Hill L.G.
Świetliste
strzały
Eden siedziała przy wielkim biurku w bibliotece starego
domu, w którym mieszkała od urodzenia. Przeglądała papiery,
które zostawił dla niej ojciec. Miała na to czas dopiero teraz, po
formalnościach związanych z jego pogrzebem.
W milczeniu zjadła wykwintną kolację, którą przygotowała
dla niej pogrążona w smutku służba. Próbując nie okazywać
przygnębienia nie opuszczającego jej od śmierci ukochanego
ojca, odprawiła wiernych służących.
- Dziękuję wam, poradzę już sobie sama. Idźcie spać, wszy
scy mieliśmy ciężki dzień.
Podziękowali jej i rozeszli się do swoich pokoi. Nie wszyscy
jednak poszli spać. Jedna ze służących usiadła w służbówce
i cierpliwie czekała na młodą panienkę. Była to stara niania,
Janet, pracująca w tym domu od zawsze. Jej młodzieńcze,
żywe oczy błyszczały teraz od łez, które starała się powstrzy
mywać, gdy znalazła się w towarzystwie innych osób. Jej łago
dne usta drżały od smutku i współczucia dla dziewczyny, która
pozostała całkiem sama na świecie. Do tej pory większość
swego czasu spędzała z ojcem i nie wyobrażała sobie życia bez
niego.
Nadszedł moment, na który Eden czekała, odkąd serce ojca
przestało bić na zawsze. Ciężko westchnęła i zdjęła z szyi
malutki kluczyk zawieszony na srebrnym łańcuszku. Poczuła,
jakby za chwilę miała się spotkać z ukochanym tatą. Tak to
właśnie zaplanował, gdy zdał sobie sprawę, że zostało mu już
niewiele życia. Chciał zostawić córce pożegnalną wiadomość
i pewne zadanie. Tylko myśl o tym pomagała Eden przetrwać
trudne dni po jego odejściu. Wiedziała, że powinna być silna,
ponieważ ma jeszcze coś do zrobienia. Ojciec powiedział, że
dzięki temu będzie jej łatwiej znosić samotność.
Eden była tak młoda, a przyszło jej przeżywać taką tragedię.
Wypadek i śmierć jedynej drogiej i bliskiej osoby były dla niej
straszliwym ciosem. Od dzieciństwa nie rozstawała się z ojcem
prawie nigdy, a ponieważ słabo pamiętała matkę, ojciec
zastępował jej oboje rodziców. Otoczona jego opieką i prawie
matczyną miłością poczciwej Janet, Eden żyła szczęśliwie
i beztrosko.
Dziewczyna włożyła kluczyk do zamka, przekręciła go i ot
worzyła szufladę. Wstrzymując na chwilę oddech, jak ktoś, kto
jest świadomy wagi tego, co robi, zajrzała do środka. Na sa
mym wierzchu dostrzegła złożony list z jej imieniem, wypisa
nym ręką ukochanego ojca. Przez moment zdawało się jej, że
widzi drogie oblicze zmarłego. Zagryzła wargi, jakby się miała
za chwilę rozpłakać, lecz opanowała się szybko, pamiętając, co
mówił ojciec o tej chwili. Przecież zostawił coś, co miało jej
pomóc!
Zamknęła oczy i sięgnęła po list. Wyjęła go z szuflady
i przycisnęła mocno do serca, jak gdyby trzymała bezcenny
skarb. Powoli, delikatnie rozłożyła papier i zaczęła czytać.
List nie był długi, a napisany został bardzo starannym pis
mem, tak dobrze jej znanym z kartek, które ojciec przysyłał
z krótkich podróży w interesach. Serce zaczęło jej bić szybciej,
gdy zobaczyła znajomy początek. „Moje drogie małe dziew-
czątko!" - były to słowa, którymi ojciec zwracał się do niej
w chwilach największej czułości, mimo że już dawno przestała
być małą dziewczynką.
Oparła się wygodniej i podniosła list bliżej oczu. Na jej
twarzy malowało się skupienie, gdy czytała ostatnie słowa ojca.
W tym momencie bezszelestnie otworzyły się drzwi i ktoś
wszedł do pokoju. Stąpał tak cicho, że dziewczyna nic nie
zauważyła. Jednak po chwili zorientowała się, że nie jest sama
i odwróciła się. Zobaczyła przystojnego, młodego mężczyznę.
Miał ujmujący uśmiech, ale gdy się nie uśmiechał, jego twarz
przybierała lekko szyderczy wyraz.
Nie widziała go blisko trzy lata, ale nie cieszyła się z tego
spotkania. Nigdy nie czuła sympatii do tego mężczyzny. Jako
dziecko bała się jego okrutnych żartów i brutalnych zabaw.
Kiedy ojciec dowiedział się o tym, starał się nie dopuszczać do
spotkań między nimi. Na szczęście nieznośny chłopak i jego
jeszcze bardziej niemiła matka wyprowadzili się do innego
miasta. Od tej pory się już nie widzieli.
Nie był właściwie krewnym, chociaż jego matka wyszła
ponownie za mąż za wujka Eden, kilka lat przed jego śmiercią.
Uważał się jednak za kuzyna, mimo że nie był to związek krwi.
I teraz ten człowiek stał w drzwiach pokoju, przeszywał ją
swym świdrującym wzrokiem i uśmiechał się. Jak się tutaj
dostał? Przecież służba zamyka drzwi na noc! Nigdy nie zo
stawia drzwi frontowych otwartych, a on nie ma klucza i nigdy
go nie miał. Zimny dreszcz przebiegł jej po plecach.
Przez chwilę patrzyli na siebie bez słowa, po czym młody
mężczyzna odezwał się pierwszy:
- Eden! Jakaś ty piękna! Wyglądasz wspanialej niż kiedy
kolwiek! Naprawdę cieszę się, że przyjechałem.
Eden dumnie podniosła brodę i nie odwzajemniła uśmiechu.
Próbując zachować spokój, odpowiedziała oficjalnym tonem:
- To ty, Eryk Fane.
- Ten sam! - mężczyzna przyłożył rękę do serca i ukłonił
się nisko. - Pochlebia mi, że mnie pamiętasz. Skoro już zo
stałem rozpoznany, czy mogę usiąść? Mam ci coś do powie
dzenia. Nie chcę ci zajmować dużo czasu; widzę, że
przeglądasz jakieś ważne dokumenty. Jeśli chcesz, chętnie ci
pomogę, musiałaś mieć pewnie ciężki dzień.
Eden nagle przypomniała sobie, że trzyma w rękach list
i szybkim ruchem położyła go na kolanach, aby Eryk nie do
strzegł, co on zawiera. Zręcznymi palcami delikatnie złożyła
kartki, włożyła je z powrotem do szuflady i zamknęła ją na
klucz. Wiedziała z doświadczenia, że nie należy zostawiać
niczego cennego na wierzchu, jeśli jest w pobliżu ten nieobli
czalny niby-kuzyn. Zdała sobie z tego sprawę już dawno temu,
kiedy była jeszcze dzieckiem, więc gdy mówił do niej miłym,
cichym głosem, wyjęła kluczyk z szuflady i ścisnęła go w dłoni.
- Dziękuję, nie potrzebuję pomocy - odrzekła zimnym to-
nem. - Nie uważasz, że takie najście, niespodziewane i o tak
późnej porze, nazywa się wtargnięciem? Ale skoro już jesteś,
powiedz, o co ci chodzi? Nie potrzebuję na razie pomocy,
a zwłaszcza od ciebie. Nie pamiętasz, w jakich okolicznościach
opuściłeś ostatnim razem ten dom?
- Ależ Eden, nie chowasz chyba do mnie urazy za tamto?
Byłem wtedy jeszcze dzieckiem i raz czy dwa popełniłem błąd
w banku, ale teraz dorosłem i zmądrzałem. Powinienem być
wdzięczny twemu ojcu za to, że był taki srogi dla mnie. Dał mi
lekcję, na którą w pełni zasłużyłem. Już dawno się na niego nie
gniewam i myślę, że zaczynam być wreszcie prawdziwym
mężczyzną, takim, jakim chciał mnie widzieć. Studiowałem
ekonomię i teraz jestem specjalistą w tych sprawach. Po
myślałem, że będzie to nie tylko mój obowiązek, ale i prawdziwa
przyjemność przyjść do ciebie i zaproponować swą pomoc przy
uporządkowaniu spraw związanych z majątkiem. Nie masz
w tym doświadczenia, moja droga, a przecież na pewno wyniknie
wiele spraw, które mogą okazać się trudne. Naprawdę chętnie
oddam moją ekonomiczną wiedzę do twojej dyspozycji. Jeśli mi
nie wierzysz, mogę ci pokazać dokumenty świadczące o tym, że
mówię prawdę. Wiele możesz skorzystać na mojej pomocy.
Eden, mimo że wzbierał w niej coraz większy gniew, od
powiedziała chłodno, patrząc mu prosto w oczy:
- Nie ma takiej potrzeby. Poradzę sobie sama ze wszystkimi
sprawami i nie potrzebuję żadnych porad. Ojciec wszystkiego
dopilnował, zanim mnie opuścił.
- Tak, oczywiście, na pewno tak było - odezwał się słodkim
głosem, chcąc załagodzić sytuację. - Zawsze myślał o wszyst
kim i o wszystkich. Ale, moja droga, już po kilku tygodniach
pracy w banku, a wtedy byłem przecież jeszcze młodzikiem,
zorientowałem się, jak bardzo był niedzisiejszy i jak bardzo
niekompetentny w prowadzeniu interesów i powiększaniu swe
go majątku. Teraz, po studiach, widzę to jeszcze wyraźniej
i rozumiem, ile tracił przez swoje dziwaczne zasady, przez
dzielenie spraw na dobre i złe. W interesach liczy się co in
nego. Pomyślałem więc, że to mój obowiązek: podzielić się
z tobą tym, czego się dowiedziałem na studiach, pomóc ci
uporządkować wszystkie sprawy i uczynić cię bajecznie
bogatą. To nie wymaga tak dużo pracy, trzeba tylko wyjaśnić
pewne kwestie i powstrzymać niektóre idiotyczne inwestycje,
zanim będzie za późno.
Eden, pobladła z gniewu, wstała gwałtownie z fotela. Zdecy
dowanym ruchem uderzyła ręką w brzeg biurka. W zaciśniętej
kurczowo dłoni drugiej ręki ciągle jeszcze trzymała kluczyk.
Jej oczy pałały oburzeniem.
- Nie chcę już słyszeć niczego więcej! - jej ton był teraz
ostry jak żyletka. - Możesz już iść. Zdecydowanie nie potrze
buję żadnej pomocy od ciebie, w jakiejkolwiek formie!
Zdenerwowana, nie zauważyła nawet, że bezwiednie na
cisnęła przycisk dzwonka, za pomocą którego ojciec wzywał
służącego, kiedy miał do niego jakąś prośbę. Dźwięk dzwonka
zabrzmiał więc niespodziewanie, a w uśpionym domu wydał
się jeszcze głośniejszy niż zazwyczaj. Nieproszony gość poru
szył się zaskoczony. Dziewczyna była jednak tak rozdrażniona,
że nie zwracała większej uwagi na dzwonek, a poza tym
myślała, że cała służba śpi już w swoich pokojach. Nie oba
wiała się swojego niby-kuzyna, była tylko poirytowana jego
niegrzecznymi i niesprawiedliwymi słowami o ukochanym oj
cu. Była przekonana, że sobie z nim_poradzi: po prostu powie
mu, że nie jest mile widziany w jej domu.
Eryk nie stracił rezonu.
- Moja droga, nic nie rozumiesz! - nadal starał się zachować
uprzejmość. - Nie chciałem cię dotknąć. Długo rozmawialiśmy
z matką o tobie i zdecydowaliśmy, że poświęcimy wszystko,
aby ci pomóc. Matka przyjedzie najwcześniejszym pociągiem
jutro rano. Wiesz, że mieszka daleko i dlatego nie mogła przyje
chać już dziś, ale rozmawiałem z nią przez telefon i omówiliśmy
najważniejsze kwestie. Zamieszka z tobą i będzie się o ciebie
troszczyła. Przecież jest to nie do pomyślenia, żebyś mieszkała
tu sama. Twój ojciec nigdy by się na to nie zgodził, jestem
pewien. My, twoi najbliżsi krewni, musimy się tobą zająć...
- Przestań! - Eden nie mogła się już dłużej hamować. - Nie
życzę sobie tutaj ani twojej matki, ani ciebie. A zresztą, mam
inne plany...
- Naprawdę? A kto będzie z tobą mieszkał?
- Nie mam ochoty rozmawiać z tobą na ten temat, ani teraz,
ani kiedykolwiek indziej. To są moje sprawy i nic ci do nich.
Jedno, czego od ciebie chcę, to żebyś natychmiast opuścił ten dom.
Drzwi otworzyły się tak cicho, że żadne z nich nie za
uważyło, iż w pokoju znalazły się jeszcze dwie osoby. Dlatego
stary sługa, który był bardzo przywiązany do swojego zmar
łego niedawno pana, odezwał się pierwszy.
- Panienka dzwoniła - powiedział, czekając na polecenia.
Krok za nim stała poczciwa Janet, z poczerwieniałymi od
gniewu policzkami, mocno zaciśniętymi ustami i rękami
założonymi na brzuchu w postawie, jakiej nauczyła się przez
lata służby.
Młodzieniec poczuł się trochę zmieszany, ale szybko wrócił
do stanu, który sam nazywał śmiałością, chociaż byli tacy,
którzy określali to mianem bezczelności. Przybrał najsłodszy
ze swych uśmiechów.
- Kogo ja widzę! - w jego radosnym głosie dało się wyczuć
nieszczerą nutę. - Czy to nie droga Janet? Ciągle w doskonałej
formie. Uwielbiałem twoje pierniki i ciasteczka czekoladowe.
O, i Tabor, wierny jak zawsze. Eden, wiesz, powinnaś...
Zimny i stanowczy ton Eden uciął jednak paplaninę Eryka
Fane'a:
- Tak, Tabor. Cieszę się, że przyszedłeś. Czy mogę cię
prosić, żebyś odprowadził tego pana do wyjścia i upewnił się,
czy wszystkie drzwi i okna są dokładnie pozamykane? A cie
bie, Janet, proszę o filiżankę herbaty.
Eryk przerwał jej pospiesznie:
- Ale ja nie zamierzałem wcale wychodzić, chciałem prze
nocować u ciebie, kuzynko Eden. Nie wspomniałem ci o tym?
Wiesz przecież, że moja mama przyjeżdża jutro i myślę, że
powinniśmy jednak...
Eden ani odrobinę nie zmieniła swego tonu.
- Nie! - ucięła stanowczo. - N i e zostaniesz tu na noc,
a twoja matka n i e przyjdzie tu jutro. Jeśli możesz się z nią
jakoś skontaktować, lepiej wyślij telegram ze stacji. Nie chcę,
żebyście tu mieszkali. Będzie lepiej, jeśli już pójdziesz, Eryku.
Nie zmuszaj mnie, żebym wezwała policję.
Młodzieniec uśmiechnął się szeroko, jak gdyby usłyszał do
bry żart, ale tu wtrącił się Tabor.
- Już wezwałem, proszę pani. Pani ojciec prosił, żebym tak
zrobił, gdyby kiedykolwiek zdarzyły się jakieś kłopoty. Zdaje
się, że właśnie podjechali pod drzwi.
- Dziękuję, Taborze - Eden odezwała się z wdzięcznością,
jakby zaanonsował przybycie dobrych przyjaciół.
Po wyrazie twarzy dziewczyny i tonie jej głosu Eryk poznał,
że Eden nie żartuje. Zrozumiał, że nie wskóra nic więcej.
- Cóż, jeśli stawiasz sprawę w ten sposób... - Z kwaśną
miną sięgnął po płaszcz i kapelusz i odwrócił się do wyjścia.
Jeszcze raz spojrzał na Eden.
- Przyślę ci moją wizytówkę - powiedział. - Jeśli kiedykol
wiek będziesz mnie potrzebowała, jestem zawsze do usług.
Przykro mi, że się nie zrozumieliśmy, naprawdę chciałem tylko
pomóc. Dobranoc.
W tym samym momencie, gdy nieproszony gość opuścił
dom, Tramp, postawny policjant, wszedł przez kuchenne
drzwi. Eden została w bibliotece, a Tabor poszedł na dół,
zamknął frontowe drzwi i po krótkiej rozmowie z policjantem
wrócił na górę. Dziewczyna opadła na fotel i schowała twarz
w dłoniach. Janet dopiero wtedy dostrzegła, że oczy Eden są
pełne łez. Podeszła do niej cicho i objęła ją delikatnie.
- Moje dziecko! - powiedziała miękko, z czułością
głaszcząc ją po głowie. - Jak ten typ mógł się tu dostać? To
dziwne. Nie zauważyłam go, jak wchodził. Nie miałby prze
cież odwagi, żeby wejść tak po prostu, głównym wejściem.
Zawsze potrafił się skradać i przemykać. Nie można takim
ufać.
Eden podniosła głowę i na jej mokrej od łez twarzy pojawił
się uśmiech.
- Wszystko w porządku, Janet. Zdenerwowałam się, ale jest
już po wszystkim. Wiesz, Janet, powinniśmy zamykać ten
pokój, zwłaszcza na noc. Nie chciałabym, żeby ktoś obcy się tu
wkradł i przeglądał rzeczy ojca.
- Oczywiście, skarbie. Będziemy o tym pamiętać - odparła
Janet, patrząc na Tabora.
- Tak, proszę pani - potwierdził służący gorliwie. - I po
prosiłem policję, żeby od czasu do czasu tu zaglądali.
Właściwie to wydaje mi się, że i tak otoczyli nas szczególną
opieką. Pani ojciec rozmawiał na ten temat z McGregorem,
kiedy ostatnio nas odwiedził. Potem mi o tym powiedział.
- Hmm... - Eden uniosła brwi w zdziwieniu. - Ale ojciec na
pewno nie wiedział, że Eryk wrócił. Nie ufał mu, ale nie wi
dzieli się od tej afery, którą Eryk wywołał w banku. Nie spo
dziewałam się, że odważy się powrócić.
- Taką kanalię stać na wszystko - stwierdziła Janet z prze
konaniem. - Po prostu wybiera taki moment, kiedy sądzi, że
nikt go nie powstrzyma. Ale nie martw się. Będziemy się tobą
opiekować.
- Ależ ja się nie martwię, Janet - dziewczyna uśmiechnęła
się niewyraźnie. - Przestraszyło mnie tylko to jego wtargnięcie
w chwili, gdy czytałam właśnie list, który pozostawił mi tato.
Chciałabym wyjąć tę szufladę z biurka i przenieść ją do mojego
pokoju. Nie ma w niej nic cennego, tylko listy, ale dla mnie są
bardzo ważne i nie chciałabym, żeby się dostały w ręce kogoś
takiego jak Eryk.
- To oczywiste, skarbeczku. Zaraz zaniesiemy ją do twoje
go pokoju, a ja prześpię się tej nocy w hallu. Tabor przeniesie
swoje łóżko pod schody, zatem będziesz dobrze strzeżona,
moje dziecko.
- Przecież wiesz, że się nie boję, ale dobrze będzie mieć
kogoś blisko.
- Czy o tę szufladę chodziło, panno Eden? - spytał Tabor,
stając przy biurku. - Jest zamknięta.
- Tak, Taborze, proszę, oto klucz.
Służący otworzył szufladę i wyjął ją z biurka.
- Czy tylko tę jedną? - spytał ponownie.
- Tak. Chyba tak. Zaczekaj. Reszta się nie zamyka.
Zobaczę, czy będę potrzebowała czegoś z którejkolwiek.
Szybko przejrzała po kolei wszystkie szuflady.
- Nie, nie ma w nich nic specjalnego. Jakieś zapiski,
rachunki, nic ciekawego. - Podniosła się znad biurka.
Tabor wziął szufladę i poszli do pokoju Eden.
- Połóż ją na stoliku - powiedziała dziewczyna. - Dziękuję,
Taborze. No, nie martwcie się już o mnie, wszystko będzie
dobrze. Mam nadzieję, że żaden intruz nie będzie wam już
zakłócał snu. Jestem pewna, że jedyny człowiek, który mógłby
tego dokonać, to Eryk Fane, ale chyba policja skutecznie go
odstraszyła.
- Ma pani rację, panno Eden. Jestem w zupełności pewien,
że odtąd już żaden intruz nie będzie zakłócał nam spokoju.
Eden została sama w pokoju. Mogła wreszcie wrócić do listu
ojca, teraz już bez obawy, że ujrzy za sobą złe oczy Eryka.
Usiadła w wygodnym fotelu, który kiedyś dostała od ojca na
urodziny, wzięła głęboki oddech i zaczęła czytać słowa otuchy,
które miały jej pomóc przejść przez te pierwsze, najtrudniejsze
dni, po tym, jak ojciec odszedł na zawsze.
Moje Drogie, Małe Dziewczątko!
Obiecałem Ci tych kilku słów, abyś mogła poczuć, że
chociaż nie ma mnie już przy Tobie, moja miłość Cię nie
opuściła. Ponieważ wiem, że bardzo Ci brakowało matki,
zostawiam Ci jej listy, które były dla mnie najcenniejszą
rzeczą na świecie i których nikt oprócz mnie nie czytał.
Chociaż wiele Ci o niej opowiadałem, będziesz mogła po
znać ją lepiej dzięki temu, co sama napisała. Wiem, że nic
nie zastąpi dziecku życia z matką, ale te listy, które zacho
wałem specjalnie dla Ciebie, mogą w pewnym stopniu od
dać atmosferę domu rodzinnego i uświadomić Ci, jak wspa
niałą kobietą była Twoja matka. Jeszcze zanim przyszłaś na
świat, dużo o Tobie rozmawialiśmy. Powinnaś wiedzieć, jak
bardzo Ciebie kochaliśmy i jak bardzo pragnęliśmy Twoich
narodzin. Możesz przeczytać o wszystkim w tych listach,
które teraz należą do Ciebie, moja Droga Córeczko. Tylko
nie płacz, kiedy będziesz je czytała. Pomyśl sobie, że jes
teśmy teraz w lepszym świecie, pod opieką Ojca Niebies
kiego, który troszczy się także o Ciebie.
Do widzenia, Córeczko, do zobaczenia w niebie. Nie za
pominaj, że czekamy, aż przyjdziesz do nas, kiedy Twoje
życie się wypełni.
Twój kochający ojciec
- Charles Hamilton Thurston
Eden nie płakała podczas czytania, ale z rozjarzonymi ocza
mi i wypiekami na twarzy chłonęła każde słowo listu. Gdy
doszła do znajomego podpisu, podniosła na chwilę wzrok
i spojrzała w dal, jakby chciała przesłać uśmiech swoim rodzi
com, żeby wiedzieli, że dotrzyma obietnicy i nie będzie ich
opłakiwała.
Jej serce zaczęło mocniej bić i wydawało jej się, że ukocha
ny ojciec gładzi ją po głowie i mówi, że powinna być silna,
dzielna i że nigdy nie powinna tracić nadziei.
Niepewnie sięgnęła po pierwszy list matki, której prawie nie
znała. Pamiętała tylko jej uśmiech, promienny i pełen miłości.
Jaka teraz musiała być szczęśliwa, że spotkała się ze swoim
kochanym mężem w niebie! Eden zastanowiła się przez
chwilę. Czy ludzie w niebie żyją, czują i radują się w taki sam
sposób jak na ziemi? Musi kiedyś spytać o to jakiegoś mądrego
człowieka, który dobrze zna Pismo święte.
Spojrzała na list, wyjęła go z cienkiej koperty i powiodła
wzrokiem po pięknym piśmie matki. Widziała je oczywiście
już wcześniej, w malutkim białym zeszyciku, w którym matka
zapisywała swoje ulubione cytaty i aforyzmy, ale to było co
innego. Zeszycik nie zawierał własnych słów matki, a list był
jak rozmowa ukochanych rodziców.
Kochany Charłie!
Słowa te mocno chwyciły Eden za serce.
Dopiero teraz zdała sobie sprawę, jak wielkie uczucie musiało
łączyć matkę i ojca, kiedy byli w jej wieku. Usiadła i po raz
pierwszy w życiu zaczęła czytać prawdziwy list miłosny. Czy
tała już podobne listy w romansach, ale to była tylko literacka
fikcja. Ten zaś list był p r a w d z i w y i żywy, a poza tym
silnie wiązał się z jej własnym życiem. Miała prawo nie tylko
go czytać, ale też doświadczać podobnych wrażeń do tych,
których doświadczyli jej rodzice.
Z rozrzewnieniem zatopiła się w treść listów. Przeniosła się
w świat miłości większej i piękniejszej niż jakikolwiek romans,
o którym marzyła na jawie czy we śnie. Kolejne listy były
coraz żarliwsze, tworząc jedną całość - historię miłości od
pierwszych dni narzeczeństwa po dzień ślubu.
Doszła do listu opisującego krewnych. Mogła się z niego
bardzo wiele dowiedzieć, na przykład o cioci Phoebe, która
lubiła się ubierać w jasną, jedwabną suknię i jedwabny kape
lusz z różami. Eden pamiętała ją jedynie jako starszą panią ze
zmęczonymi oczami, wiecznie siedzącą w swoim fotelu i spra-
wiającą wrażenie, jakby za chwilę miała zasnąć. Babcia Hayb-
rook czujnymi oczami dostrzegała wady wszystkich, tylko nie
widziała swoich własnych, a wujek Pepperill ciągle zażywał
tabakę, nawet podczas wielkich uroczystości.
Po tym liście niewiele było następnych; częściej trafiały się
karteczki z wykaligrafowanym „Kocham Cię". Miało to swoje
wytłumaczenie - rodzice prawie się nie rozstawali, jeśli nie
liczyć krótkich wyjazdów ojca w interesach. Byli zawsze ra
zem i nie mogli żyć bez siebie.
Na niektórych kopertach znajdowały się krótkie notatki. Jed
na z nich brzmiała: „Pierwszy list po narodzinach Eden, gdy
wyjechałem na konferencję banków". Eden otworzyła tę ko
pertę i znalazła krótki list o sobie:
Nigdy nie wiedziałam, jakie to uczucie mieć taką małą
istotkę pod swoją opieką. Tak się cieszę, że nasza kochana
Eden ma takiego cudownego ojca! Zawsze będę dziękować
Bogu za to szczęście! Czy możemy liczyć, że nasza dziew
czynka spotke kiedyś mężczyznę takiego jak Ty, ukochany;
dobrego, czułego i silnego, który byłby godzien zostać jej
mężem? Musimy poprosić Boga, żeby znalazł dla niej od
powiedniego mężczyznę.
W tym momencie dały się słyszeć kroki Janet, która niosła
tacę z filiżanką i dzbankiem herbaty. Niania zapukała delikat
nie do drzwi i Eden w jednej chwili powróciła do teraźniej
szości z dalekiej podróży w przeszłość.
- Proszę - zawołała.
- Przyniosłam herbatę i ciasteczka, mój kwiatuszku. Nie
smuć się tak.
Eden szybko wstała, żeby pomóc wiernej niani.
- Ja się nie smucę, naprawdę. - Wzięła tacę z rąk Janet.
- Herbata pachnie cudownie i wiesz, chyba trochę zgłod
niałam. Dziękuję ci, Janet. Uwierz mi, nie musisz się o mnie
martwić. Poczułam się o wiele lepiej, gdy przeczytałam listy,
które zostawił dla mnie ojciec. To są listy pisane przez mamę.
Zobacz, jakie piękne pismo! A jakie są wspaniałe! Kiedyś
przeczytam ci fragmenty, szczególnie te o moich narodzinach.
Byłaś w naszym domu, zanim ja przyszłam na świat, znałaś
przecież moją matkę.
Janet pochyliła się i spojrzała na koperty, które leżały na biurku.
- Tak, znałam twoją matkę, kwiatuszku. I jej pismo także.
Do mnie też napisała kilka listów.
- Naprawdę? Nigdy mi o tym nie mówiłaś.
- Nie? Byłaś małym dzieckiem i tęskniłaś do mamy. Nie
chciałam, żeby zrobiło ci się smutno. Ale teraz pościelę ci
łóżko, powinnaś się już położyć po takim ciężkim dniu.
- Nie, chciałabym skończyć czytanie tych listów. - Eden
spojrzała na szufladę, w której leżało jeszcze kilka kopert.
- Nie możesz z tym zaczekać do rana? - Janet jak zawsze
była praktyczna. - Wyglądasz na bardzo zmęczoną. Myślę, że
twój ojciec także by ci poradził, żebyś się położyła.
Eden spojrzała w górę i wzięła głęboki oddech.
- Tak, to prawda. Tato pewnie kazałby mi iść już do łóżka.
Ale tak wspaniale jest czytać te wszystkie stare listy, które
zostawił dla mnie, żebym się nie czuła samotna.
- Owszem. Miałaś wspaniałego ojca i cudowną matkę. Powin
naś za nich dziękować Bogu, chociaż nie ma już ich razem z nami.
Ale teraz zajmę się twoim łóżkiem, a ty przygotuj się do snu. Jutro
może przyjść dużo ludzi, a ty musisz być wypoczęta i wyspana.
- Chyba masz rację, Janet. - Dziewczyna ziewnęła, rzeczy
wiście czując ogarniającą ją senność.
Janet szybko pościeliła łóżko, a Eden zgasiła światło
i położyła się spać. Zasnęła, wspominając listy, które zostawił
jej kochający tato.
Janet i Tabor także się położyli, gotowi jednak natychmiast
wstać, gdyby stało się coś nieprzewidzianego.
Księżyc, który do tej pory świecił jasno, również poszedł
spać, zasłaniając się gęstymi chmurami. Zapadły nieprzeni
knione ciemności.
Nagle jakaś niewyraźna postać pojawiła się przy żywopłocie
domu Thurstonów i zniknęła w małym oknie biblioteki. Wszy
scy spali głęboko i nawet Tabor, który miał zazwyczaj bardzo
czujny sen, nic nie usłyszał.
Jednak rano, gdy otworzył okiennice i zabrał się za odkurza
nie biblioteki, zauważył, że wszystkie szuflady w biurku pana
zostały gruntownie przeszukane, a ich zawartość rozrzucono
po podłodze. Rozejrzał się po pokoju i od razu pobiegł do
telefonu, żeby zadzwonić po policję. Wstał pierwszy, a ponie
waż wszyscy jeszcze spali, uznał, że będzie lepiej, jeśli załatwi
to sam i panienka nie dowie się o niczym. Obiecał panu, że
będzie strzegł jego córki i chciał jej oszczędzić zmartwień.
Niebawem przyjechał Trump i razem poszli do biblioteki,
cicho szukając jakichkolwiek śladów. Posprzątali, uporządko
wali szuflady i szybko odkryli, że intruz wszedł przez okno
tarasowe, które zawsze było zamknięte. Doszli do wniosku, że
to musiał być Eryk.
Trump zadał Taborowi kilka pytań i wyszedł na poszukiwa
nie Eryka Fane'a.
Wczesnym rankiem Lavira Fane wysiadła z samolotu,
którym przyleciała z Zachodniego Wybrzeża, wzięła taksówkę
i pojechała na dworzec kolejowy. W bufecie napiła się kawy
i zjadła stos tostów grubo posmarowanych masłem i dżemem,
po czym wsiadła do pociągu jadącego do Glencarrol, małego
miasta, w którym mieszkali Thurstonowie.
Dojechała do Glencarrol i weszła do budynku dworca. Nie
spotkała, wbrew swym oczekiwaniom, nikogo, kto by wyszedł
po nią. Nie mogąc znaleźć taksówki, ani nawet zawiadowcy
stacji, którego mogłaby zwymyślać, ruszyła do Thurstonów na
piechotę, złoszcząc się i wyrzekając na swój ciężki los. Nie
zdziwiła się szczególnie, że nie wyszedł po nią jej leniwy syn,
ponieważ wiedziała, że rzadko można na niego liczyć. Pewnie
późno się położył i śpi sobie jeszcze w ciepłym łóżku. Ale
w końcu sama go wychowywała. Nie mogła zrzucać całej winy
na niego. Obwiniała więc wszystkich, tylko nie swojego syna.
Wiedziała, że Eryk uprzedził Eden o jej przyjeździe, zatem
miała za złe dziewczynie, że nie wysłała po nią nikogo na
dworzec. Jeśli nawet nie wiedzieli, którym pociągiem przyje
dzie, mogli przecież czekać na dworcu. Zbliżając się do domu,
irytowała się coraz bardziej. Chyba specjalnie jej na złość za
mieszkali tak daleko od stacji!
Wreszcie, rozeźlona, zmęczona i głodna, weszła powoli na
schody i zadzwoniła do drzwi. Będąc pewna, że przygotowano
śniadanie na jej przyjazd, zastanawiała się, jakie to potrawy
przyrządził kucharz.
Tabor rozmawiał właśnie z policjantem, gdy zabrzmiał
dzwonek. Spojrzał porozumiewawczo w stronę drzwi. Dobrze
wiedział, kogo się spodziewać. Policjant chciał już iść, ale
Tabor go powstrzymał.
- Lepiej zaczekaj - powiedział. - To nie może być nikt inny,
jak tylko jego mamuśka. Mówił, że ma przyjechać dziś rano.
- Taaak... - policjant zamyślił się. - Zatem otwórz, ja za
czekam tutaj.
Tabor z wyraźną niechęcią podszedł do drzwi. W tym sa
mym momencie zeszła z góry Janet. Widząc, że nadeszły po
siłki, lokaj otworzył, nie wahając się dłużej.
- No wreszcie! Jaśnie pan nareszcie zdecydował się otwo
rzyć! - takie były pierwsze słowa rozsierdzonej Laviry Fane.
- Twoja pani na pewno się o tym dowie. Czy jesteś tym samym
służącym, który tu był, gdy odwiedziłam państwa ostatnim
razem?
Tabor wysłuchał tej tyrady z niewzruszoną, oficjalną miną.
- Czego pani sobie życzy? - spytał nienagannym tonem
lokaj. - W czym mogę pomóc?
- Życzy?- parsknęła kobieta. - Zamierzam tu zostać. Na
pewno powiadomiono rodzinę o moim przyjeździe. Odsuń się
i daj mi wejść. Co to za maniery! Mając tyle służby, nie wysłali
po mnie nikogo nie tylko na lotnisko, ale i na dworzec!
- Próbowała wejść, ale Tabor stał nieporuszony.
- Bardzo mi przykro, proszę pani, ale kazano mi nikogo nie
wpuszczać. Nie można teraz przeszkadzać pani domu. Bardzo
wiele przeszła ostatnio i potrzebuje spokoju.
- Pani domu! - skrzywiła się Lavira. - A któż to? Chyba nie
masz na myśli tej zarozumiałej Janet? Powinieneś więc wie
dzieć, że nikt taki nie ma prawa trzymać mnie pod drzwiami.
Należę do rodziny!
- Tak, proszę pani, wcale tego nie kwestionuję, ale do
stałem wyraźne polecenia i nie mogę ich złamać.
- Ty skończony idioto! Pomyśleć, że ktoś taki nie chce mnie
wpuścić do domu! Nalegam, żebyś powiedział Eden, kto przy
jechał. Jeśli tego nie zrobisz, nie będę na ciebie zważała i sama
do niej pójdę. Nie masz prawa mnie tak traktować. Jestem tu
gościem i to nie byle jakim! Idź do niej natychmiast! r.r
- Niestety, nie mogę, proszę pani. Powiedziano mi, żebym
pod żadnym pozorem nie przeszkadzał pannie Eden. Może
pani tego nie wie, ale zmarł niedawno pan Thurston. Wszyscy
bardzo to przeżywamy i robimy co możemy, żeby nic nie
zakłócało spokoju panienki Eden. Kilka dni przed swą śmiercią
jej ojciec poprosił mnie, żebym szczególnie chronił ją przed
nieproszonymi gośćmi, przynajmniej dopóki nie dojdzie do
siebie po wszystkich tych przeżyciach.
- Ale to jakaś niedorzeczność! - Lavira nie dała mu
skończyć. - Zobaczysz, poskarżę się...
Tramp postanowił wkroczyć do akcji.
- Komu chciała się pani poskarżyć? Jestem z policji i po
proszono mnie, żebym strzegł spokoju tego domu. Może pani
pójdzie ze mną i porozmawiamy...
Ton Trampa był grzeczny, ale stanowczy. Jego nagłe
wejście tak zaskoczyło Lavirę, że na chwilę zamilkła. Szybko
jednak odzyskała równowagę.
- O! Policjant! - wykrzyknęła. - A co się stało? Czy coś tak
poważnego, że musiała przyjechać policja?
Wycofała się jednak posłusznie ze schodów. Policjant ujął ją
pod ramię i razem wyszli na zewnątrz.
- Tak, proszę pani - Tramp odpowiedział cicho. - Zeszłej
nocy, gdy wszyscy już spali, ktoś się włamał do biblioteki
i przeszukał biurko pana Thurstona.
Widać było, że wiadomość ta wywarła duże wrażenie na
Lavirze.
- To... to okropne!!! - wykrztusiła. - Nie wiedziałam o tym.
Nic dziwnego, że wszyscy byli tak zdenerwowani. Ale należę
do rodziny i przyjechałam, żeby im pomóc. Muszę jak najszyb
ciej zobaczyć się z Eden. Może to ją trochę uspokoi.
Tramp jednak nie puścił jej ramienia, a ona zaczęła się coraz
bardziej niepokoić. Chciała się więcej dowiedzieć o tym podej
rzanym włamaniu. Zastanawiała się, czy przypadkiem jej syn
nie maczał w tym palców. Wiedziała, że mogła się po nim tego
spodziewać. Nie potępiała go oczywiście za nic; pewnie było
mu to potrzebne do przeprowadzenia jego planów. Mieli na
dzieję, że będą mogli, jako członkowie rodziny, zamieszkać
w tym domu i pozostać tak długo, jak długo będzie trwało
zrealizowanie wszystkiego, co sobie zamierzyli. Ale widocznie
coś poszło nie po jego myśli i zdecydował się działać inaczej.
Do tej pory wszystko mu się udawało, ale Lavira czuła, że tym
razem stało się inaczej.
Spojrzała błagalnie na Trumpa, który wyglądał jak uosobie
nie urzędowej powagi.
- Naprawdę muszę natychmiast zobaczyć się z Eden.
Będzie się martwiła, dlaczego nie przyjechałam.
Trump zwrócił ku niej swe mądre, przenikliwe oczy.
- Czy mogłaby pani powtórzyć swoje nazwisko?
- Fane - oznajmiła gorliwie. - Nazywam się Lavira Fane.
Usłyszałam... to znaczy powiadomiono mnie o śmierci pana
Thurstona i wsiadłam w pierwszy samolot, no i jestem. Wiem,
że zmarły chciałby, żebym przyjechała jak najszybciej. Nie
wahałam się ani minuty, spakowałam się, jak tylko doszła do
mnie wiadomość o tej tragedii.
- Mówi pani... Fane. Aha... - wyjął swój notes i powoli,
jedną ręką, przewracał kartki. - Fane. Tak, Fane. Czy ma pani
w tym mieście !ub w okolicy jakichś krewnych o tym nazwisku?
W oczach kobiety pojawił się popłoch.
- Krewnych? Nie, nikogo o tym nazwisku. To znaczy, moi
mi jedynymi krewnymi tutaj są państwo Thurstonowie. Właś
ciwie ja się nazywam Thurston. Byłam wdową i wyszłam za
brata zmarłego pana Thurstona. Mam chyba prawo zostać
z Eden? To nawet mój obowiązek.
Trump McGregor nagle zajrzał jej prosto w oczy.
- Czy pani syn ma na imię Eryk? - spytał obojętnym tonem.
Lavirze wydawało się jednak, że spojrzenie policjanta przeszy
wa ją na wylot.
- Tak - uśmiechnęła się niepewnie, próbując ukryć swe
zdenerwowanie. - Gdy stąd wyjeżdżaliśmy, był jeszcze dzieckiem.
Eryk też ma tu przyjechać, za dzień lub dwa, jak przypuszczam.
Miał jeszcze jakieś sprawy do załatwienia, ale będzie tu niedługo.
- Już tu jest - policjant odrzekł spokojnym tonem. - Chyba
przyjechał już wczoraj, a może nawet wcześniej; tak czy ina
czej, już tu jest.
Spojrzała na niego z przestrachem i nie mogła powstrzymać
drżenia warg.
- A skąd pan to wie? - starała się, aby jej głos brzmiał
normalnie. - W takim razie muszę się natychmiast z nim zo
baczyć. Gdzie on jest?
Trump podszedł do policyjnego samochodu zaparkowanego
po drugiej stronie ulicy i otworzył drzwi.
- Proszę wsiadać - powiedział stanowczo. - Zawiozę panią
do niego.
Lavira, która wcześniej nie zauważyła samochodu, zrobiła
krok do tyłu.
- Ale nie mogę jechać takim samochodem - aż się żachnęła.
- Dlaczego nie? - spytał ostrym tonem.
- Przecież to samochód policyjny!
- Tak, to jest samochód policyjny. Proszę wsiadać!
- Ale nie mogę wsiąść do takiego samochodu! Nigdy nie
wieziono mnie samochodem policyjnym. Nie zniosłabym tego.
Taki wstyd! Ludzie wytykaliby mnie palcami. Nie mogę.
- Istnieją gorsze powody do wstydu - uciął sucho. - Proszę
wsiąść.
- Ależ nie, nie, nie! - Zamachała rękami. - Nie mogę i już.
Proszę mi tylko powiedzieć, gdzie jest mój syn; ja wezmę
taksówkę i sama tam pojadę. Wszystko, tylko nie samochód
policyjny.
- Bardzo mi przykro - stwierdził Trump. - Jeśli chce pani
zobaczyć się z synem, musi pani pojechać ze mną. Proszę
wsiadać.
Ton głosu Trumpa sprawił, że Lavira nie sprzeciwiała się już
dłużej. Powoli, lekko popychana przez policjanta, wsiadła do
samochodu.
- Ale... ale dokąd my właściwie jedziemy? - spytała nie
spokojnie. - Nie zgadzam się na nic, dopóki nie dowiem się,
dokąd jedziemy.
- Jedziemy na komisariat, proszę pani - odrzekł Trump.
- Pani syn jest właśnie tam. Chciała się pani z nim widzieć.
Umożliwię to pani.
- Och! - głęboko wciągnęła powietrze. - Ale co on tam
może robić?
- Przesłuchujemy go w sprawie włamania do domu państwa
Thurstonów i przeszukania szuflad w biurku pana Thurstona.
- Ależ on tego nie zrobił! - zaprzeczyła gwałtownie. - Jes
tem o tym przekonana. Nie mógłby zrobić czegoś takiego,
a poza tym, nie było go tutaj zeszłej nocy. Umówiliśmy się, że
przyjedzie dziś po południu i spotkamy się w tym domu. Po
stanowiliśmy, że zaopiekujemy się panną Eden.
McGregor prowadził samochód w milczeniu i tylko lekki
ruch jego brwi świadczył o tym, że potok słów z ust kobiety
trafiał w próżnię. Łzy, które pojawiły się w oczach Laviry, nie
wywarły na policjancie większego wrażenia. Pracował już wie
le lat w swoim zawodzie i znał się na ludziach.
Przyjechali na komisariat i Lavira zobaczyła swego syna,
siedzącego w rogu pokoju w towarzystwie dwóch policjantów
o surowych twarzach, którzy zadawali mu pytania dotyczące
poprzedniej nocy. Nie tracił pewności siebie i tylko od czasu do
czasu nerwowo odgarniał grzywkę z czoła. Lekki uśmieszek
pojawił się na jego przystojnej, zimnej twarzy, gdy próbował
wyjaśnić, jakim sposobem na otwartym oknie w bibliotece
znalazły się jego odciski palców, czego szukał w szufladach
biurka, skąd ma stare, nieważne już czeki podpisane przez pana
Thurstona i co zamierzał z nimi zrobić. Jego odpowiedź na
ostatnie pytanie, że jakoby chciał mieć pamiątkę po ukocha
nym wujku, nie przekonała policjantów. Zdążyli już ustalić, że
pan Thurston nie był wcale jego wujkiem.
W tym samym czasie Eden odpoczywała w swoim cichym
pokoju, strzeżona przez wiernych służących, którzy dbali o to,
żeby nic nie zakłócało jej spokoju.
Następnego dnia, wcześnie rano, zbudził ją nieoczekiwany
telefon.
Halo! Ślicznotko! Jak się masz? - usłyszała znajomy skądś
głos. - Co tam u ciebie? Masz ochotę na kilka godzin miłego
towarzystwa? Będę w mieście tylko jeden dzień i chciałbym go
spędzić z tobą, jeśli nie masz nic przeciwko temu.
Eden przez dłuższą chwilę się nie odzywała. Nie była pew
na, czy rozpoznaje głos mężczyzny w słuchawce. Brzmiał
o wiele dojrzalej niż ostatnim razem, gdy go słyszała. Wreszcie
zrozumiała. Przecież ten człowiek wyjechał już dwa lata temu,
jeśli nie wcześniej.
- Och! - wykrzyknęła zdziwiona. - Czy to ty, Casparze
Carvel? Myślałam, że jesteś gdzieś na Filipinach albo w Japo
nii. Jak miło cię znowu słyszeć. Jak ci się udało przyjechać tak
niepostrzeżenie? Gdzie byłeś przez ten cały czas?
- Tu i tam... - roześmiał się.
- Ale tylko raz do nas napisałeś - rzekła tonem wymówki.
- Tak, to prawda. Wiesz, że nigdy nie lubiłem pisać listów.
Poza tym, w armii wynajdowali nam ciągle jakieś zajęcia. Po
prostu nie miałem czasu. Ale w końcu wróciłem i muszę znów
wyjechać dziś późnym wieczorem. Mam pewne interesy w No
wym Jorku i nie wiem, kiedy będę z powrotem, więc po
myślałem, że zadzwonię do ciebie. Co ty na to? Poświęcisz mi
dzień i może kawałek wieczoru? Może pójdziemy na jakieś
dobre przedstawienie albo do dobrej restauracji? Dobrze? Wie
le czasu upłynęło, odkąd ostatni raz wyszliśmy gdzieś razem.
Nie ma co tracić czasu na zastanawianie się. Pospiesz się i po
wiedz „tak". Kończą mi się już monety. Będę u ciebie za
czterdzieści pięć minut. Będziesz gotowa do tego czasu?
Ubierz się w coś szałowego. Może spotkamy kilku moich zna
jomych, poznam cię z nimi. No to co, zgadzasz się?
Eden wstrzymała oddech. Czy to możliwe, żeby to był Cas
par Carvel? Nie poznawała głosu swojego starego przyjaciela
i towarzysza zabaw z dzieciństwa, chłopaka, który był jej naj
lepszym kolegą w szkole i z którym spędzała mnóstwo czasu.
Gdy się tak wahała, mężczyzna po drugiej stronie zniecierp
liwił się:
- Jesteś tam, Eden? Słyszysz mnie? Naprawdę się spieszę
i nie mam już monet.
- Ale... ale czy ty naprawdę jesteś Casparem Carvelem?
Twój głos brzmi jakoś inaczej. Nie poznałam go z początku.
Jest taki... dorosły.
- No nie! Przecież ludzie dorastają, nie wiesz o tym? I chy
ba nie ma miejsca, gdzie odbywałoby się to szybciej niż w ar
mii. Spotkamy się? - jego ton stawał się natarczywy.
Eden wciąż się wahała.
- Tak, oczywiście - starała się, aby jej głos brzmiał natural
nie. - Nie mam nic przeciwko temu, ale wiesz, zaskoczyłeś
mnie trochę. Nie spodziewałam się, że przyjedziesz.
- No to zgadzasz się? Mam tylko ten jeden dzień i chcę go
wykorzystać jak najlepiej.
- Dobrze, Casparze. Mogę się z tobą spotkać, ale nie mogę
nigdzie z tobą iść, a przynajmniej nie tam, gdzie proponowałeś.
- Co? Masz na myśli tańce? Ojciec miałby coś przeciwko
temu? Chyba nie traktuje cię ciągle jak małą dziewczynkę?
Przecież jesteś już pełnoletnia. Masz prawo robić to, na co
masz ochotę. A jeśli się nie zgodzi, możemy się wymknąć po
cichu i nawet tego nie zauważy. Naprawdę mógłby robić jakieś
problemy? Już czas, żebyś przeciwstawiła się jego nado-
piekuńczości. Jeśli się go boisz, ja sam z nim porozmawiam
i powiem mu, co o tym myślę. Zaczekaj na mnie, zaraz do
ciebie przyjadę.
Eden niespodziewanie napłynęły łzy do oczu.
- Casparze, ojca już nie ma.
- No to w czym problem? Nie dowie się, że gdzieś wycho
dziłaś. A gdzie jest? Nie będzie go przez cały wieczór?
Eden wzięła głęboki oddech i wytarła łzy.
- - Casparze, mój ojciec umarł cztery dni temu. Przedwczoraj
był jego pogrzeb - powiedziała to takim smutnym tonem, że
cała wesołość Caspara nagle uleciała.
- Aha - wyjąkał zmieszany. - Naprawdę? Nic nie wie
działem. Bardzo cię przepraszam za moje zachowanie. Ogrom
nie mi przykro. Czy długo chorował? Ktoś powinien był mnie
powiadomić. Ale przecież nie widziałem się z nikim z naszych
znajomych. Wybacz mi. Oczywiście, że w takiej sytuacji nie
masz ochoty na zabawę. Rozumiem cię. Może wolałabyś, że
bym nie przychodził?
- Nie, nie, chciałabym się z tobą zobaczyć - oświadczyła
szczerze. - Byłam ciekawa, co się z tobą dzieje. Nikt o tobie
nic nie wiedział.
- Dobrze. Będę niedługo. Na razie.
Eden opadła na poduszkę i zapatrzyła się w sufit. Czy to
naprawdę jej stary przyjaciel Caspar? Miał taki dziwny, obcy
głos. Nawet po tym, gdy powiedziała mu o śmierci ojca, jego ton
był jakiś chłodny, bez cienia współczucia. Słowom nie można
było nic zarzucić, ale brzmiały one tak, jakby jej przyjaciel nie
bardzo przejmował się tym, co usłyszał. Oczywiście wojna
zmienia ludzi, ale Eden znała przecież takich, którzy wracali do
domu odmienieni inaczej, bardziej wrażliwi i poważniejsi.
Może jednak nie była sprawiedliwa w stosunku do Caspara.
Nie powinna go osądzać, dopóki się z nim nie zobaczy. To
naturalne, że mógł się zmienić, przebywając z dala od domu,
w towarzystwie „twardych" ludzi. Powinna poczekać z osą
dem. Gdy przyjdzie, może się okazać, że nie zmienił się aż tak
bardzo.
Mimo to, gdy się ubierała i przygotowywała na jego przy
jęcie, cały czas myślała o niedawnej rozmowie. Przypomniała
sobie, z jakim brakiem szacunku, jak pogardliwie wyrażał się
o jej ojcu, gdy mówił, że nie powinna słuchać go we wszyst
kim. To okropne, że mówił w taki sposób! Zawsze przecież
szanował ojca, podziwiał go nawet, a ojciec był dla niego taki
miły i uprzejmy. Czyżby Caspar już o tym zapomniał? Czy
zapomniał już, jak kiedyś wybił dwa okna wystawowe jakiegoś
sklepu i ojciec poszedł z nim do kierownika, załagodził całą
sprawę, zapłacił za szyby i pozwolił, żeby Caspar oddał mu
pieniądze w ratach, po pięć centów na tydzień? Caspar był mu
wtedy bardzo wdzięczny, bo zrozumiał, że ojcu nie chodziło
o to, żeby mu zwrócił pieniądze, ale żeby mógł sam naprawić
szkody, jakie wyrządził. Caspar był takim rozsądnym chłop
cem! Nie, nie mógł się tak zmienić. Gdy miał jakiś problem, to
częściej przychodził z nim do jej ojca niż do swojego, ponie
waż łatwiej mógł się z nim porozumieć.
Eden pomyślała, że tak czy inaczej, dopiero gdy spotka się
z Casparem twarzą w twarz i porozmawia z nim, będzie mogła
powiedzieć, czy nadal jest taki miły i dobrze wychowany, jak
wtedy, gdy myślała, że każdy młody chłopak powinien się
zachowywać tak jak on.
