Dean Devlin Roland Emmerich
Stephen Molstad
Dzień
Niepodległości
STREFA CISZY
Prolog
Bitwa trwa
P
IĄTEGO
LIPCA
światowa wojna z najeźdźcami trwała na-
dal. Kolejno zestrzelono wszystkie z trzydziestu sześciu wrogich nisz-
czycieli miast, ale w zlokalizowanym głęboko pod ziemią obiekcie
badawczym określanym jako Rejon 51 nie zapanował świąteczny
nastrój. To zakopane pod pustyniąNewada tajne laboratorium zastą-
piło Waszyngton w roli kwatery operacyjnej Stanów Zjednoczonych.
W sali łączności i śledzenia lotu obiektów kosmicznych prezydent
Thomas Whitmore, jego doradcy i zespół techników pracowali
go-
rączkowo, koordynując kontrofensywę. Cztery niszczyciele miast i ty-
siące mniej szych statków szturmowych roztrzaskały siej o amerykań-
ską ziemię - wiele z nich runęło na porośniętą krzakami pustynię
w sąsiedztwie laboratorium - i za późno już było na zastanawianie
się, czy ktoś zdołał tam przetrwać. Prezydent Whitmore, zyskawszy
wcześniej w kraju rozgłos jako pilot myśliwca w „wojnie w zatoce",
teraz wspiął się do kokpitu F/A-18 i osobiście poprowadził eskadrę
samolotów, która zaliczyła pierwsze zestrzelenia statków kosmicz-
nych. Obcy wykryli jednak sygnały radiowe wychodzące z bazy i pod-
jęli kolejny atak, aby dosięgnąć celu. Napastnicy byli już bliscy uni-
cestwienia Rejonu 51, gdy zespół Whitmore'a dokonał odkrycia, że
wystarczy uderzenie pojedynczego pocisku AMRAAM w podstawo-
wą broń gigantycznego statku kosmicznego, aby spowodować
łań-
cuchową eksplozję, dostatecznie silną, by rozerwać cały statek. Tech-
nicy bezzwłocznie rozpowszechnili tę informację po całej Ziemi i po-
tem czekali już tylko na spływające raporty.
7
Wysoko nad bazą krążyły samoloty zwiadowcze AWACS. Ich
nadzwyczajna aparatura elektroniczna zapewniała Rejonowi 51 -
przez sieć komórkową i kanały radiowe - łączność z ocalałymi reszt-
kami armii amerykańskiej. Ze swoich pozycji piloci AWACS-ów
mogli bez przeszkód zobaczyć leżącą na pustyni monstrualną, po-
czerniałą od ognia skorupę niszczyciela - dopalającą się muszlę
o średnicy trzydziestu kilometrów. Dawało się również zauważyć całe
konwoje pojazdów wojskowych nadciągających ze wszystkich stron
i okrążających niszczyciel.
Od samego rana ludzie i sprzęt, który przetrwał niszczący atak,
napływali z baz wojskowych z całego Południowego Zachodu. Po
kilku godzinach pierścień żołnierzy i cywilów otaczających
pojazd
tak się zagęścił, że był widoczny z powietrza. Na ziemi wierzchołek
zniszczonego gigantycznego statku widziano nawet z Las Vegas.
Kompania Delta z Fort Irwin należała do jednostek, które pojawi-
ły się na miejscu w pierwszym rzucie. Zadanie nie do pozazdroszcze-
nia wyznaczone tej elitarnej formacji polegało na podjęciu działań sztur-
mowych podczas kontrinwazji. Mieli wejść do akcji jako pierwsi.
Przypominało to szturm na niezwykle wielki kościół. Wtargnęli
przez szeroki na sześćdziesiąt metrów wyłom w ścianie zewnętrz-
nej, posuwając się ostrożnie dwudziestometrowymi skokami. Prze-
strzenie wewnętrzne statku okazały się oszałamiająco, niewiarogod-
nie wprost wielkie. Gdy pokonali i obsadzili pierwszy kilometr, ruszy-
ły za nimi uzbrojone pojazdy, dżipy oraz tysiące żołnierzy i cywilów.
Głębiej we wnętrzu statku wolną przestrzeń zastąpił labirynt małych
komór, zredukowanych w niektórych miejscach do wąskich koryta-
rzy. Kompania Delta w napięciu posuwała się naprzód, spodziewa-
jąc się spotkania z pozostałym przy życiu nieprzyjacielem za każdym
zakrętem. Zaczęły się pojawiać fragmenty ciał rozerwanych przez
wybuch, lecz przed upływem pierwszych dwudziestu czterech go-
dzin nie odnaleziono ani jednego żywego osobnika.
Przez rozległe dziury, które eksplozja wyrwała w sklepieniu, he-
likoptery wtargnęły do wielkiej, centralnej komory statku. Piloci ra-
portowali o „ogromnej beczce ze śledziami" - tysiącach zabitych
napastników tworzących jeden stos o pięciokilometrowej średnicy.
Kompania Delta otrzymała rozkaz skierowania natarcia na tę cen-
tralną komorę, gdzie, jak oczekiwano, będzie można odnaleźć i wziąć
do niewoli jakieś pozostałe przy życiu istoty.
8
N
OLAN
ZESKOCZYŁ
z
POWŁOKI
jednego rozbitego sztur-
mowca, wylądował na twardym pancerzu następnego, po czym szybko
przebiegł dwadzieścia metrów do krawędzi kolejnego, gdzie przy-
czaił się i przeczesał lufą broni całą przestrzeń wokół siebie. Znalazł-
szy się w centralnej komorze niszczyciela, miał wrażenie, że prze-
bywa na dnie otoczonego poczerniałymi, pionowymi ścianami pod-
ziemnego jeziora. Samą szerokość komory oceniał na jakieś pięć
kilometrów. Szare światło dnia dochodziło z miejsca, gdzie eksplo-
zja wyrwała duży fragment sklepienia. W oddali słyszał warkot dżi-
pa i pojedyncze okrzyki dochodzące od strony innego zespołu zwia-
dowczego pracującego w południowym sektorze komory. Przestrzeń
ta stanowiła najwidoczniej swego rodzaju lotnisko polowe, obszar
roboczy dla statków szturmowych, które, wyrwane przez wybuch
z miejsc zakotwiczenia na wyższych piętrach, utworzyły kolosalny,
gruby gdzieniegdzie na dziesięć warstw, stos.
Nolan spojrzał za siebie, w stronę, z której tutaj dotarł, i dał Simp-
kinsowi sygnał, żeby tamten ruszał. Gdy partner pokonywał otwartą
przestrzeń, Nolan ubezpieczał go, rozglądając się w napięciu na wszyst-
kie strony w poszukiwaniu oznak niebezpieczeństwa. Chociaż w kom-
panii Delta ani nie słyszano strzałów, ani nie napotkano czynnego opo-
ru, z innych sektorów dochodziły raporty o obcych snajperach używa-
jących broni ręcznej. Właśnie gdy Simpkins ruszył do przodu, statek
ustąpił pod jego ciężarem i z jękiem obsunął się głębiej w stos iden-
tycznych maszyn, na których spoczywał. Simpkins stracił na chwilę
równowagę, jednak odzyskał ją akurat w odpowiednim momencie, aby
uniknąć upadku. Ponad krawędzią pojazdu widział plątaninę wąskich
korytarzy powstałych w stosach „talerzy". Ze ściśniętym gardłem
ostrożnie wycofał się na wyżej położone miejsce.
Najpierw Simpkins, potem Myers i z kolei Henderson dołączyli
do Nolana, usadowionego pod krawędzią jednego statku opartego
o inny, identyczny. Celem marszu grupy był, najwyraźniej różniący
się od pozostałych, aparat w kształcie cygara, znajdujący po prze-
ciwnej stronie pojazdu, który wykorzystywali jako schronienie.
Nolan zameldował do słuchawki:
-OK, kapitanie, jesteśmy w odległości jednego statku od na-
szego celu. Widzę jakieś okna, ale nie ma drzwi. Wydaje się, że
naj-
lepszym sposobem byłoby odstrzelenie jakiegoś okna.
-Zrozumiano, dowódco drużyny. Działaj według swego uzna-
nia. Jeżeli nie będziesz mógł szybko znaleźć wejścia, rezygnuj i
wra-
cajcie do bazy. Odbiór.
9
- Przyjąłem. - Nolan opuścił walkie-talkie na pas. Odwracając
się do pozostałych oznajmił: - Ja i Simpkins wchodzimy pierwsi.
Gdy tylko wejdziemy przez okno, wy dwaj zbliżacie się i ubezpie-
czacie nas. A więc naprzód.
I poszli. Z niewielkiej odległości Nolan wypuścił kilka serii ze
swego M-16 i przebijające pancerz kule doszczętnie zgruchotały ja-
sne tworzywo. Z bliska powierzchnia długiego statku sprawiała wra-
żenie wypłowiałej. Wydawało się, że w przeciwieństwie do pozosta-
łych, ten pracował już w trudnych warunkach. I tylko jego nie po-
krywały dziwne symbole wytłoczone na powierzchni statków sztur-
mowych.
Nolan pochylił się i zajrzał przez otwór. Nie dostrzegł żadnych
oznak ruchu, ale widział tylko jedną, zupełnie pustą komorę. Uży-
wając latarki zobaczył, że było tam wejście prowadzące w głąb
statku.
-Wygląda jak stół operacyjny - stwierdził kwaśno Simpkins,
omiatając światłem swojej latarki sufit. Właściwie, ponieważ
pojazd
leżał na grzbiecie, dziwnie wyprofilowany, metalowy stół
zwisał,
so-
lidnie umocowany, z sufitu. To, co stało się teraz podłogą,
pokrywa-
ły sterty wszelkiego rodzaju rupieci, a wśród nich wiele
przedmio-
tów, które mogły być narzędziami chirurgicznymi.
-Pieprzyć to wszystko - warknął Nolan do siebie. - Włażę do
środka. - Wetknął latarkę w uchwyt na końcu karabinu,
przetoczył
się przez otwór i znowu zerwał się na nogi, gotowy do strzału.
Gdy
tylko dołączył do niego Simpkins, wskazał na wejście zakryte
jakimś
sztywnym materiałem, dokładnie zaciągniętym i
przesłaniającym
widok tylnej części statku.
Porozumiewając się tylko gestami, obaj zajęli właściwe pozy-
cje i Simpkins szarpnął zasłonę. Z palcami na językach spustowych
weszli do następnego pomieszczenia. Znaleźli się w wąskim kory-
tarzu, między rzędami głębokich półek po obu stronach. Półki mu-
siały być pełne i, gdy statek się przewrócił, cała zawartość wysypa-
ła się z nich. Za tym śmietnikiem otwierała się szersza przestrzeń.
-Nolan, sprawdźmy to. Co oni, u diabła, tutaj robili? - Światło
latarki Simpkinsa zatrzymało się na rozsypanej zawartości półek:
zielona nylonowa czapka baseballowa z logo Pensylwanii, proteza
nogi, kurtki myśliwskie, strzelba, fotografie... ostatnie ślady po ty-
siącach uprowadzonych...
- Wszyscy ci ludzie, którzy twierdzili, że zostali porwani przez
kosmitów, że wprowadzano im różne sondy i poddawano nąjrozma-
10
itszym badaniom... Wydaje się* że robiono to tutaj. A tu była
niby
szatnia.
-Albo biuro rzeczy znalezionych. - Nolan zrobił cztery ostroż-
ne kroki w głąb pomieszczenia, miażdżąc pod butem jakieś
okulary.
Sięgnął w dół i wygrzebał ze śmieci kasetę magnetofonową, -
To
pojapońsku -powiedział, odrzucił ją i podniósł kawałek papieru.
Przy-
glądał mu się przez chwilę i sięgnął po drugą kartkę.
-Co to jest? Znalazłeś coś?
-Być może. Wiesz, różni tacy mówili, że Oni muszą mieć szpie-
gów, ludzi, którzy im pomagają...
-Taak, słyszałem o tym, ale to gówno prawda. Jakby Oni po-
trzebowali jakiejś pomocy.
-Popatrz. - Nolan wzruszył ramionami. Nie odwracając się po-
dał mu trzymane kartki i podniósł jeszcze jedną. Wydarte z
zeszytu
strony były zapełnione wykonanymi pośpiesznie, ale najwyraźniej
ręką
fachowca, szkicami zdobyczy obcej techniki. Na jednym
rysunku
widniał rodzaj ekranu ponad wykresem połączeń, inna strona, z
okre-
śleniem: „skrzynia wodna", zawierała pobieżny szkic czegoś,
co
wyglądało jak egipski hieroglif w sześciobocznym pudle.
Rysunek
otaczały równania i notatki, zupełnie niezrozumiałe dla obu
żołnie-
rzy. - Tu jest cała książka tego towaru. Weźmiemy teraz trochę,
żeby
pokazać kapitanowi, a potem przyjdziemy z większą grupą
ludzi.
Simpkins przekazał kartki Hendersonowi i Myersowi, wrócił do
miejsca, w którym Nolan je pozbierał.
- Jaki wygodniś - powiedział, zobaczywszy, że jego partner zna-
lazł gdzieś torbę na zakupy i ładuje do niej różne rzeczy, jak na wy-
przedaży starzyzny. Sam dostrzegł portfel po jakimś biedaku i zaczął
go przeglądać, gdy wydało mu się, że Nolan coś mówi:
-Nie denerwuj się. Nie skrzywdzę cię. Zachowaj spokój.
Spojrzał na Nolana, który akurat patrzył na niego.
-Przestań się obijać, Simpkins.
-Nie bójcie się. Nie używajcie broni. Nic złego się wam nie
stanie. - Tym razem patrzyli jeden na drugiego, a ich usta nie
poru-
szały się. - Nie używajcie broni. - Powtórzona komenda dotarła
zni-
kąd. Obaj mężczyźni obrócili się w stronę tylnej części statku,
cał-
kowicie pewni, że w słabym świetle zobaczą wysoką postać
Obce-
go. Chwilę później tak się właśnie stało.
Nolan podniósł broń i wycelował w czoło tej istoty, w miejsce
powyżej oczu, gdzie mózg leżał tak blisko powierzchni ciała, iż nie-
mal dosłownie można było dostrzec proces myślenia. W blasku
la-
tarki lśniąca skóra istoty wyglądała upiornie biało. Wydłużone po-
wieki o migdałowym kształcie zamrugały nad wyłupiastymi, błysz-
czącymi oczami wielkości dojrzałych śliwek.
W pierwszym odruchu Simpkins chciał krzyknąć: „nieprzyja-
ciel w dziurze" i otworzyć ogień. Jednak stał jak skamieniały, wpa-
trując się w lufę swojej broni skierowanej w pierś Obcego. Potem,
właściwie bez udziału własnej woli, poczuł jak zmienia zdanie.
Przekaż innym, żeby nie strzelali, polecił sam sobie. Następnie,
z pełną świadomością, że ta koścista, zasmarkana pokraka z zaku-
tym łbem perfidnie nim manipuluje, odczuł potrzebę mówienia do
chłopaków na zewnątrz. Nie osłabiając uwagi skoncentrowanej na
celu, wycofał się do owalnego pomieszczenia ze stołem na suficie
i wrzasnął do pozostałych:
-Mamy jednego. Żywy, ale nie jest groźny! Nie zaatakuje! Nie
otwierać ognia.
-Człowieku, on nami kręci - powiedział Nolan, wyraźnie drżąc,
częściowo ze strachu, a częściowo z wysiłku potrzebnego,
aby
nie
odłożyć karabinu, tak jak zażądał Obcy. - On mąci mi w
głowie.
W całym tym zamieszaniu Nolan i Simpkins stanęli przed trud-
nym wyborem. Nie tracąc nic ze swojej zwykłej świadomości, „my-
ślowo słuchali" Obcego, który znakomicie opanował taką metodę
„mówienia" do nich. Byli oczywiście gotowi strzelać, ale jednocze-
śnie obaj poddali się jakiemuś wzruszeniu, dziwnej wibracji, prze-
konującej ich, że Obcy zamierza współpracować. W przekazywa-
nym telepatycznie komunikacie kryło się zręczne naśladownictwo
ludzkiego uczucia przyjaźni, podstęp, jakiego Obcy mógł się nauczyć
tylko dzięki wcześniejszym kontaktom z Ziemianami.
-W porządku, spróbujmy wziąć go żywcem - zmiękł Nolan. -
Ręce do góry, zasrańcu. Ręce do góry! - Istota posłuchała,
niezdar-
nie rozsuwając na boki swoje szczupłe, lekko przejrzyste
ramionka.
Nolan i Simpkins ostrożnie wycofali się ku wyjściu, dając
Istocie
sygnał do posuwania się naprzód. Powoli, nieporadnie, Obcy
prze-
dostał się przez stertę odzieży i innych przedmiotów do miejsca,
gdzie
od żołnierzy dzieliła go tylko ich broń.
-Nie strzelać! - rozkazał Simpkins dwóm mężczyznom prze-
chylonym przez rozbite okno i kierującym broń w stronę
wejścia.
Obcy wyszedł na otwartą przestrzeń odwróconego do góry
nogami
pokoju badań, a jego rozdwojone stopy przy każdym kroku
ostrożnie
rozpoznawały powierzchnię zaścielonego gruzem sufitu,
szukając
pewnego oparcia.
12
Zza roztrzaskanego okna dobiegał głos Hendersona, który mó-
wił przez radio:
- Kapitanie, mamy jednego. Mamy jeńca. Przyślijcie jakieś
wsparcie.
Marsz do punktu dowodzenia na zachodnim krańcu komory cen-
tralnej z nieprzyjacielskim jeńcem zajął pełne dwie godziny. Stromi-
zny utworzone przez sterty rozbitych statków okazały się zdradziec-
kimi pułapkami dla Istoty przyzwyczajonej do innego środowiska.
Na każdym rozwidleniu dróg osobliwego labiryntu żołnierze staran-
nie dobierali trasę dającą najmniejszą szansę ucieczki. Zanim dotarli
do celu z tą Pozaziemską Jednostką Biologiczną, którą nazwali „po-
tworem", czekało tam już ponad stu uzbrojonych mężczyzn pozdra-
wiających ich uniesionymi karabinami.
Przyprowadzono dżipa do dalszego transportu Obcego. Przed-
tem Simpkins sam siebie mianował ochroniarzem Istoty i zajął się
uspokajaniem żołnierzy, przypominając im, jak cenny może się oka-
zać jeniec dla zapobieżenia wszelkim atakom w przyszłości. Obcy,
robiąc dokładnie to, czego wymagała sytuacja, pozostawał absolut-
nie bierny, nawet wtedy, gdy Simpkins przyszedł z wielkim kawał-
kiem płótna. Owinięto nim Obcego, a następnie zawiązano tak, że
kompletnie skrywało jego ciało. Zrobiono to bardziej dla bezpieczeń-
stwa jeńca niż z obawy, że mógłby próbować ucieczki. Simpkins
wyobraził sobie dziesięciokilometrową podróż do wyjścia i przewi-
dział ewentualność zagrożenia ze strony jakiegoś rozzłoszczonego
żołnierza, mogącego wypuścić kilka serii w spontanicznym ataku nie-
nawiści. Każdy pragnął choćby drobnej rekompensaty za to,
czego
obce plemię dopuściło się wobec ludzi.
Całą długą i ciężką drogę prowadzącą poza obręb
niszczyciela
Obcy - zapakowany jak zrolowany dywan i z lufą broni przysta-
wioną do głowy - zniósł bez jednego drgnienia, biernie leżąc z tyłu
dżipa.
Kilka godzin później Simpkins, Nolan, Henderson i Myers za-
meldowali się w pozostałościach głównego hangaru Rejonu 51. Ich
jeńca przewożono właśnie do Fort Irwin na przesłuchanie, oni zaś
mieli przekazać materiały, które zabrali z pojazdu o kształcie cygara,
samemu generałowi Greyowi. Zażyczył sobie osobiście spotkać się
z tymi ludźmi. Natychmiast stali się znani jako ci faceci, którzy przy-
prowadzili jedynego jeńca ze statku Whitmore'a. Do ich, krążącej
wśród żołnierzy, historii każdy z kolejnych opowiadających dodawał
jakiś nowy szczegół podkreślający męstwo bohaterów. Po pewnym
13
czasie historia ta wchłonie setki innych opowieści i stanie się, w róż-
nych formach, cząstką kanonu legend powstałego po inwazji.
Gdy czekali, Nolan zaczął kartkować znaleziony szkicownik.
Najwyraźniej natrafił na wyrywkowy dziennik kogoś o bardzo
nie-
dbałym charakterze pisma. Kartki były wypełnione w równym stop-
niu schematami maszyn, angielskimi powiedzonkami i równaniami
matematycznymi. Nolan otworzył go na stronie z akwarelą przedsta-
wiającą pustynię i podziwiał talent artysty. Obrazek został podpisa-
ny w dolnym rogu. Szkicownik należał do kogoś o imieniu Okun.
Rozdział 1
Projekt Plama
w jednym ręku
O
GODZINIE
5.58
RANO
ruch w korytarzu prowadzącym
do wewnętrzego pierścienia obiektów Pentagonu był większy niż zwy-
kle. Pracownicy biurowi, cywile i mundurowi, przyszli wcześniej,
żeby dostać najnowsze wydanie „Washington Post" i przeczytać o po^
stępach afery Watergate, którą odbierano, przynajmniej w kołach po-
litycznych Dystryktu Kolumbia, jak koniec świata. Z tego poranne-
go rozgardiaszu wyłoniła się wysoka postać W tradycyjnie skrojo-
nym garniturze, o pół numeru za małym dla jej wychudłej figury. !
Albert Aleksander Nimziki zatrzymał się na chwilę przed jednym
ż wielu w Pentagonie barów kawowych i czytał tytuły krzyczące ktt
niemu ze stelaży z gazetami: COX, KOMISJA SPECJALNA ROZ-
WAŻA OSKARŻENIE. Te poranne wiadomości naturalnie nie były
dla niego zaskoczeniem. Jako wicedyrektor Centralnej Agencji Wy-
wiadowczej (CIA) miał za zadanie wiedzieć, co ukaże się w gaże-
tach o wiele dni, tygodni, a czasem lat wcześniej, niż wiedziały to
same redakcje gazet.
Nimziki był najmłodszym wicedyrektorem w historii, ale współ-
zawodnictwo miał we krwi i już w wieku szesnastu lat stał się profe-
sjonalnym szpiclem. Dorastał w Lancaster, w Pensylwanii, i tam, od
swoich sąsiadów, amiszów, przyswoił sobie specyficzną chłodną
postawę w stosunku do innych ludzi. Gdy jego ojciec, agronom, zdo-
był posadę w ONZ, przeniósł rodzinę na Roosevelt Island w Nowym
Jorku, gdzie w sąsiedztwie nie tylko mieszkało wielu dyplomatów
z ONZ, ale także roiło się od szpiegów przysyłanych z całego świa-
15
ta, aby mieli oko na tych pierwszych. Wychodzące na wielkie, ru-
chliwe skrzyżowanie okna nowego rodzinnego apartamentu stano-
wiły dla młodego Alberta doskonały punkt obserwacyjny dla studio-
wania owej nie kończącej się gry w kotka i myszkę. Przez dwa
lata
była to tylko zabawa biernego widza w szpiegowanie szpiegów. Ale
pewnego dnia zszedł na dół i bezczelnie zwrócił się do jednego z nich.
Już nazajutrz dostał paraboliczny mikrofon i teleobiektyw, i zaczął
podsłuchiwać rozmowy prowadzone w ogródku eleganckiej kawiar-
ni po drugiej stronie ulicy. Po takim treningu wstąpił na uniwersytet
Georgetown, gdzie zdobył dwie specjalizacje, z kryminalistyki i
ze
stosunków międzynarodowych. Wkrótce po podjęciu pracy w CIA
sprawdził się w terenie nie tylko jako śmiały i utalentowany oficer
operacyjny, ale również jako bardzo skuteczny administrator, i stało
się to jego drugą specjalnością, dzięki której piął się systematycznie
w górę, po kolejnych szczeblach służbowych w Agencji. W wieku
trzydziestu czterech lat nadal miał aspiracje zajścia jeszcze wyżej.
Ściągnął windę i zjechał niąjedno piętro w dół, do sutereny. Cięż-
kie drzwi otwarły się po wsunięciu karty magnetycznej w szczelinę
zamka, odsłaniając wejście do pustego korytarza pilnowanego przez
dwóch żołnierzy. Sprawdzili okazaną plakietkę identyfikacyjną, prze-
puścili go i wkroczył do Cysterny, sali konferencyjnej chronionej naj-
silniej w całym kompleksie Pentagonu.
W środku, wokół długiego orzechowego stołu konferencyjnego,
siedziało kilkunastu mężczyzn - wszyscy biali, wszyscy starsi od
Nimzikiego. Była to elita amerykańskiego wojska i wywiadu, ludzie,
którym zawierzono, aczkolwiek niechętnie, „najpaskudniejszy mały
narodowy sekret". Stanowili grupę znaną jako „Projekt Plama".
PO KRÓTKIEJ, NIEDBAŁEJ WYMIANIE powitań Nimzi-
ki usiadł, a Bud Spelman, przydzielony do Agencji Wywiadu Obro-
ny, wszedł na podium na przedzie sali. Poważny jak buldog, beczko-
waty pułkownik Spelman był kiedyś instruktorem musztry w woj-
sku, co dało się poznać po bezceremonialnym sposobie, w jaki po-
prowadził zebranie.
-Panowie! Celem tego zebrania jest uaktualnienie waszej wie-
dzy o serii potencjalnie groźnych przypadków pojawienia się
UFO
i, jeśli będzie to usprawiedliwione, przyjęcie planu działania. Jak
sądzę, każdy z was miał okazję przejrzeć raport o stanie sytuacji,
który rozesłałem, ale chcę wam pokazać kawałek taśmy z zapisem
16
radarowym uzyskanym przez Dowództwo Północnego Rejonu Ob-
serwacyjnego. - Opuściwszy biały przesuwny ekran i przygasiw-
szy światło, przeszedł do projektora ustawionego w tyle sali. - Pa-
trzycie teraz na nocne niebo nad naszymi magazynami atomowymi
koło Bangor, w Maine. Są to wzmocnione, złożone obrazy radaro-
we, dla poprawienia ich jakości przeniesione na film. A oto nad-
chodzi nasz gość.
W górnym rogu pojawiła się nierówna plama białego światła.
Pulsujący, niewyraźny obiekt zaczął powoli, systematycznie opusz-
czać się w dół ekranu, a kontury zjawiska stopniowo się wyostrzały.
- Oprócz radaru mieliśmy wielu naocznych świadków na ziemi,
którzy twierdzili, że dobrze to widzieli. Jednak, jak zwykle, ich opi-
sy nie są jednakowe. Niektórzy mówili, że obiekt wydzielał złote
światło, inni nazywali to pomarańczowoczerwonym blaskiem, pod-
czas gdy jeszcze inni utrzymywali, że kolor był niebieskawy. To samo
z odgłosami silnika. Jedni ludzie słyszeli „wysokie wycie, jak z sil-
nika elektrycznego", podczas gdy inni zapamiętali „całkowity brak
dźwięków". Wiemy na pewno, że ta rzecz unosiła się na wysokości
prawie pięciuset metrów, bezpośrednio nad naszymi bunkrami ma-
gazynowymi, przez mniej więcej dwie minuty, a potem... I tutaj po-
jawia się powód do pokazania wam tego filmu.
Wszystkie oczy wpatrywały się w ekran. UFO nagle strzeliło
w górę, oddalając się dodatkowo o trzysta metrów od ziemi, a na-
stępnie zaczęło kreślić na nocnym niebie serię zygzaków. Cokolwiek
to było, poruszało się z niewiarygodną prędkością i zadziwiającą
zręcznością, wykonując serię zwrotów pod kątem prostym i serpen-
tyn bez znaczniejszej redukcji prędkości. Potem, w jednym długim
błysku, równie tajemniczo jak się pojawiło, zniknęło z pola widze-
nia. Spelman zatrzymał taśmę i obrócił się twarzą do obecnych.
- Wyglądało to, jak gdyby moja żona dawała lekcje prowadze-
nia samochodu - zażartował generał Sił Powietrznych, wywołując
uprzejmy chichot pozostałych.
Spelman nie zmienił tonu.
- Żaden samolot znany Wywiadowi Obrony nie ma zdolności
manewrowych porównywalnych z tym, czego byliśmy świadkami.
Po przejrzeniu taśmy WO uważa za prawdopodobne, że to, co wi-
dzieliście, jest misją rekonesansową. A nie ma dymu bez ognia. Ta-
kie gromadzenie danych wywiadowczych może oznaczać przygoto-
wania do jakiegoś ataku lub, według najgorszego scenariusza, do
inwazji na pełną skalę.
17
Spelman przerwał, aby treść wypowiedzi mogła dotrzeć do ze-
branych. Jego audytorium czuło się mniej rozbawione taśmą, którą
obejrzano, niż umiejętnością Spelmana wygłoszenia tej mowy tak,
jak gdyby robił to po raz pierwszy. Raz na rok zwoływał podobne
spotkanie, żeby zaprezentować członkom Projektu Plama kolejne
dowody. I za każdym razem on i doktor Wells, jego jedyny sprzymie-
rzeniec w Komitecie, argumentowali, że naród jest narażony na rze-
czywiste i bezpośrednie niebezpieczeństwo. Obaj byli dogmatykami
twierdzącymi, iż świat znajduje się w przededniu inwazji istot poza-
ziemskich. Za plecami uważano ich za nieco zwariowanych, szcze-
gólnie Wellsa, jedynego człowieka znanego z tego, że przeprowa-
dził rozmowę z inteligentną formą życia z innego świata. W końcu
desperackie nalegania Wellsa na przyjęcie jego propozycji dopro-
wadziły do usunięcia go z Projektu Plama. Skazany na izolacją, Spel-
man nie miał już ochoty zwoływać kolejnego zebrania, ale właśnie
wtedy znalazł najmniej oczekiwanego sojusznika, kogoś z odważ-
nym planem, który mógł ostatecznie zakończyć spory między agen-
cjami, od ponad dziesięciu lat utrudniające rządowe badania nad UFO.
Człowiekiem tym był Nimziki.
Gdy stało się jasne, że Spelman kończy przemowę, jako pierwszy
wystąpił z popularnym zarzutem doktor Insolo z Rady Nauki i Techniki.
- Dostajemy takie raporty od lat. Dlaczego właśnie te miałyby
być takie specjalne?
Dla Spelmana, należącego do głęboko wierzących, pytanie
za-
brzmiało dziwacznie, prawie obraźliwie.
- Po pierwsze wszystkie takie obserwacje są istotne. A te ostatnie
są specjalnie groźne, ponieważ miały miejsce nie nad pustynią ani
nad oceanem. Ów pojazd obleciał jedną z naszych najbardziej wraż-
liwych i potencjalnie podatnych na zniszczenie instalacji. Nie chce-
my, żeby cały nasz uran trafił w obce ręce.
Jenkins, wiceszef Wydziału Krajowych Zasobów CIA, nie sta-
rał się zbytnio ukrywać, że uważa to spotkanie za stratę czasu.
- Czy proponujecie, żeby Komitet przyjął plan Wellsa?
Często proponowany i zawsze odrzucany kierunek działań zale-
cany przez Wellsa przewidywał zakrojone na szeroką skalę przygo-
towania do wojny, serię przedsięwzięć tak poważnych, że obecność
Obcych szybko stałaby się powszechnie znana. Plan ten zawsze
odrzucano przeważającą większością głosów. Tajemnica miała naj-
większy priorytet i istniały ku temu przyczyny. Po każdej zbiorowej
obserwacji UFO cywile wpadali w histerię. Trudno powiedzieć, jaki
18
masowy chaos zapanowałby w kraju, gdyby rząd zmuszony był po-
twierdzić wizytę takich gości. Po drugie, z podobnych powodów, nikt
nie chciał brać odpowiedzialności za utrzymywanie informacji w ta-
jemnicy przez ponad ćwierć wieku. Tajemnica rodzi tajemnicą, jed-
no zaprzeczenie prowadzi do następnego... aż uczestniczące w
tym
agencje wmanewrowały się, po dwudziestu pięciu latach od kata-
strofy w Roswelł, w potężny spisek zawiązany dla utrzymania ame-
rykańskiego społeczeństwa w niewiedzy. Nie było, u diabła, żadnej
szansy, aby ktokolwiek na tej sali poświęcił się dla działań przewi-
dzianych przez Wellsa, zwłaszcza w aktualnie niestabilnym klima-
cie politycznym. Nikt nie chciał zostać przyłapany na gorącym uczyn-
ku, gdyby Kongres zaczął jedno ze śledztw w narodowej agencji
szpiegowskiej.
I wtedy Nimziki wypuścił swojąbombę:
- Zdecydowałem się poprzeć pułkownika Spelmana. Po prze-
czytaniu niektórych dawnych raportów i obejrzeniu taśmy, którą wła-
śnie widzieliśmy, myślę, iż nadszedł czas, aby zacząć traktować to
zagrożenie poważnie.
Od chwili włączenia się w Plamę, Nimziki był najgorliwszym
krytykiem planów Wellsa twierdzącym, że oznaczałoby to gigantyczną
stratę czasu i pieniędzy, i że Obcy nie stanowią znaczniejszego za-
grożenia. W istocie odczuwał osobistą niechęć do Wellsa; nie zado-
woliło go wykopanie Wellsa z Plamy, dodatkowo pozbawił go wszel-
kich przepustek i usunął z rządu.
Jenkins przesłał przez cały stół drwiący uśmiech. Znał Nimzi-
kiego dostatecznie dobrze, aby rozumieć, że musi w tym być
jakaś
ukryta przyczyna. Co dokładnie miał na myśli wicedyrektor?
-Plan, który proponuję, zapożycza pewne elementy z koncep-
cji nakreślonej przez naszego drogiego doktora Wellsa. Ale, jak
mo-
żecie się spodziewać, jest znacznie okrojony. Wymaga
utworzenia
specjalnych, mobilnych sił dla przechwycenia obcego pojazdu,
od-
działu o specjalnym uzbrojeniu i możliwościach taktycznych -
SWAT
(Special Weapons And Tactics), pozwalających przechwycić
jedną
z tych maszyn, zanim zdąży uciec. Jednocześnie chciałbym
ponowić
i zdwoić nasze wysiłki w Rejonie 51, aby sprawdzić, czy nie
dałoby
się uzyskać jakichś wyników z pojazdem, który mamy już teraz.
Mam
pewne długoterminowe plany ruszenia spraw z miejsca.
-Ta grupa SWAT. Co ona by robiła?
-Celem tych sił byłoby gromadzenie lepszej informacji wizual-
nej o obcych pojazdach, próby nawiązania łączności radiowej i,
jeśli
19
to możliwe, sprowadzenie jednego z nich na ziemię dla dalszych ba-
dań i dla celów techniki obronnej.
- Czy myślisz o zestrzelenia ich? - spytał doktor Insolo. - Nie
zapominajmy, że te latające statki są uzbrojone. Mają działa laserowe,
których, poza przypadkiem w Wisconsin, nie użyli. Nie chcemy roz-
począć bitwy, co do której nie mamy pewności, że możemy jąwygrać.
Jenkins skiną głową.
- On ma rację. Przy okazji, co nam da złapanie jednego z tych
łotrów? Mieliśmy już tego, który spadł w Roswell, ale nie dało nam
to żadnej korzyści...
Jeden po drugim, członkowie Komitetu zabierali głos, zgłaszając
sprzeciw i wykazując braki takiego planu. Wreszcie Jim Osborn, znany
również jako Biskup, zadał pytanie, które stawiali sobie wszyscy.
-A co z zachowaniem twarzy, Albercie? Pamiętam, jak doktor
Wells robił bardzo podobne propozycje, a ty siedziałeś tam i
ośmie-
szałeś go. Co się zmieniło? Czy to ten film, który właśnie
obejrzeli-
śmy?
-Nie, chodzi o historię, którą usłyszałem od twojego kolegi
z NASA, doktora Podsedecki. - Podsedecki, dawny stronnik
Wellsa
i przywódca Walker Greens, tajnego towarzystwa w już i tak
super-
tajnej Agencji Bezpieczeństwa Narodowego, był w pewnym
sensie
legendarną, kultową postacią w środowisku szpiegów.
-To wygląda tak. Wyruszyłeś, powiedzmy, na wycieczkę w gó-
ry ze starymi przyjaciółmi. Schodzicie wąskim szlakiem
zarośnię-
tym wysoką trawą. Jest piękny dzień i rozglądasz się,
zachwycony
otoczeniem, gdy wycieczkowicz idący za tobą nagle krzyczy:
GRZE-
CHOTNIK! Jak zamierzasz reagować? Czy zatrzymujesz się i
anali-
zujesz wiarygodność źródła informacji? Czekasz na dodatkowy
do-
wód spełniający twoje kryteria oceny niebezpieczeństwa?
Czy
też
przystępujesz natychmiast do działania, robiąc wszystko, co w
two-
jej mocy, aby umiejscowić zagrożenie i ustalić jego prawdziwą
isto-
tę? Taśma, którą widzieliśmy dzisiaj, znaczy jedno z dwojga:
albo
w trawie jest wąż, albo coś, co wygląda jak wąż w trawie. W
każ-
dym przypadku to my odpowiadamy za ustalenie prawdy.
-Najpierw strzelaj, później zadawaj pytania - skomentował sar-
donicznie Jenkins.
Jeśli ten komentarz stropił Nimzikiego, niczego nie dał po sobie
poznać.
- Jest jeszcze jeden aspekt tego planu, o którym nie ma mowy
w waszych papierach konferencyjnych. Biorąc pod uwagę aktualny
20
klimat polityczny w najwyższych kręgach, oczekujemy wielu nowych
nominacji. Nawet jeśli Nixon przetrwa ten sztorm, najważniejsi mia-
nowani przez niego ludzie z pewnością zostaną poddani badaniom
i prawdopodobnie ktoś ich zastąpi, zapewne grupa ze Środkowego
Zachodu z nienagannymi życiorysami - typy takie jak Jim Ostrom.
Wszyscy znający Jima wybuchnęli śmiechem. To był klasyczny
Jimmy Stewart...
-Ale niestety - kontynuował Nimziki, przechodząc do najde-
likatniejszej części swojej prezentacji - ci ludzie wcale nie
muszą
utrzymywać tajemnicy równie dobrze, jak Jim. Innymi słowy,
Pro-
jekt Plama może zostać ujawniony, zwłaszcza jeśli
podejmiemy
działania i przyjmiemy propozycje rozważane przez nas
dzisiaj.
A ujawnienie tych informacji społeczeństwu może oznaczać
kata-
strofę, szczególnie teraz, gdy Amerykanie nie są pewni, czy
mogą
ufać swemu rządowi, a my nie chcemy robić niczego, co
umocniło-
by ich obawy. Dlatego proponuję, aby skonsolidować te
programy
w jednym ręku.
-Pytanie brzmi: czyich rękach?
-Moich.
-Twoich? CIA przejęłaby kontrolę nad Projektem?
-Nie cała CIA - wyjaśnił, spoglądając na grupę z Krajowych
Zasobów. - Tylko ja. Przynajmniej do czasu, aż sprawy się
ułożą.
Generałowie z trudem maskowali swoje zadowolenie. Wyda-
wało im się, że ten młody zapaleniec oferuje im cenny i niespodzie-
wany prezent, sposób wycofania się z Projektu Plama. Jeśli zrozu-
mieli go prawidłowo, to mieli szansę wykręcić się ze sprawy „naj-
paskudniej szego małego sekretu". Po długiej pauzie odezwał się
doktor Insolo:
- Rada Nauki i Techniki byłaby wstępnie ogromnie zaintereso-
wana tą propozycją. - Wiedząc, że Nimziki już skalkulował swoją
cenę, przeszedł do pytań: - Ile taki program miałby kosztować?
Spelman i Nimziki kolejno zaczęli wyjaśniać wymyśloną przez
siebie innowacyjną strukturę finansowania Projektu. Był to szwin-
del, który mógłby kosztować każdą agencję mniej niż trzy miliony
na rok. Żeby wycofać się z projektu, agencje zapłaciłyby pięcio-
krotnie większą sumę. W ciągu kilku minut członkowie Komitetu
jednogłośnie przegłosowali oficjalne przerwanie Projektu Plama.
Potem, po wymianie uścisków dłoni, cali w uśmiechach, zaczęli
przesuwać się ku drzwiom, zamierzając zająć się poważniejszymi
sprawami.
21
Biskup Jim zatrzymał się w drzwiach i zawrócił na prywatne
słówko z Nimzikim.
- Podejmujesz straszne ryzyko, Albert. Wystarczy, że jeden z tych
statków bzyknie nad Cleveland podczas rozgrywek indiańskich,
a wtedy... To nie byłoby zbyt dobre dla twojej kariery. Ale wierzę,
że wiesz, co robisz. - Wszystko, co robił Nimziki, było tylko słucha-
niem instynktu w dążeniu do koncentracji władzy, do zebrania ze
stołu kart i upchania ich w rękawie w oczekiwaniu na moment,
w którym będą potrzebne.
Ostrom, zanim wyszedł, miał jeszcze jedną radę:
-Podoba mi się pomysł rozpoczęcia wszystkiego na nowo w Re-
jonie 51, ale uważaj, żebyś nie miał zbyt szybko jakichś dużych
suk-
cesów. Jeżeli armia odkryje, że przechwyciłeś ten statek w
powie-
trzu, to Komitet odtworzy się szybciej, niż jesteś w stanie
wypowie-
dzieć słowa: Związek Radziecki. Bądź ostrożny przy wyborze
no-
wego szefa naukowego. Upewnij się, że to ktoś, komu możesz
za-
ufać.
-Prawdę mówiąc - odpowiedział Nimziki - myślę, że znala-
złem już doskonałego chłopaka do tej roboty.
Rozdział 2
Nabór świeżej krwi
B
RACKISH
O
KUN
był oficjalnie zweryfikowanym, klinicz-
nie przetestowanym geniuszem. Nie taką jednak opinię wyrażała więk-
szość ludzi po pierwszym kontakcie z dwudziestojednoletnim stu-
dentem nauk ścisłych. Brano go raczej za prostodusznego hippisa
o bardzo dziwnym guście w kwestii ubioru. Właściwie nie chodziło
o sztruksowe, luźne, dzwonowate Spodnie, ani o długopisy, kalkula-
tory i suwaki logarytmiczne wypełniające kieszeń na piersi w jego
bluzach. Ani o potężną strzechę włosów spływających mu na ramio-
na. Cechą, która sprawiała, że wyglądał tylko na głupkowato uśmie-
chającego się bałwana, było jego ciągłe potakujące kiwanie głową.
Niezależnie od tego, czy był zatopiony w lekturze, czy słuchał mu-
zyki, czy pracował nad skomplikowanym równaniem matematycz-
nym, głowa Okunapotakiwała. Przyjaciele dokuczali mu. Matka pró-
bowała go tego oduczyć, argumentując, że jest to nawyk odrażający,
tak jak strzelanie palcami. Ale Okun dalej się kiwał. I ci, którzy sty-
kali się z nim dłużej, zamiast przekonać go, żeby przestał, często
sami zaczynali się kiwać. Trzeba przyznać, że ta jedna osobliwa,
pozornie nieistotna cecha charakteru, to ciągłe ruszanie czaszką,
wyrażała całe nastawienie Okuna do życia i wszechświata. Potaki-
wanie sygnalizowało pozytywny i optymistyczny światopogląd oraz
aprobatę dla otoczenia. Oznaczało afirmację wszystkich i wszyst-
kiego, co przyciągało jego uwagę, szczególnie gdy potakiwanie
łą-
czyło się z wypowiedzeniem jednego z jego ulubionych określeń:
„przezajebiste",, już kumam" lub „spokój do dziesiątej potęgi". To
23
skinienie głową wskazywało, że jest zafascynowany lub wewnętrz-
nie związany z każdym elementem składającym się na każdy kolej-
ny dzień. Jednak dla tych, którzy nie znali go zbyt dobrze, wyglądał
na tumana.
W
KWIETNIU
1972
ROKU
, mając w perspektywie koniec
studiów, a następnie przerażającą ewentualność podjęcia konkretnej
pracy, Okun zaczął się zastanawiać, jak właściwie spędzał te lata na
Caltechu. Na początku ostatniego semestru kadrowcy z wielkich kor-
poracji, takich jak Lockheed, Hughes i Rocketdyne, przyszli do kam-
pusu i zwerbowali kupę głupków tylko dlatego, że mieli oni dobre stop-
nie. Okun otrzymał głównie oceny dostateczne lub mieme, co dawało
mu przygnębiającą średnią 3,5. Po błyskotliwym występie w szkole
średniej, gdzie uzyskał wiele nagród i wyróżnień ukoronowanych zdo-
byciem miana zwycięzcy ogólnonarodowego Konkursu Naukowych
Talentów Westinghouse'a, czas w college'u po prostu roztrwonił.
Jednak nie dlatego, że przestał się uczyć. Jego mózg ciągle
był
nienasyconą gąbką spragnioną wiedzy, ale Okun zbyt wiele czasu
poświęcał absorbującym jego niezwykłe zdolności dziwacznym po-
mysłom, ocenianym przez administrację szkoły jako szaleństwa.
Jeden z takich wyczynów, który zdaniem Okuna powinien spo-
tkać się z aprobatą, miał miejsce podczas dorocznego Tygodnia Ha-
wajskiego na Caltechu. Po wejściu po godzinach, bez upoważnienia,
do biura rektora - razem z przyjaciółmi, którzy nazwali się „Matka-
mi" dla uczczenia zespołu Franka Zappy, wniósł tam kilkadziesiąt
worków z piaskiem, jakieś rury i gigantyczną poliwinylową płachtę.
Mając to wszystko, zabrali się do budowy małego basenu z ogrze-
waną wodą, pod samym nosem fundatorów szkoły, którzy patrzyli
surowo z portretów wiszących pomiędzy sięgającymi sufitu regała-
mi pełnymi książek. Zanim wczesnym rankiem zjawiła się policja
kampusowa, purytański urząd zamienił siew tropikalny ogród. Kil-
kudziesięciu studentów nurkowało na golasa w basenie i rozwalało
się na skórzanych sofach, sącząc Mai Tais i słuchając dźwięków
ukulele. Po surowym kazaniu rektora incydent został zapomniany.
L
ECZ
ZDARZENIE
, które ukształtowało życie i karierę tego
młodego, humorzastego Einsteina, dotyczyło latającego spodka i mia-
ło miejsce w pełnym blasku dnia.
24
Pewnego popołudnia, gdy studenci i wykładowcy zaczęli zapeł-
niać centralny skwer w Caltechu, chcąc skorzystać ze słońca w po-
rze lunchu, Okun i Matki odbyli tajne spotkanie na klatce schodowej
budynku sąsiadującego ze skwerem. Po ostatecznym sprawdzeniu,
że wszystko gotowe, rozpierzchli się w różnych kierunkach, aby do-
konać ataku. Okun i kilka Matek poszli klatką schodową na górę,
wraz ze skrzynią pełną sprzętu radiowego, i zabrali się do organizo-
wania na dachu punktu dowodzenia. Patrząc w dół między słupkami
balustrady widzieli, sami nie będąc widocznymi, niczego nie spodzie-
wający się tłumek.
Kilka chwil później, zgodnie z planem, Matka Chris Winter wy-
szedł na skwer, taszcząc w jednej ręce trzymetrową drabinę, a w dru-
giej duże tekturowe pudło. Coś w jego sposobie przechodzenia przez
dziedziniec sygnalizowało, że szykuje się jakiś żart.
Winter ustawił drabinę, wspiął się na nią, otworzył pudło i wyj ął
zrobioną z balsy dokładną kopię latającego spodka. Podniósł ten nie-
spełna kilogramowy pojazd nad głowę i podtrzymywał do chwili, gdy
poczuł, że model zaczyna reagować na niewidzialne pole energe-
tyczne przenikające powietrze. Wtedy powoli opuścił ręce, a tłum
odpowiedział rykiem aprobaty. Szybko chwycił drabinę i ulotnił się,
pozostawiając mały spodek zawieszony w powietrzu.
Okun popatrzył ze swego ukrycia na publiczność na dole i z sa-
tysfakcją skinął głową. Sprawdził joystick na sterowniku i uznał, że
zdalne sterowanie działa całkiem dobrze. Fale radiowe poprowadziły
chwiejący się mały statek najpierw w jedną, potem w drugą stronę.
Wewnątrz spodka doładowywany magnes o wymiarach talerza re-
agował na radiowe instrukcje, zmuszając pojazd do podskoków i śli-
zgów w silnym polu elektromagnetycznym, pompowanym na dziedzi-
niec przez trzy chytrze zakamuflowane genaratory fal i cząstek, które
Matki wynieśli z budynku fizyki stosowanej. Studenci ruszyli, żeby
lepiej widzieć ten dziwny pokaz, śmiejąc się, gwiżdżąc i rozglądając
się w poszukiwaniu, co powoduje lot aparatu. Ale zabawa zaczęła się
dopiero wtedy, gdy Okun włączył mikrofon i zaczaj przemawiać do
tłumu przez głośnik radia tranzystorowego wbudowanego w spodek.
- P
OZDROWIENIA
, Z
IEMIANIE
. Nazywam się Flart. Je-
steśmy z planety Gównola. Przybywamy z pokojowymi zamiarami.
Jednakże żądamy, aby bary przestały serwować w piątki te wstrętne
paluszki rybne. To zbrodnia wobec wszechświata. Żądamy również,
25
żeby taki jeden, którego nazywacie profesorem Eubenem, dostał nową
peruczkę.
Była to komedia dużego kalibru i tłum zrywał boki ze śmiechu.
Głos wychodzący z huśtającego się spodka zniekształcały liczne szu-
my i trzaski wywoływane przez pole magnetyczne, dzięki czemu
Okun brzmiał jeszcze bardziej, jak Obcy".
Ładunek w magnesie powinien wystarczyć na pełną godzinę,
lecz lot został przerwany, gdy Flart popełnił błąd, flirtując z niewła-
ściwą ziemską dziewczyną, mówiąc jej, on, pan wszechświata, że
jest nadzwyczaj godna pożądania i pytając, czy chciałaby spędzić
intymny wieczór z istotą dziesięć razy mniejszą odniej. Tłumi dziew-
czyna byli tym wszystkim rozbawieni do granic histerii, ale jej chło-
pak miał najwyraźniej dosyć. Krzyknął do niewidocznego operatora
zdalnego sterowania pojazdem, żeby to wyłączyć.
- Poruczniku Zarfadox - przyszła odpowiedź ze spodka - przy-
gotować sondę analną. Temu Ziemianinowi najwyraźniej coś utkwi-
ło w dupie. -1 na tym skończył się lot Obcego Flarta. Chłopak rzucił
jabłko, które trafiło w burtę statku na tyle mocno, że wypadł z niewi-
dzialnej sieci utrzymywanej przez trzy generatory. Walnął w chod-
nik, wyrzucając z siebie długą wiązankę okrzyków Flarta. Gdy ge-
neratory wróciły już bezpiecznie do laboratoriów, a Matki wysłuchali
kolejnego surowego kazania rektora, cały incydent powinien był zo-
stać zapomniany.
Jednak następnego dnia rano w „Los Angeles Times" ukazała
się krótka relacja z wydarzenia. Chociaż trzyzdaniówy artykuł wyja-
śniał, że wszystko było tylko dobrą zabawą, sprawa zainteresowała
pewnego czytelnika, jednego z armii szperaczy w CIA, który kliknął
i otworzył plik: „Okun, Brackish (?)". W nadchodzących latach ten
jednostronicowy plik miał się rozrastać i mnożyć, aż stał się mon-
strualnie wielki i zapełnił całą oddzielną szafę.
Tego roku w kwietniu plik powiększył się znacznie w
związku
z wizytą CIA. O ósmej wieczorem, gdzieś w środku semestru, Okun
i Matki postanowili nie stawiać czoła tłumom zebranym w bibliote-
ce. Zamiast tego udali się do pokoju Okuna, czule nazywanego „dro-
gą najmniejszego oporu", żeby oddać się pewnym rytuałom
zielar-
skim. Gdy dym wypełnił pokój, zainicjowali coś, co dla nich było
dość typową rozmową.
- Stary, wiesz, co powinniśmy zrobić? - wychrypiał Winter, opóź-
niając z trudem wydech i jednocześnie oddając „amunicyjnemu"
ceramiczny przyrząd w kształcie wazy. - Powinniśmy na wszyst-
26
kich korytarzach ustawić lustra, tak żeby, gdy idziesz na wykład, cała
szkoła wyglądała jak gabinet luster w lunaparku.
- Zdecydowanie przestarzałe - skwitował Okun kiwnięciem gło-
wy. - Moglibyśmy wymyślić nowy produkt o nazwie Farba Lustrza-
na i pokryć nią wszystkie powierzchnie w tym pokoju.
Matki docenili pomysł i okazali swoją aprobatę, kiwając kolejno
głowami:
-Farba Lustrzana. Podoba mi się.
-Co będzie, jeśli wszystko w tym pokoju zostanie pokryte lu-
strzaną farbą? Ściany, łóżko, rośliny, książki...
-A idąc dalej, ostatecznym krokiem byłoby zanurzenie w far-
bie lustrzanej naszych ciał, żeby wszystko w tym pokoju, z
wyjąt-
kiem oczu, stało się lustrem.
-Wtedy moglibyśmy zrobić lustrzane soczewki kontaktowe, tak
że zniknęlibyśmy całkowicie i człowiek musiałby poruszać
się
po
omacku w takim świecie.
Kolejne potakiwania.
Tę ważną dyskusję naukową przerwało stukanie do drzwi. Było
to oficjalnie brzmiące dobijanie się przy użyciu stawu palca wskazu-
jącego i pobudziło Matki do natychmiastowego działania. Gdy Okun
chował torbę, Winter otworzył okno i zaczaj wypędzać dym z poko-
ju. Ponaglające stukanie powtórzyło się.
-Chwileczkę - zawołał Okun. - Muszę tylko dokończyć jedną
sprawę. -Wyciągając jakiś podręcznikz półki, jednocześnie
uchylił
odrobinkę drzwi i zobaczył stojącego na korytarzu mężczyznę w
gar-
niturze. Zamknął drzwi z hukiem i do osłupiałych Matek rzucił
tylko
słowo: NARKOTYKI.
-Przepraszam - dotarł przez drzwi głos. - Szukam Brakeisha
Okuna. Nazywam się Sam Dworkin i chciałbym porozmawiać z
nim
o możliwości zatrudnienia.
Po chwili wahania Okun uchylił drzwi na dwadzieścia centyme-
trów i przez tę szparę wyśliznął się na korytarz, ciągnąc za sobą mały
obłok dymu. Odprężył się nieco, gdy lepiej przyjrzał się nieznajome-
mu. Liczył on sobie około sześćdziesięciu pięciu łat i chyba był sam.
-Czy pan Brakeish Okun?
-Tak sądzę. To znaczy, tak. To ja. Jestem Brackish Okun.
-Czy jest pan całkiem pewny? - dopytywał się facet, najwy-
raźniej ubawiony.
-Właśnie czytałem to - Okun spojrzał na otwartą stronę - tę książkę
do matematyki. A więc mówił pan coś o pracy? Z jakiej pan jest
firmy?
27
Gość szybko wymyślił jakąś nazwą, a następnie spytał, czy nie
dołoby się wejść do środka, sugerując, że przyjaciele Okuna mogli-
by wrócić innym razem.
-Racja, dobry pomysł. - Okun otworzył drzwi, lecz stwierdził,
że pokój jest pusty. Podszedł do otwartego okna i zdążył jeszcze
do-
strzec ostatniego Matkę skaczącego z okratowania na grządkę
kwia-
tów i sprintem oddalającego się w noc.
-Bardzo dobrze. Mam wyjście awaryjne. Jak brzmi pańskie
nazwisko?
-Dworkin, Sam Dworkin.
Okun zaproponował mu najlepsze miejsce w domu, bezkształt-
ny fotel, ale Dworkin wolał usiąść na rozgrzebanym łóżku. Rozej-
rzał się z obawą po otoczeniu. Pokój został dokładnie zagracony cha-
otycznie ustawionymi, przeładowanymi półkami na książki, sprzętem
elektronicznym własnej roboty i osobistymi rzeczami Okuna. Sufit
był wytapetowany plakatami zespołów muzycznych i rysunkami pro-
jektowymi. Starszy pan wyglądał jeszcze nieco starzej, posadzony
na łóżku w tym wnętrzu.
- Nie jest pan osobą, jaką spodziewałem się spotkać.
Okun nie zrozumiał.
- Student roku Westinghouse'a w naukach ścisłych, wybitny sty-
pendysta Narodowej Fundacji Naukowej Młodych, osiemset punk-
tów z matematyki na konkursie w szkole. Chyba spodziewałem
się
kogoś nieco bardziej... solidnego.
- Myślę, że nie podoba mi się mój życiorys -zaśmiał się Okun.
Rozmawiali przez chwilę o wyskokach Okuna i jegópaczki, oraz
o niektórych niezależnych projektach inżynierskich, które wykonał -
zarówno o porażkach jak i o sukcesach. Sformułowali kilka teorii na
temat, jak taki mózgowiec może kończyć college z tak niskimi oce-
nami, i ostatecznie doszli do wniosku: Okun jest najsilniej zmotywo-
wany, gdy na jego drodze pojawiają się przeszkody, gdy to, co chce
zbudować lub odkryć, wykracza poza wszelkie granice. Obaj w du-
chu
postanowili
zapamiętać
ten
fragment.
W końcu facet przeszedł do sedna sprawy.
-Panie Okun, czy wierzy pan w Pozaziemskie Istoty Biologiczne?
Marsjan? Ufoludki?
-A więc o to chodzi. - Okun natychmiast doszedł do wniosku, że
jego gość musi być naganiaczem z któregoś z klubów
utworzonych
dla badania latających spodków. Znacznie bardziej odprężony,
zyskaw-
szy pewność, że to nie facet od narkotyków, wyjaśnił mu, co o
tym
28
myśli. - To zwykłe bzdury, proszę pana. A zajmują się nimi ludzie,
którzy nie mają nic lepszego do roboty. Latające spodki, mali ludko-
wie z odległych galaktyk- zawracanie głowy, to fizycznie niemożli-
we. Zastanówmy się: Einstein oszacował, że graniczna prędkość w ko-
smosie wynosi 300 tysięcy kilometrów na sekundę, szybkość światła.
Nic nie może poruszać się szybciej. Dalej, światło najbliższej nam
gwiazdy, na której jest jakaś przynajmniej słaba szansa życia, potrze-
buje coś około stu lat na dotarcie do Ziemi. Nawet jeśli założymy, że ci
kosmici mogą podróżować z prędkością światła, choć tego nie mogą,
ciągle mówimy o podróży trwającej setki lub nawet dziesiątki tysięcy
lat, z planety X do Pasadeny. - Skończywszy wykład, Okun bacznie
spojrzał na swego gościa. - Dlaczego? Czy pan w to wierzy?
Facet znowu tylko się uśmiechnął i spytał:
- Gdzie pan widzi siebie w pracy przez najbliższe pięć lat?
-Nie wiem. Prawdopodobnie w laboratorium jakiejś firmy, może
Westinghouse. Mam u nich interview w przyszłym miesiącu i liczę
na to, że zdołają zrozumieć niektóre moje pomysły na temat elektro-
magnetyzmu i nadprzewodnictwa.
- Nadprzewodniki. To główny temat badań. Pracują już nad tym
w laboratoriach Los Alamos. Czy pan wie o magnetycznym akcele-
ratorze dośrodkowym? To jest sprzęt, którego chłopak, taki jak pan,
powinien używać.
Okun, potakując, szybko wyobraził sobie wszystkie psikusy, ja-
kich mógłby dokonać z podobną maszyną.
-Naturalnie, chciałbym się zabawić jednym z owych
cacuszek,
ale to wszystko są prace dla rządu i nie sądzę, żeby teraz były dla
mnie realne - powiedział, odgarniając włosy z ramienia.
- A co, jeśli panu powiem, że w mojej firmie jest wolne stanowi-
sko, które zapewniłoby dostęp nie tylko do akceleratora dośrodkowe-
go, ale także do całej sieci laboratoriów w Sandia i w Los Alamos?
- Oo! Na Boga, dla kogo pan pracuje?
Tajemniczy osobnik zachichotał.
- Faktycznie, to niezła zagadka. Co by było, gdybym mógł panu
udowodnić, że latające spodki rzeczywiście istnieją? Czy zaintereso-
wałaby pana praca nad takim projektem?
Okun aż wyszczerzył zęby. Tb zawodowe interview po godzi-
nach zaczynało wyglądać na żart.
- A co, jeśli panu powiem - kontynuował Dworkin, klepiąc
się
po kieszonce na piersi - że mam tu zdjęcia prawdziwego latającego
talerza?
29
- Pan żartuje, prawda? Czy to Matki pana zaangażowali?
Gość zignorował pytanie.
- Chciałbym pokazać panu te fotografie, ale zanim to zrobię,
będę jeszcze czegoś od pana potrzebował.
Ten facet jest fenomenalnym aktorem, pomyślał Okun. Powstrzy-
mując uśmiech, spytał, co jeszcze będzie potrzebne.
- Pańskie uroczyste zobowiązanie do niemówienia komukolwiek
o tych fotografikach i o tym, co na nich widać.
Okun wyprostował się i spojrzał na mężczyznę nabiegłymi krwią
oczami. Ze śmiertelną powagą powiedział:
- Przysięgam.
Zadowolony z odpowiedzi, mężczyzna wyjął kopertę i wręczył ją
swemu uśmiechającemu się gospodarzowi. Jedno spojrzenie na pierw-
sze zdjęcie wystarczyło, aby uśmiech znikł z twarzy Okuna. Zdjęcie
pokazywało zespół naukowców w laboratoryjnych chałatach, ustawiony
do grupowego portretu przed czymś, co wyglądało na mocno uszko-
dzony latający spodek. Statek miał rozstaw skrzydeł przypominający
odrzutowy myśliwiec, ale był w kształcie dysku i wyglądał znacznie
groźniej niż wszelkie samoloty, które Okun dotychczas widział. Sama
fotografia, czarno-biała, zdawała się mieć kilkanaście lat.
- Klęczę w pierwszym szeregu - pokazał starszy pan - trzeci od
lewej. - Była to z pewnością ta sama twarz, piętnaście lub dwadzie-
ścia lat młodsza. Z jednej strony na fotografii widniał róg hangaru
lotniskowego z grupą umundurowanych żołnierzy na patrolu w tle.
Drugie zdjęcie ukazywało coś jakby kokpit. Przed dwoma okna-
mi wyrastały dwie wysokie, łukowate struktury, coś w rodzaju foteli,
z deską z przyrządami pomiędzy nimi. Trzeci obrazek był przybliże-
niem jednego przyrządu wyjętego z konsoli przez parę ludzkich dło-
ni. Zamiast drutów dało się zauważyć coś w rodzaju żył łączących
przyrząd z konsolą.
Dworkin czekał cierpliwie, gdy Okun ponownie przeglądał ob-
razki i porównywał je, szukając prawie rozpaczliwie jakiegoś dowo-
du, że to jednak żart. W końcu, z wyrazem oszołomienia na twarzy,
spojrzał na mężczyznę i spytał:
- Co to jest? Gdzie zostały zrobione?
