawę w ten sposób... - Z kwaśną 

miną sięgnął po płaszcz i kapelusz i odwrócił się do wyjścia. 
Jeszcze raz spojrzał na Eden. 

- Przyślę ci moją wizytówkę - powiedział. - Jeśli kiedykol­

wiek będziesz mnie potrzebowała, jestem zawsze do usług. 
Przykro mi, że się nie zrozumieliśmy, naprawdę chciałem tylko 
pomóc. Dobranoc. 

W tym samym momencie, gdy nieproszony gość opuścił 

dom, Tramp, postawny policjant, wszedł przez kuchenne 
drzwi. Eden została w bibliotece, a Tabor poszedł na dół, 
zamknął frontowe drzwi i po krótkiej rozmowie z policjantem 
wrócił na górę. Dziewczyna opadła na fotel i schowała twarz 
w dłoniach. Janet dopiero wtedy dostrzegła, że oczy Eden są 

pełne łez. Podeszła do niej cicho i objęła ją delikatnie. 

- Moje dziecko! - powiedziała miękko, z czułością 

głaszcząc ją po głowie. - Jak ten typ mógł się tu dostać? To 
dziwne. Nie zauważyłam go, jak wchodził. Nie miałby prze­
cież odwagi, żeby wejść tak po prostu, głównym wejściem. 
Zawsze potrafił się skradać i przemykać. Nie można takim 
ufać. 

Eden podniosła głowę i na jej mokrej od łez twarzy pojawił 

się uśmiech. 

- Wszystko w porządku, Janet. Zdenerwowałam się, ale jest 

już po wszystkim. Wiesz, Janet, powinniśmy zamykać ten 

pokój, zwłaszcza na noc. Nie chciałabym, żeby ktoś obcy się tu 
wkradł i przeglądał rzeczy ojca. 

- Oczywiście, skarbie. Będziemy o tym pamiętać - odparła 

Janet, patrząc na Tabora. 

- Tak, proszę pani - potwierdził służący gorliwie. - I po­

prosiłem policję, żeby od czasu do czasu tu zaglądali. 
Właściwie to wydaje mi się, że i tak otoczyli nas szczególną 

background image

opieką. Pani ojciec rozmawiał na ten temat z McGregorem, 

kiedy ostatnio nas odwiedził. Potem mi o tym powiedział. 

- Hmm... - Eden uniosła brwi w zdziwieniu. - Ale ojciec na 

pewno nie wiedział, że Eryk wrócił. Nie ufał mu, ale nie wi­
dzieli się od tej afery, którą Eryk wywołał w banku. Nie spo­

dziewałam się, że odważy się powrócić. 

- Taką kanalię stać na wszystko - stwierdziła Janet z prze­

konaniem. - Po prostu wybiera taki moment, kiedy sądzi, że 
nikt go nie powstrzyma. Ale nie martw się. Będziemy się tobą 

opiekować. 

- Ależ ja się nie martwię, Janet - dziewczyna uśmiechnęła 

się niewyraźnie. - Przestraszyło mnie tylko to jego wtargnięcie 
w chwili, gdy czytałam właśnie list, który pozostawił mi tato. 
Chciałabym wyjąć tę szufladę z biurka i przenieść ją do mojego 
pokoju. Nie ma w niej nic cennego, tylko listy, ale dla mnie są 

bardzo ważne i nie chciałabym, żeby się dostały w ręce kogoś 
takiego jak Eryk. 

- To oczywiste, skarbeczku. Zaraz zaniesiemy ją do twoje­

go pokoju, a ja prześpię się tej nocy w hallu. Tabor przeniesie 
swoje łóżko pod schody, zatem będziesz dobrze strzeżona, 
moje dziecko. 

- Przecież wiesz, że się nie boję, ale dobrze będzie mieć 

kogoś blisko. 

- Czy o tę szufladę chodziło, panno Eden? - spytał Tabor, 

stając przy biurku. - Jest zamknięta. 

- Tak, Taborze, proszę, oto klucz. 

Służący otworzył szufladę i wyjął ją z biurka. 

- Czy tylko tę jedną? - spytał ponownie. 
- Tak. Chyba tak. Zaczekaj. Reszta się nie zamyka. 

Zobaczę, czy będę potrzebowała czegoś z którejkolwiek. 

Szybko przejrzała po kolei wszystkie szuflady. 

- Nie, nie ma w nich nic specjalnego. Jakieś zapiski, 

rachunki, nic ciekawego. - Podniosła się znad biurka. 

Tabor wziął szufladę i poszli do pokoju Eden. 
- Połóż ją na stoliku - powiedziała dziewczyna. - Dziękuję, 

Taborze. No, nie martwcie się już o mnie, wszystko będzie 
dobrze. Mam nadzieję, że żaden intruz nie będzie wam już 
zakłócał snu. Jestem pewna, że jedyny człowiek, który mógłby 

background image

tego dokonać, to Eryk Fane, ale chyba policja skutecznie go 
odstraszyła. 

- Ma pani rację, panno Eden. Jestem w zupełności pewien, 

że odtąd już żaden intruz nie będzie zakłócał nam spokoju. 

Eden została sama w pokoju. Mogła wreszcie wrócić do listu 

ojca, teraz już bez obawy, że ujrzy za sobą złe oczy Eryka. 

Usiadła w wygodnym fotelu, który kiedyś dostała od ojca na 

urodziny, wzięła głęboki oddech i zaczęła czytać słowa otuchy, 

które miały jej pomóc przejść przez te pierwsze, najtrudniejsze 
dni, po tym, jak ojciec odszedł na zawsze. 

Moje Drogie, Małe Dziewczątko! 

Obiecałem Ci tych kilku słów, abyś mogła poczuć, że 

chociaż nie ma mnie już przy Tobie, moja miłość Cię nie 

opuściła. Ponieważ wiem, że bardzo Ci brakowało matki, 

zostawiam Ci jej listy, które były dla mnie najcenniejszą 

rzeczą na świecie i których nikt oprócz mnie nie czytał. 

Chociaż wiele Ci o niej opowiadałem, będziesz mogła po­

znać ją lepiej dzięki temu, co sama napisała. Wiem, że nic 

nie zastąpi dziecku życia z matką, ale te listy, które zacho­

wałem specjalnie dla Ciebie, mogą w pewnym stopniu od­

dać atmosferę domu rodzinnego i uświadomić Ci, jak wspa­

niałą kobietą była Twoja matka. Jeszcze zanim przyszłaś na 

świat, dużo o Tobie rozmawialiśmy. Powinnaś wiedzieć, jak 

bardzo Ciebie kochaliśmy i jak bardzo pragnęliśmy Twoich 

narodzin. Możesz przeczytać o wszystkim w tych listach, 

które teraz należą do Ciebie, moja Droga Córeczko. Tylko 

nie płacz, kiedy będziesz je czytała. Pomyśl sobie, że jes­

teśmy teraz w lepszym świecie, pod opieką Ojca Niebies­

kiego, który troszczy się także o Ciebie. 

Do widzenia, Córeczko, do zobaczenia w niebie. Nie za­

pominaj, że czekamy, aż przyjdziesz do nas, kiedy Twoje 

życie się wypełni. 

Twój kochający ojciec 

- Charles Hamilton Thurston 

Eden nie płakała podczas czytania, ale z rozjarzonymi ocza­

mi i wypiekami na twarzy chłonęła każde słowo listu. Gdy 
doszła do znajomego podpisu, podniosła na chwilę wzrok 

background image

i spojrzała w dal, jakby chciała przesłać uśmiech swoim rodzi­

com, żeby wiedzieli, że dotrzyma obietnicy i nie będzie ich 
opłakiwała. 

Jej serce zaczęło mocniej bić i wydawało jej się, że ukocha­

ny ojciec gładzi ją po głowie i mówi, że powinna być silna, 
dzielna i że nigdy nie powinna tracić nadziei. 

Niepewnie sięgnęła po pierwszy list matki, której prawie nie 

znała. Pamiętała tylko jej uśmiech, promienny i pełen miłości. 
Jaka teraz musiała być szczęśliwa, że spotkała się ze swoim 

kochanym mężem w niebie! Eden zastanowiła się przez 
chwilę. Czy ludzie w niebie żyją, czują i radują się w taki sam 
sposób jak na ziemi? Musi kiedyś spytać o to jakiegoś mądrego 
człowieka, który dobrze zna Pismo święte. 

Spojrzała na list, wyjęła go z cienkiej koperty i powiodła 

wzrokiem po pięknym piśmie matki. Widziała je oczywiście 

już wcześniej, w malutkim białym zeszyciku, w którym matka 

zapisywała swoje ulubione cytaty i aforyzmy, ale to było co 
innego. Zeszycik nie zawierał własnych słów matki, a list był 

jak rozmowa ukochanych rodziców. 

Kochany Charłie!

 Słowa te mocno chwyciły Eden za serce. 

Dopiero teraz zdała sobie sprawę, jak wielkie uczucie musiało 
łączyć matkę i ojca, kiedy byli w jej wieku. Usiadła i po raz 

pierwszy w życiu zaczęła czytać prawdziwy list miłosny. Czy­
tała już podobne listy w romansach, ale to była tylko literacka 
fikcja. Ten zaś list był  p r a w d z i w y i żywy, a poza tym 
silnie wiązał się z jej własnym życiem. Miała prawo nie tylko 
go czytać, ale też doświadczać podobnych wrażeń do tych, 
których doświadczyli jej rodzice. 

Z rozrzewnieniem zatopiła się w treść listów. Przeniosła się 

w świat miłości większej i piękniejszej niż jakikolwiek romans, 
o którym marzyła na jawie czy we śnie. Kolejne listy były 
coraz żarliwsze, tworząc jedną całość - historię miłości od 

pierwszych dni narzeczeństwa po dzień ślubu. 

Doszła do listu opisującego krewnych. Mogła się z niego 

bardzo wiele dowiedzieć, na przykład o cioci Phoebe, która 
lubiła się ubierać w jasną, jedwabną suknię i jedwabny kape­
lusz z różami. Eden pamiętała ją jedynie jako starszą panią ze 
zmęczonymi oczami, wiecznie siedzącą w swoim fotelu i spra-

background image

wiającą wrażenie, jakby za chwilę miała zasnąć. Babcia Hayb-
rook czujnymi oczami dostrzegała wady wszystkich, tylko nie 
widziała swoich własnych, a wujek Pepperill ciągle zażywał 
tabakę, nawet podczas wielkich uroczystości. 

Po tym liście niewiele było następnych; częściej trafiały się 

karteczki z wykaligrafowanym „Kocham Cię". Miało to swoje 
wytłumaczenie - rodzice prawie się nie rozstawali, jeśli nie 
liczyć krótkich wyjazdów ojca w interesach. Byli zawsze ra­
zem i nie mogli żyć bez siebie. 

Na niektórych kopertach znajdowały się krótkie notatki. Jed­

na z nich brzmiała: „Pierwszy list po narodzinach Eden, gdy 
wyjechałem na konferencję banków". Eden otworzyła tę ko­
pertę i znalazła krótki list o sobie: 

Nigdy nie wiedziałam, jakie to uczucie mieć taką małą 

istotkę pod swoją opieką. Tak się cieszę, że nasza kochana 

Eden ma takiego cudownego ojca! Zawsze będę dziękować 
Bogu za to szczęście! Czy możemy liczyć, że nasza dziew­
czynka spotke kiedyś mężczyznę takiego jak Ty, ukochany; 
dobrego, czułego i silnego, który byłby godzien zostać jej 
mężem? Musimy poprosić Boga, żeby znalazł dla niej od­

powiedniego mężczyznę. 

W tym momencie dały się słyszeć kroki Janet, która niosła 

tacę z filiżanką i dzbankiem herbaty. Niania zapukała delikat­
nie do drzwi i Eden w jednej chwili powróciła do teraźniej­
szości z dalekiej podróży w przeszłość. 

- Proszę - zawołała. 
- Przyniosłam herbatę i ciasteczka, mój kwiatuszku. Nie 

smuć się tak. 

Eden szybko wstała, żeby pomóc wiernej niani. 

- Ja się nie smucę, naprawdę. - Wzięła tacę z rąk Janet. 

- Herbata pachnie cudownie i wiesz, chyba trochę zgłod­
niałam. Dziękuję ci, Janet. Uwierz mi, nie musisz się o mnie 
martwić. Poczułam się o wiele lepiej, gdy przeczytałam listy, 
które zostawił dla mnie ojciec. To są listy pisane przez mamę. 
Zobacz, jakie piękne pismo! A jakie są wspaniałe! Kiedyś 
przeczytam ci fragmenty, szczególnie te o moich narodzinach. 

background image

Byłaś w naszym domu, zanim ja przyszłam na świat, znałaś 

przecież moją matkę. 

Janet pochyliła się i spojrzała na koperty, które leżały na biurku. 
- Tak, znałam twoją matkę, kwiatuszku. I jej pismo także. 

Do mnie też napisała kilka listów. 

- Naprawdę? Nigdy mi o tym nie mówiłaś. 
- Nie? Byłaś małym dzieckiem i tęskniłaś do mamy. Nie 

chciałam, żeby zrobiło ci się smutno. Ale teraz pościelę ci 
łóżko, powinnaś się już położyć po takim ciężkim dniu. 

- Nie, chciałabym skończyć czytanie tych listów. - Eden 

spojrzała na szufladę, w której leżało jeszcze kilka kopert. 

- Nie możesz z tym zaczekać do rana? - Janet jak zawsze 

była praktyczna. - Wyglądasz na bardzo zmęczoną. Myślę, że 
twój ojciec także by ci poradził, żebyś się położyła. 

Eden spojrzała w górę i wzięła głęboki oddech. 

- Tak, to prawda. Tato pewnie kazałby mi iść już do łóżka. 

Ale tak wspaniale jest czytać te wszystkie stare listy, które 
zostawił dla mnie, żebym się nie czuła samotna. 

- Owszem. Miałaś wspaniałego ojca i cudowną matkę. Powin­

naś za nich dziękować Bogu, chociaż nie ma już ich razem z nami. 

Ale teraz zajmę się twoim łóżkiem, a ty przygotuj się do snu. Jutro 
może przyjść dużo ludzi, a ty musisz być wypoczęta i wyspana. 

- Chyba masz rację, Janet. - Dziewczyna ziewnęła, rzeczy­

wiście czując ogarniającą ją senność. 

Janet szybko pościeliła łóżko, a Eden zgasiła światło 

i położyła się spać. Zasnęła, wspominając listy, które zostawił 

jej kochający tato. 

Janet i Tabor także się położyli, gotowi jednak natychmiast 

wstać, gdyby stało się coś nieprzewidzianego. 

Księżyc, który do tej pory świecił jasno, również poszedł 

spać, zasłaniając się gęstymi chmurami. Zapadły nieprzeni­
knione ciemności. 

Nagle jakaś niewyraźna postać pojawiła się przy żywopłocie 

domu Thurstonów i zniknęła w małym oknie biblioteki. Wszy­
scy spali głęboko i nawet Tabor, który miał zazwyczaj bardzo 
czujny sen, nic nie usłyszał. 

Jednak rano, gdy otworzył okiennice i zabrał się za odkurza­

nie biblioteki, zauważył, że wszystkie szuflady w biurku pana 

background image

zostały gruntownie przeszukane, a ich zawartość rozrzucono 
po podłodze. Rozejrzał się po pokoju i od razu pobiegł do 
telefonu, żeby zadzwonić po policję. Wstał pierwszy, a ponie­
waż wszyscy jeszcze spali, uznał, że będzie lepiej, jeśli załatwi 
to sam i panienka nie dowie się o niczym. Obiecał panu, że 
będzie strzegł jego córki i chciał jej oszczędzić zmartwień. 

Niebawem przyjechał Trump i razem poszli do biblioteki, 

cicho szukając jakichkolwiek śladów. Posprzątali, uporządko­
wali szuflady i szybko odkryli, że intruz wszedł przez okno 
tarasowe, które zawsze było zamknięte. Doszli do wniosku, że 
to musiał być Eryk. 

Trump zadał Taborowi kilka pytań i wyszedł na poszukiwa­

nie Eryka Fane'a. 

background image

Wczesnym rankiem Lavira Fane wysiadła z samolotu, 

którym przyleciała z Zachodniego Wybrzeża, wzięła taksówkę 

i pojechała na dworzec kolejowy. W bufecie napiła się kawy 

i zjadła stos tostów grubo posmarowanych masłem i dżemem, 

po czym wsiadła do pociągu jadącego do Glencarrol, małego 

miasta, w którym mieszkali Thurstonowie. 

Dojechała do Glencarrol i weszła do budynku dworca. Nie 

spotkała, wbrew swym oczekiwaniom, nikogo, kto by wyszedł 

po nią. Nie mogąc znaleźć taksówki, ani nawet zawiadowcy 

stacji, którego mogłaby zwymyślać, ruszyła do Thurstonów na 

piechotę, złoszcząc się i wyrzekając na swój ciężki los. Nie 

zdziwiła się szczególnie, że nie wyszedł po nią jej leniwy syn, 

ponieważ wiedziała, że rzadko można na niego liczyć. Pewnie 

późno się położył i śpi sobie jeszcze w ciepłym łóżku. Ale 

w końcu sama go wychowywała. Nie mogła zrzucać całej winy 

na niego. Obwiniała więc wszystkich, tylko nie swojego syna. 

Wiedziała, że Eryk uprzedził Eden o jej przyjeździe, zatem 

miała za złe dziewczynie, że nie wysłała po nią nikogo na 

dworzec. Jeśli nawet nie wiedzieli, którym pociągiem przyje­

dzie, mogli przecież czekać na dworcu. Zbliżając się do domu, 

irytowała się coraz bardziej. Chyba specjalnie jej na złość za­

mieszkali tak daleko od stacji! 

Wreszcie, rozeźlona, zmęczona i głodna, weszła powoli na 

schody i zadzwoniła do drzwi. Będąc pewna, że przygotowano 

śniadanie na jej przyjazd, zastanawiała się, jakie to potrawy 

przyrządził kucharz. 

background image

Tabor rozmawiał właśnie z policjantem, gdy zabrzmiał 

dzwonek. Spojrzał porozumiewawczo w stronę drzwi. Dobrze 
wiedział, kogo się spodziewać. Policjant chciał już iść, ale 
Tabor go powstrzymał. 

- Lepiej zaczekaj - powiedział. - To nie może być nikt inny, 

jak tylko jego mamuśka. Mówił, że ma przyjechać dziś rano. 

- Taaak... - policjant zamyślił się. - Zatem otwórz, ja za­

czekam tutaj. 

Tabor z wyraźną niechęcią podszedł do drzwi. W tym sa­

mym momencie zeszła z góry Janet. Widząc, że nadeszły po­
siłki, lokaj otworzył, nie wahając się dłużej. 

- No wreszcie! Jaśnie pan nareszcie zdecydował się otwo­

rzyć! - takie były pierwsze słowa rozsierdzonej Laviry Fane. 
- Twoja pani na pewno się o tym dowie. Czy jesteś tym samym 
służącym, który tu był, gdy odwiedziłam państwa ostatnim 
razem? 

Tabor wysłuchał tej tyrady z niewzruszoną, oficjalną miną. 
- Czego pani sobie życzy? - spytał nienagannym tonem 

lokaj. - W czym mogę pomóc? 

- Życzy?- parsknęła kobieta. - Zamierzam tu zostać. Na 

pewno powiadomiono rodzinę o moim przyjeździe. Odsuń się 
i daj mi wejść. Co to za maniery! Mając tyle służby, nie wysłali 
po mnie nikogo nie tylko na lotnisko, ale i na dworzec! 

- Próbowała wejść, ale Tabor stał nieporuszony. 

- Bardzo mi przykro, proszę pani, ale kazano mi nikogo nie 

wpuszczać. Nie można teraz przeszkadzać pani domu. Bardzo 
wiele przeszła ostatnio i potrzebuje spokoju. 

- Pani domu! - skrzywiła się Lavira. - A któż to? Chyba nie 

masz na myśli tej zarozumiałej Janet? Powinieneś więc wie­
dzieć, że nikt taki nie ma prawa trzymać mnie pod drzwiami. 

Należę do rodziny! 

- Tak, proszę pani, wcale tego nie kwestionuję, ale do­

stałem wyraźne polecenia i nie mogę ich złamać. 

- Ty skończony idioto! Pomyśleć, że ktoś taki nie chce mnie 

wpuścić do domu! Nalegam, żebyś powiedział Eden, kto przy­

jechał. Jeśli tego nie zrobisz, nie będę na ciebie zważała i sama 

do niej pójdę. Nie masz prawa mnie tak traktować. Jestem tu 
gościem i to nie byle jakim! Idź do niej natychmiast! r.r 

background image

- Niestety, nie mogę, proszę pani. Powiedziano mi, żebym 

pod żadnym pozorem nie przeszkadzał pannie Eden. Może 
pani tego nie wie, ale zmarł niedawno pan Thurston. Wszyscy 
bardzo to przeżywamy i robimy co możemy, żeby nic nie 
zakłócało spokoju panienki Eden. Kilka dni przed swą śmiercią 

jej ojciec poprosił mnie, żebym szczególnie chronił ją przed 

nieproszonymi gośćmi, przynajmniej dopóki nie dojdzie do 
siebie po wszystkich tych przeżyciach. 

- Ale to jakaś niedorzeczność! - Lavira nie dała mu 

skończyć. - Zobaczysz, poskarżę się... 

Tramp postanowił wkroczyć do akcji. 
- Komu chciała się pani poskarżyć? Jestem z policji i po­

proszono mnie, żebym strzegł spokoju tego domu. Może pani 
pójdzie ze mną i porozmawiamy... 

Ton Trampa był grzeczny, ale stanowczy. Jego nagłe 

wejście tak zaskoczyło Lavirę, że na chwilę zamilkła. Szybko 

jednak odzyskała równowagę. 

- O! Policjant! - wykrzyknęła. - A co się stało? Czy coś tak 

poważnego, że musiała przyjechać policja? 

Wycofała się jednak posłusznie ze schodów. Policjant ujął ją 

pod ramię i razem wyszli na zewnątrz. 

- Tak, proszę pani - Tramp odpowiedział cicho. - Zeszłej 

nocy, gdy wszyscy już spali, ktoś się włamał do biblioteki 
i przeszukał biurko pana Thurstona. 

Widać było, że wiadomość ta wywarła duże wrażenie na 

Lavirze. 

- To... to okropne!!! - wykrztusiła. - Nie wiedziałam o tym. 

Nic dziwnego, że wszyscy byli tak zdenerwowani. Ale należę 
do rodziny i przyjechałam, żeby im pomóc. Muszę jak najszyb­
ciej zobaczyć się z Eden. Może to ją trochę uspokoi. 

Tramp jednak nie puścił jej ramienia, a ona zaczęła się coraz 

bardziej niepokoić. Chciała się więcej dowiedzieć o tym podej­
rzanym włamaniu. Zastanawiała się, czy przypadkiem jej syn 
nie maczał w tym palców. Wiedziała, że mogła się po nim tego 
spodziewać. Nie potępiała go oczywiście za nic; pewnie było 
mu to potrzebne do przeprowadzenia jego planów. Mieli na­
dzieję, że będą mogli, jako członkowie rodziny, zamieszkać 
w tym domu i pozostać tak długo, jak długo będzie trwało 

background image

zrealizowanie wszystkiego, co sobie zamierzyli. Ale widocznie 
coś poszło nie po jego myśli i zdecydował się działać inaczej. 
Do tej pory wszystko mu się udawało, ale Lavira czuła, że tym 
razem stało się inaczej. 

Spojrzała błagalnie na Trumpa, który wyglądał jak uosobie­

nie urzędowej powagi. 

- Naprawdę muszę natychmiast zobaczyć się z Eden. 

Będzie się martwiła, dlaczego nie przyjechałam. 

Trump zwrócił ku niej swe mądre, przenikliwe oczy. 
- Czy mogłaby pani powtórzyć swoje nazwisko? 
- Fane - oznajmiła gorliwie. - Nazywam się Lavira Fane. 

Usłyszałam... to znaczy powiadomiono mnie o śmierci pana 
Thurstona i wsiadłam w pierwszy samolot, no i jestem. Wiem, 

że zmarły chciałby, żebym przyjechała jak najszybciej. Nie 
wahałam się ani minuty, spakowałam się, jak tylko doszła do 
mnie wiadomość o tej tragedii. 

- Mówi pani... Fane. Aha... - wyjął swój notes i powoli, 

jedną ręką, przewracał kartki. - Fane. Tak, Fane. Czy ma pani 
w tym mieście !ub w okolicy jakichś krewnych o tym nazwisku? 

W oczach kobiety pojawił się popłoch. 
- Krewnych? Nie, nikogo o tym nazwisku. To znaczy, moi­

mi jedynymi krewnymi tutaj są państwo Thurstonowie. Właś­
ciwie ja się nazywam Thurston. Byłam wdową i wyszłam za 
brata zmarłego pana Thurstona. Mam chyba prawo zostać 
z Eden? To nawet mój obowiązek. 

Trump McGregor nagle zajrzał jej prosto w oczy. 
- Czy pani syn ma na imię Eryk? - spytał obojętnym tonem. 

Lavirze wydawało się jednak, że spojrzenie policjanta przeszy­
wa ją na wylot. 

- Tak - uśmiechnęła się niepewnie, próbując ukryć swe 

zdenerwowanie. - Gdy stąd wyjeżdżaliśmy, był jeszcze dzieckiem. 
Eryk też ma tu przyjechać, za dzień lub dwa, jak przypuszczam. 
Miał jeszcze jakieś sprawy do załatwienia, ale będzie tu niedługo. 

- Już tu jest - policjant odrzekł spokojnym tonem. - Chyba 

przyjechał już wczoraj, a może nawet wcześniej; tak czy ina­
czej, już tu jest. 

Spojrzała na niego z przestrachem i nie mogła powstrzymać 

drżenia warg. 

background image

- A skąd pan to wie? - starała się, aby jej głos brzmiał 

normalnie. - W takim razie muszę się natychmiast z nim zo­

baczyć. Gdzie on jest? 

Trump podszedł do policyjnego samochodu zaparkowanego 

po drugiej stronie ulicy i otworzył drzwi. 

- Proszę wsiadać - powiedział stanowczo. - Zawiozę panią 

do niego. 

Lavira, która wcześniej nie zauważyła samochodu, zrobiła 

krok do tyłu. 

- Ale nie mogę jechać takim samochodem - aż się żachnęła. 
- Dlaczego nie? - spytał ostrym tonem. 
- Przecież to samochód policyjny! 
- Tak, to jest samochód policyjny. Proszę wsiadać! 
- Ale nie mogę wsiąść do takiego samochodu! Nigdy nie 

wieziono mnie samochodem policyjnym. Nie zniosłabym tego. 
Taki wstyd! Ludzie wytykaliby mnie palcami. Nie mogę. 

- Istnieją gorsze powody do wstydu - uciął sucho. - Proszę 

wsiąść. 

- Ależ nie, nie, nie! - Zamachała rękami. - Nie mogę i już. 

Proszę mi tylko powiedzieć, gdzie jest mój syn; ja wezmę 
taksówkę i sama tam pojadę. Wszystko, tylko nie samochód 
policyjny. 

- Bardzo mi przykro - stwierdził Trump. - Jeśli chce pani 

zobaczyć się z synem, musi pani pojechać ze mną. Proszę 
wsiadać. 

Ton głosu Trumpa sprawił, że Lavira nie sprzeciwiała się już 

dłużej. Powoli, lekko popychana przez policjanta, wsiadła do 
samochodu. 

- Ale... ale dokąd my właściwie jedziemy? - spytała nie­

spokojnie. - Nie zgadzam się na nic, dopóki nie dowiem się, 
dokąd jedziemy. 

- Jedziemy na komisariat, proszę pani - odrzekł Trump. 

- Pani syn jest właśnie tam. Chciała się pani z nim widzieć. 
Umożliwię to pani. 

- Och! - głęboko wciągnęła powietrze. - Ale co on tam 

może robić? 

- Przesłuchujemy go w sprawie włamania do domu państwa 

Thurstonów i przeszukania szuflad w biurku pana Thurstona. 

background image

- Ależ on tego nie zrobił! - zaprzeczyła gwałtownie. - Jes­

tem o tym przekonana. Nie mógłby zrobić czegoś takiego, 

a poza tym, nie było go tutaj zeszłej nocy. Umówiliśmy się, że 

przyjedzie dziś po południu i spotkamy się w tym domu. Po­

stanowiliśmy, że zaopiekujemy się panną Eden. 

McGregor prowadził samochód w milczeniu i tylko lekki 

ruch jego brwi świadczył o tym, że potok słów z ust kobiety 

trafiał w próżnię. Łzy, które pojawiły się w oczach Laviry, nie 

wywarły na policjancie większego wrażenia. Pracował już wie­

le lat w swoim zawodzie i znał się na ludziach. 

Przyjechali na komisariat i Lavira zobaczyła swego syna, 

siedzącego w rogu pokoju w towarzystwie dwóch policjantów 

o surowych twarzach, którzy zadawali mu pytania dotyczące 

poprzedniej nocy. Nie tracił pewności siebie i tylko od czasu do 

czasu nerwowo odgarniał grzywkę z czoła. Lekki uśmieszek 

pojawił się na jego przystojnej, zimnej twarzy, gdy próbował 

wyjaśnić, jakim sposobem na otwartym oknie w bibliotece 

znalazły się jego odciski palców, czego szukał w szufladach 

biurka, skąd ma stare, nieważne już czeki podpisane przez pana 

Thurstona i co zamierzał z nimi zrobić. Jego odpowiedź na 

ostatnie pytanie, że jakoby chciał mieć pamiątkę po ukocha­

nym wujku, nie przekonała policjantów. Zdążyli już ustalić, że 

pan Thurston nie był wcale jego wujkiem. 

W tym samym czasie Eden odpoczywała w swoim cichym 

pokoju, strzeżona przez wiernych służących, którzy dbali o to, 

żeby nic nie zakłócało jej spokoju. 

Następnego dnia, wcześnie rano, zbudził ją nieoczekiwany 

telefon. 

background image

Halo! Ślicznotko! Jak się masz? - usłyszała znajomy skądś 

głos. - Co tam u ciebie? Masz ochotę na kilka godzin miłego 
towarzystwa? Będę w mieście tylko jeden dzień i chciałbym go 
spędzić z tobą, jeśli nie masz nic przeciwko temu. 

Eden przez dłuższą chwilę się nie odzywała. Nie była pew­

na, czy rozpoznaje głos mężczyzny w słuchawce. Brzmiał 

o wiele dojrzalej niż ostatnim razem, gdy go słyszała. Wreszcie 

zrozumiała. Przecież ten człowiek wyjechał już dwa lata temu, 

jeśli nie wcześniej. 

- Och! - wykrzyknęła zdziwiona. - Czy to ty, Casparze 

Carvel? Myślałam, że jesteś gdzieś na Filipinach albo w Japo­
nii. Jak miło cię znowu słyszeć. Jak ci się udało przyjechać tak 
niepostrzeżenie? Gdzie byłeś przez ten cały czas? 

- Tu i tam... - roześmiał się. 
- Ale tylko raz do nas napisałeś - rzekła tonem wymówki. 
- Tak, to prawda. Wiesz, że nigdy nie lubiłem pisać listów. 

Poza tym, w armii wynajdowali nam ciągle jakieś zajęcia. Po 
prostu nie miałem czasu. Ale w końcu wróciłem i muszę znów 
wyjechać dziś późnym wieczorem. Mam pewne interesy w No­
wym Jorku i nie wiem, kiedy będę z powrotem, więc po­
myślałem, że zadzwonię do ciebie. Co ty na to? Poświęcisz mi 
dzień i może kawałek wieczoru? Może pójdziemy na jakieś 
dobre przedstawienie albo do dobrej restauracji? Dobrze? Wie­

le czasu upłynęło, odkąd ostatni raz wyszliśmy gdzieś razem. 
Nie ma co tracić czasu na zastanawianie się. Pospiesz się i po­

wiedz „tak". Kończą mi się już monety. Będę u ciebie za 

background image

czterdzieści pięć minut. Będziesz gotowa do tego czasu? 
Ubierz się w coś szałowego. Może spotkamy kilku moich zna­

jomych, poznam cię z nimi. No to co, zgadzasz się? 

Eden wstrzymała oddech. Czy to możliwe, żeby to był Cas­

par Carvel? Nie poznawała głosu swojego starego przyjaciela 
i towarzysza zabaw z dzieciństwa, chłopaka, który był jej naj­
lepszym kolegą w szkole i z którym spędzała mnóstwo czasu. 
Gdy się tak wahała, mężczyzna po drugiej stronie zniecierp­
liwił się: 

- Jesteś tam, Eden? Słyszysz mnie? Naprawdę się spieszę 

i nie mam już monet. 

- Ale... ale czy ty naprawdę jesteś Casparem Carvelem? 

Twój głos brzmi jakoś inaczej. Nie poznałam go z początku. 
Jest taki... dorosły. 

- No nie! Przecież ludzie dorastają, nie wiesz o tym? I chy­

ba nie ma miejsca, gdzie odbywałoby się to szybciej niż w ar­
mii. Spotkamy się? - jego ton stawał się natarczywy. 

Eden wciąż się wahała. 
- Tak, oczywiście - starała się, aby jej głos brzmiał natural­

nie. - Nie mam nic przeciwko temu, ale wiesz, zaskoczyłeś 
mnie trochę. Nie spodziewałam się, że przyjedziesz. 

- No to zgadzasz się? Mam tylko ten jeden dzień i chcę go 

wykorzystać jak najlepiej. 

- Dobrze, Casparze. Mogę się z tobą spotkać, ale nie mogę 

nigdzie z tobą iść, a przynajmniej nie tam, gdzie proponowałeś. 

- Co? Masz na myśli tańce? Ojciec miałby coś przeciwko 

temu? Chyba nie traktuje cię ciągle jak małą dziewczynkę? 
Przecież jesteś już pełnoletnia. Masz prawo robić to, na co 
masz ochotę. A jeśli się nie zgodzi, możemy się wymknąć po 
cichu i nawet tego nie zauważy. Naprawdę mógłby robić jakieś 

problemy? Już czas, żebyś przeciwstawiła się jego nado-
piekuńczości. Jeśli się go boisz, ja sam z nim porozmawiam 
i powiem mu, co o tym myślę. Zaczekaj na mnie, zaraz do 
ciebie przyjadę. 

Eden niespodziewanie napłynęły łzy do oczu. 

- Casparze, ojca już nie ma. 
- No to w czym problem? Nie dowie się, że gdzieś wycho­

dziłaś. A gdzie jest? Nie będzie go przez cały wieczór? 

background image

Eden wzięła głęboki oddech i wytarła łzy. 

- - Casparze, mój ojciec umarł cztery dni temu. Przedwczoraj 

był jego pogrzeb - powiedziała to takim smutnym tonem, że 
cała wesołość Caspara nagle uleciała. 

- Aha - wyjąkał zmieszany. - Naprawdę? Nic nie wie­

działem. Bardzo cię przepraszam za moje zachowanie. Ogrom­
nie mi przykro. Czy długo chorował? Ktoś powinien był mnie 
powiadomić. Ale przecież nie widziałem się z nikim z naszych 
znajomych. Wybacz mi. Oczywiście, że w takiej sytuacji nie 
masz ochoty na zabawę. Rozumiem cię. Może wolałabyś, że­
bym nie przychodził? 

- Nie, nie, chciałabym się z tobą zobaczyć - oświadczyła 

szczerze. - Byłam ciekawa, co się z tobą dzieje. Nikt o tobie 
nic nie wiedział. 

- Dobrze. Będę niedługo. Na razie. 
Eden opadła na poduszkę i zapatrzyła się w sufit. Czy to 

naprawdę jej stary przyjaciel Caspar? Miał taki dziwny, obcy 
głos. Nawet po tym, gdy powiedziała mu o śmierci ojca, jego ton 
był jakiś chłodny, bez cienia współczucia. Słowom nie można 

było nic zarzucić, ale brzmiały one tak, jakby jej przyjaciel nie 
bardzo przejmował się tym, co usłyszał. Oczywiście wojna 
zmienia ludzi, ale Eden znała przecież takich, którzy wracali do 
domu odmienieni inaczej, bardziej wrażliwi i poważniejsi. 

Może jednak nie była sprawiedliwa w stosunku do Caspara. 

Nie powinna go osądzać, dopóki się z nim nie zobaczy. To 
naturalne, że mógł się zmienić, przebywając z dala od domu, 
w towarzystwie „twardych" ludzi. Powinna poczekać z osą­
dem. Gdy przyjdzie, może się okazać, że nie zmienił się aż tak 
bardzo. 

Mimo to, gdy się ubierała i przygotowywała na jego przy­

jęcie, cały czas myślała o niedawnej rozmowie. Przypomniała 

sobie, z jakim brakiem szacunku, jak pogardliwie wyrażał się 
o jej ojcu, gdy mówił, że nie powinna słuchać go we wszyst­
kim. To okropne, że mówił w taki sposób! Zawsze przecież 
szanował ojca, podziwiał go nawet, a ojciec był dla niego taki 
miły i uprzejmy. Czyżby Caspar już o tym zapomniał? Czy 

zapomniał już, jak kiedyś wybił dwa okna wystawowe jakiegoś 
sklepu i ojciec poszedł z nim do kierownika, załagodził całą 

background image

sprawę, zapłacił za szyby i pozwolił, żeby Caspar oddał mu 
pieniądze w ratach, po pięć centów na tydzień? Caspar był mu 
wtedy bardzo wdzięczny, bo zrozumiał, że ojcu nie chodziło 
o to, żeby mu zwrócił pieniądze, ale żeby mógł sam naprawić 
szkody, jakie wyrządził. Caspar był takim rozsądnym chłop­
cem! Nie, nie mógł się tak zmienić. Gdy miał jakiś problem, to 
częściej przychodził z nim do jej ojca niż do swojego, ponie­
waż łatwiej mógł się z nim porozumieć. 

Eden pomyślała, że tak czy inaczej, dopiero gdy spotka się 

z Casparem twarzą w twarz i porozmawia z nim, będzie mogła 
powiedzieć, czy nadal jest taki miły i dobrze wychowany, jak 
wtedy, gdy myślała, że każdy młody chłopak powinien się 
zachowywać tak jak on. 

Miała mu za złe, że pomimo swych obietnic nie napisał do 

niej ani razu, jednak starała się go usprawiedliwić, ponieważ 
wiedziała, jak bardzo nie lubił pisać listów. Gdy wyjechał, na 
początku bardzo za nim tęskniła i codziennie szukała listu 
w skrzynce, ale z czasem wspomnienie przyjaciela powoli za­

cierało się w jej pamięci. Skoro nie pisał, widocznie nie za­
leżało mu na niej tak bardzo. Postanowiła o nim zapomnieć. 
Teraz jednak, gdy usłyszała w słuchawce jego głos, znów 
odżyły w niej wspomnienia wszystkich chwil, które spędzili 
razem, i przypomniała sobie jego wesołą, przystojną twarz, 
żywe, błyszczące oczy i zniewalający uśmiech. Serce zaczęło 

jej bić szybciej, wbrew rozsądkowi i wcześniejszym postano­

wieniom. Pomyślała, że wrócił w bardzo odpowiednim 
momencie, właśnie kiedy potrzebowała kogoś bliskiego, gdy 
była przygnębiona i samotna po śmierci ukochanego ojca. 

Pospieszyła do garderoby, aby zdążyć się przygotować na 

przyjście Caspara. Miał przecież niewiele czasu, więc nie będzie 
mógł na nią długo czekać, gdy się zjawi. Właśnie chciała zejść 
na dół i powiedzieć Janet, że będą miały gościa, który prawdopo­
dobnie zostanie na obiedzie, gdy telefon zadzwonił ponownie. 

- Halo? Eden? To znowu ja, Caspar. Niezmiernie mi przykro, 

ale nie będę mógł przyjść do ciebie. Właśnie spotkałem kilku 
starych przyjaciół i nie puszczą mnie, dopóki nie pójdę z nimi na 

obiad. Jeden z nich to kumpel z armii; wyjeżdża do Europy dziś 
wieczorem, więc po prostu muszę z nim zostać i pogadać. 

background image

- Aha - odrzekła Eden chłodnym tonem. - Zatem nie zo­

baczymy się w ogóle, to chcesz powiedzieć? No cóż, trudno, 
ale skoro tak wyszło... 

- Nie, nie, nie to chciałem powiedzieć - Caspar zaprzeczył 

wesoło. - Nie myślisz chyba, że po tym, jak przyjechałem tu aż 

z Nowego Jorku, żeby cię zobaczyć, odmówię sobie tej przyje­
mności. 

- Tak to zrozumiałam - Eden starała się, aby jej głos 

brzmiał obojętnie. 

- Nigdy nie potrafiłem dogadywać się z ludźmi. Oczy­

wiście, że przyjdę, jak tylko on odjedzie. Nie wiem jeszcze, 
o której ma pociąg, ale na pewno się spotkamy. Co powiesz na 
wczesny wieczór? 

- Ale myślałam, że chciałeś potańczyć - powiedziała. - Nie 

chciałabym ci burzyć planów. 

- Nie, plany się zmieniły. Przecież nie wziąłbym cię na 

tańce, oczekując, że będziesz się dobrze bawić w kilka dni po 
śmierci ojca. Chyba tak nie myślisz. Ale naprawdę chcę się 
z tobą zobaczyć. Przez całą drogę do domu myślałem o tobie. 
Trochę mi głupio, że nie mogę przyjść do ciebie od razu, ale 

wiesz, to mój stary kumpel i skoro już go spotkałem, to muszę 
pobyć z nim trochę. Pomógł mi kiedyś, gdy byłem ranny. To 
co, spotkamy się wieczorem? 

- Dobrze, przyjdź, kiedy będziesz mógł. Cieszę się, że 

możemy się zobaczyć - jej ton pozostał chłodny. 

- Przyjdę. Nie mogę już się doczekać - szybko się pożegnał 

i odłożył słuchawkę. 

Eden wzięła do ręki jeden z ostatnich listów matki, napisa­

nych ze szpitala. List był bardzo czuły i pełen miłości do męża, 
ale jednocześnie smutny. Matka martwiła się o przyszłość swo­

jej córeczki. Widać było, że zdawała już sobie sprawę z gwał­

townie pogarszającego się stanu zdrowia. Wiedziała, że wkrót­
ce będzie musiała rozstać się ze swoją rodziną. 

Zostało już tylko kilka listów i Eden pragnęła przeczytać je 

do końca. Chciała jak najwięcej dowiedzieć się o swojej matce, 
którą straciła już tak dawno i której twarz pamiętała jak przez 
mgłę. Co ciekawe, ostatnie listy były pogodne. Matka pogo­
dziła się ze swym przeznaczeniem i jej jedynym pragnieniem 

background image

było to, aby Eden mogła żyć tak szczęśliwie, jak żyli jej rodzi­
ce. W jednym liście napisała: 

Modlę się przez cały czas, żeby nasza mała Eden, gdy 

dorośnie, mogła znaleźć takiego cudownego męża jak Ty, 

mój ukochany. Proszę o to Boga i mam nadzieję, że kiedyś 

będziemy potrafili wytłumaczyć naszej córeczce, że powinna 

się dobrze zastanowić, zanim wybierze kogokolwiek; że nie 

powinna wybierać pierwszego przystojnego, dobrze wycho­

wanego czy bogatego mężczyzny, którego napotka. Powinna 

poczekać i dać sobie samej czas do namysłu, zanim zwiąże 

swoje życie z innym człowiekiem. Z całego serca będę się 

starała nauczyć ją, czym jest prawdziwa miłość. Nie może 

zakochać się w kimś nieodpowiednim, w kimś, kto okaże się 

egoistą i niedobrym człowiekiem. Modlę się, aby nic takiego 

nie przydarzyło się mojemu kwiatuszkowi. Dziewczynka, 

która ma szczęście mieć tak wspaniałego ojca, powinna 

mieć takiego samego męża. 

W ostatnim liście można było dostrzec już odmienny ton, jak 

gdyby matka starała się przyzwyczaić swych bliskich do myśli 
o jej śmierci. W liście tym napisała: 

A jeśli tak się stanie, że będę musiała Was opuścić, zanim 

Eden dorośnie i zanim będę mogła ją nauczyć, jak bardzo 

powinna uważać przy wyborze swojego towarzysza życia, 

bardzo Cię proszę, żebyś Ty to zrobił. Ochraniaj ją, ostrze­

gaj i spraw, żeby wiedziała, że nigdy nie wolno podejmować 

pochopnych decyzji, że nie powinna wychodzić za mąż, jeśli 

nie pokocha całym sercem. Jej przyszły mąż powinien 

zasługiwać na jej uczucie. 

Eden długo siedziała w fotelu, czytając, patrząc w okno 

i rozmyślając. Przyszło jej na myśl, że powinna inaczej spoj­
rzeć na Caspara Carvela. Nagle zdała sobie sprawę, że gdy 
wyjeżdżał na wojnę, traktowała go jak mężczyznę, którego 
w przyszłości mogłaby pokochać i poślubić. Nigdy o tym nie 
rozmawiali, a nawet ona sama nie zastanawiała się nad tym, ale 
będąc niewinną dziewczynką, widziała w nim kogoś, komu 
kiedyś mogłaby zaufać. Teraz uświadomiła to sobie wyraźnie. 

background image

Czy jednak po tej krótkiej rozmowie telefonicznej mogła go 

jeszcze traktować jako dobrego kandydata na towarzysza ży­

cia? Trudno było odpowiedzieć na to pytanie, ale nie spodobał 

jej się poufały i chwilami niegrzeczny ton, który brzmiał w je­

go głosie. Poza tym, byli przecież tylko przyjaciółmi; co praw­
da od najmłodszych lat dużo przebywali ze sobą, ale łączyła ich 

jedynie przyjaźń. Nie napisał do niej żadnego poważnego listu, 

raz tylko przysłał kartkę z konwencjonalnymi pozdrowieniami. 
Eden postanowiła zaczekać ze swoimi sądami, dopóki się nie 
spotka z Casparem. Będzie miła, ale to wszystko. Musi go 
poznać od nowa. 

Rozmyślając o swoim dawnym koledze, niespodziewanie 

odczuła smutek. Miała wrażenie, że utraciła coś, czego była do 
tej pory pewna, coś, co do niej należało, coś o wielkiej war­
tości. Czy naprawdę tak było? 

Wybrała kilka listów, które zrobiły na niej największe 

wrażenie, i przeczytała je ponownie. Chciała w nich znaleźć 
wskazówkę dla siebie, chciała poprosić matkę o pomoc. Co by 
mama sądziła o obecnym Casparze? Eden zawsze brakowało 

porady matki w trudnych chwilach i żałowała, że nie mogła 
wprost spytać jej o zdanie. Teraz jednak miała listy i czuła się 
prawie tak, jak po rozmowie z matką. Przeczytawszy całą kore­
spondencję, wiedziała już, co by od niej usłyszała. 

Wstała z fotela i podeszła do okna. Zapowiadał się piękny 

dzień. Dziewczyna w głębi duszy była nawet zadowolona, że 
Caspar nie przyszedł od razu, jak umówili się na początku. 
Mogła go teraz przyjąć bogatsza o mądrość matki, którą zna­
lazła w listach. 

Nie mogła zaprzeczyć, że rozmowa z Casparem wywołała 

w niej mieszane uczucia. Czy było to spowodowane niedaw­
nymi przeżyciami? Odezwał się w takim momencie, iż wyda­

wało jej się, że dawny przyjaciel należy do całkiem innego 
świata. Może to właśnie spowodowało, że była taka krytyczna 
w stosunku do niego? Jej serce było pełne bólu, a Caspar nie 
okazał zbyt wiele szacunku dla ukochanego ojca! Myślała, że 
także go kochał, ale teraz zrozumiała, że jego uczucia bardzo 
się zmieniły. Uświadomiła sobie, że nie może się nadal przy­

jaźnić z człowiekiem, który znając kiedyś dobrze ojca i tak 

background image

wiele mu zawdzięczając, mógł wyrażać się o nim w taki 
sposób. To nic nie zmienia, że nie wiedział o jego niedawnej 
śmierci. 

Z westchnieniem odwróciła się od okna i podeszła do stołu. 

Chociaż nie wiedziała jeszcze, że ktoś poprzedniej nocy spene­
trował szuflady w biurku ojca, postanowiła schować listy 
w bezpieczne miejsce. Nie chciała, aby ktokolwiek oprócz niej 
mógł je przeczytać. 

Otworzyła należące niegdyś do jej matki niewielkie, płaskie, 

stylowe puzderko, wykonane z polerowanego hebanu, 
i włożyła listy do środka. Następnie zamknęła puzderko małym 
kluczykiem i schowała na półce w szafie z ubraniami, za pu­
dełkami z kapeluszami. 

W tej samej chwili usłyszała dzwonek do drzwi. Czy to 

możliwe, żeby Caspar przyszedł tak wcześnie? Przecież powie­
dział, że ten jego znajomy wyjeżdża dopiero wieczorem. Może 

jednak zdecydował się jechać wcześniejszym pociągiem? Ser­

ce zaczęło jej bić szybciej. Czy będzie wiedziała, jak się za­
chować? Co powiedzieć? Dlaczego czuje się taka spłoszona? 
Postanowiła wziąć się w garść. Musi zachować spokój, jeśli 
okaże się, że jej podejrzenia się sprawdziły, a przy tym musi się 

zachowywać uprzejmie i po przyjacielsku, tak jak w stosunku 
do kolegi ze szkoły. 

Janet, która delikatnie zapukała do drzwi, przerwała raptem 

jej rozmyślania. 

- Eden - odezwała się przyciszonym głosem - przyszedł 

pan McGregor. Mówi, że ma kilka pytań do ciebie. Możesz 
zejść na dół i porozmawiać z nim? 

- McGregor? - Eden w pierwszej chwili nie zrozumiała, o kogo 

chodzi. - A, masz na myśli Trumpa. Tak, oczywiście, już schodzę. 

Eden zeszła na spotkanie postawnego, miłego policjanta i zo­

baczyła, że przyprowadził kogoś ze sobą. Siedzieli w pokoju 
gościnnym, naprzeciwko biblioteki. Z ciekawością obrzuciła 
wzrokiem towarzysza Trumpa. Nie widziała go nigdy przedtem. 

background image

Neznajomy, który przyszedł z Trampem, nie wyglądał 

wcale na policjanta. Był młody i przystojny i miał na sobie 
szykowny garnitur. Sprawiał wrażenie dżentelmena. 

Trump odezwał się pierwszy: 
- Panno Thurston, chciałbym pani przedstawić pana Lorri-

mera. Pan Lorrimer zajmuje się sprawą tego młodego człowie­
ka, który wtargnął do pani domu zeszłej nocy. Chciałby zadać 
pani kilka pytań. Ma do tego prawo, ponieważ jest agentem 
federalnym, a także prawnikiem reprezentującym pani bank. 

Pan Worden poprosił go, żeby zbadał całą sprawę. 

Eden ponownie spojrzała na nieznajomego. To, co powie­

dział o nim Trump, brzmiało poważnie. Agent federalny! Pra­
wnik! Nie wiedziała, że agent federalny mógłby zainteresować 
się tą sprawą. Trochę się zdenerwowała tym wszystkim, ale 
gdy jeszcze raz popatrzyła na niego, wyraz jego szczerej twa­
rzy i spokojnych, budzących zaufanie oczu uspokoił ją. 

- Jestem do dyspozycji - powiedziała. 
Lorrimer uśmiechnął się. 
- Dziękuję. Bardzo przepraszam, że panią niepokoję, ale 

muszę ustalić pewne fakty. Rozumiem, że to pani jest teraz 
głową tego domu. 

Obrzucił ją szybkim spojrzeniem. Eden uśmiechnęła się 

uprzejmie i skinęła głową. Miała nadzieję, że wargi już jej nie 
drżą, a jeśli nawet było inaczej, uśmiech to maskował. 

- Bardzo dobrze. Może mi pani zatem powiedzieć, kim jest ten 

człowiek, który podaje się za Eryka Fane'a? Czy to pani krewny? 

background image

- Nie, on nie jest moim krewnym! - odpowiedziała szybko. 

