Dorota Masłowska
Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną
Najpierw ona mi powiedziała, że ma dwie wiadomości dobrą
i złą. Przechylając się przez bar. To którą chcę najpierw. Ja mówię,
że dobrą. To ona mi powiedziała, że w mieście jest podobno wojna
polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną. Ja mówię, że skąd wie, a
ona, że słyszała. To mówię, że wtedy złą. To ona wyjęła szminkę i
mi powiedziała, że Magda mówi, że koniec między mną a nią. To
ona mrugnęła na Barmana, że jakby co, ma przyjść. I tak
dowiedziałem się, że ona mnie rzuciła. To znaczy Magda. Chociaż
było nam dobrze, przeżyliśmy razem niemało miłych chwil, dużo
miłych słów padło, z mojej strony jak również z niej. Z pewnością.
Barman mówi, żebym kładł na niej laskę. Chociaż to nie jest tak
proste. Jak dowiedziałem się, że tak już jest, chociaż raczej, że już
nie ma. to nie było tak, żeby ona mi to powiedziała w szczere oczy,
tylko stało się akurat na tyle inaczej, że ona mi to powiedziała
poprzez właśnie Arletę. Uważam, że to było jej czyste chamstwo,
prostactwo. I nie będę tego ukrywał, chociaż to była moja
dziewczyna, o której mogę powiedzieć, że dużo zaszło między
nami różnych rzeczy zarówno dobrych i złych. To przecież nie
musiała mówić tego przez koleżankę w ten sposób, że ja się
dowiaduję ostatni. Wszyscy wiedzą od samego początku, gdyż ona
powiedziała to również innym. Mówiła, że ja to jestem raczej
bardziej wybuchowy i że musieli mnie przygotować do tego faktu.
Boją się, że coś mi odpierdoli, bo raczej tak zawsze było. Mówiła,
żebym wyszedł pooddychać. Dała mi te swoje fajki z gówna.
Tymczasem ja czuję tylko smutek bardziej niż cokolwiek. Jeszcze
żal, że nie zostało mi to powiedziane w cztery oczy przez nią.
Chociaż jedno słowo.
Przechylając się przez bar niczym sprzedawczyni przez ladę.
Jak gdyby zaraz miała sprzedać mi jakieś podroby, jakiś wyrób
czekoladopodobny Arleta. Żelazistą wodę w szklance od piwa.
Barwnik do pisanek. Cukierki, co by sprzedała, by były puste w
środku. Samo pazłotko. Czego by nie dotknęła swoimi palcami z
paznokciami, podrobione i fałszywe. Gdyż ona sama jest fałszywa,
pusta wewnętrznie. Pali fajkę. Kupioną od Ruskich. Fałszywą,
nieważną. Zamiast nikotyny są w niej jakieś śmieci, jakieś
nieznane nikomu drągi. Jakieś papiery, trociny, co nie śniło się
nauczycielkom. Co nie śniło się żadnej policji. Chociaż powinni
Arletę posadzić. Których nie zna nikt, a na które ona wszystkich
bajeruje, na swoje oczy. Na swój telefon, na swoje dzwonki w
telefonie.
Teraz siedzę i patrzę na jej włosy. Arleta w skórze, a obok
włosy Magdy, długie, jasne włosy, jak ściana, jak gałęzie. Patrzę na
jej włosy również jak w ścianę, gdyż nie są dla mnie. Są dla
innych, dla Barmana, dla Kisła, dla różnych chłopaków, co
wchodzą i wychodzą. Dla wszystkich, chociaż tym samym nie dla
mnie. Inni będą wsadzać w nie ręce.
Przychodzi Kacper, siada, pyta, o co chodzi. Jego za krótkie
spodnie. A jego buty są niczym czarne zwierciadło, w którym
przeglądam się, neony w barze, automaty do gier, różne rzeczy,
które są wokół. Tuż koło klamry widać Magdy włosy, które są jak
nieprzepuszczalna ściana. Odgradzają ją ode mnie niczym mur,
niczym beton. Za nim są nowe miłości, jej wilgotne pocałunki.
Kacper jest naspidowany wyraźnie, szyje butem. Toteż obraz
rozmywa się. Jest samochodem, żuje gumę miętową. Pyta czy
mam chusteczki. Gubię Magdę w tłumie.
Mówię mu, że nie mam. Chociaż mieć być może powinnem.
Kacper ma spida, cały samochód spida, cały
bagażnik od golfa.
Rozgląda się wszędzie, jak gdyby ze wszystkich stron czaiła się
armia ruskich. Jak gdyby chcieli tu wejść i wsadzić mu między te
trzęsące się szczęki wszystkie swoje ruskie fajki. Wyciąga LM-y
czerwone. Pyta dlaczego siedzę z twarzą do ściany. Mówię, czy
gdybym siedział przodem, to może by coś zmieniło, tak? Może by
tu Magda ze mną była, tylko siadam przodem, a ona przylatuje i
sru mi na kolana, włosami w twarz, wkłada sobie moją rękę
wewnątrz ud, jej pocałunki, jej miłość. Mówię, że nie. Chociaż
wolałbym powiedzieć tak. Ale mówię nie. Nie i nie. Nie zgadzam
się. Gdyby nawet chciała tu przyjść, bym powiedział: nie zbliżaj
się, nie dotykaj mnie, śmierdzisz. Śmierdzisz tymi facetami, co cię
dotykają, jak nie patrzysz i myślisz, że nie wiesz, że cię dotykają.
Śmierdzisz tymi fajkami, co od nich bierzesz, co cię częstują.
Pierdolonymi LM-ami mentolowymi. Kupionymi u Rusków po
tańszej cenie. Tymi drinkami, tym bagnem co ci kupują w
szklance, w którym pływają bakterie z ich ust niczym ryby, niczym
morskie kurwy. I gdyby chciała, żebym ją taką miał teraz, nie
doczekałaby się. Nie powiedziałbym ani słowa. Podałaby mi
szklankę z drinkiem, powiedziałbym: nie. Najpierw zdejmij tą
gumę, co przykleiłaś pod spodem, gdyż ona jest z ust jednego z
tych brudnych facetów, z ich ust jest ta guma, chociaż myślisz, że
o tym nie wiem. Potem się umyj, a wtedy możesz mi usiąść
dopiero, kiedy będziesz czysta od tych lewych fajek, od tych
lewych spidów, co pijesz w drinkach. Dopiero jak się rozbierzesz z
tych szmat, z tych piór, które nie są dla mnie.
Oczywiście wtedy ja jestem nieco jeszcze obrażony.
Odwracam się, nie chcę z nią gadać. Mówię, że jak będzie taką,
rozpierdolę cały bar, wszystkie szklanki pójdą na podłogę, będzie
chodzić w szkle, będzie łamać sobie wszystkie swoje obcasy,
potłucze sobie łokcie, podrze sobie kieckę i wszystkie w niej
zawarte w sznurki. Ona prosi, żebym do niej wrócił. Że będzie
dobra jak nigdy, bardziej dobra, bardziej oddana. Ja mówię na to,
że nie. Mówię: raz mam tłumaczyć czy dwa razy mam ci to
wytłumaczyć, że już nie chcę nigdy z tobą być i albo ze mnie
zejdziesz, albo sam to zrobię. Ona mówi, że mnie kochała. Ja
mówię, że też ją kochałem, że zawsze mi się podobała, chociaż
najpierw była dziewczyną Lola i chociaż zanim była moja, to jego
samochód był lepszy, to wszystko Lolo miał lepsze, lepsze buty,
lepsze spodnie, lepsze pieniądze. Że chciałem go zabić, bo nie był
dla Magdy dobry, tylko raczej szorstki. Że potem chociaż była
moja, zawsze byłem dla niej, zawsze byłem za nią. Chociaż nie
zawsze było dobrze, co już mówiłem, gdy owszem, kradła ciuchy
ze sklepów, wycinała kody w przymierzalni. Kolczyki, torebki,
cienie do oczu. Wszystko w torbę i w siatkę. Nie było dobrze, gdyż
musiałem potem raz błyszczeć oczami, chociaż przeważnie jej się
udawało, co wpływało dodatnio na jej humor. Poza tym miała tę
wadę, że była młodsza, o co zresztą mieli mi za złe moi rodzice.
Poza tym było wszystko odpowiednio, mówiła często, że nie
innego chłopca, ale właśnie mnie i to uczucie jest dla mnie, a nie
dla nich.
Przychodzi Lewy, mówi, że wie i że Magda to bardziej niż
zwykła szmata spod dworca, niż te, co stoją na Głównym.
Bordowe na pysku, brudne. Również te od Ruskich. Rozumiem,
ale co to, to już nie mogę pozwolić. Żeby ktoś Lewego pokroju tak
powiedział, więc wstaję. Żeby ktoś z tikiem komputerowym mówił
mi, jakie jest moje życie, jakie są moje uczucia, co mam robić, a co
nie, czy Magda jest dobra, czy nie, bo tego to już nawet w grobie
może nikt nie udowodni, jaka jest prawda o Magdzie. Żeby oceniał
jej sumienie, jak sam wjechał samochodem w Arletę z poczucia
zemsty, czego by nikt Arlecie nie zrobił, chociaż jest jaka jest.
Więc wstaję. Patrzę w jego skaczące oko, tak z bliska, żeby
wiedział, jak jest. Milcząc patrzy głęboko w swoje piwo. Mówi, że
toczy się w mieście w ostatnich dniach wojna polsko-ruska pod
flagą biało-czerwoną. Myśli, że zmienił temat. Temat jest ciągle
ten sam, Lewy. Wiem, że czy się toczy wojna, czy się nie toczy, to
ją miałeś przed Lolem, wiem, że wszyscy ją mieliście przede mną i
znów teraz wszyscy będziecie ją mieć, bo od dzisiaj jest wasza, bo
od dzisiaj jest pijana i jest czynna całą dobę, świecą jej żarówki
osiemdziesiątki w oczach, świeci jej język w ustach, świeci jej
neon nocny między nogami, idźcie ją wziąć, wszyscy po kolei. Ty,
Lewy, na pierwszy rzut, bo ciebie znam, wiem jaki jesteś, dla
ciebie najświeższe mięso, bo ty musisz w życiu dostać same
najlepsze rzeczy, samą piankę, kawkę ze śmietanką, najszybszy
komputer, najlepszą klawiaturę, złoty telefon na złotej tacy, więc
jak chcesz, masz Magdę, gdyż ona jest najlepsza, ma złote serce.
Ma złote serce, gdy kładzie ci na głowie rękę i mówi co by chciała.
Ma złote serce, wszystko potrafi osiągnąć, ale w taki sposób, że
jeszcze jak płacisz, to czujesz się jakbyś pożyczał. Że czujesz się,
jakbyś zastawiał się w lombardzie. Ma złote serce, jest delikatna i
romantyczna, na przykład lubi zwierzęta i często gęsto mówi, że
chciałaby mieć różne zwierzęta, lubi oglądać chomiki w
akwariach. Może nawet chciałaby mieć później dziecko, ale tylko
pięcioletnie, takie co by urodziło się, jak miało pięć lat i nigdy nie
urosło. Z odpowiednim imieniem. Klaudia, Maks, Aleks. Małe
dziecko, pięcioletnie, a ona już zawsze by miała siedemnaście lat,
by prowadziła go pod ramię rynkiem, w swojej sukni ze sznurków,
w swoich obcasach. By je nosiła w swoich torebkach ze szminką w
jednej przegródce. Ona by z tym dzieckiem tańczyła w dyskotece,
przychodziłyby gazety i robiły zdjęcia jej włosom, jakie są lśniące
i błyszczące, a dziecko brzydkie, bo twoje, Lewy, urodzone ze
złamanym nosem, urodzone z tikiem komputerowym, od
urodzenia brzydkie, od urodzenia skurwysyńskie, bo twój syn to
by był z miejsca skurwysyn. Bo ty byś nie wiedział, jak być dla
Magdy dobrym, jak ją uczynić szczęśliwą. Jak jej z siebie dawać,
nie pokazałbyś jej świata, tylko swoje komputerowe gry, krew,
rozpacz, ból. Ona nie jest do tego, ona jest do robienia z nią
delikatnych rzeczy.
Bo to jest Magda. Arleta przyszła, żebym dał jej ognia,
mówi, że niby robię cyrk, podobno tak Magda mówi. Proszę
bardzo, oto są słonie, co przeze mnie idąc, zniszczyły moje serce,
oto są pchły. Oto są psy tresowane, gdyż byłem niczym psy
tresowane, co nie dostają nic w zamian, tylko jeszcze liścia na
twarz i ani dziękuję, ani spierdalaj. Oto jestem psem tresowanym,
żeby prowadził samochód bez dachu. Ognia nie mam. Gdyż jestem
wypalony. I chcę teraz umrzeć. W ostatniej chwili, gdy będę
umierał, chcę zobaczyć Magdę. Jak pochyla się nade mną i mówi:
nie umieraj. Nie umieraj, to wszystko moja wina, będę teraz z
tylko tobą, tylko nie umieraj, przecież nie o to tu chodzi, chodzi,
żeby się dobrze bawić, a to wszystko były takie żarty, tak
naprawdę przed tobą nie byłam Z nikim, z innymi nie byłam albo
nawet nie byłam wcale, tak żartowałam, Żeby cię rozzłościć,
palancie, teraz wszystko będzie dobrze, będziemy mieć dziecko,
Klaudię, Bryczka, Nikolę, wiesz zresztą, zawsze tego chciałeś,
będziemy je wozić w wózku, zobaczysz, jak będzie, tylko obiecaj,
że nie umrzesz, a teraz ja muszę iść do toalety, ponieważ Arleta
bajeruje teraz takiego jednego, on mówi, że jest prezesem i zna
wszystkich, podobno dobie zresztą zna nawet, mówi: Silny, znam
go, a ja nic, cisza, nie powiedziałam mu, że jesteś moim
chłopakiem, bo było inaczej, ale teraz mu powiem, jaka jest
prawda, żeby wiedział, jak jest.
Więc to najwyżej zrobię później jako ostateczność, gdyż
Arleta mówi, że Magda teraz wyszła gdzieś. Mówi, że nie wie
gdzie. Mówi, że nie wie z kim. Mówię jej, czy jest moją koleżanką
czy też taką samą szmatą jak Magda. Ona mówi, że koleżanką. Ja
mówię, że o co wtedy kurwa chodzi. Ona mówi, że z Irkiem. Że
Magda poszła z Irkiem popatrzyć na miasto, pogapić się na
samochody, zostać przyjaciółmi, ot po prostu. A więc z Irkiem. A
więc dziecko będzie jednak brzydkie. Gorsze bardziej niż z
Lewym. Genetycznie nienormalne. Genetycznie zboczone od
urodzenia. Genetycznie bez sensu. Genetyczny skurwysyn. Od
początku z genetycznie wrodzoną kieszonką w dziąśle na
skradzione rzeczy, z wrodzonymi brudnymi paznokciami.
Któregoś dnia będę jechał pociągiem i jak jakieś dziecko mnie
poprosi o na jedzenie, i kiedy spojrzę w jego twarz, to zobaczę
oczy Magdy, jąkanie Irka i swoje uszy lekko odstające w jednej
osobie, gdyż coś tam po mnie również musiało w niej zostać,
jakieś geny. Bliznę na czole też po mnie, co się wywaliłem kiedyś
na szkło, złamany nos po jeszcze kim innym, sama rozpacz,
najbrzydsze dziecko świata. Wtedy się spytam go, gdzie jego
matka. Jak powie, że nie ma, że umarła, to w porządku, dam mu. A
jak powie, że z tatusiem, to koniec z nim, niech mnie lepiej nie
spotyka na swej drodze, bo tak będzie lepiej dla niego samego.
Magda wchodzi, ale bez Irka. Wygląda tak, jak gdyby coś się
stało, jak gdyby rozsypała się na czynniki pierwsze, włosy gdzie
indziej, torebka gdzie indziej, kiecka na lewo, kolczyki na prawo.
Rajstopy całe w błocie na lewo. Twarz na prawo, z jej oczu płyną
czarne łzy. Jak gdyby walczyła na wojnie polsko-ruskiej, jakby
podeptało ją całe wojsko polsko-ruskie, idąc przez park. Odżywają
we mnie wszystkie moje uczucia. Cała sytuacja. Społeczna i
ekonomiczna w kraju. To cała ona, to wszystko jej. Jest pijana, jest
zniszczona. Jest naspidowana, jest upalona. Jest brzydka jak nigdy.
Ciekną jej po brodzie czarne łzy, ponieważ jej serce jest czarne
równie jak węgiel. Jej łono jest czarne, podarte. Przez całe łono
idzie oczko. Z tego łona ona urodzi dziecko murzyńskie, czarne.
Andżelę o zgnitej twarzy, z ogonem. Z tym dzieckiem to ona
daleko nie zajedzie. Nie wpuszczą jej do taksówki, nie sprzedadzą
jej białego mleka. Będzie leżeć na czarnej ziemi na działkach.
Będzie mieszkać na szklarniach. Jedzona przez glizdy, jedzona
przez robaki. Będzie karmić to dziecko czarnym mlekiem z
czarnych piersi. Będzie je karmić ziemią ogrodową. Ale ono i tak
umrze prędzej czy później.
Przychodzi Arleta. Mówię, że niech przekaże Magdzie, że
życzę jej rychłej śmierci. Arleta puszcza balona z gumy Foczym
nawija tę gumę na palec i zjada. Wygląda na to, że w swoim życiu
niczym innym się nie zajmuje, tylko robi balony i nawija je na
pałce. Że taką ma pracę, za co dostaje całkiem dobrą kasę i kupuje
sobie za to wszystkie te szmaty, wszystkie te ruskie fajki. Mogłaby
wystąpić z tym całym swoim przenośnym burdelem we „Śmiechu
warte”. Arleta mówi, że mam nasrane w głowie, żebym nie mówił
to, co mówię, bo to się może sprawdzić. Mówi, że jej się już tak
zdarzyło parę razy. Na przykład w szkole kiedyś powiedziała:
„zdechnij” do nauczycielki od przedmiotów zawodowych, i potem
ona podobno wylądowała na porodówce na podtrzymaniu życia.
Podobno powiedziała również kiedyś do koleżanki na zajęciach
wuef: „złam sobie nogę”, i ta dziewczyna złamała sobie palca
małego u ręki. Mówi też, że nie pali nigdy LM-ów, gdyż są
niezdrowe i są to najbardziej rakotwórcze z papierosów. Także
podobno los siedzi i czuwa, czy nie mówi się coś złego w czarną
godzinę. Jeśli coś powiesz, a akurat jest czarna godzina, nie ma
przebacz i to się staje, i nie ma odwołań, nie ma przepraszam. Jest
to być może coś związane z religią, z życiem paranormalnym, jest
to pewna właściwość życia paramentalnego.
Ale co Arleta ma do powiedzenia na tym tle, to już mnie za
przeproszeniem gówno obchodzi. Gdzie była z Irkiem Magda, to
się do ciebie pytam, mówię do Arlety. Ty pizdowata matko
chrzestna. Razem z sobą we dwie będziecie miały te wszystkie
pozamałżeńskie dzieci, nie wpuszczą was do jednej złamanej
knajpy. Powiedz, co on jej zrobił, ten złodziej. Ukradł jej czyste
serce, całą jej delikatność, wszystkie włosy, zniszczył jej rajstopy,
doprowadził ją do płaczu. Zranił ją. I ja go za to zduszę, ale to
potem. Teraz chcę wiedzieć, Arleta.
Ale jednak z jej kieszeni w dżinsach rozlega się odpowiedni
sygnał i Arleta dostaje tekstową wiadomość. Że jej się fajnie ze
mną rozmawiało, gdybym nie był taki cham, mówi do mnie i idzie
gdzieś szybko. Wtedy Barman przychodzi i mówi do mnie, że są
dymy. Ja mówię, że niby jakie są to dymy. On na to, że Magda
zawsze była nieco wpadająca w histerię, za łatwo wpadająca. Ja
mówię, że niby że o co chodzi. I już jestem lekko podkurwiony, bo
nie lubię jak coś się dzieje nie po myśli.
No on na to, że zaistniała jakaś historia z Magdą. Historia nie
historia, ale Barman to też niezły skurwiel, że zamiast sama Magda
mi o tym powiedzieć, to on to w jej miejsce mówi.
Wtedy idę do kibli, gdyż Arleta mnie woła, jest cała
podjarana, pali naraz dwa papierosy mentolowe, LM-y dodatkowo,
oba trzyma w jednym kąciku ust, a drugą ręką podtrzymuje
Magdę. Jestem trochę nieswój, gdyż wiem, iż Magda mnie zraniła,
skrzywdziła. Pytam więc, że co się stało. Ona mówi, że to skurcz.
Ja mówię, że to może od spida, że za dużo spida. Arleta mówi, że
ona nas wtedy zostawi już samych i zamyka od zewnątrz drzwi.
No to stoję. Magda ma skurcz w łydce i siedzi na sedesie. Lewą
ręką trzyma się za łydkę, równocześnie płacząc, równocześnie
histeryzując. Nie wiem teraz nawet, czy jest piękna, czy też
brzydka i trudno jest mi to naprawdę powiedzieć. Jedno jest
pewne, ogólnie jest ładna, ale obecnie w złej kondycji jeżeli chodzi
o wygląd, ponieważ wszędzie są jej czarne łzy, z którymi spływa z
niej jak z rynny tusz do oczu, rajstopy ma podarte do skóry, jakby
zresztą nadmiernie duże i dość rozmiękczoną twarz, która mi
przypomina, nie chcąc być nie przyjemnym, czerwony wóz
strażacki. Zastanawiam się więc, czy ją jeszcze kocham, kiedy tak
jęczy dość głośno, nawet nie patrząc mi w oczy i nie mówiąc do
mnie ani słowa. Ale wtedy już prawie nie wytrzymuję.
Czy zrobiłem coś źle, Magda? - mówię do niej i zamykam
zasuwkę. Czy zrobiłem coś źle, przecież mogliśmy jeszcze raz
wszystko zacząć ponownie. Zawsze wyglądałaś na szczęśliwą, gdy
cię kochałem, czemu teraz mnie raptem nie chcesz, czy to taki
kaprys, czy znudziłem się ci? Pamiętasz, jak wtedy cię suki
spisywały na przystanku, i chociaż byłaś tam wtedy z Masztalem,
chociaż z nim cię spisali, i chociaż wiesz, że on miał sprawę o
dilerkę. To kto ci potem chodził sprawdzać skrzynkę, żeby nie
przyszło wezwanie do rodziców na policję, kiedy ty miałaś
praktyki. Święty Józef chodził sprawdzać? Poszedł chociaż raz
Masztal sprawdzić?
Czy ja nie byłem dobry, powiedz sama? Kwiatki czekoladki,
romantyczne sraczki.
Teraz nie wiesz, co powiedzieć. Jęczysz i powiem ci, że to
jest żenada, bo jesteś teraz niczym, jesteś jak dziecko, tak
żenująca. Gapisz się w te brązowe kafelki, które nie raz widziały
nas, jak byliśmy ze sobą tak bardzo blisko, jak tylko dziewczyna
albo kobieta może z mężczyzną być. Tym kafelkom jeszcze odbija
się nami, cokolwiek było wcześniej, to właśnie to jedno ci
powiem.
Twoje imię jest ładne, Magda, tak samo jak twa twarz. Ładne
są twe ręce, twe palce, twe paznokcie, czy nie możemy dłużej ze
sobą być? Jeżeli chcesz, to zabiorę cię stąd gdzie tylko chcesz.
Może nawet do szpitala, jeżeli jest to niezbędnie konieczne. Pytasz
się, czy piłem, no więc piłem, ale to nikogo nie stanowi, czy piłem
czy nie. Jedziemy to wsiadamy w samochód i jedziemy, ciebie
zawiozę wszędzie, choćby dziesięć tysięcy Rusków nas chciało
zbadać na zawartość alkoholu i narkotyków. Mówisz, żebym nie
pierdolił od rzeczy, od sedna sprawy. Mówisz, że to chyba skurcz
łydki, że robiłaś test i być może jest możliwe, że jesteś w ciąży,
chociaż nie jesteś tego pewna do końca. Mówisz, że dlatego
stchórzyłaś, dlatego nie chciałaś ze mną dłużej być, bo wiedziałaś,
że będę zły. Powiedz mi, kiedy ja byłem na ciebie zły dłużej niż
jeden dzień? Jeżeli masz dziecko, a może nawet jest to moje
dziecko, to zawsze możesz iść do lekarza i to stuprocentowo
sprawdzić. A tymczasem jedziemy. Biorę Magdę na rękę i ona drze
się w niebogłosy, po prostu drze ryj, chociaż jeszcze chwilę temu
była cichutka i potulniutka jakby we śnie. Od razu Arletka
przybiega z tym balonem wystającym z ust, chce wszystko
wiedzieć, co się kręci, co z tym skurczem i czy Magda nie chce
żadnej z jej strony pomocy, wody, panadolu. Ja mówię do Arlety,
żeby spierdalała, jak również do Barmana, który się gapi, jakby nie
wiedział o co chodzi. Inni też się głupio patrzą, Lewy, Kacper,
Kisiel też z jakąś panna, którą nawet nie znam, musi być nowa,
chociaż dosyć niezła, leci muzyka, istny burdel na kółkach. Arleta
przysyła mi tekstową wiadomość, że być może prawdopodobnie
jest to brak nadmanganianu albo potasu we krwi, ze względu na
zły tryb odżywiania. Odsyłam jej, żeby spierdalała, gdyż
napisałbym więcej, ale telefon mój się rozładowuje i jedyne, co
zdążam to właśnie to: spierdalaj arie. Napisałbym więcej, żeby
wzięła swoje złe przepowiednie, złe podszepty, gdyż to ona
prawdopodobnie sprowokowała swoim paraprzyrodzonym
pierdoleniem, swoimi zaklęciami o tej nauczycielce geografii, że
Magdę złapał tak bardzo bolesny skurcz.
No więc wychodzimy i wsadzam Magdę do pierwszej
taksówki, po czym sam także wsiadam, ona mówi, że do szpitala, a
on, czy coś się stało. Ja mówię, czy to jest wywiad do gazety, czy
to jest taksówka i czy to jest spowiedź grzechów i rozgrzeszenie,
czy nas wiezie, bo inaczej ja wysiadam i Magda również ze mną,
zero kasy i jeszcze kamień na przednią szybę i może się nie
pokazywać na mieście. On chwilę milczy, a potem zagaja, że
podobno ostatnio walczymy pod flagą biało-czerwoną z Ruskimi.
Ja mówię, że owszem, chociaż my raczej nie jesteśmy tak bardzo
radykalni na tym tle. Magda mówi, że ona jest raczej przeciwko
Ruskim. Teraz się wkurwiam, mówię: a skąd ty to wiesz, że ty
jesteś akurat przeciwko? Gra radio, grają wiadomości, różne
piosenki. Ona mówi, że ona tak sądzi. Ja mówię, że się
naspidowała i urządza wielkie sądzenie, wielkie poglądy urządza,
że skąd ona wie, że akurat tak sądzi, a nie właśnie inaczej? Ona się
trochę boi. Ja mówię, żeby mnie zostawiła, żeby mnie nie
wkurwiała. Ona jęczy, gdyż skurcz się nie skończył.
Potem łazi sama, mówi, żebym jej nie dotykał. Jest kulawa.
Mówi, że jestem tak brutalny, że gdy ją tylko jedynie dotknę,
zabiję nasze dziecko i ją samą. Gdyż ona wtedy popęka wzdłuż i
nasze dziecko zginie. Jestem dość zdenerwowany. Na izbie przyjęć
spotyka nas ordynator albo ortopeda, już sam nie wiem, gdyż boję
się, żeby jej nie pobrali krwi, bo oprócz braku potasu wyjdą inne
jej konszachty ze spidem, bo jest teraz naspidowana jak świnia, jej
sprawki z prochem i odbiorą jej to dziecko. Głównie jednak chodzi
o tę nogę, gdyż skurcz jest potężny i robi przerzuty. Ortopeda mi
mówi, żebym wyszedł na okres badania, o co się podkurwiam
dość, gdyż jakkolwiek bądź jest to moja kobieta, czy nie jest.
Patrzę mu prosto w same centrum oczu, w same białka, które są
dość naszłe od krwi, żeby wiedział, jak jest i niczego nie próbował,
żadnych ortopedycznych sztuczek. Magda błaga mnie wzrokiem,
żebym był spokojnym, więc się dość uspokajam. Jako że
najprawdopodobniej jest to ten niedobór potasu w mięśniu, który ją
właśnie boli. No więc czekam i jestem spokojny, chociaż nosi
mnie, żeby rozpieprzyć ten szpital w drzazgę. Za tego
ortopederastę i innych zboków, którzy tu urzędują, za to, że takie z
nich krochmalone książęta z prętem w ręce, ze słuchawką, jako że
w kwestii, w której chodzi o wyrażenie poglądów, jestem
przeważnie lewicowy.
Raczej się nie zgadzam na podatki i postuluję o państwo bez
podatków, w którym moi rodzice nie będą sobie flaków wypruwać
na to, żeby wszyscy ci fartuchowi książęta mieli własne
mieszkanie i numer telefonu, podczas gdy jest inaczej. Co już
zresztą mówiłem, że sytuacja w kraju gospodarcza jest
kategorycznie na nie, ostentacja rządu i ogólnie rzecz biorąc słaba
władza. Ale odchodzimy od tematu, w którym Magda wychodzi
właśnie z gabinetu. Dalej kulawa. Ale uczesana. Chuj z tym, kto ją
czesał. Już nie będę w to wnikać, gdyż ten wieczór jest
przepełniony po brzegi stresem. Ona mówi, żebym zabrał ją nad
morze. Ja mówię, że jak ona chce jechać nad morze z tą gangreną
na nodze. Ona mówi, że kurwa normalnie, po polsku. Po czym,
ponieważ na korytarzach szpitalnych nie widać gołej duszy,
zapieprza jakieś kule do chodzenia. Ja mówię, że to nie jest
godzina nad morze. Ona mówi, że właśnie, że jest najlepsza, i że
chce tam jechać tylko ze mną, bodajże dlatego, że dla mnie jest to
uczucie, które jest w niej, które ona czuje. Ja mówię, że jest
pierdolnięta w mózg, ale generalnie bardzo się zmiękczam na tę
myśl, że ona kocha mnie i tak bez cienia fałszu to przyznaje.
Ona mówi, że ma takie przeczucie, taki impuls prawie że
wewnętrzny, że wkrótce umrze, że to już jej czas. To dziecko w
niej ją zabija, tak Magda mówi, ono ma przedwcześnie rozwinięty
układ zębowy, który każe mu ją gryźć od wewnątrz, przegryzać
żołądek, a potem wątrobę. Mówi, że to już koniec z nią i efektem
tego, zarówno jak stygmatem, jest ta noga ze skurczem, co znaczy,
że dziecko już pociąga ją od wewnątrz za sznurki. Niszczy ją
wewnętrznie, również psychicznie, wyniszcza ją po prostu,
niszczenie, rozkład. Czuję ból, gdyż ja również prawdopodobnie
mam udział w tym dziecku i bardzo mi się robi żal tej dziewczyny,
że to właśnie tak wyszło, ze ono w niej się rozwinęło. Widzę, jak
bardzo cierpi, nawet bez względu już na te kule, które niby mają
jej pomóc, ale w związku z nimi jeszcze bardziej się męczy, gdyż
ma ubrane buty z obcasami, które utrudniają jej normalne
poruszanie się. Czyli ogółem biorąc, jedziemy nad morze. Magda
jest bardzo przedsiębiorcza w tym kierunku, powinna robić
pieniądze na tym, na właśnie takiej firmie, która jeździ nad morze,
kasuje bilety, wszystkie te czynności wykonuje, które odstręczają
ludzi od jeżdżenia nad przysłowiowe morze. Mimo że jest kulawa,
mimo to nawet. W sumie mówię, że jest już późno. Ona mówi: no i
co z tego, że późno. Czy jestem już całkiem głupi i czy myślę, że
mi zamkną to morze, jak się spóźnię? Czy że nie starczy dla mnie
tego morza? Ja mówię, że nie będę się z nią na ten temat
wypowiadał. Gdyż jeżeli ona ma się zachowywać jak cham,
pomimo że wspólnie byliśmy w szpitalu, wspólnie przeżyliśmy
wiele gorszych lub lepszych chwil, i jeżeli ona ma się zachowywać
w ten sposób, to bardzo dziękuję, niech weźmie mój bilet i sobie
pojedzie te kilometry, które miały na mnie przypaść, również. A
najlepiej niech sobie tam zostanie, bo tylko tam się nadaje. Magda
mówi, żebym teraz z niej zszedł, gdyż ona właśnie marzy o czym
innym i że czy ja idę z nią czy przed nią, skoro ona właśnie jest w
ten sposób niepełnosprawna, że z taką prędkością nie może iść.
Ja mówię do niej, że skąd miała ten towar, gdyż z twarzy i
ogólnie z wyglądu jest raczej przekrwiona, niezdrowa, szczerze
mówiąc wygląda jakby to dziecko właśnie urodziła, tylko zgubiła
gdzieś i aktualnie szuka teraz po dworcu. Ona mówi, żebym lepiej
nie pytał, bo od Wargasa.
Mówię, że to zły towar, łączony, mieszany. Ona mówi, że
zajebisty. Ja mówię, żeby mnie nie denerwowała, że nie, bo zły, to
gnój, a nie towar. Ona mówi, że na chuj ja jej sprawiam przykrości.
Ja mówię, że dobra, jak chce sobie zapodawać od Wargasa, proszę
droga wolna, proszek do czyszczenia wanien jest jej już na zawsze,
ale jak to dziecko urodzi się potworem, jedna noga dłuższa, druga
krótsza i genetyczny brak włosów, i to ja w tym rąk nie maczałem.
Na to ona odpowiada, że dobra, że jak chcę, to się przekonamy. I
jak tylko nadjeżdża pociąg, jak wsiadamy, to owszem, ona bierze
gazetkę z Hitu i mi robi ścieżynkę od okna.
I kiedy budzę się nad morzem, to właśnie tyle pamiętam z
tego czasu, kiedy jeszcze kojarzyłem ze sobą różne fakty, że ciągnę
przez długopis, co na nim napisane jest Zdzisław Sztorm,
Wytwórnia Piasku, ul. 12 marca ileś. Jak wyobrażam sobie ten
piasek, który jest produkowany przez nowoczesne technologie,
nowocześnie przetworzony, nowocześnie upakowany w worek,
nowocześnie podany do dystrybucji ręcznej i czynnej. Pamiętam
moje myśli o charakterze prawdziwie ekonomicznym, które mogły
uratować kraj przed właśnie zagłada, o której już zresztą
napominałem, przed zagładą, którą szykują na kraj skurwieni
arystokraci ubrani w płaszczach, w fartuchach, którzy gdyby tylko
stworzono im takie warunki, by nas sprzedali, obywateli, na
Zachód do burdeli, do Bundeswehry na organy, na niewolników.
Którzy wreszcie chcą wysprzedać nasz kraj jako pierwszy z brzegu
lumpeks, kupę szmat i dawnych płaszczów z metką Mińsk
Mazowiecki, starych pociętych pasków za przeproszeniem, gdyż w
moim pojęciu jedynym środkiem jest tu wypędzenie ich z domów,
wypędzenie ich z bloków i uczynienie naszej ojczyzny ojczyzną
typowo rolniczą, która produkuje chociażby właśnie na eksport
zwykły polski piasek, który ma szansę na światowych rynkach w
całej Europie. Gdyż są to moje właśnie poglądy natury lewackiej,
które każą mi uważać, że by należało rozbudować sieć zsypów w
blokach, żeby rolnicy, bo właśnie na rolnikach by w moim
mniemaniu kraj polegał, mogli wyrzucać więcej płodów,
mieszkając w blokach, właśnie o to chodzi, żeby tą drogą ich życie
stało się bardziej zmechanizowane, bardziej po prostu dobre.
I kiedy teraz budzę się, pamiętam to dobrze, bo mógłbym
powiedzieć każde słowo, co pomyślałem, ale kiedy budzę się,
Magdy już nie ma, choć może nie ma jej jeszcze albo nie ma jej
wcale. Wstaję z ziemi, która jest o tej porze nocy zimna i strzepuję
się z dżinsów, strzepuję się z katany. Magdy nie ma i to zauważam
od razu, od razu się podkurwiam, choć po ocenieniu okazuje się, że
mam zarówno portfel, co jest kluczowe dla sprawy, jak również
dokumenty. Nie bardzo też wiem, co było, kiedy już moja wizja
natury gospodarczej znikła na ten czas, kiedy robiłem coś, zanim
się tu obudziłem. Jest to gorzej bardziej niż, przepraszam za słowo,
ale urwany film. Widzę mnóstwo piasku, co uważam, że jest
prawdziwie aekonomicznym marnotrastwem, co, muszę stwierdzić
z przykrością, mnie prowadzi do kurwicy. Po prostu groźna
choroba kurwica. Kiedy więc idąc znajduję woreczek foliowy, bez
cienia zwłoki sypię do niego piach. Po czym zakręcam i chowam,
gdyż na przypadek braku gotówki, na przypadek załamania rynku,
może się to okazać cennym faktem, wręcz plusem. Potem znajduję
jeszcze dwie reklamówki z Hitu, co również boli mnie w serce, ten
brak jakiejkolwiek ekonomii w kraju, gdzie dobre jeszcze całkiem
reklamówki są położone na ziemi i zostawione na mar-nacje. A
przede wszystkim pastwę lumpenproletariatu. Tak więc po
obietnicy solennej, że zaraz Magda na pewno przyjdzie, gdyż
przykładowo poszła się chociażby odlać, idę sypać piasek.
Uważam, że trzeba go w całości zebrać jak najprędzej. Gdyż jeśli
on nie trafi w nasze ręce, to koniec. Zostanie on do cna
rozdrapywany przez zdrajców.
Wtedy tak w podobny sposób rozmyślam. Zaczynam nawet,
co jest rzadkie, zapisywać te różne myśli, obliczenia na ziemi.
Niestety, piszę szybko. Co rzutuje na to, że są to litery, są to cyfry
z gruntu niewyraźne. Ale chuj z tym, gdyż gdzieś w pobliżu,
ponieważ jest zupełnie ciemno, słyszę Magdę, która najwyraźniej
się śmieje z czegoś. Zastanawiam się, co jest w tym śmiesznego.
Nie w tym, ale wręcz w ogóle, co jest śmiesznego. No więc widzę
ją, chociaż ona wyraźnie nie jest sama, tylko jest z kimś. Wręcz z
mężczyznami, w dodatku dwoma. Co mnie skłania do interakcji.
Do reakcji. Gdyż, co by nie było między nami złego, jej miłość jest
z tego, co pamiętam, moja, a jej ciało również moje. Tak więc
czegoś tu nie rozumiem, kiedy ona tak idzie swawolnie. Macha
dupką. Sama słodycz. Noga niekulawa. Modelka, aktorka i
równocześnie piosenkarka w jednym. Przeleciana na wylot.
Dziurawe rajstopy reklamuje, kupujcie dziurawe rajstopy, takie są
teraz w ostatnich trendach najbardziej modne. I koniecznie kule
pod pachą, koniecznie zajebane ze szpitala.
Co kurwa? - mówię do niej, gdyż ta zaistniała nagle sytuacja
wytrąciła mnie zupełnie z rozważań. A ona mówi do tych facetów
tak: to jest właśnie ten mój upośledzony psychofizjologicznie brat.
Jak sobie radzisz, co? - to mówi do mnie. Piszesz sobie na piasku,
to dobrze z twojej strony. Bo ja jeszcze z tymi panami mam tu
kilka spraw, twoje kule ci tu zostawiam, jakbyś chciał wracać do
domu albo w ogóle może gdzieś iść, tu przyduś tą kulą do ziemi, to
będzie ci łatwiej.
Stoję tak chwilę z patykiem, a jeden z tych facetów, straszny
z wyglądu zboczeniec i utajony perwers, czarna skóra, sweterek z
paskiem, mówi: wiesz co, Magda, w ogóle nie jesteś podobna,
mimo że jesteś jego rodzeństwem. Ona na to mówi: No. Tak jak w
życiu. Za to mamy te same nazwisko. Po czym mówi do mnie:
Silny, słuchaj, jak ty masz na nazwisko?
Robakoski Andrzej - odpowiadam zgodnie ze swoimi
zapatrywaniami. A ta szmata na to przebiegle mówi: no właśnie! Ja
też się tak nazywam właśnie. Robakoska na nazwisko.
Wtedy ja jeszcze milczę. Drugi facet podchodzi bliżej, jest
takiego bardziej sportowego typu w dresie i mówi: patrzcie, on tu
coś napisał. Wtedy stoją tam wszyscy nad moim pisaniem niczym
bez mała ministerstwo edukacji i sportu, i starają się odczytać. Jak
już nadmieniałem trochę wcześniej, są to litery niewyraźne, takie
znaki trochę bardziej abstrakcyjne, żeby nie powiedzieć:
nieistniejące.
Gdyż on jest niezupełnie normalny - mówi Magda. Dlatego
właśnie używa takiego pisma. Jest to pismo używane przez
psychicznych z dałnem.
Oni już chcą iść. Magda jest już prawie bliska zrobienia fiku-
miku i odejścia w otchłań, odejścia w pizdu z tymi dwoma
bumelantami. Trójosobowa komisja do spraw edukacji i sportu, ten
spedalony pedał od edukacji i od spraw liter, a Magda z tym w
dresie robią w sporcie, świetnie robią, bardzo to widzę.
Mówię tak: chodź no, flądro, na momencik tu na stronę.
Chodź, nie bój mi się, nie zajebię ci. Ponieważ z szoku, z tego
szoku dokonanego na moich poglądach, na moich uczuciach,
jestem całkowicie bezradny. Całkowicie bez sił. Nie jestem taki z
natury znowu delikatny, gdyż powiem nawet otwarcie że w mojej
przeszłości, która była nawet jeszcze nie tak dawno, byłem dość
porywczy, co zresztą miało swoje stygmaty w moim związku z
Magdą. Od razu skory, od razu gotowy, żeby wyjść na solo. Ale ta
jątrząca przykrość, wyrządzona mi tak bardzo bez udziału mojej
winy. To mnie nagle uczyniło delikatnym, łagodnym. Gdyż jest to
kolejna krzywda ponownie wyrządzona na mnie niczym na
ofierze.
Więc mówię: no chodź. Chcę minutkę z tobą mówić. Widzę,
jaka jest w niej niepewność. Ona się waha, ona się, że tak powiem,
boi. Wie, co uczyniła, wie, że wszystko między nami będzie
inaczej, więc trzęsie tyłkiem, obciąga sobie kieckę, patrzy raz w
prawo raz w lewo raz prosto. W różne strony patrzy, przeważnie
raz w tę, raz wewtę. Czy ona jest doszczętnie głupia, ja się tak jej
pytam, gdyż już coraz to gorzej ze mną, gdyż moje uczucia runęły,
moje nerwy runęły, jestem przez nią zniszczony, jestem
psychicznie i nerwowo konający.
Tamci dwaj patrzą się na mnie. Są współczujący dość, ale
chcą już iść. Magda spogląda na tego z dresem raz, a raz na tego
pedała, który - jak się potem dowiedziałem - ma ksywę Jaskóła.
Dupa mu odżyła, mówi, wskazywawszy na mnie, po czym
szybko mówi: idziemy stąd do tamtych ich oczywiście.
Teraz się wkurwiam nie na żarty. Teraz już nie ma przebacz,
nie ma, że Silny, dobra dusza, ministrant na kościele służący do
mszy, sama łagodność, samo dobre serce. Dobry kochany Silny, co
będzie spełniał za innych dobre uczynki, jak są na praktykach.
Silny błyszczący oczami u kierownika sklepu za jakieś szmaty
ukradzione bez gustu nawet, bez żadnego poczucia gustu. Bo Silny
to taka jest firma, chcesz, to z nią zrywasz, potem skurcz w łydce,
to myk, jeden telefon, Silny na miejscu wyliże ci podłogę spod
nóg, żebyś chodziła po czystym. Silny zginie za ciebie w wojnie
polsko-ruskiej, zasłaniając cię od ciosu sztandarem, flagą biało-
czerwoną. Chociaż wszystkie twe koleżanki będą ci chętnie
chciały nią przyjebać za te wszystkie twoje wręcz niezbyt moralne
po prostu występki. Ale Silny stanie i cię obroni. Nie ma przebacz,
dziewczyno, teraz, gdy na ciebie patrzę, to wiem, iż moja miłość
do ciebie była z gruntu niesłuszna. I że tę wulgarną zniewagę,
którą teraz poniosłem od ciebie, będziesz musiała surowo zapłacić.
Teraz właśnie decyduję, że nie będę dłużej czuł tego uczucia,
które we mnie wzbudziłaś, gdy cię pierwszy raz ujrzałem w
samochodzie Lola. Teraz właśnie upuszczam kijek, choć przed
chwilą wypisałem nim na ziemi plany na przyszłość dla nas, ilość
naszych dzieci, koszty mieszkania, prania, koszty wesela i
pogrzebów, wszystko na wspólną przyszłość. Teraz jednym gestem
potrafię to skreślić, zmazać. Teraz podchodzę obok ciebie blisko,
biorę w jedną rękę twe włosy, które kiedyś tak kochałem, choć
teraz nie czuję nic na ich temat. Owijam sobie wokół pięści. Teraz
jestem spokojny spokojem, że tak to określę, pracownika rzeźni,
pracownika uboju drobiu.
Mówię tak, choć cały drżę na ciele, choć nie ze strachu, lecz
z żalu: panowie, jest taka sprawa. To jest moja kobieta. Tak się
nażarła spida, że nic wam do niej. Nie jestem nierozwinięty lub
nienormalny. Ja ją teraz zabieram. A dla was, chłopaki - respekt od
Silnego, miło, żeście ją tu sprowadzili, tę szmatę, która za swoje
partactwa zaraz dostanie za swoje.
Uśmiecham się w duszy. Ponieważ to ich naprawdę
upokorzyło, zaskoczyło. To moje opanowanie, ten mój opanowany
smutek. To ich Uczyniło zaskoczonymi zupełnie, zdziwionymi
wręcz. Paraedukacyjny podał jeszcze coś mamrotał, ten w dresie
również. A ja pociągnęłem ją za te włosy, fuli kultura, spokojnie,
bez zajawki, bez syfu. Oni tam stanęli jak stali, Magda trzyma
pysk cicho niczym mysz, ja idę spokojnie, chłodnie, wlekę ją za
sobą. Wtedy jeszcze ci dwaj coś niby mamroczą, coś niby mruczą,
coś szeptają. To mnie również podkurwia. Obracam się gwałtem i
mówię: co kurwa, bunt w więzieniu stanowym?
Wtedy oni milczą równie raptownie i mówią obaj: respekt.
Poruszyłem się, rozmiękłem. Jako że jednak wobec czystego
chamstwa, czystej nienawiści do drugiego człowieka, matactwa,
zła, człowiek z człowiekiem potrafią jednak się solidarnie zmówić,
solidarnie walczyć przeciw nim. To są również moje takie poglądy,
lecz staram się głośno ich nie mówić. Tak wyglądają jednak
właśnie na tę kwestię moje zapatrywania: respekt dla człowieka,
szacunek ramię przy ramieniu, ponieważ nie jest to jego wina, że
się w ten sposób, w tej formie urodził. Co jak co, ale w
dawniejszych czasach miałem silne odczucia rodzaju religijnego,
sakralnego. I to we mnie zostało, to we mnie jeszcze na dzień
dzisiejszy tkwi, to uczucie żywione dla Matki Boskiej Fatimskiej,
do samego Boga zresztą też.
Chłopaki! - tak wołam, gdyż jesteśmy z Magdą coraz to
znowuż dalej. Jak będziecie u nas na mieście, pytajcie o Silnego.
Jest wojna polsko-ruska na mieście. Jak ktoś, coś, jakiś dym, to o
mnie pytajcie, chłopaki.
Oni się patrzą za nami jeszcze bardziej w szoku, ale
tymczasem mówią znowuż po raz ostatni: respekt, Silny, gdyż
mimo iż jestem daleko, rozpoznaję to po ruchu ich ust.
Tak więc jestem z nimi rozprawiony na dość pokojowych
warunkach, ustaleniach. A teraz poloneza czas zacząć z Magdą.
Sadzam ją na murku przy plaży. Ma ból wypisany na twarzy, na
ustach, gdyż trzymam ją niezrównanie mocno za te farbowane
kudły.
Trudno mi w tej danej chwili powiedzieć akurat, czy jest
ładna lub ponętna. Jedno oko doszczętnie rozmazane. Sznurek w
kiecy przedarty, przypięty na agrafkę. Jest w raczej złym stanie,
doszczętnie kłapią jej zęby od tej amfy, z którą sobie przesadza.
Jakby ktoś jej zaproponował, zalegalizował hodowlę amfy u niej
na chacie, to proszę bardzo, jeszcze z pocałowaniem. W rękę, w
usta i w policzki. Nawet jeśli to by miało być jej kosztem, jej
starych, jej sąsiadów i kumpli.
Pierwsza sprawa mówię tak do niej, gdyż się krzywi z bólu
być może, a być może, że też ze wstydu, z poczucia winy - gdzie
masz twą gangrenę na nodze?
Ona milczy. Burczy coś. Mówi tak: a co ty myślisz? Że ja do
reszty życia będę kulawa chodzić, paralityczna? Tak by ci
odpowiadało, ja to wiem. Ale jednak tak nie będzie.
Ja mówię tak, ponieważ puszczają mi z powrotem nerwy. W
moich oczach to ty jesteś, Magda, umysłowa. Paralityczna, ale
umysłowo. Uczuciowo.
Co więcej - mówię jej dalej tak: albo masz tę nogę kulejącą,
albo nie. Na ma takiej możliwości w uczciwym, apolitycznym
życiu, że dla mnie ta noga jest kulejąca, wymagająca operacji
ordynatora, lecz z kolei dla tych panów ona jest zdrowa i
chodząca. Takiej możliwości niet. Albo tak albo siak, to jedno ci
powiem Magda w szczere oczy, że w ten sposób to ty możesz się
zapisać do sejmu i senatu i tam snuć nici swoich kłamstw, swoich
oszczerstw, gdyż tylko tam się nadajesz.
Jestem spokojny, jestem niczym głaz. Ona zaczyna płakać, co
wygląda raczej nie widowiskowo, mało telewizyjnie. Zapalam
papierosa, gdyż muszę zaznaczyć, że ostatnimi laty wpadłem w ten
nieprzyjemny nałóg. Lecz jest to mój wyraz sprzeciwu, mój wyraz
oporu przeciwko Zachodowi, przeciwko amerykańskim
dietetykom, amerykańskim operacjom plastycznym,
amerykańskim złodziejom, którzy są uprzedzający, lecz cichaczem
zdradzają nasz kraj. Kiedyś już to mówiłem Magdzie w takiej
rozmowie o charakterze przyjacielskim, że gdy wyjadę do
Ameryki, to będę palił fajki prosto na ulicy, mimo iż jest to tam w
przeważnie złym tonie, ponieważ cały Zachód wycofuje się z
palenia.
Ona w tym samym czasie mówi tak dosyć marzycielskim
głosem, co mnie dziwi: ach, Silny, chciałabym stąd wyjechać.
Zbajerować prezesów, magistrów, zbajerować tych wszystkich
nadzianych ortopedałów, ustukać jakąś sumę kasy. Wyjechać. Z
kimś, kogo kocham. Z tobą zresztą może nawet też. Może nawet
przede wszystkim z tobą Silny, ponieważ jestem przy tobie tak
bezpieczna. Gdyż w tym kraju nie ma przyszłości, nasza miłość nie
ma tu szans rozwoju, gdzie nie spojrzysz, tam przemoc, wojna
choćby ta polsko-ruska, co ma teraz miejsce na mieście, że nie
można wejść, żeby nie natknąć się na ruskich zboków.
Wszędzie drzewce, wszędzie biało-czerwone flagi. Kiedy ja
chcę tylko twego uczucia, a na każdym kroku mogę zostać
uderzona lub też nawet zabita. Przez kogokolwiek. Człowiek
człowiekowi wilkiem Przyjaciel zdradza.
Jest noc bardzo późna, głęboka, morze i plaża. Ani żywej
duszy, gdyż tamci dawno podwinęli swe skórzane ogony i znikli
niczym kamfora, jak gdyby nigdy nie istnieli. Mimo to
wyrządzonej mi zniewagi nie mogę tak ot po prostu przejść do
porządku dziennego. Nie mogę tego ot tak po prostu znieść. Gdyż
co jak co, ale to już z jej strony było chamstwo, choć jest teraz
wrażliwa i czuła, rozmarzona.
Nie mów tak, Magda, bo i tak cię nie słucham. Nie chce cię
więcej. Ani uluchać, ani nic. Ponieważ w twych słowach jest samo
kłamstwo, sam jad kłamliwości. Którego dłużej nie zniosę. Dziś
jeszcze mnie odrzuciłaś, nie patrząc na odnośniki czasowe. Bo
według reguł zegarka stało się to niby wczoraj. Ale tak czy siak
odrzuciłaś moje uczucie. Potem mówisz, że jednak nie, że masz
skurcz w łydce, że masz dziecko. Twierdzisz, że ono cię zabija,
oskarżasz mnie, iż to moje dziecko. Potem zostawiasz mnie na
zgonie na plaży, idziesz precz z jakimiś kutasami. Skurcz w łydce
raptem ci odchodzi. Dziecko również. Pełna mobilizacja. Niczym
ryba, gdy poczuje cudzą krew. O mnie twierdzisz głośno jak
Judasz, że ja jestem umysłowy. Tak, nie zaprzeczaj, są to twoje
uczynki, które popełniłaś. Choć teraz znowuż zaznaczasz swą
miłość do mnie, to ja, Silny, mówię ci, że między nami koniec.
Tak, mówię to. Bez ścierny, bez specjalnych gorzkich żalów,
bez pierdolenia się z jakimiś łzami, z jakimiś uczuciami. Ponieważ
to w przypadku, jakim jest Magda, nie ma cienia szansy na
wyrozumiałość. Jej aempatia mnie przeraża, mnie wyniszcza.
Magda w jeszcze gorszy, bardziej zaawansowany po prostu płacz.
Mówi, że nikt w życiu jeszcze jej tak nie skrzywdził jak właśnie ja
swoją brutalnością, swoją oschłością, swoją mentalną, uczuciową
skorupą. Łuską wręcz, która mnie pokrywa. Mówi, że ci dwaj
chcieli ją zwyczajnie zabić jak psa i również mnie by zabili. Gdyż
gdyby ona nie powiedziała im, że jestem nienormalny umysłowo,
oni by mnie również zajebali. Mieli pistolety, wiatrówkę na
pucharki, noże myśliwskie, różne bronie. Wszystko pod kurtką,
gdyż jej to pokazali. Musiała udawać, że jestem jej bratem, który
ma nasrane w bańce, jako że chciała mnie powstrzymać od
niechybnej śmierci.
Ponieważ jestem na granicy wytrzymałości, szoku i czegoś
jeszcze, co nie mogę nazwać. Gdyż to, co słyszę, jest już
przegięciem, przesadą, czystym etycznym matactwem, które na
dłuższą metę jest nie do wytrzymania. Magda korzysta z mojej
chwili milczenia między nami. Toczy monolog na temat swojej
dobroci, poświęcenia i zrobiła się nagle szaleńczo rozmowna jak
umysłowa dziwka, jak umysłowa dama do towarzystwa.. Ja mówię
tak: słuchaj, Magda. Ona dalej od rzeczy. Ja na to w ten sposób:
masz skurcz w łydce czy nie masz?
Ona na to w ten sposób, choć mówi z wyraźną ociężałością,
gdyż amfetamina powoduje wstrząs kości szczękowej, która drga
w jej twarzy nieprzytomnie: czy mam. czy nie mam, nie jest to już
twoja rzecz, gdyż ja stąd spadam, ja stąd jadę, biorę swą torebkę w
troki i stąd spierdalam, gdyż tacy chamscy, bez krztyny kultury
pozbawieni mężczyźni nigdy mnie nie obchodzili, nigdy dla nich
nie miałam swych uczuć, mnie interesuje kultura i sztuka, pewna
delikatność w obejściu, prawdziwa miłość na wieki, prawdziwa
czułość, która może zajść między ludźmi dwojga płci. Gówno
mnie interesuje twoje lesbijskie zainteresowanie, choć zawsze
uważasz, iż kręcą cię lesbijki, to ja ci coś powiem, jesteś zwykłym
zbokiem niczym wszyscy inni i interesuje cię tylko jedno, jeszcze
w sposób typowo zboczony, o czym wiesz, że mnie to nie
interesuje, że mnie to obrzydza, coś takiego. A może nawet jesteś o
gejowskim charakterze, co nie mogę ci udowodnić, bo o to jest
zawsze trudno na dowody, ale mogę ci to powiedzieć w oczy, gdyż
to właśnie na twój temat myślę. To ci teraz powiem: nienawidzę
cię, gdyż jesteś prosty, płytki. Nie interesujesz się obrazami,
czasopismami, kinem, co ja zawsze lubiłam, aczkolwiek nie
miałam okazji na okazanie tego, co więcej, nawet powiem ci, że
bałam się z tym wyjawić, gdyż mógłbyś mi odpowiedzieć na to
negatywnie, że nie. Powiem ci, że nie interesuje mnie miłość w
taki sposób, w jaki ty chcesz to robić, dlatego zawsze nasz temat
do rozmowy był kruchy, rwał się. Ponieważ mój światopogląd w
dużym procencie polega na uwolnieniu się kobiet spod jarzma, na
zaprzestaniu feudalizmu w tym temacie, w tej kwestii. Powiem ci,
że dość i że wznoszę tę pięść przeciw takim właśnie ludziom jak
ty, którym chodzi tylko o jedno, o hołd pruski u ich stóp. Jeszcze
by tak dalej poszło, to do ostatniej krzty straciłabym swą
osobowość, swój osobisty, indywidualistyczny wymiar, tryb
zachowania się, poglądów, który złożyłabym ci w lennie
wiernopoddańczym. To ci jedno powiem, jakkolwiek bądź staje się
dla mnie życie koszmarem u twego boku, to uczucie wygasło we
mnie już wczoraj i powiem ci, że patrzyłam wtedy na Lewego, że
on na pewno jest od ciebie lepszy, czulszy, że gdy z nim byłam,
cały świat wydawał mi się przepełniony głębokością, cierpieniem,
ale poprzez właśnie taki egzystencjalistyczny nurt w jego
zachowaniu ja czułam, że o co chodzi w życiu, to właśnie o
mądrość, czytelnictwo, obsługę komputera. Że roztacza się przede
mną przyszłość zmechanizowana, skomputeryzowana, nauczenie
się podstaw ksera, nauczenie się podstaw angielskiego, wyjazdy
zagraniczne. A wtedy twoje pojawienie się w moim życiu poprzez
Lola, choć z nim nawet też byłam bardziej szczęśliwsza, choć był
on człowiekiem oschłym, surowym, nie pozwalającym na swój
głos, swoje zdanie. Twoja obecność zniszczyła we mnie wszystko,
każdą chęć, która pochodziła z mojego wnętrza. Ogółem to nie
wiem, po co z tobą byłam, gdyż od początku właściwie było źle
między nami, różne napięcia, paranoja i choć nie mówię tego
nigdy, co mi Lewy wtedy wyjawił, wyjawił mi on, że jesteś
zwyczajnym, nieedukacyjnvm skurwielem, który nie ma pojęcia o
dziewczynie, prawdopodobnie nawet że będę dla ciebie twoją
pierwszą inicjacją zaraz po Arletce, która jest moją przyjaciółką,
choć ty się do tego nie przyznasz, ponieważ główną wiodącą twoją
cechą jest zakłamanie. Wyjawił mi, że nigdy by nie pozwolił, abym
z tobą była, gdyż nigdy w życiu tak nie było, byś ty używał trzech
magicznych słów, proszę, dziękuję, przepraszani, byś otworzył
przed dziewczyną drzwi. Lub chociażby symboliczną
przysłowiową perspektywę.
Coś ty powiedziała? - ja tak mówię, gdyż z moich trzewi
dobywa się nagle głos piskliwy, prawie powiedziałbym: żeński.
Jest to efekt uczucia gniewu, które zalało mnie raptownie jak
ocean i przysłoniło mi wszelkie racjonalne pobudki, wszelkie
racjonalne przesłania. I dostrzegłem się na tym, że nie chcę, by
dała mi odpowiedź na to pytanie. Chcę ją zabić, teraz dopiero
widzę, iż to odczucie jest to moje wrażenie odnośnie całego
wieczoru.
Magda, choć tego imienia nienawidzę do ostatniej krzty,
każdą literę po kolei wzdłuż i wszerz chcę skreślić w nim, dostaje
strachu o to, co powiedziała przed momentem. Trzęsie tyłkiem o
to, co mi wyrządziła. Wygląda jak ktoś, komu ma zaraz zostać
spuszczony wpierdol. Skurczona, zmniejszona, łeb wklęsły, noga
podkurczona.
Ja tego nie powiedziałam - mówi szybko, zasłaniając rękami
swą pustą do ostatniej nitki głowę - to Lewy powiedział.
Co Lewy, co kurwa Lewy, skoroś ty to powiedziała, szmato,
tu i teraz i ja jestem na to świadkiem koronnym, żeś to wyrzekła
prosto z twoich ust? - mówię na to, a ze względu na zażyty
wcześniej w dużej ścieżce proszek jest u mnie ciężko z gadką
odnośnie trzęsącej się szczęki.
No Lewy to powiedział, a nie ja. Ale Lewego także nie
można traktować jako poważnego człowieka. Wiesz, jaki on jest.
Nienormalny, przez co zresztą się skończyła między nami cała
zabawa. Szczególnie chodziło o ten tik w jego oku. Co spojrzałam,
on miał tik. Zęby całkowicie bez żadnego sensu, nie ustawione w
rządek jak u każdego normalnego, tylko inaczej: jak kto chce. To
mi również odrażało podczas całowania się. A szczególnie bardzo
jednak tik, mówi ona.
Co do Lewego, to się jeszcze policzymy, myślę sobie. Jak
jedynie wrócimy na miasto, to z miejsca. Tak sobie w duszy myślę.
