Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Glosariusz
Glosariusz
Glosariusz
Glosariusz
Bractwo Czarnego Sztyletu – tajna organizacja mistrzów sztuk walki, której zadaniem jest
obrona wampirów przed Korporacją Reduktorów. Dzięki właściwemu doborowi
genetycznemu członkowie Bractwa obdarzeni są potężnym ciałem i umysłem, oraz
niecodzienną zdolnością regeneracji. Bractwo wyławia kandydatów na swoich
członków, którzy nie są rodzonymi braćmi. Agresywni, pewni siebie a przy tym
tajemniczy, trzymają się z dala od cywilów i nie utrzymują kontaktów z członkami
pozostałych kast, o ile nie potrzebują się dokrwić. W świecie wampirów bracia cieszą
się wielkim poważaniem. O ich wyczynach krążą legendy. Giną tylko od bardzo
poważnych urazów; takich jak rany postrzałowe, cios w serce itp.
Broniec – samiec wampirów, który ma partnerkę. Samce mogą mieć więcej, niż jedną
partnerkę.
Cerbher – kurator przydzielony z urzędu. Funkcja podlega gradacji; najwięcej uprawnień
mają cerbherzy eremithek.
Chcączka – okres płodności u samicy wampirów; zwykle trwa dwa dni i towarzyszy jej
potężny apetyt seksualny. Pierwsza chcączka występuje około pięciu lat po
przemianie, później pojawia się raz na dziesięć lat. Chcączka samicy wyczuwana jest
przez wszystkie samce, które mają z nią kontakt. Chcączka to niebezpieczny okres, w
którym dochodzi do waśni i starć między rywalizującymi samcami, zwłaszcza, jeśli
samica nie ma partnera.
Ehros – wybranka kształcona w dziedzinie sztuki erotycznej i miłosnej.
Eremithka – status przyznawany przez króla arystokratycznej samicy w odpowiedzi na
suplikę jej rodziny. Eremithka podlega wyłącznie władzy cerbhera, zwykle
najstarszego samca w domostwie. Cerbher ma prawo decydowania o jej postępowaniu,
zwłaszcza ograniczania bądź całkowitego zakazu kontaktów ze światem zewnętrznym.
Glymeria – opiniodawcze kręgi arystokracji. Socjeta
Gwardh – osoba odpowiedzialna za wychowanie, ojciec chrzestny.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Juchacz – wampir płci męskiej lub żeńskiej, który ma obowiązek karmić swoją krwią
właściciela. Choć posiadanie juchaczy należy do ginących obyczajów, jest nadal
praktyką legalną.
Korporacja Reduktorów – organizacja zabójców powołana przez Omegę w celu
eksterminacji rasy wampirów.
Krwiczka – wampirzyca, która ma partnera seksualnego. Samice zwykle poprzestają na
jednym partnerze, ponieważ samce mają silny instynkt terytorialny.
Krypta – rytualne miejsce spotkań Bractwa Czarnego Sztyletu, wykorzystywane do
ceremonii oraz przechowywania słoi z sercami reduktorów. W Krypcie odbywają się
ceremonie przyjęcia do Bractwa i pogrzeby; tu również dyscyplinuje się
nieposłusznych członków Bractwa. Przysługuje jedynie członkom Bractwa, Pani
Kronik i inicjowanym adeptom
Lilan – pieszczotliwie: ukochany, ukochana.
Mamanh – spieszczenie słowa Matka
Nalla – najdroższa, ukochana. Rodzaj męski nallum.
Omega – złowroga, tajemnicza postać dążąca do zagłady wampirów z powodu niechęci do
Pani Kronik. Istota nadprzyrodzona, posiada zdolności magiczne, z wyjątkiem mocy
tworzenia.
Pani Kronik duchowy – autorytet, doradczyni królów, strażniczka świętych ksiąg
wampirów,
dawczyni
przywilejów.
Istota
nadprzyrodzona,
posiada
wiele
nadprzyrodzonych mocy. W jednorazowym akcie kreacji powołała do istnienia rasę
wampirów.
Pierwsza Rodzina – królewska para wampirów z ewentualnym potomstwem.
Princeps – bardzo wysoki stopień w hierarchii wampirzej arystokracji; ustępuje rangą jedynie
członkom Pierwszej Rodziny i Wybrankom Pani Kronik.
Przemiana – przełomowy okres w życiu wampirów obojga płci, w którym osiągają
dojrzałość. Odtąd muszą regularnie pić krew osobnika płci przeciwnej i nie mogą
przebywać w świetle słonecznym. Przemiana zwykle występuje w wieku około
dwudziestu pięciu lat. Niektóre wampiry, zwłaszcza samce, giną w trakcie przemiany.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Wampiry przed przemianą są słabowite, nierozbudzone płciowo i niezdolne do
dematerializacji.
Psaniec – wampir należący do kasty sług. Psańce są posłuszne wielowiekowej tradycji, która
dyktuje ich strój i maniery. Mogą przebywać w świetle dziennym, za to starzeją się
dość szybko. Średnia długość życia psańca wynosi około pięciuset lat.
Pyrokant – pięta achillesowa, słaby punkt lub niszcząca słabość danego osobnika. Natury
wewnętrznej (np. nałóg) lub zewnętrznej (np. kochanek).
Pomstha – odwet. Akt wymierzenia sprawiedliwości, zwykle przez samca związanego z
poszkodowanym.
Reduktor – członek Korporacji Reduktorów. Bezduszny humanoid, pogromca wampirów.
Reduktorów można pozbawić życia wyłącznie przez przebicie piersi; w pozostałych
wypadkach żyją wiecznie. Nie jedzą, nie piją, nie rozmnażają się. Z czasem tracą
pigment we włosach, skórze i tęczówkach są bezkrwiści, białowłosi, oczy mają
bezbarwne. Pachną zasypką dla niemowląt. Do Korporacji wprowadzani przez
Omegę, po rytualnej inicjacji wypatroszone serce przechowują w kamiennym słoju.
Rundha – rytualna rywalizacja samców o samicę z którą chcą się parzyć.
Ryth – rytuał zwracania honoru proponowany przez stronę znieważającą. Znieważony
wybiera dowolną broń i atakuje nieuzbrojonego adwersarza (samca lub samicę).
Sadhomin – tytuł grzecznościowy używany w relacjach sado–maho przez osobnika
podlegającego wobec osobnika dominującego.
Symphaci – odmiana rasy wampirów charakteryzująca się, między innymi, skłonnością i
talentem do manipulowania uczuciami bliźnich; w ten sposób doładowują się
energetycznie. Symphaci od stuleci są gatunkiem pogardzanym, w niektórych epokach
przeznaczonym na odstrzał. Odmiana bliska wymarcia.
Tolly – czuły zwrot. W wolnym przekładzie moja miła, mój miły.
Wampir – przedstawiciel gatunku odmiennego od Homo sapiens. Aby żyć, wampir musi pić
krew osobnika płci przeciwnej. Ludzka krew utrzymuje wampiry przy życiu, jednak
jej działanie jest krótkotrwałe. Po przemianie, która występuje około dwudziestego
piątego roku życia, wampiry nie mogą przebywać na słońcu i regularnie muszą się
dokrwić. Istota ludzka nie może zostać wampirem przez ukąszenie ani transfuzję krwi,
spotyka się jednak rzadkie przypadki krzyżówki ras. Wampiry potrafią się
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
dematerializować, ale wymaga to spokoju i koncentracji oraz braku większych
obciążeń. Potrafią też wymazywać wspomnienia z pamięci krótkoterminowej
człowieka. Niektóre wampiry umieją czytać w myślach. Średnia życia wampira
wynosi ponad tysiąc lat; znaczna część osobników żyje o wiele dłużej.
Wybranki – samice wampirów chowane na służebnice Pani Kronik. Uchodzą za
arystokrację, choć bardziej w hierarchii duchowej niż świeckiej. Z samcami nie mają
prawie styczności, czasem jednak parzą się z wybranymi dla nich przez Panią Kronik
braćmi, aby zapewnić liczebność kasty. Posiadają dar jasnowidzenia. W dawnych
czasach karmiły swoją krwią członków Bractwa, którzy nie mieli własnych krwiczek,
praktyka ta została jednak zarzucona.
Zanikh – duchowa kraina, w której zmarłe wampiry pędzą życie wieczne w otoczeniu swoich
bliskich.
Zvidh – pole buforujące, maskujące realistyczną iluzją wybrany fragment terenu,
fatamorgana.
Zwyrth martwy – osobnik powracający z Zanikhu do świata żywych. Zwyrthy darzone są
głębokim szacunkiem i podziwiane za bolesne doświadczenia.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Prolog
Prolog
Prolog
Prolog
Greenwich Country Day School
Greenwich w stanie Connectiut
Dwadzieścia lat temu
– ZABIERZ GO, JANE. Zabierz.
Jane Whitcomb chwyciła plecak
– Ale nie zmieniłaś zdania, przyjdziesz, prawda?
– Przecież mówiłam ci dziś rano. Tak
– Dobrze.
Jane obserwowała idącą chodnikiem przyjaciółkę. Kiedy rozległ się dźwięk klaksonu,
wyprostowała się, wygładziła żakiet i odwróciła w kierunku samochodu marki Mercedez–
Benz. Przez okno wyglądała siedząca za kierownicą matka ze ściągniętymi brwiami.
Jane przebiegła na drugą stronę ulicy, a plecak przepełniony kontrabandą narobił przy
tym zbyt dużo hałasu. Przynajmniej ona miała takie wrażenie. Wskoczyła do samochodu,
starając się niepostrzeżenie upchnąć plecak na podłodze obok nóg. Samochód ruszył, nim
zatrzasnęła drzwi.
