background image

 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

Glosariusz

Glosariusz

Glosariusz

Glosariusz    

Bractwo Czarnego Sztyletu – tajna organizacja mistrzów sztuk walki, której zadaniem jest 

obrona  wampirów  przed  Korporacją  Reduktorów.  Dzięki  właściwemu  doborowi 

genetycznemu  członkowie  Bractwa  obdarzeni  są  potęŜnym  ciałem  i  umysłem,  oraz 

niecodzienną  zdolnością  regeneracji.  Bractwo  wyławia  kandydatów  na  swoich 

członków,  którzy  nie  są  rodzonymi  braćmi.  Agresywni,  pewni  siebie  a  przy  tym 

tajemniczy,  trzymają  się  z  dala  od  cywilów  i  nie  utrzymują  kontaktów  z  członkami 

pozostałych kast, o ile nie potrzebują się dokrwić. W świecie wampirów bracia cieszą 

się  wielkim  powaŜaniem.  O  ich  wyczynach  krąŜą  legendy.  Giną  tylko  od  bardzo 

powaŜnych urazów; takich jak rany postrzałowe, cios w serce itp.  

Broniec  –  samiec  wampirów,  który  ma  partnerkę.  Samce  mogą  mieć  więcej,  niŜ  jedną 

partnerkę.  

Cerbher  –  kurator  przydzielony  z  urzędu.  Funkcja  podlega  gradacji;  najwięcej  uprawnień 

mają cerbherzy eremithek. 

Chcączka  –  okres  płodności  u  samicy  wampirów;  zwykle  trwa  dwa  dni  i  towarzyszy  jej 

potęŜny  apetyt  seksualny.  Pierwsza  chcączka  występuje  około  pięciu  lat  po 

przemianie, później pojawia się raz na dziesięć lat. Chcączka samicy wyczuwana jest 

przez wszystkie samce, które mają z nią kontakt. Chcączka to niebezpieczny okres, w 

którym  dochodzi  do  waśni  i  starć  między  rywalizującymi  samcami,  zwłaszcza,  jeśli 

samica nie ma partnera.  

Ehros – wybranka kształcona w dziedzinie sztuki erotycznej i miłosnej. 

Eremithka  –  status  przyznawany  przez  króla  arystokratycznej  samicy  w  odpowiedzi  na 

suplikę  jej  rodziny.  Eremithka  podlega  wyłącznie  władzy  cerbhera,  zwykle 

najstarszego samca w domostwie. Cerbher ma prawo decydowania o jej postępowaniu, 

zwłaszcza ograniczania bądź całkowitego zakazu kontaktów ze światem zewnętrznym. 

Glymeria – opiniodawcze kręgi arystokracji. Socjeta 

Gwardh – osoba odpowiedzialna za wychowanie, ojciec chrzestny. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

Juchacz  –  wampir  płci  męskiej  lub  Ŝeńskiej,  który  ma  obowiązek  karmić  swoją  krwią 

właściciela.  Choć  posiadanie  juchaczy  naleŜy  do  ginących  obyczajów,  jest  nadal 

praktyką legalną.  

Korporacja  Reduktorów  –  organizacja  zabójców  powołana  przez  Omegę  w  celu 

eksterminacji rasy wampirów.  

Krwiczka  –  wampirzyca,  która  ma  partnera  seksualnego.  Samice  zwykle  poprzestają  na 

jednym partnerze, poniewaŜ samce mają silny instynkt terytorialny.  

Krypta  –  rytualne  miejsce  spotkań  Bractwa  Czarnego  Sztyletu,  wykorzystywane  do 

ceremonii oraz przechowywania słoi z sercami reduktorów. W Krypcie odbywają się 

ceremonie  przyjęcia  do  Bractwa  i  pogrzeby;  tu  równieŜ  dyscyplinuje  się 

nieposłusznych  członków  Bractwa.  Przysługuje  jedynie  członkom  Bractwa,  Pani 

Kronik i inicjowanym adeptom 

Lilan – pieszczotliwie: ukochany, ukochana.  

Mamanh – spieszczenie słowa Matka 

Nalla – najdroŜsza, ukochana. Rodzaj męski nallum. 

Omega  –  złowroga,  tajemnicza  postać  dąŜąca  do  zagłady  wampirów  z  powodu  niechęci  do 

Pani  Kronik.  Istota  nadprzyrodzona,  posiada  zdolności  magiczne,  z  wyjątkiem  mocy 

tworzenia.  

Pani  Kronik  duchowy  –  autorytet,  doradczyni  królów,  straŜniczka  świętych  ksiąg 

wampirów, 

dawczyni 

przywilejów. 

Istota 

nadprzyrodzona, 

posiada 

wiele 

nadprzyrodzonych  mocy.  W  jednorazowym  akcie  kreacji  powołała  do  istnienia  rasę 

wampirów.  

Pierwsza Rodzina – królewska para wampirów z ewentualnym potomstwem. 

Princeps – bardzo wysoki stopień w hierarchii wampirzej arystokracji; ustępuje rangą jedynie 

członkom Pierwszej Rodziny i Wybrankom Pani Kronik. 

Przemiana  –  przełomowy  okres  w  Ŝyciu  wampirów  obojga  płci,  w  którym  osiągają 

dojrzałość.  Odtąd  muszą  regularnie  pić  krew  osobnika  płci  przeciwnej  i  nie  mogą 

przebywać  w  świetle  słonecznym.  Przemiana  zwykle  występuje  w  wieku  około 

dwudziestu pięciu lat. Niektóre wampiry, zwłaszcza samce, giną w trakcie przemiany. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

Wampiry  przed  przemianą  są  słabowite,  nierozbudzone  płciowo  i  niezdolne  do 

dematerializacji.  

Psaniec – wampir naleŜący do kasty sług. Psańce są posłuszne wielowiekowej tradycji, która 

dyktuje  ich  strój  i  maniery.  Mogą  przebywać  w  świetle  dziennym,  za  to  starzeją  się 

dość szybko. Średnia długość Ŝycia psańca wynosi około pięciuset lat.  

Pyrokant  –  pięta  achillesowa,  słaby  punkt  lub  niszcząca  słabość  danego  osobnika.  Natury 

wewnętrznej (np. nałóg) lub zewnętrznej (np. kochanek). 

Pomstha  –  odwet.  Akt  wymierzenia  sprawiedliwości,  zwykle  przez  samca  związanego  z 

poszkodowanym. 

Reduktor  –  członek  Korporacji  Reduktorów.  Bezduszny  humanoid,  pogromca  wampirów. 

Reduktorów  moŜna  pozbawić  Ŝycia  wyłącznie  przez  przebicie  piersi;  w  pozostałych 

wypadkach  Ŝyją  wiecznie.  Nie  jedzą,  nie  piją,  nie  rozmnaŜają  się.  Z  czasem  tracą 

pigment  we  włosach,  skórze  i  tęczówkach  są  bezkrwiści,  białowłosi,  oczy  mają 

bezbarwne.  Pachną  zasypką  dla  niemowląt.  Do  Korporacji  wprowadzani  przez 

Omegę, po rytualnej inicjacji wypatroszone serce przechowują w kamiennym słoju. 

Rundha – rytualna rywalizacja samców o samicę z którą chcą się parzyć. 

Ryth  –  rytuał  zwracania  honoru  proponowany  przez  stronę  zniewaŜającą.  ZniewaŜony 

wybiera dowolną broń i atakuje nieuzbrojonego adwersarza (samca lub samicę). 

Sadhomin  –  tytuł  grzecznościowy  uŜywany  w  relacjach  sado–maho  przez  osobnika 

podlegającego wobec osobnika dominującego. 

Symphaci  –  odmiana  rasy  wampirów  charakteryzująca  się,  między  innymi,  skłonnością  i 

talentem  do  manipulowania  uczuciami  bliźnich;  w  ten  sposób  doładowują  się 

energetycznie. Symphaci od stuleci są gatunkiem pogardzanym, w niektórych epokach 

przeznaczonym na odstrzał. Odmiana bliska wymarcia. 

Tolly – czuły zwrot. W wolnym przekładzie moja miła, mój miły. 

Wampir – przedstawiciel gatunku odmiennego od Homo sapiens. Aby Ŝyć, wampir musi pić 

krew  osobnika  płci  przeciwnej.  Ludzka  krew  utrzymuje  wampiry  przy  Ŝyciu,  jednak 

jej  działanie  jest  krótkotrwałe.  Po  przemianie,  która  występuje  około  dwudziestego 

piątego  roku  Ŝycia,  wampiry  nie  mogą  przebywać  na  słońcu  i  regularnie  muszą  się 

dokrwić. Istota ludzka nie moŜe zostać wampirem przez ukąszenie ani transfuzję krwi, 

spotyka  się  jednak  rzadkie  przypadki  krzyŜówki  ras.  Wampiry  potrafią  się 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

dematerializować,  ale  wymaga  to  spokoju  i  koncentracji  oraz  braku  większych 

obciąŜeń.  Potrafią  teŜ  wymazywać  wspomnienia  z  pamięci  krótkoterminowej 

człowieka.  Niektóre  wampiry  umieją  czytać  w  myślach.  Średnia  Ŝycia  wampira 

wynosi ponad tysiąc lat; znaczna część osobników Ŝyje o wiele dłuŜej.  

Wybranki  –  samice  wampirów  chowane  na  słuŜebnice  Pani  Kronik.  Uchodzą  za 

arystokrację, choć bardziej w hierarchii duchowej niŜ świeckiej. Z samcami nie mają 

prawie styczności, czasem jednak parzą się z wybranymi dla nich przez Panią Kronik 

braćmi,  aby  zapewnić  liczebność  kasty.  Posiadają  dar  jasnowidzenia.  W  dawnych 

czasach karmiły swoją krwią członków Bractwa, którzy nie mieli własnych krwiczek, 

praktyka ta została jednak zarzucona.  

Zanikh – duchowa kraina, w której zmarłe wampiry pędzą Ŝycie wieczne w otoczeniu swoich 

bliskich. 

Zvidh  –  pole  buforujące,  maskujące  realistyczną  iluzją  wybrany  fragment  terenu, 

fatamorgana. 

Zwyrth  martwy  –  osobnik  powracający  z  Zanikhu  do  świata  Ŝywych.  Zwyrthy  darzone  są 

głębokim szacunkiem i podziwiane za bolesne doświadczenia. 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

Prolog

Prolog

Prolog

Prolog    

 

Greenwich Country Day School 

 

Greenwich w stanie Connectiut 

 

Dwadzieścia lat temu 

– ZABIERZ GO, JANE. Zabierz. 

Jane Whitcomb chwyciła plecak 

–  Ale nie zmieniłaś zdania, przyjdziesz, prawda? 

–  PrzecieŜ mówiłam ci dziś rano. Tak 

–  Dobrze. 

Jane  obserwowała  idącą  chodnikiem  przyjaciółkę.  Kiedy  rozległ  się  dźwięk  klaksonu, 

wyprostowała  się,  wygładziła  Ŝakiet  i  odwróciła  w  kierunku  samochodu  marki  Mercedez–

Benz. Przez okno wyglądała siedząca za kierownicą matka ze ściągniętymi brwiami. 

