Brent Weeks
CIEŃ DOSKONAŁY
Nocny anioł
(prequel)
Przełożyła Małgorzata Strzelec
Château Shayon jest podobno nie do zdobycia. Uwielbiam, kiedy ludzie
mówią takie rzeczy. Miażdżąc nagą skałę swoim ciężarem, pionowe mury
château otaczały całą wyspę, w paru miejscach dosłownie zwieszając się nad
wodami Lac Shayon.
To miało być moje pierwsze zabójstwo na zlecenie. Dobrze jest zacząć od
rzeczy niemożliwej. Wyrobić sobie nazwisko. Wejść na scenę w wielkim
stylu.
Wynurzyłem się z wody, wywołując na powierzchni zaledwie drobną
falę. Mury wznosiły się przede mną i nade mną. Nie było żadnej płycizny, na
której mógłbym stanąć. Któryś lord posłał kamieniarzy, żeby skuli skałę na
głębokość trzech kroków poniżej poziomu wody w tych nielicznych
miejscach, w których jezioro było niegdyś płytsze. Byłem nagi do pasa, a
skórę wysmarowałem tłuszczem i popiołem dla izolacji i niewidzialności.
Ubrania po prostu namokłyby wodą i zaczęły mnie spowalniać.
Krwawiłem z rozcięcia na policzku i kilku ran na przedramionach. Efekt
walki przed chwilą. Nie chciałem zostawać w wodzie dłużej niż to konieczne.
Było tu więcej tych przeklętych stworzeń.
Mimo to, czekałem. Uczepiony skał, miotany falami, studiowałem mury.
Oczywiście, sprawę można było załatwić w prostszy sposób. Dzięki ka’kari
niemal wszystko stawało się łatwe. Z wyjątkiem tych rzeczy, które ka’kari
czyniło w zasadzie niewykonalnymi, niech je szlag.
„Nie chcesz tego robić, Acaelusie. Płatne zabójstwo?”.
Żadnych takich. To nie jest moje imię. Nie było nim od dawna.
Zwieszające się nade mną mury były poznaczone machikułami do
zrzucania głazów i prowadzenia ostrzału oraz otworami pozwalającymi
wylewać płynny ogień. Dostrzegłem nad sobą dwóch wartowników
odzianych w kolczugi i wełny. Gawędzili i zerkali od czasu do czasu na
jezioro. To była jasna noc, oświetlona przez pełnię. Nie wymagała
zachowania specjalnej czujności. Wypatrzyłem sześciu innych ludzi na
murach. Razem ośmiu. Tamci znajdowali się wystarczająco daleko, żebym
normalnie nie był w stanie ich dostrzec w ciemnościach.
Tyle że ciemność wita moje oczy. To była jedna z tych sytuacji, w
których posługiwałem się ka’kari, czy tego chciałem, czy nie. Na zawsze
zmieniło mi wzrok.
Niemal wszystkie okna château zamknięto z powodu zimnego, nocnego
wiatru. Nie szukałem jednak otwartego okna. Wszystkie zakratowano, a
każdy pręt w kratach był w dobrym stanie. Żadne balkony nie wychodziły na
malownicze jezioro. Stanowiłyby tylko wygodny zaczep dla kotwiczek. Ten
zamek zbudowano dla obrony i nie zrobili tego głupcy.
Zwykły zabójca by zawiódł.
Jedynie na drugim piętrze okna – także zabezpieczone tęgimi prętami –
jarzyły się wesołym blaskiem ognia, wylewającym się przez szeroko otwarte
okiennice. To musiała być sala główna, w której baron Rikku podejmuje
wasali. Baron Rikku był dumnym człowiekiem. Dumnym ze swoich przyjęć.
Dumnym ze wspaniałych sethyjskich win, jakie serwował. Dumnym z ozdób,
jedwabi, sztuki. Dumnym ze swojej pobożności. Dumnym z tego, że odebrał
ten zameczek na wyspie poprzedniemu właścicielowi.
Niestety, poprzedni posiadacz wyspy nie był tak naprawdę jej
właścicielem. Jedynie opiekował się nią w czyimś imieniu. W imieniu kogoś,
kto pragnął zachować swoje prawo własności w tajemnicy. Kogoś, komu
baron nie imponował. Kto nie wybaczy mu jego ignorancji ani tej kradzieży.
Jednakże takie właśnie są minusy bycia głową świata przestępczego,
prawda? Powiedz ludziom, że coś jest twoją własnością, to będziesz się
prosić o ataki ze strony tych, którzy są wystarczająco mocni, by rzucić ci
wyzwanie. Nie mów ludziom, że coś do ciebie należy, to nie zniechęcisz
nawet tych, którzy normalnie się ciebie boją.
Jasne, biedne Sa’kage, ono zawsze najbardziej obrywa po tyłku.
Sprawdziłem pozycję księżyca, oceniając, jak daleko się przesunął, odkąd
wszedłem do wody po drugiej stronie jeziora, dwa tysiące kroków stąd.
Baron uda się na spoczynek po przyjęciu i pójdzie kochać się z żoną w jej
komnatach, albo z jedną z jej dam lub pokojówką w przyległej komnacie,
którą urządził specjalnie do takich celów. Potem skorzysta z lordowskiej
wygódki i dopiero uda się do własnych komnat na ostatnim piętrze.
Klasyczny słaby punkt każdej fortyfikacji – miejsce, którym gówno
wchodzi i którędy wychodzi. W tym miejscu ustęp wystawał nad wodę,
byłem więc w stanie namierzyć go po zapachu. Rynna była wąska – zapewne
ze względów obronnych i żeby zminimalizować przeciąg wiejący po
lordowskich tyłkach.
Zaczynała się dopiero pięć stóp powyżej wody, a jej wąskie rozmiary
oznaczały, że cała powierzchnia była śliska od nieczystości. Z powodu
świeżej, śluzowatej biegunki pokrywającej kruszący się kał, który wysechł i
zestarzał się, tworząc glebę, nie sposób było powiedzieć, gdzie kryły się
szczeliny w kamieniu.
Zerknąłem w górę i zobaczyłem, że żaden wartownik nie patrzy. I wtedy
coś za mną przyciągnęło mój wzrok – cień w wodzie.
Więcej niż jeden. Dziesiątki. Pieprzone zębiaste ryby. Bezsprzecznie
głupie, ale słyszałem, że potrafią zwęszyć krew z odległości wielu mil.
Najwyraźniej powinienem był w to uwierzyć.
Z pomocą Talentu wystrzeliłem z wody. Wbiłem gołe palce rąk i stóp w
śliskie od gówna mury, odepchnąłem się, wykręciłem całe ciało i skoczyłem
ku wewnętrznej ścianie rynny, znowu się obróciłem i... zarówno moja lewa
ręka, jak i lewa stopa dały się zwieść, źle wybierając miejsce podparcia.
Spadłem, drapiąc mury rękami, zgrzytając palcami stóp i zrywając sobie z
nich paznokcie, aż wreszcie się zatrzymałem. Kilka razy odetchnąłem
głęboko, a potem znowu skoczyłem w górę dzięki wzmocnionej magią sile.
Tym razem odbijałem się delikatnie od jednej ściany do drugiej.
Niemalże na samej górze natknąłem się na pozostałości okratowania.
Musiało zostać zainstalowane setki lat temu, bo żelazo skorodowało tak, że
zostały ledwie guzki wystające ze ścian. Najwidoczniej wymiana prętów
wymagała za dużego zachodu albo budziła zbyt wielkie obrzydzenie. Teraz
guzki dawały niezłe oparcie właśnie komuś takiemu, komu miały bronić
dostępu do zamku.
Kłopot z takim miejscem jak Château Shayon nie polegał na tym, że
miało słabe punkty. Każdy zamek ma słabe strony. Kłopot polegał na tym, że
jeśli ukradniesz château Gwinvere Kirenie, to masz wroga, który dogłębnie
zna twoje słabości. Gdybym wiedział, że w rynnie jest krata... No dobrze, ja i
tak dostałbym się do środka, ale większość zabójców nie próbowałaby
numeru z ustępem. A z pewnością nie w pierwszej kolejności.
Balansując na pozostałościach prętów, nie zważając na krwawiące palce
stóp, wyciągnąłem zwykłą piłę. Ustęp to prosta decha – dębina z trzema
dziurami. Trzema, żeby móc srać w towarzystwie dwóch kumpli, jak się
domyślam. Możesz uznać mnie za nietowarzyskiego, ale pięknie dziękuję.
Jednakże, jeżeli informacje Gwinvere pozostały aktualne, deskę trzymał na
swoim miejscu zamek. Nikt już nawet nie miał do niego klucza. Wybrałem
środkową dziurę i za pomocą piły zacząłem wycinać otwór nieco większy od
obecnego.
„To przeczy wszystkiemu, w imię czego żyłeś. Gaelanie, nie poznaję
ciebie”.
Nie, to nie Gaelan. Nie ma żadnego Gaelana. Jestem bezimienny.
Nikt nie przyszedł skorzystać z lordowskiego ustępu, kiedy tam byłem.
Na szczęście. Zdarza się. W tym rzecz. Jeśli jesteś gotowy wziąć na siebie
gówno i mimo to wykonać robotę, to czasem ci się poszczęści. Ponad
odległymi odgłosami śmiechu i hulanki nasłuchiwałem kroków. Będziesz
sam. Będziesz odizolowany. Na zawsze.
Cisza. Zdrapałem trochę kału ze ściany obok głowy, wysunąłem rękę
przez prawą dziurę i rzuciłem na siedzenie. Wyjąłem zwinięty pod pasem
pusty bukłaczek, mniejszy od mojej pięści. Otworzyłem go i, nieco chwiejnie
balansując na guzach, nasikałem do niego.
A potem hojnie rozlałem mocz na siedzeniu po lewej.
Ledwie zdążyłem skończyć, kiedy drzwi otworzyły się z impetem. Baron.
Poprzedzony przez żołnierza z latarnią.
Żołnierz sprawdził, czy w pomieszczeniu nie ma intruzów, chociaż nie
było tu czego przeszukiwać. Cały wychodek to nagie kamienne mury, niski
sufit i tylko jedno wejście. Najwyraźniej baron się denerwował.
Żołnierz podszedł do ustępu. Przywarłem do ściany i otoczyłem się
cieniami. Nie równało się to w żadnej mierze z niewidzialnością, ale
pomagało. Światło z latarni było rozproszone. No i w tym kłopot, kiedy
używasz latarni, żeby spojrzeć prosto w dół: zawsze przeszkadza ci
podstawa. W otworze pojawiła się głowa mężczyzny, ale oślepiał go blask
latarni.
– Pośpiesz się – powiedział baron. – Bo zaraz tu padnę, jak mi rozsadzi
pęcherz.
Nie, nieprawda, nie od tego padniesz.
Światło w górze znieruchomiało, kiedy żołnierz zawiesił latarnię na haku
i drzwi się zamknęły.
Chwilę potem usłyszałem, jak baron przeklina, mrucząc pod nosem:
– ...świnia. Nie potrafi nawet naszczać tak, żeby trafić w dziurę...
kurewscy Alitaeranie. – Rozległ się szelest ubrań, kiedy spuścił spodnie i
jego tyłek odciął światło w środkowej dziurze. – Wina z Seth, najlepszy
modaiński szef kuchni... Pewnie specjalnie nasrał na deskę.
Był szczupłym mężczyzną, ale deska cicho jęknęła w miejscu, w którym
poszerzyłem otwór. Jednak nie pękła.
Na razie.
Pozwoliłem mu zrobić swoje – więc nigdy nie mów, że nie jestem
dżentelmenem.
Kiedyś byłem awatarem Sędziego, a teraz po prostu staram się być
uprzejmy.
Chwilę potem baron zniknął w ustępie bez śladu. Kiedy jego żołnierze
nabrali podejrzeń i zajrzeli do ubikacji, jego po prostu nie było. Wybacz, że
nie będę rozwodził się nad szczegółami. Bo widzisz, to nie jest opowieść o
śmierci barona Rikku. To opowieść o mnie.
Wybacz mi jednak chwilę dumy z dobrze wykonanej roboty i pozwól, że
powiem ci jedno: odtąd nikt w Château Shayon nie srał już bez lęku.
* * *
– Jednej rzeczy nie rozumiem: dlaczego przybył pan do Cenarii. Tu
niczego nie ma. To dziura – mówi Yvor Vas.
Ten chudy, piegowaty rudzielec, pochodzi – chociaż to wydaje się dość
nieprawdopodobne – z Ladeshu.
– Tu mnie jeszcze nie znają – mówię.
Piję piwo. On pije ootai – wszyscy Ladyjczycy są uzależnieni od tego
gorzkiego napoju, najwyraźniej nawet ci rudowłosi. Siedzimy w małej
kryjówce, którą kupiłem w Norach na obrzeżach mokradeł. Ta rozmowa jest
zbyt niebezpieczna, żeby ryzykować, że ktoś nas podsłucha.
– W ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat zdobyłem sławę w większości
wielkich narodów. Było tyle wojen, a ja zawsze lądowałem w samym ich
środku.
– Był pan Vinem Craysinem we wschodniej Alitaerze, Talem Drakkanem
w Seth, Gorrumem Queshem w Modai i Pipsem McClawski w zachodniej
Alitaerze? – Próbuje mi zaimponować.
– Wiesz, że znalazłem w Aenu kolekcjonera, który miał kości do gry
Pipsa? I nie, nie byłem Gorrumem Queshem, chociaż walczyłem z nim przez
jakiś czas. Wy, ludzie ze Stowarzyszenia, zawsze jesteście tacy ciekawscy.
Nie byłem też Vinem Craysinem, ale nie lubię odsłaniać wszystkich kart,
nawet kiedy to nie ma znaczenia.
– Stowarzyszenie Drugiego Świtu chciałoby stać się dla pana atutem,
Gaelanie. Sprzymierzeńcem, który pomoże panu niezależnie od okoliczności,
w jakich się pan znajdzie. Proszę o tym pomyśleć!
– Pomyślałem – mówię. Pauza, głęboki namysł. – I chcę ci wszystko
opowiedzieć.
Oczy mu błyszczą.
Wszyscy myślą, że są tacy wyjątkowi. To dzięki temu tak łatwo jest
kłamać.
* * *
– Gaelan Gwiezdny Żar! Co za zaszczyt! Dziękuję, że zgodziłeś się ze
mną spotkać.
Gwinvere Kirena została obdarzona tym rodzajem urody, który sprawia,
że mężczyzna przypomina sobie, co to znaczy być dwunastolatkiem i nie być
w stanie odezwać się w obecności dziewczyny. Gaelan spotkał już wcześniej
wielkie piękności. Prawdę mówiąc, większość tych spotkań pozostawiła go w
przekonaniu, że ludzie to idioci. Wielkim pięknościom i zabójczo
przystojnym mężczyznom przydawano cnót – ludzie uważali ich za
zabawniejszych, bystrzejszych i bardziej przenikliwych niż byli w
rzeczywistości.
I na odwrót – poznał kobiety, które zasłynęły jako wielkie piękności, a
były ledwie przeciętnie atrakcyjne, ale za to obdarzone też wielką pewnością
siebie, czarem albo temperamentem. Gwinvere mogła należeć do tych
pierwszych, ale zdecydowanie nie do tych drugich. Słyszał, że mówiono o
niej jako o „największej kurtyzanie swoich czasów”. Utrzymywało ją wielu
mężczyzn, ale żaden nie miał jej na własność. I to wszystko osiągnęła,
dobiegając trzydziestki.
Jego milczenie musiało być oczywiste, ale Gaelan domyślał się, że
Gwinvere przywykła do tego, że w jej obecności mężczyznom języki stawały
kołkiem... zresztą, nie tylko języki.
– To przyjęcie nie jest w moim stylu, ale pobudziłaś moją ciekawość –
odpowiedział.
Patrzył jej w oczy, a nie na bujną pierś, kiedy powiedział „pobudziłaś”.
Piękność, już nie wspominając o kurtyzanie, musiała przywyknąć do męskich
awansów, od tych najbardziej wulgarnych do najwykwintniejszych. Jednak
jej oczy niczego nie zdradziły. Przegapiła jego intencje, nie obchodziły jej
albo postanowiła z niczym się nie zdradzić.