Wojna polsko-ruska nie ma tu szans. Sztandary, flagi na nic nie
pomogą, proszenia, błagania, przebacz, Silny. Nic mu nie zdadzą
się w tej krucjacie, która zajdzie między mną a nim. Po jednej
stronie ja, po drugiej Lewy. Po jednej stronie Silny przeciwko o
dwulicowym poglądzie na świat pierdolonemu Kapitanowi Oko.
A teraz koniec z pitoleniem się, koniec z litością, ze
skrupułem, który dotychczas mnie mamił. Teraz będzie miała tu
miejsce z prawdziwego wydarzenia rzeź, teraz jest po dwudziestej
drugiej, teraz proszę dzieci zamknąć oczy, ten kto ma słabe nerwy.
Dawaj nogę - mówię do Magdy, gdyż mam dosyć po dziurki
w nosie jej wyzwolonego pierdolenia rodem z gazety, rodem z
przeczytanego poradnika po ciemku. Pierdolniętego w głowę
przewodnika po lewym feminizmie. Koniec. Koniec z dobrocią,
łagodnością. Ona na to: zostaw mnie, głupi świrze, co chcesz
zrobić. Dawaj nogę, nie bajeruj - mówię grubym głosem, będąc tak
okrutny jak nigdy mi się nie zdarzało w najgorszych wyjściach na
solo, wobec najgorszych przeciwników prosto z anabolu, prosto z
koksu. Nie tą, tą ze skurczem, tą co to miałaś w niej taki śmiertelny
brak potasu i polichromu. Ona o to zaczyna wić się i jęczeć,
mówiąc: jak tylko chcesz, jeśli mnie wypuścisz, to ci powiem
wszystko. O tym jaka była prawda z tą nogą. Jeśli mnie tylko
wypuścisz. Samotność uderzyła ci do głowy. Amfa uderzyła ci do
głowy. Stałeś się naspidowany na prochu lump. Jakub Szela.
Pierdolnięty wampir z Zagłębia.
Koniec z tobą, Magda. Już mnie nie stanowi. To, co teraz
mówisz. Jest po prostu bez sensu, zero zawartości sensu, gdyż ty
cała od środka jesteś bez sensu, twoja literatura i edukacja, twoje
profeministyczne przekręty, zagrywy ze sztuką piękną, to
wszystko, mam tego dość. Już mnie na nic nie weźmiesz, na nic
mnie nie ześwirujesz, gdyż znam prawdę o tobie, o całym twoim
prowolnościowym majdanie, o całym burdelu paramentalnym,
który za przeproszeniem prowadzisz razem z tym szatanem Arletą.
Dawaj nogę, gdyż nie ręczę za swój gniew. Który jest wielki, a
będzie tylko jeszcze większy. Dawaj nogę. Pytasz, że jak mi dasz
nogę, czy ci powiem, co chcę zrobić. A więc powiem ci, więc się
szykuj. A najlepiej zamknij oczy, zatkaj uszy, gdyż polecą brzydkie
wyrazy. I dawaj tę nogę, bez żadnych szwindli, bez żadnych
numerków, popraw sobie jeszcze majtki, co by ci nie było
nieprzyjemnie i szykuj się na rychłą śmierć. A przedtem przed
śmiercią w ostatnich chwilach twego zasranego życia popatrz
sobie, jak morze jest piękne dzisiejszej nocy, jak sobie fajnie szumi
to w lewo. to w prawo, raz do przodu, raz do tyłu. Gdyż potem już
raczej tego nie zobaczysz, chyba że w piekle. Jeśli oczywiście
twoja śliczna Arletka zechce ci przysłać kartkę z Jastarni do kotła z
tobą, z najlepszymi życzeniami udanego pobytu, ponieważ ona się
bawi świetnie i poznała sympatycznego czterdziestolatka
biznesmena bezdzietnego. Popatrz, ileż to rzeczy mogłaś zrobić i
zrozum to. Pytasz, co chcę ci zrobić z nogą, mówisz, żeby tylko
nic zbyt bardzo bolesnego. A ja powiem ci jedno, lepiej się
zamknij, lepiej sobie się ponawciągaj jeszcze jak ci został jakiś
towar, a jak nie, to nie wiem co zrób, strzel sobie tego fajnego,
polskiego piasku do nosa, gdyż to właśnie będzie bolało, co ci
zrobię. Gdyż cię zabiję, nie wiem, czy o tym wiesz. To znaczy
bardziej chodzi o to, że oberżnę ci twą najmodniejszą nogę w
rajstopie, co równa się w twoim przypadku śmierci. Tak myślę. Jak
nawet nie umrzesz w połogu, w tak zwanym krwotoku, to i tak
koniec z tobą. Nie będziesz mogła dawać, dupka ci od tego
uschnie, co równa się także dla ciebie śmiercią. Kule ci owszem,
położę. Trzy metry stąd i tak cię zostawię, spoglądając, jak się
czołgasz, pełzasz do usranej śmierci niczym morska roślinność.
Tak do niej mówię, do tej idiotki Magdy. A ona na to w
śmiech. Kwiczy ze śmiechu, mówi, żebym dał jej spokój, gdyż ma
gilgotki, a ponadto ból promenstruacujny, więc jest raczej bardziej
znerwicowana, skłonna do podrażnień. Potem nagle trzeźwieje i
mówi tak: Silny, ty nie mówisz poważnie, nie? Co ty z tą finką, z
tym nożykiem tak, co? Zgłupiałeś do cna? To, że ty jesteś tak
gwałtowny, to mi się zawsze w tobie imponowało. Ale ten nożyk
do ziemniaków to sobie ze sobą weź i go zabierz ode mnie, gdyż ja
jestem wrażliwa na punkcie krwi, nawet jeśli własnej. Mamie to
gówienko zajebałeś z szuflady? Chcesz mnie pokroić? Jesteś
perwersem? Chcesz mi tu urządzić zawody w rzeźnictwie na
żywym człowieku? Ty jesteś w ogóle fair czy nie, jesteś moim
kolegą w końcu czy jakimś gejem? Jak chcesz się tak bawić w ten
sposób, bo to cię kręci, to sobie rób sam albo idź na wojnę polsko-
ruską i Rusków tym dziabnij, gdyż wiem, że jesteś przeciwnikiem
Ruskich, choć się nie przyznasz do tego. Co z gruntu wychodzi, że
jesteś fałszywy, jesteś fałszerzem prawdziwych uczuć, gdyż nigdy
się do nich nie przyznasz, nie powiesz swoich poglądów, o których
wiem, że są raczej krańcowo lewicujące, nie?
Wtedy, choć jestem znieważony, ja patrzę na nią i wydaje mi
się ładna, czemu nie mogę zaprzeczyć. A co zobowiązuje mnie do
różnych gestów. Ogólnie rzecz biorąc jest tak ładna, tak krucha,
gdy w jej kierunku patrzę, że robi mi się żal wszystkich słów,
wszystkich wyrazów, które były wypowiedziane. Robi mi się jej
żal, ponieważ miała być może trudne dzieciństwo, więcej niż
trudne. Być może nie ma w życiu najlepiej, od początku
odrzucana, wpuszczana wiecznie w maliny przez rząd, przez
państwo, bez szans na perspektywy. Gdy tak patrzę na nią,
przychodzi mi myśl o tym, że być może jej dramat polega na
urodzeniu się nie w tym miejscu, nie w tym czasie. Wyobrażam
sobie, że w innym mieście, w innym państwie by mogła zostać
nawet królową dworu królewskiego. I nikt by się nie skapnął, iż
jest tylko zwykłą dziewczyną, włącznie z królem, włącznie z
marszałkiem. I gdyby nie było między nami tak źle, różne spięcia,
gdyby nie powstała cała ta paranoja, te pretensje o wszystko i nic,
ten żal jeden do drugiego, byłoby inaczej. Wziąłbym ją postawił na
tym murku, ściągnął jej majtki i od nowa włożył, by nie były tak
poprzekręcone, zniszczone, podwinąłbym jej kieckę i od nowa
zaciągnął, by nie była tak nie w tym miejscu, a gdybym miał
chusteczki, o co już zresztą Lewy mi przypomniał, gdyż te
chusteczki to jest jednak rzecz, którą każdy nawet twardziel
powinien ze sobą jako osobisty przybór mieć i zawsze się
przydadzą. To bym jej wytarł twarz z tego smaru, co roztacza się
niczym krajobraz wokół jej oczu. Z tej szminki barwnej niczym
niedojedzony do reszty deser w okolicach jej ust.
Tak bym zrobił. A jednak tymczasem ona jest nadąsana jakby
była co najmniej panią na włościach tego murku, a ja bym był
abnegatem, nielegalnym tu emigrantem bez paszportu, bez wizy do
niej, bez niczego.
Ładny dzień jest, zagajam bardziej w tonie łagodzącym
Ona mówi na to: no to ja chyba mam już zjazd z proszku,
chce mi się rzygać i normalnie zaraz się zrzygam ci na spodnie, jak
mi od nowa nie nasypiesz choć małą kreskę. Mam niechybne
wrażenie, że chyba już nawet jestem martwa, że już prawie nie
żyję. Starczy jeden podmuch wiatru, jeden z jego strony gest.
Wybacz ale teraz będę serialnie uczuciowa. Bo gdy na
gospodarstwie ucinają kurze łeb, ona również biega taka jeszcze
bez głowy piętnaście metrów przez całe podwórze. Tak się właśnie
jak ona czuje, niczym kura o głowie obciętej, biegnąc resztą sił
przez podwórko. Lecz wiem, iż zaraz bez wątpliwości umrę.
Gdybyś ty, Silny, umiał mi choć raz pomóc, zrozumieć mnie.
To, co było, resztkę, co znajduję w jej torebce, gdyż Magda
ma już dość całkiem wyraźne zejście, to jej nasypuję na gazetkę z
Hitu. Co ją znalazłem nieopodal w pobliżu. Jest już świt. Mówię,
by nie umierała, mówię, iż to uczucie, cokolwiek by go nie jątrzyć,
nie niszczyć, ono między nami istnieje. Ona natomiast ma głowę
cofniętą w stosunku do ciała i tylko idzie na zmianę przytakując.
Jej twarz jest mizerna raczej, anemiczna. Bardziej jakby pod
spodem, wewnątrz, Magda miała ziemię ogrodową niż mięso. Co
mnie szokuje. Idziemy do dworca, choć byśmy mogli wziąć taksę.
Ale raczej jest to niemożliwe, gdyż istnieje możliwość pawia ze
strony Magdy, rzygania ziemią ogrodową być może, gdyż tak ona
w tej chwili wygląda. Poza tym myślę iż dobrze jest spacerować z
rana dla zdrowia. Co kategorycznie może w jej sytuacji pomóc w
ustąpieniu objawów, zmienić całą sytuację na naszą korzyść. Po
drodze wstępujemy na stację benzynową, ponieważ kupuję
Magdzie „Filipinkę”, by poczytała sobie jakieś czasopismo, gazetę.
Choć raczej jestem przeciwko w sposób deklaratywny. Magda
mówi, że to dobry znak, iż jestem miękki, romantyczny, czuły dla
niej jak żaden przede mną. W gazecie załączona jest wyraźnie taka
dżinsowa torebka z materiału. Co Magda z miejsca od razu
zauważa. Co w jej stanie jest znaczące, bo widać, iż musi być
nagle radosna, szczęśliwa, choć ogólnie wygląda fatalnie. Gdyż z
aferacją, z podniesieniem wysypuje ze swojej torebki inne rzeczy
na chodnik. Są to przeważnie gumy do żucia, różne damskie
farmazony jak dezodoranty, szminki, ustniki, różne przyrządy do
urody. Lekko mnie to podkurwia, jako że mimo że jest ranek to to
jest jednak siara, niezła kaszana takie postępowanie, co mówię,
żeby nie robiła na środku miasta syfu. Ona mówi, że gówno, bo
ponieważ nikt i tak jej tu i teraz nie widzi, to więc ona może sobie
nawet tu nasikać, jeśli by jej się akurat zachciało. No więc tamtą
torebkę wywala precz, a tę nową wykorzystuje, rzucając do niej
wszystko, co ma, zostawiając tylko na chodniku puste woreczki po
prochu, śmieci po gumie. Jak również długopis z napisem
„Zdzisław Sztorm”, ziołowe tabletki na uspokojenie się, które
poznaję na wylot. Bo śmierdzą kurzym gównem.
E, ten długopis to zostaw, może się przecież później być
potrzebny -mówię. Ona na to, iż się odchudza teraz ostatnio i
zeszła dziesięć kilo z ramion, a długopis wywala kategorycznie,
ponieważ przypomina jej złe wspomnienie Wargasa, od którego go
posiada.
Zastanawiam się, skąd u niej ten deklaratyzm, ten dar
decyzji. Wiadomo, bilety niebilety, kolejka, odlewamy się pod
dworzec, papierosy LM, mentole, gdyż jako takie tylko zostały.
Mówię jej, iż kobiety są wyjątkowo pokrzywdzone musząc sikać w
ten sposób i że wygląda jak odlatująca maszyna latająca. Magda
mówi, że chuj mi do tego, żebym lepiej pilnował, jak samemu
sikam. Mało energicznie czyta „Filipinkę”, mówi, wyjadę, wyjadę
stąd gdzie indziej, do lepszych państw. Ja mówię, że niby gdzie.
Ona na to, że do ciepłych krajów chociażby. W międzyczasie
chodzi w kąt kolejki, jako że nie ma żadnych prawie prócz nas
pasażerów, bo cokolwiek by nie mówić, jej mdłości są przemożne,
nie mówiąc już o szczegółach. Poczym ze spokojem czyta dalej.
Mówi, że pojedzie do tych krajów, gdzie są te ciuchy, te
kosmetyki, kremy z ogórków, ze wszystkiego, gdyż tylko tam chce
żyć, jeśli ja chcę z nią być, żele pod oczy, różne kremy, sole
kąpielowe. Ja mówię, że owszem chcę, choć moje w tej kwestii
rozumienie rzeczy jest inne, powiedziałbym bardziej lewicująco-
patriotyczne. No i mówię Magdzie, jaki jest naprawdę stan rzeczy
w naszym kraju. Opowiadam jej o powszechnym ucisku rasy
panującej nad rasą pracującą, rasy posiadającej nad rasą
nieposiadającą. Iż są to te same relacje, co niewolnictwo. Iż
Zachód śmierdzi, ma zniszczone środowisko, które zaśmieca
różnymi związkami nienaturalnymi, PCV, CHYDP. Iż panują tam
żydobójcy, robotnikobójcy, mordercy, którzy utrzymują się i swe
nieślubne dzieci z ucisku, z tego, że sprzedają ludziom firmowe
gówna w firmowym papierku sprzedawane przez firmę „Mc
Donald's”
Pierdolisz - mówi Magda bez krwi w twarzy, z wyrazem
bardzo przejętym. Niby dziecko któremu demaskują na oczach
oszustwo, którym jest św. Mikołaj, równie śmierdzący zwyczaj
czerpany garściami z Zachodu. To nie jest gówno, gdyż ja to
jadłam.
Owszem, ja też to jadłem, ale nie chcąc cię zmartwić, jest to
właśnie gówno, gówno ludzkie, a nawet krowie, psie, zwierząt
domowych i cyrkowych. Tak jej to obrazowo tłumaczę, żeby sobie
pojęła. Jest to gówno preparowane, chemicznie wynaturzane,
zmieniane ze swego składu na inny skład i smak. Jest to już
kwestia specjalistyczna, technologie, produkcyjne procedury,
precedensy. Jedno gówno idzie bardziej na te bułki, z drugiego
robią mięso, z trzeciego cebulę, z czwartego, najgorszego rodzaju
gówna, keczup i musztarda.
Magda nie chce mi wierzyć, mówi: skąd to wiesz, prozaik i
poeta w jednym jesteś, co?
A ja jej na to, gdyż nie mam dowodów rzeczowych, a nie
chciałbym jej zawieść, mówię, że z poradników, podręczników
różnych do spraw lewicy, do spraw anarchistycznych,
wolnościowych.
Ona na to gapi się na mnie i mówi: czy gówno, czy nie
gówno, ale dobre dosyć, znaczy smaczne.
Ja mówię na to: a to jest akurat prawda, i oboje patrzymy w
okno, marząc o produktach żywnościowych, spożywczych, gdyż
dłuższy czas nie jedliśmy obiadu ni kolacji, nie licząc tych
drinków, tej amfy. Potem już milcząc wracamy do mnie na chatę,
gdyż akurat jest wolna, pusta. Zaraz jest już po wszystkim, po całej
naszej miłości, gdyż jesteśmy dość zmęczeni, znużeni całą tą nocą
pełną uczuć i wielu zdarzeń. A Magda idzie do lustra, poprawia
sobie gatki, naciąga na twarzy skórę i mówi do mnie zrazu tak z
wielkimi pretensjami: czemu mi żeś nie powiedział?! Czemu żeś
mi nic nie powiedział?
To znaczy na jakim tle? - ja odpowiadam pytaniem z
tapczanu, gdyż jestem dość zmęczony całą tą sytuacją. Ona mówi:
że wyglądam tak! Grubo! Wręcz puszyście! To co z rąk zeszłam
poszło mi w twarz chyba, cały tłuszcz, całe mięso, co mi z rąk
zeszło! Kurwa mać! W dupę! Wyglądam jak wieprz i knur! Oko i
usta podwójne! Dwa razy powtórzone na moją twarz!
Dalej niestety nie wiem, gdyż pomimo jej nienaturalnych
wrzasków i tłuczenia o umywalkę różnych kosmetycznych rzeczy,
zasypiam i budzę się już kiedy indziej. A co mi się śni, to już za
przeproszeniem nie jej rzecz.
* * *
Na komórkę dostaję wiadomość tekstową od Andżeli. Cześć
Silny, poznaliśmy się tam i sram, oraz czy się jeszcze kiedyś
spotkamy. Taka wiadomość. Taki sms. Budzę się w tym momencie
ze snu, w pościeli, w rodziców tapczanie, snu być może, że
długiego, choć być może, że krótkiego. Ponieważ która jest
godzina, jest to wątpliwe. Być może, że nie ma godziny żadnej,
gdyż jest koniec świata z apokalipsą, co ujawnia się i daje
syndromy w mojej psycho i fizjologii. Gdyż nie jest ze mną
dobrze, szczególnie fizycznie, fizjologicznie. Wtedy zauważam
jeden nieznośny do przyswojenia i logicznego zrozumienia fakt.
Tuż blisko mnie leży najwyraźniej Magda, śpiąc, co nakręca mi
wokół tego tematu niezły film. Klasyczny halun. Gdyż wyraźnie
obok jest, ale czy żyje, czy nie żyje, jest to wątpliwe. Boję się,
dostaję niezłego stracha na tym punkcie, ponieważ ona wygląda
raczej źle, raczej jak nieżyjąca, wręcz powiedziałbym dosłownie
martwa. Raz oddycha, a na zmianę raz nie oddycha, dla odmiany,
zapewne by mi zrobić jeszcze gorszy film. Nie ruszając się w
międzyczasie na krok od swej ustalonej pozycji. Usiłuję sobie
przypomnieć ze wczorajszego wieczoru jakieś wydarzenie, jakiś
fakt, podczas którego Magda poniosła niechybną śmierć. I
przypomnieć nie mogę.
Natenczas, choć każdy mój najmniejszy ruch jest prawie że
śmiertelny, a ból i cierpienie są mym nieodłącznym kochankiem,
sięgam po jej torebkę. Co dużo mnie kosztuje bólu w bańce i
wszystkich ludzkich organach, jakie są w moim ciele. Aczkolwiek
muszę z niej wywalić na kołdrę ten cały gównatus, który ona tam
nosi ze sobą, a którego zawartość mnie gówno za przeproszeniem
interesuje. Wszystko, by wydobyć jeden złamany panadol w
postaci tabletki.
Ponieważ może nawet zdradzam swe antyglobalistyczne
światopoglądy, zapatrywania. Jednak panadol, choć robiony z
trujących zwierząt, trujących roślin i odpadów międzyludzkich
Zachodu, z zachodnich minerałów, zatruwającego na całym
świecie wodopoje paracetamolu, który na sterylnej wadze
odmierza się sterylnym odważnikiem.
Jednak mimo wszystko to jest dobry, o wręcz właściwościach
leczniczych środek. Nieważne. Czy to jest jad pszczół, os, czy to
jest jad trupi. Ma postać zwykłej najzwyklejszej tabletki, zdatnej i
wygodnej do połykania. Pomaga zarówno na ogólny ból przy
zjeździe, który ja mam przykładowo teraz, jak również na chorobę,
gorączkę. Kto wie, czy nie kaszel, biegunkę? Może jednym
słowem uleczyć wszystko.
Wtedy znajduję długopis „Zdzisław Sztorm”. Jest to dla mnie
bez mała szok. W tym momencie staje przede mną niby
fatamorgana, wszystkie wydarzenia i wszystkie zdarzenia, co
miały miejsce wczoraj. Choć chronologicznie rzecz ujmując może
nawet był to dzień dzisiejszy.
Jest to niczym w momencie śmierci: leci dym, przed tobą
całe twe życie zamknięte w fotograficznej klatce niczym w
slajdzie. Więc pamiętam, iż dotyczyło wiele zdarzeń, wiele słów
właśnie śmierci, umierania, cierpienia. Patrzę na Magdę, która nie
dość, że ma zamknięte oczy, to jeszcze się za grosz nie porusza.
Myślę o tym dziecku, co ona chwaliła się, że ma, myślę, czy być
może, kiedy ja akurat nie patrzyłem się, je urodziła i zmarła w
porodzie, dyktowana amfetaminą. Lecz tę wersję odrzucam, gdyż
pamiętam również, że miałem ją później, na tym tapczanie, co się
wzajemnie wyklucza, eliminuje, ponieważ z dzieckiem, z tym
całym biologiczno-fizjologicznym kramem, który potem podobno
ma miejsce, jest mało możliwe.
Potem przypominam swój afekt, który mnie skłonił do
niepowstrzymanej agresji z udziałem ostrego narzędzia.
Przypominam sobie, iż chciałem urżnąć jej nogę w okolicy uda.
Przeraża mnie to, gdyż przychodzi mi myśl, że to zrobiłem. A to, to
jest to amnezja chwilowa, wywołana szokiem zbrodni, nawałem
okrucieństwa. Robakoski Andrzej i to się zgadza. Ale bym jej nogę
obcinał, jest to już wyeksmitowane z mej pamięci być może na
zawsze nawet. Strachliwie wsuwam ręce pod kołdrę i szukam nogi
tej ze skurczem, która z tego co pamiętam jest bardziej od kierunku
ściany. Noga jest i ma się dobrze, i jeszcze mruczy jak gdyby
zadowolony z własnego odchodu pies. Magda jest również
wyraźnie, zielonkawa bo zielonkawa, rozrzucona po całym łóżku
niby ofiara morderstwa, ale wyraźnie zabita nie została ni też nie
zginęła w bitwie o flagę polsko-czerwoną, nie poległa w wojnie o
drzewce. Nawet ma świeży makijaż wymalowany do snu, tamte
ciapy zmyte, a nowe nałożone, nieco krzywo i nieco odwrotnie,
jako że od tej amfy, od tego niczym nie zawinionego zjazdu,
trzęsły jej się łapska i narobiła sobie różnych kresek i kropek, jak
gdyby cały alfabet Morse'a przemaszerował przez jej twarz.
Patrząc na to może nie powinnem uciekać się do takich aluzji, ale
powiem tylko, że jako nieduży chłopak aż do późniejszego mojego
życia nie wiedziałem nigdy, które są to brwi, a które są to rzęsy.
Oczy owszem wiedziałem, ale brwi i rzęsy to były dla mnie czarna
magia. To samo sukienka i spódniczka. Mało dodać. Chińskie
kazanie w polskim kościele narodowym. Spowodowało to
dosłowną lawinę sytuacji osobistych, intymnych, w których
zachowywałem się omyłkowo i niesłusznie. Lecz zawsze jakoś z
nich wybrnęłem.
A kiedy już wiem, że nic jej nie jest, to odgarniam ze swego
brzucha cały ten nieorganiczny, zagraniczny chłam, który
wytrząsłem z jej torebki. Torebki z ulotką ogłaszającą radośnie
„Filipinka”. Oddzieram z siebie kołdrę i myśląc właśnie w podany
sposób, cichaczem udaję się do kuchni.
Gdzie spoglądam w swój telefon, na którym widnieje
tekstowa wiadomość od Andżeli. Więc bezzwłocznie dzwonię do
niej. Raz dwa trzy. Ona wesolutka. Może jeszcze pijana po
przedwczoraj, od kiedy to właśnie ją poznałem. Mówię jej, że jest
bardzo piękna i bardzo ładna, że zachwyciła mnie jako dziewczyna
i jako kobieta. Różne takie męskie sranie w banie, bajery, telefony,
piękna i ładna, i śliczna, i również jednocześnie ładna. Mówię, że
ma fajny charakter i to mi się w niej podoba. Ona pyta jakiej
słucham muzyki. Ja mówię, że każdej po trochu, że ogólnie
wszystkich rodzajów. Ona mówi, że też. Podsumowując fajnie nam
się gada, dyskusja jest na poziomie wysokim, kulturalnym. Nieco
tematów o kulturze i sztuce, ona: jakie lubię filmy, ja, iż jest
bardzo urodziwa, ale najładniejszą to ma samą twarz, lubię różne
filmy, a najbardziej różne Aktorki i aktorów. Iż ona sama mogłaby
zostać niezłą aktorką, modelką. Ona mówi, że ją świruję, ja
mówię, że jeśli mi nie wierzy, to jest to jej już sprawa, choć mogę
przysiąc na świętego Jakuba Szelę i wszystkich świętych. Ona na
to odpowiada, że musi kończyć. Ja na to, czy widziała „Szybcy i
wściekli”. Ona, iż może tak, a może nie. Ja proponuję spotkanie na
video. Ona pyta, czy mam już jakąś dziewczynę. Ja mówię, że
jeszcze nie, ponieważ trudno mi się otrząsnąć po mym ostatnim
związku, który był pełen niezawinionej, wręcz tragicznej miłości
skazanej na upadek. Ona na to, iż lubi chłopców romantycznych,
czułych, lecz równocześnie twardych i mrocznych. Z poczuciem
humoru, lubiących miłość, przygodę, spacery we dwoje, wspólne
kolacje, długie spacery we dwoje brzegiem plaży, długie wspólne
rozmowy o wszystkim, romantyczne przechadzki, pisanie długich
listów, otwartych i z wesołym poczuciem humoru, którzy będą dla
niej prawdziwymi kolegami, przyjaciółmi, szczerymi, czułymi, z
gestem, z kulturą, ze sztuką, rozmowami szczerymi o przemijaniu.
Ja odpowiadam, że również lubię takowe dziewczyny, ładne,
piękne, z poczuciem humoru, lubiące szybkie kino akcji i dobrą
muzykę do posłuchania, lubiące się bawić, potańczyć, urodziwe,
zgrabne. Ona mówi, czy nie świruję. Ja się obruszam. Gdyż jeśli
już coś mówię, to jest to prawda, chociażby przez sam fakt
padających słów. A nawet jeśli nie jest, to jeszcze może być.
Wtedy ona pyta, czy wiem, że jest wojna polsko-ruska na naszych
ziemiach przy fladze biało-czerwonej, która się toczy między
rdzennymi Polakami a ruskimi złodziejami, którzy ich okradają z
banderoli, z nikotyny. Ja mówię, iż nic o tym nie wiem. Ona na to,
że tak właśnie jest, że się słyszy, że Ruscy chcą Polaków
wycwanić stąd i założyć tu państwo ruskie, może nawet
białoruskie, chcą pozamykać szkoły, urzędy, zabić w szpitalach
polskie noworodki, by wyeliminować je ze społeczeństwa, nałożyć
haracze i kontrybucje na produkty przemysłowe i spożywcze. Ja
mówię, że są to zwykłe świnie, zwykli konfidenci.
Wtedy ona mówi, że musi kończyć. Pyta, czemu mówię
takim głosem cichym, jak gdyby ściszonym. Ja mówię, że moja
matka tuż w pokoju obok śpi, gdyż jest na zejściu. Ona pyta, na
jakim zejściu moja matka jest. Ja mówię, że moja matka to jest
taka matka, która lubi sobie czasem przygrzać, ścieżkę do noska do
pracy czy na wieczór. Andżela się śmieje, mówi, że mam wesołe
poczucie humoru, za co mam u niej sto punktów na wejście. Ja
mówię, że dzięki, że jeszcze pogadamy o tym, gdyż jest fajna z
charakteru i usposobienia, co mi się szczególnie bardzo w niej
widzi.
Wracam do pokoju, gdzie jest istna sodomia, gomora, syf,
malaria, umór. Tapczan sam w sobie poskakany, powariowany. Ból
w bańce. Długopis „Zdzisław Sztorm” toczy się przez cały pokój
niby po równi pochyłej. Wzdłuż i wszerz. Gumy do żucia kulki,
kolorowe, czerwone, niebieskie, sypiące się z Magdy torebki jak
grad i śnieg, opady pogodowe na linoleum. Fatałaszki, ciuszki,
rajtuzy. Wszystko niczym by przeszła po tym burza. Szmaty bez
realnej zawartości. Wydyma je huragan lecący przez okno.
Żyrandol kołyszący się w tę i we wtę. Brud, kurz na meblach.
Jednym słowem chaos, panika. Magda na tapczanie w
dwuznacznej pozycji niczym pani na wysypisku śmieci, w koszuli
nocnej mej własnej matki, co mnie do reszty rozsierdzą. Gra w gry
zręcznościowe na swym telefonie. Wkłada język do woreczka po
amfie, co znalazła w kieszeni mej katany. Jest rozpaczliwa. Jest
leniwa, nie ma z niej żadnego pożytku. Ujrzawszy mnie, swego
chłopaka, nie daje do zrozumienia cienia radości. Raczej raptowne
zniechęcenie, rozczarowanie.
Z kim żeś gadał? - mówi do mnie, a wcześniej zdejmuje ze
swego języka worek po amfie.
A co, z kimś niby gadałem? - tak odpowiadam będąc raczej
nieprzyjemnym, lecz to właśnie jest stan opryskliwości,
szorstkości do którego mnie prowadzi swoim widokiem.
No gadałeś, co: nie gadałeś, skoro gadałeś? Ja to także
słyszałam, więc są świadkowie. Lecz tak inaczej, gdyż wtedy
spałam. Tak muszą podwodne ryby słyszeć rozmowy nas, ludzi.
Beł beł beł, tam i sram. Dosłownie takie rzeczy słyszałam, pół
śpiąc, pół kojarząc. A jak idzie o to, co bym miała zrozumieć, to
często gęsto powtarzałeś matka.
No to ja jej mówię tak, bo już jestem nieźle podkurwiony.
gdy ją muszę oglądać: bo właśnie ma matka dzwoniła do mnie na
komórkowy telefon, nie wiem, czy wiesz. Mówiła, że wnet tu robi
wjazd na chatę i że masz stąd co sił spierdalać. Gdyż jak cię
zobaczy, to zabije jak psa. Gdyż ty, Magda, nie jesteś
odpowiednim dla mnie towarzystwem. Gdyż ona ma zasady, sądzi,
iż skarbem dziewczęcia jest jej skromność, a ty jej nie posiadasz
jeszcze mniej niż kultury. Że na osiedlu są o tobie plotki, że
bierzesz amfę, kwas, zadajesz się z nie tymi, co trzeba. Że ogólnie
jesteś skończona, że mnie wycieńczasz moralnie i mentalnie. Że
jeśli chodzisz tu jeszcze wypindrzona w jej koszulę nocną, w jej
szmatki, to ma dla ciebie śmierć w męczarni. Więc się zabieraj
szybko, jak nie chcesz nam dwojgu narobić problemów, żółtych
papierów. Musiałem powiedzieć jej: matko, o nic się nie martw.
Magda śpi li jedynie w komórce, w piwnicy, przyniosła własną
żaluzję i wygospodarowała sobie tam nieduży kącik, gdzie ma
grzałkę. Tam śpi, naszych przedmiotów, banknotów nie tyka.
Magda milczy, lecz nagle wybucha. Chorobliwą formą.
Całkiem nieczytelną. Formą pośrednią między kaszlem a
gniewem. Zaczyna zbierać swe piekło, paski, majtki niczym
błyskawiczna segregacja śmieci. Jest wyraźnie jadowita. Mówi:
twoja stara też ma nasrane równie jak ty, jest równie umysłowa. Na
osiedlu mówią o niej, że położyła sobie na wasz dom panele od
Ruskich i że te panele, ten siding już wkrótce w najbliższym czasie
się wam odklei.
Wtedy naciąga rajtuzy, które gdzieś zapodziała. Oczka
pociera palcami, jakby mogły od tego zarosnąć i by nie było ich
widać. Spogląda na mnie niby że współczująco i mówi: bo ruski
ten siding. I ten siding się zjebie z wielkiej wysokości. Mordując
całą rodzinę. Weź sam sobie pomyśl. I lepiej tą panele zrywaj póki
czas. Ja cię, Silny, ostrzegam. Potem będzie grill w ogrodzie,
wszystko cacy, żeberka z Hitu, twa stara pochyla się nad grillem z
pogrzebaczem, twój bracki z podręcznym kompletem przypraw. I,
Silny, wtem wszyscy pochylacie się nad grillem patrząc w niego
jak w objawienie, jak w zaćmienie słońca. Atu jeb, jeb, jeb, lecą
panele wam na te genetycznie posrane łby jak jakieś jebnięte
meteoryty, księżyce czy planety z nieba. Jeden na twego brackiego.
Za dilerkę, za jego egoizm, utratyzm, przelecenie Arlety i jej
potem zostawienie, porzucenie na pierwszym przystanku. Za
trzymanie piątki z Ruskimi. Jeb mu w głowę. I do szpitala na
oddział zakaźny. Lub lepiej zamknięty od razu. Jeb! Kolejny w twą
matkę. Za ploty, za całego Zeptera, w którym robi interes i niezłą
kaskę. Za bandyckie ceny w horrendalnym solarium. Za całe zło,
za zniszczenie naszej, Silny, miłości. Jeb. I na oddział.
Wtedy Magda, gdyż widzi że mimo milczenia z mej strony
jestem już podjuszony do reakcji, robi przepraszający uśmiech,
lecz jednocześnie jadowity. Jak gdyby chciała mi powiedzieć:
sorry, Silny, że masz taką rodzinę, co ci robi siarę na całym
mieście. Ja ci nic na to nie poradzę. Możesz się najwyżej nie
pokazywać, możesz się schować. Ponieważ wśród normalnych nie
ma dla ciebie szans. Ogólnie to łazi po mieszkaniu. Kłapie stopami
po linoleum. Rozpaczliwa. W samych majtkach.
W twego psa kolejny panel. Jeb! W sam łeb. Gdyż to jest
nienormalny patologiczny pies, on ma tylko brzuch. Zero nóg, zero
rąk, szczątkowa głowa. Jak cała twa rodzina.
To mówiąc, Magda przynosi z łazienki szczoteczkę do zębów
mojej matki, naciska sobie na nią pasty i szczytując w bezczelności
szoruje swe nie do końca udane zęby. Lecz to nie koniec tej mowy,
gdyż mimo oporów stawianych jej przez czynność mycia zębów,
ona dalej gada. Mówi teraz tak, a jest to kulminacyjny gwóźdź w
jej programie. A ostatni panel jebnie w ciebie, Silny. Byś wiedział,
jak na ciebie pluję, jak cię wcale nie kocham. Byś wiedział prawdę
o sobie. Iż jesteś nikim, brudem pod paznokciem mym. Który mam
za przeproszeniem gdzieś. Gdyż nie tylko to, że byłeś takim
wymoczkiem, że zapędziłeś mnie w historię z dzieckiem. Co już
jest mniejsze zło, gdyż nawet może Klaudia czy Dona, Nikola czy
Markus nie będą twym dzieckiem, tylko moim, a ty umrzesz,.
Nieważne czy chłopiec czy dziewczynka. Bardziej o to, że
usiłowałeś mnie zabić, że celowałeś we mnie nóż. Że nie było w
tobie wyrozumiałości dla mego zejścia. Bo twoja lewicowa dusza
jest cała zasrana wzdłuż i wszerz.
Wypowiadawszy te słowa, Magda spluwa na wykładzinę
pianę z pasty.
Co za pasty używałaś do mycia zębów? - mówię do niej na to
patrząc, gdyż nagle uświadamiam sobie cały dramatyzm, całą
rozpaczliwość i denerwuję się do reszty. Mów, kurwo nędzo. Tej
po prawo, czy tej po lewo? Ona odpowiada, że już nie całkiem
pamięta, jako że ma ostry zjazd i bym się jej dzisiaj nie dobierał do
psychiczności. Bo ona jest w strzępach.
Bo ta pasta po lewo była wielkanocna. Jak jej użyłaś, to
zabiję jak psa, mówię do niej. Za zniewagę zasad, konstytucji
mego mieszkania. I za zniewagę mej matki. Jaka by ona nie była,
dobra czy zła, szyldu Zepter czy szyldu P.S.S Społem. Bo matka
jest matką, a ja ją kocham jak własną. I nic ci do tego. Tu masz
swe całe piekło, torebkę i twe skundlone szmaty, tu masz swój
przenośny świat. Tu masz, to ci rzucam na klatkę schodowe
niczym kość psu, byś wiedziała gdzie twe miejsce w życiu.
Skamlij. Skamlij jak pies. Mnie już nie ruszysz. Mam ważniejsze
sprawy do roboty.
Po czym to mówiąc wypycham ją dość okrutnie, dość
brutalnie za drzwi Gerda automatycznie zamykające. W niespełna
rajtuzach. Jest to z mej strony złe, nielojalne, przyznam. Lecz
wyprowadzenie mnie z równowagi równa się śmierć w spazmach.
I ona to poniesie. Wszystkie za to konsekwy. Takim czy innym
sumptem. Czy lewym, czy prawym.
* * *
Arleta, przechylając się przez bar, jest, szczerze mówiąc,
dość pijana. Niczym egzotyczne zwierzę o spuchniętej twarzy.
Robi balona z gumy, który pęka zakrywając jej swą różową
strukturą, jej twarz. Po czym go zdejmuje, zjada na powrót. Jest
niczym symbol konsumpcjonizmu. Zjadłaby wszystko, by wyjadła
do ostatniego okruszka cały świat i porzuciła niczym zniszczone
opakowanie foliowe. By wypaliła wszystkie do cna papierosy z
paczki naraz, gdyby tylko mogła je gdzieś umieścić w sobie i
podpalić. Ślad po drinku zlizałaby z blatu.
W ręku ma zatkniętą fajkę o nazwie Viva, którą sięga swych
ust z wyrazem twarzy dość nietęgim. Mówi do mnie tak: słuchaj,
Silny, mam do ciebie jedno pytanie na stronie. Ja mówię: wal dalej.
Ona na to: czy mi powiesz, co się zaszło naprawdę między tobą a
Magdą? Ja mówię, że gówno jej do tego. Ona na to, że i tak to wie
bardzo dobrze, więc nie muszę jej nic wcale mówić, bo i tak wie.
Ja na to: no to co, co między nami zaszło według ciebie? Ona
mówi: mogłeś jeszcze wszystko zmienić, wszystko naprawić, gdy
byliście nad morzem i Magda chciała z tobą być. Wszystko mi się
wyspowiadała. Lecz ty byłeś zazdrosny i ona rankiem, budząc się
w twym mieszkaniu, gdzie ją przyprowadziłeś podstępem,
powiedziała sobie w duchu, że nie może z tobą być. Tak również
postąpiła. I jest to twoja zasługa, co chciałam usłyszeć od ciebie,
Silny.
Kładę sobie rękę na twarz. Gdyż dobrze się stało, że jej dziś
tu nie ma, jej włosów szmacianych, jej głosiku ptasiego, jej
śmiechu niby sypiącej się kobiety na klimaksie. Bo by dziś już na
pewno nie uszła z życiem na sucho. Patrzę za nią, by jakby co ją
zabić, zniszczyć. Muzyka, światła, neony. Tymczasem nie ma jej
nigdzie, więc rozglądawszy się mówię Arlecie: gdzie Magda? Ona
mówi, gdyż widzi moje wkurwienie nieczęste, krańcowe: z Lolem
na działkę pojechała.
Na jaką działkę to mi już nie powie. Drży, bym nie pojechał
tam i ich dwojga naraz nie zabił jednym ciosem. Nie zdusił i
podeptał im twarzy własną stopą. Nie zakopał pod altanką
wbiwszy w ziemię osikowy kołek i zalawszy w tym miejscu glebę
rozpuszczalnikiem, denaturatem, by nigdy już nie zdołali wyjść.
By uprawiali miłość podziemnie, niepublicznie, w ciemnych i
przytulnych zapleczach gleby ogrodowej. Arleta nie, nie dopuści
do tak przebiegłej zbrodni, gdyż sama trzęsie dupą, czy w toku
śledztwa nie wyjdzie kwestia jej występków przeciw prawu z
ruskimi papierosami.
Barman mówi, bym kładł na to laskę, i owszem, tak właśnie
czynię. Lecz nie dlatego, bo mi nie zależy na Magdzie, lecz
dlatego, bo mam na dzisiejszy dzień ważniejsze scenariusze,
sprawy. Otóż jakie to się jeszcze okaże.
I siedzę tak. Ubranie pięknie, bo się ubrałem, ponieważ gdy
rano wtedy wstałem, byłem wyłącznie w majtkach. Spodnie też
czyste. Wtedy wchodzi Andżela i idzie niczym klientka całego
baru, mistrzyni i bilarda, i fliperów. Tak apropos to przychodzi mi
na myśl, że w sumie nie pamiętałem, jak za bardzo ona wygląda, ta
Andżela. Ktoś, coś, lecz nie wiadomo w jakim kościele,
parafialnym czy wojewódzkim. Teraz bezpardonowo ją rozpoznaję
i wstaję na jej powitanie.
Andżela jest to dziewczyna innego typu niż Magda. Inna w
dotyku, inna w ogóle. Jest w stylu bardziej takim mrocznym,
ciemnym. Czarna kiecka z jakby takiego meszku, takież buty na
sznurowadła, majtki nienormalne, lecz dość wyzywająco siatkowe.
Kolczugi, kastety na dłoniach i uszach. Cała w lakierze do
paznokci odcienia czarnego. Cała nim wysmarowana, ale równo i
starannie. Wokół ust, a także i oczu. Z których sterczą sklejone na
ostateczność rzęsy.
Masz fajny, ciekawy styl - tak jej z miejsca od razu zamykam
usta komplementem.
Widzę zaraz, że sprawia jej to rozkosz, mówienie o tym. Ona
na to odpowiada: o jaki styl ci chodzi? Ja mówię od razu: no wiesz.
Ubioru, zachowania, noszenia się.
Ona mówi, że ona po prostu taka już jest, że nie jest to z
niczyjej strony narzucone, tylko przez nią wybrane. Że całe życie
nosiła się ot tak jak ja i ty, jak my wszyscy, lecz któregoś dnia
powiedziała sobie, że chce być sobą i zachować swój własny
niepowtarzalny styl. Tak jak ona sama wewnętrznie mroczny i
czarny.
Ja mówię, iż to bardzo ciekawe i interesujące z jej strony. Że
najważniejsze w życiu, to być właśnie sobą, nikim innym. Ona
mówi, że również to odkryła.
Wtedy rozmowa na chwilę urywa się. Andżela popijając
drink rozgląda się po sali.
Dobrze się bawisz? - mówię do niej, by napocząć rozmowę.
Pewnie mówi ona dobrze. Choć nienawidzę przeważnie
takich ludzi jak ty. To ci powiem od razu.
Mnie to kompletnie zaskakuje, taki gryps usłyszeć od
pozornie miłej dziewczyny, która jeszcze przez telefon okazywała
się tak sympatyczna. Patrzę się na nią. Ona na to w ten sposób: bo
wiesz. Nie chodzi mi konkretnie o ciebie, gdyż ty jesteś
przyjemny, schludny, po prostu inteligentny. Bardziej mam na
myśli te diskodupy, te diskowywłoki, które nienawidzę po prostu.
Spójrz na swych znajomych. Same dziwki, palanty, łaknące się
nawzajem. Wszystkie myślą o tym, by znaleźć męża. Jest to totalna
żenada, proszenie się samemu o rozpłód. Brak antykoncepcji. Lecz
ty jesteś inny, co od razu tu zauważyłam. Romantyczny, gdyż z
miejsca rozpoznaję to w twej prawdziwej naturze. Romantyzm,
czułość, spacery we dwoje, motory, rowery wodne. To, co lubię.
Poczym pyta, czy mam już jakąś dziewczynę. Na co ja
odpowiadam, że jeszcze nie, gdyż nie mogę się otrząsnąć po
dziewczynie, od której musiałem odejść, gdyż codziennie
kilkakrotnie niszczyła mnie duchowo. Ona na to: jasne, dobrze żeś
zerwał z nią. Ja na przykład nie jestem taka. To znaczy płytka,
głupia. Na przykład pomyśl, że ja nie jem mięsa. Mięso produkt
zbrodni. Cukier robiony z kości zwierzęcych, więc cukru nie jem
również.
Patrzę na nią jak w zaklętą. Przychodzi mi taka myśl, że
może ona jest jakąś wariatką, co zwiała ze szpitala i mnie sobie
upatrzyła na kolejną ofiarę. I powinnem teraz uciekać precz stąd,
zapłacić za siebie, Barmanowi powiedzieć, że fajna ostra dupa
chce go poznać i spiżdżać stąd co sił. Lecz tego nie robię. Nie
mam instynktu zwierzęcego, który ratuje przez wyniszczeniem
gatunku. Siedzę i patrzę na nią, jej kieckę, jej nogi. Co będzie to
będzie.
Ona to widzi, dopija swojego drinka. Czy wiesz, że nie jem
również jajek?
Tego już nie wytrzymuję, gdyż pojmować takich
niedorzecznych poglądów nie pojmuję. Mówię do niej: co ty, jesteś
walnięta? Coś ci jajka złego zrobiły?
Ona patrzy na mnie dość z oburzeniem, jak gdybym nie
wiedział o elementarnych podstawach moralnych. Mówi do mnie
tak: A jak ty byś się czuł, gdyby cię zabijano bez twej zgody?
Gdybyś nawet był tego nieświadomy, wobec tego bezbronny?
Zresztą przekonasz się o tym. Ponieważ świat jest już na krawędzi.
Gdy patrzę rankiem przez balkon, wiem jedno, świat ginie, umiera.
Środowisko naturalne. Człowieczeństwo do reszty zdegradowane.
Powszechna nadwaga, otyłość. Smutek. Amerykanizacja
gospodarki. Rozumiesz te wszystkie fakty? Zanieczyszczenie CV.
Azbest. VTC. My jako ludzie jesteśmy skończeni. To koniec.
Tu nawiązuje się na tym tle dyskusja. Mówię tak, gdyż
wytrąciło mnie to z ustalonej równowagi: a czy ty wiesz, że
czasem bywa tak i tak się zdarza, że kury, koguty zadziobują swe
własne jajka i je jedzą?
Na to ona jeszcze bardziej rozsierdzona: gdyż one się
buntują! Mówią nie przeciwko złym ludziom, którzy bezprawnie
odbierają im jedyne potomstwo. Wolą je zniszczyć niż żywić
ponury naród ludzki.
Choć sam postuluję za niezanieczyszczaniem przyrody przez
amerykańskie przedsiębiorstwo, jej mowa nieco mnie
zaszokowała. Są to jakby moje myśli o charakterze
antyglobalistycznym, lecz niezupełnie do końca. Bardziej
histeryczne, bez trzeźwości, bez równowagi.
Uważam, iż twe poglądy są zbyt radykalnie pesymistyczne,
mówię, kładąc jej rękę na udzie. Ona mówi, że po prostu jest
realistyczna. W zeszłym miesiącu rzucił ją jej chłopak. Amen, taka
to historia. Od tej pory nie ma żadnych złudzeń, nie jest już tak
naiwna by się wiązać. Świat ją przeraża, przytłacza. Lecz gdyby
tylko spotkał ją ktoś, kto lubiłby jeździć na rowerze, uprawiać
sport, badminton, piłka plażowa. Podzielał jej hobby. Kto by jej
pomógł odkryć piękno świata. Przyjaźń, miłość, romantyczne
spacery. Potrafiłaby się poświęcić, oddać. Odpisałaby na list.
Nie myśl, bo nie będzie tak, iż twe problemy raptem wtedy
znikną - mówię do niej, dziwiąc się swej wewnętrznej głębokości,
swej duchowości, która bierze nade mną górę. Mówię tak: nie będą
te, będą inne problemy, kłopoty. Życie nie jest tak proste.
Ona na to mówi taki wyznanie: nie wiem, czy wiesz, ale nie
wierzę w Boga. Boga nie ma, bo skazał swe dzieci na cierpienie i
śmierć. Boga nie ma ot i już. Ani w kościele, ani nigdzie.
Kategorycznie w to nie wierzę, choćbyś nie wiem, jak mnie
przekonywał. Jest wyłącznie szatan. Żaden argument nie zadziała
przeciwko mym poglądom, bym mogła z nich zrezygnować. To
jedyne co ci powiem w tym temacie. Czarna Biblia, musisz tą
lekturę przeczytać, przeanalizować, gdyż to najlepsza moja lektura
przez całe liceum ekonomiczne, najlepsza moja szkoła poglądów.
Szczególny rozdział, w którym mówi się o tak zwanych
energetycznych wampirach, które zabierają z ciebie energię, nie
zostawiając ci nic, tacy ludzie. Taki właśnie był mój chłopak
Robert Sztorm, który pozbawił mnie wszystkiego.
Ja od razu się przyczepiam do tego Roberta, bo na te jej sądy
o religii, sferze sacrum i profanum, nie mam żadnej, totalnie
żadnej riposty. Lecz nawet jeśli mam, to nie chcę ich głośno
wypowiadać. Taka umowa, każdy myśli swoje i drugi wcale nie
musi o tym wiedzieć.
Robert Sztorm, skądś kolesia znam - tak mówię do niej. Ona
na to, że być może, ze szkoły, z dyskoteki lub też z klubu, z giełdy.
Ja mówię, zaraz, zaraz, czy on nie ma ojca Zdzisława. Ona na to,
że owszem i czy go znam. Ja mówię, że tak, że jasne, że są oni
niechybnie właścicielami wytwórni piasku, z którymi robię
interesy, porachunki. Ona na to już dużo weselej, że to się nieźle
składa. Ja mówię, że też. ona, że nigdy by się nie spodziewała. Ja
na to, że ja także. Że mam firmę przewozową, turystyczną. Że
przede wszystkim jednak mani również fabrykę wesołych
miasteczek, która pożera mnóstwo właśnie piasku. Chodzi o to, iż
takie wesołe miasteczko musi na czymś stać, a jest fachowo
udowodnione, by najlepiej stało na podłożu piaskowym.
Dodaję jeszcze: żelazistym i jakąś mniej zrozumiałą nazwę
zachodnią, by wiedziała, że w naszym przedsiębiorstwie znamy się
na rzeczy.
Ona przy tej fabryce wesołych miasteczek mówi, że nie
wyglądam. Ja mówię, że mimo to jednak tak jest. Wtedy ona, że
jeśli tak jest, to bym jej dał swój bilet, swą wizytówkę z tego
biznesu. Ja mówię, iż są w przygotowaniu przez mą sekretarkę
panią Magdę. Za to mogę jej pokazać firmowy przyrząd
piśmienniczy firmy „Wytwórnia Piasku”, co niby że dostałem od
Sztorma osobiście. Pokazuję, jest zachwycona. Mówię, iż jeśli
chce, to możemy sobie zapodać nieco bielinki, ponieważ po całym
dniu spędzonym na obliczeniach, na bizneslanczach, które są
zazwyczaj obfite, zawierające niezdrowy, najczęściej amerykański
tłuszcz, spaleniznę. Holenderską sałatę na nawozie z psiego łajna.
Że po tych wszystkich codziennych bankietach, bufetach, po
codziennej lekturze gazet, magazynów jestem zmęczony, cierpię na
chroniczne zmęczenie. Ona na to, iż Robert by jej nigdy nie
pozwolił. Ja wtedy już dość jestem podrażniony i mówię jej prosto
w twarz: ze mną tu przyszłaś czy z tym jakimś twoim cnotliwym
świętym Robertem synem Zdzisława? Idziemy zasunąć proszku
albo nie idziemy. Raz dwa trzy i wybierasz ty. Ona na to
ostatecznie się ociąga, furczy do samej siebie, narzuca swą skórę.
Barman robi do mnie oko. Niechby jednak Lewy zrobił do mnie
oko, to bym zabił jego samego i jego całą rodzinę włącznie z
kuzynami.
Jest okej, idziemy naprzeciw baru. Chcąc być opiekuńczym,
proponuję jej, że jeśli są jakieś dymy z Robertem Sztormem, to
proszę bardzo. Robert Sztorm ma załatwione wjazd na chatę.
Chłopcy wezmą mu wszystko za darmo i jeszcze będą się z tego
cieszyć. A będzie to mógł potem spokojnie wykupić w komisie na
gotówkę lub systemem ratalnym, więc krzywda mu nie zajdzie.
Szczególnie iż jest pewnie bogatym prawicowym wyzyskiwaczem
robotników we swojej firmie. ZChN-owcem. Szurniętym
konfidentem, ruskim LM-em. Ona, że niby jak to by miało być. Ja
jej tłumaczę obrazowo. Wpada dziesięciu do niego na mieszkanie,
lodówka, zestaw radiofoniczny, audia video, wszystkie hi-fi idą do
nieba i czekają na niego w niebie. Jeśli on tam oczywiście trafi.
Choć najczęściej go nie zabijają. Tylko różne pieszczoty mu zrobią
kluczem francuskim po piszczelach. Lokówka jak jakaś lepsza,
toner do drukarki, suszarka, łyżworolki, aparat, komputer włącznie
z klawiaturą, z myszką, z żoną, z kryształami, jeśli ma, tosterem.
Całe, żeby nie powiedzieć, AGD i TYP.
Ona na to milczy, nie bardzo wie, co powiedzieć i jestem
zadowolony, że takie robię na niej piorunujące wrażenia. Robię dla
nas po kresce i mówię, czy ona ma przy sobie fifkę lub też jakiś
długopisik. Ona mówi, że ma. Ja na to, by wtedy dała. Wtedy ona
mi daje. Zdzisław Sztorm „Wytwórnia Piasku”. Mówię wtedy:
kuuurwa twa mać. Ona na to: co, ruski jakiś, sfałszowany? Ja na
to: nie, to nie to. Wręcz dobry. Po prostu zwykły długopis jak
długopis. Ale wy jako kobiety jesteście wszystkie jeden chłam,
jedno ciemiężnicze ścierwo. I powiem ci coś jeszcze. Już kobiety
nie chcę więcej mieć, choćby mi się cisnęła na mnie jak lep. Bo
każda jest zwykłą kurwą. Raz na miesiąc się psuje i nie chce
działać. Każda ma przynajmniej jeden egzemplarz długopisu
„Zdzisław Sztorm”. Teraz koniec. Choćby kobieta prosiła,
klęczała, abym ją miał. Wtedy powiem do takiej: o nie. Spierdalaj
mi. Z serca i z oczu. To znaczy nie bynajmniej do ciebie. Do innej
jakiejś suki, co mi się będzie napraszać. Palcem nie kiwnę w bucie
ani u ręki. Na to ona patrzy na mnie, jak gdyby chciała być na
miejscu przeleciana, tu naprzeciw baru, pod tą ścianą. I tak mi
odpowiada: Silny, masz prawdę. Nie chcę być również ani z
kobietą, ani z żadnym mężczyzną. Bo nie ma właściwie żadnej
różnicy, i z tym, i z tym jeden chuj, jeden wielki problem. Nie ma
płci, nie ma podziału na kobiety i mężczyzn. Nie ma płci ani
przeciwnej, ani innej. Są tylko skurwysyny, tylko krwiopijcy.
Wszyscy ludzie bez względu na otrzymaną przy narodzinach płeć
są tą samą rangą. Wiesz jaką? Rangą jak i rasą skurwieli, zwykłych
potencjalnych skurwysynów. Tyle usłyszysz ode mnie. jedna rasa,
ludzka rasa.
Ja do niej na to mówię: to teraz nie pieprz tyle, lecz ciągnij.
Ona wciąga do nosa, raz w tę, raz we wtę, z oczu płyną jej
bezbarwne łzy. Potem ja ciągnę swoje. Stoimy tak chwilę. Mówię,
czy już to kiedyś robiła. Ona na to, że niezupełnie, nie całkiem.
Więc myślę sobie, to teraz dopiero zacznie się jazda, Andżela na
oko ze trzydzieści kila góra żywej masy. Jej ręce to mniej więcej
tak jak gdyby u mnie młoteczek i kowadełko w uchu. Raptem
śmieje się jak bez mała psychiczna. Mówi, iż dopiero teraz jest jej
dobrze, że czuje się odżywiona, iż jej poglądy zdają jej się bardziej
definitywne.
I jak się nie zrzyga raptem przed siebie! Jest to rzyg
amfetaminowy, z odskokiem, lecący hen przed siebie. Mam z tego
niezłą tubę, jak również wszyscy, co stali dookoło. Takiej ewolucji
alpejskiej na oczy nie widziałem, czy to po wódce, czy to po
paleniu. Serialnie, dosłownie szczam ze śmiechu. Co, o dziwo, tej
rzygającej dziewczynie wydaje się równie zabawne. Choć się jej
dziwię, na jej miejscu bym się tak nie cieszył. Lecz ona też śmieje
się do rozpuchu. Między jednym a drugim rzygiem woła w moim
kierunku: szataaaaan!. Po czym rzyga dalej. Wygląda jakby zaraz
miała wybuchnąć na zewnątrz swej zamszowej kiecki i pokryć
cały świat rzygowiną, aż poszłoby echo. To byłoby jej królestwo,
królestwo szatana, przez które przez całą jego szerokość
przeciągłaby linki na pranie i suszyła na nich swe czarne kiecki,
rajstopy, czarne majtki i rzecz główną, wręcz manifestacyjną dla
jej charakteru: czarny stanik. Takiej nienormalnej jeszcze nie
spotkałem nigdy w moim całym życiu, choć rzygające mi się
trafiały, choćby Magda, która z kolei robiła to chyłkiem, jak gdyby
bokiem. Tyle mądrego, jeśli chodzi o Andżelę. Spoglądam na nią.
Ileż to takie małe ścierewko, chude nieszczęście może narzygać.
Strasznie. Całe góry, całe morza, całe krajobrazy, wszystko
utrzymane w tonacji jej drinka, niebieskawej, egzotycznej Bols
Curacao. Plus jakieś niezobowiązujące jedzenie, wegetariańskie
morderstwo na nieznanej roślinie. Lecz to zaledwie niewielki
procent, a cała reszta to nękany burzą ocean niespokojny
niebieskiej wódki. Natomiast jeśli chodzi o mnie, to bym się nie
dziwił, żeby to, co ona ustami z siebie wyprasza, to był czarny
lakier do paznokci, czarny tusz, czarny pogryziony flamaster. Oraz
czarne kredki świecówki, czarna farba do włosów włącznie z
aplikatorem.
Okej. Wracamy na lokal. Andżela idzie się obmyć z farfocli,
z pozostałości. Patrzę za nią. Jest całkiem. Choć brudna.
Nienormalna. Ale wesoła, zabawowa, skłonna do śmiechu,
inteligentna. Jednym słowem fajna, mimo wszelkich naszłości. Co,
Silny, mówi Barman, puszczając oko. Kładź na niej laskę, zarzyga
ci mieszkanie. Co w tym momencie mnie rozżala, rozsierdzą. Gdyż
jest to chamskie, co mówi, brutalne, mimo iż całe zajście
obserwował wyłącznie przez szybę i nie zna faktów.
Nie chcę być również chamski jak on, lecz wobec Andżeli
nie mogę pozwolić na to, by był tak aż nielojalny. Gdy ona jest tak
szczupła, że najlżejszy mój oddech, moje kiwnięcie palcem jest w
stanie zwalić ją ze stołka i podwiać jej spódniczkę. Andżela wraca.
Mówię jej: wychodzimy. Ona na to: po czemu? Ja, że mam dosyć
po uszy tego miejsca, gdzie kultura i sztuka są na nie. Ona patrzy
na mnie, gdyż chyba się we mnie wręcz zakochała, pokochała
mnie od pierwszego wrażenia, które na niej zrobiłem. Mówi do
mnie: no właśnie. Ma natomiast brwi zrobione na czarno bodajże
węglem, co z miejsca zauważam. Lecz decyduję się tam nie
patrzeć, gdyż w niej najważniejsza jest dusza niż ciało. Choć ciało
jest równie ważne. Choć tak kruche, chude. Ona mówi, że lubi
spacerować, choćby nocą. Że jutro jest Dzień Bez Ruska na
mieście, taki festyn i czy się z nią przejdę. Myślę sobie, ładnie:
Dzień Bez Ruska, Magda na pewno nie omieszka przyjść, choćby
szukać fety za pół darmo u różnych frajerów z całego tutejszego
powiatu. Ale mówię mimo to, iż wiem, że Magdę spotkam, że to
zatruje mą duszę i me myśli, mówię do Andżeli: to się zobaczy.
Ona mówi, że niby co. Ja mówię, że gówno, że są różne
uwarunkowania, pogoda, ciśnienie tlenu, to, czy przykładowo jakie
będą uwarunkowania z hajcem, że to się różnie może ułożyć. I
mówię do niej, czy pójdzie ze mną na moje mieszkanie.