– Twój ojciec przyjeżdża do domu dziś wieczorem.
– Co? – Jane poprawiła okulary na nosie. – Kiedy?
– Dzisiaj wieczorem. Więc obawiam się, że…
– No nie! Obiecałaś!
Matka spojrzała na nią przez ramię.
– Cóż, proszę o wybaczenie, młoda damo.
– Przecież mi obiecałaś, że na trzynaste urodziny… Katie i Lucy mają…
– Dzwoniłam już do ich mam.
Jane uderzyła plecami o oparcie siedzenia.
Matka rzuciła spojrzenie we wsteczne lusterko.
– Mogłabyś, proszę zmienić wyraz twarzy? A może uważasz, że jesteś ważniejsza od
swego ojca?
– Oczywiście, że nie. Przecież on jest bogiem.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Mercedes gwałtownie, z piskiem opon skręcił na pobocze. Matka odwróciła się,
podniosła rękę i zastygła w tej pozie. Jej ramię drżało.
Jane skurczyła się ze strachu.
Po chwili matka odwróciła się i jakby nic, spokojnym ruchem dłoni wygładziła
perfekcyjnie gładkie włosy.
– Ty… cóż, nie dołączysz do nas podczas obiadu dziś wieczorem. A twój tort wyląduje
w koszu.
Samochód ruszył.
Jane otarła zalane łzami policzki i spojrzała na leżący przy nogach plecak. Nigdy nie była
na piżama–party. Błagała o to miesiącami.
A teraz przepadło. Wszystko przepadło.
Przez resztę drogi do domu milczały, a kiedy samochód znalazł się w garażu, matka, nie
patrząc na Jane, po prostu weszła do domu.
– Wiesz, gdzie masz teraz iść – rzuciła tylko.
Jane chwilę jeszcze siedziała w samochodzie, próbując zebrać myśli, potem podniosła
plecak, wzięła książki i powlokła się do kuchni. Zdążyła akurat zobaczyć, jak Richard, ich
kucharz, wyrzuca do kubła na śmieci biały, lukrowany tort z czerwonymi i żółtymi
cukrowymi kwiatami.
Nie odezwała się ani słowem, gardło miała ściśnięte niczym pięść. Richard także się nie
odezwał, ale dlatego, że zwyczajnie jej nie lubił. Nie lubił nikogo oprócz Hannah.
Idąc do jadalni, Jane modliła się w duchu, by nie wpaść na swoją młodszą siostrę.
Hannah zachorowała rano i została w łóżku. Jane nie miała wątpliwości, o było powodem
choroby – konieczność napisania recenzji książki.
Idąc w kierunku schodów, zauważyła w salonie matkę.
No tak. Poduchy kanapowe. Jak zwykle.
Matka nadal miała na sobie bladoniebieski wełniany płaszcz, a w ręku trzymała jedwabną
apaszkę. Bez wątpienia nie rozbierze się, dopóki w pełni nie zadowoli jej wygląd kanapowych
poduszek. A poprawianie ich mogło zająć jeszcze chwilę. Musiały być przecież idealne, takie
jak jej włosy – nieskazitelnie gładkie.
Jane poszła na górę do swojego pokoju. Miała nadzieję, że ojciec dotrze dopiero po
obiedzie. Dzięki temu, chociaż z pewnością natychmiast się zorientuje, że jest uziemiona,
przynajmniej nie będzie musiał przy stole patrzeć na jej puste miejsce. W końcu tak samo jak
matka nienawidził najmniejszego nieporządku. A brak Jane przy stole to właśnie przykład
braku porządku.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Przemowa, jakiej musiałaby wysłuchać, byłaby wyjątkowo długa. Z pewnością czułby się
w obowiązku powiedzenia jej, jak bardzo zawiodła rodzinę, nie zjawiając się przy stole, oraz
tego, że była nie uprzejma w stosunku do matki.
Jaskrawożółta sypialnia Jane wyglądała tak jak wszystko w tym domu – była gładka jak
włosy matki, jak poduchy kanapowe oraz toczone tu rozmowy. Wszystko miało swoje stałe
miejsce, jak na zdjęciach w czasopismach na temat urządzania mieszkań.
Jedynym elementem, który nie pasował, była Jane.
Plecak wylądował w szafie, na rzędach mokasynów i sandałów. Potem Jane zrzuciła
szkolny mundurek i przebrała się we flanelową koszulę nocną. Nie było powodu, zakładać
cokolwiek innego. Przecież nigdzie się nie wybierała.
Na białym biurku ułożyła stertę książek. Do odrobienia miała pracę domową z
angielskiego, algebry i francuskiego.
Bezwiednie spojrzała na stolik przy łóżku. Czekały na nią Baśnie tysiąca i jednej nocy.
Nie mogła wyobrazić sobie lepszego sposobu na odbycie kary, najpierw jednak musiała
uporać się z lekcjami. Musiała. Inaczej miałaby poczucie winy.
Dwie godziny później siedziała już na łóżku z książką na kolanach. Nagle otworzyły się
drzwi, a zza nich wyłoniła się głowa Hannah. Jej rude, kręcone włosy były kolejnymi
odchyleniem od norm obowiązujących w tym domu. Pozostali mieszkańcy mieli włosy w
kolorze blond.
– Przyniosłam ci jedzenie.
Jane wstała, nie kryjąc zaniepokojenia.
– Wpakujesz się w kłopoty.
– Nie, no co ty.
Hannah wślizgnęła się do pokoju. W ręku trzymała niewielki koszyk przykryty serwetką
w kratkę, a pod nią były kanapka, jabłko i ciasteczko.
– Richard dał mi to jako przekąskę na wieczór.
– A co będzie z tobą?
– Nie jestem głodna. Proszę.
– Dzięki, Han.
Jane wzięła koszyk, a Hannah usiadła w nogach łóżka.
– Przyznaj się, co takiego zrobiłaś?
Jane potrząsnęła głową i ugryzła spory kęs kanapki z pieczenią wołową.
– Zdenerwowałam się na mamę.
– Bo nie możesz urządzić swojego przyjęcia urodzinowego?
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Aha.
– Cóż... mam coś dla ciebie na pocieszenie.
Hannah położyła na kołdrze zgiętą kartkę brystolu.
– Wszystkiego najlepszego!
Jane spojrzała i zamrugała szybko kilka razy.
– Dzięki... Han.
– Nie bądź smutna, obejrzyj! Zrobiłam to specjalnie dla ciebie.
Na pierwszej stronie widniały dwie patykowate postacie. Jedna, o prostych blond
włosach, podpisana była Jane, druga, o czerwonych lokach – Hannah. Trzymały się za ręce, a
na ich okrągłych twarzach widoczne były szerokie uśmiechy.
Jane już miała zajrzeć do środka laurki, gdy nagle para reflektorów objęła front domu i
zaczęła zbliżać się wzdłuż podjazdu.
– Tata przyjechał – szepnęła. – Lepiej stąd zmykaj.
Hannah wcale nie była tym zaniepokojona, zapewne dlatego, że nie czuła się zbyt dobrze.
Albo dlatego, że coś odwróciło jej uwagę... A mogło to być cokolwiek. Hannah żyła głównie
swoimi fantazjami i prawdopodobnie dlatego cały czas była szczęśliwa.
– Idź już, Han. Serio.
– OK, ale jest mi naprawdę przykro, że twoje przyjęcie się nie odbyło.
Powłócząc nogami, Hannah szła w stronę drzwi.
– Hej, Han? Podoba mi się laurka.
– Nie zajrzałaś do środka.
– Nie muszę. Podoba mi się, ponieważ zrobiłaś ją dla mnie.
Na twarzy Hannah zarysował się jeden z jej cudnych uśmiechów. Taki, który wywoływał
u Jane wspomnienia słonecznych dni.
– Jest o tobie i o mnie.
Nim drzwi zamknęły się za Hannah, Jane usłyszała dochodzące z przedpokoju głosy
rodziców. W pośpiechu zjadła przekąskę, pchnęła koszyk pomiędzy fałdy zasłon i podeszła
do stosu szkolnych książek. Sięgnęła po Klub Pickwicka Dickensa i wróciła do łóżka. Może
jeśli ojciec zastanie ją z lekturą szkolną w ręku, potraktuje to jako punkt na jej korzyść.
Dopiero po godzinie usłyszała, jak rodzice wchodzą na górę, i czekała w napięciu, kiedy
ojciec zapuka do jej drzwi On jednak się nie zjawiał.
Było to zaskakujące. Jego zwyczaj kontrolowania wszystkiego był niezawodny niczym
szwajcarski zegarek, a przewidywalność tego zapewniała Jane swego rodzaju komfort.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Odłożyła wreszcie książkę na stolik, zgasiła światło i wsunęła nogi pod falbaniastą
kołdrę. Leżała tak, wpatrując się w baldachim rozpięty nad łóżkiem, i nie mogła zasnąć.
Wreszcie usłyszała, jak wysoki zegar stojący na szczycie schodów wybił dwanaście razy.
Północ.
Wyślizgnęła się z łóżka, podeszła do szafy i wyciągnęła plecak. Wypadła z niego plansza
ouija. Podniosła ją ostrożnie, potem sięgnęła po coś przypominającego wskaźnik.
Tak się cieszyła, że wypróbuje ją wieczorem z przyjaciółkami. Wszystkie w końcu
chciały poznać przyszłość i imię tego, kogo poślubią. Jane podobał się Victor Browne, z
którym chodziła na lekcje matematyki. Ostatnio nawet rozmawiali trochę ze sobą i myślała,
że naprawdę mogliby być parą. Problem w tym, że nie wiedziała, czy on coś do niej czuł. A
może po prostu ją tylko lubił, ponieważ czasami dawała mu ściągać?