Miała mu za złe, że pomimo swych obietnic nie napisał do
niej ani razu, jednak starała się go usprawiedliwić, ponieważ
wiedziała, jak bardzo nie lubił pisać listów. Gdy wyjechał, na
początku bardzo za nim tęskniła i codziennie szukała listu
w skrzynce, ale z czasem wspomnienie przyjaciela powoli za
cierało się w jej pamięci. Skoro nie pisał, widocznie nie za
leżało mu na niej tak bardzo. Postanowiła o nim zapomnieć.
Teraz jednak, gdy usłyszała w słuchawce jego głos, znów
odżyły w niej wspomnienia wszystkich chwil, które spędzili
razem, i przypomniała sobie jego wesołą, przystojną twarz,
żywe, błyszczące oczy i zniewalający uśmiech. Serce zaczęło
jej bić szybciej, wbrew rozsądkowi i wcześniejszym postano
wieniom. Pomyślała, że wrócił w bardzo odpowiednim
momencie, właśnie kiedy potrzebowała kogoś bliskiego, gdy
była przygnębiona i samotna po śmierci ukochanego ojca.
Pospieszyła do garderoby, aby zdążyć się przygotować na
przyjście Caspara. Miał przecież niewiele czasu, więc nie będzie
mógł na nią długo czekać, gdy się zjawi. Właśnie chciała zejść
na dół i powiedzieć Janet, że będą miały gościa, który prawdopo
dobnie zostanie na obiedzie, gdy telefon zadzwonił ponownie.
- Halo? Eden? To znowu ja, Caspar. Niezmiernie mi przykro,
ale nie będę mógł przyjść do ciebie. Właśnie spotkałem kilku
starych przyjaciół i nie puszczą mnie, dopóki nie pójdę z nimi na
obiad. Jeden z nich to kumpel z armii; wyjeżdża do Europy dziś
wieczorem, więc po prostu muszę z nim zostać i pogadać.
- Aha - odrzekła Eden chłodnym tonem. - Zatem nie zo
baczymy się w ogóle, to chcesz powiedzieć? No cóż, trudno,
ale skoro tak wyszło...
- Nie, nie, nie to chciałem powiedzieć - Caspar zaprzeczył
wesoło. - Nie myślisz chyba, że po tym, jak przyjechałem tu aż
z Nowego Jorku, żeby cię zobaczyć, odmówię sobie tej przyje
mności.
- Tak to zrozumiałam - Eden starała się, aby jej głos
brzmiał obojętnie.
- Nigdy nie potrafiłem dogadywać się z ludźmi. Oczy
wiście, że przyjdę, jak tylko on odjedzie. Nie wiem jeszcze,
o której ma pociąg, ale na pewno się spotkamy. Co powiesz na
wczesny wieczór?
- Ale myślałam, że chciałeś potańczyć - powiedziała. - Nie
chciałabym ci burzyć planów.
- Nie, plany się zmieniły. Przecież nie wziąłbym cię na
tańce, oczekując, że będziesz się dobrze bawić w kilka dni po
śmierci ojca. Chyba tak nie myślisz. Ale naprawdę chcę się
z tobą zobaczyć. Przez całą drogę do domu myślałem o tobie.
Trochę mi głupio, że nie mogę przyjść do ciebie od razu, ale
wiesz, to mój stary kumpel i skoro już go spotkałem, to muszę
pobyć z nim trochę. Pomógł mi kiedyś, gdy byłem ranny. To
co, spotkamy się wieczorem?
- Dobrze, przyjdź, kiedy będziesz mógł. Cieszę się, że
możemy się zobaczyć - jej ton pozostał chłodny.
- Przyjdę. Nie mogę już się doczekać - szybko się pożegnał
i odłożył słuchawkę.
Eden wzięła do ręki jeden z ostatnich listów matki, napisa
nych ze szpitala. List był bardzo czuły i pełen miłości do męża,
ale jednocześnie smutny. Matka martwiła się o przyszłość swo
jej córeczki. Widać było, że zdawała już sobie sprawę z gwał
townie pogarszającego się stanu zdrowia. Wiedziała, że wkrót
ce będzie musiała rozstać się ze swoją rodziną.
Zostało już tylko kilka listów i Eden pragnęła przeczytać je
do końca. Chciała jak najwięcej dowiedzieć się o swojej matce,
którą straciła już tak dawno i której twarz pamiętała jak przez
mgłę. Co ciekawe, ostatnie listy były pogodne. Matka pogo
dziła się ze swym przeznaczeniem i jej jedynym pragnieniem
było to, aby Eden mogła żyć tak szczęśliwie, jak żyli jej rodzi
ce. W jednym liście napisała:
Modlę się przez cały czas, żeby nasza mała Eden, gdy
dorośnie, mogła znaleźć takiego cudownego męża jak Ty,
mój ukochany. Proszę o to Boga i mam nadzieję, że kiedyś
będziemy potrafili wytłumaczyć naszej córeczce, że powinna
się dobrze zastanowić, zanim wybierze kogokolwiek; że nie
powinna wybierać pierwszego przystojnego, dobrze wycho
wanego czy bogatego mężczyzny, którego napotka. Powinna
poczekać i dać sobie samej czas do namysłu, zanim zwiąże
swoje życie z innym człowiekiem. Z całego serca będę się
starała nauczyć ją, czym jest prawdziwa miłość. Nie może
zakochać się w kimś nieodpowiednim, w kimś, kto okaże się
egoistą i niedobrym człowiekiem. Modlę się, aby nic takiego
nie przydarzyło się mojemu kwiatuszkowi. Dziewczynka,
która ma szczęście mieć tak wspaniałego ojca, powinna
mieć takiego samego męża.
W ostatnim liście można było dostrzec już odmienny ton, jak
gdyby matka starała się przyzwyczaić swych bliskich do myśli
o jej śmierci. W liście tym napisała:
A jeśli tak się stanie, że będę musiała Was opuścić, zanim
Eden dorośnie i zanim będę mogła ją nauczyć, jak bardzo
powinna uważać przy wyborze swojego towarzysza życia,
bardzo Cię proszę, żebyś Ty to zrobił. Ochraniaj ją, ostrze
gaj i spraw, żeby wiedziała, że nigdy nie wolno podejmować
pochopnych decyzji, że nie powinna wychodzić za mąż, jeśli
nie pokocha całym sercem. Jej przyszły mąż powinien
zasługiwać na jej uczucie.
Eden długo siedziała w fotelu, czytając, patrząc w okno
i rozmyślając. Przyszło jej na myśl, że powinna inaczej spoj
rzeć na Caspara Carvela. Nagle zdała sobie sprawę, że gdy
wyjeżdżał na wojnę, traktowała go jak mężczyznę, którego
w przyszłości mogłaby pokochać i poślubić. Nigdy o tym nie
rozmawiali, a nawet ona sama nie zastanawiała się nad tym, ale
będąc niewinną dziewczynką, widziała w nim kogoś, komu
kiedyś mogłaby zaufać. Teraz uświadomiła to sobie wyraźnie.
Czy jednak po tej krótkiej rozmowie telefonicznej mogła go
jeszcze traktować jako dobrego kandydata na towarzysza ży
cia? Trudno było odpowiedzieć na to pytanie, ale nie spodobał
jej się poufały i chwilami niegrzeczny ton, który brzmiał w je
go głosie. Poza tym, byli przecież tylko przyjaciółmi; co praw
da od najmłodszych lat dużo przebywali ze sobą, ale łączyła ich
jedynie przyjaźń. Nie napisał do niej żadnego poważnego listu,
raz tylko przysłał kartkę z konwencjonalnymi pozdrowieniami.
Eden postanowiła zaczekać ze swoimi sądami, dopóki się nie
spotka z Casparem. Będzie miła, ale to wszystko. Musi go
poznać od nowa.
Rozmyślając o swoim dawnym koledze, niespodziewanie
odczuła smutek. Miała wrażenie, że utraciła coś, czego była do
tej pory pewna, coś, co do niej należało, coś o wielkiej war
tości. Czy naprawdę tak było?
Wybrała kilka listów, które zrobiły na niej największe
wrażenie, i przeczytała je ponownie. Chciała w nich znaleźć
wskazówkę dla siebie, chciała poprosić matkę o pomoc. Co by
mama sądziła o obecnym Casparze? Eden zawsze brakowało
porady matki w trudnych chwilach i żałowała, że nie mogła
wprost spytać jej o zdanie. Teraz jednak miała listy i czuła się
prawie tak, jak po rozmowie z matką. Przeczytawszy całą kore
spondencję, wiedziała już, co by od niej usłyszała.
Wstała z fotela i podeszła do okna. Zapowiadał się piękny
dzień. Dziewczyna w głębi duszy była nawet zadowolona, że
Caspar nie przyszedł od razu, jak umówili się na początku.
Mogła go teraz przyjąć bogatsza o mądrość matki, którą zna
lazła w listach.
Nie mogła zaprzeczyć, że rozmowa z Casparem wywołała
w niej mieszane uczucia. Czy było to spowodowane niedaw
nymi przeżyciami? Odezwał się w takim momencie, iż wyda
wało jej się, że dawny przyjaciel należy do całkiem innego
świata. Może to właśnie spowodowało, że była taka krytyczna
w stosunku do niego? Jej serce było pełne bólu, a Caspar nie
okazał zbyt wiele szacunku dla ukochanego ojca! Myślała, że
także go kochał, ale teraz zrozumiała, że jego uczucia bardzo
się zmieniły. Uświadomiła sobie, że nie może się nadal przy
jaźnić z człowiekiem, który znając kiedyś dobrze ojca i tak
wiele mu zawdzięczając, mógł wyrażać się o nim w taki
sposób. To nic nie zmienia, że nie wiedział o jego niedawnej
śmierci.
Z westchnieniem odwróciła się od okna i podeszła do stołu.
Chociaż nie wiedziała jeszcze, że ktoś poprzedniej nocy spene
trował szuflady w biurku ojca, postanowiła schować listy
w bezpieczne miejsce. Nie chciała, aby ktokolwiek oprócz niej
mógł je przeczytać.
Otworzyła należące niegdyś do jej matki niewielkie, płaskie,
stylowe puzderko, wykonane z polerowanego hebanu,
i włożyła listy do środka. Następnie zamknęła puzderko małym
kluczykiem i schowała na półce w szafie z ubraniami, za pu
dełkami z kapeluszami.
W tej samej chwili usłyszała dzwonek do drzwi. Czy to
możliwe, żeby Caspar przyszedł tak wcześnie? Przecież powie
dział, że ten jego znajomy wyjeżdża dopiero wieczorem. Może
jednak zdecydował się jechać wcześniejszym pociągiem? Ser
ce zaczęło jej bić szybciej. Czy będzie wiedziała, jak się za
chować? Co powiedzieć? Dlaczego czuje się taka spłoszona?
Postanowiła wziąć się w garść. Musi zachować spokój, jeśli
okaże się, że jej podejrzenia się sprawdziły, a przy tym musi się
zachowywać uprzejmie i po przyjacielsku, tak jak w stosunku
do kolegi ze szkoły.
Janet, która delikatnie zapukała do drzwi, przerwała raptem
jej rozmyślania.
- Eden - odezwała się przyciszonym głosem - przyszedł
pan McGregor. Mówi, że ma kilka pytań do ciebie. Możesz
zejść na dół i porozmawiać z nim?
- McGregor? - Eden w pierwszej chwili nie zrozumiała, o kogo
chodzi. - A, masz na myśli Trumpa. Tak, oczywiście, już schodzę.
Eden zeszła na spotkanie postawnego, miłego policjanta i zo
baczyła, że przyprowadził kogoś ze sobą. Siedzieli w pokoju
gościnnym, naprzeciwko biblioteki. Z ciekawością obrzuciła
wzrokiem towarzysza Trumpa. Nie widziała go nigdy przedtem.
4
Neznajomy, który przyszedł z Trampem, nie wyglądał
wcale na policjanta. Był młody i przystojny i miał na sobie
szykowny garnitur. Sprawiał wrażenie dżentelmena.
Trump odezwał się pierwszy:
- Panno Thurston, chciałbym pani przedstawić pana Lorri-
mera. Pan Lorrimer zajmuje się sprawą tego młodego człowie
ka, który wtargnął do pani domu zeszłej nocy. Chciałby zadać
pani kilka pytań. Ma do tego prawo, ponieważ jest agentem
federalnym, a także prawnikiem reprezentującym pani bank.
Pan Worden poprosił go, żeby zbadał całą sprawę.
Eden ponownie spojrzała na nieznajomego. To, co powie
dział o nim Trump, brzmiało poważnie. Agent federalny! Pra
wnik! Nie wiedziała, że agent federalny mógłby zainteresować
się tą sprawą. Trochę się zdenerwowała tym wszystkim, ale
gdy jeszcze raz popatrzyła na niego, wyraz jego szczerej twa
rzy i spokojnych, budzących zaufanie oczu uspokoił ją.
- Jestem do dyspozycji - powiedziała.
Lorrimer uśmiechnął się.
- Dziękuję. Bardzo przepraszam, że panią niepokoję, ale
muszę ustalić pewne fakty. Rozumiem, że to pani jest teraz
głową tego domu.
Obrzucił ją szybkim spojrzeniem. Eden uśmiechnęła się
uprzejmie i skinęła głową. Miała nadzieję, że wargi już jej nie
drżą, a jeśli nawet było inaczej, uśmiech to maskował.
- Bardzo dobrze. Może mi pani zatem powiedzieć, kim jest ten
człowiek, który podaje się za Eryka Fane'a? Czy to pani krewny?
- Nie, on nie jest moim krewnym! - odpowiedziała szybko.
- Jego matka poślubiła mojego wujka, a on jest jej synem
z pierwszego małżeństwa. Wujek, brat mojego ojca, gdy się żenił
z panią Fane, nie wiedział, że ona ma syna. Ale miał za dobre
serce, żeby odrzucić chłopca, gdy się już o nim dowiedział.
Niedługo potem umarł, więc mój ojciec starał się dobrze trakto
wać Eryka, chociaż ten nie odpłacił mu za to wdzięcznością.
Ojciec dał mu dobrą pracę w swoim banku, a on, jak się potem
okazało, fałszował czeki. Narobił dużo kłopotów i potem uciekł.
Niedługo po nim zniknęła jego matka. Nie widziałam go od
tamtego czasu aż do wczoraj. To chyba wszystko, co mogę
powiedzieć.
- Dziękuję - młody mężczyzna spojrzał na nią znad nota
tek, które robił, gdy opowiadała o Eryku. - A czy może teraz
pani opowiedzieć o ostatniej nocy?
- Siedziałam w bibliotece i czytałam listy, jakie moja mama
pisała kiedyś do taty, a które tata zostawił dla mnie. W pewnym
momencie podniosłam oczy i zobaczyłam Eryka. Stał
w drzwiach. Nie wiem, jak i kiedy wszedł; zauważyłam go
dopiero wtedy, gdy był w środku. Zaczął mówić, zwracając się do
mnie „kuzynko". Myślał, że przeglądam jakieś dokumenty
i zaproponował, że mi pomoże. Odmówiłam i powiedziałam, że
nie chcę od niego żadnej pomocy. Potem powiedział, że razem
z matką, która ma przyjechać nazajutrz, chcą ze mną zamieszkać
i zaopiekować się mną. Powiedział, że nauczy mnie robić dobre
interesy i uczyni bogatą. Obrażał mojego ojca, mówił, że tato nie
znał się na prowadzeniu banku. Potem zjawił się lokaj i oznajmił,
że zadzwonił po policję. Wtedy Eryk szybko wycofał się do
hallu, wziął swój płaszcz i kapelusz i zniknął. To chyba wszystko.
- Dziękuję - Lorrimer pokiwał głową. - Panie McGregor,
gdzie są lokaj i służąca, o których pan mówił?
- Tutaj, proszę pana - odezwał się Tabor, który wszedł do
pokoju razem z towarzyszącą mu jak cień Janet i stanął przy
drzwiach.
Lorrimer zadał mu pytanie i Tabor opowiedział o nocnym
najściu i o tym, jak zadzwonił na policję. Opowiedział także
o drugiej wizycie Eryka i o otwartym oknie w bibliotece, gdzie,
jak się potem okazało, znaleziono odciski palców Fane'a.
Eden słuchała tego wszystkiego w osłupieniu. Janet opowie
działa o przyjeździe pani Fane. Kiedy doszła do momentu, gdy
Trump prawie siłą odprowadził ją do samochodu policyjnego,
Eden otworzyła szeroko oczy ze zdziwienia.
Boże, co się działo, gdy spałam! -pomyślała. -Jak to dobrze,
że mam służbę, która chroni mnie przed ludźmi pokroju Eryka!
Dwie wielkie łzy wzruszenia napłynęły jej do oczu. Musiała
się jednak opanować, ponieważ Lorrimer znów zwrócił się do
niej. Spytał, dlaczego stosunki między nią a panią Fane nie
układały się najlepiej i jak ta znajomość się skończyła. Eden
w skrócie opowiedziała, jak pani Fane próbowała panoszyć się
w ich domu, wspomniała ojej intrygach i niemiłym zachowaniu.
- A czy wie pani o jakiejś umowie finansowej pomiędzy
panią Fane a pani ojcem? Może dzięki czemuś takiemu pani
Fane obiecała wyjechać z miasta?
- Nie, nie sądzę, żeby coś takiego miało miejsce - zaprze
czyła Eden pewnym tonem. - Ojciec uważał, że niczego nie
powinno się załatwiać przekupstwem, a to byłoby przekupst
wo, prawda? Nie, po prostu kiedyś wyjechaliśmy do Europy,
a gdy wróciliśmy, już ich nie było. Nikt nie wiedział o naszym
wyjeździe. Wiem, że przed wyjazdem ojciec rozmawiał tylko
z panem Wordenem, który, jak panowie pewnie wiecie, był
jego przyjacielem i zostawił mu dyspozycje dotyczące banku.
No i oczywiście wiedzieli o tym Tabor i Janet, ale oni nie
powiedzieliby nikomu. Są prawie jak nasza rodzina. - Spoj
rzała z uśmiechem w stronę wiernych służących.
- Tak, oczywiście - zgodził się Lorrimer. Zauważył spoj
rzenie Eden i zrozumiał, że między nią a służbą istnieje mocna
więź. Na razie nie dostrzegał niczego podejrzanego.
- A teraz - dodał, opierając się wygodniej i zapisując coś
w swym notesie - czy może mi pani opowiedzieć o zawartości
biurka pani ojca? Czy było tam coś cennego, eoś, o czym nie
wiemy? Czy ma pani jakąś listę rzeczy, które były w biurku?
Eden zamyśliła się i wstała z miejsca.
- Tak, zdaje mi się, że jest taka lista. Przyniosę ją. Mam ją
w biurku na górze. Ojciec dał mi coś takiego po swoim wypad
ku, ale nie miałam czasu i nastroju, żeby ją przestudiować
dokładnie.
- Rozumiem - odrzekł Lorrimer współczująco.
- Może ja ją przyniosę? - zaproponowała Janet, kiedy Eden
wychodziła z pokoju.
- Nie, dziękuję, Janet. Nie będziesz wiedziała, gdzie jej
szukać. Zaraz wracam - odwróciła się i poszła na górę.
W oczekiwaniu na jej powrót Trump i Tabor rozmawiali
przyciszonymi głosami, a Janet stała ze splecionymi rękami.
Młody prawnik dopisywał coś do swych notatek i wydawało
się, że próbuje podsumować to, czego się do tej pory dowie
dział.
Eden wróciła po niedługiej chwili, trzymając w rękach kilka
plików starannie poskładanych i związanych gumką papierów.
Podała je Lorrimerowi.
- Tu są jakieś papiery wartościowe. Oczywiście większość
z nich ojciec trzymał w banku, ale kiedyś chciał mi wytłuma
czyć, w jaki sposób nimi obracać i przyniósł kilka.
Prawnik brał je po kolei, patrzył na nagłówki i opisywał
każdy w swym notesie.
- Chcę tylko sprawdzić, czy zgadza się to z listą, którą mamy
w banku - wyjaśnił. - W ten sposób będziemy mogli się dowie
dzieć, czy wszystko jest w porządku i czy czegoś nie brakuje.
- Tak, oczywiście - Eden pokiwała głową. - Ale nie wydaje
mi się, żeby ojciec trzymał w biurku coś naprawdę wartościo
wego. Zazwyczaj wszystko przechowywał w banku.
Lorrimer spojrzał na nią uważnie i powoli powiedział:
- Nie zaszkodzi sprawdzić. Pani ojciec po wypadku nie miał
możliwości zejść do biblioteki, by uporządkować papiery, pra
wda? Mógł o czymś zapomnieć.
Eden przyszło do głowy, że ten młody człowiek jest
naprawdę bardzo skrupulatny i musi wszystko sam sprawdzić.
Odrzekła jednak po namyśle:
- Tak, to możliwe, ale mało prawdopodobne. Ojciec dwa
razy posyłał mnie po dokumenty do biblioteki i potem wysła
liśmy je panu Wordenowi do banku.
- Tak? Mogę więc sam zajrzeć do biurka i przeszukać
pokój, do którego się włamano?
Wszyscy, jak mała procesja, poszli do biblioteki, której ścia
ny zastawione były książkami aż do sufitu.
- Zastanawiam się - powiedział Lorrimer, gdy przejrzał już
gruntownie wszystkie szuflady i spisał ich zawartość - czy jest
możliwe, aby był jakiś sekretny schowek w tym biurku. Takie
skrytki są zazwyczaj dobrze ukryte, dlatego trudno je znaleźć
od razu.
- Tak, zdaje mi się, że ojciec mówił kiedyś o skrytce. Myśli
pan, że tam mógłby zostawić coś cennego? Sądzę, że nie za
taiłby tego przede mną. Taborze, wiesz coś na ten temat? Czy
słyszałeś o sekretnym schowku?
- Tak, panno Eden. Jestem pewien, że taki schowek istnieje.
Pamiętam, że pan Thurston mówił mi kiedyś o nim, gdy wyjmował
jakieś dokumenty. Wydaje mi się, że jest on za którąś z szuflad.
- Warto poszukać - powiedział Lorrimer. - Czy gdyby
schowek istniał, Eryk Fane mógłby o nim wiedzieć?
- O nie, proszę pana. Nie wydaje mi się to możliwe - za
przeczył Tabor. - Nie wolno mu było wchodzić do tego pokoju.
Pan Thurston nie pozwalał mi go tu wpuszczać.
- Nie bądź tego taki pewien! - niespodziewanie odezwała
się Janet. - Ten chłopak był jak szczur. Nie było pokoju, do
którego nie mógłby się dostać. Sama go tu raz zastałam. Jeśli
byłby jakiś schowek, on znalazłby go na pewno!
Lorrimer spojrzał na nią badawczo i obszedł biurko,
opukując różne jego części.
- Tutaj! - stwierdził pewnie. - Zobaczmy tutaj, pod
pierwszą szufladą. Taborze, możesz ją wyjąć? Spójrzcie! Szuf
lada jest krótsza niżby się mogło wydawać. Schowek jest pew
nie za tą szufladą. Bardzo sprytnie ukryty. Trump, masz la
tarkę?
- Tak, proszę pana - Trump zaświecił w głąb biurka.
- Tak! Jest! - wykrzyknął prawnik z tryumfem. - Wyciągnij
drugą szufladę. Skrytka musi być za dwiema, może nawet za
trzema.
Wyciągnęli dwie następne szuflady i wreszcie znaleźli małą
sprężynkę, która otwierała wąskie drzwiczki skrytki. Oczom
wszystkich ukazał się całkiem spory schowek, w którym zna
leźli tylko kilka dokumentów bez większej wartości, porozrzu
canych i pozostawionych w nieładzie, jakby ktoś w pośpiechu
czegoś szukał.
- Tak... - zamyślił się Lorrimer. - To powinno dać nam do
myślenia. Nieporządek w tym schowku wygląda dziwnie na tle
równo poukładanych dokumentów w innych szufladach. Gdy
byśmy tylko wiedzieli, co było w tej skrytce, moglibyśmy
sprawdzić, czy wszystko jest na miejscu. Może kiedy wróci pan
Worden, będzie mógł nam pomóc. Spodziewam się, że będzie
w domu dziś wieczorem, a możliwe, że nawet wcześniej. Spot
kam się z nim jak najszybciej. Chciałbym jeszcze raz zajrzeć
do skrytki. Czuję, że tam w środku jest coś jeszcze. Taborze,
sięgnąłeś do samego końca?
- Tak, proszę pana. Chyba tak. Dosięgnąłem nawet tylnej
ścianki. Była gładka, tak jakby pokryta werniksem.
Lorrimer klęknął przy biurku, zapalił latarkę i ponownie
zajrzał do skrytki. Powoli, cal po calu badał jej wnętrze.
Wsunął rękę do środka, najgłębiej jak tylko mógł. Zdawało się,
że chciał sięgnąć do najdalszych zakamarków, chociaż widać
było, że nic nie ma w schowku. W pewnym momencie, nie
odrywając oczu od skrytki, wyciągnął rękę w stronę Tabora.
- Poproszę o śrubokręt - powiedział.
Tabor wyjął śrubokręt z małej skrzyneczki na narzędzia i po
dał go Lorrimerowi. Wszyscy z ciekawością pochylili się nad
biurkiem. Prawnik wziął śrubokręt i było słychać, że próbuje
coś podważyć. Po chwili wstał. W rękach trzymał białe
pudełko o takiej samej szerokości co skrytka. Położył pudełko
na blacie, otrzepał ręce i usiadł przy biurku.
- Oto jest! - oznajmił z tryumfem w głosie. - Pudełko jest
oklejone satynowym papierem i w dotyku nie różni się od
gładkiego, polakierowanego drewna. To nas zwiodło. Czy
mogą tu być jeszcze inne ukryte pudełka? - pytającym wzro
kiem spojrzał na Eden, ale ona sama była zdziwiona tym, co
zobaczyła.
- Nie wiem - potrząsnęła głową. - Nie pamiętam, żeby
ojciec kiedykolwiek mówił mi o tym. O, coś jest napisane na
pudełku. Zobaczcie, tutaj.
Lorrimer podał jej pudełko, Eden je obróciła i przeczytała:
- Dla Eden. Perły babci. Coś takiego! To pismo mojej ma
tki! Musiała to schować dawno temu i pewnie potem zapom
niała.
- Przypominam sobie! - odezwała się Janet. - Pamiętam,
jak to pisała i chowała pudełko do biurka. Ale myślałam, że te
perły są od dawna w banku! A może pudełko jest puste?
- Czy mogłaby pani je otworzyć, panno Thurston? Musimy
wiedzieć jak najwięcej, jeśli mamy szukać złodzieja.
Eden drżącymi rękami uniosła pudełko, zdjęła białą tasiem
kę, którą było przewiązane, i otworzyła je ostrożnie. Wszyscy
aż wstrzymali oddech z wrażenia.
Na samym wierzchu znajdowała się warstwa złożonej
bibuły, pod nią warstwa miękkiego, różowego sukna i znowu
bibuła. Eden odsłoniła bibułę i oczom zebranych ukazał się
podwójny sznur przepięknych pereł z zapięciem ozdobionym
malutkimi brylantami.
- Och! -westchnęła Eden, urzeczona widokiem. Nie mogła
już powstrzymać drżenia rąk i niespodziewanie po jej twarzy
zaczęły płynąć łzy, błyszczące jak perły, które przed chwilą
ujrzała.
Lorrimer sięgnął po pudełko i położył je na biurku, a Janet
pospiesznie podała dziewczynie jedwabną chusteczkę. Eden po
chwili uśmiechnęła się przez łzy.
- Przepraszam, zachowuję się jak małe dziecko - usiłowała
się uspokoić. - Ale niedawno czytałam listy matki i jakoś nie
mogłam się opanować. To tak, jakby mama nagle zjawiła się
w tym pokoju i ofiarowała mi te perły, które należały jeszcze
do jej matki.
- Tak, to są perły twojej babci - Janet pokiwała głową.
- Twoja mama opowiadała o nich i raz mi je pokazała.
- To całkiem zrozumiałe, że pani tak się wzruszyła, panno
Thurston - prawnik zwrócił się do Eden. - Nie chciałbym
zabierać państwu już więcej czasu, ale mam jeszcze kilka py
tań. Nie wie pani, czy mogły być w tej skrytce inne rzeczy,
może więcej biżuterii?
- Nie - odpowiedziała Eden. - Nie wiem. Może Janet wie
działaby więcej. Myślę, że reszta biżuterii może być w banku.
- Tak - odparła Janet stanowczo. - Było więcej biżuterii.
Brylantowa bransoletka, szpilka do krawata z rubinem, pier
ścionki, których pani nie mogła nosić, bo zsuwały się jej
z palców.
- Jest pani tego pewna? - spytał Lorrimer, zapisując wszyst
kie przedmioty, o których mówiła służąca. - Oczywiście mogą
być w banku. Sprawdzę to, kiedy wróci pan Worden. Może
właśnie ich szukał ten młodzieniec. Czy mógł o nich wiedzieć?
- Nie mogę panu na to odpowiedzieć - odrzekła Janet. - Ale
wiem, że mógł je znaleźć. Jest bardzo wścibski. Wystarczyło
go zostawić samego w pokoju, a przewracał go do góry nogami
i nic potem nie było na swoim miejscu.
Prawnik spojrzał na Trumpa.
- Lepiej zadzwoń od razu do Hileya. Powiedz mu, żeby
zrewidował chłopaka, zanim ten zdąży pozbyć się wszystkiego.
Niech zrewidują też jego matkę. Może udało mu się coś jej
podać. Powiedz im, żeby dokładnie sprawdzili, czy nie ukrył
niczego.
Eden przysłuchiwała się z zaciekawieniem.
- Czy pani Fane wiedziała o istnieniu biżuterii? - spytał
Lorrimer.
- Nie wiem - odparła Eden i odwróciła się do Janet.
- Mogła wiedzieć - powiedziała niania. - Chociaż, gdy tu
przyjechała, pani Thurston była już tak chora, że nie nosiła
dużo biżuterii. Ale pani Fane mogła się domyślać, że biżuteria
jest gdzieś schowana i mogła starać się ją odnaleźć. Niewiele
się różniła od syna pod tym względem.
Lorrimer skinął głową ze zrozumieniem, jakby chciał poka
zać, że potrafi sobie wyobrazić charakter mamusi i jej synka.
Spojrzał potem na Eden; dziewczyna siedziała przy biurku
i oglądała perły, które przepływały pomiędzy jej drobnymi
palcami. Pomyślał, że bardzo by pasowały do białej szyi dziew
czyny.
Uśmiechnął się do niej przepraszająco.
- Mam nadzieję, że pani mi wybaczy to najście. - Wstał,
żeby się pożegnać. - To było naprawdę konieczne i myślę, że
teraz rozwiązanie całej sprawy będzie łatwiejsze. Gorąco
wszystkim dziękuję za pomoc. Było mi bardzo miło.
- Cieszę się, że mogliśmy pomóc i jestem panu wdzięczna
za znalezienie pereł - rzekła Eden. - Gdyby nie pan, może
nigdy nie dowiedziałabym się o nich. - Uśmiechnęła się we
soło i Lorrimer pomyślał, że jej oczy są pełne uroku.
- Też się cieszę, że je znaleźliśmy. Spytam pana Wordena,
co wie na temat zawartości schowka. Może był tak dobrze
ukryty, że pan Thurston z czasem o nim zapomniał.
- Tak, to możliwe - powiedziała Eden. - Szkoda, że nic nie
wiem o innych kosztownościach. Nie interesowałam się nimi
specjalnie, gdy ojciec jeszcze żył. Traktowałam je po prostu jak
stare pamiątki rodzinne. Może powinnam sama iść do banku
i zobaczyć, co jest w depozycie?
- Proszę się nie kłopotać. Jeśli nawet pan Worden jeszcze
nie wrócił, myślę, że uda mi się skontaktować z nim telefonicz
nie. Ważne, żebyśmy poznali wszystkie szczegóły, zanim za
czniemy działać dalej. Jeśli dowiem się czegoś więcej, zadzwo
nię do pani.
Pożegnał się z uśmiechem i wyszedł razem z Trampem.
Znowu w domu zapanował spokój. Eden przez okno obserwo
wała, jak wsiedli do samochodu i odjechali. Przyszło jej do
głowy, że ten młody prawnik jest bardzo miły i że ma w oczach
coś, co wzbudza zaufanie. Oczywiście nie znała go prawie
wcale, ale na pierwszy rzut oka wyglądał na sympatycznego
człowieka. Była zadowolona, że właśnie ktoś taki zajmuje się
jej interesami.
W tym momencie stanęła przy niej Janet.
- Obiad już gotowy - oznajmiła. - Nie jadłaś jeszcze śnia
dania, a wczorajszą kolację ledwo skubnęłaś. Jeszcze trochę,
a porwie cię najlżejszy wietrzyk.
- Rzeczywiście - uśmiechnęła się Eden. - Nie zdawałam
sobie sprawy, że nie jadłam dziś śniadania. Byłam taka zaafe
rowana tym wszystkim. Czy to nie okropne, że ktoś włamał się
do nas? Janet, czy naprawdę myślisz, że to był Eryk?
- Czy myślę! - parsknęła Janet. - Nie mam co do tego
żadnych wątpliwości! On jest jak wąż w trawie. Chciałabym,
żeby trzymał się od nas z daleka i nie zatruwał ci życia. A ta
jego matka! Pomyśleć, że przyszła tu i twierdziła, że zostanie,
żeby się tobą opiekować! Szkoda, że nie widziałam jej miny,
gdy Tramp zabrał ją do policyjnego samochodu.
Eden roześmiała się.
- Janet, co ona ci mówiła? Rozmawiałyście?
- Pewnie, ale o tym potem! Proszę na obiad. Nakryłam już
do stołu, zaraz wszystko wystygnie. Opowiem wszystko przy
jedzeniu.
Podczas gdy Eden jadła obiad, Janet opowiedziała jej o przy
jeździe Laviry Fane.
- Ale gdzie ona będzie spała? - zaniepokoiła się Eden.
- Czy będzie chciała tu przyjść i powie, że nie ma gdzie
spędzić nocy?
- Nie, nie zrobi tego. Trump powiedział, że zapewni jej
wygodny nocleg.
- Chyba nie chcesz powiedzieć, że ją aresztowali?!
Janet wzruszyła ramionami.
- Nie wiem, co jej zrobili, ale mam nadzieję, że nigdy jej nie
wypuszczą. Mają takie miejsca, gdzie trzymają ludzi, którym
nie można zaufać. Spodziewam się, że Lavira Fane znalazła się
tam, gdzie będą uważać na nią. Ta kobieta niewątpliwie na to
zasługuje.
- Nie chciałabym, żeby przeze mnie poszła do więzienia
- Eden posmutniała.
- Dlaczego by nie? Tylko tam nie może nikomu zaszkodzić.
Ale nie martw się o nic. Trump na pewno wszystko sprawied
liwie załatwi. Są sposoby na takich ludzi jak ona i jej synalek.
Lecz jest to już sprawa policji. My nie musimy się tym zaj
mować. Na szczęście.
- Jednak może powinnam zadzwonić do Trumpa, żeby zwo
lnił ich, jeśliby obiecali, że wrócą tam, skąd przyjechali i nigdy
się już tu nie zjawią. Może ojciec właśnie tak by postąpił?
- Nie, mój kwiatuszku, nigdy by tak nie postąpił. Za bardzo
szanował sprawiedliwość. A poza tym, wyjechaliby do innego
miasta i tam znowu próbowaliby kogoś okraść albo oszukać.
Myślę, że powinniśmy zapomnieć o ich istnieniu. Jeśli już
chcesz o nich z kimś porozmawiać, to tylko z panem Wor-
denem. Pewnie do tej pory dowiedział się już o całej sprawie.
Młodemu prawnikowi też na pewno można zaufać. Widać, że
wie, co w trawie piszczy. Z takimi doradcami nie mamy się
czego obawiać.
Eden zjadła wczesny obiad i zaczęła rozmyślać, o co powin
na spytać wujka Wordena, gdy do niego zadzwoni. Ciekawe,
czy jest już w banku? Czy pan Lorrimer już z nim rozmawiał?
W głębi serca czuła, że ten młody mężczyzna solidnie i uczci
wie zajmie się całą sprawą. Postanowiła, że zadzwoni do wuja
parę minut po pierwszej, ponieważ o tej porze Worden jadł
zazwyczaj obiad. Spojrzała na zegarek. Miała jeszcze trochę
czasu. Do pierwszej brakowało jeszcze dobre pół godziny.
Ponownie wróciła myślami do Caspara. Jak dobrze, że
umówił się na później! Gdyby przyszedł rano, na pewno przy
czyniłby się do jeszcze większego zamieszania. Caspar był
bardzo ciekawski. Na pewno chciałby dokładnie wiedzieć, co
się dzieje. Musiałaby mu wszystko opowiadać od nowa, wypy
tałby się o każdy szczegół. Cieszyła się, że go nie było, chociaż
pewnie i tak nie uda jej się utrzymać nocnego zajścia w tajem
nicy. Prędzej czy później Caspar i tak dowie się o wszystkim.
Czy do wieczora sytuacja w domu unormuje się? A może
przyjdzie jeszcze jakiś policjant i będzie chciał przesłuchać
Eden ponownie? Miała nadzieję, że nic takiego się nie zdarzy.
Nawet w swoim zacisznym pokoju nie mogła odzyskać rów
nowagi. Próbowała się skontaktować z wujkiem Wordenem,
ale okazało się, że jeszcze nie wrócił i nie będzie go prawdopo
dobnie także i następnego dnia. Musiała więc zaczekać z wy
jaśnieniem całej sprawy.
Odłożyła słuchawkę i usiadła ciężko, nie bardzo wiedząc, co
powinna teraz zrobić. Gdyby tylko mogła się poradzić ojca!
Jakie to dziwne, że tyle spraw spadło na nią tuż po jego śmierci.
A przecież starał się wszystko tak zorganizować, żeby miała
jak najmniej kłopotów.
Właśnie w tym momencie zadzwonił telefon.
- Czy to panna Thurston? Mówi Lorrimer. Powiedziano mi,
że właśnie dzwoniła pani do pana Wordena, wie pani więc, że
jeszcze nie wrócił. Telefonował jednak do mnie i okazało się,
że wie o schowku w biurku. Były tam pewne przedmioty;
rzeczy, które pani matka zostawiła dla pani. Pani miała je
przejrzeć i zdecydować, co chciałaby zatrzymać, a co ma pójść
do depozytu w banku. Powiedział mi, gdzie jest lista tych
rzeczy i przeczytałem ją bardzo dokładnie. Żadnej z tych rze
czy nie było w sejfie. Oczywiście przed powrotem pana Wor
dena nie mogę być tego pewien, ale na policji powiedzieli, że
u tego młodego człowieka znaleźli szpilkę do włosów ozdo-
bioną kamieniem szlachetnym. Miał ją ukrytą pod podpinką
płaszcza. Powiedział, że dostał ją od dziewczyny, kiedy jechał
na wojnę, jednak do tej pory nie znaleźliśmy żadnych doku
mentów, które potwierdzałyby, że kiedykolwiek był w armii.
Zresztą jego zeznania nie zgadzają się z zeznaniami pani Fane.
Będą ich jeszcze przesłuchiwać i rewidować dokładniej. Pani
Fane miała bransoletkę założoną wysoko nad łokciem, ukrytą
pod rękawem. Wydaje się, że to cenna bransoletka z brylan
tami, ale pani Fane twierdzi, że brylanty są sztuczne, a bran
soletkę dostała od pani...
- To nieprawda - zaprzeczyła Eden. - Nigdy jej nic nie
dałam.
- Jeszcze nie widziałem tej ozdoby - kontynuował Lorri-
mer. - Specjalista oceni, czy ma jakąś wartość. Jeśli została
skradziona poprzedniej nocy, nie wiadomo, w jaki sposób Fane
mógł ją dać swojej matce, ale wszystko jest możliwe. Na liście
znajdują się też kamienie luzem: trzy szmaragdy, rubin i cztery
szafiry, w tym jeden „królewski". To chyba z wiana pani
matki. Nie ma ich w banku, a takie rzeczy łatwo schować
w ubraniu. Proszę się jednak nie martwić, zrobimy wszystko,
co w naszej mocy, żeby je odzyskać.
Eden poczuła się spokojniejsza po tej rozmowie. Była prze
konana, że jej sprawy znalazły się w dobrych rękach i nie musi
się o nie sama martwić. A zresztą, czymże są kamienie? Mogła
się obejść i bez nich. Była przecież szczęśliwa nawet, kiedy
o nich nie wiedziała. Oczywiście chciałaby je odzyskać, na
leżały przecież do jej rodziny, ale nie powinna tak bardzo
martwić się ich stratą. Poczuła się bardzo zmęczona. Powie
działa Janet, że zdrzemnie się godzinkę, wróciła do swojego
pokoju, zwinęła się na swoim łóżku i już po chwili zapadła
w głęboki sen.
Caspar Carvel zjawił się przed kolacją. Był przyzwyczajo
ny do tego, że wpadał do domu Thurstonów, o jakiej chciał
porze i zdawało mu się, że nic się nie zmieniło, odkąd wyje
chał.
Eden siedziała właśnie w fotelu i przeglądała książkę, którą
znalazła w korespondencji ojca, dostarczonej już po jego śmier
ci. Odpakowała ją i usiadła, żeby sprawdzić, co to za książka,
kiedy drzwi się otworzyły i stanął w nich Caspar.
- Cześć, złotko - przywitał się, jakby się rozstali dopiero
wczoraj. - Mój kumpel pojechał wreszcie. Jedzie już do Nowe
go Jorku, więc jestem wolny. Pomyślałem, że i tak będziesz
w domu, zatem przyszedłem wcześniej. Czy dostanę coś na
kolację, czy może pójdziemy razem do restauracji? - spytał
z wesołkowatym uśmieszkiem na twarzy. Rzeczywiście wyda
wało się, że chłopaka nie było tylko jeden dzień.
Eden uśmiechnęła się. Tak, to ten sam Caspar, którego znała,
ale teraz miał już za sobą doświadczenia wojenne. Musiał
przeżyć wiele trudnych, a może i okropnych chwil. Pewnie
chciał o tym zapomnieć i zacząć żyć normalnym życiem i stąd
ta jego wesołość.
- Wejdź - powiedziała ciepłym tonem, wyciągając rękę na
powitanie. - Oczywiście, że dostaniesz kolację. Czy kiedykol
wiek wyszedłeś z tego domu głodny?
- Nie-przyznał. -Nigdy! -Mocno uścisnął jej rękę. Zanim
się zorientowała, co się dzieje, przyciągnął ją do siebie i zaczął
całować, najpierw w oba policzki, potem w oczy, a potem
prosto w usta. Zdawało mu się chyba, że miał do tego prawo, że
Eden zawsze należała i należy wyłącznie do niego! Nie zwracał
nawet uwagi, że Eden nie odwzajemniała jego pocałunków.
Był panem sytuacji i wyglądał na bardzo zadowolonego ze
swojego zachowania.
Ale Eden wyrwała się wreszcie z jego uścisku.
- Casparze! Przestań! Proszę cię! - odwróciła się, bo chciał
ją pocałować ponownie.
- O co chodzi, złotko? Nie cieszysz się z naszego spotkania?
Nie mów mi, że nie lubisz się całować. Wszystkie dziewczyny
to lubią. A ja podobno jestem w tym dobry. - Znowu wyciągnął
ręce w jej kierunku, ale Eden odsunęła się jeszcze bardziej.
- Ja nie lubię - odrzekła zdecydowanie.
- Ale... ale kotku, nie bądź taka sztywna! Wszystkie dziew
czyny całują się z żołnierzami, a wszyscy żołnierze całują się
z dziewczynami! Wiesz, to taki zwyczaj. Całowały nas na
pożegnanie, gdy jechaliśmy na wojnę, i teraz całują po powro
cie. Wszystkie to lubią!
- Aha - Eden rzekła zimno i zrobiła jeszcze jeden krok do
tyłu. - Może to jakiś rozkaz? Widzisz, ja nie jestem taka jak
inne. Nie lubię tego. Dlaczego nie usiądziesz? Opowiedz, gdzie
byłeś i co robiłeś.
- O rety, znowu?! Proszę, nie każ mi tego powtarzać. Bę
dziesz mogła wszystko usłyszeć w radiu. Zaprosili mnie do
takiej audycji. Lepiej porozmawiajmy o tobie. Urosłaś i bardzo
się zmieniłaś. Wątpię, czy bym cię poznał, gdybyśmy się spot
kali gdzieś w Nowym Jorku. Poza tym, spoważniałaś. Już nie
jesteś malutką, wesołą dziewczynką jak kiedyś. Jesteś
przepiękna, naprawdę, więcej niż ładna. Nigdy nie myślałem,
że wyrośniesz na taką wspaniałą kobietę. Oczywiście bardzo za
tobą tęskniłem, ale tak nam dawali w kość, że nawet nie
miałem czasu myśleć o tobie. A tak między nami, to nieźle się
bawiliśmy na przepustkach. Wszędzie, gdzie się tylko zjawia
liśmy, było też całe mnóstwo panienek. Organizowali nam
tańce i zabawy. Nareszcie nauczyłem się tańczyć i mówią, że
całkiem nieźle mi to idzie. Muszę ci pokazać następnym razem.
Ile czasu musisz odsiedzieć w domu? Chciałbym cię zabrać do
Nowego Jorku. Powinnaś poznać życie.
Eden uśmiechnęła się lekko.
- Dziękuję ci, ale byłam już w Nowym Jorku i to kilka razy.
Jeździłam z ojcem, gdy tylko miał tam jakieś interesy. Bardzo
miło wspominam te wycieczki.
- Tak, domyślam się - odezwał się Caspar z pogardą
w głosie. - Koncerty symfoniczne, odczyty i inne nudziarstwa
w tym stylu. Ale miałem na myśli prawdziwe życie. Chcę ci
pokazać nocne kluby, imprezy...
- Wiesz - Eden przerwała mu z godnością - nocne kluby
nie są w moim stylu. Nie interesują mnie ani trochę.
- Co ty o nich wiesz?! Nigdy tam nie byłaś i nie widziałaś
prawdziwego życia. Nawet nie wiesz, co tracisz. Zaczekaj tyl
ko, niech cię zabiorę do jednego z takich miejsc, a zwariujesz
na ich punkcie.
- Dziękuję bardzo - ton Eden był teraz naprawdę chłodny.
- Nie interesuje mnie takie życie i nie mam zamiaru go po
znawać. Interesuje mnie to, co ma wartość.
- O rety! Ale jesteś staroświecka! Gdyby ktoś cię słuchał,
mógłby pomyśleć, że to mówi jakaś sklerotyczna staruszka. Jesteś
młoda i musisz z tego korzystać. Myślałem, że się zmienisz, kiedy
nie będziesz już pod wpływem swojego purytańskiego ojca.
- No cóż, myliłeś się. - Jej spojrzenie było zimne jak lód.
- Wolałabym już o tym nie mówić. Obawiam się, że zmieniłeś
się przez te lata. Zawsze raczej szanowałeś mojego ojca.
- No tak, był porządnym człowiekiem i tak dalej. Ale już go
nie ma i nie zaszkodziłoby mu, gdybyś spędziła miło czas.
- Mam trochę inne wyobrażenie o miłym spędzaniu czasu
- Eden odparła cicho. - Może jednak opowiesz mi trochę
o twoim pobycie za granicą? W jakich krajach byłeś? We
Włoszech? Pewnie widziałeś Forum Romanum i inne wspania
łe zabytki. Zawsze fascynował mnie starożytny Rzym. Byłeś
w Szwajcarii? Opowiedz mi coś.
- E, tam - odrzekł Caspar lekceważąco. - Byłem oczy
wiście w górach, oglądałem zachody słońca i zamki, ale nie
interesują mnie widoczki. Najbardziej lubię życie w mieście.
W Paryżu, owszem, podobało mi się!
Zaczął mówić o zabawnych przeżyciach i opowiadać dow
cipy, które według niego były śmieszne, ale Eden nie podobały
się ani trochę. Ucieszyła się więc, gdy przyszedł Tabor i oś
wiadczył, że kolacja jest już gotowa. Poszli do jadalni.
Caspar, nie przestając opowiadać o swoich przyjaciółkach
z Paryża, usiadł przy stole i zabrał się do jedzenia. Eden za
czekała, aż skończył zdanie i zapytała nieśmiało:
- Pamiętasz, jak modliliśmy się razem, gdy byliśmy
dziećmi? Czy mógłbyś teraz odmówić modlitwę?
Caspar uśmiechnął się, potem popatrzył na Eden, jakby
sądził, że żartowała. Lekko poczerwieniał.
- Nie, myślę, że nie pamiętam już tych modlitw - odpowie
dział. - W czasie wojny nie myśli się o tych rzeczach.
Eden jednak nie ustąpiła. Lekko skłoniła głowę i odmówiła
prostą modlitwę, której nauczyła się w dzieciństwie:
- Dziękujemy Ci, Panie, za to pożywienie i prosimy
o błogosławieństwo na teraz i na potem. Amen.
Dwoje służących także skłoniło głowy. Caspar pamiętał, że
zawsze kiedy jadł u państwa Thurstonów, odbywało się to w ten
sposób, z tym że to pan Thurston zazwyczaj odmawiał mod
litwę. Było coś podniosłego w tej małej ceremonii, coś, co
zmuszało go do powagi, zatem młody żołnierz także pochylił
głowę i poddał się nastrojowi chwili. Może ten zwyczaj nie był
jednak taki niedorzeczny. Wzruszało go to, jak Eden kontynuo
wała tradycję rodzinną. Poza tym, naprawdę wyrosła na śliczną
dziewczynę, a ludzie tacy jak ona, z mnóstwem pieniędzy, mieli
prawo do swych małych dziwactw. Caspar nie myślał do tej pory
o jej pieniądzach, ale teraz, po powrocie z wojny, przyszło mu na
myśl, że właściwie nie byłoby źle mieć swój udział w takim
życiu. Musi uważać, żeby nie zepsuć stosunków ze starą przyja
ciółką. Gdy już ją bardziej oswoi, spróbuje jej wybić z głowy tę
całą religijność. Zawsze miał duży wpływ na tę dziewczynę.
Wspaniała kolacja jeszcze bardziej utwierdziła w Casparze
wiarę w siłę pieniądza. Postanowił zachowywać się tak, aby Eden
nie miała powodów do swoich „uprzedzeń", jak je nazywał.
Janet, jak dobra służąca, przychodziła i wychodziła, przy
nosząc i wynosząc naczynia i przekazując dyspozycje Taborowi
i kucharzowi. Caspar nie przestawał mówić, opowiadając o sta
rych czasach i pytając o starych przyjaciół. Wiedział zresztą
o nich więcej niż Eden, chociaż przecież nie było go w mieście.
- Cassie Howard wyszła za mąż i rozwiodła się, prawda?
- Hmm... - Eden zamyśliła się. - Naprawdę? Nie wie
działam. Wiesz, że nigdy nie znałam jej zbyt dobrze.
- Nie straciłaś wiele. Jej pierwszy mąż służył w mojej jed
nostce i opowiadał mi różne historyjki, między innymi różne
pikantne opowiastki o facecie, którego poślubiła po nim. Służył
w bombowcach i zginął w katastrofie. Nikt nie wie, co teraz
zrobi Cassie. Ma jakiś romans z żonatym facetem. Jest co
prawda bogaty, ale nie ma najlepszej reputacji.
- Och! - Eden wzdrygnęła się. - Jakie okropne rzeczy zda
rzają się ludziom!
- Cóż... - Caspar wzruszył ramionami. - Wojna to wojna.
Kiedy dookoła giną ludzie, myślisz sobie: „Do cholery
z porządnym życiem! Jutro zginiemy. Dlaczego się nie zaba
wić, póki jeszcze czas?" Wojna zmienia ludzi.
Eden przyjrzała mu się badawczo.
- Znam ludzi, którzy tak bardzo się nie zmienili - powie
działa cicho.
- Założę się, że to jakieś mięczaki - odparł młody żołnierz.
- Nie - zaprzeczyła Eden. - To nie są mięczaki. Jeden
awansował o kilka stopni, drugi zdobył medale za odwagę.