Jane  przebiegła  na  drugą  stronę  ulicy,  a  plecak  przepełniony  kontrabandą  narobił  przy 

tym  zbyt  duŜo  hałasu.  Przynajmniej  ona  miała  takie  wraŜenie.  Wskoczyła  do  samochodu, 

starając  się  niepostrzeŜenie  upchnąć  plecak  na  podłodze  obok  nóg.  Samochód  ruszył,  nim 

zatrzasnęła drzwi. 

–  Twój ojciec przyjeŜdŜa do domu dziś wieczorem. 

–  Co? – Jane poprawiła okulary na nosie. – Kiedy? 

–  Dzisiaj wieczorem. Więc obawiam się, Ŝe… 

–  No nie! Obiecałaś! 

Matka spojrzała na nią przez ramię. 

–  CóŜ, proszę o wybaczenie, młoda damo. 

–  PrzecieŜ mi obiecałaś, Ŝe na trzynaste urodziny… Katie i Lucy mają… 

–  Dzwoniłam juŜ do ich mam. 

Jane uderzyła plecami o oparcie siedzenia. 

Matka rzuciła spojrzenie we wsteczne lusterko. 

–  Mogłabyś, proszę zmienić wyraz twarzy? A moŜe uwaŜasz, Ŝe jesteś waŜniejsza od 

swego ojca? 

–  Oczywiście, Ŝe nie. PrzecieŜ on jest bogiem. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

Mercedes  gwałtownie,  z  piskiem  opon  skręcił  na  pobocze.  Matka  odwróciła  się, 

podniosła rękę i zastygła w tej pozie. Jej ramię drŜało. 

Jane skurczyła się ze strachu. 

Po  chwili  matka  odwróciła  się  i  jakby  nic,  spokojnym  ruchem  dłoni  wygładziła 

perfekcyjnie gładkie włosy. 

–  Ty… cóŜ, nie dołączysz do nas podczas obiadu dziś wieczorem. A twój tort wyląduje 

w koszu. 

Samochód ruszył. 

Jane otarła zalane łzami policzki i spojrzała na leŜący przy nogach plecak. Nigdy nie była 

na piŜama–party. Błagała o to miesiącami. 

A teraz przepadło. Wszystko przepadło. 

Przez resztę drogi do domu milczały, a kiedy samochód znalazł się w garaŜu, matka, nie 

patrząc na Jane, po prostu weszła do domu. 

–  Wiesz, gdzie masz teraz iść – rzuciła tylko. 

Jane  chwilę  jeszcze  siedziała  w  samochodzie,  próbując  zebrać  myśli,  potem  podniosła 

plecak,  wzięła  ksiąŜki  i  powlokła  się  do  kuchni.  ZdąŜyła  akurat  zobaczyć,  jak  Richard,  ich 

kucharz,  wyrzuca  do  kubła  na  śmieci  biały,  lukrowany  tort  z  czerwonymi  i  Ŝółtymi 

cukrowymi kwiatami. 

Nie odezwała się ani słowem, gardło miała ściśnięte niczym pięść. Richard takŜe się nie 

odezwał, ale dlatego, Ŝe zwyczajnie jej nie lubił. Nie lubił nikogo oprócz Hannah. 

Idąc  do  jadalni,  Jane  modliła  się  w  duchu,  by  nie  wpaść  na  swoją  młodszą  siostrę. 

Hannah  zachorowała  rano  i  została  w  łóŜku.  Jane  nie  miała  wątpliwości,  o  było  powodem 

choroby – konieczność napisania recenzji ksiąŜki. 

Idąc w kierunku schodów, zauwaŜyła w salonie matkę. 

No tak. Poduchy kanapowe. Jak zwykle. 

Matka nadal miała na sobie bladoniebieski wełniany płaszcz, a w ręku trzymała jedwabną 

apaszkę. Bez wątpienia nie rozbierze się, dopóki w pełni nie zadowoli jej wygląd kanapowych 

poduszek. A poprawianie ich mogło zająć jeszcze chwilę. Musiały być przecieŜ idealne, takie 

jak jej włosy – nieskazitelnie gładkie. 

Jane  poszła  na  górę  do  swojego  pokoju.  Miała  nadzieję,  Ŝe  ojciec  dotrze  dopiero  po 

obiedzie.  Dzięki  temu,  chociaŜ  z  pewnością  natychmiast  się  zorientuje,  Ŝe  jest  uziemiona, 

przynajmniej nie będzie musiał przy stole patrzeć na jej puste miejsce. W końcu tak samo jak 

matka  nienawidził  najmniejszego  nieporządku.  A  brak  Jane  przy  stole  to  właśnie  przykład 

braku porządku. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

Przemowa, jakiej musiałaby wysłuchać, byłaby wyjątkowo długa. Z pewnością czułby się 

w obowiązku powiedzenia jej, jak bardzo zawiodła rodzinę, nie zjawiając się przy stole, oraz 

tego, Ŝe była nie uprzejma w stosunku do matki. 

JaskrawoŜółta sypialnia Jane wyglądała tak jak wszystko w tym domu – była gładka jak 

włosy  matki,  jak  poduchy  kanapowe  oraz  toczone  tu  rozmowy.  Wszystko  miało swoje stałe 

miejsce, jak na zdjęciach w czasopismach na temat urządzania mieszkań. 

Jedynym elementem, który nie pasował, była Jane. 

Plecak  wylądował  w  szafie,  na  rzędach  mokasynów  i  sandałów.  Potem  Jane  zrzuciła 

szkolny  mundurek  i  przebrała  się  we  flanelową  koszulę  nocną.  Nie  było  powodu,  zakładać 

cokolwiek innego. PrzecieŜ nigdzie się nie wybierała. 

Na  białym  biurku  ułoŜyła  stertę  ksiąŜek.  Do  odrobienia  miała  pracę  domową  z 

angielskiego, algebry i francuskiego. 

Bezwiednie spojrzała na stolik przy łóŜku. Czekały na nią Baśnie tysiąca i jednej nocy. 

Nie mogła wyobrazić sobie lepszego sposobu na odbycie kary, najpierw jednak musiała 

uporać się z lekcjami. Musiała. Inaczej miałaby poczucie winy. 

Dwie godziny później siedziała juŜ na łóŜku z ksiąŜką na kolanach. Nagle otworzyły się 

drzwi,  a  zza  nich  wyłoniła  się  głowa  Hannah.  Jej  rude,  kręcone  włosy  były  kolejnymi 

odchyleniem  od  norm  obowiązujących  w  tym  domu.  Pozostali  mieszkańcy  mieli  włosy  w 

kolorze blond. 

–  Przyniosłam ci jedzenie. 

Jane wstała, nie kryjąc zaniepokojenia. 

–  Wpakujesz się w kłopoty. 

–  Nie, no co ty. 

Hannah wślizgnęła się do pokoju. W ręku trzymała niewielki koszyk przykryty serwetką 

w kratkę, a pod nią były kanapka, jabłko i ciasteczko. 

–  Richard dał mi to jako przekąskę na wieczór. 

–  A co będzie z tobą? 

–  Nie jestem głodna. Proszę. 

–  Dzięki, Han. 

Jane wzięła koszyk, a Hannah usiadła w nogach łóŜka. 

–  Przyznaj się, co takiego zrobiłaś? 

Jane potrząsnęła głową i ugryzła spory kęs kanapki z pieczenią wołową. 

–  Zdenerwowałam się na mamę. 

–  Bo nie moŜesz urządzić swojego przyjęcia urodzinowego? 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

–  Aha. 

–  CóŜ... mam coś dla ciebie na pocieszenie. 

Hannah połoŜyła na kołdrze zgiętą kartkę brystolu. 

–  Wszystkiego najlepszego! 

Jane spojrzała i zamrugała szybko kilka razy. 

–  Dzięki... Han. 

–  Nie bądź smutna, obejrzyj! Zrobiłam to specjalnie dla ciebie. 

Na  pierwszej  stronie  widniały  dwie  patykowate  postacie.  Jedna,  o  prostych  blond 

włosach, podpisana była Jane, druga, o czerwonych lokach – Hannah. Trzymały się za ręce, a 

na ich okrągłych twarzach widoczne były szerokie uśmiechy. 

Jane juŜ miała zajrzeć do środka laurki, gdy nagle para reflektorów objęła front domu i 

zaczęła zbliŜać się wzdłuŜ podjazdu. 

–  Tata przyjechał – szepnęła. – Lepiej stąd zmykaj. 

Hannah wcale nie była tym zaniepokojona, zapewne dlatego, Ŝe nie czuła się zbyt dobrze. 

Albo dlatego, Ŝe coś odwróciło jej uwagę... A mogło to być cokolwiek. Hannah Ŝyła głównie 

swoimi fantazjami i prawdopodobnie dlatego cały czas była szczęśliwa. 

–  Idź juŜ, Han. Serio. 

–  OK, ale jest mi naprawdę przykro, Ŝe twoje przyjęcie się nie odbyło. 

Powłócząc nogami, Hannah szła w stronę drzwi. 

–  Hej, Han? Podoba mi się laurka. 

–  Nie zajrzałaś do środka. 

–  Nie muszę. Podoba mi się, poniewaŜ zrobiłaś ją dla mnie. 

Na twarzy Hannah zarysował się jeden z jej cudnych uśmiechów. Taki, który wywoływał 

u Jane wspomnienia słonecznych dni. 

–  Jest o tobie i o mnie. 

Nim  drzwi  zamknęły  się  za  Hannah,  Jane  usłyszała  dochodzące  z  przedpokoju  głosy 

rodziców.  W  pośpiechu  zjadła  przekąskę,  pchnęła  koszyk  pomiędzy  fałdy  zasłon  i  podeszła 

do stosu szkolnych ksiąŜek. Sięgnęła po Klub Pickwicka Dickensa i wróciła do łóŜka. MoŜe 

jeśli ojciec zastanie ją z lekturą szkolną w ręku, potraktuje to jako punkt na jej korzyść. 

Dopiero po godzinie usłyszała, jak rodzice wchodzą na górę, i czekała w napięciu, kiedy 

ojciec zapuka do jej drzwi On jednak się nie zjawiał. 

Było  to  zaskakujące.  Jego  zwyczaj  kontrolowania  wszystkiego  był  niezawodny  niczym 

szwajcarski zegarek, a przewidywalność tego zapewniała Jane swego rodzaju komfort. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

OdłoŜyła  wreszcie  ksiąŜkę  na  stolik,  zgasiła  światło  i  wsunęła  nogi  pod  falbaniastą 

kołdrę.  LeŜała  tak,  wpatrując  się  w  baldachim  rozpięty  nad  łóŜkiem,  i  nie  mogła  zasnąć. 

Wreszcie usłyszała, jak wysoki zegar stojący na szczycie schodów wybił dwanaście razy. 

Północ. 

Wyślizgnęła się z łóŜka, podeszła do szafy i wyciągnęła plecak. Wypadła z niego plansza 

ouija. Podniosła ją ostroŜnie, potem sięgnęła po coś przypominającego wskaźnik. 

Tak  się  cieszyła,  Ŝe  wypróbuje  ją  wieczorem  z  przyjaciółkami.  Wszystkie  w  końcu 

chciały  poznać  przyszłość  i  imię  tego,  kogo  poślubią.  Jane  podobał  się  Victor  Browne,  z 

którym chodziła na lekcje matematyki. Ostatnio nawet rozmawiali trochę ze sobą i myślała, 

Ŝe naprawdę mogliby być parą. Problem w tym, Ŝe nie wiedziała, czy on coś do niej czuł. A 

moŜe po prostu ją tylko lubił, poniewaŜ czasami dawała mu ściągać? 