Rozłożyła planszę na łóżku, a ręce oparła na wskaźniku i wzięła głęboki oddech.
– Jak ma na imię chłopak, którego poślubię?
Wcale nie oczekiwała, że wskaźnik się poruszy, i tak też się stało.
Po kilku kolejnych nieudanych próbach miała dość. Delikatnie zapukała w ścianę.
Hannah natychmiast odpowiedziała tak samo, a chwilę później ukradkiem wślizgnęła się do
jej pokoju. Na widok tabliczki podekscytowana wskoczyła na łóżko, dosłownie wybijając
wskaźnik w powietrze.
– Jak w to się gra?
– Ciiicho!
Boże, gdyby je rodzice nakryli, byłyby uziemione chyba do końca życia. Na wieczność.
– Przepraszam – szepnęła Hannah, podwijając nogi. – jak się w to...
– Zadajesz pytania, a to daje ci odpowiedzi.
– O co możemy zapytać?
– Za kogo wyjdziemy za mąż.
Jane z trudem kryła zdenerwowanie. A jeśli odpowiedź nie będzie brzmiała „Victor”?
– Zacznijmy od ciebie. Połóż koniuszki palców na wskaźniku, ale niczego nie naciskaj
ani nie ruszaj. Po prostu – o tak, właśnie. OK...
– Kto będzie mężem Hannah?
Wskaźnik nawet nie drgnął. Nawet wtedy, kiedy Jane powtórzyła pytanie.
– Zepsute – powiedziała zrezygnowana Hannah.
– Spróbujmy zadać inne pytanie. Zabierz ręce.
Jane wzięła głęboki oddech.
– Za kogo wyjdę za mąż?
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Nagle, cicho poskrzypując, wskaźnik zaczął się poruszać. Zatrzymał się na literze V i
Jane zadrżała. Zdumiona patrzyła, jak przemieszcza się do litery I.
– To Victor! – wykrzyknęła Hannah. – To Victor! Wyjdziesz za mąż za Victora!
Jane nawet nie starała się uciszyć siostry. To było zbyt piękne, by...
Wskaźnik jednak posuwał się dalej.
– Myli się – powiedziała Jane. – To musi być pomyłka...
– Czekaj, dowiedzmy się, jakie to imię.
Jeśli nie był to Victor, Jane nie miała pojęcia, o kogo mogłoby chodzić. Jaki chłopak ma
imię na V...
Jane dosłownie walczyła, by zmienić kierunek wskaźnika, lecz on uparcie podążał do
litery R. Następnie do H, E, potem D, N, Y.
VRHEDNY.
Jane ogarnął strach.
– Mówiłam ci, że jest zepsuty – mruknęła Hannah. – Czy w ogóle ktoś ma na imię
Vrhedny?
Jane odwróciła się od planszy. Były to najgorsze urodziny, jakie kiedykolwiek miała.
– Może powinnyśmy spróbować jeszcze raz? – zaproponowała Hannah, a widząc, że
Jane się waha, skrzywiła się. – Zgódź się, ja też chcę dostać odpowiedź. Tak będzie
sprawiedliwie.
Ponownie położyły palce na wskaźniku.
– Co dostanę na Gwiazdkę? – zapytała Hannah.
Wskaźnik nie poruszył się.
– Na początek zadaj pytanie na „tak” lub „nie” – powiedziała Jane, wciąż przerażona
słowem, które odczytała. Może plansza nie potrafiła literować?
– Czy dostanę cokolwiek na Gwiazdkę? – zapytała Hannah.
Wskaźnik zaczął skrzypieć.
– Mam nadzieję, że będzie to konik – mruczała, kiedy wskaźnik się obracał. –
Powinnam o to zapytać.
Wskaźnik zatrzymał się na odpowiedzi „nie”.
Zdumione wpatrywały się w planszę. Wreszcie Hannah objęła się rękoma.
– Ale ja chcę dostać jakiś prezent.
– To tylko zabawa – powiedziała Jane, składając planszę. – Poza tym ta gra jest
pewnie zepsuta, bo ją upuściłam.
– Ja chcę dostać jakieś prezenty – powtarzała z uporem Hannah.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Jane wyciągnęła ręce i przytuliła siostrę.
– Nie martw się głupią planszą, Han. Ja zawsze będę miała coś dla ciebie na
Gwiazdkę.
Po wyjściu Hannah Jane wsunęła się pod kołdrę.
Głupia plansza. Głupie urodziny. Wszystko głupie.
Zamknęła oczy i wtedy nagle zdała sobie sprawę, że nie obejrzała laurki od siostry.
Zapaliła światło i sięgnęła po leżącą na stoliku kartę. W środku widniał napis:
„Zawsze będziemy trzymać się za ręce! Kocham Cię! Hannah”.
Nie miała już żadnych wątpliwości, że odpowiedź, którą otrzymały w związku z
pytaniem o prezenty, była błędna. Wszyscy kochali Hannah i mieli dla niej upominki. Mała
potrafiła nawet, jak nikt inny, wpływać na ojca, więc na pewno coś dostanie.
Głupia plansza...
Jane zasnęła.
Nagle obudziła ją Hannah.
– Wszystko w porządku? – zapytała Jane, otwierając oczy. Przy łóżku stała jej siostra
ubrana we flanelową piżamę, z dziwnym wyrazem twarzy.
– Muszę iść. – Głos Hannah był smutny.
– Do łazienki? Źle się czujesz?
Jane odrzuciła kołdrę.
– Pójdę z to...
– Nie możesz – westchnęła Hannah. – Muszę już iść.
– No dobrze, ale wróć tu. Możemy spać razem.
Hannah spojrzała w stronę drzwi.
– Boję się.
– Nic dziwnego, jeśli źle się czujesz. Ale jestem przy tobie.
– Muszę iść.
Hannah odwróciła się, a wyglądała tak... jakby była dorosła. Zupełnie nie przypominała
dziesięciolatki, którą przecież była.
– Spróbuję tu wrócić. Zrobię, co w mojej mocy.
– Hm... dobrze.
Może miała gorączkę albo gorzej się czuła?
– Mam obudzić mamę?
Hannah potrząsnęła głową.
– Chciałam widzieć się tylko z tobą. Śpij dalej.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Hannah wyszła, a Jane ponownie zanurzyła się w poduszkach. Pomyślała nawet, że
powinna pójść do łazienki i sprawdzić, co z siostrą, lecz zanim zdążyła to zrobić, całkowicie
pochłonął ją sen.
Następnego ranka Jane obudził tupot ciężkich kroków na korytarzu, wyraźnie kierujących
się na zewnątrz. Potem usłyszała syrenę zbliżającej się karetki.
Wyskoczyła z łóżka i wyjrzała przez okno, potem pobiegła do drzwi i wystawiła głowę
na korytarz. Drzwi do pokoju Hannah były otwarte, a na dole ojciec z kimś rozmawiał.
Cichutko, na palcach szła po orientalnym dywanie, myśląc o tym, że siostra musi być
naprawdę chora, bo zwykle nie wstawała tak wcześnie w sobotę.
Zatrzymała się w drzwiach do jej pokoju. Hannah, blada niczym nieskazitelnie biała
pościel, leżała nieruchomo na łóżku. Jej szeroko otwarte oczy wpatrywały się w sufit.
Nawet nie mrugała.
W przeciwległym rogu pokoju, najdalej, jak to tylko było możliwe od Hannah, siedziała
przy oknie ich matka. Poły jedwabnego szlafroka w kolorze kości słoniowej malowniczo
rozlewały się po podłodze.
Wracaj do łóżka. Natychmiast.
Jane popędziła do swojego pokoju. Nim zamknęła drzwi, zobaczyła ojca wchodzącego na
górę w towarzystwie dwóch mężczyzn w granatowych mundurach. Usłyszała też słowa: coś
„wrodzone” i „serca”.
Wskoczyła do łóżka i naciągnęła kołdrę na głowę. Drżała w ciemnościach, czuła się
bardzo mała i bardzo przerażona.
Plansza wcale się nie myliła. Na tę Gwiazdkę Hannah naprawdę nie dostanie żadnych
prezentów, nikogo też nie poślubi.
A jednak młodsza siostra Jane dotrzymała obietnicy. Wróciła.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
1.
1.
1.
1.
– NIEZBYT DOBRZE CZUJĘ SIĘ W TYCH WOŁOWYCH SKÓRACH.
Vrhedny spojrzał zza rzędu komputerów. Butch O'Neal stał w salonie Bunkra z
kawałkami skóry na udach i całą resztą Bóg wie czego jeszcze na twarzy.
– Nie pasują ci? – zapytał współlokatora V.
– Nie o to chodzi. Bez obrazy, ale wyglądam w tym jak jacyś cholerni Village People.
Butch wyciągnął przed siebie wielkie ręce i obrócił się wokół własnej osi, pokazując nagi
tors.
– No nie, daj spokój.
– Są do walki, a nie na pokaz.
– Kilty też, a nie bujam się przecież w spódnicach w kratę.
– I dzięki Bogu, że nie. Masz zbyt krzywe nogi, by chodzić w tym gównie.
Butch przyjął znudzony wyraz twarzy.
– Dogryzaj mi jeszcze.
„Chciałbym”, pomyślał V.
Z grymasem sięgnął po saszetkę wypełnioną tureckim tytoniem. Wyciągnął bibułkę,
ułożył na niej kreskę tytoniu i skręcił papierosa. A potem przypomniał sobie, że Butch
pozostaje w szczęśliwym związku z miłością swego życia i pomyślał, że nawet gdyby tak nie
było, nie powinien gościowi dokuczać.