Powiedział mi, że doświadczenie wojny pozwoliło mu spojrzeć
inaczej na życie. Stał się poważniejszy niż kiedykolwiek.
Caspar wydął wargi, zapominając, że postanowił pozo
stawać w dobrych stosunkach z Eden.
- Ja nie! - potrząsnął głową. - Takie napuszone gadki
służą tym niby-bohaterom tylko po to, żeby zdobyć sobie
jeszcze większą popularność. Uwierz mi, to mięczaki. Moją
maksymą jest: „Żyj na całego i umrzyj jak bohater". To
wszystko.
Eden spojrzała na niego w osłupieniu.
, - Casparze! Mówisz jak poganin! Czy nie należymy do tego
samego Kościoła? Wystarczy przecież wierzyć w Boga i żyć
po chrześcijańsku.
- Tak, należymy. Ale to wszystko nie ma sensu. To dobre
dla dzieci. Nikt teraz nie żyje w ten sposób. Ludzie są już
mądrzejsi. Nauka wiele nam przyniosła. Wypracowaliśmy lep
szy model życia, bardziej odpowiedni dla naszych czasów.
Człowiek żyje dla siebie, a tylko najlepsi wygrywają. Mówię
ci, czasy się zmieniły. Musisz zmądrzeć, Edie, inaczej będziesz
grzeczną dziewczynką gdzieś z tyłu pochodu. Przyszedł czas,
żeby dobrze się zabawić, zanim się zestarzejesz. Masz ładną
cerę i śliczną buźkę; musisz porzucić swoje staroświeckie prze
konania, umalować się i dołączyć do nas. Razem moglibyśmy
przeżyć wspaniałe chwile. Co ty na to?
Już prawie skończył deser i zamierzał, jak to zawsze robił,
poprosić o następny kawałek ciasta. Eden nie jadła. Patrzyła
tylko na swojego dawnego kolegę z coraz szerzej otwartymi ze
zdumienia oczami. Gdy wypowiedział swoją propozycję,
wpadła prawie we wściekłość.
- Przestań! - wykrzyknęła. - Ani słowa więcej! Jeśli napraw
dę myślisz w ten sposób, nasza przyjaźń jest skończona. Gardzisz
wszystkim, co było dla ciebie ważne. Obrażasz Boga! Boga,
dzięki któremu wyszedłeś cało z wojny. Wstyd mi za ciebie.
- Nie, to nie dzięki Niemu - skrzywił wargi. - Przeżyłem
tylko dzięki sobie. Co Bóg ma z tym wspólnego? Gdybym nie
był wystarczające odważny i dał się zabić, gdybym specjalnie
szukał kuli, jak inni, to myślisz, że byłbym tu teraz? A co
powiesz o tych, którzy dali się zabić? Co Bóg zrobił dla nich?
- Przestań! - Eden wstała wzburzona. - W tym domu nie
wolno ci mówić o Bogu w ten sposób! Gdyby mój ojciec żył,
wyrzuciłby cię stąd za te słowa. Wynoś się! Nie chcę cię więcej
widzieć, chyba że zrozumiesz, jak okropnie się zachowałeś
i przeprosisz Boga. Uklęknij przed Nim i powiedz, że jest ci
wstyd. Nie wiem, czy kiedykolwiek będę mogła zapomnieć, co
powiedziałeś i czy jeszcze kiedyś będę cię uważała za mojego
przyjaciela. Jesteś niegodziwy i niewdzięczny.
Eden wyglądała bardzo pięknie w swoim słusznym gniewie,
z drgającymi policzkami i jaśniejącymi oczami. Caspar zdał
sobie nagle sprawę, że jest wielkim głupcem, bo dał jej poznać
swoje poglądy już na początku gry. Spojrzał smutno na swój
pusty talerz i postanowił, że musi udobruchać jakoś tę dziew
czynę, inaczej plany, jakie miał na wieczór, spalą na panewce.
Uspokajającym tonem, którego używał zawsze, gdy chciał ją
ugłaskać, powiedział:
- Eden, przepraszam. Nie mówiłem tego wszystkiego po-
ważnie. Chciałem ci tylko uprzytomnić, że twoje poglądy są
już przestarzałe. Twój ojciec nie rozumiał, że wpajając ci te
przedpotopowe przekonania, robi z ciebie starą kobietę. Oczy
wiście wiele osób w nie kiedyś wierzyło, ale twój ojciec,
w miarę jak się starzał i chorował, nie zauważał, że nadeszły
inne czasy i poglądy także należy zmienić. Nie mówię, że takie
życie nie pasuje do damy, ale nie możesz być aż tak sta
roświecka. Eden, kochanie, zapomnij wszystko, co powiedzia
łem. Kocham cię, Eden, nie widzisz? Chcę tylko, żebyś była
doskonała. Moja kochana!
Szybko podszedł do dziewczyny i objął ją czule. Nachylił się
nad nią i spojrzał jej prosto w oczy, próbując pocałować ją w usta.
Stali teraz w drzwiach i Eden, czerwona, zmieszana i roz
złoszczona próbowała się wyrwać z jego uścisku. Wreszcie
zdołała uwolnić jedną rękę i dwukrotnie uderzyła go w twarz.
Caspar puścił dziewczynę i przez chwilę stał jak zamroczony.
Eden podbiegła do schodów i odwróciła się do młodego
mężczyzny.
- Wynoś się! - krzyknęła. - I nigdy tu nie wracaj!
Szybkim krokiem poszła do swojego pokoju, trzasnęła
drzwiami i zamknęła je na klucz.
Janet i Tabor byli w pobliżu i słyszeli wszystko, chociaż nie
wtrącali się do kłótni. Teraz jednak Tabor wkroczył do akcji.
Przyniósł Casparowi kapelusz i płaszcz.
- Proszę już iść - rzekł najsurowszym i najbardziej oficjal
nym tonem, na jaki było go stać. Pomógł Casparowi się ubrać
i otworzył przed nim drzwi wejściowe.
Caspar Carvel zszedł po schodkach ze spuszczoną głową.
Zatrzymał się na moment, jakby chciał coś powiedzieć, ale
zrezygnował z tego i ciągle jeszcze trąc oczy, wyszedł na ulicę.
Eden płakała w swoim pokoju. Straciła przyjaciela, człowieka,
któremu kiedyś ufała, a na którym teraz tak bardzo się za
wiodła. Czy to wszystko musiało ją spotkać właśnie teraz?
Na schodach dały się słyszeć kroki Janet i po chwili niania
zapukała do drzwi.
- Tak? - spytała dziewczyna. - Kto tam?
- To tylko ja, Janet. Chciałam zapytać, czy wezwać jeszcze
raz policję.
- Policję? - Eden zdziwiona otworzyła drzwi. - Po co? Nie
bardzo rozumiem.
- No - Janet weszła do środka - skoro wyrzuciłaś już dwóch
młodych panów, może spodziewasz się następnego?
Eden niespodziewanie wybuchnęła nerwowym śmiechem.
i
6
Jednak ani łzy, ani śmiech nie uspokoiły Eden do końca.
Ciągle myślała o tym, co powiedział Caspar. Czy rzeczywiście
mówił poważnie? Czy potraktowała go odpowiednio? Może
nie powinna go wypędzać na zawsze?
Ale przecież miała prawo się zdenerwować. Mówił tak lek
ceważąco o jej cudownym ojcu! Nawet jeśli byłby staroświe
cki, Caspar nie miał prawa krytykować go. Eden słusznie
uznała takie zachowanie za niedopuszczalne. Nie dość, że ob
raził ojca, to jeszcze obraził Boga. Czy mogła nie zareagować?
Miała go grzecznie poprosić, żeby sobie wyszedł?
Przypomniały jej się dawne lata. Caspar chodził na spotka
nia młodzieżowe w ich kościele tak chętnie jak inni. Czasami
przygotowywał pogadanki, a czasami prowadził nawet mo
dlitwę. Była z niego taka dumna, gdy został przewodniczącym
ich stowarzyszenia. Czy to możliwe, że zmienił się aż tak?
A może był pijany i dlatego tak mówił? Kiedyś nie brał al
koholu do ust. Czy oprócz tego, że pogardzał wszystkimi rze
czami, które kiedyś były dla niego święte, zaczął także pić
alkohol?!
Eden nie była fanatyczką, ale regularnie chodziła do
kościoła, starała się przestrzegać przykazań i zawsze uważnie
słuchała kazań. Teraz jednak zdała sobie nagle sprawę, że aby
umieć zachować się w sytuacji, kiedy ktoś obraża Boga, po
trzebne jej było lepsze duchowe przygotowanie. Nie wiedziała,
jak powinna postąpić, gdy ktoś mówi tak jak Caspar. Gdy
następnym razem zdarzy się coś takiego w jej obecności, musi
być na to przygotowana. Przecież na pewno istnieją argumenty
przeciwko takim bluźnierstwom; w innym wypadku mądrzy
ludzie nie wierzyliby w Boga tak gorąco. To nie do po
myślenia, żeby Caspar, niedoświadczony młodzian, drwił sobie
z religii i prawdziwych chrześcijan. Eden wiedziała oczy
wiście, że istnieją ateiści, ale zawsze sądziła, że są nimi źli
ludzie, o niskiej kulturze i bez wykształcenia.
Ojciec zawsze ochraniał ją przed światem. Chodziła do
szkoły, gdzie religia nie była nigdy kwestionowana i gdzie
wszyscy byli wierzący i praktykujący. Dlatego Eden była tak
oszołomiona tym, że jej kolega, wychowany w szanowanej
rodzinie, odszedł od wiary i nakazów Kościoła. Postanowiła
głębiej zastanowić się nad przyczynami takiej zmiany. Postara
się porozmawiać z nim, jeśli się jeszcze kiedyś zobaczą,
a może także z kimś innym, kto przeżył podobne doświadcze
nia w czasie wojny. Zapewne ojciec potrafiłby rozmawiać z ta
kimi ludźmi i nakłonić ich do zmiany postawy, nigdy jednak
nie dawał Eden wskazówek, jak ona mogłaby pomóc w takiej
sytuacji. Jednego Eden była pewna: ojciec wierzył w Boga
i poszedł do nieba. Ufał Panu, że weźmie go do siebie. Ufał
także, że spotka tam swoją ukochaną żonę. Z listów matki
dowiedziała się, że rodzice często o tym rozmawiali i pragnęli
się spotkać w niebie i być na zawsze razem, u boku Boga Ojca.
Zastanowiła się, dlaczego prawdziwi chrześcijanie wierzą tak
mocno. Nigdy wcześniej nie myślała o wierze; wiara była prze
cież czymś naturalnym w jej rodzinie i wśród przyjaciół.
Teraz jednak dowiedziała się czegoś nowego. Niewierzący
to nie tylko poganie w jakichś odległych krajach czy przes
tępcy, którzy nigdy nawet nie pragnęli żyć w zgodzie z Panem,
ale to także młodzi ludzie tacy jak Caspar, którzy przed
pójściem na wojnę udzielali się w kościele, chodzili na nabo
żeństwa i prowadzili modlitwy. Po powrocie do domu, mając
za sobą doświadczenia śmierci i okrucieństwa, dochodzili do
wniosku, że Boga nie ma, że zbawienie to iluzja i że nie ma
żadnych zasad moralnych. Nie rozmawiała z innymi byłymi
żołnierzami, ale Caspar najwyraźniej uznawał za pewnik, że ci,
którzy nie są mięczakami, myślą podobnie jak on. Nie wie
działa, w jaki sposób mu udowodnić, że Bóg pozostaje zawsze
takim samym Bogiem i zbawia ludzi, a niebo naprawdę ist
nieje. Musi znaleźć odpowiednie argumenty, inaczej nie będzie
mogła nikomu pomóc. Musi odpowiedzieć także samej sobie:
dlaczego ludzie nie tracą wiary?
Postanowiła wreszcie, że w następną niedzielę spróbuje
w kościele znaleźć rozwiązanie swojego problemu. Jeśli nie
usłyszy pokrzepiających słów w kazaniu, pójdzie do pastora
i jego poprosi o pomoc.
Jej wiara nie została zachwiana; Eden zbyt mocno wierzyła
i ufała Bogu. Dziewczyna poczuła jednak, że potrzebuje teraz
czegoś więcej: że pragnie zrozumieć swą wiarę. Oczywiście
ojciec rozmawiał z nią o sprawach religii, ale była jeszcze
wtedy zbyt młoda, żeby móc pojąć wszystko.
Tak rozmyślając, Eden ponownie wzięła książkę, którą
zaczęła przeglądać przed przyjściem Caspara. Dopiero teraz
zauważyła tytuł; była to książka o religii. Może właśnie czegoś
takiego potrzebowała? Może znajdzie tutaj odpowiedzi, któ
rych szukała, argumenty, których mogłaby użyć w rozmowie
z Casparem? Z ciekawością zaczęła czytać i odkryła z radością,
że książka była napisana bardzo przystępnym językiem.
Pierwszy raz w życiu Eden w pełni zrozumiała, że wszyscy
ludzie mogą być grzesznikami. Oczywiście, wiedziała wcześ
niej, że istnieją grzesznicy, ale nigdy nie zdawała sobie sprawy,
że ludzie tacy jak jej ojciec też się do nich zaliczali. Po raz
pierwszy uświadomiła sobie, że od czasu grzechu pierworod
nego wszyscy rodzili się grzeszni z natury i że wszystkie dzieci
Adama odziedziczyły skłonność do grzechu, a szatan wykorzy
stuje tę skłonność i sprawia, że ludzie odwracają się od Jezusa.
Gdy szatanowi nie udaje się przeciągnąć ludzi na swoją stronę
od razu, próbuje ich przekonać, że prawdziwe życie to życie
bez Boga i że w rzeczywistości nie ma ani zła, ani diabła, ani
grzechu.
Eden czytała z coraz większym zainteresowaniem. Książka,
mimo że napisana prostym językiem, poruszała takie tematy,
o jakich dziewczyna nigdy z nikim nie rozmawiała, a jeśli
nawet, to nie przywiązywała do nich większej wagi. Przeczy
tała, że każdy jest obciążony grzechem pierworodnym. Do tej
pory nie uważała siebie za grzesznicę. Zawsze starała się dob-
rze postępować, słuchać rodziców i robić rzeczy, o które ją
proszono. Książka jednak mówiła: Wszyscy zgrzeszyli
przeciwko chwale Pana". Słowo „wszyscy" było specjalnie
podkreślone, jak gdyby autor chciał uświadomić czytelnikowi,
że grzesznikami są nie tylko złoczyńcy i niegodziwcy, ale
także ci, którzy uważają się za „porządnych ludzi". Następne
zdanie mówiło: „Trzeba narodzić się na nowo". To chyba nie
dotyczyło członków Kościoła? Dziwne - co to znaczy? Po co
ojciec zamówił tę książkę? A może ktoś mu ją przysłał? Pomi
mo wątpliwości, Eden czytała dalej, zastanawiając się jednak
coraz bardziej, czy to wszystko jest prawdą.
Co znaczyło „narodzić się na nowo"? Kiedyś, gdy była małą
dziewczynką, usłyszała w szkółce niedzielnej przypowieść
o człowieku, który przyszedł do Jezusa i chciał się dowiedzieć,
w jaki sposób może być zbawiony. Jezus odpowiedział mu
właśnie, że powinien się narodzić na nowo. Eden jednak za
wsze sądziła, że ten człowiek był bardzo zły i dlatego Jezus
polecił mu zacząć całe życie na nowo. Nie przypuszczała, że ta
rada może odnosić się do porządnych ludzi. Nie mogła się
pogodzić z myślą, że jej ojciec lub ona powinni się narodzić na
nowo. Może to była jakaś heretycka książka, którą nie powinna
się przejmować? Postanowiła jednak ją poznać, skoro przysła
no ją ojcu, a poza tym, było w tej książce coś intrygującego.
Zdawała się przemawiać prosto do duszy Eden i wzbudzała
wątpliwości, których dziewczyna wcześniej nie miała. Nie
przestawała więc czytać, aż w pewnej chwili Janet zapukała do
drzwi.
- Spisz już? Przepraszam, że przeszkadzam, ale przyszedł
ktoś, kto pragnie się z tobą zobaczyć. To ten prawnik z banku.
Mówi, że ma jakąś ważną wiadomość. Czy zejdziesz do niego?
Powiedział, że nie zajmie dużo czasu.
- Tak, oczywiście, Janet. Nie śpię, czytam tylko jedną
z książek taty.
Eden wstała i biorąc ze sobą książkę, zeszła na dół.
Młody mężczyzna stał w hallu.
- Mam nadzieję, że nie przeszkadzam, panno Thurston.
Dzwonił pan Worden i prosił, żebym się z panią skontaktował
i powiedział, czego się dowiedzieliśmy.
- Nie przeszkadza pan - Eden uśmiechnęła się miło. - Czy
tałam tylko. Przejdźmy do pokoju gościnnego i usiądźmy.
Z niecierpliwością czekam na nowe wiadomości.
- A zatem - rozpoczął Lorrimer - znaleziono jeszcze jakąś
biżuterię, całkiem sprytnie wszytą w podszewkę płaszcza tego
młodego człowieka. Kilka kamieni było ukrytych w kapeluszu
jego matki, a kilka w jej kieszeni. Wszystko było tak dobrze
schowane, że na początku policja nie mogła nic znaleźć. Ko
bieta oczywiście twierdzi, że dostała kamienie od pani, ale po
tym, co mówiła pani wcześniej, nikt jej nie uwierzył. Myślę, że
powinna pani obejrzeć tę biżuterię. Większość ze znalezionych
przedmiotów odpowiada zresztą tym z listy, którą przechowu
jemy w banku. Może pani na nie rzucić okiem? Położyłem je
na fortepianie. Oto bransoletka z brylantami. Czy widziała ją
pani wcześniej?
Eden potrząsnęła przecząco głową.
- Nie jestem pewna - odparła. - Pamiętam tylko jak przez
mgłę, że kiedyś siedziałam na kolanach mojej mamy i doty
kając czegoś na jej nadgarstku powtarzałam „Ga ga ga". Cho
ciaż, opowiadano mi tę historię wiele razy, więc może mi się
tylko wydaje, że pamiętam. To mogła być ta bransoletka, ale
nie wiem na pewno.
- To ta! - Janet, która właśnie weszła, odezwała się nie
spodziewanie. - Siedziałaś na kolanach mamy i bawiłaś się jej
bransoletką. Powtarzałaś „Ga ga ga". Jak się ojciec wtedy
cieszył! Tak, to ta bransoletka. Pamiętam ją dobrze.
Zaczęli oglądać następne przedmioty. Niektóre Eden rozpozna
wała, niektórych nie, ale wszystkie wyglądały znajomo dla Janet,
która często doradzała matce Eden, jaką biżuterię powinna włożyć.
- Dobrze, to na razie tyle. Odnaleźliśmy prawie wszystko,
oprócz kilku rabinów, a i te pewnie są w posiadaniu tych
dwojga. Zrewidujemy ich jeszcze raz bardzo dokładnie. To, co
znaleźliśmy, wystarczy, aby ich posłać do więzienia. Ustali
liśmy zresztą, że już raz byli sądzeni za oszustwa i kradzieże.
Udało im się uniknąć więzienia, ale teraz już będzie to trudniej
sze. To zwyczajni złodzieje.
Eden wzdrygnęła się.
- Dlaczego oni tak postępują? - spytała smutno. - Nigdy ich
nie lubiłam i nie przepadałam za ich towarzystwem, ale nie
potrafię tego zrozumieć. Dlaczego ludzie wybierają takie ży
cie? Czy już się tacy rodzą?
- Tak, myślę, że tak. Myślę, że już od urodzenia mają
grzeszną naturę - odparł młody człowiek po namyśle. - Oczy
wiście wszyscy mamy taką naturę, tyle że niektórzy z nas
grzeszą w sposób bardziej wyszukany. - Uśmiechnął się roz
brajająco. - Ludzie nie muszą być źli, chyba że tego chcą. Nie
musimy się poddawać każdej grzesznej myśli, która przycho
dzi nam do głowy. Ludzie źli wiedzą, że postępują niedobrze,
ale ryzykują. Wierzą, że unikną kary, ale zapominają, że nigdy
nie uciekną przed sprawiedliwością Bożą.
Eden spojrzała na Lorrimera z zainteresowaniem.
- Mówi pan o tym, co właśnie przeczytałam w tej książce.
- Tak, to możliwe. Zauważyłem tytuł. Słyszałem o niej
i chciałem ją przeczytać. Gdy tylko ułożę sobie życie, które
trochę mi się skomplikowało przez wojsko i wojnę, wezmę się
do czytania. Teiaz mam zbyt mało czasu. Słyszałem, że ta
książka jest bardzo interesująca. Powinna się pani spodobać.
- Przeczytałam dotąd tylko kilka stron. To dziwna lektura
i mówi o rzeczach dla mnie nowych. Gdyby nie fakt, że była
zamówiona przez ojca, nie wiedziałabym nawet, czy powinnam
ją czytać. Spodziewałam się innej treści, gdy się za nią zabrałam,
ale i tak mnie zainteresowała. Może zna pan jakąś książkę, która
dałaby mi wskazówkę, jak rozmawiać z ludźmi, którzy przestali
wierzyć w Boga? Czy w ogóle można gdzieś coś takiego zna
leźć? Przecież tylu mądrych ludzi pisze teraz o sprawach wiary.
Prawnik spojrzał na nią lekko zdziwiony.
- Tak, są takie książki, nawet całkiem sporo. Biblia jest
najlepszą z nich. Ale czy pani przyjaciel kiedykolwiek wierzył
w Boga?
Eden lekko się zmieszała.
- No, chyba tak - próbowała sięgnąć pamięcią w przesz
łość. - Należał do Kościoła. Wszyscy członkowie Kościoła
powinni wierzyć w Boga, prawda?
- Tak. - Lorrimer smutno pokiwał głową. -Powinni. Ale
niestety, nie zawsze wierzą. Czasami nie wiedzą nawet, czym jest
prawdziwa wiara. Przyjmują po prostu pewien model życia, bo tak
żyją ich znajomi. Jezus Chrystus nic dla nich nie znaczy. Sam
znam kilku takich byłych chrześcijan, którzy nigdy nie poznali
prawdziwej nauki Chrystusa. Jeśli ktoś zna Chrystusa, nie musi
szukać dalszych dowodów na istnienie Boga. Poznając Jego
słowa, człowiek pozbywa się wszelkich wątpliwości. A czy
pani Go zna?
- Ja... - Eden zaskoczyło to pytanie. - Nie wiem. Do tej
pory nie miałam sobie nic do zarzucenia. Nigdy o tym tak nie
myślałam. Sądziłam, że nie można poznać Boga, dopóki się nie
pójdzie do nieba. Jak można poznać Pana tu, na ziemi?
Właśnie w tym momencie wszedł Tabor, który przed chwilą
odebrał telefon.
- Bardzo przepraszam, ale jest telefon do pana. Jakiś pan
powiedział, że to pilne, ponieważ za kilka minut odjeżdża jego
pociąg.
- Przepraszam na chwilę, panno Thurston - w pośpiechu
rzucił Lorrimer i pobiegł do hallu.
Eden zaczęła się zastanawiać nad jego słowami. Dziwiło ją
to, że taki młody człowiek tak poważnie podchodzi do spraw
religii. Może on pomoże rozwiać jej wątpliwości?
Po niedługim czasie prawnik odłożył słuchawkę i wrócił do
pokoju.
- Przykro mi, że nie możemy dokończyć naszej rozmowy,
ale mam bardzo pilną sprawę do załatwienia. Może jeszcze
kiedyś porozmawiamy na ten temat?
- Tak, bardzo chętnie - odpowiedziała dziewczyna. - Bar
dzo chciałabym, żeby opowiedział mi pan więcej.
- W takim razie mam nadzieję, że zobaczymy się niedługo.
Do widzenia.
Eden została sama. Bardzo jej zaimponował ten młody
człowiek, który potrafił z takim przekonaniem rozmawiać
o Bogu. Wróciła do swej książki i wydawało jej się, że rozumie
teraz więcej i zagłębia się w treść z większym zaufaniem niż
przed rozmową z prawnikiem.
Jak myślisz, Janet, ten gbur Caspar wróci tu jeszcze, czy
pozbyliśmy się go na dobre? - zapytał Tabor.
- Nie wiem, ale jeśli już, to chyba nie wróci tu prędko.
Długo nie zapomni nauczki, jaką mu dała Eden. Trochę ją
poniosło, ale nie ma jej co winić - mówił takie okropne rzeczy
o panu Thurstonie, i to ledwie kilka dni po jego śmierci. Za
chowywał się zupełnie inaczej niż przed pójściem na wojnę.
Nie okazał odrobiny szacunku ani jej, ani panu Thurstonowi.
Nie wiem, co go mogło tak zmienić. Myślisz, że był pijany?
- Nie - odpowiedział służący - nie zauważyłem nic takiego.
To znaczy, nie poczułem od niego alkoholu, kiedy mu poda
wałem płaszcz. Poza tym, nie przyszedłby chyba pijany do tego
domu, wiedząc, jaki mamy tutaj stosunek do alkoholu.
- Wiedział także, jaki mamy stosunek do Boga, a mówił
przecież jak poganin.
- Tak, ale wielu młodych ludzi mówi teraz w ten sposób.
Nauczyli się tego w szkole. Myślą, że tak trzeba. Syn mojej
siostrzenicy też ostatnio wygadywał podobne rzeczy, a prze
cież jest dopiero w szkole średniej. Mówił, że nauczyciele się
na to zgadzają, a niektórzy nawet sami mówią w ten sposób
w klasie. Gdy go wypytałem dokładniej, okazało się, że mają
jednego nauczyciela, który nie dość, że mówił takie rzeczy, to
jeszcze śmiał się z Biblii.
- Co się wyprawia na tym świecie! - oburzyła się Janet.
- Do czego to wszystko zmierza? Nic dziwnego, że nasz pan
obawiał się zostawić Eden samą. Mam nadzieję, że Carvel
wróci do wojska. Nie chcę, żeby tu przychodził, chociaż kie
dyś, gdy był młodszy, to nawet go lubiłam. Ale i tak nigdy nie
był dobrą partią dla panienki, a już na pewno nie po tym, jak
wrócił z wojny. A przecież niektórzy chłopcy wracają dojrzalsi
i mądrzejsi.
- Owszem - zgodził się Tabor. - Znam kilku, którzy stali
się bardziej odpowiedzialni i poważni. Zdaje się, że ten młody
prawnik jest właśnie taki. Skąd on jest? Nie pamiętam, żeby
nas odwiedzał przed wojną.
- Nie przychodził tu. Maggie powiedziała mi, że to syn
starego przyjaciela pana Wordena. Przed wojną studiował pra
wo i kiedy wrócił, pan Worden zatrudnił go w firmie.
- Aha, to tak! Wygląda na porządnego człowieka.
Chciałbym, żeby nasza panienka znalazła męża podobnego do
niego.
- Tak, wygląda na porządnego. Ale będzie tak, jak Bóg
zechce - westchnęła Janet głęboko, jakby nie była do końca
pewna, jak się sprawy potoczą.
Eden siedziała w swoim pokoju, całkowicie zatopiona w lek
turze. W miarę jak czytała, przypominała sobie słowa młodego
prawnika i była coraz bardziej pod ich wrażeniem. Żałowała,
że nie może mu zadać jeszcze kilku pytań. Jak bardzo się różnił
od Caspara!
Kilka przecznic dalej, w przytulnym pokoju na dziesiątym
piętrze Lorrimer odpoczywał po trudnym dniu. Czytał Biblię,
robił jakieś zapiski w swoim notesie i myślał o tej miłej dziew
czynie, która zadała mu takie niespodziewane pytania. Gdy
skończył, uklęknął i zaczął się za nią modlić. Czuł do niej
większą sympatię niż do kogokolwiek wcześniej, co było tym
dziwniejsze, że przecież prawie jej nie znał i z tego, co wiedział
o jej życiu i majątku, wynikało, że nie była typem idealnej
kobiety.
Zastanowił się przez chwilę i powiedział głośno:
- To oczywiste, że nie jest to kobieta dla mnie, ale mógłbym
jej pomóc w poznaniu prawdy. Zdaje się, że niewiele wie
o tym, czym jest prawdziwe życie duchowe. Panie, naucz ją
tego!
Przez następne dni Eden poświęcała większość swojego cza-
su na czytanie tej wspaniałej książki, którą niedawno znalazła,
i była coraz bardziej pochłonięta jej treścią. Częste wizyty
znajomych nie pozwalały jej jednak się skupić. Najpierw
przyszły trzy starsze panie, dawne przyjaciółki matki, które
mimo że nie utrzymywały z Eden bliskich stosunków, teraz
chciały wesprzeć ją na duchu. Wszystkie opowiadały o starych
czasach i koniecznie pragnęły spotykać się z nią częściej. Eden
była dla nich bardzo miła, lecz ciężko znosiła ich wizyty.
Odwiedzili ją także przyjaciele ojca. Tych znała lepiej, po
nieważ bywali częstszymi gośćmi w ich domu. Dziewczyna
lubiła ich nawet i cieszyła się, że przychodzili, jednak przez
cały czas myślała o książce, która coraz bardziej ją fascyno
wała.
Przychodziły także jej przyjaciółki, ale początkowo były
spięte i nie do końca wiedziały, jak się zachować w stosunku
do Eden, zwłaszcza że pamiętały jej wielkie przywiązanie do
ojca i zdawały sobie sprawę, że po jego śmierci była pogrążona
w smutku. Mówiły zatem głównie o rzeczach obojętnych i sta
rały się ją pocieszać. Widząc jednak, że Eden nie zalewa się
łzami, rozluźniły się i rozmawiały nieco swobodniej.
Wieczorami odwiedzali ją koledzy, po dwóch lub po trzech
naraz. Także byli skrępowani i aby tego nie okazywać, roz
mawiali głośno i wesoło. Eden jednak dobrze rozumiała powo
dy takiego zachowania i nie miała im tego za złe. Ojciec ich
lubił, a kilku z nich pracowało nawet u niego w banku. Dziew
czyna wiedziała, że na pewno mocno przeżyli jego śmierć,
uśmiechała się więc i starała się być dla nich miła. Zapewne
ojciec chciałby, żeby tak właśnie się zachowywała. Doceniała
to, że ją odwiedzali, zwłaszcza że wiedziała, iż nie było to dla
nich łatwe.
Kilku pracowników ojca także przyszło z kondolencjami.
Bardzo miło go wspominali i widać było, że szczerze żałują
swojego szefa.
Eden wzruszyła się tymi odwiedzinami. Nigdy nie wątpiła,
że szanowano i poważano jej ojca, ale teraz mogła się o tym
przekonać najlepiej. Wszystkie miłe słowa pozwoliły jej uspo
koić się po niemiłym spotkaniu z Casparem.
Cztery dni później przyjechał pan Worden, przyjaciel ojca.
Długo rozmawiał z Eden i zapewnił ją, że nie ma potrzeby
przejmować się Fane'ami. Obiecał, że sam wszystkiego dopil
nuje.
- Za kilka dni ma się odbyć ich proces i na pewno zostaną
sprawiedliwie osądzeni - powiedział.
W pewnej chwili poproszono go do telefonu. Dzwonił pan
Lorrimer i chociaż starał się nie podnosić głosu, Eden, która
stała w pobliżu, usłyszała co nieco. Nie bardzo wierząc włas
nym uszom, znieruchomiała i patrzyła tylko pytającym wzro
kiem na Wordena. Gdy skończył rozmawiać, spytała natych
miast:
- Coś się stało na komisariacie, prawda? Słyszałam słowo
„uciekli". Powiedz mi, proszę, o co chodzi. Ale szczerze, nie
wystraszę się. Chcę wiedzieć wszystko, żeby móc się odpowie
dnio zachować.
Stary przyjaciel ojca uśmiechnął się lekko.
- Wiem, Eden. Nie nazywałabyś się Thurston, gdybyś nie
próbowała dowiedzieć się wszystkiego. Ale nie musisz się
przejmować. To zmartwienie policji. Nie musisz nawet o tym
myśleć.
- Ale kto uciekł? - spytała dziewczyna. - Eryk czy jego
matka?
- Oboje. I policja nie wie do końca, jak to się stało. Myśleli,
że ich dobrze pilnują. Ale i tak złapią ich niedługo. Następnym
razem będą już ostrożniejsi.
Telefon zadzwonił ponownie. W słuchawce zabrzmiał głos
Trumpa:
- Dzień dobry, panno Eden. Czy mogę rozmawiać z Tabo
rem? Kuchenny telefon jest zajęty, a to bardzo pilna sprawa.
Tabor podszedł do telefonu.
- Halo? Mówi Tabor... Coś ty!... W tej sekundzie, Tramp.
Sprawdzę w piwnicy i w garażu, i w ogrodzie... Tak, mogą tam
być jakieś stare ubrania ogrodnika. Myślisz, że ośmieliliby się
tu wrócić?
- Pewnie - odpowiedział Trump. - Mogą pomyśleć, że to
ostatnie miejsce, gdzie ktokolwiek by ich szukał. Dokąd by się
tak spieszyli? Nie mają się tu gdzie ukryć, ale ta starsza pani
jest bardzo przebiegła. Udawała bardzo chorą i poprosiła nas,
żebyśmy pozwolili jej zobaczyć się z synem. Myśleliśmy, że
jest bliska śmierci, więc sprowadziliśmy go. Strażnik poszedł
wezwać lekarza, a gdy wrócił, ich już nie było. Nie wiemy, jak
im się to udało. Musieli mieć to obmyślone wcześniej, zanim
odegrali swoje przedstawienie. Lepiej rozejrzyj się tam u sie
bie. Powiedz też o tym Janet, ale uważajcie, bo to spryciarze
i mają doświadczenie w swojej robocie. Miej pod ręką pistolet.
. Wysłałem do ciebie dwóch moich ludzi, już tam jadą. No to na
razie. Trzymaj się!
Tabor bez słowa poszedł do kuchni, ale Eden i pan Worden
usłyszeli wystarczająco dużo, żeby się domyślić, o co chodzi.
- Mój Boże! - westchnęła dziewczyna. - Gdyby tato mógł
przewidzieć, przez co będziemy musieli przechodzić, na pew
no bardzo by się martwił.
- Tym lepiej, że się niczego nie spodziewał. Nic by przecież
nie mógł poradzić. Ale nie przejmuj się, moje dziecko. Wszyst
kim się zajmiemy.
- Tak, wiem. - Eden uśmiechnęła się. - Tylko trudno mi się
pogodzić z myślą, że dwoje ludzi, których dobrze znaliśmy,
może robić takie rzeczy. Wiesz, wujku - zmieniła temat - ni
gdy dotąd nie zdawałam sobie w pełni sprawy, czym jest
grzech, a przecież wszyscy jesteśmy grzeszni.
- Tak, to prawda - odparł Worden z namysłem. - Ale ty nie
musisz myśleć o grzechu; nie jesteś grzesznicą.
- Ależ jestem, wujku. Właśnie się o tym przekonałam! -wy
krzyknęła dziewczyna. - Znalazłam książkę, którą zamówił oj
ciec, i prawie już ją przeczytałam. To książka o religii. Ojciec
bardzo wiele czasu poświęcał religii i nauczył mnie tego samego.
Dowiedziałam się teraz, że wszyscy jesteśmy grzesznikami i że
nikt sam nie może się zbawić. Mówiono nam oczywiście o tym
wszystkim kiedyś, w szkółce niedzielnej, ale wcześniej tego nie
rozumiałam. Jednego jednak ciągle nie rozumiem. Dlaczego
ludzie, gdy stają się dorośli i mogą zrozumieć wiarę, z własnej
woli wybierają inną drogę i pozostają grzesznikami, zamiast
dążyć do zbawienia? Dlaczego, na przykład, pani Fane z pełną
świadomością postępuje źle, zamiast żyć uczciwie i starać się
uczyć swojego syna tego samego?
- Cóż... - pan Worden zrobił niepewną minę. - Nie potrafię
odpowiedzieć na to pytanie. Twój ojciec zawsze starał się sam
znajdować rozwiązania takich problemów, a mnie wystarczało
przestrzeganie przykazań i nie zastanawiałem się nad takimi
dylematami. Wydawało mi się to łatwiejsze i lepsze. Może pani
Fane tak postępuje, bo kocha swojego syna i chce, żeby mu się
żyło jak najlepiej? Może pragnęli zdobyć jakieś rzeczy, a nie
stać ich było na nie i dlatego próbowali je ukraść? Musi być
jakieś wytłumaczenie... O! Znowu telefon. To może być Lor-
rimer. Odbiorę.
W istocie, to dzwonił Lorrimer. Właśnie był na komendzie
i dowiedział się o nowych faktach. Policja przypuszcza, że
Erykowi w jakiś sposób udało się zdobyć nóż. To nie był
pierwszy raz, gdy Eryk użył noża w ten sam sposób. Jeden ze
strażników, którego po ucieczce Fane'ów znaleziono nieprzy
tomnego, z dużą raną w okolicy serca, zaczął odzyskiwać przy
tomność i prawdopodobnie opowie więcej szczegółów. Tymcza
sem w płaszczu Eryka znaleziono jeszcze jeden kamień, ukryty
pod podszewką. Co ciekawe, nie figurował na liście biżuterii
Thurstonów. Był to rzadki brylant, przypuszczalnie skradziony
komuś innemu. Nie było jednak co do tego pewności. Może
z jakichś przyczyn po prostu nie znalazł się na liście?
Eden czuła się jak bohaterka powieści kryminalnej. Uczucie
to spotęgowało się jeszcze, gdy pan Worden, z niepokojem
malującym się na twarzy, wrócił do pokoju i oznajmił:
- Tabor jest ranny. Zaraz go tu przyniosą. Znaleźli go przy
służbówce, leżał nieprzytomny z nożem w plecach. Eden, we
zwij szybko doktora, a ja przyniosę materac, żebyśmy go mogli
położyć. To poważna rana.
Eden pobiegła do telefonu. Na szczęście zastała doktora,
który obiecał przybyć tak szybko, jak to możliwe. Dziewczyna,
cała drżąc ze zdenerwowania, wróciła do jadalni, gdzie
położono Tabora. Leżał na boku, a w jego plecach ciągle tkwił
nóż. Strumień krwi z rany spływał po nieskazitelnie białej
liberii.
- Taki nóż może pochodzić tylko z więziennej kuchni
- stwierdził Trump, który pomógł przynieść Tabora. - To
wszystko wyjaśnia. Fane musiał się chować w służbówce.
* Eden otworzyła szeroko oczy z przerażenia. Pomyśleć, że to
wszystko stało się w ich spokojnym domu, tylko kilka dni po
odejściu ojca! Czuła się jak porażona. Postanowiła jednak
wziąć się w garść i uklękła przy rannym. Delikatnie ujęła
chłodne ręce Tabora, choć nie wiedziała, jak mu pomóc. Dok
tor przyszedł bardzo prędko i nawet się nie rozbierając, zaczął
badać puls i pracę serca rannego. W pewnej chwili spytał:
- Gdzie jest Janet? Chciałbym, żeby mi pomogła.
Wszyscy się rozejrzeli. Rzeczywiście, nie było jej w pokoju,
co wydawało się tym dziwniejsze, że zawsze w trudnych sytua
cjach można było liczyć na jej pomoc.
- Myślę, że wyszła tylnymi drzwiami. Pewnie chciała spraw
dzić, czy nie ma tam Fane'ów. Ona taka jest - powiedziała Eden.
Trump wybiegł na zewnątrz i nakazał policjantom, żeby
poszukali niani, po czym wrócił do domu i starał się pomagać,
jak tylko mógł.
Janet w tym czasie poszła do małego składziku za garażem,
gdzie znajdowały się stare ubrania, które ogrodnik miał rozdać
biednym. Sama je przeniosła, dlatego przyszło jej do głowy, że
jeśli Eryk i jego matka będą chcieli się gdzieś schować, wybiorą
właśnie takie miejsce. Wzięła więc latarkę i poszła sprawdzić.
Chociaż widziała kilku policjantów przy domu, nie powiedziała
im nic o swoich podejrzeniach, ale sama odważnie skierowała
się w stronę garażu. Gdy zbliżyła się do składziku, powoli, na
palcach podeszła do drzwi i otworzyła je cicho. Zapaliła latarkę
i zajrzała do środka. Skierowała snop światła na wieszak, gdzie
powiesiła ubrania. Chciała sprawdzić, czy wiszą one tam jesz
cze, czy może Fane'owie wykorzystali je, aby się przebrać.
Bardzo lubiła powieści detektywistyczne, dlatego dobrze wie
działa, jak się zachować w takiej sytuacji.
Nie wiedziała, co się stało z Taborem, inaczej na pewno
starałaby się go ratować i z pewnością nie byłaby już taka
odważna.
Stała więc w drzwiach i rozglądała się po niewielkim pomie
szczeniu. Ubrania zdawały się wisieć tak, jak je powiesiła. Już
chciała się odwrócić i skierować światło w inne miejsce, gdy
usłyszała jakiś szmer pod wieszakiem.
Janet była odważną kobietą i nie bała się niczego, ale na
myśl o wejściu do środka przeszedł ją dreszcz. Postanowiła iść
po policjanta i razem z nim przeszukać składzik, ale pomyślała,
że gdyby okazało się, iż nikogo tam nie ma, policjant wyśmiałby
ją tylko. Poza tym, jeśli ktoś jest w składziku, nie będzie prze
cież czekał, aż ona wróci z policjantem. W myślach gorączkowo
szukała rozwiązania. Jeśli ktoś rzeczywiście był w środku i po
zwoliłaby mu uciec, Trump nigdy by jej nie darował, że nie
powiedziała mu wcześniej o swoich podejrzeniach. Postanowiła
się upewnić. Ponownie skierowała światło latarki na ubrania,
pod którymi dostrzegła jakiś ruch, jakby ktoś się tam chował.
Skierowała promień światła na dół i teraz już wyraźnie widziała
stopy wystające spod długiego, starego płaszcza. Po chwili
rozpoznała zarys całej postaci. Zobaczyła kościstą rękę, która
z jednej strony podtrzymywała połę płaszcza, i kawałek ramie
nia, wystający spod ciemnozielonej sukienki zawieszonej obok.
To na pewno Lavira Fane, Janet nie miała wątpliwości. Tylko co
teraz zrobić? Wiedziała, że nie może tracić czasu.
Pod jej nogami leżał zwinięty gumowy wąż, po prawej stro
nie, w zasięgu ręki miała kran, do którego wąż był przyczepio
ny. Wpadła na pewien pomysł. Wiedziała, że obserwuje ją
kobieta gotowa na wszystko i że liczy się każda sekunda.
Nie mogła się wahać dłużej. Jednym ruchem złapała wąż
i odkręciła kran. Z ulgą usłyszała szum wody i zobaczyła, jak
strumień pod dużym ciśnieniem wylatuje w kierunku Laviry.
Odkręciła kran do końca i pani Fane, parskając i prychając,
wyskoczyła spod ubrań. Udało jej się zrobić kilka kroków, ale
silny strumień wody przewrócił ją na podłogę. Chciała wstać,
ale w tym samym momencie ktoś zapalił wszystkie latarnie
w ogrodzie. To policjanci, którzy słysząc płynącą wodę, chcieli
sprawdzić, co się dzieje. Po chwili dwóch z nich przybiegło
Janet na pomoc.
Podnieśli ociekającą wodą Lavirę i skuli ją kajdankami. Ma
tka Eryka wpadła we wściekłość i obrzuciła policjantów wy
zwiskami, krzycząc, że nie mają prawa tak jej traktować, że
jest członkiem rodziny i właśnie miała przenieść stare ubrania
do składziku.
- Czy nie ma pani czegoś, czym moglibyśmy ją okryć?
- spytał jeden z policjantów, nie chcąc, żeby Lavira wycho
dziła w całkowicie przemoczonym ubraniu.
- W garażu jest stary pled, zaraz go przyniosę - odpowie
działa Janet i po chwili przyniosła ciepły koc, którym owinęli
Lavirę. Kilka minut później prowadzili ją już do samochodu.
- Niech pani wraca do domu, Janet - krzyknął jeden z polic
jantów, szamocząc się z oporną kobietą. - My się już nią
zaopiekujemy. Dobrze się pani spisała, ale tam będzie pani
bardziej potrzebna. Stary Tabor jest ciężko ranny.
- Tabor? Tylko nie Tabor! - przeraziła się Janet i co tchu
pobiegła do domu.
Po zbadaniu Tabora doktor odkrył, że oprócz ciosu nożem
napastnik zadał także silne uderzenie w głowę i stary sługa doznał
wstrząsu mózgu. Odzyskał już przytomność i leżał spokojnie,
podczas gdy lekarz zakładał mu opatrunki. Janet, po krótkiej
rozmowie z Eden, z pomocą kucharza i pokojówki przekształciła
szybko jadalnię w wygodną salkę, której nie powstydziłby się
żaden szpital. W kilka minut uprzątnięto stół i większość krzeseł.
W trójkę przynieśli szerokie łóżko ze służbówki i ostrożnie
położyli na nim Tabora, który niedługo potem zasnął głęboko.
- Dzięki Bogu zasnął - powiedziała Janet w połowie do
siebie, w połowie do Eden. - To mu pozwoli odzyskać siły.
- Uśmiechnęła się. - Jak tylko dojdzie do siebie, będzie pewnie
chciał wrócić do swojego pokoju, żeby nie sprawiać kłopotu.
To cały Tabor.
- Tak, to prawda - potwierdziła Eden. - Musisz go pilno
wać, bo inaczej będzie próbował wstać i podać nam kolację.
Po jakimś czasie wszyscy trochę się uspokoili. Zadzwonił
telefon i Trump, który go odebrał, powiedział, że Lavira Fane
siedzi zamknięta w celi, skąd już na pewno nie ucieknie, i że
kilku wywiadowców szuka Eryka, chociaż jeszcze nie natrafili
na jego ślad.
Niedługo potem przyjechał pan Lorrimer w towarzystwie
pana Wordena. Worden poprosił młodego prawnika, żeby prze
nocował u Thurstonów, ponieważ chciał, aby Eden w razie
potrzeby mogła liczyć na jego pomoc. Sam musiał wrócić na
noc do domu, ponieważ jego chora żona wymagała opieki.
- Ależ nie trzeba! - Eden nie chciała nadużywać uprzej
mości Lorrimera. - Doceniam waszą pomoc, ale naprawdę się
nie boję.
- To po pani widać - uśmiechnął się Lorrimer. - Ale chcę
zostać, to żaden kłopot. Będę spokojniejszy o panią, wiedząc, że
mogę pomóc, nawet jeśli nie przydam się do niczego. Mogę spać
na sofie w bibliotece lub gdziekolwiek pani każe. Nie potrzebuję
szerokiego łoża, nauczyłem się spać nawet na siedząco.
- W takim razie będzie mi bardzo miło gościć pana - Eden
odsłoniła swoje białe zęby w szczerym uśmiechu.
Kiedy tak siedzieli w bawialni i rozmawiali, Janet przyniosła
dużą tacę z ciastkami, kanapkami i herbatą. Traktowała herbatę
jako panaceum na wszelkie zło, więc i tym razem nie mogło jej
zabraknąć.
Przyszła kolejna wiadomość od Trumpa. Ślady Eryka prowa
dziły do lasu na północ od miasta. Glencarrol było otoczone
lasami, więc wytropić kogokolwiek nie było łatwo, ale policja
ma zamiar użyć psów gończych, więc jest nadzieja, że przynie
sie to jakieś rezultaty. Oczywiście, jeśli ucieka na piechotę, bo
jeśli wsiadł do pociągu lub ktoś go zabrał samochodem, może
być już daleko, mimo że wszystkie drogi zostały obstawione.
Eden westchnęła głęboko.
- To wszystko jest takie okropne. Dobrze, że ojciec nie
musi w tym brać udziału!
- Tak - odezwał się pan Worden. - Bardzo żałuję, że nie
potrafiliśmy temu zapobiec.
- Ależ nic nie mogliście zrobić! - odrzekła dziewczyna.
- To się zaczęło ode mnie. Eryk Fane przyszedł do biblioteki,
kiedy czytałam listy, i powiedział, że on i jego matka zaopie
kują się mną. Chciał mi pomóc uporządkować papiery do
tyczące domu i naprawić, jak to mówił, błędy ojca w intere
sach. Twierdził, że jest ekspertem w sprawach finansowych!
- Tak, ma wielkie mniemanie o sobie. Tak samo mówił, gdy
jeszcze pracował w banku, zanim go wyrzuciliśmy za naduży
cia. No cóż, myślę, że teraz już nie można mieć złudzeń co do
niego. Niestety, gdy pracował u nas, dowiedział się wiele
o majątku twojego ojca i doszedł do wniosku, że jeżeli się
postara, może to być dla niego żyła złota. Mam nadzieję, że
wkrótce złapią tego młodzieńca. Muszę już iść, ale przyjdę jutro
rano. Jeśli coś się wydarzy do tego czasu, Lorrimer da mi znać.
Pan Worden i policjant wyszli i gdy Janet zaczęła mościć
sofę kocami, przygotowując ją dla Lorrimera, Eden odezwała
się do niego:
- Mamy wygodne sypialnie na górze, tam chyba spałoby się
panu lepiej. Myślę, że za swoją uprzejmość zasługuje pan na
lepsze spanie.
- Nie, dziękuję - odrzekł. - Naprawdę wolę spać tutaj. Będę
mógł pilnować, czy nic się nie dzieje, a poza tym, zajrzę kilka
razy do Tabora. Doktor mnie poinstruował, na co trzeba
zwrócić uwagę.
- Dziękuję panu za wszystko - powiedziała Eden.
- Naprawdę doceniam to, co pan dla nas robi. Skoro możemy
jeszcze chwilkę porozmawiać, chciałabym spytać o coś, co
powiedział pan ostatnim razem. Czy można poznać Jezusa
jeszcze tu, na ziemi? Czy tak pan powiedział?
- Tak - mężczyźnie nagle rozbłysły oczy. - Zainteresowało
to panią? Bardzo się cieszę, modliłem się o to.
- Naprawdę? - Eden zdumiała się. - Czułam jakąś wew
nętrzną pomoc; to na pewno skutek pana modlitwy. Bardzo
dziękuję. Czy mógłby mi więc pan powiedzieć, jak mogę poznać
Chrystusa? Przez całe życie chodziłam do kościoła, chodziłam
też do szkółki niedzielnej, ale nie pamiętam, żebyśmy rozma
wiali o tym. Może nie byłam zbyt uważna. Może nie słuchałam
lub myślałam wtedy o czymś innym, ale nie mogę sobie przypo
mnieć, żeby ktokolwiek mówił mi, jak mogę poznać Chrystusa.
Może ojciec z góry założył, że to rozumiem i nie tłumaczył mi
tego dokładnie. Jestem pewna, że on znał Jezusa.
- Na pewno - rzekł z przekonaniem. - Z tego, co o nim
słyszałem, sądzę, że jest szczęśliwy, mogąc przebywać razem
z Panem.
- A może nie powinnam teraz zajmować panu czasu? - zanie
pokoiła się dziewczyna. - Jest już późno i pewnie chciałby pan
się już położyć. Mogę zaczekać na bardziej odpowiedni moment.
- Nie - odpowiedział Lorrimer. - Dlaczego uważa pani, że
ten moment jest nieodpowiedni? Usiądźmy wygodnie przy
kominku, a ja postaram się mówić krótko i w miarę jasno.
Eden usiadła na niskim krześle obitym błękitnym pluszem.
Refleksy z kominka migotały na jej blond włosach i delikatnie
muskały policzki, a w jej oczach odbijały się wesołe iskierki.
W swojej prostej granatowej sukience wyglądała jak mała dzie
wczynka, lecz na jej twarzy malowało się skupienie dojrzałej
kobiety.
Prawnik usiadł przy kominku, tak aby mógł na nią patrzeć,
i w myślach zmówił krótką modlitwę do Ducha Świętego
z prośbą o pomoc.
- Dobrze - powiedział cicho. - Mówiła mi pani, że wierzy
w Jezusa. Czy to oznacza, że przyjęła Go pani jako swego
osobistego Zbawiciela?
Eden spojrzała na niego z lekkim zdziwieniem i niepe
wnością.
