WŁADYSŁAW ORKAN „W ROZTOKACH”
Wstęp: oprac. Stanisław Pigoń
W powieści „W roztokach” wśród mroku fatalistycznie nawisłej zatraty ujawnia się
promyk niespodzianie rozbłysłej nadziei. Zrodzi się pomysł zapobieżenia złu na drodze
wielkiej przemiany ustroju. Rozbłyśnie wizja nowego ładu, nowego porządku społecznego.
Druk powieści w warszawskiej „Gazecie Polskiej” zaczął się z początkiem 1902 roku,
niebawem zaczęto przedruk w „Kurierze Lwowskim”. Wydanie książkowe wyszło we
Lwowie w 1902 roku z datą roku następnego. Powieść została przyjęta z wysokim uznaniem.
Opinia literacka zgodnie postawiła autora w rzędzie czołowych twórców. Jego spojrzenie na
problemy wsi było swoiste i odrębne, a przejawiało się to w ukazaniu sprawy zastrzałego,
wrogością zaprawionego rozwarstwienia społecznego wsi. To stworzy podstawę konfliktu
między osędziałym w zastoju Suhajem a młodym entuzjastą i marzycielem nowego porządku,
Frankiem Rakoczym. Jądrem treści dzieła miały być „sprawy agresywne, wybory,
sądownictwo”, czyli główne bolączki życia wiejskiego. Sednem problemowym: konflikt
między tradycjonalizmem a postępem. Także kwestia wyborów do sejmu galicyjskiego
istnieje w powieści. Ale w stosunku do problemu centralnego wychodzi ona jako uboczna. Na
zebraniu prawyborczym w Przysłopiu sytuacja ogólna nie wystąpiła jeszcze w należytej
wyrazistości, o wyborach jako terenie walki politycznej nikt tam nie ma pojęcia. Sam
Rakoczy w rozmowie z Lokajem nie ujmuje jej w szerszym znaczeniu. Dla niego dobrym
posłem będzie ten, co w sejmie upomni się uczciwie o tę czy ową krzywdę chłopską. Jeżeli
chodzi o sądownictwo, to autorowi chodziło o zaciekłe wodzenie się chłopów po sądach, o
pieniactwo, plagę niszczącą wieś od wewnątrz, rozrywającą stosunki sąsiedztwa, węzły
rodzinne. I ta sprawa została w powieści poruszona. Rozważa ją Rakoczy, który sam zamyśla
przy pomocy procesu sądowego rozwiązać spór ze szwagrem o rozdział majątku. Przez
dłuższy czas zdaje się, że konflikt centralny ułoży się pod znakiem antagonizmu stanowego,
jako scysja ubogich z bogatymi, upośledzonych z uprzywilejowanymi. Rakoczy jest
rzecznikiem upośledzonych. Na krzywdę i na nędzę biedoty reaguje z nadwrażliwością, staje
ona przed nim jak koszmar. W utworze ukazany jest świat istot ludzkich zepchniętych na
samo dno nędzy. Nie dość zarobili sobie na życie, z ojcowizny wypchnięci przez rodzeństwo,
żarci przez zimno, głód i robactwo. Pisarz spojrzał na dno bytowania wiejskiego. Pokazał całą
galerię wiejskiego stanu: Cyrka, miłośnika wszelkiej żywiny leśnej, Drozda – niedobitka,
Jantka Diabła poszukiwacza, Dyzmę – pastucha, a przez to dobrotliwie widzenie, nadał im
dziwny, urzekający urok poetyckości. Ognisko centralne konfliktu rozgorzeje dopiero w
tomie II powieści. Tak późno z tego względu, aby zapewnić należny efekt niespodzianości.
Pomysł radykalnego zasadzenia złu na wsi wyduma Rakoczy dopiero w rozważaniach
podczas ścinania uboczy nad Huciskiem. Po katastroficznej wizji urwiska zabłysło nad myślą
Rakoczego światło „zielonej gwiazdy”, ujawniał się sposób zaradzenia biedzie: pomysł
przemiany ustroju wsi z indywidualistycznego na kolektywny. Jeżeli chodzi o zbieżności
literackie dzieła Orkana z innymi utworami, to można wspomnieć opowieść Dygasińskiego
„W Suojczy” [???]. Są to utwory o podobnych pomysłach. Szymek Grzybowski na tle
ciemnej, zaniedbanej Suojczy to reformator – przewodnik podobnego pokroju jak Rakoczy w
Przysłopiu. I on w młodości opuścił ojcowiznę, przyglądał się postępowej gospodarce, a gdy
wrócił do wsi rodzinnej stał się inicjatorem jej odrodzenia. Skupia koło siebie młodych
gospodarzy, radzi sobie z oporem wójta; tą drogą składania powoli wieś do przeprowadzenia
melioracji, do zakładania sadów, do wysyłania dzieci na naukę, chce założyć spółdzielnię
rolną na gruntach podworskich – i tak jak Rakoczy przegrywa wskutek nieufności wsi. Jednak
są to utwory odmienne: „W Suojczy” to powieść dydaktyczna, ma uczyć dobrej, postępowej
gospodarki, a „W roztokach” Orkan ukazał bohatera – rewolucjonistę, a także rozpaczliwy
tragizm sytuacji. Plan Rakoczego o nowym ładzie w gospodarce rolnej przedstawia się
następująco: przede wszystkim odnosi do jednej wsi, do samego tylko Przysłopia. Rakoczy
chce usunąć własność indywidualną ziemi na rzecz zbiorowej, która należeć będzie po równo
do całej gromady, nie wyłączając najuboższych. W ten sposób grunty rozrosną się w jedną
wspólną całość, uprawianą zespołowo dla najkorzystniejszego wyzyskania zasobów ziemi.
Uprawa i zasiewy dokonują się złożoną pracą wszystkich członków wspólnoty w ramach
własności prywatnej zostaną domostwa i wszystkie działki przydomowe. Plon zebrany
pójdzie do wspólnego spichlerza i podzielony będzie na zasadzie: Każdemu według potrzeb.
Zarząd wspólnoty spoczywać będzie w rękach Rady Dwunastu, wybieranej na kilka lat
spośród najgodniejszych. Podniesie się poziom moralny wsi. Przy zrównoważonym
dobrobycie nie będzie miejsca na pokrzywdzonych i krzywdzicieli, zniknie zawiść i
pieniactwo. Wszystkie swe perspektywy rozwinął w przemówienie przed radą gminną – i
przegrał. Musiał odejść odrzucony i wyśmiany. A ponieważ sprawa wiązała się bezpośrednio
z jego miłością do córki Suhaja, odszedł ze złamanym szczęściem osobistym. Przyczyny
klęski tkwiły w owym entuzjazmie, po części w istocie podjętego przezeń zadania.
Gruntowały się one na przeświadczeniu, że zło społeczne ma przyczyny tylko materialne.
Punkt wyjścia tego założenia stanowi złuda, że natura ludzka jest sama w sobie dobra.
Pokonany nie wziął pod uwagę tego, że złość, zawiść mają korzenie w naturze ludzkiej i z
tego to ostępu trzeba je osobno wymazać. Inaczej ustrój, choćby najidealniejszy, zostanie
przez ludzi spotworzony. Rakoczy chciał olśnić wszystkich swym projektem i wymową,
uwierzył, że uzyska powszechną zgodę. Jest on reformatorem utopijny i to w wysokim
stopniu nieprzezornym, raczej naiwnym. Warto zwrócić uwagę na osobisty stosunek
Rakoczego zarówno do rodowych przeciwników, jak i do nędzarzy – podopiecznych.
Stwierdził on, że do gazdów nie czuje osobistej niechęci, a jeśli chodzi o komorników, to
każdy z nich jest mu obojętny: są to ludzie myślący tylko o swych żołądkach, łakomi,
zazdrośni. Dla nich można zrobić wiele, ale z nimi – nic. W Rakoczym drzemią zawiązki nie
tyle na zbawcę, ile na dyktatora, walczącego mniej dla ludzi, raczej dla idei. Ocieramy się tu
o winę tragiczną bohatera, o główną bodajże przyczynę jego klęski. Konflikt podstawowy
powieści „W roztokach” ujęty został w strukturę tragedii. Kończy się klęską i ruiną. Korzenie
tragizmu tkwią w porządku świata, w węższym jeszcze stopniu w osobowości bohatera;
mamy do czynienia z tragedią charakteru. Jeśli chodzi o osobowość Rakoczego, to pisarz
ozdobił go darem poetyckiego spojrzenia na świat. Na sprawy tego świata reaguje on
uczuciowością, a ta prowadzi go w sferę marzeń. W przeciwieństwie do nasyconego
liryzmem i subiektywizmem Rakoczego, wójt Suhaj został silnie zobiektywizowany. Jest on
człowiekiem starym. Swój urząd piastuje od trzydziestu lat. Jego rozeznanie w sprawach
świata bierze się z przyrodzonego zdrowego rozsądku i rozległego doświadczenia. Suhaj jest
tradycjonalistą z krwi i kości: wypróbowanego porządku nie odstąpi na pół kroku. W
stosunkach z władzą rządową jest lojalnym oportunistą. Co do porządku społecznego
przestrzega nienaruszalnej zasady, którą jest patriarchalizm. Według tego władza nad
gromadą przypada tylko tubylcom, a nie przybyszom. Jeżeli chodzi o konflikt Rakoczego z
Suhajem, to ten drugi jest bardziej zwarty w sobie, przezorny, opanowany, doświadczony,
bystry. Wie dobrze, o co idzie sprawa i góruje nad przeciwnikiem. Rozeznaje się w jego sile,
ale też trafnie chwyta i wyzyskuje słabości. Wie, za co i kiedy kazać go aresztować. W walce
Rakoczego z Suahejm przeciwnicy są zrównani, godni siebie, pewni swego. Suhaj to obrońca
porządku, który panował przez wieki, przełamywał wiele trudności; teraz dochodzi kresu, ale
jeszcze nie jest skory do ustąpienia.
