Izaak Babel SKROMNY FIOŁEK

background image

SKROMNY FIOŁEK

Sergiusz Małyszew, ten sam, który został później przewodniczącym komitetu

targowego w Niżnym Nowgorodzie, zorganizował latem osiemnastego roku pierwszą

w kraju ekspedycję żywnościową. Za zgodą Lenina załadował kilka pociągów

poszukiwanymi na wsi towarami i zawiózł na Powołże, aby je tam wymienić na

zboże. Znalazłem się w składzie tej ekspedycji w charakterze siły biurowej. Jako

miejsce naszej akcji obraliśmy powiat nowonikołajewski w samarskiej guberni.

Według obliczeń uczonych powiat ten - przy prawidłowej gospodarce - może

wyżywić cały okręg moskiewski. Nieopodal Saratowa, na przybrzeżnej stacji

kolejowej Uwiek, towary zostały przeładowane na galar. Ładownia tej barki

przedzierzgnęła się w prowizoryczny dom towarowy. Między wygiętymi wręgami

pływającej składnicy przybiliśmy portrety Lenina i Marksa, obramowaliśmy je

kłosami, na półkach rozłożyliśmy perkaliki, kosy, gwoździe, skóry; nie obeszło się

także bez harmonii i bałałajek. Tam też, w Uwieku, przydzielono nam holownik -

„Iwan Tupicyn” - noszący imię wołżańskiego kupca, niegdysiejszego swego

właściciela. Na parowczyku roztasował się „sztab” Małyszew z pomocnikami i

kasjerami. Ochrona i sprzedawcy urządzili się na barce pod ladami. Przeładunek zajął

nam tydzień, pewnego lipcowego ranka „Tupicyn”, waląc tłustymi kłębami dymu,

powlókł się z nami w górę Wołgi, do Barońska. Niemcy nazywali go Katherinenstadt.

Później była tam stolica okręgu Niemców z Powołża, pięknego kraju, zamieszkanego

przez ludzi mężnych i małomównych. Step leżący za Barońskiem usłany jest ciężkim

zlotem pszenicy, takim, jakie bywa tylko w Kanadzie. Wymoszczony jest koronami

background image

słoneczników i petnotlustymi bryłami czarnoziemu. Z Petersburga, wylizanego

jęzorem granitowego ognia, przenieśliśmy się do rosyjskiej - i przez to jeszcze

bardziej niezwykłej - Kalifornii. Funt chleba kosztował w naszej Kalifornii

sześćdziesiąt kopiejek, a nie dziesięć rubli, jak na północy. Rzuciliśmy się na bułki z

zawziętością, której sobie teraz nie sposób wyobrazić; w pajęczy miękisz wrzynały

się psie, wyostrzone zęby. Ze dwa tygodnie po przyjeździe zbijał nas z nóg chmiel

rozkosznej niestrawności. Krew, która teraz krążyła w naszych żyłach, miała - jak mi

się zdawało - smak i kolor malinowych konfitur. Małyszew dobrze to wykalkulował,

handel ruszył żwawo. Ze wszystkich krańców stepu ciągnęły w stronę brzegu

powolne potoki furmanek. Po grzbietach sytych koni ślizgało się słońce. Słońce

błyszczało na szczytach pszenicznych pagórków. Wozy tysięcznym wielokropkiem

zjeżdżały w dół, ku Wołdze. Obok koni kroczyły wielkoludy w kaftanach z wełny,

potomkowie holenderskich farmerów przesiedlonych za czasów Katarzyny nad

Wołgę, na dziewicze ziemie. Ich twarze zachowały rysy takie same, jak w Saardamie

i Haarlemie. Pod patriarchalnym mchem ich brwi, w sieci skórzanych zmarszczek,

błyszczały krople wypełzłych turkusów. Dym fajczany tajał wśród błękitnych

błyskawic prężących się nad stepem. Koloniści wolnym krokiem wspinali się po

trapie na berlinkę;ich drewniane saboty dudniły jak dzwony wytrwałości i spokoju.

Towar wybierały staruszki w krochmalonych czepcach i brunatnych narzutkach.