Zapalił skręta i zaciągnął się. Bezskutecznie starał się nie patrzeć na glinę. Pieprzone
widzenie obwodowe. Zawsze musiało go załatwić.
O rany! Był chyba naprawdę zboczony. Cholera, przecież byli ze sobą zżyci.
Przez ostatnie dziewięć miesięcy V zbliżył się do Butcha bardziej niż do kogokolwiek
innego, kogo spotkał podczas trzystu lat życia. Mieszkał z nim, upijał się z nim, ćwiczył z
nim. Doświadczył z nim śmierci, życia, proroctw i potępienia. Pomagał naginać prawa natury,
by przemienić go z człowieka w wampira, a później uzdrowił go, kiedy tamten załatwiał
sprawy z wrogami rasy. Zarekomendował go również na członka Bractwa... i był przy nim,
kiedy ten łączył się w związku ze swoją krwiczką.
Butch chodził tam i z powrotem, jakby chciał przyzwyczaić się do skórzanego ubioru, a
V wpatrywał się w siedem liter wyciętych gotykiem na jego plecach: MARISSA. V wykonał
obydwie litery „A” i wyszły mu całkiem nieźle, mimo że ręka cały czas mu drżała.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Tak – powiedział Butch. – Nie jestem pewien, czy dobrze się w tym czuję.
Po rytuale godowym V opuścił Bunkier na jeden dzień, by szczęśliwa para mogła mieć
trochę prywatności. Przeszedł na drugą stronę dziedzińca, do rezydencji Bractwa i zamknął
się z trzema butelkami wódki grey goose w pokoju gościnnym. Solidnie się spił, wręcz zalał
w trupa, a jednak nie udało mu się utracić przytomności. Prawda bezlitośnie nie pozwalała mu
odlecieć – V przywiązany był do swojego współlokatora w sposób, który komplikował
sprawy, a przecież nadal nic jeszcze z tym nie zrobił.
Butch za to wiedział, co robi. Do diabła, byli przecież najlepszymi kumplami, a facet
potrafił czytać w myślach V lepiej niż ktokolwiek inny. Marissa również to wiedziała, w
końcu nie była głupia. I Bractwo również wiedziało, ponieważ te idiotki, głupie stare panny,
nie potrafiły dochować tajemnicy.
Nikt nie miał z tym problemu.
On miał. Zupełnie nie mógł poradzić sobie z uczuciami. Albo z samym sobą.
– Zamierzasz przymierzyć resztę swojego ubioru? – zapytał wreszcie. – Czy może
chcesz jeszcze trochę ponarzekać na te spodnie?
– Nie zmuszaj mnie, bym ci pokazał środkowy palec.
– Dlaczego, skoro lubisz to robić?
– Bo palec mnie już boli.
Butch podszedł do jednej z kanap i podniósł zbroję. Kiedy ją nałożył, skórzany materiał
idealnie przylgnął do jego potężnego torsu.
– Cholera, jak to zrobiłeś, że leży tak dobrze?
– Zmierzyłem cię, pamiętasz?
Butch pozapinał pancerz, potem nachylił się i przesunął czubkami palców po
powierzchni czarno lakierowanej skrzynki. Zatrzymał się na złotym klejnocie rodowym
Bractwa Czarnego Sztyletu, prześledził wzrokiem wyryte w gotyku znaki, tworzące napis:
Dhestruktor, potomek Ghroma, syna Ghroma.
Nowe imię Butcha. Jego stary i szlachetny rodowód.
– Do kurwy nędzy, otwórz to wreszcie.
V zgasił papierosa, skręcił kolejnego i znów zapalił. O rany, dobrze, że wampiry nie
chorują na raka. Ostatnio palił niczym smok – jedną fajkę za drugą.
– Wciąż nie mogę w to uwierzyć.
– Otwórz to cholerne pudło.
– Naprawdę nie...
– Otwórz. To.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
V był już tak zdenerwowany, że dosłownie mógłby wylewitować z tego cholernego
krzesła.
Glina uruchomił mechanizm zamka wykonany z litego złota i podniósł pokrywę. Na
czerwonej satynie leżały cztery bliźniacze sztylety z czarnymi ostrzami o śmiertelnie ostrych
krawędziach, wszystkie precyzyjnie wyważone do dłoni Butcha.
– Święta Mario, Matko Boża... są piękne.
– Dzięki – powiedział V przy kolejnym wydechu. – Robię też dobry chleb.
Piwne oczy gliny przeszyły pokój.
– Zrobiłeś je dla mnie?
– Tak, ale to nic wielkiego. Robię je dla nas wszystkich.
V podniósł prawą rękę okrytą rękawicą.
– Jak wiesz, jestem dobry w wytapianiu metalu.
– V... dziękuję ci.
– Co zechcesz. Jak już mówiłem, zajmuję się produkcją ostrzy. Robię to cały czas.
Tak... tyle że nigdy nie poświęca się temu aż tak bardzo. Dla Butcha jednak pracował nad
sztyletami całe cztery dni po szesnaście godzin. Zaowocowało to spalonymi plecami oraz
bólem oczu. Ale do diabła z tym, gotów był na wszystko, byle każdy sztylet okazał się wart
mężczyzny, który będzie go dzierżył.
Wciąż nie były wystarczająco dobre.
Gliniarz wyjął ze skrzyni jeden ze sztyletów, a kiedy chwycił go w dłoń, oczy mu
zabłysły.
– Jezu... jaki przyjemny w dotyku.
Oglądał broń ze wszystkich stron.
– Nigdy nie trzymałem niczego tak dobrze wyważonego, i ta rękojeść. Boże... idealne.
Jeszcze żadna pochwała w życiu nie cieszyła Vrhednego tak bardzo, pewnie dlatego tak
się zirytował.
– No cóż, przecież takie właśnie mają być, prawda?
Zgasił skręta w popielniczce, dławiąc delikatny żar.
– Nie miałoby przecież sensu wychodzenie w teren z zestawem noży od Ginsusa.
– Dzięki.
– Daj spokój.
– V, naprawdę...
– Przestań już pierdolić.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Kiedy nie usłyszał w odpowiedzi żadnej ciętej riposty, zdumiony spojrzał w górę.
Cholera. Butch stał przed nim, a w jego ciemnych, piwnych oczach V dostrzegł to, co wolałby
zachować tylko dla siebie.
Opuścił wzrok na zapalniczkę.
– Tak czy inaczej, glino, to są tylko noże.
W tej chwili czarny czubek ostrza sztyletu wsunął się pod jego brodę, odchylając mu
głowę do tyłu. Kiedy napotkał spojrzenie Butcha, poczuł, jak jego ciało, drżąc, napina się.
Patrząc ponad sztyletem, Butch powiedział:
– Są piękne.
V zamknął oczy. Gardził samym sobą. Niespodzianie pochylił się tak, że ostrze wbiło mu
się w gardło. Przełykał palący ból, traktując go jako przypomnienie, że jest pieprzonym
świrem, zasługującym na to, by cierpieć.
– Vrhedny, spójrz na mnie.
– Zostaw mnie w spokoju.
– Zmuś mnie.
Przez ułamek sekundy V gotów był skoczyć na gościa i stłuc go do nieprzytomności,
Butch jednak powiedział:
– Chcę ci po prostu podziękować za zrobienie czegoś świetnego. Nic wielkiego.
Nic wielkiego? Otworzył oczy i poczuł, jak jego spojrzenie się rozpala.
– Gówno prawda. Z powodów, których jesteś doskonale, kurwa, świadom.
Butch powoli opuścił rękę ze sztyletem, a wtedy V poczuł strużkę krwi spływającą
łagodnie po jego szyi. Była ciepła... i delikatna niczym pocałunek.
– Nie mów, że chcesz przeprosić – V wymamrotał w ciszy. – Mogę zrobić się
nieprzyjemny.
– Ale kiedy ja naprawdę chcę.
– Nie ma za co przepraszać.
Rany, nie wytrzyma już dłużej mieszkania z Butchem. Z Butchem i Marissą. Nieustanne
przypominanie o tym czego mieć nie mógł i czego pragnąć nie powinien, zżerało go od
środka. I Bóg tylko jeden wiedział, że był już w nie najlepszej formie. Kiedy ostatni raz
przespał cały dzień? Tygodnie temu.
Butch wsunął sztylet do pochwy na piersi.
– Nie chcę, by cię bolało...
– Nie będziemy już dyskutować więcej na ten temat.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Przyłożył palec wskazujący do gardła i zamoczył go we krwi. Kiedy ją zlizał, ukryte
drzwi do podziemnego tunelu otworzyły się, a Bunkier wypełniła woń oceanu.
Zza rogu wyłoniła się Marissa, jak zwykle piękna jak Grace Kelly. Długie blond włosy
oraz idealne rysy twarzy sprawiały, że uważana była za piękność. Nawet V, chociaż wcale nie
była w jego typie, wręcz musiał okazywać jej miłość.
– Cześć, chłopcy...
Marissa zatrzymała się i spojrzała na Butcha.
– Dobry... Boże... spójrzcie na te spodenki.
Butch skrzywił się.
– Tak, wiem. Są trochę...
– Czy mógłbyś podejść do mnie?
Powoli zaczęła cofać się w kierunku ich sypialni.
– Chcę, żebyś przyszedł tutaj na minutkę. Albo na dziesięć.
Zapach bijący od Butcha był tak wymowny, że V nie miał już wątpliwości – ciało faceta
stwardniało na samą myśl o seksie.
