Pamela Bauer
Pan Podrywalski
Skostniały z zimna rycerz poszukuje gorącej kobiety, bojąc się
spędzić Dzień Zakochanych w śnieżnej zaspie gdzieś w Minnesocie.
Tęskni więc za tą, która rozgrzeje mu serce.
Ty, która wyglądasz ukochanego rozumiejącego rzeczywistą wagę
romansu, napisz w skreślonym od serca liściku, jak wyobrażasz sobie
najbardziej upojny wieczór w roku z rycerzem, zwanym inaczej
Panem Podrywalskim.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Równo wycięte czerwone serca. Były wszędzie. Ściany, sufit, okna,
kaloryfery
i meble, na wszystkim tym czyjaś dłoń zawiesiła
odwieczne symbole miłości. Duże, małe, błyszczące, matowe...
Tristan Talbot leżał na dentystycznym fotelu i czuł się dokładnie tak,
jak wszyscy inni w jego sytuacji. Widział nad sobą białą sylwetkę
doktora B
akera, który trzymał w ręku wiertarkę.
—
Doris wykonała kawał świetnej roboty, nie sądzisz?
—
zauważył dentysta swoim landrynkowatym głosem i uśmiechnął
się z taką aprobatą jakby to on sam był świętym Walentym.
Tristan kiwnął głową.
— Robota wzorowa — mruk
nął, lecz wypchane ligniną usta wydały z
siebie dźwięki układające się w całkiem odmienne słowa: „zaraza
morowa”
I w zasadzie to oddawało najtrafniej jego samopoczucie. Nienawidził
tych wizyt, borowania, a nawet samego zapachu gabinetu
dentystycznego.
Dori
s, asystentka Bakera, rozkładała właśnie na tacy narzędzia. Gdy
ustał ich niesamowity brzęk, wybrała coś do złudzenia
przypominającego haczyk na duże ryby i wręczyła to lekarzowi.
Tristan poczuł, że się poci.
—
Walentynki to taki uroczy dzień — powiedziała, patrząc gdzieś w
przestrzeń, co świadczyło, że mówi nie tyle do pacjenta, co do samej
siebie.
Tristan miał ochotę powiedzieć, że urok tego dnia jest z pewnością
porównywalny do przyjemności chodzenia boso po śniegu, lecz
zaoszczędził sobie wysiłku bełkotania przez knebel z ligniny.
—
Styczeń to taki długi i mroźny miesiąc, chciałam więc jakoś
ożywić ten gabinet, wiesz, czymś, co byłoby bliskie każdemu —
kontynuowała Doris. — Ostatecznie, miłość jest osią tego świata.
—
Jako ktoś, kto ma za sobą trzydzieści pięć lat małżeństwa, na
wszelki wypadek przyznam ci rację — oświadczył doktor Baker,
zabierając się do swoich „rzeźnickich”
—
Tristanowi inne określenie nie przychodziło do głowy —
czynności.
Doris zachichotała.
—
Och, doktorze, nie tak łatwo mnie nabrać. Wiem, że w głębi serca
jesteś romantykiem.
Dentysta włożył obleczone gumową rękawiczką palce do jamy ustnej
Tristana.
—
Nie jestem pewien, czy moja żona zgodziłaby się
z taką oceną. Tristan wszystko wie lub powinien wiedzieć o miłości.
Jest przecież kawalerem, a nie jakimś tam podstarzałym pantoflarzem.
Tristan przywykł już do faktu, że ludzie stawiali znak równości
pomiędzy stanem kawalerskim, a nieprzerwanym ciągiem erotycznych
przygód. Zastanowił się, co „rzeźnik” i jego pomocnica pomyśleliby
sobie, gd
yby powiedział lin, że chce wyłowić swoją Walentynkę przy
pomocy ogłoszenia matrymonialnego. INajprawdopoaolMlleJ nie
uwierzyliby mu.
Zreszta sam nie mógł w to uwierzyć. Ale egzemplarz „Daily Tribune”
z poprzedniego tygodnia stanowił dowód, którego w żaden sposób nie
dawało się obalić. Widniało tam czarno na białym to, co zaniósł
niedawno do biura ogłoszeń.
Od chwili, gdy opłacił należność, wpadł w chroniczny niepokój. Nie
powinien był przystępować do tej gry. Na czternastego lutego nie
chciał przypadkowej partnerki. Ale tak właśnie kończyły się
wszystkie spotkania z Nicholasem i Alekiem: jakimś mniej lub
bardziej głupawym pomysłem, z którego później nie sposób było się
wywikłać.
A jednak nie mógł zrzucać na nich całej winy. Miał w sobie żyłkę
hazardzisty i
oni dobrze wiedzieli, że przyjmie wyzwanie.
Bo właśnie do tego sprowadzał się ów zbliżający się dzień świętego
Walentego —
do wyzwania i hazardu. Tristan wstąpił na ścieżkę,
którą nie tyle chciał kroczyć, co był zmuszony kroczyć. Bądź co bądź,
nazywano go
niegdyś panem Podrywalskim. Nosił przezwisko, na
które uczciwie zapracował sobie w college”u.
Jego kumpie, oczywiście, nie mieli zielonego pojęcia, że wcale nie
zamierzał bić żadnych rekordów co do liczby randek w tygodniu czy
miesiącu, lecz tylko próbował nadrobić stracony czas.
Zazdroszczono mu w coilege”u, zazdroszczono mu i teraz. Kawaler.
Człowiek wolny. Wolny od przymusu rodzinnego rytuału. Wolny w
doborze osób, z którymi chce się spotkać. Wolny w porywach serca.
Kiedy był młodszy, wszystko szło mu jak po maśle
— studia architektoniczne, sprawy osobiste, praca. Ostatnio jednak
zaczął się zastanawiać, czy czasami nie popełnił błędu, nie zakładając
rodziny jeszcze przed trzydziestką. Znużony był już kobietami, które
potrafiły przez cały wieczór przekonywać go, że właściwie mogą obyć
się bez mężczyzny.
Dlatego nie miał większych złudzeń, że walentynkowa parnterka z
ogłoszenia, o ile w ogóle się pojawi, będzie odbiegać od tego
zasmucającego standardu. Czyż jednak było jakieś inne wyjście? Nie
mógł przecież skompromitować się w oczach przyjaciół.
—
Hej, Tristan, nie zamykaj ust! Muszę mieć dostęp do tej twojej
szóstki.
Tristana bólały już szczęki, posłusznie jednak zastosował się do
polecenia. Wiertło tonęło w miazdze zębowej, a świsty i zgrzyty
przenikały mózg na wylot. Mimo
to Tristan zamknął oczy i próbował skupić myśli na projekcie
kompleksu budynków mieszkalnych, nad którym właśnie pracował.
Nagle Doris powiedziała coś, co przy-
kuło jego uwagę.
—
Jeżeli chcesz, doktorku, żeby najbliższe Walentynki okazały się dla
ciebie i twojej Florence niezapomnianym dniem, zwróć się o radę do
Allison Parker, specjalistki
od tych Spraw.
Baker zarechotał.
—
Sądzisz, że potrafi przemienić starego konia w narowistego,
ognistego źrebca?
Doris cmoknęła.
—
Jeszcze nie jesteś starym koniem, a poza tym zawsze warto
skorzystać z czyjejś wiedzy. Delikatna sfera uczuć wymaga
pielęgnacji, odpowiedniego nastroju, oprawy, symboliki. Jeżeli ktoś
jest w tym dobry, dlaczego mamy żałować kilku dolarów?
Tristan wydał z siebie szereg dźwięków, który w jego intencji miał
być pytaniem, na czym polega wiedza specjalistki od Spraw
miłosnych, jednak wyszedł z tego bełkot nieszczęśliwca, któremu
obcięto język.
A przecież stał się cud. Przywykłe do tego rodzaju karykaturalnych
zniekształceń ucho Doris wychwyciło sens.
—
Agencja nosi nazwę „Wyjątkowe Chwile” i cieszy się sporą
popularnokją wśród małżeństw i par, które po prostu nie mają czasu,
żeby zaplanować sobie udany wieczór czy wyjazd.
Tristan, który nagminnie korzystał z usług innych ludzi przy
sprzątaniu domu, praniu bielizny i organizowaniu jedzenia,
natychmiast uznał za rzecz naturalną zwrócenie się do takiej agencji z
prośbą, by ułożyła mu w najdrobniejszych szczegółach walentynkową
randkę.
Ostatecznie ta Parker musi znać się na rzeczy, skoro żyje z udzielania
tego typu porad. Może więc mu w poważnym stopniu ułatwić
wygraną.
Pół godziny później, opuszczając gabinet dentystyczny, Tristan
uśmiechnął się do siebie. Kto wie, czy najbliższa przyszłość nie
przyniesie jakichś zasadniczych zmian w jego życiu?
—
Alli, znalazłam go. Idealnego dla ciebie faceta. Allison Parker
obróciła się na krześle i spojrzała na swoją koleżankę. Zajmowały w
pracy sąsiednie biurka i łączyła je przyjaźń.
— Jazz, nie szukam nikogo takiego.
Jazz, pulchna, kipiąca energią blondyneczka, poderwała się z krzesła i
szybkim krokiem podeszła do Allison.
—
Wiem. I dlatego wzięłam to na siebie.
Allison westchnęła. Odkąd Jazz Connors zaręczyła się, opętała ją idea
znalezienia męża również i dla niej. Jak na razie jednak jedynym
rezu
ltatem tych poszukiwań były zszarpane nerwy samej
zainteresowanej. Nawiasem mówiąc, aktywność Jazz wzrastała w
miarę zbliżania się Dnia Zakochanych.
—
Ma trzydzieści trzy lata i żadnych żon, z którymi by się rozwiódł,
ani dzieci, które by porzucił. — Wbiła w przyjaciółkę swój płonący
wzrok, oczekując jej reakcji.
Allison spojrzała na fotografię i skrzywiła się.
—
Stokrotne dzięki. Jak na mój gust, zbyt atletycznie zbudowany.
—
Większość kobiet lubi, gdy mężczyzna ma klatę — odparła Jazz,
biorąc się pod boki.
Allison wzruszyła ramionami.
—
Cóż, właśnie uświadomiłaś mi, że nie zaliczam się do tej
większości.
Jazz machnęła ręką.
—
Gdybym nie mała cię tak dobrze, pomyślałabym, że masz zamiar
spędzić Walentynki, stawiając sobie pasjansa.
—
W każdym razie nie mam ochoty na randkę. Allison zebrała część
leżących na biurku papierów i włożyła je do brunatnej koperty, którą z
kolei schowała do szuflady.
— Dlaczego?
—
Ponieważ do Walentynek nie przykładam większej wagi. Nie
traktuję tego dnia jako jedynej szansy w roku.
— Jak to? Organizujesz innym wszystkie te romantyczne spotkania, a
nie chcesz żadnego dla siebie?