- Nie wiem - odparła. - Książka, którą czytam i może nie
do końca rozumiem, przekonała mnie, że jestem grzesznicą,
a nigdy wcześniej tak o sobie nie myślałam. Sądziłam, że jeśli
przestrzegam Dziesięciu Przykazań i żyję, nie wyrządzając ni
komu krzywdy, to trafię do nieba. Ale książka mówi o nas tak,
jakby każdy był grzesznikiem. Ciągle przypomina o grzechu
pierworodnym. Wiedziałam o grzechu pierworodnym, ale nig
dy nie przypuszczałam, że to dotyczy także mnie. Teraz jednak
okazuje się inaczej. Chyba nic z tego nie rozumiem, nie wiem,
co o tym myśleć.
- Naprawdę? A to jest przecież w gruncie rzeczy bardzo
proste. Kiedy Bóg stworzył Adama i Ewę, umieścił ich w raju,
zakazując tylko jednego: nie mogli jeść z „drzewa poznania
dobra i zła". To była dla nich próba, która miała wykazać, czy
będą posłuszni Bogu i czy będą przestrzegać Jego praw. Pan
ich ostrzegł, że jeśli złamią zakaz, sprowadzą śmierć na siebie
i na swoje potomstwo. Pierwsi ludzie nie usłuchali Boga i w ten
sposób u nich i ich dzieci powstała skłonność do grzechu. Całe
potomstwo Adama przyszło na świat obciążone grzeszną na
turą, dlatego ludzie pragną zadowalać siebie, a nie Boga. W ten
sposób na świecie pojawiła się śmierć. Bóg jednak kochał ludzi
i dał im możliwość zbawienia. On sam, w osobie swojego Syna
Jezusa Chrystusa zstąpił na ziemię i przyjął ludzkie ciało. Sam
nie miał grzechu, zatem wziął na siebie grzechy wszystkich
ludzi, aby każdy, kto w Niego wierzy i podąża ścieżką, którą
wytyczył, mógł być zbawiony. Bóg więc umarł na krzyżu za
wszystkich. O naszej zaś śmierci i ponownym narodzeniu do
życia dla Pana mówi święty Paweł: „Jeśli tedy umarliśmy
z Chrystusem, wierzymy, że też z Nim żyć będziemy". W ten
sposób, chociaż wciąż mamy grzeszną naturę, która skłania nas
do złego postępowania, posiadamy też łaskę, łaskę Chrystusa.
Jeśli uwierzymy w Jego siłę, Duch Święty da nam moc,
abyśmy żyli dla Pana i sprawi, że znienawidzimy grzech.
Lorrimer spojrzał prosto w oczy zasłuchanej dziewczyny.
Czując wzbierającą w nim wewnętrzną siłę, ciągnął:
- Tak to brzmi w skrócie. Może nie wytłumaczyłem tego
najlepiej, ale proszę mi uwierzyć, wszystko to prawda. Kiedy
będziemy mieli więcej czasu, może zechce pani wysłuchać, jak
sam doświadczyłem tej prawdy w moim własnym życiu. Bardzo
wiele zyskałam dzięki poznaniu Słowa Bożego i szczerym modlit
wom, ponieważ poprzez modlitwę można rozmawiać z Bogiem,
tak samo, jak poprzez czytanie Jego Słowa. Po jakimś czasie
człowiek całkowicie poświęca swoje życie dla Niego i przestaje
się zajmować sobą i zadowalaniem pragnień ciała. Takie życie
może wyglądać nieatrakcyjnie, ale tylko dla niewierzących. Gdy
coraz lepiej poznaje się Boga, radość z tego poznania i bycia
z Nim staje się warta wszelkich poświęceń. Dla mnie jest to
największe szczęście. Chciałbym pani opowiedzieć więcej, ale
miała pani ciężki dzień i myślę, że teraz powinna pani już iść spać.
Właśnie w tym momencie weszła Janet.
- Pańskie łóżko jest gotowe, panie Lorrimer. Jestem pewna,
że chętnie pan z niego skorzysta.
Młody człowiek z uśmiechem zwrócił się do Eden:
- Widzi pani, już trzeba iść. Dobranoc. - Uścisnął jej dłoń.
- Jeśli pani chce, jeszcze o tym porozmawiamy. I... będę się
modlił za panią.
- Bardzo dziękuję - Eden odwzajemniła uśmiech. - Nawet
pan nie wie, jak mi pan pomógł. Myślę, że teraz rozumiem
trochę więcej. I chcę poznać Jezusa. Naprawdę!
- Dzięki Bogu! - wykrzyknął Lorrimer z zapałem.
Eden wróciła do swojego pokoju z sercem wypełnionym nie
znaną jej wcześniej radością. Położyła się do łóżka i jeszcze raz
przemyślała to, co jej powiedział Lorrimer. Teraz książka wy
dawała jej się bardziej zrozumiała. Grzech istniał na świecie,
był także w niej, ale nie musiała grzeszyć. Jeśli zaufa Jezusowi,
On ją poprowadzi i pomoże. Przecież to wspaniałe! Dlaczego
nikt jej tego nie powiedział wcześniej?! Eden postanowiła, że
kiedy już wszystko dobrze zrozumie, będzie się starała tłuma
czyć to innym. Oto prawdziwe zmartwychwstanie - życie,
o którym mówi książka. To dzięki śmierci Chrystusa i Jego
zmartwychwstaniu ludzie mają szansę na zbawienie.
Tak rozmyślając, zasnęła głęboko.
Tymczasem wiadomość o napadzie rozeszła się po mieście
i dom Thurstonow zaczęli nachodzić dziennikarze, jednak pan
Worden, Lorrimer i Trump postanowili nie udzielać żadnych
informacji. Nie chcieli niczego komentować i nikogo nie do
puszczali do Eden.
Rano wypoczęta i wyspana Eden zeszła na śniadanie. Czekał
ją pracowity dzień. Umówiła się na spotkanie z wujkiem Wor-
denem, aby podpisać jakieś dokumenty dotyczące majątku
i mogło to zająć nawet całe przedpołudnie.
Zaraz po śniadaniu zadzwoniły jej trzy przyjaciółki i oznaj
miły, że mają zamiar odwiedzić ją po obiedzie. Dopiero nieda
wno wróciły z podróży i chciały się dowiedzieć więcej o in
cydencie, o którym przeczytały w gazetach. Nalegały, żeby
Eden im powiedziała, jak to zniosła, czy się nie bała; słowem,
były bardzo podekscytowane tym wydarzeniem.
Eden starała się być miła.
- Tak, mieliśmy tu małe zamieszanie - skwitowała wszystkie
pytania. - Ale mamy to już za sobą i policja się wszystkim zajęła.
Odłożyła słuchawkę i odwróciła się, żeby przywitać Lorri-
mera, który wyszedł wcześnie rano, ponieważ musiał załatwić
pewne sprawy dla pana Wordena i właśnie wrócił. Przyszedł
przed swoim szefem, który miał się zjawić za kilka minut, więc
mógł przez chwilę porozmawiać z Eden. Spojrzał w jej piękne,
czarne oczy i od razu dostrzegł w nich pewien niepokój.
- Czym pani się martwi? Czy coś się stało? - spytał niskim,
ciepłym tonem.
Eden opuściła wzrok na chwilę, po czym uśmiechnęła się
trochę blado.
- Nie, nie stało się nic szczególnego - odparła po chwili
wahania. - Miałam telefon od moich przyjaciółek, które
oświadczyły, że chcą mnie odwiedzić. Są tak podniecone tym,
co się tu stało, że już wyobrażam sobie, jak będzie przebiegała
wizyta: będę musiała opowiadać wszystko ze szczegółami,
spadnie na mnie lawina pytań. Chciały, żebym wszystko im
opisała już przez telefon, ale udało mi się tego uniknąć. Wiem,
że nie uda mi się ich po prostu zbyć, bo są bardzo ciekawskie,
a wcale nie mam ochoty o tym mówić.
Młody mężczyzna uśmiechnął się współczująco.
- Ja też bym nie miał - pokiwał głową ze zrozumieniem.
- Ale niech pani złoży wszystko w ręce swojego Niebieskiego
Przewodnika. Proszę Mu powiedzieć, co panią trapi i poprosić
Go, żeby wskazał, jak ma się pani zachować. Myślę, że to
rozwiąże pani problem.
- Mogę tak zrobić? Mogę się zwracać o Jego pomoc w ta
kich błahych sprawach?
- Oczywiście, że pani może. Proszę pamiętać, że On panią
kocha i obiecał, że pomoże, jeśli tylko pani się zwróci do
Niego. Możemy zawsze Go prosić o pomoc i nie zawiedziemy
się na pewno.
- To cudownie! - krzyknęła Eden, a jej oczy zalśniły. - Ja
kie wspaniałe byłoby życie, gdybym zawsze mogła tak robić!
• - Z całą pewnością może pani tak robić - stwierdził pra
wnik z przekonaniem. - Musi pani tylko pamiętać, że ma pani
też tę grzeszną naturę, a pani wróg - szatan tylko czeka, żeby
nakłonić panią do zejścia z drogi wiary.
Zadzwonił dzwonek do drzwi wejściowych i po chwili Janet
oznajmiła, że przyszedł pan Worden, zatem Eden i Lorrimer
musieli skończyć swoją rozmowę. Eden zdążyła jeszcze
powiedzieć:
- Pięknie panu dziękuję. Bardzo mi pan pomógł, naprawdę.
- Cieszę się - uśmiechnął się promiennie Lorrimer.
Eden pomyślała, że dzięki znajomości z tym mężczyzną
będzie mogła nie tylko poznać prawdę o Zbawcy, ale także
zyskać nowego ziemskiego przyjaciela. Wyczuwała instynkto
wnie, że można zaufać temu młodemu prawnikowi.
Rozmowa z panem Wordenem nie trwała zbyt długo. Dziew-
czyna dowiedziała się, że wprawdzie nie odnaleziono jeszcze
Eryka Fane'a, ale jego matka jest dobrze pilnowana. Worden
powiedział, że rozprawa sądowa ma się odbyć za kilka dni
i będzie obejmowała także inne przestępstwa, które Fane'owie
popełnili przed przyjazdem do Glencarrol. Wuj zapewnił Eden,
że nie musi się niczego obawiać, ponieważ jest mało prawdo
podobne, żeby Eryk powrócił.
W pewnym momencie zadzwonił telefon i ponieważ Janet
była zajęta w ogrodzie, Eden sama poszła go odebrać. Wróciła
z rozpromienioną twarzą.
- Wspaniale! - powiedziała. - Miało do mnie przyjść kilka
przyjaciółek, a nie miałam szczególnej ochoty na te odwiedzi
ny. Nie mogłam jednak odmówić i zaprosiłam je na herbatę, ale
teraz same przełożyły tę wizytę. To dobrze, bo będę miała czas
na dojście do siebie, a i one pewnie stracą zainteresowanie całą
tą sprawą.
Lorrimer z uśmiechem pokiwał głową.
- No właśnie. Jeszcze nie raz spotka panią niespodzianka.
Mnie też się coś takiego zdarzało. Kiedy jednak mówiłem
o tym moim przyjaciołom, śmiali się i twierdzili, że to zbieg
okoliczności. Ale przekona się pani, że to nie jest zbieg okoli
czności. Pan opiekuje się nami, nawet jeśli chodzi o małe
rzeczy.
- Czy to znaczy, że wszystko dzieje się tak, jak prosimy
w naszych modlitwach? - spytała.
- Nie zawsze, ale gdy człowiek zaufa Bogu i pozwoli Mu
działać, wszystko się ułoży. Z początku może się nam wyda
wać, że nie tak planowaliśmy, a nawet chcieliśmy czegoś zu
pełnie innego, ale jeśli jesteśmy cierpliwi i wierzymy Panu,
w końcu okazuje się, że właśnie takie wyjście było dla nas
najlepsze. Oczywiście pod warunkiem, że naprawdę oddamy
nasze sprawy Bogu.
- Rozumiem - odparła Eden powoli. - Ale bardzo trudno
w to uwierzyć. Przecież to byłoby piękne życie!
- Oczywiście, że piękne!
Kiedy Lorrimer i pan Worden wyszli, Eden długo roz
myślała nad tym, co jej powiedział prawnik, po czym poszła
pomodlić się do swojego pokoju.
Po jakimś czasie do drzwi zapukała Janet i oznajmiła, że
właśnie przyszedł doktor i powiedział, że stan zdrowia Tabora
znacznie się poprawił. Okazało się, że rana nie była taka
głęboka, jak się wydawało. Tabor nawet ocknął się na chwilę.
Zapytał, co się stało i dlaczego leży w jadalni i znów zasnął.
Doktor ma nadzieję, że Tabor już niedługo całkowicie przyj
dzie do siebie.
Wieczorem Eden za zgodą doktora poszła zobaczyć się ze
służącym, który właśnie się obudził. Dziewczyna ujęła wier
nego Tabora za rękę i spojrzała na niego z troską. Służący
uśmiechnął się i wyszeptał czule:
- Panienka Eden. Wszystko dobrze - po czym zamknął
oczy i znów zasnął.
Dziewczyna popatrzyła przez chwilę na starą, pooraną zmar
szczkami twarz i wróciła do swojego pokoju.
Tuż po kolacji przyszła pani Mattox, zaprzyjaźniona sąsiad
ka, i przyniosła bukiet kwiatów dla Eden. Widać było
wyraźnie, że miała ochotę na rozmowę, więc dziewczyna za
prosiła ją na herbatę.
- Wiesz, moja droga - odezwała się sąsiadka, gdy usiadły
przy stoliku - tak się zmartwiłam tym wszystkim, przez co
przechodziliście! To okropne! I to tylko kilka dni po śmierci
twojego ojca! Czy mogę coś zrobić dla ciebie? Może chcia
łabyś nocować u mnie, dopóki wszystko się nie uspokoi? To
dla mnie żaden kłopot, naprawdę, a myślę, że trudno ci wy
trzymać w domu, w którym codziennie kręci się pełno polic
jantów. Widzę ich, kiedy tu przychodzą.
- Doceniam pani dobre chęci, ale dziękuję, to nie będzie
potrzebne - odrzekła Eden cicho. - Policjanci mi nie przeszka
dzają. Dzięki nim czuję się nawet bezpieczniej, poza tym
niektórych znam jeszcze z dzieciństwa; pomagali mi przecho
dzić przez jezdnię, więc to moi starzy znajomi. Przede wszyst
kim jednak muszę być w domu, dopóki Tabor nie wyzdrowieje.
Nie chciałabym go tak zostawiać.
- Ależ moja droga! Nie mówisz chyba, że ten stary służący
jest jeszcze tutaj? Nie zawieźliście go od razu do szpitala?
Chyba powinniście byli to zrobić. Jeszcze nie jest za późno! Czy
chcesz, żebym zadzwoniła po karetkę i wszystko załatwiła?
- Och nie, absolutnie! - Eden się oburzyła. - Tabor jest
częścią naszej rodziny. Pracuje u nas od moich narodzin. Nie
pozwolę, żeby go gdzieś zabrali. Możemy mu zapewnić
należytą opiekę, zasłużył na to. Mamy pielęgniarkę, a poza tym
wszyscy się nim zajmują wcale nie gorzej niż w szpitalu.
Zresztą, doktor powiedział, że jego stan szybko się polepsza.
Nie ma obawy, nie musi iść do szpitala. Jest mu tu lepiej niż
gdziekolwiek indziej.
- Ależ moja droga, nie bądź niemądra! To tylko służący.
Zaopiekują się nim w szpitalu. Przecież szpitale są właśnie dla
chorych, a mieć chorego w domu to ogromnie niewygodne.
Trzeba się zachowywać cicho, karmić go, nie dosypiać. Wszys
cy się męczą. Ty też nie wyglądasz najlepiej. Jestem przekona
na, że twój ojciec chciałby, żebyśmy lepiej się tobą zaopieko
wali. Nie powinniśmy pozwolić, abyś traciła siły, pielęgnując
jakiegoś starego sługę. Przecież po tym wszystkim powinnaś
odpocząć.
Eden, której nie spodobało się, że pani Mattox mówiła w ten
sposób o Taborze, wyprostowała się i rzekła oficjalnym tonem:
- Bardzo dziękuję za rady, ale Tabor zostanie z nami. Zor
ganizowaliśmy już to jakoś. Codziennie przychodzi lekarz,
a pielęgniarka nawet tu śpi. Nikt nie musi się poczuwać do
odpowiedzialności za mnie. Dobrze sobie radzę. Tak czy ina
czej, Tabor zostanie.
- To tylko jakieś sentymenty! Nie bądź niemądra...
Dziewczyna z godnością podniosła głowę.
- Sentyment to uczucie, jakim darzymy osoby nam bliskie
i drogie, prawda? Nie ma znaczenia, jak to pani nazwie. Tabor
zostanie w domu, w swoim domu ponieważ przez te wszys
tkie lata pracy u nas stał się prawdziwym domownikiem - spoj
rzała na bukiet, który przyniosła sąsiadka. - Dziękuję za te
kwiaty, to bardzo miło z pani strony. Są naprawdę śliczne.
- Cieszę się, że ci się podobają - ton pani Mattox stał się
nagle bardzo chłodny. - Przypominam też o moim zaprosze
niu; jest nadal aktualne. Przecież na chwilę będziesz mogła
wyjść z domu. Wiem, że w tym momencie nie masz może
ochoty na odwiedzanie znajomych, ale sądzę, że będziesz się
mogła trochę rozerwać. Przyjechała do mnie moja siostrzenica,
Rilla Wattrous. Jest mniej więcej w twoim wieku i na pewno
miałybyście o czym rozmawiać. To chyba lepsze niż towarzys
two służby.
- Dziękuję, pani Mattox - Eden z ulgą zauważyła, że
sąsiadka zbiera się do wyjścia. - Jest pani naprawdę bardzo
miła, ale myślę, że zrozumie mnie pani. Nie doszłam jeszcze
do siebie na tyle, żeby móc czuć się dobrze w większym towa
rzystwie. Na razie wolałabym nigdzie nie wychodzić.
Pani Mattox wróciła do domu i opowiedziała mężowi cały
przebieg rozmowy. Na koniec dodała:
- Biedne dziecko! Wydaje się, że jest całkiem załamana.
Postanowiła nie ruszać się z domu i zamartwiać się w samo
tności. To aż dziwne, żeby młoda dziewczyna z własnej woli
zamykała się w domu i poprzestawała na kontaktach ze służbą.
Tymczasem Eden poszła do swojego pokoju i uklękła do
modlitwy o szybkie wyzdrowienie Tabora.
Następnego dnia z nie zapowiedzianą wizytą zjawiło się
kilka koleżanek Eden. Żeby nie przeszkadzać Taborowi, posta
nowiła przyjąć je w saloniku, skąd nie było słychać ich
rozmów, jednak Celia Thaxter, stojąc jeszcze w drzwiach,
spojrzała na wielki wazon kwiatów stojący na stoliku pod ok
nem i wykrzyknęła:
- Mój Boże! Kwiaty z pogrzebu! Wytrzymały do tego cza
su? Dlaczego ich nie wyrzucisz? Nie zniosłabym pogrzebo
wych kwiatów w moim domu. Tobie nie przeszkadzają? Całe
to przysyłanie kwiatów jest w ogóle bez sensu. Wolałabym,
żeby na klepsydrach było napisane: „Proszę nie przynosić
kwiatów". Kwiaty w takim momencie nie bardzo pasują,
prawda?
Eden spojrzała na Celię ze zdumieniem. Jak ona może tak
mówić? Wzięła głęboki oddech i odrzekła:
- Nie jestem tego taka pewna. Uważam, że kwiaty są bardzo
miłym symbolem współczucia i byłam wszystkim wdzięczna,
że przynieśli ich aż tyle na pogrzeb. A te kwiaty nie są wcale
z pogrzebu. Pani Mattox, moja sąsiadka, przyniosła mi je
wczoraj. Prawda, że są ładne? Wejdźcie, dlaczego stoicie
w drzwiach? Chodźmy do saloniku.
W saloniku Eden znowu zwróciła się do Celii:
- Usiądź, proszę, na krześle przy biurku. To moje ulubione
krzesło.
Celia jednak wzdrygnęła się i pokręciła przecząco głową.
- Nie, dziękuję. Usiądę sobie przy drzwiach. Czy to nie tutaj
stała trumna? Tak myślałam. Nie możemy pójść do biblioteki?
Jakoś bardziej ją lubię.
- Przykro mi - odparła Eden chłodno - ale biblioteka jest
naprzeciwko jadalni, a tam przenieśliśmy Tabora. Chciałabym,
żeby miał spokój. Jeszcze nie całkiem wyzdrowiał.
- Tabor? - wykrzyknęła koleżanka. - Nie chcesz chyba
powiedzieć, że został w domu? Po tym, jak ktoś go pchnął
nożem? Kto wam tak poradził? Lekarz? Cóż, lekarz podobno
wie lepiej. Przecież Tabor to tylko służący, prawda? Co to za
pomysł, żeby leczyć go w domu, przecież odwiedzają cię różni
ludzie. Chory powinien leżeć w szpitalu. Przecież organizuje
my te wszystkie herbatki i kwesty właśnie po to, żeby biedni
mogli leżeć w szpitalach, a poza tym, stać cię chyba na
opłacenie miejsca dla tego służącego.
- Wolałam, żeby Tabor był z nami - Eden zapewniła ją
stanowczo. - To jest także jego dom i zasłużył sobie na naszą
opiekę przez te wszystkie lata wiernej służby. Chcesz po
duszkę? Ten fotel jest dosyć głęboki.
- Dziękuję, wygodnie mi. Wiesz, coraz bardziej dziwacze-
jesz. Co to za pomysł, żeby poświęcać służącemu tyle uwagi co
członkowi rodziny!
- Tabor należy do naszej rodziny! - odrzekła Eden zdecy
dowanie.
- A kto się nim zajmuje? Mam nadzieję, że nie ty. Pewnie
reszta służby też nie skacze ze szczęścia, że ma dodatkową pracę.
- Wszyscy bardzo chętnie zgadzają się poświęcić swój czas
Taborowi, ponieważ lubią go i szanują. A poza tym, mamy
oczywiście pielęgniarkę.
- P i e l ę g n i a r k ę ? Aha, to zmienia postać rzeczy, ale
i tak służba ma więcej pracy. A kto opłaca pielęgniarkę?
- Celio, przestań się wreszcie wtrącać do spraw Eden!
- odezwała się niespodziewanie milcząca dotąd Mary Carter.
- To także moja sprawa. Jestem przyjaciółką Eden i mar
twię się o nią.
Eden, pragnąc zmienić temat, odwróciła się do reszty
dziewcząt i spytała:
- Carolyn, jak się czuje twoja ciotka?
- Chyba trochę lepiej - odpowiedziała Carolyn. - W każ-
dym razie przestała narzekać. Według mnie, chorzy ludzie nie
powinni tyle wymagać od innych. Wyobrażają sobie, że wszys
cy powinni skakać wokół nich. Czy to nasza wina, że ciotka ma
astmę? Ojciec wydaje masę pieniędzy na jej leczenie. Czy to
jest sprawiedliwe wobec nas?
Eden zwróciła się do Mary Carter.
- Czy twój brat wrócił już z Filipin? - spytała.
- Chyba jeszcze nie - Mary odparła od niechcenia. - W po
wrotnej drodze zatrzymał się u swojej narzeczonej. Mają się
pobrać na Gwiazdkę, wyobrażasz to sobie? Wszyscy będziemy
musieli jechać na ślub. Jestem pewna, że całe święta będę miała
zepsute, chociaż nie wiem jeszcze, czy pojadę. Jestem zaproszona
na siedem przyjęć i nie chciałabym ich stracić... Zupełnie nie
rozumiem, dlaczego zdecydowali się na ten swój ślub właśnie
w święta. Przecież w następnych latach nie będą mogli rozdzielić
świąt i rocznicy ślubu, i w ten sposób co roku tracą jedną
uroczystość. Tuż po ślubie chcę wrócić do domu, więc zdążę
jeszcze na jakieś tay przyjęcia, chyba że ojciec będzie się upierał,
żebyśmy wracali wszyscy razem. A wy co byście zrobiły?
Rady dziewczyn okazały się sprzeczne. Jedna doradzała,
żeby Mary wracała wcześniej, inna, żeby została z rodzicami.
Wreszcie Carolyn powiedziała:
- Lepiej wracaj. Zawsze możesz tu spotkać kogoś atrakcyj
nego, na przykład Caspara Carvela. Pomyśl tylko, Caspara!
Słyszałam, że zabójczo teraz wygląda i że jest wręcz stworzony
do munduru. Aż szkoda, że niedługo przejdzie do rezerwy
i będzie musiał wrócić do zwykłych ciuchów. Podobno w mun
durze jest znacznie przystojniejszy.
Dziewczyny zaczęły wspominać dawne czasy, znajomych
i wspólne spotkania, ale Eden poczuła nagle lekki niepokój.
Czyżby Caspar miał zamiar niedługo wrócić? Nie chciała, żeby
ją ponownie odwiedził. Zmartwiła ją ta perspektywa, ale przy
pomniała sobie, że przecież ma swojego Przewodnika, którego
może prosić o pomoc. Wypowiedziała w myślach kilka słów
modlitwy i uspokoiła się.
- Pewnie ty, Eden, wiesz wszystko o Casparze, prawda?
- spytała jedna z koleżanek. - Zawsze przecież byliście blisko.
Teraz jednak musisz uważać, bo możesz mieć silną kon-
kurencję. Nie dość, że wyprzystojniał, to jeszcze wojsko zro
biło z niego prawdziwego mężczyznę. Już nie jest grzecznym
syneczkiem mamusi, inaczej patrzy na życie i wie, czego chce.
Kiedyś był niedojdą, ale teraz się zmienił całkowicie. Wiem, że
potrafi kląć jak najtwardszy żołnierz.
- Cóż - Eden odparła cicho - wojna różnie działa na ludzi.
Dziewczyna spojrzała na nią ze zdumieniem. Miała na
dzieję, że jej słowa wywrą na Eden piorunujące wrażenie, a ta
przyjęła je spokojnie, jakby nie spodziewała się niczego inne
go. - Ale przecież przyjaźniliście się, prawda? - spytała Celia.
- Prawie się nie rozstawaliście.
Eden spojrzała na nią i uśmiechnęła się lekko.
- Tak, ale byliśmy wtedy dziećmi. Ostatnio nie miałam od
niego żadnych wiadomości.
- Ale na pewno dużo do siebie pisaliście. Nie powiesz nam,
że nie prowadziliście korespondencji - Celia pokiwała z niedo
wierzaniem głową.
- Nie prowadziliśmy - Eden bardzo dobrze panowała nad
swym głosem i uśmiech nie schodził z jej twarzy. - W ogóle nie
pisaliśmy do siebie. Caspar miał pewnie jakieś ważniejsze spra
wy. Byliśmy tylko przyjaciółmi ze szkoły, żadne z nas nie
traktowało tej znajomości poważniej. Ja też nie miałam zbyt wiele
czasu, ponieważ ojciec chorował i przez cały czas byłam z nim.
Jeśli już pisałam jakieś listy, to były to oficjalne pisma, które
dyktował mi ojciec. A zresztą, nawet jeśli nie byłabym taka zajęta,
to pewnie też nie kontaktowałabym się z Casparem. W pewnym
momencie okazało się, że zbyt wiele jest różnic między nami.
- Jaka szkoda! - westchnęła Mary Carter. - Tak dobrze
wyglądaliście razem. Byliście taką piękną parą i zawsze
myślałam, że się pobierzecie, kiedy Caspar wróci z wojska.
Naprawdę szkoda, że zerwaliście. Taka ładna para!
Eden roześmiała się ubawiona.
- Ładna para! To chyba nie jest powód, żeby się wiązać na
całe życie? - spytała. - Ja i Caspar nie pobierzemy się, to
prawie pewne.
- Eden, przyjdziesz na nasze przyjęcie? - Carolyn zmieniła
temat. - Chciałabym, żebyś przyszła. Myślę, że nie będziesz
się nudzić. To nie będzie nic wielkiego, takie kameralne spot-
kanie dla naszych chłopców wracających z wojny. Wiem, że
może nie masz jeszcze ochoty na przyjęcia, ale naprawdę dob
rze ci to zrobi, a poza tym, chłopcom się coś od nas należy.
To nasz obowiązek, coś na kształt obowiązku religijnego,
a właściwie patriotycznego, co znaczy jeszcze więcej.
- Więcej? - Eden uniosła wysoko brwi. - A to dlaczego?
- Eden, nie mów, że nie uznajesz patriotyzmu!
- Nie o to chodzi. Nie ma nic złego w patriotyzmie, ale nie
sądzę, żeby porównanie go z religią było odpowiednie.
- Ależ Eden! Nie uważasz, że patriotyzm to wielka rzecz?
Według mnie, patriotyzm Jest religią. To religia wprowadzo
na w życie, żywa religia. Nie rozumiesz tego?
- Zdaje mi się, że wiele osób nie rozumie, czym naprawdę
jest patriotyzm. Określają tym mianem coś zupełnie innego.
- Nie powinnaś tak mówić - do rozmowy włączyła się Ca-
rolyn. - Zobacz, jak wszyscy wysyłają żołnierzom paczki
świąteczne. Czy to nie jest religia?
- Niezupełnie - odparła Eden. - To bardzo szlachetne, że
ludzie pragną pomóc naszym żołnierzom, ale nie nazwałabym tego
religią. Religia to pomaganie innym, by zrozumieli, jaki wspaniały
jest Bóg, czym jest zbawienie i jak powinniśmy żyć, żeby wypełnić
Jego wolę. Człowiek religijny umiera dla grzechu, żeby osiągnąć
życie wieczne. To jest sens religii - urwała na chwilę, po czym
zwróciła się do Florence. - Powiedz, czy twoja siostra wróciła już
z Włoch? Służyła w oddziałach kobiecych, prawda?
- Tak, wróciła, ale jeszcze przed powrotem wyszła za mąż
i teraz mieszka z mężem, więc nie widuję jej zbyt często. Ale
powiedz, prawda, że takie przyjęcie z żołnierzami może być
bardzo ekscytujące? Przyjdziesz? Nic chyba nie stoi na prze
szkodzie?
- Nie wiem jeszcze, czy przyjdę - odrzekła Eden. - Zo
baczę, czy Taborowi się polepszy do tego czasu.
- Chyba nie zostaniesz w domu z powodu jakiegoś służącego?
- To będzie zależało od jego stanu - uśmiechnęła się Eden.
- Ale, dziewczyny, mam tu pudełko wybornych czekoladek;
nie ma lepszych w mieście. Macie ochotę? Zaraz je przyniosę.
- Zeszła na dół i po chwili przyniosła pełne pudełko.
Florence Holmes kontynuowała:
- Wiecie, dziewczyny, wraca tylu chłopaków i wielu z nich
nie ma jeszcze żon. W kościele przy Pierwszej Alei jest nowy
pastor. Mówią, że jest bardzo elokwentny i inteligentny. Był
kapelanem na wojnie.
- Kapelanem! - skrzywiła się Celia. - Nie traciłabym na
niego czasu, pewnie zanudziłby mnie na śmierć. Znowu reli
gia! Eden, może ty spróbowałabyś się nim zająć? Na pewno
byście się dobrze rozumieli.
- Muszę cię rozczarować - uśmiechnęła się Eden. - Na
razie nie zamierzam się nim „zająć". Ani nim, ani kimkolwiek.
- Przecież ona nie musi szukać - rzekła Carolyn.
- Widziałyście tego młodego prawnika, który pracuje z panem
Wordenem? Prawdziwy z niego przystojniak, a do tego na
pewno bystry. Ostrzegam cię uczciwie, Eden, mam zamiar
poznać go bliżej i nie mów tylko, że on należy do ciebie. Mój
ojciec twierdzi, że to jeden z najmądrzejszych młodych ludzi
jakich zna i że na pewno dojdzie do czegoś w życiu.
- Założę się, że Eden nawet nie zwróciła na niego uwagi
- odezwała się Mary Carter. - Jeszcze jej to nie w głowie.
Poczekajmy kilka lat, może się kiedyś obudzi.
- Wtedy będzie za późno - powiedziała Celia. - Do tego
czasu wszyscy najlepsi chłopcy już się pożenią. Będzie musiała
wybierać spośród rozwodników lub wdowców z siedmiorgiem
dzieci.
Eden śmiała się razem z nimi, chociaż denerwowały ją
niektóre przytyki. Powstrzymywała się jednak od komentarzy.
- Eden, czy zdążyłaś już poznać tego Lorrimera? - spytała
Mary Carter, patrząc Eden prosto w oczy i próbując w nich
dostrzec ślad zmieszania. Eden jednak nie dała się zbić z tropu.
- Tak - odparła. - Jest bardzo miły.
- Jest żonaty? A może zaręczony? - Carolyn zapytała z wy
raźnym zaciekawieniem.
- Nie, nie wydaje mi się... Chociaż oczywiście nie pytałam
go o to - dodała po chwili, rozbawiona.
- Nie jesteś zbyt sprytna, skoro nie potrafiłaś się tego do
wiedzieć - rzekła Celia. - Ja takie rzeczy rozpoznaję od razu.
Można to wyczytać z twarzy: kawaler, żonaty, rozwiedziony,
wdowiec. Naprawdę bystra dziewczyna potrafi to stwierdzić.
- Ale po co to wszystko? - Eden uśmiechnęła się pod no
sem. - Jeśli cię to interesuje, to i tak w końcu się dowiesz,
a poza tym, mężczyźni to nie jest jedyny cel w życiu. Kim
chcecie zostać: artystkami, pisarkami, lekarkami, poetkami,
nauczycielkami, a może zajmiecie się interesami?
Dziewczyny jęknęły zgodnym chórem.
- Za kogo nas masz? - spytała Mary. - Chcemy po prostu
miło spędzić czas. Wojna była okropna, ale przynajmniej nie
było nudno i wciąż spotykało się nowych ludzi. Zostać
stateczną lekarką czy prawniczką? To mnie nie interesuje. Za
nudziłabym się na śmierć. A ty, Eden, kim chcesz zostać?
- Jeszcze się nie zdecydowałam - odparła Eden po krótkim
namyśle. - Poczekam, aż Bóg mi wskaże drogę, jaką dla mnie
zaplanował.
Zapadła nagła cisza i dziewczyny spojrzały po sobie zmieszane.
Pierwsza odezwała się Celia.
- Dziewczyny, zobaczcie, która godzina. Jeśli nie wyjdzie
my w tej chwili, spóźnimy się na pociąg, którym mieli przyje
chać ci dwaj lotnicy. Eden, idziesz z nami?
Eden pokręciła głową.
- Nie, raczej nie. Obiecałam pomóc Janet i chciałabym po
siedzieć z Taborem, gdy się obudzi. Przyjdźcie jeszcze kiedyś.
Dziękuję za wszystkie ploteczki; miałam sporo zaległości, gdy
chodzi o orientację w tym, co się dzieje w świecie.
- Bardzo dziękujemy za gościnę. Było ogromnie miło
- uśmiechnęła się Mary Carter.
- Pewnie, że jeszcze cię odwiedzimy - powiedziała Caro-
lyn. - Wiesz... może urządziłabyś... nie teraz oczywiście,
trochę później, przyjęcie i zaprosiłabyś tego Lorrimera?
Przyszłybyśmy wszystkie i przedstawiłabyś go nam. Bardzo
chciałabym go bliżej poznać.
- Przykro mi, Carolyn, ale nie - odmówiła Eden. - Nie
jestem jeszcze gotowa na tego rodzaju imprezy, musi minąć
sporo czasu, żebym doszła do siebie. Ale jeśli koniecznie
chcesz go poznać, mogę was sobie przedstawić bez okazji.
Spotykam się z nim w interesach.
- Moja słodka Eden, w interesach! I nie próbujesz go ocza
rować? Czy zawsze jesteś taka zimna?
Eden roześmiała się na głos.
- Nie jestem zimna. Ale przez ostatnie dwa lata musiałam
się zajmować poważniejszymi sprawami. A poza tym, myślę,
że dorośleję.
- Aha - zachichotała Celia. - Mam nadzieję, że to nic po
ważnego. Nie próbuj udawać starszej niż jesteś i korzystaj
z młodości, inaczej wcześnie się zestarzejesz. Życie nie jest aż
tak bogate w okazje do zabawy, żebyśmy mogli sobie pozwolić
na ich marnowanie.
Podeszła do lustra, poprawiła włosy, po czym na usta
nałożyła grubą warstwę szminki. Eden pomyślała, że wygląda
jeszcze bardziej wyzywająco niż poprzednio.
Gdy dziewczyny wreszcie wyszły, Eden odetchnęła głęboko.
Trochę się zmęczyła tą wizytą. Usiadła na chwilę na sofie, po
czym poszła zajrzeć do Tabora. Chociaż wciąż był bardzo
słaby, czuł się trochę lepiej i jego twarz nabierała już zdrowego
koloru. Stracił dużo krwi, zanim go odnaleźli, ale dzięki trosk
liwości wszystkich powoli odzyskiwał siły. Gdy zobaczył
Eden, jego oczy aż się rozświetliły.
- Dziękuję... za wszystko - wyszeptał. - I przepraszam.
Sprawiam... tyle... kłopotu.
- Ależ Taborze, o nic się nie martw. - Eden delikatnie
uścisnęła jego ramię. - Przez tyle lat zajmowałeś się nami,
a teraz my mamy szansę się odwdzięczyć. Ja też pewnie spra
wiałam ci wiele kłopotu, gdy byłam mała, więc cieszę się, że
mogę coś dla ciebie zrobić. Byłeś dla nas niezastąpiony przez te
lata, byłeś taki wspaniały dla ojca. Tak się cieszę, że już ci lepiej.
Mam nadzieję, że niedługo będziesz zupełnie zdrowy. Tymcza
sem jednak masz być grzecznym pacjentem i słuchać lekarza.
Uśmiechnął się.
- Panienka zawsze była taką słodziutką dziewczynką. Nie
miałem z panienką żadnego kłopotu... Jeszcze raz dziękuję
- w jego spojrzeniu Eden dostrzegła szczere wzruszenie.
Następnego dnia jego stan polepszył się do tego stopnia, że
doktor pozwolił Trumpowi porozmawiać z nim przez chwilę.
Policja chciała jak najszybciej uzyskać jego zeznanie do
tyczące napadu.
- To był Eryk Fane, na pewno - Tabor nie musiał się za-
stanawiać nawet przez chwilę, żeby odpowiedzieć Trampowi.
- Co prawda tylko przez moment widziałem jego twarz. Potem
poczułem ból w plecach i straciłem przytomność, ale jestem
pewien, że to był on. Słyszałem, jak mówił, że chce mnie
zabić!
Doktor szepnął Trumpowi, żeby już kończył. Policjant poki
wał głową i rzekł do Tabora:
- Dziękuję, przyjacielu. Wystarczy na dziś. Cieszę się, że
czujesz się lepiej. Do zobaczenia.
Coraz więcej znajomych Eden przychodziło w odwiedziny.
Nie było dnia, żeby nie przyjmowała jakiejś koleżanki z daw
nych lat. Z niektórymi mogła rozmawiać swobodnie, tak jak
kiedyś, ale nierzadko okazywało się, że z innymi niewiele
miały wspólnych tematów.
Większość swego czasu poświęcała jednak wiernemu służą
cemu. Okazało się, że Tabor lubi, kiedy czyta mu na głos.
Pewnej niedzieli sam ją poprosił, żeby odczytała mu rozdział
z Biblii i bardzo jej dziękował, kiedy skończyła. Kiedyś przy
niosła radio do jego pokoju i razem słuchali audycji z pieśniami
religijnymi. Stary sługa przymknął oczy i leżał zasłuchany.
Tego popołudnia przy*szła pani Rollin Sturtevant, która, jak
to sama określiła: „wpadła tylko na chwilę, żeby złożyć Eden
kondolencje z powodu śmierci ojca, ponieważ wcześniej
podróżowała i nie mogła tego zrobić".
- Nie przeszkadzam? - spytała, gdy już się przywitały, u
- Nie, nie - energicznie zaprzeczyła dziewczyna. - Nasta
wiłam tylko radio Taborowi, bo chciał posłuchać muzyki.
Mógłby godzinami słuchać hymnów religijnych.
- Hymnów religijnych? To przecież okropnie nudne. Nie
boisz się, że zdziwaczeje od tego? Chyba nie poprosił cię,
żebyś słuchała razem z nim?
- Ale one podobają się nam wszystkim! - odrzekła Eden
z entuzjazmem. - Nie wiem, dlaczego ktoś miałby zdziwaczeć
od tych pieśni. Proszę spocząć tutaj, pani Sturtevant. Ten fotel
jest o wiele wygodniejszy od tego, na którym pani siedzi. Proszę
mi opowiedzieć o pani podróżach. Dobrze się pani bawiła?
- Tak, bardzo dobrze, chociaż nieraz, pomimo że zrobi
liśmy rezerwację, musieliśmy długo czekać na pociąg, ponie-
waż najpierw zabierano żołnierzy. A przecież wojna już się
skończyła i jadą do domów. Tak im się spieszy? Wydaje im się,
że skoro walczyli, to należy się im jakieś specjalne traktowa
nie. A przecież wielu z nich chciało iść na wojnę i nie wy
trzymaliby, gdyby ktoś kazał im zostać w domu i zająć się
jakąś uczciwą robotą. Ale to nie jest ważne. Naprawdę bardzo
żałowałam, że nie mogłam przyjść na pogrzeb twojego ojca.
Dowiedziałam się zbyt późno.
- Proszę sobie nie robić wyrzutów, pani Sturtevant.
Przecież to zrozumiałe, że skoro pani była daleko, nie mogła
pani przyjechać na pogrzeb, zwłaszcza że wojna dopiero się
skończyła. A żołnierzy akurat dobrze rozumiem. Wiem, że
bardzo tęsknili za domem i wszyscy na pewno oczekiwali ich
niecierpliwie.
- Cóż - mruknęła kobieta - gdy na nich patrzyłam, stwier
dziłam, że większość z nich nie ma za grosz wychowania.
Myślą, że mogą wszystko, tylko dlatego, że noszą mundur. To
szczęście, że nie mam syna, którego musiałabym wysłać na
wojnę.
- Tak, to musi być dramat dla matek, które wiedzą przecież,
że synowie mogą nie wrócić - Eden pokiwała głową w za
myśleniu.
- Pewnie dla niektórych to jest dramat - odparła pani Stur-
tevant. - Ale przecież ginie się nie tylko na wojnie. Ludzie
umierają w domu, bez fanfar, medali i tym podobnych. Jednak
to dobrze, że ten cały obłęd wojenny się skończył i mam na
dzieję, że świat się teraz jakoś uspokoi. Wiesz, chciałam wczo
raj kupić obrębione mereżką lniane prześcieradła i w sklepie,
gdzie zawsze można było je dostać, powiedzieli, że nie mają
takich prześcieradeł, nawet bawełnianych. Szukałam dość
długo, aż wreszcie znalazłam w bardzo drogim i ekskluzy
wnym sklepie w centrum. Poprosiłam od razu o dziesięć
i wiesz, co mi powiedziała sprzedawczyni? Powiedziała mi, że
sprzedają tylko po dwa. Na szczęście byłam z przyjaciółką,
która też wzięła dla mnie dwa, tak więc udało mi się zdobyć
cztery sztuki. Tyle zachodu z czterema prześcieradłami! Nie
lubię wojny.
Eden uśmiechnęła się.
- Sądzę, że nikt nie lubi wojny, może oprócz tych, którzy
pragną podbić świat. Ja też się cieszę, że się już skończyła.
- Nie dziwię się. Czy może twój narzeczony był w wojsku?
To na pewno bardzo trudne dla młodej dziewczyny, rozstać się
na tak długo z ukochanym i do tego nie wiedzieć, czy jeszcze
wróci. Czy twój ukochany walczył na wojnie?
Eden roześmiała się perliście.
- Nie. Wielu moich kolegów i przyjaciół pojechało na
wojnę, ale nie mam ukochanego. Tak naprawdę nigdy nie
miałam na to czasu.
- To i lepiej, moja droga -powiedziała kobieta pouczającym
tonem. - Powinnaś się z tego cieszyć. Całe życie przed tobą
i masz jeszcze czas, żeby się zastanowić i wybrać rozsądnie. No,
będę się już zbierała. Umówiłam się z nowym krawcem. Kra
wiec, który zawsze szył dla mnie, przeniósł się do fabryki
pracującej dla wojska i zarabia jakieś niebotyczne sumy. To
absurd, jakie pensje płacą w czasie wojny, ale szybko okaże się,
że zabraknie na to pieniędzy i wszyscy ci ludzie zostaną bez
pracy... Do widzenia, przychodź do mnie, jak tylko ogarnie cię
smutek lub samotność. Zawsze chętnie z tobą porozmawiam.
- Dziękuję - Eden nie wykazała zbytniego entuzjazmu - ale
mam ostatnio tyle zajęć, że nie odczuwam samotności, chociaż
oczywiście brakuje mi ojca. Do widzenia, dziękuję za odwiedziny.
Kiedy za gadatliwą kobietą zamknęły się wreszcie drzwi,
z kuchni wyszła Janet.
- Moje biedactwo! - odezwała się ze współczuciem.
- Janet, jak długo to jeszcze potrwa? Czy wszystkie kobiety
w tym mieście myślą, że powinny złożyć mi wizytę? Ta ostat
nia była nie do wytrzymania. Uważa się za kogoś najważnie
jszego na świecie.
- Niestety, wiele jest takich osób - westchnęła Janet.
- Chodźmy do biblioteki, upiekłam kruche ciasteczka i babkę.
Potem możesz powiedzieć dobranoc Taborowi. Pewnie nie
cierpliwie na to czeka.
Dziewczyna zjadła ciasteczka z herbatą, a potem poszła do
Tabora i trochę mu poczytała. Wreszcie udała się do swojego
pokoju. Kilka minut przed dziewiątą zadzwonił Lorrimer.
- Dobry wieczór - powiedział. - Dzwoni pani prawnik. Czy
go pani jeszcze pamięta? Byłem w Chicago w interesach
i wróciłem dopiero niedawno. Wiem, że powinienem zapytać
o to wcześniej, ale czy można wiedzieć, jakie ma pani plany na
jutrzejszy wieczór? Czy spodziewa się pani jakichś gości?
- Nikt się nie zapowiadał - odparła Eden, mając nadzieję,
że nie będzie już musiała przyjmować gości takich jak pani
Sturtevant.
- Pytam, ponieważ jutro wieczorem odbędzie się intere
sujące spotkanie. Skoro tylko o tym usłyszałem, zaraz po
myślałem o pani. Czy chciałaby pani pójść ze mną?
- Bardzo chętnie! - ucieszyła się Eden. - Wybiorę się
z przyjemnością.
Kiedy odłożyła słuchawkę, zeszła prędko do pokoju Janet.
- Janet, wybieram się jutro z Lorrimerem na spotkanie bib
lijne. Jeśli ktokolwiek będzie dzwonił i będzie chciał przyjść,
powiedz, że nie ma mnie w domu.
- To wspaniale! - wykrzyknęła Janet. - Cieszę się, że pan
Lorrimer cię zaprosił. To chyba dobry człowiek.
Obie panie, Eden i Janet, spały tej nocy wyjątkowo dobrze.
10
Następnego dnia przyszedł lekarz i zbadał Tabora.
- Jego stan poprawia się z godziny na godzinę - zakomuni
kował z zadowoleniem.
- Dzięki Bogu! - odparła Eden. Odkąd Tabor zaczął powracać
do zdrowia, znacznie poprawił jej się humor. Zajęta pielęgnacją
wiernego sługi, nie, musiała myśleć o swoich smutkach.
Koło piątej po południu zadzwonił telefon. Eden odebrała
i usłyszała głos Caspara Carvela. Przez moment miała ochotę
bez słowa odłożyć słuchawkę, ale opanowała się i spróbowała
przybrać zimny, beznamiętny ton:
- Tak?
- Halo? Cześć, maleńka - pozdrowił ją jak dawniej i oczeki
wał dawnej reakcji, ale ton Eden ani trochę się nie zmienił.
- Halo? Czy to Caspar? - spytała chłodno.
Na moment zapadła cisza.
- Tak, Eden. Chciałbym cię odwiedzić dziś wieczorem
- odrzekł po chwili.
- To niemożliwe - odparła stanowczo. - Jestem umówiona
na dziś wieczór.
- To może przyjdę teraz? Chciałbym przeprosić za to, co się
wtedy stało. Nie mogę tak tego zostawić. Przecież jesteśmy
starymi przyjaciółmi.
Przybrał błagalny ton.
- Proszę, pozwól mi przyjść. Zjemy razem obiad i poroz
mawiamy. Chciałbym, żeby było tak jak kiedyś.
- Nie sądzę, żeby dzięki naszej rozmowie wróciły stare cza-
sy. Obraziłeś mojego ojca, bluźniłeś przeciwko Bogu. Niełat
wo się przebacza takie rzeczy.
Po drugiej stronie znów zapadła cisza. Po chwili Caspar
odezwał się niepewnie:
- Wiem, że nie powinienem był tak mówić. Ale na tej całej
wojnie człowiek traci dobre maniery i czasami powie coś nie
tak jak trzeba. Chciałbym ci wytłumaczyć, że nie miałem nic
złego na myśli. Proszę, spotkajmy się i porozmawiajmy.
- To niemożliwe, powtarzam ci. Niedługo wychodzę z do
mu i wrócę późno. Poza tym, musisz wreszcie zrozumieć, że
nie wolno ci bezkarnie obrażać Boga i człowieka, który przez
całe życie dobrze ci życzył. Myślisz, że przeprosisz i już wszy
stko będzie w porządku?
- A nie możesz przełożyć swojego spotkania? - zdawało
się, że Caspar wcale jej nie słuchał.
- Nie - odparła zdecydowanie. - Nie mogę. Nawet gdybym
chciała się z tobą spotkać, a nie mam na to najmniejszej ochoty.
- Eden! Nie wierzę własnym uszom. Kiedyś nie byłaś taka.
- Czyżby? Ja też sobie nie przypominam, żebyś ty kiedykol
wiek wcześniej bluźnił i obrażał mojego ojca. Bardzo cię prze
praszam, ale muszę już kończyć.
- Eden! Na naszą przyjaźń! Nie bądź taka! Skoro więc nie
mogę przyjść dziś wieczorem, to może jutro? Muszę ci to
wszystko wytłumaczyć, zanim wyjadę, inaczej do końca życia
będę to sobie wyrzucał. Chcesz, żebym przez ciebie zmarnował
swoje życie?
- Nie uważam, żebym była czemuś winna - Eden rzuciła
zimnym, pozbawionym emocji głosem. - Jeśli jednak tak ci na
tym zależy, możesz przyjść jutro około dziewiątej wieczorem.
Wystarczy ci pół godziny? Niestety, nie mogę ci poświęcić
więcej czasu. Do widzenia - dziewczyna odłożyła słuchawkę,
swoją stanowczością wprawiając Caspara w osłupienie.
Cały dobry humor Eden nagle umknął. Dlaczego to musiało się
przytrafić akurat teraz? Nie była pewna, czy dobrze postąpiła,
pozwalając Casparowi przyjść, z drugiej jednak strony nikomu nie
można odmawiać prawa do przeprosin. Dobrze, że przynajmniej
odłożyła spotkanie na jutro; będzie miała czas się przygotować.
Przypomniała sobie o swym postanowieniu życia nowym
życiem. Czy i w takiej sprawie mogła się zwrócić do Pana
o pomoc?
Poszła do swojego pokoju i uklękła do modlitwy.
- Drogi Boże, znowu nie potrafię sobie poradzić. Nie wiem,
co zrobić. Czy możesz mi pomóc? Proszę, pokieruj mną, po
wiedz mi, co mam mówić i robić.
Po modlitwie poczuła się lepiej i zaczęła przygotowania do
wyjścia. Nie była pewna, co powinna włożyć. Ojciec zawsze
twierdził, że nie należy nosić żałoby po chrześcijaninie, który
wrócił do Boga. Zresztą nie miała nawet czarnej sukienki,
odpowiedniej na taką okazję. Ubrała się więc w prosty żakiet
z ciemnozielonej wełny i włożyła niewielki czarny kapelusz.
Jej ubiór nie rzucał się w oczy, ale Eden wyglądała bardzo
atrakcyjnie. Gdy przyszedł Lorrimer i zobaczył ją schodzącą
po schodach, stanął na chwilę jak urzeczony. Dziewczyna do
strzegła jego wzrok, spuściła oczy i uśmiechnęła się lekko.