- Jego matka poślubiła mojego wujka, a on jest jej synem 
z pierwszego małżeństwa. Wujek, brat mojego ojca, gdy się żenił 
z panią Fane, nie wiedział, że ona ma syna. Ale miał za dobre 

serce, żeby odrzucić chłopca, gdy się już o nim dowiedział. 
Niedługo potem umarł, więc mój ojciec starał się dobrze trakto­
wać Eryka, chociaż ten nie odpłacił mu za to wdzięcznością. 
Ojciec dał mu dobrą pracę w swoim banku, a on, jak się potem 
okazało, fałszował czeki. Narobił dużo kłopotów i potem uciekł. 
Niedługo po nim zniknęła jego matka. Nie widziałam go od 
tamtego czasu aż do wczoraj. To chyba wszystko, co mogę 
powiedzieć. 

- Dziękuję - młody mężczyzna spojrzał na nią znad nota­

tek, które robił, gdy opowiadała o Eryku. - A czy może teraz 
pani opowiedzieć o ostatniej nocy? 

- Siedziałam w bibliotece i czytałam listy, jakie moja mama 

pisała kiedyś do taty, a które tata zostawił dla mnie. W pewnym 
momencie podniosłam oczy i zobaczyłam Eryka. Stał 
w drzwiach. Nie wiem, jak i kiedy wszedł; zauważyłam go 
dopiero wtedy, gdy był w środku. Zaczął mówić, zwracając się do 
mnie „kuzynko". Myślał, że przeglądam jakieś dokumenty 
i zaproponował, że mi pomoże. Odmówiłam i powiedziałam, że 
nie chcę od niego żadnej pomocy. Potem powiedział, że razem 
z matką, która ma przyjechać nazajutrz, chcą ze mną zamieszkać 
i zaopiekować się mną. Powiedział, że nauczy mnie robić dobre 
interesy i uczyni bogatą. Obrażał mojego ojca, mówił, że tato nie 

znał się na prowadzeniu banku. Potem zjawił się lokaj i oznajmił, 
że zadzwonił po policję. Wtedy Eryk szybko wycofał się do 
hallu, wziął swój płaszcz i kapelusz i zniknął. To chyba wszystko. 

- Dziękuję - Lorrimer pokiwał głową. - Panie McGregor, 

gdzie są lokaj i służąca, o których pan mówił? 

- Tutaj, proszę pana - odezwał się Tabor, który wszedł do 

pokoju razem z towarzyszącą mu jak cień Janet i stanął przy 
drzwiach. 

Lorrimer zadał mu pytanie i Tabor opowiedział o nocnym 

najściu i o tym, jak zadzwonił na policję. Opowiedział także 
o drugiej wizycie Eryka i o otwartym oknie w bibliotece, gdzie, 

jak się potem okazało, znaleziono odciski palców Fane'a. 

background image

Eden słuchała tego wszystkiego w osłupieniu. Janet opowie­

działa o przyjeździe pani Fane. Kiedy doszła do momentu, gdy 

Trump prawie siłą odprowadził ją do samochodu policyjnego, 
Eden otworzyła szeroko oczy ze zdziwienia. 

Boże, co się działo, gdy spałam! -pomyślała. -Jak to dobrze, 

że mam służbę, która chroni mnie przed ludźmi pokroju Eryka! 

Dwie wielkie łzy wzruszenia napłynęły jej do oczu. Musiała 

się jednak opanować, ponieważ Lorrimer znów zwrócił się do 
niej. Spytał, dlaczego stosunki między nią a panią Fane nie 
układały się najlepiej i jak ta znajomość się skończyła. Eden 

w skrócie opowiedziała, jak pani Fane próbowała panoszyć się 
w ich domu, wspomniała ojej intrygach i niemiłym zachowaniu. 

- A czy wie pani o jakiejś umowie finansowej pomiędzy 

panią Fane a pani ojcem? Może dzięki czemuś takiemu pani 
Fane obiecała wyjechać z miasta? 

- Nie, nie sądzę, żeby coś takiego miało miejsce - zaprze­

czyła Eden pewnym tonem. - Ojciec uważał, że niczego nie 

powinno się załatwiać przekupstwem, a to byłoby przekupst­
wo, prawda? Nie, po prostu kiedyś wyjechaliśmy do Europy, 

a gdy wróciliśmy, już ich nie było. Nikt nie wiedział o naszym 

wyjeździe. Wiem, że przed wyjazdem ojciec rozmawiał tylko 
z panem Wordenem, który, jak panowie pewnie wiecie, był 

jego przyjacielem i zostawił mu dyspozycje dotyczące banku. 

No i oczywiście wiedzieli o tym Tabor i Janet, ale oni nie 
powiedzieliby nikomu. Są prawie jak nasza rodzina. - Spoj­
rzała z uśmiechem w stronę wiernych służących. 

- Tak, oczywiście - zgodził się Lorrimer. Zauważył spoj­

rzenie Eden i zrozumiał, że między nią a służbą istnieje mocna 
więź. Na razie nie dostrzegał niczego podejrzanego. 

- A teraz - dodał, opierając się wygodniej i zapisując coś 

w swym notesie - czy może mi pani opowiedzieć o zawartości 
biurka pani ojca? Czy było tam coś cennego, eoś, o czym nie 
wiemy? Czy ma pani jakąś listę rzeczy, które były w biurku? 

Eden zamyśliła się i wstała z miejsca. 

- Tak, zdaje mi się, że jest taka lista. Przyniosę ją. Mam ją 

w biurku na górze. Ojciec dał mi coś takiego po swoim wypad­
ku, ale nie miałam czasu i nastroju, żeby ją przestudiować 
dokładnie. 

background image

- Rozumiem - odrzekł Lorrimer współczująco. 
- Może ja ją przyniosę? - zaproponowała Janet, kiedy Eden 

wychodziła z pokoju. 

- Nie, dziękuję, Janet. Nie będziesz wiedziała, gdzie jej 

szukać. Zaraz wracam - odwróciła się i poszła na górę. 

W oczekiwaniu na jej powrót Trump i Tabor rozmawiali 

przyciszonymi głosami, a Janet stała ze splecionymi rękami. 
Młody prawnik dopisywał coś do swych notatek i wydawało 
się, że próbuje podsumować to, czego się do tej pory dowie­
dział. 

Eden wróciła po niedługiej chwili, trzymając w rękach kilka 

plików starannie poskładanych i związanych gumką papierów. 
Podała je Lorrimerowi. 

- Tu są jakieś papiery wartościowe. Oczywiście większość 

z nich ojciec trzymał w banku, ale kiedyś chciał mi wytłuma­
czyć, w jaki sposób nimi obracać i przyniósł kilka. 

Prawnik brał je po kolei, patrzył na nagłówki i opisywał 

każdy w swym notesie. 

- Chcę tylko sprawdzić, czy zgadza się to z listą, którą mamy 

w banku - wyjaśnił. - W ten sposób będziemy mogli się dowie­
dzieć, czy wszystko jest w porządku i czy czegoś nie brakuje. 

- Tak, oczywiście - Eden pokiwała głową. - Ale nie wydaje 

mi się, żeby ojciec trzymał w biurku coś naprawdę wartościo­
wego. Zazwyczaj wszystko przechowywał w banku. 

Lorrimer spojrzał na nią uważnie i powoli powiedział: 

- Nie zaszkodzi sprawdzić. Pani ojciec po wypadku nie miał 

możliwości zejść do biblioteki, by uporządkować papiery, pra­
wda? Mógł o czymś zapomnieć. 

Eden przyszło do głowy, że ten młody człowiek jest 

naprawdę bardzo skrupulatny i musi wszystko sam sprawdzić. 
Odrzekła jednak po namyśle: 

- Tak, to możliwe, ale mało prawdopodobne. Ojciec dwa 

razy posyłał mnie po dokumenty do biblioteki i potem wysła­
liśmy je panu Wordenowi do banku. 

- Tak? Mogę więc sam zajrzeć do biurka i przeszukać 

pokój, do którego się włamano? 

Wszyscy, jak mała procesja, poszli do biblioteki, której ścia­

ny zastawione były książkami aż do sufitu. 

background image

- Zastanawiam się - powiedział Lorrimer, gdy przejrzał już 

gruntownie wszystkie szuflady i spisał ich zawartość - czy jest 
możliwe, aby był jakiś sekretny schowek w tym biurku. Takie 
skrytki są zazwyczaj dobrze ukryte, dlatego trudno je znaleźć 
od razu. 

- Tak, zdaje mi się, że ojciec mówił kiedyś o skrytce. Myśli 

pan, że tam mógłby zostawić coś cennego? Sądzę, że nie za­
taiłby tego przede mną. Taborze, wiesz coś na ten temat? Czy 
słyszałeś o sekretnym schowku? 

- Tak, panno Eden. Jestem pewien, że taki schowek istnieje. 

Pamiętam, że pan Thurston mówił mi kiedyś o nim, gdy wyjmował 

jakieś dokumenty. Wydaje mi się, że jest on za którąś z szuflad. 

- Warto poszukać - powiedział Lorrimer. - Czy gdyby 

schowek istniał, Eryk Fane mógłby o nim wiedzieć? 

- O nie, proszę pana. Nie wydaje mi się to możliwe - za­

przeczył Tabor. - Nie wolno mu było wchodzić do tego pokoju. 
Pan Thurston nie pozwalał mi go tu wpuszczać. 

- Nie bądź tego taki pewien! - niespodziewanie odezwała 

się Janet. - Ten chłopak był jak szczur. Nie było pokoju, do 
którego nie mógłby się dostać. Sama go tu raz zastałam. Jeśli 
byłby jakiś schowek, on znalazłby go na pewno! 

Lorrimer spojrzał na nią badawczo i obszedł biurko, 

opukując różne jego części. 

- Tutaj! - stwierdził pewnie. - Zobaczmy tutaj, pod 

pierwszą szufladą. Taborze, możesz ją wyjąć? Spójrzcie! Szuf­
lada jest krótsza niżby się mogło wydawać. Schowek jest pew­
nie za tą szufladą. Bardzo sprytnie ukryty. Trump, masz la­
tarkę? 

- Tak, proszę pana - Trump zaświecił w głąb biurka. 
- Tak! Jest! - wykrzyknął prawnik z tryumfem. - Wyciągnij 

drugą szufladę. Skrytka musi być za dwiema, może nawet za 
trzema. 

Wyciągnęli dwie następne szuflady i wreszcie znaleźli małą 

sprężynkę, która otwierała wąskie drzwiczki skrytki. Oczom 
wszystkich ukazał się całkiem spory schowek, w którym zna­
leźli tylko kilka dokumentów bez większej wartości, porozrzu­
canych i pozostawionych w nieładzie, jakby ktoś w pośpiechu 
czegoś szukał. 

background image

- Tak... - zamyślił się Lorrimer. - To powinno dać nam do 

myślenia. Nieporządek w tym schowku wygląda dziwnie na tle 
równo poukładanych dokumentów w innych szufladach. Gdy­
byśmy tylko wiedzieli, co było w tej skrytce, moglibyśmy 
sprawdzić, czy wszystko jest na miejscu. Może kiedy wróci pan 
Worden, będzie mógł nam pomóc. Spodziewam się, że będzie 
w domu dziś wieczorem, a możliwe, że nawet wcześniej. Spot­
kam się z nim jak najszybciej. Chciałbym jeszcze raz zajrzeć 
do skrytki. Czuję, że tam w środku jest coś jeszcze. Taborze, 
sięgnąłeś do samego końca? 

- Tak, proszę pana. Chyba tak. Dosięgnąłem nawet tylnej 

ścianki. Była gładka, tak jakby pokryta werniksem. 

Lorrimer klęknął przy biurku, zapalił latarkę i ponownie 

zajrzał do skrytki. Powoli, cal po calu badał jej wnętrze. 
Wsunął rękę do środka, najgłębiej jak tylko mógł. Zdawało się, 
że chciał sięgnąć do najdalszych zakamarków, chociaż widać 
było, że nic nie ma w schowku. W pewnym momencie, nie 
odrywając oczu od skrytki, wyciągnął rękę w stronę Tabora. 

- Poproszę o śrubokręt - powiedział. 
Tabor wyjął śrubokręt z małej skrzyneczki na narzędzia i po­

dał go Lorrimerowi. Wszyscy z ciekawością pochylili się nad 
biurkiem. Prawnik wziął śrubokręt i było słychać, że próbuje 
coś podważyć. Po chwili wstał. W rękach trzymał białe 

pudełko o takiej samej szerokości co skrytka. Położył pudełko 
na blacie, otrzepał ręce i usiadł przy biurku. 

- Oto jest! - oznajmił z tryumfem w głosie. - Pudełko jest 

oklejone satynowym papierem i w dotyku nie różni się od 
gładkiego, polakierowanego drewna. To nas zwiodło. Czy 
mogą tu być jeszcze inne ukryte pudełka? - pytającym wzro­
kiem spojrzał na Eden, ale ona sama była zdziwiona tym, co 
zobaczyła. 

- Nie wiem - potrząsnęła głową. - Nie pamiętam, żeby 

ojciec kiedykolwiek mówił mi o tym. O, coś jest napisane na 
pudełku. Zobaczcie, tutaj. 

Lorrimer podał jej pudełko, Eden je obróciła i przeczytała: 

- Dla Eden. Perły babci. Coś takiego! To pismo mojej ma­

tki! Musiała to schować dawno temu i pewnie potem zapom­
niała. 

background image

- Przypominam sobie! - odezwała się Janet. - Pamiętam, 

jak to pisała i chowała pudełko do biurka. Ale myślałam, że te 

perły są od dawna w banku! A może pudełko jest puste? 

- Czy mogłaby pani je otworzyć, panno Thurston? Musimy 

wiedzieć jak najwięcej, jeśli mamy szukać złodzieja. 

Eden drżącymi rękami uniosła pudełko, zdjęła białą tasiem­

kę, którą było przewiązane, i otworzyła je ostrożnie. Wszyscy 

aż wstrzymali oddech z wrażenia. 

Na samym wierzchu znajdowała się warstwa złożonej 

bibuły, pod nią warstwa miękkiego, różowego sukna i znowu 

bibuła. Eden odsłoniła bibułę i oczom zebranych ukazał się 

podwójny sznur przepięknych pereł z zapięciem ozdobionym 

malutkimi brylantami. 

- Och! -westchnęła Eden, urzeczona widokiem. Nie mogła 

już powstrzymać drżenia rąk i niespodziewanie po jej twarzy 

zaczęły płynąć łzy, błyszczące jak perły, które przed chwilą 

ujrzała. 

Lorrimer sięgnął po pudełko i położył je na biurku, a Janet 

pospiesznie podała dziewczynie jedwabną chusteczkę. Eden po 

chwili uśmiechnęła się przez łzy. 

- Przepraszam, zachowuję się jak małe dziecko - usiłowała 

się uspokoić. - Ale niedawno czytałam listy matki i jakoś nie 

mogłam się opanować. To tak, jakby mama nagle zjawiła się 

w tym pokoju i ofiarowała mi te perły, które należały jeszcze 

do jej matki. 

- Tak, to są perły twojej babci - Janet pokiwała głową. 

- Twoja mama opowiadała o nich i raz mi je pokazała. 

- To całkiem zrozumiałe, że pani tak się wzruszyła, panno 

Thurston - prawnik zwrócił się do Eden. - Nie chciałbym 

zabierać państwu już więcej czasu, ale mam jeszcze kilka py­

tań. Nie wie pani, czy mogły być w tej skrytce inne rzeczy, 

może więcej biżuterii? 

- Nie - odpowiedziała Eden. - Nie wiem. Może Janet wie­

działaby więcej. Myślę, że reszta biżuterii może być w banku. 

- Tak - odparła Janet stanowczo. - Było więcej biżuterii. 

Brylantowa bransoletka, szpilka do krawata z rubinem, pier­

ścionki, których pani nie mogła nosić, bo zsuwały się jej 

z palców. 

background image

- Jest pani tego pewna? - spytał Lorrimer, zapisując wszyst­

kie przedmioty, o których mówiła służąca. - Oczywiście mogą 
być w banku. Sprawdzę to, kiedy wróci pan Worden. Może 
właśnie ich szukał ten młodzieniec. Czy mógł o nich wiedzieć? 

- Nie mogę panu na to odpowiedzieć - odrzekła Janet. - Ale 

wiem, że mógł je znaleźć. Jest bardzo wścibski. Wystarczyło 
go zostawić samego w pokoju, a przewracał go do góry nogami 
i nic potem nie było na swoim miejscu. 

Prawnik spojrzał na Trumpa. 

- Lepiej zadzwoń od razu do Hileya. Powiedz mu, żeby 

zrewidował chłopaka, zanim ten zdąży pozbyć się wszystkiego. 
Niech zrewidują też jego matkę. Może udało mu się coś jej 
podać. Powiedz im, żeby dokładnie sprawdzili, czy nie ukrył 
niczego. 

Eden przysłuchiwała się z zaciekawieniem. 
- Czy pani Fane wiedziała o istnieniu biżuterii? - spytał 

Lorrimer. 

- Nie wiem - odparła Eden i odwróciła się do Janet. 
- Mogła wiedzieć - powiedziała niania. - Chociaż, gdy tu 

przyjechała, pani Thurston była już tak chora, że nie nosiła 
dużo biżuterii. Ale pani Fane mogła się domyślać, że biżuteria 

jest gdzieś schowana i mogła starać się ją odnaleźć. Niewiele 

się różniła od syna pod tym względem. 

Lorrimer skinął głową ze zrozumieniem, jakby chciał poka­

zać, że potrafi sobie wyobrazić charakter mamusi i jej synka. 
Spojrzał potem na Eden; dziewczyna siedziała przy biurku 
i oglądała perły, które przepływały pomiędzy jej drobnymi 
palcami. Pomyślał, że bardzo by pasowały do białej szyi dziew­
czyny. 

Uśmiechnął się do niej przepraszająco. 

- Mam nadzieję, że pani mi wybaczy to najście. - Wstał, 

żeby się pożegnać. - To było naprawdę konieczne i myślę, że 
teraz rozwiązanie całej sprawy będzie łatwiejsze. Gorąco 
wszystkim dziękuję za pomoc. Było mi bardzo miło. 

- Cieszę się, że mogliśmy pomóc i jestem panu wdzięczna 

za znalezienie pereł - rzekła Eden. - Gdyby nie pan, może 
nigdy nie dowiedziałabym się o nich. - Uśmiechnęła się we­
soło i Lorrimer pomyślał, że jej oczy są pełne uroku. 

background image

- Też się cieszę, że je znaleźliśmy. Spytam pana Wordena, 

co wie na temat zawartości schowka. Może był tak dobrze 

ukryty, że pan Thurston z czasem o nim zapomniał. 

- Tak, to możliwe - powiedziała Eden. - Szkoda, że nic nie 

wiem o innych kosztownościach. Nie interesowałam się nimi 
specjalnie, gdy ojciec jeszcze żył. Traktowałam je po prostu jak 
stare pamiątki rodzinne. Może powinnam sama iść do banku 
i zobaczyć, co jest w depozycie? 

- Proszę się nie kłopotać. Jeśli nawet pan Worden jeszcze 

nie wrócił, myślę, że uda mi się skontaktować z nim telefonicz­
nie. Ważne, żebyśmy poznali wszystkie szczegóły, zanim za­
czniemy działać dalej. Jeśli dowiem się czegoś więcej, zadzwo­
nię do pani. 

Pożegnał się z uśmiechem i wyszedł razem z Trampem. 

Znowu w domu zapanował spokój. Eden przez okno obserwo­
wała, jak wsiedli do samochodu i odjechali. Przyszło jej do 
głowy, że ten młody prawnik jest bardzo miły i że ma w oczach 
coś, co wzbudza zaufanie. Oczywiście nie znała go prawie 
wcale, ale na pierwszy rzut oka wyglądał na sympatycznego 

człowieka. Była zadowolona, że właśnie ktoś taki zajmuje się 

jej interesami. 

W tym momencie stanęła przy niej Janet. 
- Obiad już gotowy - oznajmiła. - Nie jadłaś jeszcze śnia­

dania, a wczorajszą kolację ledwo skubnęłaś. Jeszcze trochę, 
a porwie cię najlżejszy wietrzyk. 

- Rzeczywiście - uśmiechnęła się Eden. - Nie zdawałam 

sobie sprawy, że nie jadłam dziś śniadania. Byłam taka zaafe­
rowana tym wszystkim. Czy to nie okropne, że ktoś włamał się 
do nas? Janet, czy naprawdę myślisz, że to był Eryk? 

- Czy myślę! - parsknęła Janet. - Nie mam co do tego 

żadnych wątpliwości! On jest jak wąż w trawie. Chciałabym, 
żeby trzymał się od nas z daleka i nie zatruwał ci życia. A ta 

jego matka! Pomyśleć, że przyszła tu i twierdziła, że zostanie, 

żeby się tobą opiekować! Szkoda, że nie widziałam jej miny, 
gdy Tramp zabrał ją do policyjnego samochodu. 

Eden roześmiała się. 

- Janet, co ona ci mówiła? Rozmawiałyście? 
- Pewnie, ale o tym potem! Proszę na obiad. Nakryłam już 

background image

do stołu, zaraz wszystko wystygnie. Opowiem wszystko przy 

jedzeniu. 

Podczas gdy Eden jadła obiad, Janet opowiedziała jej o przy­

jeździe Laviry Fane. 

- Ale gdzie ona będzie spała? - zaniepokoiła się Eden. 

- Czy będzie chciała tu przyjść i powie, że nie ma gdzie 

spędzić nocy? 

- Nie, nie zrobi tego. Trump powiedział, że zapewni jej 

wygodny nocleg. 

- Chyba nie chcesz powiedzieć, że ją aresztowali?! 

Janet wzruszyła ramionami. 

- Nie wiem, co jej zrobili, ale mam nadzieję, że nigdy jej nie 

wypuszczą. Mają takie miejsca, gdzie trzymają ludzi, którym 

nie można zaufać. Spodziewam się, że Lavira Fane znalazła się 

tam, gdzie będą uważać na nią. Ta kobieta niewątpliwie na to 

zasługuje. 

- Nie chciałabym, żeby przeze mnie poszła do więzienia 

- Eden posmutniała. 

- Dlaczego by nie? Tylko tam nie może nikomu zaszkodzić. 

Ale nie martw się o nic. Trump na pewno wszystko sprawied­

liwie załatwi. Są sposoby na takich ludzi jak ona i jej synalek. 

Lecz jest to już sprawa policji. My nie musimy się tym zaj­

mować. Na szczęście. 

- Jednak może powinnam zadzwonić do Trumpa, żeby zwo­

lnił ich, jeśliby obiecali, że wrócą tam, skąd przyjechali i nigdy 

się już tu nie zjawią. Może ojciec właśnie tak by postąpił? 

- Nie, mój kwiatuszku, nigdy by tak nie postąpił. Za bardzo 

szanował sprawiedliwość. A poza tym, wyjechaliby do innego 

miasta i tam znowu próbowaliby kogoś okraść albo oszukać. 

Myślę, że powinniśmy zapomnieć o ich istnieniu. Jeśli już 

chcesz o nich z kimś porozmawiać, to tylko z panem Wor-

denem. Pewnie do tej pory dowiedział się już o całej sprawie. 

Młodemu prawnikowi też na pewno można zaufać. Widać, że 

wie, co w trawie piszczy. Z takimi doradcami nie mamy się 

czego obawiać. 

Eden zjadła wczesny obiad i zaczęła rozmyślać, o co powin­

na spytać wujka Wordena, gdy do niego zadzwoni. Ciekawe, 

czy jest już w banku? Czy pan Lorrimer już z nim rozmawiał? 

background image

W głębi serca czuła, że ten młody mężczyzna solidnie i uczci­

wie zajmie się całą sprawą. Postanowiła, że zadzwoni do wuja 

parę minut po pierwszej, ponieważ o tej porze Worden jadł 

zazwyczaj obiad. Spojrzała na zegarek. Miała jeszcze trochę 

czasu. Do pierwszej brakowało jeszcze dobre pół godziny. 

Ponownie wróciła myślami do Caspara. Jak dobrze, że 

umówił się na później! Gdyby przyszedł rano, na pewno przy­

czyniłby się do jeszcze większego zamieszania. Caspar był 

bardzo ciekawski. Na pewno chciałby dokładnie wiedzieć, co 

się dzieje. Musiałaby mu wszystko opowiadać od nowa, wypy­

tałby się o każdy szczegół. Cieszyła się, że go nie było, chociaż 

pewnie i tak nie uda jej się utrzymać nocnego zajścia w tajem­

nicy. Prędzej czy później Caspar i tak dowie się o wszystkim. 

Czy do wieczora sytuacja w domu unormuje się? A może 

przyjdzie jeszcze jakiś policjant i będzie chciał przesłuchać 

Eden ponownie? Miała nadzieję, że nic takiego się nie zdarzy. 

Nawet w swoim zacisznym pokoju nie mogła odzyskać rów­

nowagi. Próbowała się skontaktować z wujkiem Wordenem, 

ale okazało się, że jeszcze nie wrócił i nie będzie go prawdopo­

dobnie także i następnego dnia. Musiała więc zaczekać z wy­

jaśnieniem całej sprawy. 

Odłożyła słuchawkę i usiadła ciężko, nie bardzo wiedząc, co 

powinna teraz zrobić. Gdyby tylko mogła się poradzić ojca! 

Jakie to dziwne, że tyle spraw spadło na nią tuż po jego śmierci. 

A przecież starał się wszystko tak zorganizować, żeby miała 

jak najmniej kłopotów. 

Właśnie w tym momencie zadzwonił telefon. 

- Czy to panna Thurston? Mówi Lorrimer. Powiedziano mi, 

że właśnie dzwoniła pani do pana Wordena, wie pani więc, że 

jeszcze nie wrócił. Telefonował jednak do mnie i okazało się, 

że wie o schowku w biurku. Były tam pewne przedmioty; 

rzeczy, które pani matka zostawiła dla pani. Pani miała je 

przejrzeć i zdecydować, co chciałaby zatrzymać, a co ma pójść 

do depozytu w banku. Powiedział mi, gdzie jest lista tych 

rzeczy i przeczytałem ją bardzo dokładnie. Żadnej z tych rze­

czy nie było w sejfie. Oczywiście przed powrotem pana Wor­

dena nie mogę być tego pewien, ale na policji powiedzieli, że 

u tego młodego człowieka znaleźli szpilkę do włosów ozdo-

background image

bioną kamieniem szlachetnym. Miał ją ukrytą pod podpinką 
płaszcza. Powiedział, że dostał ją od dziewczyny, kiedy jechał 
na wojnę, jednak do tej pory nie znaleźliśmy żadnych doku­
mentów, które potwierdzałyby, że kiedykolwiek był w armii. 
Zresztą jego zeznania nie zgadzają się z zeznaniami pani Fane. 
Będą ich jeszcze przesłuchiwać i rewidować dokładniej. Pani 
Fane miała bransoletkę założoną wysoko nad łokciem, ukrytą 
pod rękawem. Wydaje się, że to cenna bransoletka z brylan­
tami, ale pani Fane twierdzi, że brylanty są sztuczne, a bran­
soletkę dostała od pani... 

- To nieprawda - zaprzeczyła Eden. - Nigdy jej nic nie 

dałam. 

- Jeszcze nie widziałem tej ozdoby - kontynuował Lorri-

mer. - Specjalista oceni, czy ma jakąś wartość. Jeśli została 
skradziona poprzedniej nocy, nie wiadomo, w jaki sposób Fane 
mógł ją dać swojej matce, ale wszystko jest możliwe. Na liście 
znajdują się też kamienie luzem: trzy szmaragdy, rubin i cztery 
szafiry, w tym jeden „królewski". To chyba z wiana pani 
matki. Nie ma ich w banku, a takie rzeczy łatwo schować 
w ubraniu. Proszę się jednak nie martwić, zrobimy wszystko, 
co w naszej mocy, żeby je odzyskać. 

Eden poczuła się spokojniejsza po tej rozmowie. Była prze­

konana, że jej sprawy znalazły się w dobrych rękach i nie musi 
się o nie sama martwić. A zresztą, czymże są kamienie? Mogła 
się obejść i bez nich. Była przecież szczęśliwa nawet, kiedy 
o nich nie wiedziała. Oczywiście chciałaby je odzyskać, na­
leżały przecież do jej rodziny, ale nie powinna tak bardzo 
martwić się ich stratą. Poczuła się bardzo zmęczona. Powie­
działa Janet, że zdrzemnie się godzinkę, wróciła do swojego 
pokoju, zwinęła się na swoim łóżku i już po chwili zapadła 
w głęboki sen. 

background image

Caspar Carvel zjawił się przed kolacją. Był przyzwyczajo­

ny do tego, że wpadał do domu Thurstonów, o jakiej chciał 
porze i zdawało mu się, że nic się nie zmieniło, odkąd wyje­
chał. 

Eden siedziała właśnie w fotelu i przeglądała książkę, którą 

znalazła w korespondencji ojca, dostarczonej już po jego śmier­
ci. Odpakowała ją i usiadła, żeby sprawdzić, co to za książka, 

kiedy drzwi się otworzyły i stanął w nich Caspar. 

- Cześć, złotko - przywitał się, jakby się rozstali dopiero 

wczoraj. - Mój kumpel pojechał wreszcie. Jedzie już do Nowe­
go Jorku, więc jestem wolny. Pomyślałem, że i tak będziesz 
w domu, zatem przyszedłem wcześniej. Czy dostanę coś na 

kolację, czy może pójdziemy razem do restauracji? - spytał 
z wesołkowatym uśmieszkiem na twarzy. Rzeczywiście wyda­
wało się, że chłopaka nie było tylko jeden dzień. 

Eden uśmiechnęła się. Tak, to ten sam Caspar, którego znała, 

ale teraz miał już za sobą doświadczenia wojenne. Musiał 

przeżyć wiele trudnych, a może i okropnych chwil. Pewnie 
chciał o tym zapomnieć i zacząć żyć normalnym życiem i stąd 
ta jego wesołość. 

- Wejdź - powiedziała ciepłym tonem, wyciągając rękę na 

powitanie. - Oczywiście, że dostaniesz kolację. Czy kiedykol­
wiek wyszedłeś z tego domu głodny? 

- Nie-przyznał. -Nigdy! -Mocno uścisnął jej rękę. Zanim 

się zorientowała, co się dzieje, przyciągnął ją do siebie i zaczął 
całować, najpierw w oba policzki, potem w oczy, a potem 

background image

prosto w usta. Zdawało mu się chyba, że miał do tego prawo, że 
Eden zawsze należała i należy wyłącznie do niego! Nie zwracał 
nawet uwagi, że Eden nie odwzajemniała jego pocałunków. 
Był panem sytuacji i wyglądał na bardzo zadowolonego ze 
swojego zachowania. 

Ale Eden wyrwała się wreszcie z jego uścisku. 
- Casparze! Przestań! Proszę cię! - odwróciła się, bo chciał 

ją pocałować ponownie. 

- O co chodzi, złotko? Nie cieszysz się z naszego spotkania? 

Nie mów mi, że nie lubisz się całować. Wszystkie dziewczyny 
to lubią. A ja podobno jestem w tym dobry. - Znowu wyciągnął 
ręce w jej kierunku, ale Eden odsunęła się jeszcze bardziej. 

- Ja nie lubię - odrzekła zdecydowanie. 
- Ale... ale kotku, nie bądź taka sztywna! Wszystkie dziew­

czyny całują się z żołnierzami, a wszyscy żołnierze całują się 
z dziewczynami! Wiesz, to taki zwyczaj. Całowały nas na 
pożegnanie, gdy jechaliśmy na wojnę, i teraz całują po powro­
cie. Wszystkie to lubią! 

- Aha - Eden rzekła zimno i zrobiła jeszcze jeden krok do 

tyłu. - Może to jakiś rozkaz? Widzisz, ja nie jestem taka jak 
inne. Nie lubię tego. Dlaczego nie usiądziesz? Opowiedz, gdzie 
byłeś i co robiłeś. 

- O rety, znowu?! Proszę, nie każ mi tego powtarzać. Bę­

dziesz mogła wszystko usłyszeć w radiu. Zaprosili mnie do 
takiej audycji. Lepiej porozmawiajmy o tobie. Urosłaś i bardzo 
się zmieniłaś. Wątpię, czy bym cię poznał, gdybyśmy się spot­

kali gdzieś w Nowym Jorku. Poza tym, spoważniałaś. Już nie 

jesteś malutką, wesołą dziewczynką jak kiedyś. Jesteś 

przepiękna, naprawdę, więcej niż ładna. Nigdy nie myślałem, 
że wyrośniesz na taką wspaniałą kobietę. Oczywiście bardzo za 
tobą tęskniłem, ale tak nam dawali w kość, że nawet nie 
miałem czasu myśleć o tobie. A tak między nami, to nieźle się 
bawiliśmy na przepustkach. Wszędzie, gdzie się tylko zjawia­
liśmy, było też całe mnóstwo panienek. Organizowali nam 
tańce i zabawy. Nareszcie nauczyłem się tańczyć i mówią, że 
całkiem nieźle mi to idzie. Muszę ci pokazać następnym razem. 
Ile czasu musisz odsiedzieć w domu? Chciałbym cię zabrać do 
Nowego Jorku. Powinnaś poznać życie. 

background image

Eden uśmiechnęła się lekko. 

- Dziękuję ci, ale byłam już w Nowym Jorku i to kilka razy. 

Jeździłam z ojcem, gdy tylko miał tam jakieś interesy. Bardzo 
miło wspominam te wycieczki. 

- Tak, domyślam się - odezwał się Caspar z pogardą 

w głosie. - Koncerty symfoniczne, odczyty i inne nudziarstwa 
w tym stylu. Ale miałem na myśli prawdziwe życie. Chcę ci 
pokazać nocne kluby, imprezy... 

- Wiesz - Eden przerwała mu z godnością - nocne kluby 

nie są w moim stylu. Nie interesują mnie ani trochę. 

- Co ty o nich wiesz?! Nigdy tam nie byłaś i nie widziałaś 

prawdziwego życia. Nawet nie wiesz, co tracisz. Zaczekaj tyl­
ko, niech cię zabiorę do jednego z takich miejsc, a zwariujesz 
na ich punkcie. 

- Dziękuję bardzo - ton Eden był teraz naprawdę chłodny. 

- Nie interesuje mnie takie życie i nie mam zamiaru go po­
znawać. Interesuje mnie to, co ma wartość. 

- O rety! Ale jesteś staroświecka! Gdyby ktoś cię słuchał, 

mógłby pomyśleć, że to mówi jakaś sklerotyczna staruszka. Jesteś 
młoda i musisz z tego korzystać. Myślałem, że się zmienisz, kiedy 
nie będziesz już pod wpływem swojego purytańskiego ojca. 

- No cóż, myliłeś się. - Jej spojrzenie było zimne jak lód. 

- Wolałabym już o tym nie mówić. Obawiam się, że zmieniłeś 
się przez te lata. Zawsze raczej szanowałeś mojego ojca. 

- No tak, był porządnym człowiekiem i tak dalej. Ale już go 

nie ma i nie zaszkodziłoby mu, gdybyś spędziła miło czas. 

- Mam trochę inne wyobrażenie o miłym spędzaniu czasu 

- Eden odparła cicho. - Może jednak opowiesz mi trochę 
o twoim pobycie za granicą? W jakich krajach byłeś? We 
Włoszech? Pewnie widziałeś Forum Romanum i inne wspania­
łe zabytki. Zawsze fascynował mnie starożytny Rzym. Byłeś 
w Szwajcarii? Opowiedz mi coś. 

- E, tam - odrzekł Caspar lekceważąco. - Byłem oczy­

wiście w górach, oglądałem zachody słońca i zamki, ale nie 
interesują mnie widoczki. Najbardziej lubię życie w mieście. 
W Paryżu, owszem, podobało mi się! 

Zaczął mówić o zabawnych przeżyciach i opowiadać dow­

cipy, które według niego były śmieszne, ale Eden nie podobały 

background image

się ani trochę. Ucieszyła się więc, gdy przyszedł Tabor i oś­
wiadczył, że kolacja jest już gotowa. Poszli do jadalni. 

Caspar, nie przestając opowiadać o swoich przyjaciółkach 

z Paryża, usiadł przy stole i zabrał się do jedzenia. Eden za­
czekała, aż skończył zdanie i zapytała nieśmiało: 

- Pamiętasz, jak modliliśmy się razem, gdy byliśmy 

dziećmi? Czy mógłbyś teraz odmówić modlitwę? 

Caspar uśmiechnął się, potem popatrzył na Eden, jakby 

sądził, że żartowała. Lekko poczerwieniał. 

- Nie, myślę, że nie pamiętam już tych modlitw - odpowie­

dział. - W czasie wojny nie myśli się o tych rzeczach. 

Eden jednak nie ustąpiła. Lekko skłoniła głowę i odmówiła 

prostą modlitwę, której nauczyła się w dzieciństwie: 

- Dziękujemy Ci, Panie, za to pożywienie i prosimy 

o błogosławieństwo na teraz i na potem. Amen. 

Dwoje służących także skłoniło głowy. Caspar pamiętał, że 

zawsze kiedy jadł u państwa Thurstonów, odbywało się to w ten 
sposób, z tym że to pan Thurston zazwyczaj odmawiał mod­
litwę. Było coś podniosłego w tej małej ceremonii, coś, co 
zmuszało go do powagi, zatem młody żołnierz także pochylił 
głowę i poddał się nastrojowi chwili. Może ten zwyczaj nie był 

jednak taki niedorzeczny. Wzruszało go to, jak Eden kontynuo­

wała tradycję rodzinną. Poza tym, naprawdę wyrosła na śliczną 
dziewczynę, a ludzie tacy jak ona, z mnóstwem pieniędzy, mieli 
prawo do swych małych dziwactw. Caspar nie myślał do tej pory 
o jej pieniądzach, ale teraz, po powrocie z wojny, przyszło mu na 
myśl, że właściwie nie byłoby źle mieć swój udział w takim 
życiu. Musi uważać, żeby nie zepsuć stosunków ze starą przyja­
ciółką. Gdy już ją bardziej oswoi, spróbuje jej wybić z głowy tę 
całą religijność. Zawsze miał duży wpływ na tę dziewczynę. 

Wspaniała kolacja jeszcze bardziej utwierdziła w Casparze 

wiarę w siłę pieniądza. Postanowił zachowywać się tak, aby Eden 
nie miała powodów do swoich „uprzedzeń", jak je nazywał. 

Janet, jak dobra służąca, przychodziła i wychodziła, przy­

nosząc i wynosząc naczynia i przekazując dyspozycje Taborowi 
i kucharzowi. Caspar nie przestawał mówić, opowiadając o sta­
rych czasach i pytając o starych przyjaciół. Wiedział zresztą 
o nich więcej niż Eden, chociaż przecież nie było go w mieście. 

background image

- Cassie Howard wyszła za mąż i rozwiodła się, prawda? 

- Hmm... - Eden zamyśliła się. - Naprawdę? Nie wie­

działam. Wiesz, że nigdy nie znałam jej zbyt dobrze. 

- Nie straciłaś wiele. Jej pierwszy mąż służył w mojej jed­

nostce i opowiadał mi różne historyjki, między innymi różne 
pikantne opowiastki o facecie, którego poślubiła po nim. Służył 
w bombowcach i zginął w katastrofie. Nikt nie wie, co teraz 
zrobi Cassie. Ma jakiś romans z żonatym facetem. Jest co 
prawda bogaty, ale nie ma najlepszej reputacji. 

- Och! - Eden wzdrygnęła się. - Jakie okropne rzeczy zda­

rzają się ludziom! 

- Cóż... - Caspar wzruszył ramionami. - Wojna to wojna. 

Kiedy dookoła giną ludzie, myślisz sobie: „Do cholery 
z porządnym życiem! Jutro zginiemy. Dlaczego się nie zaba­
wić, póki jeszcze czas?" Wojna zmienia ludzi. 

Eden przyjrzała mu się badawczo. 

- Znam ludzi, którzy tak bardzo się nie zmienili - powie­

działa cicho. 

- Założę się, że to jakieś mięczaki - odparł młody żołnierz. 
- Nie - zaprzeczyła Eden. - To nie są mięczaki. Jeden 

awansował o kilka stopni, drugi zdobył medale za odwagę. 
Powiedział mi, że doświadczenie wojny pozwoliło mu spojrzeć 
inaczej na życie. Stał się poważniejszy niż kiedykolwiek. 

Caspar wydął wargi, zapominając, że postanowił pozo­

stawać w dobrych stosunkach z Eden. 

- Ja nie! - potrząsnął głową. - Takie napuszone gadki 

służą tym niby-bohaterom tylko po to, żeby zdobyć sobie 

jeszcze większą popularność. Uwierz mi, to mięczaki. Moją 

maksymą jest: „Żyj na całego i umrzyj jak bohater". To 
wszystko. 

Eden spojrzała na niego w osłupieniu. 

, - Casparze! Mówisz jak poganin! Czy nie należymy do tego 

samego Kościoła? Wystarczy przecież wierzyć w Boga i żyć 
po chrześcijańsku. 

- Tak, należymy. Ale to wszystko nie ma sensu. To dobre 

dla dzieci. Nikt teraz nie żyje w ten sposób. Ludzie są już 
mądrzejsi. Nauka wiele nam przyniosła. Wypracowaliśmy lep­
szy model życia, bardziej odpowiedni dla naszych czasów. 

background image

Człowiek żyje dla siebie, a tylko najlepsi wygrywają. Mówię 
ci, czasy się zmieniły. Musisz zmądrzeć, Edie, inaczej będziesz 
grzeczną dziewczynką gdzieś z tyłu pochodu. Przyszedł czas, 
żeby dobrze się zabawić, zanim się zestarzejesz. Masz ładną 
cerę i śliczną buźkę; musisz porzucić swoje staroświeckie prze­
konania, umalować się i dołączyć do nas. Razem moglibyśmy 
przeżyć wspaniałe chwile. Co ty na to? 

Już prawie skończył deser i zamierzał, jak to zawsze robił, 

poprosić o następny kawałek ciasta. Eden nie jadła. Patrzyła 
tylko na swojego dawnego kolegę z coraz szerzej otwartymi ze 
zdumienia oczami. Gdy wypowiedział swoją propozycję, 
wpadła prawie we wściekłość. 

- Przestań! - wykrzyknęła. - Ani słowa więcej! Jeśli napraw­

dę myślisz w ten sposób, nasza przyjaźń jest skończona. Gardzisz 
wszystkim, co było dla ciebie ważne. Obrażasz Boga! Boga, 
dzięki któremu wyszedłeś cało z wojny. Wstyd mi za ciebie. 

- Nie, to nie dzięki Niemu - skrzywił wargi. - Przeżyłem 

tylko dzięki sobie. Co Bóg ma z tym wspólnego? Gdybym nie 
był wystarczające odważny i dał się zabić, gdybym specjalnie 
szukał kuli, jak inni, to myślisz, że byłbym tu teraz? A co 
powiesz o tych, którzy dali się zabić? Co Bóg zrobił dla nich? 

- Przestań! - Eden wstała wzburzona. - W tym domu nie 

wolno ci mówić o Bogu w ten sposób! Gdyby mój ojciec żył, 
wyrzuciłby cię stąd za te słowa. Wynoś się! Nie chcę cię więcej 
widzieć, chyba że zrozumiesz, jak okropnie się zachowałeś 
i przeprosisz Boga. Uklęknij przed Nim i powiedz, że jest ci 

wstyd. Nie wiem, czy kiedykolwiek będę mogła zapomnieć, co 
powiedziałeś i czy jeszcze kiedyś będę cię uważała za mojego 
przyjaciela. Jesteś niegodziwy i niewdzięczny. 

Eden wyglądała bardzo pięknie w swoim słusznym gniewie, 

z drgającymi policzkami i jaśniejącymi oczami. Caspar zdał 
sobie nagle sprawę, że jest wielkim głupcem, bo dał jej poznać 
swoje poglądy już na początku gry. Spojrzał smutno na swój 
pusty talerz i postanowił, że musi udobruchać jakoś tę dziew­
czynę, inaczej plany, jakie miał na wieczór, spalą na panewce. 
Uspokajającym tonem, którego używał zawsze, gdy chciał ją 
ugłaskać, powiedział: 

- Eden, przepraszam. Nie mówiłem tego wszystkiego po-

background image

ważnie. Chciałem ci tylko uprzytomnić, że twoje poglądy są 

już przestarzałe. Twój ojciec nie rozumiał, że wpajając ci te 

przedpotopowe przekonania, robi z ciebie starą kobietę. Oczy­
wiście wiele osób w nie kiedyś wierzyło, ale twój ojciec, 
w miarę jak się starzał i chorował, nie zauważał, że nadeszły 

inne czasy i poglądy także należy zmienić. Nie mówię, że takie 
życie nie pasuje do damy, ale nie możesz być aż tak sta­
roświecka. Eden, kochanie, zapomnij wszystko, co powiedzia­
łem. Kocham cię, Eden, nie widzisz? Chcę tylko, żebyś była 
doskonała. Moja kochana! 

Szybko podszedł do dziewczyny i objął ją czule. Nachylił się 

nad nią i spojrzał jej prosto w oczy, próbując pocałować ją w usta. 

Stali teraz w drzwiach i Eden, czerwona, zmieszana i roz­

złoszczona próbowała się wyrwać z jego uścisku. Wreszcie 
zdołała uwolnić jedną rękę i dwukrotnie uderzyła go w twarz. 
Caspar puścił dziewczynę i przez chwilę stał jak zamroczony. 
Eden podbiegła do schodów i odwróciła się do młodego 
mężczyzny. 

- Wynoś się! - krzyknęła. - I nigdy tu nie wracaj! 
Szybkim krokiem poszła do swojego pokoju, trzasnęła 

drzwiami i zamknęła je na klucz. 

Janet i Tabor byli w pobliżu i słyszeli wszystko, chociaż nie 

wtrącali się do kłótni. Teraz jednak Tabor wkroczył do akcji. 
Przyniósł Casparowi kapelusz i płaszcz. 

- Proszę już iść - rzekł najsurowszym i najbardziej oficjal­

nym tonem, na jaki było go stać. Pomógł Casparowi się ubrać 
i otworzył przed nim drzwi wejściowe. 

Caspar Carvel zszedł po schodkach ze spuszczoną głową. 

Zatrzymał się na moment, jakby chciał coś powiedzieć, ale 

zrezygnował z tego i ciągle jeszcze trąc oczy, wyszedł na ulicę. 
Eden płakała w swoim pokoju. Straciła przyjaciela, człowieka, 
któremu kiedyś ufała, a na którym teraz tak bardzo się za­
wiodła. Czy to wszystko musiało ją spotkać właśnie teraz? 

Na schodach dały się słyszeć kroki Janet i po chwili niania 

zapukała do drzwi. 

- Tak? - spytała dziewczyna. - Kto tam? 
- To tylko ja, Janet. Chciałam zapytać, czy wezwać jeszcze 

raz policję. 

background image

- Policję? - Eden zdziwiona otworzyła drzwi. - Po co? Nie 

bardzo rozumiem. 

- No - Janet weszła do środka - skoro wyrzuciłaś już dwóch 

młodych panów, może spodziewasz się następnego? 

Eden niespodziewanie wybuchnęła nerwowym śmiechem. 

background image

Jednak ani łzy, ani śmiech nie uspokoiły Eden do końca. 

Ciągle myślała o tym, co powiedział Caspar. Czy rzeczywiście 

mówił poważnie? Czy potraktowała go odpowiednio? Może 

nie powinna go wypędzać na zawsze? 

Ale przecież miała prawo się zdenerwować. Mówił tak lek­

ceważąco o jej cudownym ojcu! Nawet jeśli byłby staroświe­

cki, Caspar nie miał prawa krytykować go. Eden słusznie 

uznała takie zachowanie za niedopuszczalne. Nie dość, że ob­

raził ojca, to jeszcze obraził Boga. Czy mogła nie zareagować? 

Miała go grzecznie poprosić, żeby sobie wyszedł? 

Przypomniały jej się dawne lata. Caspar chodził na spotka­

nia młodzieżowe w ich kościele tak chętnie jak inni. Czasami 

przygotowywał pogadanki, a czasami prowadził nawet mo­

dlitwę. Była z niego taka dumna, gdy został przewodniczącym 

ich stowarzyszenia. Czy to możliwe, że zmienił się aż tak? 

A może był pijany i dlatego tak mówił? Kiedyś nie brał al­

koholu do ust. Czy oprócz tego, że pogardzał wszystkimi rze­

czami, które kiedyś były dla niego święte, zaczął także pić 

alkohol?! 

Eden nie była fanatyczką, ale regularnie chodziła do 

kościoła, starała się przestrzegać przykazań i zawsze uważnie 

słuchała kazań. Teraz jednak zdała sobie nagle sprawę, że aby 

umieć zachować się w sytuacji, kiedy ktoś obraża Boga, po­

trzebne jej było lepsze duchowe przygotowanie. Nie wiedziała, 

jak powinna postąpić, gdy ktoś mówi tak jak Caspar. Gdy 

następnym razem zdarzy się coś takiego w jej obecności, musi 

background image

być na to przygotowana. Przecież na pewno istnieją argumenty 
przeciwko takim bluźnierstwom; w innym wypadku mądrzy 
ludzie nie wierzyliby w Boga tak gorąco. To nie do po­
myślenia, żeby Caspar, niedoświadczony młodzian, drwił sobie 
z religii i prawdziwych chrześcijan. Eden wiedziała oczy­
wiście, że istnieją ateiści, ale zawsze sądziła, że są nimi źli 
ludzie, o niskiej kulturze i bez wykształcenia. 

Ojciec zawsze ochraniał ją przed światem. Chodziła do 

szkoły, gdzie religia nie była nigdy kwestionowana i gdzie 
wszyscy byli wierzący i praktykujący. Dlatego Eden była tak 
oszołomiona tym, że jej kolega, wychowany w szanowanej 
rodzinie, odszedł od wiary i nakazów Kościoła. Postanowiła 
głębiej zastanowić się nad przyczynami takiej zmiany. Postara 
się porozmawiać z nim, jeśli się jeszcze kiedyś zobaczą, 
a może także z kimś innym, kto przeżył podobne doświadcze­
nia w czasie wojny. Zapewne ojciec potrafiłby rozmawiać z ta­
kimi ludźmi i nakłonić ich do zmiany postawy, nigdy jednak 

nie dawał Eden wskazówek, jak ona mogłaby pomóc w takiej 

sytuacji. Jednego Eden była pewna: ojciec wierzył w Boga 
i poszedł do nieba. Ufał Panu, że weźmie go do siebie. Ufał 
także, że spotka tam swoją ukochaną żonę. Z listów matki 
dowiedziała się, że rodzice często o tym rozmawiali i pragnęli 
się spotkać w niebie i być na zawsze razem, u boku Boga Ojca. 
Zastanowiła się, dlaczego prawdziwi chrześcijanie wierzą tak 
mocno. Nigdy wcześniej nie myślała o wierze; wiara była prze­

cież czymś naturalnym w jej rodzinie i wśród przyjaciół. 

Teraz jednak dowiedziała się czegoś nowego. Niewierzący 

to nie tylko poganie w jakichś odległych krajach czy przes­
tępcy, którzy nigdy nawet nie pragnęli żyć w zgodzie z Panem, 
ale to także młodzi ludzie tacy jak Caspar, którzy przed 
pójściem na wojnę udzielali się w kościele, chodzili na nabo­
żeństwa i prowadzili modlitwy. Po powrocie do domu, mając 
za sobą doświadczenia śmierci i okrucieństwa, dochodzili do 
wniosku, że Boga nie ma, że zbawienie to iluzja i że nie ma 
żadnych zasad moralnych. Nie rozmawiała z innymi byłymi 

żołnierzami, ale Caspar najwyraźniej uznawał za pewnik, że ci, 
którzy nie są mięczakami, myślą podobnie jak on. Nie wie­
działa, w jaki sposób mu udowodnić, że Bóg pozostaje zawsze 

background image

takim samym Bogiem i zbawia ludzi, a niebo naprawdę ist­

nieje. Musi znaleźć odpowiednie argumenty, inaczej nie będzie 
mogła nikomu pomóc. Musi odpowiedzieć także samej sobie: 
dlaczego ludzie nie tracą wiary? 