Faktycznie, była w tym jakaś ironia. Allison kojarzyła ze sobą pary i
była dobra w tej robocie, lecz jeszcze nigdy nie wykorzystała swych
zawodowych umiejętności dla siebie.
—
Chcesz wiedzieć, co myślę o tym wszystkim? — Jazz nie czekała
na odpowiedź. — Myślę, że jesteś jak ta pracownica z fabryki
czekolady, której już żaden łakoć nie będzie smakował. Żaden
mężczyzna nie wywrze na tobie wrażenia.
—
Mylisz się. — Allison kontynuowała sprzątanie biurka.
—
Czyżby? Zrobiłaś się zbyt wybredna i grymaśna, Aul. Czekasz na
rycerza na białym koniu, który cię porwie, zanim zdążysz pomyśleć,
czy istotnie zasługuje na to, żebyś zamieniła z nim dwa zdania.
— Trudno rozmawia
ć, trzęsąc się na grzbiecie szkapy.
Jazz groźnie zmarszczyła czoło.
—
Bądź poważna, Aul!
—
Nie mogę. Przynajmniej nie wtedy, gdy mowa mężczyznach,
Temat jest zbyt przygnębiający.
—
Wiem, że ostatnio nie odnosisz jakichś oszałamiających sukcesów,
ale...
— O
szałamiających? — Allison uniosła wzrok ku górze. — Bądźmy
szczere, nie odnoszę żadnych sukcesów!
—
Bo nie szukasz mężczyzny i nie jesteś otwarta na spotkanie. Odkąd
zerwałaś ze Steye”em, zamknęłaś się w sobie zupełnie, — Jest
zasadniczy powód, Jazz. Mam g
rubo ponad trzydziestkę, czyli, żeby
nie owijać rzeczy w bawełnę, minimalne szanse na spotkanie tego
„wymarzonegO”, „idealnego” lub choćby tylko „odpowiedniego”
partnera.
— Daj spokój. Chyba nie wierzysz w te wszystkie statystyki i
absurdalne wykresy szans
na zamążpójście?
—
Jasne, że chciałabym skwitować je wzruszeniem ramion, ale nawet
ty musisz przyznać, że elementu czasu nie da się pominąć, a w
powiedzeniu „spóźniła się na ostatni pociąg” kryje się gorzka prawda.
—
Tym bardziej powinnaś odpowiedzieć na ogłoszenie tego faceta —
upierała się Jazz. — Przynajmniej sprawdź, czy jest w twoim typie.
—
Nawet jeżeli będzie miał ochotę umówić się ze mną, to jeszcze
wcale nie znaczy, że zechce się ze mną ożenić
—
odpowiedziała Allison z cynicznym uśmieszkiem.
— All
i, zaczynasz działać mi na nerwy. Gdzie się podział twój
optymizm? Czyżbyś już nie wierzyła, że ludzie są z góry sobie
przeznaczeni i jedyny problem tkwi w odszukaniu tej drugiej osoby, z
którą spędzi się resztę
życia?
—
Przyznaję, że trochę zbyt długo patrzyłam na świat przez różowe
okulary.
—
Po prostu żaden z tych facetów, z którymi miałaś dotąd do
czynienia, nie był tym przeznaczonym tobie.
—
Wątpię, żeby tym razem zanosiło się na coś innego.
— I tu nie masz racji. Przemawia przez ciebie gorycz. Tymczasem
musisz wyjść z tej skorupy, w której się schroniłaś, i rozejrzeć się
wokół siebie.
—
Wolałabym, żeby to on mnie znalazł — powiedziała
Allison z miną upartej dziewczynki.
—
Gdzie twoja wyobraźnia? Czy pomyślałaś już, co powiedzą twoi
klienci, kiedy jakim
ś sposobem dowiedzą się, że ich mistrzyni od
spraw erotycznych spędziła Walcntynki w kapciach, w szlafroku i
przed telewizorem?
—
Powiedz że zmęczona staraniami, żeby inni spędzili ten dzień
możliwie najprzyjemniej i najowocniej, została w domu, żeby
odpoc
ząć.
Jazz aż sapnęła ze złości.
—
Jesteś niemożliwa. Za każdym razem, kiedy pcham
cię w kierunku jakiegoś mężczyzny, wynajdujesz tysiące argumentów,
usprawiedliwiających twoją bierność. — Spojrzała na zegarek. —
Muszę pędzić. Umówiłam się z Tobym w chińskiej restauracji. Zjesz z
nami?
Allison podziękowała. Wzięła z domu kanapki i nie chciała, by się
zmarnowały. A poza tym nie miała najmniejszej ochoty na gapienie
się, jak Jazz i jej narzeczony będą robić do siebie słodkie oczy nad
potrawką z kurczaka.
— To
przynajmniej obiecaj mi, że dokładnie przemyślisz to
ogłoszenie — nalegała Jazz.
Allison niechętnie kiwnęła głow kiedy zaś została sama, ponownie
rzuciła okiem na mężczyznę na zdjęciu. Facet był naprawdę świetnie
zbudowany. Nie mówiąc już o jego zaraźliwym uśmiechu i oczach
pełnych zmysłowego blasku. Lecz przecież Steye”owi też nie można
było niczego zarzucić, a jednak okazał się niewypałem. Westchnęła i
odłożyła zdjęcie.
Jazz niech się zachwyca mięśniami, ona woli u mężczyzny rozum i
inteligencję. Przykładała też ogromną wagę do szczerości,
bezpośredniości i spontaniczności zachowania. Brzydziła się
udawaniem. Unikała też mężczyzn, którzy w kontakcie z kobiet która
odniosła zawodowy sukces, tracą poczucie humoru.
Oczywiście natychmiast pojawiało się pytanie, czy ktoś taki w ogóle
istnieje?
Westchnęła. Być może Jazz ma rację. Być może ona, Allison,
rozgiąda się za nieosiągalnym ideałem?
Tak czy owak, nie trafiła jeszcze wśród swoich klientów na takiego
mężczyznę. Zresztą większość z nich to ludzie żonaci. A poza tym,
czy ktoś taki zwracałby się do niej o pomoc? Cóż ona mogłaby radzić
komuś, kto sam zgłębił tajniki flirtu i uwodzenia?
Znieczulenie nie przestało jeszcze działać i Tristan wciąż miał
poczucie, iż pozbawiono go lewej połowy twarzy. Ponadto doktor
B
aker sugerował mu, by powstrzymał się od jedzenia przez najbliższe
dwie godziny, zrezygnował więc z lunchu i pojechał prosto do
centrum miasta.
Tutaj, kierując się zasłyszanymi od Bakera i Doris informacjami, bez
trudu odnalazł biurowiec, w którym mieściła się agencja „Wyjątkowe
Chwile”. Wjechał windą na siódme piętro i pchnął szerokie,
mahoniowe drzwi z mosiężną tabliczką.
Znalazł się w niewielkim, ale przytulnie i ze smakiem urządzonym
pokoju. Osoba siedząca za jednym z dwóch biurek uniosła ku niemu
wzrok.
Tristan spodziewał się zobaczyć kobietę doświadczon z długoletnią
praktyką, wiekiem zbliżoną do pięćdziesięcioletniej Doris oraz — w
jakimś sensie było to również istotne — ubraną w nienagannie
skrojony, granatowy kostium. Tymczasem osoba, na którą patrzył,
jaskrawo kontrastowała z jego wyobrażeniem. Wyglądała młodo,
miała na sobie czerwony, obcisły sweterek i trzymała w lewej dłoni
jabłko. Jej nieskazitelnie biała cera stanowiła doskonałe tło dla
błękitnych oczu, a rude, bujne, niesforne włosy walczyły z jarzmem
gumek i grzebieni.
Uśmiechnęła się życzliwie.
—
Czym mogę panu służyć?
—
Agencja „Wyjątkowe Chwile”, chyba dobrze trafiłem?
—
zapytał.
Tak. —
Włożyła nadgryzione jabłko do papierowej torebki, którą
schowała do szuflady biurka. — Przyłapał mnie pan na jedzeniu
lunchu.
Tristan nie mógł oderwać od niej oczu. I nie dlatego, że była bardzo
atrakcyjna, ale ponieważ miał wrażenie, że już ją kiedyś spotkał.
—
Proszę wybaczyć mi, że wchodzę bez pukania.
—
Ależ nic nie szkodzi. Po prostu oczekiwałam pana dopiero o
trzynastej —
powiedziała, biorąc pomiędzy dwa pałce jakiś okruch i
rzucając go do kosza.
—
Nie byłem umówiony.
To nie rozmawiam z panem Michaelsem?
—
Przykro mi. Nazywam się Tristan Talbot.
się gestu wskazującego mu drzwi, lecz ona z uśmiechem wyciągnęła
rękę.
— Allison Parker.
Uścisnęli sobie ręce. Przez sekundę trzymał w swojej delikatną dłoń.
—
Jeśli przyszedłem nie w porę, proszę tylko o wyznaczenie mi
terminu wizyty. —
Nie mógł pozbyć się wrażenia, że swoim
niespodziewanym wtargnięciem zakłócił jej porządek dnia.
-
Nie szkodzi. W czym mogę panu pomóc, panie Tal-
bot?
Nagle poczuł, że wyrasta w nim i ogromnieje jakaś przeszkoda. W
gardle zaczęło mu coś uwierać, jak gdyby utkwił tam kłębek włóczki
lub pokaźny zwitek dentysty-
cznej ligniny. Autenty
cznie przerażała go perspektywa wywnętrzania
się przed tą urodziwą kobietą ze swoich sercowych problemów.
—
A więc? — Allison czekała.
Miał ochotę wycofać się pod pierwszym lepszym pretekstem, kiedy
przyszli mu na myśl Alec i Nicholas. Zwycięstwo z nimi warte było
zszargania opinii.
—
Chciałbym skorzystać z pani usług.
—
Chętnie je panu wyświadczę. — Uśmiechnęła się, opadła na
oparcie krzesła i otworzyła notes. — Proszę usiąść i powiedzieć mi, o
jaką uroczystość chodzi. Rocznica? Urodziny? — Pozostałe pytania
zamknęła w jasnym spojrzeniu.
—
Dzień Zakochanych — odparł, siadając na obitym skórą krześle. —
Chcę, żeby okazał się najbardziej romantycznym dniem w życiu
kobiety, z którą go spędzę.
—
W takim razie trafił pan do właściwej osoby. Specjalizuję się w
romansach, by tak rzec.
Zauważył, że kobieta ma szczupłe i wypielęgnowane dłonie. Musiała
być pedantką, gdyż na jej biurku panował wzorowy, posunięty aż do
przesady porządek. Na przykład równo poukładane ołówki zwrócone
były ostrzarni w jednym kierunku.
- Cz
y zapoznał się pan już z zakresem i charakterem naszych usług?
—
Przyznaję, że nie miałem okazji.
— W takim razie ta broszura zorientuje pana w naszej ofercie. —
Podała mu całkiem pokaźną książeczkę.
