background image
background image

 

Brent Weeks

CIEŃ DOSKONAŁY

Nocny anioł

(prequel)

Przełożyła Małgorzata Strzelec

background image

 

Château Shayon jest podobno nie do zdobycia. Uwielbiam, kiedy ludzie

mówią  takie  rzeczy.  Miażdżąc  nagą  skałę  swoim  ciężarem,  pionowe  mury
château otaczały całą wyspę, w paru miejscach dosłownie zwieszając się nad
wodami Lac Shayon.

To miało być moje pierwsze zabójstwo na zlecenie. Dobrze jest zacząć od

rzeczy  niemożliwej.  Wyrobić  sobie  nazwisko.  Wejść  na  scenę  w  wielkim
stylu.

Wynurzyłem  się  z  wody,  wywołując  na  powierzchni  zaledwie  drobną

falę. Mury wznosiły się przede mną i nade mną. Nie było żadnej płycizny, na
której  mógłbym  stanąć.  Któryś  lord  posłał  kamieniarzy,  żeby  skuli  skałę  na
głębokość  trzech  kroków  poniżej  poziomu  wody  w  tych  nielicznych
miejscach,  w  których  jezioro  było  niegdyś  płytsze.  Byłem  nagi  do  pasa,  a
skórę  wysmarowałem  tłuszczem  i  popiołem  dla  izolacji  i  niewidzialności.
Ubrania po prostu namokłyby wodą i zaczęły mnie spowalniać.

Krwawiłem z rozcięcia na policzku i kilku ran na przedramionach. Efekt

walki przed chwilą. Nie chciałem zostawać w wodzie dłużej niż to konieczne.
Było tu więcej tych przeklętych stworzeń.

Mimo to, czekałem. Uczepiony skał, miotany falami, studiowałem mury.

Oczywiście,  sprawę  można  było  załatwić  w  prostszy  sposób.  Dzięki  ka’kari
niemal  wszystko  stawało  się  łatwe.  Z  wyjątkiem  tych  rzeczy,  które  ka’kari
czyniło w zasadzie niewykonalnymi, niech je szlag.

„Nie chcesz tego robić, Acaelusie. Płatne zabójstwo?”.
Żadnych takich. To nie jest moje imię. Nie było nim od dawna.
Zwieszające  się  nade  mną  mury  były  poznaczone  machikułami  do

zrzucania  głazów  i  prowadzenia  ostrzału  oraz  otworami  pozwalającymi
wylewać  płynny  ogień.  Dostrzegłem  nad  sobą  dwóch  wartowników
odzianych  w  kolczugi  i  wełny.  Gawędzili  i  zerkali  od  czasu  do  czasu  na
jezioro.  To  była  jasna  noc,  oświetlona  przez  pełnię.  Nie  wymagała
zachowania  specjalnej  czujności.  Wypatrzyłem  sześciu  innych  ludzi  na
murach.  Razem  ośmiu.  Tamci  znajdowali  się  wystarczająco  daleko,  żebym
normalnie nie był w stanie ich dostrzec w ciemnościach.

Tyle  że  ciemność  wita  moje  oczy.  To  była  jedna  z  tych  sytuacji,  w

których  posługiwałem  się  ka’kari,  czy  tego  chciałem,  czy  nie.  Na  zawsze
zmieniło mi wzrok.

Niemal wszystkie okna château  zamknięto  z  powodu  zimnego,  nocnego

wiatru.  Nie  szukałem  jednak  otwartego  okna.  Wszystkie  zakratowano,  a
każdy pręt w kratach był w dobrym stanie. Żadne balkony nie wychodziły na
malownicze jezioro. Stanowiłyby tylko wygodny zaczep dla kotwiczek. Ten
zamek zbudowano dla obrony i nie zrobili tego głupcy.

Zwykły zabójca by zawiódł.
Jedynie  na  drugim  piętrze  okna  –  także  zabezpieczone  tęgimi  prętami  –

jarzyły się wesołym blaskiem ognia, wylewającym się przez szeroko otwarte
okiennice.  To  musiała  być  sala  główna,  w  której  baron  Rikku  podejmuje

background image

wasali. Baron Rikku był dumnym człowiekiem. Dumnym ze swoich przyjęć.
Dumnym ze wspaniałych sethyjskich win, jakie serwował. Dumnym z ozdób,
jedwabi, sztuki. Dumnym ze swojej pobożności. Dumnym z tego, że odebrał
ten zameczek na wyspie poprzedniemu właścicielowi.

Niestety,  poprzedni  posiadacz  wyspy  nie  był  tak  naprawdę  jej

właścicielem. Jedynie opiekował się nią w czyimś imieniu. W imieniu kogoś,
kto  pragnął  zachować  swoje  prawo  własności  w  tajemnicy.  Kogoś,  komu
baron nie imponował. Kto nie wybaczy mu jego ignorancji ani tej kradzieży.

Jednakże  takie  właśnie  są  minusy  bycia  głową  świata  przestępczego,

prawda?  Powiedz  ludziom,  że  coś  jest  twoją  własnością,  to  będziesz  się
prosić  o  ataki  ze  strony  tych,  którzy  są  wystarczająco  mocni,  by  rzucić  ci
wyzwanie.  Nie  mów  ludziom,  że  coś  do  ciebie  należy,  to  nie  zniechęcisz
nawet tych, którzy normalnie się ciebie boją.

Jasne, biedne Sa’kage, ono zawsze najbardziej obrywa po tyłku.
Sprawdziłem pozycję księżyca, oceniając, jak daleko się przesunął, odkąd

wszedłem  do  wody  po  drugiej  stronie  jeziora,  dwa  tysiące  kroków  stąd.
Baron  uda  się  na  spoczynek  po  przyjęciu  i  pójdzie  kochać  się  z  żoną  w  jej
komnatach,  albo  z  jedną  z  jej  dam  lub  pokojówką  w  przyległej  komnacie,
którą  urządził  specjalnie  do  takich  celów.  Potem  skorzysta  z  lordowskiej
wygódki i dopiero uda się do własnych komnat na ostatnim piętrze.

Klasyczny  słaby  punkt  każdej  fortyfikacji  –  miejsce,  którym  gówno

wchodzi  i  którędy  wychodzi.  W  tym  miejscu  ustęp  wystawał  nad  wodę,
byłem więc w stanie namierzyć go po zapachu. Rynna była wąska – zapewne
ze  względów  obronnych  i  żeby  zminimalizować  przeciąg  wiejący  po
lordowskich tyłkach.

Zaczynała  się  dopiero  pięć  stóp  powyżej  wody,  a  jej  wąskie  rozmiary

oznaczały,  że  cała  powierzchnia  była  śliska  od  nieczystości.  Z  powodu
świeżej, śluzowatej biegunki pokrywającej kruszący się kał, który wysechł i
zestarzał  się,  tworząc  glebę,  nie  sposób  było  powiedzieć,  gdzie  kryły  się
szczeliny w kamieniu.

Zerknąłem w górę i zobaczyłem, że żaden wartownik nie patrzy. I wtedy

coś za mną przyciągnęło mój wzrok – cień w wodzie.

Więcej  niż  jeden.  Dziesiątki.  Pieprzone  zębiaste  ryby.  Bezsprzecznie

głupie,  ale  słyszałem,  że  potrafią  zwęszyć  krew  z  odległości  wielu  mil.
Najwyraźniej powinienem był w to uwierzyć.

Z pomocą Talentu wystrzeliłem z wody. Wbiłem gołe palce rąk i stóp w

śliskie od gówna mury, odepchnąłem się, wykręciłem całe ciało i skoczyłem
ku  wewnętrznej  ścianie  rynny,  znowu  się  obróciłem  i...  zarówno  moja  lewa
ręka, jak i lewa stopa dały się zwieść, źle wybierając miejsce podparcia.

Spadłem, drapiąc mury rękami, zgrzytając palcami stóp i zrywając sobie z

nich  paznokcie,  aż  wreszcie  się  zatrzymałem.  Kilka  razy  odetchnąłem
głęboko, a potem znowu skoczyłem w górę dzięki wzmocnionej magią sile.
Tym razem odbijałem się delikatnie od jednej ściany do drugiej.

Niemalże  na  samej  górze  natknąłem  się  na  pozostałości  okratowania.

Musiało  zostać  zainstalowane  setki  lat  temu,  bo  żelazo  skorodowało  tak,  że

background image

zostały  ledwie  guzki  wystające  ze  ścian.  Najwidoczniej  wymiana  prętów
wymagała  za  dużego  zachodu  albo  budziła  zbyt  wielkie  obrzydzenie.  Teraz
guzki  dawały  niezłe  oparcie  właśnie  komuś  takiemu,  komu  miały  bronić
dostępu do zamku.

Kłopot  z  takim  miejscem  jak  Château  Shayon  nie  polegał  na  tym,  że

miało słabe punkty. Każdy zamek ma słabe strony. Kłopot polegał na tym, że
jeśli  ukradniesz  château  Gwinvere  Kirenie,  to  masz  wroga,  który  dogłębnie
zna twoje słabości. Gdybym wiedział, że w rynnie jest krata... No dobrze, ja i
tak  dostałbym  się  do  środka,  ale  większość  zabójców  nie  próbowałaby
numeru z ustępem. A z pewnością nie w pierwszej kolejności.

Balansując  na  pozostałościach  prętów,  nie  zważając  na  krwawiące  palce

stóp,  wyciągnąłem  zwykłą  piłę.  Ustęp  to  prosta  decha  –  dębina  z  trzema
dziurami.  Trzema,  żeby  móc  srać  w  towarzystwie  dwóch  kumpli,  jak  się
domyślam.  Możesz  uznać  mnie  za  nietowarzyskiego,  ale  pięknie  dziękuję.
Jednakże,  jeżeli  informacje  Gwinvere  pozostały  aktualne,  deskę  trzymał  na
swoim  miejscu  zamek.  Nikt  już  nawet  nie  miał  do  niego  klucza.  Wybrałem
środkową dziurę i za pomocą piły zacząłem wycinać otwór nieco większy od
obecnego.

„To  przeczy  wszystkiemu,  w  imię  czego  żyłeś.  Gaelanie,  nie  poznaję

ciebie”.

Nie, to nie Gaelan. Nie ma żadnego Gaelana. Jestem bezimienny.
Nikt  nie  przyszedł  skorzystać  z  lordowskiego  ustępu,  kiedy  tam  byłem.

Na  szczęście.  Zdarza  się.  W  tym  rzecz.  Jeśli  jesteś  gotowy  wziąć  na  siebie
gówno  i  mimo  to  wykonać  robotę,  to  czasem  ci  się  poszczęści.  Ponad
odległymi  odgłosami  śmiechu  i  hulanki  nasłuchiwałem  kroków.  Będziesz
sam. Będziesz odizolowany. Na zawsze.

Cisza.  Zdrapałem  trochę  kału  ze  ściany  obok  głowy,  wysunąłem  rękę

przez  prawą  dziurę  i  rzuciłem  na  siedzenie.  Wyjąłem  zwinięty  pod  pasem
pusty bukłaczek, mniejszy od mojej pięści. Otworzyłem go i, nieco chwiejnie
balansując na guzach, nasikałem do niego.

A potem hojnie rozlałem mocz na siedzeniu po lewej.
Ledwie zdążyłem skończyć, kiedy drzwi otworzyły się z impetem. Baron.

Poprzedzony przez żołnierza z latarnią.

Żołnierz  sprawdził,  czy  w  pomieszczeniu  nie  ma  intruzów,  chociaż  nie

było  tu  czego  przeszukiwać.  Cały  wychodek  to  nagie  kamienne  mury,  niski
sufit i tylko jedno wejście. Najwyraźniej baron się denerwował.

Żołnierz  podszedł  do  ustępu.  Przywarłem  do  ściany  i  otoczyłem  się

cieniami.  Nie  równało  się  to  w  żadnej  mierze  z  niewidzialnością,  ale
pomagało.  Światło  z  latarni  było  rozproszone.  No  i  w  tym  kłopot,  kiedy
używasz  latarni,  żeby  spojrzeć  prosto  w  dół:  zawsze  przeszkadza  ci
podstawa.  W  otworze  pojawiła  się  głowa  mężczyzny,  ale  oślepiał  go  blask
latarni.

– Pośpiesz się – powiedział baron. – Bo zaraz tu padnę, jak mi rozsadzi

pęcherz.

Nie, nieprawda, nie od tego padniesz.

background image

Światło w górze znieruchomiało, kiedy żołnierz zawiesił latarnię na haku

i drzwi się zamknęły.

Chwilę potem usłyszałem, jak baron przeklina, mrucząc pod nosem:
–  ...świnia.  Nie  potrafi  nawet  naszczać  tak,  żeby  trafić  w  dziurę...

kurewscy  Alitaeranie.  –  Rozległ  się  szelest  ubrań,  kiedy  spuścił  spodnie  i
jego  tyłek  odciął  światło  w  środkowej  dziurze.  –  Wina  z  Seth,  najlepszy
modaiński szef kuchni... Pewnie specjalnie nasrał na deskę.

Był szczupłym mężczyzną, ale deska cicho jęknęła w miejscu, w którym

poszerzyłem otwór. Jednak nie pękła.

Na razie.
Pozwoliłem  mu  zrobić  swoje  –  więc  nigdy  nie  mów,  że  nie  jestem

dżentelmenem.

Kiedyś  byłem  awatarem  Sędziego,  a  teraz  po  prostu  staram  się  być

uprzejmy.

Chwilę  potem  baron  zniknął  w  ustępie  bez  śladu.  Kiedy  jego  żołnierze

nabrali podejrzeń i zajrzeli do ubikacji, jego po prostu nie było. Wybacz, że
nie  będę  rozwodził  się  nad  szczegółami.  Bo  widzisz,  to  nie  jest  opowieść  o
śmierci barona Rikku. To opowieść o mnie.

Wybacz mi jednak chwilę dumy z dobrze wykonanej roboty i pozwól, że

powiem ci jedno: odtąd nikt w Château Shayon nie srał już bez lęku.

* * *
–  Jednej  rzeczy  nie  rozumiem:  dlaczego  przybył  pan  do  Cenarii.  Tu

niczego nie ma. To dziura – mówi Yvor Vas.

Ten  chudy,  piegowaty  rudzielec,  pochodzi  –  chociaż  to  wydaje  się  dość

nieprawdopodobne – z Ladeshu.

– Tu mnie jeszcze nie znają – mówię.
Piję  piwo.  On  pije  ootai  –  wszyscy  Ladyjczycy  są  uzależnieni  od  tego

gorzkiego  napoju,  najwyraźniej  nawet  ci  rudowłosi.  Siedzimy  w  małej
kryjówce, którą kupiłem w Norach na obrzeżach mokradeł. Ta rozmowa jest
zbyt niebezpieczna, żeby ryzykować, że ktoś nas podsłucha.

–  W  ciągu  ostatnich  pięćdziesięciu  lat  zdobyłem  sławę  w  większości

wielkich  narodów.  Było  tyle  wojen,  a  ja  zawsze  lądowałem  w  samym  ich
środku.

– Był pan Vinem Craysinem we wschodniej Alitaerze, Talem Drakkanem

w  Seth,  Gorrumem  Queshem  w  Modai  i  Pipsem  McClawski  w  zachodniej
Alitaerze? – Próbuje mi zaimponować.

–  Wiesz,  że  znalazłem  w  Aenu  kolekcjonera,  który  miał  kości  do  gry

Pipsa? I nie, nie byłem Gorrumem Queshem, chociaż walczyłem z nim przez
jakiś czas. Wy, ludzie ze Stowarzyszenia, zawsze jesteście tacy ciekawscy.

Nie byłem też Vinem Craysinem, ale nie lubię odsłaniać wszystkich kart,

nawet kiedy to nie ma znaczenia.

–  Stowarzyszenie  Drugiego  Świtu  chciałoby  stać  się  dla  pana  atutem,

Gaelanie. Sprzymierzeńcem, który pomoże panu niezależnie od okoliczności,
w jakich się pan znajdzie. Proszę o tym pomyśleć!

–  Pomyślałem  –  mówię.  Pauza,  głęboki  namysł.  –  I  chcę  ci  wszystko

background image

opowiedzieć.

Oczy mu błyszczą.
Wszyscy  myślą,  że  są  tacy  wyjątkowi.  To  dzięki  temu  tak  łatwo  jest

kłamać.

* * *
–  Gaelan  Gwiezdny  Żar!  Co  za  zaszczyt!  Dziękuję,  że  zgodziłeś  się  ze

mną spotkać.

Gwinvere  Kirena  została  obdarzona  tym  rodzajem  urody,  który  sprawia,

że mężczyzna przypomina sobie, co to znaczy być dwunastolatkiem i nie być
w stanie odezwać się w obecności dziewczyny. Gaelan spotkał już wcześniej
wielkie piękności. Prawdę mówiąc, większość tych spotkań pozostawiła go w
przekonaniu,  że  ludzie  to  idioci.  Wielkim  pięknościom  i  zabójczo
przystojnym  mężczyznom  przydawano  cnót  –  ludzie  uważali  ich  za
zabawniejszych,  bystrzejszych  i  bardziej  przenikliwych  niż  byli  w
rzeczywistości.

I  na  odwrót  –  poznał  kobiety,  które  zasłynęły  jako  wielkie  piękności,  a

były ledwie przeciętnie atrakcyjne, ale za to obdarzone też wielką pewnością
siebie,  czarem  albo  temperamentem.  Gwinvere  mogła  należeć  do  tych
pierwszych,  ale  zdecydowanie  nie  do  tych  drugich.  Słyszał,  że  mówiono  o
niej  jako  o  „największej  kurtyzanie  swoich  czasów”.  Utrzymywało  ją  wielu
mężczyzn,  ale  żaden  nie  miał  jej  na  własność.  I  to  wszystko  osiągnęła,
dobiegając trzydziestki.

Jego  milczenie  musiało  być  oczywiste,  ale  Gaelan  domyślał  się,  że

Gwinvere przywykła do tego, że w jej obecności mężczyznom języki stawały
kołkiem... zresztą, nie tylko języki.

–  To  przyjęcie  nie  jest  w  moim  stylu,  ale  pobudziłaś  moją  ciekawość  –

odpowiedział.