Postanowiła wreszcie, że w następną niedzielę spróbuje 

w kościele znaleźć rozwiązanie swojego problemu. Jeśli nie 
usłyszy pokrzepiających słów w kazaniu, pójdzie do pastora 
i jego poprosi o pomoc. 

Jej wiara nie została zachwiana; Eden zbyt mocno wierzyła 

i ufała Bogu. Dziewczyna poczuła jednak, że potrzebuje teraz 
czegoś więcej: że pragnie zrozumieć swą wiarę. Oczywiście 
ojciec rozmawiał z nią o sprawach religii, ale była jeszcze 

wtedy zbyt młoda, żeby móc pojąć wszystko. 

Tak rozmyślając, Eden ponownie wzięła książkę, którą 

zaczęła przeglądać przed przyjściem Caspara. Dopiero teraz 
zauważyła tytuł; była to książka o religii. Może właśnie czegoś 
takiego potrzebowała? Może znajdzie tutaj odpowiedzi, któ­
rych szukała, argumenty, których mogłaby użyć w rozmowie 
z Casparem? Z ciekawością zaczęła czytać i odkryła z radością, 
że książka była napisana bardzo przystępnym językiem. 

Pierwszy raz w życiu Eden w pełni zrozumiała, że wszyscy 

ludzie mogą być grzesznikami. Oczywiście, wiedziała wcześ­
niej, że istnieją grzesznicy, ale nigdy nie zdawała sobie sprawy, 

że ludzie tacy jak jej ojciec też się do nich zaliczali. Po raz 
pierwszy uświadomiła sobie, że od czasu grzechu pierworod­
nego wszyscy rodzili się grzeszni z natury i że wszystkie dzieci 
Adama odziedziczyły skłonność do grzechu, a szatan wykorzy­
stuje tę skłonność i sprawia, że ludzie odwracają się od Jezusa. 
Gdy szatanowi nie udaje się przeciągnąć ludzi na swoją stronę 
od razu, próbuje ich przekonać, że prawdziwe życie to życie 

bez Boga i że w rzeczywistości nie ma ani zła, ani diabła, ani 
grzechu. 

Eden czytała z coraz większym zainteresowaniem. Książka, 

mimo że napisana prostym językiem, poruszała takie tematy, 
o jakich dziewczyna nigdy z nikim nie rozmawiała, a jeśli 
nawet, to nie przywiązywała do nich większej wagi. Przeczy­
tała, że każdy jest obciążony grzechem pierworodnym. Do tej 
pory nie uważała siebie za grzesznicę. Zawsze starała się dob-

background image

rze postępować, słuchać rodziców i robić rzeczy, o które ją 

proszono. Książka jednak mówiła: Wszyscy zgrzeszyli 

przeciwko chwale Pana". Słowo „wszyscy" było specjalnie 

podkreślone, jak gdyby autor chciał uświadomić czytelnikowi, 

że grzesznikami są nie tylko złoczyńcy i niegodziwcy, ale 

także ci, którzy uważają się za „porządnych ludzi". Następne 

zdanie mówiło: „Trzeba narodzić się na nowo". To chyba nie 

dotyczyło członków Kościoła? Dziwne - co to znaczy? Po co 

ojciec zamówił tę książkę? A może ktoś mu ją przysłał? Pomi­

mo wątpliwości, Eden czytała dalej, zastanawiając się jednak 

coraz bardziej, czy to wszystko jest prawdą. 

Co znaczyło „narodzić się na nowo"? Kiedyś, gdy była małą 

dziewczynką, usłyszała w szkółce niedzielnej przypowieść 

o człowieku, który przyszedł do Jezusa i chciał się dowiedzieć, 

w jaki sposób może być zbawiony. Jezus odpowiedział mu 

właśnie, że powinien się narodzić na nowo. Eden jednak za­

wsze sądziła, że ten człowiek był bardzo zły i dlatego Jezus 

polecił mu zacząć całe życie na nowo. Nie przypuszczała, że ta 

rada może odnosić się do porządnych ludzi. Nie mogła się 

pogodzić z myślą, że jej ojciec lub ona powinni się narodzić na 

nowo. Może to była jakaś heretycka książka, którą nie powinna 

się przejmować? Postanowiła jednak ją poznać, skoro przysła­

no ją ojcu, a poza tym, było w tej książce coś intrygującego. 

Zdawała się przemawiać prosto do duszy Eden i wzbudzała 

wątpliwości, których dziewczyna wcześniej nie miała. Nie 

przestawała więc czytać, aż w pewnej chwili Janet zapukała do 

drzwi. 

- Spisz już? Przepraszam, że przeszkadzam, ale przyszedł 

ktoś, kto pragnie się z tobą zobaczyć. To ten prawnik z banku. 

Mówi, że ma jakąś ważną wiadomość. Czy zejdziesz do niego? 

Powiedział, że nie zajmie dużo czasu. 

- Tak, oczywiście, Janet. Nie śpię, czytam tylko jedną 

z książek taty. 

Eden wstała i biorąc ze sobą książkę, zeszła na dół. 

Młody mężczyzna stał w hallu. 

- Mam nadzieję, że nie przeszkadzam, panno Thurston. 

Dzwonił pan Worden i prosił, żebym się z panią skontaktował 

i powiedział, czego się dowiedzieliśmy. 

background image

- Nie przeszkadza pan - Eden uśmiechnęła się miło. - Czy­

tałam tylko. Przejdźmy do pokoju gościnnego i usiądźmy. 
Z niecierpliwością czekam na nowe wiadomości. 

- A zatem - rozpoczął Lorrimer - znaleziono jeszcze jakąś 

biżuterię, całkiem sprytnie wszytą w podszewkę płaszcza tego 
młodego człowieka. Kilka kamieni było ukrytych w kapeluszu 

jego matki, a kilka w jej kieszeni. Wszystko było tak dobrze 

schowane, że na początku policja nie mogła nic znaleźć. Ko­
bieta oczywiście twierdzi, że dostała kamienie od pani, ale po 
tym, co mówiła pani wcześniej, nikt jej nie uwierzył. Myślę, że 
powinna pani obejrzeć tę biżuterię. Większość ze znalezionych 

przedmiotów odpowiada zresztą tym z listy, którą przechowu­

jemy w banku. Może pani na nie rzucić okiem? Położyłem je 

na fortepianie. Oto bransoletka z brylantami. Czy widziała ją 
pani wcześniej? 

Eden potrząsnęła przecząco głową. 
- Nie jestem pewna - odparła. - Pamiętam tylko jak przez 

mgłę, że kiedyś siedziałam na kolanach mojej mamy i doty­

kając czegoś na jej nadgarstku powtarzałam „Ga ga ga". Cho­
ciaż, opowiadano mi tę historię wiele razy, więc może mi się 
tylko wydaje, że pamiętam. To mogła być ta bransoletka, ale 
nie wiem na pewno. 

- To ta! - Janet, która właśnie weszła, odezwała się nie­

spodziewanie. - Siedziałaś na kolanach mamy i bawiłaś się jej 
bransoletką. Powtarzałaś „Ga ga ga". Jak się ojciec wtedy 
cieszył! Tak, to ta bransoletka. Pamiętam ją dobrze. 

Zaczęli oglądać następne przedmioty. Niektóre Eden rozpozna­

wała, niektórych nie, ale wszystkie wyglądały znajomo dla Janet, 
która często doradzała matce Eden, jaką biżuterię powinna włożyć. 

- Dobrze, to na razie tyle. Odnaleźliśmy prawie wszystko, 

oprócz kilku rabinów, a i te pewnie są w posiadaniu tych 
dwojga. Zrewidujemy ich jeszcze raz bardzo dokładnie. To, co 
znaleźliśmy, wystarczy, aby ich posłać do więzienia. Ustali­
liśmy zresztą, że już raz byli sądzeni za oszustwa i kradzieże. 
Udało im się uniknąć więzienia, ale teraz już będzie to trudniej­
sze. To zwyczajni złodzieje. 

Eden wzdrygnęła się. 

- Dlaczego oni tak postępują? - spytała smutno. - Nigdy ich 

background image

nie lubiłam i nie przepadałam za ich towarzystwem, ale nie 
potrafię tego zrozumieć. Dlaczego ludzie wybierają takie ży­
cie? Czy już się tacy rodzą? 

- Tak, myślę, że tak. Myślę, że już od urodzenia mają 

grzeszną naturę - odparł młody człowiek po namyśle. - Oczy­
wiście wszyscy mamy taką naturę, tyle że niektórzy z nas 
grzeszą w sposób bardziej wyszukany. - Uśmiechnął się roz­
brajająco. - Ludzie nie muszą być źli, chyba że tego chcą. Nie 
musimy się poddawać każdej grzesznej myśli, która przycho­
dzi nam do głowy. Ludzie źli wiedzą, że postępują niedobrze, 
ale ryzykują. Wierzą, że unikną kary, ale zapominają, że nigdy 
nie uciekną przed sprawiedliwością Bożą. 

Eden spojrzała na Lorrimera z zainteresowaniem. 
- Mówi pan o tym, co właśnie przeczytałam w tej książce. 
- Tak, to możliwe. Zauważyłem tytuł. Słyszałem o niej 

i chciałem ją przeczytać. Gdy tylko ułożę sobie życie, które 
trochę mi się skomplikowało przez wojsko i wojnę, wezmę się 
do czytania. Teiaz mam zbyt mało czasu. Słyszałem, że ta 

książka jest bardzo interesująca. Powinna się pani spodobać. 

- Przeczytałam dotąd tylko kilka stron. To dziwna lektura 

i mówi o rzeczach dla mnie nowych. Gdyby nie fakt, że była 
zamówiona przez ojca, nie wiedziałabym nawet, czy powinnam 

ją czytać. Spodziewałam się innej treści, gdy się za nią zabrałam, 

ale i tak mnie zainteresowała. Może zna pan jakąś książkę, która 
dałaby mi wskazówkę, jak rozmawiać z ludźmi, którzy przestali 

wierzyć w Boga? Czy w ogóle można gdzieś coś takiego zna­
leźć? Przecież tylu mądrych ludzi pisze teraz o sprawach wiary. 

Prawnik spojrzał na nią lekko zdziwiony. 

- Tak, są takie książki, nawet całkiem sporo. Biblia jest 

najlepszą z nich. Ale czy pani przyjaciel kiedykolwiek wierzył 
w Boga? 

Eden lekko się zmieszała. 
- No, chyba tak - próbowała sięgnąć pamięcią w przesz­

łość. - Należał do Kościoła. Wszyscy członkowie Kościoła 
powinni wierzyć w Boga, prawda? 

- Tak. - Lorrimer smutno pokiwał głową. -Powinni. Ale 

niestety, nie zawsze wierzą. Czasami nie wiedzą nawet, czym jest 
prawdziwa wiara. Przyjmują po prostu pewien model życia, bo tak 

background image

żyją ich znajomi. Jezus Chrystus nic dla nich nie znaczy. Sam 

znam kilku takich byłych chrześcijan, którzy nigdy nie poznali 
prawdziwej nauki Chrystusa. Jeśli ktoś zna Chrystusa, nie musi 
szukać dalszych dowodów na istnienie Boga. Poznając Jego 
słowa, człowiek pozbywa się wszelkich wątpliwości. A czy 
pani Go zna? 

- Ja... - Eden zaskoczyło to pytanie. - Nie wiem. Do tej 

pory nie miałam sobie nic do zarzucenia. Nigdy o tym tak nie 
myślałam. Sądziłam, że nie można poznać Boga, dopóki się nie 
pójdzie do nieba. Jak można poznać Pana tu, na ziemi? 

Właśnie w tym momencie wszedł Tabor, który przed chwilą 

odebrał telefon. 

- Bardzo przepraszam, ale jest telefon do pana. Jakiś pan 

powiedział, że to pilne, ponieważ za kilka minut odjeżdża jego 
pociąg. 

- Przepraszam na chwilę, panno Thurston - w pośpiechu 

rzucił Lorrimer i pobiegł do hallu. 

Eden zaczęła się zastanawiać nad jego słowami. Dziwiło ją 

to, że taki młody człowiek tak poważnie podchodzi do spraw 
religii. Może on pomoże rozwiać jej wątpliwości? 

Po niedługim czasie prawnik odłożył słuchawkę i wrócił do 

pokoju. 

- Przykro mi, że nie możemy dokończyć naszej rozmowy, 

ale mam bardzo pilną sprawę do załatwienia. Może jeszcze 
kiedyś porozmawiamy na ten temat? 

- Tak, bardzo chętnie - odpowiedziała dziewczyna. - Bar­

dzo chciałabym, żeby opowiedział mi pan więcej. 

- W takim razie mam nadzieję, że zobaczymy się niedługo. 

Do widzenia. 

Eden została sama. Bardzo jej zaimponował ten młody 

człowiek, który potrafił z takim przekonaniem rozmawiać 
o Bogu. Wróciła do swej książki i wydawało jej się, że rozumie 
teraz więcej i zagłębia się w treść z większym zaufaniem niż 
przed rozmową z prawnikiem. 

background image

Jak myślisz, Janet, ten gbur Caspar wróci tu jeszcze, czy 

pozbyliśmy się go na dobre? - zapytał Tabor. 

- Nie wiem, ale jeśli już, to chyba nie wróci tu prędko. 

Długo nie zapomni nauczki, jaką mu dała Eden. Trochę ją 
poniosło, ale nie ma jej co winić - mówił takie okropne rzeczy 
o panu Thurstonie, i to ledwie kilka dni po jego śmierci. Za­

chowywał się zupełnie inaczej niż przed pójściem na wojnę. 
Nie okazał odrobiny szacunku ani jej, ani panu Thurstonowi. 
Nie wiem, co go mogło tak zmienić. Myślisz, że był pijany? 

- Nie - odpowiedział służący - nie zauważyłem nic takiego. 

To znaczy, nie poczułem od niego alkoholu, kiedy mu poda­
wałem płaszcz. Poza tym, nie przyszedłby chyba pijany do tego 
domu, wiedząc, jaki mamy tutaj stosunek do alkoholu. 

- Wiedział także, jaki mamy stosunek do Boga, a mówił 

przecież jak poganin. 

- Tak, ale wielu młodych ludzi mówi teraz w ten sposób. 

Nauczyli się tego w szkole. Myślą, że tak trzeba. Syn mojej 
siostrzenicy też ostatnio wygadywał podobne rzeczy, a prze­
cież jest dopiero w szkole średniej. Mówił, że nauczyciele się 
na to zgadzają, a niektórzy nawet sami mówią w ten sposób 
w klasie. Gdy go wypytałem dokładniej, okazało się, że mają 

jednego nauczyciela, który nie dość, że mówił takie rzeczy, to 
jeszcze śmiał się z Biblii. 

- Co się wyprawia na tym świecie! - oburzyła się Janet. 

- Do czego to wszystko zmierza? Nic dziwnego, że nasz pan 
obawiał się zostawić Eden samą. Mam nadzieję, że Carvel 

background image

wróci do wojska. Nie chcę, żeby tu przychodził, chociaż kie­

dyś, gdy był młodszy, to nawet go lubiłam. Ale i tak nigdy nie 

był dobrą partią dla panienki, a już na pewno nie po tym, jak 
wrócił z wojny. A przecież niektórzy chłopcy wracają dojrzalsi 

i mądrzejsi. 

- Owszem - zgodził się Tabor. - Znam kilku, którzy stali 

się bardziej odpowiedzialni i poważni. Zdaje się, że ten młody 
prawnik jest właśnie taki. Skąd on jest? Nie pamiętam, żeby 
nas odwiedzał przed wojną. 

- Nie przychodził tu. Maggie powiedziała mi, że to syn 

starego przyjaciela pana Wordena. Przed wojną studiował pra­
wo i kiedy wrócił, pan Worden zatrudnił go w firmie. 

- Aha, to tak! Wygląda na porządnego człowieka. 

Chciałbym, żeby nasza panienka znalazła męża podobnego do 
niego. 

- Tak, wygląda na porządnego. Ale będzie tak, jak Bóg 

zechce - westchnęła Janet głęboko, jakby nie była do końca 
pewna, jak się sprawy potoczą. 

Eden siedziała w swoim pokoju, całkowicie zatopiona w lek­

turze. W miarę jak czytała, przypominała sobie słowa młodego 

prawnika i była coraz bardziej pod ich wrażeniem. Żałowała, 
że nie może mu zadać jeszcze kilku pytań. Jak bardzo się różnił 
od Caspara! 

Kilka przecznic dalej, w przytulnym pokoju na dziesiątym 

piętrze Lorrimer odpoczywał po trudnym dniu. Czytał Biblię, 
robił jakieś zapiski w swoim notesie i myślał o tej miłej dziew­
czynie, która zadała mu takie niespodziewane pytania. Gdy 
skończył, uklęknął i zaczął się za nią modlić. Czuł do niej 

większą sympatię niż do kogokolwiek wcześniej, co było tym 
dziwniejsze, że przecież prawie jej nie znał i z tego, co wiedział 
o jej życiu i majątku, wynikało, że nie była typem idealnej 
kobiety. 

Zastanowił się przez chwilę i powiedział głośno: 

- To oczywiste, że nie jest to kobieta dla mnie, ale mógłbym 

jej pomóc w poznaniu prawdy. Zdaje się, że niewiele wie 

o tym, czym jest prawdziwe życie duchowe. Panie, naucz ją 
tego! 

Przez następne dni Eden poświęcała większość swojego cza-

background image

su na czytanie tej wspaniałej książki, którą niedawno znalazła, 
i była coraz bardziej pochłonięta jej treścią. Częste wizyty 
znajomych nie pozwalały jej jednak się skupić. Najpierw 
przyszły trzy starsze panie, dawne przyjaciółki matki, które 
mimo że nie utrzymywały z Eden bliskich stosunków, teraz 
chciały wesprzeć ją na duchu. Wszystkie opowiadały o starych 
czasach i koniecznie pragnęły spotykać się z nią częściej. Eden 

była dla nich bardzo miła, lecz ciężko znosiła ich wizyty. 

Odwiedzili ją także przyjaciele ojca. Tych znała lepiej, po­

nieważ bywali częstszymi gośćmi w ich domu. Dziewczyna 
lubiła ich nawet i cieszyła się, że przychodzili, jednak przez 
cały czas myślała o książce, która coraz bardziej ją fascyno­
wała. 

Przychodziły także jej przyjaciółki, ale początkowo były 

spięte i nie do końca wiedziały, jak się zachować w stosunku 
do Eden, zwłaszcza że pamiętały jej wielkie przywiązanie do 
ojca i zdawały sobie sprawę, że po jego śmierci była pogrążona 

w smutku. Mówiły zatem głównie o rzeczach obojętnych i sta­
rały się ją pocieszać. Widząc jednak, że Eden nie zalewa się 
łzami, rozluźniły się i rozmawiały nieco swobodniej. 

Wieczorami odwiedzali ją koledzy, po dwóch lub po trzech 

naraz. Także byli skrępowani i aby tego nie okazywać, roz­
mawiali głośno i wesoło. Eden jednak dobrze rozumiała powo­
dy takiego zachowania i nie miała im tego za złe. Ojciec ich 
lubił, a kilku z nich pracowało nawet u niego w banku. Dziew­
czyna wiedziała, że na pewno mocno przeżyli jego śmierć, 
uśmiechała się więc i starała się być dla nich miła. Zapewne 
ojciec chciałby, żeby tak właśnie się zachowywała. Doceniała 
to, że ją odwiedzali, zwłaszcza że wiedziała, iż nie było to dla 
nich łatwe. 

Kilku pracowników ojca także przyszło z kondolencjami. 

Bardzo miło go wspominali i widać było, że szczerze żałują 
swojego szefa. 

Eden wzruszyła się tymi odwiedzinami. Nigdy nie wątpiła, 

że szanowano i poważano jej ojca, ale teraz mogła się o tym 
przekonać najlepiej. Wszystkie miłe słowa pozwoliły jej uspo­
koić się po niemiłym spotkaniu z Casparem. 

Cztery dni później przyjechał pan Worden, przyjaciel ojca. 

background image

Długo rozmawiał z Eden i zapewnił ją, że nie ma potrzeby 

przejmować się Fane'ami. Obiecał, że sam wszystkiego dopil­
nuje. 

- Za kilka dni ma się odbyć ich proces i na pewno zostaną 

sprawiedliwie osądzeni - powiedział. 

W pewnej chwili poproszono go do telefonu. Dzwonił pan 

Lorrimer i chociaż starał się nie podnosić głosu, Eden, która 
stała w pobliżu, usłyszała co nieco. Nie bardzo wierząc włas­
nym uszom, znieruchomiała i patrzyła tylko pytającym wzro­

kiem na Wordena. Gdy skończył rozmawiać, spytała natych­
miast: 

- Coś się stało na komisariacie, prawda? Słyszałam słowo 

„uciekli". Powiedz mi, proszę, o co chodzi. Ale szczerze, nie 
wystraszę się. Chcę wiedzieć wszystko, żeby móc się odpowie­
dnio zachować. 

Stary przyjaciel ojca uśmiechnął się lekko. 

- Wiem, Eden. Nie nazywałabyś się Thurston, gdybyś nie 

próbowała dowiedzieć się wszystkiego. Ale nie musisz się 
przejmować. To zmartwienie policji. Nie musisz nawet o tym 
myśleć. 

- Ale kto uciekł? - spytała dziewczyna. - Eryk czy jego 

matka? 

- Oboje. I policja nie wie do końca, jak to się stało. Myśleli, 

że ich dobrze pilnują. Ale i tak złapią ich niedługo. Następnym 
razem będą już ostrożniejsi. 

Telefon zadzwonił ponownie. W słuchawce zabrzmiał głos 

Trumpa: 

- Dzień dobry, panno Eden. Czy mogę rozmawiać z Tabo­

rem? Kuchenny telefon jest zajęty, a to bardzo pilna sprawa. 

Tabor podszedł do telefonu. 
- Halo? Mówi Tabor... Coś ty!... W tej sekundzie, Tramp. 

Sprawdzę w piwnicy i w garażu, i w ogrodzie... Tak, mogą tam 
być jakieś stare ubrania ogrodnika. Myślisz, że ośmieliliby się 

tu wrócić? 

- Pewnie - odpowiedział Trump. - Mogą pomyśleć, że to 

ostatnie miejsce, gdzie ktokolwiek by ich szukał. Dokąd by się 
tak spieszyli? Nie mają się tu gdzie ukryć, ale ta starsza pani 

jest bardzo przebiegła. Udawała bardzo chorą i poprosiła nas, 

background image

żebyśmy pozwolili jej zobaczyć się z synem. Myśleliśmy, że 

jest bliska śmierci, więc sprowadziliśmy go. Strażnik poszedł 
wezwać lekarza, a gdy wrócił, ich już nie było. Nie wiemy, jak 

im się to udało. Musieli mieć to obmyślone wcześniej, zanim 
odegrali swoje przedstawienie. Lepiej rozejrzyj się tam u sie­
bie. Powiedz też o tym Janet, ale uważajcie, bo to spryciarze 
i mają doświadczenie w swojej robocie. Miej pod ręką pistolet. 

. Wysłałem do ciebie dwóch moich ludzi, już tam jadą. No to na 

razie. Trzymaj się! 

Tabor bez słowa poszedł do kuchni, ale Eden i pan Worden 

usłyszeli wystarczająco dużo, żeby się domyślić, o co chodzi. 

- Mój Boże! - westchnęła dziewczyna. - Gdyby tato mógł 

przewidzieć, przez co będziemy musieli przechodzić, na pew­
no bardzo by się martwił. 

- Tym lepiej, że się niczego nie spodziewał. Nic by przecież 

nie mógł poradzić. Ale nie przejmuj się, moje dziecko. Wszyst­
kim się zajmiemy. 

- Tak, wiem. - Eden uśmiechnęła się. - Tylko trudno mi się 

pogodzić z myślą, że dwoje ludzi, których dobrze znaliśmy, 
może robić takie rzeczy. Wiesz, wujku - zmieniła temat - ni­
gdy dotąd nie zdawałam sobie w pełni sprawy, czym jest 
grzech, a przecież wszyscy jesteśmy grzeszni. 

- Tak, to prawda - odparł Worden z namysłem. - Ale ty nie 

musisz myśleć o grzechu; nie jesteś grzesznicą. 

- Ależ jestem, wujku. Właśnie się o tym przekonałam! -wy­

krzyknęła dziewczyna. - Znalazłam książkę, którą zamówił oj­
ciec, i prawie już ją przeczytałam. To książka o religii. Ojciec 

bardzo wiele czasu poświęcał religii i nauczył mnie tego samego. 
Dowiedziałam się teraz, że wszyscy jesteśmy grzesznikami i że 
nikt sam nie może się zbawić. Mówiono nam oczywiście o tym 
wszystkim kiedyś, w szkółce niedzielnej, ale wcześniej tego nie 
rozumiałam. Jednego jednak ciągle nie rozumiem. Dlaczego 
ludzie, gdy stają się dorośli i mogą zrozumieć wiarę, z własnej 
woli wybierają inną drogę i pozostają grzesznikami, zamiast 
dążyć do zbawienia? Dlaczego, na przykład, pani Fane z pełną 
świadomością postępuje źle, zamiast żyć uczciwie i starać się 
uczyć swojego syna tego samego? 

- Cóż... - pan Worden zrobił niepewną minę. - Nie potrafię 

background image

odpowiedzieć na to pytanie. Twój ojciec zawsze starał się sam 

znajdować rozwiązania takich problemów, a mnie wystarczało 
przestrzeganie przykazań i nie zastanawiałem się nad takimi 
dylematami. Wydawało mi się to łatwiejsze i lepsze. Może pani 
Fane tak postępuje, bo kocha swojego syna i chce, żeby mu się 
żyło jak najlepiej? Może pragnęli zdobyć jakieś rzeczy, a nie 
stać ich było na nie i dlatego próbowali je ukraść? Musi być 

jakieś wytłumaczenie... O! Znowu telefon. To może być Lor-

rimer. Odbiorę. 

W istocie, to dzwonił Lorrimer. Właśnie był na komendzie 

i dowiedział się o nowych faktach. Policja przypuszcza, że 
Erykowi w jakiś sposób udało się zdobyć nóż. To nie był 
pierwszy raz, gdy Eryk użył noża w ten sam sposób. Jeden ze 
strażników, którego po ucieczce Fane'ów znaleziono nieprzy­
tomnego, z dużą raną w okolicy serca, zaczął odzyskiwać przy­

tomność i prawdopodobnie opowie więcej szczegółów. Tymcza­
sem w płaszczu Eryka znaleziono jeszcze jeden kamień, ukryty 

pod podszewką. Co ciekawe, nie figurował na liście biżuterii 
Thurstonów. Był to rzadki brylant, przypuszczalnie skradziony 
komuś innemu. Nie było jednak co do tego pewności. Może 
z jakichś przyczyn po prostu nie znalazł się na liście? 

Eden czuła się jak bohaterka powieści kryminalnej. Uczucie 

to spotęgowało się jeszcze, gdy pan Worden, z niepokojem 
malującym się na twarzy, wrócił do pokoju i oznajmił: 

- Tabor jest ranny. Zaraz go tu przyniosą. Znaleźli go przy 

służbówce, leżał nieprzytomny z nożem w plecach. Eden, we­
zwij szybko doktora, a ja przyniosę materac, żebyśmy go mogli 

położyć. To poważna rana. 

Eden pobiegła do telefonu. Na szczęście zastała doktora, 

który obiecał przybyć tak szybko, jak to możliwe. Dziewczyna, 
cała drżąc ze zdenerwowania, wróciła do jadalni, gdzie 
położono Tabora. Leżał na boku, a w jego plecach ciągle tkwił 
nóż. Strumień krwi z rany spływał po nieskazitelnie białej 
liberii. 

- Taki nóż może pochodzić tylko z więziennej kuchni 

- stwierdził Trump, który pomógł przynieść Tabora. - To 
wszystko wyjaśnia. Fane musiał się chować w służbówce. 
* Eden otworzyła szeroko oczy z przerażenia. Pomyśleć, że to 

background image

wszystko stało się w ich spokojnym domu, tylko kilka dni po 
odejściu ojca! Czuła się jak porażona. Postanowiła jednak 
wziąć się w garść i uklękła przy rannym. Delikatnie ujęła 
chłodne ręce Tabora, choć nie wiedziała, jak mu pomóc. Dok­
tor przyszedł bardzo prędko i nawet się nie rozbierając, zaczął 
badać puls i pracę serca rannego. W pewnej chwili spytał: 

- Gdzie jest Janet? Chciałbym, żeby mi pomogła. 

Wszyscy się rozejrzeli. Rzeczywiście, nie było jej w pokoju, 

co wydawało się tym dziwniejsze, że zawsze w trudnych sytua­
cjach można było liczyć na jej pomoc. 

- Myślę, że wyszła tylnymi drzwiami. Pewnie chciała spraw­

dzić, czy nie ma tam Fane'ów. Ona taka jest - powiedziała Eden. 

Trump wybiegł na zewnątrz i nakazał policjantom, żeby 

poszukali niani, po czym wrócił do domu i starał się pomagać, 

jak tylko mógł. 

Janet w tym czasie poszła do małego składziku za garażem, 

gdzie znajdowały się stare ubrania, które ogrodnik miał rozdać 

biednym. Sama je przeniosła, dlatego przyszło jej do głowy, że 
jeśli Eryk i jego matka będą chcieli się gdzieś schować, wybiorą 
właśnie takie miejsce. Wzięła więc latarkę i poszła sprawdzić. 

Chociaż widziała kilku policjantów przy domu, nie powiedziała 
im nic o swoich podejrzeniach, ale sama odważnie skierowała 
się w stronę garażu. Gdy zbliżyła się do składziku, powoli, na 

palcach podeszła do drzwi i otworzyła je cicho. Zapaliła latarkę 
i zajrzała do środka. Skierowała snop światła na wieszak, gdzie 
powiesiła ubrania. Chciała sprawdzić, czy wiszą one tam jesz­
cze, czy może Fane'owie wykorzystali je, aby się przebrać. 
Bardzo lubiła powieści detektywistyczne, dlatego dobrze wie­
działa, jak się zachować w takiej sytuacji. 

Nie wiedziała, co się stało z Taborem, inaczej na pewno 

starałaby się go ratować i z pewnością nie byłaby już taka 
odważna. 

Stała więc w drzwiach i rozglądała się po niewielkim pomie­

szczeniu. Ubrania zdawały się wisieć tak, jak je powiesiła. Już 
chciała się odwrócić i skierować światło w inne miejsce, gdy 
usłyszała jakiś szmer pod wieszakiem. 

Janet była odważną kobietą i nie bała się niczego, ale na 

myśl o wejściu do środka przeszedł ją dreszcz. Postanowiła iść 

background image

po policjanta i razem z nim przeszukać składzik, ale pomyślała, 

że gdyby okazało się, iż nikogo tam nie ma, policjant wyśmiałby 

ją tylko. Poza tym, jeśli ktoś jest w składziku, nie będzie prze­

cież czekał, aż ona wróci z policjantem. W myślach gorączkowo 
szukała rozwiązania. Jeśli ktoś rzeczywiście był w środku i po­
zwoliłaby mu uciec, Trump nigdy by jej nie darował, że nie 
powiedziała mu wcześniej o swoich podejrzeniach. Postanowiła 
się upewnić. Ponownie skierowała światło latarki na ubrania, 
pod którymi dostrzegła jakiś ruch, jakby ktoś się tam chował. 
Skierowała promień światła na dół i teraz już wyraźnie widziała 
stopy wystające spod długiego, starego płaszcza. Po chwili 

rozpoznała zarys całej postaci. Zobaczyła kościstą rękę, która 
z jednej strony podtrzymywała połę płaszcza, i kawałek ramie­
nia, wystający spod ciemnozielonej sukienki zawieszonej obok. 
To na pewno Lavira Fane, Janet nie miała wątpliwości. Tylko co 
teraz zrobić? Wiedziała, że nie może tracić czasu. 

Pod jej nogami leżał zwinięty gumowy wąż, po prawej stro­

nie, w zasięgu ręki miała kran, do którego wąż był przyczepio­
ny. Wpadła na pewien pomysł. Wiedziała, że obserwuje ją 
kobieta gotowa na wszystko i że liczy się każda sekunda. 

Nie mogła się wahać dłużej. Jednym ruchem złapała wąż 

i odkręciła kran. Z ulgą usłyszała szum wody i zobaczyła, jak 
strumień pod dużym ciśnieniem wylatuje w kierunku Laviry. 

Odkręciła kran do końca i pani Fane, parskając i prychając, 
wyskoczyła spod ubrań. Udało jej się zrobić kilka kroków, ale 
silny strumień wody przewrócił ją na podłogę. Chciała wstać, 
ale w tym samym momencie ktoś zapalił wszystkie latarnie 

w ogrodzie. To policjanci, którzy słysząc płynącą wodę, chcieli 
sprawdzić, co się dzieje. Po chwili dwóch z nich przybiegło 
Janet na pomoc. 

Podnieśli ociekającą wodą Lavirę i skuli ją kajdankami. Ma­

tka Eryka wpadła we wściekłość i obrzuciła policjantów wy­
zwiskami, krzycząc, że nie mają prawa tak jej traktować, że 

jest członkiem rodziny i właśnie miała przenieść stare ubrania 

do składziku. 

- Czy nie ma pani czegoś, czym moglibyśmy ją okryć? 

- spytał jeden z policjantów, nie chcąc, żeby Lavira wycho­

dziła w całkowicie przemoczonym ubraniu. 

background image

- W garażu jest stary pled, zaraz go przyniosę - odpowie­

działa Janet i po chwili przyniosła ciepły koc, którym owinęli 
Lavirę. Kilka minut później prowadzili ją już do samochodu. 

- Niech pani wraca do domu, Janet - krzyknął jeden z polic­

jantów, szamocząc się z oporną kobietą. - My się już nią 

zaopiekujemy. Dobrze się pani spisała, ale tam będzie pani 

bardziej potrzebna. Stary Tabor jest ciężko ranny. 

- Tabor? Tylko nie Tabor! - przeraziła się Janet i co tchu 

pobiegła do domu. 

background image

Po zbadaniu Tabora doktor odkrył, że oprócz ciosu nożem 

napastnik zadał także silne uderzenie w głowę i stary sługa doznał 

wstrząsu mózgu. Odzyskał już przytomność i leżał spokojnie, 

podczas gdy lekarz zakładał mu opatrunki. Janet, po krótkiej 

rozmowie z Eden, z pomocą kucharza i pokojówki przekształciła 

szybko jadalnię w wygodną salkę, której nie powstydziłby się 

żaden szpital. W kilka minut uprzątnięto stół i większość krzeseł. 

W trójkę przynieśli szerokie łóżko ze służbówki i ostrożnie 

położyli na nim Tabora, który niedługo potem zasnął głęboko. 

- Dzięki Bogu zasnął - powiedziała Janet w połowie do 

siebie, w połowie do Eden. - To mu pozwoli odzyskać siły. 

- Uśmiechnęła się. - Jak tylko dojdzie do siebie, będzie pewnie 

chciał wrócić do swojego pokoju, żeby nie sprawiać kłopotu. 

To cały Tabor. 

- Tak, to prawda - potwierdziła Eden. - Musisz go pilno­

wać, bo inaczej będzie próbował wstać i podać nam kolację. 

Po jakimś czasie wszyscy trochę się uspokoili. Zadzwonił 

telefon i Trump, który go odebrał, powiedział, że Lavira Fane 

siedzi zamknięta w celi, skąd już na pewno nie ucieknie, i że 

kilku wywiadowców szuka Eryka, chociaż jeszcze nie natrafili 

na jego ślad. 

Niedługo potem przyjechał pan Lorrimer w towarzystwie 

pana Wordena. Worden poprosił młodego prawnika, żeby prze­

nocował u Thurstonów, ponieważ chciał, aby Eden w razie 

potrzeby mogła liczyć na jego pomoc. Sam musiał wrócić na 

noc do domu, ponieważ jego chora żona wymagała opieki. 

background image

- Ależ nie trzeba! - Eden nie chciała nadużywać uprzej­

mości Lorrimera. - Doceniam waszą pomoc, ale naprawdę się 
nie boję. 

- To po pani widać - uśmiechnął się Lorrimer. - Ale chcę 

zostać, to żaden kłopot. Będę spokojniejszy o panią, wiedząc, że 
mogę pomóc, nawet jeśli nie przydam się do niczego. Mogę spać 
na sofie w bibliotece lub gdziekolwiek pani każe. Nie potrzebuję 
szerokiego łoża, nauczyłem się spać nawet na siedząco. 

- W takim razie będzie mi bardzo miło gościć pana - Eden 

odsłoniła swoje białe zęby w szczerym uśmiechu. 

Kiedy tak siedzieli w bawialni i rozmawiali, Janet przyniosła 

dużą tacę z ciastkami, kanapkami i herbatą. Traktowała herbatę 

jako panaceum na wszelkie zło, więc i tym razem nie mogło jej 

zabraknąć. 

Przyszła kolejna wiadomość od Trumpa. Ślady Eryka prowa­

dziły do lasu na północ od miasta. Glencarrol było otoczone 
lasami, więc wytropić kogokolwiek nie było łatwo, ale policja 
ma zamiar użyć psów gończych, więc jest nadzieja, że przynie­
sie to jakieś rezultaty. Oczywiście, jeśli ucieka na piechotę, bo 

jeśli wsiadł do pociągu lub ktoś go zabrał samochodem, może 

być już daleko, mimo że wszystkie drogi zostały obstawione. 

Eden westchnęła głęboko. 
- To wszystko jest takie okropne. Dobrze, że ojciec nie 

musi w tym brać udziału! 

- Tak - odezwał się pan Worden. - Bardzo żałuję, że nie 

potrafiliśmy temu zapobiec. 

- Ależ nic nie mogliście zrobić! - odrzekła dziewczyna. 

- To się zaczęło ode mnie. Eryk Fane przyszedł do biblioteki, 
kiedy czytałam listy, i powiedział, że on i jego matka zaopie­
kują się mną. Chciał mi pomóc uporządkować papiery do­
tyczące domu i naprawić, jak to mówił, błędy ojca w intere­

sach. Twierdził, że jest ekspertem w sprawach finansowych! 

- Tak, ma wielkie mniemanie o sobie. Tak samo mówił, gdy 

jeszcze pracował w banku, zanim go wyrzuciliśmy za naduży­

cia. No cóż, myślę, że teraz już nie można mieć złudzeń co do 
niego. Niestety, gdy pracował u nas, dowiedział się wiele 
o majątku twojego ojca i doszedł do wniosku, że jeżeli się 
postara, może to być dla niego żyła złota. Mam nadzieję, że 

background image

wkrótce złapią tego młodzieńca. Muszę już iść, ale przyjdę jutro 
rano. Jeśli coś się wydarzy do tego czasu, Lorrimer da mi znać. 

Pan Worden i policjant wyszli i gdy Janet zaczęła mościć 

sofę kocami, przygotowując ją dla Lorrimera, Eden odezwała 
się do niego: 

- Mamy wygodne sypialnie na górze, tam chyba spałoby się 

panu lepiej. Myślę, że za swoją uprzejmość zasługuje pan na 
lepsze spanie. 

- Nie, dziękuję - odrzekł. - Naprawdę wolę spać tutaj. Będę 

mógł pilnować, czy nic się nie dzieje, a poza tym, zajrzę kilka 
razy do Tabora. Doktor mnie poinstruował, na co trzeba 
zwrócić uwagę. 

- Dziękuję panu za wszystko - powiedziała Eden. 

- Naprawdę doceniam to, co pan dla nas robi. Skoro możemy 
jeszcze chwilkę porozmawiać, chciałabym spytać o coś, co 
powiedział pan ostatnim razem. Czy można poznać Jezusa 

jeszcze tu, na ziemi? Czy tak pan powiedział? 

- Tak - mężczyźnie nagle rozbłysły oczy. - Zainteresowało 

to panią? Bardzo się cieszę, modliłem się o to. 

- Naprawdę? - Eden zdumiała się. - Czułam jakąś wew­

nętrzną pomoc; to na pewno skutek pana modlitwy. Bardzo 
dziękuję. Czy mógłby mi więc pan powiedzieć, jak mogę poznać 
Chrystusa? Przez całe życie chodziłam do kościoła, chodziłam 
też do szkółki niedzielnej, ale nie pamiętam, żebyśmy rozma­

wiali o tym. Może nie byłam zbyt uważna. Może nie słuchałam 
lub myślałam wtedy o czymś innym, ale nie mogę sobie przypo­
mnieć, żeby ktokolwiek mówił mi, jak mogę poznać Chrystusa. 
Może ojciec z góry założył, że to rozumiem i nie tłumaczył mi 
tego dokładnie. Jestem pewna, że on znał Jezusa. 

- Na pewno - rzekł z przekonaniem. - Z tego, co o nim 

słyszałem, sądzę, że jest szczęśliwy, mogąc przebywać razem 
z Panem. 

- A może nie powinnam teraz zajmować panu czasu? - zanie­

pokoiła się dziewczyna. - Jest już późno i pewnie chciałby pan 
się już położyć. Mogę zaczekać na bardziej odpowiedni moment. 

- Nie - odpowiedział Lorrimer. - Dlaczego uważa pani, że 

ten moment jest nieodpowiedni? Usiądźmy wygodnie przy 
kominku, a ja postaram się mówić krótko i w miarę jasno. 

background image

Eden usiadła na niskim krześle obitym błękitnym pluszem. 

Refleksy z kominka migotały na jej blond włosach i delikatnie 
muskały policzki, a w jej oczach odbijały się wesołe iskierki. 
W swojej prostej granatowej sukience wyglądała jak mała dzie­

wczynka, lecz na jej twarzy malowało się skupienie dojrzałej 
kobiety. 

Prawnik usiadł przy kominku, tak aby mógł na nią patrzeć, 

i w myślach zmówił krótką modlitwę do Ducha Świętego 
z prośbą o pomoc. 

- Dobrze - powiedział cicho. - Mówiła mi pani, że wierzy 

w Jezusa. Czy to oznacza, że przyjęła Go pani jako swego 
osobistego Zbawiciela? 

Eden spojrzała na niego z lekkim zdziwieniem i niepe­

wnością. 

- Nie wiem - odparła. - Książka, którą czytam i może nie 

do końca rozumiem, przekonała mnie, że jestem grzesznicą, 
a nigdy wcześniej tak o sobie nie myślałam. Sądziłam, że jeśli 
przestrzegam Dziesięciu Przykazań i żyję, nie wyrządzając ni­

komu krzywdy, to trafię do nieba. Ale książka mówi o nas tak, 

jakby każdy był grzesznikiem. Ciągle przypomina o grzechu 

pierworodnym. Wiedziałam o grzechu pierworodnym, ale nig­
dy nie przypuszczałam, że to dotyczy także mnie. Teraz jednak 
okazuje się inaczej. Chyba nic z tego nie rozumiem, nie wiem, 
co o tym myśleć. 

- Naprawdę? A to jest przecież w gruncie rzeczy bardzo 

proste. Kiedy Bóg stworzył Adama i Ewę, umieścił ich w raju, 
zakazując tylko jednego: nie mogli jeść z „drzewa poznania 
dobra i zła". To była dla nich próba, która miała wykazać, czy 
będą posłuszni Bogu i czy będą przestrzegać Jego praw. Pan 
ich ostrzegł, że jeśli złamią zakaz, sprowadzą śmierć na siebie 
i na swoje potomstwo. Pierwsi ludzie nie usłuchali Boga i w ten 
sposób u nich i ich dzieci powstała skłonność do grzechu. Całe 
potomstwo Adama przyszło na świat obciążone grzeszną na­
turą, dlatego ludzie pragną zadowalać siebie, a nie Boga. W ten 
sposób na świecie pojawiła się śmierć. Bóg jednak kochał ludzi 
i dał im możliwość zbawienia. On sam, w osobie swojego Syna 

Jezusa Chrystusa zstąpił na ziemię i przyjął ludzkie ciało. Sam 
nie miał grzechu, zatem wziął na siebie grzechy wszystkich 

background image

ludzi, aby każdy, kto w Niego wierzy i podąża ścieżką, którą 
wytyczył, mógł być zbawiony. Bóg więc umarł na krzyżu za 

wszystkich. O naszej zaś śmierci i ponownym narodzeniu do 
życia dla Pana mówi święty Paweł: „Jeśli tedy umarliśmy 
z Chrystusem, wierzymy, że też z Nim żyć będziemy". W ten 

sposób, chociaż wciąż mamy grzeszną naturę, która skłania nas 
do złego postępowania, posiadamy też łaskę, łaskę Chrystusa. 

Jeśli uwierzymy w Jego siłę, Duch Święty da nam moc, 
abyśmy żyli dla Pana i sprawi, że znienawidzimy grzech. 

Lorrimer spojrzał prosto w oczy zasłuchanej dziewczyny. 

Czując wzbierającą w nim wewnętrzną siłę, ciągnął: 

- Tak to brzmi w skrócie. Może nie wytłumaczyłem tego 

najlepiej, ale proszę mi uwierzyć, wszystko to prawda. Kiedy 
będziemy mieli więcej czasu, może zechce pani wysłuchać, jak 
sam doświadczyłem tej prawdy w moim własnym życiu. Bardzo 
wiele zyskałam dzięki poznaniu Słowa Bożego i szczerym modlit­
wom, ponieważ poprzez modlitwę można rozmawiać z Bogiem, 
tak samo, jak poprzez czytanie Jego Słowa. Po jakimś czasie 
człowiek całkowicie poświęca swoje życie dla Niego i przestaje 

się zajmować sobą i zadowalaniem pragnień ciała. Takie życie 
może wyglądać nieatrakcyjnie, ale tylko dla niewierzących. Gdy 
coraz lepiej poznaje się Boga, radość z tego poznania i bycia 

z Nim staje się warta wszelkich poświęceń. Dla mnie jest to 
największe szczęście. Chciałbym pani opowiedzieć więcej, ale 
miała pani ciężki dzień i myślę, że teraz powinna pani już iść spać. 

Właśnie w tym momencie weszła Janet. 
- Pańskie łóżko jest gotowe, panie Lorrimer. Jestem pewna, 

że chętnie pan z niego skorzysta. 

Młody człowiek z uśmiechem zwrócił się do Eden: 

- Widzi pani, już trzeba iść. Dobranoc. - Uścisnął jej dłoń. 

- Jeśli pani chce, jeszcze o tym porozmawiamy. I... będę się 
modlił za panią. 

- Bardzo dziękuję - Eden odwzajemniła uśmiech. - Nawet 

pan nie wie, jak mi pan pomógł. Myślę, że teraz rozumiem 
trochę więcej. I chcę poznać Jezusa. Naprawdę! 

- Dzięki Bogu! - wykrzyknął Lorrimer z zapałem. 

Eden wróciła do swojego pokoju z sercem wypełnionym nie 

znaną jej wcześniej radością. Położyła się do łóżka i jeszcze raz 

background image

przemyślała to, co jej powiedział Lorrimer. Teraz książka wy­
dawała jej się bardziej zrozumiała. Grzech istniał na świecie, 
był także w niej, ale nie musiała grzeszyć. Jeśli zaufa Jezusowi, 
On ją poprowadzi i pomoże. Przecież to wspaniałe! Dlaczego 
nikt jej tego nie powiedział wcześniej?! Eden postanowiła, że 
kiedy już wszystko dobrze zrozumie, będzie się starała tłuma­
czyć to innym. Oto prawdziwe zmartwychwstanie - życie, 
o którym mówi książka. To dzięki śmierci Chrystusa i Jego 
zmartwychwstaniu ludzie mają szansę na zbawienie. 

Tak rozmyślając, zasnęła głęboko. 
Tymczasem wiadomość o napadzie rozeszła się po mieście 

i dom Thurstonow zaczęli nachodzić dziennikarze, jednak pan 
Worden, Lorrimer i Trump postanowili nie udzielać żadnych 
informacji. Nie chcieli niczego komentować i nikogo nie do­
puszczali do Eden. 

Rano wypoczęta i wyspana Eden zeszła na śniadanie. Czekał 

ją pracowity dzień. Umówiła się na spotkanie z wujkiem Wor-

denem, aby podpisać jakieś dokumenty dotyczące majątku 
i mogło to zająć nawet całe przedpołudnie. 

Zaraz po śniadaniu zadzwoniły jej trzy przyjaciółki i oznaj­

miły, że mają zamiar odwiedzić ją po obiedzie. Dopiero nieda­
wno wróciły z podróży i chciały się dowiedzieć więcej o in­
cydencie, o którym przeczytały w gazetach. Nalegały, żeby 
Eden im powiedziała, jak to zniosła, czy się nie bała; słowem, 
były bardzo podekscytowane tym wydarzeniem. 

Eden starała się być miła. 
- Tak, mieliśmy tu małe zamieszanie - skwitowała wszystkie 

pytania. - Ale mamy to już za sobą i policja się wszystkim zajęła. 

Odłożyła słuchawkę i odwróciła się, żeby przywitać Lorri-

mera, który wyszedł wcześnie rano, ponieważ musiał załatwić 
pewne sprawy dla pana Wordena i właśnie wrócił. Przyszedł 
przed swoim szefem, który miał się zjawić za kilka minut, więc 
mógł przez chwilę porozmawiać z Eden. Spojrzał w jej piękne, 
czarne oczy i od razu dostrzegł w nich pewien niepokój. 

- Czym pani się martwi? Czy coś się stało? - spytał niskim, 

ciepłym tonem. 

Eden opuściła wzrok na chwilę, po czym uśmiechnęła się 

trochę blado. 

background image

- Nie, nie stało się nic szczególnego - odparła po chwili 

wahania. - Miałam telefon od moich przyjaciółek, które 
oświadczyły, że chcą mnie odwiedzić. Są tak podniecone tym, 
co się tu stało, że już wyobrażam sobie, jak będzie przebiegała 
wizyta: będę musiała opowiadać wszystko ze szczegółami, 
spadnie na mnie lawina pytań. Chciały, żebym wszystko im 
opisała już przez telefon, ale udało mi się tego uniknąć. Wiem, 
że nie uda mi się ich po prostu zbyć, bo są bardzo ciekawskie, 
a wcale nie mam ochoty o tym mówić. 

Młody mężczyzna uśmiechnął się współczująco. 

- Ja też bym nie miał - pokiwał głową ze zrozumieniem. 

- Ale niech pani złoży wszystko w ręce swojego Niebieskiego 

Przewodnika. Proszę Mu powiedzieć, co panią trapi i poprosić 
Go, żeby wskazał, jak ma się pani zachować. Myślę, że to 
rozwiąże pani problem. 

- Mogę tak zrobić? Mogę się zwracać o Jego pomoc w ta­

kich błahych sprawach? 

- Oczywiście, że pani może. Proszę pamiętać, że On panią 

kocha i obiecał, że pomoże, jeśli tylko pani się zwróci do 
Niego. Możemy zawsze Go prosić o pomoc i nie zawiedziemy 
się na pewno. 

- To cudownie! - krzyknęła Eden, a jej oczy zalśniły. - Ja­

kie wspaniałe byłoby życie, gdybym zawsze mogła tak robić! 

• - Z całą pewnością może pani tak robić - stwierdził pra­

wnik z przekonaniem. - Musi pani tylko pamiętać, że ma pani 
też tę grzeszną naturę, a pani wróg - szatan tylko czeka, żeby 
nakłonić panią do zejścia z drogi wiary. 

Zadzwonił dzwonek do drzwi wejściowych i po chwili Janet 

oznajmiła, że przyszedł pan Worden, zatem Eden i Lorrimer 
musieli skończyć swoją rozmowę. Eden zdążyła jeszcze 
powiedzieć: 

- Pięknie panu dziękuję. Bardzo mi pan pomógł, naprawdę. 
- Cieszę się - uśmiechnął się promiennie Lorrimer. 

Eden pomyślała, że dzięki znajomości z tym mężczyzną 

będzie mogła nie tylko poznać prawdę o Zbawcy, ale także 
zyskać nowego ziemskiego przyjaciela. Wyczuwała instynkto­
wnie, że można zaufać temu młodemu prawnikowi. 

Rozmowa z panem Wordenem nie trwała zbyt długo. Dziew-

background image

czyna dowiedziała się, że wprawdzie nie odnaleziono jeszcze 
Eryka Fane'a, ale jego matka jest dobrze pilnowana. Worden 
powiedział, że rozprawa sądowa ma się odbyć za kilka dni 
i będzie obejmowała także inne przestępstwa, które Fane'owie 
popełnili przed przyjazdem do Glencarrol. Wuj zapewnił Eden, 
że nie musi się niczego obawiać, ponieważ jest mało prawdo­
podobne, żeby Eryk powrócił. 