Z uprzejmym uśmiechem Dworkin sięgnął po zdjęcia.
- Już i tak za dużo powiedziałem. Oczywiście, jeśli pan się zga-
dza, wszystko zostanie wyjaśnione.
- OK, zgadzam się.
Starszy pan roześmiał się.
30
- Poczekajmy, aż będzie pan w stanie jasno myśleć. Wtedy niech
pan to przemyśli. Są i negatywne strony. Musiałby pan opuścić
ro-
dzinę i przyjaciół, pracuje się długo, a pan i pańscy współpracowni-
cy możecie nie mieć zbyt wiele wspólnego. Proszę pamiętać o zło-
żonej obietnicy. Niech pan nie rozmawia o tych zdjęciach ze swoimi
przyjaciółmi, z profesorami, z matką, w ogóle z nikim.
Gość wstał, pozostawiając Brackisha w stanie zakłopotania. Gdy
już miał wyjść, Okun krzyknął za nim:
-Hej, proszę sekundę poczekać. Jak mam pana znaleźć?
Dworkin nie mógł się oprzeć:
-Niech pan do nas nie dzwoni. Sami się odezwiemy.
T
RZY
TYGODNIE
później Brackishbyłjuż w domu z matką,
Saylene, z dumą oglądającą jego dyplom. Nowy pracodawca zała-
twił mu możliwość złożenia końcowych egzaminów na miesiąc przed
końcem semestru i Okun zrobił coś, co rzadko mu się zdarzało w nor-
malnych warunkach: uczył się do wszystkich zajęć, nie tylko do tych,
które go interesowały. Dzięki temu dobrze wypadał na testach,
po-
prawiając swoją średnią i zdobywając stopień bakałarza. Jednak nie
dano mu czasu na cieszenie się z tego osiągnięcia. Spakowane baga-
że stały już przy drzwiach frontowych. Młody urzędnik rządowy przy-
był z walizeczką wypełnioną papierami - oficjalnymi dokumenta-
mi, za pomocą których Okun miał się zrzec swojej wolności osobi-
stej w zamian za przystąpienie do Projektu. Wszyscy troje - Bra-
ckish, Saylene i mężczyzna w drogim garniturze - zasiedli przy ku-
chennym stole i zaczęli zmagać się z papierami. Formalnie, Okun
został angażowany przez kilkanaście różnych jednostek, z których
każda wymagała oddzielnego zestawu podań, formularzy dotyczą-
cych wykształcenia, klauzul ubezpieczeniowych, tabel podatkowych,
ustaleń zobowiązań emerytalnych i przysięgi lojalności. Na począt-
ku wczytywał się dokładnie w kolejne dokumenty, pytając o
każdy
z nich. Jednak gdy wyjmowane z urzędniczej walizeczki zaczęły two-
rzyć liczne grube stosy, uwaga Brackisha uległa osłabieniu. Pod ko-
niec już bez pytania podpisywał wszystko, co urzędnik przed nim
położył.
Saylene nie rozumiała, dlaczego wszystko musiało się odbywać
W takim pośpiechu. Syn mógł jej powiedzieć tylko tyle, że jest to
praca inżynierska dla rządu i z pewnych istotnych powodów musi
być utajniona. Za to zrozumiała aż za dobrze, że nie zobaczy swego
31
chłopaka przez pięć lat - przez cały czas trwania tego kontraktu.
Będzie mu wolno telefonować do domu w każdą pierwszą niedzielę
miesiąca i nic ponadto. Ponieważ z całej rodziny pozostał jej tylko
syn, więc tym bardziej miała za nim tęsknić. Jej oczy już całkiem
zapuchły od płaczu, ale gdy gość oznajmił, że to ostatni
dokument,
znowu poczuła napływające do oczu łzy. Przybyły nazywał się Ra-
decker i od razu nabrała do niego niechęci. Był zbyt był młody, zbyt
gładki, zbyt pewny siebie i zabierał z domu jej chłopaka.
-Tojest kopia Federalnej Ustawyo Szpiegostwie-wyjaśnił, roz-
kładając przed nimi oddzielne kopie tak niedbale, jak gdyby doręczał
miesięczny rachunek za telefon. - Na tej podstawie może pan być ści-
gany w przypadku, gdy powie pan komukolwiek, co pan wie o Projek-
cie. Powinien pan wiedzieć, że minimalna kara za naruszenie tego pra-
wa wynosi jeden rok w federalnym zakładzie penitencjarnym.
-Dużo! - Okun wydawał się być pod wrażeniem. - Jaka jest
kara maksymalna?
-Czy słyszał pan kiedyś o Juliusie i Ethel Rosenbergach?
-Och, gorzej, niż myślałem. - Brackish przełknął ślinę, bojąc się
okazać cokolwiek, co mogłoby go zaprowadzić na krzesło
elektryczne.
-Niech się pan nie przejmuje. Wystarczy, żeby pan dwa razy
pomyślał, zanim zacznie pan sprzedawać jakieś informacje
Rosja-
nom - wyszczerzył zęby Radecker.
Kiwając potakująco głową, Okun wpisał swoje nazwisko u dołu
strony.
Radecker zwrócił się do Saylene:
- Gdy ktokolwiek zapyta o pani syna, proszę mówić, że przyjął
pracę jako inspektor bezpieczeństwa w Bechtel Corporation. Praca
zmusza go do podróży po świecie, więc nie wie pani, gdzie on może
być w danym momencie. Proszę tutaj podpisać.
Niechętnie wykonała to polecenie.
Wtedy agent spakował wszystkie dokumenty i powiedział rodzi-
nie:
- Dam wam chwilę na pożegnanie. Zaczekam w samochodzie.
Brackish i Saylene uśmiechnęli się do siebie, na zewnątrz
spo-
kojni, podczas gdy wewnąrz wrzała w nich burza uczuć. Podarowa-
ne ostatnie pięć minut spędzili płacząc i ściskając się. Gdy Radecker
zatrąbił, Okun spojrzał na swoją mamuśkę i obiecał, że wróci tak
szybko, jak będzię<mógł. Była to obietnica, której zamierzał dotrzy-
mać, jednak dbśćykilStko.
Rozdział 3
Rejon 51
Ż
YCIE
WYDAWAŁO
SIĘ
coraz wspanialsze. Gdy Radecker
powiedział, dokąd się udają, Okun nastawił się na długą jazdę samo-
chodem. Zamiast tego pojechali na lotnisko w Burbank i zgłosili się
przy stanowisku małego towarzystwa transportowego, SwiftAir. Do-
tychczas tylko dwa razy leciał samolotem: raz do Chicago, gdy zwy-
ciężył w konkursie Westinghouse'a, i raz do Nowego Jorku, na zwa-
riowany weekend w Big Apple.
Dzisiaj wyniosła ich w górę mała, dwusilnikowa cessna. Kie-
dy znaleźli się nad pustynią, kapitan zaprosił Okuna do zajęcia
miejsca w kabinie załogi. Był wiosenny, gorący dzień i, gdy tylko
smog Los Angeles został z tyłu, widok okazał się wspaniały. Okun,
z nosem przy szybie, wyobrażał sobie, że wypatrzy rozbite UFO.
Czuł się szczęśliwy. Radecker wspomniał już przedtem, że biorą
kurt na „bardzo ważne laboratorium w pobliżu Las Vegas", za-
tem bazując na tym, co powiedział mu trzy tygodnie wcześniej
w jego pokoju starszy pan, Okun zakładał, że chodzi o jedno z na-
rodowych laboratoriów w Nowym Meksyku. Wizje błyszczącego
sprzętu i jasnych wielopiętrowych budynków tańczyły w jego
głowie.
Był czwartek i Okun zastanawiał się, co też Matki, wysiadujący
na wykładzie fizyki teoretycznej profesora Frankela, myślą o jego
nagłym zniknięciu. Zobaczy, czy da się znaleźć sposób na przemyce-
nie pocztówki do nich, jak się już urządzi.
33
-*• Oto ono - powiedział pilot po czterdziestu minutach w powie-
trzu - Lost Wages*, w Newadzie. - Okun miał tylko chwilę na prze-
studiowanie wąskiego miasta zbudowanego po obu stronach szosy,
zanim samolot przechylił się, skręcając na północ. Kilka minut póź-
niej pilot odwrócił się i zawołał do Radeckera przez szum silników:
- Zbliżamy się do granic Nellis Rangę, sir.
Okun spojrzał w dół i zobaczył, że przelatują nad podwójnym
ogrodzeniem. Mam nadzieję, że to nie tutaj zmierzamy, pomyślał.
Samolot przemknął nad sporych rozmiarów bazą wojskową, kom-
pleksem pewnie ze stu budynków i kilkunastu hangarów, ale leciał
dalej. Gdy w sercu Okuna zaczęło się już budzić rozczarowanie, pi-
lot wskazał ostre wzniesienie wyrastające na trzysta metrów z płasz-
czyzny pustyni i powiedział:
- Szczyt Wheelbarrow.
U podstawy wzniesienia leżało dno suchego jeziora z parą pasów
do lądowania tworzących wielkie X na piachu o kolorze bawełny. Obok
środka tego X stał lotniczy hangar i kilkadziesiąt małych budynecz-
ków. Gdy Okun zorientował się, że tu właśnie mają wylądować, po-
maszerował do tyłu i zwalił się na siedzenie obok Radeckera.
- Człowieku! Powiedz mi, że to nie tutaj...
Radecker, równie jak Okun poruszony tym, co zobaczył za
oknem, nie powiedział nic. Dwa dni temu, przed wyjazdem z Wa-
szyngtonu, popytał dookoła i dowiedział się, że Rejon 51 to instala-
cje w cichym ustroniu. Jednak zakurzony kompleks zapuszczonych
budynków, które dostrzegł z samolotu, nie zasługiwał na nazwę ustro-
nie. Bardziej pasowało tu określenie: obskurne odludzie na końcu
świata. To nie był awans, to było zesłanie.
Gdy samolot wylądował, mogli stwierdzić, że większość budyn-
ków stanowią zabite deskami baraki, żołnierskie kwatery jakiejś ar-
mii, która dawno opuściła to miejsce. Wielkie 51 wymalowane było
czarną farbą na drzwiach hangaru lotniczego z blachy falistej. Stała
przed nim grupa około dwudziestu pięciu ludzi, najwyraźniej w ocze-
kiwaniu na powitanie nowo przybyłych. Para działek
przeciwlotni-
czych ustawionych na dwóch krańcach tej małej, pokrytej kurzem
osady-widma czuwała nad jej bezpieczeństwem.
- Witam panów. Jestem porucznik Ellesworth - wychrypiał czło-
wiek, który otworzył od zewnątrz pasażerskie drzwi samolotu. - Będę
odpowiedzialny za wasze bezpieczeństwo w czasie pobytu u nas.
* Lost Wages - Miasto Straconych Zarobków (przyp. tłum.)
34
Mam rozkaz eskortować panów prosto do laboratoriów i postarać
się odpowiedzieć na wszelkie pytania.
Żołnierze podeszli i pomogli wyładować bagaż i resztę ładun-
ku. Wyrażającą bezwzględność charakteru twarz Elleswortha osła-
niały lustrzane okulary słoneczne i daszek baseballowej czapki z na-
szywką Groom Lakę na przodzie. Kiedy maszerowali przez nagrza-
ne pole startowe, wyjaśnił nowo przybyłym, że baza jest chroniona
przez dwadzieścia cztery godziny i że na wszelki wypadek zawsze
ktoś czuwa przy telefonach. Każdy, kto pracuje w podziemnym la-
boratorium, może wychodzić na powierzchnię, kiedy chce, ale, ze
względów bezpieczeństwa, panowie proszeni są o powstrzymywa-
nie się od fraternizacji z żołnierzami. Gdy dotarli do drzwi hanga-
ru, napotkali grupę starszych panów, których Ellesworth przedsta-
wił jako personel naukowy. Było ich czterech, wszyscy koło sie-
demdziesiątki, ubrani w fartuchy laboratoryjne, z krótkim zarostem
na twarzach.
- To doktorzy Freiling, Cibatutto, Leneł i, myślę, że panowie już
się znają, doktor Dworkin.
Faktycznie, z tym samym dobrodusznym uśmiechem, który Okun
zapamiętał z wizyty w swoim pokoju w college'u, stał tu Sam Dwor-
kin. W porównaniu ze spieczonymi słońcem żołnierzami kwartet pod-
starzałych naukowców wyglądał nadzwyczaj blado. Po wymianie
pozdrowień i uścisków rąk grupa weszła do środka.
Hangar, jeśli nie brać pod uwagę kilku dżipów, był pusty. Pode-
szli do klatki schodowej i w milczeniu poczęli schodzić w dół. Czte-
ry kondygnacje niżej wydawało się, że zaraz wejdą do wydrążonego
tu grobu i Okun zaczął odczuwać klaustrofobię. Pocieszał się wido-
kiem kabli teleksowych i telefonicznych puszczonych po nagich be-
tonowych ścianach klatki schodowej. Na koniec, po przebyciu sze-
ściu kondygnacji stromych schodów, doszli do szeregu ciężkich sta-
lowych drzwi. Obydwaj, Okun i Radecker, zorientowali się, że te
drzwi można szczelnie zamknąć z zewnątrz.
Okun zatrzymał się i uniósł rękę.
-Mam pytanie.
-Słucham, sir?
-Nie wiem, może tak mi się tylko wydaje, ale sytuacja zaczyna
wyglądać jak opowiadanie Edgara Allena Poe. Chyba nie
zamierza-
cie zamknąć nas za tymi drzwiami? - Okun zaśmiał się
nerwowo,
mając nadzieję, że pozostałych także rozśmieszy.
Ellesworth odpowiedział poważnie:
35
-Te drzwi nigdy nie są zamknięte, sir. Zasuwy przewidziano
tylko na wyjątkowe przypadki.
-Czy zdarzył się już taki?
-Jeszcze nie. - Ellesworth wręczył Okunowi jego bagaże. - Ja
zostaję. Nie mam prawa wchodzić do laboratorium.
-Poza wyjątkowymi przypadkami - dorzucił jeden z naukowców.
Z
ŁOŻONE
PRZY
DRZWIACH
PACZKI
z nowymi dostawa-
na czterej starsi naukowcy wnieśli do wnętrza sami. Nowo przybyli
zostali wprowadzeni do długiej, słabo oświetlonej sali. Co kilka kro-
ków wchodzili w snop światła rzucanego przez umieszczone na sufi-
cie lampy. Chociaż połowa żarówek była przepalona, Okun i Rade-
cker mogli obejrzeć salę o długości boiska do piłki nożnej. Była pu-
sta, jeśli pominąć jakąś setkę paczek i zakurzonych szaf.
-Nie przejmujcie się tym bałaganem - powiedział do nich dok-
tor Cibatutto, z wyczuwalnymi śladami włoskiego akcentu. - To
tyl-
ko przestrzeń magazynowa na przestarzały sprzęt i mnóstwo
sta-
rych dokumentów, o które nikt się nie troszczy. Kiedyś
zrobimy
tu
porządek i spuścimy do kręgielni...
-Dokąd spuścicie? - spytał Okun.
-Do kręgielni - powtórzył z poprawną dykcją Cibatutto, naj-
niższy i najpulchniejszy z naukowców.
-Tędy, panowie. - Dworkin skręcił w jeden korytarz, potem
w drugi, prowadząc ich do najczęściej używanego
pomieszczenia
w całym ściśle tajnym laboratorium rządowym, do kuchni. W
prze-
ciwieństwie do mrocznego i zarastającego pajęczynami holu, ten
po-
kój był jasno oświetlony i udekorowany ze smakiem. Długi
stół
z ogrodowymi ławami został elegancko nakryty na sześć
osób.
-W kuchni zmieniamy się kolejno i w ciągu tych lat nieźle opa-
nowaliśmy sztukę kulinarną, ale nikt nie jest lepszy od signora
Ciba-
tutto - wyjaśnił im Dworkin, opuszczając paczkę, którą niósł. -
Aby
uczcić wasze przybycie, przygotował jeden ze swoich
najsmaczniej-
szych specjałów.
Cibatutto promieniał.
-Dzisiaj będziemy mieli risotto z grzybami i łososiem, i dosko-
nałe cacciatore z kurczaka.
-Doktor Lenel i ja zaprowadzimy was do przydzielonych pokoi -
powiedział Dworkin, podnosząc jeden z pakunków Okuna. -
Damy
wam szansę odprężyć się po podróży, a potem zapraszamy na
kolację.
36
Radecker nie miał nastroju na proszoną kolację.
-Czy jest was tutaj tylko czterech? Więcej nie ma nikogo?
Doktorzy spojrzeli po sobie nerwowo.
-Nie, tylko my czterej. Czy spodziewaliście się jeszcze kogoś?
-Nie, nie wiedziałem, czego mam oczekiwać - odparł Redecker.
- Teraz sobie przypominam! - ożywił się Freiling, który poświęcił
kilka ostatnich minut na wpatrywanie się w Brackisha i badanie
go
wzrokiem, a teraz zwrócił się do Dworkina. - To jest ten hippis,
o którym nam mówiłeś. Stoję sobie tutaj i myślę, że to jakaś choler-
na dziewucha, ale nie. To ten hippis, zgadza się?
Okun uśmiechnął się kwaśno do starszego pana, bez potakują-
cego ruchu głowy.
Dworkin zachichotał, szczerze ubawiony, i próbował zażegnać
incydent.
-Wzrok doktora Freilinga nie jest już taki jak kiedyś.
-Panowie - Radecker poczuł, że sytuacja staje się coraz bar-
dziej absurdalna - doceniam wasz wysiłek, ale pan Okun i ja
chcie-
libyśmy zorientować się w sprawie od razu. Może zorganizujecie
nam
obchód.
Starsi panowie spojrzeli na młodych z urazą.
-Nie teraz - powiedział Dworkin. - Później będzie aż za dużo
czasu na obchód. Ile razy pokazujemy to miejsce składającym
nam
wizytę gościom, niezmiennie pojawiają się tysiące pytań. To
wyma-
ga godzin. Ale pierwsza rzecz jutro rano...
-Pokażcie nam pojazd! - zażądał Radecker z gwałtownością,
która zdumiała wszystkich, w tym także jego samego.
Świadomość,
że został porzucony w koszmarnym betonowym bunkrze na nie
wia-
domo jak długo, zaczęła go wyprowadzać z równowagi.
Dobry nastrój w sali prysnął jak bańka mydlana. Zaskoczeni
naukowcy spojrzeli po sobie. Kim jest ten facet?
Dworkin poprowadził ich przez szereg dalszych korytarzy, aż
doszli do stalowych drzwi z zakręcaną kołem blokadą tego samego
typu, jaki spotyka się w grodziach na łodziach podwodnych. Otworzył
z wysiłkiem drzwi i wkroczył do całkowicie ciemnej sali. W sekundę
później ożyło kilkadziesiąt jarzeniówek oświetlających wnętrze gigan-
tycznego betonowego sześcianu o wysokości sześciu kondygnacji. Na
środku sali stał obcy statek, który wiele lat temu rozbił się w Roswell.
Okunowi opadła szczęka, a oczy stały się szkliste. Na fotografii ta rzecz
wyglądała bardziej zwyczajnie, ot maszyna i nic więcej. Teraz, przy
bezpośrednim kontakcie, wyczuwało się w jej wyglądzie coś zwierzę-
37
cego -jakby ogromna czamoszara płaszczka spała spokojnie na dnie
betonowego zbiornika. Pojazd spoczywał na drewnianych kozłach dwa
metry ponad podłogą. Dwa okna widoczne od strony gości robiły wra-
żenie zogniskowanych oczu. Zasychało w gardle...
Przekroczyli drzwi i weszli na platformę obserwacyjną,
doktor
Lenel zaś pomknął pod brzuchem bestii i po drabinie dostał się do
środka. Po chwili wewnątrz statku zapaliły się światła i przez okna
można było zobaczyć Lenela stojącego w kokpicie.
-To - powiedział głośno do siebie Okun - więcej niż wspania-
łe. - Potem, kiwając po swojemu głową po raz pierwszy od
chwili
przybycia do Rejonu 51, zszedł z platformy obserwacyjnej.
Podcho-
dząc bliżej, obejrzał duży występ biegnący wzdłuż grzbietu
statku.
Statecznik, jak określali go naukowcy, około dwumetrowej
wysoko-
ści, zaczynał się tuż za oknami i zwężał się pełną elegancji
linią
do
ostrego jak igła zakończenia na ogonie. Zewnętrzna
powierzchnia
statku składała się z kilkunastu pancernych płyt, żłobkowanych
drob-
no naciętymi rowkami i ozdobionych wzorami
przypominającymi
egipskie hieroglify. - Nie mogę rozpoznać tego materiału. Czy
wie-
cie, jaki to rodzaj metalu?
-Pancerz pojazdu został zrobiony z bardzo sztywnego materiału,
ale to nie metal - wyjaśnił doktor Dworkin, mijając Okuna,
dotykając
powierzchni statku i przesuwając po niej ręką. - Jeśli przyjrzy się
pan
bardzo dokładnie, zauważy pan coś ciekawego. Czy widzi pan te
bar-
dzo małe dziurki? Podejrzewamy, że to albo pory, albo mieszki
włoso-
we. Ta płyta pancerna była kiedyś muszlą żywego zwierzęcia.
-Niesamowite - spokojnie skomentował młody naukowiec.
Lenel skinął na nich, żeby podeszli bliżej, i wskazał na szcze-
linę między dwiema płytami. Przez pęknięcie mogli dostrzec
mnó-
stwo skomplikowanych części maszyn, drobnych metalowych urzą-
dzeń zamontowanych na swoim miejscu z taką samą niezwykłą pre-
cyzją, jak mięśnie w ludzkiej dłoni. To mistrzostwo wykonania
zo-
stało nagrodzone przez Okuna głębokim, aprobującym skinieniem
głowy.
Na spodzie statku zamontowano coś przypominającego parę ra-
kietowych silników sterujących. Jeden z nich oderwał się podczas
katastrofy i teraz przymocowany był na swoim pierwotnym miejscu
za pomocą wielu nieporadnie wykonanych spawań punktowych i me-
talowej taśmy instalacyjnej.
Radecker, ociągając się przed podejściem bliżej do groźnie wy-
glądającego statku, zadał pytanie z platformy obserwacyjnej:
38
- Co z tymi symbolami, czy też rysunkami?
Wydaje się, że wytłoczono je na skorupach przy użyciu cze-
goś w rodzaju matrycy. Możemy tylko spekulować, dlaczego tam
są. Może to być znak identyfikacyjny, w rodzaju tych, jakich uży-
wamy do piętnowania bydła - zasugerował Dworkin.
-Albo szczegóły techniczne dotyczące eksploatacji pojazdu -
dodał Freiling.
-Osobiście sądzę, że to swego rodzaju symbole heraldyczne,
takie jak te, które można spotkać na średniowiecznych
zbrojach
-
wtrącił się Cibatutto.
-Mieliśmy tutaj, wiele lat temu, pewnego pana, który przeszedł
jakieś przeszkolenie w dziedzinie kryptografii, ale nie udało
mu
się
odszyfrować ich znaczenia. Mówiąc krótko, nie wiemy.
Jeśli chodzi o Radeckera, fascynująca przygoda szybko zmie-
niała się dla niego w koszmar. Już po raz drugi, odkąd zostali przed-
stawieni, podniósł głos, zwracając się do spokojnych naukowców,
dwukrotnie od niego starszych.
- Dlaczego to miejsce jest w tak złym stanie?
Cibatutto i Lenel spojrzeli na Freilinga, który z kolei popatrzył
naDworkina.
-W złym stanie? W jakim sensie?
-Nie grajcie ze mną w durnia. Spójrzcie na ten śmietnik. Ciem-
no, kurz i mam wrażenie, że nie chciało się wam nawet kucnąć
przy
tym statku przez ostatnie dwadzieścia lat.
Dworkin, delikatnie i grzecznie, przedstawił swemu nowemu
szefowi historię laboratorium:
-Od dnia, kiedy dźwigi opuściły statek tam, gdzie jest teraz
ustawiony, nie dopuszczano tu żadnych pracowników obsługi z
uwa-
gi na uzasadnione obawy w kwestii bezpieczeństwa. W ciągu
mi-
nionych lat wykonaliśmy wszystkie konieczne naprawy, ale
ponie-
waż lata lecą, coraz trudniej było nam osobiście prowadzić
dalsze
prace. Do tego dochodzi jeszcze ta niefortunna sprawa z
doktorem
Wellsem, który jeszcze do niedawna był dyrektorem badawczym
Re-
jonu 51. Na początku swej kariery znakomity człowiek, z
wiekiem
stawał się, jakby to powiedzieć...?
-Sukinsyn zwariował - wymamrotał Lenel, po raz pierwszy
zwracając się do nowo przybyłych. - Oszalał.
Dworkin próbował się roześmiać.
- Nie są to dokładnie słowa, których chciałem użyć, ale dają
pewne pojęcie o sytuacji. Na początku Rejon 51 był całkiem cieka-
39
wym miejscem pracy. Zatrudniono nas ponad czterdzieści osób sta-
łego personelu i mieliśmy w ciągu roku kilkadziesiąt wizyt Prawdo-
podobnie zauważyliście na górze stare kwatery mieszkalne.
Jednak
potem doktor Wells, ze swymi poglądami, stawał się coraz mniej
popularny w Waszyngtonie, wśród ludzi, od których zależało finan-
sowanie badań, i przez ostatnie siedemnaście lat nakłady na naszą
działalność kurczyły się. Gdy cztery lata temu Wells został usunięty
ze stanowiska dyrektora, nasz optymizm wzrósł i sądziliśmy, że spra-
wy znowu nabiorą rozpędu, ale faktycznie warunki stały się jeszcze
gorsze. Po jego odejściu nie dostaliśmy już żadnych pieniędzy.
-To dlatego jesteście tacy starzy - palnął Okun, łącząc wresz-
cie te proste fakty. - Nie byliście w stanie zwerbować nikogo
no-
wego.
-I dlatego - dodał wspaniałomyślnie Dworkin-jesteśmy tak
poruszeni waszym przybyciem. Zaczyna się nowa historia tego
pro-
jektu. Nie ma jeszcze nic konkretnego, ale pułkownik
Spelman
dał
nam wiele powodów do nadziei.
Po wysłuchaniu tej historii, Radeckerowi zrobiło się przykro, że
tak na nich nawrzeszczał.
- Mam telefonować po południu do pułkownika Spelmana i zo-
baczymy, co da się zrobić. Ale zajrzyjmy do wnętrza tej rzeczy.
Stalowa drabina prowadziła do włazu dwukrotnie większego niż
zwykłe pokrywy włazów do kanałów ściekowych. I jakby zaleciało odo-
rem ścieków, gdy mężczyźni wdrapali się do statku. Cierpki, przenikli-
wy odór amoniaku wisiał, jak zapach starego moczu, w powietrzu.
-Po pewnym czasie można zwariować od tych wyziewów. - Do
środka wprowadził ich pękaty doktor Enrico Cibatutto.
Wspięli
się
po drabinie i obeszli wnętrze małego statku kosmicznego, chcąc
zo-
rientować się w jego spartańskim wyposażeniu. Nie było zbyt
wiele
do oglądania. Sklepione wnętrze kabiny miało wymiary sześć na
sześć
metrów w najszerszym i dwa metry wysokości w najwyższym
miej-
scu kopuły. Uwagę przyciągało stanowisko dowodzenia. Dwa
fotele
w kształcie strączków grochu stały przed oknami, pod oknami
zaś,
wzdłuż przedniej ściany kabiny, zamontowany był zespół
przyrzą-
dów nazywany przez naukowców tablicą rozdzielczą. Gdy
Okun
pochylił się i za dużo niższym Cibatutto ruszył na przód
statku,
na-
ukowcy ostrzegli go:
-Uwaga na fotele, pokrywa je gruba warstwa galarety. Trochę
to przypomina smołę sosnową. Jeżeli pobrudzi pan nią ręce,
trzeba
je potem długo oskrobywać.
40
W bladym świetle Okun obejrzał zapaskudzone fotele. Były
to
długie, łukowate konstrukcje, ciasne leżaki dotykające do podłogi
i do sufitu, ustawione pod kątem czterdziestu pięciu stopni i pod-
trzymywane za pomocą sieci masywnych prętów. Widok tych foteli
uświadomił młodemu naukowcowi, że statki kosmiczne nie uderzają
na ziemię same. Nie całkiem pewien, czy chce usłyszeć odpowiedź,
spytał Cibatutto, czy znaleziono jakieś ciała.
-Oczywiście. Może je pan później obejrzeć.
-Więc one są tutaj? Tuż obok? - Większą część ciała Okuna
pokryła gęsia skórka.
Naukowiec zaśmiał się i pogłaskał swoją krótką bródkę.
- Niech się pan nie przejmuje. Nie tylko dlatego że są martwi,
ale także ponieważ zostali zamknięci w bardzo bezpiecznym miej-
scu.
Nieco odprężony Okun wrócił do tematu.
- Domyślam się, że pilot prawdopodobnie siedzi w fotelu, a ży-
wica działa jak pas bezpieczeństwa.
Cibatutto grzecznie zwrócił uwagę na to, iż - przy szybkości
kilku tysięcy kilometrów na godzinę - żywica może zapewniać pew-
ne bezpieczeństwo, ale jej siła przyczepności nie jest tak duża jak,
powiedzmy, siła pasa.
-Tak, myślę, że ma pan rację.
-Zatem jest to stanowisko dowodzenia. - Panujący bałagan wska-
zywał, że urządzenia były wyjmowane i składane ponownie wiele
razy.
W otwartej skrzynce z narzędziami przypadkowe kawałki statku
mie-
szały się z młotkami, lutownicami, śrubkami i kilkunastoma
notesami
wypełnionymi schematycznymi rysunkami. Cibatutto zdawał się
nie
zwracać uwagi na ten rozgardiasz. Okun pomyszkował przez
chwilę
w skrzynce i wyciągnął szczególnie interesujący fragment.
-Bardzo fajnie, ankh.
-Co to jest ankh?
-To hieroglif. Ankh jest staroegipskim symbolem życia. - Okun
uniósł kilkunastomilimetrową figurkę do światła i zorientował
się,
że
miał rację tylko połowicznie. Podobnie jak starożytny symbol,
przed-
miot trzymany w palcach składał się z centralnego pręta z
krótszym,
krzyżującym się z nim, patykowatym pręcikiem, odpowiadającym
ludz-
kim ramionom, i okrągłej, otwartej główki. Jednak ten przedmiot
był
trójwymiarowy. Zamiast dwóch małych ramion, miał cztery.
Również górny otwór był skierowany na wschód-zachód i
pół-
noc-południe. Przestrzenny ankh, pomyślał Okun. Z niewiadomego
41
powodu wydało mu się, że przedmiot jest absolutnie doskonały i wło-
żył go do kieszeni. To nie kradzież, powiedział sobie, nie jest praw-
dopodobne, abym dokądkolwiek to wyniósł.
-Tutaj mamy dźwignie sterowania - kontynuował Cibatutto,
wskazując na coś, co wyglądało jak zawinięty pęk kości leżący
na
podłodze. - Układ mechaniczny przechodzi tędy, przed pilotem i
są-
dzimy, że otwiera się na zewnątrz. - Całość została
wymontowana
ze swego właściwego miejsca i połączona z konsolą zespołem
cien-
kich kabli, które wyglądały jak korzenie lub, być może,
włochate
żyły. - Doktor Lenel uczęszczał do szkoły medycznej, więc to
on
zszywa naszą pacjentkę po tym, jak my amputowaliśmy jej coś
nie-
coś. - Istotnie, korzenie-żyły w dolnej części mechanizmu
zostały
przecięte i zeszyte ponownie szwami chirurgicznymi. - Ona
wyglą-
da jak maszyna - wyjaśnił, stukając mocno w tablicę
rozdzielczą
-
ale faktycznie jest żywą tkanką. Jak się pan bliżej przyjrzy,
zobaczy
pan małe, cienkie blizny.
-A co robi ta rzecz? - Okun był już przy następnym urządzeniu
tablicy rozdzielczej, czymś, co wyglądało jak muszla.
Cibatutto odpowiedział, że nikt tego nie wie, ale podniósł ta-
jemniczą część i przybliżył do okna. Żółtawy, wyglądający jak musz-
la talerz był na tyle cienki, że przepuszczał światło, co umożliwia-
ło obejrzenie zdobiącej go siateczki bardzo drobnych żyłek. Nie
miał natomiast tarcz z podziałką ani przełączników. Naukowiec
odłożył to „coś".
- Ona jest tajemnicą.
Następnie wyjaśnił, że ponieważ statek nie funkcjonuje, nie moż-
na z całą pewnością stwierdzić, czym są poszczególne urządzenia
i jak dokładnie działają. Jednakże w ciągu minionych lat naukowcy
Rejonu 51 dokonali kilku bardzo fachowych odkryć, które kiedyś
zostaną ocenione jako zdumiewająco trafne. Pobieżne omówienie
przez Cibatutto kolejnych urządzeń w kabinie było dla Okuna ni-
czym przekładanie kolejnych stron wielkiej, fascynującej powieści
science fiction z nim samym w roli głównego bohatera. Nie wątpił,
że zdoła rozwiązać wszystkie zagadki. Jeszcze przed zakończeniem
pobieżnego obchodu wnętrza pojazdu przeszło mu całe początkowe
rozczarowanie tym miejscem. Jego mózg pękał od pytań, wariantów
rozwiązań i doświadczeń, które mógłby przeprowadzić, aby przete-
stować swoje hipotezy.
Radecker nie mógł znieść straszliwego zapachu w kokpicie.
- Dlaczego to nie lata?
42
Zdawało się, że pytanie zmieszało Cibatutto i raz jeszcze Dwor-
kin przejął rołę przewodnika. Stał w połowie wysokości drabiny łu-
kowej, z głową i ramionami wewnątrz kabiny.
-Ach, najpoważniejszy problem stanowi dostarczenie energii.
Proszę za mną, pokażę wam skrzynię wodną.
-To jest główny winowajca - powiedział kilka chwil póź-
niej , wskazując ręką. - Nasz najtrudniejszy, nierozwiązywalny
pro-
blem, generator statku. - Dworkin stał teraz półtora metra za
głów-
nym włazem, patrząc w górę na wnękę w jednej z płyt
pancernych.
Pokrywa, wyjaśnił, oderwała się podczas katastrofy, wskutek
cze-
go zaistniała możliwość, że urządzenie wewnątrz zostało
znisz-
czone lub że coś wypadło. Lenel, mamrocząc pod nosem,
pod-
szedł z latarką, aby pokazać Okunowi i Radeckerowi, co
jest
w środku.
Sześć ciemnozielonych ścian tworzyło szeroki na metr, otwarty
sześciobok zwężający się nieco ku górze. Ściany miały kolor brud-
nego nefrytu i robiły wrażenie równie trwałych, a łączyły je miliony
niezwykle drobnych włókienek, cieńszych od ludzkiego włosa. Wy-
glądały jak nitki pajęcze naprężone dla uformowania złożonej struk-
tury geometrycznej, która ściskała ściany, pozostawiając otwartą prze-
strzeń w centrum sześciokąta. Światło latarki grało na tych napię-
tych nitkach, odbijało się i rozszczepiało, a drobne punkty świetlne
skakały wewnątrz komory. Matki zrozumieliby to, pomyślał Okun,
potakując głową.
Dworkin dmuchnął strugę powietrza do komory i, ku zdumieniu
gości, kamienne ściany sześcioboku zareagowały, trzepocząc jak
papierowe ścianki chińskiej latami.
-Niemożliwe - powiedział zdumiony Okun - niech pan to zrobi
jeszcze raz. - Dworkin posłuchał i długowłosy naukowiec
uważnie
obserwował, jak delikatne niczym pajęczyna ściany drżały pod
wiąz-
ką światła tańczącego na nitkach, a z jego ust spłynęło
słowo:
kruchość.
-Pozornie - przyznał Dworkin - ale niech pan spojrzy na to. -
Odstąpił na bok, żeby dopuścić doktora Lenela. Lenel
odwrócił
la-
tarkę w dłoni, sięgnął do komory i zaczął dzwonić i tłuc
latarką
o ściany. Radecker i Okun byli przerażeni, przekonani, że Lenel
do-
kona nieodwracalnych zniszczeń w urządzeniu. Jednak chwilę
po-
tem gburowaty staruszek pokazał im, że nic nie uszkodził.
Ściany
kołysały się w tył i w przód równie niewinnie, jak przedtem.
Spoza
ich pleców dobiegł głos Dworkina.
43
-Przez wiele lat próbowaliśmy wyciąć próbkę tego materiału,
żeby zrobić jego analizę. Proszę mi wierzyć, ale, choć wydaje
się
delikatny, jest niezwykle twardy.
-Powinniście widzieć, co ten osesek wyczynia, gdy pompuje-
my jakiś sok przez system. To jest piękne - wtrącił się Freiling.
Radecker nastawił uszu.
-O czym on mówi? Czy to znaczy, że umiecie to zmusić do
pracy?
-Nie całkiem. - Dworkin opowiedział im o doświadczeniu, zor-
ganizowanym kilka lat wcześniej przez doktora Wellsa. Statek
był
wówczas bombardowany sterowanym strumieniem energii
elektro-
magnetycznej. - Gdy skierowaliśmy wiązkę promieniowania
na
skrzynię wodną, mogliśmy na krótko ożywić statek. Instrumenty
za-
paliły się, a ten generator tutaj - czasami nazywamy go
skrzynią
wodną - wydawał słaby warkot. Jednak moc została usunięta z
sys-
temu równie szybko, jak mogła być do niego doprowadzona.
-Wydaje się, że obwód nie został zamknięty - zadumał się
Dworkin. - Może nie podłączyliście właściwie któregoś z
przewo-
dów i moc uciekała.
-Tak właśnie było. - Stary człowiek westchnął. - Latami szu-
kaliśmy tego brakującego połączenia, ale ponieważ nie mieliśmy
żad-
nych schematów ani drugiego statku w stanie gotowości do
pracy,
musieliśmy wiele zgadywać. To było jak szukanie igły w stogu
siana
przy wyłączonym świetle.
Radecker przerwał mu:
-Chwileczkę. Cofnijmy się, żebym mógł mieć pełną jasność.
Wy, chłopcy, ściągnęliście tutaj na dół jakiś typ generatora i
pom-
powaliście energią ten statek i on przez chwilę pracował? -
Nie
czekał na odpowiedź. - Dobrze, nie jestem naukowcem, ale
dla-
czego nie wziąć większego generatora i nie wpompować
więcej
energii?
-Ponieważ nasza energia jest inna niż ich. - Tym razem odpo-
wiedział Lenel. - Wszystko, co możemy zrobić, to dostarczyć
iskrę.
Jednak nawet wtedy musimy użyć tak wiele energii, że
przegrzewa-
my obwody i statek staje się gorący jak piec. Gdybyśmy
dostarczyli
większy ładunek, spalilibyśmy go zupełnie.
Okun przysłuchiwał się temu tłumaczeniu, kiwając z namasz-
czeniem głową.
-1 założę się, chłopcy, że przetestowaliście cały zakres pozio-
mów zasilania.
44
-Tak, oczywiście. Minimalne zasilanie dla zastosowania pro-
mieniowania elektromagnetycznego do pobudzenia systemu
wynosi
pięć tysięcy woltów. Testowaliśmy do dwustu tysięcy i nie
zauważy-
liśmy żadnej różnicy, poza wzrastającą temperaturą statku.
-Rozumień wasz problem - powiedział Okun, pocierając po-
zbawiony zarostu policzek. - To jest trudne, zdecydowanie
trudne.
Wszyscy na chwilę zamilkli. Trasa obchodu poprowadziła Oku-
na przez labirynt zagadnień, o których wiadomo było jedynie, że osta-
tecznie rzucą go w jakiś ślepy zaułek.
-Jeszcze jedno pytanie. - Okun ponownie uniósł rękę. - Czy
czegoś nie pomijamy? Czegoś ważniejszego niż to, czy można
uru-
chomić ten statek? Tak zwanego „szerszego spojrzenia"?
-O jakiej kwestii pan myśli?
-Czy jest tam więcej Obcych i czy zamierzają tutaj powrócić?
Rozdział 4
Y
W
YSZUKANY
OBIAD
przyrządzony przez naukowców zo-
stał odgrzany, ale jeszcze zanim potrawy były gotowe, wszystkim
odechciało się jeść po tym, jak Radecker po raz dragi wybuchnął jak
ręczny granat.
Zszedł do biura dyrektorskiego, żeby powęszyć w swoich no-
wych obowiązkach i znalazł coś, co go bardzo, ale to bardzo zmar-
twiło. Mówiąc ściślej, po kilku minutach sprawdzania księgowości
laboratorium wpadł we wściekłość. Wszyscy w kuchni przerwali to,
co robili i nasłuchiwali okrzyków odbijających się od ścian. Prze-
szedł jak burza korytarzem i zatrzymał się w drzwiach. W ręce miał
plik pokwitowań, a jego twarz wyrażała irytację, którą skoncentro-
wał na Dworkinie.
- Czy wy, chłopy, myśleliście, że was nie wydam, gdy się o tym
dowiem? Czy wszyscy powariowaliście od siedzenia tutaj na dole
przez tyle czasu?
Trudno uwierzyć, że Spelman oddał temu barbarzyńskiemu na-
rwańcowi jakąkolwiek rzeczywistą władzę, pomyślał Dworkin, wie-
dząc, że będzie musiał bronić się przed butnym technokratą.
Radecker nie potrzebował dużo czasu, żeby zrozumieć niektóre
z pomysłowych procedur buchalteryjnych wdrożonych przez naukow-
ców dla przetrwania chudych lat niedoinwestowania. Wśród innych
rzeczy, sprawdził listę czynnych pracowników. Zgodnie z tym doku-
mentem było tu rzekomo dziewięciu starych ludzi pracujących w pod-
ziemnych instalacjach -jeden z nich w wieku stu trzech lat. Co mie-
46
siąc na każde nazwisko z tej listy przychodziły rządowe czeki.
Ra-
decker zażądał wyjaśnień.
- Co się działo z dodatkowymi czekami? - zapytał.
Cibatutto przypomniał sobie nagle pilną sprawę przy piecu, więc
zadanie składania wyjaśnień przypadło Dworkinowi.
- Realizowaliśmy je - przyznał.
System funkcjonował od wielu lat. Kiedy stało się jasne, że coraz
bardziej dławiony strumień pieniędzy przeznaczonych na badania stop-
niowo zaczyna sączyć się kroplami, personel albo protestował, skła-
dając rezygnacje, albo dostawał przeniesienia w inne miejsca. Jednak
twardy rdzeń grupy złożony z dwunastu naukowców nie chciał odejść.
Czuli oni, że pytania związane z kosmiczną wizytą są zbyt pilne, aby
pozwolić na likwidację laboratorium. Wobec tego zaczęli poświęcać
wspólnemu celowi nie tylko swoją energię, ale bardzo często również
osobiste oszczędności. Oddawali własne pieniądze, aby opłacać nowy
sprzęt i usługi, takie jak testy chemiczne, którym poddawano wiele
materiałów z kosmosu. Gdy członkowie tego bractwa zaczęli wymie-
rać, jego siła nabywcza również spadała. Ponieważ nie mogli już się-
gać do pieniędzy z kont emerytalnych, stworzyli nowe konto. Znaleźli
mały bank w Las Vegas, Parducci Savings, o którym fama niosła, że
nie stawia się tam wielu pytań, i otworzyli wspólny rachunek. Co mie-
siąc czeki były indosowane i deponowane.
-Wiedziałem, że coś nie gra, gdy zobaczyłem nowy sprzęt w tam-
tej sali.
-Sam - donośnie wyszeptał przez stół Freiling - ten młody czło-
wiek jest na nas zły. Kim on jest?
-Co za absurd - wybuchnął znowu Radecker, wskazując na Frei-
linga. - Ten człowiek jest starcem, całkowicie niezdolnym do
pracy
naukowej. Jedynym powodem dla trzymania go tutaj były jego
pie-
niądze. Wyjeżdża następnym samolotem transportowym.
-Panie Radecker, proszę. Prowadziliśmy bardzo szczegółowe
rejestry i chciałbym, żeby je pan przejrzał. Pokazują, że każdy
cent
został wykorzystany na rzecz postępu prac naukowych. Niech
się
pan rozejrzy po laboratoriach, a zobaczy pan, że nie zużyliśmy
tych
funduszy na jakieś prywatne ekstrawagancje. Poświęcaliśmy
całe
nasze życie zadaniu naprawy i badania tego pojazdu. Rejon 51
to
nasz dom. To jest dom doktora Freilinga od 1951 roku. On nie
ma
dokąd pójść. Jesteśmy teraz jego rodziną.
Radecker stał w drzwiach, kręcąc głową. Wydawało się, że wy-
powiedź Dworkina zmiękczyła go, ale tylko trochę.
47
-Czy rozumiecie, w jakie kłopoty mogliście się wpędzić? Jak
mam to wytłumaczyć Spelrnanowi? Przypuszczam, że chcecie,
że-
bym to przed nim ukrył i żebym narażał za was własną skórę. -
Po-
nownie machnął papierami w powietrzu. - To jest korupcja,
pano-
wie. To jest kradzież, to jest oszustwo podatkowe, to jest... -
Nagle
zaświtała mu jakiś myśl. Ze zbolałym wyrazem twarzy
spojrzał
na
Dworkina. - Niech mi pan powie, czy ci zmarli faceci są
pochowani
tutaj na dole?
-Nie, nie. Posiadamy wspólną działkę na cmentarzu, w pobliżu
Las Vegas.
Zdegustowany Radecker odmaszerował z powrotem do swego
biura.
- Sam - Freiling spojrzał na Dworkina - nie pozwól, żeby mnie
stąd odesłał.
P
OKÓJ
DLA
B
RACKISH
A
przygotowano w dawnym apar-
tamencie biurowym przy tym samym korytarzu, co pokoje naukow-
ców. Była tam osobna łazienka i stalowe łóżko z grubym matera-
cem. Wieczorem, rozciągnięty na łóżku, Brackish powiedział sobie,
że powinien przemyśleć wszystko, co mu się przydarzyło w tym, naj-
niezwyklejszym w jego życiu, dniu. Stwierdził jednak, że nie może
przestać myśleć o generatorze statku. Nie miał czasu, żeby zapytać,
dlaczego nazywają go skrzynią wodną, chociaż zdecydowanie nie
ma on barwy wody.
Z pozoru sprawa wydawała się prosta: system energetyczny statku
nie jest naładowany. Musi być jakaś przerwa w obwodach. W tym
przypadku wystarczyłoby tylko znaleźć zerwaną linię i zesztukować
ją, tak jak mu to pokazał Cibatutto. Choć równie dobrze może to być
jakiś inny problem, coś całkowicie nie związanego z obwodami, coś
tak egzotycznego, że żadna istota ludzka nie może sobie tego nawet
wyobrazić. Pierwszy wariant przypominał szukanie igły w stogu sia-
na. Drugi dawał jeszcze mniejszą szansę sukcesu.
Pomimo to Brackish zdecydował się na drugi wariant. Instynkt
mówił mu, żeby zawierzyć pracy wykonanej przez naukowców w cią-
gu tych ponad dwudziestu lat. Zresztą nie tylko dlatego. Nie chciał
spędzić tu następnych dwudziestu lat, dublując ich wysiłki. Zakładał,
że naukowcy poprawnie złożyli każdy fragment statku i że jest on, jak
nowy". Przyłapał się na myśleniu o małym spodku zbudowanym
z drewna balsa i magnesu, statku, którego lotem nad Caltechem sam
48
sterował. Gdyby ktoś przechodząc znalazł ten spodek na ziemi i za-
czaj szukać źródła jego zasilania, to mógłby składać go na tysiące spo-
sobów i nigdy by nic nie odkrył. Źródło mocy nie znajdowało sią w sa-
mym statku. Było w elektromagnetycznych działach umocowanych do
ścian. Czy obcy mają generatory ulokowane w przestrzeni kosmicz-
nej? Oczywiście, nie byłoby to pole elektromagnetyczne, bo wtedy
odbieralibyśmy zakłócenia w radiu i w telewizji. Uśmiechnął się do
stworzonego w wyobraźni dziwacznego obrazu monstrualnych elek-
trowni okrążających Ziemią i emitujących strumienie energii w dół,
do aparatów UFO.
Lecz jeśli moc nie znajdowała się wewnątrz statku i nie była
napromieniowana z zewnątrz, to nie widział dla niej żadnego miej-
sca z wyjątkiem... To było TO! W krótkim błysku iluminacji Okun
uchwycił się koncepcji, która w następnych latach miała stać się jego
obsesją. Moc musi jakoś powstawać pomiędzy statkami. Może przy-
czyną, dla której system się nie ładował, było to, że właśnie tak
zo-
stał zaprojektowany. Czy Dworkin nie mówił czegoś o odprowadza-
niu energii ze statku? Użył słowa „odprowadzać". Jeżeli moc odpro-
wadzano z systemu celowo, dokąd uchodziła energia, której pozby-
wał się statek? Musiała przechodzić do innego statku, który
wyplu-
wał jąz powrotem. Okunwyobraził sobie przypominające
płaszczki
statki lecące grupami, najprawdopodobniej w regularnych, geome-
trycznych kluczach. Jeśli to są jakiegoś.rodzaju statki bojowe,
kon-
cepcja wydawała się uzasadniona z taktycznego punktu widzenia.
Jeżeli każdy statek jest stale zasilany przez inne statki, eskadra może
zachowywać moc swoich statków, nawet gdyby niektóre z nich utra-
ciła. Pozostawał tylko jeden problem - odkrywczy pomysł nie dawał
się pogodzić z tym, co Radecker mówił mu o tak zwanym szerszym
obrazie sprawy.
Z korytarza dobiegły go szepty. Wstał i podszedł do drzwi. Trzej
naukowcy przeprowadzali tam konferencję. Gdy dostrzegli stojące-
go w drzwiach Okuna, szybko życzyli sobie dobrej nocy i rozpierz-
chli się.
- Pssst, hej wy, chłopcy! Myślę, że rozwiązałem problem
zasilania.
Mężczyźni nie okazali żadnego zainteresowania i skryli się w swo-
ich pokojach. Gdy mijał go Dworkin, Okun wyszedł na korytarz.
-Sam, myślałem o tym zasilaniu w energię. Co jeśli...
-Młody człowieku, miałem bardzo trudny wieczór i potrzebuję
trochę czasu sam na sam z moimi przemyśleniami. - Dworkin
de-
49
nerwowa! się konfrontacją z nowym szefem, ale wiedział również ze
swojego bogatego doświadczenia, że świeżo przybyli do Rejonu 51
goście niezmiennie mają nocne objawienia dostarczające od razu
absolutnych odpowiedzi na wszystkie pytania dotyczące statku. A te-
raz nie miał nastroju do wysłuchiwnia niedowarzonych przypusz-
czeń pełnego zapału wyrostka. Nie pomógł także fakt, że Okun stał
tylko w krótkich spodenkach i parze różnych skarpetek, podczas gdy
dawno ustalone tutaj zasady przyzwoitości wymagały nakładania
szlafroka w miejscach publicznych, w porze nocnej. - Możemy po-
rozmawiać jutro.
Dworkin zniknął w swoim pokoju. Gdy Okun się odwrócił, rów-
nież Lenel i Cibatutto zamykali już drzwi. Gdyby miał powstać kon-
flikt między źle dobranym personelem i sztywnym zarządem, Okun
wiedział, po której stronie chciałby stanąć. Jego teorie musiały za-
tem poczekać do rana...
Już był gotów wracać do łóżka, gdy zza zakrętu wyszedł, po-
włócząc nogami, stary doktor Freiling. Okun potrzebował tylko oko-
ło pięciu minut na wytłumaczenie pomysłu, który mu przyszedł do
głowy. Kiedy skończył, starszy człowiek przyjrzał mu się i poprosił
o powtórzenie wszystkiego od nowa. Choć uznał to za beznadziejne,
Okun wiedział, że i tak nie zaśnie, więc jeszcze raz wyjaśnił całą
sprawę. Gdy już prawie kończył, Freiling zaskoczył go, mówiąc:
-To cholernie dobry pomysł. Gdyby to było słuszne, wiele by
tłumaczyło. Ale jest problem.
-Wiem - powiedział Okun, uprzedzając rozmówcę. - Ten sta-
tek przyleciał wówczas sam jeden na misję eksploracyjną.
-Nonsens. Kto tak panu powiedział? - zapytał starszy pan, choć
przecież stał obok, gdy Radecker tłumaczył to Okunowi. -
Niech
pan nie zaczyna zmyślać, młody człowieku. Wiem, że to kusi.
Jest
tak wiele pytań i tak mało odpowiedzi, ale pan nie może
zakładać
hipotez, na które nie ma dowodów. Nie wiemy, czy statek
dotarł
w pojedynkę, czy leciał w grupie.
-Ale pan Dworkin sugerował, że...
-Ba! Niech pan nie wierzy we wszystko, co mówi panu Sam. -
Starszy pan pochylił się do przodu i spojrzał ponad swoimi
dwuso-
czewkowymi okularami. - Podobnie jak cała nasza reszta, nie
staje
się coraz młodszy i, mówiąc między nami, coś mu się zaczyna
mie-
szać w głowie. Nie, problemem pańskiej koncepcji jest
udowodnie-
nie jej. Jeśli pan myśli, że statek pracuje w grupach, będzie pan
mu-
siał ściągnąć tutaj inny statek, żeby sprawdzić, czy miał pan
rację.
50
- Och, tak.
-Chyba że...
-Chyba że co? - spytał Okun. Freiling na dłuższy czas przestał
kontaktować. Trudno było powiedzieć, czy się nad czymś
zastana-
wia, czy też zasnął z otwartymi oczami. Potem nagle ten
pamiętają-
cy dawne czasy pracownik wypadł ze swego transu i zaczął
wyja-
śniać skomplikowany system procedur przetestowania teorii
wielu
statków. Gdy już wytłumaczył cały pomysł, Okun spojrzał na
niego
podejrzliwie i powiedział:
-Czy może pan powtórzyć wszystko jeszcze raz?
PÓŁ GODZINY PÓŹNIEJ Freiling zakrzątnął się wokół in-
nych naukowców i spędził ich do swego pokoju. Najpierw wysłu-
chali Okuna tłumaczącego swoje przemyślenia, a następnie Freiling
opowiedział im o doświadczeniu, które zaproponował. Pozostali nie
byli przekonani równie mocno jak Freiling, ale mimo wszystko spodo-
bało im się ono. Ponadto rozpaczliwie pragnęli wykazać się przed
Radeckerem jakimś postępem, zanim znajdzie okazję pozbycia się
ich stamtąd. Gdy już wszystko zostało uzgodnione, powędrowali
korytarzem na spotkanie z szefem.
Zastali Radeckera jeszcze na nogach i, gdy wytłumaczyli mu już
oba pomysły, zdumiewająco chętnego do współpracy. Tak chętnego,
że nie dbał o implikacje tego, co jego zespół naukowy mu opowiada.
Zresztą wszystko brzmiało dla niego jak czarna magia. Najwyraź-
niej nie przeszkadzało mu także, że cała ta koncepcja była sprzeczna
z teorią: jeden statek w jednym momencie, przy której upierał się
tego samego wieczoru.
Dochodziła północ, gdy Radecker podniósł słuchawkę i połą-
czył się z oficerem zaopatrzeniowym składu w Colorado Springs.
Radeckerowi dało to okazję do naprężenia muskułów i odczucia sa-
tysfakcji z już wykonanej roboty. Zanim skończył rozmowę, sier-
żant-zaopatrzeniowiec na drugim końcu był tak zastraszony, że obiecał
dostarczyć sprzęt do Newady samolotem już następnego dnia rano.
Tymczasowo działający i zwarty zespół, mężczyźni z Rejonu 51,
powiedział sobie dobranoc i poszedł do łóżek.
Dwa dni zajęło im przygotowanie eksperymentu. Wyciągnięte
z magazynu działo elektromagnetyczne zostało poddane przeglądo-
wi, podczas gdy Okun, wykorzystując sprzęt wspinaczkowy wypo-
życzony mu przez porucznika Ellswortha, zawisał na pionowych ścia-
51
nach bunkra, przymocowując do nich za pomocą elastycznej taśmy
dziesiątki czujników. Gdyby jego teoria okazała się prawidłowa, czuj-
niki dostarczyłyby mu cennych informacji o tym, jak takie statki lata-
ją razem, o ich pozycji i wzajemnych odległościach. Po zakończe-
niu wszystkich przygotowań obcy statek był podłączony do więk-
szej liczby urządzeń niż pacjent przed chirurgiczną operacją mózgu.
Każdy otrzymał konkretne zadanie. Dworkin miał monitoro-
wać mierniki wejścia/wyjścia, Lenel obsługiwał działo, Freiling ob-
serwował poziom energii docierającej do czujników, Cibatutto zaś
powinien dać sygnał stop, gdy temperatura statku przekroczy
60 stopni. W tej sytuacji Okun i Radecker mieli wolne ręce i mogli
swobodnie obserwować pokaz. Lustro, nachylone pod kątem, usta-
wiono pod generatorem, żeby obserwować jego pracę. Rozdano
specjalne pryzmatyczne, kryształowe gogle. Gdyby wszystko dzia-
łało zgodnie z przewidywaniami, pozwoliłyby członkom zespołu
dostrzec wyrzucenie ze statku fali energii i jej przepływ przez salę.
Kiedy wydawało się, że wszystko jest w porządku, Okun dał sy-
gnał: naprzód.
- OK chłopcy, do roboty.
Lenel stał na podeście działa, urządzenia przypominającego den-
tystyczny aparat rentgenowski powiększony do wymiarów okrętu
wojennego. Poprawił swoje gogle i pchnął wyłącznik. Wszystko na-
stąpiło od razu. Działo wysłało promień elektrycznego wyładowa-
nia łukowego, który przeniknął powietrze i przez ściany statku dotarł
do generatora. Potężny trzask przetoczył się przez wnętrze bunkra
i wydawało się, że statek eksploduje w blasku niebieskiego światła.
Szklana osłona na tablicy kontrolnej przed Dworkinem roztrzaskała
się i Okun był pewien, że pojazd został ostatecznie zniszczony. Jed-
nak Lenel nie wyłączał zasilania. Teraz burza bladoniebieskiego światła
wystrzeliła ze statku, a tańczące zygzaki pędziły z zatrważającą szyb-
kością we wszystkich kierunkach, jak gdyby tysiące duchów poszu-
kiwało z prędkością światła sposobu uwolnienia się z poduszki. Gdy
Cibatutto wskazał na generator, Okun wreszcie pojął, dlaczego to
urządzenie nazwano skrzynią wodną: zielone światło sączyło się
z otworu i, dzięki odbiciu w lustrze, mógł zobaczyć snop energii obie-
gający wnętrze komory reaktora, jak wir krystalicznej wody. Wtedy
Cibatutto zamachał rękami, Lenel wyłączył zasilanie i wszystko od
razu zamarło. W sali zapanowała cisza zakłócana jedynie trzaskiem
jednej ze świetlówek, która pękła i zgasła. Wszystko trwało mniej,,
niż dziesięć sekund.
52
Naukowcy patrzyli na Okuna, a on zdjął gogle i gapił się szero-
ko otwartymi oczami na statek.
-To był kawał pięknej roboty... - Tylko kilka chwil wystarczy-
ło, aby młody geniusz zrozumiał, co się stało. Miał rację. Energia
nie
wyciekała po prostu ze statku; została wypchnięta,
odprowadzona
ze
statku dzięki jego konstrukcji. I zgodnie z przewidywaniami,
skrzy-
nia wodna funkcjonowała jako swego rodzaju kondensator,
urządze-
nie, które namnażało energię przed oddaniem jej z powrotem do
sys-
temu. Ponad czterokrotnie wzmacniała moc przychodzącą z
działa,
przekraczając skalę mierników mocy wyjściowej na
monitorach
Dworkina i niszcząc ich uzwojenia.
-Dobra robota, młody człowieku, naprawdę dobra robota! Przez
całe lata nie zrobiliśmy takich postępów. - Dworkin i pozostali
oka-
zywali wielką radość. Nawet Lenel zdobył się na uśmiech.
Zaczęli sprawdzać zapisy wskazań mierników podłączonych
do czujników zawieszonych na ścianach. Okun nieco się zdziwił,
że pomimo tych wszystkich spektakularnych iluminacji nie przepa-
liły się tak, jak woltomierze Dworkina. W istocie liczby były nie-
wielkie. Bardzo mało energii dotarło dó czujników umieszczonych
w pobliżu sufitu. To, jak się od razu zorientował Okun, podważało
jego teorię. Energia była rozpraszana o wiele szybciej, niż powinna
być zgodnie z pierwotnymi przewidywaniami. Poza tym gwałtow-
ność, udarowość i konwulsyjność rozpływania się energii po sali
mogły sugerować, że naukowcy popełnili błędy, składając ponow-
nie urządzenia.
Dworkin zaczął już wołać o butelkę szampana. Zajmował się
właśnie wychwalaniem przed Radeckerem tego postępu wiedzy, gdy
Okun krzyknął na całą salę:
-Coś jest nie w porządku! - Podszedł i wyjaśnił innym odczyty
z czujników. -To znaczy, że obce statki musiałyby latać skrzydło
przy
skrzydle, żeby podtrzymywać wspólne zapasy energii.
-Jednak - sprzeciwił się Dworkin - udowodniłeś, że statek zo-
stał tak skonstruowany, aby pobierać energię, wzmacniać ją i
pom-
pować na zewnątrz. Być może obecność innych statków
przyciąga
albo wydobywa energię z tego.
Okun skrzywił się i pokręcił głową.
- Nie kupuję tego.
Lenel dołączył do nich i bez ogródek wypalił:
-1 wygląda na to, że spędziliśmy tutaj dwadzieścia pięć lat, pie-
prząc się bez sensu. Ale przynajmniej teraz wiemy.
53
-Co wiemy? - spytał Radecker.
-Ten dzieciak właśnie udowodnił, że ta kupa obcego złomu nie
może latać samodzielnie. Jeżeli kiedykolwiek mamy skłonić
go
do
latania, będziemy potrzebować drugiego takiego samego
statku.
-
Gdy nikt go nie poparł, Lenel zapytał: - Czy nie tak, chłopcy?
-To byłby chyba logiczny wniosek - zgodził się Dworkin. -
Czy nie wspominaliśmy o tym?
-Nie! Nikt o tym nie wspomniał! - wrzasnął Radecker. - A czy
ja nie wspomniałem o drobnym fakcie, że nie mogę się stąd ruszyć,
dopóki nie zmusimy tego do latania? - Potem powoli zaczął maso-
wać sobie skronie. Istotnie, aż do tej chwili nie rozumiał wszystkich
implikacji przeprowadzonego testu. Gdy poczuł silny popęd, aby
schwycić najbliższego z siedemdziesięcioletnich staruszków i zacząć
dusić go w śmiertelnym uścisku, przypomniał sobie, że powinien
głęboko oddychać.
