Antologia
NIEŚMIERTELNI
Miłosne Opowieści Wampiryczne
Immortal: Love Stories with Bite
Przełożył Krzysztof Sokołowski
Wybór P. C. Cast I Leah Wilson
Spis Treści:
Cynthia Leitich Smith - Nawiedzona miłość
Kristin Cast - Bursztynowy dym
Rachel Caine - Martwy tropiciel
Tanith Lee - Dobre maniery
Richelle Mead - Światło księżyca
Nancy Holder - Przemieniona
Rachel Vincent - Żarłoczne
Claudia Gray - Wolna
Wstęp
P. C. Cast
No więc... jak to właściwie jest z wami,
nastolatkami, i tymi wampirami? O co chodzi?
W porządku, jasne, mam swoje podejrzenia. Jak
każda dojrzała i rozsądna osoba powyżej trzydziestki
w sposób naturalny skłaniam się do przekonania, że
sekretem czaru wampirów jest... tak, oczywiście,
seks! Chwileczkę, spokojnie. Przyznaję, że
przeczytałam „Wywiad z wampirem” w roku
pierwszego wydania. Nie powiem, który to był rok,
bo nie chcę nikogo straszyć, ale zdradzę wam, że
miałam wówczas szesnaście lat i nieukrywana
seksualność wampirów Anne Rice kusiła, rozpalała
wyobraźnię.
Tak, ale ta chwila wspomnień z dawnych lat
uświadomiła mi, że muszę się przyznać do czegoś
jeszcze oprócz wieku. Jeśli mam być uczciwa wobec
siebie i wobec was, muszę w tym miejscu dodać, że
powab wampira przekracza granice zwykłego
pożądania. Prawdę mówiąc, atrakcyjność wampira
przekracza granicę szalejących hormonów i naszych
najprostszych, najbardziej podstawowych uczuć.
Pochłonęłam książkę Anne Rice, a po niej „Drakulę”
Brama Stokera i wspaniały cykl o hrabim
Saint-Germain Chelsea Quinn Yarbro bynajmniej nie
dlatego, że książki te nasycone były seksem, to
byłoby zbytnie uproszczenie. Jako nastolatkę
wampiry pociągały mnie, bo się z nimi
identyfikowałam.
Mniej więcej w tej chwili moi dorośli czytelnicy
załamują ręce i myślą: „Cast upadła na głowę...
znowu”.
Rzeczywiście, brzmi to dość dziwnie. Jak
nastolatka z lat siedemdziesiątych czy nawet, skoro
już przy tym jesteśmy, z roku dwutysięcznego może
„identyfikować się” z wampirem? W porządku,
posłuchajcie: kiedy byłam nastolatką, rozumiałam
wampiry, można powiedzieć instynktownie, bo w
najgłębszej głębi mej buzującej hormonami istoty
wierzyłam, że też jestem nieśmiertelna. Tak
naprawdę była to wiara instynktowna i oczywista jak
pryszcze czy nauka prowadzenia samochodu, jak
zakochanie się w chłopaku czy przygotowania do
balu maturalnego; dopiero z perspektywy czasu
zdołałam uświadomić sobie, co sprawiło, że gotowa
byłam uwierzyć w całą tę wampiryczną mitologię,
którą udało mi się poznać.
No bo pomyślcie: zmysłowość i pokusa nie
zrodzą się przecież wyłącznie z ukąszeń i krwi. Nie
ma mowy! Ukąszenia i krew nie są szczególnie
ponętne, nawet jeśli doda się do nich tajemniczego
seksownego faceta albo kuszącą laskę. Ale wystarczy
doprawić to do smaku przywilejem praktycznie
wiecznego życia z dodatkiem chroniącej przed
starością odporności na przemijanie i mamy
zupełnie nową jakość. Wampiry wypowiedziały
wojnę samemu czasowi... i zwyciężyły. Do
nastolatków to przemawia, bowiem czy nie bunt
przeciwko czasowi, reprezentowanemu czy to przez
zmarszczki, czy przez karzącą rękę rodziców, czy
wreszcie przez samą śmierć, definiuje samo pojęcia
„nastolatka”?
Oczywiście, że jest właśnie tak. Czy też prawie
tak. Mam nadzieję, że uśmiechasz się teraz, kiwasz
głową i myślisz: „A jednak Cast nie upadła na głowę.
Ma swoje lata, owszem, ale na głowę nie upadła.
Jeszcze”.
I co tu się dziwić fenomenowi Buffy? Z jednej
strony ucieleśnia ona ideę stawania się i bycia
nastolatką; z nią, Scoobym i ich bandą wszystko jest
takie cudownie pozbawione przeszłości i przyszłości,
takie teraźniejsze. Dla nich świat może rzeczywiście
skończyć się każdego dowolnego dnia. Z drugiej
strony, Buffy wydaje się niezniszczalna, nawet sobie i
nawet po tym, jak umarła... i to dwukrotnie. I w kim
się zakochuje? Oczywiście w wampirach. Oni obaj,
Angel i Spike, są starzy, są – musimy im to przyznać
– potworami, ale Buffy identyfikuje się właśnie z
nimi i zakochuje właśnie w nich. Dlaczego (to znaczy
dlaczego, pominąwszy ich niewątpliwą urodę)?
Bowiem jako wampiry symbolizują wszystko, co
Buffy jako nastolatka uważa za swą nienaruszoną
własność: wieczną młodość i perspektywę
nieskończonego życia. I to zadziałało! Spike i Angel
przyciągnęli do siebie widzów, tak jak sama Buffy, bo
czy mamy lat piętnaście, czy pięćdziesiąt, chcemy być
z nimi, chcemy mieć swój udział w magii
nieśmiertelności możliwej do osiągnięcia i w
nieskończonej miłości.
Temat ten wykorzystuję we własnej serii o
wampirach przeznaczonej dla młodego czytelnika, w
„Domu Nocy”, który tworzę wraz z córką, Kristin. W
naszych książkach nastoletnia bohaterka, Zoey
Redbird, zmienia życia i zmienia światy, jest
człowiekiem przenoszącym się w świat wampirów, w
którym albo dostąpi Przemiany i stanie się
wampirem dorosłym, albo zginie. Podczas procesu
wiodącego do Przemiany usilnie stara się utrzymać
związek z chłopakiem, z człowiekiem. Poprzez tę
walkę przekazuje nam, że nie jest jeszcze w pełni
gotowa oddać się magii, namiętności i wieczności
symbolizowanej przez postać wampira. Jednocześnie
przemożnie wabi ją czar wampiryzmu, ukazany
przede wszystkim przez postaci Erika Nighta i
Jamesa Starka, w których możemy dostrzec
perspektywę wieczności. W dalszych książkach serii
pojawia się mistyczny upadły anioł, Kalona, osoba
rzeczywiście nieśmiertelna, i oto nastoletni czar, jak
również nastoletni egzystencjalny niepokój
ujawniają się z podwójną siłą. Zoey przeraża to, ale i
pociąga, tak jak czytelników.
Sądzę, że to jeszcze jeden element mitologii
wampirów, z którym młodzi ludzie identyfikują się
szczególnie chętnie: towarzyszące wieczności
poczucie lęku. To trochę jak ten gorzko-słodki strach,
który czujesz, wyprowadzając się z domu po raz
pierwszy. Chcesz tego, nadeszła wyczekana,
wymarzona chwila, lecz towarzyszy jej uczucie, że oto
robisz krok, po którym nic już nie będzie takie samo.
A jednak nawet obawa jest podniecająca, nieodparcie
pociągająca. Wampirom towarzyszy to samo
podniecenie. Jasne, wszyscy możemy przekroczyć
granice, sięgnąć po nieśmiertelność, ale tak
naprawdę wyłącznie nastolatek jest gotów rzucić się
bezwarunkowo w jej objęcia, bo nie dziwi go wielki
znak zapytania, jakim jest przyszłość, ponieważ
wierzy, że wieczność można osiągnąć, młodość może
zwyciężyć śmierć, a miłość wiek i apatię.
Bo przecież właśnie na tym polega młodość,
prawda? Na magicznym poczuciu istnienia
wieczności znanym wszystkim młodym ludziom.
Nastolatek ma wystarczająco dużo lat, by sięgać
myślą ku obietnicom dorosłości, praktycznie dotykać
czaru wolności, misterium wyobrażania sobie, co
nadejdzie, ale nie dość dużo, by wierzyć, że można
żyć w tej przyszłości niezmiennym, nie gubiąc się w
niej i nie zmieniając w przerażającego klona
własnych rodziców.
Wampiry, w których się zakochujemy, próbują to
właśnie osiągnąć. Mniejsza o mitologię, bowiem czy
zatracamy się w świecie Lestata, czy Edwarda i Belli,
czy Angela i Buffy, czy wreszcie w świecie mej
wspaniałej Zoey Redbird, wszyscy nasi nieśmiertelni
czarodzieje walczą o to, by zachować poczucie
tożsamości i znaleźć wieczną miłość na całe swe
długie życie. Towarzyszymy im w tej walce, zapewne
tym bardziej magicznie rzeczywistej, im jesteśmy
młodsi.
A więc chodźcie ze mną, proszę. Odwiedźmy raz
jeszcze królestwo nieśmiertelnych. Olśniła mnie
rozmaitość opowieści stworzonych przez wspaniałe
autorki dla tej antologii. Wizyta w Morganville, o
którym pisze Rachel Cain, zawsze jest przyjemnością
i podobnie cieszy uwiedzenie magią Tanith Lee, jej
jedynym w swoim rodzaju głosem i wizją. Jako
zainteresowana czytelniczka – i dumna mama –
przyjaznym uśmiechem przywitałam świat Kristin
Cast, w którym wampiry stworzone zostały przez
antyczne Furie. Zakończenie opowiadania Claudii
Gray, którego akcja toczy się przed wojną secesyjną,
skłoniło mnie do wiwatów. Akcja „Nawiedzonej
miłości” Cynthii Leitich Smith zaskakuje na każdym
kroku. „Światło księżyca”
Richelle Mead pozbawiło mnie tchu.
Postapokaliptyczna wizja Nancy Holder była jak
przerażająca jazda górską kolejką. Wampiryczny
syreni śpiew Rachel Vincent znakomicie uzupełnia
naszą antologię.
Zapraszam was, byście wspólnie ze mną
odczytali zaklętą magię tych stron. Olśni nas czar
bliskości wampira, a przez to osiągniemy
nieśmiertelność... choćby na krótką chwilę.
Cynthia Leitich Smith
Nawiedzona miłość
Idąc do pracy, mijam podniszczony biały domek,
w którym mieszkałem jako dziecko. Okna ma zabite
deskami. Drzwi też. Przypuszczam, że wkrótce
wystawiony zostanie na licytację. Przypuszczam, że
pójdzie tanio. Nikt nie wprowadza się do Spirit w
Teksasie. Co roku po maturze absolwenci liceum
wyjeżdżają – jeden, może dwóch na studia, reszta do
pracy w większych miastach. A co parę tygodni w
zakładzie pogrzebowym zbierają się ludzie, godnie
żegnając kolejnego starego mieszkańca. Śmierć to
najbardziej dochodowy biznes w Spirit. Wygląda na
to, że tu wszyscy albo umierają, albo wyjeżdżają.
Tylko ja nigdzie się nie wybieram. Tu jest mój dom.
Ten mały kawałek świata ma dla mnie sens, a do tego
ostatnio przywiązuję wielką wagę.
– Cody! – woła czysty dziewczęcy głos gdzieś za
moimi plecami.
Ignoruję go. Nigdy nie byłem gadułą.
– Cody Strykerze! – powtarza nastoletnia córka
nowego burmistrza, tego, który zamierza zmienić
zamknięte sklepy w otwarte stylowe sklepiki z
antykami, opuszczone domy w rodzinne
pensjonaciki ze śniadaniem i w ogóle tchnąć w Spirit
nowe życie. W każdym razie często to powtarza. –
Poczekaj – prosi. – Muszę z tobą pogadać.
Przystaję. Odwracam się. Czyżbym powiedział,
że nikt nie wprowadza się do Spirit w Teksasie?
Dziewczyna stojąca przede mną tego popołudnia jest
wyjątkiem od reguły. Zeszłej jesieni Ginny Augustine
wraz z rodziną przyjechała tu zaraz po tym, jak bank
zajął za długi ich dom w The Woodlands, również w
Teksasie. Na ogół wszędzie musisz mieszkać co
najmniej rok, aby się ubiegać o lokalny urząd, ale do
tej roboty nie było chętnych i pan Augustine został
wybrany przez aklamację.
Patrzę na jej dłoń na rękawie mojej koszuli. Cofa
ją natychmiast.
– Chyba nie zdążyliśmy się jeszcze poznać.
Jestem...
– Wiem, kim jesteś. – Ruszam przed siebie.
Patrzę na nią przez ramię. – Czego chcesz?
Mruga zaskoczona, a mnie robi się trochę wstyd.
– Ooo... – mówi. – Ktoś tu jest w kiepskim
humorze. Proponuję uczciwą umowę: zajmę się
sprzedażą biletów. Fajnie, co?
Nie odpowiadam. Ginny próbuje jeszcze raz.
– No wiesz: kino... film... bilety...
Kino „Stara Miłość” ma otworzyć swe podwoje
dziś o ósmej wieczorem, po raz pierwszy od przeszło
pięćdziesięciu lat. Po śmierci wuja Deana sprzedałem
trzecią część jego stada, antyczną strzelbę i rybacką
łódź. Wystarczyło na pierwszą ratę. Nic z tego nie
było wiele warte, ale „Stara Miłość” też. Poza tym
dobrze jest mieć miejsce, w którym można regularnie
spędzać noce. I jakąś motywację poza zaspokajaniem
pragnienia. Nie musieć już myśleć wyłącznie o tej
nocy, kiedy stanąłem przed wujem po raz ostatni.
A teraz maszeruję przed siebie. Próbuję
ignorować dziewczynę idącą obok mnie.
Ma szesnaście lat. Jest ładna, ale zwyczajnie
ładna, w stylu sąsiadki z tej samej ulicy. Średni
wzrost, krągłości tam, gdzie powinny być krągłości,
długie włosy koloru miodu otaczające przyjazną
buzię. Bladoniebieska obcisła koszulka z błyszczącym
napisem „Szykowna” i przycięte jasne dżinsy
sprawiają, że wygląda wypisz wymaluj jak
mieszkanka Spirit, prawdziwa dziewczyna z
prowincji.
Dochodzimy do kina. Jest uparta, obchodzi
budynek dookoła wraz ze mną. Kokieteryjnie opiera
się o drzwi tylnego wyjścia, obserwując, jak szukam
klucza w kieszeni dżinsów.
– To wielki dzień – mówi. – Denerwujesz się?
– Nie – kłamię. Odsuwam zasuwę, wchodzę do
środka i dopiero wtedy oznajmiam: – Nie przyjmuję
pracowników.
– Doprawdy? – dziwi się Ginny, jednocześnie
wsadzając stopę w sandale między skrzydło i
framugę.
– Więc zamierzasz wyświetlać film, prażyć
kukurydzę, uzupełniać bufet, liczyć pieniądze za picie
i jedzenie, czyścić wykładziny, zmieniać papier w
toalecie, robić takie tam, co należy do kierownika,
wiesz, rachunki, papiery... i to wszystko sam?
Przemyśl to sobie, kowboju. Jak zamierzasz
sprzedawać bilety na film, a jednocześnie prowadzić
bufet?
Z jednej strony nie zamierzam jej zachęcać, ale z
drugiej nie chcę, żeby odeszła wkurzona. Nie chce jej
wkurzać. Nie chcę wkurzać nikogo i kropka.
Niepotrzebne mi kłopoty. Bardzo chciałbym, żeby po
prostu znikła.
– Nie otwieram bufetu.
– I w ten sposób tracisz dochody. Ile możesz
liczyć za bilet? Trzy dolce? Wiem, że ludzi ma się tu
tanio, ale wiesz chociaż w przybliżeniu, jaki rachunek
dostaniesz za, powiedzmy, elektryczność? Jest lato.
Jesteśmy w Teksasie. A to oznacza klimatyzację.
Szczerze mówiąc, nad tym się nie zastanawiałem.
Nie żebym miał magisterium z biznesu czy coś w tym
guście. Kilka tygodni temu zrobiłem maturę. Latem
kosiłem trawniki. Kino to moja pierwsza prawdziwa
praca poza ranczem. Całkiem możliwe, że ambicje
miałem nieco na wyrost.
– Plus – mówi Ginny – ubezpieczenie, podatki i
może będziesz chciał reklamować kino jako
turystyczną atrakcję. Założyciele Spirit odgrywali
kluczowe role w pierwszych dniach republiki, a
turystyka historyczna staje się...
– Dosyć. – Jest córką polityka. Oczywiście.
Otwieram szerzej drzwi. Wiedząc, że będę tego
żałował, mówię: – Wejdź. Pogadamy.
Ginny idzie za mną przejściem dla dostawców.
Milczy. Jest tu gorąco, wilgotno i duszno.
Zastanawiam się, ile ta dziewczyna wie o
tragicznej przeszłości budynku, o reputacji ciągnącej
się za nim do dziś. Jeśli w ogóle coś wie. W roku 1959
w szafce na środki czystości znaleziono ciało
nastolatki, Sonie Mitchell. Inna nastolatka,
Katherine Jakaśtam, zdaje się, że Vogel, po prostu
znikła. Była nowa w mieście, jak Ginny. Jej ciała nie
odnaleziono.
Obie dziewczyny pracowały w kinie. Obie miały
szesnaście lat. Jak Ginny. Kolejne podobieństwo.
Tę historię znają tu wszyscy. I wszyscy wiedzą, że
od czasu do czasu ludzie włamują się tutaj, żeby się
napić i zabawić, a potem wieją kupą gdzie pieprz
rośnie, wrzeszcząc coś o duchach.
Nie da się zaprzeczyć, że w tym budynku jest coś
niesamowitego. W poprzednim tygodniu kilka razy
pojawiała się wyrysowana na warstwie kurzu litera
„S”, choć za każdym razem ją wycierałem. I
przysiągłbym, że raz i drugi słyszałem dobiegający
skądś głos: cichy, kuszący, melodyjny, kobiecy...
Zaczynam go słyszeć w snach.
Wchodzimy do holu. Nie daję Ginny tej
satysfakcji, żeby od razu włączyć klimatyzację.
Rozglądam się tylko dookoła, próbując spojrzeć na
swój nowy biznes oczami jego dzisiejszych klientów.
To wielki, wspaniały pałac ze zwisającym z sufitu
ogromnym kryształowym kandelabrem, powstały za
czasów absolutnych rządów bawełny. Przyznaję,
złota i szkarłatna tapeta wyblakła, krwistoczerwone
wykładziny są wytarte, podobnie jak czerwone obicie
krzeseł na parterze i wyżej, na balkonach. Ale moje
kino nadal jest romantyczne; szept dalekiej
przeszłości. A poza tym mama je kochała. Ilekroć
przechodziliśmy obok, mówiła, że „Stara Miłość” to
widmo z czasów świetności Spirit, że przypomina
nam, kim byliśmy i kim możemy znów kiedyś zostać.
– Wiesz, jak obsługiwać kasę? – pytam Ginny.
A ona już się nią bawi. Mam tylko jedną, do
rozliczania biletów, starszy model, który kupiłem na
eBayu.
– Hm – mruczy, mierząc wzrokiem hol, i nagle
uśmiecha się promiennie. – Wiem! Wyłożymy
słodycze i popcorn na ladę, wypiszemy karteczki z
cenami i ustawimy pudełko z rozcięciem, żeby ludzie
mogli płacić, wiesz, honorowo. Jak w bibliotece,
kiedy dostało się karę za przetrzymanie książki.
Gdzie indziej zapewne by to nie działało. W
Spirit mogło zadziałać świetnie.
– Mam kilka pudełek w biurze – mówię.
Niechętnie się do tego przyznaję, ale Ginny mi
zaimponowała. Milczę chwilę, po czym pytam ją: – A
właściwie po co ci ta praca?
Wzrusza ramionami.
– Przyda się parę groszy.
I jej się przyda, i mnie. Tak to jest, jak się żyje
wiecznie: plany finansowe trzeba robić ze sporym
zapasem. No i uświadamiam sobie nagle, że jeśli o
nią chodzi, to przecież nie ma szansy na żadną pracę.
W każdym nie taką, żeby doszła do niej piechotą.
Założę się, że kiedyś miała nowiutki modny wóz.
Założę się, że go straciła za niepłacenie rat.
Jednakże po prostu muszę zadać sobie pytanie,
czy przypadkiem nie jest tu ze mną dlatego, że chodzi
jej o coś więcej niż tylko o pieniądze. Nie chciałbym
wyjść na zarozumiałego, ale jestem całkiem
przystojny. Mam niebieskie oczy mamy
kontrastujące z ciemno opaloną twarzą, lśniącymi
czarnymi włosami i ostrymi rysami, które
odziedziczyłem po ojcu, kimkolwiek był. Jestem
szczupły, lecz bardzo muskularny; to przez pracę na
ranczu wujka Deana.
Poza Spirit dziewczyny zawsze flirtują; co wcale
nie znaczy, że wiem, jak by wypadało zareagować.
Z drugiej strony, jeśli o miejscowych chodzi, to
tylko mi współczują. Kiedy mama zmarła, wszyscy
mówili, że co za szkoda, sierota, a ma dopiero
dziesięć lat. Potem wszyscy przecież widzieli, że
chodzę posiniaczony. I wszyscy wiedzieli, jaki jest
wujek Dean.
Przez długi czas tylko czekałem, aż ktoś doniesie
na niego do pomocy społecznej: pastor, nauczycielka,
szkolna pielęgniarka, ale nikt nie doniósł.
Najwyraźniej wszyscy bali się wujka Deana tak samo,
jak ja się go bałem.
Ginny patrzy na mnie, uśmiecha się dziwnie,
jakby z góry wiedziała, że się zgodzę. Czeka na moją
decyzję. A ja nie potrafię obronić się przed myślą, że
przecież może się przydać. Nie potrafię nie
zastanawiać się, czy ma chłopaka. Ale spędzanie
najcenniejszych chwil z dziewczyną z krwi i kości
samo w sobie jest problemem. Bo krew jest
problemem. Kości obleczone ciałem są problemem.
Nigdy nie wiadomo, co jest większym problemem.
– W porządku – mówię. – Masz pracę.
Kandelabr drży i dzwoni, zaskakując nas i
dziwiąc.
– Przeciąg? – Ginny rozgląda się dookoła. –
Skąd tu przeciąg? – pyta.
Zadaje zdecydowanie za wiele pytań.
– Włączyłem klimatyzację – mówię.
Kłamię.
Po śmiesznie długich negocjacjach zgadzam się
płacić Ginny dziesięć centów ponad minimalną
stawkę. Odsyłam ją do domu, żeby się przebrała w
białą zapinaną bluzkę, czarne spodnie i czarne buty.
Przykazuję jej, by wróciła za kilka godzin. Idę do
małego zagraconego biura. Nie zachwyca mnie
bynajmniej świadomość, że wkrótce będę musiał
zatrudnić drugiego pracownika. Kogoś stąd. Kogoś,
kto umie trzymać język za zębami.
W ciągu kilku lat muszę dojść do porozumienia z
poczciwcami ze Spirit. Może i nie wiedzą, kim
jestem, ale kiedyś się przecież zorientują. Jeśli
„rewitalizacja”, o której mówi tata Ginny,
rzeczywiście się powiedzie, zostanę tu na pokolenia.
Muszę przekonać wszystkich, że moja obecność nie
jest dla nich ani odrobinę groźniejsza od obecności
Edwiny Larbage, kolekcjonującej kule, w których
zawsze pada śnieg, Betty Mueller, rozmawiającej ze
zmarłym mężem, czy panny Josefiny i panny Abigail,
które „mieszkają razem” od ponad trzydziestu lat.
Uświadamiam sobie, że będę musiał zatrudniać
ludzi, za którymi mógłbym się schować, by
przyjezdni z sąsiednich miasteczek nie zorientowali
się, że młody właściciel jakoś się nie starzeje.
Jestem już w swoim biurze. Włączam
wmontowany w sufit wiatrak, zaczynam przeglądać
stare gazety i pudla. Szukam jakiegoś odpowiedniego
do ustawienia w bufecie. Wyławiam spojrzeniem
pożółkły egzemplarz „The Spirit Sentinel” z 13
czerwca 1959 roku. Nagłówek na pierwszej stronie
brzmi: „Miasto opłakuje swą córkę. Zaginęła kolejna
dziewczynka”.
Podnoszę gazetę do oczu. Długo, uważnie
przyglądam się czarno-białemu zdjęciu, dołeczkom w
policzkach Soni, jej wesołym oczom. Przesuwam
palcem po krawędzi włosów otaczających śliczną
twarzyczkę. Szesnaście lat. Na zawsze.
Nie chciałem być potworem niszczącym taką
niewinność. Nigdy.
Sięgam do małej turystycznej lodówki, wyciągam
butelkę krwi, przelewam ćwiartkę do kubka Texas
A&M, wstawiam go do stojącej na półce
mikrofalówki. W kilka sekund później już piję ze
smakiem, a uczucie obrzydzenia opuszcza mnie
natychmiast.
Tak jest od zaledwie paru tygodni.
Zabawne. Kiedy dowiadywałem się z mediów,
jak to dzieci wpadają w kłopoty za sprawą Internetu,
tylko wznosiłem oczy do nieba. Dlaczego każde
pokolenie, myślałem, musi zakładać, że wszystko co
nowe, od odważnych strojów emancypujących się
panien z lat dwudziestych przez rock and roi la po
World Wide Web, to oznaka zbliżającej się
nieuchronnie apokalipsy? Mam na ten temat teorię:
rodzicielstwo wywołuje najpierw amnezję, potem
paranoję... choć z drugiej strony muszę przyznać, że
miło byłoby mieć kogoś, kto by się o mnie troszczył.
Niedługo po tym jak wujek Dean złamał mi
żebro, usłyszałem w szkole o facecie z Athens w
Georgii sprzedającym przez sieć jakiś „eliksir mocy”.
Uznałem, że to pewnie coś w rodzaju mieszanki
sterydów, rzecz niewątpliwie ryzykowna, ale co tam,
moje życie i tak nie należało do najbezpieczniejszych.
W każdym razie podobno właśnie cały gar tego jego
środka sprawił, że futbolowa reprezentacja szkolna
El Paso zwyciężyła w rozgrywkach stanowych.
Takie to było proste: „pożyczyłem” sobie
Mastercard wuja Deana, złożyłem zamówienie i
ampułka dotarła do mnie następnego dnia w
pudełku obłożonym suchym lodem. Pamiętam, że
kiedy odkręcałem korek, myślałem: „Co to jest, do
diabła?”.
Trudno znaleźć odpowiedniejsze słowo.
Odpędziłem od siebie wspomnienia. Sięgnąłem
po butelkę, dolałem krwi do kubka.
Ktoś palcem wypisał coś na zgromadzonej na
jego ściance warstwie wilgoci. Wyglądało to jak litera
„S”. Przed sekundą jeszcze jej nie było. Robi się coraz
śmielsza, coraz energiczniej próbuje zwrócić na
siebie uwagę. To mi pochlebia, przyznaję.
– Sonia?
– I co ty na to? – pyta Ginny, ustawiając w
równych rządkach na barze świeżo napełnione
jednorazowe kubki.
– Nieźle.
Muszę przyznać, że spisała się świetnie. W czymś
w rodzaju służbowego uniformu, z włosami
związanymi w koński ogon, wygląda jak wzór
typowej zwykłej, zdrowej amerykańskiej nastolatki.
Skłoniła też mamę, by podjechała do Wal-Martu
(dwa miasteczka na północ). Kupiły lód, kilkanaście
dwulitrowych butelek coli zwykłej, dietetycznej, Dr
Peppera i Sprite’a, a także kartony przecenionych
batoników.
Całkiem
przekonywający
dowód
entuzjazmu i jeśli można tak powiedzieć, naprawdę
bojowego ducha.
Moja pochwała sprawia, że Ginny z uśmiechem
chwyta czarny marker. Wypisuje nim ceny i
instrukcje, jak płacić w systemie honorowym.
Marker i tablica informacyjna także są z Wal-Martu.
To nieuniknione, że moje spojrzenie wędruje ku
żyle na jej szyi. Ma dziewczyna szczęście, że udało mi
się uzupełnić zaopatrzenie z tego samego źródła,
które sprzedało mi pierwszą fiolkę specyfiku.
Tamtej nocy kiedy pogrzebałem ciało wuja za
stodołą, otrzymałem e-mail informujący, że
awansowałem do grona „klientów specjalnych”, i
zawierający kod, który umożliwia zalogowanie i
kontynuowanie zakupów. Po zalogowaniu trafiłem
na szereg stron o charakterze informacyjnym, gdzie
znalazłem także formularz pytań i odpowiedzi
dotyczących naszego gatunku oraz tego, jak
przygotowywać przeróżne mieszanki wina i krwi.
Link odsyłał do internetowego serwisu dla
samotnych (pod nazwą „Wieczna miłość”),
dostępnego za darmo dla wszystkich
zarejestrowanych. Przyznaję, przyjrzałem mu się,
wbrew wszystkiemu rozbawiony reklamami środków
na wydłużenie kłów czy skrócenie ud oraz
obietnicami znalezienia „wiecznego partnera”. Nie
mam najmniejszego zamiaru korzystać z jego usług.
Może i zaliczam się do grona naiwnych, może
zapewniam długotrwałą emeryturę jakiemuś
demonowi, ale przynajmniej dostałem to, czego
pragnąłem. Nikt nie jest w stanie mi zagrozić.
Tylko nie miałem pojęcia, że przyjdzie mi za to
zapłacić tak wysoką cenę.
Wyglądam przez okno na Main Street i z
przyjemnością zauważam, że już zaczęła się ustawiać
kolejka. Trochę nastolatków i zastępca szeryfa
hrabstwa z żoną. Na ten tydzień przewidziałem
„Upiora w Operze”, na trzy następne „Nawiedzony
pałac” z Vincentem Price, „Łowców duchów” i
„Ducha”.
Wykorzystuję niesamowitą reputację kina. Mam
nadzieję, że Soni to nie przeszkadza. Coraz częściej
czy to przybijając obluzowaną deskę, czy sprzątając
odkurzaczem, czy uzupełniając odświeżacz Creme
Caramel w toalecie dla pań, wbrew własnej woli
zastanawiam się, czy to się Soni podoba. Nie potrafię
obronić się przed wrażeniem, że próbuję jej
zaimponować.
Szkoła skończyła się kilka tygodni temu. Lato
przestało być wymarzoną nowością. Futboliści i
cheerleaderki ćwiczą przed południem i po południu,
ale kończą o zmierzchu, mając wielką ochotę na
wypuszczenie gdzieś pary. Powinienem przyciągać
miejscowych i ludzi z sąsiednich miasteczek choćby z
tego prostego powodu, że nie mają nic lepszego do
roboty.
– Trzy minuty – ogłaszam. Kolejka się
wydłużyła. To ciekawość oczywiście, ale na
ciekawości można budować.
– Tak długo? – dziwi się Ginny, ustawiając
kartonik z ceną. – Lód się rozpuści!
– Lód nie zdąży się rozpuścić. A ty... doskonale
sobie radzisz.
Znoszę światło słońca, choć wydaje się, że mnie
osłabia. Zupełnie jak słoneczny uśmiech tej
dziewczyny. Ginny jednym krokiem podchodzi do
stanowiska sprzedaży biletów, nagle ślizga się i z
zaskoczonym „Ojej!” przewraca. Nie myśląc,
instynktownie
wykorzystuję
swą
nadludzką
prędkość, chwytam ją w ostatniej chwili, podpieram.
Ginny opiera mi rękę na ramieniu. Odzyskuje
równowagę.
– A ty skąd się tu wziąłeś? – pyta.
Dotąd nigdy nie miałem przyjaciół wśród
rówieśników, takich prawdziwych przyjaciół, po
prostu rozmawiałem sobie z różnymi ludźmi przez
Internet. Nie przyszło mi do głowy, że teraz ktoś
mnie do siebie przyciągnie. Dobrze wiem, że nie
powinno mi się to podobać, ale i tak pytam:
– Nic ci nie jest?
– Chyba nic. – Ginny już jest spokojna. –
Przysięgłabym, że się o coś potknęłam.
Oboje patrzymy na gładką czerwoną wykładzinę.
Ginny doskonale sobie radzi z kasą. Dorosłych
traktuje z szacunkiem, „tak, proszę pani”, „tak,
proszę pana”, młodzież po przyjacielsku; jest
chodzącym czarującym dowodem na to, że mimo iż
kino jest „nawiedzone”, mimo że w jego historię
wpisane są dramaty, wybór filmów o duchach jest
właściwy. Taki żart. W końcu wszyscy świetnie się tu
bawimy.
Ja napełniam kubki colą. Wspaniale! Przy
systemie płacenia na słowo nie muszę nawiązywać
kontaktu z klientami. A przynajmniej nie musiałem,
dopóki nie pojawił się zastępca szeryfa.
– Ty jesteś młody Stryker? – pyta, wsuwając do
pudełka zwitek banknotów dolarowych.
– Tak, proszę pana. – Mówię spokojnie, nie
podnosząc głosu. Nigdy nie miałem kłopotów z
wymiarem sprawiedliwości. Wręcz przeciwnie, znają
mnie jako przyzwoitego faceta, takiego, co to miał
ciężkie życie, ale należy mu się szacunek. Same
najlepsze oceny. – Witam w „Starej Miłości”,
szeryfie.
– Jak tam wuj? – Wziął colę, pudełko Milk Duds
i paczkę czerwonych cukierków lukrecjowych.
– Chłopcy z Hank’s Roadhouse się o niego
pytają.
Wiedziałem, że to pytanie padnie prędzej czy
później. Wspomnienie o tym, że wuj miał kumpli, że
miał jakąś swoją lepszą stronę, bolało, bo mnie
objawiał ją tylko w nieliczne wolne dni albo kiedy
udało mu się dobrze zarobić.
Gardło mam ściśnięte. Obracam głowę powoli,
patrzę w lewo, potem w prawo i wreszcie wprost w
oczy zastępcy szeryfa.
– Między nami? – upewniam się.
Energicznie kiwa głową.
– Moim zdaniem udało mu się wreszcie wkurzyć
niewłaściwego człowieka. Wywiał aż do Matamaros,
nim gość tutaj znalazł jego ślad. Nawet się nie
pożegnał.
Zastępca szeryfa kupuje to bez wahania.
– Dla nas tylko lepiej – mruczy pod nosem.
Odchodzi, ale zatrzymuje się na chwilę, podaje jedną
colę żonie, a do mnie mówi: – Miło widzieć, że
wreszcie do czegoś dochodzisz. Twoja mama była
wspaniałą kobietą.
Przez jakiś czas napełniam kubki, od czasu do
czasu powtarzając „dobry wieczór” i „cześć”. Klienci
kupują i płacą. Nie trwa to długo. Przy kasie
biletowej wszczyna się jakieś zamieszanie.
– Ben, proszę... – Ginny podnosi głos. – Mam
klientów.
Ben Mueller był w liceum klasę niżej ode mnie.
Jego brat gra w futbol dla Baylor, mama uczy w
podstawówce, a tata handluje przy autostradzie
używanymi samochodami. Dziadek Bena, Derek
Mueller, zmarł dwa lata temu na atak serca. Przez
czterdzieści lat służył hrabstwu jako szeryf. Sam Ben
jest całkiem popularny: dobry sportowiec, chodzi do
kościoła. Nie znam go, tylko wiem, jaką cieszy się
opinią. Często uśmiecha się z wyższością i wygląda
jak jeden z tych standardowych blondynów z
kalendarza.
– Jakieś problemy, Ginny? – pytam,
podchodząc.
Ben śmieje się, ale gorzko, z gniewem.
– Z ciebie też jakieś dziwadło? – pyta zaczepnie.
Za Benem stoi Tricia, właścicielka salonu
piękności. Szepcze coś do swej najlepszej
przyjaciółki, Martie. To nasze królowe plotek, a jeśli
rozejdzie się, że „Stara Miłość” to miejsce opanowane
przez tych „dzikich młodych chuliganów”, jestem
skończony. Muszę tę sprawę załatwić szybko i bez
zbędnego zamieszania.
– Ben, proszę – mówi Ginny. – Musisz zapłacić
za bilet lub wyjść.
– Świetnie. Ale wiedz, że jestem...
Chwytam go za ramię. Widzę, że zaskakuje go
tak silny chwyt. Patrzę mu prosto w oczy, dopiero
teraz uświadamiam sobie, że jestem od niego o dobre
parę centymetrów wyższy. Według FAO-u na stronie
mojego dostawcy krwi, niektórzy z nas potrafią
zawładnąć wolą słabych albo znerwicowanych.
Uznaję, że warto spróbować.
– Odwrócisz się teraz i wyjdziesz – mówię
spokojnie.
– Odwrócę się teraz i wyjdę – powtarza Ben,
odwraca się na pięcie i wychodzi przez frontowe
drzwi.
Zaskakuje mnie własna skuteczność. Powtarzam:
właściwie nie znam Bena, ale nie powiedziałbym o
nim, że jest słaby, a jeśli chodzi o nerwy, to aż bije w
oczy, że do tej pory żył jak pączek w maśle.
– Mój bohater! – mówi Ginny i w jej glosie brzmi
prawdziwy podziw. Natychmiast zwraca się do
dwóch dam, następnych w kolejce. – Czym mogę
paniom służyć?
*
Kiedy już wszyscy zajęli miejsca, puszczam
„Upiora w operze”. Siedzę w salce projekcyjnej, kiedy
Ginny mnie wola. Jest wstrząśnięta, nawet
przestraszona.
Dosłownie sfruwam schodami w dół. Przez
wahadłowe drzwi wpadam do damskiej toalety.
Ginny pokazuje mi wypisane na lustrze śliwkową
szminką dwa słowa.
„WYNOŚ SIĘ”.
Nie było ich tu przed otwarciem kina. Nie
zauważyłem, żeby ktoś wszedł do toalety przed
początkiem filmu. Wyraz twarzy Ginny nie pozwala
podejrzewać, że sama to zrobiła, choć jej wargi mają
identyczny kolor.
Zdejmuje szminkę z półki nad umywalką.
– Tak, jest moja. Miałam ją w torebce –
potwierdza.
Kiedy wieczorem przyszła do pracy, sam
zamknąłem jej torebkę w biurze.
To musi być robota Soni. Nie wiedziałem, że
potrafi przenosić przedmioty. Mniejsza z tym, w
każdym razie zaczyna wyglądać na to, że chce
zatrzymać to miejsce dla siebie. Nie rozumiem.
Dopiero zaczęliśmy się poznawać, ale wydawało mi
się, że sprawy układają się nieźle.
– Głupi żart – mówię, dodając Ginny odwagi.
– Trzeba to zmyć.
Dziewczyna sięga do małej szafki, wyjmuje płyn
do czyszczenia szkła w sprayu i rolkę papierowych
ręczników.
– Coś ty zrobił Benowi? – pyta mnie bez nacisku,
lecz i tak zdaję sobie sprawę, że zachowałem się
strasznie nieostrożnie.
Bo przecież muszę być poza wszelkim
podejrzeniem. Muszę się nauczyć, jak bez użycia
mych szczególnych mocy radzić sobie z ludźmi,
zwłaszcza ze zwykłymi, typowymi awanturnikami.
Żadnego opanowywania umysłów. I skoro już przy
tym jesteśmy, żadnych nadzwyczajnie szybkich
ruchów.
Odpowiadam pytaniem na pytanie:
– A jak to właściwie jest między tobą a Benem?
Ginny pryska płynem na szkło.
– Mogę ci zaufać?
Nie wyobraża sobie nawet, jakie to ważne
pytanie. Nie jestem pewien, jak na nie odpowiedzieć.
– Możesz ze mną porozmawiać – mówię w
końcu. – Każdy ci powie, że ja nie plotkuję. – To
przynajmniej jest prawdą.
Podchodzi do drzwi, wystawia głowę, patrzy w
prawo i w lewo. Chce się upewnić, że nikt nas nie
podsłuchuje.
– No...
– Zaczekaj. Chodźmy do mojego biura. Drzwi do
biura mają zamek. Nie można tam tak po prostu
wejść.
– A co z tym? – Ginny wskazuje lustro.
Wzruszam ramionami.
– Powiemy, że to duchy.
– Duchy?
Po drodze opowiadam Ginny trochę o historii i o
„nawiedzeniu” jako elemencie miejscowego folkloru.
Z poważnego wyrazu jej twarzy wnoszę, że uważa
pomysł z duchem za obraźliwy, bluźnierczy, albo
może interesuje się w tej chwili bardziej
przyziemnymi sprawami.
Wchodzimy do środka. Zamykam drzwi, siadam
za biurkiem. Czekam, starając się nie okazywać
zniecierpliwienia. Nie możemy siedzieć zbyt długo
przy zamkniętych drzwiach. Formalnie Ginny jest
ciągle nieletnia. Ale coś w sobie ma i między nami
rodzi się jakaś więź. Tylko dziś, tylko w jej obecności
wypowiedziałem więcej słów niż przez cały rok.
Ginny krzyżuje ramiona na piersiach.
– Nie znam jeszcze mieszkańców Spirit, a w
każdym razie nie tak, jak oni znają się między sobą.
Na przykład nie wiedziałam nic o Benie.
Pochylam się, zrzucam gazety ze skrzyni, żeby
miała na czym usiąść.
– Czego nie wiedziałaś?
Ginny siada posłusznie.
– Ja... no... poszliśmy razem na bal maturalny.
Ben wynajął na noc pokój w motelu przy
autostradzie. Pomyślałam, że to może oznaczać tylko
jedno. On myślał, że...
– Rozumiem. – Mnóstwo chłopaków oczekuje po
balu maturalnym nie wiadomo czego. Musiałem
zadać sobie pytanie, jak bardzo źle Ben zareagował
na odmowę. Sam fakt, że dziś znowu naciskał na
Ginny, dowodził, że musiała to być przykra scena.
– Uciekłam przez okno łazienki.
Mogło być gorzej.
– Chcesz, żebym cię dziś odprowadził do domu?
– Tak. – Ginny wstaje. – Nie. Wszystko w
porządku. Tylko... tylko nie myślałam, że to może się
tak skończyć. Do głowy mi nie przyszło, że jedna
głupia randka...
– I będzie cię nawiedzał w snach? –
podpowiadam.
Przebiega ją dreszcz.
– Skąd wiesz? – pyta.
Pamięć przywołuje przed oczy twarz mojego
wuja.
– Nazwij to przeczuciem.
„Starą Miłość” opuścił ostatni zadowolony klient.
Ginny idzie przez hol z wielką czarną torbą na
śmieci.
– Kończmy już i chodźmy świętować – mówi do
mnie, uśmiechając się tym swoim promiennym
uśmiechem, po czym znika w sali kinowej.
Świętować? Chyba będę musiał posadzić ją w
biurze, wyjaśnić jej, że jestem pracodawcą, a ona
pracownikiem i że to się nigdy nie zmieni. Tylko że...
potrzebuję przyjaciela.
– Poczekaj – mówię. – Pomogę ci.
Biorę od niej torbę i nagle świta mi myśl, że
powinienem najpierw odwiedzić toalety. Idę więc
korytarzem, ale zwalniam kroku, bo znów słyszę ten
tajemniczy głos.
– Sonia?... – Czy to ona śpiewa? – Sonia?...
Upuszczam torbę ze śmieciami na czerwoną
wykładzinę, przyspieszam kroku. Idę w stronę, z
której dobiega głos. W miarę jak się do niego
zbliżam, jest coraz donośniejszy i wyraźniejszy.
Znam tę piosenkę, już ją słyszałem. W Spirit
odbieramy tyko trzy stacje radiowe: jedną
hiszpańską, jedną nadającą country and western i
jedną ze starymi przebojami. To hit z lat
pięćdziesiątych, „To Know Him Is to Love Him”. Jest
melodyjny i jednocześnie banalny; kiedy raz się go
usłyszy, zostaje w pamięci na resztę wieczoru.
Głos doprowadza mnie pod drzwi obskurnego
pokoju rekreacyjnego; w pogoni za terminem
wielkiego otwarcia uznałem, że mogę się nim zająć
później. Sięgam do kieszeni po klucze, kiedy drzwi,
podobno zamknięte na zamek, otwierają się same.
W pokoju jest chłodno, o wiele chłodniej, niż
powinno być, zwłaszcza przy wyłączonej wentylacji.
Wita mnie zlew i szafki, puste miejsce, gdzie
powinna stać wielka lodówka, i obdrapany stół na
sześć osób, przy którym stoi pięć metalowych
krzeseł.
Głos dobiega z jednej z dziesięciu zardzewiałych
żelaznych niskich szafek stojących rzędem pod
ścianą.
Wstrzymałbym oddech, ale... nie muszę przecież
oddychać.
– Co mi próbujesz powiedzieć?
Otwieram szafkę. Okazuje się pusta. Głos jest
coraz donośniejszy, w pokoju robi się coraz zimniej.
Za plecami słyszę stuk, jakby coś upadło na stół.
Odwracam się. Widzę unoszącą się ku sufitowi
chmurę kurzu i oprawioną w płótno książeczkę.
Podchodzę, głos przycicha z każdym moim krokiem i
milknie, gdy biorę do ręki... tak, to pamiętnik.
Przeglądam wpisy, każdy oznaczony literą „S”.
Spomiędzy kartek wysuwam zdjęcie ślicznej
ciemnowłosej dziewczyny, tej samej, której fotografia
zdobi pierwszą stronę leżącego u mnie w biurze „The
Spirit Sentinel” z 1959 roku. Dziewczyna przytula
pręgowanego kota.
Zdumiewające! Zawsze byłem samotnikiem, a
teraz w moje życie wkroczyły naraz dwie dziewczyny.
Ginny łatwo zrozumieć, ale Sonia? Śpiew,
pamiętnik, nawet tajemnicze „S” pojawiające się to
tu, to tam wydają się znacznie bardziej przyjazne niż
„Wynoś się” w toalecie. Czy rzeczywiście chce, żebym
się wyniósł, czy też po prostu dostroiła się do legendy
„nawiedzonego kina”?
I w tej chwili z drugiej strony budynku dobiega
mnie krzyk Ginny.
Biegnę do sali kinowej. Widzę dziewczynę
trzymającą się za prawe ramię. Spomiędzy jej palców
cieknie krew. Czuję ten zapach, niemal czuję smak.
Czuję, jak wysuwają mi się kły. Opanowuję się, lecz
zabiera mi to chwilę. Krzyczę „Ginny!”, jakbym nie
widział jej pochylonej daleko przy pierwszych
rzędach.
– Tu jestem! – Ginny się prostuje. Włosy koloru
miodu zasłaniają jej twarz.
Podbiegam do niej.
– Co się stało? Skaleczyłaś się o krzesło?
Te krzesła są stare, grubo wyściełane i składane.
Łatwo zedrzeć sobie skórę na sterczącej sprężynie.
– Nie. – Ginny unosi rękę. Odsłania ramię, na
którym widzę trzy krótkie głębokie rany, jak od
paznokci. – Czułam się zupełnie tak, jakby podrapał
mnie powiew wiatru – mówi zdziwiona.
Sonia!
Oblizuję się instynktownie, nie od razu dociera
do mnie, co robię.
– Trzeba zszyć – mówię. – Jedźmy...
– Nie, nie, wszystko w porządku. To przez
zaskoczenie...
– Zostanie blizna – nalegam.
– Daj mi koszulę.
– Co?
– Koszulę. Potrzebny jest, no wiesz, ucisk...
Zawstydzony
nieporozumieniem,
rozpiąłem
koszulę, nim zdołała dokończyć. Składam ją najlepiej
jak potrafię, opatruję ramię.
– Mój bohater – powtarza Ginny. Wspina się na
palce, chce mnie pocałować w policzek, ale chwieje
się i jej usta zatrzymują się na długą chwilę na mojej
szyi. – A jeśli chodzi o świętowanie...
– Wracaj do domu, Ginny – mówię.
Ginny robi zbolałą minę, jak krzywdzone
dziecko, którym w gruncie rzeczy jest.
– Ale...
– Chodzi mi tylko o ciebie – mówię łagodniej, z
troską. – Będzie lepiej, jeśli wrócisz do domu.
Odprowadzam ją wzrokiem, złą jak osa.
Wreszcie znika za drzwiami.
Bezcielesny głos, miękki, śpiewny i wściekły,
szepcze mi do ucha: „Morderca, morderca,
morderca... ”.
Wracam na ranczo wuja. Idę za stodołę, na jego
nieoznaczony grób. Pochowałem go głęboko,
owiniętego w meksykański koc. Ziemia tu jest naga i
twarda, ubita. Powtarzam sobie, że dla niego to
lepsze, właściwsze miejsce niż na starym cmentarzu
w miasteczku. Wuj Dean kochał swą ziemię... o tyle,
o ile był w stanie kochać cokolwiek.
A jednak ten grób nie daje mi spokoju. Nie ma
nagrobka, nie ma krzyża... Wuj mógł być złym
człowiekiem, ale był starszym bratem mamy.
Nadchodzi świt. Opędzam się od poczucia winy,
wchodzę do domu.
W tej chwili siedzę przy stole w pokoju jadalnym.
Surfuję po sieci, popijając podgrzaną w mikrofalówce
krew. Szukam informacji o duchach. Ta sprawa z
Sonią wydaje się typowa, przynajmniej według tego,
czego zdążyłem się już dowiedzieć. Zginęła
gwałtowną śmiercią. Jej mordercy nie znaleziono. W
świecie duchowym to klasyczny przykład
„niezałatwionej sprawy”. Doskonały powód do
nawiedzania. Wydaje się oczywiste, że Sonia pragnie,
bym wiedział, kim jest. Pisze inicjał swego imienia;
ten znaki są aż nazbyt oczywiste.
Ale... według artykułu w gazecie to była
naprawdę słodka dziewczyna. Uczyła w szkółce
niedzielnej, pomagała starszym sąsiadom.
Przejrzałem pamiętnik upstrzony literą „S”.
Potwierdzał, że miała dobre serce, ozdobny
charakter pisma i typowe dziewczęce problemy:
praca domowa, chłopiec („D”), rywalka („K”).
Uwielbiała Elvisa („E”) i kociaka imieniem Peso
(„P”). Na Boże Narodzenie zbierała zabawki dla
biednych dzieci.
Być może sądzi, że zagrażam Ginny. Chce, żebym
wiedział, że ma mnie na celowniku. Nic jestem
jednak pewien, dlaczego w takim razie zaatakowała
właśnie Ginny. Może, jako duch, ma problemy z
orientacją? A może chroni ją, próbując odstraszyć?
Całkiem możliwe, że „Stara Miłość” jest domem
więcej niż jednego ducha. „K” to być może Katherine,
ta, która znikła. Z pamiętnika wynikało, że ona i
Sonia za życia niezbyt się ze sobą zgadzały. Żadnych
twardych dowodów jednak nie mam, a śpiewny glos,
który doprowadził mnie do dziennika w pokoju
rekreacyjnym, i głos powtarzający: „Morderca”
wydają mi się identyczne.
A poza tym ilu martwych może się trzymać
jednego budynku?
Tak czy inaczej trudno nie pamiętać słów
wypisanych szminką czy tego, że Ginny została
zaatakowana i skaleczona. Jeśli nie uda mi się
przekonać Soni (jeżeli rzeczywiście o nią chodzi), że
jestem nieszkodliwy, będę musiał ją przepędzić. Albo
to, albo wszelkie próby ożywienia „Starej Miłości” są
z góry skazane na niepowodzenie.
Pytanie tylko: jak? W mojej sytuacji raczej
trudno wzywać pastora czy księdza.
Gorzej. Duch ma rację. Potrafię być śmiertelnie
niebezpieczny. Już raz zabiłem.
Wypijam kolejny łyk krwi. Dopiero teraz
dostrzegam, że na wyświetlaczu telefonu miga numer
nieodebranego połączenia. Ben Mueller. Nie zostawił
wiadomości.
Dlaczego Ben miałby tu dzwonić? Czyżby
rzeczywiście sądził, że Ginny wróciła do domu ze
mną? Jeśli chodzi o dziewczyny, nie cieszę się
przecież żadną szczególną reputacją. Z drugiej strony
zna Ginny lepiej niż ja, a biorąc pod uwagę, jak
pocałowała mnie w szyję...
A jednak... dzwonić po tym, jak się pokłócili, to
już da się zakwalifikować jako prześladowanie. Może
Sonia ma rację, może Ginny jest jednak w
niebezpieczeństwie, tylko wybrała sobie złego faceta?
Następnego wieczora, spacerując po kinie, nie
słyszę śpiewu, nie wyczuwam zimniejszych miejsc. I
nigdzie nie dostrzegam wypisanej litery „S”.
Dziś to ja zatroszczyłem się o bufet.
Zadzwoniłem także tu i tam, zamówiłem regularne
dostawy słodyczy, popcornu i coli. Dziś muszę jakoś
uspokoić Sonię.
Ginny wpada do holu dokładnie o siódmej
wieczorem. Włożyła inną bluzkę, z długimi rękawami
zapiętymi w nadgarstkach.
– Jak ręka? – pytam od bufetu.
Wzrusza ramionami.
– Wyglądało gorzej, niż rzeczywiście było.
– A Ben? – naciskam. – Nie narzucał ci się?
– Nie dziś – mówi, zerkając mimowolnie na
frontowe drzwi. i nagle słyszę Sonię. Znów szepcze
mi do ucha: „Morderca”.
– Nie! – krzyczę i widząc wyraz twarzy Ginny,
spieszę z wyjaśnieniami: – To nie do ciebie. –
Sfrustrowany przeciągam dłonią po włosach. –
Bardzo mi przykro, ale teraz już będziesz musiała
wyjść. Dziś zamknięte. Tu... tu ktoś jest. Wiem, jak to
brzmi, ale to...
– Duch? – Ginny podnosi skaleczone ramię. –
No tak, tego się już domyśliłam. Osobiście sądzę, że
powinniśmy wygnać sukę egzorcyzmami.
Och! Nie takiej reakcji się po niej spodziewałem.
Po prostu muszę podziwiać odwagę tej dziewczyny.
Może jednak mamy przed sobą jakąś przyszłość? No
bo skoro jesteśmy gotowi o nią walczyć...
Patrzę na Biblię mamy leżącą na barze, owiniętą
w kuchenny ręcznik. Nie wiem, czy stanę w
płomieniach, jeśli jej dotknę. W ogóle nie wiem, co
robię. Mimo że Sonia zaatakowała Ginny, nie
ukrywam, że możliwość jej wygnania budzi we mnie
mieszane uczucia. W końcu nie jestem człowiekiem
niewinnym, a ona, sądząc po wspomnieniach o niej,
była niewinna.
– Mówię poważnie. Załatwmy to teraz, od razu.
– Ginny robi krok w moją stronę. Wir powietrza
odpycha ją, oddziela nieprzebytą przezroczystą
ścianą. Słodycze i kubki fruwają w powietrzu, z
napełnionych kubków pryska cola. Na czole Ginny
pojawia się krwawa krecha. Kryształowy kandelabr
drży, zaczyna się kołysać.
– Sonia! – krzyczę, próbując dosięgnąć Ginny.
– Soniu, proszę! Posłuchaj mnie! Popełniasz
błąd, nie rozumiesz? Zraniłaś ją!
– Morderca! – mówi głos Soni, tym razem
donośniejszy od mojego. – Morderca!
– Ja... – Czy muszę się przyznać? Czy to załatwi
sprawę? – Ja...
Ginny przewraca się na wznak. Rzuca się,
walczy, jakby dusiły ją niewidzialne dłonie. Kopie
nogami. Jakaś siła podnosi ją w górę, obraca, znów
ciska na ziemię.
Sięgam po Biblię. I puszczam ją, bo pali mi
palce.
Nie rozumiem. Sonia wie, że to ja jestem
potworem. Dlaczego więc atakuje ją, nie mnie?
Przez głowę przelatuje mi myśl: może jest
zazdrosna? Ale znów rozlega się ten krzyk:
„Morderca! Morderca!”
– Masz rację, Soniu! Masz rację! – Nie
zamierzałem zabić wuja, choć gdybym go nie zabił,
prędzej czy później on zabiłby mnie. Ja tylko
chciałem być silniejszy, wystarczająco silny, by móc
się obronić. Nie wiedziałem, że wraz z siłą przychodzi
żądza krwi. Nie nauczyłem się jeszcze jej
kontrolować. – Przestań, proszę! Ukarz mnie, nie ją!
Jestem gotów w pokorze stawić czoła jej
osądowi, gdy nagle od strony korytarza służbowego
do holu wdziera się Ben. W jednej ręce ściska wielką
siekierę, w drugiej – mój Boże! – trzyma za włosy
głowy rodziców Ginny! Rzuca je na czerwoną
wykładzinę.
– Cześć, Ginny – mówi.
Czyżby Sonia go posiadła? Czyżby postradał
zmysły?
Ginny klęczy z pochyloną głową, osłania twarz
dłońmi. Jest takim łatwym celem.
– Morderca, morderca, morderca! – powtarza
Sonia.
Ben waha się, szuka wzrokiem osoby, która
wypowiedziała te słowa.
– Soniu! – W ostatniej chwili uchylam się przed
pudełkiem Milk Duds. Chcę pomóc. Muszę pomóc,
ale nadnaturalny wiatr przykuwa mnie do miejsca. –
Uwolnij ją! On ją zabije!
Skulona na czerwonej wykładzinie Ginny wydaje
się taka malutka. Właściwie znamy się od dwóch dni,
lecz ta dziewczyna rozjaśniła me życie jak promień
słońca, wniosła w nie swój blask. To jeszcze nie
miłość, ale już nadzieja na miłość, coś, czego nie
zaznałem od dziesiątego roku życia. Jeśli Ginny mnie
chce, jak mogę być potworem?
Chwytam Biblię. Ignorując ból, unoszę ją nad
głową.
– W imię... – Podnoszę głos, zaczynam od nowa.
– W imię Ojca i Syna...
Ginny wyje, unosi głowę. Niewinna buzia znika,
widzę ją prawdziwą. Rzeczywistą. Nieśmiertelną.
Demoniczną. Jak ja jest wampirem.
Upuszczam Biblię, zaciskam poparzoną dłoń.
– Ginny?
Ben patrzy na nią, potem na mnie i znów na nią,
jakby próbował ocenić, po której jestem stronie.
– Miałam ci powiedzieć... – mówi Ginny
błagalnym głosem. – Kiedy zobaczyłam twój profil w
systemie, pomyślałam, że to znak. – Prostuje się
gwałtownie, duch uderzył ją w plecy. – Chcę miłości,
takiej miłości, która trwa.
System. „Miłość, która trwa”. Mówi o serwisie
randkowym mojego dostawcy krwi. Pewnie sama
korzysta z jego usług.
– Sonia! – krzyczy teraz. – Nie masz nic lepszego
do roboty? Jesteś słaba, przegrywałaś za życia,
przegrywasz i teraz. A nie mówiłam, że to miasto
będzie kiedyś należało do mnie?
– Morderca – powtarza głos. – Katie, morderca!
A więc to Ginny zabiła Sonię. Sonia nigdy nie
próbowała jej odstraszyć, ochronić przede mną.
Kiedy powtarzała: „Morderca”, nie mnie miała na
myśli. A Ginny była kiedyś Katie, Katheriną, której
ciała nigdy nie znaleziono.
Skulona Ginny skacze nagle, atakuje Bena. Na jej
ciele pojawia się rozcięcie, krew plami białą
bluzeczkę. Wytrąca mu siekierę z ręki, podcina nogi.
Ben nie może się z nią równać.
Ginny nie może walczyć z Sonią, ale może
rozerwać Bena na strzępy.
– Chcę mu pomóc – mówię i upiorna siła, która
mnie powstrzymywała, znika tak szybko, jak się
pojawiła. Przeskakuję przez bar, chwytam leżący na
wykładzinie topór, staję pomiędzy nimi. Widzę, jak w
oczach Ginny błyska nadzieja. W odróżnieniu od
Bena ona wie, że należymy do tego samego gatunku.
Już przyznała, że mnie pragnie. Już nazwała mnie
swoim „bohaterem”, i to dwukrotnie. Powoli kręcę
głową. Nie pozostawiając wątpliwości co do moich
intencji.
– Nie zrobisz mi tego – szepcze, ale już rozumie.
Pobiliśmy ją: Sonia, Ben i ja. Razem. W jej głosie
słychać rezygnację, ostatnie słowa brzmią: „Tata miał
takie wielkie plany”.
Odcinam jej głowę siekierą, puszczam trzonek,
drżę na całym ciele.
Przez chwilę nic się nie dzieje, panuje cisza.
Potem Ben wstaje z wysiłkiem. Kładzie mi rękę na
ramieniu.
– Jak tam? – pyta.
– Jakoś leci – odpowiadam. – A jak u ciebie?
– Zaczaiła się na mnie po balu maturalnym. Od
tej pory próbuję wygnać ją z miasta.
Wygnać z miasta. Ben jest stąd. Ja jestem stąd.
Bóg dobrze wie, że i Sonia jest stąd. A Ginny? Nowa
w Spirit jeszcze raz, pod innym imieniem.
– Chciałem się jej pozbyć. Chciałem przed nią
ostrzec. Przestraszyć ją – mówi Ben. – Prosiłem o
pomoc rodzinę, ale nikt mi nie wierzył. Nie
wyglądała na wampira, sam wiesz.
– A tak. Wiem – przyznaję.
Ben nieprędko zapomni, co się tu zdarzyło. Nie
należy do ludzi, którzy mogą zniszczyć kogoś, a
nawet i coś, i nie mieć z tego powodu wyrzutów
sumienia. Wiem, co teraz czuje. Lepiej od niego
wiem, co czuje.
*
Od tamtego wieczora minęły dwa tygodnie. Przez
te dwa tygodnie nie dostrzegłem ani śladu Soni. Już
za nią tęsknię. Wstyd mi, że zwątpiłem w jej dobroć, i
cieszę się, że potwór, który ją zabił, nigdy już nikogo
nie skrzywdzi.
We dwóch z Benem pochowaliśmy za moją
stodołą ciała Ginny i jej rodziców razem z ich
głowami. Siekierę, którą Ben wziął z biura
burmistrza, zakopałem obok ciała wujka.
– Wiosną mógłbyś posiać tu jakieś polne kwiaty
– powiedział do mnie Ben. – W końcu to kiedyś byli
ludzie, nie?
Obiecałem, że to zrobię, i zapisałem sobie w
pamięci, by zasiać kwiatki także na grobie wuja
Deana. Następnego dnia Bob nałgał swej ciotce
Betty, że Augustinowie spakowali się i wyjechali w
środku nocy, bo burmistrz dostał na północy pracę z
sześciocyfrową roczną pensją. Powiedział, że Ginny
tłumaczyła mu, że tata był zbyt zawstydzony, aby się
przyznać w mieście do wyjazdu po tym, jak złożył tyle
wspaniałych obietnic, więc postanowił uciec. I że
tego dotyczyła ich sprzeczka w kolejce po bilety.