RozłoŜyła planszę na łóŜku, a ręce oparła na wskaźniku i wzięła głęboki oddech. 

–  Jak ma na imię chłopak, którego poślubię? 

Wcale nie oczekiwała, Ŝe wskaźnik się poruszy, i tak teŜ się stało. 

Po  kilku  kolejnych  nieudanych  próbach  miała  dość.  Delikatnie  zapukała  w  ścianę. 

Hannah natychmiast odpowiedziała tak samo, a chwilę później ukradkiem wślizgnęła się do 

jej  pokoju.  Na  widok  tabliczki  podekscytowana  wskoczyła  na  łóŜko,  dosłownie  wybijając 

wskaźnik w powietrze. 

–  Jak w to się gra? 

–  Ciiicho! 

BoŜe, gdyby je rodzice nakryli, byłyby uziemione chyba do końca Ŝycia. Na wieczność. 

–  Przepraszam – szepnęła Hannah, podwijając nogi. – jak się w to... 

–  Zadajesz pytania, a to daje ci odpowiedzi. 

–  O co moŜemy zapytać? 

–  Za kogo wyjdziemy za mąŜ. 

Jane z trudem kryła zdenerwowanie. A jeśli odpowiedź nie będzie brzmiała „Victor”? 

–  Zacznijmy od ciebie. PołóŜ koniuszki palców na wskaźniku, ale niczego nie naciskaj 

ani nie ruszaj. Po prostu – o tak, właśnie. OK... 

–  Kto będzie męŜem Hannah? 

Wskaźnik nawet nie drgnął. Nawet wtedy, kiedy Jane powtórzyła pytanie. 

–  Zepsute – powiedziała zrezygnowana Hannah. 

–  Spróbujmy zadać inne pytanie. Zabierz ręce. 

Jane wzięła głęboki oddech. 

–  Za kogo wyjdę za mąŜ? 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

Nagle,  cicho  poskrzypując,  wskaźnik  zaczął  się  poruszać.  Zatrzymał  się  na  literze  V  i 

Jane zadrŜała. Zdumiona patrzyła, jak przemieszcza się do litery I. 

–  To Victor! – wykrzyknęła Hannah. – To Victor! Wyjdziesz za mąŜ za Victora! 

Jane nawet nie starała się uciszyć siostry. To było zbyt piękne, by... 

Wskaźnik jednak posuwał się dalej. 

–  Myli się – powiedziała Jane. – To musi być pomyłka... 

–  Czekaj, dowiedzmy się, jakie to imię. 

Jeśli nie był to Victor, Jane nie miała pojęcia, o kogo mogłoby chodzić. Jaki chłopak ma 

imię na V... 

Jane  dosłownie  walczyła,  by  zmienić  kierunek  wskaźnika,  lecz  on  uparcie  podąŜał  do 

litery R. Następnie do H, E, potem D, N, Y. 

VRHEDNY. 

Jane ogarnął strach. 

–  Mówiłam  ci,  Ŝe  jest  zepsuty  –  mruknęła  Hannah.  –  Czy  w  ogóle  ktoś  ma  na  imię 

Vrhedny? 

Jane odwróciła się od planszy. Były to najgorsze urodziny, jakie kiedykolwiek miała. 

–  MoŜe  powinnyśmy  spróbować  jeszcze  raz?  –  zaproponowała  Hannah,  a  widząc,  Ŝe 

Jane  się  waha,  skrzywiła  się.  –  Zgódź  się,  ja  teŜ  chcę  dostać  odpowiedź.  Tak  będzie 

sprawiedliwie. 

Ponownie połoŜyły palce na wskaźniku. 

–  Co dostanę na Gwiazdkę? – zapytała Hannah. 

Wskaźnik nie poruszył się. 

–  Na początek zadaj pytanie na „tak” lub „nie” – powiedziała Jane, wciąŜ przeraŜona 

słowem, które odczytała. MoŜe plansza nie potrafiła literować? 

–  Czy dostanę cokolwiek na Gwiazdkę? – zapytała Hannah. 

Wskaźnik zaczął skrzypieć. 

–  Mam  nadzieję,  Ŝe  będzie  to  konik  –  mruczała,  kiedy  wskaźnik  się  obracał.  – 

Powinnam o to zapytać. 

Wskaźnik zatrzymał się na odpowiedzi „nie”. 

Zdumione wpatrywały się w planszę. Wreszcie Hannah objęła się rękoma. 

–  Ale ja chcę dostać jakiś prezent. 

–  To  tylko  zabawa  –  powiedziała  Jane,  składając  planszę.  –  Poza  tym  ta  gra  jest 

pewnie zepsuta, bo ją upuściłam. 

–  Ja chcę dostać jakieś prezenty – powtarzała z uporem Hannah. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

Jane wyciągnęła ręce i przytuliła siostrę. 

–  Nie  martw  się  głupią  planszą,  Han.  Ja  zawsze  będę  miała  coś  dla  ciebie  na 

Gwiazdkę. 

Po wyjściu Hannah Jane wsunęła się pod kołdrę. 

Głupia plansza. Głupie urodziny. Wszystko głupie. 

Zamknęła  oczy  i  wtedy  nagle  zdała  sobie  sprawę,  Ŝe  nie  obejrzała  laurki  od  siostry. 

Zapaliła światło i sięgnęła po leŜącą na stoliku kartę. W środku widniał napis: 

„Zawsze będziemy trzymać się za ręce! Kocham Cię! Hannah”. 

Nie  miała  juŜ  Ŝadnych  wątpliwości,  Ŝe  odpowiedź,  którą  otrzymały  w  związku  z 

pytaniem o prezenty, była błędna. Wszyscy kochali Hannah i mieli dla niej upominki. Mała 

potrafiła nawet, jak nikt inny, wpływać na ojca, więc na pewno coś dostanie. 

Głupia plansza... 

Jane zasnęła. 

Nagle obudziła ją Hannah. 

–  Wszystko w porządku? – zapytała Jane, otwierając oczy. Przy łóŜku stała jej siostra 

ubrana we flanelową piŜamę, z dziwnym wyrazem twarzy. 

–  Muszę iść. – Głos Hannah był smutny. 

–  Do łazienki? Źle się czujesz? 

Jane odrzuciła kołdrę. 

–  Pójdę z to... 

–  Nie moŜesz – westchnęła Hannah. – Muszę juŜ iść. 

–  No dobrze, ale wróć tu. MoŜemy spać razem. 

Hannah spojrzała w stronę drzwi. 

–  Boję się. 

–  Nic dziwnego, jeśli źle się czujesz. Ale jestem przy tobie. 

–  Muszę iść. 

Hannah odwróciła się, a wyglądała tak... jakby była dorosła. Zupełnie nie przypominała 

dziesięciolatki, którą przecieŜ była. 

–  Spróbuję tu wrócić. Zrobię, co w mojej mocy. 

–  Hm... dobrze. 

MoŜe miała gorączkę albo gorzej się czuła? 

–  Mam obudzić mamę? 

Hannah potrząsnęła głową. 

–  Chciałam widzieć się tylko z tobą. Śpij dalej. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

Hannah  wyszła,  a  Jane  ponownie  zanurzyła  się  w  poduszkach.  Pomyślała  nawet,  Ŝe 

powinna pójść do łazienki i sprawdzić, co z siostrą, lecz zanim zdąŜyła to zrobić, całkowicie 

pochłonął ją sen. 

Następnego ranka Jane obudził tupot cięŜkich kroków na korytarzu, wyraźnie kierujących 

się na zewnątrz. Potem usłyszała syrenę zbliŜającej się karetki. 

Wyskoczyła z łóŜka i wyjrzała przez okno, potem pobiegła do drzwi i wystawiła głowę 

na korytarz. Drzwi do pokoju Hannah były otwarte, a na dole ojciec z kimś rozmawiał. 

Cichutko,  na  palcach  szła  po  orientalnym  dywanie,  myśląc  o  tym,  Ŝe  siostra  musi  być 

naprawdę chora, bo zwykle nie wstawała tak wcześnie w sobotę. 

Zatrzymała  się  w  drzwiach  do  jej  pokoju.  Hannah,  blada  niczym  nieskazitelnie  biała 

pościel, leŜała nieruchomo na łóŜku. Jej szeroko otwarte oczy wpatrywały się w sufit. 

Nawet nie mrugała. 

W przeciwległym rogu pokoju, najdalej, jak to tylko było moŜliwe od Hannah, siedziała 

przy  oknie  ich  matka.  Poły  jedwabnego  szlafroka  w  kolorze  kości  słoniowej  malowniczo 

rozlewały się po podłodze. 

Wracaj do łóŜka. Natychmiast. 

Jane popędziła do swojego pokoju. Nim zamknęła drzwi, zobaczyła ojca wchodzącego na 

górę w towarzystwie dwóch męŜczyzn w granatowych mundurach. Usłyszała teŜ słowa: coś 

„wrodzone” i „serca”. 

Wskoczyła  do  łóŜka  i  naciągnęła  kołdrę  na  głowę.  DrŜała  w  ciemnościach,  czuła  się 

bardzo mała i bardzo przeraŜona. 

Plansza  wcale  się  nie  myliła.  Na  tę  Gwiazdkę  Hannah  naprawdę  nie  dostanie  Ŝadnych 

prezentów, nikogo teŜ nie poślubi. 

A jednak młodsza siostra Jane dotrzymała obietnicy. Wróciła. 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

1.

1.

1.

1.    

– NIEZBYT DOBRZE CZUJĘ SIĘ W TYCH WOŁOWYCH SKÓRACH. 

Vrhedny  spojrzał  zza  rzędu  komputerów.  Butch  O'Neal  stał  w  salonie  Bunkra  z 

kawałkami skóry na udach i całą resztą Bóg wie czego jeszcze na twarzy. 

–  Nie pasują ci? – zapytał współlokatora V. 

–  Nie o to chodzi. Bez obrazy, ale wyglądam w tym jak jacyś cholerni Village People. 

Butch wyciągnął przed siebie wielkie ręce i obrócił się wokół własnej osi, pokazując nagi 

tors. 

–  No nie, daj spokój. 

–  Są do walki, a nie na pokaz. 

–  Kilty teŜ, a nie bujam się przecieŜ w spódnicach w kratę. 

–  I dzięki Bogu, Ŝe nie. Masz zbyt krzywe nogi, by chodzić w tym gównie. 

Butch przyjął znudzony wyraz twarzy. 

–  Dogryzaj mi jeszcze. 

„Chciałbym”, pomyślał V. 

Z  grymasem  sięgnął  po  saszetkę  wypełnioną  tureckim  tytoniem.  Wyciągnął  bibułkę, 

ułoŜył  na  niej  kreskę  tytoniu  i  skręcił  papierosa.  A  potem  przypomniał  sobie,  Ŝe  Butch 

pozostaje w szczęśliwym związku z miłością swego Ŝycia i pomyślał, Ŝe nawet gdyby tak nie 

było, nie powinien gościowi dokuczać. 