Ona mówi, że może tak, a może nie. Na jej sukni zauważam
sieć jasnych plamek, które miały miejsce, gdy rzygała i gdy szły
odpryski, doszczętnie zaplamiły jej kieckę od frontu. Mówię, że
ma france na dekolcie, co ona spogląda zaraz bystrze w tamtym
kierunku, naspidowana do granic mimo tych wymiocin, i mówi,
bym ją pocałował w usta, gdyż chciała to robić zawsze na moście,
zawsze wśród drzew. Mówi: pocałuj mnie prosto w usta, tego
właśnie chcę, zawsze chciałam robić to pośrodku mostu, pośród
drzew i krzewów. Zawsze chciałam to robić. Teraz to czuję. Nie
wiem, czego to wpływ na mnie. Wpływ ciebie na mnie. Jakieś
drobne choć raz szaleństwo, jakiś spontanizm okazany w najmniej
spodziewanym momencie. Przykładowo w windzie, w morzu,
gdzieś, gdzie nikt się tego nie spodziewa. Gdyż życie jest tak
bardzo krótkie, Silny, a śmierć blisko, coraz bliżej, dyszy nam
prosto w twarz, kostucha o żółtej miednicy, o wygryzionych
oczach. I nie mów, że nie, ponieważ tak właśnie jest, całkowita
degeneracja, całkowity powszechny upadek wszystkiego.
Despotyzm, deprawacja. Silny, lada dzień już nie będziemy żyć,
lada dzień i ty i ja zginiemy. I nieważne, czy to będzie zatrute
mięso, zatruta woda, PCV, czy prawica, czy lewica, czy ruscy, czy
nasi. Oni nas zabiją, a potem zabiją sami siebie i zjedzą na deser
nawzajem ze wspólnego talerza. Na deser. Gdyż na pierwsze danie
będzie co innego. Dzikie piękne zwierzęta wymierających
gatunków, exodus jeleni w potrawce, eksterminacja tygrysów w
marynacie i żyraf jedzonych jednorazowymi sztućcami
wytworzonymi z ich ości. To wszystko ginie, umiera. Jesteśmy
tylko ty, tylko ja. W ogóle to piszę poezje. Różne wiersze. Czasami
potrafię siedzieć bez końca. Skreślać, przekreślać bez pamięci.
Pisać znów od nowa. Na razie do szuflady. Później dla szerszych
czytelników z całego świata, kto wie czy nie z Polonii
amerykańskiej. Bez ścierny, mam tam wujostwo. Wujka i ciocię,
świetnych po prostu Kanadyjczyków. Wesołych. Zaradnych.
Prowadzą tam oni sklepik dla Polonii. Interes nieduży, ale
lukratywny. Dostali spadek. Rozkręcili. Ciocia handlowała, choć
nie obyło się bez agresji ze strony autochtonów. Wujek
sprowadzał. Wiesz, ruskie baby, różne rdzennie narodowe ikony,
które szły tam jak woda. Płyty i wydawnictwa zespołu
„Mazowsze”. Vader również szedł. Który lubię.
Lalki jednak lepiej, matrioszki, kilimki, kukły, marzanny.
Poza tym kocham zwierzęta. Długo prenumerowałam czasopismo
„Mój Pies”. Czy wiesz, które to czasopismo? Nie? To dziwne. To
jest właśnie czasopismo o zwierzętach. Wiesz. Różnych,
domowych, jucznych. Są tam różne ciekawostki, wiesz. Zabawne.
Ile wielbłąd może udźwignąć w swym garbie wody, środków
zapasowych. Wiesz na przykład ile? Nie? Po prostu mnóstwo. Całe
dzikie mnóstwo. Albo pies, jakie są objawy jego chorób
pasożytniczych.
Pociera o dywan dupką - wtrącani ponuro z autopsji. Sam
również mam psa.
Ona na to z oburzeniem: nie tylko! Jest wiele objawów. Ból
odbytu, łysienie, wymioty, suchy nos. Nienawidzę morderców
zwierząt. Gdy oglądam programy o traktowaniu zwierząt w Polsce
i na świecie, chcę umrzeć. Już raz chciałam umrzeć. Zniszczyłam
wtedy wszystkie swe listy, które otrzymałam od Roberta.
Wszystko. Była to próba samobójcza. Nieudana zresztą. Mówię
dużo. Chcę powiedzieć wszystko, teraz to wiem. Gdyż życie jest
krótkie, Silny. A gdybym wtedy się nie zrzygała wszystkimi
panadolami świata, gdy miałam już lada chwila umrzeć, byłoby
jeszcze krótsze, niż jest. O pół roku. Ponieważ minął już okres pól
roku od tych zdarzeń. Degeneracja. Degrengolada. O tym piszę w
swych utworach. Świat jest do szpiku zły, a ja chcę umrzeć. Lecz
jeszcze nie teraz. Chcę umrzeć skacząc z dachu i krzyczeć:
zajebiście. Chcę umrzeć pod kołami pędzącego pociągu. On pędzi,
a ja wszerz torów, on trąbi, ja nic, on mnie przejeżdża, ja nic, zero
reakcji. Dopiero potem zdjęcia w gazetach, wszyscy przepraszają,
wszyscy się winią, Robert jest winny najbardziej, gdyż to on mnie
do takiej ostateczności doprowadził, zdegradował mnie, zniszczył
mnie jako człowieka i jako kobietę. Nekrologi, epitafia, odczyty.
Silny, a teraz pytanie wieczoru, czy masz odwagę umrzeć ze mną?
Wśród zgliszczy, wśród popiołów i pogorzelisk. Które będą się
wokół nas roztaczać jak pejzaż zniszczenia. Szatan będzie pełzał
po wszystkim, co napotka. Także nas dotknie, a wtedy ten film się
skończy. Ziemia rozstąpi się w nicości twarz. Koniec. Kompletna
dekadencja, kompletny modernizm. Węże, otwarte łona kobiet. Nie
mów nic, nie chcę znać twej odpowiedzi. Wolę się łudzić, że
kiedyś to się stanie. Lecz nie wiem, kiedy. Teraz lub później. Kiedy
na ciebie patrzę, myślę, że mnie nie słuchasz. Kiedy tak idziemy.
Nic nie mówisz. Milczysz.
Andżela była dziewicą. Okazało się to później. Gdy już
zbrukała tapczan mych rodziców. Magdzie na taką antyrodzinną
profanację nigdy bym się nie zgodził. Inna sprawa, że takich
problemów nigdy przedtem ani potem z nią nie miałem. Lecz to się
stało później. Zanim to się stało, zdarzyło się jeszcze wiele
różnych rzeczy. Tylko jeszcze nadmienię, iż Andżela wyraźnie nie
dawała do zrozumienia, iż jest nienaruszoną dziewicą. W żaden
sposób. Podkreślała, że z Robertem odeszło wszystko, co miała,
więc choć jest bardzo jeszcze młoda, myślałem że cały kram
fizjologiczny również odszedł razem z nim. Okazało się, że ten bal
z krwią Robert Sztorm pozostawił mnie, za co nazwisko jego do
końca życia będę przeklinać. Lecz o tym później.
Najpierw było tak. Idziemy do mnie. Ona nawija bez końca.
Jak pozytywka, tylko jeszcze gorzej. Że gdybym mógł, gdyby to
było w mych możliwościach, wyciągnąłbym jej ten towar z
powrotem przez nos. Po czym schował do worka. Po czym
szczelnie zamknął i schował tak bardzo, by go nigdy na żywe oczy
nie zobaczyła. Ponieważ nawet jego widok mógłby przyprawić ją o
tę nieskończoną lawinę słownictwa, którego używa bez przerwy,
bez ograniczeń. Nie mówię nic. Ani pół złamanego słowa nie
mówię. Nie chcę niczego popsuć. Wszystko słucham niczym na
spowiedzi. Najpierw byli skurwiali politycy, co nic ją nie
obchodzą, zabójcy niemowląt, krwiopijcy. A jednak następnie
znowu wjechała na tą płeć, co niby płci nie ma, nie ma narządów,
nie ma kobiet, nie ma mężczyzn, są skurwiali politycy. Zabójcy
niemowląt, noworodków, krwiopijcy całego narodu. Degradanci
środowiska naturalnego, mordercy niczemu niewinnych zwierząt,
którym ona mówi nie. Potem znowuż na tapecie szatan i jego
świta, świat pochłonięty czynieniem zła i rychły jego koniec,
apokaliptyczny jeździec na mięsożernym koniu. Piękno przyrody
naturalnej. Parki krajobrazowe, wycieczki rowerem, spacery
górskie i nadmorskie, złota odznaka turystyczna, listy i pocztówki
od przyjaciół z całej Polski.
Mówię, czy ona chce gumę do żucia lub jakieś cukierki, gdyż
akurat przechodzimy obok stacji benzynowej Shella, po czym bez
żadnej jej wyraźnej zgody kupuję misie-żelki i gumy-kulki. Jest to
z mojej strony straszliwy podstęp, lecz me nerwy są zszargane,
zbezczeszczone, a wkurwić mnie idzie szybko.
No więc idziemy już na osiedle. Jest noc, ciemno. Chyboczą
na wietrze liście. Ona żuje, gryzie. Po trochu, choć chciałem jej
dać więcej, chciałem jej wetknąć wszystko razem. Lecz wtedy od
tak wielkiej ilości jej małe chorobliwe ciało pękłoby i wtedy
porażka. Sam bym miał iść na chatę i ją tu zostawić w postaci
strzępów, czy też dzwonić telefonem komórkowym po policję, że
właśnie zabiłem panienkę poprzez podanie jej zbyt wielu żelków-
miśków. Myśleliby, że robię jawne telefoniczne dowcipy i w
międzyczasie by zdechła tu u mych stóp. Takiej wizji swej śmierci
ona nie przewidziała w swych mrzonkach, hę. Bym jej powiedział,
co trzeba, lecz nie chcę nic zepsuć.
Drzwi otwieram kluczem, ona mówi: ładny dom,
nowoczesny. Moja ciocia w Kanadzie ma podobny, tylko lepszy,
kanadyjski, otwierany pionowo. Ten siding jest ruski? Ruski nie
ruski, lecz siding ogólnie jest dobry, choć czasem potrafi opaść,
gdy nikt się nie spodziewa. To zależy, kto wykonywał, Ruscy
raczej w tym nie przodują na rynkach światowych.
W ten sposób uważasz? - wtrącam uprzejmie nakładając
łączki, które również daję jej, tylko mniejsze, mojej starszej.
Sama nie wiem. Sama już nie wiem, co myślę, co sądzę, na
jaki temat. Chociaż moje poglądy były jeszcze wczoraj mocno
ugruntowane, to dzisiejszej nocy jestem cała od siebie. To wpływ
nowiu, to również ciebie wpływ. A także tych prochów, co mi
dałeś. To ich także wpływ. Wszystko dzieje się zupełnie szybciej,
wiruje wokół mnie niczym wesołe miasteczko.
Przychodzi mi do głowy na myśl, iż to jest śliski temat z
wesołymi miasteczkami. Śliski jak trup. Ona gapi się wyczekująca,
zastygła w półgeście, jakbym miał jej tu zaraz wyciągnąć pudła
kartonowe pełne żelastwa, po czym w cztery oczy jej wybudować
dom strachu, toyoty, samolociki ze strzelnicą, po czym najlepiej,
gdybym zaczął jeździć, najlepiej razem z nią, na wszystkich z
kolei. A przynajmniej pokazał ukryte w meblościance biuro,
faktury, papiery wartościowe, wyjściowy uniform na biznesplany,
spotkania w interesach. Oraz rzecz jasna ufundowany przez
prezesa Zdzisława Sztorma puchar biznesowy roku 2001 za
najwyższe spożycie piasku w województwie pomorskim. Najlepiej
bym jeszcze ją posadził po jednej stronie biurka, po czym sam się
usadził po drugiej. I bym zaczął ją przekonywać do nabycia
świetnej jakości wesołego miasteczka na bardzo korzystnych
warunkach, cenach. Po promocji, po zniżce, po znajomości. Lecz
nic z tego Andżela, twoje niedoczekanie, tego tematu nie było.
Dlatego proponuję kawę, herbatę.
Ona nie. Nic nie chce. W ogóle to jest na diecie. Nie je nic,
gdyż słyszała, że tak jest najlepiej. Jedne ziarnko ryżu popić
sześcioma szklankami wrzącej wody. Z rana. To samo wieczorem.
Następnego dnia dwa ziarnka. Potem z kolei trzy, cztery, pięć,
sześć, siedem, osiem, po prostu każdego ranka i wieczora jedno
więcej. To można sobie łatwo obliczyć. Natomiast liczba szklanek
zawsze ta sama. Tak się robi. By uniknąć mordowania zwierząt,
które surowo płacą za nasz jebany konsumpcjonizm, niszczenia
roślin, zużycia papieru, zużycia pieniędzy. To jest jej głos
sprzeciwu przeciwko światu.
Wtem ona pyta mnie, czy chcę z nią umrzeć. Przytuleni. Ja
na plecach, ona na brzuchu lub odwrotnie. Twarzą w twarz.
Przedtem jednak, by nie czuć bólu, oszołomić się, omamić jeszcze
bardziej. Pyta, czy mam więcej prochów. Myślę: święty Wajdeloto
przyjdź i zabierz ją ze mnie. Zabierz ją stąd nawet za koszt faktu,
iż noc tę spędzę sam, a przedtem zrobię kanapki. Chociaż jest dość
ładna. Zgrabna to według gustu. Gdy ktoś lubi takie nastroje
anatomiczne, w których widać każdą piszczel, to owszem, zgrabna.
Lecz jak dla kogo. Trzeba być żydofilem, by znieść każdy ruch jej
kośćca pod skórą. Ale owszem. Z twarzy nic dodać, nic ująć. Usta,
nos, wszystko jak trzeba. Pociągające. Próbuję ją trochę
sprowadzić na tory właściwego tematu.
Jesteś bardzo ładna - mówię. Mogłabyś zostać aktorką, nawet
piosenkarką. Ona na to, bym nie był głupi i czy tak naprawdę
sądzę. Ja na to, że jak najbardziej. Ona wtedy kładzie się na
tapczan, odgarnia na wierzch włosy, wygładza pokrytą cętkami
niczym u zwierzęcia suknię. Strąca na linoleum łączki mej matki i
mówi tak głosem sennym i tęsknym:
Nie masz jakichś znajomości, Silny? Jakichś znajomości z
wiesz, takim jakimś nieściemnionym prezesem, z jakimiś
dziennikarzami? Którzy organizują imprezy, decydują o sztuce?
Wiesz o czym mówię. Wieczorki poetyckie, wernisaże, które
umożliwiłyby mi życiowy start jako początkującej artystki? Tu nie
chodzi o koszta, które przecież możemy razem ponieść. Nie chodzi
również o podziemie, ponieważ to mnie zupełnie nie interesuje.
Chodzi o robienie w sztuce, kulturze, wieczorki poetyckie,
wernisaże, odczyty. Chodzi o ideologię.
Nie - mówię ponuro. Choć patrząc na nią, jak pociera udem o
udo.
Wtedy ona staje się pogardliwsza, oschlejsza. Mówi tak: co:
nie? Jak to: nie? Tylko tyle masz mi do powiedzenia, kiedy tu z
tobą przyszłam? Wielki pan prezes spółki. Wielki magister
inżynier technik. Producent ruskich wesołych miasteczek. Kolejek
elektrycznych, Kaczorów Donaldów z napędem tysiąc wat. Firma,
papiery, faktury, garnitury. Kapitalistyczna atrapa. Spółka widmo.
Zero znajomości, zero korzeni w interesie. Zero powiązań z
kulturą i sztuką, zero sponsoringu.
Po czym zmienia odcień głosu na pojednawczy, łagodzący:
Starczyłby jeden dziennikarz. Choćby od sportu, ale z wtykami.
Jeden wywiad do gazety ze mną. Załóżmy, że do gazety i
czasopisma. Niekoniecznie lokalnego. Można coś ściemnić, coś
ukryć. Ujawnić próbę samobójczą, gdyż to się zawsze przyda,
przetrze tak zwany szlak między autorem a odbiorcą. Zdjęcie, na
którym będę sfotografowana właśnie tak. Bądź też w podobnej
pozycji, ale makijaż ostrzejszy, demoniczny, właściwe światło,
odpowiedni fotograf. Walnie się, że w swojej sztuce ujmuję
motywy modernizmu, demonizmu. Satanizmu Przybyszewskiego.
To się zawsze sprzeda, to jest modne. Walnie się, że jestem
zupełnie młoda, a już tak bardzo utalentowana.
W tym momencie tej rozmowy, co była jakby jednostronna,
możliwe, że przysnęłem. Gdyż następne fakty mi się nie zgadzają.
To znaczy, że rozbudzam się już w innym momencie rozmowy
Andżeli. Gdy właśnie akurat mówi dość dla mnie bez sensu: to jak
będzie z nami, Silny, co? Pogadasz z magister Widłowym?
Powinieneś go znać, on też robi w biznesie, w kolportażu
polskiego piasku. To samo w sumie co Zdzisław Sztorm. Tyle że
wysyłkowo i ratalnie. I większa szycha.
Andżela ma tusz waterproof. Zero zacieków. Sterczące rzęsy.
Rozwalone nogi. Zaciągniętą kieckę. Ręce wplecione we włosy.
Marzycielską twarz.
Tak - mówię łaskawie i jednoznacznie.
Ona na to jak się nie zerwie z tapczanu, jak nie poleci na
ubikację. Jest to kolejny jej rzyg, tym razem już chyba rzygnie
żołądkiem i całą swą aparaturą pokarmową. Rzygnie całą
zawartością swej jamy chłonąco-trawiącej. Łącznie z mózgiem.
Odda światu, co jest mu winna przez wszystkie czasy, co to
zaciągnęła dług, rodząc się. Jeszcze z nawiązką. Jeszcze z
darmowym dodatkiem. Rzyg pokarmowy plus ona sama w nim
zawarta. Tak to sobie wyobrażam. Jednocześnie niecierpliwię się.
Zastanawiam się, czy jest do końca ładna. Zastanawiam się, czy
jest wariatką. Czy warto się do tego zabierać. Czy ją odesłać.
Powiedzieć, że był taki a taki telefon z biura reklamy, z biura
przetwórstwa i transportu. Że muszę w trybie natychmiastowym
rozwiązać pewne sprawy. Odnośnie papierów, spotkań w
interesach, w których to moja obecność jest niezbędnie potrzebna.
To i owo muszę podpisać, przypieczętować. Sprawa kluczowa dla
rozwoju mej firmy. Drapieżny wczesny kapitalizm, przykro mi,
narazka, choć było przyjemnie, miło z jej strony że wpadła, tu jej
skóra, tu jej buty glany kozaki, pa, nie będzie mnie na mieście
przez kolejny rok, konferencja wytwórców wesołych miasteczek w
Baden-Baden, festiwal piasku w Nowej Hucie, prawa
demonicznego kapitalizmu, ot cała historia. Lecz coś mnie jednak
kusi, korci. Zostawanie samemu w ciemnym mieszkaniu odstręcza,
przeraża.
Wszystko więc pizd! i na jedną kartę. Pizd! gaszę w dużym
światło. Pizd! za nią do łazienki, gdzie odgłosy sodomy i gomory,
istny zew natury. Ta przewieszona wpół przez wannę niczym
czarna ścierka do naczyń. Rzyga bez chwili odpoczynku. Między
jednym a drugim wymiotem mówi głosem potulnym, prawie że
błagalnym: szatan. Szatan.
I wtem nagle, całkowicie nagle, z nie wiadomo z której
strony nadchodzi istna eksplozja. Istna erupcja tej dziewczyny.
Rozlega się ku mojemu zaskoczeniu pokaźny brzdęk. Wręcz hałas,
wręcz porządne kupione od ruskich płyty podłogowe, tak zwana
glazura i terakota sprowadzona przez Terespol za pokaźne
pieniądze, teraz drży niczym osika. Huk, hałas, brzdęk, echo idzie
przez linki na pranie, przechodzi do sąsiadów, poczym wprawia w
nieuchronne drgnienie całe osiedle.
Patrzę na Andżelę, patrzę do wanny. Gdzie na samym dnie
średnich rozmiarów ludzkiej pięści kamień toczy się wzdłuż aż do
odpływu. Odrzuca mnie to, jestem w całkowitym szoku. Jestem
przerażony, odarty z całkowitej orientacji. Wszystkie moje
dotychczasowe poglądy na kondycję człowieka walą się. Tysiąc
gwałtownych pytań do zadania samemu sobie, do postawienia
Andżeli.
Lecz nie nadążam ich zadać, gdyż chwilę za głazem
przychodzi następny wymiot. Teraz jest to z kolei deszcz kamieni
drobnych, niewielkich niczym żwir, lecz odrobinę większych.
Znaczy się takich zwykłych średnich kamieni, co można znaleźć
na każdym kroku bez specjalnego usiłowania. Ja pierdolę. Kurwa
twa mać. Księga Guinessa. Mistrzostwo świata. Nowa Huta
Katowice. Wytwórnia Piasku. Pierdolę ten świat. Wyjeżdżam
dosłownie stąd. Panienka z kamieniem wewnątrz. Panienka
rzygająca kamieniem. I co jeszcze. I ja chciałem ją mieć.
Przelecieć. Jamę brzuszną z kostkę brukową. Po czym po
pomyśleniu tych wszystkich nagłych, cisnących się na usta słów,
wykonuję szybki znak przeżegnania się. Coś mi zostało po mej
karierze ministranta w kościele pod wezwaniem Wszystkich
Zmarłych. Pewna skłonność do zabobonu, do odczyniania złego.
Czasem przychodzi na bańkę rodzaj myśli, iż dobrze się stało, iż
już tam mnie nie ma. Iż mój surducik ministranta stał się zbyt
mały, ciasny póki czas, nim w kościołach, na parafiach stawili się
uzbrojeni pedofile. Choć jest to może przemyślenie niesłuszne.
Gdyż na przykład gdyby nie tak się złożyło, lecz inaczej. Być
może, iż bym był teraz innym człowiekiem o takich, a nie innych
upodobaniach. I bym miał tu teraz jakiegoś sympatycznego
gówniarza, Markusa, Bryczka, Maksa bawiącego się w klocki.
Byśmy się bawili, pokazałbym mu miasto z balkonu. I miałbym
spokój, jasne sumienie. Miast pokwitającej Andżeli wypełnionej
prawdziwymi kamieniami połykaczki kamieni. Kto wie, czego
jeszcze. Być może ognia, być może piasku, co by sugerowała
bliska zażyłość ze Sztormem. A kto wie, czego jeszcze innego.
Lecz tak nie jest.
Oto Andżela przewieszona przez wannę bez tchu. Oczekuję
na wyjaśnienia. Oczekuję wyjaśnień od ciebie, dziewczyno. Nie
jesz mięsa, lecz jesz kamienie. Jesteś nienormalna. Jesteś zdrowo
fiśnięta. Jesteś zdrowo psychiczna. Teraz mi to tłumacz.
Lubisz kamloty? - mówię do niej nieco podkurwiony, z
gruntu zjadliwy za to, iż jest tak pierdolnięta, iż me życie zdaje mi
się w tej chwili jednym galopującym halunem, istną paranoją. Co,
Andżela, lubisz sobie zjeść takiego kamlota, co? Niska ilość
kalorii, ja to rozumiem przy twej diecie to rarytas, zjeść taki głaz.
Trujące, lecz, kurwa nędza, pożywne. Gadaj, co żeś za jedna. Bez
mi tu histerii, bez ściemniania, jesteś wariatka z miasta
Wariatkowa i teraz się wreszcie raz do tego szczerze wyznaj!
Lecz ona nie odpowiada. Wisi przez wannę niczym
sczerniałe trupisko. Co za noc pełna strachu, emocji, wszystko
przy tym to istny pikuś. Przy tej Andżeli jestem skłonny do
choroby wieńcowej, do zawału całego ciała. Nawet teraz, choć jest
bezwładna całkowicie, może że nieżywa nawet, nie mam już ze
swej strony żadnych myśli z gatunku, które mężczyźni mogą mieć
odnośnie kobiety. Teraz nie jest ona dla mnie ni mężczyzną, ni też
kobietą, ni nawet skurwiałą polityczką. Jest straszliwym zgonem
wiszącym przez mą wannę w łączkach mojej własnej starszej, co
całe dnie i noce zasuwa w Zepterze przy dystrybucji i reklamie
kosmetyków, lamp leczniczych, garnków. To obrzydliwe z jej
strony, co mi zrobiła. Z niesmakiem brodzę przez jej bezwładne
kończyny i wywlekam z czeluści wanny co większe głazy. Po
czym wywalam je przez okno od strony chodnika w noc ciemną,
pełną niebezpieczeństw, syków, trzasków. Noc elektryczną z
wyładowaniami, noc pod wysokim napięciem. Jest to z mej strony
o tyleż nierozsądne, iż bodajże trafiam w kogoś lub coś żywego,
akuratnie przechodzącego. Gdyż pośród ciemnych otchłani nocy
rozlega się pokaźne tąpnięcie i okrzyk. Wtedy jednak, nie mając
już nerwów do konfliktów ze szlajającymi się po nocy palantami,
zatrzaskuję oknem i idę na telewizję.
W telewizji nic, choć w meblościance odnajduję ptasie
mleczko, które niezwłocznie wciągam. Gdyż poprzez zdarzenia
dzisiejszej nocy stałem się kategorycznie głodny. Rozmyślam
przez chwilę o swej matce, z domu Maciak Izabeli, po mężu
Robakoskiej. Która dziś kupiła te ptasie mleczko z myślą o sobie,
lecz szast-prast, wpadła do domu, wypuściła psa na ogród, taszka,
garsonka, i dalej w rajzę. W chwili wolnej od pracy zjadła ćwierć,
a drugą ćwierć mój bracki, któremu co rusz grożą na każdym
kroku pierdlem i odsiadką. Sąsiedzi, rodzina, kuzynostwo. Zresztą
on nie za bardzo leci na słodycze. On prowadzi dietę jajkową.
Znaczy się, że bierze do łapy dziesięć jajek i wyjada z nich same
białka, żółtka i skorupy wyrzucając precz. Lub zależnie od nastroju
zlewa do miski, daje dla psa. Gdyż on potrzebuje mnóstwo białka
do rozbudowy, mleko z mlekiem. A niech żałuje, bo dobre jest to
ptasie mleczko. To również jest taki z produktów, co by mogły
zrobić furorę na stołach całej Unii Europejskiej. Zawojować cały
świat, włącznie z Antarktydą. Każdy ci tam powie, zapytany, że nie
ma czegoś takiego, jak ptasie mleczko. Ponieważ logicznie rzecz
biorąc od wieków wiadomo, iż żadne ptaki nie dają mleka, a gdyby
dawały, byłoby to już dawno uprzemysłowione, zalegalizowane,
zaciągnięte w kierat. A wtedy ty mu mówisz: a właśnie, iż ptasie
mleczko jest. Należy tylko przyjechać do Polski, gdzie są piękne,
starodawne jeszcze elewacje w miastach Wrocław, Nowa Huta.
Gdańsk Główny. Gdzie jest najlepszy, po korzystnej cenie od
kilograma piasek. I zachodnia kąska leci do twej kieszeni.
Zjeżdżają się całe wycieczki. Wynajęcie autokarów - kolejna
kąska. San i jelcz, najgorsze, najtańsze, lecz egzotyczne, tutejsze,
zagranicznym gościom podobają się takie cofnięte machiny w
czasie, takie za przeproszeniem relikwie piastowskie. Jeżdżą
jelczami, PKS Kamienna Góra, to im się gra, kolejna kąska i
szmal. Barszcz gorący kubek, pieczarkowa, cebulowa, nawet
chińska - kierowca zalewa podręcznym wrzątkiem - kolejny
dodatkowy szmal. Procenty lecą, kasa się napełnia. Wieczorki
zapoznawcze dla turnusu z ptasim mleczkiem na stołach, to jest
kulminacyjny punkt całego programu. Zapoznanie z tubylczą
ludnością autochtoniczną. Do kupienia całe zapasy ptasiego
mleczka. Wycieczki do fabryki ptasiego mleczka, przyglądanie się
procesom przetwórczym. Oczywiście sfingowanym, lecz
turnusowiczom to podoba się.
Ludność naszego miasta jest wtedy przy hajcu. Podpłacają
likwidację Rusków z tych terenów. Przekupują urzędników do
wykreślenia Rusków z listy mieszkańców, z banków danych
osobowych. Dni Bez Ruska to codzienność, jak i festyny, race,
festiwale antyruskie, ulotki, wystrzały barwnych fajerwerków, co
układają się w obwieszczenia: „Ruski do Rosji - Polacy do Polski”,
„oddajcie fabryki w ręce polskich hiperrobociarzy”, „obalić siding
produkcji ruskiej”, „Putin zabieraj swe krzywe dzieci”. To już
mnie jednak mało interesuje, to już nie jest moja dziedzina. Ja
mam najwięcej hajcu, robię interes na handlu flagą biało-
czerwoną, transparentami. Po czym podpłacam eliminację Magdy
z miasta i żyję niczym król, żyjąc wśród kobiet i polewając sobie
wino szklankami przed telewizorem. Wszyscy są zadowoleni, choć
najmniej to są Ruscy. Za resztę kasy finansuję inicjację z
prawdziwego zdarzenia partii lewicowej. Pierwszą poważną partię
lewicowo-anarchistyczną. Anarchistyczny nurt ocalenia lewicy.
Tak to widzę. Elewacja największa w mieście, flagi, sztandary,
trawniki. Piękny europejski biurowiec w jasnych kolorach. Ja
sekretarz, mój bracki prezes, choć czy on jest anarchistą to jeszcze
się zobaczy, jeszcze się go podkręci. Matkę jako księgowe,
elegancka, choć już starsza, fuli kompetencje, osobne biuro do
spraw kontroli anarchii, osobny fotel, pionowe żaluzje. I mnóstwo
sekretarek, personel i obsługa to prawie wszystko sekretarki.
Cudne sekretarki leżące na biurkach w zawiniętych na głowę
spódnicach biurowych, w rozpiętych garsonkach, marynarkach, w
ściągniętych rajtuzach, wszystkie chcą jednego. Cudne sprzątaczki
czołgające się u stóp w zdjętych fartuchach. Wszędzie automaty z
amfą, które za kartą chipową wyrzucają z siebie istne góry amfy
prosto do nosa. Wtedy ja w takich warunkach mogę być dobry
wujek Silny, Barmana biorę na kierowcę, Lewego na serwis
techniczny, Kisła na magazyniera, Kacpera na załóżmy, że
ogrodnika. Anarchistyczne sekretarki dają prosto na biurkach,
krzesłach, kto co tam ma, parzą dobrą kawę ze śmietaną, roznoszą
jedzenie na tacy. Magdę na sprzątaczkę, co swym językiem
wyciera najplugawsze brudy z kafelek. Za oknem są same piękne
dni o słonecznej pogodzie. Ja wydaję rozporządzenia: tyle a tyle
transparentów puścimy na Słupsk, tyle a tyle naszywek na
pomorskie, tyle a tyle arafatek na wschód, tyle a tyle czarnych
koszul na szczecińskie. Gospodarka ma się dobrze. Wszystkim
żyje się dobrze, nawet ciemiężonym robotnikom, którym rzucamy,
co im potrzeba, inspiracje tematów na strajki, na wiece.
Lecz nie zdążam już pomyśleć dalej tych pięknych chwil
ostatecznego triumfu lewicy, demonstracyjny wzwód zdąża
ogarnąć me spodnie. Mówię w kierunku swych lędźwiów tak: co,
dżordż, ty po prostu wiesz, co jest dla nas dobre. I w ten sposób
uśmiechasz się. Do mnie. Że ci się ten plan podoba, szczególnie z
amfą. A najbardziej z sekretarkami rozwleczonymi po firmowej
wykładzinie. Co, dżordż? Na spacer byś chciał wyjść. No pewnie.
Niestety tak łatwo to się nie przewietrzysz, choćbyś na sporty
miał tak straszną chętkę, jak masz. Ta pani, którą tu mamy, ma
poważny zgon. Być może nawet, że nie żyje. Leży przez wannę.
Wyrzygała kurwi kamień. A możliwe, iż we swej kościstej dupce
też ma kamieniołom, wyasfaltowane, wybrukowane. Obśrupiesz
mi się i jak przyjdzie prawdziwa pora na akcję z jakąś prawdziwą
dupką z krwi i kości, choćby Magdą, to nie będziesz takiż znowu
cwany jak teraz. Będziesz się nadawał tylko na antykoncepcyjne
siusianie poprzez cewnik.
I tak sobie mówiąc półszeptem, półgłośno, gdyż tamta
zwłoka i tak nie słyszy w łazience, wpierdalam te mleczka. I
proszę, zrazu nagle jak gdyby wszystkie me życzenia się spełniały
od ręki, co nigdy się nie działo nawet w zasranym dzieciństwie.
Jak gdyby dobry Bóg król wszechamfetaminy zmiłował się nad
mym nieszczęściem.
Gdyż naraz między owymi bibułkami, które dzielą jedne
mleczka od drugich, co by się nie skleiły, nie rozmemłały w
temperaturze pokojowej i by ogólnie było elegancko, znajduję
ukrytą baterię mego białka, mej królowej matki amfy. W kilku
zresztą akuratnych w sam raz dla mnie woreczkach. Co
najwidoczniej mój bracki skitrał na wypadek dymów z policją,
jakiejś kwaśnej rewizji na mieszkaniu. I to się doskonale składa,
gdyż złe samopoczucie w kośćcu, w mięśniu, daje mi o sobie już
znać. Co więc szybko wykorzystuję, by sobie poprawić kojarzenie,
pojmowanie, współpracę psychofizyczną. Ponieważ amfą to nie
zgrzewka panadolu, herbatka melisa i dwa dni w śpiączce. To
dalszy ciąg zabawy.
Raz dwa, długopis „Zdzisław Sztorm”, koniec bajki, po bólu.
Od razu robi się na mieszkaniu jakby widniej. Ciemność jest
jaśniejsza. Bardziej przejrzysta, bardziej jasna.
Bezzwłocznie też włączam też odkurzacz. Włącznie z kablem
oraz rurą. Co by się Izabela Robakoska panieńskie nazwisko
Maciak nie natknęła się rano na syf. Wchodząc do domu po
weekendzie. Spędzonym na rachunkach w Zepterze. Wtedy idę do
łazienki i ubikacji. Zobaczyć jak jest z Andżelą i czy będzie dżordż
miał jakieś szansę na odmianę swego losu lichego. Otóż
tymczasowo jeszcze nie. Andżelą w stanie wyraźnie złym, zatruta
kamieniami, wisi przez wannę bez nadziei żadnej na rychłe
przebudzenie. I przyznam iż reanimacja zgonów nie jest mą mocną
stroną. Jako że gdy raz usiłowałem to wykonać na przypadkowo
leżącej kobiecie, skutki okazały się dramatyczne. To znaczy że ta
kobieta okazała się już martwa wcześniej. Bardzo to przeżyłem.
Próbować zagadać z prawdziwym trupem. To było dla mnie
straszne przeżycie, gdy potem jechałem na praktyki, jadłem
kanapki tymi ustami samymi, co próbowałem ożywić tę trupią
babę. Lecz do rzeczy. Z Andżelką fatalne gówno. Stopą próbuję ją
szturchnąć, próbuję jakoś ją rozcucić. Lecz nic, trup, zgon, totalny
bezwład. Ze względu na tę amfę, co znalazłem w bebechach
ptasich mleczek, mnie to nie zniechęca. Łeb jej pod kran, pod
prysznic. Jest to łeb blady, anemiczny, załatwiony na maksa,
wyzuty ze krwi. Makijaż waterproof niezniszczalny niczym tatuaż.
Twarz dość bez wyrazu, czy to by miała być złość, czy też radość,
ich śladu nie ma na twarzy Andżelki. Kręci mnie to. Taka by nawet
mogła być, nic nie gadająca, nie napierdalająca od rzeczy jak
nakręcana. W takim milczącym stanie byłbym nawet gotów
obdarzyć ją jakimś uczuciem. Byle tylko mieć gwarancję
zaświadczającą na piśmie z pieczęcią, iż ona otworzy swą gębę w
każdym celu prócz mowy artykułowanej. Wtedy owszem, kupuję
ją.
Dżordż coś chce. Fika. Mówię do niego: kitraj się palancie,
nie widzisz, że tu jest akcja reanimacja? Na razie to możesz sobie
pomarzyć o niej, tak się dramatycznie zerzygała. Chów się teraz, a
gdy tylko ją obudzimy tę naszą zerzyganą kamieniami królewnę
śnieżkę, to owszem, wspólnie razem z nią postaramy się o jakieś
dla ciebie ciekawsze rozrywki niż siedzenie po ciemku w
samotności.
Wtedy wszystko naraz wiem, jak działać. Szybko, sprawnie
niczym ZHR na manewrach. Z ptasich mleczek wywlekam jeden
rzucik, choć potem przeprawa z mym brackim będzie dość ostra na
pięści i noże kuchenne. Lecz nie, nie popuszczę, skoro mnie już
kosztowała ta rzygaczka tyle zachodu. Biorę ten cudzy, czarniawy
łeb w ręce, uchylam jej usta i na chama wcieram w mięso, co ma
miejsce pośród jej zębów, dobry, kosztowny towar, którego może
nawet warta nie jest. Tak to robię, gdyż mój pan dżordż upomina
się o swe działkę, która mu się niechybnie za wszystkie
przeprowadzone dziś nad nim zniewagi i eksperymenty
intelektualne należy. Amfa ten magiczny zasiłek dla bezrobotnych.
I zaraz, nim odczekam parę chwil, gdy płuczę prysznicem całą
glazurę terakotę z jej kamiennego pawia, ona ożywa niczym ruska
lalka chodząca na nowych bateriach R6. Zatacza czarnymi
powiekami, spod których ujawniają się gałki oczne. Których
jakoby od około kilku godzin nie miała. Spogląda na mnie dość
niemrawo. Po czym mówi tak tonem odkrywcy Ameryki, promieni
słonecznych i kuchenki gazowej naraz: Silny, to ty? Dość
bełkotliwie. Lecz ja wiem, iż dżordż jest na właściwej drodze do
konsumpcji tej przypadkiem bądź co bądź znajomości. Biorę ją
pod pachy i wlekę na tapczan. Ona po drodze, szurając po
wykładzinie swymi kulawymi nogami, co gdyby miała
przykładowo ucięte w połowie ręce, by mogła pracować za
manekina na wystawie sklepu z bławatami. Wtedy też bym ją
wlekł, gdyż już nie mam chęci się znowu ceregielować, czy może
kobieta jest martwa, czy może jednak żywa, czy też po prostu
małomówna. Lub niezdecydowana na żadną z tych opcję. Chuj
mnie to. Ma płeć żeńską to ma płeć żeńską i żadne wielkie tu
zastanawianie się raptem nie jest niezbędne: Andżela do mnie tak:
no co ty odpierdalasz, weź ode mnie te ręce, sama sobie pójdę.
Czyli pozytywka gra, wszystko w porzo, elegancki powrót ze
świata umarłych do świata żywych i gadających, powrót, co by
nie, w wielkim zatrważającym stylu, fanfary, ciocia amfa postawi
na nogi umarłego. Już mnie gówno obchodzi te głazy, co z siebie
wytoczyła do armatury w łazience, o co z nimi chodzi, nie będę o
tym gadał z tą półgłową desperatką. Gdyż jej narcystyczna kariera
pseudointelektualistyczna nie jest w tej w chwili mym priorytetem.
Nie będę ściemniał za dużo i przejdę od razu do rzeczy
kluczowej, o którą głównie przecież chodziło od samego początku,
o znajomość damsko-męską. Gdyż taka wyraźnie zaszła. Zanim
jednakoż do tego udokumentowanego wyraźnie faktu doszło, był
spory, jak wiadomo, przestój. Taki ot przestój, że Andżelce po
mojej pierwszej pomocy fachowo jej udzielonej odżyła krzywa
dupa. A raczej twarz z narządem mowy. Nie sposób mi przytoczyć
wszystkich słów, co miały miejsce, gdyż ona zaraz po odzyskaniu
żywotności stała się bardzo rozmowna na każde tematy. Bujna
gestykulacja niczym niezmierny las rozrastający się na mych
oczach z jej rąk, nóg, części twarzy. Dużo różnych słów, dużo z jej
strony rozmowy. Do kogo, bo chyba nie do mnie? Przeróżne
tematy. Bardzo oralna była, tak rozmawiając bezustannie, tak sobie
do siebie zagadując o wszystko, o psy, o ogólnie zwierzęta. Potem
wjechała na szatana. Iż już nuży ją ten styl, mroczny, śmiertelny, iż
wolałaby być całkowicie bardziej przeciętna niż jest. Że by
pragnęła czasem być niczym różne jej z klasy koleżanki, głupie
zupełnie zwykłe dziewczyny, co do szkoły i ze szkoły, i zero
zabawy, zero myśli życiowych o ponurym wymierzę, który świat
umie przybrać, zero myśli o śmierci, samobójstwo to dla nich nie
do pomyślenia, gdyż są na wskroś ograniczone, nieotwarte na
nowe trendy. A dla niej samobój to pikuś, jeden ruch nożem, jedno
kilo tabletek i ona nie żyje, a w gazetach jej zdjęcia na tle morza, z
makijażem, w kolczugach i draperiach, w gazetach nekrologi,
przeprosiny, tłumaczenia, iż tak młoda utalentowana bardzo
artystka nas tu zostawiła samych sobie. Tak mówiła, rzecz jasna
nie omijając tematów spożywczych, iż od urodzenia nie trawi
mięsa i jajek, gdyż są to produkty zbrodni.
Był to przestój dla mnie, jako że oglądałem wtedy telewizor,
w którym absolutnie zero ciekawostek. Jedno porno na tysiąc
kanałów, niemieckie i raczej science medieval fiction. Rzecz
miejsce miała w zamku, facet w zbroi, a glemrokowa niemiecka
gównojadka dawała mu w żadne odkrywcze sposoby. Raczej
klasyka, surowa wątroba i podroby, natomiast w miejsce fonii
która dla zachowania całości być powinna, Andżela podkładała
mono swe dialogi. Gówno. Andżela co jakiś czas wtrącała, że
czemu się tak głupio cieszę. Wkurwiałem się o to. Bo jak już
oglądać film to oglądać, a nie że ja na pogaduszki mam
zmarnować połowę akcji i nie wiedzieć, o co chodzi teraz,
dlaczego się tak rżną a nie inaczej na przykład.
Tak to było. Mówiłem jej, iż dlatego się cieszę, iż ją tu widzę
przy mnie i że ona przy mnie jest, co mi sprawia wielką radość,
przyjemność. Po czym szybko starałem się wyłapać, co się
wydarzyło przez te chwile mej nieuwagi i o ile się posunęła akcja.
Lecz mimo tych kilkakrotnych zamachów na ciągłość zdarzeń,
zawsze wyłapywałem, co się dzieje. Gdyż mam po temu
doświadczenie i najczęściej można z odrobiną intuicji
wywnioskować, co akurat się dzieje.
Tak to było. W jednym słowie wykład na temat do spraw
odznaki turystycznej i karty rabatowej na wszystkie schroniska w
rejonie podkarpackim. Jeszcze taka chwila, a Andżeli bym dał w
łapę rozpięty parasol i wypchnął bez mała przez okno, niech frunie
do siebie na chatę.
Lecz tak też się nie stało. Przewracam się akuratnie teraz w
zafrancowanym tapczanie, przeważnie pamiętam jednakowoż, by
wyminąć to miejsce, co Andżela zrobiła tam zalakowaną pieczęć
ze swego dziewictwa, niech je piekło zabierze. Przewracam i
rozmyślam, co stało się później.
Później stało się tyle mądrego, iż Andżela przestała drobić po
całym mym chajzu, łypiąc czarnym swym okiem na meblościankę,
i bym pokazał jej swe jakieś zdjęcie, co byłem mały i na golasa.
Jeszcze czego. Ja nigdy nie byłem mały - powiedziałem jej. Na
poważnie. Już urodziłem się dość duży i z zarostem, a potem tylko
już rosłem, nawet nie musiałem nic jeść. Bajerujesz - powiedziała
ona i się bachnęła na tapczan. Dżordż od razu, lecz ani słowa o
tym nie będę już mówił. Jesteś jakaś zmęczona? - spytałem jej.
Ona na to, że nie, lecz lubi ogólnie leżeć, leżeć i marzyć. No i
mniejsza z tym, o czym tam ona planowała sobie marzyć, o
ogrodach czy o czarnej odznace dla najczarniej przebranego
mieszkańca powiatu, lecz położyłem się tuż obok przy niej. Już
mniejsza z tym, o czym dalej się ta rozmarzyła. Wyjęła sobie z
torebki portfel z dokumentami. Ja zaczęłem. Lecz o tym nic, to są
osobiste me sprawy. Takiej nie należy przede wszystkim płoszyć,
gdyż to trzydzieści kilo wariatki jest w każdej chwili gotowe, by
wywlec ze swego portfela małe gibkie skrzydełka i odlecieć przez
wywietrznik na skargę do Policyjnej Izby Dziecka. No dosłownie.
Z takimi pojebanymi to nie ma żartów. Więc ja ją spokojnie, bez
żadnej superbrutalności. Ona wyciąga zdjęcie dość
przygnębiającego faceta. Robert Sztorm - mówi i patrzy w sposób
rozmarzony. Dobra, myślę, niech się na czym innym skupi swe
uwagę. I bliżej do niej cały manipuluję, lecz to takie osobiste. Ona
na to zaczyna wywlekać swe różne kolekcje śmieciów, swe listy do
koleżanki z Anglii, co nigdy jej nie odpisała. Gdyż to może nie był
ten adres lub nie ten język. Gdyż, mówi Andżela, jest różnica
między angielskim a slangiem. Slang to taki język co się też
używa. I przykładowo tamta właśnie Angielka mówiła slangiem, a
listu po angielsku nie rozumiała. Myślała, że to nie do niej, bo
adres Andżela też napisała po angielsku. Lub też myślała, że to
list-łańcuszek i zaraz wyrzuciła wraz z obierkami od ziemniaków i
zużytą chusteczką. Tak mogło właśnie być - szepczę jej w ucho, by
ją trochę zainteresować innymi ważniejszymi sprawami. Ona nic.
Jakbym z niej kieckę zdjął to by się skapnęła dopiero, gdyby była
już przeleciana zdrowo, a może i nawet to nie. Tę drogą
postanawiam iść. Z superostrożnością. Ona cały czas bokiem, robi
układanki ze swych karteluszków, ze swych pierdółek. To jest liść
z drzewa. To jest kamień węgielny. To jest kip, którego dotknął
swymi ustami Pan Bóg. To jest jej Pierwsza Komunia, co ją
wypluła po przyjęciu i zasuszyła, co nosi teraz na szczęście. To jest
jej pierwszy włos. To jest jej pierwszy ząb. To jest jej pierwszy
paznokieć, a to jest jej pierwszy chłopak Robert Sztorm z profilu
ze strzelbą myśliwską na polowaniu w bractwie kurkowym. No to
ja dalej. Rajtki. Ona nic, spikerka telewizyjna z Teleekspresu,
gadający łeb a od pasa w dół może w nią wejść całe po kolei
Wojsko Polskie i jej oko nie drgnie. To właśnie Andżela.
Doszczętnie zajęta mówieniem. Niech mówi. Co tu będę dużo się
rozwlekał. Przy majtkach nawet współpracowała przy ściąganiu.
Uniosła dupkę patrząc w kartkę z wakacji, co dostała z Helu od
koleżanki ze Szczecina. Że się świetnie bawi, dużo na świeżym
powietrzu, ładna pogoda słońce gitara ognisko i dużo dobrego
humoru, i PS, piosenka jest dobra na wszystko. No więc jakoś to
poszło. Bałem się, jak ona zareaguje i w kluczowej chwili nie
wyleci z wrzaskiem. Ciasno, lecz ciepło, raz dwa trzy, moja twarz
w jej włosach mokrych, co jej wymyłem łeb pod kranem z
wspomnianej wyżej rzygawicy, groźnej choroby, i dżordż śpiewa
spokojnie swe piosenko-rymowankę. Ona jako tako, zdaje się, że
ze mną nawet współpracuje, choć boję się, iżby mi nie wykręciła
jakiegoś nowego numeru z betonem czy innym. Opowiada o tym,
jak kiedyś lubiła zbierać znaczki, a teraz wydaje jej się to
infantylne, co jej Robert powiedział a o co często się powstawały
pomiędzy nimi kłótnie oraz niesnaski.
I co ja tu będę dużo o tym mówił. Co ja będę mówił, potem
me dzieciaki, me i Magdy lub nie będzie ta, to będzie inna, wezmą
i będą podsłuchiwać, i dowiedzą się, z jakich się powstały istnie
biologicznych konfiguracji. Iż ja ich ojciec ich nie znalazłem
razem z matką w rowie przy szosie, jadąc na wycieczkę
krajoznawczą, tylko iż je zamontowałem w matki trzewiach za
pomocą swej ruchliwej przyssawki. I co im powiem. Iż nie
jesteśmy ludźmi, tylko zwykłymi jamochłonami, co łączą się po
dwa i wykonują zbereźne ruchy. Iż w tych istnych morzach
biologicznie aktywnych płynów pływają ogoniaste robaki, które
potem nagle dostają zębów, paznokci, ubrania, teczki, okulary. I
choć jest miła zabawa, ja nagle z gruntu zaczynam podejrzewać iż
z Andżelą coś jest nie bardzo tak. Iż napatyczam się na jakiś jej od
wewnątrz opór, jakąś z jej strony fizjologiczną barierę. To się
jeszcze okaże.
Bo jak się nagle nie rozlegnie brzdęk, pstryk, eksplozja, bo
jak nagle nie zrobi się luz, jak gdybym przebił się na wylot do
jakiejś podwodnej krainy, bo jak Andżelą nie we wrzask, w raptem
odskok, wszystkie jej śmieci, co pieczołowicie nimi zasłoniła pół
tapczana, wylatują w powietrze. Drze się, trzymiąc się za dupkę,
przestępując z nogi na nogę. Ja pierdolę, mówię i rechoczę, bo
choć już po wszystkim i przyjemność nie do końca, to od razu
wykumałem, co się dzieje. Że oto poszła sprężynka u naszej
Andżelki i będzie z niej teraz fajna chętna koleżanka jak się patrzy.
Że oto zaraz spomiędzy jej syjońskich nóżek wypadnie
symboliczna skorupka, którą ona podniesie i oprawi w złotą
ramkę, co będzie u niej wisiała nad tapczanem. A co ją skseruje i
mi w takowej ramce podaruje, bym sobie postawił na swym
prezesowskim biurku w mym biurze do spraw ogólnodostępnej
anarchii. I w czasie spotkań biznesowych pokazywał Zdzisławowi
Sztormowi, czego jego syn nie dokonał, a co ja, Silny, Andrzej
Robakoski, dokonałem.
Lecz tak się nie stało. Andżelka nade mną stoi dość śmieszna
w podkasanej kiecce jak skromna księżniczka księstwa hymen i
starając się nawlec na powrót rajstopy, mówi do mnie: jestem
dziewicą. Co natychmiast jako ilustrację obrazkową wydziela na
tapczan pokaźny kłąb krwi i sztukę surowego mięsa. Ja mówię na
to: dajże spokój, kobieto, i zapalam sobie od niej z torebki
papierosa LM czerwonego ruskiego, co muszę sobie odbić na niej
swe niespełnienie i przedwczesny uwiąd mej przyjemności. Choć
sam jestem cały wyfrancowany we krwi, co będę musiał zaraz z
siebie zmyć i sprać, ponieważ jestem w stanie uwierzyć, iż właśnie
z mej płci mnie jakąś makabryczną metodą okradzione i teraz
jestem rodzaj nijaki.
Jakże ona wygląda, ta Andżelą. Istna rozpacz, trzydzieści
dwa kila parującej rozpaczy i ciosu z zaskoczenia, aż mnie coś
ukłuwa, iż to dżordż jest sprawcą tego całego ambarasu. Aż mi żal,
gdyż już okazywało się nieraz, iż nagle ogarnia mnie miękie serce i
rozklejam się w tym względzie zupełnie. Czasem wobec mego psa
Suni, dość otyłej sarenki. Lecz zawsze zaznaczam memu
brackiemu, iżby nie przesadzał z żółtkami dla niej, gdyż od tego
ma zgagę i nadwagę. Więc teraz tak mówię, cho no tu, Andżelka,
przez to twój wielki dzień, dzień świętej Andżeli. Tu sobie popraw
majteczki, a jakby co, to do wesela się zagoi.
Lecz ona dalej tak oszołomiona, tak zakręcona, jakbym co
najmniej zdegradował jej narząd mowy. Nie chce gadać o
pocztówkach, nie chce gadać o ptakach głuptakach, jakby jej się
skleiło zęby do zębów. -Jednocześnie rozmyślam w panice, co
jeszcze ona mi tu może wywinąć. Bo już powolnie zaczyna się u
mnie znowu dość ponury zjazd, toteż nie będę miał ni sił, ni zapału
sprzątać to, co ona może jeszcze popuścić na wykładzinę czy
gdzie. Znowuż kamienie, czy też teraz jakiś nowy przełom w jej
chorobie wewnętrznej, węgiel, koks, dynamit, klinkier, wapno,
styropian.
No już się nie obrażaj, tak jej mówię i zapinam sobie buksy,
co już i tak są zbrukane jak gdybym miał w nich swego czasu
dyplom z rzeźnictwa ciężkiego i minę lądową. Co wstaję z
tapczana, biorę Andżelę w ręce, co zdaje mi się, jakoby była nie
uczennicą ekonomika, lecz nauczania początkowego, tańczącą na
balu karnawałowym w przebraniu za spaleniznę. Taki mam halun.
Daję jej teraz góra pięć lat, o co mi zaraz serce pęknie i rozleje po
ciele. Wtedy wsadzam ją na tapczan i mówię: teraz chwilę czekaj.
Przywlekam jeden kulejący scoliczek, co by była równo serwetka,
na ruskim patencie, koronkowa nieplamiąca się. Stawiam ptasie
mleczko, stawiam wazonik ze sztucznym gerberem, obok
papierosy, fuli elegancja, podróż promem Titanic, ugoda,
symboliczne podanie rąk kobiecie przez mężczyznę. Ona jeszcze
trochę naburmuszona, stopą rozgarnia cały ten jej burdelik z
pamiątkami po wszystkich urodzinach, pocałunkach w rękę w usta.
Już prawie świta, Sunia wydziera się na ogrodzie jak mordowana,
chce żreć. Sunia, ta kurwią nadwaga. Andżelka na dosyć ciężkim
zejściu po przeżyciach tego wieczoru, patrzy nieprzytomnie
wewnątrz popielniczki, jakby wróżyła swe przyszłość artystyczną
z kipów. No to ja szybko do rzeczy, by miała jakieś radosne
wspomnienie, zanim całkiem mi tu padnie.
To do interesów, piękna pani, mówię do niej, memłając
palcami w ptasich mleczkach, by sobie nasypać jakąś małą
przyjemną ściechę na pocieszenie. Ona na to robi głową
przytaknięcie pośrednie pomiędzy tak a nie. Mówię tak: dziś Dzień
Bez Ruska. Więc nic z tego, wszyscy na rynku. Lecz od jutra
nakręcamy twe karierę, moja pani zdolna. Od pojutrza dzwonię tu i
tam, prezes, premier, znajomy fotoreporter. Że niby że afera.
Popełnione samobójstwo. Rzecz jasna nieprawdziwe, lecz nie o to
chodzi, by było prawdziwe. Chodzi o publikę. Tak to urządzimy.
Mój plan dnia napięty, ale kilka spotkań, kilka wymuszeń słyszysz,
Andżelka? Potem się okazuje, że samobójstwo odratowane. Wielki
talent ocalony przez złych lekarzy. Wystawa twych ubrań,
konferencja z prasą, na temat, jakiej słuchasz muzyki, jakie są twe
hobby w czasie wolnym od sztuki. I wtedy raptem z dnia na dzień
nie jesteś żadna anonimowa, tłumy chcą cię zobaczyć i chcą mieć
twą osobowość, Robert Sztorm wymięka. Lecz Robert Sztorm
może sobie ciebie najwyżej próbować polizać przez tłumy
ochroniarzy. A co cennego miałaś, to i tak przepadło dziś. W
„Filipince” twe zdjęcie na samo centrum okładki.
Tylko nie „Filipinka” - mówi Andżela mętnie, niewyraźnie i
odbija jej się niewiadomo czym, może kamieniem, a może papą, a
może watą szklaną. Jest z pierwszy udokumentowany syndrom
życia od około półgodziny. Myślę sobie, co by mi tu znowu nie
dostała zgonu. Więc co robię. Sobie ścieżkę, „Zdzisław Sztorm” i
do szeregu, salut. Wtedy mówię jej w ten sposób, by ją trochę
odwieść od samobójstwa: a teraz, Andżelka, bądź do rzeczy.
Śmierć jest nieważna, śmierci nie ma, chyba nie wierzysz we
śmierć, przecież to jest zabobon. Zakaźne choroby -zabobon,
przestępczości samochodowe - zabobon, groby - zabobon,
nieszczęście - zabobon. Są to wszystko niecne wynalazki Rusków,
co je rozgłaszają, by nas straszyć egzystencjalnie. Robert Sztorm
to marionetkowa postać podpłacona także przez Ruskich.
Chuligaństwo i dewastacja jest to legenda ludowa, ani Arka, ani
Legia, ani Polonia, ani Warsowia. To są fikcyjne drużyny na
usługach Nowosilcowa. Staś i Nel także również perfidnie
spreparowani przez księcia ruskiego Sienkiewicza na potrzeby
filmu „W pustyni i w puszczy”, istne mity greckie. Ja, Silny, ci to
przyrzekam. Sami Ruscy może nie istnieją nawet, to się jeszcze
zobaczy. Idź do balkonu, za oknem nowy lepszy świat, specjalny
świat na nasze potrzeby, zero przewodów frakcyjnych, zero
strzykawek, zero pożarów, zero mięsa. Sama Wegetariańska
Orkiestra Świątecznej Pomocy zachęca do zbiórki na nowe
kamienie do żołądka dla Andżeliki lat siedemnaście. Ej, Andżela...
Andżela, przesuń no dupę... wstań... wstań na chwilę!
Wtedy podbiegam do tapczana i ot co. Grubszy sztapel,
kurwa i chuj. Temu ona tak siedziała cicho, bez słowa ta
małomówna kominiarzowa. Gdyż w całości sama z siebie
wypłynęła i ściekła w tapczan mej matki „Bartek”, całkiem świeżo
kupioną zeszłego roku wersalkę pod postacią krwi, choć może
mego też się tam coś znalazło, bez winy nie jestem. No to się
wściekam. Wkurwiam się. Zaraz wyrwę kabel z tego całego
świata, zaraz zerwę przewody frakcyjne, zaraz pociągnę za rączkę,
hamulec bezpieczeństwa. Chcę ją zabić tu i teraz, choćbym miał
całe wersalkę amerykankę zagnoić tą kurwią krwią, wywrócić,
nożem pochlastać i wybebeszyć z piór, z tej pianki, z pościeli, z
sprężyn, wszystko na wierzch wywlec, podeptać, zniszczyć, zabić,
zniszczyć. Kurwa chuj i ja pierdolę. No tego już zbyt wiele moja
droga, twa kariera cała runęła, nim zdążyłem ruszyć palcem i
uruchomić moje znajomości, ty już spadasz, ma gwiazdo, stąd tu i
teraz. Tu twe buty piękne, kozaki prawdziwe z Kaukazu, tu twa
kurtka, tu twój obnośny handel pamiątkami, tu twe wewnętrzne
kamienie. I pani już podziękujemy za udział w naszym programie.
Oto są drzwi Gerda automatycznie zamykające, lewa, prawa, do
widzenia, autobus linii nr 3 po panią wkrótce przyjedzie zabrać.
Wszystkie kobiety to jedne i te same suki. Same nie wyjdą,
czekają przyczajone. Aż się rozjuszę i wybuchnę, i muszę je
wypychać, odganiać od nich jak lep na muchy. Podejrzewam, iż
możliwe że jest to jedna i ta sama suka przebierająca się w różne
ciuchy, ona na mnie napada bezustannie, naciąga mnie na
przyjemności, a potem robi syf w całym mieszkaniu. Codziennie,
codziennie nowa i jeszcze gorsza. Podejrzewam że mieszka gdzieś
tu na osiedlu. Wie, że mam słabe nerwy. Przychodzi i mnie
wkurwia. I ja ją zabijam. A ona odrasta z psiego nasienia i już
następnego wieczora siedzi zwarta i gotowa. Ruski pomiot. Być
może te Ruski, że tak się właśnie eufemicznie wabią kobiety. A my
mężczyźni je stąd wygnoimy, z tego miasta, co one sprowadzają
nieszczęścia, zarazy, susze, zły urodzaj, rozpustę. Niszczą tapicerki
swą krwią która leci z nich jak przez ręce, brukając cały świat
niespieralnymi plamami. Wierna rzeka Menstruacja. Groźna
choroba Andżelika. Surowa kara za brak błony dziewiczej. Jak się
dowie jej matka, to jej wprawi z powrotem.
* * *
Złe sny. Magda rodzi kamienne dziecko, na oko pięcioletnią
dziewczynkę z oboma oczami dotkniętymi tikiem nerwowym.
Dziecko - kamienny potwór, do którego Lewy ani nikt się nie
przyznaje, Magda chce sprzedać je do cyrku, stoi przede mną
kołysze wózkiem, mówi: albo ja, albo tamta, Silny, inaczej
sprzedaję Paulę do cyrku, wybieraj, albo ja, albo ona. Że w
skrzynce pocztówka od Andżeli, cześć Andrzej, nie wiedziałam,
czy do ciebie napisać. Jestem w piekle, jeszcze dziś po powrocie
do domu popełniłam samobójstwo. Nic szczególnego. Mamy tu
magnetofon, świetlicę. Chociaż druhowie są sympatyczni,
muzykalni. Jak coś będę wiedzieć, to napiszę więcej. Muszę teraz
iść, bo mamy apel. Potem kolacja, podchody, gry terenowe. W
poniedziałek przyjeżdża na kontrolę Szatan. Będzie sprawdzanie
namiotów i gawęda. Buziaki, zawsze będę dobrze cię wspominać,
jeśli możesz przysłać mi jakieś ciepłe rzeczy (noce są chłodne).
Andżelka, PS: Pozdrowienia!