Dzień później Betty powtórzyła tę historyjkę w
salonie piękności i od tej pory stała się ona
obowiązującą wersją wydarzeń. Zastępca szeryfa już
wydrukował ulotki, rekomendując się na kandydata
w najbliższych wyborach. Złożyłem podpis na jego
liście poparcia.
Okazało się, że Ben jest całkiem fajnym facetem.
Jego dziadek, szeryf Drek Mueller, był łowcą
wampirów i w swoim czasie przegnał z miasta
Augustinów. To co widział i czego się nauczył,
przekazał wnukowi, żeby ktoś tu wiedział, co zrobić,
gdyby morderczy nieśmiertelni znów nawiedzili
Spirit.
Ben postanowił popracować w „Starej Miłości”,
by zaoszczędzić na studia. Najwyraźniej osiągnięcia
sportowe tutaj nie gwarantują stypendium.
Konfrontacja z nieśmiertelnymi dodała mu lat i
doświadczenia. Nie wie, kim jestem, jeszcze nie, ale
kiedy wyjaśniłem mu sprawę z Sonią, przyjął to
dobrze. Mam nadzieję, że w dniu kiedy uświadomi
sobie, że nie jestem jeszcze jednym chłopakiem z
miasta, pomyśli o tym, co było, i nie zrobi nic
nieprzemyślanego.
Dziś, po tym jak „Łowcy duchów” ocalili Nowy
Jork, dziękuję mu. Mówię, że zrobił dobrą robotę.
Zamykam za nim frontowe drzwi i... słyszę Sonię
śpiewającą „Poznać go, znaczy pokochać”. Oglądam
się i widzę ją... po raz pierwszy. Pracuje jakby nigdy
nic, wyciera bar, jakby to była najzwyklejsza rzecz na
świecie. Jawi mi się jako przezroczysta postać w
uniformie prawie niczym nie różniącym się od tego,
który nosiła Ginny, tylko z czerwoną kamizelką ze
złotą naszywką głoszącą „Kocham kino”.
Nawet nie wiedziałem, że ciągle tu jest. Nie
rozumiem. Teraz, kiedy odeszła Ginny, nic jej tu
przecież nie trzyma.
– Soniu?
Podnosi głowę, widzę dołeczki i śmiejące się
oczy.
– Cody!
– Soniu – mówię na wypadek, gdyby nie
zrozumiała, co się stało. – Unicestwiliśmy twoją
morderczynię. To koniec. Już nie musisz... możesz,
no wiesz, odejść w światłość.
Przechyla lekko głowę.
– Nie chodziło tylko o sprawiedliwość – mówi
głucho brzmiącym głosem. – Powiedz mi, Cody, czy
wierzysz w miłość od pierwszego wejrzenia?
Patrzę na nią i Bóg mi świadkiem, jestem gotów
w nią uwierzyć! Dowiedziałem się z sieci, że im
bardziej wierzysz w duchy, im silniejszymi darzysz je
uczuciami, tym bardziej cielesne się stają.
Z każdą mijającą sekundą Sonia rzeczywiście
wydaje mi się coraz bardziej cielesna, bardziej żywa.
Muszę też sam przed sobą przyznać, że pod wieloma
względami jesteśmy jak dla siebie stworzeni. Nas
oboje wiąże to stare kino. Oboje na zawsze
pozostaniemy nastolatkami. Oboje jesteśmy martwi.
A co najlepsze, nie muszę się martwić, że skrzywdzę
Sonię. Nie ma ciała. Nie ma krwi. Nie ma problemu.
To może być coś więcej niż tylko nadzieja
miłości. To może być prawdziwa miłość. Ale jest coś,
co muszę jej najpierw powiedzieć. Pewnie nie wie, co
się zdarzyło na ranczu wuja, myślałem jednak, że
zrozumiała, kim jestem, w końcu widziała butelkę
krwi w turystycznej lodówce w biurze. Zapewne nie
zorientowała się, co to za płyn, a może, jako duch,
nie zawsze wychwytuje wszystkie szczegóły.
– Soniu – mówię, widząc, jak podlatuje do mnie
– powinnaś o czymś wiedzieć. Jestem potworem,
takim samym potworem jak...
Opuszki chłodnych palców dotykają mych warg,
a w oczach dziewczyny widzę zrozumienie i
akceptację.
– Nie – mówi Sonia. – Nie jesteś.
Kristin Cast
Bursztynowy dym
Ze swego miejsca w głębi podziemnego świata
Furie, Córy Nocy, wzywają syna. Są to skrzydlate
szkielety, zgarbione i drżące, pokryte cienką warstwą
czarnego gnijącego ciała, które jest tylko workiem,
torbą na potężne, ohydne zdolności.
– Przybądź, Alekosss...
Narodził się przed wiekami z łona zemsty,
poczęty przez zazdrość, wychowany w
nieprzerwanym gniewie. Powstały dla ochrony
śmiertelnych, wysłany został ze swej podziemnej
siedziby do świata ponad nią i tam, z dala od ich
trucizny, nauczył się współczucia. Najpierw tyle
tylko, by naśladować, by się nie wyróżniać, lecz
później, po wiekach, człowieczeństwo stało się jego
naturą. Furie nie rozumiały swego zbłąkanego syna,
człowieka, który dorósł ponad nimi i z daleka od nich.
Pojawia się Alekos. Jego herkulesowe ciało lśni
od trudów zstąpienia, powrotu do domu.
– Tak, matki?
Schodzi ze skalnej półki, na którą go wezwano.
Nogawki porwanych dżinsów wloką się po duszach
skazanych; depcze je, zmierzając w stronę trzech
skrytych w cieniu stworów. Słyszy szelest skrzydeł,
którymi poruszają z radości na jego widok.
Wprawdzie był tu zaledwie trzy tygodnie temu, one
jednak nie widziały go od lat. Pod ziemią czas biegnie
powoli. Jest już blisko, chwytają go delikatnie i
prowadzą dalej w nicość, dalej od jęków cierpiących
w męczarniach.
– Sssiadaj – rozkazują.
Siada. Nogi kładzie nonszalancko na stole.
– Im dłużej pozostajesz na górze, tym
obrzydliwszy i bardziej ludzki się stajesz – mówią
niewyraźnie, zgrzytliwie; głosy wydobywają się z ich
gardeł, jakby trzy były jednym.
Zdejmuje stopy ze stołu, strzela z palców.
Rozbłyskują oliwne lampki, rozświetlając jaskinię
wilgotną, śmierdzącą zgnilizną, chaosem i śmiercią.
Trzy postaci tulą się do siebie, wpatrzone w syna
ponad prymitywnym kamiennym stołem, na którym
stoi bukiet kwitnących nocą kwiatów powoju w
delikatnym kolorze dziecięcego ciała. Powoli
zaczynają się kołysać w przód i w tył, jakby były
jedną osobą, nie trzema. Oczy mają czarne,
niezgłębione, płaczące krwią torturowanych. Węże w
ich włosach to atakują się nawzajem, to pieszczą.
– Fata zdecydowały. Jej przewód zostaje dziś
przecięty.
Powiedziały to jak jedna, lecz teraz ich głosy
rozdzieliły się i nawzajem uzupełniały swe myśli.
– Musssisz ją odnaleźć...
– ... dać jej życie...
– ... occcalić ją...
– ... by mooogła...
– ... dać nam...
– ... zemssstę...
Furie mlaskają głośno rozbawione, a jego umysł
zalewają obrazy pięknej młodej kobiety: długie
kasztanowe
włosy,
czekoladowoczarne
oczy,
oliwkowa cera, czarna suknia. Wybrali ją dla niego.
Aleksos mruga. Wstaje. Wie, że jest tu tylko po to, że
został wezwany, by otrzymać dar misji. Teraz ma
odejść i po raz pierwszy od stuleci jest
zdenerwowany i podniecony. Żyje.
– Dziękuję, matki. – Kieruje się do wyjścia.
– O Furie, matki moje. – Odwraca się, widzi, że
nadal się chwieją. – Gdzie ją znajdę?
Zamykają czarne bezdenne dziury swych oczu,
chwytają się w mocnym uścisku i wysyłają swego
nazbyt pięknego syna we współczesny świat, a ich
skrzek jest jednocześnie pożegnaniem.
„Stań i spójrz, a zaczniesz się dziwić, dlaczego
jesteś tu, a nie tam”.
Melodyjny głos Ryana Teddera, wydobywający
się z mego czarnego telefonu komórkowego, obudził
mnie z bardzo mi potrzebnej drzemki. Pomacałam
nocny stolik w poszukiwaniu okularów, lecz nie
odniosłam sukcesu. Ślepa jak nietoperz
zrezygnowałam z odczytania z wyświetlacza, kto
dzwoni. Po prostu przyjęłam rozmowę.
– Halo?
– O mój Boże, Jenna, spałaś? – Denerwujący
głos przeniósł mnie ze świata marzeń, w którym
żyłam przyjemnie i niespiesznie, rzucił w
rzeczywistość.
– Bridget? Nie, skąd, kto mówi o śnie – udałam
ożywioną.
– Doskonale. No wiesz, właściwie dzwonię tylko
po to, żeby ci przypomnieć, że masz przynieść aparat.
To hotelowe party Taylora zapowiada się wspaniale.
Po prostu nie mogę się doczekać. Ostatnia klasa to
taka świetna zabawa! Co włożysz?
– Nooo... chyba czarną sukienkę bez ramiączek i
nowe złote pantofle mamy.
Bridget westchnęła głośno.
– Nie gadaj! Te na wysokich obcasach z jednym
paskiem? Od Saksa? To nie w porządku! Mamy
wyglądać rewelacja, jak zwykle. Hej, czekaj, mama
na mnie krzyczy. – Odsunęła słuchawkę od ust,
usłyszałam, jak żali się na coś do matki. – W
porządku – powiedziała do mnie – mama chce tylko,
żebym ci przypomniała o telefonie komórkowym.
Miej go przy sobie, bo ten obrzydliwy seryjny
morderca znowu kogoś zabił. Też mi coś, w końcu,
Jezu, jest przecież seryjnym mordercą. Przepraszam,
ale ona jest dziwna i strasznie nadopiekuńcza. Tak
czy inaczej lecę, muszę kończyć robić się na bóstwo.
Do zobaczenia w „Ambasadorze” o dziesiątej.
Ściskam... i nie zapomnij o cyfrówce!
Przerwała połączenie. Jak może być zawsze taka
szczęśliwa?
Wstałam, przeciągnęłam się, znalazłam okulary.
Leżały na podłodze obok nocnego stolika.
Popatrzyłam na zegarek. Za trzy ósma. Do diabła, nie
mam czasu na prysznic.
Nadal śpiąca przebyłam dystans półtora metra
dzielący łóżko od łazienki utrzymanej w barwach
oceanu. Usłyszałam, jak mama krzyczy ze swego
pokoju na dole: „Jenna! Nie wiesz, gdzie są moje
nowe złote pantofle, te z paskiem? Ledwie je
kupiłam, a już tajemniczo zginęły”.
Weszła do mojego pokoju, rozejrzała się dookoła.
Wystawiłam głowę z łazienki i włosy oczywiście
opadły wprost na pastę do zębów właśnie wyciśniętą
na szczoteczkę.
– Mamo! Jeśli zamierzasz i tak tu przyjść, po co
krzyczysz z dołu?
– Bo to oszczędza czasu. Którego nie mam w
nadmiarze. Paul przychodzi za... – spojrzała na
zegarek – ... za niespełna godzinę.
– No więc niestety, nie. Nie widziałam ich.
Przepraszam.
Właściwie nigdy nie kłamię matce, za łatwo
udaje się jej mnie złapać, ale to była sytuacja
wyjątkowa. Moje pierwsze party w ostatniej klasie
liceum, musiałam przecież wyglądać wyjątkowo. No i
mogłam się założyć, że Paul już widział te pantofle.
Chodziła z tym głupawym przedsiębiorcą
pogrzebowym od jakichś sześciu miesięcy. Poza tym
złoto jest modne, każdy wam to powie.
– Tak? Słuchaj, powiedz mi, jeśli je gdzieś
znajdziesz. – Mama nic patrzyła na mnie,
przeprowadzała wzrokową inspekcję pokoju.
– Jasne, oczywiście. – Westchnęłam i bardzo
starałam się niczym, zwłaszcza tonem głosu nie
zdradzić, że się spieszę, że znów jestem spóźniona.
Wsadziłam szczoteczkę do ust. Mama się odwróciła,
ciemne włosy zatańczyły na jej ramionach i nagle
stała się o wiele młodsza, nie była już
czterdziestoparoletnią mamuśką. Zatrzymała się
przy drzwiach.
– I Jenn... nie zapomnij gazu pieprzowego. Stoi
przy frontowych drzwiach.
O Boże, gaz pieprzowy. W tym roku chciałam być
popularna, a groziło mi, że zasłynę jako „ta z gazem
pieprzowym przy sobie”.
Skończyłam myć zęby. Założyłam szkła
kontaktowe. Popatrzyłam w lustro na rozczochrane
włosy. Zdecydowałam się na fryzurę formalną, lecz
swobodną. Zebrałam włosy dłońmi, chcąc związać je
w niski koński ogon, ale w tym momencie w pokoju
znów rozbrzmiał głos uroczego Ryana Teddera.
Spięłam włosy, spojrzałam na umywalkę; przy niej
położyłam komórkę. Connor! Głupkowaty uśmiech,
rozczochrane włosy koloru piasku, szare oczy... na
myśl o nim ścisnęło mnie w żołądku.
– Hej! – powitałam go możliwie obojętnie.
Udawałam, że wcale nie jestem podniecona.
– Cześć. Już myślałem, że nie odbierzesz. Co
robisz?
– Nic.
Przewróciłam oczami. Nic? Aż taka jestem
niezdarna?
– A tak, to wspaniale. Chciałem tylko spytać, czy
wybierasz się dziś na party, no wiesz, Taylora. Będzie
DJ, a jego starszy brat ma zadbać o piwo, wódkę i w
ogóle, więc może być strasznie fajnie.
Pewnie, że się wybieram. Przecież to nic takiego,
tylko najważniejsze wydarzenie towarzyskie w tym
semestrze.
– No... może? Chyba tak. Wpadniemy tam z
Bridge. Na chwilę.
– Świetnie. Więc będę cię wypatrywał.
– Wypatruj. Do zobaczenia.
Skończyłam rozmowę, bo gdybym jej nie
skończyła, zaczęłabym bełkotać i opowiadać mu, że
jestem w nim śmiertelnie zakochana. Mój Boże, czy
on musi być taki wystrzałowy?
Zwalczyłam pokusę zadzwonienia do Bridget,
histerycznego wyzwierzania się jej z tego, jakie to
wspaniałe, że Connor sam do mnie zadzwonił, i tylko
podeszłam do szafy niesiona falą uroczych myśli o
prawie moim chłopaku. W szafie wisiała moja
koktajlowa sukienka Blaszanego Dzwoneczka.
Wykopałam urocze złote pantofelki spod stosu
brudnych ubrań.
Niestety mama wybrała właśnie tę chwilę na
udowodnienie mi, że jej radar nie rozregulowuje się z
wiekiem. Na szczęście zapukała do otwartych drzwi,
dała mi ułamek sekundy. Aż podskoczyłam.
– Mamo!
Obróciłam się, usiłując przywołać na wargi
niewinny uśmiech.
– Tym razem nie krzyczałam z dołu. Uch! –
Mama popatrzyła na stertę ubrań, którymi
maskowałam jej pantofle. – Nie powiesz mi, że na
wasze dzisiejsze małe spotkanie chcesz włożyć coś
noszonego?
– Nie, mamo, po prostu szukam... szukam
opaski. Omal nie posiusiałam się w majtki. Przez
ciebie!
– Przepraszam. W każdym razie Paul przyjechał,
więc ja zaczynam już swoją randkę. Może nawet
będziemy się kochać, he, he! – Zmusiła się do
śmiechu, zarumieniła i odwróciła, pozostawiając
mnie na pastwę tego obrzydliwego obrazu. No nie!
Czy wszyscy na świecie się kochają... oprócz mnie?
Na myśl natychmiast przyszedł mi Connor. Zaraz,
chwileczkę, czyżby CC minęła godzina? Odwróciłam
się błyskawicznie, popatrzyłam na zegar. Trzy po
dziewiątej. O cholera! Ubrałam się gorączkowo,
znalazłam pantofle, pobiegłam do łazienki zrobić
sobie twarz. Na szczęście wystarczyła kredka do oczu
i odrobina tuszu do rzęs, żebym wróciła do świata
żywych. Sprawdziłam czas na komórce. Dziewiąta
dwadzieścia jeden. W porządku, pomyślałam, teraz
tylko pantofle i pól godziny na dojazd do
„Ambasadora”. Pantofle jednak, piękne czy nie,
zapinałam dobre dwadzieścia minut. Nie jestem
niezdarą, tylko stopy nie mają się przecież skręcać w
ten sposób. Kretyńskie (piękne) buty.
Zbiegłam na dół. Chwyciłam gaz pieprzowy,
sprawdziłam, czy mam ze sobą błyszczyk i
legitymację szkolną. Omal nie wyrwałam haczyka
wbitego w ścianę szarpnięciem, zdejmując z niego
klucze, tak mi się spieszyło.
Zapal, proszę – wygłaszałam milczącą modlitwę,
biegnąc ścieżką po kruchych jesiennych liściach.
Wsiadłam do swojego wiśniowego mustanga z 1969
roku. Przekręciłam kluczyk w stacyjce. To
supersamochód... tylko nie zawsze chce zapalić.
Brrrrrum! Sukces! Ruszyłam ulicą, przejechałam
prawie dziesięć kilometrów i mój superwóz odmówił
posłuszeństwa. Opuściłam głowę, kilka razy
uderzyłam czołem w kierownicę. Poszukałam
komórki na siedzeniu pasażera. Oczywiście
zapomniałaś jej wziąć, Jenna. I aparatu. Cholera!
Bridget będzie wściekła. Zgarbiłam się na siedzeniu,
gniotąc bufiastą sukienkę. W myśli płakałam do
mamy.
I zupełnie jakbym ją przywołała jakimś
cudownym sposobem. Usłyszałam jej głos: „Jenn,
głuptasie, skorzystaj z karty miejskiej. Kupiłam ci ją,
bo twój samochód jest, jaki jest”. No tak. Przestałam
płakać, sprawdziłam oczy w lusterku wstecznym.
Bogu niech będą dzięki za wodoodporne tusze... i za
niedalekie przystanki autobusowe. Złotych pantofli
mamy nie zrobiono z myślą o chodzeniu.
Dotarłam do przystanku, stanęłam nieco z boku,
z dala od trójki ludzi stłoczonych na ławce dla
dwojga. Byłoby mi o wiele łatwiej i nie tak
obrzydliwie, gdybym pamiętała o komórce.
Przekroczyłam już granice modnego spóźnienia,
wkroczyłam w krainę „masz się za zbyt dobrą, by
przyjść”. A jeśli Connor tańczy z inną dziewczyną?
– To ty. – Męski głos przerwał mi tę wewnętrzną
przemowę. Wspaniale. Nie minęło nawet dziesięć
minut, a już zaczepia mnie jakiś autobusowy
podrywacz.
– Miło mi, że tak sądzisz. – Powoli odwróciłam
się do niego tyłem, całą uwagę poświęcając torebce i
mojemu przyjacielowi, gazowi pieprzowemu. Muszę
sprawić sobie nowy samochód.
– Nie rozumiesz. Jesteś...
Czułam, że się zbliża, więc włożyłam rękę do
torebki.
– Nie, przyjacielu. To ty nie rozumiesz. Jeszcze
jedno słowo wypowiedziane mniej więcej w moim
kierunku – wyciągnęłam pojemnik, trzymając go tak,
by nazwa Mr. Pepper była wyraźnie widoczna – a
obsikam cię tym... o do diabła!
Westchnęłam tak głęboko, że spowodowałabym
huragan w niewielkim kraju. Poderwałam głowę z
poduszki.
„Stań i spójrz, a zaczniesz się dziwić, dlaczego
jesteś tu, a nie tam”.
Ręce trzęsły mi się tak bardzo, że z trudem
otworzyłam telefon.
– Halo?
– Hej, Jenna. Dzwonię, żeby przypomnieć ci o
aparacie. Musisz go ze sobą zabrać! Będziemy się
świetnie bawić w hotelu na party Taylora! Po prostu
nie mogę się doczekać. Jak to dobrze być w ostatniej
klasie. W czym idziesz?
– W czarnej sukience i złotych butach mamy.
Jak to? Co? Próbowałam jakoś odzyskać
panowanie nad rzeczywistością. Bridget głęboko
wciągnęła powietrze.
– Nie gadaj! Te nowe z paskiem na wysokim
obcasie? To nie w porządku! Będziemy wyglądać
super. Jak zawsze!
– Bridget, o co chodzi? – przerwałam jej tę
gadaninę. – Czy to jakiś żart?
– Jenn, sama wiesz, że party i modę zawsze
traktuję serio. Z tobą wszystko w porządku? Nie
spałaś?
– No... nie, skąd, oczywiście, wszystko w
porządku. Tylko właśnie cierpię na okropny
przypadek deja vu.
Gardło miałam suche, rozpalone i strasznie
łomotało mi w głowie. Nic nie było w porządku.
– Potworność. No dobrze, oszalej, jeśli musisz,
ale dopiero jutro, zgoda? Uch, poczekaj, mama coś
do mnie krzyczy. – Pamiętałam jej stłumione jęki. –
W porządku – mówi do mnie – mama chce tylko,
żebym ci przypomniała o telefonie komórkowym.
Miej go przy sobie, bo ten obrzydliwy seryjny
morderca znowu kogoś zabił. Też mi coś, w końcu,
Jezu, jest przecież seryjnym mordercą. Przepraszam,
ale ona jest dziwna i strasznie nadopiekuńcza. Tak
czy inaczej lecę, muszę kończyć robić się na bóstwo.
Do zobaczenia w „Ambasadorze” o dziesiątej.
Ściskam... i nie zapomnij o cyfrówce!
Zamknęłam telefon, upuściłam go na podłogę i
padłam na wypchaną naturalnym pierzem miękką
poduszkę.
– Co to był za cholerny sen? – spytałam sama
siebie. Odwróciłam głowę, spojrzałam na zegarek. Za
trzy ósma. Bardzo dziwne.
– Jenna! Nie wiesz, gdzie są moje nowe złote
pantofle, te z paskiem? Ledwie je kupiłam, a już
tajemniczo zginęły.
Zawahałam się, patrząc na stojącą w drzwiach
matkę. Otaczała ją dziwna mgła barwy wanilii.
Przetarłam oczy, zamrugałam raz, potem drugi. Mgła
znikła.
– Przepraszam, mamo. Mówiłaś coś?
– Pantofle. Złote. Od Saksa. Posłuchaj mnie,
Jenna, jeśli je pożyczyłaś, nic się nie stało, ale
naprawdę nie mam czasu na wygłupy. Paul
przyjeżdża za... – spojrzała na zegarek – ... za mniej
niż godzinę. Więc?
– No... nie, nie widziałam ich.
– No... więc jeśli zobaczysz, daj mi znać.
Zdziwiona mama przyglądała mi się, marszcząc
czoło.
– Co?
– Nie, nic, tylko przez sekundę wyglądałaś jakby
trochę inaczej. Baw się dobrze i aha, pamiętaj o gazie
pieprzowym. Pojemnik stoi przy drzwiach.
Siadłam w łóżku, gapiąc się na drzwi. To był
tylko sen. Bardzo dziwny i raczej straszny. Założę się,
że jeśli będę dłużej o tym myślała, zacznę grać w
pokera z bobrem i Abe’em Lincolnem jak w tej
reklamie środka na bezsenność.
Au! Białe światło przeszyło mi mózg, wraz z nim
pojawił się obraz i wspomnienie. Niewiarygodnie
wyraźnie zobaczyłam faceta na przystanku
autobusowym, dwa słowa zdawały się krzyczeć,
rozsadzając mi głowę. „ZNAJDŹ MNIE”.
Co do diabła? Podniosłam kołdrę, by sprawdzić,
czy ciągle mam wszystko co trzeba i czy jestem
ubrana. Żadnych zmian nie stwierdzono. Co się
dzieje?
Za moimi plecami rozległ się głos. „Dziwisz się,
dlaczego jesteś tu, a nie tam".
Pochyliłam się, podniosłam telefon z podłogi.
Connor. Jak wtedy. Tym razem stuknęłam klawisz
„odrzuć”, a potem jeszcze przestawiłam komórkę na
tryb cichy. Może powinnam napić się wody? Może to
dehydratyzacja? Wstając z łóżka, poczułam, że coś
kłuje mnie w stopę. Wzięłam do ręki okulary w
złamanej oprawce, właśnie zdołałam je rozdeptać.
Zaraz, chwileczkę! Przecież nie powinnam widzieć!
Wsadziłam palec w oko. Nie założyłam szkieł
kontaktowych. Jakieś dziwne to deja vu, że leczy ze
ślepoty kogoś ślepego jak nietoperz.
Przyjrzałam się sobie w łazienkowym lustrze. Czy
tak wygląda człowiek, który właśnie oszalał? Co do
diabła? Do diabła, do diabła, do diabła?!
– Jenna, napij się wody i weź ekstramocny
tylenol – rozkazałam sobie głośno z nadzieją, że sam
dźwięk własnego racjonalnego głosu przywróci mi
zdrowie psychiczne.
Minęłam pokój mamy i przez otwarte drzwi
usłyszałam dziwnie znajome słowa.
– Hej, Paul przyjechał, więc ja zaczynam już
swoją randkę. Może nawet będziemy się kochać, he, he!
Przebiegła obok mnie, a ja aż się skurczyłam. Za
drugim razem wcale nie brzmiało to lepiej.
Popatrzyłam na wiszący na ścianie zegar. Trzy po dziewiątej.
Ulgę przyniosła mi czynność tak prosta jak
wyjęcie szklanki z kuchennej szafki. Moja szafka,
moja zwykła normalna szafka. Woda z mojej
umywalki, zwykłej normalnej umywalki. Chłodny
jesienny wiatr wiał przez na wpół otwarte okno,
niosąc znajomy zapach liści. Zupełnie jak przedtem.
Jak wtedy, kiedy szłam do samochodu. Przeszłość
znów zaatakowała mój mózg, w rozbłysku jasnego
światła pojawiła się kolejna bolesna wizja.
Upuszczona szklanka rozbiła się na tysiąc kawałków,
zasypując mi stopy okruchami kryształu.
„ZNAJDŹ MNIE!”. Ten głos. Jego głos. Brzmiał
gwałtowniej, bardziej niecierpliwie, a towarzyszyły
mu fragmenty obrazów z przystanku autobusowego.
I wówczas odgadłam. Nie wiedziałam, jakim
cudem, nic wiedziałam dlaczego, ale wiedziałam, że
on tam na mnie czekał.
Nawet nie zauważyłam, że z moją stopą stało się
coś złego, zorientowałam się dopiero na górze,
zakładając pantofle. Wstrząsnął mną widok
tkwiących w pięcie odłamków szkła. Krew plamiła
puszysty zielony dywan. Bezboleśnie wyciągałam
okruchy, podniosłam kilka do oczu. O cholera! Moja
krew wcale nie była moją krwią, już nie. Już nie była
jaskrawoczerwona, nie pachniała miedzią, teraz była
matowobursztynowa, a jej słodki zapach odprężał,
sprawiał, że czułam się bezpieczna jak w domu.
Muszę znaleźć faceta, który siedzi mi w głowie,
postanowiłam.
Stopa wygoiła się całkowicie, nim zdążyłam
założyć tenisówki Coach, zbiec po schodach i wypaść
przez drzwi. Czy jestem jak ta dziewczyna z
„Herosów”? Ta, która potrafi uzdrawiać się raz za
razem?
Doszłam do samochodu i zawahałam się.
– Jenna, prowadzenie samochodu może nie być
najlepszym w świecie pomysłem. Jakby mało było
dziwnej poczty głosowej w głowie, to jeszcze
wydarzenia tego wieczora niesamowicie się
powtarzają, więc niby dlaczego samochód miałby
działać normalnie? – Już dawno odkryłam, że
mówienie do siebie pomaga mi rozwiązywać
problemy. Doskonale potrafię słuchać. – Gdzie jest
usłużny sąsiad, kiedy się go potrzebuje? –
Rozejrzałam się, ale dżentelmeni dawno wymarli, w
każdym razie w moim sąsiedztwie.
– Aaaach! Ludzie, ja tylko chcę być na
przystanku!
– Dostałam napadu dziecięcej
wściekłości, tupałam jak rozkapryszony maluch w
sklepie z zabawkami. Nagle moje ciało przeszył wiatr,
trochę tak, jakbym spadała z wysokiego budynku, a
kiedy już zapanowałam nad skrzywioną twarzą i
otworzyłam oczy, okazało się, że jestem dokładnie
tam, gdzie chciałam się znaleźć, na tym pieprzonym
przystanku autobusowym. I że siedzę na tyłku
pośrodku chodnika.
– No, to już bardzo nie w porządku!
*
– Hej, hej, o cholera! – krzyknął znajomy męski
głos. – Ty! – Cofnęłam się poprzez kałużę własnej
bursztynowej krwi zdumiona tym, że czuję tylko
podniecenie, ani odrobiny bólu, mimo tak
gwałtownego kontaktu z betonem. – Kompletnie
oszalałam, i to wszystko przez ciebie! Odwróć to!
Chwycił moje wymachujące na wszystkie strony
ręce, chciał pomóc mi wstać i w tym momencie
poczułam powiew uspokajającego jesiennego
powietrza. Otworzyłam oczy superszeroko, jak nigdy,
i zapatrzyłam się w niego nieprzytomnie.
– Wszystko w porządku? – spytał, przechylając
głowę. On też przyglądał mi się bardzo uważnie.
– Ja... zdaje się, że krwawię. – Przesunęłam ręką
pogłowie, z tyłu poczułam wilgoć na potarganych
włosach. Nie czułam rany, nie czułam bólu, tylko to,
że włosy mam dziwnie pokręcone i mokre. –
Pomyślałam nawet, że...
Uśmiech miał leniwy i nieco kpiący. Właściwie
nawet bardzo kpiący. Potrząsnął głową.
– To co mogłaś sobie pomyśleć, nie ma nic
wspólnego z prawdą.
– Co? – spytałam, okazując niezwykłą bystrość.
W porządku, chłopak był taki po prostu niezwykle
wspaniały, że aż nie mogłam przez niego myśleć.
Wysoki, blondyn, po prostu wspaniały. Skóra
żywcem zdjęta z Justina Hartleya. Mniam, mniam.
– Alek. – Chłopak cofnął się tyle, by wyciągnąć
rękę na przywitanie. – Mam na imię Alek i chcę,
żebyś mi zaufała.
Nie wiedziałam, co zrobić, oszołomiona i
zgnębiona podałam mu rękę, jednocześnie robiąc co
w mojej mocy, by jak najbardziej uroczo odrzucić
włosy.
– Jestem Jenna – powiedziałam. Jesienne liście
tańczyły wokół mych stóp.
– Jenno, musisz pójść ze mną.
Patrzył na mnie nieprawdopodobnie zielonymi
oczami.
– Och, nie, muszę...
Objął moją swymi dłońmi, ciepłymi, mocnymi;
był to jedyny dotyk rzeczywistości od czasu, gdy
zaczął się ten koszmar.
– Musisz pójść ze mną – powtórzył. – Zaufaj mi.
Powiem ci wszystko po drodze.
Pora wyjaśnić, że znam oczywiście tę starą
śpiewkę o przyjmowaniu zaproszeń od obcych, ale
zrozumcie, wśród tego całego nonsensu wyłącznie on
miał sens. Wiem, jak dziwnie to brzmi, lecz mnie
wydawał się całkowicie na miejscu. Wiedziałam, że
mogę mu ufać bez zastrzeżeń. Tak jak wiedziałam z
góry, że tu na mnie czeka.
No i dobrze, jasne, oczywiście nic nie mogłam
poradzić na to, że jest taki wściekle seksowny.
– Dobrze, pójdę z tobą, ale tylko dlatego, że
prawdopodobnie to wszystko mi się śni.
Uśmiechnął się i gestem poprosił, bym poszła za
nim. Prawie biegłam, próbując nadążyć za jego
wielkimi krokami, a jednocześnie próbowałam
rozplątać włosy, nie spuszczając oczu z jego
zgrabnego tyłeczka. Mogłabyś odbijać od niego
ćwierćdolarówki jak od ściany, pomyślałam i jeszcze:
O Boże, przecież tak by powiedziała matka! Jeśli nie
to jest obrzydliwe, to co jest? Omal na niego nie
wpadłam, kiedy nieoczekiwanie zatrzymał się przy
trawiastozielonym samochodzie.
– Co to? – spytałam.
– Chevrolet Caprice z siedemdziesiątego
szóstego – powiedział, otwierając mi drzwi.
– Wygląda jak wielkie zielone lody na patyku.
Wślizgnęłam się na fotel pasażera kryty białą
skórą, oszołomiona wspaniałością klasycznego
sportowego samochodu, a chłopak tymczasem
obszedł go i usiadł za kierownicą. Już miałam
otworzyć usta, by oznajmić, że ja też uwielbiam
klasyczne samochody, kiedy nagle pochylił się i
chwycił mnie za ramię. Patrząc mi wprost w oczy,
powiedział:
– Nic ci się nie śni. Nie żyjesz.
– Nie żyję? – próbowałam się od niego odsunąć.
– Co do diabła?
Serce biło mi tak, jakby miało zamiar wyskoczyć
z piersi. Zamiast pozwolić mi zachować dystans, Alek
się do mnie przytulił, wziął mnie w ramiona.
– Zaufaj mi – powtórzył. – Pozwól, żebym ci
pokazał.
Zupełnie jakby jego głos był jakimś narkotykiem,
poczułam, że się w nim roztapiam. Westchnęłam i w
jego ramionach uleciałam ponad samochód w
kolorze galaretki. Otoczyły mnie białe iskierki
światła. Spojrzałam na Aleka płynącego w powietrzu
obok mnie. Oczy płonęły mu czerwienią niczym
wschodzący jesienny księżyc.
Widziałam je takie wcześniej... na przystanku
autobusowym. Powoli, powoli zaczynałam sobie
przypominać. Żeglowaliśmy przez cały czas pod
prąd, do chwili kiedy spotkaliśmy się po raz
pierwszy.
Alek przemówił, szepcząc mi do ucha, a jego glos
był jak mgła.
– Przysłano mnie, żebym cię ocalił. Patrz...
pamiętaj...
Patrzyłam w dół. Widziałam wszystko. Oto ja w
skąpej czarnej sukience i w równie wspaniałych jak
niewygodnych pantoflach mamy, nadąsana, ponura,
skarżąca się na los, czekająca na autobus. Trójka
ludzi stłoczona na wąskiej ławeczce. I Alek
pojawiający się jakby znikąd. Spojrzałam na Aleka
unoszącego się tuż obok, trzymającego mnie w
ramionach. Jego oczy nadal płonęły czerwienią i to
mnie uciszyło, choć pytania wręcz paliły mi wargi.
Patrz... pamiętaj...
Znów spojrzałam w dół i tym razem dostrzegłam
siebie celującą pojemnikiem z gazem pieprzowym w
twarz Aleka. W te oczy, tak czerwone teraz, jak były
czerwone wtedy. Widziałam, że coś do niego krzyczę,
a jednocześnie cofam się o krok. I wtedy wysoki
obcas wspaniałych pantofli mamy ześlizgnął się z
krawężnika i ku własnemu przerażeniu zobaczyłam,
jak macham ramionami, próbując odzyskać
równowagę, przewracam się i uderzam głową w
beton z obrzydliwym trzaskiem.
I tyle. Leżałam nieruchomo otoczona przez
czekających na autobus ludzi, którzy najoczywiściej
w świecie nie wiedzieli, co robić. Alek przeszedł przez
nich. był jak cień w ciemności. Nikt go nie widział,
kiedy pochylał się nad moim bezwładnym ciałem i
szeptał: „Twoja śmierć to dar od starożytnych
przekazany ci przeze mnie. Zostałaś wybrana. Jestem
twoim nauczycielem". A potem pochylił się jeszcze
niżej, przykrywając moje martwe usta swoimi
ustami.
No dobrze, to się tak działo, a jednak się nie
działo. Tam, na dole, biegali ludzie, dosłownie
przechodzili przez niego, kiedy mnie całował. Oni go
nie widzieli, aleja czułam. To co wówczas czynił z
moim martwym ciałem, czułam teraz w moim duchu
unoszącym się w powietrzu. Piłam życie wypierające
śmierć. Powinnam być przerażona, powinnam
krzyczeć, zemdleć, powinnam odpychać go od siebie
z całej siły, lecz tylko zamknęłam oczy i pozwoliłam
duszy wchłonąć, co widziałam, przyjęłam jego dar,
wiedząc, że mój świat nigdy już nie będzie taki sam.
Otworzyłam oczy. Siedziałam w samochodzie,
tuląc się do piersi Aleka. Z jego muskularnego ciała
nie dobiegał mnie żaden dźwięk, nie słyszałam
oddechu, bicia serca. Odsunęłam się, spojrzałam mu
w oczy.
– Czy ty w ogóle żyjesz?
Z moją głową działo się coś dziwnego, coś mi w
niej szumiało, coś było nie tak.
– Jestem tak żywy jak ty – powiedział. – A ty się
zmieniłaś. Jesteśmy inni. Zwykle nazywają nas
wampirami.
– Wampirami? – pisnęłam. – Będę musiała pić
krew? – Na samą myśl o krwi zaczęłam się dławić.
Alek roześmiał się cicho.
– My nie pijemy krwi, pijemy energię.
– O Boże! Żywimy się elektrycznością? –
Rozpaczliwie próbowałam sobie przypomnieć, co
robiła ta dziewczyna z powtórki „Aniołów”
załatwiająca sprawy naładowanymi elektrycznością
dłońmi.
Alek nadal obejmował mnie w pasie mocnymi
ramionami; przez głowę przeleciała mi myśl, że nie
po. winny być takie ciepłe, skoro jest martwy. Oboje
jesteśmy martwi.
– Nie, to też nie tak – powiedział. W oczach miał
uśmiech. – Sama zobaczysz.
Jego usta tuż przy moim uchu... pocałuj mnie,
pocałuj... Uśmiechnął się szerzej, a ja
poczerwieniałam. Czyżby potrafił czytać w moich
myślach?
– Więc do siebie pasujemy? – wyjąkałam.
Co też strzeliło mi do głowy! Zachichotał.
Cofnęłam się, zajęłam swoje miejsce na siedzeniu
pasażera. Jakie to przygnębiające. Czułam w sobie
nieznaną silę, nowe możliwości, a jednak pozostałam
osiemnastolatką, niezdarną, niezdolną zdobyć chłopaka.
– O co ci chodzi?
Alek wyjął z kieszeni kluczyki. Włączył silnik.
Byłam pewna, że przez jedną krótką chwilę na jego
twarzy zagościł wyraz zawodu. Czy pocałowałby mnie
znowu, gdybym najpierw nie zachowała się jak
kompletna idiotka, a później nie przeskoczyła
obrażona na swoją stronę samochodu?
– Chodzi mi o to, że... nooo... że do siebie pasujemy.
– Próbowałam zachowywać się
swobodnie, energicznie, żeby było, jak było, nim
udało mi się wszystko zepsuć. – Oboje jesteśmy
silnymi, nieustraszonymi stworami nocy wysłanymi
tu, by robić... no... różne rzeczy. A właściwie co
powinniśmy robić?
– Każdy z nas ma inne zdolności. – Odchrząknął,
a ja zastanowiłam się przelotnie, ile razy musiał
prowadzić podobną rozmowę w przeszłości. – Ja
potrafię zakłócać czas. Dzięki temu przeniosłem cię
na przystanek autobusowy, bo strasznie się
spóźniałaś i sama nie dotarłabyś tam w porę. I
obudziłem cię dziś po raz drugi. To możesz chyba
nazwać efektem ubocznym. Nie jestem pewien, co ty
potrafisz, ale z pewnością szybko odkryjesz to sama.
Z nami wszystkimi jest tak samo, tylko inaczej.
Musisz znaleźć własną drogę. Przysłano mnie tam, z
dołu...
– Z piekła? – przerwałam mu. – Pochodzisz z
piekła?
– Nie. A przynajmniej nie z takiego piekła, jakie
potrafisz sobie wyobrazić. Słuchaj, przysłano mnie
tu, żebym ci pomógł mścić się na jednych dla
ocalenia innych.
– Tak jak ty mnie ocaliłeś?
– No, może trochę. – Westchnął i znowu
odchrząknął. – No więc są starożytne monstra,
których duchy uwięzione zostały w podziemiu, ale
część z nich potrafi uciec. Czasami. A kiedy już
uciekną, ich jedynym celem jest znaleźć ciało i
szerzyć taki chaos jak wieki temu. Jestem pierwszy z
mojego rodzaju... z naszego rodzaju... stworzony do
znalezienia ich i odesłania, gdzie ich miejsce. Więc
jesteśmy trochę jak...
– Superbohaterowie? Pogromcy potworów? –
Do diabła, kim ja jestem, dzieckiem?
Alek roześmiał się głośno.
– Chyba można tak powiedzieć. W każdym razie
wiem, dokąd cię zabrać, a stamtąd będziemy już
mogli zacząć. Od początku.
Zacząć od początku? Nie zabrzmiało to
szczególnie zachęcająco.
Wyglądałam przez okno. Próbowałam się
teleportować, przesuwać rzeczy siłą woli, kiedy nagle
dostrzegłam odbicie swych oczu. Nie były normalne,
zwykłe brązowe, lecz błyszczały jasno, bursztynowo.
No pięknie! Mijaliśmy gromadkę ludzi
wychodzących z kina po wieczornym seansie i wtedy
to zdarzyło się znowu.
– O mój Boże, już wiem! Przedtem myślałam, że
wariuję, ale to naprawdę była ta moja ukryta moc.
Kręciło mi się w głowie. Spojrzałam na Aleka,
oczekiwałam, że zrozumie mnie w pół słowa.
– I jaka jest ta twoja ukryta moc?
– Widzę różne rzeczy. – Było jak z moją mamą
wtedy, gdy ten dziwny waniliowy dym unosił się
wokół niej. Pochyliłam się w stronę chłopaka,
pokazałam mu palcem grupę ludzi. – Na przykład
wiem, że ta dziewczyna w różowym rozpinanym
swetrze i naprawdę fajnych botkach na futerku jest
strasznie zakochana, bo widzę wypływające z niej
ciemnoróżowe pasma. Och, nie – wskazałam faceta,
który stał na rogu, trzymając w ręku szyld z napisem:
„SZUKAM PRACY ZA JEDZENIE”. – Dym wokół
niego jest okropny, brązowy. Hej! On ma raka! –
Przerwałam, pomyślałam i już wiedziałam na pewno.
– Ma raka płuc. Umrze. Niedługo. – Zadrżałam. Nie
byłam pewna, czy podoba mi się ten mój nowy dar.
Poprawiłam się w siedzeniu, znów wyjrzałam,
patrzyłam na tęczowe chmury dymu tańczące wokół
ludzi, zwijające się na jesiennym wietrze.
Wiedziałam rzeczy, których po prostu nie powinnam
wiedzieć.
– To dobrze. Już zaczęłaś się uczyć. Ale to dopiero początki.
Zamknęłam oczy. Odetchnęłam głęboko,
spazmatycznie. Wszystko jest w porządku... wszystko
jest w największym porządku...
– Jesteśmy na miejscu.
Alek wyłączył silnik. Otworzyłam oczy,
spodziewając się, że zobaczę jakieś niesamowite
ciemne doki albo mroczną alejkę, lecz nie. Byliśmy
gdzieś na przedmieściu, staliśmy przed ceglanym
domem. Po jego prawej i lewej stronie stały
identyczne ceglane domy.
– Chyba kpisz! To ma być kryjówka potworów?
Tu mam walczyć ze zbrodnią?
Alek zdążył już wysiąść z samochodu.
Pospieszyłam za nim, niemal biegnąc, takie stawiał
wielkie kroki tymi swoimi długimi nogami.
Minęliśmy doskonale mi znanego SUV-a.
– Hej! – zaprotestowałam. Odwrócił się, gestem
nakazał mi zachować ciszę. Zniżyłam głos. – Przecież
tu stoi to głupie stare isuzu Paula. Paul spotyka się z
moją mamą. Nie mogę się mylić, popatrz. –
Wskazałam okno. – Nawieszał na lusterku
wstecznym chyba z pięćdziesiąt tych okropnych
choinek, odświeżaczy powietrza, bo pali w
samochodzie, a nie chce, żeby mama się
zorientowała.
Aleka najwyraźniej w świecie wcale to nie
obchodziło. Podszedł do bocznych drzwi, a ja znów
musiałam strasznie się spieszyć, żeby za nim
nadążyć, i omal nie potknęłam się na schodach.
– Wchodzimy – powiedział.
– Co? Cholera, mowy nie ma! Nie słyszałeś, co
mówię? To dom Paula i ja tam do środka nie wejdę,
nie ma mowy. Twój wykrywacz potworów źle działa.
A poza tym on akurat jest na randce z mamą, popatrz
tylko, w żadnym oknie nie pali się światło! Pewnie
wcale ich tu nie ma... albo jeszcze gorzej. Fuj! Mogą
być w...
Alek zasłonił mi usta jedną ręką, a drugą
przyciągnął mnie do drzwi.
– Nie czujesz? – spytał, nie puszczając mego
ramienia. Tak bardzo chciałam, żeby mnie do siebie
tulił jak wcześniej.
Nagle przez drzwi przedarła się zimna, leniwa
fala strachu, otoczyła wstęgami mą rękę.
Próbowałam się cofnąć, lecz Alek do tego nie
dopuścił. Obok strachu pojawił się gniew i
obrzydzenie, ich gorące szpony ryły mi skórę, choć
ślady pozostawiały wyłącznie w umyśle... lub na
duszy.
– Wchodzimy do środka – powtórzył, puszczając
mnie. – Miałaś mi zaufać, pamiętasz? Będę cię
chronił.
Umilkł. Oboje w jednej chwili znaleźliśmy się po
drugiej stronie drzwi. Naprawdę wolałabym, żeby
mnie ostrzegał, nim zacznie skakać z miejsca na
miejsce. Lekkim szturchnięciem popchnął mnie w
stronę drzwi... i rzeczywistości, której tak bardzo
chciałam uniknąć. Jak duchy bezszelestnie
wślizgnęliśmy się na piętro, a z każdym krokiem
duszący smród strachu – dymu – był coraz silniejszy,
aż omal od niego nie zwymiotowałam.
Alek wyprzedzi! mnie na samej górze.
Odetchnęłam, choć jak najciszej. I dobrze. W końcu
to on był moim obrońcą. Poza superzdolnością
przeskakiwania z miejsca na miejsce i całowania
mnie, aż stałam się jakimś niesamowitym gatunkiem
wampira, z pewnością jest też co najmniej równie
supersilny jak superseksowny, więc niech idzie
przodem. On już potrafi sobie poradzić z każdym
czającym się w ciemności starożytnym potworem.
Weszliśmy do pokoju, gdzie jedynym meblem
był metalowy stół z rodzaju tych, na których
przedsiębiorcy pogrzebowi układają zwłoki. Czuć tu
było chłód, śmierć i zapach środka dezynfekującego,
połączone w czerwone i białe wstęgi dymu, który
natychmiast podrażnił mi oczy. Rozejrzałam się
zdumiona tym, jak łatwo wzrokiem przenikam ów
dym i mrok.
I właśnie w tym mroku zobaczyłam kręcone
brązowe włosy. Wyskoczyłam zza pleców mego
obrońcy, podbiegłam do matki.
– Mamo? – Cisza żywym ogniem paliła mi uszy.
– Mamo! Mamusiu!
Łagodny, waniliowej barwy dym widziany
wcześniej niemal całkowicie tłumiły pasma koloru
rdzy, bezradności, paniki; strach mnie prawie
oślepił. Łzy spływały mi po policzkach, gardło
miałam boleśnie suche.
– Słuchaj, ona się nie rusza. Nie wiem, co się z
nią stało!
Alek natychmiast się zmaterializował przy mym
boku. Przetarłam oczy, osuszyłam łzy, odetchnęłam
przez tę nieziemską mgłę. Widziałam, jak podnosi
bezwładne ciało mojej matki, tak nienaturalnie
nieruchome, tak bezbronne, że na jego widok
skręcały mi się wnętrzności. Mama nigdy nie była
bezbronna! To nie może być prawda!
– Oddycha – uspokoił mnie. – Jestem pewien, że
nic jej nie będzie.
Jak w kiepskim horrorze w tej właśnie chwili
pojawił się drapieżca.
– No proszę, mamy imprezę. Jenno, ani słowem
nie wspomniałaś, że lubisz patrzeć. Da się to załatwić
bez problemu. Lubię widownię.
Podchodzący do mnie mężczyzna wyglądał jak
Paul którego znałam zaledwie przelotnie, lecz nagle
wzrok mi się wyostrzył, ciało Paula zadrżało niczym
powietrze nad szosą w upalny dzień i poznałam jego
prawdziwą formę. Dym, to wchłaniany przez jego
ciało, to z niego wypływający, był wręcz potworny.
Obnażał jego nagie, czyste zło, przynajmniej dla
mnie pozbawione najbardziej skąpej zasłony.
Widziałam tego chorego potwora, którym
rzeczywiście był. Dusze jego pomordowanych ofiar
wywrzaskiwały swą mękę fioletowymi pasmami
ulotnego cierpienia, próbowały się wydostać na
wolność, pazurami szarpiąc szare ciało. Wpatrzone
we mnie oczy, choć spojrzenie miały nieruchome,
wiły się w oczodołach, siedlisku ohydnych
pasożytów. Fioletowa maź łgarstw wyciekała z
wyschniętych ust, przeżerając ziemię, na którą
upadła.
Moja nowa moc pozwoliła mi nazwać go
właściwym imieniem: Alastor. Grecki demon
wiodący ludzi do grzechu i morderstwa.
Seryjny zabójca. Polował na moją mamę.
Zatrzymał się, a jego ciało zadrżało i znów
zmieniło formę, stało się ciałem tego Paula, który
oszukał mnie, każąc mi wierzyć, że zależy mu na
mamie.
– Kto pierwszy? Ona czy ty i twój przyjaciel?
Świadomość, na czym polega mój dar, uderzyła
mnie z siłą ciosu. Spojrzałam na Aleka i tak pewnie,
tak stanowczo, że zaledwie rozpoznałam swój głos,
rozkazałam:
– Zabierz ją stąd. Zadzwoń pod dziewięćset
jedenaście.
Po czym odwróciłam się i całą uwagę skupiłam
na demonie.
– Co powiesz na to, żeby zacząć ode mnie, ty
dupku?
Mówiąc te słowa, szeroko rozpostarłam ramiona,
a pasma uczuć, unoszące się i wirujące po pokoju,
zbiegły się we mnie i zawirowały, wypełniając me
ciało niezwykłą wyczuwalną mocą. Poczułam, jak
pochłania ono mroczne uczucia unoszące się wokół
Alastora, poznałam gniew, nienawiść i straszną siłę
czystego zła.
W ustach wyrosły mi zęby, o których istnieniu
nie miałam dotychczas pojęcia. Cała aż wibrowałam
od wchłoniętych właśnie emocji. Nie myślałam, tylko
czułam i działałam. Rzuciłam się na człowieka,
któremu zaufała moja matka, chwyciłam go obu
dłońmi za gardło, spróbowałam zerwać z niego
osłonę ciała. Nigdy jeszcze nie czułam się tak dzika i
tak wolna. Dobrze było czuć, jak jego ciało się
rozdziera, widzieć, jak oczy wychodzą mu z orbit,
słyszeć, jak jęczy ze strachu. Nasycało mnie to,
wypełniało ciemnością, pragnęłam tylko jednego:
rozerwać go na strzępy.
Ale nim zdołałam spełnić swe pragnienia,
oderwał mnie od niego Alek. Rzucił mną o ścianę tak
mocno, że gdybym żyła, z pewnością bym umarła.
Nim otrząsnęłam się z szoku, on już zakończył
sprawę. Skręcił Paulowi kark. Potraktował go
zdecydowanie zbyt łagodnie. Zaatakowałam go więc
tak gwałtownie, że stracił równowagę, musiał się
cofnąć. Kły przecięły mu dolną wargę, a bursztynowa
krew spływająca mi na język tylko dolała oliwy do
ognia. Wściekła patrzyłam, jak Alek próbuje
odzyskać równowagę.
Nie, nie uderzył mnie, tylko objął i przytulił
mocno, wypełnioną gniewem po brzegi. Nie
rozluźniał uścisku, a delikatny szmer w jego piersi i
dobywający się z niego zapach jesiennego powietrza
były jak chłodny deszcz padający na wyschniętą od
letniego upału ziemię. Kiedy opuściła mnie
nienawiść, byłam tak słaba, że zaczęłam płakać.
– Nie możesz sobie pozwolić na utratę kontroli –
wyjaśnił. – Właśnie stąd biorą się przerażające
opowieści o wampirach, dlatego pełno nas w tanich
horrorach i w ludzkich koszmarach. Kiedy tracimy
kontrolę, dzieje się z nami właśnie to. Nasza moc
podporządkowuje nas sobie i stajemy się potworami,
które mamy przecież zwalczać. – Oparł podbródek o
moją głowę, czułam, jak wdycha plamiącą mi włosy
bursztynową krew. – Pożywiłaś się nim, niech ci to
wystarczy. Nie pozwól, by cię skalał. Musisz nauczyć
się zatrzymywać energię, ale pozbywać zła. Jego
duch trafił tam, głęboko, w miejsce znacznie gorsze,
niż byłabyś w stanie sobie wyobrazić. Niech ci to
wystarczy.
Spojrzałam na Aleka i nagle zrozumiałam.
– Nazwałeś się moim obrońcą, ale tak naprawdę
nie jesteś tu po to, by bronić mnie przed nimi, tylko
by bronić mnie przede mną samą?
– Tak, masz rację. To jak, lepiej się czujesz?
Znów jesteś sobą?
Głos miał taki głęboki, taki nieprawdopodobnie
miękki, a wzrok tak ciepły, że po prostu zatraciłam
się w jego oczach. I wówczas dostrzegłam otaczającą
go mgłę, jasną, lśniącą, bursztynową, identycznej
barwy jak moja krew. Przypomniała mi o czystym
jasnym świcie, o nowym początku. Pasma złota
otoczyły mnie. otoczyły nas i już nie mogłam
wytrzymać.
Podeszłam
do
niego
cichutko,
pocałowałam go w usta.
Zielone oczy otwarty się szeroko ze zdumienia,
po czym Alek pochylił się i oddał mi pocałunek.
Wtuliłam się w niego, był moją kotwicą, esencją
istnienia, obrońcą.
– Co się dzieje, Jenna?
Slaby głos mamy sprawił, że odskoczyliśmy od
siebie jak oparzeni. Podbiegliśmy do niej; leżała
blisko, tuż obok pokoju śmierci. Czułam za plecami
obecność Aleka, osłaniając przed jej wzrokiem to, co
niegdyś było Paulem.
– Wszystko w porządku, mamo. Wszystko będzie
dobrze – powiedziałam, wyciągając rękę, dotykając
jej. Westchnęłam z ulgą, widząc otaczającą ją
waniliową mgłę, znów jasną, śmietankową, zdrową,
pozbawioną najmniejszego śladu śmierci.
Alek pozostał przy moim boku, trzymając mnie
za rękę, chroniąc, dodając mi sił i nie pozwalając, by
obezwładniły mnie pasma gorączkowego pośpiechu,
bólu oraz strachu, które pojawiły się na miejscu wraz
z policją, pogotowiem i sąsiadami kręcącymi się
przed domem jak stado przestraszonych owiec.
Podprowadził mnie do mamy poprzez chaos
niewidzialny dla nikogo, dla mnie zaś mający postać
mgły we mgle, tak gęstej i wirującej, że aż kręciło się
od niej w głowie. Mama w pełni odzyskała
przytomność. Na głowie miała wielkiego brzydkiego
guza i była to jedyna jej pamiątka po nieprzyjemnej
przygodzie. Trochę się martwiłam, póki nie
usłyszałam, jak mówi, że wystarczy jej parę pastylek
alprazolamu ze szklanką wina, żeby poczuła się lepiej
i od razu wróciła do domu.
– A ty, młoda damo, możesz pojechać z mamą,
jeśli chcesz – powiedział do mnie sanitariusz,
kwitując uśmiechem pomysł mamy, by silny środek
psychotropowy popijać alkoholem.
– Już... już idę.
Odwróciłam się, spojrzałam na Aleka. W jego
zielonych oczach dostrzegłam przyszłość tak różną
od wszystkiego, co mogłam sobie wyobrazić, że aż
onieśmielającą.
– Wiesz... raczej z nią pojadę... no... w końcu jest
ranna... – roześmiałam się nerwowo. – Oczywiście
byłeś... no wiesz...
Nie czekał, aż skończę bełkotać, przerwał mi
pocałunkiem. Wokół moich stóp zatańczyły liście,
wiatr rozwiał zlepione włosy.
– Wiem. – Jego oddech połaskotał mnie w nos.
– Pojadę za wami. Musisz się jeszcze wiele nauczyć.
Wsiadłam do karetki. Patrzyłam na jego zgrabny
tyłeczek, kiedy szedł w stronę swego
jaskrawozielonego samochodu. Przystanął obok
niego, podniósł wzrok.
– Hej! – zawołał. – Wydaje mi się, że jednak
miałaś rację. Pasujemy do siebie.
Uśmiechnęłam się głupio. Sanitariusz zamknął
drzwi, karetka ruszyła, a mama zaczęła mnie
oczywiście wypytywać, kim jest ten „wysoki
chłopak”. Wymyślałam naprędce odpowiedzi,
pilnując, by były w miarę sensowne, no i żeby nie
wpędziły mnie w kłopoty. Przez małe okienko
obserwowałam
otaczające
karetkę
miękkie
bursztynowe pasma prowadzące mnie, chroniące,
obiecujące mi całkiem nowe życie.
Rachel Caine
Martwy tropiciel
Opowieść o wampirach z Morganville
Życie w zachodnim Teksasie jest jak życie w
piekle, z tą różnicą, że klimat tu gorszy i towarzystwo
nie aż tak atrakcyjne. Życie w Morganville w
zachodnim Teksasie jest jak życie w zachodnim
Teksasie, tylko o wiele gorsze. Coś o tym wiem.
Nazywam się Shane Collins i urodziłem się tu, tu
zostałem porzucony i tu wróciłem, przy czym we
wszystkich tych sprawach nie miałem wiele do
powiedzenia.
A więc... dla tych was, szczęściarzy, których noga
nie postała w Morganville, oto jego krótki opis. W
miasteczku mieszka parę tysięcy ludzi oddychających
tutejszym powietrzem i trochę szaleńców, którzy nim
nie oddychają. Wampirów. Nie da się z nimi żyć, ale
w Morganville nie da się żyć bez nich, ponieważ to
one rządzą. Poza tym nasze miasteczko jest całkiem
normalnym zbiorowiskiem pokrytych kurzem
budynków, przez które boom naftowy lat
sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX wieku
przepłynął jak górska rzeka, nie wyrzucając na brzeg
nawet
ćwierćdolarówki.
Zajmujący
centrum
uniwersytet funkcjonuje na zasadzie miasteczka w
miasteczku, ma nawet swoje mury obronne i bramy
w murach.
Och, no i oczywiście istnieje dobrze ukryta,
dobrze strzeżona dzielnica wampirów. Odwiedziłem
ją W kajdanach. Wydaje się miła... tym, których nie
czeka straszna publiczna egzekucja.
Kiedyś marzyłem o tym, by na własne oczy
obserwować,
jak
Morganville
płonie
do
fundamentów. A potem zdarzyła mi się jedna z tych
rzeczy... jak je nazywają... objawieniem? Moje
objawienie polegało na tym, że pewnego dnia
obudziłem się ze świadomością, że gdybym stracił
Morganville ze wszystkimi jego mieszkańcami, to już
nic by mi nie pozostało. Wszystko co jeszcze coś dla
mnie znaczy, jest właśnie tu. Na dobre i na złe.
Do diabła z objawieniami.
Tego
szczególnego
dnia
doświadczałem
kolejnego. Siedziałem przy stoliku w „Marjo’s Diner”,
kiedy za oknem przeszedł martwy. Widok martwego
nie był w Morganville niczym szczególnym, w końcu,
do diabła, jeden z moich najlepszych przyjaciół nie
żyje, a ciągle ma do mnie pretensje o mycie naczyń.
Ale są martwe wampiry, na przykład Michael, i są
martwi martwi, na przykład Jerome Fielder.
– To dla ciebie – warknęła Marjo i popchnęła
talerz w moją stronę, tak jak rzuca się piłkę po ziemi
w bejsbolu. Gdybym nie zagrodził mu drogi ręką,
rozbiłby się o ścianę. Bulka od hamburgera
ześlizgnęła się na stół, tym razem na szczęście
musztardą do góry.
– Właśnie pożegnałaś się z napiwkiem –
krzyknąłem za nią, ale Marjo upatrzyła już sobie
kolejną ofiarę, więc mnie tylko pokazała środkowy
palec.
– Jakbym kiedyś dostała napiwek od takiego
skąpego śmiecia – warknęła.
Teraz ja pokazałem palec jej.
– Nie powinnaś przypadkiem zabrać się teraz za
swą drugą pracę? – spytałem niewinnie.
To ją zatrzymało w pół kroku. Na sekundę.
– Jaką drugą pracę?
– Bo ja wiem? Pocieszanie zasmuconych? Z
twoją wrażliwością...
W ten sposób zarobiłam kolejnego ptaszka,
znacznie bardziej nieuprzejmego niż poprzedni.
Marjo znała mnie, od kiedy byłem dzieckiem
rzygającym odżywką. I nie lubiła mnie, jak teraz, ale
nie było w tym nic osobistego. Ona nikogo nie lubiła.
Może wiecie, dlaczego w takim razie zatrudniła się w
usługach? Bo ja nie.
– Hej! – powiedziałem i wychyliłem się zza stołu,
żeby mieć lepszy widok na jej oddalający się wielki
tyłek. – Widziałaś, kto właśnie przeszedł za oknem?
Odwróciła się tylko po to, by obrzucić mnie
wściekłym spojrzeniem. Czerwone szpony zaciskała
na okrągłej tacy.
– Odpieprz się, Collins. Ja tu prowadzę biznes,
nie mam czasu wyglądać za okno. Chcesz jeszcze
czegoś czy nie?
– Chcę. Keczupu.
– To wyciśnij sobie pomidora.
Popędziła obsłużyć klientów przy innym stoliku
– albo nie obsłużyć, zależnie od humoru.
Nałożyłem na hamburgera warzywa, nie
spuszczając wzroku z parkingu za oknem. Stały na
nim samochody, dokładnie sześć, a jeden z nich
należał do mej współlokatorki, Eve, i od niej go
pożyczyłem. To gigantyczne coś mało przypominało
samochód, już raczej pasażerski transatlantyk;
czasami nazywałem go „Queen Mary”, a czasami
„Titanikiem” w zależności od tego, jak chodził. Tak
czy inaczej zdecydowanie się wyróżniał z gromadki
gównianych spłowiałych od słońca pikapów i
przerdzewiałych, rozpadających się w oczach
osobówek.