Zapalił  skręta  i  zaciągnął  się.  Bezskutecznie  starał  się  nie  patrzeć  na  glinę.  Pieprzone 

widzenie obwodowe. Zawsze musiało go załatwić. 

O rany! Był chyba naprawdę zboczony. Cholera, przecieŜ byli ze sobą zŜyci. 

Przez  ostatnie  dziewięć  miesięcy  V  zbliŜył  się  do  Butcha  bardziej  niŜ  do  kogokolwiek 

innego,  kogo  spotkał  podczas  trzystu  lat  Ŝycia.  Mieszkał  z  nim,  upijał  się  z  nim,  ćwiczył  z 

nim. Doświadczył z nim śmierci, Ŝycia, proroctw i potępienia. Pomagał naginać prawa natury, 

by  przemienić  go  z  człowieka  w  wampira,  a  później  uzdrowił  go,  kiedy  tamten  załatwiał 

sprawy  z  wrogami  rasy.  Zarekomendował  go  równieŜ  na  członka  Bractwa...  i  był  przy  nim, 

kiedy ten łączył się w związku ze swoją krwiczką. 

Butch chodził tam i z powrotem, jakby chciał przyzwyczaić się do skórzanego ubioru, a 

V wpatrywał się w siedem liter wyciętych gotykiem na jego plecach: MARISSA. V wykonał 

obydwie litery „A” i wyszły mu całkiem nieźle, mimo Ŝe ręka cały czas mu drŜała. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

–  Tak – powiedział Butch. – Nie jestem pewien, czy dobrze się w tym czuję. 

Po rytuale godowym V opuścił Bunkier na jeden dzień, by szczęśliwa para mogła mieć 

trochę  prywatności.  Przeszedł  na  drugą  stronę  dziedzińca,  do  rezydencji  Bractwa  i  zamknął 

się z trzema butelkami wódki grey goose w pokoju gościnnym. Solidnie się spił, wręcz zalał 

w trupa, a jednak nie udało mu się utracić przytomności. Prawda bezlitośnie nie pozwalała mu 

odlecieć  –  V  przywiązany  był  do  swojego  współlokatora  w  sposób,  który  komplikował 

sprawy, a przecieŜ nadal nic jeszcze z tym nie zrobił. 

Butch  za  to  wiedział,  co  robi.  Do  diabła,  byli  przecieŜ  najlepszymi  kumplami,  a  facet 

potrafił  czytać  w  myślach  V  lepiej  niŜ  ktokolwiek  inny.  Marissa  równieŜ  to  wiedziała,  w 

końcu nie była głupia. I Bractwo równieŜ wiedziało, poniewaŜ te idiotki, głupie stare panny, 

nie potrafiły dochować tajemnicy. 

Nikt nie miał z tym problemu. 

On miał. Zupełnie nie mógł poradzić sobie z uczuciami. Albo z samym sobą. 

–  Zamierzasz  przymierzyć  resztę  swojego  ubioru?  –  zapytał  wreszcie.  –  Czy  moŜe 

chcesz jeszcze trochę ponarzekać na te spodnie? 

–  Nie zmuszaj mnie, bym ci pokazał środkowy palec. 

–  Dlaczego, skoro lubisz to robić? 

–  Bo palec mnie juŜ boli. 

Butch podszedł do jednej z kanap i podniósł zbroję. Kiedy ją nałoŜył, skórzany materiał 

idealnie przylgnął do jego potęŜnego torsu. 

–  Cholera, jak to zrobiłeś, Ŝe leŜy tak dobrze? 

–  Zmierzyłem cię, pamiętasz? 

Butch  pozapinał  pancerz,  potem  nachylił  się  i  przesunął  czubkami  palców  po 

powierzchni  czarno  lakierowanej  skrzynki.  Zatrzymał  się  na  złotym  klejnocie  rodowym 

Bractwa  Czarnego  Sztyletu,  prześledził  wzrokiem  wyryte  w  gotyku  znaki,  tworzące  napis: 

Dhestruktor, potomek Ghroma, syna Ghroma. 

Nowe imię Butcha. Jego stary i szlachetny rodowód. 

–  Do kurwy nędzy, otwórz to wreszcie. 

V  zgasił  papierosa,  skręcił  kolejnego  i  znów  zapalił.  O  rany,  dobrze,  Ŝe  wampiry  nie 

chorują na raka. Ostatnio palił niczym smok – jedną fajkę za drugą. 

–  WciąŜ nie mogę w to uwierzyć. 

–  Otwórz to cholerne pudło. 

–  Naprawdę nie... 

–  Otwórz. To. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

V  był  juŜ  tak  zdenerwowany,  Ŝe  dosłownie  mógłby  wylewitować  z  tego  cholernego 

krzesła. 

Glina  uruchomił  mechanizm  zamka  wykonany  z  litego  złota  i  podniósł  pokrywę.  Na 

czerwonej satynie leŜały cztery bliźniacze sztylety z czarnymi ostrzami o śmiertelnie ostrych 

krawędziach, wszystkie precyzyjnie wywaŜone do dłoni Butcha. 

–  Święta Mario, Matko BoŜa... są piękne. 

–  Dzięki – powiedział V przy kolejnym wydechu. – Robię teŜ dobry chleb. 

Piwne oczy gliny przeszyły pokój. 

–  Zrobiłeś je dla mnie? 

–  Tak, ale to nic wielkiego. Robię je dla nas wszystkich. 

V podniósł prawą rękę okrytą rękawicą. 

–  Jak wiesz, jestem dobry w wytapianiu metalu. 

–  V... dziękuję ci. 

–  Co zechcesz. Jak juŜ mówiłem, zajmuję się produkcją ostrzy. Robię to cały czas. 

Tak... tyle Ŝe nigdy nie poświęca się temu aŜ tak bardzo. Dla Butcha jednak pracował nad 

sztyletami  całe  cztery  dni  po  szesnaście  godzin.  Zaowocowało  to  spalonymi  plecami  oraz 

bólem oczu. Ale do diabła z tym, gotów był na wszystko, byle kaŜdy sztylet okazał się wart 

męŜczyzny, który będzie go dzierŜył. 

WciąŜ nie były wystarczająco dobre. 

Gliniarz  wyjął  ze  skrzyni  jeden  ze  sztyletów,  a  kiedy  chwycił  go  w  dłoń,  oczy  mu 

zabłysły. 

–  Jezu... jaki przyjemny w dotyku. 

Oglądał broń ze wszystkich stron. 

–  Nigdy nie trzymałem niczego tak dobrze wywaŜonego, i ta rękojeść. BoŜe... idealne. 

Jeszcze Ŝadna pochwała w Ŝyciu nie cieszyła Vrhednego tak bardzo, pewnie dlatego tak 

się zirytował. 

–  No cóŜ, przecieŜ takie właśnie mają być, prawda? 

Zgasił skręta w popielniczce, dławiąc delikatny Ŝar. 

–  Nie miałoby przecieŜ sensu wychodzenie w teren z zestawem noŜy od Ginsusa. 

–  Dzięki. 

–  Daj spokój. 

–  V, naprawdę... 

–  Przestań juŜ pierdolić. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

Kiedy  nie  usłyszał  w  odpowiedzi  Ŝadnej  ciętej  riposty,  zdumiony  spojrzał  w  górę. 

Cholera. Butch stał przed nim, a w jego ciemnych, piwnych oczach V dostrzegł to, co wolałby 

zachować tylko dla siebie. 

Opuścił wzrok na zapalniczkę. 

–  Tak czy inaczej, glino, to są tylko noŜe. 

W  tej  chwili  czarny  czubek  ostrza  sztyletu  wsunął  się  pod  jego  brodę,  odchylając  mu 

głowę do tyłu. Kiedy napotkał spojrzenie Butcha, poczuł, jak jego ciało, drŜąc, napina się. 

Patrząc ponad sztyletem, Butch powiedział: 

–  Są piękne. 

V zamknął oczy. Gardził samym sobą. Niespodzianie pochylił się tak, Ŝe ostrze wbiło mu 

się  w  gardło.  Przełykał  palący  ból,  traktując  go  jako  przypomnienie,  Ŝe  jest  pieprzonym 

świrem, zasługującym na to, by cierpieć. 

–  Vrhedny, spójrz na mnie. 

–  Zostaw mnie w spokoju. 

–  Zmuś mnie. 

Przez  ułamek  sekundy  V  gotów  był  skoczyć  na  gościa  i  stłuc  go  do  nieprzytomności, 

Butch jednak powiedział: 

–  Chcę ci po prostu podziękować za zrobienie czegoś świetnego. Nic wielkiego. 

Nic wielkiego? Otworzył oczy i poczuł, jak jego spojrzenie się rozpala. 

–  Gówno prawda. Z powodów, których jesteś doskonale, kurwa, świadom. 

Butch  powoli  opuścił  rękę  ze  sztyletem,  a  wtedy  V  poczuł  struŜkę  krwi  spływającą 

łagodnie po jego szyi. Była ciepła... i delikatna niczym pocałunek. 

–  Nie  mów,  Ŝe  chcesz  przeprosić  –  V  wymamrotał  w  ciszy.  –  Mogę  zrobić  się 

nieprzyjemny. 

–  Ale kiedy ja naprawdę chcę. 

–  Nie ma za co przepraszać. 

Rany, nie wytrzyma juŜ dłuŜej mieszkania z Butchem. Z Butchem i Marissą. Nieustanne 

przypominanie  o  tym  czego  mieć  nie  mógł  i  czego  pragnąć  nie  powinien,  zŜerało  go  od 

środka.  I  Bóg  tylko  jeden  wiedział,  Ŝe  był  juŜ  w  nie  najlepszej  formie.  Kiedy  ostatni  raz 

przespał cały dzień? Tygodnie temu. 

Butch wsunął sztylet do pochwy na piersi. 

–  Nie chcę, by cię bolało... 

–  Nie będziemy juŜ dyskutować więcej na ten temat. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

PrzyłoŜył  palec  wskazujący  do  gardła  i  zamoczył  go  we  krwi.  Kiedy  ją  zlizał,  ukryte 

drzwi do podziemnego tunelu otworzyły się, a Bunkier wypełniła woń oceanu. 

Zza rogu wyłoniła się Marissa, jak zwykle piękna jak Grace Kelly. Długie blond włosy 

oraz idealne rysy twarzy sprawiały, Ŝe uwaŜana była za piękność. Nawet V, chociaŜ wcale nie 

była w jego typie, wręcz musiał okazywać jej miłość. 

–  Cześć, chłopcy... 

Marissa zatrzymała się i spojrzała na Butcha. 

–  Dobry... BoŜe... spójrzcie na te spodenki. 

Butch skrzywił się. 

–  Tak, wiem. Są trochę... 

–  Czy mógłbyś podejść do mnie? 

Powoli zaczęła cofać się w kierunku ich sypialni. 

–  Chcę, Ŝebyś przyszedł tutaj na minutkę. Albo na dziesięć. 

Zapach bijący od Butcha był tak wymowny, Ŝe V nie miał juŜ wątpliwości – ciało faceta 

stwardniało na samą myśl o seksie. 

–  Kochanie, moŜesz mnie mieć na tak długo, jak tylko chcesz. 

Opuszczając salon, glina spojrzał jeszcze przez ramię. 

–  Czuję się w tych skórach bardzo dobrze. Powiedz Fritzowi, Ŝe chcę mieć pięćdziesiąt 

par. Natychmiast. 