Że dzwoni telefon, że wielki telefon dzwoni prosto wewnątrz
mnie, że nie wiem, gdzie ta słuchawka, choć słyszę zewsząd głosy
w tej sprawie, to po ciebie, Andrzejku, to po ciebie jacyś panowie,
jacyś panowie po ciebie, Andrzejku, panowie z komisji, sprawdzą,
czy twe organy nadają się do uczciwej sprzedaży na zachód,
Andrzejku, o co te nerwy, panowie są jak najbardziej na tak, chcą
je kupić, nie ma o co bać, termin operacji ustalony...
Budzę się. Ślepy, głuchy, niemy, niczym duży kret
wywleczony spod ziemi, zagrzebany w zakrwawionym tapczanie.
Pół żywy jakby, wsadzony w pudełeczko po zapałkach i zasunięte
wieczko. Potężny dilej. Zewsząd dzwony. Dzwony stereo. Reszta
mono. Zdaje się, iż wszystko, czego nie było nigdy, jest teraz w
mej głowie, wszystko, czego nigdy nie było. Cały ten brak. Całe
milczenie jako trzeci rozmówca. Cała wata świata. Cały erzac, cały
styropian napchany w me głowę. Przez noc przytyłem. Jestem tak
ciężki, iż sam siebie nie mogę postawić na nogi. Stężony roztwór.
Jak gdybym zaplątał się w zasłonę, jak gdybym zaplątał się w
katanę i nie mógł stamtąd wyjść, wsadził łeb w rękaw i nie mógł
wywlec na powrót.
Jakby ta Andżela we mnie, nie w tapczan, się wybebeszyła,
co teraz leżę obrzmiały, podwójny, podwójne serce po obu
stronach, podwójna wątroba, sześć nerek i kilka pustaków.
I kiedy wstaję tak w południe, myślę chwilę, czemu moja
starsza nie wróciła jeszcze z firmy Zeptera. Choć może dzwoniła,
lecz ja nic o tym nie wiem. Zastanawiam się, czemu ja nie
odbierałem telefonu. Nie mogę przypomnieć. Zastanawiam się, co
to są w ogóle za porządki i czy przypadkiem nie jest tak, że naraz
sam w tym mieście żyję, bo cały gatunek wymarł. A kiedy tak
stoję, przede mną widok na całe mieszkanie utrzymany w
stylistyce batalistycznej, krajobraz po bitwie. Zastanawiam się, czy
przypadkiem wojna już się nie stała tu pod moją nieobecność,
kiedy spałem, decydująca bitwa, samo centrum dowodzenia, gdy
spałem Ruski weszli na mieszkanie, wdarli się. wszystko
powywracali kolbami, pozestrzelali z obrazów pejzaże z
wodospadami, słoneczniki, a szczególnie zniszczyli zegar
skórzany. Matkę Boską z Lichenia z błękitnego plastiku strącili z
lodówki, łebek odleciał, święta woda nabrudziła na posadzkę.
Zadeptali kafelki w łazience. Wszystkie kobiety, co się dało,
zgwałcili tu na wersalce, urządzili tu sobie sztab generalny,
komitet do spraw przeleceń. Konie wprowadzili, ptasie mleczko
wyjedli, papierosy spalili, tapicerkę zasyfili i do widzenia, do
zobaczenia w przyszłym życiu na Białorusi. Mojego brackiego i
mą starszą wzięli na niewolników. Mnie pewnie zabili, bo tak
właśnie mam wrażenie, że to właśnie zrobili ze mną, zabili mnie
jakimiś ciężkimi przedmiotami, zatłukli, co jeszcze słyszę
wewnątrz głowy dalekie echa tych ciosów, wystrzałów. Lecz
dlaczego mnie, skoro moja matka robiła z nimi niezłe interesy,
siding, panele, Zepter. Dlaczego mnie zatłukli akurat, dlaczego w
same głowę, co teraz czuję właśnie, że pełna jest uczucia żelastwa,
pokręteł wirujących dookoła własnej osi, złomowiska, blach
wygiętych. Gdzie oni byli, jak Magda miała poglądy przeciwko
nim i jawnie prowadziła ideologię antyruską?
Lecz coś się zmieniło i to stwierdzam, kiedy ściągam żaluzje
pionowe. Świat wylazł z foremki. Słońce większe. Tłustsze,
upasione jak pasożyt nas toczący. Napierdala po oczach. Bez
litości. Prosto we mnie wycelowane, prosto we mnie świeci jak co
najmniej lampa gestapowska, gadaj, Silny, będziesz robił grzechy
nam tu dalej, bo jak nie, to pokręcimy gałką i umrzesz na to
światło mordercze, syczące, języczkami białymi cię wylizujące.
Sznureczek z żaluzją skrzypi. Kurtyna w bok. I oto przedstawienie.
Oto przedstawienie, którego się za życia zobaczyć nie
spodziewałem. Bo takich przedstawień nie ma, takie rzeczy
miejsca nie mają nigdzie na świecie. Nie mogę uwierzyć w co
widzę. Przez okno chcę się z szoku tego wychylić, bo oczy mi się
nie chcą otworzyć i widzę tyle, co przez szparę, a reszta ciemno.
To walę czołem w szybę PCV Azbest, co jeszcze echo jakieś, jakiś
refluks się robi, echo straszne, co nagle robi się jeszcze jaśniej. A
co jeszcze powiem, to to, że oczami moimi, co już mówiłem, że
przez noc jakąś skórą bonusową zarosły i widzę ogólnie niewiele,
ale to co widzę, to widzę. I to nie żaden halun na bańce, żaden
fleszbek ściemniony, gdyż to jest reality show, co ja teraz widzę,
real tv.
Otóż raptem nie ma już kolorów na tym świecie. Nie ma.
Brak. Kolory przez noc zostały ukradzione. Lub cokolwiek. Może
wyprane. Może wyprali ten krajobraz, pejzaż za oknem w pralce
automatycznej w nie bardzo tym co trzeba proszku. Co moja
starsza też kiedyś mi numer taki wywinęła z dżinsami. Co jednego
dnia miałem dżiny zwykłe niebieskie, a już następnego normalnie
białe, białe bigstary z białą metką bez napisu. Wkurwiłem się, bo
w towarzystwie, w pubie byłbym skończony, co, Silny, na komunię
świętą przyszłeś, lecz się spóźniłeś, komunii świętej już nie ma,
skończyła się, wysprzedana, do domu, możesz wrócić na przyszły
rok.
Nieważne, jak to było ze spodniami. Co było, to było. Ale
jedne jest pewne. Cokolwiek zrobili, czy kwaśny deszcz to był, czy
inna katastrofa ekologiczna cysterny z wybielaczem, czy wypadek
Lewego, gdy jechał swym golfem pełnym amfy, góra domów.
Normalnie biały mur wapnem czy innym świństwem przejechany.
Sąsiadów dom, co się dochrapali sporego hajcu na przekrętach
lewych samochodów od Ruskich sprowadzanych, nagle do połowy
też biały od góry. Do połowy. Wszystko do połowy białe.
Najczęściej połowa domów. A to co na dole, ulica, to do kurwy
jasne; jest czerwone. Wszystko. Biało-czerwone. Z góry na dół. Na
górze polska amfa, na dole polska menstruacja. Na górze polski
importowany z polskiego nieba śnieg, na dole polskie
stowarzyszenie polskich rzeźników i wędliniarzy.
A gdzie nie spojrzę jakaś służba pomarańczowa zatacza się z
wiadrami farby, z wałkami, na wietrze taśmy biało-czerwone
ostrzegawcze łopoczą, co by wrony nie siadały i nie zasrywały.
Radiowozy, jakieś samochody, jakieś instalacje, rusztowania,
chórze, no chórze wprost to wygląda, miasto mogą sputniki zrobić
zdjęcie z kosmosu, paranoja.
A kiedy ja to widzę, to trach za ten sznureczek i żaluzje
pionowe zasłaniam natychmiast, co nawet w szale ten sznureczek
zrywam. Lecz oglądać tego nie będę oglądał. Na to mnie nie
namówią, bym patrzył na to porno z udziałem biało-czerwonych
zwierząt i biało-czerwonych dzieci, którym kręcą zwyrodniałe
służby miejskie za nasze podatki. Moje podatki niby nie. Ale mej
matki, choć jej dawno nie widziałem. I że ja dużo z amfą
praktykowałem, że nawet teraz z powieką mam taki problem, że
raz się ona cofa i widzę wszystko, a raz spada i widzę tyle, co swe
skórę od środka. Jest czarna i tyle widzę. Ale to mi nikt nie powie,
że to miasto przemalowane na barwy naszej piłki nożnej, że to jest
film taki na zjeździe, że to jest mój wyprodukowany przez
fermentującą u mnie wewnątrz amfę halun. Tego mi nikt nie mówi.
Gdyż gdy tylko zapuściłem żaluzje, tu wszystko wewnątrz jest na
powrót w porządku. Z ulgą dyszę i jeszcze lecę zamknąć na
podwójny zamek Gerda drzwi. By się te skurwysyny tu nie wbiły
do mnie, bo jak zasyfią tym swym wapnem mi dom, zniszczą
meblościankę, wykładzinę, może nawet żaluzje. To koniec. Izabela
nigdy się nie otrząśnie. Kasetony na suficie dopiero co
sprowadzone przez Terespol. A tu piękny czerwony pod kolor jej
szminki, co by mogła wieczorem leżeć z lusterkiem i patrzeć, czy
pasuje. Nie wejdą tu i dupa, chyba że po mnie przejdą, wdepczą
mnie w wykładzinę i zamalują również na biało. Na chwilę czuję
się szczęśliwym człowiekiem i nawet myślę, co by Suni nie dać
coś do żarcia. Bo coś przestała skamlić. Ale potem z kolei
domyślam się, że będę musiał wyjść na zewnątrz i znów od nowa
ta fatamorgana, jak biało-czerwona zaraza sunąca przez miasto, ta
ospa. Więc siadam. Lepiej nie chodzić, bo można się umylać o
wykładzinę. Patrzę. To muszę przyznać, że wtenczas za dużo nie
myślę, nie uważam. Wręcz przyznam, że nie uważam nic, bo teraz
akurat siedzę. Siedzę. W mej głowie osobna jakaś impreza się
kręci. Dzwonią telefony, grają radia Warszawa i Moskwa
jednocześnie, świecą światła, kolejka elektryczna jedzie do Chin,
wjeżdża przez jedno ucho a wyjeżdża drugim, tratując wszystko,
co napotka po drodze. Wszystkie me myśli, me uczucia.
I wtedy jakby w jednej chwili dochodzi do mnie całe me
życie rozesłane dookoła, ten pejzaż powojenny z krwią na
tapicerce, z krwią na mych spodniach składającą się w jakąś mapę
choroby dosłownie, w jakąś grę planszową, wszystkie ścieżki krwi
zaschłej wiodą jednoznacznie do piekła skrytego w mym rozporku.
Te plamy na wykładzinie białe po Magdzie, jak spluwała pastą do
zębów i czerwone po Andżeli, co przede mną uciekała, to
nafajdała. Jakiś deszcz papierków po cukierkach napadał, deszcz
kamyczków, zębów mlecznych, jakby Andżela zanim poszła do
piekła, wytrząsła na cały pokój swą torebkę.
Masz, Silny, masz, i nie mów, że nie zostawiłam ci po sobie
żadnych pamiątek, tu mój ząb zepsuty, tu mój włos połamany, tu
moje rzęsy odklejone, tu moje nogi zgięte jeszcze, tu moje ręce, tu
moje kamienie, schowaj sobie gdzieś głęboko, zasusz, włóż do
książek, do celofanu, do wazonów, do ramek. A jak po wykładzinie
depczesz, to po mnie depczesz. Gdyż tak w ogóle to ja już nie żyję,
w piekle siedzę, nudzi mi się potwornie, szatan mówi, że ciebie
prawdopodobnie też tu może ściągną. Póki co kupił mi teraz
czarne chomiki, parka, samczyk chce pieprzyć cały czas suczkę, to
ciągle muszę uważać, by go szybko z niej zdejmować. Nawet nie
chce mi się ich podlewać, tak bardzo się nudzę, że ziewam coraz
częściej.
Jak ja to sobie myślę, to z miejsca te rzeczy, te pocztówki, te
wszystkie gumy- kulki toczące się jak gra jakaś zręcznościowa,
one lecą w mym kierunku, a ja je muszę łapać. Zbieram, choć jak
sobie wyobrażam, że chodzę akuratnie po Andżeli mięsie, to robi
mi się słabo i zataczam się na meble. Papierki niedopałki
wyciśnięte w kształt jej ust czarnych, wszystko to do siatki.
Nieprzeziernej. I do szafy. Pod ciuchy, pod namiot czteroosobowy,
deską do prasowania przywalam, co by nikt i nigdy tego nie tknął z
mej rodziny i nie zaraził się trupim jadem.
Wtem raptem dzwonek do drzwi. Szok. Panika. Czyby nie
wziąć w garść swe adidasy i nie skitrać się w meblościankę, że
niby mnie nie ma. a ten syf na wersalce i wszędzie, ten sznureczek
przy żaluzji pionowej doszczętnie zerwany, ptasie mleczka
wyjedzone, ta krew ciągnąca się od wersalki przez wykładzinę,
przez przedpokój do drzwi, przez schodki, przez chodnik, przez
furtkę, przez asfalt do przystanku, przez autobus cały linii 3 do
kierowcy i potem z powrotem na siedzenie i do wyjścia, to nie jest
krew, lecz farba czerwona, której użyto do wymalowania dolnej
części miasta z okazji Dnia Bez Ruska, a co widocznie ciekła z
kieszeni jakiemuś robotnikowi. Tak powiem. Policja i straż
miejska razem, dziewczyna nie żyje, wykrwawiła się w drodze,
całe miasto ubrudziła wzdłuż i wszerz, akurat w przeddzień
miejskiego święta Dnia Bez Ruska, złą renomę zrobiła całemu
miastu, że nie żyjemy tu jak ludzie, tylko jak zwierzęta rzeźne. A
pan za to odpowiada, proszę dokumenty, nazwisko matki,
zainteresowania, hobby.
Tak sobie wyobrażam i dreszcz mnie łapie. Lecz dzwonek nie
ustaje, więc co mam robić. Choć nawet jestem w tych spodniach
brudnych z plamą, to jest to dzwonek wręcz alarmowy, wręcz
mogący człowieka zabić, jeśli drzwi nie otworzy. Co idę przez
przedpokój na wpół niedowidzący, ze zdziczałą powieką niczym
stroboskop mrugającą, powieką jak osobne zwierzę toczące me
oko. Skazany na śmierć, skazany na śmierć przez jasność, odłamki
słońca zatknięte w powieki.
Wtedy otwieram. Otwieram. Otwieram te zamki, co
zamknęłem wcześniej. Wkurwiony trochę. Gdyż z tym dzwonkiem
to jest przesada, istny gwałt przez uszy i sypiący się tynk ze sufitu
na me twarz, istny elektrowstrząs połączony kablem iskrzącym z
moją głową. I nie wiem, jak trzeba mieć nachujane w głowie, by
wciskać dzwonek od cudzego domu w tak chamski sposób.
Otwieram i nie spojrzywszy w ogóle mówię: co, kurwa?
Andżela w drzwiach. Andżela w drzwiach. Żyjąca. Na
nogach się trzymająca o własnych siłach. Stoi. Gapi się w
naprzemiennie we mnie i w centrum mych spodni. Jakby dobrze
nie wiedziała, że to jej dzieło i gdyby była koleżanką, to by to
uprała, gdyby była fair. Ale ona nie. Stoi. W tle ulica
przemalowana na biało-czerwono. Andżeli twarz, jakby ją
wywapnowali przeciw robakom na wiosnę, a oczy, usta, te
wszystkie bajery dorysowali czarną akwarelką.
Niczym zwiędła i zgniła roślina doniczkowa. Wygląda, jak
gdyby przed minutką wylazła z rzeki, w której utopiła się przed
miesiącem. A w międzyczasie osrały ją ważki. Patrzę na nią. Nie
jest ładna. Jak zakonnica tą porą roku w parkach, podtrzymuje z
trudem na więdnącej raz po raz szyi twarz mężczyzny. W
podkutym jakimiś sygnetami kościstym łapsku trzyma równie
zwiędłą co ona sama flagę biało-czerwoną. papierową.
Kupiłam od Ruskich - mówi anemicznie, jak gdyby
występowała właśnie z wierszem w akademii o Lesie Piaśnickim. I
macha słabo. Niczym by mówiła: to nie ja tu przylazłam. To ktoś
się pode mnie podszywa.
Gapię się na nią jak w gnat. Gdyż jest żywa, cała, nie poszła
do piekła, nie urządziła mnie tak, nie jest taką świnią, by mi tu
sprowadzić na chatę suki i psychologów sądowych. I szatana
wkurwionego: Silny, zabiłeś ją, skurwysynie, mą córeczkę małą, a
była taka szczupła, lubiła wycieczki, lubiła podróże.
Teraz widzę, iż na pewno nie jest ładna. Wręcz jakby
przyszły do mnie zwęglone resztki kurczaka. Od Ruskich,
powtarzam za nią, trzymając drzwi kurczowo w ręce, co by nie
zachciało jej się wchodzić przypadkiem. Trupia wiara. I nie wiem,
czy mam taki po prostu film, że ona przyszła tu odebrać swoje
dziewictwo czarne, co wczoraj zostawiła. Że po nie wraca, ale już
nieżywa, już krew spuszczona. Przez noc umarła, a teraz raptem
wróciła. A ja nie wiem o czym z nią gadać.
Andżela, ty masz wąsy - zagajam, gapiąc się w nią, by
nawiązać rozmowę.
Wąsy? - ona pyta tępo, podnosząc swą zgnitą rękę do górnej
wargi. Lecz ta ręka również więdnie i opada zgodnie z kierunkiem
grawitacji. Wąsy? - powtarza beznamiętnie.
No dosłownie wąsy - mówię dziarsko, gdyż czuję, że ten
temat ją kręci. Jest to temat neutralny i wesoły, zabawny. Mówię
jej: jak czasem spojrzysz, to ja patrzę na ciebie i myślę sobie: facet.
Ona jakby na to nie reaguje. Nie śmieje się. jakby nie
rozumiała po polsku, co to są wąsy. To ją widocznie nie kręci, ten
temat. By nie było ciszy nieprzyjemnej niczym mokre pranie
rozwieszone między nami, sprzedające nam raz po raz na twarz
nogawki i rękawy.
I co słychać? - zagajam więc uśmiechając się krzepiąco do
niej, wyciągam rękę, co na niej też zauważam trochę krwi
zakrzepłej i klepię ją mocno, przyjacielsko po ramieniu, by
wiedziała, że jest między nami przyjaźń, że zawsze możemy zostać
kumplami, że jak ją spotkam na ulicy, to zawsze będziemy na
cześć między sobą.
Ona na ten gest z mej strony zatacza się dość silnie, podnosi
rękę z chorągiewką, macha apatycznie dość i mówi: od Ruskich
kupiłam. Unosząc tą oklapniętą chorągiewkę. Od Ruskich kupiłam,
bo tańsze. Harcerze też sprzedają. Ale drożej. Wiadomo. I z
sztucznych tworzyw. Się nie biodegradujących.
Jak to mówi, to nie wiem, ile to może trwać. Z jej strony zero
uśmiechu, sama powaga. Obliczam cicho w myśli. Może stoimy
już tu godzinę. A może pół. A może sekundę. A może ja już nie
żyję. Może przetrzymują mnie właśnie w jakimś papierowym
ustępie dla czubków, w jakimś wyciętym z gazety dla kobiet biało-
czerwonym odwyku. Niby wszystko pięknie, a jak tylko się
poruszę, to klej do papieru pójdzie i rozsypię się tu razem z całym
stelażem, pod którym płonie ogień piekielny. Bo to jest specjalne
piekło, gdzie się siedzi za amfę. Robią ci chore filmy. A Andżela to
nie Andżela. To jakaś tekturka jebnięta. Rusza ustami, a głosu nie
słychać. Czarna ryba-młot. Czarna ryba-potwór. Czarny żuraw z
origami. I teraz składam podanie o panadol. O szeroko pojęty
paracetamol. O zwiększenie wydobycia. Bo od wbitego we mnie
tego wzroku wiercącego jakiegoś, bańka zaczyna mnie tak boleć,
jakby w jedną chwilę miała się od reszty odlepić, sturlać po
schodkach, potoczyć ulicą do studzienki i uzyskać całkowitą
niepodległość.
Pies ci zdechł - mówi mętnie Andżela machając flagą. Ja
mówię: że niby co?! Ona na to. że Sunia tam leży przy garażu i nie
żyje z głodu. Jak ja się wtedy nie zerwę i już mniejsza o to, co za
bagno mam na spodniach w barwach narodowych, już mniejsza o
to. Gdyż jestem przerażony. Zszokowany. Biorę to ptasie mleczko,
biorę z lodówki to, co tam jest, parówkę, mrożonkę, wszystko i
lecę. Sunia leży na plecach na trawniku. Co pewnie trzeba będzie
go niedługo ostrzyc znowu. Niezbyt jest ożywiona. Sunia, Sunia,
mówię i zbiera mi się na płacz. Szczególnie, że widzę gówienko,
co z niej wyszło samo, jak wielki czarny robak, co ją zabił i teraz
ucieka w ziemię przed karą. Sunia. No weź. Nie bądź świnia, żeby
mnie tak urządzić. Wstawaj. Przyniosłem ci tu. Nie lubisz fasolki,
ale chyba tak od święta to byś się nie zatruła, jakbyś zjadła kurwa
raz taką fasolę, to by ci korona z tego łba płaskiego nie spadła, nie
chciałaś żreć, to teraz nie żyjesz, zobaczysz, jak się pani twoja
wkurwi dopiero, jak wróci, a tu zamiast psa trup, dom cały we
krwi, zobaczysz, że nas zwolni stąd wszystkich, zamknie ten
interes... no kurwa obudź się!!
Jak tak wrzeszczę i już nawet robię zamach, by to kopnąć, to
przychodzi Andżela. Kładzie mi rękę na ramieniu. Jest poważna, w
ręce ma flagę. Mówi do mnie: uspokój się, Silny. Twój ból nic nie
pomoże. Wiem, że jesteś w szoku. Tylko spokojnie. Wiem, że
bardzo Sunie kochałeś. Lecz teraz ona nie żyje. Nic się na to nie da
poradzić. Śmierć idzie z nami ramię w ramię, chucha nam trupem
w twarz. Zostawia po sobie ból i cierpienie. Lecz rany się goją.
I kiedy ja tak stoję, zdumiony, całkowicie zaskoczony tym,
co się dzieje, iż wszystko nagle wali się i ostatecznie nawet pies
zdycha niczym pieczątka na paczce z rozpadem. To Andżela bierze
spod garażu łopatę do odśnieżania w zimie i tak jak stoi zaczyna
kopać w trawniku grób.
Ja siadam na krawężniku, bo już nie mam na to wszystko
siły. Już dosyć, już dziękuję, koniec zabawy, wszyscy idą do siebie
do domu, w przedpokoju są już uszykowane ich buciki, to co
zostało z ciasta można brać dla rodzeństwa. To koniec. Dziś zgasła
ostatnia ma żarówka. Dziś już nie żyję, dziś patrzę, jak ziemia
sypie się na wieko trumny ze mną i sam również rzucam sobie
grudkę.
Wtedy nagle do Andżeli mówię tak: Ruski Sunie zatruli.
Andżela na to: może i tak. Ja na to się wkurwiam, gdyż coraz
bardziej to do mnie dochodzi.
Za jednego polskiego psa dwóch Ruskich - mówię - albo
trzech. Za Sunie, za jedną śmierć niewinnego, niepolitycznego psa
polskiego, trzech Rusków do piachu. Rozstrzelać.
Po czym biorę patyk i pokazuję, gdzie będą stali Ruski i jak
będę strzelał.
Agresja zawsze wraca do ciebie. Człowiek człowiekowi
wilkiem -mówi Andżela. Nawet trochę ukopała tymi swoimi
żyłami bez obudowy. I nim się spostrzegę, ona już jest przy mnie i
mówi tak: jak ty masz na imię właściwie, Silny?
Myślę chwilę. Czy ona jest doszczętnie nienormalna?
No Andrzej przecież - mówię. Andrzej Robakowski. A ja
Andżelika. Andżelika na drugie Anna - mówi Andżela. Ja też mam
na drugie - ja mówię - ale nie powiem. I odbija mi się głodem, bo
od dawna nic nie jadłem. No powiedz jak - nalega Andżela, kopiąc
dalej. Ja siedzę na krawężniku i mówię, że nie powiem. Ona na to,
dlaczego. Ja mówię, że dlatego. Ale moja matka jest Izabela.
Wtedy do furtki przychodzą dwaj robole z farbą. Kop, kop -
mówię do Andżełi, wstaję i idę do nich.
Dzień dobry, szefie - oni mówią do mnie i dobrze mówią,
chociaż zdziwieni patrzą w kierunku mych spodni ze śladami
niewątpliwego pochodzenia organicznego. Świnia? - tak zagajają o
tę krew. Na dzień dzisiejszy, ile taka niesprawiona od chłopa stoi? -
zagajają, wskazując na tę krew zaschłą.
Dosyć tyle - mówię, bo mi się nie chce za dużo rozprawiać,
czy sprawiona, czy niesprawiona, czy od chłopa czy z samu, czy z
chlewu, czy skąd. Bo gówno ich to obchodzi, to są spodnie moje, a
oni mają swoje, to niech swoich pilnują, by sobie nie pobrudzić.
Oni to widzą, że nie jestem w nastroju na pogaduszki o pogodzie i
o modzie, kosmetyce. To co, malujemy? - mówi jeden do drugiego.
Że co niby malujemy? - ja się zaraz trzeźwo pytam. Oni
patrzą po sobie i mówią, że dom malujemy na biało czerwono, bo
takie zarządzenie burmistrza jest na cały powiat. A co jak nie? -
mówię, na co oni trochę gasną, patrzą po sobie. Nie niby znaczy
się nie - mówią do mnie - to już pana sprawa, czy tak czy nie. Ja
powiem szczerze, jak jest. Może być na tak, to wtedy my tu z
kolegą wchodzimy, cyk, elegancko, pełna kooperacja Rady Miasta
z mieszkańcami rasy polskiej, wszystko jest między nami w
porządku, jakieś manko masz pan w bankomacie, to to manko ni z
tego ni z owego znika, jakieś zaległe czynsze i tak dalej,
Oczywiście drobne, gdyż Radę Miasta nie stać na jakieś grubsze
malwerchy. Żona panu rodzi, to jeśli równocześnie na przykład
rodzi jakaś żona jakiegoś, załóżmy, proruskiego antypolaka, co się
wyłamał z akcji, to wtedy pana żona ma pierwszeństwo i prymat w
rodzeniu, i jeszcze różę biało-czerwoną do łóżka. A tamta kona na
korytarzu. Choć nie wiadomo nawet, bo żaden taksówkarz jej nie
weźmie, a samochód ma ni z tego ni z owego popsuty. Jakiś pasek
klinowy, jakieś niby gówienko, zatkana ni z tego ni z owego rura
wydechowa styropianem, ale samochód nie działa. Nie działa i
koniec. Bo właśnie jeśli jesteś pan na nie, to jedno ja panu powiem
szczerze, to już nie jest tak, że taka decyzja nie wpływa. Bo ona
wpływa. Niby nic, ale raptem wszystko. Tu się coś panu zepsuje,
tu panu nagle siding odleci, tu panu żona umrze nagle, choć nawet
kataru nigdy nie miała. Tu coś zginie, jakieś niby dokumenty
raptem z pana nazwiskiem, z pana imieniem pojawią się w nie tej,
co trzeba przegródce, tylko we właśnie odwrotnej, niż trzeba, że
będzie tak, że nagle po prostu znikniesz pan z tego świata razem ze
swoją rodziną, że nagle znikniecie z tego miasta, a wasz dom
zostanie wyniesiony w część po części na obrzeże, zalany benzyną,
rozpuszczalnikiem i podpalony z samej zasady. Że albo się jest
Polakiem, albo się nie jest Polakiem. Albo jest się polski, albo jest
się ruski. A mówiąc dosadniej albo jest się człowiek, albo jest się
chuj. I koniec, tak panu powiem.
Wtedy ja patrzę chwilę na niego w oczy, co by upewnić się,
że to, co mówi, to powaga. Powaga. Wie, co mówi. Więc wtedy
obracam się na dom. Siding niedawno położony, elegancki, biały,
zachodni wygląd, choć od Ruskich kupiony. Patrzę chwilę. Potem
patrzę na Andżelę, co akuratnie odkłada łopatę i zwala Sunie do
dziury. Myślę sobie: za płytki ten grób, to się w ten sposób nie da,
bo wnet zacznie śmierdzieć, jak się zrobi bardziej ciepło czy
bardziej gorąco.
Pies mi zdechł - mówię pokazując na załączonym obrazku
Andżelę, co grzebie Sunie. - Ruski otruli - dodaję, by było
wiadomo, że pierdolonym proruskim antypolakiem nie jestem i
wiem, jak oni trzodzą na mieście, ci gnoje, psy Polakom
podtruwają swymi ruskimi konserwami.
Otruli? - mówią robole, jak gdyby już nie mieli złudzeń
żadnych co do zwyrodnialstwa zbrodni, którą dokonują Ruski na
mieszkańcach tego miasta.
No otruli zwyczajnie po chamsku, może nawet zagłodzili na
śmierć - mówię. Oni na to wskazują na Andżelę wałkiem: córka
pewnie cierpi przez nich bardzo? Przez wzgląd na córkę powinien
pan się zdeklarować ostatecznie, co do ustroju, który pan wyznaje.
Jedno słowo, tak albo nie, Ruscy fałszerze kompaktów, Ruscy
robiący podkop pod naszą gospodarką, ruscy zabijający psy nasze i
wasze, nasze dzieci płaczące przez Ruskich. Tak albo nie, Polska
dla Rusków, czy Polska dla Polaków. Decyduj się pan, bo my tu
gadu gadu, a te ścierwa się zbroją.
Patrzę na Andżelę, co jak przedwcześnie poczerniała, pokryta
osadem dziewczynka lat 5 gapi się w mym kierunku wyczekując,
aż wrócę i zrobimy nabożeństwo za duszę Suni. Suni męczennicy
w obronie czystości rasy polskiej. Zamordowanej przez Rusków ze
szczególnym okrucieństwem za polskie pochodzenie.
Wtedy patrzę jednak na siding, nowy, kupę hajcu warty,
niezużyty całkiem siding. Wtedy wszystko mi się krystalizuje w
jedną chwilę, wszystko staje się jasne. Sidingu nie poddam, ruski
jest czy nie ruski, ale co to, to nie. Andżela, cho no tu - wołam.
Andżela przybiega truchcikiem. Oni chcą siding pomalować na
biało i czerwono, mówię do niej ściszonym głosem na boku. Ona
patrzy bezrozumnie raz w me jedno oko, raz w lewe, jakby nie
wiedziała, co to białe, nie wiedziała, co to czerwone, tylko
wiedziała co najwyżej, co to czarne i jakbym był powiedział: chcą
na czarno pomalować, to by zaraz wiedziała o co chodzi. Jak:
pomalować? -ona pyta i jest przy tym tępa jak sztuciec plastikowy.
No po polsku -tłumaczę jej jak głupiemu - po polsku pomalować
niby że za Sunie, że ją Ruscy otruli.
Ocipiałeś? - Andżela na to nagle jakby rozumie, o co biega. -
Siding to byś mógł dać wymalować, jakby ci matkę przelecieli
albo jakby do miasta sprowadzili lewe wesołe miasteczka. Albo
jakby ciebie samego zabili i zgwałcili twe zwłoki. A tak to powiedz
im, że za Sunie najwyżej płot.
I ona ma prawdę, nie jest aż ta głupia ta dziewczyna, do
interesów się nadaje, jak będę miał ten swój interes, czy piasek,
czy miasteczka, czy arafatki, to już nieważne, to ją wezmę na dział
„kalkulatory”.
Sidingu nie ruszcie - mówię do chłopaków bez cienia
wahania, bez drgnienia w głosie. - Co najwyżej to możecie płot
wymalować.
Oni patrzą po sobie jeden na drugiego, myślą, gdzieżby mnie
tu zaklasyfikować, do za, czy do przeciw.
Plota też bym nie dał tknąć - mówię szybko - ale to za psa
mego, za ból mej córki Andżeli, którą tak pokrzywdzili Ruscy, że
jej najlepszego przyjaciela zaciukali na śmierć. Za to ich
nienawidzę, za to płot mego domu będzie symbolizował
wypowiedź wojny przez polskich do Rusków.
I wtedy dziwię się nawet, jak bardzo cwany jestem, jak
przebiegły, istne coś z niczego, bo zaraz oni wyjmują tabele z listą
mieszkańców, gapią się w te tabele o tytułach: propolski, proruski i
mówią tak:
Co przyznajemy? To drugi na to, nieco wyższy: no jak dla
mnie to ewidentnie propolski. Wtedy ten pierwszy, niższy: no
propolski to owszem, lecz jaka punktacja. Patrzą chwilę po sobie.
Wtedy wyższy mówi: nic, no trzeba ankietę-psychotest.
Odgarniają sobie z kombinezonów kurtki i z kieszeni wyjmują
ankietę-psychotest. Nie jest to duże, ale zawsze biurokracja, trzy
pytania i bądź tu mądry. Patrzę na nich podejrzliwie, ale biorę
ankietę-psychotest i odsuwamy się z Andżelą kilka kroków.
Pytanie pierwsze, czytam głośno. Robole na to: w
wypełnianiu formularza należy pod karą administracyjną mówić
prawdę. Okej, mówimy z Andżelą i wtedy czytam: pytanie
pierwsze. Wyobraź sobie, że wybucha wojna polsko-ruska.
Koleżanka łamane na kolega mówi ci w sekrecie, że popiera
Ruskich. Co robisz? A. Bezzwłocznie zgłaszam to gospodarzowi
domu i policji. B. Ociągam się, mam wyrzuty moralne, ale
ostatecznie przemilczam tę kwestię. C. Popieram go. Uważam, że
obywatele ruscy dalej powinni uprawiać handel fałszowanymi
papierosami i kompaktami.
- I zatruwać polskie zwierzęta. - dopowiada jeden z roboli
jakby mimochodem.
- Odpowiedź A - mówi Andżelą. Odpowiedź A - potwierdzam
bezzwłocznie. No to ci robole zakreślają A i mówią: dobrze.
Andżelą skacze z radości i uciechy, że trafiliśmy. Wtedy czytam
dalej: pytanie drugie. Na ulicy widzisz człowieka, który wiesza na
jednym z domów flagę czerwoną. Co robisz? Odpowiedź A:
niezwłocznie zrywam tę wrogą chorągiew. A- mówi Andżelą.
Dobrze - odpowiadają robole. Aten wyższy dodaje: no to może od
razu przejdziemy do kluczowego pytania, bo po co się bawić tu w
jakieś ceregiele, skoro państwo znacie prawidłowe odpowiedzi.
Niższy mówi: okej, racja.
Trzecie ostatnie pytanie. W ostatnich dniach zasolenie w
rzece Niemen wzrosło o 15%. Podkreślam: o 15%. Środowisko
naturalne tychże okolic zostało zdegradowane, a wody Niemna
przybrały odcień ultramaryna. Czy za taki stan odpowiedzialni są
Ruscy? A. Tak. B. Nie wiem. C. Z pewnością.
Ce! - mówi Andżelą natychmiast, robole patrzą po sobie i
wyższy dodaje: dziewięć na dziesięć punktów, bardzo dobrze w
rubryce „postawa zbrojna wobec wroga rasowego”. No to płot
malujemy, co mamy robić, na pogaduszki tu nie wpadliśmy. Wtedy
wpisują, co tam trzeba i biorą się za płot.
My z Andżelą idziemy dokończyć ten burdel cały z psem. Ja
stoję jak gdyby z boku, myśląc o Suni, że jaka była, taka była, ale
szkoda, że umarła. Natomiast Andżelą swym glanokozakiem
zagarnia ziemię i patrzę, że Sunia niknie jak obraz telewizyjny w
zakłóceniach, jak porasta ziemią ogrodową. Czastalavista - mówię
do Suni ostatni raz. Fajna laska z ciebie była, tylko trochę gruba.
Andżelą patrzy na mnie badawczo, czy przypadkiem nie
mówię do niej i zasypuje dalej. Dobra - mówi. Teraz odprawimy
nabożeństwo, małe czary mary, żeby Sunia nie trafiła tam gdzie
my trafimy, Silny, a my trafimy w sam środek piekła, na samo dno
piekła, przywaleni gruzem, przywaleni pustką. Jeszcze będziesz
tego świadkiem, jak ginę pod głazem, pod zniszczeniami, ruinami.
Ja będę patrzyć, jak ty giniesz i na tym się skończy. By Sunia tego
nie zaznała, co my w życiu, tyle cierpienia.
Poczym Andżelą depcze po ziemi, wyrywa kilka korzeni z
trawą i wsadza w ziemię na grobie.
Bóg przewraca się w grobie, jak na to patrzy - mówię i
przeżegnuję się. No już nie bądź taki znowu ważny - mówi
Andżelą i chwyta mą rękę, i dostaję dreszczy przez cały rdzeń
kręgowy, bo zdaje mi się, że oto zła śmierć, śmierć z wścieklizną,
złapała mnie za rękę i prowadzi na drugą stronę rzeki.
Zwariowałaś? Puszczaj, mówię, umykając na schody.
Andżelą patrzy trochę zdziwiona i mówi: wczoraj byłeś bardziej
dla mnie uprzejmy, czuły. Ale jak tak to tak, a jak nie to nie. Wcale
nie musimy łapać się za żadne głupie ręce. Każdy z nas jest
osobnym, niezależnym i wolnym człowiekiem. Cokolwiek o tym
myślisz, ja również jestem niezależna, jestem własnym, osobnym,
indywidualnym człowiekiem. Chcę, by było jasne między nami.
Nie zrezygnuję nigdy ze swoich przyjaciół, ze swoich hobby,
zainteresowań. Chcę, byś to wiedział.
I teraz tak. Ledwie co zdążymy wejść do domu, włożyć
łączki, kapcie, a jak nie zadzwoni dzwonek, raz, drugi trzeci, jak
ktoś nie zacznie walić w drzwi pięściami. Straż miejska. Tudzież
Izabela. Koniec żartów - myślę sobie i by nie było siary, że szukają
mojego brackiego, żeby nie było siary, że jako rodzina jesteśmy
wszyscy kryminalni, mówię Andżeli, by ogarnęła trochę w pokoju,
a ja w tym czasie otworzę. Zdanżam na czas, bo Natasza nie
zdołała jeszcze wykopać na wylot dziury w kształcie jej buta w
drzwiach autozamykających Gerda. Choć była niedaleko od
dokonania tego.
Patrzę na nią. Natasza to Natasza. Zapoznałem ją w
dyskotece. Choć nie mam pojęcia, co ona tutaj, w Dzień Bez
Ruska akurat robi w tym miejscu, w tym czasie, w mym
mieszkaniu. Swego czasu rzuciła pokalem w Magdę, to tak się
poznaliśmy wtedy właśnie, kiedy Magda przyszła do mnie na
skargę, że jakaś dziewczyna się z nią zaczyna, i jeżeli miałaby
prawdziwego chłopaka, to on by powiedział tej szmacie, by się
odpieprzyła wreszcie. Myśmy już wtedy byli ze sobą trochę, ja z
Magdą, trochę się znaliśmy bliżej, no to musiałem iść, gadać.
Natasza mi powiedziała, że nienawidzi Magdę za samą jej twarz i
że jak idzie przez salę taneczną, to Magda pod ścianę i salut.
Potem jeszcze się znaliśmy dość bliżej. A teraz stoi w drzwiach, w
me spodnie się gapi, jakbym zaraz miał tu uszykowany wskaźnik,
co go wezmę, pokażę na swe podbrzusze i powiem mapę pogody.
Dziś będzie pogoda zdecydowanie czerwona w porywach do
czarnej, z przejaśnieniami. Dziś będzie ruska pogoda. Nad
miastem zbierają się chmury czerwone. Dzień Bez Ruska może ze
względu na warunki pogodowe zostać odwołany.
Nie mam pojęcia żadnego, o co ona tutaj przyszła, co chce
ode mnie. A wlosy z białym pasemkiem z przodu. Przebiegły
wzrok. Niewielki garb.
Masz doła? - ona się mnie pyta odnośnie tych spodni,
uśmiechając się obleśnie, niby coś wiem, ale nie powiem. Chociaż
fajna to jest dupa. Że niby co. Że niby coś nie tak z moją płcią,
ostateczne zaburzenie płci, pa, dżordż, mam cię dość, przez ciebie
upierdoliłem sobie spodnie, i co, i koniec, usiłowanie zabójstwa z
ostrym narzędziem, gorzej, samobójstwo prawie, zestaw od lat
trzech „małe samobójstwo”, nożyk do ziemniaków i trumienka
mała na dżordża nie biodegradująca, na łańcuszku. A dla tych, co
zadzwonią jako pierwsi, niespodzianka, pokrowiec.
Niee, to takiej koleżanki jednej - mówię Nataszy odnośnie
tych spodni, chociaż mam nadzieję, że Andżela nie słyszy, tylko
sprząta.
Fu, to jakaś świnia nie koleżanka, że cię tak uświniła, co?
mówi Natasza, ślini palec i próbuje zetrzeć tam, gdzie trzeba.
Taka jedna. Taka jedna zboczona odpowiadam. Natasza na to,
że czy ta dziewczyna ma tak na imię i nazwisko, zboczona, bo ona
właśnie o imię i nazwisko się pyta, a nie o gatunek.
I ściera mnie tym palcem, bezczelnie patrząc mi centralnie w
oczy. To ja na to stękam. Ona wtedy popycha mnie, krzyczy, że
jestem świnia taka jak ze wszystkich, że ona do mnie po
przyjacielsku, a ja do niej wyjeżdżam ze wzwodami, i czy ja albo
mój bracki mamy jakieś ziele, jakieś do nosa coś, bo po to
przychodzi.
Ścisz sobie swój wokal, co? mówię. Pół tonu ciszej. Jedna
moja kuzynka tu siedzi, besztam Nataszę. Serialnie? - syczy
Natasza, wchodzi i idzie na palcach adidasów do pokoju, gdzie
zagląda. To żadna kuzynka, syczy w moją stronę - to jakaś
sadomaso gotykkurwa. Zamknij się, dobra okej? - syczę do
Nataszy i patrzymy we dwoje przez szparę między zawiasami.
Andżela na kolanach anemicznie dość zbiera papierki i niedopałki
z podłogi. Kurwa, ona w ogóle żyje, czy ty ją z grobu wykopałeś,
czy może to jest trup na baterię R6? - syczy Natasza, popycha
drzwi i wchodzi. Halo, szefowa. Imię twoje chcę wiedzieć. Ja
jestem Natasza, podaje Andżeli rękę i mówi: Nata. Nata Blokus.
Andżelika - mówi Andżela - ale spokojnie możesz mówić
Andżela, po prostu Andżela. Sama Andżela, tak? - mówi Natasza i
podciąga sobie spodnie. Po prostu Andżela - mówi Andżela.
Fajne masz te bransolety, gwoździe. Po ile kupiłaś? - mówi
Natasza. To różnie. Zależy które - odpowiada Andżela, podnosząc
się z kolan. Bo to różnie wychodzi, ale przeważnie kupowałam
teraz latem w Zakopcu albo na wycieczkach wysokogórskich.
Fajne - mówi Natasza. Zajebiste.
Ja jestem na zjeździe ostrym. Dotychczas nie wiem, czy o
tym wspominałem, ale pęka mi bańka i może zaraz już nie będę
żył. Andżela podciągnęła żaluzje. I tego nie ma co kryć, i patrząc
na Nataszę, patrząc na Andżelę, zastanawiam się nad takim
podejrzeniem, iż to jest białe, jasne jak kurwa piekło, specjalne
piekło za dilowanie, za amfę, ze słońcem niezachodzącym, z
jarzeniówką pięć tysięcy wat prosto w oczy, z jakąś imprezą z
dwoma dziwnymi jakimiś panienkami, z których jedna
prawdopodobnie nie żyje, a druga łazi po całym mieszkaniu,
podnosi z odrazą różne rzeczy i rzuca na powrót na wykładzinę.
Niczym jednoosobowa komisja do spraw zaszłej tu zbrodni
wojennej. Niczym żołnierz wietnamski przez trzcinę cukrową. Pod
kołdrę zagląda na tapczan. O, ja widzę, że jakaś tu grubsza rzeźnia
się działa, Silny, kogoś ty tak urządził, zwyrolu, psa swego chyba -
mówi.
Andżela wtedy już nie może więcej zblednąć, więc
gwałtownie szarzeje. W dodatku raptem odbija jej się
niebezpiecznie, co ona łapie się za twarz, jak gdyby chciała
wyprodukować kolejną falę kamieni proszącą się na świat. Muszę
ją uratować, gdyż bądź co bądź okazała dziś mi i Suni dużo
życzliwości i sprytu.
Pies mi zdechł - tłumaczę Nataszy, wskazując na tapczan -
Ruski otruli. W męczarniach konał, to wszystko wypaskudził
krwią. Podali mu nabój samowybuchający wewnątrz ofiary. Minę
lądową w jedzeniu. - mówię, siadam obok Andżeli na tapczan i
obejmuję ją pocieszycielsko ramieniem. Wiele syfu nam narobił,
dopiero co go pochowaliśmy.
Natasza patrzy na mnie dość nierozumiejącym wzrokiem, po
czym wstaje nagle.
Silny, nie pierdol od rzeczy, bo mnie twoja hodowla psów
gówno interesuje, czy jak ci pies zdycha, to czy się przewraca na
lewo, czy na prawo. Lepiej gadaj, gdzie masz towar, bo o pogodzie
i o hobby możemy sobie owszem pogadać, ale nie, kiedy mi jest
tak amfa potrzebna, że zaraz się zejszczam.
Wtedy, jak nie odpowiadam, idzie do kuchni. Szafki zaczyna
otwierać, trzaska drzwiczkami, garami tłucze, gdzie masz, Silny,
towar, gdzie wy trzymacie ten towar, bo od ciebie to ja się,
palancie, niczego nie mogę dowiedzieć, jesteś tak przećpany, że
już roi ci się wszystko na bańce, już ty nawet nie wiesz, gdzie
kuchnia, a gdzie łazienka, a co dopiero, gdzie fetę żeś schował, to
przez aż dwa dni temu było, jak żeś go kitrał, to teraz nawet nie
wiesz, jak się wtedy nazywałeś, Robakoski czy już wtedy inaczej.
Andżela zostaje w pokoju, a ja jako gospodarz domu drepczę
za Natasza bezradny wobec jej gniewu. Jak tylko ona mnie widzi,
to mówi: spierdalaj stąd, sama sobie poszukam, z tobą, Silny, się
nie da gadać, te flaki idź sobie zdrapać ze spodni, bo wyglądasz
najmniej jakbyś sobie patroszył. Wyjść stąd, mówię, bo patrzeć na
ciebie nie mogę.
No to ja wychodzę na przedpokój, chodzę chwilę, rozglądam
się. Mam taki halun, że jestem wielki niczym kłąb waty i że kulam
się tak po mieszkaniu raz w tę, raz we w tę, że jakiś gwałtowny
wiatr między pokojami mnie unosi. Jest to taki mój jakby sen,
gdyż zdaje mi się nagle, że z sufitu leci śnieg na mnie lub grad,
papierki białe, wielka biała firana na mnie spada. Wiatr wieje po
pokojach, znosi mnie do tyłu. Wiatr wieje z góry i znosi mnie w
głąb podłogi do piwnicy, do wewnątrz Ziemi, gdzie białe robaki
migające pełzną po wnętrzu mych powiek. Wchodzę do kuchni i
sen rozwiewa się. Huk i harmider, szklanki stłuczone na podłodze,
mój kubek z krasnalkiem również, talerze z szafek wywleczone i
porozkładane po panelach. Natasza przy stole, to co stało,
zepchnęła na podłogę, łeb podtrzymuje sobie na ręce. Barszcz w
proszku nawaliła na blat i kartą telefoniczną, stuk stuk stuk, robi z
niego ściechy. Przez długopis „Zdzisław Sztorm” wciąga barszcz
do nosa, po czym kicha strasznie i pluje różową śliną do zlewu.
Kurwa, Silny, ty dziś marnie skończysz - bełkocze. Twoja
gotyklaska również.
Spluwa w kupkę barszczu i bełta w tym palcem. Wstaje.
Idzie do pokoju. Ja za nią. Kiedy idzie, to wiatr się robi i rozwiewa
Andżeli włosy, psuje fryzurę. Natasza otwiera barek. Wszystkie
flaszki po kolei. To, co jej nie smakuje, to płucze usta i spluwa na
dywan. Jest w tym dobra. Umie tak splunąć wszędzie gdzie chce.
Wtem na mnie spluwa w samą twarz. Tak raptem mocno, że
zataczam się parę kroków w tył. Było to martini.
Wiesz za co? - mówi Natasza, nabiera łyka i spluwa mi z
nienawiścią na rozporek. Wiesz, kurwa, za co? Za to, że jestem
wkurwiona dziś, za to, że na całym mieście nie ma prochu, bo na
Dzień Bez Ruska wszystko musi być na mieście git i kokardka na
ratuszu, fajerwerek w dupę burmistrzowi, zdrowe społeczeństwo z
grillem na balkonie, po jednym kwia-cie doniczkowym na okno. I
za to też kurwa, że ty mi zamiast po przyjacielsku pomóc w
szukaniu towaru w twym własnym domu, bo na pewno tu jest i ja
tego nie popuszczę, zresztą wiem to od Magdy, przechadzasz się
jak tirówka bułgarska. Spierdalaj mi z oczu, fajkę mi daj lepiej, bo
zaraz cię zajebię. Dwie fajki. Dawaj zresztą, ile masz.
Wtedy odwraca się do Andżeli: na ciebie tylko tak łajcikowo
splunę, bo widzę, że jesteś bardzo delikatna i mogłoby cię znieść.
Andżela patrzy na nią zupełnie ogłupiała ze zdziwienia. Nie
musiałabyś wcale na mnie pluć - mówi do Nataszy, odgarniając
włosy. Gdybyś tylko powstrzymała swoje negatywne emocje.
Natasza patrzy na nią, nie wiadomo, co myśli. Silny - mówi -
po ile ty ją kupiłeś? Bo ona chyba była przeceniona jakaś w
promocji. Poczym spluwa Andżeli bardzo, jak ostrzegała,
delikatnie w oko rzadką, białą śliną.
Andżela wtedy wstaje gwałtownie i trzymając się za usta leci
do ubikacji. Natasza ni stąd ni zowąd kładzie się na tapczan i
zakrywa się kołdrą:
Silny - mruczy - Silny dosyć tego pitolenia się. Sprzedajmy
ten magnetowid Ruskom, będzie kaski trochę, no bądź kolegą. Od
razu weźniemy taksę, pojedziemy do Wargasa i kupimy. Mama nic
się nie dowie. Ty połowę towaru, ja połowę towaru, a twojej lasce
damy też coś polizać. No nie lamp się na mnie już, wyglądam dziś
jak gówno w lesie, a ty nic lepiej, chodź, chodź tu mnie przytul,
powiedz mi lepiej z imienia i z nazwiska tę flądre, którą wczoraj
puknęłeś, bo wiem, że puknęłeś, a to z psem to ścierna równa,
ładna chociaż była, ładne miała włosy, blond czy czarne? To ta, co
rzyga teraz?
Ja mówię wtedy jej szeptem na ucho, by się odpierdoliła.
Ona mi głośnym szeptem odpowiada. No to nie mogłeś sobie
jakiejś przyzwoitej wziąć, bez okresu? Masz zakola, Silny, już od
razu widzę, że będziesz łysiał niedługo, świnio.
To mówiąc przykłada czule swe usta do mych ust, i kiedy ja
myślę, że raptem wszystko między nami jest na najlepszej drodze i
że fajna to jest dziewczyna, że mógłbym dla niej porzucić Andżelę,
ona spluwa z całej siły mi do buzi, całe ślinę, co w sobie miała,
może nawet więcej, całe swe zawartość, wszystkie płyny
ustrojowe, co tam miała, gdyż jest tego tyle, że gwałtownie się
krztuszę.
Z ubikacji dochodzą odgłosy rzygania.
Gdzie z tym ozorem, gdzie? - Natasza mówi, a ci by było
miło, jakbym ci język wsadziła do czystej buzi? Jesteś
nienormalny? Pies. Świnia.
Gadaj, gdzie masz rzuty skitrane - mówi, siada na mnie i
zaciska mi ręce na gardle. Bo zaraz się skończy, zaraz weznę
telefon i po suki zadzwonię, że jak ty nie wiesz, to żeby oni
przyjechali i dobrze poszukali. Kurde, jak ty wyglądasz, żebyś ty
się widział. Ja się tu czuję jak na twoim pogrzebie. Silny nie żyje,
Andżela! A fajny to był kumpel, wesoły chłopak. W ziemi go nie
grzebią, bo ma za dużo grzechów, za dużo amfy kitrał u siebie i nie
chciał się dzielić. Grzebią go w tapczanie, żeby go matka mogła
często odwiedzać, jak będzie sobie tapczan rozkładać. Fajny to był
chłopak, wszyscy cię żałujemy, Silny, koleżanki i koledzy z
podstawówki, wychowawczyni, Andżela również, choć sama ma
się źle. Ta pizda Natasza, co cię udusiła dostanie za swoje, ale
miała rację, że byłeś cham, że jej nie chciałeś dać wtedy spida.
Dusi coraz mocniej. Dusi coraz to mocniej. Na poważnie
mnie zaraz zabije, że nie będę już zaraz żył. Całe me życie staje mi
przed oczami takie, jakie było. Przedszkole, gdzie dowiedziałem
się, że wszystkim nam chodzi o pokój na świecie, o białe gołębie z
bristolu 3000 złotych za blok, a potem raptem za 3500 złotych,
mus tak zwanego leżakowania, siku w majtki, epidemia próchnicy,
klub wiewiórki, brutalna fluoryzację uzębienia. Potem
przypominam sobie podstawówkę, złą wychowawczynią, złe
nauczycielki w kozakach kurwiszonach, szatnie, obuwie zamienne
i izbę pamięci, pokój, pokój, gołębie pokoju z bristolu frunące na
nitce bawełnopodobnej przez hol, pierwsze kontakty homo w
szatni wuef. Potem chłodniczak, Arleta dziewczyna mego kolegi,
którą jako pierwszą swą kobietę miałem na wycieczce klasowej do
Malborka, z czym zresztą miałem dość problemy, gdyż ona była
dla mnie za szybka. Potem jeszcze inne były w dużych ilościach,
choć żadnej nie kochałem. Prócz może Magdy, lecz między nami
się skończyło.
Ptasie mleczko, idiotko - jęczę spod Nataszy uścisku
strasznego. Ona mi w twarz prosto z dużej wysokości sączy ślinę:
jakie ptasie mleczko, kurwa, ptasie mleczko to zaraz zwrócisz z
powrotem, jak nie powiesz - mówi i uciska mi treść żołądkową
kolanem.
No w ptasim mleczku masz towar - ryczę i ona mnie puszcza,
zeskakuje z tapczana, nawet adidasów ta złodziejka nie zdjęła, i
wszystkie dobre jeszcze zupełnie ptasie mleczka wypieprza na
wykładzinę, co ja je muszę zbierać. A za nimi wylatuje jeden
woreczek maleńki, ostatni, z towarem. Wychodzi jej z tego ścieżka
gruba jak robal, co ja nawet nie mam już siły się podnieść z
tapczana, ciemno robi mi się przed oczami, patrzę na swe
paznokcie. Ona już sobie Zdzisława Sztorma przyniosła z kuchni,
ale teraz myśli chwilę i robi trzy kreski. Zasady mam, mówi. Jedna
kreska grubsza, całkiem sforna, druga tak bardzo cienka, że
barszcz w proszku by mi lepiej zrobił, a trzeciej chyba wcale nie
ma.
A co ja, kurwa, od macochy? - wrzeszczę. Obmacuję swe
obrażenia po śmierci klinicznej przez uduszenie, do której mnie
doprowadzono. Natasza od razu obraca się tyłem i swe ścieżkę
pizd do nosa, jeszcze z mojej kawałek, i z Andżeli kawałek, i
zanim zdążę się zerwać, ona do mnie tak: a co? Mało ci? Mało ci?
Jak ci mało, to sobie po kablach daj.
Jednakoż zaraz łagodnieje zupełnie i nosem siorbiąc nieco
mówi tak: no chodź chodź tu, ciocia ci pomoże. Hop. Zwleka mnie
z tapczana, co jestem bardzo osłabiony, choć może to od tej
pewnej systematyczności, z jaką praktykuję amfę. Noooo - mówi
Natasza - chodź chodź, nie bój się, małe doinwestowanie
nosogardzieli i jesteś jak nowy, Silny, świeżo kupiony, jeszcze w
pudełku, jeszcze z metką. Tak. Teraz pociągnij noskiem. Oo. Teraz
będzie dobrze. Choć na starość impotencja.
Jak mi już trochę pomoże uporać się z kreską, rozgląda się i
mówi tak:
Co to jest za nieporządek, Silny, tu trzeba odkurzyć, mam
wielką ochotę odkurzyć tu to całe bagno, wiesz, raz i na zawsze.
Ale jak wezmę odkurzacz, to tak ci odkurzę, że wykładzinę
wciągnę, podłogę wciągnę, piwnice wciągnę, wszystko. Cały dom
pójdzie się jebać, cały ruski siding obleci z hukiem. Więc lepiej mi
nie dawaj. Albo daj mi niepodłączony. Już ja tu przejadę. A ty, nie,
Silny, bez takich, ty musisz ze sobą porządek zrobić, taki duży
chłopak, a portki uświnione, wyglądasz jak kasjer w sklepie
mięsnym, jak na ciebie patrzę, to mi się źle robi.
No to zwlekam te portki, jako że już lepiej się czuję nieco,
bardziej klarowny obraz, bardziej ścięta galareta. Masz za chude
nogi - ona mówi, po czym podnosi z ziemi długopis, patrzy na
niego i mówi tak: Zdzisław Sztorm, Wytwórnia Piasku, znasz go?
Ja mówię, że nie znam, chociaż ta Andżela, co właśnie rzyga
tak fatalnie w ubikacji, to podobno go zna. A Natasza na to, czy
wiem, co to za koleś. Ja mówię, że taki producent piasku. Ona
pyta, czy on ma gotówkę. Ja mówię, że może ma, a może nie ma.
Ona na to, że jedziemy do niego zaraz, że powołamy się na moją z
nim znajomość, albo tej Andżeli najlepiej z nim znajomość, ona
zrobi czary mary i wychujamy go na jakąś fajną kaskę, a Dzień
Bez Ruska wtedy należy do nas, budki z grillem, wszystko
wykupimy, co będzie.
I raz dwa ona wszystko ma gotowe, cały plan, ja jestem tu
tylko najemnikiem od robienia niższych czynności, nie
wymagających umysłu, ja zmywam garki, ja przymykam drzwi od
kibla, gdzie Andżela rzyga. Natasza przegląda, co jest w szafach, tę
bluzkę, Silny, trzeba wyrzucić, ja nie wiem, co twoja matka ma na
ten temat do powiedzenia, ale ja bym w tym do piwnicy nie
wyszła. Po czym na wykładzinie znajduje pocztówkę Andżeli od
koleżanki ze Szczecina, co Andżela w pośpiechu umykając
wczoraj przed moją kurwicą, porzuciła gdzieś koło tapczana i
głośno, z trudem czyta. O kurde - mówi - co to za pizda to
napisała, świetnie się bawię, przebywam dużo na świeżym
powietrzu, ładna pogoda słońce. Ognisko. Ja pierdolę. Silny, ty ją
znasz? To jest pewnie jakaś bogata pizda, co do sanatorium
pojechała leczyć odciski, nie wiesz, czy by się dało z tego
wykręcić jakiś ha je? Rozumiesz? Ale nic na serio brutalnego z
krwią. Najlepiej list z pogróżkami. Profesjonalnym szablonem do
pogróżek zrobionym. Twój bracki powinien mieć gdzieś u siebie
taki szablon. Jeden list o tym, że niedługo zginie. Drugi o tym, że
niedługo jej dzieci zginą. A trzeci, że już nie żyje, że już jest w
grobie. Chyba, że da pieniądze. Ale kurde wiesz, z czym jest
grubszy sztapel? Że ona ze Szczecina jest. To to by dłużej potrwało
w czasie, a nam jest ta kąska potrzebna dzisiaj, na Dzień Bez
Ruska. Inaczej jesteśmy tu nikim, zero pozycji. To ten Sztorm nam
zostaje tylko do wychujania, nie ma przebacz, on wygrał to koło
fortuny, już się nie wywinie. A wtedy, Silny, ty i ja, zaprowadzimy
w tym mieście taki porządek, że się ani Ruski, ani nasi nie
spostrzegą, jak zostaną bez kasy. Zrobimy tu nowy ustrój, jeszcze
dzisiaj. Wszystko, co kto ma, telefony komórkowe, portfele, klucze
od domów, piloty do samochodów, na środek rynku.
Wtedy ona mnie denerwuje. Obie mnie denerwują. Ciągną
mojego spida, robią zamieszki. Jedna rzyga, druga mnie zagaduje,
i ja się pytam, co to jest, dwuosobowy związek psychicznej
eksterminacji Andrzeja Robakoskiego? Są siebie warte, powinny
się nawzajem ożenić i byłby koniec pierdolenia od rzeczy, dwoje
żeńsko-żeńskich dzieci wojny, jakaś firma zajmująca się spidem i
panadolem, rzyganie kamieniami, Natasza by się zajęła
wymuszeniami, Andżela by szyła jak dzień długi czarne makatki.
A mój numer na telefon komórkowy niech zapomną.
Weź, Natasza, zamknij pizdę teraz, bo coś chcę ci
zaproponować korzystnie, wiesz? - mówię trochę wkurwiony.
Uważaj teraz. Jak chcesz, to sprzedam ci Andżelę. Powaga. Na
niewolnika. Jest miła. Jest towarzyska. Umie mówić wiersze.