– Dobrze się bawisz? – zapytała.
Gaelan wyprostował się sztywno. To był bal maskowy urządzony w
wynajętej rezydencji jakiegoś nieobecnego lorda. Nie widział podobnego
upadku obyczajności od schyłkowych dni pierwszego Cesarstwa
Alitaerańskiego. Był względnie przystojnym i doskonale zbudowanym
mężczyzną, ale co najmniej trzy kobiety zdążyły go obmacać w czasie,
jakiego potrzebował, żeby przejść od drzwi frontowych do tego gabinetu.
Nawet rozpoznał jedną z nich – młodą żonę earla, z twarzą schowaną za
maską łabędzia (poza tym, miała zasłonięte niewiele więcej ciała). Śmiała się
i zwracała do przyjaciół po imieniu, najwyraźniej niespecjalnie przejmując
się tym, czy zostanie zidentyfikowana. Gaelan nie widział jeszcze nikogo
kopulującego, ale noc była młoda.
– To było pouczające – odpowiedział. Gwinvere wybrała dla siebie
cieniutką suknię z wysokim kołnierzykiem w szokująco czerwonym kolorze,
skrojoną tak, by podkreślała każdą krągłość. Poza tym zdobił ją wąski, złoty
łańcuch, krzyżujący się między piersiami i zapięty na kłódkę, która zwieszała
się z przodu bioder. Na wstążce na szyi nosiła mały, złoty kluczyk. Fantazja
krawca na temat khalidorskiej dziewczyny z haremu z pasem cnoty do
kompletu.
– Zorganizowałam to dla ciebie – powiedziała.
– Jeszcze nikt do tej pory nie zorganizował dla mnie orgii – odpowiedział
szczerze.
Ani razu w ciągu sześciuset osiemdziesięciu lat. Roześmiała się.
– Poddałam próbie twoją prawość – powiedziała, robiąc króciutką pauzę
przed słowem „prawość”.
Prowokowała go do dwuznaczności, gdyby miał na to ochotę. Pozwalała
mu zabiegać o swoje względy, jeśliby tego zapragnął.
A tak naprawdę mówiła mu, że chciała zobaczyć, czy Gaelan Gwiezdny
Żar odwróci się na pięcie i opuści takie przyjęcie przed spotkaniem się z nią,
czy też przymknie oko na rozpustę. Tak naprawdę to pytała, jakim
człowiekiem jest Gaelan.
Dobra próba, obmyślona przez przenikliwy umysł.
– Mów, co masz do powiedzenia. Nie zaprosiłaś mnie tu dla mojego
dowcipu ani dla mojego interesu.
Na chwilę jej oczy zrobiły się wielkie, a potem uśmiech wykrzywił pełne,
umalowane usta. Rozparła się na sofie.
– O tym akurat nie pomyślałam – przyznała – ale teraz zaczęłam się
zastanawiać.
Gaelan skrzyżował ręce za plecami, stojąc po wojskowemu w lekkim
rozkroku.
Obrzuciła spojrzeniem jego sylwetkę.
– Gaelan Gwiezdny Żar, farmer znikąd, który został bohaterem
Ceurańskich Kampanii, mistrz długiego łuku i młota bojowego. W pojedynkę
uwolnił setkę swoich uwięzionych towarzyszy. Pięć razy odmówił przyjęcia
awansu. Samodzielnie utrzymał grań w czasie bitwy Krwawej Trawy.
Podejrzewa się, że jest Utalentowany, ale dwukrotnie odmówił Siostrom
poddania się badaniom. Wdał się w gorzki spór ze swoim alitaerańskim
dowódcą i nagle odszedł. Niedawno został oskarżony o morderstwo i jest
ścigany przez wojsko zarówno Alitaery, jak i Ceury.
– Opowieści. W najlepszym razie połowa z nich to prawda. Nudzą mnie.
– Miesiąc później alitaerańskiego dowódcę znaleziono martwego –
powiedziała.
– Naprawdę? – Za wolno zareagował. Skąd mogła o tym wiedzieć? –
Dobrze tak bydlakowi.
– Kiedy cię zwerbował, obiecał ci zemstę na Ceuranach, czyż nie? – To
nie było pytanie. – A potem przyjął od nich łapówkę i odwołał kampanię. – I
tym razem nie pytała.
– Czyli myślisz, że jestem mordercą. Chcesz mnie zatrudnić jako
zabójcę? – zapytał. – Co? Znieważyła cię jakaś ładna rywalka? Wzgardził
tobą kochanek?
Zamierzał ją obrazić. Chciał zobaczyć ją rozgniewaną.
Uśmiechnęła się z pobłażaniem. Pełne usta, piękny uśmiech, błysk w
oczach w odpowiedzi na prowokację. Lubiła, kiedy rzucano jej wyzwanie.
– Jestem Sa’kage, Gaelanie.
– Oczywiście, że jesteś.
Panowie półświatka, Sa’kage, zajmowali się wszelką przestępczością na
znaczącą skalę w mieście pod bacznym spojrzeniem Dziewiątki,
obserwowanej z kolei przez Shingę, któremu władzy mogliby pozazdrościć
królowie. Jednemu z członków Dziewiątki podlegała cała prostytucja w
Cenarii. Ten człowiek, Pan Rozkoszy, nie pozwoliłby tak pięknej kobiecie
jak Gwinvere Kirena działać niezależnie. Może więc o to chodziło. Może
chciała się wyrwać.
– Nie skończyłam.
Wstała i podeszła do drzwi, żeby sprawdzić zamek. Gaelan zauważył, że
złoty łańcuszek znikał w rozcięciu sukni, najwyraźniej oplatał jej ciało, i
pojawiał się ponownie na odsłoniętych plecach, pokrywając je pomysłową,
złotą siatką. Jej uroda sprawiała, że zapierało mu dech w piersi, a umysł
zwalniał, lecz przy tej kobiecie potrzebował zachować trzeźwość myślenia
jak rzadko kiedy.
– Należę do Dziewiątki – powiedziała. – Jestem Panią Rozkoszy.
Nie był to sekret, który powierza się byle komu.
– Jesteś młoda jak na...
– Mam plan i potrzebuję ciebie do jego realizacji.
Zastanowił się nad tym. Gaelan Gwiezdny Żar miał uchodzić za
czterdziestopięciolatka, a wyglądał na co najmniej dekadę młodszego. Był
sławny, ale miał niewielu prawdziwych przyjaciół, za to licznych wrogów.
Może nadszedł czas pozwolić, by to imię umarło. Istniały gorsze rzeczy niż
sojusz z piękną i inteligentną kobietą.
– Jaki masz plan? – zapytał. Odwróciła się.
– Na to przyjdzie czas. Najpierw musimy zająć się czymś innym.
Wyciągnęła rękę. Wziął to, co mu podała.
To był złoty kluczyk, który nosiła na wstążce.
Uniósł brew, próbując zignorować dreszcz przebiegający mu przez
lędźwie. Miał ciało młodego człowieka, więc i reagował jak młody człowiek.
– Dlaczego? – zapytał.
– Ponieważ jeśli nie będziemy rżnęli się tej nocy, możesz się we mnie
zakochać. Jeżeli jednak to zrobimy, pewnie nadal będziesz mnie pożądał,
właściwie uznałabym to za zawodową klęskę, gdyby stało się inaczej, w
końcu to moja profesja, ale już nigdy mi nie zaufasz. Będziesz wiedział, że
zrobię to z każdym innym mężczyzną, z jakim tylko przyjdzie mi ochota. To
wiele uprości.
„Uczciwa dziwka. Rzadki rodzaj kobiety pod wieloma względami.
Zatruwa studnię i sama ci o tym mówi, Acaelusie. Właśnie tego naprawdę
chcesz?”.
– A ty? – zapytał Gwinvere. – Nie grozi ci, że mnie pokochasz?
Powoli i delikatnie weszła w jego objęcia. Zapach doskonałych perfum,
podstępna miękkość jedwabiu i skóry. Chłód złotych łańcuszków i ciepły
oddech na uchu.
– Tej nocy zamierzam dobrze się bawić w pracy.
* * *
W ich małym domku na farmie Gaelan podtrzymywał nagą pupę żony,
która balansowała na brzegu zrobionego przez niego stołu. Obejmowała go
za ramię i kark. Źrenice miała ogromne, jej przyciśnięte do niego biodra
drżały po tym, jak się kochali.
Wbiła mu paznokcie w ramię boleśnie, ale tylko dla żartu.
– Wiesz, że Ali może w każdej chwili wrócić do domu.
Oczy jej jednak błyszczały i nadal krzyżowała nogi za jego pośladkami;
nie odepchnęła go od siebie.
– Są gorsze rzeczy niż to, że dziewczyna dowie się, że ojciec nadal uważa
jej matkę za kobietę, której nie sposób się oprzeć.
Uśmiechnęła się szeroko i ścisnęła go udami.
– Twój uśmiech to osłoda na całe sto lat – powiedział, starając się zapisać
jej twarz w pamięci.
Była piękna. Włosy miała wzburzone, twarz zarumienioną od seksu i
radości. Była zadowolona z życia i z niego. Prawdziwy skarb. Zestarzeje się,
umrze, a on pozostanie młody, nieśmiertelny i dalej będzie kierował się
zaleceniami dawno zmarłego króla. Dawno zmarłego przyjaciela.
– Pochlebstwem zdobyłeś już wszystko, co mogłeś – odparła.
Roześmiał się i uszczypnął ją w pośladek. Uderzyła go w rękę. Oczy jej
promieniały.
– Dlaczego nasze szczęście jest skazane na koniec? – zapytał.
Spojrzała mu w oczy z miłością i czułością.
– Prawdziwa z ciebie zagadka, mój panie.
– Nie, byłem Samonem Zagadką sześć żywotów temu – odpowiedział i
mrugnął do niej, próbując ocalić tę chwilę.
– Mamo! – Za drzwiami ich małej chatki rozległ się okrzyk dziewczynki.
Gaelan odsunął się, podciągnął spodnie, zacisnął pasek i spróbował ulizać
włosy. Seraene zeskoczyła ze stołu, wygładziła halki i złapała za szmatę,
udając, że sprząta.
Drzwi się otworzyły i weszła Alinaea. Niosła kosz świeżo zebranych ziół
w jednej ręce i zniesionego tego dnia jajka w drugiej. Gdyby była dużo
starsza, przyłapałaby rodziców.
Zapach w chatce nie był szczególnie subtelną wskazówką, tak samo jak
zarumieniona po seksie pierś Seraene i zadrapania od wąsów widoczne na
odrobinie dekoltu w wycięciu sukienki. Jednak Alinaea miała dopiero osiem
lat. Była niewinna. Oczko w głowie ojca.
– Tato – powiedziała z powagą, przechylając głowę. – Zdecydowałam.
Jestem wystarczająco duża, żeby mieć młodszego braciszka.
Gaelan spojrzał na Seraene. Rozpromieniła się. Położyła rękę na brzuchu.
– Tak? W ten sposób mi o tym mówisz?! – zapytał.
Wybuchła śmiechem.
Na wszystkich bogów, którzy istnieli, i na wszystkich, których nigdy nie
było, jakże tęsknił za śmiechem Seraene.
* * *
Rozkosz przetoczyła się przez Gaelana i odpłynęła, pozostawiając go
niewzruszonym. Gwinvere siedziała na nim okrakiem, odziana tylko w
delikatne złote łańcuszki. Przerwała, kiedy skończył, sama nie osiągając
rozkoszy. W końcu dla niej to były interesy, a nie przyjemność. Mimo to, nie
zeszła z niego.
Przyglądała mu się. Miała potargane włosy, wspaniałą figurę. Pozwalała
mu pławić się w swoim blasku, zapamiętać obraz kobiety nadnaturalnej
urody, która się z nim kochała. Pochyliła się i w jej oczach zabłysło coś w
rodzaju współczucia.
– Jesteś bogiem odzianym w ciało, Gaelanie, i jesteś bardziej kruchy, niż
myślisz. Strzeż się.
Położyła się na jego piersi i wtuliła mu głowę w ramię, ale tylko na
chwilę, W pokoju panował chłód, a on był ciepły. Może po prostu chciała się
zagrzać i to wszystko. Niemal natychmiast wstała. Zaczęła się ubierać, a
Gaelan poczuł bolesne ukłucie, gdy nie bez cynizmu zdał sobie sprawę, że
musiała ćwiczyć ubieranie się przed lustrem, ponieważ każdy jej ruch był
pełen wdzięku. To nie była zwykła dziwka. Gwinvere była artystką i ostatnie
wrażenie, jakie Gaelan wyniesie z tego spotkania, pozostawało dla niej
równie ważne jak pierwsze.
– Chcę znowu się rżnąć – powiedział. – Teraz.
Tym razem nie będzie myślał o Seraene.
Gwinvere była cudem. Powinien ją docenić. Powinien sprawić jej
przyjemność.
– Ja też, ale przed świtem muszę się przespać z jeszcze trzema
mężczyznami. Może z czterema, jeśli ten ostatni okaże się miły.
– Czy byłem twoim pierwszym...? – Urwał. Idiotyczne pytanie. Nie mógł
uwierzyć, że je zadał. Nie wiedział, skąd mu się wzięło.
– Tak, Gaelanie, byłam dziewicą aż do tej chwili – odparła beznamiętnie.
– Miałem na myśli tę noc – wyjaśnił pośpiesznie. – Nieważne. Głupie
pytanie.
Spojrzała na niego. Zawahała się.
– Jesteś wspaniały. Rozkojarzony, ale wspaniały. Możemy pieprzyć się
jutro, gdy skończę kolację z ambasadorem. Potem mi powiesz, czy
przyjmiesz moją propozycję natury zawodowej.
Propozycję? Jeszcze niczego mu nie zaproponowała.
* * *
Kilka minut później Gaelan przebił się przez kłęby dymu z lubieżnicy,
przez które widział tylko mgliste zarysy rozpustników. Milcząca służba
ubrana w jednakowe kostiumy czarnych koni z klapkami na oczach
zajmowała się tymi, którzy przesadzili z używkami, wynosiła tych, którzy źle
się poczuli, wsuwała poduszki pod głowy tych, którzy stracili przytomność, i
przykrywała kocami nagie ciała. Żona earla, ubrana teraz tylko w maseczkę i
jedną jedwabną pończochę, biegła z piskiem w stronę Gaelana ścigana przez
dwóch lubieżnych lordów, którzy zgubili już maski.
Zanim wpadłaby na niego albo zaczęła szukać u niego pomocy, której tak
naprawdę nie chciała, Gaelan uskoczył do hałaśliwej części pokoju. Muzycy
siedzący za nieprzejrzystą kurtyną wygrywali zniekształconą wersję
harańskich rytmów plemiennych. Dwaj starsi lordowie palili lubieżnicę w
ozdobnych misach, patrząc na trzeciego arystokratę, który tańczył z kobietą.
Z Gwinvere.
Ta wielka małpa trzymała łapę na jej smukłej szyi. Gwinvere ocierała się
o niego zmysłowo, stojąc plecami do niego i przesuwała dłońmi po jego
lędźwiach.
Zobaczyła Gaelana i wypadła na chwilę z rytmu, ale zaraz podjęła taniec.
Złapała młodego lorda za spodnie i przycisnęła go mocno do swoich
pośladków, nie odwracając wzroku.
To Gaelan odwrócił wzrok. Wmieszał się w tłum i zaraz potem zniknął
wśród nocy.
Ktoś go śledził.
* * *
Ktokolwiek śledził Gaelana, był dobry. Bardzo dobry. Jednakże Gaelan
miał wybór. Ścigany zawsze ma wybór, a możliwości rysowały się przed nim
klarownie, jak różni mężczyźni, którymi był w ciągu ostatnich sześciuset
osiemdziesięciu lat. Różni mężczyźni, różne wybory, różne przyszłości, oto
rozgałęziające się ścieżki:
Jako młody człowiek – człowiek, którym się urodził – książę Acaelus
Thorne, wypatrzył przewężenie, przez które nawet ostrożny szpieg musiałby
przejść, żeby nie zgubić zwierzyny. Acaelus schował się za pierwszym
odpowiednim do tego rogiem i poczekał. Zebrał Talent, gotowy powalić
prześladowcę, pochwycić go i uderzyć kilka razy, żeby się dowiedzieć, kto
go przysłał. Poczekał...
