Patricia Robertson
Niewinne kłamstwo
ROZDZIAŁ PIERWSZY
- Ben Kendricks powiedział mi dzisiaj, że zrezygnował z
ratowania nieuleczalnie chorych na raka, bo to zbyt
wyczerpujące psychicznie, a nie daje efektów. Jak twierdzi,
nie żałuje, że przestał pracować na onkologii i przeszedł do
nas, na chirurgię - powiedziała Sally Travers, siostra
przełożona, z łoskotem stawiając tacę z porcją sałatki i
jogurtem na stole. Była wraz z Laurą w stołówce dla
personelu.
Laura z namysłem odłożyła sztućce na talerz i wolno
sączyła mleko.
- Nie obchodzi mnie, co Ben porabia ani dlaczego -
odparła. - Wolałabym, żeby został w Londynie.
Naprawdę tak uważała. Nie chciała się z nim kontaktować,
zwłaszcza po tym, jak potraktował jej męża. Była na siebie
zła, bo samo wspomnienie tego mężczyzny wzbudzało w niej
dziwnie przyjemne drżenie. Działał tak na nią zawsze, odkąd
tylko mąż poznał ich z sobą, zaraz po ślubie. Podniecenie
mieszało się z niechęcią wobec własnej słabości, bo z powodu
tych niezrozumiałych doznań nie spała po nocach. Przecież
kochała Davida, nic więc dziwnego, że niepokoiło ją
mimowolne zainteresowanie człowiekiem, który, co gorsza,
był jego przyjacielem.
Kiedy dowiedziała się od Sally, że Ben ma podjąć pracę w
Ledborough, wpadła w popłoch. Pocieszała się wprawdzie, że
będą przecież pracować na różnych oddziałach, a jeśli nawet
przyjdzie zbadać jakiegoś pacjenta, przyprowadzi z sobą
pielęgniarkę, więc uda się uniknąć spotkania sam na sam.
- Nie rozumiem, dlaczego tak go nie lubisz - dziwiła się
Sally, wbijając listki sałaty na widelec.
- Czy stosowana przez ciebie dieta jest skuteczna? -
zainteresowała się nagle Laura.
- Oczywiście, ale nie zmieniaj tematu - odparła Sally, nie
spuszczając oka z przyjaciółki. - Przecież twój mąż nie żyje
już od dwóch lat, więc nie ma sensu dłużej mieć do Bena żalu.
- Żalu?! Nawet nie próbował namówić Davida na... - łzy
napłynęły do oczu Laury - ...chemioterapię, kiedy już było
wiadomo, że to nowotwór - dokończyła z trudem.
- Wiem, ten rodzaj raka jest nieuleczalny, ale dzięki
chemioterapii David mógłby przynajmniej zyskać kilka lat.
Zapewniał mnie o tym inny lekarz, już po jego śmierci.
- Nigdy mi o tym nie mówiłaś. Dlaczego nie złożyłaś
skargi u ordynatora?
- David prosił, żebym nie obwiniała Bena - westchnęła
ciężko. - Widocznie podejrzewał, że będę miała pretensje.
Musiałam uszanować jego życzenie.
Pamiętała, jakby to było wczoraj. Benjamin Kendricks,
który pełnił funkcję konsultanta na onkologii w londyńskim
szpitalu, powiedział szorstkim tonem:
- Nic na to nie poradzę. Musisz się pogodzić z jego bliską
śmiercią.
Te słowa na zawsze zapadły jej w pamięć. Sytuację
pogarszała niechęć do samej siebie, bo nawet w tamtej
dramatycznej chwili, podczas rozmowy z Benem, czuła
narastające pożądanie. To wspomnienie zachowa jednak dla
siebie, nie wolno się nim dzielić nawet z przyjaciółką.
Sally pochyliła się nad stolikiem, wyciągając rękę do
Laury.
- Przykro mi - odezwała się skruszona. - Wybacz...
Wyglądała na tak strapioną, że Laura roześmiała się.
- Nie ma sprawy. Co ja bym bez ciebie zrobiła? Przyjęłaś
mnie do mieszkania, kiedy ojca delegowano do Kanady i
rodzice wyjechali. Cierpliwie znosiłaś moje humory, kiedy
dowiedziałam się, że Ben jest wykonawcą testamentu Davida.
Ten fakt do dziś napełniał jej serce goryczą. Mąż był od
niej piętnaście lat starszy i kierował się dawnymi zasadami.
Powiedział, kogo wyznaczył na egzekutora swojej ostatniej
woli, kiedy był już bardzo chory. Nie chciała się z nim
spierać, chociaż nie aprobowała jego pomysłu.
Gdy umarł, okazało się, że ograniczył konto w ten sposób,
by nie mogła dysponować pokaźną sumą, którą odziedziczył
po dziadku, bez konsultacji z Benem. Dopiero przeczytawszy
testament zrozumiała, dlaczego powiedział:
- Chcę być pewien, że po mojej śmierci nikt cię nie
wykorzysta. Ufam ci, ale jest tylu mężczyzn, którzy
polecieliby na twoje pieniądze.
Była wtedy zbyt zrozpaczona bezsilnością wobec
postępującej choroby Davida, jednocześnie próbowała przed
nim to ukryć, więc nie pytała, co ma na myśli. Że też musiał
powierzyć opiekę nad nią swemu najlepszemu przyjacielowi! -
pomyślała po raz chyba tysięczny.
Jej twarz złagodniała na wspomnienie opiekuńczości
małżonka. Tym właśnie najbardziej ją ujął, kiedy się spotykali
w okresie narzeczeństwa. Skąd mogła wiedzieć, że po ślubie
jej niezależny duch zacznie się buntować? Jakże często z
trudem powstrzymywała się od wzniecania przykrych kłótni!
David niechętnie rozmawiał o swojej chorobie.
- Nie chcę, żebyś się zadręczała z tego powodu - mówił,
uśmiechając się przy tym, jakby chciał ją pocieszyć.
To typowe dla niego: kompletny brak egoizmu i ogromna
troska o innych.
Laura nie była jednak potulna. Wyszła wtedy z sali po
zakończeniu wizyty i dogoniła Bena. Opuszczał już szpital.
- A chemioterapia? Może to by go uratowało? - zapytała
nerwowo.
- Chemioterapia nie pomoże twojemu mężowi - odparł z
kamienną twarzą i odszedł pospiesznie.
- Mógłby zyskać chociaż kilka lat! - krzyknęła za nim
zdesperowana.
Przystanął na chwilę, ale szybko odwrócił się i zniknął,
zostawiając ją samą.
Spoglądając na strapioną twarz Sally, wróciła na ziemię.
- Szkoda, że nie jesteśmy siostrami - powiedziała. Sally
uśmiechnęła się wreszcie.
- Zrobię dziś kolację - zaproponowała, kiedy wyszły na
korytarz i stanęły przy windzie.
- Pod warunkiem, że nie będzie dietetyczna - zastrzegła z
uśmiechem Laura.
Pochylała się nad pacjentką na oddziale urazowym, kiedy
dostrzegła na kołdrze duży cień. Obejrzała się i zobaczyła
Bena Kendricksa. Stał nad nią, wysoki, ciemnowłosy,
niezwykle przystojny, jednym słowem - mężczyzna z marzeń
wielu kobiet. Koleżanki zachwycały się jego urodą. Ona
wolałaby nie spotkać go nigdy więcej.
- Czy jest tu gdzieś pielęgniarka do pomocy? - zapytał.
Spojrzała na niego obojętnie.
- Siostrę Jackson znajdziesz w dyżurce - poinformowała
oschle.
- Zaglądałem tam przed chwilą, ale nikogo nie zastałem -
rzucił ze złością, jakby się chciał zrewanżować pięknym za
nadobne.
Patrząc na nią, zastanawiał się, jakim cudem zakochała się
niegdyś w Davidzie Osbournie, który był typem naukowca,
człowiekiem
spokojnym
i
łagodnym,
zupełnym
przeciwieństwem tryskającej energią Laury. A może właśnie
ujął ją łagodnym usposobieniem?
Nie była pięknością, ale emanowała jakąś dziwną siłą,
witalnością, która go porażała. Kiedy spotkali się po raz
pierwszy, zwrócił uwagę na jej jasnobrązowe kręcone włosy,
które teraz sięgały ramion, układając się w fale.
To nie twarz pociągała mężczyzn, którzy oglądali się za
nią. Urzekała ich wspaniałą figurą i erotyzmem, jaki z niej
emanował.
Ben uczestniczył właśnie w konferencji medycznej w
Ameryce, kiedy David do niego zadzwonił.
- Poślubiłem wspaniałą dziewczynę. Przykro mi, ale za
długo musielibyśmy czekać na twój powrót, więc
poprosiliśmy na drużbę kogoś innego - mówił głosem
przepełnionym szczęściem. - Poznałem ją zaledwie trzy
tygodnie temu i zakochałem się od pierwszego wejrzenia.
- Czy na pewno wiesz, co robisz? - spytał przyjaciel z
powątpiewaniem.
W gruncie rzeczy pocieszał się jednak, że David jest
rozsądny i nie podejmuje pochopnych decyzji.
- Oczywiście. Sam przyznasz mi rację, kiedy poznasz
Laurę.
Zobaczył ją zaraz po powrocie z Ameryki. Już podczas
pierwszego spotkania wywarła na nim tak silne wrażenie, że
od tamtej pory unikał obojga w obawie, iż David się czegoś
domyśli. Potem u przyjaciela rozpoznano raka. Ben był wtedy
jego lekarzem. Tuż przed śmiercią chory powierzył mu
sprawę, która okazała się wielce kłopotliwa, ale nie potrafił
mu odmówić.
- Idź jeszcze raz, może już przyszła - poradziła mu teraz
Laura, schylając głowę, żeby nie dostrzegł rumieńców na jej
twarzy.
Chociaż zbliżało się południe, a Ben zdążył od rana
przeprowadzić kilka poważnych zabiegów, wyglądał jak
zwykle nieskazitelnie. Tym razem miał na sobie elegancki
garnitur w drobne prążki i brązowy krawat, z którym
kontrastowała lśniąca biel koszuli.
Wystarczyło jedno spojrzenie, by w jej pamięć wrył się
każdy szczegół: piwne oczy, zadziwiająco jasna skóra przy
włosach czarnych jak heban, ozdobionych kilkoma
pasemkami siwizny.
Laura wiedziała, po co przyszedł. Słyszała już, że
przywieziono młodego mężczyznę z podejrzeniem zapalenia
wyrostka robaczkowego.
- Dzięki - odparł Ben z sarkazmem, po czym wyszedł z
sali.
Wsłuchiwała się w kroki na korytarzu i długo nie mogła
się skoncentrować na pracy.
- Wszystko będzie dobrze, niech się pani nie martwi -
zwróciła się do pacjentki, oglądając jej obrzękły nadgarstek. -
Czy tak jest wygodniej? - spytała po usztywnieniu ręki.
- O wiele lepiej, dziękuję - odpowiedziała kobieta i jej
twarz rzeczywiście się rozpogodziła. - Całe szczęście, że nie
ma złamania. Jutro wyjeżdżam na urlop. Teraz aż trudno mi
uwierzyć we własną głupotę. Stanęłam na parapecie, żeby
zsunąć firanki. Zupełnie zapomniałam, że brzeg jest
zaokrąglony, przesunęłam się za daleko i... wiadomo, co się
stało.
- Zdaniem lekarza szyna nie będzie pani potrzebna, ale
trzeba trzymać rękę zgiętą w łokciu, a siedząc najlepiej oprzeć
ją na poduszce - radziła Laura. - Opuchlizna na pewno prędko
zniknie, a wtedy można zrezygnować z podpórki - wyjaśniła,
pomagając pacjentce włożyć kurtkę. - Gdyby jednak
cokolwiek panią zaniepokoiło, proszę wezwać lekarza.
Po
wyjściu
chorej
zamierzała
uporządkować
dokumentację, ale ledwo zaczęła ją przeglądać, weszła siostra
Pearson.
- Jest pani proszona do doktora Kendricksa. Ma jakiś
problem z pacjentem...
- Już idę - rzuciła, wściekła w duchu.
Ruszyła na koniec korytarza. W małej sali leżał jakiś
nastolatek ubrany w dżinsy i brudny podkoszulek. Był
skulony, miał podkurczone nogi, a jego uwalane błotem buty
były bardzo zniszczone. Laura dostrzegła nawet dziurę w
jednym z nich. Powinien zdjąć te buciory, pomyślała ze
złością. Jednocześnie jednak żal jej było chłopaka, bo siostra
Pearson nawet nie dała mu koca. Postanowiła zganić ją przy
najbliższej okazji.
Ben natychmiast zauważył, że jest zła.
- Przepraszam, że zakłócam ci spokój - powiedział.
- Nie szkodzi - odparła, siląc się na obojętny ton.
Spojrzeli na siebie równocześnie, ale jęk pacjenta szybko
przywrócił ich do rzeczywistości. Nie miejsce i nie pora na
wzajemne dąsy. Co do tego przynajmniej byli zgodni, chociaż
żadne nie wiedziało, o czym myśli drugie.
Odwrócili się do chorego. Z podanych jej notatek
wynikało, że dziewiętnastoletni Robert Wilson nie ma stałego
miejsca zamieszkania, a w dodatku nie chce podać adresu
rodziców.
Westchnęła.
Kolejny
bezdomny,
pomyślała
ze
współczuciem, wpatrując się w bladą, wymizerowaną twarz
chłopca. Na ulicach Ledborough sporo było żebrzących
nastolatków. Co mu dolega? - zastanawiała się, stając po
drugiej stronie łóżka, naprzeciwko Bena.
- Odwróć się na plecy, Robercie - poprosiła. Delikatnie
pomogła mu zmienić pozycję, a kiedy się nad nim pochyliła,
zamarła. Chłopak był bardzo podobny do Davida: twarz o
takim samym kształcie i wyrazie niezmiernej powagi, nawet
włosy tak samo jasne, a oczy niebieskie, jak u jej zmarłego
męża.
- Siostro - usłyszała nad sobą ostry głos Bena. Podniosła
głowę i spojrzała na niego nieobecnym wzrokiem, bo nie jego
widziała, lecz Davida, kiedy leżał w szpitalu...
Upłynęła dłuższa chwila, zanim oprzytomniała, a wtedy
uświadomiła sobie wreszcie obecność Bena, co tylko
spotęgowało jej złość. Znów powróciły myśli o jego zdradzie,
bo przecież nie pomógł Davidowi do końca.
- Zbadajmy pacjenta - zdecydował, wyrywając ją z
zamyślenia.
Nie miała wątpliwości, że odgadł, co zaprząta jej myśli.
Chory chłopak potrzebował jednak pomocy i to pomogło jej
opanować złość.
- Muszę odpiąć dżinsy - powiedziała z uśmiechem do
Roberta. - Doktor chce zbadać brzuch.
Chłopak zarumienił się i poruszył niespokojnie.
- Sam to zrobię - odrzekł.
Mówił z poprawnym akcentem, jak ktoś, kto skończył
dobrą szkołę prywatną. Podnosząc mu podkoszulek, żeby Ben
łatwiej dotarł do żołądka, zastanawiała się, co taki
młodzieniec, prawdopodobnie z zamożnego domu, robi na
ulicach dzielnicy nie cieszącej się dobrą sławą.
Ben badał chorego wprawnymi, silnymi dłońmi, jakże
przydatnymi w pracy chirurga. Obserwowała go, gdy
delikatnie dotykał pacjenta i nagle ogarnęła ją fala dziwnego
gorąca i tęsknoty, co wprawiło ją w ogromne zakłopotanie.
Jak to możliwe, że nadal pragnie tego człowieka?
Po śmierci męża szczególnie ceniła sobie pracę na
oddziale, daleką od rutyny. Opatrywała rany, zakładała szyny,
pobierała materiał do badań, ale prócz tych typowo
medycznych czynności sam kontakt z ludźmi sprawiał jej
satysfakcję: pocieszanie rodzin chorych, uspokajanie i
zabawianie dzieci.
Oczywiście bywały gorące chwile, gdy przywożono
poszkodowanych po wypadkach, ale trudności zdawały się
pobudzać ją do jeszcze efektywniejszej pracy.
Na życie towarzyskie Laury składały się przyjęcia w
szpitalu, wyprawy z koleżankami do kina i pogawędki z
personelem oddziału w miejscowym pubie.
Miała mnóstwo okazji do spotykania się z mężczyznami,
ale robiła to tylko w szerszym gronie. Nie chciała żadnego
zachęcać do bliższej znajomości, zresztą żaden nie zapalił w
niej iskry, która by ją ożywiła. Żaden... prócz Bena.
Jego głos znów wyrwał ją z zamyślenia.
- Czy najpierw bolało tutaj? - zapytał chłopaka, dotykając
okolicy pępka.
Laura wyprostowała się, spoglądając na Bena.
- Tak - odparł pacjent.
Ben umieścił dłonie na wysokości talerza biodrowego, a
kiedy zwolnił ucisk, Robert jęknął.
- Boli - stęknał, patrząc na lekarza z wyrzutem.
- Przepraszam - powiedział Ben ze współczuciem, - Czy
masz nudności? - zapytał, podczas gdy Laura pomagała
chłopcu wciągnąć spodnie.
- Tak. I czuję suchość w ustach.
- Pokaż język.
Pacjent spełnił prośbę. Dostrzegli charakterystyczny nalot
i poczuli nieprzyjemny zapach.
Ben sięgnął po kartę, żeby sprawdzić temperaturę.
Okazało się, że brak zapisu.
- Daj mu termometr - zwrócił się do Laury ostrym tonem.
- Dobrze - bąknęła zmieszana.
Należało to do obowiązków siostry Pearson i przyrzekła
sobie w duchu, że sprawi burę nieodpowiedzialnej
pielęgniarce. Zbadała również tętno chorego. Było
przyspieszone.
- Chyba nie ma sensu męczyć go badaniem rektalnym -
powiedział cicho, żeby pacjent nie usłyszał. - Nie ulega
wątpliwości, że to zapalenie wyrostka robaczkowego. Musimy
go natychmiast operować.
Odwrócił się znów do chłopca.
- To zapalenie wyrostka - powtórzył. - Trzeba go
natychmiast usunąć. - Zerknął w kartę, żeby sprawdzić, czy
chory jest pełnoletni i może sam wyrazić zgodę na zabieg.
- Czy jadłeś coś lub piłeś tuż przed przyjściem do
szpitala? - zapytał.
- Nie - jęknął Robert, wykrzywiając twarz z bólu. - Było
mi niedobrze.
- Czy kogoś poinformować o twojej chorobie?
Ben zadał to pytanie z błyskiem współczucia w oczach.
Laura nie mogła nie zwrócić uwagi na jego delikatność.
Będzie musiała się bronić, inaczej ten człowiek ją
zauroczy!
- Nie - padła krótka, buntownicza odpowiedź.
- Musisz podpisać zgodę na operację.
- Rozumiem.
- Zaraz wracam - rzuciła Laura, wychodząc z Benem do
dyżurki.
- Czy mam zadzwonić na salę operacyjną? - zapytała
siostra, podnosząc głowę znad pliku papierów.
Celia Jackson skończyła czterdzieści pięć lat. Przed
dwoma dniami urządziła w pracy przyjęcie urodzinowe. Miała
krótko obcięte, falujące włosy i ładną twarz, ale była nieco za
gruba. Jasne spodnie i biała tunika - bo pielęgniarki nosiły
białe stroje w odróżnieniu od lekarzy, ubranych na
bladofioletowo - nie ujmowały jej tuszy, niemniej lubiano ją i
ceniono za doświadczenie.
- Bardzo proszę - odparł Ben z czarującym uśmiechem.
Widząc to, Laura nie mogła się oprzeć natrętnym myślom
zaprzątającym jej głowę. Nagle bowiem zapragnęła pocałować
go w usta, uśmiechające się do innej kobiety.
- Siostro, proszę poinformować pacjenta, że bezzwłocznie
przewozimy go na salę operacyjną. Tam go przygotują.
Pobierz mocz i zbadaj próbkę, zanim go przetransportują -
zwróciła się Celia do Laury. - Mój syn jest w tym samym
wieku. Wierzę, że nie ucieknie z domu jak Robert - wyrwało
jej się nagle.
- Mając taką matkę, to wykluczone! - powiedział Ben, a
uśmiech nie schodził z jego twarzy.
- Och, dałby pan spokój, doktorze - odparła Celia ze
śmiechem.
Gdyby to było takie proste, myślała Laura gorączkowo,
idąc do chorego. Gdybym mogła wybaczyć Benowi, że nie
namawiał Davida do chemioterapii. Przede wszystkim jednak
nie mogła sobie darować, że Ben tak ją pociąga. Przecież od
śmierci męża wciąż odczuwała wyrzuty sumienia, że nie
uczyniła wszystkiego, by mu pomóc.
- Czy mogę coś dla ciebie zrobić? - zwróciła się do
Roberta, wchodząc na salę.
Uśmiechnęła się, chcąc go jakoś pocieszyć, i przetarła
jego obolałą twarz wilgotnym tamponem.
- Nie szło mi na uczelni, zrezygnowałem - wybuchnął
nagle chłopak - a wiedziałem, że rodzice nigdy by mi tego nie
wybaczyli.
- Jesteś pewien? - zapytała z troską.
- Tak - westchnął ciężko.
Patrzył na nią cynicznie, aż poczuła gorycz w sercu. W
jego wieku była taka szczęśliwa!
- Już po pierwszych trzech miesiącach wiedziałem, że
medycyna nie jest dla mnie. Próbowałem to ojcu
wytłumaczyć, ale nawet nie chciał słuchać - ciągnął, po czym
znów jęknął z bólu.
- Nie myśl teraz o tym - poradziła.
Podała mu basen, wyjaśniając, co ma zrobić, i wyszła z
sali. Wróciła dopiero wtedy, gdy sanitariusz przyprowadził
wózek. We dwójkę pomogli Robertowi się ułożyć.
- Będę z tobą - przyrzekła.
- Na pewno? - zapytał z błaganiem w oczach.
- Oczywiście.
Najpierw jednak poszła zbadać mocz. Wyniki były w
normie.
Niemal zapomniała o Michelle Pearson. Zawsze taka
skrupulatna w pracy, w obecności Bena zaczynała się gubić.
Na szczęście spotkała ją na korytarzu.
- Siostro - powiedziała, podchodząc do Michelle, która w
pośpiechu opuszczała salę, niosąc w ręku basen. - Zaniedbuje
siostra obowiązki. Chory nie dostał koca!
Dziewczyna zarumieniła się. Była śliczną, zgrabną, i w
dodatku dobrą pielęgniarką, ale, niestety, bywała roztargniona.
Nosiła długie kolczyki, wbrew ciągle powtarzanym zakazom,
lubiła też przesadny makijaż.
- Ja... - bąknęła zmieszana, a w jej oczach zalśniły łzy, -
Przepraszam.
Michelle czymś się martwiła i wcale nie miało to związku
z reprymendą, jaką przed chwilą dostała.
-
Chodźmy
to opróżnić - powiedziała Laura
łagodniejszym tonem.
Poszły więc do łazienki. Michelle już miała wylać
zawartość basenu, ale Laura ją powstrzymała.
- Czy mocz jest potrzebny do badania? - zapytała.
- Tak - załkała dziewczyna. - Och, ja...
Laura odebrała od niej basen i wlała mocz do probówki.
- Czy znasz nazwisko pacjenta? - spytała, myjąc ręce.
- Tak. To Sonia Pearson, moja matka - wyrzuciła z siebie
szybko. - Została potrącona na ulicy przez mężczyznę, który
biegł do autobusu. Przewrócił ją. Doktor Russell sądzi, że
mogła sobie połamać żebra, bo upadła na torbę z zakupami,
pełną puszek z żywnością dla psa.
Laura otoczyła pielęgniarkę ramieniem.
- Czy personel już wie, że to twoja mama?
- Nie - przyznała z twarzą zalaną łzami. - Sama
dowiedziałam się dopiero wtedy, kiedy kazano mi zabrać
basen i zbadać mocz.
- Zaraz się tym zajmiemy. A potem powiemy siostrze
przełożonej.
Badanie wykazało krew w moczu.
- Czy to groźne? - spytała zaniepokojona Michelle.
- Niekoniecznie. - Laura próbowała ją uspokoić. - Chodź,
wracajmy do niej - powiedziała stanowczym tonem.
Tego dnia dyżur miał doktor Martin Russell. Był to
barczysty mężczyzna średniego wzrostu. Ciemne włosy
opadały mu na czoło, nadając młodzieńczy wygląd. Laura
zauważyła, że pacjenci patrzą na niego nieufnie. Najwyraźniej
obawiali się, że jest za młody, tymczasem był kompetentnym
specjalistą, choć miał dopiero dwadzieścia siedem lat i
rzeczywiście wyglądał jak uczniak. Może chcąc sobie dodać
powagi, bywał ostry w stosunku do personelu.
- Myślałem już, że w ogóle nie przyjdziesz - powiedział
na widok Michelle. - A gdzie ta druga pielęgniarka? Tamta
przynajmniej jest odpowiedzialna.
Potem położył notatnik, w którym coś zapisywał, na łóżku
pacjentki. Ujrzał Laurę i nagle rozjaśniła mu się twarz. Nie
zdążył nic powiedzieć na usprawiedliwienie złego humoru, bo
Laura uprzedziła go chłodno:
- Pani Pearson to matka Michelle.
Nie znosiła, kiedy lekarze źle się odnosili do pielęgniarek
w obecności pacjentów. Jeżeli uznają, że któraś siostra jest
niekompetentna, swoje uwagi powinni skierować do siostry
przełożonej. Ona jest od tego, by pouczać podległy sobie
personel.
- Aha. - Martin wodził wzrokiem od matki do córki, nie
kryjąc zmieszania.
Sonia Pearson nie była podobna do swojej córki.
Ciemnowłosa, o ziemistej cerze, miała nieładną twarz i
szpeciła ją tusza. Zupełne przeciwieństwo Michelle.
- Wszystko będzie dobrze, kochanie - zwróciła się do
córki, z trudem przezwyciężając ból, jaki sprawiało jej nawet
mówienie.
- Och, mamusiu - jęknęła dziewczyna.
- Zostań tu - nakazała Laura, po czym spojrzała na
Martina. - Przedstawię tylko sytuację siostrze przełożonej i
zaraz przyjdę ci pomóc - powiedziała, wręczając mu wynik
badania moczu.
- W porządku - zgodził się, już łagodniejszym tonem.
Laura rzeczywiście wróciła po kilku minutach.
- Możesz zejść z dyżuru - poinformowała Michelle.
- Dziękuję - bąknęła dziewczyna i z wdzięczności jej głos
znów wezbrał łzami.
- Dzięki za pomoc, Lauro - odezwał się Martin, patrząc,
jak pani Pearson wywożona jest z sali na prześwietlenie, a
córka przez cały czas trzyma ją za rękę, żeby jej dodać otuchy.
Laura wiedziała, że podoba się Martinowi. Kilkakrotnie
proponował jej randkę, ale zawsze zdołała się jakoś wykręcić.
- Drobiazg - odpowiedziała chłodno.
Reszta dnia upłynęła bez większych wypadków.
Skaleczenia, złamane kości i podobne przypadki leczono
rutynowo, bez pośpiechu.
Laura odetchnęła jednak, kiedy dyżur się wreszcie
skończył. Była wyczerpana - nie pracą, lecz usilnymi
staraniami, by przestać myśleć o Benie.
Gdyby wiedziała, co ją czeka po powrocie do domu, na
pewno by się tak nie spieszyła.
ROZDZIAŁ DRUGI
- Cześć! - zawołała od drzwi.
Nikt jej nie odpowiedział, więc powiesiła kurtkę w holu i
ruszyła do salonu. Sally i jej chłopak, Geoffrey, wstali z
kanapy i patrzyli na nią uśmiechnięci radośnie, trzymając się
za ręce.
- Pogratuluj nam - powiedziała przyjaciółka. - Właśnie się
zaręczyliśmy,
Laura serdecznie uściskała oboje.
- Tak się cieszę z waszego szczęścia! - wykrzyknęła
uradowana.
Geoffrey Young był prawnikiem. Pomagał Sally
porządkować sprawy majątkowe po śmierci matki. Spotkali
się ponownie pół roku temu na jakimś przyjęciu i wówczas
ożyło uczucie, które zakiełkowało już podczas pierwszego
spotkania. Wtedy był jeszcze żonaty, ostatnio się rozwiódł.
Nie miał dzieci, więc mógł bez przeszkód poślubić Sally.
Był od niej dziesięć lat starszy. Niemal równali się
wzrostem, ale on miał szczuplejszą sylwetkę. Nad czołem
zaczynał łysieć.
- Napijmy się szampana - zaproponowała narzeczona,
ciągnąc przyjaciółkę do salonu, gdzie Geoffrey napełniał już
kieliszki.
- Za wasze szczęście! Wszystkiego najlepszego na nowej
drodze życia - powiedziała Laura, sącząc musujący napój.
Pomyślała jednocześnie, że nie czuje zazdrości, jakby
przemożny smutek po śmierci Davida zaczął ją z wolna
opuszczać. Przeżyli ze sobą zaledwie rok, ale ten krótki czas
wzbogacił jej życie. Jedynym cieniem w ich pożyciu była
świadomość jej silnego zainteresowania Benem.
- Kiedy ślub? - spytała, gdy usiedli.
- Kiedy tylko uda nam się wszystko załatwić -
odpowiedziała Sally, nie wypuszczając z uścisku dłoni
Geoffreya.
- Chcę być waszą druhną - oznajmiła Laura, śmiejąc się
jednocześnie.
- Oczywiście - skwapliwie zgodziła się przyjaciółka.
- To będzie cicha uroczystość w urzędzie stanu
cywilnego, dla najbliższych przyjaciół. - Na chwilę jej twarz
spoważniała, jakby Sally straciła pewność siebie. -
Zamieszkamy u niego, a to oznacza, że będę niestety
zmuszona sprzedać to mieszkanie - dokończyła szybko.
- To zrozumiałe. - Laura nie okazała zaskoczenia.
- Znajdę sobie inne lokum, nie martw się.
- A może ty byś kupiła? - zaproponowała Sally. Laura
zastanawiała się przez chwilę.
- Zapytam o to Bena - odpowiedziała wreszcie, nie bez
wahania.
- Zaproszę go jutro na moje urodziny - rzekła Sally, nie
wspominając, że już to zrobiła, nie uprzedzając koleżanki.
Pomyślała, że będzie to dobra sposobność, żeby Laura
porozmawiała z Benem w towarzystwie. Może w ten sposób
ich wzajemne stosunki ulegną poprawie?
- Postanowiliśmy skorzystać z okazji i oficjalnie ogłosić
nasze zaręczyny - kontynuowała. - Może po wypiciu drinka w
gronie znajomych Ben będzie bardziej sympatyczny - paplała
z entuzjazmem. - Jednocześnie obejrzy mieszkanie.
- Nie byłabym taka pewna, że stanie się milszy - wtrąciła
szybko Laura. Nagle znów poczuła zmieszanie na myśl o nim.
- Nie, to nie jest dobry pomysł - zakończyła stanowczo.
- No, cóż - bąknęła Sally, wyraźnie rozczarowana.
Aczkolwiek niechętnie, będzie się musiała jakoś wycofać z
zaproszenia.
- Zadzwonię do niego w sprawie mieszkania -
postanowiła Laura.
Zwykle rozmawiała z nim za pośrednictwem prawnika,
tym razem jednak...
- W porządku - zgodziła się Sally.
Laura nie zauważyła przygnębionej miny koleżanki. Była
zbyt zaabsorbowana próbami wymazania Bena z pamięci.
W nocy nie mogła zasnąć. Jej życie zaczynało się
zmieniać i z wolna uświadamiała sobie, że tak jest lepiej. Od
śmierci męża żyła niczym w letargu i nie potrafiła się z tego
otrząsnąć. Praca absorbowała ją niemal bez reszty, zaś w
wolnych chwilach chodziła na gimnastykę.
Sally była jej najlepszą przyjaciółką i wiadomość o
zaręczynach poruszyła ją. Uświadomiła sobie nagle, jak
bardzo są z sobą zżyte.
Mam dwadzieścia sześć lat, pomyślała, odwracając
poduszkę na drugą stronę. Czy śmierć męża ma mnie
prześladować do końca życia? Przecież David wcale by tego
nie chciał. Cieszyłby się, gdybym w pełni korzystała z życia.
Tak też zacznie postępować. Ból po jego stracie z biegiem
czasu zmaleje. Zacznie nowe życie: uzyska od Bena zgodę na
korzystanie z pieniędzy i kupi mieszkanie. Polubiła te
przestronne pomieszczenia i ekscytowała ją myśl o urządzeniu
ich według własnego gustu.
Jeszcze raz przewróciła poduszkę i wreszcie zdołała
zasnąć.
Nazajutrz, w sobotę, przygotowywała się na przyjęcie, a
kiedy znalazła chwilę, żeby zadzwonić do Bena, nie zastała go
w domu. Wspomniała o tym Sally.
- O ile pamiętam, wybierał się dzisiaj do Birmingham, na
wykład jakiegoś chirurga ze Stanów - wyjaśniła przyjaciółka.