Później zakupy wynoszono do bryczek. Domorośli malarze usiali burty tych

pojazdów bukietami polnych kwiatów i różowymi byczymi pyskami. Zewnętrzna

strona bryczek pomalowana była zwykle na kolor głębokiego granatu. Na jego tle

paliły się woskowe jabłka i śliwki tknięte słonecznym promieniem. Z okolic

background image

odleglejszych przyjeżdżano tu na wielbłądach. Bydlęta kładły się na brzegu, wpisując

w horyzont swoje kołtuniące się garby. Sprzedaż kończyła się z nadejściem wieczoru.

Sklep zamykano; składająca się z inwalidów ochrona, a za nią sprzedawcy zrzucali

odzież i skakali z burt do Wołgi rozpalonej zachodem. W dalekim stepie czerwone

fale przetaczały się po zbożu. W niebie osuwały się lawiną mury zmierzchu. Kąpiel

pracowników ekspedycji zaopatrzeniowej do samarskiej guberni (tak nazwano nas w

oficjalnych pismach) był to widok nie całkiem zwyczajny. Kalecy wzbijali w wodzie

muliste różowe fontanny. Konwojenci mieli po jednej nodze, innym brak było ręki

albo oka. Łączyli się w pary, aby móc pływać. Na dwóch ludzi przypadały dwie nogi.

Walili kikutami po wodzie, mętne strugi wdzierały się wirami między ich ciała. Z

rykiem i parskaniem kalecy gramolili się na brzeg; rozochoceni, wygrażali prącemu

na nich niebu, obrzucali się piaskiem i mocowali, wykręcając sobie wzajem obrąbane

kończyny. Po kąpieli chodziliśmy na kolację do traktierni Karla Biedermeiera. Ta

wieczerza była koroną naszych dni. Dwie dziewuchy o ceglasto-krwawych rękach -

Augusta i Anna - podawały nam kotlety, rude brukowce skręcające się w potokach

wrzącego masła, zasypane stertami smażonych ziemniaków. Góry tego wiejskiego

jadła przyprawiano do smaku cebulą i czosnkiem. Stawiano przed nami słoje

kiszonych ogórków. Przez okrągłe okna, przebite wysoko pod sufitem, sączył się z

rynkowego placu dym zmierzchu. Ogórki wędziły się w szkarłatnym dymie i

pachniały morskim brzegiem. Mięso zapijaliśmy jabłecznikiem. My, przybysze z

Piasków i Ochry, mieszkańcy przedmieść zarosłych lodową skorupą żółtej uryny,

każdego wieczoru na nowo czuliśmy się zdobywcami. Okienka przebite w stuletnich,

czarnych ścianach przypominały iluminatory. Przenikał przez nie blask niebiańskiej

background image

czystości z podwóreczka, z niemieckiego podwóreczka obrośniętego krzakami róż i

glicynii, z fioletową czeluścią otwartej stajni w głębi. Staruchy w zapaskach siedziały

na przyzbach i robiły na drutach pończochy dla Guliwera. Z pastwisk wracały stada.

Augusta i Anna przystawiały sobie ławeczki i siadały przy krowach. Tęczowe krowie

oczy migotały w zapadającym zmroku. Wydawało się, że na świecie nie ma i nie było

żadnej wojny. A jednak pozycje uralskich Kozaków ciągnęły się dwadzieścia wiorst

za Barońskiem. Kari Biedermeier nie zdawał sobie sprawy, że wojna domowa toczy

się w stronę jego domu. Nocą wracałem do naszej ładowni z Sieleckim, takim samym

kancelistą jak ja. Po drodze Sielecki śpiewał. Z ostrołukowych okien wychylały się

głowy w szlafmycach. Księżycowe światło ściekało czerwonymi rowkami po

dachówce. Głuche naszczekiwanie psów wzbijało się ponad rosyjskim Saardamem.