Nie, nie, to nieprawda. Książę Acaelus nie miał w sobie nawet tej
odrobiny subtelności.
Chować się? Acaelus? Ha!
Nie, Acaelus odwrócił się, kiedy tylko zdał sobie sprawę, że ktoś go
śledzi. Przystanął na środku ulicy.
– Wiem, że tam jesteś! Wychodź! Jeśli chcesz walczyć, nie ma sprawy.
Jeśli chcesz wiedzieć, dokąd zmierzam, chodź i zapytaj. Jestem księciem,
następcą tronu nieistniejącego już królestwa Trayethell i nie będę bawił się w
ten teatrzyk. Staw mi czoło!
Szpieg uciekł. Acaelus usłyszał zgrzyt żwiru, namierzył się na ten dźwięk
i ruszył w pościg. Talent zwiększył siłę jego mięśni. Przyśpieszył. Wyciągnął
miecz i wyskoczył zza zakrętu zbyt ostrego, zważywszy na prędkość, z jaką
biegł.
Skoczył, odbił się od ściany i ściął szpiega z nóg. Mężczyzna
przekoziołkował i padł nieruchomo.
Acaelus do niego podszedł. Drobny mężczyzna leżał na plecach odziany
w kaptur i pelerynę.
W ostatniej sekundzie szarpnął się konwulsyjnie. Dwa sztylety wyleciały
w powietrze mierząc prosto w Acaelusa.
Z nadnaturalną szybkością ostrze Acaelusa śmignęło w lewo, w prawo,
zripostowało. Odbite sztylety poleciały w bok, a jego miecz znalazł się w
sercu szpiega, zanim zdążył się nad tym zastanowić.
I niczego się nie dowiedział.
Co prawda, Acaelus nigdy nie kwestionował podjętych decyzji. Nigdy nie
wątpił w sens swoich czynów.
Nie, Acaelus był szlachetnym głupcem. Jego sposób działania
doprowadziłby do klęski. Odpada.
Z kolei Dehvirahaman Bruhmaeziwakazari... Nie, ymmurski tropiciel był
przebiegłym łowcą, ale nigdy nie wszedłby do miasta. Skórzane sakiewki i
peleryny w barwach maskujących świetnie się sprawdzały w naturalnym
otoczeniu, ale tutaj ubranie nabierało innego znaczenia. Odpada.
Rebus Zwinny. Oto żywot, który mógłby odnieść tutaj pewien sukces.
Rebus był złodziejem, który stał się bohaterem ludowym, kiedy kilkaset
funtów złota należącego do skorumpowanego króla spłynęło deszczem na
ulice wszystkich bazarów w mieście jednocześnie. Rebus skierowałby się do
mniej przyjemnej części miasta. W tym wypadku na zachód, do Nor.
Wybrał okrężną drogę, jakby dbał o to, żeby go nie śledzono, ale nie
zauważył, że już ktoś za nim podąża. Szpiedzy zawsze lubią myśleć, że są
dobrzy.
Jeżeli szpiegiem jest zwykły pachołek jakiegoś lorda albo lady,
przestraszy się i zawróci, kiedy Rebus przejdzie mostem Vanden i wkroczy
do Nor. Tak się nie stało. To oznaczało, że szpiega przysłał ktoś potężny.
Rebus porzucił udawaną ostrożność, kiedy dotarł do slumsów i ruszył
szybkim krokiem, przez co wyraźniej było widać, że kuleje.
Pokuśtykał zaułkiem. Skręcił w lewo, w prawo, dwa razy w lewo,
przeszedł uliczką tak wąską, że gdyby rozłożył ręce, dotknąłby walących się
murów po obu stronach. I po trzystu krokach bez żadnego skrzyżowania
dotarł do muru – ślepa uliczka. Niech to diabli. To nie były slumsy Borami,
gdzie znał każdą kryjówkę. Możliwe, że właśnie ułatwił zadanie swojemu
prześladowcy.
Odwrócił się. Szpieg stał z dwoma długimi nożami. Zatem nie szpieg,
lecz zabójca. I towarzyszyli mu dwaj łucznicy, którzy robili wrażenie ludzi
znających się na swojej robocie.
– Rebus Zwinny – powiedział zabójca, wskazując podbródkiem
wykręconą prawą stopę Rebusa. – Ironia losu?
– Z wiekiem coraz bardziej nienawidzę ironii. Tyle że kiedyś byłem
młody. Wymyśliłem przydomek, gdy zacząłem się parać poważną magią
cielesną. Wydłużanie nóg i rąk czyni cię na jakiś czas diabelnie niezdarnym.
Miałem nadzieję, że kiedyś ten przydomek przestanie w końcu brzmieć
ironicznie.
– No to chyba teraz się przekonamy, jak to naprawdę jest.
Strzały pomknęły przed siebie, wypalając dziury w nocy.
Znowu krew, znowu śmierć, żadnych odpowiedzi.
Nie, instynkty zawiodły Rebusa. Poza tym, w swoim eleganckim stroju
Gaelan mógłby ściągnąć na siebie bandziorów w Norach, zanim nawet
zdążyłby dać się zapędzić w kozi róg przez zabójcę. Odpada.
Zatem, Gaelanie, ci ludzie, którymi byłeś, nie są dla ciebie żadną pomocą.
Co zrobi teraz prosty farmer, który stał się bohaterem wojennym? Kim teraz
będziesz? Kto teraz tobą zostanie?
Gaelan nie pozwoli, żeby szpieg nim dyrygował. Miał już tego dosyć. I
zwyczajnie miał to wszystko w nosie. Prawda była taka, że Gaelan – Gaelan,
jakiego sobie wyobraził, kiedy porzucił poprzednie życie w roli Tala
Drakkana, Gaelan, którym był przez ostatnie dwadzieścia pięć lat – był
człowiekiem prostym i bezpośrednim. Podobnym do Acaelusa. I takim
pozostał aż do końca. A teraz ten Gaelan spływał z niego jak woskowa maska
wystawiona na działanie ognia. Nie był pewien, kto się wynurza. Albo co.
Wrócił do swojego zajazdu najkrótszą trasą. Po drodze było tylko jedno
dobre miejsce, w którym zabójca mógł go zaatakować – o ile to był zabójca.
Gaelan je minął. Atak nie nastąpił. Poszedł prosto do swojego pokoju, niosąc
latarnię, którą wręczył mu zaspany odźwierny. Otworzył drzwi do ciemnego
pokoju, wszedł i zgasił płomień.
Jaskrawe światło latarni osłabiłoby widzenie w ciemności zabójcy, gdyby
ten czekał w jego pokoju. A jej nagłe zgaszenie całkiem by go oślepiło.
Za to Gaelan nie był ślepy. Cienie witały jego oczy, odkąd związał
ka’kari. Nikogo nie było w pokoju. Magiczne plomby na oknach pozostały
nienaruszone.
Położył się do łóżka bez żadnej konfrontacji, nikogo nie zabiwszy. To był
właściwy ruch. Cierpliwość to lekcja, której nieśmiertelność już dawno temu
powinna mu udzielić.
Mądrość jest nudna.
* * *
– Nigdy w życiu nie miałem lepszej kobiety – powiedział Gaelan po ich
czwartej rundce w łóżku.
– Często to słyszę – odparła Gwinvere; droczyła się z nim, ale zachowała
dystans, profesjonalizm. Leżeli razem w jej sypialni, nadzy, ona z głową na
jego piersi.
– Nie od mężczyzn, którzy mają sześćset osiemdziesiąt lat.
Za karę uszczypnął lekko jej sutek. Roześmiała się i on też wybuchł
śmiechem.
– Ktoś mnie śledził, kiedy tu szedłem – powiedział. – Ktoś z twoich
ludzi?
Pół sekundy wahania, wyczuwalne napięcie w jej ciele, gdy przytulała się
do niego. Odpowiedź twierdząca. Nawet nie próbowała kłamać.
– Śledził cię też wczoraj wieczorem. Chciałam sprawdzić, czy nie
zameldujesz komuś, że próbowałam cię zwerbować.
– Yhmm, więc to, czego ode mnie oczekujesz, będzie wymagało zdrady. I
teraz wiesz tylko tyle, że nie muszę codziennie się odmeldowywać. Może po
prostu jestem na długiej smyczy.
Zatem słusznie postąpił. Zabicie sługi Dziewiątki mogłoby nie być
najlepszym początkiem w nowym mieście.
Wodziła leniwie dłonią po wzorach na jego piersi, ważąc słowa. W końcu
powiedziała:
– Jesteś ryzykiem, które podejmuję. Słyszałeś kiedyś o siepaczach?
– Zabójcach posługujących się magią?
– W danym momencie zawsze jest ich tylko ograniczona liczba. Nikt
nigdy nie wie, ilu ich dokładnie jest. Jednakże wszyscy siepacze składają
Shindze magicznie wiążącą przysięgę wierności. Nie mogą go skrzywdzić ani
przyjmować zleceń bez jego zgody. W tej chwili jest tylko pięciu siepaczy.
Chcę, żebyś zabił czterech z nich.
– A piąty?
– Będzie cię trenował. To on śledził cię wczoraj i dzisiaj. Ben Wrabie.
– Wrabie Szrama? – Gaelan słyszał to imię, ale niewiele ponadto.
– Ma pewne... dziwactwa.
Istniał tylko jeden powód, dla którego można chcieć pozbyć się
wszystkich zabójców będących na usługach Shingi, kiedy już zasiada się w
Dziewiątce.
– A kiedy zabiję tych siepaczy? Chcesz, żebym zabił też Dziewiątkę?
Shingę?
Usiadła i chociaż czuł się już nasycony, nie mógł nie spojrzeć najpierw na
jej ciało, a dopiero potem w jej oczy.
– Nie – powiedziała. – Nimi zajmę się w inny sposób.
– Czyli ty zostaniesz Shingą, a ja stanę się siepaczem, który nie złożył ci
przysięgi posłuszeństwa. Kiedy już się mną posłużysz, nie uznasz, że jestem
zbyt niebezpieczny, żeby nadal mnie trzymać?
Pauza.
– Trzeźwo myślisz, Gaelanie. To mi się podoba. Większość mężczyzn
oburzyłaby się, gdyby zlecono im zabójstwo. Albo zaczęła powątpiewać, czy
kobieta zdoła pokierować Sa’kage.
Znałem Irenaeę Blochwei i Ihel Nooran. Nie miałem żadnych
wątpliwości.
– Zatem? – zapytał więc tylko.
– Sprawdzisz moją historię, rzecz jasna. Zobaczysz, jak traktowałam
prostytutki, które przeszły na emeryturę. Dowiesz się, jak traktowałam
rywali, którzy w końcu zaczęli dla mnie pracować. Przekonasz się, jakie
miejsca zajmuje złośliwość i mściwość w sposobie, w jakim rządzę.
– Sama mi powiedz.
Oczywiście, sam też to sprawdzi, ale chciał usłyszeć to z jej ust.
– Zemsta tylko wtedy, kiedy jest zagrożona moja pozycja. Nigdy dla
osobistej satysfakcji. I nie odrzucam lekką ręką narzędzi. Zwłaszcza ostrych.
Jeśli wyślę cię przeciwko czterem siepaczom i wszystkich zabijesz, a
dodatkowo poznasz sekrety piątego, jak mogłabym ci zagrozić? Wolałabym
raczej cię zatrzymać.
– Jako pupilka?
– Jako sprzymierzeńca. Kochanka, o ile nie będziesz mieszał się do mojej
pracy ani tego, z kim sypiam.
– Nigdy nie poprosisz, żebym złożył magiczną przysięgę?
– Nie sądzę, żebym musiała. – Uśmiechnęła się. Przepięknie.
– Nie o to pytałem.
Uśmiechnęła się jeszcze szerzej, zadowolona, że tak dobrze się dobrali.
– Nigdy nie poproszę ani nie zmuszę cię do złożenia jakiejkolwiek
przysięgi wierności.
– A co mi zaoferujesz, jeśli to zrobię? Poza stosem monet i najlepszym
seksem w moim życiu? Bo te dwie rzeczy uznaję za oczywiste.
Znowu się uśmiechnęła i powiedziała:
– Sieć szpiegów, którzy odnajdą poszukiwanego przez ciebie człowieka.
Kamienna pięść zacisnęła się na piersi Gaelana. Na długą chwilę. Nie
mógł złapać oddechu.
– Dobrze więc – odrzekł w końcu. – Zakładając, że wszystko wygląda
tak, jak powiedziałaś. Sprawdzę to, a ty powiesz temu Wrable’owi Szramie,
żeby spotkał się ze mną w zajeździe jutro wieczorem.
Uśmiechnęła się. Przesunęła palcami po rzeźbie jego mięśni brzucha. I
niżej.
– Jeszcze raz? – spytała.
* * *
Wrabie Szrama był tykowatym mężczyzną, którego przodkowie
wywodzili się z Friaku. Miał okrągłą twarz, ziemistą cerę, włosy jak pęk
czarnego siana i smukłe, pociągłe mięśnie artysty sztuk walki. Siedział na
łóżku Gaelana w jego zamkniętym pokoju. Plomby na drzwiach pozostały
nietknięte, nie widać było, żeby zamek otworzono wytrychem. Popis
profesjonalizmu.
– Ben Wrabie? – zapytał Gaelan.
Zgodnie z jego przewidywaniami słowa Gwinvere się potwierdziły. Była
zaciekła, kiedy ją rozgniewać, ale okazywała wielkoduszność, gdy tylko
mogła. Hojna dla najlepszych i dla tych, których podejrzewała, że mogą stać
się najlepsi. Nigdy nie niszczyła tego, co mogło jej jeszcze posłużyć. Lubiła
dzieci.
Ben wstał i dwa sztylety wyskoczyły nie wiadomo skąd, lecąc
rękojeściami do przodu. Gaelan złapał je odruchowo. Ben wyszczerzył zęby
w brawurowym uśmiechu.
– Anioły Nocy ci sprzyjają – orzekł.
– Anioły Nocy? – zdziwił się Gaelan.
Poczuł serce gdzieś w żołądku. Siepacz otworzył okno, łamiąc magiczne
plomby, którymi zabezpieczył je Gaelan.
– Chodź, czeka na nas Diabelski Trakt. Podążaj za mną najlepiej jak
potrafisz. To pierwsza próba.
* * *
– Nadal nie wiem, jak to się ma do ka’kari – mówi drobny rudzielec,
Yvor Vas.
Należy do tajnej organizacji zwanej Stowarzyszeniem Drugiego Świtu.
Jej członkowie rzekomo poświęcają się studiom nad ka’kari. Tak naprawdę
badają nieśmiertelność, którą – jak wierzą – ka’kari oferuje. Jest to jednak
organizacja o dość luźnej strukturze, ponieważ, wbrew ich nadziejom, nie
można podzielić się oferowaną przez ka’kari nieśmiertelnością i większość z
nich się tego domyśla.
– To właśnie ka’kari sprowadziło mnie do Cenarii – mówię.
– Szukał go pan tutaj? A może to, które już pan ma, kazało panu tu
przyjechać?
Opróżniam kolejny dzban. Odkąd związałem ka’kari, potrzebuję
mnóstwa alkoholu, żeby się upić.
* * *
Nie pierwszy raz Gaelan wędrował po dachach miasta – zarówno Rebus
Zwinny, jak i Dav Bezszelestny byli na bakier z prawem. Jednak obaj
mieszkali w miastach zbudowanych z solidniejszych budulców. Skoczyć z
jednego dachu z plecionki na drugi albo z jednego kamiennego na podobny
to jedno, ale skoczyć z dachu z łupka i bambusa na strzechę i kruszącą się
dachówkę to coś zupełnie innego. Cenaria miała bardzo niewiele własnych
surowców, uprawianych czy wydobywanych, więc budowniczy korzystali z
tego, co im wpadło w ręce.
W miastach, gdzie można zaufać podłożu, człowiek może się szybciej
poruszać, dalej skakać. Tutaj Gaelan i Ben Wrabie poruszali się zaledwie
sprintem, wybijając się lekko i leciutko lądując.
Gaelan wylądował na dachówce, która pokruszyła się pod jego stopami.