– Kochanie, możesz mnie mieć na tak długo, jak tylko chcesz.
Opuszczając salon, glina spojrzał jeszcze przez ramię.
– Czuję się w tych skórach bardzo dobrze. Powiedz Fritzowi, że chcę mieć pięćdziesiąt
par. Natychmiast.
Pozostawiony samemu sobie, Vrhedny pochylił się w stronę odtwarzacza i podkręcił
głośność. Music Is My Savior grupy MIMS. A kiedy rap zaczął dudnić basem, pomyślał, że
kiedyś wykorzystywał to gówno, by tłumić myśli innych. Teraz, kiedy jego wizje wyczerpały
się już i całe to czytanie w myślach trafił szlag, dzięki tym uderzeniom nie musiał słuchać
swojego współlokatora uprawiającego seks.
Otarł twarz. Naprawdę powinien już stąd spadać.
Przez moment nawet ich próbował skłonić do wyprowadzki, lecz Marissa ciągle
powtarzała, że Bunkier jest „przytulny” i że podoba jej się mieszkanie tu właśnie. Nie miał
jednak wątpliwości, że to kłamstwo. W końcu połowę salonu zajmował stół do gry w
piłkarzyki, całą dobę włączony był program sportowy ESPN, a w tle bez przerwy leciał
hardcore rap. Lodówka była strefą zdemilitaryzowaną, oznaczoną rozkładającymi się ofiarami
z Taco Heli oraz Arby's, a grey goose i lagavulin jedynymi napojami dostępnymi w całym
budynku. No i poczytać sobie można było wyłącznie magazyn „Sports Illustrated” oraz... cóż,
jeszcze starsze numery „Sports Illustrated”.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Tak więc trudno by mówić o jakichkolwiek zaletach i atrakcjach godnych grzecznych
dziewczynek. Miejsce było w połowie siedzibą Bractwa i w połowie szatnią sportową. A
wszystko zaprojektowane przez dekoratora wnętrz Dereka Jetera.
A co na jego propozycję Butch? Kiedy V mu to zaproponował, glina popatrzył tylko
wymownie, pokręcił głową i poszedł do kuchni po więcej lagavulinu. V nawet nie dopuszczał
myśli, że tamci postanowili się nie wyprowadzać, ponieważ martwili się o niego lub coś w
tym stylu. Samo podejrzenie doprowadzało go do szału.
Poderwał się na równe nogi. Jeśli miało dojść do separacji, to on powinien zrobić
pierwszy krok. Problem w tym, że nie potrafił sobie wyobrazić życia bez Butcha w pobliżu.
Lepsze były tortury, które teraz przechodził, niż wygnanie.
Spojrzał na zegarek. Uznał, że mógłby przejść podziemnym tunelem do rezydencji. Choć
mieszkali tam wszyscy pozostali członkowie Bractwa Czarnego Sztyletu, było jeszcze sporo
wolnych pokoi. Może więc powinien zamieszkać tam na próbę. Na kilka dni.
Sama myśl o tym sprawiła, że żołądek podszedł mu do gardła.
Idąc do drzwi, czuł podniecający zapach wydobywający się z sypialni Butcha i Marissy.
A kiedy wyobrażał sobie, co się tam dzieje, krew dosłownie gotowała mu się w żyłach i palił
się ze wstydu.
Przeklinając się w duchu, wyjął z kieszeni skórzanej kurtki telefon komórkowy. Kiedy
wybierał numer, czuł palenie w klatce piersiowej, ale wiedział, że to powinno mu pomóc
uporać się ze swoją obsesją.
W słuchawce odezwał się zachrypnięty kobiecy głos, ale V nawet nie wysłuchał do końca
powitania:
– Po zachodzie słońca. Dziś wieczorem. Wiesz, jak masz się ubrać. Włosy mają nie
zakrywać ci szyi. Co ty na to?
W odpowiedzi usłyszał uległe mruknięcie:
– Tak, mój sadhominie.
Rzucił telefon na biurko i obserwował, jak odbija się, by w końcu zatrzymać się na jednej
z czterech klawiatur. Samica, którą wybrał sobie na dzisiejszą noc, lubiła to robić szczególnie
ostro. A on zamierzał dać jej to, czego chciała.
Kurwa, naprawdę był jakimś zboczeńcem. Zepsutym do szpiku kości. Zaprzysięgłym,
nieskruszonym, bezwstydnym dewiantem seksualnym, który – sam nie wiedział, jak to się
stało – zyskał sławę wśród swoich właśnie dzięki temu, jaki był.
Rany, przecież to absurd, chociaż z drugiej strony, zawsze wiedział, że gusta oraz
motywacja samic są dziwaczne. A na dobrej reputacji zależało mu równie mało, jak na
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
uległych kobietach. Liczyło się tylko to, że miał kto zaspokajać jego potrzeby seksualne. To,
co o nim mówiono i co naprawdę musiały myśleć o nim samice, było tylko oralną
masturbacją dla ust, które i tak musiały być czymś zajęte.
Zszedł do tunelu i ruszył w stronę rezydencji, czując się totalnie wykończony. W
Bractwie obowiązywał głupi zwyczaj pracy na zmiany i nie wolno mu było wyjść w teren tej
nocy. Wcale mu się to nie podobało. Wolałby teraz polować na żyjących jeszcze reduktorów,
którzy postanowili wytępić jego rasę, niż siedzieć tak na dupie i nic nie robić.
Istniały jednak metody radzenia sobie z furiatami, którzy z radością wyłupiali oczy swej
zwierzynie. Właśnie po to zostały stworzone ograniczenia oraz pełne zapału ciała.
Do gigantycznej kuchni wszedł Furiath i zastygł w sposób typowy dla przypadkowych
urazów najgorszego typu. Podeszwy jego butów przywarły do podłogi, oddech zamarł, serce
podskoczyło i zaczęło się szamotać.
Zanim zdążył się wycofać drzwiami przeznaczonymi dla służby, został nakryty. Bella,
krwiczka jego brata bliźniaka, spojrzała do góry i uśmiechnęła się.
– Hej.
– Cześć.
„Wyjdź. Natychmiast”, pomyślał.
Boże, jak fantastycznie pachniała.
Zamachała nożem nad pieczonym indykiem, którego właśnie przygotowywała.
– Tobie też zrobić kanapkę?
– Co? – zapytał jak idiota.
– Kanapkę.
Ostrzem wskazała na bochenek chleba, prawie pusty słoik majonezu oraz sałatę i
pomidory.
– Pewnie jesteś głodny. Nie zjadłeś zbyt wiele w Last Meal.
– Ach, tak... nie, nie jestem...
Zdradził go jednak żołądek, burcząc niczym głodna bestia, którą w rzeczywistości
przecież był.
Drań.
Bella potrząsnęła głową i ponownie zajęła się piersią indyka.
– Weź sobie talerz i usiądź.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Super, była to ostatnia rzecz, jakiej potrzebował Lepiej być żywcem pogrzebanym, niż
siedzieć z nią sam na sam w kuchni, obserwując, jak przygotowuje swoimi pięknym rączkami
jedzenie.
– Furiath – powiedziała, nie podnosząc wzroku. – Talerz. Krzesło. Już.
Bez słowa podporządkował się poleceniu. Nieważne, że pochodził z rodu wojowników,
był członkiem Bractwa i przewyższał ją wagą o dobre czterdzieści pięć kilogramów.
W jej obecności był słaby i bezbronny. Krwiczka jego brata bliźniaka... ciężarna
krwiczka jego brata... była kimś, komu Furiath nie potrafił odmówić.
Postawił swój talerz obok jej talerza i usiadł po drugiej stronie granitowej wysepki,
postanawiając nawet nie patrzeć na jej dłonie. Nic się nie stanie, byle tylko nie widział jej
długich, smukłych palców o krótkich, wypolerowanych paznokciach, byle nie... Cholera.
– Zbihr chce, żebym była wielka jak dąb – powiedziała, odkroiwszy kolejny plaster
indyczej piersi. – Jeśli przez następne trzynaście miesięcy będzie zmuszał mnie do
jedzenia, nie zmieszczę się do basenu. Już prawie nie daję rady wcisnąć się w moje
stare spodnie.
– Wyglądasz dobrze.
Do diabła, z tymi długimi, ciemnymi włosami, szafirowymi oczami oraz fantastycznie
szczupłą figurą wyglądała wręcz doskonale. Workowata koszulka skrzętnie zakrywała to, co
w sobie nosiła, ale zarumieniona skóra oraz sposób, w jaki często dotykała dłonią brzucha,
zdradzały ciążę.
Jej obecny stan ujawniał się również w lęku, jaki dostrzec można było w spojrzeniu Z,
ilekroć ten znalazł się w jej pobliżu. Ponieważ ciąże u wampirów bardzo często kończyły się
śmiercią płodów oraz matek, były one zarówno błogosławieństwem, jak i przekleństwem dla
brońca wiążącego się ze swoją wybranką.
– Dobrze się czujesz? – zapytał Furiath.
W końcu Z nie był jedyną osobą, która się o nią martwiła.
– Całkiem nieźle. Męczę się trochę, ale nie jest to aż takie straszne.
Oblizała koniuszki palców, następnie chwyciła słoik z majonezem. Kiedy grzebała w
środku, nóż wydawał grzechoczący dźwięk, niczym monety potrząsane we wszystkie strony.
– Za to Z doprowadza mnie do szału. W ogóle nie chce się ode mnie dokrwić.