Pozostawiony  samemu  sobie,  Vrhedny  pochylił  się  w  stronę  odtwarzacza  i  podkręcił 

głośność. Music Is My Savior grupy MIMS. A kiedy rap zaczął dudnić basem, pomyślał, Ŝe 

kiedyś wykorzystywał to gówno, by tłumić myśli innych. Teraz, kiedy jego wizje wyczerpały 

się  juŜ  i  całe  to  czytanie  w  myślach  trafił  szlag,  dzięki  tym  uderzeniom  nie  musiał  słuchać 

swojego współlokatora uprawiającego seks. 

Otarł twarz. Naprawdę powinien juŜ stąd spadać. 

Przez  moment  nawet  ich  próbował  skłonić  do  wyprowadzki,  lecz  Marissa  ciągle 

powtarzała,  Ŝe  Bunkier  jest  „przytulny”  i  Ŝe  podoba  jej  się  mieszkanie  tu  właśnie.  Nie  miał 

jednak  wątpliwości,  Ŝe  to  kłamstwo.  W  końcu  połowę  salonu  zajmował  stół  do  gry  w 

piłkarzyki,  całą  dobę  włączony  był  program  sportowy  ESPN,  a  w  tle  bez  przerwy  leciał 

hardcore rap. Lodówka była strefą zdemilitaryzowaną, oznaczoną rozkładającymi się ofiarami 

z  Taco  Heli  oraz  Arby's,  a  grey  goose  i  lagavulin  jedynymi  napojami  dostępnymi  w  całym 

budynku. No i poczytać sobie moŜna było wyłącznie magazyn „Sports Illustrated” oraz... cóŜ, 

jeszcze starsze numery „Sports Illustrated”. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

Tak  więc  trudno  by  mówić  o  jakichkolwiek  zaletach  i  atrakcjach  godnych  grzecznych 

dziewczynek.  Miejsce  było  w  połowie  siedzibą  Bractwa  i  w  połowie  szatnią  sportową.  A 

wszystko zaprojektowane przez dekoratora wnętrz Dereka Jetera. 

A  co  na  jego  propozycję  Butch?  Kiedy  V  mu  to  zaproponował,  glina  popatrzył  tylko 

wymownie, pokręcił głową i poszedł do kuchni po więcej lagavulinu. V nawet nie dopuszczał 

myśli,  Ŝe  tamci  postanowili  się  nie  wyprowadzać,  poniewaŜ  martwili  się  o  niego  lub  coś  w 

tym stylu. Samo podejrzenie doprowadzało go do szału. 

Poderwał  się  na  równe  nogi.  Jeśli  miało  dojść  do  separacji,  to  on  powinien  zrobić 

pierwszy krok. Problem w tym, Ŝe nie potrafił sobie wyobrazić Ŝycia bez Butcha w pobliŜu. 

Lepsze były tortury, które teraz przechodził, niŜ wygnanie. 

Spojrzał na zegarek. Uznał, Ŝe mógłby przejść podziemnym tunelem do rezydencji. Choć 

mieszkali tam wszyscy pozostali członkowie Bractwa Czarnego Sztyletu, było jeszcze sporo 

wolnych pokoi. MoŜe więc powinien zamieszkać tam na próbę. Na kilka dni. 

Sama myśl o tym sprawiła, Ŝe Ŝołądek podszedł mu do gardła. 

Idąc do drzwi, czuł podniecający zapach wydobywający się z sypialni Butcha i Marissy. 

A kiedy wyobraŜał sobie, co się tam dzieje, krew dosłownie gotowała mu się w Ŝyłach i palił 

się ze wstydu. 

Przeklinając  się  w  duchu,  wyjął  z  kieszeni  skórzanej  kurtki  telefon  komórkowy.  Kiedy 

wybierał  numer,  czuł  palenie  w  klatce  piersiowej,  ale  wiedział,  Ŝe  to  powinno  mu  pomóc 

uporać się ze swoją obsesją. 

W słuchawce odezwał się zachrypnięty kobiecy głos, ale V nawet nie wysłuchał do końca 

powitania: 

–  Po  zachodzie  słońca.  Dziś  wieczorem.  Wiesz,  jak  masz  się  ubrać.  Włosy  mają  nie 

zakrywać ci szyi. Co ty na to? 

W odpowiedzi usłyszał uległe mruknięcie: 

–  Tak, mój sadhominie. 

Rzucił telefon na biurko i obserwował, jak odbija się, by w końcu zatrzymać się na jednej 

z czterech klawiatur. Samica, którą wybrał sobie na dzisiejszą noc, lubiła to robić szczególnie 

ostro. A on zamierzał dać jej to, czego chciała. 

Kurwa,  naprawdę  był  jakimś  zboczeńcem.  Zepsutym  do  szpiku  kości.  Zaprzysięgłym, 

nieskruszonym,  bezwstydnym  dewiantem  seksualnym,  który  –  sam  nie  wiedział,  jak  to  się 

stało – zyskał sławę wśród swoich właśnie dzięki temu, jaki był. 

Rany,  przecieŜ  to  absurd,  chociaŜ  z  drugiej  strony,  zawsze  wiedział,  Ŝe  gusta  oraz 

motywacja  samic  są  dziwaczne.  A  na  dobrej  reputacji  zaleŜało  mu  równie  mało,  jak  na 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

uległych kobietach. Liczyło się tylko to, Ŝe miał kto zaspokajać jego potrzeby seksualne. To, 

co  o  nim  mówiono  i  co  naprawdę  musiały  myśleć  o  nim  samice,  było  tylko  oralną 

masturbacją dla ust, które i tak musiały być czymś zajęte. 

Zszedł  do  tunelu  i  ruszył  w  stronę  rezydencji,  czując  się  totalnie  wykończony.  W 

Bractwie obowiązywał głupi zwyczaj pracy na zmiany i nie wolno mu było wyjść w teren tej 

nocy. Wcale mu się to nie podobało. Wolałby teraz polować na Ŝyjących jeszcze reduktorów, 

którzy postanowili wytępić jego rasę, niŜ siedzieć tak na dupie i nic nie robić. 

Istniały jednak metody radzenia sobie z furiatami, którzy z radością wyłupiali oczy swej 

zwierzynie. Właśnie po to zostały stworzone ograniczenia oraz pełne zapału ciała. 

Do  gigantycznej  kuchni  wszedł  Furiath  i  zastygł  w  sposób  typowy  dla  przypadkowych 

urazów najgorszego typu. Podeszwy jego butów przywarły do podłogi, oddech zamarł, serce 

podskoczyło i zaczęło się szamotać. 

Zanim  zdąŜył  się  wycofać  drzwiami  przeznaczonymi  dla  słuŜby,  został  nakryty.  Bella, 

krwiczka jego brata bliźniaka, spojrzała do góry i uśmiechnęła się. 

–  Hej. 

–  Cześć. 

„Wyjdź. Natychmiast”, pomyślał. 

BoŜe, jak fantastycznie pachniała. 

Zamachała noŜem nad pieczonym indykiem, którego właśnie przygotowywała. 

–  Tobie teŜ zrobić kanapkę? 

–  Co? – zapytał jak idiota. 

–  Kanapkę. 

Ostrzem  wskazała  na  bochenek  chleba,  prawie  pusty  słoik  majonezu  oraz  sałatę  i 

pomidory. 

–  Pewnie jesteś głodny. Nie zjadłeś zbyt wiele w Last Meal. 

–  Ach, tak... nie, nie jestem... 

Zdradził  go  jednak  Ŝołądek,  burcząc  niczym  głodna  bestia,  którą  w  rzeczywistości 

przecieŜ był. 

Drań. 

Bella potrząsnęła głową i ponownie zajęła się piersią indyka. 

–  Weź sobie talerz i usiądź. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

Super,  była  to  ostatnia  rzecz,  jakiej  potrzebował  Lepiej  być  Ŝywcem  pogrzebanym,  niŜ 

siedzieć z nią sam na sam w kuchni, obserwując, jak przygotowuje swoimi pięknym rączkami 

jedzenie. 

–  Furiath – powiedziała, nie podnosząc wzroku. – Talerz. Krzesło. JuŜ. 

Bez słowa podporządkował się poleceniu. NiewaŜne, Ŝe pochodził z rodu wojowników, 

był członkiem Bractwa i przewyŜszał ją wagą o dobre czterdzieści pięć kilogramów. 

W  jej  obecności  był  słaby  i  bezbronny.  Krwiczka  jego  brata  bliźniaka...  cięŜarna 

krwiczka jego brata... była kimś, komu Furiath nie potrafił odmówić. 

Postawił  swój  talerz  obok  jej  talerza  i  usiadł  po  drugiej  stronie  granitowej  wysepki, 

postanawiając  nawet  nie  patrzeć  na  jej  dłonie.  Nic  się  nie  stanie,  byle  tylko  nie  widział  jej 

długich, smukłych palców o krótkich, wypolerowanych paznokciach, byle nie... Cholera. 

–  Zbihr  chce,  Ŝebym  była  wielka  jak  dąb  –  powiedziała,  odkroiwszy  kolejny  plaster 

indyczej  piersi.  –  Jeśli  przez  następne  trzynaście  miesięcy  będzie  zmuszał  mnie  do 

jedzenia,  nie  zmieszczę  się  do  basenu.  JuŜ  prawie  nie  daję  rady  wcisnąć  się  w  moje 

stare spodnie. 

–  Wyglądasz dobrze. 

Do  diabła,  z  tymi  długimi,  ciemnymi  włosami,  szafirowymi  oczami  oraz  fantastycznie 

szczupłą figurą wyglądała wręcz doskonale. Workowata koszulka skrzętnie zakrywała to, co 

w  sobie  nosiła,  ale  zarumieniona  skóra  oraz  sposób,  w  jaki  często  dotykała  dłonią  brzucha, 

zdradzały ciąŜę. 

Jej  obecny  stan  ujawniał  się  równieŜ  w  lęku,  jaki  dostrzec  moŜna  było  w  spojrzeniu  Z, 

ilekroć ten znalazł się w jej pobliŜu. PoniewaŜ ciąŜe u wampirów bardzo często kończyły się 

śmiercią płodów oraz matek, były one zarówno błogosławieństwem, jak i przekleństwem dla 

brońca wiąŜącego się ze swoją wybranką. 

–  Dobrze się czujesz? – zapytał Furiath. 

W końcu Z nie był jedyną osobą, która się o nią martwiła. 

–  Całkiem nieźle. Męczę się trochę, ale nie jest to aŜ takie straszne. 

Oblizała  koniuszki  palców,  następnie  chwyciła  słoik  z  majonezem.  Kiedy  grzebała  w 

środku, nóŜ wydawał grzechoczący dźwięk, niczym monety potrząsane we wszystkie strony. 

–  Za to Z doprowadza mnie do szału. W ogóle nie chce się ode mnie dokrwić. 