Okun chciał przeprowadzić test ponownie, przy nieco wyższym
poziomie na wejściu, żeby sprawdzić, czy uda się uzyskać inne od-
czyty z czujników. I w godzinę później, kiedy statek ostygł, naukow-
cy wyrazili zgodę. Po dokładnym ustawieniu poziomu na dostarcza-
jącym energii dziale, Okun poprosił obecnych, żeby powiedzieli mu,
czy błyszcząca zorza świetlna zachowywała się jakoś inaczej, a na-
stępnie ruszył w stronę statku.
-Dokąd idziesz?
-Hmm, do środka. Zauważyłem poprzednio, że niektóre z urzą-
dzeń wewnątrz kokpitu zaświeciły się, i chcę sprawdzić, co się
tam
dzieje.
Dworkin chrząknął.
-Panie Okun, obawiam się, że to niemożliwe. Chyba już panu
wspominałem, że poziomy energii, które stosujemy,
przegrzewają
obwody i wytwarzają nieznośnie wysokie temperatury.
-On ma rację, Breakfast - potwierdził Freiling.
- Brackish. Mam na imię Brackish.
Freiling zdawał się nie słyszeć.
-Wnętrze kokpitu rozgrzewa się jak patelnia. Jeśli tego dotkniesz,
poparzysz się.
-Ależ chłopcy, jestem młody, sprawny, jestem sportowcem
z urodzenia. Nie przejmujcie się. Jeżeli zacznie być gorąco,
szybko
stamtąd ucieknę.
-Nie pozwolę na to - upierał się Dworkin. - Panie Radecker,
proszę pana, jako dyrektora laboratorium, niech pan zabroni
temu
54
młodemu człowiekowi realizacji jego głupiego pomysłu. Tempera-
tura wewnątrz statku szybko wzrasta do ponad dziewięćdziesięciu
stopni Celsjusza. On się usmaży. Doktorze Lenel, proszę odejść od
tego działa. Doświadczenie jest odwołane.
- Niech pan tam zostanie, doktorze. - Radecker tak ocenił sytu-
ację: nie ma Okuna, nie ma pięcioletniego kontraktu. Bez tego ge-
nialnego dziecka Spelman musiałby wstrzymać realizację projektu
lub przynajmniej przeprowadzić reorganizację. - Panie Okun, czy
pan naprawdę myśli, że zdąży pan w porę uciec?
W głowie Okuna powstało jeszcze inne osobliwe skojarzenie.
-Czy ktoś z was, ludzie, widział kiedykolwiek program pod ty-
tułem „Poszukiwacze wrażeń?" W którym tamci chłopcy
rozbijali
samochody i skakali na motocyklach przez przeszkody? W
każdym
razie ja widziałem ten, w którym chłopak, kaskader, wchodzi do
domu,
małej makiety domu zbudowanej na ten pokaz, kapujecie? Miał
hełm
ochronny i ognioodporny kombinezon. Więc on macha do
tłumu
i wchodzi do środka. Wtedy ci inni faceci podchodzą i
podkładają
ogień pod tę szopą, a następnie wrzucają do środka
śmiercionośny
pakiet dynamitu. Parę sekund później, o rany! Cała konstrukcja
wy-
latuje w górę i widać kaskadera lecącego w powietrzu. Baaach!
Per-
fekcyjne nurkowanie z gracją łabędzia i lądowanie na wielkim
na-
dmuchiwanym materacu... Przez chwilę leży nieruchomo. Może
jest
martwy? Ale oto podskakuje i kłania się.
-Wydaje mi się, że ten jeden widziałem - zawołał Freiling. - To
było na wyścigach.
-Jeśli masz zamiar coś zrobić, dlaczego się do tego nie bie-
rzesz? - warknął Radecker.
-Czy jesteście aż tak tępi? - zapytał Freiling, obracając się i pa-
trząc na Radeckera, jakby on właśnie był tym baranem. -
Chłopak
prosi o jakiś sprzęt ochronny. Potrzebuje hełmu i czegoś do
mięk-
kiego lądowania.
Kwadrans później miał już wszystko. Cibatutto wziął z kuchni
cedzak, wyłożył go od środka warstwą pianki i przyczepił przytrzy-
mujący pasek. Zanim ten prowizoryczny sprzęt na głowę został wy-
konany, Okun i Radecker przygotowali lądowisko, układając pod wła-
zem obcego statku materace. Okun nałożył hełm, wspiął się po dra-
binie i przećwiczył skok ratunkowy. To było zabawne, to było pro-
ste, byli gotowi do rozpoczęcia próby!
Gdy Dworkin zobaczył, że zamierzają zaczynać, oświadczył, iż
odmawia uczestnictwa i ruszył do wyj ścia.
55
-Doktorze Dworkin! - krzyknął przez całą salę Radecker. - Ja
bym tego nie robił na pana miejscu! Czy już pan zapomniał o
naszej
transakcji? - Wysoki, wychudzony naukowiec stanął na chwilę,
pod-
czas gdy jego sumienie zmagało się z instynktem
samozachowawczym.
Ostatecznie odwrócił się i podszedł kilka kroków bliżej statku.
-Jak dyrektor chciałby, żebym asystował?
-Jest OK, może pan stać tam, gdzie teraz i obserwować. Dokto-
rze Lenel, proszę mi pokazać, jak działa to urządzenie.
Chciałbym
je
obsługiwać, jeżeli to nie zaszkodzi naszemu kaskaderowi.
Okun zdawał sobie sprawę, że Radecker szantażuje tych ludzi,
trzymając jak topór nad ich głowami sprawę malwersacji. I choć z przy-
krością patrzył, jak stary, dystyngowany Dworkin poniża się wobec
człowieka dwukrotnie młodszego i o czterokrotnie mniejszym ilora-
zie inteligencji, nie sądził, żeby mógł coś z tym zrobić. Wyglądał dość
dziwacznie, stojąc obok statku kosmicznego z wielkim sejfem ze stali
nierdzewnej na głowie. Podniesieniem kciuka w górę dał sygnał Ra-
deckerowi, po czym, po kilku głębszych oddechach, wspiął się po dra-
binie i zniknął w ciemnej czeluści obcego pojazdu.
Lenel ustawił wskaźnik mocy nieco niżej, niż żądał tego Okun
i pokazał Radeckerowi, jak wzbudzić moc za pomocą prostego prze-
łącznika. Gdy się odwrócił i zszedł z podestu, Radecker szybko się-
gnął w dół i przekręcił regulator mocy o jeden pełny obrót w prawo.
To powinno załatwić sprawę.
Wewnątrz Okun rozejrzał się niepewnie. Zaczynało to wyglądać
na bardzo zły pomysł. I nie chodziło mu o przypływ mocy, który
mógłby w jednej chwili rozerwać statek, lecz o owo ciemne wnę-
trze. Zostawszy tu sam, odczuł nagle, jak obce i jak nieprzystające
do ziemskich standardów było to klaustrofobiczne otoczenie. Przez
okna kabiny przesączała się tylko odrobina światła, rzucając ponure
cienie na zaokrąglone ściany ociekające odrażającą, semiorganiczną
techniką. Wyczuwało się tu bardziej mauzoleum niż latającą machi-
nę. Już miał stchórzyć, ale zamiast tego ściągnął gogle na oczy
i wrzasnął w dół, przez właz, że jest gotów.
Gdy tylko energia została wygenerowana, przez statek przeto-
czył się taki sam jak wcześniej głośny trzask, wytrącający nieco Okuna
z równowagi. Wyciągnął rękę, chcąc oprzeć się o ścianę. Na całej
tablicy rozdzielczej zabłysły światła, rozjaśnił się również ekran
w kształcie muszli, który pokazał im Cibatutto. Okun oderwał rękę
od ściany, gdy poczuł, że pod jego dłonią powłoka nabrzmiewa do
życia. Na nieszczęście, połączone działanie momentu bezwładności
56
jego ramienia i niepewnego oparcia na obu nogach spowodowało, iż
ten sportowiec z urodzenia potknął się najpierw o swoją lewą stopę,
a następnie natychmiast o stopę prawą, co wszystko razem odsunęło
go od drzwi ewakuacyjnych. Potykając się, wylądował tyłkiem na
podłodze, bezpośrednio przed ekranem o kształcie muszli, na któ-
rym zobaczył coś, co go ogromnie przestraszyło. Ozdobiony koron-
ką żyłek ekran wypełniał mętny i zamazany obraz gigantycznej lite-
ry Y wyrastającej wprost z podłoża. Obca technika nadała temu ob-
razowi teksturę niepodobną do niczego, co Okun widział wcześniej.
Obraz przemówił do niego. Nie słowami. Z powodów, których ni-
gdy nie miał w pełni zrozumieć, ten prosty obraz przekazywał głę-
bokie emocjonalne uczucie, które ogłuszyło go jak uderzenie pięścią
w brzuch. Wyglądało to na najsamotniejszy, najbardziej wyludniony
obiekt, jaki widział w swoim życiu. Odnosił wrażenie, że wielka syl-
weta Y może w jakiś sposób stać się narzędziem tortur, nieprzyja-
cielem. Lecz jednocześnie to coś kiwało na Okuna, natarczywie przy-
woływało go do siebie. Zupełnie zapominając o swoim planie spraw-
dzenia innych urządzeń, Okun siedział na podłodze, zahipnotyzo-
wany zarówno tym obrazem, jak i swoją silną reakcją emocjonalną.
Później potrafił nawet żartować na temat owych chwil, przy-
równując je do lektury broszury Samuela Becketta o podróży do Pie-
kła, ale w tym momencie był w kłopocie. Temperatura wewnątrz stat-
ku szybko rosła. Na szczęście, tuż obok coś się zaczęło poruszać.
Drążki sterownicze, ten starannie złożony stos kości, otworzyły
się
i poderwały do życia, jak para wielkich odnóży homara. Odwróciło
to uwagę Okuna od ekranu i uratowało mu życie, ponieważ właśnie
spalająca pośladki fala ciepła uniosła się nagle z podłogi. Jednym
wielkim skokiem przeciął kokpit i zanurkował we właz, lądując no-
sem w materacach.
Radecker wyłączył dopływ energii.
Naukowcy patrzyli na długowłosego, diabelskiego kaskadera
i pracownika laboratorium w jednej osobie i oczekiwali na znak, że
jeszcze żyje. Sposób, w jaki opuścił statek, nie mógł być całkiem
uczciwie nazwany nurkowaniem łabędzia, ale, jak na początkujące-
go, niewiele odbiegał od tego ideału, więc panowie spodziewali się,
że za chwilę skoczy na nogi i złoży ukłon.
- Panie Okun?... Panie Okun?...
Rozdział 5
Na stosach
W
ŁAZIENCE
, stojąc na krześle ze spodenkami wokół kostek
i tyłkiem wypiętym do lustra, Okun oglądał swoje oparzenia. Le-
karz, który zbadał go na górze, w hangarze, zapewniał, że nie są po-
ważne. Były jednak na tyle bolesne, że zniechęcały do siadania przez
kilka dni. Niezwykle ostrożnie podciągnął spodnie, po czym obej-
rzał swoją nową biżuterię. Przyczepił przypominający symbol ankh,
przedmiot znaleziony na statku, do paska skóry i zrobił sobie na-
szyjnik. W lustrze podziwiał ten nowy skarb.
-Kapitalny - skinął głową. Potem, czując głód, poszedł poszu-
kać czegoś do zjedzenia.
-Jak tam, gorące majtki - mruknął Lenel w imieniu wszystkich
naukowców, gdy Okun dotarł do kuchni. Młody człowiek
zignoro-
wał tę uwagę. Złapał paczkę z płatkami i rozciągnął się na
brzuchu,
na tapczanie, który ściągnięto tu specjalnie dla niego.
Cibatutto nie mógł powstrzymać się od rzucenia własnego żartu.
-Zamierzamy podać hot dogi na lunch - zarżał - ale nie możemy
dostać przypieczonych bułeczek! - Starsi panowie ryknęli
śmiechem.
-Na szczęście - dodał Dworkin - mamy chyba mnóstwo pie-
czonej szynki. -1 ten dowcip wywołał kolejny wybuch
śmiechu.
Gdy już skończyli, Okun spojrzał na nich złośliwie i próbował
dorzucić coś od siebie.
- Cha, cha, cha! Wy, chłopcy, jesteście tacy weseli, że powinni-
ście występować w Las Vegas. Tak, pod nazwą Jerry Atrics. -
Naukowcy nie od razu zrozumieli.
58
-Tak jak Geriatrics?
-Och, zapomnijcie o tym.
Panowie siedzieli w tej dziurze zbyt długo, żeby orientować się
w teleturniejach.
Następne dziesięć minut dystyngowani przedstawiciele nauk ści-
słych poświęcili wymyślaniu kolejnych żartów na temat przypieczo-
nego tyłka. Te dowcipy wchodziły w skład obrzędu przyjmowania
Okuna do ich grupy. Główną próbę przeszedł dzień wcześniej. Cho-
ciaż nie przelał dosłownie krwi dla dobra badań, ofiarę ograniczoną
do powierzchni jego skóry uznano za wystarczającą.
Freiling poprosił wszystkich o uwagę.
- OK, Brecklish, mam coś dla ciebie. - Zaśmiał się z diabel-
skim wyrazem twarzy. - Sam to ułożyłem.
- Brackish. Nazywam się Brackish.
Wyglądało na to, że Freiling na chwilę zgłupiał.
- No i zapomniałem ten cholerny żart! Nie, czekajcie, mam go.
Dlaczego redaktor gazety zadzwonił do homara?
Brackish wiedział, że teraz powinien spytać: „Dlaczego?" W je-
go głowie zapaliło się czerwone światełko i nastąpiło skojarzenie".
- O mój Boże, Y - wybuchnął. - Nie powiedziałem wam, chłop-
cy, co zobaczyłem wewnątrz statku! - Zwrócił się do Cibatutto. -
Wiesz, ten żółtawy, muszlowaty przyrząd współpracuje ze wszystki-
mi przechodzącymi przez niego obwodami.
Cibatutto potwierdził skinieniem głowy.
- Gdy energia przechodzi przez statek, na owym monitorze po-
kazuje się obraz i, nie chcę, żebyście pomyśleli po tym, co wam po-
wiem, że jestem zupełnym dziwakiem, ale ono wydziela uczucia,
emocje. Całkiem poważnie, zdawało mi się, że widzialny obraz sta-
nowi tylko część większego przekazu. Pojawiła się inna warstwa łącz-
ności, coś, co w zamierzeniu ma być odczuwane - niedola, przezna-
czenie, opuszczenie, czy coś podobnego. Teraz, gdy się zastanawiam,
myślę, że może to jest jakieś SOS, krzyk rozpaczy.
Jego oświadczenie całkowicie zmieniło panujący w kuchni
nastrój.
-To by ślicznie pasowało do twojej teorii drugiego statku -
mruknął sceptycznie Dworkin.
-Czy ten obraz przedstawiał coś konkretnego? - zapytał Lenel.
* Skojarzenie angielskiego dlaczego - why, z literą Y, którą jako głoskę po an-
gielsku wymawia się dokładnie tak samo (przyp. tłum.).
59
- Zgadłeś. Wyglądało to jak Y. Jak wielka, stara, wypłowiała
litera Y wyrastająca w środku niczego. - Zebrani nieco dziwnie za-
reagowali na ostatniąporcję informacji, wymieniając zdumione spoj-
rzenia. - O co chodzi? Czy coś źle powiedziałem?
Zanim ktokolwiek zdążył odpowiedzieć, z korytarza dobiegł od-
głos kroków Radeckera. Dworkin spojrzał szybko ponad
stołem
i przyłożył palec do ust, pokazując Okunowi, żeby teraz milczał o tych
sprawach.
- Zajęło mi to cały dzień, ale ostatecznie dodzwoniłem się do
Spelmana - oświadczył Radecker, maszerując prosto do lodówki
i wyjmując wodę sodową.
-I?
- Nie tłumaczyłem mu wszystkich szczegółów. Powiedziałem
tylko, że udowodniliśmy bez cienia wątpliwości, że statek nie może
latać.
-I?
-Nie sądzę, żeby mi uwierzył. Powiedział: „Pańskim zadaniem
jest spowodować, żełjy ten statek latał". Więc ja do niego: „Mówię
panu, to nie może i nie będzie latać". A on na to: „A zatem nie wiem,
co panu powiedzieć. Został pan przydzielony do tego projektu na
okres pięciu lat albo do czasu, aż bla, bla, bla". Zapytałem go więc,
co chciałby, żebyśmy tutaj robili. I wiecie, co ten syn samicy psa
wtedy do mnie mówi? Cytuję: „Macie cztery lata, jedenaście miesię-
cy i dwadzieścia sześć dni, żeby to wykombinować dla własnego
dobra. Bądźcie w kontakcie". - Radecker siedział z innymi przy stole
i topił swoje zmartwienia w wysokim kieliszku z wodą sodową.
- Czy wspomniał pan sprawę naszych finansów? - zapytał ostroż-
nie Dworkin.
-Jeszcze nie - odparł w sposób sugerujący, że jeszcze może.
Patrząc przez ramię, widział po drugiej stronie sali Okuna zajęte-
go ponownym badaniem swoich oparzeń. Nachylił się do naukow-
ców.
- Może będę mógł was wyratować. Nie wygląda na to, żeby
Spelmań planował w najbliższym czasie jakąś wizytę, więc możemy
zacząć zabijać kolejne nazwiska z list płac, jedno po drugim. Co parę
miesięcy będziemy telefonować do Departamentu Skarbu ze smut-
ną wiadomością, że umarł ktoś następny. Przy okazji, widziałem wasze
polisy ubezpieczeniowe. Zręczna sztuczka z tym wzajemnym wy-
znaczeniem siebie na spadkobierców. Jak mogliście dostać takie
polisy?
60
-Nasi bankowi przyjaciele z Las Vegas są bardzo elastyczni.
-Wydaje się również, że mogą panowie dostać wszystko, czego
chcecie w zakresie materiałów i sprzętu... jak długo aprobuje to
na-
sze Cudowne Dziecko.
-Nie rozumiem - wyszeptał w odpowiedzi Dworkin. - Czy nasz
kredyt musi być zatwierdzany przez pana Okuna?
Radecker przewrócił oczami, jak gdyby przyznając, iż uważa
ten pomysł za dziwaczny.
-Spelman mówił bardzo jasno. Wszystko, czegokolwiek Okun
będzie potrzebować w zakresie materiałów naukowych,
dostanie
automatycznie OK.
-Więc dlaczego pan mówi, że możemy dostać wszystko, czego
chcemy? - zapytał Lenel
-Och, proszę - uśmiechnął się Radecker. - Spójrzcie na tego
punka. Zrobi wszystko, co mu każę, a jeśli nie posłucha, jego
życie
stanie się bardzo przykre. - Przyszedł mu do głowy nowy
pomysł.
-
Teraz słuchajcie. Szanuję was, panowie, i myślę, że możemy
razem
pracować. Spróbuję pomóc wam w ukryciu nazwisk tych
martwych
facetów, w zamian chcę tylko jednego. - Pracownik operacyjny
CIA
pochylił się ku nim jeszcze bardziej i wytłumaczył, czego
oczekuje
od grupki siwowłosych mężczyzn. Gdy skończył, kolejno
spojrzał
każdemu w oczy.
-Czy wszyscy się na to zgadzamy?
-O czym rozmawiacie, chłopcy? - zawołał Okun ze swego tap-
czana. Żaden nie odpowiedział, więc spytał ponownie. W
końcu
Radecker odwrócił się.
-Dyskutujemy, jak skłonić ten statek do latania. Właśnie rozma-
wiałem z moim szefem i on jest przekonany, że pan może to
zrobić.
-Mogę - odparł Okun. - Niech tylko pana szef przyśle nam
inny statek, dokładnie taki sam jaki ten, który mamy, i nasze
proble-
my będą rozwiązane.
-Czy są jakieś inne statki?
-Owszem - Okun skrzywił się, przewracając się na bok - są
inne statki. My możemy nie mieć żadnego z nich, ale gdzieś
muszą
być. W przeciwnym razie Obcy nie mogliby przybyć na
Ziemię.
-Wybacz, chłopie. To nie tak. Nie mogę ci powiedzieć, skąd
wiem, ale wiem z bardzo dobrego źródła, że ten statek przybył
tutaj
sam.
-Dobra. A kto był pańskim źródłem, jakiś wróżbita? - parsknął
Okun.
61
-Wywiad wojskowy - odpalił Radecker, niezadowolony z tonu
młodego człowieka.
-Wywiad wojskowy? - spytał Okun. - Czy nie ma tu sprzecz-
ności punktów odniesienia? Komu pan będzie wierzyć, bandzie
ele-
gancików z armii, czy temu, co pan widział na własne oczy?
Nasze
doświadczenie pokazało, że ten statek nie może latać bez
innych
statków, takich jak on. Udowodniliśmy to.
Radecker, wstając, wzruszył ramionami.
- Wiem tylko to, co oni mi mówią. A mówią, że nie było drugie-
go statku. Od tej chwili nasze oficjalne stanowisko brzmi: nie ma
innych statków. -Z tymi słowami opuścił salę.
Okun nie uznał dyskusji za zamkniętą. Przerzucił nogi ponad
brzegiem tapczana i już miał zamiar pójść za Radeckerem, gdy uświa-
domił sobie, że siedzi na oparzonych miejscach. Kiedy podrywał
pośladki z koca, twarz skurczyła mu się w niemym okrzyku. Gdy ból
osłabł, zaapelował do swoich starszych współpracowników:
- Powinien być jakiś drugi statek, prawda? Właściwie w Ros-
well musiały być przynajmniej trzy statki. Gdyby przyleciały tylko
dwa, oba musiałyby spaść. Kiedy rozbił się ten jeden, przerwałoby
to transmisję energii i drugi też spadłby na dół. Przy okazji, co z ty-
mi wszystkimi ludźmi, którzy mówią, że widzieli UFO? Czy oni nie
opisują czegoś, co w znacznym stopniu przypomina pojazd, który tu
mamy?
Okun zdenerwował się i zaczął chodzić po kuchni, nie przesta-
jąc mówić. Dotychczas nie pokazał jeszcze pozostałym tej strony
swojej osobowości. Nie martwiła go ignorancja Radeckera w spra-
wach technicznych. Raczej fakt, że dyktowano mu, co ma myśleć.
Formalnie dławiła go świadomość, że jego przyszłe badania nad stat-
kiem kosmicznym byłyby ograniczone przez anonimową grupę woj-
skowych ekspertów. I jeszcze to zdanie, którego użył Radecker: „Nie
mogę panu powiedzieć, skąd wiem".
- To jakiś spisek rządowy - wybuchnął Okun. - Ten człowiek,
establishment, system... Rozumiecie, co mówię?
Żaden z naukowców nie wiedział, jak odpowiedzieć na przemo-
wę nowego kolegi.
-Właściwie - powiedział wreszcie Dworkin - z wyjątkiem na-
szego ostatniego doświadczenia, mało mamy dowodów
popierają-
cych pańską teorię wielu statków.
-Ale to jest cały dowód, którego nam potrzeba!... Czy nie tak? -
Widział, że naukowcy unikają kontaktu wzrokowego z nim. -
Sami
62
wczoraj mówiliście: ten statek nie może latać bez obecności dru-
giego.
Dworkin zawahał się, a potem wykrztusił:
-Możliwe, że błędnie zinterpretowaliśmy wyniki.
-OK, co się tutaj dzieje? - Okun stał nad starszymi panami jak
niecierpliwy nauczyciel, który przyłapał uczniów na chowaniu
cze-
goś. - Chodzi o tamte czeki dla zmarłych, prawda? Radecker
trzy-
ma je wam nad głową. - Oczywiście, trafił dokładnie w sedno.
Jed-
nak żaden z nich nie przyznałby się głośno.
Lenel miał już dosyć tej idiotycznej sytuacji.
- Chce pan popatrzeć na drugi statek? Proszę iść za mną.
Wymaszerował z sali, a po chwili wahania Okun poszedł w ślad
za nim. Siwy naukowiec, pomrukując przez cały czas, prowadził go
przez plątaninę korytarzy do stalowych drzwi wiodących na zewnątrz.
Jednak, zamiast skręcić do wyjścia, Lenel zatrzymał się w długim
korytarzu, który naukowcy wykorzystywali jako magazyn, i gestem
wskazał na skrzynie i szafy podpierające ściany.
- Nazywamy tę rupieciarnię „stosami". W tych skrzynkach znaj-
dzie pan każdy dokument rządowy związany z naszymi badaniami.
Wszystko, co ważne, jest tutaj. Każdy raport naukowy, każdy doku-
ment dotyczący stanowisk z Waszyngtonu, każda notatka, każdy
policyjny raport o pojawieniu się, o odnotowanych uprowadzeniach,
dziwnych snach... Cokolwiek i wszystko, co dotyczy pozaziemskich
form życia.
Kiwając potakująco głową, Okun rozejrzał się po pomieszczę-
niu. Przeprowadził szybką kalkulację i ocenił, że skrzyń wypełnio-
nych dokumentami może tu stać ze dwieście, a każda zawiera około
dwudziestu ryz papieru. Licząc pięćset stron na ryzę, oznaczało to,
że zebrano w nich przynajmniej dwa miliony kartek. Dodanie do tego
zawartości półek z segregatorami podnosiło tę liczbę do prawie trzech
milionów.
-Mogliście zmienić nazwę: „stosy" na „wysypisko". Czy ktoś
kiedyś czytał te śmieci?
-Niektóre. Dostajemy nową dostawę w każdy pierwszy ponie-
działek miesiąca. Przeglądamy skrzynkę i wyciągamy
wszystko,
co
wydaje się ciekawe, ale większość trafia tutaj. Wiele lat temu
praco-
wał tu niejaki Pikę, który to wszystko zorganizował. Gdy
chciałeś
zobaczyć jakiś raport, pytałeś Pike'a. Gdy nadchodziły nowe
rapor-
ty, pilnował, żeby trafiały we właściwe ręce. Kiedy odszedł, ja
prze-
jąłem tę robotę.
63
Z tego, co widzieli, Lenel nie przyłożył się do pracy. Okun wy-
ciągnął górną szufladę szafy ze zbiorami dokumentów i zajrzał do
środka. Kilka tysięcy stron pożółkłego papieru upchano w niej w nie-
starannych stertach bez zwracania uwagi na jakikolwiek porządek.
-Jaki system układania stosujecie?
-Nie ma żadnego. A obecny cholerny burdel zawdzięczamy Well-
sowi. Temu człowiekowi zawsze się śpieszyło. Przychodził tutaj i
brał
ze sto segregatorów, żeby odnaleźć jeden, którego szukał.
Nigdy
ni-
czego nie odkładał na miejsce i miałem dosyć robienia
porządków
za
niego. Dlatego zrezygnowałem. Nie miałem do czynienia z tymi
sto-
sami przez ostatnie dziesięć lat, o ile dobrze pamiętam. Lecz jeśli
jest
coś, czego pan konkretnie potrzebuje, prawdopodobnie mogę
pomóc
to odnaleźć.
Okun nie bardzo rozumiał, 'dlaczego przyprowadzono go do owej
starożytnej kolekcji bezwartościowych papierów. Nie wiedział, co
się dzieje w głowie Lenela, jednak najwyraźniej stary zrzęda spo-
dziewał się, że on zacznie czytać te śmieci.
-Muszę pana ostrzec, że 99,9 procent zawartości tych raportów
to kupa nonsensów. Przede wszystkim napotka pan wariatów,
którzy
tworzą swoje własne historie, żeby ich zauważono. Sporą
grupę^tano-
wią też miłe starsze panie, które widzą iskry na słupie
telefonicznym
i zaczynająpopuszczać w majtki, ponieważ są przekonane, że
widzia-
ły ludzi z Marsa. Jednak będzie tam również coś, co trudniej
wyjaśnić.
-To znaczy?
-Zaczęły się przecieki na temat zawartości naszych zbiorów. Po-
nieważ nie istnieje sposób na absolutne ukrycie akt, geniusze w
CIA
i w Pentagonie rozpoczęli coś, co nazywają dezinformacją. Tak
jakby
nie wystarczało nadchodzących fałszywych doniesień o
obserwacjach
i spotkaniach, zaczęto setkami preparować nowe. Niektóre z
najbar-
dziej przekonujących historii zostały napisane przez jakiegoś
wynaję-
tego literata siedzącego gdzieś w biurze i tworzącego takie
opowiast-
ki. Oni celowo zostawiąjąjakieś mylące wątki, historie, które
wyglą-
dają tak, jak gdyby miały gdzieś zaprowadzić, jednak potem
ślady
się
urywają i odnajduje się pan w punkcie wyjścia.
Na koniec Okun musiał zapytać:
-Doktorze Lenel, dlaczego pokazuje mi pan to wszystko?
-Jeżeli jest pan przekonany, że był jakiś drugi obcy statek, wła-
śnie tutaj powinien pan zacząć go szukać.
64
M
INĘŁY
TRZY
TYGODN
I
E
, zanim Okun dokonał pierwsze-
go samodzielnego wypadu do stosów. Życie w laboratoriach zaczęło
się układać według wygodnego schematu. Starsza wiara kontynu-
owała prace przy naprawie obcego pojazdu i gdy tylko tylna część
jego ciała dostatecznie wydobrzała, również Okun do nich dołączył.
Chociaż był przekonany, że marnują swój czas, stanowili miłe towa-
rzystwo, więc pomagał im, gdy borykali się z naprawami systemu
połączeń i uszkodzonego kadłuba.
Atmosfera pod ziemią znacznie się poprawiła, kiedy Radecker
zaczął spędzać całe dnie w Klubie Oficerskim. Jezioro Groom, pła-
skie złoże solne, pod którym zakopany był Rejon 51, stanowiło tylko
drobną część ogromnej Strefy Testowania Broni w Nellis. Obejmu-
jąca powierzchnię około trzynastu tysięcy kilometrów kwadratowych
strefa rozmiarami dorównywała zapewne jakimś mniejszym krajom
w Europie. Na południowym skraju, w pobliżu Jeziora Francuza, znaj-
dował się zespół budynków, które ze swoimi wypieszczonymi traw-
nikami, basenem pływackim i kortami do tenisa, z powietrza
łatwo
mogły uchodzić za luksusowy hotel. Był to punkt zebrań dla wyż-
szych urzędników ze wszystkich terenów należących do bazy, miej-
sce spotkań lub po prostu relaksu w komfortowym, klimatyzowa-
nym barze. Radecker szybko odkrył, że dwa razy dziennie, gdy obej-
muje służbę nowa grupa żołnierzy, między jeziorem Groom i Jezio-
rem Francuza kursuje konwój dżipów. Od szóstej rano aż do szóstej
wieczorem jego rozmowy telefoniczne przełączano do klubu oficer-
skiego.
Jednego piątku Okun został w laboratorium sam. Dworkin i inni
wyjechali na cotygodniową wycieczkę do Las Vegas. W dwa po-
przednie piątki panowie przekonali Okuna, żeby do nich dołączył.
Był zaszokowany tym, co zobaczył. Po załatwieniu spraw w
banku
i bieżących sprawunkach, czterej staruszkowie udali się do
kasyna,
gdzie wysoko grali w pokera. Wydawało się, że znali z imienia pra-
wie każdego napotkanego krupiera i szefa sali. Najwyraźniej byli nie-
pożądanymi gośćmi w wielu dużych salach przy Strip, ponieważ, choć
nikt tego nie mógł udowodnić, oszukiwali w kartach i zawsze zabie-
rali do domu więcej niż stracili, często kilkaset dolarów razem na
nich wszystkich. Tak wyglądał kolejny sposób, który wykombino-
wali, aby ominąć restrykcje finansowe nałożone na nich przez
Pentagon.
Pozostawanie na dole z własnej woli uznał za upiorny pomysł,
więc nie snuł się po długim, ciemnym korytarzu, w którym nagroma-
65
dzono stosy, tylko, po krótkim rozejrzeniu się w otoczeniu, wybrał
najbardziej wybrudzone pudło, wyglądające tak, jak gdyby przygo-
tował je jakiś wariat. Podniósł pierwsze z brzegu dwieście stron i za-
brał je do pokoju, zamykając starannie drzwi na klucz - wyrobił w sobie
ten nawyk, odkąd naukowcy pokazali mu ciała obcych astronautów.
Chociaż zostali zabici „całkiem na śmierć" i pływali we wzmocnio-
nych stalą pojemnikach z formaldehydem, dodatkowa ostrożność za-
pewniała młodemu człowiekowi przynajmniej odrobinę komfortu
psychicznego, którego potrzbował, żeby spać spokojnie. Położył do-
kumenty na stole i zaczął się przez nie przedzierać. Celowo
wybrał
najbardziej rozrzucony stos akt, zakładając, że powinien on zawierać
ostatnie papiery, które czytał tajemniczy doktor Wells, zanim go stąd
zabrano. Okun nie spodziewał się, żeby te kartki miały go dokąd
zaprowadzić. Jednak jeśli stały się ostatnią lekturą Wellsa, należało
chyba do nich zajrzeć. Większość stanowiły jednostronicowe notat-
ki dotyczące tematów ogólnych, jak zamówienia sprzętu, przygoto-
wania do podróży i wyniki testów. Odłożył je na bok i zainteresował
się jednym z grubszych dokumentów. Był to raport zatytułowany:
„Materiał z Odprawy Rady Bezpieczeństwa Narodowego na temat
Projektu Wodnik"/ Temat: B. Jones. U dołu strony tytułowej zauwa-
żył napisaną na maszynie uwagę:
UWAGA! To jest ŚCIŚLE TAJNE - TYLKO DO PRZE-
CZYTANIA. Dokument zawierający zaklasyfikowane informa-
cje istotne dla bezpieczeństwa narodowego Stanów Zjednoczo-
nych. DOSTĘP WYŁĄCZNIE DLA PRZECZYTANIA do
zawartego tutaj materiału jest ściśle ograniczony jedynie do osób
posiadających dopuszczenie do poziomu Projektu Wodnik. Re-
produkowanie w jakiejkolwiek formie lub robienie pisemnych
lub mechanicznie przetwarzanych notatek jest surowo wzbro-
nione.
Bridget Jones była nielubianą, kluchowatą dwunastolatką z za-
możnej rodziny mieszkającej w rolniczej wspólnocie, około trzydzie-
stu minut jazdy od Cleveland w Ohio. I notoryczną kłamczucha, wy-
specjalizowaną w dopisywaniu się do rzeczywistych zdarzeń. Ilekroć
działo się coś ciekawego, Bridget tam była. Gdy na przykład bracia
Farlin skasowali swoją limuzynę na frontowej ścianie szkoły, Brid-
get mówiła wszystkim, że jechała wtedy na tylnym siedzeniu. Kiedy
okazało się, że z farmy leżącej przy drodze, parę kilometrów
dalej,
66
zginęło pół tuzina owiec, Bridget sporządziła raport dla policji, uzu-
pełniony wykonanymi przez nią w ołówku podobiznami podejrza-
nych. Twierdziła, że była na spacerze i zauważyła czterech mężczyzn
ładujących zwierzęta do volkswagena. Zatem gdy Bridget
znalazła
drobny przedmiot nieznanego pochodzenia pozostawiony po bliskim
spotkaniu z obcym statkiem kosmicznym, nikt nie zamierzał wierzyć
w jej historię.
Około dziewiątej wieczorem w niedzielę siedziała w garażu, słu-
chając całkiem nowego skanującego radia policyjnego swego ojca -
kolejnej elektronicznej zabawki tatusia - kiedy usłyszała jakiś głos,
który rozpoznała i dwa słowa, które przyciągnęły jej uwagę: latający
spodek. Głos należał do jej sąsiada, szeryfa hrabstwa, Jona Yarnera.
-Wydaje się, że mamy tutaj płonący samolot, powtarzam, sa-
molot nadlatuje nisko i pali się! - usłyszała go krzyczącego do
ra-
dia. - Jestem na Brooderman Road, w pobliżu siedziby starych
Chal-
mersów. Wydaje się, jakby leciał nisko nad ziemią. Mój
Boże!
To
nie samolot... To latający talerz!
-Jon, co tam widzisz? - przerwał mu głos dyspozytorki.
-Wielkości dwupiętrowego domu. Pomarańczowe światło, to
się jarzy, myślę, że jest czerwone i złote, ale trudno powiedzieć.
Te-
raz jest w pół drogi między torami kolejowymi i Brooderman
Road.
To się zbliża!
-Jon, co z tobą?
-Jeannie, powinnaś to zobaczyć, to niewiarygodne! Ono będzie
przelatywać dokładnie nade mną. Wydaję się, że ma okna.
Można
zobaczyć światło wychodzące ze środka. Myślę, że to jest...
Radio wozu patrolowego zamilkło.
- Jon? Oficerze Varner, co z tobą? Słyszysz mnie? - W głosie
dyspozytorki brzmiał popłoch
Bridget wyłączyła radio, złapała latarkę z półki nad pralką
i wskoczyła na rower. Siedziba Chalmersów leżała nie dalej niż dwa
i pół kilometra od jej domu. Popędziła drogą dojazdową, potem skrę-
ciła na główny trakt. Nigdyjeszcze nie jechała tak szybko i parę razy
o mało nie straciła kontroli nad rowerem, szukając na niebie śladów
UFO. Ciepła, wietrzna noc i ciemności na drodze sprawiły, że czuła
się, jakby pędziła we śnie. Popatrzyła w kierunku Brooderman Road
i dostrzegła w oddali światła reflektorów samochodu Varnera. Gdy
zbliżyła się na odległość dwudziestu kilku metrów, poczuła się dziw-
nie niewyraźnie -jak gdyby ktoś ją obserwował - i zwolniła, odwra-
cając głowę, żeby wiatr nie szumiał jej w uszach. Nasłuchiwała ja-
67
kichś kroków, szmeru rozmowy, czegokolwiek, co mogłoby sygnali-
zować zastawioną pułapkę. Ale usłyszała tylko pomruk pracującego
na wolnych obrotach silnika policyjnego auta, więc posuwała się
ostrożnie naprzód. Drzwi od strony kierowcy były otwarte, a Varner
leżał płasko na plecach, w poprzek przedniego siedzenia. Bridget
podeszła, schwyciła go za nogę i potrząsnęła.
- Panie Varner, co panu jest? - Policjant nieznacznie się poru-
szył, więc szarpnęła po raz drugi, mocniej. - Panie Varner, niech pan
się obudzi.
Usłyszała, że ktoś podchodzi z tyłu i odwróciła się. Wysoka, przy-
garbiona postać wyszła na drogę.
-Czy to Jon Varner jest w samochodzie? - spytała postać, dopi-
nając fartuch. Był to starszy człowiek, którego Bridget widziała
już
wcześniej w mieście. - Co się z nim stało?
-Nie wiem - powiedziała Bridget. - Myślę, że dopadł go lata-
jący talerz. Słyszałam to przez radio mojego taty.
Starszy człowiek wyminął ją i uniósł policjanta do pozycji sie-
dzącej. Varner obudził się, ale nie pamiętał, co zaszło. Przypomniał
sobie tylko, że stał na chodniku i obserwował spodek przemieszcza-
jący się nad jego głową.
- Czy pan go nie widział? - spytał, dowiedziawszy się, że
dom
nieznajomego mężczyzny stoi tuż obok. - Pole było oświetlone jak
w południe.
Mężczyzna przysięgał, że nie widział i nie słyszał nic niezwykłe-
go. Siedział w domu i oglądał telewizję, kiedy zadzwoniła Jeannie
z posterunku, prosząc, żeby wyszedł z domu i sprawdził.
Kilka minut później nadjechały na sygnale jeszcze dwa samo-
chody policyjne. Hałas wywabił na ulicę więcej sąsiadów. Przejeżdża-
jący kierowcy zatrzymywali się, chcąc dowiedzieć się co zaszło,
i wkrótce już ponad dwadzieścia osób stało na środku drogi i słucha-
ło policjanta, po raz kolejny relacjonującego zdarzenie. Bridget przy-
łączyła się do ludzi, którzy zaczęli przeszukiwać pobocza drogi. We-
szła na kilka metrów w głąb pola wysokiej do piersi pszenicy i trafi-
ła na dziwne zagłębienie. Wyglądało tak, jakby ktoś tu przed chwilą
leżał. Wysokie źdźbła rozplątywały się i próbowały się na nowo pod-
nieść. Jak dobry detektyw pamiętała, żeby poszukać śladów stóp.
Nie zauważyła żadnych. Nie znalazła także ścieżki prowadzącej do
miejsca, na którym ten ktoś leżał. Odwróciła się i zobaczyła, że jej
droga w pole została wyraźnie wyznaczona śladem rozdeptanych
roślin.
68
- Hej, ludzie, coś znalazłam! Chodźcie zobaczyć!
Zanim ktokolwiek się zbliżył, spojrzała jeszcze raz i dostrzegła
coś metalowego obok zarysu głowy odciśniętego w zbożu. Pochyli-
ła się i podniosła świecący przedmiot, który wyglądał jak małokali-
browy pocisk.
-Kochanie, nie powinnaś deptać pszenicy tego człowieka - dał
się słyszeć kobiecy głos. - Co znalazłaś?
-Pani Milch? To ja, Bridget. Proszę podejść i spojrzeć. Myślę,
że to ważne.
Kobieta już wcześniej nie miała ochoty wchodzić na wilgotną
ziemię, a tym bardziej teraz nie chciała tego zrobić, wiedząc, kto ją
prosi. Wszyscy słyszeli o małym problemie Bridget z mówieniem
prawdy. Jednak tym razem sytuacja była wyjątkowa, więc po śladzie
Bridget doszła na miejsce.
- OK, o co chodzi?
-Niech pani spojrzy, to jest prawdopodobnie miejsce, gdzie obcy
przytrzymywali pana Varnera.
Kobieta nie uwierzyła jej. Powiedziała, że wgniecenie jest zbyt
małe jak na mężczyznę. Wygląda raczej tak, jakby zrobiła je mała
dziewczynka. Spytała też, dlaczego nie widać innych śladów mę-
skich rozmiarów między wgnieceniem i drogą. Gdy Bridget zaczęła
protestować, że tym razem mówi prawdę, pani Milch potrząsnęła
głową i wskazała na trawę na kolanach dziewczynki. Bridget tłuma-
czyła kobiecie, że schylała się, aby podnieść pocisk, i próbowała go
pokazać, ale pani Milch już odeszła.
Bridget nigdy w życiu nie czuła się tak obrażona. Wsadziła po-
cisk do kieszeni, wsiadła na rower i odjechała. Gdy dotarła do domu
i obejrzała przedmiot przy lepszym oświetleniu, zauważyła pokrywa-
jące go drobne szczecinki. Nawet za pomocą szkła powiększającego
trudno było dostrzec te kolczaste wyrostki. Mogła je jednak wyczuć,
gdy mocno ścisnęła przedmiot. Pod palcami szczecinki dawały wra-
żenie ładunku elektrycznego.
Wiadomości rozchodzą się szybko. Zanim następnego dnia do-
tarła do szkoły, wszystkie dzieci już słyszały, że poprzedniej nocy
pojawiło się UFO. Bridget postarała się, żeby każdy w szkole do-
wiedział się o istotnej roli, jaką ona odegrała w tym dramacie. Za-
sadniczo trzymała się faktów, jednak nie mogła oprzeć się pokusie
dodania kilku pomysłów od siebie. Podczas przerwy śniadaniowej
opowiedziała koleżankom z klasy, jak odpędziła statek kosmiczny, wy-
ciągając broń z kabury nieprzytomnego policjanta i używając niewy-
69
brednego języka, aby wystraszyć „Marsjan". W porze lunchu okaza-
ło się, że przez okno pojazdu kosmicznego nawiązała kontakt wzro-
kowy z jednąz tych kluchowatych kreatur i „pogoniła jej kota". Pod
koniec dnia nikt już nie wierzył w ani jedno jej słowo. Tuż przed
dzwonkiem Bridget podniosła rękę i spytała, czy następnego dnia
nie mogłaby mieć wystąpienia. Obiecała przynieść „marsjański" po-
cisk, który znalazła. Koledzy szydzili sobie z niej, ale pani Sando-
val, jej ulubiona nauczycielka, powiedziała, że to dobry pomysł.
N
ASTĘPNEGO
DNIA
RANO
Bridget zwęszyła nową okazję.
Czarno-biały samochód parkował przed szkołą obok innego, podej-
rzanie oficjalnie wyglądającego wozu. Policjant i mężczyzna w ciem-
nym garniturze stali przed jej klasą, rozmawiając z panią Sandoval.
Jeszcze zanim podeszła, poznała po ich uśmiechach, że nie można
im ufać. Mężczyzna w garniturze zapytał o pocisk. Przyznała, iż go
ma i zaproponowała mały pokaz pod jednym warunkiem. Żądała od
obu mężczyzn przyrzeczenia, że go nie zabiorą ani nawet nie do-
tkną. Panowie zgodzili się. Bridget otworzyła swoją torbę śniada-
niowąi zaczęła jąprzetrząsać. Nagle policjant wyrwał jej torbęz rąk.
-Pozwól mi pomóc sobie w szukaniu.
-Wy kłamcy! - wrzasnęła oburzona. - Wykorzystywać małe
dziecko! Jesteście wstrętni! -Gdy gliniarz opróżnił woreczek i
stwier-
dził, że niczego niezwykłego w środku nie było, mężczyźni
ponow-
nie zwrócili się do dziewczynki. Pyzata szóstoklasistka
uśmiechała
się szeroko, niczym maska ze skorupy dyni, trzymając pocisk w
pal-
cach. - Cha, cha, cha! Nabrałam was. - Zanim któryś z
mężczyzn
mógł jej dosięgnąć, wsunęła małą kosmatą pigułkę do usti
połknęła.
N
ATYCHMIAST
PRZEWIEZIONO
JĄ
do Szpitala Miłosier-
nego Odkupiciela, na oddział intensywnej opieki. Po wielokrotnych
torsjach, dostała długotrwałego ataku suchych mdłości. Mokra od
potu i pojękująca w przerwach między okresami dławienia się, wy-
glądała jak przekarmiony kociak próbujący przełknąć dużą, włocha-
tą kulę. Poza nudnościami narzekała na zawroty głowy i dzwonienie
w uszach. Lekarze zrobili prześwietlenie, ale nie zauważyli nawet
śladu obcego ciała. Toksykolodzy przeprowadzili szereg badań krwi,
lecz nie wykryli trucizny. Żaden ze specjalistów nie mógł znaleźć
u niej jakichś fizycznych nieprawidłowości. Tajemnicza choroba stała
70
się jeszcze bardziej tajemnicza, gdy nagle znikła bez śladu, na chwi-
lę przed przybyciem jej rodziców. Kiedy matka i ojciec Bridget oskar-
żyli dziewczynkę o zmyślenie całej sprawy, wtrącił się mężczyzna
w ciemnym garniturze, który przywiózł ją do szpitala.
- Panie i pani Jones, nazywam się Bradley Kepnik. Jestem z Cen-
tralnej Agencji Wywiadowczej. - Błysnął im przed oczami legity-
macją. - Byłem tam, gdy dziewczyna połknęła ten przedmiot i nie
mam wątpliwości, że nie udaje. Czy mogę z państwem porozma-
wiać poufnie?
Bridget spędziła noc we własnym łóżku. Agent Kepnik towa-
rzyszył jej, śpiąc na łóżku w korytarzu. Zainstalował po zewnętrznej
stronie drzwi do łazienki zamek, który tylko on mógł otworzyć. Za-
mierzali czekać, aż ta rzecz wyjdzie. Rano dziewczyna wypróżniła
się do płytkiej, plastikowej wanienki, której badanie należało do za-
dań Kepnika. Ku swemu zadowoleniu Bridget dowiedziała się, że
przez następny dzień lub dwa nie pójdzie do szkoły. Wolny czas spę-
dzała opróżniając lodówkę i oglądając seriale telewizyjne. Około trze-
ciej, pod czujnym okiem swego opiekuna, wyszła na dwór, żeby po-
odbijać piłkę o drzwi garażu. Pomimo wielu propozycji Kepnik od-
mówił przyłączenia się do zabawy, powołując się na stare kontuzje
po piłce nożnej. Bridget przerwała zabawę, gdy nad ich głowami
przeleciał wielki samolot pasażerski. Patrzyła zanim bacznie przez
dłuższą chwilę.
-O co chodzi? - spytał agent federalny.
-Facet, który prowadzi ten samolot, nazywa się Cassella. Jest
pilotem. Drugi pilot nazywa się... nie mogę tego przeczytać,
Tena-
shi, Tanashawsee, jakoś tak. Jedzą chipsy ziemniaczane. I jest
jesz-
cze jeden facet, siedzący za nimi w słuchawkach na uszach.
-Aha - powiedział Kepik łagodnie. Wiedział już wszystko o mi-
tomanii dziewczynki. -1 jak on się nazywa?
-Nie wiem - syknęła na niego znudzona. Wyczuwała, kiedy
traktowano jąjak dziecko. - Zdjął marynarkę, więc nie ma
plakietki
z nazwiskiem. Jeżeli mi nie wierzysz, zadzwoń na lotnisko.
Towa-
rzystwo nazywa się Hartford Air. Mają to napisane z tyłu na
opar-
ciach foteli.
To już zaczęło interesować Kepnika. Samolot był już prawie
poza zasięgiem wzroku.
-Gdzie ten samolot ma wylądować? I skąd przybył?
-A więc, on ma wylądować w Cleveland, lotnisko jest po tam-
tej stronie drogi. Ale skąd przylecieli? - Zamknęła oczy i
skupiła
71
się, jak gdyby przeszukując kokpit. - Denver, a wystartowali o 11.45.
To proste. Mogę patrzeć do wnętrza samolotu. Zadzwońmy na lotni-
sko i dowiedzmy się, czy mam rację.
Kepnik zatelefonował do stanowiska przylotów Hartford Air
i upewnił się, że to istotnie samolot o 11.45, z Denvef. Potwierdziło
się też, że pilot nazywał się Mark Cassella, a drugim pilotem był
Peter Tanashian. O chipsy już nie spytał.
W
TOWARZYSTWIE
MATKI
i agenta Kepnika, Bridget zo-
stała przewieziona do Arlington w Wirginii, gdzie zabrano ją do
biur Projektu Wodnik. Wodnik, zdaniem krytyków, stanowił do-
wód na to, że armia ma za dużo pieniędzy i zbyt wiele wolnego
czasu. W ramach Projektu zebrano fizyków, astrologów, media oraz
innych praktykujących wszelkie sztuki paranormalne i próbowano
ukierunkować ich talenty dla realizacji celów militarnych. Dwuna-
stoletnią Bridget pracownicy kompleksu biur określali jako ZW.
Nie odnosiło się to do znacznej wagi jej ciała. ZW oznaczało zdal-
ne widzenie i armia miała sześciu takich ludzi zatrudnionych na
pełnych kontraktach.
Pierwszym krokiem było zbadanie możliwości Bridget. Została
przedstawiona jednemu z naukowców pracujących w Projecie, doktor
Joan Sachville-West, czterdziestoletniej kobiecie o wielkich, niebie-
skich oczach, która robiła wszystko, żeby uspokoić dziewczynkę.
-Zaczniemy od prostego doświadczenia z kartami - wyjaśni-
ła. - Są to tak zwane karty Zenera i na każdej jest jakiś
rysunek.
Mamy pięć różnych wzorów - powiedziła, pokazując obrazki
-
i chciałabym, żebyś skupiła się i spróbowała zgadnąć, jaki wzór
jest
na odwrocie karty, którą trzymam. Proste?
-Faliste linie! - krzyknęła dziewczyna w tej samej sekundzie,
w której Sachville-West podniosła ze stołu pierwszą kartę.
-Bardzo dobrze. Masz rację.
-Gwiazda.
-Znowu dobrze.
-Okrąg.
-Doskonale.
Gdy Bridget zaliczyła piętnaście z piętnastu prób, kobieta
cof-
nęła ręce i spytała, jaka będzie następna karta.
- Nie mogę tego zobaczyć, dopóki jej pani nie podniesie.
-Zgadnij.
72
-To nie działa w taki sposób -jęknęła Bridget. - Muszę mieć
możliwość zobaczenia.
-Spróbuj. Tylko dla zabawy.
Bardzo niechętnie Bridget spróbowała zgadnąć.
-Znowu z liniami falistymi?
Sachville-West odwróciła kartę: gwiazda.
-Widzi pani! Mówiłam! -Rozzłoszczona tym, że upór pani doktor
zepsuł jej doskonałą passę, zemściła, się oznajmiając wszystkim, ja-
kiego koloru bieliznę ona nosi.
/
Kobieta tylko skrzyżowała nogi pod stołem i uśmiechnęła się.
- Masz wspaniały dar.
P
OZOSTAŁĄ
CZĘŚĆ
POPOŁUDNIA
poświęcono na prze-
kazanie dziewczynce krótkiego kursu geografii. Gdy jej uwaga osła-
bła i odmawiała współpracy, z pomocą ruszyła matka, otwierając
swoją torebkę i wyciągając torbę ze słodkimi batonami.
- Moja żelazna porcja - wyjaśniła, uśmiechając się z zażenowa-
niem.
Kiedy Bridget przyswoiła sobie nazwy siedmiu kontynentów i kil-
kunastu zbiorników wodnych, zaczęła się prawdziwa praca w ramach
Projektu Wodnik. Pokazano jej wykonaną z powietrza fotografię ra-
dzieckiego okrętu podwodnego klasy wilk.
- Młoda damo - zaczął mężczyzna w mundurze wojskowym. -
Na wodzie są teraz dwa okręty podwodne takie jak ten. Sprawdźmy,
czy możesz nam powiedzieć, gdzie one się znajdują. - ZSRR miał
w sumie cztery takie nuklearne okręty podwodne. Dwa z nich spo-
czywały akurat w suchych dokach, poddawane naprawom. Jeden
został poprzedniej nocy namierzony przez radar u wybrzeży Orego-
nu, a o jednym nic nie było wiadomo.
Bridget, rozpracowując jednocześnie tabliczkę czekolady, badała
kulę ziemską stojącą na biurku. Cała sprawa zaczynała jąnudzić. Strze-
liła jednym palcem w Pacyfik, obok linii brzegowej Oregonu, a potem
wskazała na wody przy południowych wybrzeżach Kuby.
-Cienfuegos - przeczytała, z ustami pełnymi czekoladowej mazi,
drobny druk na globusie.
-To zdumiewające - powiedział człowiek w mundurze.
-Nie mów z pełną buzią - powiedziała jej matka.
73
P
RZEZ
NASTĘPNE
SZEŚĆ
DNI
Bridget Jones stanowiła naj-
potężniejszą broń w wojskowym arsenale Stanów Zjednoczonych.
Zlokalizowała i opisała kilkanaście nieprzyjacielskich pozycji na
całym świecie, w tym wiele wcześniej nie znanych. Dziewczynce
podobało się pozostawanie w centrum uwagi i pracowała, dosłow-
nie, za orzeszki ziemne. Ze względu na jej skłonność do mijania się
z prawdą, każdy dzień rozpoczynał się od serii nowych pytań testo-
wych. Badacze pytali ją o dotarcie za pomocą zdalnego widzenia do
miejsc, o których wiedzieli, że nigdy w nich nie była, na przykład do
Statuy Wolności, a następnie prosili ją o policzenie okien na pomo-
ście widokowym. Rankiem siódmego dnia jej pobytu w Arlington,
zapytana o krzywą wieżę w Pizie, odpowiedziała, że ma trzy piętra.
Gdy spytano o kolor skarpetek na nogach przeprowadzającego wy-
wiad, próbowała chyłkiem spojrzeć pod stół. Powtórzono ekspery-
ment z kartami Zenera. Wynik: pięć trafnych na dwadzieścia pięć
prób, średnia statystyczna. Chociaż Bridget protestowała, wygląda-
ło, że utraciła niezwykłą moc. Znalazło to swoje potwierdzenie, gdy
agent Kepnik wszedł do pokoju, trzymając plastikowy woreczek na
dowody rzeczowe. Z porannego stolca młodej damy wyjęto mały
obiekt metaliczny.
Po konfrontacji z dowodem, Bridget wyznała prawdę. Jej moc
opuściła ją. Pocisk wyglądał inaczej niż wtedy, gdy go połknęła: był
teraz o połowę mniejszy i całkowicie łysy, warstewka rzadkiej szcze-
ciny najwyraźniej rozpuściła się w sokach trawiennych.
- Co teraz będzie ze mną?
Nastąpił okres oczekiwania, gdy odpowiedni oficjele badali spra-
wę. Ostatecznie zdecydowali się postąpić według słabo znanego pro-
tokółu rządowego, MJ-1949-04W/82. Rodzinę przesiedlono do nie
ujawnionego miejsca we Francji, gdzie została zakwaterowana w luk-
susowej willi należącej do przyjaciół rządu USA, i zagwarantowano
jej dochód w przybliżeniu 100 tysięcy dolarów na rok w zamian za
współpracę w utrzymaniu sprawy w tajemnicy.
Niestety, sześć miesięcy po przeprowadzeniu się do Francji, wła-
śnie gdy Bridget uczyła sięjęzyka, ona i jej rodzina zginęli. Ich samo-
chód zderzył się z ciężarówką należącą do francuskich władz pocz-
towych.
Z
ANIM
DOCZYTAŁ
DO
KOŃCA
, Okun nieźle ubawił się tą
historyjką. Pamiętając o ostrzeżeniu Lenela, zastanawiał się, co w niej
74
jest prawdą. Lecz za bardziej interesujące, niż historia dziewczyny,
uznał pospieszne uwagi zanotowane odręcznie na marginesach ra-
portu. Robiły wrażenie pisanych z wielką szybkością i większość
z nich była absolutnie nieczytelna. Tylko dwie notki zostały wykali-
grafowane starannie i to one przestraszyły młodego badacza. Pierw-
sza brzmiała: „obiekt umieszczony w Akad. Sił Pow., Colorado
Springs, ewid. #PE-8323-MJ-1949-acc21,21a". Numer
ewidencyj-
ny? Okun wątpił, czy rzeczywiście istniał gdzieś w magazynach
Akademii Sił Powietrznych mały plastikowy woreczek zawierający
metaliczny odłamek wydobyty z ekskrementów dwunastoletniego
bachora.
Drugą częścią godnych uwagi marginaliów był nagryzmolony
rysunek. Na ostatniej stronie raportu ktoś narysował trójwymiarowy
kształt litery Y.
Rozdział 6
Roswell
Z
A
KAŻDYM
RAZEM
, gdy Okun próbował przedyskutować
tajemniczy i niepokojący kształt Y, naukowcy - zwykle tak roz-
mowni, tak spragnieni wymiany poglądów -wzruszali jedynie ra-
mionami, zgadzali się, że to bardzo interesujące, ale potem doda-
wali, iż nie mają pojęcia, co zrobić z ową informacją. Dotychczas
Okun pozwalał im wykręcać się w ten sposób. Lecz teraz zoba-
czył taki sam obrazek nakreślony ołówkiem na marginesie raportu
o Bridget Jones i był już gotów do konfrontacji. Intuicja podpo-
wiadała mu, że starsi panowie coś ukrywają, i postanowił odkryć,
co to jest.
Następnego dnia rano przyszedł do kuchni i napotkał Freilinga
liczącego pieniądze. Vegas znowu okazało się dla nich życzliwe, tym
razem do kwoty 675 dolarów. Dworkin studiował egzemplarz „Los
Angeles Times", który przywiózł z miasta.
- Ehe! - chrząknął młody człowiek. - Gdzie jest Radecker?
-Myślę, że pracuje na korcie tenisowym. Nie wrócił na noc.
-Więc możemy porozmawiać.
Dworkin podniósł oczy znad swojej gazety.
-Rozmawiać?
- Wy, panowie, izolujecie mnie. Jest coś, czego mi nie mówicie.
Dworkin udał oburzenie. Zaczął truć o etyce, której muszą prze-
strzegać ludzie ideowi, ale Okun przerwał mu, rzucając na stół ra-
port o Jones.
- Co to jest? - spytał Dworkin.
76
- Coś, co znalazłem w stosach. O dziewczynce, która
połknęła
przedmiot, znaleziony w trawie po bliskim spotkaniu z UFO.
Dworkin przerzucił kartki. Wydawało się, że bardziej interesują
go odręczne notatki niż sam raport. Zauważywszy to, Okun spytał
naukowca, czy poznaje charakter pisma. Po chwili wahania
starszy
pan przyznał, że tak.
- Wydaje się, że jest to chaotyczna kaligrafia naszego drogiego
przyjaciela, doktora Wellsa. Czy opowiedziałem już panu interesu-
jącą historyjkę o tym, jak doszedł do tytułu dyrektora badawczego
tego projektu?
Okun nie miał zamiaru pozwolić, aby rozmowa znowu zeszła na
boczny tor.
- Niech pan sprawdzi na ostatniej stronie.
Przeczuwając, że znajdzie tam coś nieprzyjemnego, Dworkin
niechętnie posłuchał. Wydawało się, że widok wykonanego w rzucie
perspektywicznym blokowego szkicu litery Y lekko go wystraszył.
Intensywnie starał się znaleźć jakieś wyjaśnienie zastępcze. Gdybyż
to jego długowłosy współpracownik wystąpił ze swoim dowodem
rzeczowym podczas gry w pokera! W takiej sytuacji Dworkin sta-
wał się innym człowiekiem, zdolnym do powiedzenia wszystkiego,
czego akurat wymagają okoliczności. Potrafił błyskawicznie wymy-
ślić dowolne kłamstwo. Jednak w sprawach zawodowych miał zwy-
czaj mówić prawdą. Pod twardym spojrzeniem Okuna jego opór pękł
jak bańka mydlana.
- Brickman, czasami lepiej nie ruszać niektórych spraw - wtrą-
cił się Freiling. - Nikt z nas nic nie wie o tym cholernym sygnale Y.
Jednak było już za późno, żeby się wycofać, i Dworkin to rozu-
miał. Pokrzepił się łykiem herbaty i zaczaj mówić.
- Doktor Wells długo miał obsesję na punkcie tej figury, kształtu.
Upierał się, że została mu zakomunikowana krótko po wypadku w Ros-
well. Twierdził, tak jak ty, że wraz z przekazem obrazu odbierał sy-
gnały głębokiej rozpaczy. Wydaje mi się, że użyłeś słów: rozpacz i o-
samotnienie, żeby go opisać. W ostatnich latach miał coraz większą
obsesję na punkcie odszyfrowania znaczenia tajemniczego symbolu,
aż doszedł do stanu zablokowania innych myśli. Doprowadziło go to
do obłędu. W miarę pogłębiania się jego manii, coraz bardziej zanie-
dbywał obowiązki dyrektora. Udawało nam się ukrywać ten stan przez
szereg miesięcy, w nadziei, że nastąpi poprawa, ale został wezwany na
spotkanie w Waszyngtonie. Najwyraźniej nie wypadł tam za dobrze
i nie pozwolono mu wrócić do Rejonu 51.
77
-Biedny wariat.
-Tak, to prawda. Trudno było patrzeć na dezintegrację jego
osobowości.
-Bądźmy sprawiedliwi - powiedział Freiling. - Ten człowiek
był szurnięty od samego początku. Miał lekko nie po kolei w
głowie.
- Zatem, co on wymyślił na temat Y?
-Nic.