Furiath pamiętał, jak smakowała jej krew, i dlatego odwrócił od niej wzrok. Jego kły
wydłużyły się. Nie było nic szlachetnego w tym, co do niej czuł, zupełnie nic, a on jako
samiec, który zawsze szczycił się swoją czcigodną naturą, nie potrafił załagodzić sprzeczności
pomiędzy swoimi uczuciami a zasadami moralnymi.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Poza tym jego intencje z pewnością nie byłyby odwzajemnione. Dokrwiła go ten jeden,
jedyny raz, ponieważ desperacko tego potrzebował, a ona była szlachetną samicą. Nie stało
się to dlatego, że chciała go utrzymać przy życiu albo go pragnęła. Nie, zrobiła to wyłącznie
dla jego bliźniaka. Z urzekł ją od pierwszej nocy, kiedy się spotkali, i los chciał, żeby to ona
wyratowała go z piekła, w którym został zamknięty. Może i Furiath uratował ciało Z po stu
latach bycia juchaczem, lecz to Bella wskrzesiła jego duszę.
I to był jeszcze jeden powód, aby ją kochać.
Cholera, żałował, że nie miał przy sobie choć trochę towaru. Cały swój zapas zostawił na
górze.
– A co u ciebie? – zapytała, rozkładając na kromkach chleba plastry indyczego mięsa i
przykrywając je liśćmi sałaty. – Czy ta nowa proteza sprawia ci jakieś kłopoty?
– Dziękuję, już jest trochę lepiej.
Technologia była już lata świetlne do przodu w porównaniu z tym, co było kiedyś, ale
biorąc pod uwagę wszystkie walki, jakie stoczył, kikut utraconej nogi wymagał stałej opieki i
obserwacji.
Utracona noga... Tak, to prawda, stracił ją. Odstrzelił sobie, byle tylko oddalić Z od tej
jego walniętej suki, Posiadaczki. Sprawa warta poświęcenia. Tak samo jak warte poświęcenia
było jego szczęście, aby to Z mógł być z samicą, którą obaj przecież kochają.
Bella położyła na wierzchu kanapek kolejne kromki chleba i przesunęła talerz w jego
kierunku.
– Proszę.
– Właśnie tego potrzebowałem.
Wbił zęby w kanapkę, delektując się chwilą. Miękki chleb dosłownie rozpływał się w
ustach. Kiedy przełykał pierwszy kęs, pomyślał, że przygotowała przecież to jedzenie
specjalnie dla niego i zrobiła to z pewną dozą miłości.
– Dobrze, cieszę się.
Wgryzła się w swoją kanapkę.
– Więc... od jakiegoś czasu chciałam cię o coś zapytać.
– Tak? O co?
– Jak zapewne wiesz, pracowałam razem z Marissą w Azylu. To naprawdę świetna
organizacja, pełna wspaniałych ludzi...
Cisza, która nagle zapadła, sprawiła, że zesztywniał.
– W każdym razie, przybyła nam nowa pracownica socjalna, która ma udzielać porad
samicom oraz ich młodym.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Przełknęła i wytarła usta papierowym ręcznikiem.
– Jest naprawdę świetna. Ciepła, zabawna. Myślałam, że może...
O Boże, nie.
– Dzięki, ale nie.
– Jest naprawdę fajna.
– Nie, dzięki.
Miał wrażenie, że skóra się na nim jakby skurczyła. Zaczął jeść w zabójczym tempie.
– Furiath... wiem, że to nie moja sprawa, ale po co ten celibat?
Kurwa. Przełykał coraz szybciej.
– Czy moglibyśmy zmienić temat?
– To z powodu Z, prawda? Dlaczego nigdy nie byłeś z żadną samicą? Poświęcasz się
dla niego z powodu jego przeszłości.
– Bella... proszę...
– Masz ponad dwieście lat. Najwyższy czas, byś zaczął myśleć o sobie. Z nigdy nie
będzie całkowicie normalny i nikt nie wie tego lepiej niż ty i ja. Obecnie jest bardziej
stabilny, a z czasem będzie się robił jeszcze zdrowszy.
Prawda, zakładając, że Bella przetrwa ciążę. Dopóki nie wyjdzie z tego cała i zdrowa,
jego brat wciąż jest w niebezpieczeństwie. A co za tym idzie, również i Furiath.
– Proszę, pozwól, żebym cię przedstawiła...
– Nie.
Furiath wstał, przeżuwając jak krowa. Zachowanie się przy stole było istotną kwestią,
lecz ta konwersacja musiała zakończyć się, zanim jego umysł eksploduje.
– Furiath...
– Nie chcę żadnej samicy w moim życiu.
– Byłby z ciebie wspaniały broniec, Furiath.
Otarł usta ścierką do naczyń i powiedział w Starym Języku:
– Dzięki ci za ten posiłek przygotowany twoimi rękoma. Miłego wieczoru, Bello,
ukochana małżonko mojego brata, Zbihra.
Czuł, że zachował się niewłaściwie, najzwyczajniej w świecie ulatniając się, ale uznał, że
tak będzie dla niego bezpieczniej. Biegł przez jadalnię wzdłuż stołu dziewięciometrowej
długości. W połowie opadł z sił, chwycił więc krzesło i klapnął na siedzenie.
Rany, serce waliło mu jak młot.
Nagle zauważył stojącego po drugiej stronie stołu Vrhednego, który bacznie mu się
przyglądał.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Chryste!
– Czemuś taki spięty, mój bracie?
V, pochodzący od wielkiego wojownika, Krhviopija był potężnym samcem. Miał sto
dziewięćdziesiąt osiem centymetrów wzrostu, niebiesko obramowane śnieżnobiałe tęczówki,
czarne jak smoła włosy oraz szczupłą twarz o wystających kościach policzkowych, na której
malował się wyraz przebiegłości. Doprawdy, można było uznać go za pięknego. Jednak kozia
bródka i tatuaże na skroniach sprawiały, że wyglądał groźnie.
– Nie jestem spięty. Wcale nie.
Furiath jakby nigdy nic położył ręce na lśniącym blacie stołu, myśląc o skręcie, którego
zamierzał zapalić natychmiast po dotarciu do swojego pokoju.
– Właściwie to ciebie szukałem.
– Tak?
– Ghromowi nie podobał się nastrój podczas porannego spotkania.
Było to lekkim niedomówieniem. Tak naprawdę V i król skakali sobie do gardeł w
niektórych kwestiach i nie był to jedyny spór, jaki miał miejsce.
– Zdjął nas wszystkich z dzisiejszej nocnej zmiany. Powiedział, że potrzebujemy
trochę odpoczynku.
V zmarszczył brwi, przez co wyglądał bystrzej niż cały zespół Einsteinów. Ale w jego
przypadku to nie była tylko kwestia wyglądu. Gość przede wszystkim mówił w szesnastu
językach, projektował gry komputerowe dla własnej rozrywki oraz potrafił wyrecytować z
pamięci dwadzieścia tomów Kronik.
– Wszystkich? – dopytywał się V.
– Tak, wybierałem się do Zero Sum. Idziesz?
– Niestety, mam do załatwienia pewną prywatną sprawę.
Ach, tak. To jego niekonwencjonalne życie seksualne. O rany, on i Vrhedny to dwa
przeciwne bieguny seksualnego Spektrum. Jego wiedza równa była zeru, za to Vrhedny
zgłębił już wszystko, co było możliwe, a do tego większość do granic możliwości. Z jednej
strony nietknięta ludzką stopą ścieżka, z drugiej wprost autostrada. I nie była to jedyna
różnica między nimi. Gdyby się nad tym głębiej zastanowić, tak naprawdę nie mieli ze sobą
nic, absolutnie nic wspólnego.
– Furiath?
Furiath zadrżał, stając na baczność.
– O co chodzi?
– Śniłeś mi się raz. Wiele lat temu.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
O Boże. Dlaczego nie poszedł prosto do swojego pokoju? Już by odpalał skręta.
– Jak to?
V pogłaskał się po bródce.
– Widziałem ciebie stojącego na jakimś rozdrożu, a wokół białe pola. Był burzliwy
dzień... dużo piorunów. Lecz kiedy sięgnąłeś po chmurę z nieba i owinąłeś ją wokół
studni, deszcz przestał padać.
– Brzmi poetycko. – Cóż za ulga. Większość wizji V była piekielnie przerażająca. –
Lecz bez znaczenia.
– Nic z tego, co widzę, nie jest bez znaczenia i dobrze o tym wiesz.
– Jakaś alegoria? Jak można opatulić studnię? – Furiath skrzywił się. – I w jakim celu,
powiedz mi, proszę.
Czarne brwi V niemal zasłoniły jego lśniące jak lustra oczy.
– Ja... Boże, nie mam pojęcia. Po prostu musiałem ci to powiedzieć.
Z trudem powstrzymał cisnące się na usta przekleństwa i ruszył w stronę kuchni.
– Czy Bella wciąż tam jest?
– Skąd wiedziałeś, że...
– Zawsze po spotkaniu z nią wyglądasz na skonanego.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
2222
PÓŁ GODZINY PÓŹNIEJ – zdążył jeszcze zjeść kanapkę z indykiem – V był już na
tarasie swojego śródmiejskiego luksusowego apartamentu na ostatnim piętrze. Noc nie
należała do najprzyjemniejszych – była marcowo chłodna oraz kwietniowo mokra.
Przenikliwy wiatr szalał po okolicy ni. czym pijak, wredny i nieprzyjemny. V oglądał
panoramę mostu w Caldwell, ale pocztówkowy widok migoczącego miasta nudził go.
Podobnie jak nudziła go perspektywa wieczornych zabaw i uciech.