W pewnym momencie zadzwonił telefon i ponieważ Janet 

była zajęta w ogrodzie, Eden sama poszła go odebrać. Wróciła 
z rozpromienioną twarzą. 

- Wspaniale! - powiedziała. - Miało do mnie przyjść kilka 

przyjaciółek, a nie miałam szczególnej ochoty na te odwiedzi­
ny. Nie mogłam jednak odmówić i zaprosiłam je na herbatę, ale 
teraz same przełożyły tę wizytę. To dobrze, bo będę miała czas 
na dojście do siebie, a i one pewnie stracą zainteresowanie całą 
tą sprawą. 

Lorrimer z uśmiechem pokiwał głową. 

- No właśnie. Jeszcze nie raz spotka panią niespodzianka. 

Mnie też się coś takiego zdarzało. Kiedy jednak mówiłem 
o tym moim przyjaciołom, śmiali się i twierdzili, że to zbieg 
okoliczności. Ale przekona się pani, że to nie jest zbieg okoli­
czności. Pan opiekuje się nami, nawet jeśli chodzi o małe 
rzeczy. 

- Czy to znaczy, że wszystko dzieje się tak, jak prosimy 

w naszych modlitwach? - spytała. 

- Nie zawsze, ale gdy człowiek zaufa Bogu i pozwoli Mu 

działać, wszystko się ułoży. Z początku może się nam wyda­
wać, że nie tak planowaliśmy, a nawet chcieliśmy czegoś zu­
pełnie innego, ale jeśli jesteśmy cierpliwi i wierzymy Panu, 
w końcu okazuje się, że właśnie takie wyjście było dla nas 
najlepsze. Oczywiście pod warunkiem, że naprawdę oddamy 
nasze sprawy Bogu. 

- Rozumiem - odparła Eden powoli. - Ale bardzo trudno 

w to uwierzyć. Przecież to byłoby piękne życie! 

- Oczywiście, że piękne! 

Kiedy Lorrimer i pan Worden wyszli, Eden długo roz­

myślała nad tym, co jej powiedział prawnik, po czym poszła 
pomodlić się do swojego pokoju. 

background image

Po jakimś czasie do drzwi zapukała Janet i oznajmiła, że 

właśnie przyszedł doktor i powiedział, że stan zdrowia Tabora 
znacznie się poprawił. Okazało się, że rana nie była taka 
głęboka, jak się wydawało. Tabor nawet ocknął się na chwilę. 
Zapytał, co się stało i dlaczego leży w jadalni i znów zasnął. 

Doktor ma nadzieję, że Tabor już niedługo całkowicie przyj­
dzie do siebie. 

Wieczorem Eden za zgodą doktora poszła zobaczyć się ze 

służącym, który właśnie się obudził. Dziewczyna ujęła wier­
nego Tabora za rękę i spojrzała na niego z troską. Służący 

uśmiechnął się i wyszeptał czule: 

- Panienka Eden. Wszystko dobrze - po czym zamknął 

oczy i znów zasnął. 

Dziewczyna popatrzyła przez chwilę na starą, pooraną zmar­

szczkami twarz i wróciła do swojego pokoju. 

Tuż po kolacji przyszła pani Mattox, zaprzyjaźniona sąsiad­

ka, i przyniosła bukiet kwiatów dla Eden. Widać było 
wyraźnie, że miała ochotę na rozmowę, więc dziewczyna za­
prosiła ją na herbatę. 

- Wiesz, moja droga - odezwała się sąsiadka, gdy usiadły 

przy stoliku - tak się zmartwiłam tym wszystkim, przez co 
przechodziliście! To okropne! I to tylko kilka dni po śmierci 
twojego ojca! Czy mogę coś zrobić dla ciebie? Może chcia­
łabyś nocować u mnie, dopóki wszystko się nie uspokoi? To 
dla mnie żaden kłopot, naprawdę, a myślę, że trudno ci wy­
trzymać w domu, w którym codziennie kręci się pełno polic­

jantów. Widzę ich, kiedy tu przychodzą. 

- Doceniam pani dobre chęci, ale dziękuję, to nie będzie 

potrzebne - odrzekła Eden cicho. - Policjanci mi nie przeszka­
dzają. Dzięki nim czuję się nawet bezpieczniej, poza tym 
niektórych znam jeszcze z dzieciństwa; pomagali mi przecho­
dzić przez jezdnię, więc to moi starzy znajomi. Przede wszyst­
kim jednak muszę być w domu, dopóki Tabor nie wyzdrowieje. 
Nie chciałabym go tak zostawiać. 

- Ależ moja droga! Nie mówisz chyba, że ten stary służący 

jest jeszcze tutaj? Nie zawieźliście go od razu do szpitala? 

Chyba powinniście byli to zrobić. Jeszcze nie jest za późno! Czy 
chcesz, żebym zadzwoniła po karetkę i wszystko załatwiła? 

background image

- Och nie, absolutnie! - Eden się oburzyła. - Tabor jest 

częścią naszej rodziny. Pracuje u nas od moich narodzin. Nie 
pozwolę, żeby go gdzieś zabrali. Możemy mu zapewnić 
należytą opiekę, zasłużył na to. Mamy pielęgniarkę, a poza tym 
wszyscy się nim zajmują wcale nie gorzej niż w szpitalu. 
Zresztą, doktor powiedział, że jego stan szybko się polepsza. 
Nie ma obawy, nie musi iść do szpitala. Jest mu tu lepiej niż 
gdziekolwiek indziej. 

- Ależ moja droga, nie bądź niemądra! To tylko służący. 

Zaopiekują się nim w szpitalu. Przecież szpitale są właśnie dla 
chorych, a mieć chorego w domu to ogromnie niewygodne. 
Trzeba się zachowywać cicho, karmić go, nie dosypiać. Wszys­
cy się męczą. Ty też nie wyglądasz najlepiej. Jestem przekona­
na, że twój ojciec chciałby, żebyśmy lepiej się tobą zaopieko­
wali. Nie powinniśmy pozwolić, abyś traciła siły, pielęgnując 

jakiegoś starego sługę. Przecież po tym wszystkim powinnaś 

odpocząć. 

Eden, której nie spodobało się, że pani Mattox mówiła w ten 

sposób o Taborze, wyprostowała się i rzekła oficjalnym tonem: 

- Bardzo dziękuję za rady, ale Tabor zostanie z nami. Zor­

ganizowaliśmy już to jakoś. Codziennie przychodzi lekarz, 
a pielęgniarka nawet tu śpi. Nikt nie musi się poczuwać do 
odpowiedzialności za mnie. Dobrze sobie radzę. Tak czy ina­
czej, Tabor zostanie. 

- To tylko jakieś sentymenty! Nie bądź niemądra... 

Dziewczyna z godnością podniosła głowę. 

- Sentyment to uczucie, jakim darzymy osoby nam bliskie 

i drogie, prawda? Nie ma znaczenia, jak to pani nazwie. Tabor 
zostanie w domu, w swoim domu ponieważ przez te wszys­
tkie lata pracy u nas stał się prawdziwym domownikiem - spoj­
rzała na bukiet, który przyniosła sąsiadka. - Dziękuję za te 
kwiaty, to bardzo miło z pani strony. Są naprawdę śliczne. 

- Cieszę się, że ci się podobają - ton pani Mattox stał się 

nagle bardzo chłodny. - Przypominam też o moim zaprosze­
niu; jest nadal aktualne. Przecież na chwilę będziesz mogła 
wyjść z domu. Wiem, że w tym momencie nie masz może 
ochoty na odwiedzanie znajomych, ale sądzę, że będziesz się 
mogła trochę rozerwać. Przyjechała do mnie moja siostrzenica, 

background image

Rilla Wattrous. Jest mniej więcej w twoim wieku i na pewno 
miałybyście o czym rozmawiać. To chyba lepsze niż towarzys­
two służby. 

- Dziękuję, pani Mattox - Eden z ulgą zauważyła, że 

sąsiadka zbiera się do wyjścia. - Jest pani naprawdę bardzo 
miła, ale myślę, że zrozumie mnie pani. Nie doszłam jeszcze 
do siebie na tyle, żeby móc czuć się dobrze w większym towa­
rzystwie. Na razie wolałabym nigdzie nie wychodzić. 

Pani Mattox wróciła do domu i opowiedziała mężowi cały 

przebieg rozmowy. Na koniec dodała: 

- Biedne dziecko! Wydaje się, że jest całkiem załamana. 

Postanowiła nie ruszać się z domu i zamartwiać się w samo­
tności. To aż dziwne, żeby młoda dziewczyna z własnej woli 
zamykała się w domu i poprzestawała na kontaktach ze służbą. 

Tymczasem Eden poszła do swojego pokoju i uklękła do 

modlitwy o szybkie wyzdrowienie Tabora. 

background image

Następnego dnia z nie zapowiedzianą wizytą zjawiło się 

kilka koleżanek Eden. Żeby nie przeszkadzać Taborowi, posta­
nowiła przyjąć je w saloniku, skąd nie było słychać ich 
rozmów, jednak Celia Thaxter, stojąc jeszcze w drzwiach, 
spojrzała na wielki wazon kwiatów stojący na stoliku pod ok­
nem i wykrzyknęła: 

- Mój Boże! Kwiaty z pogrzebu! Wytrzymały do tego cza­

su? Dlaczego ich nie wyrzucisz? Nie zniosłabym pogrzebo­
wych kwiatów w moim domu. Tobie nie przeszkadzają? Całe 

to przysyłanie kwiatów jest w ogóle bez sensu. Wolałabym, 
żeby na klepsydrach było napisane: „Proszę nie przynosić 
kwiatów". Kwiaty w takim momencie nie bardzo pasują, 
prawda? 

Eden spojrzała na Celię ze zdumieniem. Jak ona może tak 

mówić? Wzięła głęboki oddech i odrzekła: 

- Nie jestem tego taka pewna. Uważam, że kwiaty są bardzo 

miłym symbolem współczucia i byłam wszystkim wdzięczna, 
że przynieśli ich aż tyle na pogrzeb. A te kwiaty nie są wcale 
z pogrzebu. Pani Mattox, moja sąsiadka, przyniosła mi je 
wczoraj. Prawda, że są ładne? Wejdźcie, dlaczego stoicie 
w drzwiach? Chodźmy do saloniku. 

W saloniku Eden znowu zwróciła się do Celii: 
- Usiądź, proszę, na krześle przy biurku. To moje ulubione 

krzesło. 

Celia jednak wzdrygnęła się i pokręciła przecząco głową. 

- Nie, dziękuję. Usiądę sobie przy drzwiach. Czy to nie tutaj 

background image

stała trumna? Tak myślałam. Nie możemy pójść do biblioteki? 

Jakoś bardziej ją lubię. 

- Przykro mi - odparła Eden chłodno - ale biblioteka jest 

naprzeciwko jadalni, a tam przenieśliśmy Tabora. Chciałabym, 

żeby miał spokój. Jeszcze nie całkiem wyzdrowiał. 

- Tabor? - wykrzyknęła koleżanka. - Nie chcesz chyba 

powiedzieć, że został w domu? Po tym, jak ktoś go pchnął 

nożem? Kto wam tak poradził? Lekarz? Cóż, lekarz podobno 

wie lepiej. Przecież Tabor to tylko służący, prawda? Co to za 

pomysł, żeby leczyć go w domu, przecież odwiedzają cię różni 

ludzie. Chory powinien leżeć w szpitalu. Przecież organizuje­

my te wszystkie herbatki i kwesty właśnie po to, żeby biedni 

mogli leżeć w szpitalach, a poza tym, stać cię chyba na 

opłacenie miejsca dla tego służącego. 

- Wolałam, żeby Tabor był z nami - Eden zapewniła ją 

stanowczo. - To jest także jego dom i zasłużył sobie na naszą 

opiekę przez te wszystkie lata wiernej służby. Chcesz po­

duszkę? Ten fotel jest dosyć głęboki. 

- Dziękuję, wygodnie mi. Wiesz, coraz bardziej dziwacze-

jesz. Co to za pomysł, żeby poświęcać służącemu tyle uwagi co 

członkowi rodziny! 

- Tabor należy do naszej rodziny! - odrzekła Eden zdecy­

dowanie. 

- A kto się nim zajmuje? Mam nadzieję, że nie ty. Pewnie 

reszta służby też nie skacze ze szczęścia, że ma dodatkową pracę. 

- Wszyscy bardzo chętnie zgadzają się poświęcić swój czas 

Taborowi, ponieważ lubią go i szanują. A poza tym, mamy 

oczywiście pielęgniarkę. 

-  P i e l ę g n i a r k ę ? Aha, to zmienia postać rzeczy, ale 

i tak służba ma więcej pracy. A kto opłaca pielęgniarkę? 

- Celio, przestań się wreszcie wtrącać do spraw Eden! 

- odezwała się niespodziewanie milcząca dotąd Mary Carter. 

- To także moja sprawa. Jestem przyjaciółką Eden i mar­

twię się o nią. 

Eden, pragnąc zmienić temat, odwróciła się do reszty 

dziewcząt i spytała: 

- Carolyn, jak się czuje twoja ciotka? 

- Chyba trochę lepiej - odpowiedziała Carolyn. - W każ-

background image

dym razie przestała narzekać. Według mnie, chorzy ludzie nie 
powinni tyle wymagać od innych. Wyobrażają sobie, że wszys­
cy powinni skakać wokół nich. Czy to nasza wina, że ciotka ma 
astmę? Ojciec wydaje masę pieniędzy na jej leczenie. Czy to 

jest sprawiedliwe wobec nas? 

Eden zwróciła się do Mary Carter. 

- Czy twój brat wrócił już z Filipin? - spytała. 
- Chyba jeszcze nie - Mary odparła od niechcenia. - W po­

wrotnej drodze zatrzymał się u swojej narzeczonej. Mają się 
pobrać na Gwiazdkę, wyobrażasz to sobie? Wszyscy będziemy 
musieli jechać na ślub. Jestem pewna, że całe święta będę miała 
zepsute, chociaż nie wiem jeszcze, czy pojadę. Jestem zaproszona 
na siedem przyjęć i nie chciałabym ich stracić... Zupełnie nie 
rozumiem, dlaczego zdecydowali się na ten swój ślub właśnie 
w święta. Przecież w następnych latach nie będą mogli rozdzielić 
świąt i rocznicy ślubu, i w ten sposób co roku tracą jedną 
uroczystość. Tuż po ślubie chcę wrócić do domu, więc zdążę 

jeszcze na jakieś tay przyjęcia, chyba że ojciec będzie się upierał, 

żebyśmy wracali wszyscy razem. A wy co byście zrobiły? 

Rady dziewczyn okazały się sprzeczne. Jedna doradzała, 

żeby Mary wracała wcześniej, inna, żeby została z rodzicami. 
Wreszcie Carolyn powiedziała: 

- Lepiej wracaj. Zawsze możesz tu spotkać kogoś atrakcyj­

nego, na przykład Caspara Carvela. Pomyśl tylko, Caspara! 
Słyszałam, że zabójczo teraz wygląda i że jest wręcz stworzony 
do munduru. Aż szkoda, że niedługo przejdzie do rezerwy 
i będzie musiał wrócić do zwykłych ciuchów. Podobno w mun­
durze jest znacznie przystojniejszy. 

Dziewczyny zaczęły wspominać dawne czasy, znajomych 

i wspólne spotkania, ale Eden poczuła nagle lekki niepokój. 
Czyżby Caspar miał zamiar niedługo wrócić? Nie chciała, żeby 

ją ponownie odwiedził. Zmartwiła ją ta perspektywa, ale przy­

pomniała sobie, że przecież ma swojego Przewodnika, którego 
może prosić o pomoc. Wypowiedziała w myślach kilka słów 
modlitwy i uspokoiła się. 

- Pewnie ty, Eden, wiesz wszystko o Casparze, prawda? 

- spytała jedna z koleżanek. - Zawsze przecież byliście blisko. 
Teraz jednak musisz uważać, bo możesz mieć silną kon-

background image

kurencję. Nie dość, że wyprzystojniał, to jeszcze wojsko zro­

biło z niego prawdziwego mężczyznę. Już nie jest grzecznym 
syneczkiem mamusi, inaczej patrzy na życie i wie, czego chce. 
Kiedyś był niedojdą, ale teraz się zmienił całkowicie. Wiem, że 
potrafi kląć jak najtwardszy żołnierz. 

- Cóż - Eden odparła cicho - wojna różnie działa na ludzi. 
Dziewczyna spojrzała na nią ze zdumieniem. Miała na­

dzieję, że jej słowa wywrą na Eden piorunujące wrażenie, a ta 
przyjęła je spokojnie, jakby nie spodziewała się niczego inne­
go. - Ale przecież przyjaźniliście się, prawda? - spytała Celia. 

- Prawie się nie rozstawaliście. 

Eden spojrzała na nią i uśmiechnęła się lekko. 
- Tak, ale byliśmy wtedy dziećmi. Ostatnio nie miałam od 

niego żadnych wiadomości. 

- Ale na pewno dużo do siebie pisaliście. Nie powiesz nam, 

że nie prowadziliście korespondencji - Celia pokiwała z niedo­
wierzaniem głową. 

- Nie prowadziliśmy - Eden bardzo dobrze panowała nad 

swym głosem i uśmiech nie schodził z jej twarzy. - W ogóle nie 
pisaliśmy do siebie. Caspar miał pewnie jakieś ważniejsze spra­
wy. Byliśmy tylko przyjaciółmi ze szkoły, żadne z nas nie 
traktowało tej znajomości poważniej. Ja też nie miałam zbyt wiele 
czasu, ponieważ ojciec chorował i przez cały czas byłam z nim. 

Jeśli już pisałam jakieś listy, to były to oficjalne pisma, które 
dyktował mi ojciec. A zresztą, nawet jeśli nie byłabym taka zajęta, 
to pewnie też nie kontaktowałabym się z Casparem. W pewnym 
momencie okazało się, że zbyt wiele jest różnic między nami. 

- Jaka szkoda! - westchnęła Mary Carter. - Tak dobrze 

wyglądaliście razem. Byliście taką piękną parą i zawsze 
myślałam, że się pobierzecie, kiedy Caspar wróci z wojska. 
Naprawdę szkoda, że zerwaliście. Taka ładna para! 

Eden roześmiała się ubawiona. 
- Ładna para! To chyba nie jest powód, żeby się wiązać na 

całe życie? - spytała. - Ja i Caspar nie pobierzemy się, to 
prawie pewne. 

- Eden, przyjdziesz na nasze przyjęcie? - Carolyn zmieniła 

temat. - Chciałabym, żebyś przyszła. Myślę, że nie będziesz 
się nudzić. To nie będzie nic wielkiego, takie kameralne spot-

background image

kanie dla naszych chłopców wracających z wojny. Wiem, że 
może nie masz jeszcze ochoty na przyjęcia, ale naprawdę dob­
rze ci to zrobi, a poza tym, chłopcom się coś od nas należy. 
To nasz obowiązek, coś na kształt obowiązku religijnego, 
a właściwie patriotycznego, co znaczy jeszcze więcej. 

- Więcej? - Eden uniosła wysoko brwi. - A to dlaczego? 
- Eden, nie mów, że nie uznajesz patriotyzmu! 
- Nie o to chodzi. Nie ma nic złego w patriotyzmie, ale nie 

sądzę, żeby porównanie go z religią było odpowiednie. 

- Ależ Eden! Nie uważasz, że patriotyzm to wielka rzecz? 

Według mnie, patriotyzm Jest religią. To religia wprowadzo­
na w życie, żywa religia. Nie rozumiesz tego? 

- Zdaje mi się, że wiele osób nie rozumie, czym naprawdę 

jest patriotyzm. Określają tym mianem coś zupełnie innego. 

- Nie powinnaś tak mówić - do rozmowy włączyła się Ca-

rolyn. - Zobacz, jak wszyscy wysyłają żołnierzom paczki 
świąteczne. Czy to nie jest religia? 

- Niezupełnie - odparła Eden. - To bardzo szlachetne, że 

ludzie pragną pomóc naszym żołnierzom, ale nie nazwałabym tego 
religią. Religia to pomaganie innym, by zrozumieli, jaki wspaniały 

jest Bóg, czym jest zbawienie i jak powinniśmy żyć, żeby wypełnić 

Jego wolę. Człowiek religijny umiera dla grzechu, żeby osiągnąć 
życie wieczne. To jest sens religii - urwała na chwilę, po czym 
zwróciła się do Florence. - Powiedz, czy twoja siostra wróciła już 
z Włoch? Służyła w oddziałach kobiecych, prawda? 

- Tak, wróciła, ale jeszcze przed powrotem wyszła za mąż 

i teraz mieszka z mężem, więc nie widuję jej zbyt często. Ale 
powiedz, prawda, że takie przyjęcie z żołnierzami może być 
bardzo ekscytujące? Przyjdziesz? Nic chyba nie stoi na prze­
szkodzie? 

- Nie wiem jeszcze, czy przyjdę - odrzekła Eden. - Zo­

baczę, czy Taborowi się polepszy do tego czasu. 

- Chyba nie zostaniesz w domu z powodu jakiegoś służącego? 
- To będzie zależało od jego stanu - uśmiechnęła się Eden. 

- Ale, dziewczyny, mam tu pudełko wybornych czekoladek; 

nie ma lepszych w mieście. Macie ochotę? Zaraz je przyniosę. 
- Zeszła na dół i po chwili przyniosła pełne pudełko. 

Florence Holmes kontynuowała: 

background image

- Wiecie, dziewczyny, wraca tylu chłopaków i wielu z nich 

nie ma jeszcze żon. W kościele przy Pierwszej Alei jest nowy 
pastor. Mówią, że jest bardzo elokwentny i inteligentny. Był 
kapelanem na wojnie. 

- Kapelanem! - skrzywiła się Celia. - Nie traciłabym na 

niego czasu, pewnie zanudziłby mnie na śmierć. Znowu reli­
gia! Eden, może ty spróbowałabyś się nim zająć? Na pewno 
byście się dobrze rozumieli. 

- Muszę cię rozczarować - uśmiechnęła się Eden. - Na 

razie nie zamierzam się nim „zająć". Ani nim, ani kimkolwiek. 

- Przecież ona nie musi szukać - rzekła Carolyn. 

- Widziałyście tego młodego prawnika, który pracuje z panem 
Wordenem? Prawdziwy z niego przystojniak, a do tego na 
pewno bystry. Ostrzegam cię uczciwie, Eden, mam zamiar 
poznać go bliżej i nie mów tylko, że on należy do ciebie. Mój 
ojciec twierdzi, że to jeden z najmądrzejszych młodych ludzi 

jakich zna i że na pewno dojdzie do czegoś w życiu. 

- Założę się, że Eden nawet nie zwróciła na niego uwagi 

- odezwała się Mary Carter. - Jeszcze jej to nie w głowie. 
Poczekajmy kilka lat, może się kiedyś obudzi. 

- Wtedy będzie za późno - powiedziała Celia. - Do tego 

czasu wszyscy najlepsi chłopcy już się pożenią. Będzie musiała 
wybierać spośród rozwodników lub wdowców z siedmiorgiem 
dzieci. 

Eden śmiała się razem z nimi, chociaż denerwowały ją 

niektóre przytyki. Powstrzymywała się jednak od komentarzy. 

- Eden, czy zdążyłaś już poznać tego Lorrimera? - spytała 

Mary Carter, patrząc Eden prosto w oczy i próbując w nich 
dostrzec ślad zmieszania. Eden jednak nie dała się zbić z tropu. 

- Tak - odparła. - Jest bardzo miły. 
- Jest żonaty? A może zaręczony? - Carolyn zapytała z wy­

raźnym zaciekawieniem. 

- Nie, nie wydaje mi się... Chociaż oczywiście nie pytałam 

go o to - dodała po chwili, rozbawiona. 

- Nie jesteś zbyt sprytna, skoro nie potrafiłaś się tego do­

wiedzieć - rzekła Celia. - Ja takie rzeczy rozpoznaję od razu. 
Można to wyczytać z twarzy: kawaler, żonaty, rozwiedziony, 
wdowiec. Naprawdę bystra dziewczyna potrafi to stwierdzić. 

background image

- Ale po co to wszystko? - Eden uśmiechnęła się pod no­

sem. - Jeśli cię to interesuje, to i tak w końcu się dowiesz, 
a poza tym, mężczyźni to nie jest jedyny cel w życiu. Kim 
chcecie zostać: artystkami, pisarkami, lekarkami, poetkami, 
nauczycielkami, a może zajmiecie się interesami? 

Dziewczyny jęknęły zgodnym chórem. 

- Za kogo nas masz? - spytała Mary. - Chcemy po prostu 

miło spędzić czas. Wojna była okropna, ale przynajmniej nie 
było nudno i wciąż spotykało się nowych ludzi. Zostać 
stateczną lekarką czy prawniczką? To mnie nie interesuje. Za­
nudziłabym się na śmierć. A ty, Eden, kim chcesz zostać? 

- Jeszcze się nie zdecydowałam - odparła Eden po krótkim 

namyśle. - Poczekam, aż Bóg mi wskaże drogę, jaką dla mnie 
zaplanował. 

Zapadła nagła cisza i dziewczyny spojrzały po sobie zmieszane. 
Pierwsza odezwała się Celia. 

- Dziewczyny, zobaczcie, która godzina. Jeśli nie wyjdzie­

my w tej chwili, spóźnimy się na pociąg, którym mieli przyje­
chać ci dwaj lotnicy. Eden, idziesz z nami? 

Eden pokręciła głową. 

- Nie, raczej nie. Obiecałam pomóc Janet i chciałabym po­

siedzieć z Taborem, gdy się obudzi. Przyjdźcie jeszcze kiedyś. 
Dziękuję za wszystkie ploteczki; miałam sporo zaległości, gdy 
chodzi o orientację w tym, co się dzieje w świecie. 

- Bardzo dziękujemy za gościnę. Było ogromnie miło 

- uśmiechnęła się Mary Carter. 

- Pewnie, że jeszcze cię odwiedzimy - powiedziała Caro-

lyn. - Wiesz... może urządziłabyś... nie teraz oczywiście, 
trochę później, przyjęcie i zaprosiłabyś tego Lorrimera? 
Przyszłybyśmy wszystkie i przedstawiłabyś go nam. Bardzo 
chciałabym go bliżej poznać. 

- Przykro mi, Carolyn, ale nie - odmówiła Eden. - Nie 

jestem jeszcze gotowa na tego rodzaju imprezy, musi minąć 

sporo czasu, żebym doszła do siebie. Ale jeśli koniecznie 
chcesz go poznać, mogę was sobie przedstawić bez okazji. 
Spotykam się z nim w interesach. 

- Moja słodka Eden, w interesach! I nie próbujesz go ocza­

rować? Czy zawsze jesteś taka zimna? 

background image

Eden roześmiała się na głos. 

- Nie jestem zimna. Ale przez ostatnie dwa lata musiałam 

się zajmować poważniejszymi sprawami. A poza tym, myślę, 
że dorośleję. 

- Aha - zachichotała Celia. - Mam nadzieję, że to nic po­

ważnego. Nie próbuj udawać starszej niż jesteś i korzystaj 
z młodości, inaczej wcześnie się zestarzejesz. Życie nie jest aż 
tak bogate w okazje do zabawy, żebyśmy mogli sobie pozwolić 
na ich marnowanie. 

Podeszła do lustra, poprawiła włosy, po czym na usta 

nałożyła grubą warstwę szminki. Eden pomyślała, że wygląda 

jeszcze bardziej wyzywająco niż poprzednio. 

Gdy dziewczyny wreszcie wyszły, Eden odetchnęła głęboko. 

Trochę się zmęczyła tą wizytą. Usiadła na chwilę na sofie, po 
czym poszła zajrzeć do Tabora. Chociaż wciąż był bardzo 
słaby, czuł się trochę lepiej i jego twarz nabierała już zdrowego 
koloru. Stracił dużo krwi, zanim go odnaleźli, ale dzięki trosk­
liwości wszystkich powoli odzyskiwał siły. Gdy zobaczył 
Eden, jego oczy aż się rozświetliły. 

- Dziękuję... za wszystko - wyszeptał. - I przepraszam. 

Sprawiam... tyle... kłopotu. 

- Ależ Taborze, o nic się nie martw. - Eden delikatnie 

uścisnęła jego ramię. - Przez tyle lat zajmowałeś się nami, 
a teraz my mamy szansę się odwdzięczyć. Ja też pewnie spra­
wiałam ci wiele kłopotu, gdy byłam mała, więc cieszę się, że 
mogę coś dla ciebie zrobić. Byłeś dla nas niezastąpiony przez te 
lata, byłeś taki wspaniały dla ojca. Tak się cieszę, że już ci lepiej. 
Mam nadzieję, że niedługo będziesz zupełnie zdrowy. Tymcza­
sem jednak masz być grzecznym pacjentem i słuchać lekarza. 

Uśmiechnął się. 

- Panienka zawsze była taką słodziutką dziewczynką. Nie 

miałem z panienką żadnego kłopotu... Jeszcze raz dziękuję 

- w jego spojrzeniu Eden dostrzegła szczere wzruszenie. 

Następnego dnia jego stan polepszył się do tego stopnia, że 

doktor pozwolił Trumpowi porozmawiać z nim przez chwilę. 
Policja chciała jak najszybciej uzyskać jego zeznanie do­
tyczące napadu. 

- To był Eryk Fane, na pewno - Tabor nie musiał się za-

background image

stanawiać nawet przez chwilę, żeby odpowiedzieć Trampowi. 
- Co prawda tylko przez moment widziałem jego twarz. Potem 
poczułem ból w plecach i straciłem przytomność, ale jestem 
pewien, że to był on. Słyszałem, jak mówił, że chce mnie 
zabić! 

Doktor szepnął Trumpowi, żeby już kończył. Policjant poki­

wał głową i rzekł do Tabora: 

- Dziękuję, przyjacielu. Wystarczy na dziś. Cieszę się, że 

czujesz się lepiej. Do zobaczenia. 

Coraz więcej znajomych Eden przychodziło w odwiedziny. 

Nie było dnia, żeby nie przyjmowała jakiejś koleżanki z daw­
nych lat. Z niektórymi mogła rozmawiać swobodnie, tak jak 
kiedyś, ale nierzadko okazywało się, że z innymi niewiele 
miały wspólnych tematów. 

Większość swego czasu poświęcała jednak wiernemu służą­

cemu. Okazało się, że Tabor lubi, kiedy czyta mu na głos. 
Pewnej niedzieli sam ją poprosił, żeby odczytała mu rozdział 
z Biblii i bardzo jej dziękował, kiedy skończyła. Kiedyś przy­
niosła radio do jego pokoju i razem słuchali audycji z pieśniami 
religijnymi. Stary sługa przymknął oczy i leżał zasłuchany. 

Tego popołudnia przy*szła pani Rollin Sturtevant, która, jak 

to sama określiła: „wpadła tylko na chwilę, żeby złożyć Eden 
kondolencje z powodu śmierci ojca, ponieważ wcześniej 
podróżowała i nie mogła tego zrobić". 

- Nie przeszkadzam? - spytała, gdy już się przywitały, u 
- Nie, nie - energicznie zaprzeczyła dziewczyna. - Nasta­

wiłam tylko radio Taborowi, bo chciał posłuchać muzyki. 

Mógłby godzinami słuchać hymnów religijnych. 

- Hymnów religijnych? To przecież okropnie nudne. Nie 

boisz się, że zdziwaczeje od tego? Chyba nie poprosił cię, 
żebyś słuchała razem z nim? 

- Ale one podobają się nam wszystkim! - odrzekła Eden 

z entuzjazmem. - Nie wiem, dlaczego ktoś miałby zdziwaczeć 
od tych pieśni. Proszę spocząć tutaj, pani Sturtevant. Ten fotel 

jest o wiele wygodniejszy od tego, na którym pani siedzi. Proszę 

mi opowiedzieć o pani podróżach. Dobrze się pani bawiła? 

- Tak, bardzo dobrze, chociaż nieraz, pomimo że zrobi­

liśmy rezerwację, musieliśmy długo czekać na pociąg, ponie-

background image

waż najpierw zabierano żołnierzy. A przecież wojna już się 
skończyła i jadą do domów. Tak im się spieszy? Wydaje im się, 
że skoro walczyli, to należy się im jakieś specjalne traktowa­
nie. A przecież wielu z nich chciało iść na wojnę i nie wy­
trzymaliby, gdyby ktoś kazał im zostać w domu i zająć się 

jakąś uczciwą robotą. Ale to nie jest ważne. Naprawdę bardzo 

żałowałam, że nie mogłam przyjść na pogrzeb twojego ojca. 
Dowiedziałam się zbyt późno. 

- Proszę sobie nie robić wyrzutów, pani Sturtevant. 

Przecież to zrozumiałe, że skoro pani była daleko, nie mogła 
pani przyjechać na pogrzeb, zwłaszcza że wojna dopiero się 
skończyła. A żołnierzy akurat dobrze rozumiem. Wiem, że 
bardzo tęsknili za domem i wszyscy na pewno oczekiwali ich 
niecierpliwie. 

- Cóż - mruknęła kobieta - gdy na nich patrzyłam, stwier­

dziłam, że większość z nich nie ma za grosz wychowania. 
Myślą, że mogą wszystko, tylko dlatego, że noszą mundur. To 
szczęście, że nie mam syna, którego musiałabym wysłać na 

wojnę. 

- Tak, to musi być dramat dla matek, które wiedzą przecież, 

że synowie mogą nie wrócić - Eden pokiwała głową w za­
myśleniu. 

- Pewnie dla niektórych to jest dramat - odparła pani Stur-

tevant. - Ale przecież ginie się nie tylko na wojnie. Ludzie 
umierają w domu, bez fanfar, medali i tym podobnych. Jednak 
to dobrze, że ten cały obłęd wojenny się skończył i mam na­
dzieję, że świat się teraz jakoś uspokoi. Wiesz, chciałam wczo­
raj kupić obrębione mereżką lniane prześcieradła i w sklepie, 

gdzie zawsze można było je dostać, powiedzieli, że nie mają 
takich prześcieradeł, nawet bawełnianych. Szukałam dość 
długo, aż wreszcie znalazłam w bardzo drogim i ekskluzy­
wnym sklepie w centrum. Poprosiłam od razu o dziesięć 
i wiesz, co mi powiedziała sprzedawczyni? Powiedziała mi, że 
sprzedają tylko po dwa. Na szczęście byłam z przyjaciółką, 

która też wzięła dla mnie dwa, tak więc udało mi się zdobyć 
cztery sztuki. Tyle zachodu z czterema prześcieradłami! Nie 
lubię wojny. 

Eden uśmiechnęła się. 

background image

- Sądzę, że nikt nie lubi wojny, może oprócz tych, którzy 

pragną podbić świat. Ja też się cieszę, że się już skończyła. 

- Nie dziwię się. Czy może twój narzeczony był w wojsku? 

To na pewno bardzo trudne dla młodej dziewczyny, rozstać się 
na tak długo z ukochanym i do tego nie wiedzieć, czy jeszcze 
wróci. Czy twój ukochany walczył na wojnie? 

Eden roześmiała się perliście. 

- Nie. Wielu moich kolegów i przyjaciół pojechało na 

wojnę, ale nie mam ukochanego. Tak naprawdę nigdy nie 
miałam na to czasu. 

- To i lepiej, moja droga -powiedziała kobieta pouczającym 

tonem. - Powinnaś się z tego cieszyć. Całe życie przed tobą 
i masz jeszcze czas, żeby się zastanowić i wybrać rozsądnie. No, 
będę się już zbierała. Umówiłam się z nowym krawcem. Kra­
wiec, który zawsze szył dla mnie, przeniósł się do fabryki 

pracującej dla wojska i zarabia jakieś niebotyczne sumy. To 

absurd, jakie pensje płacą w czasie wojny, ale szybko okaże się, 

że zabraknie na to pieniędzy i wszyscy ci ludzie zostaną bez 
pracy... Do widzenia, przychodź do mnie, jak tylko ogarnie cię 
smutek lub samotność. Zawsze chętnie z tobą porozmawiam. 

- Dziękuję - Eden nie wykazała zbytniego entuzjazmu - ale 

mam ostatnio tyle zajęć, że nie odczuwam samotności, chociaż 
oczywiście brakuje mi ojca. Do widzenia, dziękuję za odwiedziny. 

Kiedy za gadatliwą kobietą zamknęły się wreszcie drzwi, 

z kuchni wyszła Janet. 

- Moje biedactwo! - odezwała się ze współczuciem. 
- Janet, jak długo to jeszcze potrwa? Czy wszystkie kobiety 

w tym mieście myślą, że powinny złożyć mi wizytę? Ta ostat­
nia była nie do wytrzymania. Uważa się za kogoś najważnie­

jszego na świecie. 

- Niestety, wiele jest takich osób - westchnęła Janet. 

- Chodźmy do biblioteki, upiekłam kruche ciasteczka i babkę. 

Potem możesz powiedzieć dobranoc Taborowi. Pewnie nie­
cierpliwie na to czeka. 

Dziewczyna zjadła ciasteczka z herbatą, a potem poszła do 

Tabora i trochę mu poczytała. Wreszcie udała się do swojego 
pokoju. Kilka minut przed dziewiątą zadzwonił Lorrimer. 

- Dobry wieczór - powiedział. - Dzwoni pani prawnik. Czy 

background image

go pani jeszcze pamięta? Byłem w Chicago w interesach 
i wróciłem dopiero niedawno. Wiem, że powinienem zapytać 
o to wcześniej, ale czy można wiedzieć, jakie ma pani plany na 

jutrzejszy wieczór? Czy spodziewa się pani jakichś gości? 

- Nikt się nie zapowiadał - odparła Eden, mając nadzieję, 

że nie będzie już musiała przyjmować gości takich jak pani 
Sturtevant. 

- Pytam, ponieważ jutro wieczorem odbędzie się intere­

sujące spotkanie. Skoro tylko o tym usłyszałem, zaraz po­
myślałem o pani. Czy chciałaby pani pójść ze mną? 

- Bardzo chętnie! - ucieszyła się Eden. - Wybiorę się 

z przyjemnością. 

Kiedy odłożyła słuchawkę, zeszła prędko do pokoju Janet. 
- Janet, wybieram się jutro z Lorrimerem na spotkanie bib­

lijne. Jeśli ktokolwiek będzie dzwonił i będzie chciał przyjść, 
powiedz, że nie ma mnie w domu. 

- To wspaniale! - wykrzyknęła Janet. - Cieszę się, że pan 

Lorrimer cię zaprosił. To chyba dobry człowiek. 

Obie panie, Eden i Janet, spały tej nocy wyjątkowo dobrze. 

background image

10 

Następnego dnia przyszedł lekarz i zbadał Tabora. 

- Jego stan poprawia się z godziny na godzinę - zakomuni­

kował z zadowoleniem. 

- Dzięki Bogu! - odparła Eden. Odkąd Tabor zaczął powracać 

do zdrowia, znacznie poprawił jej się humor. Zajęta pielęgnacją 

wiernego sługi, nie, musiała myśleć o swoich smutkach. 

Koło piątej po południu zadzwonił telefon. Eden odebrała 

i usłyszała głos Caspara Carvela. Przez moment miała ochotę 

bez słowa odłożyć słuchawkę, ale opanowała się i spróbowała 

przybrać zimny, beznamiętny ton: 

- Tak? 

- Halo? Cześć, maleńka - pozdrowił ją jak dawniej i oczeki­

wał dawnej reakcji, ale ton Eden ani trochę się nie zmienił. 

- Halo? Czy to Caspar? - spytała chłodno. 

Na moment zapadła cisza. 

- Tak, Eden. Chciałbym cię odwiedzić dziś wieczorem 

- odrzekł po chwili. 

- To niemożliwe - odparła stanowczo. - Jestem umówiona 

na dziś wieczór. 

- To może przyjdę teraz? Chciałbym przeprosić za to, co się 

wtedy stało. Nie mogę tak tego zostawić. Przecież jesteśmy 

starymi przyjaciółmi. 

Przybrał błagalny ton. 

- Proszę, pozwól mi przyjść. Zjemy razem obiad i poroz­

mawiamy. Chciałbym, żeby było tak jak kiedyś. 

- Nie sądzę, żeby dzięki naszej rozmowie wróciły stare cza-

background image

sy. Obraziłeś mojego ojca, bluźniłeś przeciwko Bogu. Niełat­
wo się przebacza takie rzeczy. 

Po drugiej stronie znów zapadła cisza. Po chwili Caspar 

odezwał się niepewnie: 

- Wiem, że nie powinienem był tak mówić. Ale na tej całej 

wojnie człowiek traci dobre maniery i czasami powie coś nie 
tak jak trzeba. Chciałbym ci wytłumaczyć, że nie miałem nic 
złego na myśli. Proszę, spotkajmy się i porozmawiajmy. 

- To niemożliwe, powtarzam ci. Niedługo wychodzę z do­

mu i wrócę późno. Poza tym, musisz wreszcie zrozumieć, że 
nie wolno ci bezkarnie obrażać Boga i człowieka, który przez 
całe życie dobrze ci życzył. Myślisz, że przeprosisz i już wszy­
stko będzie w porządku? 

- A nie możesz przełożyć swojego spotkania? - zdawało 

się, że Caspar wcale jej nie słuchał. 

- Nie - odparła zdecydowanie. - Nie mogę. Nawet gdybym 

chciała się z tobą spotkać, a nie mam na to najmniejszej ochoty. 

- Eden! Nie wierzę własnym uszom. Kiedyś nie byłaś taka. 
- Czyżby? Ja też sobie nie przypominam, żebyś ty kiedykol­

wiek wcześniej bluźnił i obrażał mojego ojca. Bardzo cię prze­
praszam, ale muszę już kończyć. 

- Eden! Na naszą przyjaźń! Nie bądź taka! Skoro więc nie 

mogę przyjść dziś wieczorem, to może jutro? Muszę ci to 
wszystko wytłumaczyć, zanim wyjadę, inaczej do końca życia 
będę to sobie wyrzucał. Chcesz, żebym przez ciebie zmarnował 
swoje życie? 

- Nie uważam, żebym była czemuś winna - Eden rzuciła 

zimnym, pozbawionym emocji głosem. - Jeśli jednak tak ci na 
tym zależy, możesz przyjść jutro około dziewiątej wieczorem. 
Wystarczy ci pół godziny? Niestety, nie mogę ci poświęcić 
więcej czasu. Do widzenia - dziewczyna odłożyła słuchawkę, 
swoją stanowczością wprawiając Caspara w osłupienie. 

Cały dobry humor Eden nagle umknął. Dlaczego to musiało się 

przytrafić akurat teraz? Nie była pewna, czy dobrze postąpiła, 
pozwalając Casparowi przyjść, z drugiej jednak strony nikomu nie 
można odmawiać prawa do przeprosin. Dobrze, że przynajmniej 
odłożyła spotkanie na jutro; będzie miała czas się przygotować. 

Przypomniała sobie o swym postanowieniu życia nowym 

background image

życiem. Czy i w takiej sprawie mogła się zwrócić do Pana 
o pomoc? 

Poszła do swojego pokoju i uklękła do modlitwy. 

- Drogi Boże, znowu nie potrafię sobie poradzić. Nie wiem, 

co zrobić. Czy możesz mi pomóc? Proszę, pokieruj mną, po­
wiedz mi, co mam mówić i robić. 

Po modlitwie poczuła się lepiej i zaczęła przygotowania do 

wyjścia. Nie była pewna, co powinna włożyć. Ojciec zawsze 
twierdził, że nie należy nosić żałoby po chrześcijaninie, który 
wrócił do Boga. Zresztą nie miała nawet czarnej sukienki, 
odpowiedniej na taką okazję. Ubrała się więc w prosty żakiet 
z ciemnozielonej wełny i włożyła niewielki czarny kapelusz. 
Jej ubiór nie rzucał się w oczy, ale Eden wyglądała bardzo 
atrakcyjnie. Gdy przyszedł Lorrimer i zobaczył ją schodzącą 
po schodach, stanął na chwilę jak urzeczony. Dziewczyna do­
strzegła jego wzrok, spuściła oczy i uśmiechnęła się lekko. 
Bardzo się cieszyła, że wychodzi z tym młodym prawnikiem, 

jej nowym przyjacielem. Zapomniała i o Casparze, i o wszyst­

kich problemach, które ją trapiły. 

Lorrimer przyjechał swoim własnym samochodem. Nie była 

to jakaś droga limuzyna, ale nawet Eden, która się nie znała na 
samochodach, dostrzegła, że musi być nie najgorszej marki. 
Gdyby nawet było inaczej, pewnie i tak by się jej podobał. 
Należał przecież do Lorrimera. 

Kościół, do którego pojechali, był bardzo duży i znajdował 

się w centrum miasta, więc Eden spodziewała się, że przyjdzie 
sporo osób. Była jednak zaskoczona, że tłum przybyłych za­
pełnił prawie wszystkie miejsca. 

Weszli do środka i usiedli z przodu. Dziewczyna rozejrzała 

się z zaciekawieniem. Ze zdziwieniem zauważyła dużo mło­
dych ludzi. Sądziła, że młodzi nie interesują się religią i że 
raczej spotka tu starszych. Jeszcze jedna rzecz ją zaskoczyła: 
dostrzegła wielu dystyngowanych starszych panów z żonami 
i w niektórych rozpoznawała starych przyjaciół ojca. 

Prawnik wskazał dyskretnie na człowieka, który miał popro­

wadzić spotkanie. Zdążył trochę opowiedzieć o nim w dro­
dze. Dziewczyna odwróciła się w jego stronę i zobaczyła 
mężczyznę, którego twarz wyrażała głębokie uduchowienie. 

background image

Na krótką chwilę ich spojrzenia się spotkały i mężczyzna 

uśmiechnął się z wesołymi iskierkami w oczach, jak ktoś, kto 
odznacza się prawdziwym poczuciem humoru. 

Eden, chociaż rozglądała się uważnie, oprócz kilku przyja­

ciół ojca nie rozpoznała nikogo znajomego. 

Zaczęły grać organy i rozległ się śpiew chóru, złożonego 

głównie z młodych chłopców i dziewcząt. Eden bardzo się 
spodobał sposób, w jaki grał organista. Zdawało się, że gra całą 
swoją duszą, że tworzy z organami jeden żywy instrument. 
Dziewczyna uświadomiła sobie nagle, że bierze udział 

w czymś zupełnie odmiennym od tego, co zazwyczaj spotykała 
w kościele. Było to zgromadzenie ludzi, którzy naprawdę ko­
chali Boga i swoich bliźnich. Eden pomyślała, że podobna 
atmosfera może panować tylko w niebie. 

Zerknęła na Lorrimera, który też na nią popatrzył. Uśmiechnął 

się i pokiwał głową, jakby czytał w jej myślach. Poczuła 

wewnętrzną radość, prawie euforię. Żałowała tylko, że nigdy nie 
odwiedziła tego miejsca razem z ojcem. A może patrzy na nią teraz 

gdzieś z góry? Na pewno bardzo by się ucieszył, widząc j ą tutaj. 

Organy umilkły i rozpoczęła się modlitwa, która tak poru­

szyła Eden, że w oczach zakręciły jej się łzy. Po raz pierwszy 

w życiu przeżyła tak silne uniesienie. Gdy modlitwa się 
skończyła, przed ołtarz wyszedł prowadzący spotkanie. Już 

jego pierwsze słowa wywarły na Eden ogromne wrażenie. 

- Mówią nam, że wojna się skończyła - powiedział smutno. 

- Ale ciągle toczymy wojnę z grzechem. Byliśmy weseli 

i szczęśliwi, że wreszcie możemy wrócić do domu, odłożyć 

broń i rozpocząć spokojne życie. Teraz chodzimy w niedzielę 
do kościoła i wracamy zadowoleni, wierząc, że wreszcie zapa­
nował pokój i mając nadzieję, że nigdy już wojny nie będzie. 
Ale Kościół wciąż walczy, z tym że walka odbywa się na polu 
duchowym. Nie jest to walka z przeciwnikiem ziemskim. Pra­

wdziwy chrześcijanin powinien się wyzwolić z materialnych 
okowów. Powinien żyć w wymiarze duchowym i tam prowa­
dzić swoją walkę. A na czym polega jego siła? - tu nagle 
zawiesił głos, przerywając na chwilę. 

- Ziemska broń zawodzi w naszej walce. Jeśli chcemy ją 

wykorzystać, odrzucamy duchowość i tracimy moc, którą uzy-

background image

skujemy od Boga. Musimy prowadzić walkę duchową, z uży­
ciem duchowej broni, inaczej nasza walka będzie z góry skaza­
na na niepowodzenie. 

- Jesteśmy tutaj jako Kościół, żeby pokonać zło, żeby grze­

sznicy mogli dostąpić zbawienia, żebyśmy mogli się przygoto­
wać na przyjście w chwale naszego Pana Jezusa Chrystusa. 

- Jeżeli przestaniemy się trzymać razem i Kościół się po­

dzieli, nie będziemy mieć szans na wygraną. Jeżeli chrześcija­
nin będzie chciał osądzać i krytykować innych, okazując go­
rycz i brak chęci wybaczenia, przegra nie tylko swoje własne 

życie, ale, ku uciesze szatana, może zniszczyć życie innych 
swoim złym przykładem. Szatan dobrze wie, że jeśli 
chrześcijanie będą walczyć między sobą, to nie będą mieli sił 
do walki z nim. Takie osoby nie będą zdolne do odczuwania 
obecności Pana i ich modlitwy nie zostaną wysłuchane. 

- Pan pragnie, żebyśmy dawali dobry przykład grzesznikom. 

Powinniśmy okazywać im miłosierdzie i cierpliwość, w przeciw­
nym razie nie będziemy mogli im pomóc. Niektórzy chrześcijanie 

przy każdej okazji podkreślają swoją głęboką wiarę i pobożność, 

ale ich życie wcale tego nie potwierdza. Jeśli jednak wejdziemy 
na ścieżkę Pana, na każdym kroku będzie nam towarzyszył Duch 
Święty i uzyskamy od Niego moc, aby tej ścieżki już nie opuścić. 

Dopiero wtedy nasze modlitwy, jeżeli będą szczere i prawdzi­
we, zostaną wysłuchane. 

- Dzisiaj, kiedy Bóg wzywa ludzi do walki z szatanem i je­

go sługami, mówi: „Włóżcie zbroję Bożą". Musimy sobie 
przygotować tarczę duchową oraz, jak powiedział Pan, 
„duchowy miecz, którym jest Słowo Boże". Możecie się prze­
konać, jak potężna jest taka broń w walce z wszelkimi prze­
szkodami na drodze do Boga. I pamiętajcie, że obserwują was 
nie tylko ludzie i siły zła, ale także aniołowie, dla których 
każde wasze zwycięstwo jest wielką radością. 

Po nabożeństwie Eden została przedstawiona wielu młodym 

ludziom i obiecała sobie, że będzie odwiedzać ten kościół. 
Porozmawiała jeszcze chwilę z nowymi znajomymi, po czym 
pożegnała się i razem z Lorrimerem pojechała do domu. Po 
drodze wstąpili na lody do jakiejś miłej restauracyjki, gdzie 
mogli w spokoju podzielić się wrażeniami. 

background image

- Jak się pani podobało? - spytał Lorrimer, intensywnie 

wpatrując się w dziewczynę. 

- To było wspaniałe! - odparła z entuzjazmem. - Czułam 

się tak, jakby ten człowiek znał moje myśli i wątpliwości i spe­
cjalnie mi na nie odpowiadał. Teraz już wiem, jak pokonywać 
własne obawy. W domu naostrzę swoje duchowe strzały. Będą 

mi potrzebne jutro wieczorem. 

- Hm... - prawnik się zamyślił, podziwiając jej zapał i żar­

liwość. - To znaczy, że jutro wieczorem czeka panią jakieś 
starcie? 

- Obawiam się, że tak - westchnęła Eden. - To chyba nie 

będzie nic poważnego,.ale boję się, żebym nie powiedziała 
czegoś nieodpowiedniego. Moim mieczem ma być Słowo 
Boże, ale niestety, nie znam go na tyle, żeby się nim posłużyć 

jako bronią. 