Skamieniałe Augusty i Anny słuchały śpiewu Sieleckiego. Jego bas unosił nas ku

brzegom stepu, aż do gotyckiego częstokołu spichlerzy. Drżące smugi księżycowe

kładły się w poprzek rzeki, ciemność była nieważka, uchodziła w stronę piasków

przybrzeżnych, w potarganych sieciach wiły się robaczkowe blaski. Sielecki miał

głos o sile nadprzyrodzonej. Ogromne chłopisko należało do owego gatunku

prowincjonalnych Szalapinów, których - na nasze szczęście - pełno jest w Rosji jak

długa i szeroka. Podobnie jak Szalapin, przypominał z twarzy trochę szkockiego

stangreta, a trochę dygnitarza z dworu Katarzyny. Był to prostak, w przeciwieństwie

do boskiego swego pierwowzoru, ale jego głos, o bezgranicznym, zabójczym

zasięgu, napełniał duszę słodyczą samounicestwienia i cygańskiego zapamiętania.

Pieśni kajdaniarskie przenosił nad włoskie arie. Dzięki Sieleckiemu pierwszy raz

usłyszałem „Śmierć” Greczaninowa. Groźnie, nieubłaganie, namiętnie unosiła się

background image

nocami nad ciemną wodą: o, ta nie zapomni, nie zdradzi cię ona, Przygarnie i weźmie

na wieki w ramiona, I czarnym swym, ślubnym welonem owinie.

Przez ów kształt nietrwały zwany człowiekiem pieśń przepływa jak woda wieczności.

Zmywa wszystko i wszystkiemu daje początek. Front ciągnął się w odległości

dwudziestu wiorst. Uralscy Kozacy, współdziałając z czeskim batalionem majora

Vożenilika, usiłowali wyprzeć z Nikołajewska rozproszone oddziały czerwonych. Na

północy - od Samary - nacierały wojska Komucza - Komitetu Członków

Konstytuanty. Rozdrobnione i nie wyszkolone nasze oddziały dokonywały

przegrupowań na lewym brzegu. Dopiero co przeszedł na stronę wroga Murawiow.

Naczelnym dowódcą naszych wojsk został Wacetis. Broń dla frontu przywożono z

Saratowa. Raz albo i dwa razy w tygodniu do barońskiej przystani przybijał

bladoróżowy parowiec Spółki Akcyjnej „Samolot” o nazwie „Skromny Fiołek”.

Parowiec woził karabiny i amunicję. Pokład parowca zastawiony był skrzyniami i

malowaną przez szablon trupią czaszką i umieszczonym pod tą czaszką napisem:

„Niebezpieczeństwo śmierci”. Dowódcą statku był Korostelew, pijanica o nawisłej,

lnianej czuprynie. Korostelew był to letkiewicz, niespokojny duch, włóczykij. Pływał

na żaglowcach po Morzu Białym, przewędrował całą Rosję na piechotę, spędził czas

jakiś w więzieniu i w klasztornym nowicjacie. Wracając od Biedermeiera,

wstępowaliśmy zawsze do niego, jeśli tylko na przystani widać było ognie

„Skromnego Fiołka”. Pewnej nocy, przechodząc obok spichlerzy, obok

czarodziejskiej tej linii granatowych i brunatnych zamków, zobaczyliśmy pochodnię

płonącą wysoko w niebie. Wracaliśmy z Sieleckim do domu w tym nastroju

rozluźnienia i uniesienia zarazem, jakiego doznaje człowiek dzięki niezwykłości tych

background image

okolic, młodości, nocy i tającym na wodzie ognistym kręgom. Wołga płynęła

bezgłośnie. Na „Skromnym Fiołku” nie zapalano latarń, kadłub parowca czerniał

martwo, tylko pochodnia strzelała nad nim wysoko. Płomień miotał się nad masztem

i czadził. Sielecki śpiewał, pobladły, z głową odrzuconą do tyłu. Podszedł do samej

wody i tu przestał śpiewać. Weszliśmy na nie strzeżony przez nikogo trap. Na

pokładzie walały się jaszcze i koła armatnie. Pchnąłem drzwi kapitańskiej

kajuty:stanęły otworem. Na pozalewanym stole paliła się blaszana lampa bez

szkiełka. Żelazna kopułka, z której sterczał knot, już się topiła. Iluminatory zabite

były garbatymi deskami. Z poniewierających się pod stołem blaszanek bił siarczysty

zapach samogonu. Korostelew w płóciennej koszuli siedział na podłodze w zielonych

kałużach wymiocin. Mnisze, posklejane włosy sterczały dookoła jego twarzy.