Główny rdzeń problemowy powieści Orkana, czyli proces przekonywania się wsi
polskiej z ustroju patriachalnego na demokratyczny, posiada w istocie swej zakrój epicki.
Został on osadzony na przełęczy między dawnymi a nowymi laty. Przebieg jego został ujęty i
skonstruowany dramatycznie: konflikt węzłowy rozwija się antagonistycznie między
rzecznikami obu ustrojów, wyniesionymi wysoko ponad nikłą rzeszę. „W roztokach”
przelewa się fala liryzmu poprzez wprowadzony tam świat przyrody. Ukazał swoiste piękno
rzeźbionego krajobrazu. Narzucił naszej pamięci urok głęboko zalesionych roztok. Dał
urzekającą wizję żywej, potężnej jeszcze za jego czasów puszczy świerkowej. Szczególnie
wiele jest „W roztokach” poezji lasu. Ona to była najbliższa jego sercu i wyobraźni.
Odtwarzał ja zarówno w majestacie prastarej potęgi, jak i drobnych przejawach wszelkiej
żywiny. Opisów krajobrazu czy szczegółów przyrody umieszczonych bezpośrednio od autora
jest niewiele. Te, co są, podane zostały przy wtórze ech idących z przeszłości, syconych
legendą. Ich wzniosłe piękno mówi do nas nie wprost, ale jakby przez szum upływającego
czasu. Elementy przyrody występują spersonifikowane i wzbogacone świadomością
przemijania. Przeważają takie elementy przyrody, których autor nie podaje wprost, ale
pośrednio przepuszcza przez psychikę którejś z osób powieściowych, przede wszystkim przez
uczuciowość Rakoczego. Wyposażył go autor w wielką wrażliwość na otaczającą go
rzeczywistość. Intensywnie reaguje on wtedy, gdy uroki współgrają z jego podniesionymi
emocjami. Ujmuje je przez własne uniesienia radości, częściej zaś smutku i melancholii.
Dalszym współczynnikiem uroku tej powieści była jej szata językowa, w którą autor
wprowadził gwarę ludową. Dla Orkana cała ta sprawa posługiwania się gwarą już od
najwcześniejszych prób stała się zagadnieniem istotnym. Zakładając, że w twórczości swej, w
obrazach dali wiejskiej „szuka tylko prawdy”, że stronić będzie od stylizacji sentymentalnych,
musiał się zdecydować, jakim językiem przyjdzie mu ową wiejską prawdę życia wyrażać. W
tym procesie wchłaniania elementów gwarowych język powieści „W roztokach” przedstawia
stadium szczytowe. Nasycenie gwarowością jest bogate i zróżnicowane. Znajdziemy tu więc
wyrazy i formy archaiczne: „baczyć” - pamiętać; bardzo dużo jest wyrazów, które utrzymują
się również w dialekcie kulturalnym, ale tu zmieniły postać fonetyczną czy morfologiczną.
Mnóstwo jest takich, które w innych stronach nie występują albo pojawiają się rzadziej, są
dialektyzmami w ścisłym znaczeniu: „banior”, „chybnąć”. Gwarowość wtapia się tu niejako
organicznie w ogólną substancję języka. U Orkana język utworu, acz obficie nasycony
elementami gwarowości, nie jest ucudaczony, ale mimo zindywidualizowania płynie nurtem
litej polszczyzny. Autor umie zachować umiar, zarówno w dialogach, jak i w relacjach
odautorskich. Orkan w wyjątkowo szerokim zakresie posługuje się tzw. mową pozornie
zależną. Przeszedłszy przez psychikę osób powieściowych, wziętych ze środowiska
wiejskiego, spostrzeżenia owe i doznania uczuciowe podawane nam są przez usta ludzi
wiejskich; autor sam od siebie wyręcza ich w jak najrzadziej. W ten sposób nasycenie języka
miejscowym kolorytem gwarowości jest uzasadnione, tak językowej powieści jest jednolitej,
uderza świeżością.
TOM I
Akcja rozgrywa się latem, u schyłku XIX wieku w Przysłopiu. Narrator wspomina dawny
Turbacz, Lubomierz, Gorce. Wyjaśnia, że roztoki to każdy większy potok i dolina, którą ten
potok wyżłobił. W roztokach panuje nędza i głód. Jest tam wójt – Suhaj. Jest niepiśmienny,
ale mądry i z jego zdaniem liczy się cała wioska. Ma on 20-letnią córkę - Hankę. Suhaja boją
się wszyscy poza Frankiem Rakoczym, któremu podobała się Hanka. Mieszkańcy wsi
zbierają się w domu wójta. Mają wybrać 2 delegatów do sejmiku, jednak decyzję
pozostawiają Suhajowi. Wtem przychodzi Franek Rakoczy. Mówi, że na sejmikach nie
można już tylko potakiwać, że trzeba walczyć o swoje prawa, m. in. zająć się drogami we wsi,
bo nic się nie zmienia - Suhaj prowadzi stare rządy.Nikt go nie słucha, więc wychodzi. Jest
zdenerwowany, bo chciał się zobaczyć z Hanką, a trafił na zebranie i doprowadził do kłótni z
jej ojcem. Spotkał dziewczynę w drodze powrotnej. Hanka mówi, że ojciec posłuchałby
Rakoczego, gdyby ten był bogaty. Rakoczego spotyka Gniecki. Jest mu obojętne, kogo
wybiorą na sejmik. Rakoczy dziwi się, że ten nie chce dbać o swoje prawa. Franek chce
walczyć o sprawiedliwość. Zależy mu, żeby poprawić byt ludzi we wsi. Jednak czuje się w
niej obco. Nie rozumieją go nawet siostra i szwagier. Franek chce się wyprowadzić.
Oznajmia, że chce się żenić. Szwagier nie jest zadowolony, bo zapewne trzeba będzie
wypłacić Frankowi pieniądze. Franek przychodzi do domu z Hanką. Ta chce, by siostra
Franka szła z nią na odpust. Idą do Lubomierza na wspólną modlitwę. Odpust trwa długo.
Kobiety wchodzą do budynku, Franek zostaje na zewnątrz. Po sumie nie mogą się znaleźć.
Chłopak długo szuka siostry i ukochanej. W końcu dowiaduje się, że dawno poszły z gromadą
do wioski. Rusza za nimi. Po odpuście zmieniła się zarówno Hanka, jak i Franek. Także Suhaj
się dziwi, że jego córka tak spoważniała. Wydaje też ucztę dla swoich sąsiadów, by zyskać
ich przychylność. Na jarmarku dochodzi do bójki między 2 rodami, Rakoczy ich rozdziela i
godzi. Ludzie we wsi zaczynają go szanować. Tylko Hanka jest zła, bo jedną ze stron była jej
rodzina. Rakoczy widzi, że wszyscy ludzie idą na głosowanie. Czuje się urażony, że jemu
odebrano to prawo - Suhaj uważał, że ziemią zarządza szwagier Rakoczego, więc tylko ten
ma prawo głosu. Franek czuje, że zabrano mu wolność. Po rozmowie z Drozdem zaczyna
dostrzegać ludzką biedę. Po głosowaniu Franek rozmawia z Suhajem, wykłada mu swoje
racje, lecz Suhaj uważa, że dobrze prowadzi wieś – bieda była i będzie. Między bohaterami
dochodzi do kłótni i w gniewie Suhaj przysięga Rakoczemu, że nie odda mu córki. Hanka
prosi Rakoczego, by postarał sięo pieniądze od szwagra, aby Suhaj zaczął go poważnie
traktować. Następnego dnia Franek rozmawia ze szwagrem. Chce ¼ wartości ojcowizny.