- Nie szkodzi, jutro się z nim skontaktuję - oznajmiła
Laura i zajęła się nadziewaniem kurczaków farszem z
pieczarek.
Była tak pochłonięta tym zajęciem, że nie zauważyła
strachu w oczach Sally, która nie zdążyła zadzwonić do Bena,
żeby w miarę zręcznie odwołać zaproszenie na przyjęcie.
Do wieczora przygotowywały potrawy i zastawę, które
ustawiły potem na dużym kredensie w salonie.
Geoffrey wpadł w porze lunchu ze skrzynką piwa i
winem.
- Gdzie mam to postawić? - zapytał, rozglądając się w
holu.
- Zanieś do kuchni - zadecydowała Sally.
Laura weszła za nimi akurat w chwili, kiedy się całowali.
Wielokrotnie widziała ich w czułych scenach, więc zdążyła się
na tyle przyzwyczaić, by nie reagować, ale tego dnia serce
zakłuło ją boleśnie. Nagle zapragnęła gorąco, aby pocałował
ją... Ben. To wszystko dlatego, że pracujemy razem,
tłumaczyła sobie.
- Spójrz, co dostałam od Geoffreya na urodziny -
pochwaliła się przyjaciółka, wyciągając ku niej nadgarstek, na
którym połyskiwała złota bransoletka. - Marzyłam o takiej.
- Jest śliczna - przyznała Laura, oglądając prezent.
- Czy mam już porozstawiać kieliszki? - przerwał im
Geoffrey.
- Tak, chodź, pokażę ci, gdzie są. - Sally pociągnęła go za
rękaw i zniknęli za drzwiami salonu.
Przyjęcie miało się rozpocząć o ósmej. O siódmej Laura
wzięła prysznic i poszła do sypialni, żeby się przebrać.
Patrzyła na wszystko jakby innymi oczami. Czy te ponure
stroje naprawdę należą do niej? Były ciemne - głównie czarne,
szare, granatowe i brązowe. Kolory żałobne, pomyślała.
Fasony również dawno wyszły z mody. Takie rzeczy z
pewnością mnie postarzają co najmniej o dziesięć lat.
Postanowiła oddać je do sklepu z używaną odzieżą i kupić
sobie nowe ubrania. Sally od dawna namawiała ją do tego, ale
do tej pory Laura nie dbała o wygląd. Co ma włożyć na ten
wieczór, żeby nie wyglądać, jakby szła na pogrzeb?
Na szafie leżała walizka wypełniona garderobą. Laura nie
zaglądała do niej od czasu, kiedy się tu wprowadziła. Może
uda jej się znaleźć coś ciekawego?
Stanęła na krześle i zdjęła ją. Robiła to w pośpiechu, i w
tym momencie walizka spadła jej na głowę, obsypując
kurzem. Laura pozbierała jej zawartość i rozłożyła wszystko
na łóżku. Na wierzchu była suknia ślubna. Zapomniała, że ją
tam włożyła. Uniosła zwiewną, haftowaną szatę. Na chwilę
ożyły wspomnienia, ale szybko się z nich otrząsnęła. Pod
spodem, na dnie, znalazła inny elegancki strój - zieloną
sukienkę.
Zawsze uważała zielony kolor za pechowy, bo w
dzieciństwie wypadła kiedyś z łódki do wody, a była wtedy
ubrana właśnie na zielono. Tę sukienkę kupiła jednak na
przekór przesądom, nie mogąc się oprzeć jej urodzie. Mimo
wszystko nie nosiła jej później w obawie, że ściągnie na siebie
nieszczęście.
Wyjęła ją i potrząsnęła, żeby rozprostować fałdy.
Delikatna tkanina ułożyła się jak nowa. Zieleń pasowała do
barwy oczu, poza tym David nigdy nie widział jej w tym
stroju, więc nie przywoła przykrych wspomnień. Ale czy na
pewno będzie dobrze wyglądała?
Złajała się w duchu. Jak może być taka przesądna! To, że
jej nie nosiła, nie pozwoliło ocalić Davida. Materiał musnął
delikatnie jej skórę, jakby chciał tchnąć w nią nowe życie,
niczym dłoń mężczyzny... Bena? Lustro uspokoiło ją
wreszcie: sukienka leżała na niej doskonale.
Nagle jej twarz spochmurniała. Czymże się tak przejmuje!
Przecież nie zdradziła męża, póki żył. To, co czuje do Bena,
oznacza po prostu, że jako kobieta nie odrzuca potrzeby
kontaktu z mężczyzną. Pora skończyć ze wstrzemięźliwością!
Powinna cieszyć się życiem, kochać, a kto wie, może nawet
wyjść za maż!
Sukienka dodała jej pewności siebie, podkreślała zgrabną
sylwetkę. Aż miło było popatrzeć w lustro. Uśmiechnęła się
zadowolona, wkładając eleganckie pantofle.
- O rany, wyglądasz wspaniale! - zachwyciła się Sally,
kiedy zeszła do kuchni.
Przyjaciółka miała na sobie jaskrawoczerwony fartuch, a
pod spodem szykowną bluzkę z czarnego szyfonu i gustowną
spódnicę. Odstawiła talerz z przekąskami, patrząc z podziwem
na sukienkę Laury.
- Kiedy ją kupiłaś? - spytała.
- Och, mam ją od dawna, tylko w ogóle o niej
zapomniałam.
- Nareszcie przestajesz się ubierać w szarości i czernie.
- Owszem. Mam zamiar kupić trochę rzeczy. Sally
uściskała radośnie przyjaciółkę.
- Najwyższy czas, żebyś to zrobiła.
Jednocześnie
zastanawiała się, czy powinna jej
powiedzieć, że nie zdążyła odwołać zaproszenia Bena.
Zrezygnowała jednak. Może i tak nie zdąży wrócić z
Birmingham?
- Czy mogę pomóc? - zapytała Laura.
- Zanieś te przekąski do salonu.
- Dobrze.
Ledwie zdążyła postawić półmisek na kredensie, kiedy
rozległ się dzwonek u drzwi.
- Ja otworzę! - krzyknęła Sally. - To na pewno Geoffrey.
Rzeczywiście, narzeczony przyjechał pierwszy, a tuż za nim
zaczęli się schodzić jego koledzy i znajomi Sally ze szpitala.
Laura częstowała gości chrupkami i orzeszkami. Nagle
podszedł Martin i położył rękę na jej ramieniu.
- Wyglądasz cudownie! - szepnął z zachwytem, usiłując
ją przytulić.
Mocne postanowienie, by rozpocząć nowe życie, nie
dotyczyło Martina, który zdawał się być wszędzie tam gdzie
ona. Zapisał się nawet do tego samego klubu sportowego.
Denerwowało ją to, nigdy przecież nie zachęcała go do
bliższej znajomości.
- Nie dotykaj mnie! - syknęła.
- Czyżbyś się nie mogła doczekać Bena Kendricksa, jak
chyba wszystkie zebrane tu kobiety? - zadrwił.
Nie obchodzi mnie, co myślisz, przemknęło jej przez
głowę i już miała odejść w odległy koniec salonu, gdy dotarło
do niej, co powiedział Martin.
- Bena Kendricksa? - powtórzyła jego słowa.
- Owszem, tego nowego lekarza z oddziału Sally -
wyjaśnił ironicznie.
Przecież Sally wiedziała, że nie chcę spotkać Bena. Nie
mogła go więc zaprosić, myślała gorączkowo Laura. Przede
wszystkim jednak nie dopuszczę, żeby Martin zorientował się,
jak podziałało na mnie samo wspomnienie Bena Kendricksa.
Wzruszyła więc tylko ramionami.
- Widzę, że podoba ci się nie mniej niż innym - zauważył
Martin, z trudem ukrywając zazdrość.
Wtedy dopiero uświadomiła sobie, że źle zrozumiał jej
gest i uznał, że naprawdę nie może się doczekać Bena. W
zasadzie miała okazję wyprowadzić Martina z błędu i dać mu
jasno do zrozumienia, że jej nie interesuje. Nie zamierzała
kłamać, ale wyraz jej twarzy był jednoznaczny.
Chyba
udało
się,
bo
wyglądał
na
wyraźnie
przygnębionego. Nie czuła się jednak winna. Może wreszcie
zostawi ją w spokoju?
Poszła poszukać Sally. Nie było jej w salonie, więc udała
się do holu, zamierzając skierować się do kuchni. W tej samej
chwili zadzwonił dzwonek u drzwi. Przyjaciółka wybiegła z
kuchni, żeby otworzyć. W drzwiach stał Ben.
- Ja... - bąknęła zarumieniona, spoglądając jednocześnie
na Laurę z poczuciem winy. - Ja...
Nie wiedziała, co powiedzieć, ale i tak tamci dwoje jej nie
słuchali, zapatrzeni w siebie. Ben podał Sally jakiś prezent, ale
nie spuszczał oczu z Laury.
- Dziękuję - szepnęła solenizantka, odwijając paczuszkę. -
Och, skąd wiedziałeś, że uwielbiam koty? - zapytała
uradowana, kiedy jej oczom ukazało się zwierzątko z chińskiej
porcelany.
- Mam swoich informatorów - powiedział, niechętnie
odwracając wzrok od Laury.
Tym razem nie miała już wątpliwości. Uświadomiła sobie,
że jakkolwiek by nie usprawiedliwiała swoich uczuć,
wszystko w gruncie rzeczy okazywało się kłamstwem wobec
samej siebie: Ben przyprawiał ją o drżenie serca za każdym
razem, kiedy go widziała, i do tej pory niewiele zdołała w tej
sprawie zdziałać.
Zdziwiła się, gdyż nigdy nie zauważyła sympatii Sally do
kotów. Może dlatego, że sama za nimi nie przepadała? A
może dowodzi to jej egoizmu, bo przez tak długi okres
wspólnego mieszkania nawet się nie zorientowała, jakie są
upodobania koleżanki?
Sally wprowadziła Bena do salonu.
- Postawię kota na kominku - cieszyła się. - A ty
zasłużyłeś na drinka. - Uśmiechnęła się do Laury. - Nalejesz
mu?
- Oczywiście - przytaknęła skwapliwie, widząc, że Martin
bacznie ją obserwuje.
Ben podążył za nią do stolika, na którym stały trunki,
nieco zaskoczony nagłą zmianą w jej usposobieniu.
W salonie zrobiło się ciasno. Laura czuła na szyi oddech
Bena, kiedy przedzierali się przez tłum gości. Dziwna fala
ciepła ogarniała jej ciało.
Stanęła po drugiej stronie stolika, jak najdalej od Bena,
- Czego się napijesz? - zapytała, chociaż doskonale
wiedziała, co wybierze.
- Whisky. Czyżbyś zapomniała? - odpowiedział z
czarującym uśmiechem.
- To było tak dawno...
- Tak, to prawda - przyznał z nutą smutku.
Nie licząc spotkania w szpitalu, ostatni raz widzieli się na
pogrzebie Davida.
Smutek Bena znalazł odbicie w oczach Laury, kiedy
spojrzała na niego, podając mu drinka. Odgadywali swoje
myśli. Śmierć Davida wciąż jeszcze ich łączyła.
Laura nalała sobie białego wina i sączyła je w milczeniu.
Teraz, dopóki są sami, dobrze byłoby zapytać o kupno
mieszkania, pomyślała.
Wsunęła mu rękę pod ramię, czym zupełnie go
zaskoczyła. Cóż ja najlepszego robię, łajała się w duchu,
czując, że jego bliskość wprawia ją w podniecenie. Już miała
się odsunąć, kiedy zauważyła przypatrującego się im Martina.
- Chodź, usiądziemy przy oknie - zaproponowała ze
zniewalającym uśmiechem, na który się zdobyła wyłącznie ze
względu na Martina Russella.
- Chcesz mnie uprowadzić? - zażartował Ben tonem,
który ją całkowicie rozbroił.
Miała ochotę zgryźliwie odpowiedzieć, że mężczyzna z
takim doświadczeniem nie da się tak łatwo zwieść na
manowce, ale nie chciała go zrazić, więc spytała z uśmiechem:
- Czemu nie?
Roześmiał się, zadowolony, że nie jest do niego wrogo
usposobiona.
- Wiem, że jesteś ogromnie zajęty, dlatego chciałabym
teraz omówić sprawę zakupu tego mieszkania. Sally zaręczyła
się z Geoffreyem i przenosi się do niego.
Przez twarz Bena przemknął wyraz rozczarowania.
- Ach, tak - powiedział obojętnie.
Pociągnął duży łyk whisky, żeby ukryć zmieszanie. Kiedy
ponownie na nią spojrzał, w jego oczach nie dostrzegła już
żadnych uczuć.
- Nie widzę przeszkód, jeśli cena nie będzie zbyt
wygórowana.
Po raz pierwszy przystał na jej prośbę bez najmniejszego
oporu. Zaskoczył ją, właściwie zaniemówiła z wrażenia. W
milczeniu popijała wino, nie bardzo wiedząc, jak zareagować.
- Nie sprzeciwiasz się? Czyżbyś wreszcie uznał, że jestem
za siebie odpowiedzialna i podejmuję właściwe decyzje? -
zapytała, kiedy wstał.
- Zawsze byłaś rozsądna - powiedział cicho - tylko
potrzebny ci był ktoś do pomocy po śmierci Davida.
Popatrzył na jej zieloną sukienkę. Zmiana w jej wyglądzie
nie uszła jego uwagi. Przypominała teraz dawną Laurę,
tryskającą energią i radością. Domyślił się, że przezwyciężyła
smutek i żal, znów postanawiając cieszyć się życiem.
- David życzył sobie, żebym sprawował pieczę nad twoim
majątkiem do czasu, kiedy dojdziesz do siebie po jego śmierci
i okaże się, że potrafisz rozsądnie dysponować pieniędzmi.
Pozostawił mi decyzję, kiedy to nastąpi,
- Naprawdę? - rzuciła ze złością. - Mam rozumieć, że
dopiero w wieku dwudziestu sześciu lat dorosłam na tyle,
żeby móc o sobie decydować?
- Widocznie popełniłem błąd - powiedział Ben w
zamyśleniu.
Zarumieniła się. Nie powinna go traktować tak ostro.
- Przepraszam - odezwała się sztywno.
- Nie ma o czym mówić. Zaaranżuję spotkanie z
prawnikiem. Powinniśmy załatwić tę sprawę.
Stojąc w miejscu i patrząc na jego wysoką, wyprostowaną
sylwetkę, gdy podchodził do pielęgniarek z jej oddziału,
poczuła się nagle niepewnie.
Od śmierci Davida Ben był dla niej silnym oparciem - czy
chciała tego, czy nie. Pełna pogardy, nie uświadamiała sobie,
jak bardzo była od niego zależna. Dotarło to do niej dopiero
teraz, kiedy zrezygnował ze sprawowania pieczy. Nagle była
zdana wyłącznie na siebie.
Przyjęcie trwało do pierwszej w nocy, ale po wyjściu
gości przyjaciółki długo jeszcze nie szły spać.
- Przepraszam, powinnam cię była uprzedzić o wizycie
Bena - tłumaczyła się Sally. - Zresztą przypuszczałam, że nie
zdąży przyjechać.
- Nie szkodzi. - Laura uśmiechnęła się w zamyśleniu.
- Co powiedział o kupnie mieszkania? - dopytywała się
przyjaciółka, kiedy piły herbatę po sprzątnięciu ze stołu.
- Wyraził zgodę, jeżeli cena będzie rozsądna. Co więcej,
oświadczył, że od tej pory sama mogę rozporządzać swoimi
pieniędzmi.
- To dopiero wiadomość! Wyobrażam sobie, jaka to dla
ciebie ulga. Nareszcie nie będziesz musiała się z nim
spotykać. Poza kontaktami w pracy, oczywiście.
- No właśnie.
Próbowała okazać zadowolenie, ale nie zabrzmiało to
szczerze. Miała jednak nadzieję, że Sally przypisze brak
entuzjazmu w jej głosie zmęczeniu i niewyspaniu.
- Czas do łóżka - zakończyła rozmowę przyjaciółka,
wstając od stołu. - Chyba możemy uznać przyjęcie za udane,
nie sądzisz? - Zerknęła na swoją bluzkę z szyfonu, prezent od
Laury. - Jeszcze raz dziękuję. Wszystkim się podobała.
- Cieszę się.
Wiedziała, że Sally od dawna marzy o czymś takim, więc
bez trudu wybrała prezent.
Tej nocy spała wyjątkowo źle. Męczył ją okropny sen:
osunęła się z występu skalnego i resztką sił trzymała się
krawędzi. Ben zdołał chwycić ją za rękę, ale zaczęło mu
brakować siły, żeby ją utrzymać. Obudziła się zlana potem.
W niedzielę była wspaniała pogoda. Słońce rozświetlało
błękit nieba, Laura jednak miała posępną minę. Rozmyślania o
Benie psuły jej humor. Po południu poszła do klubu z
nadzieją, że gra w tenisa pozwoli jej o nim zapomnieć.
Rozglądała się właśnie za kimś, kto chciałby z nią zagrać,
kiedy wszedł Ben.
- Czyżbyś szukała partnera? - zapytał, mrugając zabawnie
z powodu dwuznaczności pytania.
- Owszem, do tenisa - odparła chłodno.
- Nie sądzisz chyba, że mógłbym mieć na myśli
cokolwiek innego? - spytał ze śmiechem.
- Nie martw się, nic zdrożnego nie przyszłoby mi do
głowy - zapewniła, unikając jego wzroku, gdyż w szortach i
obcisłym podkoszulku wyglądał niezwykle atrakcyjnie.
On również przyglądał się jej z aprobatą, wręcz natrętnie,
aż zaczęła żałować, że nie ubrała się inaczej. Strój tenisowy
odsłaniał opalone nogi i ramiona. Taki sam komplet sportowy
nosiła przecież wtedy, gdy grali we czwórkę: ona z Davidem i
Ben ze swoją partnerką.
Pocieszała się, że on z pewnością nie pamięta takich
drobiazgów. W jej pamięci za to tkwił każdy szczegół.
Żartował sobie z niej wtedy, mówiąc: „Wyglądasz w tym
zupełnie jak dziecko". Rozzłościła się wówczas, ale David
objął ją i przytulił ze słowami: „Najdroższe dziecko". Były to
miłe wspomnienia. Po raz pierwszy myślała o tamtych
chwilach bez żalu.
- Znów nosisz falbanki? - zapytał nagle.
Więc jednak pamiętał.
- Noszę, co mi się podoba - odparła, rozglądając się
ponownie wokoło, bo nie miała już ochoty z nim grać.
Powiódł wzrokiem po korcie, ale nikt nie wszedł do klubu.
Byli sami.
- Czy sądzisz, że uda ci się zagrać ze mną bez narzekania?
- zapytał sucho. - Zresztą nie masz wyboru.
Faktycznie, mogła najwyżej w ogóle zrezygnować z gry,
ale to byłaby ostateczność. Chciała przecież zmęczyć się na
tyle, by móc lepiej spać, niemniej słowa Bena wprawiły ją w
zakłopotanie. Zachowywała się jak rozkapryszone dziecko.
- W porządku, spróbuję nie gderać - roześmiała się.
Słońce prażyło mocno, rzucając na kort cień siatki. Laura
usiłowała skoncentrować się na grze, zapomnieć o partnerze,
ale nie było to łatwe. Za każdym razem, kiedy sięgał po piłkę,
dostrzegała siłę jego wysportowanego ciała. Nic dziwnego, że
grała chaotycznie.
- Powinnaś więcej ćwiczyć - zauważył, gdy skończyli.
- Kiedyś grałaś lepiej.
Nadal tak jest, pomyślała, tylko przy tobie nie mogę się
skupić.
- Chyba zastosuję się do twojej rady - oświadczyła.
- Zapewne odmówisz, jeśli zaproponuję ci drinka? -
zapytał z wahaniem w głosie.
Poszłaby z nim bardzo chętnie, ale sama obecność tego
mężczyzny, gdy razem przemierzali kort, wywoływała w niej
uczucia nie do zniesienia.
- Dziękuję, ale nie mogę - bąknęła.
Zbliżali się już do wyjścia, kiedy rozległ się krzyk:
- Nie rób tego, kochanie!
Obejrzeli się w stronę, skąd dobiegał głos. Potężny
mężczyzna w wieku około czterdziestu lat nie posłuchał
ostrzeżenia kobiety i przeskakiwał przez siatkę. Jedna stopa
przeszła bezpiecznie górą, druga uwięzia w oku siatki i
mężczyzna runął na prawy bok, uderzając głową i ramieniem
o twardą nawierzchnię kortu.
Laura i Ben błyskawicznie podbiegli do niego. Jego
partnerka już nad nim klęczała. Uniosła głowę, kiedy Laura
stanęła obok.
- On zawsze ryzykuje - powiedziała ze łzami w oczach.
Laura znała Eve Hall; widywały się w klubie. Ben
wyjaśnił, że jest lekarzem i pochylił się, żeby zbadać rannego.
- Chyba zwichnął sobie bark - stwierdził, wskazując na
ramię mężczyzny. - Mógł nawet uszkodzić biodro i
spowodować pęknięcie czaszki. - Zwrócił uwagę na nierówne
źrenice, niepokoił go też fakt, że niefortunny tenisista nie
odzyskiwał przytomności. - Wezwij karetkę - poprosił Laurę.
Pobiegła do recepcji. Po telefonie na pogotowie wzięła od
recepcjonistki koc, który znalazły w pudle rzeczy
zostawionych przez członków klubu.
- Sądzi pan, doktorze, że to bardzo poważny uraz? -
dopytywała się zmartwiona kobieta. - Czy mój mąż wyjdzie z
tego?
- Miejmy nadzieję, że uda się mu pomóc, chociaż...
sytuację pogarsza jego tusza - wyjaśnił Ben.
Wkrótce przyjechała karetka. Ben uprzedził sanitariuszy o
swoich podejrzeniach.
- Bardzo dziękuję - powiedziała Eve, zwracając się do
pielęgniarki i lekarza, kiedy wsiadała do samochodu
wiozącego męża.
- To nasz obowiązek - odrzekł Ben, uśmiechając się do
niej serdecznie.
Samo słowo „nasz" zdawało się ich do siebie zbliżać.
Laura poczuła nagły przypływ ciepła w okolicy serca. Muszę
wziąć się w garść, przyrzekła sobie w duchu.
Już miała się oddalić, gdy od niechcenia zapytał, czy
mogłaby podrzucić go do domu.
Więc jednak nie zostawał w klubie na drinka, jak
zamierzał. Nie wypadało jej odmówić, zresztą obawiała się,
żeby nie zmienił zdania i nie wycofał danego słowa w sprawie
pieniędzy.
- Gdzie mieszkasz? - zapytała, kiedy wsiadali do
samochodu.
- Na Rosemary Gardens. Wiesz, gdzie to jest?
- Zapomniałeś? Przecież urodziłam się w Ledborough,
więc znam tę ulicę - oznajmiła, skręcając w Thoraton Road.
Źle zrobiła, godząc się na tę przejażdżkę. Męczyła się,
siedząc tak blisko niego w ciasnym samochodzie. Żeby tylko
się nie zorientował, myślała pełna obaw.
- Nie musisz trzymać kierownicy tak kurczowo -
zażartował z uśmiechem. - Samochód nie pofrunie.
Spojrzała mu w twarz i gdy na moment ich oczy się
spotkały, dostrzegła błysk pożądania. On też z trudem nad
sobą panował.
- Zawsze staram się mocno ją trzymać - rzuciła wyniośle.
Roześmiał się. Wiedziała, że nie jest w stanie go zmylić.
Bezbłędnie odczytywał jej myśli.
- Skręć w lewo za rogiem - poprosił.
- Mówiłam przecież, że wiem, gdzie to jest - powiedziała
sucho.
Zupełnie straciła panowanie nad sobą. Denerwowało ją, że
Ben w lot odgaduje jej myśli. Z wściekłości skręciła zbyt
gwałtownie i zawadziła o krawężnik. Nigdy więcej go nie
podwiozę, przyrzekła sobie.
Gdy znaleźli się na Rosemary Gardens, z zazdrością
pomyślała, jaki z niego szczęściarz. Sama od dawna marzyła o
zamieszkaniu na tej ulicy. Właściwie trwało to od momentu,
gdy jako dziecko została zaproszona na przyjęcie do domu
pod dziesiątką.
Ulica była obramowana szpalerem drzew. W głębi stał
rząd starych budynków z ogromnymi oknami, zdobnymi w
wykusze. Była w jednym z tych domów jako mała
dziewczynka. Zapamiętała z dzieciństwa kojący chłód holu,
przestronne pokoje, a przede wszystkim tapetę w kwiaty na
ciemnoniebieskim tle. Przywodziło to na myśl dawno
oglądane
obrazy,
przedstawiające
dzieci
z
epoki
wiktoriańskiej, mieszkające w takich właśnie domach.
Nie mogła wprost uwierzyć, kiedy Ben poprosił, żeby
zatrzymała się przed domem numer dziesięć.
- Czy w salonie nadal jest niebieska tapeta? - zapytała
podekscytowana.
- Owszem. - Spojrzał na nią zdziwiony.
- Czy mogłabym zobaczyć?
- Oczywiście.
Wysiedli z samochodu i ruszyli ścieżką przez ogródek.
Laura, widząc zaskoczenie Bena, wyjaśniła:
- Byłam tu jako dziecko na przyjęciu i odtąd zawsze
bardzo mile wspominałam ten dom.
- Ach, tak.
- Czy kupiłeś go?
- Nie, wynająłem, ale w każdej chwili można go kupić.
Otworzył drzwi i weszli do środka. W holu panował taki sam
przyjemny chłód, jak przed laty. W mroku jaśniała drewniana
balustrada, ciągnąca się wzdłuż schodów prowadzących na
górę.
Kierując się nagłym impulsem, nie czekając na
zaproszenie, Laura weszła do salonu. Nic się w nim nie
zmieniło, nawet meble były te same. Mahoniowe.
- Jak tu ślicznie - powiedziała wzruszona.
Te słowa wypowiedziała bezwiednie, gdy zwróciła ku
Benowi rozpromienioną twarz.
Po raz pierwszy nie dostrzegł niechęci w jej spojrzeniu.
Chociaż to nie z jego powodu tak się cieszyła, wyciągnął ku
niej ręce. Nagle zapragnął jej całym sercem i ciałem.
Wciąż jeszcze oszołomiona powrotem do przeszłości,
poddała się urokowi chwili i odwzajemniła pocałunek Bena.
Później, gdy z wolna przytomniała, a Ben tulił ją do siebie
coraz mocniej, było już za późno, by się wycofać. Uczucia i
zmysły, tłumione przez trzy lata, wybuchnęły z całą siłą i
oboje przestali z sobą walczyć. Dopiero gdy poczuła rękę
Bena na udzie, ochłonęła.
- Nie! - zawołała, odsuwając się gwałtownie i usiłując
opanować drżenie.
Niełatwo było stłumić pragnienie, gdy spojrzała w jego
błyszczące oczy, w rozpaloną twarz.
Pragnęła znów się do niego przytulić, jednak odwróciła się
i wybiegła na ulicę, jakby uciekając przed własną słabością.
Usiadła za kierownicą, ale nie chciała jechać w takim stanie.
Odczekała dłuższą chwilę, by się uspokoić.
- Nienawidzę go! - niemal krzyknęła, jakby siłą głosu
próbowała sobie wmówić, że to prawda.
Gnębiło ją poczucie winy. Jak mogła ulec Benowi, skoro
on nie pomógł jej mężowi!
Ruszyła wreszcie, ale na ustach wciąż czuła pocałunki
Bena. Pragnęła go ponad wszystko. Tęsknota dławiła ją do
tego stopnia, że musiała zjechać na pobocze, by nieco
ochłonąć.
Miłość Davida była spokojna, wyważona. Kochał się z nią
delikatnie, więc reagowała tak samo. Nie spodziewała się, że
jest zdolna do wielkich uniesień, do tak szalonego pożądania.
Czy w ogóle istniałaby jakaś granica namiętności, gdyby bez
reszty uległa Benowi? - zastanawiała się, parkując samochód.
Nagle ogarnęło ją przygnębienie. Ben rozpętał w niej
burzę uczuć, ale to mężczyzna, z którym nie wolno jej się
związać.
ROZDZIAŁ TRZECI
Ben zadzwonił do niej w poniedziałek rano, zanim wyszła
do pracy. Chciał uzgodnić termin spotkania z prawnikiem.
- Czy odpowiada ci piątek? - zapytał.
- Jestem wolna od rana do piętnastej. Później mam dyżur.
- Skontaktuję się z nim, a potem dam ci znać - odparł i
odłożył słuchawkę.
Czy on też wspominał tamten dzień, kiedy się całowali? -
myślała, próbując się uspokoić. Głos, który usłyszała przed
chwilą w słuchawce, sprawił, że przypomniała sobie jego
pałające namiętnością oczy. Czuł to samo, co ona, to nie
ulegało wątpliwości. Erotyzm, ciągnący ich ku sobie od
początku znajomości, dawał o sobie znać z coraz większą siłą.
Za wszelką cenę chciała wziąć się w garść i przestać o nim
myśleć, przynajmniej w pracy. Weszła jednak na oddział z
przyspieszonym biciem serca. Przebrała się i dołączyła do
reszty personelu, by wysłuchać poleceń siostry przełożonej na
dzisiejszy dzień.
Później, wychodząc z administracyjnej części szpitala,
natknęła się w drzwiach na kobietę, która pchała zniszczony
wózek dziecięcy. Była to młoda dziewczyna o sterczących,
ufarbowanych na rudo włosach, w obcisłych czarnych
dżinsach, białym podkoszulku z nadrukiem, przedstawiającym
jakiś zespół muzyczny, i czarnej skórzanej kurtce. Z uszu
zwisały jej duże kolczyki, kontrastujące z nie umalowaną
twarzą.
Widząc pielęgniarski strój Laury, chwyciła ją za ramię.
- Coś jest nie tak z moim dzieckiem - powiedziała. Laura
przyjrzała się niemowlęciu. Miało około pół roku, wyglądało
na słabe. Patrzyło tępym wzrokiem, jak stary człowiek.
Widziała już taki wyraz twarzy u dzieci, które maltretowano.
- Poproszę lekarza, żeby zaraz zbadał maleństwo. Jak się
pani nazywa? - spytała.
- Rose Powell, a to - spojrzała w kierunku wózka - to jest
Timmy.
Laura zaprowadziła matkę z dzieckiem do gabinetu, a
sama poszła do przełożonej pielęgniarek.
Na korytarzu spotkała siostrę Jackson, która właśnie
wychodziła z jakiejś sali w towarzystwie Bena. Co on tu robi?
- pomyślała zaskoczona, a serce znów zaczęło jej bić
przyspieszonym rytmem.
- Coś się stało? - zagadnęła Celia Jackson, widząc
zaniepokojenie Laury.
- Przed chwilą wprowadziłam do gabinetu lekarskiego
matkę z niemowlęciem. Mam wrażenie, że dziecko zostało
pobite - dodała niemal szeptem.
- Pozwolisz, że je zbadam? - zwrócił się Ben do Celii.
- Oczywiście. - Siostra Jackson spojrzała na niego z
wdzięcznością. - John został wezwany do chorego na inny
oddział. Dobrze by było, żeby Laura poszła z tobą, skoro zna
już matkę. Bądźcie ostrożni, inaczej niczego się nie dowiecie.
Dziewczyna spojrzała na Bena przestraszonym wzrokiem,
kiedy wszedł z Laurą do pokoju.
- Nazywam się Kendricks i jestem lekarzem - przedstawił
się. - Przyszedłem zbadać dziecko, pani Powell.
Rose jakby się zawahała i strach w jej oczach wyraźnie się
nasilił.
Laura wyjęła maleństwo z wózka. Zakwiliło, gdy je
dotykała. Ben delikatnie odebrał je od niej. Jak na mężczyznę
nie mającego własnych dzieci, trzymał niemowlę pewnie, a
zarazem z wyczuciem, ostrożnie. Widać, że lubi dzieci,
pomyślała wzruszona, obserwując jego twarz, kiedy kładł
Timmy'ego na kozetce.
Sam rozebrał małego. Dziecko było bardzo słabe, ledwo
się poruszało. Upłynęła dłuższa chwila, zanim znów zaczęło
płakać, a wtedy Laura rozkleiła się na dobre. Do oczu
napłynęły jej łzy, miała ochotę chwycić maleństwo i przytulić
do serca.
Akurat w tej chwili Ben spojrzał na nią i zrobiło mu się jej
żal. Nie sądził, że jest tak wrażliwa.
W pogodny, słoneczny dzień niemowlę ubrano w grube
spodnie i kurtkę. Dopiero teraz Laura zorientowała się, iż
zaróżowione policzki nie są oznaką dobrego zdrowia, lecz
symptomem przegrzania. Po rozebraniu malucha jego drobna
twarzyczka zaczęła blednąć.
Kiedy lekarz badał Timmy'ego, z trudem hamowała łzy na
widok posiniaczonego ciałka. Chłopiec kwilił rzewnie za
każdym razem, gdy Ben go dotykał, chociaż robił to bardzo
delikatnie.
- Spadł z kanapy - odezwała się Rose, stojąca u
wezgłowia kozetki.