Nie dostrzegłem natomiast ani Jeromea, ani
żadnego innego zdecydowanie martwego faceta; nie
w sąsiedztwie „Marjo’s”. Być może tylko mi się
wydawało i powinienem zadać sobie pytanie: „Czy
naprawdę widziałem to, co widziałem?”, ale nie
jestem typem człowieka podatnego na przywidzenia.
A powodów, by przywidział mi się ten właśnie facet,
było dosłownie zero. Nawet go nie lubiłem, w
dodatku nie żył od roku, a może nawet dłużej.
„Zginął w wypadku samochodowym na granicy
miasta”, co w Morganville jest kodowym
oznaczeniem: „zastrzelony przy próbie ucieczki”, tak
to z grubsza wygląda. A może wkurzy! swego
wampirskiego Protektora? Kto wie?
I w ogóle kogo to obchodzi? Zombie, wampiry,
jak zwał, tak zwał. Kiedy mieszka się w Morganville,
człowiek szybko się uczy przyjmować nadnaturalne
ciosy miękko i w miarę możliwości z unikiem.
Odgryzłem kawałek hamburgera. To dlatego
przychodziłem do „Marjo’s”. Obsługa nie należała tu
może
do
najlepszych,
ale
smaczniejszych
hamburgerów w życiu nie jadłem. Delikatnych,
soczystych, doskonale przyprawionych. Świeża
chrupka sałata, świeży pomidor, plasterek czerwonej
cebuli. Brakowało tylko...
– Masz swój cholerny keczup! – Marjo
przesunęła buteleczkę po stole jak barman w starym
westernie kufle po barze. Przejąłem podanie,
zasalutowałem jej, ale gdzie tam, już zdążyła
odwrócić się i odejść.
Pokropiłem burgera na czerwono, nie przestając
patrzyć przez okno. Jerome. Nie da się ukryć,
zagadka. Choć nie taka znowu ważna, żebym przez
nią stracił apetyt.
Co może tylko służyć za dowód, jak dziwne jest
życie w Morganville.
Byłem gotowy zapomnieć o Jeromie, najedzony,
senny i zadowolony z życia; nawet sympatyczny
stosunek Marjo do całego świata nie zmniejszał
zawartości endorfin w jej burgerze, a poza tym
nadeszła pora powrotu do domu. Była już piąta po
południu, rozlewnia kończyła pracę, wkrótce lokal
mieli zapełnić ludzie zmęczeni po całodziennej
harówce. Niewielu było wśród nich takich, którzy
lubili mnie bardziej niż Marjo. Starsi, czyli ogromna
większość, patrzyli na osiemnastolatka, samym
spojrzeniem przekazując prostą wiadomość: „Pora
brać się do roboty, gnojku”.
Lubię zawody w kopaniu w dupę, ale Dobra
Księga mówi prawdę: lepiej dawać niż brać.
Otwierałem drzwi samochodu Eve, kiedy w
szybie zobaczyłem czyjąś sylwetkę, która zasłaniała
jasne promienie chylącego się ku zachodowi słońca.
Odbicie było niewyraźne, zamazane, mimo to
zdołałem rozpoznać rysy postaci. Nie wszystkie, lecz i
to wystarczyło.
Jerome Fielder. Co wy na to? Naprawdę go
widziałem!
Miałem tylko tyle czasu, by pomyśleć: „A teraz,
facet, powiedz coś naprawdę śmiesznego”, nim
Jerome złapał mnie garścią za włosy i walnął moim
czołem o rozgrzany metal i szkło. Kolana się pode
mną ugięły, w uszach usłyszałem przeraźliwy pisk,
świat wokół najpierw zbielał, potem stał się
krwistoczerwony, a na koniec zbladł i znikł. Wziąłem
w łeb po raz drugi.
Dlaczego ja? zastanowiłem się jeszcze i tak to się
skończyło.
Ocknąłem się później. Jechałem na tylnym
siedzeniu samochodu Eve, zalewając tapicerkę krwią.
o kurczę, ona mnie za to zabije, pomyślałem, choć w
tej chwili nie był to chyba największy z moich
problemów. Związane w nadgarstkach ręce miałem
skrępowane na plecach. Jerome zajął się także
nogami w kostkach. Więzy zaciśnięte były tak
mocno, że zdrętwiały mi i ręce, i nogi i czułem w nich
tylko powolne, dokuczliwe pulsowanie. Wydawało
mi się też, że mam rozcięte czoło, prawdopodobnie
blisko linii włosów, a zapewne także rodzaj wstrząsu
mózgu, bo kręciło mi się w głowie i czułem mdłości.
Za kierownicą samochodu Eve siedział Jerome;
widziałem, jak obserwuje mnie w lusterku
wstecznym. Jechaliśmy fatalną gruntową drogą,
gdziekolwiek była, nasz czołg kołysał się na kolejnych
dziurach i wybojach, a mną rzucało po całym tylnym
siedzeniu.
– Hej – powiedziałem. – I co? Lubisz nie żyć.
Jerome?
Nie odpowiedział, być może dlatego, że lubił
mnie mniej więcej tak jak Marjo, choć wcale nie
byłem tego taki pewny, bo i wyglądał jakoś dziwnie.
W liceum był wielkim chłopakiem, wielkim w sensie
mnóstwa mięśni i potężnych barów, nie wychodził z
siłowni, grał w futbol, za każdym razem bez gadania
wygrywał konkurs na najpotężniejszy kark. Nie da
się ukryć, mięśnie mu pozostały, ale wyglądały teraz
trochę tak, jakby ktoś wypuścił z nich powietrze. Jak
zdumiewająco
cienkie
sznurki.
Twarz
miał
wpadniętą, obciągająca ją skóra wydawała się stara,
ziarnista.
Martwy facet, bez dwóch zdań. Zzombizowany,
co byłoby prawdziwą sensacją gdziekolwiek poza
Morganville, lecz i w Morganville wydawało się
dziwne. Wampiry? Jasne, to nic takiego. Zombie?
No, zombie nie rzucały się w oczy.
Jerome uznał za konieczne udowodnić, że
dysponuje jeszcze strunami głosowymi.
– Nie żyć nie – powiedział. Całe trzy słowa, w
dodatku niekoniecznie dowodzące, że mówi prawdę,
bo jego głos zabrzmiał zgrzytliwie, bezdźwięcznie.
Gdybym miał wyobrazić sobie głos trupa, ten
pasowałby jak znalazł.
– No i świetnie! Gratulacje! Więc co, kradzież
samochodu oznacza kolejny krok w karierze
zawodowej? Jako dodatek do porwania? Aż tak ma ci
pomóc awansować?
– Zamknij się.
Miał świętą rację, rzeczywiście powinienem się
zamknąć. Gadał tylko tak, no bo rozumiecie,
prowadził martwy! Jednak trochę mnie to
wyprowadzało z równowagi.
– Eve wytropi cię wszędzie i poćwiartuje, jeśli
choćby drapniesz jej samochód. Pamiętasz Eve?
– Dziwka.
Czyli tak, owszem, pamiętał. Oczywiście, że
pamiętał! Jerome był prezesem szkolnego klubu
sportowego, a Eve założycielką i niemal jedynym
członkiem Zakonu Gothów, oddział w Morganville.
Te dwie grupy niezbyt do siebie pasowały, a jeśli
wziąć pod uwagę gorącą atmosferę liceum...
– Przypomnij mi, żebym przy pierwszej okazji
wyrwał ci ten brudny jęzor – powiedziałem i zaraz
zamknąłem oczy, bo wpadliśmy w szczególnie
głęboką dziurę. Głowa omal nie spadła mi z ramion,
czerwona
błyskawica
przeszyła
mój
mózg,
pomyślałem o wylewach i o śmierci. – Nieładnie
krytykować ludzi za ich plecami.
– Idź się pieprzyć.
– Hej, trzy słowa! Brawo, chłopie! Jeszcze chwila
i dojdziemy do rozbudowanego zdania... a skoro już
o tym mowa, gdzie jedziemy?
Jerome nic, tylko przyglądał mi się w lusterku
wściekłym
wzrokiem.
Samochód
śmierdział
brudem... i czymś jeszcze. Zgnilizną. Jak brudne
łachy bezdomnego podgotowane w garze po
popsutym mięsie.
Próbowałem o tym nie myśleć, bo ten zapach... i
podskoki samochodu... i ból głowy... no, sami
rozumiecie. Na szczęście nie musiałem próbować nie
myśleć za długo, ponieważ Jerome skręcił zaledwie
kilka razy i kopnął hamulec, tylko odrobinę za
mocno. Stoczyłem się pomiędzy siedzenia. Auuu!
– Auuu! – powtórzyłem, czyniąc z jęku byt
niejako oficjalny. – Nauczyłeś się tego w specjalnej
szkole dla martwych kierowców?
– Zamknij się.
– Wiesz, wygląda na to, że śmierć wzbogaciła ci
słownik. Powinieneś zasugerować to szkole, może
jako coś w rodzaju dodatkowego kursu?
Samochód się zakołysał. Jerome opuścił
siedzenie kierowcy, po czym otworzył tylne drzwi,
złapał mnie pod pachy i wyciągnął. Może i był
martwy, niewątpliwie śmierdział, lecz pozostał silny.
Rzucił mnie na białą, wysypaną kalcytem drogę,
wygładzoną i wyżwirowaną, chociaż nie ostatnio.
Podszedł do bagażnika, a ja powiłem się trochę na
ziemi i zdołałem rozejrzeć dookoła. Prawie dziesięć
metrów dalej, przy końcu drogi, stał dom, stary,
zniszczony, zapadający się. Mógł mieć nawet ze sto
lat albo pięć, tyle że nikt o niego nie dbał. Trudno
powiedzieć.
Dwie
kondygnacje,
staroświecki,
prostokątny, z gankiem dookoła, takim, jaki budują
tu ludzie, żeby złapać chłodniejszy podmuch wiatru,
choć u nas określenie „chłodniejszy" jest raczej
względne.
Nie rozpoznałem go i było to dziwne uczucie.
Wychowałem się w Morganville, znałem tu każdy
zakątek, każdą kryjówkę, bez tej wiedzy nie dawało
się dotrwać do dorosłości. Czyli przekroczyliśmy
granicę
właściwego
Morganville.
Wiedziałem
oczywiście, że poza miastem znajduje się kilka farm,
ale ich właściciele nie odwiedzali nas często, a z
miasta można było wyjechać tylko za nie
pozostawiającą wątpliwości zgodą wampirów, chyba
że ktoś był zdesperowany albo chciał popełnić łatwe
samobójstwo. Nie miałem więc pojęcia, kto tu
mieszka, jeśli ostatnio mieszkał tu ktoś oprócz
Jeromea.
Może
Jerome
wyżarł
mózgi
dotychczasowym lokatorom, a ja byłem jego wersją
kolacji na wynos? No tak, nie ma to jak uspokajające
myśli.
Próbowałem rozwiązać krępujący mi ręce sznur,
ale Jerome zawiązał go naprawdę mocno, a moje
zdrętwiałe palce niewiele były w stanie dokonać.
Kiedy wyszedłem na parking – i zacząłem robić
za ofiarę wypadku samochodowego – kończyła się
zmiana w fabryce, a w tej chwili wielkie zachodzące
słońce właśnie dotykało horyzontu oglądanego przez
zasłonę pustynnego kurzu. Zaczynało znikać, zbliżał
się zmrok, warstwy barw leżały dosłownie jedna na
drugiej, od czerwieni po indygo.
Znów zacząłem się wić. Próbowałem wybić sobie
łokieć, sięgnąć do przedniej kieszeni, w której telefon
komórkowy tylko czekał, by wydzwonić z niego 911.
Nie udało się, zresztą i tak zabrakło mi czasu.
Jerome okrążył samochód, podszedł, złapał mnie
za kołnierzyk koszulki i szarpnął. Stęknąłem,
szarpałem się, kopalem i w ogóle walczyłem jak
schwytana na wędkę ryba, ale jedyne, co udało mi się
osiągnąć, to zostawienie nieco szerszego śladu na
drodze. Nie wiedziałem, dokąd idziemy. Zaciskające
się na moim spoconym karku palce wydawały mi się
zimne i suche.
Łup, łup, łup w górę po schodach, na których
drzazg można było nazbierać nawet przez ubranie.
Skośny nieszczelny dach ciął promienie słońca na
kawałki. Ganek był bardziej płaski od schodów, ale
drzazg miał tyle samo. Znów spróbowałem oporu,
naprawdę włożyłem w to całe serce, lecz Jerome po
prostu upuścił mnie na deski i uderzył w nie tyłem
mojej głowy. Przed oczami znów zobaczyłem
czerwone i białe plamki światła, swój osobisty sygnał
zagrożenia, a kiedy odpędziłem je mruganiem,
właśnie przeciągano mnie przez próg wprost w
ciemność.
Cholera! Nie miałem już ochoty udawać bardzo
dzielnego. Bałem się, zrobiłbym wszystko, żeby się
stąd wydostać. Serce waliło mi jak oszalałe,
potrafiłem myśleć tylko o tysiącu ohydnych
sposobów śmierci w tym śmierdzącym, gorącym i
dusznym zamkniętym pomieszczeniu. Pod plecami
czułem wykładzinę, sztywną i lekko spleśniałą.
Meble, ile ich było, wyglądy na zakurzone i
nieużywane, przynajmniej te, które nie zdążyły się
jeszcze rozpaść.
Co najdziwniejsze, z góry dobiegał dźwięk
włączonego
telewizora.
Wiadomości
lokalne,
oficjalne tuby wampirów, mełły drobne nieważne
informacje,
wiadomości
ze
świata,
nic
kontrowersyjnego. I co tu mówić oopium dla mas!
Telewizor ucichł, a Jerome mnie puścił.
Upadłem na bok, potem na twarz, przykląkłem
powoli, próbując nie najeść się spleśniałej
wykładziny. Za plecami usłyszałem suchy grzechot.
To Jerome się śmiał.
– Śmiej się, póki możesz, małpeczko –
mruknąłem pod nosem i wyplułem z ust kurz. Nie
spodziewałem się, by oglądał Buckaroo Banzaia, ale
co szkodziło spróbować?
Prowadzące na piętro schody zatrzeszczały w
rytm czyichś kroków. Obróciłem się, chciałem
widzieć, co za wściekły sukinsyn pojawił się na
popołudniowym seansie mojej najprawdopodobniej
nieprzyjemnej śmierci.
No nie! O cholera!
– Cześć, synu – powiedział mój tata, Frank
Collins. – Przepraszam cię za to wszystko, ale sam z
siebie byś nie przyszedł.
Więzy opadły, bo obiecałem być grzecznym
chłopcem i nie wiać jak zając do samochodu, gdy
tylko pojawi się cień szansy na ucieczkę. Tata
wyglądał dokładnie tak jak można się było
spodziewać, czyli nie najlepiej, ale nadal musiał być
silny. Zaczął od popijania od czasu do czasu, żałosny
alkoholik, a po śmierci mojej siostry – wypadek,
morderstwo, każdy może sobie wybrać według gustu
– pił już na całego. Z mamą było podobnie. Ze mną
zresztą też.
I jakoś tak przy okazji zmienił się z żałosnego
popijającego alkoholika w groźnego, maksymalnie
wkurzonego
popijającego
łowcę
wampirów.
Nienawiść do nich musiała nabrzmiewać w nim
przez lata, lecz wybuchła nagle, niczym groźny stary
granat, po śmierci matki, być może samobójczej. Ale
w samobójstwo nie wierzyliśmy ani ja, ani tata.
Winne były one, wampiry, jak całemu złu, które
spotkało nas w życiu.
W każdym razie kiedyś w to wierzyłem. Tata
wierzył do tej pory.
Czułem bijący od niego zapach whisky, tak jak
smród zgniłego mięsa od Jerome’a, który wycofał się
na stojący w kącie fotel i czytał książkę. Zabawne, za
życia rzadko widziało się go czytającego.
Usiadłem posłusznie na prastarej zakurzonej
kanapie przede wszystkim dlatego, że z trudem
utrzymywałem się na zdrętwiałych nogach i usilnie
próbowałem przywrócić krążenie w palcach. Nie
objęliśmy się, nie przytuliliśmy do siebie. Tata
chodził. Wzbijając kurz, który lśnił w kilku zaledwie
promieniach słońca przedostających się przez
brudne okna.
– Wyglądasz jak kawał gówna – powiedział,
przystając, żeby się na mnie pogapić. Opanowałem
ochotę odpowiedzenia mu salutem z palca, jak
Marjo, bo wiedziałem, że by mnie za to sprał. Na jego
widok ściskał mi się żołądek; było to mroczne,
ponure uczucie. Chciałem go kochać. Chciałem go
uderzyć. Nie wiem, czego chciałem, z wyjątkiem
jednego: żeby to wszystko wreszcie się skończyło.
– Jeeezu, serdeczne dzięki, tatku. – Zapadłem
się w kanapę, ile się dało manifestując pozę
urażonego nastolatka. – Ja też się za tobą
stęskniłem. Widzę, że masz przy boku wszystkich
swoich starych przyjaciół... ale zaraz, zaraz, gdzie oni
się podziali?
Kiedy
tata
ostatnim
razem
wpadł
do
Morganville, można powiedzieć, że wpadł bardzo
dosłownie: na motocyklu, mając u boku bandę
podobnych sobie mocno wkurzonych motocyklistów.
Ślad po nich nie pozostał; ciekawe, pomyślałem,
kiedy powiedzieli, gdzie może sobie wsadzić... i jak
dobitnie.
Moich słów w każdym razie nie skomentował,
tylko ciągle się na mnie gapił. Miał na sobie skórzaną
kurtkę z mnóstwem zapinanych na zamki
błyskawiczne kieszeni, spłowiałe dżinsy, mocne buty.
Czyli mniej więcej to co ja, plus kurtka, której ja nie
nosiłem, bo tylko idiota wkładałby skórę na ten upał.
Widzisz, tato, na kogo patrzę?
– Shane – powiedział w końcu. – Przecież
wiedziałeś, że po ciebie przyjdę.
– Jasne, oczywiście, jakie to cholernie słodkie!
Kiedy widziałem cię po raz ostatni, próbowałeś
wysadzić mnie w powietrze z całym domem pełnym
wampirów. Zapomniałeś o tym? Zapomniałeś, jak
mam na imię, bo przecież nie Strata Uboczna. – I
wysadziłby mnie, gdyby mógł, nie ma co się
oszukiwać. Za dobrze znam tatę, żeby chociaż
próbować. – Nie zostawiłeś mnie przypadkiem
samemu sobie w płonącej klatce, tatku? Tak? No to
wybacz, że nie mam łez w oczach, a w tle nie gra
wzruszająca muzyka.
Twarz ojca, maska z twardej skóry wyprawionej
przez wiatr i słońce, pozostała niezmieniona.
– To jest wojna, Shane. Rozmawialiśmy o tym.
– Zabawne, ale jakoś nie pamiętam, żebyś mi
powiedział: „Kiedy wampiry cię złapią, zostawię cię
żebyś spłonął żywcem, durny dupku”. Chociaż może
po prostu nie pamiętam wszystkich szczegółów
twojego sprytnego planu. – Powoli odzyskiwałem
czucie w palcach rąk i stóp. Nie było w tym nic
zabawnego. Miałem wrażenie, że najpierw wsadziłem
je do kwasu akumulatorowego, a potem zanurzyłem
w ługu. – Z tym potrafię sobie poradzić, ale ty
dokonałeś jeszcze czegoś. Wciągnąłeś w to moich
przyjaciół.
Tak naprawdę tego właśnie nienawidziłem.
Jasne, stary wystawiał mnie do wiatru, prawdę
mówiąc więcej niż raz, lecz nie kłamał. Rzeczywiście
zaakceptowaliśmy fakt, że któryś z nas może polec za
sprawę... dawno temu, kiedy jeszcze wierzyłem w
jego sprawę.
Nie zaakceptowaliśmy za to faktu rzucenia na
stos ciał niewinnych ludzi, zwłaszcza moich
przyjaciół.
– Twoich przyjaciół, co? – W głosie taty brzmiał
sarkazm wartości mniej więcej butelki taniej whisky.
– Półwampir, nieudacznik i żałosny odmieniec,
i.. – ach, chodzi ci o tę dziewczynę? Małą chudą? To
przez nią mózg wyciekł ci uszami. A ostrzegałem.
Claire. Nawet nie pamiętał jej imienia. Na
sekundę zamknąłem oczy i natychmiast zobaczyłem
ją pod powiekami, uśmiechającą się do mnie samym
czystym, ufnym spojrzeniem. Może i była mała, ale
nie brakowało jej siły, tylko że tej siły ojciec nie
zrozumiałby za skarby świata. Nigdy przedtem nie
spotkałem niczego tak czystego i nie zamierzałem
pozwolić mu, żeby mi ją odebrał. W tej chwili czekała
na mnie w Glass Housepewnie uczyła się albo gryzła
ołówek. Albo kłóciła się z Eve. Albo też zastanawiała
się, gdzie się do diabła podziałem.
Muszę się jakoś z tego wyplątać. Muszę wrócić
do Claire.
Moje stopy funkcjonowały już mniej więcej
prawidłowo, chociaż nadal bolały jak cholera.
Wypróbowałem je, wstając. Schowany w kącie
martwy Jerome odłożył książkę, zniszczony,
poplamiony wodą egzemplarz „Czarnoksiężnika z
Krainy Oz”. Za kogo on się uważał? Za Tchórzliwego
Lwa? Za Stracha na Wróble? Cóż, niewykluczone, że
miał się za Dorotkę.
– Czyli tak jak myślałem, chodzi wyłącznie o
dziewczynę. Pewnie uważasz się za rycerza w lśniącej
zbroi, którego jedynym zadaniem jest ją ocalić. –
Uśmiech taty był tak ostry, że można by ciąć nim
diamenty. – Wiesz, kim dla niej jesteś? Wielkim
tępym idiotą, którego łatwo prowadzić na smyczy.
Jej
prywatnym
pitbullem.
Twoja
niewinna
uczenniczka nosi symbol Założycieli. Pracuje dla
wampirów. Mam szczerą nadzieję, że w łóżku jest dla
ciebie jak gwiazda porno, bo to przez nią zdradzasz
własny gatunek.
Tym razem nikt nie musiał mnie walnąć w łeb,
żebym zaczął widzieć na czerwono. Zorientowałem
się, że opuszczam głowę, napełniam płuca
powietrzem i... zdołałem się opanować. Jakimś
cudem. Ojciec chciał, żebym go zaatakował.
– Kocham ją, tato – powiedziałem. – Nie rób
tego.
– Kochasz? Jasne, oczywiście. Przecież nawet nie
znasz znaczenia tego słowa, Shane. Ta dziewczyna
pracuje dla pijawek. Pomaga im odzyskać kontrolę
nad Morganville. Musimy się jej pozbyć i ty dobrze o
tym wiesz.
– Po moim trupie.
Jerome zaśmiał się w kącie tym swoim
zgrzytliwym, chrypliwym śmiechem sprawiającym,
że nagle nabrałem ochoty na wyrwanie mu strun
głosowych i załatwienie sprawy raz na zawsze.
– To by się dało zrobić – zakrakał.
– Zamknij się – uciszył go ojciec, nie odrywając
ode mnie wzroku. – Shane, posłuchaj mnie.
Znalazłem odpowiedź.
– Chwila... pozwól mi zgadnąć... czterdzieści
dwa? – Nic z tego, ojciec nie był facetem
wystarczająco super, by rozpoznać cytat z Douglasa
Adamsa.
– Nie obchodzi mnie, co znalazłeś, a w ogóle to
nie mam zamiaru słuchać cię dłużej. Wracam do
domu. Naprawdę chcesz, żeby twój martwy sługus
próbował mnie powstrzymać?
Tata zatrzymał wzrok na moim nadgarstku, na
bransoletce. Nie takiej, która identyfikowałaby mnie
jako własność wampirów, lecz szpitalnej, białej,
plastykowej z dużym czerwonym krzyżem.
– Jesteś ranny? – Nie, nie spytał, czy
zachorowałem. Dla niego byłem wyłącznie mięsem
armatnim. Mogłem tylko albo być ranny, albo
symulować.
– Daj spokój. Czuję się lepiej.
Przez sekundę mogło się wydawać, że tata zmiękł
Nikt oprócz mnie niczego by pewnie nie zauważyła i
ja mogłem to sobie wyłącznie wyobrazić.
Wzruszyłem ramionami i gestem wskazałem
mięśnie brzucha, nieco z boku. Blizna nadal bolała i
nadal wydawała się gorąca.
– Nóż.
Ojciec zmarszczył brwi.
– Jak dawno? – spytał krótko.
– Wystarczająco. – Bransoletę mieli mi zdjąć w
przyszłym tygodniu. Okres łaski dobiegał końca.
Ojciec spojrzał mi wprost w oczy. Na chwilę,
dosłownie najkrótszą z chwil pozwoliłem sobie
uwierzyć, że mu rzeczywiście zależy.
Co za kretyn!
Stary jakoś zawsze potrafił mnie zaskoczyć,
choćbym obserwował go nie wiem jak dokładnie, i
nawet nie widziałem ciosu, tylko czułem go, kiedy już
trafił. Był silny, zadany z chirurgiczną precyzją;
skuliłem się, cofnąłem, ciężko usiadłem na kanapie.
Oddech – poleciłem mięśniom, na co splot słoneczny
zaproponował, żebym się odczepił. Wnętrzności
bolały mnie, krzyczały z bólu i strachu. Jakby z
oddali słyszałem własny płytki, przerywany oddech,
za który nienawidziłem sam siebie. Następnym
razem... następnym razem sukinsyn dostanie
pierwszy.
Tylko że wiedziałem, jak będzie naprawdę.
Ojciec złapał mnie za włosy, poderwał mi głowę,
zmusił mnie, żebym spojrzał w bok, na Jerome’a.
– Przepraszam cię, chłopcze, ale po prostu
musisz mnie wysłuchać. Widzisz go? Sprowadziłem
go tu wprost z grobu! Mogę sprowadzić z grobów
wszystkich, tylu, ilu potrzebuję. Będą dla mnie
walczyć, Shane. Nigdy się nie poddadzą. Już czas.
Możemy odzyskać miasto, możemy skończyć z tym
koszmarem.
Moje zmartwiałe mięśnie odzyskały wreszcie
sprawność, byłem nawet w stanie wziąć głęboki, choć
kurczowy, urywany oddech. Tata puścił mnie, cofnął
się o krok. Wiedział wszystko, nawet to, kiedy się
wycofać.
– Twoja definicja... końca koszmaru... różni się
nieco od... mojej – wydyszałem. – Moja nie obejmuje
zombie. – Przełknąłem z wysiłkiem, spróbowałem
uspokoić bijące w szaleńczym tempie serce. – Jak ty
to robisz, tato? Jakim cudem on w ogóle się tu
znalazł?
Ojciec zlekceważył moje pytania. Oczywiście.
– Próbuję ci tylko wytłumaczyć, że najwyższy
czas przestać gadać o wojnie, a zacząć ją prowadzić.
Możemy wygrać. Możemy zniszczyć je wszystkie. –
Przerwał. Płonące oczy czyniły z niego fanatyka,
najbliższego kuzyna tych, co to przyklejają sobie
bomby do piersi. – Potrzebuję cię, synu. Możemy to
zrobić razem.
I to akurat było szczerą prawdą. Facet mógł być
chory, mógł być popaprany, ale naprawdę mnie
potrzebował. I to było coś, czego mogłem użyć.
– Najpierw powiedz mi, jak chcesz to zrobić.
Muszę wiedzieć, pod czym się podpisuję.
– Później. – Klepnął mnie po ramieniu. – Może
kiedy już cię przekonam, że to konieczne. Na razie
musisz tylko wierzyć, że to możliwe! Udało mi się.
Jerome dowodem.
– Nie, tato. Powiedz mi jak. Albo jestem z tobą.
albo nie jestem. Żadnych sekretów.
Nic z tego co powiedziałem, nie miało sprawić na
nim wrażenia kłamstwa, ponieważ nic nie było
kłamstwem. Mówiłem to, co chciał usłyszeć.
Pierwsza zasada dorastania przy agresywnym ojcu:
uczysz się jakoś sobie radzić, jakoś wychodzić na
swoje, jakoś unikać ciosów.
Ojciec nie był wystarczająco bystry, aby się
zorientować, czego się nauczyłem. Miał jednak
instynkt i ten instynkt go ostrzegał, toteż spojrzał na
mnie, mrużąc oczy, czoło mu się pomarszczyło.
– Powiem ci, ale najpierw musisz mi udowodnić,
że jesteś godny zaufania.
– W porządku. Powiedz mi, czego chcesz. – Co w
wiernym przekładzie znaczyło: „Powiedz mi, kogo
mam sprać za ciebie”. Jak długo przeciw temu nie
protestowałem, tak długo gotów był mi wierzyć.
Miałem szczerą nadzieję, że chodzi mu o
Jerome’a.
– Kto był najsilniejszy z tych, którzy zmarli przez
ostatnie kilka lat?
Zastanawiałem się chwilę niepewny, czy nie
próbuje zastawić na mnie pułapki.
– Jerome?
– A oprócz Jerome’a?
– No... powiedziałbym, że chyba... Tommy
Barnes.
Tommy’ego trudno byłoby nazwać nastolatkiem;
kiedy oberwał, miał już trzydziestkę z hakiem. Tego
wielkiego, twardego, wiecznie złego faceta szerokim
łukiem obchodzili wszyscy inni wielcy, twardzi i
wiecznie źli faceci. Słyszałem, że zginął w barowej
bójce od ciosu nożem w plecy. Komuś, kto
próbowałby uderzyć go nożem gdzie indziej, na dzień
dobry skręciłby kark.
Tata pokiwał głową z namysłem.
– Wielki Tom? No owszem, może być. W
porządku, więc przywołamy jego.
Duży Tom Barnes to ostatnia osoba na tej ziemi,
którą chciałbym zobaczyć wstającą z martwych. Już
za życia cholerny był z niego kawał sukinsyna, więc
wolałem nie wyobrażać sobie nawet, jak śmierć
wpłynęła jego temperament. Ale tylko skinąłem
głową.
– Pokaż, co potrafisz – powiedziałem.
Ojciec zdjął skórzaną kamizelkę, a potem koszulę
W odróżnieniu od spalonych słońcem ramion,
twarzy i karku skórę na piersi miał bladą jak śnięta
ryba i całą pokrytą tatuażami. Niektóre pamiętałem,
lecz nie na wszystkich tusz zdążył zblednąć.
Na przykład na sercu pojawił się nasz rodzinny
portret. Patrzyłem na niego i na chwilę zapomniałem
o oddychaniu. Owszem, był prymitywny, ale
poznałem twarz mamy i buzię Alyssy. Niespodzianie
uświadomiłem sobie, że zdążyłem już prawie
zapomnieć, jak wyglądają.
Tata też na niego spojrzał.
– Muszę sobie przypominać – przyznał.
Gardło miałem tak suche, że przy próbie
przełknięcia śliny wydałem dziwny odgłos.
– Jasne – powiedziałem. Wśród innych była też
moja
twarz,
mniej
więcej
szesnastolatka,
upamiętniona w kolorze indygo. Była szczuplejsza
niż jest teraz i nawet w formie niezdarnego tatuażu
wyrażała więcej nadziei niż teraz. I więcej pewności
siebie.
Ojciec wyciągnął prawe ramię ozdobione, jak
zauważyłem, świeżym tuszem.
Jego linie się poruszały!
Cofnąłem się o krok. Te linie, wymalowane
zwykłym tuszem do tatuażu, nie zachowywały się jak
linie tatuażu, w ich zachowaniu nie było nic
zwyczajnego, wręcz przeciwnie, obracały się powoli
jak podwójna spirala DNA, wędrując pod skórą
wokół osi ramienia, w górę i w dół, w górę i w dół.
– Chryste, tato...
– Zrobili mi to w Meksyku. Był tam taki stary
ksiądz, który nauczył się tego i owego od Azteków.
Oni umieli przywoływać zmarłych, jeśli spoczywali w
grobach nie dłużej niż dwa lata i w ogóle byli w
przyzwoitym stanie. Używali ich jako rytualnych
wojowników. – Ojciec napiął mięśnie, tatuaże
napięły się wraz z nimi. – To część tego, co trzeba
zrobić.
Zrobiło mi się zimno i mdło. Sprawy posunęły się
za daleko, daleko poza granicę tego, co wiedziałem.
Ni w pięć, ni w dziewięć pożałowałem, że Claire nie
widzi tego, co się tu dzieje. Byłaby zafascynowana,
zaraz zaczęłaby formułować teorie, sprawdzać
hipotezy.
Wiedziałaby, co zrobić.
Przełknąłem z wysiłkiem.
– A ta druga część?
– I tu się zaczyna twoja rola. – Tata włożył
podkoszulek, ukrywając pod nim naszą rodzinę. –
Chcę, żebyś mi udowodnił, że się do tego nadajesz,
Shane.
Złapałem łyk powietrza, jakbym się dusił,
konwulsyjnie
skinąłem
głową.
W
myślach
powtarzałem sobie: „Graj na czas, myśl o tym, co
możesz zrobić”. Poza pomysłem odrąbania ręki
własnemu ojcu nic jednak nie chciało mi przyjść do
głowy.
– Tędy. – Tata podszedł do tylnej ściany pokoju.
Były tam drzwi zaopatrzone w przyzwoity zamek.
Otworzył go kluczem wyjętym z kieszeni kurtki.
Jerome znów parsknął tym swoim upiornym
śmiechem, od którego natychmiast dostałem gęsiej
skórki na całym ciele.
– Fakt, możesz przeżyć szok, ale zaufaj mi, to
wszystko dla dobra sprawy.
Otworzył drzwi, włączył silne światło wiszącej u
sufitu lampy. Ujawniło ono celę, w której siedział
przykuty do podłogi wampir. Nie, nie zwyczajny
„wampir”, dla taty byłoby to zbyt proste, za łatwe.
Wampirem tym był Michael Glass. Mój najlepszy
przyjaciel. Był biały, bledszy niż sama bladość. Nigdy
go takim nie widziałem. Na ramionach miał rany od
poparzeń, potężne obrzęki od srebra i liczne
rozcięcia. Krew kapała na podłogę kropla po kropli.
Niebieskie oczy Michaela zmieniły barwę na
czerwoną, przerażającą, potworną, nieludzką.
Ale to głos mojego najlepszego przyjaciela
wyszeptał: „Pomocy!” Nie zdobyłem się na to, żeby
mu odpowiedzieć. Cofnąłem się, zamknąłem za sobą
drzwi.
Jerome znów zarechotał tym swoim śmiechem,
więc odwróciłem się, chwyciłem krzesło i zdzieliłem
go nim w twarz. Skutek byłby identyczny, gdybym na
przykład obsypał go pudrem, bo złapał krzesło,
złamał masywne drewno jak zapałkę, odrzucił i trafił.
Zatoczyłem się i byłbym upadł, gdyby nie to, że
usłużna ściana przyszła mi z pomocą, pozwalając się
o siebie oprzeć.
– Przestań! Nie dotykaj mojego syna!
Jerome zastygł w miejscu, jakby wpadł na
betonową ścianę, tylko ciągle zginał i prostował
palce. Może wyobrażał sobie, że rozrywa mi nimi
gardło?
– To mój przyjaciel – warknąłem na ojca.
– Nie. To wampir. Najmłodszy. Najsłabszy. Taki,
któremu większość wampirów nie przybędzie
natychmiast z pomocą.
Miałem ochotę krzyczeć. Miałem ochotę komuś
przyłożyć. Czułem, jak coś we mnie narasta, ręce
strasznie mi się trzęsły.
– Co ty mu, do diabła, robisz?
Nie wiedziałem już, kim jest ten wpatrujący się
we mnie facet w skórzanej kurtce. Wyglądał jak
zmęczony motocyklista w średnim wieku z tymi
swoimi rozczochranymi siwiejącymi włosami,
ziemistą pobrużdżoną twarzą, bliznami i tatuażami.
Tylko jego oczy były oczami mojego ojca, a i to
zaledwie przez chwilę.
– To wampir – powtórzył. – Nie jest twoim
przyjacielem, Shane. Musisz to zrozumieć i
zaakceptować: twój przyjaciel nie żyje tak samo jak
ten tu Jerome. Nie możesz sobie pozwolić na to, żeby
myśleć inaczej i żeby przeszkadzało ci to zrobić co
konieczne. Kiedy pójdziemy na wojnę, załatwimy ich
wszystkich. Wszystkich bez wyjątku.
Michael bawił się u nas w domu. Mój ojciec
rzucał mu piłkę, kołysał go na huśtawce i serwował
ciasto na jego urodzinowych przyjęciach.
I nic z tego już go nie obchodziło.
– Jak... ? – Szczęki mnie bolały. Zaciskałem
zęby, czułem, jak drżą mi ręce. – Jak to robisz? Co ty
z nim wyprawiasz?
– Wykrwawiam go, zbieram i przechowuję krew.
Czyli robię z wampirem to, co wampiry robią z nami,
ludźmi. Zaklęcie składa się z dwóch części: tatuażu i
wampirskiej krwi. To obcy nam stwór, Shane, nie
zapominaj o tym.
Michael nie był obcym mi stworem. A w każdym
razie nie tylko, tak jak nie tylko stworem było to, co
tata wydobył z grobu Jerome’a, skoro już przy tym
jesteśmy. Jerome nie był jedynie bezmyślną maszyną
do zabijania, bezmyślne maszyny do zabijania nie
zabijają czasu lekturą przygód Dorotki i psa Toto.
One nawet im nie wiedzą, że istnieje czas do
zabijania. W tej chwili, widziałem to w rozwartych
szeroko pożółkłych oczach. Widziałem ból. Strach.
Gniew.
– Chcesz tu być? – spytałem Jerome’a tak po
prostu. Przez krótką chwilę wydawał mi się chłopcem
Przerażonym,
złym,
skrzywdzonym
małym
chłopcem.
– Nie. Boli.
Nie miałem zamiaru dopuścić, by tak się działo
dalej. Nie z Michaelem czy choćby i z nim.
– Tylko mi się tu nie rozczulaj, Shane –
powiedział ojciec. – Zrobiłem to, co trzeba było
zrobić. Nic się nie zmieniłeś. A ja myślałem, że stałeś
się mężczyzną.
Kiedyś natychmiast spróbowałbym udowodnić
mu, że się myli, walcząc z kimś, być może
Jerome’em. A może i z nim. Ale teraz tylko
spojrzałem na niego i powiedziałem:
– Byłbym naprawdę słaby, tato, gdybym dał się
złapać na to zużyte wyświechtane gówno. –
Podniosłem ręce, zacisnąłem dłonie w pięści, a
potem opuściłem je bezwładnie. – Niczego nie muszę
ci udowadniać. Już nie.
Wyszedłem z domu. Z bagażnika pokrytego
warstwą pyłu czarnego samochodu wyjąłem łom.
Tata obserwował mnie, stojąc na progu, blokując
wejście.
– Co chcesz, do diabła, zrobić?
– Powstrzymać cię.
Próbował uderzyć mnie, kiedy szedłem po
schodach. Tym razem dostrzegłem, jak wyprowadza
cios, widziałem go wypisany na twarzy ojca, nim
impuls z mózgu dotarł do jego pięści. Odchyliłem się,
złapałem go za rękę, pchnąłem twarzą na ścianę.
– Nawet nie próbuj – powiedziałem,
unieruchamiając go niczym przyszpilonego owada,
aż poczułem, że rozluźnia mięśnie i przestaje
walczyć. Na ten sposób... na inne nie przestawał
walczyć nigdy. – Z nami koniec, tato. Raz na zawsze.
To naprawdę koniec i proszę, nie prowokuj mnie, bo
na Boga, bardzo chciałbym zrobić ci jakąś krzywdę.
Powinienem wiedzieć, że tata tak po prostu się
nie podda. Gdy tylko go puściłem, pochylił się i z
całej siły wbił mi łokieć w obolały brzuch. Musiałem
się cofnąć. Potrafiłem już odczytać jego ruchy, więc
udało mi się uniknąć podstawienia nogi.
– Jerome! – krzyknął. – Powstrzymaj mojego...
Miał zakończyć słowem „syna”, lecz nie mogłem
dopuścić do włączenia Jerome'a w tę zabawę, bo
skończyłaby się, nim zaczęła na dobre. Więc
uderzyłem ojca w twarz. Mocno, z całą siłą gniewu i
złości, które gromadziły się we mnie od lat, i bólu, i
strachu. Cios ten poczułem całym ciałem, każdą
kością, ramię zapłonęło mi przeraźliwym bólem,
skóra na kostkach palców popękała.
Tata padł na podłogę z wywróconymi oczami.
Przez chwilę stałem nad nim dziwnie chłodny i
beznamiętny, nie czując nic. Dostrzegłem, że powieki
mu drżą. Nie będzie długo nieprzytomny.
Przeszedłem szybko przez pokój, mijając
nieruchomego Jerome’a. Otworzyłem drzwi do celi.
– Michael?
Ukucnąłem. Mój przyjaciel odrzucił zakrywające
mu białą twarz złociste włosy, spojrzał na mnie
przedziwnie głodnymi oczami. Wyciągnąłem rękę,
pokazałem mu zapiętą na przegubie bransoletę.
– Obiecaj mi, człowieku, że jeśli cię stąd
wyciągnę, żadnego gryzienia. Lubię cię, ale nic z tych
rzeczy.
Michael roześmiał się ochryple.
– Ja też cię lubię, bracie. Tylko wyciągnij mnie
stąd w cholerę.
Użyłem łomu do podważenia desek podłogi i
wyrwania uchwytów, do których przymocowane były
łańcuchy. Miałem rację, ojciec był zbyt sprytny, by
zrobić je z czystego srebra, zbyt miękkiego, łatwego
do zerwania. Były tylko posrebrzane. Michaelowi
dały radę, nie powstrzymałyby jednak starszych
wampirów.
Wystarczyło
wyciągnąć
pierwsze
dwa,
wampirska siła mojego przyjaciela pozwoliła zerwać
pozostałe. Pochyliłem się, żeby pomóc mu się
podnieść, i nim zdążyłem sobie uświadomić, co się
dzieje, poczułem jego rękę na gardle i już leżałem na
wznak na podłodze. Ostre szpony wbiły mi się w
skórę, spojrzenie nieruchomych oczu utkwiło w
rozcięciu na głowie.
– Żadnego gryzienia – powtórzyłem słabo. –
Tak?
– Oczywiście. – Glos Michaela zdawał się
dobiegać skądś z bardzo daleka, spoza orbity Marsa.
Oczy płonęły mu jak latarnie sztormowe, czułem
drżenie każdego mięśnia jego ciała. – Niech ci ktoś
opatrzy to rozcięcie. Kiepsko wygląda.
Puścił mnie i mniej więcej o połowę wolniej niż
normalny wampir przeskoczył do drzwi. Tata mógł
powstrzymać Jerome’a przed policzeniem mi kości,
ale nie miał zamiaru krępować się wobec wampira, a
ten wampir dysponował połową swej normalnej siły,
połową w najlepszym przypadku. Raczej nie byłaby
to równa walka.
– Michael – powiedziałem, opierając się o ścianę
obok niego. – Idziemy razem pod okno. Uciekaj i nie
oglądaj się na mnie. Słońce jest wystarczająco nisko,
żebyś zdołał dotrzeć do samochodu. – Chwyciłem
kawałek srebrnego łańcucha, owinąłem go wokół
dłoni. – Niech ci do łba nie strzeli kłócić się ze mną
teraz!
Spojrzał na mnie, jakby chciał powiedzieć:
„Żartujesz czy co?”, ale tylko skinął głową.
Poruszaliśmy się szybko. I razem. Jerome’a
wziąłem na siebie: uderzyłem go w zęby, popierając
siłę ciosu całym ramieniem. A na dłoni miałem
przecież łańcuch.
Chciałem go tylko usunąć z drogi, lecz Jerome
zawył, zrobił krok w tył, potknął się, wyciągnął ręce,
jakby zamierzał mnie odepchnąć. Czas jakby się
cofnął o wiele lat, jakbyśmy znów byli w gimnazjum:
on największy i najsilniejszy z chłopaków, ja
dysponujący
wreszcie
masą
i
mięśniami
umożliwiającymi obronę przed jego zaczepkami.
Takim samym dziewczęcym gestem bronił się przede
mną, kiedy ośmieliłem się oddać mu po raz pierwszy.
To mnie na moment wytrąciło teraz z równowagi.
Wystrzelona z kuszy z przeciwległego kąta
dużego pokoju strzała świsnęła mi nad głową i wbiła
się, drżąc, w drewnianą ścianę.
– Stój – rozkazał tata ochrypłym głosem. Ciągle
klęczał, ale był całkiem przytomny i zły, bardzo zły.
Nałożył na cięciwę kolejną strzałę i ten strzał nie miał
już być ostrzegawczy.
– Uciekaj! – wrzasnąłem do Michaela i jeśli
przemknęła mu myśl, by odtworzyć strzelaninę w OK
Corral, to mój wrzask wybił mu z głowy takie
głupoty. Skoczył przez najbliższe okno, wylądował na
ziemi w chmurze odłamków szkła i pobiegł do
samochodu. Miałem rację, słońce zachodziło i było
już za nisko, żeby wyrządzić mu jakąś zdecydowaną
szkodę. Szarpnął drzwi od strony kierowcy, rzucił się
szczupakiem do środka, usłyszałem ryk silnika i
krzyk: „Shane! Chodź!”.
– Za sekundkę – odkrzyknąłem. Patrzyłem na
ojca i na poruszający się tatuaż. Kusza wymierzona
była wprost w moją pierś. Podniosłem łom,
zakręciłem owiniętym na dłoni łańcuchem.
– I? – spytałem. – Twój ruch, tato. Co teraz?
Chcesz, żebym stoczył walkę w klatce z martwym
Jerome’em? To cię uszczęśliwi?
Ojciec patrzył nie na mnie, tylko na martwego
Jerome’a skulonego w kącie. Udało mi się zrobić mu
prawdziwą krzywdę, a może wszystkiemu winien był
łańcuch? W każdym razie połowę twarzy miał
częściowo poparzoną, a częściowo już gnijącą. Płakał.
Szlochał, jakby się dławił.
Znałem to spojrzenie, którym obrzucił go tata,
patrzył na mnie w ten sposób więcej razy, niż
potrafiłbym zliczyć. Z rozczarowaniem.
– Mój syn – powiedział z obrzydzeniem. –
Wszystko psuje.
– Sądzę, że Jerome jest bardziej twoim synem
niż ja.
Podszedłem powoli do frontowych drzwi. Nie
zamierzałem dać ojcu tej satysfakcji, że zobaczy mnie
uciekającego. Wiedziałem, że trzyma w ręku kuszę i
że kusza ta jest gotowa do strzału.
I wiedziałem, że jest wymierzona w moje plecy.
Usłyszałem brzęk cięciwy i szum przecinającej
powietrze strzały podobny do dźwięku, jaki wydaje
darty jedwab. Nie miałem nawet czasu, żeby się
przestraszyć, byłem tylko głęboko rozczarowany. Tak
samo jak ojciec.
Strzała nie trafiła mnie ani też nie chybiła. A
kiedy odwróciłem się już w drzwiach, zobaczyłem, że
strzała o srebrnym grocie przebiła czaszkę Jerome’a.
Właśnie ześlizgiwał się na podłogę martwy.
Całkowicie miłosiernie martwy.
„Czarnoksiężnik z Krainy Oz” leżał grzbietem do
góry tuż przy jego dłoni.
– Synu – powiedział ojciec, odkładając kuszę –
nie odchodź, proszę. Potrzebuję cię, naprawdę cię
potrzebuję.
Potrząsnąłem głową.
– To... coś... to coś wytrzyma zaledwie kilka dni.
Tatuaż. Już blednie. Nie mam czasu na bzdury,
Shane. Wszystko trzeba zrobić teraz.
– Więc wygląda na to, że szczęście cię opuściło.
Ojciec napiął kuszę. Skręciłem w prawo, do
przedpokoju, przeskoczyłem zrujnowaną kanapę,
wylądowałem na spękanej pofalowanej podłodze
kuchni. Śmierdziało tu obrzydliwie chemikaliami. Na
blacie stało akwarium wypełnione mętnym płynem, a
obok niego akumulator samochodowy.
Domowe
laboratorium
do
posrebrzania
łańcuchów.
Była tu także stara lodówka z lat pięćdziesiątych
o zaokrąglonych rogach. Drżała i powarkiwała
głośno. Otworzyłem ją.
Tata przechowywał krew Michaela w butelkach,
starych brudnych butelkach po mleku, wyjętych
zapewne ze stosu leżących w kącie śmieci. Złapałem
wszystkie pięć, rzucałem przez okno po jednej,
mierząc w wielki kamień sterczący z ziemi przy pniu
drzewa.
Trzask, trzask, trzask, trzask...
– Przestań! – Ojciec dosłownie wypluł to słowo.
Kątem oka widziałem, jak mierzy we mnie z kuszy. –
Zabiję cię, Shane, przysięgam, że cię zabiję.
– Tak? No to dobrze zrobiłeś, że wytatuowałeś
moją twarz na piersi. Razem z całą martwą rodziną.
Odchyliłem się gotów do rzutu.
– Mogłem ożywić twoją matkę. Może i siostrę
też. Nie rób tego.
O Boże! Na moment przed oczami zobaczyłem
obrzydliwą czarną mgłę.
– Jeśli rzucisz tę butelkę – szepnął tata –
pozbawisz je jedynej szansy na życie.
Przypomniałem
sobie
Jerome’a,
obwisłe
mięśnie, szorstką skórę, strach i rozpacz w jego
oczach.
Chcesz tu być?
Nie, boli.
Ostatnia butelka krwi Michaela poleciała w
powietrze. Śledziłem jej lot i widziałem, jak rozbija
się, pryskając czerwienią.
Myślałem, że mnie zabije. Może i on myślał, ze
mnie zabije? Czekałem, lecz nie strzelił.
– Walczę w imieniu ludzkości – powiedział. To
był jego ostatni i najlepszy argument. Do tej pory
zawsze na mnie działał. Tym razem jednak
odwróciłem się i spojrzałem mu w oczy.
– Może. Ale sam dawno przestałeś być
człowiekiem – powiedziałem. Minąłem go w drodze
do wyjścia. Nie zatrzymał mnie.
Michael prowadził jak szaleniec. Kurz spod kół
samochodu wznosił się do góry chyba na kilometr.
Po drodze raz za razem pytał mnie, jak się czuję. Nie
odpowiadałem, przyglądałem się tylko wspaniałemu
zachodowi słońca i samotnemu rozpadającemu się
domowi, który niknął w oddali.
Przemknęliśmy
obok
znaku
na
granicy
Morganville, gdzie zawsze stał zaczajony policyjny
radiowóz. Wyprzedził nas i zatrzymał. Michael
zwolnił, zjechał na pobocze, wyłączył silnik.
Podmuch pustynnego wiatru zakołysał samochodem.
– Shane?
– Tak.
– On jest niebezpieczny.
– Wiem.
– Nie mogę tak po prostu zapomnieć. Sam
widziałeś...
– Widziałem – przerwałem mu. – Wiem.
„Ale ciągle jest moim ojcem” – krzyczał
przerażony chłopczyk ciągle we mnie obecny. Jest
wszystkim, co mam.
– Więc co mam im powiedzieć? – spytał
Michael.
– Prawdę – zdecydowałem. Wiedziałem, że jeśli
wampiry z Morganville dopadną go, ojciec zginie
straszną śmiercią; jeden Bóg wie, czy naprawdę sobie
na nią zasłużył. – Ale daj mu pięć minut. Tylko pięć.
Michael patrzył na mnie, a ja nie potrafiłem
powiedzieć, o czym myśli. Znałem go właściwie całe
życie, lecz teraz, przez tę bardzo długą chwilę, był dla
mnie tak obcy jak ojciec.
Umundurowany lokalny gliniarz postukał w
okno od strony kierowcy. Michael opuścił je
posłusznie. Glina nie był przygotowany na obecność
za kierownicą wampira i widziałem, jak szuka
właściwych słów... innych od tych, których użyłby w
przypadku człowieka.
– Nie jechał pan przypadkiem odrobinę za
szybko? – spytał. – Czy coś się stało?
Michael spojrzał na oparzeliny na przegubach
rąk, bezkrwawe cięcia na ramionach.
– Taaa... – powiedział słabo. – Potrzebuję...
lekarza.
Opadł na kierownicę. Gliniarz krzyknął ze
zdziwienia i pobiegł do samochodu, by wezwać
pomoc przez radio. Położyłem mu rękę na ramieniu.
Oczy miał zamknięte, kiedy jednak tak na niego
patrzyłem, wyszeptał:
– Prosiłeś o pięć minut.
– Ale nie szukałem kandydata do Oscara za
drugoplanową rolę męską – odparłem równie cicho.
Michael bezbłędnie grał wampira w śpiączce
przez wymagane pięć minut, a potem oprzytomniał i
udało mu się zapewnić gliniarza oraz załogę karetki,
że wszystko jest w najlepszym porządku.
Opowiedział im też o moim ojcu.
Znaleźli Jerome’a, nadal i na zawsze martwego, z
głową przebitą wystrzeloną z kuszy strzałą ze
srebrnym grotem. Znaleźli leżący obok niego
egzemplarz „Czarnoksiężnika z Krainy Oz”.
Nie znaleźli śladu po Franku Collinsie.
Nieco później tej nocy, około dwunastej,
siedziałem z Michaelem na progu naszego domu. Ja
ściskałem w dłoni butelkę absolutnie nielegalnego
piwa, Michael dopijał szóstą butelkę krwi;
udawałem, że jej nie widzę. Drugą ręką obejmował
Eve, która zarzucała nas pytaniami w tempie
karabinu maszynowego aż do chwili, gdy wreszcie
osłabła i oparła się o mojego przyjaciela senna i
najwyraźniej szczęśliwa.
A jednak nie wystrzelała całej amunicji.
– Hej – powiedziała, patrząc na Michaela
wielkimi podkrążonymi oczami. – Ale poważnie,
można wskrzesić martwego wampirskim sokiem?
Tak nie powinno być.
Michael omal nie udławił się krwią, którą
właśnie przełykał.
– Wampirskim sokiem? Niech cię, Eve. Dzięki za
troskę.
Dziewczyna
natychmiast
przestała
się
uśmiechać.
– Gdybym nie żartowała, zaczęłabym wrzeszczeć.
– Wiem. – Michael przytulił ją mocno. – Ale to
już koniec.
Siedząca obok mnie Claire do tej pory
zachowywała się bardzo spokojnie. Nie piła –
oczywiście nawet gdyby chciała, i tak byśmy jej nie
pozwolili, miała w końcu zaledwie szesnaście lat – i
prawie się nie odzywała. A także nie patrzyła na
mnie, tylko gdzieś tam, w teksańską noc
Morganville.
Kiedy wreszcie przemówiła, powiedziała:
– On wróci, prawda? Twój tata nie ma zamiaru
zrezygnować?
Spojrzeliśmy na siebie, Michael i ja.
– Nie – przyznałem. – Prawdopodobnie nie ma
zamiaru zrezygnować. Ale trochę potrwa, nim zdoła
się pozbierać. Spodziewał się, że pomogę mu zacząć
tę wojenkę, no i sam przyznał, że czas mu się kończy.
Potrzebuje zupełnie nowego planu.
Claire westchnęła, wzięła mnie pod rękę.
– Znów coś wymyśli.
– Będzie musiał myśleć beze mnie. –
Pocałowałem jej miękkie ciepłe włosy.
– To dobrze – westchnęła. – Zasługujesz na coś
lepszego.
– Mam dla ciebie wiadomość – powiedziałem.
– Już dostałem coś lepszego.
Stuknęliśmy się z Michaelem butelkami.
Wypiliśmy za to, że przeżyliśmy.
Tym razem.
Tanith Lee
Dobre maniery
Gdy tylko go zobaczyłam, wiedziałam.
Przypuszczam, że teraz już każdy z was by wiedział.
Filmy i książki przyzwyczaiły nas do Wampiryzmu
(zużyciem wielkiej litery) do tego stopnia, że
wampira możemy, a w każdym razie powinniśmy
rozpoznać na dwieście kroków. I zacisnąć dłoń na
zaostrzonym kołku...
Lub oczywiście nie zacisnąć.
Zostałam wysłana na Bal Październikowy... to
znaczy przekonana do uczestnictwa w Balu
Październikowym... w Zamku Rekonstrukcja przez
mojego ojca, Anthony’ego. Powiedział, cytuję
dokładnie: „Sądzę, że uznasz to za interesujące”.
– Dlaczego? – spytałam wyzywająco, bo nie tak
chciałam spędzić pierwsze pięć dni miesiąca.
– Ponieważ świat pełen jest Kokersonów. Jeśli
wolisz, Lei, uznaj to za ukoronowanie procesu
edukacji. Dowiesz się, jak funkcjonują ludzie tacy jak
oni.
– Funkcjonują w jakim sensie? Zegara na
przykład czy bomby? – spytałam – Obojętne –
odpowiedział
mój
elegancki,
kochany,
doprowadzający do furii ojciec.
Październik oznacza jesień. Czas płonących
barwami opadających liści, mgieł i snów trwający aż
do Halloween, do zimy. Miałam własne plany i... już
po planach. Tata wie lepiej (problem w tym, że o ile
mogę powiedzieć, rzeczywiście wie).
No więc przyjęłam zaproszenie Kokersonów,
spakowałam się, złapałam pociąg do stacji Chakhatti,
a stamtąd pojechałam taksówką. Prowadził ją facet
naprawdę słodki, wyglądający i mówiący jak wesoły
Tyranosaurus Rex (nie kłamię) w (prawie) ludzkiej
formie.
Nazywam zamek Zamkiem Rekonstrukcja od
samego początku, od chwili kiedy przeczytałam w
gazecie, że sprowadzili budynek, w swoim czasie
zamkopodobny dom, skądś ze wschodniej Europy i
odbudowują go kamień po kamieniu na terenie
wielkiego parku leżącego gdzieś tam, kawałek drogi
od
miasteczka
Chakhatti.
Kokersonowie
są
oczywiście bardzo bogaci. Jeden z nich wygrał na
loterii jakieś dwadzieścia lat temu. Widziałam ich
zdjęcia. Nie chciałam jechać, ale pojechałam, bo
Anthony uznał, że muszę.
Na wypadek gdybyście po przeczytaniu tego, co
napisałam, uznali, że mój tata to egoista,
manipulator i potwór, czuję się w obowiązku
powiedzieć tu i teraz, że w rzeczywistości wcale nie
jest tak, tylko odwrotnie Już powiedziałam, że zdaje
się... no, wiedzieć wszystko. O wszystkim. Taki już
jest. Mam na imię Lelystra. To imię rodzinne, tylko że
przeważnie nazywają mnie Lei – w każdym razie ci,
których uważam za przyjaciół. Więc mówcie mi Lei
dobrze?
*
– Och, powinnaś zadzwonić, wysłalibyśmy
samochód! Ty jesteś Lelystra? Jakie piękne imię.
Och, do głowy by nam nie przyszło oszpecić je i
skracać do Lei!
Tak mnie powitali Kokersonowie. Rodzina bez
końca. I bez ojca (czyżby uciekł? Ja bym uciekła).
Zębaci opaleni synowie, zębate wypłowiałe córki.
Hałaśliwe ciotki. Wujek jak mroczny satanistyczny
Bill (naprawdę tak miał na imię). Mama, pani
Kokerson, czyli Ariadne, tak miałam obowiązek jej
mówić, przeszło sześćdziesięcioletnia, zbliżała się do
piętnastki. To znaczy miała przeszło sześćdziesiątkę,
ale jakimś cudem pozostała piętnastolatką pod
każdym dokuczliwym względem. Od razu poczułam,
że moim obowiązkiem jest zaopiekować się nią,
odprowadzić jak najdalej od koktajli, jest przecież o
wiele za młoda, żeby choć spróbować któregoś, i
może przedstawić ją jakiemuś młodemu dorosłemu
mężczyźnie.
Pofrunęłam w górę po schodach, czując, jak
strach uzbraja mnie w skrzydła u stóp, i wskoczyłam
za zasłonę słonecznej białej sypialni z łóżkiem
wielkości boiska do softballu.
Próbowałam dodzwonić się do Anthony’ego, ale
spryciarz uciekł mi na jakieś spotkanie. Zostawiłam
mu wiadomość: „Tato, już nie żyjesz”.
Pozwólcie, że opiszę odbudowany zamek.
Mury z czarnego jak węgiel kamienia zdają się
wznosić na setki metrów. Zdobią je wieżyczki,
latarnie, balkoniki, werandy, schody zewnętrzne i
wewnętrzne strome jak zamarznięte wodospady i –
przynajmniej niektóre – równie śliskie. Szyby
okienne są lekko polaryzowane. Z zewnątrz
wyglądają jak przyciemnione okulary, wnętrzu zaś
nadają barwę w dzień błękitnozieloną, w nocy
niebieskofioletową z różowymi gwiazdarni. A
wszystko to w pejzażu całkowicie prywatnym, w
parku pełnym drzew, z jeziorem i jeleniami. W
październiku jelenie ryczą w lesie całą noc. Budziły
mnie niczym syrena przeciwpożarowa niemal
regularnie co pół godziny.
Wszystko to jest czymś w rodzaju gigantycznego
parku rozrywki. I zapewne jest rozrywką,
przynajmniej dla Kokersonów. Rozrywa ich to, jak
wyobrażają sobie siebie. Atmosfera fałszywego
antyku, iluzji starożytności jest tak gęsta, że zaczyna
to wyglądać całkiem poważnie.
No i wszyscy musimy nosić ubrania dostarczone
przez gospodarzy: kobiety powiewne suknie,
mężczyźni gotyckie stroje, nic późniejszego niż rok
1880 i wcześniejszego niż 1694. Wyglądaliśmy jak
uciekinierzy z planu jakiegoś zwariowanego filmu.
Nawet dom wyglądał jak filmowa dekoracja.
Minęły dwa dni i dwie rozbrzmiewające rykami
noce.
W dniu balu wszyscy (a przynajmniej wszyscy
Młodzi Ludzie) spędzili cały ranek i popołudnie w
przymusowej gorącej kąpieli, zostali wymasowani.
wysmarowani
kremami,
wymaniukiurowani
i
wypedikiurowani. Głowy nam wyszamponowano i
ozdobnie uczesano (jak kotom przed wystawą
kotów). Po czym przyszedł czas ubierania się w
najbardziej ekstremalne z dotychczasowych strojów.
Nie mogłam przestać ziewać. Kładłam to na karb
nocnej aktywności hałaśliwych jeleni.
Suknia wybrana dla mnie przez Ariadne była
biała. (Ariadne: „Tak pięknie pasuje do twych
cudownych jasnych włosów”). Włosy mam w kolorze
naturalnym, ale fryzjerowi udało się w jakiś sposób
uczynić je jaśniejszymi... a może zbladły ze strachu?
Skórę też mam jasną. Lubię słońce, lecz nigdy się nie
opalam. W białej sukni znikłam, jakbym nic miała
znaczenia, stałam się czymś w rodzaju gipsowej
figury bez żadnych znaków szczególnych z wyjątkiem
oczu, które dzięki Bogu są bardzo ciemnoszare.