Prawdę mówiąc, nie miał najmniejszej ochoty na czytanie długiego
tekstu. Wolał patrzeć na jej delikatną twarz, włosy o miedzianym
połysku i duże błękitne oczy. Wciąż nurtowało go pytanie, dlaczego
Allison Parker wydaje mu się znajoma. Owszem, mogli już gdzieś się
spotkać, chociaż problem tkwił w tym, że chyba nie mógłby
zapomnieć o spotkaniu tak atrakcyjnej kobiety.
—
Pan zajmie się lekturą naszego informatora, a ja tymczasem
przygotuję kawę.
Wstała zza biurka i skierowała się ku kuchennemu kącikowi. Miała na
sobie krótk obcisłą spódniczkę z rozcięciem z tyłu. Spódniczka
uwydatniała doskonałe pro-
porcje jej figury, szczególnie zaś nogi, długie i smukłe, szczupłe w
kostkach i bardzo młodzieńcze. Tristan, wzorem wszystkich
mężczyzn, zawiesił wzrok w miejscu,
gdzie ginęły uda.
Skąd znał tę błękitnooką i rudą czarodziejkę? Bo już niemal był
pewien, że ich drogi gdzieś, kiedyś się zeszły.
Zadzwonił telefon. Podniosła słuchawkę aparatu stojącego na drugim
biurku.
—
Agencja „Wyjątkowe Chwile”. W czym mogę panu pomóc?
I po chwili:
—
Nie, Jasmine wyszła na lunch. Tu Allison. Czy mam jej coś
przekazać?
Allison! W końcu dotarło do niego to imię, ciemności rozproszyły się.
Allison Parker, najpopularniejsza dziewczyna w liceum.
Wszyscy wówczas zgadzali się co do jednego. Atlison sądzona jest
kariera gwiazdy filmowej i telewizy
jnej; Hollywood i Nowy Jork będą
z niej dumne. Więc jak to się stało, że spotyka ją za biurkiem w roli
konsultantki od spraw sercowych?
Czegoś tu w żaden sposób nie mógł zrozumieć. Bo przecież była to ta
sama Aflison, która prawie nie wytykała nosa z pracowni fizycznej,
głucha na serenady chłopaków proponujących jej randki. Ta sama
Allison, która wrzuciła podarowany jej przez niego na Dzień
Zakochanych różowy goździk do kosza na śmieci. Ta sama Allison,
która spoliczkowała swojego chłopca, bo ośmielił się ukraść jej
pocałunek.
—
Czy już zapoznał się pan z naszą broszurką? — spytała, stawiając
przed nim filiżankę z kawą.
Tristan poczuł się jak detektyw na chwilę przed roz
wiązaniem zagadki kryminalnej.
—
Czy kończyła pani liceum Kennedy”ego?
Na jej bladych po
liczkach osiadła jak gdyby różowa mgła.
Zgadza się. Pan też?
Udaje, że nie przypomina mnie sobie, pomyślał z odrobiną cynizmu.
Postawiłby wszystkie swoje oszczędności, że poznała go w pierwszej
sekundzie, mogłaby więc darować sobie tę całą komedię.
— Chodz
iłem tylko do klasy maturalnej. Przenieśliśmy się z
Kalifornii.
- Tristan Talbot -
powiedziała, spoglądając w głąb studni zwanej
pamięcią lub tylko udając, że to robi. — Oczywiście! Teraz
przypominam sobie. —
Wykrzywiła wargi w uśmiechu tak
autentycznym jak trzydolarowy banknot.
—
Cały czas wydawało mi się, że skądś pana znam.
Swobodny ton jej głosu nie zwiódł go w najmniejszym stopniu. Była
napięta i niespokojna.
Tristan rozsiadł się wygodniej na krześle. Czuł się jak kot, który
złapał myszkę i teraz ma ochotę trochę się z nią pobawić.
— No, no, no... —
Lustrował ją wzrokiem, jakby był selekcjonerem,
ona zaś kandydatką na modelkę.
—
Co znaczą te wszystkie „no”?
—
Zmieniłaś się. Musiałem długo grzebać w pamięci, zanim cię
rozponałem.
Odetchnęła, i to chyba z ulgą. Widocznie obawiała się, że zacznie od
przypominania jej, z jaką okrutną obojętnością wtedy go traktowała.
—
Oboje zmieniliśmy się. Upłynęło tyle lat. Nie widziałam cię na
zjeździe koleżeńskim.
—
Cóż, zbyt krótko chodziłem do tego liceum i nie zdążyłem poczuć
się częścią klasy.
—
Ktoś mi mówił, że wróciłeś do Kalifornii.
— Zaraz po obronie pracy dyplomowej. Tutaj jestem od kilku
miesięcy. Pracuję w firmie architektonicznej.
—
Miło słyszeć, że jesteś architektem.
Bawiła się ołówkiem, a sposób, w jaki to robiła, zdradzał, że mimo
zewnętrznego opanowania wciąż drąży ją niepokój.
Zauważył, że Allison nie ma na palcu obrączki.
—
Lubię swój zawód. A co u ciebie?
—
Ja też nie narzekam na pracę. — Przysiadła na blacie biurka,
obciągając spódniczkę.
— A na czym
ona właściwie polega? Bo muszę przyznać, że niewiele
wyczytałem z tego informatora.
Westchnęła z uśmiechem.
-
Służę pomocą i radą w tym wszystkim, co wykracza poza dzień
powszedni wraz z jego rytmem pracy i odpoczynku, i co jest właśnie
najdosłowniej wyjątkową chwilą. Zatem będą nią urodziny, rocznice,
awanse, oficjalne wizyty, chrzciny, komunie, wesela, podróże
poślubne... — W przelocie dotknęła opuszkiem wskazującego palca
dolnej wargi. —
A także, oczywiście, miłosne spotkania, czyli to, co
w tej chwili
obchodzi cię najbardziej. Bo chyba dobrze zrozumiałam?
Chcesz, żebym pomogła ci spędzić dzień z kobietą w sposób
wyjątkowo atrakcyjny, a nawet romantyczny.
Słuchając jej czuł, jak coraz szybciej i szybciej bije mu serce, Wróciły
dawne czasy. Okazało się, że jej władza nad nim nigdy nie minęła.
Milczał, co sprowokowało ją do pytania:
-
A może zmieniłeś zamiar?
Miał wrażenie, że chciała, żeby się wycofał. I właściwie powinien był
to uczynić. Kiedyś ślubował sobie, że będzie unikał jej jak ognia, i
było to rozsądne ślubowanie.
Teraz jednak wewnętrzny głos podpowiadał mu, że nadszedł czas
odpłaty.
Uśmiechnął się.
—
Myślę, że jesteś osob której szukam.
ROZDZIAŁ DRUGI
—
A więc zaplanować mam dla ciebie romantyczny
- Tak.
Allison zamyśliła się.
-
W porządku - odparła po dłuższej chwili.
A jednak nic tu nie było proste i uporządkowane. Gubiła się w
przypuszczeniach. Miała kłopoty z przeprowadzeniem znaku równości
pomiędzy tym wysokin pewnym siebie mężczyzną, a tamtym chudym
jak szczapa, natrętnym i nieznośnym wyrostkiem, który włóczył się za
nią po korytarzach szkoły. Przez te minione lata zmężniał i rozrósł się
w barach, ale jego włosy pozostały takie same, ciemne i kręcone, tyle
że zamiast opadać mu niesfornym wiechciem na czoło, były teraz
modnie obcięte. Był żab która przemieniła się w księcia.
—
Więc od czego zaczynamy?
—
Zawsze dostosowuję się do życzeń klientów. — Starała się
zachować pozory rzeczowej, profesjonalnej rozmowy, lecz w głębi
duszy bała się jego przenikliwego
wieczór?
wzroku. —
Z praktyki wiem, że każdy przypadek jest inny
i nie sposób stosować tu wspólnej miary. Oczekiwania
i pragnienia ludzi są funkcją ich indywidualności.
—
Cieszę się, że tak mówisz, gdyż mój przypadek jest na pewno
nietypowy.
Uraczyła go pełnym zrozumienia uśmiechem.
— Nie mam
co do tego żadnych wątpliwości, ale przede wszystkim
musisz zdecydować, ile pieniędzy przeznaczysz na tę imprezę.
Rozłożył ręce.
—
Żadnych ograniczeń. Po prostu tyle, ile okaże się konieczne. Rzecz
tkwi w czym innym — w zorganizowaniu takich Walentynek, o jakich
kobieta zamarzy.
I znów ten sam profesjonalnie wszystkowiedzący
uśmiech na jej twarzy.
— Rozumiem. Porozmawiajmy jednak raczej nie o kobiecie w
ogólności, tylko o tej konkretnej. Muszę wiedzieć o niej możliwie
najwięcej. Czy jest to twoja żona?
— Ni
e jestem żonaty.
— Narzeczona?
Potrząsnął głową.
—
Nie mam też narzeczonej. Chodzi o zwykłą randkę.
Przystojny i... wolny. Allison usłyszała dzwonek alarmowy.
Zazwyczaj ufała własnej intuicji.
—
Powiedz mi w takim razie coś o kobiecie, z którą planujesz to
spotkanie. Na przykład, czy lubi niespodzianki?
—
Nie mam pojęcia.
— Dobrze. Co wobec tego wiesz o jej gustach kulinarnych? Woli
kuchnię francuska,, włoską czy chinską.
—
Obawiam się, że na to pytanie też nie otrzymasz odpowiedzi.
— A jej zainteresowania
i namiętności? Co robi w wolnym czasie?
—
Tu także możesz wpisać znak zapytania.
Pióro Allison zawisło nad formularzem. Brzęczenie dzwonka
alarmowego osiągnęło maksimum natężenia. Czyżby Tristan zaliczał
się do tych, którym w głowie tylko własna przyjemność?
—
Przyznasz, że uzyskałam o tej kobiecie niewiele informacji. Jak
więc mogę zorganizować wieczór, który okazać się ma dla niej
niezapomnianą chwilą?
—
Przykro mi, ale na każde twoje pytanie odpowiedziałem zgodnie ze
swoją najlepszą wiedzą.
— Jak mam to
rozumieć?
— Zwyczajnie. Nie znam jeszcze tej kobiety.
—
A więc randka z nieznajomą — powiedziała z nutką kpiny w
głosie.
Tristan wzruszył ramionami.
—
Faktycznie, nie znam jej jeszcze, ale wiem, że się pojawi. Na razie
chcę podjąć pewne przygotowawcze kroki, i dlatego właśnie widzisz
mnie przed sobą.
Allison odłożyła pióro.
—
Czyżbyś oczekiwał, że znajdę ci partnerkę na Dzień Zakochanych?
Tristan stuknął palcem w okładkę informatora.
—
Tu jest napisane, że waszą ambicją jest spełniać wszystkie życzenia
klientów,
—
I jest to prawda, ale w zakresie naszych usług nie mieści się
kojarzenie par —
odparła z oburzeniem.