Laura zauważyła, że głos matki zabrzmiał obojętnie. Nie
było w nim cienia żalu, zupełnie jakby oznajmiała upadek nie
dziecka, lecz jakiegoś przedmiotu.
- Jak to spadł? - dociekał Ben równie chłodnym tonera.
- Po prostu zsunął się - odrzekła dziewczyna wyzywająco.
Lekarz spojrzał na nią obojętnym wzrokiem.
- Musimy go prześwietlić - wyjaśnił.
Jak on może zachować spokój w takiej sytuacji? -
zastanawiała się Laura. Bała się spojrzeć na Rose, bo nie
potrafiła ukryć złości. Co to za matka, skoro doprowadziła
niemowlę do takiego stanu? Nagle poraziła ją jeszcze gorsza
myśl: może maleństwo zostało zmaltretowane właśnie przez
matkę?
- Siostro!
Ostry
ton
głosu
Bena przywrócił jej poczucie
rzeczywistości. Wzięła się w garść. Miała nadzieję, że wyraz
twarzy nie zdradzi jej uczuć.
- Przynieś koc! Nie ma sensu go ubierać - oświadczył.
Chętnie wyszła. Wyjęła kocyk z szafki w specjalnym
pomieszczeniu na bieliznę, po czym wróciła do gabinetu i
owinęła delikatnie maleństwo. Matka tymczasem nawet nie
dotknęła synka. Siedziała nieruchomo, z kamienną twarzą.
Ben wypełnił kartę chorobową.
- Timmy musi zostać w szpitalu, pani Powell. Powiem
siostrze, że może pani z nim zostać - dodał.
- Jestem panna, nie pani Powell - poprawiła go Rose. - I
nie mogę tu zostać.
Moje podejrzenia są słuszne, pomyślała Laura, niosąc
płaczące niemowlę na radiologię. To matka pobiła dziecko.
Na korytarzu panował ruch. John wydawał polecenia
sanitariuszom, którzy pchali wózek z pacjentem. Usłyszała
dźwięk monitora, kiedy ją mijali. Kolejny zawał serca,
domyśliła się.
- Dzwonił doktor Kendricks - poinformował ją radiolog,
gdy dotarła do sali rentgenowskiej. - Chce, żebym mu podał
wyniki przez telefon. Prosił też, żeby pani przyniosła mu
dziecko po prześwietleniu.
Laura skinęła głową. Zaczekała, aż Timmy zostanie
prześwietlony i zabrała go z powrotem na oddział. W
poczekalni zobaczyła Rose. Zdziwiło ją to. Sądziła, że matka
chłopca dawno już wyszła.
Ben czekał na wyniki razem z siostrą Beatrice Nicholson,
nazywaną przez wszystkich Beą.
- Przygotowałam mu już łóżeczko - odezwała się,
delikatnie gładząc twarzyczkę Timmy'ego.
Dziecko płakało żałośnie.
Bea wyróżniała się bardzo niskim wzrostem. Gdyby nie
fartuch, można by ją wziąć za pacjentkę oddziału dziecięcego.
Jednak w przeciwieństwie do Martina Russella, nie
przejmowała się tym.
Oddział pediatryczny był jasny i przestronny. Na oknach i
ścianach widniały obrazki z filmów Disneya. Zrobiono
wszystko, żeby stworzyć miłą atmosferę.
Laura włożyła dziecko do łóżeczka.
- Matka nawet nie chce go widzieć - szepnęła Bea,
okrywając kwilącego malca.
- Czy powiadomimy policję? - zapytała Laura, patrząc na
chłopca ze współczuciem.
- O tym zadecyduje pediatra - odparła Bea. Widząc
wchodzącą pielęgniarkę, zwróciła się do niej: - Proszę
posiedzieć przy dziecku, siostro Roberts. Mały jest
potłuczony, spadł z tapczanu.
Wróciły do gabinetu lekarskiego, żeby się zapoznać z
wynikami prześwietlenia.
- Timmy ma pęknięcie czaszki grubości włosa, a poza
tym tylko stłuczenia - wyjaśnił Ben.
- Czy to możliwe, że tylko spadł z kanapy? - dociekała
Bea.
Jakże spokojnym tonem to mówi, pomyślała Laura, kipiąc
ze złości z powodu krzywdy wyrządzonej dziecku.
- Mógł rzeczywiście spaść - odparł Ben. - Jestem pewien,
że pediatra, Joe Carter, każe go obserwować przez całą dobę.
Porozmawiam z nim - dodał wstając.
Laura nie potrafiła zrozumieć, dlaczego wszyscy prócz
niej są tacy spokojni.
- Czy masz jeszcze do mnie jakąś sprawę? - zapytała Bea.
- Spieszę się.
Laura zwróciła uwagę na jej chłodny, niechętny ton.
Ciekawe, dlaczego mnie nie lubi? - zastanawiała się.
- Może powinnaś porozmawiać z matką dziecka -
powiedział tymczasem Ben. - Ty pierwsza ją poznałaś, łatwiej
ci się będzie z nią dogadać.
Bała się, że ją o to poproszą. Nie potrafiła zachować się
obojętnie, zawsze w takich przypadkach reagowała
emocjonalnie.
- Racja - przytaknęła Bea. - Może zdoła się czegoś
dowiedzieć?
Nie podobał się Laurze sposób, w jaki Bea o niej mówiła.
Poza tym powinna przecież zwracać się bezpośrednio do niej.
Nachmurzyła się, nie bardzo wiedząc, jak zareagować.
- Znajdziesz pannę Powell w poczekalni, o ile jeszcze
sobie nie poszła - komenderowała pielęgniarka.
- W porządku - zgodziła się Laura, spoglądając ze złością
na Bena.
Odwróciła się tak szybko, że nie zauważyła jego
zaskoczonej miny.
Rose Powell wstała, gdy tylko Laura weszła do
poczekalni. Spojrzała na nią tak hardo, tak wyzywająco, że
pielęgniarka zupełnie nie wiedziała, jak zacząć kłopotliwą
rozmowę. Nagle w drzwiach stanął Ben. Czego on tu znowu
chce? - pomyślała Laura ze zdumieniem.
- Panno Powell - zaczął, siadając obok dziewczyny.
- Synek ma pękniętą czaszkę. Zatrzymamy go na
obserwacji - dodał, patrząc na nią ze współczuciem.
- Nie obchodzi mnie, co z nim zrobicie - odpowiedziała
Rose wojowniczo. - Jest okropny, wciąż wrzeszczy jak
opętany. To dlatego... - Nagle urwała i wzruszyła ramionami.
Więc jednak to ona jest odpowiedzialna za obrażenia,
jakich doznało dziecko, pomyślała Laura z goryczą.
- Czy pani dziecko naprawdę spadło? - zapytał Ben
łagodnym tonem.
Dlaczego jest tak delikatny? - zastanawiała się Laura i
twarzyczka malca ponownie stanęła jej przed oczami. Rose
znów wzruszyła ramionami.
- Możecie sobie myśleć, co chcecie - rzuciła zuchwale. - I
tak nikt mi nic nie udowodni. - Wstała szybko.
- Pójdę już.
Wybiegła z poczekalni, zanim zdążyli ją zatrzymać.
- I co teraz? Czy powiadomisz policję? - indagowała
Laura.
- Nie - odpowiedział cicho.
- Dlaczego? - zdziwiła się, nie kryjąc oburzenia.
- Nie mogę - odparł stanowczo.
Była na niego wściekła. Żałowała, że pozwoliła mu wtedy
na zbliżenie, na pocałunki. Jak mogła zapomnieć, że zdradził
Davida? Nie wolno jej ulegać własnym słabościom, musi się
hamować.
- Kolejny błąd. Poprzedni popełniłeś wobec mojego męża
- przypomniała mu z sarkazmem.
Ben cofnął się, jakby pod wpływem ciosu. Jego twarz stała
się nieprzenikniona.
- Pewne sprawy w rzeczywistości wyglądają inaczej, niż
by się wydawało - rzekł sucho.
- Dla mnie wszystko jest oczywiste - rzuciła gniewnie.
- David żyłby dłużej, gdybyś go namówił do
chemioterapii. Mógłbyś też zapobiec dalszemu maltretowaniu
Timmy'ego, gdybyś tylko zechciał.
- Wiesz, na czym polega twój problem? - zapytał z twarzą
zaczerwienioną od gniewu i żalu, bo przecież nie mógł jej
powiedzieć prawdy o Davidzie. W tej chwili przeklinał
przysięgę Hipokratesa, która zabraniała zawieść zaufanie
pacjenta. - Wyciągasz zbyt pochopne wnioski.
Przyglądała mu się z uwagą, ale słowa docierały do niej z
trudem. Nagle poczuła narastające podniecenie. Nawet gdy
była na niego naprawdę wściekła, działał na jej zmysły.
- Jesteś niesprawiedliwy. Nic o mnie nie wiesz.
- To, co wiem, w zupełności wystarczy - powiedział, tym
razem spokojniej.
Co miał na myśli? Wyszedł, zanim zdążyła zapytać.
Wróciła więc na oddział urazowy i zajęła się pracą. Na
szczęście tego dnia nie było poważnych wypadków. Za to pod
koniec dyżuru lekarz zlecił jej opiekę nad dość kłopotliwym
pacjentem. Ubrany wizytowo, w elegancki garnitur i krawat,
skarżył się na ból ucha. Nazywał się Colin Bradley.
- Czy był pan z tym u swojego lekarza? - spytała.
- Nie mieszkam w Ledborough - odparł poirytowany.
- Jestem tu na konferencji dotyczącej komputerów. Zdaję
sobie sprawę, że należało pójść do lekarza, zanim wyjechałem
z domu, ale sądziłem, że samo przejdzie.
Laurę ogarnęła złość na siebie. Z notatek powinna się
zorientować, że pacjent tu nie mieszka. Znów nie potrafiła się
skoncentrować, jak zwykle przez Bena! Wciąż o nim myśli.
Otoskopem zbadała uszy chorego, ale ropa utrudniała
widzenie błony bębenkowej. Przyjrzała się mężczyźnie
dokładniej. Wszystko wskazywało na znacznie poważniejsze
schorzenie niż zwykła infekcja uszu. W dodatku pacjent był
ospały.
- Zmierzymy temperaturę, a potem poproszę lekarza, żeby
pana zbadał - zadecydowała.
- Miałem nadzieję, że dzisiaj wrócę do domu. Żona jest w
ciąży, w przyszłym tygodniu przypada termin porodu.
Uśmiechnęła się, żeby go uspokoić, chociaż w głębi duszy
szczerze martwił ją stan zdrowia mężczyzny. Podała mu
termometr i zmierzyła tętno. Było nieco przyspieszone.
Gorączka okazała się bardzo wysoka. Należało mu
natychmiast pomóc.
- Czy boli pana głowa?
- Tak - odparł, ściągając brwi. - I światło razi mnie w
oczy.
- Ma pan nudności?
- Trochę.
Siedzieli w gabinecie zabiegowym.
- Przejdziemy do innego pokoju. Tam łatwiej będzie
dokładnie pana zbadać.
Przenieśli się do gabinetu obok. Laura pomogła
pacjentowi położyć się na leżance.
- Co za ulga - powiedział, zamykając oczy. Zostawiła go
samego i wyszła po lekarza. Na szczęście korytarzem
przechodził właśnie Martin Russell.
- Czy mógłbyś zbadać chorego? To pilne! - dodała
gorączkowo i chwyciła go za ramię.
- Miałem właśnie zrobić sobie herbatę - jęknął.
- Trzeba mu natychmiast pomóc - nalegała. - Ma infekcję
uszu, skarży się na ból głowy i... - Chciała dodać:
światłowstręt i nudności, ale Martin nie pozwolił jej
dokończyć.
- Idziemy - rzucił krótko i po chwili byli już przy chorym.
- Od jak dawna boli pana to ucho? - zapytał Colina
Bradleya, gdy Laura pomogła mu usiąść.
- Od trzech dni.
Zbadał go dość powierzchownie.
- Powinien był pan odwiedzić swojego lekarza -
oświadczył gderliwym tonem. - My zajmujemy się
poważniejszymi przypadkami niż infekcja ucha, to przecież
oddział urazowy. Dam panu antybiotyk i napiszę zalecenia dla
pańskiego lekarza. Po powrocie do domu niech pan od razu się
z nim skontaktuje - powiedział, wręczając pacjentowi kartkę.
Laura była oburzona, ale starała się nie dać tego po sobie
poznać.
- Za chwilę wrócę - oznajmiła pacjentowi i wyszła za
Martinem na korytarz.
- Czy naprawdę nie sądzisz, że powinniśmy go przyjąć do
szpitala? - zapytała z niepokojem.
- Odkąd to jesteś lekarzem? - zapytał kpiąco.
- Przecież razi go światło i ma nudności - powiedziała z
naciskiem.
- No i co z tego? - zniecierpliwił się. - W tak słoneczny
dzień jak dziś mnie też razi światło. A nudności? Może po
prostu wypił za dużo piwa do lunchu.
- Kogo razi światło? - usłyszeli za sobą głos Bena.
Podszedł bezszelestnie i najwyraźniej słyszał fragment
rozmowy.
- Pacjenta z sali numer dwa - odpowiedziała Laura
natychmiast.
- To zwykła infekcja ucha - upierał się Martin.
- Czy on sam skarżył się na światłowstręt? - zwrócił się
Ben do kolegi.
- Nie - bronił się Martin. - Wspomniał o tym Laurze.
Powinnaś mi była od razu o tym powiedzieć. - Spojrzał na nią
z wyrzutem.
Zamurowało ją. Jak śmie zwalać na nią winę za własne
niedbalstwo!
- Ja... - zaczęła, chcąc wszystko wytłumaczyć.
- To ty jesteś lekarzem - przerwał jej Ben, patrząc na
Martina lodowatym wzrokiem. - Twoim obowiązkiem było
dokładnie wypytać chorego o objawy. Zapewne ma też
gorączkę i boli go głowa?
Martin skinął głową.
- Wobec tego zupełnie nie rozumiem, dlaczego nie zająłeś
się nim dokładniej. Mam nadzieję, że sprawdziłeś, czy ma
sztywny kark? A nie przyszło ci przypadkiem do głowy, że to
wygląda na zapalenie opon mózgowych? - Popatrzył na niego
groźnie. - Daj mi kartę. Sam go zbadam. John Greenway jest
bardzo zajęty.
Martin podał mu dokumenty. Ben i Laura poszli do sali, w
której leżał Colin. Ben nie odzywał się po drodze. Obawiała
się nawet, czy przypadkiem nie obwinia jej za to, co się stało.
Czuła się niezręcznie, ale nie chciała pogrążać Martina i
rozmawiać na jego temat.
Pacjent leżał na boku, skulony, z podwiniętymi nogami. Z
trudem otworzył oczy, kiedy weszli.
- Nazywam się Kendricks, jestem lekarzem - przedstawił
się Ben. - Chciałbym pana zbadać.
- Muszę jechać do domu. - Chory próbował usiąść, - Moja
żona jest w ciąży,..
Ben delikatnie popchnął go z powrotem do pozycji
leżącej.
- Zajrzę panu w oczy - powiedział, wyjmując z kieszeni
małą latarkę.
- Ale potem będę mógł wrócić do domu? - dopytywał się
pacjent.
Ben pochylił mu głowę do przodu.
- Czy boli pana szyja?
- Nie. - Spojrzał na lekarza zaniepokojony, - To tylko
infekcja ucha, prawda?
- Tak, niemniej uważam za konieczne pozostawienie pana
w szpitalu. Awersja do światła i nudności oznaczają, że jest
pan bardziej chory, niż pan przypuszcza. Ale - uśmiechnął się,
żeby mu dodać otuchy - zatrzymamy pana na obserwacji,
damy antybiotyk i wszystko wróci do normy.
Colin Bradley nachmurzył się.
- Po co obserwacja? Czyżbyście podejrzewali zapalenie
opon mózgowych? - zapytał z niepokojem. - Mój siostrzeniec
na to umarł.
- Nie sądzę, żeby choroba już się rozwinęła, ale chcemy
jej ewentualnie zapobiec,
- Myślałem, że zapalenie opon mają tylko dzieci - zdziwił
się pacjent.
- Dorośli zapadają na nie wtedy, gdy nie wyleczą jakiejś
dokuczliwej infekcji, na przykład zapalenia ucha.
Ben wstał z łóżka, a wtedy Colin Bradley chwycił go za
rękę.
- Ale co będzie z moją żoną? Jest w ciąży, to nasze
pierwsze dziecko - tłumaczył poruszony.
- Czy ma pan jakichś krewnych?
- Moi rodzice mieszkają niedaleko - odparł chory z
rezygnacją, opadając na poduszkę.
- Proszę podać siostrze numer telefonu. Ona ich
zawiadomi. Na pewno zaopiekują się pańską żoną. Proszę się
nie martwić, antybiotyki szybko panu pomogą.
Laura z podziwem obserwowała opanowanie Bena.
Przecież pacjent był pełen obaw, kiedy wchodzili na salę, a on
zdołał go uspokoić do tego stopnia, że pożegnał ich z
uśmiechem na twarzy.
Jak to się stało, iż jego uprzejmość i rozwaga nie
dotyczyły Davida i małego Timmy'ego? - zastanawiała się,
kiedy zostawił ją w końcu samą z pacjentem.
Zanotowała numer telefonu i adres rodziców Colina
Bradleya, po czym poszła do gabinetu lekarskiego.
Nie zastała tam Martina, natomiast Ben wydawał
dyspozycje Celii Jackson.
- Trzeba mu jak najszybciej podłączyć kroplówkę. Siostra
ma numer telefonu jego rodziców - powiedział, spoglądając na
Laurę. - Proszę ich szybko zawiadomić, żeby mu zaoszczędzić
zmartwień.
- Zaraz to zrobię - obiecała Celia, biorąc kartkę i wpisując
numer do dokumentacji pacjenta.
- Powiem mu, że wszystko załatwione i może być
spokojny - oznajmił Ben i wyszedł z pokoju.
- Dobrze by było, żebyś posiedziała z panem Bradleyem,
dopóki go nie zabiorą na górę - zwróciła się siostra Jackson do
koleżanki.
- Dobrze - zgodziła się Laura.
Nie czekała długo, lecz z dyżuru wyszła po czasie.
Wejście na oddział urazowy znajdowało się z boku.
Dobudowano ten oddział wiele lat po powstaniu szpitala, był
więc nowoczesny i dobrze wyposażony. Najstarszy budynek
znajdował się w śródmieściu przy Ledborough Road. Kiedy
go stawiano, nie było wokół miejsca na zieleń. Miejscowa
służba zdrowia wykupiła jednak duży, opustoszały obiekt
zlokalizowany tuż obok, później zburzyła go, a na jego
miejscu postawiono właśnie oddział urazowy. Resztę terenu
adaptowano na niewielki park, w którym chorzy spotykali się
z rodzinami.
Laura wyszła ze szpitala, znów zajęta myślami o Benie.
Idąc przez park, zerknęła na widoczną stamtąd ulicę, żeby
sprawdzić, czy nie nadjeżdża autobus, i wtedy zobaczyła Rose
Powell. Dziewczyna siedziała pochylona, z głową opartą na
kolanach.
Laura nie wiedziała, że chwilę wcześniej pojawił się tam
również Ben. Zauważył młodą matkę przez okno, kiedy
schodził z oddziału dziecięcego, kierując się w stronę
parkingu. Prawdopodobnie uciekłaby, ale była tak zamyślona,
że nawet nie zauważyła, kto do niej podchodzi.
Ben usiadł przy Rose i wziął ją za rękę. Zwrócił uwagę, że
dziewczyna jest wręcz wychudzona. Twarz miała zmęczoną,
malował się na niej wyraz desperacji. Był pewien, że jego
podejrzenia są słuszne.
- Panno Powell - odezwał się łagodnie - pani wcale nie
upuściła synka, prawda?
- A niby skąd pan to wie? - rzuciła wyzywająco, próbując
mu się wyrwać.
- Pracowałem kiedyś w szpitalu w okropnej dzielnicy.
Widywałem wtedy maltretowane dzieci. Wiem, że pani synek
nie został pobity.
Nagle Rose rozpłakała się.
- Nie, nie upuściłam go. Rzeczywiście sturlał się z
kanapy, kiedy stałam w drzwiach. Myślałam tylko: skoro się
poturbował, wszyscy będą uważali, że go pobiłam, więc
zabiorą mi go, dając to wszystko, czego ja nie mogę mu
zapewnić! - wyrzuciła z siebie.
- To nie jest dobry pomysł - oświadczył Ben. -
Odnotowaliby panią w kartotece jako matkę, którą należy
obserwować i ewentualne kolejne dzieci również będą
pozostawały pod obserwacją. Przecież pani tego nie chce,
prawda?
- Ben spojrzał na nią życzliwie.
- Chcę tylko, żeby Timmy żył w lepszych warunkach
- oznajmiła wojowniczo.
- Wobec tego mam dla pani propozycję, którą trzeba
przemyśleć.
Wyjaśniał jej długo swój plan, a kiedy wreszcie skończył,
cierpliwie czekał na odpowiedź. Rose zastanawiała się,
analizowała dokładnie jego słowa, w końcu powiedziała
cicho:
- Rozważę to.
- Proszę mi dać znać, gdy podejmie pani decyzję. Dla
dodania dziewczynie otuchy, położył jej rękę na ramieniu,
ścisnął delikatnie i dopiero wtedy odszedł.
Miała taki strapiony wyraz twarzy, że Laura patrzyła na
nią ze szczerym współczuciem. Zrobiła krok w jej stronę, ale
Rose spojrzała na nią nieufnie, zerwała się z ławki i pobiegła
przed siebie.
Laura zastygła w bezruchu, dręczona poczuciem winy.
Nawet nie spostrzegła, gdy podjechał autobus. Dlaczego Rose
jeszcze tutaj siedziała? Przecież powinna już być bardzo
daleko.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Laura obawiała się zaplanowanego na piątek spotkania z
Benem, dlatego starała się zająć myśli czymś innym. Mimo że
absorbowała ją praca, nie mogła się uwolnić od wspomnień.
Ben był w nich ciągle obecny. Wszystko przez ten pocałunek,
przez chwilę nieuwagi czy zapomnienia. Przedtem łatwiej
było udawać, że nie jest nim zainteresowana, ale od chwili,
gdy jej dotknął, zawładnął jej zmysłami. Rozpaczliwie go
pragnęła, tęskniła za nim, a jednocześnie dręczyło ją poczucie
winy.
W czwartek rano, w drodze na przystanek autobusowy,
spotkała Audrey Fennel, sąsiadkę z góry, mieszkającą wraz z
mężem w tym samym domu, co ona i Sally.
Właściwie obie z przyjaciółką nie utrzymywały bliższych
kontaktów z sąsiadami, ale Audrey dobrze znały, bo
pracowała jako sekretarka w ich szpitalu. Była ładną
blondynką o włosach sięgających do ramion.
- Cześć. Jak się czujesz, przyszła mamo? Dalej dokuczają
ci poranne nudności? - zapytała Laura z troską, widząc
przygnębienie dziewczyny.
- Miałam nadzieję, że od dziesiątego tygodnia ciąży
poczuję się lepiej. Niestety, nic z tego.
Autobus przyjechał bardzo zatłoczony i o miejscu
siedzącym nie było mowy. Stanęły z tyłu, ale w takim tłumie
nie mogły swobodnie rozmawiać.
Gdy tylko wysiadły, Audrey kontynuowała:
- Dziś rano zobaczyłam plamkę krwi. Może powinnam
zostać w domu?
- Dobrze byś zrobiła.
Laura starała się zachować spokój, żeby jeszcze bardziej
nie przestraszyć sąsiadki, zagrodziła jej jednak wejście do
administracyjnej części szpitala.
- Nie czułam bólu. Zresztą jestem jeszcze na stażu -
tłumaczyła Audrey, coraz bardziej zmartwiona. - Jeśli pójdę
na zwolnienie, mogę stracić etat.
- Chodźmy - nakazała Laura z uśmiechem, starając się
ukryć swoje obawy, i pociągnęła ją w stronę izby przyjęć.
- Powinien cię zbadać lekarz.
- Ale spóźnię się do pracy. - Audrey prawie płakała.
- Poza tym nikt w szpitalu nie wie, że jestem w ciąży.
- Zgodzisz się chyba, że najważniejsze jest teraz dziecko?
- Jasne - szepnęła dziewczyna i posłusznie ruszyła za
koleżanką.
- Prędzej czy później i tak się dowiedzą. - Laura
wprowadziła ją do pustej salki. - Przecież niedługo ciąża
będzie widoczna.
Audrey uśmiechnęła się słabo.
- Leż spokojnie - przykazała Laura, zdejmując jej buty i
pomagając się położyć. - Poproszę ginekologa, żeby cię
zbadał, ale najpierw sama zmierzę ci temperaturę i ciśnienie i
zbadam tętno.
Wyniki były w normie.
- Czy teraz nie krwawisz? - zapytała. Audrey zarumieniła
się.
- Włożyłam podpaskę. Wydaje mi się, że jest wilgotna.
- Przyniosę ci świeżą.
Po drodze weszła do pokoju siostry Jackson i
poinformowała ją o problemie sąsiadki.
- Zadzwonię po ginekologa - zaproponowała Celia,
sprawdzając listę dyżurujących lekarzy. - Dzisiaj jest doktor
Jane Grant. Zostań z pacjentką do czasu jej przyjścia.
Wróciła więc do Audrey. Zaraz po niej nadeszła lekarka.
Była to miła kobieta w średnim wieku.
- Proszę mi powiedzieć, co się stało - zwróciła się do
Audrey z opanowaniem, które przywróciło spokój Laurze i
ciężarnej.
- Boję się, że mogę stracić pracę - tłumaczyła
dziewczyna, kiedy lekarka zapoznała się już z objawami. -
Mojemu mężowi również grozi zwolnienie. Pracuje jako
elektryk w firmie, która jest właśnie przejmowana przez
nowego właściciela. Ponieważ różnie się to może skończyć, ja
wzięłam etat w szpitalu. Potem zaszłam w ciążę - mówiła ze
łzami w oczach.
- Proszę się opanować - poradziła lekarka, delikatnie
badając brzuch dziewczyny. - Na pewno nie straci pani pracy.
Potrzebujemy dobrych sekretarek. Porozmawiam o tym z
przełożonymi - przyrzekła. - Przez kilka dni zostanie pani tutaj
na obserwacji. Siostra oddziałowa powiadomi o tym męża. -
Uśmiechnęła się do Laury.
- Zaraz wracam - powiedziała Laura do Audrey,
wychodząc za lekarką.
- Nie sądzę, żeby były powody do obaw, ale na wszelki
wypadek zostawimy ją tu na trochę - oznajmiła Jane Grant. -
Przynajmniej odpocznie i się uspokoi. - Weszły do pokoju
siostry Jackson. - Czy mogę skorzystać z twojego telefonu,
Celio? - zwróciła się do pielęgniarki.
- Oczywiście, proszę.
Jane wydała dyspozycje personelowi oddziału, po czym
zadzwoniła do sekretariatu, gdzie pracowała Audrey, i
przedstawiła sytuację. Odłożywszy słuchawkę, poprosiła
Laurę, by uspokoiła pacjentkę:
- Na pewno nie straci pracy. Jej szef jest bardzo
wyrozumiały.
Nic dziwnego, że ta lekarka jest lubiana zarówno przez
personel, jak i przez chorych, pomyślała Laura. Jest
wyjątkowo życzliwa dla wszystkich.
Pobiegła do koleżanki, żeby jej przekazać dobrą
wiadomość.
- Dzięki - ucieszyła się Audrey.
Tego wieczora, podczas wspólnej kolacji, Sally z
niepokojem spoglądała na przyjaciółkę.
- Czy coś ci dolega? Niezbyt dobrze wyglądasz -
stwierdziła wreszcie.
- Nic mi nie jest - odparła Laura, zmuszając się do
zjedzenia sałatki. - Po prostu mieliśmy dziś dużo pracy.
- W przyszłym tygodniu, kiedy zaczną się wakacje,
będzie jeszcze więcej - jęknęła Sally.
- Gdyby władze miasta kazały wyciąć wszystkie drzewa i
osuszyć wszystkie stawy i rzeki, byłoby mniej pacjentów -
zauważyła Laura.
- Trzeba by również wycofać z użycia deskorolki i
zakazać jazdy na rowerach - roześmiała się przyjaciółka.
Po kolacji przeszły do salonu na kawę.
- Umówiłam się na jutro z Benem w kancelarii
adwokackiej - powiedziała Laura. - Porozmawiam z
prawnikiem o kupnie mieszkania.
- Świetnie. Zamierzamy się pobrać w sierpniu. Nie
chcemy dłużej zwlekać. I tak straciliśmy już dużo czasu.
- Jestem pewna, że wszystko dobrze się ułoży.
- O której masz to spotkanie? - zapytała Sally, zabierając
filiżanki ze stołu.
- O... - Laura szeroko otworzyła oczy z przerażenia.
- Nie wiem. Pamiętam, że mówiłam Benowi, że nie mogę
po piętnastej, bo mam dyżur, ale od tamtej rozmowy nie
rozmawialiśmy o tym.
W tej samej chwili zadzwonił telefon. Laura podniosła
słuchawkę. To był Ben. Zupełnie jakby słyszał wcześniejsze
pytanie, powiedział:
- Czy odpowiada ci godzina jedenasta? Chętnie po ciebie
przyjadę.
- Tak, mogę o jedenastej, ale... nie trudź się, nie
przyjeżdżaj po mnie - odparła sucho.
I tak już denerwowała się samym spotkaniem, wolała więc
uniknąć przebywania z nim sam na sam w samochodzie.
- W porządku - odrzekł.
Zrobiło jej się przykro, że tak szybko zakończył rozmowę.
Również rzeczowy, niezbyt ciepły ton jego głosu napełnił ją
smutkiem. Trzymała w ręku słuchawkę, a długi sygnał zdawał
się symbolizować jej życie: nieprzerwane monotonne pasmo,
nic ciekawego się nie dzieje, chociaż...
- Czy mogę zadzwonić? - usłyszała za sobą głos Sally.
- Och, przepraszam. - Odłożyła wreszcie słuchawkę.
- Pozmywam - zaproponowała.
Gdyby tak można było usunąć niepokój, jaki Ben
wprowadził w jej życie, równie łatwo jak brud z talerzy,
myślała ironicznie, pochłonięta tym niezbyt frapującym
zajęciem.
Następnego dnia do jedenastej czas dłużył się jej
niemiłosiernie. Nie mogła się zdecydować, w co się ubrać. Od
śmierci Davida nigdy nie stanowiło to problemu; nosiła to, co
wpadło jej w ręce.
Przetrząsając szafę, uświadomiła sobie, że chce wybrać
coś, co by się spodobało Benowi. Muszę się opanować,
gromiła siebie w duchu. Niby dlaczego miałabym się ubierać
dla niego?
Wreszcie wybrała prostą beżową spódnicę i bluzkę tego
samego koloru, w niewielkie wzorki. Kremowy sweter,
brązowe buty i torebka dopełniały stroju. Przejrzała się w
lustrze i westchnęła z rezygnacją. Nie wyglądała zbyt
elegancko.
Wsiadła do swego starego, zniszczonego samochodu z
marsową miną. Z pensji nie mogła sobie kupić nowego auta, a
nie chciała prosić Bena o pieniądze pozostawione przez
Davida.
Spóźniła się z powodu korków.
- Szkoda, że nie chciałaś, żebym po ciebie przyjechał -
oznajmił Ben, przyglądając się jej badawczo, a jednocześnie
próbując ukryć zadowolenie, jakie sprawił mu jej widok.
Wyglądała bardzo kobieco, mimo swego banalnego stroju.
Ben miał na sobie jasnoszary garnitur, białą koszulę i
krawat z emblematem uniwersytetu - tej samej uczelni, którą
kończył David. Nagle Laura poczuła dziwną tęsknotę i z
przestrachem uświadomiła sobie, że pragnie dotyku Bena, a
nie zmarłego męża.
Uśmiech zastygł mu na ustach, kiedy zobaczył wyraz jej
twarzy. Na szczęście na korytarzu pojawiła się sekretarka,
prosząc ich do pokoju adwokata Thompsona.
-
Dzięki,
Janet
-
odparł
Ben
ze
swoim
charakterystycznym uśmiechem.
Laura zdążyła zauważyć, że obdarzał nim wszystkie
kobiety. Gdzieś w głębi jej duszy odezwała się zazdrość. Nie
wiedziała, że Ben dobrze znał Janet Brant i jej męża, któremu
robił resekcję żołądka.
Hugh Brant, dystrybutor leków w firmie farmaceutycznej,
której szefem był ojciec Bena - Richard Kendricks - od
dłuższego czasu cierpiał na wrzód żołądka. Któregoś dnia
Hugh był właśnie w biurze, kiedy Ben przyjechał na lunch z
ojcem. Ich wzajemne stosunki uległy poprawie po śmierci
matki, Mariny Kendricks, która zmarła na raka. Obydwaj
uwielbiali tę łagodną kobietę. To po niej Ben odziedziczył
życzliwość i dobre serce. Ojciec bywał bezwzględny, syn zaś
usiłował zwalczyć w sobie tę cechę, mimo wszystko jednak
zdarzało mu się postępować podobnie.