Pomyślałam sobie: „Pójdę na ten bal, zatańczę
kilka
menuetów
i
walców
(cokolwiek
nowocześniejszego było oczywiście wykluczone) i
zniknę z wdziękiem przy najbliższej okazji, a potem
uprę się, że byłam obecna przez cały czas”. Jestem
dobra w tego rodzaju rzeczach. Może manifestuję w
ten sposób egoistyczną troskę o siebie, a może to
łagodniejsza strona mojej natury bierze górę, ta,
która nie chce urażać i ranić? Nie mam pojęcia i nic
mnie to nie obchodzi. Grunt, że ten sposób działa.
Udaje mi się uciec, nie irytując nikogo.
Tak więc zeszłam po wewnętrznych śliskich,
szklanych jak pantofelki Kopciuszka schodach
wprost do sali balowej, która była niczym widziany
od wewnątrz weselny tort, wszędzie cukier puder i
kandelabry jak kiście rodzynek. Rozejrzałam się.
Wtedy dostrzegłam jego.
Po kręgosłupie od dołu do góry przebiegł mi
rodzaj elektrycznego dreszczu, takiego, jaki u kota
manifestuje się zjeżeniem futra.
Jakbym ją wezwała, u mego boku pojawiła się
Ariadne.
– Kto to? – spytałam, udając obojętność. –
podoba mi się jego kostium.
– Prawda, że wspaniały? Ale jestem pewna, że
zauważyłaś także, jaki jest przystojny – zachwyciła
się.
– Owszem, dobra twarz – przyznałam spokojnie.
– I doskonałe męskie ciało. Silne jak u tancerza.
A jego włosy...
– Naprawdę są tak długie czy to peruka?
– Nie. To wszystko jego. Zresztą zazwyczaj
Anghel je wiąże. Wygląda tak romantycznie, prawda?
Nie dziwię się, że od razu zwróciłaś na niego uwagę.
Muszę cię jednak ostrzec, Lelystra, on jest zimny jak
lód. Zimny jak... – szukała w pamięci jeszcze bardziej
kriogenicznego rzeczownika.
– Jak bardzo zimny śnieg? – poddałam usłużnie.
– Nooo... eee... właśnie. Najzimniejszy z zimnych
śniegów. Wszystkie trochę oszalałyśmy na jego
punkcie, moje dwie córki strasznie się w nim
zadurzyły, a on jest dla nas tylko grzeczny. Ale
Anghel towarzyszył dwóm gwiazdom filmowym.
Zawsze jest potrzebny. Przyjechał zaledwie godzinę
temu.
– Naprawdę?
– Proponowali mu, żeby zagrał siebie w tylu
filmach...
– Ale zawsze chłodno i uprzejmie odmawiał –
dokończyłam, starając się nie zdradzić śladu irytacji
w głosie. Oczywiście nigdy by nie przyjął żadnej roli
w żadnym filmie. Wystarczyło raz na niego spojrzeć,
aby wiedzieć, że nie zerwie się z łóżka o świcie, nie
pojawi na planie w blasku słońca.
Był wcieleniem Wampiryzmu.
W tej chwili ktoś zawołał Ariadne. Odpłynęła
przez morze ludzi tańczących polkę.
Anghel (imię doskonale się nadające na zaklęcie
przy odprawianiu czarów) mógł mieć od dwudziestu
do sześciuset lat lub więcej. Wyglądał na jakieś
dwadzieścia dwa. Włosy miał czarne, jakby wymył je
w nocy za oknem. Oczy jeszcze czarniejsze. I był
blady, niewątpliwie bledszy ode mnie. Nie, nie
stosował makijażu. Jego przystojna... nie, piękna
twarz wydawała się także okrutna. Oczywiście taką
przybrał maskę, by trzymać nas wszystkich z dala od
siebie. A gdybyśmy się zbliżyli. mieliśmy być
oczywiście
odpowiednio
zaniepokojeni
i/lub
onieśmieleni, podczas gdy on spokojnie wybierałby
sobie ofiarę na ten dzień, a może nawet na weekend.
Oczywiście raczej nie na dłużej, ponieważ również
oczywiście nie zabił nikogo przez picie jego krwi. Być
może jego towarzyszki nie plotkowały albo może
sprawiał, że „zapominały” o tym, co zaszło, ale gdyby
któraś nie wróciła do domu, wiadomość o tym
rozeszłaby się szeroko. Miał na sobie uroczy kostium
jakiegoś europejskiego arystokraty z XVIII wieku,
cały
czarny,
o
czym
chyba
niepotrzebnie
wspominam, haftowany, a także wysokie czarne buty
błyszczące stalowymi klamerkami i płaszcz z
mankietami ze śnieżnobiałej koronki (być może
odpowiadającej jego temperamentowi).
Nie sposób się było pomylić!
Czułam, że powinnam wiedzieć, że on tu będzie.
Powinnam zostać ostrzeżona. Być może za bardzo
przejęłam się swą ignorancją.
A jednak coś, niemal oburzenie, kazało mi
zwlekać. Nikt z obecnych nie zdawał sobie
najwyraźniej sprawy, z kim ma do czynienia,
fascynację
osobą
przypisując
wyłącznie
jej
niewątpliwej urodzie. Musiałam także założyć, że od
czasu do czasu, choćby i wyłącznie po zmroku,
widywano go w stroju bardziej współczesnym, a tak
szczerze, to choćby rzeczywiście wiązał włosy,
wkładał dżinsy i czapeczkę reklamującą Chakhatti
Arrows, i tak byłby mniej więcej tak niewidoczny w
tłumie jak orzeł w klatce z gołębiami.
Nie wstydzę się tego, co zrobiłam potem.
Czułam, że to moje prawo i obowiązek. Jeśli wszyscy
tu byli ślepi, to przynajmniej ja nie. Och, nie jestem
nikim tak wspaniałym jak zabójczyni wampirów, nie
ja. Jeśli spodziewaliście się, że teraz będzie o kimś
takim, to przepraszam. Nie, jestem tylko wścibską
osiemnastoletnią kobietą, która czasami – no
dobrze, często (dzięki, tatku) – bierze się za coś
odrobinę zbyt poważnie i kiedy przyjęła wyzwanie,
nienawidzi przegrywać. No więc, drogi czytelniku...
poszłam za nim.
Na parkiecie niczym lodowisko tysiąc stóp
tupało, przebierało i potykało się o siebie, orkiestra
grała, świeciły kandelabry. A ja prześlizgiwałam się
przez tłum niczym pantera, w porządku, biała
pantera, tropiąc groźnego pana Anghela, którego
nazwiska nie znał chyba nikt (tu i tam próbowałam
zasięgnąć o nim jakichś informacji).
Najpierw zatańczył walca z zachwyconą tym
faktem dziewczyną, która słaniała się w jego
ramionach; nie była już taka zachwycona i nie
słaniała się, kiedy zostawił ją dla innej (nieco później
wpadłam na sporą grupkę wyprowadzonych z
równowagi młodych dam, gniewnych, rozżalonych, a
nawet szlochających... i planujących, jak tu skusić go.
by do nich powrócił).
Przetańczył może dziesięć tańców z może
dziesięcioma dziewczętami. Wybredny chłopak,
prawda? Oczywiście jego partnerki, choć o tym nie
wiedziały, wygrywały na tym, że to nie je wybrał na
towarzyszki wieczornej uczty.
Zauważyłam, że tańczy zdumiewająco dobrze.
Zastanowiłam się przelotnie, czy równie dobry byłby
w klubie, i uznałam, że tak, oczywiście. Wampiry są
wręcz stworzone do tego, by świetnie się poruszać.
To ich cecha rasowa.
On sam z siebie nawet mnie nie zauważył, już się
o to zatroszczyłam. Jak już wspomniałam, w całkiem
błyskotliwy sposób potrafię sprawiać wrażenie, że
jestem, kiedy mnie nie ma. Odwrotnie też nieźle mi
wychodzi. Widziałam, jak od czasu do czasu rozgląda
się, przez dosłownie ułamek sekundy wyglądając
nieco
niepewnie.
Nie
byłby
Wcieleniem
Wampiryzmu, gdyby nie wyczuwał, że ktoś jest na
jego tropie. Ale też orientowałam się, że tak
naprawdę nikt mu w żaden sposób nie zagraża, nie
jest w stanie zagrozić. Jego szaleńczo oczywista
wampiryczność była najlepszym maskowaniem. Był
jak aktor doskonale obsadzony w roli wampira.
Pragnący przekonać wszystkich, że nim właśnie jest.
Prawdziwy wampir obciąłby przecież włosy, przebrał
się w łachmany i trzymał cienia.
Cała ta zabawa, on pośrodku sceny, ja tropiąca
go w ukryciu, trwała jakieś dwie godziny.
A potem ją znalazł.
Najpierw poczułam się bardzo zaskoczona,
potem trochę mniej. Dziewczyna zwracała na siebie
uwagę strojem i makijażem, włosy otaczały jej głowę
jak zloty neon. Była całkiem ładna, ale wystawiała się
na pokaz jak rozwiana flaga. Idealny wybór. Uważała
się za Gwiazdę Nocy i sporo osób zdołała przekonać,
że nią właśnie jest. Niewielu miało więc prawo
wątpić, że jego też.
Otoczony zazdrością pomnożoną już teraz przez
siedemdziesiąt kilka, gładko sprowadził dziewczynę z
parkietu. Znikli w dole kolejnych lodowych schodów,
schodzili coraz niżej i niżej, aż skryła ich aksamitna
kotara nocy.
Trudniej było teraz na nich polować, zwłaszcza w
bieli, bo ciemność była ciemnością mimo półksiężyca
wstającego ponad jeziorem. A jednak tu także
potrafiłam
się
ukryć.
Promień
księżyca
przedzierający się wśród krzaków, blond jeleń
przeskakujący od drzewa do drzewa, chwilowe
złudzenie. To byłam ja. (No dobrze, już lepiej się
przyznam. Anthony wszystkiego mnie nauczył. Ale
miałam naturalny talent).
Ani on, ani ona nie wykazali się oryginalnością
przy wyborze miejsca spoczynku, lecz jak sądzę, jeśli
masz wielkie jezioro niczym polerowana srebrna
taca. a dookoła tło z mroku, po prostu musisz wybrać
granicę między jednym i drugim. Co oznacza być
może że Anghel Wampir był romantyczny. Musiał
kupić swą legendę. Całą. I jeszcze więcej.
Obserwowałam ich długą chwilę, gdy siedzieli na
ławeczce nad wodą. Rozmawiali, on cicho, ona... no
cóż, ona miała głos piskliwy i raczej donośny. .. Ojej!
– powtarzała i: „Co wtedy zrobiłeś?”. Jego słowa też
słyszałam, mam wyczulony słuch, stąd wiem, że
brzmiały jak kwestie z filmu. Całkiem niezłe kwestie,
ale jednak z filmu. Opowiadał o swym trudnym
życiu, o książce, którą zamierza napisać, cytował
trochę poezji. Byrona i Keatsa, i choć na ogół kiedy
mężczyźni to robią, nic im nie wychodzi, w jego
ustach cytaty brzmiały całkiem imponująco. To
wszystko jednak było przedstawieniem, blagą, fikcją.
Chodziło o niego, o Wcielenie Wampiryzmu – grał
rolę, którą sam sobie wymyślił i do której sam
napisał bardzo przyzwoity scenariusz. Pomyślałam
nawet, czy pozwala sobie spać za dnia w grobie. Jeśli
tak, to w bardzo wygodnym, z kryształowym
kielichem czystej wody przy boku...
I zupełnie niespodziewanie, bo choć wiedziałam,
co nastąpi, jakoś nie przewidziałam dokładnie kiedy,
zobaczyłam, że pochyla się ku partnerce.
Pomyślałam: „Czy ona jest naprawdę zbyt głupia,
by wiedzieć, że to nie będzie zwykły pocałunek?”.
Jasne. Sama idea wampiryzmu jest taka
romantyczna. Ale nie wtedy, kiedy rzeczywiście
pomyślisz o tym, co robią wampiry. Wampiry gryzą.
A jeśli nie chcesz, żeby cię gryziono, jeśli tego nie
oczekujesz, mamy do czynienia z napaścią, takie to
proste. Napadają na ciebie, a potem kradną ci krew.
No bo znowu jeśli nie chcesz z własnej
nieprzymuszonej woli dostarczyć im pożywienia, to
przecież mamy do czynienia z kradzieżą. Co jedno i
drugie czyni z wampira? Czy muszę nazwać go
bandytą?
Kiedy on się poruszył, poruszyłam się i ja.
Pobiegłam w ich kierunku biała jak krem waniliowy.
Mój głos uczyniłam jeszcze bardziej piskliwym,
bardziej przenikliwym niż jej, co wymagało
niebagatelnego wysiłku.
– Och, cześć! Chyba wam nie przeszkadzam?
Bardzo przepraszam, ale całkiem się zgubiłam, tu
wszystko jest takie strasznie wielkie, prawda? Nie
przeszkadza wam chyba, że przysiądę na chwilę na
tej uroczej ławeczce? Wiecie, chodziłam w kółko
godzinę albo jeszcze dłużej. Gdzie się podział ten
zamek? Az trudno uwierzyć, że człowiek może zgubić
coś tak wielkiego. No ale...
Opadłam na ławkę obok nich z westchnieniem
dobitnie świadczącym o tym, że przez dłuższy czas
się stąd nie ruszę.
Oboje gapili się na mnie wytrzeszczonymi
oczami Dziewczyna była oczywiście wściekła, on też
wyglądał na wściekłego, lecz jeszcze bardziej na
kogoś, kto właśnie otrzymał odpowiedź na gnębiące
go od kilku godzin pytanie. Nie miałam wątpliwości,
że odpowiedz ta brzmi: „Oczywiście! To ta biała
gipsowa lalka mnie śledziła!”
Mijały chwile, a nie przemówił ani on, ani ona
Każdy z wyjątkiem postaci, którą postanowiłam grać.
choćby miał skórę nosorożca, zrozumiałby, że
monsieur et mademoiselle pragną tylko tego, by
zostawiono ich samym sobie.
Ale to nie ja!
– I co sądzicie o balu? – spytałam radośnie. –
Nie uważacie, że jest po prostu boski?
– Więc dlaczego – powiedział na to głosem
cichym, mrocznym, okropnym – nie wrócisz, żeby
się tak dobrze bawić?
Spróbowałam wywabić go z kryjówki.
– Przecież powiedziałam. Widzisz, po prostu
zabłądziłam.
– Bardzo wątpię. Jeśli pójdziesz tą ścieżką,
ścieżką, którą zdaje się właśnie tu przyszłaś, za
chwilę zobaczysz dom. Nie sposób go nie zobaczyć!
– Naprawdę? – westchnęłam, udając zdumienie.
Neonowa chwyciła go za ramię; odwrócił głowę,
obrzucił ją gniewnym spojrzeniem. To ona musiała
mieć skórę nosorożca, bo nie zorientowała się, jak
straszny jest jego gniew.
– Chodź, skarbie – powiedziała rozzłoszczona. W
jej wykonaniu „skarbie” rymowało się z „bierz mnie”.
– Wynośmy się stąd.
W tym momencie pojawił się jeleń, przecisnął się
wśród drzew rosnących wzdłuż brzegu jeziora
niewiele ponad pięć metrów od nas. Był cichy jak
duch, a potem już nie był cichy, przed jego
wspaniałym porożem i łbem posrebrzonym blaskiem
księżyca gałęzie rozchylały się, szeleszcząc i pękając z
trzaskiem. Jego oczy zabłysły zielonym, jakby
elektrycznym blaskiem.
I zaryczał.
Był to dźwięk wręcz miażdżący, kiedy dobiegał z
daleka, zaś z bliska powinien wywoływać
nieprzytomną panikę. W każdym razie taką miałam
nadzieję,
kiedy
siłą
umysłu
przywabiałam
stworzenie, jedno z tych stworzeń, do nas trojga nad
jezioro. Okazało się wspaniałe, zechciało zrobić mi
grzeczność. Neonowa poderwała się na równe nogi.
Jej oczy... i włosy... oszalały. Wrzasnęła. Uciekła.
Zostawiła nas, jego też. Przebiegła pędem kawałek
drogi nad wodą, po czym znikła w lesie.
On się oczywiście nie poruszył.
Ja też.
Za to jeleń najpierw prychnął przez swój
wspaniały rzymski nos, potem grzebnął kopytem
ziemię, tylko raz, jakby chciał powiedzieć: „Jesteś mi
winna przysługę, Lei”, odwrócił się i znikł w mroku
pośród cieni.
A on znów przemówił.
– Więc to też potrafisz?
– Przepraszam, co?
Westchnął głęboko, wstał, zwrócił ku mnie swój
elegancki czarny aksamit. Jego czarne włosy
zafalowały.
– Widocznie zostało to zapisane w betonie –
powiedział. – Ty sprowadzisz na mnie zgubę.
– Eeee... – powiedziałam bardzo melodyjnie –
Mam na imię Lei.
– Nie bawmy się w te gierki. Wiem, że
rozpoznałaś mnie od razu, na pierwszy rzut oka, w
domu. Powiedz mi Lei, kiedy nadjedzie kawaleria?
I znów obdarzył mnie złowrogim spojrzeniem
tych swoich mrocznych oczu. Ku swej wielkiej
irytacji stwierdziłam, że nie jestem na nie
przygotowana. A przecież powinnam być, prawda?
Nie jestem kompletnie głupia, jak Neonowa.
– Nie zechciałby pan usiąść? – spytałam.
– By przedyskutować sytuację? Doskonale.
Nie usiadł jednak. Stał blisko mnie. Okazało się,
że jestem wręcz przesadnie świadoma jego bliskości,
ale z tym powinnam sobie poradzić bez problemu.
ponieważ znałam jego moc, nim jej doświadczyłam, a
na kogoś jak ja przygotowanego moc ta nie może i
nie powinna wywierać żadnego wpływu.
Przez dłuższą chwilę zatem po prostu staliśmy w
milczeniu. Księżyc srebrzył taflę jeziora, lśnił jak
stary dolar.
I wreszcie spojrzałam na niego spod oka.
Wyglądał wspaniale, zadumany, smutny. A potem
był już tylko smutny. Jak dziecko, któremu zdechł
pies i nawet po dziesięciu latach nie jest w stanie o
nim zapomnieć, bo nigdy nie zapominamy o tych,
których kochamy. Tego rodzaju rzeczy.
– Mam ci powiedzieć, jak to się stało... jak
stałem się tym, kim jestem?
Tym pytaniem przerwał milczenie. Ja i tak
słyszałam większość tego, co nazwałam „jego
tekstem”. Oczywiście nie było w nim nic o
wampirach, a wiele o starych rodowych waśniach i o
jakimś rzuconym na „przodków” przekleństwie, w
które podobno sam nie wierzył. Urodził się na
pograniczu Francji, w górach, w arystokratycznej
rodzinie, która straciła wszystko w ostatniej dekadzie
XVIII wieku. Uciekł od niej i teraz mieszkał w
jednym pokoju w Chakhati (czyli na zapadłej
prowincji), ubogi pisarz nocami pracujący jako
kelner lub lejący paliwo do samochodowych baków
na stacji benzynowej. Oczywiście ta mieszanina
egzystencjalnych
wampirskich
smutków
z
koniecznościami dnia codziennego była dęta (jak by
to określił tata).
Zaryzykowałam przypuszczenie.
– Pańska rodzina jest bogata, zapewne ma coś
wspólnego z wielkim biznesem. Mieszka tu i pan się
tutaj urodził. Otrzymał pan doskonałe wykształcenie,
chodził do najlepszych szkół, ale przerwał pan naukę,
kiedy odkrył swe... jak by to powiedzieć... prawdzie
powołanie? Jednak rodzina nadal wspiera pana
finansowo, bo wierzy w to, co jej pan powiedział: że
studiuje, by zostać pisarzem.
Obrzucił mnie szybkim spojrzeniem płonących
oczu.
– Nieźle. Choć w rzeczywistości otrzymałem
spadek wystarczający, by przeżyć. Od ciotki. Zawsze
miałem ją za szaloną, ale w istocie była tym... kim
jestem ja... była...
– Wampirem – dokończyłam.
– Muszę zakładać – mówił dalej, zaciskając i
prostując dłonie, być może wyobrażając sobie, że
mnie dusi – że nie wierzysz w istnienie wampirów.
Mam na myśli sens mitologiczny. Tylko wyobrażasz
sobie, że jestem niebezpieczny.
– Kolejny błąd. Wiem, że prawdziwe wampiry są
najzupełniej rzeczywiste. I wiem, panie Anghel, że
pańskie miejsce jest pomiędzy nimi. Doskonale pan
do nich pasuje.
– Ludzie zazwyczaj deprecjonują moje...
zainteresowania... uważając je za wytwory fantazji.
Skupiłam wzrok na jeziorze, on za bardzo mnie
rozpraszał.
– Jedyne co można tu uznać za wytwór fantazji –
powiedziałam rzeczowo, spokojnym głosem, który
napełnił mnie dumą – to wynikające z pańskich stów
całkowite niezrozumienie tego, z czym wiąże się
bycie wampirem.
– Jakieś tajemnicze stowarzyszenie... znany
tylko nielicznym szyfr... – powiedział najzupełniej
poważnie.
– Nie. Prawdę mówiąc, jest odwrotnie. –
Odwrócił się, czułam na sobie jego spojrzenie.
Przykuwające, ale nie pozwoliłam sobie na reakcję. I
kierując te słowa wprost do jeziora, powiedziałam
jeszcze: – Powinien pan z kimś porozmawiać. Jeśli
ma pan tak poplątane w głowie, jak sądzę, potrzebuje
pan pomocy.
Usłyszałam gorzki, bardzo gwałtowny śmiech.
– Jasne. Masz na myśli psychiatrę.
– Powinien pan – dokończyłam spokojnie –
porozmawiać z moim ojcem.
Tym razem w jego oczach było tylko zdumienie.
– To żart, prawda?
– Panie Anghel...
– Mogłabyś dać sobie spokój z tym panem? Jak
myślisz, ile mam tych pieprzonych lat?
– Może nawet i tysiąc, i nie, to nie jest żart.
Mówię najzupełniej poważnie. Jeśli chcesz, mogę
wprowadzić cię na ścieżkę odkupienia za pomocą
zaledwie dziewięciu prostych pytań. Ty musisz tylko
na nie odpowiedzieć. Szczerze.
Nasze oczy wreszcie się spotkały. Pomyślałam...
doskonale. Pomyślałam jednym złotym rozbłyskiem
pustki. Ku mej wielkiej uldze okazało się, że mogę
mówić, i to nie ochrypłym głosem, lecz rzeczowym i
ostrym jak trzask bardzo spieczonej grzanki. W ten
sposób załatwia się interesy i w ten sposób zadałam
swoje dziewięć pytań.
– Pierwsze pytanie brzmi: czy odbijasz się w
lustrach
lub
jakichkolwiek
płaszczyznach
odbijających światło?
– Teraz już nawet nie patrzę na nie. Oczywiście,
że się nie odbijam. Jestem nieśmiertelny, nie mam
duszy czy jak tam to nazwać. Więc koniec z
odbiciem. Tej nocy, kiedy zdałem sobie z tego
sprawę, wyrzuciłem wszystkie lustra. W związku z
tym przy goleniu posługuję się wyłącznie dotykiem.
Jestem w tym dobry, zręczny. Jakby to była część
tego, kim jestem, co mogę teraz robić. Tak samo
potrafię znikać, nawet idąc pustym chodnikiem...
tego typu rzeczy.
– W porządku. Drugie pytanie: znosisz światło
dnia?
– Chyba sobie ze mnie żartujesz! A jak myślisz?
Wyglądam, jakbym uciekł ze szpitalnego oddziału
poparzeń? Tak, raz zdarzyło mi się popełnić ten błąd.
W zimie. Spacerowałem sobie w jasnym świetle
dnia... przez jakieś pół godziny. Bąble wyskoczyły mi
wszędzie, nawet pod ubraniem. Musiałem się kryć
przez trzy noce. Skóra... skóra odpadała całymi
płatami. Nie, nie znoszę światła dnia. Dla mojego
gatunku wschodem słońca jest zachód słońca.
– Pytanie trzecie: ile masz lat?
– Niedługo kończę dwadzieścia dwa. Żeby być
dokładnym, w przyszłym tygodniu. Będę żył
wiecznie, ale... ta sprawa... to się zaczęło szesnaście
miesięcy temu.
– Pytanie czwarte...
– Zaczekaj chwilę...
– Pytanie czwarte... – umilkłam, lecz tym razem
mi nie przerwał. Tylko patrzył na mnie tymi
żałosnymi czarnymi oczami. – A więc pytanie
czwarte: czy przyjmujesz, pijesz ludzką krew? Czy
ona jest twoim pożywieniem?
– Tak. O czym zresztą doskonale wiesz. Przecież
dlatego nam przerwałaś, prawda? Przerwałaś mnie,
bo chciałem utoczyć krwi i pożywić się nią.
– Pytanie piąte... – zaczęłam, a on westchnął.
Nic więcej. – Czy żywisz się czymś oprócz krwi?
– Nie. To znaczy woda jest w porządku... albo
kieliszek wina. Piwo i cola też. Płyny mogę
przyjmować, ale niczego więcej nie zaryzykuję.
– Więc po raz ostatni jadłeś...
– Szesnaście miesięcy temu. I od razu
zwymiotowałem.
– Żywisz się więc włącznie krwią. Prowadzi nas
to do pytania szóstego: jak często?
– Raz na tydzień. Mniej więcej. Mógłbym
poradzić sobie bez krwi nawet miesiąc, gdybym
musiał, ale wtedy nie potrafiłbym już myśleć o
niczym innym.
– To jak zabawa z tak zwanymi narkotykami
rekreacyjnymi, tak?
– Nie wiem – powiedział chłodno. – Nigdy nie
próbowałem.
– Świetnie. Pytanie siódme: czy potrafisz
zmieniać kształt? To znaczy, czy możesz prawić, że
wyglądasz jak coś innego, powiedzmy jak zwierzę
albo nawet jakiś przedmiot?
– Tak. – Przyznał się do tego ze wstydem, jakby
uznał, że się chwali, a wcale nie chciał się chwalić. –
Potrafię wyglądać jak wilk. To najłatwiejsze. Ale raz
no... raz zmieniłem się w... w budkę telefoniczną.
Wybuchłam śmiechem. Nic nie potrafiłam na to
poradzić.
– Czy ktoś... czy ktoś próbował wejść i
zadzwonić?
Uśmiechnął się. Uśmiech też miał piękny.
– Owszem. Ale drzwi się nie otworzyły.
Z
wysiłkiem
powróciłam
do
ponurej
rzeczywistości.
– Pytanie ósme: czy kiedyś kogoś zabiłeś,
Anghelu?
– Mój Boże, nie! Nie, nie zabiłem... jestem
ostrożny. Wystarczająco złe jest bycie kimś takim jak
ja. Nie chcę jeszcze zostać mordercą.
Oboje staliśmy, a ja nie miałam pojęcia, kiedy
wstałam.
– Pytanie dziewiąte – oznajmiłam. – Ostatnie.
Jak się dowiedziałeś, że jesteś wampirem?
– Ja się dowiedziałem? Cóż... już wcześniej
miałem podejrzenia, że my, rodzina... że mamy ten
właściwy... gen. Przypuszczam, że to jest gen. Inne
rodziny mają gen rudych włosów, jakiejś szczególnej
alergii... Wiem, jak to jest w książkach, w filmach:
ktoś ci to robi, wypija twoją krew, zmienia cię w
wampira takiego jak on. To się nie dzieje w ten
sposób. Mówiłem ci już, że moja ciotka... że sam
odkryłem... że ona jest wampirem. Jej chyba się
wydawało, że oszalała. Wszyscy tak traktowali to
wszystko, co w niej było dziwne: unikanie słońca,
niejedzenie, tego rodzaju sprawy. Nim to wszystko
jakoś połączyłem, nie żyła już od dwóch lat Mnie
pozostawiła spadek. Jakby wiedziała, że będę taki
sam. Więc zdołałem sobie wszystko poukładać. Ale
najpierw wcale nie wierzyłem. Powiedziałem ci. że
chcę... że chciałem zostać pisarzem. Zacząłem o tym
pisać, o swoim życiu, gdybym był... kiedy zostałem
wampirem. Próbowałem jakoś się w tym odnaleźć.
– A potem – ciągnął – na jakimś party na
Manhattanie poznałem dziewczynę. W jednym z
magazynów przeczytała moje opowiadanie, takie
naprawdę drastyczne, i chciała, no... chciała to ze
mną przeżyć. Przeraziłem się, ale wiesz, kiedy jestem
przerażony, czasem muszę to zrobić. Udowodnić
sobie, że mogę. No więc zrobiliśmy to. Nawet jej nie
bolało. Dla mnie to ważne, żebyś zrozumiała.
Rozkoszowała się każdą chwilą i mówię ci, miałem
później problemy, żeby ją od siebie oderwać. A dla
mnie... dla mnie coś się zmieniło. Napiłem się krwi i
było już inaczej. Było tak, jakbym... – zawahał się
wpatrzony w jezioro i w księżyc – ... jakbym znalazł
kogoś w sobie, spotkał prawdziwego siebie... innego,
niż myślałem, że jestem. Nie byłem lepszy, ale
wszystko... pasowało. Wyszedłem z mieszkania.
Wszystko: miasto, ulice... żyło... i ja żyłem w sposób,
którego nigdy nie zaznałem. Dopiero teraz. Mam
nadzieję, że zaczynasz mnie rozumieć? Chociaż
wiem, nie potrafię tego wyjaśnić. Mogę pisać
słowami, używać ich, sprawiać, żeby działały jak
chcę, ale jeśli o to chodzi, nie potrafię znaleźć słów.
Wrażenie miałem takie, jakbym wyszedł, choć nie z
pokoju, tylko z ciemnej jaskini. Całym moim
światem była jaskinia, a teraz zapłonęły światła,
otoczył mnie prawdziwy świat i był wszędzie
dookoła, nawet we mnie. Na zawsze.
– No tak... – mówił. – Odpowiedziałem na
wszystkie twoje pytania, więc teraz pozostaje mi
tylko czekać, aż pojawi się twój ojciec ze swymi
ludźmi i wykończy mnie. Mam rację, Lei? Nazwisko
na wizytówce to kłamstwo, prawda? Tylko jedno
mnie dziwi: czy nie Powinno brzmieć „Anthony Van
Helsing”?
Potrząsnęłam przecząco głową.
– Ależ skąd, z całą pewnością nie. Na wizytówce
masz nasze rodzinne nazwisko, także moje.
Był zdziwiony. Smutny, zdziwiony i dzielny,
gotów
na
spotkanie
z
okrutną,
krwawą
antywampirską śmiercią, na zaostrzone kolki i
wieśniaków z pochodniami gotowych spalić go
żywcem.
Chyba ten obraz sprawił, że poczułam się za
niego odpowiedzialna, zapragnęłam wziąć go w
ramiona.
Tak czy inaczej właśnie w tej chwili roześmiał się
zupełnie
innym
śmiechem,
jedwabistym
i
mrocznym... i znikł. A w jego miejscu pojawił się
wielki czarny wilk wielkości angielskiego mastyfa, o
ślepiach niczym rubiny. I też zdawał się śmiać. Ale w
następnej sekundzie odskoczył, obiegł jezioro i znikł.
A jaki był mój następny ruch?
Po prostu stałam i przeklinałam się najgorszymi
słowy. Wiedziałam, że Anghel nie kieruje się ani do
domu, ani do miasta. Znikł, porzucając nie tylko swą
ludzką formę, lecz także życie i świadomość tych.
których niedawno poznał. Choć wszystko co mi
powiedział, było bez wątpienia prawdą, poczuł się
zagrożony moimi artystycznie snutymi, idealnie
przemyślanymi planami i planikami i po prostu
znikł. Straciłam go. Jeszcze gorzej: sprawiłam, że on
stracił ostatnią szansę na wolne i bezpieczne życie w
szalonym świecie, który odkrył i zobaczył we
właściwych barwach zaledwie szesnaście miesięcy
temu. Brawo, Lei! Sprytna, chytra, bezbłędna jak
zawsze, głupia, cholernie tępa Lei.
Mój ojciec jest lekarzem. Radzi sobie z
chorobami umysłu i ciała. Przyjmuje najróżniejszych
pacjentów Jest dobry.
Wybrał tę pracę – i sam się do tego przyznaje –
ponieważ udało mu się wyleczyć siebie i jeszcze
jednego z członków rodziny z groźnej, zagrażającej
życiu
choroby
umysłowej.
Jego
nazwisko,
najzupełniej
prawdziwe,
wywołuje
mnóstwo
komentarzy, ale odkrył, a ja odkryłam to samo po
nim, że ogólnie wywołuje tylko zaskoczenie i
rozbawienie, a niczego nie zdradza. To tak jak z
maskowaniem, o czym wspomniałam wcześniej.
Wampiryzm nie jest chorobą. Nie jest
opętaniem, nie jest rzuconym przez kogoś urokiem,
nie jest robotą diabla. To tylko wynik rozwoju. Bo
ludzka rasa rozwijała się i będzie się rozwijać.
Supermani i Batmani... oni już są wśród nas.
Wampiry – czy też ci, których przyjęto nazywać
wampirami (samo słowo wywodzi się chyba z Turcji i
oznacza kogoś w rodzaju „czarodzieja”) – to tylko
podgatunek tej rodzącej się superrasy. Obserwujemy
je na kinowym ekranie, czytamy o nich w książkach,
ale większość z nas nie myśli raczej o tym, że któryś z
nich może usiąść obok w metrze.
Wampir ma następujące cechy: dorasta, lecz
pozostaje młody przez bardzo długi czas, czasami
przez wieki. Nie potrzebuje jedzenia i picia, chociaż
może przyjmować jedzenie i picie w niewielkich
ilościach, jeśli chce. Skorzystanie z ludzkiej krwi
może dać mu świadomość samego siebie i tego, kim
jest, ale tylko dlatego, że już kupił sam pomysł. To
znaczy, że myśli, że tak będzie, więc tak jest. I
rzeczywiście, tam gdzie wampiry uświadamiają sobie
prawdę o sobie bez napadów i kradzieży, poznają ją
głębiej,
dokładniej,
nie
niszcząc
siebie,
a
przynajmniej nie w tym stopniu. Ujmijmy to w ten
sposób: pożądają krwi, ponieważ na jakimś poziomie
już uświadomiły sobie, że są wampirami.
Przyjmowanie krwi nie jest więc konieczne.
Konieczne jest tylko stawienie czoła faktom.
Żywienie się krwią, czy też picie krwi, jest
zbędne. Ludzie nie są przeznaczonymi im ofiarami,
ich krew nie jest głównym pożywieniem wampirów.
Żaden wampir na tym świecie nie musi pić krwi. Tak
samo jak nie musi jeść normalnego jedzenia,
normalnie pić. Tak więc uczta Krwi ma ten walor
(jeśli to właściwe słowo), że czasem wstrząsa nimi i w
ten sposób budzi świadomość. Uwierzcie mi, kiedy
powiem, że wampiry to także rani gdzieś głęboko.
Ale jeśli nie jesteś wampirem, przyjęcie krwi nic ci
nie da. Zero. To znaczy nie obdarzy cię zdolnością
zmiany kształtu, znikania ludziom sprzed oczu, że
już nie wspomnę o dożyciu trzysta czterdziestych
dziewiątych urodzin. Och, no i oczywiście żaden
wampir nie jest w stanie zamienić kogoś w wampira,
pijąc jego krew. Naturalnie jeśli nie miał do
czynienia z kimś, kto już był wampirem.
Jeśli zatem chodzi o krew, to jej znaczenie polega
głównie na nieporozumieniu. Nie ma ona nic
wspólnego z piciem ani jedzeniem, z kielichami i
półmiskami na obiadowym stole świata. Ważna jest
linia krwi. jak powiedział Anghel: geny. Jeśli
otrzymałeś ten gen, to go po prostu masz. Jesteś
wampirem, Istotą Krwi. Pewnego dnia budzisz się i
wiesz, nawet jeśli nie wiedząc, dożyłeś pięćdziesiątki.
Patrzysz w lustro (tak. dobrze powiedziałam, lustro) i
myślisz: przecież ciągle wyglądam na dwadzieścia
dwa lata, jak to możliwe?
Bowiem wampiry odbijają się i w lustrach, i we
wszystkich odbijających powierzchniach. A także
rzucają cień. Mogą nawet spacerować przez cały letni
dzień w palących promieniach słońca. Jasne, nie
opalą się, ale i nie usmażą. Chyba że przeszły pranie
mózgu w ciągu setek lat propagandy w formie legend
i wierzą, że się usmażą.
Rozumiecie,
wszystko
to
jest
chorobą
psychosomatyczną. Wydaje się rzeczywiste, tak
rzeczywiste, że pojawiają się symptomy jak w
przypadku
każdej
poważniejszej
choroby
psychosomatycznej. Bywa i tak, że zdolności
wampira obracają się przeciw niemu, tylko
wzmacniając mit. Wampir może się wydawać
niewidzialny, a więc w pewien sposób jest
niewidzialny. Dostaje także poparzeń, szuka wielkiej
skrzyni, żeby mieć gdzie spać, napada niewinnych
ludzi, odbiera im krew. Kiedy jesteś wampirem,
możesz wymiotować, czując czosnek, i tracić
przytomność na widok co ważniejszych symboli
religijnych. Tylko że to nie jest prawdziwe. To
jedynie poczucie winy. Wampiry wiedzą, że są
istotami wyższymi. Przeraża je to, więc nieświadomie
próbują założyć sobie łańcuchy. Nikt nie jest dla nas
twardszy niż my sami dla siebie. Wystarczy zacząć.
Z innych rzeczy: wampiry są w stanie żyć
wiecznie. Może. Ale żeby je zabić, nie musisz
koniecznie użyć osinowego kołka czy ognia.
Wystarczy
wampira
zastrzelić,
niekoniecznie
specjalną kulą. Wampiry są długowieczne, nie
niezniszczalne. Ponadto: umieją przybrać postać
innych stworzeń, znikać, czasami latać, no i
oczywiście przyzywać do siebie zwierzęta i wydawać
im rozkazy, na przykład jeleniowi. Nie nadużywamy
tych darów. Nie wtedy, kiedy już zrozumieliśmy, kim
jesteśmy i dlaczego. No, niektórzy z nas mają więcej
szczęścia niż inni. Dorastałam w rodzinie, której
część była wampirami. Miałam trzy lata i już
wiedziałam, kim jestem, a kiedy na dziesiąte
urodziny udało mi się zmienić w lisa, tata zrobił mi
zdjęcie. Nadal je mam. No tak, oczywiście, można
nam zrobić zdjęcie.
Tata rzeczywiście wygląda bardzo młodo.
Pacjentom
tłumaczy,
że
to
dzięki
kuracji
witaminowej. A jego nazwisko, nasze nazwisko
rodowe? Draculian. Anthony Draculian. Lelystra
Draculian. Nie, nie należymy do tej słynnej gałęzi
naszego rodu (Rumunów, na których uwagę zwrócił
w XIX wieku sprytny pan Stoker), chociaż jeśli badać
koligacje wystarczająco odlegle w czasie, to owszem,
jesteśmy spokrewnieni.
Widzicie teraz, że to właśnie powinnam była
powiedzieć biednemu przystojnemu, nieszczęsnemu
Anghelowi. Ale nie, straciłam głowę i wszystko
popsułam.
Musiałam zostać u Kokersonów jeszcze dwa dni.
Zostałam i przechodziłam piekło. Nie było jednak
żadnego powodu, by uciec do taty, zjawić się dwa dni
wcześniej, opłakać na jego piersi tę tak
spektakularną klęskę. Anghel znikł. Wiedziałam, że
już nigdy go nie zobaczę. Wiedziałam, że mogłabym
mu pomóc, lecz nie, sprawiłam tylko, że jego życie
stało się tym bardziej przygnębiające.
Zadzwoniłam do taty, ale miał akurat pacjenta.
W porządku, zaczekamy, aż wrócę do domu. W
końcu miałam przed sobą wiele lat, nie zabraknie mi
czasu na obwinianie się i na żałowanie.
Anthony ma gabinet daleko, po drugiej stronie
miasta. Mieszkamy w dużym domu – w kamienicy z
fasadą z piaskowca, na rogu Dale i Landry. To miła
okolica.
Próbowałam zadzwonić do niego jeszcze raz z
komórki, z wyznaczonego miejsca w pociągu, ale tym
razem wyjechał na któreś ze swych niekończących się
spotkań. W domu nie było nikogo. Rzuciłam bagaże i
pojechałam windą do naszego ogrodu na dachu. To
mały ogródek, coś w rodzaju odkrytego pokoju
dziennego. Więdły ostatnie porastające ściany róże,
lecz winorośl ciągle się uginała pod ciężarem
wielkich fioletowych kiści. Poczęstowałam się
winogronami.
Przechylona
przez
balustradkę
obserwowałam słońce zdecydowane zapaść już za
horyzont, jak zwykle po zachodniej stronie miasta.
Nigdy nie czułam ochoty zrabowania komuś
części jego cennej krwi. Uznałam, że to szczęście. Że
jestem szczęściarą. Mnie wszystko przychodziło
łatwo. Tylko że umarła mama. Miałam wtedy
piętnaście lat. To było ciężkie. Nie była jak my, jak
tata, ja, wujek. Nie miała genu. Wiem, że rozmawiali
o tym, że kiedyś będzie starsza i jak sobie z tym
poradzić... ale nie doczekali tego problemu, sprawę
załatwiła ciężarówka w śródmieściu. Zabiła ją. Nas,
tatę i mnie, też by zabiła. Na to nic mieliśmy
odporności.
Niebo było różowozłote, ptaki wyglądały jak
namazane na nim gryzmoły. Miasto czyniło własny
hałas, metra, taksówek i ludzi, wiedziałam jednak, że
gdy tylko wróci tata, wyczuję go. Zawsze go
wyczuwałam. I nagle przez głowę przeleciała mi
przedziwna myśl, aż wyprostowałam się i na chwilę
wstrzymałam oddech. Ta dziwna myśl była taka: czy
mój ojciec, sprytny, zdumiewający, zawsze wiedzący
wszystko najlepiej, z góry wiedział, że Anghel będzie
u Kokersonów na tym ich dziwnym balu? Czy
wiedział, że dostrzegę, kim jest, że mogę spróbować
zmienić bieg rzeczy, być tą, która ocali Anghela przed
ogarniającą go ciemnością? Jeśli tak, o ileż trudniej i
ciężej mi będzie przyznać, nie...
I wówczas odebrałam sygnał mogący oznaczać
tylko tatę, niesłyszalny krok, który zawsze słyszę.
Właśnie otworzył drzwi na dole. Winda ruszyła...
Byłam przerażona. Nie, nie bałam się
Anthony’ego. tylko tego, co będę musiała mu
powiedzieć. Przygotowałam się na najgorsze, w
ustach ciągle czułam smak winogron. I wreszcie
pojawił się w ogrodzie... ale nie Anthony. Anghel.
Zamarłam. Jak najgłupsza gęś odbierająca
właśnie
Oscara
za
skretynienie
spytałam:
„Cccooo...?”.
Uśmiechnął się w odpowiedzi.
Włosy związał w długi, bardzo długi kucyk
opadający na ramiona. Miał na sobie dżinsy, koszulę
i lekką skórzaną kurtkę. Jak przewidywałam, nawet
w tym stroju nie sposób było nie widzieć, że jest
inny, różny od nas, zdumiewający.
– Wszystko w porządku, Lei. Mam klucz do
drzwi frontowych. Twój ojciec mi go dał. Ufa mi. A
ty? Potrafisz mi zaufać?
Anthony ufa wyłącznie tym, którym można
zaufać.
A ja? Oszukiwałam się, prawda? Nie chodziło
tylko o to, że zawiodłam Anghela, pacjenta, ale i o to.
że unieszczęśliwiłam siebie. Nie potrafiłam przestać
o nim myśleć. Myślałam, że straciłam go na zawsze, a
oto stał przede mną.
– Trochę wcześnie na spacery, przynajmniej
ciebie, nie uważasz? – powiedziałam bardzo
spokojnie. – Słońce przecież jeszcze nie zaszło.
– Powiedział mi... to znaczy Anthony
powiedział... żebym próbował nowych rzeczy, byle
nie wszystkiego naraz. Powoli. I tak też robię.
Godzina po wschodzie, godzina przed zachodem. No
i popatrz... – Był już bardzo blisko. Wyciągnął do
mnie silne, eleganckie ręce. – Ani śladu poparzeń.
Z trudem przełknęłam ślinę.
– A więc jesteś pacjentem ojca?
– Od wczoraj. Robię szybkie postępy, prawda?
– No tak. Świetnie. – Zabrzmiało to bardzo
niezręcznie. Wpatrywałam się w guziki jego koszuli.
Fajne były jak na guziki. Wygodniej mi było patrzyć
na nie niż w oczy Anghela.
– Lei – powiedział cicho. – Dziękuję.
Musiałam więc jednak podnieść wzrok, a kiedy
to zrobiłam, jego dłonie delikatnie ujęły moje. Był to
płomienny dotyk... i co jeszcze? Coś w jego oczach
też się zmieniło. Pozostały zniewalające, ale było w
nich... więcej. Widziałam Anghela. To znaczy chcę
chyba powiedzieć, że widziałam, kim jest naprawdę.
Człowieka wcale nie okrutnego ani groźnego, nie
bandytę, w żadnym razie głupiego, człowieka
mogącego być, kim zechce, dzielnego i... tak,
szlachetnego, muszącego jedynie odnaleźć swoją
drogę.
– Przepraszam za tę sprawę z wilkiem, za zmianę
kształtu – powiedział do mnie. – Byłem... zagubiony.
Musiałem jakoś to sobie poukładać. Ale jak widzisz,
nie
zgubiłem
wizytówki.
Zadzwoniłem
do
Anthonyego, spotkałem się z nim wczoraj. Twój
ojciec jest w porządku.
– Owszem, jest – przyznałam.
Nadal trzymał mnie za ręce.
– Lei – powiedział i powtórzył cicho, miękko:
– Lelystro... – Po raz pierwszy w całym
dotychczasowym życiu moje imię zabrzmiało mi w
uszach cudownie, jakbym nigdy go przedtem nie
słyszała. – Lelystro, ocaliłaś mnie. Ocaliłaś mi życie,
uratowałaś mnie przed szaleństwem. Dzięki tobie nie
zostałem tym, kim nigdy nie chciałem zostać. Nie
chcę... nie mogę ci niczego obiecywać, nie mogę
prosić o obietnice. Jeszcze nie. Nie mogę, póki nie
mam pewności, że naprawdę jestem tu, gdzie
powinienem być. Gdzie ty jesteś. Ale jeśli mi się uda,
wtedy...
Ogród płonął: ściany, pnącza, winorośl krwawe
od zachodzącego słońca. W tym krwawym świetle
Anghel pochylił głowę i pocałował mnie w usta. Był
to wspaniały pocałunek, nieważki, lecz głęboki.
Oddałam mu go równie delikatnie tu, o zachodzie, w
świetle zachodzącego słońca, w świetle czerwonym jak krew.
Richelle Mead
Światło księżyca
W padłam w pułapkę.
Myślałam, że tylne drzwi wiodą do wolności, a
znalazłam się w wąskim zaułku, którego wylot
prowadził z powrotem na główną drogę, gdzie już
czekali na mnie gliniarze i nie tylko. I co teraz?
Zawahałam się, rozważając, czy ulica nie jest jednak
bezpieczniejsza niż powrót do klubu, ale nim
zdołałam podjąć decyzję, usłyszałam, jak za moimi
plecami zamykają się drzwi. Odwróciłam się w
miejscu.
Zobaczyłam człowieka. Chłopaka. Był chyba w
moim wieku, może trochę starszy. Brązowe włosy
miał nieco za bardzo rozwichrzone jak na mój gust,
lecz oczy piękne! Ciemno, bardzo ciemnozielone.
Szmaragdowe w tym kolorze, którego szmaragdy
jakoś nigdy nie mają. Przyjrzałam mu się dokładniej
i moje ciało przeszył przedziwny dreszcz. Był fajny,
ale nie jego uroda uderzyła mnie najmocniej, raczej
wrażenie, że go poznaję, jakbym znała go od lat. Nie
miało to najmniejszego sensu, bo nigdy go nie
widziałam. Odpędziłam od siebie dziwne uczucie,
zmierzyłam go wzrokiem i dostrzegłam coś
niewątpliwie najpiękniejszego: fioletową odznakę
przy pasku.
– Masz mnie stąd wyciągnąć – rozkazałam
głosem najgroźniejszym, na jaki mogłam się zdobyć
w tych okolicznościach. Jeśli pracował w klubie, na
co wskazywało jego ubranie, to był przyzwyczajony
do przyjmowania rozkazów od wampirów. –
Pójdziemy do twojego samochodu.
Oczekiwałam, że się skuli, że spojrzy na mnie
rozszerzonymi z przerażenia oczami, może przełknie
z wysiłkiem, może cały drżący tylko skinie głową. Ale
nie, tylko zmarszczył brwi.
– Dlaczego?
Gapiłam się na niego i przez chwilę nie
wiedziałam, co powiedzieć.
Spojrzeniem pięknych oczu zmierzył mnie tak,
jak ja przed chwilą zmierzyłam jego.
– Boisz się – powiedział zaskoczony i nic więcej.
– Dlaczego? Wampiry nigdy się nie boją.
– Nie boję się, ale za chwilę się rozzłoszczę... jeśli
nie zrobisz tego, co ci kazałam. – W rozpaczliwym
odruchu sięgnęłam do torebki, wyjęłam zwitek
banknotów. Nie liczyłam ich, lecz na wierzchu było
kilka setek. – Jeśli dam ci to... przestaniesz zadawać
pytania.
Tym razem spojrzał na mnie rozszerzonymi
oczami. Wahał się zaledwie chwilę, a potem wyrwał
mi pieniądze z ręki.
– No to chodź – powiedział.
Poszłam za nim z powrotem do klubu. Weszłam
tam wcześniej głównymi drzwiami, przebijałam się
przez tłum podrygujący w rytm techno. Teraz
chłopak poprowadził mnie korytarzem przy kuchni i
kilku magazynach kończącym się kolejnym wyjściem
– za nim był ciemny parking otoczony siatką.
Otworzył drzwi przerdzewiałej hondy civic.
Wśliznęłam się do środka, rozglądając się nerwowo
dookoła. Z wyjątkiem stojących nieruchomo w
mroku samochodów parking był pusty. Po raz
pierwszy tej nocy pozwoliłam sobie na odrobinę
nadziei. Być może ujdę zżyciem.
– Jak ci na imię? – spytałam.
– Nathan. – Chłopak wrzucił wsteczny, obejrzał
się, wycofał z miejsca parkingowego. – A tobie?
– Lucy – powiedziałam i natychmiast przeklęłam
się w myśli za podanie mu prawdziwego imienia. O
czym myślałam? Spojrzałam na niego spod oka,
obawiałam się, że może je znać, w końcu pojawiało
się w wiadomościach, ale wyglądało na to, że
prowadzenie hondy całkowicie go absorbuje.
Wyjechaliśmy na główną ulicę. Skuliłam się na
siedzeniu. Byliśmy w dzielnicy rozrywki, wszędzie
pełno było ludzi. Spacerowali po chodnikach,
przechodzili od klubu do klubu, stali w kolejkach
przy wejściu. Ludzie oczywiście. Wampiry rzadko
musiały czekać.
Przyglądałam się im, szukając wzrokiem moich
prześladowców. Nie znalazłam żadnego, ale w istocie
niewiele to znaczyło. Bryan miał do dyspozycji
rozległą sieć agentów, kobiet i mężczyzn, umiejących
działać w ukryciu i poruszać się z szybkością
niezwykłą nawet wśród wampirów.
– W porządku, Lucy. – W głosie Nathana nie
słychać było zwykłego u ludzi szacunku. – Teraz
powiedz, dokąd mam cię zawieźć.
– Do Lakemont.
– Lake... co? Przecież to dwie godziny drogi!
Zapłaciłam ci wystarczająco i za dwanaście!
– Muszę wracać do pracy. Mam przerwę, to
wszystko. Myślałem, że podrzucę cię gdzieś...
– Podrzucisz. Do Lakemont.
– Nie ma mowy. Cztery godziny... wyrzucą mnie
z roboty!
– Znajdziesz sobie inną.
– Jasne – prychnął. – Jakie to typowe dla was.
wampirów. „Znajdziesz sobie inną”. Jakby to było
takie łatwe.
– Dostałeś więcej pieniędzy, niż zarabiasz w
tydzień. A pewnie nawet w miesiąc.
– Owszem, tylko co potem?
– Słuchaj – zniecierpliwiłam się. – Nie masz
wyboru. Albo zawieziesz mnie do Lakemont, albo w
porządku, spróbuj pozbyć się mnie gdzieś bliżej. Jak
tylko zatrzymasz samochód, rozerwę ci gardło.
Tylko go straszyłam. Nie potrzebowałam
pożywienia i nie zamierzałam pożywiać się teraz, bo
miałam wystarczająco wiele innych zmartwień.
Miałam tylko nadzieję, że moja słowa zabrzmiały
groźnie i przekonywająco.
Nathan milczał, ale nie zatrzymał samochodu.
Przez kilkanaście minut jechaliśmy w milczeniu, a
potem powiedział:
– Nie przejedziemy przez kontrolę.
– Masz fioletową odznakę. – W końcu wyłącznie
z tego powodu zmusiłam go, by udzielił mi pomocy –
Możesz wyjeżdżać z miasta i wjeżdżać tu.
– Mogę. Kontrola mnie puści. Teoretycznie
ciebie też, ale coś mi mówi, że wcale nie marzysz o
pokazaniu się patrolom.
Poczułam ucisk w żołądku. O tym nie
pomyślałam.
– Może mogłabym się ukryć w bagażniku?
Roześmiał się ze sporą dozą goryczy. Dziwne,
lecz w jego śmiechu było coś, co wywoływało we
mnie przyjemne drżenie. Wielka szkoda, że śmiał się
ze mnie.
– Nigdy nie musiałaś się zatrzymywać i
poddawać kontroli, co?
– Przeszukują bagażniki?
– Czasami. Często wybierają przypadkowe
samochody do sprawdzenia. Jeśli uznają, że dzieje
się coś podejrzanego, kontrola jest pewna.
Spojrzałam przed siebie, oparłam się policzkiem
o boczną szybę. Czułam jej chłód. Do oczu napłynęły
mi
gorące
łzy;
zamrugałam
gwałtownie,
powstrzymując się od płaczu. Nie ma mowy, żebym
płakała, mając tego człowieka za świadka.
– Dlaczego uciekasz? – spytał.
– To bez znaczenia – odparłam. Nie musiał
wiedzieć, wystarczająco złe było to, co wiedziały
wampiry. Wtajemniczanie ludzi niosło ze sobą
ryzyko nie do zaakceptowania.
– W porządku, nie ma sprawy.
– Przecież i tak cię to nie obchodzi. Pomagasz mi
dla pieniędzy.
– Pomagam ci, bo zagroziłaś, że rozszarpiesz mi
gardło.
– I dla pieniędzy.
Lekko wzruszył ramionami. Nie odrywał wzroku
od drogi.
– Jeśli masz naprawdę poważne kłopoty, to
pewnie więcej dostanę za wydanie cię.
Szczerze mówiąc, miałam nieodparte wrażenie,
że wcale się nie myli, więc znowu podjęłam próbę
przelał mówienia do niego ostro i groźnie. Jeszcze
nigdy nie zmuszałam ludzi, żeby coś dla mnie zrobili.
Zawsze ja. koś tak pomagali... sami z siebie.
– Ścigają mnie wampiry – powiedziałam. – Nie
ludzie. Jeśli masz mnie za groźną, poczekaj, aż je
zobaczysz. Gdy tylko uznają, że pomogłeś mi w
ucieczce, a to przecież prawda, pieniądze staną się
najmniejszym z gnębiących cię problemów.
Znów zapadła cisza. Spostrzegłam, że jesteśmy
już na autostradzie. Może był lepszy w tych
sprawach, niż sądziłam?
– Masz więcej pieniędzy? – spytał nagle.
– A co? Podniosłeś stawkę za pomoc?
– Jeśli rzeczywiście chcesz wyjechać z miasta,
odpowiadaj na moje pytania.
– Owszem. Mam.
– Dużo więcej?
– Owszem. Dużo. Ile potrzebujesz?
Zamiast odpowiedzi na najbliższym zjeździe
zawrócił. Pojechaliśmy z powrotem do miasta.
– Co robisz? – krzyknęłam.
– Pomagam ci uciec.
Wjechaliśmy do tej części miasta, w której
rzadko bywałam. Mieszkali tu przede wszystkim
ludzie, choć rządziły oczywiście wampiry. Było tu
brudno, niechlujnie; gdybym była człowiekiem, nie
czułabym się bezpiecznie, spacerując po ulicach w tej
akurat okolicy.
Nathan zatrzymał samochód przed salonem, w
którego oknie świecił się neonowy napis: TATUAŻE.
– W porządku. Zobaczmy te twoje pieniądze –
powiedział.
Pogrzebałam w torebce, wręczyłam mu resztę
gotówki. Na jej widok uniósł brew.
– Oho! Nie żartowałaś. – Odliczył połowę sumy,
a resztę, ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, oddał
mnie.
– Pilnuj ich – poradził.
Zdziwiona i zaciekawiona weszłam za nim do
salonu tatuażu. Od progu powitała nas hałaśliwa
rockowa muzyka. Dostrzegłam sylwetkę łysego
człowieka w pokoju na zapleczu; trzymał w rękach
coś, co uznałam za narzędzia jego pracy: igły. Bliżej,
za ladą, uczesany na mohawka mężczyzna i najeżona
piercingami dziewczyna śmieli się z jakiegoś żartu.
Spojrzeli na nas z ciekawością.
– Nate, ty sukinsynu – powiedział mężczyzna,
nie przestając się śmiać. – Tyle czasu się... –
spoważniał nagle, bo dokładniej obejrzał sobie mnie,
popatrzył mi w oczy. Dziewczyna wyraźnie pobladła.
Oboje się wyprostowali, mężczyzna chwycił pilota,
pośpiesznie wyłączył muzykę; źródłem dźwięku
pozostał tylko mały telewizor ustawiony za ich
plecami. – Witam, panienko. Czy coś mogę dla ciebie
zrobić?
Nathan
roześmiał
się
i
ku
mojemu
bezgranicznemu zdumieniu objął mnie i przytulił.
Poczułam zapach jego skóry, jego potu; okazał się
absolutnie wspaniały.
– Daj sobie spokój z tym „tak jest, panienko”, –
niestety nie, panienko”, Pete. Dziewczyna jest ze
mną. Przez ten weekend chce się trochę połajdaczyć,
tak po ludzku.
Napięcie wyraźnie zmalało, ale gospodarze nadal
Przyglądali mi się raczej nerwowo.
– No to masz szczęście, Nate – powiedział
wreszcie Pete, lecz nie zabrzmiało to szczerze.
– Jak myślisz, da się z niej zrobić człowieka? –
spytał Nathaniel.
Pete uśmiechnął się, szturchnął dziewczynę.
– Takiego jak ona? Jasne, oczywiście, to jest do
zrobienia. Szkła kontaktowe i tak dalej?
– Wszystko, co da się zrobić.
Nathan sprawiał wrażenie rozluźnionego,
uśmiechał się wesoło, naturalnie. Był kimś zupełnie
innym niż chłopak, z którym jechałam samochodem.
Oczywiście tam w samochodzie groziłam, że mu
rozerwę gardło, więc różnicę można było zrozumieć.
Na razie próbowałam tylko nie myśleć o jego
zapachu.
– I jeszcze jedno – dodał, dotykając odznaki przy
pasku. – Sam nie wiem... pewnie nie potrafisz
podrobić fioletowej?
Pete zesztywniał.
– Hej, to już nie jest zwykłe zamówienie.
– Możemy zapłacić.
Pete popatrzył na mnie, a potem znów na niego.
– To dla niej? A po co jej odznaka? Jak daleko
zamierzasz pociągnąć tę zabawę?
– Spokojnie. Chcę ją tylko zabrać ze sobą do
domu... ale nikt nie może o tym wiedzieć. Jej chłopak
jest zazdrosny.
– Za duże koszta, za wiele kłopotu. Łatwiej po
prostu zostać w mieście.
– Dasz radę czy nie dasz?
– W porządku. Zabierze mi to z godzinę, no i
wiesz, te rzeczy nigdy nie są identyczne. Jeśli cię
złapią...
– ... nie wolno mi powiedzieć, od kogo ją
dostałem – dokończył za przyjaciela Nathan. –
Znam, słyszałem.
Pete poszedł na zaplecze przygotować odznakę.
Mnie przekazał Donnie. Skinęła na mnie, ale
złapałam Nathana za klapy, przyciągnęłam do siebie.
– Co tu się dzieje? – syknęłam. – Dla was
wampiry, które chcą uchodzić za ludzi, to normalka?
Nathan wydawał się autentycznie rozbawiony.
– O rany, czy ty naprawdę jesteś takie
niewiniątko? Nie znasz wampów, które się w to
bawią?
– Nie. – Zastanowiłam się, marszcząc brwi. –
Dlaczego miałyby to robić? Co to, bal maskowy?
– Nie. Podnieca je to.
– Eeee...
– Ludzie robią różne dziwne rzeczy. – Pokazał
palcem Donnę. – No idź.
Dziewczyna była nieco starsza ode mnie, mogła
mieć dwadzieścia parę lat. Rozjaśniała włosy na
blond, przesadzała z cieniem do oczu. Pracowała
szybko, a ja wyraźnie widziałam, że się mnie boi.
Rozmowa się nam nie kleiła i tylko Nathan od czasu
do czasu komentował postępy.
– Jaki chcesz kolor? – spytała Donna w pewnym
momencie.
– Kolor czego? – zdziwiłam się.
– Szkieł kontaktowych. Na oczy.
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Nigdy się nad
czymś takim nie zastanawiałam. Zmienić kolor oczu?
Moje były srebrne, jak wszystkich wampirów. Przez
chwilę myślałam o pięknych zielonych oczach
Nathana, lecz nie wydawało mi się to właściwe.
Zieleń należała do niego.
– Może niebieskie? – spytała niecierpliwie
Donna. – Wyglądasz trochę tak, jakby niebieskie ci
pasowały.
– Niech będą niebieskie – zgodziłam się słabym
głosem.
Znalazła odpowiednie soczewki i przez następne
pół godziny próbowała mi pomóc je założyć. Nie
mogłam przecież użyć lustra, a bardzo nie podobało
mi się pchanie palców w oczy, i swoich, i jej. Ale
wreszcie nam się udało. Potem poprawiła mi jeszcze
makijaż i skończyła równo z powrotem Petera. Peter
zrobił mi zdjęcie aparatem cyfrowym i oboje znikli
na zapleczu, by dokończyć podrabianie odznaki.
Nathan podszedł bliżej, obejrzał mnie dokładnie.
– Nieźle – uznał. – Ładna z ciebie istota ludzka.
Nie uśmiechaj się tylko, nie pokazuj kłów.