Szwagier proponuje mu dać 1/5 sumy, jakiej żądał. Franek postanawia pójść w tej sprawie do
sądu. Po drodze do sądu spotyka kobietę, która dawniej zapisała wszystko synowi, chciała dla
siebie tylko kawałek ziemi, lecz i to syn jej zabrał. Franek stwierdza, że nie przyczyni się do
takiej biedy. Rakoczy spotyka leśniczego, który szuka kogoś do wyrąbania drzewa. Rakoczy
podejmuje się tego zadania. Ma za to dostać 300 rubli i wyżywienie. Franek zamieszkuje w
pozostałościach po dawnej hucie szkła. Spotyka człowieka zwanego Diabłem, który
wsłuchuje się w ziemię szukając złota. Przy wycince drzew spotyka także człowieka, który
prosi go o zaprzestanie prac wyrębowych. Rakoczy nie może spełnić tej prośby - jeśli on nie
zetnie drzew, zrobią to inni. Las maleje z dnia na dzień. Franek zaczyna mieć wyrzuty
sumienia – tym bardziej, że razem z drzewem spadło orle gniazdo i pisklęta zginęły. Nadeszła
3-dniowa ulewa. Po niej do chaty Franka przychodzi Diabeł - opowiada Frankowi o skarbach,
które podobno są w ziemi. Rakoczy dowiaduje się, że człowiek, który prosił go o nie ścinanie
drzew, nazywa się Cyrek. Spotyka go przy okazji i ten pokazuje mu jak funkcjonuje świat
mrówek – składnie, harmonijnie. Franekzaczyna tęsknić za ludźmi, za Hanką. Robota
posuwał się naprzód bardzo powoli. Przy najbliższym święcie Rakoczy wybiera się do miasta.
Tam dowiaduje się, że jego siostra, Zośka, zbiła męża – pokłócili się o ojcowiznę i jej
wypłatę. Hanka jest zdrowa, ale kręcą się przy niej chłopacy starający się o jej rękę. Rakoczy
wybiera się na bory, by zobaczyć Hankę. Gdy dochodzi do boru, widzi ją z Michałem
Cichańskim. Ogarnia go złość. Prosi Hankę o rozmowę. Dziewczyna tańczyła z innym, bo
myślała, że Rakoczy o niej zapomniał. W chacie siedzą Suhaj i Cichański, rozmawiają o
dzieciach – chcieliby je wyswatać. Tymczasem Franek i Hanka umawiają się, że będą się co
niedzielę wieczór spotykać na polanie. Hanka coraz rzadziej pojawia się na spotkaniach z
Rakoczym. Chłopak wynajmuje do pracy 2 pomocników. Użycza też mieszkania Drozdowi,
któremu dom zabrała woda. Pracują razem.
Suhaj nie chodził po odpustach, ale pilnował swojej sprawy. Hankę wyprawiał
serdecznie, choć o Rakoczym przy niej nie wspominał. Kiedy się dowiedział, że Rakoczy tam
będzie zaczął czynić przygotowania na jutrzejsze święto. Każdemu wydał polecenia, a sam
wziął się za barana, który miał motylicę (pasożyty owiec niszczące ich przewody żółciowe).
Na odchodnym Suhaj wręczył Błażejowi łeb barana na święto, choć ten drugi myślał, że może
nogę dostanie albo plecy, no ale cóż dziękował za to co dostał. Nazajutrz o tym czasie, kiedy
Franek szukał Hanki, u Suhaja była pełna chata ludzi. Każdy znalazł jakiś powód, dlaczego
był u wójta i głośno o tym innych informował. Wnosząc barana dla zebranych, wygłosił
mowę o braterstwie i o zwyczajach ojców. Wszyscy się pytali co to za okazja, może jakieś
urodziny? Ale Suhaj zaprzeczał, powiedział, że to tak zwyczajem nieboszczyków ojców
chciał ich uszanować. Jednak ktoś z kąta powiedział: „Dziś telo baranem zrobi, kielo drzewiej
wołem...”. Suhaj jednak nie mógł dojrzeć kto to z kąta powiedział, przy tej grupie siedział
Gniecki, czyżby to on? Zebrani próbowali zatrzeć te nieprzyjemne słowa, poczęli mówić, że
Przysłop już nie będzie miał drugiego takiego wójta. Suhaj zaczął wspominać o wszystkich
utrapieniach jakie przechodził dla gminy. Zebrani zaczęli go zapewniać, że jest dla nich
ważny i że nie poradziliby sobie bez niego. Wszyscy zaczęli ostro pić, rozrzewnili się. Wójt
skoro tylko zauważył, że zmiękły im serca, zaczął mówić: o gminie, o upadku rodów i o tym,
za jakimi przewodnikami naród ma iść, aby nie zaznał biedy. Wójt nawołuje, by stać za
swoimi, bo przecież gminie rozumu nie brak. Goście po przyrzekali wójtowi dozgonną
wierność a i więcej nawet niż od nich oczekiwał.
Powróciła nareszcie i Hanka z odpustu, ojciec zobaczył ją jednak dopiero rano, od
razu też zauważył, że jest jakaś odmieniona. Zmizerniała po twarzy i zbladła, zmieniła się też
w naturze: nie śmieje się już tak często jak kiedyś, nie dokucza ojcu, pilnuje swojej pracy i
słowa niepotrzebnie nie wypowiada. Po wsi natomiast krążyły opowieści, jak to Suhaj
naspraszał gości i ich poił, bowiem zbliżają się wybory oraz te mówiące, że chce
zrezygnować z posady wójta, bo to ciężka praca. Najwięcej zamieszania po wsi robił Błażej,
odwiedził każdego chłopa we wsi.
O Rakoczym ani słychu we wsi, tak jakby go nie było. Błażej już do niego zachodził, a
tylko od niego można się było czegoś dowiedzieć. Ludzie powiadali, że może zląkł się
Suhaja, szwagier Rakoczego mówił, że ten chodzi po izbie i duma całymi dniami, po nocach
nie sypia, jest taki odkąd wrócił z odpustu. Poza informacjami od szwagra znów była cisza o
Rakoczym. Do czasu, aż był on w pewnej opresji. Działo się to w jarmark, ludzi było co
niemiara, przyjechali nawet z daleka. Przed ratuszem była bijatyka, która była skutkiem
pijaństwa w ratuszu. Od dawna już toczyły ze sobą walki dwa rody: Potaczków i Sołtysów.
Ostatnio na odpuście Sołtysów pobito, więc honor ich ucierpiał i chodzili jak gradowe
chmury. W ratuszu pili synowie Potaczków, jeden z Sołtysów podszedł do nich i rozpoczął
zwadę. Walki przeniosły się na dwór, dwa rody zwarły się w boju. Nagle ustał uścisk, lud się
cofnął, poczęły szybko śmigać pięści. Zlecieli się wszyscy, by patrzeć na toczący się bój.
Walka zmieniła się w bitwę w pojedynkę, Potaczkowie padali jak ścinane drzewa. Sołtysów
przybywało coraz więcej, natomiast Potaczkowie ginęli w oczach. Na to wszystko zjawił
Rakoczy. Zaczął prać chłopami o ziemię, w mig się uwinął z gromadą i zaczął ich upominać:
„Czyście już tak do znaku zgłupieli, czy co?! Bieda was bije, nędza młóci – to wam jeszcze za
mało? Sami chcecie się do reszty zniszczyć? A któż wam zdrowie odda, jak się straci? Czy
wam już nic po nim na świecie?”. Gromił ich ostrymi słowami, ale co najważniejsze nie stając
po żadnej stronie. Rakoczy urósł w oczach zebranych, garneli się ku niemu ze wszystkich
stron. Zaczęło go to nawet drażnić, nagle ujrzał z daleka Hankę, jak wchodziła do sklepu,
szybko udał się za nią. Ci co przychodzili dopiero na jarmark byli informowano o tym jak to
Franek sobie ze wszystkimi poradził, poczęli go na nowo doceniać. W jednej z izb koło
sklepu siedzieli Hanka i Franek. Hanka miała pretensje, że Rakoczy zgromił jej krewniaków,
on natomiast tego nie rozumiał: „a cóż by było, jakby się na śmierć pozabijali?”. Mówił z
wyrzutem, nie kryjąc swojego żalu, bolało go, że ukochana nie rozumie jego postawy,
stwierdził, że mógł się nie mieszać w to piekło, ale on jednak tak nie potrafi. Stwierdza, że
najlepiej nie wychodzić między ludzi, nie stałoby się wiele rzeczy, których się potem żałuje.
Na co Hanka: „Ja ta zaś nigdy nie żałuję...”. Zrozumiał od razu jej słowa, długo patrzył jej w
oczy, żal, który do nie czuł, ustępował miejsca promieniom jej spojrzenia. Wyciągnął rękę po
jej dłoń i zapytał się: „Hanuś...ty wiesz, żeś moja?”, a ona z naiwnością odrzekła, że nie wie.
Franek dodał: „Najdroższą moją żoną!”, a ona zapytała się kiedy, to ludzie ją tak w końcu
nazwą. Nie wiedzieć czemu, to pytanie powiało jak chłód po jego sercu. Mówił do niej
serdecznie, że wie co ją niepokoi, ale ma się nie bać, bo i sto ślubów nic nie znaczy, jeśli nie
ma miłości. Hanka zapytała się go „wypłat” (chyba o jakieś pieniądze się pytała), szwagier
mu jednak nijak odpowiedział, ale jak będzie potrzeba to pewnie da. Najpierw jednak Franek
zaznacza, że musi z jej ojcem pogadać, ale przejdzie on wszelkie przeszkody, by z nią być i
powiedzie ją do swego domu. Na co Hanka, że gdzie jest ten jego dom? Na to pytanie
żartobliwie nie odrzekł nic, spojrzał na nią, ale tak dziwnie, jakby to nie był jego wzrok.