Ledwie Hugh przekroczył próg gabinetu Richarda,
zwymiotował na dywan. Ben rozpoznał krwawiący wrzód
żołądka, wezwał pogotowie i pojechał z chorym do szpitala, w
którym od niedawna pracował.
Była to pierwsza poważna operacja, którą przeprowadził.
Wykonał ją samodzielnie, chociaż pod okiem konsultanta, nic
więc dziwnego, że interesował się losami Brantów.
- Wchodzimy, Lauro - powiedział, wpuszczając ją
pierwszą.
- Oczywiście - bąknęła, usiłując stłumić w sobie uczucie
zazdrości.
Musiała bardzo uważać, żeby się o niego nie otrzeć w
progu, bo nie otworzył drzwi wystarczająco szeroko. Mijając
go, poczuła znajomą woń wody toaletowej, która natychmiast
przywiodła jej na myśl scenę z jego mieszkania. Zapach był
delikatny, a zarazem orzeźwiający, jak wspomnienie morza w
upalny dzień - rześkiego i chłodnego. Pasował do niego:
żarliwa namiętność w środku, a na zewnątrz chłód.
- Dzień dobry, pani Osbourne. - James Thompson wstał
zza biurka i wyciągnął do niej rękę. - Miło mi.
Był to starszy pan w wieku niemal emerytalnym. Siwizna
przyprószyła mu skronie, dodając godności.
- Ben przedstawił mi cel waszej wizyty - powiedział,
prowadząc ją do krzesła. - Przygotowałem już dokumenty.
Szybko dopełniono formalności. Kiedy składała swój
podpis na formularzach, uwalniając się tym samym od kurateli
Bena Kendricksa, poczuła się jak statek, który zgubił kotwicę.
Spojrzała na Bena, stojącego za jej krzesłem. Sprawiał
wrażenie statecznego, godnego zaufania człowieka. Nie
chodziło o wygląd, lecz o to, co sobą reprezentował. Ben
wiedział, czego chce, był silny i konsekwentnie dążył do
wytyczonego przez siebie celu. Laura zazdrościła mu
pewności siebie, chociaż właśnie ta cecha irytowała ją. Gdyby
chociaż przyznał, że pomylił się w przypadku Davida!
Widocznie wyczuł jej wahanie, bo uśmiechnął się w ten
sam charakterystyczny sposób, w jaki zwykł się uśmiechać Jo
pacjentów.
- Daj znać, gdybyś mnie potrzebowała - szepnął. Dobre
sobie - „potrzebowała". Oczywiście, że go potrzebuje, ale
zupełnie inaczej niż on sobie wyobraża. Przecież wciąż toczy
z sobą walkę, stara się wyrzucić go z serca.
- Dzięki, ale nie wydaje mi się, żeby to było konieczne -
powiedziała, a oczywiste kłamstwo niemal sparzyło jej usta.
W świetle wpadającego przez okno słońca ujrzała głęboką
bruzdę na jego czole. Ostry ton jej głosu poraził go. Odsunął
się od niej.
Na szczęście pan Thompson przeglądał papiery w
szufladzie biurka, chyba więc nie zwrócił uwagi na sprzeczkę
swoich klientów. Teraz podszedł do nich i odprowadził w
kierunku drzwi.
- Proszę do mnie dzwonić, chętnie udzielę wszelkich rad -
zwrócił się do Laury.
- Dziękuję.
Już mieli wyjść, kiedy nagle przypomniała sobie o
mieszkaniu.
- Jest jeszcze jedna sprawa. Chciałabym kupić
mieszkanie, które dotychczas dzieliłam z koleżanką. Należy
do niej.
- Nie widzę żadnego problemu - oświadczył prawnik. -
Mam pani adres, za kilka dni przyślę rzeczoznawcę.
Podziękowała mu i wyszła na korytarz, gdzie czekał na nią
Ben. Kiedy znaleźli się na dworze, zerknął na zegarek.
- Jest dopiero wpół do pierwszej. Nie sądzisz, że
powinniśmy uczcić zakończenie tej sprawy? Proponuję
wspólny lunch - powiedział serdecznym tonem.
- Dobrze - zgodziła się szybko.
Chciała
jak
najdłużej
cieszyć
się
poczuciem
bezpieczeństwa, jakie dawało jej towarzystwo tego
mężczyzny. Przynajmniej tak to sobie tłumaczyła.
Ben ujął ją pod ramię i zaprowadził do swojego
samochodu, zaparkowanego niedaleko kancelarii.
Wsiadając, nie mogła się otrząsnąć z wrażenia, którego
doznała pod wpływem jego dotyku. Czuła dziwne ciepło i
wcale nie miało to związku z pogodą. To bliskość Bena tak na
nią działała. Coraz trudniej jej było panować nad sobą.
Otworzyła okno.
- Kiedy ruszymy, będzie chłodniej - odezwał się Ben. To
nie pomoże. I tak będzie mi gorąco, pomyślała.
- Proponuję lunch w restauracji znajdującej się w parku.
Podają tam dobre dania, poza tym to trochę na uboczu, więc
nie ma tłoku - powiedział.
- Świetnie - ucieszyła się.
Dziś park powinien wyglądać pięknie, pomyślała. Na
pewno zakwitły już róże.
Nie rozmawiali przez całą drogę. Wreszcie zaparkowali w
pobliżu restauracji. Laura odetchnęła z ulgą: nareszcie minie
napięcie spowodowane bliskością Bena. Wysiadając, wzięła
ze sobą sweter.
- Nie będzie ci potrzebny - zauważył.
W gruncie rzeczy miał rację, ale jak zwykle wolała
postawić na swoim.
Wnętrze
zachowało atmosferę sprzed lat. Było
przestronne, stoliki ustawiono w dużej odległości od siebie,
dzięki czemu klienci mogli swobodnie rozmawiać. Kelnerki
ubrane w czarne spódnice z białymi fartuszkami nosiły czepki
obramowane koronką. Nieskazitelne obrusy z jedwabiu, z
odpowiednio dobranymi serwetkami i srebrną zastawą,
sprawiały wrażenie powrotu do jakiejś spokojniejszej i
bardziej luksusowej epoki. Nic dziwnego, że ta sceneria
podziałała na Laurę kojąco.
Zajęli stolik pod oknem. Cieszyła się z tego, gdyż pod
pretekstem oglądania roślin mogła unikać wzroku Bena.
Kelnerka przyniosła karty. Laura nie była głodna,
zamówiła więc tylko sok owocowy i sałatkę z jajek.
- To nie dostarczy ci energii na resztę dnia, a z pewnością
będziesz miała w szpitalu sporo pracy - zauważył Ben.
Dla siebie zamówił rybę. Oddając kartę kelnerce,
uśmiechnął się czarująco.
- Nie jestem głodna - tłumaczyła się Laura, żałując, że nie
dla niej przeznaczył ten uśmiech.
Wyglądała na tak przygnębioną, że miał ochotę wziąć ją w
ramiona i przytulić jak dziecko.
- To dość trudny okres w twoim życiu. Pewien etap
dobiegł końca - powiedział ze zrozumieniem, wyciągając ku
niej rękę.
Nie cofnęła swojej.
- To prawda - szepnęła, czując, że do oczu napływają jej
łzy.
Nie dziwiła się, że Ben ją rozumie. Miał przecież
niezawodną intuicję, nie domyślał się jednak przyczyny jej
bólu, który wynikał z przeświadczenia o końcu ich formalnego
związku. Powinna się przecież cieszyć, że nie będą się już
spotykali, nie licząc kontaktów zawodowych. Ale wbrew
wszelkiemu rozsądkowi nagle zapragnęła, by ją przytulił. Co
więcej, najchętniej pozostałaby z nim na zawsze.
Nagle uświadomiła sobie, że go kocha, że kocha go od
chwili, gdy się poznali, ale tłumiła to uczucie, bo przecież
kochała też Davida i była jego żoną.
Uczucie do męża wyglądało inaczej. Żyli w zgodzie i
harmonii, ale nie łączyła ich taka namiętność, jaką
przeczuwała w ewentualnym związku z Benem.
Świadoma komplikacji, wiedząc, że nie powinna się z nim
spotykać, za wszelką cenę usiłowała zwalczyć cichą rozpacz.
Siląc się na pogodny ton, powiedziała więc tylko:
- Chcę żyć pełnią życia, oczywiście na ile to możliwe.
- To dobrze - skomentował z uśmiechem.
Odwzajemniła uśmiech i z wolna napięcie zaczęło ją
opuszczać. Mogli więc już prowadzić swobodną rozmowę na
obojętne tematy, Kiedy po skończonym posiłku ruszyli do
wyjścia, usłyszeli z tyłu kobiecy głos:
- Cześć, Ben,
Pochłonięci sobą nie rozglądali się po sali, nie zauważyli
więc Bei Nicholson, która siedziała przy stoliku z jakąś starszą
panią, chyba - sądząc z podobieństwa - ze swoją matką.
Wyglądała bardzo szykownie w sukience bez rękawów, w
odcieniu błękitu pasującym do jej oczu. Laura nagle zaczęła
żałować, że nie zadała sobie trudu, by kupić trochę nowych
rzeczy. W porównaniu z Beą wyglądała zapewne bezbarwnie.
- Czekam wieczorem o wpół do ósmej, tak jak
uzgodniliśmy - powiedziała Bea z czarującym uśmiechem,
ignorując towarzyszkę Bena.
- Do zobaczenia - odparł.
Dopiero teraz Laura zrozumiała, dlaczego tamta
traktowała ją zawsze tak chłodno. Ben jej się podobał, ona mu
również, o czym świadczył chociażby sposób, w jaki na nią
patrzył. Cóż, trudno się dziwić, że tak interesujący mężczyzna
spotyka się z tą ładną kobietą. Może nawet jest jej
kochankiem?
Kiedy wyszli na zewnątrz, zaproponował:
- Podwiozę cię do twojego samochodu,
- Dziękuję, nie trzeba - zaoponowała stanowczo. Łudziła
się, że samotny spacer przez park uspokoi ją i pozwoli
zapomnieć o denerwującym spotkaniu.
- Jak chcesz - odpowiedział, ale nie zawrócił. Przeciwnie,
ruszył za nią.
Laura nachmurzyła się.
- Chcę zostać sama - rzuciła ostro.
- Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł - powiedział,
ignorując jej ton.
Przystanęła.
- To typowe dla ciebie. Zawsze jesteś przekonany, że
masz rację.
- Oczywiście. - Roześmiał się, ale szybko spoważniał. -
Chciałbym z tobą porozmawiać na osobności. - Nikogo nie
było w pobliżu, słyszeli tylko świergot ptaków. Ben podszedł
bliżej. - Chcę wiedzieć, czy zaczynając nowe życie,
przewidujesz w nim jakieś miejsce dla mnie? - zapytał cicho.
- Może... - szepnęła, zapominając o niedawnej rozpaczy.
Ben zdawał się hipnotyzować ją spojrzeniem.
Podszedł jeszcze bliżej, tak że niemal się dotykali. Po
chwili objął ją i mocno pocałował. Jej serce zabiło radośnie.
Nie mogła dłużej nad sobą panować. Ciało zdawało się
topnieć, zmysły płonęły. Zarzuciła mu ręce na szyję i
przytuliła się całym ciałem, spragniona jego czułości. W tej
samej chwili jednak przyszła jej do głowy niepokojąca myśl:
czyżby małżeństwo z Davidem było pomyłką?
Wyrwała mu się, a gdy znów się zbliżył, powstrzymała go
ruchem ręki.
- Nie, to niemożliwe, Ben - szepnęła, drżąc z podniecenia.
- Nie zaprzeczaj. Chcesz mnie tak samo jak ja ciebie.
- Zbyt wiele nas dzieli... - Głos uwiązł jej w gardle, a po
policzkach popłynęły łzy.
Odwróciła się i pobiegła do samochodu, pozostawiając go
w niepewności i udręce.
ROZDZIAŁ PIĄTY
W sobotę Laura wchodziła do izby przyjęć, kiedy dogonił
ją Martin. Była zmęczona po nie przespanej nocy, podczas
której nękały ją myśli o Benie. Wyobraźnia podsuwała jej
erotyczne sceny, nic więc dziwnego, że gdy wreszcie zasnęła,
przyśnił jej się David, uśmiechający się ze zwykłą sobie
ufnością. Obudziła się z wielkim poczuciem winy.
- Czyżbyś się posprzeczała z ukochanym? - zagadnął
Martin, widząc napięcie na jej twarzy.
- Z jakim ukochanym?! - zawołała oburzona.
- Z Benem Kendricksem.
- On zarządzał majątkiem mojego męża. Nie jest moim
facetem!
- Ach, tak! - Oczy Martina rozjaśniły się. - Wobec tego...
- Wobec tego co? - usłyszeli za sobą głos Bena.
- Nic - uciął Martin i odszedł w stronę gabinetu
lekarskiego.
- O czym rozmawialiście? - zapytał Ben.
- O niczym - Laura zawtórowała Martinowi. - Jak się
czuje Robert? - spytała, starając się zdobyć na obojętny ton.
Zauważyła, że Ben również wygląda na niewyspanego.
- Bałem się zapalenia otrzewnej, kiedy wyrostek pękł
podczas operacji. Podaliśmy antybiotyki, dzięki czemu udało
się opanować sytuację, ale chłopak jest bardzo osłabiony i
dość długo jeszcze nie będzie w formie - wyjaśnił
zmartwiony. - Może dobrze by mu zrobiła twoja wizyta? -
spytał z uśmiechem. - Wiem, że mnie by wyleczyła
błyskawicznie.
Myśl o ewentualnej chorobie Bena napełniła ją takim
smutkiem, że powiedziała cicho:
- Nie martw się, odwiedziłabym cię na pewno.
Natychmiast zresztą pożałowała tych słów. Poczuła się
nieswojo, widząc w jego oczach błysk pożądania.
- Mam za to dobre wieści o Colinie Bradleyu. Duże dawki
antybiotyku powstrzymały zapalenie opon mózgowych -
powiedział rzeczowo, gdyż natychmiast zauważył jej nagły
chłód.
- Cieszę się.
- Nie wątpię - rzucił z sarkazmem, po czym odwrócił się i
szybko odszedł.
Patrząc za nim, czuła dziwny żal, jakby wraz z jego
odejściem straciła cząstkę siebie.
Zajrzała do Roberta dopiero po południu, gdy skończyła
dyżur,
- Jak się dzisiaj czujesz? - zagadnęła, stawiając butelkę
soku pomarańczowego na stoliku przy łóżku chorego.
- Dobrze - odparł z niepewnym uśmiechem. - Dziękuję za
sok.
Odniosła wrażenie, że znacznie szybciej by doszedł do
siebie, gdyby był w lepszej formie psychicznej.
- Czy naprawdę nie chcesz, żebym powiadomiła o
wszystkim twoich rodziców? - zapytała, przysuwając
krzesełko bliżej łóżka.
- Nie - odpowiedział stanowczo.
- Ale twoja mama...
- Kazałaby mi natychmiast wracać do domu - przyznał
załamany. - A nie mogę tego zrobić.
- Czego? - zapytał Ben, który jak zwykle zaskoczył Laurę
niespodziewanym wejściem.
Widząc, że zamierza wstać, położył jej ręce na ramionach,
chcąc ją powstrzymać.
- Och, nic takiego - bąknął Robert.
Ben nie nalegał. Zdjął dłonie z ramion Laury, a wtedy
poczuła się tak, jakby jej czegoś ubyło.
- Jak się dzisiaj czujesz? - powtórzył pytanie, które przed
chwilą zadała Robertowi, przeglądając jednocześnie kartę
chorobową.
- Dobrze - padła taka sama odpowiedź.
- Czy mogę ci w czymś pomóc? - Laura zwróciła się do
Bena, bo chociaż zdążyła już zdjąć strój pielęgniarski, wciąż
znajdowali się przecież na terenie szpitala, przy łóżku
chorego.
Ben rozejrzał się po sali.
- Była ze mną pielęgniarka, ale gdzieś się zapodziała. To
ta oszałamiająca blondynka, która chyba od niedawna pracuje
na tym oddziale.
W chwilę później weszła Michelle Pearson.
- Przepraszam, panie doktorze... Szukałam danych
pacjenta - usprawiedliwiała się.
- Już je mam - rzekł Ben, machając jej kartą przed
oczami.
- Ach, tak. - Dziewczyna zmieszała się. Ben uśmiechnął
się wyrozumiale.
- Chyba nie będziesz miała nic przeciwko temu, żeby
zamiast ciebie została tu ze mną siostra oddziałowa, prawda?
- Oczywiście - zapewniła Michelle.
Laura spojrzała na Roberta i widząc w jego oczach
rozczarowanie, próbowała odgadnąć, co myśli. W końcu Ben
był lekarzem, nie mogła mu odmówić współpracy przy opiece
nad chorymi.
- Proszę wrócić za kilka minut, siostro - powiedziała
uprzejmie.
- Dobrze - uśmiechnęła się Michelle i szybko wyszła. Ben
spojrzał uważnie na Laurę.
- Muszę jeszcze zajrzeć do innych pacjentów - oznajmił
ostro.
Zaskoczył ją nagłą zmianą tonu. Przecież słynął z
uprzejmości wobec współpracowników! Może zareagował w
ten sposób pod wpływem napięcia, które między nimi
narastało?
Widocznie zauważył jej zdziwienie, bo starał się
usprawiedliwić swoje postępowanie tym, że mało spał
ostatniej nocy.
- Rozumiem.
Słyszała przecież o wypadku, który się zdarzył nad ranem,
podczas jego dyżuru, nic więc dziwnego, że jest zmęczony.
- Siostro! - Ostrym tonem wyrwał ją z zamyślenia. Laura
aż podskoczyła.
- Przepraszam - bąknęła, podobnie jak wcześniej
Michelle.
Spojrzał na nią z irytacją, po czym odwrócił się do
pacjenta.
- Muszę cię zbadać - powiedział.
Delikatnie dotykał jego brzucha. Chłopak skrzywił się z
bólu.
- Dalej boli?
- Tak. A chyba powinienem już wyzdrowieć po takiej
dawce antybiotyków.
- To wszystko przez zły stan psychiczny. Obawiam się, że
musimy cię zatrzymać trochę dłużej, niż zamierzaliśmy.
- Żeby zapobiec dalszej infekcji - domyślił się chory.
Ben spojrzał na niego zaskoczony. Laura pamiętała, że
chłopak studiował medycynę, nic więc dziwnego, że coś
niecoś wiedział.
- Właśnie - potwierdził lekarz.
- Przerwałem medycynę - wyjaśnił Robert cicho.
- Rozumiem. - Ben przyjrzał mu się w zamyśleniu. -
Może pobyt w szpitalu zachęci cię do podjęcia studiów na
nowo?
- Nie. Nie dałbym rady... - zaczął, ale przerwał
zawstydzony.
Ben udał, że nie słyszy napięcia w jego głosie. Uznał, że
bezpieczniej będzie nie kontynuować tematu.
- Cóż, powinieneś teraz myśleć tylko o tym, żeby jak
najszybciej wyzdrowieć.
- Spróbuję - przyrzekł pacjent.
- Może siostra Pearson ci w tym pomoże? - zasugerował
Ben z dwuznacznym uśmiechem.
Robert zarumienił się.
Laura wyszła po pielęgniarkę, która kręciła się w pobliżu.
- Spróbuj go przekonać, że należy powiadomić rodziców
o jego pobycie w szpitalu - powiedziała cicho, zanim weszły
do chorego.
- Dobrze - zgodziła się dziewczyna.
- Czy zwróciłaś uwagę, jaki był zmartwiony, gdy
powiedział, że nie dałby rady na medycynie? - zapytał Ben,
kiedy znaleźli się na korytarzu.
- Może jego ojciec jest lekarzem? - zgadywała.
- Jest też prawdopodobne, że w rzeczywistości wcale nie
nazywa się Wilson.
- Masz rację - przyznała z lekką irytacją, bo nieomylność
Bena chwilami działała jej na nerwy.
- Sądzę, że tylko siostra Pearson może wydobyć z niego
coś więcej - zawyrokował. - Chyba powinniśmy to szerzej
omówić.
- Uważam, że nie ma takiej potrzeby... - Próbowała
protestować, ale chwycił ją za rękę i pociągnął do pustego
pokoju.
- Nie mogłem pracować na nocnym dyżurze. Marzyłem o
tobie.
Mówił
niecierpliwym, zmienionym głosem, który
przyprawił ją o zawrót głowy. Zachwiała się i z pewnością
upadłaby, gdyby jej nie podtrzymał.
- Ja... - szepnęła, ale pocałował ją tak, że zapomniała o
tym, co chciała powiedzieć.
Nagle znów powróciły wspomnienia ich pierwszego
pocałunku i jej ciałem wstrząsnął błogi dreszcz. Z Davidem
nigdy nie przeżywała takich emocji. Mąż nie pociągał jej tak
gwałtownie, nie szalała pod wpływem dotyku jego ciała. Z
Benem była gotowa zapomnieć o całym świecie. Ogarnięta
podnieceniem, nie dbała nawet o to, że ktoś może wejść i
zobaczyć ich w uścisku.
- Lauro, kochana... - szeptał, gdy na chwilę oderwała się
od jego ust. - Od tak dawna cię pragnę.
Nie słyszała tych słów, spragniona dalszych pieszczot.
Znów ją pocałował, tym razem bardziej zachłannie, i wtedy
zapragnęła więcej: marzyła o spełnieniu, chciała się z nim
kochać do upojenia. Nie wiedziała już, czy jej małżeństwo z
Davidem było pomyłką, czy po prostu pociąg do Bena poraził
ją na tyle, że straciła zdolność racjonalnego myślenia.
On pierwszy oprzytomniał i odsunął się. Patrzył na jej
potargane włosy, pogniecioną bluzkę i spódnicę, ale ona na
nic nie zważała.
- Ty... - Jej oczy wyrażały udrękę nie spełnionej miłości,
ale Ben źle ją zrozumiał.
- David umarł, ale my żyjemy - powiedział, chwytając ją
za ramiona i potrząsając mocno. - Nie możesz się wciąż
okłamywać. Pragniesz mnie nie mniej niż ja ciebie, od
początku naszej znajomości - mówił z płonącymi oczami.
- Nie możesz przecież zaprzeczyć, prawda? - Znów nią
potrząsnął. - Odezwij się wreszcie!
- Tak, to prawda! - Energicznie poruszyła ramionami,
jakby chciała się pozbyć smutku i zmieszania, a w jej oczach
nagle błysnęły łzy.
Słowa prawdy i wyznanie, że pożądała go jeszcze wtedy,
gdy żył mąż, przepełniły ją poczuciem winy. To było ponad
jej siły. Podniosła torebkę, która zsunęła się na podłogę,
wygładziła spódnicę i wybiegła na korytarz. Czy już zawsze
będę przed nim uciekać? - zadała sobie pytanie. A może to nie
od niego uciekam, lecz od siebie?
W obawie, że ktoś mógłby ją zobaczyć w tym stanie,
zamiast jechać windą, zbiegła szybko po schodach. Po drodze
zerknęła przez okno wychodzące na parking. Samochód Bena
jeszcze stał, a na ławce siedziała Rose Powell, w tym samym
miejscu co przedtem.
Laura stanęła na półpiętrze. Po co Rose wciąż tutaj tkwi? -
myślała gorączkowo, patrząc przez szybę. Kiedy wreszcie
zeszła na parter, drzwi windy otworzyły się i wysiadł Ben.
- Rose Powell siedzi na ławce przed budynkiem -
oznajmiła zaintrygowana, zapominając, że przed chwilą od
niego uciekła.
- Co w tym dziwnego? - spytał obojętnie.
- Po co tu przyszła? Czyżby jednak odwiedzała synka?
- Zapytaj ją.
- Przecież ty na pewno doskonale wiesz, po co się zjawia
- powiedziała poirytowana.
- Owszem, wiem.
Stali w drzwiach wejściowych szpitala, patrząc na siebie
wrogo.
- To dlaczego nie chcesz mi powiedzieć?
- Czyżbyś nie słyszała o przysiędze Hipokratesa? -
zapytał z ironią.
Nie mogła zrozumieć, skąd tyle goryczy było w jego
słowach.
- Oczywiście, że o niej wiem, ale w tym przypadku z
pewnością nie chodzi o zachowanie tajemnicy lekarskiej.
Wprawdzie nie chciała go zatrzymywać, niemniej
ciekawość zwyciężyła. Jakieś przewrotne licho nie pozwoliło
jej się wycofać. Położyła mu rękę na ramieniu, jakby się
obawiała, że sobie pójdzie.
- Ale... - zaczęła.
- Nie ma żadnego ale - uciął ostro. - Jeśli koniecznie
chcesz wiedzieć, musisz zapytać ją, a nie mnie.
Odwrócił się i poszedł do samochodu. Laura ruszyła w
innym kierunku, przez skwer. Nagle podbiegła do niej Rose.
- Czy wraca pani z oddziału dziecięcego? - zapytała z
przejęciem.
- Nie - odpowiedziała Laura, ze współczuciem patrząc na
zasmuconą twarz dziewczyny, - Pracuję na oddziale
urazowym.
- Ach, tak, przypominam sobie. Ale wtedy to pani
zawoziła Timmy'ego na oddział dziecięcy, więc myślałam, że
właśnie tam jest pani zatrudniona - wyrzuciła z siebie jednym
tchem, po czym odwróciła się i oddaliła szybko.
Laura dogoniła ją.
- Jeśli chce go pani odwiedzić, jestem pewna, że nie
będzie z tym problemu - powiedziała, starając się nie
okazywać entuzjazmu. - Rodziców wpuszczają na oddział
niemal przez cały dzień.
- Nie. - Rose przyspieszyła kroku. - Gdybym go
odwiedziła, trudniej by mi było podjąć decyzję o oddaniu go.
Więc jednak kocha synka, pomyślała Laura z ulgą,
chwytając jednocześnie rękę dziewczyny.
- Tuż za rogiem jest kawiarenka. Może poszłybyśmy na
kawę? - zaproponowała.
- Przecież wcale pani nie ma ochoty na kawę w moim
towarzystwie - zauważyła dziewczyna z goryczą.
- Chodźmy - nie rezygnowała Laura, wsuwając jej rękę
pod ramię, żeby się nie rozmyśliła.
W gruncie rzeczy był to raczej bar niż kawiarnia.
Drewniane krzesła stały przy stolikach nakrytych ceratą.
Każdy z nich zdobił tradycyjny zestaw: keczup, sól i pieprz.
Podawano proste dania, głównie z frytkami.
- Na co ma pani ochotę? - zapytała Laura, podejrzewając,
że dziewczyna jest szczupła z powodu braku pieniędzy, a nie
na skutek jakiejś wyszukanej diety.
Miała na sobie skromną spódniczkę z niebieskiej bawełny
i białą bluzkę. Były to czyste, ale znoszone ubrania. Laurę
uderzyła zasadnicza zmiana w jej wyglądzie. Jeszcze
pamiętała wymyślny młodzieżowy strój, który nosiła
dziewczyna, kiedy widziały się po raz pierwszy. Nawet
fryzura stała się prosta, zwyczajna. Panna Powell wyglądała
na bardzo młodą, bezbronną istotę.
- Proszę tylko herbatę - powiedziała. Jednocześnie jednak
pożądliwym wzrokiem spoglądała na potrawy wstawiane do
kuchenki mikrofalowej.
Laura podeszła do baru i zamówiła dwie zapiekanki, frytki
z fasolką i dzbanek herbaty. Wcale nie była głodna, ale
obawiała się, że Rose poczuje się niezręcznie, jeśli zamówi
jedzenie tylko dla niej.
- O nic przecież nie prosiłam - zdziwiła się dziewczyna,
kiedy Laura postawiła na stole pełną tacę.
- Wiem, ale ja jestem głodna - skłamała - a głupio mi jeść
samej.
Uśmiechnęła się zachęcająco, patrząc z niepokojem na łzy,
które nagle popłynęły z oczu Rose.
- Proszę jeść. - Podsunęła jej talerz i nalała herbaty. -
Ciepły posiłek dobrze pani zrobi. Chętnie posłucham, jeśli
chce się pani komuś wyżalić - dodała.
Rose westchnęła ciężko.
- Rozmawiałam dziś z tym lekarzem, który badał
Timmy'ego, kiedy go tu przywiozłam. Zapewniał mnie, że
pracownica socjalna i pielęgniarka domowa przeprowadziły
wywiad środowiskowy i potwierdziły, że jestem dobrą matką i
nie mogłabym wyrządzić małemu krzywdy - powiedziała.
Laura poczuła ciepło w okolicy serca, bo nagle
uświadomiła sobie, że źle osądzała Bena. Tylko dlaczego
Rose jest tak przygnębiona? Co miała na myśli, wspominając
wcześniej o oddaniu synka?
W milczeniu patrzyła na młodą matkę, która rozkleiła się
na dobre. Łzy ciurkiem płynęły jej z oczu. Laura współczuła
jej serdecznie, ale czy można było jakoś pomóc? Wyjęła z
torebki chusteczkę i podała ją dziewczynie.
- Niech pani przede wszystkim zje coś ciepłego -
zachęcała. - Potem porozmawiamy.
Jadły więc i piły herbatę w milczeniu.
- Kiedy Timmy spadł z kanapy, to był moment
przełomowy. Zaczęłam się zastanawiać, jak mu pomóc, w jaki
sposób zapewnić to, co jest potrzebne dziecku w jego wieku.
Nie mam pieniędzy na utrzymanie, bo przecież nie mogę go
zostawić i pójść do pracy. Pomyślałam więc, że jeśli na mnie
padnie podejrzenie, że celowo go zraniłam, to wtedy odbiorą
mi go i oddadzą w dobre ręce.
- W takim przypadku wytoczyliby proces sądowy i do
końca życia miałaby pani wpisane w dokumentach, jakiego
czynu się pani dopuściła - powiedziała Laura, ze
współczuciem ujmując rękę dziewczyny.
- Wiem, doktor Kendricks już mi to mówił. Pytał, czy
ktoś z rodziny nie mógłby zaopiekować się małym, ale,
niestety, to niemożliwe. Moja siostra ma sześcioro dzieci i z
trudem wiąże koniec z końcem, bo jej mąż jest bezrobotny. -
Przerwała na chwilę i ciężko westchnęła. - Wtedy ten lekarz
zaproponował adopcję. Wcześniej jakoś nie przyszło mi to do
głowy - powiedziała, marszcząc brwi. - Przyrzekł, że
skontaktuje mnie z agencją, którą prowadzi jego kuzynka, i
wyjaśnił, w jaki sposób taka agencja, łącznie z miejscowymi
służbami społecznymi, ocenia i wybiera ewentualnych
rodziców. To wspaniale, że nie bierze się pierwszych lepszych
kandydatów, tylko szuka najlepszych, prawda? - Twarz Rose
rozpogodziła się na chwilę.
Laura uśmiechnęła się, ale nie przerywała.
- Doktor Kendricks dał mi czas na zastanowienie -
zakończyła i w jej oczach znów pojawiły się łzy.
Laura patrzyła na nią z bólem serca. Czy ta młoda matka
zdoła się wyrzec tego, co bez wątpienia jest dla niej
najdroższe? Ona sama nie zdobyłaby się na to. Co mogła
odpowiedzieć, by nie zabrzmiało to jak pouczanie lub
impertynencja?
- Czy jest jakaś szansa, że mogłaby pani poślubić ojca
dziecka? - zapytała po namyśle.
- Żadna - zaprzeczyła gwałtownie. - Nie chcę go znać. -
Wzruszyła ramionami. - Był żonaty, ale powiedział mi o tym
dopiero wtedy, kiedy się okazało, że jestem w ciąży.
Oczywiście zostawił mnie.
Laura zdążyła już dostrzec ogromną wrażliwość Rose,
kryjącą się pod maską oschłości. Było jej naprawdę żal tej
dziewczyny. Biedactwo. Mimo doznanego zawodu wciąż
kochała ojca Timmy'ego.
- Cóż, dziecku potrzebny jest pełen ciepła dom, z
troskliwą matką i ojcem - powiedziała ostrożnie.
Rose nerwowo mieszała widelcem herbatę rozlaną na
spodku. Po dłuższej chwili milczenia odłożyła wreszcie
widelec i spojrzała na Laurę.
- Właśnie. Tak będzie dla Timmy'ego najlepiej -
przyznała.
- Ile pani ma lat? - zapytała.
- Osiemnaście.
- Czy ma pani jakiś zawód?
- Nie, pracowałam w pubie. Tam poznałam Kena.
- I chciałaby pani wrócić do tej pracy?
- Nie. - Rose zarumieniła się. - Wolałabym zostać
pielęgniarką.
- Musiałaby pani skończyć odpowiednie przeszkolenie.
- Byłam dobra z biologii - pochwaliła się.
- Wobec tego nie zaszkodzi spróbować - powiedziała
Laura z entuzjazmem i wydarła z notesu kartkę, na której
zapisała nazwę i adres ośrodka szkolenia medycznego w
Ledborough. - Proszę się tam zgłosić, jeśli się pani zdecyduje
- dodała, wręczając dziewczynie informacje.
- Przemyślę to... Tak, adopcja będzie chyba najlepszym
rozwiązaniem dla mojego synka - stwierdziła Rose po chwili
wahania.