– Nie wyglądam jak Donna, prawda? Ma
koszmarny makijaż – powiedziałam i natychmiast
uświadomiłam sobie, jak okropnie to zabrzmiało. –
Och. przepraszam, chociaż... ona nie jest twoją
przyjaciółką, prawda?
– Makijaż masz w porządku. I nie, widziałem ją
dziś pierwszy raz w życiu. Pete ma ciągle nowe
dziewczyny.
– Jest twoim przyjacielem?
– Można tak powiedzieć. Kiedy chodziłem do
liceum, pracowaliśmy razem w restauracji. Potem
dostał trochę pieniędzy i otworzył ten salon.
– Studiujesz?
– Powinienem. – Pożałowałam, że zadałam mu
to pytanie, bo swoboda zachowania i dobry humor,
tak wyraźne od chwili, kiedy tu weszliśmy, gdzieś
znikły zastąpione przez wielką gorycz. – Nie mam
pieniędzy. Poza tym w liceum tyle pracowałem, że
oceny miałem do niczego. Nie jestem ani
wystarczająco dobry, żeby dostać stypendium
naukowe, ani wystarczająco dobrze „stawiony, żeby
wampiry mnie poparły.
Chciałam mu powiedzieć, że mogę przecież
porozmawiać z ojcem, że on pewnie mógłby go
poprzeć. Wampiry robiły to czasami, jeśli chciały
mieć na pewnych pozycjach ludzi odpowiednio
wykształconych lub posiadających pewne szczególne
umiejętności. Ci ludzie przechodzili przez studia ze
śpiewem na ustach. Pokrywaliśmy im wszystkie
koszta.
Ale powstrzymałam się w ostatniej chwili.
Przypomniałam sobie, co zaszło. Nie mogłam
przecież rozmawiać z ojcem na ten temat. Bardzo
prawdopodobne, że nie porozmawiam już z nim na
żaden temat. Więc tylko powiedziałam do Nathana:
– Bardzo mi przykro.
– Niewiarygodne – zdziwił się. – Jeszcze nigdy
nie słyszałem wampira mówiącego do człowieka, że
jest mu przykro. A ty już po raz drugi...
Przerwał. Dostrzegłam, jak skupia spojrzenie na
czymś za moimi plecami. Najpierw się zdziwiłam,
potem odwróciłam... i spojrzałam na własną twarz w
telewizorze.
Obserwowanie siebie miało dla mnie zawsze
pewien nierealny wymiar. Wampiry nie odbijają się
w lustrzanych powierzchniach, więc czasami nie
widujemy siebie przez wieki. Dopiero rozwój
techniki filmowej i fotograficznej pozwolił nam
zobaczyć, jak naprawdę wyglądamy.
Wybrali potworne zdjęcie. Miałam na nim
czarne sińce pod oczami, przez co skóra sprawiała
wrażenie jeszcze bledszej niż zazwyczaj. Nawet w
telewizji łatwo było rozpoznać moje wampirskie
srebrnoszare oczy.
Włosy: zwykłe, nudne, brązowe sprawiały
wrażenie takie, jakbym nie czesała ich od tygodnia.
Skąd oni to wygrzebali?
– Fuj – prychnęłam.
Energiczna
blondynka
pod
zdjęciem
relacjonowała moje zniknięcie.
„W dniu dzisiejszym władze poszukują Lucy
Wade, córki filantropa z Chicago, biznesmena
Douglasa Wade’a. Lucy znikła dziś wczesnym
wieczorem po kłótni z rodzicami. Opisywana jest
jako trudna nastolatka, zażywająca narkotyki i już
wcześniej uciekająca z domu".
– Co? – nie wytrzymałam. – Nie tknęłam
narkotyków!
„Po raz ostatni widziano ją na St. Jane Avenue
wchodzącą do Club Fathom. Osoby posiadające
informacje w tej sprawie proszone są o kontakt z
policją. Rodzina gotowa jest udzielić Lucy wszelkiej
koniecznej pomocy oraz oferuje nagrodę za
informacje prowadzące do jej odnalezienia”.
Nathan spojrzał na mnie ostro.
– Co, do diabła? Ty jesteś Lucy Wade? – Mówił
wystarczająco cicho, by inni go nie usłyszeli, ale
gniew w jego głosie brzmiał tak wyraźnie, że nie
sposób go było nie rozpoznać.
Nie dało się dłużej unikać prawdy.
– Owszem, to ja – powiedziałam.
Wyrzucił ręce w powietrze, zaczął spacerować po
pokoju.
– O mój Boże... o mój Boże! Pomogłem w
ucieczce córce Douglasa Wade’a! Douglas Wade!
Przecież on jest właścicielem Fathoma! Jest szefem
szefa szefa mojego szefa!
– Wiem.
– Jest właścicielem miasta!
– Wiem.
– Udawałaś niewinną ofiarę uciekającą przed
prześladowcami, a przecież rodzice chcą tylko
skierować cię na odwyk!
– Nie – zaprotestowałam stanowczo. – To
nieprawda. Wszystko co usłyszałeś przed chwilą, to
jedno wielkie kłamstwo.
Nathan obrócił się w miejscu. Twarz miał
ściągniętą gniewem.
– Wiedziałem, że nie wolno ufać wampirom. O
co tu właściwie chodzi? Spiskowałaś i teraz chcą cię
uciszyć?
– Bardzo byś się zdziwił.
– Mów!
– Nie... nie mogę. Nie mogę powiedzieć nikomu.
Wiem coś, czego nie powinnam wiedzieć i za to
gotowi są mnie zabić. Moja własna rodzina, Nathan!
W ogóle nie zwrócił uwagi na moje słowa.
– Jezu Chryste, pomagam w ucieczce
narkomance, córce jednego z najpotężniejszych
wampirów w mieście. Powinienem się odwrócić i
odejść. Zabijaj sobie, proszę bardzo! Jeśli mnie
złapią, czeka mnie coś znacznie gorszego.
Zeskoczyłam z krzesła, podbiegłam do niego.
– Nie! Błagam, nie odchodź! Słuchaj, jeśli nie
chcesz, nie musimy nawet jechać aż do Lakemont.
Wystarczy, że przewieziesz mnie przez granicę.
Nathan patrzył na mnie oczami jak zielone
płomienie. Był w nich straszny gniew... i frustracja.
Miałam nieprzyjemne wrażenie, że obserwując mnie
w ten sposób, tak naprawdę widzi zdarzenia wielu lat
i wszystkie krzywdy, których doznał od wampirów.
Praktycznie cale życie. Mój gatunek wyszedł z
ukrycia i rozpoczął okupację ludzkiego świata przed
jego urodzeniem. Aż do dziś nie myślałam, jak to
jest, kiedy się żyje pod rządami innej rasy, rasy,
której praktycznie nic nie można zrobić. Jesteśmy
silniejsi, szybsi, zabić nas można, wyłącznie
przebijając kołkiem serce, a ludziom niemal nigdy
nie udaje się wystarczająco zbliżyć. Nie miałam
pojęcia, przez co musiał przechodzić.
– Proszę – szepnęłam. – Możesz wziąć resztę
pieniędzy.
Patrzył na mnie jeszcze kilka długich chwil i
nagle jego twarz się zmieniła. Coś stało się z tym jego
gniewem. Nie potrafię tego wyjaśnić, ale wiedziałam
już z całą pewnością, że doznał tego samego
dziwnego uczucia co ja przedtem, w zaułku. Jakby
coś nas ze sobą wiązało, jakbyśmy znali się od
dawna. Westchnął, sięgnął po pilota, wyłączył
telewizor.
– Tego nam tylko brakuje, żeby Pete się o
wszystkim dowiedział. To ostatnia rzecz, jakiej
byśmy chcieli. Na szczęście ciągle mogę się ciebie
pozbyć, nim ktokolwiek się dowie, że zawarliśmy
znajomość. Pewnie już skończył.
Ale minęło kolejne dziesięć minut, które
spędziliśmy w żałosnej ciszy, i nic. Nathan nabrał
chyba podejrzeń. Podszedł do drzwi, zajrzał do
pokoju.
– Pete?
Nie doczekał się odpowiedzi. Wszedł do środka
powoli, ostrożnie. A w trzydzieści sekund później
wyskoczył z pokoju, złapał mnie za ramię i pchnął w
kierunku wyjścia. Tak mnie zaskoczył, że aż się
potknęłam, a przecież miałam tyle siły, że gdybym
chciała, nie byłby w stanie ruszyć mnie z miejsca.
– Co się stało? – spytałam, kiedy wypadliśmy na
ulicę.
– Znikli. Tam, z tyłu, też jest telewizor.
Zakładam, że obejrzeli sobie program, sprzedali nas i
ulotnili się czym prędzej.
Wślizgnęliśmy się do samochodu. Nathan
włączył silnik. Ruszyliśmy, ale dopiero na ulicy
wręczył mi fałszywą odznakę. Najwyraźniej Pete
zdołał ją ukończyć i uciekając, nie zabrał jej ze sobą.
Nazywałam się teraz Sara Brown, miałam
osiemnaście lat, byłam człowiekiem i dysponowałam
służbową przepustką na wyjazd z miasta na
przedmieścia. Najbardziej zafascynowało mnie
zdjęcie. Donna zrobiła naprawdę dobrą robotę z tą
moją
bladością.
Nie
zastosowała
sztucznej
opalenizny ani nic, a mimo to cerę miałam ludzkiego
koloru.
I te oczy... doprawdy fascynujące, czyste,
bladoniebieskie. Oczarowały mnie.
– Przynajmniej nie musieliśmy za nią zapłacić –
zauważyłam.
– I na nic się nam nie przyda. Nie przejedziemy
przez kontrolę, nie ma mowy.
– Dlaczego?
– Pete z pewnością powiedział policji, że jestem i
tobą. W tej chwili wiedzą już o mnie wszystko bez
wyjątku, także to, jaki prowadzę samochód i jaki jest
jego numer rejestracyjny. Wszystkie punkty
kontrolne strzeżono, że przyjeżdżamy i czym.
Znów miałam ochotę się rozpłakać i znów udało
mi się powstrzymać łzy.
– Nie możemy ukraść samochodu? – spytałam.
Spojrzał na mnie dziwnie.
– A wiesz, jak to się robi?
– No... nie.
– I myślisz, że ja wiem ? Jesteś pewna, że to
umiejętność powszechna wśród ludzi niższych klas?
Że wszyscy jesteśmy kryminalistami?
– No... nie... ależ oczywiście, że nie. Chciałam
powiedzieć, że...
Przerwał mi.
– Ale być może wpadłaś na niezły pomysł –
powiedział,
zatrzymał
się
gwałtownie
przy
krawężniku, otworzył drzwi. – Idziemy.
Musiałam biec, żeby za nim nadążyć.
– Co my właściwie robimy? – spytałam.
– Szukamy nowego środka transportu.
Wyszliśmy z parkingu na ulicę przypominającą
mi tę, przy której stał Fathom Club, tylko że –
podobnie jak przy salonie tatuażu – wszystko tu
wydawało się biedniejsze i brudniejsze. Stanęliśmy z
boku,
Nathan
uważnie
obserwował
tłum.
Przechodzący obok wcale się nami nie interesowali,
dla nich oboje byliśmy zwykłymi ludźmi.
Wreszcie
namierzył
dwóch
facetów
wychodzących z baru. Jeden z nich trzymał w ręku
kluczyki, na nadgarstku dostrzegłam pasmo fioletu.
Nathan wziął mnie za rękę, razem podbiegliśmy do
nich. Znów się uśmiechał.
– Hej, kolego, czy wyjeżdżacie z miasta? –
pokazał kierowcy fioletową odznakę.
Jeden z facetów był pijany. Drugi – miałam
nadzieję, że rzeczywiście kierowca – wyglądał tak,
jakby się dobrze bawił i to wszystko.
– Tak, do Evanston – odparł.
– Zepsuł się nam samochód – tłumaczył Nathan.
– Nie ma mowy, żeby go naprawić przed godziną
policyjną. Podrzucicie nas? Obojętne dokąd, byle za
granicę. Żebym mógł zadzwonić do przyjaciół.
Faceci wymienili spojrzenia, a potem znów
popatrzyli na nas.
– Jasne – powiedział ten trzeźwy. – Nie ma
sprawy.
Musieli uznać, że jesteśmy nieszkodliwi. Co oni
tam wiedzieli!
Ruszyliśmy. Rozmawiali wyłącznie ze sobą, jakby
zapomnieli, że ktoś jedzie z nimi na tylnym
siedzeniu.
– Co chciałeś studiować? – spytałam Nathana
cichym głosem. – Aktorstwo?
Wyglądał za okno. Znów miał ten gniewny wyraz
twarzy, pewnie rozmyślał o tym, jak zrujnowałam
mu życie.
– Co? – spytał nieprzytomnie.
– Potrafisz nieźle grać. W każdej sytuacji –
wyjaśniłam.
Uśmiechnął się do mnie gorzko.
– Kiedy się okazuje, że lada chwila może cię
rozwalić głowa wampirskiej przestępczej rodziny,
aktorstwo staje się drugą naturą człowieka. A tak
między nami, pod tym względem jesteś straszna. Ani
przez chwilę nie wierzyłem, że możesz mi rozszarpać
gardło.
– Och – powiedziałam i zdziwiłam się, słysząc
rozczarowanie w swym głosie.
– Nie masz jeszcze osiemnastu lat, prawda?
– No... nie mam.
– Ile będziesz czekać?
– Mniej niż rok.
Widziałam, że tym razem się przestraszył.
– Och! Więc możesz już zabijać?
– Ale nie zabiję. Mam... mam zamiar poczekać.
Wszystkie wampiry muszą się pożywić przed
ukończeniem osiemnastego roku życia. Czasami
czułam, jak budzi się we mnie pożądanie krwi, choć
sama myśl o tym, że musiałabym zabić z zimną
krwią, nadal mnie przerażała. Dlatego nie spieszyłam
się z zabijaniem, no i miałam inne rzeczy na głowie,
na przykład tę, by jakimś cudem pozostać przy życiu.
Mama nie musi urządzać dla mnie wielkiego
przyjęcia inicjacyjnego, jeszcze nie. Oczywiście jeśli
Bryan i inni wkrótce mnie dopadną, rodzice będą
mogli użyć przygotowanych dekoracji na stypę po
mnie.
Wróciłam do tematu.
– No więc co chciałeś studiować?
– Hm... nie wiem. Coś innego. Coś ważnego,
znaczącego. Coś, co mogłoby zmienić świat. – Jego
twarz miała natchniony, niemal tęskny wyraz, lecz
chwilę później wydało mi się, że rozważa, co
powiedział,
i
wstydzi
się
wyznania
tak
idealistycznego, tak nierzeczywistego. Twarz mu
pociemniała. – Coś. co nie ma nic wspólnego z
kelnerowaniem – dokończył.
– No... nawet gdybyś nie mógł studiować... może
znajdziesz sobie inną pracę?
Potrząsnął głową, jeszcze bardziej ponury niż
przed chwilą.
– I znowu cała ty, Lucy. Ciągle nie masz pojęcia,
jak to jest. Z twojego punktu widzenia...
– Dlaczego to takie trudne? Jesteś sprytny, miły i
bez wątpienia pomysłowy. Dlaczego nie mógłbyś
robić czegoś innego?
Nathan
wydawał
się
lekko
zaskoczony
komplementami. ale nie zbiły go one z tropu.
– Jesteś wampirem. Zajmujesz najwyższe
miejsce w łańcuchu pokarmowym. Wy nami
rządzicie. Możecie robić, co chcecie, nawet nas
zabijać. I nie ponosicie żadnych konsekwencji.
– Loteria...
– Daj spokój! Nawet ty nie możesz być tak
naiwna, by wierzyć, że zawsze się przestrzega zasad
loterii.
W celu racjonowania zasobów żywności
wprowadziliśmy roczny system gospodarowania
nimi. Pewne ludzkie populacje: przestępcy, biedacy i
inne jednostki niepożądane, trafiały do zbioru, z
którego każdy wampir we właściwym czasie, gdy
musiał się pożywić, losował nazwisko. Właśnie
dlatego tak ściśle strzeżono granic między miastem i
przedmieściami, w ten sposób łatwiej było wytropić
„zwycięzców”. Kryteria dołączania do zbioru bywały
niejasne i Nathan miał rację, zasady łamano, i to
nawet dość często. Wiele wampirów lubiło przekąsić
coś od czasu do czasu, mimo iż było to technicznie
nielegalne, a kiedy ginął człowiek, niemal nikt nie
zadawał pytań.
– Potrafię zrozumieć, dlaczego tak nas
nienawidzicie.
Nathan obrócił głowę, patrzył przez okno.
– Nie, nie potrafisz.
– Nienawidzisz mnie?
– Nie wiem, co o tobie myśleć. Prawdopodobnie
zrujnowałaś mi życie, powinienem wydać cię na
granicy, mimo to...
– Co?
Westchnął ciężko.
– Właśnie nie wiem – przyznał. – Jest w tobie
coś dziwnego. Coś... nie potrafię tego wytłumaczyć,
ale mam takie wrażenie, jakbym znał cię od bardzo
dawna. Boże, jak to głupio brzmi!
Wcale nie brzmiało to głupio. Bardzo dobrze
wiedziałam, o co mu chodzi, choć podobnie jak on
nadal nic z tego nie pojmowałam.
Resztę drogi spędziłam, siedząc wygodnie i
rozmyślając. Zmieniło się całe moje życie. Nic z tego,
co sobie zaplanowałam, nie wydawało się już
możliwe. Oczami wyobraźni ciągle widziałam dysk,
przepiękny krąg ozdobiony wypukłym reliefem ze
złota i srebra, pokryty ozdobnymi krzywymi liniami i
kształtami, które do tej pory wszyscy mieli za
pozbawione sensu ozdoby, dzieło wampirskiego
artysty sprzed lat. Ale kiedy na nie spojrzałam,
symbole te przemówiły do mnie. Wystarczyło jedno
spojrzenie, a czytałam je jak billboard. Ich znaczenie
nie stanowiło dla mnie żadnej tajemnicy... i oni
wszyscy zdali sobie z tego sprawę. Mój ojciec i Bryan
działali błyskawicznie, ledwie udało mi się uciec.
– Jesteśmy – powiedział Nathan, przerywając
tok mych myśli.
Samochód zwolnił. Rozpoznałam znajdujący się
przed nami punkt kontrolny: długie rzędy
wyglądających tak okrutnie zasieków z drutu
kolczastego, wysokie wieże, na których szczycie
świeciły oślepiające lampy. Przypomniałam sobie, co
Nathan mówił o losowych kontrolach, i serce mi
przyspieszyło.
Oboje wręczyliśmy odznaki kierowcy. Chwilę
później do samochodu zajrzał wampir w mundurze.
Sprawiał wrażenie znudzonego, prawdopodobnie
kończył zmianę i miał już dość sprawdzania
samochodów. Przerzucał odznaki, nawet się im nie
przyglądając. Pete mógł donieść władzom o mnie,
podać moje fałszywe nazwisko, ale strażnicy na
granicy zwracali zapewne uwagę przede wszystkim
na samochody, w których jechały pary, chłopak i
dziewczyna. Oddał je nam wreszcie, oświetlił latarką
nasze twarze, moją nieco dłużej niż inne. Przyjrzał
mi się i nagle nie wydawał się już taki znudzony. Po
kilku chwilach powiedział:
– Zjedźcie na parking. – Cofnął się, wskazując
miejsce z boku, przy drewnianej bramie, przez którą
wjeżdżały samochody.
– Niech to cholera – zaklął kierowca. Nie
wyglądał na przestraszonego, lecz zirytowanego. –
Przecież chcę tylko dojechać do domu!
Rzuciłam Nathanowi przerażone spojrzenie.
Położył dłoń na mojej w uspokajającym geście, zrobił
zdziwioną minę i cofnął rękę.
– To się zdarza – szepnął. – Losowa kontrola.
Wysiedliśmy z samochodu, który przetrząsnęła
wampirka w mundurze, także sprawiająca wrażenie
znudzonej. Wampir, który świecił nam w oczy
latarką, przeszukał nas. Kazał nam wywrócić
kieszenie, obmacał nas od góry do dołu. Ja byłam
ostatnia. Zamarłam ze strachu, bałam się, że mnie
rozpozna, i nagle uświadomiłam sobie, że nie tego
powinnam się bać.
Przycisnął mnie do samochodu. Stał tak blisko,
że między nami nie było już prawie wolnego miejsca.
Czułam się jak w pułapce, zaczynałam się dusić.
Poczułam jego ręce na ciele, byłam pewna, że zacznę
krzyczeć. Przeszukiwał mnie znacznie dłużej niż
innych, o wiele bardziej zainteresowany moim
ciałem niż tym, co mogłabym przy sobie ukrywać.
Stojący za nim Nathan przyglądał mu się, w jego
oczach płonęła wściekłość.
– Pospiesz się – powiedziała strażniczka
wyraźnie zirytowana.
– Jeszcze chwila. Ta wydaje się niebezpieczna.
Zdawałam sobie sprawę z tego, że drżę, i
nienawidziłam się za to, choć przecież ludzka
dziewczyna też by się pewnie trzęsła. Ludzka
dziewczyna stałaby nieruchomo, pozwalając sobą
poniewierać. Właśnie tak powinnam się zachować.
Odrobina cierpliwości i szybko by się to skończyło.
Ale kiedy wsunął mi dłonie pod koszulę, dotknął
palcami stanika od dołu, nie wytrzymałam. Gniew
buchnął we mnie jak płomień. Nim zdałam sobie
sprawę z tego, co robię, zaatakowałam, chwyciłam
go, cisnęłam nim z całej siły o ścianę stojącego na
granicy
ceglanego
budyneczku.
Oboje
dysponowaliśmy taką samą wampirską siłą i
szybkością, takim samym wampirskim refleksem, ale
udało mi się go zaskoczyć. Uderzył o cegły z
donośnym trzaskiem i bezwładnie osunął się na
ziemię. Na jego twarzy zamarł wyraz zdziwienia,
wiedziałam jednak, że go nie zabiłam. Wkrótce miał
ozdrowieć. Był wampirem.
Zdumiona wampirka stała przez chwilę
nieruchomo, po czym nagle oczy jej się rozszerzyły.
Zrozumiała.
– Lucy Wade! – krzyknęła i rzuciła się na mnie.
Zablokowałam jej atak najlepiej, jak potrafiłam,
byłyśmy podobnie zbudowane, lecz ją uczono walki,
a mnie nie. Uderzyłam w bok samochodu z taką siłą,
że aż szczęknęłam zębami. Strażniczka zaatakowała
powtórnie, głośno wołając o wsparcie. Zamachnęłam
się. niezdarnie próbując ją uderzyć. Chybiłam
twarzy, ale trafiłam w ramię, co ją na chwilę
powstrzymało. W każdej chwili mogła nadciągnąć
pomoc, strażnik też miał oprzytomnieć lada chwila.
Nagle usłyszałam trzask drzwi samochodu i
krzyk Nathana siedzącego za kierownicą.
– Lucy, wsiadaj!
Ryknął silnik.
Zrobiłam unik. Obserwowałam strażniczkę
uważnie, czekając, aż znów spróbuje. Rzeczywiście
zamachnęła się, a ja upadłam na ziemię i uciekłam
na czworakach. Udało mi się dopełznąć do
samochodu, wskoczyłam na tylne siedzenie od strony
kierowcy. Wampirka sięgnęła po mnie, ale
zatrzasnęłam drzwi na jej ręce. Wrzasnęła z bólu,
cofnęła się. Udało mi się je zamknąć.
Z całej siły waliła w karoserię. Nathan wcisnął
gaz, ruszył w kierunku drewnianej bramy.
Zderzyliśmy się z nią z całej siły, przyrąbałam
czaszką w zagłówek, ale brama nie wytrzymała,
przebiliśmy się przez nią w deszczu odłamków
drewna. Przez głowę przeleciała mi myśl, że przód
samochodu nie wygląda chyba najlepiej.
Pozbierałam się jakoś i usiadłam.
– Oszalałeś – powiedziałam i zerknęłam mu
przez ramię. Sto trzydzieści. Nieźle. Obejrzałam się,
oczekując widoku migających świateł. Jeszcze ich za
nami nie było, ale na pewno się pojawią, była to tylko
kwestia czasu.
– Ja? To ty postanowiłaś zaatakować strażnika
granicznego.
– Facet był zboczony.
– Oni wszyscy są tacy. – Nathan się zawahał.
– Dobrze, w porządku, nie wszyscy napastują
dziewczyny, ale takie rzeczy ciągle się zdarzają. I
znacznie gorsze też.
– Dziękuję za kolejny wykład o ohydzie
wampirów.
Nie widziałam jego twarzy, lecz miałam
nieodparte wrażenie, że mocno się zmieszał.
– A ty? Z tobą wszystko w porządku?
– Owszem. Nie zdążył zrobić mi nic złego.
Poczułam ciepło w sercu, kiedy pomyślałam, że
Nathan może się o mnie troszczyć. Choć odrobinę.
Samochód
skręcił
raptownie
w
drogę
odchodzącą od naszej, przejechałam po siedzeniu, w
ostatniej chwili zdążyłam się zaprzeć rękami.
– Co ty wyprawiasz? – zdziwiłam się.
– Ciągle chcesz dojechać do Lakemont?
Czy chciałam? „Możemy ci pomóc”. „Potrafimy
cię ochronić”. Te słowa odbijały mi się echem w
głowie.
– Jasne.
– Więc musimy zjechać z głównej drogi. Wkrótce
będzie nas ścigać cała armia.
Nawet po polnej drodze Nathan prowadził
szybko, agresywnie. Przez dłuższy czas jechaliśmy w
milczeniu, które wreszcie ja przerwałam.
– Co się stało? – spytałam.
– O co...
– Coś się stało. Coś, przez co znienawidziłeś
wampiry.
– Co? Przez cały wieczór nie widziałaś niczego,
co by usprawiedliwiało nienawiść do was? o tak,
widziałam. I mocno mnie to niepokoiło. Odgrywałam
człowieka od zaledwie dwóch godzin, a dowiedziałam
się o wzajemnych stosunkach naszych ras o wiele
więcej, niż chciałam wiedzieć. A jednak dziwne
uczucie, które Nathan we mnie budził, mówiło mi, że
w jego stosunku do nas kryje się jakaś tajemnica. I że
powinnam ją poznać.
– Chcę wiedzieć, co zdarzyło się tobie.
Pomyślałam, że teraz zignoruje mnie z całą
pewnością, lecz nie, zaczął mówić:
– Wampiry nie dawały żyć mojemu młodszemu
bratu, Adamowi. Miałem tak ze dwanaście lat, on
może z dziesięć. Mieszkały kilka ulic dalej, w
znacznie lepszej dzielnicy, ale przychodziły do nas
sprawiać kłopoty. Biły go, chociaż nie zabiły i nie
próbowały się pożywić. Obaj z moim drugim bratem
próbowaliśmy je powstrzymać, umieliśmy się bić, i to
dobrze, ale nie ma to znaczenia, kiedy startuje się
przeciw takiej sile. Po prostu usuwały nas z drogi. My
ich nie interesowaliśmy. Moim zdaniem podobało im
się dręczenie Adama, bo był taki mały. Uważały to za
świetny żart. Tata zdenerwował się w końcu i poszedł
na skargę do ich rodziców.
– I?
– I jakoś nagle znalazł się na czarnej liście.
Wyrzucili go z roboty, nikt nie chciał go zatrudnić.
Mama zaczęła pracować, ale nie było jej wiele łatwiej.
Jeśli w ogóle zarabiała, to tyle co nic, więc kiedyśmy
dorośli, też od razu musieliśmy zacząć zarabiać na
życie.
– Wyraz jego twarzy powiedział mi, że właściwie
zapomniał już o moim istnieniu. Utonął w odmętach
pamięci, znów przeżywał to, co działo się lata temu.
– Ale nie to jest ważne. Zaraz po tym jak tata się
poskarżył,
wampiry
wróciły
po
Adama.
Przyprowadziły przyjaciół. Dopadły go w nocy i
spuściły mu baty.
– Czy one... czy on...
– Czy umarł? Nie. Ale nie wyszedł z tego bez
szwanku. Trzeba było położyć go w szpitalu. Kolejny
rachunek, którego nie byliśmy w stanie spłacić.
Złamały mu nogę, strzaskały kości w jakiś dziwny
sposób. Oficjalnie lekarz ją nastawił, tyle że nie
zrosła się dobrze. Już zawsze będzie kulał.
– Co to znaczy „oficjalnie nastawił”?
– No cóż... praktycznie jesteśmy pewni, że
lekarz, chociaż człowiek, był opłacany przez wampiry
i dostał polecenie, żeby nie leczył Adama właściwie.
– Przerwał. Czyżby miał coś jeszcze do powiedzenia?
Coś gorszego? – Niedługo potem wybrali wuja.
– Wybrali?
– Na loterię. Nie spełniał kryteriów, ale i tak go
wzięli. I pewnego dnia znikł.
Oparłam głowę na zagłówku.
– To straszne – powiedziałam. – Miałeś rację.
– Kiedy miałem rację?
– Wcześniej... Powiedziałam, że rozumiem,
dlaczego nas nienawidzisz, a ty odpowiedziałeś, że
nie potrafię zrozumieć. W tym miałeś rację. Nie
jestem w stanie i pewnie nigdy nie będę. Kiedy
powiedziałeś, że nienawidzisz wampirów, miałeś na
myśli dokładnie to. Nienawiść. Właśnie to do mnie
dotarło.
– Tak, Lucy. Nienawidzę ich, naprawdę
nienawidzę. Gdybym miał moc zabić wszystkie na
świecie, sprawić, by było tak jak kiedyś, tobym to
zrobił. – Mówił groźnym, jadowitym głosem i
chociaż nie mógł mnie zabić w żaden sposób, nie
miał szans, i tak się przestraszyłam.
– Ja też – powiedziałam.
– Co ty też?
– Nienawidzę wampirów.
– Nie spodziewałem się, że kiedyś usłyszę
wampira mówiącego te słowa – rzekł Nathan po
długiej chwili milczenia.
– Słuchaj... dlaczego mi pomagasz?
–
Nie
wiem.
–
Nathan
był
równie
zdezorientowany i zagubiony jak ja. – Może dlatego,
że wampiry cię nienawidzą, więc pomagając tobie,
jakoś się na nich odgrywam? Może wpadłem w
pułapkę i nie mam wyboru? Może dlatego, że ciągle
mówię straszne rzeczy o tobie i twoim gatunku, a ty
nadal zachowujesz się milo? A może dlatego...
Przestałam oddychać. To była straszna noc,
mimo to jakaś część mnie oczekiwała, że powie coś
prostego i miłego, na przykład: „że cię lubię”.
– Dlaczego?
– Nie wiem. Nie znajduję właściwych słów i to
mnie doprowadza do szału.
Potem już nic się właściwie nie działo. Nikt nas
nie ścigał. Dzięki Nathanowi, który potrafił wybierać
właściwe drogi, zaczynało wyglądać na to, że może
się nam udać.
Lakemont pojawiło się szybciej, niż myślałam.
Podałam Nathnanowi otrzymany adres, spędziliśmy
trochę czasu, szukając go. Okazało się, że to mały
dom na najdalszym skraju eleganckiej dzielnicy, z
widokiem na jezioro Michigan. Ciągle trwała tu
budowa, wokół pe(. no było innych na pół
wykończonych
domów
i
pustych
działek.
Wjechaliśmy na podjazd, przez jakiś czas
siedzieliśmy w milczeniu.
– I co teraz? – spytał w końcu Nathan.
– Wchodzimy do środka. To znaczy... no... ja
wchodzę. Nie musisz iść ze mną.
– Czy to bezpieczne?
Przypomniałam sobie przerażonego wampira,
który odnalazł mnie właśnie wtedy, kiedy w domu
zaczęło być naprawdę źle. Poinformował mnie
szeptem, że wie, co się dzieje, i że są tacy, którzy chcą
mi pomóc, zapewnić bezpieczeństwo. Podał adres i
znikł. Bał się, że go zobaczą. Nic miałam o to do
niego pretensji.
– Ci tutaj mi pomogą. Wiedzą, o co chodzi.
– To dobrze, że jest ktoś, kto wie.
– Przepraszam – powiedziałam. Szczerze.
Wysiadłam z samochodu. Kilka chwil później pojawi!
się przy mnie Nathan. Nie sprawia! wrażenia
przesadnie szczęśliwego.
Zadzwoniliśmy do drzwi. Czekaliśmy. Stara
kobieta,
człowiek,
prawdopodobnie
służąca,
spojrzała na nas zdziwiona.
– Jestem Lucy – powiedziałam.
Przyjrzała mi się dokładniej i roześmiała krótko,
nerwowo.
– Nie rozpoznałam panienki, panno Ward. Te
oczy... są świetnie zrobione. Zapraszam do środka,
przyjaciela panienki też. Jesteście już bezpieczni.
Weszliśmy do bardzo zwyczajnego domu.
Jeszcze
nieumeblowanego,
prawdopodobnie
niedawno wykończonego. Światła też tu nie było, ale
wampiry nie potrzebują światła. Za naszą
przewodniczką poszliśmy do pokoju dziennego.
Nasze kroki po parkiecie odbijały się od ścian
głośnym echem.
W pokoju siedziało dziesięć osób, wszyscy byli
elegancko ubrani. Nawet moje oczy nie pozwalały mi
widzieć wyraźnie ich twarzy. Poczułam się bardzo
niepewnie, dreszcz przebiegł mi wzdłuż kręgosłupa.
Myślałam tylko o tym, żeby tu dotrzeć, sama siebie
przekonywałam, że tu wreszcie będę bezpieczna... a
teraz zaczęłam się zastanawiać, czy nie byłam
przypadkiem tak naiwna, jak twierdził Nathan.
Wampiry mogły się tu zebrać, żeby mnie zabić, choć
sprawiało to wrażenie przesadnie skomplikowanego
scenariusza. Facet, który dał mi adres w Chicago, nie
miałby z tym problemu.
– Nie zamierzamy cię zabić – powiedziała niska
kobieta. – Wręcz przeciwnie, chcemy zapewnić ci
bezpieczeństwo, Lucy. Mam na imię Laurel.
– Co zamierzacie zrobić? – spytałam.
– Wywieźć cię stąd. O świcie zapakujemy cię do
furgonetki i przeszmuglujemy tam, gdzie nikt nie
zdoła cię znaleźć.
– Dlaczego to dla niej robicie? – wtrącił się
Nathan. – Co ona was obchodzi?
– Wiemy, że Lucy jest ścigana bezpodstawnie,
niesprawiedliwie – wyjaśniła Laurel. – A ty jesteś...
– Nie wasz interes. A ona nigdzie z wami nie
pojedzie, póki się nie dowiemy, o co tu chodzi.
Zachowywał się opiekuńczo i bardzo gwałtownie
Chciałam mu powiedzieć, że nie czas teraz na
demonstracje odwagi, ale tak naprawdę wcale nie
byłam tego pewna. Laurel roześmiała się i
przesunęła. Promień światła zza okna padł na jej
twarz. Jej oczy pozostały ciemne... ciemne, nie
srebrne!
Laurel równocześnie ze mną zdała sobie sprawę
z tego, co zobaczyłam. Zaatakowała. Przyjęłam
defensywną postawę, lecz jej nie chodziło o mnie.
Chwyciła Nathana. Szarpnęła go i przyciągnęła ku
sobie, przykładając mu pistolet do głowy.
Towarzyszący jej mężczyźni też wyjęli broń. Otoczyli
ich kręgiem. Przyglądałam się powoli ukrytym w
cieniu twarzom, zastanawiając się, jak nas stąd
wydostać. Zdarzyło się coś bardzo dziwnego. Mój
ojciec i Bryan wysłali za mną ludzi.
– Nathan nie ma z tym nic wspólnego –
powiedziałam. – Nic nie wie.
– Współpracuj z nami, to go wypuścimy –
obiecała Laurel. – I tak nie masz wyboru.
– Nie pozwolę, żebyście oddali mnie rodzicom!
– Rodzicom? Kochanie, nie mamy zamiaru
wydać cię wampirom, żeby mogły cię od razu zabić.
Chcemy, żebyś żyła... bardzo tego chcemy.
Dopiero wtedy zrozumiałam. Jak mogłam być
taka głupia! Taka naiwna! Kiedy na początku
założyłam, że to wampiry chcą mi pomóc, myślałam,
że nie wierzą w proroctwo, i zwyczajnie zrobiło im się
mnie żal. Odkrywszy. że to nie wampiry, lecz ludzie
mnie znaleźli, przyjęłam bez wahania, że pracują dla
ojca. Mnóstwo wampirów zatrudnia ludzi do
pomocy. I przez cały czas nie widziałam tego co
najprostsze i najłatwiejsze do zobaczenia: wampiry
chciały, żebym zginęła z tego samego powodu, dla
którego ludzie chcieli, żebym żyła.
– Oczywiście – przytaknęła Laurel, widząc, jak
na mojej twarzy pojawia się zrozumienie. – Wiemy.
Wiemy o dysku i o blue moon. Chodź z nami, a
dopilnujemy, żebyś żyła. Chcemy ci pomóc.
– Chcecie mnie wykorzystać!
Ci ludzie należeli do jakiejś antywampirskiej
organizacji oporu, chcieli „zmienić świat”, wymazać
nas z niego... robili to, o czym marzył Nathan.
– Tak, jak ja to rozumiem, ty też byś na tym
wygrała. Nie chciałabyś móc wyjść na słońce? Nie
potrzebować krwi?
– Nie zamierzam zabijać swoich!
– Oni próbują zabić ciebie – wtrącił się do
rozmowy jeden z mężczyzn.
Miał rację. O tym myślałam przez cały dzień.
Powiedziałam sobie... przysięgłam... że nie wypełnię
proroctwa, ale im więcej się działo, tym bardziej
zaczynałam się zastanawiać. Dlaczego miałabym
ocalić tych, którzy chcieli zobaczyć mnie martwą? A
jednak, choć doprowadzona do wściekłości,
wiedziałam, że przyłączenie się do grupy Laurel nie
byłoby właściwym posunięciem. Nic ich nie
obchodziło, czego chcę. Byłam dla nich zaledwie
narzędziem, bronią.
– O czym wy mówicie? – spytał Nathan. –
Dlaczego Lucy miałaby zabijać swoich?
Laurel przycisnęła lufę pistoletu do jego głowy.
– Powiedz mu – poleciła mi. – Opowiedz mu
całą historię.
– Puść go – powtórzyłam.
– Powiedziałam, że zrobię to, jeśli zgodzisz się
współpracować. Chcę usłyszeć wszystko z twoich ust.
Chcę, żebyś opowiedziała wszystko, co wiesz.
– Lucy...
Nathan patrzył na mnie oczami rozszerzonymi ze
strachu i dezorientacji. Uświadomiłam sobie, że
przejmuje się mną... przejmuje się mną, chociaż to
jemu trzymają lufę przy głowie.
– Nie musisz im nic mówić, Lucy – powiedział.
Ale musiałam. Chodziło o jego życie... a to ja je
naraziłam. Wszystko przeze mnie. Przełknęłam z
wysiłkiem.
– Mogę ich zabić. Mogę zabić ich wszystkich.
– Jakich „ich”?
– Wampiry. – Wypowiedzenie tego słowa głośno
bolało. Czyniło tę sprawę bardziej rzeczywistą, a
przecież tak się starałam o niej nie myśleć,
zaprzeczyć temu, kim byłam. Czego mogłam
dokonać.
– Jest u nas proroctwo, zawsze było. Nikt w nie
tak naprawdę nie wierzył. Mówi ono, że w miesiącu,
kiedy będzie blue moon, no wiecie, kiedy miesiąc jest
długi i mieści się w nim druga pełnia, narodzi się
wampir. Osiemnaste urodziny tego wampira znów
przypadną na drugą pełnię. To ja. Urodziłam się i
osiemnaste urodziny będę miała w drugą pełnię.
Nathan słuchał mnie zachłannie, inni ludzie też.
Niewątpliwie długo tęsknili do tej opowieści.
– To może dotyczyć wielu – powiedział Nathan z
wahaniem.
– Jest coś jeszcze. Mamy w muzeum pewien
przedmiot, liczy z tysiąc lat. To dysk z napisami,
których nikt nie umie odczytać. Dla nas to zwykły
bełkot, nikt nie umie, ale ja tak. Spojrzałam na niego
i dla mnie wszystko było zrozumiałe. Dowiedziałam
się, jak ludzie mogą zlikwidować wampiry.
– Nikt tego nie potrafi... – W jego głosie
brzmiało zdumienie, wyraźnie je słyszałam.
Przypomniałam sobie, co mówił wcześniej, o tym, że
oddałby wszystko, byle móc nas zabijać. – Jak
ktokolwiek mógł pomyśleć, że zechcesz nam w tym
pomagać?
– Proroctwo głosi, że mam moc, która pozwala
zamieniać ludzi w pogromców wampirów. W istoty
mające taką samą siłę i zdolności jak my, a może
nawet większe. I kiedy stworzę ich trzynaście... coś
się ze mną stanie. Pozostanie mi siła, będę żyła
długo, ale bez żadnych specjalnych potrzeb. Nie będę
potrzebowała krwi.
– A więc są pewni, że sprzedasz ich za to? Boją
się i chcą cię wyeliminować, żeby utrzymać władzę?
A ci tutaj chcą cię mieć, żebyś pomogła im oddać
władzę ludziom?
– Jesteś jednym z nas, Nathan – powiedziała
Laurel. – Powinieneś wykorzystać okazję.
– Ona nie chce podbijać żadnej rasy!
Powinniście dać jej spokój.
Przez cały czas obserwowałam grupę, szukając w
niej słabego punktu, który mogłabym wykorzystać.
Wpadłam nawet na kilka pomysłów, ale nim
zdążyłam je wykorzystać, jedno z okien z tyłu prysło i
w pokoju zaroiło się od wampirów.
Nie miałam pojęcia, jak mogłam pomylić z nimi
tych ludzi. Wampiry poruszały się szybko, z
naturalnym wdziękiem. Natychmiast nas otoczyły.
Było ich tyle samo co ludzi, ale wiedziałam, kto na
pewno wy. gra tę walkę.
– Cześć, Lucy – powiedział znajomy głos.
Spojrzałam w twarz Bryana. Był ochroniarzem naszej
rodziny od wielu lat, a teraz wysłano go, żeby został
naszym katem. – Ładne oczy.
Potem był już tylko chaos.
Laurel i jej ludzie zaatakowali. Padły strzały, ale
kule mogły tylko zranić wampiry, nigdy zabić. Zęby
rozrywały ciało. Walka była krwawa i straszna. Obie
grupy walczące o zwycięstwo, o nagrodę w postaci
Nathana i mnie, zupełnie o nas zapomniały.
Uwolniony od groźby śmierci z ręki Laurel Nathan
zdołał się przedrzeć do mnie. Pociągnął mnie ku
drzwiom.
– Szybko – popędził mnie. – Musimy uciekać,
póki się biją.
Wyjrzeliśmy przez okno. Nasz samochód stal
zaparkowany tam, gdzieśmy go zostawili, ale Bryan
nie był aż tak głupi, by ułatwiać nam ucieczkę. Auta
strzegły cztery wampiry.
– Co o tym myślisz? – Nathan przyglądał mu się
niepewnie.
– We dwoje moglibyśmy odwrócić uwagę
jednego.
– Na granicy dałaś sobie radę z dwoma.
– Łut szczęścia, nic więcej. Jeden był kompletnie
zaskoczony, a i tak ledwie zdążyłam do samochodu,
nim...
Krzyknęłam. Coś ostrego, przeraźliwie bolesnego
rozdarło mi nogę. Kolana się pode mną ugięły,
osunęłam się na podłogę, zanim Nathan zdołał mnie
podtrzymać. Popatrzyłam w dół, na udzie
zobaczyłam plamę na dżinsach. Rozejrzeliśmy się
oboje i niemal równocześnie zobaczyliśmy starą
służącą z pistoletem w ręku.
– Pan Arcangeli kazał mi dopilnować, żebyście
nie wyszli.
Pan Arcangeli! Bryan! Miał gospodynię Laurel
na liście płac. Od niej się dowiedział, że przyjeżdżam.
Ciągle trzymała nas na muszce, ale jej dłonie drżały.
Nathan zaatakował ją błyskawicznie, a ona nie była
wystarczająco szybka, by go zatrzymać. Doprawdy
jednocześnie śmieszny i smutny był widok jego
mocowania się ze starą kobietą, lecz przejmujący ból
nogi nie skłaniał mnie do litości. Koniec końców
potraktował ją całkiem łagodnie – rozbroił i
odepchnął. Nie próbowała mu odebrać broni, co
wydawało się całkiem zrozumiałe, tylko pobiegła do
pokoju, w którym ciągle toczyła się walka, wrzeszcząc
i wzywając szefa.
Nathan objął mnie wolną ręką, pomógł mi wstać.
– Nic mi nie będzie – uspokoiłam go. – Zagoi się
w piętnaście minut, maksimum w pół godziny.
– Tyle czasu nie mamy. Chodź.
– Samochód...
– Nie dostaniemy się do samochodu. Najpierw
wynieśmy się z tego piekła, a o transport będziemy
się martwili później.
Podpierając mnie i ciągnąc, Nathan ruszył
korytarzem do kuchni otwierającej się na pokój
dzienny, w którym ciągle coś się działo, choć ku
mojemu rozczarowaniu coraz mniej. Byłam niemal
pewna, że zwyciężył Bryan i jego grupa, nie do końca
jednak, dzięki czemu pozostaliśmy niezauważeni.
Małe drzwi prowadziły do ogródka na tyłach domu.
Wyszliśmy przez nie chwiejnie, idąc przerażając
powoli. Po przeciwnej stronie podwórka stały drzewa
których jeszcze nie wycięto pod budowę.
Skierowaliśmy się w tamtą stronę z nadzieją na
znalezienie schronienia.
– Nie możemy zostać na dworze, nie na długo –
ostrzegł mnie Nathan. – Wkrótce wzejdzie słońce.
– O mnie się nie martw.
– Lucy... co zamierzasz zrobić? Chodzi mi o
proroctwo? – spytał głosem, w którym brzmiało
zdziwienie... i podziw. – Nadal nie potrafię uwierzyć,
że to prawda.
– Ktoś jednak uwierzył, inaczej nie byłoby tego
cholernego zamieszania, w którym brałeś udział tam,
w domu. – Westchnęłam. – Nie wiem, co zamierzam
zrobić. Wolałabym nic nie robić. Nie chcę, żeby
ktokolwiek przeze mnie umierał. Boję się
osiemnastych urodzin. Oddałabym wszystko, żeby
nie musieć zabić po raz pierwszy... ale czy muszę
zapłacić za ten przywilej, zabijając wampiry? Nie
chcę, żeby jedna rasa zdominowała drugą. Nie chcę
więcej śmierci. Chciałabym. , marzę o równowadze.
Zatrzymaliśmy się przy granicy zagajnika. Oczy
Nathana płonęły podnieceniem.
Staliśmy blisko siebie; oddychałam ciężko,
bardzo się zmęczyłam.
– Może to właśnie masz zrobić, Lucy? Może
twoim zadaniem nie jest zgładzenie którejś z ras,
tylko... tylko zjednoczenie obu?
– Nie wiem. – Potrząsnęłam głową. – Po prostu
nie wiem.
– A ja tak.
Bryan zmaterializował się przed nami w
ciemności. A więc służąca zdołała go poinformować,
żeśmy uciekli. Podszedł do nas powoli, z uśmiechem.
Nadal nie potrafiłam uwierzyć, że to ta sama osoba,
przy
której
dorastałam,
którą
darzyłam
bezgranicznym zaufaniem. po której spodziewałam
się ochrony przed innymi wampirami. Nawet
widziałam, jak je zabija, lecz nigdy się nie
spodziewałam, że dołączę do grona ofiar.
– Bardzo mi przykro, Lucy – powiedział. –
Naprawdę. Ale chodzi o większe dobro. Doprawdy
przesadnie litowałaś się nad ludźmi... nie możemy
ryzykować i zostawić cię z taką potęgą. Przepraszam.
– Stój! – przeciął noc stanowczy kobiecy głos. Z
boku podeszła do nas Laurel, za którą szedł jeden z
mężczyzn. Oboje byli uzbrojeni, oboje mierzyli w
Bryana. Zalana krwią kobieta oddychała ciężko;
moim zdaniem chyba cudem potrafiła utrzymać się
na nogach po tym, czego świadkiem byłam tam, w
domu. Zastanowiłam się przelotnie, ilu jej
współpracowników jeszcze żyje. Poza nią i
mężczyzną pewnie nikt.
– Nie do wiary – rzekł Bryan, wypowiadając
głośno to, co ja myślałam po cichu.
Spojrzał na moją nogę i odwrócił się ku bardziej
niebezpiecznemu przeciwnikowi, po raz kolejny
pozostawiając nas samym sobie. Sądząc po stanie
Laurel i jej przyjaciela, ta walka miała być bardzo,
bardzo krótka. Nathan dotknął mojego ramienia.
– Uciekajmy, póki nie zwracają na nas uwagi...
– Jemu nie uciekniemy. Nawet mając fory.
Bryan rzucił się na towarzysza Laurel. Obaj
upadli ziemię i chociaż nie widziałam, co się dzieje,
usłyszałam bardzo wyraźnie najpierw przeraźliwy
krzyk, a potem obrzydliwy odgłos darcia jakby czegoś
wilgotnego. Wyobraziłam sobie, że dzieje się to ze
mną i z Nathanem, wyobraziłam sobie, że kończę tu
życie, życie, którego tak bardzo pragnęłam używać.
Zdmuchnięte niczym płomień świecy. Poczułam
wypełniającą moje ciało ożywczą falę adrenaliny,
przyćmiewającą nawet ból rany po postrzale,
odetchnęłam głęboko, spojrzałam na Nathana.
– Mówiłeś poważnie? – spytałam cicho.
Mężczyzna przestał krzyczeć. – To o zrobieniu czegoś
wielkiego? Czegoś, co mogłoby zmienić świat?
Jego piękne, tak piękne zielone oczy zabłysły.
Zrozumiał. Doskonale wiedział, co zamierzam i skąd
wzięłam pomysł. Dlatego pociągał mnie od samego
początku... i dlatego ja pociągałam jego. Dlatego,
mimo iż miał wszelkie powody, by mnie
znienawidzić, nie potrafił odejść. Dysk nie
pozostawiał wątpliwości: miałam wiedzieć, kogo
wybrać do swojej trzynastki.
– Będziesz mógł ich pozabijać – powiedziałam.
Teraz krzyczała Laurel. – Ale oni będą też mogli
zabić ciebie. I spróbują, możesz być pewien. Będą
próbowali pozbyć się nas obojga.
Nie wahał się. I nie bał. Pomyślałam o niezwykłej
determinacji, jaką okazywał przez cały wieczór i noc.
Nathan miał tak wielkie możliwości, tyle mógł
dokonać, potrzebna mu była tylko szansa, okazja
udowodnienia, na co go stać.
Ja też się nie wahałam. Natychmiast położyłam
mu ręce na głowie i cicho wypowiedziałam słowa,
które na zawsze wryły mi się w pamięć, gdy tylko
spojrzałam na dysk.
– Niech księżyc i mrok, niech słońce i światło
zwiążą cię ze mną teraz i na zawsze, życie z życiem,
śmierć ze śmiercią.
W powietrzu trzeszczało, kiedy wypowiadałam te
słowa.
Zbliżyłam usta do jego szyi, dotknęłam zębami
skóry. Moja nozdrza wypełnił zapach prześladujący
mnie przez cały spędzony wspólnie czas, zapach
skóry i potu. Poczułam krew na języku, słoną,
ciepłą... najcudowniejszą rzecz, jaką kiedykolwiek
smakowałam. Po to wampirom potrzebni byli ludzie.
Dlatego ich zabijały.
Lecz w rzeczywistości moje ugryzienie było
pocałunkiem. Cofnęłam głowę, czułam, jak łącząca
nas moc staje się coraz potężniejsza. Zaledwie
skończyłam, już nadleciał Bryan, co oznaczało, że
Laurel i mężczyzna, z którym przyszła, nie żyją.
Wszystkie wampiry są niebezpieczne, ale on należał
do najniebezpieczniejszych. Niewielu byłoby w stanie
go powstrzymać.
Wśród tych niewielu był i Nathan.
Nie spodziewałam się zobaczyć godnego
przeciwnika Bryana w akcji, a już z całą pewnością
nie człowieka. Nasz ochroniarz musiał mieć
wrażenie, że zderzył się ze ścianą. Cofnął się,
zachwiał wstrząśnięty. Nathan napierał na niego,
piękny i śmiercionośny. Trafił w twarz przeciwnika
ciosem, który znów nim wstrząsnął. Ale Bryan wziął
się w garść, zaatakował, przejął inicjatywę.
Na chwilę obaj utknęli w martwym punkcie, ani
jeden, ani drugi nie mógł wyprowadzić ciosu. Nathan
oprzytomniał pierwszy, udało mu się wyślizgnąć z
uchwytu, chwycił Bryana za koszulę. Uderzył nim o
drzewo... raz, drugi i trzeci, a za każdym razem w
drzewo uderzała też jego głowa. Po trzecim ciosie
osunął się na ziemię.
Patrzyliśmy na siebie zdumieni. Pierwsza
odzyskałam głos.
– Musimy iść. Po nich przyjdą inni. Moja noga
jest już prawie w porządku.
– On... jest martwy?
– Wkrótce będzie, gdy tylko wzejdzie słońce. Ja
też. Musimy znaleźć jakieś miejsce, gdzie doczekamy
nocy. Już. Teraz.
Nathan się nie poruszył, a ja uświadomiłam
sobie, że jest w szoku. W szoku wywołanym tym,
czego właśnie dokonał i do czego jest teraz zdolny.
– Potrafisz to zrobić? – spytałam nagle
przestraszona, choć nie potrafiłabym wyjaśnić z
jakiego powodu. – Potrafisz zostać przy mnie?
– Nienawidzę ich, naprawdę nienawidzę.
Gdybym miał moc zabić wszystkie na świecie,
sprawić, by było tak jak kiedyś, tobym to zrobił.
Nathan nie ukrywał, co myśli o wampirach.
Mówił o tym od początku. Tyle że powiedzieć w
ogniu walki: „Jasne! Uczyń mnie zabójcą wampirów”
to jedno, a zupełnie co innego zaakceptować po
bitwie to, co się stało. i pogodzić się ze
świadomością, z kim cię to wiąże.
Ale teraz powoli budził się z oszołomienia.
Odwrócił się, spojrzał na mnie, wyciągnął rękę,
dotknął mojej szyi. Palce miał ciepłe, a jednak
zadrżałam pod ich dotykiem. Pragnęłam go całym
ciałem, lecz zarazem uświadomiłam sobie, kogo
właśnie stworzyłam. Stworzyłam człowieka zdolnego
zabijać wampiry. Człowieka zdolnego zabić mnie.
Czułam jego dłoń na szyi. Założywszy, że mamy takie
same zdolności i możliwości, miał przewagę, bo był
mocniej zbudowany. Mógł załatwić sprawę teraz, od
razu, zabić mnie i zacząć zabijać wampiry, wszystkie
bez wyjątku. I bez różnicy z braku lepszego słowa.
Czas stał w miejscu. Wszystko zależało od niego
jod wyboru, jakiego dokona. Dłoń na mojej szyi
zacisnęła się lekko, powędrowała do góry,
znieruchomiała na policzku. Pocałował mnie, a kiedy
nasze usta się zetknęły, poczułam, jak przeszywa nas
moc pierwszego ukąszenia. Objęłam go mocno, nasze
ciała stały się naraz bardzo gorące. Jeszcze nigdy nie
doświadczyłam niczego podobnego.
Oderwaliśmy się od siebie oszołomieni,
niespokojni.
– To było... och! – powiedział cicho.
Przełknęłam z trudem.
– Nie wiedziałam, że to część proroctwa.
– Bo tu nie o proroctwo chodzi. – Nathan nadal
dotykał mojej twarzy. – Chodzi o nas.
– Myślałam, że nienawidzisz wampirów.
– Nie traktowałaś mnie jak inne wampiry. Nie
traktowałaś mnie nawet tak jak większość ludzi.
Był
to
najprawdopodobniej
największy
komplement. jaki mógł mi powiedzieć. Serce mi
drżało. Bardzo chciałam znów go pocałować, ale...
zbliżał się świt.
– Co zamierzasz zrobić? – Musiałam być pewna,
że mogę mu zaufać, takiemu potężnemu. –
Zostaniesz przy mnie?
– Jestem z tobą związany, pamiętasz?
– Czy...
– Związany – powtórzył zdecydowanie. – Zycie
zżyciem, śmierć ze śmiercią.
Nie zamierzałam zadawać mu kolejnych pytań.
– Więc chodźmy – powiedziałam zdecydowanie
– Słońce wzejdzie lada chwila.
– A księżyc zajdzie – szepnął Nathan. – Ile czasu
dzieli nas od kolejnego blue moon? Od twoich
urodzin?
– Osiem miesięcy.
– Więc lepiej się pospieszmy.
Wziął mnie za rękę i razem, ramię w ramię,
odeszliśmy w mrok gotowi zmieniać świat.
Nancy Holder
Przemieniona
Wampiry napadły na Nowy Jork wieczorem w
dniu szesnastych urodzin Jill. Spacerowała przed
klubem o nazwie „Watami”, czekając, aż zjawi się Eli,
ciekawa, co też dla niej kupił. Spóźniał się, przez
Seana oczywiście. Sean z pewnością nie chciał
przyjść, bo to były urodziny Jill, a on szczerze jej nie
znosił. Ale Eli go do tego zmusi, przyjdą rzecz jasna,
a ona znów zacznie się zastanawiać, dlaczego Eli nie
może kochać jej w ten sposób... i jak może kochać
kogoś, kto jej nienawidzi.
Nagle znikąd pojawiło się mnóstwo potworów o
bladych twarzach, zjeżonych włosach i krwawych
oczach. Potwory po prostu zaatakowały, chwytały
ludzi, rozrywały im gardła: tancerzom, pijakom,
barmanom i trzem jej heteroseksualnym
przyjaciołom: Torrance’owi, Milesowi i Diego.
Nadal nie miała pojęcia, jak udało się jej ocaleć i
wydostać, ale najpierw zadzwoniła do Eliego, potem
do rodziców. „Połączenie nie może zostać
zrealizowane". „Piiiip”. Nie ma zasięgu, nie można
wysłać SMS-a, nie można nawiązać z nikim żadnego
kontaktu, niech to diabli.
Nazywała się Jilly Stepanek, ostatnio mieszkała
w Bronksie, była trochę leniem, a trochę obibokiem i
miała zamiar starać się o przyjęcie na wydział
filmowy New York University, gdy tylko uda się jej
poprawić oceny. Była neogotką, nosiła wiktoriańskie
albo edwardiańskie stroje i blady makijaż bez
klimatów Marylin Mansona, kochała steampunk, ale
teraz była tylko jedną więcej przerażoną dziewczyną
uciekającą przed potworami. Bywało tak, że jej głową
rządziły potwory, a teraz czuła ich oddech na
plecach. Dosłownie.
Nie wystąpił żaden przywódca wampirów, nikt
nie pofatygował się wytłumaczyć, dlaczego przejęły
rządy w pięciu dzielnicach jak najgorszy na świecie
gang. Nie zgłoszono żadnych żądań, nie prowadzono
negocjacji, jedyną pewną rzeczą byli umierający
ludzie. W niespełna tydzień suche trupy, najpierw
bezdomnych, zasłały ulice Manhattanu, SoHo i
Village. Jak wynikało z obserwacji Jilly, trupy nie
powstawały z martwych jako wampiry. Być może
filmy kłamały i kiedy wampir cię zabił, pozostawałeś
martwy.
Wampiry używały drapieżnych ptaków, które
zasiadały na ich białych ramionach niczym
myśliwskie sokoły. Ptaki miały potężne skrzydła,
ogromne białe łby, nabiegłe krwią ślepia i zęby
kłapiące jak stare sztuczne szczęki. Krew plamiła
ciała i kapała na ziemię z ran zadanych przez szpony
ich władcom, lecz – co Jilly widziała z daleka, z tak
daleka, jak to tylko możliwe – albo wampiry nie
czuły bólu, albo nawet się im podobał. Może była to
ich wersja samookaleczenia?
Nocą ptaki tańczyły w powietrzu pod ciężkimi
chmurami, rozrywając gołębie na strzępy. Kilka
takich nocy i niebo było ich. Kilka kolejnych i na
Manhattanie nie było już bezpańskich psów.
Trzy dni po urodzinach wampiry zaatakowały i
zabiły jej ojca. Matkę zabił ptak, przewrócił ją na
ziemie, kiedy uciekali z domu. Jilly krzyczała na
mamę, żeby biegła szybciej, jeszcze szybciej, o Boże,
ale ptak opadł jej na plecy i zaczął szarpać ciało.
Mama upadła; oczy miała otwarte, nic już jednak nie
widziała. Krew z rozdartego karku pociekła po
chodniku pod lampą, wyglądało to tak, jakby cień
wypływał z jej ciała.
Ukryta w krzakach ciężko dysząca Jilly
przeczekała niebezpieczeństwo. Potem pobiegła w
przeciwnym kierunku, mając na sobie jedynie czarną
halkę, buty i czarny płaszcz kupiony na wyprzedaży.
Próbowała się przedostać do szeregówki Eliego,
ale na jej oczach eksplodowały całe przecznice, a
inne płomień pochłaniał jak papierowe latarnie.
Płacząc i dysząc, telefonowała raz za razem,
trzęsącymi się rękami wypisywała SMS-y. „Rozmowa
nie może zostać zrealizowana”. „Piiiiip”.
Omijała ogniska pożaru, biegła zygzakiem, a w
niebo bil skłębiony dym, który sięgał kluczy ptaszysk
kłapiących jak sztuczna szczęka.
Cztery dni po urodzinach ulice zmieniły się w
prawdziwą dżunglę. Ci, którym udało się ocaleć, stali
się tak brutalni i wściekli jak pożarte przez ptaki psy.
Walczyli o żywność, gromadzili zapasy, byli gotowi
zabijać się nawzajem z powodu bezpiecznego miejsca
do spania i kilku butelek wody. Jilly wiedziała, co to
wrogość z czasów, kiedy jeszcze miewała jej ataki po
narkotykach. Ocalił ją odwyk wraz z mnóstwem
bezinteresownej miłości, lecz takich lekcji z
przeszłości się nie zapomina.
Unikając potworów i szaleńców, Jilly hurtowo
kradła telefony, a może tylko je zbierała, bo w
sklepach nie było przecież nikogo, kto przyjąłby za
nie pieniądze. Ale łączność naprawdę, naprawdę,
naprawdę nie działała. Potrzeba znalezienia
funkcjonującego telefonu stała się wręcz nałogiem.
Dzięki niemu miała przynajmniej co robić oprócz
krycia się i uciekania.
Terapeuta Jilly, doktor Robles, zwykł był
ostrzegać ją, że powinna się uspokoić, zwolnić, nie
myśleć aktywnie przez cały czas. Mówił, że powinna
dać sobie spokój z miłością do Eliego, bo geje są
gejami i o żadnej zmianie obiektu uczuć nie ma
mowy, choćby nie wiem jak o tym marzyła.