Serdecznie popatrzył jej w oczy (z reszta tak jak zawsze) i rzekł: „Jesteś moją! I nigdy już
mnie nie opuścisz... no powiedz, Hanuś, tak?”. Ukochana tylko tyle, że ma się starać o to co
mu powiedziała. Franek zwierzył się jej, że od pewnego czasu go pewien niepokój
prześladuje, ale jak sobie pomyśli, że jest ktoś kto na niego czeka, to aż mu lepiej. W tym
momencie Hanka nagle wyrywa rękę i biegnie ku drzwiom wołając: „Czekacie na mnie,
tatusiu? Zaraz idę, ino jeszcze koszyk...”. Wzięło go szybko i szepnęła do Franka: „Nie
zadumaj się na próżno, lepiej o tym pomyśl, coby ja ich już nie musiała słuchać...”. Ojciec z
ulicy gniewnie krzyczy, czy idzie w końcu czy nie. Rakoczym zatrząsł gniew, zerwał się i
wnet usiadł. Zaczął się zastawiać co mu powie, przecież ma prawo... Rozzłoszczony Franek
zażądał dużą flaszkę, poczuł, że mógłby tak pić dzień i noc, więc nawet nie zaczął, siedział
sam i nagle zapragnął, żeby ktoś się zjawił. Wybiegł na dwór, myśląc, że może gdzieś jeszcze
Hanusię ujrzy. A tu cmentarz... porośnięty jałowcami, ani jednego krzyża ponad ziemią. Idzie
pośród jałowców, po oschniętej trawie i widzi wysoki grób. Krzyczy: „Światła! - nie opuści
mnie to widmo...ten umarły Ja...”.
Na drugi dzień i przez kolejne chwalili się ludzie, jak to ich Rakoczy uszanował w
rynku. Uraczył ich wszystkich winem, a jak to przy pijatyce, każdy mówi o tym co go boli.
Chłopi opowiadali o tym jak to ich bieda męczy. Rakoczy na to, że ona ma się może i jeszcze
gorzej i co najgorsze jemu nikt nie może pomóc. Franek poleca im wspierać się nawzajem,
ratować, a gdy tak prawił niejednemu chłopu polała się łza. Wszyscy chłopi razem zaczęli
wołać, że to on ma się nimi opiekować, ma ich ratować, on przyrzekł, że nigdy ich nie opuści,
Bóg mu świadkiem.
U wójta zebrało się mnóstwo ludzi, znaleźli się nawet najstarsi mieszkańcy wsi. Jak
mówił Suhaj, przybyli oni, by dać świadectwo. Niedaleko osiedla Sołtysów siedział na
kamieniu Franek Rakoczy i rozmyślał. Gniew i oburzenie targały całą jego postacią, z jego
monologu wynika, że zostało mu odebrano prawo głosu. Franek czuł się pozbawiony
wolności, wyrzucał, że od maleńkiego był skrępowany więzami. Wspomina incydent podczas,
którego po raz kolejny odebrano mu wolność. Była to noc, nasłuchał się o „wolnych ptakach”,
zebrał sporo rówieśników i poszedł z nimi na szczyt Groni palić smolne wici. Ogień zaczęto
gasić pomału, a życie go uczyło, aby się poniżać i doprowadziło do tego, że człowiek
pogardzał samym sobą (ciężko wywnioskować z tekstu, ale ta wieś się chyba w tę noc spaliła
wraz z większą częścią mieszkańców). Wspomina, że krępowano mu ręce i nogi przez trzy
lata, ale nie osłabł, ale jest jeszcze miejsce w jego duszy gdzie nikt nie wtargnął. I stało mu się
dużo raźniej i weselej. Musiał w sobie stłumić zapalczywe emocje, bowiem jego działania w
gniewie zawsze się źle kończyły. Franek długo i uważnie patrzył w stronę Suhajowego
osiedla, chciał choć na chwilę, z daleka ujrzeć Hankę. Wściekły był na myśl, że wójt ciągle
stoi na przeszkodzie jego szczęścia i Hanki, podniósł rękę zaciśniętą w pięść i groził w stronę
osiedla Sołtysów. Wtem usłyszał za sobą głos, pytający go komu to on tak grozi. Ujrzał za
sowimi plecami niedużego człowieka, był to Drózd. Franek długo się przyglądał
poczciwcowi, od razu zauważył, że to nie jest głupi człowiek, a jego wzrok był przenikliwy.
Drózd opowiedział o tym jak to zmarła mu żona, a teraz jest sam. Franek zaproponował mu,
że w razie potrzeby ma się Drózd do niego zwrócić, a on z pewnością spróbuje pomóc.
Rakoczy zebrał się w sobie i postanowił, że przestanie złorzeczyć! Drózd ma się o wiele
gorzej w życiu niż on, a cechuje go spokój. Gdy tak sobie rozmyślał, od wójta zaczęli
wychodzić mieszkańcy wsi. Próbował usłyszeć jaki jest wynik głosowania. Po drodze spotkał
paru chłopów, ale ci jakby się zlękli i go wyminęli. Wreszcie napotkał Gnieckiego, przywitał
się z nim i zagadał. Podobno nie dopuszczono do głosowania wszystkich, zebrali się tylko
wybrani i sami glosują, a naród za drzwiami. Franek poszedł między ludzi i się dowiedział, że
wybrano trzech Sołtysów – z rodu i nazwiska, pośród nich był i Suhaj.
W osiedlu Sołtysów zrobiło się już cicho, zebrani rozeszli się do swoich domów. Suhaj
rozmyślał nad minionymi wydarzeniami. Utwierdził się w przekonaniu, że niczym innym
ludzi nie ugłaszczesz jak tylko srogą postawą a łagodnym słowem. Z ludźmi jest jak z
owcami: najtrudniej, żebyś jednego pociągnął za sobą, to już reszta łatwo pójdzie nie pytając
dokąd. Suhaj był zadowolony z głosowania. To znak, że ludzie jeszcze mają Boga w sercach
i nikt nie myśli o tym, by dokonać jakiejś zmiany. Zaczął się też zastanawiać co tam Rakoczy
porabia, bo od pewnego czasu cicho coś o nim. Wtem otwarły się drzwi, a w nich stanął
wysoki cień. Był to Franek. Zapytał bezpardonowo jak to się stało, że on nie głosował? Na co
wójt, że cóż on może poradzić skoro Franek nie zna praw. Na co on wójtowi, by jak już
będzie wybierał tych, co te prawa ustanawiają, to niech wybierze takich co dobre wybiorą.
Franek wyznał co mu leży na sercu i z czym przyszedł. Czasy się zmieniają a w związku z
tym należy być wrażliwym na krzywdę narodu, przyczynić się do zmniejszenia nieprawości.
Suhaj w związku z tym powinien być miły dla ludzi, skoro tyle czasu dzierży swoje
stanowisko. Ale brakuje mu zrozumienia dla chłopów, rzeszy nierodowej. Czas w końcu
pomyśleć o najbiedniejszych i najbardziej potrzebujących. Suhaj stwierdza, że to wina ludzi,
skoro są niegodni dóbr to też im ich Bóg nie zsyła. Franek zapytał się krótko, komu w takim
razie mają zamiar oddać swe głosy. Wójt na to, że to ich sprawa, a nie gminy, skoro oddała im
pełnomocnictwo to mają prawo robić co chcą. Franek się zbulwersował takim pojmowaniem
prawa. Wójt dał mu do zrozumienia, że jego zdaniem się nie będzie sugerował w końcu na
wyborach tez się obyło bez jego zdania. Franek długo hamujący swój gniew, nie wytrzymał i
wyrzucił z siebie to co go gryzło. Powiedział prosto w twarz Suhajowi, że to on odebrał mu
prawo głosu! A do tego odsunął tych wszystkich, którzy by na niego głosowali, a także tych,
których nie był pewny, że będą na niego głosować. Wyrzucił mu, że on i jego sprzymierzeńcy
zostali wybrani bezprawiem. Suhaj gwałtownie wstał, przewrócił stół, zabronił się nazywać
zdrajcą. W końcu wójt krzyknął, że Hanka nigdy nie będzie jego. Nastało milczenie. Franek
powiedział, że nie chce przerazić wójta i wyszedł. Suhaj zaczął zastanawiać się nad słowami
Franka i zawołał córkę. Jej jednak w domu nie było. Ledwo Rakoczy wyszedł za osiedle, a
ona już go dopadła. Mówiła, żeby nie przejmował się tym co usłyszał, przecież ona nie musi
koniecznie ich słuchać. Poleciła mu, by jak tylko wejdzie do chałupy dopomniał się o
pieniądze. A jak będzie miał majątek w garści to będzie łatwiej coś zdziałać. Jeśli zauważą, że
można sobie poradzić bez nich, zmiękną i nie będą stawać na przeszkodzie. Z Hanką też się
muszą liczyć, bo kto inny się nimi zajmie na starość. Nazajutrz rano Franek postanowił
porozmawiać z rodziną. Wspomniał, że myśli o małżeństwie, od szwagra nie chce gruntu, bo i
tak go nie ma, a razem na tym jednym by nie wyżyli, nie chce też ukrzywdzać siostry, która
się na 2 połówce narobiła od małego. Gruntu nie chce, ale chce spłaty jego i to od razu, aby
miał jak rozpocząć nowe życie. Szwagier z rozmowy spostrzegł, że wójt niechętny jest
Frankowi, a może i nie zechce oddać Hanki, po drugie, że Franek musi potrzebować
pieniędzy, skoro tak nalega i że w związku z tym utarg będzie lekki. Powiedział, że potrzebuje
„pięć stówek”. Na co szwagier, że nic tu po nich, bo oni tyle nie mają. Franek zgodnie z
planem szwagra, zaczął schodzić z ceny, zaproponował cztery. Ale szwagier, że to i tak za
dużo i zaproponował sto reńskich (200 koron), Frankiem aż zatrzęsło z gniewu, nazwał to
czystym zdzierstwem. Zagroził, że jeżeli nie dadzą mu tyle ile żąda to zmusi ich do tego
prawo. Franek pokłócił się z szwagrem nie na żarty, mało brakowało, by doszło do
rękoczynów.