—
Myślę, że wyciągnęłaś błędne wnioski.
—
Naprawdę?
Kiwnął głową.
—
Nie oczekuję, że znajdziesz mi partnerkę. Chcę, żebyś pomogła mi
w wyborze kand
ydatki z całej masy zgłoszeń.
Jazz ostrzegła ją przy jakiejś okazji, że nadejdzie dzień, kiedy spotka
kogoś, kto zagra z nią w zakryte karty. Oczywiście przyjaciółka nie
mogła wiedzieć, że tym kimś będzie kolega z ławy szkolnej.
— Przyjmujesz podania kandy
datek gotowych spędzić z tobą
Walentynki? —
zapytała z gryzącą ironią.
—
Ciepło, ciepło, ale wciąż daleko od prawdy. — Tristan sięgnął do
wewnętrznej kieszeni marynarki, a wyjąwszy stamtąd złożony
kawałek gazety, podał go Allison.
—
Rzuć na to okiem.
Utkwi
ła wzrok w zakreślonym czerwoną obwódką ogłoszeniu.
Skostniały z zimna rycerz poszukuje gorącej kobiety, bojąc się
spędzić Dzień Zakochanych w śnieżnej zaspie gdzieś w Minnesocie.
Tęskni więc za tą, która rozgrzeje mu serce. Ty, która wyglądasz
ukochanego
rozumiejącego rzeczywistą wagę romansu, napisz w
skreślonym od serca liściku, jak wyobrażasz sobie najbardziej upojny
wieczór w roku z rycerzem, zwanym inaczej Panem Podrywa]skim.
— Ten pan Podrywalski to ty? —
spytała Allison. Tristan uniósł
kąciki ust w autoironicznie zarozumiałym uśmieszku.
To przezwisko, które wyniosłem razem z dyplomem z college”u.
Pokiwała głową z pobłażliwą miną. Jasne, że nikt go by tak nie
nazwał w liceum. Była wówczas bodaj jedyną dziewczyną którą
próbował poderwać. Oboje wiedzieli,
z jakim skutkiem.
—
A więc dałeś to ogłoszenie w nadziei, że tym sposobem znajdziesz
partnerkę na Walentynki.
Powiedziała to bardziej do siebie niż do mężczyzny siedzącego po
drugiej stronie biurka. Dręczył ją niepokój. Zresztą zawsze pomiędzy
ni a Tris
tanem panowało jakieś dziwne napięcie. Nigdy nie czuła się
w jego obecności swobodna i odprężona.
Pamiętała ten dzień, kiedy pojawił się w ich klasie po raz pierwszy,
ubrany w coś, co na nim wisiało, jakby zostało wygrzebane z szafy
ojca. Była właśnie lekcja angielskiego, a on usiadł przy niej i od razu
się pochwalił, że czytał już „Romea i Julię” Szekspira. A kiedy
zapytała go, czy nie wolałby raczej przysiąść się do któregoś z
chłopców, odpowiedział, że sprawia mu przyjemność siedzenie przy
dziewczynie o
włosach koloru Wielkiego Kanionu. Być może
pomyślane to zostało jako komplement, lecz z niej wyparowała nawet
ta odrobina sympatii, którą poczuła w pierwszej chwili do „nowego” z
Kalifornii.
Odtąd konsekwentnie ignorowała go, mimo że włóczył się za nią jak
cień. Pewnego razu nauczyciel angielskiego polecił im dwojgu
przeczytać przed klasą na głos pewne partie z „Romea i Julii”. Była w
tym szansa co najmniej na przyjaźń, lecz ona, Allison, nie mogła
przezwyciężyć niechęci wobec Tristana.
Nabrała przekonania, że zna go na wylot. Pojawił się dopiero w klasie
maturalnej, ale miała wrażenie, jakby przeżył z nimi wszystkie lata
liceum.
A teraz siedzi tutaj i oczekuje od niej konkretnych, choć wciąż mało
sprecyzowanych usług. Nie wyglądał na mężczyznę, który musi
u
ciekać się do umieszczania ogłoszeń w rubrykach towarzyskich.
Wręcz przeciwnie. Zaliczał się do typów wywierających na kobiety
wpływ magnetyczny.
—
Nie spodziewałem się, że otrzymam aż tyle zgłoszeń —
oświadczył z rozbrajającą szczerością.
—
Naprawdę. jest tego tak dużo?
—
Wiem tylko, że nie przebrnę przez wszystkie. Zwyczajny brak
czasu. I dlatego liczę na twoją pomoc.
Spojrzenie, które na nią skierował, miało w sobie coś takiego, że
odczuła pokusę sprawdzenia w lusterku, czy czasami nie wyskoczył
jej jaki
ś pryszcz na policzku lub czole. O ile pamiętała, zawsze tak na
nią patrzył. Inni chłopcy rzucali jej łakome i skryte spojrzenia,
natomiast Tristan patrzył uparcie i zuchwale, wręcz wlepiał w nią
oczy. Odczuwała to jako irytującą dokuczliwość, lecz obe
cni
e w jego spojrzeniu było dużo ciepła. Zwilżyła wargi.
Więc kogo mam wybrać z tego legionu, z tej zainteresowanej panem
Podrywalskim rzeszy? Jakie cechy i przymioty musi posiadać ta
kobieta?
—
Ostateczny wybór biorę na siebie — odparł z uśmiechem, który,
ok
azało się, miał właściwość wywoływania miłych dreszczy. —
Chodzi o to, żebyś dokonała wstępnej selekcji zgłoszeń i odrzuciła te,
które z tych czy innych powodów uznasz za nie do przyjęcia. W tym
również skłamane i fikcyjne.
—
Liczysz się więc i z takimi?
—
Mówimy o ogłoszeniu w gazecie, która wychodzi w okręgu
zamieszkałym przez kilka milionów ludzi, a ludzie są różni.
Zmarszczyła czoło i próbowała zebrać myśli. Pozwól, że uporządkuję
to, co do tej pory powiedziałeś. Mam dokonać selekcji nadesłanych
ofert,
po czym przekazać ci te, które moim zdaniem są najbardziej
atrakcyjne, a kiedy wybierzesz z nich jedną, pomóc ci zaplanować
dzień z tą osobą.
—
Właśnie. Rozumiem, że doszliśmy do porozumienia?
- Nie.
— Nie?
—
Powtarzam, nie zajmujemy się szukaniem osób i kojarzeniem par.
Ograniczamy się tylko do aranżowania uroczystości i wyjątkowych
spotkań, w tym oczywiście spotkań romantycznych.
—
Zapłacę podwójnie.
Miała już na końcu języka, że pieniądze nie odgrywają tu żadnej roli,
gdy nagle pomyślała sobie, że byłoby niewybaczalną głupotą spławiać
Tristana tylko dlatego, że zaliczał się do tych reliktów odległej
przeszłości, z którymi nie wiązała najlepszych wspomnień.
Tristan tymczasem opadł na oparcie krzesła i nonszalancko założył
ręce.
Zdumiewasz. mnie, Allison.
— Dlaczego?
—
Bez wątpienia jesteś osobą twórczą i pomysłową. Dla kogoś
takiego nie powinno być żadnym probiernem spełnienie trochę
niekónwencjonakej prośby klienta.
—
Rzecz w tym, że nie odpowiada mi sam pomysł. To nie jest sfera,
w której czułabym się pewnie pod względem zawodowym.
—
Mam pomysł. Przeczytaj na próbę kilka listów i dopiero potem
podejmij decyzję.
Nagle przestała ją nurtować kwestią czy podjąć się tego zadania, a w
jej miejsce pojawiła się inna — czy mu podola. Przede wszystkim
bowiem bała się zachować głupio, nie wiedziała zaś, co byłoby
głupsze — odrzucić proponowane pieniądze, czy też pomóc
Tristanowi w znalezieniu odpowiedniej partnerki.
—
Więc jak? Mogę przynieść te listy? Zostawiłem je w samochodzie.
—
Wskazał głową drzwi.
Ailison przypo
mniała sobie, że o trzynastej ma spotkanie. Znalazła
tym samym pretekst do odwleczenia decyzji.
—
Za chwilę zjawi się tu klient. Pozwól więc, że przemyślę całą
sprawę i niebawem dam ci znać, co postanowiłam — powiedziała,
rozkoszując się falą ulgi, jaka ją zalała. ją
- Wspaniale.
Wstał i podał jej rękę. Nie miała wyboru, jak tylko przyjąć.
Nie puszczał jednak jej dłoni. Nachylił się i rzeki do niej głosem
zbliżonym do szeptu:
—
Kiedy wszystkie słowniki zostały skradzione, bibliotekarce
zabrakło słów.
Spojrz
ała na niego ze zdumieniem w oczach.
-
To tylko taki żarcik językowy - wyjaśnił, po czym zrobił do niej
perskie oko i wyszedł.
Ajiison Parker obiecała się odezwać, lecz Tristan wątpił w szczerość
tego zapewnienia. Stąd też, kiedy nazajutrz zadzwoniła do jego biura,
był mile zaskoczony.
—
Podejmę się tego — oświadczyła.
—
Cudowna wiadomość. Kiedy mogę podrzucić ci te listy?
—
Jutro o każdej porze. Lecz korzystając z okazji, rozmawiamy,
chciałabym zadać ci kilka pytań.
Choćby i tysiąc. Zamieniam się w słuch. Allison odchrząknęła.
-
Wspomniałeś w ogłoszeniu o śnieżnej zaspie gdzieś w Minnesocie.
Czy ewentualnie mogłoby to oznaczać, że lubisz ruch na świeżym
powietrzu i sporty zimowe?
Wybuchnął głośnym śmiechem.
— Nie mam nic przeciwko sportom zimowym, ale nie z
noszę zimna.
Wolę słuchać trzasku plonących polan na kominku, niż wycia
lodowatego wichru na szczycie góry.
—
Wyciągam stąd wniosek, że Dzień Zakochanych wolałbyś spędzić
w jakimś przytulnym wnętrzu. A co byłbyś gotów zrobić, żeby ten
dzień ókazał się udany?
—
Wszystko. Ale udany nie wystarczy. Ma być wypelniony po brzegi
romantyzmem.
— To bardzo dobrze —
powiedziała, lecz jej słowom zaprzeczał jakby
naganny ton głosu.
—
Kiedy mogę spodziewać się pierwszych konkretnych propozycji?
— Wszystko to wymaga starannego zaplanowania, wy-
. obraźni i
energii —
odparła.
Czyli, jej zdaniem, akurat tych zalet, których mi brakuje, pomyślał
Tristan, po czym rzekł:
—
Dlatego właśnie zwróciłem się do ciebie.
Porozmawiali jeszcze chwilę o rzeczach nie zriązanych z
Walentynkam
i i rozłączyli się.