Patrzył  jej  w  oczy,  a  nie  na  bujną  pierś,  kiedy  powiedział  „pobudziłaś”.

Piękność, już nie wspominając o kurtyzanie, musiała przywyknąć do męskich
awansów,  od  tych  najbardziej  wulgarnych  do  najwykwintniejszych.  Jednak
jej  oczy  niczego  nie  zdradziły.  Przegapiła  jego  intencje,  nie  obchodziły  jej
albo postanowiła z niczym się nie zdradzić.

– Dobrze się bawisz? – zapytała.
Gaelan  wyprostował  się  sztywno.  To  był  bal  maskowy  urządzony  w

wynajętej  rezydencji  jakiegoś  nieobecnego  lorda.  Nie  widział  podobnego
upadku  obyczajności  od  schyłkowych  dni  pierwszego  Cesarstwa
Alitaerańskiego.  Był  względnie  przystojnym  i  doskonale  zbudowanym
mężczyzną,  ale  co  najmniej  trzy  kobiety  zdążyły  go  obmacać  w  czasie,
jakiego  potrzebował,  żeby  przejść  od  drzwi  frontowych  do  tego  gabinetu.
Nawet  rozpoznał  jedną  z  nich  –  młodą  żonę  earla,  z  twarzą  schowaną  za
maską łabędzia (poza tym, miała zasłonięte niewiele więcej ciała). Śmiała się
i  zwracała  do  przyjaciół  po  imieniu,  najwyraźniej  niespecjalnie  przejmując
się  tym,  czy  zostanie  zidentyfikowana.  Gaelan  nie  widział  jeszcze  nikogo
kopulującego, ale noc była młoda.

–  To  było  pouczające  –  odpowiedział.  Gwinvere  wybrała  dla  siebie

background image

cieniutką suknię z wysokim kołnierzykiem w szokująco czerwonym kolorze,
skrojoną tak, by podkreślała każdą krągłość. Poza tym zdobił ją wąski, złoty
łańcuch, krzyżujący się między piersiami i zapięty na kłódkę, która zwieszała
się z przodu bioder. Na wstążce na szyi nosiła mały, złoty kluczyk. Fantazja
krawca  na  temat  khalidorskiej  dziewczyny  z  haremu  z  pasem  cnoty  do
kompletu.

– Zorganizowałam to dla ciebie – powiedziała.
– Jeszcze nikt do tej pory nie zorganizował dla mnie orgii – odpowiedział

szczerze.

Ani razu w ciągu sześciuset osiemdziesięciu lat. Roześmiała się.
– Poddałam próbie twoją prawość – powiedziała, robiąc króciutką pauzę

przed słowem „prawość”.

Prowokowała go do dwuznaczności, gdyby miał na to ochotę. Pozwalała

mu zabiegać o swoje względy, jeśliby tego zapragnął.

A tak naprawdę mówiła mu, że chciała zobaczyć, czy Gaelan Gwiezdny

Żar odwróci się na pięcie i opuści takie przyjęcie przed spotkaniem się z nią,
czy  też  przymknie  oko  na  rozpustę.  Tak  naprawdę  to  pytała,  jakim
człowiekiem jest Gaelan.

Dobra próba, obmyślona przez przenikliwy umysł.
–  Mów,  co  masz  do  powiedzenia.  Nie  zaprosiłaś  mnie  tu  dla  mojego

dowcipu ani dla mojego interesu.

Na chwilę jej oczy zrobiły się wielkie, a potem uśmiech wykrzywił pełne,

umalowane usta. Rozparła się na sofie.

–  O  tym  akurat  nie  pomyślałam  –  przyznała  –  ale  teraz  zaczęłam  się

zastanawiać.

Gaelan  skrzyżował  ręce  za  plecami,  stojąc  po  wojskowemu  w  lekkim

rozkroku.

Obrzuciła spojrzeniem jego sylwetkę.
–  Gaelan  Gwiezdny  Żar,  farmer  znikąd,  który  został  bohaterem

Ceurańskich Kampanii, mistrz długiego łuku i młota bojowego. W pojedynkę
uwolnił setkę swoich uwięzionych towarzyszy. Pięć razy odmówił przyjęcia
awansu.  Samodzielnie  utrzymał  grań  w  czasie  bitwy  Krwawej  Trawy.
Podejrzewa  się,  że  jest  Utalentowany,  ale  dwukrotnie  odmówił  Siostrom
poddania  się  badaniom.  Wdał  się  w  gorzki  spór  ze  swoim  alitaerańskim
dowódcą  i  nagle  odszedł.  Niedawno  został  oskarżony  o  morderstwo  i  jest
ścigany przez wojsko zarówno Alitaery, jak i Ceury.

– Opowieści. W najlepszym razie połowa z nich to prawda. Nudzą mnie.
–  Miesiąc  później  alitaerańskiego  dowódcę  znaleziono  martwego  –

powiedziała.

–  Naprawdę?  –  Za  wolno  zareagował.  Skąd  mogła  o  tym  wiedzieć?  –

Dobrze tak bydlakowi.

– Kiedy cię zwerbował, obiecał ci zemstę na Ceuranach, czyż nie? – To

nie było pytanie. – A potem przyjął od nich łapówkę i odwołał kampanię. – I
tym razem nie pytała.

–  Czyli  myślisz,  że  jestem  mordercą.  Chcesz  mnie  zatrudnić  jako

background image

zabójcę?  –  zapytał.  –  Co?  Znieważyła  cię  jakaś  ładna  rywalka?  Wzgardził
tobą kochanek?

Zamierzał ją obrazić. Chciał zobaczyć ją rozgniewaną.
Uśmiechnęła  się  z  pobłażaniem.  Pełne  usta,  piękny  uśmiech,  błysk  w

oczach w odpowiedzi na prowokację. Lubiła, kiedy rzucano jej wyzwanie.

– Jestem Sa’kage, Gaelanie.
– Oczywiście, że jesteś.
Panowie  półświatka,  Sa’kage,  zajmowali  się  wszelką  przestępczością  na

znaczącą  skalę  w  mieście  pod  bacznym  spojrzeniem  Dziewiątki,
obserwowanej  z  kolei  przez  Shingę,  któremu  władzy  mogliby  pozazdrościć
królowie.  Jednemu  z  członków  Dziewiątki  podlegała  cała  prostytucja  w
Cenarii.  Ten  człowiek,  Pan  Rozkoszy,  nie  pozwoliłby  tak  pięknej  kobiecie
jak  Gwinvere  Kirena  działać  niezależnie.  Może  więc  o  to  chodziło.  Może
chciała się wyrwać.

– Nie skończyłam.
Wstała i podeszła do drzwi, żeby sprawdzić zamek. Gaelan zauważył, że

złoty  łańcuszek  znikał  w  rozcięciu  sukni,  najwyraźniej  oplatał  jej  ciało,  i
pojawiał  się  ponownie  na  odsłoniętych  plecach,  pokrywając  je  pomysłową,
złotą  siatką.  Jej  uroda  sprawiała,  że  zapierało  mu  dech  w  piersi,  a  umysł
zwalniał,  lecz  przy  tej  kobiecie  potrzebował  zachować  trzeźwość  myślenia
jak rzadko kiedy.

– Należę do Dziewiątki – powiedziała. – Jestem Panią Rozkoszy.
Nie był to sekret, który powierza się byle komu.
– Jesteś młoda jak na...
– Mam plan i potrzebuję ciebie do jego realizacji.
Zastanowił  się  nad  tym.  Gaelan  Gwiezdny  Żar  miał  uchodzić  za

czterdziestopięciolatka,  a  wyglądał  na  co  najmniej  dekadę  młodszego.  Był
sławny,  ale  miał  niewielu  prawdziwych  przyjaciół,  za  to  licznych  wrogów.
Może nadszedł czas pozwolić, by to imię umarło. Istniały gorsze rzeczy niż
sojusz z piękną i inteligentną kobietą.

– Jaki masz plan? – zapytał. Odwróciła się.
– Na to przyjdzie czas. Najpierw musimy zająć się czymś innym.
Wyciągnęła rękę. Wziął to, co mu podała.
To był złoty kluczyk, który nosiła na wstążce.
Uniósł  brew,  próbując  zignorować  dreszcz  przebiegający  mu  przez

lędźwie. Miał ciało młodego człowieka, więc i reagował jak młody człowiek.

– Dlaczego? – zapytał.
–  Ponieważ  jeśli  nie  będziemy  rżnęli  się  tej  nocy,  możesz  się  we  mnie

zakochać.  Jeżeli  jednak  to  zrobimy,  pewnie  nadal  będziesz  mnie  pożądał,
właściwie  uznałabym  to  za  zawodową  klęskę,  gdyby  stało  się  inaczej,  w
końcu  to  moja  profesja,  ale  już  nigdy  mi  nie  zaufasz.  Będziesz  wiedział,  że
zrobię to z każdym innym mężczyzną, z jakim tylko przyjdzie mi ochota. To
wiele uprości.

„Uczciwa  dziwka.  Rzadki  rodzaj  kobiety  pod  wieloma  względami.

Zatruwa  studnię  i  sama  ci  o  tym  mówi,  Acaelusie.  Właśnie  tego  naprawdę

background image

chcesz?”.

– A ty? – zapytał Gwinvere. – Nie grozi ci, że mnie pokochasz?
Powoli  i  delikatnie  weszła  w  jego  objęcia.  Zapach  doskonałych  perfum,

podstępna  miękkość  jedwabiu  i  skóry.  Chłód  złotych  łańcuszków  i  ciepły
oddech na uchu.

– Tej nocy zamierzam dobrze się bawić w pracy.
* * *
W  ich  małym  domku  na  farmie  Gaelan  podtrzymywał  nagą  pupę  żony,

która  balansowała  na  brzegu  zrobionego  przez  niego  stołu.  Obejmowała  go
za  ramię  i  kark.  Źrenice  miała  ogromne,  jej  przyciśnięte  do  niego  biodra
drżały po tym, jak się kochali.

Wbiła mu paznokcie w ramię boleśnie, ale tylko dla żartu.
– Wiesz, że Ali może w każdej chwili wrócić do domu.
Oczy jej jednak błyszczały i nadal krzyżowała nogi za jego pośladkami;

nie odepchnęła go od siebie.

– Są gorsze rzeczy niż to, że dziewczyna dowie się, że ojciec nadal uważa

jej matkę za kobietę, której nie sposób się oprzeć.

Uśmiechnęła się szeroko i ścisnęła go udami.
– Twój uśmiech to osłoda na całe sto lat – powiedział, starając się zapisać

jej twarz w pamięci.

Była  piękna.  Włosy  miała  wzburzone,  twarz  zarumienioną  od  seksu  i

radości. Była zadowolona z życia i z niego. Prawdziwy skarb. Zestarzeje się,
umrze,  a  on  pozostanie  młody,  nieśmiertelny  i  dalej  będzie  kierował  się
zaleceniami dawno zmarłego króla. Dawno zmarłego przyjaciela.

– Pochlebstwem zdobyłeś już wszystko, co mogłeś – odparła.
Roześmiał się i uszczypnął ją w pośladek. Uderzyła go w rękę. Oczy jej

promieniały.

– Dlaczego nasze szczęście jest skazane na koniec? – zapytał.
Spojrzała mu w oczy z miłością i czułością.
– Prawdziwa z ciebie zagadka, mój panie.
–  Nie,  byłem  Samonem  Zagadką  sześć  żywotów  temu  –  odpowiedział  i

mrugnął do niej, próbując ocalić tę chwilę.

– Mamo! – Za drzwiami ich małej chatki rozległ się okrzyk dziewczynki.
Gaelan odsunął się, podciągnął spodnie, zacisnął pasek i spróbował ulizać

włosy.  Seraene  zeskoczyła  ze  stołu,  wygładziła  halki  i  złapała  za  szmatę,
udając, że sprząta.

Drzwi się otworzyły i weszła Alinaea. Niosła kosz świeżo zebranych ziół

w  jednej  ręce  i  zniesionego  tego  dnia  jajka  w  drugiej.  Gdyby  była  dużo
starsza, przyłapałaby rodziców.

Zapach  w  chatce  nie  był  szczególnie  subtelną  wskazówką,  tak  samo  jak

zarumieniona  po  seksie  pierś  Seraene  i  zadrapania  od  wąsów  widoczne  na
odrobinie dekoltu w wycięciu sukienki. Jednak Alinaea miała dopiero osiem
lat. Była niewinna. Oczko w głowie ojca.

–  Tato  –  powiedziała  z  powagą,  przechylając  głowę.  –  Zdecydowałam.

Jestem wystarczająco duża, żeby mieć młodszego braciszka.

background image

Gaelan spojrzał na Seraene. Rozpromieniła się. Położyła rękę na brzuchu.
– Tak? W ten sposób mi o tym mówisz?! – zapytał.
Wybuchła śmiechem.
Na wszystkich bogów, którzy istnieli, i na wszystkich, których nigdy nie

było, jakże tęsknił za śmiechem Seraene.

* * *
Rozkosz  przetoczyła  się  przez  Gaelana  i  odpłynęła,  pozostawiając  go

niewzruszonym.  Gwinvere  siedziała  na  nim  okrakiem,  odziana  tylko  w
delikatne  złote  łańcuszki.  Przerwała,  kiedy  skończył,  sama  nie  osiągając
rozkoszy. W końcu dla niej to były interesy, a nie przyjemność. Mimo to, nie
zeszła z niego.

Przyglądała mu się. Miała potargane włosy, wspaniałą figurę. Pozwalała

mu  pławić  się  w  swoim  blasku,  zapamiętać  obraz  kobiety  nadnaturalnej
urody,  która  się  z  nim  kochała.  Pochyliła  się  i  w  jej  oczach  zabłysło  coś  w
rodzaju współczucia.

– Jesteś bogiem odzianym w ciało, Gaelanie, i jesteś bardziej kruchy, niż

myślisz. Strzeż się.

Położyła  się  na  jego  piersi  i  wtuliła  mu  głowę  w  ramię,  ale  tylko  na

chwilę, W pokoju panował chłód, a on był ciepły. Może po prostu chciała się
zagrzać  i  to  wszystko.  Niemal  natychmiast  wstała.  Zaczęła  się  ubierać,  a
Gaelan  poczuł  bolesne  ukłucie,  gdy  nie  bez  cynizmu  zdał  sobie  sprawę,  że
musiała  ćwiczyć  ubieranie  się  przed  lustrem,  ponieważ  każdy  jej  ruch  był
pełen wdzięku. To nie była zwykła dziwka. Gwinvere była artystką i ostatnie
wrażenie,  jakie  Gaelan  wyniesie  z  tego  spotkania,  pozostawało  dla  niej
równie ważne jak pierwsze.

– Chcę znowu się rżnąć – powiedział. – Teraz.
Tym razem nie będzie myślał o Seraene.
Gwinvere  była  cudem.  Powinien  ją  docenić.  Powinien  sprawić  jej

przyjemność.

–  Ja  też,  ale  przed  świtem  muszę  się  przespać  z  jeszcze  trzema

mężczyznami. Może z czterema, jeśli ten ostatni okaże się miły.

– Czy byłem twoim pierwszym...? – Urwał. Idiotyczne pytanie. Nie mógł

uwierzyć, że je zadał. Nie wiedział, skąd mu się wzięło.

– Tak, Gaelanie, byłam dziewicą aż do tej chwili – odparła beznamiętnie.
–  Miałem  na  myśli  tę  noc  –  wyjaśnił  pośpiesznie.  –  Nieważne.  Głupie

pytanie.

Spojrzała na niego. Zawahała się.
–  Jesteś  wspaniały.  Rozkojarzony,  ale  wspaniały.  Możemy  pieprzyć  się

jutro,  gdy  skończę  kolację  z  ambasadorem.  Potem  mi  powiesz,  czy
przyjmiesz moją propozycję natury zawodowej.

Propozycję? Jeszcze niczego mu nie zaproponowała.
* * *
Kilka  minut  później  Gaelan  przebił  się  przez  kłęby  dymu  z  lubieżnicy,

przez  które  widział  tylko  mgliste  zarysy  rozpustników.  Milcząca  służba
ubrana  w  jednakowe  kostiumy  czarnych  koni  z  klapkami  na  oczach

background image

zajmowała się tymi, którzy przesadzili z używkami, wynosiła tych, którzy źle
się poczuli, wsuwała poduszki pod głowy tych, którzy stracili przytomność, i
przykrywała kocami nagie ciała. Żona earla, ubrana teraz tylko w maseczkę i
jedną jedwabną pończochę, biegła z piskiem w stronę Gaelana ścigana przez
dwóch lubieżnych lordów, którzy zgubili już maski.

Zanim wpadłaby na niego albo zaczęła szukać u niego pomocy, której tak

naprawdę nie chciała, Gaelan uskoczył do hałaśliwej części pokoju. Muzycy
siedzący  za  nieprzejrzystą  kurtyną  wygrywali  zniekształconą  wersję
harańskich  rytmów  plemiennych.  Dwaj  starsi  lordowie  palili  lubieżnicę  w
ozdobnych misach, patrząc na trzeciego arystokratę, który tańczył z kobietą.
Z Gwinvere.

Ta wielka małpa trzymała łapę na jej smukłej szyi. Gwinvere ocierała się

o  niego  zmysłowo,  stojąc  plecami  do  niego  i  przesuwała  dłońmi  po  jego
lędźwiach.

Zobaczyła Gaelana i wypadła na chwilę z rytmu, ale zaraz podjęła taniec.

Złapała  młodego  lorda  za  spodnie  i  przycisnęła  go  mocno  do  swoich
pośladków, nie odwracając wzroku.

To  Gaelan  odwrócił  wzrok.  Wmieszał  się  w  tłum  i  zaraz  potem  zniknął

wśród nocy.