Będzie ci z nią dobrze. Będzie ci dupkę podcierać, będzie za ciebie
gryźć jedzenie, jak będziesz miała chęć, to wyrzyga ci, czego sobie
zażyczysz. Kamień. Spid w woreczku. Kwas. Palenie. Co tylko
będziesz chciała, co tylko powiesz. Pozna cię ze Zdzisławem
Sztormem. Będzie za ciebie przybijać twą pieczątkę. Będzie twoją
sekretarką.
Natasza już nie marzy, patrzy na mnie, jak na głupiego. Nie,
dupa, mówi. Chyba całkiem ci odpierdoliło już. Dupa i koniec, nie
idę na to. Mnie na taką lewą transakcję nie weźmiesz. Co jak co.
Handel żywym trupem handlem żywym trupem. Ale że niby jak ja
się z nią urządzę. Z kasą jest krucho, a to jest i karma, i
szczepienia, i wychodzenia na spacer, myślisz, że mnie na to
skusisz? Sprowadziłeś ją tu sobie z niewiadomokąd, z piekła
chyba, to teraz się w to baw, a mnie na żadne takie szemrane
interesy nie naciągniesz. Choć powiem ci tak. Z tego by się dało
wysępić jakiś hajc, ale bym musiała zagadać z Wargasem. On by
może coś pomyślał, lecz to by był grubszy sztapel ze
sprowadzaniem jej na Zachód i tak dalej.
Jak chcesz, mówię do Nataszy i idę do ubikacji, bo jednak
przyzwyczaiłem się dość do Andżeli, do tego, że ona żyje i jest
żywa, a sytuacja tak, że ona by, załóżmy, umarła, jest dla mnie nie
do pomyślenia. Więc idę do ubikacji. Andżela żyje. W tradycyjnej
pozie wisi przez kibel i zwraca, co tam miała wewnątrz. Po
wczoraj musiało tego niewiele zostać. Jest to pozornie organiczne,
białe, tylko jeden pojedynczy żwirek pływa w sedesie i poznaję w
nim żwirek ze ścieżki przed domem. Reszta - nie wiem co. Wapno
do wapnowania, kreda szkolna, farba podpita w chwilach nieuwagi
robotnikom.
Już wszystko wporzo? - mówię do niej, szturchając ją nogą.
Ona żyje. Patrzy na mnie wzrokiem opalanej nad kuchenką kury.
Ja dalej do niej: wiesz co, Andżela? Ty tak masz zawsze? Wiesz, z
tym rzyganiem. Bo nie wiem czy wiesz. Ale kiedyś to się może źle
skończyć. Ty tu sobie niby wszystko w porządku, spokojnie
rzygasz, ale w pewnym momencie okazuje się, że wyrzygałaś swój
żołądek. Albo przykładowo wywinęłaś się na podszewkę. Ciebie to
kręci?
Andżela obciera sobie usta i patrzy na mnie w ten sposób, że
zastanawiam się, czy nie było jeszcze ostrzej i nie zwróciła rdzenia
kręgowego wraz z mózgiem. Po czym ostatecznie zamyka oczy.
Biorę ją pod pachy. Mogłaby wrócić Izabela i chcąc się załatwić,
potknęłaby się o Andżelę, to by od razu był płacz i zgrzytanie
zębami o bałagan w domu. Wołam Nataszę. Natasza bierze ją za
nogi. Do twojego brackiego do pokoju ją weźmiemy na izbę
wytrzeźwień, decyduje. No to niesiemy. Kładziemy na leżankę.
Natasza podnosi Andżeli rękę. Kęka opada. Natasza siada jej z
całej pety na brzuch. To zaraz jakiś bulgot, ja krzyczę: no uważaj
kurwa!, ale na szczęście to tylko biała bańka wylatuje Andżeli z ust
i zaraz pęka.
Ja nie wiem, skąd ty ją, Silny, wzięłeś, ale jedno jestem
pewna. To jest wadliwy egzemplarz - mówi Natasza. Nawet na
Zachód jej nie wezmą, chyba że na części zamienne. I to całe flaki
wytną jako uszkodzone, że zysk z tego będzie żaden.
Ja wtedy trochę dostaję nerwów.
Ona zgłupiała do reszty? - krzyczę, bo to już mnie
doprowadza do ostateczności, do zupełnej utraty równowagi
umysłowej. Zgłupiała całkiem do reszty? Czy ona chce mi
koniecznie problemy zrobić? Suki na chatę sprowadzić? Przecież
jak czasem, to ten dom skrzypi, taki jest pełen amfy. Przecież on
jest wytynkowany amfą. A ta idiotka sobie tu seanse samobójcze
urządza, myśli sobie, że tu i teraz można bezpiecznie wyłączyć
komputer, proszę uprzejmie, przytułek dla samobójców, dom
pobytu dziennego dla denatów, państwo z niedrogą eutanazją sobie
znalazła, ona sobie raz wreszcie powinna pomyśleć poważnie i
uzmysłowić, jaka jest umowa, że w tym domu może być, owszem,
ale tylko żywa najwyżej, a jak chce sobie samobój strzelać, to
gdzie indziej. Za furtką, ale ani milimetra bliżej.
Natasza w tym czasie, gdy ja mam to załamanie, tą histerię,
ze znudzoną miną przeprowadza na Andżeli eksperymenty
naukowe. Zagląda jej do ust, trochę się krzywiąc, maca jej po
zębach, co sobie potem rękę wyciera o spodnie. Grzebie jej w
kieszeniach spodni, grzebie jej w torebce i wywleka jakieś papiery,
szpargały, jakieś kartki.
Weź się uspokój, bo jak dobrze pójdzie, to jeszcze zrobimy
na niej jakąś kaskę mówi do mnie. Jedno papierzysko to ksero
dyplomu z obozu wędrownego w Bieszczadach za zajęcie drugiego
miejsca w biegu na orientację. To Natasza od razu drze, podarte
wtyka Andżeli do kieszeni i mówi: jak się ta wymokła księżniczka
zbudzi ze swego wiecznego snu, to pomyśli, że ostro się wkurwiła
i sama sobie podarła. Wtedy jeszcze wysmarkane dwie chusteczki,
co wyciera nimi Andżeli usta z pyłu i tego białego jadu, i również
wtyka do kieszeni i na koniec jakiś większy halun, listy jakieś.
Myślę tak sobie, co za idiotka z tej Andżeli, żeby najpierw nosić
niewysłane listy w torebce, a potem dostawać zgona przy Nataszy,
zero instynktu samozachowczego, naprawdę.
Lecz co się już stało, to się już nie odstanie, Natasza
rozdziera zębami koperty i leci do dużego, co ja lecę za nią, siadam
na tapczanie i zaglądam jej przez ramię. Natasza czyta głośno i z
trudem pierwszy list. Tam jest napisane tak. Szanowni państwo,
droga dyrekcjo. Głośno i stanowczo wnoszę protest i sprzeciw
przeciwko powstawaniu w Polsce ogrodów zoologicznych oraz
cyrków. Głośno postuluję uwolnienie z nich zwierząt i ich
ekstradycję ojczystym krajom. Głośno postuluję uwolnienie
nieletnich dzieci od obowiązku zwiedzania w ramach wycieczek
czy to szkolnych, czy niedzielnych, tych miejsc kaźni,
okrucieństwa, niezawinionego cierpienia. Moim mottem jest w
życiu: chcesz, by twoje dziecko zobaczyło ból, zaprowadź je do
cyrku. Jestem uczennicą trzeciej klasy liceum ekonomicznego.
Moim hobby są między innymi zwierzęta. Razem z przyjaciółmi
założyłam organizację animacji ekologicznej, której jestem
przewodniczącą. Nie grozimy, lecz ostrzegamy. Z poważaniem
uczennica klasy trzeciej liceum ekonomicznego numer dwa,
Andżelika Kosz, łat siedemnaście.
Ona się nazywa: Kosz? - pyta Natasza, patrząc
niedowierzająco. Po czym bierze długopis z podłogi i swoim
analfabetycznym pismem pisze tak. Pe es. Zróbcie nam wszystkim
laskę. Napisałabym może i więcej, lecz teraz idę do piekła,
czastalawista, zabijemy was.
Po czym śmieje się szatańsko i kawałkiem gumy wyjętym z
buzi na powrót zakleja kopertę. Potem są dwie następne. Ten sam
list odbity przez kalkę, w tym jeden do Jolanty Kwaśniewskiej, a
drugi do ogrodu zoologicznego w Ostrowcu Świętokrzyskim. Na
pierszym Natasza dopisuje: pe es. W razie dalszego powstawania
obozów koncentracyjnych na potrzeby niemieckich turystów, mój
kumpel Silny zabije ciebie, twego męża i dzieci. Do zobaczenia w
piekle. A na drugim znowu to o lasce. Wtedy wraca do pokoju
mojego brackiego, a ja za nią. Andżela jakby trochę się przebudziła
i przez chwilę martwię się, że słyszała przez ścianę moje z Natasza
przeczytanie jej korespondencji. Natomiast Natasza nie widzi w
tym zero problemu. Andżela, obróć się na chwilę na bok do ściany,
co? - mówi i kiedy Andżela patrzy na nią bezrozumnie i
bezrozumnie się obraca, to Natasza wtyka jej na powrót te listy do
torebki.
A co, mam tam coś? - przestrasza się Andżela słabym
głosem. No mówi Natasza całkiem na poważnie komar ci siedział
na dupie i chciał cię ugryźć, ale zabiłam skurwla. Możesz się już
nie bać.
Dzięki - uśmiecha się Andżela dość mętnie, jak rzadko
zmieniana woda w rybkach akwariowych. Jakiej słuchasz muzyki?
Każdej po trochu - odpowiada Natasza patrząc z góry i boję
się przez chwilę, czy nie ześwirowała, nie weźmie kolumnę od
wieży i jej nie spuści na twarz.
Ale smutnej czy wesołej? - nalega Andżela, nie wiedząc o
zagrożeniu.
Może tak. a może nie - mówi Natasza, boję się, że zbiera
ślinę, by omylać Andżelę. Różnej. I wolnej, a czasem i szybkiej.
A z szybkiej jaką lubisz? - docieka Andżela. podpierając się
łokciem i wtedy dobiega z niej charkot, kaszlenie i wypluwa w
powietrze pokaźną białą chmurę pyłu czy pudru.
Różną, przeważnie najbardziej to lubię teledyski - mówi na
to Natasza. Ale nie że śpiewają jakieś kurwieńcze lesby, że jak je
ktoś w tej chwili nie przerżnie, to się zesikają. Tylko ja wolę jak
mężczyźni śpiewają. Na przykład hip hop, piosenki angielskie o
tym, że dzieje się terror, że żyjemy tu w getto, no.
Też to lubię - mówi Andżela. A jakie czytasz książki? Po
czym dodaje: albo gazety?
Natasza na to odpowiada: ha, dużo by mówić. Wszystkie po
trochu. Program tele. Telegazeta. Trochę takie przygodowe, Conan
Niszczyciel, Conan Barbarzyńca, Conan sam w wielkim mieście,
to całą serię przeczytałam kiedyś. Plakaty lubię. Dowcipy. Kawały.
Programy.
To fajnie - mówi Andżela. Zupełnie jak ja. A lubisz się
odchudzać?
Na to Natasza jakby przegląda na oczy, zastyga na chwilę, po
czym nachyla się raptowanie nad Andżela tak, że Andżela przestaje
móc zwyczajnie oddychać i cień fioletowy z oczu Nataszy sypie jej
się pod powieki. Nie wiem za bardzo, co robić, by Natasza nie
poczuła się urażona, bo ona czuje się w moim domu swobodnie i
może chce z Andżela po prostu bliżej porozmawiać.
Kto ci, kurwa, płaci? - mówi Natasza do ust Andżeli. Gadaj,
kurwa. Już. Raz dwa.
Ale że za co? - mówi płaczliwie Andżela ze zdziwieniem,
gdyż jest nagle całkowicie zdziwiona, jakby chce całą sytuację
wyjaśnić.
Za informacje, kurwa, o mnie - mówi jej Natasza do ust.
Że jakie informacje? - szepcze Andżela.
Nie pytam czy informacje, tylko pytam kto, kurwa, słuchaj
pytań. Jak skłamiesz, to nie żyjesz. Kto ci płaci? Moskwa?
Weź ją nie zabij, okej? - mówię do Nataszy spokojnie. A ty,
Silny, zwal sobie konia - mówi ona, podnosi się i podchodzi do
mnie. Że aż robię unik, gdyż boję się tej dziewczyny szorstkiej i
oschłej. Co kurwa, Silny? Może ty stoisz za tym, że mi twoja dupa
robi przesłuchanie, a jak się teraz obrócę to ona wyciągnie
latareczkę i mi zaświeci prosto do oka? My tu gadu gadu, pogoda
ładna z przejaśnieniami, kultura i literatura piękna, a ona wtenczas
zadzwoni na komórkę do Zdzisława Sztorma i wszystko zaśpiewa
ruskiemu wywiadowi, każde me słowo plus jeszcze swoje własne
w tym temacie impresje? Co? kto za tym stoi, gadaj. Lewy?
Wargas?
Znasz Zdzisława Sztorma? - rozpogadza się z miejsca
Andżela
Jasne. To znaczy niby nie znam. Ale jakbym chciała, to bym
znała mówi Natasza, poczym zwraca się do mnie - nie mówiłeś jej,
Silny?
Ze co jej nie mówiłem? - pytam, bo gubię wątek.
No że ma dać dupy Sztormowi, a kasa do podziału? mówi
Natasza.
Nie, nie mówiłem - odpowiadam zgodnie z tym, jaka jest
prawda.
Okej, jak nie mówiłeś, to ja powiem rozchmurza się Natasza
i zapomina o całej sprawie z wywiadem. No to słuchaj, jest taki
projekt. Trochę Silnego i trochę mój. Taki projekt, więc lepiej
słuchaj i notuj dobrze. Bo inaczej bez tego Miss Dnia bez Ruska
nie zostaniesz i nawet sobie bułki suchej w grillu nie kupisz. Ja
zresztą też, co więc jedziemy na jednym wózku. Jest tak. Teraz za
tę kaskę, co masz w torebce, bujamy się taksówką do Sztorma.
Spokojnie, na pełnym luzie, może starczy, a do połowy drogi na
pewno, a potem to już się zagada. Adres jest na długopisie, co
masz w torebce. Idziemy tam, bajerujemy go. Że niby, że jesteśmy
z organizacji animacji ekologicznej i czy da nam kasę na ochronę
zwierząt polskich przed zagładą przez Ruskich. Mamy ze sobą
różne pisma, różne pieczątki, teczki. Wtedy on mówi, że nie da,
gdyż jest w długach, interes mu nie idzie, recesja, bezrobocie,
„Gazeta Wyborcza”. Wtedy ja wychodzę, mówię, że muszę wyjść
się wysikać czy zrzygać, to już nieważne, możliwości jest dużo, że
właśnie dostałam okresu albo coś i jak nie wyjdę natychmiast, to
zachujam mu jego śliczny fotelik. I tu jest twoja rola, twój gwóźdź
programu. Wszystko pięknie, nachylasz się, wysuwasz język.
Mówisz mu wiersz o zwierzętach. Nie musi być jakiś szczególnie
romantyczny, może być zwykły, ale ważne, że na pamięć. Wtedy
on cię rozbiera i cię bierze, i kasa jest nasza.
Andżela patrzy na Nataszę z nieskrywanym podziwem,
zachwytem. Skąd wiesz o organizacji animacji ekologicznej? -
pyta rozmarzona zupełnie, wzruszona.
Natasza ani mrugnie okiem, skąd to wie, chociaż oboje to
wiemy, skąd ona to wie.
Czytałam w telegazecie czy jakiejś krzyżówce
panoramicznej, już nie pamiętam, lecz to nieważne.
Naprawdę? Świat jest tak mały. Nie chcę się chwalić, ale ja
jestem prezesem tej organizacji - mówi Andżela zachwycona.
Walczymy o emancypację i uwolnienie zwierząt, o ich własny głos
w tej sprawie.
No to nie ma problemu - mówi Natasza zadowolona. Tylko
czy wiersz jakiś znasz. Nie musi być o zwierzętach, byle był
wiersz po prostu.
Oczywiście - uśmiecha się Andżela i od jej zębów, co są
rozsadzone rzadko i dość nieregularnie niczym nagrobki na
cmentarzu, roznosi się blask trupiego szczęścia - mogłabym nawet
powiedzieć któryś ze swoich utworów.
Tutaj zupełnie jak gdyby ożywiona wstaje i obciera z ust i
sukienki białe naloty i osady, po czym mówi tak: Na przykład taki.
Robertowi. To znaczy trzy gwiazdki, ale Robertowi. Rozumiecie.
Jak gdyby dla Roberta, bardzo osobiste, chociaż on nigdy tego już
nie przeczyta.
I wtedy ona mówi pochyłą czcionką. Dużo słów, co nie
wszystkie jestem w stanie ogarnąć, zrozumieć, czy mają sens oraz
rym. Ona mówi do nas tak, patrząc raz to na mnie, raz to na
Nataszę: oto epitafium dla zmarniałego człowieka, twoje
bezwładne ręce milczą w kieszeniach. Jeśli chcesz wiedzieć, nigdy
nas nie było. Jeśli chcesz wiedzieć, teraz też nas nie ma. To jest
minuta ciszy po nas. I jeśli nawet się kochamy, to tylko oddzielnie.
Jesteś tak bardzo egoistyczny, że sam siebie tylko bierzesz.
Świetne - mówi Natasza i z uznaniem kręci głową, i jeszcze
mnie szturcha, bym coś pochwalił od siebie - ale mu żeś napisała,
to był pedał zwykły przecież, skurwiały impotent. Jakbym miała
taki talent, to też bym tak napisała, taki sam identyczny jak twój
wiersz. Lolowi. I bym podpisała inaczej. Blokus Natasza.
Nienawidzę cię, trzepiący się dewiancie, nie będę z tobą. Ale do
rzeczy. Teraz jakiś sztapel o zwierzętach i w drogę.
O zwierzętach? - mówi z frustracją Andżela i chwilę się
zastanawia. O zwierzętach nic nie mam, chyba, że o zlepionym
kołtunie skrzydeł, jest to smutne i można to podciągnąć pod
kategorię ptaki. Odnośnie tych skrzydeł właśnie zlepionych, jest to
bardzo smutne.
Patrzymy z Natasza po sobie niczym komisja do spraw
konkursu o zwierzętach, co myślisz, Silny? - mówi ona. Ja myślę
tyle, żeby sobie stąd już poszły, bo chce mi się żreć, a te tu siedzą i
rozprawiają o literaturze. Ale tego przecież nie mówię, że to myślę.
Ja nic nie myślę - wyznaję, wstając. Na mój gust jest dobrze,
szczególnie możesz podkreślić, że to do Roberta. To Sztorma
powinno do reszty rozkleić w sprawie tej ekologii, bo to jego syn.
Okej, to idziemy - mówi Natasza i chwyta Andżeli torebkę.
Ale gdzie idziemy? - pyta nagle Andżela z przestrachem,
spoglądając na swą torebkę i sukienkę czarną w białe kropki.
Natasza wtedy widać, iż wytrzymuje resztkami sił.
Do zoo na protestację antypolityczną, wiesz? Oddajcie
zwierzęta z powrotem. Zostawcie nasze żubry. Uwolnijcie
dozorców.
Poczym łapie Andżelę pod ramię i ciągnie ją do drzwi. Ja
drepczę za nimi, bo chce mi się sikać. Stop - odwraca się wtem do
mnie Natasza - a ty dokąd? Ja stoję i nie wiem, co na to
powiedzieć, bo niby że co, sikać już zabronione?
Ty nigdzie, Silny, nie idziesz - mówi do mnie Natasza - ty już
dzisiaj swoje pięć minut zaspidowałeś, ty już masz dość.
Początkowo miało być inaczej w planie, ale teraz też jest inaczej,
jak widzisz. Andżela ze mną, a ty w domu zostajesz. Opierz się,
oczyść z tych jelit, żebyś wyglądał jak przyzwoity człowiek i
podczas festynu sobie zarwał jakąś przyzwoitą dupę bez okresu, co
ci na spida zarobi. My idziemy, tyle, do widzenia do zobaczenia.
Arleta pijana i ujarana dość, obnośny handel śmiechem.
Maszyna do mszczenia dokumentów, cokolwiek do Arlety
powiesz, za chwilę w rezultacie wylatuje z niej ustami w postaci
śmiechu, w postaci strzępów, papierzysk, śmieci, konfetti i sypie
się w powietrze. Automat do gier, zamiast oczu dwa małe neony
mrugające spod przerośniętych od jarania powiek, dwie małe
lampki rowerowe na dynamo. W kurtce z wężowej skóry, w
chmurze z brokatu.
Pyta się mnie, czy chcę od niej jedną fajkę. Mówię, że jak
ruskie, to ja dziękuję bardzo, umywam od takiego interesu ręce, bo
nie chcę się wtopić w jakąś rusofilię. Ona na to mówi, że ruskich
nigdy nie paliła, kto jak kto, owszem Lewy, owszem Barman, ale
ona jako Arleta nigdy z Ruskami nie miała wiele wspólnego,
praktycznie nic, prócz paru razów dawno i nieprawda, jak była
pijana i poza tym kilka lat temu, jak jeszcze nie chujali tak
polskiego przemysłu płytowego, nie rozkradali polskiego piasku.
Więc jak mi daje carmeny, to choć bez banderoli, to biorę, bo
co mi innego zostało, jak nie zapalić.
Wtedy palimy, nic nie mówimy. Dzień Bez Ruska, festyn,
szczęk i skurcz w mikrofonach, tańczy zespół Biedronki i bardziej
młodzieżowy Fantastic Dance. Dym z grilla doszczętnie pokrył
miasto, ofiara z kiełbasy, żeberek i chrzęści zwierzęcych złożona
bogom w imię zwycięstwa z zaborcami. Swąd pełznie ulicami
wokół amfiteatru miejskiego i brudzi na tę część budynków, co
miała niby być biała. Co więc teraz jesteśmy państwem flagi szaro-
czerwonej, brudny orzeł na czerwonym tle w okopconej koronie.
Andżeli by się nie spodobało, choć nie wiem, gdzie ona teraz jest,
pewnie zdejmuje majtki. Definitywny wzrost zawartości czadu w
powietrzu naturalnym, kiełbasa matka jej zwyczajna poddana
całopaleniu, wszędzie śmierć, wszędzie zbrodnia, poćwiartowane
zwierzęta, gdyby mogły, to by krzyczały, ale już nie mogą, już im
usta skonfiskowano i zapakowano w inną paczkę. Krtań cielęca,
ucho, oko, zmielone, zapakowane w paczki po dwadzieścia deka,
następnej zimy wyrosną czarne przebiśniegi, następnej zimy w
całym mieście pogasną światła i wszystko po ciemku. Popkultura
sadzi na scenie swe fałszywe rośliny, sztuczne gerbery, sztuczne
palmy, atrapy kwiatów doniczkowych bezpośrednio w
nieurodzajnej blasze, w wacie szklanej. Lecą fajerwerki, lecą
papierki od cukierków, lecą ulotki, pękają bańki mydlane,
przewracają się pokale na stołach.
I niebo jest jak w dzień ostatecznej apokalipsy, ciemne,
obwisłe, że gdyby chciało mi się wyciągnąć rękę do góry, to bym
to wszystko rozwalił, szwy by poszły i cała konstrukcja by zjebała
się na miasto, łącznie ze wszystkimi filiami. Z czyścem i całym
zapleczem produkcyjnym. Taką mam myśl. A parasole opatrzone
informacją „Coca-Cola” są niczym biało-czerwone rośliny liściaste
wołające o pomstę do nieba, wywinięte na lewą stronę. I
plastikowe sztućce plastikowe talerze frunące przez amfiteatr
miejski w tym samym kierunku co dym, niczym osobny wiatr.
Wtem Arleta mówi do mnie tak. Że jak jej postawię dużą
kole i frytki, to mi coś powie, co wie na pewno na sto procent. Ja
zastanawiam się, czy się opłaca robić z taką degeneratką interes.
Mówię jej, że co najwyżej mała koła i to na samo, że tyle mogę jej
postawić. Ona mówi na to, że to jest informacja za kilo spida i
kurczaka z rożna, ale ona mi spuszcza, bo jestem jej dobrym
kolegą, przyjacielem, dawnym chłopakiem jej przyjaciółki,
dawniejszym również jej samej chłopakiem, co wiadomo całą
sytuację zmienia i ona mi to powie po znajomości za kole i frytki.
To ja mówię, żeby ona mi powiedziała, a wtedy ja wycenie, ile ta
informacja była rzeczywiście warta. No to ona mówi, że okej, ale
żebym się nie zdziwił i nabrał dużo świeżego powietrza, co bym
się nie podusił. Otóż dzisiejsze wybory najsympatyczniejszej
dziewczyny Dnia Bez Ruska o osiemnastej wygra Magda.
Ja spokój. Niewzruszenie całkowite. Że niby co z tego, że
Magda. Kto to jest w ogóle ta Magda? Może ją kiedyś znałem, a
może nie znałem jej wcale. Może miałem z nią kiedyś jakieś
punkty zbieżne, a teraz już nie mam, bo wszystko skreślone, z tą
suką, jebniętą miss, co ją nieraz widziałem w takich sytuacjach, w
samych rajstopach, w połamanych paznokciach, jak wylizuje me
kieszenie ze śladów po woreczkach spida, jak podciąga majtki, jak
ogląda telewizję, rzygając sobie w suknię, bo program z typu
reality show tak ją wciągnął, że nie może się oderwać i iść po
miskę. Że gdyby mieli teraz to pokazać na projektorze, to to by był
super-brutalny film tylko dla szczególnie dorosłych o szególnie
mocnych nerwach, bo co słabszym mogłyby doszczętnie popękać
do krwi i kości.
I co z tego? - pytam niby, że obojętnie, żeby nie pokazać
żadnego wrażenia po sobie i jak najmniej jej postawić z czystej
złośliwości. Bo to jest Arleta i jak jej kupię kole, to potem zjawi
się zaraz Magda i powie: daj popić. A to się jej przecież tak stać
nie może, gdyż to jest koła ode mnie. Gdyż to jest zatruta
fałszywa, czarna koła za pieniądze moje i mej matki, i jak Magda
przyjdzie i powie: daj łyka, to to ją otruje, to jej zaszkodzi, tą koła
szemraną śmierdzącą moimi pieniędzmi ona się zakrztusi,
zachłyśnie i zaplami sobie suknię swe piękną i nikt jej na żadną
miss nie weźmie. I na Zachód robić kariery sekretarki, robić
kariery aktorki nie pojedzie, gdyż takich kaszlących nikt przez
granicę nie przepuszcza, bo roznoszą zarazki, choróbska, które w
Unii Europejskiej nie mają prawa bytu.
Arleta nie traci jednak nadziei, że uda jej się na coś więcej
mnie naciągnąć. To jeszcze nic - mówi. Teraz słuchaj dalej, bo to
cała historia, jakiej jeszcze na mieście nie było. Ona te wybory
wygra, bo dała jednemu organizatorowi. Ale opłacało się. Teraz
podobno ma dostać rower górski i diadem, i wiesz, różne
bombonierki, talon na kupno butów.
Wtedy mi się jest już trudno powstrzymać, choć bardzo
usiłuję się bardziej nie wkurwić. Ale już mimo starań, usiłowań,
zaczynam rozglądać się i odgarniam może nieco zbyt silnie
jakiegoś faceta, co mi zasłania, pierdolniętego ojca dwóm
dzieciom, co im kupuje jakąś kiełbasę czy inne gówno w papierku.
I on się owszem przewraca w błoto, ale zaraz wstaje podniesiony
przez dzieci, otrzepuje spodnie od garnituru i mówi do mnie:
przepraszam pana bardzo. Dzieci oboje upośledzone, w tym jedno
w okularach, a drugie płci żeńskiej też nienormalne, ocierają mu z
błota spodnie, wszyscy się w imię solidarności rodowej trzęsą. Ja
na to mu mówię, nieźle już rozsierdzony: uważaj sobie, kurwa, jak
chodzisz, a następną rażą używaj antykoncepcji.
To odnośnie tych dzieci, z których co jedno, to gorszego
gatunku. Bo niby po co taki palant produkuje to badziewie na
masową skalę, po co zatruwa takimi bublami społeczeństwo, że ja
mam pracować na opiekę medyczną dla takich dwóch ślepych
naboi.
Wtedy on mówi, że tak właśnie będzie, jak mówię, a do
dzieci zaznacza, że muszą już iść, bo tu jest za drogo. Wtedy Arleta
jak się nie zerwie i od razu za nim leci i woła, że ja mówię, że on
ma jej kupić dużą kole. On sumiennie zawraca, dzieci uczepione u
spodni, okulary w newralgicznym punkcie pęknięte, i już chce
kupować, jak ja mówię: stop. Nic jej nie kupuj. Ona nie jest tego
warta, ona się może napić z rzeki.
Wtedy on trzęsie się cały, że zastanawiam się, czy z tego
szoku nie poszedł mu w środku przełyk albo jakiś inny sznurek,
przewód. Patrzy raz na Arletę raz na mnie, i pośpiesznie opuszcza
ten cały interes w przyspieszonym tempie. Arleta się śmieje, mówi:
dobrze żeś go zrobił, pełno tu ostatnio jakiegoś grekokatolickiego
elementu, co się szwenda wszędzie i oddycha naszym wspólnym
powietrzem.
Niby, że mnie to gówno obchodzi, co Arleta w tym temacie
uważa. Niby, że mnie to gówno obchodzi, co Magda wyczynia.
Niby że nie jestem wkurwiony. A jednak noga mi cała chodzi tak,
iż na stoliku chlupocze bronks w pokalach. Patrzę wtedy w
motłoch, lumpenproletariat, co się przetacza falą przed wejściem,
ściskając w brudnych łapskach biało-czerwoną watę cukrową i
bialo-czerwone parówki. I to mnie jeszcze bardziej rozkurwia, bo
najpierw jest brak higieny, czy biało-czerwony, czy czerwony, czy
inny, a potem salmonella i robaki w powyższych czy innych
kolorach. A potem rzyganie, biało-czerwona fala rzygów płynąca
przez miasto, fala rzygów widzialna wyraźnie z kosmosu, co by
Ruskowie wiedzieli, gdzie jest nasze państwo, a gdzie ich, i jaka to
w Polsce potrafi być wspólna akcja solidarność wobec drapieżnych
zaborców. Magdy nie ma, pewnie siedzi gdzieś za kulisem albo w
przyczepie i w tempie błyskawicznym daje dupki dźwiękowcowi,
co by podkręcił głośność, jak ona będzie miała coś wygłosić, na
przykład co lubi jeść, jaką najbardziej lubi pogodę.
A jednak ciężko jest mi się powstrzymać, bo rower górski
niech sobie zatrzyma i na zdrowie, i jeszcze piłkę jej plażową i
daszek na słoneczne dni, wszystkiego najlepszego, ale oficjalnie
dawać to ona nikomu pod moją nieobecność nie będzie, jakby nie
było. I wtedy mimowolnie mam w oczach tego niby organizatora.
Inżyniera magistra prezesa. Jaki jest chamski wobec niej, jaki jest
brutalny, w jednej ręce aktówka, w drugiej kalkulator i tak ją
bierze, obliczając przychód i rozchód Towarzystwa Przyjaciół
Dzieci Polskich, obliczając kurs dolara, obliczając alimenty swej
od dwudziestu lat żonie Zofii, obliczając na palcach wiek swych
dzieci. Magda się pyta, czy jest dość dla niego ładna, on w tym
czasie podpisuje odbiór listów poleconych z prokuratury
rejonowej. Mówi jej, że jest owszem bardzo ładna, jest tak bardzo
ładna, że żeby się teraz nie obracała do niego, bo mylą mu się
rachunki, mylą mu się obliczenia, myli mu się pasjans, mylą mu
się klocki w „Tires”, niech się zamknie i bardziej skupi na
dawaniu.
A posłuchaj najlepsze - mówi Arleta, jak już widzi, że jako
takie wrażenie na mnie zrobiła i jestem okurwiały ze złości i
nienawiści. Posłuchaj najlepszego, bo teraz się robi dopiero gorąco
- mówi - bo ten niby organizator, ten prezes ją chce zabrać z miasta
i zawieźć do Reichu. Mnie może nawet też, jak dobrze wszystko
pójdzie i nie będzie kłopotu z papierami. Bo mam zawiasy za
wpółudział niby w pobiciu, ale to się podobno wszystko da
załatwić, tak on mówi. Taka to jest informacja. Magda wyjeżdża.
Odlatuje do ciepłych krajów. Wraz zresztą ze mną. Już się, Silny,
nie zobaczymy, więc raz byś mógł być fair na sam koniec: koła i
frytki teraz. Mogą być same frytki, bo chce mi się żreć.
Jeszcze chwilę stoję. Stoję i te słowa, co ona wypowiedziała
rozbrzmiewają w mej głowie jak audycja radiowa bezpośrednio z
miejsca wypadku, prosto z miejsca zbrodni, a z głośników
dobiegają jeszcze ostatnie westchnienia trupów, ostatnie jęki
świeżo zmarłych, szelest rosnących im paznokci. Magdę. Zabiera.
Do Reichu. Prezes. Klamki naciśnięte wszystkie jednocześnie,
misiek na Polskę w paszporcie przybity, szlabany spadają na głowę
przechodniom, Andżela umiera w pół stosunku z Sztormem,
wypluwając ustami małe, czarne, zwęglone niemowlę, Natasza
spluwa na podłogę i jej ślina zatrzymuje się w powietrzu w pół
drogi. Arleta schyla się i wybierając spomiędzy desek frytkę,
paznokieć zahacza jej się o listwę. Barmanka chciała powiedzieć:
dziękuję proszę, a zdanża powiedzieć tylko: dzięk. Gdyż wszystko
nagle się dla mnie urywa, cały festyn zatrzymany w pół kroku, na
hasło wszystkie dzieci rozwierają rękę i biało-czerwone balony
unoszą się do nieba, co zapewne widać z kosmosu, a skali zjawiska
nie da się przecenić. Wszystko raptem jak gdyby zatrzymuje się,
cały festyn kostnieje, cały festyn spryskany lakierem do włosów,
koniec. Coś się przewracało, ktoś się śmiał, na scenie coraz to
nowy zespół wykonywał jeszcze inne niż poprzedni piosenki. A
teraz koniec, kropka na końcu zdania wielokrotnie złożonego, flagi
biało-czerwone zostają zwieszone do połowy, w adidasach Arlety
rozwiązują się sznurówki. Koniec tej bajki, strop amfiteatru pęka i
zwala się na wykonawców
Ej, Silny, chyba mnie nie wychujasz teraz, co Silny? - mówi
Arleta. Ja milczę. Nic nie mówię. Patrzę. Patrzę. Nic nie mówiąc
Ale Silny, ja mam pakmana, jak mi nie postawisz czegoś do
żarcia, to ja umrę śmiercią głodową - stęka Arłeta i widząc
kawałek kiełbasy utknięty między szczeble stolika, wydłubuje go
znowuż paznokciem i zjada, ale po chwili wypluwa z powrotem na
stół i mówi: to było co innego, ale nie wiem, kurwa, co.
No to umrzyj jak najszybciej - odpowiadam jej dość z
agresją, wysuwając się bardziej do przodu. Umrzyj sobie od razu -
mówię. Bo i tak nic nie dostanie, a tylko straci resztki pozycji
pionowej i będą musieli jej robić specjalną trumnę na jej zwłoki z
przodozgięciem i dodatkowy pojemnik na wyciągniętą w błagalnej
pozie rękę.
Jak mi nie kupisz, idę po Lola - obraża się Arleta
Ale mnie już nie obchodzi, co ona ma więcej do
powiedzenia, co ona sądzi, a czego nie i kogo sprowadzi na mnie
w imię egzekwacji swojego mienia, bo teraz jak dla mnie może
ona tu zadzwonić po samego nawet Wargasa i choćby powiedzieć,
że obiecałem jej kupić frytki, a teraz się migam, i Wargas może na
to odpowiedzieć do mnie: jak obiecałeś, to bądź kolegą i kurwa
teraz kup, a ja mu wtedy powiem: nie kupię, właśnie, że nie kupię,
ani jej, ani tobie. Właśnie, że możecie oboje sobie nawzajem
postawić laskę, bo mnie teraz gówno obchodzi, czy robię teraz
dobre uczynki, czy nie, jaki to jest paragraf i na które piętro pojadę
po śmierci w górę czy w dół. Mnie to teraz chuj obchodzi. Bo ja
się nie będę nawet zastanawiał, czy Bóg jest, czy Boga nie ma, bo
nawet jeśli był, to dawno poszedł spać, skoro zesłał na Magdę tego
ściemnionego prezesa. Bez skrzydeł, ale z aktówką. Nie może
świętego, ale przy gotówce. I to jest jedna chwila, jak rozgarniam
jedną ręką ten motłoch, co się kłębi bałwochwalczo wokół swej
królowej kiełbasy i frytek. Parę jakichś osób może upada, lecz ja
już tego nie widzę, jak będzie dym, to wszystko pójdzie teraz na
Arletę ze strony tych ludzi, bo ona teraz stoi i patrzy za mną,
mówiąc: Silny? Silny, ja ci mówię. Nie bądź chamem i kup mi, co
trzeba, to nie zadzwonię po kolegów. Silny?
I już się robi dość gorąco, gdyż kilka osób potraciło od
mojego ciosu swe kupione świeżo jedzenie, co pieni się teraz w
błocie, parując. I teraz Arletko, choć patrzysz na nie łakomie, nie
będzie, nie będzie jedzenia, teraz zaraz oni wezmą i cię zabiją, i
nie dość, że zero koli i frytek, nie dość, że nic ci nie dadzą, to
jeszcze w ramach rekompensaty wywleką ci ze środka resztki tego,
co tam zjadłaś, tę frytkę wygrzebaną zmiędzy szczebli. Bo ja ci
mówię do widzenia, choć się już pewnie teraz nie zobaczymy
więcej, przynajmniej z twojej strony.
I idę spokojnie. W kierunku tam, gdzie myślę ją znaleźć.
Rozglądam się. Biało-czerwone lody kręcone. Polskie lalki w
strojach narodowych mazurskich i innych. Dziesięć zeta - dziesięć
strzałów z wiatrówki do wyciętego z bristolu Ruska. Gdyby były
strzały do Magdy, to bym zapłacił. Pizd - i odpada jej but. Pizd - i
odpada jej noga. Pizd - i odpada jej dupka. I tyle mi starczy, niech
tak zostanie, Magda bez dupki nie może nikomu dawać, i tak niech
zostanie, więcej się nad nią bym nie znęcał, nawet może bym ją
taką właśnie przygarnął, przyjął do siebie.
Idę. Całkowicie spokojnie. Krok za krokiem. Pierw muszę
popychać motłoch, a później już on sam wie, gdzie jego miejsce i
w popłochu kuli się pod bandami przede mną, ustępuje z drogi.
Piski tratowanych, sukienki darte o płot, przewracające się bandy,
kiełbasa lecąca w błoto. Twarze zupełnie zaskoczone gapiące się
we mnie. Ja idę. Spokojnie. Bo wiem, co mam robić i nikt mi teraz
nie przyjdzie i nie powie, Silny, Silny, uspokój się, wszystko
będzie dobrze. Nikt mi nie zatknie papierosa w usta i powie: zapal,
zapal, Silny, to ci przejdzie, nie przejmuj się Magdą, ona taka jest.
Sam wyjmuję papierosa, podpalam, chociaż jest wiatr. A jak
wyjmuję zapałki, to odsuwają się jeszcze dalej, wstrzymują
oddech, bo się boją, że im to wszystko podpalę. Że im podpalę te
kobiety w ciąży, ich wydęte przez wiatr błoniaste spódnice, te
garnitury wymięte, wózki pełne dzieci niczym jakiegoś produktu
ubocznego, ich watę cukrową na patykach. Lecz ja tego nie robię,
bo mi się nie chce. Sam wiem, co mam robić.
I kiedy tak idę i już wyczajam, gdzie są kulisy, garderoby,
napotykam Kacpra. Kacpra. Co jest zupełnie nie na miejscu, gdyż
od kilku dni go nie widziałem. W dodatku jest z jakąś dziewczyną,
co jej wcześniej nie widziałem.
Kacper ma oczy wydęte na wierzch od amfy, wypolerowane i
błyszczące się jak gałki od meblościanki, wykonując
nadprogramową ilość ruchów. Mówię, czy nie przedstawi mi swej
koleżanki, bo gdzieś ją już chyba widziałem. Ona wtedy mówi: Ala
i podaje rękę ze złotym pierścionkiem, co od razu zauważam.
Studiuje ekonomię - mówi Kacper i kładzie jej rękę na tyłku, co
dziwię się, że się nie spuścił z satysfakcji. Ona łagodnie, lecz
stanowczo zdejmuje jego rękę i mówi: ale jednocześnie kończę
kurs dla sekretarek z językiem niemieckim. Po tym kursie będę
mogła pracować wszędzie, w kancelariach, w sekretariatach.
Wtedy nie mam czasu nawet przyjrzeć jej się dokładniej, bo
Kacper mówi do mnie, że gdzie niby idę. Ja mówię, niby
obojętnie, że tak sobie idę, po Magdę. Wtedy widzę, że on się
trochę nagle denerwuje, patrzy na wszystkie strony, wyjmuje
papierosa. Na co ona, ta Ala, kładzie mu rękę na paczce i patrzy
mu w oczy jakby przybyła tu z odległego Monaru ratować
moralnie ofiary nikotyny. Wtedy on, widać, że zupełnie
wkurwiony, ale gestem psa chowa tą paczkę do kieszeni i mówi:
Chodź, Silny, gdzieś z nami, napijemy się czegoś, to
pogadamy o tym i owym, powiem ci, jak jest z Magdą.
Ta panienka wtedy od razu staje na baczność jak
popieszczona prądem i mówi: co to, to nie, Kacper, w takim
wypadku ja wracam do domu. I jest jakby występowała w
akademii szkolnej odnośnie zgubnego wpływu alkoholu i
papierosów na kondycję i uprawianie sportu.
Wtedy Kacper jak gdyby mięknie, rozkleja się, ale robi dobrą
minę, że niby wszystko w porządku i że on też niby występuje w
tej akademii.
Ja mówię wypijemy, to nie mówię: najebiemy się, to znaczy
upijemy się, tylko mówię jedno piwo w szklance zero koma dwa.
A ta dziewczyna na to zastanawia się, co teraz miała
powiedzieć, co teraz było w scenariuszu i wreszcie przypomina
sobie i mówi: ale Kacper, wiesz przecież, że tak się zawsze mówi,
że to jest oszukiwanie samego siebie, moralna zasłona dymna.
Wiesz, jaka jest między nami umowa i jeśli traktujesz mnie
poważnie, to powinieneś ją respektować.
Kacper patrzy na mnie przepraszająco i mówi z udręką:
Silny chodź na kole - poczym gdy dziewczyna odwraca
głowę za jakimś lecącym ptakiem czy balonem, on czyni do mnie
dramatyczne gesty rąk i oczu, istny teatrzyk, z którego przesłania
wynika, że dziewczyna jest niedawalska i ogólnie oporna. Ale
kiedy już zwracamy się w stronę sprzedaży napojów, to ona
pozwala mu się chwycić za mały palec u ręki i Kacper pokazuje mi
oczami, że może jeszcze będą z niej normalni ludzie, z tej Ali, że
może coś się z niej uda wydusić, jakieś przyjemności.
No to idziemy. Jest to pozornie wbrew memu planowi,
wbrew moim ówczesnym zamiarom, ale myślę, że jak trochę się
napiję, to cały ten mój plan nabierze jakby wyrazistszych linii,
które wszystkie zmierzają do garderoby, za kulisy. Okej. Kacper
kupuje dla siebie małą kole, dla tej niby Ali małą wodę mineralną,
a dla mnie bro. Okej. Siedzimy. On cały chodzi, jakby wciągnął
choćby jedną kropeczkę spida więcej, to by wybuchł na
kawałeczki. Szyje nogą. Spogląda raz na Alę, raz to na mnie. Ala
mówi, że musi teraz wyjść do toalety i patrzy wymownie na
Kacpra, co by pod jej nieobecność nie wypił całej koli
przypadkiem, nie wdał w bójkę. Patrzymy, jak idzie w kierunku
kibla. Jest z nią tak: przede wszystkim golf. Włosy szare, myszate,
spięte na czubku spinką z napisem zakopane 1999. Na szyi złoty
łańcuszek z krzyżem wyciągnięty na golf, co już wcześniej
zauważyłem. Potem tak: spodnie od garnituru lub garsonki,
zwężane na dół plus sandały ortopedyczne. Jest to dziewczyna
typu kura. Posprzątnie, ugotuje, nawróci na katolicyzm. Lecz nie
dla Kacpra, tego mi nikt nie wmówi. Ona jeszcze zanim otworzy
drzwiczki od toi-toia spogląda z niepokojem, a Kacper do niej
macha porozumiewawczo ręką. A jak ona tylko zamyka drzwiczki,
to on zaraz zaczyna klepać się po kieszeniach z nadmierną
zapalczywością, wywleka woreczek i sypie na oko sobie do
szklanki, co rozsypuje połowę, bo mu ręce chodzą. Poczym pije
łapczywie do dna, resztki ściera ręką i wylizuje z palców. Poczym
zaczyna udawać, że niby, że nic, nic się nie stało, łokcie na stół,
ręce na kołdrę, wiatr wiał, ale przestał wiać, deszcz padał, ale
przestał padać, luz, spokój, nic się nie zmieniło, końca świata nie
było.
Jest beznadziejna - mówi do mnie nagle po chwili milczenia.
Jestem z nią dwa dni, a ona już mówi, bym szedł z nią do domu na
obiad do jej rodziców. O żadnym dawaniu dupy na razie nie ma
mowy, to już wyczaiłem. Choć miałem jeszcze nadzieję, że to się
zmieni wkrótce, bo jak nie, to po chuj, pojedziemy na wakacje do
domu starca.
Po czym patrzy lękliwie w kierunku kibla, co ona dość długo
nie wychodzi.
Zaległa pewnie - szepce Kacper histerycznie i zastanawiam
się, czy może już zwariował - wpadła do toi-toia. Wyjdzie zaraz z
nowym imidżem. Nowy kolor włosów i nowy kolor twarzy. Hę!
Poczym, rozglądając się, kitra się głębiej po stół i odpala
sobie ode mnie fajkę. Czekaj, mówi, patrząc wokół lękliwie. Póki
ta prorodzinna cipa nie wróci, muszę sobie pomówić: kurwa.
Wtedy mówi parę razy: kurwa i ja pierdolę, chujoza i gówno.
Zaraz jednak otwiera się toi-toi i wychodzi Ala, co jak widać
nie zaległa, żyje i ma się dobrze, poprawia sobie gumkę od majtek
i rozgląda się dumnie, szczęśliwa niezmiernie, dogłębnie
wypróżniona królewna. To Kacper od razu wpycha mi fajkę do
ręki, weź to, weź to, kurwa, ode mnie zabierz co prędzej. Że naraz
muszę palić dwie fajki naraz, żeby nie było marnacji.
Ona przysiada się. I z miejsca tak: przepraszam, ale
musiałam na chwilę skorzystać z toalety. Ale już jestem. Wiecie,
skoro już tak tu siedzimy, to może ja wam opowiem taką historię.
To znaczy to nie jest właściwie historia, to jest film, który
niedawno zdarzyło mi się widzieć w kinie Silverscreen. Tak
naprawdę to pojechałam tam z moimi rodzicami i moją siostrą, a
także kuzynką, która akurat wtedy nas odwiedziła. Przywiozła nam
dużo przetworów mięsnych, ale niestety, mama musiała je
wyrzucić, ponieważ teraz jest wiele przypadków salmonelli,
gronkowca.
Kacper szyje nogą i rozgląda się wszędzie dookoła, czasem
wtrąca, nie patrząc na nią: dobre!
No ale nie przerywaj - mówi wtedy ona, lekko urażona -
nigdy nie pozwalasz mi skończyć, chociaż znamy się już od kilku
dni. Ale posłuchajcie dalej. No i pojechaliśmy do tego kina. Już nie
wspominając o tym. że zapodziałam gdzieś bilet! Moja siostra
mówi do mnie: wiesz Ala, ależ ty jesteś zapominalska. Do licha,
wkurzyłam się wtedy, bo rzeczywiście zdarza mi się być
roztrzepaną. Taki mam już charakter i nikt nie potrafi mnie tego
oduczyć. Powiedziałam sobie wtedy: kurczę pieczone, ten bilet
musi gdzieś być. I wyobraźcie sobie, wiecie gdzie był? Miałam go
centralnie w torebce, na samym wierzchu. Jest takie przysłowie:
najciemniej pod latarnią. Oczywiście bez żadnych skojarzeń. To
wtedy weszliśmy do sali. Ja już nieraz bywałam na wielu filmach
w Multikinie, ale na przykład ta moja kuzynka Aneta, ona
pochodzi z dość niewielkiej wsi i to była dla niej totalna egzotyka.
Mówię wam, było mi aż wstyd, wszyscy się patrzyli na nią. Ale
nieważne, to taka dygresja. I wtedy rozpoczął się film. Nieważne
jaki tytuł, pewnie oglądaliście. Była kobieta i mężczyzna, zresztą
pewnie to widzieliście. Różne takie perypetie, najpierw ona go
odrzuciła, potem on do niej wrócił, wiecie. Wszystko działo się w
Ameryce. Uważam, że z całego filmu najlepsze było, jak miał
miejsce wypadek samochodowy. To znaczy autobusu z
samochodem. Oni akurat jechali tym autobusem, ale jeszcze się nie
znali. I wpadli na siebie, było to szalenie zabawne i nawet moja
mama się śmiała, uważała, że to było bardzo zabawne. Najgorsza
moim zdaniem scena, to gdy bohater i bohaterka idą ze sobą do
łóżka. Rozumiecie. Kochają się ze sobą. Czułam się bardzo
skrępowana, ponieważ siedziałam tuż obok mojego taty i
dotykałam go ramieniem. Zdawałoby się, że on także czuł się
skrępowany. Ciągle wydaje mu się, że jestem jego małą córeczką,
że nie wiem nic o źle tego świata, o prawdziwym bagnie. I wiecie
jak się skończyło?
Silny, wiesz, że Magda wyjeżdża? - mówi Kacper dość
poważnie, patrząc na mnie.
Przepraszam, ale nie jestem w temacie - odpowiada mu Ala -
mówicie o Magdzie? Mam jedną kumpelę Magdę, jest ze mną na
roku, jest świetna z socjologii makrostruktur. Chociaż jest
beznadziejną kujonką. Nazywa się Magda Stencel. Jej rodzice
oboje są po prawie.
Nie, mówimy akurat o innej Magdzie - mówi jej Kacper
powoli i wyraźnie, jakby znał jakiś inny obcy język, którym mówi
się przez zęby. I boję się, że zaraz krew się poleje, że będzie dym,
bo on powoli traci cierpliwość i dobre serce. Choć ona ma twarz na
wskroś niewinną, jak gdyby błonę dziewiczą bezpośrednio
nadrukowaną na twarzy.
Wiesz, Kacper, mam wrażenie, że źle się odżywiasz - mówi
nagle Ala - jesteś jakiś nerwowy, wiecznie po prostu
zdenerwowany. Wyluzuj się trochę, bo jesteś jakiś spięty, zupełnie
rozedrgany. Z tej strony cię nie znałam.
Kacper rozgląda się nerwowo wokoło i mówi: idę siku, jak
gdyby mówił: kara boska.
Wtedy ona skromnie spuszcza oczy na swoją skórzaną
torebkę, wyjmuje chusteczkę higieniczną i ściera z blatu to, co się
rozlało z koli i mojego piwa.
Słuchaj - mówi do mnie - Andrzej, bo ty się chyba nazywasz
Andrzej, tak? Ja Ala. Chciałabym, żebyś mi jedną rzecz powiedział
jak przyjaciel. Szczerze. Nawet najgorszą prawdę. Bo moim
zdaniem najgorsza prawda jest lepsza niż najpiękniejsze kłamstwo.
Czy Kacper ćpa?
Nie - odpowiadam. Patrzę, jak kiełbasa się smaży, jak
powiewają flagi, jak przewracają się plastikowe kubki.
Żadnych narkotyków, serio? - mówi Ala nie do końca
przekonana -ani ciężkich, ani lekkich? To dobrze, bo ja tego bagna
nie uznaję. Wiem, że kilku moich znajomych z uczelni ma z tym
coś niecoś wspólnego, ale nie zniosłabym, gdyby mój chłopiec
nurzał się w takim upadku. Podobno to niszczy umysł, niszczy
szare komórki, ludzie są po tym całkowicie chorzy, fizycznie i
psychicznie wycieńczeni. Wchodzą w złe środowiska, wysprzedają
z domu sprzęty. To jest okropne.
Ja pokazuję głową pośrednio między tak i nie, że się
zgadzam z nią.
Ona na to tak: słuchaj, Andrzej, czy ty masz jakiś problem?
Wyglądasz na kogoś przygnębionego, zdołowanego. Powiedz
szczerze. Być może ci pomogę, jeśli będę umiała. Sama jestem po
przejściach, niedawno zerwałam ze swoim chłopakiem. Byliśmy
ze sobą dwa lata. Kwiaty, pocałunki, wiesz. Potem nagle koniec.
Odeszłam. Chociaż on studiował stosunki międzynarodowe, może
go znasz. Powiem ci szczerze, jak było. Bo z natury jestem osobą
szczerą, spontaniczną i takich ludzi także cenię. Bez kompleksów,
bez fałszywych tabu.
Ja pierdolę, myślę sobie.
I było między tak, ona mówi, że kiedy już mieliśmy półtora
roku, taką rocznicę, on przyniósł kwiaty, wino. Ja się wkurzyłam,
bo ani on, ani ja przecież nie piję. Wybacz, ale to bardzo osobiste.
Chodziło, potem się okazało, o przysłowiowy dowód miłości. Ja
mówię, kurczę, nie jestem przecież żadna puszczalska. Spytałam
się go, czy moja czułość, moja bliskość mu nie wystarczy, bo jeśli
nie, nie mamy o czym ze sobą rozmawiać. Pokłóciliśmy się wtedy
dość ostro. Mogę mówić ci: Andrzej? No to do ciężkiej cholery,
powiedz mi, Andrzej, czy to było z jego strony poważne,
odpowiedzialne? On miał dwadzieścia jeden lat, ja dwadzieścia.
Słyszałeś legendę o nadgryzionym jabłku, które raz
napoczęte gnije, robaczeje?
Wtedy coś mi przestaje grać. Mów, mów dalej - zachęcam ją
i idę na chwilę do baru. Pytam, czy nie wiedzą, gdzie ten chłopak,
co z nami siedział. Oni na to, że siedział z nami, a potem poszedł
do toi-toia, a gdy wyszedł czekała na niego jakaś dziewczyna i
razem gdzieś wyszli.
Ja mówię, jak wyglądała ta dziewczyna, z którą wyszedł. Oni
że blond włosy długie i raczej elegancka suknia z tiulem i
dekoltem, i mrugające lewe oko.
Ja wtedy od razu już wiem: Magda.
I kiedy tak wracam do stolika zupełnie od siebie, ona jest w
tej samej pozycji niczym lakierem spryskana spikerka w dzienniku
telewizyjnym i cały notujący skrzętnie naród poinformowuje
akurat: bo ja nie jestem dziewczyną łatwą jak inne. I mam
nadzieję, że się ze mną w tej kwestii. Andrzej, zgadzasz.
No - odpowiadam dość krótko i ponuro, gdyż po zdarzeniach
ostatnich chwil przeszłem na minimal. Gdyż właśnie stwierdziłem,
że nie. Właśnie, że nie. Ona może sobie mówić, co chce, może
zacząć śpiewać piosenki wszystkie jakie zna włącznie z kolędami,
z teledyskiem i tekstem płynącym pod spodem. Może wymienić
wszystkie swe grzechy począwszy od pierwszej klasy szkoły
podstawówki, podając ilość i stopień zaawansowania oraz biorąc
pod uwagę stosunek częstotliwości do przyrostu masy ciała. Bo
ona może teraz wszystko. Może powiedzieć przebieg swej operacji
wyrostka i stadia eliminacji swych zębów mlecznych na rzecz
zębów stałych. Może, proszę bardzo. A ja będę tylko patrzył.
Ładna jest średnio, choć ewentualnie może być. Ewentualnie mogę
odwrócić głowę i spojrzeć gdzie indziej, w razie co na meble,
widok z okna. Te włosy to hoduje prawdopodobnie począwszy od
Pierwszej Komunii Świętej, a zetnie dopiero po ślubie, by krewni
dostali cynk o jej szczęśliwym pożyciu małżeńskim.
Powiedziawszy szczerze, pewien rodzaj niesmaku mnie bierze na
samą myśl, gdyż wiem, że to mi przyjdzie z trudem, z wysiłkiem,
niczym miałbym zabierać się za własną matkę lub gorzej:
użytkować jakieś niezidentyfikowane ptactwo domowe,
niedogotowany drób. Gdyż dziewczyna ta ma aparycję siną i
niezdecydowaną, co mnie niesmaczy, co mnie irytuje.
Więc w związku z tym staję się dość opryskliwy i oschły, i
odnośnie właśnie swych przemyśleń na temat jej sinawego
wyglądu chcę jej zrobić jakąś kąśliwość, uszczypliwość.
Ty mieszkasz w piwnicy? - zagajam niby że na poważnie.
Gdyż tak czy inaczej, czy będę owijał w bawełnę, jesteś ładna i
piękna, czy też nie, i tak będę ją miał, i to jest nieuniknione, nie ma
bata.
Kacper, owszem, odebrał mi Magdę. I choć jest to absurd,
choć jest to czyste chamstwo bez domieszek, bez erzacu i masy
tabletkowej, stuprocentowe chamstwo bez cukru i barwnika, choć
jest to dla mnie całkowity szok, upadek, gwałt na światopoglądzie,
to ja i tak wyjdę na swoje i jeszcze z nadwyżką. I wtedy tak sobie
liczę szeptem na palcach. On teraz puka Magdę, to jest dla niego
plus jeden. Ale Magda każdemu da, to jest dla niego minus półtora.
Ja puknę mu Alę, choć to jest dla mnie minus jeden za jej wygląd.
Ale za to, że ona nie dawała jakiemuś palantowi dwa lata plus za
to, że w ciągu kilku dni nie udało się jej Kacperowi ani jeden raz
puknąć, to za to jest plus trzy dla mnie.
Ona patrzy jakby zaskoczona i mówi: w piwnicy? Skądże
przyszło ci to do głowy? Mój tata jest nauczycielem, a moja mama
także nauczycielką. Mieszkamy w domku jednorodzinnym
nieopodal. Cieszę się, że nie mieszkam na wielkim osiedlu. W
ogóle to trochę może infantylne, ale hoduję papużki faliste. Ten
inteligentny i towarzyski ptak pochodzi z Australii i żyje tam w
dużych stadach, w Polsce papużka falista jest najpopularniejszą
papugą pokojową. Jest niewielka, nieuciążliwa w hodowli, a samca
z łatwością możesz nauczyć naśladowania różnych dźwięków.
Może to się wydać dość monotonne, ale klatkę trzeba sprzątać
codziennie.
Ja wtedy, gdy tak słucham tych jej morskich opowieści, już
postanawiam przystąpić do zmasowanego ataku, najazdu, nalotu,
desantu. To mówię jej, że jest bardzo oczytana, choć kiedy to
wypowiadam, to brzmi to bez mała jak gdybym mówił, iż niech się
nie obraża, ale chcę ją zabić.
Dzięki - mówi ona - dzięki Andrzej, ale powiem ci jak
koledze, wbrew temu co czujesz, pozostańmy na razie
przyjaciółmi. Nie chciałabym zapoznawać nowych chłopców,
zanim wszystko się nie ułoży. Ale to nie znaczy, że nie możemy
zostać dobrymi kolegami. Notabene mam takie małe pytanie, czy
widziałeś gdzieś Kacpra?
Wtedy ja wytaczam kamienie i karabiny przeciwko
kasztanom, ciężkozbrojna mściwa armia najeźdźców z rozpędu
wdeptuje Ali w same centrum stopy w sandale ortopedycznym.
Widzisz... - tak mówiąc, patrzę raz w nią, raz w swój pokal
pusty. I choć jest taka jakaś, że nie należy jej dotykać kijem przez
ubranie, bo można się zarazić zarówno tą groźną chorobą
toksyczną bluzką typu golf, jak i jakimś niewspółwymiernie
gorszym syfem, to wiem, iż musze, bo taki jest mój do niej
stosunek jako płci męskiej w wieku rozrodczym. Więc mówię tak,
dość smutny i jakby skrępowany: widzisz, Ala, czy mogę tak
mówić: Ala? Ciężko mi to mówić, lecz muszę być szczery wobec
takiej dziewczyny jak ty. Kacper jest poszukiwanym przestępcą
gwałcicielem kobiet. „Wampir z Zagłębia II”, film erotyczny USA,
koniec kropka. Totalna aberracja, nienaturalne odchylenie dżordża
w kierunku kobiet bezbronnych i czystych jak ty. Tyle do gadania,
gdyż to nie jest sprawa na pogaduszki przy piwie i słone paluszki.
To nie są już przelewki, to nie jest już nagana dyrektora i kara
administracyjna dziesięć złoty w ratach.
Widzę całoliniowe zszokowanie i raptowny uwiąd jej twarzy
w kierunku podłogi. No to daję dalej, triumfalny przejazd armii
męsko-męskiej po palcach dziewiczych złudzeń. Drzewiec
sztandaru wbity w sandał ortopedyczny, międzynarodowy dżordż
łopocze dumnie na wietrze i pokazuje fakju.
Wiesz, Ala, przykro mi to mówić. Niby taki Kacper. A
dziesięć lat w zawieszeniu, komornik, nieuregulowany stosunek do
służby wojskowej, alimenty na terenie całego kraju. Produkcja
lewych dzieci pozamałżeńskich na każdym kroku. Gdzie on nie
stanie, tam zrobi bezpańskie dziecko na przebitych numerach. Z
rozpędu. Widziałaś jak szłaś do toi-toia, iż patrzał się wtedy na
ciebie tak, iż ja od kiedy tylko cię ujrzałem pierwszy raz,
przeczuwałem, że on chce od ciebie tylko jednego, a czego, to i ja i
ty wiesz.