- Nic? - spytał Okun, znowu nieufny. - Musiał zrobić jakieś po-
stępy w tej dziedzinie, skoro pracował nad nią przez całe lata. Czy
nie miał nawet żadnej teorii?
Z wyraźnym trudem, starszy pan zdobył się ostatecznie na pełną
szczerość.
- Wells podejrzewał istnienie drugiego statku. Wierzył, że Y
jest sygnałem, obcym odpowiednikiem naszego SOS. To wszystko!
Teraz już wiesz.
Okun z zadowoleniem kiwnął głową. Kolejny raz instynkt go nie
zawiódł - lub przynajmniej nie był osamotniony w swoich przekona-
niach. Ktoś inny całkiem niezależnie doszedł do takiego samego
wniosku, nawet jeśli ten ktoś okazał się przypadkiem psychiatrycz-
nym. Gdzieś musiał być jeszcze drugi statek.
-Jednak, panie Okun, z całym naciskiem proszę pana o zacho-
wanie tych informacji w tajemnicy, zwłaszcza przed panem
Rade-
ckerem. Z największą przykrością obiecałem mu, że panu nie
po-
wiem.
-Wszyscy obiecaliśmy - dodał Freiling. - Groził nam, że gdy-
byśmy tego nie zrobili, powie swoim szefom o dodatkowych
wypła-
tach, które podejmowaliśmy. W następstwie czego
spędzilibyśmy
wszyscy dwadzieścia lat w Leavenworth.
Nie aprobując ostatniego komentarza, Dworkin zauważył:
- Pan Radecker wyczuł naszą słabą stronę. Nikt z nas nie chce
opuszczać Rejonu 51. Mam nadzieję, że pan to rozumie.
Głowa Okuna ponownie podskoczyła w górę i w dół. Wiedział,
jak bardzo przestraszeni byli ci staruszkowie, i zdał sobie sprawę, że
nie mógłby ich zdradzić. Jednak, myśląc perspektywicznie o nowej
utarczce z Radeckerem, czuł się zmuszony do wyłożenia kart na stół.
-Dlaczego Radecker nie chce, żebym wiedział o tym głupim Y?
-Zawarliśmy z nim układ. Mamy nie podawać panu żadnej
informacji, która mogłaby potwierdzać pańską teorię drugiego
stat-
ku. A nawet oczekuje się od nas, że będziemy pana do niej
znie-
chęcać.
78
- Ale dlaczego?
Freiling i Dworkin jednocześnie wzruszyli ramionami.
-To wszystko, czego ten człowiek od nas chciał, więc zgodzili-
śmy się.
-Co jest szczególnie ciekawe - dodał Dworkin -jeśli uwzględ-
nić, że istotnie nie ma wielu przesłanek potwierdzających taką
teo-
rię. Idzie zbyt daleko w świetle nagromadzonych dowodów.
Oczy Okuna zwęziły się.
-Czy pan próbuje mnie zniechęcić?
-Niech pan mi nie wierzy. Niech pan spyta Wellsa.
-Co, u
DIABŁA
, pan tutaj robi?-spytał Radecker, wsadza-
jąc głowę do piwnicy.
Okun odpowiedział, naśladując Belę Lugosi:
-Przyszedłem do tej krypty odwiedzić moich dawno utraco-
nych przyjaciół. - Rozwinęła się w nim chorobliwa fascynacja
cia-
łami Obcych i zaczaj przychodzić do chronionego
pomieszczenia
co
kilka dni, żeby oglądać pływające w pojemnikach ciała. -
Przypomi-
na to akwarium wypełnione zaiste dziwnymi martwymi
rybami.
-Dobra, mam dla pana tę informację. Jeśli chce jąpan usłyszeć,
proszę stąd wyjść. Skóra mi tutaj cierpnie.
Okun wyszedł na korytarz i zasunął gruby stalowy rygiel bloku-
jący drzwi krypty. Poprosił niedawno Radeckera o pomoc w odnale-
zieniu doktora Wellsa. Żaden z naukowców nie wiedział, co się z nim
stało, gdy nie wrócił ze swojej podróży do stolicy. Otrzymali wtedy
od doktora Insolo z Rady Nauki i Techniki telefoniczną informację,
że Wells został zatrzymany na obserwację psychiatryczną i że dok-
tor Dworkin ma przejąć obowiązki dyrektora w okresie przejścio-
wym. To było przed czterema laty.
- Dobrą wiadomością jest to, że znalazłem egzemplarz raportu,
o który pan prosił, tego, który Wells napisał w 1947 roku. To powin-
no być interesujące. Mają go w Waszyngtonie, ale prześlą nam ko-
pię. A zła jest informacja, że on nie żyje. - Radecker udał rozczaro-
wanie. - Według relacji z centrali, był właśnie na spotkaniu w Wa-
szyngtonie, gdy coś w nim pękło. Po prostu dostał szału. Zaczął krzy-
czeć i rzucać w ludzi różnymi przedmiotami. Wzięli go do Szpitala
Psychiatrycznego w Seabury, gdzie zdiagnozowano schizofrenię.
Sześć miesięcy później przeniesiono go do zakładu Glenhaven
w Richmond. Właśnie tam zmarł dwa i pół roku temu.
79
Ukrywając starannie rozczarowanie, Okun wzruszył ramionami.
-Nic ważnego. Dziękuję za sprawdzenie.
-To mój obowiązek. Powiem panu, gdy przyjdzie raport.
Brackish uśmiechał się mile, dopóki Radecker nie zniknął za
rogiem. Potem kopnął w ścianę i użył słów, których nie aprobowała-
by jego matka. Był pewien, że Wells, otępiały lub nie, mógłby mu
dać informację o innych statkach. Wielokrotnie wyobrażał sobie tę
scenę: on kroczący wyludnionymi korytarzami zakładu z zakrato-
wanymi oknami, za parą umięśnionych sanitariuszy odblokowują-
cych i uchylających ciężkie stalowe drzwi. Za nimi zaś ukazuje się
chory umysłowo naukowiec z włosami zjeżonymi, jakby przed chwilą
uderzył w niego piorun, z szeroko wybałuszonymi oczami, darem-
nie próbujący wyszarpnąć się z kaftana bezpieczeństwa. No dobrze.
Lenel uprzedzał go o wiele obiecujących śladach nagle zanikających.
Po chwili namysłu zrozumiał, że nie ma wyboru: skierował się z po-
wrotem do stosów.
Tym razem szukał czegoś konkretnego. I nawet przy pomocy
Freilinga znalezienie tego zajęło mu dwadzieścia cztery godziny. Zdając
sobie sprawę z faktu, że przeczytanie archaicznej zawartości
archi-
wum w stosach zajęłoby resztę jego życia, Okun postanowił ograni-
czyć zakres poszukiwań. Musiał istnieć jakiś sposób na oddzielenie
prawdziwych raportów od całej reszty. Nie miał pojęcia, jak to zro-
bić, ale rozumował, iż logicznym miejscem do rozpoczęcia poszuki-
wań byłoby to, w którym nastąpiło jedyne spotkanie z Obcymi,
o którym wiedział na pewno - Roswell.
W
SZYSTKO
ZACZĘŁO
SIĘ
właściwie dwa dni przed upad-
kiem statku. 2 lipca 1947 roku radary przeczesujące niebo nad poli-
gonem doświadczalnym White Sands w Nowym Meksyku wykryły
zmienny punkcik wędrujący w tę i z powrotem. Zdawał się pulso-
wać, co parę sekund zmieniając swoje parametry, i załoga w sali śle-
dzenia lotu podejrzewała wadliwe działanie sprzętu. Dzwonili do
dwóch innych stacji, w Albuquerque i w RoSwell, i pytali, czy tamci
mogą potwierdzić zjawisko. W ciągu paru godzin dostali potwier-
dzenie. Nikt nie miał wątpliwości, że tam w górze coś jest. Wszyst-
kie trzy stacje śledzenia postawiono w stan pogotowia, zanim oficer
wywiadu łan Leigh wsiadł do samolotu w Waszyngtonie. Gdyby ta-
kie zjawisko nastąpiło w innej części stanu, niepokój byłby mniej-
szy. Jednak White Sands zaliczano do stref najściślej strzeżonych.
80
Poza tym, że prowadzono tam tajne testy rakiet i pocisków, właśnie
w White Sands kilka lat wcześniej dokonano pierwszego na świecie
wybuchu jądrowego. W ramach kierowanego przez Roberta Oppen-
heimera Projektu Manhattan przeprowadzono „kontrolowaną deto-
nację" w pobliżu Alamogordo, w cichej dolinie zwanej kiedyś
Jor-
nada de los Muertos lub Trek of the Dead.
4 lipca punkcik powrócił około godziny 10.30. Tym razem nie
wędrował po ekranie radaru, pędził w poprzek. Według osób znają-
cych technikę śledzenia, obiekt osiągnął prędkość ponad tysiąca sze-
ściuset kilometrów na godzinę. Tym, co zdumiewało jeszcze bar-
dziej, był fakt, że samolot - lub cokolwiek innego - zdawał się przy-
spieszać, następnie stawał w miejscu, a potem znowu
przyspieszał,
przelatując pozornie chaotycznie nad południowo-wschodnią częścią
stanu. O 11.20 punkcik rozbłysnął szeroką plamą i zniknął z ekra-
nów. Po skomunikowaniu się z różnymi stacjami śledzenia zadecy-
dowano, że statek spadł na dół, gdzieś na północ od Roswell. Poszu-
kiwania zaczęły się o świcie.
C
AESAR
„C
ORKY
" R
IDDŁE
zatrzasnął drzwi furgonetki
i uruchomił silnik. Czuł się zawiedziony, bardziej jeszcze zawiedziony
niż jego dzieci, a w dodatku wszyscy byli przemoczeni do suchej
nitki. Od miesiąca obiecywał swoim trzem córkom wielki pokaz
sztucznych ogni na Święto Niepodległości. Przejechał kawał drogi
do Albuquerque i wydał fortunę na stoisku Czerwonego Diabła. Póź-
niej przez cały dzień musiał uspokajać niecierpliwe dziewczęta, tłu-
macząc, że trzeba poczekać aż do zmierzchu. Jednak zanim pustynię
okryły wieczorne ciemności, nadciągnęła burza. Wiatr o prędkości
pięćdziesięciu albo sześćdziesięciu kilometrów na godzinę zaczął
pchać nawałnicę znad Zatoki Meksykańskej. Rodzina Riddle'ów
zebrała się na ganku i obserwowała pogarszającą się sytuację. Osta-
tecznie około 10.30 wiatr ustał. Dziewczynki chciały odpalić sztucz-
ne ognie na drodze przed domem, ale Corky nalegał na trzymanie się
pierwotnego planu. Zatem upchnęli się w furgonetce i popędzili
do
parku w centrum Roswell. Zgromadziwszy dość pokaźny arsenał,
Corky uważał, że powinni zrobić pokaz dla całego miasta. Jednak
o jedenastej, w burzliwą noc, ulice były wyludnione, a park opusto-
szały. Gdy skończyli przygotowania do odpalenia ładunków, wiatr
wzmógł się znowu, przewracając laski z materiałem wybuchowym.
Pomimo wszystko z uporem próbowali różnych sposobów umoco-
81
wania ładunków. Wtedy nie wiadomo skąd przyszedł deszcz. Padał
wręcz strugami - mocząc Riddle'ów i cały ich zapas ogni sztucz-
nych.
W milczeniu jechali do domu drogą 268 na północ. Jasny błysk
z tyłu samochodu rzucił cienie członków rodziny na tablicę rozdziel-
czą. Corky przypuszczał, że to kolejna błyskawica, ale właśnie wte-
dy świetlista smuga przeleciała nad dachem samochodu i gdzieś da-
leko uderzyła w ziemię. Jasna strzała rozdzierająca noc jak mete-
oryt. Jednak to nie przypominało żadnego, widzianego dotychczas
meteorytu. Przede wszystkim nie spadało, tylko leciało równolegle
do ziemi. I zamiast jednolitego strumienia światła, wydzielało nie-
bieską i zieloną poświatę. Przypominało Corky'emu snop iskier wy-
twarzanych przez palnik spawalniczy. Gdy owo „coś" znikło za wzgó-
rzami i przestało być widoczne, zatrzymał samochód na wzniesieniu
i kazał dziewczynkom zostać w środku. Sam wysiadł i wskoczył na
przedni zderzak, spodziewając się eksplozji po upadku. Zakrył dłońmi
uszy i czekał. Jednak wokół panowała cisza.
Wsiadł z powrotem do środka, czując się nieco lepiej. Wpraw-
dzie fajerwerki okazały się niewypałem, ale mimo wszystko zoba-
czyli coś niezwykłego. Dziewczynki znowu wpadły w dobry humor.
Powiedziały sobie, że to Bóg bawi się sztucznym ogniem i rozma-
wiały o tym przez całą drogę do domu.
G
RANT
W
ESTON
SPĘDZIŁ
POPOŁUDNIE
, polując na ska-
mieniałości. Był liderem grupy siedmiu archeologów, a dokładniej -
zajmujących się kręgowcami paleontologów, którzy przywędrowali
na pustynię i rozbili obóz na trzydniowy weekend. Nagła ulewa pra-
wie zagasiła im ognisko i właśnie dorzucał do ognia suchą podpałkę,
gdy niebo nad nim pojaśniało. Zadarł głowę i zobaczył przelatującą
z sykiem kulę ognia. Parę sekund po tym, gdy kula zniknęła za drze-
wami, grupa usłyszała dwa, następujące krótko po sobie, odgłosy
uderzenia. Najpierw przebrzmiał głuchy łoskot, następnie ostry, po-
wtarzany przez echo trzask.
- Co to było, u diabła? - każdy chciał wiedzieć.
Jeden z promowanych studentów omal nie wzniecił paniki, ogła-
szając, że oto właśnie byli świadkami rozbicia się latającego talerza.
Jednak Weston zaproponował bardziej wiarygodną teorię. Zaznajo-
miony z tą częścią Nowego Meksyku, wytłumaczył, że leżące nie-
opodal Rosewell Field jest miejscem testowania przez wojsko do-
82
świadczalnych prototypów samolotów. Stali mieszkańcy tego tere-
nu, powiedział, są przyzwyczajeni do widoku dziwnie wyglądających
maszyn. To uspokoiło nerwy jego przyjaciół z biwaku. Dyskutowali
nawet, czy nie wybrać się zaraz na poszukiwanie wraku, jednak za-
decydowali, że byłoby to zbyt niebezpieczne. Sądząc po
trajektorii
lotu smugi światła i po odgłosie uderzenia, oceniali, że samolot spadł
około ośmiu kilometrów na północ od miejsca ich postoju. Kiężyc był
w nowiu, teren zaś mógł okazać się zdradliwy nawet przy świetle
dziennym. Do świtu nic nie mogli zrobić.
Najprawdopodobniej, jak sądził Weston, nikt nie pozostał przy
życiu. Jednak przez całą noc nękała go myśl, że jakiś, cudem ocalały,
ranny człowiek tkwi uwięziony we wraku. Nie mógł spać i nie był
pod tym względem jedyny. Jeszcze na długo przed świtem archeolo-
dzy popijali kawę, oczekując na pierwsze przebłyski dnia. Przygoto-
wali już pakiet pierwszej pomocy i zapasy jedzenia i wody na cały
dzień. Wyruszyli, gdy tylko mogli rozróżnić zarysy swego obozowi-
ska.
Pochód był powolny. Teren pokrywały kamienie, sypki piach
i kolczaste zarośla. Gwałtowne ulewy wyżłobiły między falistymi pa-
górkami strome parowy zmuszające grupę do zawracania co kilka
minut w poszukiwaniu drogi. W chwili, gdy słońce zaczęło się pod-
nosić, dostrzegli samolot zwiadowczy przeszukujący teren. Uznali
to za dobry znak. Przez pół godziny samolot krążył ponad miejscem
leżącym od nich o półtora kilometra na wschód.
- Musieli odnaleźć miejsce uderzenia- rozumował Weston. -
Chodźmy w tamtym kierunku.
Kilka stromych pagórków dzieliło ich od rejonu, nad którym krą-
żył samolot. Poszli dróżką między dwoma szczytami i dalej korytem
potoku. Kilkaset metrów w lewo zauważyli ogon aparatu. Posuwa-
jąc się dalej suchym dnem rzeczki, archeolodzy, którzy poświęcili
życie badaniu pradawnej przeszłości ziemi, szli na spotkanie ze swoją
przyszłością.
-To mi nie wygląda na żaden wojskowy samolot, doświadczal-
ny czy nie.
-A jednak przypomina tłusty samolot bez skrzydeł.
Biegły w rekonstrukcji wydarzeń Weston dedukował, co zaszło
ubiegłej nocy.
- Widzicie te rozpłaszczone krzaki na grzbiecie wzgórza? Sa-
molot musiał przejechać po nich podwoziem, to pewnie był ten głu-
chy łoskot, a potem odbił się i spadł tutaj. - Czarny, mocno zaokrą-
83
glony statek worał się nosem w stromą skalną ścianę. Biorąc pod
uwagę ilość strzaskanej skały, Weston był zdumiony nie najgorszym
stanem pojazdu. Poszedł w górę po pochyłości, żeby przyjrzeć się
z bliska.
-Grant, co robisz? Proszę cię, nie podchodź do tego! Poczekaj-
my na pomoc - krzyknęła za nim Betty Kagayama, gdy
zobaczyła,
co chce zrobić. Między nią a profesorem Westonem
wytworzyła
się
nieco więcej niż platoniczna zażyłość. - Nie obchodzi mnie to,
co
mówisz; ta rzecz nie pochodzi z Ziemi.
-Muszę sprawdzić, czy ktoś nie ocalał. Masz, weź to. - Wręczył
jej swój terenowy aparat fotograficzny. - Wdrapię się tam i będę
po-
zować, jak myśliwy przy grubej zwierzynie. Pośmiejemy się z
tego
później. - Pomimo protestów Betty ruszył pod górę.
Gdy znalazł się bliżej, zrozumiał, że miała rację. Czarnego stat-
ku me zbudowały istoty ludzkie. Zatrzymał się parę metrów od sek-
cji ogonowej i obejrzał małe znaki wycięte na powierzchni.
-Wyglądają jak hieroglify - krzyknął w dół zbocza. Na boku
statku zauważył wyrwany podłużny otwór. Kucnął i zajrzał
do
środka.
-Halo! Jest tam kto? - Zobaczył tylko słoneczne światło na
wewnętrznych ścianach. Rozważał możliwość wciśnięcia się
przez
szczelinę, jednak wydostający się na zewnątrz obrzydliwy, ostry
za-
pach zniechęcił go do tego. Poszedł naokoło ku przedniej części
stat-
ku i stwierdził, że są tam okna. Chcąc się do nich dostać,
zaczął
wspinać się na stos gruzu powstałego w wyniku zderzenia.
-Grant, ktoś nadjeżdża! Tam!
Spojrzał w kierunku wskaznym przez Betty. Dwie czarne limu-
zyny, za którymi posuwało się kilkanaście wojskowych ciężarówek,
przecinały teren w kierunku miejsca zdarzenia. Zaczął schodzić w dół
zbocza, ale ciekawość zwyciężyła. Wiedział, jacy są wojskowi. Prze-
pędzą go precz i nigdy nie zobaczy, co było w środku. Wspiął się
zatem na stok wzgórza tak wysoko, że mógł stanąć na krawędzi obiek-
tu o dyskowatym kształcie, a następnie ostrożnie przeszedł po
jego
powierzchni i zajrzał w okna. Dwie tępe, kościste twarze patrzyły na
niego przez szyby. Wyglądały jak duże pośmiertne maski uformo-
wane z żywej tkanki, chrząstek i ścięgien. Przerażony, przejęty wstrę-
tem Weston wycofał się ze statku i zbiegł w dół zbocza. Zanim dołą-
czył do grupy, już zatrzymała się tam pierwsza czarna limuzyna.
Człowiek, który z niej wysiadł, przedstawił się jako agent specjalny
łan Leigh.
84
Przez chwilę rozmawiał z archeologami. Poprosił profesora
Westona do samochodu, pozostałych zaś skierował na bok, żeby
poczekali. Następnie wrócił do szefa wojskowego konwoju i zwołał
zbiórkę dowodzących oficerów. Jeden z nich spytał, czy nie powin-
no się zabrać cywilów do aresztu.
s
-Wyglądąjąna grupę gotową do współpracy. Zajmiemy się nimi
później. Teraz naszym problemem są żołnierze; oni już i tak za
dużo
widzieli. - Grupa odwróciła się i patrzyła na sześć pojazdów
trans-
portowych, z których każdy wypełniony był po brzegi
gapiącymi
się
głupio szeregowcami. Jak wszyscy inni obecni, oni też
osłupieli
na
widok wraku. Leigh chwilę pomyślał przed sprecyzowaniem
planu
działania.
-Oto co teraz zrobimy. Użyjemy tych ludzi do stworzenia kor-
donu. Nikt tu nie wejdzie ani stąd nie wyjdzie bez mojej zgody.
Każ-
cie ludziom wycofać się z wąwozu tą samą drogą, którą
przyjechali-
śmy. Postawcie czterech lub pięciu chłopców na urwisku nad
stat-
kiem i rozstawcie resztę po okręgu. Upewnijcie się, że są
dostatecz-
nie daleko, by nie mogli widzieć, co się tu dzieje.
-Dlaczego nie powiedzieć im po prostu, żeby się odwrócili?
-Dobry pomysł. Gdy już będą ustawieni, wy, panowie, podpro-
wadzicie ciężarówki bliżej do wraku i użyjemy ich jako zasłony.
OK,
do roboty. - Leigh poruszał się w miejscu katastrofy z
imponującą
skutecznością. Zupełnie, jakby robił to wszystko już
wcześniej.
-
Steiger, chodźmy; to jest twoja wielka chwila, chłopie! Zostałeś
wy-
brany do naszego komitetu powitalnego! - krzyknął ponad
żwirowi-
skiem do jednego z ludzi, których zabrał z Waszyngtonu. -
Nałóż
kombinezon ochronny. Wchodzisz pierwszy do środka.
Steiger, chudy jak patyk mężczyzna, dobrze ponad metr osiem-
dziesiąt wzrostu, otworzył z trzaskiem bagażnik pierwszej limuzyny.
Minutę później w gumowanym, pokrytym ołowiem stroju kierował
się do leżącego statku kosmicznego. Niósł licznik Geigera. Przez
kilkanaście minut chodził dookoła, badając poziom promieniowa-
nia, ale nie stwierdził niczego nieprawidłowego. Bardzo ostrożnie
zbliżył się do wyrwy w ścianie i licznikiem Geigera sięgnął w głąb.
Ponownie stwierdziwszy normalny poziom promieniowania, włożył
w szczelinę głowę i ostrożnie wdrapał się do środka.
K
ILKA
GODZIN
PÓŹNIEJ
pracę ukończono. Każdy centy-
metr kwadratowy rejonu upadku został starannie sfotografowany. Trzy
85
duże ciała znalezione wewnątrz zapieczętowano w wyłożonych oło-
wiem workach, opuszczono przez otwór i złożono w tylnej części
ambulansu, który zawiózł je do szpitala w bazie wojskowej. Potem
dźwig przeniósł statek na platformę ciężarówki, gdzie osobliwy obiekt
przykryto drągami i plandekami, aby ukryć jego rzeczywisty kształt.
Przed puszczeniem wolno archeologów Leigh zaprzysiągł ich do za-
chowania tajemnicy. Przypomniał im, że są-poza wojskiem -jedy-
nymi, którzy wiedzą o statku i przedstawił krótką listę wypadków,
jakie mogą przydarzyć się każdemu, kto złamie tajemnicę. Następ-
nego dnia miał powrócić na miejsce z setką żołnierzy - żandarmów
wojskowych, znanych z umiejętności trzymania języka za zębami -
zebranych w sześciu różnych bazach, w trzech różnych stanach. Te-
ren najpierw oczyszczono ręcznie, potem do usunięcia wszelkich śla-
dów użyto odkurzaczy przemysłowych. W tym punkcie Leigh był
pewien, że udało mu się usunąć wszekie zaszłości.
J
EDNAK
TEGO
SAMEGO
RANKA
jakiś człowiek wszedł
do siedziby szeryfa hrabstwa Chaves, niosąc skrzynkę pełną dziwne-
go, lekkiego materiału, który znalazł porozrzucany na większości
terenów swojego rancza. Człowiek nazywał się Mac Brazel. Należał
do tych ubranych w skórę, zniszczonych przez życie kowbojów, któ-
rzy zarabiają na życie, hodując stada bydła i owiec wysoko, w trud-
no dostępnych górach.
W nocy 4 lipca usłyszał donośny odgłos uderzenia, nie przypo-
minający zwykłego grzmotu. Zupełnie nie pamiętał o tym do mo-
mentu, gdy znalazł na polu pełno błyszczącego materiału. Na po-
czątku był zły. Jego owce nie chciały do tego podejść, więc zamie-
rzał dowiedzieć się, kto powinien przyjechać i oczyścić teren.
Jed-
nak następnie zapytał, czy takie znalezisko może oznaczać dla niego
otrzymanie nagrody pieniężnej, oferowanej przez różne
magazyny
każdemu, kto potrafiłby udowodnić istnienie latających spodków.
Do chwili przybycia do biura szeryfa, Brazel nie słyszał pogłosek
dotyczących obiektu, który spadł na północ od miasta.
Szeryf, George Wilcox, wyszedł ze swego biura i obejrzał przy-
niesione znalezisko. Nie przypominało niczego, co widział wcze-
śniej. Zdawało się, że to jakiś rodzaj metalu. Choć był lekki jak
drewno balsa, żaden z mężczyzn w biurze nie mógł go zgiąć. Pró-
bowali też walić zszywaczem i przypalać zapalniczkami, ale bez
skutku.
86
Wilcoxa bardzo zirytował sposób, w jaki Armia odsunęła go od
badań rozbitego statku, odmawiając mu dostępu do miejsca kata-
strofy. Mimo to zatelefonował do Roswell Field, żeby zameldować
o znalezisku Brazela. Romawiał z majorem Jesse Marcelem, który
powiedział, że natychmiast jedzie do miasta. Myśląc, iż Armia po-
nownie odsunie go od sprawy, Wilcox wysłał dwóch swoich zastęp-
ców na ranczo Brazela, aby obejrzeli pole, na które posypały się
odłamki. Zaraz po ich wyjeździe zadzwonił telefon. Był to Walt Was-
serman, właściciel lokalnego radia KGFL. Dzwonił, bo chciał się
dowiedzieć, czy sąjakieś postępy w śledztwie w sprawie wypadku.
Wilcox oddał słuchawkę Brazelowi i po kilkuminutowej rozmowie
Wasserman otrzymał namiary na dom ranczera.
Major Marcel przybył w towarzystwie ubranego w mundur ofi-
cera kontrwywiadu, Sheridana Cavitta. Po obejrzeniu odłamków,
które Mac Brazel przywiózł do miasta, polecili szeryfowi Wilcoxo-
wi, żeby zamknąłje w biurze, w bezpiecznym miejscu i postanowili
jechać za Brazelem na jego rancho. Jednak zamiast znaleźć pole za-
ścielone odłamkami, trafili na wielki krąg wypalonej trawy. Najwy-
raźniej coś gorącego wylądowało w tym miejscu, wpalając trawę
i spiekając gliniastą glebę pastwiska w twarde klepisko. Wrócili za-
tem, żeby wziąć sprzęt fotograficzny, zanim zrobi się ciemno.
Brazel popilotował dwóch oficerów, z których każdy prowa-
dził oddzielny pojazd, w poprzek swojej kamienistej posiadłości,
na szerokie pole pokryte piachem i sięgającą kolan suchą trawą.
Znajdowali się około dwudziestu kilometrów od miejsca, w któ-
rym spadł spodek. Na długim na półtora kilometra i szerokim na
sześćdziesiąt metrów obszarze leżały tysiące odłamków tajemni-
czego, lekkiego materiału. W większości były małe jak paznokieć
i równie cienkie, ale trafiały się i prawie na metr długie. Po krót-
kich oględzinach terenu, oficerowie zgodzili się z Brazelem, że „coś
przelatującego z południa na południowy wschód eksplodowało
w powietrzu". Przed zachodem słońca Brazel odjechał, mówiąc
mężczyznom, że zgodził się udzielić wywiadu radiu KGFL. Cavitt
i Marcel załadowali do swoich samochodów tyle odłamków, ile im
się udało nazbierać przed zapadnięciem ciemności. Cavitt poje-
chał prosto do bazy, ale Marcel był do tego stopnia pod wrażeniem
owego dziwnego materiału, że zatrzymał się w domu, aby pokazać
go żonie i synowi.
Tej samej nocy właściciel radiostacji Wasserman udał się do po-
siadłości Brazela, zabrał go i zawiózł do miasta, gdzie dokonali na-
87
grania opowieści ranczera. Nie zdążyli skończyć przed nocną prze-
rwą w emisji, więc przełożyli przygotowany program na popołudnie
następnego dnia.
Jednak nagranie nigdy nie zostało wyemitowane. Ku swemu wiel-
kiemu zaskoczeniu, Wasserman odebrał o świcie telefon z Federalnej
Komisji Łączności. Zakazano mu rozpowszechniania wywiadu.
- Jeśli pan to zrobi - ostrzegł rozmówca - to niech pan się za-
cznie rozglądać za nowym rodzajem pracy, ponieważ w ciągu dwu-
dziestu czterech godzin zostanie pan już na stałe wyeliminowany z biz-
nesu radiowego.
Wasserman próbował nawiązać kontakt z Brazelem, ale dowie-
dział się, że w środku nocy przyszedł po niego do domu oddział żoł-
nierzy i gdzieś go zabrali.
M
ARCEL
SPĘDZIŁ
W
DOMU
blisko godzinę. Wniósł jedno
z napełnionych po południu pudeł i rozłożył jego zawartość na podło-
dze w kuchni. Rodzina próbowała dopasować kawałki, ale bez powo-
dzenia. Za pomocą szczypiec usiłowali zginać i deformować cienki
jak papier materiał. Zorientowali się, że nie wykonano ich z jednego
tworzywa. Większość odłamków była zdumiewająco sztywna, jednak
niektóre kawałki łatwo zginały siew palcach. Pomimo zginania i zgnia-
tania, ten drugi materiał zachowywał swój pierwotny kształt.
-Popatrz na ten, są na nim jakieś znaki -powiedział Jesse junior.
Jego matka dodała, że przypominają hieroglify. Omawiany ka-
wałek wyglądał jak bardzo mały dwuteownik. Miał około dziesięciu
centymetrów długości i wydawało się, że nie został uszkodzony. Od
szarej powierzchni odcinał się wyryty bladoczerwony napis. Jedena-
stoletni Jesse junior widział hieroglify w podręczniku szkolnym i zau-
ważył, że te są inne. Były to regularne, geometryczne figury, w tym
także okręgi, a jeden ze wzorów wyglądał jak liść. Członkowie ro-
dziny nie potrafili powiedzieć, czy owe symbole przeznaczone są do
czytania; znajdowały się, rozmieszczone w regularnych odstępach,
na płaskich powierzchniach kątownika.
Syn spytał ojca, czy mógłby zatrzymać niektóre kawałki na pa-
miątkę. Marcel odpowiedział, iż zapyta o to swojego dowódcę, lecz
tego wieczora upewnił się, że wszystkie kawałki zostały
powtórnie
włożone do pudła, które następnie dostarczył do bazy.
88
N
ASTĘPNEGO
DNIA
RANO
porucznik Walter Haut, oficer in-
formacyjny przy 509. Grupie Bombowców, przeprowadził serię dys-
kusji z ludźmi, którzy mieli informacje o dziwnych wydarzeniach.
Od Marcela dowiedział się o odłamkach rozrzuconych wokół ran-
cha Brazela, rozmawiał też z kilkoma żołnierzami wysłanymi do
rozbitego statku. Otrzymał również setki telegramów i telefonów
z całego kraju, z prośbą o potwierdzenie lub zdementowanie plo-
tek nadchodzących z tego obszaru. Po zgromadzeniu dostatecznej,
jego zdaniem, ilości informacji, siadł do maszyny i ułożył krótki,
niezbyt ścisły komunikat dla prasy, po czym pojechał z nim do
miasta. Najpierw zatrzymał się w KGFL. Nie chcąc być narażo-
nym na wiele pytań, na które nie miał odpowiedzi, wręczył kopię
oświadczenia recepcjonistce i wymknął się za drzwi, zanim jąprze-
czytała. To samo zrobił w KSWS, innej radiostacji w mieście. Z ko-
lei podjechał do redakcji gazety „Roswell Daily Record" i wstąpił
na kilkuminutową rozmowę z jednym z reporterów. Zanim dotarł
do ostatniego celu, do „Roswell Morning Dispatch", telefony w re-
dakcjach zaczęły sie urywać. Gdy tylko historia pojawiła się w ra-
diu, wydawcy gazet ze wszystkich czterdziestu ośmiu stanów się-
gnęli po słuchawki, aby uzyskać potwierdzenie doniesienia. Kiedy
Haut znalazł się w biurze, zadzwoniono z Hongkongu. Nawet nie
wiedział, gdzie jest ten Hongkong. Zainteresowanie tą historią prze-
rosło jego oczekiwania. Dochodziło południe, więc poszedł ulicą
do stoiska z hamburgerami i zjadł samotnie lunch, a dodatkowa
kopia jego komunikatu dla prasy leżała na kontuarze, nasiąkając
wodą i tłuszczem:
„Roswell, N.M. - Wiele pogłosek dotyczących latających
dysków stało się wczoraj rzeczywistością, gdy Biuro Wywia-
du 509. Grupy Bombowców 8. Grupy Sił Powietrznych, Lot-
nisko Roswell, miało szczęście wejść w posiadanie rozbitego
obiektu latającego pochodzenia pozaziemskiego, dzięki współ-
pracy jednego z miejscowych ranczerów i biura szeryfa
w hrabstwie Chaves.
Działania podjęto bezzwłocznie i dysk został zabrany
z domu ranczera i przeniesiony do Bazy Powietrznej Roswell.
W następstwie badań przeprowadzonych przez majora Jesse
A. Marcela z Biura Wywiadu przy 509. Grupie dysk, wysła-
no przez oficerów wywiadu w latającej superfortecy B-29
do nie ujawnionej siedziby wyższego dowództwa.
89
Mieszkańcy okolicy rancza, na którym znaleziono
dysk,
donieśli o tym, że widzieli dziwne, niebieskie światło kilka
dni temu o godzinie trzeciej rano".
J. Bond Johnson był reporterem i fotografem w „Fort Worth
Star-Telegram". O godzinie czwartej telefonował akurat, badając
jakąś lokalną sprawę polityczną, gdy wszedł jego redaktor, wyjął
mu słuchawkę z rąk i odłożył ją spokojnie na widełki. Sam także
właśnie telefonował i zorganizował dla Johnsona bardziej intere-
sujący temat.
- Jeżeli to się uda - powiedział redaktor - mamy sprawę stu-
lecia.
Opowiedział Johnsonowi o komunikacie prasowym z Roswell,
który zdominował serwisy radiowe tego popołudnia. Sam próbo-
wał dodzwonić się do Roswell, ale wszystkie linie były zabloko-
wane. Potem, ni stąd ni zowąd, dostał wiadomość z biura generała
Rameya. Spodek z Nowego Meksyku zabierano na lotnisko woj-
skowe w Forth Worth. Powiedział więc Johnsonowi, żeby łapał swój
aparat fotograficzny i pędził tam, zanim Ramey zawiadomi jesz-
cze kogoś.
Trzydzieści minut później Johnson dojechał do bramy fronto-
wej, mając nadzieję dostać się do środka, do oficera łącznikowego
ds. kontaktów z prasą. Ku jego zdziwieniu, wartownicy skierowali
go prosto do biura Rameya. Został tam też natychmiast wprowadzo-
ny. Na podłodze leżały duże arkusze papieru pakunkowego, na któ-
rych złożono poskręcane kawałki gumy, stalowych kabli, drewna balsa
i czegoś, co wyglądało na zabrudzoną folię aluminiową.
- Oto przyczyna całego podniecenia - powiedział Ramey, po-
trząsając głową. -Nic ciekawego. To tylko radiowa, meteorologicz-
na sonda wysokościowa. Widziałem wiele takich na Pacyfiku. Ja-
pończycy ciągle wysyłali je z Okinawy. Moim zadaniem było badać
je, a następnie wysyłać do Wright Field. Kiedy to zobaczyłem, od
razu wiedziałem, co to jest, i że nie ma się czym przejmować.
Generałowi zależało jednak na tym, żeby przerwać pogłoski
o statkach kosmicznych i ludziach z Księżyca. Kazał Johnsonowi
zrobić tuzin zdjęć balonu, a potem wysłał go biegiem do redakcji,
żeby je wywołał.
Minutę przed północąjedno ze zdjęć Johnsona dotarło do agencji
Associated Press. Podpis brzmiał: „Generał brygady Roger M. Ra-
mey, dowódca 8. Grupy Sił Powietrznych, rozpoznaje metaliczne frag-
90
menty znalezione w pobliżu Roswelł, w Nowym Meksyku, jako ra-
diową, meteorologiczną sondę wysokościową używanąprzez siły po-
wietrzne i służby pogodowe do określania szybkości i kierunków wia-
trów, nie zaś latający dysk. Zdjęcie J. Bond Johnson".
Następnego dnia sprawa była skończona. Gazety w całym kraju,
a także za granicą, publikowały żartobliwe artykuły o majorze Mar-
celu, który najwyraźniej pochopnie wyciągnął kosmiczne wnioski.
Żaden z autorów nie postarał się sprawdzić, że major służył poprzed-
nio na stacji meteorologicznej i dokładnie zapoznał się zarówno z ba-
lonami meteorologicznymi, jak i z wysokościowymi bombami balo-
nowymi. Marcel był zły i upokorzony.
Jednak Ramey jeszcze z nim nie skończył. Rozkazał
majorowi
polecieć do Fort Worth, co major wykonał następnego dnia. Zanim
się tam udał, zatrzymał się w biurze szeryfa i wziął kilka kawałków
z odłamków, które jeszcze tam zostały. Marcel przyniósł te fragmen-
ty do biura Rameya i zademonstrował niektóre egzotyczne własno-
ści znalezionego materiału. Jedynym logicznym wnioskiem było, przy-
najmniej dla Marcela, że cały ten towar nie pochodzi z Ziemi. Nie
zabrali znaleziska, kiedy przechodzili do pokoju mapowego, żeby ustalić
dokładne położenie obiektu. Gdy wrócili, odłamków już nie było. Za-
miast nich wniesiono zniszczony balon meteorologiczny i położono
na podłodze. Na polecenie generała Marcel ukląkł obok balonu i zro-
biono mu zdjęcie. Kilka godzin później zaproszono do biura grupę
reporterów dla pokazania im „latającego dysku", który odkrył Mar-
cel. Dziennikarze chcieli zadać majorowi pytania, ale Ramey sta-
nowczo zabronił mu jakichkolwiek rozmów. Major miał być kozłem
ofiarnym, nadpobudliwym idiotą, który wywołał całe to zamieszanie,
Ramey zaś zamierzał odgrywać rolę dobrotliwego dowódcy, tłuma-
czącego się w jego imieniu przed reporterami, żeby zaoszczędzić
mu dalszych kłopotów.
Po
POWROCIE
DO R
OSWELL
Mac Brazel również roz-
mawiał z prasą. Kilku lokalnych dziennikarzy zgromadziło się przed
studiem, chcąc zobaczyć, jak Wasserman przeprowadza wywiad ze
starym, steranym przez życie ranczerem. Nieoznakowany samochód
z dwoma oficerami wywiadu w środku przywiózł go tam i teraz cze-
kał, żeby go odebrać, gdy tylko wywiad zostanie zakończony. Mac
ostatnie dwa dni spędził w domu gościnnym w bazie wojskowej.
W tym samym czasie wielka grupa żandarmerii dokonywała inwazji
91
na jego ranczo, zabraniając wszystkim wchodzenia na ten teren. Są-
siedzi Brazela, zanim zostali usunięci pod groźbą wycelowanej w nich
broni, widzieli przez chwilę żołnierzy pracujących na czworakach
na polu pokrytym odłamkami.
Brazel opowiedział Wassermanowi historię inną niż ta z pierw-
szego interview. Powiedział, że dozorował swoje stada z żoną i sy-
nem, gdy natrafił na te odłamki. Leżały rozrzucone na obszarze oko-
ło sześćdziesięciu metrów kwadratowych i składały się głównie z gu-
mowanego, szarego materiału. Mniejsze kawałki odpornej
cynfolii
były porozwlekane wokół centralnej części wraku. Zauważył przyle-
pione do wraku kawałki taśmy klejącej oraz taśmę innego rodzaju
i na tym jeszcze jakieś kwiaty.
Mówił przez cały czas monotonnie, ze wzrokiem wbitym w zie-
mię. Zanim skończył, Wasserman wyłączył mikrofon.
-Mac, to wszystko bujda i dobrze o tym wiesz. Ci faceci z woj-
ska zmusili cię do zmiany całej relacji, prawda? - Brazel
ruszył
do
wyjścia, ale Wasserman w dalszym ciągu domagał się wyjaśnień.
Gdy
nikt nie mógł ich słyszeć, Brazel poprosił szeptem:
-Niech pan mnie nie zmusza do mówienia. To byłoby trudne
dla mnie i mojej rodziny.
Wsiadł do samochodu z oficerami wywiadu i odjechał. Od owe-
go dnia konsekwentnie odmawiał rozmów na ten temat z Marcelem,
z Wilcoxem, a nawet ze swoją żoną.
Rozdział 7
Wywiad z Obcym
M
OŻE
W
TYDZIEŃ
po rozpoczęciu badania zdarzeń z Roswell
Okun wygramolił się z łóżka około ósmej rano. Próbował przypomnieć
sobie sen. To wyglądało na coś związanego z nim, jako managerem
(rasy koncertowej Franka Zappy, i koniecznością przepędzenia nie-
dźwiedzia grizzly zza sceny podczas koncertu odbywającego się w le-
sie. Kilkakrotnie krzyczał na zwierzaka, że ten nie ma przepustki. Bez
przepustki niedźwiedź nie może wchodzić za kulisy i musi się stamtąd
wynieść... Włożył szlafrok i pantofle, które dostał od innych naukow-
ców, otworzył drzwi i skierował się do łazienki, gdy nadepnął na coś
leżącego przed jego drzwiami. Podniósł grubą, żółtą kopertę zalepio-
ną taśmą. Wiedział, co to może być, więc rzucił ją na swoje łóżko.
Około dwudziestu minut później wrócił z kubkiem kawy i rozdarł opa-
kowanie. Miał rację. Był to raport, który Wells napisał zaraz po swojej
rzekomej rozmowie z istotą z przestrzeni kosmicznej.
W NOCY 5 LIPCA 1947 ROKU pułkownik William Blan-
chard zatelefonował do Laboratoriów w Los Alamos i poprosił o roz-
mowę z doktorem Robertem Oppenheimerem, szefem Projektu Man-
hattan. Powiedział, że chodzi o wyjątkową sytuację z implikacjami
dla bezpieczeństwa narodowego Stanów Zjednoczonych. Immanuel
Wells, naukowiec średniej rangi, który odebrał telefon, wyczuł
na-
pięcie w głosie pułkownika, ale wyjaśnił, że cały wyższy personel
wyjechał i nikt nie jest osiągalny.
93
Blanchard gwałtownie poszukiwał jakiegoś „naukowego wspar-
cia" i zakończył, mówiąc Wellsowi, że trzy ciała zostały wydobyte
z rozbitego statku powietrznego. Wells zapytał, dlaczego sytuacja jest
wyjątkowa. Po chwili wahania Blanchard wyjaśnił mu, że statek wy-
daje się pozaziemskiego pochodzenia, a ciała nie przypominają nicze-
go, z czym zetknął się kiedykolwiek personel medyczny. On sam, a tak-
że zaangażowani w sprawę lekarze, chcieliby otrzymać jakąś pomoc,
możliwie bez wychodzenia poza krąg zweryfikowanego personelu wy-
sokiego szczebla. Wells wyjechał natychmiast i dotarł do małego szpi-
tala w bazie Roswell Field około dziewiątej wieczorem, kilka godzin
po przetransportowaniu ciał z miejsca wypadku. Żołnierze rozstawie-
ni na zewnątrz poinformowali go, iż cały budynek został objęty kwa-
ratannączwartego stopnia. Jeżeli decyduje się wejść, nie będzie mógł
wyjść aż do chwili cofnięcia rozkazu przez dowódcę bazy. Wells nie
wahał się ani sekundy. Wiedział, że została mu dana rzadka szansa
i bardzo pragnął zobaczyć te tajemnicze zwłoki z kosmosu.
Wewnątrz korytarz był pusty, z wyjątkiem paru żołnierzy i ja-
kiejś roztrzęsionej pielęgniarki. Gdy Wells podszedł i położył rękę na
jej ramieniu, gwałtownie odskoczyła. Coś musiało ją głęboko poru-
szyć. Powiedziała mu, że wszyscy są w obserwatorium, ponieważ
doktorzy właśnie zaczęli sekcję pierwszego „ebjego".
Ona przyszła tu z innego pokoju, gdzie pomagała przygotować
dwa pozostałe ciała do zabalsamowania i wysłania samolotem w dal-
szą podróż, ale ich widok to dla niej stanowczo zbyt wiele, więc
wyszła na korytarz, żeby zaczerpnąć powietrza. Gdy Wells zapytał,
co to jest to „ebje", wytłumaczyła, że chodzi o EBJ, Ekstraterre-
strialną Biologiczną Jednostkę.
Obserwatorium było zaciemnionym korytarzem w kształcie
li-
tery L z oknami wychodzącymi na pierwszą salę operacyjną szpita-
la. Weil zobaczył zespół medyczny zgromadzony wokół obłego
kształtu leżącego na stole. W pierwszej chwili przypominało to coś
wyłowionego z głębin morskich: ogromna skorupa mięczaka otoczona
wiechą wiotkich macek. Wells przeszedł przez całą długość pomiesz-
czenia i obejrzał ciało zza szklanego przepierzenia. Szybko zafrapo-
wało go, jak bardzo, pod względem morfologicznym, istota owa była
podobna do ludzi. Miała od dwustu dziesięciu do dwustu czterdzie-
stu centymetrów wzrostu i wydawało się, że mogła utrzymywać po-
zycję pionową. Większa część masy ciała skupiona była w dużym
korpusie głowowo-piersiowym, który, ze swoim wybrzuszeniem
i muszlowym obrzeżeniem, nawet z bliska przypominał Wellsowi
94
mięczaka. Ta główna muszla składała się z dwóch symetrycznych
połówek, zespolonych z przodu tak, że szew między nimi tworzył
długą szramę biegnącą od szczytu głowy w dół, przez środek twarzy
i dalej aż do spiczastego, przypominającego kość ogonową występu
u dołu korpusu ciała. Sama twarz była tylko spłaszczoną płytą kości
i wiązadeł z czterema krótkimi czułko-mackami zwisającymi po bo-
kach. Oczy kryły się głęboko w wąskich czarnych oczodołach, wy-
glądających jak długie nacięcia wyżłobione na powierzchni skały.
Istoty nie dało się rozłożyć na plecach, ze względu na sześć długich
na dwa i pół metra macek, które wyrastały z tyłu muszli w miejscu,
gdzie ludzie mąjąłopatki. W przeciwieństwie do sztywnego szkiele-
tu zewnętrznego, który chronił resztę ciała, te długie macki robiły
wrażenie miękkich i mięsistych, i przypominały grube liny skręcone
z ciała.
Był to złowróżbny widok. Poza oczywistym faktem, że istota
nie przypominała żadnego stworzenia znanego na Ziemi, wydawało
się, iż może być również silniejsza fizycznie, niż cokolwiek na Zie-
mi. Jej kończyny, chociaż szczupłe, miały dobrze rozwinięte mię-
śnie. Nawet rnuskuły trzydziestocentymetrowych rączek odznaczały
się bardzo wyraźnie. Gdyby ta rzecz żyła i okazała się wrogo nasta-
wiona, myślał Wells, byłaby wspaniałym przeciwnikiem - szczegól-
nie w środowisku lasu lub dżungli, gdzie obfitość kończyn ułatwia-
łaby jej wspinaczkę.
Sekcję prowadził wojskowy chirurg, doktor Daniel Solomon,
w towarzystwie trzech asystentów. Jego pierwszym posunięciem było
przeciągnięcie wielkim skalpelem po długiej spoinie łączącej połówki
czaszki i nacięcie chrząstkowej tkanki wypełniającej szczelinę. Gdy
nacięcie zostało wykonane, podjęto próbę otwarcia dużej muszli. Za-
jęło to trochę czasu i udało się dopiero po wprowadzeniu w szczeli-
nę dużego ostrza. Opary amoniaku o ostrym zapachu wypłynęły z ja-
my głowowo-piersiowej, zmuszając zespół medyczny, z łzawiącymi
oczami, do odsunięcia się od ciała. Gdy powietrze oczyściło się do-
statecznie dla podjęcia pracy, czterej mężczyźni ustawili się po obu
stronach istoty, obrócili ją otworem do sufitu i pociągnęli mocno
w przeciwnych kierunkach. Muszla pękła i otworzyła się, a zespół
Solomona dokonał makabrycznego odkrycia. Tam, gdzie spodzie-
wano się znaleźć trzewia istoty, znajdowało się inne stworzenie, w peł-
ni uformowane, schowane pod grubą warstwą przejrzystej galarety.
Żołnierze rozstawieni w sali operacyjnej wycelowali broń w tę nie-
samowitą, błyszczącą biomasę. Ponieważ nie wykazała śladów ży-
95
cia, Solomon zdobył się na odwagą i ponownie przystąpił do pracy.
Sięgnął do środka i wielokrotnie szturchnął stworzenie tępym koń-
cem swego skalpela. Ostatecznie wykorzystał ręcznik, aby wytrzeć
gęstą wyciekającą żelatynę, i dokładniej przyjrzał się mniejszemu
stworzeniu. Wkrótce stwierdził, że ono także jest martwe.
Nikt nie wiedział, czy jest to w pełni rozwinięty embrion, czy
jakiś rodzaj pasożyta. Technicy medyczni ostrożnie wydobyli mniej-
szą istotę z miejsca jej ukrycia, przy czym żelowata substancja wy-
dała odgłos lepkiego mlaśnięcia, gdy ostatecznie uwalniano z niej
jej mieszkańca. Dokonano dwóch zagadkowych odkryć.Po pierwsze
mniejsza obca istota zdawała się należeć do całkowicie innego ga-
tunku niż jej gospodarz. Po drugie wyglądało na to, że większe „zwie-
rzę" zostało całkowicie wybebeszone; nie znaleziono w nim śladu
czegokolwiek, co lekarze rozpoznaliby jako organy wewnętrzne.
Gdy dyskutowano te nowe rewelacje, ktoś stojący obok Wellsa
w sali obserwacyjnej zawołał przez szybę do Solomona, pytając o po-
zostałe dwie istoty. Zespół medyczny bezzwłocznie przeszedł do sali,
w której przygotowywano do przewiezienia pozostałe dwa ciała.
Solomon przyłożył stetoskop do piersi z twardego zewnętrznego
szkieletu i po krótkim nasłuchiwaniu, podnosząc głowę, powiedział:
- Ten jeden jeszcze żyje.
P
ODCZAS
SEKCJI
drugiego obcego Wells włączył się do ba-
dań. Drugi zewnętrzny szkielet pozostawał bez życia, gdy podno-
szono go na wózek i przewożono do sali operacyjnej, lecz kiedy
Solomon włożył skalpel w spoinę i zaczaj przecinać chrząstkę utrzy-
mującą razem obie połówki czaszki, macki-ramiona uniosły się nie-
mrawo z podłogi i próbowały odepchnąć lekarza od stołu. Nagle
Solomon pojął współzależność między dwoma typami obcych istot
i wyjaśnił swemu zespołowi i widzom, iż EBJ znajdująca się we-
wnątrz zdaje się manipulować większym ciałem, które służy jej za
biologiczną zbroję. Mając zamiar dotrzeć do ukrytej istoty, zanim
ona umrze, poprosił o pomoc obserwatorów z galerii. Chciał, aby
ochotnicy powstrzymali kończyny, gdy on będzie otwierać korpus.
Wells znalazł się pośród ochotników. Dostał parę rękawiczek i przy-
dzielono mu zadanie przytrzymywania jednej macki przy powierzch-
ni stołu. Schwycił wężowatą kończynę w dwóch miejscach, głębo-
ko zatapiając palce w gąbczastym ciele. Kiedy Solomon podjął pracę
skalpelem, Wells mógł wyczuć, jak mięśnie zaczynają skręcać się
96
słabo w jego rakach i doznanie to zaczęło przyprawiać go o zawroty
głowy. Był już bliski omdlenia, gdy opary amoniaku rozeszły się
po sali i to momentalnie rozjaśniło mu w głowie. Wewnętrzna isto-
ta zaczęła walczyć silniej. Rozległ się głośny odgłos łamania kości
i muszla została całkowicie odsunięta. Wells spojrzał na powierzch-
nię stołu i zobaczył pokrytego mazią Obcego trzepoczącego się
w klatce piersiowej gospodarza. Poczuł, że jego palce tracą siłę,
a kolana uginają się. Walcząc o zachowanie kontroli nad sobą, wbił
wzrok w krawędź stołu i zaczął mruczeć pierwszą lepszą melodię,
która mu przyszła do głowy. Koncentrując się na swojej piosence,
zachował przytomność dostatecznie długo, żeby zespół medyczny
mógł rozpocząć wydobywanie mniejszego ciała z tego większego.
Wziął głębszy oddech i podniósł wzrok, zamierzając obserwować
tę część operacji.
- Niech pan nie przestaje, niech pan dalej nuci - zakomendero-
wał Solomon. - To go uspokaja.
Zatem fizyk z projektu dotyczącego bomby atomowej nucił da-
lej. Gdy usłyszał lepki odgłos sygnalizujący rozdzielenie obu „zwie-
rząt", podniósł wzrok i stwierdził, że znajduje się twarzą w twarz
z pokrytym sosem ciałem. Ogromne oczy tej istoty, błyszczące ni-
czym kałuże rozlanej rtęci, były otwarte i patrzyły prosto na niego.
Gdy para ciężkich powiek zamknęła się powoli na oczach z żywego
srebra, Wells miał wrażenie, jak gdyby również na niego opadła cięż-
ka kurtyna. Sala utraciła swój kształt i poczuł, że osuwa się na podłogę.
O
DZYSKAŁ
ŚWIADOMOŚĆ
następnego dnia rano. Obok stał
doktor Solomon.
- Witamy z powrotem. Był pan nieco zbyt wrażliwy ostatniego
wieczoru i opuścił nas pan.
Wells usiadł i przyjął kubek kawy, jednak gdy uniósł go do ust,
zapach wydał mu się tak odrażający, że musiał odstawić naczynie.
-Chciałbym panu podziękować - kontynuował Solomon. - Miał
pan świetny pomysł, żeby zanucić ebjemu. Wyglądało na to, że
mu-
zyka jest rzeczywiście uniwersalnym językiem.
-Ja tylko próbowałem nie zemdleć - przyznał Wells - ale cie-
szę się, że mogłem pomóc. Czy on jeszcze żyje? - W chwili
zada-
wania tego pytania Wells zdał sobie sprawę, że zna
odpowiedź.
-Tak, żyje, ale nie wiem, jak długo to jeszcze potrwa. Nie po-
trafimy określić, jak moglibyśmy mu pomóc. Przez całą noc
odzy-
97
skiwał i tracił przytomność. Proponowaliśmy mu pożywienie i wo-
dę, ale jeszcze nic nie przyjął. Nawet nie wiemy, jak on je. Jeśli nie
umrze wskutek urazów wewnętrznych, zagłodzi się na śmierć.
-To byłaby dobra informacja, nieprawdaż? - spytał Wells.
-Szybki pan jest - uśmiechnął się Solomon. Podobnie jak Wells,
miał niewiele ponad czterdziestkę, ale teraz, po nieprzespanej
nocy,
wyglądał na dużo starszego. - Wojskowi bardzo się cieszą, że on
nic
nie je. Chcą mieć dowód, że Obcy nie mogą tutaj przetrwać, ale
mnie
to nie przekonuje. Ta istota jest ciężko ranna - i oczywiście
nie
ma
apetytu.
Chociaż w poglądach Solomona było wiele zdrowego rozsądku,
Wells nabrał jakoś przekonania, że to nie jest prawda. Siedział,
pa-
trząc przed siebie, aż Solomon odezwał się znowu.
- Wyszedłem, żeby się trochę przespać. Oni teraz przesłuchują
ebje. A pan może zjeść śniadanie, a potem pójść tam i przyjrzeć się
wszystkiemu. - To powiedziawszy, Solomon opuścił pokój.
Wells ubrał się i wyszedł na korytarz. Ustawiono tam duży, ba-
rowy stół z jedzeniem, które przeszło przez kordon kwarantanny.
Stwierdził, że nie jest głodny, chociaż niczego nie jadł od ponad dwu-
nastu godzin. Prawdę mówiąc, żywność pachniała mu zgnilizną i bu-
dziła odrazę. Szybko skierował się do pokoju obserwacyjnego, żeby
uciec przed tym zapachem.
Wątła istota leżąca biernie na stole operacyjnym była przy-
tomna. Oczy miała otwarte, lecz tylko obojętnie patrzyła w sufit.
Stojąc w odległości, którą uznali za bezpieczny dystans, dwaj agenci
z wywiadu wojskowego próbowali wszystkiego, co potrafili wy-
myślić, aby zainicjować łączność z Obcym. Wells usiadł i przez
następne sześć godzin obserwował ich wysiłki. Zadawali stworze-
niu pytania w kilkunastu językach, machali rękami, klaskali, malo-
wali proste obrazki w notatniku i kładli przed „pacjentem" przy-
bory do pisania. Odtwarzali muzykę z taśmy, a nawet wykonali całą
serię dziwacznych dźwięków za pomocą własnych ust i rąk, w na-
dziei na przyciągnięcie uwagi tej istoty i sprowokowanie jakiejś
reakcji. Pokazali także świeżo wywołane fotografie rozbitego stat-
ku kosmicznego, ale nie uzyskali żadnej reakcji. Gdy spróbowali
wszystkiego, co zdołali wymyślić, ustąpili miejsca innemu zespo-
łowi. Wells, siedząc wygodnie w tym samym miejscu, przyglądał
się przez kolejne sześć godzin, jak druga grupa przesłuchujących
za pomocą tych samych procedur osiąga podobne rezultaty. W koń-
cu ludzie zaczęli zwracać uwagę na mężczyznę, który przez cały
98
dzień nie opuścił fotela, żeby pójść do łazienki, napić się wody
albo przynajmniej rozprostować nogi.
Wspomniano o tej sprawie doktorowi Solomonowi, kiedy przy-
szedł do pokoju obserwacyjnego i zajął fotel obok Wellsa, który le-
dwie go zauważył.
-Fascynujące, nieprawdaż? - zagaił Solomon na temat Obcego.
Wells wiedział, dlaczego tamten przyszedł, ale nie odezwał się,
ani
nie drgnął. - Doktorze Wells, siedzi pan tutaj już strasznie
długo.
Dlaczego nie wyjdzie pan na korytarz i czegoś pan nie zje?
-Nie jestem głodny - powiedział szczerze Wells. Przypomnia-
ło to lekarzowi, że EBJ także nie przyjmuje pokarmów ani
napojów.
Zaoferowali EBJ sałatę, cukier, mleko, chleb, kawałki
brzoskwini
i różne rodzaje mięsa, zarówno surowego, jak i gotowanego. Jak
do-
tąd, dary te wywoływały jedyną czytelną reakcję pacjenta -
odtrą-
cał je gestem bezsilnej dłoni.
-Ono też nie będzie niczego jadło - powiedział Wells. - Posta-
nowiło nie jeść.
Solomon rzucił swemu towarzyszowi przeciągłe spojrzenie.
-Co to znaczy „postanowiło"?
-Rany nie są dostatecznie poważne, żeby go zabić. Ono zamie-
rza zagłodzić się na śmierć.
-Co doprowadziło pana do takiego wniosku?
-Ja tego nie wiem. Po prostu czuję. I im dłużej tutaj siedzę, tym
głębszego nabieram przekonanania. - Po raz pierwszy tego dnia
Wells
odwrócił uwagę, skoncentrowaną dotychczas na Obcym, aby
spoj-
rzeć Solomonowi w oczy. - Mogę opowiedzieć, o czym ono
myśli.
Ono mogłoby to wszystko zjeść, gdyby chciało, wcale nie
chodzi
o jakieś trujące własności tych rzeczy. Nawet chce jeść, ale
ma
za-
kaz. I ci przesłuchujący niczego nie osiągną. Ono komunikuje
się
telepatycznie. Powinien pan spróbować ściągnąć tutaj jakieś
me-
dium lub specjalistę od odczytywania myśli.
-Doktorze Wells - powiedział Solomon szeptem, aby nie wpro-
wadzać swego rozmówcy w zakłopotanie - wszyscy już mamy
roz-
strojone nerwy. Wiele osób zauważyło, że pan siedzi tutaj
przez...
-Chwileczkę! - Uwagę Wellsa jeszcze raz przyciągnęła EBJ. -
Ono coś rozpoznało. - Solomon spojrzał przez szybę i
zobaczył,
że
Obcy pozostaje w tej samej pozycji, którą utrzymywał od wielu
go-
dzin. Człowiek na sali trzymał w polu widzenia Obcego nowy
kawa-
łek papieru. Już miał przejść do następnego arkusza, gdy istota
pod-
niosła ramię i, jak się zdawało, chciała pochwycić obrazek.
Człowiek
99
przemieszczał papier w różne miejsca sali, istota zaś obracała gło-
wę, starając się utrzymać wzrok na obrazku. W sali obserwacyjnej
zareagowano głośno na tę zmianę. Ostatecznie coś wreszcie zadzia-
łało. Agent obwrócił się i pokazał, co przyciągnęło uwagę obcego:
złożona z bloków litera Y.
Solomon spojrzał na Wellsa.
- Myślę, że nadeszła pora na rozmowę z Blanchardem. Proszę
ze mną.
G
ODZINĘ
PÓŹNIEJ
W
ELLS
po raz drugj wszedł do sali ope-
racyjnej. Ubranie miał wymięte, oczy zaczerwienione i przydałoby
mu się golenie. Spokojnie, ale bez wahania wziął krzesło i postawił
je tuż koło miejsca spoczynku Obcego. W odróżnieniu jednak od
przesłuchujących przed nim agentów, zajął jedynie miejsce i splótł-
szy dłonie na kolanach po prostu sobie siedział.
- Skąd jesteście? - wyszeptał miękko. Właściwie nie zadawał
pytania, tylko słuchał wyrazów. Wiedział, że musi przetłumaczyć je
na język, który ta istota z innej galaktyki mogłaby zrozumieć. - Skąd
jesteście? - spytał ponownie, starając się wypchnąć tę ideę ze swo-
jej głowy do przestrzeni oddzielającą ich ciała. - Skąd jesteście? -
powtarzał raz po raz, jakby to było sprawą woli, sprawą dostatecznie
silnej koncentracji na odnalezieniu i naprężeniu tych psychicznych
muskułów, które muszą posiadać specjaliści od odczytywania myśli.