Bardzo się cieszyła, że wychodzi z tym młodym prawnikiem,
jej nowym przyjacielem. Zapomniała i o Casparze, i o wszyst
kich problemach, które ją trapiły.
Lorrimer przyjechał swoim własnym samochodem. Nie była
to jakaś droga limuzyna, ale nawet Eden, która się nie znała na
samochodach, dostrzegła, że musi być nie najgorszej marki.
Gdyby nawet było inaczej, pewnie i tak by się jej podobał.
Należał przecież do Lorrimera.
Kościół, do którego pojechali, był bardzo duży i znajdował
się w centrum miasta, więc Eden spodziewała się, że przyjdzie
sporo osób. Była jednak zaskoczona, że tłum przybyłych za
pełnił prawie wszystkie miejsca.
Weszli do środka i usiedli z przodu. Dziewczyna rozejrzała
się z zaciekawieniem. Ze zdziwieniem zauważyła dużo mło
dych ludzi. Sądziła, że młodzi nie interesują się religią i że
raczej spotka tu starszych. Jeszcze jedna rzecz ją zaskoczyła:
dostrzegła wielu dystyngowanych starszych panów z żonami
i w niektórych rozpoznawała starych przyjaciół ojca.
Prawnik wskazał dyskretnie na człowieka, który miał popro
wadzić spotkanie. Zdążył trochę opowiedzieć o nim w dro
dze. Dziewczyna odwróciła się w jego stronę i zobaczyła
mężczyznę, którego twarz wyrażała głębokie uduchowienie.
Na krótką chwilę ich spojrzenia się spotkały i mężczyzna
uśmiechnął się z wesołymi iskierkami w oczach, jak ktoś, kto
odznacza się prawdziwym poczuciem humoru.
Eden, chociaż rozglądała się uważnie, oprócz kilku przyja
ciół ojca nie rozpoznała nikogo znajomego.
Zaczęły grać organy i rozległ się śpiew chóru, złożonego
głównie z młodych chłopców i dziewcząt. Eden bardzo się
spodobał sposób, w jaki grał organista. Zdawało się, że gra całą
swoją duszą, że tworzy z organami jeden żywy instrument.
Dziewczyna uświadomiła sobie nagle, że bierze udział
w czymś zupełnie odmiennym od tego, co zazwyczaj spotykała
w kościele. Było to zgromadzenie ludzi, którzy naprawdę ko
chali Boga i swoich bliźnich. Eden pomyślała, że podobna
atmosfera może panować tylko w niebie.
Zerknęła na Lorrimera, który też na nią popatrzył. Uśmiechnął
się i pokiwał głową, jakby czytał w jej myślach. Poczuła
wewnętrzną radość, prawie euforię. Żałowała tylko, że nigdy nie
odwiedziła tego miejsca razem z ojcem. A może patrzy na nią teraz
gdzieś z góry? Na pewno bardzo by się ucieszył, widząc j ą tutaj.
Organy umilkły i rozpoczęła się modlitwa, która tak poru
szyła Eden, że w oczach zakręciły jej się łzy. Po raz pierwszy
w życiu przeżyła tak silne uniesienie. Gdy modlitwa się
skończyła, przed ołtarz wyszedł prowadzący spotkanie. Już
jego pierwsze słowa wywarły na Eden ogromne wrażenie.
- Mówią nam, że wojna się skończyła - powiedział smutno.
- Ale ciągle toczymy wojnę z grzechem. Byliśmy weseli
i szczęśliwi, że wreszcie możemy wrócić do domu, odłożyć
broń i rozpocząć spokojne życie. Teraz chodzimy w niedzielę
do kościoła i wracamy zadowoleni, wierząc, że wreszcie zapa
nował pokój i mając nadzieję, że nigdy już wojny nie będzie.
Ale Kościół wciąż walczy, z tym że walka odbywa się na polu
duchowym. Nie jest to walka z przeciwnikiem ziemskim. Pra
wdziwy chrześcijanin powinien się wyzwolić z materialnych
okowów. Powinien żyć w wymiarze duchowym i tam prowa
dzić swoją walkę. A na czym polega jego siła? - tu nagle
zawiesił głos, przerywając na chwilę.
- Ziemska broń zawodzi w naszej walce. Jeśli chcemy ją
wykorzystać, odrzucamy duchowość i tracimy moc, którą uzy-
skujemy od Boga. Musimy prowadzić walkę duchową, z uży
ciem duchowej broni, inaczej nasza walka będzie z góry skaza
na na niepowodzenie.
- Jesteśmy tutaj jako Kościół, żeby pokonać zło, żeby grze
sznicy mogli dostąpić zbawienia, żebyśmy mogli się przygoto
wać na przyjście w chwale naszego Pana Jezusa Chrystusa.
- Jeżeli przestaniemy się trzymać razem i Kościół się po
dzieli, nie będziemy mieć szans na wygraną. Jeżeli chrześcija
nin będzie chciał osądzać i krytykować innych, okazując go
rycz i brak chęci wybaczenia, przegra nie tylko swoje własne
życie, ale, ku uciesze szatana, może zniszczyć życie innych
swoim złym przykładem. Szatan dobrze wie, że jeśli
chrześcijanie będą walczyć między sobą, to nie będą mieli sił
do walki z nim. Takie osoby nie będą zdolne do odczuwania
obecności Pana i ich modlitwy nie zostaną wysłuchane.
- Pan pragnie, żebyśmy dawali dobry przykład grzesznikom.
Powinniśmy okazywać im miłosierdzie i cierpliwość, w przeciw
nym razie nie będziemy mogli im pomóc. Niektórzy chrześcijanie
przy każdej okazji podkreślają swoją głęboką wiarę i pobożność,
ale ich życie wcale tego nie potwierdza. Jeśli jednak wejdziemy
na ścieżkę Pana, na każdym kroku będzie nam towarzyszył Duch
Święty i uzyskamy od Niego moc, aby tej ścieżki już nie opuścić.
Dopiero wtedy nasze modlitwy, jeżeli będą szczere i prawdzi
we, zostaną wysłuchane.
- Dzisiaj, kiedy Bóg wzywa ludzi do walki z szatanem i je
go sługami, mówi: „Włóżcie zbroję Bożą". Musimy sobie
przygotować tarczę duchową oraz, jak powiedział Pan,
„duchowy miecz, którym jest Słowo Boże". Możecie się prze
konać, jak potężna jest taka broń w walce z wszelkimi prze
szkodami na drodze do Boga. I pamiętajcie, że obserwują was
nie tylko ludzie i siły zła, ale także aniołowie, dla których
każde wasze zwycięstwo jest wielką radością.
Po nabożeństwie Eden została przedstawiona wielu młodym
ludziom i obiecała sobie, że będzie odwiedzać ten kościół.
Porozmawiała jeszcze chwilę z nowymi znajomymi, po czym
pożegnała się i razem z Lorrimerem pojechała do domu. Po
drodze wstąpili na lody do jakiejś miłej restauracyjki, gdzie
mogli w spokoju podzielić się wrażeniami.
- Jak się pani podobało? - spytał Lorrimer, intensywnie
wpatrując się w dziewczynę.
- To było wspaniałe! - odparła z entuzjazmem. - Czułam
się tak, jakby ten człowiek znał moje myśli i wątpliwości i spe
cjalnie mi na nie odpowiadał. Teraz już wiem, jak pokonywać
własne obawy. W domu naostrzę swoje duchowe strzały. Będą
mi potrzebne jutro wieczorem.
- Hm... - prawnik się zamyślił, podziwiając jej zapał i żar
liwość. - To znaczy, że jutro wieczorem czeka panią jakieś
starcie?
- Obawiam się, że tak - westchnęła Eden. - To chyba nie
będzie nic poważnego,.ale boję się, żebym nie powiedziała
czegoś nieodpowiedniego. Moim mieczem ma być Słowo
Boże, ale niestety, nie znam go na tyle, żeby się nim posłużyć
jako bronią.
- Rozumiem. - Mężczyzna pokiwał głową. - Oczywiście
znajomość Biblii jest pomocna, ale jeżeli zda się pani na Ducha
Świętego, wskaże On pani właściwe argumenty.
- Ale przecież dopiero niedawno to zrozumiałam. Myśli
pan, że będę umiała skorzystać z Jego pomocy?
- Oczywiście, że tak - odparł Lorrimer z przekonaniem.
- Jeżeli będzie pani szukała oparcia u Niego, nie zawiedzie się
pani. Wiem to z własnego doświadczenia. Przecież i pani się
już o tym przekonała. Jeśli może Mu pani ufać, gdy w grę
wchodzą błahe sprawy, to czy opuści panią w poważnych prob
lemach? Gdyby tak się stało, nie byłby Zbawicielem. Przecież
obiecał, że jeżeli umrze pani dla grzechu, czeka panią zmart
wychwstanie i prawdziwe życie wieczne.
Eden spojrzała na niego rozpromienionymi oczami.
- Tak! - Uśmiechnęła się. - Mogę Mu ufać. Bardzo panu
dziękuję.
Wyszli z restauracji i prawnik odwiózł Eden pod dom. Przy
pożegnaniu powiedział cicho:
- Będę się za panią modlił.
Serce Eden zabiło mocniej. Nie wiedziała, czy była godna
tego, żeby Pan wysłuchał jej modlitw, ale modlitwy Lorrimera
wysłucha na pewno. Była przekonana, że ten młody prawnik
potrafi nawiązać kontakt z Bogiem.
Gdy weszła do domu, Janet właśnie kończyła rozmowę
przez telefon.
- Dzwonił właśnie ten łotr - obwieściła dziewczynie.
- Chciał się dowiedzieć, czy już wróciłaś, a jeśli nie, to kiedy
może cię zastać. Powiedziałam, że nic mu do tego i wtedy
oświadczył, że przyjdzie tu jutro wczesnym wieczorem.
- Tak, wiem - Eden odparła z westchnieniem. - Znowu tu
przyjdzie. Nie mogłam mu zabronić, bo powiedział, że chce
mnie przeprosić. Ale nie martw się. Nigdzie z nim nie pójdę.
- Ja bym się trzymała od niego z daleka - rzekła Janet
stanowczo.
- Masz rację, Janet. Zgadzam się z tobą co do niego, ale
chcę być uprzejma w stosunku do ludzi, nawet jeśli oni tacy nie
są. Muszę przyjąć jego przeprosiny i na tym koniec.
- Ale przecież będzie znowu udawał dobrego przyjaciela,
znowu będzie oszukiwał. Powie, że tak długo się znacie i że nie
wolno zapominać o starych znajomych.
- Nie, Janet. Tym razem to mu się nie uda. Poznałam go już
i wiem, co to za człowiek. Spotkam się z nim jutro, poświęcę
mu pół godziny i to wszystko.
Janet pokiwała ze smutkiem głową. Weszła na schody, ale
odwróciła się jeszcze i spojrzała na Eden.
- Mam nadzieję, że masz rację - westchnęła z powątpiewa
niem i poszła na górę.
•
Caspar Carvel zjawił się, tak jak zapowiedział. Pewnie
wkroczył do środka, jak gdyby wstępował do swojego włas
nego domu lub był mile widzianym i oczekiwanym gościem.
Miał tak promienną i wesołą minę, że nikt by się nie domyślił,
iż przyszedł z przeprosinami. Eden, która to zauważyła od razu,
poczuła, że wzbiera w niej złość, ponieważ spodziewała się
innego zachowania po tym, jak ją grubiańsko potraktował. Jed
nak ponieważ wiele się modliła przed tym spotkaniem, nie
straciła pewności siebie. Wiedziała, że nie jest zdana na własne
siły i że mogła liczyć na pomoc Tego, któremu zaufała.
- Cześć, maleńka! - powitał ją Caspar. - Nareszcie moja
wytrwałość została nagrodzona i mogę się z tobą spotkać.
Widzę, że jeszcze się na mnie dąsasz. Nie wiesz, że złość
piękności szkodzi?
Eden nie zareagowała na zaczepkę. Postanowiła zacho
wywać się grzecznie, ale z dystansem.
- Dobry wieczór - odpowiedziała chłodno, ignorując jego
słowa. - Może usiądziesz? - podsunęła mu krzesło i sama
usiadła na drugim, stojącym obok.
Caspar przez chwilę przyglądał się jej lekko zmieszany.
A więc naprawdę jest na mnie zła - pomyślał.
Usiadł jednak na krześle, które mu wskazała, i zrobił zdzi
wioną minę, jakby naprawdę nie wiedział, dlaczego dziewczy
na nie przyjmuje go z radością.
- O co chodzi? - spytał. - Dlaczego jesteś dla mnie taka
zimna?
11
- Czegoś tu nie rozumiem, Casparze. Sądziłam, że
przyszedłeś mnie przeprosić za tamte słowa.
- A, więc o to chodzi? No nie! Jeszcze ci nie wystarczy?
Przecież już powiedziałem, że nie miałem niczego złego na myśli.
- A jednak wyglądało to tak, jakbyś miał - Eden zaprze
czyła cichym, ale stanowczym głosem.
- Ależ dziewczyno! Powinnaś mnie znać lepiej. Chyba
wiesz, że bardzo cię lubię. Nigdy nie chciałem zranić twoich
uczuć. Myślałem, że skoro znamy się od tylu lat, nie przyjdzie
ci do głowy, że mówiłem poważnie. Wybacz mi, ale mam
wrażenie, że nie nadążasz za światem. To chyba przez chorobę
twojego ojca. Nie widzisz, że czasy się zmieniły?
- Widzę, że ty się zmieniłeś - Eden przez cały czas używała
tego samego, cichego i stanowczego tonu.
- Eden! Obudź się wreszcie i bądź sobą! Myślisz, że takie
poglądy dodają ci uroku?
- Nie próbuję sobie dodawać uroku. Zastanawiam się jed
nak, czy to już całe twoje przeprosiny?
Caspar przybrał minę niewiniątka o urażonej godności.
- Przeprosiny? Dobrze, mogę przeprosić, jeżeli ci o to chodzi.
Widzisz, że chcę, abyśmy traktowali się tak jak dawniej. Nie
długo wracam do jednostki i nie chciałbym, żebyśmy się roz
stawali w gniewie - niespodziewanie wstał, położył rękę na
brzuchu i zgiął się w głębokim ukłonie. - Z całego serca przepra
szam.
Podniósł głowę i uśmiechnął się z zadowoleniem, przekona
ny, że zrobił wszystko, co do niego należało.
- Siadaj, Casparze - Eden nie odwzajemniła uśmiechu.
- Siadaj i posłuchaj. To nie są przeprosiny. Nie żałujesz tego, co
zrobiłeś, i dobrze o tym wiesz. A jeśli chodzi o twoje życzenie,
żebyśmy się traktowali tak jak dawniej, to jest to niemożliwe.
- Ale co ja takiego zrobiłem, naprawdę nie rozumiem!
Eden spojrzała na niego przenikliwym wzrokiem.
- Rozumiesz, Casparze, rozumiesz. Mówiłeś okropne
rzeczy o moim ojcu i bluźniłeś przeciwko Bogu.
- Ty znowu swoje. Miałem nadzieję, że zrozumiesz, iż nie
chciałem powiedzieć nic złego o twoim ojcu. Był starszym
człowiekiem, trochę zbyt staroświeckim, ale można było mu to
wybaczyć. Naprawdę nie chciałem go obrazić. Ale chyba nie
chcesz mi powiedzieć, że ciągle wierzysz w te wszystkie sen
tymenty dotyczące Boga? Przecież nikt już w to nie wierzy.
- Ja wierzę - Eden odrzekła zdecydowanie. -1 nie życzę sobie
żadnych słów przeciwko Bogu. Widzisz, ja Go poznałam. Jest nie
tylko moim Zbawicielem, ale także Przyjacielem i Przewodni
kiem. I to Jego musisz przeprosić, jeżeli mamy się dalej przyjaźnić.
- Co ja słyszę? - w głosie Caspara słychać było bezgraniczne
zdziwienie. - To z tobą aż tak źle? Eden, ty chyba zwariowałaś!
- Z tobą jest jeszcze gorzej. Boję się, że nie ma już dla
ciebie ratunku. Biblia mówi: „Nauki krzyża to dla nich głupota,
ale dla nas, zbawionych, to moc Boża".
Caspar szeroko otworzył oczy i machnął ręką ze zniecierp
liwieniem.
- Nie wiedziałem, że trzymają się ciebie takie staromodne
zabobony, ale nie rozmawiajmy już o tym. Widzę, że nigdy nie
dojdziemy do porozumienia. Może gdy pożyjesz trochę dłużej
i poznasz życie, zmienisz zdanie. Myśl sobie co chcesz; jeśli nie
będziesz chciała mnie przekonywać, nie przeszkadza mi to. Może
chciałabyś, żebym opowiedział ci o moich mrożących krew
w żyłach przeżyciach? Zazwyczaj z nikim o nich nie rozmawiam,
ale z tobą to co innego. Znamy się tyle lat, to ci się należy.
Eden spojrzała na niego.
- Dobrze - odrzekła. - Opowiedz.
Jego przeżycia wojenne były naprawdę przerażające i Cas
par bardzo barwnie je przedstawiał. Na każdym kroku dawał
jednak wyraźnie do zrozumienia, że wychodził cało z opresji
tylko dzięki swojej ogromnej odwadze i sprytowi, więc Eden
zaczęła się zastanawiać, czy aby na pewno te wszystkie historie
są prawdziwe i czy Caspar nie przypisuje sobie zasług innych
żołnierzy. Nie przerywała mu jednak i słuchała, przyglądając
mu się uważnie. Po raz pierwszy zauważyła, że jego twarz ma
jakiś hardy wyraz i że jego oczy są zimne i chytre. Czy zawsze
tak wyglądał, czy zmienił się tak podczas wojny?
Wreszcie skończył. Z dumą popatrzył na dziewczynę, naj
wyraźniej oczekując pochwały za swoje bohaterskie wyczyny.
Po to właściwie chciał przyjść, kiedy zadzwonił po raz pierw
szy. Tego pragnął - jej zachwytów, podziwu, poruszenia. Nie
doczekał się tego w trakcie swojej opowieści, więc spodziewał
się, że nastąpi to teraz.
Ze zdziwieniem jednak stwierdził, że słowa wyrażające po
dziw nie padły. Dziewczyna przyglądała mu się tylko ze smut
kiem, jakby patrzyła na rzecz, która kiedyś była drogocenna,
lecz w jakiś sposób straciła na wartości. Wreszcie, gdy znie
cierpliwiony chciał już coś powiedzieć, Eden rzekła:
- Chcesz mi powiedzieć, że przeszedłeś przez te wszystkie
okropieństwa i ani razu nie zwróciłeś się do Boga i nie prosiłeś
Go o pomoc?
- Pomoc! - wykrzyknął Caspar. - Dlaczego miałbym prosić
o pomoc? Sam sobie pomagałem. Zostałem przeszkolony do
latania i strzelania, do walki z wrogiem. To ode mnie zależało moje
życie, nie od Boga. Nie potrzebowałem żadnej pomocy, dlaczego
miałem wzywać Boga, w którego nie wierzyłem? Kiedy się
znalazłem w armii, poznałem wspaniałych kumpli i żaden nie
wierzył w Boga. Mówili, że tylko mięczaki wierzą w takie rzeczy.
Kiedy człowiek znajduje się w niebezpieczeństwie, musi mu
stawić czoło sam i sam musi znaleźć sposób, żeby z niego wyjść.
Prawdę mówiąc, jeślibym miał prosić kogoś o pomoc, to wolałbym
już diabła, a nie Boga. Jeśli istnieje Bóg, który mógłby mi pomóc,
dlaczego dopuścił do tego, żebym znalazł się w takich opałach?
- Może po to, żeby ci pokazać, jak bardzo Go potrzebujesz.
Może po to, żebyś znowu zaczął o Nim myśleć. Przecież kiedyś
był dla ciebie przewodnikiem i pomocą.
- Już dawno z tego wyrosłem.
- To znaczy, że teraz służysz diabłu? - spytała Eden.
- Może - odpowiedział z uśmiechem. - Ale nie myśl już
o tym. Wojna się skończyła i teraz muszę się rozejrzeć za jakąś
pracą, dzięki której mógłbym szybko zarobić dużo pieniędzy.
Wtedy moglibyśmy się pobrać i jeśli obiecałabyś mi, że nie
będziesz prawić takich kazań, to może byłoby nam dobrze
razem. Pokażę ci prawdziwe życie i będziesz mogła się wreszcie
wyszaleć. Nawet nie wiesz, jaka możesz być szczęśliwa, jeśli
tylko przestaniesz się zachowywać tak drętwo. Oczywiście po
czekamy, aż się skończy twoja żałoba. Akurat wyjdę z wojska
i znajdę dobrą pracę. Zdążysz się przygotować, nie ma obawy.
Eden spojrzała na niego smutno.
- Nie, Casparze - powiedziała stanowczym tonem. - Wcale
nie pragnę takiego życia. Nigdy nie poślubiłabym człowieka,
który tak jak ty nie szanuje Boga i nie uznaje żadnych wartości.
Poza tym, małżeństwo nie polega tylko na zabawie. Nie ko
cham ciebie i nie chcę cię poślubić. Bardzo żałuję, że straciłeś
wiarę i będę się modliła, żebyś wrócił kiedyś do Boga, ale to
wszystko, co mogę dla ciebie zrobić. Nie mamy już ze sobą nic
wspólnego i nie możemy się przyjaźnić. Odwróciłeś się od
wszystkiego, co jest dla mnie najdroższe.
Oczy Caspara zabłysły gniewem. Wyglądał teraz jak ob
rażony, mały chłopiec. Odezwał się po chwili milczenia.
- Co to ma znaczyć, Eden? Czy spotykałaś się z innym
chłopakiem, kiedy wyjechałem? Zaręczyłaś się? Jeśli tak, to go
zabiję, przysięgam, że to zrobię. Zawsze myślałem, że należysz
do mnie i że będziemy razem. Nie możesz mnie zdradzać, nie
pozwolę na to.
Eden wyprostowała się i podniosła wysoko głowę.
- Zabraniam ci tak do mnie mówić - przybrała swój najost
rzejszy ton. - Nigdy do ciebie nie należałam i dobrze o tym
wiesz. Nasza przyjaźń to była przyjaźń dwojga dzieci; łączyła
nas tylko zabawa. Wtedy myślałam, że jesteś dobrym człowie
kiem, ale teraz widzę, jak bardzo się myliłam. Nie będę się już
nawet starała być miła w stosunku do ciebie.
- To znaczy, że jesteś z kimś zaręczona? Z jakimś mięcza
kiem, który został przy mamusi i bał się iść na wojnę? Kto to
jest? Znajdę go i przekonam, że należysz do mnie. Jak się
nazywa? Żądam, żebyś mi powiedziała.
Eden odpowiedziała spokojnie:
- Nie jestem z nikim zaręczona i z nikim się nie spoty
kałam. Nie miałam na to czasu. Zresztą to jest moje życie
i nie masz prawa w nie ingerować. Nie mamy już sobie nic
do powiedzenia. Lepiej będzie, jeśli już sobie pójdziesz. Do
widzenia.
Dziewczyna odwróciła się i chciała podejść do drzwi, ale
Caspar próbował ją zatrzymać.
- Eden, nie poznaję cię! Jak ty się zachowujesz? Przecież to
niedorzeczność! Nigdy taka nie byłaś.
- Ty też, Casparze, nigdy nie byłeś taki. Nie możemy się już
przyjaźnić. Do widzenia. - Wymownym gestem wskazała na
drzwi wejściowe.
Młody mężczyzna spuścił oczy. Przypomniał sobie wszyst
kie miłe chwile, które spędzili razem, i zaczął sobie wyrzucać,
że przez tyle miesięcy nie pisał do dziewczyny. Gdyby pisał
regularnie, na pewno inaczej by go teraz traktowała i zapom
niałaby o swoich staroświeckich, religijnych poglądach.
- Eden - powiedział cicho. - Pocałujmy się chociaż na do
widzenia - zrobił krok w kierunku dziewczyny, ale ta odsunęła
się od niego.
- Nie! - wykrzyknęła. - Idź już!
W tym momencie usłyszała głos Janet, która schodziła po
schodach tak szybko, jak jej na to pozwalał artretyzm, na który
cierpiała.
- Wołałaś mnie? - zapytała.
- Tak, Janet - Eden uśmiechnęła się do niej. - Proszę, od
prowadź pana Carvela do wyjścia - powiedziała i udała się na
górę.
Caspar wyszedł bez słowa, wyproszony już po raz drugi
z domu, w którym miał nadzieję zamieszkać na zawsze.
Dziewczyna weszła do swojego pokoju, uklękła przy łóżku
i zaczęła się modlić:
- Panie, nie słuchałam Twego głosu i uniosłam się
gniewem. Zamiast zdać się na Ciebie, powiedziałam wiele nie
dobrych rzeczy. Proszę, przebacz mi! Powinnam była zacho
wywać się tak, żeby przekonać go o Twojej wspaniałości, ale
nie udało mi się to. Boże, proszę, zajmij się nim i spraw, żeby
zrozumiał, czym jest prawdziwe życie.
Zadzwonił telefon. Eden wstała, otarła łzy z policzków
i podniosła słuchawkę.
- Tak? - odezwała się spokojnie. Rozpoznała głos Caspara.
Chciała odłożyć słuchawkę, ale się opanowała, pamiętając, że
nie powinna kierować się gniewem.
- Eden - Caspar przybrał niemal pokorny ton. - Przepra
szam, że znowu cię zdenerwowałem. Nie chciałem tego, prze
praszam. Chciałbym tylko, żebyś mi obiecała jedno: że dasz mi
znać, jeśli będziesz chciała się zaręczyć. Może uda mi się
zmienić i zostać takim człowiekiem, jakim chciałabyś mnie
widzieć, ale nie chcę, żeby po jakimś czasie okazało się, że
jesteś już dawno zaręczona, bo wtedy cały mój wysiłek
poszedłby na marne.
Dziewczyna czuła, jak wzbiera w niej złość, ale w myślach
poprosiła Pana o pomoc i po chwili wiedziała już, co powie
dzieć.
- Casparze, obiecuję ci jedno: będę się za ciebie modlić,
abyś wrócił kiedyś do Boga. Dobranoc.
Rozłączyła się. Caspar, zły i zdenerwowany, rzucił słu
chawkę na widełki.
Eden znów zaczęła się modlić. Zastanowiła się, czy modlit
wa odmówiona w gniewie może pomóc Casparowi wrócić na
dobrą drogę. Wrócić? Czy kiedykolwiek podążał dobrą drogą?
To wcale nie było pewne.
Wreszcie zrozumiała, jakim człowiekiem jest Caspar.
Mogła tego wcześniej nie dostrzegać, ponieważ była dziec
kiem, ale teraz widziała o wiele więcej. Była za to
wdzięczna Bogu. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, z jakim
utęsknieniem oczekiwała powrotu swojego dawnego kolegi,
jednak teraz już wiedziała, że nigdy nie będzie się mogła
z nim przyjaźnić. Nawet jeżeli się zmieni, tak jak obiecał,
Eden nie będzie umiała wskrzesić dawnej sympatii, którą
kiedyś do niego żywiła. Zrobiło jej się trochę smutno. Stra
ciła przyjaciela z dzieciństwa - odszedł z jej życia na za
wsze. Nie żałowała znajomości z Casparem, ponieważ zmie
nił się nie do poznania, ale postanowiła się modlić za niego.
Wiedziała, że tylko Bóg może mu pomóc odzyskać wiarę,
nikt inny.
Kiedy położyła się do snu, poczuła, że spadł jej z serca
wielki ciężar. Zasypiając przypomniała sobie jeszcze słowa,
jakie usłyszała od Lorrimera i jego miłe spojrzenie, które towa
rzyszyło radom, jakie jej dawał. Cieszyła się, że spotkała
człowieka, na którego pomoc mogła zawsze liczyć. Przecież
tyle zmian zaszło w jej życiu po śmierci ojca. Zmiany te były
oczywiście nieuniknione, ale zaszły tak szybko, że nie zdążyła
się na nie przygotować. Nowi znajomi, nowe doświadczenia,
niebezpieczne przeżycia. To dobrze, że byli przy niej pan Wor-
den i jego młody prawnik. Dzięki Bogu, miała jeszcze Janet
i Tabora, który na szczęście powracał do zdrowia. Nie bała się
już, zwłaszcza że zaufała Bogu. On najlepiej pokieruje jej ży
ciem. Nie musi się już obawiać nikogo, nawet Eryka Fane'a
i jego perfidnej matki.
Zasnęła spokojnym i głębokim snem.
7
Następnego dnia do Glencarrol przybyły z Kalifornii trzy
siostry, kuzynki Eden. Były jeszcze młode, ale na tyle starsze
od Eden, że zawsze uważały, iż powinna się w życiu kierować
ich radami. Wiedziały poza tym, co mogłaby dla nich oznaczać
opieka nad bogatą i hojną dziewczyną, która została sama na
świecie.
Zatrzymały się w hotelu i od razu zadzwoniły do Eden, żeby
powiadomić o swoim przyjeździe. Spodziewały się, że jeszcze
tego samego dnia będą mogły przenieść się do zawsze
gościnnego domu Thurstonów.
Eden nigdy nie utrzymywała z nimi bliskich stosunków.
Pisywały do siebie od czasu do czasu, dziewczyna kiedyś od
wiedziła je w Kalifornii, ale teraz nie miała ochoty przyjmować
ich u siebie. Kiedy więc kuzynki zadzwoniły i złożyły jej
kondolencje z powodu śmierci ojca, podziękowała za pamięć,
ale wyjaśniła, że ze względu na chorobę Tabora wolałaby nie
zapraszać ich do siebie. Zaproponowała, że to raczej ona je
odwiedzi. Umówiły się w hotelu i Eden odłożyła słuchawkę.
Usiadła na chwilę i zastanowiła się, co powinna zrobić w ta
kiej sytuacji. Ten nieoczekiwany przyjazd kuzynek nie ucie
szył jej. Może jednak powinna była je zaprosić? Raczej nie,
Tabor potrzebował przecież spokoju, a ich wizyta wywołałaby
sporo zamieszania. Poza tym, nie miała odpowiedniego nastro
ju, żeby zajmować się nimi i oprowadzać po mieście, o co na
pewno by poprosiły.
Ubrała się skromnie i poszła do hotelu.
Kuzynki zachowywały się bardzo wylewnie i z miejsca
oświadczyły, że mają zamiar zabrać ją ze sobą do Kalifornii.
Powiedziały, że przedyskutowały już wszystko i doszły do
wniosku, że tak będzie dla niej najlepiej. Przecież z tym mias
tem wiąże się dla niej wiele smutnych wspomnień i skazana
jest tu na towarzystwo przyjaciół ojca. Nie zastanawiając się
więc długo, spakowały walizki i przyjechały tak szybko, jak to
tylko było możliwe. Wszystkie były bardzo gadatliwe i mówiły
jedna przez drugą.
Eden nie dała po sobie poznać, że nie ma najmniejszej ocho
ty na przyjęcie zaproszenia i że nie wyobraża sobie, żeby
mogła zamieszkać z nimi. Poczekała więc, aż skończą,
uśmiechnęła się uprzejmie i odrzekła:
- Bardzo to miło z waszej strony, że chcecie mi pomóc;
naprawdę to doceniam. Pamiętam dobrze wasz piękny dom
i wspaniałą okolicę, w której mieszkacie. Dziękuję z całego
serca za dobre chęci. Niestety, mój wyjazd nie jest możliwy.
Mam wiele spraw do załatwienia. Ojciec przed śmiercią po
prosił mnie, żebym dopilnowała kilku rzeczy, więc muszę zo
stać. Nie mogę teraz wyjechać.
- Ależ dziewczyno, po tym wszystkim powinnaś odpocząć.
Przecież choroba ojca i jego śmierć musiały być dla ciebie
ciosem. Interesy mogą chyba poczekać. Potrzebujesz czasu
i spokoju, żeby dojść do siebie. Masz prawo zafundować sobie
taki wyjazd. Odzyskasz siły po tym szoku.
Eden pokręciła głową i uśmiechnęła się lekko.
- Śmierć ojca nie była dla mnie szokiem - odparła. - Przy
gotowywał mnie do niej przez wiele miesięcy i mówił, co
powinnam robić, gdy go już nie będzie. Oczywiście jego
odejście było dla mnie wielką tragedią, ale spodziewałam się
tego i pogodziłam się z myślą, że to nieuniknione. Poza tym,
mam tutaj wielu przyjaciół, którzy bardzo mi pomogli w pierw
szych chwilach. Kocham mój dom i całą służbę. To jest mój
p r a w d z i w y dom. Bardzo bym tęskniła, gdybym wyjechała.
Dlatego bardzo dziękuję, że pomyślałyście o mnie, ale nie
mogę z wami jechać. Niestety, nie mogę także zaprosić was do
siebie. W dniu pogrzebu ktoś się włamał do domu i chciał
ukraść papiery wartościowe ojca. Tabor, nasz służący, próbo-
wał złapać włamywacza i został pchnięty nożem w plecy. Ku-
ruje się w domu, ale jego stan jest ciągle bardzo ciężki i żeby
zapewnić mu spokój, postanowiliśmy przez jakiś czas nikogo
nie przyjmować. Właśnie dlatego to ja przyszłam do was. Jeśli
będziecie mogły przyjechać znowu, obiecuję, że wtedy
poświęcę wam więcej czasu. Lekarz powiedział, że za kilka
tygodni Tabor będzie już zdrowy. Czy możemy się tak
umówić? Chciałabym się zrewanżować za te urocze dni u was
w Kalifornii.
- Moja droga, to bardzo miło z twojej strony, że myślisz
o nas - odezwała się najstarsza z sióstr, Elspeth - ale nie
możemy zabawić tu długo. Czy jednak nie powinnaś się za
stanowić nad przeniesieniem tego służącego do szpitala? Prze
cież nie możesz z jego powodu odcinać się od ludzi, zresztą
miałby tam lepszą opiekę. Dopóki by nie wrócił, zamiesz
kałybyśmy z tobą i może wtedy udałoby się nam przekonać
ciebie, żebyś jednak pojechała z nami.
- Tak, to chyba najrozsądniejsze wyjście - dodała siostra
o imieniu Clarine. - Jeszcze się nie poddałyśmy. Postano
wiłyśmy zabrać cię z nami i tak łatwo nie zrezygnujemy. Hal-
danowie niechętnie zmieniają raz podjętą decyzję. Eden, może
więc zadzwonisz po karetkę i poprosisz, żeby zabrali tego
służącego do szpitala. Pójdziemy potem do ciebie, zobaczysz,
jak nam będzie miło. Wyobrażam sobie, że przyjmowanie
gości w sytuacji, gdy nie ma służącego, to pewien kłopot, ale
przecież możesz zatrudnić innego lokaja, a i my możemy ci
pomóc. Nerissa potrafi przyrządzać doskonałe obiady. Prawda,
Nerisso?
Najmłodsza z sióstr uśmiechnęła się i zapewniła Eden, że
z chęcią pomoże jej we wszystkim.
- Widzisz, Eden - ciągnęła Clarine - najlepiej będzie, gdy
sługa pójdzie do szpitala, a my wprowadzimy się do ciebie.
Pomyślałyśmy już o wszystkim i nawet się nie rozpako
wałyśmy. Tam, po prawej, na biurku stoi telefon, możesz za
dzwonić od razu.
Eden wyprostowała się na krześle, patrząc na kuzynki
z rosnącym zdumieniem.
- Bardzo mi przykro - powiedziała cicho - ale chyba się nie
zrozumiałyśmy. Stan Tabora jest jeszcze zbyt poważny,
żebyśmy mogli go przewozić, a zresztą wszyscy chcemy, żeby
został z nami. Od lat traktowaliśmy go jak członka rodziny.
Naprawdę wolałabym nie przyjmować teraz gości w domu.
Mam nadzieję, że mnie zrozumiecie. Jeśli mogłybyście
przełożyć swoją wizytę u mnie, serdecznie was zapraszam za
jakiś czas... Czy nie miałyście problemów ze znalezieniem
wolnych pokoi? Zapewne wcześniej zrobiłyście rezerwację?
- Nie, nie zrobiłyśmy - odpowiedziała Elspeth. - W gruncie
rzeczy liczyłyśmy na ciebie, a zresztą spodziewałyśmy się, że
po prostu spakujesz walizki i pojedziesz z nami.
- To niemożliwe. Jednak za parę miesięcy, kiedy wszystko
się ułoży, będę mogła wam poświęcić więcej czasu. Poza tym,
zaczną się właśnie wspaniałe koncerty. Wiem, że uwielbiacie
muzykę. No i przez cały czas odbywają się tu interesujące
wykłady.
- Wykłady! - zaśmiała się Nerissa. - Czy w ten sposób
chcesz miło spędzać czas? To nie dla mnie. Chcę zakosztować
trochę nocnego życia. Oczywiście najlepiej się do tego nadaje
Nowy Jork. Może się tam z nami wybierzesz?
- Nie, dziękuję - Eden zdecydowanie potrząsnęła głową.
- Nigdy tego nie lubiłam.
- Współczuję ci. Czy musisz się przywiązywać do takiego
nudnego życia? Młodość ci ucieka, powinnaś się trochę zaba
wić. Dopilnowałybyśmy tego, gdybyś się zdecydowała na na
sze towarzystwo - Clarine pokiwała jej filuternie palcem
i pokręciła głową z dezaprobatą, aż zadzwoniły jej długie,
fantazyjne kolczyki.
Eden powoli zaczynała tracić równowagę. Wzięła jednak
głęboki oddech i dobitnie akcentując słowa, powiedziała:
- Przykro mi, że was rozczaruję, ale nic z tego. Musicie
zrozumieć, że nie mogę przystać na wasze propozycje. Zostanę
w domu, zrealizuję plany ojca i będę żyła swoim życiem. Nie
chcę nigdzie wyjeżdżać. Doceniam waszą chęć pomocy, ale na
razie daję sobie radę. Jestem teraz trochę zajęta i nie mogę
długo pozostawać poza domem, więc zapraszam was na obiad
do hotelu. Potem będę musiała już wracać. Bardzo was prze
praszam, ale tak się akurat ułożyło.
Siostry, trochę zdziwione faktem, że ta łagodna Eden potrafi
być tak stanowcza, wreszcie uznały jej argumenty i dały się
zaprosić na obiad. Po obiedzie jednak pożegnały się raczej
chłodno i wybrały się do Nowego Jorku. Eden, zmęczona spot
kaniem z kuzynkami, wróciła do domu. Po drodze zaczęła się
zastanawiać, czy jest jakiś powód, dla którego musi znosić
wizyty tych wszystkich krewnych i znajomych, którzy nagle
sobie o niej przypomnieli. Przecież i bez tych wizyt trudno jej
było się pozbierać. Postanowiła porozmawiać o tym ze swoim
przyjacielem prawnikiem.
Po powrocie natknęła się na wujka Wordena, który chodził
niespokojnie po hallu, spoglądając nerwowo na zegarek.
- Dzień dobry, cieszę się, że wróciłaś. Musisz podpisać
pewne papiery związane z włamaniem. Nie chcę cię mieszać
w proces sądowy, ale potrzebuję twojego podpisu. Czy
mogłabyś dokładnie przeczytać te dokumenty? Muszę jeszcze
dziś zanieść je do sędziego.
Były to szczegółowe opisy włamania. Eden przeczytała je
uważnie i podpisała, po czym pan Worden złożył je ostrożnie
i schował do walizki.
- Dziękuję. Zaraz z nimi pójdę do sędziego. A przy okazji,
czy nie chciałabyś wybrać się na przejażdżkę za miasto dziś po
południu? Pan Lorrimer i ja mamy być świadkami przy
sporządzaniu testamentu pewnego staruszka, który przed śmie
rcią chciałby uporządkować swoje sprawy majątkowe. Moja
żona także chciałaby się z nami wybrać, pomyślałem więc,
że pojedziemy wszyscy razem, żeby Lorrimer nie czuł się sa
motny.
Uśmiechnął się i kontynuował:
- On poprowadzi, a ja i moja żona usiądziemy z tyłu. Poje
dziemy sobie jak na majówkę. Co ty na to? A może masz już
jakieś ciekawsze plany na dzisiaj?
- Bardzo chętnie się z wami wybiorę! - ucieszyła się Eden.
- Z radością się stąd na chwilę wyrwę! Ciągle ktoś przychodzi,
dzwoni, chce ze mną zamieszkać. Właśnie się uwolniłam od
trzech kuzynek z Kalifornii, które za wszelką cenę chciały
mnie przekonać, żebym pojechała do nich i została z nimi
przez jakiś czas.
Pan Worden się roześmiał.
- Tak, Janet mi mówiła, że wpadłaś w ręce tych pannic.
Bałem się, że nie zdołasz pozbyć się ich tak szybko i nie
zdążysz podpisać tych dokumentów. Teraz muszę już iść. Pod
jedziemy po ciebie o drugiej trzydzieści, dobrze? A jeśli przyj
dzie jeszcze jakiś nieproszony gość, dobrze się schowaj i nie
wychodź, dopóki nie przyjedziemy. Do zobaczenia!
Eden, która już prawie zapomniała o niezbyt przyjemnym
spotkaniu z trzema siostrami, wbiegła radośnie po schodach.
Na górze natknęła się na Janet. Niania spojrzała na nią nie
spokojnie i zapytała:
- Jak tam spotkanie z kuzynkami? Przyjdą tutaj spać? Czy
mam przygotować jakiś pokój?
- Nie przyjdą! - uspokoiła ją Eden. - Powiedziałam im, że
z powodu choroby Tabora nie możemy ich przyjąć. Zabrałam
je na obiad do hotelu i odprowadziłam na dworzec, bo postano
wiły jechać do Nowego Jorku. Czy myślisz, że postąpiłam
niegrzecznie? Wiesz, że chciały, żebym zamieszkała z nimi
w Kalifornii? Zaplanowały sobie, w jaki sposób ułożą mi życie!
Możesz to sobie wyobrazić? Chyba bym tego nie wytrzymała!
- Na pewno nie! Widocznie sądziły, że mają do czynienia
z jakąś naiwną, głupiutką i do tego hojną dziewczynką, która
odda im swój majątek w zamian za opiekę. Jeśli tylko zobaczę
je kiedyś przy naszych drzwiach, na pewno ich nie wpuszczę.
Dobrze, że pojechały do Nowego Jorku. Nie należą do tego
domu, to pewne.
- Masz rację - zgodziła się Eden. - Ale chyba powinnam
była zaprosić je do nas. Przecież byłam u nich cztery lata temu,
co prawda niezbyt długo, bo ojciec jakoś nie darzył ich sym
patią. A jednak cieszę się, że ich tu nie ma, bo musiałabym je
zabawiać. Zdaje mi się, że one nie lubią niczego, co ja lubię.
Chciałyby ciągle wychodzić na przyjęcia i poznawać ludzi na
wysokich stanowiskach. Na pewno musiałabym im towa
rzyszyć. Czy ci wszyscy ludzie umówili się, żeby mnie
zamęczyć?
- Mają po prostu chrapkę na twoją fortunę. - Doświadczenie
życiowe Janet pozwalało jej w lot odgadywać intencje ludzi.
Odpocznij teraz, moje dziecko, dopóki nie przyjadą po ciebie.
- Wypocznę podczas przejażdżki, przecież jedziemy za
miasto. Mam nadzieję, że będę dobrze się bawić. Poza tym już
nie mam czasu, zaraz przyjadą. Czy możesz mi przygotować
czystą bluzkę?
Eden ledwie zdążyła się przebrać, gdy pod dom Thur-
stonów zajechał samochód. Jak zapowiedział pan Worden,
prowadził Lorrimer, który wyglądał na zadowolonego, że
Eden miała usiąść obok niego. Janet zza zasłony obserwo
wała odjeżdżających i uśmiechała się do siebie. Polubiła tego
młodego prawnika i cieszyła się, że Eden się z nim zaprzy
jaźniła.
Dziewczyna miała na głowie zielony kapelusz z niewielkim
rondem. W jej oczach błyskały wesołe iskierki, co sprawiło, że
po raz pierwszy od wielu tygodni smutek zniknął z jej twarzy.
Jest bardzo ładna - pomyślał Lorrimer. - Muszę postępować
bardzo rozważnie. Ojciec zostawił jej spory majątek, a ja do
piero zaczynam karierę. Nie powinienem się nią za bardzo
interesować. Cieszę się jednak, że jedzie z nami.
* * *
Tymczasem Eryk Fane, ukrywający się w ciemnej i dość
obskurnej piwnicy, omawiał ze swoimi kompanami sposób,
w jaki mógłby się dowiedzieć, czy złapano jego matkę i czy
znalazła się ona w więzieniu.
Jeden z członków gangu miał jechać do miasta; przez niego
mogli przekazać wiadomość. Eryk napisał więc pozornie nie
winny telegram, podpisany przez rzekomą wnuczkę Laviry,
dziewięcioletnią Tilly Brandeis, która prosiła babcię, żeby
przyjechała na jej urodziny i żeby przywiozła ze sobą sznur
czerwonych korali. Dodał wzmiankę o kręconych rudych
włosach dziewczynki, co miało być zaszyfrowaną wiado
mością o tym, że udało mu się zachować jeden rubin ukradzio
ny Thurstonom. Wiadomość ta mogła być oczywiście zrozu
miana tylko przez Lavirę Fane. Kiedy dostarczono jej telegram
do więzienia, udała wielkie wzruszenie. Zrozumiała, że zostało
im co nieco z łupu i odczytała wskazówkę, gdzie mogłaby to
znaleźć. Strażniczka więzienna, która przez chwilę obser
wowała, jak Lavira czyta telegram, dostrzegła, że na twarzy
matki Eryka maluje się coś, co wydawało się podejrzane. Za
brała więc telegram i przesłała go komendantowi policji. Na
czelnik zorientował się, że może to być informacja od Eryka
i zarządził natychmiastowe wznowienie poszukiwań.
Dobrze, że Eden nie wiedziała o tym wszystkim. Starała się
już nie myśleć o włamaniu i usiłowała zapomnieć o całym
incydencie. Zjawienie się Eryka Fane'a i jego matki pozosta
wało w jej pamięci jako jakiś koszmarny sen.
Tabor powoli nabierał sił. Eden opiekowała się nim jak tylko
mogła i żeby mu dodawać otuchy, codziennie czytała mu frag
menty Biblii. Tabor uważał siebie za człowieka religijnego,
jednak sam rzadko czytywał Pismo święte. Teraz jednak,
słuchając tego, co mu czytała dziewczyna, coraz wyraźniej
zdawał sobie sprawę z wielkiej miłości, jaką go darzył Bóg.
Zrozumiał, że Pan kocha nawet takiego prostego służącego
i także dla niego przelał swoją Krew. Chociaż było o tym
napisane w Biblii, Tabor nie w pełni to pojmował, aż do chwili,
gdy Eden zaczęła mu czytać Ewangelię. Odkrył religię na no
wo i bardzo był za to ogromnie wdzięczny panience. Kiedy
więc pojechała na wycieczkę, sam sięgnął po Pismo i zaczął
- po raz pierwszy od dawna - je czytać.
Tego samego popołudnia Caspar Carvel znalazł się w sytua
cji, która go nieco irytowała. Jego przyjaciel, którego rodzice
mieli domek letni na wybrzeżu, zaproponował, że pojadą do
nich i spędzą z nimi weekend. Gdy jednak dotarli na miejsce,
okazało się, że rodzice pojechali na przyjęcie do swoich znajo
mych, mieszkających kilka mil dalej. Przyjaciel Caspara poje
chał po rodziców, a on nie bardzo wiedział, co ze sobą zrobić.
Został w domku letnim i już zaczynał się nudzić. Na biurku
zobaczył rozłożoną papeterię i pióro i przyszło mu do głowy,
że mógłby napisać do kogoś list. Sam zaśmiał się z tego po
mysłu. A do kogo miałby napisać? Do Eden? Nie prze
czytałaby listu od niego. Odesłałaby go albo nawet podarła
i wyrzuciła. A zresztą, co miał jej napisać? Nic mu nie przy-
chodziło do głowy. Przecież gdyby chciał zażartować, nie spo
dobałoby jej się to.
Nie, postanowił, że nie napisze listu. A może by tak napisać
do tej małej, z którą tańczył przez całą noc w klubie? Nie
wiedział o niej nic oprócz tego, że uśmiechała się do niego,
jeszcze zanim na nią spojrzał, i bez wahania przyjęła zaprosze
nie do tańca. Wiedział też, że nie pracowała w tamtym klubie,
a tylko przyszła potańczyć. Powiedziała, że nazywa się Cutie
Cordell, pożyczyła od niego ołówek i na jakimś skrawku papie
ru zapisała swój adres i numer telefonu. Caspar znał ten rodzaj
dziewczyn. Nie podobała mu się jakoś szczególnie, ale
właściwie jakie to miało znaczenie? Przy odrobinie dobrej woli
można się dobrze zabawić z każdą dziewczyną, a skoro ta
zadała sobie tyle trudu, żeby zapisać swój adres, nie wolno jej
rozczarować.
Powodowany nagłym impulsem, wziął kartkę papieru listo
wego i zaczął pisać.
Moja droga, słodziutka śliweczko!
Widzisz - nie mogę o Tobie zapomnieć! Mam chwilkę, bo
czekam właśnie na pociąg, postanowiłem więc skorzystać
z okazji i napisać do Ciebie.
Jesteś taką milutką dziewczynką! Nie dziwię się, ze masz
na imię Cutie; to bardzo słodkie imię.
Chciałem Ci powiedzieć, ze bardzo mi się podobał taniec
z Tobą. Tańczysz niesamowicie! Mam nadzieję, że spotkamy
się, kiedy przyjadę do Twojego miasta. Pragnę jeszcze raz
zobaczyć Twoje oczy, błyszczące jak dwie gwiazdy. Nigdy
nie zapomnę naszego słodkiego pocałunku i z niecierp
liwością będę czekał na następny. Nie zapominaj o mnie,
Cutie, myślę o Tobie przez cały czas.
- Twój Cappie
Caspar włożył list do koperty, zalepił ją i nakleił znaczek,
który znalazł w szufladzie biurka. Oparł się wygodnie na fotelu
i próbował myśleć o czymś przyjemnym, żeby zagłuszyć nie
miłe myśli, które mu towarzyszyły, odkąd Eden wyprosiła go
z domu.
Wiedział oczywiście, że to była jego wina, ale mimo to
wmawiał sobie, że musiał tak rozmawiać z tą dziewczyną,
ponieważ nie było innego sposobu, żeby jej udowodnić, jak
bardzo staroświeckie ma poglądy. Powinna przecież porzucić
te niedzisiejsze przekonania, które wpoił jej ojciec, powinna
zacząć myśleć jak nowoczesny człowiek. Gdyby tylko
wiedziała, co nowoczesna nauka ma do powiedzenia na temat
sztywnej i zacofanej religii, której ona tak broni! Dopóki Eden
nie zmieni swoich przekonań, on nie będzie mógł się z nią
ożenić. Nie czułby się z nią szczęśliwy. A jednak wiedział, że
była najładniejszą i najbardziej uroczą dziewczyną, jaką kiedy
kolwiek poznał, i nie mógł zapomnieć tych wszystkich miłych
chwil, które spędzili razem. Nagle postanowił, że jednak napi
sze do niej list. Wziął kolejną kartkę i zabrał się do pisania.
Droga Eden!
Ciągle myślę o Tobie, chociaż wiem, że jeśli Ty myślisz
o mnie, to pewnie tylko z nienawiścią. Nie wiem, co się stało, że
zachowałem się tak nieuprzejmie w stosunku do Ciebie. Chyba
straciłem panowanie nad sobą. A ja chciałem po prostu, żebyś
się wreszcie przebudziła i zaczęła myśleć nowocześnie. Teraz
jednak wiem, że nie powinienem był się tak spieszyć i żądać od
Ciebie, żebyś od razu zmieniła swoje zapatrywania. Jestem
pewien, że wkrótce się przekonasz, iż to ja mam rację i zmienisz
swoje poglądy. Wtedy znowu będziemy mogli się zaprzyjaźnić.
Przeczytał list i stwierdził, że brzmi on bardzo dobrze.