I po przedstawieniu na tematy martyrologiczne, wiersz o
ofiarach powstania wyrecytowany, można usiąść, spokojnie
zapalić. Całkowicie z siebie zadowolony wyjmuję sobie fajkę. Ala
całkowicie porażona patrzy na mnie jakby co najmniej przeczytała
na gazetce ściennej w klatce schodowej, gdy wchodziła do domu,
że jutro własnoręcznie umrze i od decyzji nie ma odwołań. Nagle
śmieje się dużymi literami i mówi coś w stylu, że jestem
prawdziwie niesmaczny.
Ty się możesz śmiać, lecz ja mówię poważnie - stwierdzam
dość ponuro. Są na to dowody, jest wiele dowodów, wiele kobiet
płacze o niego późną nocą. Przynajmniej dziesięć w tym mieście,
sto w Polsce, w tym pięćdziesiąt ruskich. Gdyż on jest zwykłym za
przeproszeniem zboczeńcem, nosicielem skutecznie skrywanych
dewiacji, niby zostańmy przyjaciółmi, zostańmy przyjaciółmi, a w
rzeczywistości chodzi mu tylko o jedno i to samo, wiadomo
zresztą o co.
Ty tak żartujesz chyba, Andrzej... jaja sobie ze mnie robisz...
- ona mówi, choć lepiej by tego nie mówiła, bo jak to mówi, to
robi się blada i wygląda wtedy jeszcze gorzej, niż kiedykolwiek,
niczym wyprane gruntownie i wypłukane z rysów twarzy i znaków
szczególnych swoje własne zdjęcie legitymacyjne. Ze spinką
„Zakopane 1999” niczym zwichrowaną zszywką, co trzyma się
ostatkiem sił.
No mówię ci i jestem tego tak na bank pewien, jak swego
imienia, nazwiska i nazwiska panieńskiego swej matki -
odpowiadam jej smutnie. Wiem to z pierwszej ręki. dobrze iż
poszedł. Zostaliśmy sami, możemy spokojnie porozmawiać. A on
swe fabrykę nieślubnych dzieci pozamałżeńskich niech urządzi
gdzie indziej, w dziewczynie głupiej i łatwej, nie tak jak ty. Bo on
nie jest ciebie warty - dodaję już w ramach fantazji erotycznych,
gdyż wiem, że przydusiłem odpowiedni guzik i domino ruszyło.
Dobre sobie! - ona mówi i patrzy przed siebie, pijąc z butelki
po wodzie, choć już od dawna to wypiła. Gdybym powiedziała to
mojej mamie, to bym do dwudziestego pierwszego roku życia
miała zakaz wychodzenia z domu. Ba, może nawet wyglądania
przez okno. Ciągle nie mogę uwierzyć, że ten łajdak tak perfidnie
chciał mnie skrzywdzić, może nawet wywieźć do Niemiec. Był dla
mnie czuły, przyjemny. Owszem, parę razy chciał mnie częstować
papierosem. To powinno mi było dać do myślenia, bo kobiety
przecież nie palą. Dym tytoniowy zabija nienarodzone niemowlęta,
zabija krwinki w krwi, działa destrukcyjnie względem układu
oddechowego. Statystyki mówią same za siebie i tobie, Andrzej,
także bym radziła niezwłocznie rzucić to świństwo w
przysłowiową cholerę. Zgaś zanim sam zgaśniesz. Wybacz, ale
opowiem ci pewną anegdotę, która powinna ci dać sporo do
przemyślenia swojej postawy. Mój tata też kiedyś palił i to był z
jego strony błąd. Miała taka sytuacja miejsce przez dwadzieścia
łat, aż pewnego dnia zachorował. Ni z gruszki, ni z pietruszki. I nic
nie pomogło, ani bańki, ani witaminy, trzeba było ostatecznie
podać antybiotyk. Od tego czasu powiedział sobie: nie. Dłużej nie
będę się truł, mam żonę, mam dwie wspaniałe córki. I rzucił. Od
tego czasu codziennie je landrynki. Miętusy. Mama
niezadowolona, bo to wychodzi dosyć drogo. Nawet kupując w
hurcie.
Wtedy ja rozglądam się chwilę, jest szesnasta. No to
zdążymy jeszcze tu wrócić zanim rozlegną się światła i Magda
powie co myśli na temat swej ulubionej pogody. A wtedy będzie
już po wszystkim, po całym zasranej wojnie na pożądanie żony
bliźniego swego, na wydolność dżordża i biegłość w zaciskaniu
oczu. A wynik tej wojny jest już wszystkim znany. Ja - plus dwie
dioptrie, a Kacper - minus pół.
Wtedy ja wyciągam rękę z kieszeni i niby że przypadkiem
przekładam ją przez stół, przypadkiem niechcąco odgarniając z
twarzy Ali włosy. Z miejsca udaję, iż łapię się na tym wręcz
podświadomym geście i cofam swe rękę, ukradkiem pod stołem
obcierając ją z wszystkich zarazków i pierwotniaków, jakie mogły
na mnie z tej dziewczyny przejść i mnie obpełznąć całego, złożyć
w mych dżinsach śliskie jajeczka. Z których za kilka dni wylęgną
się najpierw okulary w pozłacanej oprawce, potem krzyżyk na
łańcuszku, a na koniec wypełznie bluzka typu golf, co będzie już
oznaczało śmierć i natychmiastowy mój zgon.
Idziemy do mnie - mówię dość obrażony, gdyż ta historia z
krwiopijczymi zarazkami i insektami mnie rozsierdzą, a jakby tego
było mało, przypomina mi się, co za impreza iście satanistyczna
jest u mnie na mieszkaniu z orałem, analem i krwią, i przychodzi
mi myśl, czy przypadkiem Izabela nie wróciła i nie zmarła na sam
widok swojego tapczana. Lub lepiej może do ciebie - dodaję więc
szybko.
* * *
A czy Ala jest w rzeczywistości dziewicą, tego nigdy
własnoręcznie się nie dowiedziałem. Z jakich powodów, o tym
później. Nie dowiedziałem się także nigdy, czy ogólnie jest
kobietą. Gdyż podejrzewam, że raczej nie jest. Jest czymś
pośrednim. Drobiem. Ptactwem domowym. Rośliną doniczkową.
Zwierzęciem typowo cieniolubnym. Używającym pudru w
kamieniu, a między nogami ma zszyte na okrętkę, by żaden
zboczeniec nie mógł zamachnąć się na jej świętość. Gdyż ona
prawdopodobnie jest świętą. Gdyż nie popełnia żadnego grzechu.
Nie pije alkoholu i nie pali papierosów oraz nie współżyje przed
ślubem. Za te właśnie nieprzeciętne zasługi dostanie wkrótce
medal i dyplom towarzystwa przyjaciół wstrzemięźliwości za
bezwzględne sprzeciwianie się popełnianiu grzechów przez ludzi.
Za te właśnie nieprzeciętne swe zasługi pójdzie do osobnego nieba
dla niepalących, gdzie dostanie własny fotel w świetlicy. Będzie
tam siedzieć jak teraz, noga założona na nogę, i przerzucać strony
magazynu dla kobiet pod tytułem „Twój Styl”.
Wiesz, Andrzej? - będzie pokrzykiwać w dół, w stronę
piekła, gdzie ja będę siedział i palił niedopałki, kipy, co ludzi
rzucają, gdyż nic innego mi nie zostanie - szalenie ciekawe jest to
czasopismo. Naprawdę na poziomie. Są tu ciekawe artykuły,
wywiady, krzyżówki. Powinieneś przeczytać i sam ocenić.
Pozornie jest to magazyn dla kobiet, ale moim zdaniem mężczyzna
może tam znaleźć wiele dla siebie ciekawych wątków i informacji,
uwag. Podrzucę ci parę numerów, a szczególnie mój ulubiony,
majowy. Jest w nim wydrukowany bardzo fajny i interesujący
pamiętnik. Jego autorka nazywa się Dorota Masłowska i ma
szesnaście lat. Mimo różnicy wieku sądzę, iż mogłybyśmy się
zapoznać, zaprzyjaźnić. Jest ona osobą ciekawą, oryginalną, ma
uzdolnienia artystyczne, tworzy i pisze. W tak młodym wieku to
zaskakujące, intrygujące. Jak czasem coś napisze, to aż chce się
śmiać albo płakać. Ma też poczucie humoru. Chociaż jednocześnie
uważam, że jest osobą dość zagubioną we współczesnym świecie,
przeżywa bunt, zaczyna palić papierosy. Myślę, że gdybyśmy
poznały się i zakolegowały, to miałaby szansę zmienić się na
lepsze, poprawić, a jej życie, jej uczucia stałyby się łatwiejsze. Bo
cokolwiek o mnie, Andrzej, myślisz, ja wiem, jak to jest - nie
zawsze byłam taka jak teraz. Też kiedyś kłóciłam się z mamą,
chciałam być kim innym, ba, myślałam nawet o ścięciu włosów, o
całkowitej zmianie swojej osobowości. Ale moja mama przez cały
czas pozostawała moją przyjaciółką, była czasem surowa, ale
uważam, że wyszło mi to na dobre.
Gdy ona to mówi, to ja siedzę na wersalce i wpatruję się w
okno, co ona ma na nim poprzylepiane taśmą klejącą kończynki z
zielonej bibuły. Prócz tego ma meblościankę oszkloną, w której
trzyma w świetnym stanie zakonserwowane trupy maskotek typu
pieski i miśki.
Na dwóch listwach przyczepiony do ściany jest plakat
filmowy z filmu „Buntownik z wyboru”. Ma również dużo
pamiątek, kubek porcelanowy nietłukący z napisem „Strzelec”. A
gdy ona widzi, iż się tam patrzę, to z miejsca tłumaczy mi jak
głupiemu: dostałam na osiemnastkę. Chociaż nie wierzę w
horoskopy, uważam że to zabobon, głupia zabawa dla prostych,
niezobowiązujących wewnętrznie ludzi. Oraz ten łańcuszek
również dostałam. Od chrzestnej.
Prócz tego ma dwie papugi, co obie do złudzenia mi ją
przypominają i ponieważ nudno mi dosyć, mówię z
uszczypliwością:
Nazywają się oba Ala? - i aż chce mi się śmiać z własnej
aluzji, dowcipu.
Skądże! - mówi ona, podchodzi do klatki i daje tym dwóm
zagłodzonym ścierwom po jednym lub dwa ziarka na lepka.
Zwierzętom nie daje się ludzkich imion, nie wiesz, że zwierzęta
nie mają duszy?
Akurat w tym temacie nie mam nic wiele do mówienia.
Twoi starsi są na chacie? - pytam jej, bo już chcę co trzeba z
nią załatwić, chcę już się z jej łykowatą dupką rozprawić, chcę już
mieć to za sobą, chcę mieć swoje należne sobie punkty zdobyte i
wyjść stąd nareszcie, póki nie śpię jeszcze i nie przegapię
wyborów miss.
Nie, moi rodzice pojechali na odpust, a potem w gościnę do
wujostwa - mówi ona i od razu podlewa podręczną konewką
kwiaty, kaktusy różne, które rosną na jej oknie. Po czym nagle
jakby się przestrasza: a czemu pytasz?
A nic. Odpowiadam przebiegle: nic nic. Tak pytam, bo nie
chcę robić kłopotu.
Tak jak każdy - odpowiada ona z troską. - Ale nie martw się,
wiesz, oni są bardzo w porządku, wbrew pozorom. Pozwalają mi
na wszystko. Są kochani, po prostu cudowni, są moimi
przyjaciółmi. Myślę, że powinieneś ich poznać. Na pewno by ci
pomogli, coś doradzili na twoje problemy i zmartwienia. Są niby
dojrzali, poważni, ale czasem mam wrażenie, że to para
zakochanych nastolatków. Razem za rękę jeżdżą na rower, razem
na aerobik, razem na spacer.
Ja wtedy, jak ona to mówi, wyobrażam sobie, jak to musi
wyglądać. To znaczy jej stara. Po pierwsze śpi w okularach, by
dobrze widzieć, co jej się śni i nie przeoczyć, jak jej się objawi
święty Amol od bólu głowy. Rzecz jasna, nie ma też mowy o
żadnym dotykaniu się z mężem powyżej łokci ze względu na
nienaruszalność osobistą i godność kobiety. Na męża już w
myślach nie wjeżdżam, gdyż mam do niego pewne poważanie.
Gdyż musiał włożyć wiele frustracji w zmontowanie tego całego
majdanu z dwoma nieudanymi córkami, odpędzany na wszelkie
sposoby czasopismem dla samodokształcających się nauczycieli
lub innym magazynem kobiecym. Zduszony, wykastrowany,
zepchnięty na brzeg tapczana.
I wtedy ja zaczynam przeczuwać porażkę. Gdyż w całej
sytuacji ogarnia mnie bezsilność, wewnętrzny opornik mówi mi
stop, czerwone światło, ręce precz od garnka. Nie tykaj, bo się
poparzysz, nie tykaj bo się zarazisz. Nie używaj tych samych
ręczników, nie siadaj na tej samej desce w kiblu, przed użyciem
przeczytaj ulotkę. I gdy ona tak siedzi obok, czyści sobie rąbkiem
bluzki typu golf swe okulary, chuchnąwszy pieczołowicie w oba
szkła, ja myślę doszczętnie opadły z sił jak się do tego wszystkiego
zabrać. Ona siedzi dość blisko i ja powinienem mieć reakcję na to
inną, tymczasem ze strony dżordża jest dół, apatia, dżordż nawet
nie chce spojrzeć w tamte stronę, udaje, że śpi, a naprawdę wręcz
drży i węszy, gdzie by tu uciec przed przeznaczeniem, w którą
nogawkę. Przeznaczenie jego natomiast też również jest skutecznie
zduszane kurczowo między dwoma udami, nieczynne i pogaszone
światła.
Ona natomiast nagle się rozkręca, nie wiadomo dlaczego
akurat w moim temacie, czym jestem zamiast być zadowolonym,
zniesmaczony.
Co uważasz o polityce, o tej całej wojnie polsko-ruskiej? -
ona mówi z bliska patrząc mi w oczy. Zauważam niezwłocznie, iż
ma chorowite żółte zęby. Ja nie chcę tak od razu z nią popadać w
konflikty zbrojne na tematy narodowe czy nienarodowe, więc
przebiegle pytam, co ona w tym temacie sądzi. Ona mówi tak:
Mój tata, który jest bardzo rozważny, zresztą dzięki czemu za
komuny zawsze mieliśmy i różne wędliny, duży wybór różnych
gatunków mięsa, środków piorących, mówi, iż nie należy w tej
sprawie głośno mieć żadnych wiążących opinii. I ma tutaj rację.
Ponieważ teraz wszyscy są nagle ważni, demonstracyjnie
wypowiadają swoje zdania, a potem już tacy mądrzy nie będą. I
tutaj ma rację. Jak więc ktoś cię zapyta, za kim jesteś, dobrze ci
radzę, Andrzej, powstrzymaj się od ostentacyjnego uważania
czegokolwiek. Bo na tym się można przejechać. Czy ty traktujesz
mnie poważnie? - pyta ona nagle patrząc mi na usta.
A czemu pytasz? - mówię nieco przerażony, gdyż chcę, by
już zeszła ze mnie, by już wyjść, bez punktów, ale zdrowy na
umyśle, tuż za drzwiami otrzepać się z resztek jej piór, włosów,
dać Izabeli do wyczyszczenia dżinsy z trocin mokrą gąbką.
Ona na to tak: dlaczego pytam i dlaczego pytam. Przecież
wiadomo, że nie dlatego, by się tobie jakoś przypochlebić. Po
prostu myślałam, że pojedziemy za kilka dni do mojej siostry do
szpitala rejonowego. Ona właśnie urodziła, są już w końcu z
Markiem prawie rok po ślubie i weselu, na którym było bardzo
przyjemnie, bardzo przyjemna atmosfera. Leży na oddziale, bo
Patryczek złapał prawdopodobnie żółtaczkę. Nie wiadomo, do
jasnej i ciasnej, skąd. Mama podejrzewa, że to wina lekarzy, którzy
są niekompetentni, nie mają dobrej woli względem pacjenta.
Czasami nawet przez to ludzie umierają, zabici przez lekarzy,
którzy właśnie powinni im. tym pacjentom, najbardziej pomagać,
przecież to jakiś absurd, paradoks. Poza tym na powszechną skalę
tak zwane łapówkarstwo, lekarze nie mają za grosz lojalności, za
grosz motywacji do wykonywania swojego zawodu. Można
przeczytać o tym w bieżącej prasie, w tygodnikach, usłyszeć w
programach telewizyjnych, po prostu wszędzie.
Ja milczę i postępuję tak, by jak najmniejszą powierzchnią
się z nią stykać. Czuję się całoliniowo przegrany, minus dziesięć
punktów i dyskretny rzucik z jej śliny na mojej twarzy, gdy do
mnie mówiła. Sandał ortopedyczny odbity na mojej twarzy.
Ciężkozbrojna armia cofa się w panice do najgłębszego wnętrza
spodni. Całkowity odwrót, całkowity popłoch.
Tak więc już wtedy robię się mało rozmowny, gdyż lędźwie
dostały już cynk, że nie jest to ten adres, co trzeba i żadnego
przedłużania gatunku nie będzie. Dżordż również chce już iść z tej
imprezy, bo wie, iż nie będzie ani konkursów, ani gier
sprawnościowych. Więc biorę i przesuwam się nieco dalej w
kierunku zasłon, co by ona sobie za wiele przypadkiem nie
wyobrażała, że chcę z nią zostać przyjaciółmi. Co staram się, by
nie była o tę moją emigrację obrażona, a co ona chyba jednak jest.
No to od razu staram się całą sytuację jakoś zatuszować, by się nie
czuła specjalnie urażona i by nie było, że nie mamy tematów na
rozmowę i do siebie ostentacyjnie milczymy. Więc pytam się, czy
słyszała jej siostra o takiej chorobie zatrucie ciążowe. Ona mówi,
że owszem tak, że jest to dokuczliwa dolegliwość kobiet w stanie
ciężarnym.
Wtedy ja wstaję z wersalki. Idę kawałek w stronę okna.
Potem idę kawałek w stronę drzwi. Gdyż jestem na skraju
wytrzymałości i ostrzegam, iż jeśli za chwilę nie dostanę albo
jakiegoś bro, lub też choć kropeczkę spida, lub choćby kostkę
Rubikę do pokręcenia, to me nerwy zaczną najpierw puszczać
oczka, potem pójdą się jebać i nie odpowiadam za to, co się stanie
jeszcze potem. Gdyby ona mi choć włączyła komputer pasjansa
pająka lub choćby kalkulator mi dała do ręki, co bym mógł
obliczyć te tysiące i setki punktów, o które przez jej
niedorzeczność, przez ogólnie zjebany charakter jej osoby, jestem
do tyłu. Bo jest to liczba prawdopodobnie nieskończona, której co
jak co, ale w pamięci się policzyć nie da. Chwilę myślę o tym, co
by teraz było, gdyby Bóg miał choć za grosz przyzwoitości,
uczciwości. Bo gdyby tak było, a nie inaczej, gdyby choć odrobinę
dobrej woli, choć odrobinę logiki włożył do tego scenariusza, to
teraz ja bym miał Magdę, gdyż ona od samego początku została
kupiona w prezencie dla mnie. Ale nie. Nawet w pozornie
uczciwym Królestwie Bożym korupcja, konfederacja, kopanie
leżących, tuszowanie przed policją bagażnika od golfa pełnego
spida. Nawet tam prywata, jawne wspieranie dilerstwa i
prostytucji, eksportu dziewcząt polskich na Zachód. Sam Bóg
pozuje na takiego niby wielkiego lewaka, wszystkim po równo, ani
więcej, ani mniej, tyle samo. A jak mnie nie walnie po łapie,
oddawaj, Andrzej, Magdę, pobaw się teraz czym innym, teraz
damy Magdę Kacperkowi. A potem jeszcze Lewemu, niech się
pobawi czymś normalnym, za dużo czasu spędza przecież ten
chłopak przed komputerem, przecież to mu szkodzi na postawę,
skoliozę. A ty Andrzejek nie martw się, oddadzą ci ją, prawda
chłopaki? Słowo Boga trzy palce na sercu. Ty się teraz pobaw Alą,
ona jest trochę nie tego, że tak powiem, nieczynna i popsuta, ale to
nie znaczy, że nie da się nią pobawić, chcieć znaczy móc.
Fakju, tak to ja się nie bawię - mówię pod nosem i patrzę do
góry. Lecz to nie jest nawet żadne niebo, to jest sufit obłażący z
tynku, i to nie jest lalka nawet chętna do zabawy, tylko zmarła
przedwcześnie prezenterka telewizyjna, co w dodatku ubrała
okulary w złotej oprawce i przegląda czasopisma, ślini sobie palec.
By chociaż ona mi ten kalkulator dała, co już podkreślałem.
Bym choć przez chwilę miał jakąś rozrywkę, dodawanie,
odejmowanie, pierw wszystkie cyfry od lewej do prawej, wtedy od
prawej do lewej, a na końcu mnożenie. Wszystko bym obliczył.
Odnośnie Magdy. Jej wzrost. Jej wiek. Długość jej włosów.
Długość jej domniemanego życia. Kąt nachylenia Kacpra
względem niej. Ilość spida we krwi. Procent jej satysfakcji.
Zapewne niski. Zapewne ujemny. Szybkość, z jaką przybliża się
armia ruska do miasta. Ilość sprzedanej kiełbasy. Wszystko bym
policzył, gdyby mi ona dała kalkulator.
Ale ona nie. Ona siedzi, gapi się trochę we mnie, a drugą
ręką poprawia sobie coś w zębach. I nawet jej nie przejdzie przez
głowę, iż zaraz już nie. Iż oto waży się los jej kończynek
przyklejonych na okno, oraz szyb w jej meblościance, iż to zaraz
wszystko podpalę włącznie z jej włosami, które zresztą obetnę,
oraz sam własnymi nogami podepczę na miazgę. W końcu mówię
tak. Gdyż to już nie są przelewki: sratatata, co o mnie sądzisz,
Andrzej, czy jestem ładna, czy jestem brzydka, czy ona jest taka
jak ja. Gdyż ja jestem z natury dobry, ale chodzący przytułek
Caritas też nie jestem, by wysłuchiwać antykoncepcyjnych
pogadanek z poradników domowych i nawet nic z tego nie mieć,
żadnej przyjemności, tylko melodramat i melorecytaeję, i długie
rozmowy o sztuce, poezji i obronie życia poczętego przy zachodzie
słońca.
A ty jesteś raczej oszczędny? - mówi wtedy ona jakby na
pohybel moim myślom, jakby kopiąc leżącego, a masz, masz za
swoje, nie chciałeś rozmawiać o pogodzie, nie chciałeś rozmawiać
o zatruciu ciążowym, to będziemy rozmawiać o oszczędności, tak
Andrzej, żarty się skończyły, kamera start, dzień dobry państwu
witamy bardzo, moje imię Alicja Burczyk i teraz właśnie dla
państwa wymienię wszystkie produkty po promocyjnych cenach,
jakie możemy kupić, by prowadzić nasze gospodarstwo domowe
oszczędniej i funkcjonalniej. Gdyż nie jest tak, byśmy kupując jak
leci wszystkie produkty, wrzucając je do koszyka bez ładu i składu,
mogli prowadzić dom skromnie i bezpiecznie. Zakupy to kwestia,
którą należy dokładnie przemyśleć, zaplanować, obliczyć
wszystkie za i przeciw. Spójrzmy, to mięso pozornie wygląda
dobrze, ale proszę tylko spojrzeć na cenę, jest horrendalnie
wysoka, szczególnie że obok leży zupełnie podobne mięso,
zaledwie kilka dni wcześniej wyprodukowane, ale jeszcze zupełnie
dobre, i kosztuje połowę mniej. Zadanie pierwsze brzmi, które
mięso wybierzesz, Andrzej, bo chyba nie okażesz się na tyle
rozrzutny, by wybrać to droższe, a w rezultacie zapewne mniej
smaczne. Nie musisz odpowiadać, ważne, że się zgadzasz. Teraz
prowadzimy nasz wózek na następne pole na naszej planszy. Przed
nami półka z tekstyliami. Twoje zadanie, Andrzej, to wybrać
najodpowiedniejsze skarpety. Owszem, te są dość trwałe, ale w ich
cenie możesz mieć trzy pary mniej trwałych, choć równie dobrych.
Doskonale, ten ruch głową zaliczam jako przytaknięcie i tym
samym odpowiedź prawidłową. Więc ruszamy dalej, kolejne pole
przedstawia półkę z alkoholami. Zadanie brzmi: nie kupuj
alkoholu, a tym bardziej papierosów. Jeśli kupisz, automatycznie
tracisz nagrodę. Jeśli nie kupisz - przejdziesz do dalszych etapów,
które są równie wspaniałe i pełne emocji jak ten. I wiemy, iż ty
jako człowiek poważny i rozsądny, przychylasz się do naszego
wspólnego wyboru, kiedy to wszyscy na jedno hasło wstajemy i
wszyscy razem wołamy głośno: alkohol precz, rozbroić fabryki
tytoniu, zakazać sprzedaży alkoholu powyżej pięciu procent
zawartości, Andrzej, wiercisz się niespokojnie, na pewno nie
możesz doczekać się następnej planszy, która przedstawia stoisko z
owocami. Koszyk A, oto drogie owoce sprowadzane z odległego
Zachodu, pokryte grubą warstwą trujących pestycydów - zarazków
roznoszonych przez Murzynów, którzy ich dotykali. A teraz
spójrzmy do koszyka B, oto są owoce ruskie, nieco tańsze od
naszych, ale są to sfałszowane podróbki, zapewne puste w środku.
Natomiast w koszyku C prawdziwe polskie niedrogie owoce,
nawet obite polskie jabłka smakują lepiej niż jabłka zgniłego
Zachodu, rzecz jasna, Andrzej jest roztropny i wybiera koszyk C, a
to jest wspaniała, prawidłowa odpowiedź, zapewniając nam
wszystkim dobrą wspólną zabawę w dalszych etapach teleturnieju!
Czy mogę się iść wysikać? - pytam ponuro dosyć, po czym
szybko lecę do kibla. Głośno puszczam wodę i w nadziei, iż nic nie
słychać, trzepię wszystkie szafki. Poziom narkotyków jest w tym
domu taki. Jeden nervosol. I jedne pudełko panadolu. Co
pośpiesznie sobie zapodaję oba te drągi superciężkie, gdyż nagle
zaczęłem obawiać się. Że oszalałem może albo coś, za dużo spida
walniętego przez ostatnie dni, zwarcie w blachach, bałagan w
kablach. Tak tak, Andrzej, teraz panadol, nervosol, a potem
dworzec, od razu słyszę i rozglądam się, lecz to tylko echo w mej
głowie tak grało. Impotencja, zero zainteresowania kobietą, co
siedzi obok, wręcz może homoseksualizm, i gdy to tylko pomyślę,
od razu patrzę w lustro, czy widać może na mnie jakieś fizyczne
znamiona pedalstwa, lecz nic się nie mogę dopatrzyć, żadnego
śladu.
Zaraz, by nie zbudzić podejrzeń, jestem z powrotem i siadam
na swe miejsce. Zabawa trwa nadal. Witamy po przerwie. Ten etap
polega na kupieniu najodpowiedniejszego dla ciebie, Andrzej,
obuwia. I tu dajemy ci do wyboru fantastyczne i funkcjonalne buty
z CCC, która to firma ma swoje filie na terenie całego kraju. Są to
buty na każdą pogodę, gdyż wszystkie są równie praktyczne,
równie łatwe w użyciu, po prostu zakładasz i nosisz, do pracy i po
domu, do spódnicy i do spodni. Do spodni - odpowiadam szybko,
by jak najszybciej mieć za sobą prawidłową odpowiedź i nie zostać
publicznie oskarżonym o pedalstwo i inne trans.
Otóż to! jest coraz goręcej, coraz więcej emocji, gdyż
okazuje się, Andrzej, że jesteś taki, jak powinieneś być, oszczędny,
praktyczny, a teraz kolejny etap naszego wspólnego programu.
Pytania są tu kontrowersyjne, może nawet krępujące, czy
opowiadasz się za tak, czy za nie, napotykając ni stąd ni z owad na
naszej wspólnej planszy klasyczną rodzinę sześcioosobową, i jak
się teraz zachowasz, czy przesuniesz swój egoistyczny,
hedonistyczny, samolubny koszyk na bok i ustąpisz miejsca
prawdziwym wartościom, czy będziesz pchał go pod prąd,
potrącając i przewracając dzieci boże, depcząc im po małych,
bezbronnych stopkach, wytrącając im z rączek niedrogie i
krzepiąco słodkie lizaki serduszka? Czy przejedziesz po stopach
temu mężczyźnie, który tak ciężko pracuje, by utrzymać przy
życiu swe płody rolne? Czy ustąpisz miejsca w autobusie kobiecie
z dzieckiem na ręku? I nawet jeśli nie odpowiadasz, twoja twarz
mówi za ciebie, że jesteś człowiekiem przyzwoitym i w
przyszłości chciałbyś mieć wiele dzieci.
A teraz przechodzimy na innej kategorii, do której jesteś
może lepiej przygotowany, bo może to właśnie twoje hobby,
którym się interesujesz, dajmy na to, choćby to, czy jesteś z natury
nieśmiały, skup się teraz dobrze, to pytanie jest proste, na
rozgrzewkę, przecież wszyscy, i ja, i publiczność w studio,
jesteśmy tu z tobą i trzymamy kciuki, byś wygrał w tym
programie, to zadamy ci inne pytanie. Tym razem na temat
psychologii, bo się nią bardzo interesuję, jakie są korelacje
międzyludzkie, jak możemy siebie samych zmienić, nad sobą
pracować, by zwalczyć swoje słabości, uzdrowić swoje życie z
lęków i niedoskonałości, i stać się świadomymi swojego poczucia
własnej wartości. Bo widzę po tobie, że jesteś spięty, mało
swobodny, może dlatego nie potrafisz dać odpowiedzi na tak
elementarne doprawdy pytania, może krępujesz się mnie, a tak nie
może być, jeśli mamy zostać prawdziwymi przyjaciółmi, bo w
takiej sytuacji powinniśmy być wobec siebie swobodni, szczerzy,
spontaniczni, nic przed sobą nie ukrywać, największych swoich
słabości. Bo teraz mówię to tobie, jak również do wszystkich osób
fizycznych oglądających nasz program: przyjaciel to osoba, wobec
której zawsze możemy pozostać sobą i nie tłumić w sobie naszych
emocji, a czy i ty masz swojego przyjaciela? Napisz nam o tym, na
odpowiedzi na kartkach pocztowych czekamy do końca tygodnia,
czekają nagrody rzeczowe, prenumerata mojego ulubionego
czasopisma. Ale wracając do zabawy: może teraz inne pytanie,
zadane w ten sposób, gdyż tamto może było sformułowane dla
ciebie zbyt trudno, dlaczego jesteś tak małomówny, czy to z
powodu obecności mojej osoby, czy to ja cię krępuję, jeśli chcesz,
to wyjdę, a telewidzowie na chwilę zamkną oczy i będziesz mógł
swobodnie się przygotować do wypowiedzi na zadane tematy,
ustalisz, co na nie sądzisz, możesz zrobić sobie notatki, szkielet
wypowiedzi, a porozmawiamy później, w tym czasie zrobimy
przerwę w nagraniu, nasza publiczność zebrana w studio wstanie i
wszyscy na raz podnosimy ręce do góry, bierzemy głęboki oddech
i wkręcamy żaróweczki, a ja natomiast teraz wstanę z fotela, o tak,
zdejmę swoje piękne okulary, które były relatywnie drogie, nawet
wziąwszy pod uwagę, że było to jeszcze w szkole podstawowej,
lecz był to zakup prawie ponadczasowy, odłożę moje ulubione
czasopismo, sponsorujące zresztą nasz program i powiem ci
Andrzej coś zupełnie szczerze, że to ja jestem nagrodą w tym
programie, jeśli odpowiesz prawidłowo na wszystkie pytania, jeśli
przyznasz mi rację, jeśli okaże się, że masz takie same
zainteresowania, to możesz mnie pocałować, w usta, ale bardzo
delikatnie, bo ja mam bardzo wrażliwe usta, które zaraz pękają,
schodzą razem ze skórą, odrywam je płatami, odrywam je z całą
twarzą i wszystkimi wnętrznościami, ale to nic, nie ma się w sumie
czym martwić, bo zaraz odrastam jeszcze lepsza, z jeszcze
dłuższymi niż teraz włosami, i krzyż, który mam na szyi, o,
widzisz, odrasta jeszcze większy, jak również moje sandały
ortopedyczne, stopy i ręce. Ale wracamy do naszego programu,
pozdrawiamy wszystkich widzów przed telewizorami i
publiczność zebraną w studio.
A tę rundę rozpoczniemy od kluczowego zadania, dzięki
któremu nie wszystko jeszcze stracone - możesz nawet znaleźć się
jeszcze w finale, rozluźnij się, gdyż jest to pytanie ostatnie i teraz
ważą się twoje losy, czy dostaniesz główną nagrodę, czy też nie
mamy o czym ze sobą rozmawiać, i wtedy koniec - publiczność
zebrana przed telewizorami kieruje kciuki obu rąk w dół i na
sygnał, który pojawi się w rogu ekranu, opluwa telewizor, a tego
przecież nie chcemy, więc weź głęboki oddech, wypluj gumę,
pytanie brzmi: co studiujesz?
Co studiujesz, Andrzej? - mówi Ala z powrotem zakładając
swe magiczne pozłacane okulary, czary mary hokus pokus i
studiuję ekonomię, lubię dobrą książkę i dobry film, nie słucham
żadnego rodzaju muzyki, poznam kulturalnego chłopca bez
nałogów w wieku od dwudziestu pięciu do trzydziestu lat celem
poważnego, kulturalnego związku.
Ja milczę. Milczę. Ona patrzy na mnie badawczo, czyżbyś
nie znał odpowiedzi? Skup się, na pewno znasz, przecież na pewno
coś studiujesz, inaczej nie byłoby cię tutaj, przecież wszyscy coś
studiujemy i się tego nie krępujemy, wręcz otwarcie to
przyznajemy, pomyśl dobrze, na pewno przecież pamiętasz.
Dobrze, to skoro nie możesz sobie przypomnieć, podpowiedz
pierwsza, posłuchaj uważnie: a więc jest to kierunek studiów...
związany z administracją... z zarządzaniem...
Administracja i zarządzanie! - mówię natychmiast i
przyduszam odpowiedni klawisz na wersalce, co by ta odpowiedź
nie wzięła dupy w troki z ekranu, zanim zdążę ją wybrać. I patrzę
na Alę niepewnie, czy to jest prawidłowa odpowiedź.
Ona patrzy trochę badawczo, czy to na pewno ta odpowiedź,
czy na pewno chcesz ją zaznaczyć, czy jesteś pewien, czy na
pewno chcesz ją zaznaczyć?
Wtedy ja już na totalnym wydechu powtarzam, że
administrację i zarządzanie.
O kurczę pieczone! - mówi ona, gdyż prawdopodobnie
odpowiedź okazała się prawidłowa. Ja też to miałam studiować,
ten kierunek wybrali dla mnie rodzice już w podstawówce, jednak
nie dostałam się z braku wolnych miejsc, zresztą moja mama
mówi, że to nie żaden brak wolnych miejsc, tylko że nie dostałam
się ze względu na korupcję, kumoterstwo, niekompetencję elit
rządzących i złą sytuację w kraju, a poza tym mama mówi, że
ekonomia też jest dobra, a nawet lepsza, korzystniejsza, ma
większe perspektywy i właściwie nie chcę cię przerażać, nie chcę
cię martwić, ale administracja i zarządzanie jest to kierunek
całkowicie skazany na upadek, po ukończeniu którego nie
dostaniesz pracy w żadnym szanującym się przedsiębiorstwie. To
samo zresztą powtarzam zawsze mojej koleżance od serca Beacie,
która wtedy się dostała i myśli, że teraz raptem świat leży u jej
stóp, cała Polska z Rosją włącznie.
Wracam na festyn - mówię na to, nie znosząc sprzeciwu.
Gdyż to już jest koniec tego programu, a czy wygrałem, czy
przegrałem, to cokolwiek by się działo, nagrodę główną się
zrzekam na rzecz sierot, na rzecz Polskiego Związku
Administrantów Polskich, na rzecz mego kumpla najlepszego
Kacpra, niech on tę nagrodę ma, jemu się ona pełnoprawnie
należy, on może będzie miał na nią chęć. I chuj, że w moim
obliczeniu, w mojej punktacji jestem setki milionów punktów do
tyłu, co bym musiał teraz wziąć Magdę tysiąc razy pod rząd plus
jeszcze po kilka razy Andżelę jako dziewicę, by wyjść jakoś na
prostą z tymi punktami i nie stracić twarzy.
Okej - mówi Ala i cieszę się, iż jest w końcu gamę over, czas
antenowy się kończy i program „Gotuj z nami” wraz z nim
dobiega końca, nasza pieczeń z łabędzia jest gotowa do spożycia
po zdjęciu tekstylnych dekoracji, na razie jeszcze w bluzce typu
golf wygląda dość nieapetycznie, ale smakuje wybornie, chociaż
jest odrobinę łykowata. Można serwować na bankietach i grillach
w rodzinnym gronie oraz oficjalnych przyjęciach formalnych.
Szkoda, że już musisz iść, miło się z tobą rozmawiało, jesteś
fajnym kolegą. Poczekaj jeszcze momencik, chciałam pokazać ci
zdjęcia z wesela mojej siostry, to było bardzo przyjemne przyjęcie,
bardzo smaczne, choć skromne potrawy, bardzo przyjemna,
rodzinna atmosfera. Siedź tu i nic nie dotykaj - mówi pieczeń z
łabędzia i wygładza golf, poprawia ustawienie złotego krzyża na
swych piersiach. I idzie. A ja w tym czasie tej chwili sam na sam
ze sobą, oko w oko z kwiatami doniczkowymi i papużkami
falistymi w jej pokoju, nie marnuję. Choć po zażyciu
wymienionych już powyżej specjalnych środków czuję się jakby
spokojny, wyrachowany. Gdyż jeszcze tego nie wspominałem, ale
taki system to ja pierdolę, i z takim systemem ja współpracować
nie będę, w żadnych wywiadach publicystycznych, w żadnych
„Wybacz mi” o poezji nie będę występować jako uczestnik, tego
jednego jestem pewien. I biorę. tak. Wpierw ustawiam kwiat
doniczkowy na dywan, wyjmuję dżordża i w ostentacji sikam do
doniczki, co z nerwów przed wykryciem leję nierówno i nie
zawsze idealnie trafiam, tak że część idzie na dywan. Nie wszystko
wchodzi, więc jeszcze resztę, co zostało, to stawiam na ziemię
klatkę z papużkami i odreagowuję mocz na nich, na ich poidełku.
Co one w międzyczasie drą te swoje krzywe pyski i uciekają po
drążkach, aż się boję, by łabędziowa tu nie przybiegła zaraz
zwiedziona ich odgłosami kaźni. Spokojnie, ścierwa - mówię do
nich - odrobina moczu normalnego człowieka lepiej wam zrobi niż
hektolitr psychicznie chorej wody od matki przełożonej.
Wtedy one jednak jak nienormalne drą mordę dalej i zaraz
zaczną próbować z desperacji odlecieć do ciepłych krajów po
pomoc, po posiłki, gdyż ta wariatka tak je wychowała, że w
towarzystwie przeciętnego człowieka one się nie umią porządnie
zachować, tylko są szczute i napuszczane na przyzwoitych,
umysłowo normalnych ludzi, są skłonne wyraźnie zrobić mi co
złego. Więc wtedy ja patrzę tak na nie, jakie są głupie zupełnie jak
ich sucza matka Ala, pewnie studiowały ekonomię, albo tak: ta po
lewo bankowość i rozporządzanie, a ta po prawo finanse i finanse.
Wasza matka jest pierdolnięta - mówię im cicho jakby w sekrecie i
szeptem spluwam temu jednemu na łeb.
Okej. Wtedy już na luzie całkiem biorę sobie jeszcze do
kieszeni parę rzeczy, co leżą na wierzchu, długopis w konwencji
podhalańskiej w kształcie ciupagi, złoty pierścionek z kamyszkiem
i klej szkolny w sztyfcie, bo to zawsze może się przydać. Są to
nagrody pocieszenia w tym programie ufundowane przez
prowadzącą, co by nie było, że jestem tak do końca na minus, bo
niby jest tak, że punkty odejmują mi się z każdą chwilą same od
siebie i przyjmują wartość coraz bardziej malejącą, ale jakby co, to
jakieś korzyści z całej tej imprezy odniosłem. Wtedy ustawiam
wszystko jak było i szeptem, w całkowitej konspirze otwieram
drzwi, co rozlega się od razu z nich pokaźny, przeciągły jęk.
Idziesz gdzieś? - woła Ala z otchłani, z jakiś odległych
nieistniejących pokoi, z klubu książki, co na półkach w porządku
alfabetycznym stoją albumy, fotografie, literatura, proza, zdjęcie
Ali i jej siostry witających proboszcza solą i chlebem w ludowych
strojach kaszubskich oraz dyplom ukończenia szkoły podstawowej
z wynikiem z czerwonym paskiem oraz za wzorową pracę
skarbnika klasowego.
No i kiedy ja słyszę, iż ona jest gdzieś zapewnię daleko i nie
zdoła dobiec tu nim ja wyjdę, to zbiegam po schodach, łapię w
rękę adidasy i wybiegam z tego domu, trzaskając furtką. Gdzie
dyszę ciężko i się oddalam, gdyż gdy ona stwierdzi mój brak oraz
zaszłości zaszłe w jej osobistym ekosystemie w kwestii flory i
fauny, będzie źle, może zacząć mnie gonić lub też, co gorsza,
chcieć mi pokazać te zdjęcia.
Pierwszy lepszy autobus, co akurat przyjechał, więc siadam
do niego, choć muszę stwierdzić, iż czuję się słaby, jakby senny, iż
bym teraz mógł tak tym autobusem jechać bez końca, i nikt by mi
nie zarzucił braku biletu, gdyż nawet nie mógłby mnie stąd ruszyć,
tak jestem ciężki, iż ten cały interes może się w jednej chwili
zawalić. Jedziemy wolno również najprawdopodobniej przez mój
ciężar, ciężar moich rąk, które są tak ciężkie iż nie mogę ich
podnieść, tylko wiszą. Boję się iż zaraz spadną mi na podłogę
razem z resztą ciała, i już nikt ich stamtąd nie ruszy, nie podważy.
Jedziemy coraz wolniej i miasto również porusza się powoli, jak
gdyby falą morską przysuwa się i odwleka, zdalnie sterowane
przez znudzonych, pijanych jak świnie radnych. Chmury są nad
miastem jak złowrogie brwi zaciągnięte. Bóg się wkurzył, Bóg
robi porządki. Lecz takiej Ali, jak by tu była, nic by nie było
straszne, to muszę przyznać. Gdyby nawet się waliło i paliło, ona
by pokazała swą legitymację studencką plus by wyciągnęła spod
kurtki swój krzyż i panikujący tłum zadeptujący sam siebie
nawzajem by rozstąpił się przed nią, o, studentka ekonomii,
kulturalna, najwyraźniej katoliczka, co prawda z jakimś
chłopakiem nieco sennym, zapewne upośledzonym swym synem,
ale w takim wypadku tym bardziej trzeba jej pomóc go podnieść z
siedzenia, odkleić go od dermy. Rozsunąć się, przepuścić, może
mają ważne sprawy, idą właśnie wypożyczyć najnowszą książkę
Bolesława Leśmiana, idą właśnie po przydział na ziemniaki, pożar
poczeka, pożar nie ucieknie, odsuńcie się i przepuście.
Tak sobie właśnie myślę, że chujowo zrobiłem, że jej ze sobą
nie wzięłem. Bo teraz ona by mnie jakoś poprowadziła lub
chociażby poprawiła mi ustawienie rąk w kolejności alfabetycznej,
a tak to zapewne w tym stanie dojadę do Uralu i nikt mnie nawet
nie obudzi jak będą święta Bożego Narodzenia, matka moja w
rozpaczy, gdyż kupiła mi prezent, a tu nagle stwierdza iż
Andrzejka niet, nie ma, chociaż jeszcze kilka miesięcy temu
dzwoniła na mieszkanie i był. A teraz go raptem nie ma, od wielu
miesięcy jedzie niekomfortowym autobusem marki PKS na koniec
świata, na stypendium. Myślę, iż ona jedna jeszcze będzie w tej
sytuacji o mnie pamiętać, pośle mi szczotkę do zębów, jakieś
zapasowe skarpetki, dżem, igłę z nitką i życzenia dużo dobrego
humoru. I gdy tak myślę, myślę nad tym, jak me życie jest
chujowe, że tyle przegrałem, a jeszcze więcej, diabli wzięli sobie
mnie na pamiątkę i gdy tak nie jestem do końca pewien, czy już
może umarłem albo może jeszcze nie. gdyż autobus zdecydowanie
jedzie, ale jak gdyby przez mgłę, przez dym, co roznosi się
wewnątrz niego. I me powieki są automatycznie zamykające, gdzie
nie spojrzę, tam zaraz zasuwają się na powrót, lecz zawsze zdołam
zauważyć, że wszędzie pełno jest dymu, a pasażerowie są jak
gdyby pozbawieni granic, rozlewają się po całym autobusie, gdyż
dzień jest raczej ciepły. Jak również zauważam, iż ich głosy
dochodzą jakby zza waty, zza ściany, z ciepłych krajów, z drugiej
strony.
I wtem, gdy tak myślę coraz to wolniej, coraz to większymi
literami, coraz to mniej wyraźnym pismem, to nagle słyszę tak.
Słyszałeś już?
Takie pytanie słyszę. Jest ono dość wyraźne, powtórzone
kilka razy na tle silnika spalinowego, co w nim wieje jakiś
szczególny głośny wiatr, wręcz cyklon. Nie - planuję
odpowiedzieć, lecz okazuje się to szczególnie trudnym zadaniem
na tej klasówce, gdyż nijak ni w tę ni wewtę nie mogę ruszyć
ustami, gdyż są one jak gdyby zalane betonem, doszczętnie
zaklajstrowane klejem z mąki lub innym gipsem, jedne zęby
zalakowane do drugich i oprawione pieczęcią, ściśle tajne, nie
otwierać. Natomiast jedno, co jeszcze stwierdzam, to iż nie mam
języka w ustach, musiał mi gdzieś na jakimś zakręcie wypaść,
potoczyć się pod siedzenia. Natomiast w ramach miejsca po języku
w mych ustach występuje jakiś twór mięsopodobny, wąż gumowy,
którym za chuja nie umiem sterować.
Słyszałeś? - mówi tak do mnie ktoś ciągle, rozlegając się
echo, a na dodatek coś mnie z jednej strony szarpie, jakiś
dodatkowy, pomocniczy wiatr w lewe ramię.
I po wielu zmaganiach udaje mi się wcisnąć właściwy
przycisk, tak że mówię zgodnie z prawdą coś brzmiącego podobnie
jak „nie”, lecz jak gdyby z ustami pełnymi niezidentyfikowanych
ziemniaków, kartofli. Z miejsca odczuwam lęk, iż może przeszłem
teraz za sprawą swojego gadulstwa, swojej prostolinijności do
kolejnego etapu i trzeba było nic nie mówić, to by może zgasili tą
kamerę.
I tak jest istotnie. Jak mówię to „nie”, to cała karuzela kręci
się na nowo, wiatr szarpie mnie za ramię, silnik warczy, i teraz z
kolei kolejne pytanie do mnie brzmi „nie słyszałeś?”. Nie słyszałeś
i nie słyszałeś, jak nie zrozumiałeś pytanie, to zadamy ci je jeszcze
raz, i jeszcze raz, i tak do końca, aż odpowiesz, aż odpowiesz, i
możesz umrzeć, lecz publiczność chce wiedzieć, słyszałeś, nie
słyszałeś, publiczność chce znać prawdę.
I pełen ufności w swe umiejętności artykulacji staram się
jeszcze raz podkreślić, że nie, lecz wtedy już mi to nie wychodzi
tak dobrze, tylko jakoś inaczej, mniej zrozumiale, być może nawet
mówię coś pośredniego pomiędzy „tak”, bo sam już nie wiem,
słyszę tylko szum, a dym jest coraz gęstszy, coraz mniej
przejrzysty i widzę to w chwili, zanim ostatecznie zamykają mi się
oczy.
* * *
A potem jest długa przerwa gorzej niż śniadaniowa i gdybym
miał to przedstawić graficznie, bym musiał namalować całą kartkę
czarne i najwyżej kilka białych trzykropków. Gdyż przebudzam się
dopiero, gdy stwierdzam, iż zdecydowanie idę, choć może raczej
toczę się niczym kupka kamieni owinięta szmatą i jako tako
trzymająca się niby kupy, lecz mogąca się lada chwila rozsypać.
Tak czy siak wygląda na to, iż jestem w ruchu. Lub też może być
tak, iż to ulica przemieszcza się w stosunku do mnie, przewija się
tuż przede mną niczym jebnięta taśma biało-czerwona
naszpikowana flagami jak gdyby tort urodzinowy, ciasto zrobione
dla mnie przez mamę Izabelę z okazji mego powrotu z
nieprzebranej ciemności, gdzie byłem najwyraźniej na jakiejś
rekonwalescencji, resocjalizacji. Gdyż tak to sobie mogę tylko
wytłumaczyć. Ja przywożę różne turystyczne wspomnienia,
pamiątkowe landszafty, na których widać tę właśnie ciemność
uchwyconą zarówno w dzień, jak i w nocy, z profilu, i z lotu ptaka,
a która zawsze wygląda tak samo i jest kategrycznie czarna. Mam
też jakieś zdjęcia zrobione własnym aparatem, ja na tle ciemności,
na których mnie nie widać, lecz prawdopodobnie tam byłem.
Przywożę też ci Izabelo również trochę ciemności w słoiczku,
specjalność regionu, trochę napoczęta, gdyż było złe żywienie,
jakby niekaloryczne, mało pożywne.
Wtem rozlega się beknięcie i zauważam wtedy, iż siła, która
mnie napędza, jest to Lewy, trzymający mnie przyjacielsko pod
ramię i w pasie. My się przemieszczamy, a to ulica stoi w miejscu
poza małymi wyjątkami przechodniów - to również stwierdzam.
Lecz skąd się tu wzięłem, to me wspomnienia są naprawdę dość
wolno się krystalizujące, lecz na pewno był to któryś z etapów
teleturnieju, czy po śmierci wolałbyś pójść do nieba, czy piekła, ja
zapewne wybrałem nieopatrznie nieodpowiedni przycisk i tym
samym złe odpowiedź, lecz teraz jestem już z powrotem razem ze
wszyskimi w studio, wszystko na swoim miejscu, nienadpalony, od
biedy mogący nawet chodzić. Choć chwilę się boję, iż było to
pytanie o homoseksualistach i teraz dlatego stąd ta krępująca
sytuacja z ramieniem i ręką jego na mojej talii.
Co się tak do mnie kleisz? - oburzam się na to, jednogłośnie
stwierdzając, iż dosyć mogę mówić, choć przykładowo nie mam
już śliny w ustach, totalna melioryzacja mych ust, osuszanie
bagien, przez co odczuwam pewne zgrzyty w zawiasach.
I wtedy zupełnie niechcąco uruchamiam burzę ze strony co
jak co, ale mego kolegi, Lewego. Który wtedy nagle wszystko
uświadamia mi w tonie nieco wulgarnym i nieczułym, iż nie wie,
czego się naćpałem, lecz musiało być grubo. Iż grubszą się miało
jazdę, desperka i samobój, po prostu haloperidol. autobusem się na
tamten świat jechało. I mówi jeszcze, iż dobrze, że akurat jechał w
tamte stronę jako mój kolega i przyjaciel, bo by był grubszy ze
mną sztapel, bocznica, detoks albo nawet całkowita śmierć, gdyż
już w takim byłem stanie, iż trzech przypadkowych pasażerów i
jedna pasażerka żeńska musiało mu pomagać wyjąć mnie z tego
autobusu na odpowiednim przystanku, straszna siara na całe
miasto, a jeszcze upierdoliłem mu komórkę śliną, co ją toczyłem
na wszystko, niczym po prostu bym oddychał tą śliną. A jeszcze na
końcu podkreśla jako przykład, iż zainwestował na moją rzecz
całego rzuta spida w moje dziąsła, bym jakoś szedł po ludzku, a ja
mu jeszcze wyjeżdżam z jakimiś gejoskimi ciągotami, gdyż on z
własnej woli kota by prędzej wziął pod rękę niż mnie, gdyż w
ogóle nie jestem w jego typie. A podobno jeszcze jak mi
zapodawał rzuta to mu ufajdałem śliną całe rękawy po łokcie od
kurtki, co mi on nawet demonstruje mokre plamy, lecz mi to
bardziej wygląda, że on zrobił co najmniej jakąś grubszą
przepierkę wcześniej a teraz wkręca mi jakiś chory film.
Ja na to bym chciał coś odpowiedzieć, żeby się odpierdolił,
gdyż łyknąć sobie na zszargane nerwy nervosolu z panadolem to
nie jest jeszcze żaden grzech, co bym się z niego miał spowiadać
na Sądzie Ostatecznym przed wujkiem Lewym, co też bezgrzeszny
nie jest w tej kwestii, gdyż sam sobie lubi ostrzej przypierdolić.
Lecz nic nie mogę powiedzieć, gdyż on cały czas napiżdża od
rzeczy, co do końca nie rozumiem. Że cośtam, że gdyby oni
wiedzieli, że tak zareaguję na tę wiadomość, to by wcale nie
mówili, tylko cicho sza, tematu nie ma.
Niby że czego jaką wiadomość? - mówię do niego nagle
zaskoczony.
No a nie słyszałeś? - on mnie się wtedy pyta niczym głupiego
- nie słyszałeś, że Magda nie wygrała na miss?
Ja wtedy zaczynam kumać, że tu się zrobiło na mieście jakieś
czary mary pod moją duchową nieobecność i że nie wszystko z
tego melanżu jest do końca dla mnie jasne i logiczne. Na jedną
chwilę się trochę najebać, na jedną chwilę zniknąć, zostawić ten
cały interes sam sobie, a w jeden moment robi się syf i epidemia
jednego wielkiego burdelu.
Jak nie wygrała? - mówię - jak niby nie wygrała skoro miała
wygrać?
Miała, miała, ale to, że miała, to jeszcze nic nie znaczy.
Sciemiony prezes dał dupy. Miał długi odnośnie jakiegoś Sztorma,
co jest niby szychą, ma udziały w piasku i czasopismo „Piasek
Polski”. I Natasza wygrała, co ze Sztormem przyjechała jego
samochodem, a jeszcze była z nimi jakaś taka pizdowata
metalowa, co dostała tytuł „Miss Publiczności”, choć na sto
procent to żaden normalny facet by nie dał rady jej puknąć na
trzeźwo.
Milczę na to, gdyż jak ja pukałem Andżelę, to byłem na
spidzie i równanie się w takim wypadku zgadza, lecz to nie
oznacza, iż mam ochotę naraz o tym dyskutować, bo nie mam, bo
podkreślam, iż czuję się teraz kategorycznie źle, szczególnie
nervosolem mi się jak gdyby odbija.
No to idziemy tam niby do amfiteatru, niby w tym kierunku,
ale jednak gdzie indziej, bo nie jest tak, by bynajmniej Lewy był
usposobiony pokojowo. Podejrzewam go nawet, iż sam sobie
odstąpił nieco z tego spida, sam sobie dosyć tyle pożyczył, co mnie
cucił z tej na szeroką skalę apatii i bezsilności. I za to mu chwała i
respekt, że mnie owszem uratował od zguby, ale musiał sobie
zapodać jakoś sporo, gdyż oko mu mruga, niczym mruganie okiem
byłoby jego nerwicą obsesji lub gdyby brał przykładowo udział w
zawodach w mruganiu okiem, kto szybciej mruga, ten wygrywa.
Mruganie okiem zawód wyuczony, mruganie okiem ulubione
zajęcie w czasie wolnym oraz postępujące uzależnienie od
mrugania okiem.
On jest cały w nerwach. Najwyraźniej wpierdoliłby komuś,
chociażby nawet i mnie. Mimo nawet iż po piersze jest moim
kolegą i kumplem, po drugie puknął moją dziewczynę i to
zapewne nie raz i nie dwa, a po trzecie zatracił na rzecz mojego
zgona całego rzuta, to mu teraz się nie opłaca mnie zabijać, bo
towaru na powrót i tak nie odzyska, czysta marnacja i zero zysku z
poważnej inwestycji. Niejednak usiłuję nie iść zbyt blisko niego.
Suszy mnie, kurwa nędza - mówię mu, mój głos
wydobywając się spośród zwałów śliny w stanie stałym. A gdybym
przykładowo nie miał na tyle kultury, by po chamsku splunąć, lecz
nie robię tego. Gdyż obawiam się, co by na chodnik ni mniej ni
więcej nie wyleciała ma ślina w kostkach lub tym bardziej płatach,
może nawet zwojach. Zastanawiam się, czy to nie jest wina
jakiegoś ściemnionego towaru od Wargasa. Jako że ten typ zawsze
trzyma rzuty wewnątrz buta z nie wiadomo jakim innym
tałatajstwem i o zatrucie nie jest w dzisiejszych czasach przez to
trudno. Teraz może nawet zaraz skonam tu w męczarniach, gdyż
całe wodę, jaką w sobie miałem, wyplułem wcześniej Lewemu na
katanę i teraz nie ma już we mnie złamanej kropli, a krew w
proszku przesypuje się na prawo i lewo z jednej do drugiej żyły.
To pij kurwa, a nie gadaj - mówi mi Lewy świetną poradę
życiową, maksymę i przysłowie na całe życie do haftowania na
makatce. Z kałuży pić nie będę, nie? - odpowiadam mu posępnie,
gdyż również w nastroju na żarty, rebusy słowne i zagadki nie
jestem. Wtedy on się lituje w miarę, gdyż on tu, jakby nie było,
fundował towar i on tu teraz jest master of ceremony. on tu teraz
zapuszcza kawałki, więc idziemy na Mc Donald's. I wchodzimy
niczym dwuosobowa drużyna imienia Matki Amfetaminy. Duże
kole -mówię w konwencji dość szorstkiej do kasjerki, że aż ona
wychyla się podejrzliwie spod swego super firmowego daszka, po
czym równie podejrzliwie jest skłonna na nasz widok zalepić kasę
przylepcem. I również podejrzliwie idzie na zaplecze. Lewy jest
dość tyle podkręcony, że cały czas zaczyna napiżdżać różne rzeczy
w kierunku tej kasjerki, choć ogólnie rzecz biorąc ona nie ma szans
tego na swym firmowym zapleczu usłyszeć, szczególnie iż swe
firmowe uszy ma ściśnięte oraz zatkane firmowym daszkiem.
Co kurwa, lej tą kole i streszczaj się z tą masturbacją ekspres
przez fartuch, bo Silnemu chce się pić, kurwa, a jak nie, to ja tam
wejdę i ci pomogę, lecz tego byś nie chciała. A gdy on tak mówi, ja
sobie uświadamiam, iż on ma prawdę i sporo racji w tym, że jest
tak szorstki i oschły wobec kasjerki. Gdyż prawda jest taka, że w
jedne taką kole jest naliczone również dla niej za jej pracę i
uprzejmość obsługi z co najmniej dwadzieścia groszy i nie może
być tak, iż ona ma akurat ciotę, to robi miny, fochy i feministyczne
nalewanie koli przez pół godziny po gram na minutę, jak mi się
akurat chce pić. Tak więc również się podkurwiam razem z Lewym
i tak stoimy we dwóch i mówimy za pusty bar: dawaj, kurwo
babilońska, nie rób loda Babilonowi, tylko dawaj tą kole, bo
naszczujemy na twe skundlone dzieci kapitalistów, co im wpierw
ogryzą rączki, potem nóżki, potem pisiolki, a na koniec ciebie
same odgryzą i już ci nie będzie już tak lekko szło z
przyczepnością, będziesz zapierdalać na chmurze i czynić cudy,
uzdrawiać wiernych z biegunki.
Z pierdolonej wysypki! - ryczy Lewy, aż się wszystko trzęsie,
wiatr wieje, a na tekturowym klaunie pojawiają się zmarszczki,
pęknięcia.
A gdy ona wreszcie posłusznie się pojawia i niesie w jednej
ręce kole, i zarówno jak ją lekko wystraszona mi podaje, a ręce jej
się trzęsą mówiąc cztery złotych czterdzieści groszy, to Lewemu
wtem coś odpieprzą i on mówi raptem do niej: e. A gdy ona
podnosi głowę z lękiem, to on dodaje: Osama i tak cię zapierdoli.
Ja wtedy słucham tego. co on mówi i myślę, iż to jest mój
dobry kumpel, wesoły, z poczuciem humoru, i że nie można tak
dać Brukseli się robić w chuja. Więc podchwytuję wątek i mówię:
Osama cię zajebie za robienie laskę eurocwelom.
Zarówno ja jak i Lewy jesteśmy wtedy śmiertelnie poważni,
nawet oko przestało się puszczać Lewemu, co gdyby jak zwykle
się puszczało, to mogłoby być cała sytuacja wzięte za głupi żart,
lecz nie jest.
Toteż ze strony kasjerki konsterna. Cisza. Ręka drżąca na
firmowym walkie-talkie. Daj mi to - mówi jej Lewy w tonie raczej
wulgarnym, wskazując głową na słuchawkę - zawsze chciałem
takie gówno mieć na Pierwszą Komunię.