Franek wyszedł z chaty czym prędzej, czuł w sobie krzywdę wołającą pomsty, wiodła
go ona do sądu. Po drodze spotkał mnóstwo ludzi, zaczął się nawet zastanawiać czy to jakie
święto jest, że tyle ludzi. Zagadał pewną kobietę, a ona rzekła, że do sądu idzie. Wszyscy
napotkani narzekali na swoje dzieci, ze jak im oddali już ziemie, to przestali się nimi
interesować, a nawet zaczęli ich wykorzystywać. Widząc to całe piekło, Franek zdecydował,
że nie chce wpaść do tego morza, woli stracić wszystko, a ta krzywda będzie w nim siedzieć i
nikt się o niej nie dowie.
Nie wiedział co ma teraz czynić, już się zaczął zastanawiać czy jest przydatny światu,
gdy równocześnie ujrzał Hankę i Jasia. Franek zapytał Jasia czy i on idzie do sądu, ale on
zlękniony zaczął szybko zaprzeczać. Rakoczy stwierdził, że ten pewnie nie pójdzie się
poskarżyć. A sam zdecydował się, że pójdzie do roztok i tam pomyśli co dalej. Było to
miejsce wyjątkowe, w którym ogarniał go spokój i wyciszenie, tu dopiero mógł odetchnąć.
Zadumał się nad swoim dotychczasowym życiem, wspominał czasy, gdy był jeszcze
małym chłopcem i tęsknił za tamtym życiem. U stoku przeciwległej góry dojrzał sterczący
oczerniały dach. Dawniej była tam podobno huta. Stąd miejsce to powszechnie zwano
Huciskiem. Stwierdził, że do chałupy nie wróci, nie ma ochoty ich wszystkich oglądać, do
wsi zresztą też nie ma po co wracać. Nagle usłyszał zza krzaków szelest, pojawił się młody
chłop, patrząc w oczy Rakoczemu stwierdził, że mu czegoś brak. Młodzieniec to leśniczy,
szedł właśnie do wsi po jakiegoś chłopa, który by im pomógł przy wycince. Na co Rakoczy
stwierdził, że on się tego podejmie, dostanie trzy stówki. Franek jednak powiedział, że chce
sobie najpierw coś wymówić: jedzenie.
TOM II
Opis zboczy rozciągających się nad doliną. Najstarszy jest Turbacz, który góruje nad
gromadą Gorców. Po jego prawej stronie widnieje Kopa i Turbaczyk, po lewej natomiast
Obidowiec, a gdzieś w dole Suhora. Jedyna ubocz góry, która czerniła się lasem i przygięła
wierchem do Turbacza, miała zostać ścięta właśnie przez Rakoczego. Na resztkach po dawnej
hucie została pewna rudera, w niej zamieszkał Franek. Doprowadził ją do warunków
mieszkalnych i powoli zaczynał się przyzwyczajać do samotności. Dla Rakoczego dolina ta
była żywa, zmieniająca się adekwatnie to pór dnia i roku. Przyglądał się jej co dzień, a dzięki
temu stała mu się ona bliższa i ulubiona. Oglądając tak dolinę dostrzegł brzozę, wciśniętą
między jodły, było w niej tyle smutku i lękliwości, że Franek poczuł żal dla drzewa. Po
pewnym czasie dostrzegł, że to nie tu zastał pustkę, lecz sam ją tu ze sobą przyniósł. Od tego
momentu zaczęła go ona opuszczać. Rakoczy za sąsiadów miał czasem stado saren lub
dzików, a przynajmniej tak mu się wydawało. Bo pewnego razu zobaczył znajomą mu już
skądś twarz. Był to Jantek, poszukiwacz skarbów, o którym tyle słyszał z opowiadań, na wsi
zwali go Diabłem. Poszukiwacz był przekonany, że w dolinie jest skarb i zapowiedział, że
dokopie się do niego choćby miał tam umrzeć. Franka zastanawiał nowo poznany człowiek,
było w nim coś nieswojego. Innym razem miał jeszcze ciekawsze spotkanie. Było to wtedy,
gdy zabrał się do ścinania uboczy. Ledwo przewrócił jedno drzewo, gdy dopadł go
nieznajomy. Skrytykował go za ścinanie, bo tym czynem spowodował zamieszanie w lesie,
ptaki odleciały oraz daje się słyszeć płacz i lament. Franek spostrzegł, że faktycznie ptactwo
latało jak szalone, a to przecież dopiero pierwsze drzewo. Nieznajomy uznał zwierzęta
mieszkające w lesie za różne narody, bowiem jak one posługują się różnymi językami,
których nie sposób zrozumieć, a co najważniejsze nie są głupsze od ludzi. Próbował w inny
jeszcze sposób przekonać Franka do zaprzestania wycinki. A mianowicie przyrównał sytuację
jak, gdyby to on przez lata budował dom, później mieszkał w nim, a następnie ktoś by mu go
zburzył. Podobnie z ptakami, one też mają gniazda na drzewach, tam są ich domy. Rakoczy
jednak powiedział, że musi wykonać to co do niego należy. I stała się rzecz niespodziewana.
Ten starszy człowiek upadł do kolan Frankowi i objął je. Franek nie wiedział jak się
zachować, straszny żal go objął, powtórzył, że po prostu wykonuje to co musi, a jak nie on to
znajdą innych do wycinki. Rakoczy zawsze się czuł się wśród ludzi wyższym, ale ten
człowiek go przerósł, miłością. Franek długo zastanawiał się nad tym jak powinien się
zachować... Po dłuższym namyśle zadecydował, że jeśli nie on to przyjdą inni, a on
potrzebuje tej pracy.
Co najlepsze rozmawia tu zając z ptakami o tym, że ścinają drzewa i trzeba uciekać
póki czas. Lis ze swoją lisicą zadecydowali, że przenoszą się na inne ubocze. Ich przezorność
się opłaciła, bo las zmniejszał się z dnia na dzień. Wieczorami Rakoczy patrzył w tę ubocz i
ubolewał nad tym, że musi odzierać ją z zieloności, tak miło było na nią patrzeć. Trapił go
bolesna myśli, ale jedna była najsmutniejsza. Była to pamięć smutnego wypadku, jaki się
zdarzył przy starej jedli. Ścinał ją długo, ale nie spostrzegł, że u samego jej szczytu było
gniazdo orle. Spadło ono, a pisklęta roztrzaskały się na miazgę. Franek przez cały tydzień
słyszał żałosne kwilenie orlicy, kołującej nad rozbitym gniazdem.
Diabła spotykał często w lesie, a nawet go u siebie gościł. Zaszedł do niego podczas
trzydniowej ulewy, były cały przemoczony i przemarznięty. Nocował on w jedli pod Czeską,
ale nie mógł długo wytrzymać i dlatego przyszedł do Rakoczego. Franek widząc biedę Diabła
zaproponował, by na dłużej u niego został, ten jednak wyznał, że się boi, ze ktoś może przed
nim odkopać skarb. Uważa, że wszyscy go śledzą, by uprzedzić i zabrać jego odkrycie.
Uważa, że Cyrek krok w krok za nim podąża, a gdy tylko ujrzy Diabła, udaje, że czegoś
szuka. Diabeł tylko Frankowi opowiedział o tajemniczych miejscach z zakopanym skarbem.