Allison dość szybko zorientowała się, że sama nie zdoła przebrnąć
przez dostarczoną jej przez Tristana korespondencję. W sobotę rano
zwróciła się więc z prośbą o pomoc do Jazz i bez problemu dobiły
targu. W rewanżu Allison miała pójść razem z nią na mecz
baseballowy, organizowany w ramach karnawałowego fe-
stynu.
—
Wiesz, to naprawdę zdumiewające, jeśli nie zabawne — zauważyła
Jazz, gdy już rozsiadły się na dywanie w mieszkaniu Allison wokół
całkiem pokaźnej kupki listów. — Nie miałam pojęcia, że rubryki
towarzyskie posiadają taką ilość wiernych czytelniczek.
—
Ja w każdym razie nie zaliczam się do nich — odparła Allison,
otwierając już nie list, tylko paczuszkę, w której znalazła kilkanaście
ciasteczek domowego wypieku, cokolwiek pokruszonych. — Oto
przedstawicielka naszej płci, która wyznaje pogląd, że do serca
mężczyzny można trafić wyłącznie przez żołądek.
—
A jeśli w przypadku Talbota to prawda?
—
Właściwie nie mogę tego wykluczyć.
—
Powiedziałaś, że chodziłaś z tym facetem do jednej klasy...
—
Tak, i dlatego teraz znajduję się w sytuacji dość kłopotliwej.
—
Czy w tamtych czasach chodziłaś z nim lub coś w tym rodzaju?
—
Coś w tym rodzaju.
Jazz pisnęła i chwyciła ją za ramię.
—
Mów! Tylko szczerze! Co było między wami?
— Nic. Podkochiwa
ł się we mnie.
—
Jeśli mam wierzyć twojej siostrze Heidi, nie było chłopaka,
któremu nie zawróciłabyś w głowie.
Atlison chrząknęła.
—
Heidi lubi czasami przesadzać. Kiedy mówi na przy-
kład o dorodnych śliwkach, porównuje je do melonów.
—
Więc między tobą a Tristanem było coś szczególnego. Zabij mnie,
ale muszę wiedzieć, czym było to „coś”.
—
Pokażę ci pewną pamiątkę. — Allison wstała z dywanu, podeszła
do komody z wiśniowego drewna i wyjęła z jednej z szuflad
oprawiony w półskórek szkolny pamiętnik. Wróciła na swoje miejsce.
—
Spójrz, oto on we własnej osobie — powiedziała, wskazując
palcem na jedno z wklejonych zdjęć.
Jazz gwizdnęła przez stulone wargi.
—
Nie widzę twarzy. Kudły spadają mu aż na nos.
—
Zauważ, jak jest ubrany. Spodnie z zaprasowanym kantem,
sztywny kołnierzyk koszuli i krawat! Nikt poza nim nie nosił krawata.
Jasne. Wszyscy nosili dzwony i różne wzorzyste koszulki. Chryste,
patrz! Buty na grubej podeszwie! Ale była wtedy moda, co? Tristan w
gruncie rzeczy wygiąda całkiem normalnie.
— Tak, normalnie jak prezes klubu szachowego.
—
Myślałam, że lubisz szachy.
—
Dziś tak, ale wtedy do klubu szachowego należały tylko świry.
Zdaje się, że Tristan grał w szachy, brał nawet udział w rozgrywkach
międzyszkolnych, no i, pamiętam, obsługiwał projektor, kiedy jakiś
nauczyciel zaserwował nam film na lekcji.
Teraz już nie ma projektorów — zauważyła Jazz z nostalgią w głosie.
— Niepodzielnie króluje wideo.
-
Umarł król, niech żyje król.
—
Więc ten chłopak w krawacie i z włosami jak gniazdo bocianie,
który gr
ał w szachy i znał się na projektorach, uganiał się za tobą?
—
Mam nadzieję, że o tym ostatnim zapomniał.
Była to jednak nadzieja zbudowana na bardzo wątłych podstawach.
Biorąc pod uwagę sposób, w jaki na nią patrzył podczas swojej
pierwszej wizyty, Alliso
n skłaniała się raczej ku przypuszczeniu, że
pamięta wszystko w najdrobniejszych szczegółach, włącznie z
pocałunkiem, który bezczelnie skradł jej pewnego dnia przy
wchodzeniu do klasy.
—
A jak wygląda dzisiaj? Jest wysoki? Niski? Roztył się? Wyłysiał?
Alli
son wzruszyła ramionami.
—
Taki sobie przeciętny facet, bez wyraźnych plusów i minusów.
Nie powiedziała prawdy. żadna kobieta nie nazwałaby Tristana
Talbota przeciętnym facetem. Odwrotnie. Jego niezwykła uroda wręcz
rzucała się w oczy. Niewyklu
czone, że był najprzystojniejszym klientem, jaki kiedykolwiek
przekroczył próg jej agencji.
—
Muszę wiedzieć o nim coś więcej, skoro już mam razem z tobą
bawić się w swatkę.
—
Nie bawię się w swatkę — zaprzeczyła Allison. — Po prostu
wykonuję dla niego określone zlecenie.
—
Nazywaj to, jak chcesz. Tak czy inaczej, jeśli ta selekcja listów ma
mieć jakiś sens, muszę przynajmniej wiedzieć, jak wygląda ten nasz
przyszły walentynkowicz.
—
Cóż, ma ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, naturalnie kręcone
włosy i... dość na tym. Wyraźnie przecież pocikreślił,, że kryterium
wyglądu zewnętrznego nie powinno odgrywać w wyborze kandydatki
najmniejszej roli.
—
Jeśli powiedział to szczerze, to jest chyba jedynym tego typu
mężczyzną pod słońcem.
Dokładnie tak samo myślała Allison. Trudno jej było zrozumieć,
czym powodował się Tristan, rzucając się w przygodę, której wedle
wszelkich oznak wcale gorąco nie pragnął, i która na pewno będzie
kosztowała go sporo pieniędzy.
—
Myślę, że tę ofertę musimy przedstawić mu do wyboru. — Jazz
podała przyjaciółce list z dołączonym zdjęciem. — Co o niej sądzisz?
Allison rzuciła okiem na twarz i sylwetkę.
—
Chyba żartujesz sobie. Ta kobieta wygiąda na osobę, której
szczytem intelektualnych możliwości jest zasuwanie i rozsuwanie
błyskawicznego zamka.
— Dobra, twarzy nie ma zbyt inteligentnej, ale przeczytaj list. Pisze w
nim, że chciałaby czternastego lutego zjeść spokojną kolację we
dwoje, a potem pójść na spacer do parku w południowej części miasta,
który jest zarazem galerią rzeźb. Naszemu panu Podrywalskiemu
powinno to odpowiadać, gdyż bądź co bądź jest architektem.
—
Czy jesteś pewna, że autorka listu i dziewczyna ze
zdjęcia to ta sama osoba? — Allison nie chciało pomieścić się w
głowie, by dziewczyna ubrana w skórzaną kurtkę i szorty, siedząca
okrakiem n
a harleyu dayidsonie, marzyła o kontemplowaniu rzeźb w
świetle księżyca.
—
Myślę, że wybrała sobie ten kostium i motocykl jako rekwizyt,
żeby pokazać, jak kształtne i długie ma nogi.
—
Uważam, że naszych decyzji nie powinnyśmy opierać na zdjęciach.
— Chyba
masz rację. Gdyby Tristan przykładał jakąś wagę do
wyglądu zewnętrznego tych kobiet, wtedy w ogłoszeniu zaznaczyłby,
że zależy mu na zdjęciach.
—
Niektóre jednak załączają je z własnej inicjatywy. Spójrz na to. Ta
kobieta wygiąda, jakby za całodzienny posiłek wystarczała jej łyżka
płatków owsianych z kroplą mleka, Prawdopodobnie nie doceni
wytwornej kolacji i dlatego mam zamiar ją odrzucić.
—
A może po prostu spala nadmiar kalorii dzięki szybszej przemianie
materii. —
W głosie Jazz zabrzmiała zazdrość. — Radziłabym
dołączyć ją jednak do listy. Kto wie, może pan Podrywalski lubi
szczapy.
Allison wpisała nazwisko do notesu.
—
Dobrze, jak dotąd mamy sześć... nie, siedem. Masz jeszcze jakieś
kandydatki?
— A co powiesz o tym? —
Jazz wręczyła Aflison seledynową kartkę
listowego papieru. —
Ta kobieta opisuje swój ideał randki, Z jej słów
wynika, że najchętniej niczego by nie planowała, a po prostu zdała się
na okoliczności.
—
Gdyby Tristan chciał czegoś takiego, nie zwracałby się do mnie o
pomoc.
Allison wrzuciła list do kosza.
Patrz. Ta aż zadała sobie trud nagrania i przesłania taśmy wideo.
Obejrzymy?
— Dlaczego by nie?
Allison włożyła kasetę do magnetowidu i nacisnęła odpowiedni
klawisz.
Gdy na ekranie pojawił się obraz, Jazz zareagowała przeciągłym
gwizdem. Na łóżku w kształcie serca leżała w kuszącej pozie
platynowa blondynka, ubrana w kostium kąpielowy w tygrysie prążki.
—
Cześć — powiedziała, mrużąc oczy i rozchylając karminowe
wargi. —
Mam na imię Donna, Wybierz mnie, a twoje marzenia
zostaną spełnione.
Allis
on zerknęła na Jazz.
—
To chyba jakaś gwiazda filmowa.
—
Patrz, tam w głowach łóżka leży pejcz. Jak sądzisz, do czego może
go używać?
—
Och, nie będziemy zawracały sobie tym głowy. — Allison
wyłączyła magnetowid.
—
Moim zdaniem, powinnaś wciągnąć ją na listę.
—
Wiele bym dała, żeby zobaczyć minę Tristana na tę scenkę —
powiedziała Allison.
Kilka godzin później przyjaciółki miały już za sobą dziesiątki
przejrzanych listów, dwa dzbanki wypitej kawy i sześć drożdżówek z
pobliskiej cukierni. Obejrzały do-
datko
we dwie kasety wideo i wysłuchały trzech nagrań na taśmach
magnetofonowych. Listy pisane były na różnych gatunkach i
rodzajach papieru, od kartki wyrwanej ze szkolnego zeszytu po
czerpane papiery ze znakami wodnymi. Nadawczynie najwyraźniej
wolały pisać piórem, tylko co czwarta korzystała z maszyny.
Wszystkie jednak równie intensywnie marzyły o spędzeniu Dnia
Zakochanych z panem Podrywalskim.
—
Gdybym nie widziała tego na własne oczy, nigdy bym nie
uwierzyła, że tak wiele kobiet odpowiada na Jazz wzruszyła
ramionami.
Szukasz Jazz wzruszyła ramionami.
Szukasz
ogłoszenia — zauważyła Allison, wpatrując się w kosz pełen
odrzuconych listów.
Jazz raz jeszcze przeczytała ofertę Tristana, tym razem uważniej.