Przeturlał się i pobiegł dalej.
– Dobrze! – krzyknął Ben z odległego dachu. – Zdałeś. Druga próba!
Ben skrzyżował ręce na piersi i stojąc na krawędzi spadzistego dachu,
zrobił krok naprzód.
Gaelan przeskoczył przerwę między dachami i podbiegł do miejsca, w
którym siepacz zniknął. Niczego tam nie było. Wiatr. Mżawka. Rozejrzał się
w ciemnościach, napinając mięśnie. Nawet jego nadnaturalny wzrok nic nie
pomógł.
– Tutaj – rozległ się szept.
Gaelan obrócił się gwałtownie, wyciągając sztylety i opadając nisko.
Niczego nie było w miejscu, z którego dobiegał głos.
Coś uderzyło go w tył kolana i ścięło z nóg. Upadł i sturlał się po
spadzistym dachu. Sztylety wyleciały mu z rąk, gdy próbował chwycić się
płytek z łupka.
Spadł z dachu.
Młócił rękami, spodziewając się rynny, jakiejś krawędzi. Nic. Były tylko
dekoracyjne rzygacze w kształcie psich łbów. Sięgnął. Nie trafił.
Widmowe ręce z czystej magii wyskoczyły mu z palców i złapały się
gargulca. Pociągnął tak mocno, że go oderwał, ale jednocześnie zdołał się
wybić i znalazł się z powrotem na dachu.
Wylądował w pozycji do walki, bardzo niskiej, niemal absurdalnie niskiej
– w stylu plangańskim – ale pomocnej na dachu o dużym spadku, zwłaszcza
gdyby musiał użyć rąk.
Jednakże Ben Wrabie stał tylko ze skrzyżowanymi rękami i rechotał.
– Wygląda na to, że nie wiesz jeszcze wszystkiego, żołnierzyku.
– Potrafisz rzucać głosem. Ben się uśmiechnął.
– Drugi raz w ten sposób mnie nie załatwisz – przysiągł Gaelan.
Ben podszedł do krawędzi dachu, spojrzał daleko w dół na strzaskanego
psiego gargulca. Zebrał się już zaniepokojony tłum, który zerkał w górę.
– Dość tych rozrywek dla miejscowych.
* * *
– Gdzie nauczyłeś się tego stylu? – spytał Gaelan, kiedy trenowali walkę
następnej nocy.
Sposób walki kosturem Bena Wrable’a przypominał mu styl Peersona
Julesa, jednego z ostatnich zdrowych na umyśle grafów z Lae’knaught. Żył
dwieście lat temu.
– Sam go wymyśliłem – odpowiedział Ben. – Mój mistrz posługiwał się
tylko bronią sieczną.
Zerwał ze ściany parę sztyletów sai i powoli zniknął Gaelanowi z oczu.
Otulił się cieniem, jak to nazywał. W jasnym świetle stawał się rozmazaną
plamą atramentowej czerni wielkości człowieka – daleko mu było do
niewidzialności, daleko do tego, co mógł osiągnąć Gaelan dzięki ka’kari, ale
w ciemną noc okazywało się to diabelnie skuteczne.
Potrafił też stłumić odgłos kroków.
Ćwiczyli z każdą możliwą bronią. Ben był szybki, a Gaelan szybko się
uczył. Ben nie ukrywał, że jest pod wrażeniem, chociaż Gaelan starał się
ukryć swoje najbardziej imponujące umiejętności. Ben wspomniał także o
metodach innych siepaczy, z których sam nie korzystał, i dał Gaelanowi
ogromne tomiszcze na temat trucizn.
– Mój mistrz miał, ehm, wypadek, zanim zdążył mnie nauczyć
większości tych rzeczy, a ze mnie żaden czytelnik.
– Jesteś strasznie szczodry.
– Nie martw się. Obciążę kosztami Gwinvere.
– Ach.
Ben nie potrafił odczytać zaszyfrowanych notatek, więc książka była dla
niego bezużyteczna, ale nie należała do rzeczy, które możesz zwyczajnie
sprzedać. Kto ją kupi? A jeśli trafi się kupiec, może okazać się twoim
wrogiem. O wiele lepiej obciążyć kosztami przyjaciół i niech oni się martwią.
Cwane. Ben nie był jednak specjalnie pomocny, jeśli idzie o przebrania.
Stwierdził, że z racji swoich blizn nie może udawać nikogo innego prócz
siebie.
Popatrzył, jak jego uczeń strzela z łuku i trafia w samą dziesiątkę dziesięć
razy z rzędu ze stu kroków – Gaelan słynął jako łucznik – i powiedział:
– Wygląda na to, że akurat tym nie musimy się zajmować.
Niestety, Gaelan nie potrafił opanować sztuki rzucania głosem. Ben umiał
ponadto doskonale imitować głosy. Gaelan uważał, że była to umiejętność
pokrewna potężniejszej magii cielesnej, którą sam się posługiwał.
Sprawiedliwie byłoby, gdy sam nauczył Bena kilku własnych sztuczek,
ale chociaż Gaelan bardzo go polubił, ten człowiek był twardym jak głaz
mordercą. Gaelan nie zamierzał dzielić się z siepaczem tymi
umiejętnościami.
Pewnego dnia dwa tygodnie później walczyli – sierp przeciwko
łańcuchowi z grotem.
Pracowali od dziesięciu godzin, pocąc się obficie z powodu ognia, który
płonął w pokoju, żeby mieli z czego napełniać Talenty. Ben zrzucił tunikę i
Gaelan po raz pierwszy zobaczył jego pozostałe blizny.
U ludzi wywodzących się z Friaku przy gojeniu się blizn częściej
pojawiał się nadmiar guzowatej tkanki, keloid, niż u przedstawicieli innych
narodowości. Ich ciało wypychało bliznowatą tkankę na zewnątrz, przez co
szramy stawały się wypukłe. Ciało Bena Wrable’a od szyi po opuszki palców
było pokryte bliznami po własnoręcznie zadanych ranach.
– Byłem synem gorathi. Księciem, jeśli tak wolisz. Zostałem porwany
jako chłopiec, odebrany klanowi. To był straszliwy policzek dla mojego ojca.
We Friaku syn to siła ojca. Sprowadzono mnie tutaj i sprzedano na Igrzyska
Śmierci, gdzie się wyróżniłem. Kiedy wywalczyłem sobie wolność, wróciłem
do Friaku, ale mój klan dawno temu został zmasakrowany. Nikt nie znał ich
imion. Z tego co wiem, handlarz niewolników pewnie kłamał i jestem
zwykłym synem chłopa. Nigdy nie poznam prawdy.
We Friaku obowiązuje tabu zabraniające mówić o zmarłych. Ben mógł
rozmawiać z własnym wujem, ale jeśli nie podszedł do tematu we właściwy
sposób, mężczyzna mógł zaprzeczyć, jakoby cokolwiek wiedział. Ben nie
wychował się we Friaku, więc nie miał o tym pojęcia.
– Co to znaczy? – zapytał Gaelan. Większość szram wyglądała jak
brednie. Wzory urozmaicone domysłami na temat friakijskiego alfabetu.
Jednakże pośrodku piersi Ben miał wycięte duże koło przecięte na pół
pojedynczą linią wzdłuż mostka. Tę bliznę otwierano ponownie wiele razy.
– Miałem wisiorek zrobiony z dwóch żelaznych podkowiaków. Odebrano
mi go, kiedy zacząłem trenować do Igrzysk Śmierci. Wyciąłem go na sobie,
żeby nigdy go nie zapomnieć. Nikt, z kim rozmawiałem we Friaku, nie
zetknął się z nim dotąd. A ty?
– Nie – skłamał Gaelan.
Ben Wrabie był człowiekiem odciętym od korzeni, których nigdy nie
pozna. Człowiekiem, którego zniszczono, kiedy jeszcze był dzieckiem. Który
próbował chwycić się jednej drobnej rzeczy, niemal zwariował, starając się
utrzymać friakijską tożsamość, bo było jasne jak słońce to, że tylko tam jest
jego prawdziwe miejsce.
Poza tym, znaczenie się zmienia, zwłaszcza znaczenie uniwersalnych
symboli, takich jak linie i koła. I jeszcze minęło wiele czasu, odkąd Gaelan
żył we Friaku.
Prawda jednak była taka, że Gaelan po prostu nie miał serca powiedzieć
Benowi, co naprawdę ten symbol znaczy.
* * *
Nie ma bohaterstwa.
Nie ma sprawiedliwości.
Nie ma nieba.
Gaelan nie ubrał się na czarno. To nie była noc. Miał na sobie prostą,
niebieską tunikę handlarza i wielki, znoszony kapelusz. Przez kolana
przerzucił sobie pelerynę. Siedział na zniszczonym cokole starego posągu –
dawno temu obalonego – i zajadał bochenek chleba, odcinając sobie do tego
po kawałku kiełbasy. Słońce zachodziło i sąsiadujący z rzeką Plith targ w
Norach zaczynał się już zamykać. Kilka stoisk pozostanie jeszcze otwartych
przez godzinę albo coś koło tego, oferując gorący posiłek tym, którzy
wracają do domów. Mimo to, łodzie, które tu wcześniej przypłynęły,
zacumowały i z których handlowano towarami, już odbijały. Ich właściciele
nie zamierzali spędzić nocy w przesiąkniętych przestępczością Norach.
Panował spory ruch, ale nie było tłoczno. Gaelan zobaczył, że jego cel
wszedł na targ od drugiej strony. Wyglądał zwyczajnie, sam mógłby być
sprzedawcą. Jednak szkic Gwinvere był bardzo dobry. To był siepacz, Nils
Knajak. Mimo swojej drobnej postury zasłynął jako najlepszy żyjący
wojownik władający toporem. Wspaniały wspinacz. Nieulękły pływak.
Doskonały w walce wręcz bez broni. Podobno zabił piętnastu rycerzy
Lae’knaught gołymi rękami. Podobno miał też spore poczucie humoru. Nils
szedł samą krawędzią nabrzeża. Panował tam nieco mniejszy ścisk, ponieważ
czasem, kiedy nagle ruch się nasilał, ci stojący najbliżej brzegu byli spychani
do zanieczyszczonej ściekami wody.
Siepacz nie martwił się podobną rzeczą.
Nie ma szóstego zmysłu.
Nie ma piekła prócz życia, ale śmierć jest jeszcze gorsza.
Gaelan odkaszlnął kilka razy, popukał się w pierś i ruszył, nadal jedząc i
odcinając sobie po kawałku kiełbasę. Pośród zaaferowanych, oddychających
chrapliwie i pociągających nosem tłumów równie dobrze mógłby być
niewidzialny.
Siepacz minął go, idąc od strony wody. W jego oczach Gaelan dostrzegł
mord. Tyle wystarczyło. Wbił mu nóż w nerkę. Śmiercionośny cios i tak
bolesny, że człowiek nie może nawet krzyknąć. Ręką schowaną pod zwiniętą
peleryną Gaelan błyskawicznie przypiął ołowiany obciążnik do pasa siepacza
i magiczną dłonią pchnął go delikatnie w stronę wody.
Nadal idąc zdecydowanym krokiem i oddalając się od Nilsa, Gaelan udał
kolejny atak kaszlu, żeby ściągnąć uwagę na siebie, kiedy siepacz padł na
kolana i ześlizgnął się z nabrzeża prosto do wody. Delikatny plusk, gdy
uderzył o fale, został zagłuszony przez kaszel Gaelana. Obciążnik pociągnął
Nilsa w głębiny. I po sprawie.
Nie ma chwały. Nie ma światła. Jest tylko zwycięstwo.
* * *
– Nie możesz mi nic mówić, kiedy już zaczniesz zabijać – powiedział
Ben Wrabie. – Nadal jestem związany przysięgą złożoną Shindze. Gdybym
dowiedział się, że grozi mu bezpośrednie niebezpieczeństwo, musiałbym to
zgłosić. Rozumiesz? Nie dlatego, „że jestem taki honorowy”. To magiczny
przymus.
Sprytny Ben Wrabie dobrze znał ograniczenia nałożonego na niego
przymusu i przy Gaelanie balansował na ich krawędzi.
– Jeśli Shinga wyda taki rozkaz, będę musiał spróbować cię zabić,
Gaelanie. Dlatego musisz załatwić swoje sprawy, zanim się zorientują. Nie
nauczyłem cię wszystkiego, ale jeśli ci się uda, w wolnych chwilach pokażę
ci resztę. Melduję się u Shingi co dwa tygodnie. Nie zawsze o tym pamięta,
ale jeśli zapyta, czy wiem o jakimś grożącym mu niebezpieczeństwie, będę
musiał uczciwie odpowiedzieć.
– W porządku.
Dwa tygodnie. Zatem woda w klepsydrze już zaczęła ciurkać. Dobrze.
Gaelan lubił presję czasu. Od zbyt dawna jej nie czuł.
Jak większość siepaczy, Polus Atut czcił Nysosa, boga krwi, nasienia i
wina. Już był na wpół pijany, kiedy Gaelan natknął się na niego w burdelu.
To był wielki mężczyzna, grubszy niż można by się spodziewać po siepaczu.
Z drugiej strony specjalizował się w truciznach. I mieczach obusiecznych.
Kolejny wytwór Igrzysk Śmierci. Był aptekarzem, który zapędził się w
zbyt duże długi u niewłaściwych ludzi i za to został niewolnikiem razem z
żoną i dziećmi. Rodzina Polusa nie przetrwała, Gaelan nie wiedział nic
więcej, ale też nie potrzebował. Kiedy Polusa zmuszono do udziału w
Igrzyskach Śmierci, nikt nie spodziewał się, że przeżyje choćby dzień. On
jednak się w tym rozsmakował. Teraz miał czterdzieści pięć lat, był łysy i
brzuchaty. Nie mniej pod tym tłuszczem nadal kryło się sporo siły i potężny
Talent.
Polus wypił haust czerwonego sethyjskiego wina i spojrzał wzdłuż baru
na Gaelana.
– W twoim wyglądzie jest coś niebezpiecznego – powiedział.
– Odchrzań się. Nie jesteś w moim typie – odparł Gaelan.
Widział jego oczy. Widniała w nich wina – morderstwo. Tyle
wystarczyło. Polus przesiadł się bliżej.
– Wiesz, że czasem wraz z Talentem przychodzą też inne dary?
– Ej, odpierz się!
– Ja czasem widzę przyszłość. Wiesz, niezbyt to przydatne. Tylko
przebłyski. Moja żona martwa, tego typu rzeczy, które nie pozwalają mi nocą
zasnąć. Miałem wizję, że zostanę zabity przez czterdziestu mężczyzn naraz.
Dziwne, co? Jednak teraz, kiedy tu jesteś, widzę, że to po prostu ty. Durzo
Blint.
– Co?
Gaelan nigdy w życiu nie nosił tego imienia. Nigdy go nawet nie słyszał.
Polusowi wyrwał się cichy, pijacki rechot.
– Nie sądzę, żebym mógł cię powstrzymać. Wiesz, w końcu już to
przepowiedziano i w ogóle. – Wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Pewnie
mogło się to zdarzyć w gorszym momencie. Moja ulubiona dziewczyna
pracowała dziś wieczorem. Zrobiła mi dobrze. Wino mogłoby być lepsze, ale
co tam. – Wzruszył ramionami, wyciągnął sakiewkę, położył na barze i
pomachał na kelnerkę, kobietę w wydekoltowanej sukience.
– Zadbaj, żeby to trafiło do Anshy, dobrze?
– Upiłeś się, Polus? – zapytała kobieta.
Uśmiechnął się do niej i pokręcił głową. Kiedy odeszła, odwrócił się do
Gaelana.
– Nie proszę, żebyś walczył uczciwie. Bogowie wiedzą, że nie zasługuję
na to, ale byłoby miło, gdybyś załatwił to szybko.
Gaelan spojrzał na niego takim wzrokiem, jakby mu całkiem odbiło.
Nagle jednak zamarł porażony.
Dar proroctwa. Gdyby ten mężczyzna zaczął wykrzykiwać o wszystkim,
co zobaczył, Gaelan byłby skończony. Czterdziestu mężczyzn w jednym. Jak
to możliwe, jeśli nie jest się nieśmiertelnym?