Ktoś go śledził.
* * *
Ktokolwiek  śledził  Gaelana,  był  dobry.  Bardzo  dobry.  Jednakże  Gaelan

miał wybór. Ścigany zawsze ma wybór, a możliwości rysowały się przed nim
klarownie,  jak  różni  mężczyźni,  którymi  był  w  ciągu  ostatnich  sześciuset
osiemdziesięciu  lat.  Różni  mężczyźni,  różne  wybory,  różne  przyszłości,  oto
rozgałęziające się ścieżki:

Jako  młody  człowiek  –  człowiek,  którym  się  urodził  –  książę  Acaelus

Thorne, wypatrzył przewężenie, przez które nawet ostrożny szpieg musiałby
przejść,  żeby  nie  zgubić  zwierzyny.  Acaelus  schował  się  za  pierwszym
odpowiednim  do  tego  rogiem  i  poczekał.  Zebrał  Talent,  gotowy  powalić
prześladowcę,  pochwycić  go  i  uderzyć  kilka  razy,  żeby  się  dowiedzieć,  kto
go przysłał. Poczekał...

Nie,  nie,  to  nieprawda.  Książę  Acaelus  nie  miał  w  sobie  nawet  tej

odrobiny subtelności.

Chować się? Acaelus? Ha!
Nie,  Acaelus  odwrócił  się,  kiedy  tylko  zdał  sobie  sprawę,  że  ktoś  go

śledzi. Przystanął na środku ulicy.

–  Wiem,  że  tam  jesteś!  Wychodź!  Jeśli  chcesz  walczyć,  nie  ma  sprawy.

Jeśli  chcesz  wiedzieć,  dokąd  zmierzam,  chodź  i  zapytaj.  Jestem  księciem,
następcą tronu nieistniejącego już królestwa Trayethell i nie będę bawił się w
ten teatrzyk. Staw mi czoło!

Szpieg uciekł. Acaelus usłyszał zgrzyt żwiru, namierzył się na ten dźwięk

i ruszył w pościg. Talent zwiększył siłę jego mięśni. Przyśpieszył. Wyciągnął
miecz i wyskoczył zza zakrętu zbyt ostrego, zważywszy na prędkość, z jaką
biegł.

background image

Skoczył,  odbił  się  od  ściany  i  ściął  szpiega  z  nóg.  Mężczyzna

przekoziołkował i padł nieruchomo.

Acaelus do niego podszedł. Drobny mężczyzna leżał na plecach odziany

w kaptur i pelerynę.

W ostatniej sekundzie szarpnął się konwulsyjnie. Dwa sztylety wyleciały

w powietrze mierząc prosto w Acaelusa.

Z  nadnaturalną  szybkością  ostrze  Acaelusa  śmignęło  w  lewo,  w  prawo,

zripostowało.  Odbite  sztylety  poleciały  w  bok,  a  jego  miecz  znalazł  się  w
sercu szpiega, zanim zdążył się nad tym zastanowić.

I niczego się nie dowiedział.
Co prawda, Acaelus nigdy nie kwestionował podjętych decyzji. Nigdy nie

wątpił w sens swoich czynów.

Nie,  Acaelus  był  szlachetnym  głupcem.  Jego  sposób  działania

doprowadziłby do klęski. Odpada.

Z kolei Dehvirahaman Bruhmaeziwakazari... Nie, ymmurski tropiciel był

przebiegłym  łowcą,  ale  nigdy  nie  wszedłby  do  miasta.  Skórzane  sakiewki  i
peleryny  w  barwach  maskujących  świetnie  się  sprawdzały  w  naturalnym
otoczeniu, ale tutaj ubranie nabierało innego znaczenia. Odpada.

Rebus  Zwinny.  Oto  żywot,  który  mógłby  odnieść  tutaj  pewien  sukces.

Rebus  był  złodziejem,  który  stał  się  bohaterem  ludowym,  kiedy  kilkaset
funtów  złota  należącego  do  skorumpowanego  króla  spłynęło  deszczem  na
ulice wszystkich bazarów w mieście jednocześnie. Rebus skierowałby się do
mniej przyjemnej części miasta. W tym wypadku na zachód, do Nor.

Wybrał  okrężną  drogę,  jakby  dbał  o  to,  żeby  go  nie  śledzono,  ale  nie

zauważył,  że  już  ktoś  za  nim  podąża.  Szpiedzy  zawsze  lubią  myśleć,  że  są
dobrzy.

Jeżeli  szpiegiem  jest  zwykły  pachołek  jakiegoś  lorda  albo  lady,

przestraszy  się  i  zawróci,  kiedy  Rebus  przejdzie  mostem  Vanden  i  wkroczy
do  Nor.  Tak  się  nie  stało.  To  oznaczało,  że  szpiega  przysłał  ktoś  potężny.
Rebus  porzucił  udawaną  ostrożność,  kiedy  dotarł  do  slumsów  i  ruszył
szybkim krokiem, przez co wyraźniej było widać, że kuleje.

Pokuśtykał  zaułkiem.  Skręcił  w  lewo,  w  prawo,  dwa  razy  w  lewo,

przeszedł uliczką tak wąską, że gdyby rozłożył ręce, dotknąłby walących się
murów  po  obu  stronach.  I  po  trzystu  krokach  bez  żadnego  skrzyżowania
dotarł do muru – ślepa uliczka. Niech to diabli. To nie były slumsy Borami,
gdzie  znał  każdą  kryjówkę.  Możliwe,  że  właśnie  ułatwił  zadanie  swojemu
prześladowcy.

Odwrócił  się.  Szpieg  stał  z  dwoma  długimi  nożami.  Zatem  nie  szpieg,

lecz  zabójca.  I  towarzyszyli  mu  dwaj  łucznicy,  którzy  robili  wrażenie  ludzi
znających się na swojej robocie.

–  Rebus  Zwinny  –  powiedział  zabójca,  wskazując  podbródkiem

wykręconą prawą stopę Rebusa. – Ironia losu?

–  Z  wiekiem  coraz  bardziej  nienawidzę  ironii.  Tyle  że  kiedyś  byłem

młody.  Wymyśliłem  przydomek,  gdy  zacząłem  się  parać  poważną  magią
cielesną. Wydłużanie nóg i rąk czyni cię na jakiś czas diabelnie niezdarnym.

background image

Miałem  nadzieję,  że  kiedyś  ten  przydomek  przestanie  w  końcu  brzmieć
ironicznie.

– No to chyba teraz się przekonamy, jak to naprawdę jest.
Strzały pomknęły przed siebie, wypalając dziury w nocy.
Znowu krew, znowu śmierć, żadnych odpowiedzi.
Nie,  instynkty  zawiodły  Rebusa.  Poza  tym,  w  swoim  eleganckim  stroju

Gaelan  mógłby  ściągnąć  na  siebie  bandziorów  w  Norach,  zanim  nawet
zdążyłby dać się zapędzić w kozi róg przez zabójcę. Odpada.

Zatem, Gaelanie, ci ludzie, którymi byłeś, nie są dla ciebie żadną pomocą.

Co zrobi teraz prosty farmer, który stał się bohaterem wojennym? Kim teraz
będziesz? Kto teraz tobą zostanie?

Gaelan  nie  pozwoli,  żeby  szpieg  nim  dyrygował.  Miał  już  tego  dosyć.  I

zwyczajnie miał to wszystko w nosie. Prawda była taka, że Gaelan – Gaelan,
jakiego  sobie  wyobraził,  kiedy  porzucił  poprzednie  życie  w  roli  Tala
Drakkana,  Gaelan,  którym  był  przez  ostatnie  dwadzieścia  pięć  lat  –  był
człowiekiem  prostym  i  bezpośrednim.  Podobnym  do  Acaelusa.  I  takim
pozostał aż do końca. A teraz ten Gaelan spływał z niego jak woskowa maska
wystawiona na działanie ognia. Nie był pewien, kto się wynurza. Albo co.

Wrócił  do  swojego  zajazdu  najkrótszą  trasą.  Po  drodze  było  tylko  jedno

dobre miejsce, w którym zabójca mógł go zaatakować – o ile to był zabójca.
Gaelan je minął. Atak nie nastąpił. Poszedł prosto do swojego pokoju, niosąc
latarnię, którą wręczył mu zaspany odźwierny. Otworzył drzwi do ciemnego
pokoju, wszedł i zgasił płomień.

Jaskrawe światło latarni osłabiłoby widzenie w ciemności zabójcy, gdyby

ten czekał w jego pokoju. A jej nagłe zgaszenie całkiem by go oślepiło.

Za  to  Gaelan  nie  był  ślepy.  Cienie  witały  jego  oczy,  odkąd  związał

ka’kari.  Nikogo  nie  było  w  pokoju.  Magiczne  plomby  na  oknach  pozostały
nienaruszone.

Położył się do łóżka bez żadnej konfrontacji, nikogo nie zabiwszy. To był

właściwy ruch. Cierpliwość to lekcja, której nieśmiertelność już dawno temu
powinna mu udzielić.

Mądrość jest nudna.
* * *
– Nigdy w życiu nie miałem lepszej kobiety – powiedział Gaelan po ich

czwartej rundce w łóżku.

– Często to słyszę – odparła Gwinvere; droczyła się z nim, ale zachowała

dystans, profesjonalizm. Leżeli razem w jej sypialni, nadzy, ona z głową na
jego piersi.

– Nie od mężczyzn, którzy mają sześćset osiemdziesiąt lat.
Za  karę  uszczypnął  lekko  jej  sutek.  Roześmiała  się  i  on  też  wybuchł

śmiechem.

–  Ktoś  mnie  śledził,  kiedy  tu  szedłem  –  powiedział.  –  Ktoś  z  twoich

ludzi?

Pół sekundy wahania, wyczuwalne napięcie w jej ciele, gdy przytulała się

do niego. Odpowiedź twierdząca. Nawet nie próbowała kłamać.

background image

–  Śledził  cię  też  wczoraj  wieczorem.  Chciałam  sprawdzić,  czy  nie

zameldujesz komuś, że próbowałam cię zwerbować.

– Yhmm, więc to, czego ode mnie oczekujesz, będzie wymagało zdrady. I

teraz wiesz tylko tyle, że nie muszę codziennie się odmeldowywać. Może po
prostu jestem na długiej smyczy.

Zatem  słusznie  postąpił.  Zabicie  sługi  Dziewiątki  mogłoby  nie  być

najlepszym początkiem w nowym mieście.

Wodziła leniwie dłonią po wzorach na jego piersi, ważąc słowa. W końcu

powiedziała:

– Jesteś ryzykiem, które podejmuję. Słyszałeś kiedyś o siepaczach?
– Zabójcach posługujących się magią?
–  W  danym  momencie  zawsze  jest  ich  tylko  ograniczona  liczba.  Nikt

nigdy  nie  wie,  ilu  ich  dokładnie  jest.  Jednakże  wszyscy  siepacze  składają
Shindze magicznie wiążącą przysięgę wierności. Nie mogą go skrzywdzić ani
przyjmować  zleceń  bez  jego  zgody.  W  tej  chwili  jest  tylko  pięciu  siepaczy.
Chcę, żebyś zabił czterech z nich.

– A piąty?
– Będzie cię trenował. To on śledził cię wczoraj i dzisiaj. Ben Wrabie.
– Wrabie Szrama? – Gaelan słyszał to imię, ale niewiele ponadto.
– Ma pewne... dziwactwa.
Istniał  tylko  jeden  powód,  dla  którego  można  chcieć  pozbyć  się

wszystkich  zabójców  będących  na  usługach  Shingi,  kiedy  już  zasiada  się  w
Dziewiątce.

–  A  kiedy  zabiję  tych  siepaczy?  Chcesz,  żebym  zabił  też  Dziewiątkę?

Shingę?

Usiadła i chociaż czuł się już nasycony, nie mógł nie spojrzeć najpierw na

jej ciało, a dopiero potem w jej oczy.

– Nie – powiedziała. – Nimi zajmę się w inny sposób.
– Czyli ty zostaniesz Shingą, a ja stanę się siepaczem, który nie złożył ci

przysięgi posłuszeństwa. Kiedy już się mną posłużysz, nie uznasz, że jestem
zbyt niebezpieczny, żeby nadal mnie trzymać?

Pauza.
–  Trzeźwo  myślisz,  Gaelanie.  To  mi  się  podoba.  Większość  mężczyzn

oburzyłaby się, gdyby zlecono im zabójstwo. Albo zaczęła powątpiewać, czy
kobieta zdoła pokierować Sa’kage.

Znałem  Irenaeę  Blochwei  i  Ihel  Nooran.  Nie  miałem  żadnych

wątpliwości.

– Zatem? – zapytał więc tylko.
–  Sprawdzisz  moją  historię,  rzecz  jasna.  Zobaczysz,  jak  traktowałam

prostytutki,  które  przeszły  na  emeryturę.  Dowiesz  się,  jak  traktowałam
rywali,  którzy  w  końcu  zaczęli  dla  mnie  pracować.  Przekonasz  się,  jakie
miejsca zajmuje złośliwość i mściwość w sposobie, w jakim rządzę.

– Sama mi powiedz.
Oczywiście, sam też to sprawdzi, ale chciał usłyszeć to z jej ust.
–  Zemsta  tylko  wtedy,  kiedy  jest  zagrożona  moja  pozycja.  Nigdy  dla

background image

osobistej satysfakcji. I nie odrzucam lekką ręką narzędzi. Zwłaszcza ostrych.
Jeśli  wyślę  cię  przeciwko  czterem  siepaczom  i  wszystkich  zabijesz,  a
dodatkowo poznasz sekrety piątego, jak mogłabym ci zagrozić? Wolałabym
raczej cię zatrzymać.

– Jako pupilka?
– Jako sprzymierzeńca. Kochanka, o ile nie będziesz mieszał się do mojej

pracy ani tego, z kim sypiam.

– Nigdy nie poprosisz, żebym złożył magiczną przysięgę?
– Nie sądzę, żebym musiała. – Uśmiechnęła się. Przepięknie.
– Nie o to pytałem.
Uśmiechnęła się jeszcze szerzej, zadowolona, że tak dobrze się dobrali.
–  Nigdy  nie  poproszę  ani  nie  zmuszę  cię  do  złożenia  jakiejkolwiek

przysięgi wierności.

–  A  co  mi  zaoferujesz,  jeśli  to  zrobię?  Poza  stosem  monet  i  najlepszym

seksem w moim życiu? Bo te dwie rzeczy uznaję za oczywiste.

Znowu się uśmiechnęła i powiedziała:
– Sieć szpiegów, którzy odnajdą poszukiwanego przez ciebie człowieka.
Kamienna  pięść  zacisnęła  się  na  piersi  Gaelana.  Na  długą  chwilę.  Nie

mógł złapać oddechu.

–  Dobrze  więc  –  odrzekł  w  końcu.  –  Zakładając,  że  wszystko  wygląda

tak, jak powiedziałaś. Sprawdzę to, a ty powiesz temu Wrable’owi Szramie,
żeby spotkał się ze mną w zajeździe jutro wieczorem.

Uśmiechnęła  się.  Przesunęła  palcami  po  rzeźbie  jego  mięśni  brzucha.  I

niżej.

– Jeszcze raz? – spytała.
* * *
Wrabie  Szrama  był  tykowatym  mężczyzną,  którego  przodkowie

wywodzili  się  z  Friaku.  Miał  okrągłą  twarz,  ziemistą  cerę,  włosy  jak  pęk
czarnego  siana  i  smukłe,  pociągłe  mięśnie  artysty  sztuk  walki.  Siedział  na
łóżku  Gaelana  w  jego  zamkniętym  pokoju.  Plomby  na  drzwiach  pozostały
nietknięte,  nie  widać  było,  żeby  zamek  otworzono  wytrychem.  Popis
profesjonalizmu.

– Ben Wrabie? – zapytał Gaelan.
Zgodnie z jego przewidywaniami słowa Gwinvere się potwierdziły. Była

zaciekła,  kiedy  ją  rozgniewać,  ale  okazywała  wielkoduszność,  gdy  tylko
mogła. Hojna dla najlepszych i dla tych, których podejrzewała, że mogą stać
się najlepsi. Nigdy nie niszczyła tego, co mogło jej jeszcze posłużyć. Lubiła
dzieci.

Ben  wstał  i  dwa  sztylety  wyskoczyły  nie  wiadomo  skąd,  lecąc

rękojeściami do przodu. Gaelan złapał je odruchowo. Ben wyszczerzył zęby
w brawurowym uśmiechu.

– Anioły Nocy ci sprzyjają – orzekł.
– Anioły Nocy? – zdziwił się Gaelan.
Poczuł serce gdzieś w żołądku. Siepacz otworzył okno, łamiąc magiczne

plomby, którymi zabezpieczył je Gaelan.

background image

–  Chodź,  czeka  na  nas  Diabelski  Trakt.  Podążaj  za  mną  najlepiej  jak

potrafisz. To pierwsza próba.

* * *
–  Nadal  nie  wiem,  jak  to  się  ma  do  ka’kari  –  mówi  drobny  rudzielec,

Yvor Vas.

Należy  do  tajnej  organizacji  zwanej  Stowarzyszeniem  Drugiego  Świtu.

Jej  członkowie  rzekomo  poświęcają  się  studiom  nad  ka’kari.  Tak  naprawdę
badają  nieśmiertelność,  którą  –  jak  wierzą  –  ka’kari  oferuje.  Jest  to  jednak
organizacja  o  dość  luźnej  strukturze,  ponieważ,  wbrew  ich  nadziejom,  nie
można podzielić się oferowaną przez ka’kari nieśmiertelnością i większość z
nich się tego domyśla.

– To właśnie ka’kari sprowadziło mnie do Cenarii – mówię.
–  Szukał  go  pan  tutaj?  A  może  to,  które  już  pan  ma,  kazało  panu  tu

przyjechać?

Opróżniam  kolejny  dzban.  Odkąd  związałem  ka’kari,  potrzebuję

mnóstwa alkoholu, żeby się upić.

* * *
Nie pierwszy raz Gaelan wędrował po dachach miasta – zarówno Rebus

Zwinny,  jak  i  Dav  Bezszelestny  byli  na  bakier  z  prawem.  Jednak  obaj
mieszkali  w  miastach  zbudowanych  z  solidniejszych  budulców.  Skoczyć  z
jednego dachu z  plecionki na drugi  albo z jednego  kamiennego na podobny
to  jedno,  ale  skoczyć  z  dachu  z  łupka  i  bambusa  na  strzechę  i  kruszącą  się
dachówkę  to  coś  zupełnie  innego.  Cenaria  miała  bardzo  niewiele  własnych
surowców,  uprawianych  czy  wydobywanych,  więc  budowniczy  korzystali  z
tego, co im wpadło w ręce.