Dziewczyna
próbowała
znaleźć
kafejkę
internetową, której nie wyczyściły jeszcze wampiry,
na próżno jednak. Włamywała się do biur, próbowała
biurowych
komputerów.
Żaden
nie
działał.
Zastanawiała się. jakim cudem udało się wampirom
usmażyć je wszystkie. Była pewna, że stanowiło to
część ich planów, planów opanowania świata.
Tak jak wampiry Jilly spała w dzień, w plamie
najjaśniejszych. najjaskrawszych promieni słońca,
jakie była w stanie znaleźć, przykryta czarnym
płaszczem niczym całunem. Chociaż nigdy nie była
katoliczką, modliła się do Boga na krzyżu, ponieważ
krzyż trzymał wampiry na dystans. Bardzo pragnęła
się modlić w katedrze Świętego Patryka, ale była zbyt
mroczna, zbyt zamknięta; niemal słyszało się
wampiry posykujące w bocznych kaplicach po obu
stronach
ołtarza.
Usta
miała
spierzchnięte,
popękane. Była brudna. Może jednak Bóg zechce ją
wspomóc mimo wszystko?
Błagam cię. Boże, błagam cię, Boże, błagam cię.
Boże, błagam, błagam, błagam, nie pozwól, by Eli
został spalony na śmierć albo wyssany przez
potwory, amen.
Wieżowce płonęły i zmieniały się w popiół,
wybuchały samochody, wampiry tańczyły na stosach
trupów. Jilly snuła się wśród tego upiornego
krajobrazu jak ostatni żyjący świadek apokalipsy.
Nikt do niej nie dołączył, a ona też nie szukała
nikogo, kto mógłby jej pomóc, i nie starała się
nikomu pomagać. Musiała dotrzeć do Eliego i
przynajmniej umrzeć przy jego boku.
Więc omijała płonące jak szalone budynki,
wędrowała w swym podartym stroju złej wróżki, a jej
włosy barwy indygo płowiały od słońca i pokrywały
się pyłem. Pokazywała ludziom jego zdjęcie, które
nosiła w kieszeni płaszcza. Nie, Jilly, nie, Jilly, nie,
Jilly, nie, nic. nie, przegrałaś, zawsze przegrywasz...
Czekała, aż budynki spłoną i dopalą się. Dym
zebrał swe żniwo; powietrze śmierdziało, jakby ktoś
grillował zaśmiardłe hot dogi. Czuła, jak osiada w jej
płucach i na skórze. Pięć dni po urodzinach była
zmęczona do tego stopnia, że i tak nie potrafiła
oddychać, co wydawało się jej swego rodzaju
błogosławieństwem,
ponieważ
gdyby
umarła,
wszystko by się skończyło. Unikanie tych złych także
weszło jej w nawyk. Była pusta, na zewnątrz i w
środku, jak łupina. Gdyby jakiś wampir próbował
wyssać z niej krew, pewnie znalazłby w żyłach tylko
czerwony proszek.
Naprawdę myślała, że przyszedł na nią czas i że
zaraz umrze. Myślała o rodzicach, o przyjaciołach,
ale przede wszystkim myślała o Elim Steinie. Był jej
pierwszą i jedyną miłością, jeszcze nim uświadomił
sobie, że jest gejem. Nadal go kochała, miała go
kochać zawsze, niezależnie od tego, jaką formę
przybierze dla niej ta miłość. Mózgu, mózgu, nie
myśl, odejdź, wpadnij w obsesję innego dnia...
Była szalona, była wściekła na Seana i miała
nadzieję...
Nie, nie, o tym nie mogła nawet myśleć. Gdyby
miało dojść do tego, że zacznie się modlić, żeby coś
się stało Seanowi...
Jesteś zła, Jilly, zasługujesz na śmierć...
Przykryła się płaszczem, zasnęła, śniła o Elim i
Seanie, bo w lecie po ukończeniu dziesiątej klasy stali
się właśnie tym, Eliseanem, jak jedna osoba, jak
osoba, którą Jilly spodziewała się być z nim. Eli
znalazł swą drugą połowę i od tej chwili obaj bywali u
niej niemal codziennie, bo tu mogli się trzymać za
ręce. Tu mogli się przechwalać, jakich to dokonują
cudów na deskorolkach, jacy są wspaniali w grach
komputerowych i w ogóle zachowywać się jak
wszyscy nastoletni chłopcy, mogli ze sobą flirtować,
siedzieć na kanapie, obejmując się ramionami, a
mama Jilly tylko przynosiła im colę i grzanki z grilla
z serem. Akceptacja zdumiewała ich i zachwycała. W
domu Jilly tolerancja pojawiła się nie od razu, lecz
po trudnej walce, którą toczyli jej zdeterminowani
rodzice. Nigdy nie spisali córki na straty, nawet kiedy
uciekła z motocyklistą, ogoliła głowę i powiedziała
psychologowi, że nie ma kości w dłoni.
Świat oszalał na nowy sposób, grafficiarze
wypisywali „PRECZ Z WAMPIRAMI” na każdej
dostępnej
powierzchni,
ludzie
dzielili
się
informacjami, jakie udało im się zdobyć. Wszystkimi.
Wampiry są tępe, wampiry są sprytne, mają
przywódcę, każdy działa na własną rękę. Kuszą ludzi
mroczną seksualnością. Atakują jak zwierzęta, bez
planu. Wszystko to ma coś wspólnego z globalnym
ociepleniem, wampiry są terrorystami. Albo plagą
stworzoną przez rząd.
Widziała ich mnóstwo. Blade, patrzące złowrogo,
biegające po ulicach, wyglądające z okien jak
przerażające komputerowe efekty specjalne Willa
Smitha. Nie wiedziała, jakim cudem nie została
jeszcze zabita, tyle razy już omal nie zginęła. Ale
jednego była pewna: wampiry bardziej przypominały
ludzi niż groźne zwierzęta. Bardzo złych ludzi. Ptaki
atakowały bezmyślnie, wampiry natomiast słuchały
muzyki, lubiły przejażdżki motocyklowe i nie zabijały
obsługi metra, by móc jeździć tu i tam. W końcu to
jest martwy świat.
Po kolejnym zbyt bliskim spotkaniu z jednym z
nich – wyszedł zza rogu tuż przed nią, zdążyła
odwrócić się i uciec, bardzo szybko – załamała się,
zaczęła płakać, skurczony żołądek jeszcze bardziej się
jej zacisnął i wtedy Bóg zorientował się chyba, że coś
jest nie tak, a może poczuł się winny, nie wiadomo, w
każdym razie sprawił/sprawiła/sprawiło/sprawili
cud. Zaczęło padać. Po chwili już lało. Woda płynęła z
nieba strumieniami, jakby stare damy – anioły –
zabrały się za mycie ganków swych domów. Litry i
hektolitry wody, prawdziwe rzeki spadały na daty i
na drzewa jak wszystkie łzy nowojorczyków, jak cała
krew wypływająca z szyi martwych.
Deszcz stłumił pożary na tyle, by otulona
mokrym płaszczem Jilly mogła się przedrzeć przez
linię ognia. Znalazła się po drugiej stronie, w jakimś
piekielnym innym świecie, gdzie wszystko pokrywał
szary i biały jak papier popiół: drzewa, budynki,
porzucone samochody, ruiny i śmietniska. Jilly
powoli, powłócząc nogami, przemierzała świat
rozpylonej śmierci.
Znalazła go. Okazało się, że jednak stoi.
Szeregowy domek Eliego. Niegdyś pomalowany
turkusową farbą, z amerykańskimi flagami i
przewróconym umazanym pyłem trójkołowym
dziecięcym rowerkiem, który leżał w kupie popiołu
wyglądającego jak dziwne ziarniste liście. Nagle
wydało się jej, że za oknami przesunął się cień.
Zamarła, wytrzeszczyła oczy. Trwało to dość długo,
ponieważ wreszcie dotarła na miejsce i w głębi serca
oczekiwała, że nie zobaczy śladu życia. Nic więcej nie
zobaczyła, więc zaczęła się zastanawiać, czy
przypadkiem nie zwariowała albo nie wyobraziła
sobie tego wszystkiego. Zdążyła już nabrać pewności,
że martwi mogą być tak samo szaleni jak żywi.
Zataczając się, weszła po kilku schodkach na ganek,
wzniecając chmurę popiołu śmierci, od którego
zadławiła się i zaczęła kaszleć.
Zapukała do drzwi. Nikt nie odpowiedział.
Popchnęła je, otworzyła i weszła do środka.
Eli i jego ojciec stali naprzeciw siebie w pokoju
dziennym, gdzie na ścianie nad pianinem wisiał stary
gobelin przedstawiający Żydów w Masadzie. Eli
wydawał się wyższy i szczuplejszy, ciemne włosy miał
długie, jak zwykle, ale na jego twarzy pojawił się
zaczątek
brody.
W
bluzie
uniwersytetu
nowojorskiego, którą dostał w prezencie od niej,
wyglądał jak lewicujący rabin. Pan Stein, w
granatowym swetrze i ciemnych spodniach, był po
prostu panem Steinem.
– Ty głupi pedale, jeśli stąd wyjdziesz, zginiesz!
– krzyczał.
– Zamknij się! – zaskrzeczał piskliwie jego syn. –
Nie nazywaj mnie tak!
– Eli – szepnęła Jilly od drzwi. – Eli, to ja.
Obrócili się obaj, ojciec i syn.
– Jilly!
Eli głośno krzyknął z radości, chwycił ją w
ramiona, przytulił mocno. Dziewczyna wydawała się
sobie lekka jak zasuszony liść, czuła, że kręci się jej w
głowie, i szalała z radości. Eli żyje! Jest bezpieczny!
Przez cały czas był tu. w swym starym domu, z
rodzicami, bezpieczny.
– O Boże, dobrze się czujesz? – spytał ją i nie
czekając na odpowiedź, zadał drugie pytanie: –
Widziałaś Seana?
– Nie – powiedziała i poczuła się tak, jakby ktoś
wypuścił z niej powietrze. Dostrzegła żal na jego
twarzy. Uderzył ją jak cios, poczuła się zdruzgotana.
Tymczasem w kuchni czarnowłosa wychudzona
matka czarownica Eliego gotowała... jakby nic się nie
stało! Mieli tu elektryczność, mieli gaz, w powietrzu
niósł się zapach gorącego jedzenia, mięsa i cebuli. Z
kącika ust Jilly spłynęło pasemko śliny. Rozpłakała
się, a Eli objął ją i mocno przytulił. Pachniał tak
pięknie! Tak czysto! Tak... dziewiczo!
Ojciec gapił się na nią oczami wytrzeszczonymi
jak u owada. Przez to spojrzenie czuła się niemal jak
intruz.
– Tak bardzo chciałam tu dotrzeć – powiedziała.
– Próbowałam, ale pożary... a potem spadł deszcz...
– Deszcz – powtórzył pan Stein z wdzięcznością,
Przyglądając się gobelinowi.
– Teraz możemy poszukać Seana – ucieszył się
Eli. – Nie wymawiaj tego imienia! – warknął na
niego ojciec.
Na litość boską, co was to teraz obchodzi –
zapragnęła odwarknąć mu Jilly, lecz tylko ujęła dłoń
Eliego i przyłożyła ją sobie pod brodę. Zobaczyła
warstwę wyschniętego błota z popiołu na swojej ręce,
zastanowiła
się
przelotnie,
jak
wygląda.
Prawdopodobnie jak zombie.
– Właśnie zamierzałem wyjść i poszukać go –
wyjaśnił Eli, podnosząc jej dłoń do ust. Ucałował ją, a
potem przyłożył sobie do policzka. Poczuła łzy, jak
drugą falę deszczu. – Dzwonił tuż przedtem, nim to
się zdarzyło. Ze śródmieścia. Nie wiem, co tam robił.
Pokłóciliśmy się. Miałem zamiar iść do łóżka.
A nie spotkać się ze mną w klubie?
Eli przesuwał palce po jej twarzy, każde ich
kolejne muśnięcie leczyło ranę, którą ostatnie długie
dnie i noce zadały jej duszy. Nikogo nie kochała
bardziej niż jego. Umrze, kochając Eliego Steina.
– Teraz oczywiście nigdzie nie pójdziesz. Tylko
na nią popatrz. Wygląda, jakby już nie żyła.
Pan Stein nigdy jej nie lubił. Nie tylko była
kiedyś zwariowaną dziwką, ale jeszcze nie była
Żydówką, a w jej rodzinie jego syn i Sean znaleźli
bezpieczne miejsce, gdzie mogli uprawiać swe
zmysłowe potworności.
– Trzeba naprawić te drzwi – powiedziała. –
Albo przynajmniej zamykać je na zamek.
– Wydawało mi się, że są zamknięte. – Pan Stein
spojrzał na syna. – Otworzyłeś je? – spytał i podszedł
bliżej, niemal ocierając się o Jilly, która musiała
ustąpić
mu
z
drogi.
Usłyszała
kliknięcie
przekręcanego zamka. Obrócił gałkę. – Zepsute –
przyznał i spojrzał na Eliego gniewnie. – Ty je
zepsułeś?
– Dlaczego miałbym je psuć, tato?
– Może ostatniej nocy wampiry próbowały się
dostać do środka? – zastanowiła się Jilly. –
Powinniście wywiesić kilka krucyfiksów. Naprawdę
pomagają.
Pan Stein założył ręce na piersiach.
– To nienormalne – burknął pod nosem.
– Kolacja już prawie gotowa – krzyknęła z
kuchni pani Stein, uśmiechając się słabo.
Jilly musiała zadać sobie pytanie, gdzie – o
cudzie – udało się jej znaleźć żeberka. Zapewne w
nadal działającej lodówce.
Eli obrzucił ją spojrzeniem mówiącym wyraźnie:
„Jak widzisz, moi rodzice zwariowali”. Miał trochę
do czynienia z szaleństwem, w końcu był jej
najlepszym przyjacielem.
Jilly nie uśmiechnęła się, choć co często się
zdarzało, pomyśleli o tym samym w tej samej chwili.
Nie wiedziała już, kto jest szalony, a kto nie.
– Możesz wziąć prysznic, Jilly – powiedziała
jeszcze pani Stein.
Jilly była zbyt słaba i zbyt zmęczona, by brać
prysznic, ale kiedy zjadła trochę ziemniaków piure i
sera, odzyskała odrobinę energii i dowlekła się do
łazienki. Po raz pierwszy od wieków nie bała się aż
tak małych zamkniętych pomieszczeń, rozebrała się
bez aż takiego strachu, bez strachu stanęła
bezbronna pod strumieniem wody...
... i nagle w łazience pojawił się Eli. On też zdjął
branie, a potem wszedł pod prysznic, objął ją i
przytulił mocno. Płakał. Płakali oboje, ona i najlepszy
przyjaciel wcale nie pragnący jej w taki sposób, w
jaki ona pragnęła jego. Tulili się do siebie w żałobie.
– On gdzieś tam jest – powiedział Eli. – Ja to
wiem.
Jilly odwróciła się, przytuliła plecami do jego
piersi. Sam fakt, że tu jest, wydawał się
nierzeczywisty. Wystarczyło przekroczyć próg...
– Twoi rodzice czekają na nas i pewnie powoli
dostają szału – powiedziała. Oczy miała zamknięte,
rozkoszowała się mgłą rozpylonej wody, ciepłem i
Elim.
–
Oszalałaś?
Prawdopodobnie
właśnie
podskakują z radości! „Jest z dziewczyną”! „Nie jest
gejem”! „Żaden z niego pedał”! – Eli doskonale
naśladował głos ojca. – A co z twoimi rodzicami? –
spytał cicho.
Podniosła głowę, pozwalając wodzie opłukiwać
twarz. Jej milczenie było wystarczająco wymowne.
– Och, Jilly, Jilly... Boże, co się stało?
– Nie mogę o tym mówić. Ty też nic nie mów, bo
nigdy nie przestanę płakać.
Eli położył dłoń na jej czole.
– Powiem tylko tyle, że byli dla mnie dobrzy, a w
judaizmie dobro to coś, co żyje – szepnął.
– Dzięki. – Jilly oblizała wargi. Nadal ją piekły.
Szybko umyła głowę. Zakręciła wodę. Eli wytarł
ją, a potem przyniósł porządnie złożone ubranie,
które jego matka zostawiła dla niej w korytarzu.
Spodnie od dresu okazały się o wiele za szerokie i za
długie, aż zwijały się w kostkach. Do tego był czarny
sweter, lecz nie dostała stanika. Nie miało to zresztą
żadnego znaczenia.
Eli także się ubrał, wziął dziewczynę za rękę,
splatając jej palce ze swymi, i zaprowadził do
swojego pokoju. Pełnego jej zdjęć: w szkole, na ich
pierwszej sztuce na Broadwayu, trzymającej go za
rękę w Central Parku. Ale zdjęć Seana było jeszcze
więcej, przede wszystkim tych, na których byli obaj,
taki rodzący się związek. Potem pojawiły się zdjęcia
partnerów i Jilly, bo Eli postanowił „poznać ze sobą”
przyjaciół. Robili miny do kamery, przygotowywali
scenki dramatyczne, wybrali się, co było strasznie
głupie, na podpisywanie książek w Forbidden Planet.
Na każdym zdjęciu, na którym była i ona, Sean
sprawiał wrażenie ostro wkurzonego. Czyżby Eli tego
nie widział?
Położyła się na łóżku przykrytym niebieską
aksamitną narzutą, czując się tak, jakby właśnie
postawiła na ziemi ciężkie pudło książek. Wydawało
się jej nieprawdopodobne, że Eli sypia na tym
cudownym łożu we własnym pokoju. Ona nie
wiedziała nawet, czy dom, w którym mieszkała,
nadal stoi. Jeśli tak, mogłaby wrócić, wziąć zapasowe
ubranie, trochę cennych dla niej rzeczy, pieniądze.
Eli by z nią poszedł. Przy okazji mogliby poszukać
Seana.
Zdrzemnęła się. Eli przylgnął do niej, objął ją,
ilekroć ona nabierała powietrza, on je wydychał; tak
było dawno, dawno temu, w początkach ich
znajomości. Kiedy pojawił się Sean, wzbogacił ją, był
jak powiew świeżego powietrza. Nawet Jilly
oczarował ten surfer, facet zawsze na luzie, który
mieszkał kiedyś w Los Angeles i znał ludzi z filmu
mogących jej pomóc. Opowiadał, jak to pracował
jako dubler, jak przyjaźnił się z kaskaderami i jak wuj
wynajął do filmu jego szkołę surfingu.
Ale kiedy byt już pewien miłości Eliego, zmienił
się. Ona to widziała, sam Eli nie. Zresztą „zmienił” to
było złe słowo; w jej obecności stawał się po prostu
chłodny, znudzony. Wiedziała, że nigdy nie
przedstawi jej nikomu z branży. Eli tego nie
zauważał.
Szczerze mówiąc, Sean też był rodzajem
wampira. Wysysał wszystko, czego pragnął. Wyssał
przyjaciół i kolegów z klasy Eliego, używając ich
bezwzględnie przy wspinaniu się po drabinie
towarzyskiej, a potem niemile zaskakiwał nadętym:
„Jestem – zły, a ponieważ – mi – wolno, musicie – to
– zaakceptować”. Potrafiła prawie dokładnie
przewidzieć, kiedy okaże swą drugą twarz. Mama
twierdziła, że wątpliwości wypada rozstrzygać na
jego korzyść, skoro przeżył tak wiele. Każdy gej
cierpi, więc muszą być dla niego mili, choćby i był
dupkiem. Jilly wiedziała, czego mama nie mówi:
„Radziliśmy sobie z twoimi postępkami, a teraz witaj
w rzeczywistym świecie, córeczko. W świecie,
którego nie ty jesteś pępkiem”.
Oczywiście mama nigdy by czegoś takiego nie
powiedziała. I nie powie. Bo mama nie żyje.
Chociaż i tak nigdy nic takiego nie mówiła,
nawet kiedy ona, Jilly, była w najgorszym stadium
narkomanii, kiedy miała ataki. Mama mówiła wtedy,
że jej córka cierpi.
Ale nawet kiedy była w najgorszym stanie,
zrobiłaby wszystko, by pomóc Eliemu osiągnąć
więcej, więcej i jeszcze więcej, wyczerpać cały
cudowny potencjał, który w nim był.
– Boże, co za szczęście, że tu jesteś – szepnął
chłopak, muskając nosem jej włosy. Płakała nadal, a
on ją przytulał.
Rozległo się ciche pukanie do drzwi.
– Kolacja na stole – powiedział cicho pan Stein.
Jilly była bardzo głodna, zapach jedzenia
sprawiał, że zaciskała i rozwierała dłonie. Eli jednak
spał, obejmując ją ramieniem. Próbowała wyobrazić
sobie, że jakoś się spod niego wysuwa, nie budząc go.
Nie widziała sposobu, więc pozostała w łóżku. Ramię
zaczęło ją boleć, w brzuchu jej burczało.
Napinała i rozluźniała mięśnie, wspomagając
krążenie krwi. Słyszała, że pani Stein płacze.
Piskliwie, irytująco, Jilly nie miała cierpliwości do
takiego płaczu.
– Nikt nam nie pomaga – chlipała. – Nikt.
Jilly, głodna, zrozpaczona i zmęczona, słuchała
deszczu i wyobrażała sobie, że Nowy Jork
wyparowuje, a potem, nie broniąc się już, zasnęła
głęboko i spała tak po raz pierwszy od dnia swych
szesnastych urodzin.
Obudziły ją podniesione głosy.
– Umrzesz! – usłyszała dobiegający z dołu krzyk
pana Steina.
– Nie krzycz! – Pani Stein znowu płakała. –
Znowu wypędzasz go z domu. Jak przedtem.
– Ja? Ja go wypędzam? Nie słyszałaś, co
powiedział? Sam postanowił wyjść.
Jilly jęknęła, pomacała łóżko w poszukiwaniu
Eliego, upewniła się, że już wstał i wyszedł. Rodzice
właśnie na swój sposób próbowali powiedzieć mu, że
go kochają i nie chcą, by wychodził. Czuła to samo co
oni. Nie chciało się jej wstawać. Znała Eliego za
dobrze, by nie wiedzieć, że wyjdą oboje, gdy tylko
ona opuści sypialnię – może najpierw uda się coś
zjeść – i nie będzie to wyjście z klasą.
– To dlatego, że winią cię za to, że mnie nie
przerobiłaś – powiedział jej Eli, gdy tylko wyszli z
domu jego rodziców. Nadal padało; pan Stein dał im
ciepłe kurtki z kapturami i parasole. Deszcz
najwyraźniej przepędził z nieba drapieżne ptaki
wampirów. Kolejny cud.
A jednak udało im się zjeść śniadanie: żeberka z
kolacji, naleśniki i błogosławiona kawę. Żyjąc na
ulicy, słyszała opowieść o człowieku, który pchnął
nożem i zabił innego człowieka, bo pokłócili się o
ostatni kubek kawy w restauracji.
Nic nie powiedziała. Nie potrafiła wybaczyć
rodzicom
Eliego,
że
okazali
się
aż
tak
krótkowzroczni, by kłócić się z synem i jego najlepszą
przyjaciółką, choć w tej sytuacji mogli już nigdy nie
zobaczyć ich żywych.
Poprawiła ciężki plecak, w którym miała
zapasowe ubranie, szampon, szczoteczki i pastę do
zębów. Eli niósł jeszcze cięższy, z jedzeniem. Na
ramieniu miał też torebkę ze zdjęciami Seana, z
siedmioma zdjęciami, jakby wierzył, że ktoś
rozpozna go z siódmego, chociaż nie rozpoznał z
sześciu. Sean wyglądał dziwnie: miał oczy o kształcie
migdałów, długi garbaty nos, długą wąską twarz. Nie
był przystojny ani miły, a w szkole byli inni geje, tak
że Eli miał spory wybór przyjaciół. Ci geje lubili Jilly,
nawet bardzo lubili. Na nieszczęście jego
przyjacielem został Sean.
Dotarli do maleńkiego parku, w którym po raz
pierwszy tulili się i pieścili, zaraz po jej urodzinach,
gdy byli w ósmej klasie. Taka była wówczas
podniecona i szczęśliwa, że nie spała przez całą noc.
Eli jęknął.
– Nawet drzewa się spaliły – powiedział.
Szli obok siebie, trzymając się za ręce. Jilly
doznawała dziwnego uczucia lekkości; wydawało się
jej, że – dyby chłopak nie trzymał jej za rękę,
uleciałaby w powietrze ze zwykłego strachu.
Minęli
kilkanaście
budynków
płonących,
syczących. parujących na deszczu. Przed nimi
pośrodku chodnika wyrastało wejście na stację
metra. Skręcili jednocześnie, jakby porozumieli się
bez słów, odosobnienie i ciemność czyniły z niej
doskonałą kryjówkę wampirów.
W zaułkach to pojawiały się, to znikały
niewyraźne postaci, cienie. Oni szli środkiem ulicy,
ściskając się za ręce. Dziwne, ale Jilly bardziej się
bała teraz, z Elim, niż gdy była całkiem sama. Gdyby
coś mu się stało, chybaby tego nie przeżyła. Był taki
nerwowy, że do każdego zainteresowanego łatwym
łupem nadawał: „Chodź, tu jestem”.
Wyjął telefon komórkowy z kieszeni kurtki,
wybrał kilka numerów. Za każdym razem czekał
długo, wreszcie chrząknął cicho i schował komórkę.
Odgarnął grzywkę z oczu. Serce w niej zadrżało,
dotknęła jego policzka. Uśmiechnął się nie bardzo
przytomnie; wiedziała, że jej obecność go cieszy, lecz
myśli przede wszystkim o Seanie.
Kiedyś prowadziła z koleżankami długie
rozmowy na jeden temat: czy Eli kiedyś do niej
wróci. Był jej prawdziwym chłopakiem przez dwa
lata. Bardzo często się pieścili, ale nigdy nie posunęli
się dalej. Byli za młodzi. A potem odnaleźli się, on i
Sean, czy też raczej Sean odnalazł jego. Przeniósł się
z Los Angeles do Nowego Jorku i namierzył Eliego,
nim jeszcze się upewnił, że Eli jest gejem. Na końcu
usłyszała typową przemowę w stylu: „Przecież
możemy być przyjaciółmi”.
W ich przypadku stało się tak naprawdę. Zostali
przyjaciółmi idealnymi. Tak samo myśleli, to samo
cenili. Eli uważał, że New York University to
doskonały pomysł, planował sam podjąć studia.
Oboje nienawidzili sportu. A Sean, zapalony
sportowiec, ich nienawidził za to.
Eliemu nie wspomniał o tym ani słowem. W jego
mniemaniu Sean kochał Jilly jak rodzoną siostrę.
Nawet użył dokładnie tych słów przy tej jednej
jedynej okazji, kiedy próbowała rozsądnie z nim
porozmawiać. Ale kiedy przyjaciel nie widział,
natychmiast
zbywał
ją
mnóstwem
pasywno-agresywnego
gówna,
zawoalowanymi
groźbami z dodatkiem wielkiej ilości kpiny.
Wszczynał kłótnie tuż przed każdym kolejnym
spotkaniem, jak to w „Watami”. Wyniesienie się
gdzieś do śródmieścia właśnie wtedy, kiedy miał z
nią świętować urodziny... to był klasyczny Sean, Król
Gorzkiego Homoseksualizmu.
Eli lekceważył to, usuwał sprzed oczu jednym
ruchem ręki, nie dopuszczał do siebie rzeczywistości
w tym kształcie, w jakim Jilly ją widziała, więc już
nigdy nie poruszyła tego tematu. Nie zamierzała
dostarczyć Seanowi argumentów do przemowy typu
„albo ona, albo ja”.
Opuszczali spaloną ziemię. Niebo ciemniało.
Jilly czuła nabrzmiewającą w sercu, rosnącą urazę.
Jej zmęczone ciało boleśnie tęskniło do miękkiego,
czystego łóżka Eliego. Marzyła o kolejnym prysznicu
i o tym, by móc myć zęby przez cały rok, bez przerwy.
Nie podobało się jej, że ryzykuje życie, swoje i jego,
dla kogoś, kto jej nienawidzi.
Próbowała sobie wyobrazić, jak będzie wyglądało
jej życie, jeśli znajdą Seana. Nagle zanim się
zorientowała, co zamierza powiedzieć, rzekła:
– „Watami”. Klub. Może poszedł tam?
Eli odwrócił głowę, spojrzał na nią.
– Nie wybierał się tam. A w ogóle najpierw
przyszedłby do mnie. Albo spróbowałby się
skontaktować ze mną przez przyjaciół.
Bo mieli przyjaciół, gejów, którzy zazdrościli im
rodziny Jilly, kogoś, z kim mogli być.
– W porządku, nie ma sprawy. Więc może
poszedł do szkoły?
Brwi Eliego powędrowały w górę.
– Może? – Uśmiechnął się. – To jest myśl. Może
zorganizowali tam, wiesz, schronisko, jak Czerwony
Krzyż. – Przytulił dziewczynę do piersi. – Jesteś
genialna. Jilly.
Jestem za sprytna, żeby mi to wyszło na dobre –
pomyślała. Dawna Jilly, sprzed odwyku, Jilly nie
znająca granic zapewne nie podsuwałaby pomysłów
na poszukiwanie Seana, ale dziś Jilly była dobrą,
miłą dziewczynką. Może dlatego Eli już jej nie
kochał? Bo się nie irytowała, nie złościła? To się da
zmienić...
Nie może znów mnie pokochać, jest gejem –
napomniała się.
Było prawie ciemno. O tej porze ulice stawały się
niebezpieczne, bardzo niebezpieczne, widziała już
wampiry wyskakujące z cienia, obalające i
odciągające ludzi. Czasami warczały przy tym,
czasami zachowywały się cicho. Pewnej nocy Jilly
spała w sklepie obok starszej pani, po której rankiem
pozostały wyłącznie buty. Nie miała pojęcia, dlaczego
sama uszła z życiem. Może starsza pani im
wystarczyła?
Kilka przecznic od szkoły nazywanej „Bo”
spotkali mężczyznę. Idąc, zataczał się, mówił bardzo
powoli. Na twarzy miał bliznę od kłów wampira.
– Muszą się pożywić zaraz po przemianie –
powiedział im. – Ten, który próbował mnie zabić, był
całkiem nowy. Był z nim inny, ten, który go zrobił
wampirem. Śmiał się. Moi przyjaciele przebili go
kołkiem. Nie rozpadają się w proch.
Ruszył przed siebie z wysiłkiem.
– Chwileczkę! – krzyknęła za nim Jilly. – Proszę
nam powiedzieć wszystko, co pan wie.
– Nowe są najgorsze – powiedział mężczyzna. –
Najbardziej śmiercionośne. Zupełnie jak młode
węże.
Teraz w deszczu, w gęstniejącym mroku, szli
pospieszenie do swego starego liceum. W środku
paliło się światło, przez okno widać było poruszające
się cienie. W milczeniu przeszli przez ulicę i pod
markizą. Tablice ukradziono, zniknęła szkolna
gazetka. Wzdłuż chodnika prowadzącego do wejścia
rosły krzaki róż. Jilly nie czuła ich zapachu, ale sam
widok kwiatów wilgotnych po ulewie podniósł ją na
duchu. Na podwójnych drzwiach wymalowano
krzyże, na oknach i ścianach także. Na ścianach
grafficiarze powypisywali: „WAMPIRY DUPKI DO
DIABŁA Z WAMPIRAMI”.
Przed wejściem stali wartownicy: nauczyciel, pan
Vernia, i nauczycielka angielskiego Jilly, Mary Ann
Francis. Oboje mocno przytulili do piersi i ją, i
Eliego, zapytali o nowiny, o to, jak wygląda świat, i
zaprosili ich do środka.
W
szkole
śmierdziało,
hałas
był
nieprawdopodobny. Uczniowie, dorośli, małe dzieci,
nauczyciele, wszyscy kręcili się wszędzie, hałas
ogłuszał. Ci, którzy jej nienawidzili, podbiegli teraz,
by się z nią przywitać, płacząc i zapewniając, jak miło
zobaczyć ją żywą. Nagle uświadomiła sobie, że i ona,
i Eli powinni byli się najeść, zanim tu przyszli. Jeśli
teraz otworzą plecak, będą musieli się podzielić jego
zawartością.
Czy to tak źle dzielić się z kimś?
– Jilly. Eli – powiedziała na ich widok
dyrektorka, panna Howison. Miała podkrążone oczy,
głębokie zmarszczki na czole i była chuda jak
szkielet. – Dzięki Bogu.
Panna Howison robiła wszystko, by nie wpisać
Jilly na listę uczniów po odwyku. Kryzysy wyczyniają
z ludźmi dziwne rzeczy.
Elli odpuścił sobie uprzejmości, od razu wyjął
zdjęcia. Kobiety i mężczyźni, cheerleaderki i
komputerowi geniusze dokładnie przyglądali się
każdemu z nich, nawet jeśli doskonale znali Seana.
Nikt go tu nie widział.
Jilly była już tak zmęczona, że zasypiała na
stojąco. Dyrektorka przysięgła, że na wszystkich
drzwiach i oknach wymalowane są krzyże, a naokoło
budynku rozsypano główki czosnku i komunikanty.
Jilly zastanowiła się przelotnie, czy deszcz nie
rozpuścił komunikantów. Ile molekuł świętości
potrzeba, by utrzymać potwory na dystans?
W sali gimnastycznej rozstawiono jedno przy
drugim składane łóżka i a jakże, znaleźli się nawet
ochotnicy z Czerwonego Krzyża. Eli i Jilly zsunęli
dwa łóżka, wsadzili pod nie plecaki i ułożyli się do
snu w ubraniach. Przynajmniej lepszych niż te, w
których Jilly chodziła przed odnalezieniem Eliego.
Ujął jej twarz w dłonie.
– Tak się cieszę, że tu jesteś – powiedział.
– Ja też. – Ale naprawdę miało to brzmieć: „Tak
się cieszę, że ty jesteś ze mną”.
Eli zasnął. Jilly przyglądała się rozproszonemu
światłu padającemu na jego twarz, sprawiającemu,
że zdawała się świecić. Pragnęła go pocałować, lecz
nie chciała obudzić, nie, inaczej, poprawka: nie
chciała, żeby się obudził i przypomniał jej, że nie
potrafi jej kochać w ten sposób.
Usłyszała, że ktoś płacze. Płacz był cichy,
stłumiony, jakby ten ktoś nie chciał, by ktokolwiek
go usłyszał. Podniosła głowę tylko trochę, ale
zobaczyła, że to panna Howison. Powoli odsunęła się
od Eliego, oswobodziła z jego ramion. Potem
delikatnie przewróciła się na bok, wysunęła nogi,
usiadła. Podeszła do siedzącej na krześle kobiety,
która patrzyła na rzędy składanych łóżek. Dyrektorka
wyglądała tak, jakby przed chwilą zwymiotowała.
– Hej – powiedziała Jilly niepewnie. – Panno
Howison...
– O Boże – szepnęła dyrektorka, opuszczając
głowę i patrząc na swoje ręce. – O Boże, Jilly, ciągle
tu jesteś? Miałam nadzieję... – odwróciła głowę.
– Co?
Kobieta odetchnęła głęboko. Drżała jak w jakimś
ataku.
– Chcę, żebyś poszła ze mną. Na chwilę.
– Coś się stało?
– Po prostu chodź ze mną. – Panna Howinson
nie patrzyła na nią, Jilly niespokojnie się poruszyła.
„Proszę.
Wstała z krzesła, wyszła z sali gimnastycznej.
Korytarz oświetlały lampy jarzeniowe u sufitu. Jilly
szła za nią, mijając po drodze pokoje nauczycieli WF.
Weszły do szatni dziewcząt, przeszły obok rzędów
szafek i przez kolejne drzwi trafiły pod prysznice.
Pani Howison odchrząknęła.
– Ona tu jest – powiedziała, cofnęła się i
zamknęła drzwi, odgradzając się nimi od uczennicy.
Jilly spróbowała ucieczki.
Był tu Sean i Sean był wampirem. Długą wąską
twarz miał śmiertelnie bladą, oczy nieprzytomne, jak
po narkotykach. Na tym akurat znała się doskonale.
Chwycił ją, otoczył ramionami, jakby uważał się
za jej chłopaka. Poczuła jego oddech śmierdzący jak
śmieci. Wampir nie był zimny, raczej w temperaturze
pokojowej. Jill zesztywniała, nie czuła nic, jej serce
biło nierówno.
Zmoczyła się w majtki.
– Ja też się cieszę, że cię widzę. – Sean
uśmiechnął się szeroko.
Wystawiła mnie, pomyślała Jilly. Oddała jemu.
Suka.
Zacisnął palce na jej ramieniu, pociągnął ją za
sobą. Jill wybuchła płaczem, zaczęła krzyczeć. Drugą
trupią ręką zamknął usta dziewczyny, przyciskając
tak mocno, że aż przestraszyła się o los swych
przednich zębów.
– Zamknij się. – Zachichotał. – Zawsze chciałem
ci to powiedzieć i wreszcie mogę: zamknij się,
zamknij się, zamknij się!
Jilly jęczała cicho. Nie potrafiła przestać. Może
nawet o tym wiedział, bo ciągnął ją za sobą, nie
zdejmując dłoni z jej ust. Wiedziała, że wbija jej palce
w ramię, że pod ich naciskiem pęka skóra, ale nic nie
czuła.
Dowlókł ją do schowka, w którym trzymano
środki czystości: szczotki, mopy, wielkie butle
środków do czyszczenia. Próbowała krzyczeć, więc
uderzył ją, mocno, a potem rzucił na ścianę. Odbiła
się od niej, sapnęła zaskoczona i usiadła na podłodze.
Zatrzasnął schowek, zostawiając ją w ciemności.
Jilly podpełzła do drzwi i szlochając, zabębniła w nie
pięściami.
– Nie rób tego – syknął Sean z drugiej strony.
On idzie po Eliego, pomyślała June. O Boże,
zamierza zmienić go w wampira! Po to tu przyszedł!
Więc może mnie uwolni?
Ale... dlaczego miałby mnie uwolnić? Jest
przecież Królem Goryczy. A ona nigdzie nie pójdzie
bez Eliego.
Przesuwała dłońmi po ścianie, znalazła włącznik,
nacisnęła go. Zabłysło błogosławione, cudowne
światło. Ramię rzeczywiście krwawiło i właśnie
zaczynało szczypać. Jilly nie wiedziała, czy naprawdę
chce coś czuć. Musiała się zastanowić, jak to będzie,
kiedy on...
Drzwi otworzyły się nagłe, do schowka wpadł
Sean. Oczy mu błyszczały, wyglądał jak szalony.
– Pozdrowienia od Eliego!
– Nie – powiedziała dziewczyna błagalnie. – Nie,
nie rób tego, proszę. Nie zmieniaj go.
Sean spojrzał na nią, kilka razy przymknął i
otworzył oczy i nagle roześmiał się głośno.
– Skarbie, czyżbyś nie wiedziała, że na tym
polega miłość?
Dziewczyna zacisnęła pięści, przygryzła kostki
palców. Uniósł lekko brwi.
– Czuję zapach świeżej krwiii – zaśpiewał. –
Twojej. Pachnie wspaniale. Gdybyś znajdowała się
samotna pośrodku oceanu, rekiny zeżarłyby cię w
mgnieniu oka. Gdybyś była sama w lesie, zeżarłyby
cię wilki. Skoro jesteś sama w mieście, weźmiemy cię
my. Wampiry.
– Jak... jak to się stało z tobą?
Zignorował ją.
– Mam zamiar zostawić ci wybór, przyjaciółko.
Mianowicie taki: ty możesz się zmienić lub on może
się zmienić. To drugie... będzie jak krew na wodzie. –
Wzruszył ramionami. – Wybór należy do ciebie.
Jilly patrzyła na niego szeroko rozwartymi
oczami.
– Coś ty powiedział?
Sean potrząsnął głową.
– Boże, jak można być tak głupim? Tak
nieprawdopodobnie, beznadziejnie głupim? Nigdy
nie mogłem pojąć, dlaczego cię kochał.
Jakie mogło to mieć znaczenie, skoro jego kochał
o wiele mocniej?
– Czy ma jakieś znaczenie, co wybiorę? –
spytała. – Przecież nawet mnie nie lubisz.
Oczywiście zmieni Eliego, a jej pozwoli umrzeć.
– Może nie ma żadnego znaczenia? Może chcę
tylko usłyszeć, co powiesz? Ale jemu też kazałem
wybierać.
Jill patrzyła na Seana oniemiała z przerażenia.
– Powiedziałem mu, że mogę zmienić ciebie, jeśli
mnie o to poprosi. – Sean splótł ręce na piersiach i
oparł się plecami o drzwi. Wyglądał jak przedtem,
ten sam surfer, ten sam uroczy chłopak.
– Wiesz, co powiem. Żebyś zmienił jego.
W końcu żyła tylko dla Eliego. Jeśli on zginie...
– Zaraz wracam – obiecał Sean, wychodząc ze
schowka.
– Dlaczego to robisz?
Nie odwrócił się, tylko spojrzał przez ramię,
jakby Jilly zawracała mu głowę.
– Nie rozumiem, dlaczego jest wobec ciebie taki
lojalny. Nie kocha cię przecież tak jak mnie.
– Ale mnie kocha – powiedziała Jilly, dopiero
teraz zdając sobie z tego sprawę. – To dlatego...
Tym razem odwrócił się, przeszył ją spojrzeniem.
Wyraz jego twarzy był najstraszniejszą rzeczą, jaką
widziała w całym swym dotychczasowym życiu.
Zrobiła krok do tyłu, potem drugi. Oparła się plecami
o ścianę.
Wampir zadarł głowę, otworzył drzwi i wyszedł.
Jilly chodziła po swym więzieniu tam i z
powrotem. Myślała o wypiciu środka do czyszczenia.
Próbowała łamać mopy i szczotki, by zdobyć broń w
postaci drewnianego kołka. Nie potrafiła ich nawet
lekko zgiąć.
Upadła na kolana. Modliła się do Niego/Jej/Ich:
„Wydostań nas stąd, wydostań nas stąd, przybądź.
Boże, przybądź... ”.
Otworzyły się drzwi. Stanął w nich Sean,
uśmiechając się jak ktoś, kto w końcu, wreszcie
dostał coś, czego naprawdę chciał. Tryumf miał
wypisany na twarzy. Wydawał się wyższy i
groźniejszy.
Gotowy ją zabić.
– Eli się zmieni – oświadczył. – Wielcy ladzie
myślą tak samo. Oboje dokonaliście takiego samego
wyboru.
Drgnęła. Nie, niemożliwe.
– A ty będziesz jego pierwszym daniem – mówił
dalej Sean. – Widziałaś może wampira zaraz po
przemianie? Może myśleć tylko o jednym: o tym,
żeby wyssać komuś krew. Niczego więcej nie pragną.
– Kłamiesz. Eli nigdy...
Nigdy? Przecież nawet nie spytał, czy Jilly chce
opuścić dom jego rodziców, pomóc mu w
poszukiwaniach Seana. Dla Seana naraził ją na
niebezpieczeństwo. Nie kochał jej tak, jak kochał
jego. Kochankowie inaczej odbierają świat niż
przyjaciele.
– Jeśli ma ci to poprawić humor, powiem, że
czuł się okropnie – zakpił Sean z szyderczym
uśmiechem.
– Znienawidzi cię za to, do czego go zmusiłeś.
Nigdy ci nie wybaczy.
Mówiła do wampira. Do wampira, który miał ją
zabić. Do wampira geja, który zamierzał zmienić
Eliego w wampira geja. Jilly poczuła, jak
rzeczywistość się od niej oddala. To się nie mogło
dziać naprawdę.
– Idę po niego – powiedział Sean. Spróbował się
uśmiechnąć, ale mu nie wyszło. Wściekły zatrzasnął
za sobą drzwi.
Dziewczyna stała nieruchomo jak mop, jeden z
tych, których nie udało się jej przerobić na zabójczy
dla wampira kołek. Serce biło jej mocno, tak mocno
jak młot, nie miała pojęcia, jakim cudem słyszy jego
bicie, ten huk, bo przecież stała
przy drzwiach
przy drzwiach
przy drzwiach
bijąc w nie pięściami, krzycząc, błagając, by ktoś
ją wypuścił...
Panna Howison w ostatniej chwili dozna
wyrzutów sumienia, zapędzi wszystkich do sali
gimnastycznej i uratuje ją.
Sean otworzy za chwilę drzwi, weźmie ją w
ramiona, powie, że był taki okropny, bo tak
naprawdę kocha ją, nie Eliego. Że udawał
homoseksualną miłość, ponieważ tylko w ten sposób
mógł być blisko niej. I że nikogo nie zabije, skoro
Jilly nie chce niczyjej śmierci.
Sean powie jej za chwilę, że przeprasza, że
można zmienić oboje, że będzie, jak było, będzie trio,
tylko milsze, Dorotka, Blaszany Drwal i Strach na
Wróble.
Sean spotka po drodze jakiegoś przystojnego
faceta, zakocha się w nim, zmieni go i odejdą obaj.
Eli ucieknie, znajdzie ją, razem wyniosą się z
Nowego Jorku.
Waliła w drzwi, wspominając wieczór, kiedy Eli
przyznał się jej, że kogoś spotkał... spotkał faceta... i
płakał, ponieważ nie chciał jej skrzywdzić, nie chciał
skrzywdzić najlepszego przyjaciela... „Będę kochał
cię najmocniej i na zawsze – powiedział. – Obiecuję”.
Drzwi się otworzyły, więc wycofała się spod nich
rakiem, najszybciej jak mogła. Uderzyła łokciem w
kanister płynu do czyszczenia. Rzuć nim w nich.
Zrób coś. Ratuj życie.
Sean i Eli stali ramię w ramię. Sean obejmował
Eliego ramieniem, Eli nadal miał na sobie ciepłą
kurtkę. I o ile mogła ocenić, pozostawał człowiekiem.
Grzywka opadała mu na oczy.
Wpatrywał się w podłogę, jakby nie miał
śmiałości spojrzeć na nią.
– Nie – szepnęła. Ale... musiało przecież być i
„tak” musiał powiedzieć Seanowi, żeby go zmienił.
Sean zaraz zmieni Eliego, a Eli zabije ją.
Czuła, jak pęka jej serce. Wiedziała, że zaraz
oszaleje. że znów będzie tak, jak było.
Sean zrobił krok w jej stronę.
– Jeśli poprawi ci to samopoczucie, wiedz, że
zmiana będzie go bolała – powiedział tonem
obietnicy, a w jego głosie brzmiała przedziwna
szczerość.
Zamknął drzwi. Stali we trójkę w ciasnym
składziku. Tych dwóch dzieliło od niej zaledwie pół
metra.
Sean położył ręce na ramionach Eliego, odwrócił
go twarzą do siebie. Po policzkach Eliego spływały
łzy. Wyglądał bardzo młodo i był bardzo przerażony.
Sean odrzucił głowę. Zasyczał. W jego ustach
pojawiły się kły.
A Eli sięgnął do kieszeni kurtki. Wyciągnął z niej
ostry odłamek drewna...
Tak!
... spojrzał na Jilly...
Tak!
... i kiedy Sean gotów był zatopić kły w szyi
Eliego, Jilly skoczyła na niego, pchnęła go całym
ciałem. Musiał ją zauważyć, musiał się domyślić, o co
chodzi... lecz Eli już wbił kołek wprost w jego martwe
serce.
Sean spojrzał w dół, na kołek, a potem na
przyjaciela. Z rany wypłynęła krew. Zaśmiał się, tylko
raz, posłał Eliemu całusa. A potem zwrócił się do
Jilly, z gardła wypełnionego własną krwią wydusił
jedno słowo: „Suka” i osunął się na ziemię jak torba
śmieci, nareszcie niegroźny.
Eli i Jilly stali nieruchomo, nie spuszczając z
niego wzroku. Milczeli. Słyszała jego szybki oddech.
A potem Eli wziął się w garść i pocałował ją.
Pocałował!
Tulili się do siebie nad ciałem martwego
wampira. I Eli nagle rzucił się na pierś Seana, tulił go
i jego całował.
– O mój Boże, Sean – jęczał. – O Boże, Boże,
Boże!
Sięgnął po dłoń Jilly. Pozwoliła mu ją ująć,
przyklękła i objęła go nawet, kiedy zaniósł się
płaczem.
Uspokajał się powoli. Jilly spróbowała wstać,
myśląc niejasno o tym, że powinna sprawdzić, czy są
tu inne wampiry, co się dzieje z panną Howison i
innymi, ale on trzymał się jej kurczowo. Nie
oderwałaby się od niego za żadne skarby.
Eli ściskał także martwe ciało wampira.
– Nie potrafię uwierzyć... był taki zły...
– Wiem – powiedziała Jilly. – Zawsze...
– Seana już nie było. Kiedy się zmieniasz,
wampiryzm zaraża cię, kradnie ci duszę. – Eli jakby
jej nie słyszał. – Ciebie już nie ma. Znikasz. – Z
czubka nosa kapały mu łzy. – Sean cię kochał, Jilly.
Powtarzał mi to milion razy, każdego dnia. Tak się
cieszył, że jesteś moją najlepszą przyjaciółką.
Chciała zaprzeczyć, powiedzieć: „To nieprawda,
nienawidził mnie”, ale nic nie powiedziała, bo
zrozumiała, że to jego mechanizm obronny, że dzięki
temu łatwiej poradzi sobie ze stratą. Od tej chwili na
zawsze miał wierzyć, że Sean, którego znał i kochał,
nigdy nie zmuszałby go do zabicia przyjaciela.
Położyła dłoń na jego głowie, pomyślała o
Żydach z Masady, o gobelinie w pokoju dziennym
jego rodziców. Przedstawiał najważniejszy moment
historii narodu, kiedy żołnierze oblężonej twierdzy
woleli raczej skoczyć w przepaść, niż poddać się
władzy Rzymu. Pan Stein mówił o tym od czasu do
czasu i Jilly zastanawiała się nawet, czy w ten sposób
nie sugeruje, że Eli powinien raczej odebrać sobie
życie, niż żyć jako gej. Nie potrafiła jednak w to
uwierzyć, nie znosiła nawet samej myśli. Ta trwałość,
niezmienność świata dorosłych wyprowadzała ją z
równowagi, niewiarygodne szaleństwo takiego pana
Steina, potępiającego syna tylko dlatego, że nie
potrafił
się
zmienić
w
heteroseksualnego
żydowskiego
żołnierza,
bohatera
potrafiącego
zwalczyć nacierający na niego grzech i źle ulokowane
pożądanie. W każdym razie tak powiedział jej
terapeuta. – „Jesteś wspaniała... masz tak wielkie
możliwości – orzekł doktor Robles, jej zbawca. –
Ludzie się nie zmieniają, Jilly, po prostu widzą
pewne rzeczy inaczej niż kiedyś i reagują
odpowiednio do tego, jacy od dawna są. Liczy się
tylko kontekst. Rzeczywistość to... kontekst”.
Doktor Robles ocalił ją, ponieważ nie próbował
jej zmienić. A ona nie próbowała zmienić Eliego.
Odetchnęła
głęboko.
Pomyślała
o
swej
beznadziejnej miłości do Eliego. I coś się w niej
zmieniło.
Ta miłość nie była beznadziejna. Kochała go. Ta
miłość nie musiała złamać jej serca. Niczego nie
musiała, wystarczyło, że jest. Po prostu jest. i – Sean
tak cię kochał – powiedziała, bo w ten sposób
najlepiej mogła mu pomóc.
– Dziękuję – szepnął Eli. – Ciebie też kochał. I ja
cię kocham, Jilly.
Podniósł głowę, spojrzał na nią złamany,
żałosny, wyżęty jak ścierka, znów ten chłopiec,
którego całowała w ósmej klasie, całowała tysiące,
miliony razy, aż krwawiły jej wargi.
– Ja też cię kocham. Kocham cię bardziej niż
własne życie. Zawsze cię kochałam. – Były to
właściwe słowa w tej chwili. Ludzie się nie zmieniają
i miłość się nie zmienia. Tam gdzie chodzi o Eliego,
nie ma kontekstu.
– Dziękuję – powtórzył Eli. Nie było wstydu ani
przeprosin, ich miłość była tym, czym była, samotna
w schowku, przy martwym wampirze, ukryta w
budynku szkoły, bo miasto opanowały wampiry...
Jilly położyła mu głowę na ramieniu. Ich palce
się splotły...
– Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin,
słodka szesnastko – szepnął Eli. – Moja mała
dziewczynko.
– Dziękuję – szepnęła Jilly. Tak wspaniałego
prezentu nigdy nie dostała.
A potem otworzyli drzwi. Słońce wstało i przez
jedną krótką chwilę Jilly była pewna, że słyszy śpiew
skowronka.
Nie, to odezwała się komórka Eliego.
– Bibibibip... Jilly, mówi Bóg. Wróciłem i
wziąłem się do roboty. Amen.
Rachel Vincent
Żarłoczne
Muszę zaśpiewać. – Andi zakręciła buteleczkę
ciemnoczerwonego lakieru do paznokci. – Idziesz ze
mną?
Pytanie zadane było lekko, niedbale, ale ja
usłyszałam w jej głosie rozpacz. Wręcz bolesny głód.
Nikt nie słyszał Andi tak, jak ja potrafiłam ją słyszeć.
Zamarłam zagapiona w okładkę kompaktu
Disturbed, nie mając pojęcia, na co się tak gapię.
– Andi... – Ostatnim razem omal mnie nie
zadeptano i wtedy mi obiecała, że nie będę już
musiała jej towarzyszyć. Przysięgła, że nie poprosi.
– Naprawdę muszę, Mallory. – Wpatrując się we
mnie błagalnie niebieskimi oczami, przewróciła się
na materacu na brzuch, uważając, by nie dotknąć
pościeli wilgotnymi paznokciami. – Popatrz. –
Odsunęła z twarzy długie czarne włosy, przeciągnęła
palcem pod lewym okiem. – Na tych workach
zaleciałabym do Chin. Kiedy wczoraj liczyłam
gotówkę w kasie, ręce mi się trzęsły i widzisz, jaką
mam oklapłą fryzurę? Ja usycham. Czuję to.
Wiedzieliście, że syrena może umrzeć z ciszy jak
z głodu? To prawda. Mówienie nie pomaga. Stanie
pośrodku
zatłoczonego
szkolnego
korytarza,
wysłuchiwanie sekretów, kłamstw i w ogóle
typowego dla szkoły chaosu też. Syrena cierpi na swą
własną ciszę, jeśli przerwa między posiłkami jest zbyt
długa. Chociaż kochałam jej głos, w tej chwili
byłabym wdzięczna Andi za odrobinę ciszy.
– Nie usychasz. Po prostu nie lubisz matematyki
i wczoraj za późno położyłaś się spać.
Poza tym fryzurę miała nienaganną, jak zwykle:
gęste
wijące
się
włosy,
błyszczące
wręcz
nienaturalnie.
Przewróciła oczami.
– Mówisz jak Ti.
Chociaż bardzo ją kocham – jesteśmy
nierozłączne od pierwszego dnia lekcji w piątej klasie
– bardzo często żal mi jej brata. Rola najlepszej
przyjaciółki Andi to pełnoetatowa praca, więc
potrafię sobie tylko wyobrazić, jak frustrujące dla
normalnego dwudziestodwuletniego faceta są próby
okiełznania szesnastoletniej syreny. Zwłaszcza biorąc
pod uwagę to, jak spokojny na luzie jest Ti. Czasami
się zastanawiam, jakim cudem tych dwoje może mieć
wspólną matkę.
Nie ma syren mężczyzn, więc tata Ti był
człowiekiem... i on oczywiście też. A Andi to syrena,
jak jej mama, ale nie mamy pojęcia, kim był jej
ojciec. Matka Andi nie rozwijała tematu poza zwykłe:
„Lepiej ci bez niego”. Najwyraźniej miało być jej
lepiej także bez matki, ponieważ kiedy miała
trzynaście lat i jej apetyt zaczął się zbliżać do
normalnego, matka podrzuciła ją do mieszkania
przyrodniego brata i od tej pory nie dała znaku życia.
– Słuchaj, to nie będzie tak jak ostatnim razem,
przysięgam. – Założyła lok wspaniałych włosów za
ucho. – Pracowałam nad skupieniem. Nad
wyodrębnieniem z tłumu jednej osoby. Będzie
zupełnie inaczej.
Wepchnęłam skrzynkę z kompaktami pod stolik
nocny, usiadłam ze skrzyżowanymi nogami na
dywanie i przyjrzałam się jej, marszcząc czoło.
– Ti proponował chyba, że zabierze cię gdzieś w
weekend?
– Owszem, ale to samo mówił w zeszłym
tygodniu. On nie rozumie. Zresztą nawet jeśli
pamięta, pojedziemy gdzieś, gdzie i tak będzie
fatalnie, na jakiś konkurs talentów na wsi. Albo
jeszcze gorzej. Geriatryczna widownia w bandanach,
bo dla nich to ostatni krzyk mody!
Znów przewróciłam oczami.
– Gdybyś naprawdę usychała, nie byłabyś taka
wybredna.
Syrena musi się żywić, żeby żyć, to rozumiałam.
Ale czy ta syrena rzeczywiście jest taka głodna? Już?
Wzruszyła ramionami.
– Czuję się winna, korzystając ze starych ludzi,
sami z siebie są wystarczająco bliscy śmierci. Poza
tym potrzeba trzech dam w pewnym wieku, żeby
energia
dorównała
jednemu
soczystemu
osiemnastoletniemu ciału. – W oczach Andi błysnęło
podniecenie, jej uśmiech był zaraźliwy.
Moje sińce zdążyły już przyblednąć, lecz to nie
znaczy, że o nich zapomniałam.
– Ostatnim razem jakiś dupek pchnął mnie na
szklane przesuwane drzwi, próbując dopchać się
bliżej ciebie. Nie jestem gotowa bronić się przed
kolejną hordą, jeśli znów cię poniesie.
Andi zmarszczyła brwi.
– Powiedziałam ci, że ćwiczyłam. – Nie
skomentowałam tego twierdzenia, więc usiadła na
łóżku i skrzyżowała ramiona na piersiach. –
Umieram z głodu, Mallory. Pójdę bez ciebie, jeśli
będę musiała, ale wsparcie naprawdę by mi się
przydało.
Właśnie dlatego do tej pory zawsze jej
towarzyszyłam: żeby zapobiec zawieraniu przez nią
nowych przyjaźni. Czy też zdobywaniu nowych
fanów. Moim zadaniem było wkroczyć we właściwym
momencie i zamknąć ją, gdy miała już dość. Zanim
zmieniła któregoś ze słuchaczy – czyli ludzkich
napojów energetyzujących – w rozpaczliwie
maniakalnego nałogowca lub przyszłego pacjenta
szpitala dla wariatów. Ta chwila następowała
zazwyczaj
pomiędzy
ostatnimi
dźwiękami
ulubionego kawałka widowni i pierwszymi jej
własnego. Kiedy syrena zacznie śpiewać własne
słowa, czas się wynieść albo przynajmniej włożyć
zatyczki do uszu wszystkim ludziom.
Osobiście nadaję się do roli jej obstawy,
ponieważ syrenia pieśń nie hipnotyzuje większości
nieludzi. Jestem leanan sidhe i jej śpiew nie ma na
mnie wpływu.
No nie, to nie do końca prawda. Jej śpiew mnie
zdumiewa. Piękno jej głosu budzi we mnie bolesną
tęsknotę i palącą zazdrość jednocześnie. Ale nie
gotuje mi mózgu w mgnieniu oka, nie przeciąża
obwodów czy co tam robi z ludźmi, którzy zakochują
się w niej śmiertelnie, kiedy ona powoli wysysa z
nich energię. Andi nie pożywi się mną, nie może
mnie też zahipnotyzować. Tylko mnie może zaufać,
tylko ja potrafię zareagować, gdy sprawy grożą
wymknięciem się spod kontroli.
Doskonale do siebie pasujemy, prawdziwe
popaprane siostrzyczki.
– A poza tym dobrze wiesz, że chcesz się stąd
wynieść. – Znowu się uśmiechnęła, a ja
pożałowałam, że nie jestem równie odporna na jej
uśmiech jak na głos. _ Inaczej co nas czeka? Miska
popcornu, festiwal krwawych horrorów i około
północy, jeśli zapragniemy przygody, pizza.
Cóż, w tym akurat miała rację. Zaczynała się
druga połowa lata, a my nie robiłyśmy nic bardziej
ekscytującego niż praca w fast foodzie za płacę
minimalną. Moja matka wracała za parę dni, kończąc
tym samym nasze wspólne mieszkanie.
Andi odczytała decyzję z mojego spojrzenia.
Uśmiechnęła się, nim powiedziałam:
– No cóż, w końcu jakaś rozrywka chyba się nam
należy na do widzenia.
Nie wiem, skąd Andi dowiedziała się o tym
party. Może od jakiegoś faceta z pracy, może od
jakiegoś faceta z ulicy, a może z jakiegoś
wbudowanego systemu naprowadzania na party,
który coś jej tam szeptał w głowie? Ja wiem tylko, że
zawsze coś się gdzieś dzieje, a ona wie, co i gdzie i jak
się załapać, choćbyśmy musiały jechać przez pół
Teksasu.
Pierwsza zasada przetrwania brzmi: „Nigdy nie
jedz tam, gdzie mieszkasz, i nigdy nie chodź w to
samo miejsce dwa razy”. W końcu zawsze ktoś się
połapie w tym dziwnym fakcie, że kiedy do nich
śpiewasz, ludzie nieodmiennie chorują, zwłaszcza
jeśli winy nie da się zrzucić na porannego kaca.
Tłumaczenie wszystkiego zatruciem działa tylko raz.
– Więc to prywatne party? – bardziej
stwierdziłam, niż spytałam, kiedy skręciłyśmy z szosy
w wąską, lecz bardzo przyzwoicie utrzymaną drogę,
którą od naszej zapadłej dziury na końcu świata
dzieliła godzina jazdy samochodem. – Jaki mamy
plan? Zamierzasz wskoczyć na stół i zacząć
wywrzaskiwać popularne przeboje?
Andi roześmiała się i mocniej przydepnęła pedał
gazu. Podniecała się coraz bardziej.
– Raczej nie, chociaż skorzystam z tej
możliwości, jeśli będę wystarczająco zdesperowana.
Podobno ma się tu odbyć turniej rockbandowy.
Opuściłam osłonę przeciwsłoneczną po swojej
stronie,
przejechałam
po
wargach
kredką,
obserwując swe odbicie w podświetlonym lusterku.
Nie byłam wspaniała w syrenim stylu, o urodę
musiałam się starać.
– Turniej rockbandowy? Naprawdę?
Choć nie przyznałaby się do tego w szkole, Andi
nieźle radziła sobie z elektryczną gitarą, tak że nawet
grała z bratem za pieniądze, kiedy kończyła się jej
kasa.
Ale naprawdę dobra była przy mikrofonie.
– Moim zdaniem to tam, po lewej. Gotowa?
Skinęłam głową. Zaparkowałyśmy na końcu
długiej
kolejki
samochodów
stojących
przy
krawężniku mrocznej willowej uliczki. Brokatowy
cień do powiek pobłyskiwał w świetle wiszącej nam
nad głową latarni.