- Rozumiem. - Mężczyzna pokiwał głową. - Oczywiście 

znajomość Biblii jest pomocna, ale jeżeli zda się pani na Ducha 
Świętego, wskaże On pani właściwe argumenty. 

- Ale przecież dopiero niedawno to zrozumiałam. Myśli 

pan, że będę umiała skorzystać z Jego pomocy? 

- Oczywiście, że tak - odparł Lorrimer z przekonaniem. 

- Jeżeli będzie pani szukała oparcia u Niego, nie zawiedzie się 
pani. Wiem to z własnego doświadczenia. Przecież i pani się 

już o tym przekonała. Jeśli może Mu pani ufać, gdy w grę 

wchodzą błahe sprawy, to czy opuści panią w poważnych prob­
lemach? Gdyby tak się stało, nie byłby Zbawicielem. Przecież 
obiecał, że jeżeli umrze pani dla grzechu, czeka panią zmart­
wychwstanie i prawdziwe życie wieczne. 

Eden spojrzała na niego rozpromienionymi oczami. 

- Tak! - Uśmiechnęła się. - Mogę Mu ufać. Bardzo panu 

dziękuję. 

Wyszli z restauracji i prawnik odwiózł Eden pod dom. Przy 

pożegnaniu powiedział cicho: 

- Będę się za panią modlił. 

Serce Eden zabiło mocniej. Nie wiedziała, czy była godna 

tego, żeby Pan wysłuchał jej modlitw, ale modlitwy Lorrimera 
wysłucha na pewno. Była przekonana, że ten młody prawnik 
potrafi nawiązać kontakt z Bogiem. 

background image

Gdy weszła do domu, Janet właśnie kończyła rozmowę 

przez telefon. 

- Dzwonił właśnie ten łotr - obwieściła dziewczynie. 

- Chciał się dowiedzieć, czy już wróciłaś, a jeśli nie, to kiedy 
może cię zastać. Powiedziałam, że nic mu do tego i wtedy 
oświadczył, że przyjdzie tu jutro wczesnym wieczorem. 

- Tak, wiem - Eden odparła z westchnieniem. - Znowu tu 

przyjdzie. Nie mogłam mu zabronić, bo powiedział, że chce 
mnie przeprosić. Ale nie martw się. Nigdzie z nim nie pójdę. 

- Ja bym się trzymała od niego z daleka - rzekła Janet 

stanowczo. 

- Masz rację, Janet. Zgadzam się z tobą co do niego, ale 

chcę być uprzejma w stosunku do ludzi, nawet jeśli oni tacy nie 
są. Muszę przyjąć jego przeprosiny i na tym koniec. 

- Ale przecież będzie znowu udawał dobrego przyjaciela, 

znowu będzie oszukiwał. Powie, że tak długo się znacie i że nie 
wolno zapominać o starych znajomych. 

- Nie, Janet. Tym razem to mu się nie uda. Poznałam go już 

i wiem, co to za człowiek. Spotkam się z nim jutro, poświęcę 
mu pół godziny i to wszystko. 

Janet pokiwała ze smutkiem głową. Weszła na schody, ale 

odwróciła się jeszcze i spojrzała na Eden. 

- Mam nadzieję, że masz rację - westchnęła z powątpiewa­

niem i poszła na górę. 

background image

• 

Caspar Carvel zjawił się, tak jak zapowiedział. Pewnie 

wkroczył do środka, jak gdyby wstępował do swojego włas­

nego domu lub był mile widzianym i oczekiwanym gościem. 

Miał tak promienną i wesołą minę, że nikt by się nie domyślił, 

iż przyszedł z przeprosinami. Eden, która to zauważyła od razu, 

poczuła, że wzbiera w niej złość, ponieważ spodziewała się 

innego zachowania po tym, jak ją grubiańsko potraktował. Jed­

nak ponieważ wiele się modliła przed tym spotkaniem, nie 

straciła pewności siebie. Wiedziała, że nie jest zdana na własne 

siły i że mogła liczyć na pomoc Tego, któremu zaufała. 

- Cześć, maleńka! - powitał ją Caspar. - Nareszcie moja 

wytrwałość została nagrodzona i mogę się z tobą spotkać. 

Widzę, że jeszcze się na mnie dąsasz. Nie wiesz, że złość 

piękności szkodzi? 

Eden nie zareagowała na zaczepkę. Postanowiła zacho­

wywać się grzecznie, ale z dystansem. 

- Dobry wieczór - odpowiedziała chłodno, ignorując jego 

słowa. - Może usiądziesz? - podsunęła mu krzesło i sama 

usiadła na drugim, stojącym obok. 

Caspar przez chwilę przyglądał się jej lekko zmieszany. 

A więc naprawdę jest na mnie zła - pomyślał. 

Usiadł jednak na krześle, które mu wskazała, i zrobił zdzi­

wioną minę, jakby naprawdę nie wiedział, dlaczego dziewczy­

na nie przyjmuje go z radością. 

- O co chodzi? - spytał. - Dlaczego jesteś dla mnie taka 

zimna? 

11 

background image

- Czegoś tu nie rozumiem, Casparze. Sądziłam, że 

przyszedłeś mnie przeprosić za tamte słowa. 

- A, więc o to chodzi? No nie! Jeszcze ci nie wystarczy? 

Przecież już powiedziałem, że nie miałem niczego złego na myśli. 

- A jednak wyglądało to tak, jakbyś miał - Eden zaprze­

czyła cichym, ale stanowczym głosem. 

- Ależ dziewczyno! Powinnaś mnie znać lepiej. Chyba 

wiesz, że bardzo cię lubię. Nigdy nie chciałem zranić twoich 
uczuć. Myślałem, że skoro znamy się od tylu lat, nie przyjdzie 
ci do głowy, że mówiłem poważnie. Wybacz mi, ale mam 
wrażenie, że nie nadążasz za światem. To chyba przez chorobę 
twojego ojca. Nie widzisz, że czasy się zmieniły? 

- Widzę, że ty się zmieniłeś - Eden przez cały czas używała 

tego samego, cichego i stanowczego tonu. 

- Eden! Obudź się wreszcie i bądź sobą! Myślisz, że takie 

poglądy dodają ci uroku? 

- Nie próbuję sobie dodawać uroku. Zastanawiam się jed­

nak, czy to już całe twoje przeprosiny? 

Caspar przybrał minę niewiniątka o urażonej godności. 

- Przeprosiny? Dobrze, mogę przeprosić, jeżeli ci o to chodzi. 

Widzisz, że chcę, abyśmy traktowali się tak jak dawniej. Nie­
długo wracam do jednostki i nie chciałbym, żebyśmy się roz­
stawali w gniewie - niespodziewanie wstał, położył rękę na 
brzuchu i zgiął się w głębokim ukłonie. - Z całego serca przepra­
szam. 

Podniósł głowę i uśmiechnął się z zadowoleniem, przekona­

ny, że zrobił wszystko, co do niego należało. 

- Siadaj, Casparze - Eden nie odwzajemniła uśmiechu. 

- Siadaj i posłuchaj. To nie są przeprosiny. Nie żałujesz tego, co 
zrobiłeś, i dobrze o tym wiesz. A jeśli chodzi o twoje życzenie, 

żebyśmy się traktowali tak jak dawniej, to jest to niemożliwe. 

- Ale co ja takiego zrobiłem, naprawdę nie rozumiem! 
Eden spojrzała na niego przenikliwym wzrokiem. 
- Rozumiesz, Casparze, rozumiesz. Mówiłeś okropne 

rzeczy o moim ojcu i bluźniłeś przeciwko Bogu. 

- Ty znowu swoje. Miałem nadzieję, że zrozumiesz, iż nie 

chciałem powiedzieć nic złego o twoim ojcu. Był starszym 
człowiekiem, trochę zbyt staroświeckim, ale można było mu to 

background image

wybaczyć. Naprawdę nie chciałem go obrazić. Ale chyba nie 
chcesz mi powiedzieć, że ciągle wierzysz w te wszystkie sen­
tymenty dotyczące Boga? Przecież nikt już w to nie wierzy. 

- Ja wierzę - Eden odrzekła zdecydowanie. -1 nie życzę sobie 

żadnych słów przeciwko Bogu. Widzisz, ja Go poznałam. Jest nie 
tylko moim Zbawicielem, ale także Przyjacielem i Przewodni­
kiem. I to Jego musisz przeprosić, jeżeli mamy się dalej przyjaźnić. 

- Co ja słyszę? - w głosie Caspara słychać było bezgraniczne 

zdziwienie. - To z tobą aż tak źle? Eden, ty chyba zwariowałaś! 

- Z tobą jest jeszcze gorzej. Boję się, że nie ma już dla 

ciebie ratunku. Biblia mówi: „Nauki krzyża to dla nich głupota, 
ale dla nas, zbawionych, to moc Boża". 

Caspar szeroko otworzył oczy i machnął ręką ze zniecierp­

liwieniem. 

- Nie wiedziałem, że trzymają się ciebie takie staromodne 

zabobony, ale nie rozmawiajmy już o tym. Widzę, że nigdy nie 
dojdziemy do porozumienia. Może gdy pożyjesz trochę dłużej 
i poznasz życie, zmienisz zdanie. Myśl sobie co chcesz; jeśli nie 

będziesz chciała mnie przekonywać, nie przeszkadza mi to. Może 
chciałabyś, żebym opowiedział ci o moich mrożących krew 
w żyłach przeżyciach? Zazwyczaj z nikim o nich nie rozmawiam, 
ale z tobą to co innego. Znamy się tyle lat, to ci się należy. 

Eden spojrzała na niego. 

- Dobrze - odrzekła. - Opowiedz. 
Jego przeżycia wojenne były naprawdę przerażające i Cas­

par bardzo barwnie je przedstawiał. Na każdym kroku dawał 

jednak wyraźnie do zrozumienia, że wychodził cało z opresji 

tylko dzięki swojej ogromnej odwadze i sprytowi, więc Eden 
zaczęła się zastanawiać, czy aby na pewno te wszystkie historie 
są prawdziwe i czy Caspar nie przypisuje sobie zasług innych 
żołnierzy. Nie przerywała mu jednak i słuchała, przyglądając 
mu się uważnie. Po raz pierwszy zauważyła, że jego twarz ma 

jakiś hardy wyraz i że jego oczy są zimne i chytre. Czy zawsze 

tak wyglądał, czy zmienił się tak podczas wojny? 

Wreszcie skończył. Z dumą popatrzył na dziewczynę, naj­

wyraźniej oczekując pochwały za swoje bohaterskie wyczyny. 
Po to właściwie chciał przyjść, kiedy zadzwonił po raz pierw­
szy. Tego pragnął - jej zachwytów, podziwu, poruszenia. Nie 

background image

doczekał się tego w trakcie swojej opowieści, więc spodziewał 
się, że nastąpi to teraz. 

Ze zdziwieniem jednak stwierdził, że słowa wyrażające po­

dziw nie padły. Dziewczyna przyglądała mu się tylko ze smut­
kiem, jakby patrzyła na rzecz, która kiedyś była drogocenna, 
lecz w jakiś sposób straciła na wartości. Wreszcie, gdy znie­
cierpliwiony chciał już coś powiedzieć, Eden rzekła: 

- Chcesz mi powiedzieć, że przeszedłeś przez te wszystkie 

okropieństwa i ani razu nie zwróciłeś się do Boga i nie prosiłeś 
Go o pomoc? 

- Pomoc! - wykrzyknął Caspar. - Dlaczego miałbym prosić 

o pomoc? Sam sobie pomagałem. Zostałem przeszkolony do 
latania i strzelania, do walki z wrogiem. To ode mnie zależało moje 
życie, nie od Boga. Nie potrzebowałem żadnej pomocy, dlaczego 
miałem wzywać Boga, w którego nie wierzyłem? Kiedy się 
znalazłem w armii, poznałem wspaniałych kumpli i żaden nie 
wierzył w Boga. Mówili, że tylko mięczaki wierzą w takie rzeczy. 
Kiedy człowiek znajduje się w niebezpieczeństwie, musi mu 
stawić czoło sam i sam musi znaleźć sposób, żeby z niego wyjść. 
Prawdę mówiąc, jeślibym miał prosić kogoś o pomoc, to wolałbym 

już diabła, a nie Boga. Jeśli istnieje Bóg, który mógłby mi pomóc, 

dlaczego dopuścił do tego, żebym znalazł się w takich opałach? 

- Może po to, żeby ci pokazać, jak bardzo Go potrzebujesz. 

Może po to, żebyś znowu zaczął o Nim myśleć. Przecież kiedyś 
był dla ciebie przewodnikiem i pomocą. 

- Już dawno z tego wyrosłem. 
- To znaczy, że teraz służysz diabłu? - spytała Eden. 
- Może - odpowiedział z uśmiechem. - Ale nie myśl już 

o tym. Wojna się skończyła i teraz muszę się rozejrzeć za jakąś 
pracą, dzięki której mógłbym szybko zarobić dużo pieniędzy. 
Wtedy moglibyśmy się pobrać i jeśli obiecałabyś mi, że nie 
będziesz prawić takich kazań, to może byłoby nam dobrze 
razem. Pokażę ci prawdziwe życie i będziesz mogła się wreszcie 
wyszaleć. Nawet nie wiesz, jaka możesz być szczęśliwa, jeśli 
tylko przestaniesz się zachowywać tak drętwo. Oczywiście po­
czekamy, aż się skończy twoja żałoba. Akurat wyjdę z wojska 
i znajdę dobrą pracę. Zdążysz się przygotować, nie ma obawy. 

Eden spojrzała na niego smutno. 

background image

- Nie, Casparze - powiedziała stanowczym tonem. - Wcale 

nie pragnę takiego życia. Nigdy nie poślubiłabym człowieka, 
który tak jak ty nie szanuje Boga i nie uznaje żadnych wartości. 
Poza tym, małżeństwo nie polega tylko na zabawie. Nie ko­
cham ciebie i nie chcę cię poślubić. Bardzo żałuję, że straciłeś 
wiarę i będę się modliła, żebyś wrócił kiedyś do Boga, ale to 
wszystko, co mogę dla ciebie zrobić. Nie mamy już ze sobą nic 
wspólnego i nie możemy się przyjaźnić. Odwróciłeś się od 
wszystkiego, co jest dla mnie najdroższe. 

Oczy Caspara zabłysły gniewem. Wyglądał teraz jak ob­

rażony, mały chłopiec. Odezwał się po chwili milczenia. 

- Co to ma znaczyć, Eden? Czy spotykałaś się z innym 

chłopakiem, kiedy wyjechałem? Zaręczyłaś się? Jeśli tak, to go 
zabiję, przysięgam, że to zrobię. Zawsze myślałem, że należysz 
do mnie i że będziemy razem. Nie możesz mnie zdradzać, nie 

pozwolę na to. 

Eden wyprostowała się i podniosła wysoko głowę. 

- Zabraniam ci tak do mnie mówić - przybrała swój najost­

rzejszy ton. - Nigdy do ciebie nie należałam i dobrze o tym 
wiesz. Nasza przyjaźń to była przyjaźń dwojga dzieci; łączyła 
nas tylko zabawa. Wtedy myślałam, że jesteś dobrym człowie­

kiem, ale teraz widzę, jak bardzo się myliłam. Nie będę się już 
nawet starała być miła w stosunku do ciebie. 

- To znaczy, że jesteś z kimś zaręczona? Z jakimś mięcza­

kiem, który został przy mamusi i bał się iść na wojnę? Kto to 

jest? Znajdę go i przekonam, że należysz do mnie. Jak się 

nazywa? Żądam, żebyś mi powiedziała. 

Eden odpowiedziała spokojnie: 

- Nie jestem z nikim zaręczona i z nikim się nie spoty­

kałam. Nie miałam na to czasu. Zresztą to jest moje życie 
i nie masz prawa w nie ingerować. Nie mamy już sobie nic 
do powiedzenia. Lepiej będzie, jeśli już sobie pójdziesz. Do 
widzenia. 

Dziewczyna odwróciła się i chciała podejść do drzwi, ale 

Caspar próbował ją zatrzymać. 

- Eden, nie poznaję cię! Jak ty się zachowujesz? Przecież to 

niedorzeczność! Nigdy taka nie byłaś. 

- Ty też, Casparze, nigdy nie byłeś taki. Nie możemy się już 

background image

przyjaźnić. Do widzenia. - Wymownym gestem wskazała na 
drzwi wejściowe. 

Młody mężczyzna spuścił oczy. Przypomniał sobie wszyst­

kie miłe chwile, które spędzili razem, i zaczął sobie wyrzucać, 
że przez tyle miesięcy nie pisał do dziewczyny. Gdyby pisał 
regularnie, na pewno inaczej by go teraz traktowała i zapom­
niałaby o swoich staroświeckich, religijnych poglądach. 

- Eden - powiedział cicho. - Pocałujmy się chociaż na do 

widzenia - zrobił krok w kierunku dziewczyny, ale ta odsunęła 
się od niego. 

- Nie! - wykrzyknęła. - Idź już! 
W tym momencie usłyszała głos Janet, która schodziła po 

schodach tak szybko, jak jej na to pozwalał artretyzm, na który 
cierpiała. 

- Wołałaś mnie? - zapytała. 
- Tak, Janet - Eden uśmiechnęła się do niej. - Proszę, od­

prowadź pana Carvela do wyjścia - powiedziała i udała się na 
górę. 

Caspar wyszedł bez słowa, wyproszony już po raz drugi 

z domu, w którym miał nadzieję zamieszkać na zawsze. 

Dziewczyna weszła do swojego pokoju, uklękła przy łóżku 

i zaczęła się modlić: 

- Panie, nie słuchałam Twego głosu i uniosłam się 

gniewem. Zamiast zdać się na Ciebie, powiedziałam wiele nie­
dobrych rzeczy. Proszę, przebacz mi! Powinnam była zacho­
wywać się tak, żeby przekonać go o Twojej wspaniałości, ale 
nie udało mi się to. Boże, proszę, zajmij się nim i spraw, żeby 
zrozumiał, czym jest prawdziwe życie. 

Zadzwonił telefon. Eden wstała, otarła łzy z policzków 

i podniosła słuchawkę. 

- Tak? - odezwała się spokojnie. Rozpoznała głos Caspara. 

Chciała odłożyć słuchawkę, ale się opanowała, pamiętając, że 
nie powinna kierować się gniewem. 

- Eden - Caspar przybrał niemal pokorny ton. - Przepra­

szam, że znowu cię zdenerwowałem. Nie chciałem tego, prze­
praszam. Chciałbym tylko, żebyś mi obiecała jedno: że dasz mi 
znać, jeśli będziesz chciała się zaręczyć. Może uda mi się 
zmienić i zostać takim człowiekiem, jakim chciałabyś mnie 

background image

widzieć, ale nie chcę, żeby po jakimś czasie okazało się, że 

jesteś już dawno zaręczona, bo wtedy cały mój wysiłek 

poszedłby na marne. 

Dziewczyna czuła, jak wzbiera w niej złość, ale w myślach 

poprosiła Pana o pomoc i po chwili wiedziała już, co powie­

dzieć. 

- Casparze, obiecuję ci jedno: będę się za ciebie modlić, 

abyś wrócił kiedyś do Boga. Dobranoc. 

Rozłączyła się. Caspar, zły i zdenerwowany, rzucił słu­

chawkę na widełki. 

Eden znów zaczęła się modlić. Zastanowiła się, czy modlit­

wa odmówiona w gniewie może pomóc Casparowi wrócić na 
dobrą drogę. Wrócić? Czy kiedykolwiek podążał dobrą drogą? 

To wcale nie było pewne. 

Wreszcie zrozumiała, jakim człowiekiem jest Caspar. 

Mogła tego wcześniej nie dostrzegać, ponieważ była dziec­
kiem, ale teraz widziała o wiele więcej. Była za to 
wdzięczna Bogu. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, z jakim 
utęsknieniem oczekiwała powrotu swojego dawnego kolegi, 

jednak teraz już wiedziała, że nigdy nie będzie się mogła 

z nim przyjaźnić. Nawet jeżeli się zmieni, tak jak obiecał, 
Eden nie będzie umiała wskrzesić dawnej sympatii, którą 
kiedyś do niego żywiła. Zrobiło jej się trochę smutno. Stra­
ciła przyjaciela z dzieciństwa - odszedł z jej życia na za­
wsze. Nie żałowała znajomości z Casparem, ponieważ zmie­
nił się nie do poznania, ale postanowiła się modlić za niego. 
Wiedziała, że tylko Bóg może mu pomóc odzyskać wiarę, 
nikt inny. 

Kiedy położyła się do snu, poczuła, że spadł jej z serca 

wielki ciężar. Zasypiając przypomniała sobie jeszcze słowa, 

jakie usłyszała od Lorrimera i jego miłe spojrzenie, które towa­

rzyszyło radom, jakie jej dawał. Cieszyła się, że spotkała 
człowieka, na którego pomoc mogła zawsze liczyć. Przecież 
tyle zmian zaszło w jej życiu po śmierci ojca. Zmiany te były 
oczywiście nieuniknione, ale zaszły tak szybko, że nie zdążyła 
się na nie przygotować. Nowi znajomi, nowe doświadczenia, 

niebezpieczne przeżycia. To dobrze, że byli przy niej pan Wor-
den i jego młody prawnik. Dzięki Bogu, miała jeszcze Janet 

background image

i Tabora, który na szczęście powracał do zdrowia. Nie bała się 

już, zwłaszcza że zaufała Bogu. On najlepiej pokieruje jej ży­

ciem. Nie musi się już obawiać nikogo, nawet Eryka Fane'a 
i jego perfidnej matki. 

Zasnęła spokojnym i głębokim snem. 

background image

Następnego dnia do Glencarrol przybyły z Kalifornii trzy 

siostry, kuzynki Eden. Były jeszcze młode, ale na tyle starsze 

od Eden, że zawsze uważały, iż powinna się w życiu kierować 

ich radami. Wiedziały poza tym, co mogłaby dla nich oznaczać 

opieka nad bogatą i hojną dziewczyną, która została sama na 

świecie. 

Zatrzymały się w hotelu i od razu zadzwoniły do Eden, żeby 

powiadomić o swoim przyjeździe. Spodziewały się, że jeszcze 

tego samego dnia będą mogły przenieść się do zawsze 

gościnnego domu Thurstonów. 

Eden nigdy nie utrzymywała z nimi bliskich stosunków. 

Pisywały do siebie od czasu do czasu, dziewczyna kiedyś od­

wiedziła je w Kalifornii, ale teraz nie miała ochoty przyjmować 

ich u siebie. Kiedy więc kuzynki zadzwoniły i złożyły jej 

kondolencje z powodu śmierci ojca, podziękowała za pamięć, 

ale wyjaśniła, że ze względu na chorobę Tabora wolałaby nie 

zapraszać ich do siebie. Zaproponowała, że to raczej ona je 

odwiedzi. Umówiły się w hotelu i Eden odłożyła słuchawkę. 

Usiadła na chwilę i zastanowiła się, co powinna zrobić w ta­

kiej sytuacji. Ten nieoczekiwany przyjazd kuzynek nie ucie­

szył jej. Może jednak powinna była je zaprosić? Raczej nie, 

Tabor potrzebował przecież spokoju, a ich wizyta wywołałaby 

sporo zamieszania. Poza tym, nie miała odpowiedniego nastro­

ju, żeby zajmować się nimi i oprowadzać po mieście, o co na 

pewno by poprosiły. 

Ubrała się skromnie i poszła do hotelu. 

background image

Kuzynki zachowywały się bardzo wylewnie i z miejsca 

oświadczyły, że mają zamiar zabrać ją ze sobą do Kalifornii. 
Powiedziały, że przedyskutowały już wszystko i doszły do 
wniosku, że tak będzie dla niej najlepiej. Przecież z tym mias­
tem wiąże się dla niej wiele smutnych wspomnień i skazana 

jest tu na towarzystwo przyjaciół ojca. Nie zastanawiając się 

więc długo, spakowały walizki i przyjechały tak szybko, jak to 
tylko było możliwe. Wszystkie były bardzo gadatliwe i mówiły 

jedna przez drugą. 

Eden nie dała po sobie poznać, że nie ma najmniejszej ocho­

ty na przyjęcie zaproszenia i że nie wyobraża sobie, żeby 
mogła zamieszkać z nimi. Poczekała więc, aż skończą, 
uśmiechnęła się uprzejmie i odrzekła: 

- Bardzo to miło z waszej strony, że chcecie mi pomóc; 

naprawdę to doceniam. Pamiętam dobrze wasz piękny dom 
i wspaniałą okolicę, w której mieszkacie. Dziękuję z całego 
serca za dobre chęci. Niestety, mój wyjazd nie jest możliwy. 
Mam wiele spraw do załatwienia. Ojciec przed śmiercią po­
prosił mnie, żebym dopilnowała kilku rzeczy, więc muszę zo­
stać. Nie mogę teraz wyjechać. 

- Ależ dziewczyno, po tym wszystkim powinnaś odpocząć. 

Przecież choroba ojca i jego śmierć musiały być dla ciebie 
ciosem. Interesy mogą chyba poczekać. Potrzebujesz czasu 
i spokoju, żeby dojść do siebie. Masz prawo zafundować sobie 
taki wyjazd. Odzyskasz siły po tym szoku. 

Eden pokręciła głową i uśmiechnęła się lekko. 
- Śmierć ojca nie była dla mnie szokiem - odparła. - Przy­

gotowywał mnie do niej przez wiele miesięcy i mówił, co 
powinnam robić, gdy go już nie będzie. Oczywiście jego 
odejście było dla mnie wielką tragedią, ale spodziewałam się 
tego i pogodziłam się z myślą, że to nieuniknione. Poza tym, 
mam tutaj wielu przyjaciół, którzy bardzo mi pomogli w pierw­
szych chwilach. Kocham mój dom i całą służbę. To jest mój 
p r a w d z i w y dom. Bardzo bym tęskniła, gdybym wyjechała. 
Dlatego bardzo dziękuję, że pomyślałyście o mnie, ale nie 
mogę z wami jechać. Niestety, nie mogę także zaprosić was do 
siebie. W dniu pogrzebu ktoś się włamał do domu i chciał 
ukraść papiery wartościowe ojca. Tabor, nasz służący, próbo-

background image

wał złapać włamywacza i został pchnięty nożem w plecy. Ku-

ruje się w domu, ale jego stan jest ciągle bardzo ciężki i żeby 
zapewnić mu spokój, postanowiliśmy przez jakiś czas nikogo 
nie przyjmować. Właśnie dlatego to ja przyszłam do was. Jeśli 
będziecie mogły przyjechać znowu, obiecuję, że wtedy 

poświęcę wam więcej czasu. Lekarz powiedział, że za kilka 
tygodni Tabor będzie już zdrowy. Czy możemy się tak 
umówić? Chciałabym się zrewanżować za te urocze dni u was 

w Kalifornii. 

- Moja droga, to bardzo miło z twojej strony, że myślisz 

o nas - odezwała się najstarsza z sióstr, Elspeth - ale nie 
możemy zabawić tu długo. Czy jednak nie powinnaś się za­
stanowić nad przeniesieniem tego służącego do szpitala? Prze­

cież nie możesz z jego powodu odcinać się od ludzi, zresztą 
miałby tam lepszą opiekę. Dopóki by nie wrócił, zamiesz­
kałybyśmy z tobą i może wtedy udałoby się nam przekonać 
ciebie, żebyś jednak pojechała z nami. 

- Tak, to chyba najrozsądniejsze wyjście - dodała siostra 

o imieniu Clarine. - Jeszcze się nie poddałyśmy. Postano­
wiłyśmy zabrać cię z nami i tak łatwo nie zrezygnujemy. Hal-
danowie niechętnie zmieniają raz podjętą decyzję. Eden, może 
więc zadzwonisz po karetkę i poprosisz, żeby zabrali tego 
służącego do szpitala. Pójdziemy potem do ciebie, zobaczysz, 

jak nam będzie miło. Wyobrażam sobie, że przyjmowanie 

gości w sytuacji, gdy nie ma służącego, to pewien kłopot, ale 
przecież możesz zatrudnić innego lokaja, a i my możemy ci 
pomóc. Nerissa potrafi przyrządzać doskonałe obiady. Prawda, 
Nerisso? 

Najmłodsza z sióstr uśmiechnęła się i zapewniła Eden, że 

z chęcią pomoże jej we wszystkim. 

- Widzisz, Eden - ciągnęła Clarine - najlepiej będzie, gdy 

sługa pójdzie do szpitala, a my wprowadzimy się do ciebie. 
Pomyślałyśmy już o wszystkim i nawet się nie rozpako­
wałyśmy. Tam, po prawej, na biurku stoi telefon, możesz za­
dzwonić od razu. 

Eden wyprostowała się na krześle, patrząc na kuzynki 

z rosnącym zdumieniem. 

- Bardzo mi przykro - powiedziała cicho - ale chyba się nie 

background image

zrozumiałyśmy. Stan Tabora jest jeszcze zbyt poważny, 
żebyśmy mogli go przewozić, a zresztą wszyscy chcemy, żeby 
został z nami. Od lat traktowaliśmy go jak członka rodziny. 
Naprawdę wolałabym nie przyjmować teraz gości w domu. 
Mam nadzieję, że mnie zrozumiecie. Jeśli mogłybyście 
przełożyć swoją wizytę u mnie, serdecznie was zapraszam za 

jakiś czas... Czy nie miałyście problemów ze znalezieniem 
wolnych pokoi? Zapewne wcześniej zrobiłyście rezerwację? 

- Nie, nie zrobiłyśmy - odpowiedziała Elspeth. - W gruncie 

rzeczy liczyłyśmy na ciebie, a zresztą spodziewałyśmy się, że 
po prostu spakujesz walizki i pojedziesz z nami. 

- To niemożliwe. Jednak za parę miesięcy, kiedy wszystko 

się ułoży, będę mogła wam poświęcić więcej czasu. Poza tym, 
zaczną się właśnie wspaniałe koncerty. Wiem, że uwielbiacie 
muzykę. No i przez cały czas odbywają się tu interesujące 
wykłady. 

- Wykłady! - zaśmiała się Nerissa. - Czy w ten sposób 

chcesz miło spędzać czas? To nie dla mnie. Chcę zakosztować 
trochę nocnego życia. Oczywiście najlepiej się do tego nadaje 
Nowy Jork. Może się tam z nami wybierzesz? 

- Nie, dziękuję - Eden zdecydowanie potrząsnęła głową. 

- Nigdy tego nie lubiłam. 

- Współczuję ci. Czy musisz się przywiązywać do takiego 

nudnego życia? Młodość ci ucieka, powinnaś się trochę zaba­
wić. Dopilnowałybyśmy tego, gdybyś się zdecydowała na na­
sze towarzystwo - Clarine pokiwała jej filuternie palcem 
i pokręciła głową z dezaprobatą, aż zadzwoniły jej długie, 
fantazyjne kolczyki. 

Eden powoli zaczynała tracić równowagę. Wzięła jednak 

głęboki oddech i dobitnie akcentując słowa, powiedziała: 

- Przykro mi, że was rozczaruję, ale nic z tego. Musicie 

zrozumieć, że nie mogę przystać na wasze propozycje. Zostanę 
w domu, zrealizuję plany ojca i będę żyła swoim życiem. Nie 
chcę nigdzie wyjeżdżać. Doceniam waszą chęć pomocy, ale na 
razie daję sobie radę. Jestem teraz trochę zajęta i nie mogę 
długo pozostawać poza domem, więc zapraszam was na obiad 
do hotelu. Potem będę musiała już wracać. Bardzo was prze­
praszam, ale tak się akurat ułożyło. 

background image

Siostry, trochę zdziwione faktem, że ta łagodna Eden potrafi 

być tak stanowcza, wreszcie uznały jej argumenty i dały się 

zaprosić na obiad. Po obiedzie jednak pożegnały się raczej 

chłodno i wybrały się do Nowego Jorku. Eden, zmęczona spot­
kaniem z kuzynkami, wróciła do domu. Po drodze zaczęła się 
zastanawiać, czy jest jakiś powód, dla którego musi znosić 
wizyty tych wszystkich krewnych i znajomych, którzy nagle 
sobie o niej przypomnieli. Przecież i bez tych wizyt trudno jej 
było się pozbierać. Postanowiła porozmawiać o tym ze swoim 

przyjacielem prawnikiem. 

Po powrocie natknęła się na wujka Wordena, który chodził 

niespokojnie po hallu, spoglądając nerwowo na zegarek. 

- Dzień dobry, cieszę się, że wróciłaś. Musisz podpisać 

pewne papiery związane z włamaniem. Nie chcę cię mieszać 
w proces sądowy, ale potrzebuję twojego podpisu. Czy 
mogłabyś dokładnie przeczytać te dokumenty? Muszę jeszcze 
dziś zanieść je do sędziego. 

Były to szczegółowe opisy włamania. Eden przeczytała je 

uważnie i podpisała, po czym pan Worden złożył je ostrożnie 
i schował do walizki. 

- Dziękuję. Zaraz z nimi pójdę do sędziego. A przy okazji, 

czy nie chciałabyś wybrać się na przejażdżkę za miasto dziś po 
południu? Pan Lorrimer i ja mamy być świadkami przy 
sporządzaniu testamentu pewnego staruszka, który przed śmie­
rcią chciałby uporządkować swoje sprawy majątkowe. Moja 

żona także chciałaby się z nami wybrać, pomyślałem więc, 
że pojedziemy wszyscy razem, żeby Lorrimer nie czuł się sa­
motny. 

Uśmiechnął się i kontynuował: 

- On poprowadzi, a ja i moja żona usiądziemy z tyłu. Poje­

dziemy sobie jak na majówkę. Co ty na to? A może masz już 

jakieś ciekawsze plany na dzisiaj? 

- Bardzo chętnie się z wami wybiorę! - ucieszyła się Eden. 

- Z radością się stąd na chwilę wyrwę! Ciągle ktoś przychodzi, 
dzwoni, chce ze mną zamieszkać. Właśnie się uwolniłam od 
trzech kuzynek z Kalifornii, które za wszelką cenę chciały 
mnie przekonać, żebym pojechała do nich i została z nimi 
przez jakiś czas. 

background image

Pan Worden się roześmiał. 

- Tak, Janet mi mówiła, że wpadłaś w ręce tych pannic. 

Bałem się, że nie zdołasz pozbyć się ich tak szybko i nie 

zdążysz podpisać tych dokumentów. Teraz muszę już iść. Pod­

jedziemy po ciebie o drugiej trzydzieści, dobrze? A jeśli przyj­

dzie jeszcze jakiś nieproszony gość, dobrze się schowaj i nie 

wychodź, dopóki nie przyjedziemy. Do zobaczenia! 

Eden, która już prawie zapomniała o niezbyt przyjemnym 

spotkaniu z trzema siostrami, wbiegła radośnie po schodach. 

Na górze natknęła się na Janet. Niania spojrzała na nią nie­

spokojnie i zapytała: 

- Jak tam spotkanie z kuzynkami? Przyjdą tutaj spać? Czy 

mam przygotować jakiś pokój? 

- Nie przyjdą! - uspokoiła ją Eden. - Powiedziałam im, że 

z powodu choroby Tabora nie możemy ich przyjąć. Zabrałam 

je na obiad do hotelu i odprowadziłam na dworzec, bo postano­

wiły jechać do Nowego Jorku. Czy myślisz, że postąpiłam 

niegrzecznie? Wiesz, że chciały, żebym zamieszkała z nimi 

w Kalifornii? Zaplanowały sobie, w jaki sposób ułożą mi życie! 

Możesz to sobie wyobrazić? Chyba bym tego nie wytrzymała! 

- Na pewno nie! Widocznie sądziły, że mają do czynienia 

z jakąś naiwną, głupiutką i do tego hojną dziewczynką, która 

odda im swój majątek w zamian za opiekę. Jeśli tylko zobaczę 

je kiedyś przy naszych drzwiach, na pewno ich nie wpuszczę. 

Dobrze, że pojechały do Nowego Jorku. Nie należą do tego 

domu, to pewne. 

- Masz rację - zgodziła się Eden. - Ale chyba powinnam 

była zaprosić je do nas. Przecież byłam u nich cztery lata temu, 

co prawda niezbyt długo, bo ojciec jakoś nie darzył ich sym­

patią. A jednak cieszę się, że ich tu nie ma, bo musiałabym je 

zabawiać. Zdaje mi się, że one nie lubią niczego, co ja lubię. 

Chciałyby ciągle wychodzić na przyjęcia i poznawać ludzi na 

wysokich stanowiskach. Na pewno musiałabym im towa­

rzyszyć. Czy ci wszyscy ludzie umówili się, żeby mnie 

zamęczyć? 

- Mają po prostu chrapkę na twoją fortunę. - Doświadczenie 

życiowe Janet pozwalało jej w lot odgadywać intencje ludzi. 

Odpocznij teraz, moje dziecko, dopóki nie przyjadą po ciebie. 

background image

- Wypocznę podczas przejażdżki, przecież jedziemy za 

miasto. Mam nadzieję, że będę dobrze się bawić. Poza tym już 
nie mam czasu, zaraz przyjadą. Czy możesz mi przygotować 
czystą bluzkę? 

Eden ledwie zdążyła się przebrać, gdy pod dom Thur-

stonów zajechał samochód. Jak zapowiedział pan Worden, 
prowadził Lorrimer, który wyglądał na zadowolonego, że 
Eden miała usiąść obok niego. Janet zza zasłony obserwo­

wała odjeżdżających i uśmiechała się do siebie. Polubiła tego 
młodego prawnika i cieszyła się, że Eden się z nim zaprzy­

jaźniła. 

Dziewczyna miała na głowie zielony kapelusz z niewielkim 

rondem. W jej oczach błyskały wesołe iskierki, co sprawiło, że 
po raz pierwszy od wielu tygodni smutek zniknął z jej twarzy. 

Jest bardzo ładna - pomyślał Lorrimer. - Muszę postępować 

bardzo rozważnie. Ojciec zostawił jej spory majątek, a ja do­
piero zaczynam karierę. Nie powinienem się nią za bardzo 
interesować. Cieszę się jednak, że jedzie z nami. 

* * * 

Tymczasem Eryk Fane, ukrywający się w ciemnej i dość 

obskurnej piwnicy, omawiał ze swoimi kompanami sposób, 
w jaki mógłby się dowiedzieć, czy złapano jego matkę i czy 
znalazła się ona w więzieniu. 

Jeden z członków gangu miał jechać do miasta; przez niego 

mogli przekazać wiadomość. Eryk napisał więc pozornie nie­
winny telegram, podpisany przez rzekomą wnuczkę Laviry, 
dziewięcioletnią Tilly Brandeis, która prosiła babcię, żeby 
przyjechała na jej urodziny i żeby przywiozła ze sobą sznur 
czerwonych korali. Dodał wzmiankę o kręconych rudych 

włosach dziewczynki, co miało być zaszyfrowaną wiado­
mością o tym, że udało mu się zachować jeden rubin ukradzio­
ny Thurstonom. Wiadomość ta mogła być oczywiście zrozu­
miana tylko przez Lavirę Fane. Kiedy dostarczono jej telegram 
do więzienia, udała wielkie wzruszenie. Zrozumiała, że zostało 
im co nieco z łupu i odczytała wskazówkę, gdzie mogłaby to 

background image

znaleźć. Strażniczka więzienna, która przez chwilę obser­

wowała, jak Lavira czyta telegram, dostrzegła, że na twarzy 

matki Eryka maluje się coś, co wydawało się podejrzane. Za­

brała więc telegram i przesłała go komendantowi policji. Na­

czelnik zorientował się, że może to być informacja od Eryka 

i zarządził natychmiastowe wznowienie poszukiwań. 

Dobrze, że Eden nie wiedziała o tym wszystkim. Starała się 

już nie myśleć o włamaniu i usiłowała zapomnieć o całym 

incydencie. Zjawienie się Eryka Fane'a i jego matki pozosta­

wało w jej pamięci jako jakiś koszmarny sen. 

Tabor powoli nabierał sił. Eden opiekowała się nim jak tylko 

mogła i żeby mu dodawać otuchy, codziennie czytała mu frag­

menty Biblii. Tabor uważał siebie za człowieka religijnego, 

jednak sam rzadko czytywał Pismo święte. Teraz jednak, 

słuchając tego, co mu czytała dziewczyna, coraz wyraźniej 

zdawał sobie sprawę z wielkiej miłości, jaką go darzył Bóg. 

Zrozumiał, że Pan kocha nawet takiego prostego służącego 

i także dla niego przelał swoją Krew. Chociaż było o tym 

napisane w Biblii, Tabor nie w pełni to pojmował, aż do chwili, 

gdy Eden zaczęła mu czytać Ewangelię. Odkrył religię na no­

wo i bardzo był za to ogromnie wdzięczny panience. Kiedy 

więc pojechała na wycieczkę, sam sięgnął po Pismo i zaczął 

- po raz pierwszy od dawna - je czytać. 

Tego samego popołudnia Caspar Carvel znalazł się w sytua­

cji, która go nieco irytowała. Jego przyjaciel, którego rodzice 

mieli domek letni na wybrzeżu, zaproponował, że pojadą do 

nich i spędzą z nimi weekend. Gdy jednak dotarli na miejsce, 

okazało się, że rodzice pojechali na przyjęcie do swoich znajo­

mych, mieszkających kilka mil dalej. Przyjaciel Caspara poje­

chał po rodziców, a on nie bardzo wiedział, co ze sobą zrobić. 

Został w domku letnim i już zaczynał się nudzić. Na biurku 

zobaczył rozłożoną papeterię i pióro i przyszło mu do głowy, 

że mógłby napisać do kogoś list. Sam zaśmiał się z tego po­

mysłu. A do kogo miałby napisać? Do Eden? Nie prze­

czytałaby listu od niego. Odesłałaby go albo nawet podarła 

i wyrzuciła. A zresztą, co miał jej napisać? Nic mu nie przy-

background image

chodziło do głowy. Przecież gdyby chciał zażartować, nie spo­
dobałoby jej się to. 

Nie, postanowił, że nie napisze listu. A może by tak napisać 

do tej małej, z którą tańczył przez całą noc w klubie? Nie 
wiedział o niej nic oprócz tego, że uśmiechała się do niego, 

jeszcze zanim na nią spojrzał, i bez wahania przyjęła zaprosze­

nie do tańca. Wiedział też, że nie pracowała w tamtym klubie, 
a tylko przyszła potańczyć. Powiedziała, że nazywa się Cutie 
Cordell, pożyczyła od niego ołówek i na jakimś skrawku papie­

ru zapisała swój adres i numer telefonu. Caspar znał ten rodzaj 
dziewczyn. Nie podobała mu się jakoś szczególnie, ale 
właściwie jakie to miało znaczenie? Przy odrobinie dobrej woli 
można się dobrze zabawić z każdą dziewczyną, a skoro ta 
zadała sobie tyle trudu, żeby zapisać swój adres, nie wolno jej 

rozczarować. 

Powodowany nagłym impulsem, wziął kartkę papieru listo­

wego i zaczął pisać. 

Moja droga, słodziutka śliweczko! 

Widzisz - nie mogę o Tobie zapomnieć! Mam chwilkę, bo 

czekam właśnie na pociąg, postanowiłem więc skorzystać 

z okazji i napisać do Ciebie. 

Jesteś taką milutką dziewczynką! Nie dziwię się, ze masz 

na imię Cutie; to bardzo słodkie imię. 

Chciałem Ci powiedzieć, ze bardzo mi się podobał taniec 

z Tobą. Tańczysz niesamowicie! Mam nadzieję, że spotkamy 

się, kiedy przyjadę do Twojego miasta. Pragnę jeszcze raz 

zobaczyć Twoje oczy, błyszczące jak dwie gwiazdy. Nigdy 

nie zapomnę naszego słodkiego pocałunku i z niecierp­

liwością będę czekał na następny. Nie zapominaj o mnie, 

Cutie, myślę o Tobie przez cały czas. 

- Twój Cappie 

Caspar włożył list do koperty, zalepił ją i nakleił znaczek, 

który znalazł w szufladzie biurka. Oparł się wygodnie na fotelu 
i próbował myśleć o czymś przyjemnym, żeby zagłuszyć nie­
miłe myśli, które mu towarzyszyły, odkąd Eden wyprosiła go 

z domu. 

Wiedział oczywiście, że to była jego wina, ale mimo to 

background image

wmawiał sobie, że musiał tak rozmawiać z tą dziewczyną, 
ponieważ nie było innego sposobu, żeby jej udowodnić, jak 
bardzo staroświeckie ma poglądy. Powinna przecież porzucić 
te niedzisiejsze przekonania, które wpoił jej ojciec, powinna 
zacząć myśleć jak nowoczesny człowiek. Gdyby tylko 
wiedziała, co nowoczesna nauka ma do powiedzenia na temat 
sztywnej i zacofanej religii, której ona tak broni! Dopóki Eden 
nie zmieni swoich przekonań, on nie będzie mógł się z nią 
ożenić. Nie czułby się z nią szczęśliwy. A jednak wiedział, że 
była najładniejszą i najbardziej uroczą dziewczyną, jaką kiedy­
kolwiek poznał, i nie mógł zapomnieć tych wszystkich miłych 
chwil, które spędzili razem. Nagle postanowił, że jednak napi­
sze do niej list. Wziął kolejną kartkę i zabrał się do pisania. 

Droga Eden! 

Ciągle myślę o Tobie, chociaż wiem, że jeśli Ty myślisz 

o mnie, to pewnie tylko z nienawiścią. Nie wiem, co się stało, że 
zachowałem się tak nieuprzejmie w stosunku do Ciebie. Chyba 

straciłem panowanie nad sobą. A ja chciałem po prostu, żebyś 
się wreszcie przebudziła i zaczęła myśleć nowocześnie. Teraz 

jednak wiem, że nie powinienem był się tak spieszyć i żądać od 

Ciebie, żebyś od razu zmieniła swoje zapatrywania. Jestem 

pewien, że wkrótce się przekonasz, iż to ja mam rację i zmienisz 

swoje poglądy. Wtedy znowu będziemy mogli się zaprzyjaźnić. 

Przeczytał list i stwierdził, że brzmi on bardzo dobrze. 

Utrzymany w przyjacielskim tonie, był znakiem, że Caspara 
nie zraziły stanowcze słowa Eden. Spojrzał na kartkę jeszcze 
raz i zdecydował, że dopisze kilka słów. 

Nie wiem, kiedy wrócę - może już wkrótce, ponieważ 

niedługo kończę służbę. Nawet nie spytałaś o moje wojenne 

trofea - nie myśl, że chcę się chwalić, ale mam całkiem 

pokaźną kolekcję orderów. Myślałem, że jako przyjaciółka 

będziesz ze mnie dumna. 

Może się jeszcze zdarzyć, że dosięgną mnie kule podczas 

ostatniej akcji. Ale nie martw się o mnie. Jeśli zginę, przy­

najmniej nie będę musiał się przejmować tym, jak potrak­

towała mnie dawna przyjaciółka. 

background image

Nie jestem jednak pesymistą. Jeszcze nie mam zamiaru 

umierać. Jestem na to za młody i całe życie przede mną. Ty 
natomiast nie trać swojego czasu na modlitwy za mnie. Nie 

jestem tego wart, a poza tym nie wierzę już w modlitwy. 

Do zobaczenia niedługo 

- Cappie 

Przyjaciel Caspara wrócił właśnie, kiedy ten kończył pisać. 

Carvel w pośpiechu włożył list do koperty i nakleił znaczek. 
Dzięki tym dwóm listom poczuł satysfakcję. Jeśli jeden nie 
przyniesie efektu, może „zadziała" drugi. Właściwie nie było 
dla niego istotne, który okaże się owocny. 

background image

13 

w miarę jak oddalali się od miasta, nastrój Eden stawał się 

coraz lepszy. Mijali malowniczo położone farmy otoczone 

przez sady mieniące się wszystkimi kolorami jesieni. Dzieci, 

bawiące się przed domami, obok których przejeżdżali, machały 

im wesoło. W jednej z wiosek Eden zauważyła cudowny, mały, 

drewniany kościółek o pięknie rzeźbionych drzwiach. Zdawało 

jej się, że cały świat się do niej uśmiecha. 

Wreszcie przyjechali na miejsce. Zatrzymali się w pobliżu 

domu, obok którego rosły dwa stare wiązy. Bankier i prawnik 

weszli do środka, a Eden i pani Worden zostały w samochodzie 

i rozmawiały przyciszonymi głosami, jakby chciały uszanować 

spokój umierającego człowieka, który właśnie dyktował swoją 

ostatnią wolę. 

Pani Worden opowiedziała dziewczynie o żonie tego staru­

szka, która umarła kilka lat wcześniej, o jego zamężnej córce, 

która miała kilkoro dzieci, i o dwóch synach, którzy jeszcze nie 

wrócili z wojny. Potem dwie kobiety zaczęły rozmawiać 

o wspólnych znajomych z Glencarrol. Rozmowa się nie kleiła, 

dlatego Eden ucieszyła się, gdy mężczyźni nareszcie wrócili. 

Ruszyli z powrotem. 

Słońce zmierzające ku zachodowi zaczęło rozpalać wielką, 

czerwoną łunę na niebie. Cienie wydłużały się powoli i zda­

wało się, że okoliczne wzgórza pochylały się do snu. Kolory 

wokoło stawały się coraz bardziej ogniste. Cała czwórka z za­

chwytem obserwowała jesienną przyrodę. 

Zaplanowali wcześniej, że pojadą do małego miasteczka 

background image

położonego u stóp góry i tam, w przytulnym i znanym z dobrej 

kuchni zajeździe zjedzą kolację. 

Korzystając z okazji, że państwo Wordenowie, wprowadzeni 

w romantyczny nastrój, zaczęli wspominać dawne czasy, Eden 

i Lance Lorrimer także zajęli się rozmową. Eden dręczyło 

wiele pytań i uważała, że tylko ten młody prawnik mógł na nie 

odpowiedzieć. Dzięki poprzednim spotkaniom nie czuła już 

przy nim skrępowania, bo wiedziała, że zostanie zrozumiana. 

Warkot silnika sprawił, że gdy mówili cicho, państwo Wor­

denowie ich nie słyszeli, mogli więc rozmawiać swobodnie. 

Eden zastanawiała się właśnie, jak rozpocząć rozmowę, gdy 

Lance zwrócił się do niej pierwszy: 

- Powiodło się pani? Czy doświadczyła pani pomocy 

w ciężkich momentach? 

Eden była trochę zaskoczona tym pytaniem, odpowiedziała 

jednak bez wahania: 

- Tak. Bardzo łatwo znajdowałam argumenty, ale... 

- Ale? - zainteresował się. - Nie ma „ale", jeżeli chodzi 

o Boga. Nie ma, jeśli w pełni zdamy się na Niego. 

- Tak, wiem - odparła dziewczyna powoli - ale za każdym 

razem się zastanawiam, czy rzeczywiście wszystko oddawałam 

w Jego ręce, czy może dawałam się ponieść gniewowi, słusz­

nemu, jak uważałam. Obawiam się, że nie byłam wystar­

czająco delikatna. Człowiek, z którym rozmawiałam, zaczął 

bluźnić przeciwko Bogu i nie mogłam na to nie reagować. Jak 

pan myśli, czy można się niekiedy zachowywać ostro i zdecy­

dowanie? 

- Czasami - odpowiedział Lorrimer. - Nie wolno zgadzać 

się na to, żeby ktoś obrażał Pana. 

Eden pokiwała głową i rzekła: 

- Bardzo mi pomogła świadomość, że ktoś modli się za 

mnie. Dziękuję za pana modlitwy. 

- Cieszę się, że mogłem pomóc - uśmiechnął się. 

Rozmawiali jeszcze przez chwilę, aż dojechali do zajazdu. 

Zjedli naprawdę pyszną kolację, która była doskonałym ukoro­

nowaniem tego miłego dnia. Eden bardzo się cieszyła, że miała 

okazję wybrać się na tę przejażdżkę, bo dzięki niej mogła choć 

na chwilę zapomnieć o swoich problemach. 

background image

Nazajutrz czekała ją następna niesp0dzianka. 

Jej stara przyjaciółka Vesta Nevin i jej brat Niles tego wie­

czoru wsiedli do pociągu w Bostonie, z zamiarem odwiedzenia 

Waszyngtonu i miejsc dalej na południe, aż do Florydy. 