Furiath  pamiętał,  jak  smakowała  jej  krew,  i  dlatego  odwrócił  od  niej  wzrok.  Jego  kły 

wydłuŜyły  się.  Nie  było  nic  szlachetnego  w  tym,  co  do  niej  czuł,  zupełnie  nic,  a  on  jako 

samiec, który zawsze szczycił się swoją czcigodną naturą, nie potrafił załagodzić sprzeczności 

pomiędzy swoimi uczuciami a zasadami moralnymi. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

Poza tym jego intencje z pewnością nie byłyby odwzajemnione. Dokrwiła go ten jeden, 

jedyny  raz,  poniewaŜ  desperacko  tego  potrzebował,  a  ona  była  szlachetną  samicą.  Nie  stało 

się to dlatego, Ŝe chciała go utrzymać przy Ŝyciu albo go pragnęła. Nie, zrobiła to wyłącznie 

dla jego bliźniaka. Z urzekł ją od pierwszej nocy, kiedy się spotkali, i los chciał, Ŝeby to ona 

wyratowała go z piekła, w którym został zamknięty. MoŜe i Furiath uratował ciało Z po stu 

latach bycia juchaczem, lecz to Bella wskrzesiła jego duszę. 

I to był jeszcze jeden powód, aby ją kochać. 

Cholera, Ŝałował, Ŝe nie miał przy sobie choć trochę towaru. Cały swój zapas zostawił na 

górze. 

–  A co u ciebie? – zapytała, rozkładając na kromkach chleba plastry indyczego mięsa i 

przykrywając je liśćmi sałaty. – Czy ta nowa proteza sprawia ci jakieś kłopoty? 

–  Dziękuję, juŜ jest trochę lepiej. 

Technologia  była  juŜ  lata  świetlne  do  przodu  w  porównaniu  z  tym,  co  było  kiedyś,  ale 

biorąc pod uwagę wszystkie walki, jakie stoczył, kikut utraconej nogi wymagał stałej opieki i 

obserwacji. 

Utracona  noga...  Tak,  to  prawda, stracił ją. Odstrzelił sobie, byle tylko oddalić Z od tej 

jego walniętej suki, Posiadaczki. Sprawa warta poświęcenia. Tak samo jak warte poświęcenia 

było jego szczęście, aby to Z mógł być z samicą, którą obaj przecieŜ kochają. 

Bella  połoŜyła  na  wierzchu  kanapek  kolejne  kromki  chleba  i  przesunęła  talerz  w  jego 

kierunku. 

–  Proszę. 

–  Właśnie tego potrzebowałem. 

Wbił  zęby  w  kanapkę,  delektując  się  chwilą.  Miękki  chleb  dosłownie  rozpływał  się  w 

ustach.  Kiedy  przełykał  pierwszy  kęs,  pomyślał,  Ŝe  przygotowała  przecieŜ  to  jedzenie 

specjalnie dla niego i zrobiła to z pewną dozą miłości. 

–  Dobrze, cieszę się. 

Wgryzła się w swoją kanapkę. 

–  Więc... od jakiegoś czasu chciałam cię o coś zapytać. 

–  Tak? O co? 

–  Jak  zapewne  wiesz,  pracowałam  razem  z  Marissą  w  Azylu.  To  naprawdę  świetna 

organizacja, pełna wspaniałych ludzi... 

Cisza, która nagle zapadła, sprawiła, Ŝe zesztywniał. 

–  W kaŜdym razie, przybyła nam nowa pracownica socjalna, która ma udzielać porad 

samicom oraz ich młodym. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

Przełknęła i wytarła usta papierowym ręcznikiem. 

–  Jest naprawdę świetna. Ciepła, zabawna. Myślałam, Ŝe moŜe... 

O BoŜe, nie. 

–  Dzięki, ale nie. 

–  Jest naprawdę fajna. 

–  Nie, dzięki. 

Miał wraŜenie, Ŝe skóra się na nim jakby skurczyła. Zaczął jeść w zabójczym tempie. 

–  Furiath... wiem, Ŝe to nie moja sprawa, ale po co ten celibat? 

Kurwa. Przełykał coraz szybciej. 

–  Czy moglibyśmy zmienić temat? 

–  To z powodu Z, prawda? Dlaczego nigdy nie byłeś z Ŝadną samicą? Poświęcasz się 

dla niego z powodu jego przeszłości. 

–  Bella... proszę... 

–  Masz  ponad  dwieście  lat.  NajwyŜszy  czas,  byś  zaczął  myśleć  o  sobie.  Z  nigdy  nie 

będzie całkowicie normalny i nikt nie wie tego lepiej niŜ ty i ja. Obecnie jest bardziej 

stabilny, a z czasem będzie się robił jeszcze zdrowszy. 

Prawda,  zakładając,  Ŝe  Bella  przetrwa  ciąŜę.  Dopóki  nie  wyjdzie  z  tego  cała  i  zdrowa, 

jego brat wciąŜ jest w niebezpieczeństwie. A co za tym idzie, równieŜ i Furiath. 

–  Proszę, pozwól, Ŝebym cię przedstawiła... 

–  Nie. 

Furiath  wstał,  przeŜuwając  jak  krowa.  Zachowanie  się  przy  stole  było  istotną  kwestią, 

lecz ta konwersacja musiała zakończyć się, zanim jego umysł eksploduje. 

–  Furiath... 

–  Nie chcę Ŝadnej samicy w moim Ŝyciu. 

–  Byłby z ciebie wspaniały broniec, Furiath. 

Otarł usta ścierką do naczyń i powiedział w Starym Języku: 

–  Dzięki  ci  za  ten  posiłek  przygotowany  twoimi  rękoma.  Miłego  wieczoru,  Bello, 

ukochana małŜonko mojego brata, Zbihra. 

Czuł, Ŝe zachował się niewłaściwie, najzwyczajniej w świecie ulatniając się, ale uznał, Ŝe 

tak  będzie  dla  niego  bezpieczniej.  Biegł  przez  jadalnię  wzdłuŜ  stołu  dziewięciometrowej 

długości. W połowie opadł z sił, chwycił więc krzesło i klapnął na siedzenie. 

Rany, serce waliło mu jak młot. 

Nagle  zauwaŜył  stojącego  po  drugiej  stronie  stołu  Vrhednego,  który  bacznie  mu  się 

przyglądał. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

–  Chryste! 

–  Czemuś taki spięty, mój bracie? 

V,  pochodzący  od  wielkiego  wojownika,  Krhviopija  był  potęŜnym  samcem.  Miał  sto 

dziewięćdziesiąt osiem centymetrów wzrostu, niebiesko obramowane śnieŜnobiałe tęczówki, 

czarne jak smoła włosy oraz szczupłą twarz o wystających kościach policzkowych, na której 

malował się wyraz przebiegłości. Doprawdy, moŜna było uznać go za pięknego. Jednak kozia 

bródka i tatuaŜe na skroniach sprawiały, Ŝe wyglądał groźnie. 

–  Nie jestem spięty. Wcale nie. 

Furiath jakby nigdy nic połoŜył ręce na lśniącym blacie stołu, myśląc o skręcie, którego 

zamierzał zapalić natychmiast po dotarciu do swojego pokoju. 

–  Właściwie to ciebie szukałem. 

–  Tak? 

–  Ghromowi nie podobał się nastrój podczas porannego spotkania. 

Było  to  lekkim  niedomówieniem.  Tak  naprawdę  V  i  król  skakali  sobie  do  gardeł  w 

niektórych kwestiach i nie był to jedyny spór, jaki miał miejsce. 

–  Zdjął  nas  wszystkich  z  dzisiejszej  nocnej  zmiany.  Powiedział,  Ŝe  potrzebujemy 

trochę odpoczynku. 

V  zmarszczył  brwi,  przez  co  wyglądał  bystrzej  niŜ  cały  zespół  Einsteinów.  Ale  w  jego 

przypadku  to  nie  była  tylko  kwestia  wyglądu.  Gość  przede  wszystkim  mówił  w  szesnastu 

językach,  projektował  gry  komputerowe  dla  własnej  rozrywki  oraz  potrafił  wyrecytować  z 

pamięci dwadzieścia tomów Kronik. 

–  Wszystkich? – dopytywał się V. 

–  Tak, wybierałem się do Zero Sum. Idziesz? 

–  Niestety, mam do załatwienia pewną prywatną sprawę. 

Ach,  tak.  To  jego  niekonwencjonalne  Ŝycie  seksualne.  O  rany,  on  i  Vrhedny  to  dwa 

przeciwne  bieguny  seksualnego  Spektrum.  Jego  wiedza  równa  była  zeru,  za  to  Vrhedny 

zgłębił juŜ wszystko, co było moŜliwe, a do tego większość do granic moŜliwości. Z jednej 

strony  nietknięta  ludzką  stopą  ścieŜka,  z  drugiej  wprost  autostrada.  I  nie  była  to  jedyna 

róŜnica między nimi. Gdyby się nad tym głębiej zastanowić, tak naprawdę nie mieli ze sobą 

nic, absolutnie nic wspólnego. 

–  Furiath? 

Furiath zadrŜał, stając na baczność. 

–  O co chodzi? 

–  Śniłeś mi się raz. Wiele lat temu. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

O BoŜe. Dlaczego nie poszedł prosto do swojego pokoju? JuŜ by odpalał skręta. 

–  Jak to? 

V pogłaskał się po bródce. 

–  Widziałem  ciebie  stojącego  na  jakimś  rozdroŜu,  a  wokół  białe  pola.  Był  burzliwy 

dzień...  duŜo  piorunów.  Lecz  kiedy  sięgnąłeś  po  chmurę  z  nieba  i  owinąłeś  ją  wokół 

studni, deszcz przestał padać. 

–  Brzmi  poetycko.  –  CóŜ  za  ulga.  Większość  wizji  V  była  piekielnie  przeraŜająca.  – 

Lecz bez znaczenia. 

–  Nic z tego, co widzę, nie jest bez znaczenia i dobrze o tym wiesz. 

–  Jakaś alegoria? Jak moŜna opatulić studnię? – Furiath skrzywił się. – I w jakim celu, 

powiedz mi, proszę. 

Czarne brwi V niemal zasłoniły jego lśniące jak lustra oczy. 

–  Ja... BoŜe, nie mam pojęcia. Po prostu musiałem ci to powiedzieć. 

Z trudem powstrzymał cisnące się na usta przekleństwa i ruszył w stronę kuchni. 

–  Czy Bella wciąŜ tam jest? 

–  Skąd wiedziałeś, Ŝe... 

–  Zawsze po spotkaniu z nią wyglądasz na skonanego. 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

2222    

PÓŁ  GODZINY  PÓŹNIEJ  –  zdąŜył  jeszcze  zjeść  kanapkę  z  indykiem  –  V  był  juŜ  na 

tarasie  swojego  śródmiejskiego  luksusowego  apartamentu  na  ostatnim  piętrze.  Noc  nie 

naleŜała  do  najprzyjemniejszych  –  była  marcowo  chłodna  oraz  kwietniowo  mokra. 

Przenikliwy  wiatr  szalał  po  okolicy  ni.  czym  pijak,  wredny  i  nieprzyjemny.  V  oglądał 

panoramę mostu w Caldwell, ale pocztówkowy widok migoczącego miasta nudził go. 

Podobnie jak nudziła go perspektywa wieczornych zabaw i uciech. 

Tak  chyba  czuje  się  stary  narkoman  uzaleŜniony  od  koki.  Kiedyś  kaŜda  dawka  to  było 

silne  i  intensywne  przeŜycie,  teraz  pozostało  wyłącznie  zaspokajanie  głodu,  bez  jakiegoś 

szczególnego  entuzjazmu.  CóŜ,  kierował  się  wyłącznie  potrzebami,  zatracając  przy  tym 

swobodę działania. 