– Pójdę na spacer ~ zapowiedział Polus. – Nad rzekę.
Wstał.
Kiedy wyszedł, Gaelan wymknął się szybko zapleczem, na wypadek
gdyby Polus planował zasadzkę od frontu lub na tyłach. Nie zastał go w
żadnym z tych miejsc. Wskoczył na dach, przeskakując od ściany do ściany.
Napiął łuk i sprawdził strzały.
Zgodnie z zapowiedzią Polus Atut szedł spacerkiem wzdłuż Plith.
Znajdował się niecałe dwie przecznice dalej. Spokojna okolica, gdzie łatwo
można pozbyć się ciała. Był w odległości stu kroków.
„Jesteś lepszym człowiekiem. To nie ty, Acaelusie”.
Teraz to ja.
Wypuścił połowę powietrza z płuc. Błogosławiony bezruch przed
morderstwem.
Strzelił z łuku. Idealne trafienie, w podstawę czaszki. Natychmiastowa
śmierć. Polus padł.
Kiedy Gaelan podbiegł, żeby sturlać ciało do rzeki, znalazł w dłoni
siepacza liścik. Napisano w nim tylko jedno słowo: „Dziękuję”.
* * *
Niemal siedem wieków temu magiczna pożoga szalała w czasie Upadku
Trayethell, podczas Bitwy na Czarnym Wzgórzu. Magia, która przygasiła
słońce, rozdarła ziemię. Magia widoczna z odległości sześciuset mil,
wyczuwalna za morzami.
Mówi się, że tamtego ostatniego dnia, utraciwszy przyjaciół, żonę i
nadzieję, przegrywając bitwę, cesarz Jorsin Alkestes wziął dwa
najwspanialsze magiczne przedmioty, jakie kiedykolwiek stworzono lub
odnaleziono. Jako pierwszy i jedyny dzierżył je oba naraz. Dzięki nim jego
magiczne umiejętności – i bez tego legendarne – zwiększyły się po
tysiąckroć. Przejął całą moc Iuresa i Curocha. I to go zabiło.
Jednakże nie jego jednego.
* * *
– Co wiesz o ka’kari? – pytam Yvora Vasa, dopijając czwarte piwo.
– Wiem, że istnieją – odpowiada ten piegowaty idiota. – Po co w
przeciwnym razie rozmawiałbym z panem? A pan wie o nich wszystko, więc
dlaczego pan pyta?
– Wiem, co wiem. Nie wiem jednak, co ty myślisz, że wiesz. I jeśli
jeszcze raz odezwiesz się tym tonem, będziesz zbierał zęby z podłogi.
– Jakim tonem? – dąsa się Yvor.
Trafiam go pięścią w szczękę. Chłopak spada ze stołka i wyciąga się jak
długi na podłodze. Bardzo to satysfakcjonujące.
– Takim tonem – odpowiadam.
– Ożeż w mordę, złamał mi pan ząb! – marudzi chłopak; z ust leci mu
krew.
– No popatrz, a moje knykcie nadal są w idealnym stanie. Dziwne.
Gorąca, z trudem hamowana wściekłość zapala się w jego oczach.
Chłopak podnosi się i potrzebuje chwili, żeby zapanować nad gniewem.
Uważnie obserwuję jego oczy. W końcu mówi:
– Było sześć ka’kari. Po jednym dla każdego Czempiona Światła cesarza
Jorsina Alkestesa. Stworzył je cesarski arcymag, Ezra, w czasie Bitwy na
Czarnym Wzgórzu. Stowarzyszenie Drugiego Świtu wierzy, że oferują
nieśmiertelność. Tego, który związał ka’kari, nadal można zabić, ale jeśli nikt
go nie zabije, będzie żył wiecznie. Może nie wiecznie, ale przynajmniej
siedemset lat. Dla mnie prawie na jedno wychodzi. Większość członków
Stowarzyszenia wierzy, że oryginalnie był pan Shradem Mardenem,
dzierżycielem niebieskiego ka’kari, przyjacielem Jorsina Alkestesa.
Przyjacielem? Czy miałeś przyjaciół, Jorsinie? Myślałem, że ja byłem
jednym z nich, ale już nie jestem pewien.
– A ty? W co ty wierzysz?
– Myślę, że był pan i jest Erickiem Daadrulem, dzierżycielem srebrnego
ka’kari. Odpornym na ostrza i zdolnym formować je w dłoni samą myślą.
* * *
– Krążą mętne pogłoski, że Polus Atut może nie żyć – powiedziała
Gwinvere Kirena. – Podobno dał fortunę jednej z moich dziewczyn.
Znajdowali się w jej domu, w małej, ładnie urządzonej bibliotece.
Gwinvere miała na sobie zwyczajną, niebieską sukienkę, która mimo to,
podkreślała jej kształty.
– Możesz to wyciszyć? – zapytał Gaelan.
– To jedna z tych rzeczy, które mogą przybrać na sile, kiedy próbuje się
je zdusić. Siepacze często znikają na całe tygodnie. Czasem dają pieniądze
swojej ulubionej dziewczynie do towarzystwa, na wypadek gdyby nie
wrócili. To jeszcze nic nie znaczy. Nie znam tej dziewczyny wystarczająco
dobrze, żeby na niej polegać i mieć pewność, co zrobi. Uznałaby więc, że
zostały nam cztery noce.
– Kto następny? – spytał Gaelan.
– Saron i Nefryt Marionowie.
– Dwoje na raz? Rodzeństwo?
– Małżeństwo. Więcej niż tylko trochę szaleni.
– Każdy, kto wybiera ten zawód, jest szalony.
– Mają siedmioletniego syna.
– Z którego zrobię sierotę. Fantastycznie.
– Oni już uczą go zawodu. Szaleństwo.
– Czyli teraz wyświadczam mu przysługę? – W tym życiu niektórzy
ludzie są skończeni, nim jeszcze zaczną.
– Zajmiesz się nim. Uniosła brwi.
Najpierw się o niego martwisz, a teraz chcesz, żebym go zabiła?
– Mam na myśli, że zapewnisz mu godziwe życie – powiedział Gaelan. –
Nie wyślesz go na ulicę. Dostanie szansę. Nawet jeśli małą.
– Załatwione – zgodziła się Gwinvere.
* * *
Akurat bili chłopca, kiedy zjawił się Gaelan. Wylądował na sąsiednim
dachu. Podejrzewał, że to powinno ułatwić mu wykonanie zadania. Dom
Marionów, zbudowany z bambusa i papieru ryżowego, o spadzistym
łupkowym dachu, znajdował się w ładniejszej okolicy miasta, w jego
południowo–wschodniej części. Sam dom był mały, ale miał wielkie
podwórze otoczone wysokim ogrodzeniem, żeby sąsiedzi nie widzieli, jak
małżonkowie trenują.
To było dziwnie nieostrożne jak na dwoje siepaczy, ale Gaelan
podejrzewał, że gdy ma się dziecko, trudno przemykać się ukradkiem między
kryjówkami. A każdy włamywacz, który przypadkiem się tu zjawi, szybko
tego pożałuje. Z kolei, jeśli ktoś świadomie atakuje dwoje siepaczy, musi być
wystarczająco potężny, żeby tak czy inaczej ich odnaleźć.
Mimo wszystko – dziwne.
To matka biła chłopca.
– Szybciej, Hubercie! To żałosne. Budzisz we mnie obrzydzenie.
Chłopak zwinął się na ziemi, a ona zadawała razy, jej pięść trafiała mimo
blokad, skutecznie, zwięźle, bez żalu.
Będziesz mi w tym służyć?
„Co robisz, Acaelusie?”.
Służ mi albo mnie porzuć, czarne serce. Ja idę.
Gaelan zeskoczył z dachu. Miał ku temu rozsądne taktyczne powody – na
ogrodzeniu, dachu domu siepaczy i na drzwiach niewątpliwie ustawiono
wybuchające pułapki – ale tak naprawdę to chciał mieć to za sobą.
Ze skakaniem jest jeden problem – nie można zmienić kierunku lotu,
kiedy już jest się w powietrzu. Zanim zdążył wylądować, Nefryt coś
krzyknęła. Gaelan wyciągnął miecz i uderzył Sarona w plecy, mierząc w
serce.
Saron natychmiast skoczył i w dodatku wykorzystał do tego Talent.
Miecz wbił się wystarczająco głęboko, żeby utknąć w ciele i teraz siła
skoku wyrwała go Gaelanowi z ręki.
Gaelan wylądował na ziemi, ale stracił równowagę. Przekoziołkował i
zaraz skoczył na równe nogi. Rzucił dwoma nożami w Nefryt.
Ona stała nieruchomo, najwyraźniej oszołomiona jego pojawieniem się.
Noże przeszły przez nią, a ona po prostu pękła jak bańka mydlana.
Miraż! No oczywiście, przecież Nefryt była mistrzynią iluzji.
Trzasnęły drzwi. Tylne drzwi w domu. Nefryt uciekła.
Chłopiec wstał. Gapił się na Gaelana wytrzeszczonymi oczami.
– Przykro mi, mały – powiedział Gaelan. – To nie ma z tobą żadnego
związku.
Przeskoczył nad ogrodzeniem na znacznie mniejsze podwórze sąsiadów.
Mniej więcej tam, gdzie – jak się spodziewał – wylądował Saron.
Saron stał na podwórzu na drżących nogach, opierał się o drzewko. Miecz
Gaelana wbił się w plecy i wyszedł poniżej pępka. Siła skoku szarpnęła
ostrzem w dół. Ono jednak nie przecięło miednicy i teraz sterczało Saronowi
z krocza pod kątem. Krew kapała z koniuszka jak mocz skapujący z penisa.
– Nie dostaniesz go – powiedział Saron.
– Czego? – zapytał Gaelan, podejmując grę.
– Czerwonego kamienia, ognistego rubinu.
Czerwone ka’kari? Co tu jest grane, u diabła?
– Umierasz – powiedział Gaelan. – Jeśli nie wykonasz szybko swojego
ruchu, wkrótce nie będziesz miał na to siły.
Saron się poruszył. Strumień krwi (i nie tylko) trysnął na ziemię z jego
krocza. Nóż wypadł mu z drętwiejących palców. Jęknął z twarzą
wykrzywioną z bólu.
– Za późno. Niech cię diabli.
– Jak bardzo ona cię kocha? – zapytał go cicho Gaelan.
– Co? – W oczach Sarona nagle pojawiła się odrobina prawdziwego
strachu.
Gaelan jeszcze bardziej zniżył głos.
– Bo chcę wiedzieć, czy muszę gonić Nefryt, czy sama tu wróci, jeśli
wystarczająco długo postoję tu, rozmawiając z tobą.
„Jesteś nikczemny, Gaelanie”. Daruj sobie.
– Zabiję cię! – wrzasnął Saron.
Podniósł głos. Niewątpliwie, żeby zagłuszyć nadejście...
Gaelan rzucił się w bok.
Włócznia przeszyła powietrze w miejscu, w którym jeszcze sekundę temu
stał. Błąd. Powinna była zaatakować pociskami. Natychmiast ponowiła atak,
kiedy znalazł się w jej zasięgu. Ostrze rozcięło mu tunikę, przechodząc
między piersią i ręką.
Gaelan zgiął łokieć wokół drzewca włóczni i obrócił się, blokując ją w
ten sposób. Drugą rękę uniósł i odłamał drzewce tuż poniżej grota, zanim
Nefryt zdołała cofnąć włócznię.
To jedno trzeba było jej przyznać: na chwilę dała się ponieść emocjom –
chciała natychmiast go zabić i opatrzyć umierającego męża – ale teraz
walczyła już na zimno. Niewzruszona błyskawicznie zaatakowała złamaną
włócznią, posługując się nią teraz jak kosturem.
Rozbrojony Gaelan odskoczył za drzewko, o które opierał się umierający
Saron. Jej cios zatrząsł całym pniem i Saron aż jęknął.
Znowu spróbowała dźgnąć Gaelana, wyprowadzając atak tuż obok
Sarona. Raz, drugi. Gaelan uskoczył – raz, drugi – a potem zablokował,
absorbując siłę ciosu i odrzucając Nefryt. Wyrwał miecz z pleców Sarona.
Nefryt była blondynką o oczach zielonych, jak sugerowało jej imię,
twardą i chudą. Muskularna piękność.
Zaczęła obracać kosturem, kreśląc obszerne, szybkie koła, i okrążała
Gaelana przeciwnie do ruchu słońca. Saron znowu jęczał. Padł na ziemię,
podpierając się niezgrabnie o cieniutkie drzewko.
Nefryt nie wykonała żadnego ruchu, żeby go zaatakować. Jej twarz
zamieniła się w maskę skupienia. Trzymała się nisko i kręciła kosturem.
Gaelan może i dałby się zwieść, gdyby nie miał dzięki ka’kari tak
bystrych oczu. Wokół postaci Nefryt było widoczne delikatne migotanie. A
wirujący kostur nie robił najmniejszego hałasu, przecinając powietrze.
Gaelan opadł nisko i wyprowadził atak za siebie, kreśląc mieczem lśniący
łuk... i odbijając na bok ocieniony miecz, kiedy prawdziwa, spowita w cienie
Nefryt zaatakowała go od tyłu.
Błyskawiczna riposta Gaelana rozpłatała do połowy jej szyję. Nefryt
natychmiast padła. Ostrze przecięło kręgosłup. Tętnicza krew trysnęła mu w
twarz, kiedy miecz wyślizgnął się z rany. Cienie, które spowijały jej ciało,
odsunęły się. Zniknęły.
Jej iluzja – sobowtór stworzony dla odwrócenia uwagi – nadal krążyła,
wymachując widmowym kosturem. Nefryt oddzieliła ją od siebie, kiedy
Gaelan odwrócił się, żeby wyrwać miecz. Spowiła się w cienie i okrążyła go,
idąc w przeciwnym kierunku niż iluzja. Cwane.
Iluzoryczna Nefryt doszła aż do Gaelana, skupiona na kręceniu kosturem.
Rozpadła się pod jego dotykiem.
Kiedy Gaelan znowu się odwrócił, Nefryt nie żyła. Iluzja ją przeżyła.
Nie różnimy się aż tak bardzo, co?
Synek Marionów, Hubert, wbiegł na podwórze z małą, dziecięcych
rozmiarów kuszą w ręku, krzycząc:
– Ojcze! Ojczee!
Niecałe dziesięć kroków dalej spowity w cienie, zamknięty w objęciach
nocy Gaelan obserwował tę scenę. Jedną ręką potarł skronie.
– Matko! Matko!
Chłopiec – teraz sierota – podbiegł do jej ciała. Ciemność.
* * *
Gwinvere zaprowadziła Gaelana do umywalni, zmyła mu krew z dłoni.
Wiedział, że powinien się z tego otrząsnąć, ale czuł się tak, jakby był z
drewna, z ołowiu – całkiem odrętwiały. Martwy.
Nefryt, blond włosy poplamione tak, że tworzą czarną aureolę wokół jej
głowy, szyja rozpłatana pod ostry kątem, cięciem idącym w górę od
obojczyka ku podbródkowi.
Jerissa, drobna Cenaryjka o brązowych oczach, z pustą twarzą, na której
nigdy więcej nie pojawi się dziwaczny, szeroki uśmiech, w sukience
splamionej krwią po jednym pchnięciu mieczem prosto w serce.
Ysel, okrągła, anielska ymmurska twarzyczka, pierś zmiażdżona,
wszystkie żebra połamane.
Lithel, kręcone ladeskie włosy zaplecione w drobne warkoczyki, oczy
otwarte, potylica zmiażdżona brutalnym ciosem.
Hannan, nadal piękność, mimo siedemdziesiątki, o włosach jak kość
słoniowa i tuzinach zmarszczek od uśmiechu. Siniaki na szyi, ślady duszenia.
Direla o wspaniałej, śniadej cerze Sethyjki, patrycjuszowskim nosie,
włosach czarnych jak smoła. Przemoc, której ofiarą padła, nie zostawiła
żadnych śladów. W każdym razie nie na twarzy.
Fayima, rysy tak zniszczone, że nie byłby w stanie rozpoznać młodej
księżniczki, gdyby nie drobne znamię z boku szyi.