Korostelew, nie odwracając oczu, patrzył z podłogi na swojego komisarza. Łotysza

Larsona. Larson rozpostarł przed sobą żółty arkusz „Prawdy” i czytał go w świetle

topniejącego, naftowego płomieniska. - Widzisz, jaki ty jesteś - odezwał się ze swojej

podłogi Korostelew - mów dalej, mów dalej, coś mówił. Męcz nas, męcz, jak tak

lubisz.

- Po co ja mam gadać - odezwał się Larson, odwrócił się plecami i odgrodził się

swoim kartonem - lepiej ja ciebie posłucham.

Na pluszowej kanapie siedział ze zwieszonymi nogami rudy chłop. - Lisjej - zwrócił

się do niego Korostelew. - Wódki. - Skończyła się - odpowiedział Lisjej - i nie ma

gdzie dokupić.

Larson odsunął od siebie karton i nagle zaczął się śmiać tak, jakby kto wybijał

werbel. - Ruski człowiek potrzebuje wypić - Łotysz mówił z akcentem - ruski

background image

człowiek czuje jakieś takie ssanie w duszy, a tu nie ma skąd wziąć.

I co komu z tej całej Wołgi? Korostelew wyciągnął chudą, dziecinną szyję, jego nogi

w parcianych portkach leżały na podłodze luźno rozrzucone. Żałosne zdumienie

odbito się w jego oczach. Ale zaraz mu rozbłysły. - A dręcz nas - powiedział bardzo

cicho i wyciągnął szyję a dręczże nas, Karol.

Lisjej złożył pulchne dłonie i zerknął bokiem na Łotysza. - Widzicie go, Wołgi się

czepia.

Nie, towarzyszu, ty się naszej Wołgi nie czepiaj, nie pomstuj. Znasz ty może tę pieśń,

co się w niej śpiewa: „Wołga - matuchna, rzeka - caryca”.

Staliśmy z Sieleckim wciąż jeszcze w progu. Zastanawiałem się, jak by stąd wyjść. -

A ja w żaden sposób nie mogę zrozumieć - zwrócił się do nas Larson, kontynuując

zapewne zastarzały spór - może towarzysze mi to wyjaśnią, jak to się dzieje, że

żelazobeton nagle okazuje się gorszy od brzózek i osinek, a sterówce mają być gorsze

od byle gówna z byle Kaługi?.

Lisjej powiercił głową w obroży watowanego kołnierza. Nie sięgał stopami ziemi,

pulchnymi palcami, przyciśniętymi do brzucha, plótł niewidzialną sieć. - Co ty,

przyjacielu, wiesz o Kałudze - powiedział pojednawczym tonem. - W Kałudze,

pozwól sobie powiedzieć, wspaniali ludzie mieszkają. Wyjątkowi ludzie, jeśli chcesz

wiedzieć.

- Wódki - odezwał się Korostelew z podłogi. Larson znów odrzucił prosięcą swoją

głowę i ostro się roześmiał. - Górą nasi - mruknął Łotysz, przesuwając arkusz bliżej a

nuż, a widelec, jakoś to będzie.

Pot burzliwymi potokami spływał mu z czoła, w kołtunie bezbarwnych włosów

background image

przelewały się oleiste strugi ognia. - A nuż, a widelec - parsknął znowu - kudy im do

naszych, co?.

Korostelew poszperał palcami wokół siebie. Ruszył z miejsca, pełznąc, wyrzucając

do przodu ręce i podciągając za nimi szkielet w lnianej koszuli. - Nie śmiej znęcać się

nad Rosją, Karol.