Gdy tylko wysiadłam, usłyszałam wybiegające z
domu w ciemność nocy dźwięki: ciężkie basy,
zgrzytliwy gitarowy riff, wyśpiewywane staccato
słowa. Zegarek na desce rozdzielczej mówił nam, że
jest jedenasta, ale noc wydawała się młoda, a mnie
nagle podpaliły rodzące się szanse, choć nie
przyszłam tu, by się pożywiać. Szanse na przyzwoity
posiłek na jakimś przypadkowym party były
znikome, moje szczególne zdolności nie dawały się
tak łatwo zdefiniować, a potrzeby zaspokoić, jak w
przypadku Andi. Dzieliłam jednak jej podniecenie. Z
Andi wszystko działo się szybciej. Nawet nie
śpiewając, promieniowała pewnością siebie, a z płuc
wydychała charyzmę. Ludzie czuli, że po prostu
muszą sprawić jej przyjemność. Pod tym względem
niczym się od nich nie różniłam.
Postukując obcasami pantofelków, szłyśmy ku
narożnemu domowi, Andi trzymała mnie pod rękę, a
ja czułam się potężna i piękna na swój sposób.
Trochę wypiję, trochę potańczę, wycofam się w jakiś
kąt i będę śledzić przedstawienie, podczas którego
Andi się pożywi. A potem znów będziemy tylko my
dwie, analizując szczegóły przedstawienia podczas
powrotu do domu.
Andi nie potrzebowała drinka, w tej chwili była
pijana oczekiwaniem, a śpiewać skończy naładowana
po uszy żywą ludzką energią, ale technicznie trzeźwa.
Dlaczego w ogóle się jej opierałam? Plan
przedstawiał się całkiem nieźle, a my dwie wręcz
wspaniale. Wszystko będzie dobrze. Lepiej niż
dobrze.
Andi
zadzwoniła.
Prawe
skrzydło
dwuskrzydłowych drzwi uchyliło się powoli. Na
progu stał chłopak w podkoszulku uniwersyteckiego
bractwa. Miał ciemne włosy i szerokie ramiona, w
ręku trzymał plastykową szklaneczkę z piwem.
Spojrzał najpierw na nią, potem na mnie i szeroko
otworzył oczy. Odstąpił na bok, gestem zaprosi! nas
do środka.
– Nie chcesz wiedzieć, kim jesteśmy? – spytała
moja
przyjaciółka,
ocierając
się
o
niego;
przysięgłabym, że już prawie śpiewa.
– Chcę wiedzieć tak bardzo, że chyba nie jesteś
sobie tego w stanie wyobrazić. – Chłopak zamknął
drzwi. Andi przyglądała mu się jak wąż gotowy do
ataku.
– Jestem Andi, a to Mallory.
Skupił wzrok najpierw na niej, później na
zamkniętych drzwiach.
– Ile macie lat?
– Osiemnaście od zeszłego tygodnia – zełgała.
Wskazała mnie gestem głowy. – A ona miała
urodziny w kwietniu.
Teraz akurat powiedziała prawdę, ale to były
szesnaste urodziny, nie osiemnaste.
Nasz gospodarz uśmiechnął się jak hiena.
– Drogie panie, mam na imię Rick. Możecie do
mnie wpadać, kiedy tylko przyjdzie wam ochota. –
Poprowadził nas do dużego pokoju pełnego ludzi
tańczących, śmiejących się i pijących, a potem do
kuchni. – Czego się panie napiją? – Szerokim gestem
wskazał zajmujące aż dwa blaty alkohole i przekąski.
Andi wzięła colę, ja pozwoliłam mu nalać sobie
piwa i wróciłyśmy, by dołączyć do zabawy niemal
dokładnie w chwili, gdy zabrzmiał nowy kawałek.
– A te zabawki? – spytała Andi, przyglądając się
porzuconemu w kącie zestawowi kapeli rockowej.
– Robimy turniej. Chcesz grać? Zaczniesz od
czegoś łatwego... – Rick poprowadził nas bliżej
zestawu, udając, że głęboko się namyśla.
Wzruszyła ramionami, jakby nie miało to
wielkiego znaczenia.
– Mogłabym spróbować gitary. No i trochę
śpiewam.
Omal nie rozlałam piwa na oboje.
– Zaczniemy, jak tylko mój młodszy brat
przyniesie drugi zestaw perkusyjny. Żeby zrobić
pojedynek. – Rick udał, że miażdży pięścią cylinder.
– Zapiszesz mnie?
Pokiwał głową zupełnie jak lalka. My
wmieszałyśmy się w tłum tancerzy, a on napisał coś
w żółtym bloku, na dole listy.
– Masz na oku coś interesującego? – spytałam.
Moja przyjaciółka rozglądała się po pokoju, jakby
szukała bufetu.
– Jego – odparła, chwytając mnie za ramię. –
Tego w kowbojskich butach i kapeluszu tam, przy
ścianie. Mniam, mniam...
Wzruszyłam
ramionami,
dopiłam
piwo,
postawiłam kubek na końcu stołu.
– Mówią, że elegancka kuchnia musi przede
wszystkim wyglądać – zauważyłam.
– No właśnie.
– Przecież żartowałam!
– Ja nie.
Przyglądała się kowbojowi łakomie, a ja
podziękowałam w myśli losowi za to, że nie
urodziłam się syreną. Nie umrę, nawet jeśli się nie
pożywię, ale też nie będę naprawdę żyła. Ciało
miałam nasycone, lecz duszę prawie martwą z głodu.
– Do zobaczenia po wszystkim? – wymamrotała
Andi, przyglądając się swemu daniu jak tygrys
kawałkowi surowego mięsa. Zapomniała już, że z nią
jestem, ale mogła sobie na to pozwolić, bo wiedziała,
że może mi zaufać i że nie dopuszczę, by wyssała
biednego faceta jak jakiś mistyczny wampir.
Wypróbowałyśmy nasz system i okazał się dobry,
choć nieco niezrównoważony. Ja zarabiałam na nim
niezłą zabawę, parę drinków i odwiezienie do domu
przez wyznaczonego kierowcę, a w zamian
wyposażałam ją w wyłącznik bezpieczeństwa, który
uniemożliwiał zabicie wszystkich w zasięgu wzroku,
gdyby ją poniosło.
Co nie było wcale takie niemożliwe. Nie ma
limitu na ilość energii, którą może wchłonąć syrena,
ani na długość życia zapewnioną przez tę energię.
Nawet kiedy dostanie to, czego potrzebuje, syrena się
nie przeżera, nawet nie najada do przyjemnej sytości.
Przed szaleństwem pochłaniania może ją uchronić
tylko samokontrola, a nie była to niestety cecha,
którą moja Andi już w sobie wypracowała.
– Będę tu i... – szepnęłam, ale ona była już w pól
drogi do ofiary, a równie dobrze mogła być w pół
drogi do przeciwległego krańca galaktyki.
Zaledwie się przywitała z chodzącym Slurpeem,
drzwi frontowe otworzyły się z hukiem i stanął w
nich wysoki, chudy młody człowiek z cieniem
ciemnego zarostu na twarzy, trzymający pod pachą
elektryczną perkusję; pedał wlókł się po ziemi
między
jego
stopami.
Tłum
przywitał
go
entuzjastycznie, rozległy się okrzyki „Evan!”, rzucane
swobodnie jak konfetti na paradzie. Rick odebrał
bratu ładunek, ktoś podał mu piwo.
Andi i jej ofiara poszły za starszym z braci w kąt
pokoju; ona podłączała sprzęt i ustawiała głośniki, a
wokół niej pełno było rozgadanych ludzi. Tubylcy
najwyraźniej uwielbiali spędzać czas, upijając się i
odgrywając
prawdziwe
kawałki
na
lewych
instrumentach ku uciesze dwustu przyjaciół.
Zaakceptowali Andi. traktowali ją jak swoją. Trochę
to było przerażające.
I tak się działo, gdziekolwiek poszłyśmy.
– Wyglądasz, jakbyś potrzebowała drinka.
Drgnęłam i odwróciłam się szybko. Evan, ten od
elektrycznej perkusji, stał po mojej lewej, opierając
się o ścianę. Rozpaczliwie próbowałam uśmiechnąć
się rozbrajająco. Podał mi przezroczysty plastykowy
kubek do połowy wypełniony lodem i ciemnym
musującym płynem, zapach powiedział mi jednak, że
częstuje mnie czymś więcej niż colą.
Nie mam pojęcia, co to było, ale przyjęłam kubek
z jego rąk. Cokolwiek zamierzał ten drapieżca w
ludzkim ciele, ze swym tanim alkoholem i
sympatycznym uśmiechem, najniebezpieczniejszą
osobą w tym pokoju była moja przyjaciółka, a jej
trucizna na mnie nie działała, choćbym nie wiem jak
chciała zatonąć w jej pieśni i zapomnieć o całym
świecie.
– Dziękuję.
Wypiłam duży łyk. Kiepska wódka przeleciała mi
przez gardło jak płomień. To co podkradałyśmy z
zapasów Ti, było znacznie lepsze, łagodniejsze, ale
zważywszy, że byłam młodocianą na party u obcego
człowieka, mogłam tylko brać, co dawali.
Evan skinął głową i też się napił, ze swojego
kubka. Rozejrzał się po pokoju wypełnionym
podrygującymi ciałami, jakbyśmy się znali od lat i
dobrze czuli w ciszy.
Drugi łyk okazał się łatwiejszy do przełknięcia,
więc wzięłam trzeci. Sztuka polegała na tym, żeby
wypić akurat tyle, by nie znienawidzić Andi za
śpiewanie, kiedy zacznie śpiewać. Nie znienawidzić
jej za marnowanie niewiarygodnego talentu na
śpiewanie wśród ludzi, którzy nigdy go nie docenią. I
akurat tyle, bym była w stanie powstrzymać ją, nim
wyśpiewywane słowa staną się zbyt niebezpieczne
dla ich delikatnej psychiki.
Zazwyczaj dwa drinki to już było dużo, ale teraz,
patrząc na przyjaciółkę śmiejącą się wesoło,
pomagającą
swemu
kowbojowi
dopasować
przerzucony przez ramię pasek elektrycznej gitary,
poczułam zazdrość jak dreszcz przebiegający wzdłuż
kręgosłupa i wiedziałam już, że dwa drinki mi nie
wystarczą. Dwa to będzie tak jakbym nic nie wypiła.
Bo niezależnie od tego, co Andi mówiła, nie
potrzebowała mnie teraz tak, jak potrzebowała
kowboja. Same, tylko we dwie, nigdy sobie nie
wystarczymy.
Dopiłam wódkę, krzywiąc się, bo znowu sparzyła
mi przełyk. Evan roześmiał się głośno.
– Dla ciebie to coś nowego, prawda?
W odpowiedzi podsunęłam mu kubek. Postawił
swojego drinka pod ręką, na stole, na którym stała
także butelka wódki i oszronione puszki coli.
– Nie mam lodu, ale cola jest zimna –
powiedział. Otworzył pierwszą z brzegu, nalał do
połowy.
– Biorę, jak dają – powiedziałam, zorientowałam
się, jak to zabrzmiało, i natychmiast się
zaczerwieniłam.
Evan lal mi wódkę do wtóru rozlegającego się z
przeciwległego
kąta
pokoju
śmiechu
Andi.
Przechyliłam butelkę, wymagałam silniejszej dawki
płynnej cierpliwości i tolerancji. A miałam
potrzebować ich bardzo wiele.
Tylko że jak zwykle, kiedy w kilka minut potem
Angie zaczęła śpiewać, zapomniałam o irytacji.
Zapomniałam o zazdrości i o tym... już
zapomniałam. Zagubiłam się w pieśni, w pięknie
melodii, w poezji słów. W doskonałym kształcie ust,
gdy formowały każde słowo. Gitarzysta nie trafiał w
struny gitary, perkusista okrutnie znęcał się nad
perkusją, ale Andi była bezbłędna. Wspaniała.
W połowie pierwszego kawałka ludzie przestali
tańczyć, żeby jej posłuchać. Żeby na nią popatrzeć.
Zaśpiewała „Bring Me To Life” lepiej niż Amy Lee.
Wymowniej.
Czyściej.
Bardziej
emocjonalnie.
Skończyła i bez wysiłku przerzuciła się na żywe
wsiowe country o zemście na mężu bijącym żonę.
– Lubisz muzykę? – spytał Evan. Zamrugałam
nieprzytomnie i z wysiłkiem skupiłam na nim wzrok.
– Jak ryba lubi wodę.
– Wygląda na to, że wszyscy tu lubią muzykę.
Bo wszyscy wpatrywali się w Andi. Reszta kapeli
znikła gdzieś w tle. Wystarczyło, że Andi śpiewa, nikt
nie musiał jej pomagać.
Pat
Benatar
rozpoczęła
swą
niesławną
„Heartbreaker” – najwyraźniej sama dobrała sobie
repertuar – i Evan umilkł, pił swego pierwszego
drinka powoli, nie zwracając uwagi na to, co robi, i
stukał palcami w ścianę, o którą się opierał. Ludzie
znowu tańczyli, niektórzy podśpiewywali do wtóru,
ale Andi nie widziała nikogo oprócz swej żywej
przekąski. Gapiła się na faceta, jakby tylko on istniał
na tym świecie, a on odpowiadał jej spojrzeniem
pełnym podziwu, jakby to ta dziewczyna wymyśliła
seks i obiecała mu spróbować go pierwszemu.
Nie, nie miała z nim spać. Przyszła tu zaspokoić
inną swą potrzebę, lecz kiedy z nim skończy, facet
nie będzie w stanie ustać prosto, a na coś bardziej
skomplikowanego zdobędzie się dopiero za parę dni,
odzyskawszy odrobinę energii.
Ale przeżyje.
Andi musiała się żywić, by najzupełniej
dosłownie nie zagłodzić się na śmierć, a uważała za
bardziej humanitarne korzystanie co miesiąc z kogoś
innego od kompletnego wysączania nieszczęśników,
jednego co parę lat. Uwielbiała śpiewać, jak to
syrena, lecz nie była morderczynią.
– Jest naprawdę dobra – powiedział Evan,
celując w nią pustym kubkiem.
– Tak. I doskonale o tym wie.
Uniósł brwi zdumiony. Uświadomiłam sobie, że
nie wie, że przyszłyśmy razem.
– Ty też śpiewasz?
Drgnęłam. Poczułam nieokreślony tępy ból
rodzący się głęboko w mym ciele. Tak głęboko, że
nikt nigdy się o nim nie dowie. Nikt nie może
wiedzieć, jak bardzo cierpię. Z wyjątkiem Andi. Ona
wie, ale w niczym nie może mi pomóc.
– Niestety, całkowite i tragiczne beztalencie ze
mnie. – Zmusiłam się do śmiechu, jakby nie
obchodziło mnie, że taka piękna muzyka jest poza
granicą mych możliwości. Tak dalece, że z miejsca, w
którym stoję, nie potrafię nawet rozpoznać jej
artystycznej klasy. – Jestem tylko słuchaczem. –
Rozpaczliwie głodnym słuchaczem.
– Och, przecież każdy ma jakiś talent. – Evan
odwrócił się i teraz już nie patrzył na Andi, tylko na
mnie.
– W czymś musisz być dobra.
Mylił się w obu przypadkach. Ale przyglądał się
nie jej, lecz mnie, co wydało mi się intrygujące,
rozmawiałam więc z nim, zamiast zakończyć
dyskusję, zanim się zaczęła, jak robiłam zawsze.
– Nie, naprawdę, nie jestem dobra w niczym, co
wymaga kreatywności. Talent... czegoś takiego po
prostu nie mam we krwi.
Byłam wobec niego uczciwa aż do bólu,
uśmiechnął się jednak tak, jakby uważał mnie po
prostu za skromną. Albo jakby starał się przedłużyć
tę wymianę zdań.
– Założę się, że znajdziemy coś, w czym będziesz
celowała.
– Cóż... miewam swoje momenty. – Tyle że nie
dotyczą one instrumentów, farb, ołówków, aparatów
fotograficznych, gliny ani nawet papier mache.
Evan uśmiechnął się jeszcze szerzej. Płomień w
jego oczach zdolny był uruchamiać alarmy
przeciwpożarowe.
– Może potrzebujesz pomocy w odnalezieniu
ukrytego talentu?
– Może? – Zaraz, chwileczkę. Cofnęłam się o
krok. co miało mi ułatwić powrót do rzeczywistości,
spojrzałam na niego, marszcząc czoło. Lepiej
dmuchać na zimne. – Nie śpiewasz, prawda? Nie
grasz w rock kapeli?
– Nie. – Odstawił kubek na półkę po swej lewej.
– Elektryczne gitary mnie nienawidzą, wokalista
też ze mnie średni.
Poczułam wielką ulgę, uśmiechnęłam wesoło.
– Świetnie! Więc chcesz...
W tym momencie Andi skończyła trzeci kawałek
i tłum wybuchł aplauzem. Odwróciłam się. Właśnie
sprawdzała listę dostępnych piosenek na wielkim
płaskoekranowym telewizorze. Omal nie zadławiłam
się własnym zdumieniem. Oczy jej płonęły,
dosłownie pulsowały blaskiem, choć tylko ja
umiałam to zauważyć.
Zaskoczona wspięłam się na palce. Z oceanu
twarzy starałam się wyłowić tę jedną, dwunożnej
przekąski, ale nie dostrzegłam jej na czele tłumu. Ani
w ogonie. Siedział na kanapie pod ścianą całkiem
sam, zapatrzony w Andi, jakby dosłownie nie był w
stanie oderwać od niej wzroku. Zaczarowała go i już
cierpiał, choć jeszcze nie zdawał sobie z tego sprawy.
– Zaraz... zaczekaj chwilkę, dobrze? –
poprosiłam
Evana.
Odeszłam,
nim
zdążył
odpowiedzieć. Przepchnęłam się przez ludzi. Andi
już przekroczyła granicę, lecz ja flirtowałam z taką
ochotą, że przegapiłam właściwą chwilę. Na szczęście
nie odesłała jeszcze zespołu i nie zaczęła solowego
występu. To wówczas zaczynają się właściwe kłopoty.
– W porządku, zaczynamy konkurs wokalistów.
– Krystalicznie czysty głos mojej przyjaciółki docierał
wszędzie i bez mikrofonu. Jęknęłam głośno. – Ci
chłopcy mogą sobie chwilę odpocząć, a ja zaśpiewam
jedną z moich ulubionych piosenek. – Uśmiechnęła
się do domorosłych akompaniatorów. Teraz to był jej
show.
Cholera! Za wysoko latała, by udało się jej
wylądować bez pomocy. Zaraz podkręci mikrofon,
wyciszy ścieżkę dźwiękową i po kilku pierwszych
taktach zaśpiewa własne słowa, nawet nie zdając
sobie z tego sprawy. Jeśli zacznie, koniec może być
tylko żałosny.
Dopchałam się do pierwszego rzędu i zaczęłam
gestykulować dziko, zwracając na siebie jej uwagę.
Za swe wysiłki obdarowana zostałam szerokim,
typowym dla niej uśmiechem i hipnotycznym
spojrzeniem lśniących oczu.
– Słuchaj, zajęłaś scenę na zbyt długo jak na
jeden wieczór. – Robiłam, co mogłam, by zignorować
skierowane na mnie spojrzenia. – Daj szansę innym,
niech sobie pośpiewają.
– Masz ochotę spróbować? – Rozpoznałam głos
Evana. Byłam gotowa umrzeć ze wstydu.
Andi tylko się roześmiała, a tłum zawtórował jej
śmiechem. Niedobry znak. Panowała już prawie nad
wszystkimi, nie tylko nad ofiarą.
– Mallory nie potrafi śpiewać! – krzyknęła i
mrugnęła do mnie wesoło, jakby właśnie
wyświadczyła mi przysługę, ocaliła mnie przed
nowymi,
przesadnie
lojalnymi
fanami
i
entuzjastycznym podziwem.
– Andi...
Strąciła moją dłoń z ramienia.
– Jeszcze tylko jedna piosenka, Mal. Wiem, co
robię.
Nie miała zielonego pojęcia, co robi. Zwyczajnie
upiła się ludzką energią tylko dlatego, że pozwoliłam
jej posunąć się za daleko. Gdzie się podziało
skupienie na jednym słuchaczu? Co z cudowną
samokontrolą, którą podobno zyskała?
Andi wcisnęła przycisk na bezprzewodowym
kontrolerze PlayStation, a potem zmieniła go na
mikrofon. Z głośników popłynęła muzyka, ogarniając
cały pokój. Andi zakołysała się, tłum zakołysał się
wraz z nią.
Rozejrzałam się dookoła, rozpaczliwie szukając
wzrokiem kabla, który można by wyrwać z kontaktu,
czy wyłącznika systemu nagłaśniającego. Ale nawet
to by nie powstrzymało Andi. A cappella była równie
dobra jak z towarzyszeniem muzyki, w dodatku
pewnie opanowała już ludzi w takim stopniu, że
nawet nie zauważą braku muzyki. Muszę zrobić coś,
co odwróci ich uwagę, ponieważ bez niej Andi nie ma
po co śpiewać. Niczego tym nie osiągnie.
Rozważyłam
„przypadkowe”
przewrócenie
telewizora, lecz to był telewizor plazmowy, za drogi,
żeby go odkupywać. Kolumny? Nie. Nie byłam
pewna, czy brak którejś z nich wystarczy do
powstrzymania syreny.
Za to... na półce pod telewizorem pracowała PS3,
teraz ją zauważyłam. Doskonale. Droga zabawka, ale
nie wymaga całorocznego smażenia hamburgerów i
solenia frytek. Rozejrzałam się. Na stole stał
bezpański
drink.
Przywłaszczyłam
go
sobie
niepostrzeżenie w chwili, gdy Andi wyśpiewała
pierwsze słowa. Na razie autentyczne, to miało się
jednak wkrótce zmienić. Wiedziałam o tym z
doświadczenia.
Zbliżyłam się zatem nieznacznie do regału,
udałam, że się potykam o dywan, zdążyłam się
podeprzeć jedną ręką, a drugą rozlałam czyjeś ciepłe
piwo na pracującą konsolę PS3, uważając, by w
pierwszym rzędzie chlapnęło do stacji dysków.
Ekran telewizora błysnął i poczerniał, PS3
zaczęła wyć i dymić. Oczy zasłuchanych ludzi
zwróciły się na mnie, głos Andi osłabł i ucichł pełen
żalu. Rick oprzytomniał, potrząsnął głową i niemal
podbiegł do mnie z twarzą zaczerwienioną od
alkoholu lub gniewu. Lub jednego i drugiego naraz.
– Do diabła!
– Przepraszam. – Usiadłam powoli, niepewnie,
udając, że wypiłam o parę wódek więcej, niż
wypiłam, a równocześnie ignorując spojrzenia
przyjaciółki, które miały mnie przebijać niczym
sztylety. Blask jej oczu już przygasał, ale nikt nie
mógł tego zobaczyć, bo nikt na nią nie patrzył i nikt
jej nie słuchał. W tej chwili niewątpliwie mnie
nienawidziła, lecz już niedługo będzie mi głęboko
wdzięczna.
– Wszystko w porządku?
Mocna dłoń ujęła mnie za ramię i pomogła mi
wstać. Stanęłam twarzą w twarz z Evanem
sprawiającym wrażenie raczej oszołomionego niż
zatroskanego. Widział, jak odchodzę, widział, jak
biorę ze stołu czyjeś piwo, prawdopodobnie miał
mnie za alkoholiczkę albo sabotażystkę.
– Tak, oczywiście, przepraszam. Ja... ja tylko się
potknęłam.
– Z nią koniec. – Rick jęknął i machnął ręką.
Tłum zaszemrał niezadowolony.
Starannie ukryłam rozsadzające mnie uczucie
tryumfu. I Andi powoli przestawała się gniewać.
Potrząsnęła głową, zdołała skupić na mnie wzrok,
pytająco podniosła brwi.
Skinęłam głową. Tak, oczywiście, przerwałam jej
występ, niszcząc PlayStation Ricka. Tylko po to, żeby
uratować jej tyłek.
– Odkupię ci ją – powiedziałam cicho do Ricka
odłączającego PS3. Z pieniędzy Andi. Bo to była
przecież jej wina. Ona powinna pokryć szkody.
Rick się wyprostował. Trzymał konsolę pod
pachą.
– Najpierw niech wyschnie, a potem zobaczymy.
Albo poradzi sobie z CD, albo... – spojrzał na Evana i
uśmiechnął szelmowsko – ... albo Evan będzie
musiał sam sobie radzić.
– Evan! – krzyknął ktoś; najpierw jeden głos,
potem kilka.
Któryś z gości przyniósł gitarę akustyczną. Evan
spojrzał w niebo, przewrócił oczami, jakby miał
zamiar odmówić, lecz wziął gitarę bez wahania, a ja
nie mogłam nie zauważyć, jak zapłonęły mu oczy. To
był ludzki płomień, nie tak jasny i nie tak
przerażający jak u Andi, ale świadczył o prawdziwej
namiętności.
– Nie uciekaj – szepnął, przeciągając dłonią po
mym ramieniu. – Będzie tylko parę kawałków.
Oniemiałam, więc skinęłam jedynie głową,
chociaż Andi ciągnęła mnie w stronę drzwi.
– Idziemy – syknęła.
Spojrzała na mnie, na Evana i jeszcze raz na
mnie. Musiałam jej przytaknąć. Powinnyśmy się były
ulotnić, kiedy stroił gitarę, kiedy pierwsze dźwięki
padały jak krople deszczu na wyschniętą ziemię. Nie
wolno mi było ryzykować, z trudem uniknęłyśmy
jednego nieszczęścia, nie pora na drugie.
Ale Evan zaczął naprawdę grać i dźwięki wcale
nie spadały jak krople deszczu w kałużę. Płynęły, były
rzeką, wypełniały moje puste serce, odbijały się
echem w zimnej duszy. Pragnęłam tej muzyki aż do
bólu, każdej pojedynczej nuty, pragnęłam rąk, które
powoływały je do życia tak niedbale, choć przecież
były wszystkim. Całym moim światem.
Zatrzymałam się przy drzwiach wejściowych do
domu, jedną ręką opierając się o framugę. Andi
ciągnęła mnie za drugą, ale ja zaledwie to czułam.
Zaledwie słyszałam, jak szepcze moje imię.
– Chcę posłuchać – wymamrotałam, już
zagubiona w dźwiękach.
A potem Evan zaczął śpiewać i Andi przestała
mieć jakiekolwiek znaczenie.
Głos miał ochrypły. Chropawy, jakby dźwięk
musiał cierpieć, nim wydostał się na zewnątrz.
Piłam, zaspokajając rozpaczliwe pragnienie, a nigdy
nie kosztowałam niczego równie wspaniałego.
Twierdził, że nie jest dobrym wokalistą, i w tym
bardzo się mylił. Albo łgał. Skromność nie
usprawiedliwiała
twierdzenia
aż
tak
dalece
odbiegającego od prawdy.
Jego głos był głosem uczucia, prawdziwego,
szorstkiego, wspaniałego. Miałam ochotę zerwać
ubranie i tarzać się w jego głosie. Otulić się nim.
Odziać w głos, oddychać głosem, żyć głosem. Jego
pieśń wypełniła mnie tak całkowicie, że po raz
pierwszy w życiu zrozumiałam, jaka pusta byłam do
tej pory. Jaka nudna, jaka ociężała. Nie potrafiłabym
tworzyć takich dźwięków. Nie potrafiłabym odczytać
ich z nut, ani palcami, ani krtanią. Teraz, kiedy go
usłyszałam, nie wiedziałam, czy uda mi się przeżyć
bez tej muzyki, otaczającej mnie i rozbrzmiewającej
we mnie, głęboko. Bez śpiewu. Bez jego boleśnie
pięknej muzyki przeznaczonej tylko dla mnie.
– Mallory! – Andi gwałtownie szarpnęła mnie za
ramię.
Pociągnęłam ją z powrotem do pokoju.
– Tylko jedna piosenka. Poradzę sobie z jedną
piosenką. Jesteś mi coś winna.
Zaryzykowałam, oderwałam spojrzenie od
Evana, zmierzyłam nim przyjaciółkę, z jakiegoś
powodu pewna, że teraz płoną moje oczy. Nie
potrafiłam nakazywać, jak bean sidhe, nie potrafiłam
oczarowywać jak syrena, ale gotowa byłam
powiedzieć i zrobić wszystko, by trwać przy boku
tego chłopaka. By słyszeć, jak śpiewa.
– Jeden kawałek – warknęła Andi. – Jeden
kawałek, a potem wywlokę cię stąd choćby za włosy,
jeśli będzie trzeba.
Była wściekła, bo ktoś inny śpiewał, ktoś inny
ściągał na siebie uwagę? A może dlatego, że to ja
chciałam słuchać kogoś innego?
– Jasne. – Nie mam pojęcia, co jeszcze
powiedziała. Nie słyszałam jej głosu, bo...
Evan.
Nie pamiętam, jak przedarłam się z powrotem
przez tłum. Nie pamiętam szturchania, przepychania
się, deptania po nogach. Nieoczekiwanie stanęłam
przed nim, siedzącym na stołku perkusisty z piękną
gitarą akustyczną na kolanach. Gitara śpiewała dla
niego, tak jak on śpiewał dla mnie. Palce
prześlizgiwały się po progach, trącały struny same,
bez pomocy kostki. Kiwał głową do rytmu
stworzonego z niczego.
Wokół mnie tańczyli ludzie. Tulili partnerki,
kołysali się w przód, w tył i na boki w rytmie boleśnie
pięknej muzyki. Chciałam tańczyć, pragnęłam
tańczyć, przeżywać dźwięki, ale nie chciałam
zrujnować jego pieśni swoją niezdarnością.
Evan
podniósł
głowę.
Zobaczył
mnie.
Uśmiechnął się, oczy mu zabłysły jeszcze jaśniej, a ja
poczułam, jak robi mi się ciepło na duszy.
Palcami przebiegł po strunach. Smutna,
rozchwiana melodia nabrała nagle głębi i bogactwa,
stała się bardziej skomplikowana i zdecydowana.
Głos wywołał nowe słowa wprost z dzielącego nas
powietrza. To były jego słowa, lecz także moje. Ja nie
mogłam ich zaśpiewać, nie mogłam nawet zapisać,
ale on je znalazł we mnie. I oddał mi.
Były nasze.
Zrozumiałam wszystko w mgnieniu oka.
Evan nie był taki jak inni. Nie był taki jak
portrecista ze śródmieścia Dallas czy ta śpiewająca
kelnerka z zeszłego miesiąca. Nie był tymczasową
fascynacją. Nie był jednodniowym kawałkiem
wyśpiewanym, bo zaswędziała dusza. Evan był...
... był geniuszem.
Słowo to smakowało wybornie, ale pomyślałam
je cichuteńko, zaledwie sformułowałam, bo bałam się
w nie uwierzyć. Czy to możliwe? Czy dlatego Andi tak
bardzo chciała wyciągnąć mnie z tego domu? Nie
mogła wiedzieć, oczywiście, ale i nie musiała. Nie
musiała, jeśli było to prawdziwe, jeśli takie miało
być.
Jeśli miałam rację, Evan i ja mogliśmy dać sobie
wszystko, czegośmy kiedykolwiek pożądali. Wspólnie
mogliśmy tworzyć magię. Tworzyć muzykę. Ja będę
żywiła jego talent, on będzie żywił moją duszę.
Zdobędzie sławę, majątek, uznanie krytyki, a ja
zdobędę jego. Jeśli naprawdę jest geniuszem, mogę
go mieć. Mogę go kochać. Jeśli będę bardzo, bardzo
ostrożna, przeżyjemy razem niemal całe ludzkie
życie.
Pewnego geniusza moja mama smakowała przez
trzydzieści sześć lat.
Stałam, jakbym wrosła w ziemię, nieruchoma w
pokoju pełnym ruchu, zagubiona w dźwiękach. Nie
mogłam już myśleć. Nie mogłam oddychać. Mogłam
tylko chłonąć jego geniusz jak zgłodniały kot chłonie
mleko z miski.
A kiedy rozległy się ostatnie dźwięki, kiedy
zawisły ciężkie i samotne na moim sercu, znów
wstąpiła we mnie chłodna ciemność. Upadłam.
Upadłam na podłogę, bezwładne beztalencie
niezdolne opanować członków, nawet palców. I
zapłakałam, czując pustkę.
– Mallory – szepnęła gniewnie Andi, próbując
postawić mnie na nogi, nim ktoś zauważy, co się
dzieje. Lecz nie mogłam się poruszyć. Cisza była zbyt
ciężka, nie potrafiłam z nią walczyć. Jak ześlizgnąć
się w życie w mroku, kiedy przed chwilą ogrzewało
cię światło?
Evan odłożył gitarę, ukląkł obok mnie.
– Co się stało?
– To było... piękne – szepnęłam jednocześnie
rozgniewana i upokorzona tak nieodpowiednim, tak
Pozbawionym iskry bożej, ubogim słownikiem. On
dał mi dar wspaniały, najbardziej zdumiewający z
wszystkich otrzymanych do dziś darów, a ja nie
potrafiłam nawet powiedzieć mu, co czuję.
– Dziękuję. – Uśmiechnął się wesoło i podniósł
mnie z podłogi. Z głośników popłynęła muzyka,
zimna i mechaniczna po żywej krwi, którą przed
nami rozlał.
– Jeszcze nigdy tak tego nie grałem. – Delikatnie
wyprowadził mnie z tłumu. Jego piwne oczy płonęły
wewnętrznym ogniem. Poszłabym za nim wszędzie.
Niemal nie zwróciłam uwagi na idącą za nami Andi.
– Mam wrażenie, że przynosisz mi szczęście.
– No pięknie – burknęła pod nosem moja
przyjaciółka. – Mallory, musimy iść.
– Zostań choć na jeden taniec. – Evan nawet nie
pofatygował się, by zerknąć w jej stronę. Jego
spojrzenie zarezerwowane było wyłącznie dla mnie.
Jak jego dłonie, jego usta i piosenki. – Pięć minut.
Chciałam zostać. Rozpaczliwie chciałam zostać.
Ale tylko skompromitowałabym siebie... i jego. Przed
przyjaciółmi. Potrząsnęłam głową, a Andi uprzedziła
mnie. Roześmiała się obrzydliwie.
– Mallory gorzej tańczy, niż śpiewa.
Spojrzałam na nią wściekle, a potem na Evana
przepraszająco.
– Ona ma rację. Nie potrafię tańczyć.
Roześmiał się, a śmiech miał bardzo melodyjny.
– Nie proszę cię przecież do walca klasy
światowej. Jeden wolny taniec, dobrze?
I nim któraś z nas zdążyła zaprotestować,
odwrócił się, przycisnął guzik stereo. Głośniki
umilkły, tłum pomrukiwał, ale kiedy wcisnął kolejny
i pokój wypełniła powolna, zmysłowa muzyka,
protesty prędko ucichły.
Odezwała się gitara basowa i perkusja z
akcentem talerzy, lecz sam rytm niósł w sobie obraz
wilgotnych,
parnych
nocy,
skąpych
ubrań.
Wieczorów zbyt gorących, by kogokolwiek dotykać,
ale i przepojonych pragnieniem dotyku. Czułam
ciepło w klimatyzowanym pokoju, bo Evan właśnie
przytulił mnie, poczułam na sobie jego magiczne
muzyczne dłonie, a kiedy rozległ się śpiew, zaczął
nucić mi słowa do ucha tak cicho, że tylko ja mogłam
je usłyszeć.
Nie potrafię tańczyć. W tańcu nie potrafię zrobić
kroku. Bez problemu jednak pozwoliłam, aby mnie
objął i prowadził oboje do taktu. Aby mnie
prowadził. Aby grał na moim ciele, jak grał na swojej
gitarze.
Tak bardzo pragnęłam tworzyć dla niego
muzykę, ale nie potrafiłam. Sztukę mogłam tylko
dawać, nie tworzyć. Przed daniem mu tej piosenki,
którą nucił, broniła mnie, choć z trudem, cała moja
samokontrola.
Przed
ukształtowaniem
jej,
uczynieniem jego własnością. Naszą własnością.
Opanowałam to pragnienie. Pogrzebałam je w
dotyku jego dłoni na moich ramionach, warg
delikatnie muskających moje ucho. Będę się cieszyć
jego bliskością w zwykły, normalny sposób, choćby i
krótką chwilę.
Dobrze mi było w jego ramionach. Zamknęłam
oczy, a kiedy je znów otworzyłam, zobaczyłam Andi
obserwującą
nas
ponad
jego
ramieniem.
Obserwującą mnie. Rick podszedł do niej, trzymał w
rękach kubki, ale spławiła go bez słowa, a jej gniewne
spojrzenie przykuwało moje.
Znów zamknęłam oczy, tylko w ten sposób
mogłam się od niej odgrodzić, lecz w minutę później
odciągnęła mnie od Evana, jeszcze nim umilkły
ostatnie dźwięki muzyki.
– Musimy iść – warknęła, gniewnie wpatrując
się tym razem w Evana. – Muszę być w domu, nim
brat wróci z pracy.
– Przestań – syknęłam, kiedy siłą ciągnęła mnie
w stronę drzwi. Nie przestała, a ja nie zamierzałam
wywoływać kolejnej sceny. – Nie słuchałaś go? –
szepnęłam rozpaczliwie, próbując się jej oprzeć. –
Musimy być razem, to przeznaczenie. Jest
geniuszem. Moim pierwszym geniuszem.
– Nie jesteś jeszcze gotowa – powiedziała Andi z
naciskiem. Potknęłam się na progu, ale i tak zdołała
wyciągnąć mnie na ganek.
– Czekajcie. – Evan wyszedł za nami, Andi
jednak nie raczyła się zatrzymać, toteż aby nas
dogonić, musiał zbiec po schodach.
– Skąd wiesz, na co jestem gotowa, a na co nie?
Jesteś syreną. Pożerasz ludzi. Nie masz pojęcia o
prawdziwej sztuce.
Andi zatrzymała się przy krawężniku, odwróciła
gwałtownie, w jej oczach płonął nieprzytomny gniew.
– Wściekaj się, jeśli chcesz, ale uratowałaś mi
tyłek, więc teraz ja ratuję twój. Jeśli zaraz nie
wsiądziesz
do
tego
cholernego
samochodu,
przysięgam, że zacznę śpiewać, a wtedy Evan
zapomni, żeście się w ogóle spotkali.
– Jesteś zgorzkniałą zazdrosną suką! –
Wyplułam te słowa, czując, jak oczy zachodzą mi
łzami.
Andi zamarła. Przez chwilę wyglądała tak,
jakbym ją uderzyła, a potem jej twarz wygładziła się i
znieruchomiała w wyrazie stanowczości.
– Masz tylko mnie. Wsiadaj do samochodu.
Evan dopadł nas na chodniku, zahamował
gwałtownie.
– Jak... jak się nazywasz? Czy mogę... może
moglibyśmy się spotkać jeszcze kiedyś?
– Nie sądzę. – Andi siłą pociągnęła mnie do
samochodu. Serce pękło mi na widok zawodu
malującego się na jego twarzy.
– Mallory Bennett – zawołałam. Uścisk na moim
ramieniu stał się w tym momencie wręcz bolesny.
Andi otworzyła drzwi, pchnęła mnie tak mocno, że
musiałam wsiąść, i zatrzasnęła je. Obiegła samochód,
wślizgnęła się za kierownicę i włączyła silnik, nim
Evan dotarł do krawężnika. Wcisnęła gaz.
Porzuciłyśmy party, na którym ona omal nie zabiła, a
ja omal nie zaczęłam żyć. Odwróciłam się,
obserwując znikającego w ciemności Evana i walcząc
z zimnem, które przenikało powoli do mego serca.
Nie poznałam nawet jego nazwiska.
Przed wyjściem do pracy Andi próbowała mnie
dobudzić, ale nie mogłam spojrzeć na nią bez
nienawiści, więc tylko naciągnęłam kołdrę na
ramiona i patrzyłam się w ścianę. Przytuliła się do
mnie, odgarnęła mi włosy z czoła. Powiedziała, że
jest jej przykro. Obiecała mi, że będą inni tacy jak
Evan, pojawią się później, gdy będę już w pełni
zdolna wyhodować prawdziwego geniusza.
Ale problemem nie była moja gotowość. To ona
nie Ma gotowa, by podzielić się mną z kimś.
Nadal na nią nie patrzyłam. Ubrała się i już w
drzwiach sypialni przysięgła, że kiedy następnym
razem odnajdę geniusza, nie stanie mi na drodze.
Wręcz przeciwnie, pomoże.
Nie słyszałam, co do mnie mówi. W głowie i w
sercu miałam wyłącznie głos Evana. Zaledwie
stłumione echo jego śpiewu, lecz i ono wystarczyło,
by zagłuszyć wszystko inne.
Cały ranek spędziłam w łóżku Andi przykryta po
szyję, niezależnie jednak od tego, ile naciągnęłam na
siebie koców, nie mogłam się ogrzać. Czy to jego
ciepło uświadomiło mi, jaka jestem zimna? Czy może
byłam zimna, bo go straciłam?
Mój telefon zaćwierkał, sygnalizując nadejście
maila, kiedy jasne słońce świeciło już z wysoka.
Obróciłam się na drugi bok, spojrzałam na zegarek.
Jedenasta dwadzieścia trzy. Połowa dnia minęła.
Jeśli przetrwam jeszcze parę godzin, będę mogła
skłonić Andi, żebyśmy znów gdzieś poszły. Gdzieś,
gdzie będzie głośno, gdzie hałas zakłóci echo
rozbrzmiewające mi w głowie. W końcu jest mi coś
winna.
Telefon zaćwierkał kolejnym mailem. Andi
wysyłała raczej SMS-y...
Wymacałam leżący na nocnym stoliku aparat,
otworzyłam go, sprawdziłam ostatni mail. Wysłał go
Evan Taylor, a brzmiał on: „Mallory, jeśli to ty,
proszę, zadzwoń”. Podpis, numer telefonu.
Zadzwoniłam. Serce boleśnie biło mi w piersi, a
gdy w słuchawce rozległo się „Halo?”, puls przebił
sufit.
– Evan? Tu Mallory. Skąd masz mój adres
mailowy?
Słyszałam, jak westchnął, był to bardzo
muzyczny dźwięk.
– Facebook. Dzięki Bogu opublikowałaś zdjęcie.
W środkowym Teksasie mieszkają cztery Mallory
Bennett.
– Ja... – nie wiedziałam, co powiedzieć.
Evan się roześmiał.
– Jesteś zajęta? Może by tak coś zorganizować?
Lunch na przykład.
Tak!
– Nie. – Nawet zimna, nawet spragniona go aż
do bólu, spragniona jego muzyki, nawet w pełnym
świetle dnia, gdy jego pieśń pozostała tylko
wspomnieniem, wiedziałam, że nie powinnam się z
nim spotkać. Nie bez wsparcia w postaci Andi. Nawet
jeśli się myliła i byłam już gotowa na Evana, to z
pewnością nie byłam jeszcze gotowa na spotkanie z
nim sam na sam. No, na dłuższe spotkanie.
– Nie?
Był tak zaskoczony, tak zawiedziony, że w sercu
poczułam dojmujący ból.
– Tak – powiedziałam, wstydząc się słabości. –
Tak, oczywiście.
– Gdzie jesteś? Przyjadę po ciebie.
Otworzyłam oczy szeroko, prześlizgnęłam się
spojrzeniem po norze, którą Andi nazywała swoim
pokojem. Nie robiłyśmy prania od dwóch tygodni,
poza tym nie wiedziałam nawet, gdzie Ti trzyma
odkurzacz. Podałam mój adres. Mama zawsze
sprzątała przed wyjazdem z miasta, bo nienawidziła
wracać do bałaganu.
– Będę za godzinę.
Koniec połączenia. Zamknęłam telefon. Serce
biło mi jak oszalałe. Otworzyłam telefon, wysłałam
mail do Andi. Podczas pracy musiała zostawiać
komórkę w szafce, więc mieliśmy dla siebie parę
godzin, przynajmniej do trzeciej, kiedy kończyła
zmianę. A ona miała mnóstwo czasu, by nas ratować,
gdyby coś poszło nie tak.
Uczyniwszy zadość ostrożności, wyskoczyłam z
łóżka, wbiłam się w dżinsy, które nosiłam wczoraj,
chwyciłam klucze i w osiem minut później
wjeżdżałam już na własny podjazd.
Poszłam prosto pod prysznic.
Czekałam na niego na kanapie w pokoju
dziennym, gapiąc się w okno. Godzinę i cztery
minuty po telefonicznym pożegnaniu przed dom
zajechał szary wóz. Pobiegłam do przedpokoju, ale
zatrzymałam się na chwilę, usiłując opanować bicie
serca. Otworzyłam drzwi.
Evan stał na progu, trzymając gitarę.
Uśmiechnął się, jego piwne oczy zabłysły w blasku
słońca. Odsunęłam się i wpuściłam go do środka, nie
odzywając się ani słowem. Damy sobie radę. Dziś nie
musimy nawet śpiewać. Nic nie może pójść źle,
chyba że się nie postaram.
– Nie potrafiłem przestać o tobie myśleć –
szepnął. Oparłam się o zamknięte drzwi, a on zrobił
krok w moim kierunku. – Wystarczy, że zamknę oczy
i już widzę ciebie. Śnisz mi się.
– Jak ci się śnię? – Westchnęłam, patrząc mu w
oczy, a nasze serca zaczęły bić równym rytmem.
– Najlepiej. – Jego oczy płonęły. Pocałował
mnie, usta miał tak gorące, że aż parzyły... i
cudowne. Przycisnął mnie do drzwi. Pozwoliłam się
całować, pocałunki nie były niebezpieczne, tylko
niemal tak dobre jak to, czego naprawdę pragnęłam.
Jak to, po co przyszedł.
Moje dłonie odnalazły jego pierś, jego dłonie
wplotły się w moje włosy, oboje oddychaliśmy ciężko,
oboje pożądaliśmy dwóch rodzajów przyjemności... i
wówczas przestał mnie całować. Przesunął wargami
przez policzek do ucha, jego ciepły oddech sprawił,
że zadrżałam.
– Chcę ci coś zagrać – szepnął.
– Teraz? – spytałam drżąca.
– Teraz. Proszę.
Mogłam tylko skinąć głową. Jedna piosenka nie I
zaszkodzi, a jeśli nie odsuniemy się od siebie na tyle,
by zmieściła się między nami gitara, zapewne
popełnię błąd całkiem inny od tego, którego się
spodziewałam.
Wzięłam go za rękę, poprowadziłam korytarzem
i tylko na sekundę zawahałam się przed drzwiami do
sypialni. Usiadłam na łóżku, a on na krześle przy
biurku. Jego palce gładziły progi gitary, nim dżinsy
zetknęły się z materiałem, którym krzesło było
wyłożone.
– To nowy kawałek – powiedział. – Kiedy
próbowałem cię odnaleźć, ta muzyka chodziła mi po
głowie. Nie od razu się domyśliłem, co to jest.
– A co to jest? – spytałam, niezdolna nawet
oddychać.
– Twoja piosenka, Mallory. – Uśmiechnął się.
Serce biło mi tak mocno, że wręcz boleśnie. – Ale
ciągle pracuję nad słowami.
Miałam rację. Było nam pisane być razem. Było
nam pisane tworzyć wspólne razem.
Moja pieśń różniła się od tej, którą śpiewał na
party. Mówiła o pasji, lecz i o nadziei. Była piękna.
Świeża, przykuwająca. Czy tak mnie widział? Czułam
czystą muzykę, ale też głos. Obmywał mnie, odzywał
się we mnie echem, wypełniał cudownym ciepłem.
I nagle usłyszałam zmianę. Usłyszałam, jak
muzyka staje się pełniejsza. W chwili zmiany
patrzyłam na jego twarz. Na początku to tu, to tam
pojawiały
się
pojedyncze
dźwięki.
Jeden
rozciągnięty, drugi skrócony, przez co nabierał
specjalnego znaczenia. Głębi. Potem zabrzmiał inny
akord, wprowadzający nutę melancholii do cudownie
prostego chóru.
A jeszcze później pojawiły się słowa.
Smakował je, szeroko otwierając oczy ze
zdziwienia. Wypróbowywał. Uśmiechnął się i
przymknął powieki. Odchylił się w krześle, grał i
śpiewał. Dźwięki ulatywały pomiędzy nami, kusiły.
Wabiły. Zmuszałam się, by nie zamknąć oczu;
gdybym je zamknęła, zatraciłabym się w muzyce.
Zatraciłabym nas oboje. Obserwowałam więc Evana i
powstrzymywałam się, redukując do powolnego
strumyka powódź, którą tak pragnęłam uwolnić.
Nie był jeszcze na nią gotowy. Ja też nie.
Skończył śpiewać, odstawił gitarę, na biurku
znalazł czysty notatnik, wyciągnął długopis z kubka.
Pisał przez pięć niekończących się minut, a moje
serce biło w rytmie kolejnych pojawiających się na
papierze słów. Kiedy wreszcie znów chwycił gitarę,
oczy miał rozjaśnione nadzieją, lecz także pocił się
mimo włączonej klimatyzacji.
Dosyć! powiedział głos w mej głowie, a serce
sprzeciwiło mu się z całej mocy. Nigdy nie będzie
dosyć. Evan może mi śpiewać przez dziesięć lat, a ja
ani przez chwilę nie poczuję się nasycona.
On też. Przenigdy. Zawsze będzie chciał czegoś
nowego.
– Jesteś głodny? Mogę zrobić kilka kanapek.
Jedzenie napełniłoby go energią, a także dało coś
do roboty nam obojgu. Więc zaproponowałam mu
coś do zjedzenia, choć rozkoszne ciepło odpływało z
mego ciała z każdym wypowiedzianym słowem.
Podeszłam do drzwi, walcząc z własnymi stopami o
każdy oddalający mnie od niego krok, i nagle
poczułam, jak jego palce zamykają się na moim
nadgarstku.
Uśmiechał się, ale spojrzenie miał ostre,
przenikliwe.
– Tak dobrze nie było mi od wielu miesięcy,
Mallory. Czuję, że mam coś do powiedzenia, do
zaoferowania. Chcę dla ciebie zagrać, pozwól mi to
zrobić. Proszę.
Co mogłam powiedzieć? Pragnął grać, a ja
pragnęłam mu na to pozwolić.
– Dobrze, zagraj jeszcze raz – powiedziałam i
sama sobie złożyłam w milczeniu podobną przysięgę.
Jeszcze raz i na tym koniec. Zjemy coś, obejrzymy
telewizję albo zajmę go w jakiś inny sposób, nawet
gdyby miało to oznaczać zaspokojenie głodu kosztem
kogoś innego.
Ten utwór był żywym, nagim bólem. Krew
wypływała z ran muzyką, a ja niemal widziałam
blizny. Kimkolwiek była, skrzywdziła go; chciałam ją
za to zabić. Wydobyć na powierzchnię wszystko, co
miała do zaoferowania światu, wysączyć ją do końca.
Złamać za to, że go skrzywdziła.
Przeraziła mnie własna reakcja. Jak to możliwe,
że już się czuję tak blisko z nim związana?
Tekstu tej piosenki nie zapisał. Może nie chciał
go pamiętać? Może wiedział, że nie zdoła
zapomnieć? W każdym razie zagrał znowu, nim
zdążyłam wstać, i nie mogłam się powstrzymać.
Ta muzyka mówiła o wyrzutach sumienia.
Objawiła mi jasno, czego najbardziej żałuję, byłam
świadkiem aktu skruchy, niemal się tego wstydziłam.
Płakałam z nim razem, a kiedy głos mu się załamał,
scałowywałam łzy z jego policzków, nim zdołały
spaść na struny, na wibrujące drewno.
Pocieszające pocałunki stały się czymś głębszym,
czymś więcej, ale w jakiś sposób pragnienie mnie
stało się pragnieniem pokazania mi, jak bardzo mnie
pragnie... nową kompozycją. Choć tego właśnie
pragnęłam, próbowałam się mu sprzeciwić, lecz jego
palce dotknęły strun, nim przestał mnie całować. A
kiedy go podniosłam, kiedy wyjęłam mu z ręki gitarę,
zaśpiewał bez niej. Skończyliśmy oparci o ścianę, a
cicha gardłowa melodia okazała się tak drażniąca jak
jego dłonie. Nie zamierzałam powstrzymywać ani jej,
ani ich. Nie wiedziałam, jak nas powstrzymać.
Zatraciłam się w jego głosie, w jego dotyku, a część
fizyczna sprawiała, że tej muzycznej tym bardziej nie
sposób się było oprzeć.
Oderwał się ode mnie, odetchnął, odebrał mi
gitarę, pociągnął mnie za sobą na podłogę. Usiadł
przede mną, przywarł do mnie plecami, pragnął
mojej bliskości. Pokusa była nie do odparcia.
Zwyciężała w starciu z siłą woli. Zerknęłam na
budzik i odetchnęłam głęboko, z ulgą. Za piętnaście
trzecia. Andi będzie tu już wkrótce. Mogłam się
odprężyć choć odrobinę. Mogłam mu pozwolić na
jeszcze kilka kawałków.
Evan zaśpiewał o nieudanym związku. O jakiejś
dziewczynie, która rozumiała go i kochała, lecz nie
znosiła jego potrzeb. Powiedziałam sobie, że tym
razem będę tylko słuchała. Nie włączę się w proces.
Nuty jednak wirowały mi w głowie, aż nie mogłam
się skupić na niczym innym. Zanurzyłam się w
słowach, zagubiłam w uczuciach, zaczęłam je
analizować i porządkować, nim zdałam sobie sprawę
z tego, co robię. A potem zapomniałam spojrzeć na
zegarek.
Przyszedł czas na gniew. Nuty stały się
jaskrawymi plamami czerwieni na wnętrzu mych
powiek. Gorzka melodia podbijała serce. I choć nie
od razu, coś mnie zaniepokoiło. Coś było nie tak.
Potrzeba jeszcze...
Wstałam, wybiegłam na korytarz. Otoczyła mnie
zimna cisza jak czarna kurtyna. Upadłam na kolana
przed szafą. W drzwiach pokoju stanął Evan. Oparł
się dłonią o futrynę, a ja powiedziałam sobie, że
wygląda blado, bo światło jest takie słabe. W ogóle
wszystko z nim w porządku. Inaczej nie mógłby grać
tak pięknie.
To, czego potrzebowałam, znalazłam w głębi
szafy oparte bezpiecznie na stojaku. Wręczyłam mu
to, jakbym składała ofiarę na ołtarzu. Potrzebował
tego do zakończenia utworu. Do jego właściwego
zakończenia. Przecież ten jeden, ostatni, nikomu nie
zaszkodzi.
Evan ujął szlachetnego strata. Studiował go jak
dzieło sztuki, ja zaś znów znikłam w szafie. Szukałam
wzmacniacza i kabli. Nie wolno mi było dotykać
gitary. Przeznaczona była dla tych specjalnych, dla
prawdziwych geniuszy, a Evan z pewnością był kimś
specjalnym. Moim pierwszym, czułam to w głębi
ducha.
Brzdąkał na stratocasterze, podczas gdy ja
podłączałam kable i pedał. Uśmiechał się
promiennie, tak promiennie, że niemal nie
zauważyłam linii wokół jego ust. Zmarszczek na
czole. Nie było jeszcze tak źle. Powinien odpocząć, to
wszystko. Po jeszcze jednej piosence...
Doskonale wiedział, co robić. Skrzyp, a potem
jęk elektrycznej gitary wymalował mój pokój jego
gniewem, przebił ból, sięgnął furii tak zręcznie, że
nie byłam w stanie oddychać. W którymś momencie
odezwał się mój telefon; rozważałam przyjęcie
rozmowy i wówczas zauważyłam, że słońce świeci po
złej stronie domu.
Andi się spóźniała, ale przecież przyjedzie.
Przyjedzie i wszystko będzie dobrze. W każdej
chwili...
Potem już wszystko było zamazane, niewyraźne.
W mojej głowie przelewały się melodie. Czas nie miał
żadnego znaczenia, zarysy pokoju rozmyły mi się
przed oczami. Czysta pozostała tylko muzyka.
Evan stał się z nią jednym, znałam go przez jego
pieśni. Każda nuta, każdy wers szarpał mi serce,
każdy zgrzytliwy riff wdzierał się do głębi duszy.
Mówił mi, czego pragnie i czego się boi. Czego
potrzebuje i co kocha.
Wchłaniałam to w siebie, głęboko. On oddawał
wszystko muzyce, muzyka oddawała siebie mnie.
Nagle przestał. Słyszałam ciężki oddech.
Rzężenie. Twarz ściągnęła mu się w bólu, gorzki
dowód czystych emocji oddanych muzyce. Wszystko
przez pieśń. Przez pieśń i tylko przez nią. Pieśń go
zraniła, ranę jednak trzeba osuszyć, prawda? Z rany
wszystko musi się wylać, dopiero wtedy się zasklepi.
Przerwać teraz... to byłoby najgorsze dla nas obojga.
Prawda?
– Co to za łomot? – Ręka trzymająca gitarę
opadła, jakby stracił siłę konieczną do utrzymania jej
w jednej chwili, gdy tylko przestał grać. Ale...
przecież zagrał zaledwie parę razy. Prawda?
Potrząsnęłam głową, próbowałam rozproszyć
mgłę, lecz nadal słyszałam pieśń, dźwięki, nuty
zacierające wszelką logikę swym strasznym,
niezmierzonym pięknem. Jego ślepe spojrzenie
nabrało wreszcie wyrazu, a ja zmarszczyłam brwi.
Czy zawsze miał takie wystające kości policzkowe?
Łomot rozległ się znowu, ktoś wykrzykiwał moje
imię. „Mallory, otwórz drzwi!”. Andi! Spojrzałam na
zegarek. Osiem po dziewiątej. Wieczorem? Nic
dziwnego, że zrobiło się ciemno.
Podeszłam do drzwi, po drodze głaszcząc Evana
po ramieniu. Mijając lustro, spojrzałam w nie i
zobaczyłam, że oczy mam w pełni rozszerzone.
Dosłownie. Po brązowych tęczówkach nie pozostał
ślad, znikły pochłonięte przez czarne źrenice, z
których czerwień wypływała krwią w siateczkę
drobnych żyłek.
O cholera! Nie, nie mogłam posunąć się aż tak
daleko, jeszcze nie. Wszystko będzie dobrze. Andi
wszystko naprawi.
Otworzyłam drzwi. Na widok moich oczu Andi
westchnęła głośno. Weszła do środka, usuwając mnie
z drogi.
– Zostawiłam telefon w samochodzie, potem
jeszcze Carl zatrzymał mnie w pracy, ale dzwonię do
ciebie od trzech godzin! Przejechałam koło twojej
pracy i koło centrum handlowego... do diabła, byłam
nawet w szkole!
– Przecież napisałam, gdzie będę... – usłyszałam,
że bełkoczę, niewyraźnie wymawiam słowa.
Zmarszczyłam czoło – ... w mailu.
– Napisałaś tylko, że przyjeżdża Evan. Nie
napisałaś, gdzie przyjeżdża. Mallory, coś ty zrobiła?
Popędziła przed siebie, nie czekając na
odpowiedź.
– Jesteśmy sobie przeznaczeni, Andi. Przyjęłam
to, co miał, wzbogaciłam, dał mi to i było tak
dobrze...
Przyjaciółka spojrzała na mnie zwężonymi z
gniewu
oczami.
Pchnęła
mnie
na
ścianę,
przytrzymała za ramiona. Światy wirowały mi w
głowie, w powietrzu wisiały nuty, piękno dźwięku.
– Jesteś pijana.
Jej głos ociekał obrzydzeniem, gorzkim, lepkim,
ciężkim, lecz oprócz obrzydzenia była w nim też
zazdrość, a ja ją słyszałam. Znam zazdrość tak
dobrze, jak pszczoły znają miód. Kultywuję ją.
Pływam w jej oceanie jak ryba. Ale nie tym razem.
Tym razem przepełniała mnie piękna muzyka,
dławiła czysta sztuka, a tego dokonałam bez niej.
Tym wywołałam jej wściekłość. Tym razem to ona
była zimna, rozgniewana i zapomniana.
– Niech cię diabli, Mallory. – Puściła mnie.
Poszłyśmy razem do mojego pokoju. Ciszę przerwał
krzyk, zdławiony, pełen strachu.
Evan siedział na podłodze oparty o łóżko,
trzymając gitarę chudymi kościstymi dłońmi.
Nabrzmiałe żyły znaczyły całe jego ciało jak sińce.
Kości policzkowe zdawały się przecinać skórę twarzy,
oczy znikły otoczone czarnymi kręgami napuchłego
ciała.
– Nie! – Upadłam przed nim na kolana,
przytuliłam jego głowę do piersi. – Evan? Powiedz
coś! – Jęknął, a ja zwróciłam się do Andi. – Przecież
to niemożliwe. Nie tak szybko. To było tylko parę
kawałków...
– Naprawdę wygląda ci to na parę kawałków? –
Syrena rozłożyła ramiona, ogarniając nimi pokój.
Wstałam i rozejrzałam się. Byłam wstrząśnięta.
Po wielu godzinach wróciłam wreszcie do
rzeczywistości.
Papiery leżały dosłownie wszędzie: na podłodze,
na biurku, na łóżku. Luźne kartki, notesy, nawet
karteczki samoprzylepne, wszystkie zabazgrane były
pięcioliniami, słowami i ukośnymi, niezdarnie
zapisanymi
nutami
przypominającymi
dzieła
kompozytora, który nagle oszalał.
Spojrzałam na Evana i do oczu napłynęły mi łzy,
ale mimo nich dostrzegłam leżący na podłodze tuż
obok jego dłoni ołówek, a właściwie krótki ogryzek
ołówka.
Kiedy zdążył to wszystko napisać? Przecież nie
zostawiłam go samego ani na chwilę, a jednak nie
widziałam. jak pisze. Pamiętałam tylko muzykę.
Rozkoszne nuty. Bolesne melodie.
– Umiera – szepnęła Andi, pocierając dżinsy
czubkami palców, jakby próbowała oczyścić skórę z
dotyku śmierci. – Zabiłaś go.
– Nie! – Zatoczyłam się, oparłam ramieniem o
regał z książkami. – Evan, obudź się.
Znów przy nim przyklękłam.
Otworzył oczy. Odetchnął płytko, widziałam, jak
jego pierś się porusza.
– Co się stało? – szepnął i wówczas to ja
musiałam zamknąć oczy.
– Powiedz mu – poleciła Andi. Drgnęłam, nie
potrafiłam wykrztusić słowa, więc powiedziała za
mnie: – Zrobiła cię geniuszem. Ale geniusze krótko
żyją, prawda, Mallory?
Spływające po mych policzkach łzy parzyły
skórę. Słowa te bolały mnie tak bardzo, aż myślałam,
że umrę z bólu. Jednakże patrzenie na Evana było
stokrotnie gorszym cierpieniem.
– Kim jesteś?
Mętne oczy patrzyły na mnie oskarżycielsko.
Otwarte usta, spękane wargi... Odetchnął po raz
ostatni, jego pierś znieruchomiała.