W  miastach,  gdzie  można  zaufać  podłożu,  człowiek  może  się  szybciej

poruszać,  dalej  skakać.  Tutaj  Gaelan  i  Ben  Wrabie  poruszali  się  zaledwie
sprintem, wybijając się lekko i leciutko lądując.

Gaelan  wylądował  na  dachówce,  która  pokruszyła  się  pod  jego  stopami.

Przeturlał się i pobiegł dalej.

– Dobrze! – krzyknął Ben z odległego dachu. – Zdałeś. Druga próba!
Ben  skrzyżował  ręce  na  piersi  i  stojąc  na  krawędzi  spadzistego  dachu,

zrobił krok naprzód.

Gaelan  przeskoczył  przerwę  między  dachami  i  podbiegł  do  miejsca,  w

którym siepacz zniknął. Niczego tam nie było. Wiatr. Mżawka. Rozejrzał się
w  ciemnościach,  napinając  mięśnie.  Nawet  jego  nadnaturalny  wzrok  nic  nie
pomógł.

– Tutaj – rozległ się szept.
Gaelan  obrócił  się  gwałtownie,  wyciągając  sztylety  i  opadając  nisko.

Niczego nie było w miejscu, z którego dobiegał głos.

Coś  uderzyło  go  w  tył  kolana  i  ścięło  z  nóg.  Upadł  i  sturlał  się  po

spadzistym  dachu.  Sztylety  wyleciały  mu  z  rąk,  gdy  próbował  chwycić  się
płytek z łupka.

Spadł z dachu.
Młócił rękami, spodziewając się rynny, jakiejś krawędzi. Nic. Były tylko

background image

dekoracyjne rzygacze w kształcie psich łbów. Sięgnął. Nie trafił.

Widmowe  ręce  z  czystej  magii  wyskoczyły  mu  z  palców  i  złapały  się

gargulca.  Pociągnął  tak  mocno,  że  go  oderwał,  ale  jednocześnie  zdołał  się
wybić i znalazł się z powrotem na dachu.

Wylądował w pozycji do walki, bardzo niskiej, niemal absurdalnie niskiej

– w stylu plangańskim – ale pomocnej na dachu o dużym spadku, zwłaszcza
gdyby musiał użyć rąk.

Jednakże Ben Wrabie stał tylko ze skrzyżowanymi rękami i rechotał.
– Wygląda na to, że nie wiesz jeszcze wszystkiego, żołnierzyku.
– Potrafisz rzucać głosem. Ben się uśmiechnął.
– Drugi raz w ten sposób mnie nie załatwisz – przysiągł Gaelan.
Ben podszedł do krawędzi dachu, spojrzał daleko w dół na strzaskanego

psiego gargulca. Zebrał się już zaniepokojony tłum, który zerkał w górę.

– Dość tych rozrywek dla miejscowych.
* * *
– Gdzie nauczyłeś się tego stylu? – spytał Gaelan, kiedy trenowali walkę

następnej nocy.

Sposób  walki  kosturem  Bena  Wrable’a  przypominał  mu  styl  Peersona

Julesa,  jednego  z  ostatnich  zdrowych  na  umyśle  grafów  z  Lae’knaught.  Żył
dwieście lat temu.

– Sam go wymyśliłem – odpowiedział Ben. – Mój mistrz posługiwał się

tylko bronią sieczną.

Zerwał  ze  ściany  parę  sztyletów  sai  i  powoli  zniknął  Gaelanowi  z  oczu.

Otulił  się  cieniem,  jak  to  nazywał.  W  jasnym  świetle  stawał  się  rozmazaną
plamą  atramentowej  czerni  wielkości  człowieka  –  daleko  mu  było  do
niewidzialności, daleko do tego, co mógł osiągnąć Gaelan dzięki ka’kari, ale
w ciemną noc okazywało się to diabelnie skuteczne.

Potrafił też stłumić odgłos kroków.
Ćwiczyli  z  każdą  możliwą  bronią.  Ben  był  szybki,  a  Gaelan  szybko  się

uczył.  Ben  nie  ukrywał,  że  jest  pod  wrażeniem,  chociaż  Gaelan  starał  się
ukryć  swoje  najbardziej  imponujące  umiejętności.  Ben  wspomniał  także  o
metodach  innych  siepaczy,  z  których  sam  nie  korzystał,  i  dał  Gaelanowi
ogromne tomiszcze na temat trucizn.

–  Mój  mistrz  miał,  ehm,  wypadek,  zanim  zdążył  mnie  nauczyć

większości tych rzeczy, a ze mnie żaden czytelnik.

– Jesteś strasznie szczodry.
– Nie martw się. Obciążę kosztami Gwinvere.
– Ach.
Ben nie potrafił odczytać zaszyfrowanych notatek, więc książka była dla

niego  bezużyteczna,  ale  nie  należała  do  rzeczy,  które  możesz  zwyczajnie
sprzedać.  Kto  ją  kupi?  A  jeśli  trafi  się  kupiec,  może  okazać  się  twoim
wrogiem. O wiele lepiej obciążyć kosztami przyjaciół i niech oni się martwią.
Cwane.  Ben  nie  był  jednak  specjalnie  pomocny,  jeśli  idzie  o  przebrania.
Stwierdził,  że  z  racji  swoich  blizn  nie  może  udawać  nikogo  innego  prócz
siebie.

background image

Popatrzył, jak jego uczeń strzela z łuku i trafia w samą dziesiątkę dziesięć

razy z rzędu ze stu kroków – Gaelan słynął jako łucznik – i powiedział:

– Wygląda na to, że akurat tym nie musimy się zajmować.
Niestety, Gaelan nie potrafił opanować sztuki rzucania głosem. Ben umiał

ponadto  doskonale  imitować  głosy.  Gaelan  uważał,  że  była  to  umiejętność
pokrewna potężniejszej magii cielesnej, którą sam się posługiwał.

Sprawiedliwie  byłoby,  gdy  sam  nauczył  Bena  kilku  własnych  sztuczek,

ale  chociaż  Gaelan  bardzo  go  polubił,  ten  człowiek  był  twardym  jak  głaz
mordercą.  Gaelan  nie  zamierzał  dzielić  się  z  siepaczem  tymi
umiejętnościami.

Pewnego  dnia  dwa  tygodnie  później  walczyli  –  sierp  przeciwko

łańcuchowi z grotem.

Pracowali od dziesięciu godzin, pocąc się obficie z powodu ognia, który

płonął w pokoju, żeby mieli z czego napełniać Talenty. Ben zrzucił tunikę i
Gaelan po raz pierwszy zobaczył jego pozostałe blizny.

U  ludzi  wywodzących  się  z  Friaku  przy  gojeniu  się  blizn  częściej

pojawiał  się  nadmiar  guzowatej  tkanki,  keloid,  niż  u  przedstawicieli  innych
narodowości.  Ich  ciało  wypychało  bliznowatą  tkankę  na  zewnątrz,  przez  co
szramy stawały się wypukłe. Ciało Bena Wrable’a od szyi po opuszki palców
było pokryte bliznami po własnoręcznie zadanych ranach.

–  Byłem  synem  gorathi.  Księciem,  jeśli  tak  wolisz.  Zostałem  porwany

jako chłopiec, odebrany klanowi. To był straszliwy policzek dla mojego ojca.
We Friaku syn to siła ojca. Sprowadzono mnie tutaj i sprzedano na Igrzyska
Śmierci, gdzie się wyróżniłem. Kiedy wywalczyłem sobie wolność, wróciłem
do Friaku, ale mój klan dawno temu został zmasakrowany. Nikt nie znał ich
imion.  Z  tego  co  wiem,  handlarz  niewolników  pewnie  kłamał  i  jestem
zwykłym synem chłopa. Nigdy nie poznam prawdy.

We  Friaku  obowiązuje  tabu  zabraniające  mówić  o  zmarłych.  Ben  mógł

rozmawiać z własnym wujem, ale jeśli nie podszedł do tematu we właściwy
sposób,  mężczyzna  mógł  zaprzeczyć,  jakoby  cokolwiek  wiedział.  Ben  nie
wychował się we Friaku, więc nie miał o tym pojęcia.

–  Co  to  znaczy?  –  zapytał  Gaelan.  Większość  szram  wyglądała  jak

brednie.  Wzory  urozmaicone  domysłami  na  temat  friakijskiego  alfabetu.
Jednakże  pośrodku  piersi  Ben  miał  wycięte  duże  koło  przecięte  na  pół
pojedynczą linią wzdłuż mostka. Tę bliznę otwierano ponownie wiele razy.

– Miałem wisiorek zrobiony z dwóch żelaznych podkowiaków. Odebrano

mi go, kiedy zacząłem trenować do Igrzysk Śmierci. Wyciąłem go na sobie,
żeby  nigdy  go  nie  zapomnieć.  Nikt,  z  kim  rozmawiałem  we  Friaku,  nie
zetknął się z nim dotąd. A ty?

– Nie – skłamał Gaelan.
Ben  Wrabie  był  człowiekiem  odciętym  od  korzeni,  których  nigdy  nie

pozna. Człowiekiem, którego zniszczono, kiedy jeszcze był dzieckiem. Który
próbował  chwycić  się  jednej  drobnej  rzeczy,  niemal  zwariował,  starając  się
utrzymać friakijską tożsamość, bo było jasne jak słońce to, że tylko tam jest
jego prawdziwe miejsce.

background image

Poza  tym,  znaczenie  się  zmienia,  zwłaszcza  znaczenie  uniwersalnych

symboli,  takich  jak  linie  i  koła.  I  jeszcze  minęło  wiele  czasu,  odkąd  Gaelan
żył we Friaku.

Prawda jednak była taka, że Gaelan po prostu nie miał serca powiedzieć

Benowi, co naprawdę ten symbol znaczy.

* * *
Nie ma bohaterstwa.
Nie ma sprawiedliwości.
Nie ma nieba.
Gaelan  nie  ubrał  się  na  czarno.  To  nie  była  noc.  Miał  na  sobie  prostą,

niebieską  tunikę  handlarza  i  wielki,  znoszony  kapelusz.  Przez  kolana
przerzucił  sobie  pelerynę.  Siedział  na  zniszczonym  cokole  starego  posągu  –
dawno temu obalonego – i zajadał bochenek chleba, odcinając sobie do tego
po  kawałku  kiełbasy.  Słońce  zachodziło  i  sąsiadujący  z  rzeką  Plith  targ  w
Norach zaczynał się już zamykać. Kilka stoisk pozostanie jeszcze otwartych
przez  godzinę  albo  coś  koło  tego,  oferując  gorący  posiłek  tym,  którzy
wracają  do  domów.  Mimo  to,  łodzie,  które  tu  wcześniej  przypłynęły,
zacumowały i z których handlowano towarami, już odbijały. Ich właściciele
nie zamierzali spędzić nocy w przesiąkniętych przestępczością Norach.

Panował  spory  ruch,  ale  nie  było  tłoczno.  Gaelan  zobaczył,  że  jego  cel

wszedł  na  targ  od  drugiej  strony.  Wyglądał  zwyczajnie,  sam  mógłby  być
sprzedawcą.  Jednak  szkic  Gwinvere  był  bardzo  dobry.  To  był  siepacz,  Nils
Knajak.  Mimo  swojej  drobnej  postury  zasłynął  jako  najlepszy  żyjący
wojownik  władający  toporem.  Wspaniały  wspinacz.  Nieulękły  pływak.
Doskonały  w  walce  wręcz  bez  broni.  Podobno  zabił  piętnastu  rycerzy
Lae’knaught gołymi rękami. Podobno miał też spore poczucie humoru. Nils
szedł samą krawędzią nabrzeża. Panował tam nieco mniejszy ścisk, ponieważ
czasem, kiedy nagle ruch się nasilał, ci stojący najbliżej brzegu byli spychani
do zanieczyszczonej ściekami wody.

Siepacz nie martwił się podobną rzeczą.
Nie ma szóstego zmysłu.
Nie ma piekła prócz życia, ale śmierć jest jeszcze gorsza.
Gaelan odkaszlnął kilka razy, popukał się w pierś i ruszył, nadal jedząc i

odcinając sobie po kawałku kiełbasę. Pośród zaaferowanych, oddychających
chrapliwie  i  pociągających  nosem  tłumów  równie  dobrze  mógłby  być
niewidzialny.

Siepacz minął go, idąc od strony wody. W jego oczach Gaelan dostrzegł

mord.  Tyle  wystarczyło.  Wbił  mu  nóż  w  nerkę.  Śmiercionośny  cios  i  tak
bolesny, że człowiek nie może nawet krzyknąć. Ręką schowaną pod zwiniętą
peleryną Gaelan błyskawicznie przypiął ołowiany obciążnik do pasa siepacza
i magiczną dłonią pchnął go delikatnie w stronę wody.

Nadal idąc zdecydowanym krokiem i oddalając się od Nilsa, Gaelan udał

kolejny  atak  kaszlu,  żeby  ściągnąć  uwagę  na  siebie,  kiedy  siepacz  padł  na
kolana  i  ześlizgnął  się  z  nabrzeża  prosto  do  wody.  Delikatny  plusk,  gdy
uderzył o fale, został zagłuszony przez kaszel Gaelana. Obciążnik pociągnął

background image

Nilsa w głębiny. I po sprawie.

Nie ma chwały. Nie ma światła. Jest tylko zwycięstwo.
* * *
–  Nie  możesz  mi  nic  mówić,  kiedy  już  zaczniesz  zabijać  –  powiedział

Ben  Wrabie.  –  Nadal  jestem  związany  przysięgą  złożoną  Shindze.  Gdybym
dowiedział  się,  że  grozi  mu  bezpośrednie  niebezpieczeństwo,  musiałbym  to
zgłosić.  Rozumiesz?  Nie  dlatego,  „że  jestem  taki  honorowy”.  To  magiczny
przymus.

Sprytny  Ben  Wrabie  dobrze  znał  ograniczenia  nałożonego  na  niego

przymusu i przy Gaelanie balansował na ich krawędzi.

–  Jeśli  Shinga  wyda  taki  rozkaz,  będę  musiał  spróbować  cię  zabić,

Gaelanie.  Dlatego  musisz  załatwić  swoje  sprawy,  zanim  się  zorientują.  Nie
nauczyłem cię wszystkiego, ale jeśli ci się uda, w wolnych chwilach pokażę
ci resztę. Melduję się u Shingi co dwa tygodnie. Nie zawsze o tym pamięta,
ale  jeśli  zapyta,  czy  wiem  o  jakimś  grożącym  mu  niebezpieczeństwie,  będę
musiał uczciwie odpowiedzieć.

– W porządku.
Dwa  tygodnie.  Zatem  woda  w  klepsydrze  już  zaczęła  ciurkać.  Dobrze.

Gaelan lubił presję czasu. Od zbyt dawna jej nie czuł.

Jak  większość  siepaczy,  Polus  Atut  czcił  Nysosa,  boga  krwi,  nasienia  i

wina. Już był na wpół pijany, kiedy Gaelan natknął się na niego w burdelu.
To był wielki mężczyzna, grubszy niż można by się spodziewać po siepaczu.
Z drugiej strony specjalizował się w truciznach. I mieczach obusiecznych.

Kolejny  wytwór  Igrzysk  Śmierci.  Był  aptekarzem,  który  zapędził  się  w

zbyt  duże  długi  u  niewłaściwych  ludzi  i  za  to  został  niewolnikiem  razem  z
żoną  i  dziećmi.  Rodzina  Polusa  nie  przetrwała,  Gaelan  nie  wiedział  nic
więcej,  ale  też  nie  potrzebował.  Kiedy  Polusa  zmuszono  do  udziału  w
Igrzyskach  Śmierci,  nikt  nie  spodziewał  się,  że  przeżyje  choćby  dzień.  On
jednak  się  w  tym  rozsmakował.  Teraz  miał  czterdzieści  pięć  lat,  był  łysy  i
brzuchaty. Nie mniej pod tym tłuszczem nadal kryło się sporo siły i potężny
Talent.

Polus  wypił  haust  czerwonego  sethyjskiego  wina  i  spojrzał  wzdłuż  baru

na Gaelana.

– W twoim wyglądzie jest coś niebezpiecznego – powiedział.
– Odchrzań się. Nie jesteś w moim typie – odparł Gaelan.
Widział  jego  oczy.  Widniała  w  nich  wina  –  morderstwo.  Tyle

wystarczyło. Polus przesiadł się bliżej.

– Wiesz, że czasem wraz z Talentem przychodzą też inne dary?
– Ej, odpierz się!
–  Ja  czasem  widzę  przyszłość.  Wiesz,  niezbyt  to  przydatne.  Tylko

przebłyski. Moja żona martwa, tego typu rzeczy, które nie pozwalają mi nocą
zasnąć. Miałem wizję, że zostanę zabity przez czterdziestu mężczyzn naraz.
Dziwne,  co?  Jednak  teraz,  kiedy  tu  jesteś,  widzę,  że  to  po  prostu  ty.  Durzo
Blint.

– Co?

background image

Gaelan nigdy w życiu nie nosił tego imienia. Nigdy go nawet nie słyszał.
Polusowi wyrwał się cichy, pijacki rechot.
–  Nie  sądzę,  żebym  mógł  cię  powstrzymać.  Wiesz,  w  końcu  już  to

przepowiedziano  i  w  ogóle.  –  Wyszczerzył  zęby  w  uśmiechu.  –  Pewnie
mogło  się  to  zdarzyć  w  gorszym  momencie.  Moja  ulubiona  dziewczyna
pracowała dziś wieczorem. Zrobiła mi dobrze. Wino mogłoby być lepsze, ale
co  tam.  –  Wzruszył  ramionami,  wyciągnął  sakiewkę,  położył  na  barze  i
pomachał na kelnerkę, kobietę w wydekoltowanej sukience.

– Zadbaj, żeby to trafiło do Anshy, dobrze?
– Upiłeś się, Polus? – zapytała kobieta.
Uśmiechnął się do niej i pokręcił głową. Kiedy odeszła, odwrócił się do

Gaelana.