Rakoczy dowiedział się, że nieznajomy, który go próbował przekonać do zrezygnowania z
wycinki to właśnie Cyrek. Franek pomyślał, że jest ich w tej dolinie tylko trzech, a już jest za
ciasno. Franek zdecydował, że wyspowiada się Cyrkowi, powie, że jemu też jest przykro, że
musi ścinać te drzewa, ale taka jest właśnie jego praca. A poza tym on chroni młode drzewka,
nie wiadomo czy i inni by tak uważali. I miał ku temu okazję, nadszedł pewnego razu Cyrka
znienacka. Cyrk był zaaferowany oglądaniem życia mrówek, również i Franek zaczął się im
przyglądać. Rakoczy zapytał się Cyrka czy ten nie żywi już do niego urazy o te ścinane
drzewa, powiedział, że nie, bo wie, że to nie czynił tego z własnej woli. Na koniec Franek
zaproponował mu, by go odwiedził. Pewnego razu spróbował policzyć czy się wyrobi na czas
z wycinką i spostrzegł, że może to być trudne zadanie. Często myślał o Hance, ale potem
martwił się o to, co jej powie, gdy zapyta się o pieniądze i wtedy oddalała się chęć widzenia z
nią (typowy facet :P). Postanowił, że spotka się z nią dopiero wtedy, gdy otrzyma kasę za
wycinkę. Potem myślał, że ona sama mogłaby go odwiedzić, bo pewnie ludzie jej donieśli
gdzie on jest. I nagle naszła go myśl, że może ona chora jest. Od tej pory czuł niepokój.
Postanowił w najbliższe święto zajrzeć na dół, do wsi. I, gdy schodził wieczorem z uboczy
spotkał wdowę – Teklę, ucieszył się na jej widok i zaczął ją wypytywać o to co tam słychać w
Przysłopiu. Okazało się, że Zośka – siostra Franka pobiła swojego męża w sprawie wypłat, a
teraz go leczy. Doszło między nimi do jakichś wymówek, Jędrek pierwszy podniósł rękę na
żonę, a ta po prostu nie pozostała mu dłużna. Franek okrężnymi drogami próbował się
wywiedzieć czegoś Hance, Tekla w lot pojęła o co chodzi :). powiedziała mu, że dziewczynę
widuje tylko w kościele i jak zawsze jest wystrojona. Wdowa poleciła mu, by się za bardzo
nie oddalał, bowiem kręcą się koło Hanki inni mężczyźni, podobno wśród nich jest niejaki
Michał od Cichańskich. Franek chciał prosić Tekle, by zaszła do Hanki i porozmawiała z nią.
Ale okazuje się, że będą niedaleko bory kosić, a wieczorem zorganizują tańce na, których z
pewnością zjawi się dziewczyna.
Noc była pogodna i w taką właśnie noc szedł Rakoczy doliną Huciska na spotkanie z
Hanką. Gdy wreszcie doszedł do boru, a tam spojrzał Hankę, która trzymała rękę na ramieniu
Michała Cichańskiego. Ogarnęła go wściekłość, przedzierał się przez tłum z taką
zawziętością, że ludzie trwożnie przed nim uciekali. Ujrzała go Hanka, jej blada twarz stała
się jeszcze bledsza i schowała się za plecami swego tancerza. Franek odsunął tancerza i i
poprosił Hankę o rozmowę. Chciał ją potraktować jakąś obelgą, ale z czasem mu ta złość
przechodziła. Zapytał ją z surowością, dlaczego tańczyła z tym niemrawym człowiekiem. Ta
zrobiła maślane oczy i odrzekła, że to z powodu nieobecności Franka, takiej odpowiedzi się
nie spodziewał. Dziewczyna się popłakała, a Rakoczy już całkowicie jej uległ. Zaczęła się
zarzekać, że tylko o nim ten cały czas myślała, ale Frankowi ciężko było w to uwierzyć, bo
przecież ludzie gadali... Hanka poczuła się przybita, że bardziej ufa ludziom niż jej.
Stwierdziła, że szuka on przyczyny, by się od niej oderwać, ona w takim razie nie będzie mu
przeszkadzać, tylko skoczy do roztoki i utopi się. Franek z tkliwością zaczął ją przepraszać.
Gdy już się oboje uspokoili, Hanka poprosiła go o wyjaśnienie, dlaczego nie dotrzymał swojej
obietnicy, miał się starać o pieniądze przecież. Franek jej powiedział, że po prostu nie miał
innego wyjścia, musiał uciekać przed sobą. Ale nadejdzie czas, gdy bieda go opuści i będą
mogli razem żyć spokojnie. Ale póki co musi wycinać biedę we wsi, tak jak ten las.
W chałupie radzili ojcowie nad losem swoich dzieci, a spotkał się Suhaj z Cichańskim.
Wójt miał w planach wydać jak najprędzej córkę za mąż, właśnie za Michała. Suhaj
przestrzegł Cichańskiego, żeby w razie czego nie wierzył jakimś plotkom na temat Hanki, bo
to diabeł nie śpi, a tym bardziej wśród ludzi zawistnych. W tym samym czasie Franek
odprowadzał ukochaną. Spotykali się co niedziela na tej polanie. Wyczekiwał tych spotkań z
wielkim utęsknieniem. Hanusia za każdym razem przynosiła mu inną pieszczotę, a on
mawiał, że musi ona go bardzo kochać. Spotykali się zawsze o tej samej porze i przeżywali
coraz dłuższe chwile upojenia. Dziewczynę opętała jakaś dziwna lekkomyślność, zupełnie nie
myślała o dniu jutrzejszym. Pewnej niedzieli jak co tydzień szedł na spotkanie,
niespodziewanie spotkał Cyrka. Rozmawiali o ptakach jakie mieszkają w lesie, że mają swoją
specyficzną mowę. Drugie spotkanie było mniej przyjemne, bo spotkał się z dzikiem. Ale nie
doszło do żadnego nieszczęścia, od tej pory, gdy wychodził brał zawsze ze sobą strzelbę.
Jednej niedzieli nie mogąc się doczekać Hanki, nie wiedząc zaszedł na szczyt
Turbacza. Był tam kamień, a na nim wyryte: Koldrasz Lacki. Czuł się związany jakąś
tajemnicą z tym duchem bliskim a nieznanym.
Rakoczy był wściekły, że musi bezowocnie ścinać ubocz. Były momenty kiedy chciał
już rzucić to wszystko i wracać do wsi, jednak po chwili brał znów siekierę do ręki i rąbał
dalej. W snach widywał Tatry, mówiły mu one o szczęściu prawie niezdobytym, dlatego lubił
do nich wracać. Porywało jego wyobraźnię wszystko to co nieznane. Z zapomnienia chwilami
wyłaniała się Cyganka, którą spotykał w Kowańcu, wracając z Ludźmierza. Jej dzika i
niezwyczajna piękność jawiła mu się ostatnimi czasy wyraźniej niż kiedykolwiek. Marzyło
mu się, że rzuci wszystko i pójdzie do Kowańca, na wstępie spotka piękną Cygankę, nigdy
już jej nie opuści, a ona go obdarzy potęgą, jaką daje wiadome przeznaczenie. Gdy się
otrząsał z tych marzeń, ostatki tej wizji gasiły jego spotkania z Hanką. Starał się w niej
wiedzieć przewodniczkę swojego życia i jedyny obiekt miłosnych pragnień. Ubierał i
malował ją wyobraźnią tak, jak chciał ją w myślach widzieć. I dziwił się, że mógł o innej
myśleć.
Chcąc uciec od samotności, często w nocy opuszczał swoje mieszkanie i wałęsał się
po okolicy. Często z pasterzami spędzał całe tygodnie, nie zachodząc w ogóle do chaty. Jedna
z opowieści o pasterzach pasuje do legendy za czasów Romulusa. Lubił wspominać pasterskie
czas, bowiem przypominały mu one swobodę, jakiej już potem nie zaznał.
Rakoczy siadywał często na polanie i przyglądał się świtu. Rozmyślał np. o tym, co by
zrobił, gdyby ujrzał idące wojsko z dolin ku roztokom. Jak co niedziela wyszedł na polanę,
choć nie spodziewał się Hanki, ponieważ już coraz rzadziej do niego przychodziła. Zaczął
przechodzić oczyma osiedla: Michalczewskich, Potaczków, Cichańskich, Sołtysów i wiele
innych. A myślami ich koleje. Powstawaniu osiedla zawsze towarzyszył ten sam schemat.
Przychodził nikomu nieznany człowiek, zajmował kawał ziemi, uprawiał rolę i budował dom.
Z czasem musiał wydać córki za mąż, synów wypuścić na swoje i wtedy ojciec dzielił ziemię
i tak tworzyły się osiedla. Siedząc tak i rozmyślając pokazały mu się przed oczyma obrazy.
Jeden z nich przedstawiał obszar podzielony na wąskie zagony, zaczął on zanikać a na ich
miejscu pojawiały się miedze. Rdzawiło je słońce czerwone, ale jakieś inne niż to nam znane,
zdawały się być krwią oblane, potwornie straszne. Franek aż cały zadygotał od lęku i trwogi.