Instynkt lub cokolwiek, co nim kierowało, mówił mu, że ta istota
komunikuje się przez ESP*, co, jak się okazało, było bardzo bliskie
prawdy, tak bliskie, jak tylko jego przyziemna wyobraźnia mogła
mu podpowiedzieć.
Istota przekrzywiła głowę i spojrzała na niego. Nad prawie ludzką
twarzą w miejscu czaszki miała grubą, wydłużoną ku tyłowi, półprze-
źroczystą płytę. Przez ściany tej czaszki Wells mógł śledzić koron-
kowy wzór żył i małe drobiny tkanki, kurczącej się i rozkurczającej.
Sposób, w jaki powieki zamykały się na powierzchni wilgotnych,
czarnych, lustrzanych oczu, sposób, w jaki istota odwracała głowę
i posługiwała się palcami, wszystko to wskazywało, że
egzotyczny
twór posiada inteligencję podobną do naszej.
Wells zdecydował się na inne podejście. Spróbował przesłać
wizualne, urojone lub pamięciowe, obrazy. Jak jednak przetłumaczyć
* ESP - postrzeganie pozazmysłowe (przyp. tłum.)
100
pytanie „Skąd jesteście?" na obrazy? Pracował nad tym przez kilka
minut, ale stwierdził, że próbuje duchowo wyemitować obraz paty-
kowatych ciał, prostych domów i znaku zapytania. Wiedział, że to
niewłaściwy sposób, że jego logika jest zbyt abstrakcyjna, zbyt ludz-
ka. Wtedy, nagle, przyszło olśnienie. Wiedział już, jak zadać py-
tanie...
Pomyślał o własnym domu, dwukondygnacyjnej budowli, w któ-
rej mieszkał z żoną, na wzgórzach koło Santa Fe. Wyobrażał sobie
każdy szczegół, prowadząc Obcego na obchód całego domu. Skupił
się nie tylko na tym, jak wygląda to miejsce, lecz także na swoich
uczuciach do niego. Badając swoje serce, Wells skupił się na do-
brym samopoczuciu, jakie tam miał, i silnym poczuciu własności tego
miejsca. Przeszedł do salonu, pustego teraz, ale ciągle jeszcze pro-
mieniującego ciepłem i rozbrzmiewającego śmiechem goszczących
tam przyjaciół i usiadł w ulubionym fotelu, wywołując pod dłońmi
dotyk tapicerki. Medytacja ta została zakończona, gdy, bez żadnego
ostrzeżenia, jego umysł niespodziewanie przeniósł go w nową rze-
czywistość. Wątła istota spoczywająca na stole zabrała naukowca na
wędrówkę swoją własną drogą...
Z
ANIM
JESZCZE
ZORIENTOWAŁ
SIĘ
, że nie ma tam świa-
tła, poczuł ciepło. Ciepło jak z wielkiego pieca w hucie, maksimum
tego, co jego ciało mogło znieść, spłynęło na niego ze wszystkich
stron. I stawało się tym goręcej, im głębiej szedł. To była jaskinia,
a on wyczuwał obecność innych ciał, całych setek, poruszających
się wokół niego, razem z nim... Znajdowali się głęboko pod po-
wierzchnią zrujnowanej planety, już na głębokości wielu kilometrów,
a idąc dalej po nachylonej podłodze jaskini, zstępował coraz niżej
i coraz bliżej środka. Tunel łączył się z innymi, które rozgałęziały
się na szeregi kolejnych tuneli. Cały płaszcz planety został podziura-
wiony wielkim systemem jaskiń, od zniszczonej skorupy do stopio-
nego rdzenia, i był domem dla miliardów takich jak on. Dawno temu
mieszkali na powierzchni, w bujnym, nie kończącym się ogrodzie.
Teraz wszystko przeminęło, umarło, a oni żyli tutaj. Skaliste podło-
że paliło mu stopy, ale ten ból, zamiast go zawrócić, skłaniał go do
zwiększenia prędkości. Biegnąc na ślepo przez ciemność, wyczuł,
że przestrzeń wokół niego otwiera się i już wiedział, że weszli do
wielkiej jaskini. Powonieniem wyczuwał ściany pełne jedzenia, buj-
nego dywanu roślin, które w dotyku przypominały mech lub porosty,
101
gdy zrywał rękami ciężkie płaty z parzącej skały, a potem ciągnął je,
szarpiąc się i potykając, z powrotem do przejścia. Pod górę, cały czas
pod górę, holując swój ciężki skarb bliżej powierzchni. Gdy ciepło
stawało się mniej intensywne, również on mniej się śpieszył. Wokół
niego zwiększała się liczba ciał, gęsty tłum podpływał z każdej stro-
ny, jak stado piranii, i zaczynał rozrywać dywan porostów. Przestał
się powstrzymywać i włączył się do tej dzikiej szamotaniny, kopiąc
i przepychając się przez wielkie kłębowisko, aż odnalazł otwartą
przestrzeń; zanurkował ku niej z otwartymi szeroko ustami i wessał
w siebie wielki kęs ciepłej jeszcze roślinności.
W
ELLS
STWIERDZIŁ
, że znowu patrzy w oczy gościa. Gło-
wę miał mokrą od potu i serce waliło mu jak młot. W pierwszym
odruchu chciał się wycofać, uciec przed pokazaną mu dręczącą wi-
zją. Zwalczył to w sobie. Nie mógł uwierzyć, że ta pogodna i szla-
chetna istota leżąca przed nim mogła pochodzić z tak odrażającego
miejsca. Pomimo koszmaru, który właśnie przeżył, Wells uśmiech-
nął się. Przełamał się i nawiązał łączność.
Jego raport dla personelu wojskowego został później źle przyję-
ty. Oficerowie mało interesowali się tym, czego dowiedział się Wells.
Denerwowało ich to, że nie zadał pytań, które wcześniej uzgodnili.
Chociaż obraz ojczystej planety EBJ mógł się okazać użyteczny w ja-
kiejś nieokreślonej przyszłości, nie wyjaśniał palącej kwestii „dla-
czego '*. Dlaczego te istoty przybyły na Ziemię i czego chciały? Spra-
wę pogarszało dziwaczne zachowanie naukowca podczas sesji. Plą-
tał się w swoich opisach, poddawał się emocjom i często tracił wą-
tek myślowy. W końcu żołnierze zaczęli podejrzewać, że wysłuchu-
ją jedynie halucynacji naukowca.
Solomon interweniował, sugerując, iż Wells cierpi na odwod-
nienie organizmu. Nie przyjmował przecież pożywienia ani płynów
przez prawie czterdzieści osiem godzin. Pomimo to, gdy ktoś przy-
nosił mu szklankę wody, twardo odmawiał jej przyjęcia. Pod koniec
trzydziestominutowego spotkania Wells stracił zaufanie u kierownic-
twa badań. Podjęto decyzję, aby trzymać gościa z daleka od dziwne-
go stworzenia aż do czasu poprawy jego stanu psychicznego. Wszak
inni również mogli użyć tych samych technik dla łączności z EBJ.
I inni próbowali... Pracowali całymi dniami, ale bez sukcesu.
Czwartego dnia po południu, kiedy Wells spał w jednym z nie
używanych pokojów, na czele zespołu asystentów cicho wszedł tam
102
Solomón. Wells ocknął się gwałtownie ze snu, wiedząc już, dlacze-
go przyszli. Zanim zdążył się podnieść, pochwycili go i
unierucho-
mili, Solomon zaś zrobił mu w ramię zastrzyk podskórny ze środ-
kiem uspokajającym. Gdy się obudził dwadzieścia godzin później,
był już w nowym pokoju, przymocowany pasami do łóżka i z kro-
plówką w przedramieniu. Doktor Solomon stwierdził wyraźną po-
prawę zdrowia pacjenta. Chociaż nadal odmawiał jedzenia czego-
kolwiek, spora dawka płynów ustrojowych przywróciła mu rozsą-
dek.
- Poza panem nikomu innemu nic się nie udało - powiedział mu
lekarz. - A stworzenie wygląda coraz słabiej. Jeżeli czuje się pan na
siłach, to generałowie chcą, żeby się pan znowu włączył.
Od razu po wkroczeniu do oszklonej sali Wells wiedział, że Obcy
jest bardzo bliski śmierci. Podsunął mu szklankę wody i, ciągle stara-
jąc się pokonać własną hydrofobię, trzymał naczynie tuż przed wielki-
mi, czarnymi oczami, psychicznie błagając stworzenie, aby zaczęło
pić.
Wyczuł reakcję stwora: było to polecenie zabrania płynu. Wells
posłuchał, wręczając szklankę jednemu ze stojących za nim żołnie-
rzy. Choć wiedział, że wątłe ciało leżące przed nim potrzebuje wody,
rozumiał tę odmowę. Jednak zaniepokoił go ton polecenia. Wells
poczuł, że „przemówiono" do niego jak do podwładnego, do istoty
niższej, jak gdyby koścista, na pół żywa postać na stole była bredzą-
cym panem rzucającym rozkazy swemu słudze.
Postępując zgodnie z przygotowanym dla niego scenariuszem,
zabrał się do zadawania pytań, na które Armia chciała poznać odpo-
wiedź. Pytał stwora, dlaczego tu przybył, o strukturę dowodzenia
w jego gatunku, o ich możliwości militarne i czy inne statki weszły
w ziemską atmosferę. Lecz jedyną odpowiedzią, jaką uzyskał,
była
wizja czegoś, co wyglądało jak ogromne Y. Być może ze względu na
fizyczne osłabienie gościa, przekazywane wizje nie miały nic z siły
wcześniejszych komunikatów. Otrzymał niewyraźny obraz psychicz-
ny rozgałęzionej struktury pośrodku jałowego krajobrazu. Oślepia-
jące światło słoneczne zatarło tę wizję i zmusiło naukowca do przy-
mrużenia oczu. Przyjął, że owo miejsce znajduje się gdzieś na zruj-
nowanej powierzchni planety, którą pokazano mu poprzednio. Mógł
wyczuć pragnienie obcego, aby udać się w to miejsce, ale tylko taką
informację, udało mu się uzyskać. Nie tego szukał.
103
Wrócił do pytania, dlaczego to stworzenie i jego pobratymcy
przybywają na Ziemię. Znalazłszy „okno" czy też „kanał", które po-
zwoliły mu na kontakt z Obcą Istotą, zaczął działać szybciej i z więk-
szą pewnością siebie. Wyczuwał, że obcy rozumie jego pytania, ale
nie ma już siły odpowiadać. Wells usiadł w fotelu i rozważał możli-
wość, że jest zbyt późno i stworzenie przekroczyło granicę zdolno-
ści do komunikowania się. Choć właściwie umiał już dzielić się ze
stworzeniem jego myślami, nie mógł odbierać ich z uprzednią inten-
sywnością. Wtedy zaświtał mu inny pomysł, pomysł na którego wy-
próbowanie nie miał szczególnej ochoty. Spojrzał na dłoń spoczy-
wającą na stole. Składała się ona z dwóch pulchnych, ustawionych
przeciwstawnie palców, długości około piętnastu centymetrów. Tę
dłoń ciągle jeszcze pokrywała cuchnąca moczem papka, która wy-
ściełała komorę piersiową większego, uzbrojonego w macki, zaopa-
trzonego w zewnętrzny szkielet okrycia. Wells wziął głęboki oddech
i położył swojądłoń na jednym z palców obcego. Ścisnął go delikat-
nie, czując jak żywiczna substancja wypełnia przestrzenie między
jego własnymi palcami. W chwilę później drugi palec zamknął się
wokół dłoni Wellsa, chwytając ją z siłą małego dziecka.
- Dlaczego przybyliście tutaj? Kim są wasi przywódcy? Czego
chcecie? - Teraz pytania wędrowały z jednego ciała do drugiego.
Przez pełne dwie godziny trwali tak w bezruchu i ciszy, pilnie śledze-
ni przez obserwatorów zza szyby. W końcu stworzenie rozwarło i cof-
nęło swoją dłoń. Wells szepnął coś do niego i wyszedł z sali.
„Nasz przyjaciel", jak Wells zaczął nazywać EBJ, był naukow-
cem-odkrywcą, podobnie jak dwie inne istoty, które zginęły w wy-
padku. Natknęli się na naszą planetę podczas rutynowego przeszu-
kiwania wszechświata. W jakiś sposób przechwycili energię, praw-
dopodobnie fale radiowe rozchodzące się z Ziemi, i przybyli, żeby
to sprawdzić. Jedna sprawa została postawiona całkiem jasno - Obcy
chcieli tylko poobserwować. Podjęli wszelkie starania, aby nie
dać
się zauważyć i, chociaż najprawdopodobniej nie bali się ludzi, nie
życzyli sobie z nimi żadnych kontaktów. Wydaje się, że w większym
zakresie interesowały ich inne zwierzęta i nawet życie roślinne.
- W istocie - dodał Wells - miałem wrażenie, że dla naszego
dobrego przyjaciela jestem głęboko odrażający. Dotykanie mnie było
dla niego równie dziwne, jak dotknięcie jego dla mnie.
Gdy Wells zapytał o strukturę społeczną panującą u obcych i o ich
głównodowodzącego, otrzymał obraz bardzo wysokiego Obcego,
znacznie większego od innych, który był pewnego rodzaju wodzem
104
lub komendantem. Dało się wyczuć silny ładunek życzliwości zwią-
zanej z tą wysoką postacią. Sprawiał wrażenie jakby opiekuna, cho-
ciaż nie było jasne, kim się opiekuje.
Największą trudność miał Wells ze zrozumieniem odpowiedzi
udzielonych przez stworzenie na pytania o inne statki. Odebrał tylko
wizję dwudziestometrowego statku wędrującego przez głęboką prze-
strzeń kosmiczną. Gdy zapytał, dlaczego nie mieli na pokładzie pro-
wiantu i przekazał pogląd wojskowych, że statek był tylko pojazdem
krótkiego zasięgu, interview zostało przerwane.
Naukowiec otwarcie wyraził podziw dla kosmicznego wędrow-
ca, mówiąc o odwadze, której wymagało podjęcie tak
niebezpiecz-
nej podróży, w jaką wyruszył jego przyjaciel.
T
EGO
WIECZORA
W
ELLS
stał na szpitalnym korytarzu, roz-
mawiając z oficerami. Próbował opisać swoje doznania fizyczne
związane z czytaniem myśli Obcego, gdy nagle przerwał w pół zda-
nia, skarżąc się na zawrót głowy. Walcząc o utrzymanie się na no-
gach, wyciągając ręce, schwycił jednego z mężczyzn za ramię, a po-
tem osunął się na podłogę, zanim ktokolwiek zdążył go złapać.
Zarówno on jak i Obcy zapadli jednocześnie w śpiączkę, która
miała potrwać przez następne dziewięć dni. Solomon był przekonany,
że EBJ i Wellsa łączy więź współczulna. Przypominało to, twierdził,
zjawisko obserwowane u ludzkich bliźniąt, gdy jedno z nich może od-
czuwać ból dotykający drugiego bliźniaka. Cytował przypadek z Met-
check, kiedy jedna z sióstr zadzwoniła z Dallas na policję w Connec-
ticut, aby donieść o wypadku komunikacyjnym. Twierdziła, że miała
wizję samochodu swojej bliźniaczej siostry ześlizgującego się z szosy
i spadającego z nabrzeża do wody. Chociaż nigdy nie była w Connec-
ticut, potrafiła dokładnie opisać szereg punktów orientacyjnych wzdłuż
szosy i miejsce, gdzie samochód przełamał mur retencyjny. Wysłani
policjanci odnaleźli ranną bliźniaczkę we wskazanym miejscu. Solo-
mon obawiał się, że obcy może próbować pociągnąć Wellsa za sobą
i wywalczył zgodę na przeniesienie naukowcaz obszaru objętego kwa-
rantanną. Chory został przetransportowany do bazy Sił Powietrznych
w Wright-Patterson, gdzie przebywał aż do chwili śmierci EBJ.
Po przebudzeniu utracił trwale władzę w obu nogach i doznał
upośledzenia zdolności ruchów górnej części ciała. Od tego czasu
doktor Wells już nie określał Obcego, który przetrwał katastrofę,
mianem przyjaciela.
Rozdział 8
Łącznik z Bikini
Po PRZECZYTANIU RAPORTU Wellsa Okun otworzył drzwi
swego pokoju i zatopiony w myślach spacerował po korytarzach. Wę-
drówkę zakończył przed wejściem do krypty i zdecydował się zło-
żyć wizytę zwłokom.
Zbiorniki leżały, jeden obok drugiego, na podłodze - tercet
wzmocnionych stalą, szklanych trumien wypełnionych ciemną cie-
czą. Kucnął, zbliżył nos na kilka centymetrów od szklanej tafli
i przesłał telepatyczny sygnał do pobudki. Za każdym razem, gdy
bawił się w ten sposób, pewna część jego świadomości naprawdę
spodziewała się zobaczyć skurcz mięśni, mrugnięcie oka, jakiś sy-
gnał, po którym wypadłby biegiem na korytarz krzycząc: „Oni żyją!
Oni żyją!" Jednak ciastowate, białe zwłoki po dawnemu spokojnie
pływały w swoich formaldehydowych grobach. W objęciach śmierci
wyglądali równie spokojnie, jak, według raportu Wellsa, wtedy gdy
byli jeszcze żywi. Ich szeroko otwarte oczy wyrażały przestrach
i niewinność, dzięki czemu łatwiej dawało się uwierzyć, że przy-
byli tutaj z pobudek czysto naukowych i bez żadnych ukrytych
celów.
Jednak Okun miał wątpliwości. Chociaż dumnie uważał się za
pacyfistę, był również realnie myślącym naukowcem. Istoty mogą
sobie pochodzić z innej galaktyki, sąjednak zwierzętami obarczony-
mi instynktami i popędami. Jeżeli były przynajmniej częściowo po-
dobne do ludzi, należało wątpić w ich absolutną bezinteresowność,
mimo zapewnień Wellsa.
106
Przypomniał sobie historią o cesarzu Napoleonie Bonaparte,
którą słyszał na Caltechu. Gdy przygotowywał on inwazją na Egipt,
spotkał się z grupą francuskich filozofów i historyków. Czując, że
może to być chwila historyczna, pragnęli osobiście stać się jej
świadkami i bezpośrednio przygotować relacje z kampanii. Ape-
lowali do ego Napoleona, obiecując napisać książkę gloryfikującą
jego czyny, książkę, która zapewniłaby generałowi miejsce w hi-
storii. Zgodził się, ale tylko pod warunkiem, iż akademicy pozo-
staną na tyłach maszerującej armii, „razem z dziwkami i służbą
kuchenną". Pani profesor, która opowiedziała Brackishowi tę hi-
storię, stwierdziła, że ilustruje ona typową zależność między na-
uką a wojskiem.
- Tam, gdzie jest nauka, tam jest wojna - powiedziała. Idea zaś
czystej nauki to jedynie kolejny mit. Zawsze znajdzie się inny motyw
czający się pod powierzchnią.
Wtedy Okun nie potraktował tego całkiem serio, ale przecież
sam kilka lat później pracuje, w zasadzie, właśnie dla wojska. Oczy-
wiście, ma długie do ramion włosy, nosi naszyjnik z symbolem ankh,
ma nawet plakat z napisem: „Wojna jest niezdrowa dla dzieci i in-
nych istot żywych", przylepiony na ścianie w pokoju, ale przecież
także maszeruje na tyłach tej karawany.
Gdyby mógł porozmawiać z martwymi obcymi, zapytałby o ich
biomechaniczne ubiory. Lekarze obecni przy sekcji postawili wnio-
sek, że oba zwierzęta należały do różnych gatunków. Chociaż taki
pomysł nie zrodził się w 1947 roku u żadnego z medyków, Okun za-
stanawiał się, czy istoty te nie pochodziły z różnych planet. Jeśli tak,
znaczyłoby, że istoty pływające w zbiornikach były członkami rasy
zdobywców, która używała ciał innych w taki mniej więcej sposób,
jak ludzie wykorzystują, powiedzmy, bydło. Pod wpływem tej myśli
zapragnął zostać wegetarianinem. Okrycia z zewnętrznymi szkiele-
tami dawno, niestety, przepadły. Zostały niechcący zniszczone, gdy
w celu zapobieżenia rozprzestrzenianiu się pochodzących z innego
świata bakterii, spryskano je owadobójczym DDT. Rozpylony śro-
dek uruchomił reakcję chemiczną, która zmieniła muszle w gęstą,
ciekłą maź.
Okun usiadł na najbliższej trumnie i zastanawiał się nad kwestią
drugiego statku.
- Czyja wpadłem w paranoję - zapytał pozaziemską formę ży-
cia pod sobą - czy też mój rząd wie więcej o statkach waszych chłop-
ców? Być może jest gdzieś nawet Rejon 52. W przeciwnym razie,
107
dlaczego mieliby próbować zniechęcić mnie do badania takiej moż-
liwości?
Obcy nie odpowiedzieli, że to tylko część planu podtrzymywa-
nia motywacji młodego geniusza.
-W
ŁAŚNIE
TEGO
CZŁOWIEKA
chciałem spotkać.
-Nie podoba mi się pański ton. O co chodzi? - Radecker, nie
próbując dłużej ukrywać faktu, że przebywa na pięcioletnich
waka-
cjach, ubrany był w biały strój do tenisa, a rakieta wystawała z
jego
małej walizeczki. Wrócił właśnie po trzydziestu sześciu
godzinach
zabawy i słońca na brzegach Jeziora Francuza.
-Grało się w tenisa?
-Tak, grałem. Przygotowuje się pan do wyjazdu do Wood-
stock? - odparował szef zaczepnie. Okun miał na sobie nie
zakry-
wające palców sandały i podniszczony, stary T-shirt z sylwetką
Jim-
miego Hendrixa.
-Ten raport Wellsa okazał się dosyć interesujący. Czy pan go
trochę czytał?
-Zajrzałem do niego. Dlaczego? Czy jest tam coś, co powinie-
nem wiedzieć?
Okun przyglądał mu się bacznie, szukając symptomów kłam-
stwa, i ostatecznie uznał, że je dostrzega.
- Chodzi o to, że spis treści na pierwszej stronie zawiera dodane
kilka lat później uzupełnienie, sekcję zatytułowaną „Rewizja wstęp-
nych wniosków". A tych stron brakuje.
-1 myśli pan, że ja je zabrałem?
-Tego nie powiedziałem. - Okun próbował zachować wyraz
twarzy pokerzysty, ale nie powiodło mu się. Radecker wiedział
z
ru-
chu głowy i zmrużenia oczu rozmówcy, że jest oskarżany.
-Wie pan, poprosił mnie pan o ten raport i zdobyłem go. Dla-
czego niby miałbym zadawać sobie trud ściągania go tutaj, a
potem
nie pokazywać panu w całości?
Obaj znali odpowiedź na to pytanie: ponieważ na brakujących
stronach mogła być informacja dotycząca dodatkowych statków.
Brackish otworzył usta, żeby coś powiedzieć, lecz powstrzymał się,
przypominając sobie danąDworkinowi obietnicę. Nie mógł poinfor-
mować Radeckera o tym, co powiedzieli mu starsi panowie.
- Nie mówię, że pan usunął te strony, ale jednak ktoś to zrobił.
Może ktoś w Waszyngtonie pragnie utrzymać nas w niewiedzy o czymś.
108
- Jeśli tak jest, to nic nie można zrobić w tej sprawie, prawda? -
Radecker odszedł do swego pokoju, żeby się rozpakować.
Okun potrząsnął głową. Wątpił, czy pułkownik Spelman orien-
tuje się, jak Radecker spędza czas w Newadzie. Wiedział z tego, co
agent mówił podczas pierwszych dni w laboratorium, że jest on am-
bitny i że chciałby wspinać się po drabinie kariery w CIA. Jednak
Radecker najwyraźniej dysponował tylko umiarkowaną inteligencją
i nie wyglądał na zbyt pilnego pracownika. Po raz pierwszy Okuno-
wi przyszło na myśl, że może Radecker nie jest dobrym agentem
CIA a wybrali go, ponieważ był mierny i łatwy do manipulowania.
Lecz niewątpliwie w jednej sprawie Radecker miał rację. Jeżeli Pen-
tagon i CIA nie chciały, żeby oni o czymś wiedzieli, to na pewno
potrafiły utrzymać ludzi z Rejonu 51 w nieświadomości.
Okun przeszedł labiryntem korytarzy do drzwi wejściowych
i włączył długi rząd lamp oświetlająch stosy. Czuł, że gdzieś w ster-
tach zadrukowanego papieru jest wskazówka, której potrzebuje. Tylko
gdzie? Od pierwszego wejścia do tej niebywale zdezorganizowanej
biblioteki zdołał przeczytać ponad czterdzieści raportów. Wyjął dłu-
gopis z kieszonki koszulki i użył dłoni jako papieru do notowania.
Obliczył, że przy takiej szybkości potrzebuje pięciuset trzynastu lat
na przeczytanie pozostałych.
Głęboko zniechęcony wyłączył światło. Minie prawie rok, za-
nim zapali je ponownie.
D
OKŁADNIE
MIESIĄC
po nadejściu raportu Wellsa Rade-
cker przyszedł do kuchni tanecznym krokiem, machając w powie-
trzu jakimś telegramem.
-Pakujcie, panowie, walizki, jedziemy z naszym przedstawie-
niem w świat! Właśnie przyszło to od Spelmana - oznajmił,
rzuca-
jąc wydruk na stół, przed ponurym Okunem. - Przyjęli pańską
pro-
pozycję!
-Żartuje pan chyba. Nie traktowałem tego poważnie. - Po dwóch
tygodniach depresji i apatii Brackish zdał sobie sprawę, że musi
coś
robić, cokolwiek, żeby tylko czymś się zająć. Przy współudziale
ko-
legów napisał dość zwariowaną propozycję, aby przebudować
obcy
statek, wypełniając go elemetami ludzkiej technologii - z której
po-
łowę należało dopiero wynaleźć. Panowie zaśmiewali się ze
swoich
pomysłów, mając świadomość, do jakiego stopnia dziwaczna
jest
przynajmniej połowa z nich. Okunowi przypominało to burzę
móz-
109
gów z Matkami w jego pokoju w college'u - z tą różnicą, że nowa
grupa powinna się nazywać Dziadkowie Wynalazku.
Jeden z drobniejszych pomysłów zgłoszonych w pakiecie propo-
zycji okazał się zdumiewająco proroczy, gdy sekrety obcej technolo-
gii zostały ujawnione kilka lat później. Choć nie istniało na to szcze-
gólne zapotrzebowanie z inżynierskiego punktu widzenia, Okun zde-
cydował się oprzeć układy sterowania na energii kinetycznej. Przypo-
mniał teorię doktora Solomona wyjaśniającą, jak obcy sterują swymi
biomechanicznymi futerałami za pomocą aktów woli. Wskazując na
ich prawie embrionalną pozycję wewnątrz klatki piersiowej i na fakt,
iż nie mają mackowatych kończyn, Solomon odrzucił możliwość, że
okrycie odpowiada naśladowczo na fizyczne działania noszącej go isto-
ty. Musi się to odbywać za pośrednictwem sygnałów psychicznych.
Okun chciał zastosować podobne zasady do kierowania pojazdem. Na
wiele lat przed skonstruowaniem rzeczywistości wirtualnej, wymyślił
„odzienie sensorowe", które, wkładane przez pilotów, miało odbierać
ich najdrobniejsze impulsy fizyczne i tłumaczyć je na serie poleceń
czytelnych dla systemu kontrolnego statku. W swojej propozycji na-
zwał to „Patrz Mamo, Sprzężenie Bez Użycia Rąk", tłumacząc, iż...
zredukuje znacznie czas reakcji pilota.
Dworkin osłupiał na wieść, że dokument w ogóle został przyję-
ty. Nalegał na swego młodszego kolegę, żeby go nie przedkładać, bo
mógłby zaszkodzić jego wiarygodności u wyższych czynników. Po
przeczytaniu telegramu odwrócił się do Okuna i uniósł brwi.
- Ktoś tam na górze bardzo cię lubi.
S
PELMAN
UWAŻAŁ
, że plan jest dziwaczny. Pokazywał, jak
niewiele poważnej pracy wykonano w tajnym laboratorium. Gdy tylko
skończył lekturę dokumentu, zadzwonił do głównej kwatery CIA i po-
prosił o połączenie z biurem wicedyrektora.
-Al, niepokoję się o naszego chłopca. Myślę, że mu odbiło.
Właśnie przysłał mi propozycję przerobienia „czarnego
ptaka"
na
technologię konwencjonalną. Jest w tym tak wiele przedziwnych
po-
mysłów, że moją pierwszą myślą było: „Och! Mamy nowego
mania-
ka Wellsa".
-Co on chce zrobić? - Nimziki odezwał się tak, jakby zajmo-
wał się właśnie inną robotą i nie bardzo uważał. Spelman
przeleciał
przez podstawowy zarys planu, nie omieszkawszy wspomnieć
o
je-
go bardziej wariackich aspektach.
110
-1 posłuchaj tego - zacytował z raportu. - Aby osiągnąć te cele,
powinniśmy spędzić trochę czasu w następujących instytucjach ba-
dawczych: Narodowe Laboratoria w Los Alamos, MIT, laboratoria
Lawrance'a Livermore'a, Uniwersytet Kalifornijski w Berkeley, Oak
Ridge... Wymienia ze dwadzieścia pięć miejsc, do których chcą się
udać.
- Niech jadą, to nie powinno zaszkodzić.
Pułkownik nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał.
-Według mnie, byłoby szybciej i łatwiej po prostu dostarczyć
mu trochę więcej wskazówek. Radecker najwyraźniej osiągnął
lep-
sze efekty, niż zakładałeś.
-Jeszcze nie - warknął Nimziki. - Mam swoje kanały i wiem,
że dobrze im idzie. Dzieciak potrzebuje wakacji, to wszystko.
Sie-
dział na dole już dostatecznie długo. Zajmij się tym.
Spelman zgodził się niechętnie, ale dopiero po obcięciu propo-
nowanej trasy do zaledwie dwóch miejsc: Los Alamos i JPL (Labo-
ratorium Napędów Odrzutowych). Przygotował też specjalne proce-
dury bezpieczeństwa. Wiedział, że Dworkinowi i innym można ufać
i że nie ujawnią żadnych informacji o Rejonie 51, ale Okun nie został
sprawdzony. Chociaż Spelman nigdy nie spotkał się z nim twarzą
w twarz, wszystko, co wiedział o tym młodym człowieku sugerowa-
ło, że będzie on głównym zagrożeniem dla bezpieczeństwa. Wyzna-
czył więc dwóm ze swoich najsprytniejszych agentów zadanie na-
kłonienia Okuna do wyjawienia delikatnych informacji.
R
ADECKER
I
JEGO
ZESPÓŁ
przebywali poza podziemnym
laboratorium już od dziesięciu miesięcy. Siedem spędzili w presti-
żowych Narodowych Laboratoriach w Los Alamos, gdzie grupa ko-
rzystała z pełnego dostępu do wysoko kwalifikowanego personelu
technicznego i ultranowoczesnego sprzętu, zanim przeniosła się na
krótszy pobyt w Laboratorium Napędów Odrzutowych w Pasadenie,
w którym to Okun bywał już w swoim czasie. Dwa razy dziennie
spoglądał na dawną ałma mater przez przyciemnione szyby mikro-
busu przewożącego zespół pomiędzy laboratoriami a hotelem. Po-
nieważ wszędzie przyjmowano ich z wielkimi honorami, podróż
okazała się wypoczynkiem i rozrywką dla wszystkich prócz Okuna.
On nigdy nie studiował wielu zagadnień, które inżynierowie wokół
niego - nawet Freiling - znali jak własną kieszeń, więc musiał ich
doganiać. Większą część roku spędził z nosem utkwionym w książ-
111
kach o technice rakietowej, aerodynamice lub nowo powstającej dzie-
dzinie - informatyce. Były to jego studia wyższe. Pod wyrozumiałą
kuratelą starszych kolegów zdołał pochłonąć materiał trzyletnich stu-
diów w ciągu dziesięciu miesięcy. Bez ujawniania, dlaczego potrze-
bują informacji, naukowcom udało się dowiedzieć wielu rzeczy, któ-
re mogliby wykorzystać przy naprawie statku już po powrocie - od
zaawansowanych technik spawania bez lutu po projektowanie mi-
kroobwodów. W sprawach bezpieczeństwa obawy Spelmana okaza-
ły się nieuzasadnione. Okun był zbyt zajęty, aby gadać o bzdurach
z obcymi. Poza tym, w obu miejscach pracowali bardzo normalni
i bardzo odpowiedzialni ludzie, którzy osiągnęli swoje pozycje za-
wodowe, przestrzegając zasad. Ubierali się, rozmawiali i czesali
w sposób zgodny z tym, czego od nich oczekiwano. Kiedy ci sztyw-
niacy dostrzegali na korytarzu Okuna, nurkowali w najbliższe drzwi,
żeby uniknąć z nim kontaktu. Któregoś dnia wywołał w grupie se-
kretarek małą panikę, gdy przyszedł ze swoim identyfikatorem przy-
czepionym do koszulki z uśmiechniętą twarzą, wypuszczonej na zu-
pełnie nową parę grubych spodenek, ukazujących - i właśnie to prze-
jęło dziewczyny grozą - że nie nosi skarpetek. Miałby akurat tyle
samo szans na prowadzenie rozmów o sprawach bezpieczeństwa na-
rodowego z tymi pracownikami, gdyby był przywódcą Partii Czar-
nych Panter. A szpiegom Spelmana nigdy nie udało się nawet zbli-
żyć do Okuna.
Powrót do „domu" nastąpił pewnego ciepłego, wiosennego po-
ranka. Okun przekonał Radeckera, żeby pozwolił mu złożyć krótką,
niespodziewaną wizytę u matki. Jednak gdy ich samochód znalazł
się na podjeździe, jeden z sąsiadów powiedział Radeckerowi, że Say-
lene wyjechała na zakupy. Podczas długiej drogi powrotnej na pusty-
nię Okun intensywnie myślał o swojej mamie i przyjaciołach. Lecz
właśnie wtedy coś wywołało nowe wspomnienie. Dotyczyło ono fil-
mu, który widział w Los Alamos kilka miesięcy wcześniej. Pokaza-
no im nudny, stary dokument o pracach laboratorium - Projekcie
Manhattan, eksperymentach rakietowych i o historii amerykańskie-
go programu jądrowego. Na jednym z ujęć Brackish po raz pierw-
szy zobaczył doktora Wellsa. Pojawił się on w tle jakiejś sceny w la-
boratorium. Jednak fragment filmu, który z uporem odtwarzał się
w jego pamięci, został nakręcony na południowym Pacyfiku. Był to
przykład niezręcznej wojskowej propagandy, z oficerem marynarki
przemawiającym do grupy bojaźliwie uśmiechniętych krajowców,
mieszkańców wysp, w roli głównej. W trakcie przygotowań do prób
112
z nowo zbudowaną bombą wodorową usuwano tubylców z należą-
cego do grupy Wysp Marshalla atolu Bikini. Oficer uporczywie udo-
wadniał, że ci prości ludzie wyjeżdżają z własnej woli i że mają wie-
le innych wysp do wyboru. Ot, niepokojący moment w historii uchwy-
cony na taśmie filmowej, ale Okun nie mógł zrozumieć, dlaczego
stale o nim myśli. Wydawało mu się to jednak ważne.
W chwili gdy wszedł do swego pokoju i zobaczył raport Wellsa
leżący na biurku dokładnie tam, gdzie go zostawił, już wiedział. Stał
nieruchomy jak kamień, ciągle trzymając bagaż. Bardzo powoli za-
czął kiwać twierdząco głową.
N
ASTĘPNEGO
DNIA
RANO.porozmowietelefonicznejzLos
Alamos, zwołał wszystkich na naradę.
-Czy pamiętacie ten film o Oppenheimerze i von Braunie? Były
tam wszystkie sceny z próbami rakietowymi, które prowadzono
rów-
nocześnie z bombą wodorową?
-Tak, no i co z tego?
-A pamiętacie ten fragment z rakietą, która eksplodowała?
Wybuchła po opuszczeniu atmosfery i nikt nie umiał wyjaśnić,
dla-
czego. Dziś rano zadzwoniłem do laboratorium i poprosiłem
ich
o sprawdzenie dla mnie daty nakręcenia tego kawałka.
Eksplozja
wydarzyła się o 4.30 po południu 5 lipca 1947 roku.
-Więc?
-Co oznacza - dumnie oznajmił Okun - że było to o godzinie
10.30 po południu 4 lipca w Nowym Meksyku. Co z kolei
oznacza...
-.. .że było to dokładnie zanim rozbił się nasz statek obcych -
dokończył zdanie Cibatutto.
-Aha!
-1 widzisz jakiś związek między tymi dwoma wydarzeniami?
- Tamten test przeprowadzono w połowie drogi dookoła świata
na południowej półkuli. Jak miałby wpłynąć na nieboskłon nad No-
wym Meksykiem? -wtrącił sięFreiling.
-Nie mam pojęcia - skłamał Okun - ale to zbyt szczególny zbieg
okoliczności, żeby go nie zbadać.
Dworkin spojrzał na Lenela i powiedział:
-Wydaje mi się, że przypominam sobie jakiś raport o awarii tej
rakiety.
-Oczywiście, jest raport - burknął Lenel. - Jeśli zdarzy ci się
rozwalić sprzęt rządowy wart kilka milionów dolarów,
zazwyczaj
113
kończysz sprawę, pisząc raport. Odnalezienie go to już będzie
inna
kwestia.
Okun wykonał szeroki gest w kierunku, gdzie znajdowały sie
stosy.
- Idę za wami, panowie.
Starsi mężczyźni wydali zbiorowy jęk, rozumiejąc, że resztę dnia
spędzą na kartkowaniu starych dokumentów. Niechętnie pozwolili
skierować się ku stosom.
Po półtoradniowej mitrędze znaleźli to, czego szukali. Członko-
wie zespołu otworzyli worek precli i puścili je wokół stołu, podczas
gdy Okun głośno czytał raport.
-W
RÓCILIŚMY
DO
RAJSKIEGO
OGRODU
z zamiarem
wysadzenia go w powietrze. Piękno tej tropikalnej wyspy jest tak
zdumiewające, że czuje się tu wszędzie dotknięcie ręki Boga. Może-
my się tylko modlić, aby On nam przebaczył. - Tak pisał jakiś an-
gielski elektryk z atolu Bikini. Był jednym z dwustu ludzi zatrudnio-
nych w Projekcie Manhattan przy serii prób rakietowych, które za-
mierzano przeprowadzić na Wyspach Marshalla. Chociaż testy te
zakwalifikowano jako doświadczenia prowadzone przez Stany Zjed-
noczone, połowę rozmów prowadzono w języku niemieckim. Duży
kontyngent techników, którzy jeszcze rok wcześniej pracowali dla
nazistów, stanowił obecnie kręgosłup amerykańskiego programu ra-
kietowego. W ostatnich dniach wojny Wernher von Braun i jego ze-
spół dostali rozkaz powrotu z leżącej na północy wyspy Peenemun-
de do. wiejskiej gospody w pobliżu Berlina. Hitler, zdecydowany
zapobiec przyłączeniu się ich do aliantów, wysłał grupę agentów SS
z rozkazem wykonania na nich wszystkich egzekucji. Przez czysty
przypadek kuzyn von Brauna dowiedział się o skrytobójczym spi-
sku i przeprowadził inżynierów na terytorium zajęte już przez Ame-
rykanów, gdzie się poddali. W ciągu paru tygodni ci utalentowani
naukowcy zostali przewiezieni na poligon doświadczalny Wbite
Sands w Nowym Meksyku.
W czasie wojny opracowali śmiercionośną rakietę V-2, pierw-
szy na świecie pocisk balistyczny, który mógł osiągnąć pułap stu
dwudziestu kilometrów. Jednak nowa rakieta, której test przygo-
towano na Bikini, pierwsza z broni Redstone, miała jeszcze więk-
szy zasięg. Powinna wznieść się na wysokość pięciuset kilome-
trów nad Ziemią, po czym w sposób kontrolowany powtórnie wejść
114
w atmosferę i zdetonować niewielką bombę, zamontowaną w stoż-
ku jej przedniej części, na leżącej w pobliżu wyspie Kwajelin. Fil-
mowcy i reporterzy, którzy przybyli na wyspę, zignorowali Niem-
ców, koncentrując się na nadchodzącym teście pierwszej bomby
wodorowej. Pomimo to inżynierowie niemieccy czuli, że ich do-
świadczenia są równie doniosłe jak Oppenheimera i spółki. Gdy-
by operacja się powiodła, oznaczałoby to początek programu ko-
smicznego.
Na Bikini ściągnięto najnowocześniejszy sprzęt do monitoro-
wania lotu rakiety. Superszybkie kamery z teleobiektywami o zwięk-
szonym ostatnio zasięgu oraz superczuły radar wraz z systemami
śledzenia lotu w podczerwieni i w zakresie radiowym rozmieszczo-
no w krytych strzechą szałasach nieopodal stanowiska wyrzutni ra-
kietowej. Po ostatnim sprawdzeniu wszystkich systemów zaczęto
odliczanie. Start nastąpił bez komplikacji o 4.18 po południu cza-
su lokalnego. Z rozdzierającym uszy rykiem ważący 40 ton zespół
uniósł się w bezchmurne niebo, zostawiając za sobą malowniczy
łuk smugi kondensacyjnej. Personel naziemny śledził rakietę do
chwili, gdy przestała być widoczna, a potem zebrał się wokół bate-
rii monitorów. Bez żadnego ostrzeżenia rakieta rozpadła się na wy-
sokości trzystu kilometrów. Aż do tego momentu wszystko prze-
biegało zgodnie z planem -wyjątkowarzadkość w niezwykle zło-
żonych testach tego typu.
Operatorzy radaru donieśli o dostrzeżeniu w pobliżu rakiety cze-
goś, co przebiegło przez ekran na ułamek sekundy przed wybuchem.
Ten „duch" zjawił się znikąd i równie nagle zniknął. Technicy zga-
dzali się, że otrzymali fałszywy odczyt spowodowany przez energię
wyzwolonąprzy wybuchu. Jedynym zastanawiającym aspektem spra-
wy był sposób poruszania się tego kształtu. Zdawał się przyspieszać.
Jak powiedział jeden z obserwatorów: „Wyglądało to tak, jakby ryba
spoczywająca na piachu rzuciła się w bok, zanim ktoś na nią
nadepnął".
Raport podawał kilka możliwych przyczyn eksplozji. Jedna z nich
dotyczyła „poziomu radiacji" w atmosferze na wysokości trzystu ki-
lometrów. Autorzy raportu byli zaskoczeni i nieco poruszeni od-
kryciem takiej warstwy. Okun czytałby dalej, lekceważąc ten frag-
ment, gdyby nie przerwał mu Cibatutto.
-Rakieta weszła w jeden z pasów Van Allena, to o tym mówią.
-Głupoty! Te pasy nie spowodowałyby eksplozji rakiety - skrzy-
wił się Lenel.
115
- Jednak, ponieważ rakieta niosła bombę sygnalizacyjną w stożku
dziobowym, nagła zmiana pola magnetycznego mogła zaktywować
głowicę detonatora.
Lenel sprzeciwił się i zaczął coś wyjaśniać, gdy Freiling prze-
rwał mu, wysuwając własne poglądy. Wkrótce wszyscy starsi pano-
wie mówili jednocześnie, przekrzykując jeden drugiego. Kiedy ar-
gumentacja zeszła do poziomu pokazywania palcami i wykrzykiwa-
nia nazwisk oponentów, Okun podniósł wysoko rękę i wrzasnął, za-
głuszając inne głosy.
- Przepraszam! Mam pytanie! - W pokoju nagle ucichło. - Co
to są pasy Van Allena?
Cibatutto wyrecytował z pamięci:
- Pasy Van Allena są to otaczające Ziemię dwa pierścienie zło-
żone z wysokoenergetycznych cząstek, prawdopodobnie
powstają-
cych na Słońcu i złapanych przez ziemskie pole magnetyczne. Niż-
sze pasmo, o większej energii, znajduje się na wysokości trzech ty-
sięcy kilometrów nad powierzchnią Ziemi, pasmo zewnętrzne zaś na
szesnastu tysiącach kilometrów. Zostały odkryte przez fizyka Jame-
sa Van Allena. Kształt i intensywność zewnętrznego zmieniają się
znacznie w zależności od fluktuacji energii wiatru słonecznego.
Starzy naukowcy kontemplowali informację, głaszcząc brody.
Okun, nie mając brody nadającej się do głaskania, wystąpił z nowym
pomysłem.
- Czy te wahania wykazują jakąś prawidłowość?
Cibatutto i teraz znał odpowiedź.
-Tak, wykazują. Podlegają sezonowym fluktuacjom, ale nie po-
krywa się to bezpośrednio z porami roku na Ziemi. Poziom
energe-
tyczny pasa wewnętrznego przez szereg miesięcy jest niski,
potem
następują krótkie okresy wzmożonej aktywności.
-Aha, a czy można określić, w jakim okresie aktywności znaj-
dowały się te pasy 4 lipca 1947 roku między godziną 10.00
wieczo-
rem a północą w Nowym Meksyku?
-Nie widzę powodu, dlaczego by nie. - Cibatutto przyniósł do
kuchni gruby informator i zaczął przebijać się przez szereg
równań
matematycznych. Okun był zbyt przejęty, żeby dać mu
pracować
w spokoju.
-Jak częste są te erupcje wewnętrznego pasa? - spytał.
-Przez około pięciu kolejnych dni, czasami dwa razy w roku.
Można ustalić każdą datę za pomocą równania. - Skończywszy
prze-
twarzać liczby, Cibatutto patrzył na wyniki, kiwając głową,
nieświa-
116
domie naśladując w tym jednego ze swych kolegów. - Dla tej
kon-
kretnej daty energia była w maksimum.
Okun z uśmiechem zwrócił się do pozostałych.
-Czy ktoś chce się założyć? - Naukowcy, przyzwyczajeni do
brania pieniędzy od ludzi, którzy zadawali im takie pytania,
zamienili
się w słuch. - Wy, panowie, wybieracie, który kontakt z Obcymi
był
najpewniejszy, czyli waszym zdaniem rzeczywiście nastąpił,
aja
założę się o zmywanie naczyń przez miesiąc, że stało się to
podczas
jednego z rozbłysków.
-Eau Claire w Wisconsin - powiedział Lenel bez wahania. Po-
zostali zgodzili się z nim. Po Roswell, był to przypadek z
najbardziej
wiarygodnymi, fizycznymi dowodami.
W przypadku Eau Claire policjant utrzymywał, iż „zaskoczył"
obcy spodek unoszący się nad zabudowaniami farmy. Gdy obiekt się
oddalał, pogonił za nim z dużą prędkością, ale wtedy z pojazdu wy-
strzelił niebieski promień i policjant stracił przytomność. Badanie sa-
mochodu wykazało, że nastąpiła poważna awaria w układzie elek-
trycznym. Wszystko, poczynając od zapłonu, a kończąc na
tylnych
światłach, zostało zniszczone. Świece zapłonowe i końcówki nawet
się stopiły. Funkcjonariusz przeżył to doświadczenie, ale zmarł sześć
miesięcy później z powodu depresji nerwowej. Jego pojazd został
zabrany do kompleksu gromadzenia dowodów na istnienie UFO przy
Akademii Sił Powietrznych.
Cibatutto przepuścił datę wydarzenia w Eau Claire przez rów-
nanie, a następnie oznajmił:
- Dobrą wiadomością jest to, że jak się zdaje, znaleźliśmy zwią-
zek między wizytami Obcych a aktywnością pasów Van Allena. Złą
zaś, że w tym miesiącu każdy z nas ma zmywać naczynia 1,55 raza
więcej. Proponuję przyjąć kolejność odwrotną według alfabetu.
Starsi panowie wydawali okrzyki radości i poklepywali Okuna
po plecach.
- Postęp na tę skalę godzien jest nie tylko brudnych naczyń -
oznajmił Dworkin. - Zasługuje na szampana!
G
DYBY
NOWA
TEORIA
postawiona przez grupę była popraw-
na, stanowiłaby najważniejsze jednostkowe odkrycie dotyczące Ob-
cych od momentu, gdy ich statek rozbił się przy lądowaniu dwadzie-
ścia sześć lat temu, ważniejsze od nie udowodnionego odkrycia Oku-
na, że statki musiały latać w grupach. Jeżeli goście penetrowali ziem-
117
ską atmosferę tylko podczas tych krótkich okresów wzmożonej ak-
tywności, oznaczałoby to dwie rzeczy. Po pierwsze badacze mogli-
by wyeliminować wiele zmyślonych obserwacji i raportów o nawią-
zaniu kontaktu, aby skoncentrować uwagę na prawdziwych przypad-
kach McCoyów. Po drugie zapewniłoby im to zdolność przewidy-
wania, kiedy tamte stworzenia przybędą.
Podczas gdy starsi panowie zabrali się do pracy przy „wyszuki-
waniu wszystkich much, które wpadły przez każde z tych okien",
Okun sprawdził daty w opracowaniach, do których już zaglądał. Ku
jego zdziwieniu tylko jeden z przypadków okazał się prawdziwy -
incydent zBridget Jones. Kłamczucha mimo wszystko mówiła
prawdę.
Czekał ich długi dzień poświęcony wyciąganiu raportów, ale cała
grupa pracowała z wielkim entuzjazmem. Zabrali sobie do stosów
radio, śpiewali piosenki, do których znali słowa; nawet Lenel był roz-
ochocony. Gdy tamci szukali, Okun zamierzał zadzwonić do Rade-
ckera i powiedzieć mu, czego się dowiedzieli. Dworkin odwołał
go
i wyjaśnił, że to może nie jest aż tak dobry pomysł.
- Wczoraj, w Los Angeles, kiedy zatrzymaliśmy się przed wa-
szym domem, obserwowałem zmianę wyrazu twojej twarzy po usły-
szeniu, że matki nie ma w domu. Przyszło mi do głowy, że życzyłbym
tobie, żebyś mógł stąd wyjechać, gdy skończy się twój kontrakt. Ty
chyba też chciałbyś tego dla siebie. Zatem dzwoń do Radeckera,
jeśli musisz, ale pamiętaj jedno: im więcej wiesz, tym głębiej jesteś
zagrzebany.
Rozdział 9
Pani Gluck i jej córka
O
KUN
NIE
ROZUMIAŁ
zależności między pasami Van Alle-
na i przybyciem statków kosmicznych. I nie przejmował się tym spe-
cjalnie. Dla niego było ważne, że daty się zgadzały. Miał teraz spo-
sób na przesiewanie śmieci i wybieranie złota. Skonsternowało go
jednak pewne odkrycie. Właściwie nie było prawdziwych raportów.
Lenel nie przesadzał, gdy mówił, że 99,9 procenta zawartości sto-
sów to nonsensy i humbug, wszystko jedno, jak je nazywał. Po kilku
dniach przeczesywania zbiorów znaleźli około czterystu informacji
o przypadkach, które wydarzyły się podczas wyróżnionych pięcio-
dniowych okresów. Potem nadszedł długi proces zastanawiania
się
nad tymi wybranymi i odrzucania oszustw, które jakimś trafem wy-
darzyły się rzekomo w odpowiednim czasie. Naukowcy wykluczyli
wszystkie, prócz sześćdziesięciu dwóch, z relacjonowanych obser-
wacji i spotkań. Z tego tylko dwadzieścia miało miejsce po roku 1960.
Cztery opisane wydarzenia były jedynie obserwacjami. Znaleźli za-
tem tylko szesnaście dobrych doniesień.
Jedno z nich dotyczyło incydentu w Eau Claire, w Wisconsin.
Innym ważnym zdarzeniem był przypadek Bridget Jones, gdzie
jednak główny świadek już nie żył.
Pozostawało jeszcze trzynaście osób, które twierdziły, że zosta-
ły porwane. I właśnie te przypadki wydawały się specjalnie ciekawe.
Wszystkie osoby opowiadały bardzo podobne historie. Jechały
pu-
stą szosą lub były same w domu przy jakimś spokojnym zajęciu, gdy
nagle przerywały wykonywaną czynność, wszystko jedno jaką. Kie-
119
rowcy zjeżdżali na pobocze. Ludzie zabrani z domów siadali lub
stali nieruchomo. Wszyscy porwani opowiadali, że otaczały ich ni-
skie, szybko poruszające się istoty o powiększonych głowach. Nie-
którzy twierdzili, że zostali przeniesieni na statki kosmiczne,
gdzie
przeprowadzano na nich różne doświadczenia. Sześć porwanych osób
opisało przywódcę, znacznie wyższego niż pozostali. Okun wiedział
z innych swoich lektur, iż wzmianki o dużo wyższym przywódcy
często się powtarzały.
Jednak jeden raport wyraźnie różnił się od pozostałych. Doty-
czył kobiety, która twierdziła, że była przesłuchiwana na temat kształtu
Y. Z jej danych personalnych wynikało, że była to osoba powszech-
nie znana i podjęto starania, aby usunąć wszelkie ślady pozwalające
na jej identyfikację. Lecz Okun wiedział, iż nazywa się Trina Gluck
i mieszka we Fresno. Znał nawet ulicę i numer jej domu.
Nazwisko
i adres kobiety zostały odręcznie nabazgrane pismem, które nauczył
się rozpoznawać, na pierwszej stronie dokumentu.
Dwa tygodnie później Okun pojechał z chłopcami do Las Ve-
gas. Jak zwykle wysiedli z furgonetki przed wejściem do swojego
banku, Parducci Savings. Nic na zewnątrz budynku nie wskazywało,
że to bank. Nie było żadnego logo, miejsc do parkowania, otworu na
wrzucanie nocnych depozytów. W środku hol wyglądał jak czyjś pry-
watny salon, z licznymi fotografiami rodzinnymi na ścianach i prze-
ładowany meblami. Stał tu jednak kontuar z dwoma okienkami
ka-
sowymi, a za nim kryła się para zawsze starannie zamkniętych drzwi
wiodących do prywatnych biur. Szefem był tu Salvatore Parducci,
potężny mężczyzna z zamiłowaniem do dobrych ubrań i złotych bran-
solet. Mówił wytwornie miękkim głosem, kontrastującym z nagłymi
wybuchami głośnego, tubalnego śmiechu.
Już po pierwszej wizycie Okun wiedział, że coś jest nie tak z tym
bankiem. Chwilę po otwarciu mu konta Salvatore obszedł kontuar
z szeroko rozłożonymi ramionami i objął go. Przyciskając go do
potężnej męskiej piersi, Salvatore spojrzał z góry i wymruczał:
- Witam. Moja rodzina dziękuje panu za powierzenie nam pań-
skich pieniędzy.
Przy innej okazji Okun zobaczył helikopter lądujący na tyłach
budynku. Wysiadła z niego starsza pani niosąca półmisek i weszła
do domu. Okazało się, że to signora Parducci, która przywiozła
lunch dla swego syna. Bezwstydnie poflirtowała po włosku z Ciba-
tutto, zanim zniknęła w jednym z biur na zapleczu. Bardzo podej-
rzane.
120
Transakcja owego ranka przebiegała bez incydentów, może z tym
wyjątkiem, że Okun wyjął niezwykle dużą sumę gotówki, trzysta
dolarów.
- Czuję, że mam szczęście - wyjaśnił z uśmiechem.
Poranek był słoneczny, starsi panowie w dobrym humorze. Ma-
szerowali bulwarem do baru oferującego jednocentowe śniadania.
Potem czekało ich wyjście na cały dzień do kasyn, na karty. Okun
sprawiał wrażenie zajętego. Trzymał się z tyłu grupy,
przekładając
palcami zwitek gotówki w kieszeni.
-Hej, panowie - zawołał. Starsi panowie przystanęli i odwróci-
li się do niego. - To nie chodzi o was, ale czuję, że spróbuję
dziś
szczęścia w jednym z małych kasyn. Sam. - Jego przyjaciele
byli
najwyraźniej rozczarowani.
-Hej, co się stało z „jeden za wszystkich, wszyscy za jedne-
go?" - spytał Freiling. - Myśleliśmy, że gramy zespołowo. -
Gdy
to
nie pomogło, próbował inaczej. - Pozwolimy ci parę razy
wygrać.
-Nie chodzi o pieniądze. Po prostu czuję dziś potrzebę samot-
ności.
-Całkiem zrozumiałe - zadeklarował Lenel. - Mnie też męczy
patrzenie na tych wstrętnych starych bałwanów. Nie
zaszkodziłaby
jakaś przerwa.
-Doktorze Freiling! - krzyknął Cibatutto. - Ten człowiek na-
zwał pana wstrętnym bałwanem!
Freiling podniósł pięść.
- Kto to powiedział? Rozwalę mu łeb.
Gdy dwaj panowie zaczęli sparring, Dworkin podszedł krok bli-
żej do swego młodego przyjaciela i cichutko wyszeptał:
- Bądź ostrożny.
Okun zastanowił się, czy tamten wie.
Godzinę później wynajął samochód i ruszył na zachód.
B
RINNELLE
G
LUCK
była dziewczyną, jaką zawsze pragnął
spotkać - niezręczną, egzaltowaną i, na swój sposób, piękną. Tak
wygląda miłość od pierwszego wejrzenia... Była o kilka lat starsza,
kilka centymetrów wyższa od niego i szczupła jak mikroskop. Od
mokasynów, przez doskonałe, miniaturowe piersi, aż do długich, pro-
stych włosów stanowiła dla niego uosobienie wdzięku. Natychmiast
pożałował, że jest ubrany jak stary.
- Czy my się znamy? - spytała po otwarciu drzwi.
121
Nie chcąc zaczynać czegokolwiek od słowa „nie" odpowiedział:
- Może w poprzednim życiu. Byłaś kiedyś małpką w Tybecie?
Zamiast trzasnąć mu drzwiami przed nosem, pomyślała przez
sekundę, zanim odparła:
- Tak, teraz, gdy o tym wspomniałeś, wiem, że byłam.
Oboje zaśmiali się z jej odpowiedzi i następne trzydzieści minut
spędzili przeskakując z tematu na temat. Po sprawie reinkarnacji po-
rozmawiali o poezji Brinelle i tańcu nowoczesnym, o Beatlesach,
Bangladeszu, biointensywnym ogrodnictwie, najstraszniejszej na
świecie diabelskiej kolejce i o książkach Carlosa Castanedy. Okun
czuł, że serce wali mu z podniecenia, gdy wyciągnęła rękę i na mo-
ment dotknęła jego piersi. Obróciła w dłoni ankh.
- Zwykle nie lubię biżuterii, ale to bardzo niezwykła rzecz. Skąd
to masz?
Nie był przygotowany na takie pytanie.
-Hm, nie pamiętam. Mam to od wielu lat.
Gdy spytała, jak się nazywa, burknął:
-Bob. Bob Robertson.
-Jestem Brinelle Gluck. Chciałabym mieć takie ładne, normal-
ne imię jak twoje. Nie masz pojęcia, jak to jest, kiedy stale ci
doku-
czają z powodu imienia. A zatem, panie Bobie Robertson, co
pan
robi. Ma pan pracę?
-Aha, sądzę, że to można nazwać pracą.
-Cóż więc robisz?
-Jestem naukowcem. - ókun poczuł się niezręcznie w tej czę-
ści rozmowy.
-Naprawdę? Jaka gałąź nauki?
-Niezbyt ciekawa, samoloty, rakiety, po prostu wiele spraw tech-
nicznych.
-No tak. Gdzie robisz te nieciekawe sprawy techniczne?
-W laboratoriach, głównie.
-Ja nie o tym. Pytałem, jak się nazywa to laboratorium. Mój
ojciec zna setki ludzi pracujących w Livermore, w Stanford
iwUCLA*.
Dziewczyna bardzo mu się podobała i rozpaczliwie pragnął po-
wiedzieć jej prawdę lub przynajmniej wyjaśnić, że nie wolno mu o tym
mówić. Ale przynajmniej z tysiąc razy powtarzano mu, żeby nigdy,
przenigdy nie dawał takiej odpowiedzi. To budzi podejrzliwość i cie-
* UCLA- University of Califomia Los Angeles (przyp. tłum.)
122
kawość, dwie rzeczy, na które Rejon 51 jest uczulony. Powiedziano
mu, żeby w takiej sytuacji odwrócić się i odejść albo, jeśli się tak nie
da, kłamać.
- Pracują w JPL\ w oddziale mikroobwodów. Robimy płyty
z obwodami i przygotowujemy instalacje elektryczne dla programu
kosmicznego, głównie do satelitów.
Wtedy ona zrobiła coś, czym podbiła jego serce. Skinęła po-
twierdzająco głową. Było to energiczne, głupawe kiwnięcie, które-
mu towarzyszył wyraz twarzy mówiący, jak bardzo jej to zaimpono-
wało. Właśnie zamierzała zapytać go, dlaczego zapukał do jej drzwi,
gdy zadzwonił telefon.
- Muszę odebrać. Proszę wejść i usiąść. - I zniknęła w innym
pokoju.
Dom robił wrażenie. Był to mały pałac w stylu hiszpańskim, z dużą
ilością surowego drewna i wysokimi, bielonymi sufitami. Okuń prze-
szedł do opuszczonego poniżej poziomu gruntu salonu i oglądał obraz.
Malowidło wyglądało dziwnie znajomo i zaczął się zastanawiać, czy to
nie jest praca jakiegoś znanego artysty. Nie dziwiłaby w takim domu.
Usiadł na sofie, a przed oczami zaczęło mu przepływać całe
dotychczasowe życie. To stworzenie jest totalnie naiwne, powiedział
do siebie. Nie znam jej nawet godzinę, a już kilka razy
skłamałem.
Jeżeli będę dalej pracować w Rejonie 51, nigdy nie zaprzyjaźnię się
z nią ani z żadną inną. Trzeba zachować zbyt wiele tajemnic. Nagle
wyobraził sobie siebie, zawsze z długimi włosami, zawsze dłubiące-
go wokół tego statku kosmicznego, zawsze samotnego. Gdy Dwor-
kin i pozostali odejdą, czy będzie sam kontynuował pracę na dole?
Zastanawiając się nad tymi sprawami, sięgnął do czarki z orze-
chami na stoliku do kawy i próbował otworzyć jednego zębami, gdy
inna kobieta weszła do pokoju.
-Kim pan może być? - spytała.
-Hm, witam. Czy pani Gluck? Trina Gluck?
-Być może. Kim pan jest?
-Witam. Jestem Bob. Bob Robertson. Pracują w JPL, w dziale
mikroobwodów. Wykonujemy wiele robót elektronicznych dla
pro-
gramu kosmicznego. Właśnie miło gawędziłem sobie z pani
córką.
Kobieta, elegancka, sporo po pięćdziesiątce, była bez wątpienia
matką Brinelle. Jej wygląd i ubiór mogły sugerować, że właśnie ode-
rwała się od jakichś funkcji społecznych.
* JPL - Laboratorium Napędów Odrzutowych (przyp. tłum.)
123
-Czy jest pan znajomym mojej córki?