- Dla pani również - dodała Laura delikatnie. - Będzie
pani mogła ułożyć sobie życie od nowa.
- Chyba tak.
Chciałaby nieba przychylić przygnębionej dziewczynie,
ale nie bardzo wiedziała, co jeszcze może dla niej zrobić.
- Dam pani swój adres. Proszę się ze mną kontaktować,
kiedy tylko będzie pani miała ochotę - zaproponowała,
dopisując na kartce z notesu swoje dane.
- Dziękuję.
Poszły razem na przystanek i rozstały się dopiero, gdy
przyjechał autobus.
Laura stała jeszcze przez chwilę, patrząc za odjeżdżającą
dziewczyną, potem ruszyła z wolna w stronę domu, nie
zważając na siąpiący deszcz.
Była w połowie drogi, kiedy usłyszała zatrzymujący się
samochód.
- Czy mogę panią podwieźć? Rozpoznała głos Bena.
Wsiadła bez namysłu.
- Podejrzewam, że skorzystałaś z mojej propozycji tylko
dlatego, że pada? - roześmiał się, kiedy zajęła miejsce obok
niego.
- Nie. Rozmawiałam przed chwilą z Rose i... muszę cię
przeprosić. Właśnie dałeś mi okazję.
- Ach, tak. - Odwrócił się od niej, żeby się skoncentrować
na prowadzeniu, bo nawierzchnia zrobiła się śliska. - Mam
nadzieję, że nie wymądrzałaś się zbytnio i nie zniechęciłaś jej
do adopcji? - odezwał się po chwili.
- Czy ja kiedykolwiek się wymądrzam?! - spytała
oburzona.
- Przepraszam. To był ciężki dzień, z wielu względów.
- Między innymi z mojego powodu?
- Niekoniecznie.
Podjechali pod jej dom, ale nie wykonała najmniejszego
ruchu.
- Przykro rai, że cię krytykowałam. Przepraszam. To miło
z twojej strony, że podsunąłeś Rose pomysł adopcji. W
gruncie rzeczy niewiele jej powiedziałam, poza tym, że
Timmy na pewno będzie szczęśliwy w prawdziwej rodzinie. -
Patrzyła mu prosto w oczy. - Jak myślisz, czy w przyszłości
może żałować takiej decyzji? - zapytała z wahaniem.
- Możliwe. Trudno to przewidzieć - odparł znużony i
nagle wyciągnął rękę, by pogłaskać ją po twarzy. - Jeśli nie
przestaniesz się tak przejmować kłopotami wszystkich
naokoło, wykończysz się, zanim skończysz trzydziestkę -
ogłosił z uśmiechem.
Lepiej mnie nie dotykaj, pomyślała, jednocześnie walcząc
ze sobą, gdyż miała ochotę go pocałować.
- Nie mogę być obojętna wobec takich spraw -
oświadczyła, chętnie wracając myślami do Rose, byleby tylko
nie zaprzątać sobie głowy Benem.
- Czasami lepiej zapomnieć - powiedział cicho. - Fakt, że
wciąż jeszcze myślisz o Davidzie, nie ułatwia ci życia.
Przecież myślę nie o Davidzie, ale o tobie, chciała
zawołać. Lecz gdzieś na dnie serca dręczyło ją poczucie winy.
Coraz częściej powątpiewała w szczerość uczuć do męża.
- Tak, nigdy o nim nie zapomnę - zapewniła bardziej
siebie niż jego, a głośno wypowiedziane słowa zabrzmiały
zupełnie szczerze. Nawet utwierdziły ją w przekonaniu, że to
Ben jest wszystkiemu winien. - Zawsze będę pamiętać, że
żyłby dłużej, gdybyś mu zalecił chemioterapię.
- Więc nadal mnie o to obwiniasz? - zapytał z goryczą,
gwałtownie odsuwając się od niej. - Kiedy się całowaliśmy,
miałem wrażenie, że to już przeszłość.
- Żałuję tej krótkiej chwili - powiedziała, żeby mu dopiec
do żywego. Skoro ona cierpi, Ben również powinien. - Usiłuję
zwalczyć uczucie do ciebie, ale...
Pochylił się i z impetem otworzył drzwi.
- Już dłużej nie będziesz musiała walczyć - oznajmił
ponuro.
Kiedy odjechał, stała przez chwilę na chodniku i ze łzami
w oczach patrzyła w ślad za odjeżdżającym samochodem,
zanim wreszcie powolnym krokiem ruszyła w stronę wejścia
do domu.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Laura wolała dyżury nocne, bo wtedy rzadziej widywała
Bena. W dzień nie sposób go było uniknąć. Spotykali się na
oddziale urazowym, w stołówce, na korytarzu. Z drugiej
strony, kiedy wychodził z pracy wcześniej, czuła dziwny żal,
chociaż starała się to ukryć.
Nie rozmawiali jednak przez kilka dni od ostatniej
sprzeczki. Laura pracowała dłużej niż zwykle, bo Linda
Connolly, pielęgniarka, która miała dyżurować na oddziale,
zachorowała na ostrą anginę i została w domu, więc jako
siostra oddziałowa musiała ją zastąpić. Na szczęście pod
koniec tygodnia, w piątek, przysłano jej do pomocy Sally.
Laura wypiła kawę i myła właśnie kubek, kiedy wszedł
Martin.
- Czy masz już partnera na letni bal uniwersytecki? -
spytał, nalewając sobie aromatycznej, parującej kawy z
ekspresu.
Uniwersytet w Ledborough co roku zapraszał personel
szpitala na organizowaną przez siebie uroczystość.
- O czym mówiłeś? - spytała z roztargnieniem. Tkwiła
wciąż przy oknie wychodzącym na parking. Po raz kolejny
tego dnia sprawdziła, czy samochód Bena jeszcze tam stoi.
Była zła na siebie za tę obsesję na jego punkcie, ale okazało
się to od niej silniejsze.
- Pytałem, czy masz już partnera na bal uniwersytecki -
powtórzył z irytacją.
- Nie - odpowiedziała bez zastanowienia. Myślała wciąż o
Benie.
- To może poszlibyśmy razem? - zaproponował Martin,
wyraźnie ucieszony.
- Poszlibyśmy? Gdzie?
- To nieprawdopodobne, Lauro. - Martin nie ukrywał już
złości. - Wciąż bujasz w obłokach. Przecież teraz, kiedy Ben
Kendricks nie zarządza już twoimi pieniędzmi, przestałaś go
obchodzić.
Laura oprzytomniała i odwróciła się gwałtownie.
- A tobie co do tego? - spytała ze złością.
- Sama mi o tym powiedziałaś.
- Niemożli... - Nie dokończyła jednak, bo przypomniała
sobie, że po wizycie u adwokata rzeczywiście wspomniała
Martinowi, że Ben nie jest już kuratorem jej majątku.
- A widzisz? - Martin ucieszył się jak dziecko.
- Masz rację - bąknęła.
Z
rezygnacją
pomyślała, że znów musi mu
wyperswadować wszelkie amory. Nigdy nie dawała mu
odczuć, że się nim interesuje, a on ciągle na to liczył.
- Wiem, że zaprosił już na bal Beę.
- Ach, tak.
- Czy wobec tego pójdziesz ze mną?
- Chyba tak - odpowiedziała zniechęcona.
- Mogłabyś okazać choć trochę entuzjazmu. Odstawił
filiżankę do zlewu z tak nieszczęśliwą miną, że Laurze zrobiło
się go żal.
- Przepraszam, zachowuję się okropnie - powiedziała i
wzięła go pod rękę.
Natychmiast pożałowała tego gestu, bo Martin ścisnął jej
dłoń i oświadczył z błyskiem pożądania w oczach:
- Przyrzekam ci - zrobię wszystko, żebyś się dobrze
bawiła.
Tego właśnie się obawiała. Wiedziała, że nie odstąpi jej
ani na krok, podobnie jak na balu sylwestrowym, na który
nieopatrznie zgodziła się z nim pójść.
- Spieszę się. Praca na mnie czeka - rzekła, wyrywając się
z jego uścisku.
Wymknęła się z pokoju na korytarz, ale Martin wybiegł za
nią.
- I tak idę w tę stronę - oznajmił, obejmując ją ramieniem.
Nie chciała go urazić, więc doszli tak aż do izby przyjęć.
Tu natknęli się na Bena, który zmierzył ich zimnym
spojrzeniem. Był zdumiony, że nagle zawładnęła nim
zazdrość.
Laura próbowała się oswobodzić z objęcia Martina, ale
ponieważ trzymał ją mocno, postanowiła uśmiechnąć się do
niego słodko, by, nie wiadomo dlaczego, zemścić się na
Benie.
Świadomość, że postępuje niegodziwie, robiąc nadzieję
Martinowi, żeby się bronić przed Benem, podobnie jak
wcześniej, na przyjęciu urodzinowym Sally, kiedy posłużyła
się Benem, by zniechęcić Martina, poruszyła jej sumienie. Co
z niej za kobieta?
Poczuła się jeszcze bardziej niezręcznie, kiedy spojrzała
na Martina i dostrzegła uwielbienie w jego oczach,
- Jesteś potrzebna na oddziale - odezwał się Ben ostrym
tonem. - Poza tym to chyba nie miejsce i nie pora na takie
czułości?
Mógłby zachować dla siebie podobne uwagi, pomyślała
rozżalona. Nagle w jej wyobraźni przesunęły się romantyczne
sceny z udziałem Bena i na myśl, że to on ją obejmuje,
zarumieniła się mocno. Pamiętała aż nadto, jak niedawno ją
całował, również na oddziale.
- Sama wiem najlepiej, co robić - rzuciła.
- To szpital - przypomniał Ben z poważną miną i w tejże
chwili, jakby na potwierdzenie jego słów, rozległ się sygnał
karetki pogotowia.
Martin, ociągając się, puścił jej rękę.
- Zadzwonię do ciebie - powiedział na pożegnanie.
Skinęła głową na znak zgody. Kiedy wyszedł, zwróciła się
do Bena:
- Więc czego chcesz?
- Pytasz, czego chcę? Chcę się z tobą kochać - odrzekł
zmienionym głosem.
Rzeczywiście, widząc, jak Laura zwilża językiem wargi,
stracił głowę. Ona też z trudem panowała nad swoimi
uczuciami. Pielęgniarka wcale nie była mu w tej chwili
potrzebna. Skończył już dyżur i przechodził tędy w nadziei, że
zobaczy Laurę. Takie zachowanie zdarzało mu się coraz
częściej. Wtedy właśnie zobaczył ją z Martinem i zazdrość
podsunęła mu szczere słowa.
Ze zdumienia otworzyła szeroko oczy, po czym
powiedziała złośliwie:
- No cóż, masz pecha.
Gdybyś wiedział, jak bardzo cię pragnę, pomyślała
jednocześnie.
Stali zapatrzeni w siebie niedaleko gabinetu zabiegowego.
Nagle drzwi otworzyły się i na korytarz wyszedł John
Greenway.
- Dobrze, że cię widzę - zwrócił się do Bena. - Pomoc
siostry też jest niezbędna - dodał, patrząc na Laurę.
Był to wysoki mężczyzna o rudych włosach i okrągłej,
wesołej twarzy. Miał żonę i sześcioro dzieci. Laura często
zastanawiała się, skąd czerpie tyle pogody ducha. Jego żona,
Eileen, również sprawiała wrażenie bardzo pogodnej,
zrównoważonej osoby. Przy takiej liczbie potomstwa potrafili
nad sobą panować tylko dlatego, że byli szczęśliwi. Laura
doszła do takiego wniosku, kiedy opiekowała się
niemowlęciem pod ich nieobecność. Najstarsza pociecha
miała dwanaście lat, a najmłodsza zaledwie sześć tygodni.
Była to bardzo żywotna, a zarazem zdyscyplinowana
gromadka.
- Mieliśmy wiadomość o wypadku. Karetka wiezie
rannych.
- Owszem, już ją słychać - włączyła się do rozmowy
Sally, podchodząc do Johna.
Żadne z nich nie zauważyło napięcia między Laurą a
Benem,
- Właśnie szedłem do domu - oznajmił Ben rozżalonym
głosem.
John Greenway roześmiał się.
- A co robiłeś do tej pory? Już dawno powinieneś był
wyjść. Pewnie uganiałeś się za pielęgniarkami - zauważył,
przyglądając mu się z ukosa.
- Nic podobnego - żachnął się Ben. - Przygotowywałem
materiały do pracy, którą właśnie piszę.
- Nie musisz się tłumaczyć - uśmiechnął się John,
przyglądając się obojgu. - Jednak skoro tu jesteś, twoja pomoc
bardzo się przyda, zwłaszcza że mamy ofiary tragicznego
wypadku. Dwóch nastolatków. Jeden właśnie zdał egzamin i
pędził jak szalony. Stracił panowanie nad kierownicą i zderzył
się z samochodem, którym jechało małżeństwo. Mężczyzna
zginął na miejscu, kobieta podobno jeszcze żyje.
- A chłopcy? - rzeczowo zapytał Ben.
- Amator szybkiej jazdy zmarł, a jego kolega jest w
ciężkim stanie.
Odgłos kroków i pisk kół wózków przykuł na chwilę ich
uwagę. Sanitariusze mieli przerażone miny i szybko pchali
dwa wózki z pacjentami na oddział urazowy.
Laura z uwagą popatrzyła na maskę tlenową na twarzy
przewożonej pacjentki. Susan Hadley, dyżurująca na oddziale,
podbiegła do chorej.
- Przywieźli właśnie mężczyznę z okropnie poparzonymi
nogami. Przeżył szok i zanim go ktoś znalazł, kończyny
pokryły się pęcherzami. Teraz bąble popękały, a spodnie
przylepiły się do ran. Ten pacjent jest bagażowym w
pobliskim hotelu - wyjaśniła.
- Martin, obejrzyj tego mężczyznę - powiedział John do
kolegi, który właśnie do nich podszedł.
Laura wiedziała, że Martin nie lubi pracy z pacjentami po
urazach.
- Siostra Baxter ci pomoże! - krzyknęła za odchodzącym.
Po chwili dwie pielęgniarki razem z Susan Hadley do
pomocy dołączyły do lekarzy na sali intensywnej terapii. Na
środku pomieszczenia ustawiono obydwa wózki z
poszkodowanymi. Zostały skonstruowane w taki sposób, aby
w razie potrzeby można było obniżać głowę. Miały też
podnoszone
ścianki
boczne,
zabezpieczające
przed
wypadnięciem. Przymocowano do nich również przystawki do
kroplówek. W zasięgu ręki znajdowało się całe wyposażenie
niezbędne do leczenia ran, urazów i reanimacji.
Wzdłuż ścian znajdowały się pojemniki na zdjęcia
rentgenowskie,
szafki
ze
środkami
opatrunkowymi,
strzykawkami, igłami, a także pudełka pełne rękawiczek
chirurgicznych, które od czasu rozpoznania AIDS wszyscy
lekarze i pielęgniarki byli obowiązani nosić podczas wszelkich
zabiegów.
W pobliżu wózków stały monitory elektrokardiograficzne
i urządzenia do odsysania, aparaty do intubacji, respiratory,
zestawy do udrażniania dróg oddechowych. Tuż obok
kroplówki ustawiono aparaturę do wlewów dożylnych, koło
niej leżały materiały opatrunkowe i narzędzia chirurgiczne, a
także leki pierwszej pomocy.
W świetle sali operacyjnej okazało się, w jak ciężkim
stanie byli pacjenci. Kobieta miała około trzydziestu lat,
chłopak kilkanaście.
- Ty zajmij się kobietą, Ben - powiedział John Greenway,
spoglądając jednocześnie na chłopca, któremu podawano już
tlen.
- Proszę wypytać sanitariuszy, zanim odejdą - zwróciła
się Laura do Susan. - Trzeba zdobyć jak najwięcej szczegółów
o wypadku, spytać o krewnych, sprawdzić, czy w torebce
kobiety są jakieś dokumenty z nazwiskiem, a potem napisać je
na wywieszce.
Zaczęła przecinać w szwach ubranie pacjentki, żeby
zobaczyć, jakich doznała obrażeń. Później przykryła ją kocem.
Pracując, przysłuchiwała się relacji sanitariuszy.
- To był horror. Kierowca zabity, bok samochodu
całkowicie wgnieciony. Kobieta była nieprzytomna,
podłączyliśmy jej kroplówkę i założyliśmy maskę tlenową.
Sanitariusz przerwał na chwilę, bo zabrakło mu tchu, po
czym mówił dalej:
- Drugi samochód był jeszcze bardziej zniszczony.
Mieliśmy szczęście, że udało się nam wydostać rannych bez
wzywania straży pożarnej. Kierowca drugiego samochodu też
zginął na miejscu, a drugi pasażer jest ciężko ranny. -
Sanitariusz starł ręką pot z czoła, po czym kontynuował: -
Zanim stracił przytomność, zdążył nam powiedzieć, że jego
kolega właśnie zdał egzamin. Próbował go powstrzymać, bo
jechał za szybko na terenie zabudowanym, ale tamten był tak
przejęty, że nie słuchał. W końcu stracił panowanie nad
kierownicą. - Sanitariusz westchnął ciężko. - Chyba nigdy się
nie przyzwyczaję do widoku zmasakrowanych ciał.
Laura zauważyła, że twarz pacjentki jest szara, chociaż
podano jej tlen. Ben sprawdził, czy kroplówka została dobrze
podłączona.
- Całe szczęście, że zdążyli ją założyć, zanim żyły się
zapadły - powiedział. - Teraz trudno nam będzie pobrać krew.
Chociaż kobieta nie krwawiła, należało przeprowadzić
badania na oznaczenie grupy krwi, trzeba też było zrobić
próbę krzyżową.
Laura przygotowała aparat do pomiaru ciśnienia i założyła
opaskę uciskową na ramieniu chorej. Ben szybko przemył
skórę nadgarstka, wbił wenflon, nałożył przylepiec i pobrał
krew. Laura natychmiast zwolniła ucisk, a laborant zabrał
próbkę do analizy.
Susan przymocowała do nadgarstka kobiety nalepkę z
personaliami.
- Nazywa się Lydia Grover - poinformowała Laurę.
Ben zbadał pacjentkę, starając się odkrywać jak
najmniejszą powierzchnię ciała. Oprócz rany w głowie, nie
doznała większych obrażeń.
- Źrenice reagują na światło - powiedział. - To dobry
znak. Nie ma krwawienia z uszu i nosa - dodał, zaglądając do
tych narządów, aby się upewnić, czy nie grozi krwotok
wewnątrzczaszkowy. Potem osłuchał ją dokładnie. - Wszystko
w normie, tylko rytm serca trochę przyspieszony. A ciśnienie
krwi?
- Spada - odpowiedziała Laura.
Ben odsunął nieco koc, żeby zbadać brzuch, Laura zaś
nasunęła pacjentce bluzkę na piersi.
- Może to po prostu wstrząs - zastanawiał się Ben. W
chwili gdy to powiedział, kobieta odzyskała przytomność,
zdjęła maskę i zakasłała.
- Wszystko w porządku - zapewniała Laura w obawie, że
pacjentka się przestraszy. - Miała pani wypadek i jest pani w
szpitalu. Czy coś panią boli?
Lydia uniosła rękę do czoła. Była śliczną kobietą o
regularnych rysach twarzy i ciemnych włosach.
- Moja głowa - wymamrotała, spoglądając niepewnie na
Laurę. - Wypadek? Co z moim mężem? - spytała z
niepokojem.
Laura nie wiedziała, jak zareagować. Jeśli jej powie, że
mąż nie żyje, stan chorej na pewno się pogorszy. Już chciała
bąknąć coś wymijająco, kiedy Ben wtrącił:
- Nie ma go w szpitalu.
W zasadzie była to prawda: leżał w kostnicy, która
znajdowała się w oddzielnym budynku.
- Ach, tak... Tymczasem badał jej brzuch.
- Nie jest pani w ciąży, prawda? - zapytał. Lydia
zaprzeczyła.
- Czy to boli?
Laura widziała, że Ben pod maską obojętności kryje jakieś
podejrzenia. Coś rzeczywiście było nie w porządku.
Przyglądała się, z jakim wyczuciem lekarz dotyka skóry
pacjentki.
Wygląd brzucha w połączeniu z podwyższonym tętnem,
spadającym ciśnieniem krwi i objawami wstrząsu - bladością,
poceniem się i dusznościami - wskazywał na krwotok
wewnętrzny.
Ben potwierdził jej obawy, mówiąc do chorej:
- Musimy przewieźć panią na salę operacyjną, pani... -
Spojrzał na Laurę.
- Grover - podpowiedziała mu.
- Pani Grover. Podejrzewam jakieś obrażenia wewnętrzne
- dokończył.
Lydia nie okazała zainteresowania diagnozą. Laura
zastanawiała się, czy w ogóle zdaje sobie sprawę z powagi
sytuacji. Prawdopodobnie doznała zbyt głębokiego wstrząsu,
aby myśleć racjonalnie.
Ben spojrzał na Laurę, kiedy zaproponowała, że podniesie
trochę górną część wózka.
- Ona ma krwotok. - Mówił tak cicho, by pacjentka nie
usłyszała. - Trzeba ją natychmiast przewieźć na salę
operacyjną.
Laura ceniła jego spokojny sposób bycia. Nie wprowadzał
zamieszania i podejmował słuszne, zawsze uzasadnione
decyzje.
- Nie sądzę, żeby była w stanie cokolwiek rozumieć. Jest
w
szoku
-
oświadczył, potwierdzając wcześniejsze
przypuszczenia Laury. - Spróbuj ją jednak nakłonić do
podpisania zgody na operację, ja tymczasem powiadomię
personel. Podamy atropinę, to powinno wystarczyć.
Laura posłała jedną z pomocnic po sanitariusza, natomiast
Ben zadzwonił na salę operacyjną, prosząc, by przygotowano
wszystko do zabiegu. Odkładał właśnie słuchawkę, kiedy
wszedł John.
- Co się z nią dzieje? - zapytał.
Ben zdał mu relację ze swoich podejrzeń, jednocześnie
wypisując w zleceniach odpowiednią dawkę atropiny.
- Całe szczęście, że byłeś jeszcze w szpitalu, kiedy ją
przywieziono - powiedział kolega.
- Dobrze chociaż, że to doceniasz - uśmiechnął się Ben.
Pogodny ton rozmowy mógł się wydawać dziwny w tak
trudnej sytuacji, ale odrobina poczucia humoru w podobnych
okolicznościach jest wskazana, bo rozładowuje napięcie.
Ben wręczył Laurze notatki i pobiegł na salę operacyjną,
nawet nie spoglądając na nią. Obie z Sally miały dopilnować
podania chorej atropiny.
- Zawieź ją na salę - poprosiła koleżankę. Pielęgniarka
zabrała Lydię, a Laura została z Johnem, by wreszcie
poświęcić uwagę drugiemu pacjentowi. Dopiero teraz
zauważyła, że jego ciało zakryto prześcieradłem.
- Niestety, nie żyje - powiedział John, widząc jej
zaskoczenie. - Miał głębokie rany, liczne pęknięcia, a nawet
złamanie czaszki. - Westchnął ciężko. - Może nawet lepiej, że
umarł. W takim stanie nie cieszyłby się życiem,
prawdopodobnie byłby sparaliżowany.
John wyglądał na zmartwionego. Śmierć pacjenta zawsze
była odczuwana przez lekarzy jako klęska, nawet wtedy, gdy
wiedzieli, że uratowany człowiek do końca życia pozostałby
kaleką.
- Może napijesz się herbaty? - zaproponowała.
- Świetny pomysł - przytaknął skwapliwie, ale smutek
nadal widniał w jego oczach.
- Co mam z tym zrobić? - spytała Susan, pokazując
torebkę Lydii.
Laura przypomniała sobie, jak się czuła, kiedy sama po raz
pierwszy udzielała pomocy ofierze poważnego wypadku.
- Trzeba to zanieść do rejestracji - odpowiedziała,
obejmując koleżankę. - Przechowają do czasu, kiedy pacjentka
lub jej krewni będą mogli odebrać rzeczy osobiste.
Dobrze, że to nie był piątkowy ani sobotni wieczór, bo
wtedy na oddziale przyjęć przeważali pijani i poszkodowani
podczas awantur ulicznych. Z pewnością nie znalazłaby chwili
na pocieszanie koleżanki, przerażonej, jak się okazało,
pierwszym dniem pracy.
Kiedy dopełniły wszystkich formalności i mogły wreszcie
usiąść przy herbacie, wszedł Martin w towarzystwie Winifred
Baxter, niedawno zatrudnionej, doświadczonej pielęgniarki.
- Z tym oparzeniem trzeba będzie przejść na salę
operacyjną, żeby przemyć i opatrzyć nogi - powiedział Martin.
- Widocznie facet odwrócił się nagle i strącił łokciem czajnik
z wrzątkiem - oznajmił głosem pełnym irytacji.
John odstawił filiżankę.
- Przecież nie zrobił tego celowo - zauważył. Martin
poczerwieniał ze złości, ale się nie odezwał.
- Co mu podałeś? - zainteresował się John.
- Dostał zastrzyk z petydyny i jałowy opatrunek na
oparzenia. To powinno wystarczyć do czasu, kiedy Ben go
zbada. Podłączyłem też kroplówkę.
- Bardzo dobrze. - Kolega z uznaniem pokiwał głową. -
Lepiej jednak, żebyś poprosił Marka Simpsona, tego młodego
chirurga, o zajęcie się chorym. Ben Kendricks będzie
zmęczony.
- Masz rację - przyznał Martin i podszedł do telefonu.
John wstał i przeciągnął się.
- Pora odpocząć - powiedział i wyszedł.
- Napiłbym się herbaty - oznajmił Martin zmęczonym
głosem.
- Bądź tak dobry i zrób też dla Winnie - poprosiła Laura,
widząc przygnębienie pielęgniarki.
Tymczasem zajęła się wypełnianiem dokumentacji. Zajęło
jej to sporo czasu. Kiedy wreszcie kończyła porządkowanie
danych, wszedł Ben.
- No, nareszcie mogę się napić herbaty - powiedział
znużonym głosem, opadając na krzesło.
- Idź do gabinetu lekarskiego. Zaraz ci przyniosę, tylko
powiem Sally, gdzie jesteśmy.
Był tak zmęczony, że nie chciała go zostawiać samego.
Kiedy po chwili weszła do gabinetu, Ben leżał w fotelu z
nogami wyciągniętymi do przodu. Powieki miał przymknięte,
otworzył je jednak słysząc, że ktoś wchodzi.
- Jak się czuje pani Grover? - spytała, napełniając czajnik
wodą.
- Na razie trudno powiedzieć - odparł z posępną miną. -
Po otworzeniu jamy brzusznej okazało się, że ma uszkodzone
jelita. Zrobiłem resekcję, ale zawartość zdążyła się już wylać
do otrzewnej. Oczyściliśmy wszystko, ale chyba nie uda się
uniknąć infekcji. - Wzruszył ramionami. - Straciła bardzo
dużo krwi. Staramy się uzupełnić jej niedobory, podajemy też
duże dawki antybiotyków. Odsysamy treść żołądka. Jak dotąd
nie było w tym kału, więc trzymaj za nią kciuki.
Starała się nie okazywać zdziwienia, słysząc zwątpienie w
jego głosie. Kiedy był dobrej myśli, mówił to wprost. Miała
ochotę podejść i pocałować go na pocieszenie, powstrzymała
się jednak. Zrobiła herbatę i podała mu kubek, a potem
cukierniczkę.
- Nie słodzę - zaoponował.
Wiedziała o tym, ale chciała, by zrobił wyjątek.
- Podobno cukier koi nerwy - powiedziała cicho.
- Czyżbyś wyczuwała moje zdenerwowanie tylko dlatego,
że nie mam pewności co do tej pacjentki? - spytał zdziwiony.
Miał włosy zwichrzone od czepka, który wkładał do
operacji, i rozpiętą koszulę. Z kieszeni wystawał koniec
krawatu. Jeszcze nigdy nie widziała go w takim stanie; zawsze
niemal przesadnie dbał o wygląd.
- Skądże znowu - zaprzeczyła nieco za szybko, gdyż nie
była w stanie myśleć racjonalnie.
Pragnęła podejść i przygładzić jego potargane włosy,
chciała go także pocałować.
- Poznajesz mnie od strony, której dotąd nie znałaś -
stwierdził z odcieniem sarkazmu w głosie.
- Być może...
- Mówiłem ci już kiedyś, że nie zawsze jest tak, jak się
wydaje - rzekł i pociągnął łyk herbaty.
Laura nachmurzyła się.
Zmęczenie połączone z niepokojem o pacjentkę, a także
konieczność dotrzymania przysięgi Hipokratesa zrobiły swoje.
Przestawał nad sobą panować. Przyglądał się jej z irytacją,
wreszcie wybuchnął:
- Czy kiedykolwiek przyszło ci do głowy, że to nie moja
wina, że David nie był leczony chemią? - Poderwał się z fotela
i chwycił ją za ramiona, niemal krzycząc: - Czy pomyślałaś o
tym chociaż raz?!
Z wrażenia zaniemówiła. Nagle odepchnął ją tak mocno,
że lekko się zatoczyła.
- Nie, oczywiście nawet nie raczyłaś się nad tym
zastanowić - rzucił ze złością i wybiegł z gabinetu.
Laura
stała
nieruchomo, pocierając ramiona i
zastanawiając się, co chciał jej przez to powiedzieć.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Słowa Bena nie dawały jej spokoju. Nie mogła przestać o
nich myśleć, analizowała je w domu i w pracy. Długo się nie
widzieli od czasu tamtej rozmowy. Doszła do wniosku, że Ben
jej unika i w gruncie rzeczy była z tego zadowolona. Dlaczego
tak uparcie twierdził, że to nie z jego winy David nie poddał
się chemioterapii? Przecież właśnie on opiekował się wtedy
jej mężem.
Nie mogła spać w dzień, toteż nic dziwnego, że podczas
dyżurów nocnych odczuwała ogromne zmęczenie. Siostra
Connolly wyzdrowiała, więc Sally wróciła do swoich
zwykłych zajęć. Mieszkały wciąż razem, chociaż Laura kupiła
już mieszkanie.
- Czy nie masz nic przeciwko temu, żebym tu nocowała,
kiedy mam dyżur? - zapytała Sally po wizycie Laury u
prawnika. - Wprawdzie chciałam się wprowadzić do
Geoffreya, ale nie mogę spać, kiedy on przychodzi do domu
na lunch.
- Oczywiście, możesz tu zostać - zgodziła się Laura.
Niechętnie wracała do pustego mieszkania. W obecności
Sally przynajmniej nie będzie wciąż myślała o Benie.
Żałowała, że rodzice wyjechali z Ledborough. Wspaniale
byłoby pójść do ich domu i trochę wypocząć. Nie mogła
jednak tego zrobić, bo willa została wynajęta.
Kiedy nie miała nocnego dyżuru, próbowała nadrobić
zaległości w spaniu, ale nie udawało jej się to, W marzeniach
widywała na przemian to Davida, to Bena, ale po
przebudzeniu pragnęła znaleźć się w ramionach Bena, nie
męża.
O co mu chodziło, gdy pytał, czy kiedykolwiek pomyślała
o tym, że to nie on ponosi winę za śmierć Davida? Przecież
chyba nie obwiniał jej?
Udręczona i przygnębiona chudła, aż w końcu stała się tak
nerwowa, że irytował ją nawet najcichszy dźwięk.
- Powinnaś wypocząć - powiedziała Sally któregoś dnia. -
Chyba dobrze by ci zrobiła wizyta u rodziców. Wyjedź na
kilka dni.
- Na kilka dni do Kanady?
Nie mogła się przyznać, że nie chce wyjechać z
Ledborough, bo z niecierpliwością czeka na każdą chwilę, by
choć przelotnie zobaczyć Bena.
Spotkali się dopiero pod koniec tygodnia. Kończyła już
pracę, kompletnie wyczerpana, gdy zobaczyła go, kiedy
wychodził z sali intensywnej terapii. To niespodziewane
spotkanie poruszyło ją tak bardzo, że serce zaczęło jej mocno
bić i nagle zapragnęła się z nim kochać. Wszystkie marzenia,
tak długo skrywane, gwałtownie ożyły. Dostrzegł pożądanie w
jej oczach. Nie sposób było ukryć wzajemną fascynację.
Chciała go zapytać o leczenie Davida, ale słowa uwięzły jej w
gardle, stała więc w bezruchu, zapatrzona w jego ciemne oczy.
Ben celowo jej unikał. Wyszedł na korytarz dopiero
wtedy, gdy był przekonany, że skończyła dyżur. To
nieoczekiwane spotkanie poraziło go i zupełnie nie wiedział,
jak się zachować.
- Wpadłem na chwilę do chorego - powiedział tonem
usprawiedliwienia.
Z zakłopotania potarła ręką policzek. Wyglądała tak
bezbronnie, że z trudem się hamował, by jej nie przytulić.
- Co się stało? - spytała, nie mogąc opanować drżenia
głosu.
- Martin zadzwonił do mnie i prosił, żebym przyjechał.
Wymieniając imię kolegi, przyglądał się jej uważnie.