Platynowa blondynka, Ahnuewk. Aelin, wspaniała tancerka. Kir, skazana
na banicję duchessa, która została piratką.
I tak dalej. Cały szereg kobiet, młodych i starych. Jego żony i kochanki z
kolejnych stuleci. Wszystkie martwe. Wszystkie martwe z jego powodu.
Zawinił w taki czy inny sposób.
Odwrócił się i zobaczył szereg martwych dzieci. Jego dzieci. Jego
zmarłych. Jego winę.
Gwinvere ściągnęła mu tunikę przez głowę, jakby był dzieckiem. Stał
obok balii z parującą wodą. Nawet nie zauważył, kiedy ją przyniesiono.
* * *
– Przeszedłeś długą drogę, Talu Drakkanie... Czy może teraz to Gaelan
Gwiezdny Żar? Tak trudno uciec przed przeszłością, prawda?
Mężczyzna siedział na wspaniałym, karym rumaku bojowym. Uśmiechał
się zadowolony z siebie. Należał do tych ludzi, o których wiadomo, że
zmierzają do własnego upadku, ale jeszcze nie w tej chwili.
Gaelan uśmiechnął się szyderczo. Nic nie powiedział. Dalej szedł do
domu.
– Jesteś księciem, nie farmerem. To poniżej twojej godności. Jesteś
wojownikiem! Chcę, żebyś dla mnie walczył, Gaelanie – powiedział baron
Rikku – i nie przyjmę odmownej odpowiedzi.
– Owszem, przyjmiesz.
* * *
Gaelan pracował na polu, naprawiał ogrodzenie, po tym jak grunt
przesuwał się i podnosił w czasie zimy. Odkładał wielkie płaskie kamienie z
powrotem na ich miejsce, podczas gdy potężne kudłate tury patrzyły na niego
ze zdziwieniem.
– Pewnie – powiedział do większego, którego nazwał Oren – udawaj, że
nie przeskoczysz muru, gdy tylko się odwrócę.
Gaelan znalazł jeden z głazów, który ześlizgnął się i sturlał ze swojego
miejsca. Rozejrzał się, sprawdzając, czy nie ma gdzieś w zasięgu wzroku
sąsiadów. Okoliczni farmerzy już się zastanawiali, jakim cudem był w stanie
wykonać tyle ciężkiej pracy samemu.
Nikogo.
Złapał głaz i za pomocą Talentu podniósł go i odłożył na miejsce.
– Nieźle, co? – powiedział, otrzepując dłonie z ziemi i błota.
Oren najwyraźniej nie był pod wrażeniem.
Gaelan lubił pracę farmera. Wystarczająco dużo wysiłku fizycznego, żeby
zachował formę nie korzystając z magii cielesnej. Narzucanie porządku
chaosowi natury. Proste linie bruzd po orce. Prostota sąsiadów, którzy o nic
go nie prosili, tylko raz od wielkiego dzwonu, żeby pomógł przy stawianiu
stodoły.
Zanim zapadł zmrok, naprawił około trzech mil ogrodzenia. A potem
poszedł do domu brudny, spocony i szczęśliwy.
Kiedy wrócił, na wielkim dębie przed domem znalazł córkę i ciężarną
żonę. Powieszone.
Padł na kolana. Wrzasnął.
* * *
– Seraene. Alinaea. – Imiona wyrwały mu się w szlochu.
– Cicho, ciii.
Gwinvere obejmowała go opiekuńczo, leżąc z nim w swoim łóżku.
Głaskała go po skroniach.
Kiedy obudził się rankiem, Gwinvere już wstała. Spojrzała na niego i
mógłby przysiąc, że w jej oczach zabłysło prawdziwe pożądanie.
– Weź mnie – powiedziała. – Potem znowu poczujesz się sobą.
Prawda była taka, że już czuł się lepiej. Odespał wspomnienia jak
zatrucie złymi grzybami.
Jednakże tylko głupiec odtrąciłby kobietę tak piękną jak Gwinvere
Kirena.
Wziął ją w ramiona.
* * *
– Został już tylko jeden do zabicia – powiedziała Gwinvere.
Była w szlafroku i miała policzki nadal zarumienione po tym, jak się
kochali, ale nagle wróciła do interesów.
Gaelan usiadł w łóżku.
– Kto?
– Wrabie Szrama. Tylko on jeden wie, kim jesteś. Tylko on może
zgadnąć, co robię. I rozkazano mu odmeldować się u Shingi. Dziś
wieczorem. Przykro mi, że cię o to proszę, ale to jedyne wyjście.
* * *
– Arutayro! – rozległ się jakiś głos obok stolika Gaelana.
To była stara tradycja wśród siepaczy – przysięga nieagresji
obowiązująca przez godzinę. W zajeździe było ciemno, kłębił się dym z
palonego tytoniu i lubieżnicy. Miejsce z rodzaju tych, gdzie nie wypytuje się
o nic nieznajomych.
– Arutayro – potwierdził Gaelan.
Na stole leżała zawinięta w szarfę jego broń. Ben Wrabie położył swoje
zawiniątko z bronią obok rzeczy Gaelana. Usiadł.
– Nie spodziewałem się, że będziesz wiedział o arutayro. To stara
tradycja. Naprawdę stara.
– Tak samo jak ja.
– Wątpię. Założę się, że jestem starszy od ciebie.
– Hm. Ile mamy czasu?
– Mam się odmeldować za trzy godziny, więc jeśli zamierzasz spróbować
mnie zabić, to będziesz musiał...
– Nie zamierzam.
– Daj spokój, Gaelanie. Okaż mi chociaż tyle szacunku i bądź ze mną
szczery. Znam Gwinvere. Nie biorę tego do siebie. Jest przyparta do muru.
Jeśli mnie puścisz, pozostali siepacze... – Urwał. Uniósł brwi. – Dorwałeś już
pozostałych?
Gaelan skinął głową.
Ben zaklął.
– Nawet Nefryt i Sarona? – Z nimi było ciężko.
Ben zagwizdał. Mężczyzna usługujący w zajeździe podszedł, myśląc, że
jest wzywany.
– Ehm, dwa piwa – zamówił Ben i mężczyzna odszedł. – Jeśli mnie nie
zabijesz, Shinga każe mi zabić ciebie. Odsuniesz problem od siebie tylko na
dzień albo dwa. Naśle na ciebie mięśniaków i wszystkich uczniów
terminujących u siepaczy.
– Okłamałem cię odnośnie do symbolu, który wyciąłeś sobie na piersi –
powiedział Gaelan. – Widziałem go już kiedyś. To piktogram. Dosłownie
oznacza przepołowioną głowę. Kretyna. Idiotę.
Twarz Bena pociemniała, palce szarpnęły się w stronę broni. A potem
roześmiał się z żalem.
– Zorientowałem się, że kłamiesz tamtego dnia, kiedy powiedziałeś, że
pierwszy raz go widzisz. Na jaja Aniołów Nocy. Kretyn. A ja to
udowodniłem, wycinając sobie ten pieprzony znak na piersi raz za razem
przez ponad piętnaście lat. Nic dziwnego, że wieśniacy z Friaku nie chcieli
mi powiedzieć, co to znaczy. A ty... Ty jesteś kanalią, boś mi to powiedział.
Gaelan pokiwał głową, zgadzając się ze słowami Bena. Napił się piwa.
– A potem znalazłem to.
Położył na stole wisiorek. Dwa hufnale, jeden wygięty w koło, a drugi
przeszywający je niemal na przestrzał. Zagubiony wisiorek Bena, ten
właśnie, który mu odebrano, kiedy wysłano go na Igrzyska Śmierci.
Pierwszą, szybką reakcję – szyderczy uśmieszek, który mówił:
„Spodziewasz się, że w to uwierzę? Powiedziałem ci przecież, jak wyglądał!”
– zastąpiła konsternacja.
Ben obrócił wisiorek, zerkając na karby i zadrapania w żelazie,
porównując je ze wspomnieniami sprzed ponad dziesięciu lat. Uniósł głowę i
spojrzał ostro.
Odezwał się poruszony i pełen podziwu:
– Jakim cudem zdołałeś znaleźć...
Gaelan wyjął wisiorek z odrętwiałej ręki Bena. Kiedy zawisł na łańcuchu,
waga gwoździ sprawiła, że symbol obrócił się do góry nogami – koło,
zamiast być rozcięte z góry na dół, było przepołowione od dołu ku górze.
– Byłeś dzieckiem – odezwał się Gaelan. – Źle przerysowałeś symbol.
Ten znaczy przepołowione serce: „Tego, który zdobył połowę mojego serca”.
Znaczy ukochany, ulubiony. To coś, co wódz gorathi dałby tylko
pierworodnemu.
Potem podał wisiorek wytrzeszczającemu oczy siepaczowi.
Ben założył go na szyję. Dopił jednym haustem piwo i zaklął pod nosem.
A potem podniósł wisiorek na dłoni – kiedy go tak trzymał, znak był
odwrócony. W taki sposób oglądał go po raz ostatni jako chłopiec, zanim mu
go odebrano. Dlatego źle go zapamiętał. Zaśmiał się zachwycony.
– Nietrywialny z ciebie człowiek, Gaelanie.
„Nadal dziwię się, że nie nałożyłeś na wisiorek trucizny działającej przez
skórę. Za każdym razem, kiedy zamierzam spisać cię na straty, robisz coś
takiego, Acaelusie”.
– Nauczyłem się na pamięć książki, którą mi dałeś – powiedział Gaelan.
– Jakiej książki? Tej z truciznami? Jak mogłeś nauczyć się na pamięć
całej... Jak w ogóle odczytałeś... O, do diabła. – Ben spojrzał na pusty dzban.
– Ty skurwysynu. Złożyłeś przysięgę! Arutayro...
– Nie ma tu zastosowania. Trucizna, jaką się posłużyłem, nie jest
śmiertelna. Tylko uśpi cię na jakiś czas. W ten sposób nie naruszyłem
arutayro, bo teraz nie muszę cię zabijać.
Ben zachwiał się na krześle.
– Jak? Jak to zrobiłeś?
– Zapłaciłem komuś w kuchni, żeby zaprawił oba dzbany. Wymieszałem
truciznę tak, żeby była cięższa od piwa, więc połączyła się z trunkiem tylko
przy dnie dzbana.
– Ale gdybym nie dopił piwa...
– Zawsze dopijasz piwo, Ben.
Wrabie Szrama zamrugał powoli, podpierając się łokciami.
– Tyle że jeśli mnie nie zabijesz...
Gaelan zostawił stos monet na stole i skinął na służącego.
– Będę musiał zabić Shingę. Wiem.
Głowa opadła Benowi na stół.
* * *
Rozebrany do pasa Gaelan Gwiezdny Żar zbroił się do walki.
Na drugim końcu pokoju ubierała się Gwinvere Kirena.
Przyłożył do piersi jasnoszarą tunikę w czarne cętki. Spojrzał w lustro.
Odrzucił ją, wybierając czarną tunikę w szare plamy.
Gwinvere przymierzyła do piersi ogniście czerwoną suknię. Spojrzała w
lustro. Odrzuciła ją i wybrała szafirową z głębszym dekoltem.
Gaelan przypiął do muskularnego uda parę noży do rzucania.
Gwinvere wciągnęła jedwabną pończochę na kształtne udo.
On nałożył na ramiona uprząż do noszenia broni i mocno dociągnął paski.
Ona zrobiła głęboki wdech, gdy służąca zasznurowała jej gorset.
Zapiął maskę wokół szyi.
Ona zapięła naszyjnik z klejnotami.
Gaelan wsunął nóż do pochwy na nadgarstku.
Gwinvere skropiła nadgarstek perfumami.
Spojrzał na jej odbicie w swoim lustrze i zobaczył, że ona patrzy na
niego. Był Aniołem Śmierci. Ona była boginią.
Skłonił się do niej w zwierciadle.
– Powodzenia, moja pani.
Ukłoniła się ze śmiertelnie poważną twarzą.
– Powodzenia, panie Gaelanie.
Nie powiedziała „mój panie”. To nie byłoby w jej stylu.
Wyskoczył przez okno.
* * *
Gaelan przeskoczył zaułek, wylądował na szczycie kruszącego się dachu
zajazdu, przebiegł po wąskiej kalenicy jak akrobata, przeskoczył odległość
sześciu kroków i wylądował na niższym, płaskim dachu.
– Ja jestem Sa’kage, pan cieni. Zagarniam cienie, których Cień nie sięga.
Chmury pękły nad miastem. Potężny huk grzmotu. Ulewa.
– Jestem zbrojnym ramieniem zbawienia. Jestem Nocnym Wędrowcem.
Jestem
Szalami
Sprawiedliwości.
Jestem
Tym,
Który
Strzeże
Niewidocznego. Jestem Zabójcą–Cieniem. Jestem Bezimienny.
Wskoczył na jeden z nielicznych, nadal stojących fragmentów
starożytnego akweduktu. Szybkie kroki w deszczu zbierającym się w
kałużach w tym czcigodnym kamiennym wodociągu. Skok.
Poniżej elegancki powóz zaprzężony w cztery konie jechał z turkotem
ulicami.
– Zbrukani nie pozostaną bez kary.
Wylądował na gnijącej strzesze i musiał wspinać się na czworakach, żeby
nie ześlizgnąć się, kiedy słoma zaczęła się pod nim rozłazić.
– Moja droga jest trudna, ale niezłomnie jej służę. W hańbie i honorze,
we wstydzie i godności. W ciemności i w świetle. Będę zaprowadzał
sprawiedliwość i miłował łaskę.
Mężczyzna w powozie należał do Dziewiątki, był cenaryjskim Panem
Pieniądza z Sa’kage – hrabia Rimbold Drake. Błyskotliwy młody człowiek,
przenikliwy, ale pozbawiony ambicji. Zdobył pozycję w Dziewiątce tylko i
wyłącznie dzięki kompetencji. Gwinvere uważała, że nie obchodzi go, kto
jest Shingą. Dostąpi więc łaski.
Gaelan przeskoczył przez ulicę dokładnie nad powozem. Zrobił salto i
cisnął nożem w dół z niewiarygodną prędkością.
Ostrze przebiło dach powozu. Zadygotało, wbijając się w siedzenie
między udami hrabiego Drake’a.
Hrabia Drake spojrzał na dziurę w dachu powozu, na ciurkający do
środka deszcz. Sztylet znajdował się cal od jego krocza. Do rękojeści
przymocowano list.
Wziął liścik. Słowa napisano wąskim, kanciastym charakterem pisma.
„To nie było pudło”.
* * *
Gaelan patrzył na mężczyzn strzegących wejścia do Komnaty Dziewiątki.
Istniało co najmniej sześć wejść, o których wiedział, ale to było najbardziej
bezpośrednie. Trzech mężczyzn było zwykłymi mięśniakami – mieli
uniemożliwić przechodniom wejście do niewłaściwego zaułka. Sprawdzali
się w zwykłym mordobiciu.
Będziesz mi w tym służyć?
Gaelan owinął się cieniem i poczołgał się, przywierając do dachu ze
strzechy, starając się nie rzucać się w oczy.
„Ona nie jest dobrą kobietą. Musisz to wiedzieć”.
Trzech łuczników mrużyło oczy w ulewie, starając się w miarę
możliwości chronić cięciwy łuków pod pelerynami.
Nie, ale nie jest też najgorsza.
Dwóch obserwatorów na balkonach; jeden obserwował ulicę, drugi
patrzył na dachy.
„Dać władzę złemu, żeby zwalczać gorsze zło. Diabelska argumentacja”.
Gaelan dotarł do krawędzi dachu. Kolejnych dwóch mięśniaków stało
dokładnie pod nim.
W końcu jestem diabłem.
„To od ciebie Jorsin Alkestes odebrał Przysięgę Sa’kage, Acaelusie. Sam
mógłbyś dowodzić Sa’kage”.
Przywództwo najlepiej zostawić idealistom i arogantom.
Najlepiej byłoby, gdyby dostał się do środka, nie zabijając po drodze
nikogo, ale sam nie da rady. Nie bez pomocy ka’kari.
„Dobrze więc, Acaelusie. Będę ci służyć”.
Gaelan poczuł, jak ka’kari formuje się w jego dłoni. Ścisnął je i pokryło
całe jego ciało. Opadł do zaułka.