– Jest twoją muzą – wyszeptała Andi w
przerażającą ciszę.
Zaszlochałam. Łzy spływały mi po twarzy i
kapały na podłogę, ale nie było w nich nic z muzyki.
Były płaskie. Puste. Straszny chłód dotknął mego
serca zimnymi martwymi palcami. Nawet okrzyk
bólu i żalu był niemelodyjny. Obrzydliwy. Znowu
byłam pusta. Zimna. Tak pusta w środku, że bicie
serca rozlegało się echem.
Każda kropla muzyki, którą ogrzewał mnie Evan,
odpłynęła ode mnie świadomością tego, co zrobiłam.
Zamarznięta w tysiąc ostrych okruchów lodu cięła mi
duszę na strzępy.
Czknęłam, otarłam twarz, ale nie mogłam
przestać płakać. A łzy nie mogły ożywić Evana.
– Nie możesz... wiesz, że nie wolno ci tego robić.
– Andi była wściekła, lecz jednocześnie szeroko
rozłożyła ramiona, jakby chciała zarazem skrzyczeć
mnie i przytulić. Odepchnęłam ją.
Zużyłam Evana. Zmarnowałam życie wypełnione
sztuką dla jednej chwili szaleństwa. I straciłam go.
Straciłam szansę inspirowania sztuki i miłości tym
samym oddechem. Utraciłam życie, które miałam
chronić.
Wstałam, cofnęłam się, oparłam o ścianę.
Otarłam policzki. Spróbowałam uciszyć echo w
pustej piersi. Ale nie było już muzyki, by je zagłuszyć.
Andi przyciągnęła mnie, objęła, przytuliła,
ukołysała. Gładziła mnie po włosach. Cofnęła się o
krok, kazała mi na siebie spojrzeć. W jej oczach była
mądrość świata.
– Rozumiesz już? Ty i ja. Tylko my przetrwamy.
Wszystko inne jest kruche. Przemijające. – Wolną
ręką wskazała stygnące ciało na podłodze. – Tylko
my przetrwamy. Zawsze.
Zrozpaczona osunęłam się na podłogę, a ona
usiadła przy mnie. Tuliłyśmy się do siebie, drżąc.
Płacząc. Pragnąc.
– Tak mi zimno, Andi. Tak pusto. Zaśpiewaj mi.
Zaśpiewała.
Claudia Gray
Wolna
Opowieść z Wiecznej Nocy
Nowy Orlean
lato 1841 roku
Dom na Royal Street był wytworny jak wszystkie
nowoorleańskie domy. Żeliwne woluty zdobiły
bramę prowadzącą do małego ogródka, w którym
hortensje kwitły obficie, szkarłatnie i purpurowo.
Nigdy nie odbyło się tu żadne hałaśliwe przyjęcie,
lampki oliwne przygasały zawsze o rozsądnej
godzinie. Farba koloru miodu odznaczała się
świetnym gustem, podobnie jak skromne, choć
modne suknie noszone przez mieszkające tu damy.
Jednak nie był to dom godny szacunku.
– Nie wolno ci zwracać uwagi na te wszystkie
damy. – Mówiąc te słowa, Althea splatała włosy
Patrice szybkimi, pewnymi ruchami zręcznych
palców. Była jej matką, ale Patrice nie wolno było
zwracać się do niej „mamusiu”, nie w obecności osób
trzecich. Ostatnimi czasy córka w ogóle nijak nie
raczyła się zwracać do matki. – Są zwyczajnie
zazdrosne, od pierwszej do ostatniej. Oddałyby
wszystko za suknię uszytą z prawdziwego paryskiego
atłasu. Są biedne, a ty i ja... my nigdy nie będziemy
biedne.
– Nie powiedziały, że jesteśmy biedne, tylko że...
że kupiono nas i dobrze zapłacono.
Althea zacisnęła dłonie na ramionach córki,
delikatna bawełna szmizjerki zmarszczyła się pod
dotykiem jej silnych palców.
– Jesteśmy wolnymi kolorowymi kobietami –
powiedziała cicho. – Nigdy nie będziemy
niewolnicami. Nigdy.
Patrice widywała niewolników pracujących na
polach bez choćby kapeluszy lub chust chroniących
przed morderczym słońcem, oblanych potem
lśniącym na nagiej skórze. Słyszała nadzorców
zmuszających ich krzykiem i klątwami do jeszcze
cięższej pracy. Widziała dziewczyny młodsze od niej
szorujące werandy na kolanach i ich palce, szare i
pokrwawione od ługu. Widziała blizny na kostkach i
nadgarstkach, obrzydliwe, czerwone, obrzęknięte
ślady po łańcuchach. I wiedziała, że okrucieństwa
takie jak te dzieją się w wielu wytwornych domach
nowoorleańskiej Dzielnicy Francuskiej i na całym
Południu. Tak, Patrice i Althea miały więcej szczęścia
niż jacykolwiek niewolnicy.
Ale bycie wolną kolorową kobietą nie oznacza
bynajmniej bycia naprawdę wolnym. Prawda ta w
szczególny sposób odnosiła się do Patrice i jej matki,
żyjących w luksusie dzięki opiece bogatych białych
mężczyzn na mocy „umowy” krępującej tak
skutecznie jak każdy łańcuch.
Gdy włosy Patrice ułożone już zostały w
skomplikowane koki i loki, Althea zaczęła traktować
ją jak jakiś cenny szklany bibelot, które łatwo może
stłuc się przed balem.
– Ani się waż położyć i przyklepać fryzurę –
powiedziała, luźno wiążąc na głowie córki
koronkową chustkę. – Jeśli poczujesz się zmęczona,
jutro przed tańcami możesz przespać cały dzień.
Patrice, która od miesięcy sama robiła sobie
plany na czas popołudniowych drzemek matki, tylko
skinęła głową. A kiedy Althea zostawiła ją samą
sobie, zwróciła uwagę na zegar stojący na półeczce
nad kominkiem. Pan Broussard kupił im ten prezent
podczas swej ostatniej podróży do Europy i był to dar
dla niej, nie dla matki. Okazane córce względy
wzburzyły Altheę i spowodowały, że przez kilka
tygodni traktowała ją surowo. Patrice podejrzewała,
że to dlatego wprowadzana jest do towarzystwa tego
lata, a nie w przyszłym roku, gdy będzie miała lat
szesnaście.
Jakby zależało mi na czymś tak okropnym –
pomyślała, przyglądając się nimfom z brązu, które
otaczały tarczę zegara. Twórca bardzo się starał, by
jak najlepiej przedstawić ich nagie piersi. Jakby
pragnął zaskarbić sobie względy pana Broussarda.
Oczywiście i matka, i ona wiedziały, że to, na
czym jej zależy, nie ma żadnego znaczenia.
Minęło dwadzieścia minut. Patrice wstała,
narzuciła na siebie perkalową domową sukienkę,
włożyła kapcie. Zbiegła na dół po skrzypiących
schodach. Nie martwiła się ich skrzypieniem. Althea,
jak większość wolnych mieszkańców Nowego
Orleanu, smacznie spała. Czerwcowe temperatury i
wilgotność były tak nieznośne, że w godzinach
południowych wolni ludzie nie próbowali robić nic,
tylko oddawali się drzemce. Miasto cichło, bardzo
łatwo było przemknąć się gdzieś niezauważenie.
Patrice na paluszkach wymknęła się przez
boczne drzwi i skryła w cieniu rzucanym przez
szerokie lśniące liście magnolii. Ciągle jeszcze
mrugała, oślepiona jaskrawymi promieniami słońca,
gdy z cienia wyłoniły się dłonie i mocno ją
pociągnęły.
– Amos – wyszeptała, nim zetknęły się ich usta.
Uklękli obydwoje mocno do siebie przytuleni.
Uścisk Amosa był silny, niemal wymagający, ale
skończyło się na kilku namiętnych pocałunkach.
Uśmiechnęli się do siebie. Jak zwykle po udanej
ucieczce obojgu lekko kręciło się w głowie.
– Pięknie wyglądasz. – Amos uniósł palcem
chustkę, z podziwem przyjrzał się skomplikowanej
fryzurze dziewczyny. – Szkoda, że nie zobaczę cię
dziś w tych wspaniałych sukniach.
– Ja też żałuję. – Patrice oparła się o jego
szeroką pierś. Lata kowalstwa uczyniły jego mięśnie
twardymi jak dobrze przesezonowane drewno.
Pachniał popiołem i końmi, normalnym, zwykłym,
przyziemnym światem, przed którym ją chroniono
przez całe życie.
Nie uważała tego zapachu za nieprzyjemny.
Ubranie Amosa pachniało jego pracą. Przypomniało
jej to, że mimo biedy on zawsze będzie tak wolny, jak
ona nie będzie nigdy.
Co szacowniejsi mieszkańcy Nowego Orleanu
mieli byłego pana Amosa za człowieka miękkiego i
nierozsądnego; prawdziwe białe damy, przechodzące
przez ulicę, by nie zbliżyć się do kobiet pokroju
Althei,
otwarcie
go
wyśmiewały.
Pozwolił
niewolnikowi nauczyć się rzemiosła, po czym po
rozsądnej cenie wynajmował innym jego usługi.
Wielu właścicieli postępowało tak z niewolnikami
posiadającymi rzadkie i cenne umiejętności. Ale...
Amosowi
wolno
było
zatrzymywać
część
wynagrodzenia, a ponieważ był doskonałym, a więc
często zatrudnianym kowalem, w zaledwie kilka lat
uzbierał tyle, że mógł sam się wykupić. I pan się na
to zgodził! Plotkarze nie potrafili wymyślić żadnego
powodu, który by w rozsądny sposób tłumaczył
zachowanie do tego stopnia ekscentryczne.
– Ten dzisiejszy bal – powiedział nagle Amos. –
Oni nie decydują tak od razu, prawda? To nie zdarzy
się aż tak szybko?
Patrice ukrywała przed nim okrutną prawdę tak
długo, jak było to możliwe. W końcu musieli jednak
się z nią zmierzyć.
– Nie. Prawdopodobnie nikt nie będzie o mnie
konkurował... jeszcze nie. Ale ktoś to zrobi jeszcze
przed końcem sezonu. Co za różnica, dziś albo za
dwa miesiące?
– Dwa miesiące z tobą są dla mnie bardzo
ważne. Zwłaszcza nasze ostatnie wspólne dwa
miesiące.
– Amos poruszył się ociężale, oparł o pień
magnolii.
– Gdyby Althea poczekała jeszcze rok, zdążyłbym
odłożyć wystarczająco wiele. Tyle, żeby kupić kilka
pokoi. Moglibyśmy być mężem i żoną.
– Nie sądzę, by kiedykolwiek pozwoliła mi wyjść
za mąż.
– Pozwoliła? Pozwoliła? – Amos nie gniewał się,
tylko nie wierzył własnym uszom. – Twój problem
polega na tym, że nigdy nie byłaś niewolnicą. Nie
wiesz, co to znaczy „wolność”. Gdybyś wiedziała, nie
zniosłabyś, żeby ci na coś pozwalała, a na coś nie.
– Amosie...
– Dlaczego Althea nie miałaby pozwolić ci wyjść
za mąż? Dlaczego nie miałaby chcieć dla ciebie tego
co uczciwe, a nie...
Umilkł, nie kończąc zdania. W ten sposób
okazywał delikatność.
– Chce mieć wnuki o skórze bielszej nawet niż
moja – wyjaśniła. – Chce, żebym zawsze mogła
podać nazwisko bogatego białego mężczyzny, kiedy
zatrzyma mnie patrol. Żeby nikt nie mógł
powiedzieć, że nie jestem wolna.
Prawdopodobnie
Althea
pragnęła
także
zapewnić sobie źródło utrzymania na wypadek,
gdyby pan Broussard kiedyś się nią znudził, ale o
tym Patrice nigdy nie mówiła. Nie chciała nawet
myśleć o tej możliwości, ponieważ gdyby można
pewnego dnia porzucić matkę, to można by porzucić
i ją.
Amos westchnął ciężko. Zapomniał o gniewie.
Każde ich spotkanie kończyło się tak samo:
rezygnacją, żalem i tęsknotą za tym wszystkim, co im
odebrano.
– Czasami wyobrażam sobie, jak mogłoby być. Z
nami.
– Ja też.
Prawdę mówiąc, Patrice nie miała pojęcia o tym,
czy mogłaby być dobrą żoną Amosa. Bycie żoną
biedaka oznaczało gotowanie, ubijanie masła, pranie
ubrań na tarce... wypełnianie obowiązków, których
nikt nie nauczył jej wypełniać. Althei także.
Niewolnice pana Broussarda przychodziły co dzień i
to one zajmowały się takimi sprawami. Czasami ich
pogardliwe spojrzenia bolały bardziej niż wzrok
białych dam. Podnosiły głowy ciasno obwiązane
ukrywającymi włosy chustami, patrzyły na nie
zwężonymi oczami, jakby mówiły: „I kogo wy chcecie
oszukać?”.
Jakże by się z niej śmiały, gdyby odrzuciła
bogactwo, by poślubić Amosa! Ale warto by było
narazić się nawet na ich śmiech, gdyby oboje dostali
szansę.
Objęła dłońmi jego policzki, znowu się całowali.
Delikatne pocałunki szybko przestały być delikatne.
Amos położył ją na miękkim kobiercu liści magnolii,
przytulii swe ciało do jej ciała. Miał na sobie rozpiętą
pod szyją koszulę z samodziału, przez swą cienką
sukienkę czuła ciepło jego ciała.
Nie zostali kochankami, bo Amos hołdował
staroświeckim ideom. Patrice nie mogła sobie
pozwolić na staroświeckie idee, wygięła się, wtuliła w
niego tak, by poczuł dotyk jej piersi i twardego
płaskiego brzucha.
– Gdybyś tylko była moją żoną... – szepnął z
ustami przy jej szyi. – Och, jakbym cię kochał!
– Mógłbyś kochać mnie teraz, gdybyś tylko
chciał.
Odepchnął ją niemal gwałtownie, skrzywił się,
ale kiedy podniósł na nią wzrok, w oczach miał
rozpacz.
– Wyjedź ze mną. Dziś. Po balu.
– Amosie!
– Przecież możemy. – Kurczowo chwycił rękaw
jej sukienki. – Kowal znajdzie pracę wszędzie.
Wystarczy wyjechać i...
To nie był czas na lekkomyślność.
– Przecież nie mamy pieniędzy. Poza Nowym
Orleanem nie znamy nikogo. Jeśli teraz uciekniemy,
nie będziemy mogli poprosić o pomoc nikogo z
naszych białych, nigdy. Jak sądzisz, długo będziemy
wolni? Miesiąc? Tydzień? – Napięte mięśnie Amosa
rozluźniły się, prawda go pokonała. Położyła dłoń na
jego nagiej piersi widocznej w rozpięciu koszuli. –
Nie chcę, by jakiś biały był pierwszym, który mnie
dotknie.
– A ja nie chcę cię zhańbić.
– Kochamy się. Mniej w tym hańby niż... niż w
tym wszystkim, co jeszcze będę robiła.
Milczeli
przez
długą
chwilę.
Uważnie
obserwowała jego twarz, widziała w oczach miłość i
pożądanie walczące z wyobrażeniem o obowiązującej
ich przyzwoitości. Ona nie uważała przyzwoitości za
cnotę, nie w głębi duszy, więc nie bardzo też
rozumiała, dlaczego tak trudno mu dokonać wyboru.
Zauważyła, że mięśnie jego potężnych ramion
rozluźniają się, i zrozumiała, że wygrała.
– Mam pokój z tyłu domu – szepnęła. – Ten z
małym balkonem, wiesz który? – Amos skinął głową.
– Tylko przymknę okiennice. Powinnyśmy wrócić do
domu najpóźniej o północy. Przyjdź... może godzinę
później. Jeśli będziesz miał przy sobie dokumenty,
nikt nic ci nie zrobi, ludzie cię znają. Rozumiesz?
Nadal myślała, że może odmówić przez to swoje
fałszywe oddanie. Ale Amos powiedział: „Przyjdę”.
Odszedł, nim słońce sięgnęło zenitu. Patrice
wróciła do domu i szybko umyła całe ciało gąbką, by
matka nie wyczuła zapachu koni i popiołu na jej
skórze, a kiedy Althea się obudziła, siedziała
skromnie na kanapce w salonie i otulona jedwabnym
szlafrokiem czytała „Ballady” Coleridge’a.
– Wydajesz się bardzo ożywiona – powiedziała
Althea. – Najwyższy czas, żebyś zdała sobie sprawę z
tego, ile masz szczęścia.
Patrice, na pół oszalała z wyczekiwania, udała, że
się uśmiecha.
Nadeszło popołudnie, upał zelżał, cienie się
wydłużyły.
Nadszedł
czas,
by
zacząć
się
przygotowywać na pierwszy bal kwarteronek w
sezonie. Dzisiejszej nocy młode damy spotkają
potomków bogatych rodów pragnących troski i
opieki czarnych żon, nim znajdą sobie białe.
Pora, by dziewczyna wyglądała jak najlepiej –
pomyślała z goryczą.
Patrice skropiła nadgarstki i szyję wodą
kolońską, a w fałdach sukni ukryła saszetki werbeny,
by pięknie pachnieć, choćby w zatłoczonym pokoju
było nie wiem jak gorąco. Puder chroniący twarz
miał sprawić, że nie zalśni od potu i będzie się
wydawała jeszcze bledsza niż jest w rzeczywistości.
Althea zawiązała jej na szyi cienką koronkową
tasiemkę, na której wisiała kamea. Następnie
ścisnęła córkę gorsetem tak mocno, aż zakręciło się
jej w głowie, i dopiero wówczas uznała, że suknia
będzie pasować.
– Osiemnaście cali – powiedziała z dumą,
pomagając Patrice nałożyć rozkloszowaną halkę. –
Talia wąska jak moja... nim ty się urodziłaś.
Patrice walczyła o oddech i to wszystko mało ją
obchodziło... dopóki nie spojrzała w lustro.
Aksamitna bladoliliowa suknia wykończona była
delikatną koronką przy rękawach i na skraju
szerokiej rozkloszowanej spódnicy. Głęboki dekolt
doskonale podkreślał urodę młodych piersi. W
Nowym Orleanie nie było dziewczyny, która tej nocy
mogłaby ją zaćmić; przez chwilę duma Patrice była
silniejsza nawet od wstydu.
Szkoda, że Amos nie może mnie zobaczyć...
takiej. Byłby zachwycony.
Ale nie zobaczy jej na balu. Tam oglądać ją będą
mężczyźni szukający konkubiny, a wśród nich być
może ten, który odbierze ją Amosowi na zawsze.
Podniecające oczekiwanie na to, co miało się dziś
zdarzyć, na Amosa, nie do końca zagłuszało
świadomość tego, jaki ostatecznie będzie jej los.
Wkrótce
Amos
zostanie
jej
kochankiem,
przeznaczenie czyniło z niej jednak kochankę białego
mężczyzny. Jego zabawkę. Będzie własnością tego
człowieka pod każdym względem, z wyjątkiem samej
nazwy.
– Ściśnij – stęknęła Althea, przywołując córkę do
rzeczywistości, czyli wiązania gorsetu matki. – Są
chwile, kiedy przysięgam, nie mam pojęcia, gdzie ty
błądzisz myślami.
Powóz zajechał po nie zaraz po zmierzchu.
Patrice i Althea ruszyły do Salle de Lafayette.
Podkowy koni i koła powozu stukały po bruku,
gazowe latarnie na rogach rozpraszały mrok.
Do sali balowej weszły ramię przy ramieniu, ale
była to ostatnia chwila, którą tego wieczora Patrice
miała spędzić z matką. Przyjaciółki jak zwykle
natychmiast pociągnęły ją do kąta, na poncz i plotki.
Patrice mogła poszukać przyjaciółek, co najmniej tak
zdenerwowanych jak ona sama, lecz w tej chwili nie
potrzebowała ich towarzystwa.
Orkiestra stroiła instrumenty, na sali pojawili się
mężczyźni. Najpierw przybyli starszawi dżentelmeni,
których Patrice zdążyła już poznać. Dotrzymywali
oni
towarzystwa
matkom.
Pan
Broussard
przypatrywał
się
jej
ze
źle
ukrywanym
zainteresowaniem do chwili, gdy Althea ujęła go za
ramię i zaczęła prawić mu komplementy, na które
był taki łasy. Dostrzegła także wysokiego siwego
Laurence’a Deveraux, którego nazwisko nosiły obie,
choć po raz ostatni odwiedził Altheę wiele lat temu.
W jego twarzy Patrice dostrzegała podobieństwo do
siebie. Choć nikt nigdy nie odważył się nazwać go jej
ojcem, ona znała prawdę.
Prawdę mówiąc, nie spodziewała się, że zwróci
na nią uwagę, ale doprawdy miło by było z jego
strony, gdyby przynajmniej raz spojrzał w jej
kierunku, zobaczył, jak ślicznie wygląda w
aksamitnej sukni.
Następnie pojawili się młodsi mężczyźni. Przy
prowadzącej do domu ulicy zatrzymywał się powóz
za powozem, wszystkie wypełnione hałaśliwymi,
niesfornymi
młodymi
dżentelmenami
przybywającymi
w
większości
wprost
z
uniwersytetów. Dumnie wkraczali do klubu, ich
jaskrawe
krawaty
odbijały
się
śmiało
od
śnieżnobiałych koszul z wysokimi kołnierzykami.
Uśmiechali się szeroko, nosili kamizelki z mory, a ich
śmiech świadczył o wiedzy i pewności siebie zbyt
wielkiej jak na gust Patrice.
Jeden z nich wszakże się nie śmiał. Od razu
zwróciła na niego uwagę. Tylko dlatego, że
zachowywał się dyskretniej od innych obecnych,
lecz... był także przystojny. Wydawał się parę lat
starszy od reszty chłopców, poruszał się z godnością.
Kasztanowej barwy włosy nosił długie jak
dziewczyna.
Ciemnymi oczami ogarnął salę balową, jakby nie
spodziewał się dostrzec tu czegoś, co by go
zainteresowało. A jednak gdy tylko ją zobaczył, jego
spojrzenie znieruchomiało.
Patrice powinna się teraz zachować jak
prawdziwa dama: odwrócić wzrok i rozłożyć
wachlarz. Ale nie, podniosła dumnie głowę i
odpowiedziała mu spojrzeniem.
Nie będę grała skromnej dziewczynki –
przysięgła sobie. Ani dla niego, ani dla nikogo
innego. Jeśli pokażę mu, jak bardzo go nie znoszę,
przestanie się o mnie starać i będę miała więcej czasu
na spotkania z Amosem.
Powoli, bardzo powoli młody mężczyzna zaczął
się uśmiechać.
Och, z pewnością uśmiech ten przeznaczony jest
dla kogoś innego, nie dla niej. Patrice odwróciła się i
zaczęła przeciskać przez tłum w stronę okna. Tym
sposobem w takim ścisku łatwo będzie się go pozbyć.
Męska dłoń dotknęła jej ramienia. Odwróciła się
i... tak, to był młody człowiek o długich
kasztanowych włosach. Udało mu się przejść przez
zatłoczoną
salę
z
doprawdy
zdumiewającą
szybkością. Białe rękawiczki z koźlej skóry na jej
nagiej skórze wydawały się bardzo miękkie.
– Tu jesteś! – powiedział, jakby byli starymi
przyjaciółmi, których los rozdzielił na dłużej, niżby
chcieli.
Patrice odsunęła się od niego zgorszona.
– Sir, nie byliśmy sobie przedstawieni.
– Jestem Julien Larroux.
Dziewczyna nie wiedziała, jak powinna
zareagować. Niezamężne dziewczęta i młodzi
mężczyźni nie przedstawiali się sobie ot tak, po
prostu. Czekali, aby przedstawił ich sobie wspólny
znajomy, przyzwoitka lub opiekun. Bezpośredniość
Juliena była dowodem rażącego braku dobrych
manier, ale o braku dobrych manier świadczyłoby
także odejście od niego bezpośrednio po tym, jak
wymienił swe nazwisko.
– Patrice Deveraux.
– Jestem zachwycony, mogąc cię poznać. –
Butelkowozielone oczy Juliena wpatrywały się w nią
z niepokojącą intensywnością. – Proszę mi
powiedzieć, panno Deveraux, czy to twój pierwszy
bal? – Tak, sir, to mój pierwszy bal.
Powinna teraz zachwycić się jego elegancją, lecz
Patrice nie zamierzała oczarować tego mężczyzny.
Jeśli jej pożądał, był zagrożeniem, być może patrzyła
teraz w oczy człowieka, który odbierze ją Amosowi
na zawsze.
Krótkie odpowiedzi wyraźnie w pełni go
zadowalały. Jego usta wydawały się bardzo ciemne w
zestawieniu z alabastrową cerą; Patrice uznała ten
kontrast za szalenie zmysłowy, choć Julienowi
daleko było do urody gładkiej ciemnej twarzy Amosa.
– Nie flirtujesz jak inne dziewczęta.
– A ty flirtujesz jak inni chłopcy, choć muszę
przyznać, znacznie mniej uprzejmie.
No, dzięki temu wreszcie się go pozbędę,
ucieszyła się.
Ale nie, Julien tylko roześmiał się cicho.
– Wcale nie chcesz tu być, prawda?
– Nie zakładaj, że wiesz, czego chcę.
– Wiesz, co to duma, a większość obecnych tu
pań nie ma o niej najmniejszego pojęcia. Pozwolę
sobie powiedzieć, że podobnie jak bardzo wielu
panów. Pełzają. Robią wszystko, by się dostosować.
Ty... ty nosisz głowę wysoko. Sądzę, że masz duszę,
panno Deveraux.
Patrice żałowała tylko, że nie może wymierzyć
mu policzka.
– Jeśli nie zaczniesz się zachowywać
odpowiednio, będę musiała wezwać przyzwoitkę.
– Mam wrażenie, że w głębi serca wcale nie
zależy ci na odpowiednim zachowaniu. – Blade oczy
Juliena zdawały się zaglądać wprost w jej serce,
dostrzegać w nim zarysy planu zaproszenia Amosa
do łóżka. Patrice poczuła przemożną chęć ucieczki
przed tym człowiekiem, zupełnie jakby był
złodziejem zaczajonym późną nocą na mrocznym
gościńcu, a nie dżentelmenem spotkanym na balu.
Strach i zmieszanie przykuły ją jednak do miejsca, a
on tymczasem mówił dalej: – A jednak będę się
zachowywał odpowiednio... na razie. Czy mogę
prosić o zaszczyt pierwszego tańca?
Nie potrafiła znaleźć sensownego powodu do
odmowy.
– Owszem, sir.
Pierwszym tańcem był wirgiński reel, żywy i
wesoły, skłaniający do śmiechu i klaskania do rytmu.
Patrice lubiła tańczyć reela, a teraz, gdy na parkiecie
znajdowało się tyle par, co najmniej trzy tuziny,
powinna bawić się nawet lepiej niż zwykle.
Ale nie z Julienem Larroux.
Tłumaczyła sobie, że Julien niepokoi ją tylko
dlatego, że nie sposób go zrozumieć tak od razu.
Wszyscy ci dumni, hałaśliwi chłopcy... nie musiała
ich poznawać, by wiedzieć, kim są. Nie mieli trosk
większych niż lśnienie pomady na włosach. Pan
Larroux tańczył równie dobrze jak każdy z nich, ani
razu nie myląc kroku, no i cały czas się uśmiechał,
nie był to jednak typowy wesoły, głupi uśmiech. Nie,
wydawał się zimny, niemal kpiący. Najgorsze jednak
wydawało się to, że oczekuje po partnerce udziału w
tej kpinie.
Reel dobiegł końca. Przez pewien czas Patrice z
ulgą tańczyła z innymi, lecz szczerze mówiąc, marna
to była ulga, bo wszyscy bez ogródek oceniali jej
wdzięki. Po czym w połowie balu Julien znów z nią
zatańczył. Walca.
– Walc jest znacznie lepszym tańcem. – Ująwszy
ją pod rękę, prowadził na parkiet. Palce jego dłoni,
chude, kościste, przywodziły na myśl szpony.
Powietrze przesycone było ciężkim zapachem
kamelii. – Znacznie bardziej intymny.
– Tak, to prawda.
– Matka ci kazała? – Brwi Juliena uniosły się w
górę, nadając jego twarzy pogardliwy wyraz. –
Godzić się ze wszystkim, co powiem?
– Przyznaję, że mówiła coś takiego, i przyznaję,
że nie zwracam uwagi na to, co mówi. Powiedziałam,
że zgadzam się z tobą, ponieważ się z tobą zgadzam.
Powinieneś o tym wiedzieć, bo jeśli powiesz coś
głupiego, uznam to za głupie i nie będę ukrywać swej
opinii.
Uśmiechnął się szeroko, zęby miał wręcz
nienaturalnie białe.
– Nie zachowujesz się jak młoda dama pragnąca
znaleźć sobie mężczyznę.
– Może wcale tego nie pragnę? – Patrice
pomyślała o Amosie i o tym, jak całował ją pod
drzewem magnolii.
– Więc dlaczego tu jesteś?
– Może dlatego, że nie mam wyboru – odparła
rzeczowo.
Taka szczerość powinna zmazać uśmiech z jego
ust, lecz nie zmazała.
– Być może masz wybór, o którym nie wiesz.
– Przypuszczam, że mówisz o sobie?
– Do pewnego stopnia, owszem.
Tak szybko! A przecież miała nadzieję, że spędzi
w domu jeszcze jakiś czas, że dopiero za kilka
miesięcy będzie musiała się oddać obcemu
mężczyźnie. Tymczasem Julien Larroux już brał ją
dla siebie.
– Dlaczego ja? – szepnęła.
– Dlaczego nie któraś z twoich banalnych
przyjaciółek? – Pochylił głowę, wskazując stojącą w
kącie
niezdarną
dziewczynę,
która
dzielnie
próbowała flirtować z pucołowatym Beauregardem
Wilkinsem. – Ponieważ ty nosisz swój aksamit i
koronki jak królowie w dawnych wiekach nosili
zbroje. Wydaje mi się, że dla ciebie życie to walka, a
ja lubię wojowników.
Patrice zdawała sobie sprawę z tego, że powinna
być wdzięczna losowi za mężczyznę zdradzającego
oznaki inteligencji i nieprzeciętnej wnikliwości. Albo
że powinna panicznie bać się wewnętrznego głosu
mówiącego jej wyraźnie, że z panem Lerraux coś jest
zdecydowanie nie tak. Ale mogła myśleć tylko o
jednym: „Zabierze mnie od Amosa. Już wkrótce
mnie od niego zabierze”.
Po
balu,
jeszcze
w
powozie,
Althea
demonstrowała szaloną radość.
– Mówią, że ten pan Larroux, choć nowy w
mieście, z pewnością pochodzi z doskonałej rodziny i
jest bajecznie bogaty. Wynajął najlepszy apartament
w najdroższym hotelu i już wypytuje o rezydencje na
St. Charles Avenue.
Patrice wzruszyła ramionami.
– Rozmawiał z panem Broussardem? – spytała.
– Jeszcze nie, ale spodziewam się jego odwiedzin
rano.
– Jak możesz być taka szczęśliwa? – szepnęła
dziewczyna. – Jak możesz tego dla mnie chcieć?
Wargi Althei wykrzywiał niezmienny zimny
sztuczny uśmiech.
– To wszystko, co możesz mieć – powiedziała.
– Czego innego mogłabym chcieć?
Nie zadane pozostało jedno oczywiste pytanie:
„Czego ty mogłabyś chcieć?”.
Julien Larroux był elegancki i przystojny. I
bogaty, co zapewni jej wspaniały dom, zapewne
podobny do tego, w którym dorastała, niezliczone
piękne suknie i czepki. Jego niewolnicy będą po niej
sprzątać. Może dostanie nawet własnego konia? I
powóz?
Te rzeczy Althea uważała za cenne. Dla Patrice
cenne było co innego: wolność umożliwiająca
dokonywanie własnych wyborów. A tego wieczora
szanse na taką wolność utraciła na zawsze.
Przynajmniej będę dziś z Amosem – powiedziała
sobie. Tego nikt mi już nie odbierze.
Wysiadając z powozu, uniosła suknię, chroniąc
jej rąbek przed błotem. Jednocześnie wydało się jej,
że w żywopłocie za domem coś się poruszyło.
Serce zabiło jej szybciej i mocniej.
Tej nocy leżała w łóżku, drżąc z podniecenia i
strachu. Cienka bawełniana koszula nocna kleiła się
jej do nagiego ciała. W Nowym Orleanie upał nie
ustępował nawet po północy.
Będziemy musieli się zachowywać bardzo cicho
– pomyślała.
Sądząc po odgłosach, które dobiegały z pokoju
matki podczas wizyt pana Broussarda, w takich
chwilach trudno było o ciche zachowanie. Była
prawie pewna, że potrafi się spisać lepiej niż matka,
ale potem pomyślała o wielkich, twardych, pokrytych
odciskami dłoniach Amosa na swoim ciele
pozbawionym osłony nawet cienkiego materiału i
uświadomiła sobie, że z tą ciszą mogą być problemy.
Zaczęła ssać róg prześcieradła, nerwowy odruch
z dzieciństwa powracający od czasu do czasu. Nawet
sama przed sobą nie chciała przyznać, że się
denerwuje, że być może nawet boi się Amosa, a
jednak serce biło jej szybko i tak mocno, że piersi
drżały od każdego uderzenia. Oddychała szybko,
płytko.
Przez okiennice przedostawały się do pokoju
cienkie pasma księżycowego światła. Obserwowała je
szeroko otwartymi oczami, czekając na cień, na ślad
ruchu.
Raptem przeraźliwy pisk sprawił, że aż
podskoczyła,
lecz
niemal
natychmiast
się
zorientowała, że dźwięk dobiega od strony bocznego
wejścia. Zapewne znów walczyły między sobą
bezdomne koty.
Zastanowiła się przelotnie, czy Julien Larroux
pozwoli jej mieć kota.
Za kilka tygodni zamieszka w domu obcego
mężczyzny. Ten mężczyzna będzie chciał jej dotykać,
a jej odebrano prawo powiedzenia „nie”. Dorastała,
wiedząc, że taki będzie jej los, kiedyś wierzyła nawet,
że jeśli trafi na mężczyznę młodego i przystojnego,
spełnią się wszystkie jej marzenia. Jakże nędzne te
marzenia wydawały się teraz!
Z dołu dobiegł ją cichy skrzyp deski tylnego
ganku.
Amos, pomyślała, lecz serce nie podskoczyło jej z
radości.
Nie,
Patrice
zacisnęła
dłonie
na
prześcieradle. Wytężyła słuch aż do bólu, czekając
kolejnego dźwięku.
To musiał być Amos przybywający na spotkanie.
Tak to zaplanowali, właśnie nadszedł umówiony
czas, więc jeśli nie on, to kto?
Althea wielokrotnie ją przestrzegała, by
zamykała na noc okiennice, bo jeśli zostawi się je
otwarte, do domu może wejść każdy, dosłownie
każdy.
To Amos. Nie bądź głupia.
Jęknął obciążony skrajny legar ganku, a potem
rozległ się dźwięk nie do pomylenia: ktoś chwycił
żelazną wolutę, ozdobę balkonu jej pokoju.
Zamknij okiennice – pomyślała Patrice.
Poczekaj, aż Amos wymieni imię. Może szeptać, nikt
go nie usłyszy, przecież ty jesteś tutaj, blisko. To on...
to musi być on... ale na wszelki wypadek...
Dosłownie w ostatniej chwili wyskoczyła z łóżka i
na drżących nogach pobiegła do okna. Cienkie
promienie księżycowego światła załamały się nagle,
pojawił się w nich cień, cień mężczyzny. Powiększał
się w rytm kroków, zbliżał, Patrice sięgnęła po
zasuwkę, ciągle miała czas...
Tęsknota za Amosem zwyciężyła, Patrice
zawahała się tylko na chwilę.
Stuknęła gwałtownie otwierana okiennica i teraz
już wiedziała, że jej gościem jest Julien Larroux.
Zaczerpnęła powietrza, chciała krzyczeć, lecz
blada ręka wysunęła się błyskawicznie i zakryła jej
usta.
– Cisza – szepnął Julian. Nie uśmiechał się już
tak uroczo jak na balu, raczej szczerzył zęby niczym
dzika bestia.
Patrice gwałtownie obróciła głowę w bok.
– Wynoś się. – Jej głos, choć taki cichy, wyraźnie
drżał. – Jeśli nie wyjdziesz natychmiast, będę
krzyczeć.
–
Krzyczeć?
–
Chuda
twarz
Juliana
rozpromieniła się, jakby dziewczyna obiecała mu
cudowną niespodziankę. – Oczywiście, zawołaj
matkę, a kiedy przyjdzie, powiem jej, że nie
zamknęłaś okiennic. Dla mnie. Jak inaczej mógłbym
się dostać do twojej sypialni? Jakże... posłuszną
jesteś dziewczynką, żeby tak mi pomóc.
– Zniosę chłostę, jeśli dzięki niej pozbędę się
ciebie.
Butelkowozielone oczy rozbłysły.
– Nie myliłem się, nazywając cię wojowniczką.
– Jeśli nie wyjdziesz, pobijemy się. – Patrice
zacisnęła dłonie w pięści. Pocieszała ją myśl o tym, że
lada chwila pojawi się tu Amos i kiedy zobaczy, czego
próbuje ten mężczyzna...
Rozpocznie walkę. Może próbować zabić Juliena
Larroux, białego. Za to go powieszą, albo w
majestacie prawa, albo też zostanie po prostu
zlinczowany.
– Co mam zrobić, nim się stąd wyniesiesz? –
spytała cicho.
– Jakże mało romantycznie brzmi to w twoich
ustach!
– Nie moglibyśmy po prostu załatwić sprawy?
Zapewne będzie musiała znieść dotyk pana
Larroux, ale za nic nie będzie udawała, że sprawia jej
to przyjemność.
On zaś pochylił głowę, jakby się zastanawiał.
– Poproszę cię o jeden drobiazg, moja waleczna
Patrice. Pozwól mi pocałować się w szyję.
– Co?
– Proszę o to, by pocałować cię w szyję. Tylko
raz. – Długie blade palce przesunęły się delikatnie po
linii jej szczęki, a potem niżej, na żyłę. Zielone oczy
pociemniały; wiedziała, że mężczyzna rozkoszuje się
przyspieszonym biciem jej serca. – Pozwól mi na to.
Nie walcz, nie krzycz, a kiedy skończę, odejdę. I nie
spotkamy się już sami, ty i ja, dopóki nie zapragniesz
takiego spotkania.
Nigdy go nie zapragnę.
Patrice wątpiła, czy zawarty tej nocy układ
gwarantuje tak proste i bezbolesne załatwienie
sprawy, nie mogła jednak odmówić. Stawką był
przecież los Amosa.
– Doskonale. – Zrobiła jeden ostrożny krok w
przód. – Proszę bardzo.
Julien uśmiechnął się do niej promiennie.
– Odchyl głowę... o, tak... i proszę, obciągnij
koszulę przy szyi.
Dziewczyna drżała tak gwałtownie, że aż bała się
upadku, choć był to efekt nie tylko strachu, lecz
przede wszystkim powstrzymywanego gniewu.
Drżącymi palcami ujęła koszulę, pociągnęła jej
krawędź w dół, obnażając szyję.
Julien chwycił ją za ramiona, pociągnął. Czuć
było od niego zapach... dziwny, aczkolwiek nie
całkiem jej nieznany, choć nie pachniał tak nikt z
dotychczas spotkanych ludzi. Był metaliczny,
przesycał powietrze jak... jak...
Jak u rzeźnika, przypomniała sobie.
Otworzyła oczy szeroko. Dusza powiedziała jej
coś, czego rozum jeszcze nie pojmował. Krzyknęłaby
teraz, ale... Julian zatopił kły w jej ciele.
I była tylko ciemność... i ból... w jakiś sposób
słodki.
Obudził ją krzyk. Najpierw, siadając w łóżku,
pomyślała, że ten dźwięk musiał się jej przyśnić. Czyż
tej nocy nie miała koszarów? Nie potrafiła
przypomnieć sobie szczegółów, jak w przypadku
niemal wszystkich snów rozpływały się w jasnym
blasku słońca.
Zamrugała oślepiona jaskrawymi promieniami
słońca wpadającymi do pokoju przez przeszklone
drzwi balkonowe. Pomyślała, że Althea dotrzymała
obietnicy, pozwoliła jej spać bardzo długo. Mimo to
nadal czuła się wyczerpana, niemal słaba. Miała tylko
nadzieję, że nie jest to oznaka choroby. O tej porze
roku często zdarzały się przypadki żółtej febry.
Zmarszczyła brwi. Szklane drzwi nie były
zamknięte na zasuwkę. A przecież doskonale
pamiętała, że ma je zawsze zamykać.
(Oczy Amosa, takie łagodne w ciemności,
błyszczące miłością. „Przyjdę”). A jednak nie
przyszedł.
Była coraz bardziej zdezorientowana. Przecież
gdyby Amos naprawdę do niej nie przyszedł, nie
zasnęłaby, tylko do rana by się zamartwiała, że coś
mu się stało, i bała, że go złapano, bo w nocy
kolorowym nie wolno było chodzić po ulicach. Mimo
to przespała noc w ciepłym łóżku. Za niezwykłe
mogła uznać tylko to, że nocną koszulę miała
rozciągniętą pod szyją.
Miała też wrażenie, że czegoś nie pamięta.
Czegoś ważnego. Co to może być?
Nie myślę składnie. Może naprawdę jestem
chora?
Krzyk powtórzył się i tym razem nie mogła
wątpić, że jest rzeczywisty.
– Mamo! – Chwyciła jedwabny szlafroczek.
Stopy, spuchnięte po wczorajszych tańcach,
przeraźliwie bolały ją przy każdym kroku, lecz
zbiegła po schodach, narzucając na siebie szlafrok, i
nawet zdążyła się poprawić. – Altheo!
Szarpnięciem otworzyła kuchenne drzwi. Przy
bocznej bramie do ogrodu zgromadziła się grupka
domowników. Althea opierała się ciężko o latarnię,
niemal nieprzytomna. Małe dziecko wachlowało ją
dłonią.
– Co się stało? Althea zachorowała?
Patrice pospieszyła do matki, ale niemal od razu
się zorientowała, że ludzie nie zwracają uwagi na nią,
tylko na coś, co znajduje się za bramą.
Pan Ebbets, właściciel sąsiedniej posesji,
westchnął i powiedział:
– Nie powinnaś tego oglądać, dziecko. Psy
zagryzły człowieka.
– Psy? – Wydawało się to zbyt straszne, by
mogło być prawdziwe. A może był jakiś inny powód
tej niewiary? Patrice wróciła myślą do sennego
koszmaru, myślą, nie pamięcią, ponieważ nie
pamiętała dźwięków ani obrazów... a jednak był tu
jakiś związek.
– Posłaliśmy po policję – mówił dalej pan
Ebbets. – Zabierz matkę do domu. Damy nie
powinny oglądać takich widoków. Biedny chłopiec
ma rozerwane gardło. To musiały być psy albo jakieś
inne zwierzęta, dzikie zwierzęta.
– Ale kto... – Patrice przerwała, przełknęła. –
Kogo zabiły?
– Kowala. Wolnego chłopca z Marigny. Chyba tej
zimy podkuwał ci konia?
Na ziemi, pomiędzy stopami ciekawskich, widać
było jedno długie muskularne ramię, grube i twarde
jak dobrze przesezonowany drewniany bal.
Do południa było po wszystkim, policja zabrała
to, co zostało z Amosa, a Althea udawała, że nic
wielkiego się nie stało.
– Cały dzień płaczesz – powiedziała gniewnie,
zrywając prześcieradło z leżącej w łóżku córki. –
Będziesz miała oczy wyłupiaste jak u krowy.
– Nic mnie to nie obchodzi.
– O co ci chodzi? Przecież ten kowal był dla nas
nikim. – Althea stała w nogach łóżka; sztucznie
zakręcone loki otaczały jej wąską twarz, styl nie dla
kobiety w jej wieku. – Czy się mylę?
– Nie mylisz się. – Czas na wyznanie matce
prawdy minął dawno, dawno temu.
Ona tymczasem już wyjęła z szafy bladożółtą
sukienkę.
– Teraz cię uczeszę, a potem się ubierzemy.
Wydaje mi się, że na tańce dotrzemy spóźnione, ale
na to nic nie da się poradzić.
Patrice zamknęła oczy, mocno zacisnęła powieki.
Marzyła, by być gdzie indziej... lub kim innym.
Potarła szyję, w jednym miejscu szczególnie
wrażliwą. Czy może wyobraziła sobie ten ból, bo nie
może przestać myśleć o rozerwanym gardle Amosa?
– Taki wstrząs... czy to nie za wiele, Altheo? Czy
nie możemy zostać w domu?
– I zaryzykować, że Julien Larroux zainteresuje
się inną dziewczyną? Oszalałaś? Natychmiast wyjdź z
łóżka!
Julien Larroux! Patrice szeroko otworzyła oczy.
Pamięć jej wróciła.
(Zęby na jej szyi, metaliczny zapach krwi,
doprowadzające do mdłości siorbnięcie, kiedy ją
łykał, a ona walczy cały czas, niezdolna walczyć... ).
Znów przyłożyła dłoń do szyi. Skóra pod palcami
wydawała się nadwrażliwa, jakby ochlapał ją ług.
Stare kobiety opowiadały o takich stworach.
Patrice ich nie słuchała, uważała to za głupie
przesądy, jak opowieści Marie Laveau o wudu.
Przynajmniej tak zawsze uważała.
(Biedny chłopiec ma rozerwane gardło. To
musiały być psy albo jakieś inne zwierzęta, dzikie
zwierzęta).
Usiadła w łóżku, podparła się rękami.
– Tak lepiej – powiedziała Althea z ożywieniem.
Ułożyła spinki do włosów na toaletce. – Widzę, że
wystarczy wspomnieć o twym nowym wielbicielu,
żebyś zaraz nabrała energii.
– Oczywiście – powiedziała cicho Patrice. –
Chyba znów chcę zobaczyć Juliena Larroux.
Kiedy weszły na salę, tańce trwały w najlepsze,
roześmiani młodzi ludzie bawili się doskonale, grały
skrzypce. Świece w umieszczonych na ścianach
lichtarzach dopaliły się do połowy, pozostawiając na
tackach krople białego wosku. Patrice nadal czuła się
słaba, każde doznanie wydawało się jej zbyt
intensywne: ciepło ciała rozgrzanego perspektywą
zabawy, dotyk szorstkiej koronki pod szyją, zapach
wpiętych we włosy kamelii.
Althea pomachała do pana Broussarda. Córka
oderwała się od jej boku i w tym momencie jej wzrok
skrzyżował się ze wzrokiem Juliena.
Wyglądał jeszcze bardziej nieziemsko niż
poprzedniej nocy. Jego butelkowozielone oczy
rozbłysły na jej widok podnieceniem, długie
kasztanowe włosy opadały nisko na plecy,
uśmiechnięte wargi wydawały się czarne.
Niezłomne nakazy przyzwoitości wymagały, by
Patrice zaczekała, aż on do niej podejdzie, ale to ona
ruszyła wokół parkietu pełnego wirujących par, ona
poszukała spotkania.
– Pięknie dziś wyglądasz. – Julian uśmiechnął
się, jakby to był jego prywatny żart. – Jakoś nie
wydaje mi się, bym nie widział cię cały dzień. Może
tak wiele o tobie myślałem, że równie dobrze
moglibyśmy spędzić ze sobą noc?
– Chcę z tobą porozmawiać. Sam na sam.
Czasami, kiedy światło świec odbiło się w pewien
szczególny sposób, oczy Juliana zdawały się w ogóle
nie mieć barwy.
– Może odetchniemy świeżym powietrzem?
Wyszli z sali. Tej nocy chmury przysłoniły
księżyc, ciemność rozświetlał tylko blask padający z
okien Salle de Lafayette, rysujący płaskie sylwetki
tancerzy. Jeden z opiekunów wyszedł za nimi, jakby
chciał ich zagonić do środka, ale Julien przeszył go
spojrzeniem, po którym stary mężczyzna cofnął się,
jakby zapomniał o młodej parze szukającej
samotności w dyskretnym ogrodzie.
– A więc, moja droga? – Julian położył dłonie na
nagich ramionach Patrice, nad koronkowymi
rękawami jej sukni. – Ty też za mną tęskniłaś?
– Sądzę, że w nocy przyszedłeś do mojego domu.
Sądzę, że zabiłeś Amosa, kowala. Sądzę, że
próbowałeś zabić mnie.
– Bardzo interesujące twierdzenia. – Kciuk
Juliena zataczał małe kręgi na skórze Patrice. Ten
mężczyzna dziwnie ją pociągał, jakby oboje byli ze
sobą związani w sposób uniemożliwiający jej
ucieczkę. Jego usta niemal dotykały jej włosów.
– Dlaczego miałbym zrobić którąkolwiek z tych
rzeczy? Poza wdarciem się do twojego domu w
środku nocy, oczywiście. Każdy mężczyzna chciałby
być blisko ciebie.
– Pamiętam, że u mnie byłeś. Pamiętam, że mnie
ugryzłeś.
Patrice odwróciła się błyskawicznie, chciała
wykorzystać chwilę, zobaczyć Juliena zaskoczonego,
wytrąconego z równowagi. Ale nie, tylko się
uśmiechnął i jego zachwyt wydał się w tej chwili
autentyczny.
– Jakie to niezwykłe! Większość ludzi nic nie
pamięta, chyba że nie zasypiają, a ja osobiście
położyłem cię do łóżeczka. I jeśli cię to interesuje,
taką panną, jaką cię spotkałem. Choć pokusa była
wielka.
– A więc to prawda. – Patrice przyłożyła palce do
podrażnionego miejsca na szyi. – Jesteś wampirem.
– I chcę, byś ty też nim została.
Próbowała znaleźć jakąś ripostę, lecz nie
potrafiła. Zabrakło jej zarówno słów, jak i wyobraźni.
Bardziej niż czegokolwiek na świecie pragnęła uciec,
ale przypomniała sobie, co powiedziała Althea, kiedy
zobaczyły idącego ulicą wściekłego psa z kapiącą mu
z pyska pianą. „Nie uciekaj. Uciekając, dasz mu tylko
powód, by cię ścigał”.
Położyła dłoń na gałęzi najbliższego drzewa,
jakby próbowała utrzymać równowagę... i nagłym
szarpnięciem złamała ją. Trzymała w ręku kawałek
drewna długości może piętnastu centymetrów.
– Słyszałam opowieści o takich jak ty. I wiem,
jak sobie z wami radzić. – Wymierzyła w pierś
Juliana ten zaimprowizowany kołek.
Zareagował nieoczekiwanie: roześmiał się.
– Więc znasz opowieści. Nie znasz prawdy. Na
przykład tej, że kołki nas nie zabijają.
Czyżby kłamał, aby się uratować? Nie –
uświadomiła sobie dziewczyna. Julien nie był
bynajmniej przestraszony. Nagle poczuła się mała i
głupia, powoli opuściła dłoń, w której trzymała
odłamaną gałąź.
– Ogień... tak, ogień jest dla nas groźny.
Podobnie jak obcięcie głowy. – Nagły powiew wiatru
rozwiał długie jedwabiste włosy. – Mówię ci o tym, o
czym musisz wiedzieć, jeśli staniesz u mojego boku.
A także dlatego, że nie masz ze sobą ognia ani ostrza.
– O Boże! – szepnęła dziewczyna. Była pewna, że
życie nie zostawiło jej wyboru, ale dopiero teraz się
dowiedziała, co to znaczy wpaść w pułapkę,
dowiedziała się o tym w tej chwili, gdy zatrzymało się
na niej głodne spojrzenie wampira.
Julien ujął jej dłonie.
– Gdy tylko cię ujrzałem, od pierwszej chwili
wiedziałem, że masz w sobie tę iskrę. Nie brak ci siły,
a nasz świat nie jest dla słabych. Poza tym to płytkie,
puste życie w inaczej nazywanej niewoli... przecież ty
go nienawidzisz. Spalasz się z nienawiści jak na
stosie. Chcę dać ci moc, której nie jesteś w stanie
sobie wyobrazić. We dwoje będziemy w stanie
zapanować nad światem.
Moc...
W jednej chwili Patrice uświadomiła sobie, że
nie ma wyboru. Może się tylko zgodzić.
Odchyliła głowę.
– Pij – powiedziała.
– Moja cudowna dziewczyno. – Uśmiech Juliena
zmienił się, w ustach wyrosły mu kły. Choć Patrice
drżała ze strachu, nie uciekła. Przez głowę przeleciała
jej myśl, że jeśli opowieści o wampirach są
prawdziwe, za chwilę umrze. Gdyby Amos żył, nie
oddałaby swego życia tak łatwo. Bez niego miała
przed sobą tylko jedną drogę.
Spojrzała na księżyc, srebrzysty, przeświecający
przez lekkie chmurki. Dziwnie było pomyśleć, że to
ostatnie, co widzi w życiu. Tak pięknego księżyca
jeszcze nie widziała.
Julien pchnął ją na najbliższe drzewo, ściskał jej
ramiona w dłoniach mocnych niczym imadła.
Rozdarł jej gardło.
Ból wybuchł ze straszną siłą, każąc zapomnieć o
wszystkim, nawet o Julienie, nawet o księżycu.
Cisza.
Patrice nie wiedziała, że może istnieć cisza tak
przemożna. Nie wiedziała, że można słyszeć bicie
własnego serca, ani że wszystkie dźwięki normalnie
tłumi cichy szmer krwi opływającej bębenki. Teraz
szmer ten znikł.
Otworzyła oczy. Leżała na ziemi, jej bladożółta
suknia ubrudzona była błotem. Julien stał nad nią i
przyglądał się jej zachłannie.
Nie żyję – pomyślała. Coś, co było w niej
najważniejsze, coś silnego i dobrego, znikło. Czuła
się... pusta w środku. Jakby każdy dźwięk, który od
dziś usłyszy, miał być tylko echem, jakby wszystko,
czego dotknie, miało tylko udawać rzeczywistość.
Czysty strumień nieustannych zmian, przepływający
przez każdą żywą istotę, w niej został zatrzymany na
zawsze?
Nic jej nie bolało. Nawet ból umierania był
lepszy niż bycie martwą.
– Nie będziesz tego żałować długo – powiedział
Julien. – Nie po tym, kiedy zobaczysz, do czego
jesteś zdolna.
Patrice usiadła powoli. Płatki zgniecionych
kamelii, tak niedawno zdobiących jej włosy, opadły
na suknię. Nie była w stanie powiedzieć nic innego,
tylko te dwa słowa: „Jestem głodna”.
– Zawsze budzimy się głodni. No to znajdźmy ci
jakąś przekąskę. Popatrz, popatrz, ktoś idzie, jak na
zamówienie.
Do ogrodu wytoczył się Beauregard Wilkins,
wyraźnie
pijany.
Dopiero
teraz
dziewczyna
uświadomiła sobie, że nie słyszy muzyki ani
typowego balowego zgiełku. Zapewne zmarła przed
kilkoma godzinami.
Althea będzie się zastanawiała, gdzie jestem.
Beauregard trzymał się za brzuch, lada chwila
mógł stracić kontrolę nad sobą, ale kiedy zobaczył
Juliena stojącego nad Patrice, zapomniał, w jakim
jest stanie.
– Co się stało? – spytał. – Larroux, mój chłopcze,
dam nie powinno się traktować brutalnie.
– Proszę się nie martwić o Patrice. Czuje się
lepiej niż kiedykolwiek. Czy mówię prawdę,
kochanie?
Patrice przechyliła głowę. Nie wiedziała, jak to
możliwe, ale słyszała bicie serca pana Wilkinsa, a
każde jego uderzenie było niczym dźwięk
wzywającego ją bębna. W tym ciele płynęła krew,
gorąca żywa krew...
Zaatakowała mężczyznę z siłą, o jaką nigdy by się
nie podejrzewała. Upadł i patrzył w górę przerażony.
Widział, jak wysuwają się jej kły... po raz pierwszy.
Bolało, lecz jednocześnie aż zadrżała z rozkoszy.
Czuła, że tak powinno być.
Oto czym teraz jestem.
Leżąc na ofierze, ukąsiła ją, szarpała ciepłe ciało,
by dostać się do tego, czego potrzebowała
najbardziej: do krwi. Krew napłynęła jej do ust,
bogata, ciepła, tak dobra. Łykała ją łapczywie,
szukając w niej szansy na nowe życie. Beauregard
walczył tylko chwilę, a potem zamarł nieprzytomny.
– Dobrze, świetnie – pochwalił ją Julien. – Moja
dzika mała Patrice.
Dziewczyna się nasyciła. Usiadła. Wargi miała
lepkie od krwi. Pan Wilkins oddychał, co ją
zaskoczyło,
choć
niemal
natychmiast
się
zorientowała, że nie powinno.
– Zapomni, że został ukąszony – powiedziała
głosem, który jej samej wydał się dziwny. – Tak jak
ja zapomniałam.
– Niewątpliwie pan Wilkins obudzi się jutro
przekonany, że upił się i zasnął, co by też nastąpiło,
gdybyś nie stanęła na jego drodze. Rana zdąży się już
zasklepić, blizna będzie niemal niewidoczna. Nie
zostawiamy śladów. Wszystko układa się doskonale,
nie sądzisz?
– A więc nie zabijamy, pijąc. – Jak dziwnie
powiedzieć „my”, mając na myśli wampiry.
– Nie, chyba że tego chcemy, tak jak ja chciałem
zabić, dla ciebie.
Julien pomógł jej wstać i podał chusteczkę do
wytarcia warg. Na białym jedwabiu pozostał ślad
czerwieni.
– I co teraz?
– Teraz, kochanie, Nowy Orlean stanie się naszą
zabawką. Jeśli zechcesz, możemy żyć ze sobą
otwarcie, szokować tubylców. Albo możemy
wyjechać gdzieś, gdzie nie znajdzie nas żadne żywe
stworzenie. Tyle mam ci jeszcze do pokazania! Tyle
jeszcze musisz się nauczyć!
Przesunął palcami po głębokim dekolcie sukni,
nie pozostawiając wątpliwości, od czego powinna się
zacząć nauka.
Podał jej ramię, a ona je przyjęła. Zrobiła
chwiejny krok, ale nie był to dowód słabości, lecz
raczej niekontrolowanej, przepływającej przez jej
ciało siły.
–
Wyjdźmy
frontowymi
drzwiami
–
zaproponowała. – Przecież niewolnicy nie ośmielą
się zaprotestować.
Julien uśmiechnął się powoli, zmysłowo.
– Doskonały pomysł.
Weszli do Salle de Lafayette, w tej chwili niemal
całkiem pustej. Na podłodze leżały płatki kwiatów z
bukiecików dam, połowa świec całkiem się już
wypaliła. Starsza niewolnica, przygarbiona wiekiem i
nadmiarem pracy, gasiła te, które jeszcze się paliły.
W kącie stało wiadro, leżały ścierki, dowód, że
wkrótce zacznie się sprzątanie. Koło frontowych
drzwi paliła się lampa olejna.
– Dokąd chcesz iść teraz?
– Do domu matki.
– Nie pałałaś do niej przesadną miłością,
prawda? Podejrzewam, że za chwilę otrzyma lekcję,
której nigdy nie zapomni. Nie mogę się doczekać,
kiedy zobaczę to na własne oczy.
Julien Larroux otworzył drzwi, stanął na szczycie
ganku. Patrice zatrzymała się przy wyjściu.
– Nie wracasz ze mną do domu.
– Co masz na myśli?
Chwyciła lampę i cisnęła mu ją w twarz. Szkło się
stłukło, łatwopalny płyn oblał całe jego ciało, a wraz z
nim objęły je płomienie. Julien krzyknął strasznym,
zwierzęcym krzykiem. Cofnął się, zachwiał, upadł i
znieruchomiał.
Palił się, a obserwująca ogień Patrice myślała o
Amosie. O tym, jak długo i ciężko pracował, by stać
się wolnym. Myślała o tym, jak przygarniał ją do
piersi dobrymi, mocnymi ramionami. I o tym, jak
Julien zostawił jego poszarpane ciało na dróżce,
niczym śmieć. Myślała o ich ostatnim pocałunku.
Przy jej boku pojawiła się stara niewolnica. Nie
krzyknęła o pomoc na widok ognia, nie, w milczeniu
patrzyła, jak nieruchome ciało spala się na popiół. A
kiedy ogień przygasł, kiedy nie było wątpliwości, że
zwęglony kadłub nie powstanie z martwych, Patrice
powiedziała do niej:
– Nazywam się Patrice Deveraux. Jeśli zechcą
mieć dowód, że był to wypadek, możesz im
powiedzieć, że wszystko widziałam.
– Młode byczki piją tyle, że nikt nie będzie miał
wątpliwości.
Kobiety wymieniły spojrzenia, po czym Patrice
rozpoczęła długą drogę do domu. Mogła się tylko
domyślać, jak dziwny prezentuje sobą obraz, idąc
powoli w podartej, ubłoconej sukni. Na szczęście
ulice były praktycznie puste. Althea z pewnością
dostanie ataku złości, pewna, że Julien Larroux
dostał za darmo coś, za co powinien był zapłacić, ale
Patrice nie zamierzała znosić humorów matki, już
nie. Pomyślała, że do końca sezonu może przecież
udawać człowieka, ssać krew, gdy będzie chciała, i
uczyć się swych mocy. Jakże cudownie będzie
wyglądała w jedwabiach i aksamicie, z ledwie
ułożonymi włosami! Julien nazwał urodę jej zbroją;
nie miała zamiaru nigdy się jej pozbyć. Piękna
kobieta rzuca urok na wszystkich, którzy ją widzą.
Nikt nigdy nie pozna mrocznej prawdy.
A po kilku miesiącach będzie wiedziała, jak
korzystać z nabytych dziś zdolności. Stanie się
samodzielna.
– Hej tam, dziewczyno.
Patrice zatrzymała się i obróciła. Podeszło do
niej kilku chudych mężczyzn. Przyglądali się jej na
pół z niedowierzaniem, na pół z kpiną. Ubrani byli w
nędzne kombinezony, na głowach mieli wystrzępione
słomkowe kapelusze. Patrolowali ulice, pilnowali, by
czarni nie włóczyli się po nich do późna; tacy jak oni
zakładali, że każdy człowiek nie będący białym jest
niewolnikiem.
– Czym mogę wam służyć? – spytała chłodno.
– Nie ubierasz się jak kolorowa – powiedział ich
przywódca, uśmiechając się fałszywie. – Jesteś jedną
z tych kreolskich kochanek?
Jego ludzie zachichotali pożądliwie.
– Wracam do domu.
– Lepiej odpowiedz na moje pytanie,
dziewczyno. Jesteś niewolnicą czy wolną?
Dopiero teraz Patrice uświadomiła sobie, że
nigdy już nie będzie musiała nosić przy sobie
dokumentów. Jeśli ktoś rzuci jej wyzwanie, biały lub
czarny, żywy lub martwy, wystarczy jej siły, by
rozerwać mu gardło.
Pomyślała, że może jej to – nawet sprawić
przyjemność.
Uśmiechnęła się.
– Jestem wolna.