- Nilesie, jeśli nie masz nic przeciwko temu - powiedziała 

Vesta, gdy usadowili się w przedziale - chciałabym kilka go­

dzin spędzić w Glencarrol i odwiedzić moją koleżankę, Eden. 

Wiem, że bardzo by się ucieszyła z mojej wizyty, bo przy­

jaźniłyśmy się w szkole. Na pewno czuje się samotna, ponie­

waż niedawno zmarł jej ojciec. Chciałabym z nią porozmawiać 

i wesprzeć ją na duchu. Musieliście się kiedyś poznać, nie 

pamiętasz jej? Jest bardzo miła i bardzo ładna. Co ty na to? 

Pójdziemy do niej? 

- Dobrze, jeśli chcesz. Przez ten czas, kiedy będziecie roz­

mawiać, mogę sobie pochodzić po mieście - odparł pół żartem. 

- Tak, pamiętam tę dziewczynę, kazałaś mi zwrócić na nią 

szczególną uwagę. Czy nie była młodsza od ciebie? Wyglądała 

prawie jak dziecko. 

- Była jedną z najbardziej inteligentnych dziewcząt w szko­

le, tylko trzy miesiące młodszą ode mnie. Powiedz, czy ja 

wyglądam na dziecko? 

- Już nie - Niles odsłonił zęby w uśmiechu, patrząc prosto 

w oczy swojej bardzo ładnej siostry. - Pewnie, że możemy się 

zatrzymać na chwilę. Ta wycieczka to przecież twój prezent 

urodzinowy. Możemy zrobić wszystko, czego tylko zapragniesz. 

- Ale ja chcę, żebyś ty poszedł ze mną. Chciałabym się 

pochwalić moim przystojnym bratem. Przecież nie mogłabym 

z nią rozmawiać, wiedząc, że ty gdzieś sobie chodzisz i nie 

masz co robić. 

- Dobrze, pójdę z tobą i postaram się zrobić dobre wrażenie. 

Powiedz, czy jej ojciec przypadkiem nie pisał książek lub coś 

w tym rodzaju? 

- Tak, pisał i wykładał, a poza tym był bogatym bankierem. 

Nie wiem, jak ona zniosła jego śmierć. Była chyba bardzo do 

niego przywiązana. 

- Na pewno będzie nieznośnie sztywno, a wiesz, że tego nie 

cierpię - zaniepokoił się Niles. 

- Nie obawiaj się - uspokoiła go siostra. - Eden nigdy nie 

background image

była nadęta. Zawsze- była wesoła i uprzejma; na pewno ci się 

spodoba. Dużo podróżowała i można z nią rozmawiać na wszy­
stkie tematy. 

- Tak myślisz, bo ją lubiłaś. Ale w porządku, zahaczymy 

o Glencarrol. Rano przejrzę rozkłady i zobaczę, jakie mamy 
pociągi. Szkoda, że nie mamy jeszcze nowego samochodu, 
łatwo byłoby nam zbaczać z trasy, a wydaje mi się, że zrobimy 

to jeszcze nie raz. Ale nie martw się, gdy tylko kupimy, poje­
dziemy na następną wycieczkę. 

Następnego ranka Niles opracował plan ich podróży i zna­

lazł najdogodniejsze przesiadki. 

- Wyślijmy telegram albo zadzwońmy, żeby powiadomić ją 

o naszym przyjeździe - powiedział, gdy jedli śniadanie w wa­
gonie restauracyjnym. 

- Nie, chciałabym jej zrobić niespodziankę - Vesta 

potrząsnęła głową. - Jeśli ją powiadomimy, będzie chciała się 

jakoś specjalnie przygotować na nasz przyjazd, może nawet 

zaprosić nas na dłużej, a ja nie chcę jej robić kłopotu. Poza tym, 

ona uwielbia niespodzianki. 

- Ale przecież nie wiemy nawet, czy będzie w domu. Jeśli 

jej nie będzie, to tylko nadłożymy drogi. 

- Tak czy inaczej, chciałabym tam pojechać. Chcę zo­

baczyć, jak mieszka. Tyle mi opowiadała o swoim domu, że 
chciałabym go zobaczyć, nawet jeśli jej nie będzie. 

- Skoro tak, to dobrze. 
Przyjechali do Glencarrol przed południem, wsiedli 

w taksówkę i pojechali prosto pod dom Thurstonów. 

Janet usłyszała dzwonek do drzwi i poszła otworzyć. Vesta 

przedstawiła się i zapytała: 

- Pani Janet, prawda? Eden dużo mi o pani opowiadała i od 

razu panią poznałam. 

Janet uśmiechnęła się, ujęta miłym tonem dziewczyny. 
- Tak, jestem Janet. Panienka Eden też mi o pani opowia­

dała. Bardzo panią lubi i na pewno ogromnie się ucieszy z pani 
przyjazdu. Proszę do środka, zaraz ją zawołam. 

- Dziękuję. A to jest mój brat, Niles. Jedziemy na Florydę 

i postanowiliśmy wstąpić po drodze. 

Eden, która z góry usłyszała głos koleżanki, pędem zbiegła 

background image

ją powitać. Bardzo się ucieszyły na swój widok, ponieważ 

w szkole były naprawdę bliskimi przyjaciółkami, a nie wi­

działy się od ponad roku. Przez pierwsze minuty po powitaniu 

zasypywały się nawzajem pytaniami o to, co każda robiła przez 

ten rok, a Niles siedział cicho i tylko przyglądał się ładnej 

nieznajomej. Skoro tylko ją zobaczył, jego negatywne nasta­

wienie zniknęło momentalnie. Dotychczas w każdej koleżance 

siostry znajdował coś, co mu się nie podobało, ale w tym 

przypadku było inaczej. Dostrzegł, że Eden jest niezmiernie 

bystra i dowcipna. Prowadziła rozmowę lekko i, wbrew jego 

obawom, bez żadnej sztywności. Bał się, że z powodu śmierci 

ojca będzie smutna i załamana, a zobaczył dziewczynę radosną 

i wesołą. Kiedy Vesta złożyła jej kondolencje, Eden odparła 

na to: 

- Dziękuję za współczucie. Tak, było mi ciężko, kiedy tata 

umarł, ale nie wiesz, jak wspaniale nam było przez ostatnie 

tygodnie jego życia. Dużo rozmawialiśmy o jego odejściu i oj­

ciec wiele mi wytłumaczył. Chociaż bardzo mi go brakuje, 

wierzę, że kiedyś, kiedy i moja podróż się skończy, spotkamy 

się jeszcze. Rozstaliśmy się tylko na jakiś czas... No, a teraz ty 

mi powiedz, co robiłaś po szkole? 

Vesta opowiedziała o swoich podróżach i rozmaitych 

zajęciach. Rozgadała się na dobre, tak że jej brat prawie nie 

miał okazji się odezwać. W pewnym momencie jednak prze­

rwał jej: 

- Vesto, czy nadal chcesz, żebyśmy pojechali tym po­

ciągiem o dwunastej trzydzieści? Jeśli tak, to zostało nam już 

niewiele czasu na dotarcie do stacji. 

- Już chcecie iść? Dlaczego? - zmartwiła się Eden. - Prze­

cież o niczym nie zdążyliśmy sobie opowiedzieć. Musicie zo­

stać na obiad. O ile znam Janet, już coś pysznego przygotowu­

je. Nie będzie to może jakieś wystawne przyjęcie, ponieważ 

nasz lokaj miał wypadek i jest chory. Dochodzi już do siebie, 

ale przez jakiś czas musi jeszcze leżeć. Ale zapewniam was, że 

zjemy coś dobrego. Co wy na to? Zaraz wszystko będzie goto­

we. Przecież są na pewno inne pociągi. Nie widziałyśmy się tak 

długo, musicie zostać jeszcze trochę! Bardzo was proszę! 

Młody mężczyzna uśmiechnął się szeroko, widząc iskierki 

background image

ekscytacji w jej dużych, błyszczących oczach. Spojrzał py­

tająco na siostrę. 

- Możemy pojechać późniejszym pociągiem - powiedział 

do Vesty, dając jej do zrozumienia, że się nie nudzi i nie ma nic 

przeciwko temu, żeby zostali. 

- W porządku - zgodziła się siostra. - Możemy pojechać po 

południu, ale pod warunkiem, że zdecydujesz się pojechać 

z nami na Florydę. Co ty na to? 

Eden zasępiła się. 

- To byłoby wspaniałe, ale teraz nie mogę nawet myśleć 

o wyjeździe. Może następnym razem... 

Zaczęli ją przekonywać i roztaczać widoki wspaniałej 

podróży, ale Eden nie dała się namówić. 

- Dopóki Tabor jest chory, nie mogę się nigdzie ruszać. 

- Ale to przecież tylko lokaj. Czy nie może się nim zaopie­

kować służba? To przecież niedorzeczność, żeby służący 

krzyżował ci plany. 

- Musisz zrozumieć - odparła Eden zdecydowanie - że on 

należy do rodziny. Jest u nas od czasu, gdy moi rodzice się 

poznali. Był w tym domu, zanim ja przyszłam na świat i wszys­

cy bardzo go kochamy. Poza tym codziennie mu czytam, żeby 

się nie nudził. Nie, nie mogę teraz nigdzie jechać. Ałe obiecaj­

cie mi, że w drodze powrotnej wstąpicie do mnie na dłużej. 

- Może nam się uda. A może w takim razie dojedziesz do 

nas, kiedy twój lokaj wydobrzeje? 

Eden zamyśliła się i pokiwała głową z wahaniem. 

- Właściwie czemu nie? Zastanowię się i zobaczę, jak się 

sprawy ułożą. Nie chciałabym wam niczego obiecywać. To 

zresztą zależy nie tylko ode mnie. 

- Cóż - włączył się Niles - nie zostawia nam to wiele 

nadziei. Nie musisz się opiekować jeszcze innymi sługami, 

prawda? A może jakiś młody mężczyzna z okolicy nie chce cię 

nigdzie puścić? 

Dziewczyna roześmiała się i zaprzeczyła stanowczym 

ruchem głowy. 

- Nie, nikt mnie nie trzyma, ale jest kilka spraw, których 

muszę dopilnować. Nie wiem, ile czasu mi to zajmie. Ale 

naprawdę się zastanowię. 

background image

Gdy goście wyjechali, Eden usiadła na chwilę i próbowała 

wszystko przemyśleć. Uświadomiła sobie, że tak naprawdę nie 

miała ochoty nigdzie wyjeżdżać, nawet w tak miłym towarzys­

twie. Chciała zostać w domu i przyzwyczajać się do nowego 

życia. 

Nagle przypomniała sobie słowa Nilesa: „A może jakiś 

młody mężczyzna z okolicy nie chce cię nigdzie puścić?" 

i zasępiła się. Czy to możliwe, żeby Lance Lonimer się nią 

interesował? Może powinna wyjechać, żeby nie dopuścić do 

tego, aby sprawy poszły za daleko? W rzeczywistości nie wie­

działa nic o młodym prawniku, poza tym, że był chrześcijani­

nem. Mógł być zaręczony czy nawet żonaty, dlatego nie mogła 

myśleć o nim zbyt często. 

Eden musiała jednak przyznać się przed samą sobą, że bar­

dzo go polubiła. Nigdy wcześniej nie myślała o nim jako 

o mężczyźnie, z którym mogłaby się związać w przyszłości 

i wiedziała, że nie powinna tak myśleć. Ostrzeżenia ojca i listy 

matki kazały jej postępować rozważnie. 

Tymczasem w drodze młodzi Nevinowie rozmawiali o wizy­

cie u Eden. 

- Bardzo mi się spodobała ta dziewczyna - zagaił Niles. 

- Nie dziwię się, że tyle o niej mówiłaś, kiedy wróciłaś ze 

szkoły. Potrafiłaś godzinami snuć opowieści o niej i szczerze 

mówiąc, nie miałem wielkiej chęci wstępować do niej dzisiaj. 

Teraz, kiedy ją poznałem, nie dziwię się już, że tak ją lubiłaś. 

Mam nadzieję, że ten stary, trzęsący się lokaj szybko da jej 

wolne i spotkamy się z nią na Florydzie. Myślę, że mógłbym 

się w niej zakochać i nie zależałoby mi, czy odziedziczyła jakiś 

spadek, czy nie. Co znaczą pieniądze, gdy się spotyka taką 

dziewczynę? Poznałem ją tylko dzięki tobie, Vesto. 

Siostra uśmiechnęła się. 

- Wiedziałam, że Eden ci się spodoba. To dlatego tak nale­

gałam, żebyśmy ją odwiedzili. Już w szkole myślałam, że 

mogłaby z was być dobrana para. Nie wyobrażam sobie lepszej 

szwagierki niż Eden. 

- Czy nie powtarzałem ci zawsze, że masz najwspanialszy 

gust na świecie? 

- Nie wygłupiaj się. Po prostu się cieszę, że ją polubiłeś. 

background image

Obawiam się jednak, że znajdziesz sobie na Florydzie jakąś 

głupiutką blondyneczkę, którą polubisz jeszcze bardziej niż 

naszą Eden. 

Niles uśmiechnął się szeroko, przyznając się do swojej małej 

słabości. 

- Masz rację. Zakochiwałem się już wiele razy, ale nigdy 

tak mocno, żebym stracił głowę i przekonanie, że zawsze mogę 

znaleźć kogoś lepszego. Ale przecież wiesz, że spoważniałem. 

Przychodzi czas, kiedy człowiek dojrzewa i zaczyna myśleć 

o stałym związku. Jeśli jednak masz coś przeciwko mojemu 

obecnemu zauroczeniu, pewnie znajdę jakiś inny obiekt wes­

tchnień, zanim wrócimy do domu. 

- Nilesie, przestań gadać bez sensu. Bardzo się cieszę, że 

spodobała ci się Eden i mam nadzieję, że spotkamy się z nią na 

dłużej tej zimy. A tak przy okazji, czy zatrzymamy się w Wa­

szyngtonie, czy jedziemy teraz już prosto na Florydę? 

Rozmowa zeszła na inny temat. 

Kiedy wieczorem w tanim hoteliku w Waszyngtonie (nie 

mieli czasu szukać lepszego noclegu) Vesta kładła się spać, 

uśmiechnęła się do siebie. Cieszyła się, że Niles tak polubił jej 

najlepszą przyjaciółkę. 

background image

Lavira Fane była sprytną kobietą. Gdyby było inaczej, już 

dawno tkwiłaby w więzieniu, a tak zawsze udawało jej się 
przechytrzyć sądy. Zwykle przebywała w areszcie zaledwie 
kilka dni, a kiedy przychodził jakiś jej znajomy, dawał za nią 
poręczenie lub składał fałszywe zeznania o jej niewinności. 

Miała jeszcze inną cechę, która bardzo jej pomagała: kiedy 

trzeba, potrafiła być bardzo pokorna. Wiele razy udawało jej 
się wyprowadzić w pole urzędników. 

Przez kilka pierwszych dni w więzieniu Lavira była więc cicha 

i posłuszna, czekając na odpowiednią okazję, kiedy mogłaby 
zrealizować swoje plany. Więziennej pani kurator powiedziała, że 

jest naprawdę wdzięczna za to, że została złapana, ponieważ już 

nie mogła wytrzymać takiego życia, jakie wiodła. Wyznała, że tak 
naprawdę „nigdy nie chciała postępować niezgodnie z prawem", 
ponieważ była wychowywana jak prawdziwa chrześcijanka. Nie 
potrafiła oszukiwać, ale skoro została oskarżona po raz pierwszy, 
potem już wszyscy ją podejrzewali. Rozpłakała się nawet i użalała 
się, że w jej położeniu, daleko od domu i przyjaciół, nie mogła 
liczyć na niczyją pomoc. Wszyscy o niej zapomnieli, nawet ta 
niewdzięczna Eden, która przecież była jej krewną. 

Lavira zachowywała się w więzieniu bardzo poprawnie, 

więc pani kurator, pomimo swojego doświadczenia w postępo­
waniu z więźniarkami, zaczęła jej nawet współczuć. Żal jej się 
zrobiło tej starszej kobiety, która pozostawiona samej sobie 
musiała odpowiadać za swojego nikczemnego syna. Chciała 
nawet poprosić naczelnika więzienia, żeby umożliwił Lavirze 

background image

skontaktowanie się z rodzicami dziewczynki, która przysłała 

telegram do babci. Może oni potrafiliby wyjaśnić całą sprawę 

i zajęliby się tą kobietą, opuszczoną i, jak sama twierdziła, 

oszukaną. 

Lavira Fane odgrywała swoją rolę tak dobrze, że pani kura­

tor często pozwalała jej pomagać w kuchni. Z każdym dniem 

coraz bardziej jej ufała i dzięki temu Lavira zyskała pewne 

przywileje. Dostawała dodatkowe owoce podczas posiłków 

i gościła już w kuchni prawie regularnie. Podkreślała przy tym, 

że nie jest godna takiego traktowania i za każdym razem 

dziękowała, że mogła pomagać. 

Pani kurator była bardzo sumienna i ostrożna. Zawsze 

postępowała zgodnie z regulaminem i wiedziała, czego od niej 

wymagano. Pracowała już zbyt długo, żeby nie zdawać sobie 

sprawy, że może się mylić. 

Pewnego wieczoru, kiedy razem z Lavirą piekły babkę 

i właśnie miały ją wyjąć z pieca, do drzwi zapukał mężczyzna 

z zaopatrzeniem dla więzienia. W tym samym momencie z ko­

rytarza dobiegł dźwięk dzwonka telefonu. Pani kurator poszła 

otworzyć drzwi, a telefon dzwonił i ciasto się przypalało, nie 

wiedziała więc, czym się zająć najpierw. Dostawca bardzo się 

spieszył i czekał, żeby podpisała zamówienie. W tym momen­

cie odezwała się Lavira: 

- Proszę się nie martwić, ja się tym zajmę - podeszła do 

pieca i zaczęła wyjmować ciasto. 

Pani kurator podpisała więc szybko zamówienie i pobiegła do 

telefonu, gdyż spodziewała się, że to dzwoni naczelnik. Telefon 

był tuż za drzwiami i rozmowa nie trwała długo, ale gdy kobieta 

wróciła do kuchni, poczuła tylko zapach spalonego ciasta. Drzwi 

wejściowe były szeroko otwarte i nie było śladu ani po dostawcy, 

ani po Lavirze! Natychmiast wybiegła na zewnątrz, chcąc jeszcze 

złapać dostawcę i spytać, czy nie widział wychodzącej kobiety. 

Usłyszała jednak tylko warkot odjeżdżającego samochodu, a po­

nieważ było ciemno, nie mogła zauważyć nic więcej. Pobiegła 

szybko do telefonu i zaalarmowała strażników, wściekła, że dała 

się oszukać przez kogoś, kto już raz uciekł z więzienia. 

Lavira działała bardzo szybko. Wiedziała, jak się ukrywać 

w ciemnych zakamarkach, a poza tym już dawno zaplanowała 

background image

całą ucieczkę. Czekała tylko na właściwą okazję, więc kiedy 

przyszedł dostawca i równocześnie zadzwonił telefon, zaczęła 

się nerwowo zastanawiać. Gdy tylko pani kurator wyszła do 

telefonu, Lavira wybiegła szybko, zdążyła złapać szary koc 

leżący na tylnym siedzeniu samochodu dostawczego i zniknęła 

za rogiem. Zarzuciła koc na głowę i pobiegła ulicą, starając się 

unikać spotkań z przechodniami. Skierowała się w stronę alei 

prowadzącej na przedmieścia i dalej poza miasto. Już dawno 

miała obmyśloną trasę. 

Pani kurator także działała szybko. Momentalnie postawiła na 

nogi całą straż i zanim zaczęła omawiać plan działania, zdążyła 

jeszcze wyjąć ciasto z pieca. Nie miała wątpliwości, że uda się 

złapać uciekinierkę. Nie mogła przecież uciec daleko. Pani 

kurator wiedziała jednak, że sama także będzie musiała odpowie­

dzieć za tę ucieczkę. Jaka była naiwna! Jak mogła ufać tej 

przebiegłej kobiecie?! Powinna była się domyślić, że tamta 

będzie próbowała ucieczki! Na pewno czekała tylko na odpowie­

dni moment. Teraz już i ona, i jej syn są na wolności i nie 

wiadomo, czego można się po nich spodziewać. 

Nagle przypomniała sobie o telegramie od rzekomej wnucz­

ki, w którym prosiła ona o sznur czerwonych korali. Przecież to 

mogła być wiadomość od syna! Nawet strażniczka zauważyła 

coś podejrzanego, gdy Lavira czytała tekst. Pani kurator zmar­

twiła się, że po tym wszystkim może stracić posadę. Bardzo 

lubiła swoją pracę i zrobiłaby wszystko co możliwe, żeby do 

tego nie dopuścić. 

Trump i kilku policjantów po raz drugi przybyli do domu 

Thurstonów, żeby sprawdzić, czy przypadkiem Lavira Fane nie 

ukryła się gdzieś w pobliżu. Niedługo potem powiadomiono 

pana Wordena, który przysłał Lance'a Lorrimera, żeby wieczo­

rem dotrzymał towarzystwa Eden. Miał dopilnować, aby nie 

dowiedziała się, co się stało, a gdyby okazało się, że jednak 

trzeba ją powiadomić o ucieczce, miał to zrobić osobiście. 

Gdy Lorrimer przyszedł, Eden, jak zwykle wieczorem, czy­

tała Taborowi fragmenty Pisma świętego. Kiedy skończyła, 

zeszła powitać gościa. Była trochę zdziwiona tą niespo­

dziewaną wizytą, ale bardzo się ucieszyła na widok prawnika. 

Lance ujął jej rękę w obie dłonie i uścisnął ją serdecznie. 

background image

- Czy nie ma mi pani za złe, że przyszedłem tylko po to, 

żeby panią zobaczyć? - spytał nieśmiało, patrząc dziewczynie 

prosto w oczy. 

- Naprawdę przyszedł pan tylko po to? Oczywiście, że nie 

mam panu za złe! To bardzo miłe - wyznała ze szczerą ra­

dością w głosie. - Tym razem zostanie pan trochę, nie musi się 

pan nigdzie spieszyć, prawda? 

Uśmiechnął się lekko. 

- Myślałem, że ma pani wielu cudownych przyjaciół 

- rzekł, uważnie obserwując jej twarz. - Słyszałem, że odwie­

dzili panią znajomi z Nowego Jorku. 

Eden wybuchnęła głośnym śmiechem. 

- Gdzie pan usłyszał tę plotkę? Chyba nie rozmawiał pan 

z kucharką? 

Tym razem Lance się roześmiał. 

- Jeśli dobrze sobie przypominam, pan Worden dowiedział 

się o tym od Trampa, który pewnie usłyszał o tym w pani 

kuchni. Czy można to nazwać plotką? 

- Nie, nie, oczywiście, że nie - Eden nie przestawała się 

śmiać. - Cieszyłam się z ich wizyty, ale to wszystko. Nie ma to 

nic wspólnego z panem. Pan się różni od innych - mogę z pa­

nem rozmawiać o poważnych rzeczach, a z nimi tylko o jakichś 

błahostkach. Ci znajomi są zresztą bardzo mili i ogromnie ich 

lubię. Pan ma jeszcze jedną cechę, której oni nie posiadają 

- rozumie pan, kim jest dla mnie Tabor i potrafi pan mu 

współczuć. Wszyscy moi znajomi dziwią się, jak mogę go 

trzymać w domu i opiekować się nim. Uważają, że powinnam 

go przenieść do szpitala, a najlepiej do jakiegoś przytułku! „To 

przecież tylko służący" - mówią z pogardą, a mnie aż prze­

chodzi dreszcz! Nie zdają sobie sprawy, że Tabor stał się 

częścią rodziny. Tylko pan wydaje się to rozumieć. Nawet 

wujek Worden chyba nie bardzo to pojmuje, ale on przynaj­

mniej nie sugerował, żebyśmy przenieśli gdzieś Tabora. Oczy­

wiście, nawet gdyby nalegał, nigdy bym się nie zgodziła. 

- Owszem - Lorrimerowi zabłysły oczy. - Rozumiem panią 

i bardzo panią podziwiam za taką postawę. Chociaż niewiele 

wiem o pani ojcu, jestem pewien, że zachowywałby się tak 

samo. Może widzi teraz panią i jest bardzo zadowolony. 

background image

- Cieszę się, że pan tak mówi. Od początku wiedziałam, że 

pan zrozumie. 

- Przecież to powinno być zrozumiałe dla wszystkich. A tak 

przy okazji, jak się dzisiaj czuje Tabor? 

- Lekarz mówi, że zdrowieje coraz prędzej. Nawet odzys­

kuje humor. Podobno bardzo dobrze mu zrobiło to, że został 

z nami, bo inaczej czułby się samotny i opuszczony. To starszy 

człowiek i chyba wydaje mu się, że jest już niepotrzebny. Nie 

pozwoliłabym, żeby leżał sam w szpitalu, a jestem przekonana, 

że tutaj możemy mu zapewnić taką samą opiekę. Wynajęliśmy 

pielęgniarkę i codziennie przychodzi doktor, więc niczego Ta­

borowi nie brakowało. 

- Wie pani, co mi się w pani spodobało od samego początku 

- spytał Lorrimer - co sprawiło, że od razu poczułem, iż jest 

pani inna niż reszta kobiet, które znałem? Jest pani bardzo 

uprzejma i opiekuńcza, i niezmiernie lojalna w stosunku do 

swoich bliskich. 

Eden zaczerwieniła się, zakłopotana. 

- Bardzo mi miło to słyszeć - odrzekła nieśmiało. - Tyle 

osób uważało to za wadę i byłam trochę rozżalona z tego 

powodu, chociaż wiedziałam, że ci ludzie po prostu mnie nie 

rozumieli. 

W tym momencie w drzwiach stanęła Janet. 

- Eden - powiedziała - bardzo przepraszam, że przeszka­

dzam, ale Tabor pytał, czy pan Lorrimer nie mógłby przyjść do 

niego na chwilę i porozmawiać. Powiedział, że nie zajmie mu 

dużo czasu. 

- Widzi pan - Eden zwróciła się do Lorrimera - pytał pan 

o Tabora, więc może pan sam z nim porozmawiać. 

- Chętnie - młody mężczyzna wstał z miejsca. - Proszę mi 

wybaczyć na kilka minut. 

Eden kiwnęła głową i także wstała, żeby mu wskazać drogę, 

ale zawahała się przez moment, bo Janet dała jej znak, że chce 

coś powiedzieć. 

- Wiem, gdzie jest Tabor, proszę zostać - Lorrimer uspo­

koił ją ruchem ręki i wyszedł z pokoju. 

- Czy mam coś dla was przygotować? Czy życzycie sobie 

czegoś szczególnego? - spytała niania. 

background image

- Zdaję się na ciebie, Janet. Ty zawsze masz wspaniałe 

pomysły. Ale, ale, czy nie ma u Tabora kogoś jeszcze? Wydaje 

mi się, że słyszałam jakiegoś innego mężczyznę. Może powin­

nam tam pójść? Tabor nie powinien mieć zbyt dużo gości naraz. 

- To tylko Trump. Nie przeszkadza Taborowi. Niech tam 

sobie rozmawiają. 

Eden zaczęła coś podejrzewać. Dobrze znała Janet 

i wiedziała, kiedy ta próbowała coś ukrywać. 

- Janet, co się stało? - rzuciła. - Po co przyszedł Trump? 

Nie powinien denerwować Tabora. Lekarz powiedział, że jest 

mu potrzebny spokój. 

- Tabor czuje się dobrze - Janet uśmiechnęła się niewyraźnie. 

- Muszę to sprawdzić - zdecydowała Eden. 

- Ależ niech sobie rozmawiają - Janet próbowała jeszcze 

zatrzymać dziewczynę, ale Eden szybkim krokiem wyszła do 

hallu i zeszła na dół do pokoju, w którym leżał lokaj. 

Wchodząc zdążyła usłyszeć, jak Trump powiedział: 

- Nie możemy tego przed nią ukrywać. To przecież roz­

sądna kobieta i będzie bezpieczniej, jeśli dowie się o wszyst­

kim. Powinna zostać w domu. Będą jej pilnować nasi ludzie, 

dopóki nie znajdziemy tamtej. Musimy uważać, bo ludzie zde­

sperowani są zdolni do wszystkiego. Już dziś wystawimy pos­

terunki dookoła domu. 

Dopiero teraz wszyscy dostrzegli jej obecność. Eden spoj­

rzała na Trumpa. 

- Trump, czego nie możecie przede mną ukrywać? Powiedz 

mi, cokolwiek by to było. Przy was się nie boję. 

- Tak, moja droga panienko - mocnym głosem odezwał się 

Tabor, jakby cała jego słabość nagle odeszła. - Nie wolno 

panience wychodzić z domu, dopóki Trump nie powie, że jest 

bezpiecznie. To tyle, nie ma się czego obawiać. 

- Rozumiem, Taborze - Eden kiwnęła głową. - Będę 

posłuszna, ale chciałabym jednak wiedzieć, o co chodzi. 

Trump? - Spojrzała prosto w oczy zmieszanemu policjantowi. 

- To nic takiego. Ta starsza kobieta przechytrzyła strażni­

czki w więzieniu i znów jest na wolności. Nie wiemy, jakie ma 

plany, dlatego zostaniemy przy pani, dopóki jej nie złapiemy. 

Eden otworzyła szeroko oczy i westchnęła głęboko. 

background image

- Ale przecież drugi raz tu nie przyjdzie. Nie ryzykowałaby 

ponownie w ten sam sposób. 

- Nigdy nie wiadomo - stwierdził Trump ponuro. - Wie, że 

w komórce w ogrodzie może znaleźć ubrania. Może będzie 

chciała je wykorzystać. Ma na sobie tylko odzież więzienną 

i zdaje sobie sprawę, że może być łatwo zauważona. Ukradła 

koc i mogła go zarzucić na siebie, ale możliwe, że spróbuje 

zdobyć tamte ubrania z komórki. 

- Możliwe... - zamyśliła się Eden. - Chyba nie powinniśmy 

rozmawiać w pokoju Tabora. Lekarz powiedział, że trzeba mu 

zapewnić spokój. 

- Lekarz wie, że tu jesteśmy - oświadczył Trump. - Chcie­

liśmy zadać Taborowi kilka pytań i doktor się zgodził. 

- Aha - odparła Eden, spoglądając na wszystkich mężczyzn 

po kolei. - Skoro tak, to dobrze. Czy rozmawialiście już? 

- Tak, panno Thurston. Wiemy już wszystko. Tabor zo­

baczył, że ta kobieta chciała się ukryć w komórce i próbował ją 

zatrzymać. Wtedy został zraniony. 

- W takim razie lepiej będzie, jeśli już stąd pójdziemy i da­

my Taborowi zasnąć. O tej porze powinien już być w łóżku, 

prawda? - zwróciła się do pielęgniarki, która właśnie weszła. 

Pielęgniarka potwierdziła ruchem głowy. 

- Powiedzmy więc Taborowi „dobranoc" i chodźmy już. 

Obiecuję, że będę się stosowała do waszych poleceń i jeśli będę 

chciała wyjść, nie zrobię tego bez zgody Trampa. Taborze, 

zapamiętajmy sobie ten wers, który dzisiaj czytaliśmy: „Anioł 

Pański jest z czującymi bojaźń Bożą i ochrania ich". Musimy 

na tym polegać. 

Podniosły nastrój udzielił się obecnym i nawet policjant sta­

rał się lekko stąpać i rozmawiał z Lorrimerem przyciszonym 

głosem. Po przedyskutowaniu z Trampem planu działania pra­

wnik wrócił do Eden, która tymczasem poszła do bawialni. 

- Szkoda, że nasz miły wieczór został w taki sposób prze­

rwany - zagadnął z lekkim zawodem w głosie. 

- To nic - Eden uśmiechnęła się delikatnie. - Podświado­

mie czułam, że coś się jeszcze wydarzy. Nie jestem zaskoczo­

na. Mimo wszystko cieszę się, że pan tu był. 

- Ja też. Jest pani jednak odważną kobietą. Większość zna-

background image

nych mi młodych kobiet wpadłaby w straszną panikę. Powie­
dziano mi, że mam zachować wszystko w tajemnicy i popro­
szono, żebym tu przyszedł i dopilnował, by nic się pani nie 
stało. A tu okazuje się, że pani już wie o wszystkim i właściwie 
niczym się nie przejmuje. 

- Czemu mam się przejmować, jeśli ochrania mnie tylu 

przyjaciół? Zdaję sobie sprawę, że pani Fane jest kobietą pozba­
wioną skrupułów i że nie cofnęłaby się przed niczym. Ale 
wydaje mi się, że jest także tchórzliwa. Może się mylę, ale chyba 
nie zdobyłaby się na poważniejszą zbrodnię, jeśli nie byłaby 
pewna, że ujdzie jej to na sucho. Myślę, że jest tylko oszustką. 

- Hmm... - zamyślił się Lorrimer. - Może udawać miłą 

i uprzejmą cioteczkę, ale wcale nie jestem taki pewien, czy 
w krytycznym momencie nie użyłaby broni. Dlatego proszę ją 
traktować jak osobę niebezpieczną. Tak będzie najlepiej. 

- Dobrze, ma pan rację - przytaknęła Eden skwapliwie. 

- To bardzo miłe uczucie, że ktoś się mną opiekuje. Ale ja 
naprawdę się nie boję. 

- Co prawda do odważnych świat należy, ale proszę 

pamiętać, że trzeba się kierować także rozsądkiem. 

- Czy pani pamięta - rzekł, zmieniając ton i ustawiając dwa 

krzesła przed kominkiem - że w zeszłym tygodniu obiecała mi 
pani przeczytać pewien wiersz? Czekam na to z niecierpliwością. 

W odpowiedzi Eden podeszła do biblioteczki i wzięła z półki 

niewielką książeczkę, noszącą ślady częstego czytania. 

Na założonej stronie odnalazła swoje ulubione strofy 

i głośno je odczytała. Kiedy skończyła czytać, w oczach Lor-
rimera dostrzegła szczery zachwyt. 

- Czytałem kiedyś ten wiersz - odezwał się mężczyzna po 

chwili. - Ale dzięki pani przypomniałem go sobie na nowo. To 
wspaniały utwór. Mówi właściwie o wszystkim; o świecie, który 
od stuleci buduje miasta, bawi się, żyje, grzeszy, walczy, kocha 
i umiera, tak jak my wszyscy. Świat zdaje się taki mały i nie­
zmienny, bo wszyscy ludzie kierują się takimi samymi impulsa­
mi. Od czasów Adama siejemy zboża i wyruszamy na wojny. 

- W Biblii znajdują się opisy wielu wojen, prawda? Czy 

Bóg lubi wojny? Jeśli nie, to dlaczego na nie pozwala? 

- Nie, Bóg nie lubi wojen, ale czasami pozwala, aby 

background image

służyły Jego własnym zamysłom. Czasem nakazuje przygoto­
wać ostre, świetliste strzały. Nie mogą być zardzewiałe, bo nie 
trafiłyby do celu. 

- Ale w jaki sposób to się odnosi do nas - Eden nie do końca 

zrozumiała - do nas, chrześcijan? Czy Bóg pragnie, żeby 
chrześcijanie walczyli? 

- Tak. Powiedział, że prowadzimy wojnę. „Nie przeciwko 

krwi i kości, ale przeciwko fałszywym mocom i ideom, prze­
ciwko władcom ciemności." Powiedział nam, żebyśmy 

„założyli Boską Tarczę". Naszą bronią jest duchowy miecz, 

czyli Słowo Boże. Zawsze uważałem, że nasz miecz powinien 
być taki jak świetliste strzały, ostry, wypolerowany i gotowy do 
użytku. Wydaje mi się, że powinniśmy wytrwale ostrzyć i pole­
rować naszą broń, Boskie Strzały, Jego Słowo, tak aby 
dosięgnąć naszych wrogów. Wrogiem oczywiście nie są ludzie, 
którzy się z nami nie zgadzają, tak jak błędnie uważa wiele osób. 
Prawdziwym wrogiem jest szatan, który oślepia i zwodzi ludzi, 
nie pozwalając im poznać jedynej prawdy. Dlatego powinniśmy 
często studiować Słowo Boże i zawsze o nim rozmyślać, tak 
abyśmy byli gotowi posłużyć się nim w razie potrzeby. Gdy 

wróg zaatakuje, tylko kilka takich wypuszczonych świetlistych 

strzał może przechylić szalę zwycięstwa na naszą stronę. 

- To cudowne, o czym pan opowiada. Nigdy nikt nie mówił 

mi o takich rzeczach. Świetliste strzały. Słowo Boże w moim 
sercu i na moim języku może bronić prawdy i sprawić, że 
pokonam wroga? I dzięki tarczy - wierze w Boga - nie odniosę 
żadnych ran? 

- Właśnie tak. Myślę, że już wcześniej myślała pani o tym. 

Ten werset, który powtórzyła pani Taborowi, był właśnie taką 
świetlistą strzałą wypuszczoną przeciwko strachowi i zwątpie­
niu. Zna pani wiele takich wersetów. Bóg nauczy panią, kiedy 
ich używać. A może zaśpiewamy razem? Zagra pani tę jedną 
z ulubionych pieśni pani ojca? Na przykład tę: 

Nie trać serca, cokolwiek się zdarzy, 
Bóg cię opieką otoczy. 
Z Nim przeszkody wszelkie pokonasz, 
Zwróć więc ku Niemu swe oczy. 

background image

Eden zasiadła do pianina i delikatnie muskając klawisze, 

zaczęła grać melodie, które jej ojciec lubił najbardziej i które, 

jak się jej zdawało, powinien znać także Lorrimer. Lance usiadł 

w głębokim fotelu naprzeciwko i z podziwem obserwował 
twarz dziewczyny. Eden przymknęła oczy i pamięcią wróciła 
do czasów, kiedy śpiewała pieśni razem z ojcem. Na jej twarzy 

odmalowała się tęsknota. 

Kiedy zagrała pieśń, o którą prosił Lorrimer, ich głosy 

połączyły się i razem zaśpiewali „Bóg cię opieką otoczy". Gdy 
przebrzmiały ostatnie nuty pieśni, Eden podniosła wzrok 
i ujrzała Janet, która stała na progu z pełną tacą w rękach. 

- Tabor prosił, żebym państwu podziękowała za te 

wspaniałe pieśni. Powiedział, że poczuł się jak w niebie. 

Ich twarze rozjaśniły się. 

- Mieliśmy nadzieję, że mu się spodobają - uśmiechnęła się 

Eden. 

- Tak, i cieszymy się, że sprawiło mu to przyjemność. 

Proszę mu to powiedzieć. 

Zabrali się do przepysznej kolacji. Janet jak zwykle stanęła 

na wysokości zadania i choć miała niewiele czasu, udało się jej 

przygotować wspaniałe potrawy. 

Na pożegnanie Lorrimer uścisnął serdecznie dłoń Eden, a Ja­

net uśmiechnęła się, widząc spojrzenie, jakim młody prawnik 
obdarzył dziewczynę. 

background image

Przez kilka dni Eden otoczona była dyskretną opieką poli­

cji. Pan Worden poprosił policjantów, żeby nie rzucali się zbyt­
nio w oczy, by jej nie denerwować. Eden jednak nie dener­
wowała się w ogóle, co wszyscy, łącznie z Janet, niebawem 
dostrzegli. Jeżeli musiała gdziekolwiek wychodzić, Janet 
zawsze nalegała, że pójdzie razem z nią. 

Pewnego dnia odkryto, że ubrania z komórki zniknęły. Policja 

wiedziała teraz, jak może wyglądać Lavira. Niebawem na posteru­
nek przyszła wiadomość, że widziano kobietę odpowiadającą 
rysopisowi pani Fane, ubraną w stary, znoszony płaszcz i długą, 
zieloną sukienkę. Kobieta podróżowała autostopem około 
dwieście mil na zachód od Glencarrol. Dwa dni później przyszła 
kolejna wiadomość. Tym razem inspektor prowadzący pościg 
donosił, że para farmerów podwiozła taką kobietę pięćdziesiąt mil 
dalej. Rozesłano listy gończe. 

Następny raport nadszedł po kilku dniach. Donoszono, że 

w domu towarowym na północny zachód od miasta ujęto ko­
bietę, która próbowała ukraść ubrania. Nie było wątpliwości co 
do jej winy, ponieważ złapano ją na gorącym uczynku. Kobieta 
przedstawiła się jako Annette Coleman. Wyznała, że zawsze 
pragnęła mieć coś ładnego i że oczywiście zamierzała zwrócić 
pieniądze za te rzeczy, gdy tylko dostałaby pieniądze od męża. 

Śledztwo wykazało, że pod podanym adresem nie mieszkał 

mężczyzna o imieniu i nazwisku jakie podała, nie było tam 
nawet żadnego domu. Kiedy porównano twarz schwytanej ko­
biety ze zdjęciem zrobionym w Glencarrol, policja nie miała 

background image

wątpliwości, że ujęto Lavirę Fane. Protesty kobiety, która 

przez cały czas twierdziła, że nazywa się Annette Coleman, na 

nic się nie zdały. 

Jednak Lavira już niejednego policjanta wyprowadziła w po­

le. Udała, że zemdlała i gdy strażnik z aresztu poszedł po wodę, 

udało jej się wymknąć. Uciekła w góry, gdzie w jednej 

z kryjówek spodziewała się odnaleźć syna razem z obiecanym 

sznurem „czerwonych korali", które stanowiłyby ich za­

bezpieczenie finansowe na dłuższy czas. 

Policja ruszyła szybko w pościg i na szczęście udało się 

złapać przewrotną kobietę. Już pod większą eskortą odtrans­

portowano ją na posterunek, gdzie pod silną strażą miała ocze­

kiwać na proces. Ponieważ kradzież w domu towarowym była 

jej ostatnim przestępstwem, postanowiono najpierw rozpat­

rywać tę sprawę w miejscowym sądzie. 

Po informacji o ujęciu Laviry w domu Thurstonów znowu 

zagościł spokój. Eden mogła odetchnąć i od razu jej twarz 

wyglądała na świeższą i bardziej wypoczętą. 

Tabor coraz szybciej dochodził do zdrowia. Doktor pozwalał 

mu już siadać, a i rana goiła się bardzo dobrze. Gdyby miało 

być tak, jak obiecywał doktor, Tabor miał już bardzo niedługo 

odzyskać siły. Mógłby nawet wykonywać proste prace, jak 

otwieranie drzwi gościom czy nakrywanie do stołu. 

Lance'a Lorrimera nie było w mieście. Zadzwonił, żeby 

odwołać spotkanie z Eden i powiedział, że musi wyjechać 

w interesach. Nie był pewien, kiedy wróci, więc obiecał, że 

zadzwoni, gdy tylko będzie mógł. Eden odłożyła słuchawkę 

z uczuciem zawodu. Wydawało się jej, że coś straciła. Jednak 

po chwili zaczęła myśleć racjonalnie. To przecież niedorzecz­

ność! Przecież nie może się tak przywiązywać do tego mężczy­

zny, nie może za nim tęsknić. Przecież także z innymi ludźmi 

mogła rozmawiać o sprawach, które ją interesowały. Postano­

wiła się czymś zająć, żeby przestać już myśleć o Lorrimerze. 

Przyszło jej do głowy, że zapisze się do Koła Biblijnego, 

o którym opowiadał jej prawnik. Co prawda spotkania odbywały 

się wieczorami, ale przecież Janet mogła ją odwozić i przywo­

zić. Wciąż jeszcze nie chciała wychodzić sama, ponieważ 

dopóki Eryk był na wolności, nie mogła się czuć bezpieczna. 

background image

Tego dnia, kiedy zdecydowała się iść na pierwsze spotkanie, 

nieoczekiwanie odwiedził ją Niles Nevin. Oznajmił, że jest 
w mieście przejazdem i że jego pociąg do Nowego Jorku od­

jeżdża dopiero wieczorem. Powiedział, że trochę za namową 

siostry, ale bardziej z własnej ochoty postanowił się zobaczyć 

z Eden. Chciał ją namówić, żeby jednak pojechała z nimi na 
Florydę, gdzie była już Vesta i gdzie on sam miał się udać za 
kilka dni. 

Ponieważ Niles przyjechał do niej z tak daleka i był bratem 

jej serdecznej przyjaciółki, Eden nie chciała mówić, że ma inne 

plany na wieczór. Zresztą nie musiała koniecznie iść tego dnia 
na spotkanie, bez większych oporów więc postanowiła dotrzy­
mać mu towarzystwa. 

Niles nie podchodził do swego życia i pracy zbyt poważnie. 

Owszem, wyjeżdżał czasami w interesach, ale nie zajmowało 
go to szczególnie. Nigdy tego zresztą nie ukrywał i zawsze 
powtarzał, że praca go śmiertelnie nudzi. Był jednak dość przy­
stojny i inteligentny, mógł dowcipnie i interesująco rozmawiać 
na wszelkie tematy i niezwykle plastycznie opisywał swoje 
liczne podróże i przeżycia. Potrafił zabawnie naśladować za­
chowania ludzi i znał mnóstwo anegdot, więc Eden bardzo 
dobrze się bawiła w jego towarzystwie. Ani się obejrzeli, a na­
deszła pora, kiedy Niles musiał już iść na dworzec. 

Mimo to, kiedy przy pożegnaniu jeszcze raz zaproponował 

jej wyjazd na Florydę, Eden była już pewna, że nie ma ochoty 
jechać. Co prawda polubiła Nilesa i wiedziała, że będzie się 

dobrze czuła w towarzystwie jego i Vesty, jednak nie miała 
chęci wyjeżdżać. Sama właściwie nie wiedziała dlaczego. Czy 
tylko z powodu smutku, z którego nie otrząsnęła się jeszcze od 
śmierci ojca? Chyba nie tylko dlatego, ponieważ ojciec przeko­
nał ją, że po jego śmierci powinna wieść normalne życie. To 

może chodziło o towarzystwo Nilesa? Też nie, był przecież 
bardzo miły i uprzejmy. 

Eden zauważyła jednak coś dziwnego. Zdała sobie sprawę, 

że przez cały wieczór podświadomie porównywała go z Lan-
ce'em Lorrimerem. Skarciła siebie w myślach. Jakie to 
niemądre! Przecież byli całkiem odmiennymi ludźmi. Poczuła 
się tak, jakby została postawiona przed wyborem. Jakim wybo-

background image

rem? Czy musiała wybierać? Lance był daleko i wcale nie 
powiedział, że ma ochotę się z nią spotykać i może nawet 
zaprzyjaźnić. Zjawiał się tylko wtedy, gdy Fane'owie mogli 

być w pobliżu. A tu stał przed nią młody mężczyzna, który nie 
krył swojej sympatii dla niej i zapraszał ją na wspaniałą wy­
cieczkę. A ona mu odmówiła! Nie potrafiła sobie tego 
wytłumaczyć. 

Następnego ranka otrzymała list, właśnie od Lorrimera. Za­

czynał się po przyjacielsku: 

Droga Eden! 
Nie pytałem, czy będę mógł do Pani napisać, ponieważ 

nie wiedziałem, że moja nieobecność będzie trwała tak 

długo. Nawet teraz nie wiem, ile to jeszcze potrwa. Bardzo 

żałuję, że nie mogłem Pani zaprowadzić na to spotkanie 

biblijne, jak obiecałem. 

Mam nadzieję, że wybierze się tam Pani sama. Po­

myślałem, że może Janet mogłaby Pani towarzyszyć. 

Bardzo się cieszę, że jest Pani pod opieką naszego Ojca 

Niebieskiego. Wiem, że Pani Mu ufa. Nie zapominam o mod­

litwach za Panią. 

Pani przyjaciel w Chrystusie 

- Lance Lorrimer 

Eden bardzo się ucieszyła z tego listu i nie przestawała o nim 

myśleć przez cały ranek. Nie był utrzymany w jakimś 
szczególnie osobistym tonie, był prawie oficjalny, a mimo to 
dawało się wyczuć przyjacielską atmosferę, atmosferę 

wspólnych zainteresowań i podobnego sposobu myślenia. Lorrimer 

dawał do zrozumienia, że nawet długie rozstanie nie 

może sprawić, że zapomną o sobie. 

Po kilkakrotnym przeczytaniu listu Eden zaczęła się zastana­

wiać, czy głównym powodem jej niechęci do wyjazdu na Flo­
rydę nie było oczekiwanie na powrót Lance'a i pragnienie 
powitania go w domu. Może w takim przypadku powinna się 
zachować mądrze i jednak wyjechać na Florydę? Nie powinna 
się łudzić, że życzliwość Lorrimera może znaczyć coś więcej. 
Musi przestać tyle o nim myśleć! 

Wyjęła listy matki i przeczytała je na nowo. Nie, jednak mimo 

background image

wszystko zdecydowała, że jeśli Niles w drodze na Florydę wstąpi 

jeszcze do niej, Eden powie mu, że nie może jechać. Zaprosi 

Nevinów na wiosnę i może wtedy spędzi z nimi więcej czasu. 
Przypomniała sobie słowa Nilesa, które rzucił na odchodne: 

- Ostrzegam, będę do ciebie pisał! Mam nadzieję, że docze­

kam się odpowiedzi. Przecież musimy się lepiej poznać. 

- Cóż - powiedziała sobie - przecież mama mi radziła, 

żebym postępowała rozważnie i ostrożnie dobierała przyjaciół. 
Nie mogę myśleć, że mężczyzna nadaje się na towarzysza, 
dlatego że jest przystojny, bogaty i uprzejmy. Niech pisze. 
Zobaczę, jaki jest naprawdę. Może nawet lepiej poznawać 
mężczyzn dzięki listom. 

Nadszedł wreszcie dzień, gdy Tabor mógł wyjść na ganek 

i po raz pierwszy od dłuższego czasu odetchnął świeżym po­
wietrzem. Po „spacerze", gdy odpoczywał, Eden przez go­
dzinę czytała mu Pismo święte. Wszyscy cieszyli się z powrotu 
Tabora do zdrowia. 

Niles Nevin był wytrwały. Z każdej miejscowości, którą 

z siostrą odwiedzali na Florydzie, przysyłał kolorowe wi­
dokówki. Często opisywał swoje zabawne przygody i za każdym 
razem powtarzał, jak bardzo żałuje, że Eden została w domu i że 
z niecierpliwością czeka na chwilę, kiedy wrócą do Nowego 

Jorku, gdzie Eden mogłaby ich odwiedzić. W jednym z listów 
zaproponował, że mogliby pojechać gdzieś razem na wakacje 
i spędzić ze sobą całe lato. Z listu wynikało, że Niles jest pewien, 
iż Eden mu nie odmówi. Vesta pisywała niekiedy po kilka słów, 
ale to od jej brata pochodziła większość korespondencji. Nie 
wydawał się zniechęcony faktem, że Eden nie zawsze odpisy­
wała. Po prostu pisał i pisał. Na pewno był bardzo konsekwentny. 

Eden na początku odpisywała Nilesowi regularnie, jednak 

odkąd w swoich coraz bardziej osobistych listach zaczął po­
wtarzać, że bardzo mu się spodobała i że bardzo za nią tęskni, 
odpowiadała coraz rzadziej, ponieważ nie wiedziała, w jakim 
tonie powinna do niego pisać. Z każdym jego listem czuła się 
coraz bardziej nieswojo. W jednym przeczytała: 

Wiesz, Eden, że szaleję za Tobą i nie mogę się doczekać, 

background image

Kiedy Cię znów zobaczę. Całymi dniami czekam na list od Ciebie, 

a jeśli nie odpisujesz na moje wyznania, nie mogę znaleźć miejsca 
dla siebie.

 Czasami Eden zastanawiała się, czy Niles nie żartuje. 

Przysyłał jej paczki owoców egzotycznych i bukiety kwia­

tów. Żeby to przerwać, Eden bardzo grzecznie mu podzięko­
wała i poprosiła, żeby nie przysyłał już niczego więcej. 