—
Wiesz, sama bym chętnie stanęła do rywalizacji o ten dzień i tego
faceta.
—
Jazz, jak możesz! Przecież jesteś zaręczona i wychodzisz za mąż.
—
Nie wiem tylko, czy Toby to sobie uświadamia.
—
Coś nie tak?
— Z Tobym nigdy nic nie wiadomo. Nawet nie wiem, kiedy
powinnam się martwić, a kiedy cieszyć. Zresztą, znasz go.
Tak, Allison znała Toby”ego bardzo dobrze. Znała też Jazz i dlatego
do ich małżeńskich planów miała stosunek pełen rezerwy. W jednej
minucie zdawali się być upojeni szczęściem, by już w następnej
skakać sobie do gradła.
—
Sama nie wiem. Może jakaś przygoda na boku mogłaby uzdrowić
nasz związek. — Jazz w zamyśleniu wpatrywała się w kolumnę
towarzyską.
Allison wyrwała jej z rąk gazetę.
—
Nie polecałabym ci tego rodzaju przygód. odtrutki, a możesz
znaleźć truciznę.
—
Chyba masz rację. — Jazz sięgnęła po jedną z ostatnich paczuszek.
Po chwili trzymała w palcach czerwone bikini. — Wprost nie do
wiary, że kobieta może wpaść na pomysł przesłania nieznajomemu
facetowi czegoś takiego.
Allison pokręciła głową z rozbawieniem.
—
Mieliśmy już ciasteczka, prezerwatywy, słodycze i świece, mogą
więc być i skąpe majteczki wraz z równie skąpym biustonoszem. One
chyba wierzą w jakąś magiczną moc tych upominków.
—
Cóż się im dziwić? Tristan przedstawił się jako skostniały z zimna
rycerz, chcą więc go rozgrzać na różne sposoby.
Allison zamknęła notes z nazwiskami, a listy i paczki wybranych
kandydatek włożyła do tekturowego pudełka.
—
Nasza robota skończona. Teraz od niego zależy, z którą z tych
kobiet spędzi Walentyuki.
—
W takim razie czas zapomnieć o panu Podrywalskim i pooddychać
mroźnym powietrzem naszego miasta.
Allison jęknęła.
-
Czyżbyś więc nie miała zamiaru zwolnić mnie z obietnicy?
—
W żadnym wypadku. Ubieraj się i chodźmy. Za godzinę Toby
zaczyna miażdżyć przeciwników.
Był styczeń, środek zimy, i Tristan czuł się jak borsuk zagrzebany w
ciepłej norze, oczekujący wiosennych roztopów. W dni wolne od
pracy przesiadywał przed kominkiem, najczęściej z książką w ręku, od
czasu do czasu rzucając okiem za okno, gdzie szalały zadymki i
zawieje lub skrzył się śnieg na dachach w lodowatym słońcu.
Urodzony w Kalifornii, wśród winorośli i drzew pomarańczowych,
nienawidził mrozu i śniegu i wolał z bezpiecznej odległości
obserwować, jak inni mieszkańcy północnego stanu Minnesota,
ryzykując grypy i katary, jeśli nie wręcz odmrożenia, korzystają na
różne sposoby z tak zwanych uroków zimy.
Tej soboty jednak miał przerwać swój sen zimowy.
St. Paul zostało opanowane szaleństwem karnawału, urządzano
najprzeróżniejsze imprezy, każdy chciał się bawić i zmuszał innych do
zabawy. Otóż flnna, w której Tristan pracował, skupiająca czołowych
architektów z całego okręgu, tradycyjnie o tej porze roku wystawiała
baseballową drużynę przeciwko reprezentacji sieci Benny”s Bar and
Grill. Tristana zaproszono do udziału w meczu. Niewiele namyślając
się i kompletnie nieświadomy faktu, iż ze względu na warunki
pogodowe oraz miejsce spotkania mecz ten będzie bardziej
przypominał hokej niż basebaU, Tristan wyraził zgodę.
Istotnie, zawodnicy stawili się na podmiejskim zamarzniętym
jeziorze, które na jakiś czas miało przemienić się w boisko, ubrani jak
hokeiści. Ich wielowarstwowe kostiumy, zimowe buty i narciarskie
czapki nadawały im wygląd trochę pozaziemskich istot. Tristan w
swoich buciorach czuł się jak kosmonauta na Księżycu. Jego kolega,
Gary Redmund, poda
ł mu zwój specjalnej taśmy, której
przeznaczeniem było poprawiać przyczepność
podeszew.
—
Masz. Oklej tym spody, to nie będziesz się tak ślizgał.
—
Hej, Talbot, stajesz na pozycji odbijającego — po- wiedział Brian,
szef finny, tutaj zaś z powołania i chęci trener drużyny.
Gracze obu zespołów zajęli wyznaczone stanowiska. Tristan przebiegł
wzrokiem po twarzach przeciwników. Uwagę jego przykuł na dłużej
mężczyzna we flanelowej koszuli w czerwono-czarną kratę, z
podwiniętymi po łokcie rękawami. Dwie kokieteryjnie obszarpane
dziury w dżinsach odsłaniały czerwoną skórę jego kolan. Jedyną
oznaką, że facet ma zamiar grać w baseballa, była sportowa rękawica
na jego prawej dłoni.
—
Co się dzieje z tym chłopem? — zapytał Tristan Gary”ego,
szczękając zębami na sam widok nagusa, kąsanego
kilkunastostopniowym mrozem. —
Czy on myśli, że jest w Australii i
poluje na kangury?
—
To Toby LaMott. Myślę, że ubrał się tak, żeby uzyskać nad nami
psychologiczną przewagę.
Tristan przyjął te słowa niczym wyzwanie. Podniósł swój drewniany
kij i, siekąc powietrze, machnął nim kilka razy w obie strony. Nie
wyszło to najlepiej. Puchowa, gruba bluza tamowała swobodę
ruchów.
Spojrzał w kierunku widowni. Na pewno nie można było nazwać jej
imponującą. Składała się z niewielkiej grupki osób, przeważnie kobiet
i dzieci. Wszyscy oni przyszli popatrzeć na swoich mężów, przyjaciół,
sympatie i ojców i dodać im ducha. Najgłośniejszą i najbardziej
żywiołową osobą w tej grupie była jasna blondynka
w narciarskiej kurtce, która z dłońmi przyłożonrmi do ust na kształt
tuby zagrzewała krzykiem do walki zawodników z reprezentacji sieci
barów.
Ale prawdziwą niespodzianką była osoba, która towarzyszyła tej
rozkrzyczanej entuzjastce baseballu. Allison Parker miała na głowie
białe nauszniki, które cudownie kontrastowały z jej włosami koloru
miedzi, a na sobie długie futro. Siedziała sztywno na rozkładanym
krzesełku, jak gdyby z powodu panującego zimna bała się poruszyć.
Uśmiechnął się do niej, lecz ona chyba za- marzła, gdyż nie
odwzajemniła pozdrowienia.
Rozległ się gwizdek sędziego i mecz się rozpoczął.
W kierunku Tristana ze świstem poszybowała piłka.
Rzut, precyzyjny i piekielnie silny, okazał się nie do przyjęcia. Sędzia
ogłosił punkt dla przeciwników.
Niebawem sytuacja się powtórzyła. Facet w kraciastej koszuli i z
dziurami na kolanach wziął zamach i posłał piłkę wprost na ciało
Tristana. O przyjęciu jej w ogóle nie było mowy.
— Tylko tak dalej, Toby! —
rozkrzyczała się blondynka. — Jeszcze
jedna taka bomba, a wykasujesz gościa.
W odróżnieniu od swojej towarzyszki, Allison Parker zdawała się w
ogóle nie brać duchowego udziału w grze. Trzymała w dłoniach
okrytych rękawiczkami plastikowy kubek z parującą kawą czy herbatą
i patrzyła na boisko- lodowisko nieobecnym wzrokiem.
Toby tymczasem szykował się do zadania zabójczego ciosu, co
oznaczało, że Tristan znalazł się w sytuacji kogoś, kto walczy o życie.
Ugiął nogi, pochylił się do przodu i czekał. Wszystkie mięśnie miał
napięte niczym postronki. Z tamtej strony piłka już wyleciała. Tristan
zamachnął się, rzuciło nim w lewo, nogi uciekły gdzieś do tyłu, upadł
na twarz i zarył nosem w śniegu. Usłyszał jeszcze nad sobą wyrok
sędziego:
— Przewaga trzech i pauzujemy.
Bardziej upokorzony niż obolały, Tristan dźwignął się na nogi i
powędrował ku ławce rezerwowej. Wzrok trzymał utkwiony w
czubku oszronionego drzewa, żeby tytko nie patrzeć na Allison
Parker. Nagle jednak postawa ta wydała mu się śmieszna i dziecinna.
Spojrzał w jej kierunku. Uśmiechnęła się i pomachała mu ręką.
Pokonanym nie wolno ignorować tak ciepłych oznak sympatii.
—
Cześć — powiedział podchodząc. — Jak się bawisz?
— Nie narzekam.
—
Poślizgnąłem się.
—
Zauważyłam.
— Nikt nie dorówna Toby”emu —
wtrąciła siedząca obok blondynka,
która nawet nie starała się ukryć lekceważącego uśmieszku. — A już
na pewno nie pan, panie z czternastym numerem.
— Jeszcze zobaczymy —
odparł niczym bokser, który mimo
zmasakrowanej twarzy rwie się na ring. - Nazywam się Talbot, Tristan
Talbot.
- Pan Podrywalski! -
wykrzyknęła entuzjastka nagusa, szeroko
otwierając oczy.
Widząc mimikę jej twarzy, Tristan mógł się tytko nie bez obaw
domyślać, jaki to portret jego osoby naszkicowała przed blondynką
Allison Parker. Zapewne wizerunek ciemięgi, która przez cały rok nie
potrafiła poderwać dziewczyny.
—
Powiedziałaś mi, że to przeciętniak — szepnęła Jazz do ucha
Allison. —
Całkowicie nie zgadzam się z tobą. Wygiąda przebojowo,
choć na pewno nie jest przebojowym graczem.
Atlison zaczerwieniła się.
— Ja i Jazz razem pracujemy —
powiedziała w formie wyjaśnienia,
zarazem przedstawiając przyjaciółkę.
—
A ja myślałem, że jesteś barmanką w jakimś lokalu, skoro tak
gorąco popierasz tamtych — rzekł, puszczając oko do blondynki.
—
Lubię kibicować zwycięzcom — odpowiedziała z powabnym
uśmiechem.
—
Zwycięstwo jest dzisiaj nam pisane.
—
Tak sądzisz, panie Podrywalski? — zapytała Jazz z ironicznym
uśmiechem.
— Jestem tego pewien.
—
Zaskoczyła mnie twoja obecność — rzuciła tymczasem Allison. —
Nie pamiętam, żebyś jakoś szczególnie udzielał się sportowo w
szkole.