– Nie proszę, żebyś walczył uczciwie. Bogowie wiedzą, że nie zasługuję

na to, ale byłoby miło, gdybyś załatwił to szybko.

Gaelan  spojrzał  na  niego  takim  wzrokiem,  jakby  mu  całkiem  odbiło.

Nagle jednak zamarł porażony.

Dar proroctwa. Gdyby ten mężczyzna zaczął wykrzykiwać o wszystkim,

co zobaczył, Gaelan byłby skończony. Czterdziestu mężczyzn w jednym. Jak
to możliwe, jeśli nie jest się nieśmiertelnym?

– Pójdę na spacer ~ zapowiedział Polus. – Nad rzekę.
Wstał.
Kiedy  wyszedł,  Gaelan  wymknął  się  szybko  zapleczem,  na  wypadek

gdyby  Polus  planował  zasadzkę  od  frontu  lub  na  tyłach.  Nie  zastał  go  w
żadnym z tych miejsc. Wskoczył na dach, przeskakując od ściany do ściany.
Napiął łuk i sprawdził strzały.

Zgodnie  z  zapowiedzią  Polus  Atut  szedł  spacerkiem  wzdłuż  Plith.

Znajdował  się  niecałe  dwie  przecznice  dalej.  Spokojna  okolica,  gdzie  łatwo
można pozbyć się ciała. Był w odległości stu kroków.

„Jesteś lepszym człowiekiem. To nie ty, Acaelusie”.
Teraz to ja.
Wypuścił  połowę  powietrza  z  płuc.  Błogosławiony  bezruch  przed

morderstwem.

Strzelił  z  łuku.  Idealne  trafienie,  w  podstawę  czaszki.  Natychmiastowa

śmierć. Polus padł.

Kiedy  Gaelan  podbiegł,  żeby  sturlać  ciało  do  rzeki,  znalazł  w  dłoni

siepacza liścik. Napisano w nim tylko jedno słowo: „Dziękuję”.

* * *
Niemal siedem wieków temu magiczna pożoga szalała w czasie Upadku

Trayethell,  podczas  Bitwy  na  Czarnym  Wzgórzu.  Magia,  która  przygasiła
słońce,  rozdarła  ziemię.  Magia  widoczna  z  odległości  sześciuset  mil,
wyczuwalna za morzami.

Mówi  się,  że  tamtego  ostatniego  dnia,  utraciwszy  przyjaciół,  żonę  i

nadzieję,  przegrywając  bitwę,  cesarz  Jorsin  Alkestes  wziął  dwa
najwspanialsze  magiczne  przedmioty,  jakie  kiedykolwiek  stworzono  lub
odnaleziono.  Jako  pierwszy  i  jedyny  dzierżył  je  oba  naraz.  Dzięki  nim  jego

background image

magiczne  umiejętności  –  i  bez  tego  legendarne  –  zwiększyły  się  po
tysiąckroć. Przejął całą moc Iuresa i Curocha. I to go zabiło.

Jednakże nie jego jednego.
* * *
– Co wiesz o ka’kari? – pytam Yvora Vasa, dopijając czwarte piwo.
–  Wiem,  że  istnieją  –  odpowiada  ten  piegowaty  idiota.  –  Po  co  w

przeciwnym razie rozmawiałbym z panem? A pan wie o nich wszystko, więc
dlaczego pan pyta?

–  Wiem,  co  wiem.  Nie  wiem  jednak,  co  ty  myślisz,  że  wiesz.  I  jeśli

jeszcze raz odezwiesz się tym tonem, będziesz zbierał zęby z podłogi.

– Jakim tonem? – dąsa się Yvor.
Trafiam go pięścią w szczękę. Chłopak spada ze stołka i wyciąga się jak

długi na podłodze. Bardzo to satysfakcjonujące.

– Takim tonem – odpowiadam.
–  Ożeż  w  mordę,  złamał  mi  pan  ząb!  –  marudzi  chłopak;  z  ust  leci  mu

krew.

– No popatrz, a moje knykcie nadal są w idealnym stanie. Dziwne.
Gorąca,  z  trudem  hamowana  wściekłość  zapala  się  w  jego  oczach.

Chłopak  podnosi  się  i  potrzebuje  chwili,  żeby  zapanować  nad  gniewem.
Uważnie obserwuję jego oczy. W końcu mówi:

– Było sześć ka’kari. Po jednym dla każdego Czempiona Światła cesarza

Jorsina  Alkestesa.  Stworzył  je  cesarski  arcymag,  Ezra,  w  czasie  Bitwy  na
Czarnym  Wzgórzu.  Stowarzyszenie  Drugiego  Świtu  wierzy,  że  oferują
nieśmiertelność. Tego, który związał ka’kari, nadal można zabić, ale jeśli nikt
go  nie  zabije,  będzie  żył  wiecznie.  Może  nie  wiecznie,  ale  przynajmniej
siedemset  lat.  Dla  mnie  prawie  na  jedno  wychodzi.  Większość  członków
Stowarzyszenia  wierzy,  że  oryginalnie  był  pan  Shradem  Mardenem,
dzierżycielem niebieskiego ka’kari, przyjacielem Jorsina Alkestesa.

Przyjacielem?  Czy  miałeś  przyjaciół,  Jorsinie?  Myślałem,  że  ja  byłem

jednym z nich, ale już nie jestem pewien.

– A ty? W co ty wierzysz?
– Myślę, że był pan i jest Erickiem Daadrulem, dzierżycielem srebrnego

ka’kari. Odpornym na ostrza i zdolnym formować je w dłoni samą myślą.

* * *
–  Krążą  mętne  pogłoski,  że  Polus  Atut  może  nie  żyć  –  powiedziała

Gwinvere Kirena. – Podobno dał fortunę jednej z moich dziewczyn.

Znajdowali  się  w  jej  domu,  w  małej,  ładnie  urządzonej  bibliotece.

Gwinvere  miała  na  sobie  zwyczajną,  niebieską  sukienkę,  która  mimo  to,
podkreślała jej kształty.

– Możesz to wyciszyć? – zapytał Gaelan.
– To jedna z tych rzeczy, które mogą przybrać na sile, kiedy próbuje się

je  zdusić.  Siepacze  często  znikają  na  całe  tygodnie.  Czasem  dają  pieniądze
swojej  ulubionej  dziewczynie  do  towarzystwa,  na  wypadek  gdyby  nie
wrócili.  To  jeszcze  nic  nie  znaczy.  Nie  znam  tej  dziewczyny  wystarczająco
dobrze,  żeby  na  niej  polegać  i  mieć  pewność,  co  zrobi.  Uznałaby  więc,  że

background image

zostały nam cztery noce.

– Kto następny? – spytał Gaelan.
– Saron i Nefryt Marionowie.
– Dwoje na raz? Rodzeństwo?
– Małżeństwo. Więcej niż tylko trochę szaleni.
– Każdy, kto wybiera ten zawód, jest szalony.
– Mają siedmioletniego syna.
– Z którego zrobię sierotę. Fantastycznie.
– Oni już uczą go zawodu. Szaleństwo.
–  Czyli  teraz  wyświadczam  mu  przysługę?  –  W  tym  życiu  niektórzy

ludzie są skończeni, nim jeszcze zaczną.

– Zajmiesz się nim. Uniosła brwi.
Najpierw się o niego martwisz, a teraz chcesz, żebym go zabiła?
– Mam na myśli, że zapewnisz mu godziwe życie – powiedział Gaelan. –

Nie wyślesz go na ulicę. Dostanie szansę. Nawet jeśli małą.

– Załatwione – zgodziła się Gwinvere.
* * *
Akurat  bili  chłopca,  kiedy  zjawił  się  Gaelan.  Wylądował  na  sąsiednim

dachu.  Podejrzewał,  że  to  powinno  ułatwić  mu  wykonanie  zadania.  Dom
Marionów,  zbudowany  z  bambusa  i  papieru  ryżowego,  o  spadzistym
łupkowym  dachu,  znajdował  się  w  ładniejszej  okolicy  miasta,  w  jego
południowo–wschodniej  części.  Sam  dom  był  mały,  ale  miał  wielkie
podwórze  otoczone  wysokim  ogrodzeniem,  żeby  sąsiedzi  nie  widzieli,  jak
małżonkowie trenują.

To  było  dziwnie  nieostrożne  jak  na  dwoje  siepaczy,  ale  Gaelan

podejrzewał, że gdy ma się dziecko, trudno przemykać się ukradkiem między
kryjówkami.  A  każdy  włamywacz,  który  przypadkiem  się  tu  zjawi,  szybko
tego pożałuje. Z kolei, jeśli ktoś świadomie atakuje dwoje siepaczy, musi być
wystarczająco potężny, żeby tak czy inaczej ich odnaleźć.

Mimo wszystko – dziwne.
To matka biła chłopca.
– Szybciej, Hubercie! To żałosne. Budzisz we mnie obrzydzenie.
Chłopak zwinął się na ziemi, a ona zadawała razy, jej pięść trafiała mimo

blokad, skutecznie, zwięźle, bez żalu.

Będziesz mi w tym służyć?
„Co robisz, Acaelusie?”.
Służ mi albo mnie porzuć, czarne serce. Ja idę.
Gaelan zeskoczył z dachu. Miał ku temu rozsądne taktyczne powody – na

ogrodzeniu,  dachu  domu  siepaczy  i  na  drzwiach  niewątpliwie  ustawiono
wybuchające pułapki – ale tak naprawdę to chciał mieć to za sobą.

Ze  skakaniem  jest  jeden  problem  –  nie  można  zmienić  kierunku  lotu,

kiedy  już  jest  się  w  powietrzu.  Zanim  zdążył  wylądować,  Nefryt  coś
krzyknęła.  Gaelan  wyciągnął  miecz  i  uderzył  Sarona  w  plecy,  mierząc  w
serce.

Saron natychmiast skoczył i w dodatku wykorzystał do tego Talent.

background image

Miecz  wbił  się  wystarczająco  głęboko,  żeby  utknąć  w  ciele  i  teraz  siła

skoku wyrwała go Gaelanowi z ręki.

Gaelan  wylądował  na  ziemi,  ale  stracił  równowagę.  Przekoziołkował  i

zaraz skoczył na równe nogi. Rzucił dwoma nożami w Nefryt.

Ona stała nieruchomo, najwyraźniej oszołomiona jego pojawieniem się.
Noże przeszły przez nią, a ona po prostu pękła jak bańka mydlana.
Miraż! No oczywiście, przecież Nefryt była mistrzynią iluzji.
Trzasnęły drzwi. Tylne drzwi w domu. Nefryt uciekła.
Chłopiec wstał. Gapił się na Gaelana wytrzeszczonymi oczami.
–  Przykro  mi,  mały  –  powiedział  Gaelan.  –  To  nie  ma  z  tobą  żadnego

związku.

Przeskoczył nad ogrodzeniem na znacznie mniejsze podwórze sąsiadów.

Mniej więcej tam, gdzie – jak się spodziewał – wylądował Saron.

Saron stał na podwórzu na drżących nogach, opierał się o drzewko. Miecz

Gaelana  wbił  się  w  plecy  i  wyszedł  poniżej  pępka.  Siła  skoku  szarpnęła
ostrzem w dół. Ono jednak nie przecięło miednicy i teraz sterczało Saronowi
z krocza pod kątem. Krew kapała z koniuszka jak mocz skapujący z penisa.

– Nie dostaniesz go – powiedział Saron.
– Czego? – zapytał Gaelan, podejmując grę.
– Czerwonego kamienia, ognistego rubinu.
Czerwone ka’kari? Co tu jest grane, u diabła?
–  Umierasz  –  powiedział  Gaelan.  –  Jeśli  nie  wykonasz  szybko  swojego

ruchu, wkrótce nie będziesz miał na to siły.

Saron  się  poruszył.  Strumień  krwi  (i  nie  tylko)  trysnął  na  ziemię  z  jego

krocza.  Nóż  wypadł  mu  z  drętwiejących  palców.  Jęknął  z  twarzą
wykrzywioną z bólu.

– Za późno. Niech cię diabli.
– Jak bardzo ona cię kocha? – zapytał go cicho Gaelan.
–  Co?  –  W  oczach  Sarona  nagle  pojawiła  się  odrobina  prawdziwego

strachu.

Gaelan jeszcze bardziej zniżył głos.
–  Bo  chcę  wiedzieć,  czy  muszę  gonić  Nefryt,  czy  sama  tu  wróci,  jeśli

wystarczająco długo postoję tu, rozmawiając z tobą.

„Jesteś nikczemny, Gaelanie”. Daruj sobie.
– Zabiję cię! – wrzasnął Saron.
Podniósł głos. Niewątpliwie, żeby zagłuszyć nadejście...
Gaelan rzucił się w bok.
Włócznia przeszyła powietrze w miejscu, w którym jeszcze sekundę temu

stał. Błąd. Powinna była zaatakować pociskami. Natychmiast ponowiła atak,
kiedy  znalazł  się  w  jej  zasięgu.  Ostrze  rozcięło  mu  tunikę,  przechodząc
między piersią i ręką.

Gaelan  zgiął  łokieć  wokół  drzewca  włóczni  i  obrócił  się,  blokując  ją  w

ten  sposób.  Drugą  rękę  uniósł  i  odłamał  drzewce  tuż  poniżej  grota,  zanim
Nefryt zdołała cofnąć włócznię.

To jedno trzeba było jej przyznać: na chwilę dała się ponieść emocjom –

background image

chciała  natychmiast  go  zabić  i  opatrzyć  umierającego  męża  –  ale  teraz
walczyła  już  na  zimno.  Niewzruszona  błyskawicznie  zaatakowała  złamaną
włócznią, posługując się nią teraz jak kosturem.

Rozbrojony Gaelan odskoczył za drzewko, o które opierał się umierający

Saron. Jej cios zatrząsł całym pniem i Saron aż jęknął.

Znowu  spróbowała  dźgnąć  Gaelana,  wyprowadzając  atak  tuż  obok

Sarona.  Raz,  drugi.  Gaelan  uskoczył  –  raz,  drugi  –  a  potem  zablokował,
absorbując siłę ciosu i odrzucając Nefryt. Wyrwał miecz z pleców Sarona.

Nefryt  była  blondynką  o  oczach  zielonych,  jak  sugerowało  jej  imię,

twardą i chudą. Muskularna piękność.

Zaczęła  obracać  kosturem,  kreśląc  obszerne,  szybkie  koła,  i  okrążała

Gaelana  przeciwnie  do  ruchu  słońca.  Saron  znowu  jęczał.  Padł  na  ziemię,
podpierając się niezgrabnie o cieniutkie drzewko.

Nefryt  nie  wykonała  żadnego  ruchu,  żeby  go  zaatakować.  Jej  twarz

zamieniła się w maskę skupienia. Trzymała się nisko i kręciła kosturem.

Gaelan  może  i  dałby  się  zwieść,  gdyby  nie  miał  dzięki  ka’kari  tak

bystrych  oczu.  Wokół  postaci  Nefryt  było  widoczne  delikatne  migotanie.  A
wirujący kostur nie robił najmniejszego hałasu, przecinając powietrze.

Gaelan opadł nisko i wyprowadził atak za siebie, kreśląc mieczem lśniący

łuk... i odbijając na bok ocieniony miecz, kiedy prawdziwa, spowita w cienie
Nefryt zaatakowała go od tyłu.

Błyskawiczna  riposta  Gaelana  rozpłatała  do  połowy  jej  szyję.  Nefryt

natychmiast padła. Ostrze przecięło kręgosłup. Tętnicza krew trysnęła mu w
twarz,  kiedy  miecz  wyślizgnął  się  z  rany.  Cienie,  które  spowijały  jej  ciało,
odsunęły się. Zniknęły.

Jej  iluzja  –  sobowtór  stworzony  dla  odwrócenia  uwagi  –  nadal  krążyła,

wymachując  widmowym  kosturem.  Nefryt  oddzieliła  ją  od  siebie,  kiedy
Gaelan odwrócił się, żeby wyrwać miecz. Spowiła się w cienie i okrążyła go,
idąc w przeciwnym kierunku niż iluzja. Cwane.

Iluzoryczna Nefryt doszła aż do Gaelana, skupiona na kręceniu kosturem.
Rozpadła się pod jego dotykiem.
Kiedy Gaelan znowu się odwrócił, Nefryt nie żyła. Iluzja ją przeżyła.
Nie różnimy się aż tak bardzo, co?
Synek  Marionów,  Hubert,  wbiegł  na  podwórze  z  małą,  dziecięcych

rozmiarów kuszą w ręku, krzycząc:

– Ojcze! Ojczee!
Niecałe  dziesięć  kroków  dalej  spowity  w  cienie,  zamknięty  w  objęciach

nocy Gaelan obserwował tę scenę. Jedną ręką potarł skronie.

– Matko! Matko!
Chłopiec – teraz sierota – podbiegł do jej ciała. Ciemność.
* * *
Gwinvere  zaprowadziła  Gaelana  do  umywalni,  zmyła  mu  krew  z  dłoni.

Wiedział,  że  powinien  się  z  tego  otrząsnąć,  ale  czuł  się  tak,  jakby  był  z
drewna, z ołowiu – całkiem odrętwiały. Martwy.

Nefryt, blond włosy poplamione tak, że tworzą czarną aureolę wokół jej

background image

głowy,  szyja  rozpłatana  pod  ostry  kątem,  cięciem  idącym  w  górę  od
obojczyka ku podbródkowi.

Jerissa, drobna Cenaryjka o brązowych oczach, z pustą twarzą, na której

nigdy  więcej  nie  pojawi  się  dziwaczny,  szeroki  uśmiech,  w  sukience
splamionej krwią po jednym pchnięciu mieczem prosto w serce.

Ysel,  okrągła,  anielska  ymmurska  twarzyczka,  pierś  zmiażdżona,

wszystkie żebra połamane.

Lithel,  kręcone  ladeskie  włosy  zaplecione  w  drobne  warkoczyki,  oczy

otwarte, potylica zmiażdżona brutalnym ciosem.