Tak chyba czuje się stary narkoman uzależniony od koki. Kiedyś każda dawka to było
silne i intensywne przeżycie, teraz pozostało wyłącznie zaspokajanie głodu, bez jakiegoś
szczególnego entuzjazmu. Cóż, kierował się wyłącznie potrzebami, zatracając przy tym
swobodę działania.
Oparł dłonie na balustradzie i wychylił się daleko, przyjmując na twarz podmuch piasku
niesionego przez lodowate powietrze. Włosy unosiły mu się na wietrze niczym modelowi w
jakiejś beznadziejnej reklamie. Albo może... niczym komiksowemu superbohaterowi? Tak, ta
druga metafora była trafniejsza.
Pomijając naturalnie fakt, że on byłby raczej czarnym charakterem.
Nagle uświadomił sobie, że jego dłonie głaszczą kamienną powierzchnię, jakby
delikatnie ją pieszcząc. Balustrada miała ponad metr wysokości i obiegała dookoła cały
budynek, a zwieńczona była szeroką na prawie metr półką, która niemal sama prosiła o to, by
rzucić się z niej w dół i lecieć prawie sto metrów przez rozrzedzone powietrze. Doskonałe
wietrzne preludium poprzedzające ciężkie pierdolnięcie śmierci.
Tak, to był widok, który go zainteresował.
Miał już kiedyś okazję poczuć na własnej skórze, jak przyjemny jest taki swobodny
spadek. Jak siła wiatru naciska na klatkę piersiową, utrudniając oddychanie. Jak oczy
zalewają się łzami, spływającymi po skroniach zamiast po policzkach. Jak grunt spieszy na
powitanie niczym wylewny gospodarz przyjęcia.
Nie był pewien, czy skacząc i ratując się wtedy, podjął właściwą decyzję. W ostatniej
jednak chwili zdematerializował się, by powrócić na taras. Powrócić... prosto w ramiona
Butcha.
Pieprzony Butch. Zawsze wracał do tego sukinsyna.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
V opanował chęć wykonania kolejnego skoku i siłą umysłu otworzył rozsuwane drzwi.
Trzy szklane ściany apartamentu były kuloodporne, lecz nie przepuszczały światła
słonecznego. Nieistotne, i tak nie zamierzał tu zostawać w ciągu dnia.
To nie był jego dom.
Wszedł do środka. W tej samej chwili poczuł się przytłoczony, jakby wewnątrz działały
zupełnie inne siły grawitacji. W rozciągającej się bez końca przestrzeni pokoju ściany, sufit i
marmurowe podłogi były czarne. Podobnie jak tysiące świec, które potrafił zapalić siłą
własnej woli. Jedynym elementem, który można by uznać za mebel, było olbrzymich
rozmiarów łoże, którego nigdy zresztą nie używał. Poza tym były tu przeróżne sprzęty: stół z
pasami ograniczającymi swobodę ruchów, przymocowane do ściany łańcuchy, maski, kneble,
pejcze i pałki. A także szafka pełna ciężarków i stalowych klipsów na sutki oraz
najdziwniejszych narzędzi wykonanych ze stali nierdzewnej.
Wszystko dla samic.
Ściągnął skórzaną kurtkę i rzucił ją na łóżko, następnie pozbył się koszuli. Jak zawsze
podczas takich sesji pozostawił skórzane spodnie; uległe mu samice nigdy nie widziały go
całkiem nagiego. Nikt zresztą nie miał takiej okazji oprócz jego braci, i to wyłącznie podczas
obrzędów w Krypcie, kiedy wymagały tego rytuały.
To, jak wyglądał tam, na dole, było tylko i wyłącznie jego sprawą.
Telepatycznie zapalił świece. Światło odbiło się od lśniącej podłogi i natychmiast zostało
pochłonięte przez czarny sufit. Nie było to jednak romantyczne miejsce. Zwykła nora w której
bluźnierstwa były na porządku dziennym, a oświetlenie potrzebne było jedynie po to, by
prawidłowo wykorzystać skóry, metal, ręce i kły.
Poza tym świece mogły być też użyte do celów innych niż oświetlenie.
Podszedł do barku, nalał sobie odrobinę grey goose i oparł się o blat stołu. Niektóre
przedstawicielki gatunku myślały, że przyjście tutaj i wytrzymanie stosunku z nim to rytuał
przejścia. Inne tylko on potrafił zaspokoić. I jeszcze inne, takie, które pragnęły zbadać, czy
ból i seks mogą iść ze sobą w parze.
Najmniej interesowały go odkrywczynie. Zwykle nie mogły tego wytrzymać i były
zmuszone do użycia słowa lub znaku bezpieczeństwa, jakie im przekazywał w połowie
stosunku. Zawsze pozwalał im odejść, tyle że ból musiały ukoić sobie same, bez jego
pomocy. W dziewięciu na dziesięć przypadków chciały wkrótce spróbować ponownie, ale nic
z tego. Jeśli raz zostały zbyt łatwo złamane, prawdopodobnie stałoby się tak i kolejny raz, a
jego nie interesowało udzielanie korepetycji amatorkom.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Takie, które potrafiły wszystko znieść, nazywały go sadhominem i oddawały mu cześć,
mimo iż on tak naprawdę miał to gdzieś. Jego ostry temperament musiał zostać przytępiony, a
ich ciała były po prostu kamieniem, którego w tym celu używał.
Koniec, kropka.
Podszedł do ściany, chwycił stalowy łańcuch i pozwolił, by prześlizgnął się przez jego
dłoń, ogniwo po ogniwie. Mimo iż był sadystą z natury, wcale nie czerpał przyjemności ze
sprawiania bólu uległym mu samicom. Jego potrzebę sadyzmu zaspokajało zabijanie
reduktorów.
Kontrola nad umysłami i ciałami podporządkowanych samic była tym, czego poszukiwał.
To, co im robił, seks i nie tylko, to, co mówił, w co kazał im się ubierać... wszystko to było
starannie zaplanowane z myślą o efekcie końcowym. Owszem, był w tym i ból, być może
płakały ze słabości i ze strachu, lecz wciąż błagały go o więcej.
I dawał im to, jeśli tylko miał ochotę.
Rzucił okiem na maski. Zawsze kazał im zakładać maski i nigdy nie pozwalał się
dotykać, dopóki wyraźnie nie powiedział, gdzie, jak i czym mają to zrobić. Jeżeli miewał
orgazmy, było to niezwykłe wydarzenie, odbierane przez uległe z wielką dumą.
Nigdy ich nie poniżał, nie zmuszał do robienia tych okropnych rzeczy, w których
niektórzy dominujący się lubowali Nie interesowało go jednak zadowalanie uległych, a sesje
odbywały się tylko i wyłączne na jego zasadach. Mówił im, gdzie i kiedy, a jeśli któraś
zaczynała domagać się jakichś bzdurnych uprawnień, wylatywała. Na dobre.
Sprawdził zegarek i rozproszył zvidh, pole maskujące otaczające apartament. Samica,
która miała przyjść do niego dzisiejszej nocy, mogła go śledzić, ponieważ wbił się w jej żyłę
parę miesięcy temu. Kiedy już z nią skończy, znów stworzy zvidh, by po wyjściu stąd na
zawsze zapomniała o tym miejscu.
Będzie jednak wiedziała, co się stało. Ślady seksu pozostaną widoczne na całym jej ciele.
Kiedy samica zmaterializowała się na tarasie, odwrócił się. Widziana przez drzwi była
tylko anonimowym cieniem w czarnym skórzanym gorsecie oraz długiej, luźnej, czarnej
spódniczce. Jej ciemne włosy związane były wysoko na głowie, tak jak tego wymagał.
Wiedziała, że ma czekać. Wiedziała, że nie może pukać.
Siłą woli otworzył jej drzwi, ale pamiętała, że nie wolno jej wejść bez zaproszenia.
Przyglądał się, wciągając nozdrzami jej zapach. Była pobudzona seksualnie.
Kły wydłużyły mu się, lecz nie dlatego, że był jakoś szczególnie zainteresowany seksem.
Po prostu potrzebował pokarmu, a ona była samicą i miała wiele żył, w które można było się
wkłuć. To była zwykła biologia, a nie żadne zauroczenie.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
V wyciągnął rękę i kiwnął na nią zgiętym palcem. Drżąc, ruszyła w jego stronę. Był dziś
w bardzo kiepskim nastroju.
– Zrzuć spódniczkę – powiedział. – Nie podoba mi się.
Bez słowa sprzeciwu rozpięła zamek i pozwoliła delikatnej satynie opaść na podłogę. Pod
spodem miała czarne podwiązki oraz czarne koronkowe pończochy. Majteczek brak.
Hmm... o tak. Zamierzał ściągnąć z niej tę bieliznę za pomocą sztyletu. Prędzej czy
później.
Podszedł do ściany i wybrał maskę z jednym tylko otworem. Będzie musiała oddychać
ustami.
Rzucił w jej kierunku.
– Zakładaj. Już.
Bez słowa zakryła twarz.
– Wskakuj na stół.
Nie pomógł jej, wiedział, że da sobie jakoś radę. Zawsze jakoś sobie dawały. Samice
takie jak ta zawsze znajdowały drogę do jego wyrka.
Dla zabicia czasu wyciągnął z tylnej kieszeni skręta i włożył go pomiędzy wargi. Potem
sięgnął po czarną świeczkę ze świecznika. Odpalając dymka, wpatrywał się w kroplę
płynnego wosku u podnóża płomienia.
Sprawdził, jak radzi sobie samica. Dobra robota. Położyła się twarzą do góry, ręce po
bokach, rozłożone nogi.
Po przymocowaniu jej wiedział już dokładnie, od czego chce dziś zacząć.
Zrobił krok do przodu, nadal trzymając świeczkę w ręku.