—
Może nie jestem sportowym zapaleńcem, ale jako dzieciak trochę
otarłem się o baseballa.
—
Również na lodzie?
—
Po lodzie nawet jeszcze dotąd nie chodziłem — odparł zgodnie z
prawdą.
—
Mnóstwo chłopców przewraca się — powiedziała Jazz jakby w
zamiarze dodania Tristanowi otuchy. Jej oczy patrzyły z życzliwą
kokieterią. — Życzę szczęścia w dalszych partiach.
—
Powiedziałaś to tak, jakbym faktycznie go potrze bował.
—
Zgadza się. Drużyna, której kibicuję, wygrywała te spotkania przez
trzy lata z rzędu. Wygra i po raz czwarty. Ale żeby tak się stało, mój
Toby nie może umrzeć z pragnienia. Pójdę i zapytam, czy nie napiłby
się czegoś.
—
Czy też masz hopla na punkcie baseballu na lodzie, jak twoja
koleżanka z pracy? — zapytał Tristan Allison, gdy Jazz odeszła.
—
Skąd. W gruncie rzeczy to żadna przyjemność siedzieć bez ruchu
na mroźnym wietrze.
—
Więc dlaczego tu przyszłaś?
Wypada pokibicować przyjaciołom — odparła, a Tristan natychmiast
zadał sobie pytanie, których to w szczególności zawodników ma na
myśli.
W tym samym momencie zobaczył, że macha na niego trener.
—
Obowiązek wzywa.
—
Połam nogi — powiedziała Allison z uśmiechem.
—
Obiecuję, że tym razem dam im do wiwatu. Będziesz świadkiem
całkiem dobrego widowiska,
Obietnicy tej miał pożałować. Gra na lodzie wymagała dużo
większych umiejętności, niż to sobie wyobrażał. Boisko było czymś w
rodzaju szachownicy. Miejscami zalegał kopny śnieg, miejscami zaś
odsłonięty i wyślizgany lód zmuszał do karkołomnych i najczęściej
nieudanych wysiłków utrzymania pozycji pio
nowej.
Na szczęście zawodnicy z jego drużyny nie byli żółtodziobami.
Rzucili się do walki i powoli zaczęli odrabiać straty z początku gry.
Gdy Tristan znów stanął na stanowisku gracza odbijającego piłki, było
trzy do dwóch dla przeciwników. Zaczęła się ostatnia część meczu.
Był przemarznięty, zmęczony, zniechęcony. Gdyby nie duch
rywalizacji, już dawno powiedziałby trenerowi, że pięknie dziękuje i
wraca do domu. Znaczną rolę odgrywała też duma. Allison Parker
była świadkiem jego poślizgnięcia się i upadku.
Postanowił zrehabilitować się w jej oczach. Przedtem chciał się
wykazać i wyszedł na fajtłapę. Teraz miał ostatnią szansę zmazania tej
kompromitacji.
Spojrzał w kierunku, gdzie siedziała. Dzieliła ich spora odległość,
więc musiała chyba bardziej wyczuć niż dostrzec jego spojrzenie, tak
czy inaczej dla dod
ania mu otuchy uniosła kciuk do góry.
Ku zaskoczeniu wszystkich kij Tristana odbił pod cudownym kątem
piłkę rzuconą przez Toby”ego, która minęła gracza na drugiej bazie i
poszybowała na środek pola. Tristan rozpoczął bieg. W połowie drogi
poślizgnął się znowu i zwalił jak długi na lód.
Dobiegły do niego pełne zachęty okrzyki kolegów. Poderwał się i
obiegł wszystkie bazy. Wrócił na swoje stanowisko w momencie, gdy
łapacz z drużyny przeciwnika wyciągał rękę po piłkę.
— Zaliczony! —
ogłosił sędzia.
Allison sko
czyła na równe nogi i jęła klaskać co sił w dłoniach,
podczas gdy Jazz zamknęła oczy i jęknęła. Toby ponurym wzrokiem
wpatrywał się w kupkę śniegu pod stopami. Tristan zaś, który ni stąd,
ni zowąd wyszedł na bohatera, znoszony był na rękach z boiska przez
rozradowanych kolegów.
—
Rany! Toby ma minę, jakby rozbił dopiero co kupiony samochód
—
zawołała Jazz. — Lepiej natychmiast wiejmy stąd. Dokąd nie
pogodzi się z myślą o przegranej, wolę być od niego z daleka. —
Złożyła swoje krzesełko i ruszyła w stronę samochodu.
Allison zawahała się. Nie wypadało odchodzić tak bez słowa i nie
pogratulować Tristanowi. A jednak ostateczną decyzję wymusiła na
niej Jazz, która szybko wróciła i prawie ze łzami w oczach szepnęła:
—
Błagam, szybko. Jeśli w przeciągu najbliższych minut nie znajdę
się w toalecie, będzie nieszczęście.
Allison rzuciła jeszcze okiem na zbitą grupę zawodników. W końcu
udało się jej w tej gęstwie odszukać Tristana. Był bez swoj ej czapki
narciarskiej i jego ciemnymi włosami bawił się w tej chwili mroźny
wiatr.
Jazz miała rację. To był cudowny facet. Prawdę mówiąc, zawsze bił
innych na głowę urodą i prezencją.
I jeszcze jedna myśl nie dawała jej spokoju. Przypomniała sobie
pocałunek Tristana z czasów szkolnych i stwierdziła, że jak na kogoś,
kto w tamtych
czasach raczej nie miewał randek, Tristan całował po
mistrzowsku.
ROZDZIAŁ TRZECI
Allison wróciła do domu, marząc o ciepłym posiłku i spędzeniu reszty
dnia w łóżku z dobrą książką w ręku.
Zdążyła jednak tylko wziąć kapiel i ubrać się w grubą, flanelową
piżamę, gdy pojawiła się Jazz.
—
Wyglądasz jak pięcioletnia dziewczynka, która dopiero co
obejrzała dobranockę — powiedziała, siadając na obitej wzorzystym
perkalem kanapie. — Kobieto, jest sobotni wieczór.
—
Tak, ale nie każdy ma w sobotę randkę.
—
Nie żartuj! Toby nie wydobył się jeszcze z psychicznego dołka,
więc poradziłam mu, by wypożyczył sobie kasety z Flipem i Rapem.
—
Wciąż gryzie się tą przegraną?
Jazz kiwnęła głową.
—
Ale musi sam sobie z tym poradzić. Ja nie nadaję się do roli
opiekunki i pocies
zycielki. Wyskakuj z piżamy. Idziemy do miasta.
Allison zupełnie nie uśmiechała się perspektywa wyjścia w mroźny,
zimowy wieczór. A jednak na twarzy Jazz malowała się taka tęsknota
za jakąś rozrywk że zapytała:
— To znaczy gdzie?
—
Na uliczne karnawałowe tańce.
Allison jęknęła.
—
Tylko nie to. Dopiero co odtajałam i nie planuję powrotu na
Grenlandię.
—
Spokojna głowa. Organizatorzy pomys”leli o ogrzewanym
namiocie. Mówię ci, zapowiada się kwietna zabawa.
Allison zawsze była na bakier z taicami. Uważała się za antytalent w
tej dziedzinie i w towarzystwie zawsze tak lawirowała, by nie zrobić z
siebie pośmiewiska.
—
Wiesz, że nie tańczę.
—
Nie musisz. Posłuchamy po prostu różnych zespołów muzycznych,
fundniemy sobie kiełbaski z rożna i popijemy je grzanym piwem. —
Jazz przybrała teatralną pozę. — Och, nie skazuj mnie na samotność
—
wykrzyknęła z manierą aktorki dramatycznej.
—
Dobra. Pojadę na ten twój głupi ubaw, ale jeżeli zmarznę, uciekam
do domu, choćbyś błagała mnie na kolanach.
Gdy dojechały na miejsce, stwierdziły z prawdziwą satysfakcją, że
ogrzewany namiot i kiełbaski z rożna to nie mit, tylko rzeczywistość.
Gdyby jeszcze nie było tu takiego ścisku, a gitary i inne instrumenty
muzyczne wytwarzały mniej decybeli, byłoby całkiem fajnie. ALlison
w gruncie r
zeczy wdzięczna była Jazz, że wyciągnęła ją z penatów.
Tristan wraz z kolegami przepychał się przez tłum. Przyjechali tu, by
uczcić zwycięstwo, i już trochę szumiało im w głowach. Byli na luzie
i w szampańskim nastroju. Mimo wszystko Tristan rozważał właśnie
decyzję o pożegnaniu się, wiedząc, jak łatwo jest wypić o jeden
kieliszek za dużo. Nagle wśród morza głów dostrzegł plamę koloru
miedzi. To mogły być tylko włosy Allison Parker. I faktycznie, coś
jadła i wydawała się być sama.
A potem zobaczył Jazz, jej zabawną i mimo wszystko sympatyczną
przyjaciółkę. Upewniwszy się jeszcze, czy czasami nie towarzyszą im
jacyś panowie, pod błahym pretekstem odłączył się od grupy kolegów
i podszedł do dwóch kobiet.
Aflison na jego widok szeroko otworzyła oczy i szybko przełknęła
przeżuwany właśnie kęs.
—
Cześć — odwzajemniła mu pozdrowienie.
Uśmiechnął się.
—
No to się pomyliłaś.
- Z czym?
—
Że tamci wygrają.
—
To Jazz zabawiała się w odgadywanie przyszłości.
—
Chcesz powiedzieć, że wynik cię nie zaskoczył?
Wzruszyła ramionami.
—
Na lodzie każdy wynik jest możliwy. Gdyby Pete nie stracił piłki
na zewnętrznym polu, byłbyś wyeliminowany.
—
I cieszyłabyś się z tego powodu?
—
Na pewno cieszyłaby się Jazz. Toby jest jej flarzeczonym.
— A gdzie jest twój narzeczony? Czy przypadk
iem nie było go w
drużynie naszych przeciwników?
— Nie. Ja nie mam narzeczonego. —
Skończyła kićłbaskę i cisnęła
papierową tackę do kosza.
—
W takim razie możemy chyba zatańczyć. Wyciągnął ku niej rękę,
lecz ona gwałtownie potrząsnęła głową.
— Ja tak nie u
ważam.
— Nie?
— Nie. —
Zapanowała krępująca cisza. — Mimo to cieszę się, że cię
tu spotkałam.
—
Naprawdę? — Tristan odzyskał nadzieję.
—
Tak. Po meczu, niestety, nie mogłam z tobą porozmawiać, lecz
teraz informuję cię, że lista, o którą prosiłeś, jest już gotowa.
Nadzieja znów opuściła Tristana. Allison żyła tylko swoją pracą. Poza
nią nie widziała świata.
—
No to szybko uwinęłaś się z tą robotą. A może jednak zatańczysz?
Twój klient poczułby się zaszczycony.
—
Przykro mi, ale nie tańczę z klientami — oświadczyła chłodno.