Nie był zupełnie niewidzialny. Deszcz uderzał w jego ciało i spływał po
nim jak po dziwnym zniekształceniu powietrza. Zaułek był jednak wąski;
deszcz wpadał falami niesiony podmuchami wiatru, który co rusz ciskał nimi
w zimne, wilgotne przestrzenie między rozchwierutanymi domami.
Jeden podmuch cisnął strugami, akurat kiedy Gaelan przechodził między
murem i trzymającym pochodnię mięśniakiem.
– Herrick, zauważyłeś tam coś? – zapytał jeden mięśniak drugiego.
– Nie. Chcesz to sprawdzić?
Mięśniak przełknął nerwowo ślinę, ale ruszył we wskazanym kierunku.
Gaelan już ich minął. Podszedł do drzwi. Zwalono przed nimi wysoki
stos śmieci, żeby zamaskować wejście. Drzwi jednak otwierały się do środka,
więc góra odpadków nie sprawiała kłopotu. Gaelan owinął zawiasy magią
tłumiącą dźwięk i raz jeszcze zerknął na wszystkich mężczyzn strzegących
wejścia.
Żaden nie patrzył, więc otworzył drzwi i wślizgnął się do środka.
Tam zobaczył jedynie krótki korytarz, fałszywą ścianę, która stała
odsunięta, a za nią kamienną drabinę. Gaelan wszedł na szczeble i zaczął się
zsuwać.
Zszedł prawie na sam dół, kiedy ktoś z pochodnią wszedł do kamiennego
szybu i zaczął się wspinać. Kimkolwiek był, wspinał się zręcznie jak małpa –
bardzo szybko jak na kogoś, kto trzyma się drabiny tylko jedną ręką.
Gaelan oparł stopę o ścianę, podskoczył i zaparł się drugą stopą po
przeciwnej stronie szybu. Zapierając się też rękami, rozpłaszczył się na tylnej
ścianie za drabiną. Niewidzialność niewiele pomaga, kiedy ktoś po prostu na
ciebie wpadnie.
Wspinający się zatrzymał się tuż poniżej Gaelana i przełożył pochodnię
do drugiej ręki. Płonące łuczywo nagle znalazło się o kilka cali od twarzy
Gaelana.
Jednakże ka’kari zgodnie z danym słowem, zgodnie ze swoją naturą
pożarło światło, pożarło ciepło, zamieniając je w magię i sprawiając, że
Gaelan poczuł się jeszcze silniejszy.
Nieznajomy podjął wspinaczkę, a Gaelan ześlizgnął się na dno wąskiego
szybu i wszedł – nadal niewidzialny – do Komnaty Dziewiątki.
Podziemna sala Dziewiątki budziła grozę i zachwyt.
Pozostałość dawno minionej epoki.
Była okrągła, a sklepienie znajdowało się tak wysoko, że znikało w
ciemnościach, przez co stojący w niej człowiek odnosił wrażenie, że znalazł
się na dnie głębokiej jamy, z której nie ma ucieczki. Na posadzce, ścianach, a
nawet kamiennych biurkach i krzesłach widniały wyrzeźbione podobizny
wszelkich naj podlej szych stworzeń – szczurów, węży, hydr, pająków,
powykręcanych psów i szkieletów. Wszystko wykonano z błyszczącego
obsydianu o ostrych, tnących krawędziach. Rozliczne wejścia zostały dobrze
ukryte, Na podwyższeniu w kształcie półksiężyca stały ławki dla Dziewiątki,
a nad nimi tron Shingi. Jedyne oświetlenie zapewniał kanał z płonącym
olejem w ścianie za Dziewiątką, która sama dzięki temu kryła się w cieniu.
Teraz Dziewiątka odrzuciła kaptury. Niektórzy zdjęli nawet peleryny, na
przykład Gwinvere. Uroda była jej mieczem i zarazem zbroją.
Wrabie Szrama powiedział wcześniej Gaelanowi: „Nigdy nie oglądasz
całego dramatu. Jako siepacz zjawiasz się dopiero na końcu”.
– Chodzi o to – mówił wysoki, gruby mężczyzna – że moim zdaniem,
powinniśmy wystrzegać się tego młodego lorda Gyre, Regnusa. Nie sądzę,
żebyśmy byli w stanie go kontrolować.
Muskularny mężczyzna z mnóstwem blizn i spłaszczonym nosem – to
musiał być Pon Dradin, szef mięśniaków – powiedział:
– A ja mówię, że nadal powinniśmy popierać Brana Wesserosa. Gdyby...
– Jest zbyt wojowniczy. Gunderowie...
– To kretyni – powiedział wysoki grubas. – Wszyscy, co do jednego.
– Gdzie jest Wrabie Szrama? Myślałem, że do tej pory powinien już się
zgłosić – odezwał się drobny, podobny do jastrzębia mężczyzna.
– Dość tego – oznajmił Shinga, wstając. – Zdecydowałem.
I wtedy odpadła mu głowa.
Ka’kari formuje niezwykle ostrą klingę.
Głowa uderzyła o stół przed Shingą i sturlała się na posadzkę. Chwilę
potem runęła reszta ciała.
Dziewięć osób wytrzeszczyło oczy. Na moment wszystkim odebrało
mowę. A potem w sali zaległa ciemność.
Gaelan zrobił salto i wylądował na środku sali. Paru mężczyzn krzyknęło,
ale komnata była wyciszona, żeby nie dało się podsłuchiwać. Sześć osób
otrząsnęło się na tyle, żeby pociągnąć za sznury alarmowe – ale wszystkie już
odcięto.
Otwierając maksymalnie kanał z olejem, Gaelan poczekał, aż paliwo
obiegnie całą salę, i dopiero wtedy wykrzesał iskrę. Światło zalało
pomieszczenie, zdumiewające w swojej nagłości.
Stał pośrodku komnaty. Jego skórę pokrywało ka’kari, ręce miał
skrzyżowane, głowę spuszczoną. Otworzył oczy, uniósł głowę i zrzucił z
ramion pelerynę.
Anioł Nocy był uosobieniem kary i osądu. Wielkie zmrużone oczy.
Beznamiętna twarz. Zacięte usta. Nienaturalnie gładka skóra. Był całkowicie
nieludzki. Pozbawiony współczucia.
Ciemność falowała wokół niego, jakby gorzał czarnymi płomieniami.
Mężczyźni z Dziewiątki różnie zareagowali na swoje przerażenie i
zaskoczenie. Jeden chował się pod stołem, ledwie spod niego wyglądając.
Pon Dradin, Mięśniak, był gotowy do walki, mięsiste dłonie zacisnął w
pięści. Hrabia Drake siedział zadumany ze złożonymi w wieżyczkę dłońmi.
Oczy Gwinvere płonęły wściekłością.
– Ja – powiedział Gaelan – jestem Sa’kage. Nadszedł czas zmiany
przywódcy. Jakieś pytania?
Podszedł do Gwinvere. Spodziewała się, że ją zabije i sam zostanie
Shingą. Widział to w jej twarzy – w jej odważnej, wyniosłej i gniewnej
twarzy.
– Gwinvere Kireno – powiedział. – Shingo.
Skłonił się przed nią.
Jako pierwszy otrząsnął się hrabia Drake i chwilę potem ukłonił się nisko,
okazując jej swoje posłuszeństwo.
Pon Dradin ruszył, mówiąc:
– Po moim tru...
Gaelan w okamgnieniu przebył dzielący ich dystans i uderzył w pięść
Pona tak mocno, że strzaskał mu wszystkie kości w dłoni.
– Nie – powiedziała Gwinvere, kiedy zwalisty mężczyzna osunął się,
trzymając połamaną pięść. Już doszła do siebie; jej umysł był zwinny niczym
kot. – Nie po twoim trupie, Ponie Dradinie. Twoje usługi nadal będą
potrzebne.
* * *
Dwóch wstrząśniętych mięśniaków wyniosło z komnaty ciało dawnego
Shingi. Trzeci niósł głowę. Wszyscy bardzo denerwowali się z powodu
postaci, która stała pośrodku sali spowita peleryną.
Wyszli najszybciej, jak się dało, i zatrzasnęli za sobą drzwi, zostawiając
postać samą.
Gwinvere odrzuciła kaptur.
– Gdzie, do kurwy nędzy, jesteś? – warknęła.
Powietrze zamigotało i Gaelan się pojawił. Zostali sami we dwoje.
– Ty skończony dupku! – powiedziała. – Nie musiałeś mi wręczać tronu
Shingi! Jeszcze jeden dzień i ostatnia część mojego planu...
– Nie zrobiłem tego dla ciebie. – Co?!
– Potrzebowałem, żebyś zrozumiała, że nie stanowię dla ciebie groźby.
– I postanowiłeś dokonać tego, ścinając głowę mojemu poprzednikowi?
Kurewsko cwany sposób udowodnienia, że nie stanowisz zagrożenia.
Gaelan puścił mimo uszu grad wściekłych słów i zachował spokój.
– Nie chcę być Shingą. Mogłem nim zostać, właśnie teraz. Wiesz o tym i
chciałem, żebyś wiedziała, że ja też o tym wiem. Ta praca... Praca dla ciebie
mi odpowiada. Chcę zostać, a ty stanowisz dla mnie największe zagrożenie.
Teraz już wiesz, że jestem dla ciebie dobrym narzędziem, ale ci nie
zagrażam. Nie masz niczego, czego chcę.
Spojrzała twardo. A potem nagle jej twarz rozbłysnęła uśmiechem.
– Tego bym nie powiedziała.
Uniósł brew. Naturalnie, że nadal pragnął jej ciała, ale wspominanie o
tym w takiej chwili byłoby poniżej jej godności. To było zbyt oczywiste jak
na subtelną Gwinvere Kirenę.
– Znalazłam go, Gaelanie. Dowiedziałam się, gdzie ukrywa się
mężczyzna, który zabił twoją rodzinę.
* * *
– I tak właśnie trafiłem do Château Shayon – mówię.
– Baron Rikku był tym, który powiesił pańską żonę i córkę? – pyta Yvor
Vas.
Patrzę mu w oczy. Twardo.
Ożeż w mordę, więc jednak pojawiają się pewne nieścisłości w historii,
którą mu opowiadam. A zwykle jestem takim dobrym kłamcą.
– Przepraszam. – Chudy rudzielec przełyka nerwowo ślinę.
Nigdy dotąd nie udzieliłem takiego wywiadu nikomu ze Stowarzyszenia.
Nie może zaprzepaścić takiej okazji. Jeśli szczegóły nie do końca do siebie
pasują, rozgryzie je później. Boi się mnie, ale jest też bardzo ambitny. I za
bardzo się skupia na niewłaściwych rzeczach.
– Czy..., czy mogę to zobaczyć? Patrzę na niego.
Unosi ręce w obronnym geście.
– Nie zamierzam tego dotykać, trzymać ani nic z tych rzeczy. Chcę tylko,
no wie pan, zobaczyć.
Kładę platynową kulę na stole, wypolerowaną, lśniącą, pokrytą pajęczymi
runami. Turlam ją opuszkiem. Drobniutkie niebieskie strumyki ognia
wypełniają każdą runę, a wtedy łapię ją i sprawiam, że we mnie znika.
Chłopak patrzy na mnie oczami okrągłymi jak spodki.
– Lord Eric Daadrul. Dzierżyciel Kuli Ostrzy we własnej osobie. Panie.
To wielki zaszczyt poznać pana.
– Hmm.
– W jaki sposób się je wiąże? – pyta, jakby to było rzucone od niechcenia
pytanie.
– Własną krwią, potrzebą i żywiołem ka’kari. – Jakbym odpowiedział mu
mimochodem.
– Żywiołem? Jak to działa w przypadku srebrnego ka’kari?
– Łatwo. Zostałem dźgnięty. Miałem wtedy krew, potrzebę i metal w
sobie, wszystko naraz.
Kiwa głową, zapamiętuje to sobie. I nagle w jego głosie rozbrzmiewa
bezwzględność:
– A teraz poproszę pana, lordzie Daadrul, żeby oddał mi pan ka’kari.
– Dlaczego? – pytam. – Masz już czerwone. Mruga zaskoczony.
– A żaden człowiek nie może jednocześnie związać dwóch ka’kari –
dodaję.
Yvor Vas mówi. Może chce zyskać na czasie. Próbuje ogarnąć sytuację.
– To dla siostry. Ona umiera. Cierpimy... cierpieliśmy... na tę samą
chorobę. Ja przypadkiem związałem czerwone i od razu mi się poprawiło.
Wiem więc, że to ją uratuje. Nie ma pan pojęcia, ile przeszedłem, żeby
dotrzeć tak daleko. Ile mnie to kosztowało. Co zrobiłem. A teraz proszę mi je
oddać. Może i jest pan odporny na ostrza, ale spłonie pan jak każdy inny.
– Czyli to nie dla Gwinvere? – pytam. Krzywi się.
– A co mnie obchodzi jakaś kurwa?
To mi mówi dwie rzeczy. Po pierwsze, zna Gwinvere. Po drugie,
rzeczywiście to nie ona wysłała go po ka’kari. Opowiedziałem mu swoją
historię, niemal w całości zgodną z prawdą, właśnie w tym celu – żeby
dowiedzieć się tej jednej rzeczy. Uznałem, że Gwinvere musiała należeć do
Stowarzyszenia Drugiego Świtu, bo inaczej nigdy by mnie nie odnalazła, ale
nie wiedziałem – a musiałem się dowiedzieć – czy spróbowałaby mnie zabić
dla ka’kari. Nieśmiertelność to kusząca rzecz.
– To naprawdę szlachetne – mówię. – Znaczy, zamordować kogoś, żeby
uratować siostrę.
– Właśnie poznałem twoją historię. Jesteś ostatnim człowiekiem na
świecie, który może prawić mi kazania.
„Jest w tym trochę racji”.
Yvor wstaje i ściska w dłoni czerwone ka’kari. Pokrywa jego ciało
gładką, połyskującą czerwienią. Spala mu ubranie. Będzie musiał nad tym
popracować.
– Walcz ze mną – mówi. – Nie wiem, jak wydobyć ka’kari, jeśli umrzesz,
nadal mając je w swoim ciele.
Wstaję, chybocząc się na nogach. Te dzisiejsze dzieciaki.
– Zatrułeś piwo – mówię. – Zatrułeś piwo?!
– Ironia losu, hę? Nie cierpię ironii.
Yvor ciska we mnie ognistym pociskiem. Unoszę czarne ka’kari jak
tarczę. Ze świstem pożera pocisk ogniowy.
– To nie Kula Ostrzy – mówi Yvor.
– Nie jestem Erickiem Daadrulem.
Jednym, drobnym gestem ręki sprawiam, że – zupełnie jakby wychodziły
z mojej skóry – pojawia się pięć metalicznych kul: niebieska, zielona,
srebrna, biała i złota. Toczą się niepewnie po blacie.
– Masz wszystkie ka’kari? – Chłopak pyta z przerażaniem, ale też
chciwością, jeszcze nie rozumiejąc.
– Falsyfikaty – mówię.
Właśnie na taką okazję jak ta. Na koniec wypuszczam fałszywe czerwone
ka’kari.
Pojawia się strach w jego oczach, mimo ognistej powłoki na skórze.
Pomieszanie. Stowarzyszenie wie tylko o sześciu ka’kari. A to, co właśnie
zobaczył, nie pasuje do żadnego z nich.
– Nie zwabiłeś mnie tutaj, żeby odebrać mi ka’kari – mówię mu ze
smutkiem. – To ja zwabiłem ciebie, żeby odebrać ci twoje.
Pożoga.
Wylatuję przez tylną ścianę kryjówki na otaczające ją mokradła.
Wiedziałem, że ogień może stanowić pewien problem. Dlatego właśnie
wybrałem to miejsce. Nie musimy przy okazji spalić całych Nor, nawet jeśli
nie ma tam wielu rzeczy wartych ratowania.
Ląduję po łydki w błocie.
Czarne ka’kari pokrywa moje ciało, kiedy Yvor wychodzi przez płonące
drzwi.
Pociski ogniowe wypalają dymiące, syczące rowy w mokradłach.
Uskakuję, robię salto, znikam.