Hannan,  nadal  piękność,  mimo  siedemdziesiątki,  o  włosach  jak  kość

słoniowa i tuzinach zmarszczek od uśmiechu. Siniaki na szyi, ślady duszenia.

Direla  o  wspaniałej,  śniadej  cerze  Sethyjki,  patrycjuszowskim  nosie,

włosach  czarnych  jak  smoła.  Przemoc,  której  ofiarą  padła,  nie  zostawiła
żadnych śladów. W każdym razie nie na twarzy.

Fayima,  rysy  tak  zniszczone,  że  nie  byłby  w  stanie  rozpoznać  młodej

księżniczki, gdyby nie drobne znamię z boku szyi.

Platynowa blondynka, Ahnuewk. Aelin, wspaniała tancerka. Kir, skazana

na banicję duchessa, która została piratką.

I tak dalej. Cały szereg kobiet, młodych i starych. Jego żony i kochanki z

kolejnych  stuleci.  Wszystkie  martwe.  Wszystkie  martwe  z  jego  powodu.
Zawinił w taki czy inny sposób.

Odwrócił  się  i  zobaczył  szereg  martwych  dzieci.  Jego  dzieci.  Jego

zmarłych. Jego winę.

Gwinvere  ściągnęła  mu  tunikę  przez  głowę,  jakby  był  dzieckiem.  Stał

obok balii z parującą wodą. Nawet nie zauważył, kiedy ją przyniesiono.

* * *
–  Przeszedłeś  długą  drogę,  Talu  Drakkanie...  Czy  może  teraz  to  Gaelan

Gwiezdny Żar? Tak trudno uciec przed przeszłością, prawda?

Mężczyzna siedział na wspaniałym, karym rumaku bojowym. Uśmiechał

się  zadowolony  z  siebie.  Należał  do  tych  ludzi,  o  których  wiadomo,  że
zmierzają do własnego upadku, ale jeszcze nie w tej chwili.

Gaelan  uśmiechnął  się  szyderczo.  Nic  nie  powiedział.  Dalej  szedł  do

domu.

–  Jesteś  księciem,  nie  farmerem.  To  poniżej  twojej  godności.  Jesteś

wojownikiem!  Chcę,  żebyś  dla  mnie  walczył,  Gaelanie  –  powiedział  baron
Rikku – i nie przyjmę odmownej odpowiedzi.

– Owszem, przyjmiesz.
* * *
Gaelan  pracował  na  polu,  naprawiał  ogrodzenie,  po  tym  jak  grunt

przesuwał się i podnosił w czasie zimy. Odkładał wielkie płaskie kamienie z
powrotem na ich miejsce, podczas gdy potężne kudłate tury patrzyły na niego
ze zdziwieniem.

– Pewnie – powiedział do większego, którego nazwał Oren – udawaj, że

nie przeskoczysz muru, gdy tylko się odwrócę.

Gaelan  znalazł  jeden  z  głazów,  który  ześlizgnął  się  i  sturlał  ze  swojego

background image

miejsca.  Rozejrzał  się,  sprawdzając,  czy  nie  ma  gdzieś  w  zasięgu  wzroku
sąsiadów. Okoliczni farmerzy już się zastanawiali, jakim cudem był w stanie
wykonać tyle ciężkiej pracy samemu.

Nikogo.
Złapał głaz i za pomocą Talentu podniósł go i odłożył na miejsce.
– Nieźle, co? – powiedział, otrzepując dłonie z ziemi i błota.
Oren najwyraźniej nie był pod wrażeniem.
Gaelan lubił pracę farmera. Wystarczająco dużo wysiłku fizycznego, żeby

zachował  formę  nie  korzystając  z  magii  cielesnej.  Narzucanie  porządku
chaosowi natury. Proste linie bruzd po orce. Prostota sąsiadów, którzy o nic
go  nie  prosili,  tylko  raz  od  wielkiego  dzwonu,  żeby  pomógł  przy  stawianiu
stodoły.

Zanim  zapadł  zmrok,  naprawił  około  trzech  mil  ogrodzenia.  A  potem

poszedł do domu brudny, spocony i szczęśliwy.

Kiedy  wrócił,  na  wielkim  dębie  przed  domem  znalazł  córkę  i  ciężarną

żonę. Powieszone.

Padł na kolana. Wrzasnął.
* * *
– Seraene. Alinaea. – Imiona wyrwały mu się w szlochu.
– Cicho, ciii.
Gwinvere  obejmowała  go  opiekuńczo,  leżąc  z  nim  w  swoim  łóżku.

Głaskała go po skroniach.

Kiedy  obudził  się  rankiem,  Gwinvere  już  wstała.  Spojrzała  na  niego  i

mógłby przysiąc, że w jej oczach zabłysło prawdziwe pożądanie.

– Weź mnie – powiedziała. – Potem znowu poczujesz się sobą.
Prawda  była  taka,  że  już  czuł  się  lepiej.  Odespał  wspomnienia  jak

zatrucie złymi grzybami.

Jednakże  tylko  głupiec  odtrąciłby  kobietę  tak  piękną  jak  Gwinvere

Kirena.

Wziął ją w ramiona.
* * *
– Został już tylko jeden do zabicia – powiedziała Gwinvere.
Była  w  szlafroku  i  miała  policzki  nadal  zarumienione  po  tym,  jak  się

kochali, ale nagle wróciła do interesów.

Gaelan usiadł w łóżku.
– Kto?
–  Wrabie  Szrama.  Tylko  on  jeden  wie,  kim  jesteś.  Tylko  on  może

zgadnąć,  co  robię.  I  rozkazano  mu  odmeldować  się  u  Shingi.  Dziś
wieczorem. Przykro mi, że cię o to proszę, ale to jedyne wyjście.

* * *
– Arutayro! – rozległ się jakiś głos obok stolika Gaelana.
To  była  stara  tradycja  wśród  siepaczy  –  przysięga  nieagresji

obowiązująca  przez  godzinę.  W  zajeździe  było  ciemno,  kłębił  się  dym  z
palonego tytoniu i lubieżnicy. Miejsce z rodzaju tych, gdzie nie wypytuje się
o nic nieznajomych.

background image

– Arutayro – potwierdził Gaelan.
Na stole leżała zawinięta w szarfę jego broń. Ben Wrabie położył swoje

zawiniątko z bronią obok rzeczy Gaelana. Usiadł.

–  Nie  spodziewałem  się,  że  będziesz  wiedział  o  arutayro.  To  stara

tradycja. Naprawdę stara.

– Tak samo jak ja.
– Wątpię. Założę się, że jestem starszy od ciebie.
– Hm. Ile mamy czasu?
– Mam się odmeldować za trzy godziny, więc jeśli zamierzasz spróbować

mnie zabić, to będziesz musiał...

– Nie zamierzam.
–  Daj  spokój,  Gaelanie.  Okaż  mi  chociaż  tyle  szacunku  i  bądź  ze  mną

szczery.  Znam  Gwinvere.  Nie  biorę  tego  do  siebie.  Jest  przyparta  do  muru.
Jeśli mnie puścisz, pozostali siepacze... – Urwał. Uniósł brwi. – Dorwałeś już
pozostałych?

Gaelan skinął głową.
Ben zaklął.
– Nawet Nefryt i Sarona? – Z nimi było ciężko.
Ben zagwizdał. Mężczyzna usługujący w zajeździe podszedł, myśląc, że

jest wzywany.

– Ehm, dwa piwa – zamówił Ben i mężczyzna odszedł. – Jeśli mnie nie

zabijesz, Shinga każe mi zabić ciebie. Odsuniesz problem od siebie tylko na
dzień  albo  dwa.  Naśle  na  ciebie  mięśniaków  i  wszystkich  uczniów
terminujących u siepaczy.

– Okłamałem cię odnośnie do symbolu, który wyciąłeś sobie na piersi –

powiedział  Gaelan.  –  Widziałem  go  już  kiedyś.  To  piktogram.  Dosłownie
oznacza przepołowioną głowę. Kretyna. Idiotę.

Twarz  Bena  pociemniała,  palce  szarpnęły  się  w  stronę  broni.  A  potem

roześmiał się z żalem.

–  Zorientowałem  się,  że  kłamiesz  tamtego  dnia,  kiedy  powiedziałeś,  że

pierwszy  raz  go  widzisz.  Na  jaja  Aniołów  Nocy.  Kretyn.  A  ja  to
udowodniłem,  wycinając  sobie  ten  pieprzony  znak  na  piersi  raz  za  razem
przez  ponad  piętnaście  lat.  Nic  dziwnego,  że  wieśniacy  z  Friaku  nie  chcieli
mi powiedzieć, co to znaczy. A ty... Ty jesteś kanalią, boś mi to powiedział.

Gaelan pokiwał głową, zgadzając się ze słowami Bena. Napił się piwa.
– A potem znalazłem to.
Położył  na  stole  wisiorek.  Dwa  hufnale,  jeden  wygięty  w  koło,  a  drugi

przeszywający  je  niemal  na  przestrzał.  Zagubiony  wisiorek  Bena,  ten
właśnie, który mu odebrano, kiedy wysłano go na Igrzyska Śmierci.

Pierwszą,  szybką  reakcję  –  szyderczy  uśmieszek,  który  mówił:

„Spodziewasz się, że w to uwierzę? Powiedziałem ci przecież, jak wyglądał!”
– zastąpiła konsternacja.

Ben  obrócił  wisiorek,  zerkając  na  karby  i  zadrapania  w  żelazie,

porównując je ze wspomnieniami sprzed ponad dziesięciu lat. Uniósł głowę i
spojrzał ostro.

background image

Odezwał się poruszony i pełen podziwu:
– Jakim cudem zdołałeś znaleźć...
Gaelan wyjął wisiorek z odrętwiałej ręki Bena. Kiedy zawisł na łańcuchu,

waga  gwoździ  sprawiła,  że  symbol  obrócił  się  do  góry  nogami  –  koło,
zamiast być rozcięte z góry na dół, było przepołowione od dołu ku górze.

–  Byłeś  dzieckiem  –  odezwał  się  Gaelan.  –  Źle  przerysowałeś  symbol.

Ten znaczy przepołowione serce: „Tego, który zdobył połowę mojego serca”.
Znaczy  ukochany,  ulubiony.  To  coś,  co  wódz  gorathi  dałby  tylko
pierworodnemu.

Potem podał wisiorek wytrzeszczającemu oczy siepaczowi.
Ben założył go na szyję. Dopił jednym haustem piwo i zaklął pod nosem.
A  potem  podniósł  wisiorek  na  dłoni  –  kiedy  go  tak  trzymał,  znak  był

odwrócony. W taki sposób oglądał go po raz ostatni jako chłopiec, zanim mu
go odebrano. Dlatego źle go zapamiętał. Zaśmiał się zachwycony.

– Nietrywialny z ciebie człowiek, Gaelanie.
„Nadal dziwię się, że nie nałożyłeś na wisiorek trucizny działającej przez

skórę.  Za  każdym  razem,  kiedy  zamierzam  spisać  cię  na  straty,  robisz  coś
takiego, Acaelusie”.

– Nauczyłem się na pamięć książki, którą mi dałeś – powiedział Gaelan.
–  Jakiej  książki?  Tej  z  truciznami?  Jak  mogłeś  nauczyć  się  na  pamięć

całej... Jak w ogóle odczytałeś... O, do diabła. – Ben spojrzał na pusty dzban.
– Ty skurwysynu. Złożyłeś przysięgę! Arutayro...

–  Nie  ma  tu  zastosowania.  Trucizna,  jaką  się  posłużyłem,  nie  jest

śmiertelna.  Tylko  uśpi  cię  na  jakiś  czas.  W  ten  sposób  nie  naruszyłem
arutayro, bo teraz nie muszę cię zabijać.

Ben zachwiał się na krześle.
– Jak? Jak to zrobiłeś?
– Zapłaciłem komuś w kuchni, żeby zaprawił oba dzbany. Wymieszałem

truciznę tak, żeby była cięższa od piwa, więc połączyła się z trunkiem tylko
przy dnie dzbana.

– Ale gdybym nie dopił piwa...
– Zawsze dopijasz piwo, Ben.
Wrabie Szrama zamrugał powoli, podpierając się łokciami.
– Tyle że jeśli mnie nie zabijesz...
Gaelan zostawił stos monet na stole i skinął na służącego.
– Będę musiał zabić Shingę. Wiem.
Głowa opadła Benowi na stół.
* * *
Rozebrany do pasa Gaelan Gwiezdny Żar zbroił się do walki.
Na drugim końcu pokoju ubierała się Gwinvere Kirena.
Przyłożył  do  piersi  jasnoszarą  tunikę  w  czarne  cętki.  Spojrzał  w  lustro.

Odrzucił ją, wybierając czarną tunikę w szare plamy.

Gwinvere przymierzyła do piersi ogniście czerwoną suknię. Spojrzała w

lustro. Odrzuciła ją i wybrała szafirową z głębszym dekoltem.

Gaelan przypiął do muskularnego uda parę noży do rzucania.

background image

Gwinvere wciągnęła jedwabną pończochę na kształtne udo.
On nałożył na ramiona uprząż do noszenia broni i mocno dociągnął paski.
Ona zrobiła głęboki wdech, gdy służąca zasznurowała jej gorset.
Zapiął maskę wokół szyi.
Ona zapięła naszyjnik z klejnotami.
Gaelan wsunął nóż do pochwy na nadgarstku.
Gwinvere skropiła nadgarstek perfumami.
Spojrzał  na  jej  odbicie  w  swoim  lustrze  i  zobaczył,  że  ona  patrzy  na

niego. Był Aniołem Śmierci. Ona była boginią.

Skłonił się do niej w zwierciadle.
– Powodzenia, moja pani.
Ukłoniła się ze śmiertelnie poważną twarzą.
– Powodzenia, panie Gaelanie.
Nie powiedziała „mój panie”. To nie byłoby w jej stylu.
Wyskoczył przez okno.
* * *
Gaelan przeskoczył zaułek, wylądował na szczycie kruszącego się dachu

zajazdu,  przebiegł  po  wąskiej  kalenicy  jak  akrobata,  przeskoczył  odległość
sześciu kroków i wylądował na niższym, płaskim dachu.

– Ja jestem Sa’kage, pan cieni. Zagarniam cienie, których Cień nie sięga.
Chmury pękły nad miastem. Potężny huk grzmotu. Ulewa.
–  Jestem  zbrojnym  ramieniem  zbawienia.  Jestem  Nocnym  Wędrowcem.

Jestem 

Szalami 

Sprawiedliwości. 

Jestem 

Tym, 

Który 

Strzeże

Niewidocznego. Jestem Zabójcą–Cieniem. Jestem Bezimienny.

Wskoczył  na  jeden  z  nielicznych,  nadal  stojących  fragmentów

starożytnego  akweduktu.  Szybkie  kroki  w  deszczu  zbierającym  się  w
kałużach w tym czcigodnym kamiennym wodociągu. Skok.

Poniżej  elegancki  powóz  zaprzężony  w  cztery  konie  jechał  z  turkotem

ulicami.

– Zbrukani nie pozostaną bez kary.
Wylądował na gnijącej strzesze i musiał wspinać się na czworakach, żeby

nie ześlizgnąć się, kiedy słoma zaczęła się pod nim rozłazić.

–  Moja  droga  jest  trudna,  ale  niezłomnie  jej  służę.  W  hańbie  i  honorze,

we  wstydzie  i  godności.  W  ciemności  i  w  świetle.  Będę  zaprowadzał
sprawiedliwość i miłował łaskę.

Mężczyzna  w  powozie  należał  do  Dziewiątki,  był  cenaryjskim  Panem

Pieniądza  z  Sa’kage  –  hrabia  Rimbold  Drake.  Błyskotliwy  młody  człowiek,
przenikliwy,  ale  pozbawiony  ambicji.  Zdobył  pozycję  w  Dziewiątce  tylko  i
wyłącznie  dzięki  kompetencji.  Gwinvere  uważała,  że  nie  obchodzi  go,  kto
jest Shingą. Dostąpi więc łaski.

Gaelan  przeskoczył  przez  ulicę  dokładnie  nad  powozem.  Zrobił  salto  i

cisnął nożem w dół z niewiarygodną prędkością.

Ostrze  przebiło  dach  powozu.  Zadygotało,  wbijając  się  w  siedzenie

między udami hrabiego Drake’a.

Hrabia  Drake  spojrzał  na  dziurę  w  dachu  powozu,  na  ciurkający  do

background image

środka  deszcz.  Sztylet  znajdował  się  cal  od  jego  krocza.  Do  rękojeści
przymocowano list.

Wziął  liścik.  Słowa  napisano  wąskim,  kanciastym  charakterem  pisma.

„To nie było pudło”.

* * *
Gaelan patrzył na mężczyzn strzegących wejścia do Komnaty Dziewiątki.

Istniało co najmniej  sześć wejść, o  których wiedział, ale  to było najbardziej
bezpośrednie.  Trzech  mężczyzn  było  zwykłymi  mięśniakami  –  mieli
uniemożliwić  przechodniom  wejście  do  niewłaściwego  zaułka.  Sprawdzali
się w zwykłym mordobiciu.

Będziesz mi w tym służyć?
Gaelan  owinął  się  cieniem  i  poczołgał  się,  przywierając  do  dachu  ze

strzechy, starając się nie rzucać się w oczy.

„Ona nie jest dobrą kobietą. Musisz to wiedzieć”.
Trzech  łuczników  mrużyło  oczy  w  ulewie,  starając  się  w  miarę

możliwości chronić cięciwy łuków pod pelerynami.

Nie, ale nie jest też najgorsza.
Dwóch  obserwatorów  na  balkonach;  jeden  obserwował  ulicę,  drugi

patrzył na dachy.

„Dać władzę złemu, żeby zwalczać gorsze zło. Diabelska argumentacja”.
Gaelan  dotarł  do  krawędzi  dachu.  Kolejnych  dwóch  mięśniaków  stało

dokładnie pod nim.

W końcu jestem diabłem.
„To od ciebie Jorsin Alkestes odebrał Przysięgę Sa’kage, Acaelusie. Sam

mógłbyś dowodzić Sa’kage”.