- szepnął, kiedy już dopełzt do Łotysza; chlasnął go zaciśniętą piąstką po twarzy i ze

skwirem zaczął tłuc się o niego. Larson nastroszył się i popatrzył na nas znad

okularów. Następnie okręcił sobie wokół palców jedwabną rzekę włosów

Korostelewa i przygniótł go twarzą do podłogi. Potem poderwał go i jeszcze raz wbił

mu twarz w ziemię. - Dostałeś teraz - wyrzucił z siebie Larson i odtrącił kościste

ciało Korostelewa - i jeszcze dostaniesz.

Korostelew wsparty na dłoniach dźwignął się nad podłogą jak pies. Krew spływała

mu z nosa, oczy zaczęły zezować. Wodził nimi chwilę, później poderwał się i

skowycząc, wpełzł pod stół. - Rosja - zawołał spod stołu i wlazł jeszcze głębiej;

chwyciły go drgawki - Rosja!.

Łopaty jego bosych stóp wyjrzały spod stołu i zaraz się cofnęły. Jedno tylko słowo

wśród wrzasków i jęku można było rozróżnić w jego skowycie. - Rosja! - wył

Korostelew, wyciągając ręce i waląc głową o podłogę. Ryży Lisjej siedział na

pluszowej kanapie. - Od samego południa wciąż na nowo - zwrócił się do mnie i do

Sieleckiego - wciąż przez tę Rosję się szarpie, wciąż mu tej Rosji żal.

- Wódki - stanowczo zażądał spod stołu Korostelew. Wypełzł stamtąd i poderwał się

na równe nogi. Jego włosy namokły w krwawej kałuży i zwisły na policzek. - Lisjej,

gdzie wódka?- Wódka, przyjacielu, jest w Wozniesieńsku, czterdzieści wiorst stąd,

background image

czy wodą, czy lądem, wszystko jedno czterdzieści wiorst. Akurat tam odpust,

samogon będzie musowo.

A Niemcy nie trzymają, rób, co chcesz.

Korostelew odwrócił się i wyszedł sztywnym, żurawim krokiem. - Niech żyje

Kaługa! - krzyknął Larson nieoczekiwanie. - Nie uznaje Kaługi - westchnął Lisjej - i

rób mu, co chcesz.

A ja bywałem w Kałudze.

Godni ludzie tam mieszkają, wyjątkowi ludzie.

Za ścianą rozległ się okrzyk komendy, zadźwięczała kotwica, kotew poszła w górę,

Lisjej podniósł brwi. - Ani chybi, jedziemy do Wozniesieńska?.

Larson zachichotał, odrzucając głowę. Wybiegłem z kajuty.

Bosy Korostelew stał na mostku kapitańskim. Miedziany blask księżyca kładł się na

jego porzniętej twarzy. Trap zwalił się na brzeg. Majtkowie krzątali się zwijając liny.

- Panie Dymitrze - krzyknął w górę Sielecki - wypuść nas stąd, co my tutaj winni?.

Maszyny od początkowego zrywu przeszły do bezładnego stukotania. Koło ryło

wodę. Na przystani miękko rozłupała się zbutwiała deska. „Skromny Fiołek”

rozpychał się dziobem. - Jedziemy - powiedział Lisjej, który wyszedł na pokład

jedziemy do Wozniesieńska po samogon.

Coraz żwawiej obracając kołem, „Skromny Fiołek” nabierał szybkości. W silniku

narastała oleista kotłowanina, szelesty, poświsty, podmuchy. Pędziliśmy w mroku, na

przełaj, roztrącając boje, wiechy sygnałowe i czerwone światła. Woda, pieniąc się

pod łopatami kół, ulatywała wstecz jak pozłacane skrzydło ptasie. Księżyc uwikłał

się w czarnych wodorostach. „Tor wodny Wołgi jest kręty - przypomniałem sobie

background image

zdanie z podręcznika - i obfituje w mielizny.

„. Korostelew na kapitańskim mostku przestępował z nogi na nogę. Sina, błyszcząca

skóra obciągała jego skuły. - Cała naprzód - powiedział przez tubę. - Tak jest, cała

naprzód - odparł głuchy, niewidzialny głos. - Więcej pary!.