Utrzymany w przyjacielskim tonie, był znakiem, że Caspara
nie zraziły stanowcze słowa Eden. Spojrzał na kartkę jeszcze
raz i zdecydował, że dopisze kilka słów.
Nie wiem, kiedy wrócę - może już wkrótce, ponieważ
niedługo kończę służbę. Nawet nie spytałaś o moje wojenne
trofea - nie myśl, że chcę się chwalić, ale mam całkiem
pokaźną kolekcję orderów. Myślałem, że jako przyjaciółka
będziesz ze mnie dumna.
Może się jeszcze zdarzyć, że dosięgną mnie kule podczas
ostatniej akcji. Ale nie martw się o mnie. Jeśli zginę, przy
najmniej nie będę musiał się przejmować tym, jak potrak
towała mnie dawna przyjaciółka.
Nie jestem jednak pesymistą. Jeszcze nie mam zamiaru
umierać. Jestem na to za młody i całe życie przede mną. Ty
natomiast nie trać swojego czasu na modlitwy za mnie. Nie
jestem tego wart, a poza tym nie wierzę już w modlitwy.
Do zobaczenia niedługo
- Cappie
Przyjaciel Caspara wrócił właśnie, kiedy ten kończył pisać.
Carvel w pośpiechu włożył list do koperty i nakleił znaczek.
Dzięki tym dwóm listom poczuł satysfakcję. Jeśli jeden nie
przyniesie efektu, może „zadziała" drugi. Właściwie nie było
dla niego istotne, który okaże się owocny.
13
w miarę jak oddalali się od miasta, nastrój Eden stawał się
coraz lepszy. Mijali malowniczo położone farmy otoczone
przez sady mieniące się wszystkimi kolorami jesieni. Dzieci,
bawiące się przed domami, obok których przejeżdżali, machały
im wesoło. W jednej z wiosek Eden zauważyła cudowny, mały,
drewniany kościółek o pięknie rzeźbionych drzwiach. Zdawało
jej się, że cały świat się do niej uśmiecha.
Wreszcie przyjechali na miejsce. Zatrzymali się w pobliżu
domu, obok którego rosły dwa stare wiązy. Bankier i prawnik
weszli do środka, a Eden i pani Worden zostały w samochodzie
i rozmawiały przyciszonymi głosami, jakby chciały uszanować
spokój umierającego człowieka, który właśnie dyktował swoją
ostatnią wolę.
Pani Worden opowiedziała dziewczynie o żonie tego staru
szka, która umarła kilka lat wcześniej, o jego zamężnej córce,
która miała kilkoro dzieci, i o dwóch synach, którzy jeszcze nie
wrócili z wojny. Potem dwie kobiety zaczęły rozmawiać
o wspólnych znajomych z Glencarrol. Rozmowa się nie kleiła,
dlatego Eden ucieszyła się, gdy mężczyźni nareszcie wrócili.
Ruszyli z powrotem.
Słońce zmierzające ku zachodowi zaczęło rozpalać wielką,
czerwoną łunę na niebie. Cienie wydłużały się powoli i zda
wało się, że okoliczne wzgórza pochylały się do snu. Kolory
wokoło stawały się coraz bardziej ogniste. Cała czwórka z za
chwytem obserwowała jesienną przyrodę.
Zaplanowali wcześniej, że pojadą do małego miasteczka
położonego u stóp góry i tam, w przytulnym i znanym z dobrej
kuchni zajeździe zjedzą kolację.
Korzystając z okazji, że państwo Wordenowie, wprowadzeni
w romantyczny nastrój, zaczęli wspominać dawne czasy, Eden
i Lance Lorrimer także zajęli się rozmową. Eden dręczyło
wiele pytań i uważała, że tylko ten młody prawnik mógł na nie
odpowiedzieć. Dzięki poprzednim spotkaniom nie czuła już
przy nim skrępowania, bo wiedziała, że zostanie zrozumiana.
Warkot silnika sprawił, że gdy mówili cicho, państwo Wor
denowie ich nie słyszeli, mogli więc rozmawiać swobodnie.
Eden zastanawiała się właśnie, jak rozpocząć rozmowę, gdy
Lance zwrócił się do niej pierwszy:
- Powiodło się pani? Czy doświadczyła pani pomocy
w ciężkich momentach?
Eden była trochę zaskoczona tym pytaniem, odpowiedziała
jednak bez wahania:
- Tak. Bardzo łatwo znajdowałam argumenty, ale...
- Ale? - zainteresował się. - Nie ma „ale", jeżeli chodzi
o Boga. Nie ma, jeśli w pełni zdamy się na Niego.
- Tak, wiem - odparła dziewczyna powoli - ale za każdym
razem się zastanawiam, czy rzeczywiście wszystko oddawałam
w Jego ręce, czy może dawałam się ponieść gniewowi, słusz
nemu, jak uważałam. Obawiam się, że nie byłam wystar
czająco delikatna. Człowiek, z którym rozmawiałam, zaczął
bluźnić przeciwko Bogu i nie mogłam na to nie reagować. Jak
pan myśli, czy można się niekiedy zachowywać ostro i zdecy
dowanie?
- Czasami - odpowiedział Lorrimer. - Nie wolno zgadzać
się na to, żeby ktoś obrażał Pana.
Eden pokiwała głową i rzekła:
- Bardzo mi pomogła świadomość, że ktoś modli się za
mnie. Dziękuję za pana modlitwy.
- Cieszę się, że mogłem pomóc - uśmiechnął się.
Rozmawiali jeszcze przez chwilę, aż dojechali do zajazdu.
Zjedli naprawdę pyszną kolację, która była doskonałym ukoro
nowaniem tego miłego dnia. Eden bardzo się cieszyła, że miała
okazję wybrać się na tę przejażdżkę, bo dzięki niej mogła choć
na chwilę zapomnieć o swoich problemach.
Nazajutrz czekała ją następna niesp0dzianka.
Jej stara przyjaciółka Vesta Nevin i jej brat Niles tego wie
czoru wsiedli do pociągu w Bostonie, z zamiarem odwiedzenia
Waszyngtonu i miejsc dalej na południe, aż do Florydy.
- Nilesie, jeśli nie masz nic przeciwko temu - powiedziała
Vesta, gdy usadowili się w przedziale - chciałabym kilka go
dzin spędzić w Glencarrol i odwiedzić moją koleżankę, Eden.
Wiem, że bardzo by się ucieszyła z mojej wizyty, bo przy
jaźniłyśmy się w szkole. Na pewno czuje się samotna, ponie
waż niedawno zmarł jej ojciec. Chciałabym z nią porozmawiać
i wesprzeć ją na duchu. Musieliście się kiedyś poznać, nie
pamiętasz jej? Jest bardzo miła i bardzo ładna. Co ty na to?
Pójdziemy do niej?
- Dobrze, jeśli chcesz. Przez ten czas, kiedy będziecie roz
mawiać, mogę sobie pochodzić po mieście - odparł pół żartem.
- Tak, pamiętam tę dziewczynę, kazałaś mi zwrócić na nią
szczególną uwagę. Czy nie była młodsza od ciebie? Wyglądała
prawie jak dziecko.
- Była jedną z najbardziej inteligentnych dziewcząt w szko
le, tylko trzy miesiące młodszą ode mnie. Powiedz, czy ja
wyglądam na dziecko?
- Już nie - Niles odsłonił zęby w uśmiechu, patrząc prosto
w oczy swojej bardzo ładnej siostry. - Pewnie, że możemy się
zatrzymać na chwilę. Ta wycieczka to przecież twój prezent
urodzinowy. Możemy zrobić wszystko, czego tylko zapragniesz.
- Ale ja chcę, żebyś ty poszedł ze mną. Chciałabym się
pochwalić moim przystojnym bratem. Przecież nie mogłabym
z nią rozmawiać, wiedząc, że ty gdzieś sobie chodzisz i nie
masz co robić.
- Dobrze, pójdę z tobą i postaram się zrobić dobre wrażenie.
Powiedz, czy jej ojciec przypadkiem nie pisał książek lub coś
w tym rodzaju?
- Tak, pisał i wykładał, a poza tym był bogatym bankierem.
Nie wiem, jak ona zniosła jego śmierć. Była chyba bardzo do
niego przywiązana.
- Na pewno będzie nieznośnie sztywno, a wiesz, że tego nie
cierpię - zaniepokoił się Niles.
- Nie obawiaj się - uspokoiła go siostra. - Eden nigdy nie
była nadęta. Zawsze- była wesoła i uprzejma; na pewno ci się
spodoba. Dużo podróżowała i można z nią rozmawiać na wszy
stkie tematy.
- Tak myślisz, bo ją lubiłaś. Ale w porządku, zahaczymy
o Glencarrol. Rano przejrzę rozkłady i zobaczę, jakie mamy
pociągi. Szkoda, że nie mamy jeszcze nowego samochodu,
łatwo byłoby nam zbaczać z trasy, a wydaje mi się, że zrobimy
to jeszcze nie raz. Ale nie martw się, gdy tylko kupimy, poje
dziemy na następną wycieczkę.
Następnego ranka Niles opracował plan ich podróży i zna
lazł najdogodniejsze przesiadki.
- Wyślijmy telegram albo zadzwońmy, żeby powiadomić ją
o naszym przyjeździe - powiedział, gdy jedli śniadanie w wa
gonie restauracyjnym.
- Nie, chciałabym jej zrobić niespodziankę - Vesta
potrząsnęła głową. - Jeśli ją powiadomimy, będzie chciała się
jakoś specjalnie przygotować na nasz przyjazd, może nawet
zaprosić nas na dłużej, a ja nie chcę jej robić kłopotu. Poza tym,
ona uwielbia niespodzianki.
- Ale przecież nie wiemy nawet, czy będzie w domu. Jeśli
jej nie będzie, to tylko nadłożymy drogi.
- Tak czy inaczej, chciałabym tam pojechać. Chcę zo
baczyć, jak mieszka. Tyle mi opowiadała o swoim domu, że
chciałabym go zobaczyć, nawet jeśli jej nie będzie.
- Skoro tak, to dobrze.
Przyjechali do Glencarrol przed południem, wsiedli
w taksówkę i pojechali prosto pod dom Thurstonów.
Janet usłyszała dzwonek do drzwi i poszła otworzyć. Vesta
przedstawiła się i zapytała:
- Pani Janet, prawda? Eden dużo mi o pani opowiadała i od
razu panią poznałam.
Janet uśmiechnęła się, ujęta miłym tonem dziewczyny.
- Tak, jestem Janet. Panienka Eden też mi o pani opowia
dała. Bardzo panią lubi i na pewno ogromnie się ucieszy z pani
przyjazdu. Proszę do środka, zaraz ją zawołam.
- Dziękuję. A to jest mój brat, Niles. Jedziemy na Florydę
i postanowiliśmy wstąpić po drodze.
Eden, która z góry usłyszała głos koleżanki, pędem zbiegła
ją powitać. Bardzo się ucieszyły na swój widok, ponieważ
w szkole były naprawdę bliskimi przyjaciółkami, a nie wi
działy się od ponad roku. Przez pierwsze minuty po powitaniu
zasypywały się nawzajem pytaniami o to, co każda robiła przez
ten rok, a Niles siedział cicho i tylko przyglądał się ładnej
nieznajomej. Skoro tylko ją zobaczył, jego negatywne nasta
wienie zniknęło momentalnie. Dotychczas w każdej koleżance
siostry znajdował coś, co mu się nie podobało, ale w tym
przypadku było inaczej. Dostrzegł, że Eden jest niezmiernie
bystra i dowcipna. Prowadziła rozmowę lekko i, wbrew jego
obawom, bez żadnej sztywności. Bał się, że z powodu śmierci
ojca będzie smutna i załamana, a zobaczył dziewczynę radosną
i wesołą. Kiedy Vesta złożyła jej kondolencje, Eden odparła
na to:
- Dziękuję za współczucie. Tak, było mi ciężko, kiedy tata
umarł, ale nie wiesz, jak wspaniale nam było przez ostatnie
tygodnie jego życia. Dużo rozmawialiśmy o jego odejściu i oj
ciec wiele mi wytłumaczył. Chociaż bardzo mi go brakuje,
wierzę, że kiedyś, kiedy i moja podróż się skończy, spotkamy
się jeszcze. Rozstaliśmy się tylko na jakiś czas... No, a teraz ty
mi powiedz, co robiłaś po szkole?
Vesta opowiedziała o swoich podróżach i rozmaitych
zajęciach. Rozgadała się na dobre, tak że jej brat prawie nie
miał okazji się odezwać. W pewnym momencie jednak prze
rwał jej:
- Vesto, czy nadal chcesz, żebyśmy pojechali tym po
ciągiem o dwunastej trzydzieści? Jeśli tak, to zostało nam już
niewiele czasu na dotarcie do stacji.
- Już chcecie iść? Dlaczego? - zmartwiła się Eden. - Prze
cież o niczym nie zdążyliśmy sobie opowiedzieć. Musicie zo
stać na obiad. O ile znam Janet, już coś pysznego przygotowu
je. Nie będzie to może jakieś wystawne przyjęcie, ponieważ
nasz lokaj miał wypadek i jest chory. Dochodzi już do siebie,
ale przez jakiś czas musi jeszcze leżeć. Ale zapewniam was, że
zjemy coś dobrego. Co wy na to? Zaraz wszystko będzie goto
we. Przecież są na pewno inne pociągi. Nie widziałyśmy się tak
długo, musicie zostać jeszcze trochę! Bardzo was proszę!
Młody mężczyzna uśmiechnął się szeroko, widząc iskierki
ekscytacji w jej dużych, błyszczących oczach. Spojrzał py
tająco na siostrę.
- Możemy pojechać późniejszym pociągiem - powiedział
do Vesty, dając jej do zrozumienia, że się nie nudzi i nie ma nic
przeciwko temu, żeby zostali.
- W porządku - zgodziła się siostra. - Możemy pojechać po
południu, ale pod warunkiem, że zdecydujesz się pojechać
z nami na Florydę. Co ty na to?
Eden zasępiła się.
- To byłoby wspaniałe, ale teraz nie mogę nawet myśleć
o wyjeździe. Może następnym razem...
Zaczęli ją przekonywać i roztaczać widoki wspaniałej
podróży, ale Eden nie dała się namówić.
- Dopóki Tabor jest chory, nie mogę się nigdzie ruszać.
- Ale to przecież tylko lokaj. Czy nie może się nim zaopie
kować służba? To przecież niedorzeczność, żeby służący
krzyżował ci plany.
- Musisz zrozumieć - odparła Eden zdecydowanie - że on
należy do rodziny. Jest u nas od czasu, gdy moi rodzice się
poznali. Był w tym domu, zanim ja przyszłam na świat i wszys
cy bardzo go kochamy. Poza tym codziennie mu czytam, żeby
się nie nudził. Nie, nie mogę teraz nigdzie jechać. Ałe obiecaj
cie mi, że w drodze powrotnej wstąpicie do mnie na dłużej.
- Może nam się uda. A może w takim razie dojedziesz do
nas, kiedy twój lokaj wydobrzeje?
Eden zamyśliła się i pokiwała głową z wahaniem.
- Właściwie czemu nie? Zastanowię się i zobaczę, jak się
sprawy ułożą. Nie chciałabym wam niczego obiecywać. To
zresztą zależy nie tylko ode mnie.
- Cóż - włączył się Niles - nie zostawia nam to wiele
nadziei. Nie musisz się opiekować jeszcze innymi sługami,
prawda? A może jakiś młody mężczyzna z okolicy nie chce cię
nigdzie puścić?
Dziewczyna roześmiała się i zaprzeczyła stanowczym
ruchem głowy.
- Nie, nikt mnie nie trzyma, ale jest kilka spraw, których
muszę dopilnować. Nie wiem, ile czasu mi to zajmie. Ale
naprawdę się zastanowię.
Gdy goście wyjechali, Eden usiadła na chwilę i próbowała
wszystko przemyśleć. Uświadomiła sobie, że tak naprawdę nie
miała ochoty nigdzie wyjeżdżać, nawet w tak miłym towarzys
twie. Chciała zostać w domu i przyzwyczajać się do nowego
życia.
Nagle przypomniała sobie słowa Nilesa: „A może jakiś
młody mężczyzna z okolicy nie chce cię nigdzie puścić?"
i zasępiła się. Czy to możliwe, żeby Lance Lonimer się nią
interesował? Może powinna wyjechać, żeby nie dopuścić do
tego, aby sprawy poszły za daleko? W rzeczywistości nie wie
działa nic o młodym prawniku, poza tym, że był chrześcijani
nem. Mógł być zaręczony czy nawet żonaty, dlatego nie mogła
myśleć o nim zbyt często.
Eden musiała jednak przyznać się przed samą sobą, że bar
dzo go polubiła. Nigdy wcześniej nie myślała o nim jako
o mężczyźnie, z którym mogłaby się związać w przyszłości
i wiedziała, że nie powinna tak myśleć. Ostrzeżenia ojca i listy
matki kazały jej postępować rozważnie.
Tymczasem w drodze młodzi Nevinowie rozmawiali o wizy
cie u Eden.
- Bardzo mi się spodobała ta dziewczyna - zagaił Niles.
- Nie dziwię się, że tyle o niej mówiłaś, kiedy wróciłaś ze
szkoły. Potrafiłaś godzinami snuć opowieści o niej i szczerze
mówiąc, nie miałem wielkiej chęci wstępować do niej dzisiaj.
Teraz, kiedy ją poznałem, nie dziwię się już, że tak ją lubiłaś.
Mam nadzieję, że ten stary, trzęsący się lokaj szybko da jej
wolne i spotkamy się z nią na Florydzie. Myślę, że mógłbym
się w niej zakochać i nie zależałoby mi, czy odziedziczyła jakiś
spadek, czy nie. Co znaczą pieniądze, gdy się spotyka taką
dziewczynę? Poznałem ją tylko dzięki tobie, Vesto.
Siostra uśmiechnęła się.
- Wiedziałam, że Eden ci się spodoba. To dlatego tak nale
gałam, żebyśmy ją odwiedzili. Już w szkole myślałam, że
mogłaby z was być dobrana para. Nie wyobrażam sobie lepszej
szwagierki niż Eden.
- Czy nie powtarzałem ci zawsze, że masz najwspanialszy
gust na świecie?
- Nie wygłupiaj się. Po prostu się cieszę, że ją polubiłeś.
Obawiam się jednak, że znajdziesz sobie na Florydzie jakąś
głupiutką blondyneczkę, którą polubisz jeszcze bardziej niż
naszą Eden.
Niles uśmiechnął się szeroko, przyznając się do swojej małej
słabości.
- Masz rację. Zakochiwałem się już wiele razy, ale nigdy
tak mocno, żebym stracił głowę i przekonanie, że zawsze mogę
znaleźć kogoś lepszego. Ale przecież wiesz, że spoważniałem.
Przychodzi czas, kiedy człowiek dojrzewa i zaczyna myśleć
o stałym związku. Jeśli jednak masz coś przeciwko mojemu
obecnemu zauroczeniu, pewnie znajdę jakiś inny obiekt wes
tchnień, zanim wrócimy do domu.
- Nilesie, przestań gadać bez sensu. Bardzo się cieszę, że
spodobała ci się Eden i mam nadzieję, że spotkamy się z nią na
dłużej tej zimy. A tak przy okazji, czy zatrzymamy się w Wa
szyngtonie, czy jedziemy teraz już prosto na Florydę?
Rozmowa zeszła na inny temat.
Kiedy wieczorem w tanim hoteliku w Waszyngtonie (nie
mieli czasu szukać lepszego noclegu) Vesta kładła się spać,
uśmiechnęła się do siebie. Cieszyła się, że Niles tak polubił jej
najlepszą przyjaciółkę.
Lavira Fane była sprytną kobietą. Gdyby było inaczej, już
dawno tkwiłaby w więzieniu, a tak zawsze udawało jej się
przechytrzyć sądy. Zwykle przebywała w areszcie zaledwie
kilka dni, a kiedy przychodził jakiś jej znajomy, dawał za nią
poręczenie lub składał fałszywe zeznania o jej niewinności.
Miała jeszcze inną cechę, która bardzo jej pomagała: kiedy
trzeba, potrafiła być bardzo pokorna. Wiele razy udawało jej
się wyprowadzić w pole urzędników.
Przez kilka pierwszych dni w więzieniu Lavira była więc cicha
i posłuszna, czekając na odpowiednią okazję, kiedy mogłaby
zrealizować swoje plany. Więziennej pani kurator powiedziała, że
jest naprawdę wdzięczna za to, że została złapana, ponieważ już
nie mogła wytrzymać takiego życia, jakie wiodła. Wyznała, że tak
naprawdę „nigdy nie chciała postępować niezgodnie z prawem",
ponieważ była wychowywana jak prawdziwa chrześcijanka. Nie
potrafiła oszukiwać, ale skoro została oskarżona po raz pierwszy,
potem już wszyscy ją podejrzewali. Rozpłakała się nawet i użalała
się, że w jej położeniu, daleko od domu i przyjaciół, nie mogła
liczyć na niczyją pomoc. Wszyscy o niej zapomnieli, nawet ta
niewdzięczna Eden, która przecież była jej krewną.
Lavira zachowywała się w więzieniu bardzo poprawnie,
więc pani kurator, pomimo swojego doświadczenia w postępo
waniu z więźniarkami, zaczęła jej nawet współczuć. Żal jej się
zrobiło tej starszej kobiety, która pozostawiona samej sobie
musiała odpowiadać za swojego nikczemnego syna. Chciała
nawet poprosić naczelnika więzienia, żeby umożliwił Lavirze
skontaktowanie się z rodzicami dziewczynki, która przysłała
telegram do babci. Może oni potrafiliby wyjaśnić całą sprawę
i zajęliby się tą kobietą, opuszczoną i, jak sama twierdziła,
oszukaną.
Lavira Fane odgrywała swoją rolę tak dobrze, że pani kura
tor często pozwalała jej pomagać w kuchni. Z każdym dniem
coraz bardziej jej ufała i dzięki temu Lavira zyskała pewne
przywileje. Dostawała dodatkowe owoce podczas posiłków
i gościła już w kuchni prawie regularnie. Podkreślała przy tym,
że nie jest godna takiego traktowania i za każdym razem
dziękowała, że mogła pomagać.
Pani kurator była bardzo sumienna i ostrożna. Zawsze
postępowała zgodnie z regulaminem i wiedziała, czego od niej
wymagano. Pracowała już zbyt długo, żeby nie zdawać sobie
sprawy, że może się mylić.
Pewnego wieczoru, kiedy razem z Lavirą piekły babkę
i właśnie miały ją wyjąć z pieca, do drzwi zapukał mężczyzna
z zaopatrzeniem dla więzienia. W tym samym momencie z ko
rytarza dobiegł dźwięk dzwonka telefonu. Pani kurator poszła
otworzyć drzwi, a telefon dzwonił i ciasto się przypalało, nie
wiedziała więc, czym się zająć najpierw. Dostawca bardzo się
spieszył i czekał, żeby podpisała zamówienie. W tym momen
cie odezwała się Lavira:
- Proszę się nie martwić, ja się tym zajmę - podeszła do
pieca i zaczęła wyjmować ciasto.
Pani kurator podpisała więc szybko zamówienie i pobiegła do
telefonu, gdyż spodziewała się, że to dzwoni naczelnik. Telefon
był tuż za drzwiami i rozmowa nie trwała długo, ale gdy kobieta
wróciła do kuchni, poczuła tylko zapach spalonego ciasta. Drzwi
wejściowe były szeroko otwarte i nie było śladu ani po dostawcy,
ani po Lavirze! Natychmiast wybiegła na zewnątrz, chcąc jeszcze
złapać dostawcę i spytać, czy nie widział wychodzącej kobiety.
Usłyszała jednak tylko warkot odjeżdżającego samochodu, a po
nieważ było ciemno, nie mogła zauważyć nic więcej. Pobiegła
szybko do telefonu i zaalarmowała strażników, wściekła, że dała
się oszukać przez kogoś, kto już raz uciekł z więzienia.
Lavira działała bardzo szybko. Wiedziała, jak się ukrywać
w ciemnych zakamarkach, a poza tym już dawno zaplanowała
całą ucieczkę. Czekała tylko na właściwą okazję, więc kiedy
przyszedł dostawca i równocześnie zadzwonił telefon, zaczęła
się nerwowo zastanawiać. Gdy tylko pani kurator wyszła do
telefonu, Lavira wybiegła szybko, zdążyła złapać szary koc
leżący na tylnym siedzeniu samochodu dostawczego i zniknęła
za rogiem. Zarzuciła koc na głowę i pobiegła ulicą, starając się
unikać spotkań z przechodniami. Skierowała się w stronę alei
prowadzącej na przedmieścia i dalej poza miasto. Już dawno
miała obmyśloną trasę.
Pani kurator także działała szybko. Momentalnie postawiła na
nogi całą straż i zanim zaczęła omawiać plan działania, zdążyła
jeszcze wyjąć ciasto z pieca. Nie miała wątpliwości, że uda się
złapać uciekinierkę. Nie mogła przecież uciec daleko. Pani
kurator wiedziała jednak, że sama także będzie musiała odpowie
dzieć za tę ucieczkę. Jaka była naiwna! Jak mogła ufać tej
przebiegłej kobiecie?! Powinna była się domyślić, że tamta
będzie próbowała ucieczki! Na pewno czekała tylko na odpowie
dni moment. Teraz już i ona, i jej syn są na wolności i nie
wiadomo, czego można się po nich spodziewać.
Nagle przypomniała sobie o telegramie od rzekomej wnucz
ki, w którym prosiła ona o sznur czerwonych korali. Przecież to
mogła być wiadomość od syna! Nawet strażniczka zauważyła
coś podejrzanego, gdy Lavira czytała tekst. Pani kurator zmar
twiła się, że po tym wszystkim może stracić posadę. Bardzo
lubiła swoją pracę i zrobiłaby wszystko co możliwe, żeby do
tego nie dopuścić.
Trump i kilku policjantów po raz drugi przybyli do domu
Thurstonów, żeby sprawdzić, czy przypadkiem Lavira Fane nie
ukryła się gdzieś w pobliżu. Niedługo potem powiadomiono
pana Wordena, który przysłał Lance'a Lorrimera, żeby wieczo
rem dotrzymał towarzystwa Eden. Miał dopilnować, aby nie
dowiedziała się, co się stało, a gdyby okazało się, że jednak
trzeba ją powiadomić o ucieczce, miał to zrobić osobiście.
Gdy Lorrimer przyszedł, Eden, jak zwykle wieczorem, czy
tała Taborowi fragmenty Pisma świętego. Kiedy skończyła,
zeszła powitać gościa. Była trochę zdziwiona tą niespo
dziewaną wizytą, ale bardzo się ucieszyła na widok prawnika.
Lance ujął jej rękę w obie dłonie i uścisnął ją serdecznie.
- Czy nie ma mi pani za złe, że przyszedłem tylko po to,
żeby panią zobaczyć? - spytał nieśmiało, patrząc dziewczynie
prosto w oczy.
- Naprawdę przyszedł pan tylko po to? Oczywiście, że nie
mam panu za złe! To bardzo miłe - wyznała ze szczerą ra
dością w głosie. - Tym razem zostanie pan trochę, nie musi się
pan nigdzie spieszyć, prawda?
Uśmiechnął się lekko.
- Myślałem, że ma pani wielu cudownych przyjaciół
- rzekł, uważnie obserwując jej twarz. - Słyszałem, że odwie
dzili panią znajomi z Nowego Jorku.
Eden wybuchnęła głośnym śmiechem.
- Gdzie pan usłyszał tę plotkę? Chyba nie rozmawiał pan
z kucharką?
Tym razem Lance się roześmiał.
- Jeśli dobrze sobie przypominam, pan Worden dowiedział
się o tym od Trampa, który pewnie usłyszał o tym w pani
kuchni. Czy można to nazwać plotką?
- Nie, nie, oczywiście, że nie - Eden nie przestawała się
śmiać. - Cieszyłam się z ich wizyty, ale to wszystko. Nie ma to
nic wspólnego z panem. Pan się różni od innych - mogę z pa
nem rozmawiać o poważnych rzeczach, a z nimi tylko o jakichś
błahostkach. Ci znajomi są zresztą bardzo mili i ogromnie ich
lubię. Pan ma jeszcze jedną cechę, której oni nie posiadają
- rozumie pan, kim jest dla mnie Tabor i potrafi pan mu
współczuć. Wszyscy moi znajomi dziwią się, jak mogę go
trzymać w domu i opiekować się nim. Uważają, że powinnam
go przenieść do szpitala, a najlepiej do jakiegoś przytułku! „To
przecież tylko służący" - mówią z pogardą, a mnie aż prze
chodzi dreszcz! Nie zdają sobie sprawy, że Tabor stał się
częścią rodziny. Tylko pan wydaje się to rozumieć. Nawet
wujek Worden chyba nie bardzo to pojmuje, ale on przynaj
mniej nie sugerował, żebyśmy przenieśli gdzieś Tabora. Oczy
wiście, nawet gdyby nalegał, nigdy bym się nie zgodziła.
- Owszem - Lorrimerowi zabłysły oczy. - Rozumiem panią
i bardzo panią podziwiam za taką postawę. Chociaż niewiele
wiem o pani ojcu, jestem pewien, że zachowywałby się tak
samo. Może widzi teraz panią i jest bardzo zadowolony.
- Cieszę się, że pan tak mówi. Od początku wiedziałam, że
pan zrozumie.
- Przecież to powinno być zrozumiałe dla wszystkich. A tak
przy okazji, jak się dzisiaj czuje Tabor?
- Lekarz mówi, że zdrowieje coraz prędzej. Nawet odzys
kuje humor. Podobno bardzo dobrze mu zrobiło to, że został
z nami, bo inaczej czułby się samotny i opuszczony. To starszy
człowiek i chyba wydaje mu się, że jest już niepotrzebny. Nie
pozwoliłabym, żeby leżał sam w szpitalu, a jestem przekonana,
że tutaj możemy mu zapewnić taką samą opiekę. Wynajęliśmy
pielęgniarkę i codziennie przychodzi doktor, więc niczego Ta
borowi nie brakowało.
- Wie pani, co mi się w pani spodobało od samego początku
- spytał Lorrimer - co sprawiło, że od razu poczułem, iż jest
pani inna niż reszta kobiet, które znałem? Jest pani bardzo
uprzejma i opiekuńcza, i niezmiernie lojalna w stosunku do
swoich bliskich.
Eden zaczerwieniła się, zakłopotana.
- Bardzo mi miło to słyszeć - odrzekła nieśmiało. - Tyle
osób uważało to za wadę i byłam trochę rozżalona z tego
powodu, chociaż wiedziałam, że ci ludzie po prostu mnie nie
rozumieli.
W tym momencie w drzwiach stanęła Janet.
- Eden - powiedziała - bardzo przepraszam, że przeszka
dzam, ale Tabor pytał, czy pan Lorrimer nie mógłby przyjść do
niego na chwilę i porozmawiać. Powiedział, że nie zajmie mu
dużo czasu.
- Widzi pan - Eden zwróciła się do Lorrimera - pytał pan
o Tabora, więc może pan sam z nim porozmawiać.
- Chętnie - młody mężczyzna wstał z miejsca. - Proszę mi
wybaczyć na kilka minut.
Eden kiwnęła głową i także wstała, żeby mu wskazać drogę,
ale zawahała się przez moment, bo Janet dała jej znak, że chce
coś powiedzieć.
- Wiem, gdzie jest Tabor, proszę zostać - Lorrimer uspo
koił ją ruchem ręki i wyszedł z pokoju.
- Czy mam coś dla was przygotować? Czy życzycie sobie
czegoś szczególnego? - spytała niania.
- Zdaję się na ciebie, Janet. Ty zawsze masz wspaniałe
pomysły. Ale, ale, czy nie ma u Tabora kogoś jeszcze? Wydaje
mi się, że słyszałam jakiegoś innego mężczyznę. Może powin
nam tam pójść? Tabor nie powinien mieć zbyt dużo gości naraz.
- To tylko Trump. Nie przeszkadza Taborowi. Niech tam
sobie rozmawiają.
Eden zaczęła coś podejrzewać. Dobrze znała Janet
i wiedziała, kiedy ta próbowała coś ukrywać.
- Janet, co się stało? - rzuciła. - Po co przyszedł Trump?
Nie powinien denerwować Tabora. Lekarz powiedział, że jest
mu potrzebny spokój.
- Tabor czuje się dobrze - Janet uśmiechnęła się niewyraźnie.
- Muszę to sprawdzić - zdecydowała Eden.
- Ależ niech sobie rozmawiają - Janet próbowała jeszcze
zatrzymać dziewczynę, ale Eden szybkim krokiem wyszła do
hallu i zeszła na dół do pokoju, w którym leżał lokaj.
Wchodząc zdążyła usłyszeć, jak Trump powiedział:
- Nie możemy tego przed nią ukrywać. To przecież roz
sądna kobieta i będzie bezpieczniej, jeśli dowie się o wszyst
kim. Powinna zostać w domu. Będą jej pilnować nasi ludzie,
dopóki nie znajdziemy tamtej. Musimy uważać, bo ludzie zde
sperowani są zdolni do wszystkiego. Już dziś wystawimy pos
terunki dookoła domu.
Dopiero teraz wszyscy dostrzegli jej obecność. Eden spoj
rzała na Trumpa.
- Trump, czego nie możecie przede mną ukrywać? Powiedz
mi, cokolwiek by to było. Przy was się nie boję.
- Tak, moja droga panienko - mocnym głosem odezwał się
Tabor, jakby cała jego słabość nagle odeszła. - Nie wolno
panience wychodzić z domu, dopóki Trump nie powie, że jest
bezpiecznie. To tyle, nie ma się czego obawiać.
- Rozumiem, Taborze - Eden kiwnęła głową. - Będę
posłuszna, ale chciałabym jednak wiedzieć, o co chodzi.
Trump? - Spojrzała prosto w oczy zmieszanemu policjantowi.
- To nic takiego. Ta starsza kobieta przechytrzyła strażni
czki w więzieniu i znów jest na wolności. Nie wiemy, jakie ma
plany, dlatego zostaniemy przy pani, dopóki jej nie złapiemy.
Eden otworzyła szeroko oczy i westchnęła głęboko.
- Ale przecież drugi raz tu nie przyjdzie. Nie ryzykowałaby
ponownie w ten sam sposób.
- Nigdy nie wiadomo - stwierdził Trump ponuro. - Wie, że
w komórce w ogrodzie może znaleźć ubrania. Może będzie
chciała je wykorzystać. Ma na sobie tylko odzież więzienną
i zdaje sobie sprawę, że może być łatwo zauważona. Ukradła
koc i mogła go zarzucić na siebie, ale możliwe, że spróbuje
zdobyć tamte ubrania z komórki.
- Możliwe... - zamyśliła się Eden. - Chyba nie powinniśmy
rozmawiać w pokoju Tabora. Lekarz powiedział, że trzeba mu
zapewnić spokój.
- Lekarz wie, że tu jesteśmy - oświadczył Trump. - Chcie
liśmy zadać Taborowi kilka pytań i doktor się zgodził.
- Aha - odparła Eden, spoglądając na wszystkich mężczyzn
po kolei. - Skoro tak, to dobrze. Czy rozmawialiście już?
- Tak, panno Thurston. Wiemy już wszystko. Tabor zo
baczył, że ta kobieta chciała się ukryć w komórce i próbował ją
zatrzymać. Wtedy został zraniony.
- W takim razie lepiej będzie, jeśli już stąd pójdziemy i da
my Taborowi zasnąć. O tej porze powinien już być w łóżku,
prawda? - zwróciła się do pielęgniarki, która właśnie weszła.
Pielęgniarka potwierdziła ruchem głowy.
- Powiedzmy więc Taborowi „dobranoc" i chodźmy już.
Obiecuję, że będę się stosowała do waszych poleceń i jeśli będę
chciała wyjść, nie zrobię tego bez zgody Trampa. Taborze,
zapamiętajmy sobie ten wers, który dzisiaj czytaliśmy: „Anioł
Pański jest z czującymi bojaźń Bożą i ochrania ich". Musimy
na tym polegać.
Podniosły nastrój udzielił się obecnym i nawet policjant sta
rał się lekko stąpać i rozmawiał z Lorrimerem przyciszonym
głosem. Po przedyskutowaniu z Trampem planu działania pra
wnik wrócił do Eden, która tymczasem poszła do bawialni.
- Szkoda, że nasz miły wieczór został w taki sposób prze
rwany - zagadnął z lekkim zawodem w głosie.
- To nic - Eden uśmiechnęła się delikatnie. - Podświado
mie czułam, że coś się jeszcze wydarzy. Nie jestem zaskoczo
na. Mimo wszystko cieszę się, że pan tu był.
- Ja też. Jest pani jednak odważną kobietą. Większość zna-
nych mi młodych kobiet wpadłaby w straszną panikę. Powie
dziano mi, że mam zachować wszystko w tajemnicy i popro
szono, żebym tu przyszedł i dopilnował, by nic się pani nie
stało. A tu okazuje się, że pani już wie o wszystkim i właściwie
niczym się nie przejmuje.
- Czemu mam się przejmować, jeśli ochrania mnie tylu
przyjaciół? Zdaję sobie sprawę, że pani Fane jest kobietą pozba
wioną skrupułów i że nie cofnęłaby się przed niczym. Ale
wydaje mi się, że jest także tchórzliwa. Może się mylę, ale chyba
nie zdobyłaby się na poważniejszą zbrodnię, jeśli nie byłaby
pewna, że ujdzie jej to na sucho. Myślę, że jest tylko oszustką.
- Hmm... - zamyślił się Lorrimer. - Może udawać miłą
i uprzejmą cioteczkę, ale wcale nie jestem taki pewien, czy
w krytycznym momencie nie użyłaby broni. Dlatego proszę ją
traktować jak osobę niebezpieczną. Tak będzie najlepiej.
- Dobrze, ma pan rację - przytaknęła Eden skwapliwie.
- To bardzo miłe uczucie, że ktoś się mną opiekuje. Ale ja
naprawdę się nie boję.
- Co prawda do odważnych świat należy, ale proszę
pamiętać, że trzeba się kierować także rozsądkiem.
- Czy pani pamięta - rzekł, zmieniając ton i ustawiając dwa
krzesła przed kominkiem - że w zeszłym tygodniu obiecała mi
pani przeczytać pewien wiersz? Czekam na to z niecierpliwością.
W odpowiedzi Eden podeszła do biblioteczki i wzięła z półki
niewielką książeczkę, noszącą ślady częstego czytania.
Na założonej stronie odnalazła swoje ulubione strofy
i głośno je odczytała. Kiedy skończyła czytać, w oczach Lor-
rimera dostrzegła szczery zachwyt.
- Czytałem kiedyś ten wiersz - odezwał się mężczyzna po
chwili. - Ale dzięki pani przypomniałem go sobie na nowo. To
wspaniały utwór. Mówi właściwie o wszystkim; o świecie, który
od stuleci buduje miasta, bawi się, żyje, grzeszy, walczy, kocha
i umiera, tak jak my wszyscy. Świat zdaje się taki mały i nie
zmienny, bo wszyscy ludzie kierują się takimi samymi impulsa
mi. Od czasów Adama siejemy zboża i wyruszamy na wojny.
- W Biblii znajdują się opisy wielu wojen, prawda? Czy
Bóg lubi wojny? Jeśli nie, to dlaczego na nie pozwala?
- Nie, Bóg nie lubi wojen, ale czasami pozwala, aby
służyły Jego własnym zamysłom. Czasem nakazuje przygoto
wać ostre, świetliste strzały. Nie mogą być zardzewiałe, bo nie
trafiłyby do celu.
- Ale w jaki sposób to się odnosi do nas - Eden nie do końca
zrozumiała - do nas, chrześcijan? Czy Bóg pragnie, żeby
chrześcijanie walczyli?
- Tak. Powiedział, że prowadzimy wojnę. „Nie przeciwko
krwi i kości, ale przeciwko fałszywym mocom i ideom, prze
ciwko władcom ciemności." Powiedział nam, żebyśmy
„założyli Boską Tarczę". Naszą bronią jest duchowy miecz,
czyli Słowo Boże. Zawsze uważałem, że nasz miecz powinien
być taki jak świetliste strzały, ostry, wypolerowany i gotowy do
użytku. Wydaje mi się, że powinniśmy wytrwale ostrzyć i pole
rować naszą broń, Boskie Strzały, Jego Słowo, tak aby
dosięgnąć naszych wrogów. Wrogiem oczywiście nie są ludzie,
którzy się z nami nie zgadzają, tak jak błędnie uważa wiele osób.
Prawdziwym wrogiem jest szatan, który oślepia i zwodzi ludzi,
nie pozwalając im poznać jedynej prawdy. Dlatego powinniśmy
często studiować Słowo Boże i zawsze o nim rozmyślać, tak
abyśmy byli gotowi posłużyć się nim w razie potrzeby. Gdy
wróg zaatakuje, tylko kilka takich wypuszczonych świetlistych
strzał może przechylić szalę zwycięstwa na naszą stronę.
- To cudowne, o czym pan opowiada. Nigdy nikt nie mówił
mi o takich rzeczach. Świetliste strzały. Słowo Boże w moim
sercu i na moim języku może bronić prawdy i sprawić, że
pokonam wroga? I dzięki tarczy - wierze w Boga - nie odniosę
żadnych ran?
- Właśnie tak. Myślę, że już wcześniej myślała pani o tym.
Ten werset, który powtórzyła pani Taborowi, był właśnie taką
świetlistą strzałą wypuszczoną przeciwko strachowi i zwątpie
niu. Zna pani wiele takich wersetów. Bóg nauczy panią, kiedy
ich używać. A może zaśpiewamy razem? Zagra pani tę jedną
z ulubionych pieśni pani ojca? Na przykład tę:
Nie trać serca, cokolwiek się zdarzy,
Bóg cię opieką otoczy.
Z Nim przeszkody wszelkie pokonasz,
Zwróć więc ku Niemu swe oczy.
Eden zasiadła do pianina i delikatnie muskając klawisze,
zaczęła grać melodie, które jej ojciec lubił najbardziej i które,
jak się jej zdawało, powinien znać także Lorrimer. Lance usiadł
w głębokim fotelu naprzeciwko i z podziwem obserwował
twarz dziewczyny. Eden przymknęła oczy i pamięcią wróciła
do czasów, kiedy śpiewała pieśni razem z ojcem. Na jej twarzy
odmalowała się tęsknota.
Kiedy zagrała pieśń, o którą prosił Lorrimer, ich głosy
połączyły się i razem zaśpiewali „Bóg cię opieką otoczy". Gdy
przebrzmiały ostatnie nuty pieśni, Eden podniosła wzrok
i ujrzała Janet, która stała na progu z pełną tacą w rękach.
- Tabor prosił, żebym państwu podziękowała za te
wspaniałe pieśni. Powiedział, że poczuł się jak w niebie.
Ich twarze rozjaśniły się.
- Mieliśmy nadzieję, że mu się spodobają - uśmiechnęła się
Eden.
- Tak, i cieszymy się, że sprawiło mu to przyjemność.
Proszę mu to powiedzieć.
Zabrali się do przepysznej kolacji. Janet jak zwykle stanęła
na wysokości zadania i choć miała niewiele czasu, udało się jej
przygotować wspaniałe potrawy.
Na pożegnanie Lorrimer uścisnął serdecznie dłoń Eden, a Ja
net uśmiechnęła się, widząc spojrzenie, jakim młody prawnik
obdarzył dziewczynę.
Przez kilka dni Eden otoczona była dyskretną opieką poli
cji. Pan Worden poprosił policjantów, żeby nie rzucali się zbyt
nio w oczy, by jej nie denerwować. Eden jednak nie dener
wowała się w ogóle, co wszyscy, łącznie z Janet, niebawem
dostrzegli. Jeżeli musiała gdziekolwiek wychodzić, Janet
zawsze nalegała, że pójdzie razem z nią.
Pewnego dnia odkryto, że ubrania z komórki zniknęły. Policja
wiedziała teraz, jak może wyglądać Lavira. Niebawem na posteru
nek przyszła wiadomość, że widziano kobietę odpowiadającą
rysopisowi pani Fane, ubraną w stary, znoszony płaszcz i długą,
zieloną sukienkę. Kobieta podróżowała autostopem około
dwieście mil na zachód od Glencarrol. Dwa dni później przyszła
kolejna wiadomość. Tym razem inspektor prowadzący pościg
donosił, że para farmerów podwiozła taką kobietę pięćdziesiąt mil
dalej. Rozesłano listy gończe.
Następny raport nadszedł po kilku dniach. Donoszono, że
w domu towarowym na północny zachód od miasta ujęto ko
bietę, która próbowała ukraść ubrania. Nie było wątpliwości co
do jej winy, ponieważ złapano ją na gorącym uczynku. Kobieta
przedstawiła się jako Annette Coleman. Wyznała, że zawsze
pragnęła mieć coś ładnego i że oczywiście zamierzała zwrócić
pieniądze za te rzeczy, gdy tylko dostałaby pieniądze od męża.
Śledztwo wykazało, że pod podanym adresem nie mieszkał
mężczyzna o imieniu i nazwisku jakie podała, nie było tam
nawet żadnego domu. Kiedy porównano twarz schwytanej ko
biety ze zdjęciem zrobionym w Glencarrol, policja nie miała
wątpliwości, że ujęto Lavirę Fane. Protesty kobiety, która
przez cały czas twierdziła, że nazywa się Annette Coleman, na
nic się nie zdały.
Jednak Lavira już niejednego policjanta wyprowadziła w po
le. Udała, że zemdlała i gdy strażnik z aresztu poszedł po wodę,
udało jej się wymknąć. Uciekła w góry, gdzie w jednej
z kryjówek spodziewała się odnaleźć syna razem z obiecanym
sznurem „czerwonych korali", które stanowiłyby ich za
bezpieczenie finansowe na dłuższy czas.
Policja ruszyła szybko w pościg i na szczęście udało się
złapać przewrotną kobietę. Już pod większą eskortą odtrans
portowano ją na posterunek, gdzie pod silną strażą miała ocze
kiwać na proces. Ponieważ kradzież w domu towarowym była
jej ostatnim przestępstwem, postanowiono najpierw rozpat
rywać tę sprawę w miejscowym sądzie.
Po informacji o ujęciu Laviry w domu Thurstonów znowu
zagościł spokój. Eden mogła odetchnąć i od razu jej twarz
wyglądała na świeższą i bardziej wypoczętą.
Tabor coraz szybciej dochodził do zdrowia. Doktor pozwalał
mu już siadać, a i rana goiła się bardzo dobrze. Gdyby miało
być tak, jak obiecywał doktor, Tabor miał już bardzo niedługo
odzyskać siły. Mógłby nawet wykonywać proste prace, jak
otwieranie drzwi gościom czy nakrywanie do stołu.
Lance'a Lorrimera nie było w mieście. Zadzwonił, żeby
odwołać spotkanie z Eden i powiedział, że musi wyjechać
w interesach. Nie był pewien, kiedy wróci, więc obiecał, że
zadzwoni, gdy tylko będzie mógł. Eden odłożyła słuchawkę
z uczuciem zawodu. Wydawało się jej, że coś straciła. Jednak
po chwili zaczęła myśleć racjonalnie. To przecież niedorzecz
ność! Przecież nie może się tak przywiązywać do tego mężczy
zny, nie może za nim tęsknić. Przecież także z innymi ludźmi
mogła rozmawiać o sprawach, które ją interesowały. Postano
wiła się czymś zająć, żeby przestać już myśleć o Lorrimerze.
Przyszło jej do głowy, że zapisze się do Koła Biblijnego,
o którym opowiadał jej prawnik. Co prawda spotkania odbywały
się wieczorami, ale przecież Janet mogła ją odwozić i przywo
zić. Wciąż jeszcze nie chciała wychodzić sama, ponieważ
dopóki Eryk był na wolności, nie mogła się czuć bezpieczna.
Tego dnia, kiedy zdecydowała się iść na pierwsze spotkanie,
nieoczekiwanie odwiedził ją Niles Nevin. Oznajmił, że jest
w mieście przejazdem i że jego pociąg do Nowego Jorku od
jeżdża dopiero wieczorem. Powiedział, że trochę za namową
siostry, ale bardziej z własnej ochoty postanowił się zobaczyć
z Eden. Chciał ją namówić, żeby jednak pojechała z nimi na
Florydę, gdzie była już Vesta i gdzie on sam miał się udać za
kilka dni.
Ponieważ Niles przyjechał do niej z tak daleka i był bratem
jej serdecznej przyjaciółki, Eden nie chciała mówić, że ma inne
plany na wieczór. Zresztą nie musiała koniecznie iść tego dnia
na spotkanie, bez większych oporów więc postanowiła dotrzy
mać mu towarzystwa.
Niles nie podchodził do swego życia i pracy zbyt poważnie.
Owszem, wyjeżdżał czasami w interesach, ale nie zajmowało
go to szczególnie. Nigdy tego zresztą nie ukrywał i zawsze
powtarzał, że praca go śmiertelnie nudzi. Był jednak dość przy
stojny i inteligentny, mógł dowcipnie i interesująco rozmawiać
na wszelkie tematy i niezwykle plastycznie opisywał swoje
liczne podróże i przeżycia. Potrafił zabawnie naśladować za
chowania ludzi i znał mnóstwo anegdot, więc Eden bardzo
dobrze się bawiła w jego towarzystwie. Ani się obejrzeli, a na
deszła pora, kiedy Niles musiał już iść na dworzec.
Mimo to, kiedy przy pożegnaniu jeszcze raz zaproponował
jej wyjazd na Florydę, Eden była już pewna, że nie ma ochoty
jechać. Co prawda polubiła Nilesa i wiedziała, że będzie się
dobrze czuła w towarzystwie jego i Vesty, jednak nie miała
chęci wyjeżdżać. Sama właściwie nie wiedziała dlaczego. Czy
tylko z powodu smutku, z którego nie otrząsnęła się jeszcze od
śmierci ojca? Chyba nie tylko dlatego, ponieważ ojciec przeko
nał ją, że po jego śmierci powinna wieść normalne życie. To
może chodziło o towarzystwo Nilesa? Też nie, był przecież
bardzo miły i uprzejmy.
Eden zauważyła jednak coś dziwnego. Zdała sobie sprawę,
że przez cały wieczór podświadomie porównywała go z Lan-
ce'em Lorrimerem. Skarciła siebie w myślach. Jakie to
niemądre! Przecież byli całkiem odmiennymi ludźmi. Poczuła
się tak, jakby została postawiona przed wyborem. Jakim wybo-
rem? Czy musiała wybierać? Lance był daleko i wcale nie
powiedział, że ma ochotę się z nią spotykać i może nawet
zaprzyjaźnić. Zjawiał się tylko wtedy, gdy Fane'owie mogli
być w pobliżu. A tu stał przed nią młody mężczyzna, który nie
krył swojej sympatii dla niej i zapraszał ją na wspaniałą wy
cieczkę. A ona mu odmówiła! Nie potrafiła sobie tego
wytłumaczyć.
Następnego ranka otrzymała list, właśnie od Lorrimera. Za
czynał się po przyjacielsku:
Droga Eden!
Nie pytałem, czy będę mógł do Pani napisać, ponieważ
nie wiedziałem, że moja nieobecność będzie trwała tak
długo. Nawet teraz nie wiem, ile to jeszcze potrwa. Bardzo
żałuję, że nie mogłem Pani zaprowadzić na to spotkanie
biblijne, jak obiecałem.
Mam nadzieję, że wybierze się tam Pani sama. Po
myślałem, że może Janet mogłaby Pani towarzyszyć.
Bardzo się cieszę, że jest Pani pod opieką naszego Ojca
Niebieskiego. Wiem, że Pani Mu ufa. Nie zapominam o mod
litwach za Panią.
Pani przyjaciel w Chrystusie
- Lance Lorrimer
Eden bardzo się ucieszyła z tego listu i nie przestawała o nim
myśleć przez cały ranek. Nie był utrzymany w jakimś
szczególnie osobistym tonie, był prawie oficjalny, a mimo to
dawało się wyczuć przyjacielską atmosferę, atmosferę
wspólnych zainteresowań i podobnego sposobu myślenia. Lorrimer
dawał do zrozumienia, że nawet długie rozstanie nie
może sprawić, że zapomną o sobie.