Yvor rozpościera wachlarz płomieni, zakreślając nimi pełne koło.
Plusk, kiedy lądują za jego plecami.
Obraca się gwałtownie i ciska strugą ognia.
Płomienie owijają się wokół mojej piersi, wypalając noc po obu moich
stronach. Większość tego, co we mnie trafia, zostaje zaabsorbowana. Ka’kari
płonie opalizującym błękitem na każdym stawie i krzywiźnie mojego ciała,
pożerając ogień.
Wbijam dwa sztylety głęboko w pierś chłopaka.
Potoki ognia urywają się, maleją w strużki, aż całkiem gasną. Jego
ka’kari ląduje w błocie, pozostawiając go nagim. Chłopak trzyma się w
pionie głównie dzięki moim sztyletom. Patrzy mi w oczy i mówi:
– Powinienem był... – I umiera.
Pozwalam mu ześlizgnąć się z ostrzy, upaść w błoto. Podnoszę czerwone
ka’kari z syczącego od żaru szlamu.
Nie ma słów. Nie ma światła.
* * *
Blisko siedemset lat temu w Trayethell rozgorzał ogromny ogień. Światło
tak jasne, że wypalało ludzi, zostawiając tylko kolumny popiołu w promieniu
wielu mil. Tym ogniem był Jorsin Alkestes – szaleniec, zbawca, król. Wojna
była przegrana na długo przed ostatnią bitwą. A jednak on walczył z
obnażonymi zębami, śmiejąc się, płonąc. Płonąc światłem tak jasnym, że
wielcy mężowie i kobiety tamtych czasów ciągnęli do niego jak ćmy do
płomienia i w nim się spalali.
Ostatniego dnia Jorsin Alkestes, morderca i przyjaciel, wziął w dłoń
jednocześnie Curocha i Iuresa. Mniejsi ludzie baliby się wziąć do ręki choćby
jeden z tych przedmiotów. Jednak on, jakże wspaniały, on nagiął Ostrze
Mocy i Kostur Prawa do swojej woli.
Kiedy chmara zmroczy, wynaturzonych nieludzi, przelewała się przez
ostatnie barykady i wylęgała na ulice, mordując kobiety uzbrojone tylko w
kije i dzieci rzucające kamieniami, uciekł jedyny człowiek, który nigdy w
życiu nie uciekał: Acaelus Thorne. Z niechcianym skarbem w dłoniach uciekł
z pola walki. Z rozkazu cesarza. Przekradał się jak tchórz, wyprzedził
zmrocze i stanął pośród trupów, nieczystości i tchórzy u wylotu przełęczy w
górach Fasmeru. Wtedy się obejrzał. Zmrocze niczym czarny dywan ciasno
otulały twarz płonącego miasta.
Światło rozkwitło na najwyższym balkonie zamku. Z setek miejsc
uderzyły błyskawice. Wszystkie latające narokghule spadły z nieba,
zamieniając się w dymiący, krwawiący deszcz. Ponure chmury przewaliły się
natychmiast, jakby odepchnięte rękami olbrzyma, a światło jeszcze bardziej
przybrało na sile. Acaelus podszedł chwiejnym krokiem do grupy
dezerterów, którzy opierali się o granitową ścianę u wylotu przełęczy i łapali
oddech, bezbronni, zakrwawieni ludzie o zgaszonych oczach – oczach
pełnych wstydu i rozpaczy. Teraz jednak odbijało się w nich jedno, ostre
światło. I ci, którzy się osunęli, teraz wstawali.
Tytani ruszyli na zamek, miażdżąc po drodze dwupiętrowe, kamienne
domy, skalne odłamki zamieniały się w drobinki pyłu tańczące w świetle
wschodzącego słońca. Ziemia dźwignęła się w górę tylko raz, ścinając z nóg
wszystkich ludzi, zmrocze, tytanów i setki innych rodzajów potworów.
Nawet Acaelus upadł. Psy zawyły. Zupełnie jakby sama ziemia dokładała
swoją moc do przedsięwzięcia. Do dzieła Jorsina Alkestesa.
I wtedy, kiedy właśnie zdążyli ponownie wstać – unicestwienie.
Oślepiające światło. Palące światło. Światło, które zagotowało krwawą rzekę.
Światło, które oczyszczało. Które ryczało.
Porywisty wiatr wypełnił ślepotę, która potem nastąpiła. Acaelus wiedział
tylko, że ma wrażenie, jakby całe ciało mu płonęło, żyły paliły się w jego
skórze. Czas roztrzaskał się, rozpadł się ciskany i rozrywany. Acaelus
doszedł do siebie i pierwsze, co zobaczył, to własną pociemniałą skórę. Była
gładka, spalona na idealną czerń, jakby zanurzono go w smole.
Wstał. Czuł się dziwne krzepki, nienaturalnie silny. Wokół niego stały
stosy popiołów. Wyjący wiatr już zaczął rozrzucać to, co kiedyś było ludźmi.
Na granitowej ścianie widniały wytrawione światłem cienie. Duchy ludzi,
którzy wyparowali. Jeden cień się wyróżniał. Stał arogancki, z uniesioną
pięścią, idealnie zarysowany, każdy kontur wyrazisty – cień Acaelusa.
Pozostałe były niewyraźne, rozmyte. Wyblakły od potopu światła, które
nadal płonęło, nawet kiedy rzucający owe cienie ludzie zostali spaleni na
popiół. Jednakże jeden człowiek przetrwał tę pożogę.
Czarna skóra samowolnie zniknęła w jego ciele, zostawiając go nagim.
Jego ubrania, a nawet zbroja spłonęły.
Acaelus rozejrzał się po ciągnącym się milami pustkowiu. Panował tam
całkowity bezruch, jeśli nie liczyć tego, co zdołał poruszyć wiatr. Śmierć
przejęła tron Jorsina. Połyskująca czarna kopuła przykrywała miejsce, w
którym niegdyś wznosiło się Trayethell.
„Acaelusie, później przyjdzie czas na żałobę. Mamy pracę do
wykonania”.
Głos rozległ się w jego głowie. Czarne ka’kari. Ocaliło go. To był
sekretny dar od Jorsina Alkestesa, który kazał niemożliwie upartemu
Acaelusowi Throne’owi uciekać, żyć.
Jorsin nie wyjaśnił jednak, że Acaelus ma żyć wiecznie.
„Wrócę i odbiorę to od ciebie”, obiecał Jorsin z szelmowskim
uśmiechem, kiedy wręczał Acaelusowi skarb. Kłamca. Był wymizerowany,
wycieńczony, ale oczy płonęły mu jak w gorączce. Każdego dnia walczył i
każdej nocy pracował z arcymagiem Ezrą nad stworzeniem... czegoś. Nigdy
nie spał. Tworzył dla nich ostatnią deskę ratunku – ratunku, który nigdy nie
nadejdzie, jak powoli zaczął zdawać sobie sprawę Acaelus.
Jorsin Alkestes: cesarz, geniusz, arcymag, tyran. Był światłem tak
jasnym, że pozostawił cienie stojące potem całe stulecia. Podobiznę ludzi
wypaloną w granitowych ścianach. A jedna wyróżniała się wśród
pozostałych doskonałością. Chodzący, oddychający cień. Cień, który migotał
jak zjawy wywołane przez płomyk świecy, równie zmienny jak obietnice
króla. Cień, który pożerał światło i życie.
Światło istnieje, lecz cień nieokreślony staje się po prostu ciemnością. A
zbyt długo odmawiano światła człowiekowi, który był Acaelusem
Thorne’em. Rozpływał się, rozmydlał, jak misa dymu. Stawał się
niezróżnicowaną ciemnością.
A co, jeśli samo światło było kłamstwem?
* * *
Tenji to najwyższy szczyt Ceury. Kiedy byłem dzieckiem, ludzie
odbywali pielgrzymki na tę górę. Od wieków było na to zbyt zimno. To
wulkan, ale nie wybuchał od ponad stu lat. Czasem tylko trochę dymił i to
wszystko.
Docieram do krateru po szóstym dniu wspinaczki. Jestem zakutany w
rozliczne warstwy płaszczy. Wiatr sypie śniegiem we wszystkich kierunkach.
Świetnie się nadajesz do mnóstwa rzeczy, myślę sobie o czarnym ka’kari,
ale ogrzewanie mnie do nich nie należy.
„Opuściłeś fragment Przysięgi Sa’kage tamtego dnia”.
Nie uszło to twojej uwagi, co?
„Dopóki król nie wróci, nie złożę mego brzemienia”.
Przystaję.
Jorsin Alkestes nie żyje. Nie wróci.
„Zbierz ka’kari. Zbierz je wszystkie razem. Nadszedł czas”.
To niemożliwe.
„Niemożliwe? Dla ciebie?”.
A jeśli mi się uda? Mam ledwie cząstkę mocy Jorsina Alkestesa, a już
jestem niepokonany. Był moim królem, ale nie jestem pewien, czy pod
koniec nie oszalał.
Ka’kari nie odpowiada. Zna mnie na tyle, żeby wiedzieć, że sam muszę
sobie z tym poradzić.
Pozostaje tylko jedno pytanie: czy to, co robisz każdego dnia, ma
znaczenie? Acaelus myślał kiedyś, że jego czyny mają znaczenie. Przez wieki
pokładał wiarę w Jorsinie Alkestesie. W od dawna martwym królu. Szaleńcu,
który poprzysiągł wrócić. Nawet z martwych. Szaleńcu, który zostawiał za
sobą szaleństwo.
Acaelus dał z siebie wszystko. I miał już dość dawania. Miał dość
wierzenia. Tego już było za wiele. Koniec z tym.
„Kochał cię, wiesz przecież. Bardziej niż innych. Ufasz staremu
przyjacielowi?”.
Przez pewien czas stoję na targanym wiatrem szczycie.
– Nie na tyle, żeby pozwolić mu stać się bogiem.
Rzucam czerwone ka’kari do krateru.
Przywiązuję schlussy do stóp i zjeżdżam z góry z ogromną prędkością.
Zwykle prędkość i niebezpieczeństwo sprawiają mi okrutną radość, ale teraz
została ze mnie skorupa. Jestem jak te ogromne sekwoje w Zakolu Torras –
igły nadal zielone, ale serce jest już spróchniałe, puste i czeka, tylko czeka na
burzę, która nadejdzie i położy wszystkiemu kres. Pozór życia. Nigdy dotąd
nie byłem tak samotny.
Wulkan nie zniszczy czerwonego ka’kari. Wątpię w to. Jednak umieści je
poza wszelkim zasięgiem. Ka’kari albo ugrzęźnie gdzieś w połowie drogi, nie
dosięgając magmy, i nikt nie przeżyje próby dosięgnięcia go, albo spadnie na
sam dół, nasiąknie taką ilością mocy, jaką zdoła utrzymać – a to oznacza
ogromną ilość – i potem ją uwolni. I tak będzie się działo raz za razem.
Jestem w połowie stoku, kiedy wulkan wybucha.
Zatem ka’kari dotarło do magmy.
Odwracam się plecami do wulkanu, jak odwróciłem się od mojego króla.
Ogień mnie ściga, ale nie można zagrozić pustce. Pustka niczego nie ceni.
Pustka nie zna strachu.
* * *
Bezimienny pracuje nad nową twarzą przed lustrem Gwinvere. To ważne,
żeby zrobił to tutaj, dzięki czemu zobaczy to na własne oczy i nie będzie
miała wątpliwości, że nowy on to nadal on. Tyle że magia cielesna boli jak
skurwysyn, a on nie chce pokazać po sobie bólu w jej obecności. Pije jeszcze
więcej. Jest już pijany, a potrzebuje epickich ilości trunku, żeby uzyskać taki
stan. Czarne ka’kari niemal całkowicie unieszkodliwia wszelkie trucizny –
Yvor Vas pewnie chciałby o tym wiedzieć.
– Nie jesteś tak przystojny jak Gaelan – oznajmia w końcu Gwinvere,
patrząc na blond włosy, rzadką jasną brodę i ospowate policzki.
Nie jest zadowolona z jego opilstwa, ale przynajmniej nie robi wrażenia
przerażonej jego umiejętnościami.
– To była moja pierwsza twarz. Można by rzec: moja prawdziwa twarz, o
ile coś takiego ma jakiekolwiek znaczenie w moim przypadku.
Twarz Acaelusa Thorne’a. Dziwaczny kaprys – możliwe że
niebezpieczny wybór, ale cień powinien chociaż trochę przypominać kształt,
który go rzuca.
– Przystojny przed bliznami. Z nimi nieco ponury – mówi Gwinvere.
Bezimienny odchrząkuje. To, co wygląda jak ślady po ospie, to tak
naprawdę skutek zbryzgania żrącą krwią potwora, z którym walczył w
ostatniej bitwie, kiedy zginął Jorsin Alkestes i upadło Trayethell. Ówcześni
magowie nie byli w stanie go uleczyć. A on nie chce wymazywać ostatniej
pamiątki po człowieku, który mógł być jego przyjacielem.
Na dole słychać krzyki małych dzieci, które się bawią. Dzieciaki z ulicy,
szczury z gildii, urodzone w niewoli maluchy, które nie mają gdzie się
podziać. Gwinvere przygarnia je czasem. Nazywają ją Mama K. W tej chwili
urwisy się kłócą – nie do końca na to masz nadzieję, kiedy okazujesz dobroć,
ale często właśnie to dostajesz, kiedy okazujesz dobroć tym, którzy nie mogą
jej odwzajemnić.
– Kapitan straży miejskiej zameldował o twojej śmierci, nie wymieniając
twojego imienia – mówi Gwinvere. – Każdy, kto zacznie w tym grzebać,
uzna, że Gaelan Gwiezdny Żar zginął w pożarze w Norach. Pojawią się
plotki, że naraził się poprzedniemu Shindze. Który potem zginął. Sprawa
ugrzęźnie w martwym punkcie. Dosłownie.
– Bardzo to satysfakcjonujące – odpowiada bezimienna pustka.
– Zatem, jak brzmi twoje nowe imię? – pyta Gwinvere.
– Durzo – mówi i podnosi do ust dzban. – Durzo Klin.
Często nosił znaczące przydomki i podobna tradycja panowała wśród
siepaczy.
Klin – coś, co ostro wchodzi, coś niebezpiecznego. Brzmiało w porządku.
– Durzo Blint? – pyta Gwinvere, nie zrozumiawszy go.
Z Klina Blint. Może przez połączenie z blunt [(ang.) tępy]. Coś ostrego i
coś tępego. Paradoks zbity w całość. A może po prostu zbity. Degradacja z
czegoś znaczącego do czegoś pozbawionego znaczenia. To brzmi stosownie.
Nagle przypomina sobie proroctwo Polusa Atuta. On też powiedział
Blint, prawda?
– Zgadza się – mówi. – Durzo Blint.
Pije.
Twoje zdrowie, Polusie. Ty opasły wrzodzie na tyłku.
– No cóż, Durzo, mam dla ciebie robotę – mówi Gwinvere. – Trzeba
kogoś zabić.
Gwinvere Kirena jest wcieloną siłą. Ucieleśnieniem perfekcji. Jest
absolutnie nieskazitelna i co za tym idzie całkowicie sterylna,
nieprzepuszczalna. Kiedy Durzo patrzy na Gwinvere, widzi kobietę, która
nigdy nie da się zaskoczyć. Nigdy nie da się powiesić, udusić, nie pozwoli,
żeby poderżnięto jej gardło albo strzaskano czaszkę. Była na to za silna, za
sprytna.
Gwinvere nie potrzebuje go, więc on nie może jej zawieść. Ona oferuje
zimne bezpieczeństwo przybudówki w czasie deszczu, a nie złudną wygodę
kamiennego zamku, który runie ci się na głowę i całkowicie cię zniszczy.
Podaje mu strzęp papieru.
Gwinvere lubi dzieci. Dziwne zestawienie. Strzępy ludzkości.
To właśnie dostaję. Na to zasługuję. Strzępki.
Nie patrzy na papier. Nie odrywa wzroku od jej oczu – oczu, w których
się odbija. Nie obchodzi go, czyje nazwisko widnieje na papierze. Nie
obchodzi go, co ten człowiek zrobił.
– Biorę to – mówi.
* * *