W świetle okratowanych lamp hali treningowej Bractwa John Matthew przyjął
odpowiednią pozycję i skupił się na swym partnerze. Pasowali do siebie jak dwie chińskie
pałeczki. Obaj byli szczupli i delikatni. Tak jak wszyscy pre-transi.
Zbihr – brat, który tej nocy uczył walki wręcz, zagwizdał przez zęby. Zawodnicy powitali
się ukłonem. Przeciwnik Johna wyraził uznanie, wygłaszając odpowiednią formułkę w
Starym Języku, a John odpowiedział mu w amerykańskim języku migowym. Rozpoczęli
walkę. Małe dłonie i kościste ręce przecinały powietrze bez większego efektu, kopnięcia
wystrzeliwały niczym papierowe samolociki, uniki były mało finezyjne. Wszystkie ruchy
oraz pozycje były jedynie cieniami tego, czym powinny być. Echem piorunów, zamiast
rykiem samym w sobie.
Odgłos pioruna dobiegł jednak z innej części sali.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
W połowie rundy nagle rozległo się potężne BACH! i masywne ciało walnęło na
niebieski materac niczym worek z piaskiem. John i jego przeciwnik spojrzeli w tamtym
kierunku... i zrezygnowali z dalszych nieudolnych prób uprawiania mieszanych sztuk walki.
Zbihr walczył właśnie z Blastherem, jednym z najlepszych przyjaciół Johna. Rudowłosy
Blasther jako jedyny uczeń przeszedł już przemianę, tak więc był dwa razy większy niż
pozostali. A mimo to Zbihr właśnie powalił gościa.
Blasther natychmiast zerwał się na równe nogi i ponownie stanął do walki niczym
niezłomny żołnierz, i po raz kolejny dostał po dupie. Może i był wielki, ale nic więcej. Za to
Z był nie tylko olbrzymem, ale i członkiem Bractwa Czarnego Sztyletu. Tak więc Blasth
stawiał czoło komuś na miarę czołgu typu Sherman, i to z długoletnim doświadczeniem na
polu walki.
O rany, Khill powinien tu być i zobaczyć, co się dzieje. Gdzie on się podziewał?
Jedenastu uczniów jak jeden wydali głośne „łaa!”, gdy Z spokojnie podciął Blastha,
rzucił go twarzą na materac i wykręcił w wyginającym kości uścisku. Kiedy Blasth
zasygnalizował poddanie się, Z natychmiast go puścił.
Stał nad tym jeszcze dzieciakiem, a jego głos był jak zawsze ciepły:
– Pięć dni po przemianie, a idzie ci już całkiem nieźle.
Blasth uśmiechnął się, mimo iż jego policzek nadal przywierał do materaca, jakby został
przyklejony.
– Dziękuję ci... – wysapał. — Dziękuję, panie.
Z wyciągnął rękę i pomógł Blasthowi wstać. W tej samej chwili dźwięk otwieranych
drzwi obudził echo i przetoczył się po sali.
John, zdumiony, wytrzeszczył oczy. Cóż, cholera... to wyjaśniało, gdzie podziewał się
Khill przez całe popołudnie.
Samiec, który dzień wcześniej ważył nie więcej niż torba psiego żarcia, był teraz
prawdziwym olbrzymem. Miał ze sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu i jakieś sto
trzynaście kilogramów wagi. Boże, Khill na pewno nie spędził dzisiejszego dnia na pisaniu
SMS–ów czy e–maili. Przeszedł przemianę. Zajęty był po prostu dorastaniem do swojego
nowego ciała.
John podniósł rękę, a Khill w odpowiedzi dziwnie niezdarnie kiwnął głową; można było
odnieść wrażenie, że albo ma sztywny kark, albo nieruchomą głowę. Koleś wyglądał jak kupa
gówna i poruszał się tak, jakby bolał go każdy gnat. Do tego bez przerwy majstrował coś przy
kołnierzu nowego polaru w rozmiarze XXXL, tak jakby wkurzał go jego dotyk, i z grymasem
na twarzy podnosił co chwila opadające dżinsy. Niespodzianką było podbite oko, ale być
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
może wpadł na coś w trakcie przemiany? Podobno osoba przechodząca transformację
szamocze się i nieskoordynowanie wymachuje kończynami.
– Dobrze, że się wreszcie pokazałeś – powiedział Zbihr.
Głos Khilla brzmiał nisko, całkowicie inaczej niż przedtem.
– Chciałem przyjść, chociaż nie jestem w stanie ćwiczyć.
– Dobra decyzja. Możesz sobie tam usiąść i wyluzować się.
Odchodząc na bok, Khill spojrzał w kierunku Blastha. Uśmiechnęli się do siebie, potem
obaj spojrzeli na Johna.
Dłonie Khilla pokazały na migi:
Po zajęciach idziemy do Blastha. Mam cholernie dużo do opowiedzenia wam obu.
John kiwnął głową. W tej samej chwili rozległ się głos Z:
– Koniec przerwy na pogaduszki, panienki. Nie zmuszajcie mnie do dawania wam
klapsów w dupę, bo z przyjemnością to zrobię.
John ponownie stanął naprzeciw swego wątłego partnera i przyjął pozycję.
Chociaż mogło się to źle skończyć – jeden z uczniów zmarł podczas przemiany – John
nie mógł doczekać się nadejścia swojej. Jasne, robił w gacie ze strachu, ale lepiej być
martwym, niż tkwić w świecie jako bezpłciowy kawał mięsa zdany na łaskę innych.
Był bardziej niż gotowy, by zostać samcem.
Miał przecież coś do załatwienia z reduktorami.
Dwie godziny później V czuł się odpowiednio usatysfakcjonowany. Jak zawsze. Samica
nie była w odpowiedniej formie, by zdematerializować się i wrócić do domu, ubrał ją więc w
szlafrok, zahipnotyzował do stanu otępienia i zwiózł na dół windą towarową. Stary psaniec
Fritz czekał w samochodzie. Wziął adres, pod który miał ją odwieźć, i nie zadawał żadnych
pytań.
Taki lokaj był istnym darem niebios.
V znów sobie nalał do szklaneczki i usiadł na łóżku. Koło tortur pokryte było zastygłym
woskiem, krwią, jej podnieceniem oraz śladami jego orgazmów. Była to trochę niechlujna
sesja. Tyle że te naprawdę zadowalające zawsze takie były.
Pociągnął długi łyk. W przytłaczającej ciszy, w perwersyjnym otoczeniu, w wyniku
chłodnego uderzenia rzeczywistości niczym kaskada zalały go zmysłowe obrazy. To co
widział parę tygodni temu, częściowo zresztą przez przypadek, sceny nienależące do niego,
które niczym złodziej n. rejestrował w swoim mózgu.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Tygodnie temu widział Butcha i Marissę... leżących razem. Glina przebywał wtedy na
kwarantannie w klinice Agrhesa, a w kącie jego szpitalnego pokoju zamontowana była
kamera. V przyłapał ich, oglądając obraz na monitorze komputera: ona ubrana w piękną
brzoskwiniową suknię, on w szpitalne łachy. Całowali się długo i namiętnie, ich ciała prężyły
się, gotowe na seks.
Potem V, czując potworny ucisk w gardle, patrzył, jak Butch tuli się do niej. Rozpięta
koszula odkryła ramiona, plecy oraz biodra. Kiedy zaczął się rytmicznie poruszać, jego
kręgosłup napinał się i rozluźniał. Jej dłonie powoli zsunęły się na jego tyłek i zatopiły w nim
paznokcie.
Było to piękne: ich dwoje, razem. Coś zupełnie innego niż seks uprawiany byle gdzie,
właśnie taki, jakiego V doświadczał przez całe swoje życie. Była w tym miłość i intymność,
i... dobroć.
Vrhedny rozluźnił się, pozwalając, by jego ciało opadło swobodnie na materac. Ze
szklanki wylało się trochę alkoholu. Ciekawe, jak by to było, przeżyć taki seks. Czy w ogóle
spodobałoby mu się? Nie miał pewności, czy mógłby być w kimś, czując jednocześnie ręce
tej osoby oplecione wokół swego ciała. Nie potrafił też wyobrazić sobie bycia całkowicie
nagim.
Kiedy jednak przypomniał sobie Butcha, doszedł do wniosku, że wszystko zależy od
tego, z kim jesteś.
Zakrył twarz dłonią, pragnąc z całych sił przestać o tym myśleć. Nienawidził siebie za te
myśli, za przywiązanie do nich, za bezcelowe obarczanie się nimi oraz za przepełnione
wstydem litanie wywołane zmęczeniem. Kiedy czuł, że przemożne wyczerpanie przejmuje
kontrolę nad jego umysłem, podejmował walkę, wiedząc, że jest to niebezpieczne.
Tym razem nie udało mu się wygrać. Nie miał nawet nic do powiedzenia. Oczy zamknęły
mu się w momencie, gdy poczuł pierwsze liźnięcie strachu na kręgosłupie i gęsią skórkę.
O... cholera. Zapadał w sen...
Przerażony, starał się za wszelką cenę otworzyć powieki, lecz było za późno. Zamieniły
się w kamienne ściany i wir zaczął go już wciągać. Nie pomagały usilne próby uwolnienia się
z jego mocy.
Z bezwładnej dłoni wysunęła się szklanka i jak przez mgłę usłyszał dźwięk tłuczonego
szkła. Zdążył jeszcze pomyśleć, że dzieje się z nim to samo, co z tą szklanką wódki. Rozlewał
się i rozpadał na wszystkie strony, nie był w stanie utrzymać się ani chwili dłużej.