Po kilkakrotnym przeczytaniu listu Eden zaczęła się zastana
wiać, czy głównym powodem jej niechęci do wyjazdu na Flo
rydę nie było oczekiwanie na powrót Lance'a i pragnienie
powitania go w domu. Może w takim przypadku powinna się
zachować mądrze i jednak wyjechać na Florydę? Nie powinna
się łudzić, że życzliwość Lorrimera może znaczyć coś więcej.
Musi przestać tyle o nim myśleć!
Wyjęła listy matki i przeczytała je na nowo. Nie, jednak mimo
wszystko zdecydowała, że jeśli Niles w drodze na Florydę wstąpi
jeszcze do niej, Eden powie mu, że nie może jechać. Zaprosi
Nevinów na wiosnę i może wtedy spędzi z nimi więcej czasu.
Przypomniała sobie słowa Nilesa, które rzucił na odchodne:
- Ostrzegam, będę do ciebie pisał! Mam nadzieję, że docze
kam się odpowiedzi. Przecież musimy się lepiej poznać.
- Cóż - powiedziała sobie - przecież mama mi radziła,
żebym postępowała rozważnie i ostrożnie dobierała przyjaciół.
Nie mogę myśleć, że mężczyzna nadaje się na towarzysza,
dlatego że jest przystojny, bogaty i uprzejmy. Niech pisze.
Zobaczę, jaki jest naprawdę. Może nawet lepiej poznawać
mężczyzn dzięki listom.
Nadszedł wreszcie dzień, gdy Tabor mógł wyjść na ganek
i po raz pierwszy od dłuższego czasu odetchnął świeżym po
wietrzem. Po „spacerze", gdy odpoczywał, Eden przez go
dzinę czytała mu Pismo święte. Wszyscy cieszyli się z powrotu
Tabora do zdrowia.
Niles Nevin był wytrwały. Z każdej miejscowości, którą
z siostrą odwiedzali na Florydzie, przysyłał kolorowe wi
dokówki. Często opisywał swoje zabawne przygody i za każdym
razem powtarzał, jak bardzo żałuje, że Eden została w domu i że
z niecierpliwością czeka na chwilę, kiedy wrócą do Nowego
Jorku, gdzie Eden mogłaby ich odwiedzić. W jednym z listów
zaproponował, że mogliby pojechać gdzieś razem na wakacje
i spędzić ze sobą całe lato. Z listu wynikało, że Niles jest pewien,
iż Eden mu nie odmówi. Vesta pisywała niekiedy po kilka słów,
ale to od jej brata pochodziła większość korespondencji. Nie
wydawał się zniechęcony faktem, że Eden nie zawsze odpisy
wała. Po prostu pisał i pisał. Na pewno był bardzo konsekwentny.
Eden na początku odpisywała Nilesowi regularnie, jednak
odkąd w swoich coraz bardziej osobistych listach zaczął po
wtarzać, że bardzo mu się spodobała i że bardzo za nią tęskni,
odpowiadała coraz rzadziej, ponieważ nie wiedziała, w jakim
tonie powinna do niego pisać. Z każdym jego listem czuła się
coraz bardziej nieswojo. W jednym przeczytała:
Wiesz, Eden, że szaleję za Tobą i nie mogę się doczekać,
Kiedy Cię znów zobaczę. Całymi dniami czekam na list od Ciebie,
a jeśli nie odpisujesz na moje wyznania, nie mogę znaleźć miejsca
dla siebie.
Czasami Eden zastanawiała się, czy Niles nie żartuje.
Przysyłał jej paczki owoców egzotycznych i bukiety kwia
tów. Żeby to przerwać, Eden bardzo grzecznie mu podzięko
wała i poprosiła, żeby nie przysyłał już niczego więcej.
Zbliżała się wiosna i sytuacja, w której znalazła się Eden,
stawała się coraz bardziej niezręczna. Chociaż dziewczyna za
każdym razem powtarzała Nilesowi, że nie może mu obiecać
żadnych wspólnych wycieczek, ani wiosną, ani latem, jego
listy stawały się coraz bardziej natarczywe. Nie przyjmował do
wiadomości jej odmowy i układał nawet plany wyjazdów: raz
mówił o Alasce, raz o Kanadzie. Nawet Vesta opisywała wspa
niały kurort w północnej Kanadzie, gdzie mogliby spędzić ra
zem cudowne chwile. W rezultacie Eden zaczęła się coraz
bardziej obawiać ich odwiedzin, ponieważ wiedziała, że będzie
to od niej wymagało stanowczości. Była już bardzo zmęczona
całą tą sytuacją. Napisała Nevinom, że nie będzie mogła ni
gdzie wyjechać tego lata, ponieważ ma inne plany.
Odpisali jej, że właśnie wracają do domu i po drodze od
wiedzą ją w Glencarrol i zabiorą do Nowego Jorku. Twierdzili,
że przecież obiecała im to przed podróżą. Na zachętę dodali, że
w Nowym Jorku będzie się teraz odbywało wiele przyjęć i za
baw, więc dużo by straciła, gdyby się nie zdecydowała z nimi
pojechać. Oznajmili, że będą u niej pod koniec tygodnia i do
tego czasu Eden miała być gotowa.
Eden, po rozmowie z Janet, postanowiła, że pojedzie do
Nevinów. Nie chciała, żeby uznali ją za odludka. Czuła jednak,
że wolałaby zostać w Glencarrol.
Wieczorem uklękła przy łóżku i zaczęła się modlić:
- Boże, znowu nie wiem, jak się zachować. Cokolwiek zro
bię, wyjdzie źle. Czy mógłbyś mi pomóc?
Położyła się i zasnęła spokojnie. Wiedziała, że Bóg wskaże
jej najlepsze rozwiązanie.
Następnego ranka przyszedł telegram od Vesty:
Matka ciężko chora STOP Wracamy do domu STOP Wy
bacz nie odwiedzimy cię tym razem STOP Vesta
Eden ze zdumieniem przyglądała się telegramowi, poruszo
na myślą, jak szybko Bóg rozwiązał jej kłopot. Przypomniała
sobie słowa Pisma: „Odpowiem, zanim poproszą".
Współczuła przyjaciółce i jej matce, jednak nie mogła ukryć
zadowolenia, że nie będzie musiała jechać do Nowego Jorku.
Dwa dni później Vesta zadzwoniła. Powiedziała, że matka
bardzo poważnie zachorowała na obustronne zapalenie płuc
i dopiero za kilka dni lekarze stwierdzą, w jakim naprawdę jest
stanie. Kiedy jej się trochę polepszy, będą musieli pojechać
z nią do Kalifornii, gdzie jest odpowiedni klimat do rekonwale
scencji. Na nich spadnie obowiązek opiekowania się matką, bo
ojciec ma teraz dużo pracy. Vesta wydawała się bardzo smutna
i rozmowa z przyjaciółką była jej chyba bardzo potrzebna.
- Tak mi przykro - przyznała się. - Tak się cieszyłam na
wyjazd z tobą i na nasze wspólne wakacje. Mogło być tak
cudownie! Wiesz, jak Niles cię polubił? Nie przestaje o tobie
mówić! Gdyby nie choroba matki, jestem pewna, że pędem by do
ciebie przyjechał. Ale wiesz, jest do niej bardzo przywiązany
i zrobiłby dla niej wszystko. Naprawdę ją kocha. To dobry chłopak,
dlatego tak bardzo chciałam, żebyście się poznali i polubili.
- I ja go polubiłam - odparła Eden. - Bardzo go polubiłam
i jestem pewna, że mielibyśmy świetne wakacje, ale ja też
muszę dopilnować kilku naprawdę ważnych spraw.
- Tylko się nie przepracuj. Czy nie bierzesz wszystkiego
zbyt serio? - spytała Vesta. - Rozumiesz, że nie możemy cię
teraz zaprosić, prawda? Mama jest naprawdę ciężko chora.
Opiekują się nią dwie pielęgniarki i w domu musi być spokój.
Nie moglibyśmy się tobą zajmować.
- Oczywiście, że rozumiem. Pamiętaj, od długiego czasu
choroba była obecna w moim domu i wiem, co to oznacza.
Współczuję wam tylko, że tak niespodziewanie musieliście
zmienić wasze plany. Biedactwo! Modlę się za ciebie i za twoją
mamę. Mam nadzieję, że wyzdrowieje szybko. Jeśli będę
mogła wam jakoś pomóc, zawsze możesz na mnie liczyć.
- Dziękuję. Będę o tym pamiętać. Ale mogłabyś pomóc,
chyba tylko jadąc z nami do Kalifornii. Będziemy w kontakcie,
dam ci znać, kiedy będziemy wyjeżdżać. Możesz się już powo
li przygotowywać.
- Ale... to chyba niemożliwe, nie mogę wyjechać.
- Dlaczego? Tak bym się cieszyła, gdybyś była z nami.
Niles mógłby wstąpić po ciebie i przyjechalibyście razem.
- Nie mogę - ucięła Eden. - Na pewno nie w tym roku.
Dziękuję jednak, że o mnie pomyślałaś.
Stan pani Nevin wcale się nie polepszał i coraz słabiej wal
czyła z chorobą w swoim pięknym domu w Nowym Jorku.
Zmieniali się lekarze i pielęgniarki, ale nikt nie potrafił znaleźć
skutecznego lekarstwa. Niles i Vesta martwili się coraz bar
dziej. Co jakiś czas Vesta dzwoniła do swej przyjaciółki
w Glencarrol i opowiadała o przebiegu choroby. Jednak nie
mówiła już więcej o wyjeździe do Kalifornii.
Tymczasem listy Nilesa stawały się coraz krótsze i przycho
dziły coraz rzadziej. Eden odetchnęła z ulgą. Niles nigdy nie
był dla niej przeznaczony, inaczej oczekiwałaby jego przyjaz
du lub byłoby jej przykro, że nie mogła go odwiedzić. Eden
bardzo współczuła rodzeństwu, ale cieszyła się, że nie musi
przebywać w ich towarzystwie.
Mijały tygodnie, aż pewnego dnia przyszła wiadomość
o przyjeździe Lance'a Lorrimera:
Wreszcie doprowadziłem do końca sprawy, które trzy-
mały mnie tak daleko. Mam nadzieję, że wrócę niedługo.
Niech Bóg ma Panią w swojej opiece.
Oddany przyjaciel - Lance
Wiadomość była krótka i nie mówiła wiele, ale serce Eden
napełniło się ogromną radością. Opanowała się jednak po
chwili. Tak, pisał do niej kilka razy, ale były to po prostu listy
od przyjaciela. Powinna podchodzić do tego z większym
rozsądkiem!
Zwróciła się w myślach do Pana i poczuła się spokojniejsza.
6.
Kyjówka, w której znalazł schronienie Eryk Fane, znaj
dowała się u szczytu góry, niewiele mil od granicy kanadyjs
kiej, w opuszczonej okolicy, gdzie częstymi gośćmi byli kry
minaliści, czarne charaktery różnego sortu i uciekinierzy
w opałach. Eryk wszedł w kontakt z ludźmi tego pokroju, kiedy
był jeszcze dzieckiem, ponieważ wychowywał się właściwie
sam. Jego matka była zbyt zajęta swoimi sprawami, żeby się
należycie nim opiekować. Dlatego już od najmłodszych lat
przebywał w podejrzanym towarzystwie i bardzo mu to impo
nowało. Tuż przed zamknięciem banków zakradał się do środ
ka i chował w jakimś kącie, by potem otwierać drzwi swoim
dorosłym „kolegom'' - rabusiom. A ponieważ był wyjątkowo
pojętnym uczniem w tym fachu i nigdy się nie dawał złapać,
wysyłali go na coraz poważniejsze „roboty", jak je nazywali.
Otrzymał więc bardzo dobrą szkołę. Teraz więc, kiedy jego
„kariera" była zagrożona, zaszył się w górach, gdzie spodzie
wał się znaleźć przyjaciół, którzy by go zrozumieli i pomogli.
Właśnie stamtąd wysłał wiadomość do swojej matki. Po
ucieczce z więzienia Lavira, zanim ją schwytano, bezskutecz
nie próbowała odnaleźć to miejsce.
Teraz oboje znajdowali się w podobnym położeniu - Lavira
w więzieniu oczekiwała na proces, a jej syn w kryjówce czekał
na pomoc. Miał dzięki temu dużo czasu na rozmyślania. Do tej
pory Eryk nie zaprzątał sobie głowy myśleniem o życiu. Jego
myślenie ograniczało się do planowania oszustw i napadów.
Teraz jednak, kiedy przebywał na bezludziu i codziennie ob-
16
serwował wiekowe drzewa i ptaki szybujące po niebie,
przyszła mu do głowy mglista refleksja, że chyba musi istnieć
jakiś Bóg, który stworzył to wszystko. Rozważania te nie pro
wadziły jednak do żadnych konkretnych wniosków.
Powoli zaczynał odczuwać nudę. Nie był przeciwny bez
czynności, lecz pod warunkiem, że miał jakąś rozrywkę. W gó
rach rozrywek brakowało. Oczywiście mógł grać w karty ze
swoimi kompanami, ale jego szanse na wygranie były zniko
me. Poza tym bezczynność urozmaiciły tylko dwa krótkie wy
pady do pobliskiego miasteczka, gdzie miał ubezpieczać napad
na bank. Co jednak dziwne, opuszczał kryjówkę z duszą na
ramieniu; zaczynał się bać. Gdyby został złapany podczas ta
kiego napadu, w sądzie nie miałby już żadnych szans. Nie mógł
liczyć na swoich wspólników, a starzy znajomi, którzy go „wy
chowywali" w dzieciństwie, albo już nie żyli, zabici w strzela
ninach, albo odsiadywali wyroki. Nikt mu nie mógł pomóc,
gdyby znalazł się w poważnych tarapatach. Nawet te „czer
wone korale'' nie przydałyby się na nic, jeśli nie miałby ich kto
sprzedać. Sam by sobie nie poradził. Gdyby znaleźli przy nim
kradzione klejnoty, byłby to dla niego koniec.
Pewnego wieczoru siedział na trawie i wpatrywał się w nie
bo. Miał wrażenie, że niebo też patrzy i zagląda w jego duszę.
Do tej pory nie wierzył w duszę, ale teraz uwierzył. Poczuł, że
naprawdę ją posiada i na dodatek zdał sobie sprawę, że jest ona
skazana na potępienie. Rozejrzał się wokoło i spuścił wzrok.
Na stoku góry dostrzegł postać zbliżającą się w jego kierunku.
Czy to wracał posłaniec z wiadomością dla niego?
Tak!
Wstał i wyszedł mu naprzeciw. Mężczyzna trzymał w ręku
gazetę, którą podał mu bez słowa. Na pierwszej stronie widniało
jego nazwisko, jako podejrzanego w sprawie o morderstwo!
Pośpiesznie przeczytał artykuł. Czarno na białym opisane
było ze szczegółami całe jego życie. Poczuł się jak w matni. Co
powinien teraz zrobić?
Ponownie przeczytał tekst z gazety, znajdując pełną historię
swojej przestępczej kariery. Tak, opisali tu wszystko. Nie cho
dził długo po tym świecie, ale jego czynami można było wy
pełnić całe życie kryminalisty. Nagle stanął twarzą w twarz ze
swoimi zbrodniami, z których wiele wydawało mu się błahost
kami. Nigdy jeszcze nie miał okazji pomyśleć o nich wszystkich
naraz. Jedno przestępstwo popełniane co jakiś czas nie wyda
wało się niczym aż tak poważnym, a tu nagle okazało się, że
całe jego życie składało się z przestępstw. Co prawda niektóre
z tych zbrodni popełnili ludzie, dla których pracował, ale i tak to
on był nimi obciążony. Jeden wyważony zamek w banku, a już
oskarżali go o kradzież setek tysięcy dolarów! Jeden z pozoru
niewinny liścik, który dostarczył, a już ma odpowiadać za
porwanie dziewczynki i za nieuleczalną chorobę jej matki,
która nie wytrzymała psychicznie takiego napięcia. Przez jeden
czek, który umiejętnie sfałszował, jakaś rodzina straciła doro
bek całego życia. W artykule nie brakowało niczego.
W jego oczach pojawiło się prawdziwe przerażenie i poczuł
strach, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczył. Oddychając
głęboko, spojrzał na mężczyznę, który z podziwem uśmiechnął
się do niego.
- Widzę, stary, że naprawdę masz przed czym uciekać.
Chyba jesteś zadowolony, że nareszcie stałeś się jednym z nas,
nie? Nic nie mówisz? - odwrócił się do innych mężczyzn,
którzy wyszli z kryjówki, i pokazał im gazetę, którą natych
miast zaczęli z zainteresowaniem czytać.
- Chyba teraz musimy nakręcić mu jakąś większą robotę,
żeby to uczcić - zaproponował jeden z nich.
Cała reszta przytaknęła mu z entuzjazmem.
Nagle najstarszy i najbardziej z nich doświadczony podniósł
rękę w ostrzegawczym geście.
- Ciii! - wyszeptał. - Co to było?
Przyzwyczajeni do ciągłego niebezpieczeństwa mężczyźni
zamilkli i zaczęli nasłuchiwać.
Z zamaskowanej ścieżki, którą przyszedł posłaniec, dobiegł
jakiś niewyraźny odgłos, jakby ktoś rzucił kamieniem. Po
chwili odgłos powtórzył się znowu. Tym razem były to już
odgłosy końskich kopyt.
Dwanaście par oczu w napięciu wpatrywało się w ciemność.
Pomiędzy drzewami zamajaczył jakiś cień. Mężczyźni rozpie
rzchli się na wszystkie strony. Byli dobrze przygotowani na
taką sytuację. Potrafili się chować.
Eryk wiedział, że to jego poszukiwano. Przeczuwał, że to
policja, która zjawiła się, aby go zabrać na zawsze.
Wziął głęboki oddech, uniósł ręce nad swoją spuszczoną
głowę i udając, że się poddaje, próbował uskoczyć w krzaki.
Nagle usłyszał świst i poczuł palący ból w lewej ręce. Prawą
ręką szybko sięgnął po pistolet, który zawsze nosił u boku, lecz
przy uchu świsnęła mu druga kula, a kolejna wytrąciła mu broń
z ręki. Stracił władzę w nadgarstku i wiedział, że koniec jest
blisko, ale w odruchu desperacji dobiegł do krawędzi urwiska
i skoczył w dół. Upadł na ostre kamienie, kilka metrów niżej.
Policjanci wreszcie odnaleźli kryjówkę bandytów. Od jakie
goś czasu domyślali się, że znajduje się ona gdzieś w tym
rejonie i kiedy jeden z nich podczas rutynowego patrolu zo
baczył, że do miasteczka przyjechał obcy mężczyzna, który
kupił sporo jedzenia i wysłał telegram o dziwnej treści, zaraz
zameldował o tym na posterunku. Komendant natychmiast
zarządził obławę.
Nikt z mieszkańców nie wiedział o akcji policji. Policjanci
wyjeżdżali z miasteczka pojedynczo i zebrali się już za rogat
kami. Trzymali się w bezpiecznej odległości od podejrzanego
mężczyzny, aby nie mógł dostrzec, że jest śledzony.
Teraz przeczesywali dokładnie teren wokół schronienia
przestępców. Złapali wszystkich i zaprowadzili do furgonetki,
którą zostawili u podnóża góry. Kilku policjantów zeszło ost
rożnie w dół urwiska, gdzie leżał Eryk.
Następnego dnia w gazecie ukazało się krótkie sprawozdanie
z akcji. Ujęto cały gang, oprócz jednego mężczyzny. Człowiek,
o którym mówił artykuł z poprzedniego numeru, zginął na
miejscu.
Wiadomość o śmierci Fane'a dotarła do Glencarrol dopiero
po kilku dniach. Wcześniej poinformowano tylko policję i oso
by najbliżej związane z jego sprawą. W gazetach ukazała się
jedynie niewielka wzmianka. Eden nie dowiedziała się o śmier
ci Eryka, przyjaciele powiedzieli jej jedynie, że złapano go i że
nie trzeba się już niczego obawiać.
Nie trzeba było nawet ukrywać gazet przed Eden, ponieważ
i tak nie miała teraz głowy do czytania. Z samego rana przyje
chał do niej Niles Nevin. Nie była jeszcze ubrana i zajęło jej
trochę czasu, zanim mogła zejść na dół i go przywitać. Nie była
pewna, jak ma z nim rozmawiać, choć jedno nie ulegało
wątpliwości: nie miała najmniejszej ochoty jechać do Nowego
Jorku. Postanowiła być dla niego miła i przyjacielska, ale jed
nocześnie chciała mu dać do zrozumienia, że nie ma zbyt wiele
czasu, by odpisywać na jego listy.
Niles powitał ją z szerokim uśmiechem.
- Eden! - wykrzyknął. - Tak się cieszę, że cię widzę. To
była dla mnie istna tortura, że nie widziałem cię tak długo.
Dopiero teraz mogłem się wyrwać z domu. Nie można powie
dzieć wiele przez telefon, zwłaszcza gdy cała rodzina, lekarze
i pielęgniarki przysłuchują się każdemu słowu. Co za nuda! Nie
cierpię interesów... ale jestem pewien, że zrozumiesz, dlaczego
nie odzywałem się tak długo.
- Pewnie, że tak - odparła Eden szybko. - Rozumiem to
bardzo dobrze. Sama długo się opiekowałam chorym ojcem,
potem Taborem, więc wiem, jak to jest. Zresztą ja też byłam
dość zajęta. Jak się czuje twoja mama? Lepiej? Przypuszczam,
że tak, bo inaczej byś nie przyjechał.
- Nie powiedziałbym, że o wiele lepiej - odrzekł Niles.
- Wydaje się bardzo słaba, w ogóle nie przypomina dawnej
mamy. Ale zabrali ją dzisiaj do szpitala na jakieś zabiegi,
których nie mogliby wykonać w domu, więc mogłem się wy-
rwać. Doktor powiedział, że to może jej bardzo pomóc, a że nie
byłem przy tym potrzebny, wsiadłem w pierwszy pociąg i przy
jechałem. Oczywiście będę musiał wracać wieczorem, ponie
waż te zabiegi nie potrwają długo, ale nie mogłem stracić takiej
okazji. Od dłuższego czasu próbowałem ci coś powiedzieć,
Eden. Przyszło mi to do głowy już podczas naszego pierwszego
spotkania, ale było mi jakoś niezręcznie. Pomyślałem więc, że
zaczekam, aż do nas przyjedziesz. Chciałbym, żebyś poznała
mój dom i moich przyjaciół. Znasz Vestę i wiesz, jakich znajo
mych może sobie dobierać.
- Ach tak? - Eden uniosła brwi. - Bardzo mi przykro, że nie
przyjęłam twojego zaproszenia i jestem pewna, że polubię two
ich przyjaciół, jeżeli tylko będę miała okazję ich poznać. I ro
zumiem, że z powodu choroby twojej matki musieliśmy
przełożyć mój przyjazd.
- Nie o to mi chodzi - powiedział energicznie. - Nie przyje
chałem, żeby się tłumaczyć czy przepraszać. Muszę wracać
wieczorem, dlatego chciałbym przejść od razu do rzeczy. Nie
masz nic przeciwko temu?
- Oczywiście, że nie - wzruszyła ramionami. - O co cho
dzi?
- Przyjechałem... żeby poprosić cię o rękę. Jeśli się
zgodzisz, możemy bez zbędnych ceregieli pobrać się jeszcze
dzisiaj, a potem pojechać do mnie. Wspaniale byśmy się razem
bawili i na pewno nie nudziłoby się nam. Ta decyzja może ci
się wydawać zbyt pospieszna, ale przecież mieliśmy wystar
czająco dużo czasu, żeby to przemyśleć. Ja już się zdecydo
wałem. Zresztą, to teraz nic niezwykłego. Wszyscy teraz tak
robią, wszyscy prędko się pobierają. A więc? Czy ci to od
powiada? Szczegóły możemy omówić w pociągu, w drodze do
Nowego Jorku. Zgadzasz się, Eden?
Dziewczyna otworzyła szeroko oczy w bezgranicznym zdu
mieniu, ale widząc, że Niles całkiem serio oczekuje odpowie
dzi, najpierw uśmiechnęła się, a potem odpowiedziała stanow
czym tonem:
- Nie, zdecydowanie się nie zgadzam. Nigdy nawet mi
przez myśl nie przeszło, żeby wyjść za ciebie i nie sądzę,
żebym jeszcze kiedykolwiek to rozważała. Przepraszam, że
sprawiam ci zawód, ale dla mnie małżeństwo nie polega tylko
na dobrej wspólnej zabawie - uśmiechnęła się wesoło i oparła
się wygodnie na swoim fotelu. Czuła się nawet spokojniejsza
niż na początku, kiedy przyjechał.
- Ależ Eden, zastanów się dobrze. A może chodzi o to, że
nie masz sukni ślubnej? Oboje mamy wystarczająco dużo pie
niędzy, żeby ci kupić każdą kreację, jaką sobie wymarzysz, ale
teraz nie mamy na to czasu, ponieważ w tym momencie waż
niejsza jest moja mama. Bardzo chciała, żebym pojechał z nią
do Kalifornii, inaczej nawet nie chciała słyszeć o wyjeździe.
Tak musi być. Doktor mówił, że nie można się jej teraz sprzeci
wiać. Od dobrego samopoczucia zależy jej zdrowie i życie.
- Tak, zgadzam się z tym. Myślałam, że kwestia twojego
wyjazdu nie ulega wątpliwości.
- Ale nie mogę jechać bez ciebie. Szaleję za tobą, wiesz
o tym? Już wystarczająco długo się nie widzieliśmy. Ja tak nie
mogę. Eden, sama wiesz, że ci się podobam. Gdybyśmy
spędzili razem wakacje, przekonałabyś się, jaki jestem uroczy.
Eden roześmiała się perliście.
- Nilesie, wiem, że jesteś uroczy. Czyż przez tyle miesięcy
nie mieszkałam z twoją kochającą siostrą, która od rana do
nocy wyliczała twoje zalety? Nilesie, naprawdę bardzo cię
lubię, ale to nie wystarczy, żeby cię poślubić. Dopóki nie spot
kam kogoś, kogo pokocham z całego serca i kto będzie mnie
kochał tak samo, nie będę nawet myślała o małżeństwie.
- Ale Eden! Wydaje mi się, że uczucie, którym ciebie darzę,
jest naprawdę tym, co ty nazywasz miłością, chociaż to już
trochę staromodne słowo. Inteligentni ludzie już go nie używają.
Eden utkwiła w nim wzrok i potrząsnęła głową.
- Ja tak nie uważam - odparła stanowczo. - Dla mnie
miłość to najpiękniejsze słowo. Tyle razy występuje w Biblii,
a przecież nie znajdziesz ważniejszego źródła od Pisma świę
tego. Małżeństwo według Biblii ma być odbiciem relacji Chry
stusa i Jego Kościoła, czymś najdroższym, najpiękniejszym
i najcudowniejszym.
- Poddaję się - zamachał rękami. - Jeśli masz zamiar po
woływać się na takie starocie jak Biblia, to nie wyobrażam
sobie, żebyśmy się kiedykolwiek zgodzili w ważnych spra-
wach. Biblia jest już nieaktualna. Jeszcze się o tym nie przeko
nałaś? Wiedziałem, że ciągnie cię w kierunku religii i nie
przeszkadzałoby mi to, gdybyś zostawiała religię w kościele,
ale jeśli używasz jej, aby wymigać się od małżeństwa, to ja
dziękuję. W życiu trzeba zapomnieć o Biblii.
- W takim razie musisz zapomnieć także o mnie - rzekła.
- Biblia jest dla mnie najdroższą księgą na świecie. I co więcej,
wskazuje mi drogę w życiu. Sam widzisz, że nie pasowaliśmy
do siebie. A może zmienimy temat? Co dokładnie mówią leka
rze o stanie zdrowia twojej matki? Kiedy będzie mogła jechać
do Kalifornii?
- Niedługo - burknął. - Ale sądzę, że nie powinnaś zmie
niać tematu w tym momencie. Próbuję ci dać jasno do zro
zumienia, że spośród wszystkich kobiet właśnie ciebie wy
brałem na żonę, a ty zachowujesz się tak, jakbyś chciała grać ze
mną w kotka i myszkę.
Spojrzała na niego z powagą.
- Nie, Nilesie. Nie bawię się z tobą. Od samego początku
próbuję ci dać do zrozumienia, że nie chcę wcale z tobą wy
jeżdżać, ani tym bardziej cię poślubić. Jeśli chcesz, mogę cię
traktować jak przyjaciela, ale nic więcej. Nie kocham cię. Nie
wyjdę za kogoś, kogo nie kocham. •
- Czy kochasz kogoś innego? - zapytał prosto z mostu,
wpatrując się w nią przenikliwym wzrokiem. - Czy jest ktoś
inny? Muszę to wiedzieć.
- Nie - odparła po namyśle. - Ale nawet gdybym kogoś
kochała, to nie uważam, że musiałabym ci o tym opowiadać.
Zresztą, to i tak nie robi żadnej różnicy. Bardzo wyraźnie mi
pokazałeś, że nasze wspólne życie byłoby niemożliwe.
- Eden! Ty chyba nie mówisz poważnie! Przecież nie
możesz być aż tak ograniczona i niemądra!
- Z całą pewnością nie żartuję. Jezus Chrystus znaczy dla
mnie więcej niż ktokolwiek na ziemi. Myślisz, że jestem ogra
niczona i głupia tylko dlatego, że nie znasz Pana. Może po
znasz Go kiedyś i wtedy zrozumiesz...
- To wykluczone, żebym się poddał takim przesądom. Mam
jednak nadzieję, że kiedyś zdołam cię przekonać. Widzę, Eden,
że minie trochę czasu, zanim zaczniesz normalnie myśleć, ale
jestem zdecydowany sprawić, że przejrzysz wreszcie na
oczy.
- Ach tak... - Pokiwała głową. - Żałuję, że ja nie mam
w sobie tyle zdecydowania, żeby cię nauczyć, kim jest dla nas
ludzi nasz Pan.
- Do diabła! - wykrzyknął z gniewem. - Czy przestaniesz
gadać te bzdury i wreszcie zaczniesz mnie słuchać?
- Bardzo mi przykro, Nilesie, ale obawiam się, że nie masz
mi nic ciekawego do powiedzenia.
- Nie rozumiesz, że z takim nastawieniem nigdy nie
wyjdziesz za mąż? Nie znajdziesz nikogo, kto będzie myślał
tak jak ty. Czy chcesz zostać starą panną?
- To nie jest dla mnie sprawa życia i śmierci. Nie chcę
wychodzić za mąż tylko dlatego, żeby nie być starą panną.
Wydaje mi się, że powiedzieliśmy już sobie wszystko, co było
do powiedzenia.
- A więc to naprawdę koniec?
- Tak. Uważam, że nie mamy ze sobą nic wspólnego.
- Ale Eden, wydaje się, że nie rozumiesz. Czy nie po
myślałaś, co by to znaczyło, gdybym do mojej szanowanej
rodziny wprowadził dziewczynę o tak dziwacznych zasadach?
Można znieść jakiś mały, niewinny kaprys, ale ty się wyraźnie
z tym obnosisz. To byłby wstyd dla mojej matki i całej rodziny.
- A czy ty pomyślałeś, jakim wstydem dla mojej rodziny
byłby mój ślub z człowiekiem, który drwi z wiary w Boga?
Zrozum, że nie mogłabym zawieść mojego Pana, Jezusa Chrys
tusa. O, idzie Janet, pewnie obiad jest już gotowy. Chodźmy do
jadalni. Już najwyższy czas, żebyśmy skończyli tę dyskusję.
Porozmawiajmy o czym innym, bo w tej kwestii nie dojdziemy
do niczego. Jestem pewna, że się nie zmienię.
Usiedli do stołu i na razie dyskusja się skończyła, chociaż
obrażona mina Nilesa świadczyła o tym, że niełatwo przyjmuje
porażki. Rzadko rezygnował z raz podjętych postanowień.
Rozmowa zeszła na neutralne tematy. Niles uspokoił się już
i co chwila zerkał ukradkiem na dziewczynę. Nigdy nie spotkał
kogoś takiego jak ona. Rzadko się zdarza, żeby tylko z powodu
swoich zasad dziewczyna bez namysłu odrzucała oświadczyny
takiego wysoko postawionego, szanowanego, przystojnego
i bogatego mężczyzny. Udawała czy rzeczywiście taka była?
Może powinien przestać się nią interesować na pewien czas
i pokazać jej, że nie owinie go sobie wokół palca?
Przyszło mu do głowy, że gdyby udawał, iż zgadza się z jej
poglądami, łatwo by mógł ją zdobyć. Chodził przecież do
kościoła, w miarę regularnie, jeśli mu to pasowało, ale jak
wszyscy jego najbliżsi uważał, że nie należy przesadzać z reli
gijnością. Postanowił jednak czekać. Wierzył, że w końcu uda
mu się przełamać fanatyzm dziewczyny, bez udawania i rezyg
nowania z własnych zasad.
Obiad był bardzo pyszny. Janet wiedziała, co lubią nowojor
czycy i chciała, żeby gość docenił kuchnię domu Thurstonów.
Podawała obiad z wyjątkowym namaszczeniem, ponieważ była
ogromnie ciekawa, co oznaczała ta niespodziewana wizyta.
Myśl, że Eden mogłaby poślubić pana Nevina, napawała ją
niepokojem. Nie wiedziała dokładnie, co jej się w nim nie
podoba, jednak wydawało jej się, że Niles nie pasuje do Eden.
Nawet po długim namyśle nie potrafiła sobie wyjaśnić, dlacze
go tak sądzi.
Eden i Niles rozmawiali teraz o różnych sprawach. Dziewczy
na zauważyła, że Janet dłużej niż zwykle podaje obiad i co chwila
coś donosi. Była z tego zadowolona, bo wiedziała, że Niles nie
poruszy przy Janet sprawy małżeństwa. Zachowywał się oficjal
nie i uprzejmie i podczas rozmowy Eden mogła mu się uważnie
przyjrzeć. Wiedziała już, że nigdy nie mogliby tworzyć pary.
Po obiedzie przenieśli się do salonu i usiedli w głębokich
fotelach przy kominku. Fotele stały blisko ognia, a na stoliku
obok leżało pudełko ze smakowicie wyglądającymi czekolad
kami, nie mogło więc być lepszego miejsca do rozmowy. Mi
mo to Eden siedziała spięta i chociaż próbowała być miła
i dowcipna, nie czuła się dobrze. Następne dwie godziny wyda
wały się jej katorgą.
W pewnym momencie odezwał się dzwonek u drzwi i to
okazało się wybawieniem dla dziewczyny. Przyszedł pan Wor
den i przyniósł kolejne dokumenty, które trzeba było przejrzeć
i podpisać.
Przedstawiła mu Nilesa i zabrała się za papiery, podczas gdy
panowie zajęli się rozmową. Pan Worden bacznie się przyjrzał
młodemu nowojorczykowi i zaczął się zastanawiać, kim ten
mężczyzna jest dla Eden. Starał się tak pokierować rozmową,
żeby się o nim jak najwięcej dowiedzieć. Spodobał mu się na
pierwszy rzut oka, ale pan Worden już od dawna myślał o tym,
żeby skojarzyć Eden i Lance'a. Cóż, czas pokaże, jak się spra
wy ułożą.
Eden podpisała dokumenty, zamieniła kilka słów z panem
Wordenem i odprowadziła go do drzwi. Kiedy wróciła do salo
nu, Niles wziął ją za ręce.
- Tak sobie myślałem - powiedział braterskim tonem - że
podeszliśmy do tego wszystkiego w zły sposób. Wiem, że to
moja wina. Zamiast dyskutować i rozmawiać bez sensu, po
winniśmy od razu przejść do czynów.
Eden zerknęła na niego z niepokojem, ale zanim zdała sobie
sprawę, co może za chwilę nastąpić, Niles przyciągnął ją do
siebie i mocno objął ramieniem. Nachylił się tak, że czuła jego
gorący oddech i pocałował ją prosto w usta, co miało, jak
sądził, ostatecznie przekonać dziewczynę.
- Czy tak nie lepiej? - spytał, zadowolony z siebie.
Eden z całych sił próbowała się wydostać z jego objęć, ale
widząc, że to jej się nie uda, wykrzyknęła:
- Nie! Przestań, Nilesie, proszę, nie rób tego! - szamocąc
się, chciała się wydobyć z mocnego uścisku i odwróciła głowę,
żeby uniknąć następnego pocałunku. - Puść mnie! Nie masz
prawa! Przestań! Myślałam, że jesteś dżentelmenem!
- A czy dżentelmen nie może całować? - spytał niewinnie
i przyciągnął ją jeszcze bliżej, powoli zbliżając swe usta do jej
ust. Pomyślał, że Eden wreszcie zrozumie, jak silne jest jego
uczucie i odwzajemni mu się tym samym. Przecież jest kobietą.
Na pewno nie zapomni tego pocałunku! Zostanie w jej sercu
już na zawsze.
Eden wreszcie udało się uwolnić. Cofnęła się w kierunku
drzwi do hallu.
- Dość tego! - zawołała lekko drżącym głosem. Oczy miała
pełne łez.
Nie ruszając się z miejsca, Niles przyglądał się jej z wyra
zem zadowolenia na twarzy.
- Wiem, że ci się podobało. Przyznaj się, Eden.
- Nie! Nie podobało mi się! Zabraniam ci mnie dotykać.
Nie chcę cię więcej widzieć. Nasza przyjaźń jest skończona.
Nie miałeś prawa tak się zachować.
Niles popatrzył na nią zdumiony. Co to za dziwna dziewczy
na, że nie lubi się całować?
Odezwał się powoli, przepraszającym tonem:
- Eden, widzę, że nie zrozumiałaś moich intencji. Bardzo
cię przepraszam. Chciałem ci tylko pokazać, jak wielkie jest
moje uczucie. Myślałem, że zareagujesz jak kobieta, ale naj
wyraźniej się myliłem. Mam nadzieję, że mi wybaczysz i może
kiedyś, gdy mnie lepiej poznasz, będziesz dla mnie łaskawsza.
Przepraszam, że cię zraniłem. Może usiądziemy przy kominku,
porozmawiamy jak przyjaciele i zapomnimy o wszystkim?
Niedługo będę musiał wychodzić i nie chciałbym, żebyśmy się
rozstawali w złości. Dobrze?
Eden w milczeniu skinęła głową i usiadła w swoim fotelu.
- Może napijesz się jeszcze kawy? Janet przyniosła
następny dzbanek - powiedziała, patrząc w ogień.
- Bardzo chętnie - odparł cicho i usiadł naprzeciw niej.
Wyglądali teraz jak para znajomych gawędzących sobie miło.
Eden odetchnęła z ulgą.
Nadszedł czas, kiedy młody mężczyzna musiał się pożegnać.
- Naprawdę bardzo mi przykro, że zepsułem ci popołudnie
- powiedział. - Mam nadzieję, że kiedyś pozwolisz, bym cię
odwiedził i naprawił wszystko. Chcę, żebyś jednak uważała
mnie za dżentelmena.
Uśmiechnęła się do niego niewyraźnie i próbowała być
uprzejma, ale Niles widział, że nie zrobił na niej dobrego
wrażenia. Czuł się upokorzony. Przyjechał prawie pewny, że
zdobędzie tę dziewczynę i nakłoni ją do małżeństwa,
a odjeżdżał prawie pewny, że ją utracił.
Szybko, jedynie końcami palców uścisnęła mu rękę
i uśmiechnęła się oficjalnie. Konwencjonalnym tonem pozdro
wiła jego matkę i życzyła mu przyjemnej podróży do Kalifornii.
Na koniec Niles zapytał:
- Czy naprawdę mi wybaczyłaś?
- Tak, oczywiście. Zapomnijmy już o tym i nigdy do tego
nie wracajmy.
Lekko się uśmiechnął i odrzekł prawie pokornie:
- Wiem, że nie byłem dobry dla ciebie. Do zobaczenia.
Skłonił się i wyszedł.
Eden wróciła do sajonu, gdzie spotkała uśmiechniętą Janet.
- Poszedł już sobie? To dobrze. On nie pasuje do ciebie. Od
razu mi się nie podobał.
Dziewczyna poszła do swojego pokoju i zastanowiła się nad
swoim postępowaniem. Czy zachowała się dobrze? Może po
winna wykazać więcej cierpliwości? Może nie trzeba było od
prawiać tak szybko tego mimo wszystko miłego mężczyzny?
Czy ojciec by ją za to pochwalił? Co prawda nie znał Nilesa,
ale znał ludzi podobnych do niego i zazwyczaj darzył ich sym
patią. Czy ojciec by chciał, żeby wiązała się z takim
mężczyzną? A czy Bóg by tego chciał? Czy naprawdę zacho
wała się tak, jak pragnąłby tego Pan? Czy słuchała Jego rad,
czy też kierowała się swoimi emocjami?
W myślach starała się odtworzyć przebieg całego spotkania
i zauważyła, że niektóre momenty wspomina z głęboką
niechęcią. Jego żarliwe pocałunki nie obudziły w niej żadnych
uczuć. Nie, nie mogła się mylić. Nigdy nie wyszłaby za niego
za mąż.
Kiedy w nocy położyła się do łóżka, zasnęła spokojnie, za
dowolona, że jest we własnym domu, otoczona przyjaciółmi,
nawet jeśli byli to tylko służący. Cieszyła się, że nie musi
jechać do Nowego Jorku i rozpoczynać całkiem nowego życia
w obcej rodzinie.
Lance Lorrimer wracał do domu nocnym pociągiem. Po
podróży służbowej do Nowej Anglii przeglądał dokumenty,
które udało mu się podpisać. Był zadowolony z wyników
podróży i chciał jeszcze wszystko uporządkować, zanim ran
kiem przedstawi raport w banku. Czytając kontrakty, usłyszał
nagle, jak pasażer siedzący naprzeciwko wymienia znajome
nazwisko. Przeszedł go miły dreszcz. To niesamowite, jak bar
dzo przyjemnie jest niespodziewanie usłyszeć nazwisko osoby,
o której się myślało od kilku dni.
- Słyszałem, że ta laleczka Thurstonówna niedawno się
zaręczyła, a może dopiero ma się zaręczyć. Nic bym o tym nie
wiedział, gdyby nie Sam. Przez dwa miesiące roznosił pocztę
za Jacoby Wintersa i opowiadał mi to wszystko. Mówił, że
dostawała mnóstwo listów i kartek od jakiegoś faceta z Nowe
go Jorku. Właściwie były to głównie kartki, toteż mógł wiele
się o nich dowiedzieć. Tak, to były kartki z kurortów, najwięcej
z Palm Beach. Facet pisał przez cały czas, ciągle przychodziły
nowe. Pisał i pisał. Raz Sam przyszedł do mnie i mówi: „Panna
Thurston znów dostała pocztę, w tym dwie widokówki. Ten
facet naprawdę nie ma na co wydawać pieniędzy! Ciągle pisze,
że nie może się doczekać listów od niej, że całymi dniami
czeka na listonosza, wiesz, takie tam. Napisał też, że już
niedługo wybiorą się w jakąś podróż i wkrótce już będą mogli
omówić szczegóły".
- Nie mów! - mężczyzna obok pokręcił głową. - Dziwne.
Nie słyszałem, żeby miała się zaręczyć.
- Myślę, że zaręczyny wiszą w powietrzu, Sam mówił, że
tak to zrozumiał. Słyszał też, że ten facet odwiedził już ją dwa
razy tej wiosny. Jego matka jest chyba ciężko chora i zatrudnili
dwie pielęgniarki. Muszą mieć kupę pieniędzy! Mówił
o jakiejś podróży do Kalifornii, może to będzie podróż
poślubna? Chciał, żeby przygotowała się do niej.
- Więc to chyba prawda. Bill, to naprawdę niespodzianka.
Jej tatuś tak jej pilnował. Teraz jednak nie ma go już, a dziew
czynie zostawił całkiem pokaźny majątek, nic więc dziwnego,
że kręcą się wokół niej faceci. No i jest bardzo ładna.
- Tak, to prawda. To chyba najładniejsza i najbogatsza dzie
wczyna w Glencarrol.
- Co racja, to racja. Ale myślałem, że miała się zaręczyć
z innym facetem. Jak on się nazywał? Caspar Carvel?
- Tak. Ale pojechał na wojnę. Chyba od trzech lat nie było
go w mieście, prawda?
- Właśnie że był. Sam widziałem, jak w zeszłym tygodniu
wychodził z domu Thurstonów. Coś mi się widzi, że ta dziew
czyna może sobie przebierać w facetach. I sądzę, że są także
inni. Jest tak ładna, że musi mieć wielu adoratorów.
- Masz rację, ale widzisz, ona raczej nigdy nie flirtowała.
Chodziła z Casparem, kiedy byli jeszcze w szkole, ale nie
zauważyłem, żeby ostatnio był przy niej jakiś facet. Zajmowała
się tylko chorym ojcem. Nigdzie nie wychodziła. Dopóki żył,
siedziała z nim w domu.
- Tak, to bardzo kochająca córeczka. A jej ojciec też chyba
był dobrym człowiekiem. Wszystko robił dla niej. I myślę, że
udało mu się ją wychować na porządną dziewczynę. Wydaje
się bardzo uprzejma i miła, mam nadzieję, że będzie miała
dobrego męża.
- Facet, który od niej wychodził, wyglądał na bardzo
miłego.
- Skoro tak, to pewnie niedługo będziemy mieli w mieście
huczne wesele!
- Wszystko na to wskazuje. Życzę im jak najlepiej. Za
uważyłeś, jak rosną ceny ziemniaków? I to kiedy sprzedałem
cały mój zapas, i w dodatku po cenie gorszej niż się spodzie
wałem. Takie to już moje szczęście...
Lance Lorrimer nie słuchał więcej. Był zbyt zaaferowany
wiadomościami, które usłyszał. Czy to prawda? Czy to może
być prawda? Serce zabiło mu mocniej.
Próbował wrócić do dokumentów, ale nie mógł się skupić.
Chyba po raz pierwszy zdał sobie sprawę, ile Eden znaczy dla
niego. Dopiero teraz w pełni to sobie uświadomił. Już dawno
zwrócił uwagę na jej urodę i wdzięk, ale wiedząc także o jej
wielkim majątku, nigdy nie myślał, że mógł być dla niej od
powiednim partnerem. Przez ostatnie lata nie miał także czasu,
by myśleć o kobietach i nie należał do tych mężczyzn, którzy
każdą dziewczynę traktują jak ewentualną kandydatkę na żonę.
Kiedy po raz pierwszy zobaczył Eden, pomyślał, że jest jeszcze
bardzo młodziutka i niedojrzała, a kiedy poznał ją lepiej, i tak
pozostała dla niego tylko bogatą kobietą, należącą do wyż
szych sfer. Chociaż całkiem dobrze mu się powodziło, nigdy
nie myślał, że mógłby poślubić kogoś tak bogatego. Kiedy
jednak Eden zaczęła go pytać o różne sprawy związane z reli
gią, zainteresował się nią bliżej. Nawet zanim sobie uświado
mił, jak bardzo odpowiada mu jej towarzystwo, odczuwał przy
niej jakieś dziwne uniesienie.
Dlatego wiadomość o tym, że Eden związała się z innym
mężczyzną, bogatym tak jak ona i należącym do jej sfery, była
dla niego prawdziwym szokiem.
Zamknął oczy i próbował to spokojnie przemyśleć. Przywo
łał z pamięci pierwsze spotkanie z Eden, jej zachowanie i pyta
nia, które mu zadawała. Jeszcze teraz czuł miły dreszczyk.
Nigdy dotąd nie spotkał dziewczyny, która zadawałaby takie
pytania: „Jak mogę poznać Jezusa? Co znaczą słowa z tego
wersetu...?" Jaką wspaniałą partnerką mogłaby być taka dzie
wczyna! Czy przynajmniej jej narzeczony był dobrym
chrześcijaninem? Czy będzie umiał ją prowadzić i wspo
magać? A może jest to człowiek, który odwróci jej myśli od
Boga? Lorrimer nie chciał nawet o tym myśleć. Jak bardzo
pragnąłby się znaleźć na miejscu tamtego mężczyzny! Tak
chciałby przez całe życie razem z Eden poznawać Słowo Boże,
widzieć ten wspaniały błysk w jej oczach, dzielić z nią smutki
i radości! Nigdy jeszcze w ten sposób nie myślał. Nigdy jesz
cze nie planował małżeństwa. Miał co prawda nadzieję, że
pewnego dnia założy szczęśliwą rodzinę, ale nigdy nie miał na
myśli żadnej konkretnej kobiety. Teraz jednak, kiedy usłyszał
o zaręczynach Eden, poczuł, jakby ktoś zatrzasnął przed nim
drzwi, które tak niedawno otworzyły się przed nim.
Próbował myśleć racjonalnie. Nie kocha przecież tej dziew
czyny, nie kocha żadnej dziewczyny. To jakieś szalone,
niemądre myśli.
A nawet jeśli ją kocha, to powinien pragnąć, żeby była
szczęśliwa, żeby mogła sama wybrać sobie mężczyznę, prawda?
Nie była przeznaczona dla niego. Nigdy nie próbował zdobyć jej
serca. Może ten człowiek, z którym podobno była zaręczona, to
jakiś dobry, stary przyjaciel, ktoś znany i szanowany przez jej ojca.
Tak! Postanowił, że nie będzie marnować czasu i roztrząsać
tego dalej. I tak nie ma na to wpływu. Jedyna rzecz, którą
powinien zrobić, to pilnować, aby ze swoimi uczuciami nie
wkroczył na obszar należący do kogoś innego. Powinien zapo
mnieć o tej miłości lub zaczątkach miłości i następnym razem
bardziej uważać. Mężczyzna nie powinien zabiegać o względy
kobiety, która oddała już swoje serce innemu. Powinien był
sprawdzić, czy Eden nie kocha jakiegoś mężczyzny, zanim się
zaangażował uczuciowo. Sprawdzić? A myślał kiedyś o tym,
że chciałby się z nią związać?
Och, to tylko niepotrzebne zaprzątanie sobie głowy! Może
po prostu był zmęczony? Rankiem, kiedy się wyśpi i zje dobre
śniadanie, spojrzy zapewne na tę sprawę innym okiem. Przez
ostatnie czterdzieści osiem godzin nie miał wielu okazji do
odpoczynku.
To wszystko jego własna głupota. Musi zacząć myśleć
rozsądnie. Z wciąż zamkniętymi oczami zwrócił się o pomoc
do Tego, kto zawsze w takich sytuacjach pomagał mu znaleźć
rozwiązanie:
- Panie, uświadomiłeś mi coś, z czego nie zdawałem sobie
wcześniej sprawy. Proszę, pokieruj mną, żebym postępował
tak, jak Ty tego pragniesz. Najlepsze dla mnie będzie to, co
służy Twojej chwale. Tylko Ty możesz mi pomóc. Spraw,
żebym zawsze działał zgodnie z Twoją wolą.
Dzięki modlitwie uspokoił się trochę i zasnął. Obudził się
w o wiele lepszym nastroju. Przecież nic nie stracił, ponieważ
to, co zeszłego wieczoru uważał za stracone, tak naprawdę
nigdy nie należało do niego. Oddał tę sprawę w ręce Kogoś
o wiele mądrzejszego niż on i teraz musi tylko czekać, aż Pan
mu wskaże odpowiednią drogę. Postanowił jednak, że nieza
leżnie od wszystkiego będzie dalej pomagać Eden w poznawa
niu Słowa Bożego, jeśli dziewczyna go o to poprosi.
Pociąg wjechał na dworzec w Glencarrol. Lance udał się
prosto do pracy. Kilka godzin spędził w banku, potem w sądzie
i kiedy tylko jego myśli kierowały się ku Eden, nie przejmował
się zbytnio, ponieważ wiedział, że teraz sprawy znajdują się
w dobrych rękach. Bóg może odmienić jego uczucia, ale może
też sprawić, że stanie się coś zupełnie nieoczekiwanego.
Lance zdecydował jednak, że nie będzie szukał towarzystwa
Eden ani nie spróbuje się z nią skontaktować.