Zbliżała się wiosna i sytuacja, w której znalazła się Eden, 

stawała się coraz bardziej niezręczna. Chociaż dziewczyna za 
każdym razem powtarzała Nilesowi, że nie może mu obiecać 
żadnych wspólnych wycieczek, ani wiosną, ani latem, jego 

listy stawały się coraz bardziej natarczywe. Nie przyjmował do 
wiadomości jej odmowy i układał nawet plany wyjazdów: raz 
mówił o Alasce, raz o Kanadzie. Nawet Vesta opisywała wspa­

niały kurort w północnej Kanadzie, gdzie mogliby spędzić ra­
zem cudowne chwile. W rezultacie Eden zaczęła się coraz 
bardziej obawiać ich odwiedzin, ponieważ wiedziała, że będzie 
to od niej wymagało stanowczości. Była już bardzo zmęczona 

całą tą sytuacją. Napisała Nevinom, że nie będzie mogła ni­
gdzie wyjechać tego lata, ponieważ ma inne plany. 

Odpisali jej, że właśnie wracają do domu i po drodze od­

wiedzą ją w Glencarrol i zabiorą do Nowego Jorku. Twierdzili, 
że przecież obiecała im to przed podróżą. Na zachętę dodali, że 
w Nowym Jorku będzie się teraz odbywało wiele przyjęć i za­

baw, więc dużo by straciła, gdyby się nie zdecydowała z nimi 
pojechać. Oznajmili, że będą u niej pod koniec tygodnia i do 
tego czasu Eden miała być gotowa. 

Eden, po rozmowie z Janet, postanowiła, że pojedzie do 

Nevinów. Nie chciała, żeby uznali ją za odludka. Czuła jednak, 
że wolałaby zostać w Glencarrol. 

Wieczorem uklękła przy łóżku i zaczęła się modlić: 

- Boże, znowu nie wiem, jak się zachować. Cokolwiek zro­

bię, wyjdzie źle. Czy mógłbyś mi pomóc? 

Położyła się i zasnęła spokojnie. Wiedziała, że Bóg wskaże 

jej najlepsze rozwiązanie. 

Następnego ranka przyszedł telegram od Vesty: 

Matka ciężko chora STOP Wracamy do domu STOP Wy­

bacz nie odwiedzimy cię tym razem STOP Vesta 

background image

Eden ze zdumieniem przyglądała się telegramowi, poruszo­

na myślą, jak szybko Bóg rozwiązał jej kłopot. Przypomniała 
sobie słowa Pisma: „Odpowiem, zanim poproszą". 
Współczuła przyjaciółce i jej matce, jednak nie mogła ukryć 
zadowolenia, że nie będzie musiała jechać do Nowego Jorku. 

Dwa dni później Vesta zadzwoniła. Powiedziała, że matka 

bardzo poważnie zachorowała na obustronne zapalenie płuc 
i dopiero za kilka dni lekarze stwierdzą, w jakim naprawdę jest 
stanie. Kiedy jej się trochę polepszy, będą musieli pojechać 
z nią do Kalifornii, gdzie jest odpowiedni klimat do rekonwale­
scencji. Na nich spadnie obowiązek opiekowania się matką, bo 
ojciec ma teraz dużo pracy. Vesta wydawała się bardzo smutna 
i rozmowa z przyjaciółką była jej chyba bardzo potrzebna. 

- Tak mi przykro - przyznała się. - Tak się cieszyłam na 

wyjazd z tobą i na nasze wspólne wakacje. Mogło być tak 
cudownie! Wiesz, jak Niles cię polubił? Nie przestaje o tobie 
mówić! Gdyby nie choroba matki, jestem pewna, że pędem by do 
ciebie przyjechał. Ale wiesz, jest do niej bardzo przywiązany 
i zrobiłby dla niej wszystko. Naprawdę ją kocha. To dobry chłopak, 
dlatego tak bardzo chciałam, żebyście się poznali i polubili. 

- I ja go polubiłam - odparła Eden. - Bardzo go polubiłam 

i jestem pewna, że mielibyśmy świetne wakacje, ale ja też 
muszę dopilnować kilku naprawdę ważnych spraw. 

- Tylko się nie przepracuj. Czy nie bierzesz wszystkiego 

zbyt serio? - spytała Vesta. - Rozumiesz, że nie możemy cię 
teraz zaprosić, prawda? Mama jest naprawdę ciężko chora. 
Opiekują się nią dwie pielęgniarki i w domu musi być spokój. 
Nie moglibyśmy się tobą zajmować. 

- Oczywiście, że rozumiem. Pamiętaj, od długiego czasu 

choroba była obecna w moim domu i wiem, co to oznacza. 
Współczuję wam tylko, że tak niespodziewanie musieliście 
zmienić wasze plany. Biedactwo! Modlę się za ciebie i za twoją 
mamę. Mam nadzieję, że wyzdrowieje szybko. Jeśli będę 
mogła wam jakoś pomóc, zawsze możesz na mnie liczyć. 

- Dziękuję. Będę o tym pamiętać. Ale mogłabyś pomóc, 

chyba tylko jadąc z nami do Kalifornii. Będziemy w kontakcie, 
dam ci znać, kiedy będziemy wyjeżdżać. Możesz się już powo­
li przygotowywać. 

background image

- Ale... to chyba niemożliwe, nie mogę wyjechać. 
- Dlaczego? Tak bym się cieszyła, gdybyś była z nami. 

Niles mógłby wstąpić po ciebie i przyjechalibyście razem. 

- Nie mogę - ucięła Eden. - Na pewno nie w tym roku. 

Dziękuję jednak, że o mnie pomyślałaś. 

Stan pani Nevin wcale się nie polepszał i coraz słabiej wal­

czyła z chorobą w swoim pięknym domu w Nowym Jorku. 
Zmieniali się lekarze i pielęgniarki, ale nikt nie potrafił znaleźć 

skutecznego lekarstwa. Niles i Vesta martwili się coraz bar­
dziej. Co jakiś czas Vesta dzwoniła do swej przyjaciółki 
w Glencarrol i opowiadała o przebiegu choroby. Jednak nie 
mówiła już więcej o wyjeździe do Kalifornii. 

Tymczasem listy Nilesa stawały się coraz krótsze i przycho­

dziły coraz rzadziej. Eden odetchnęła z ulgą. Niles nigdy nie 
był dla niej przeznaczony, inaczej oczekiwałaby jego przyjaz­
du lub byłoby jej przykro, że nie mogła go odwiedzić. Eden 

bardzo współczuła rodzeństwu, ale cieszyła się, że nie musi 
przebywać w ich towarzystwie. 

Mijały tygodnie, aż pewnego dnia przyszła wiadomość 

o przyjeździe Lance'a Lorrimera: 

Wreszcie doprowadziłem do końca sprawy, które trzy-

mały mnie tak daleko. Mam nadzieję, że wrócę niedługo. 

Niech Bóg ma Panią w swojej opiece. 

Oddany przyjaciel - Lance 

Wiadomość była krótka i nie mówiła wiele, ale serce Eden 

napełniło się ogromną radością. Opanowała się jednak po 
chwili. Tak, pisał do niej kilka razy, ale były to po prostu listy 
od przyjaciela. Powinna podchodzić do tego z większym 
rozsądkiem! 

Zwróciła się w myślach do Pana i poczuła się spokojniejsza. 

background image

6. 

Kyjówka, w której znalazł schronienie Eryk Fane, znaj­

dowała się u szczytu góry, niewiele mil od granicy kanadyjs­

kiej, w opuszczonej okolicy, gdzie częstymi gośćmi byli kry­

minaliści, czarne charaktery różnego sortu i uciekinierzy 

w opałach. Eryk wszedł w kontakt z ludźmi tego pokroju, kiedy 

był jeszcze dzieckiem, ponieważ wychowywał się właściwie 

sam. Jego matka była zbyt zajęta swoimi sprawami, żeby się 

należycie nim opiekować. Dlatego już od najmłodszych lat 

przebywał w podejrzanym towarzystwie i bardzo mu to impo­

nowało. Tuż przed zamknięciem banków zakradał się do środ­

ka i chował w jakimś kącie, by potem otwierać drzwi swoim 

dorosłym „kolegom'' - rabusiom. A ponieważ był wyjątkowo 

pojętnym uczniem w tym fachu i nigdy się nie dawał złapać, 

wysyłali go na coraz poważniejsze „roboty", jak je nazywali. 

Otrzymał więc bardzo dobrą szkołę. Teraz więc, kiedy jego 

„kariera" była zagrożona, zaszył się w górach, gdzie spodzie­

wał się znaleźć przyjaciół, którzy by go zrozumieli i pomogli. 

Właśnie stamtąd wysłał wiadomość do swojej matki. Po 

ucieczce z więzienia Lavira, zanim ją schwytano, bezskutecz­

nie próbowała odnaleźć to miejsce. 

Teraz oboje znajdowali się w podobnym położeniu - Lavira 

w więzieniu oczekiwała na proces, a jej syn w kryjówce czekał 

na pomoc. Miał dzięki temu dużo czasu na rozmyślania. Do tej 

pory Eryk nie zaprzątał sobie głowy myśleniem o życiu. Jego 

myślenie ograniczało się do planowania oszustw i napadów. 

Teraz jednak, kiedy przebywał na bezludziu i codziennie ob-

16 

background image

serwował wiekowe drzewa i ptaki szybujące po niebie, 

przyszła mu do głowy mglista refleksja, że chyba musi istnieć 

jakiś Bóg, który stworzył to wszystko. Rozważania te nie pro­

wadziły jednak do żadnych konkretnych wniosków. 

Powoli zaczynał odczuwać nudę. Nie był przeciwny bez­

czynności, lecz pod warunkiem, że miał jakąś rozrywkę. W gó­

rach rozrywek brakowało. Oczywiście mógł grać w karty ze 

swoimi kompanami, ale jego szanse na wygranie były zniko­

me. Poza tym bezczynność urozmaiciły tylko dwa krótkie wy­

pady do pobliskiego miasteczka, gdzie miał ubezpieczać napad 

na bank. Co jednak dziwne, opuszczał kryjówkę z duszą na 

ramieniu; zaczynał się bać. Gdyby został złapany podczas ta­

kiego napadu, w sądzie nie miałby już żadnych szans. Nie mógł 

liczyć na swoich wspólników, a starzy znajomi, którzy go „wy­

chowywali" w dzieciństwie, albo już nie żyli, zabici w strzela­

ninach, albo odsiadywali wyroki. Nikt mu nie mógł pomóc, 

gdyby znalazł się w poważnych tarapatach. Nawet te „czer­

wone korale'' nie przydałyby się na nic, jeśli nie miałby ich kto 

sprzedać. Sam by sobie nie poradził. Gdyby znaleźli przy nim 

kradzione klejnoty, byłby to dla niego koniec. 

Pewnego wieczoru siedział na trawie i wpatrywał się w nie­

bo. Miał wrażenie, że niebo też patrzy i zagląda w jego duszę. 

Do tej pory nie wierzył w duszę, ale teraz uwierzył. Poczuł, że 

naprawdę ją posiada i na dodatek zdał sobie sprawę, że jest ona 

skazana na potępienie. Rozejrzał się wokoło i spuścił wzrok. 

Na stoku góry dostrzegł postać zbliżającą się w jego kierunku. 

Czy to wracał posłaniec z wiadomością dla niego? 

Tak! 

Wstał i wyszedł mu naprzeciw. Mężczyzna trzymał w ręku 

gazetę, którą podał mu bez słowa. Na pierwszej stronie widniało 

jego nazwisko, jako podejrzanego w sprawie o morderstwo! 

Pośpiesznie przeczytał artykuł. Czarno na białym opisane 

było ze szczegółami całe jego życie. Poczuł się jak w matni. Co 

powinien teraz zrobić? 

Ponownie przeczytał tekst z gazety, znajdując pełną historię 

swojej przestępczej kariery. Tak, opisali tu wszystko. Nie cho­

dził długo po tym świecie, ale jego czynami można było wy­

pełnić całe życie kryminalisty. Nagle stanął twarzą w twarz ze 

background image

swoimi zbrodniami, z których wiele wydawało mu się błahost­

kami. Nigdy jeszcze nie miał okazji pomyśleć o nich wszystkich 

naraz. Jedno przestępstwo popełniane co jakiś czas nie wyda­

wało się niczym aż tak poważnym, a tu nagle okazało się, że 

całe jego życie składało się z przestępstw. Co prawda niektóre 

z tych zbrodni popełnili ludzie, dla których pracował, ale i tak to 

on był nimi obciążony. Jeden wyważony zamek w banku, a już 

oskarżali go o kradzież setek tysięcy dolarów! Jeden z pozoru 

niewinny liścik, który dostarczył, a już ma odpowiadać za 

porwanie dziewczynki i za nieuleczalną chorobę jej matki, 

która nie wytrzymała psychicznie takiego napięcia. Przez jeden 

czek, który umiejętnie sfałszował, jakaś rodzina straciła doro­

bek całego życia. W artykule nie brakowało niczego. 

W jego oczach pojawiło się prawdziwe przerażenie i poczuł 

strach, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczył. Oddychając 

głęboko, spojrzał na mężczyznę, który z podziwem uśmiechnął 

się do niego. 

- Widzę, stary, że naprawdę masz przed czym uciekać. 

Chyba jesteś zadowolony, że nareszcie stałeś się jednym z nas, 

nie? Nic nie mówisz? - odwrócił się do innych mężczyzn, 

którzy wyszli z kryjówki, i pokazał im gazetę, którą natych­

miast zaczęli z zainteresowaniem czytać. 

- Chyba teraz musimy nakręcić mu jakąś większą robotę, 

żeby to uczcić - zaproponował jeden z nich. 

Cała reszta przytaknęła mu z entuzjazmem. 

Nagle najstarszy i najbardziej z nich doświadczony podniósł 

rękę w ostrzegawczym geście. 

- Ciii! - wyszeptał. - Co to było? 

Przyzwyczajeni do ciągłego niebezpieczeństwa mężczyźni 

zamilkli i zaczęli nasłuchiwać. 

Z zamaskowanej ścieżki, którą przyszedł posłaniec, dobiegł 

jakiś niewyraźny odgłos, jakby ktoś rzucił kamieniem. Po 

chwili odgłos powtórzył się znowu. Tym razem były to już 

odgłosy końskich kopyt. 

Dwanaście par oczu w napięciu wpatrywało się w ciemność. 

Pomiędzy drzewami zamajaczył jakiś cień. Mężczyźni rozpie­

rzchli się na wszystkie strony. Byli dobrze przygotowani na 

taką sytuację. Potrafili się chować. 

background image

Eryk wiedział, że to jego poszukiwano. Przeczuwał, że to 

policja, która zjawiła się, aby go zabrać na zawsze. 

Wziął głęboki oddech, uniósł ręce nad swoją spuszczoną 

głowę i udając, że się poddaje, próbował uskoczyć w krzaki. 

Nagle usłyszał świst i poczuł palący ból w lewej ręce. Prawą 

ręką szybko sięgnął po pistolet, który zawsze nosił u boku, lecz 

przy uchu świsnęła mu druga kula, a kolejna wytrąciła mu broń 

z ręki. Stracił władzę w nadgarstku i wiedział, że koniec jest 

blisko, ale w odruchu desperacji dobiegł do krawędzi urwiska 

i skoczył w dół. Upadł na ostre kamienie, kilka metrów niżej. 

Policjanci wreszcie odnaleźli kryjówkę bandytów. Od jakie­

goś czasu domyślali się, że znajduje się ona gdzieś w tym 

rejonie i kiedy jeden z nich podczas rutynowego patrolu zo­

baczył, że do miasteczka przyjechał obcy mężczyzna, który 

kupił sporo jedzenia i wysłał telegram o dziwnej treści, zaraz 

zameldował o tym na posterunku. Komendant natychmiast 

zarządził obławę. 

Nikt z mieszkańców nie wiedział o akcji policji. Policjanci 

wyjeżdżali z miasteczka pojedynczo i zebrali się już za rogat­

kami. Trzymali się w bezpiecznej odległości od podejrzanego 

mężczyzny, aby nie mógł dostrzec, że jest śledzony. 

Teraz przeczesywali dokładnie teren wokół schronienia 

przestępców. Złapali wszystkich i zaprowadzili do furgonetki, 

którą zostawili u podnóża góry. Kilku policjantów zeszło ost­

rożnie w dół urwiska, gdzie leżał Eryk. 

Następnego dnia w gazecie ukazało się krótkie sprawozdanie 

z akcji. Ujęto cały gang, oprócz jednego mężczyzny. Człowiek, 

o którym mówił artykuł z poprzedniego numeru, zginął na 

miejscu. 

Wiadomość o śmierci Fane'a dotarła do Glencarrol dopiero 

po kilku dniach. Wcześniej poinformowano tylko policję i oso­

by najbliżej związane z jego sprawą. W gazetach ukazała się 

jedynie niewielka wzmianka. Eden nie dowiedziała się o śmier­

ci Eryka, przyjaciele powiedzieli jej jedynie, że złapano go i że 

nie trzeba się już niczego obawiać. 

background image

Nie trzeba było nawet ukrywać gazet przed Eden, ponieważ 

i tak nie miała teraz głowy do czytania. Z samego rana przyje­
chał do niej Niles Nevin. Nie była jeszcze ubrana i zajęło jej 
trochę czasu, zanim mogła zejść na dół i go przywitać. Nie była 

pewna, jak ma z nim rozmawiać, choć jedno nie ulegało 
wątpliwości: nie miała najmniejszej ochoty jechać do Nowego 
Jorku. Postanowiła być dla niego miła i przyjacielska, ale jed­
nocześnie chciała mu dać do zrozumienia, że nie ma zbyt wiele 
czasu, by odpisywać na jego listy. 

Niles powitał ją z szerokim uśmiechem. 

- Eden! - wykrzyknął. - Tak się cieszę, że cię widzę. To 

była dla mnie istna tortura, że nie widziałem cię tak długo. 
Dopiero teraz mogłem się wyrwać z domu. Nie można powie­
dzieć wiele przez telefon, zwłaszcza gdy cała rodzina, lekarze 
i pielęgniarki przysłuchują się każdemu słowu. Co za nuda! Nie 
cierpię interesów... ale jestem pewien, że zrozumiesz, dlaczego 
nie odzywałem się tak długo. 

- Pewnie, że tak - odparła Eden szybko. - Rozumiem to 

bardzo dobrze. Sama długo się opiekowałam chorym ojcem, 
potem Taborem, więc wiem, jak to jest. Zresztą ja też byłam 
dość zajęta. Jak się czuje twoja mama? Lepiej? Przypuszczam, 
że tak, bo inaczej byś nie przyjechał. 

- Nie powiedziałbym, że o wiele lepiej - odrzekł Niles. 

- Wydaje się bardzo słaba, w ogóle nie przypomina dawnej 
mamy. Ale zabrali ją dzisiaj do szpitala na jakieś zabiegi, 
których nie mogliby wykonać w domu, więc mogłem się wy-

background image

rwać. Doktor powiedział, że to może jej bardzo pomóc, a że nie 

byłem przy tym potrzebny, wsiadłem w pierwszy pociąg i przy­

jechałem. Oczywiście będę musiał wracać wieczorem, ponie­

waż te zabiegi nie potrwają długo, ale nie mogłem stracić takiej 

okazji. Od dłuższego czasu próbowałem ci coś powiedzieć, 

Eden. Przyszło mi to do głowy już podczas naszego pierwszego 

spotkania, ale było mi jakoś niezręcznie. Pomyślałem więc, że 

zaczekam, aż do nas przyjedziesz. Chciałbym, żebyś poznała 

mój dom i moich przyjaciół. Znasz Vestę i wiesz, jakich znajo­

mych może sobie dobierać. 

- Ach tak? - Eden uniosła brwi. - Bardzo mi przykro, że nie 

przyjęłam twojego zaproszenia i jestem pewna, że polubię two­

ich przyjaciół, jeżeli tylko będę miała okazję ich poznać. I ro­

zumiem, że z powodu choroby twojej matki musieliśmy 

przełożyć mój przyjazd. 

- Nie o to mi chodzi - powiedział energicznie. - Nie przyje­

chałem, żeby się tłumaczyć czy przepraszać. Muszę wracać 

wieczorem, dlatego chciałbym przejść od razu do rzeczy. Nie 

masz nic przeciwko temu? 

- Oczywiście, że nie - wzruszyła ramionami. - O co cho­

dzi? 

- Przyjechałem... żeby poprosić cię o rękę. Jeśli się 

zgodzisz, możemy bez zbędnych ceregieli pobrać się jeszcze 

dzisiaj, a potem pojechać do mnie. Wspaniale byśmy się razem 

bawili i na pewno nie nudziłoby się nam. Ta decyzja może ci 

się wydawać zbyt pospieszna, ale przecież mieliśmy wystar­

czająco dużo czasu, żeby to przemyśleć. Ja już się zdecydo­

wałem. Zresztą, to teraz nic niezwykłego. Wszyscy teraz tak 

robią, wszyscy prędko się pobierają. A więc? Czy ci to od­

powiada? Szczegóły możemy omówić w pociągu, w drodze do 

Nowego Jorku. Zgadzasz się, Eden? 

Dziewczyna otworzyła szeroko oczy w bezgranicznym zdu­

mieniu, ale widząc, że Niles całkiem serio oczekuje odpowie­

dzi, najpierw uśmiechnęła się, a potem odpowiedziała stanow­

czym tonem: 

- Nie, zdecydowanie się nie zgadzam. Nigdy nawet mi 

przez myśl nie przeszło, żeby wyjść za ciebie i nie sądzę, 

żebym jeszcze kiedykolwiek to rozważała. Przepraszam, że 

background image

sprawiam ci zawód, ale dla mnie małżeństwo nie polega tylko 
na dobrej wspólnej zabawie - uśmiechnęła się wesoło i oparła 
się wygodnie na swoim fotelu. Czuła się nawet spokojniejsza 
niż na początku, kiedy przyjechał. 

- Ależ Eden, zastanów się dobrze. A może chodzi o to, że 

nie masz sukni ślubnej? Oboje mamy wystarczająco dużo pie­
niędzy, żeby ci kupić każdą kreację, jaką sobie wymarzysz, ale 
teraz nie mamy na to czasu, ponieważ w tym momencie waż­
niejsza jest moja mama. Bardzo chciała, żebym pojechał z nią 
do Kalifornii, inaczej nawet nie chciała słyszeć o wyjeździe. 
Tak musi być. Doktor mówił, że nie można się jej teraz sprzeci­

wiać. Od dobrego samopoczucia zależy jej zdrowie i życie. 

- Tak, zgadzam się z tym. Myślałam, że kwestia twojego 

wyjazdu nie ulega wątpliwości. 

- Ale nie mogę jechać bez ciebie. Szaleję za tobą, wiesz 

o tym? Już wystarczająco długo się nie widzieliśmy. Ja tak nie 
mogę. Eden, sama wiesz, że ci się podobam. Gdybyśmy 
spędzili razem wakacje, przekonałabyś się, jaki jestem uroczy. 

Eden roześmiała się perliście. 
- Nilesie, wiem, że jesteś uroczy. Czyż przez tyle miesięcy 

nie mieszkałam z twoją kochającą siostrą, która od rana do 
nocy wyliczała twoje zalety? Nilesie, naprawdę bardzo cię 
lubię, ale to nie wystarczy, żeby cię poślubić. Dopóki nie spot­
kam kogoś, kogo pokocham z całego serca i kto będzie mnie 
kochał tak samo, nie będę nawet myślała o małżeństwie. 

- Ale Eden! Wydaje mi się, że uczucie, którym ciebie darzę, 

jest naprawdę tym, co ty nazywasz miłością, chociaż to już 

trochę staromodne słowo. Inteligentni ludzie już go nie używają. 

Eden utkwiła w nim wzrok i potrząsnęła głową. 
- Ja tak nie uważam - odparła stanowczo. - Dla mnie 

miłość to najpiękniejsze słowo. Tyle razy występuje w Biblii, 
a przecież nie znajdziesz ważniejszego źródła od Pisma świę­
tego. Małżeństwo według Biblii ma być odbiciem relacji Chry­
stusa i Jego Kościoła, czymś najdroższym, najpiękniejszym 
i najcudowniejszym. 

- Poddaję się - zamachał rękami. - Jeśli masz zamiar po­

woływać się na takie starocie jak Biblia, to nie wyobrażam 
sobie, żebyśmy się kiedykolwiek zgodzili w ważnych spra-

background image

wach. Biblia jest już nieaktualna. Jeszcze się o tym nie przeko­
nałaś? Wiedziałem, że ciągnie cię w kierunku religii i nie 
przeszkadzałoby mi to, gdybyś zostawiała religię w kościele, 

ale jeśli używasz jej, aby wymigać się od małżeństwa, to ja 
dziękuję. W życiu trzeba zapomnieć o Biblii. 

- W takim razie musisz zapomnieć także o mnie - rzekła. 

- Biblia jest dla mnie najdroższą księgą na świecie. I co więcej, 
wskazuje mi drogę w życiu. Sam widzisz, że nie pasowaliśmy 

do siebie. A może zmienimy temat? Co dokładnie mówią leka­
rze o stanie zdrowia twojej matki? Kiedy będzie mogła jechać 
do Kalifornii? 

- Niedługo - burknął. - Ale sądzę, że nie powinnaś zmie­

niać tematu w tym momencie. Próbuję ci dać jasno do zro­
zumienia, że spośród wszystkich kobiet właśnie ciebie wy­
brałem na żonę, a ty zachowujesz się tak, jakbyś chciała grać ze 
mną w kotka i myszkę. 

Spojrzała na niego z powagą. 

- Nie, Nilesie. Nie bawię się z tobą. Od samego początku 

próbuję ci dać do zrozumienia, że nie chcę wcale z tobą wy­

jeżdżać, ani tym bardziej cię poślubić. Jeśli chcesz, mogę cię 

traktować jak przyjaciela, ale nic więcej. Nie kocham cię. Nie 
wyjdę za kogoś, kogo nie kocham. • 

- Czy kochasz kogoś innego? - zapytał prosto z mostu, 

wpatrując się w nią przenikliwym wzrokiem. - Czy jest ktoś 
inny? Muszę to wiedzieć. 

- Nie - odparła po namyśle. - Ale nawet gdybym kogoś 

kochała, to nie uważam, że musiałabym ci o tym opowiadać. 
Zresztą, to i tak nie robi żadnej różnicy. Bardzo wyraźnie mi 
pokazałeś, że nasze wspólne życie byłoby niemożliwe. 

- Eden! Ty chyba nie mówisz poważnie! Przecież nie 

możesz być aż tak ograniczona i niemądra! 

- Z całą pewnością nie żartuję. Jezus Chrystus znaczy dla 

mnie więcej niż ktokolwiek na ziemi. Myślisz, że jestem ogra­
niczona i głupia tylko dlatego, że nie znasz Pana. Może po­
znasz Go kiedyś i wtedy zrozumiesz... 

- To wykluczone, żebym się poddał takim przesądom. Mam 

jednak nadzieję, że kiedyś zdołam cię przekonać. Widzę, Eden, 

że minie trochę czasu, zanim zaczniesz normalnie myśleć, ale 

background image

jestem zdecydowany sprawić, że przejrzysz wreszcie na 

oczy. 

- Ach tak... - Pokiwała głową. - Żałuję, że ja nie mam 

w sobie tyle zdecydowania, żeby cię nauczyć, kim jest dla nas 
ludzi nasz Pan. 

- Do diabła! - wykrzyknął z gniewem. - Czy przestaniesz 

gadać te bzdury i wreszcie zaczniesz mnie słuchać? 

- Bardzo mi przykro, Nilesie, ale obawiam się, że nie masz 

mi nic ciekawego do powiedzenia. 

- Nie rozumiesz, że z takim nastawieniem nigdy nie 

wyjdziesz za mąż? Nie znajdziesz nikogo, kto będzie myślał 
tak jak ty. Czy chcesz zostać starą panną? 

- To nie jest dla mnie sprawa życia i śmierci. Nie chcę 

wychodzić za mąż tylko dlatego, żeby nie być starą panną. 
Wydaje mi się, że powiedzieliśmy już sobie wszystko, co było 
do powiedzenia. 

- A więc to naprawdę koniec? 
- Tak. Uważam, że nie mamy ze sobą nic wspólnego. 
- Ale Eden, wydaje się, że nie rozumiesz. Czy nie po­

myślałaś, co by to znaczyło, gdybym do mojej szanowanej 
rodziny wprowadził dziewczynę o tak dziwacznych zasadach? 
Można znieść jakiś mały, niewinny kaprys, ale ty się wyraźnie 
z tym obnosisz. To byłby wstyd dla mojej matki i całej rodziny. 

- A czy ty pomyślałeś, jakim wstydem dla mojej rodziny 

byłby mój ślub z człowiekiem, który drwi z wiary w Boga? 
Zrozum, że nie mogłabym zawieść mojego Pana, Jezusa Chrys­
tusa. O, idzie Janet, pewnie obiad jest już gotowy. Chodźmy do 

jadalni. Już najwyższy czas, żebyśmy skończyli tę dyskusję. 

Porozmawiajmy o czym innym, bo w tej kwestii nie dojdziemy 
do niczego. Jestem pewna, że się nie zmienię. 

Usiedli do stołu i na razie dyskusja się skończyła, chociaż 

obrażona mina Nilesa świadczyła o tym, że niełatwo przyjmuje 
porażki. Rzadko rezygnował z raz podjętych postanowień. 

Rozmowa zeszła na neutralne tematy. Niles uspokoił się już 

i co chwila zerkał ukradkiem na dziewczynę. Nigdy nie spotkał 
kogoś takiego jak ona. Rzadko się zdarza, żeby tylko z powodu 
swoich zasad dziewczyna bez namysłu odrzucała oświadczyny 
takiego wysoko postawionego, szanowanego, przystojnego 

background image

i bogatego mężczyzny. Udawała czy rzeczywiście taka była? 
Może powinien przestać się nią interesować na pewien czas 
i pokazać jej, że nie owinie go sobie wokół palca? 

Przyszło mu do głowy, że gdyby udawał, iż zgadza się z jej 

poglądami, łatwo by mógł ją zdobyć. Chodził przecież do 
kościoła, w miarę regularnie, jeśli mu to pasowało, ale jak 
wszyscy jego najbliżsi uważał, że nie należy przesadzać z reli­
gijnością. Postanowił jednak czekać. Wierzył, że w końcu uda 
mu się przełamać fanatyzm dziewczyny, bez udawania i rezyg­

nowania z własnych zasad. 

Obiad był bardzo pyszny. Janet wiedziała, co lubią nowojor­

czycy i chciała, żeby gość docenił kuchnię domu Thurstonów. 
Podawała obiad z wyjątkowym namaszczeniem, ponieważ była 

ogromnie ciekawa, co oznaczała ta niespodziewana wizyta. 
Myśl, że Eden mogłaby poślubić pana Nevina, napawała ją 

niepokojem. Nie wiedziała dokładnie, co jej się w nim nie 
podoba, jednak wydawało jej się, że Niles nie pasuje do Eden. 
Nawet po długim namyśle nie potrafiła sobie wyjaśnić, dlacze­
go tak sądzi. 

Eden i Niles rozmawiali teraz o różnych sprawach. Dziewczy­

na zauważyła, że Janet dłużej niż zwykle podaje obiad i co chwila 
coś donosi. Była z tego zadowolona, bo wiedziała, że Niles nie 
poruszy przy Janet sprawy małżeństwa. Zachowywał się oficjal­
nie i uprzejmie i podczas rozmowy Eden mogła mu się uważnie 
przyjrzeć. Wiedziała już, że nigdy nie mogliby tworzyć pary. 

Po obiedzie przenieśli się do salonu i usiedli w głębokich 

fotelach przy kominku. Fotele stały blisko ognia, a na stoliku 
obok leżało pudełko ze smakowicie wyglądającymi czekolad­
kami, nie mogło więc być lepszego miejsca do rozmowy. Mi­
mo to Eden siedziała spięta i chociaż próbowała być miła 
i dowcipna, nie czuła się dobrze. Następne dwie godziny wyda­

wały się jej katorgą. 

W pewnym momencie odezwał się dzwonek u drzwi i to 

okazało się wybawieniem dla dziewczyny. Przyszedł pan Wor­
den i przyniósł kolejne dokumenty, które trzeba było przejrzeć 
i podpisać. 

Przedstawiła mu Nilesa i zabrała się za papiery, podczas gdy 

panowie zajęli się rozmową. Pan Worden bacznie się przyjrzał 

background image

młodemu nowojorczykowi i zaczął się zastanawiać, kim ten 

mężczyzna jest dla Eden. Starał się tak pokierować rozmową, 

żeby się o nim jak najwięcej dowiedzieć. Spodobał mu się na 

pierwszy rzut oka, ale pan Worden już od dawna myślał o tym, 

żeby skojarzyć Eden i Lance'a. Cóż, czas pokaże, jak się spra­

wy ułożą. 

Eden podpisała dokumenty, zamieniła kilka słów z panem 

Wordenem i odprowadziła go do drzwi. Kiedy wróciła do salo­

nu, Niles wziął ją za ręce. 

- Tak sobie myślałem - powiedział braterskim tonem - że 

podeszliśmy do tego wszystkiego w zły sposób. Wiem, że to 

moja wina. Zamiast dyskutować i rozmawiać bez sensu, po­

winniśmy od razu przejść do czynów. 

Eden zerknęła na niego z niepokojem, ale zanim zdała sobie 

sprawę, co może za chwilę nastąpić, Niles przyciągnął ją do 

siebie i mocno objął ramieniem. Nachylił się tak, że czuła jego 

gorący oddech i pocałował ją prosto w usta, co miało, jak 

sądził, ostatecznie przekonać dziewczynę. 

- Czy tak nie lepiej? - spytał, zadowolony z siebie. 

Eden z całych sił próbowała się wydostać z jego objęć, ale 

widząc, że to jej się nie uda, wykrzyknęła: 

- Nie! Przestań, Nilesie, proszę, nie rób tego! - szamocąc 

się, chciała się wydobyć z mocnego uścisku i odwróciła głowę, 

żeby uniknąć następnego pocałunku. - Puść mnie! Nie masz 

prawa! Przestań! Myślałam, że jesteś dżentelmenem! 

- A czy dżentelmen nie może całować? - spytał niewinnie 

i przyciągnął ją jeszcze bliżej, powoli zbliżając swe usta do jej 

ust. Pomyślał, że Eden wreszcie zrozumie, jak silne jest jego 

uczucie i odwzajemni mu się tym samym. Przecież jest kobietą. 

Na pewno nie zapomni tego pocałunku! Zostanie w jej sercu 

już na zawsze. 

Eden wreszcie udało się uwolnić. Cofnęła się w kierunku 

drzwi do hallu. 

- Dość tego! - zawołała lekko drżącym głosem. Oczy miała 

pełne łez. 

Nie ruszając się z miejsca, Niles przyglądał się jej z wyra­

zem zadowolenia na twarzy. 

- Wiem, że ci się podobało. Przyznaj się, Eden. 

background image

- Nie! Nie podobało mi się! Zabraniam ci mnie dotykać. 

Nie chcę cię więcej widzieć. Nasza przyjaźń jest skończona. 
Nie miałeś prawa tak się zachować. 

Niles popatrzył na nią zdumiony. Co to za dziwna dziewczy­

na, że nie lubi się całować? 

Odezwał się powoli, przepraszającym tonem: 

- Eden, widzę, że nie zrozumiałaś moich intencji. Bardzo 

cię przepraszam. Chciałem ci tylko pokazać, jak wielkie jest 
moje uczucie. Myślałem, że zareagujesz jak kobieta, ale naj­

wyraźniej się myliłem. Mam nadzieję, że mi wybaczysz i może 
kiedyś, gdy mnie lepiej poznasz, będziesz dla mnie łaskawsza. 
Przepraszam, że cię zraniłem. Może usiądziemy przy kominku, 
porozmawiamy jak przyjaciele i zapomnimy o wszystkim? 
Niedługo będę musiał wychodzić i nie chciałbym, żebyśmy się 
rozstawali w złości. Dobrze? 

Eden w milczeniu skinęła głową i usiadła w swoim fotelu. 

- Może napijesz się jeszcze kawy? Janet przyniosła 

następny dzbanek - powiedziała, patrząc w ogień. 

- Bardzo chętnie - odparł cicho i usiadł naprzeciw niej. 

Wyglądali teraz jak para znajomych gawędzących sobie miło. 
Eden odetchnęła z ulgą. 

Nadszedł czas, kiedy młody mężczyzna musiał się pożegnać. 
- Naprawdę bardzo mi przykro, że zepsułem ci popołudnie 

- powiedział. - Mam nadzieję, że kiedyś pozwolisz, bym cię 
odwiedził i naprawił wszystko. Chcę, żebyś jednak uważała 
mnie za dżentelmena. 

Uśmiechnęła się do niego niewyraźnie i próbowała być 

uprzejma, ale Niles widział, że nie zrobił na niej dobrego 

wrażenia. Czuł się upokorzony. Przyjechał prawie pewny, że 
zdobędzie tę dziewczynę i nakłoni ją do małżeństwa, 

a odjeżdżał prawie pewny, że ją utracił. 

Szybko, jedynie końcami palców uścisnęła mu rękę 

i uśmiechnęła się oficjalnie. Konwencjonalnym tonem pozdro­
wiła jego matkę i życzyła mu przyjemnej podróży do Kalifornii. 

Na koniec Niles zapytał: 

- Czy naprawdę mi wybaczyłaś? 
- Tak, oczywiście. Zapomnijmy już o tym i nigdy do tego 

nie wracajmy. 

background image

Lekko się uśmiechnął i odrzekł prawie pokornie: 

- Wiem, że nie byłem dobry dla ciebie. Do zobaczenia. 

Skłonił się i wyszedł. 
Eden wróciła do sajonu, gdzie spotkała uśmiechniętą Janet. 

- Poszedł już sobie? To dobrze. On nie pasuje do ciebie. Od 

razu mi się nie podobał. 

Dziewczyna poszła do swojego pokoju i zastanowiła się nad 

swoim postępowaniem. Czy zachowała się dobrze? Może po­
winna wykazać więcej cierpliwości? Może nie trzeba było od­
prawiać tak szybko tego mimo wszystko miłego mężczyzny? 
Czy ojciec by ją za to pochwalił? Co prawda nie znał Nilesa, 
ale znał ludzi podobnych do niego i zazwyczaj darzył ich sym­
patią. Czy ojciec by chciał, żeby wiązała się z takim 
mężczyzną? A czy Bóg by tego chciał? Czy naprawdę zacho­

wała się tak, jak pragnąłby tego Pan? Czy słuchała Jego rad, 
czy też kierowała się swoimi emocjami? 

W myślach starała się odtworzyć przebieg całego spotkania 

i zauważyła, że niektóre momenty wspomina z głęboką 

niechęcią. Jego żarliwe pocałunki nie obudziły w niej żadnych 
uczuć. Nie, nie mogła się mylić. Nigdy nie wyszłaby za niego 
za mąż. 

Kiedy w nocy położyła się do łóżka, zasnęła spokojnie, za­

dowolona, że jest we własnym domu, otoczona przyjaciółmi, 
nawet jeśli byli to tylko służący. Cieszyła się, że nie musi 

jechać do Nowego Jorku i rozpoczynać całkiem nowego życia 

w obcej rodzinie. 

background image

Lance Lorrimer wracał do domu nocnym pociągiem. Po 

podróży służbowej do Nowej Anglii przeglądał dokumenty, 

które udało mu się podpisać. Był zadowolony z wyników 

podróży i chciał jeszcze wszystko uporządkować, zanim ran­

kiem przedstawi raport w banku. Czytając kontrakty, usłyszał 

nagle, jak pasażer siedzący naprzeciwko wymienia znajome 

nazwisko. Przeszedł go miły dreszcz. To niesamowite, jak bar­

dzo przyjemnie jest niespodziewanie usłyszeć nazwisko osoby, 

o której się myślało od kilku dni. 

- Słyszałem, że ta laleczka Thurstonówna niedawno się 

zaręczyła, a może dopiero ma się zaręczyć. Nic bym o tym nie 

wiedział, gdyby nie Sam. Przez dwa miesiące roznosił pocztę 

za Jacoby Wintersa i opowiadał mi to wszystko. Mówił, że 

dostawała mnóstwo listów i kartek od jakiegoś faceta z Nowe­

go Jorku. Właściwie były to głównie kartki, toteż mógł wiele 

się o nich dowiedzieć. Tak, to były kartki z kurortów, najwięcej 

z Palm Beach. Facet pisał przez cały czas, ciągle przychodziły 

nowe. Pisał i pisał. Raz Sam przyszedł do mnie i mówi: „Panna 

Thurston znów dostała pocztę, w tym dwie widokówki. Ten 

facet naprawdę nie ma na co wydawać pieniędzy! Ciągle pisze, 

że nie może się doczekać listów od niej, że całymi dniami 

czeka na listonosza, wiesz, takie tam. Napisał też, że już 

niedługo wybiorą się w jakąś podróż i wkrótce już będą mogli 

omówić szczegóły". 

- Nie mów! - mężczyzna obok pokręcił głową. - Dziwne. 

Nie słyszałem, żeby miała się zaręczyć. 

background image

- Myślę, że zaręczyny wiszą w powietrzu, Sam mówił, że 

tak to zrozumiał. Słyszał też, że ten facet odwiedził już ją dwa 

razy tej wiosny. Jego matka jest chyba ciężko chora i zatrudnili 

dwie pielęgniarki. Muszą mieć kupę pieniędzy! Mówił 

o jakiejś podróży do Kalifornii, może to będzie podróż 

poślubna? Chciał, żeby przygotowała się do niej. 

- Więc to chyba prawda. Bill, to naprawdę niespodzianka. 

Jej tatuś tak jej pilnował. Teraz jednak nie ma go już, a dziew­

czynie zostawił całkiem pokaźny majątek, nic więc dziwnego, 

że kręcą się wokół niej faceci. No i jest bardzo ładna. 

- Tak, to prawda. To chyba najładniejsza i najbogatsza dzie­

wczyna w Glencarrol. 

- Co racja, to racja. Ale myślałem, że miała się zaręczyć 

z innym facetem. Jak on się nazywał? Caspar Carvel? 

- Tak. Ale pojechał na wojnę. Chyba od trzech lat nie było 

go w mieście, prawda? 

- Właśnie że był. Sam widziałem, jak w zeszłym tygodniu 

wychodził z domu Thurstonów. Coś mi się widzi, że ta dziew­

czyna może sobie przebierać w facetach. I sądzę, że są także 

inni. Jest tak ładna, że musi mieć wielu adoratorów. 

- Masz rację, ale widzisz, ona raczej nigdy nie flirtowała. 

Chodziła z Casparem, kiedy byli jeszcze w szkole, ale nie 

zauważyłem, żeby ostatnio był przy niej jakiś facet. Zajmowała 

się tylko chorym ojcem. Nigdzie nie wychodziła. Dopóki żył, 

siedziała z nim w domu. 

- Tak, to bardzo kochająca córeczka. A jej ojciec też chyba 

był dobrym człowiekiem. Wszystko robił dla niej. I myślę, że 

udało mu się ją wychować na porządną dziewczynę. Wydaje 

się bardzo uprzejma i miła, mam nadzieję, że będzie miała 

dobrego męża. 

- Facet, który od niej wychodził, wyglądał na bardzo 

miłego. 

- Skoro tak, to pewnie niedługo będziemy mieli w mieście 

huczne wesele! 

- Wszystko na to wskazuje. Życzę im jak najlepiej. Za­

uważyłeś, jak rosną ceny ziemniaków? I to kiedy sprzedałem 

cały mój zapas, i w dodatku po cenie gorszej niż się spodzie­

wałem. Takie to już moje szczęście... 

background image

Lance Lorrimer nie słuchał więcej. Był zbyt zaaferowany 

wiadomościami, które usłyszał. Czy to prawda? Czy to może 

być prawda? Serce zabiło mu mocniej. 

Próbował wrócić do dokumentów, ale nie mógł się skupić. 

Chyba po raz pierwszy zdał sobie sprawę, ile Eden znaczy dla 

niego. Dopiero teraz w pełni to sobie uświadomił. Już dawno 

zwrócił uwagę na jej urodę i wdzięk, ale wiedząc także o jej 

wielkim majątku, nigdy nie myślał, że mógł być dla niej od­

powiednim partnerem. Przez ostatnie lata nie miał także czasu, 

by myśleć o kobietach i nie należał do tych mężczyzn, którzy 

każdą dziewczynę traktują jak ewentualną kandydatkę na żonę. 

Kiedy po raz pierwszy zobaczył Eden, pomyślał, że jest jeszcze 

bardzo młodziutka i niedojrzała, a kiedy poznał ją lepiej, i tak 

pozostała dla niego tylko bogatą kobietą, należącą do wyż­

szych sfer. Chociaż całkiem dobrze mu się powodziło, nigdy 

nie myślał, że mógłby poślubić kogoś tak bogatego. Kiedy 

jednak Eden zaczęła go pytać o różne sprawy związane z reli­

gią, zainteresował się nią bliżej. Nawet zanim sobie uświado­

mił, jak bardzo odpowiada mu jej towarzystwo, odczuwał przy 

niej jakieś dziwne uniesienie. 

Dlatego wiadomość o tym, że Eden związała się z innym 

mężczyzną, bogatym tak jak ona i należącym do jej sfery, była 

dla niego prawdziwym szokiem. 

Zamknął oczy i próbował to spokojnie przemyśleć. Przywo­

łał z pamięci pierwsze spotkanie z Eden, jej zachowanie i pyta­

nia, które mu zadawała. Jeszcze teraz czuł miły dreszczyk. 

Nigdy dotąd nie spotkał dziewczyny, która zadawałaby takie 

pytania: „Jak mogę poznać Jezusa? Co znaczą słowa z tego 

wersetu...?" Jaką wspaniałą partnerką mogłaby być taka dzie­

wczyna! Czy przynajmniej jej narzeczony był dobrym 

chrześcijaninem? Czy będzie umiał ją prowadzić i wspo­

magać? A może jest to człowiek, który odwróci jej myśli od 

Boga? Lorrimer nie chciał nawet o tym myśleć. Jak bardzo 

pragnąłby się znaleźć na miejscu tamtego mężczyzny! Tak 

chciałby przez całe życie razem z Eden poznawać Słowo Boże, 

widzieć ten wspaniały błysk w jej oczach, dzielić z nią smutki 

i radości! Nigdy jeszcze w ten sposób nie myślał. Nigdy jesz­

cze nie planował małżeństwa. Miał co prawda nadzieję, że 

background image

pewnego dnia założy szczęśliwą rodzinę, ale nigdy nie miał na 
myśli żadnej konkretnej kobiety. Teraz jednak, kiedy usłyszał 
o zaręczynach Eden, poczuł, jakby ktoś zatrzasnął przed nim 
drzwi, które tak niedawno otworzyły się przed nim. 

Próbował myśleć racjonalnie. Nie kocha przecież tej dziew­

czyny, nie kocha żadnej dziewczyny. To jakieś szalone, 
niemądre myśli. 

A nawet jeśli ją kocha, to powinien pragnąć, żeby była 

szczęśliwa, żeby mogła sama wybrać sobie mężczyznę, prawda? 
Nie była przeznaczona dla niego. Nigdy nie próbował zdobyć jej 
serca. Może ten człowiek, z którym podobno była zaręczona, to 

jakiś dobry, stary przyjaciel, ktoś znany i szanowany przez jej ojca. 

Tak! Postanowił, że nie będzie marnować czasu i roztrząsać 

tego dalej. I tak nie ma na to wpływu. Jedyna rzecz, którą 
powinien zrobić, to pilnować, aby ze swoimi uczuciami nie 
wkroczył na obszar należący do kogoś innego. Powinien zapo­
mnieć o tej miłości lub zaczątkach miłości i następnym razem 
bardziej uważać. Mężczyzna nie powinien zabiegać o względy 
kobiety, która oddała już swoje serce innemu. Powinien był 
sprawdzić, czy Eden nie kocha jakiegoś mężczyzny, zanim się 
zaangażował uczuciowo. Sprawdzić? A myślał kiedyś o tym, 
że chciałby się z nią związać? 

Och, to tylko niepotrzebne zaprzątanie sobie głowy! Może 

po prostu był zmęczony? Rankiem, kiedy się wyśpi i zje dobre 
śniadanie, spojrzy zapewne na tę sprawę innym okiem. Przez 
ostatnie czterdzieści osiem godzin nie miał wielu okazji do 
odpoczynku. 

To wszystko jego własna głupota. Musi zacząć myśleć 

rozsądnie. Z wciąż zamkniętymi oczami zwrócił się o pomoc 
do Tego, kto zawsze w takich sytuacjach pomagał mu znaleźć 
rozwiązanie: 

- Panie, uświadomiłeś mi coś, z czego nie zdawałem sobie 

wcześniej sprawy. Proszę, pokieruj mną, żebym postępował 
tak, jak Ty tego pragniesz. Najlepsze dla mnie będzie to, co 
służy Twojej chwale. Tylko Ty możesz mi pomóc. Spraw, 
żebym zawsze działał zgodnie z Twoją wolą. 

Dzięki modlitwie uspokoił się trochę i zasnął. Obudził się 

w o wiele lepszym nastroju. Przecież nic nie stracił, ponieważ 

background image

to, co zeszłego wieczoru uważał za stracone, tak naprawdę 

nigdy nie należało do niego. Oddał tę sprawę w ręce Kogoś 

o wiele mądrzejszego niż on i teraz musi tylko czekać, aż Pan 

mu wskaże odpowiednią drogę. Postanowił jednak, że nieza­

leżnie od wszystkiego będzie dalej pomagać Eden w poznawa­

niu Słowa Bożego, jeśli dziewczyna go o to poprosi. 

Pociąg wjechał na dworzec w Glencarrol. Lance udał się 

prosto do pracy. Kilka godzin spędził w banku, potem w sądzie 

i kiedy tylko jego myśli kierowały się ku Eden, nie przejmował 

się zbytnio, ponieważ wiedział, że teraz sprawy znajdują się 

w dobrych rękach. Bóg może odmienić jego uczucia, ale może 

też sprawić, że stanie się coś zupełnie nieoczekiwanego. 

Lance zdecydował jednak, że nie będzie szukał towarzystwa 

Eden ani nie spróbuje się z nią skontaktować. 

Eden z kolei była bardzo zdziwiona, że Lorrimer nie odwie­

dził jej po swoim powrocie. Próbowała o tym nie myśleć 

i tłumaczyła sobie, że przecież nie musi się wcale z nim spoty­

kać. Na pytania, które chciała mu zadać, mógł odpowiedzieć 

ktoś inny. Poza tym potrafiła już szukać odpowiedzi w Biblii. 

Tabor czuł się doskonale i powrócił do niemal wszystkich 

swoich obowiązków. W domu Thurstonów powoli zapominano 

o tych okropnych nocach z włamywaczami i bandytami. Cała 

reszta służby patrzyła teraz na Tabora jak na bohatera. 

Jednakże Taborowi i Janet pozostało jedno zmartwienie 

- obawiali się powrotu dwóch adoratorów Eden. Nie chcieli, 

żeby któryś z nich zdołał zdobyć względy dziewczyny. 

Kiedy pewnego dnia Janet powiedziała Eden o swoich oba­

wach, dziewczyna roześmiała się. 

- Biedna Janet! Naprawdę się o to martwisz? Nie bądź nie­

mądra! Dlaczego sądzisz, że mogłabym się zakochać w któ­

rymś z nich? Wiesz, co zrobił i powiedział Caspar. Czy myś­

lisz, że po tym mogłabym się z nim jeszcze przyjaźnić? Nie, 

Janet. Nigdy! Nigdy! N i g d y! A jeśli chodzi o tego drugiego, 

na odległość jest nawet dosyć miły, ale go nie pokocham 

i cieszę się, że pojechał do Kalifornii. Mam nadzieję, że już 

nigdy tu nie wróci. Dlatego możesz być spokojna. Będziesz 

musiała mi znaleźć lepszego mężczyznę, zanim się ode mnie 

uwolnisz. Uśmiechnij się, musimy się cieszyć życiem. Nie za-

background image

wsze się układa tak, jak tego pragniemy, ale zobacz - Tabor 

wyzdrowiał i znowu jesteśmy wszyscy razem. Jeśli tylko prze­

staną już mi się śnić Fane'owie, będę w pełni zadowolona. Ale 

skoro Bóg ochraniał nas przed nimi do tej pory, pewnie i dalej 

będzie to robił. 

- Będzie, na pewno. Ochraniał nas i będzie to robił. 