Z dołu nikt się nie odezwał. - Rozwalę silnik - odpowiedział głos po chwili

milczenia. Pochodnia zerwała się z masztu i poniosło ją po uciekającej w skrętach

fali. Parostatek zakołysał się, po jego korpusie przeszedł dygot eksplozji. Pędziliśmy

w mroku, nigdzie nie zbaczając. Na brzegu wzbiła się rakieta, wypalono do nas z

trójcalówki. Pocisk gwizdnął między masztami. Kuchcik niosący samowar na pokład

podniósł głowę. Samowar wypadł mu z rąk, stoczył się ze schodków, rozbił się i

lśniąca struga wylała się na brudne stopnie. Kuchcik wyszczerzył w uśmiechu zęby,

położył się na schodkach i zasnął. Z jego ust bił zabójczy odór samogonu. Na dole,

wśród ociekających oliwą tłoków, goli do pasa palacze ryczeli i machali ramionami,

raz po raz padając na ziemię. W perłowym blasku obracających się wałów odbijały

się ich spotworniałe twarze. Załoga „Skromnego Fiołka” była pijana. Tylko sternik

pewną ręką trzymał swoje koło. Na mój widok obrócił się ku mnie. - Żydzie -

powiedział do mnie sternik - co się stanie z dzieciakami?.

- Z jakimi dzieciakami?- Dzieci przestały się uczyć - powiedział i pokręcił kołem

złodzieje z dzieci wyrosną.

- Przysunął do mnie swoje ołowiane, sine skuły i skrzypnął zębami. Jego szczęki

zgrzytały jak żarna. Zdawało się, że zęby rozkruszą się na piasek.

- Zagryzłbym.

Cofnąłem się. Przez pokład szedł Lisjej. - Lisjej, czym się to skończy?- Chyba

background image

dowiezie - powiedział rudy chłop i przysiadł na ławeczce, aby odpocząć. Zszedł na

brzeg w Wozniesieńsku. Nie było tam ani odpustu, ani świateł, ani karuzeli. Płaski

brzeg był ciemny, zasklepiło się nad nim niskie niebo. Lisjej utonął w tym mroku. Po

godzinnej przeszło nieobecności wynurzył się nad samym brzegiem obładowany

blaszankami. Towarzyszyła mu dziobata baba o kobylich kształtach. Dziecinny, za

mały kaftanik opinał jej pierś. Jakiś karzełek w spiczastej watowanej czapce i w

małych bulkach z cholewami stał opodal z otwartą gębą i przyglądał się, jak braliśmy

ładunek. - Śmietankowy - powiedział Lisjej, stawiając blaszanki na stole -

najprawdziwszy śmietankowy samogon.

I nasz widmowy statek znów zaczął swój wyścig. Przyjechaliśmy do Barońska o

świcie. Nieogarniona rzeka rozpościerała się przed nami. Woda ściekała z brzegu,

zostawiając po sobie atłasowy, granatowy cień. Różowy promień ugodził w mgły

wiszące na kikutach krzaków. Głuche, bielone ściany spichlerzy, cienkie ich

wieżyczki wykonały powolny obrót i jęły podpływać do nas. Przybijaliśmy do

Barońska przy hucznych dźwiękach pieśni. Sielecki przepłukał gardło butelką

najprawdziwszego śmietankowego i pofolgował sobie w śpiewie. Na wszystko

przyszła kolej - i na „Pchłę” Musorgskiego, i na chichot Mefistofelesa, i na arię

oszalałego młynarza: „Nie młynarz ze mnie - ze mnie kruk”. Bosy Korostelew leżał

na barierce kapitańskiego mostku, przegięty przez poręcz. Przymknął powieki, jego

głowa kiwała się z boku na bok, obrócił ku niebu pokaleczoną twarz, błąkał się na

niej niejasny, dziecinny uśmiech. Korostelew ocknął się, jak tylko statek zwolnił

bieg. - Alosza - powiedział stanowczo - cała naprzód. I werżnęliśmy się w przystań

całym pędem. Deska, już poprzednio przez nas nadłamana, rozleciała się w drzazgi.

background image

Silnik zatrzymał się w ostatniej chwili. - No i przecież dojechał - powiedział Lisjej,

który nagle znalazł się obok mnie - a ty, przyjacielu, miałeś pietra.