Dostrzegł rumieniec na jej twarzy, pomyślał więc, że coś
ich na pewno łączy. Wprawdzie zdawał sobie sprawę, iż jego
związek z Laurą jest niemożliwy, jednak nie potrafił przestać
za nią tęsknić.
- Bójka w knajpie. Faceta pchnięto na szybę tak mocno,
że wybił ją i przeleciał na drugą stronę. Jest bardzo
pokaleczony, niektóre rany są dość głębokie, nawet mięśnie
zostały uszkodzone. Idę właśnie na salę operacyjną.
Przysunął się o krok, nie spuszczając z niej oczu. Czuła, że
pragną siebie w takim samym stopniu. Pochyliła się ku niemu
i otworzyła lekko usta, ale w tej samej chwili za Benem
otworzyły się drzwi i stanął w nich sanitariusz z wózkiem, na
którym leżał potężnie zbudowany mężczyzna. Z tyłu pojawili
się dwaj pielęgniarze. Nagle wszyscy przysunęli się do wózka,
usiłując powstrzymać chorego, który jedną ręką gwałtownie
zrzucił koc. Do drugiej podłączono kroplówkę, której przewód
przywiązano paskiem do wózka. Mężczyzna miał na sobie
tylko spodenki. Krew sączyła się przez opatrunki na tułowiu,
rękach i nogach.
Rzucał się, miotał przekleństwa i z pewnością uciekłby,
gdyby pielęgniarze nie trzymali go mocno. Kiedy wyjeżdżali z
sali na korytarz, spojrzał na Bena.
- Po co mnie przywiązaliście?! - krzyknął. Laura
natychmiast wyczuła zapach alkoholu.
- Dostał dużą dawkę środka uspokajającego. Każdy inny,
mniej silny facet leżałby po tym jak trusia - powiedział Ben. -
Tu jest szpital - zwrócił się do pacjenta. - Awantura nie
pomoże ani panu, ani nam. Jeśli natychmiast się pan nie
uspokoi, umrze pan z upływu krwi. Zrozumiano? Pacjent
spojrzał na lekarza wyzywająco.
- Po co zaraz tyle szumu - mruknął z irytacją. Laura
sądziła, że Ben podąży z pielęgniarzami na salę operacyjną i
zrobiła krok w tył, chcąc się wycofać, ale nagle poczuła jego
rękę na ramieniu.
- Pani Grover czuje się lepiej - powiedział.
- Wiem - szepnęła, uwalniając ramię od uścisku, nie
dlatego, że było jej nieprzyjemnie, lecz dlatego, że zbyt
gorąco pragnęła jego dotyku.
- Muszę iść - rzekł znużonym głosem. - Czekają na mnie
w sali operacyjnej.
Oddalił się, pozostawiając w jej sercu żal, szybko jednak
opanowała się i zajęła pracą.
Na ogół podczas nocnych dyżurów było raniej zajęć, bo
nie przywożono dzieci ze skaleczeniami, zwichnięciami i
złamanymi kończynami. W takie przypadki obfitowały ferie i
wakacje.
- Dobrze, że już jesteś - ucieszyła się Linda Connolly.
- Pomóż doktorowi Russellowi. - Uśmiechnęła się do
Laury, która nie zauważyła Martina, schylonego pod biurkiem
w poszukiwaniu pióra. - Przywieziono czternastoletniego
chłopaka, Edwarda Ritchie. Spadł z drzewa. Leży pod trójką.
Chyba złamał kości stopy. Na wszelki wypadek założyliśmy
mu też gorset, bo trudno wykluczyć jakieś obrażenia
kręgosłupa.
- Skąd Linda wie, że to złamanie kości stopy? - spytał
Martin zrzędliwym tonem, wychodząc za Laurą z pokoju.
- Przecież nie jest lekarką.
- Za to jest doświadczoną pielęgniarką - odpowiedziała
już na korytarzu. - Po kilku latach pracy w szpitalu ma się
pewną praktykę - oświadczyła dobitnie.
Martin poczerwieniał ze złości i nie odezwał się więcej.
Przy łóżku młodego pacjenta siedział kolega.
- Tylko proszę nic nie mówić jego ojcu, dobrze? - zwrócił
się do Laury. - Sprałby go na kwaśne jabłko.
- Zaczekaj na korytarzu - nakazała, uśmiechając się w
sposób wskazujący, że przychyli się do jego prośby.
- No i co? - zagadnął Martin niezbyt przyjemnym tonem.
- Jakim cudem tak się urządziłeś? O tej porze powinieneś być
w domu.
Twarz chłopca stężała.
- Jest jeszcze widno. A pana zdaniem... jak do tego
doszło? - rzucił wyniośle.
Będzie
kiedyś całkiem przystojnym mężczyzną,
przemknęło Laurze przez myśl. Żeby tylko nie miał takiej
zarozumiałej miny i nie zgrywał się na twardziela. Dlaczego
jest aż tak zawzięty? - myślała ze współczuciem.
- Zgubi cię kiedyś twój własny jęzor! - powiedział Martin
złośliwie, patrząc na chłopaka z niechęcią.
Zdumienie
na
twarzy
Edwarda
ustąpiło
miejsca
rozbawieniu. Roześmiał się, ale natychmiast skrzywił z bólu.
- Spadłem z drzewa - wyjaśnił.
- I wylądowałeś na nogach, zamiast na głowie? -
zauważył Martin cierpko. - Szkoda, bo może w ten sposób
nabrałbyś trochę rozumu.
Laura po raz pierwszy spojrzała na Martina z podziwem.
Nie ceniła go wysoko jako lekarza, w przeciwieństwie do
Bena. Zdziwiły ją również jego pełne sarkazmu żarty. Martin
nigdy dotąd nie wykazał się poczuciem humoru, choćby
wisielczym.
- Cóż, Edward - kontynuował - zrobimy ci prześwietlenie,
żeby się upewnić, czy nie masz innych złamań.
- Właściwie wszyscy nazywają mnie Eddie... Czy to
dlatego założono mi tę szynę? Żebym się nie ruszał, bo mogę
mieć inne złamania? Widziałem takie coś w telewizji.
- Owszem - przyznał Martin, zabierając się do badania
stopy. - Wszystko wskazuje na to, że złamałeś kość piętową, a
może również piszczelową. Trudno to stwierdzić, dopóki nie
zbadam cię dokładnie, a będę to mógł zrobić dopiero po
obejrzeniu zdjęć rentgenowskich. One upewnią mnie, że nie
uszkodziłeś kręgosłupa.
- Gdzie jest kość piszczelowa? - zapytał chłopak. Martin
wyjaśnił mu, tym razem nie okazując zniecierpliwienia.
- Nie rozumiem, dlaczego podejrzewa pan złamanie
kręgosłupa, skoro upadłem na stopy - dziwił się Eddie.
Laura też nie pojmowała toku myślenia Martina, tym
chętniej więc słuchała jego wyjaśnień.
- Spadając na stopy, dość łatwo można wywołać falę
udarową,
która
powoduje
kompresowe
uszkodzenie
kręgosłupa, a w konsekwencji nawet uszkodzenie kości
czaszki. Trzeba mu podać środek przeciwbólowy - zwrócił się
do Laury.
Widać było, że chłopiec cierpi: miał bardzo bladą twarz i
spocone czoło. Kurczowo zaciskał pięści, starał się jednak nie
okazywać bólu.
- Nie martw się, wszystko pójdzie dobrze. - Martin
uśmiechnął się dosyć ciepło, zaskakując ją tym, bo zwykle
pacjentów traktował obcesowo. - Siostra zrobi ci za chwilę
zastrzyk przeciwbólowy. Zaraz przyjadą twoi rodzice,
dzwoniliśmy już do nich. Później zostaniesz przewieziony na
radiologię.
Na wspomnienie rodziców twarz Eddiego spoważniała.
- Wątpię, czy ich znajdziecie - powiedział, odwracając
głowę. - O tej porze chyba są w pubie.
- Ach, tak. - Martin spojrzał na Laurę.
- Czy masz jakieś rodzeństwo? - spytała, zastanawiając
się jednocześnie, czy w takiej rodzinie dzieci mogą w ogóle
liczyć na jakąkolwiek opiekę.
- Mam brata i siostrę. Są ode mnie młodsi.
- Kto się nimi opiekuje?
- Babcia.
Laura uspokoiła się nieco.
- Wobec tego ona może wyrazić zgodę na zastrzyk -
postanowiła.
- Myślałem, że potrzebna jest tylko zgoda na operację -
zdziwił się chłopak, - Pamiętam, jak mój brat miał wycinane
migdałki. Wtedy też trzeba było podpisać... Czy ja mam mieć
operację? - przestraszył się nagle.
- Nie, założymy po prostu wełnianą opaskę od palców po
kolano i owiniemy bandażem elastycznym - wyjaśnił Martin.
- Zatrzymamy cię na noc w szpitalu. A co do twoich
wątpliwości ... Nie wolno nam dawać zastrzyków pacjentom
poniżej szesnastego roku życia bez zgody rodziców.
- Może i ja zostanę lekarzem? - zastanawiał się Eddie.
- Nie widzę przeszkód, ale najpierw musisz się dobrze
uczyć, żeby pozdawać egzaminy.
- To nic trudnego - powiedział chłopiec, pełen wiary w
siebie.
- Cóż, wobec tego wypada ci tylko życzyć, żebyś już
więcej nie spadał z drzew.
Roześmiali się wszyscy.
Laura i Martin wrócili do pomieszczeń dla pielęgniarek i
lekarzy.
- Babcia chłopca zawiadomiła już rodziców, lada chwila
możemy się tu spodziewać jego ojca - poinformowała ich
Linda Connolly.
- Ach, tak - odpowiedziała Laura niepewnie.
- O co chodzi?
- Kolega Eddiego bał się, że ojciec złoi mu skórę. Twarz
pielęgniarki spąsowiała ze złości.
- Na pewno nie zrobi tego w szpitalu!
Martin zajął się przeglądaniem dokumentacji, a Laura
poszła do poczekalni, by poprosić kolejnego pacjenta. Po
chwili jednak wróciła, żeby skonsultować się z lekarzem co do
chorego z podejrzeniem ropowicy palca.
- Pracuję na nocnej zmianie w drukarni „Ledborough
Daily News" - wyjaśnił George Teller. - Z początku
zlekceważyłem tę sprawę, bo palec był tylko zaczerwieniony,
ale kiedy poszedłem do pracy, poczułem pulsujący ból, więc
szef przysłał mnie tutaj.
Kciuk był zaczerwieniony i obrzękły, a z okolic paznokcia
sączyła się ropa.
- Czy jest pan uczulony na penicylinę? - zapytał Martin.
Pacjent zaprzeczył.
- Przepiszę panu antybiotyk, a jutro proszę się zgłosić do
swojego lekarza.
Kazał Laurze przygotować opatrunek z siarczanem
magnezowym, który ściąga ropę, po czym wyszedł do
gabinetu wypełnić dokumentację. Opatrzyła rękę i po chwili
dołączyła do Martina.
- Linda przygotowała już antybiotyk - powiedział,
wskazując na buteleczkę z tabletkami. - Przyszedł ojciec tego
Eddiego. Jest teraz z nimi pielęgniarka. Robi chłopcu zastrzyk.
- Czy były jakieś kłopoty? - spytała Laura z niepokojem.
- Nie. Wprawdzie tatuś był po dwóch głębszych, ale się
nie awanturował. Obiecał tylko, że przemówi chłopakowi do
rozumu. Przepraszał nawet za to, że spadł z drzewa i narobił
nam bigosu.
- Sprawiasz wrażenie, jakbyś szczególnie interesował się
tym dzieckiem - zauważyła, biorąc do ręki buteleczkę, na
której przylepiona była kartka określająca dawkowanie leku.
- To prawda - przyznał z nagłym entuzjazmem. -
Postanowiłem robić specjalizację z ortopedii.
Uśmiechnęła się serdecznie. Cieszyła się, że podjął taką
decyzję. Nieraz zastanawiała się, czy przypadkiem nie wybrał
niewłaściwego zawodu. Jak łatwo wyciąga się pochopne
wnioski, pomyślała i nagle przypomniała sobie słowa Bena:
„Czy kiedykolwiek przyszło ci do głowy, że to nie moja
wina...?"
Wspomnienie tamtej rozmowy znów zasiało niepokój w
jej sercu. Nie ochłonęła jeszcze, gdy nagle do pokoju wszedł
Ben. Nie domyśliła się, że przyszedł specjalnie po to, żeby ją
zobaczyć. Miał nadzieję znaleźć jakiś sposób, by... Nagle
uzmysłowił sobie, że Laura uśmiecha się do Martina i uznał,
że stracił wszelkie szanse. Martin był niemal jej rówieśnikiem,
nic więc dziwnego, że łatwiej się dogadują. A co ważniejsze,
nie miał na sumieniu rzekomego zaniedbania w leczeniu jej
męża. Muszę szybko wymyślić jakiś powód mojego przyjścia,
myślał Ben gorączkowo.
Laura, widząc jego zasępioną twarz, pomyślała, że coś się
stało na sali operacyjnej.
- Czy wszystko w porządku z pacjentem? - spytała
zaniepokojona.
- Tak, zaszyliśmy go i...
Na szczęście weszła pielęgniarka, więc nie musiał już
szukać pretekstu.
- Pan doktor czegoś zapomniał? - zainteresowała się.
- Czy jest tu gdzieś mój stetoskop? - spytał, chociaż
dobrze wiedział, gdzie go zostawił.
- Nie sądzę - odpowiedziała pielęgniarka, zwracając się
do Laury: - Może go gdzieś widziałaś?
- Nie zauważyłam, ale zaraz się rozejrzę, tylko najpierw
dam lekarstwo panu Tellerowi.
Siostra skinęła głową. Wychodząc, Laura słyszała jeszcze,
jak proponuje Benowi kawę, a ten odpowiada twierdząco.
Podała choremu buteleczkę i już miała się oddalić, kiedy
nadszedł Martin.
- Napisałem zalecenia dla pańskiego lekarza, panie Teller
- powiedział, wręczając pacjentowi kopertę. - Jutro proszę się
do niego zgłosić. Przy okazji zmienią panu opatrunek.
- Dziękuję, doktorze.
Po obsłużeniu pacjenta Martin pomógł Laurze szukać
stetoskopu Bena. Nie znaleźli go jednak.
- Czy zjesz ze mną jutro kolację? - zaproponował nagle.
- Dzięki za zaproszenie, ale zamierzam wszystkie
wieczory wolne od pracy spędzać w łóżku. Muszę odespać
dyżury.
Wprawdzie była lepiej nastawiona do Martina od czasu,
kiedy zaczął poważniej traktować swój zawód, ale nie chciała
go zachęcać do bliższej znajomości.
- Wobec tego wpadnę po ciebie w sobotę w przyszłym
tygodniu.
Przez chwilę zastanawiała się, o co mu chodzi, wreszcie
przypomniała sobie o balu.
- Dobrze. Będę czekała o wpół do dziewiątej. Wyszedł, a
w chwilę później Laura wróciła do Bena.
- Przykro mi, ale nie znalazłam stetoskopu. Zostawiłeś go
pewnie gdzie indziej.
- Możliwe.
Podziękował Lindzie za kawę i wyszedł razem z Laurą.
- Czy idziesz na bal? - zapytał, wchodząc za nią do małej
salki dla chorych, w której miała zamiar zmienić prześcieradło
po wizycie pana Tellera.
Potwierdziła.
W ciasnym pomieszczeniu miała wrażenie, że niemal się
dotykają. Wysoka postać Bena zdawała się wypełniać całą
przestrzeń. Zauważył ciepły blask w jej oczach, którego nie
potrafiła ukryć.
- Ben - szepnęła, podchodząc do niego.
Nie wiedziała, kiedy ją objął i obsypał pocałunkami.
- Och, Ben - powtórzyła cicho, gdy wreszcie pozwolił jej
odetchnąć.
- Lauro, kochana... - wypowiedział jej imię i głos mu się
załamał.
Po chwili znów objął ją i zapomnieli o całym świecie.
Kiedy się wreszcie opamiętali, z ustami tuż przy jego policzku
wyznała:
- Nie potrafię przestać o tobie myśleć. Widzę cię we śnie i
na jawie, cokolwiek robię. - W jej oczach zalśniły łzy.
- Musimy się spotkać - zaproponował, delikatnie
wycierając jej mokrą twarz. - Nie wytrzymam już dłużej. Od
czasu, kiedy pocałowałem cię pierwszy raz, męczę się jak
potępiony.
- Wiem - szeptała, drżąc z podniecenia.
- Wobec tego kiedy?
- To mój ostami nocny dyżur w tym tygodniu.
- Wspaniale - westchnął uradowany. - Spotkamy się jutro
wieczorem. - Dotknął delikatnie jej policzka, dostrzegając
ciemne cienie pod oczami. - Do tego czasu postaraj się
wypocząć. Jesteś bardzo zmęczona - powiedział łagodnie.
- Podkrążone oczy to twoja wina - stwierdziła, wodząc
palcem po jego wargach. - Nie mogę spać, bo wciąż o tobie
myślę.
- Pochlebiasz mi - szepnął.
Dotyk jej dłoni znów wzniecił w nim pożądanie. Zaczął
całować ją bez opamiętania. Dopiero odgłos wózka na
korytarzu przypomniał im, gdzie są.
- Do zobaczenia jutro wieczorem - powiedział, z żalem
wypuszczając ją z objęć. - Przyjadę po ciebie o siódmej.
- Dlaczego tak późno? - spytała, udając obrażoną.
- Musisz się porządnie wyspać.
- W porządku, doktorze - uśmiechnęła się. - Zastosuję się
do pana zaleceń.
Wyszedł, ale w progu odwrócił się i posłał jej ręką
pocałunek, nie zważając na kręcący się po korytarzu personel.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Po miłym pożegnaniu z Benem ogarnęło ją takie
podniecenie, że nie mogła zasnąć. Na szczęście Sally
nocowała u Geoffreya, nie musiała się więc tłumaczyć
przyjaciółce ze swego stanu.
Myśli o Benie nie dawały jej spokoju. Przewracała się z
boku na bok, tuliła głowę do poduszki, sen jednak nie
przychodził. Wyobraźnia podsuwała jej sceny miłosnych
uniesień, rozpalające zmysły, a zarazem powodujące
frustrację.
Wreszcie zrezygnowana odrzuciła kołdrę i poszła do
łazienki wziąć chłodny prysznic w nadziei, że w ten sposób
ukoi rozpalone ciało. Rzeczywiście, poczuła się lepiej. Potem
weszła do kuchni zrobić sobie kawę i wróciła do sypialni,
zastanawiając się, jak się ubrać na spotkanie z Benem.
Najpierw
jednak
delikatnie
umalowała
twarz
i
wyszczotkowała włosy.
Wybrała czarną bawełnianą sukienkę z dość dużym
dekoltem, prostą, ale szykowną, dobrą na każdą okazję, do
tego zamszowe buty odpowiedniego koloru i elegancką
torebkę. Stroju dopełniał biały żakiet. Biel korzystnie odbijała
od czerni, ożywiając sylwetkę.
Początkowo chciała włożyć ciemną marynarkę, ale jedno
spojrzenie w lustro przywołało na myśl żałobę po Davidzie.
Tym razem jednak nie wspominała go z poczuciem winy, jak
zawsze od czasu, gdy poznała Bena. Nareszcie poczuła się
pewniej, jak gdyby zdjęto jej z barków wielki ciężar.
Zadzwonił dzwonek. Miała ochotę pobiec do drzwi, ale
zdołała się opanować, chociaż z każdym krokiem jej
podniecenie rosło.
Ben, w ciemnoszarym garniturze i białej koszuli,
podkreślającej opaleniznę, wydawał się przystojniejszy niż
zwykle. W jego oczach wyczytała coś więcej niż zachwyt.
Gdzieś w głębi czaiło się oczekiwanie.
- Może zostaniemy u ciebie? - spytał nieśmiało. - Mam
wrażenie, że kolacja jako część rytuału...
- Uczyniłaby deser bardziej kuszącym? - dokończyła za
niego.
- Ładnie to ujęłaś.
Przypatrywał się jej tak, że samo spojrzenie stawało się
pieszczotą.
Postanowili jednak zjeść kolację w restauracji. Kiedy
wsiedli do samochodu, celowo zaczęła pytać o pacjentów,
sądząc, że rozmowa o pracy pomoże jej opanować
zdenerwowanie.
- Czy Rose podjęła już decyzję o adopcji?
- Tak, to dzielna dziewczyna.
Skręcił w High Street i po chwili zatrzymali się przed
czterogwiazdkowym hotelem.
- Postawiła tylko jeden warunek: powiedzą o niej dziecku,
dopiero gdy podrośnie, i jeśli zechce, pozwolą mu ją widywać.
- Wyłączył silnik i odwrócił się do Laury. - Wolała to załatwić
w ten sposób, żeby syn sam nie musiał jej szukać, jak wiele
adoptowanych dzieci - wyjaśnił.
- To rozsądna kobieta - powiedziała Laura z uznaniem.
- Tak. Postanowiła również przeprowadzić się i zapisać
na kurs dla pielęgniarek.
W restauracji hotelowej wskazano im stolik. Wystrój
wnętrza przypominał restaurację w parku, do której wybrali
się razem jakiś czas temu, z tą różnicą, że w hotelu panował
większy przepych. Podano im srebrne sztućce i kryształowe
kieliszki, których nacięcia lśniły wszystkimi barwami tęczy,
tworząc specyficzny nastrój.
Nie rozmawiali podczas jedzenia przystawki - pieczarek w
sosie czosnkowym. Rozumieli się bez słów, spojrzenia
mówiły wszystko. Pod koniec dania śmiali się jednak
rozbawieni, nie mogąc się nacieszyć swoim towarzystwem.
- Czy wiesz, że czosnek to afrodyzjak? - zapytał.
- Słyszałam o tym.
Z trudem wytrzymywała jego wzrok.
- Tyle że... niepotrzebne nam żadne dodatkowe podniety,
prawda? - zapytał spokojnie.
- Nie - szepnęła i wypiła łyk wina. Spragnieni siebie,
stracili nagle apetyt.
- Czyżby państwu nie smakowało? - zdziwił się kelner,
zabierając ledwo tknięty stek z jarzynami.
- Ależ skąd, to znakomite - zapewnił Ben. - Tylko... nie
powinniśmy zaczynać od pieczarek.
Jego oczy pojaśniały, gdy to mówił, a Laura roześmiała się
serdecznie.
- Chyba zrezygnujemy z kawy, prawda? - zdecydował,
chwytając jej dłoń.
- Oczywiście. Chodźmy - zgodziła się skwapliwie.
Podał jej żakiet i pomógł go włożyć, przytrzymując ręce
na jej ramionach dłużej, niż było trzeba. Czuła, że drży.
Odwróciła się i oczy ich znów się spotkały. Ben delikatnie
pocałował ją w usta, a wtedy oparła policzek na jego dłoni,
jakby ten drobny gest miał przedłużyć ulotną chwilę rozkoszy.
Nie zważali na to, że w holu kręci się mnóstwo ludzi, nie
liczyło się nic prócz ich uczuć.
W samochodzie zapiął jej pas, delikatnie muskając przy
tym sukienkę.
Jechał nerwowo, z pośpiechem, irytując się, gdy trzeba
było czekać na zmianę świateł na skrzyżowaniach. Nie śmiała
zapytać, czy wracają do jej mieszkania. Skręcił jednak w
Rosemary Gardens i podjechał pod swój dom.
- Pomyślałem, że może wolisz spędzić ten wieczór u
mnie. Wiem, jak bardzo lubisz to miejsce - powiedział,
pomagając jej wysiąść z samochodu.
Rzeczywiście, ogromnie się ucieszyła.
- Czuję się tak, jakbym wracała do beztroskich chwil
dzieciństwa - przyznała, ścisnąwszy mu dłoń, kiedy zbliżyli
się do drzwi.
- Chyba niewiele się tu zmieniło w ciągu tych lat -
zauważył, prowadząc ją do środka.
- To prawda.
- Masz ochotę na drinka? - zapytał, zdejmując jej żakiet.
Nie była w stanie odpowiedzieć w obawie, że głos zdradzi
jej uczucia. Doskonale wyczuwał jednak, o czym myśli.
Powiesił żakiet i objął ją.
Wpatrywali się w siebie, jakby nie mogli się nasycić
swoim widokiem. Nie dbała o nic, przepełniona radością, że
nareszcie są razem, a długo skrywane pragnienia się spełniają.
Pocałunek stawał się coraz gorętszy. Reagowała z
gwałtownością, o którą sama siebie nie podejrzewała. Drżeli
oboje, kiedy na chwilę Ben odsunął się na taką odległość, by
znów spojrzeć jej w oczy.
- Lauro - szepnął.
Nie odpowiedziała, bo żadne słowa nie mogły wyrazić
tego, co czuła. Wziął ją na ręce i zaniósł na górę, do sypialni.
Dopiero dużo później, gdy leżeli spleceni po chwilach
miłosnego uniesienia, rozejrzała się po pokoju, który
doskonale oddawał osobowość Bena. Stały w nim masywne
mahoniowe meble. Ściany pokrywały tapety w beżowym
odcieniu, takim samym jak narzuta na łóżku. Dywan miał
kolor granatowy, jak głębia oceanu. Cały wystrój wnętrza
łączył dramatyzm z dziwnym spokojem. Tak właśnie Laura
postrzegała usposobienie Bena.
Nie była przy nim onieśmielona, jak niegdyś w obecności
Davida. Upajał ją najlżejszy dotyk, każdy gest zdawał się
otwierać drzwi do odczuć, których istnienia nie podejrzewała.
David kochał się z nią zbyt delikatnie, ostrożnie, jakby się
bał, że ją skrzywdzi. Nie miała odwagi wyznać mu, że pragnie
czegoś więcej. Miłość Bena była nieokiełznana, taka, jakiej od
dawna pragnęła. To on uwolnił ją od wszelkich zahamowań.
Rozkwitała teraz jak kwiat, a każdy odchylający się płatek
stanowił nowe objawienie,
- Nie myślałam, że może być aż tak wspaniale - szepnęła,
przytulając się do niego, jakby w jego ramionach szukała
ratunku, bo nagle nie wiadomo dlaczego uznała, że zdradza
męża.
- Wiem, że byłaś bardzo szczęśliwa z Davidem -
powiedział - ale teraz dojrzałaś. - Uśmiechnął się. - I chyba
jesteś spragniona seksu...
Rozbawiona, dała mu kuksańca w bok.
Obudził ich świergot ptaków za oknem. Poszli razem pod
prysznic, a kiedy namydlali swoje ciała, uznali, że muszą
następną godzinę spędzić w łóżku.
W końcu zmęczeni zasnęli. Wstali dopiero wtedy, gdy
zadzwonił budzik.
- Wolałbym mieć nocny dyżur - jęknął Ben, podnosząc
się z niechęcią.
- Szkoda, że musisz już iść - przyznała, obejmując go i
przyciągając z powrotem.
- Kusicielka. - Pochylił się, by ją pocałować.
Ujęła dłońmi jego twarz i całowała go zachłannie. Nie
miała ochoty się z nim rozstawać.
- Nie powinnam cię zatrzymywać. - Oczy lśniły jej
miłością, ale puściła go wreszcie. - Zaczekam tu na ciebie.
- Cudownie.
Poszedł wziąć prysznic, a Laura wtuliła twarz w jego
poduszkę. Kiedy wrócił do sypialni, nie spuszczała z niego
oczu, śledząc każdy ruch, gdy się ubierał. Pobudzał jej
zmysły, napełniał dziwnym wzruszeniem.
- Zrobię ci śniadanie - zreflektowała się nagle i wstała.
Popchnął ją delikatnie na posłanie.
- Nie dzisiaj - zaprotestował, przyglądając się jej z troską.
- Musisz wypocząć. Przyniosę ci śniadanie do łóżka.
- Czy będziesz to robił codziennie? - zapytała z
czarującym uśmiechem.
- Omówimy to później - powiedział dziwnie poważnym
tonem, ale była tak uszczęśliwiona, że nie zwróciła na to
uwagi.
Kiedy wyszedł, położyła się i rozpamiętywała chwile
spędzone w jego ramionach. Doznała spełnienia w miłości,
upajała się szczęściem.
Zasypiała już prawie, kiedy wrócił z jajecznicą na
bekonie, grzanką, marmoladą i herbatą. Zwykle rano
poprzestawała na kawie i kromce chleba, ale nie chcąc go
urazić, nie wspomniała o tym.
- Pachnie cudownie - pochwaliła, stawiając tacę na
kołdrze.
- Masz zjeść wszystko - nakazał, całując ją. - Musisz się
wzmocnić.
- Postaram się - odpowiedziała z uwodzicielskim
uśmiechem.
Odstawił tacę na podłogę.
- Ty bezwstydna istoto - zgromił ją ze śmiechem, porwał
w ramiona i znowu pocałował. - Przez ciebie spóźnię się do
pracy - szepnął.
Położył tacę z powrotem na łóżku i wyszedł. Zaskoczona
własnym apetytem, zjadła wszystko, nawet grzankę z
marmoladą. Potem zasnęła i obudziła się dopiero o czwartej
po południu.
Pod prysznicem śpiewała radośnie. Czuła się wspaniale,
jak nigdy dotąd. Była pogodna, pełna ufności i wiary w
przyszłość.
Elegancki strój, który miała na sobie poprzedniego
wieczora, nie nadawał się do noszenia na co dzień,
postanowiła więc wrócić do siebie i się przebrać.
Najpierw jednak pozmywała naczynia i posprzątała
mieszkanie Bena. Odkurzając dywan, zastanawiała się, czy jej
się oświadczy. Czyżby to właśnie miał na myśli, kiedy
obiecał, że pomówią o czymś później?
Na myśl, że zamieszkałaby z nim w domu, z którym
wiązały się jej najprzyjemniejsze wspomnienia, serce
wezbrało radością. Szybko jednak przywołała się do porządku.
Przecież nawet nie wyznali sobie miłości, poza tym Ben nie
był właścicielem tego budynku. Dosyć fantazjowania,
zgromiła się w duchu.
W drodze powrotnej zrobiła zakupy. Miała ochotę
przygotować coś specjalnego na wspólną kolację: chleb
czosnkowy z sałatą, gulasz z ryżem i kukurydzą, marchewkę z
groszkiem, a na deser - sałatkę z brzoskwiń, gruszek,
truskawek, ananasa i moreli z bitą śmietaną, potem ciastka i
kawę.
Obładowana zakupami wstąpiła jeszcze po wino, żeby
kolacja wypadła bardziej uroczyście.
Po powrocie do domu uznała, że łatwiej jej będzie
przygotować posiłek we własnej kuchni, zabrała się więc do
pracy. Zajęło jej to dwie godziny. W trakcie gotowania
pomyślała, że zadzwoni do Bena i zaprosi go do siebie,
unikając w ten sposób podgrzewania potraw.
Przebierała się, kiedy usłyszała dzwonek u drzwi. W
progu stał Ben.
- Co ty tu robisz?! - spytał oburzony.
- Chciałam tylko zmienić strój - odpowiedziała równie
ostrym tonem, zła, że błędnie zinterpretował jej nagłe
zniknięcie. - Po drodze zrobiłam zakupy, potem ugotowałam
kolację i miałam właśnie dzwonić do ciebie, żeby cię
zaprosić... - Przerwała, bo łzy ściskały jej gardło.
- Lauro, kochanie, przepraszam. - Wyciągnął ręce i
przygarnął ją. - Przestraszyłem się, kiedy po powrocie z pracy
nie zastałem cię w domu.
Czuła, jak mocno bije mu serce.
- Bałem się, że może żałujesz tej nocy.
Spojrzała mu prosto w oczy i rzeczywiście dostrzegła w
nich lęk. On mnie kocha, przemknęło jej przez myśl i twarz
pojaśniała jej radością.
- Kocham cię, Ben - szepnęła, tuląc się do niego. - Nigdy
cię nie opuszczę.
Wypowiedziała te słowa drżącym głosem, niepewna, czy
powinna otwierać przed nim serce.
- Ja też cię kocham, Lauro.
Zapomnieli o kolacji, opanowani szałem miłości. Nie
pamiętała później, jak znaleźli się w jej sypialni. Kochali się
tak, jakby się nie mogli sobą nacieszyć, jakby się obawiali, że
mogą się nawzajem utracić.
Zachowywali się jak kochankowie, którzy cudem ocaleli z
tonącego statku. Szeptali czułe słowa, pieścili się tkliwie, a
kiedy wreszcie ogarnęło ich zmęczenie, Ben długo nie
wypuszczał jej z objęć.
Dopiero późnym wieczorem, kiedy zaczął im doskwierać
głód, poszli do kuchni na kolację.
- Nie przypuszczałem, że tak wspaniale gotujesz -
powiedział Ben z uznaniem, pochłaniając ostatni kęs.
Czyżby zapomniał wieczory, na które zapraszaliśmy go z
Davidem? - zastanawiała się. Myślała jednak o przeszłości bez
poczucia winy i żalu. Wprawdzie uzmysłowiła sobie, że nie
kochała męża tak żarliwie, ale życie biegło naprzód i nie
chciała rozpamiętywać dawnego związku.
Po posiłku usiedli na kanapie, objęci, zapatrzeni w siebie.
- Więc kiedy wyjdziesz za mnie? - spytał znienacka.