Oparł dłonie na balustradzie i wychylił się daleko, przyjmując na twarz podmuch piasku 

niesionego przez lodowate powietrze. Włosy unosiły mu się na wietrze niczym modelowi w 

jakiejś beznadziejnej reklamie. Albo moŜe... niczym komiksowemu superbohaterowi? Tak, ta 

druga metafora była trafniejsza. 

Pomijając naturalnie fakt, Ŝe on byłby raczej czarnym charakterem. 

Nagle  uświadomił  sobie,  Ŝe  jego  dłonie  głaszczą  kamienną  powierzchnię,  jakby 

delikatnie  ją  pieszcząc.  Balustrada  miała  ponad  metr  wysokości  i  obiegała  dookoła  cały 

budynek, a zwieńczona była szeroką na prawie metr półką, która niemal sama prosiła o to, by 

rzucić  się  z  niej  w  dół  i  lecieć  prawie  sto  metrów  przez  rozrzedzone  powietrze.  Doskonałe 

wietrzne preludium poprzedzające cięŜkie pierdolnięcie śmierci. 

Tak, to był widok, który go zainteresował. 

Miał  juŜ  kiedyś  okazję  poczuć  na  własnej  skórze,  jak  przyjemny  jest  taki  swobodny 

spadek.  Jak  siła  wiatru  naciska  na  klatkę  piersiową,  utrudniając  oddychanie.  Jak  oczy 

zalewają  się  łzami,  spływającymi  po  skroniach  zamiast  po  policzkach.  Jak  grunt  spieszy  na 

powitanie niczym wylewny gospodarz przyjęcia. 

Nie  był  pewien,  czy  skacząc  i  ratując  się  wtedy,  podjął  właściwą  decyzję.  W  ostatniej 

jednak  chwili  zdematerializował  się,  by  powrócić  na  taras.  Powrócić...  prosto  w  ramiona 

Butcha. 

Pieprzony Butch. Zawsze wracał do tego sukinsyna. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

V  opanował  chęć  wykonania  kolejnego  skoku  i  siłą  umysłu  otworzył  rozsuwane  drzwi. 

Trzy  szklane  ściany  apartamentu  były  kuloodporne,  lecz  nie  przepuszczały  światła 

słonecznego. Nieistotne, i tak nie zamierzał tu zostawać w ciągu dnia. 

To nie był jego dom. 

Wszedł do środka. W tej samej chwili poczuł się przytłoczony, jakby wewnątrz działały 

zupełnie inne siły grawitacji. W rozciągającej się bez końca przestrzeni pokoju ściany, sufit i 

marmurowe  podłogi  były  czarne.  Podobnie  jak  tysiące  świec,  które  potrafił  zapalić  siłą 

własnej  woli.  Jedynym  elementem,  który  moŜna  by  uznać  za  mebel,  było  olbrzymich 

rozmiarów łoŜe, którego nigdy zresztą nie uŜywał. Poza tym były tu przeróŜne sprzęty: stół z 

pasami ograniczającymi swobodę ruchów, przymocowane do ściany łańcuchy, maski, kneble, 

pejcze  i  pałki.  A  takŜe  szafka  pełna  cięŜarków  i  stalowych  klipsów  na  sutki  oraz 

najdziwniejszych narzędzi wykonanych ze stali nierdzewnej. 

Wszystko dla samic. 

Ściągnął  skórzaną  kurtkę  i  rzucił  ją  na  łóŜko,  następnie  pozbył  się  koszuli.  Jak  zawsze 

podczas  takich  sesji  pozostawił  skórzane  spodnie;  uległe  mu  samice  nigdy  nie  widziały  go 

całkiem nagiego. Nikt zresztą nie miał takiej okazji oprócz jego braci, i to wyłącznie podczas 

obrzędów w Krypcie, kiedy wymagały tego rytuały. 

To, jak wyglądał tam, na dole, było tylko i wyłącznie jego sprawą. 

Telepatycznie zapalił świece. Światło odbiło się od lśniącej podłogi i natychmiast zostało 

pochłonięte przez czarny sufit. Nie było to jednak romantyczne miejsce. Zwykła nora w której 

bluźnierstwa  były  na  porządku  dziennym,  a  oświetlenie  potrzebne  było  jedynie  po  to,  by 

prawidłowo wykorzystać skóry, metal, ręce i kły. 

Poza tym świece mogły być teŜ uŜyte do celów innych niŜ oświetlenie. 

Podszedł  do  barku,  nalał  sobie  odrobinę  grey  goose  i  oparł  się  o  blat  stołu.  Niektóre 

przedstawicielki  gatunku  myślały,  Ŝe  przyjście  tutaj  i  wytrzymanie  stosunku z nim to rytuał 

przejścia.  Inne  tylko  on  potrafił  zaspokoić.  I  jeszcze  inne,  takie,  które  pragnęły  zbadać,  czy 

ból i seks mogą iść ze sobą w parze. 

Najmniej  interesowały  go  odkrywczynie.  Zwykle  nie  mogły  tego  wytrzymać  i  były 

zmuszone  do  uŜycia  słowa  lub  znaku  bezpieczeństwa,  jakie  im  przekazywał  w  połowie 

stosunku.  Zawsze  pozwalał  im  odejść,  tyle  Ŝe  ból  musiały  ukoić  sobie  same,  bez  jego 

pomocy. W dziewięciu na dziesięć przypadków chciały wkrótce spróbować ponownie, ale nic 

z tego. Jeśli raz zostały zbyt łatwo złamane, prawdopodobnie stałoby się tak i kolejny raz, a 

jego nie interesowało udzielanie korepetycji amatorkom. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

Takie, które potrafiły wszystko znieść, nazywały go sadhominem i oddawały mu cześć, 

mimo iŜ on tak naprawdę miał to gdzieś. Jego ostry temperament musiał zostać przytępiony, a 

ich ciała były po prostu kamieniem, którego w tym celu uŜywał. 

Koniec, kropka. 

Podszedł  do  ściany,  chwycił  stalowy  łańcuch  i  pozwolił,  by  prześlizgnął  się  przez  jego 

dłoń,  ogniwo  po  ogniwie.  Mimo  iŜ  był  sadystą  z  natury,  wcale  nie  czerpał  przyjemności  ze 

sprawiania  bólu  uległym  mu  samicom.  Jego  potrzebę  sadyzmu  zaspokajało  zabijanie 

reduktorów. 

Kontrola nad umysłami i ciałami podporządkowanych samic była tym, czego poszukiwał. 

To, co im robił, seks i nie tylko, to, co mówił, w co kazał im się ubierać... wszystko to było 

starannie  zaplanowane  z  myślą  o  efekcie  końcowym.  Owszem,  był  w  tym  i  ból,  być  moŜe 

płakały ze słabości i ze strachu, lecz wciąŜ błagały go o więcej. 

I dawał im to, jeśli tylko miał ochotę. 

Rzucił  okiem  na  maski.  Zawsze  kazał  im  zakładać  maski  i  nigdy  nie  pozwalał  się 

dotykać,  dopóki  wyraźnie  nie  powiedział,  gdzie,  jak  i  czym  mają  to  zrobić.  JeŜeli  miewał 

orgazmy, było to niezwykłe wydarzenie, odbierane przez uległe z wielką dumą. 

Nigdy  ich  nie  poniŜał,  nie  zmuszał  do  robienia  tych  okropnych  rzeczy,  w  których 

niektórzy dominujący się lubowali Nie interesowało go jednak zadowalanie uległych, a sesje 

odbywały  się  tylko  i  wyłączne  na  jego  zasadach.  Mówił  im,  gdzie  i  kiedy,  a  jeśli  któraś 

zaczynała domagać się jakichś bzdurnych uprawnień, wylatywała. Na dobre. 

Sprawdził  zegarek  i  rozproszył  zvidh,  pole  maskujące  otaczające  apartament.  Samica, 

która miała przyjść do niego dzisiejszej nocy, mogła go śledzić, poniewaŜ wbił się w jej Ŝyłę 

parę  miesięcy  temu.  Kiedy  juŜ  z  nią  skończy,  znów  stworzy  zvidh,  by  po  wyjściu  stąd  na 

zawsze zapomniała o tym miejscu. 

Będzie jednak wiedziała, co się stało. Ślady seksu pozostaną widoczne na całym jej ciele. 

Kiedy  samica  zmaterializowała  się  na  tarasie,  odwrócił  się.  Widziana  przez  drzwi  była 

tylko  anonimowym  cieniem  w  czarnym  skórzanym  gorsecie  oraz  długiej,  luźnej,  czarnej 

spódniczce. Jej ciemne włosy związane były wysoko na głowie, tak jak tego wymagał. 

Wiedziała, Ŝe ma czekać. Wiedziała, Ŝe nie moŜe pukać. 

Siłą woli otworzył jej drzwi, ale pamiętała, Ŝe nie wolno jej wejść bez zaproszenia. 

Przyglądał się, wciągając nozdrzami jej zapach. Była pobudzona seksualnie. 

Kły wydłuŜyły mu się, lecz nie dlatego, Ŝe był jakoś szczególnie zainteresowany seksem. 

Po prostu potrzebował pokarmu, a ona była samicą i miała wiele Ŝył, w które moŜna było się 

wkłuć. To była zwykła biologia, a nie Ŝadne zauroczenie. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

V wyciągnął rękę i kiwnął na nią zgiętym palcem. DrŜąc, ruszyła w jego stronę. Był dziś 

w bardzo kiepskim nastroju. 

–  Zrzuć spódniczkę – powiedział. – Nie podoba mi się. 

Bez słowa sprzeciwu rozpięła zamek i pozwoliła delikatnej satynie opaść na podłogę. Pod 

spodem miała czarne podwiązki oraz czarne koronkowe pończochy. Majteczek brak. 

Hmm...  o  tak.  Zamierzał  ściągnąć  z  niej  tę  bieliznę  za  pomocą  sztyletu.  Prędzej  czy 

później. 

Podszedł  do  ściany  i  wybrał  maskę  z  jednym  tylko  otworem.  Będzie  musiała  oddychać 

ustami. 

Rzucił w jej kierunku. 

–  Zakładaj. JuŜ. 

Bez słowa zakryła twarz. 

–  Wskakuj na stół. 

Nie  pomógł  jej,  wiedział,  Ŝe  da  sobie  jakoś  radę.  Zawsze  jakoś  sobie  dawały.  Samice 

takie jak ta zawsze znajdowały drogę do jego wyrka. 

Dla zabicia czasu wyciągnął z tylnej kieszeni skręta i włoŜył go pomiędzy wargi. Potem 

sięgnął  po  czarną  świeczkę  ze  świecznika.  Odpalając  dymka,  wpatrywał  się  w  kroplę 

płynnego wosku u podnóŜa płomienia. 

Sprawdził,  jak  radzi  sobie  samica.  Dobra  robota.  PołoŜyła  się  twarzą  do  góry,  ręce  po 

bokach, rozłoŜone nogi. 

Po przymocowaniu jej wiedział juŜ dokładnie, od czego chce dziś zacząć. 

Zrobił krok do przodu, nadal trzymając świeczkę w ręku. 