Przywództwo najlepiej zostawić idealistom i arogantom.
Najlepiej  byłoby,  gdyby  dostał  się  do  środka,  nie  zabijając  po  drodze

nikogo, ale sam nie da rady. Nie bez pomocy ka’kari.

„Dobrze więc, Acaelusie. Będę ci służyć”.
Gaelan poczuł, jak ka’kari formuje się w jego dłoni. Ścisnął je i pokryło

całe jego ciało. Opadł do zaułka.

Nie był zupełnie niewidzialny. Deszcz uderzał w jego ciało i spływał po

nim  jak  po  dziwnym  zniekształceniu  powietrza.  Zaułek  był  jednak  wąski;
deszcz wpadał falami niesiony podmuchami wiatru, który co rusz ciskał nimi
w zimne, wilgotne przestrzenie między rozchwierutanymi domami.

Jeden podmuch cisnął strugami, akurat kiedy Gaelan przechodził między

murem i trzymającym pochodnię mięśniakiem.

– Herrick, zauważyłeś tam coś? – zapytał jeden mięśniak drugiego.
– Nie. Chcesz to sprawdzić?
Mięśniak przełknął nerwowo ślinę, ale ruszył we wskazanym kierunku.
Gaelan  już  ich  minął.  Podszedł  do  drzwi.  Zwalono  przed  nimi  wysoki

stos śmieci, żeby zamaskować wejście. Drzwi jednak otwierały się do środka,
więc  góra  odpadków  nie  sprawiała  kłopotu.  Gaelan  owinął  zawiasy  magią
tłumiącą  dźwięk  i  raz  jeszcze  zerknął  na  wszystkich  mężczyzn  strzegących
wejścia.

background image

Żaden nie patrzył, więc otworzył drzwi i wślizgnął się do środka.
Tam  zobaczył  jedynie  krótki  korytarz,  fałszywą  ścianę,  która  stała

odsunięta, a za nią kamienną drabinę. Gaelan wszedł na szczeble i zaczął się
zsuwać.

Zszedł prawie na sam dół, kiedy ktoś z pochodnią wszedł do kamiennego

szybu i zaczął się wspinać. Kimkolwiek był, wspinał się zręcznie jak małpa –
bardzo szybko jak na kogoś, kto trzyma się drabiny tylko jedną ręką.

Gaelan  oparł  stopę  o  ścianę,  podskoczył  i  zaparł  się  drugą  stopą  po

przeciwnej stronie szybu. Zapierając się też rękami, rozpłaszczył się na tylnej
ścianie za drabiną. Niewidzialność niewiele pomaga, kiedy ktoś po prostu na
ciebie wpadnie.

Wspinający  się  zatrzymał  się  tuż  poniżej  Gaelana  i  przełożył  pochodnię

do  drugiej  ręki.  Płonące  łuczywo  nagle  znalazło  się  o  kilka  cali  od  twarzy
Gaelana.

Jednakże  ka’kari  zgodnie  z  danym  słowem,  zgodnie  ze  swoją  naturą

pożarło  światło,  pożarło  ciepło,  zamieniając  je  w  magię  i  sprawiając,  że
Gaelan poczuł się jeszcze silniejszy.

Nieznajomy podjął wspinaczkę, a Gaelan ześlizgnął się na dno wąskiego

szybu i wszedł – nadal niewidzialny – do Komnaty Dziewiątki.

Podziemna sala Dziewiątki budziła grozę i zachwyt.
Pozostałość dawno minionej epoki.
Była  okrągła,  a  sklepienie  znajdowało  się  tak  wysoko,  że  znikało  w

ciemnościach, przez co stojący w niej człowiek odnosił wrażenie, że znalazł
się na dnie głębokiej jamy, z której nie ma ucieczki. Na posadzce, ścianach, a
nawet  kamiennych  biurkach  i  krzesłach  widniały  wyrzeźbione  podobizny
wszelkich  naj  podlej  szych  stworzeń  –  szczurów,  węży,  hydr,  pająków,
powykręcanych  psów  i  szkieletów.  Wszystko  wykonano  z  błyszczącego
obsydianu o ostrych, tnących krawędziach. Rozliczne wejścia zostały dobrze
ukryte, Na podwyższeniu w kształcie półksiężyca stały ławki dla Dziewiątki,
a  nad  nimi  tron  Shingi.  Jedyne  oświetlenie  zapewniał  kanał  z  płonącym
olejem w ścianie za Dziewiątką, która sama dzięki temu kryła się w cieniu.

Teraz Dziewiątka odrzuciła kaptury. Niektórzy zdjęli nawet peleryny, na

przykład Gwinvere. Uroda była jej mieczem i zarazem zbroją.

Wrabie  Szrama  powiedział  wcześniej  Gaelanowi:  „Nigdy  nie  oglądasz

całego dramatu. Jako siepacz zjawiasz się dopiero na końcu”.

–  Chodzi  o  to  –  mówił  wysoki,  gruby  mężczyzna  –  że  moim  zdaniem,

powinniśmy  wystrzegać  się  tego  młodego  lorda  Gyre,  Regnusa.  Nie  sądzę,
żebyśmy byli w stanie go kontrolować.

Muskularny  mężczyzna  z  mnóstwem  blizn  i  spłaszczonym  nosem  –  to

musiał być Pon Dradin, szef mięśniaków – powiedział:

– A ja mówię, że nadal powinniśmy popierać Brana Wesserosa. Gdyby...
– Jest zbyt wojowniczy. Gunderowie...
– To kretyni – powiedział wysoki grubas. – Wszyscy, co do jednego.
– Gdzie jest Wrabie Szrama? Myślałem, że do tej pory powinien już się

zgłosić – odezwał się drobny, podobny do jastrzębia mężczyzna.

background image

– Dość tego – oznajmił Shinga, wstając. – Zdecydowałem.
I wtedy odpadła mu głowa.
Ka’kari formuje niezwykle ostrą klingę.
Głowa  uderzyła  o  stół  przed  Shingą  i  sturlała  się  na  posadzkę.  Chwilę

potem runęła reszta ciała.

Dziewięć  osób  wytrzeszczyło  oczy.  Na  moment  wszystkim  odebrało

mowę. A potem w sali zaległa ciemność.

Gaelan zrobił salto i wylądował na środku sali. Paru mężczyzn krzyknęło,

ale  komnata  była  wyciszona,  żeby  nie  dało  się  podsłuchiwać.  Sześć  osób
otrząsnęło się na tyle, żeby pociągnąć za sznury alarmowe – ale wszystkie już
odcięto.

Otwierając  maksymalnie  kanał  z  olejem,  Gaelan  poczekał,  aż  paliwo

obiegnie  całą  salę,  i  dopiero  wtedy  wykrzesał  iskrę.  Światło  zalało
pomieszczenie, zdumiewające w swojej nagłości.

Stał  pośrodku  komnaty.  Jego  skórę  pokrywało  ka’kari,  ręce  miał

skrzyżowane,  głowę  spuszczoną.  Otworzył  oczy,  uniósł  głowę  i  zrzucił  z
ramion pelerynę.

Anioł  Nocy  był  uosobieniem  kary  i  osądu.  Wielkie  zmrużone  oczy.

Beznamiętna twarz. Zacięte usta. Nienaturalnie gładka skóra. Był całkowicie
nieludzki. Pozbawiony współczucia.

Ciemność falowała wokół niego, jakby gorzał czarnymi płomieniami.
Mężczyźni  z  Dziewiątki  różnie  zareagowali  na  swoje  przerażenie  i

zaskoczenie.  Jeden  chował  się  pod  stołem,  ledwie  spod  niego  wyglądając.
Pon  Dradin,  Mięśniak,  był  gotowy  do  walki,  mięsiste  dłonie  zacisnął  w
pięści. Hrabia Drake siedział zadumany ze złożonymi w wieżyczkę dłońmi.

Oczy Gwinvere płonęły wściekłością.
–  Ja  –  powiedział  Gaelan  –  jestem  Sa’kage.  Nadszedł  czas  zmiany

przywódcy. Jakieś pytania?

Podszedł  do  Gwinvere.  Spodziewała  się,  że  ją  zabije  i  sam  zostanie

Shingą.  Widział  to  w  jej  twarzy  –  w  jej  odważnej,  wyniosłej  i  gniewnej
twarzy.

– Gwinvere Kireno – powiedział. – Shingo.
Skłonił się przed nią.
Jako pierwszy otrząsnął się hrabia Drake i chwilę potem ukłonił się nisko,

okazując jej swoje posłuszeństwo.

Pon Dradin ruszył, mówiąc:
– Po moim tru...
Gaelan  w  okamgnieniu  przebył  dzielący  ich  dystans  i  uderzył  w  pięść

Pona tak mocno, że strzaskał mu wszystkie kości w dłoni.

–  Nie  –  powiedziała  Gwinvere,  kiedy  zwalisty  mężczyzna  osunął  się,

trzymając połamaną pięść. Już doszła do siebie; jej umysł był zwinny niczym
kot.  –  Nie  po  twoim  trupie,  Ponie  Dradinie.  Twoje  usługi  nadal  będą
potrzebne.

* * *
Dwóch  wstrząśniętych  mięśniaków  wyniosło  z  komnaty  ciało  dawnego

background image

Shingi.  Trzeci  niósł  głowę.  Wszyscy  bardzo  denerwowali  się  z  powodu
postaci, która stała pośrodku sali spowita peleryną.

Wyszli najszybciej, jak się dało, i zatrzasnęli za sobą drzwi, zostawiając

postać samą.

Gwinvere odrzuciła kaptur.
– Gdzie, do kurwy nędzy, jesteś? – warknęła.
Powietrze zamigotało i Gaelan się pojawił. Zostali sami we dwoje.
– Ty skończony dupku! – powiedziała. – Nie musiałeś mi wręczać tronu

Shingi! Jeszcze jeden dzień i ostatnia część mojego planu...

– Nie zrobiłem tego dla ciebie. – Co?!
– Potrzebowałem, żebyś zrozumiała, że nie stanowię dla ciebie groźby.
–  I  postanowiłeś  dokonać  tego,  ścinając  głowę  mojemu  poprzednikowi?

Kurewsko cwany sposób udowodnienia, że nie stanowisz zagrożenia.

Gaelan puścił mimo uszu grad wściekłych słów i zachował spokój.
– Nie chcę być Shingą. Mogłem nim zostać, właśnie teraz. Wiesz o tym i

chciałem, żebyś wiedziała, że ja też o tym wiem. Ta praca... Praca dla ciebie
mi odpowiada. Chcę zostać, a ty stanowisz dla mnie największe zagrożenie.
Teraz  już  wiesz,  że  jestem  dla  ciebie  dobrym  narzędziem,  ale  ci  nie
zagrażam. Nie masz niczego, czego chcę.

Spojrzała twardo. A potem nagle jej twarz rozbłysnęła uśmiechem.
– Tego bym nie powiedziała.
Uniósł  brew.  Naturalnie,  że  nadal  pragnął  jej  ciała,  ale  wspominanie  o

tym w takiej chwili byłoby poniżej jej godności. To było zbyt oczywiste jak
na subtelną Gwinvere Kirenę.

–  Znalazłam  go,  Gaelanie.  Dowiedziałam  się,  gdzie  ukrywa  się

mężczyzna, który zabił twoją rodzinę.

* * *
– I tak właśnie trafiłem do Château Shayon – mówię.
– Baron Rikku był tym, który powiesił pańską żonę i córkę? – pyta Yvor

Vas.

Patrzę mu w oczy. Twardo.
Ożeż  w  mordę,  więc  jednak  pojawiają  się  pewne  nieścisłości  w  historii,

którą mu opowiadam. A zwykle jestem takim dobrym kłamcą.

– Przepraszam. – Chudy rudzielec przełyka nerwowo ślinę.
Nigdy dotąd nie udzieliłem takiego wywiadu nikomu ze Stowarzyszenia.

Nie  może  zaprzepaścić  takiej  okazji.  Jeśli  szczegóły  nie  do  końca  do  siebie
pasują,  rozgryzie  je  później.  Boi  się  mnie,  ale  jest  też  bardzo  ambitny.  I  za
bardzo się skupia na niewłaściwych rzeczach.

– Czy..., czy mogę to zobaczyć? Patrzę na niego.
Unosi ręce w obronnym geście.
– Nie zamierzam tego dotykać, trzymać ani nic z tych rzeczy. Chcę tylko,

no wie pan, zobaczyć.

Kładę platynową kulę na stole, wypolerowaną, lśniącą, pokrytą pajęczymi

runami.  Turlam  ją  opuszkiem.  Drobniutkie  niebieskie  strumyki  ognia
wypełniają każdą runę, a wtedy łapię ją i sprawiam, że we mnie znika.

background image

Chłopak patrzy na mnie oczami okrągłymi jak spodki.
–  Lord  Eric  Daadrul.  Dzierżyciel  Kuli  Ostrzy  we  własnej  osobie.  Panie.

To wielki zaszczyt poznać pana.

– Hmm.
– W jaki sposób się je wiąże? – pyta, jakby to było rzucone od niechcenia

pytanie.

– Własną krwią, potrzebą i żywiołem ka’kari. – Jakbym odpowiedział mu

mimochodem.

– Żywiołem? Jak to działa w przypadku srebrnego ka’kari?
–  Łatwo.  Zostałem  dźgnięty.  Miałem  wtedy  krew,  potrzebę  i  metal  w

sobie, wszystko naraz.

Kiwa  głową,  zapamiętuje  to  sobie.  I  nagle  w  jego  głosie  rozbrzmiewa

bezwzględność:

– A teraz poproszę pana, lordzie Daadrul, żeby oddał mi pan ka’kari.
– Dlaczego? – pytam. – Masz już czerwone. Mruga zaskoczony.
–  A  żaden  człowiek  nie  może  jednocześnie  związać  dwóch  ka’kari  –

dodaję.

Yvor Vas mówi. Może chce zyskać na czasie. Próbuje ogarnąć sytuację.
–  To  dla  siostry.  Ona  umiera.  Cierpimy...  cierpieliśmy...  na  tę  samą

chorobę.  Ja  przypadkiem  związałem  czerwone  i  od  razu  mi  się  poprawiło.
Wiem  więc,  że  to  ją  uratuje.  Nie  ma  pan  pojęcia,  ile  przeszedłem,  żeby
dotrzeć tak daleko. Ile mnie to kosztowało. Co zrobiłem. A teraz proszę mi je
oddać. Może i jest pan odporny na ostrza, ale spłonie pan jak każdy inny.

– Czyli to nie dla Gwinvere? – pytam. Krzywi się.
– A co mnie obchodzi jakaś kurwa?
To  mi  mówi  dwie  rzeczy.  Po  pierwsze,  zna  Gwinvere.  Po  drugie,

rzeczywiście  to  nie  ona  wysłała  go  po  ka’kari.  Opowiedziałem  mu  swoją
historię,  niemal  w  całości  zgodną  z  prawdą,  właśnie  w  tym  celu  –  żeby
dowiedzieć się tej jednej rzeczy. Uznałem, że Gwinvere musiała należeć do
Stowarzyszenia Drugiego Świtu, bo inaczej nigdy by mnie nie odnalazła, ale
nie wiedziałem – a musiałem się dowiedzieć – czy spróbowałaby mnie zabić
dla ka’kari. Nieśmiertelność to kusząca rzecz.

– To naprawdę szlachetne – mówię. – Znaczy, zamordować kogoś, żeby

uratować siostrę.

–  Właśnie  poznałem  twoją  historię.  Jesteś  ostatnim  człowiekiem  na

świecie, który może prawić mi kazania.

„Jest w tym trochę racji”.
Yvor  wstaje  i  ściska  w  dłoni  czerwone  ka’kari.  Pokrywa  jego  ciało

gładką,  połyskującą  czerwienią.  Spala  mu  ubranie.  Będzie  musiał  nad  tym
popracować.

– Walcz ze mną – mówi. – Nie wiem, jak wydobyć ka’kari, jeśli umrzesz,

nadal mając je w swoim ciele.

Wstaję, chybocząc się na nogach. Te dzisiejsze dzieciaki.
– Zatrułeś piwo – mówię. – Zatrułeś piwo?!
– Ironia losu, hę? Nie cierpię ironii.

background image

Yvor  ciska  we  mnie  ognistym  pociskiem.  Unoszę  czarne  ka’kari  jak

tarczę. Ze świstem pożera pocisk ogniowy.

– To nie Kula Ostrzy – mówi Yvor.
– Nie jestem Erickiem Daadrulem.
Jednym, drobnym gestem ręki sprawiam, że – zupełnie jakby wychodziły

z  mojej  skóry  –  pojawia  się  pięć  metalicznych  kul:  niebieska,  zielona,
srebrna, biała i złota. Toczą się niepewnie po blacie.

–  Masz  wszystkie  ka’kari?  –  Chłopak  pyta  z  przerażaniem,  ale  też

chciwością, jeszcze nie rozumiejąc.

– Falsyfikaty – mówię.
Właśnie na taką okazję jak ta. Na koniec wypuszczam fałszywe czerwone

ka’kari.

Pojawia  się  strach  w  jego  oczach,  mimo  ognistej  powłoki  na  skórze.

Pomieszanie.  Stowarzyszenie  wie  tylko  o  sześciu  ka’kari.  A  to,  co  właśnie
zobaczył, nie pasuje do żadnego z nich.

–  Nie  zwabiłeś  mnie  tutaj,  żeby  odebrać  mi  ka’kari  –  mówię  mu  ze

smutkiem. – To ja zwabiłem ciebie, żeby odebrać ci twoje.

Pożoga.
Wylatuję przez tylną ścianę kryjówki na otaczające ją mokradła.
Wiedziałem,  że  ogień  może  stanowić  pewien  problem.  Dlatego  właśnie

wybrałem to miejsce. Nie musimy przy okazji spalić całych Nor, nawet jeśli
nie ma tam wielu rzeczy wartych ratowania.

Ląduję po łydki w błocie.
Czarne ka’kari pokrywa moje ciało, kiedy Yvor wychodzi przez płonące

drzwi.

Pociski  ogniowe  wypalają  dymiące,  syczące  rowy  w  mokradłach.

Uskakuję, robię salto, znikam.