- Jak najszybciej - odpowiedziała szczerze, ze
wzruszeniem patrząc mu w oczy.
Wyczytała w nich radość.
- Przysługuje mi krótki urlop, ale nie mogę go
wykorzystać wcześniej niż za miesiąc - myślał głośno. - Mam
długą listę pacjentów, do tego czasu wszystkich muszę
przyjąć. Obawiam się, kochanie, że chorzy mają
pierwszeństwo.
- Następnym razem zakocham się w dyrektorze banku -
zażartowała.
- Nie przewiduję następnego razu. Pobieramy się na całe
życie.
Pocałowała go, żeby nie dostrzegł smutku w jej oczach, bo
nagle przypomniała sobie ślub z Davidem. Wtedy też byli
przekonani, że łączą się na zawsze. Ale Bena nie dało się
oszukać.
- Będziemy żyli szczęśliwie, z gromadką dzieci, do
późnej starości - powiedział stanowczo. - A potem odejdziemy
razem, spadniemy z drzewa jak dwa zwiędłe liście...
- Nie podejrzewałam, że masz talent poetycki. -
Roześmiała się, żeby poprawić nastrój.
- Wielu rzeczy jeszcze o mnie nie wiesz. Mam nadzieję,
że się nie rozczarujesz, kiedy je odkryjesz.
- To samo mogę powiedzieć o sobie. Uśmiechnął się w
zamyśleniu, patrząc na nią z miłością.
- Nie pozwolę ci odejść - powiedział, tuląc ją mocno.
Nagle uświadomiła sobie, że tak gorące uczucia
zobowiązują do szczególnej lojalności. David nie żądał
niczego w zamian za to, co jej ofiarował. Miłość Bena
wymagała wszystkiego: jej ciała i duszy, ale z zapałem
oddawała mu się cała, bo zasłużył na to.
Nie ustalili konkretnej daty ślubu. Nie było to tak istotne,
chcieli najpierw nacieszyć się sobą, poznać się lepiej.
Nazajutrz podczas śniadania zaskoczył ją, mówiąc:
- Chociaż marzę, żebyśmy jak najszybciej zamieszkali
razem, jest to niemożliwe, dopóki się nie pobierzemy. -
Wyciągnął ku niej rękę, przewracając słoik z dżemem. -
Pracujemy razem, więc natychmiast byłyby plotki. Domyślam
się, że chętnie wprowadziłabyś się do domu przy Rosemary
Gardens?
- Tak. Uwielbiam go.
- Żałuję, że nie idziemy razem na bal, ale zaprosiłem już
Beę. - Pochylił się nad stołem, żeby ją pocałować. - Nie
szkodzi, i tak będziemy tańczyć razem, ile się da.
- Nie spodoba się to twojej partnerce.
- Trudno, musi się z tym pogodzić. A za rok już razem
pojedziemy na ten bal.
- Oczywiście - przytaknęła, ale po wyjściu Bena tknęło ją
złe przeczucie. Wzruszyła z irytacją ramionami i poszła
zmywać naczynia.
W ciągu kilku kolejnych dni rzadko się widywali. Laura
zaczynała dyżury po południu i wracała do domu nie
wcześniej niż o wpół do jedenastej, a Ben przeprowadził kilka
poważnych operacji, byli więc przemęczeni.
Nadszedł wreszcie dzień, w którym miał się odbyć bal.
Laura włożyła długą suknię, którą kupiła specjalnie na tę
okazję, bardzo szykowną, czarną, z niewielkim dekoltem i
bufiastymi rękawami, dopasowaną w talii. Gdzieniegdzie
ozdabiały ją rozetki z tego samego materiału.
Kiedy ją przymierzała w sklepie, nie miała wątpliwości, że
spodoba się Benowi, jednak bezpośrednio przed balem opadły
ją wątpliwości. Dopiero stojąc przed lustrem, uśmiechnęła się
zadowolona: owal twarzy odbijał od czerni delikatnym,
jasnym odcieniem, włosy miała zaczesane do tyłu, a specjalnie
zakręcone pasemka spadały na boki, nadając jej twarzy mniej
poważny wygląd. Uszy zdobiły misterne srebrne kolczyki.
Włożyła aksamitną pelerynkę, do której pasowały czarne,
zamszowe pantofle i mała torebka tego samego koloru. Lekkie
muśnięcie szminką wystarczyło za cały makijaż. Róż był
niepotrzebny, bo sama świadomość, że jest kochana, napawała
ją radością i przydawała policzkom rumieńców.
Szczery podziw Martina i okrzyk zachwytu, jakim ją
powitał, rozwiały jej wszelkie obawy. Skoro on wyraził swą
aprobatę, chyba spodoba się również Benowi? Na myśl o tym
uśmiechnęła się promiennie.
Nagle Martin objął ją mocno i zaczął całować. Próbowała
go odepchnąć, ale wzmocnił uścisk, więc stanęła mu na nogę,
by się uwolnić. Syknął z bólu i odskoczył urażony.
- Nie zgodziłam się na pocałunki. Idę z tobą tylko na bal -
rzuciła ze złością.
- Sądziłem, że epoka wiktoriańska dawno minęła. -
Martin rozcierał obolałą stopę. - Zresztą przywitałaś mnie tak
czarującym uśmiechem, że wyglądało to jak zaproszenie.
Rzeczywiście nie postąpiła zbyt rozważnie, ale skąd
mogła przypuszczać, że potraktuje jej uśmiech jako zachętę?
- W porządku, chodźmy już - powiedziała, biorąc torebkę
i pelerynę.
Powinna poprawić makijaż, ale wolała nie pozostawać z
Martinem sam na sam.
Przyjechał po nią małym samochodem, nic więc
dziwnego, że pogniotła suknię. Z obawą myślała o reszcie
wieczoru. Czy przypadkiem nie jest to zły znak?
- Jak się czuje twój pacjent ze złamaną nogą? - zagadnęła,
by uniknąć bardziej osobistych tematów.
- Dobrze. Ze zdjęć wynika, że było to jedyne obrażenie,
jakiego doznał. Czaszka i kręgosłup pozostały nie uszkodzone.
- Przerwał, wjeżdżając na parking. - Przy okazji powiedziałem
ojcu Eddiego, że jego syn chciałby zostać lekarzem. Pan
Ritchie bardzo się z tego ucieszył. Mam wrażenie, że dzięki
temu ich stosunki się poprawią.
- Wspaniale. Oby tylko chłopak wytrwał przy swoim
zamiarze.
Przyjechali do hotelu niemal równocześnie z Benem i jego
partnerką. Spotkali się w holu. Na widok kreacji Bei Laura
straciła humor. Była to piękna, dopasowana jedwabna
sukienka, błękitna jak oczy dziewczyny. Bea wyglądała w niej
zgrabnie, choć może nieco zbyt elegancko. Laura poczuła się
przy niej jak dziecko.
Nie widziała Bena od kilku dni. Bez niego czuła
bezgraniczną pustkę. Nic dziwnego, że na jego widok serce
zabiło jej radośnie. Był taki przystojny, garnitur leżał na nim
wspaniale. Z wrażenia zapomniała się, pochyliła ku niemu, a
on ujął ją pod rękę. Ich partnerzy nie liczyli się, istnieli tylko
oni.
- Dobry wieczór, Lauro - odezwał się ciepłym, kojącym
głosem, patrząc na nią z uwielbieniem. - Wspaniale
wyglądasz.
Niestety, zauważył też rozmazaną szminkę i bezbłędnie
odgadł, co się stało. Uśmiech zniknął z jego twarzy, oczy
pociemniały. Przecież gdyby go kochała, nie całowałaby się z
innym.
Laura nie dostrzegła jednak zmiany w jego zachowaniu i
wpatrywała się w niego jak zauroczona. Któż by pamiętał o
szmince, kiedy miłość przepełnia serce?
- Chodź już - nalegał Martin, zły, gdyż wyczuł, co się
dzieje. - Jeśli się nie pospieszymy, najlepsze stoliki będą
zajęte.
- Masz absolutną rację - zgodził się Ben.
Ujął obydwie panie pod ręce i poprowadził energicznym
krokiem, wymijając rywala, który stał przez chwilę oniemiały,
zanim podążył za nimi na salę.
Laura z niechęcią puściła rękę Bena. Nawet przelotny
dotyk rozpalał jej zmysły, przypominał słodkie chwile miłości.
Marzyła, by ją objął i pocałował. Słysząc dźwięki orkiestry,
nie mogła się doczekać, kiedy poprosi ją do tańca.
Joe Carter, pediatra siedzący w towarzystwie żony,
Anabelle, przy dużym stoliku, skinął na nich.
- Chodźcie do nas - zaprosił.
Ben posadził panie, po czym sam usiadł między Beą a
Martinem, tak że Laura pozostała obok Martina. Zdziwiło ją
to. Była jeszcze bardziej zaskoczona, kiedy wyciągnął dłoń do
Bei i zaprosił ją do tańca. Spodziewała się, że przynajmniej na
początku zatańczą razem!
- Na twoim miejscu przestałbym wzdychać do tego faceta
- szepnął Martin. - Przecież widzisz, że jest zainteresowany
Beą.
Czy to prawda? - zastanawiała się gorączkowo, ale szybko
odrzuciła tę myśl. Fakt, że zaprosił Beę do tańca, nic nie
oznacza.
- Czego się napijesz? - zapytał Martin.
- Poproszę o dżin z tonikiem.
Zaskoczony, zmarszczył brwi. Laura nigdy nie piła dżinu.
Poszedł jednak po drinka, a wtedy Joe Carter zaprosił ją do
tańca. Ucieszyła się. Przynajmniej na parkiecie będzie bliżej
Bena.
- Wiesz, człowiek dopiero wtedy czuje, że się starzeje,
kiedy wokół siebie widzi dużo młodych ludzi - powiedział
Joe.
Nie znała go dobrze, ponieważ rzadko pracowali razem.
Uchodził za świetnego specjalistę, ale w stosunku do małych
pacjentów wydawał się dość oschły.
- Czy masz dzieci? - spytała bez specjalnego
zainteresowania, by podtrzymać rozmowę.
- Dwudziestodwuletnią córkę, mężatkę, i... - zawahał się -
dziewiętnastoletniego syna.
Kiedy to mówił, zauważyła w jego oczach ból. Starał się
jednak ukryć swe uczucia. Coś w tej twarzy przypominało jej
Davida. Czyżby jego syn nie żył? Nie śmiała o to zapytać.
Wzbudzała zaufanie ludzi, może dlatego Joe kontynuował:
- Rzucił studia medyczne i... zniknął.
Nagle przypomniała sobie Roberta Wilsona. Czy to
możliwe, że jest synem Joe'ego? Postanowiła zapytać o to
Michelle.
- Może jeszcze wróci - pocieszała ojca.
Wolała nie wspominać o swoich przypuszczeniach na
wypadek, gdyby się okazało, że nie ma racji i Robert jest kimś
zupełnie innym.
- Nie sądzę - powiedział niby zdawkowo, ale zrozumiała,
że w gruncie rzeczy bardzo przeżywał ucieczkę syna, choć
ukrywał prawdziwe uczucia pod maską obojętności.
Może chłód wobec małych pacjentów właśnie stąd się
bierze? - zastanawiała się w duchu.
- Wszyscy mamy problemy - powiedziała. Wyczuł w jej
słowach szczere współczucie, zachęcające do dalszych
zwierzeń.
- Nie potrafię okazywać uczuć swoim dzieciom - wyznał.
- Z natury jestem perfekcjonistą, zbyt krytycznie oceniam
innych i z reguły sądzę, że mam rację.
- Cóż... - Nie wiedziała, co odpowiedzieć.
- Dzięki, że mnie wysłuchałaś - uśmiechnął się z
wdzięcznością.
- Powinieneś robić to częściej.
- Robić co?
- Uśmiechać się!
Roześmiał się radośnie i natychmiast wydał się o kilka lat
młodszy. Odprowadził ją do stolika i podziękował za taniec.
Martin podsunął jej drinka, którego wypiła niemal jednym
haustem. Otrząsnęła się z obrzydzeniem. W gruncie rzeczy nie
lubiła dżinu.
Miała nadzieję, że Ben wreszcie poprosi ją na parkiet.
Wrócił właśnie z Beą do stolika, ale poszedł po coś do picia.
- Zatańczmy - zaproponował Martin.
Nie mogła odmówić, przecież przyszła z nim na ten bal.
Martin objął ją mocno. Za mocno, pomyślała. Czuła na twarzy
jego oddech, przemieszany z zapachem alkoholu. Chciała się
odsunąć, lecz przytulił ją do siebie mocniej.
- Posłuchaj - powiedziała ostro, nie mając zamiaru
walczyć z nim przez cały wieczór. - Jesteś moim partnerem, a
nie kochankiem.
- W każdej chwili mogę stać się tym drugim - oświadczył
bezczelnie, całując ją w policzek.
Alkohol uderzył mu do głowy, pomyślała poirytowana i
odsunęła twarz.
- Czy mogę wam przerwać? - usłyszała głos z tyłu. Ben
zajmował wyższą pozycję w szpitalu, więc Martin
nie chciał z nim zadzierać, chociaż bardzo chętnie by mu
się sprzeciwił.
- Tymczasem, kochanie - powiedział do Laury, patrząc na
nią wymownie.
Ben objął ją w talii tak mocno, że aż syknęła z bólu.
- Uważaj, to boli!
- Przepraszam. - Nieco zwolnił uścisk.
Spojrzała mu w oczy, ciesząc się, że wreszcie są razem,
ale uśmiech zastygł na jej wargach, gdy dostrzegła bolesny
grymas na twarzy Bena.
- O co chodzi? Czy coś się stało? - zapytała.
Nie odpowiedział. Zaloty Martina zupełnie wyprowadziły
go z równowagi.
- A o cóż mogłoby mi chodzić?
- Nie wiem, ale tak jakoś groźnie patrzysz. Przestał
tańczyć i pociągnął ją przez salę w kierunku oszklonych
drzwi, wychodzących na park hotelowy. W świetle latarń
dostrzegła, że Ben kipi złością.
- Mówiłaś, że mnie kochasz - powiedział przez zęby.
Mocno trzymał jej ręce i z trudem się hamował, by nie
potrząsnąć nią z całej siły.
- Bo kocham - odrzekła urażonym tonem.
- I kochając mnie całujesz się z innym i pozwalasz mu się
przytulać?!
Dopiekł jej do żywego.
- Jesteś zawsze przekonany o swojej racji, prawda? -
syknęła z furią. - Tak samo upierałeś się przy leczeniu Davida,
a myliłeś się! Mogłeś mu przedłużyć życie, ale nie zrobiłeś
tego.
Starał się unikać tego tematu, lecz uporczywe podejrzenia
Laury wstrząsnęły nim.
- To była jego decyzja! - wybuchnął. - Nie zgodził się na
chemioterapię. Nie pozwolił, żebym ją zastosował! - Ben
niemal krzyczał. - Chciał cię uchronić od cierpienia. Zdawał
sobie sprawę, że chemioterapia przyniesie mu ulgę tylko na
pewien czas, bo to był złośliwy, nieuleczalny nowotwór. Nie
chciał ci dawać nadziei, a tym bardziej przysparzać cierpień.
Kochał cię tak mocno, że nie mógł do tego dopuścić!
Natychmiast pożałował swych słów. Cofnąłby je, gdyby to
było możliwe. Żałował ich, bo złamał tajemnicę lekarską, ale
jednocześnie cieszył się, że wreszcie zrzucił z siebie ciężar,
który dźwigał od śmierci przyjaciela. Poza tym Laura powinna
znać prawdę.
Stała z otwartymi ustami, jak skamieniała. Odniosła
wrażenie, że się przesłyszała. David skrócił sobie życie ze
względu na nią! To niemożliwe!
- Nie wierzę ci! - krzyknęła ze złością. - Nikt nie byłby
zdolny do takiego poświęcenia!
Patrzył na nią z powagą. Złość minęła, pozostało
współczucie.
- Ani ja, ani ty nie postąpilibyśmy w ten sposób, ale on...
Litość, która odbiła się w jego oczach i ciepły serdeczny
ton, gdy wspominał jej męża, niemal ją przekonały. David był
zdolny do ponoszenia takich ofiar, nawet do poświęcenia
życia dla tej, którą kochał.
- Och, nie! - zawołała zrozpaczona.
Cofnęła się o krok, wyciągając przed siebie rękę, jakby
chciała odrzucić to, co powiedział. Nie, nie może przyjąć
takiego poświęcenia. Jak będzie dalej żyła ze świadomością,
że zdobył się dla niej na tak heroiczny czyn? Nie, to wszystko
nieprawda.
Nagle opanowała ją złość.
- Nie wiem, dlaczego to robisz - rzuciła lodowatym
tonem. - Jesteś impulsywnym człowiekiem, po którym można
się spodziewać różnych rzeczy, ale żeby wymyślić coś
takiego, żeby mnie ukarać za domniemaną zdradę?! Tego już
za wiele, nie chcę cię znać!
Z dumą uniosła brzeg sukni i wyminęła go. Pobiegła do
recepcji i poprosiła o wezwanie taksówki.
- Właśnie przyjechał jakiś gość hotelowy, zapewne
samochód nie zdążył jeszcze odjechać - powiedziała
recepcjonistka.
Wybiegła przed budynek. Kierowca już ruszał, pomachała
jednak, więc się zatrzymał. Jak to dobrze, że nie musi czekać,
bo nie potrafiłaby spojrzeć komukolwiek w twarz po tym, co
zaszło.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Laura była przekonana, że zazdrość podyktowała Benowi
to wyznanie. Nazajutrz po balu, w niedzielę, nie odbierała
telefonów. W południe przyszedł Martin. Długo czekał pod
drzwiami. Otworzyła je dopiero wtedy, gdy go poznała po
głosie. Uznała, że winna jest mu wyjaśnienie. Opuściła go
przecież bez słowa!
- Dzwoniłem do ciebie, ale nikt nie odpowiadał -
powiedział zaniepokojony.
- Źle się czułam - rzuciła z irytacją.
Zreflektowała się jednak, bo przecież to nie przez niego
spędziła bezsenną noc.
- Napijesz się kawy? - zaproponowała już uprzejmiejszym
tonem.
- Chętnie - odparł, wchodząc za nią do kuchni. - Gdzie się
podziałaś wczoraj wieczorem? - zapytał.
- Nie czułam się dobrze.
- Powinnaś była mi o tym powiedzieć, odwiózłbym cię do
domu.
W jego głosie zabrzmiała nuta troskliwości i nagle Laura
zrozumiała, jak źle go traktuje. Był naprawdę sympatyczny;
tym bardziej nie miała prawa igrać z nim, wiedząc, że ich
znajomość nie przerodzi się w poważniejszy związek.
- Przepraszam - bąknęła, podając mu filiżankę i
cukierniczkę.
Chciała dodać, że wyszła wcześniej, żeby mu nie psuć
zabawy. Nagle uświadomiła sobie, że powinna wreszcie
przestać go zwodzić.
- Odbyłam poważną rozmowę, byłam zmartwiona -
tłumaczyła, sięgając po cukier.
Zwykle używała słodziku, ale tym razem postanowiła się
wzmocnić.
- To przez Kendricksa - domyślił się. - Od razu
wiedziałem.
Wyczuwając współczucie w jego głosie, omal nie
zdradziła mu, co powiedział Ben. Straciłby wiarygodność jako
lekarz, gdyby się okazało, że nie dotrzymał przysięgi
Hipokratesa. Zdecydowała, że do tego nie dopuści, mimo
mocnego postanowienia, że przestanie się z nim spotykać poza
pracą.
- Masz rację - przyznała.
- Nie martw się. Pamiętaj, że mimo wszystko jestem
twoim przyjacielem.
Zdobyła się na uśmiech. Zorientowała się, że Martin
traktuje ją jak koleżankę, a nie jak dziewczynę, w której jest
zakochany. Z wdzięczności pochyliła się i lekko pocałowała
go w usta.
- Nareszcie poprawił ci się humor - zauważył z
zadowoleniem, ale nie wstał, by ją objąć.
- Co się działo po moim wyjściu? - zapytała.
- Ben wrócił do stolika i poprosił, żebym odwiózł Beę.
Kiedy się zgodziłem, pojechał do domu.
- Ach, tak? - Otworzyła szeroko oczy ze zdumienia.
Martin zaczerwienił się.
- Oboje zostaliśmy porzuceni... - zaczął bez pretensji w
głosie - i chyba to nas zbliżyło. Nagle okazało się, że mamy
wiele wspólnego. Przeżyliśmy wspaniały wieczór - zakończył
z uśmiechem.
- Cieszę się.
Powiedziała to szczerze. Potrzebne jej było męskie ramię,
żeby móc się wypłakać, ale nie chciała angażować w swoje
problemy Martina.
- Więc nie jesteś na mnie zła?
- Oczywiście, że nie. Byłeś we mnie trochę zadurzony,
ale, sam przyznasz, trudno to nazwać miłością. Sądziłam, że
Bea kocha się w Kendricksie.
- Nie, lubi go, a on traktuje ją tylko jak koleżankę.
- Rozumiem. Odniosłam jednak wrażenie, że ona nie żywi
do mnie sympatii.
- Z innych powodów niż sądzisz. Uważa po prostu, że
czasami za szybko reagujesz. Opowiedziała mi, jak pochopnie
oceniłaś matkę Timmy'ego, kiedy zobaczyłaś siniaki...
Przykro mi z powodu Bena - powiedział, wstając od stołu. -
Lubisz go, prawda?
- . Tak, ale... - Bezradnie wzruszyła ramionami.
- Czuję się podle, teraz, kiedy wiesz o mnie i Bei... Z
początku chyba chciałem ci zrobić na złość za to, że źle mnie
potraktowałaś.
Laura zarumieniła się. Miał znacznie lepszą intuicję, niż
sądziła.
- Przepraszam. Mam nadzieję, że będziesz z nią
szczęśliwy.
Odprowadziła go do drzwi i pocałowała na pożegnanie w
policzek. Ledwo zdążyła je zamknąć, zadzwonił telefon. Nie
podniosła słuchawki. Ponieważ dzwonił dłuższą chwilę,
poirytowana wyciągnęła wtyczkę z gniazdka, chwyciła sweter
i torebkę i wyszła z mieszkania.
Padał deszcz, ale nie miała ochoty wracać po parasolkę.
Postanowiła pójść do galerii sztuki, jednego z nielicznych
miejsc, gdzie można się było schronić w niedzielę.
Przeglądając albumy i pocztówki w sklepiku przy wejściu,
natknęła się na Michelle Pearson.
- Dobrze, że cię widzę - rzuciła na powitanie, gdyż nagle
przypomniała sobie rozmowę z Joe Carterem. - Robert nie
nazywa się Wilson, lecz Carter - powiedziała, żeby wybadać
sytuację.
- Skąd o tym wiesz? - zdziwiła się Michelle,
potwierdzając przypuszczenia Laury.
- Tańczyłam z jego ojcem i z tego, co mówił o synu,
nietrudno się było domyślić.
- Mam nadzieję, że nie powiedziałaś mu o swoich
podejrzeniach?
- Nie, wolałam najpierw zapytać ciebie.
- Chłopak nie chce go widzieć. - Siostra Pearson
westchnęła ciężko.
- Czy uważasz, że to słuszna decyzja?
- On tak postanowił, ja się nie wtrącam - odpowiedziała,
zbierając się do wyjścia.
- Carter bardzo się martwi - zakomunikowała Laura,
zatrzymując koleżankę.
- Skąd wiesz? Robert twierdzi, że ojca interesuje tylko to,
że porzucił medycynę, a tak naprawdę wcale o niego nie dba.
Michelle mówiła z takim żalem i przejęciem, że Laura
nabrała pewności, iż tamta jest zakochana w Robercie.
- Mylicie się oboje. Ojcu bardzo na nim zależy, tylko nie
umie tego okazać. Przecież nie wszyscy są wylewni i otwarci.
Nagle pomyślała o Davidzie. Sądziła, że dobrze go zna.
Czy to możliwe, że poświęcił resztę życia dla niej? Miała
ochotę się rozpłakać, nie wypadało jej jednak robić tego tutaj.
- A co na to jego matka? - spytała cicho.
- Chętnie by się z nią skontaktował, ale boi się, że powie
o tym ojcu. Chciałabyś zapewne, żebym go namówiła na
telefon do rodziców? - domyśliła się Michelle.
- Proszę cię, zrób to.
- Mogę spróbować, chociaż nie gwarantuję, że mi się to
uda.
Pod koniec tygodnia Joe Carter odszukał Laurę na
oddziale.
- Wiem już, że tobie zawdzięczam odzyskanie Roberta
- powiedział z pogodnym uśmiechem. - Serdeczne dzięki.
On chce poślubić tę pielęgniarkę, która się nim opiekowała, a
potem zacząć studia w akademii sztuk pięknych. - Spojrzał na
nią nieco zakłopotany. - Marzył o tym od dawna. Próbowałem
mu to wyperswadować, bo kariera artysty jest dość niepewna,
ale teraz rozumiem, że dzieciom nie wolno niczego narzucać.
Może będzie miał szczęście. W każdym razie pomogę mu.
Jeszcze raz dziękuję.
Wyszła z nim na korytarz i tam się rozstali.
Ben dość często zaglądał na oddział urazowy, ale unikała
go. Ilekroć z daleka dostrzegała go na korytarzu, wchodziła do
którejś sali. To samo zrobiła teraz.
- Dzień dobry, siostro - usłyszała za sobą głos.
To Tracy Warren ją witała. Leżała na oddziale, ponieważ
podcięła sobie żyły, zrozpaczona śmiercią siostry w wypadku.
Czuła się winna, bo prowadziła wtedy samochód.
- Och, gdyby Terry żyła...
- To nie pani wina. - Laura starała się ją uspokoić.
- Nie sposób przewidzieć nagłego pogorszenia pogody.
Przecież to kierowca tamtego pojazdu wpadł na was, bo jechał
za szybko we mgle.
Tracy Warren odmówiła spotkania z psychiatrą i wszystko
wskazywało
na
to,
że
zamierza
się
dręczyć
odpowiedzialnością za śmierć siostry.
- Pielęgniarka właśnie poszła po lekarza - poinformowała
Laurę słabym głosem.
Żal jej było Tracy. Taka młoda, zaledwie dwudziestoletnia
dziewczyna.
Miałaby
śliczną
twarz,
gdyby
nie
zniekształcający ją wyraz rozpaczy. Nikt nie zdoła jej pomóc,
dopóki sama nie zrozumie, że nie jest winna.
Czyżbym postępowała podobnie? - Ta nagła myśl
zaskoczyła Laurę. Przecież też z uporem nie chcę
zaakceptować wyjaśnień Bena.
Nagle wszedł do salki, zupełnie jakby go przywołała
myślami.
- O, nowy pan doktor - zdziwiła się Tracy. - Nie
widziałam tu pana wcześniej.
W gruncie rzeczy Ben wszedł tutaj z powodu Laury.
Postanowił, że tym razem mu nie umknie.
- W czym mogę pomóc? - zapytał chorą, przyglądając się
zakrwawionym bandażom na jej ręce.
- Proszę obejrzeć - poprosiła Tracy.
- Dobrze - odparł, po czym zwrócił się do Susan, która
przyniosła nowy opatrunek i antybiotyki. - Proszę powiedzieć
doktorowi Russellowi, że ja się zajmę panią Warren.
Pielęgniarka podała Laurze bandaże i wyszła.
Chirurgów wzywano na oddział urazowy tylko w
wyjątkowych sytuacjach, domyśliła się więc, że Ben
specjalnie przyszedł z nią porozmawiać, zwłaszcza że zbliżała
się szesnasta, czyli pora, kiedy kończył pracę w przychodni
przyszpitalnej. Bała się tego spotkania, chociaż nie potrafiła
wyjaśnić, dlaczego.
- Proszę zmienić opatrunek, siostro. - Głos Bena wyrwał
ją wreszcie z zamyślenia.
Zastosowała się do polecenia. Tracy skrzywiła się z bólu,
kiedy przemywała jej ranę. Obok świeżych nacięć otwierały
się poprzednie, nie w pełni jeszcze zagojone. Skóra była
zaogniona, miejscami sączyła się krew.
- Czy zmierzyłaś chorej temperaturę? - Ben zwrócił się do
Laury.
- Ja nie, może zrobiła to siostra Hadley.
- Tak, dostałam już termometr - potwierdziła Tracy. Ben
zerknął w kartę chorobową. Zauważył adnotację, że pani
Warren nie wyraziła zgody na spotkanie z psychiatrą.
- Musimy pani dać antybiotyk i na kilka dni zatrzymać w
szpitalu - powiedział, z troską patrząc na wychudzoną, bladą
twarz kobiety.
- Czy pan będzie moim lekarzem? - zapytała błagalnie.
- Nie widzę przeszkód - zgodził się, obdarzając ją swoim
charakterystycznym, zniewalającym uśmiechem, o który
Laura od dawna była zazdrosna.
- Cieszę się.
Zaskoczył ją po raz kolejny: zjednał sobie i tę pacjentkę,
która dotąd skutecznie opierała się leczeniu Martina.
- Czy nie jest pani uczulona na penicylinę? - zapytał i
dopiero kiedy usłyszał negatywną odpowiedź, wypisał
receptę. - Dam znać, żeby przygotowano łóżko w innej sali -
zwrócił się do Laury.
- Czy siostra może sobie wyobrazić, że Terry przychodzi
do mnie w snach? - zwierzyła się Tracy, kiedy Laura
pomagała jej wsiąść na wózek. - Widocznie jest tam samotna i
chce, żebym do niej przyszła.
Laura starała się ukryć przerażenie, jakie ją ogarnęło,
kiedy usłyszała te słowa. Unikała Bena, ale w tej sytuacji
powinna go odszukać, żeby mu powiedzieć, jak dalece
pogorszył się stan psychiczny pacjentki.
Salą, w której przygotowano łóżko dla Tracy, opiekowała
się jej przyjaciółka. Otworzyła notatki i wskazała stronę, na
której Ben napisał: „Wymaga ciągłej obserwacji".
- Bardzo się o nią martwię - szepnęła do Sally w nadziei,
że namówi koleżankę, by to ona porozmawiała z Benem, ale
tamta nie zdążyła nawet odpowiedzieć, gdy wszedł.
Postanowił za wszelką cenę dopiąć swego i porozmawiać
z Laurą. Przecież musi ją przekonać, że powiedział jej prawdę
o Davidzie i wcale nie kierował się zazdrością.
W jej spojrzeniu wyczytał tęsknotę, mimo że szybko
spuściła głowę.
- Powinieneś wiedzieć, co powiedziała Tracy - odezwała
się do niego pierwsza. - Potrzebuje natychmiastowej pomocy
psychiatrycznej. Twierdzi, że jej siostra czuje się bez niej
osamotniona, więc chętnie do niej dołączy.
- Wobec tego jest gorzej, niż przypuszczałem. Zaraz
zadzwonię do Addisona i poproszę, żeby ją natychmiast
zbadał.
- To dobrze - bąknęła, kierując się ku drzwiom. Ben
chwycił ją za rękę.
- Chcę z tobą porozmawiać.
Gdyby raczyła choć spojrzeć na niego, dostrzegłaby nieme
błaganie, jednak wyszarpnęła dłoń i rzuciła ze złością:
- Ale ja nie mam ochoty na rozmowę z tobą ani dziś, ani
kiedykolwiek
indziej.
Oprócz
spraw
zawodowych,
oczywiście.
Wybiegła na korytarz, zmierzając ku wyjściu z oddziału,
kiedy zobaczyła Martina na progu sali, w której jakieś dziecko
krzyczało wniebogłosy.
- Musisz mi pomóc - jęknął.
Maluch wił się z bólu na kolanach matki. Kobieta płakała
razem z nim.
- Sądziłam, że pozbierałam wszystkie - zawodziła.
- Co pani pozbierała? - zdziwiła się Laura, patrząc
pytająco na Martina, on jednak bezradnie wzruszył
ramionami.
- Zerwał mi się naszyjnik i koraliki rozsypały się po całej
podłodze - wyrzuciła z siebie kobieta, ocierając łzy.
- Zbierałam je właśnie, kiedy Peter podniósł jeden i zanim
zdążyłam cokolwiek zrobić, wsadził do nosa.
- Proszę się uspokoić, doktor Russell zaraz go wyjmie -
pocieszała ją Laura,
- Czy da się to zrobić, panie doktorze? - Matka błagalnie
spojrzała na Martina.
- Ależ tak.
Usiłował opanować drżenie głosu. Nie umiał postępować
z małymi dziećmi.
Laura podała chłopcu plastikową lokomotywę z kącika z
zabawkami. Widząc, że matka nieco się uspokoiła, on też
przestał krzyczeć i wyciągnął rączkę po lokomotywę.
- Proszę trzymać go mocno na kolanach, a ja
unieruchomię główkę - zwróciła się Laura do matki. - Wtedy
pan doktor obejrzy nos i wyjmie koralik.
Starała się mówić opanowanym tonem, ale była pełna
obaw, bo jeśli koralik jest maleńki i wszedł za głęboko, to
trzeba będzie hospitalizować małego i robić zabieg ze
znieczuleniem.