-Do pewnego stopnia. To znaczy, mam nadzieję. Jednak zasad-
niczo, jestem tutaj, żeby zobaczyć się z panią. Ostatnio
przeczyta-
łem raport o pani porwaniu i chciałbym zadać pani kilka
pytań.
I natychmiast pojął, że jest niedobrze. Twarz kobiety stała się
groźna.
- Proszę zabierać się z tego domu, zanim wezwę policję.
Okun próbował wytłumaczyć jej, jak bardzo jest to ważne, ale
nie chciała słuchać. Wróciła Brinelle i próbowała brać jego
stronę,
mamunia jednak wpadła w histerię, krzycząc z całej mocy płuc,
ze
łzami na twarzy. Gdy zatrzymał się na progu domu, siłą zaczęła za-
mykać drzwi.
- Przysłał mnie doktor Wells - wypalił, kiedy drzwi zamykały
się niemal na jego twarzy.
Stał na progu oszołomiony. Jak mógł być aż tak głupi? Do tej
chwili traktował całą sprawę jak grę, Wielkie Amerykańskie Polo-
wanie na Latające Spodki. Jednak najwyraźniej dla tej kobiety daw-
ne przeżycie wiązało się z głęboką psychiczną raną. Kiedy wymienił
słowo „porwanie", fala bólu przebiegła przez jej twarz. Dla Triny
Gluck to nie była gra. Okun zaczął schodzić w dół wyłożonego cegłą
podjazdu, gdy drzwi otworzyły się znowu.
Pani Gluck wyszła na ganek i skinęła ręką, żeby wrócił.
- Jeśli przysłał pana doktor Wells, może pan wejść.
KlDNAPlNG, JAK TO
NAZYWAŁA
,miałmiejscemniej wię-
cej dziesięć lat wcześniej, krótko po tym, gdy jej mąż, kongresman,
zgłosił zamiar kandydowania najedno z miejsc w kalifornijskim se-
nacie. Był akurat weekend, w którym przypadało Święto Pamięci
i Brinelle poszła na swoje pierwsze całonocne przyjęcie. Mąż Triny
leżał w łóżku i czytał a ona myła zęby w łazience, gdy jej ręka nagle
bezwładnie opadła, a szczoteczka do zębów zaklekotała o umywal-
kę. Chociaż nigdy przedtem nie wyobrażała sobie spotkania z Obcy-
mi, jakoś natychmiast wiedziała, co się dzieje. Była przerażona
i chciała krzyczeć, lecz nie mogła wydobyć głosu. Ciągle zachowy-
wała kontrolę nad swymi oczami i próbowała odwrócić się w kie-
runku drzwi, ale jej szyja odmówiła współpracy. Czuła, kiedy ten
pierwszy wszedł do pomieszczenia, jeszcze zanim zobaczyła jego
odbicie w lustrze. Opisała go jako istotę wzrostu od dziewięćdzie-
sięciu do stu dwudziestu centymetrów, z dużą głową i z wielkimi
124
błyszczącymi srebrzyście oczami, jednak to coś poruszało się po ła-
zience tak szybko, że nie mogła mu się dobrze przyjrzeć. Gdy pierw-
szy zbadał jej włosy i koszulę nocną, przez drzwi weszli inni.
Jeden z nich stanął za jej plecami, poza zasięgiem wzroku, i okre-
ślił siebie słowem „przyjaciel". Istota przemawiała do niej jej wła-
snym głosem przez, jak się zdawało, dłuższy czas. Różnica między
myślami Triny a myślami tego „przyjaciela" zaczęła się zacierać.
Czuła małe rączki dotykające jej ciała, w wielu miejscach, i słysza-
ła, jak pozostali grzebią po szufladach i w szafkach. Czuła, że
szok
przekształca się w niej w gniew i próbowała odzyskać kontrolę nad
sobą. Gdy „przyjaciel" zapytał, jak mogą jej pomóc odprężyć się,
żeby zdołała z nimi współpracować, poprosiła o przywołanie męża.
- Idźcie, wyciągnijcie męża z łóżka. - Jednak chwilę później
usłyszała swój własny głos mówiący: „Twój mąż teraz śpi".
Zabrano ją z domu i położono na plecach w jakichś krzakach.
„Przyjaciel" twierdził, że zachorowała na jakąś chorobę skóry, coś
zakaźnego na brzuchu i na miednicy. Małe ręce podciągnęły jej ko-
szulę, podczas gdy inne dłonie unosiły jej głowę, żeby mogła obser-
wować operację, która miała ją wyleczyć. Cicho błagając ich,
żeby
przestali, obserwowała, jak igłowate narzędzie wślizguje się w jej
skórę. Ostrze wykonało bezkrwawe cięcie w dół, po lewej stronie
brzucha„od żeber w dół do biodra. Jakieś inne narzędzie, którego nie
widziała, zostało wprowadzone do wykonanego otworu. Gdy
wśli-
znęło się między skórę i brzuch, „przyjaciel" pogratulował jej, że zo-
stała znowu oczyszczona. Słuchając wciąż własnego głosu używa-
nego przez inną istotę, zapoznawała się z czymś w rodzaju krótkie-
go wykładu, chyba na temat higieny, ale nie była tego pewna.
Po zakończeniu operacji podniesiono pacjentkę do pozycji sie-
dzącej, a potem ruszyła do nieba. Miała wrażenie, że siedzi w moc-
nej sieci i jest unoszona przez bardzo szybki dźwig. Pomiędzy swymi
kolanami obserwowała, jak w dole oddalają się światła miasta.
Potem znalazła się w szarym pokoju. Słyszała delikatny szelest
ich ruchów, niczym odgłos pocieranych o siebie kawałków jedwabiu.
Przekręciła na bok głowę i spostrzegła, że leży na platformie albo sto-
le, jakiś metr nad podłogą..Odniosła wrażenie, że pomieszczenie ma
kształt koła, prawie kuli. Nisko w ścianie widziała szereg okien; sta-
nowiły niemalże część podłogi. Obok zobaczyła stos starych, brud-
nych ubrań i podejrzewała, że ktoś na nich sypiał. Przyszedł „przyja-
ciel" i ułożył jej głowę tak, by odtąd mogła widzieć tylko pusty, szary
sufit. Dowiedziała się, że badanie będzie kontynuowane.
125
Następnie na peryferiach jej obszaru widzenia zjawił się nowy
stwór i podszedł do stołu. Znacznie wyższy niż pozostałe, różnił się
od nich również pod innymi względami. To był w jakimś sensie ich
przywódca. Pochylił się i przybliżył twarz, tak że mogła zobaczyć
swoje zniekształcone odbicie w jego wyłupiastych oczach. Przypo-
minały nieco oczy owada, chociaż twarz wokół tych oczu miała pra-
wie ludzki kształt. Zamknęła własne, mając nadzieję, że jeśli zigno-
ruje tę wysoką istotę, to ona sobie pójdzie. Jednak stworzenie w dal-
szym ciągu pochylało się nad stołem i oglądało ją.
Nie używając uchwytnego dla ucha głosu, przywódca zaczął jej
przekazywać serię słów lub idei, jak gdyby czytał jakąś listę. Upro-
wadzona wiedziała, że są to pytania o każdą pozycję z listy, ale nie
rozumiała, jaką ma w tym odegrać rolę. Spośród tych „słów" mogła
sobie później przypomnieć tylko literę Y i tylko dlatego, że pytano
ją o to wielokrotnie. Wysokie stworzenie kilkanaście razy sondowa-
ło jej myśli, dociekając znaczenia tego symbolu. Próbowała współ-
pracować, sądząc, że mogą darować jej życie, jeżeli dostaną infor-
macje, których potrzebowali. Wiedziała, że nie chodzi o literę Y z al-
fabetu. Uprowadzonej przyszło do głowy, że może to jakieś miejsce,
jakiś punkt orientacyjny w mieście... Myślała o budynku
Kosmicz-
na Igła w Seattle i o łuku w St. Louis, ale stwór wydawał się nieza-
dowolony z tych odpowiedzi.
Podniósł się i, gdy się od niej oddalił, straciła przytomność.
-M
ĄŻ
OBUDZIŁ
MNIE
o drugiej w nocy, mówiąc, że śnili mu
się włamywacze w naszym domu. Zszedł na dół, żeby się rozejrzeć,
i zauważył, iż alarm bezpieczeństwa został wyłączony. Potem urządze-
nie nigdy nie działało prawidłowo i w końcu musieliśmy kazać je wy-
mienić. Poprosiłam go o szklankę wody, ponieważ wyschło mi w gar-
dle. Gdy usiadłam, żeby się napić, zauważył, że mam liście i ziemię na
całych plecach i we włosach. Uznaliśmy, że musiałam lunarykować i to
właśnie ja sama wyłączyłam alarm. Zeszliśmy na dół i sprawdziliśmy
za domem, ponieważ liście w łóżku odpowiadały liściom japońskiej
pigwy, która tam rosła, ale nie znaleźliśmy niczego niezwykłego, żad-
nych śladów walki lub czegoś w tym rodzaju. Opowiedziałam mu
o dziwnym wrażeniu, że dokąś wyjechałam, ale w tamtym momencie
wszystko było jeszcze ukryte w głębi mojej świadomości.
Rozmawialiśmy o tym następnego dnia rano i znowu wspomnia-
łam mu o tym wrażemu, że zostałam dokądś zabrana. Chciał dzwonić
126
na policję, ale nie pozwoliłam. Kiedy wyszedł do biura, poszłam do
łazienki i wzięłam prysznic. Wszystko powróciło do mnie gwałtow-
nie, gdy otworzyłam apteczkę i zobaczyłam szczoteczkę do zębów
wiszącą na półce obok szczoteczki męża. Nigdy jej tam nie wkłada-
łam. Zawsze bardzo skrupulatnie umieszczałam ją w małym ceramicz-
nym garnuszku. Ten mały szczegół spowodował lawinę. Przypomnia-
łam sobie wszystko naraz. Nie stałam tam i nie odtwarzałam wyda-
rzeń kawałek po kawałku. Wszystkie wróciły w jednej chwili. Spoj-
rzałam na swój brzuch i znalazłam cienki czerwony ślad, jak zadrapa-
nie, tam gdzie, jak pamiętałam, oni mnie kroili. Później nasz lekarz
powiedział mi, że to blizna. Wyjaśnił, że jest taka cienka, ponieważ
musiałam ją mieć już od dziecka. Wiem jednak, że jej nie miałam.
Wezwaliśmy policję, ale to była pomyłka. Czułam się zniewolo-
na, jak gdybym została zgwałcona, a gdy opowiadałam wszystko
policji, wyraźnie widziałam, że mi nie wierzą! Następnie zjawiły się
FBI i CIA, wreszcie wojsko. Przeszłam ciężkie załamanie nerwowe,
a oni zachowywali się tak, jakbym zmyślała i histeryzowała, żeby
zwrócić na siebie uwagę. To prawdopodobnie była najgorsza część
całej sprawy, oni spowodowali, że czułam się wyizolowana i wina,
jak gdybym zrobiła coś złego. Doktor Wells pierwszy próbował zro-
zumieć, przez co przechodzę. Skontaktował mnie z Davem Natche-
zem i grupą osób, które też to przeżyły, więc miałam jakieś wspar-
cie, kogoś, kto mi wierzył. Prawda, mój mąż mi wierzył; bez niego
prawdopodobnie nie przetrwałabym. Czy to odpowiada na pańskie
pytania?
Okun czuł się nieco przytłoczony jej opowieścią.
-Hm! Tak sądzę.
-A jak się ma doktor Wells? - spytała, próbując poprawić na-
strój. - Pewnie nadal jest taki zwariowany.
-Niestety, doktor Wells zmarł.
-To okropne. Przykro mi. Czy byliście sobie bliscy? - Nie wie-
dząc, jak odpowiedzieć na to pytanie, Okun wzruszył tylko
ramiona-
mi. Ona mówiła dalej: - Szkoda, że nie odpisałam mu
wcześniej.
Dostałam od niego list sześć miesięcy temu i po prostu nie
miałam
czasu, żeby odpowiedzieć. Och! Czuję się fatalnie...
-Sześć miesięcy temu?
-Tak, wiem. Nie mam usprawiedliwienia. Mogłam znaleźć czas.
-Czy mogę zobaczyć ten list?
-Oczywiście. - List nosił stempel z datą sprzed sześciu miesię-
cy. Koperta była drukowaną papeterią z miejsca o nazwie
Sunny-
127
glen Villa w San Mateo, miasta leżącego u podstawy półwyspu San
Francisco. List składał się tylko z paru zdań i niczego nie wyjaśniał.
- Czy mógłbym skorzystać z telefonu?
Z
ADZWONIŁ
DO
S
UNNYGLEN
V
ILLA
i poprosił o rozmo-
wę z Immanuelem Wellsem. Po drugiej stronie kobieta o miękkim
głosie powiedziała, że pan Wells jest chory i nie może przyjmować
żadnych telefonów. Zaproponowała, że przyjmie wiadomość, pyta-
jąc, czy rozmówca jest „z agencji". Okun powiedział, że jest starym
przyjacielem rodziny i jeszcze zadzwoni. Patrzył na kopertę, zasta-
nawiając się, jakiego rodzaju instytucja psychiatryczna mogłaby przy-
jąć nazwę Sunnyglen.
Było wczesne popołudnie. Jeżeli chciał wrócić do Las Vegas,
zanim odjedzie wóz, który miał ich zabrać, powinien wkrótce ruszać.
Podziękował pani Gluck za podzielenie sięz nim swojąhistoriąi Bri-
nelle odprowadziła go do samochodu.
-Hej, skąd ten pośpiech? Dlaczego nie zostaniesz na obiad?
-Muszę wracać do pracy.
-Chcesz od razu jechać prosto do San Mateo, prawda?
Okun roześmiał się.
-Chciałbym. Nie, całkiem poważnie, muszę wracać do Pasa-
deny.
-Rozumiem. Badacz zjawisk paranormalnych w ciągu dnia, in-
żynier od napędów odrzutowych w nocy. Czy nie wścieka cię,
gdy
ktoś ci kłamie, Bob?
-Pewnie, że się wściekam.
-Hej, mam pomysł - powiedziała pogodnie. - Złóżmy razem
wizytę doktorowi Wellsowi. Możemy wpaść do mojej
przyjaciółki
w Pało Alto.
Okun nie potrafił zgadnąć, czy mówi to serio, czy nie.
Rozdział 10
Akt zniknięcia
T
AK
, O
KUN
NIE
MÓGŁ
ŚCIERPIEĆ
, gdy ludzie kłamali.
Jadąc w kierunku San Francisco .mówił o kłamstwach, które wma-
wiał mu Radecker. I im więcej o tym mówił, tym bardziej był zły.
- Powiedział, że moim zadaniem jest uruchomienie statku, żeby
mógł latać. Dobra. Ale kiedy ja mówię, że potrzebny mi do tego
drugi statek, że chcę porozmawiać z Wellsem, to twierdzi, że facet
już nie żyje! Pieprzę tego całego Radeckera!
Później miał twierdzić, że to właśnie ten napad gniewu okazał
się bodźcem, który sprawił, iż owego popołudnia zamiast na wschód,
jak można było oczekiwać, skierował się na północ. Jednak już pod-
czas ataku wrzasków Okun orientował się, że jego działaniem kieru-
je coś więcej niż wściekłość. Doszła też ciekawość. Chciał spotkać
tego dziwnego Wellsa, dowiedzieć się, o co mu właściwie chodziło.
Było także jeszcze coś innego - potrzeba samopotwierdzenia: prze-
jęcie kontroli nad tokiem badań i uwolnienie się z zależności od ła-
ski Radeckera.
Brinelle namówiła Brackisha na wyjazd do San Mateo, ale nie
na zabranie jej ze sobą. Pomysł, chociaż bardzo atrakcyjny, nie był
wart związanego z nim ryzyka. Okun nie chciał przeczytać w gaze-
cie o jej nieszczęśliwej kolizji z pocztową ciężarówką. Zatem jechał
w kierunku wybrzeża samotnie. Kupił mapę i zgodnie z adresem
dotarł do rejonu przemysłowego w pobliżu szosy.
Sunnyglen V111a okazała się nieco podniszczoną wiktoriańską
rezydencją wtłoczoną między dworzec autobusowy z jednej, a ma-
129
gazyn z drugiej strony. Posesję otaczał wysoki żelazny płot z ostrą
taśmą na szczycie. We wszystkich oknach były kraty, nawet na naj-
wyższym piętrze. Gdy agent ochrony wyszedł na frontowy ganek
i zapalił papierosa, Okun uruchomił samochód i wyniósł się chyłkiem.
Uznał, że to dziwne miejsce, jak na instytucję psychiatryczną. Wy-
glądało bardziej na więzienie i odnosił wrażenie, że nie zależało im
na gościach.
Przez chwilę krążył po okolicy, aż znalazł odpowiedni motel
i wynajął pokój. To był dla niego niezwykle emocjonujący dzień i wie-
czorem robił coś, co zdarzało mu się jedynie wtedy, gdy męczyła go
chandra. Pisał ponure wiersze w zeszycie przeznaczonym tylko na
naukowe notatki. Następnego dnia rano poszedł do fryzjera i po-
wiedział:
- Mam dzisiaj interview w sprawie pracy w towarzystwie ubez-
pieczeniowym. Niech pan zrobi, żebym wyglądał jak stary.
-Strzyżenie dla personelu? - spytał fryzjer.
Okun kiwnął głową. Bolesne potwierdzenie.
-Strzyżenie personelu brzmi doskonale.
Kiedy wychodził, miał wrażenie, że jego uszy to ogromne bliź-
niacze anteny radarowe i po raz pierwszy od wielu lat czuł powiew
wiatru na szyi. Jego następnym celem był dom towarowy, gdzie wy-
dał większość pieniędzy, jakie mu jeszcze zostały, na ciemne ubra-
nie i teczkę. Przebrał się na parkingu przed tym sklepem, korzysta-
jąc z pomocy miłej starszej pani, która wiedziała, jak się wiąże kra-
wat. Teraz już był gotów.
Gdy podjechał, bramę frontową zastał otwartą. Zaparkował sa-
mochód, podszedł do drzwi frontowych i nacisnął klamkę. Zabrzę-
czało i trzasnęła zapadka. Drzwi się otwarły. Wewnątrz wszystko
wyglądało zupełnie inaczej niż na zewnątrz. Korytarz został prze-
kształcony w poczekalnię -jak u lekarza - z kilkoma krzesłami i sta-
rymi magazynami. Umieszczona w kącie kamera wideo powoli prze-
czesywała pokój. Stał tu także kontuar z odsuwanym przepierzeniem
z płyty szklanej, za którym siedziała smukła kobieta o łagodnym
głosie.
- Halo, proszę tutaj. Czym mogę służyć?
-Przyjechałem, żeby zobaczyć się z doktorem Immanuelem
Wellsem.
-Pańskie nazwisko, sir?
-Radecker. Agent Lawrence Radecker, z Centralnej Agencji
Wywiadowczej.
130
Gdy kobieta poprosiła o okazanie jakiejś legitymacji, Okun ro-
zejrzał się wokoło, żeby upewnić się, że nikt nie podsłuchuje, a na-
stępnie wyszeptał przez przepierzenie:
-To misja specjalna, więc nie mam przy sobie identyfikatora.
Instrukcja przewiduje, że zadzwoni pani do centrali i oni
potwierdzą.
Powiedziano mi, że pani zna numer.
-Tak, oczywiście. Mam go tutaj. - Spojrzała na niego wielkimi,
łagodnymi oczami. - Jeśli zechce pan usiąść, agencie
Radecker,
to
od razu zadzwonię. - Uśmiechnęła się i zasunęła szklane
drzwi.
Okun próbował zachowywać się swobodnie. Wziął ilustrowa-
ny magazyn, ale zaraz odrzucił go i zaczął spacerować. Faceci
z CIA mogą chodzić, jeśli tego zechcą, powiedział do siebie, nie
ma w tym nic podejrzanego. Co kilka sekund wyglądał przez okno,
żeby upewnić się, czy nikt nie zamyka bramy wjazdowej. Planował
już szybki odwrót, na wypadek, gdyby zapytano go o hasło na ten
dzień. Codziennie rano Radecker przeprowadzał dwusekundową
rozmowę z kimś dzwoniącym z centrali CIA. Oni podawali mu hasło
identyfikacyjne na następne dwadzieścia cztery godziny, on powta-
rzał je i odkładał słuchawkę. Słowa kodowe, oczywiście, nie speł-
niały żadnych reguł. W poniedziałek mogła być ZEBRA, we wto-
rek UNIKAT i tak dalej. Wiedział, że tego nie zgadnie, więc gdyby
go zapytała, zamierzał powiedzieć, iż hasło ma zapisane w samo-
chodzie.
- Dziękuję, że czekał pan tak cierpliwie. Jeśli pójdzie pan za
mną, zaprowadzę pana do doktora Wellsa.
Na tyłach jej schludnej, małej przestrzeni biurowej były drzwi
z grubego szkła, które otworzyła kluczem. Weszli przez nie do ciem-
nego holu głównego, a następnie do salonu, gdzie trzej mężczyźni
i jedna kobieta zgromadzeni wokół telewizora oglądali jakiś serial.
Wszyscy czworo starzy, dobrze po osiemdziesiątce lub dziewięć-
dziesiątce, zaledwie unieśli głowy, gdy recepcjonistka powiedziała
im dzień dobry. W niektórych miejscach łuszczyła się farba, a w po-
wietrzu unosił się lekki zapach środków czyszczących.
-Czy spotkał pan kiedyś wcześniej doktora Wellsa?
-Nie bezpośrednio.
-Ale wie pan, że on już nie mówi. - Z wyrazu jego twarzy
mogła poznać, że nie wiedział. - Być może pan będzie miał z
nim
więcej szczęścia. Prawdę mówiąc, bardzo nam ulżyło, gdy
przestał.
Ten człowiek zwykł mówić tak cholernie dużo, że musiałam
wkładać
sobie zatyczki do uszu.
131
Wyszli na dwór, na obszerny ganek na tyłach domu. Stało tam
kilka leżaków ustawionych w kierunku tylnego dziedzińca porośnię-
tego zielonym gąszczem drzew owocowych, krzaków i chwastów.
Walący się balkon dusił się pod ciężarem pnący wistarii. Kobieta
podeszła do wątłego mężczyzny na wózku inwalidzkim i powiedziała
tak głośno, jak tylko pozwalał na to jej mysi głosik:
- Doktorze Wells, to jest agent Radecker. On jest z CIA i chce
panu zadać kilka pytań. - Stary człowiek nawet nie drgnął. Wzru-
szyła ramionami i uśmiechnęła się. - Życzę powodzenia.
O
KUN
PRZYSUNĄŁ
SOBIE
KRZESŁO
. Spodziewał się spo-
tkania z pomylonym i gwałtownym szaleńcem, lecz ten facet, pomija-
jąc wózek inwalidzki, wyglądał jak członek Panamerykańskiego Sto-
warzyszenia Sportowego na wycieczce dla seniorów golfa. Był gład-
ko ogolony, zadbany i przystojny, na łysiejący i buldogowaty sposób.
Miał na sobie wyprasowane białe spodnie i niebieskoszaiy sweter, który
dobrze się komponował z jego przenikliwymi, niebieskimi oczami.
- Doktorze Wells? Doktorze Wells? Pan mnie słyszy, prawda?
Zatem, jeśli pan może mnie zrozumieć, niech mi pan da znak. Niech
pan wykona jakiś ruch albo mrugnie dwukrotnie, albo cokolwiek in-
nego.
Nie odwracając głowy, stary człowiek podniósł prawą rękę, a po-
tem powoli uniósł środkowy palec.
- OK, to jest znak. Niech pan posłucha - wyszeptał Okun. - W rze-
czywistości nie jestem z CIA. Powiedziałem to, żeby się tutaj dostać.
I moje nazwisko nie brzmi Radecker. Pracuję w Rejonie 51 i wysze-
dłem jako NBP (nieobecny bez przepustki, ale bez zamiaru dezercji),
żeby móc do pana przyjechać. Prawdopodobnie trafię do BGP, bardzo
głębokiego pudła, gdy tam wrócę, więc pomóż mi, człowieku.
Wells obrócił się i obejrzał gościa, czekając, żeby powiedział
coś więcej.
-Hej, czy może pan pisać? Gdy zadam pytanie, czy może pan
napisać odpowiedź? Przyniosłem pióro.
-Co to jest Rejon 51? - zapytał stary człowiek chropawym
głosem. - Nigdy o tym nie słyszałem.
Mógł zatem mówić! Okun zaczął kiwać głową.
-Czy pan mnie sprawdza, czy pan nie pamięta? Pan tam praco-
wał. Pan wie, Jezioro Groom, podziemne laboratorium, rozbity
statek?
-Proszę dalej, jeszcze nie wiem, o czym pan mówi.
132
Cholera! Nagle zrozumiał, co się dzieje. Stary człowiek oczeki-
wał dowodu, że to nie jest jakiś amator, badacz UFO.
-OK, wiem. Dworkin, Leneł. Vegas w każdy piątek. W kuchni
stoi długi stół, z dwiema ogrodowymi ławkami. Płytki na
podłodze
w łazience są głównie białe, ale kilka jest czerwonych, a krany
przy
środkowej umywalce nie są takie same. Hej, o co chodzi? -
Zauwa-
żył, że oczy starego człowieka napełniają się łzami. - Och nie,
pro-
szę, tylko nie to. - To już był drugi z kolei dzień, w którym
spowo-
dował czyjś płacz.
-Wiedziałem, że pan przyjdzie. Czekałem i czekałem. Dlacze-
go kazał mi pan czekać tak długo?
-Dopiero wczoraj dowiedziałem się, gdzie pan jest.
-To nie Dworkin pana przysłał? - Nagle wpadł w obłędną pani-
kę. - Więc kto?
-Nikt mnie nie przysłał. Niech się pan odpręży. Wczoraj roz-
mawiałem z panią Gluck. Pokazała mi list od pana. Dworkin i
pozo-
stali, oni wszyscy myślą, że pan nie żyje. Tak nam
powiedziano.
-Zatem przyjechał pan, żeby mnie stąd wyrwać? Pan nie może
zrobić tego w pojedynkę; będziemy potrzebowali pomocy.
Pojedzie-
my natychmiast do San Francisco. Są tam dwie stacje
telewizyjne,
jedna obok drugiej. Ja już mam napisane oświadczenie dla
prasy,
leży w moim pokoju. Wszystko zostało zaplanowane. Będę
potrze-
bować jednej osoby towarzyszącej mi do...
-Prr, prr. Wstrzymaj, mistrzu, swoje konie. Zapomina pan
o mnie.
Wells zaczął od początku i wyjaśnił mu swój plan. Powiedział,
że trzeba natychmiast ostrzec świat przed nadchodzącą inwazją ob-
cych, która, jak twierdził, może zacząć się w każdej chwili. Był to
ten sam plan, przedstawiony uczestnikom Projektu Plama przed
pięciu laty, główna przyczyna jego ówczesnej wymuszonej dymisji
i uwięzienia. Potem wskazał na plątaninę drutu kolczastego ukry-
tego w zieleni. Zaczął tłumaczyć, z nadmiarem szczegółów, następ-
stwo wydarzeń, które doprowadziły do wyrzucenia go z Plamy, i wy-
raził swoją głęboką nienawiść do ludzi, którzy mu się wtedy prze-
ciwstawili.
Nie przerywając, wrócił do swego szczegółowego, opracowa-
nego punkt po punkcie, planu przekazania całej historii mediom. Za-
rejestrował w pamięci każdy kolejny ruch, przewidział każdą reak-
cję nieprzyjaciela. To była gra w szachy jego - z kilkoma pomocni-
kami - przeciwko wszechświatowemu spiskowi zawiązanemu, aby
133
sprawę utrzymać w tajemnicy. W trakcie tej relacji Okun zdał sobie
sprawę, że Wells naprawdę jest wariatem. Nie był to wprawdzie, jak
się spodziewał, ogarnięty amokiem szaleniec, ale istota opanowana
obsesją do n-tej potęgi.
- Może już być za późno, ale musimy spróbować. Każdy męż-
czyzna, kobieta i dziecko musi poświęcić siebie dla ratowania pla-
nety. Gdy usłyszą, gdy zrozumieją, że grozi nam unicestwienie, zdo-
będą się na konieczne poświęcenia. Wszyscy pracujący wspólnie.
Będzie to wymagać transformacji świata w jedną, precyzyjnie zor-
ganizowaną maszynę wojenną. Polityka, ekonomia, społeczeństwo,
wszystko musi się zmienić, jeżeli mamy przetrwać. - Zakończył
stwierdzeniem, że każdy kto o tym wie i nic nie mówi, jest zbrodnia-
rzem wojennym gorszym od Hitlera, najgorszym plugastwem na tej
planecie i Wells, w przyszłości, zamierza wzywać do publicznych
egzekucji. Sam Okun był jednym z konspiratorów, ale przezornie
nie przypominał o tym staremu doktorowi.
Naturalnie, jeśli już ktoś znalazł się na tej liście wrogów ludzko-
ści, nie było sposobu, aby to zmienić. Zatem Okun, który udawał
przez parę ostatnich dni, wziął na siebie jeszcze jedną rolę.
- Zamierzam panu pomóc. Przybędę z posiłkami później, ale
teraz niech mi będzie wolno zadać panu kilka pytań. Pierwsze doty-
czy uzupełnienia do pańskiego raportu. Przeczytałem tę część, którą
napisał pan po wydarzeniach w Roswell, ale brakowało drugiej, do-
łączonej później. Co w niej było, jakieś poglądy na temat inwazji?
-' Nie lekceważ mnie, młody człowieku. To nie jakieś tam po-
glądy. W momencie spotkania myślałem, że przekazano mi migaw-
kę z ojczystej planety ebjów. Później doszedłem do wniosku, że oglą-
dałem planetę należącą kiedyś do zwierząt stadnych, tych, które oni
wybebeszyli i zaczęli używać jako zewnętrzne okrycie. Czy widział
pan zdjęcia tych większych ciał?
-Tak, wyglądały przerażająco.
-Planeta, którą zobaczyłem, zanim została zrujnowana, była
dżunglą, bujną cieplarnią, wręcz królestwem roślin.
Nieskończonym,
rozciągającym się wszędzie. Wegetacja rozwijała się nawet pod
po-
wierzchnią. Niech pan pomyśli o różnicach anatomicznych
między
tamtymi dwoma stworzeniami. Które z nich byłoby lepiej
zaadapto-
wane do życia na takiej planecie? Macki pozwalałyby temu
większe-
mu wspinać się, sięgać i chwytać. To drugie tam nie pasowało.
Jego
ciało było zbyt delikatne. Jestem pewien, że ten mały diabeł nie
po-
kazał mi własnej planety. Sądzę, iż tłumaczył mi, dlaczego
przyby-
134
wa na naszą. Stało się tak, ponieważ oni powoli zrujnowali to miej-
sce, które mi pokazał, wykorzystali wszystko na powierzchni, aż
wreszcie musieli się ograniczyć do wyrywania strzępów mchu ze ścian
jaskiń. Myślę, że przybywają tutaj, żeby jeść.
-Straszne.
-Jeszcze jedno. Jeżeli to stworzenie rzeczywiście było naukow-
cem, dlaczego zbierało pożywienie? Według mnie, to nie ma
sensu.
Ponieważ dysponowałem z nim wspólną osobistą pamięcią,
zakła-
dam, że on funkcjonował podobnie. To naprawdę odczuwało się
jako
własną pamięć, tak bezpośrednio i tak realnie. Jak jednak oba te
zwie-
rzęta mogą tworzyć jedność? Wtedy zaświtało mi: one dzielą
myśli,
dzielą świadomość, muszą więc dzielić także pamięć.
-Właśnie! To jest ta sama zasada, którą zastosowali przy budo-
wie swoich statków. One mają wspólne źródło energii, takjak wspólną
aktywność umysłową.
- Oni są rojem, przyjacielu, i przez to są niebezpieczni. Pojedyn-
czo nie muszą być tak inteligentni jak pan, czyja. Jednak kolektyw-
nie mogą okazać się potężniejsi, niż to sobie umiemy wyobrazić. Czy
Sam kiedykolwiek mówił panu o moich doświadczeniach na pszczo-
łach?
Okun potrząsnął głową.
- Przez sześć miesięcy miałem ul, w starych barakach, obok głów-
nego hangaru. W celach doświadczalnych zacząłem chować przed
nimi źródło pokarmu. Jednak każdego dnia znajdowały go w ciągu
paru minut. Rozszerzałem promień do około trzech kilometrów wo-
kół ula, przenosząc pożywienie w przypadkowe miejsca w losowo
wybranych porach dnia. Wtedy, cholera, zaczęły się dziać przeraża-
jące rzeczy. Po jakichś trzech miesiącach eksperymentów, idę w miej-
sce, gdzie zdecydowałem się podłożyć pokarm, a one już tam na mnie
czekają! Próbowałem potem wszystkich podstępów, jakie potrafi-
łem wymyślić, żeby je oszukać. Przez chwilę były skuteczne, ale
nigdy nie działały dwa razy. Trwało to do momentu, gdy zrozumia-
łem, że nauczyły się przewidywać moje postępowanie. Poznały moje
ruchy dostatecznie dobrze, aby przewidywać również zachowania.
W końcu musiałem spalić ten ul. Jeśli zatem mogą to zrobić pszczo-
ły, niech pan sobie wyobrazi, do czego zdolne są tamte inne potwory.
A my im tego nawet nie utrudniamy. Bombardowaliśmy kosmos
falami radiowymi, reklamując naszą pozycję. To się musi natych-
miast skończyć. Oni są tam teraz i obserwują nas, badają nas, wy-
czekując na dogodny moment, aby uderzyć.
135
-Ma pan absolutnie rację. Zatem myśli pan, że był też inny sta-
tek?
-Czy pan jest głupi? Czy pan nie rozumie, co do pana mówię?
Są setki statków, takich jak ten, który zdobyliśmy, i to w
pobliżu.
Przybywają co kilka miesięcy i węszą wokół naszych baz
wojsko-
wych albo eksperymentują na ludziach i zwierzętach. Czy pan
nie
wie o tych wszystkich bezkrwawych okaleczeniach bydła? Niech
pan
zadzwoni do Pentagonu i powie im, żeby przysłali
dokumentację.
Wkrótce ukończą badania i wtedy zaatakują. Nie wiemy, jak
potęż-
ne jest ich uzbrojenie, ale nasze Siły Powietrzne nie dorównają
szyb-
kości i zwrotności ich statków. W ciągu kilku miesięcy
utracimy
wszystkie samoloty i rakiety. Wtedy zaczną wybierać kolejno
siły
lądowe. Nie zostawią nam czasu na przygotowanie
potrzebnego
uzbrojenia. Musimy już teraz ponieść ofiary, żeby zbudować
własny
kosmiczny system obrony. Lasery satelitarne, torpedy kosmiczne
da-
lekiego zasięgu, orbitalne pola minowe z głowic jądrowych.
Jeżeli
będziemy mieli czas, możemy umieścić w kosmosie fabryki
zdolne
do zbudowania floty okrętów wojennych, za pomocą których
mogli-
byśmy sami zaatakować. Może jest już za późno, ale
powinniśmy
spróbować. Musi pan pozyskać jakichś dobrych ludzi i wziąć to
miej-
sce szturmem.
To było zastanawiające, ale im dłużej Wells mówił, tym więcej,
jak się zdawało, jego słowa miały sensu. Okuna kusiło, aby spytać
o te pozostałe wizyty, lecz powrócił do pierwotnego tematu.
- Poszukam tych facetów. Ale teraz chciałbym dostać w swoje
ręce jakiś drugi obcy statek. - Opowiedział Wellsowi o eksperymen-
cie, który udowodnił, że przejęty spodek mógł latać tylko w towarzy-
stwie drugiego statku. - Nie wie pan, czy może rząd ma ich więcej
z innej katastrofy?
-A co pan powie o Chihuahua w Meksyku?
-Co to jest?
-Czy pan widział dokumenty Majestic 12?
-To, co oni napisali dla Eisenhowera? Tak, widziałem.
-Tam to jest.
Okun czytał ściśle tajne dokumenty, ale podejrzewał, że to
fał-
szywka, po prostu jeszcze jedna porcja dezinformacji wygenerowa-
na przez siły ciemności. Zawierała pełen niedokładności opis „po-
chwyconego latającego dysku". W dokumencie zaczemiono jeden
paragraf.
- Cóż więc z tą rzeczą z Chihuahua?
136
-Jednocześnie z katastrofą w Roswell zaobserwowano inny stru-
mień światła, zmierzający nieco na południe. Armia zebrała
mnó-
stwo „solidnych" relacji z obserwacji od ludzi na ziemi, na całej
tra-
sie z Roswell do Guerrero, miasteczka w górach, w stanie
Chihuahua.
Kilka dni po katastrofie wysłaliśmy oddziały przez granicę. Po
pro-
stu weszli tam i otoczyli rejon, w którym, według opinii
miejsco-
wych, ta rzecz spadała na dół. Długo tego szukali, ale niczego
nie
znaleźli.
-Czy pan sądzi, że jakiś tam spadł?
-Nie wiem. Zawsze chciałem pojechać tam i rozejrzeć się oso-
biście, ale nigdy tego nie zrobiłem.
-A gdzie to było dokładnie?
-Zaraz za Guerrero. - Po raz kolejny Wells zaczął wyjaśniać,
dlaczego musi dostać się do stacji telewizyjnej, ale Okun czym
prę-
dzej mu przerwał.
-Jeszcze ostatnie pytanie. Litera Y. Widziałem ją na jednym
z monitorów wewnątrz statku, gdy pompowaliśmy energię do
syste-
mu. Myślałem, że tojakiś rodzaj sygnału SOS. Dworkin
powiedział
mi, że pan miał podobne wrażenie.
Tym razem Wells tylko potrząsnął głową.
- Ja tego nie wymyśliłem. Pan mówił, że rozmawiał pan z Triną
Gluck.
-Tak.
-Czy pan jej uwierzył?
-Nie sądzę, żeby kłamała. Tak, myślę, że jej wierzę.
-Jeżeli ma rację, Obcy nie wiedzą o Y więcej niż my. Przez całe
lata myślałem, że to równoważnik naszego SOS, leczjeśli tak
jest,
to
dlaczego oni go nie rozpoznają?
-Agencie Radecker - zawołała od drzwi pielęgniarka. - Tele-
fon do pana, sir.
-Posiłki dla nas? - spytał skwapliwie starszy pan.
-Albo to, albo BGP. - Okun wyciągnął rękę. - Bardzo dziękuję
za pomoc.
Wells spojrzał na tę rękę z przerażeniem.
- Pan wyjeżdża? Pan chce mnie tutaj zostawić? NIE! Pan mnie
oszukał! Pan jest z nimi, prawda? Pan nigdy nie zamierzał mi po-
móc. Precz ode mnie, wstrętny morderco!
Przez całą drogę do biura Okun słyszał głos starca rzucającego
przekleństwa. I nie wyglądało na to, że życie miało potraktować go
choć trochę lepiej. Był zupełnie pewien, iż w momencie, gdy pod-
137
niesie słuchawkę, zostanie przygwożdżony przez jakiegoś typa
z ochrony wewnętrznej z Waszyngtonu.
Zaczerpnął głęboko powietrza i podniósł słuchawkę.
-Radecker, słucham.
-Myślałam, że nazywasz się Bob Robertson.
-Brinelle?
-Tak. Słuchaj, tajny agencie Jak-Ci-Tam, jesteś dokładnie spa-
lony. Dwaj faceci z FBI właśnie tu byli i, przepraszam, ale
musieli-
śmy im powiedzieć, dokąd pojechałeś. Zatem może zechcesz
zmyć
się stamtąd.
-Dziękuję, szefie. Biorę się za to od razu.
-Czy tam obok stoją ludzie i słuchają, co mówisz?
-Potwierdzam.
-I chcesz, żeby to brzmiało tak, jakbyś załatwiał oficjalną
sprawę?
-Dokładnie tak.
-Nie panikuj. Lepiej ruszaj w drogę, ale używaj tego numeru
telefonu, który ci dałam, OK?
-Zrobię tak. Odebrałem i wyłączam się.
O
KUN
RUSZAŁ
JUŻ
ku drzwiom, lecz wymyślił coś lepsze-
go. Dlaczego miałby uciekać? Jakie to miało znaczenie, czym wróci
do Newady? Podróż może upłynąć przyjemniej, jeżeli będzie miał
jakieś towarzystwo. Usiadł zatem w poczekalni i przeglądał maga-
zyny aż do chwili, gdy usłyszał samochód ostro hamujący na parkingu.
Rozdział 11
Śmierć w rodzinie
B
RACKISH
O
KUN
NOC
SPĘDZIŁ
za kratkami. Jak się spo-
dziewał, faceci z FBI, którzy go aresztowali, zawieźli go aż do Ne-
wady, do głównego wjazdu na Teren Testowania Broni w Nellis. Byli
w stosunku do niego bardzo grzeczni, nawet życzliwi. Ani na chwilę
nie nałożyli mu kajdanek, ani pod żadnym innym względem nie trak-
towali go jak więźnia - z wyjątkiem tego, że towarzyszyli mu do
ubikacji podczas postoju na lunch. Sytuacja zmieniła się, gdy został
przekazany żandarmerii wojskowej, oczekującej na niego przy bra-
mie wjazdowej. Zrewidowano go, skuto i wrzucono na tył dżipa. Żan-
darmi zawieźli go do budynku wywiadu wojskowego i zamknęli w ce-
li pozbawionej okien. Obudzony w środku nocy trafił do pokoju prze-
słuchań. Kilku oficerów chciało dokładnie wiedzieć, gdzie był i z kim
rozmawiał w ciągu swojej dwudziestosiedmiogodzinnej nieobecno-
ści. Uprzedzili go jednak, żeby nie opowiadał całej historii. Życzyli
sobie wiedzieć czy, a jeśli tak, to komu, wyjawił jakąkolwiek za-
strzeżoną informację, cokolwiek o pracy wykonywanej pod Jezio-
rem Groom, lecz przypomnieli mu, że nie są upoważnieni do wysłu-
chania takich informacji i przekazanie ich im stanowiłoby pogwał-
cenie prawa.
Powiedział całą prawdę, ale zachowywali się tak, jakby nie wie-
rzyli w ani jedno słowo. Męczyli go przez dwie godziny, subtelnie
nakłaniając do zmiany zeznań. Gdy sesja została zakończona, ode-
słano go z powrotem do celi. O 7.00 rano został obudzony ponow-
nie, tym razem przez Radeckera, który stojąc po drugiej stronie krat
139
przypominał wysokociśnieniową wężownicę w grzejniku na moment
przed eksplozją i spryskaniem pokoju brudną, wrzącą wodą. Wrzesz-
czał na Okuna przez dłuższą chwilę, wyjaśniając mu, jak głupią i nie-
bezpieczną rzeczą było to zniknięcie. Gdy rozwścieczony
człowiek
z CIA przerwał dla nabrania powietrza, Okun próbował złagodzić
atmosferę.
- Nie ma pan nawet zamiaru pochwalić mojego uczesania?
Radecker przeszył go twardym spojrzeniem.
-Ufałem ci - zasyczał - a ty mnie oszukałeś. Wbiłeś mi nóż
w plecy. Teraz za to zapłacisz. Pójdziesz pod sąd wojenny.
Zespół
prawny właśnie przygotowuje oskarżenie. Czeka cię poważna
od-
siadka.
-Za co?
-Zastanówmy się. Nieobecność bez urlopu, podszycie się pod
funkcjonariusza federalnego, pogwałcenie Federalnego Aktu o
Szpie-
gostwie. .. Za wszystko razem nie powinieneś dostać więcej niż
dzie-
więćdziesiąt dziewięć lat. Rozpatrzenie zwolnienia
warunkowego
po
około dwudziestu.
-Nie ujawniłem niczego - zapewnił go Okun. - Przysięgam.
Jedyną osobą, z którą rozmawiałem, był Wells.
Złośliwy uśmiech rozpromienił twarz Radeckera.
-Wells nie jest już objęty klauzulą wtajemniczenia. Nie ma żad-
nych oficjalnych powiązań z tym programem. Popełniłeś
zdradę.
-Nabierasz mnie, prawda? Nie powiedziałem mu niczego,
o czym by sam dotychczas nie wiedział.
-Tamci faceci tego nie wiedzą. Myślę, że mógłbym pomówić
z nimi w twojej sprawie, wytłumaczyć sytuację, próbować
nakłonić
ich do rezygnacji z oskarżenia. Jednak nie zamierzam nic robić i
po-
wiem ci, dlaczego. Ponieważ sprawiłeś mi kłopot umyślnie.
Zosta-
łem tu wysłany jako opieka twojej hippisowskiej dupy, a ty mi
wy-
ciąłeś taki numer. Jak myślisz, co mnie teraz czeka? W CIA
jestem
skończony. Jestem pośmiewiskiem. Nawet to marne FBI
śmieje
się
ze mnie.
J
EDNAK
O
KUN
NIGDY
nie został oskarżony. Najwyraźniej
miał niewidzialnych przyjaciół na wysokim szczeblu. Ktoś z biura
wicedyrektora CIA polecił telefonicznie oficerowi do spraw praw-
nych bazy odstąpić od sprawy i zapomnieć o całym incydencie. Ra-
deckerowi powiedziano, aby ograniczył zasięg poruszania się
mło-
140
dego naukowca do laboratorium i najbliższego otoczenia, ale żeby
nie podejmował dalszych kroków dyscyplinarnych. Był wściekły, ale
nie mógł się zemścić.
Kiedy Okun wrócił do podziemnego laboratorium, panował tam
dość ponury nastrój. Nie tylko on naraził się szefowi. Gdy Brackish
nie spotkał się z nimi, żeby wspólnie wrócić z Vegas, starsi panowie
próbowali wszelkich sztuczek, starając się opóźnić odjazd furgonet-
ki. Najpierw gdzieś sobie poszedł Freiling, udając, że ma jakieś star-
czy problem, potem Lenel zaczął narzekać na bóle w piersiach i za-
brano go do szpitala. O świcie, gdy Okun ciągle nie wracał, zrezy-
gnowali i udali się do domu. Radecker nie wątpił, że wszyscy brali
udział w spisku. Wycieczki do Vegas, oznajmił, to historia. Starszym
panom wolno od dziś jechać do miasta tylko na tak długo, żeby zdą-
żyli załatwić swoje sprawy w banku i wykupić lekarstwa w aptece
przed powrotem do bazy. Dla Dworkina i reszty towarzystwa pozba-
wienie tej jedynej formy rekreacji było ciężkim ciosem i nie mogli
nie winić za to Okuna.
Nastroje były złe, w laboratorium panowała ciężka atmosfera.
Na monolicie solidarności przestrzeganej dotychczas przez starszych
panów pojawiły się pęknięcia. Zaczęły się między nimi kłótnie i nie
ukrywali faktu, że mają żal do Okuna. Lenel zaczepił go któregoś
ranka, pytając, czyjego „wybryk" wart był tego.
- Czy stało się coś aż tak ważnego, że musiałeś do niego poje-
chać? - Gdy Okun próbował obarczyć winą Radeckera i jego kłam-
stwa, Lenel powtórzył tylko: - Powiedzieliśmy ci, że Wells jest wa-
riatem. Teraz pytam, czy dowiedziałeś się czegoś, jadąc tam i spoty-
kając się z nim?
Zamiast odpowiedzieć, młody człowiek uciekł do swojego po-
koju. Co zyskał, podejmując tę podróż na wybrzeże? Dawny dy-
rektor Rejonu 51 powiedział mu wiele interesujących rzeczy, ale
nie ujawnił niczego, co można by praktycznie wykorzystać. Spra-
wa telepatycznego przekazu symbolu Y pozostała tajemnicą i miał
jeszcze mniej swobody niż dawniej, żeby badać wariant drugiego
statku. Prawdopodobnie wyniósł z tego spotkania jedynie uporczy-
wą wizję Ziemi najechanej przez wojownicze gatunki z odległej
galaktyki. Brzmiące wówczas niedorzecznie słowa Wellsa zako-
rzeniły się w wyobraźni Okuna i rozrastały się coraz silniej. Pró-
bował rozmawiać o tym z innymi ludźmi, ale najwyraźniej bali się
tych idei. Dlaczego jednak odrzucali je, skoro istniało tyle potwier-
dzających dowodów?
141
Radecker nie był skończony. Zaprowadził podstępny, nowy re-
żim oparty na papierkowej robocie. Skrzynia za skrzynią zaczaj nad-
chodzić sprzęt sprowadzany w ramach projektu przebudowy i mo-
dernizacji statku. W nowym systemie każdy przysłany kawałek sprzę-
tu musiał być potrójnie skatalogowany, zanim został wykorzystany.
Oznaczało to oddzielne blankiety dla każdej śruby, każdej uszczelki
i każdego zwoju drutu. Doszedł też jeszcze inny element administra-
cyjnego sadyzmu - dobowy program prac. Codziennie każdą pierw-
szą godzinę pracy poświęcali na nudne wypełnianie tych pracochłon-
nych formularzy.
Sprawy unormowały się nieco dopiero po dwóch tygodniach. Ci-
batutto przystosował stary, niewykorzystany teleks do załatwiania części
papierkowej roboty, Dworkin zaś wprowadził nową grę karcianą -
brydża - którą starsi panowie szybko opanowali. Któregoś wieczoru
Radecker przyszedł do kuchni i zastał ich przy hałaśliwej grze w kar-
ty, której przyglądał się Okun. Właśnie wtedy, gdy rany wywołane
sprawą Okuna zaczynały się zabliźniać, Radecker rozdrapał je na nowo.
Zdał sobie sprawę, że chłopak, upokarzając go, sam wybrnął z sytu-
acji bez szwanku. Tak nie wolno było tego zostawić. Następnego dnia
wpił swoje szpony w ofiarę, w jedyny dostępny mu sposób. Jeśli nie
może ukarać genialnego chłopca bezpośrednio, uderzy poniżej pasa.
Wysłał Freilinga do pobliskiej bazy Sił Powietrznych na testy psycho-
logiczne, w celu sprawdzenia, czy staruszek jest umysłowo zdolny do
dalszej pracy w laboratorium o wysokim stopniu utajnienia. Freiling
wrócił roztrzęsiony i zmieszay. Psychiatrzy dali mu zadania, opowia-
dał, specjalnie przygotowane, aby go pognębić. Starszy pan był prze-
rażony perspektywą wysłania go do domu-więzienia dla rencistów,
takiego jaki Okun widział w San Mateo.
Cała grupa wymaszerowała natychmiast do biura Radeckera, ale
nie chciał z nimi gadać.
-Myślałem, że zawarliśmy umowę, panie Radecker - zawołał
Dworkin tak dyplomatycznie, jak tylko mógł, przez zamknięte
drzwi.
-Nie rozmawiajcie o tym ze mną, idźcie do Okuna. I zastanów-
cie się następnym razem, zanim któryś z was zdecyduj e się wej
ść
mi
w drogę. - Resztę soboty spędzili zajmując się Freilingiem,
zapew-
niając , że nie pozwolą na odesłanie go. Gdy wreszcie
odprężył
się
i zasnął, była już późna noc.
Okun przyszedł do kuchni i zastał tam Dworkina siedzącego
w ciemnościach.
- Co się stało, nie możesz spać?
142
-Atak niestrawności - powiedział Dworkin. Gdy Okun zapalił
światło, zobaczył na stole szklankę wody i słoik z tabletkami.
-
To
prawdopodobnie tylko zgaga po stresującym dniu.
-Jesteś pewien, że wszystko w porządku? Nie powinniśmy ko-
goś wezwać?
Starszy pan zaśmiał się. Nie było aż tak źle. Poprosił Okuna,
żeby usiadł, i zapytał o jego wizytę u Wellsa. Chciał wiedzieć wszystko
o miejscu, w którym Wells jest przetrzymywany, i co mówił. Wysłu-
chawszy przez chwilę relacji, spytał Okuna o zdanie.
-Czy myślisz, że on ma rację? Czy jesteśmy kryminalistami, nie
mówiąc światu?
-Być może. Szczególnie gdy rozejrzymy się naokoło i pomyśli-
my, jaką siłę roboczą przeznacza rząd na te badania. Powinny tu
sie-
dzieć setki ludzi, a co mamy? Czterech emerytów powyżej
siedem-
dziesiątki i jednego przygłupa, który nie ma nawet doktoratu.
Oni
w ogóle nie traktują tego projektu poważnie. Myślę, że Wells ma
rację
w jednej sprawie. Trzeba, żeby pracowało nad tym więcej osób.
Gdy-
by sprawa wyszła na jaw, ludzie musieliby potraktować
zagrożenie
poważnie i zjednoczyć się, żeby podjąć przygotowania.
-Możliwe - rozważał Dworkin - ale nie jestem przekonany, czy
ludzie zjednoczyliby się. Myślę, że społeczeństwo uległoby
dezinte-
gracji. Sposób, w jaki ty zareagowałeś na informację o statku i na
wi-
dok ciał obcych, był bardzo nietypowy. Gdy ludzie rzeczywiście
za-
czynają wierzyć, że grozi nam zagłada, tak jak w to wierzy Wells,
skłon-
ni są wycofać się w głąb siebie. Niemal widzę grupki
przestraszonych
ludzi, porzucających zwykłe drogi życiowe i uciekających w głąb
pry-
watnej niedoli albo formujących prywatne armie i chroniących się w
gó-
rach. Wszystko to jednak tylko spekulacje - stwierdził, kończąc
swo-
ją szklankę wody - i to przesądza sprawę, ponieważ ludziom nic
się
nie powie. Nawet jeżeli jednemu z nas udałoby się dopchnąć dó
wie-
czornych wiadomości i opowiedzieć całą rzecz, nikt by nam nie
uwie-
rzył. Wiesz, co się stało w Roswell. Oni ujawniają spory talent,
gdy
trzeba, żeby inteligentne osoby robiły wrażenie wariatów.
-Jakie zatem mamy wyjście? Po prostu nadal przedzierać się
tutaj przez tę maszynerię?
Dworkin przez kilka chwil wpatrywał się w pustą szklankę.
-Spędziłem większą część dorosłego życia w tych pomieszcze-
niach i nie jestem pewien, czy mogę się czymkolwiek wykazać.
Wiesz,
byłem żonaty.
-Nie, tego nie wiedziałem. Masz dzieci?
143
-Nie, dzięki Bogu. Ale gdybym miał, i tak musiałbym je zosta-
wić. Przez wiele lat doktor Wells i ja różniliśmy się poglądami, ale
zawsze zgadzaliśmy się, że praca wykonana tutaj jest dostatecznie
ważna, żeby usprawiedliwić nasze osobiste ofiary. Praca była wszyst-
kim, a teraz, obawiam się, jest już za późno.
Okun wiedział, o czym tamten mówi.
-Ponieważ robi się pan zbyt stary?
-Tak. Minęło kilka lat, odkąd utraciliśmy kogokolwiek, i po-
zwoliłem sobie zapomnieć, jak to jest. Jeżeli on odeśle stąd
Freilin-
ga, zostaniemy zredukowani do czterech osób. Wkrótce i my
odej-
dziemy i niepokoję się, co się wtedy stanie. Nie wiem, czy
jesteś
gotów prowadzić wszystko samodzielnie.
Przez chwilę pozwolili, żeby ta kwestia pozostała otwarta. Bra-
ckish rozważał możliwość pójścia w ślady Dworkina, poświęcając
wszelkie możliwe warianty swojej przyszłości dla samotnego życia
laboratoryjnego szczura. Pomyślał przelotnie oBrinelle, ojej nie-
zgrabnych kończynach i szerokim uśmiechu. Wiedział, że prawdo-
podobnie nigdy już jej nie zobaczy, ale na razie zgadzał się, żeby
była odpowiednikiem każdej dziewczyny, którą mógłby spotkać. Czy
utrzymanie przy życiu tego laboratorium oznacza, że nigdy nie bę-
dzie podkochiwać się w żadnej dziewczynie? Ani decydować się
w ostatniej chwili na pójście do kina z przyjaciółmi?
- Jeżeli te istoty kiedykolwiek podejmą wrogie działania - pod-
sumował Dworkin - możesz okazać się jedyną osobą na świecie,
która będzie mogła nas przygotować. Jak dotąd, twoi sponsorzy
w Waszyngtonie, kimkolwiek oni są, nie odmówili ci niczego. Może
już czas wystąpić do nich z petycją o jakiś nowy personel. Wątpię,
czy my, starzy, długo tutaj posiedzimy.
Okun zamachał rękami.
- Dzisiaj nie podejmiemy już żadnej decyzji. Według kontraktu
mam jeszcze trzy lata i wy czterej możecie mnie przeżyć o dziesięć.
Teraz już chodź, spróbuj się trochę przespać.
- Masz rację - westchnął. - Czuję się okropnie zmęczony.
Rano Dworkin nie dołączył do nich przy śniadaniu. Gdy poszli po
niego, odkryli, że umarł w czasie snu. W dzień po otrzymaniu nauczki
w postaci topora na głowę Freilinga, utracili swego przywódcę. Gdy
Cibatutto złapał za telefon i zaczął organizować pogrzeb, pozostali
zamknęli się w swoich pokojach i pogrążyli się w rozpaczy.
144
-S
ZEŚCIU
W
ZIEMI
, trzech następnych w drodze-wyszep-
tał Lenel, gdy pastor skończył krótką mowę pochwalną nad ciałem.
Ceremonia wyglądała tak samo, jak odprawione dla ludzi, którzy
zmarli przed przyjazdem Okuna. To wszystko należało do całościo-
wego planu zaoferowanego im przez bank. Dom Pogrzebowy Par-
ducci oferował balsamowanie, makijaż, trumnę, określony czas po-
żegnania w otwartej trumnie, transport na cmentarz, kwiaty i obrządki
pogrzebowe, wszystko razem po niskiej cenie.
Jedyną usługą nie wliczaną w cenę była eskorta policyjna na
cmentarz. Rodzina Parducci nie przyjaźniła się z policją. Gdy pastor
skończył, ogłosił, że teraz przez kilka minut zebrani mają czas na
przekazanie ostatnich pożegnań doktorowi Dworkinowi. Na pogrze-
bie było więcej ludzi, niż oczekiwał Okun. Przyjechały dwie siostry
z rodzinami. Pojawiło się czterech lub pięciu naukowców, którzy pra-
cowali z nim wcześniej, w różnych okresach jego kariery zawodo-
wej. Także Ellesworth, w towarzystwie dwóch innych oficerów, i dok-
tor Insolo z Rady Nauki i Techniki. Wszyscy ustawili się rzędem
i przeszli obok otwartej trumny, zatrzymując się, aby wygłosić kilka
słów lub złożyć jakiś kwiat na piersi Dworkina. Kiedy Okun zbliżył
się do sosnowej skrzyni, z trudnością rozpoznał spoczywającą we-
wnątrz postać. Policzki były zbyt różowe, włosy nastroszone w spo-
sób, w jaki Dworkin nigdy się nie czesał. Gdy ktoś z tyłu wymówił
słowa ,jak żywy", Brackish poczuł, że serce zjeżdża mu do kolan,
i szybko odszedł na bok, żeby złapać trochę powietrza.
Zwalił się na ławkę, koło czytającego gazetę kierowcy kara-
wanu.
-Jak to wszystko tam idzie?
-Ciężko. Bardzo ciężko. - Okunowi głos się załamał.
-Czy pan jest krewnym?
-W pewnym stopniu.
Mężczyzna kiwnął głową, jakby zrozumiał, co to znaczyło. Obaj
siedzieli przez kilka minut, obserwując ruch na ulicy, dopóki kie-
rowca nie wrócił do swojej lektury. Okun myślał o tym, co powie-
dział Dworkin, o jego wątpliwościach, czy Okun jest przygotowa-
ny do kontynuowania prac. Poczuł nagły impuls, żeby uciekać, znik-
nąć w tym mieście, ukryć się i zacząć normalne życie, takie, jakie
prowadzi mężczyzna siedzący obok niego. Odwrócił się, chcąc
zadać pytanie, ale nim zdążył to zrobić, coś przyciągnęło jego uwa-
gę. Tytuł w gazecie obwieszczał: „Wstrząs w Chihuahua pogrążył
w ciemnościach część Teksasu", a dalej mniejszymi literami: „Elek-
145
tromagnetyczna zagadka opóźnia prace budowlane". Przysunął się
nieco i zaczął czytać tekst na odwrocie gazety sąsiada. Im bliżej
był dołu strony, tym częściej kiwał potwierdzająco głową. Na koń-
cu kolumny wyczytał: ciąg dalszy na str. A6.
Pod czujnym spojrzeniem agenta bezpieczeństwa Brackish po-
szedł do furgonetki i wyciągnął stamtąd swój notatnik. Szybko przej-
rzał uwagi, które porobił w czasie rozmowy z Wellsem. To jest to,
mamy prawdziwy bigos, powiedział do siebie. Wrócił na miejsce od-
bywającej się ceremonii. Przechodząc obok, wyszarpnął gazetę z rąk
zaskoczonego kierowcy i zabrał ją ze sobą.
Trzej starzy naukowcy zebrali się przy otwartej trumnie, uroczy-
ście rozmawiając ze swoim martwym przyjacielem. Okun dołączył
do nich i, żeby rozprostować gazetę, trzepnął nią w trumnę.
- Panowie - powiedział podnieconym szeptem - znalazłem to.
Jest w Meksyku.
Złe maniery to jedna sprawa, ale on zademonstrował już jawne
prostactwo.
- Brackish, to nie jest ani czas, ani miejsce - stwierdził Freiling.
- On ma rację - mruknął Cibatutto. - Przez wzgląd na Sama.
Okun spojrzał im w oczy.
- Sam mówił mi, że zawsze poświęcał swoje osobiste szczęście
dla sprawy pracy i jestem pewien, że chciałby, abym przeczytał wam
właśnie teraz, co jest w tym artykule.
Nieco niechętnie, zrobili mu miejsce. Podszedł do trumny od
strony głowy i, opuściwszy nieco gazetę, czytał im szeptem:
„Poważne trzęsienie ziemi o sile 8,2 w skali Richtera prze-
toczyło się na początku tego tygodnia przez pustynny stan Chi-
huahua, niszcząc miasteczka, uszkadzając szosy i obalając słu-
py wysokiego napięcia doprowadzające energię elektryczną
do tego stanu i do teksaskich miast Sierra Blanca i Van Horn".
- Przejdźmy do rzeczy. - Przeskoczył na dół kolumny.
„.. .ale próby doprowadzenia energii przez Nuevo Casas
Grandes opóźniają się wskutek poważnego zniszczenia dróg
lokalnych i niemożności użycia w tym rejonie radia i telefo-
nów. Prawie wszystkie urządzenia elektryczne sprowadzane
do tego regionu, określanego przez miejscowych jako Zona
del Silencio, czyli Strefa Ciszy, ulegają jakimś uszkodzeniom.
- Dzieje się tak już od dłuższego czasu - powiedział Octa-
vio Juan Marąuez, rzecznik spółki energetycznej. -Nasze ra-
146
dia nie działają pomiędzy tymi wzgórzami. Na niektórych te-
renach odbierają dużo zakłóceń, gdzie indziej całkiem milk-
ną. Ludzie miejscowi mówią, że powodują to chupacabras,
zwierzęta futerkowe, które w nocy polują na małe dzieci - do-
kończył ze śmiechem.