Obraz przepadł, a na jego miejscu ukazały mu się chałupy, ale były bez ścian. Widział w nich
robaki pełzające po ziemi, załzawione kobiety i śpiące dzieci w kołyskach. Na zapiecku ujrzał
przyczajoną nędzę, koło ławy snujący się głód o wilczych zębach, a zza uchylonych drzwi
patrzący zarazą pomór. I nagle Rakoczy zrozumiał wszystko. Były to obrazy bliskiej
przyszłości. Jego naród stoi nad urwiskiem, a dookoła niego śmierć i zagłada. Od tej pory
ciągle myślał o jakimś ratunku dla człowieka. Aż nagle go oświeciło.
Widnymi nocami Franek siadał przed chatą i rysował plan gminy. Pod uwagę wziął
swoją rodzinną gminę, Przysłop. Zaznaczał na rysunku jej poszczególne części ziemi wg
urodzaju. Następnie zaczął myśleć nad ich uprawą. Te sprawy zaprzątały całkowicie jego
uwagę. Franek z utęsknieniem wyczekiwał Hanki, chciał jej opowiedzieć o swoich planach.
Nie mogąc się doczekać wszedł na wierzchołek drzewa i stamtąd jej wypatrywał. Z osiedla
Sołtysów zaczęli wychodzić ludzie i kierowali się w stronę Cichańskich. Pomiędzy trzema
mężczyznami znalazła się Hanka i wszyscy oni oglądali ziemię Suhajów. Franek
zadecydował, że musi jakoś zwrócić uwagę Hanki na siebie, tak by go zauważyła.
Zadecydował, że zrobi to na wzór pasterzy, którzy poprzez wzajemne nawoływania odróżniali
się za pomocą różnego przeciągania głosu. Po okrzyku z radosnym oczekiwaniem
wypatrywał ukochanej. Gdy mknął tak na dół narobił dużo hałasu. Bardzo się zdziwił, gdy
ujrzał Hankę już we wrębie, schodzącą, wydawało mu się, że na dół. Hanka zaprzeczyła
jakoby to ona tam na dole stała z rodziną i powiedziała, że owce tu wypasała, usłyszała jego
nawoływanie i przyszła do niego. Po czym zaczęła się tłumaczyć, dlaczego jej tak długo nie
było u Franka. On posadził ją sobie na kolanach i przytulił, ona wtedy zerwała się rozejrzała
niepewnie dookoła, usiadła koło niego i powiedziała, że nie ma dużo czasu. Rakoczy zaczął
jej opowiadać o swoich planach, ta co prawda jednym uchem słuchała, ale z wielką
niecierpliwością. Zaczęła się zbierać, a Franek w tym momencie namiętnie ją pocałował,
Hanka szeptała w uścisku: „Bądź mój...tak strasznie, bo kto wie, kiedy znowu będziemy
razem...”.
W dziwnym oszołomieniu Franek wracał do Huciska. Jak zwykle snuł myśli nad tym
jak to będzie. Każdy bez względu na to jaką pracą się będzie trudził, będzie miał swoją część
w plonach, tak jakby sam ją uprawiał. Gmina będzie wykładać na naukę rzemieślników,
wysyłać zdolnych chłopców do szkół wyższych. A w naturze człowieka zapanuje
dobrotliwość. Mawia się, że natury człowieka nie da się odmienić, ale pierwszy dokonał tego
Chrystus. Nastanie spokój, ludzie będą sprawiedliwi, będzie to prawdziwie chrześcijańska
gmina.
Franek tak się wkręcił, że prawie ciałem żył już w tej gminie. Plan już dojrzał w
Rakoczym, ale ubocz ciągle go więziła. Postanowił więc wynająć jeszcze dwóch chłopów,
żeby jak najszybciej ściąć ubocz i zająć się gminą.
Pewnego razu schodząc z góry spotkał Teklę – komornicę składającą gałęzie na
powróz, przywitał ją więc wesoło. Jak zwykle poprosił ją o przysługę we wsi, by nagrała mu
2 chłopów do ścinania drzew. Ta poleciła mu Chudomięta i Bekaca. Zapytał się jej również o
nowinki ze wsi. Ta popatrzyła w jego oczy i zauważyła, że on o niczym nie wie. Nie chciała
mu jednak powiedzieć co wie, twierdziła, że nie chce mu robić przykrości, bo to same plotki.
Gdyby miała to być prawda to on, by się przecież jako pierwszy o tym dowiedział. Widuje się
on z Hanką, a ona by mu pewnie powiedziała...o zabiegach Cichańskiego. Franek
zdenerwował się na samo wspomnienie nazwiska tego mężczyzny. Wziął gałęzie i pomógł je
zanieść Tekli. Przy granicy oddał jej gałęzie i zagadnął jeszcze raz o Hankę. Tekla mu
powiedziała, że podobno były już „namowiny” u Sołtysa. Pomimo, że zaprzeczył temu czuł
się zmartwiony.
W trójkę praca szła o wiele szybciej i ubocz ginęła w oczach. Franek zazwyczaj
rozmowny miewał chwile, gdy milkł jakoś. Gdy tak Bekac wraz z Chudomiętem wracali do
chaty wieczorem rozmawiali o Franku, że się zmienił i to już nie ten sam człowiek.
Największą męką były dla niego wyobrażenia. Prowadząc rozmowy ze swoimi
współtowarzyszami, Franek doszedł do wniosku, że dobro nastałoby, gdyby wszyscy
zmierzali do jednego celu, do dobra wszystkich. Pewnego razu Bekac wskazał ręką pewnego
mężczyznę, który niczym nigdy się nie trapi. Był to stary Dyzma, z Gronia, ze swoim psem
Burkiem. Dyzma swego psa sprzedał kiedyś księdzu z Mostownicy, pobył on tam jakiś czas,
ale potem znowu wrócił do Dyzmy. Ten nie czekając długo sprzedał go organiście, ale pies
znowu wrócił. Sprzedawał go tak kilka razy, a ten ciągle wracał. W końcu oboje dorobili się
niezłej sumy i przetrwali trudny okres.
Bekac i Chudomięta bardzo zżyli się z Frankiem. Z reguły nie przynosili żadnych
nowych wieści z dołu, aż do pewnego momentu. Poinformowali Franka, że widzieli Diabła na
własne oczy, a na dodatek nawet i Drózda. Franek chciał go spotkać, ale udało mu się dopiero
na trzeci dzień. Drozd bardzo się ucieszył na widok Franka, gadali ze sobą aż się ściemniło.
Franek zaproponował mu, by ten do niego zaszedł, po silnym namowach zgodził się. Bekac i
Chudomięt z początku byli sceptycznie nastawieni do nowego gościa, ale widząc, że Franek
go otacza troską, przekonali się. Drózd zaproponował, że może pomóc w lesie, bo jeść za
darmo to nie wypada. Franek stwierdził, ze Drózd najlepiej spełni się w chacie, będzie im
przygotowywał jedzenie. Drózd był bardzo zadowolony i wdzięczny. Bardzo dobrze spełniał
się w swoich obowiązkach i wszyscy się z nim zaprzyjaźnili. Pewnego razu do chałupy wpadł
Diabeł, z okrzykiem”Jest!”, ale ujrzawszy tylu ludzi, zląkł się, a rękę schował za siebie.
Podszedł do Franka i pokazał mu strzelbę jaką trzymał w ręku. Franek się spostrzegł, że to
jego stara strzelba, którą kiedyś schował i zawsze zapomniał zabrać. Ale żal mu się Diabła
zrobiło, więc nie rozwiał jego wątpliwości, jakoby był już bliski odnalezienia skarbu. Diabeł
został na kolacji i wszyscy razem zasiedli. Później Franek jak zwykle pogrążył się w myślach,
a Bekac oczywiście zaczął opowiadać anegdotki i różne historie.
Nastała jesień. Franek z towarzyszami kończył już ścinać, potem tylko spychanie tego
drewna z uboczy. Ani się obejrzeli a nastały początki zimy. Franek tęsknił bardzo za życiem w
dolinie. Doszedł do wniosku, że to co mówiła Tekla to faktycznie musiały być jakieś plotki,
bowiem kogokolwiek spotkał ze wsi, nikt mu nie wspominał o żadnych nowinach z doliny.
Pewnego razu spotkał chłopa niedużego wzrostu, który przyniósł mu wieść, iż zmarł Jaś
Zatracony, który kiedyś służył u Rakoczego. Franek dużo o nim myślał i wspominał przeżyte
z nim chwile. Łączyło ich mnóstwo jednakowych upodobań, pragnień, a dzieliło bardzo mało.
Rozdzieliło ich życie. Franek poszedł do szkoły, a Jaś został. Jego rozmyślanie przerwał
krzyk Bekaca i Chudomięta, informujący, że padło ostatnie drzewo. Po skończonej pracy
siedzieli sobie w trójkę i odpoczywali, a potem wrócili do wsi. Drózd bardzo posmutniał, bo
stwierdził, że już nie będzie potrzebny Frankowi. Ale ten go zapewnił, że ma zostać z nim.