- Czy przywiozła pani jakiś, żebyśmy zobaczyli jego
wielkość? - zapytał lekarz.
Kobieta wyjęła z torebki paciorek owinięty w serwetkę.
Na szczęście był dość duży. Laura podała Martinowi
wysterylizowane szczypce. Chłopiec zaczął okropnie
krzyczeć, widząc, co się święci. Lekarz wytężał wzrok,
usiłując w świetle maleńkiej latarki zajrzeć w głąb nosa.
- Widzę go - powiedział z ulgą. W tej samej chwili wszedł
Ben.
- Potrzebujecie pomocy? - spytał.
Mały na chwilę przestał płakać, żeby spojrzeć, kto
przyszedł, natychmiast jednak zaczął wrzeszczeć ze zdwojoną
siłą. Ben zniknął, a po chwili wrócił przebrany w kaftan, na
którym widniały duże misie. Takie stroje zakupiono dla
szpitala specjalnie z myślą o dzieciach, które bały się białych
fartuchów.
- Chodź, usiądziesz mi na kolanach. - Ben wyciągnął ręce
ku malcowi. - Razem policzymy niedźwiadki, dobrze?
Chłopiec przestał płakać, a wtedy Ben zaczął liczyć:
„jeden, dwa, trzy", jednocześnie dając znak Martinowi i
Laurze, by przystąpili do zabiegu.
- Jak sądzisz, czy któryś z tych misiów ma koralik w
nosku? - Ben wskazał na wzór swojej bluzy.
Dziecko skinęło główką. Laura zdjęła z półki prawdziwą
zabawkę i podała ją Benowi, domyślając się, do czego
zmierza.
- Czy to ten miś ma koralik w nosku? Może sprawdzimy?
- zapytał.
Laura błyskawicznie podała mu koralik i zapasowe
szczypce. Przez chwilę zabawiała małego, aby paciorek mógł
powędrować do nosa niedźwiadka. Potem Ben wyjął go
szczypcami na oczach dziecka.
- Widzisz?
Oczy chłopca zaokrągliły się z podziwu.
- Teraz w taki sam sposób zajrzę do twojego noska.
Chłopiec nie zdążył nawet zaprotestować, kiedy Ben
błyskawicznie wyjął mu koralik. Wszyscy odetchnęli z ulgą,
ciesząc się, że mały uniknął niepotrzebnego stresu.
- Ile pan ma dzieci, doktorze? - zapytała matka, pełna
podziwu.
- Na razie żadnego - odparł z uśmiechem.
- Świetnie pan sobie radzi, więc sądziłam, że
przynajmniej sześcioro - zażartowała.
Zerknął na Laurę, której twarz spąsowiała.
- Kiedyś na pewno będę miał tyle, ale najpierw muszę się
ożenić - powiedział cicho.
Laura zauważyła, że uśmiech zniknął z jego twarzy. Ujął
ją umiejętnością postępowania z małym pacjentem. Był
świetnym lekarzem i porządnym człowiekiem, nie miała
prawa tak ostro go traktować. Powinna przynajmniej
wysłuchać, co chce jej powiedzieć. Kocha go, więc jeśli go
przekona, że nie ma powodu do zazdrości o Martina... Kto
wie? Może zdołają się porozumieć?
Nagle uświadomiła sobie, że jest straszną egoistką.
Przecież jeśli się kogoś kocha, trzeba z nim porozmawiać,
wysłuchać, spróbować zrozumieć. Uciekła, bo nie mogła
znieść myśli, że David wolał raczej skrócić sobie życie, niż
zadać jej cierpienie. Nawet jeśli w to nie wierzy, wysłucha
Bena.
Uśmiechnęła się do niego ciepło i dostrzegła ulgę w jego
oczach.
Widząc, co się dzieje, Martin chrząknął dwuznacznie i
wyprowadził matkę z dzieckiem, zostawiając ich samych.
- Lauro...
- Ben...
Powiedzieli to jednocześnie, więc roześmieli się, dzięki
czemu napięcie zostało rozładowane.
- Chciałabym z tobą pomówić. Skończyłam już dyżur.
Chwycił jej rękę, jakby się obawiał, że znów mu się
wymknie.
- Muszę się jeszcze przebrać.
- Pójdę z tobą, inaczej gotowa jesteś się rozmyślić.
- Nie ucieknę, przyrzekam.
Zmieniła ubranie, po czym pojechali do domu Bena.
Otworzył drzwi i podał jej dłoń. Wyczuła, że drży.
Przyciągnął ją do siebie i pocałował gorąco, a gdy odsunęła
się lekko, gdyż zabrakło im tchu, znów ujął jej rękę i
pociągnął w stronę schodów.
- Najpierw porozmawiajmy - zaproponowała.
Nie ufała sobie. Obawiała się, że jeśli będą się kochać,
przestanie ją obchodzić, czy Ben kierował się zazdrością, czy
jakimiś innymi motywami,
- Czy to konieczne? - westchnął ciężko. Skinęła głową.
- Napijesz się kawy? Może zrobić ci coś do jedzenia? -
zapytał.
- Nie jestem głodna, ale chętnie się napiję.
Poszła z nim do przestronnej, nowocześnie wyposażonej
kuchni. Na stole stał wazon z różami.
- Zerwała je pani Taylor, która przychodzi do mnie
sprzątać - wyjaśnił. - Chcesz zwykłą kawę czy bez kofeiny?
- Zwykłą,
Ręka jej zadrżała, kiedy wzięła od niego kubek. Pili w
pełnym napięcia milczeniu.
- Czy na pewno chcesz teraz rozmawiać? - spytał
przytłumionym głosem.
- Tak - szepnęła. - Nie możemy się kochać, dopóki sobie
wszystkiego nie wyjaśnimy. Zapewniam cię, że nie masz
powodu do zazdrości o Martina. Jest tylko moim
przyjacielem, poza tym interesuje się Beą.
Uważnie wpatrywała się w jego twarz z obawą, że dojrzy
jakiś ślad zmieszania. Przecież spotykał się z Beą.
- Cieszę się - powiedział zadowolony.
Z wyraźną ulgą przyjął wiadomość, że Bea nie robiła
sobie nadziei na przekształcenie ich znajomości w
poważniejszy związek.
- Więc nie miałeś powodu, żeby kłamać w sprawie
Davida.
Była bardzo zdenerwowana i Ben to wyczuł. Wiedział
również, że nie uwierzyłaby mu, gdyby jej powtórzył prawdę,
którą usłyszała na balu. Za bardzo ją kochał, aby ryzykować.
Wolał skłamać, byle tylko nie zniszczyć ich miłości.
- Powodowała mną wyłącznie zazdrość. Czy wybaczysz
mi, że byłem taki okrutny?
Miał tak skruszoną minę, że zarzuciła mu ręce na szyję.
- Wcale się na ciebie nie gniewam - szepnęła
uszczęśliwiona.
Objęci poszli na górę. Kochał się z nią delikatnie i
ostrożnie. Prawie jak David, przemknęło jej nagle przez myśl.
Zupełnie jakby było mu jej żal. Uleciała gdzieś dawna
płomienna namiętność i. gwałtowność.
- Przepraszam, miałem ciężki dzień - usprawiedliwiał się,
jakby wyczuwając jej niepewność.
- Nie przejmuj się. - Pocałowała go w policzek.
Czuła jednak, że hamował się nie dlatego, by nie sprawić
jej bólu, jak David, lecz z jakiegoś innego powodu.
Zaniepokojona, przytuliła się do niego. Objął ją mocno i przez
chwilę miała nadzieję, że wzbudzi w nim pożądanie i znów
będą się kochać. Odwrócił ją jednak plecami do siebie,
przygarnął z czułością i po chwili zasnął. Może to tylko
zmęczenie, pocieszała się.
Obudził ją o ósmej, kiedy przyniósł herbatę do łóżka.
- Może wyjdziemy coś zjeść? - zaproponował.
Musiał przed chwilą wziąć prysznic, bo miał mokre włosy.
Biła od niego energia, która ją zniewalała. Kochała go i
pragnęła gorąco, ale tym razem w jego oczach nie dostrzegła
pożądania.
Sypialnia tonęła w słońcu, które oświetlało połowę twarzy
Bena, drugą pozostawiając w cieniu. Uśmiechał się, ale w
nienaturalny, wymuszony sposób. Wyczuwała w nim jakąś
niezgłębioną powagę.
- Wolałabym zjeść coś tutaj - odpowiedziała, starając się
ukryć rozczarowanie, gdyż sądziła, że Ben będzie wolał
spędzić z nią ten dzień w domu.
- Nie zrobiłem zakupów, lodówka jest dosyć pusta.
Czyżby to była wymówka? Może wcale nie chce, żeby
została?
Widocznie dostrzegł wahanie w jej oczach i odgadł myśli,
bo powiedział:
- Choć nie, poczekaj. Mam trochę warzyw i jajka. Zrobię
omlet.
Nie wydawał się jednak uszczęśliwiony tym pomysłem.
Gdyby znała prawdziwy powód nagłej zmiany w jego
zachowaniu, kamień spadłby mu z serca. Świadomość, że
jednak skłamał, by przestało ją dręczyć poczucie winy w
stosunku do Davida, ciążyła mu ogromnie.
- Przyniosłem ci szlafrok. Ręczniki powiesiłem w
łazience.
- Dziękuję.
Onieśmielona sięgnęła po okrycie. Co się stało? Przecież
kiedy się kochali pierwszy raz, nie wstydziła się nagości.
Stała pod prysznicem dłużej niż zwykle, jakby się bała
zejść na dół. Coś się zmieniło w ich związku, czegoś w nim
zabrakło.
Kiedy weszła do kuchni, smażył omlet.
- Czy mogę ci pomóc? - spytała.
- Nie, dzięki. Sałatka jest już na stole. Mam nadzieję, że
będzie ci smakowała. Nalej sobie wina.
Podał jej talerz z omletem i usiadł naprzeciwko.
- Jest pyszny. Świetny z ciebie kucharz - pochwaliła.
- Dziękuję, że to zauważyłaś, ale po ślubie ty będziesz się
zajmowała gotowaniem.
- A to dlaczego? Czyżbyś nie uznawał partnerstwa w
małżeństwie?
- Absolutnie nie.
- Będziesz się musiał tego nauczyć - oznajmiła z
uśmiechem.
Wstał i wyciągnął do niej rękę, a kiedy znalazła się
naprzeciw niego, powiedział:
- Oboje musimy się jeszcze wiele nauczyć, ale będziemy
mieli na to mnóstwo czasu.
Ujął jej twarz w dłonie i delikatnie, jak David, pocałował
ją w usta. Zadrżała - nie z podniecenia, lecz ze strachu. Czuła,
że traci coś bardzo cennego. Nie wiedziała dlaczego.
Zauważył lęk w jej oczach i pocałował ją jeszcze raz - po
przyjacielsku, serdecznie, niemal po ojcowsku.
Miała ochotę krzyczeć z rozpaczy. Gdzie się podział jej
wspaniały kochanek?
- Co się stało? - spytała.
- Nic, kochanie - odparł, próbując ją znów przyciągnąć do
siebie.
Nie zdołał jej oszukać.
- Nie musisz się ze mną obchodzić jak z porcelaną.
- Nie zdawałem sobie sprawy, że tak robię.
Irytowała go ta sytuacja, ale nie widział dobrego wyjścia.
Nieudane pożycie tego dnia, do tego świadomość, że ją
okłamał, iż mówiąc o Davidzie kierował się wyłącznie
zazdrością, przepełniły miarę.
Dla Laury myśl o tym, że go traci, była nie do zniesienia.
- Przepraszam - szepnęła błagalnie, zarzucając mu ręce na
szyję. - Tak mi przykro.
Przytulił ją i mocno pocałował. Jakież znaczenie ma
nielojalność wobec samego siebie, skoro jego ukochana
kobieta jest szczęśliwa?
Laura trzymała go mocno, jakby desperacko chciała
zatrzymać tę chwilę na zawsze.
Zaniósł
ją do sypialni. Kochali się z dawną
gwałtownością, niecierpliwie i z pełnym oddaniem.
Niepotrzebne były żadne gry miłosne, bo stęsknieni nie mogli
się siebie doczekać. Wszystko stało się szybko, ale tym razem
nie zabrakło ekstazy. Oczy Bena były pełne radości, kiedy
patrzył później na rozpromienioną twarz swojej kobiety. Gdy
odwzajemniła jego spojrzenie, wyczytał w nim wdzięczność i
uczucie spełnienia.
- Kocham cię - szepnął.
Wyciągnęła dłonie i ujęła jego twarz. Ucałowała jego
powieki, a potem usta.
- Ja też cię kocham, Ben.
Tę noc spędziła u niego w obawie, że rozstanie zmąci ich
szczęście. Przecież tak niewiele brakowało, by go straciła.
Podczas śniadania nagle oświadczył:
- Powinniśmy przyspieszyć ślub.
- Muszę się poważnie zastanowić nad tą propozycją -
zażartowała.
- Uważaj, co mówisz, bo nie pójdziemy po pierścionek
zaręczynowy.
- Nie dbam o błyskotki, bylebym miała ciebie - szepnęła,
patrząc mu w oczy z płomienną miłością.
- Nigdy nie wyjdziemy do pracy, jeśli będziesz mi mówiła
takie rzeczy.
I pomyśleć, że tak cudowne będzie nasze życie, kiedy się
pobierzemy, przemknęło jej przez myśl, gdy wsiadali do
samochodu.
- Wysadzę cię na rogu - zaproponował, dojeżdżając do
szpitala. - Nie chcę, żeby plotkowali na twój temat.
Wysiadając zwróciła uwagę na dwóch rozbrykanych
chłopców, którzy rzucali w siebie tornistrami. Tknięta
niedobrym przeczuciem, zatrzymała się z ręką na klamce
drzwi.
- Coś się stało? - zapytał Ben z niepokojem, widząc, że
nagle pobladła.
- Ci chłopcy...
Jeden z nich stracił równowagę i upadł na jezdnię, wprost
pod koła nadjeżdżającego samochodu, który na szczęście
przed zakrętem zwolnił.
Ben i Laura w jednej chwili znaleźli się przy leżącym
chłopcu.
- Jestem lekarzem - wyjaśnił Ben, wpatrzony w twarz
dziecka, bladą, ale przytomną. - Gdzie cię boli?
- Moja noga... - Chłopiec usiłował wstać, jednak z jękiem
upadł na jezdnię.
- Leż spokojnie - nakazał Ben. - Sprawdzę, czy nie
odniosłeś innych obrażeń.
- Jak się nazywasz? - spytała Laura.
- Jason Brown - poinformował ich kolega chłopaka. - On
ma dwanaście lat.
- Wygląda na to, że poza złamaniem nogi nic ci nie jest -
stwierdził Ben.
Wokół nich zebrał się tłum ciekawskich. Na chodniku
siedział kierowca samochodu, najwyraźniej w szoku.
- On po prostu wpadł mi pod koła - powiedział, nie
mogąc uwierzyć w to, co się stało.
- Pojedzie pan z nami - zdecydowała Laura, patrząc z
niepokojem na jego poszarzałą twarz. Mężczyzna wyglądał na
około pięćdziesiąt lat.
- Ale ja muszę do pracy... - Spojrzał na nią roztargnionym
wzrokiem.
- Później, kiedy minie szok.
- Może ma pani rację. Dwa lata temu miałem operację
serca.
Ben miał telefon w samochodzie, wezwał więc karetkę.
Przyjechała po kilku minutach, razem z policją. Laura
opowiedziała, jak doszło do wypadku, po czym pojechała
karetką do szpitala z Jasonem i kierowcą, który go potrącił.
- Powinien pan przez kilka dni zostać w szpitalu -
przekonywała mężczyznę.
- Wolałbym od razu wrócić do domu, ale ze względu na
żonę...
Ona
niedawno
miała
poważną
operację
ginekologiczną.
Godna podziwu troska, pomyślała Laura. Czy ja też tak
postępowałam wobec Davida? Czy zapewniłam mu dobrą
opiekę? Uspokoiła się jednak, bo wiedziała, że nie ma sobie
nic do zarzucenia. Poświęciła się całkowicie.
Starała się zagłuszyć dręczące ją myśli, ale ostatnio coraz
częściej wspominała męża, zwłaszcza od czasu wyznania
Bena, że David sam zrezygnował z chemioterapii.
- Zadzwonię zaraz do pańskiej żony - przyrzekła
mężczyźnie, usiłując się skoncentrować.
Przede wszystkim jednak poszła się przebrać, bo
zaaferowana pracą nie zdążyła tego zrobić po przyjeździe do
szpitala. W pokoju spotkała siostrę Jackson.
- Cóż to, podobno przyjechałaś dziś razem z doktorem
Kendricksem? - Siostra Jackson spojrzała na nią z ukosa.
Laura miała ochotę powiedzieć, że nie tylko przyjechali,
ale również spali razem, w ostatniej jednak chwili ugryzła się
w język.
- Jednocześnie znaleźliśmy się w miejscu wypadku -
rzuciła zgodnie z prawdą.
- Ach, tak? - Siostra Jackson uniosła brwi z miną
wskazującą, że i tak nie wierzy.
Reszta dnia upłynęła na rutynowym doglądaniu chorych.
Ben wstąpił do niej, kiedy kończyła dyżur.
- Jak się ma nasz nowy pacjent? - spytał.
- Złożono mu nogę i przewieziono na oddział dziecięcy.
Jego kolega zawiadomił rodziców.
- Spotkałem narzeczonego Sally. Wkrótce będziemy u
nich na weselu. Marzę, żebyśmy i my jak najszybciej się
pobrali.
- Ja też - szepnęła, patrząc na niego tak ciepło, że
wciągnął ją do gabinetu i mocno pocałował.
Słysząc czyjeś kroki, wyszli szybko na korytarz i
skierowali się do samochodu.
- Jedziemy do ciebie czy do mnie? - zapytał.
- Muszę wpaść do Sally po stroik do sukni, przecież
jestem jej druhną - powiedziała z żalem.
- A później?
- Nie mogę się z tobą spotkać. Jestem zaproszona na
ostatni panieński wieczór Sally.
- No cóż, to przyjedź później. Laura roześmiała się
radośnie.
- Chyba lepiej wrócę do siebie. Musimy się wyspać.
Dojechali właśnie pod jej dom. Ben zgasił silnik i długo
całował ją na pożegnanie, tak że w końcu zaczęła żałować, iż
spędzą tę noc osobno.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Dzień ślubu Sally był niezwykle pogodny. Panna młoda
miała na sobie piękną kremową sukienkę z koronki, skrojoną
tak, żeby wyszczuplała figurę. Wyglądała elegancko i
promieniała szczęściem.
Laura ubrała się na różowo, w dopasowaną garsonkę,
odsłaniającą zgrabne nogi i podkreślającą jej doskonałą
sylwetkę. Ben patrzył na nią zachwycony. Niestety, nie mógł
podejść do druhny, zaangażowanej w uroczystości. Mogli
porozmawiać dopiero po lunchu, wydanym w tej samej
restauracji w parku, w której Ben z Laurą byli niedawno na
kolacji.
- Jak się czuje Tracy? - zainteresowała się Laura.
- Przenieśliśmy ją na oddział psychiatryczny. Addison
mówi, że robi postępy. A co z tym chłopcem, który został
potrącony przez samochód? - spytał Ben.
- Ma nogę w gipsie, ale wrócił już do domu.
- Miło słyszeć dobre wiadomości, ale przede wszystkim
powinienem ci powiedzieć, że wyglądasz prześlicznie w tej
sukni. Może poszlibyśmy gdzieś potańczyć?
- Niezły pomysł. Łatwiej mi będzie zapomnieć, że
straciłam najbliższą przyjaciółkę.
Najpierw pojechali jednak na Rosemary Gardens, gdyż
Ben chciał się przebrać w wieczorowy garnitur. Kiedy zszedł
na dół, Laura spojrzała na niego z uznaniem. Umiał się ubrać.
Widząc uwielbienie w jej oczach, objął ją i szepnął:
- A może zostaniemy w domu?
Ze wzruszenia nie mogła wydobyć z siebie głosu.
- Czy twoje milczenie oznacza zgodę?
Zamiast słów, z jej ust wyrwało się westchnienie. Wziął ją
na ręce i zaniósł do sypialni. Rozbierał ją ostrożnie i powoli.
Kochali się potem gwałtownie, ale tym razem Laurę ogarnęła
jakaś dziwna desperacja. Pragnęła zatrzymać wspólnie
spędzone chwile, jakby się bała, że jakaś niepojęta siła
odbierze jej ukochanego mężczyznę. Czy ten niepokój miał
swoje źródło w czułości okazywanej jej przez Bena? Był nie
mniej podniecony niż ona, wyczuwała to przecież, ale coś go
cały czas powstrzymywało, chociaż starał się to zatuszować
każdym pocałunkiem, każdą pieszczotą.
Zjedli prostą kolację, podczas której ponowił pytanie o
termin ślubu.
Przyjrzała mu się uważnie w obawie, że jednak dojrzy w
jego twarzy cień zwątpienia, ale jego oczy wyrażały
bezgraniczną miłość.
- Nie mogę się doczekać - odpowiedziała wzruszona.
- Czy twoi rodzice przylecą z Kanady?
- Szczerze mówiąc, nie znoszę wielkich ceremonii.
Wolałabym cichy ślub w malutkim kościółku.
Ben ścisnął jej dłoń.
- Załatwię wszystko według twojego życzenia. Tak się
składa, że brat mojej matki jest księdzem w małej parafii
niedaleko Ledborough. To znakomite miejsce.
Wstała zza stołu i zarzuciła mu ręce na szyję. Wziął ją na
kolana i przytulił z czułością.
- Jeśli nie przestaniesz mnie kusić, będę zbyt wyczerpany,
żeby uczestniczyć w swoim własnym ślubie!
Roześmiała się, spojrzała mu w oczy uwodzicielsko i...
wrócili do sypialni.
W niedzielę rano snuli plany na przyszłość, a po południu
pojechali do kościoła, do wuja Bena. Uzgodnili, że pobiorą się
za miesiąc, w końcu września.
- Rodzinę zawiadomimy dopiero po fakcie i urządzimy
dla nich skromne przyjęcie, za to dzień ślubu będzie
wyłącznie dla nas - powiedział Ben w drodze powrotnej.
Wysadził ją pod jej domem.
- Do zobaczenia jutro - obiecał.
W poniedziałek miała nocny dyżur. Pracy było sporo,
więc pod koniec zmiany odczuwała ogromne zmęczenie i z
ulgą myślała o powrocie do domu.
Pozostał jej tylko jeden pacjent, któremu należało zmienić
opatrunek, kiedy na oddział wpadli z impetem dwaj młodzi
mężczyźni. Jeden z nich miał rozciętą głowę, po jego twarzy
spływała struga krwi.
- Ktoś rozwalił Harry'emu łeb butelką - powiedział ten
drugi.
Laura zaprowadziła poszkodowanego do izby przyjęć.
Jego kolega ruszył za nimi.
- Proszę usiąść w poczekalni - zwróciła się do niego. -
Zobaczycie się, kiedy założymy szwy.
W gabinecie zabiegowym urzędowała siostra Baxter, która
właśnie zaczęła dyżur. Zaproponowała koleżance, że
dopilnuje pacjenta, skoro jej dyżur dobiega końca.
Zmierzając ku wyjściu, Laura nie mogła opanować
niepokoju. Harry patrzył na nią bezczelnie, zupełnie jakby się
z niej naśmiewał. Mijając poczekalnię, zauważyła, że drugi z
mężczyzn zniknął. Nagle usłyszała hałas dobiegający z sali
intensywnej terapii. Pospieszyła tam i otworzyła drzwi.
Kolega Harry'ego pakował właśnie do torby strzykawki, igły,
ampułki i inne rzeczy - wszystko, co było w zasięgu ręki.
- Przeczuwałam, że coś nie jest w porządku - powiedziała,
podchodząc do niego. - Czy to pan rozciął głowę Harry'emu?
Mężczyzna wykrzywił twarz i chwycił Laurę za rękę,
zsuwając jej torebkę z ramienia. Zawartość torebki rozsypała
się. Lakier do włosów, który właśnie kupiła, potoczył się po
podłodze. Napastnik podniósł go i prysnął strugą roztworu
prosto w twarz Laury.
Zakryła oczy ręką i po omacku ruszyła w kierunku, w
którym słyszała kroki uciekającego i... jeszcze jednej osoby.
Czuła piekący ból w oczach.
Dotarły do niej odgłosy zamieszania, po czym usłyszała
obok siebie głos Bena:
- Nie dotykaj oczu, Lauro.
Domyśliła się, że to jego ramiona uniosły ją delikatnie i
położyły na wózku reanimacyjnym.
- Wpuszczę krople, żeby uśmierzyć ból - zwrócił się do
pielęgniarki - a potem trzeba wypłukać oczy roztworem soli
fizjologicznej. Proszę mi pomóc, siostro.
Po wykonaniu zabiegu trzymał ją za ręce. Nie widząc,
rozpoznała jego dłoń, chociaż dotykał jej bardzo ostrożnie.
- Niedługo poczujesz się lepiej, kochanie - szeptał czule. -
Po przemyciu oczu założymy opatrunek. Nie bój się, przez
cały czas będę przy tobie.
- Dziękuję - odpowiedziała cicho. Bardzo pragnęła
zobaczyć jego twarz.
Podczas
płukania
oczu zastosowano znieczulenie
miejscowe. Wiedziała, że został przy niej przez całą noc, bo
mówił siostrze dyżurnej, że sam się nią zajmie.
Zasnęła, a kiedy się zbudziła, poprosiła, żeby pojechał do
domu odpocząć.
- Chcesz się mnie pozbyć? - zażartował.
- Nigdy - odpowiedziała, wyciągając ku niemu rękę.
Ujął ją w swoją dłoń i pocałował lekko. Ze wzruszenia
rozpłakała się. Zwilgotniałe od łez tampony trzeba było
zmienić. Jego obecność okazała się zbawienna. Kto mógł
przypuszczać, że jest taki opiekuńczy! Kiedy zmęczony
zasnął, długo rozmyślała. Nagle uświadomiła sobie, jaki jest
wspaniałomyślny. Powiedział jej prawdę o Davidzie, ale
widząc, że nie może się z nią pogodzić, udał, że to zazdrość
podyktowała mu te słowa. Zrobił to z miłości do niej, tak
samo jak kiedyś mąż.
Rano okulista miał sprawdzić, czy nie nastąpiło
uszkodzenie wzroku. A jeśli przestanę widzieć? Nagle ogarnął
ją paniczny strach.
Zrozumiała, że David znalazł się w podobnej sytuacji. Nie
chciał jej obarczać ciężarem swojej choroby. Postanowiła tak
samo postąpić wobec Bena. Kocha go tak bardzo, że oszczędzi
mu cierpienia, bo przecież jego udręka byłaby nie mniejsza
niż jej.
Kiedy się obudziła, Bena nie było w pokoju. Wyczuła to
natychmiast, bo zawsze, kiedy się rozstawali, ogarniało ją
poczucie pustki. Trzeba się do tego przyzwyczaić,
przekonywała samą siebie, bo jeśli stracę wzrok, będę musiała
go zostawić.
Znów zawładnął nią paniczny strach. Usłyszała jednak
czyjeś kroki, a po chwili mocna dłoń ujęła jej rękę.
- Przestraszyłaś się, że mnie nie ma? Wyszedłem tylko się
odświeżyć.
- Nie - skłamała. - Dopiero się obudziłam. Drzwi
otworzyły się ponownie.
- Przyszła siostra, żeby cię umyć, więc zostawię was na
chwilę - powiedział Ben. - Potem zbada cię okulista.
- Ale wrócisz zaraz?
Pytanie wymknęło się jej, zanim zapanowała nad sobą.
Jaka jestem słaba, pomyślała. Przyrzekała sobie, że zwróci mu
wolność, a tymczasem błaga, by został, bo nie chce być sama,
kiedy okulista postawi diagnozę.
Poczuła na ustach delikatny pocałunek.
- Oczywiście, nie martw się, wszystko będzie dobrze.
Starał się ją uspokoić, ale głos mu lekko drżał, zdradzając
zdenerwowanie.
Siostra zakończyła zabiegi higieniczne i teraz Laura w
napięciu czekała na specjalistę. Ben zabawiał ją rozmową,
próbował pocieszyć, ale natrętne myśli wciąż nie dawały jej
spokoju. To okropność nie widzieć, jak liście brązowieją
jesienią, jak niebo zmienia kolor, czy wreszcie jak ukochany
patrzy na nią z miłością. Czy poradzi sobie w świecie
ciemności? Czy się dostosuje?
Pochłonięta ponurymi rozmyślaniami nie słyszała, co do
niej mówił, wyczuła jednak w jego głosie ogromną troskę.
Czyżby się domyślał, co ją trapi? Może nawet odgadł, że
zamierza go opuścić, gdy uszkodzenie oczu okaże się
nieodwracalne?
Wreszcie przyszedł okulista. Delikatnie usunął tampony i
przemył jej powieki, ale wciąż bała się otworzyć oczy.
Przemogła się po długim naleganiu lekarza. Nieostro, jak
przez mgłę, dostrzegła pochyloną nad sobą twarz.
- Widzę - szepnęła i coś ścisnęło jej gardło.
Potem
lekarz
zakroplił
oczy i zbadał wzrok
oftalmoskopem.
- Wszystko w porządku. Przez jakiś czas może pani
jeszcze odczuwać ból, ale to minie po kroplach, które
przepiszę. Na razie proszę nosić ciemne okulary. Czy jest w
domu ktoś, kto się panią zaopiekuje?
- Tak - odpowiedział za nią Ben.
- Czyżbym był świadkiem romansu? - Okulista
uśmiechnął się dobrodusznie.
- Owszem, wkrótce Laura zostanie moją żoną.
- Gratuluję - odparł lekarz, dyskretnie zostawiając ich
samych.
- Cóż, moja droga. Odpocznij chwilę, a potem się
ubierzesz. Jedziemy do domu - oświadczył Ben.
Do domu z Benem! Co za radość! Udręka tej nocy
skończyła się wreszcie, choć twarz Laury wciąż jeszcze nosiła
znamiona cierpienia.
Ben patrzył na nią ze łzami w oczach. Jakże ją kochał!
Świadomość, że mógł ją stracić, spotęgowała to uczucie.
Domyślił się, co planowała. Wiedział, że nie zgodziłaby się
wyjść za niego, gdyby uszkodzenie wzroku okazało się trwałe.
Delikatnie wziął ją w ramiona i pocałował. Odwzajemniła
pocałunek żarliwie. Czuła się tak, jakby nagle odzyskała coś
najcenniejszego.
Kiedy przyjechali na Rosemary Gardens, Ben wręczył jej
klucze, mówiąc:
- Witaj w domu. Kupiłem go, więc jest teraz naszą
własnością.
- Ależ ja mam szczęście - szepnęła wzruszona do łez,
przytulając się do niego.
Spragnieni siebie, poszli powoli na górę.
- Muszę ci coś wyznać - powiedziała w sypialni.
- Jesteś w ciąży? - spytał uradowany.
- Nie. Zrozumiałam wreszcie, że wtedy... powiedziałeś mi
prawdę o Davidzie. - Łzy znów stanęły jej w oczach.
- Nie płacz, kochanie. David chciał, żebyś była
szczęśliwa. Naprawdę próbowałem go przekonać do
chemioterapii. Podawałem za przykład swoją matkę, której ta
metoda przedłużyła życie o trzy lata.
- Chemioterapia potrafi zdziałać cuda, prawda?
- Oczywiście. Ale w przypadku mojej matki i Davida
operacja była bezcelowa. Nowotwór okazał się zbyt
zaawansowany.
Milczeli przez jakiś czas, dopóki nie minął smutek z
powodu utraty bliskich. Potem Ben nakazał jej odpoczynek, a
sam zajął się drobnymi pracami w domu, za to w nocy kochali
się, zapominając o cierpieniach.
Poczucie winy spowodowane tym, że podobali się sobie
jeszcze za życia Davida, a także żal Laury i obarczanie Bena
odpowiedzialnością za to, że jej mąż nie poddał się
chemioterapii, zniknęły niczym liście zimową porą,
przygotowując grunt dla wiosny, wiosny ich wspólnego życia.
Zbudziło ich poranne słońce, wpadające przez firanki.
- Kocham cię, Lauro - szepnął Ben, przytulając ją
mocniej.
- A ja ciebie - odpowiedziała wzruszonym głosem.
- Czy wiesz, że w tym domu jest aż pięć sypialni? -
zapytał, mrugając zabawnie.
- I co z tego?
- Byłoby wielkim niedopatrzeniem, gdybyśmy ich nie
zapełnili.
- Niby w jaki sposób?!
- Czy pamiętasz matkę chłopca, któremu koralik utknął w
nosie? Pytała, ile mam dzieci.
- Aha - jęknęła. - Pamiętam też twoją odpowiedź!
- Zdecydowałem się na sześcioro - przypomniał jednak.
- Sześcioro?! - Otworzyła usta, udając przerażenie.
- Chyba pora przystąpić do dzieła, nie sądzisz?
Roześmiała się.
- Skoro nalegasz...
Poddając się tkliwym pieszczotom, upajała się radością.
Być kochaną przez takiego mężczyznę jak Ben to prawdziwe
szczęście!