Yvor rozpościera wachlarz płomieni, zakreślając nimi pełne koło.
Plusk, kiedy lądują za jego plecami.
Obraca się gwałtownie i ciska strugą ognia.
Płomienie  owijają  się  wokół  mojej  piersi,  wypalając  noc  po  obu  moich

stronach. Większość tego, co we mnie trafia, zostaje zaabsorbowana. Ka’kari
płonie  opalizującym  błękitem  na  każdym  stawie  i  krzywiźnie  mojego  ciała,
pożerając ogień.

Wbijam dwa sztylety głęboko w pierś chłopaka.
Potoki  ognia  urywają  się,  maleją  w  strużki,  aż  całkiem  gasną.  Jego

ka’kari  ląduje  w  błocie,  pozostawiając  go  nagim.  Chłopak  trzyma  się  w
pionie głównie dzięki moim sztyletom. Patrzy mi w oczy i mówi:

– Powinienem był... – I umiera.
Pozwalam mu ześlizgnąć się z ostrzy, upaść w błoto. Podnoszę czerwone

ka’kari z syczącego od żaru szlamu.

Nie ma słów. Nie ma światła.
* * *
Blisko siedemset lat temu w Trayethell rozgorzał ogromny ogień. Światło

tak jasne, że wypalało ludzi, zostawiając tylko kolumny popiołu w promieniu

background image

wielu mil. Tym ogniem był Jorsin Alkestes – szaleniec, zbawca, król. Wojna
była  przegrana  na  długo  przed  ostatnią  bitwą.  A  jednak  on  walczył  z
obnażonymi  zębami,  śmiejąc  się,  płonąc.  Płonąc  światłem  tak  jasnym,  że
wielcy  mężowie  i  kobiety  tamtych  czasów  ciągnęli  do  niego  jak  ćmy  do
płomienia i w nim się spalali.

Ostatniego  dnia  Jorsin  Alkestes,  morderca  i  przyjaciel,  wziął  w  dłoń

jednocześnie Curocha i Iuresa. Mniejsi ludzie baliby się wziąć do ręki choćby
jeden  z  tych  przedmiotów.  Jednak  on,  jakże  wspaniały,  on  nagiął  Ostrze
Mocy i Kostur Prawa do swojej woli.

Kiedy  chmara  zmroczy,  wynaturzonych  nieludzi,  przelewała  się  przez

ostatnie  barykady  i  wylęgała  na  ulice,  mordując  kobiety  uzbrojone  tylko  w
kije  i  dzieci  rzucające  kamieniami,  uciekł  jedyny  człowiek,  który  nigdy  w
życiu nie uciekał: Acaelus Thorne. Z niechcianym skarbem w dłoniach uciekł
z  pola  walki.  Z  rozkazu  cesarza.  Przekradał  się  jak  tchórz,  wyprzedził
zmrocze i stanął pośród trupów, nieczystości i tchórzy u wylotu przełęczy w
górach  Fasmeru.  Wtedy  się  obejrzał.  Zmrocze  niczym  czarny  dywan  ciasno
otulały twarz płonącego miasta.

Światło  rozkwitło  na  najwyższym  balkonie  zamku.  Z  setek  miejsc

uderzyły  błyskawice.  Wszystkie  latające  narokghule  spadły  z  nieba,
zamieniając się w dymiący, krwawiący deszcz. Ponure chmury przewaliły się
natychmiast,  jakby  odepchnięte  rękami  olbrzyma,  a  światło  jeszcze  bardziej
przybrało  na  sile.  Acaelus  podszedł  chwiejnym  krokiem  do  grupy
dezerterów, którzy opierali się o granitową ścianę u wylotu przełęczy i łapali
oddech,  bezbronni,  zakrwawieni  ludzie  o  zgaszonych  oczach  –  oczach
pełnych  wstydu  i  rozpaczy.  Teraz  jednak  odbijało  się  w  nich  jedno,  ostre
światło. I ci, którzy się osunęli, teraz wstawali.

Tytani  ruszyli  na  zamek,  miażdżąc  po  drodze  dwupiętrowe,  kamienne

domy,  skalne  odłamki  zamieniały  się  w  drobinki  pyłu  tańczące  w  świetle
wschodzącego słońca. Ziemia dźwignęła się w górę tylko raz, ścinając z nóg
wszystkich  ludzi,  zmrocze,  tytanów  i  setki  innych  rodzajów  potworów.
Nawet  Acaelus  upadł.  Psy  zawyły.  Zupełnie  jakby  sama  ziemia  dokładała
swoją moc do przedsięwzięcia. Do dzieła Jorsina Alkestesa.

I  wtedy,  kiedy  właśnie  zdążyli  ponownie  wstać  –  unicestwienie.

Oślepiające światło. Palące światło. Światło, które zagotowało krwawą rzekę.
Światło, które oczyszczało. Które ryczało.

Porywisty wiatr wypełnił ślepotę, która potem nastąpiła. Acaelus wiedział

tylko,  że  ma  wrażenie,  jakby  całe  ciało  mu  płonęło,  żyły  paliły  się  w  jego
skórze.  Czas  roztrzaskał  się,  rozpadł  się  ciskany  i  rozrywany.  Acaelus
doszedł do siebie i pierwsze, co zobaczył, to własną pociemniałą skórę. Była
gładka, spalona na idealną czerń, jakby zanurzono go w smole.

Wstał.  Czuł  się  dziwne  krzepki,  nienaturalnie  silny.  Wokół  niego  stały

stosy popiołów. Wyjący wiatr już zaczął rozrzucać to, co kiedyś było ludźmi.
Na  granitowej  ścianie  widniały  wytrawione  światłem  cienie.  Duchy  ludzi,
którzy  wyparowali.  Jeden  cień  się  wyróżniał.  Stał  arogancki,  z  uniesioną
pięścią,  idealnie  zarysowany,  każdy  kontur  wyrazisty  –  cień  Acaelusa.

background image

Pozostałe  były  niewyraźne,  rozmyte.  Wyblakły  od  potopu  światła,  które
nadal  płonęło,  nawet  kiedy  rzucający  owe  cienie  ludzie  zostali  spaleni  na
popiół. Jednakże jeden człowiek przetrwał tę pożogę.

Czarna  skóra  samowolnie  zniknęła  w  jego  ciele,  zostawiając  go  nagim.

Jego ubrania, a nawet zbroja spłonęły.

Acaelus  rozejrzał  się  po  ciągnącym  się  milami  pustkowiu.  Panował  tam

całkowity  bezruch,  jeśli  nie  liczyć  tego,  co  zdołał  poruszyć  wiatr.  Śmierć
przejęła  tron  Jorsina.  Połyskująca  czarna  kopuła  przykrywała  miejsce,  w
którym niegdyś wznosiło się Trayethell.

„Acaelusie,  później  przyjdzie  czas  na  żałobę.  Mamy  pracę  do

wykonania”.

Głos  rozległ  się  w  jego  głowie.  Czarne  ka’kari.  Ocaliło  go.  To  był

sekretny  dar  od  Jorsina  Alkestesa,  który  kazał  niemożliwie  upartemu
Acaelusowi Throne’owi uciekać, żyć.

Jorsin nie wyjaśnił jednak, że Acaelus ma żyć wiecznie.
„Wrócę  i  odbiorę  to  od  ciebie”,  obiecał  Jorsin  z  szelmowskim

uśmiechem,  kiedy  wręczał  Acaelusowi  skarb.  Kłamca.  Był  wymizerowany,
wycieńczony,  ale  oczy  płonęły  mu  jak  w  gorączce.  Każdego  dnia  walczył  i
każdej nocy pracował z arcymagiem Ezrą nad stworzeniem... czegoś. Nigdy
nie spał. Tworzył dla nich ostatnią deskę ratunku – ratunku, który nigdy nie
nadejdzie, jak powoli zaczął zdawać sobie sprawę Acaelus.

Jorsin  Alkestes:  cesarz,  geniusz,  arcymag,  tyran.  Był  światłem  tak

jasnym,  że  pozostawił  cienie  stojące  potem  całe  stulecia.  Podobiznę  ludzi
wypaloną  w  granitowych  ścianach.  A  jedna  wyróżniała  się  wśród
pozostałych doskonałością. Chodzący, oddychający cień. Cień, który migotał
jak  zjawy  wywołane  przez  płomyk  świecy,  równie  zmienny  jak  obietnice
króla. Cień, który pożerał światło i życie.

Światło istnieje, lecz cień nieokreślony staje się po prostu ciemnością. A

zbyt  długo  odmawiano  światła  człowiekowi,  który  był  Acaelusem
Thorne’em.  Rozpływał  się,  rozmydlał,  jak  misa  dymu.  Stawał  się
niezróżnicowaną ciemnością.

A co, jeśli samo światło było kłamstwem?
* * *
Tenji  to  najwyższy  szczyt  Ceury.  Kiedy  byłem  dzieckiem,  ludzie

odbywali  pielgrzymki  na  tę  górę.  Od  wieków  było  na  to  zbyt  zimno.  To
wulkan,  ale  nie  wybuchał  od  ponad  stu  lat.  Czasem  tylko  trochę  dymił  i  to
wszystko.

Docieram  do  krateru  po  szóstym  dniu  wspinaczki.  Jestem  zakutany  w

rozliczne warstwy płaszczy. Wiatr sypie śniegiem we wszystkich kierunkach.

Świetnie się nadajesz do mnóstwa rzeczy, myślę sobie o czarnym ka’kari,

ale ogrzewanie mnie do nich nie należy.

„Opuściłeś fragment Przysięgi Sa’kage tamtego dnia”.
Nie uszło to twojej uwagi, co?
„Dopóki król nie wróci, nie złożę mego brzemienia”.
Przystaję.

background image

Jorsin Alkestes nie żyje. Nie wróci.
„Zbierz ka’kari. Zbierz je wszystkie razem. Nadszedł czas”.
To niemożliwe.
„Niemożliwe? Dla ciebie?”.
A  jeśli  mi  się  uda?  Mam  ledwie  cząstkę  mocy  Jorsina  Alkestesa,  a  już

jestem  niepokonany.  Był  moim  królem,  ale  nie  jestem  pewien,  czy  pod
koniec nie oszalał.

Ka’kari  nie  odpowiada.  Zna  mnie  na  tyle,  żeby  wiedzieć,  że  sam  muszę

sobie z tym poradzić.

Pozostaje  tylko  jedno  pytanie:  czy  to,  co  robisz  każdego  dnia,  ma

znaczenie? Acaelus myślał kiedyś, że jego czyny mają znaczenie. Przez wieki
pokładał wiarę w Jorsinie Alkestesie. W od dawna martwym królu. Szaleńcu,
który  poprzysiągł  wrócić.  Nawet  z  martwych.  Szaleńcu,  który  zostawiał  za
sobą szaleństwo.

Acaelus  dał  z  siebie  wszystko.  I  miał  już  dość  dawania.  Miał  dość

wierzenia. Tego już było za wiele. Koniec z tym.

„Kochał  cię,  wiesz  przecież.  Bardziej  niż  innych.  Ufasz  staremu

przyjacielowi?”.

Przez pewien czas stoję na targanym wiatrem szczycie.
– Nie na tyle, żeby pozwolić mu stać się bogiem.
Rzucam czerwone ka’kari do krateru.
Przywiązuję  schlussy  do  stóp  i  zjeżdżam  z  góry  z  ogromną  prędkością.

Zwykle prędkość i niebezpieczeństwo sprawiają mi okrutną radość, ale teraz
została ze mnie skorupa. Jestem jak te ogromne sekwoje w Zakolu Torras –
igły nadal zielone, ale serce jest już spróchniałe, puste i czeka, tylko czeka na
burzę, która nadejdzie i położy wszystkiemu kres. Pozór życia. Nigdy dotąd
nie byłem tak samotny.

Wulkan nie zniszczy czerwonego ka’kari. Wątpię w to. Jednak umieści je

poza wszelkim zasięgiem. Ka’kari albo ugrzęźnie gdzieś w połowie drogi, nie
dosięgając magmy, i nikt nie przeżyje próby dosięgnięcia go, albo spadnie na
sam  dół,  nasiąknie  taką  ilością  mocy,  jaką  zdoła  utrzymać  –  a  to  oznacza
ogromną ilość – i potem ją uwolni. I tak będzie się działo raz za razem.

Jestem w połowie stoku, kiedy wulkan wybucha.
Zatem ka’kari dotarło do magmy.
Odwracam się plecami do wulkanu, jak odwróciłem się od mojego króla.

Ogień  mnie  ściga,  ale  nie  można  zagrozić  pustce.  Pustka  niczego  nie  ceni.
Pustka nie zna strachu.

* * *
Bezimienny pracuje nad nową twarzą przed lustrem Gwinvere. To ważne,

żeby  zrobił  to  tutaj,  dzięki  czemu  zobaczy  to  na  własne  oczy  i  nie  będzie
miała wątpliwości, że nowy on to nadal on. Tyle że magia cielesna boli jak
skurwysyn, a on nie chce pokazać po sobie bólu w jej obecności. Pije jeszcze
więcej. Jest już pijany, a potrzebuje epickich ilości trunku, żeby uzyskać taki
stan.  Czarne  ka’kari  niemal  całkowicie  unieszkodliwia  wszelkie  trucizny  –
Yvor Vas pewnie chciałby o tym wiedzieć.

background image

–  Nie  jesteś  tak  przystojny  jak  Gaelan  –  oznajmia  w  końcu  Gwinvere,

patrząc na blond włosy, rzadką jasną brodę i ospowate policzki.

Nie jest zadowolona z jego opilstwa, ale przynajmniej nie robi wrażenia

przerażonej jego umiejętnościami.

– To była moja pierwsza twarz. Można by rzec: moja prawdziwa twarz, o

ile coś takiego ma jakiekolwiek znaczenie w moim przypadku.

Twarz  Acaelusa  Thorne’a.  Dziwaczny  kaprys  –  możliwe  że

niebezpieczny wybór, ale cień powinien chociaż trochę przypominać kształt,
który go rzuca.

– Przystojny przed bliznami. Z nimi nieco ponury – mówi Gwinvere.
Bezimienny  odchrząkuje.  To,  co  wygląda  jak  ślady  po  ospie,  to  tak

naprawdę  skutek  zbryzgania  żrącą  krwią  potwora,  z  którym  walczył  w
ostatniej  bitwie,  kiedy  zginął  Jorsin  Alkestes  i  upadło  Trayethell.  Ówcześni
magowie  nie  byli  w  stanie  go  uleczyć.  A  on  nie  chce  wymazywać  ostatniej
pamiątki po człowieku, który mógł być jego przyjacielem.

Na dole słychać krzyki małych dzieci, które się bawią. Dzieciaki z ulicy,

szczury  z  gildii,  urodzone  w  niewoli  maluchy,  które  nie  mają  gdzie  się
podziać. Gwinvere przygarnia je czasem. Nazywają ją Mama K. W tej chwili
urwisy się kłócą – nie do końca na to masz nadzieję, kiedy okazujesz dobroć,
ale często właśnie to dostajesz, kiedy okazujesz dobroć tym, którzy nie mogą
jej odwzajemnić.

– Kapitan straży miejskiej zameldował o twojej śmierci, nie wymieniając

twojego  imienia  –  mówi  Gwinvere.  –  Każdy,  kto  zacznie  w  tym  grzebać,
uzna,  że  Gaelan  Gwiezdny  Żar  zginął  w  pożarze  w  Norach.  Pojawią  się
plotki,  że  naraził  się  poprzedniemu  Shindze.  Który  potem  zginął.  Sprawa
ugrzęźnie w martwym punkcie. Dosłownie.

– Bardzo to satysfakcjonujące – odpowiada bezimienna pustka.
– Zatem, jak brzmi twoje nowe imię? – pyta Gwinvere.
– Durzo – mówi i podnosi do ust dzban. – Durzo Klin.
Często  nosił  znaczące  przydomki  i  podobna  tradycja  panowała  wśród

siepaczy.

Klin – coś, co ostro wchodzi, coś niebezpiecznego. Brzmiało w porządku.
– Durzo Blint? – pyta Gwinvere, nie zrozumiawszy go.
Z Klina Blint. Może przez połączenie z blunt [(ang.) tępy]. Coś ostrego i

coś  tępego.  Paradoks  zbity  w  całość.  A  może  po  prostu  zbity.  Degradacja  z
czegoś znaczącego do czegoś pozbawionego znaczenia. To brzmi stosownie.

Nagle  przypomina  sobie  proroctwo  Polusa  Atuta.  On  też  powiedział

Blint, prawda?

– Zgadza się – mówi. – Durzo Blint.
Pije.
Twoje zdrowie, Polusie. Ty opasły wrzodzie na tyłku.
–  No  cóż,  Durzo,  mam  dla  ciebie  robotę  –  mówi  Gwinvere.  –  Trzeba

kogoś zabić.

Gwinvere  Kirena  jest  wcieloną  siłą.  Ucieleśnieniem  perfekcji.  Jest

absolutnie  nieskazitelna  i  co  za  tym  idzie  całkowicie  sterylna,

background image

nieprzepuszczalna.  Kiedy  Durzo  patrzy  na  Gwinvere,  widzi  kobietę,  która
nigdy  nie  da  się  zaskoczyć.  Nigdy  nie  da  się  powiesić,  udusić,  nie  pozwoli,
żeby  poderżnięto  jej  gardło  albo  strzaskano  czaszkę.  Była  na  to  za  silna,  za
sprytna.

Gwinvere  nie  potrzebuje  go,  więc  on  nie  może  jej  zawieść.  Ona  oferuje

zimne bezpieczeństwo przybudówki w czasie deszczu, a nie złudną wygodę
kamiennego  zamku,  który  runie  ci  się  na  głowę  i  całkowicie  cię  zniszczy.
Podaje mu strzęp papieru.

Gwinvere lubi dzieci. Dziwne zestawienie. Strzępy ludzkości.
To właśnie dostaję. Na to zasługuję. Strzępki.
Nie patrzy na papier. Nie odrywa wzroku od jej oczu – oczu, w których

się  odbija.  Nie  obchodzi  go,  czyje  nazwisko  widnieje  na  papierze.  Nie
obchodzi go, co ten człowiek zrobił.

– Biorę to – mówi.

* * *