- Jednak dla mieszkańców wiosek zbudowanych z mułu
i słomy, otaczających te tereny, to nie jest śmieszne. - Korzy-
stając z pośrednictwa tłumacza, mieszkająca na tym terenie
Indianka wyjaśniła: - Przeraża to, że jest tak cicho. Nie ma
tam więcej roślin, nie pojawiają się zwierzęta, a nawet owady.
To dlatego ludzie mówią, że mieszkają tam chupacabras.
.. .Niemożliwe do rozpoznania zaburzenia atmosferyczne
zdumiewają ekspertów, odkąd pojawiły się na tym terenie w lipcu
1947 roku. Oddziały amerykańskie stacjonujące bardziej na
południe, w mieście Guerrero, prowadziły szerokie badania geo-
logiczne terenu na początku lat pięćdziesiątych, przypisując te
zjawiska dużym ilościom żelaza znajdującego się w glebie".
Kiedy Okun odwracał gazetę na stronę A6, podniósł oczy na
dostatecznie długą chwilę, żeby dostrzec, że naukowcy zdali sobie
sprawę z tego, iż na coś natrafił. Wszelkie nękające ich w przeszło-
ści wątpliwości zostały wymazane raz na zawsze, gdy Okun dotarł
do odpowiedniej strony. Było tam małe zdjęcie ekip monterów pra-
cujących przy przewróconych liniach energetycznych. Długa nitka
gigantycznych słupów energetycznych ciągnęła się po horyzont, a każ-
dy z nich miał kształt gigantycznej litery Y.
Jeśli chodziło o Okuna, nie potrzebował czytać dalej. Spojrzał
na swoich kolegów-naukowców wzrokiem mówiącym: „Wiecie te-
raz, co powinniśmy zrobić!"
Czterej panowie odeszli na bok i Okun przedstawił swoją teorię
na temat przebiegu wypadków.
- OK. Mieliśmy rację. Były jeszcze inne statki, prócz tego
w Roswell. Dokonywały zwiadu lub robiły coś podobnego, gdy
w Polinezji została wystrzelona rakieta. Smuga poruszająca się
w poprzek ekranów radarowych, zanim rakieta eksplodowała, to
musiał być inny statek. Może został trafiony, albo wysłał sygnał do
odwrotu, albo... jeszcze nie rozwiązałem tej części zagadki. Jed-
nak wiemy, że statek z Roswell skierował się na północ, inny zaś
poleciał na południe. Wojsko myślało, że rozbił się w pobliżu
Guerrero i prowadząc poszukiwania dokonało inwazji na Meksyk,
147
ale zaszli za daleko na południe. Y musiał być sygnałem ze statku,
który spadł.
-Dlaczego jednak ten trzeci statek z ekranu radarowego nie przy-
leciał i ich nie zabrał? - spytał Freiling, zaczynając coś rozumieć.
- Wiszące przewody - zaryzykował Lenel. - Być może fale pola
elektromagnetycznego zakłócały ich sygnały.
Cztery głowy pokiwały potakująco.
-Jednak oznacza* to - zauważył Cibatutto - że podczas ich na-
stępnej wizyty, o ile obcy złożą nam wizytę w niedalekiej
przyszłości,
będą mogli odebrać ten sygnał. Prawdopodobnie ciągle
jeszcze
jest
wysyłany, skoro przejęliśmy go w zeszłym roku.
-Kiedy następny raz będziemy mieli okienko wzmożonej ak-
tywności pasów Van Allena?
Cibatutto wyciągnął pióro i wykonał na gazecie kilka obliczeń.
-Mamma mia. Dio de cane!
-Proszę o tłumaczenie.
-Trzy dni! Maksimum energii wewnętrznego pasa w ciągu
trzech dni.
Okun, nieświadomie obracając w palcach figurkę o kształcie
symbolu ankh zawieszoną na szyi, spojrzał na grupę. Starając się
jak najlepiej naśladować Dworkina powiedział:
- Panowie, znaleźliśmy się w raczej dramatycznym położeniu.
Jeżeli po pogrzebie wrócimy do Rejonu 51, mamy małą lub żadną
szansę na odnalezienie drugiego statku, zanim zrobią to nasi niepo-
żądani goście.
Po
ZAKOŃCZENIU
CEREMONII
i przeniesieniu trumny do
karawanu, ludzie zaczęli wsiadać do samochodów, żeby pojechać na
cmentarz. Radecker przeszedł przed front zaparkowanych rzędem
samochodów, myśląc, że pojedzie w karawanie.
- Zdobądź się na odrobinę przyzwoitości, człowieku - burknął
Lenel, gdy tamten dotknął klamki. - Pomogłeś mu trafić do grobu.
Pozwól, żeby odbył tę ostatnią drogę godnie, razem ze swymi przyja-
ciółmi.
Obaj mężczyźni wymienili zimne spojrzenia. Ostatecznie Rade-
cker przeszedł do tyłu i wsiadł do furgonetki. Lenel otworzył bocz-
ne drzwi dla pasażerów i zastanawiał się, jak wsiąść do pojazdu.
Okun, Freiling i Cibatutto siedzieli już, ciasno stłoczeni, obok kie-
rowcy.
148
-Nie, absolutnie nie - powiedział kierowca. - Nikt więcej nie
może tutaj jechać. Dostanę mandat. - Jednak naukowcy, jedni z
naj-
lepszych na ulicy Strip fachowców do przekonywania, potrafili
być
bardzo sugestywni. Kierowca szybko zmienił zdanie i dał znak
Le-
nelowi, żeby wsiadał. Z pewnym trudem starszy pan wdrapał
się
na
kolana Okuna. Orszak opuścił podjazd i skierował się na
południe
sławnym bulwarem Las Vegas. Zanim dojechali do pierwszych
świa-
teł, Freiiing zaczaj rozmowę o drzwiach.
-Czy ktoś sprawdził tylne drzwi? Przez całą drogę nie były
zamknięte. Gdy staniemy na następnych światłach, wysiądę i
spraw-
dzę. Brakuje nam tylko tego, żeby biedny stary Sam Dworkin
wyto-
czył się przez tylne drzwi i rozsypał się na całej Strip.
-Niech się pan nie niepokoi, sir, drzwi są zamknięte.
-To bardzo miło z pana strony, że pan tak mówi, wierzę w pana
dobre intencje - trzęsącym się głosem podjął Freiiing - i
jestem
pe-
wien, że pan jest bardzo dobry w swoim zawodzie, ale na
następ-
nych światłach ja sobie szybko wyjdę i sprawdzę.
Wystarczyły tylko trzy skrzyżowania, żeby znudzić kierowcę tak
dokładnie, że powiedział:
- No już dobrze, sam sprawdzę te cholerne drzwi. - Wysiadł,
pobiegł na tył karawanu, otworzył tylne drzwi i zawołał do pasaże-
rów na przednim siedzeniu: - Tak jak mówiłem, drzwi były zamknięte.
Teraz zamknę je jeszcze raz i upewnię się, że są porządnie zabloko-
wane.
Jednak zanim zdążył wykonać swój zamiar, Freiiing prześliznął
się na siedzenie kierowcy i wcisnął pedał gazu. Opony zapiszczały,
gdy karawan wcisnął się w sznur pojazdów jadących przecznicą.
Siłą bezwładności trumna wyjechała z wozu i walnęła górną częścią
w jezdnię. Ślepemu trafowi należy zawdzięczać fakt, że karawan
przeskoczył przez skrzyżowanie nietknięty.
Pasażerowie mocno się trzymali, czego tylko mogli, a Freiiing,
który nie prowadził już od ponad dwudziestu lat, rozpędził cadillaca
do ponad stu dwudziestu kilometrów na godzinę, Dworkin zaś
wy-
konał swoją część planu, zatrzymując Radeckera i resztę orszaku.
Przelatując przez wysepki na jezdni, rozpędzając pieszych i igno-
rując prośby pasażerów o zwolnienie, Freiiing wycelował przód ma-
szyny na środek jezdni i walił przez miasto. Dojechali do Tropicany,
jednak kierowca był tak skoncentrowany na szukaniu drogi
pomię-
dzy samochodami, że spostrzegł to dopiero w ostatniej chwili, gdy
już niemal było za późno.
149
- Co, już tutaj? - zdziwił się sam do siebie i mocno ściągnął
kierownicę w prawo, zjeżdżając w drogę wyglądającą na podjazd.
Najbliższe samochody skręciły, wpadły w poślizg i zderzyły się, Frei-
ling zaś rąbnął karawanem w krawężnik, rozwalając obie przednie
opony. Niczym nie speszony przebijał się dalej w znajomym terenie,
przez następny krawężnik aż do drzwi wejściowych Tropicany. Pod
okiem oniemiałych lokai trzej starsi zbiegowie, w asyście swego młod-
szego pomocnika, wbiegli frontowymi drzwiami.
Niebawem pojawił się i Radecker, jednak na tyle później, że starzy
szulerzy, którzy dobrze znali budynek, zdołali skutecznie się ukryć. Pół
godziny po ich zniknięciu we frontowych drzwiach, czterdziestu ludzi
przeszukiwało starannie cały budynek. Na wszelki wypadek, gdyby jed-
nak udało im się wymknąć, Radecker zadzwonił do biura szeryfa i poli-
cji drogowej, aby otoczyli posterunkami całe centrum. Zaczęło się prze-
szukiwanie każdego samochodu opuszczającego miasto. Radecker za-
dał sobie pytanie, dokąd mogą udać się staruszkowie, jeżeli nawiali już
z budynku i, nie da się ukryć, odgadł prawidłowo. Wskoczył do furgo-
netki i popędził przez miasto. Daleko nie pojechał; zaparkował samo-
chód koło Parducci Savings i wbiegł do środka.
Sahradore Parducci podliczał akurat stos faktur i nie chciał
po-
gubić się w rachunkach. Ignorował pytania Radeckera o trzech star-
szych panów w garniturach do chwili, gdy jakaś ręka sięgnęła nad
kontuarem i zrzuciła pieniądze na podłogę. Kiedy Sal podniósł wzrok,
Radecker trzymał wycelowany w jego twarz pistolet.
-Tak, sir, czym możemy panu dzisiaj służyć?
-Gdzie oni są, do cholery? Tutaj się schowali, zgadza się?
-Trzech starszych ludzi? Mamy dużo klientów-emerytów. Czy
może mi ich pan opisać? - Nagle na zapleczu rozległo się
wysokie
wycie brzmiące jak dźwięk silnika elektrycznego.
-Lenel, Cibatutto i Freiling - wymienił Radecker, obchodząc
kontuar, żeby obszukać biuro. - Znasz te nazwiska?
-Bardzo dobrze. Moja rodzina prowadzi z nimi interesy od wielu
lat. -Parducci rozłożył ręce. Był ciągle doskonale nieruchomy i
do-
skonale spokojny, nawet wtedy, gdy Radecker kopniakiem
otworzył
jedne z zamkniętych drzwi biurowych, żeby zajrzeć do
środka.
-Kiedy ostatni raz ich widziałeś?
-Pan chyba nie jest z IRS*?
-Co to jest? - Wycie motoru przeszło w inny, klapiący odgłos.
* Internal Revenue Seryice - służba skarbowa USA (przyp. tłum.)
150
-Co jest co?
-Ten hałas?
-Ach, ten hałas. Ten dźwięk tap-tap-tap? To może być heli-
kopter firmy Parducci Enterprises.
Radecker rzucił się do okna, gwałtownie szarpnął zasłony
i w ostatniej chwili dostrzegł unoszonych w dal podwładnych. Od-
wrócił się do obwieszonego biżuterią bankiera, który wyjaśnił:
- Jesteśmy instytucją finansową świadczącą wszelkie usługi.
Z
ANIM
DRUGI
,
W
ciągu wielu miesięcy, raport Radeckera tra-
fił do instancji prawnych zachodnich stanów USA, zbiegli naukowcy
wynajmowali za gotówkę samochód na Lotnisku Ontario w Kalifornii.
Rozdział 12
Chiłiualiua
ZO
KUNEMU
STERU
grupa posuwała się na południe. Agen-
cja wynajmu dostarczyła im zupełnie nowego forda ltd-kombi, który
podskakiwał i tańczył na szosie niczym mały jacht. Zamierzali jak
najszybciej prześliznąć się przez granicę w Tijuana. Podczas ostat-
niej eskapady NBP Okuna Radecker zmobilizował małą armię w ce-
lu odnalezienia uciekiniera. Mogli sobie tylko wyobrażać, jaką sieć
nastawił tym razem.
Okun nigdy nie był w Meksyku, więc nie zdawał sobie sprawy,
że dzieje się coś dziwnego, kiedy dotarł do granicy od strony San
Diego i znalazł się w długiej kolejce pojazdów oczekujących na prze-
jazd.
-Coś tu nie jest w porządku - powiedział Lenel, wychylając się
z tylnego siedzenia. - Można by się spodziewać takiej kolejki
po
drugiej stronie, ale nie tutaj. Wjazd do Meksyku powinien iść
dużo
szybciej.
-Widocznie zaszły jakieś zmiany od czasu, gdy tu byłeś ostatni
raz - wzruszył ramionami Okun.
-Nie. Zawróć i zmykajmy stąd - poradził mu Lenel. Jednak
manewr okazał się niewykonalny. Stali pośrodku
siedmiopasmo-
wej, jednokierunkowej szosy. Wobec tego starszy pan
natychmiast
wymyślił plan B. Jeden po drugim wyskakiwali z wozu i
kierowali
się do przejścia dla pieszych. Mieli tam czekać na jedną z
wielu
grup turystycznych przejeżdżających do Tijuana na jeden
dzień
na
zakupy i wmieszać się w nią. Okun myślał, że są tym razem
zbyt.
152
ostrożni, lecz zbliżając się do bramki dostrzegł dwóch mężczyzn
w garniturach i w ciemnych okularach spacerujących dookoła i za-
glądających do każdego samochodu. Gdy jeden z nich podszedł
bliżej, Okun przesłał w jego kierunku znak pokoju i uśmiech. Męż-
czyzna przesuwał się bez zmiany wyrazu twarzy, kontynując swoje
polowanie. Czyżby Radecker odgadł, jaki mamy cel? - zastana-
wiał się Okun. Wtedy przypomniał sobie, jak złożoną drogę prze-
był, żeby wydedukować lokalizację drugiego statku kosmicznego.
Nie, Radecker tego nie odgadnie.
-Dokąd jedziesz? - spytał umundurowany strażnik graniczny,
gdy Okun stanął równo z budką.
-Ensenada.
-Jaki jest cel wizyty?
-Mucho teąuila.
Chłopak uśmiechnął się, powiedział mu, żeby prowadził bezpiecz-
nie i machnięciem ręki kazał przejeżdżać.
Odnalazł trzech starszych panów oczekujących go kilkadziesiąt
metrów w górę drogi. Wsiedli i pojechali. Gdy tylko odnaleźli właści-
wą drogę i opuścili miasto, Okun popędził 30 kilometrów na godzinę
szybciej, niż pozwalała na to rozjeżdżona nawierzchnia dróg.
Do GÓRSKIEGO M i
A
STECZKA NuevoCasasGrandes do-
tarli około 10.30 wieczorem. Spodziewali się, że miejsce będzie zu-
pełnie wymarłe, znieruchomiałe aż do rana. Na całej trasie przejaz-
du krętą drogą, która zaprowadziła ich do podnóża bezwodnego pa-
sma Sierra Mądre, widzieli połamane słupy telefoniczne i zburzone
niedawno domy z bloków z żużla. Jednak w Grandes nie zauważyli
zbyt wielu oznak świadczących o wielkim trzęsieniu, które tydzień
wcześniej przetoczyło się przez miasteczko. Wzdłuż głównej ulicy
stały stare budynki o konstrukcji wzmocnionej drewnem. Nąjszykow-
niejszym i najgłośniejszym lokalem w tej dzielnicy była Taverna Te-
razas, stojąca dokładnie naprzeciwko kościoła. Grająca szafa napeł-
niała ulicę dźwiękami melodii mieszającymi się ze specyficznym po-
sapywaniem przewoźnych generatorów elektrycznych. Kilkunastu
mężczyzn siedziało przed barem, na podpierających ścianę krzese-
łkach, rozmawiając i śmiejąc się.
Lenel, Freiling, Cibatutto i Okun, wszyscy jeszcze w garniturach,
które włożyli na pogrzeb Dworkina, zaparkowali samochód i szli
środkiem ulicy. Krocząc pierś w pierś, równym szeregiem, wygląda-
153
li jak niezbyt groźna grupa rewolwerowców. Siedzący przed barerfl
byli wyglądającymi tylko na twardzieli gnojkami, pasterzami, któ-
rzy robili wrażenie prawdziwych mężczyzn: zakurzone wysokie skó-
rzane buty, drelichowe spodnie, koszule z „dzikiego zachodu". Na
widok Norte Americanos przestali się śmiać.
-Hola, amigos! - zawołał Okun, gdy mijając ich wchodził fron-
towymi drzwiami do środka. Naukowcy weszli za nim. Mały bar był
prawie pełen. Okun zajął stolik obok szafy grającej, z której docho-
dziły dźwięki hałaśliwej piosenki kowbojskiej. Rozmowy ucichły na
chwilę, kiedy ludzie stojący przy barze odwrócili się, żeby spojrzeć
na wyelegantowanychgriwgcw, ale zaraz potoczyły się na nowo. Okun
zamówił u przechodzącej kelnerki cztery piwa, a potem pochylił się
nad stołem.
-Gdy już znajdziemy Strefę Ciszy, pojedziemy trasą słupów
energetycznych i wtedy odtworzę kąt widzenia, który
zapamiętałem
z ekranu. Zatrzymam się w tej samej pozycji w stosunku do
słupa
energetycznego.
-Czy pamiętasz ją wystarczająco dobrze?
-Wierzcie mi. Mam to wręcz wyryte w pamięci.
- A w jaki sposób odnajdziemy to miejsce? - spytał Freiling.
Lenel wskazał na bar.
-Sądząc po kombinezonach, ci ludzie pracują dla spółki elektro-
energetycznej. Możemy pojechać tam za nimi jutro rano.
-Mam lepszy pomysł - oznajmił Cibatutto. Przerwał, wręczył
kelnerce dwudziestkę za piwo i powiedział jej, żeby zatrzymała
resz-
tę. - Wynajmiemy przewodnika.
-Lepiej żeby to był ktoś, kogo nie bardzo lubimy - ponuro
ostrzegł Lenel - ponieważ, jeżeli faktycznie odnajdziemy obcy
sta-
tek, chyba długo nie pożyje.
Okun wiedział, jak to załatwić.
-Doktor C. ma rację. Byłoby szybciej, gdybyśmy mieli kogoś,
kto może nas tam zaprowadzić. Jeśli znajdziemy statek,
postaramy
się ukryć to przed nim. Dwóch z nas może tam zostać, podczas
gdy
dwaj pozostali wrócą do miasta z przewodnikiem, żeby wezwać
na-
sze posiłki. Jeżeli się zorientuje, tym gorzej dla niego. Nie
wałkujmy
już tego tematu.
-Spokojnie, dzieciaku, zaczynasz mówić jak Wiktor Franken-
stein - powiedział Lenel.
Freiling wyczekiwał chwili przerwy w rozmowie. Zwrócił się
do Cibatutto.
154
- Ciągle się zastanawiam, dlaczego dałeś kelnerce tak cholernie
dużo forsy.
Odpowiedź dosłownie przyszła sama. Chudy, młody Metys, może
siedemnastoletni, podszedł do ich stolika, odwrócił krzesło i siadł na
nim okrakiem.
-Chcecie kupić trochę dzbanków?
Okun wydawał się zaskoczony.
-Kupić trochę czego?
-Dzbanki. Miseczki. Ceramika. - Wyjaśnił dość czystą angielsz-
czyzną, że Amerykanie czasami przyjeżdżają do Grandes, żeby
ku-
pić wyroby garncarskie zrabowane w miejscach pochówku
Indian
Mogollon. Wymówił to słowo mo-go-YON. Inni chcą obejrzeć
jaski-
nie, w których Mogollonowie kiedyś mieszkali.
-Nie zależy nam na dzbankach. Chcemy pojechać do Strefy
Ciszy. - Okun wyjął z kieszeni złożoną gazetę i pokazał ją
chłopako-
wi. - Czy znasz kogoś, kto może nas tam zabrać?
-Zapłacimy sto dolarów - dodał Cibatutto.
-Ja! - zawył dzieciak. - Ja was zabiorę. Nie boję się la zona!
-Załatwione. Ale tylko jeśli wyjedziemy przed świtem. Tempra-
no en el mariana - powiedział Okun, wyciągając rękę przez stół,
aby
przypieczętować umowę uściskiem dłoni. - Jak masz na imię?
-Pedro. - Pewny siebie dzieciak promieniał, jak gdyby właśnie
oszukał gringosTia milion dolarów. Gdyby wiedział, jakie
podejmuje
ryzyko, zażądałby znacznie więcej. Nie tylko może być
przewodni-
kiem do Strefy Ciszy, chętnie też zaprowadzi ich do jedynego
hotelu
w mieście i, za kilka dolców ekstra, zatroszczy się o zapas
żywności
i wody. Nauczył się angielskiego, mieszkając przez dziewięć lat w
Los
Angeles, jednak jego ojciec zadecydował, że to nie najlepsze
miej-
sce do wychowywania dzieci i odesłał je z powrotem do
rodzinnego
miasta. Teraz Pedro przesiaduje w barach, oferując
obcokrajowcom
czarnorynkowe towary zrabowane w grobach. Czterej
mężczyźni
zrobili listę rzeczy, których będą potrzebować następnego dnia.
-Dlaczego chcecie tam pojechać?
Wszyscy czterej popatrzyli po sobie niepewnie.
-Czy potrafisz zachować tajemnicę? - spytał Okun.
-Tak, oczywiście.
-Naprawdę obiecujesz, że nikomu nie powiesz?
-Tak, oczywiście.
- Jesteśmy poszukiwaczami skarbów - wyszeptał. -
Pracujemy
dla spółki górniczej i sądzimy, że te wzgórza są pełne skarbów.
155
Dzieciak poderwał się i usiadł prosto.
-Myślicie, że złoto i srebro?
-Nie. Mówię o rudzie żelaza, milionach ton rudy. Przeczytali-
śmy o Strefie Ciszy i powiedzieliśmy sobie, że tam musi być
rada
żelaza.
Zabrzmiało to nieciekawie i dzieciak natychmiast stracił zainte-
resowanie, o co właśnie Okunowi chodziło.
N
ASTĘPNEGO
DNIA
O
ŚWICIE
spotkali się przed hotelem.
Pedro zdobył większość zapasów, które zamówili, z wyjątkiem lata-
rek. Wyjaśnił jednak, że poszedł do kościoła naprzeciwko i zabrał
pełną torbę świec.
- Zapłacę za nie później.
Dzięki wskazówkom swego przewodnika naukowcy znaleźli się
na skraju miasteczka na godzinę przed pierwszymi ekipami budow-
lanymi udającymi się w teren. Skręcili w wiejską drogę i ruszyli da-
lej, ciągnąc furgonetkę tam, gdzie nigdy nie powinna dotrzeć. Pod-
skakiwali na zrytej koleinami drodze, która prowadziła ich coraz głę-
biej pomiędzy wzgórza. Po ostrym zakręcie znaleźli się na wielkiej,
płaskiej równinie szerokiej na co najmniej 20 kilometrów.
- To jest Dolina Jaskiń - powiedział Pedro. Więcej niż dolina, to
był ogromny, otwarty teren, w znacznej części jałowy. W oddali widzie-
li słupy wysokiego napięcia w kształcie litery Y, a za nimi ostre, piono-
we urwiska skalne i pasmo wzgórz wznoszących się ku odległym szczy-
tom. Nawet z tej odległości można było zauważyć, że niektóre z wyso-
kich słupów sąpochylone, uszkodzone przez trzęsienie ziemi. Gdy pod-
jechali bliżej, zobaczyli dźwigi, gigantyczne szpule drutu i inny sprzęt
budowlany. Niektóre przewody pospadały ze słupów.
Spytali Pedra o jaskinie Mogollonów, o których wspominał ubie-
głej nocy. Powiedział im, czego dowiedział się od czarnorynkowych
nabywców dzieł sztuki. Indianie Mogollon wybudowali jaskinie
i mieszkali w nich przez setki lat aż do chwili, gdy nagle zniknęli oko-
ło pięciuset lat temu. Wyjaśnił, w jaki sposób Mogollonowie, podob-
nie jak inne szczepy tego regionu, wiązali wygięte deseczki na gło-
wach swoich dzieci, żeby powodować deformacje czaszki. Oni chy-
ba nie byli zupełnie normalni, powiedział dzieciak. Mieli dziwacznie
uformowane głowy, wytwarzali niezwykłe garnki i wybudowali wielkie
miasta, takie jak Paąuime, a potem zniknęli bez śladu. Cała ich cywi-
lizacja nagle przestała istnieć i nikt nie wie, dlaczego.
156
-Może chupacabras ich zjedli - drażnił się z nim Okun.
-Pan się teraz śmieje - powiedział Pedro - ale niech pan po-
czeka, aż tam dotrzemy. To nie jest naturalne. Nic tam nie żyje,
na-
wet muchy.
Słowo chupacabra tłumaczono zwykle jako „wysysacz kóz".
Legenda o tych dzikich czworonożnych istotach była odpowiedzią
Stanu Chihuahua na potwora z Loch Ness.
- One żywią się krwią innych zwierząt - kontynuował Pedro. -
To dlatego żadne zwierzęta nie chcą wchodzić do Strefy. Niektórzy
ludzie mówią, że one są maskotkami los extranjeros, tych, którzy
przybyli spoza Ziemi.
Wszystkie głowy zwróciły się ku chłopcu, który mówił dalej.
- Opowiadają, że dawno temu jakiś pojazd kosmiczny rozbił się
tam, koło Guerrero, ze 160 kilometrów stąd na południe, i pewni
Indianie zaopiekowali się kosmitami. Przeżyli u tych Indian około
dziesięciu lat i chupas były ich oswojonymi maskotkami. Jednak gdy
kosmici umarli, chupas poczuły się samotne bez swoich panów
i uciekły. Potem przyszły tutaj i mieszkają w Zonie, a kiedy zjawia
się tu jakieś zwierzę, zabijają je i wysysają krew.
Myślami Okun był już gdzie indziej.
-Jak daleko jeszcze?
-Niech pan jedzie, jeszcze dość daleko. - Kilka minut później
Pedro pochylił się naprzód, wypatrując czegoś na urwiskach. -
Tam
jest. - Pokazał. - To jedna z jaskiń.
Gdy naukowcy zobaczyli, na co dzieciak wskazuje, szczęki im opa-
dły. Za każdym razem, kiedy Pedro wspominał jaskinie, wyobrażali so-
bie tunele prowadzące w głąb ziemi. Teraz jednak zobaczyli, o czym
mówił. Wysoko nad równiną ujrzeli gigantyczną wnękę wydłubaną
w ścianie urwiska, szerokąna 60 i wysoką na 15 metrów. Wewnątrz sta-
ły małe domki zbudowane z suszonej cegły, niektóre z nich ulokowane
na samej krawędzi. Było to bardzo małe miasto wybudowane wewnątrz
wielkiej wnęki, trzy piętra nad poziomem równiny. Bez słowa wysypali
się z samochodu, żeby je lepiej zobaczyć. Chociaż prowadzili wyścig
z czasem, miejsce to zasługiwało na szybkie zwiedzanie. Wszyscy do-
szli do tego samego wniosku: siedziba na urwisku jest dostatecznie duża,
żeby pomieścić jeden z obcych statków.
Dostanie się do jaskini wymagało pokonania serii kamiennych
stopni i rozklekotanych drewnianych drabin, co starszym panom
poszło zdumiewająco dobrze. Weszli głębiej pod kamienne skle-
pienie, ku dolnym zakątkom jaskini. Było tam wystarczająco głę-
157
boko, żeby ukryć dwa pojazdy takie jak ten schowany w Rejonie
51. Ścianki z mułu i kamieni, tworzące szereg jednopokojowych
mieszkań, przylegały do ścian wewnętrznych. Wiele ścian w głębi
zachowało jeszcze swoje dziwacznie uformowane, podobne do
okien otwory drzwiowe. Sufity były w wielu miejscach poczernia-
łe od sadzy ze starodawnych ognisk. Rozbite butelki i zmiażdżone
puszki po piwie zostały rozrzucone przez miejscową młodzież, która
używała prehistorycznego urwiska jako miejsca na swoje współ-
czesne spotkania.
Pedro poprowadził mężczyzn ku krawędzi i pokazał wąską ka-
mienną ścieżkę wyrąbaną w urwisku. Nazwał to tylnymi drzwiami
i wytłumaczył, że większość jaskiń ma takie wejścia.
- Jeśli ktoś próbował ich zatakować, Mogollonowie wciągali
drabiny. Gdyby ktoś próbował wejść jedną z tych ścieżek, można
było strącić go dużym kijem.
Przed zejściem na dół mężczyźni stali na krawędzi urwiska, czu-
jąc ciepły wiatr dmuchający im w twarze, i podziwiali wspaniałe wi-
doki. Otwarta przestrzeń przechodziła w nie kończącą się pustynię
rozciągającą się aż po linię krzywizny Ziemi. Był piękny poranek,
ciepły i bezchmurny.
- Nie umiałbym wymyślić lepszego miej sca dla ukrycia statku -
stwierdził Freiling, gdy chłopak nie mógł słyszeć.
Po powrocie do samochodu pojechali wzdłuż linii słupów energe-
tycznych, poruszając się po nierównej powierzchni gruntu z prędko-
ścią grożącą rozwaleniem zawieszenia mocno obciążonej furgonetki.
Pedro powiedział, że już się zbliżają i włączył radio, mówiąc im:
- Jeśli przestanie działać, będzie wiadomo, że jesteśmy w la
Zona.
Gdy w radiu nagle pojawiły się zakłócenia, popatrzyli po sobie
wymownie. Kiedy zamilkło zupełnie, patrzyli już tylko prosto przed
siebie, przeczesując wzrokiem wzgórza, poszukując czegoś niezwy-
kłego.
-Jak wielki jest ten obszar? Na którym radio nie chce działać -
spytał Okun.
-Duży, ja nie wiem.
-Czy byłeś po drugiej stronie, tam gdzie radia znowu działają?
- Tak, to dopiero koło Galeana. Nie wiem, jak to daleko.
Mężczyźni na tylnym siedzeniu rozwinęli mapę tych terenów
i zadawali mu pytania, próbując określić wielkość Strefy Ciszy. Osta-
tecznie zdecydowali, że jej centrum znajduje się około ośmiu kilome-
158
trów przed nimi. Po pięciu kilometrach Okun zwolnił i przyjrzał się
jednemu z wielkich stalowych shipów energetycznych. Zatrzymał
samochód i wysiadł, ciągle wpatrzony w wieżę o sylwetce litery Y.
Coś nowego przykuło jego uwagę.
-Och! Posłuchajcie tego. - Otaczał ich ocean ciszy. Z wyjąt-
kiem przypadkowych podmuchów wietrzyka szeleszczących w
wy-
schniętych chwastach, panował absolutny spokój. Do tej chwili
Okun
i pozostali nie zdawali sobie sprawy, że przez cały dzień
odbierali
mnóstwo różnych dźwięków: trzepoty ptasich skrzydeł, odgłos
cze-
goś pełznącego przez krzaki, brzęczenie małych owadów. Nagle
każ-
dy z nich mógł stwierdzić, jak głośny jest jego własny oddech.
-Widzicie? - spytał Pedro. - Właśnie dlatego nazwano to Stre-
fą Ciszy.
Okun wyjął swój notatnik i obejrzał szkic sylwetki Y, który zro-
bił kilka dni po tym, jak zobaczył ją po raz pierwszy. Następnie wspiął
się na pobliskie rumowisko skał. Obrócił się w lewo, potem w pra-
wo, przesunął się nieco do przodu... aż do chwili, gdy to, co miał
przed oczami, odpowiadało temu, co widział na ekranie. Jeśli słup
przed nim był tym z obrazu transmitowanego przez Obcych,
statek
musiał znajdować się bardzo blisko miejsca, w którym właśnie stał.
Zniknął na chwilę w krzakach rosnących u podstawy urwiska i zaraz
pojawił się, potrząsając przecząco głową.
- Spróbujmy przy następnym.
Przejechali kilkaset metrów do kolejnego słupa i procedura po-
wtórzyła się. Tym razem każdy z nich pomagał przeszukiwać
skały
i krzaki u podstawy urwiska. Jednak okazało się to mało praktyczne,
ponieważ starsi panowie potrzebowali wiele czasu, żeby później wró-
cić do samochodu. Było już wczesne popołudnie i, chociaż nikt nie
powiedział tego głośno, wszyscy wiedzieli, że czas ucieka. Nawet
Pedro zaczął przyspieszać kroku. On i Okun, pracując razem, mogli
zbadać takie pojedyncze miejsce w ciągu pięciu minut. Za każdym
razem, gdy wsiadali z powrotem do samochodu, Okun wpatrywał
się w długi rząd słupów linii energetycznej, rozciągającej się aż po
horyzont, i powtarzał sobie: mamy całą noc i jutrzejszy poranek -
bądź systematyczny, bądź opanowany.
Dotarli do nowego ciągu urwisk i odnaleźli dwie osady
leżące,
na oko, we właściwym ustawieniu w stosunku do najbliższych
słu-
pów. Grupa poświęciła kolejną cenną godzinę na przeszukiwanie tych
dwóch jaskiń i obszaru wokół nich. Gdy jechali do następnego
słu-
pa, Lenel poruszył temat skontaktowania się ze Spelmanem.
159
/
-Robi się późno. Powinniśmy zadzwonić do Spelmana jutro
rano,
nieważne, czy to znajdziemy, czy nie. Jeżeli mamy
słuszność,
istnieje
duża szansa, że jutro w nocy będzie tu ruch w powietrzu.
Wyjaśnimy
całą teorię i być może przekonamy go, że nie
zwariowaliśmy.
-Wszystkie telefony w mieście są głuche. Musielibyśmy
poje-
chać z powrotem do głównej szosy.
-1 mamy już tylko pół zbiornika benzyny.
- Może zatem powinniśmy wrócić do miasta i
przemyśleć
na-
stępne posunięcia.
Okun zaklął. Nie był przygotowany na porażkę, ale
wiedział,
że
oni mają rację.
- Hej, patrzcie tam" - przerwał im Freiling. - Spójrzcie
na
ten
kaktus i całą resztę roślin wokół niego. Czy to nie jest trochę
podej-
rzane? Wszystkie urwiska dookoła to nagie skały, a tam
duża
kępa
rośnie tylko na jednym, małym kawałku.
Mężczyźni podeszli do podstawy urwiska i spojrzeli w
górę.
Stali
obok sześciometrowej skalnej ściany przechodzącej w
stromą,
na-
chyloną pod kątem czterdziestu pięciu stopni skarpę, która z
kolei
zmieniała się w drugi rząd o wiele wyższych, pionowych
skał.
Za-
uważyli coś dziwnego w skrawku, na który wskazywał Freiling.
Przez
cały dzień widywali agawy i kaktusy przyczepione do skał.
Po
zna-
lezieniu punktów zaczepienia na urwisku, rośliny
rozpościerały
ko-
rzenie na odkrytej powierzchni skał. Tutaj widzieli rośliny,
ale
nie
dostrzegli żadnych korzeni. Czy mogła tam być ukryta
jaskinia?
Pedro wspiął się na ścianę, potem wszedł ostrożnie na
pochy-
łość, a w końcu wdrapał się na szczyt. Otaczające go urwiska
utwo-
rzyły tajemniczą wieżę z pożebrowanej skały, którą zawarte w
ziemi
pierwia
stki
zabarw
iły na
jasnoż
ółty
kolor.
Długie
czarne
smugi
spły-
wały
w dół,
jakby
ktoś
rozlał
na tych
ściana
ch
wiadra
smoły.
O
kun
wrócił
do
samoc
hodu,
wyjął
łyżkę
do
opon i
świece,
i roz-
począł
wspina
czkę.
Gdy
osiągn
ął
wąską
półkę
u
podsta
wy
wyższ
e-
go
urwisk
a, zauważył kilka dziwnych rzeczy. Obszar, na który wska-
zał Freiling, był równy. Nie pasowało to do pobrużdżonych
skał
są-
siednich urwisk. Były tam również długie, cienkie, biegnące
przez
skałę pęknięcia. Wyglądały jak te, które widział na
otynkowanych
ścianach po trzęsieniu ziemi w Los Angeles.
Przesunął się w bok, zauważył jakąś większą dziurę koło
swojej
stopy i wetknął w nią metalowy pręt. Nie wyczuł dna otworu.
Kuc-
nął i przyłożył do niego twarz, ale nie mógł nic dostrzec.
Przesuwa-
jąc rękami po powierzchni urwiska, nabierał przekonania, że
jest to
160
ściana wybudowana, aby ukryć jedną z jaskiń. Podniósł pręt i użył
jego klinowatego końca do kruszenia fasady skały.
Powierzchnia okazała się twarda, ale nie był to lity głaz, jak po-
czątkowo sądził. Lawiny piachu i małych kamieni zsuwały się za
nim w dół stoku. Gdy jedno z uderzeń zabrzmiało głucho, usunął
resztki gruzu. Coś tkwiącego w wyrąbanej dziurze zostało zrobione
z miękkiego materiału o jakimś wzorze. Po bliższym badaniu stwier-
dził, że była to mata upleciona z wysuszonej trawy. Natarł na nią
i poczuł, że ustępuje. Dziwne. Rąbnął prętem w plecionkę i udało
mu się ją przebić. Zaczął manipulować przy jednej ze świec, chcąc
zajrzeć do środka, ale zanim zdążył ją zapalić, wiedział już, że zna-
lazł to, czego szukał. Z dziury wypływał charakterystyczny zapach,
coś jak amoniak.
-Mamy to! Jest tutaj! - zawołał w dół urwiska. - Nawet stąd
czuję zapach tych strączkowatych foteli. - Zapalił świecę i
wsunął
ją do dziury. Wewnątrz jaskinia była olbrzymia, węższa niż
tamta
pierwsza, ale o wiele od niej głębsza. A na jej środku, około
dwu-
dziestu kroków od niego, stał pokryty pyłem obcy statek
kosmiczny.
-Mam cię, kochanie - powiedział do statku. - Nie mogę uwie-
rzyć, że cię ostatecznie odnalazłem! - Cofnął się od dziury i
zaczął
tańczyć, machając rękami i wrzeszcząc: - Jest tutaj! Jest tutaj!
Wi-
dzę go! Udało się! - W podnieceniu podskoczył za wysoko i
żwiro-
we podłoże obsunęło się. Upadł na plecy, a potem zaczaj
ześlizgiwać
się po stoku. Pod nim, tuż-tuż, otwierał się wysoki na dwa
piętra
uskok, pod którym było rumowisko skalne, ale w ostatniej
chwili
wyciągnął ręce i uchwycił się jakiegoś krzaka. Jego ciało
wykonało
obrót o 180 stopni. Z głową wystającą poza krawędź śmiał się
do
naukowców - stojących w stosunku do niego do góry nogami.
-Tam jest statek. Identyczny jak ten, który już mamy. Myślę, że
już czas, żeby wezwać Piechotę Morską.
-Młody człowieku, odejdź od otworu - zawołał Cibatutto. Pe-
dro przeszedł przez wielką kamienna półkę, chcąc zobaczyć, co
jest
powodem tego wielkiego podniecenia. Zauważywszy dziurę,
którą
Okun wyrąbał w skale, zaczął oglądać ją z ciekawością.
-Hej, Pedro, zabieraj się stamtąd.
-Co jest tam w środku?
-Nic, proszę, nie podchodź.
-Dlaczego nie? Chcę to zobaczyć.
Okun był zbyt daleko, u dołu stromego stoku, aby w porę tam
dotrzeć. Wiedział, że jeśli Pedro zobaczy statek kosmiczny, zemści
161
się to na nim. Z rozpaczą w głosie Okun zawył, tak głośno jak tylko
potrafił:
- Chupacabral - Dzieciak zastygł w miejscu. - Tak naprawdę
nie szukamy żelaza. Szukamy wysysaczy kóz i to jest ich dom. Nie
pozwól, żeby wciągnęli cię do środka! -1 chłopak nagle poczuł, że
nigdzie nie jest zbyt daleko od tej dziury. Zaczął uciekać po wąskiej
półce u podstawy wyższego urwiska, aż znalazł się za zakrętem.
T
RZYDZIEŚCI
MINUT
PÓŹNIEJ
wszyscy stali wokół sa-
mochodu. Pedro znalazł dwie ścieżki biegnące wzdłuż krawędzi urwi-
ska. Jedna z nich wiodła serpentynami na szczyt stromizny, druga
zaś schodziła w dół, niedaleko od zaparkowanego samochodu.
Nadszedł czas, żeby się rozdzielić. Okun i Lenel mieli zostać
i zbadać statek, podczas gdy Cibatutto i Freiling zabierali chłopaka
i jechali szukać najbliższego telefonu.
- Czas ma zasadnicze znaczenie - zauważył Cibatutto. - Mamy
tylko około dwudziestu czterech godzin, zanim pojawią się nasi przy-
jaciele. - Nie tracili go więc i popędzali na poszukiwanie telefonu.
- Pośpieszmy się i wejdźmy do środka, zanim się ściemni.
Okun pomógł chwiejącemu się na nogach Lenelowi wspinać się
wąską ścieżką. Weszli na wielką kamienną półkę w pewnej odległo-
ści od ukrytej jaskini. Lenel usiadł i obserwował, jak słońce pochyla
się nad horyzontem, podczas gdy Okun, używając łyżki do opon i wła-
snych rąk, wyrąbywał wejście do jaskini.
Rozdział 13
Jaskinia Mogollonów
v
R
ADECKER
BYŁ
TAK
ZAJĘTY
stawianiem swoich sieci i li-
towaniem się nad sobą, że przesłuchaniem kierowcy zajął się dopie-
ro następnego dnia rano. Człowiek ten spędził noc, śpiąc na ławce na
posterunku policji. Powtórzył wszystko, co mówiono w samocho-
dzie, w tym także - dosłownie - diabelskie trajkotanie Freilinga.
- Według mnie, chodziło o coś, co ten młody facet zobaczył w ga-
zecie. - Opisał, jak Okun wyrwał mu gazetę z rąk i zatrzymał ją do
chwili, gdy wyruszyli na cmentarz. - Jeśli ci faceci są niebezpiecz-
nymi kryminalistami, dlaczego nikt mnie nie uprzedził? I kto ma za-
płacić za naprawę karawanu?
Kiedy jeden z gliniarzy wręczył Radeckerowi sobotnie wydanie
gazety, ten nie potrzebował wiele czasu, żeby się domyślić, który tekst
przyciągnął uwagę Okuna. Teraz nadeszła jego kolej, żeby pokiwać
twierdząco głową. Zanim ukończył czytanie artykułu, wiedział już do-
kładnie, dokąd udali się jego podopieczni. Uśmiechnął się szeroko do
kierowcy i napisał jakiś numer na odwrocie swojej służbowej wizy-
tówki.
- Bardzo pan mi pomógł. Niech pan zadzwoni pod ten numer.
Oni naprawią pański samochód. - Potem zwrócił się do jednego z gli-
niarzy. - Chciałbym użyć telefonu do rozmowy prywatnej.
Zaprowadzono go do małego biura, skąd zadzwonił na bezpo-
średni numer Spelmana.
- Myślę, że zgadłem, dokąd pojechali.
163
Spelman kazał mu nie rozłączać się, a następnie przekazał
słu-
chawkę komuś innemu.
-Czy to Radecker?
-Tak, sir. Kto mówi?
Rozmówca zignorował to pytanie.
-Dowiedziałem się, że twoi chłopcy wynajęli wczoraj samo-
chód na lotnisku Ontario. To złocisty ford ltd-kombi z tablicą
roz-
dzielczą zdobioną drewnem i tablicami rejestracyjnymi z
Kalifornii,
CYS 385. Zapamiętałeś?
-Tak, sir.
-Mówisz, że wiesz, dokąd jadą?
-Tak sądzę, sir. Ale zanim coś powiem, muszę wiedzieć, z kim
rozmawiam i czy ma pan właściwe upoważnienie.
-Tu wicedyrektor Nimziki. Więc gdzie oni są?
-W Meksyku, sir. Gdzieś w Stanie Chihuahua, prawdopodob-
nie w mieście Guerrero. - Opowiedział o nagłym
zainteresowaniu
Okuna egzemplarzem gazety i wyjaśnił prawdopodobny
związek
z tamtym paragrafem w dokumencie Majestic 12, który osobiście
za-
malował przed wręczeniem dokumentu Okunowi. - Musiał
dowie-
dzieć się o tym od Wellsa.
-Myślisz, że szukają tam obcego pojazdu?
-Tak, sir - powiedział Radecker z odcieniem skruchy w głosie.
Wydano mu bardzo mało konkretnych instrukcji, jak ma
wykonywać
swoją pracę, ale jedna sprawa została postawiona zupełnie
jasno:
odmawiać Okunowi dostępu do informacji dotyczących innego
po-
jazdu kosmicznego. Było to pozornie dosyć proste, ale właśnie
w
tej
sprawie paskudnie zawiódł. Pomimo jego wysiłków, Okun
dowie-
dział się wszystkiego. - Jeśli pan pozwoli, panie Nimziki,
natych-
miast polecę tam i zgarnę ich.
Nastąpiła pauza, podczas której rozmówca na drugim końcu linii
podejmował decyzję.
-Nie, to nie będzie konieczne. Pan już spełnił swoje zadanie.
Niech pan zbierze rzeczy i zgłosi się w siedzibie centrali
firmy
po
nowy przydział.
-Tak, sir. Dziękuję, sir. - Zmieszany odłożył słuchawkę. To tego
momentu nie miał pojęcia, kto zdalnie steruje Projektem, i
zdumiało
go, że nici prowadzą prosto na sam szczyt, do biura
Nimzikiego.
Wszyscy w firmie wiedzieli, że osoba wyznaczona przez
prezydenta
nie ma rzeczywistej władzy w CIA. Bieżącymi działaniami i
niezna-
ną liczbą tajnych operacji w coraz większym stopniu kierowano z
biu-
164
ra wicedyrektora. Kwestią czasu było mianowanie go na szefa Agen-
cji. Ale co tamten rozumiał przez: „Pan już spełnił swoje zadanie"?
Zabrzmiało to złowrogo. W każdym razie wspomniał o nowym przy-
dziale. Radecker starał się zachować optymizm, pomimo zamiesza-
nia, do którego dopuścił. Może, mimo wszystko, będzie awansować.
Wiedział przynajmniej, że gdziekolwiek by go teraz posłali, nie może
być mu tam gorzej niż w tej pułapce, jaką był Rejon 51.
P
RZEDNIĄ
ŚCIANĘ
JASKINI
stanowiła pomysłowa kon-
strukcja ze starannie ułożonych kamieni, splecionych traw i mułu.
Po wypalaniu w pustynnym słońcu przez dwadzieścia pięć lat, sta-
ła się prawie tak twarda jak lita skała. Gdy Okun z wahaniem wkro-
czył przez otwór, dostrzegł jeszcze inny dziwny rodzaj materiału
budowlanego: duży kawał osłonowej muszli. Poznał, że są to okrą-
głe drzwi od obcego statku. Ostatnie światło dnia wpadało przez
prostokątną dziurę, którą Okun znalazł wcześniej. Gdy zapalił jed-
ną ze świec i zbliżył się do tej dziury, dokonał dosyć ponurego od-
krycia. Coś tam leżało. Wyglądało jak pozbawiony zawartości pla-
stykowy worek z rękami i nogami. Podszedł bliżej i stwierdził, że
są to rozłożone szczątki Obcego. Ręce i nogi, zbudowane z grub-
szego i twardszego materiału, rozkładały się wolniej. Lenel obszedł
zwłoki dookoła, trzymając świecę.
l
- Umierał wyglądając przez to okienko, czekając na ratunek.
Pole elektromagnetyczne wytwarzane przez linie elektryczne musia-
ło działać jak sufit, który umożliwiał rozprzestrzenianie się sygnału
w poziomie, ale nie w pionie. Dlatego Obcy nigdy nie zlokalizowali
sygnału alarmowego.
Okun pochylił się nad ciałem, tak że jego twarz znalazła się tylko
kilka centymetrów nad zbutwiałym trupem, i wyjrzał przez otwór.
-Zgadnij, co było ostatnią rzeczą, na którą patrzył umierając?
-Wielkie Y stojące w odludnym krajobrazie?
-Bingo!
-Wydaje się, że jest martwy od wielu lat, jednak odebraliśmy
jego wizualny sygnał mniej niż dwa lata temu. Czy to znaczy,
że
istnieje telepatyczne sprzężenie między owymi istotami a ich
stat-
kiem?
-To ma sens. I ten mały nieszczęśnik musiał zaprogramować
zespół nadawczy statku na nie kończące się wysyłanie
wiadomo-
ści. - Spojrzał przez ramię na Lenela. - Teraz wiem, dlaczego
obraz
165
robił takie posępne wrażenie. On umierał w okropnych warunkach,
w osamotnieniu, w jaskini, na jakiejś obcej planecie.
Lenel chrząknął. Wcale nie zamierzał współczuć pozaziemskim
istotom. Wszedł głębiej w ciemność, żeby przyjrzeć się statkowi. Za-
palili kilkanaście świeczek, które rzucały na sufit niesamowitą, tańczą-
cą poświatę. Podobnie jak w pierwszej jaskini, tu też zobaczyli domki
zbudowane z niewypalanej cegły, ustawione jeden za drugim na ob-
wodzie zamkniętej przestrzeni. Trzymając się blisko siebie, obaj męż-
czyźni zaczęli obchodzić statek dookoła.
- Ten się nie rozbił - zauważył Lenel. - Nie ma nigdzie śladów
uszkodzeń. Wydaje się, że skorupa ochronna jest w bardzo dobrym
stanie. Nie widzę nawet śladów zadrapania.
Okun przykucnął.
- Jeden problem. Gdzie są silniki sterujące? Ten nieborak leży
na brzuchu. Czy nie powinien być uniesiony nad podłogą?
Lenel wzruszył ramionami i szedł dalej. Okrążyli całą zewnętrz-
ną powłokę statku, robiąc przerwę na spenetrowanie małych komór
znajdujących się najdalej od wejścia<ło jaskini. Znaleźli wiele pozo-
stałości po Mogollonach, w tym także coś wyglądającego na żarna,
ale żadnych śladów świadczących, że Obcy używali tych pomiesz-
czeń. Gdy wrócili do statku i przeszli do jego przedniej części, uwa-
gę Okuna przyciągnęło coś dziejącego się wewnątrz, za oknami. Już
miał to skomentować, zrobił krok przed siebie - i wpadł w jakiąś
dziurę. Nagły okrzyk i błysk spadającej w dół świecy o mało nie prze-
straszyły Lenela na śmierć.
- Okun? Co się stało?
-Nic takiego - odpowiedział - ale uważaj. Tutaj jest jakaś
dziu-
ra. - Gdy wyciągnął zapałki i świeca zapłonęła ponownie, Lenel zbli-
żył się do głębokiego na metr dołu. Wyciągnął rękę, żeby pomóc
Okunowi wyjść na górę, ale tamten nie przyjął pomocy. Węszył. -
Tu na dole woń amoniaku jest silniejsza. - Obejrzał się i zauważył,
że znajduje się w rowie, który prowadził w kierunku wej ścia do stat-
ku. - Wygląda na to, że ten tunel wiedzie do wnętrza. Powinniśmy
tam wejść?
-A jeżeli powiem, że nie i że powinniśmy poczekać na nadej-
ście pomocy?
-Prawdopodobnie mimo wszystko wszedłbym - przyznał szcze-
rze Okun.
-To po co w ogóle pytasz? - wycedził niepoprawny zgorzknia-
lec. - Pomóż mi zejść do tej dziury.
166
Na rękach i kolanach przeczołgali się dziesięć metrów w kie-
runku statku. Woń amoniaku stawała się coraz silniejsza. Gdy zna-
leźli się pod otwartym lukiem, Okun zobaczył refleksy światła swo-
jej świeczki we wnętrzu statku. Nagle wydało mu się, że jest tam coś
okropnie nienormalnego. Gdy Lenel, mrucząc pod nosem, zrównał
się z nim, Okun powstrzymał go przed dalszym posuwaniem się na-
przód, wyciągając rękę i zaciskając dłoń na jego ramieniu. Patrzył
w głąb statku w taki sposób, że Lenel bardzo się zaniepokoił.
-Co teraz? - wyszeptał.
,
-Słuchaj. Słyszysz to? - Okun bardzo powoli zakreślał palcem
wskazującym pętlę, żeby pokazać, jak dźwięk się powtarza.
Lenel
obserwował to przez może minutę i, nie słysząc nic, powiedział
kilka
decybeli głośniej, niż to było potrzebne.
-Moje uszy są załatwione. Nic nie słyszę.
Okun ostrożnie wstał, niezbyt pewien, czy powinien się cieszyć
z tego, co zobaczył wewnątrz. Czy to możliwe, żeby któryś jeszcze
przetrwał, po tylu latach? Pomyślał o historii Triny Gluck i o tym,
jak znalazła się twarzą w twarz z Wysokim Numerem Jeden. Cho-
ciaż wewnątrz nikt się nie poruszał, zdumiało go, gdy
zlokalizował
źródło powtarzającego się hałasu: tablica z przyrządami naprzodzie
statku budziła się, ożywała i zaczynała się cyklicznie, co kilka se-
kund, jarzyć. Ukląkł i sprawdził za pomocą swego zegarka częstość
tych przypływów aktywności. Stwierdzenie, że część statku działa,
nie zdziwiło go. Spodziewał się odkrycia, iż system sygnalizacyjny
ciągle jeszcze wysyła wiadomość z literą Y. Lecz to, co się tam dzia-
ło i co zobaczył wokół siebie, nie miało żadnego sensu. Wszystkie
układy pulsowały w bardzo wolnym rytmie.
- To niemożliwe - zawołał. - Ta rzecz zużywa o wiele, wiele za
dużo energii. Dlaczego zostało w niej tyle życia? - Odwrócił się i szedł
zadać te pytania Lenelowi, lecz nagle odskoczył do tyłu, opierając
się niezgrabnie o tablicę rozdzielczą, a jego serce zaczęło uderzać
jak dzwon na trwogę.
- Co się z tobą dzieje? - zapytał Lenel, włażąc do kabiny.
Oniemiały Brackish potrafił tylko wskazać na coś na podłodze.
Lenel przeszedł tam i w kącie znalazł następne trzy ciała w stanie roz-
kładu. Pozostawały w pozycji siedzącej, ale w ciągu lat ich głowy i pier-
si zapadły się i osunęły na podłogę. Trzy zespoły odnóży wskazywały
przód statku. Okun tak bardzo pragnął zbadać tablicę z oprzyrządo-
waniem, że dosłownie przeszedł nad nimi, nie dostrzegając ich. Pod
jego butem znalazła się pergaminowa pozostałość jednej nogi.
167
-Nie przejmuj się. Oni są równie martwi, jak tamten na zewnątrz,
a tam nie wyglądałeś na przestraszonego.
Okun spojrzał na zwłoki, jakby właśnie przełknął duży łyk
gę-
stego mleka.
- Jednak sposób, w jaki oni siedzą... Ciarki od tego przecho-
dzą. Niesamowite.
- Co z tym problemem energii, o którym mówiłeś?
Brackish powrócił do tematu.
-Popatrz na te przyrządy! - Obaj obserwowali przyrządy po-
wtarzające swój czterosekundowy cykl. Żółta muszla jarzyła się
bla-
do, przypominające piszczele drążki mechanizmu sterowniczego
po-
ruszały się gwałtownie, układ rurek pod fotelami
przypominającymi
strączki fasoli rozszerzał się. - Skąd pochodzi cała ta energia?
-Poddaję się. - Starszy pan wzruszył ramionami. Zaczął mó-
wić o czym innym, potem przerwał.
-Co? Chciałeś coś powiedzieć?
-Opierając się na tym, co wiemy o ich statkach, jakie jest naj-
bardziej logiczne źródło energii?
Umysł Okuna przez kilka chwil brnął w ciemnościach, aż bły-
snęło jakieś światełko.
-Sugerujesz, że przypływy energii pochodzą z innego statku?
Co musi oznaczać, że inny obcy pojazd znalazł się w zasięgu
prze-
syłu tej energii. Co oznacza...
-Tak. Możliwe, że właśnie są w drodze do nas.
Ta teoria nie poprawiła humorów żadnej z form życia znajdują-
cych się wewnątrz kabiny, żywej ani martwej.
- Poczekaj moment - zaprotestował Okun. - Znaleźliśmy wie-
le przypadków związku z Van Allenem. A spodziewamy się go do-
pierojutro!
-Nie bierz tego zbyt poważnie, synku. To tylko jeden z warian-
tów. Kto wie, skąd dopływa ta energia. Być może statek wykorzy-
stuje naturalny elektromagnetyzm Ziemi jako akumulator albo takie
zjawisko zdarza się za każdym razem, gdy pasy wykazują zwiększo-
ną aktywność.
Jednak pół godziny później urządzenia pulsowały w trójsekun-
dowym rytmie. Zarówno Okun jak i Lenel byli przekonani, że obcy
statek - albo nawet mała armada statków - zbliża się do Chihuahua.
- Sądzę, że mamy godzinę, może dwie, jeśli dopisze nam szczę-
ście - powiedział Lenel. - Ten egzemplarz jest w doskonałym sta-
nie. Wejdę pod niego i spróbuję obejrzeć skrzynię hydrauliczną. Zo-
168
stań tutaj i dowiedz się jak najwięcej o mechanizmach sterowania. -
Okun, rozważając jednocześnie tysiące wariantów, generalnie zgo-
dził się z nim. -1 ponieważ sytuacja jest krytyczna, pożyczę ci swo-
ją tajną broń. - Lenel sięgnął do kieszeni na piersi i wyjął ośmiocen-
tymetrowy śrubokręt. - Odkręć tę tablicę i narysuj schematy połą-
czeń przydatne do wykorzystania na statku u nas w domu.
Gdy Lenel wygramolił się na zewnątrz, Okun zabrał się do cha-
otycznego wymontowywania elementów systemu sterowania. Za-
czął rysować, lecz jego myśli błądziły gdzie indziej. Całym sercem
poświęcił się sprawie odnalezienia tego statku, a teraz może znowu
go utracić. Zastanawiał się, jak twardym przeciwnikiem są faktycz-
nie Obcy. Czy on i Lenel, jak dawni Indianie MogoUonowie, mogą
bronić tej jaskini? Wyobraził sobie obrzucanie niepożądanych gości
kamieniami, kiedy będą próbowali wspiąć się na zbocze pagórka.
Jeśli to zawiedzie, pozostaje jeszcze łyżka do opon.
Czy gdy zobaczą na szczycie pochyłości Wściekłego Psa Okuna
z groźnym, szyderczym uśmiechem na twarzy, zrobią w tył zwrot
i uciekną? Czy będą walczyć? A może poczuje, że jego ciało drę-
twieje, a broń wypada mu z ręki, tak jak szczoteczka do zębów wy-
padła do umywalki z dłoni Triny Gluck?
Zresztą istniała jeszcze inna możliwość. Kiedy nadlatujący Obcy
znajdą się dostatecznie blisko, pojazd, w którym właśnie siedział,
będzie najprawdopodobniej zdolny do lotu. W wyobraźni ujrzał sie-
bie przyklejonego do przypominającego strąk fasoli fotela pilota.
W chwili ukazania się pierwszego ebje w niedawno wyciętym otwo-
rze drzwiowym, Okun mógłby wrzucić bieg, przebić się przez
ścianę
i polecieć na północ, do Jeziora Groom, zanim Obcy zorientują się,
co im się przytrafiło. Plan ten miał te dwie zasadnicze wady: Okun
nigdy w życiu nie kierował żadnym samolotem jakiegokolwiek typu
i nie miał bladego pojęcia, jak działają układy sterowania tego kon-
kretnego statku. Wrócił zatem do scenariusza z łyżką do opon.
Kończył szkicowanie w notatniku głównych elementów syste-
mu sterowania, gdy posłyszał Lenela klnącego i gderającego pod lu-
kiem. Ponownie sprawdził okres pulsacji. Impulsy energii powtarza-
ły się teraz co półtorej sekundy i miał wrażenie, że stają się coraz
mocniejsze. Już niedługo statek znajdzie się w nieprzerywanym stru-
mieniu energii. Obchodząc możliwie dużym łukiem wysunięte od-
nóża trzech ciał, poszedł sprawdzić, jaka jest przyczyna tego hałasu.
- Nie mogę się dokopać. Jestem, cholera, za stary. - Okun zszedł
do tunelu i sprawdził postępy w pracy Lenela. Udało mu sięprzeko-
169
pać tylko pół metra w kierunku skrzyni hydraulicznej. Do pokonania
pozostał jeszcze metr. Okun wziął łyżkę do opon i zaczął mu poma-
gać, z furią wbijając łom i odwalając po każdym uderzeniu duże bryły
gruntu. Powinien był wykonywać tę pracę od samego początku. Ża-
den ze schematów, które zrobił, na nic się nie zda, jeżeli nie rozpra-
cują systemu generowania mocy. Jednak podłoga jaskini była twar-
do ubita i szybko stało się jasne, że nie ma mowy o dotarciu w porę
do pokrywy skrzyni hydraulicznej.
I on, i Lenel zastygli w bezruchu, gdy usłyszeli nieznany dźwięk.
Dochodził z wnętrza statku. Zajrzeli do środka i zobaczyli, że światła
na tablicy przyrządów już nie pulsują. Statek obudził się i pracował.
-Pora zabierać się stąd.
-Jeszcze nie - powiedział Okun. - Trzeba spojrzeć na system
zasilania. - Zaproponował Lenelowi, aby bronili jaskini, ale
tamten
spojrzał na niego jak na wariata, potem ukląkł i na
czworakach
za-
czął wyczołgiwać się spod statku.
- Jeśli chcesz, zostań sobie tutaj. Nie chcę umierać w taki sposób.
W stanie ostrej frustracji Okun jeszcze kilka razy wbił w ziemię
swojąłyżkę do opon. Jednak potem, pojmując, że jest już za późno,
mocno spocony oparł się o ścianę wykopu. Właśnie zastanawiał się
nad następnymi działaniami, kiedy cały statek wydał drżący jęk.
Potem rozległ się głośny trzask i pojazd zaczął podnosić się z ziemi.
Unosił się powoli, stopniowo, po kilka centymetrów.
Wydawało się, że Lenel, ze świecą przy twarzy, unosi się razem
z nim. Zachowując klęczącą pozycję, prostował się na tyle, na ile
pozwalał unoszący się statek. Na twarzy miał wyraz wielkiego zdzi-
wienia, jak dziecko obserwujące pokaz magii. Obejrzał się na Oku-
na i nagle zachichotał.
-Spójrz tylko! To najpiękniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek wi-
działem. - Statek unosił się coraz wyżej, aż do chwili, gdy
twardo
uderzył w kamienny sufit, zrzucając kilka skalnych odłamków,
które
zsunęły się po nachylonych bokach.