W  świetle  okratowanych  lamp  hali  treningowej  Bractwa  John  Matthew  przyjął 

odpowiednią  pozycję  i  skupił  się  na  swym  partnerze.  Pasowali  do  siebie  jak  dwie  chińskie 

pałeczki. Obaj byli szczupli i delikatni. Tak jak wszyscy pre-transi. 

Zbihr – brat, który tej nocy uczył walki wręcz, zagwizdał przez zęby. Zawodnicy powitali 

się  ukłonem.  Przeciwnik  Johna  wyraził  uznanie,  wygłaszając  odpowiednią  formułkę  w 

Starym  Języku,  a  John  odpowiedział  mu  w  amerykańskim  języku  migowym.  Rozpoczęli 

walkę.  Małe  dłonie  i  kościste  ręce  przecinały  powietrze  bez  większego  efektu,  kopnięcia 

wystrzeliwały  niczym  papierowe  samolociki,  uniki  były  mało  finezyjne.  Wszystkie  ruchy 

oraz  pozycje  były  jedynie  cieniami  tego,  czym  powinny  być.  Echem  piorunów,  zamiast 

rykiem samym w sobie. 

Odgłos pioruna dobiegł jednak z innej części sali. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

W  połowie  rundy  nagle  rozległo  się  potęŜne  BACH!  i  masywne  ciało  walnęło  na 

niebieski  materac  niczym  worek  z  piaskiem.  John  i  jego  przeciwnik  spojrzeli  w  tamtym 

kierunku... i zrezygnowali z dalszych nieudolnych prób uprawiania mieszanych sztuk walki. 

Zbihr walczył właśnie z Blastherem, jednym z najlepszych przyjaciół Johna. Rudowłosy 

Blasther  jako  jedyny  uczeń  przeszedł  juŜ  przemianę,  tak  więc  był  dwa  razy  większy  niŜ 

pozostali. A mimo to Zbihr właśnie powalił gościa. 

Blasther  natychmiast  zerwał  się  na  równe  nogi  i  ponownie  stanął  do  walki  niczym 

niezłomny Ŝołnierz, i po raz kolejny dostał po dupie. MoŜe i był wielki, ale nic więcej. Za to 

Z  był  nie  tylko  olbrzymem,  ale  i  członkiem  Bractwa  Czarnego  Sztyletu.  Tak  więc  Blasth 

stawiał  czoło  komuś  na  miarę  czołgu  typu  Sherman,  i  to  z  długoletnim  doświadczeniem  na 

polu walki. 

O rany, Khill powinien tu być i zobaczyć, co się dzieje. Gdzie on się podziewał? 

Jedenastu  uczniów  jak  jeden  wydali  głośne  „łaa!”,  gdy  Z  spokojnie  podciął  Blastha, 

rzucił  go  twarzą  na  materac  i  wykręcił  w  wyginającym  kości  uścisku.  Kiedy  Blasth 

zasygnalizował poddanie się, Z natychmiast go puścił. 

Stał nad tym jeszcze dzieciakiem, a jego głos był jak zawsze ciepły: 

–  Pięć dni po przemianie, a idzie ci juŜ całkiem nieźle. 

Blasth uśmiechnął się, mimo iŜ jego policzek nadal przywierał do materaca, jakby został 

przyklejony. 

–  Dziękuję ci... – wysapał. — Dziękuję, panie. 

Z  wyciągnął  rękę  i  pomógł  Blasthowi  wstać.  W  tej  samej  chwili  dźwięk  otwieranych 

drzwi obudził echo i przetoczył się po sali. 

John,  zdumiony,  wytrzeszczył  oczy.  CóŜ,  cholera...  to  wyjaśniało,  gdzie  podziewał  się 

Khill przez całe popołudnie. 

Samiec,  który  dzień  wcześniej  waŜył  nie  więcej  niŜ  torba  psiego  Ŝarcia,  był  teraz 

prawdziwym  olbrzymem.  Miał  ze  sto  dziewięćdziesiąt  centymetrów  wzrostu  i  jakieś  sto 

trzynaście  kilogramów  wagi.  BoŜe,  Khill  na  pewno  nie  spędził  dzisiejszego  dnia  na  pisaniu 

SMS–ów  czy  e–maili.  Przeszedł  przemianę.  Zajęty  był  po  prostu  dorastaniem  do  swojego 

nowego ciała. 

John podniósł rękę, a Khill w odpowiedzi dziwnie niezdarnie kiwnął głową; moŜna było 

odnieść wraŜenie, Ŝe albo ma sztywny kark, albo nieruchomą głowę. Koleś wyglądał jak kupa 

gówna i poruszał się tak, jakby bolał go kaŜdy gnat. Do tego bez przerwy majstrował coś przy 

kołnierzu nowego polaru w rozmiarze XXXL, tak jakby wkurzał go jego dotyk, i z grymasem 

na  twarzy  podnosił  co  chwila  opadające  dŜinsy.  Niespodzianką  było  podbite  oko,  ale  być 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

moŜe  wpadł  na  coś  w  trakcie  przemiany?  Podobno  osoba  przechodząca  transformację 

szamocze się i nieskoordynowanie wymachuje kończynami. 

–  Dobrze, Ŝe się wreszcie pokazałeś – powiedział Zbihr. 

Głos Khilla brzmiał nisko, całkowicie inaczej niŜ przedtem. 

–  Chciałem przyjść, chociaŜ nie jestem w stanie ćwiczyć. 

–  Dobra decyzja. MoŜesz sobie tam usiąść i wyluzować się. 

Odchodząc na bok, Khill spojrzał w kierunku Blastha. Uśmiechnęli się do siebie, potem 

obaj spojrzeli na Johna. 

Dłonie Khilla pokazały na migi: 

Po zajęciach idziemy do Blastha. Mam cholernie duŜo do opowiedzenia wam obu. 

John kiwnął głową. W tej samej chwili rozległ się głos Z: 

–  Koniec  przerwy  na  pogaduszki,  panienki.  Nie  zmuszajcie  mnie  do  dawania  wam 

klapsów w dupę, bo z przyjemnością to zrobię. 

John ponownie stanął naprzeciw swego wątłego partnera i przyjął pozycję. 

ChociaŜ  mogło  się  to  źle  skończyć  – jeden z uczniów zmarł podczas przemiany – John 

nie  mógł  doczekać  się  nadejścia  swojej.  Jasne,  robił  w  gacie  ze  strachu,  ale  lepiej  być 

martwym, niŜ tkwić w świecie jako bezpłciowy kawał mięsa zdany na łaskę innych. 

Był bardziej niŜ gotowy, by zostać samcem. 

Miał przecieŜ coś do załatwienia z reduktorami. 

Dwie godziny później V czuł się odpowiednio usatysfakcjonowany. Jak zawsze. Samica 

nie była w odpowiedniej formie, by zdematerializować się i wrócić do domu, ubrał ją więc w 

szlafrok,  zahipnotyzował  do  stanu  otępienia  i  zwiózł  na  dół  windą  towarową.  Stary  psaniec 

Fritz czekał w samochodzie. Wziął adres, pod który miał ją odwieźć, i nie zadawał Ŝadnych 

pytań. 

Taki lokaj był istnym darem niebios. 

V znów sobie nalał do szklaneczki i usiadł na łóŜku. Koło tortur pokryte było zastygłym 

woskiem,  krwią,  jej  podnieceniem  oraz  śladami  jego  orgazmów.  Była  to  trochę  niechlujna 

sesja. Tyle Ŝe te naprawdę zadowalające zawsze takie były. 

Pociągnął  długi  łyk.  W  przytłaczającej  ciszy,  w  perwersyjnym  otoczeniu,  w  wyniku 

chłodnego  uderzenia  rzeczywistości  niczym  kaskada  zalały  go  zmysłowe  obrazy.  To  co 

widział  parę  tygodni  temu,  częściowo  zresztą  przez  przypadek,  sceny  nienaleŜące  do  niego, 

które niczym złodziej n. rejestrował w swoim mózgu. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

Tygodnie  temu  widział  Butcha  i  Marissę...  leŜących  razem.  Glina  przebywał  wtedy  na 

kwarantannie  w  klinice  Agrhesa,  a  w  kącie  jego  szpitalnego  pokoju  zamontowana  była 

kamera.  V  przyłapał  ich,  oglądając  obraz  na  monitorze  komputera:  ona  ubrana  w  piękną 

brzoskwiniową suknię, on w szpitalne łachy. Całowali się długo i namiętnie, ich ciała pręŜyły 

się, gotowe na seks. 

Potem  V,  czując  potworny  ucisk  w  gardle,  patrzył,  jak  Butch  tuli  się  do  niej.  Rozpięta 

koszula  odkryła  ramiona,  plecy  oraz  biodra.  Kiedy  zaczął  się  rytmicznie  poruszać,  jego 

kręgosłup napinał się i rozluźniał. Jej dłonie powoli zsunęły się na jego tyłek i zatopiły w nim 

paznokcie. 

Było  to  piękne:  ich  dwoje,  razem.  Coś  zupełnie  innego  niŜ  seks  uprawiany  byle  gdzie, 

właśnie taki, jakiego V doświadczał przez całe swoje Ŝycie. Była w tym miłość i intymność, 

i... dobroć. 

Vrhedny  rozluźnił  się,  pozwalając,  by  jego  ciało  opadło  swobodnie  na  materac.  Ze 

szklanki wylało się trochę alkoholu. Ciekawe, jak by to było, przeŜyć taki seks. Czy w ogóle 

spodobałoby mu się? Nie miał pewności, czy mógłby być w kimś, czując jednocześnie ręce 

tej  osoby  oplecione  wokół  swego  ciała.  Nie  potrafił  teŜ  wyobrazić  sobie  bycia  całkowicie 

nagim. 

Kiedy  jednak  przypomniał  sobie  Butcha,  doszedł  do  wniosku,  Ŝe  wszystko  zaleŜy  od 

tego, z kim jesteś. 

Zakrył twarz dłonią, pragnąc z całych sił przestać o tym myśleć. Nienawidził siebie za te 

myśli,  za  przywiązanie  do  nich,  za  bezcelowe  obarczanie  się  nimi  oraz  za  przepełnione 

wstydem  litanie  wywołane  zmęczeniem.  Kiedy  czuł,  Ŝe  przemoŜne  wyczerpanie  przejmuje 

kontrolę nad jego umysłem, podejmował walkę, wiedząc, Ŝe jest to niebezpieczne. 

Tym razem nie udało mu się wygrać. Nie miał nawet nic do powiedzenia. Oczy zamknęły 

mu się w momencie, gdy poczuł pierwsze liźnięcie strachu na kręgosłupie i gęsią skórkę. 

O... cholera. Zapadał w sen... 

PrzeraŜony, starał się za wszelką cenę otworzyć powieki, lecz było za późno. Zamieniły 

się w kamienne ściany i wir zaczął go juŜ wciągać. Nie pomagały usilne próby uwolnienia się 

z jego mocy. 

Z  bezwładnej  dłoni  wysunęła  się  szklanka  i  jak  przez  mgłę  usłyszał  dźwięk  tłuczonego 

szkła. ZdąŜył jeszcze pomyśleć, Ŝe dzieje się z nim to samo, co z tą szklanką wódki. Rozlewał 

się i rozpadał na wszystkie strony, nie był w stanie utrzymać się ani chwili dłuŜej.