Na brzegu stały już szeregiem czapajewskie taczanki. Tęczowe pasma ciemniały i

stygły na brzegu, z którego dopiero co, spłynęła woda. Tuż obok przystani

poniewierały się skrzynie od pocisków porzucone tu przy poprzednich rejsach. Na

jednej ze skrzyń siedział w papasze i w rubaszce bez pasa Makiejew, dowódca sotni

w oddziałach Czapajewa. Korostelew ruszył ku niemu, rozkładając ręce. - Znów

nabroiłem, Kostia - powiedział ze swoim dziecinnym uśmiechem - całe paliwo

puściłem przez komin. Makiejew siedział boczkiem na skrzyni, kłaki papachy

zwisały mu nad żółtymi, pozbawionymi brwi łukami oczodołów. Mauzer z malowaną

rękojeścią leżał na jego kolanach. Makiejew wystrzelił za siebie i chybił. - Widzicie

go - wyszeptał Korostelew, promieniejąc - ale się rozsierdził - jeszcze szerzej

rozłożył chude ramiona - widzicie go.

Makiejew zerwał się na równe nogi, obrócił się w miejscu i puścił z mauzera całą

serię; strzały doganiały się spiesznie. Korostelew chciał jeszcze coś powiedzieć, ale

nie zdążył, westchnął i padł na kolana. Przypadł do obręczy, do kół taczanki, twarz

mu się rozpadła, mleczne skorupki czaszki przylgnęły do piasty. Pochylony

Makiejew wyrwał z magazynka ostatni, zaklinowany ładunek. - Skończyły się żarty -

powiedział, omiatając wzrokiem czerwonoarmistów i wszystkich nas, skupionych

koło trapu. Lisjej na zgiętych nogach przydyrdał z kocem w rękach i przykrył nim

Korostelewa, długiego jak pień. Na parostatku rozlegały się rzadkie wystrzały.

Czapajewcy rozbiegli się po pokładzie, aresztując załogę. Baba przyłożyła dłoń do

dziobatego policzka i patrzyła zza burty na brzeg przymrużonymi, nie widzącymi

background image

oczami. - Ja ci popatrzę - odezwał się do niej Makiejew - ja cię nauczę marnować

paliwo.

Majtków wyprowadzano pojedynczo. Za spichlerzami napotkali Niemców, którzy

wyroili się ze swoich domów. Kari Biedermeier stał tu wśród swoich ziomków.

Wojna przyszła na jego próg. Mieliśmy tego dnia dużo roboty. Wielka wieś

Friedenthal przyjechała po towary. Łańcuch wielbłądów legł nad wodą. Daleko, na

bezbarwnej blasze nieboskłonu, zawirowały wiatraki. Aż do obiadu zsypywaliśmy do

galaru friedenthalskie ziarno, pod wieczór zawezwał mnie Małyszew. Małyszew mył

się na pokładzie „Tupicyna”. Inwalida ze spiętym szpilką rękawem polewał go wodą

z dzbana. Małyszew parskał, chrząkał, podstawiał policzki. Wycierając się już

ręcznikiem, powiedział do swojego pomocnika - ciągnął widać rozmowę wcześniej

zaczętą:- I miał rację.

Możesz sobie być nie wiem jakim nadzwyczajnym człowiekiem - niechbyś tam i w

pustelniach bywał, i po Białym Morzu pływał, niechbyś sobie był największym

mołojcem, ale paliwa nie waż się marnotrawić, to już bardzo przepraszam.

Poszliśmy z Małyszewem do kajuty. Poobkładaiem się tam sprawozdaniami i pod

dyktando Małyszewa zacząłem pisać telegram do Ilicza. - Lenin. Kreml. Moskwa. W

telegramie zawiadamialiśmy, że dla proletariatu Petersburga i Moskwy wysłane

zostały pierwsze transporty pszenicy, dwa pociągi po dwadzieścia tysięcy pudów

ziarna w każdym.

Tłum. Jerzy Pomianowski


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:

więcej podobnych podstron