Eden z kolei była bardzo zdziwiona, że Lorrimer nie odwie
dził jej po swoim powrocie. Próbowała o tym nie myśleć
i tłumaczyła sobie, że przecież nie musi się wcale z nim spoty
kać. Na pytania, które chciała mu zadać, mógł odpowiedzieć
ktoś inny. Poza tym potrafiła już szukać odpowiedzi w Biblii.
Tabor czuł się doskonale i powrócił do niemal wszystkich
swoich obowiązków. W domu Thurstonów powoli zapominano
o tych okropnych nocach z włamywaczami i bandytami. Cała
reszta służby patrzyła teraz na Tabora jak na bohatera.
Jednakże Taborowi i Janet pozostało jedno zmartwienie
- obawiali się powrotu dwóch adoratorów Eden. Nie chcieli,
żeby któryś z nich zdołał zdobyć względy dziewczyny.
Kiedy pewnego dnia Janet powiedziała Eden o swoich oba
wach, dziewczyna roześmiała się.
- Biedna Janet! Naprawdę się o to martwisz? Nie bądź nie
mądra! Dlaczego sądzisz, że mogłabym się zakochać w któ
rymś z nich? Wiesz, co zrobił i powiedział Caspar. Czy myś
lisz, że po tym mogłabym się z nim jeszcze przyjaźnić? Nie,
Janet. Nigdy! Nigdy! N i g d y! A jeśli chodzi o tego drugiego,
na odległość jest nawet dosyć miły, ale go nie pokocham
i cieszę się, że pojechał do Kalifornii. Mam nadzieję, że już
nigdy tu nie wróci. Dlatego możesz być spokojna. Będziesz
musiała mi znaleźć lepszego mężczyznę, zanim się ode mnie
uwolnisz. Uśmiechnij się, musimy się cieszyć życiem. Nie za-
wsze się układa tak, jak tego pragniemy, ale zobacz - Tabor
wyzdrowiał i znowu jesteśmy wszyscy razem. Jeśli tylko prze
staną już mi się śnić Fane'owie, będę w pełni zadowolona. Ale
skoro Bóg ochraniał nas przed nimi do tej pory, pewnie i dalej
będzie to robił.
- Będzie, na pewno. Ochraniał nas i będzie to robił.
Kiedy Janet opowiedziała Taborowi treść tej rozmowy, lokaj
zaproponował, żeby powiedzieć Eden o tym, co się stało z Ery
kiem. Postanowił poradzić się Trampa. Kiedy jednak się spot
kali, Trump pokręcił głową.
- Nie wiesz jeszcze, co się stało z jego matką.
- Z Lavirą Fane? - spytała Janet.
- Tak - potwierdził Trump. - Na trzy dni przed procesem
udało jej się jakoś zdobyć tabletki nasenne. Wzięła ich za dużo
i następnego ranka już się nie obudziła.
Janet spojrzała na niego z niedowierzaniem.
- Chcesz powiedzieć, że u m a r ł a?
- Na amen. Przynajmniej nie będziemy już mieli z nimi
żadnych kłopotów. I uważam, że należy o tym powiedzieć
panience Eden.
Janet zasięgnęła więc opinii pana Wordena, który przedys
kutował to z Lance'em Lorrimerem i obaj doszli do wniosku,
że nadszedł czas, żeby poinformować Eden o wszystkim.
Wybór padł na Janet, bo ona znała Eden najlepiej i mogła
przekazać jej tę wiadomość w najdelikatniejszy sposób. Janet
nie zwlekając udała się do dziewczyny.
- Wiesz, moje dziecko, muszę ci coś powiedzieć na temat
Fane'ów. Lavira w więzieniu ukradła tabletki nasenne, zażyła
trochę za dużo i poszła na spotkanie z Najwyższym Sędzią. Już
więcej nie będzie nam sprawiać kłopotów.
- Och, Janet, to okropne! - wzdrygnęła się Eden. - Mod
liłam się, żeby tu już nigdy nie wróciła, ale skończyć w ten
sposób... Janet! Była tak wielką grzesznicą, a nie miała szans,
żeby to odpokutować!
- Miała wiele okazji na poprawę, ale nie chciała z nich
skorzystać. Obrała złą drogę i dlatego tak skończyła.
- To straszne, że odebrała sobie życie! A jej syn? Co on
teraz zrobi? Pewnie stanie się jeszcze gorszy!
- On też nie żyje. Policja wytropiła go kilka tygodni temu.
Gdy chcieli go schwytać, uciekł im i skoczył ze skały. Zabił się
na miejscu. Oboje nie żyją i nie ma co ich opłakiwać. To byli
źli ludzie.
- Ale Janet, może powinnam była coś zrobić, może powin
nam była dać im szansę?
- Nie mogłaś im pomóc. Poszukiwano ich za różne
przestępstwa i w wielu sądach czekały na nich wyroki. Gdybyś
pozwoliła im uciec, dalej okradaliby i napadali ludzi. Sam Bóg
dawał im szansę, i to niejedną. Nie skorzystali. Nie sądzisz, że
niektórzy już się tacy rodzą, że wybierają bandyckie życie?
- Ale można ich było uratować, prawda? Bóg chciałby,
żeby wszyscy dostąpili zbawienia, czyż nie?
- Tak, chciałby. Pismo mówi, że Pan nie pragnie niczyjej
zguby, ale każdy powinien żałować za grzechy. Jeśli więc ktoś
z własnego wyboru czyni zło i nie żałuje tego, nie może zostać
zbawiony. Ale musisz o tym porozmawiać z kimś mądrzejszym
niż stara Janet. Spytaj tego młodego prawnika. On ci to dobrze
wytłumaczy.
- Tak zrobię - powiedziała Eden, zastanawiając się, czy
w ogóle jeszcze się z nim zobaczy.
19
Mieli
się spotkać prędzej niż się spodziewała. Pan Wor-
den poprosił ją, żeby następnego ranka wstąpiła do jego
biura i podpisała kilka dokumentów związanych z aktem
własności domu oraz jeszcze raz przejrzała spis rzeczy, które
były w biurku, żeby się upewnić, czy niczego nie brakuje.
Obiecała przyjść o dziesiątej i kiedy przygotowywała się do
wyjścia, zadzwonił telefon. Ponieważ Janet była zajęta w ku
chni, sama odebrała.
Usłyszała w słuchawce obcy głos:
- Dzień dobry. Chciałabym rozmawiać z panną Eden Thur-
ston.
- Przy telefonie - odpowiedziała, lekko zdziwiona.
- Można wiedzieć, kto mówi?
- Jestem pielęgniarką ze szpitala Camp Howard. Mam wia
domość od pana Caspara Carvela.
Eden westchnęła głęboko. Czy czekała ją kolejna przeprawa
z Casparem?
- O co chodzi? - spytała cierpko.
- Pan Carvel miał ciężki wypadek samochodowy. Chyba
nie zostało mu już wiele godzin życia, a bardzo chce się z panią
zobaczyć. Mówi, że przed śmiercią chciałby pani zadać jakieś
ważne pytanie.
- Boże! - westchnęła Eden, próbując zrozumieć to, co przed
chwilą usłyszała. Caspar ranny! Caspar umiera! Przeszedł ją
dreszcz na wspomnienie jego okropnych słów o nieistnieniu
Boga. Umiera bez pojednania się z Panem! Rozpaczliwie się
zastanawiała, co powinna zrobić. Dlaczego właśnie z nią Cas
par chce się widzieć?
- Halo, słyszy mnie pani?
- Tak, tak - odpowiedziała Eden. - Słucham.
- Czy przyjedzie pani? Co mam mu powiedzieć? Bardzo
mu zależy na pani przyjeździe.
- Tak, myślę, że przyjadę. Muszę sprawdzić rozkład
pociągów lub samolotów.
- Jest tylko jeden pociąg, późnym popołudniem, a samolot
odlatuje dopiero wieczorem. W obu przypadkach może być za
późno. Może już do tej pory nie żyć.
Eden starała się pozbierać myśli.
- Przyjadę tak szybko, jak to będzie możliwe.
Odłożyła słuchawkę i opadła na krzesło. Zobaczyła Janet
stojącą w drzwiach.
- O co chodzi? - spytała niania. - Czy coś się stało?
- Owszem - odparła Eden. - Caspar jest ciężko ranny
i muszę jechać do niego do szpitala. Muszę.
Janet stała bez słowa i w zamyśleniu zmarszczyła brwi. Była
trochę przeziębiona i lekarz zakazał jej wychodzić z domu,
dopóki nie przestanie kaszleć, ale dla Eden pojechałaby
wszędzie. Nie puściłaby jej samej do szpitala wojskowego,
zwłaszcza że był tam Caspar. Może nawet był umierający,
a może tylko chciał w ten sposób wywabić Eden z domu.
Eden nagle wzięła słuchawkę i wykręciła numer do pana
Wordena.
- Wujku, nie mogę przyjść dziś do twojego biura - oznaj
miła drżącym głosem. - Czy możemy się spotkać jutro? Muszę
natychmiast wyjechać. Ktoś...
- Chwileczkę - przeciął pan Worden. - Dokąd jedziesz?
Może moglibyśmy jakoś te dwie sprawy połączyć?
- Nie, to chyba niemożliwe. Muszę jechać do szpitala Camp
Howard. To daleka droga. Myślałam, że będę mogła lecieć
samolotem, ale pielęgniarka powiedziała, że mogę nie zdążyć.
Samolot odlatuje dopiero wieczorem, a lekarz twierdzi, że on
już niedługo umrze.
- Umrze? Kto ma umrzeć? Mów jaśniej. Co się stało?
Eden oddychała szybko i nie mogła się uspokoić.
- Kim jest ten mężczyzna, który nagle wzywa cię w takim
momencie?
- To mój stary kolega ze szkoły, Caspar Carvel. Miał wypa
dek samochodowy i jest ciężko ranny. Umiera. Mam tam jak
najszybciej pojechać.
- Ale w jaki sposób zamierzasz się tam dostać?
- Och, nie wiem. Nie miałam jeszcze czasu o tym pomyśleć.
Może Tabor mnie zawiezie. Nie wiem tylko, czy będzie się
czuł na siłach. Zobaczę.
- Tabor nie jest jeszcze w pełni sił. Przy takiej długiej dro
dze rana może się odnowić. Kim jest ten Caspar? Czy on dla
ciebie coś znaczy? Czy go kochasz?
- Ależ skąd, wujku. To tylko kolega, ale nie mogę odmówić
takiej prośbie. On chyba się boi umierać. Kiedy się wi
dzieliśmy ostatnio, szydził z religii i mówił takie rzeczy...
Muszę tam jechać natychmiast.
- Spokojnie. Jeśli już musisz, nie możesz jechać sama. Za
czekaj, zobaczę, czy ktoś będzie mógł pojechać z tobą.
- Janet też jest chora i nie powinna wychodzić z domu.
Mogę jechać sama. Pewnie szybko wrócę.
- Zaczekaj chwilkę - pan Worden zakrył dłonią słuchawkę
i przez moment rozmawiał z kimś w pokoju. Po chwili odezwał
się ponownie.
- W porządku, Eden. Lance już jedzie. Powiedział, że i tak
musi jechać w tamtym kierunku i że chętnie cię zabierze. Czy
nie masz nic przeciwko temu?
- Bardzo chętnie z nim pojadę. Będę gotowa za pięć minut.
Kiedy może przyjechać?
- Zaraz - usłyszała głos Lorrimera. - Za pięć, osiem minut
tam będę.
Jechali w pełnym słońcu, ale Eden czuła na twarzy
orzeźwiający pęd powietrza. Nie chciało jej się wierzyć, że jadą
na spotkanie śmierci, i to śmierci człowieka, którego znała tak
dobrze. Do śmierci ojca długo się przygotowywała, a tu umierał
nagle młody mężczyzna, sam, w strachu, bez żadnej nadziei.
Wciągnęła do płuc chłodne powietrze i starała się zapano
wać nad swoim zdenerwowaniem. Lance spojrzał na nią
uważnieizapytał:
- Może, jeśli chce pani o tym mówić, opowie mi pani, co się
właściwie stało?
- Dobrze - odparła. - Wiem tylko, że wydarzył się wypadek
samochodowy. Zadzwoniła do mnie pielęgniarka i powie
działa, że Caspar jest w bardzo ciężkim stanie i umiera. Prosił,
żebym przyjechała.
- Czy to jest pani przyjaciel?
- Nie, byliśmy razem w szkole i wtedy się nie rozstawa
liśmy, ale to było dawno. Przez długi czas był na wojnie,
a kiedy wrócił, w ogóle go nie poznałam. Mówił, że nie wierzy
w Boga, powiedział, że jestem staroświecka i że moja wiara to
jedynie zbiór przesądów.
Lance zawahał się przez chwilę, a potem spytał:
- Ale nie była pani z nim zaręczona, prawda?
- Oczywiście, że nie. Byliśmy tylko szkolnymi przyjaciół
mi. Nawet nie pisywaliśmy do siebie, kiedy wyjechał. Jednak
gdy wrócił, wydawało mu się, że nic się nie zmieniło od szkol
nych czasów i chciał, żebyśmy się znów spotykali. Kiedy
odmówiłam, wyśmiał moje, jak to określił, purytańskie zasady
i powiedział nawet, że to staroświecki ojciec tak mnie wycho
wał. Stwierdził, że przyszła już pora, abym wyzwoliła się spod
jego wpływu. Mówił, że nikt już nie wierzy w Boga. Wtedy
powiedziałam mu, żeby sobie poszedł. Nie chciałam go już
więcej widzieć.
- Wyobrażam sobie - pokiwał głową ze współczuciem.
- Od pana Wordena słyszałem tyle dobrych rzeczy o pani ojcu.
Czy ten młody człowiek odszedł wtedy?
- Tak, ale niedługo wrócił i powiedział, że chce mnie prze
prosić, chociaż nie wyglądało to jak przeprosiny.
- Rozumiem. - Lance starał się poukładać sobie to wszyst
ko. - Ale nie rozumiem, dlaczego nagle wezwał panią w ob
liczu swojej śmierci.
- Ja też nie. Kiedyś często do nas przychodził i lubił mojego
tatę, zresztą ze wzajemnością. Jego rodzice się rozwiedli i mat
ka mieszka gdzieś w Kalifornii. Nie pisują do siebie, nawet nie
wiem, czy zna jej adres, przecież był na wojnie prawie trzy lata.
Przypuszczam, że jestem jedyną bliską mu osobą, do której
mógł się zwrócić i dlatego nie mogłam mu odmówić. Sądzę, że
sam nie wie, dlaczego chce mnie widzieć. Chyba po prostu
chce się jeszcze zobaczyć z kimś znajomym. Nie chciałam
jechać i cieszę się, że pan jest ze mną. Przy panu czuję się
o wiele lepiej.
Spojrzał na nią i uśmiechnął się lekko.
- To ja się cieszę, że mogłem się na coś przydać. - Nagle
sobie uświadomił, że ludzie w pociągu mówili najwyraźniej
o innym mężczyźnie, z którym Eden mogłaby się zaręczyć. Ale
w tej sytuacji nie miało to żadnego znaczenia. Dziewczyna,
którą kocha, znalazła się w kłopocie i teraz po prostu trzeba
było jej pomóc. Poza tym ten nieznajomy odchodził właśnie
z tego świata bez pogodzenia się z Bogiem. Jemu także na
leżała się pomoc.
Przez moment nie odzywali się. Ciszę przerwał Lance.
- Ale dlaczego jest pani tak zdenerwowana, jeśli to tylko
dawny kolega?
Odwróciła się do niego. Głos jej drżał.
- Bo nie wiem, co mam mu powiedzieć. Nie wiem, jak się
zachować, nie wiem, co mu poradzić. Byłam przy umierającym
ojcu, ale on odchodził szczęśliwy. Nie bał się śmierci. Cieszył
się na spotkanie z Panem i martwił się tylko tym, że zostawi
mnie samą. Nie wiem, jak zacząć rozmowę i boję się, że Caspar
znowu mnie wyśmieje. Boję się tego, że on na łożu śmierci
będzie drwił z Boga!
- Proszę przestać myśleć o tym, co pani będzie czuła. Prze
cież może pani otworzyć przed nim bramy raju, może pani
sprawić, że się tam dostanie! Niech pani tak na to spojrzy
i poprosi Ducha Świętego, żeby pani wskazał odpowiednie
słowa. Potem już nic nie będzie zależało od pani. Jeśli Bóg się
tym zajmie, może pani być pewna, że wszystko pójdzie dobrze.
Eden zamyśliła się. Po chwili jej twarz rozpromieniła się
i wyglądało to tak, jakby nagle słońce wyszło zza chmur.
- Ma pan rację! Zapomniałam, jak wielką moc daje Bóg,
gdy się o nią poprosi. Bardzo dziękuję, że mi pan przypomniał.
Jej radość udzieliła się także Lorrimerowi. Po raz pierwszy
zapragnął wziąć tę wspaniałą dziewczynę w ramiona i przy
ciągnąć ją mocno do siebie. Ledwie opanował wzbierającą
w nim falę czułości.
Gdy dojeżdżali już do szpitala, Lance Lorrimer po chwili
namysłu spytał:
- A teraz niech mi pani powie, jaką rolę mi pani wyzna
czyła. Czy powinienem zostać w poczekalni, czy mam się
raczej trzymać przy pani, żeby w razie potrzeby pomóc?
Obrzuciła go spojrzeniem pełnym obawy.
- Bardzo bym chciała, żeby pan poszedł ze mną, jeśli nie
ma pan nic przeciwko temu.
Odpowiedział z ciepłym uśmiechem:
- Oczywiście, że nie -położył rękę na jej dłoni i uścisnął ją
mocno.
- Dziękuję - odrzekła, odwzajemniając uścisk. - Możliwe
- dodała po chwili - że Caspar będzie chciał, aby ktoś się przy
nim pomodlił.
- Sądzę, że tak i że pomodli się pani, jeśli o to panią po
prosi. A ja będę w pobliżu, w każdej chwili gotowy do pomocy.
Zaufajmy Bogu, On nam wskaże, jak się zachować.
Weszli do szpitala.
- Już dwa razy wydawało się, że to koniec - powiedziała im
pielęgniarka. - Ale odzyskiwał przytomność i pytał o panią.
Cieszę się, że pani przyjechała. Naprawdę zależy mu na spot
kaniu z panią.
Caspar leżał z zamkniętymi oczami, pod kroplówką, owi
nięty bandażami. Wyglądał, jakby już nie żył. Kiedy jednak
usłyszał kroki, otworzył oczy i uważnie wszystkich obejrzał.
Pielęgniarka? A obiecywała, że Eden już jedzie. Jakiś obcy
młody człowiek? Kto to jest? Nowy lekarz? A, jest i Eden.
W jego oczach pojawiła się ulga i jakby iskierka nadziei.
- Eden! Przyjechałaś... nareszcie! - wyszeptał. - Gniewałaś
się... na... mnie... a jednak... przyjechałaś.
Nagle zdało się, jakby jego umęczona dusza wybuchnęła
strachem i niepokojem.
- Eden! Powiedz mi... jak... się... umiera. Ty... wiesz... jak...
się... umiera. Musisz... mnie... nauczyć.
- Dobrze - ujęła jego gorącą dłoń, wyciągniętą w jej kierun
ku. - Dobrze, Cappie, powiem ci - zapewniła go takim ciepłym
głosem, że Lance'a aż przeszedł dreszcz. - Czy pamiętasz
- ciągnęła dziewczyna - że kiedyś, w dzieciństwie uznawałeś
Zbawiciela? Pamiętasz? Wtedy Jezus Chrystus coś dla ciebie
znaczył...
- Pamiętam. Ale... postępowałem źle. Byłem... wielkim...
grzesznikiem! Nie myślałem... że w tych czasach religia się
jeszcze liczy. Nie myślałem! Straciłem... wiarę... ale teraz umie
ram... i wszystko... wygląda inaczej. Jestem... grzesznikiem,
Eden! Czy mogę... mieć... jakąś... nadzieję? Ja - grzesznik?
- Jezus przyszedł na ziemię, żeby zbawiać grzeszników!
- Wiem... słyszałem... ale... czy ty... naprawdę w to... wie
rzysz... Eden?
- Wierzę. Wierzę całym sercem.
Lance przez cały czas przyglądał się uważnie dziewczynie,
podziwiając jej mądrość w Słowie. Jej słowa naprawdę zda
wały się przenikać umierający umysł Caspara.
Przez kilka chwil Caspar starał się przemyśleć to, co
usłyszał, po czym powoli pokręcił swoją obandażowaną głową.
- Nie jestem... dobrym... człowiekiem - poruszył ręką
w geście rezygnacji.
Eden wzrokiem poprosiła Lance'a o pomoc. Prawnik ode
zwał się cichym, lecz stanowczym głosem:
- Jezus Chrystus powiedział: „Ja przyszedłem zbawiać
grzeszników".
Caspar popatrzył na nieznajomego.
- Kto... to... jest? - spytał.
- Przyjaciel, który przywiózł mnie tu samochodem. On mo
dlił się za ciebie.
- Naprawdę? - zdziwiony jeszcze raz spojrzał na Lorrime-
ra. - Czy... pomodli... się... pan... za mnie... teraz?
- Dobrze. - Lance przysunął się bliżej łóżka, aby Caspar
mógł go lepiej słyszeć. - Boże, nasz Ojcze Niebieski, zwraca
my się do Ciebie w imię Twojego Syna Jezusa Chrystusa,
którego zesłałeś, aby wziął na siebie grzechy świata. Wezwiesz
już niedługo tego młodego człowieka przed swoje oblicze, a on
dopiero teraz sobie uświadomił, jak bardzo grzeszył i nie jest
jeszcze gotowy do śmierci. Bardzo prosi, żebyś mu wybaczył
wszystkie grzeszne czyny, bardzo się ich wstydzi i nie chce
stanąć przed Tobą z takim brzemieniem. Panie Jezu, dla takich
grzeszników umarłeś na krzyżu, pomóż mu więc. Boże, prosi
my cię, żebyś mu przebaczył, oczyścił go z grzechów i obda
rzył zbawieniem. Twój zagubiony sługa żałuje teraz za wszyst
ko i na łożu śmierci woła do Ciebie o pomoc i przebaczenie.
Gdy skończył, na sali zaległa cisza. Eden uklękła przy łóżku
i dostrzegła, że Caspar rusza wargami, próbując przemówić.
Nachyliła się nad nim i usłyszała jego głos, który brzmiał jak
głos małego Cappiego wiele lat temu:
- Jezu... Chryste... przepraszam! Przebacz... pomóż... ra
tuj... wierzę... w Ciebie! Błagam... obdarz... mnie... zba
wieniem.
Podniósł na chwilę głowę, otworzył oczy i rozejrzał się
wokół. Z uśmiechem na twarzy spojrzał na Eden, a potem na
nieznajomego.
- Dziękuję - wyszeptał i zamknął oczy.
Z opuszczonymi głowami modlili się po cichu. Kiedy
pielęgniarka wróciła, nachyliła się nad Casparem i po chwili
wyprostowała się powoli.
- Nie żyje - rzekła. - Bardzo dziękuję, że państwo tu przy
jechali. Na pewno pomogli mu państwo przygotować się na
śmierć. On tak bardzo się bał.
Stali w milczeniu i nie bardzo wiedzieli, co dalej robić.
Nagle z korytarza dały się słyszeć odgłosy jakiegoś zamiesza
nia i do sali wkroczyła energicznie elegancka kobieta w stylo
wej czarnej sukience.
- Gdzie jest mój syn? - zawołała. - Chyba nie pozwoliliście
mu umrzeć, zanim przyjechałam? No, gdzie jest?
- To pewnie jego matka - wyszeptała pielęgniarka do Eden.
- Już dawno próbowaliśmy ją tu sprowadzić, ale chyba nie
bardzo mu na tym zależało. Pytał raczej o panią... Czy pani
jest... krewną? - zmieszała się lekko, zadając to pytanie.
Eden pokręciła głową.
- Nie, był tylko moim kolegą szkolnym, ale wiedział, że
jestem niedaleko.
- Zatem to dobrze, że pani zdążyła. Wygląda na to, że nie
cierpiał, prawda?
W tym momencie podeszła do nich pani Carvel. Spojrzała na
Eden i Lance'a jak na nieproszonych gości.
- Kim są ci ludzie? - spytała tonem, który doskonale paso
wał do jej spojrzenia.
- To znajomi pana Carvela. Prosił ich, żeby przyjechali,
a oni przybyli z daleka, żeby spełnić jego prośbę - odrzekła
spokojnie pielęgniarka.
- Co pani powie? - prychnęła z lekceważeniem. - To miło
z ich strony, ale teraz już chyba podziękujemy im za towarzyst
wo. Ja już się wszystkim zajmę. I jeszcze jedno, siostro,
chciałabym się zobaczyć z ordynatorem.
Eden i Lance wyszli więc ze szpitala, będąc cały czas pod
wrażeniem tej cudownej przemiany, która się dokonała w sercu
umierającego Caspara.
20.
Pod wieczornym niebem, rozświetlonym przez miliony
małych punkcików, dwoje młodych ludzi szło, trzymając się za
ręce. Gdy opuścili szpital, chwycili się za ręce niemal bezwiednie.
Eden pierwsza ochłonęła z szoku i dopiero wtedy uświado
miła sobie, że ściska rękę Lance'a. Poczuła się nagle spokojna
i bezpieczna i zdała sobie sprawę, że to poczucie towarzyszyło
jej zawsze w towarzystwie Lorrimera. Nie wycofała ręki od
razu. Jego uścisk był taki miły i naturalny. Wydawało jej się
też, że sam Bóg spaceruje z nimi i chce im zdradzić jakieś
wspaniałe tajemnice życia. Było to jakby dopełnienie ceremo
nii, w której brali udział przed chwilą. Na ich oczach zbłąkana
dusza powróciła do Pana i wstąpiła do nieba. Nie mogło być
lepszego potwierdzenia Bożej Łaski.
Doszli do samochodu i zatrzymali się w milczeniu. Nie
chcieli się odzywać, jakby obawiając się, że słowa mogłyby
zakłócić podniosły nastrój, wywołany cudem, którego świad
kami byli przed chwilą.
- Dokąd teraz jedziemy? - Eden pierwsza przerwała ciszę.
- Chyba powinniśmy gdzieś wstąpić, żeby coś zjeść. Czeka nas
jeszcze daleka droga z powrotem, prawda? Oczywiście Janet
przygotuje nam kolację, ale zanim dotrzemy do domu...
- Pewnie - odparł. - Lepiej zjedzmy teraz, ale chyba nie tu?
Wydaje mi się, że po drodze minęliśmy jakiś miły zajazd,
kilkanaście mil stąd. Może tam wstąpimy? Chyba oboje musi
my trochę odpocząć i uspokoić się, zanim ruszymy w drogę. Co
pani na to?
- To dobry pomysł. Nie jestem aż tak głodna, żebym nie
mogła wytrzymać, a chciałabym stąd wyjechać jak najszybciej,
żeby uniknąć ponownego spotkania z tą nieprzyjemną kobietą.
To okropne mieć taką matkę. Biedny Cappie!
- Tak... nic dziwnego, że wojna go tak odmieniła. Człowiek
przez całe życie potrzebuje matki, a zwłaszcza przez kil
kanaście pierwszych lat, kiedy formuje się jego osobowość.
Nie wydaje mi się, żeby ta kobieta umiała obdarować dziecko
matczynym ciepłem.
- Ma pan rację... - Eden zamyśliła się. - Biedny Caspar!
Nie rozumiałam go. Może nie powinnam była traktować go tak
surowo.
- Cóż, cokolwiek pani zrobiła czy czegokolwiek nie zrobiła,
na pewno wynagrodziła mu to pani w ostatnich chwilach jego
życia. Gdy mówiła pani do niego, pani słowa były jak świetliste
strzały, trafiające prosto we wroga. Widać było, że od czasu
naszej ostatniej rozmowy wyostrzyła je pani. To sprawiło, że
Caspar pojednał się z Bogiem. Czy w jego życiu mogło się
zdarzyć coś wspanialszego?
- Ale przecież mówił pan, że to Duch Święty dobiera słowa.
Wystarczyło tylko, że pozwoliłam Mu sobą kierować.
- Tak, na pewno Duch Święty dopomógł pani. Ale także od
pani zależało, jak wykorzystać znajomość Słowa Bożego.
- Cieszę się, że pan był tam ze mną. Odezwał się pan
właśnie w momencie, kiedy nie wiedziałam już, co powiedzieć.
Wtedy naprawdę poczułam, że Bóg jest z nami i czuwa nad
wszystkim. I dziękuję za tę wspaniałą modlitwę. Jestem pewna,
że nie potrafiłabym się tak modlić. Mówił pan tak pięknie!
Jestem pewna, że Caspar nie miał już wątpliwości, że Bóg
mu przebaczył i czeka na niego. Tak się cieszę, że pan przyje
chał!
- Ja też się cieszę... Dojeżdżamy do zajazdu. Podoba się
pani? Nie jest może ekskluzywny, ale słyszałem, że podają tu
dobre jedzenie.
- Bardzo mi się podoba - odparła. - I czuję, że już zgłod
niałam. Mam ochotę na pieczonego kurczaka.
Weszli do środka i znaleźli się w dużej sali z kwadratowymi
stolikami przykrytymi schludnie wyglądającymi obrusami i se-
rwetkami. Usiedli przy oknie i zamówili udka kurczaka
z ryżem w sosie chilli i surówkę z białej kapusty. Kolacja była
tak smaczna, że nie pogardziłby nią nawet król, a czekał ich
jeszcze deser - lody owocowe z rodzynkami.
- Jaka przyjemna restauracja! - zachwyciła się Eden.
- Wróćmy tu jeszcze kiedyś!
- Z pewnością wrócimy! - zgodził się Lance. Uśmiechnął
się w myślach, pamiętając, jak jeszcze niedawno sądził, że nie
zobaczy się już z tą dziewczyną.
Kolacja wprawiła ich w dobry humor. Przez tę godzinę po
znali się lepiej, zwłaszcza że to, co się zdarzyło w szpitalu,
bardzo ich do siebie zbliżyło.
Wyszli wreszcie z zajazdu i ruszyli w drogę powrotną.
W miarę jak zbliżali się do Glencarrol, oboje zaczęli odczuwać
pewien zawód, że tak wyjątkowy dzień zmierzał już ku
końcowi. Eden, właściwie bez żadnego powodu, bała się, że
atmosfera bliskości, którą odczuwali podczas kolacji, już nie
powróci. Co kazało jej tak myśleć? Czy coś stało na przeszko
dzie, by nadal byli sobie bliscy i by zostali przyjaciółmi? Nie
potrafiła sobie odpowiedzieć na to pytanie.
Podjechali pod dom Thurstonów. Gdy Eden wysiadała z sa
mochodu, dostrzegła w oknie salonu jakąś sylwetkę. Była to
oczywiście Janet, która z niecierpliwością oczekiwała jej po
wrotu. Zawsze się trochę denerwowała, gdy dziewczyna długo
nie wracała. Czasami Tabor żartował:
- Zastanawiam się, Janet, co byś zrobiła, gdyby kiedyś nie
wróciła na czas. Do kogo najpierw byś zadzwoniła? Na policję
czy do szpitala?
Janet jednak nie przejmowała się jego zaczepkami i tylko
częściej spoglądała na zegar.
Tak więc i tym razem stała w oknie, gdy przyjechali. Lance
odprowadził Eden do drzwi i chociaż pragnął pobyć z nią
jeszcze chwilę, nie przyjął jej zaproszenia na herbatę. Nie wie
dział właściwie dlaczego. Na pożegnanie przytrzymał jej rękę
trochę dłużej niż zwykle i spojrzał jej ciepło w oczy. Chciał
jeszcze coś powiedzieć, ale w tym momencie Janet otworzyła
drzwi i spytała:
- I co z Casparem? Czy rzeczywiście był ciężko ranny?
- Bardzo ciężko - odpowiedział Lance. - Ale na szczęście
zdążyliśmy z nim porozmawiać, zanim umarł.
- Umarł? Naprawdę? Może to i dobrze, lepiej mu teraz
u Pana niż kiedykolwiek tu na ziemi.
Lorrimer uścisnął rękę Eden na pożegnanie i spojrzał tak,
jakby chciał coś powiedzieć. Jednak rzucił tylko krótkie „Do
widzenia" i wyszedł. Czy atmosfera tego wieczoru miała jesz
cze kiedyś powrócić?
21.
Lance położył się do łóżka i zasnął. W środku nocy
przyśniło mu się, że przyszedł do niego Bóg i przemówił:
- Lance, mój synu, co się stało? Co cię gryzie?
- Panie, zaangażowałem się w coś, co jest silniejsze ode
mnie. Zakochałem się w dziewczynie, ale ona należy do kogoś
innego. Nigdy nie miałem zamiaru doprowadzić do takiej sytu
acji. Z całego serca pragnąłem się od tego uwolnić, ale nie
udało mi się. Kocham tę dziewczynę i nic na to nie poradzę. Co
mam zrobić? Czy powinienem wyjechać daleko, gdzie już ni
gdy jej nie zobaczę? A może to jest krzyż, który mam z Twej
woli nieść przez całe życie? Wiem, że możesz mi dać siłę,
żebym mógł żyć dla Twojej chwały, jednakże czuję się tak,
jakbym stanął na rozstajnych drogach i nie wiedział, w którą
stronę mam iść. Proszę, pomóż mi.
Głęboko w swoim sercu usłyszał pytanie:
- Lance, mój synu, dlaczego sądzisz, że ta dziewczyna nie
jest przeznaczona dla ciebie? Czy nie wiesz, że jeszcze przed
powstaniem świata przeznaczyłem ją na towarzyszkę dla cie
bie? Dlaczego nie chcesz przyjąć tego daru ode mnie?
- Ależ Panie, słyszałem, że jest zaręczona!
- Ach tak? Kto ci to powiedział? Ktoś, kogo znasz i komu
możesz wierzyć? Czy kiedykolwiek starałeś się to sprawdzić?
Dlaczego nie sprawdziłeś czy to prawda?
- Panie, krępowałem się. Nie mam majątku, który mógłbym
jej ofiarować. Nie mam odpowiedniej pozycji, ani finansowej,
ani towarzyskiej. Jest taką wspaniałą dziewczyną i boję się, że
jeśliby się ze mną związała, nie potrafiłbym jej zapewnić takie
go życia, do jakiego jest przyzwyczajona.
- Lance, czy te rzeczy, które wymieniłeś, mają jakieś zna
czenie? Pieniądze? Status społeczny? Dobra posada? Ziemskie
zdobycze? Nie pamiętasz, że całe srebro i złoto świata i tak
należą do Mnie? Zapomniałeś, że to Ja daję i odbieram bogact
wa? Czy uważasz, że będziesz lepszy, kiedy zdobędziesz wy
soką pozycję w świecie? Z powodu swojej dumy chcesz do
prowadzić do tego, żeby wasze drogi się rozeszły? Może
chcesz ją skazać na samotność? Nie pozwolisz jej, żeby dowie
działa się o twojej miłości, która miała być klejnotem jej życia
i która miała przynieść wam obojgu szczęście?
Lance obudził się i spojrzał w okno. Już świtało, a poranne
słońce malowało niebo na czerwono. Usiadł na łóżku i zaczął
intensywnie myśleć. Dokładnie pamiętał wszystkie słowa,
które usłyszał we śnie, i nareszcie odzyskał spokój. Czuł, że
Pan jest po jego stronie.
Jeszcze raz wszystko dokładnie przemyślał. Przyszło mu do
głowy, że byłoby najrozsądniej, gdyby jak najszybciej się do
wiedział, czy Eden jest rzeczywiście zaręczona.
Mógł oczywiście spytać pana Wordena, czy Eden się
zaręczyła, bo kto jak kto, ale on na pewno to wiedział. Mógł też
spytać Janet, jednak nie chciał z nikim rozmawiać o ukochanej
dziewczynie. Tylko ona miała prawo powiedzieć mu o swoich
zaręczynach i tylko od niej chciał o tym usłyszeć.
Nie wiedział jeszcze, jak przeprowadzić tę ważną rozmowę,
był jednak pewien, że niczego z góry nie zaplanuje. Tam, gdzie
jest Bóg, wszystko samo się układa, nie obawiał się więc nicze
go. Postanowił tylko przygotować jedną rzecz, bardzo po
trzebną w takich sytuacjach - złoty pierścionek, symbol jego
miłości. Jeśli Eden przyjmie pierścionek, będzie to oznaczać,
że też go kocha. W tym momencie coś mu nagle przyszło do
głowy. Przecież nie widział żadnego pierścionka na jej palcu!
Czy to nie jest dowód, że jest wolna? Jak mógł wcześniej o tym
nie pomyśleć?!
Jeszcze tego dnia miało się wszystko rozstrzygnąć. Zdecy
dował, że pójdzie od razu do jubilera.
Lance wybrał pierścionek, którego brylant mienił się wszyst-
kimi kolorami tęczy. Zapłacił, schował wyściełane aksamitem,
białe puzderko z klejnotem w środku i z radością
przepełniającą mu serce wyszedł ze sklepu.
Przez resztę dnia myślał tylko o spotkaniu z Eden. Pracował
jednak w skupieniu i z precyzją, ponieważ wiedział, że dzięki
temu czas minie mu najszybciej.
Po pracy zadzwonił do Eden i spytał, czy nie mógłby przyjść
do niej wieczorem.
- Ależ oczywiście, proszę przyjść nawet wcześniej - w jej
głosie było słychać autentyczną radość, która sprawiła, że na
dzieja wstąpiła w jego serce. - Może przyszedłby pan na
obiad? Zawsze coś nam przeszkadzało, kiedy zaczynaliśmy
rozmawiać.
- Bardzo chętnie przyjdę na obiad. Będę u pani o piątej.
Może to za wcześnie?
Roześmiała się.
- Nie za wcześnie. Oczekuję pana z radością.
- A jeśli przyjdą jacyś pani byli przyjaciele lub natrętni
sąsiedzi, to co zrobimy? Czy uciekniemy gdzieś daleko?
- Nie. Zgasimy wszystkie światła i powiemy Janet i Taboro
wi, żeby mówili, że nie ma nas w domu... Wie pan - dodała już
poważniejszym tonem - naprawdę chciałabym panu zadać jesz
cze wiele pytań i nie chcę, żeby ktokolwiek nam przeszkadzał.
- Tak? Ja mam do pani tylko jedno pytanie.
- Naprawdę? A jakie to pytanie?
- To sprawa zbyt poważna na telefon. Powiem pani o wszy
stkim, gdy się spotkamy. Zresztą zajęłoby to zbyt dużo czasu,
a jeśli mam zdążyć do pani na piątą, muszę się pospieszyć.
Zobaczymy się około piątej. Do widzenia.
Jeśli głos mężczyzny może być śpiewny, to Lorrimer
pożegnał się takim właśnie śpiewnym głosem.
Eden odłożyła słuchawkę i spojrzała w lustro. Jej oczy
płonęły jak dwie gwiazdy, a promień słońca wpadający przez
okno pieścił delikatnie jej kręcone włosy.
- Na pewno - powiedziała sobie - to był tylko miły telefon,
nic więcej. Nie mogę dopuścić, żeby ktoś nam zepsuł ten
wieczór, nawet jeśli musiałabym poprosić o pomoc Trumpa
i jego policjantów - zachichotała na tę myśl.
Po chwili zastanowienia zeszła na dół do Janet, która w ku
chni czyściła srebra.
- Janet! - w jej głosie dźwięczała radość. Tak, Janet dobrze
znała ten rodzaj radości. Słyszała ją w głosie matki Eden, kiedy
ta zaręczyła się z panem Thurstonem, i już od dawna czekała,
aby taka radość spotkała też jej ukochaną dziewczynkę. Cze
kała z nadzieją, ale też i z obawą, bo nie chciała, żeby Eden
trafiła na nieodpowiedniego mężczyznę.
- Janet, będę dziś miała gościa na obiedzie.
Janet poczuła przenikający ją chłód. Czy może ten napuszo
ny nowojorczyk przyjechał znowu i chciał zabrać Eden?
Czyżby udało mu się wreszcie zdobyć jej serce?
Eden, widząc na twarzy Janet minę pełną dezaprobaty, ujęła
ją za rękę i spojrzała z uśmiechem w oczy.
- Janet, nie masz się o co martwić - rzekła. - To ktoś, kogo
lubisz. Myślę... przypuszczam, że bardzo go lubisz, chociaż
zawsze starałaś się tego nie okazywać. Janet, na obiad przyj
dzie Lance Lorrimer i chciałabym, żebyście z Taborem dopil
nowali, aby nikt nam nie przeszkadzał. Musimy porozmawiać
na bardzo poważne tematy i chcemy czytać na głos, może
nawet śpiewać, więc jeśli ktoś przyjdzie, powiedz, że jesteśmy
zajęci i nie możemy nikogo przyjąć. Wierzę, że potrafisz sobie
z tym poradzić.
- Aha! W takim razie to zupełnie co innego. Przecież to
twój prawnik, dlaczego nie miałby cię odwiedzać? Co mam
przygotować na obiad?
- Coś dobrego, tobie zostawiam wybór. Możesz przygoto
wać swoje krokiety, on bardzo je lubi.
- Dobrze. Krokiety. A w co się ubierzesz? - spytała niania.
- Powinno to być coś gustownego i wesołego. Pamiętasz, jak
twój ojciec zawsze mówił, że chce, żebyś się ubierała
w szczęśliwe sukienki?
Eden z rozrzewnieniem pokiwała głową.
- Pamiętam dobrze. Włożę tę błękitną wełnianą sukienkę
z białym kołnierzykiem, którą ojciec tak lubił. To właśnie ją
nazywał moją szczęśliwą sukienką, pamiętasz?
- Pamiętam. To twoja najładniejsza suknia.
- Ale jestem niemądra, prawda Janet? Już od tak dawna jej
nie nosiłam. Będziemy z Lance'em rozmawiać, ale dlaczego
nie dodać temu wieczorowi uroku? Prawda?
- Racja, panienko - odparła Janet z satysfakcją. Szybko
dokończyła czyszczenie sreber i poszła do Tabora, żeby mu
oznajmić, że do domu zawitał pierwszy promyczek słońca od
czasu burz zimowych.
Co za głupota - pomyślała Eden kilka godzin potem. Dom
został wysprzątany, a ona przebrała się już w tę błękitną
sukienkę, tak lubianą przez jej ojca. - Co za głupota! Po co
ja się tak przebieram? Przecież on nawet tego nie zauważy!
Chciał tylko porozmawiać! Ale chyba mogę mieć z tego
trochę przyjemności? Tata by pewnie chciał, żebym choć
przez moment poczuła się szczęśliwa. Na pewno by tego
pragnął.
Zdecydowała, że przyjmie gościa w bibliotece, ponieważ
w tym pokoju często rozmawiała z ojcem i nieznajomi raczej
tam nie wchodzili. Chciała zapewnić spokój i ciepłą atmosferę.
Służba w mig rozpoznawała jej intencje i jeszcze przed piątą
w kominku biblioteki buzował wesoło ogień. Zaciągnięto
zasłony, tak że tylko z hallu wpadało przyćmione światło.
Świece na stole czekały na zapalenie. Tabor wiedział, jak stwo
rzyć przyjemny nastrój.
- Kiedy będzie już po wszystkim - Eden mówiła do lustra,
ponieważ swymi najskrytszymi myślami nie dzieliła się z ni
kim, nawet z Janet - poczuję się jeszcze bardziej samotna.
Wiem, że tak będzie. Ale teraz chcę się cieszyć. O, Lance już
idzie, słyszę dzwonek u drzwi! Idę mu otworzyć.
Zbiegła na dół po schodach. Właściwie spłynęła, ledwie
dotykając stopni. W błękitnej sukience i z rozpuszczonymi,
błyszczącymi włosami wyglądała jak elf, który właśnie
wyszedł z bajki.
Lance przez chwilę z zachwytem wpatrywał się w piękną
dziewczynę. Zdumiała go jego własna śmiałość. Ma zamiar
poprosić o rękę księżniczki! Nie, to anioł, który właśnie spłynął
z nieba. Jeszcze nigdy nie widział jej w odświętnej sukni;
zawsze, kiedy się spotykali, miała na sobie zwykłe, codzienne,
skromne ubrania.
Zanim Eden zdążyła dojść do drzwi, znalazł się tam Tabor
i to on pierwszy powitał Lorrimera. Zachowywał się szczegól
nie uprzejmie; tak traktował tylko specjalnych gości.
Dziewczynie jeszcze raz przyszło do głowy, że może trochę
się pospieszyła z tym zaproszeniem na obiad. Serce zaczęło jej
bić szybciej. A może się okropnie wygłupiła?
Kiedy jednak ujrzała jego ciepłe spojrzenie, wszystkie oba
wy zniknęły. Odzyskała pewność siebie i mogła już normalnie
sprawować honory pani domu.
Lance wręczył Eden bukiet kwiatów, który przyniósł ze sobą.
- Mówią, że to są róże wigilijne - uśmiechnął się. - Nie
wiem, czy mają coś wspólnego z Wigilią, ale w jakiś sposób
przypominały mi panią.
- Bardzo piękne! - wykrzyknęła w zachwycie. - Jak inten
sywnie pachną! Mają taki szkarłatny odcień, jaki lubię najbar
dziej. Taborze, włóż je do tego dużego wazonu. Jedną wezmę
ze sobą, żebym mogła czuć jej cudowny zapach.
Przeszli do salonu, gdzie mieli zaczekać na obiad. Nagle
dziewczyna poczuła, że ogarniają onieśmielenie. Czy nie spo
dziewa się po tym wieczorze zbyt wiele?
Tabor ostrożnie zaniósł wazon na stół. Janet szybko zabrała
kwiaty, które wcześniej przyniosła, bo te od Lance'a wystar
czyły, aby pięknie udekorować pokój. Niania z satysfakcją
przyglądała się różom. Skrzyżowała ramiona i stała, kiwając
głową z zadowoleniem.
- To dobry chłopak - zamruczała do siebie. - Czuję, że ma
dobre serce.
- Słucham? Mówiłaś coś? - spytała Maggie, która właśnie
przyniosła sałatki.
- Patrzę tylko na róże. - Janet trochę się zmieszała. - Pan
Lorrimer je przyniósł.
- Naprawdę? Są prześliczne - zachwyciła się Maggie.
Poszła do kuchni, żeby powiedzieć o nich kucharzowi i ku
charz także przyszedł je zobaczyć. Całą trójkę ujrzał Tabor
i uśmiechnął się radośnie. Cieszył się z atmosfery, jaka zapano
wała w domu.
Tymczasem w salonie młodzi siedzieli w milczeniu, jakby
się prawie nie znali. Eden nieśmiało się uśmiechała, a Lance
nie mógł oderwać wzroku od dziewczyny. Pomyślał, że to nie
brylant doda jej piękna; to raczej ona doda piękna brylantowi.
Ona sama jest najcenniejszym brylantem. Ona i ta róża, którą
trzyma przy twarzy, to naprawdę piękny widok.
Nie rozmawiali wiele i Eden zaczęła się obawiać, że znów
oddalą się od siebie. Jednak ich spojrzenia, sięgające głęboko,
aż do zakątków duszy i szczere, niewymuszone uśmiechy świad
czyły o tym, że jej obawy są bezpodstawne. Oboje w głębi
serca wiedzieli, że nie trzeba się spieszyć, gdyż Bóg w odpo
wiednim czasie skieruje rozmowę na właściwe tory.
W pewnym momencie wszedł Tabor i oznajmił, że obiad jest
gotowy i że podano do stołu.
Lance wstał, skłonił się szarmancko i podał dziewczynie
ramię. Jego dobre maniery zostały dostrzeżone przez Tabora
i Janet, którzy zawsze uważnie obserwowali wszystkich
mężczyzn pojawiających się w domu Thurstonów.
Młodzi usiedli do obiadu. Ku zadowoleniu Janet i całej
służby, Lance przed jedzeniem odmówił krótką modlitwę. Sta
re czasy wracały; pan Thurston, gdyby mógł to wszystko wi
dzieć, na pewno byłby zadowolony!
Po obiedzie Eden i Lance poczuli się swobodnie, zwłaszcza
że wreszcie mogli zostać sami. Poszli do biblioteki, a Tabor
wniósł za nimi wazon róż i postawił go na biurku pana Thurs-
tona. Sprawdził, czy ogień w kominku dobrze się pali, po czym
wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Eden podeszła do kominka
i przez chwilę ogrzewała sobie dłonie przy ogniu. Lance stanął
obok niej.
- Mówił pan - odezwała się pierwsza - że ma pan do mnie
jedno pytanie. Ja mam ich wiele, więc może najpierw pan zada
swoje?
Uśmiechnął się nieśmiało.
- Nie byłbym taki pewny - odparł. - To nie jest proste
pytanie... - zawahał się na chwilę. - Poza tym wymaga pewnej
deklaracji. Będzie krótka, ale bardzo dla mnie ważna - spojrzał
jej głęboko w oczy. - Przyszedłem dziś, żeby pani powie
dzieć... żeby powiedzieć, że panią kocham! A moje pytanie
to... Czy wyjdzie pani za mnie?
Szczęście, jakie pojawiło się w jej oczach, wystarczyło za
wszystkie słowa.
Lorrimer wyciągnął ręce i objął ją mocno. Długo stali nieru
chomo, przytuleni do siebie, po czym Lance pogładził jej
lśniące włosy i pocałował je czule. Przeniósł usta najpierw na
jej czoło, potem na oczy, na policzki i wreszcie ich wargi
spotkały się w gorącym pocałunku.
- Mój kochany! - wyszeptała.
- Jedyna!
Pocałowali się ponownie.
- Mam coś dla ciebie - delikatnie poprowadził ją do fotela
przy kominku.
Wyciągnął z kieszeni aksamitne puzderko, wyjął pierścionek
i wsunął jej na palec.
Ogień dostrzegł piękne serce pierścionka i od razu się w nim
przejrzał. Brylant zajaśniał jak mała gwiazdka, która dopiero
co spadła z nieba.
Przez długi czas siedzieli przy kominku i nikt im nie prze
szkadzał. Eden zapomniała o wszystkich swoich pytaniach, bo
rozmawiali teraz o życiu, które ich czekało i o wspólnej
przyszłości. Kiedy wydawało im się, że omówili już wszystko,
okazywało się, że tak naprawdę ledwo zaczęli o tym mówić.
Dlatego rozmawiali i rozmawiali, nie bardzo zdając sobie
sprawę z upływu czasu.
Wreszcie do drzwi zapukała Janet i jak się można było spo
dziewać, wniosła tacę ze swoimi pysznymi ciastkami.
- Przyniosłam ciastka, żeby osłodzić państwu życie
- uśmiechnęła się do Eden porozumiewawczo.
- Janet, tym razem nie trzeba nam go osładzać - odrzekł
Lance z szerokim uśmiechem.
- Janet, spójrz na mój cudowny pierścionek - Eden
wyciągnęła do niej rękę.
- Moja kochana dziewczynko! - niania ujęła jej rękę
w swoje dłonie i uścisnęła ją z czułością.
Po chwili jednak odwróciła się gwałtownie, żeby ukryć
napływające do oczu łzy radości i poszła w stronę drzwi. Od
progu rzuciła jeszcze:
- Nie siedźcie zbyt długo.
- Ale jeszcze nie ustaliliśmy szczegółów dotyczących ślubu
- powiedziała Eden.
- Który odbędzie się jak najszybciej - dodał Lance wesoło.
Janet jednak już nie słuchała. Pobiegła do Tabora podzielić
się wiadomością, którą przed chwilą usłyszała.
Zrobiło się bardzo późno i Lance musiał już wracać do
domu. Kiedy wyszedł, cała służba obstąpiła Eden, żeby przyj
rzeć się jej szczęśliwej twarzy i obejrzeć wspaniały pierścionek
na jej palcu.
- Mogłaś już wcześniej wybrać wielu, ale widzę, że
czekałaś, aż kandydat spodoba się nam wszystkim - zażarto
wała Janet.
Eden wybuchnęła perlistym śmiechem.
- Owszem, Janet. A poza tym jestem pewna, że tego
mężczyznę Bóg przeznaczył dla mnie.
Wszyscy zebrali się wokół Eden i składali jej życzenia, jak
gdyby dzień ślubu już nadszedł.
Przed snem dziewczyna uklękła przy łóżku, spojrzała na
tysiące gwiazd na niebie i podziękowała Bogu, że odpo
wiedział na modlitwę jej matki.