A gdy tak mówi, z jego ust leci wiatr, co rozwiewa kasjerkę,
podwiewa jej włosy, rozpina je fartuch. Ona trochę się waha,
niczym by się miała co najmniej rozpłakać i zaraz możliwe, że
nawet zapłakać gorzko: nie dam, nie dam, to moje, ja to dostałam
od szefa. Lecz tak się nie dzieje, ona jakby z frustracją odpina z
paska tą słuchawkę i ją Lewemu zgodnie z przykazaniem daje z
miną niczym zarzynane zwierzę.
Lecz na tym się nie kończy, gdyż Lewy najwyraźniej jest
całkiem podkręcony, zaangażował się totalnie i teraz postanowił
doszczętnie zwalczyć wszystkie odciski palców tirówki
euroamerykańskiej na ziemi polskiej. A teraz won na zaplecze -
mówi do tej zdenerwowanej raczej kasjerki - i skołuj jeszcze jedne
taką machinę dla Silnego. Tylko działająca żeby była, a nie żadna
ściemniona, inaczej nie żyjesz.
Kasjerka patrzy na niego, raz to na mnie, ma trądzik. Patrzy
jakby dostała co najmniej po łapach, co najmniej gałęzią, a teraz
nie mogła się jeszcze otrząsnąć z szoku. Natenczas idzie na
zaplecze i długo nie wychodzi, a wraca jeszcze bledsza, niosąc
przed sobą walkie-talkie, rzuca je na ladę i pospiesznie cofa się w
kierunku automatu z kawą.
Wtedy ja biorę to, co nasze, jak również kole i skoro ona jest
taka zszokowana, to nawet specjalnie nie płacę nic, fuli gratis,
Babilon funduje, wielka promocja z okazji USA. A nim
wychodzimy, Lewy spluwa w pysk klaunowi, mówiąc do niego: a
ciebie też zapierdoli. Osama osobiście. I jeszcze do nieszczęsnej
kasjerki: a ty, do kurwy, uprawiaj więcej seksu. I zdejm ten fartuch.
Bo źle wyglądasz na chorą.
Wtedy wychodzimy. Koledzy. Zbrojne Bractwo Świętego
Dżordża najeżdża na świat. Uwaga uwaga, są groźni, są uzbrojeni.
Uzbrojeni w scyzoryk, uzbrojeni w łączność przez krótkofalówki.
Uzbrojeni w amfetaminę, uzbrojeni w adrenalinę. Depczą trawnik,
obrywają kwiaty. Robią wgniecenia w chodniku, robią podkop pod
świat.
Fajne, nie? - mówi Lewy do mnie, jak tak idziemy, i
pokazuje mi, jak wciska przyciski na swym walkie-talkie.
Zajebiste - odpowiadam mu. Wtedy on mówi do mnie, żebym tam
poszedł i stanął tuż przy ulicy, a on będzie stał tutaj, i będziemy ze
sobą gadać. Tak też robię, bo to mi się wydaje świetny pomysł.
Wtedy okazuje się, iż to nie są walkie-talkie jakieś sztuczne,
pić na wodę, sklep z zabawkami „Bartosz”, zestaw mała policja,
tylko są to walkie-talkie profesjonalne niczym na filmach w
oddziałach antynarkotykowych.
Halo. Halo. Tu baza. Odbiór - mówi Lewy głosem
poważnym i skupionym, a ja mam jego głos stereo, gdyż po
piersze słyszę to co on mówi normalnie, a po drugie słyszę to też
również w słuchawce. Bardzo mi się to podoba, bardzo fajny
sprzęt taka krótkofalówka, lepsza nawet zabawa niż komórka, a
choć gier sprawnościowych nie ma, to jest to sprzęt fajny, w każdej
sytuacji przydatny do zapoznawania nowych osób, do zamawiania
sobie spida do łóżka.
Podaj hasło, podaj hasło, odbiór - mówię, popijając ze
smakiem swą promocyjną kole i patrząc, czy nie nadciąga wróg.
Ptaki latają kluczem - mówi Lewy. Takie hasło on niby
podaje. No to ja mu mówię z czystej uszczypliwości: boot error.
Hasło nieprawidłowe.
I tak stoję i się cieszę z własnego dowcipu, koła jest dobra,
zimna, promocyjna za darmo.
Wtedy, czego ja się zupełnie nie spodziewam, Lewy wtem
wyłącza odbiór. Nagle wrzeszczy tak: co powiedziałeś?! - lecz w
tonie zaczepnym. Ja wtedy też odłączam i mówię dość obrażony:
no co kurwa, nieprawidłowe hasło żeś zrobił!
A on na to: co kurwa nieprawidłowo, co niby nieprawidłowo,
coś się nie podoba? W podstawówce to jeszcze mówili, chyba na
tyle nie mam jeszcze blachy pogięte, żebym nie pamiętał.
Poczym rzuca swoje walkie-talkie o trawnik.
To jest, kurwa, hasło chyba nieprawidłowe, nie? - mówię do
niego wytrącony całkowicie z równowagi napadem adrenaliny. Co,
że niby jakimś kluczem, odpiąłeś?! - i w przypływie gniewu
odrywam od swego walkie-talkie antenkę, co rzucam ją na
trawnik.
To jakie jest, kurwa, hasło twoje, no wal, jakie jest twoje do
kurwy nędzy hasło jak nie te?! - drze mordę Lewy, fuli powaga,
czerwony na gębie.
Inne, kurwa! - ja się wydzieram, gdyż nagle moja słabość
całkowicie ustępuje i czuję się raptem podkurwiony do granic całą
tą sytuacją z walkie-talkie. Zasady są proste, albo się umie bawić,
albo się nie umie, albo się zna hasło, albo się nie zna, a jak nie, to
niech się nie zaczyna.
Wtedy Lewy podnosi swą słuchawkę z ziemi i jeszcze raz
włącza. Tu, kurwa, baza - mówi do słuchawki niby że tonem
spokojnym - podaję hasło: Silny robi Moskwie lachę. Silny robi
Moskwie lachę. Odbiór.
Wtedy ja się do reszty wkurwiam, bo co jak co, ale o
tendencje proruskie nikt mnie nie będzie bezkarnie insynuował.
Uwaga uwaga - wrzeszczę do walkie-talkie, by mimo
urwanej antenki było wyraźnie słychać - Łącza zerwane, sytuacja
alarmowa. Lewy to pedał, gej i kastrat.
Komunikat odwołany - wrzeszczy wtedy do słuchawki Lewy
- prawidłowe hasło: Silny to cwel, a jego matka zdejmuje majtki
dla Ruskich.
Wtedy ja już nie wytrzymuję. Nie wytrzymuję psychicznie.
Myślę o tym, by go zabić. Powaga. Gdyż moja matka co jak co,
wszystko o niej można wypowiedzieć, ale by nosiła jakieś majtki,
to jest to podłe oszczerstwo, jest to osoba z natury spokojna, płci
matka, żadna to nie jest jebnięta kobieta, tym więcej proruska, i
żadnych zboczonych rzeczy nikt nie będzie o niej mówił, a
szczególnie Lewy. Okej. Jak tak, to tak. Byliśmy kolegami?
Byliśmy. Lecz już nie jesteśmy? Nie jesteśmy. Tyle. Łapię więc za
walkie-talkie i mówię tak, gdyż to już nie są przelewki: odbiór.
Odbiór.
I wtedy walę bez żadnych skrupułów. Arka Gdynia kurwa
świnia.
Po czym rozłanczam się ostatecznie na wieki, choć i tak już
tą słuchawkę popsułem i w sumie po chuja ją wyłączam, dla efektu
chyba, dla pointy. Lewy stoi w miejscu, z wrażenia upuszcza swe
krótkofalówkę. Stoi. Ręce kołyszą mu się na wietrze. Szok,
frustracja, chaos, panika. Zastanawiam się, czy nie przesoliłem
teraz trochę z siłą swego argumentu.
Więc wtedy zaraz mogłoby być tak, iż akcja dzieje się już
szybko. Raz dwa trzy, czary mary, liść na twarz, bo Lewego
wkurwić idzie go łatwo, więc niczym w „Dynastii” kamera by
zrobiła w tył zwrot, gdyż by to był program na żywo dla
telewidzów wyłącznie po pierwszej w nocy, wyłącznie powyżej lat
czterdziestu. Pokazaliby teraz klomb, drzewa, totalna sielanka, wsi
spokojna wsi wesoła, Mc Donald's o zachodzie słońca, jakbym
mógł, to bym kupił Izabeli taką fototapetę do dużego, co by sobie
wieczorem siadała na wersalce i spoglądała. Natomiast na zapleczu
poza kadrem, gdzie by już nie pokazali, by miał miejsce totalny
hardkor między mną a Lewym, na paznokcie i zęby, na szarpanie
się za włosy. Których zresztą nie ma, lecz to już by można było
zrobić efekty specjalne. Gdyż łącznie z Lewym jesteśmy tak na
siebie napaleni, by sobie napierdolić, iż byśmy szli na szajbę, a nie
żadne nunczako, taktyki techniki i boks zawodowy, tylko
wydłubane oko i wywleczone gardłem wątroba i jajnik. I przyznam
iż ja również miałbym udziały w tym interesie, bo rozkurwiony
jestem równo na całej linii. Nawet powiem tyle, iż to ja może bym
uderzył pierszy, jako że jestem takiego zdania, iż by nie miało
sensu co wiele urządzać wielkich oczekiwań, „to nie tak, Lewy, jak
myślisz”, „ja wcale tak nie uważam, to są poglądy Kacpra” i inne
ścierny. Arka Gdynia kurwa świnia i koniec, raz się rzekło i
klamka została otwarta, Lewy by dostał parę klapsów na pysk, ja
co swoje to też bym dostał na adres zwrotny, gdyż to jest chłopak
duży i mocno naspidowany. I tak byśmy się napiżdżali przez jakiś
czas dość ostro, raz ja bym był na wierzchu, to bym mówił: Arka
Gdynia kurwa świnia, raz on by był na wierzchu, to był mówił:
Lechia Gdańsk kurwa szajs. I tak by się cała historia może
skończyła, nawzajem byśmy się zajebali i potem już tylko życie
pozagrobowe, które nawet nie wiadomo, czy jest, czy go nie ma,
czy inna jeszcze trzecia możliwość.
Lecz, jak już wspomniałem, tak się nie dzieje, o nie. Wręcz
całkiem odwrotnie. Gdyż gdy on już ma podejść i zabrać się
kategorycznie za zajebanie mnie, wtem pojawia się Andżela.
Andżela. Ni z gruszki, ni z pietruszki. Całkowicie bez sensu,
nadjeżdża nagle na rowerze górskim marki Mountain City. Jest to
ładny rower, jakie kradzione można łatwo kupić u Ruskich.
Srebrny, bajerancki, z kulkami na szprychach. Od strony
amfiteatru nadjeżdża. W diademie zatkniętym na głowie i
odpowiedniej szarfie „Miss Publiczności 2002” zatacza wokół nas
kółko, jedną rękę ma na kierownicy, a drugą macha i pozdrawia
tłumy, czyni gesty rozdawania autografów, zakłada z torebki
czarne okulary do odganiania tłumów. Ja wtedy, jak również Lewy,
z miejsca od razu zapominam o sprawie. Gdyż ona jest jak czarna
królowa, zwycięska królowa jeżdżąca na rowerze, ma koronę i
szarfę, i czekoladę od bombonierek w kącikach ust, łopoczą jej
czarne włosy niczym osobna chorągiew, gdyż to ona
prawdopodobnie wygrała tę wojnę.
Zatacza koła, przyjechała tu rowerem prosto z zagranicy, z
zimnych krajów, z czarnych krajów, zbawić nas. Przywiozła nam
szkiełko do oka, przywiozła zagraniczne słodycze, pomarańcze i
mleko w kartonach, i zgrzewkę dobrej zagramanicznej amfetaminy
w opakowaniach po dwa rzuty o smaku owocowym musującą.
Przyjechała nas zabrać, mnie na bagażnik, a Lewego na ramę. I
wtedy co? I wtedy nic. My od razu zapominamy z Lewym o
wszystkim, co nas dzieliło, szybko idziemy w jej kierunku, ramię
w ramię macamy rower, co najwyraźniej okazuje się, iż Rada
Miasta ufundowała kradziony.
Natasza mi się dała karnąć - mówi z dumą Andżela i
sprawdza, czy wiatr jej nie zwiał z głowy diademu. Ma ciemne
smugi w kącikach jej ust. Dziś będzie rzygać węglem opałowym.
Daj pojeździć - prosi Lewy i składa ręce jak do pacierza,
Boże, bądź dobry i daj pojeździć, na co ona mówi, że dobra, ale
niech nie popsuje przerzutek ani dzwonka, bo Natasza nas
wszystkich razem wtedy zapierdoli.
A gdy Lewy jeździ, to nim zdążę pogadać z Andżelą, co i jak,
i jak się dawało Sztormowi, fajnie czy głupio, to zza zakrętu ni
stąd ni zowąd wydobywa się niebieski samochód marki policja z
uchyloną szybą niczym obwoźny handel Sądem Ostatecznym.
Wtedy wszystko mi się wydaje nagle jasne, bo dochodzi wtem do
mnie, iż ta klempa z Mc Donald's zadzwoniła w zemście po suki.
Zapewne obraziła się, jak jej Lewy powiedział, że źle wygląda. I
zaraz za słuchawkę, halo, tu dwaj tacy mnie przezywają, korona mi
z głowy spadła, daszek firmowy mój mi spadł, złapcie ich,
panowie, i do kamieniołomu z nimi. I zaraz suki oderwały się od
swych ważnych robót ziemnych z przeganianiem pijaków i
proruskich zamieszek, halo halo, tu mówi Żbik, chłopaki, jest
sprawa, próba wyłudzenia koli w Mc Donald's, jedziemy na
miejsce zdarzenia. I przyjechały wnet tu ratować świat boży przed
anal seks terrorem.
Ja pierdolę - mówię, gdyż nagle wszystko zdaje mi się
przegrane. Gdyż jestem świadom, jako że nie będzie teraz lekko,
buzi buzi, nie plujcie, nie przeklinajcie i nie piszcie kredą po
chodniku. Że będzie grubszy hardkor, gdyby jeszcze to jedne
walkie-talkie urwana antenka, gdyby jeszcze to drugie, co użyźnia
teraz trawnik, gdyby jeszcze ten klaun opluty, to wszystko by było
wporzo, wszystko by można było jeszcze wytłumaczyć,
załagodzić, a to, co nazylane, obetrzeć. Ale nie. Bo kasjerka z żalu
posikała się w firmowe majtki, Mc Donald's narażony został na
poważne finansowe i moralne straty.
Za co zarówno ja, jak i Lewy, a czy może i nawet nie
Andżelą, kipniemy.
A Lewy jeszcze nie wie, ufnie robi rowerem kółka, raz to
włancza, raz wyłancza dynamo. A gdy podjeżdża do nas, wtem
również widzi, jaka jest sytuacja. A jestem pewien, że ma przy
sobie towar. Lecz już jest za późno. Samochodzik podjeżdża.
Szybka uchyla się. Palant w czarnym kombinezonie
przeciwpożarowym o twarzy seryjnego mordercy z dożywociem i
karą śmierci na karku, wozi tym wózkiem swą państwową, czarną
dupę jakby co najmniej jechał na wakacje, ramię wystawione,
pełen luz, jeszcze może drink i rozkładane łóżko. Ten obok to
samo, tyle jeszcze, że w ramach swej pracy, swych super
poważnych obowiązków trzyma kierownicę. Za to mu płacą, każdy
by tak chciał, trzymasz kółko, masz z tego kupę kasy i jeszcze
gratisowo kombinezon kuloodporny do prac w ogrodzie i na
działce.
I on mówi do nas: dokumenciki są? Ani dzień dobry, ani
spierdalaj, zero kultury, czyste chamstwo bez sztucznych
barwników.
Jest to jak moment śmierci, już umierasz, już nie ma
przebacz, a wiesz, że jeszcze masz pełno towaru upchanego po
kieszeniach, pełno grzechu zapisanego ołówkiem na marginesach,
a właśnie, że nie, żadnego mazania, pani wyrywa ci kartkę, czas
się skończył. I tak też jest właśnie teraz, koniec tego dobrego:
dokumenciki proszę, my tu się z takimi jak wy nie pierdolimy,
mamy tu taką specjalną ekstra maszynkę zakupioną przez
podatników, pana dowodzik wkładamy tu i on wychodzi z drugiej
strony w postaci paseczków, i pana już NIE MA, nie istnieje pan,
zero świadczeń, zero opieki społecznej, nie ma pan dzieci, nie ma
pan NIP-u, nie ma pana. Baa, żeby jeszcze pana, nie ma cię, chuju,
właśnie znikłeś, możesz iść do domu, choć twego domu też pewnie
już nie ma, został on anulowany.
To stoimy i patrzymy na nich. Oni już wtedy są bardziej
kategoryczni. Klapka otwiera się i oni wysiadają, stają w
dwuszeregu i mówią do nas: dokumenty, lecz w taki sposób, że
można powiedzieć tylko jedną odpowiedź na to: już, już daję. Plus
przykląc na jedno kolano, ucałować kolejno w sygnet rodowy i
zegarek.
My z Lewym patrzymy po sobie. Tak czy nie. Dajemy czy
nie dajemy. Liżemy tych palantów po trzewiczkach samym
czubkiem języka, czy nie. To się dzieje szybko, to są ułamki
sekund, co sypią się jak szkło spod naszych stóp. Starczy. Jedno
spojrzenie i wiem, że nie będzie dobrze. Czarne świnie rasy
gestapowskiej tupią z niecierpliwości butem z ludzkiej skóry.
W tym samym czasie Andżeli przewraca się rower.
Dokumenty na rower - oni zaraz mówią do niej, jak to widzą,
celując w nią krótkofalówką - zaświadczenie na prawo posiadania
roweru. Jest to ich zawodowy odruch warunkowy, tego ich uczą w
liceum policyjnym, pokazać im człowieka, to im ślina napływa do
pyska, zapala się odpowiednia żarówka i mówią: dokumenty, a
pokazać im rower, to to samo, ślina, żarówka i tylko hasło inne:
dokumenty na rower.
My z Lewym zaraz patrzymy na Andżelę. Gdyż nagle
uświadamiamy sobie, iż całe zdarzenie jest przez nią osobiście
sprowokowane do dziania się. To nie jest nasza wina, to ona tu
przyjechała na rowerze, porobiła ślady na chodniku, o proszę,
wielka wyznawczyni sekty przyrodniczej, a zniszczyła bez
skrupułów piękny, firmowy, niczemu winny trawnik. Poza tym ta
amfetamina, co Lewy ma w kieszeni, to od niej. Ona sama ciągnie
jak smok, zeszła już na trzydzieści kila, bo wali już teraz sobie pół
kila dziennie, a potrzebuje coraz więcej, zresztą to po niej widać,
że praktycznie składa się już z samej amfy, a resztę ma
wyrysowaną na twarzy węglem.
No i przyjechała tu teraz, jak myśmy stali tu sobie z kolegą,
pili kole. My od razu mówiliśmy, by nie jeździła po trawniku, nie
niszczyła zieleni. Ona nic. Wepchnęła koledze do kieszeni towar i
powiedziała: macie, chłopaki, pierwsza dawka za darmo,
zobaczycie, jak będzie wam dobrze, wszystkie wasze problemy ze
szkołą i rodzicami znikną. Myśmy nie chcieli tego bagna, tego po
prostu szamba, ale ona nalegała. I po wzroku Lewego widzę, iż
mamy w tej kwestii zeznań całkowitą współpracę i porozumienie.
Andżela mówi do nich tak, choć ewidentnie się boi: ale ja
jestem Miss Publiczności.
Oni patrzą na nią, potem na siebie. To można sprawdzić -
rzuca jeden. No to wywlekają przez okno z radiowozu czarną
gestapowską gałkę na kablu i jeden mówi do Andżeli taki wiersz,
co się nauczył w pierszej klasie w liceum policyjnym
wieczorowym. Nazwisko, imię, data urodzenia i zamieszkania,
numer domu, nazwisko panieńskie rodzica, numer buta, ilość okien
w mieszkaniu. Jest to ustna tabela do wypełnienia przez Andżelę.
Wtedy wszystko idzie po kolei. Wiadomo, Andżelina Kosz i tak
dalej. Waga dwadzieścia osiem kilo. I tak dalej. Wtedy oni to, co
zdołają zapamiętać, nadają do swojego gestapowskiego radia. A na
zapleczu tego całego systemu siedzi Wielki Brat, pali fajkę i
odpowiada. Potwierdza, iż Andżela jest, iż ją mają w swoich
notatkach. Wtedy potwierdza dane, co ona podała. A jednocześnie
dodaje co nieco od siebie ze swego archiwum. Że widziana w
podejrzanych towarzystwach, podejrzewana o obrazoburcze
zaplamienie autobusu linii numer 3, co doniósł jeden w
mieszkańców miasta, przywódczyni opozycji ekologicznej
donosząca rządowi i organizacjom roślinnym na władze miasta w
sprawie ścieków. Wyznanie: satanistyczny fundamentalizm
antyruski, tegoroczna miss publiczności Dnia Bez Ruska.
Wszystko to płynie przez słuchawkę, ta audycja radiowa ku chwale
Andżeli, a my z Lewym rozglądamy się, przeczesujemy ręką
włosy, sto procent niewinności, my z nią nie mamy nic wspólnego,
nawet innej płci jesteśmy.
Wtedy ci policjanci przez chwilę naradzają się w pełnej
gestapowskiej konfidencji. I wtem mówią tak, czego myśmy się z
Lewym najmniej spodziewali. Mówią tak: panią proszę jechać
dalej i uważać, bo drogi są śliskie od farby, i nie rozmawiać już z
żadnymi podejrzanymi typami. I jeśli byśmy mogli z kolegą prosić
o mały autograf.
Ależ to nie ma żadnej sprawy - uśmiecha się Andżela i
błyskają flesze, czerwony dywan rozwija się jak język wywalony
na mnie i do Lewego z paszczy tego systemu. Z którym ona
współżyje na dogodnych warunkach.
A kolega by jeszcze chciał dla swojej żony i dzieci - mówią
suki i podają jej bloczek do wypisywania mandatów.
Imiona żony? - mówi fachowo Andżela i zamaszystym
pismem obrazkowym podpisuje wszędzie: Miss, Miss Angela,
Miss Publiczności roku 2002, dla Anety i Wojciecha z najlepszymi
pocałunkami miss publiczności Angela Kosz. Plus, jak zaglądam
jej przez ramię, to jeszcze widzę, że dopisuje gdzieniegdzie
„szatan 666” i „jedna rasa, polska rasa”.
Hola - mówię, bez już zważania, że policja słucha - co ty się
nagle taka radykałka zrobiłaś, co Andżela? Sława uderzyła ci
chyba na bańkę.
Co - odpyskowuje Andżela, proszę bardzo, jaka się
wygadana zrobiła raptem, powiedziała trzy zdania o swych
ulubionych gatunkach warzyw i raptem teraz sprawność
„gadanego” dostała od zastępowego Sztorma przyszyte na rękaw
sukni - wybrali mnie Polacy, to jestem chyba za Polakami, a nie za
żadnymi Ruskimi, logiczne, nie?
Po czym mówi w kierunku policjantów: chwileczkę, i bierze
mnie na stronę.
Nie rozumiesz, Andrzej? - mówi szepcząc, pełna konspira -
czy Polska czy przyrost ZSRR, i tak koniec jest bliski. A Sztorm
mi parę rzeczy uświadomił. Mówi, że jak wystąpię z ramienia
narodowego prawicy, to i dostanę własny wieczorek w centrum
kultury, a i może nawet będę drukowana w „Piasku Polskim”, to
się jeszcze zobaczy. To była dla mnie wielka szansa.
A co, pani kolega za Ruskimi optuje? - pyta podejrzliwie ten
suk, jak widzi naszą postępującą konfidencie i tryb ściśle tajny
naszej rozmowy, kabel przeciągnięty z ust do ust, top secret.
Andrzej? - mówi Andżela jak głupia, jakby w ogóle nic nie
kumała, iż on trzyma swe łapsko na pistolecie. My się to właściwie
dość krótko znamy - dodaje ni do rymu, ni do sensu. Po czym
widząc, co narobiła, bierze rower, przesyła mi i Lewemu
pocałunek z ręki, poczym macha do policjantów i przydusza na
pedał. - Jak będę wiedziała, co i jak z tym odczytem, to dam znać!
- woła odjeżdżając niczym tramwaj zwany pożądaniem i dzwoni
dzwonkiem.
No to zostajemy sami. Wtedy w jedną chwilę już się nie robi
tak znowu miło.
Może mały autograf? - mówię, by rozluźnić nieco tę
napinającą się atmosferę, co jest rozciągnięta między nimi a nami
tak bardzo, iż zaraz pęknie, a że myśmy ciągnęli mocniej, to my
dostaniemy z całej pety po pysku.
Może mały chuj? - mówi ten jeden suk i spluwa, zupełnie już
bez krycia się ze swoimi zamiarami. Już mi, do bagażnika - mówi
do nas drugi wyjmując pałkę - Jedziemy na komisariat.
Ja niby to stoję, spoglądam na Lewego. Lewy całkowicie w
rozstroju, domyśla się już, iż to jego ostatnie chwile na świeżym
powietrzu, więc stara się jak najwięcej nałapać w płuca i do buzi.
Rozgląda się cały czas, namierza, by prysnąć, łzy mu kręcą się w
oczach. Oko mu już chodzi niczym oszalała żaluzja, niczym
zepsuta szatkownica
Ale panowie władzo, niby dlaczego? - mówi wreszcie
płaczliwie, gdyż zapewne ma nadzieje, że my tu gadu gadu,
pogoda zanosi się na burzę, a festyn bardzo udany, a w
międzyczasie pstryk - cała amfa raptem zniknie od niego z
kieszeni. Jak zatrzymywanie się tu jest zabronione, jak stanie tu
jest zabronione, to my najmocniej przepraszamy. Obiecujemy, iż
już nigdy nie będziemy tak po chamsku się zachowywać. Raz nam
się zdarzyło - prawda. Ale wiedzą panowie władzo jak to jest. Jak
idzie człowiek, zdyszy się, przystanie, popije. Raptem zagada się i
zapomina, że tu jest zakaz zatrzymywania. Lecz my już z Silnym
idziemy...
- Idziemy wpierdolić jednym typom... - dodaję ja, gdyż mimo
całej oschłości może oni tam w tych wszystkich ściśle tajnych
kieszonkach w swych kombinezonach ogrodniczych trzymają
jakieś służbowe serce prócz sekatora. Znaczy się nie - tłumaczę i
gestykuluję, gdyż łapię się, iż wszystkie brzydkie słowa zostaną
zamazane na czarno. Znaczy się idziemy pokazać gdzie pieprz
rośnie takim jednym cholerom...
...z Kazachstanu - ożywia się Lewy i uderza w sentymenty
prawicowe. Bo przyjechali tu podobno, jakaś jebnięta wycieczka,
robić pomiary pod przyszłe wysiedlenia Polaków, pod grabienie
polskich domostw... idziemy im spuścić manto. I tak
przystanęliśmy złapać oddech, gdyż się spieszymy, by nie
odjechali...
Jednak suki nie są wrażliwi całkowicie na tę smutną przecież
propol-ską historię, zero współczucia, zero wyrozumienia dla
nastrojów patriotycznych, całkowita oschłość. Jeden mnie bierze
pod rękę do tańca, drugi Lewego, panowie proszą panów, święte
oficjum, jednocześnie wpychając nas do radiowozu i recytuje do
pierszego: pisz, kurwa, tak, bez żadnego popuszczania.
Kilkakrotna obraza policjanta. Wulgaryzm i obelżywość.
Bezprecedensowe na szeroką skalę niszczenie zieleni i kwiatów
publicznych własności państwowej. Próba nawiązania
kumoterstwa i usiłowania korupcji, proruski oportunizm.
I nim my się obejrzymy, co się dzieje, nim w ogóle nam
przyjdzie myśl, że oto koniec tego dobrego, to już oni pizd nam
drzwiczkami w żywą twarz, i światło gaśnie, dopływ powietrza
zostaje wyłączony, i nie, koniec, nie ma pogody, jest czarna
pogoda. Lecz nim jeszcze oni zdążają nas za-kluczyć na kłódkę, to
Lewy w rozpaczy zdąży krzyknąć w odwecie złamanym na wpół
głosem:
Pierdolone zasrane lego! Pierdolone lego policja!
Na to oni też są całkowicie niewzruszeni, gestapowscy
sanitariusze. Pisz dalej tak - mówi ten jeden na słowa Lewego w
tonie „Wy nam tak. to my wam jeszcze bardziej” - oboje pod
ciężkim wpływem narkotyków bez możliwości nawiązania szeroko
pojętego kontaktu. Ciężkie halucynacje, krzyki, prawdopodobnie
szeroko pojęta choroba psychiczna z przerzutami.
A nim odjedziemy, to oni jeszcze sobie zapalą fajkę. Nic
wcześniej nie miałem im tak bardzo za złe, gdyż samemu łapię się
na tym, iż chcę tak bardzo palić, że jestem skłonny Lewego choćby
w proteście wziąć jako zakładnika. Poza tym chce mi się pić, czuję
się coraz to bardziej źle. I jak na podłodze w wozie znajduję
długopis firmowy z napisem „Policja Polska Spółka Z.o.o,
Przedsiębiorstwo Porządkowe wł. Zdzisław Sztorm”, to od razu
wystawiam go przez kratkę w wozie i kole jednego suka w plecy,
błagając, by mi dał choć trochę pomachać papierosa.
Na co on się zaraz jak oparzony odsuwa i mówi do drugiego:
Oż kurwa. Pisz zaraz tak, byś nie zapomniał. Nieuzasadnione
napady agresji z użyciem ostrego narzędzia.
I na tym się kończy. On niedopaloną nawet fajkę gasi, rzuca,
co tę marnację widzę dokładnie przez okienko, pierdolony pies
ogrodnika, sam nie spali, a drugiemu nie da. I jedziemy. Lewy w
rozpaczy, płacze. Tamci tak. Jeden kręci kółkiem, drugi zerka, czy
nic nie kombinujemy. Lewy mi oczami daje do zrozumienia na
swą kieszeń, gdzie amfa płonie suchym białym ogniem, że
jesteśmy skończeni, a on tym bardziej. No to ja wtedy już nie
wiem, co robić, to wrzeszczę: uwaga, pali się!
Oni mimo szyby jakby słyszą, więc oglądają się na nas. A
wtedy ja mówię: po prawo! Pokazując na prawo. I w ułamek
sekundy, jak oni z czystego głupiego odruchu patrzą na prawo, to
nim zdążą się skapnąć, że to ścierna, to Lewy nadąża z
wywleczeniem amfy z kieszeni i skitraniem jej pod jakiś koc, a
drugą ręką przeżegnuje się. Tak to się dzieje.
No i wszystko wtedy jest raz dwa. Wysiadamy. Idziemy
potulnie bez nawet kajdanek, gdyż już jesteśmy nauczeni, że
cokolwiek powiesz lub zrobisz, są na to niezliczone paragrafy,
każde twe słowo jest poprzekręcane na lewą stronę i wykorzystane
przeciw tobie.
Ja pierdolę - powtarza tylko Lewy - pierdolone lego,
pierdolone lego.
Wtedy są różne święte inkwizycje, robią nam wpierw zdjęcie
legitymacyjne, co myślę, że muszę dość źle wyglądać. A potem
pokój numer dwajścia dwa, a Lewy jeszcze inny. A ja właśnie mam
przydzielony dwajścia dwa, do którego jestem za ramię
podprowadzony przez suka, jeszcze przez krótkofalę słyszę, jak
nadaje: prowadzę go na dwudziestkę dwójkę, to niech Masłoska
spisze zeznania i koniec z tym burdelem.
Ja już jestem całkiem obojętny na to, co ze mną robią, ale to
akurat coś mi się wydaje dziwne, to nazwisko. Gdyż słyszałem je
już gdzieś, co nie jestem pewien gdzie, lecz nadzieja we mnie
odżywa, iż może się uda coś się zakręcić po znajomości, tu i tam
podać rękę, powiedzieć coś miłego zarówno za mnie, jak i za
Lewego i wszystko jeszcze jakoś się ułoży, uda, jeszcze nas
pocałują rękę przed wyjściem, a ślady naszych butów obwiodą
czerwonym flamastrem, tu chodził Andrzej „Silny” Kobakoski i
Maciej Lewandoski „Lewy” męczennicy w obronie rewolucji
anarchistycznej w Polsce, niesłusznie oskarżeni i aresztowani w
łapance dnia 15 sierpnia 2002 o godzinie ósmej wieczór. A na
komisariacie w ogóle pierdolną tu muzeum sponsorowane przez
Radę Miasta, w gablocie moje dżiny i katana na manekinie, w
klapie katany ordery za wierność anarchistycznym ideałom, za
obalanie faszyzmu, spuszczanie wpierdol faszystowskim turystom.
A dżiny jeszcze z plamą jako relikwia po miss publiczności Dnia
Bez Ruska, będą przychodzić tłumy, przykładać rękę do szyby i
wszystko im się w kilka dni uzdrowi, i wysypka, i trądzik, i dałn,
wszystkie choroby im raptem odejdą, a tym dziewczętom, które są
już po, a na przykład wolałyby nie być, to odrasta co trzeba i mogą
spokojnie się żenić bez wyrzutu sumienia i w razie spisu ludności i
inwentarza, zakreślać sobie dziesięć na dziesięć punktów w
rubryce „czystość i niewinność”. A ja nie będę wtedy próżnował,
pierdolnę sobie jakieś grubsze przebranie i będę szefem tego
całego interesu. Wstęp - dziesięć zeta, uzdrowienie: pięćdziesiąt,
ptasie mleczko, zeta od sztuki, od pudełka czterdzieści
(reklamówka - 50 gr), wycieczka do grobu Suni - trzydzieści zeta
plus autokar dziesięć od łebka, porada Ali - dwadzieścia, choć sam
nie wiem w sumie ile, bo tak naprawdę to jej porada jest gówno
warta, a ja nie chcę ludziom wciskać szarlataństwa i proroctw
sekty New Agę. Tylko samą anarcho-lewicową istotę
wszechrzeczy i statki wolności pływające po morzu wolności.
A kiedy to tak sobie myślę, wyobrażam, widzę to oczami
duszy swojej, to naraz otwierają się drzwi. I wychodzi z nich facet
jakiś, który właściwie to nie ma nic do całej sprawy, gdyż jest niby
to zwyczajnym jednym z wielu statystów, którzy pracują w tym
filmie. Ale ja go od razu zauważam, iż coś jest z nim nie tak i to
ma bezpośredni związek z tym pokojem, wszedł pewnie
uśmiechnięty, pełen optymizmu i o prostym kręgosłupie, a jak już
wychodzi to postępująca skolioza i garb pełen zapasowej wody na
moralnego kaca, a wszystko, cała jego zmiana, to była kwestia
wejścia na ten jeden właśnie pokój dwajścia dwa. Lampę mu w
oczy, tortury psychiczne, przyzna się czy nie przyzna się do faktu,
iż ma u Ruskich kuzynostwo, mamy na to dowody, mamy twoje
zdjęcia, tu niby patriota, a wkłady do ołówków automatycznych
kupowało się dzieciom ruskie, ot, za to mu lampa w oczy, za to mu
skolioza. Za maszyną siedzi jakaś ściemniona maszynistka i
spisuje wszystko, co powiedział, ale tak, jak jej pasuje do
formularza, jakkolwiek pytanie by było sprekonfigurowane, to ona
wpisze: tak. Tak, żywi orientację proruską, tak: chce zaboru, tak:
przysięga na Polskę, iż to nie Ruscy wpuścili zasolenie do
Niemenu. A wszystko tylko dlatego, iż „nie” w tej maszynie nie
działa, ten wyraz akurat został wyeliminowany z czcionki. I to
jeszcze zanim rozpętała się wojna, wyrwali je już, jak
przesłuchiwali artystów plastyków o ciągotach solidarnościowych.
No ale jak słyszę „następny” i tam włażę, to stwierdzam, iż
tej maszynistki akurat nie można oskarżyć o fałszowanie wyników
wyborów moralnych ze stanu wojennego, gdyż obliczam sobie w
pamięci, iż ona wtedy nawet nie wiedziała, co to tak, a co nie, gdyż
ona wtedy prawdopodobnie jeszcze nie żyła ot co i nawet się na
nią nie zanosiło. Gdyż na oko to ma maksimum trzynaście lat.
Dzień dobry - mówię z góry, żeby być uprzejmym dla niej, to
może raptem nauczy się pisać „nie”. Ta nie odpowiada, to od razu
zaczynam podejrzewać, że jest między nami brak respektu,
szczególnie iż ona ma krzesło wyższe niż moje. Za mną zaraz
wchodzi ten suk i mówi: te zeznania, Masłoska, to masz potem
zanieść razem z kawą i ciastkiem do komendanta, tak on mówi, i
sama też masz do niego przyjść na dłuższą chwilę na poważną
gawędę, on tak mówi. Na to Masłoska mówi głośno: tak, panie
sierżancie, a równocześnie stereo coś mruczy do siebie, jakieś
wulgaryzmy, coś o ZHP. Jak to słucham co ona mówi, kiedy tak
gapi się w te klawisze i celuje w jeden po drugim jednym palcem,
a drugi ogryza paznokieć, to od razu zdaje mi się, iż to ja tu
powinienem prędzej siedzieć za tą maszyną i spisywać jej historię
choroby. Umysłowej zresztą.
Nazwisko - ona mówi. No to ja nic. Robakowski - mówię.
Imię? Andrzej, bardzo mi miło dodaję a ty?
Ja Dorota - mówi ona i na mnie dziwnie patrzy, że aż dostaję
halun na bańkę, iż ona wszystko jak gdyby o mnie wie. Lecz o co
chodzi. Patrzę na nią, czy może ją gdzieś kiedyś już spotkałem, na
jakiejś dyskotece w Luzinie czy w Choczewie latem, lecz trudno
mi to poznać, gdyż ma na sobie niebieski kombinezon, kostium
pod tytułem „kierowca autobusu Neoplan”, za duży zresztą.
Zegarek ma ze złą godziną ustawione, na lewej ręce napisane ma
długopisem „L” jak lewy, a na prawej „P” jak pinda, co pisząc lub
robiąc cokolwiek, często gęsto sprawdza.
Imię matki... - ona szemrze do siebie - jo, imię matki
kurwa...Ma...ci..ak....Iz., a ...b., ela… i jedno „l”, a po mężu...Ro...
ba... kos.. ka... kurwa.
I wtedy coś mnie tchnęło. Coś mnie tyka wielkim palcem, e,
Silny, obudź się, jakiś grubszy halun się kręci na twoich oczach,
oto siedzi tu ta maszynistka, nawet nie wiesz sam jeszcze, czy
chciałbyś ją przelecieć, czy nie, a raptem zna imię i nazwisko
twojej rodzonej matki. Obudź się, Silny, bo kręci się tu coś, o czym
nie wiesz, pod spodem, w ścianach poukrywane czyjeś są tajne,
jasnowidzące oczy.
Pracujesz? Uczysz się? - zagaduję ją, by trochę się oderwać
od tego chorego filmu, co mi został wkręcony i zamyślam się, czy
to przypadkiem nie początek jakichś tortur.
Ta pisze dalej, ma tak wolny zapłon, a jak wtem nie powie
raptem: co? do mnie, to sam aż się jej boję, gdyż wygląda na raczej
nienormalną, jakby całkowicie nie z tego osiedla była co ja, tylko z
innego. No i wtedy jakby zrozumienie tekstu mówionego przez nią
z jej strony, ma dziewczyna tą zaletę przynajmniej, że rozumie po
polsku, choć najprawdopodobniej mówi jakimś własnym
narzeczem wewnętrznym śródlądowym, w który zalicza się
również palenie papierosów. Nawiasem mówiąc, jak ona tak pisze
na tej maszynie, to najwyraźniej toczy ze sobą jakieś grubsze
potyczki słowne w myślach, jakąś śródwewnętrzną wojnę domową
i walki bratobójcze na noże do smarowania chleba, jakieś
wewnętrzne obliczenia na własnych liczbach niewymiernych. No
ale po polsku też jako tako się porozumiewa, to mówi do mnie tak:
Jo. I to, i tamto też. Wszystkie. Odpowiedzi. Są Prawidłowe.
Wygrałeś. Tę nagrodę.
Wtedy bierze, wyrywa z maszyny literkę „n” i do mnie rzuca.
Ale nie trafia, bo pewnie pomyliły jej się strony.
No to wtedy ja już postanawiam nie popuścić, bo nić
przyjaźni między nami została nawiązana, a kto wie, jak to będzie,
od słowa do słowa, fajny film widziałem wczoraj, potem ona się
rozkręci, da mi swój numer na komórkę, ja od Kacpra pożyczę
jego golfa, to po nią przyjadę, pojedziemy gdzieś nad jezioro czy
na kawę, herbatę, a raptem w międzyczasie okaże się, iż literki
„n”, „i” oraz „e” się odnalazły i zaczęły gwałtem działać, i cisną jej
się pod palce jak oszalałe w odpowiedniej konfiguracji,
konfiguracji „nie”, proruski? - ona wpisuje: nie, alkoholik? - ona
wpisuje: nie, winny? - ona wpisuje: NIE.
No to mówię do niej tak: a gdzie się uczysz? Gimnazjum,
ekonomik, maturka zaocznie?
Ona na to coś tam majstruje przy tej maszynie raczej
agresywnie, tłucze w nią ręką. NIE, odpowiada raczej z
niezadowoleniem, jakby żalem. Wtedy znów ładuje się ten suk,
mówi do Masłoskiej, by się pospieszyła z tą kawą i ciastkiem, bo
komendant się nudzi i by się nauczyła jakichś nowych dowcipów i
kawałów, bo tamte już się komendantowi podobno znudziły. I ma
jeszcze natychmiast rzucić palenie, bo to jej szkodzi na kaszel czy
coś, a to komendanta denerwuje. Ta znowu mówi: tak, panie
sierżancie, a pod nosem coś burczy do siebie, złorzeczy coś znowu
o ZHP i obozach koncentracyjnych.
Wtedy jeszcze coś tam niby klepie niczym by grała na jakimś
instrumencie klawiszowym w zespole nurtu regres, a potem raptem
odsuwa tą maszynę z wielkim hałasem tak bardzo, iż ta maszyna
ledwie co się na mnie nie zjebie i latają przez to różne papiery,
kartki, jak białe, pierdolnięte ptactwo jej domowe, które ona żywi
okruszkami z kanapek. Takiej palniętej jeszcze nie widziałem.
Fajnie tu masz, przytulnie - zagajam strachliwie, by coś
jeszcze gorszego nie przyszło jej do głowy, by mnie przykładowo
zabić, zakłuć ostrzem długopisu i ołówka, bo widać po niej, że jest
do tego zdolna. Nawiasem mówiąc jest ruda. Ale ma odrosty. Na
parapecie wszystkie kwiaty są na amen zwiędnięte, pionowe
żaluzje produkcji ruskiej na amen zaciągnięte, plus jeszcze
szklanka porośnięta drobnymi, nieruchawymi zwierzętami
wodnymi, plus na biurku są rozłożone różne wykresy, co ona robi
cały czas, nawet podczas rozmowy ze mną. I jak ona tak siedzi, to
ja tylko zdanżam podejrzeć, że pionowa kreska igrek oznacza
kurwicę, a pozioma iks upływ czasu. Funkcja jest rosnąca. Teraz,
w stosunku do obecnej godziny, jest poziom kurwicy bardzo
wysoki.
No to ona zapala, mi też nawet daje, co czuję, iż będzie
jeszcze między nami dobrze.
A gdzie się uczysz? - nalegam.
Studium. Zaoczne. Nauczania. Początkowego - mówi ona
takim tonem „ja tu zostawiam swój pionek, dalej grajcie sami”.
Dla osób. Bez. Matury.
A co zrobiłaś, zawodówkę? - naciskam.
Nie - ona mówi - liceum. Zrobiłam. Ale na maturze. Mnie
oblali.
O, do chuja pana - ja na to mówię, niby, że oburzony, z nią
zsołidary-zowany, ramię w ramię idący na gmach MEN-u
wywozić prawicę na taczkach - a czemuż to?
Czemuż? - ona mówi gorzko - bo mam moralność. Ujemną.
Minusową.
Wtedy ona zaczyna coś niby odpowiadać mi. Że niby tam
wygrała jakiś konkurs, coś gdzieś, jakaś gazeta, „Ty i Styl”, czy
„Kobieta i Życie”, że niby wygrała to dwa lata temu, ale teraz
nadrukowali dopiero, gdyż wcześniej mieli dużo pilnych reklam do
drukowania. I jeśli nie zgubiłem wątek, to chodziło o to, iż tam był
wydrukowany jej niby jakiś dziennik lub pamiętnik. Ja pierdolę, co
za historia - mówię, by nie być wzięty za głupka, że niby nie
rozumiem i z rozpaczą kręcę głową. No zamknij się - ona się jak
gdyby rozżala i pstryka na wyścigi długopisem, kto będzie pstrykał
szybciej, ona, czy ja szyję nogą. To jest jeszcze pikuś, a teraz
dopiero będzie hardkor, co się dalej stało.
I opowiada. Że ten dziennik to niby przeczytała jakaś jej
nauczycielka czy coś, i wtedy jak ona poszła na maturę, to ta
nauczycielka była dla niej z gruntu nieprzyjemna, wrogo i
podchwytliwie nastawiona. Bo chodziło, że ona coś w tym
dzienniku napisała nie tak, że pali na przykład, że różne rzeczy się
działy w jej życiu natury immoral, i ta nauczycielka przechwyciła
ten dziennik i to po chamsku przeczytała. Tak to rozumiem, tą całą
historię.
I oblałam - ona mówi, waląc głową w biurko - z religii
oblałam.
Serialnie? - pytam, niby że to z zainteresowaniem, bo z
wariatami należy ostrożnie, należy ich obchodzić na palcach, cicho
sza, jesteś całkiem normalna, tylko nieco inaczej niż wszyscy.
No serialnie - ona mówi załamanym głosem i z rozpaczy
obwija sobie twarz papierem do maszynopisania - Serialnie, ustną
z religii. Zapytała mnie ta kobieta, czy Bóg jest. To ja całkiem
zgłupiałam z nerwów, w końcu strzelałam, że odpowiedź A, że
jest. Ale ona była na mnie tak cięta za ten dziennik, za wszystko
tam opisane, palenie papierosów, pokazywanie majtek, że i tak
mnie oblała, powiedziała wobec komisji, że niby że zrzynałam, że
sama tego niby nie wiedziałam, tylko zrzynałam od kogoś. I oblała
mnie.
Co za suka - mówię dobitnie, by wiedziała, iż się z nią
całoliniowo zgadzam i jeszcze jestem skłonny przyjść z ekipą do
tej nauczycielki na osiedle i jej najszczać na drzwi, a także jej
dzieciom przemówić do rozumu, by więcej się nie pokazywały ani
na klatce schodowej, ani na dworzu, ani na drabinkach.
Wtedy ona popłakuje, siorbie nosem, pyta, czy mam
chusteczki.
Nie płacz, masz tak piękne oczy, ja na to mówię. Lecz gdy
ona je podnosi raptem znad biurka, wtem error, zwarcie, nie te
hasło, nie te napięcie, wybuch, porwane instalacje. Gdyż wtem
nagle dochodzi do mnie w przerażeniu, iż choćbym nawet bardzo
chciał, to bym jej nigdy nie mógł puknąć, całkowity zakaz,
czerwone światło plus wibrujący brzęczyk, kontakt grozi śmiercią.
Lecz dlaczego. Gdyż wtem jest to odczucie rodem z mego snu
dawnego, co dobrze pamiętam, ale tu nie będę mówił, powiem
tylko, iż w rolach głównych ja i mój bracki, lecz w tym miejscu
twarze są zamazane i głosy komputerowo zmodyfikowane, gdyż to
grubsza czysto psychiatryczna iberacja od normy, zboczenie nie w
tę stronę co trzeba, jakieś chore filmy dżordża lecące ze złej
jakości taśmy, jakiś podświadomy hard porno thriller odwijający
się przez sen ze szpulek. Jednym słowem kazirodcza perwercha
zaczyniona we wzajemnym łonie rodzinnym na rodzinnym
tapczanie. Zbudziłem się wtedy w przerażeniu, w rozpaczy i cały
dzień z niesmaku na mego brackiego nie mogłem spojrzeć, iż ja i
on, wiadomo. I zarówno właśnie teraz mam podobne odczucie
przerażenia i chęci ucieczki przed tą dziewczyną, gdyż gwałtem
nabieram przekonania, że ona jestem moją jakąś genetyczną być
może siostrą lub matką, choć raptem może jej nigdy nawet nie
spotkałem. Bo co jak co, lubię różne kobiety i dziewczyny, ale
totalnie tak zboczony nie jestem, by postulować współżycie
wewnątrzrodzinne. A już szczególnie, biorąc pod uwagę jej
wygląd, pedofilię.
A ona również wygląda na tym wystraszoną. Weź mi daj
spokój, Silny - mówi zniesmaczona, poczym zaraz się poprawia -
to znaczy Andrzej.
Lecz ja już wszystko słyszałem, co powiedziała, powiedziała
„Silny”, co pogłębia moją paranoję. Gdyż jeśli to są jakieś utajone
tortury, mające wydobyć ze mnie skryte proruskie kompleksy
Edypa, to ja się poddaję i ona, jak chce, może z góry wszędzie
wpisać: tak, tak, tak, byleby tylko już mnie zostawiła, możesz już
iść, Robakoski, ja tu wszystko za ciebie wpiszę sama, jak mi
pasuje, ale za to ty jesteś zwolniony, koniec z wkręcaniem ci tego
chorego filmu i drożdżówka na drogę.
Lecz ona nie.
Ostatecznie nie jest mi tu aż tak źle - ona wzdycha, wolną
ręką wskazując na swe zrujnowane księstwo zaciągniętych żaluzji i
pozdychanych kwiatów, księstwo praktycznie bez okien, w którym
jest jedna pora dnia: noc, i jedna pora roku: listopad, a dziwne, iż z
sufitu się nie sypie brzydka pogoda, grad ze śniegiem i że ona tu
nie siedzi w płaszczu zaciągniętym na twarz. Wiesz, nie jest źle,
mam od niedawna własne krzesło - ona mówi - własną maszynę do
pisania...
Co jest pewnie dalszy ciąg niby to zwierzeń, ale mających
ujawnić moje proruskie zapatrywania nienarodowe
antypatriotyczne
Bo ja niby miałam iść na studia - ona ciągnie. Na
polonistykę, bo wiesz, zawsze byłam dobra z polskiego, z
gramatyki. Najbardziej lubiłam rozbiór gramatyczny zdania. Poza
tym pisałam wiersze, różne utwory. Niektórzy nawet moi
przyjaciele i znajomi twierdzili, że ładne, że mogłabym nawet z
nimi wygrać niejeden konkurs. Bo wiesz. Miałam talent, umiałam i
użyć odpowiednio podmiotu lirycznego, i epitetu gdzie trzeba. I im
się to niby podobało, ale jednocześnie słyszałam opinie, że widać
wpływ frazy Świetlickiego przetworzonej przez Dąbroskiego...,
sam rozumiesz, jak to wtedy przeżyłam, ja myślałam, że piszę o
swych odczuciach, a okazało się, że piszę o odczuciach, które
Świetlicki i Dąbroski już mieli. I tak to wygląda, co tu dużo
opowiadać. Wtedy nie zdałam matury i wszystko runęło, mama mi
tu załatwiła po znajomości posadę. Tak to wszystko wygląda.
Ty mi tu za dużo nie pierdol - ja mówię, bo ja powoli tracę
cierpliwość dla tych jej dwulicowych zwierzeń, dla tych jej
fałszywych, pośpiesznie składanych mi na pohybel zeznań, co je
zmyśla na poczekaniu, bym być może też coś od siebie powiedział
„nie martw się, Dorotka, moje życie też nie jest łatwe, odeszłem od
dziewczyny, wdałem się w rozboje, grubsze kłopoty z sukami, bo
w głębi duszy to mam na domu położone ruskie panele, a mój
bracki diluje amfą, nie mówiąc nic o matce, co mówiąc między
nami robi przekręty na imporcie kafelków” i tak dalej, od słowa do
słowa, ta suka by sobie niby nigdy nic klepała w tą swą maszynę,
butem przyduszała pedał, a w rezultacie by wyszło na jaw, że
jestem ugotowany na wyrok pięć lat w zawiasach na dożywocie i
zsyłkę. Choć taka niby miła, otwarta, z wyglądu trzynaście lat, a
będzie jaz tylko młodsza, aż zniknie. Niby by nawet pozbierała
okruchy ze stołu i mi dała, niby by mi nawet powróżyła przyszłość
z fusów od zgnitej herbaty, gdzie hoduje zwierzęta niewidzialne,
ale skuteczne. Taką ona udaje moją wielką przyjaciółkę, od razu
jesteśmy na ty, mimo iż ona ma maks trzynaście lat, to od razu
jesteśmy na ty, od razu ona nie wiadomo skąd zna moją ksywę.
A nawet, jeśli tak nie jest, jak myślę i ona mnie tak po
chamsku nie zrobi i mnie nie zakapuje, to zawsze ona może wziąć
i mnie opisać w jakimś swoim utworze, a co jej zależy, z użyciem
prawdziwego mego nazwiska i danych osobowych, niech nie
wychodzi ten prorusek z domu na miasto do końca życia ze
wstydu.
Teraz tak - ja mówię fuli powaga, bo dowcipy i żarty się
skończyły, więc popycham nawet oburęcznie biurko dla
wywołania u widzów grozy. Skąd znasz mą ksywę? Tylko bez
żadnej ścierny.
Na to ona trochę się miesza, trochę nie wie, co powiedzieć.
Rozgląda się, gdzie by się tu schować przed moim gniewem, może
do szuflady, proszę bardzo, ja i tak ją stamtąd wywlekę ze włosy,
jak się dosyć tyle podkurwię. Wtem ona mówi tak.
Skąd znam twoją ksywę? No znam, to się nie da ukryć. I
wtedy wyjmuje jakieś teczki, akta, cały burdel, całą swą hodowlę
papierzysk, białych ptaszysk gruntownie rozprasowanych na płask,
pospinanych w pliki. I zaczyna mi czytać, co ma opanowane biegle
mimo wieku ewidentnie dziecięcego. „Andrzej Robakoski,
pseudonim „Silny”, nazwisko panieńskie matki Maciak Izabela
rozwódka zatrudniona oficjalnie przy promocji artykułów
higienicznych Zepter przez Zdzisława Sztorma numer pesel, to
nieważne. Widziany w dniu dzisiejszym 15 sierpień 2002 na
festynie w amfiteatrze miejskim pod hasłem „Dzień Bez Ruska” z
niejaką Arletą Adamek pseudonim „Arleta”, skazaną w
zawieszeniu za współudział w pobiciu paragraf numer, to
nieważne, w rozprawie z dnia 22 luty 1998, numer seryjny
rozprawy jeden trzy osiem trzy jeden jeden, numer seryjny pobicia
tysiąc siedemdziesiąt osiem, numer seryjny oskarżenia jaki, to już
nieważne. Podejrzewany o doprowadzenie do upadku mieszkańca
miasta Adama Witkowskiego i przewrócenie go w błoto, jak
również prowokacyjnego zniszczenie jego mienia w postaci
kiełbasy zwyczajnej w barwach manifestujących sympatie
pronarodowe. Poszkodowany Adam Witkowski zeznaje...”
Dość - mówię, gdyż zaczyna mi się kręcić w głowie. Gdyż
również może i w wannie, i nawet moje sny są być może
permanentnie inwigilowane. Masz tego więcej? - dodaję słabo.
Wtedy ona wzrusza ramionami, odsuwa jakąś szufladę i
wtem ja mówię: ja pierdolę, bo ujawnia się moim oczom jakieś
całe wypasione archiwum kagiebe rodem z filmów sensacyjnych
USA, gdzie niczym osobne zwierzęta, poprasowane i pospinane, są
akta, istne laboratorium, gdzie na masową skalę kwitnie
inwigilacja i mentalne ocieractwo.
Lecz nim ona to zdąży zamknąć, to już wchodzi jeden jakiś
suk i mówi tak: Masłoska, streszczaj się i do komendanta, on czeka
na ciebie, ma zero towarzystwa, jest całkiem o to rozkurwiony. To
po pierwsze. Kazał, żebyś się przedtem przyzwoicie uczesała, a
ogólnie narzekał na twoje odrosty. A po drugie teraz zostaw tego
buca na moment, bo jest taka sprawa, którą komendant nakazał w
trybie ściśle pilnym. Podobno jacyś kazachstańscy szpiedzy, co
przyjechali na wycieczkę, dostali po pyskach od wracających z
festynu - tłumaczy ten suk - lecz dowodów nie ma i zero
świadków.
To ona szybko zmienia kartki w maszynie i zaraz tamten jej
dyktuje tak z kartki:
„Do ambasady kazachstańskiej w Warszawie - ambasady z
małej litery pisz. To ma być bardziej pośrodku. I teraz tak, od
akapitu. Informujemy, iż Rada Miasta - to dużą czcionką walnij -
nie przyznaje, jakoby doszło do napaści ze strony rdzennych
polskich - polskich z dużej - mieszkańców miasta na wycieczkę
krajoznawczą z Kazachstanu. Rada Miasta z przykrością - to dużą
czcionką - zaprzecza, jakoby doszło do zamieszek, a cztery
obywatelki kazachstańskie zostały poturbowane i znieważone ze
względu na pochodzenie (legitymowały się one
nieudowodnionymi korzeniami polskimi prawdopodobnie
sfałszowanymi, śledztwo w toku). Wyrażamy ubolewanie nad tymi
nieudowodnionymi napaściami ze strony Kazachstanu, a także
tolerowaniem i wspieraniem szpiegostwa. Z bólem ogłaszamy
zerwanie stosunków dyplomatycznych oraz całkowity zakaz
wjazdu na teren miasta autokarów i wycieczek krajoznawczych z
Kazachstanu. Z Kazachstanu - to walnij dużą czcionką, a pod
spodem: podpisano, Prezes Rady Miasta Niezależny
Przedsiębiorca -Mgr inż. administracji zasobami naturalnymi i
stosunków wodnych -Roman Widłowy”.
Masłoska wyjmuje wtedy kartkę z maszyny, dmucha na nią,
poczym w miejscu na podpis składa zamaszysty podpis „Roman
Widłowy mgr inż” i wali odpowiednią pieczątkę.
Suk bierze ją od niej, patrzy, czy nie narobiła literówek, czy
wszystko jest fuli powaga i mówi: spisz tego buca i idź do starego.
Poczym wtedy wychodzi.
Co ty tu jesteś, dupa komendanta? - pytam się jej wtedy
wprost, jak jest. Gdyż ona tu taka nieśmiała, cienki głosik, wielka
satysfakcja z tytułu własnego krzesła obrotowego, wstukuje
skromnie po jednej literce na minutę, a po cichu zapewne wykrada
komendantowi order generała, kompas i lampas, i z ukrycia trzęsie
całym przedsiębiorstwem, popalając jego fajki. Jooo - ona mówi
pełna goryczy - wręcz odwrotnie, ten Landau istny mnie zabija. Co
piętnaście minut on mnie woła, bo mu się nudzi. Każe sobie
malować pejzaże, swoje portrety en face na tle niby lasu. Go kręci,
że ja czytam różne książki. Każe mi najpierw powiedzieć tytuł i
autora, co sobie notuje. Obiecuje mnie za to niby przenieść na inny
pokój z podnoszącą się żaluzją. I niby mundur w moim rozmiarze,
ale to niepewne, bo niby budżet. Muszę mu zawsze wszystko
powiedzieć, plan ramowy tej przeczytanej książki, okej. Cały świat
przedstawiony. On wszystko notuje sobie do kalendarza, a potem
uczy się na pamięć. Potem jak coś, jakieś starcie z Zakładem
Oczyszczania Miasta, jakiś protest anarchistów, to on przez
mikrofon wali odwołaniami literackimi na prawo i lewo, i udaje
wykształconego. Naprawdę. Na tej podstawie zresztą on w
Komendzie Wojewódzkiej nakręcił Ogólnopolicyjny Klub
Czytelnika, tak zwane tu Okace. Wyjmuje za to kasę. Jest tam
przewodniczącym. W wolnych chwilach muszę mu pisać referaty
na zebrania, czaisz? Przykładowo ten ostatnio, co pisałam - tu
Masłoska wyciąga jakieś pokreślone kartki - „w ostatnich
tygodniach czytelnictwo w służbie porządku wzrosło nawet o 25%.
Wypożyczane są najczęściej pozycje fantasy i przygodowe.
Najniższym zainteresowaniem cieszy się półka z literaturą
radziecką, są to sporadyczne i szybko wykrywalne przypadki
wśród personelu niższego. Najwięcej wypożyczeń odnotowano
natomiast w dziale polskiej literatury romantycznej, w związku z
czym komitet OKC zadecydował o zakupie nowych wznowień
Mickiewicza i Słowackiego”.
Takie rzeczy muszę pisać, a czasami celowo robię błędy.
Przykładowo dwa dni temu nawet ostentacyjnie zrobiłam kilka
antysystemowych ortograficznych i interpunkcja, policja maską
Babilonu. A nikt się nie skapnął nawet, ci z klubu pewnie w ogóle
tego nie słuchają, jak on czyta, tylko ukradkiem żrą słone paluszki
i rzucają się papierkami.
Wtedy wzrusza ramionami i mówi tak: bo to ich wszystkich
to tu wszystko tak naprawdę gówno obchodzi. I tak tego miejsca
tak naprawdę nie ma, to po co się męczyć, po co brać to na
poważnie, przykładać się, mieć motywację do lepszego udawania?
Wtedy ona głośno puka w ścianę i mówi tak: tu przecież w
ścianach nie ma żadnego żelazobetonu ani muru nawet, ani nic,
Silny. Sprawdź sobie, tam są napchane stare gazety. To wszystko
jest prowizorka, Silny, tego wszystkiego tu nie ma.