Kiedy Janet opowiedziała Taborowi treść tej rozmowy, lokaj 

zaproponował, żeby powiedzieć Eden o tym, co się stało z Ery­

kiem. Postanowił poradzić się Trampa. Kiedy jednak się spot­

kali, Trump pokręcił głową. 

- Nie wiesz jeszcze, co się stało z jego matką. 

- Z Lavirą Fane? - spytała Janet. 

- Tak - potwierdził Trump. - Na trzy dni przed procesem 

udało jej się jakoś zdobyć tabletki nasenne. Wzięła ich za dużo 

i następnego ranka już się nie obudziła. 

Janet spojrzała na niego z niedowierzaniem. 

- Chcesz powiedzieć, że u m a r ł a? 

- Na amen. Przynajmniej nie będziemy już mieli z nimi 

żadnych kłopotów. I uważam, że należy o tym powiedzieć 

panience Eden. 

Janet zasięgnęła więc opinii pana Wordena, który przedys­

kutował to z Lance'em Lorrimerem i obaj doszli do wniosku, 

że nadszedł czas, żeby poinformować Eden o wszystkim. 

Wybór padł na Janet, bo ona znała Eden najlepiej i mogła 

przekazać jej tę wiadomość w najdelikatniejszy sposób. Janet 

nie zwlekając udała się do dziewczyny. 

- Wiesz, moje dziecko, muszę ci coś powiedzieć na temat 

Fane'ów. Lavira w więzieniu ukradła tabletki nasenne, zażyła 

trochę za dużo i poszła na spotkanie z Najwyższym Sędzią. Już 

więcej nie będzie nam sprawiać kłopotów. 

- Och, Janet, to okropne! - wzdrygnęła się Eden. - Mod­

liłam się, żeby tu już nigdy nie wróciła, ale skończyć w ten 

sposób... Janet! Była tak wielką grzesznicą, a nie miała szans, 

żeby to odpokutować! 

- Miała wiele okazji na poprawę, ale nie chciała z nich 

skorzystać. Obrała złą drogę i dlatego tak skończyła. 

- To straszne, że odebrała sobie życie! A jej syn? Co on 

teraz zrobi? Pewnie stanie się jeszcze gorszy! 

background image

- On też nie żyje. Policja wytropiła go kilka tygodni temu. 

Gdy chcieli go schwytać, uciekł im i skoczył ze skały. Zabił się 
na miejscu. Oboje nie żyją i nie ma co ich opłakiwać. To byli 
źli ludzie. 

- Ale Janet, może powinnam była coś zrobić, może powin­

nam była dać im szansę? 

- Nie mogłaś im pomóc. Poszukiwano ich za różne 

przestępstwa i w wielu sądach czekały na nich wyroki. Gdybyś 
pozwoliła im uciec, dalej okradaliby i napadali ludzi. Sam Bóg 
dawał im szansę, i to niejedną. Nie skorzystali. Nie sądzisz, że 
niektórzy już się tacy rodzą, że wybierają bandyckie życie? 

- Ale można ich było uratować, prawda? Bóg chciałby, 

żeby wszyscy dostąpili zbawienia, czyż nie? 

- Tak, chciałby. Pismo mówi, że Pan nie pragnie niczyjej 

zguby, ale każdy powinien żałować za grzechy. Jeśli więc ktoś 
z własnego wyboru czyni zło i nie żałuje tego, nie może zostać 
zbawiony. Ale musisz o tym porozmawiać z kimś mądrzejszym 
niż stara Janet. Spytaj tego młodego prawnika. On ci to dobrze 
wytłumaczy. 

- Tak zrobię - powiedziała Eden, zastanawiając się, czy 

w ogóle jeszcze się z nim zobaczy. 

background image

19 

Mieli

 się spotkać prędzej niż się spodziewała. Pan Wor-

den poprosił ją, żeby następnego ranka wstąpiła do jego 
biura i podpisała kilka dokumentów związanych z aktem 
własności domu oraz jeszcze raz przejrzała spis rzeczy, które 
były w biurku, żeby się upewnić, czy niczego nie brakuje. 
Obiecała przyjść o dziesiątej i kiedy przygotowywała się do 
wyjścia, zadzwonił telefon. Ponieważ Janet była zajęta w ku­
chni, sama odebrała. 

Usłyszała w słuchawce obcy głos: 

- Dzień dobry. Chciałabym rozmawiać z panną Eden Thur-

ston. 

- Przy telefonie - odpowiedziała, lekko zdziwiona. 

- Można wiedzieć, kto mówi? 

- Jestem pielęgniarką ze szpitala Camp Howard. Mam wia­

domość od pana Caspara Carvela. 

Eden westchnęła głęboko. Czy czekała ją kolejna przeprawa 

z Casparem? 

- O co chodzi? - spytała cierpko. 
- Pan Carvel miał ciężki wypadek samochodowy. Chyba 

nie zostało mu już wiele godzin życia, a bardzo chce się z panią 
zobaczyć. Mówi, że przed śmiercią chciałby pani zadać jakieś 
ważne pytanie. 

- Boże! - westchnęła Eden, próbując zrozumieć to, co przed 

chwilą usłyszała. Caspar ranny! Caspar umiera! Przeszedł ją 
dreszcz na wspomnienie jego okropnych słów o nieistnieniu 
Boga. Umiera bez pojednania się z Panem! Rozpaczliwie się 

background image

zastanawiała, co powinna zrobić. Dlaczego właśnie z nią Cas­

par chce się widzieć? 

- Halo, słyszy mnie pani? 

- Tak, tak - odpowiedziała Eden. - Słucham. 

- Czy przyjedzie pani? Co mam mu powiedzieć? Bardzo 

mu zależy na pani przyjeździe. 

- Tak, myślę, że przyjadę. Muszę sprawdzić rozkład 

pociągów lub samolotów. 

- Jest tylko jeden pociąg, późnym popołudniem, a samolot 

odlatuje dopiero wieczorem. W obu przypadkach może być za 

późno. Może już do tej pory nie żyć. 

Eden starała się pozbierać myśli. 

- Przyjadę tak szybko, jak to będzie możliwe. 

Odłożyła słuchawkę i opadła na krzesło. Zobaczyła Janet 

stojącą w drzwiach. 

- O co chodzi? - spytała niania. - Czy coś się stało? 

- Owszem - odparła Eden. - Caspar jest ciężko ranny 

i muszę jechać do niego do szpitala. Muszę. 

Janet stała bez słowa i w zamyśleniu zmarszczyła brwi. Była 

trochę przeziębiona i lekarz zakazał jej wychodzić z domu, 

dopóki nie przestanie kaszleć, ale dla Eden pojechałaby 

wszędzie. Nie puściłaby jej samej do szpitala wojskowego, 

zwłaszcza że był tam Caspar. Może nawet był umierający, 

a może tylko chciał w ten sposób wywabić Eden z domu. 

Eden nagle wzięła słuchawkę i wykręciła numer do pana 

Wordena. 

- Wujku, nie mogę przyjść dziś do twojego biura - oznaj­

miła drżącym głosem. - Czy możemy się spotkać jutro? Muszę 

natychmiast wyjechać. Ktoś... 

- Chwileczkę - przeciął pan Worden. - Dokąd jedziesz? 

Może moglibyśmy jakoś te dwie sprawy połączyć? 

- Nie, to chyba niemożliwe. Muszę jechać do szpitala Camp 

Howard. To daleka droga. Myślałam, że będę mogła lecieć 

samolotem, ale pielęgniarka powiedziała, że mogę nie zdążyć. 

Samolot odlatuje dopiero wieczorem, a lekarz twierdzi, że on 

już niedługo umrze. 

- Umrze? Kto ma umrzeć? Mów jaśniej. Co się stało? 

Eden oddychała szybko i nie mogła się uspokoić. 

background image

- Kim jest ten mężczyzna, który nagle wzywa cię w takim 

momencie? 

- To mój stary kolega ze szkoły, Caspar Carvel. Miał wypa­

dek samochodowy i jest ciężko ranny. Umiera. Mam tam jak 
najszybciej pojechać. 

- Ale w jaki sposób zamierzasz się tam dostać? 
- Och, nie wiem. Nie miałam jeszcze czasu o tym pomyśleć. 

Może Tabor mnie zawiezie. Nie wiem tylko, czy będzie się 
czuł na siłach. Zobaczę. 

- Tabor nie jest jeszcze w pełni sił. Przy takiej długiej dro­

dze rana może się odnowić. Kim jest ten Caspar? Czy on dla 
ciebie coś znaczy? Czy go kochasz? 

- Ależ skąd, wujku. To tylko kolega, ale nie mogę odmówić 

takiej prośbie. On chyba się boi umierać. Kiedy się wi­
dzieliśmy ostatnio, szydził z religii i mówił takie rzeczy... 
Muszę tam jechać natychmiast. 

- Spokojnie. Jeśli już musisz, nie możesz jechać sama. Za­

czekaj, zobaczę, czy ktoś będzie mógł pojechać z tobą. 

- Janet też jest chora i nie powinna wychodzić z domu. 

Mogę jechać sama. Pewnie szybko wrócę. 

- Zaczekaj chwilkę - pan Worden zakrył dłonią słuchawkę 

i przez moment rozmawiał z kimś w pokoju. Po chwili odezwał 
się ponownie. 

- W porządku, Eden. Lance już jedzie. Powiedział, że i tak 

musi jechać w tamtym kierunku i że chętnie cię zabierze. Czy 
nie masz nic przeciwko temu? 

- Bardzo chętnie z nim pojadę. Będę gotowa za pięć minut. 

Kiedy może przyjechać? 

- Zaraz - usłyszała głos Lorrimera. - Za pięć, osiem minut 

tam będę. 

Jechali w pełnym słońcu, ale Eden czuła na twarzy 

orzeźwiający pęd powietrza. Nie chciało jej się wierzyć, że jadą 
na spotkanie śmierci, i to śmierci człowieka, którego znała tak 
dobrze. Do śmierci ojca długo się przygotowywała, a tu umierał 
nagle młody mężczyzna, sam, w strachu, bez żadnej nadziei. 

Wciągnęła do płuc chłodne powietrze i starała się zapano­

wać nad swoim zdenerwowaniem. Lance spojrzał na nią 
uważnieizapytał: 

background image

- Może, jeśli chce pani o tym mówić, opowie mi pani, co się 

właściwie stało? 

- Dobrze - odparła. - Wiem tylko, że wydarzył się wypadek 

samochodowy. Zadzwoniła do mnie pielęgniarka i powie­
działa, że Caspar jest w bardzo ciężkim stanie i umiera. Prosił, 
żebym przyjechała. 

- Czy to jest pani przyjaciel? 
- Nie, byliśmy razem w szkole i wtedy się nie rozstawa­

liśmy, ale to było dawno. Przez długi czas był na wojnie, 
a kiedy wrócił, w ogóle go nie poznałam. Mówił, że nie wierzy 
w Boga, powiedział, że jestem staroświecka i że moja wiara to 

jedynie zbiór przesądów. 

Lance zawahał się przez chwilę, a potem spytał: 

- Ale nie była pani z nim zaręczona, prawda? 
- Oczywiście, że nie. Byliśmy tylko szkolnymi przyjaciół­

mi. Nawet nie pisywaliśmy do siebie, kiedy wyjechał. Jednak 
gdy wrócił, wydawało mu się, że nic się nie zmieniło od szkol­
nych czasów i chciał, żebyśmy się znów spotykali. Kiedy 
odmówiłam, wyśmiał moje, jak to określił, purytańskie zasady 
i powiedział nawet, że to staroświecki ojciec tak mnie wycho­

wał. Stwierdził, że przyszła już pora, abym wyzwoliła się spod 

jego wpływu. Mówił, że nikt już nie wierzy w Boga. Wtedy 

powiedziałam mu, żeby sobie poszedł. Nie chciałam go już 
więcej widzieć. 

- Wyobrażam sobie - pokiwał głową ze współczuciem. 

- Od pana Wordena słyszałem tyle dobrych rzeczy o pani ojcu. 

Czy ten młody człowiek odszedł wtedy? 

- Tak, ale niedługo wrócił i powiedział, że chce mnie prze­

prosić, chociaż nie wyglądało to jak przeprosiny. 

- Rozumiem. - Lance starał się poukładać sobie to wszyst­

ko. - Ale nie rozumiem, dlaczego nagle wezwał panią w ob­
liczu swojej śmierci. 

- Ja też nie. Kiedyś często do nas przychodził i lubił mojego 

tatę, zresztą ze wzajemnością. Jego rodzice się rozwiedli i mat­
ka mieszka gdzieś w Kalifornii. Nie pisują do siebie, nawet nie 
wiem, czy zna jej adres, przecież był na wojnie prawie trzy lata. 
Przypuszczam, że jestem jedyną bliską mu osobą, do której 
mógł się zwrócić i dlatego nie mogłam mu odmówić. Sądzę, że 

background image

sam nie wie, dlaczego chce mnie widzieć. Chyba po prostu 
chce się jeszcze zobaczyć z kimś znajomym. Nie chciałam 

jechać i cieszę się, że pan jest ze mną. Przy panu czuję się 

o wiele lepiej. 

Spojrzał na nią i uśmiechnął się lekko. 

- To ja się cieszę, że mogłem się na coś przydać. - Nagle 

sobie uświadomił, że ludzie w pociągu mówili najwyraźniej 
o innym mężczyźnie, z którym Eden mogłaby się zaręczyć. Ale 
w tej sytuacji nie miało to żadnego znaczenia. Dziewczyna, 
którą kocha, znalazła się w kłopocie i teraz po prostu trzeba 
było jej pomóc. Poza tym ten nieznajomy odchodził właśnie 
z tego świata bez pogodzenia się z Bogiem. Jemu także na­
leżała się pomoc. 

Przez moment nie odzywali się. Ciszę przerwał Lance. 

- Ale dlaczego jest pani tak zdenerwowana, jeśli to tylko 

dawny kolega? 

Odwróciła się do niego. Głos jej drżał. 

- Bo nie wiem, co mam mu powiedzieć. Nie wiem, jak się 

zachować, nie wiem, co mu poradzić. Byłam przy umierającym 
ojcu, ale on odchodził szczęśliwy. Nie bał się śmierci. Cieszył 
się na spotkanie z Panem i martwił się tylko tym, że zostawi 
mnie samą. Nie wiem, jak zacząć rozmowę i boję się, że Caspar 
znowu mnie wyśmieje. Boję się tego, że on na łożu śmierci 
będzie drwił z Boga! 

- Proszę przestać myśleć o tym, co pani będzie czuła. Prze­

cież może pani otworzyć przed nim bramy raju, może pani 
sprawić, że się tam dostanie! Niech pani tak na to spojrzy 
i poprosi Ducha Świętego, żeby pani wskazał odpowiednie 
słowa. Potem już nic nie będzie zależało od pani. Jeśli Bóg się 
tym zajmie, może pani być pewna, że wszystko pójdzie dobrze. 

Eden zamyśliła się. Po chwili jej twarz rozpromieniła się 

i wyglądało to tak, jakby nagle słońce wyszło zza chmur. 

- Ma pan rację! Zapomniałam, jak wielką moc daje Bóg, 

gdy się o nią poprosi. Bardzo dziękuję, że mi pan przypomniał. 

Jej radość udzieliła się także Lorrimerowi. Po raz pierwszy 

zapragnął wziąć tę wspaniałą dziewczynę w ramiona i przy­
ciągnąć ją mocno do siebie. Ledwie opanował wzbierającą 
w nim falę czułości. 

background image

Gdy dojeżdżali już do szpitala, Lance Lorrimer po chwili 

namysłu spytał: 

- A teraz niech mi pani powie, jaką rolę mi pani wyzna­

czyła. Czy powinienem zostać w poczekalni, czy mam się 
raczej trzymać przy pani, żeby w razie potrzeby pomóc? 

Obrzuciła go spojrzeniem pełnym obawy. 

- Bardzo bym chciała, żeby pan poszedł ze mną, jeśli nie 

ma pan nic przeciwko temu. 

Odpowiedział z ciepłym uśmiechem: 

- Oczywiście, że nie -położył rękę na jej dłoni i uścisnął ją 

mocno. 

- Dziękuję - odrzekła, odwzajemniając uścisk. - Możliwe 

- dodała po chwili - że Caspar będzie chciał, aby ktoś się przy 
nim pomodlił. 

- Sądzę, że tak i że pomodli się pani, jeśli o to panią po­

prosi. A ja będę w pobliżu, w każdej chwili gotowy do pomocy. 
Zaufajmy Bogu, On nam wskaże, jak się zachować. 

Weszli do szpitala. 
- Już dwa razy wydawało się, że to koniec - powiedziała im 

pielęgniarka. - Ale odzyskiwał przytomność i pytał o panią. 
Cieszę się, że pani przyjechała. Naprawdę zależy mu na spot­
kaniu z panią. 

Caspar leżał z zamkniętymi oczami, pod kroplówką, owi­

nięty bandażami. Wyglądał, jakby już nie żył. Kiedy jednak 
usłyszał kroki, otworzył oczy i uważnie wszystkich obejrzał. 
Pielęgniarka? A obiecywała, że Eden już jedzie. Jakiś obcy 
młody człowiek? Kto to jest? Nowy lekarz? A, jest i Eden. 
W jego oczach pojawiła się ulga i jakby iskierka nadziei. 

- Eden! Przyjechałaś... nareszcie! - wyszeptał. - Gniewałaś 

się... na... mnie... a jednak... przyjechałaś. 

Nagle zdało się, jakby jego umęczona dusza wybuchnęła 

strachem i niepokojem. 

- Eden! Powiedz mi... jak... się... umiera. Ty... wiesz... jak... 

się... umiera. Musisz... mnie... nauczyć. 

- Dobrze - ujęła jego gorącą dłoń, wyciągniętą w jej kierun­

ku. - Dobrze, Cappie, powiem ci - zapewniła go takim ciepłym 
głosem, że Lance'a aż przeszedł dreszcz. - Czy pamiętasz 
- ciągnęła dziewczyna - że kiedyś, w dzieciństwie uznawałeś 

background image

Zbawiciela? Pamiętasz? Wtedy Jezus Chrystus coś dla ciebie 

znaczył... 

- Pamiętam. Ale... postępowałem źle. Byłem... wielkim... 

grzesznikiem! Nie myślałem... że w tych czasach religia się 

jeszcze liczy. Nie myślałem! Straciłem... wiarę... ale teraz umie­

ram... i wszystko... wygląda inaczej. Jestem... grzesznikiem, 

Eden! Czy mogę... mieć... jakąś... nadzieję? Ja - grzesznik? 

- Jezus przyszedł na ziemię, żeby zbawiać grzeszników! 

- Wiem... słyszałem... ale... czy ty... naprawdę w to... wie­

rzysz... Eden? 

- Wierzę. Wierzę całym sercem. 

Lance przez cały czas przyglądał się uważnie dziewczynie, 

podziwiając jej mądrość w Słowie. Jej słowa naprawdę zda­

wały się przenikać umierający umysł Caspara. 

Przez kilka chwil Caspar starał się przemyśleć to, co 

usłyszał, po czym powoli pokręcił swoją obandażowaną głową. 

- Nie jestem... dobrym... człowiekiem - poruszył ręką 

w geście rezygnacji. 

Eden wzrokiem poprosiła Lance'a o pomoc. Prawnik ode­

zwał się cichym, lecz stanowczym głosem: 

- Jezus Chrystus powiedział: „Ja przyszedłem zbawiać 

grzeszników". 

Caspar popatrzył na nieznajomego. 

- Kto... to... jest? - spytał. 

- Przyjaciel, który przywiózł mnie tu samochodem. On mo­

dlił się za ciebie. 

- Naprawdę? - zdziwiony jeszcze raz spojrzał na Lorrime-

ra. - Czy... pomodli... się... pan... za mnie... teraz? 

- Dobrze. - Lance przysunął się bliżej łóżka, aby Caspar 

mógł go lepiej słyszeć. - Boże, nasz Ojcze Niebieski, zwraca­

my się do Ciebie w imię Twojego Syna Jezusa Chrystusa, 

którego zesłałeś, aby wziął na siebie grzechy świata. Wezwiesz 

już niedługo tego młodego człowieka przed swoje oblicze, a on 

dopiero teraz sobie uświadomił, jak bardzo grzeszył i nie jest 

jeszcze gotowy do śmierci. Bardzo prosi, żebyś mu wybaczył 

wszystkie grzeszne czyny, bardzo się ich wstydzi i nie chce 

stanąć przed Tobą z takim brzemieniem. Panie Jezu, dla takich 

background image

grzeszników umarłeś na krzyżu, pomóż mu więc. Boże, prosi­
my cię, żebyś mu przebaczył, oczyścił go z grzechów i obda­

rzył zbawieniem. Twój zagubiony sługa żałuje teraz za wszyst­
ko i na łożu śmierci woła do Ciebie o pomoc i przebaczenie. 

Gdy skończył, na sali zaległa cisza. Eden uklękła przy łóżku 

i dostrzegła, że Caspar rusza wargami, próbując przemówić. 
Nachyliła się nad nim i usłyszała jego głos, który brzmiał jak 
głos małego Cappiego wiele lat temu: 

- Jezu... Chryste... przepraszam! Przebacz... pomóż... ra­

tuj... wierzę... w Ciebie! Błagam... obdarz... mnie... zba­
wieniem. 

Podniósł na chwilę głowę, otworzył oczy i rozejrzał się 

wokół. Z uśmiechem na twarzy spojrzał na Eden, a potem na 
nieznajomego. 

- Dziękuję - wyszeptał i zamknął oczy. 
Z opuszczonymi głowami modlili się po cichu. Kiedy 

pielęgniarka wróciła, nachyliła się nad Casparem i po chwili 
wyprostowała się powoli. 

- Nie żyje - rzekła. - Bardzo dziękuję, że państwo tu przy­

jechali. Na pewno pomogli mu państwo przygotować się na 

śmierć. On tak bardzo się bał. 

Stali w milczeniu i nie bardzo wiedzieli, co dalej robić. 

Nagle z korytarza dały się słyszeć odgłosy jakiegoś zamiesza­
nia i do sali wkroczyła energicznie elegancka kobieta w stylo­
wej czarnej sukience. 

- Gdzie jest mój syn? - zawołała. - Chyba nie pozwoliliście 

mu umrzeć, zanim przyjechałam? No, gdzie jest? 

- To pewnie jego matka - wyszeptała pielęgniarka do Eden. 

- Już dawno próbowaliśmy ją tu sprowadzić, ale chyba nie 
bardzo mu na tym zależało. Pytał raczej o panią... Czy pani 

jest... krewną? - zmieszała się lekko, zadając to pytanie. 

Eden pokręciła głową. 

- Nie, był tylko moim kolegą szkolnym, ale wiedział, że 

jestem niedaleko. 

- Zatem to dobrze, że pani zdążyła. Wygląda na to, że nie 

cierpiał, prawda? 

W tym momencie podeszła do nich pani Carvel. Spojrzała na 

Eden i Lance'a jak na nieproszonych gości. 

background image

- Kim są ci ludzie? - spytała tonem, który doskonale paso­

wał do jej spojrzenia. 

- To znajomi pana Carvela. Prosił ich, żeby przyjechali, 

a oni przybyli z daleka, żeby spełnić jego prośbę - odrzekła 
spokojnie pielęgniarka. 

- Co pani powie? - prychnęła z lekceważeniem. - To miło 

z ich strony, ale teraz już chyba podziękujemy im za towarzyst­
wo. Ja już się wszystkim zajmę. I jeszcze jedno, siostro, 
chciałabym się zobaczyć z ordynatorem. 

Eden i Lance wyszli więc ze szpitala, będąc cały czas pod 

wrażeniem tej cudownej przemiany, która się dokonała w sercu 
umierającego Caspara. 

background image

20. 

Pod wieczornym niebem, rozświetlonym przez miliony 

małych punkcików, dwoje młodych ludzi szło, trzymając się za 
ręce. Gdy opuścili szpital, chwycili się za ręce niemal bezwiednie. 

Eden pierwsza ochłonęła z szoku i dopiero wtedy uświado­

miła sobie, że ściska rękę Lance'a. Poczuła się nagle spokojna 
i bezpieczna i zdała sobie sprawę, że to poczucie towarzyszyło 

jej zawsze w towarzystwie Lorrimera. Nie wycofała ręki od 

razu. Jego uścisk był taki miły i naturalny. Wydawało jej się 

też, że sam Bóg spaceruje z nimi i chce im zdradzić jakieś 
wspaniałe tajemnice życia. Było to jakby dopełnienie ceremo­
nii, w której brali udział przed chwilą. Na ich oczach zbłąkana 
dusza powróciła do Pana i wstąpiła do nieba. Nie mogło być 
lepszego potwierdzenia Bożej Łaski. 

Doszli do samochodu i zatrzymali się w milczeniu. Nie 

chcieli się odzywać, jakby obawiając się, że słowa mogłyby 
zakłócić podniosły nastrój, wywołany cudem, którego świad­
kami byli przed chwilą. 

- Dokąd teraz jedziemy? - Eden pierwsza przerwała ciszę. 

- Chyba powinniśmy gdzieś wstąpić, żeby coś zjeść. Czeka nas 

jeszcze daleka droga z powrotem, prawda? Oczywiście Janet 

przygotuje nam kolację, ale zanim dotrzemy do domu... 

- Pewnie - odparł. - Lepiej zjedzmy teraz, ale chyba nie tu? 

Wydaje mi się, że po drodze minęliśmy jakiś miły zajazd, 
kilkanaście mil stąd. Może tam wstąpimy? Chyba oboje musi­
my trochę odpocząć i uspokoić się, zanim ruszymy w drogę. Co 
pani na to? 

background image

- To dobry pomysł. Nie jestem aż tak głodna, żebym nie 

mogła wytrzymać, a chciałabym stąd wyjechać jak najszybciej, 
żeby uniknąć ponownego spotkania z tą nieprzyjemną kobietą. 
To okropne mieć taką matkę. Biedny Cappie! 

- Tak... nic dziwnego, że wojna go tak odmieniła. Człowiek 

przez całe życie potrzebuje matki, a zwłaszcza przez kil­
kanaście pierwszych lat, kiedy formuje się jego osobowość. 
Nie wydaje mi się, żeby ta kobieta umiała obdarować dziecko 
matczynym ciepłem. 

- Ma pan rację... - Eden zamyśliła się. - Biedny Caspar! 

Nie rozumiałam go. Może nie powinnam była traktować go tak 
surowo. 

- Cóż, cokolwiek pani zrobiła czy czegokolwiek nie zrobiła, 

na pewno wynagrodziła mu to pani w ostatnich chwilach jego 
życia. Gdy mówiła pani do niego, pani słowa były jak świetliste 
strzały, trafiające prosto we wroga. Widać było, że od czasu 
naszej ostatniej rozmowy wyostrzyła je pani. To sprawiło, że 
Caspar pojednał się z Bogiem. Czy w jego życiu mogło się 
zdarzyć coś wspanialszego? 

- Ale przecież mówił pan, że to Duch Święty dobiera słowa. 

Wystarczyło tylko, że pozwoliłam Mu sobą kierować. 

- Tak, na pewno Duch Święty dopomógł pani. Ale także od 

pani zależało, jak wykorzystać znajomość Słowa Bożego. 

- Cieszę się, że pan był tam ze mną. Odezwał się pan 

właśnie w momencie, kiedy nie wiedziałam już, co powiedzieć. 
Wtedy naprawdę poczułam, że Bóg jest z nami i czuwa nad 
wszystkim. I dziękuję za tę wspaniałą modlitwę. Jestem pewna, 
że nie potrafiłabym się tak modlić. Mówił pan tak pięknie! 
Jestem pewna, że Caspar nie miał już wątpliwości, że Bóg 
mu przebaczył i czeka na niego. Tak się cieszę, że pan przyje­
chał! 

- Ja też się cieszę... Dojeżdżamy do zajazdu. Podoba się 

pani? Nie jest może ekskluzywny, ale słyszałem, że podają tu 
dobre jedzenie. 

- Bardzo mi się podoba - odparła. - I czuję, że już zgłod­

niałam. Mam ochotę na pieczonego kurczaka. 

Weszli do środka i znaleźli się w dużej sali z kwadratowymi 

stolikami przykrytymi schludnie wyglądającymi obrusami i se-

background image

rwetkami. Usiedli przy oknie i zamówili udka kurczaka 
z ryżem w sosie chilli i surówkę z białej kapusty. Kolacja była 
tak smaczna, że nie pogardziłby nią nawet król, a czekał ich 

jeszcze deser - lody owocowe z rodzynkami. 

- Jaka przyjemna restauracja! - zachwyciła się Eden. 

- Wróćmy tu jeszcze kiedyś! 

- Z pewnością wrócimy! - zgodził się Lance. Uśmiechnął 

się w myślach, pamiętając, jak jeszcze niedawno sądził, że nie 
zobaczy się już z tą dziewczyną. 

Kolacja wprawiła ich w dobry humor. Przez tę godzinę po­

znali się lepiej, zwłaszcza że to, co się zdarzyło w szpitalu, 
bardzo ich do siebie zbliżyło. 

Wyszli wreszcie z zajazdu i ruszyli w drogę powrotną. 

W miarę jak zbliżali się do Glencarrol, oboje zaczęli odczuwać 
pewien zawód, że tak wyjątkowy dzień zmierzał już ku 
końcowi. Eden, właściwie bez żadnego powodu, bała się, że 
atmosfera bliskości, którą odczuwali podczas kolacji, już nie 
powróci. Co kazało jej tak myśleć? Czy coś stało na przeszko­

dzie, by nadal byli sobie bliscy i by zostali przyjaciółmi? Nie 

potrafiła sobie odpowiedzieć na to pytanie. 

Podjechali pod dom Thurstonów. Gdy Eden wysiadała z sa­

mochodu, dostrzegła w oknie salonu jakąś sylwetkę. Była to 
oczywiście Janet, która z niecierpliwością oczekiwała jej po­
wrotu. Zawsze się trochę denerwowała, gdy dziewczyna długo 
nie wracała. Czasami Tabor żartował: 

- Zastanawiam się, Janet, co byś zrobiła, gdyby kiedyś nie 

wróciła na czas. Do kogo najpierw byś zadzwoniła? Na policję 
czy do szpitala? 

Janet jednak nie przejmowała się jego zaczepkami i tylko 

częściej spoglądała na zegar. 

Tak więc i tym razem stała w oknie, gdy przyjechali. Lance 

odprowadził Eden do drzwi i chociaż pragnął pobyć z nią 

jeszcze chwilę, nie przyjął jej zaproszenia na herbatę. Nie wie­

dział właściwie dlaczego. Na pożegnanie przytrzymał jej rękę 
trochę dłużej niż zwykle i spojrzał jej ciepło w oczy. Chciał 

jeszcze coś powiedzieć, ale w tym momencie Janet otworzyła 

drzwi i spytała: 

- I co z Casparem? Czy rzeczywiście był ciężko ranny? 

background image

- Bardzo ciężko - odpowiedział Lance. - Ale na szczęście 

zdążyliśmy z nim porozmawiać, zanim umarł. 

- Umarł? Naprawdę? Może to i dobrze, lepiej mu teraz 

u Pana niż kiedykolwiek tu na ziemi. 

Lorrimer uścisnął rękę Eden na pożegnanie i spojrzał tak, 

jakby chciał coś powiedzieć. Jednak rzucił tylko krótkie „Do 

widzenia" i wyszedł. Czy atmosfera tego wieczoru miała jesz­

cze kiedyś powrócić? 

background image

21. 

Lance położył się do łóżka i zasnął. W środku nocy 

przyśniło mu się, że przyszedł do niego Bóg i przemówił: 

- Lance, mój synu, co się stało? Co cię gryzie? 

- Panie, zaangażowałem się w coś, co jest silniejsze ode 

mnie. Zakochałem się w dziewczynie, ale ona należy do kogoś 

innego. Nigdy nie miałem zamiaru doprowadzić do takiej sytu­

acji. Z całego serca pragnąłem się od tego uwolnić, ale nie 

udało mi się. Kocham tę dziewczynę i nic na to nie poradzę. Co 

mam zrobić? Czy powinienem wyjechać daleko, gdzie już ni­

gdy jej nie zobaczę? A może to jest krzyż, który mam z Twej 

woli nieść przez całe życie? Wiem, że możesz mi dać siłę, 

żebym mógł żyć dla Twojej chwały, jednakże czuję się tak, 

jakbym stanął na rozstajnych drogach i nie wiedział, w którą 

stronę mam iść. Proszę, pomóż mi. 

Głęboko w swoim sercu usłyszał pytanie: 

- Lance, mój synu, dlaczego sądzisz, że ta dziewczyna nie 

jest przeznaczona dla ciebie? Czy nie wiesz, że jeszcze przed 

powstaniem świata przeznaczyłem ją na towarzyszkę dla cie­

bie? Dlaczego nie chcesz przyjąć tego daru ode mnie? 

- Ależ Panie, słyszałem, że jest zaręczona! 

- Ach tak? Kto ci to powiedział? Ktoś, kogo znasz i komu 

możesz wierzyć? Czy kiedykolwiek starałeś się to sprawdzić? 

Dlaczego nie sprawdziłeś czy to prawda? 

- Panie, krępowałem się. Nie mam majątku, który mógłbym 

jej ofiarować. Nie mam odpowiedniej pozycji, ani finansowej, 

ani towarzyskiej. Jest taką wspaniałą dziewczyną i boję się, że 

background image

jeśliby się ze mną związała, nie potrafiłbym jej zapewnić takie­

go życia, do jakiego jest przyzwyczajona. 

- Lance, czy te rzeczy, które wymieniłeś, mają jakieś zna­

czenie? Pieniądze? Status społeczny? Dobra posada? Ziemskie 

zdobycze? Nie pamiętasz, że całe srebro i złoto świata i tak 

należą do Mnie? Zapomniałeś, że to Ja daję i odbieram bogact­

wa? Czy uważasz, że będziesz lepszy, kiedy zdobędziesz wy­

soką pozycję w świecie? Z powodu swojej dumy chcesz do­

prowadzić do tego, żeby wasze drogi się rozeszły? Może 

chcesz ją skazać na samotność? Nie pozwolisz jej, żeby dowie­

działa się o twojej miłości, która miała być klejnotem jej życia 

i która miała przynieść wam obojgu szczęście? 

Lance obudził się i spojrzał w okno. Już świtało, a poranne 

słońce malowało niebo na czerwono. Usiadł na łóżku i zaczął 

intensywnie myśleć. Dokładnie pamiętał wszystkie słowa, 

które usłyszał we śnie, i nareszcie odzyskał spokój. Czuł, że 

Pan jest po jego stronie. 

Jeszcze raz wszystko dokładnie przemyślał. Przyszło mu do 

głowy, że byłoby najrozsądniej, gdyby jak najszybciej się do­

wiedział, czy Eden jest rzeczywiście zaręczona. 

Mógł oczywiście spytać pana Wordena, czy Eden się 

zaręczyła, bo kto jak kto, ale on na pewno to wiedział. Mógł też 

spytać Janet, jednak nie chciał z nikim rozmawiać o ukochanej 

dziewczynie. Tylko ona miała prawo powiedzieć mu o swoich 

zaręczynach i tylko od niej chciał o tym usłyszeć. 

Nie wiedział jeszcze, jak przeprowadzić tę ważną rozmowę, 

był jednak pewien, że niczego z góry nie zaplanuje. Tam, gdzie 

jest Bóg, wszystko samo się układa, nie obawiał się więc nicze­

go. Postanowił tylko przygotować jedną rzecz, bardzo po­

trzebną w takich sytuacjach - złoty pierścionek, symbol jego 

miłości. Jeśli Eden przyjmie pierścionek, będzie to oznaczać, 

że też go kocha. W tym momencie coś mu nagle przyszło do 

głowy. Przecież nie widział żadnego pierścionka na jej palcu! 

Czy to nie jest dowód, że jest wolna? Jak mógł wcześniej o tym 

nie pomyśleć?! 

Jeszcze tego dnia miało się wszystko rozstrzygnąć. Zdecy­

dował, że pójdzie od razu do jubilera. 

Lance wybrał pierścionek, którego brylant mienił się wszyst-

background image

kimi kolorami tęczy. Zapłacił, schował wyściełane aksamitem, 
białe puzderko z klejnotem w środku i z radością 
przepełniającą mu serce wyszedł ze sklepu. 

Przez resztę dnia myślał tylko o spotkaniu z Eden. Pracował 

jednak w skupieniu i z precyzją, ponieważ wiedział, że dzięki 

temu czas minie mu najszybciej. 

Po pracy zadzwonił do Eden i spytał, czy nie mógłby przyjść 

do niej wieczorem. 

- Ależ oczywiście, proszę przyjść nawet wcześniej - w jej 

głosie było słychać autentyczną radość, która sprawiła, że na­
dzieja wstąpiła w jego serce. - Może przyszedłby pan na 
obiad? Zawsze coś nam przeszkadzało, kiedy zaczynaliśmy 
rozmawiać. 

- Bardzo chętnie przyjdę na obiad. Będę u pani o piątej. 

Może to za wcześnie? 

Roześmiała się. 

- Nie za wcześnie. Oczekuję pana z radością. 
- A jeśli przyjdą jacyś pani byli przyjaciele lub natrętni 

sąsiedzi, to co zrobimy? Czy uciekniemy gdzieś daleko? 

- Nie. Zgasimy wszystkie światła i powiemy Janet i Taboro­

wi, żeby mówili, że nie ma nas w domu... Wie pan - dodała już 
poważniejszym tonem - naprawdę chciałabym panu zadać jesz­
cze wiele pytań i nie chcę, żeby ktokolwiek nam przeszkadzał. 

- Tak? Ja mam do pani tylko jedno pytanie. 
- Naprawdę? A jakie to pytanie? 
- To sprawa zbyt poważna na telefon. Powiem pani o wszy­

stkim, gdy się spotkamy. Zresztą zajęłoby to zbyt dużo czasu, 
a jeśli mam zdążyć do pani na piątą, muszę się pospieszyć. 
Zobaczymy się około piątej. Do widzenia. 

Jeśli głos mężczyzny może być śpiewny, to Lorrimer 

pożegnał się takim właśnie śpiewnym głosem. 

Eden odłożyła słuchawkę i spojrzała w lustro. Jej oczy 

płonęły jak dwie gwiazdy, a promień słońca wpadający przez 
okno pieścił delikatnie jej kręcone włosy. 

- Na pewno - powiedziała sobie - to był tylko miły telefon, 

nic więcej. Nie mogę dopuścić, żeby ktoś nam zepsuł ten 
wieczór, nawet jeśli musiałabym poprosić o pomoc Trumpa 
i jego policjantów - zachichotała na tę myśl. 

background image

Po chwili zastanowienia zeszła na dół do Janet, która w ku­

chni czyściła srebra. 

- Janet! - w jej głosie dźwięczała radość. Tak, Janet dobrze 

znała ten rodzaj radości. Słyszała ją w głosie matki Eden, kiedy 
ta zaręczyła się z panem Thurstonem, i już od dawna czekała, 
aby taka radość spotkała też jej ukochaną dziewczynkę. Cze­
kała z nadzieją, ale też i z obawą, bo nie chciała, żeby Eden 
trafiła na nieodpowiedniego mężczyznę. 

- Janet, będę dziś miała gościa na obiedzie. 
Janet poczuła przenikający ją chłód. Czy może ten napuszo­

ny nowojorczyk przyjechał znowu i chciał zabrać Eden? 
Czyżby udało mu się wreszcie zdobyć jej serce? 

Eden, widząc na twarzy Janet minę pełną dezaprobaty, ujęła 

ją za rękę i spojrzała z uśmiechem w oczy. 

- Janet, nie masz się o co martwić - rzekła. - To ktoś, kogo 

lubisz. Myślę... przypuszczam, że bardzo go lubisz, chociaż 
zawsze starałaś się tego nie okazywać. Janet, na obiad przyj­
dzie Lance Lorrimer i chciałabym, żebyście z Taborem dopil­

nowali, aby nikt nam nie przeszkadzał. Musimy porozmawiać 
na bardzo poważne tematy i chcemy czytać na głos, może 
nawet śpiewać, więc jeśli ktoś przyjdzie, powiedz, że jesteśmy 
zajęci i nie możemy nikogo przyjąć. Wierzę, że potrafisz sobie 
z tym poradzić. 

- Aha! W takim razie to zupełnie co innego. Przecież to 

twój prawnik, dlaczego nie miałby cię odwiedzać? Co mam 
przygotować na obiad? 

- Coś dobrego, tobie zostawiam wybór. Możesz przygoto­

wać swoje krokiety, on bardzo je lubi. 

- Dobrze. Krokiety. A w co się ubierzesz? - spytała niania. 

- Powinno to być coś gustownego i wesołego. Pamiętasz, jak 

twój ojciec zawsze mówił, że chce, żebyś się ubierała 
w szczęśliwe sukienki? 

Eden z rozrzewnieniem pokiwała głową. 
- Pamiętam dobrze. Włożę tę błękitną wełnianą sukienkę 

z białym kołnierzykiem, którą ojciec tak lubił. To właśnie ją 
nazywał moją szczęśliwą sukienką, pamiętasz? 

- Pamiętam. To twoja najładniejsza suknia. 
- Ale jestem niemądra, prawda Janet? Już od tak dawna jej 

background image

nie nosiłam. Będziemy z Lance'em rozmawiać, ale dlaczego 
nie dodać temu wieczorowi uroku? Prawda? 

- Racja, panienko - odparła Janet z satysfakcją. Szybko 

dokończyła czyszczenie sreber i poszła do Tabora, żeby mu 
oznajmić, że do domu zawitał pierwszy promyczek słońca od 
czasu burz zimowych. 

Co za głupota - pomyślała Eden kilka godzin potem. Dom 

został wysprzątany, a ona przebrała się już w tę błękitną 

sukienkę, tak lubianą przez jej ojca. - Co za głupota! Po co 

ja się tak przebieram? Przecież on nawet tego nie zauważy! 

Chciał tylko porozmawiać! Ale chyba mogę mieć z tego 
trochę przyjemności? Tata by pewnie chciał, żebym choć 
przez moment poczuła się szczęśliwa. Na pewno by tego 
pragnął. 

Zdecydowała, że przyjmie gościa w bibliotece, ponieważ 

w tym pokoju często rozmawiała z ojcem i nieznajomi raczej 
tam nie wchodzili. Chciała zapewnić spokój i ciepłą atmosferę. 

Służba w mig rozpoznawała jej intencje i jeszcze przed piątą 

w kominku biblioteki buzował wesoło ogień. Zaciągnięto 
zasłony, tak że tylko z hallu wpadało przyćmione światło. 
Świece na stole czekały na zapalenie. Tabor wiedział, jak stwo­
rzyć przyjemny nastrój. 

- Kiedy będzie już po wszystkim - Eden mówiła do lustra, 

ponieważ swymi najskrytszymi myślami nie dzieliła się z ni­
kim, nawet z Janet - poczuję się jeszcze bardziej samotna. 
Wiem, że tak będzie. Ale teraz chcę się cieszyć. O, Lance już 
idzie, słyszę dzwonek u drzwi! Idę mu otworzyć. 

Zbiegła na dół po schodach. Właściwie spłynęła, ledwie 

dotykając stopni. W błękitnej sukience i z rozpuszczonymi, 

błyszczącymi włosami wyglądała jak elf, który właśnie 
wyszedł z bajki. 

Lance przez chwilę z zachwytem wpatrywał się w piękną 

dziewczynę. Zdumiała go jego własna śmiałość. Ma zamiar 
poprosić o rękę księżniczki! Nie, to anioł, który właśnie spłynął 
z nieba. Jeszcze nigdy nie widział jej w odświętnej sukni; 
zawsze, kiedy się spotykali, miała na sobie zwykłe, codzienne, 
skromne ubrania. 

Zanim Eden zdążyła dojść do drzwi, znalazł się tam Tabor 

background image

i to on pierwszy powitał Lorrimera. Zachowywał się szczegól­
nie uprzejmie; tak traktował tylko specjalnych gości. 

Dziewczynie jeszcze raz przyszło do głowy, że może trochę 

się pospieszyła z tym zaproszeniem na obiad. Serce zaczęło jej 
bić szybciej. A może się okropnie wygłupiła? 

Kiedy jednak ujrzała jego ciepłe spojrzenie, wszystkie oba­

wy zniknęły. Odzyskała pewność siebie i mogła już normalnie 
sprawować honory pani domu. 

Lance wręczył Eden bukiet kwiatów, który przyniósł ze sobą. 

- Mówią, że to są róże wigilijne - uśmiechnął się. - Nie 

wiem, czy mają coś wspólnego z Wigilią, ale w jakiś sposób 
przypominały mi panią. 

- Bardzo piękne! - wykrzyknęła w zachwycie. - Jak inten­

sywnie pachną! Mają taki szkarłatny odcień, jaki lubię najbar­
dziej. Taborze, włóż je do tego dużego wazonu. Jedną wezmę 
ze sobą, żebym mogła czuć jej cudowny zapach. 

Przeszli do salonu, gdzie mieli zaczekać na obiad. Nagle 

dziewczyna poczuła, że ogarniają onieśmielenie. Czy nie spo­
dziewa się po tym wieczorze zbyt wiele? 

Tabor ostrożnie zaniósł wazon na stół. Janet szybko zabrała 

kwiaty, które wcześniej przyniosła, bo te od Lance'a wystar­
czyły, aby pięknie udekorować pokój. Niania z satysfakcją 
przyglądała się różom. Skrzyżowała ramiona i stała, kiwając 
głową z zadowoleniem. 

- To dobry chłopak - zamruczała do siebie. - Czuję, że ma 

dobre serce. 

- Słucham? Mówiłaś coś? - spytała Maggie, która właśnie 

przyniosła sałatki. 

- Patrzę tylko na róże. - Janet trochę się zmieszała. - Pan 

Lorrimer je przyniósł. 

- Naprawdę? Są prześliczne - zachwyciła się Maggie. 

Poszła do kuchni, żeby powiedzieć o nich kucharzowi i ku­

charz także przyszedł je zobaczyć. Całą trójkę ujrzał Tabor 

i uśmiechnął się radośnie. Cieszył się z atmosfery, jaka zapano­

wała w domu. 

Tymczasem w salonie młodzi siedzieli w milczeniu, jakby 

się prawie nie znali. Eden nieśmiało się uśmiechała, a Lance 
nie mógł oderwać wzroku od dziewczyny. Pomyślał, że to nie 

background image

brylant doda jej piękna; to raczej ona doda piękna brylantowi. 
Ona sama jest najcenniejszym brylantem. Ona i ta róża, którą 
trzyma przy twarzy, to naprawdę piękny widok. 

Nie rozmawiali wiele i Eden zaczęła się obawiać, że znów 

oddalą się od siebie. Jednak ich spojrzenia, sięgające głęboko, 
aż do zakątków duszy i szczere, niewymuszone uśmiechy świad­
czyły o tym, że jej obawy są bezpodstawne. Oboje w głębi 
serca wiedzieli, że nie trzeba się spieszyć, gdyż Bóg w odpo­

wiednim czasie skieruje rozmowę na właściwe tory. 

W pewnym momencie wszedł Tabor i oznajmił, że obiad jest 

gotowy i że podano do stołu. 

Lance wstał, skłonił się szarmancko i podał dziewczynie 

ramię. Jego dobre maniery zostały dostrzeżone przez Tabora 
i Janet, którzy zawsze uważnie obserwowali wszystkich 

mężczyzn pojawiających się w domu Thurstonów. 

Młodzi usiedli do obiadu. Ku zadowoleniu Janet i całej 

służby, Lance przed jedzeniem odmówił krótką modlitwę. Sta­
re czasy wracały; pan Thurston, gdyby mógł to wszystko wi­

dzieć, na pewno byłby zadowolony! 

Po obiedzie Eden i Lance poczuli się swobodnie, zwłaszcza 

że wreszcie mogli zostać sami. Poszli do biblioteki, a Tabor 
wniósł za nimi wazon róż i postawił go na biurku pana Thurs-
tona. Sprawdził, czy ogień w kominku dobrze się pali, po czym 

wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Eden podeszła do kominka 
i przez chwilę ogrzewała sobie dłonie przy ogniu. Lance stanął 
obok niej. 

- Mówił pan - odezwała się pierwsza - że ma pan do mnie 

jedno pytanie. Ja mam ich wiele, więc może najpierw pan zada 

swoje? 

Uśmiechnął się nieśmiało. 
- Nie byłbym taki pewny - odparł. - To nie jest proste 

pytanie... - zawahał się na chwilę. - Poza tym wymaga pewnej 
deklaracji. Będzie krótka, ale bardzo dla mnie ważna - spojrzał 

jej głęboko w oczy. - Przyszedłem dziś, żeby pani powie­

dzieć... żeby powiedzieć, że panią kocham! A moje pytanie 

to... Czy wyjdzie pani za mnie? 

Szczęście, jakie pojawiło się w jej oczach, wystarczyło za 

wszystkie słowa. 

background image

Lorrimer wyciągnął ręce i objął ją mocno. Długo stali nieru­

chomo, przytuleni do siebie, po czym Lance pogładził jej 
lśniące włosy i pocałował je czule. Przeniósł usta najpierw na 

jej czoło, potem na oczy, na policzki i wreszcie ich wargi 

spotkały się w gorącym pocałunku. 

- Mój kochany! - wyszeptała. 
- Jedyna! 
Pocałowali się ponownie. 
- Mam coś dla ciebie - delikatnie poprowadził ją do fotela 

przy kominku. 

Wyciągnął z kieszeni aksamitne puzderko, wyjął pierścionek 

i wsunął jej na palec. 

Ogień dostrzegł piękne serce pierścionka i od razu się w nim 

przejrzał. Brylant zajaśniał jak mała gwiazdka, która dopiero 
co spadła z nieba. 

Przez długi czas siedzieli przy kominku i nikt im nie prze­

szkadzał. Eden zapomniała o wszystkich swoich pytaniach, bo 
rozmawiali teraz o życiu, które ich czekało i o wspólnej 
przyszłości. Kiedy wydawało im się, że omówili już wszystko, 
okazywało się, że tak naprawdę ledwo zaczęli o tym mówić. 
Dlatego rozmawiali i rozmawiali, nie bardzo zdając sobie 
sprawę z upływu czasu. 

Wreszcie do drzwi zapukała Janet i jak się można było spo­

dziewać, wniosła tacę ze swoimi pysznymi ciastkami. 

- Przyniosłam ciastka, żeby osłodzić państwu życie 

- uśmiechnęła się do Eden porozumiewawczo. 

- Janet, tym razem nie trzeba nam go osładzać - odrzekł 

Lance z szerokim uśmiechem. 

- Janet, spójrz na mój cudowny pierścionek - Eden 

wyciągnęła do niej rękę. 

- Moja kochana dziewczynko! - niania ujęła jej rękę 

w swoje dłonie i uścisnęła ją z czułością. 

Po chwili jednak odwróciła się gwałtownie, żeby ukryć 

napływające do oczu łzy radości i poszła w stronę drzwi. Od 
progu rzuciła jeszcze: 

- Nie siedźcie zbyt długo. 
- Ale jeszcze nie ustaliliśmy szczegółów dotyczących ślubu 

- powiedziała Eden. 

background image

- Który odbędzie się jak najszybciej - dodał Lance wesoło. 

Janet jednak już nie słuchała. Pobiegła do Tabora podzielić 

się wiadomością, którą przed chwilą usłyszała. 

Zrobiło się bardzo późno i Lance musiał już wracać do 

domu. Kiedy wyszedł, cała służba obstąpiła Eden, żeby przyj­

rzeć się jej szczęśliwej twarzy i obejrzeć wspaniały pierścionek 

na jej palcu. 

- Mogłaś już wcześniej wybrać wielu, ale widzę, że 

czekałaś, aż kandydat spodoba się nam wszystkim - zażarto­

wała Janet. 

Eden wybuchnęła perlistym śmiechem. 

- Owszem, Janet. A poza tym jestem pewna, że tego 

mężczyznę Bóg przeznaczył dla mnie. 

Wszyscy zebrali się wokół Eden i składali jej życzenia, jak 

gdyby dzień ślubu już nadszedł. 

Przed snem dziewczyna uklękła przy łóżku, spojrzała na 

tysiące gwiazd na niebie i podziękowała Bogu, że odpo­

wiedział na modlitwę jej matki.