Jak Rakoczy będzie się urządzał we wsi, ten ma tu czekać, a potem się i do niego przeniesie.
Franek bardzo chciał wszystkim potrzebującym pomóc i stwierdził, że się ze wszystkimi
pomieści. Widział już oczami wyobraźni jak z białej szkoły wysypują się roześmiane dzieci,
na osiedlach panuje czystość, wszędzie radość.
Zaczęło się teraz spychanie drzewa, w całej dolinie huczało. Franek przy każdym
spychaniu drzewa krzyczał: Waruj, aby się czasem na kogoś nie stoczyło. Pewnego razu
wykrzyknął hasło, jeszcze nie dobiegło do przeciwległych zboczy, gdy usłyszał przeraźliwy
krzyk. Był to Diabeł, nie można było dla niego już nic zrobić. Właśnie w tym miejscu kopał
swój skarb...
Upłynęło parę dni, Rakoczy czekał na odbiorcę, który da mu resztę pieniędzy, a on
odda mu drewno. Nie mógł uciec od przykrej myśli o śmierci Diabła. Doszedł do miejsca,
gdzie się łączą dwie roztoki, tam ujrzał obraz ściskający żalem jego serce. A mianowicie
leżała tam złamana, biała płacząca wierzba. Drzewo i po niej przeszło, nie ochronił jej, choć
kiedyś jej to przyrzekł. Usiadł tam smutny, a gdy podniósł głowę ujrzał Cyrka.
W niedzielę późnym rankiem pożegnał się z Huciskiem. Stało mu się dużo lżej na
sercu i swobodniej. Cieszył się, że spotka tyle znajomych twarzy. Pokazują mu się w myśli
różne osoby, wszystkie one na niego przyjaźnie patrzą, są tam Gniecki, a nawet Suhaj. Z
Huciska wyszedł tak, żeby akurat dojść do kościoła na mszę. Tam spotka swoją Hankę, a
potem pójdą do jej ojca. Jemu wyłoży swój plan, Sołtys zwoła radę i wszystko się ułoży. Po
mszy ksiądz ogłaszał zapowiedzi: Michał Cichański, syn Józefa i Reginy z Chybów, z Anną
Sołtys – Suhajówną... Franek chciał krzyknąć, że to nieprawda! Ale wydał z siebie tylko cichy
szept. Nagle zwróciły się na niego wszystkie oczy, był to wzrok żałujący, litościwy, a także
śmiejący się i szyderski. Nie wiedział co ma począć, czy zbić Michała, a może samego
księdza (:P). Ale tak naprawdę czuł on ogromny żal do Hanki. Nie mógł pojąć jak jego
ukochana mogła na to przystać, nie zaprotestować. Zadawało mu się, że stał wśród wrogów,
którzy go otaczali nienawistną grupą i szydzili z niego niemiłosiernie. A on zadawał sobie
pytanie: Za co? Wtedy „podszepnął mu głoś jakiś nieznany odpowiedź – żeś jest od nich o
głowę wyższy...”. Postanowił, że zaraz po kościele pójdzie do wójta i wyłoży mu swój plan i
jakoś to się ułoży. Stwierdził, że poczeka na koniec nabożeństwa i dopiero wtedy wyjdzie.
Został jeszcze na „Anioł Pański, Koronkę, Różaniec i Litanie do Pana Jezusa”. Idąc do Suhaja
zaczął się zastanawiać jak oni go przyjmą, przecież tak dawno się z nimi wszystkimi nie
widział. Gdy wszedł do chaty sołtysa zrobiło się wielkie poruszenie, mało kto mu
odpowiedział na powitanie. Zaczął im opowiadać o swoim planie, wizjach. Nieraz zdawało
mu się, że stoi na wyspie, a dookoła niego morze nędzy, to znowu, że widzi człowieka
skazanego na śmierć, który nawet o tym nie wie, tym człowiekiem był lud przysłopski. Po
czym zaczął mówić o nowych planach, mających zmienić gminę na lepsze. Zaczął więc
mówić: o innym podziale gruntów, innej uprawie, wspólnych pracach i wspólnym
spożytkowaniu owoców tej ziemi, spichrzach gminnych, wykształceniu synów. Nie wziął pod
uwagę dwóch rzeczy. Po pierwsze traktował ich tak, jakby oni znali już jego plan i nie
dopowiadał wielu rzeczy. A poza tym jego plan to zarazem ciężki i srogi sąd nad współczesną
gminą. Zaczął mówić o pozytywnych zmianach jakie nastaną. A Suhaj z szyderstwem zapytał
się, czy to właśnie Franek ma być wójtem nowej gminy, cała izba zahuczała śmiechem.
Rakoczy wjechał im na uczucia, aby mieli chociaż litość dla swoich potomków, kazał się im
przyjrzeć nędzy która panuje we wsi, powiedział: „Dajcie mi ludzi! A stworzę dla nich świat
tak piękny, że raju nie będą pragnąć...”. Rakoczy i Suhaj zmierzyli się wzrokiem, po czym
wziął wójta za włosy i przycisnął do ziemi. Wszyscy zwrócili się przeciwko niemu, a on
uciekł.
Franek czuł się rozgoryczony. On im chciał duszę dać, a oni tak go potraktowali i
zaczął płakać rzewnymi łzami.
Nazajutrz rano Franek był w swoim rodzinnym domu, a Zosia głośno mu się żaliła.
Zwierzyła się bratu, że zmarły Jaś za nią chodzi, a dokładnie że go wyczuwa ciągle wokół
siebie. Franek poprosił ją, by poszła po Hankę i powiedziała, że on na nią czeka. Gdy ta
przyszła, zapytał się, czy by poszła w nim świat, a ona jednak odmówiła. Wygarnęła mu, że
obiecał, że dostanie kasę za ziemię, a nie ma nic. Poza tym siedział w lesie jak dzikus,
zadawał się z tymi dziwnymi ludźmi: Diabłem Cyrkiem i Drózdem, a jak wrócił do wsi to
jeszcze się pobił z jej ojcem. W miarę jak tak do niego mówiła, zaczęło mu się w oczach
dwoić. I widział jak postać jego ukochanej oddziela się od jej postaci. I zauważył, że przed
nim stoi zwykła Hanka.
Dzień był chmurny i szary. Drogą z Przysłopia do dworca kolejowego szedł Franek
Rakoczy. Nie szedł sam, bo odprowadzały go wszystkie wspomnienia tego lata. Mgła się
podniosła i odkryło się ściemniałe Czoło Turbacza, a na nim widniał czarny kamień, Franek
widząc go, nazwał swoim grobem. Idąc powtarzał: Lacki, Koldrasz Lacki... Gdy doszedł do
dworca kupił bilet do pierwszej lepszej miejscowości, o jakiej słyszał kiedyś od
zarobkujących ludzi. Pociąg ruszył i ostatni z Rakoczych pojechał do Siedmiogrodu...na
zarobek.
„Poręba Wielka (1899-1901)”
Plan wydarzeń:
TOM I
1. Spotkanie u Suhaja i przyrzeczenie wójtowi dozgonnej wdzięczności.
2. Walka Potaczków i Sołtysów.
3. Interwencja Rakoczego.
4. Spotkanie Hanki z Frankiem.
5. Kolejne zebranie u Sołtysa i głosowanie.
6. Spotkanie z Drózdem.
7. Konfrontacja Franka i Suhaja.
8. Rozmowa Franka ze szwagrem, w sprawie spłaty.
9. Chęć pójścia do sądu i walki o pieniądze.
10. Dojście do roztok.
11. Podjęcie pracy w formie wycinki lasu.
TOM II
1. Opis zboczy.
2. zakwaterowanie się w starej chałupie.
3. Próba przekonania Franka prze Cyrka, by nie wycinał lasu.
4. Spotkanie Jantka, Diabła - poszukiwacza skarbów.
5. Spotkanie Tekli i prośba, by dowiedziała się o stan zdrowia Hanki.
6. Pierwsze słuchy o zalotach Cichańskiego względem Hanki.
7. Spotkanie z Hanką.
8. Narady Suhaja z Cichańskim odnośnie dzieci.
9. Drugie spotkanie z Cyrkiem
10. znalezienie kamienia z wyrytym nazwiskiem Koldrasza Lackiego.
11. Zafascynowanie Cyganką.
12. Powstanie nowego planu, zmieniającego wizję gminy.
13. Dojrzenie Hanki z wysokiego wierchu, następnie spotkanie się z nią.
14. wzięcie do pomocy Bekaca i Chudomięta.
15. Przygarnięcie Drózda.
16.Śmierć Diabła.
17.Powrót do Huciska.
18.Nowina o zapowiedziach Hanki z Michałem.
19.Wizyta w domu Suhaja i wyłożenie swojego planu.
20. Bójka z sołtysem.
21. Rozmowa z Hanką i ostateczne rozstanie się.
22. Wyjazd do Siedmiogrodu w celu zarobku.