-Wydaje się, że rakiety sterujące są w dobrym stanie. Chyba
wykopali dla nich dziury, żeby postawić statek.
Czarny, obcy twór, dokładna kopia tego, który mieli w Rejonie
51, unosił się metr nad ziemią, cichy i tajemniczy jak sfinks. Zanim
opuścił jaskinię, Okun, jak Edyp, chciał rozwiązać następną z
jego
zagadek. Ignorując protesty Lenela wśliznął siew lukę powstałą mię-
dzy skorupą statku a dnem jaskini. Zaczął ciągnąć za pokrywę zasła-
niającą skrzynię hydrauliczną.
170
-Och - powiedział Lenel. - Co to?
-O co chodzi? - wymruczał Okun w przerwie między szarpnię-
ciami za pokrywę.
Lenel dotarł do otworu wejściowego jaskini, wychylił głowę i ro-
zejrzał się po niebie. Nad ciemną pustynią, daleko od świateł najbliż-
szego miasta, gwiazdy jarzyły się pełnym blaskiem i zdawało się, że
gęstą, iskrzącą się siatką zasłaniają niebo. Gdy tak patrzył, zdawało
mu się, że jedna z gwiazd dzieli się na dwie części. Jedna pozostała
wysoko w atmosferze, podczas gdy druga zaczęła się przybliżać.
-Mamy towarzystwo! Są tutaj. - Lenel odwrócił się i krzyk-
nął: - Pora zmykać!
-Prawie. Już prawie mam. - Ostatnie szarpnięcie i Okun uwol-
nił pokrywę z jej więzów. Pokrywa oderwała się od kadłuba i
całym
ciężarem spadła na Okuna. Lenel usłyszał dźwięk „uff" i
powtórzył
swoje ostrzeżenie, że czas opuścić to miejsce.
-Zacznij beze mnie - krzyknął Okun spod pokrywy. - Dogonię
cię.
Lenel niezdecydowanie wystawił głowę na zewnątrz i spojrzał
na kamienną półkę prowadzącą do ścieżki.
- Dobrze. Pójdę tą samą ścieżką, którą przyszliśmy. Spotkamy
się u podnóża wzgórza. Jak długo jeszcze chcesz tu zostać?
Gdyby Okun nie znalazł sposobu na wydobycie głowy i klatki
piersiowej spod ciężkiego kawałka pancerza ochronnego, zostałby
tam już na zawsze.
-Minutę lub dwie - doleciał jego przytłumiony głos.
-OK, dwie minuty. Nie więcej! - ostrzegł Lenel. Zobaczył wir
zielonego światła wytryskującego spod statku i zrozumiał, że
Oku-
nowi udało się otworzyć pokrywę. Przeszedł przez otwór i
zaczął
iść
wzdłuż szczytu wzniesienia.
Okun starał się być jak najszczuplejszym i ostatecznie udało mu
się wyśliznąć spod pokrywy. Następnie popatrzył w górę i ujrzał wi-
dowiskową grę światła emitowanego przez skrzynię wodną, w któ-
rej strumienie energii obiegały wnętrze komory jak przejrzysty wir
krystalicznej, zielonej wody. Skrzynia, dokładny klon urządzenia z Re-
jonu 51, zawierała te same, cienkie jak papier ścianki o wyglądzie
skały, te same włókna grubości włosa ułożone w skomplikowany wzór
geometryczny. Jednak z jedną, istotną różnicą: w samym centrum sze-
ściokątnej komory wisiał mały kawałek metalu w kształcie ankh. Jak
żyroskop, obracał się i kołysał, ale pozostawał w jednym miejscu.
Zdawało się, że gromadzi całą energię ze ścian sześcioboku i wysyła
171
ją w kontrolowany sposób. Każde z czterech ramion a«&/i emitowa-
ło cienki jak brzytwa promień. Okun przypomniał sobie, jak cha-
otycznie usuwała energię z układu skrzynia na tamtym drugim
statku
i jak nieprawdopodobnie blisko jeden drugiego te statki musiałyby
latać. To była odpowiedź. Wisiała przez cały czas na jego szyi. Nie-
wiarygodne!
Gdy coś poruszyło się w otworze wejściowym, Okun sięgnął
ręką i chwycił łyżkę do opon. Jednak był to tylko Lenel, który na-
tychmiast schował się za kamienną ścianą.
- Za późno. Są już tutaj. - Pokazał w górę, na sufit. - Oni nas
znaleźli, a dla mnie na zewnątrz jest zbyt ciemno i nie widzę, do-
kąd idę.
Okun zebrał się w sobie. Zobaczył już, jak pracuje skrzynia wod-
na, mógł teraz pomóc Lenelowi. Jednak, gotów do ucieczki, pomy-
ślał, że należałoby jeszcze spróbować wykonać jeden eksperyment.
Zdjął swój naszyjnik i spróbował rozwiązać węzeł, ale nie dał rady.
-Może mimo wszystko zadziała - mruknął. Chciał zamienić oba
elementy ankh, żeby się upewnić, czy sąrównocenne. Sięgnął w
górę
i ściągnął wirującą część, by ją wymienić. Statek natychmiast
stracił
moc i zaczął opadać na klepisko. Tego Okun nie wziął pod
uwagę.
Włożył nową część do komory i mocno zacisnął powieki,
oczeku-
jąc, że masa statku opadnie na jego piersi. Szczęśliwie, układ
zaak-
ceptował drugi ankh razem ze skórzanym rzemykiem.
-Jeśli zabiorę ob&ankh, nie uda im się odlecieć tym statkiem! -
Zdecydował się pójść na całość.
-Co, u diabła, wyprawiasz? Oni mogą tu wejść w każdej chwi-
li! Zabierajmy się... - Wyglądając na zewnątrz, Lenel zobaczył
coś,
co przerwało mu w pół zdania. Dokładnie nad jego głową unosił
się
dziób obcego spodka. Przesuwał się powoli, aż znalazł się poza
urwi-
skami, następnie obrócił się dokoła i podszedł bliżej.
Wyglądając
ostrożnie spoza otworu wejściowego, Lenel mógł zajrzeć przez
okna
do wnętrza pojazdu. Garstka wielkogłowych istot
zgromadzonych
przy oknach obserwowała ściany urwiska.
-Jak nam tam idzie? - zawołał Okun przez ramię. Był zbyt sku-
piony na swoim zadaniu, aby zauważyć, że w odpowiedzi Lenel
tylko
rozpaczliwie coś wybełkotał. Usiłował wyjąć swój ankh ze
skrzyni
wodnej i nie dać się zmiażdżyć przez statek. Wczołgał się z
powrotem
do wykopu i sięgał w górę łyżką do opon, próbując zaczepić o
pętlę
z rzemyka. Było to jednak trudne jak karnawałowa gra, ze
względu
na
fakt, że wirujący ankh poruszał rzemykiem we wszystkich
kierunkach.
172
Unoszący się spodek przysuwał się coraz bliżej. Lenel podniósł
duży kamień. Stał oparty plecami o ścianę, z oczami wlepionymi
w otwór wejściowy. Zamierzał walić we wszystko, co wejdzie do
środka. Poczuł, że dziób statku kosmicznego uderza w ścianę i za-
stanawiał się, czy Oni nie zamierzają użyć swego pojazdu jako tara-
na w celu otwarcia jaskini. Odzyskał mowę na dostatecznie długą
chwilę, żeby chrapliwie wyszeptać w ciemność jaskini:
- Są dokładnie przed nami.
Ostatnia próba, powiedział do siebie Okun. Wiem, że mogę to
zrobić. Jednak zanim zdołał wykonać ostatnie pchnięcie w tańczący
skórzany rzemyk, potężny snop białego światła wtargnął z zewnątrz
do jaskini. Przebiegł szerokim łukiem po podłodze i skierował się
w stronę Okuna, który momentalnie przeturlał się do wykopu - uła-
mek sekundy wcześniej, zanim został dostrzeżony. Nigdy przedtem
nie sądził, że się potrafi poruszać tak szybko. Światło szperacza prze-
czesywało wnętrze jaskini przez kilkanaście sekund, a następnie na-
gle zgasło.
- Czy teraz już mi wierzysz? - Głos Lenela drżał. - Brackish,
proszę, uciekajmy.
Kuląc się w wykopie Okun zapytał, czy statek odleciał. Nagle
przeszła mu ochota na przeciwstawianie się Obcym. Gdy Lenel za-
meldował, że owszem, odleciał na pewną odległość, Okun wysko-
czył z wykopu i podbiegł do wyjścia. Bez słowa pomógł przyjacielo-
wi przejść przez otwór i dalej na półkę skalną. Statek unosił się bar-
dzo niedaleko od miejsca, w którym kilka godzin wcześniej parko-
wała ich furgonetka. Okun nigdy jeszcze nie był tak przerażony. Miał
ogromną ochotę zbiec pędem w dół urwiska i dobrze się gdzieś ukryć,
zanim obcy opuszczą statek. Nie mógł jednak opuścić Lenela, szcze-
gólnie teraz, gdy sam tak długo opóźniał odwrót. Próbował prowa-
dzić Lenela za sobą, ale obawiał się, że tamten może stracić równo-
wagę. Gdy dotarli do płaskiego odcinka skalnej półki, na chwilę po-
zostawił Lenela, żeby pójść naprzód i sprawdzić przejście, które
Pedro pokazał mu po południu. Wydawało się, że ta trasa będzie
zbyt zdradliwa dla starszego człowieka. Gdy Lenel stawiał kilka ostat-
nich kroków w kierunku Okuna, zgubił drogę i zszedł z wąskiego
szlaku. Wylądował na żwirowym stoku i potłukł się o kamienie. Za-
nim Okun do niego dotarł, ześliznął się trzy metry w dół i uchwycił
się krzaków. Okun, słysząc skowyt bólu, rozpaczliwie próbował do-
trzeć do przyjaciela. Nawet najcichszy dźwięk w Strefie Ciszy brzmiał
jak ryk słonia.
173
-Lenel - wycharczał - sięgnij tutaj i chwyć moją rękę. Wycią-
gnę cię.
-Myślę, że coś sobie złamałem. Uciekaj stąd. Wracaj do Rejo-
nu 51 - usłyszał w odpowiedzi.
-Bez ciebie nie wracam. - Okun wepchnął czubek buta w szczer
linę skały i zaczaj opuszczać się, głową w dół, po stoku. Zanim
jed-
nak zdołał schwycić Lenela za nadgarstek, korzeń krzaka,
którego
tamten się trzymał, puścił i Lenel zaczął staczać się po skalistym
sto-
ku. Przerażony Okun wykonał jeszcze ostatni wypad do przodu,
ale
już daremnie. Starszy pan stoczył się dalej, przeleciał nad
krawędzią
niższego urwiska i sekundę później, z przykrym głuchym
odgłosem,
wylądował na samym dole.
-Lenel. Co z tobą? - wyszeptał, wiedząc, że jego głos dotrze
do podstawy urwiska.
Bez odpowiedzi. Miał już zacząć biec w dół pochyłości, aby szu-
kać przyjaciela, gdy usłyszał metaliczny trzask odbijający się echem
po dolinie. Potem zobaczył krąg światła pojawiający się na ziemi pod
statkiem. Otworzyła się pokrywa luku. Pompując adrenalinę, prze-
biegł dalej po kamienistej dróżce i zanurkował w płytki wykop w po-
bliżu początku szlaku wiodącego na szczyty urwisk. Byłby zbyt wi-
doczny, gdyby dalej posuwał się tą ścieżką.
Patrzył w dół na statek. Widział, jak małe stworzenia schodzą
na ziemię i zaczynają spacerować po okolicy. Przeszły do podstawy
zbocza, tam, gdzie musiało upaść ciało Lenela. Choć z miejsca swe-
go ukrycia samego ciała nie mógł dostrzec, widział stojące wokół
niego stworzenia. Chciał krzyknąć na nie, żeby zostawiły w spokoju
jego przyjaciela, ale ze strachu nie zdołał się nawet poruszyć. Nagle
stwory porzuciły Lenela i zaczęły wspinać się na zbocze. Znaczyło
to, że starszy człowiek był już martwy.
Na przemian wyglądając i chowając się w wykopie, Okun wi-
dział, jak Obcy próbują pokonać w drodze do jaskini pierwszą stro-
mą ścianę. Na podstawie tego wszystkiego, co już o nich wiedział,
oczekiwał, że będą o wiele sprawniejsi. Jednak mieli tyle samo, co
on, trudności na kamienistym terenie.
Przyszło mu do głowy, że mógłby to wykorzystać. Nawet praw-
dopodobnie powinien, ponieważ jego kryjówka znajdowała się tyl-
ko 20 metrów od wejścia do jaskini. Gdy zorientują się, że ktoś ma-
nipulował przy ich statku, czy nie wyjdą i nie zaczną przeczesywać
terenu? Może pomyślą, że Lenel był tam sam?—Nie, musi zabierać
się stąd natychmiast. Sięgnął, aby pochwycić notatnik i swój ankh,
174
i wtedy zorientował się, że zostały w środku. Uderzył się w czoło.
Przeczesywanie jaskini światłem szperacza przestraszyło go tak bar-
dzo, że zapomniał zabrać swoje rzeczy. Przebył tą całą drogę tylko
po to, aby pod sam koniec wszystko spartaczyć... Przez moment
rozważał możliwość dokonania wariackiego wypadu z powrotem do
jaskini, zanurkowania do środka, złapania swoich ruchomości i
po-
nownej ucieczki. Jednak, podobnie jak w przypadku innych heroicz-
nych planów tej nocy, zastanawiał się zbyt długo. Wkrótce sześć
okropnych małych istot podeszło do jaskini. U podnóża stoku do-
strzegł wyższą postać, wspinającą się na zbocze jeszcze nieporad-
niej niż pozostałe. To musiał być Wysoki Numer Jeden.
Gdy Wysoki Numer Jeden dotarł do szczytu urwiska, mniejsze
stworzenia były w środku już od kilku minut. Teraz wyszły na ze-
wnątrz i, najwyraźniej podniecone, zebrały się wokół wysokiej po-
staci. Okun przyglądał się tej scenie stojąc, bez żadnej osłony. Wy-
soki Numer Jeden najwyraźniej celowo odwrócił głowę i poprzez
ciemności spojrzał na niego. Okun przykucnął, żeby się schować,
starając się opanować strach. W tych ciemnościach może nie został
zauważony. Serce waliło mu, jakby miało eksplodować. Spokojnie
położył się na plecach i spróbował uporządkować myśli. Wiedział,
że powinien pozostać w ukryciu, ale wiedział także, iż musi uciekać.
Znowu słyszał odgłos ich kroków na żwirze. Czy zbliżali się, żeby
go otoczyć? Obrócił się z powrotem na brzuch i wyjrzał na
dróżkę.
Teraz można było sprawdzić, kto porusza się szybciej: przestraszo-
ny Ziemianin, czy te stworzenia, nie wiadomo skąd. Jednak gdy po-
nownie zerknął ponad krawędzią swego schronu, stworzenia odda-
lały się. Sześć mniejszych maszerowało w dół stoku, Wysoki Numer
Jeden zaś samotnie wszedł do jaskini.
Stworzenia zeszły już z najniższego urwiska, omijając miejsce,
gdzie leżało ciało Lenela. Powędrowały prosto do swojego statku
i wdrapały się do środka. Okun ponownie je przeliczył, chcąc się upew-
nić, że żadne nie skrada się w pobliżu, żeby go dopaść. Chwilę po tym,
gdy zatrzasnęła się kolista pokrywa wejściowa, rozległ się warkot ma-
szyny i dwudziestometrowy aparat śmignął do góry i zniknął na firma-
mencie z zupełnie fantastycznąprędkością. Okuna ponownie otoczyła
cisza. Usłyszał, że Wysoki Numer jeden porusza się wewnątrz jaskini.
Nie wiadomo dlaczego, pozostawanie w pobliżu jednego, ale najbar-
dziej przerażającego z Obcych, było jeszcze gorsze, niż przebywanie
w pobliżu tamtych sześciu. Czy Wysoki właśnie teraz odczytuje moje
myśli? Czy wie, że tu jestem?
175
Podjąwszy ostatecznie decyzję, Okun rozpoczął ucieczkę. Porzu-
cił po cichutku swoje żwirowe schronienie i wyszedł na ścieżkę. Za-
czaj wspinać się wąskim, pokrytym piaskiem i otoczakami szlakiem
prowadzącym na szczyty urwisk. Każdy krok to była sprawa życia
i śmierci. Żeby znaleźć dla takiej chwili Zen, wyobraził sobie, że jest
Pasikonikiem, młodym kapłanem z Shao-Lin, z telewizyjnego serialu
KungFu. Z rękami prześlizgującymi się przez powietrze, z ugiętymi
kolanami, Okun wspinał się na zdradliwy stok tak ostrożnie, jakby to
była wykładzina z ryżowego papieru, której nie miał prawa rozerwać.
Osiągnął szczyt urwiska i znalazł sięnap/atean. Po ostatnim spojrze-
niu za siebie i upewnieniu się, że nikt za nim nie podąża, zerwał się do
szalonego biegu. Biegł tak szybko jak mógł, prosto przed siebie, przez
otwartą równinę, co kilka sekund oglądając się przez ramię. Gdy dotarł
do przeciwległej stronyplateau, również nie tracił czasu. Zbiegł w dół
po kolejnych stokach i urwiskach, których każdy odcinek był równie
zdradliwy, jak te w sąsiedztwie jaskini. Strach zmobilizował go do
wysiłku, na jaki nie zdobyłby się nigdy w życiu bez podobnej dawki
adrenaliny. Nie miało dla niego znaczenia, że zagłębia się w bezwod-
ną ziemię niczyją, gdzie może umrzeć z pragnienia lub z głodu. Usiło-
wał jedynie wylądować tak daleko od jaskini, jak to tylko było możli-
we. Chciał znajdować się na drugim końcu świata, kiedy Wysoki Nu-
mer Jeden wyjdzie z niej, żeby poszukać intruza. Po dwudziestu mi-
nutach biegu kłujący ból w boku zmusił go do zatrzymania się. Utyka-
jąc, dotarł do miejsca pomiędzy dwoma głazami i opadł na piasek,
ociekając potem i z trudem chwytając powietrze. Był pewien, że tutaj
już go nie znajdą, nawet jeśli przyjdą szukać.
Leżał tam już dostatecznie długo, aby jego oddech wrócił do
normy, gdy usłyszał odległe brzęczenie. Słuchał tego dźwięku przez
dłuższą chwilę, zanim odgadł, co to jest - silnik samolotu. Nadlatu-
jącego od strony linii energetycznych. To Cibatutto i Freiling musie-
li dotrzeć do telefonu i wezwać Piechotę Morską. Chciał biec
z powrotem tą samą drogą, którą tutaj dotarł, i pomóc im w lokaliza-
cji jaskini, ale był zbyt wyczerpany. Mógł tylko ufać, że wojsko od-
najdzie to miejsce, zanim Wysoki ucieknie razem ze statkiem. Wal-
cząc, żeby nie zasnąć, wsłuchiwał się w odległe brzęczenie silników
samolotu.
Rozdział 14
Nadeszła era Okitaa
Z
ANIM
JESZCZE
OTWORZYŁ
OCZY
, wyczuł czyjąś obec-
ność. Ktoś nad nim stał. Sam leżał na brzuchu i miał świadomość, że
każda końcówka nerwu w jego ciele pulsuje, budzie się do pełnej
goto^oici.
Tymc2asemx&}g\ębiej
\ikrywai^
ły mu, żeby się nie ruszał, nie zmieniał rytmu oddechu. Był pewien,
że jest obserwowany.
Ktoś zapytał:
- Panie Okun?
Brackish zręcznie przekręcił się na bok i wyrzucił nogę do tyłu,
gotów kopnąć jak koń potencjalnego atakującego, g4y zauważył, że
jest w szpitalu. Lekarz przy jego łóżku, który omal nie dostał nogą
w twarz, był młodym mężczyzną z hiszpańską bródka, krótko ostrzy-
żonym, o bardzo skupionym spojrzeniu. Nie cofnął sie_-
-Czujemy się dzisiaj lepiej?
- Frajerze, mało brakowało, a kopniakiem wybiłbym ci zęby.
Należy się odsunąć, gdy dzieje się coś takiego.
- Widzę, że o wiele lepiej niż wczoraj.
Okun przyjrzał mu się.
- Co to znaczy? Jak długo tu jestem? Gdzie właściwie jestem?
I co mi jest?
Mężczyzna uniósł brwi.
- Dużo, dużo lepiej. - Przedstawił się jako doktor Issacs i wyja-
śnił, że są w Forcie Irwin, w Kalifornii. Okun przebywał tam od tygo-
dnia i chociaż fizycznie nic mu nie dolegało, cierpiał na zdumiewają-
177
cą utratę pamięci. Mógł sobie przypomnieć wszystko, co zaszło w Mek-
syku, ale nie pamiętał niczego ze swego pobytu w szpitalu. Codzien-
nie rano, przez cały miniony tydzień, budził się z pragnieniem opo-
wiadania o obcym statku, który odnalazł. Mimo że był właściwie pół-
przytomny, udawało mu się zrelacjonować tę historię dokładnie i ze
szczegółami. Gdy Issacs i inni lekarze tłumaczyli mu, że już im opo-
wiedział o swojej podróży na południe od granicy, stawał się kłótliwy
i nie chciał im wierzyć. Co rano dopytywał się, czy statek został odzy-
skany, czy Lenel nie żyje, i czyjego, Okuna, naszyjnik z ankh się od-
nalazł. Pamiętał udzielone mu odpowiedzi do momentu kolejnego za-
śnięcia - a potem znowu wszystko zapominał. Nawet gdy odpływał
w dziesięciominutową drzemkę, budził się zdziwiony, że nie jest na
pustyni. Oszołomiony i zmieszany, zaczynał pytać lekarzy, gdzie jest,
od jak dawna przebywa tutaj, czy odzyskano statek i czy Lenel jeszcze
żyje. Issacs, który nie był psychiatrą, powiedział, że jest to przypadek
amnezji niepodobny do niczego, co można znaleźć w literaturze me-
dycznej, i że nie ma pojęcia, jak zabrać się do leczenia takiego stanu.
Teraz spoglądając uporczywie, prawie groźnie na swego pacjenta, wy-
raził ostrożny optymizm.
- Przez cały tydzień wyglądał pan na zamroczonego, ale dzisiaj
wydaje się, że jest pan pobudzony. Biorę to za dobry znak.
Okun wyglądał na zmieszanego i otworzył usta, żeby coś po-
wiedzieć.
-Zanim przyjdzie panu ochota na pytania - uprzedził go Issacs -
niech mi pan pozwoli zapewnić się, że doktor Lenel żyje i czuje
się
dobrze. Złamał dwa żebra i ma pęknięte niektóre kości w
lewym
biodrze, ale lekarze spodziewają się, że całkiem wydobrzeje.
Pańska
historia zgadza się z jego wersją w każdym szczególe do chwili,
gdy
spadł ze wzgórza, więc nie mamy powodu, aby kwestionować
pań-
ską relację z faktów, które zaszły później.
-Zatem to, co pan mi mówi, oznacza - Okun chciał jasnej od-
powiedzi - że nie pamiętam wczorajszego dnia.
-Właśnie tak. Można powiedzieć, że przestaje pan pamiętać
w trakcie snu, i nie będę ukrywał, że już mi to zaczęło działać
na
nerwy. Mieliśmy taką samąrozmowę codziennie, przez cały
tydzień.
-
Wyjaśnił, że obaj poświęcili wiele godzin na kłótnie, ponieważ
Okun
nie chciał wierzyć Issacsowi, gdy ten twierdził, że Okun
opowie-
dział mu już dzień wcześniej dokładnie tę samą historię. -
Mówiąc
szczerze - kontynuował flegmatycznie młody lekarz - stawało
się
to
niezwykle nudne.
178
Okun zaczynał żałować, że nie kopnął faceta, gdy miał ku temu
okazję. Próbował przypomnieć sobie, co było wczoraj. Ostatnią rze-
czą, którą pamiętał, było nasłuchiwanie buczenia silników samolotu.
Zaczął już pytać Issacsa, jednak lekarz uniósł ręce ku górze.
-Zanim pan postawi te same, co zwykle, pytania - przewrócił
ze znużeniem oczami - niech mi pan pozwoli odpowiedzieć na
nie
od razu. Pierwsze: samoloty rozpoznawcze zlokalizowały
jaskinią,
w poniedziałek rano. Zewnętrzna ściana była zniszczona,
najpraw-
dopodobniej została rozwalona od wewnątrz, ale nie znaleziono
żad-
nych innych śladów po statku, który pan i doktor Lenel
opisywali-
ście. Drugie: nie, w jaskini nie było pańskiego naszyjnika.
Trzecie:
nie, nie było tam również innego ankh. Czwarte: tak, zespół
ratowni-
czy kierowany przez pana Jenkinsa przebadał spulchnioną
ziemię
w miejscu, w którym pan kopał. Piąte: odnaleźli pana dwaj
członko-
wie grupy poszukiwawczej, para agentów CIA z Oddziału
Poszuki-
wań Krajowych. Czy nie mówię zbyt szybko?
-Nikt nawet nie widział, jak statek opuszcza jaskinię?
-Odnotowano anomalie radarowe w tym regionie, ale nie do-
konano żadnych konkretnych obserwacji.
-Zasadniczo zatem, wyszliśmy z tego z pustymi rękoma?
-Cóż, na to wygląda.
Okun schował twarz pod poduszkę i przez chwilę zastanawiał
się, czy się nie udusić. Issacs przez chwilę zastanawiał się, czy mu
w tym nie pomóc.
- Bardzo zachęcający jest dla mnie fakt - kontynuował - że pan
zaczyna wierzyć w to, co powiedziałem dzisiaj. Może to oznaczać,
iż jest pan wyleczony. Dzień dzisiejszy jest niezwykły również z in-
nego powodu. Złożył nam wizytę pułkownik Spelman z Waszyngto-
nu i czeka na zobaczenie się z panem. Przyprowadzę go.
Spod poduszki wydobył się jęk, gdy Okun usłyszał, że będzie
musiał stanąć przed Spelmanem. Był pewien, że zostanie zwymyśla-
ny przez rozwścieczonego żołnierza za złamanie tylu przepisów i za
zniszczenia, które spowodował. Jednak, po wejściu do pokoju, po-
tężny oficer zaczął od uścisków dłoni i uśmiechów. Wcale nie wy-
glądał na zagniewanego.
- Nonsens - powiedział Spelman, gdy Okun zaczął wyjaśniać,
dlaczego za wszelką cenę i na wszelkie sposoby polował na drugi
statek. - Zrobił pan wszystko, co było możliwe. Gdybyśmy ufali panu
nieco bardziej i wysłali tam pana z jakimś wojskowym wsparciem,
złapalibyśmy tę rzecz, a może nawet wzięlibyśmy jakichś jeńców.
179
Jednak byliśmy trochę podenerwowani po pańskiej wizycie u dokto-
ra Wellsa. Pan nie mógł rozegrać tego lepiej.
- Chciałbym tam wrócić, pułkowniku. Chciałbym poszukać cze-
goś w jaskini. Wie pan, miałem taki wisiorek ze statku, w kształcie
ankh, to jest staroegipskiego symbolu życia. W każdym razie ja...
Spelman odwrócił się i powiedział:
- Doktorze Issacs, czy mógłby pan wyjść na chwilę z pokoju
i opróżnić korytarz? Pan Okun i ja mamy pewne sprawy do przedys-
kutowania. - Gdy lekarz wyszedł, sięgnął do kieszeni na piersi i wy-
jął skórzany naszyjnik Okuna z przyczepionym ankh. - Kiedy ci z Od-
działu Poszukiwań znaleźli pana śpiącego między głazami, leżał
u pańskich stóp. Przynieśli go zaraz do mnie.
-Niemożliwe! -wyszeptał Okun. -Przecież zostawiłem ten na-
szyjnik w jaskini. Jestem absolutnie pewien.
-To wszystko, co o nim słyszałem.
-Zatem, jakim cudem znaleźli go obok mnie?
-Chciałem zadać panu to samo pytanie.
Okun zadrżał na myśł, że Wysoki podkrada się i przygląda mu
się podczas snu. Czy to aby wszystko, co tamten zrobił? Obaj męż-
czyźni długo rozmawiali, zanim uzgodnili, że Wysoki chciał, żeby Okun
odzyskał podobne do ankh narzędzie. Dlaczego miałby chcieć, to
już całkiem inna kwestia. Spelman opracował własną teorię na ten
temat. Zaczął od pytania, czy Okun zapoznał się z przypadkiem Brid-
get Jones. Okun odpowiedział twierdząco.
-Wie pan zatem, że te istoty mają urządzenia do wszczepiania,
których na poziomie naszej techniki nie potrafimy wykryć. Gdy
tylko
został pan tutaj przywieziony, przeprowadziliśmy badania za
pomocą
promieni rentgenowskich i inne testy, i chociaż nie zdołaliśmy
zna-
leźć niczego nienormalnego, nie możemy wykluczyć
możliwości,
że
został pan jakoś naznaczony.
-Przylecą znowu?
-Kiedy mała Jones znalazła tamten przedmiot, opisała wgłę-
bienie w trawie, w kształcie odcisku człowieka. Zawsze
podejrze-
wałem, że ebje chcieli wszczepić tamto urządzenie wielkości
poci-
sku policjantowi, ale coś im przeszkodziło, prawdopodobnie
poja-
wienie się dziewczyny. Mamy wszelkie powody, aby
przypuszczać,
że pańskie spotkanie z tymi istotami było czymś więcej niż
tylko
fizyczną bliskością. Niech pan sam siebie spyta, dlaczego pan
cią-
gle jeszcze spał, po południu, kiedy pana odnaleziono. Skąd
wzię-
ło się to dziwne zapominanie faktów dnia poprzedniego? I nie
muszę
180
panu mówić, że często osoby uprowadzone opowiadają nam o od-
bieraniu fałszywych wspomnień albo o tym, jak tracą kontakt same
z sobą na jeden dzień. Nie wiemy, czego nie może pan sobie przy-
pomnieć.
Okun zastanawiał się nad taką możliwością.
- Czy uzyskałem jakąś dziwną moc, tak jak tamta dziewczynka?
Spelman pokręcił przecząco głową.
-Issacs twierdzi, że, poza przykrym zachowaniem i kłótliwo-
ścią przez cały tydzień, jest pan normalny. Proszę pamiętać,
że
ta
sprawa z wszczepianym urządzeniem to tylko teoria, najgorszy
sce-
nariusz. Ale jest także prawdopodobne, że oddali panu
naszyjnik
w nadziei, iż pan zaniesie go do drugiego statku. Jeśli
oznakowali
pana w taki sposób, aby umożliwiło im to śledzenie pańskiego
miej-
sca pobytu, mógłby pan ich zaprowadzić do Rejonu 51. Może
to
podstęp, żeby namierzyć brakujący statek.
-Rozumiem. Zatem mam prawdopodobnie do końca życia za-
kaz powrotu w tamto miejsce.
-Prawdę mówiąc - uśmiechnął się Spelman - przyjechałem tu
z inną propozycją. Jesteśmy gotowi zaoferować panu
stanowisko
dyrektora badawczego tej instalacji. Zawsze będzie istnieć
ryzyko
przy powrocie do Rejonu i wyjeżdżaniu z niego. Jednak jeżeli
po-
dejmie się pewne środki ostrożności, jesteśmy przekonani, że
pan
i statek będziecie bezpieczni.
-Jakie środki ostrożności?
-Pan powiedział doktorowi Issacsowi, że unieruchomiony na
ziemi pojazd wysyłał sygnał, podobnie jak latarnia morska.
-To prawda. Obraz litery'Y. Pan także już o tym wie?
-Tak, powiedział nam pan to we wtorek. Mówił pan, że pole
elektromagnetyczne generowane przez słupy energetyczne
musiało
wytworzyć przykrycie, które uniemożliwiło rozlokowanym w
prze-
strzeni kosmicznej Obcym, przyjęcie sygnału alarmowego.
-Sądzi pan zatem, że możemy zmontować jakiś ruchomy układ
generujący fale elektromagnetyczne i podróżowałbym do
laborato-
rium pod jego osłoną. Wyborne. Jednak czy nie byłoby prościej
wy-
nająć kogoś innego?
Obaj mężczyźni spoglądali na siebie przez długą chwilę.
- W tej sprawie - powiedział pułkownik - nie wydaje nam
się, żeby ktoś mógł pana zastąpić. Pan wie tak dużo* Trzeba by
wielu miesięcy, może lat, żeby ktoś nauczył się tego, co pan już
wie.
181
Okun usłyszał dzwoniący mu w uszach głos Dworkina: „Im wię-
cej wiesz, tym głębiej jesteś zagrzebany". Spelman wstał, gotując
się do wyjścia.
- Pańska kandydatura jest jedyną rozpatrywaną w tej chwili. To
była praca, którą przewidywaliśmy dla pana już w momencie, gdy był
pan werbowany. Proszę się dobrze zastanowić. Wiemy od Radeckera,
że chciał pan wprowadzić wiele zmian w laboratorium. Jako dyrektor
badawczy miałby pan odpowiednie kompetencje, żeby to zrealizować.
Jednak jeżeli pan tam wejdzie, musi pan już tam zostać. Nie będzie
pan mógł wychodzić na zewnątrz i malować swoich akwarel i nie bę-
dzie weekendowych wypraw do Las Vegas. - Zanim odwrócił się, żeby
wyjść, dodał: - Chociaż bardzo chciałbym, żeby pan przyjął tę posa-
dę, muszę przyznać, że nie wiem, jakiego wyboru sam bym dokonał.
Proszę, niech pan to zatrzyma, gdy będzie pan podejmować decyzję. -
Oddał Okunaowi ankh i rzemienny naszyjnik.
Zanim Spelman wyszedł, Okun zadał ostatnie pytanie.
- Zakładam, że Radecker nie jest już dyrektorem. Nie ma go
tutaj w szpitalu, prawda? - Okun nie pragnął już innych przykrych
spotkań tego poranka.
Spelman stłumił uśmiech.
- Agent Radecker otrzymał awans. Jest teraz szefem wywiadu
w biurze CIA w Barrow, na Alasce. Daleko za Kręgiem Polarnym.
N
AZAJUTRZ
O
KUN
PAMIĘTAŁ
poprzedni dzień. Wkrótce po-
tem został zwolniony ze szpitala. Ale wcześniej nabrał
mieszanego
z zazdrością podziwu dla obdarzonego wieloma talentami doktora
Issacsa, z którym się, wykłócając, zaprzyjaźnili. Nie starszy od Oku-
na, był stażystą patologii w Szpitalu Marynarki w Bethesda, w Dy-
strykcie Kolumbia. Miał stopień bakałarza nauk ścisłych z astrofizy-
ki na Uniwersytecie Comell i podawał się za eksperta w dziedzinie
mitologii antycznej. Już w pierwszych dniach pobytu w Rejonie 51
Okunowi brakowało w laboratorium kogoś z doświadczeniem me-
dycznym. Powinno się przeprowadzić dalsze sekcje zdobytych zwłok
Obcych, należałoby zanalizować próbki tkanek, zresztą sam statek
też w dużym stopniu składał się z żywej tkanki. Gdyby przyjął nowe
stanowisko i został dyrektorem, Issacs wydawał się wręcz wymarzo-
nym współpracownikiem.
Po wypisaniu ze szpitala, Okun pojechał zobaczyć się z matką.
Przybył tam pewnego ranka bez uprzedzenia i wszedł do domu. Za-
182
stał Saylene z kubkiem kawy, pochłoniętą czytaniem gazety. Z okrzy-
kiem radości padli sobie w ramiona, a wtedy jakiś człowiek wyszedł
z sypialni, sprawdzić, co się dzieje. Nazywał się Peter i najwyraź-
niej spędził tam noc. Okun spojrzał na swoją mamcię i poznał z wy-
razu jej twarzy, że w domu nastąpiły pewne zmiany. Zatelefonowała
do ambulatorium i pojechali na bardzo długi lunch. Opowiedziała
mu o wszystkim, co się zdarzyło, odkąd wyjechał, pochwaliła jego
nowe uczesanie i streściła historię swego związku z nowym mężczy-
zną. Wiedziała dość, żeby nie pytać, co on sam robił w tym okresie,
jednak było to przykre, gdyż rozmowa stawała się bardzo ułomna.
Nie pomagał także fakt, że Brackish był roztargniony. Rozglądał się
co kilka minut po restauracji, jak gdyby się kogoś spodziewał. Oboje
zaplanowali, że Saylene weźmie parę dni urlopu pod koniec miesią-
ca i wspólnie, tylko we dwoje, zrobią sobie wycieczkę. Jednak nigdy
nie ruszyli w taką podróż.
Przez cały czas pobytu w domu Okun miał pewność, że ktoś go
śledzi. Wpadł w nawyk oglądania się przez ramię, gdy szedł ulicą.
Kiedy wynajął samochód, częściej patrzył w lusterko wsteczne niż
na drogę. Był przekonany, że telefon jest na podsłuchu i że w domu
ma „pluskwy". Przespacerował się po okolicy, szukając furgonetki
z przyciemnionymi szybami i dodatkowymi antenami radiowymi. Jed-
nak, mimo intensywnych poszukiwań, nie mógł znaleźć nawet naj-
mniejszego śladu świadczącego, że jest pod obserwacją.
Pewnego dnia otrzymał przesyłkę. Wewnątrz znalazł wycinek
z gazety opatrzony uwagą: „Myślę, że cię to ubawi. Mam nadzieję,
że wszystko w porządku. Spelman". Wycinek pochodził z gazety
wydawanej w El Paso i zawierał artykuł pod następującym tytułem:
„Mityczny potwór meksykański. Po relacji młodego chłopaka
wzrasta liczba doniesień o zaobserwowaniu chupacabra".
Tekst ilustrowała fotografia Pedra stojącego na tle urwiska,
w którym znaleźli ukryty statek. Okuna wzburzył artykuł i wcale nie
uwierzył w uwagę Spełniana: „Mam nadzieję, że wszystko w porząd-
ku". Tak jakby nie wiedział doskonale, jak spędzam każdą minutę,
pomyślał.
Daremnie starał się powrócić do dawnego życia. Zadzwonił do
przyjaciół i złożył wizytę kilku dawnym profesorom z Caltechu, ale
rozmowy z nimi były wymuszone. Stwierdził, że potrafi coraz spraw-
niej kierować rozmową tak, aby omijała jego samego, a gdy słuchał,
183
jak inni opowiadają o swoim życiu i zmartwieniach, coś powstrzy-
mywało go od potwierdzającego kiwania głową. Jakoś nie mógł już,
tak jak kiedyś, cieszyć się towarzystwem zwykłych ludzi. Mówił so-
bie, że to na skutek ciągłego stresu spowodowanego przez nieustan-
ne deptanie mu po piętach. Wymyślił zatem plan wypłoszenia wszyst-
kich szpiegów z ukrycia.
Któregoś dnia zadzwonił do stacji telewizyjnej i poprosił o roz-
mowę z reporterem. Powiedział, że ma pierwszorzędną opowieść
dotyczącą pozaziemskich gości. Oczywiście dziennikarka nie uwie-
rzyła mu, więc musiał udowodnić jej, że nie żartuje, a to oznaczało
podanie tylu i takich informacji, iż każdy, kto słuchał tej rozmowy,
mógł się bardzo zdenerwować. Umówili się na spotkanie następne-
go dnia rano. Okun odwiesił słuchawkę i na ganku przed domem
oczekiwał na przyjazd nieoznakowanych limuzyn. Jednak żadna nie
przyjechała. Następnego dnia ubrał się w garnitur i pojechał na wy-
wiad. Gdy wszedł przez frontowe drzwi, w środku nie zastał agen-
tów federalnych czekających, żeby go zaaresztować.
- Sądzę, że nie obserwują. - Usiadł w holu i zastanawiał się, co
robić dalej.
Chociaż przyjeżdżając do stacji telewizyjnej nie miał zamiaru
z nikim rozmawiać, teraz rozważał możliwość dalszych działań i zła-
mania tajemnicy. Mógł sobie wyobrazić reakcję Wellsa na taki pro-
gram. Zażądałby natychmiast uwolnienia, aby objąć stanowisko dyk-
tatora Ziemi. Był szaleńcem, ale miał jedną ideę: Czy mieszkańcy
Ziemi nie zasługiwali na to, żeby coś wiedzieć o gościach? Czy do-
stęp do prawdy nie był przyrodzonym prawem każdej ludzkiej isto-
ty? Tego właśnie zawsze uczono Okuna. On, Brackish Okun, mógł
zakończyć trwający już ćwierć wieku spisek, po prostu przychodząc
na umówione wcześniej spotkanie. Mógł podać nazwiska, szkice tech-
niczne, numery raportów i wyjaśnić znaczenie ozdóbki, którą nosił
na szyi. Biuro prasowe rządu i specjaliści od dezinformacji musieli-
by się ciężko napracować, aby zdyskredytować jego relacje.
Jednak teraz, w ostatniej chwili, zabrakło Okunowi pewności,
że byłoby to rozsądne rozwiązanie. Dworkin tak nie uważał. Pa-
miętał dokładnie, że Sam ostrzegał przed dezintegracją społeczeń-
stwa pod brzemieniem niepewności i strachu. Skutki tej niepewno-
ści odczuwał na sobie, mając w nocy trudności z zaśnięciem, za-
stanawiając się, czy został faktycznie „napiętnowany" przez Wy--
sokiego. Złamanie tajemnicy z pewnością wywołałoby panikę, a nie
było żadnej gwarancji, że przyniosłoby jakąś korzyść. I kto wie,
184
jakie ziemskie siły polityczne chciałyby zdyskontować tę wiedzę
dla własnych celów.
Ostatecznie kwestia, czy wyznać wszystko, co wie, sprowadzała
się do wyboru między dwiema odmiennymi postawami wobec świa-
ta. Dla Okuna był to wybór między Dworkinem i Wellsem.
Wstał, wyszedł z holu i z powrotem wsiadł do samochodu.
Stwierdził, że z przyzwyczajenia zbyt często patrzy w lusterko. Za
każdym razem, gdy to zrobił, przypominało mu się, że jest wolny.
Nikt mu nie zagląda przez ramię. Był zdumiony, że ta świadomość
w żadnym stopniu nie łagodziła jego napięcia, odkąd wrócił do domu.
Teraz czuł się już tylko odseparowany. Pojął, dlaczego był tak bar-
dzo roztargniony, zupełnie niezdolny do potwierdzającego kiwa-
nia głową, gdy rozmawiał ze starymi przyjaciółmi. Nie chodziło
o przyczajonych szpiegów. To ich nadzieje i sny, ich codzienne pro-
blemy, wszystko co było dla nich ważne, wydawało się trywialne
w porównaniu z zadaniem zdobywania wiedzy o gościach z kosmo-
su. Przez cały czas, kiedy matka opowiadała o tym, jak poznała
swojego nowego przyjaciela, myśli Brackisha wędrowały tysiące
kilometrów nad Ziemią, a jego umysł koncentrował się na następ-
nym okresie zwiększonej aktywności wewnętrznego pasa Van Al-
lena. Jadąc do domu powiedział sobie: „Wiem zbyt wiele, żeby
prowadzić zwykłe życie" i zrozumiał, jak słuszne były słowa Dwor-
kina o skutkach nadmiernej znajomości faktów. Nie potrzebował
żadnych upiorów z CIA, żeby czuć się zaszczutym; dokonywała
tego za nich wiedza, którą nosił we własnej głowie. Zanim wjechał
na podjazd domu, zdecydował się, że wraca. Wróciłby nawet wte-
dy, gdyby nie zaoferowano mu awansu na dyrektora. Podobnie jak
jego starsi koledzy czuł, że praca w laboratorium jest ważniejsza
niż jego osobiste losy.
Zadzwonił do Spelmana i powiedział:
-Jestem gotów wrócić, ale mam parę warunków.
-Śmiało. Słucham.
S
PĘDZIŁ
MIESIĄC
W
BAZIE
Sił Powietrznych w Edwards,
pracując z inżynierami NASA nad pojazdem, który miał go zawieźć
z powrotem do instalacji nad Jeziorem Groom. W efekcie powstał
znacznie zmodyfikowany furgon VW, całkowicie pokryty szarą osłoną
wykonaną z teflonu. Ruchoma elektrownia zamontowana w pomiesz-
czeniu bagażowym samochodu wytwarzała pole elektromagnetycz-
185
ne dostatecznie silne, aby zakłócić odbiór radiowy w
samochodach
mijanych w drodze na pustynię. Inżynierowie, którzy pomagali w jego
budowie, przezwali pojazd „Stealth Wagon", przez analogię do sa-
molotu „niewidzialnego" dla radaru, i uważali, że armia mogłaby za-
stosować odchylający fale radarowe materiał, który zaprojektowa-
no dla nowego samolotu.
Gdy podjechali na pole startowe w kształcie litery X obok wej-
ścia do Rejonu 51, zobaczyli skutki ostatnich prac budowlanych.
Usunięto grupę drewnianych domków, w których zamieszkiwał kie-
dyś personel laboratorium, a na ich miejscu zbudowano gigantyczne
rozsuwane wrota, mające służyć szybkiemu wyprowadzeniu statku
kosmicznego, jeżeli kiedyś powstanie taka potrzeba. Okun wprowa-
dził Stealth Wagon do hangaru i zjechał nową windą towarową sześć
pięter w dół, do poziomu laboratorium.
Wszystko tu wyglądało inaczej. Gdy wszedł do długiego, wąskie-
go korytarza, który przez tyle lat mieścił chaotycznie rozrzucone sto-
sy, stwierdził, że pomieszczenie jest świeżo odmalowane i jasno oświe-
tlone. Mała grupa robocza zajmowała się segregowaniem dokumen-
tów i wprowadzaniem ich numerów katalogowych do nowego syste-
mu komputerowego laboratorium. Podwyższony chodnik przechodził
środkiem długiego pokoju, w którym Okun planował utworzenie stre-
fy badań wolnej od zapylenia. Idąc dalej napotkał ekipę w kaskach
ochronnych robiącą wykop pod nowy dział badań elektrochemicznych.
Następnie przeszedł do wielkiego betonowego bunkra, przeznaczone-
go dla zdobytego statku kosmicznego. Pomieszczenie było puste, z wy-
jątkiem gigantycznej skrzyni, o rozmiarach 20 na 20 metrów i wyso-
kiej na 6 metrów. Na ścianie tego wielkiego, drewnianego pudła wid-
niały napisane przez szablon słowa: WYBUCHOWE CHEMIKALIA -
NIE PALIĆ. Obszedł pakę ze wszystkich stron, aby się upewnić, czy
stojący wewnątrz statek nie jest widoczny. Wychodząc z bunkra za-
uważył drzwi, których tam poprzednio nie było, i wszedł do środka.
Trafił do nowego zespołu medycznego, zawierającego wszystko, łącz-
nie z otoczoną szkłem salą operacyjną. Chociaż wykonanie było do-
skonałe, coś w wyglądzie sali wywoływało nieprzyjemny dreszcz.
Drzwi do kuchni zastał zamknięte. Walił w nie mocno, żeby zo-
stać usłyszanym przez hałas ekip budowlanych. Otworzył młody męż-
czyzna, który patrzył na niego z lekkim obłędem w oczach. Był to
doktor Issacs, jego pierwszy nowy współpracownik.
Jeszcze zanim Okun przekroczył próg znajomego
pomieszcze-
nia, uszy miał pełne głosu Lenela.
186
- Jaki z ciebie szef? Odkąd przejąłeś sprawy, zrobjło się tu na
dole tak głośno, że nie możemy zabrać się do żadnej roboty. - Starszy
pan był w gipsowym kaftanie sięgającym spod ramion aż do kolan.
- Wyglądasz jak mumia w kostiumie kąpielowym - ocenił Okun.
Podczas gdy Freiling i Cibatutto szli powitać Brackisha, Lenel
starał się utrzymać gderliwy ton.
-Jeśli rzeczywiście tak wyglądam - odpalił - tobie mogę za to
dziękować.
-To prawda - Freiling przyszedł w sukurs Lenelowi. - Słysze-
liśmy już, jak doktor Lenel uratował cię przed upadkiem z
urwiska.
-Uratował mnie? - zapytał Okun zdumiony. Odwrócił się do
Lenela, który rzucił mu spojrzenie wyrażające: Ani się waż
mówić!
-
O tak, prawda, uratował mnie. - Uśmiechnął się szeroko. -
Właśnie,
doktorze Lenel, nie miałem okazji panu za to podziękować.
-To należy do moich obowiązków służbowych - mruknął Lenel.
Ze względu na obecność ekip budowlanych zespół nie mógł pra-
cować nad statkiem przez prawie trzy miesiące. W tym czasie starali
się zająć różnymi drobnymi zagadnieniami, które można było reali-
zować w pomieszczeniach sypialnych lub w kuchni. Ku konsterna-
cji wszystkich okazało się, że Issacs jest maniakiem czystości i cią-
gle beszta współpracowników, żeby utrzymywali porządek.
- Nie przesadza się starych drzew - brzmiała standardowa od-
powiedź, jaką otrzymywał od trójki najstarszych obywateli tego lo-
kalu. Jednak konsekwentnie ich pilnował i powoli zaczynali doce-
niać jego metody.
Gdy ostatnie nowe pomieszczenia zostały ukończone i ostatni
nieutajniony pracownik opuścił laboratorium, naukowcy rzucili się
na obcy statek jak stado głodnych wilków. Bardzo chcieli zastoso-
wać to, czego się nauczyli na nie uszkodzonym aparacie odnalezio-
nym w Meksyku. Przez sześć miesięcy analizowali i na nowo spa-
wali, odrutowywali i przekonstruowywali każdy centymetr kwadra-
towy statku. Po serii wstępnych testów uznali, że nadszedł czas, aby
zaprosić Spelmana do Rejonu 51 na pokaz.
Przybył pewnego chmurnego poranka na początku lipca i przy-
wiózł ze sobą gości, którzy poprzednio uczestniczyli w obecnie zli-
kwidowanym Projekcie Plama: Jima „Biskupa" Ostroma, nowego
szefa Departamentu Poszukiwań Krajowych, którego ludzie znaleźli
na pustyni uśpionego Okuna, i doktora Insolo z Rady Nauki i Tech-
niki. Okun przypomniał go sobie z pogrzebu Sama. Po szybkim lun-
chu zaproszono gości do betonowego bunkra, żeby obejrzeli doświad-
187
czenie. Zgropiadzili się na nowo wybudowanej platformie obserwa-
cyjnej, podczas gdy naukowcy przygotowali swój sprzęt kontrolny.
Kiedy wszystko było gotowe, Okun zwrócił się do gości.
- Wiele lat temu mój poprzednik, doktor Wells, rozwinął techni-
kę ładowania wysokowoltażowej energii w system energetyczny stat-
ku i stwierdził, że można osiągnąć niski poziom wzbudzenia urzą-
dzeń pokładowych. Częściowo dlatego że układ, który usuwał ener-
gię z tego systemu, okazał się niekompletny, a nadmiarowa lub blo-
kowana energia generowała wysoką temperaturę... - Był dopiero na
początku swojej wypowiedzi, ale dostrzegł z ich pustych spojrzeń,
że kontynuowanie nie ma sensu. Przerwał zatem wykład i powie-
dział po prostu: - Patrzcie na to.
Rozdał kilka par pryzmatycznych gogli, a potem dał sygnał Frei-
lingowi, który stał na platformie operatora działa energetycznego.
Starszy pan nacisnął wyłącznik i salę wypełnił ostry warkot, kiedy
działo zaczęło bombardować energią obcy statek. Z korpusu po-
jazdu wydobył się głośny trzask, odbijany przez betonowe ściany.
Lenel zasygnalizował, że na mierniku poziomu wyjściowego wszyst-
ko jest OK. Cibatutto zwrócił uwagę gości na ustawione pod pod-
woziem statku lustro, w którym zobaczyli ruchliwy zielony wir wy-
tworzony przez skrzynię wodną. Teraz, przez specjalne optyczne
filtry w goglach, mogli śledzić usuwanie energii z systemu statku.
Zamiast spazmatycznych i niekontrolowanych fal, obserwowanych
dawniej, energia była teraz ukierunkowywana przez ramiona wiru-
jącego ankh. Cztery wąskie promienie wędrowały dookoła po ścia-
nach bunkra, poszukując innego statku, który mogłyby zasilać ener-
gią. Chwilę później jęknęły drewniane stojaki podtrzymujące sta-
tek ponad podłogą. Przygniatający je ciężar zaczął ustępować. Po-
woli, jak pradawny pterodaktyl wykorzystujący wstępujący prąd
powietrza, statek uniósł się w górę. W chwili, gdy to nastąpiło, na-
ukowcy pozostawili obserwowane wskaźniki, i z okrzykiem rado-
ści wyrzucili w górę ręce.
Statek uniósł się niecały metr ponad stojakami.
- Pierwszorzędnie - wykrztusił Okun. Ponieważ skinienie gło-
wą nie wystarczało, aby wyrazić jego podniecenie, zaczął podskaki-
wać, a potem obrócił się, złapał pierwszą z brzegu osobę, którą aku-
rat był Spelman, i podskakiwał dalej z pułkownikiem w ramionach.
Następnie, stale tańcząc, Okun uścisnął dłoń Cibatutto i pocałował
Lenela w czoło, zanim starszy pan zdołał go przepędzić. Gdy dotarł
do Issacsa, uszło z niego trochę energii.
188
Spokojny, opanowany i skupiony jak zawsze Issacs wskazał na
miernik temperatury.
- Temperatura wewnątrz statku wynosi siedemdziesiąt stopni i ro-
śnie - krzyknął ponad trzaskami działa. - Pora przerwać.
Okun odwrócił się i dał znak, żeby przerwano. Jednak Freiling
nie zareagował, zahipnotyzowany widokiem unoszącego się przed
nim czarnego ptaka. Dopiero gdy Okun podbiegł do niego i wrza-
snął: WYŁĄCZ TO! starszy pan przekręcił włącznik, gwałtownie
obniżając poziom mocy do zera. Spodek walnął w stojaki, które za-
skrzypiały i zakolebały się, ale wytrzymały.
-Musimy popracować nad lądowaniem - zauważył Freiling,
zdejmując gogle. - Niech mnie piorun strzeli, jeśli nie
zmusimy
go
do latania.
-Na pewno tak, ojczulku!
-Żałuję tylko, że Sam nie mógł tego zobaczyć.
Okun uśmiechnął się smutnie.
-Ja też bardzo żałuję.
Naukowcy dołączyli do swoich gości na platformie obserwacyj-
nej, a potem wspólnie udali się do kuchni. Zgodnie z dawno utrwalo-
nymi w ściśle tajnym ośrodku zasadami postępowania, podano
szampana.
G
DZIEŚ
MIĘDZY
ODKORKOWANIEM
BUTELEK
a wy-
jazdem wizytujących dygnitarzy, późno po południu, nastąpiła waż-
na wymiana dokumentów. Najpierw wystąpił Okun.
Zgodnie z życzeniem Spelmana, przygotował raport szczegóło-
wo omawiający wszystko, co było mu dotychczas wiadomo o Ob-
cych. Zajęło to ponad dwieście stron. Raport kończył się próbą od-
powiedzi na pytanie, jak wielkie zagrożenie stanowią Obcy dla na-
szego Świata ogólnie i dla Stanów Zjednoczonych w szczególności.
Okazało się, że na to pytanie prawie nie można odpowiedzieć. Mimo
całego ogromu zdobytej wiedzy, najważniejsze ze wszystkich pyta-
nie: Czego Oni chcą? - pozostawało bez odpowiedzi. Możliwości
obejmowały cały zakres od nadziei, że są to istoty dobroczynne, przy-
wożące prezenty, do strachu, że Oni przybyli, aby dokonać inwazji
naszej planety i odebrać ją nam. Okun potraktował poważnie obie
możliwości. Jednak wewnętrzne przeczucie mówiło mu, że prawda
jest zła, a sytuacja bardzo trudna. Mieli do czynienia z inteligentną
rasą dysponującą zaawansowanymi technologiami. Ich statki były
189
uzbrojone, wykorzystywali inne istoty jako zbroje i nie czynili żad-
nych przyjaznych gestów. Jeżeli Wells prawidłowo zinterpretował
wizję obcej planety, tamci również stali wobec katastrofalnego nie-
doboru żywności. Spotkania były na razie nieczęste, ponieważ poja-
wiły się prawdopodobnie tylko misje zwiadowcze. Z drugiej strony,
nie zauważono również oznak wrogości. Obcy ani razu nie okazali
w stosunku do ludzi jednoznacznie złych intencji, może z wyjątkiem
przypadku Eau Claire. Mieli szerokie możliwości torturowania, oka-
leczania i zabijania każdej schwytanej przez siebie osoby. A jednak
uprowadzonych zwalniano bez robienia im krzywdy i chociaż wiele
osób wychodziło z tego doświadczenia z trwałymi urazami, prawie
tyle samo tęskniło za przeżyciem go po raz drugi.
Do tego doszło jeszcze własne doświadczenie Okuna. Przypo-
mniał sobie, jak dziko przerażała go możliwość, że któryś Obcych
zauważy go na zewnątrz jaskini. Jednak, patrząc wstecz, doszedł do
wniosku, że Oni przez cały czas musieli wiedzieć, iż on tam jest.
A zamiast go skrzywdzić, Wysoki Numer Jeden oddał mu ankh, co
umożliwiło kontynuację badań. Równie dobrze mogłoby się okazać,
że byli to bojaźliwi turyści przewożeni promem przez krzywiznę czasu
w pasach Van Allena na pięciodniowy urlop, obserwujący Ziemię ze
swoich bezpiecznych i komfortowych latających fortec - jak pod-
czas zwiedzania parku safari. Kto to wie? Ostatecznie Okun stawiał
wniosek, iż jest zbyt wcześnie na wnioski, i wzywał armię i rządowe
służby wywiadowcze do udzielenia pomocy przy pozyskiwaniu dal-
szych informacji. W tym celu proponował garść sprytnych forteli
pomyślanych, aby zwabić te stworzenia w zasadzkę.
Spelman zaakceptował raport i obiecał, że trafi on na najwyższe
poziomy władzy.
-W tym także do prezydenta?
-Przede wszystkim do prezydenta.
Okun wydał westchnienie ulgi, gdy dowiedział się, że wkrótce
tak ważne informacje znajdą się we właściwych rękach. Przytłaczał
go ciężar odpowiedzialności i nie uważał za słuszne, iż tylko CIA
i Armia wiedzą coś o tej sprawie.
- Teraz my mamy coś dla pana. - Doktor Insolo otworzył zamki
swojej walizeczki i wyjął kilka dokumentów. - Jedyne zastrzeżenie,
jakie niektórzy z nas mieli przy mianowaniu pana dyrektorem, doty-
czyło pańskiego wykształcenia. Jest coś nie w porządku, gdy szef
jednego z wiodących narodowych laboratoriów nie ma stopnia dok-
tora. Jednak, biorąc pod uwagę ograniczenia w podróżowaniu, któ-
190
rym pan podlega, wiemy, iż nie będzie pan mógł uczęszczać na wy-
kłady. Pozwoliliśmy sobie zatem ściągnąć zaświadczenia o pańskim
dorobku z Caltechu do Wyższej Szkoły Morskiej USA, gdzie jestem
członkiem rady wydziału. Mam nadzieję, że pan nie ma nic przeciw-
ko temu. - Podniósł coś, co przypominało dyplom, i przeczytał wy-
drukowany tekst.
- Zważywszy, że kandydat Brackish Okun wykazał się pełnym
mistrzostwem w obszarze nauki i techniki związanym z dziedzinąjego
badań i zważywszy, że wniósł unikatowy i nowatorski wkład do tej
dziedziny, niniejszym nadaje mu się stopień doktora filozofii w kse-
roaeronautyce.
Jako pierwszy pośpieszył z wyciągniętą dłonią Spelman.
-Gratulacje, doktorze Okun.
-Jak niezwykle wspaniałe! - entuzjazmował się Okun, czytając
dyplom. Gdy podniósł wzrok, otaczały go uśmiechnięte twarze
przy-
jaciół i gości. Zupełnie nieświadomie wszyscy oni zaczęli
wiernie
naśladować drobne ruchy czaszki, tak charakterystyczne dla
dyrek-
tora laboratorium. Całe gremium kiwało głowami.
-K
ONIEC
-
UŚMIECHNĄŁ
SIĘ
Z
afektacją Nimziki,prze-
czytawszy to słowo na ostatniej stronie raportu Okuna. - Czy on pi-
sał powieść do poduszki?
-Czasami jest trochę dziwny - roześmiał się Spelman.
-A co o tym myślisz? - spytał Nimziki, rzucając raport na
biurko.
-Przegadane, a w niektórych fragmentach nie ma większego
sensu, jednak koncepcje są mocno podbudowane. Generalnie,
po-
wiedziałbym, że to wyważona prezentacja faktów. Jestem
ciekaw,
co
miałby o tym do powiedzenia prezydent*
-Tak, ja też - powiedział Nimziki z roztargnieniem. Nigdy nie
był wielkim fanem prezydenta Forda. Gdy nadszedł czas na
miano-
wanie nowego dyrektora CIA, Ford zignorował jednomyślną
reko-
mendację środowisk wywiadu, żeby dać to stanowisko
Nimzikiemu.
Zamiast niego, mianował jednego ze swych długoletnich
sojuszni-
ków politycznych.
-Szczególnie podoba mi się pomysł, jak schwytać następny
statek.
-Tak, będę musiał to jeszcze raz przeczytać. Sprytne.
-A co z pomysłem, żeby powoli upublicznić prawdę o Obcych?
191
- Propozycja nasycenia mediów opowieściami o Obcych przed
podaniem prawdziwej wersji? Interesujące. Muszę temu poświęcić
nieco więcej uwagi.
Spelman mógł się zorientować, że Nimziki już jest zmęczony
i zajęty innymi myślami. Było to zrozumiałe. Dochodziła jedenasta
w nocy, a obaj pracowali od wczesnego rana.
-Myślę, że pójdę sobie i pozwolę ci wrócić do domu. - Spel-
man podszedł do drzwi, odwrócił się i powiedział: - Proszę,
zawia-
dom mnie, gdy tylko będzie jakaś reakcja z Białego Domu,
żebym
mógł to przekazać do naszego zespołu nad Jeziorem Groom.
Jestem,
równie jak oni, ciekaw. I, Al - zaczekał, aż Nimziki podniósł
wzrok
-
wykonaliśmy tym razem diablo dobrą robotę w tej sprawie,
prawda?
-Tak, na pewno, stary. Ale słuchaj, nie spodziewaj się szybkiej
odpowiedzi od prezydenta. Wiesz, jacy oni są. Chcą trzymać
się
swojej pozornie słusznej opcji zaprzeczania wszystkiemu. Jednak
gdy
tylko czegoś się dowiem, oficjalnie lub nieoficjalnie, zaraz cię
za-
wiadomię.
Kiedy Spelman wyszedł, Nimziki ponownie przekartkował ra-
port, a potem przeszedł do sąsiedniego pokoju i przepuścił go przez
niszczarkę papierów. Wyłączył światfo i poszedł do domu.