Jak ja na nią patrzę, to mi się robi słabo. Bo to już jest
grubsza przesada, ostentacyjny prowokacyjnie robiony mi na
moich oczach halun, jak ja mam patrzyć na takie rzeczy, to chyba
wolę zacząć chodzić do kościoła. Przecież albo ona jest spalona
tak bardzo, że jej złącza poszły na bańce, albo ma jakiś grubszy
schiz, drzwi percepcji z nawiasów na amen wywichnięte i tak
chodzi tu po komisariacie, złorzeczy swoje chore doszczętnie
filmy o tworzywach sztucznych. A że co ma zrobić, wpisać do
maszyny - to wpisze, to dają jej spokój, czasami jej najwyżej
doleją nervosol do herbaty, by za dużo nie przepowiadała
komendantowi pójścia do piekła za malwerchy.
Nic nie rozumiesz, Silny? - ona mi się jeszcze usiłuje
wszystko wytłumaczyć i jeszcze się dziwi, że mnie jej
zeschizowane horoskopy nie robią wrażenia, na żadne zbiórki do
tej sekty przychodził nie będę i nie chcę ani mundurka, ani
cukierka, co ona mi wciska, piersza dawka za darmo, mówi, to jest
zajebisty drag, zdaje ci się, że niczego nie ma.
Ale ona dalej z tym swoim filmem: chyba nie wierzysz, że
ten komisariat istnieje? Ja ci nie chcę nic mówić, ale on jest tu
podstawiony. Ja też jestem tu podstawiona, a ten mundur, co mam
na sobie - tu mi pokazuje, jak ma za duże rękawy o pół metra, co
sięgają do kolan - to wszystko jest wypożyczona ścierna, włókno
szklane, papier. A za oknem nie ma ani pogody, ani krajobrazu,
tylko jest scenografia. Że jak mocniej uderzysz, to się rozleci i
przewróci. To się nie dzieje naprawdę, tylko, rozumiesz, to jest
napisane. W wykresach, w tabelach, w aktach, w dziennikach
lekcyjnych...
Okej okej - ja mówię, i przesuwam swoje krzesło do tyłu, by
mnie jeszcze ta psychiczna nie uderzyła ni stąd ni z owad jakimś
prętem, nie dźgnęła długopisem dla podniesienia ekspresji - ja
wszystko rozumiem. Nie ma mnie, nie ma ciebie, nie ma nas, to
już ustalone. A teraz koniec porad na temat sens istnienia i istota
wszechrzeczy, bo my tu gadu gadu, a Ruski się zbroją. Pytaj mnie,
co tam trzeba, i ja stąd spierdalam, gdyż nie przyszłem tu na
elektrowstrząsy psychiczne, tylko na uczciwe autentyczne
zeznania. Albo zeznaję, albo koniec, ja na sekty nie idę, mam dość
innych zainteresowań w czasie wolnym.
Masłoska już nabiera powietrza, by jeszcze coś powiedzieć
mi i wytłumaczyć swoje urojenia,
Zaraz jest gotowa wyciągnąć planszę, wskaźnik i pokaże
wzrost swojego urojenia w stosunku do ilości wypitej herbaty.
Ilość herbaty wzrasta, to pojawiają się efekty dźwiękowe, świetlne,
żurawie z origami latają jej przed oczami, pani już na dzisiaj
podziękujemy, było miło, ale powinna pani się porządnie przespać.
I ona o tym wie, odpuszcza sobie. I dobrze gdyż jeszcze jedne
słowo i bym dzwonił z komórki po szpital, żeby tu przyjechali,
przywieźli ze sobą cały budynek i ją natychmiastowo pod
haloperidol podłączyli.
Ale ona rozumie chyba moje zaciekłe niewzruszone
stanowisko, mówi, okej, Silny, okej, tematu nie było. To jak już
chcesz, ja ci zostawiam wolną rękę. Mogłabym wszystko w twych
zeznaniach ujawnić, twoje poglądy lewackie, a nawet posunąć się
do tego, że bym ci wpisała do karty udział w związku wojujących
bezbożników. Miałbyś przesrane w całym mieście. Ale nie,
respekt, cokolwiek ty tam sobie masz za poglądy, ja ci tu wpisuję
kategorię: radykalnie antyruski o tendencji prawicowej. W
„osiągnięcia indywidualne na rzecz polskości” to damy...
nieważne, coś wpiszę, działalność agitacyjną, propinację
chłopów... zaraz pomyślę. A ty, jak chcesz, możesz już iść, jesteś
zwolniony, wpadnij jeszcze kiedyś, to pogramy w warcaby,
przepadam za warcabami.
Jasne - ja mówię na koniec w konwencji niby bardziej
przyjacielskiej, gdyż generalnie była to dziewczyna miła,
uczuciowa, choć na wskroś na wylot chyba pierdolnięta. Póki co
jeszcze nic nie jest pewne, czy to nasze solo przeżyję, na razie tu
stoję i przykładowo, nim zdążę wyjść, ona mnie może rzucić
nożem lub strzałką wyjętą spod biurka. Temu ja nie zadzieram z
nią i głośno mówię jej serdeczne życzenia na nową drogę życia,
żeby dostała jakieś zupełnie nowe, wypasione literki do maszyny,
co dotychczas takie nie istniały.
Czego i ja sobie życzę - wzdycha ona, przekładając papiery -
bo już wariuję tutaj. Teraz ostatnio, pomyśl sam, są same sprawy o
proruskość, kolaborację z wrogiem, sianie fermentu. Jedna,
dosłownie jedna była o usiłowanie wymuszenia amfetaminy, co się
ze szczęścia prawie posikałam, że jakieś nowe słowa prócz
„proruski”, „antypolski” i „tak” mogę wpisywać. A tak to ciągle
jakieś odpiłowanie łańcucha z barierki, jakieś poplamienie flagi,
jakiś handel niepolską herbatą, już dostaję dosłownie filmu, że
książkę tu o tym piszę.
- No jasne, pisz - mówię jej na koniec - najlepiej
wspomnieniową. Pod tytułem „Byłam pierdolnięta”.
I to mówiąc nim ona zdąży mnie za to zabić, co jestem
pewien, iż planuje, czmycham z pokoju w trybie fast forward,
trzaskam drzwiami. Gdyż muszę się jeszcze wrócić po tą utraconą
krótkofalę, co nie popuszczę, a ją odzyskam. Gdyż podobała mi
się, fajna to była zabawa.
A jak wybiegam na podwórko przez nikogo nie
zatrzymywany, to od razu chcę sprawdzić, czy to, co ona mówiła,
to czy aby przypadkiem to nie jest jakaś niby prawda. I ja muszę to
sprawdzić, bo inaczej wtem okaże się, iż wszyscy mnie tu ostro
chujali. Podbiegam pod mur i wpierw leko w niego pukam puk
puk. I istotnie ku memu zszokowaniu rozlega się dźwięk niczym
bym nie stukał w mur, tylko bawił się w styropian przy
rozpakowywaniu telewizora. Styropian tektura i wata szklana, oto
z czego zbudowane jest to miasto, zdawało ci się, Andrzej, mówi
moja matka znad kuchenki smażąc kiełbasę, zdawało ci się, że
żyjesz, sam się sobie przyśniłeś, miałeś na swój temat sen
erotyczny. Przecież nie myślisz chyba, że to się dzieje naprawdę,
przecież to miasto jest papierowe, gdyż ja również jestem zrobiona
z tektury i jeżdżę do pracy niby samochodem, a jak ty patrzysz
przez okno, jak odjeżdżam, to nie kumasz, że to resorak zakupiony
w kiosku. Tak tak, Andrzej, łudź się, współpracuj z fotomontażem,
co Masłoska wysmażyła na twoje potrzeby, wsadzaj głowę w ten
otwór.
A ja już takiego chorego filmu nie zniosę. Nie zniosę.
Takiego chamstwa psychicznego, jakie oni na mnie praktykują,
nieznani wrogowie zza drugiej strony rzeki, co pociągają w tym
całym teatrze za żyłki, przeprowadzają na mnie eksperymenty na
zwierzętach, z moich tkanek produkują kremy z elastyną i
kolagenem, hodują mnie na buty i torebki. Nie wytrzymam tej
niepewności, cały drżę z oburzenia, z rozpaczy. I jak się nie
rozpędzę z niejakiej odległości, jak się nie rozbiegnę i nie
pierdolnę w tę ścianę, ramieniem, całym ciałem włącznie z głową,
jak nie walnę w ten cały interes. A wtedy to już nie wiem, co jest
prawda a co jest papier. Znowu rozlega się ciemność.
* * *
A dalej już nie było tak lekko, jak to pokazują na
animowanych kreskówkach o szmacianym piesku czerwonym w
czarną kratkę. Że tralalala, piesek zapierdala po podłodze, pizdnie
się w kant szafki i widzi gwiazdki, lajcik, zaraz wstanie, otrzepie
się z tego, co mu odpadło i zapieprza dalej, fikając ogonkiem. I że
jak on zbije wazon, to spoko, bo wazon zaraz sam się sklei, pan
montażysta już zadba, by taśma poleciała do tyłu, wciśnie rev,
zanim Ola łamane na Ela wróci ze szkoły i się wkurzy, coś narobił,
głuptasku, co za nieporządek, istna stajnia Augiasza, jak mama
wróci, to dopiero cię złaja.
Nie ma tak, w tym urządzeniu jest tylko jeden przycisk play,
wciśnięty już na wieczność, wrośnięty w obudowę. I film leci.
Lecz jednego jestem pewien, ta maszynka się panu popsuła, proszę
pana. Jakiś elemencik, jakaś śrubka nie tego, taśma się zerwała i
łopocze na wietrze.
Ostatecznie nie chcę być oskarżony, iż jakoby kłamię. Bo
każdy powie: tak tak, Silny, do widzenia, idź się leczyć do
przychodni rejonowej z mitomanii, a my ci jeszcze założymy kartę
stałego pacjenta i za ciebie będziemy składki do ZUS-u płacić. Bo
takie rzeczy się nie dzieją, powiedz sam, kto rzyga kamieniami,
przez to jest z gruntu niemożliwe. Rozumiem, raz niby Kisiel się
napił piwa z kipami, to połknął jeden, a wyrzygał dwa, ale to jest
fizycznie możliwe. A natomiast ty tu coś kręcisz, coś ściemniasz
grubo, a twój halun jest niewspółwymierny, masz blachy grupo
pogięte, halun cynkowski, już nie odróżniasz człowieku, co się
dzieje naprawdę od twych omamów. Tak tak, Silny, to wszystko
fajnie się opowiada z twojej strony, my cię lubimy, szacunek na
osiedlu, ale w to nie wierzymy, co to to nie i bądźmy dorośli.
A ja powiem tak: ja tu nic nikomu udowadniał nie będę.
Dupa. Koniec. Przysięgi na flagę biało-czerwoną nie złożę.
Powiem tak wprost: ta noc nieprzebrana zapadła
prawdopodobnie uchwałą z dnia 15 sierpień 2002 z okazji mojego
zderzenia z murem komendy rejonowej Policji Polskiej Sp. z o. o.,
co w pełni sobie zdaję z tego sprawę i mówię z góry uczciwie. I to
nie są żadne czary mary, palec włożony mi w oko przez
dystrybutora krainy Oz na Polskę. To jest utrata przytomności w
wersji klasycznej, o czym można przeczytać w każdym poradniku
sympatyka PCK. A jeśli jeszcze doliczyć do tego inne naleciałości
chemiczne, zatrucie trującym amerykańskim panadolem i
niepożądane koreakcje z innymi lekami amfa i nervosol, to
logiczne chyba, że nie jest ze mną dobrze, i blacha w mózgu nie
tyle pogięta, co złamana na dwie części, i nie żadne tam zwarcie na
stykach, Kasia Kowalska bierze spida lecz nie ma spida, tylko
ostateczny krach systemu instalacji nerwowych. I biorąc nawet na
logikę, to to nie było możliwe, bym po prostu w takich
okolicznościach przyrody walnął głową w ten mur i co. Poszedł
spać na kilka godzin, obudził się w świetnej formie, rześki i pełen
sił na nowy lepszy dzień, i zaczął przestawiać meble.
A powiem jeszcze tak: gdyż zapewne straciłem przytomność,
ale to nie jest taka zwykła utrata przytomności, że ciemność,
patrzysz w prawo, patrzysz w lewo i nic. Tylko różne sny, haluny
ostre i wyraziste, z których nie sposób tak po prostu wyjść,
powiedzieć do widzenia i trzasnąć drzwiami. Nie da się. Impreza
się kręci, a ty jesteś na tej imprezie, podłączony do sufitu tysiącem
kabelków i nie ma odwrotu.
Powiem tylko, że odnośnie tego co powiedziałem wcześniej:
był to gruby, naprawdę gruby halun, największy mój halun życia i
jeśli wcześniej miewałem złe sny, to nie były one nigdy złe aż w
tym stopniu. Zawsze jakieś naczynie połączone z rzeczywistością.
A tu słoik pełen haluna zakręcony starannie i UHT.
Więc było tak i mówię to wprost, bez już wielkich teorii,
metafor i tłumaczenia trudniejszych wyrazów: fabryka godeł. Facet
odkręca orłowi łeb, drugi wyjmuje zawartość, zakręca, trzeci
prasuje i dokleja koronę, czwarty przykleja na czerwone tło. Pełna
współpraca, wydajność sto godeł na minutę. Odgłosy totalnej
rzezi, prasowane orły wrzeszczą ze ścieżki produkcyjnej o pomstę
do nieba, zostawcie nas, my się nie zgadzamy. Wtem okazuje się,
że to taki film puszczony z rzutnika. Masłoska stoi pod ekranem,
macha wskaźnikiem. Jest publiczność. Podwójna, bo odbija się w
oknach, więc dwa razy więcej publiczności, coraz to więcej
publiczności. Kto to są? - wrzeszczy Masłoska do wzburzonego
tłumu, tłukąc wskaźnikiem w ekran. Mor der cy - skanduje
rozjuszona publiczność. A co oni robią? Mor du ją. A co czują
orły? Gier pie nie. I co jeszcze? Ból!
I tak w kółko. Wtem na ekranie pojawia się ni mniej ni
więcej tylko Kwaśniewski z Jolantą Kwaśniewską, przekopiowani
z gaziet, kolejno pod rękę, za rękę, w lesie i na spacerze, co za
halun, publiczność już zobaczyła, już skojarzyła i wrzeszczy
raptem: wypchać prezydenta, wypchać prezydenta!. Tłum szaleje,
niszczy wszystko co napotka i wtem ni z tego ni z owego słyszę
wrzask wznoszący się nad inne: wypchać Silnego! I już tłum
podchwytuje, ja raptem też, by się nie ujawnić ze swymi
poglądami, wołam razem z nimi: wypchać Silnego! wypchać
Silnego! A wtem jak Masłoska nie wyceluje we mnie
wskaźnikiem, widzę jego czubek, co mierzy mi w klatę, na co ja
mówię: no co, Masłoska, przecież jesteśmy kolegami, nie?
Jesteśmy przecież koleżanką i kolegą, co ty tak nagle, nie lubisz
mnie już? Jak cię obraziłem wtedy, no to sorka, no przez nie
mówiłem poważnie, no Masłoska... nie rusz... zostaw... lecz mam
przeczucie, że koniec mój jest blisko, że to już niedługo, że coś
pulsuje, jak gdyby wręcz pika i myślę, iż to memu sercu zebrało
się na takie desperackie rozruchy tuż przed śmiercią.
* * *
Kurde, mówił coś o Masłoskiej - mówi ktoś do kogoś i ja
dostrzegam wtem, tyle ile jestem w stanie zobaczyć przez szparę,
że to jest dziewczyna, Andżelika Kosz zresztą. A założyłabym się,
że on nie czyta „Twój Styl”, że go takie gazety denerwują. Jak go
poznałam, wiesz, to myślałam, że on jest taki z gruntu męski,
mroczny, pierwotny. Ale okazało się, że jest wrażliwy, najpierw ta
desperka teraz, a jeszcze okazuje się, że on czyta „Twój Styl”,
naprawdę się tego nie spodziewałam, pozory są tak mylne.
Gdybym wiedziała, to nasza znajomość by też potoczyła się
inaczej. Przecież ja znam tą Masłoska, to wszystko mogło
wyglądać inaczej, ona czasami czyta przecież w „Strychu”,
mogliśmy tam razem pójść, posłuchać, razem to poczuć. Jej poezja
jest właśnie taka jak lubię, o zniszczeniu, o rozkładzie kobiety
przez mężczyznę, przecież mogliśmy tam razem pójść. Ta cała
tragedia, ta przelana Silnego krew, co miała miejsce, była
niepotrzebna, po prostu zbędna.
No kurwa - słyszę drugi głos. Tym razem bardziej z
pierwiastkiem męskim, lecz przez szparę widzę w słabej jakości
obrazie Nataszę Blokus i to jest prawidłowa odpowiedź. - To jest
pojeb, żeby się do takiej despery uciekać, poniechaj go, Andżela.
Ale nie rozumiesz, że kimkolwiek bym teraz nie była miss
publiczności i objawieniem środowisk młodoliterackich, to on nie
może w takich ciężkich chwilach pozostać sam zdany na pastwę
cierpienia, oschłości ze strony otoczenia.
No i kurwa co, ja tam go teraz przewijać nie będę, przejebał
sobie na policji, przejebał sobie na mieście, to ja teraz też mam
ważniejsze sprawy. Widziałaś tego tapicera w dżinsach, to on wziął
ode mnie numer na komórkę.
Szpara we mnie, przez którą ja to wszystko widzę, a
prawdopodobnie i słyszę, jest wąska. Reszta wokół szpary jest
czarna, bezbrzeżna i sięga niewiadomokąd, a w dodatku boli.
Robię wysiłki, by tę szparę mocniej uchylić, i choć wszystko mnie
boli, to udaje mi się, co prócz Andżeli Kosz i Nataszy Blokus, w
tle widzę różne rzeczy białe, jak gdyby umieszczono mnie w
samym środku poszewki na kołdrę. Wszystko jest białe, a zapach
jest jak gdyby lizolu, więc mam różne wizje na temat tego, jak i
czym mnie tu potraktowano, a przede wszystkim, gdzie jestem, bo
to jest kwestia kluczowa. Już reszta mnie nie obchodzi, czy
popełniłem samobójstwo, czy nie, chociaż go nie popełniłem. Chcę
po prostu wiedzieć, na czym leżę, bo wiem tyle, że leżę i nie
próbuję nawet tego faktu zmienić, gdyż wiem, i iż jak tylko jakaś
dywersja, próba ruchu z mojej strony, to bach, i oni z powrotem
mnie do tamtej sali, gdzie Masłoska wbija we mnie cyrkiel i rysuje
wokół mnie koła coraz większe i większe, a publiczność bije
brawo, bo wie, że mi się należało.
Cicho, kurwa, bo się budzi - mówi Natasza, bierze i brutalnie
podnosi mi na siłę powieki, co ja nie jestem nawet w stanie
oponować, tak jestem powszechnie ciężki, jestem chyba w ciąży z
samym sobą, tak ciężki się czuję i bezbrzeżny. Wołaj tę pizdowatą
salową, niech mu zapoda jakieś swoje czary mary, by trochę
przejrzał na oczy.
To wtedy ja mrugam dość nieumiejętnie i widzę obraz
kręcony z ręki.
Przytrzym mu te powieki - mówi Natasza do Andżeli i
przekazuje jej do moje powieki do potrzymania - idę po tę białą
herbaciarę, bo ona chyba poszła na wakacje pić drinki.
Wtedy podług mojego rozeznania Natasza wychodzi i
Andżela nachyla się nade mną, co widzę własne odbicie
przybliżające się do mnie w jej oczach, dość źle wyglądam, co
więcej, wcale nie wyglądam, gdyż jestem gruntownie zasłonięty,
okablowany i zapieczętowany, do odbioru po wpłaceniu kaucji.
Andrzej? - ona pyta - nic ci nie jest?
I wtedy porażka, bo kiedy ja chcę coś powiedzieć, obojętnie
co, to me usta zamiast się otworzyć, są jeszcze to bardziej
zamknięte. Są zamknięte tak bardzo, że aż nie da się ich otworzyć,
a co więcej, już ich chyba wcale nie ma, tak bardzo stały się
organem szczątkowym. A jak chcę podnieść rękę, to jej też jakby
nie ma, lub też być może jest przymocowana na stałe do podłoża.
Gdyż raptem to stałem się może w ogóle rośliną doniczkową,
kwitnę w białej ziemi na parapecie, a Andżela mówi do mnie po to,
co bym lepiej rósł i wypuszczał więcej korzeni, to mnie na wiosnę
przesadzi.
Okej, nic nie mów - ona mówi i robi gest poprawiania
poduszki - ja ci powiem, jak jest. Bo pewnie nie wiesz. To już nie
jest wczoraj, to jest jutro. To znaczy dzień następny. Usiłowałeś
popełnić samobójstwo. Ale odratowali cię. Niniejszym leżysz w
szpitalu, a jak myśmy z Natą to się dowiedziały od Lewego, to
zaraz Sztorm nas tu podwiózł. No to jesteśmy. Nata poszła teraz po
pielęgniarkę. Jak wróci, to potwierdzi moje słowa.
To mówiąc, ona wyjmuje z torebki osprzętowanie bojowe,
promocja piekła, poprawia sobie oczy, by były bardziej na czarno.
Po czym zastanawia się chwilę, liczy coś, może kiedy dostanie
okres, i ostatecznie decyduje się na pocałowanie mnie w policzek.
Nie musiałeś tego zrobić dla mnie - mówi, malując sobie na
twarzy różne kreski kredką świecową wyjętą z torebki - nie jestem
warta tyle cierpienia, bólu, zagubienia. Wiem, co musiałeś czuć,
gdy wtedy odjechałam rowerem, pozostawiając cię samego ze
zdeptanym kwiatem naszego uczucia niszczejącym na zgliszczach.
Teraz to wiem: nie grałam fair, zraniłam cię, lecz gdy byłam wtedy
ze Sztormem, to nie obchodziło mnie to, jaki on jest, bo on nie był
taki jak ty.
Ja chcę coś powiedzieć, że to miło z jej strony, że o mnie
wtedy myślała, ale zamiast tego z moich ust wydobywa się bańka,
co spektakularnie pęka i się po mnie rozpryska, a może i nawet
odłamki szkła idą Andżeli w twarz. Dochodzę do wniosku, iż w
ostatecznym rozrachunku usta jednak mam, nie odkleiły się od
reszty, za co serdecznie wszystkim dziękuję.
Cicho, bo Natasza idzie - mówi Andżela i zaraz łapska z
powrotem na moje powieki, pełna gotowość do zdania służby, niby
że cały czas je trzyma i neutralny temat. A wiesz? Bo niby ta wojna
z Ruskimi została wczoraj załagodzona. Wiemy od Sztorma. Ma
być podarowany statek, taki symbol przyjaźni, na którym polscy
obywatele będą mogli jeździć na strefę bezcłową. A dla Rady
Miasta bilety za darmo i barek. Dla uczniów i studentów zniżkowe
na 37%.
Okej, Silny - dodaje Natasza, siadając mi na rękę. Ta franca
tu zaraz przyjdzie, puści ci Eleni różne kawałki o słońcu, żeby cię
trochę rozkręcić tu, bo ty nic nie gadasz. Albo inną zajebistą
grecką piosenkarkę. Pizdę Gratis ze swym mężem z castingu
Kutasem Gratisem.
I tyle ja widzę przez tę szparę, co mi raz to Andżela, raz to
Natasza podtrzymują, istny poród kleszczowy przeprowadzony na
żywca na moich oczach. Wtedy widzę jeszcze jakieś szwindle i
matactwa w handlu bielą przed moim oczami, wszystko jest tak
bardzo rasy białej, iż podejrzewam, że właśnie Izabela zapakowała
mnie w papier śniadaniowy pergamin i że sam siebie niosę do
szkoły na drugie śniadanie, że wokół wielki szept szelest idący
echem po korytarzach. Co jakiś czas zapala się jarzeniówka i
rozlega się wokół galeria twarzy w kamiennych bluzkach, gadające
popiersie Andżeli, waza o twarzy Nataszy, muzeum interaktywne,
autentyczny zapach autentycznego lizolu B, autentyczny szelest
prześcieradeł. Tu postawimy łóżeczko, Magda - wapienne
łóżeczko dla odlewu naszego dziecka, a tu sztuczny telewizor.
Biali ludzie o białej krwi i mięsie też białym, bo drobiowym,
wapiennym. I zero czerwieni, biały orzeł na białym tle, wojna
pomiędzy rasą białą pod flagą biało-białą.
Ej, Silny - słyszę szept w całkowitej konfidencji i zostaję
popchnięty bardziej w głąb łóżka, co mnie już nawet nie zdziwi.
Gdyż jestem do niego szczerze przywiązany, jest moim
dodatkowym organem w ramach kompensacji całej reszty
narządów, które mi być może odpadły. Nie umieraj jeszcze, na
razie jeszcze żyj. To ja, Magda.
Nie kłam - mówię lub też mi się zdaje być może, że mówię,
granice są w płynie, granice są w proszku, przesypują się po
planszy i nie wiadomo, czy jestem jeszcze na polu czerwonym, czy
już na białym, lecz to nie obchodzi mnie. Gdyż ten lizak po obu
stronach ma dla mnie smak całkowitej goryczy. Nie kłam, Magda,
iż niby przyszłaś. W chuja mnie robisz, „jestem tu, Silny,
przyszłam, ale prima aprilis i wcale mnie nie ma”. Koniec. Mogłaś
przyjść.
Mogło być jeszcze wszystko dobrze. Ale nie przyszłaś.
No, Silny, głupku - mówi Magda wtedy i samodzielnie
otwieram oczy bez udziału rąk. I przerażam się, bo rzeczywiście
niby ona, ale może to tylko jej makieta, jej atrapa zakupiona dla
mnie przez Barmana w zestawie ze strzałkami do rzucania. Palant
z tego Barmana, czy on nie jarzy, że kurwa ja mam nogi i ręce w
awarii, że oni mnie tu obwiązali różnymi rurkami i tylko dzięki
temu jedynie trzymam się kupy. Zastanawiam się, jak ja na dłuższą
metę będę w ten sposób żyć. Bo łaź teraz wszędzie z tym całym
osprzętowaniem, butle jakieś, jakiś radar, kable się plączą pod
nogami, poruszaj się teraz w promieniu metra od ściany, nurkuj w
powietrzu na głębokość metra i jeszcze nie pomyl wtyczek, bo
wtedy zwarcie i osobiste użyźnienie gleby.
Silny, to ja Magda - mówi Magda i macha do mnie ręką z
odjeżdżającego autobusu na wakacje. To ja, Magda, wpadłam tak
ot, pogadać. Kupiłam ci malborasy, mentole, pomyślałam, że się
ucieszysz. I gazetę o motocyklach, „Świat Motocykli”, żebyś tu do
reszty nie zdumiał.
Fajnie jest, myślę. Jedziemy autobusem. Mnóstwo pyłu jest,
ale jest fajnie, silnik furczy, wszystko się trzęsie, białe pola,
plantacja kredy, muzeum interaktywne, tyle zrobili pyłu, że nie
widać eksponatów. Może to zresztą amfa unosi się w powietrzu, bo
to jest akurat czas kwitnienia amfy, pełno pyłków lata w powietrzu,
powszechna akcja narodowa alergia, zatrudnienie dla
bezrobotnych.
Słuchaj teraz tak - słyszę ze strony Magdy - nie bądź, Silny,
głupi. Nie daj się tak zrobić, przecież oni chcą tu z ciebie
wyhodować rododendron sobie na korytarz.
Wtedy wyciąga z torebki „Świat Motocykli” i próbuje tak
zrobić, żebym mógł sobie poczytać. Lecz co ona jedną rękę mi
zaciska, to druga się rozwiera i gazeta więdnie. Wtedy Magda
wyprowadzona takim moim zachowaniem z równowagi zdejmuje
z półki radar, co do niego jestem podłączony i aż dziwię się, że jak
ona go bierze, to mnie to nie boli. I buch mi go na brzuch, co aż
prawie samego siebie z bólu wyplułem, lecz moje zdolności
sprzeciwu są ograniczone.
Nikt nie skuma - szepcze mi Magda z otuchą i kładzie „Świat
Motocykli” gazetę na radarze, co cały czas pika i być może jest to
moje sztuczne serce, które teraz już zawsze będę musiał nosić ze
sobą w reklamówce, to więc niech ona się z tym obchodzi
ostrożnie, żeby nie zepsuć. Widzę teraz prosto przed twarzą różne
literki idące przez strony do swojego mrowiska. I żałuję iż tak
szybko się ruszają, bo to może jest tekst piosenki o mnie i moim
bólu, którą mógłbym teraz wszystkim zaśpiewać. Lecz to jeszcze
nie koniec tej modernizacji, gdyż Magda najwyraźniej
zdecydowała się polepszyć moje warunki bytowe i sanitarne.
Wyjmuje paczkę fajek już napoczętą i kategorycznym gestem
wkłada mi jednego do ust, co on mi od razu wypada, ale ona go
wtyka na powrót głębiej, prawie prosto mi do gardła.
Tu się nie pali - odzywa się słabo jakiś głos z daleka,
zapewne automatycznie włączająca się akcja antynikotynowa, co
zaraz powie, co sądzi na temat papierosów i ich skutków.
Jakiś problem? - mówi zaraz Magda głośno - ja pana nie
częstowałam.
Wtedy Magda patrzy na mnie, widząc iż coś jest niezupełnie
tak z tym paleniem.
Co oni chcą od ciebie, żebyś ty nagle zaczął mówić stereo i
podbicie basów? - mówi, bierze i wyszarpuje ze mnie te wszystkie
wtyczki od kabli, co ciągną się od mego nosa i z powrotem. Tak
będzie ci dużo lepiej.
Wtedy jeszcze udaje mi się zobaczyć w przyspieszonym
tempie, jak ona rzuca te rurki na podłogę, podpala mi papierosa, a
potem już niewiele widzę. Gdyż raptem coś ciężkiego na mnie
spada na klatę, być może kamień, być może to moja własna
powieka, być może to wiatrak oderwał się z sufitu, a być może to
po prostu jakieś urwanie chmury z drugiego piętra, śnieg łóżek i
pacjentów. Lecz już nad tym nie myślę więcej, gdyż możliwość
myślenia również nagle tracę, co symbolizuje ostatecznie mój
regres w kierunku roślinności.
* * *
Nie umieraj... - taką audycję nadają w radiu. „Nie umieraj,
razem zwalczymy naszą wspólną śmierć” - społeczna akcja
charytatywna radia Zet i polskich muzyków rockowych. - Nie
umieraj - powtarza radio, a potem jakby spiker gubi wątek, bo
pomyliły mu się kartki. Nie umieraj - mówi - to wszystko moja
wina.
Wtedy znowu klamka uchyla się i pojawia się szpara, przez
którą bezczelnie podglądywuję, co jest na zewnątrz. Być może
nawet rodzę się właśnie, wyglądam na świat z mojej matki, lecz
nie podoba mi się to, co tu się dzieje. Otóż nie jest to zwykły sufit,
tylko sufit ruchomy, sufit przewija się na moich oczach,
świetlówki znikają i pojawiają się na powrót, gdyż może jesteśmy
teraz w interaktywnej fabryce świetlówek. I raptem są też różne
twarze, jest hałas. To wszystko moja wina - tłumaczy ktoś z
płaczem - będę teraz już tylko z tobą, tylko nie umieraj, przecież
nie o to tu chodzi, tu chodzi, żeby się dobrze bawić... A to
wszystko były takie żarty... tak naprawdę to nie byłam z nikim, ani
z Lewym... ani z tym całym dźwiękowcem... zrozum to, tak tylko
żartowałam, żeby cię rozzłościć, idioto... a teraz wszystko będzie
dobrze....
Nie umieraj, Silny, to mówisz ty, Magda, mówisz to przez
telefon, mówisz to przez megafon. Jest to kolejna twa fanaberia,
kup mi fajki, kup mi rajtki, nie umieraj. Jeśli możesz, nie umieraj.
Nie umieraj, jak chcesz, by było między nami fajnie. Bądź kolegą,
nie umieraj, bo mam akurat umówione solarium, nie mam teraz
czasu na grożenie, może później. Zadzwoń do mnie pod wieczór i
przysięgnij, że tak żartowałeś i nie umarłeś, już zaraz dosłownie
lecę, ale obiecaj wpierw, że to wszystko nieprawda.
Chcę coś myśleć, lecz nie. Żadnego myślenia, mam
zabronione myślenie, co mam chęć coś pomyśleć w jakimś
temacie, to radio z wyrwaną anteną nadaje ekstraciekawą
przyrodniczą audycję o wietrze, że wiatr wieje. Że wieje. To jest
relacja live nadawana z miasta, początkowo był jakiś reporter na
żywo, proszę państwa, nie słyszą mnie państwo, lecz jesteśmy
świadkiem niezwykłego zjawiska, w całym mieście wieje wiatr.
Pojawił się z zachodu i wyrwał już wszystkie flagi biało-czerwone.
Mimo iż mnie państwo nie słyszą lub nie słyszą mnie wcale,
zaznaczę, że już osiem osób utraciło włosy, a liczba osób, które
zostały zaginione jest ciągle nie znana. Wiatr skręca właśnie w
lewo, odrywa balkony od wieżowców. Pojawiły się pogłoski i
nadinterpretacje, jakoby wiatr ten został skonstruowany przez
Niemców, którzy chcą urządzić tu poligon, a na pozostałościach
domów urządzić ścianki alpinistyczne dla oddziałów specjalnych.
Wiatr wieje na niespotykaną skalę, nie da się porównać nawet z
wiatrem z 1997, o którego nasłanie na Polskę rząd obciąża
Moskwę.
Tu relacja urywa się, może redaktor się przewrócił, to nic,
dostanie medal, dostanie pośmiertnie Order Uśmiechu i kompas od
polskiego rządu na uchodźstwie za szczególny nonkonformizm w
służbie prawdy. Wiatr strąca radio z szafki i teraz wyemitowany
zostaje wielogodzinny przegląd przez wszystkie rodzaje wiatru,
jakie istnieją. Bardzo ciekawe, każdy wieje w inną stronę i wyrywa
co innego, czego nie widać, ale słychać.
Jak stąd wyjdę, to jak Boga kocham. Kupię sobie taki wiatr
może. wpierw amatorsko, a później już profesjonalnie zawodowo,
jak ktoś mi nie podpasuje, temu nasię wiatr na chatę, i do
widzenia, instalacja zerwana, sprzęt RTV wywiane, kobiecie widać
majtki, dzieci z przewianym uchem, a ja siedzę i steruję
dżojstikiem, popijam browcem, Magda się rozbiera, lecz ja mówię,
no gdzie, weź się lecz z tym tyłkiem, nie widzisz, że teraz jestem
poważnie zajęty, zarabiam pieniądze, odzyskuję dług jednemu
kolesiowi?
To są moje marzenia, wszystkie utrzymane w tonacji biało-
białej, ktoś mógłby z tego film zrobić i sprzedawać jako
uniwersalny film video „Moja Pierwsza Komunia”. Na tym można
by zrobić interes, wkładu tyle, co z offu doprawić jakiś podkład
muzyczny, pochodzić po parafiach, posprzedawać, nikt by nawet
nie wyczaił, że to nie jego dzieci, gdyż wszystko by było białe
równomiernie, niby że takie na maksa zbliżenie.
Nie trzeba było umierać, mówię sobie, teraz nawet nie wiem,
na czym stoję. I gdyby choć jedna uczciwa osoba by się znalazła,
co by mi powiedziała, kurwa, prawdę. Czy żyję. Jak żyję, to spoko.
Jak nie żyję, to owszem, zaboli, będzie przykro, lecz jakoś to
zniosę. Lecz w ten sposób, nie wiedziawszy w ogóle, o co tu
chodzi, dłużej nie wyrobię. Iż me sny, me haluny, co sobie dobrze
zdaję sprawę, że wykipiały całkiem, zalały wszystko wokół, teraz
już tu mamy granicę ruchomą i święto ruchome mogące pojawić
się w dowolnym miejscu i momencie niczym wysypka. Już nic nie
czaję, czy to jest prawda, czy nie, cokolwiek wyciągnę rękę i
pomacam, jest zrobione z prześcieradła, dokładnie to już
wybadałem. Jak oni mnie tu robią w chuja, posiali na mnie
prześcieradło, gleba jasna, ale żyzna i teraz prześcieradło pięknie
się rozrasta, salowa przychodzi i obcina regularnie, lecz ono i tak
zarosło już wszystko, wypełzło przez okno i uderza na miasto.
Gdy tak zdaję sobie z tego sprawę, wtem zachodzi taki
numer. Powaga. Zmiędzy prześcieradeł, zmiędzy pergaminów
wyłania się nikt inny jak Masłoska. Może wyciągnęła mnie
właśnie z szuflady, otworzyła kopertę, położyła sobie na stół,
siedzi i patrzy. A jak zacznę się ruszać, to ona we wrzask i trzaśnie
mnie jakąś książką. Tyle jeszcze kojarzę, że to ona. Lecz muszę to
powiedzieć, iż ona wygląda gorzej jeszcze ode mnie, o matko. Że
ja wyglądam być może źle, to jest logika, związki przyczynowo-
skutkowe w przyrodzie, lecz dlaczego ona. Spuchnięta czajna tałn,
dostała pracę w Berlinie Zachodnim i robi się na Japonkę, ostatnio
płacze sobie trochę w wolnych chwilach o mój wypadek, by
bardziej wyglądać egzotycznie. Och, ależ mi cię żal, moja piękna,
niby ty mi to wszystko wyrządziłaś, lecz ja ci przebaczam,
porozumienie ponad podziałami, ja odeszłem, lecz to nie znaczy, iż
ty również masz o to płakać, upijać się flegaminą i robić sobie
zamach na kable. Siedź tu sobie, czytaj książeczkę, ja nie mam nic
przeciwko, ja się jeszcze przesunę, jeszcze się ciebie spytam, co
czytasz, choć w duszy serca gówno mnie to obchodzi.
A, takie jedno opracowanie lektur szkolnych, jak chcesz
wiedzieć. Bo uczę się do poprawkowej - mówi wtem ona, co mnie
szokuje do reszty, że tym bardziej zapominam już, w jakim
mówiłem kiedyś języku.
Mogę ci nawet na głos poczytać, jak masz chęć - mówi ona,
taka jest dobra, takie ma raptem dobre serce, dokarmia sikorki,
ściera śliną wulgarne napisy w windzie, proszę proszę,
niewidzialna ręka odbita z całej pety na mej twarzy. I ku memu
zdziwieniu czyta mi w skrócie różne książki, czasem nawet
ciekawe to są historie, cała Polska czyta dzieciom, a czy ty czytasz
swemu dziecku? Szczególnie mnie rusza jedna taka baśń, co jeden
gość, Zenon z imienia, dostaje w pysk kwasem na odlew, co za
hardkor, myślę sobie, to pewnie gra wstępna, a potem jest już tylko
bardziej, lecz tego już nie napisali, gdyż to było politycznie
nierentownie. Ja staram się dawać Masłoskiej znaki kciukiem, czy
dany bohater ma zginąć czy przeżyć, lecz ona zawsze na złość mi
przeczyta inaczej niż ja chcę, co za niereformowalna cipa, ja bym
był ją w stanie nawet podpłacić. by tylko Zenon tamtej francy
oddał po pysku, ale nie żadnym kwasem, lecz łomem i jeszcze ją
zabił, by było po równo, a nie że jedna płeć jedzie na drugiej i
kurwią ręka kurwią rękę myje.
Okej, a najlepsze jest to, że do tych historii są jeszcze różne
pytania. A najlepsze są do tych pytań odpowiedzi, co Masłoska też
mi czyta. Są to pytania o rzeczy, których w całej tej danej historii
nie było, gdyż autor o nich zapomniał i teraz czytelnik musi
wypełnić puste ponumerowane pola od góry do dołu, które
utworzą hasło. Taki rebus. Różne rzeczy trzeba zgadnąć, znaczenie
tytułu i informacje o autorze, charakterystykę głównego bohatera i
nauczyć się na pamięć, co się po kolei wydarzyło.
Potem są wiersze, super, jeszcze, jeszcze czytaj, Masłoska,
co ci poeci napisali za listy protestacyjne do Boga, że na zdjęciach
w prospekcie wszystko było pięknie, rany się goją i nie ma
wypadków, a w rzeczywistości co, warunki sanitarne fatalne,
brzydki hotel, na ścianach same kiczowate obrazy, zero gustu i
niekompetentni przewodnicy. Jak urodziłem się z raną na froncie
twarzy, to do tej pory się nie zarosła i powiem tyle, że jest tylko
głębsza, mówię już tylko metaforą. I jak tu się wbije sanepid, to
zamkną Panu cały ten szemrany interes, ubrudziłem sobie
mankiety, ma żona zgubiła spinkę, żądam zwrotu kosztów i
spotkamy się na sądzie.
Czesław Miłosz nadaje depeszę z Berkeley, Edward Stachura
z nieodłączną gitarą, fotostory. Nic się nie dzieje, ale to bardzo
ważne, weź podkreśl sobie na czerwono wszystkie ilustracje, to na
pewno zdasz. Albo daj mi tę książkę, jak przeżyję, to sobie wytnę
te obrazki, będę nosił w portfelu, jak mi się kiedyś zachce cię
zarwać, to je tylko wyjmę: cześć Dorota, ten, co kroczy w
pelerynie, to mój jeden kuzyn - powiem. Wybiera się właśnie na
bankiet do artystów, flirt i alkohole, jakbyś chciała się tam wbić,
mogę cię mu przedstawić. O czym porozmawiamy, o ruchomych
marginesach czy wzniosłych tęsknotach? Wiesz, mnie od
urodzenia coś bolało w piersiach, czułem niepokój. Wreszcie
jednego dnia zajrzałem sobie do gardła, a tam podwójne dno.
Serialnie, ci się wydaje, że ja jestem taki ot, wiesz, dwie ręce,
dwie nogi, dżordż zmienia biegi, ci się zdaje, że mogłabyś mnie
przerobić na grę komputerową. Trzy ciosy na krzyż, z kopa, z płata
i podpalanie dżinsów, szukasz po mieście fety, bo kończy ci się
poziom energii, a do następnego levelu musisz przelecieć jeszcze
dwie panny i zabić cztery bezpańskie psy. Ci się zdaje, że
załatwiłabyś to trzema żetonami i congratulations, we've got a
winner, gwałtowne opady monet, możesz sobie kupić wszystko, co
zobaczysz włącznie z wieszakiem, ladą i ekspedientką. Mówię
wam, jakby Silny otworzył okno, to ja bym otworzyła drugie,
jakby on ruszył uchem, to ja bym ruszyła lepiej, wklepywałam
jego akta do maszyny i wiem wszystko, jego głębokość równa się
długość jego przełyku, on zna dosłownie dwa słowa: nie i tak we
wszystkich przypadkach, co i kurwa w różnych konfiguracjach.
Co, Masłoska, nie jest tak? Teraz jesteś taka mądra, siedzisz
sobie i patrzysz, może ci tu jeszcze słońce przynieść i podwiesić
pod sufit, i drink z wisienką w rękę? Patrzysz sobie niby, a jak
tylko coś, to we wrzask. Mamo, mamo, przynieś łapkę, to się
rusza.
A może właśnie jest inaczej? Może to, co tu leży w łóżku, to
jest tylko mój przedstawiciel na Polskę, może to tylko taka moja
demówka? Może ja też coś czuję, a jak ty sobie nawet nie umiesz
tego pojąć, skocz do kiosku po trójwymiarowe okulary i wtedy
przyjdź, bo pod plecami ciągnie mi się kilometrami w głąb ziemi
zaplecze, kłęby kabli i tranzystorów, nie patrz, bo się utopisz, nie
dotykaj, bo zgubisz rękę. Serialnie, gdzie ty żyjesz, dziewczyno,
nic nie kumasz, jak chcesz zdać ten cały interes, to weź lepiej kup
sobie opracowanie do rzeczywistości plus ściąga do wycinania
gratis i wtedy możemy gadać. Wpadniesz tu do mnie, mogę cię
nawet odpytać, pytania kontrolne z kserokopią dowodu osobistego.
Uważaj, bo pytania są podchwytliwe: tło społeczno-polityczne?
Czy wojna polsko-ruska to tylko udokumentowany fakt
historyczny czy też zestaw okolicznościowych uprzedzeń? Jak
ewoluuje zbiorowa halucynacja względem walk z
wyimaginowanym wrogiem - naszkicuj odpowiedni wykres
funkcji. Czy to, co trzymasz, to jedynie zwykły długopis?
(wytłumacz głośno pojęcie: symbol falliczny). Jaka jest wymowa
umieszczonego na nim napisu „Zdzisław Sztorm”? (ustnie
wyjaśnij termin: kapitalizm, reklama, spółka akcyjna). Postawy
bohaterów na tle ich drogi życiowej, wymień ich cechy charakteru
i wyglądu, na czym polega animalizacja postaci? W jakim celu
nakreślona wizja śmierci głównego bohatera ziszcza się? (wymień
założenia filozofii New Agę, zdefiniuj zwrot: kompozycja
klamrowo-cylindryczna). Zadanie na ocenę celującą: przedstaw w
postaci wykresu teorię podwójnego dna. A czy i ty masz podwójne
dno? Swój sąd uzasadnij. W lokalnej dyskotece spotykasz szatana -
co mówisz? Zareaguj spontanicznie na zadaną sytuację.
A teraz cię zatkało, Masłoska. Teraz już jest kurs dla
zaawansowanych, a ty zamiast odpowiadać, gapisz się w radar,
może język ci wyrwali, nareszcie. Włóż go w pudełko po
zapałkach i zakop tu zaraz obok mego łóżka w podłodze, bardzo to
przykre, lecz dla mnie jak najbardziej, teraz najwyżej możesz
Ruskim pokazać me dane osobowe na migi. Tak bardzo ci
współczuję, załóż stowarzyszenie, niech inne takie wariatki też bez
języków walczą przeciwko mnie alfabetem Morse'a, jak chcesz to
dam ci numer do Andżeli, ona na to pójdzie, ona wskoczy we
wrotki i tu będzie w pięć minut.
Masłoska, co ty tak? Co ty taki masz wyraz, co? No nie
musisz być chyba od razu na mnie taka ostatecznie zła, no. Nie
musisz robić te swoje miny, jak gdyby to była śmiertelna powaga
oraz życie i śmierć oddzielone po dwóch stronach talerzyka i
wyżęta torebka od herbaty. Ej. Chyba możemy to wszystko
pokojowo, nie? Ja będę się nudzić, ty będziesz ziewać, ja założę
koszulę, a ty zapniesz spinki, wzajemne ONZ, a nie że od razu
wojna i podcinanie sobie żył jedno przez drugie, co? A jak będę
umierał, to ci dam cynk, czy pani też umiera? - tak pomyślę
żartobliwie, a ty odczytasz to sobie z radaru, co stoi na półce lub
po gestach mych dłoni, zobaczysz, jak to będzie fajnie. Jak ci
zrobiłem przykrość, to to był tylko żart, a nie, że ty od razu.
Lecz tyle co potem widzę, iż ona patrząc mi się bezczelnie w
oczy sięga ręką ku wtyczce. O nie, Masłoska, zostaw to, poparzysz
się, to nie są żarty, prąd nie służy do zabawy, prąd plus dziecko
równa się nie ma dziecka i dziura po dziecku, no przestań, ja
wiem, że to tylko takie foto z wakacji, taki slajd, ja z tobą w
muzeum kabli, jesteśmy tak uśmiechnięci, tak razem szczęśliwi, ty
ciągniesz za jakąś rurkę, to są fantastyczne wakacje, zaraz nie
wytrzymam, zaraz pójdę się z tobą ożenić, bez kitu. Lecz tego już
na zdjęciu nie widać, gdyż pada flesz i raptem robi się ciemno.
Właśnie mówimy o śmierci, machając nogą, jedząc orzeszki,
chociaż nie mówi się o nieobecnych. To są zaledwie siniaki i
zadrapania, które zrobiłyśmy sobie, jeżdżąc na rowerze, ale na
naszych nogach wyglądają jak rozlewiska, jak fioletowe morza i
zaciekle mówimy o śmierci. I wyobrażamy sobie swój pogrzeb, na
którym jesteśmy obecne, stoimy z kwiatami, podsłuchujemy
rozmowy i bardziej niż wszyscy płaczemy, nasze mamy trzymamy
pod rękę, na pustą trumnę rzucamy ziemię, bo tak naprawdę śmierć
nas nie dotyczy, my jesteśmy inne, my kiedy indziej umrzemy albo
wcale nie umrzemy. Jesteśmy śmiertelnie poważne, palimy
papierosy, zaciągając się tak, że echo odpowiada w całym domu i
strzepujemy popiół do pustego pudełka po akwarelkach.
Tymczasem knujemy, na ścianie wydrapujemy wielki plan
ucieczki do wnętrza ziemi. I zaczynamy robić przygotowania,
ścieramy odciski palców, czyścimy z włosów grzebienie,
pakujemy ubrania. Wszystko tak, żeby światu wyrósł na dłoni
szósty, martwy palec, żeby mu się pomyliło, pogubił się w
rachunkach, żeby zdawało mu się, że nigdy nas nie było. Żeby się
powiesić do szafy na wieszaku, wyciągnąć z kieszeni wszystkie
monety, zapałki i papierki, i wyjąć się z powrotem dopiero, kiedy
będzie już po wszystkim. W międzyczasie nosić inne rzeczy, ciała
starych dziewczynek zasuszonych między kartkami książki, twarze
anemicznych dzieci.
Wieczko zostało podważone, zawartość napoczęta i
wystawiona na to powszechne, mordercze słońce. I staramy się
zaciskać powieki, ale skóra zrobiła się przezroczysta i wszystko
wyraźnie widzimy, porzucone, pozbawione zawartości ubrania,
kilkudniowy zarost pokrywający pokój, wydęte przez wiatr
spodnie, puste opakowanie po nas, po nas, która zostałyśmy z
niego wyjedzona.
Mówimy kokieteryjnie: proszę, ale zamiast podkopów w
podłodze kilka mizernych, bezsilnych zadrapań zrobionych spinką
na rękach. Usiadły na nas ćmy i złożyły na rękawie jaja. i teraz
jesteśmy chore, opatrunki odchodzą ze skórą, rajstopy odchodzą ze
skórą, skóra odchodzi z płaszczem. Jest coraz gorzej, wyplułam
mały, czarny pęcherzyk, który Wanda złapała w locie i mamy teraz
nagłą wada wzroku, bo wszystko widzimy oblepione naftą,
powieszone na drzewach za nogi, cały świat w kołyszących się
smętnie na wietrze ozdobach choinkowych.
Zrób coś, już tak nie mogę, wszystko ma kolce, powietrze ma
kolce, deszcz wymierza policzki. Włosy wplątały się w szprychy
roweru, odchodzą razem z głową, zrób coś, zabierz mnie stąd.
A przez noc wybudowano na nas miasto, wstrętne miasto,
wielki śmietnik, śmieciarze stoją i opierając się o kubły, czytają
stare, rozpadające się gazety. Mosty, linie kolejowe i telefoniczne,
samochody i ciągnące się w nieskończoność ulice, po których
krążą śmieciarki, wydzierając ludziom z rąk niedopałki, papierki i
chusteczki higieniczne. Obleźli mnie ludzie, podarły im się siatki,
chodnikami potoczyły się ziemniaki, jabłka, potłukły się butelki,
słońce zachodzi za odłamki szkła i szklarnie.
Był szum, bębny i piszczałki, szepty jak gniecione w
dłoniach papiery. Kiedy poruszyłyśmy ręką, wszystko się rozpadło,
na twarzy został tylko jeden długi ślad po czyichś sankach.
Myślałam, że to już, że już jestem umarła, ale zamiast swojego
ciała znalazłam okruszki w załamaniach pościeli.
Mamy tu mnóstwo pamiątek: pocztówki z widokiem na
dworzec i paznokcie obgryzione do krwi i mama mówi: nie wiem,
czym kierowałaś się, jedząc własne paznokcie, zapasy kończą się,
zostały już tylko palce i ręce. Zobaczysz, wyrosną ci niedługo
twoje własne dłonie w żołądku, będą cię drapać i ściskać od
środka, sama sobie wyrośniesz w żołądku. Jedna dziewczynka
jadła swoje włosy i w żołądku wyrósł jej włosowy potwór. Jeden
chłopiec zjadł pestkę i całe drzewo w nim wyrosło, przez uszy i
przez nos wychodziły mu gałęzie. Jeden chłopiec zjadł czereśnie,
popił oranżadą i umarł. A potem: ta siatka nie służy do zabawy.
Tyle razy powtarzałam ci: nie wkładaj głowy do siatki! Jedna
dziewczynka włożyła głowę do siatki, nie mogła jej wyjąć i się
udusiła. Zakaz. ZAKAZ. Zakaz picia alkoholu i uderzania piłką o
ścianę szczytową. Zakaz gier i zabaw
Uśmiechamy się do siebie porozumiewawczo: uwaga uwaga
uwaga uwaga! szepczemy szyderczo, wszystko grozi wszystkim,
życie grozi śmiercią, siedź tu, siedź na dywaniku i nigdzie nie
wychodź.
A my, jedząc orzeszki, jesteśmy bardzo poważne, każdego
dnia wymierzamy w siebie widelec i umieramy, i każdego ranka
jest Mała Niedziela, pełne zawodu zmartwychwstanie. Zacieramy
dłonie i rzucamy lśniącą norkę mamy, norkę o smutnych,
plastikowych oczkach, kotom na pożarcie, mówiąc: bawcie się
razem, no, bawcie się ładnie. Żywi i martwi przekroczyli linię
demarkacyjną i zlali się nam w jeden szemrzący tłum,
przechodzący w kolumnach i rzędach koło naszych łóżek,
patrzymy na wszystkich z zadumą, kiwamy głowami i poprawiamy
się na poduszkach. Ale teraz chyba zachorowałyśmy naprawdę,
wszystko rozmyło się, fotografie, na których bierzemy do ust cały
świat, zostały zalane czarną herbatą. Jest ciągle ten sam, nie
kończący się dzień z bielmem na oku. Kurtyna spada co jakiś czas
i pomarańczowi robotnicy zmieniają pospiesznie scenografię,
gaszą światło, zmieniają pogodę, wpuszczają w niebo atrament.
Zdążamy zamknąć oczy i już ustawiają orkiestrę, która tłucze
talerze i zgrzyta zębami.
W mętnym świetle wszystko jest coraz bardziej takie samo,
kobiety, mężczyźni, dzieci, zwierzęta, zlani w jednolitą masę. I w
tej ciemności, w czarnej, gęstej herbacie przestajemy rozróżniać
siebie nawzajem, tracimy kształty i coraz bardziej przypominamy
ptaki: i babcia wsadza nam palec między żebra albo klepie nas po
tyłkach, sprawdza, czy można zrobić na nas rosół albo zabrać nas i
sprzedać na rynku. Czyni już pierwsze przygotowania i po cichu
nocą opala nam brwi i rzęsy.
Łyżeczka włożona do szklanki, czarna herbata zaczyna
wirować, wirować wokół nas, najpierw cichutko i powoli, a potem
coraz gwałtowniej, coraz głośniej, zęby szczękają o łyżkę. Światła
sypią się na nas jak kryształki pomarańczowego cukru, mały
księżyc jest do krwi obgryzionym paznokciem, gałęzie tryskają z
nadgarstków, wszystko łączy się, kurz, popiół, stłuczka szklana,
ludzie zrastają się ze zwierzętami.
Obie patrzymy coraz bardziej do środka, przewody
pozrywały się, bezwładne słuchawki kołyszą się na kablach. Wieje
wiatr, cały świat jest wiatrem, deszczem tłukących się szklanek i
morzem rozlanej herbaty
Kiedy nikt nie patrzy, zaciekle prujemy te nitki. Cały czas
wyczekujemy na ten moment, drżące i niepewne, jakby po bloku
krążył ksiądz z kolędą i już było słychać złoconych ministrantów,
pobrzękujące dzwoneczki. Czekamy, aż dzwonek zadzwoni,
odepną się wszystkie guziki i runiemy bezwładne i bezpańskie w
miasto, przez chmury, przez drzewa, zaryjemy głowami w lejący
się ulicami asfalt. Utoniemy w pieniącej się rzece jak marzanny, z
cegłami uwiązanymi przy szyjach, z kieszeniami pełnymi kamieni,
z płonącymi włosami.
Szarpiemy nieśmiało, kiedy nikt nie widzi, robimy drobne,
nieznaczne zamachy na te wstrętne pępowiny. A kiedy ktoś patrzy,
chowamy narzędzia zbrodni za plecami, nożyczki i nożyki,
którymi przed chwilą obierałyśmy pomarańcze.
Wychodzę z domu. Dzień skulony z nieszczęścia, krawędzie
tak bardzo podwinięte, że właściwie od rana, od samego rana jest
noc. Mama mówi gdzie idziesz, nigdzie nie wychodź, są stada
bezpańskich psów na ulicach, nie wychodź. A ja proszę bardzo,
nawet jeśli mnie zjedzą, to to są przyzwoite psy i zaraz mnie
zwrócą wymiętą pod wszyty w połę płaszcza adres. Pod stopami
mam płaską, niewzruszoną twarz miasta. Miasto, wielkie pole
minowe, rozwałkowane pode mną jak bezludny, asfaltowy kraj.
Idę bardzo niepewnie, nikogo tu nie ma, wszyscy wiedzą o
czymś, o czymś, o czym ja nie wiem, skryli się w bramach. Psy
skuliły się w podwórkach, koty czmychnęły do piwnic. Przez
miasto dzisiaj idzie prąd, każda płyta chodnika pod wysokim
napięciem. Dzisiaj w mieście nie ma powietrza, zamiast powietrza
puścili gaz albo środek do dezynsekcji. Zakaz wychodzenia z
domu, biała czaszka na czarnym tle. Ludzie stoją struchlali za
firanką - zatykając usta płaczącym dzieciom, patrzą z
przerażeniem, jak naiwnie idę, jak ufnie łopoczę płaszczem,
Niebo dzisiaj ma pęknąć, runąć deszczem pocisków, kamieni,
martwych ryb i ptaków, niebo ma dzisiaj pęknąć. Chodnik pełen
jest zapadni, robisz jeden krok w złą stronę i nagle jesteś w piekle,
smażysz się w czerwonym tłuszczu, szatani jedzą cię nożami i
widelcami, wycierając kąciki ust papierową serwetką. Ja mówię:
proszę, możecie mnie wziąć, ja już siebie nie chcę.
Oczywiście nic się nie staje, oczywiście nic z tych rzeczy, nie
mogliby mi zrobić takiego świństwa, nie w samym środku tego
przyjęcia, nie w samym środku tego filmu, trzeba jeszcze co
najmniej przez godzinę zająć telewidzów. Spotykam koleżankę i
bardzo mi przykro, że nic nie mogę powiedzieć. Pomaga mi
trochę, sklejamy wszystkie papierosy razem i nie muszę już
każdego osobno podpalać, chodzę po ulicach, ciągnąc za sobą lont.
I kiedy na słupie znajdujemy ogłoszenie „bardzo ładną
bielutką sukienkę do I komunii + torebeczkę tanio sprzedam 677
19 09”, to odrywamy i chcemy natychmiast zadzwonić, chociaż
nie przeciśniemy jej nawet przez głowę i nie wyrosną nam gałązki
mirty na czole. Możemy najwyżej oderwać kawałek szeleszczącej
koronki z plamą od wosku i nosić w portfelu w kieszonce na
drobne. Tam już są pogaszone światła, tam jest nieczynne, zajęte,
zamknięte, możemy tylko patrzeć przez kratę, jak małe, porośnięte
sierścią zło bawi się razem ze wszystkimi na trzepaku, pokazuje
fuck you do Boga, ma kolekcję plastikowych pistoletów, wkłada
ręce do spodni. Za kratą mieszka zło słodkie i dobre, plączące się
koło nóg, domalowujące przechodniom wąsy. Tego nie da się stąd
ukraść, małe zło ucieka przed nami na skrzypiącym rowerze,
pokazując fuck you, pokazując zepsute zęby, małe zło chowa się w
maleńkiej studzience, do której nie mieszczą się nasze wielkie,
coraz większe ręce. My musimy korzystać z dużego zła, z
prawdziwego zła dla dorosłych, pić alkohol, dotykać mężczyzn,
palić papierosy.
A potem nagle się rozmyślamy, na chodniku widziałyśmy
dwóch przytulonych chłopców, byli malutcy i syjamscy jak
wytaczające się z ogniska kartofelki. Byli zrośnięci szczerbami,
zrośnięci ramionami z zapałek, pękatymi brzuszkami, trzymali
wielką piłkę, mieli czapki, mieli czerwone rączki, różowe płomyki
języczków, które ciągnęli za sobą jak flagi, flagi różowego
państwa, królestwa kredek i ten większy śpiewał: lubię cię kolego!
Zostawili po sobie smugi, a my oddychałyśmy tym różowym
powietrzem i wiedziałyśmy, że to się nie dzieje codziennie. Dwa
małe bożki spacerujące chodnikiem, szczerbaci państwo młodzi, w
tym miejscu powinno się postawić świątynię i wszystkie
wzniesione tu modlitwy, złożone podania, wypowiedziane
życzenia zostałyby spełnione. Mały, śmiejący się Bóg by je spełnił,
bawiąc się wełnianą brodą, popękane usta posmarowałby kremem
nivea, naprawiłby wszystkie zadrapania taśmą klejącą i klejem
szkolnym.
I to przychodzi gwałtownie jak zapalone światło, jak tłukąca
się szklanka, wracając z parku czujemy, jak śmietnik śmierdzi i
nagle bierzemy do rąk zapalniczki, podpalamy ten śmietnik i
patrzymy na płomienie, co jak wściekłe pomarańczowe kwiaty
zaczynają zakwitać wzdłuż ściany, i głośno się śmiejąc, uciekamy.
A kiedy będziesz wychodził, pośliń palec i wytrzyj plamy z
poręczy, przetrzyj z kurzu skrzynkę na listy. I przyjrzyj się ścianie.
Proszę, dopiero co było pomalowane, przyszły te niesforne
dzieciaki i napisały: szatan. Chociaż inne stronnictwo prowadzi w
sondażach.