—
Ale ja tańczę — powiedziała Jazz, której wreszcie udało się
uwolnić od zanudzającej ją starszej pani z kotem na ręku.
I zanim Tristan zorientował się, co robi, już wirował przy muzyce
country na zbitym z desek parkiecie. Jazz dwoiła się i troiła, by zrobić
na nim jak najlepsze wrażenie, lecz on myślał o kobiecie, z którą tak
bardzo chciał zatańczyć, lecz która uraczyła go odmową.
W poniedziałek Allison zadzwoniła do Tristana i umówiła się z nim
na spotkanie w czasie, kiedy nie będzie Jazz. Nie miało to nic
wspólnego z zazdrością. Po prostu nie mogłaby znieść widoku
przyjaciółki robiącej słodkie miny do klienta.
W sobotę w drodze powrotnej do domu Jazz paplała tylko o Tristanie.
Wynosiła go pod niebiosa. Jej zdaniem, był najbardziej czarującym
mężczyzną, z jakim tańczyła na przestrzeni kilku ostatnich lat.
Później, już w domu, posypały się dalsze „naj”. By ich nie słyszeć,
Allison nastawiła radio.
Kiedy jednak pojawił się w agencji, musiała w duchu przyznać, że
Jazz w gruncie rzeczy tak bardz
o nie przesadziła.
—
Odzie twoja przyjaciółka i wspólniczka? — zapytał, siadając.
—
Wyszła gdzieś z narzeczonym — odparła tonem, który miał być
rzeczowy, a okazał się oschły.
Tristan wyjął z teczki kolejną porcję listów i położył ją na biurku.
— W drodze d
o ciebie wpadłem do biura ogłoszeń i przekazano mi
tam resztę korespondencji.
Skrzywiła się.
—
Myślałam, że mamy to już za sobą.
—
Ja też tak myślałem. Ale widocznie bywają ogłoszenia, które
wywołują prawdziwe trzęsienia ziemi. Potrząsnął głową z
rozbawieniem.
—
Bez wątpienia ograniczyłbyś liczbę respondentek, gdybyś podał
swój wiek. A tak odpowiadają na apel samotnego mężczyzny zarówno
panie osiemdziesięcioletnie, jak i szesnastolatki.
Osiemdziesięcioletnie? Chyba żartujesz? Allison przeszła nad tym
pytani
em do porządku i spojrzała z paniką w oczach na pietrzącą się
przed nią stertę kopert.
—
Tego musi być przynajmniej setka — westchnęła.
—
Mam jeszcze paczuszkę.
Wzięła podany jej pakunek. Poczuła, że jest miękki.
—
Mam wrażenie, że w środku jest coś z ubrania. Zresztą, po co
mamy zgadywać. Najlepiej rozerwij papier i sam się przekonaj.
Tristan uczynił to i po chwili trzymał w ręku białe, męskie gatki,
usiane czerwonymi serduszkami.
— Prezent —
rzekł z miną człowieka, który wszystkiego by się
spodziewał, tylko nie tego.
—
Do rozporka jest przypięta kartka — zauważyła Allison.
—
„Jeśli nie są na ciebie za duże, to jesteś mężczyzną w sam raz dla
mnie” —
przeczytał.
—
Chyba są trochę za duże — mruknęła złośliwie.
—
Tak sądzisz?
Na moment zaschło jej w gardle, gdyż spojrzał na nią tak, jakby ją
rozbierał wzrokiem.
—
A co do prezentów, to jest ich więcej — powiedziała, sięgając po
tekturowe pudełko. — Są tu nawet dwie taśmy wideo.
—
Oglądałaś je” Zarumieniła się mimo woli.
—
Tylko początek jednej. Resztę niech ogląda osoba, do której są
adresowane, czyli ty. Masz też do przeczytania kilkanaście z ponad
dwóch setek listów pierwszej partii.
—
Chwileczkę — przerwał jej. — Przeczytałaś ponad dwieście
listów?
—
Dokładnie dwieście piętnaście. Ale pomogła mi w tym Jazz.
Na
stępnie Allison zaczęła rozwodzić się nad tym, jakimi to kryteriami
wyboru się kierowała. Tristan kiwał ze zrozumieniem głową, lecz
faktycznie niczego nie rozumiał i w ogóle prawie jej nie słuchał.
Spoglądał na jej smukłą szyję, muskał wzrokiem jej dopasowaną
bluzkę i był w tej chwili jak najdalszy od interesowania się kwestią, z
jaką to osobą spędzi Walentynki.
Allison jednak, jakby na przekór temu, podała mu przez biurko
pudełko z listami i paczkami od wybranych kandydatek.
—
Proszę. Reszta należy do ciebie.
—
A jeśli żadna mi się nie spodoba?
—
Wtedy będę musiała zająć się tymi listami. — Sldnęła głową ku
kupce leżącej na biurku, zaś wyraz jej twarzy jednoznacznie
wskazywał, że nie jest tą perspe
ktywą zachwycona.
Zadzwonił telefon. Allison .sięgnęła po słuchawkę.
Chcąc nie chcąc, musiał się czymś zająć i zaczął przeglądać listy od
kobiet, z których każda chciała zostać jego wybranką. Równocześnie
słuchał uważnie wszystkiego, co Allison mówiła do tamtej osoby.
—
A więc są jeszcze wolne miejsca?... Wspaniale. Weźmiemy
pierwsze wolne... Co powinnyśmy przynieść?... Tak, mamy odznaki, o
których pan mówi... Moja partnerka nazywa się Jasmine Connors... A
więc w so-. botę w Centrum Biurowym... Będziemy na pewno.
Dziękuję.
Odłożyła słuchawkę.
Przepraszam za ten tel
efon. A więc jak? Masz jakieś pytania?
Pytania! Tristan chciałby zapytać ją o tysiąc rzeczy,
lecz żadne nie dotyczyłoby sprawy, w związku z którą tu przyszedł.
Przede wszystkim chciałby dowiedzieć się, jak zamierza spędzić
Walentynki. I co w ogóle lubi rob
ić, gdy akurat nie planuje dla innych
wyjątkowych, miłych, szczęśliwych chwil?
Allison nerwowo zastukała piórem w blat biurka i nagle Tristan
uświadomił sobie, że przecież czeka na jego odpowiedź. Ostatecznie
zjawił się tutaj w konkretnej sprawie, a nie dla własnej przyjemności.
„Iymczasem patrzenie na Allison i rozmawianie z nią sprawiało mu
ogromną przyjemność, nawet jeżeli Allison nie odczuwała niczego
podobnego i uważała go za dopust Boży.
—
Przejrzę te listy i zadzwonię do ciebie — powiedział, przenosząc
zawartość pudełka do teczki.
Na dole w kiosku kupił gazetę. Szybko znalazł blok ogłoszeń, a w nim
listę planowanych karnawałowych imprez.
Organizatorzy starali się różnicować atrakcje. Parada starych sań,
golfowy turniej na śniegu, a wreszcie największy na świecie konkurs
w układaniu puzzli w tutejszym Centrum Biurowym. Wstęp
kosztował dziesięć dolarów, plus opłata za specjalny znaczek,
stanowiący pamiątkę tego karnawału.
Tristan uśmiechnął się do swych myśli. Nigdy by nie odgadi, że
A]lison lubi układanki. Ciekaw był teraz, o czym marzy.
Urodzona w St. Paul, Allison uwielbiała panującą tu podczas
kama.yału atmosferę zabawy. Jako mała dziewczynka dzielnie
wystawiała swoje piegowate policzki na siarczysty mróz, byleby tylko
nie uronić niczego z karnawałowego pochodu płynącego głównymi
arteriami miasta lub z wyścigu sań.
Ostatnio, zawalona pracą, a i też mniej spragniona rozrywek,
ograniczyła swój udział w licznie organizowanych przez rajców
miejskich imprezach do zwiedzania wystawy rzeźb wykutych w
bryłach lodu oraz kibicowania chłopcom grającym w baseballa.
Prawdziwie jednak przeżywała jedynie swoje czynne uczestnictwo w
konkursie układania puzzli, organizowanym w Centrum Biurowym.
Była w tej dziedzinie prawdziwą mistrzyni choć jeszcze nigdy nie
udało się jej wygrać. Cóż, w konkursie rywalizują ze sobą sami
mistrzowie i wygrana w dużym stopniu zależy od lutu szczęścia oraz
współpracy z partnerem.
Jej stałą partnerką była do tej pory Jazz. Umówiły się w głównym
holu przy fontannie, lecz Jazz się spóźniała. Po dwudziestu minutach
nerwowego oczekiwania Allison zaczęła się niepokoić. Co chwila
spoglądała na zegarek i rzucała wzrokiem w kierunku drzwi. Kiedy
postanowiła pobiec do telefonu, usłyszała swoje imię i odwróciła się.
Przed nią stał uśmiechnięty Tristan.
—
Czyż nie wspaniały zbieg okoliczności? — rozpoczął rozmowę od
retorycznego pytania.
Allison nie bardzo wierzyła w tego rodzaju przypadki i właściwie
miała ochotę zapytać go, czy czasami jej nie śledził, w porę jednak się
pohamowała.
—
Co cię tu przyniosło?
—
Czy na kogoś czekasz? — odpowiedział pytaniem na pytanie.
—
Tak, Jazz spóźnia się już około pół godziny — wyjaśniła, po raz
setny spoglądając na zegarek.
—
Bierzecie udział w konkursie?
—
Taki przynajmniej miałyśmy zamiar, ale chyba nic z tego nie
będzie.
W tym momencie głośniki ożyły i spiker poinformował publiczność,
iż wszyscy chętni mają potwierdzić swoje uczestnictwo w przeciągu
pięciu minut.
Allison i Tristan podeszli do stołu, na którym widniała tabliczka z
napisem „Rejestracja”
—
Nazywam się Allison Parker. Czy moja partnerka, Jasmine
Connors, zostawiła tu może jakąś wiadomość?
Siwowłosa kobieta w okularach sięgnęła po leżącą z boku różową
kartkę papieru.
—
Owszem. Dziesięć minut temu osoba o tym nazwisku zadzwoniła
do nas z informacj że zepsuł się akumulator w jej samochodzie i jest
zmuszona czekać na pomoc drogową.
Allison bezradnie opuściła ramiona.
—
A więc jesteśmy zdyskwalifikowane?
Kobieta uśmiechnęła się najcieplejszym z uśmiechów, ale jej słowa
zabrzmiały niczym wyrok:
— Niestety, przepi
sy są bezwględne. Zabraniają nam dopuszczać
zawodników do udziału w konkursie po określonym czasie. Ma pani
jednak szansę znalezienia sobie zastępcy.
—
Szaleję na punkcie układanek — rzekł Tristan szonym głosem,
zbliżając usta do ucha Allison.
Poczuła zapach jego wody kolońskiej.
—
Czy mam rozumieć, że chcesz być moim partnerem?
—
Jestem do dyspozycji. Decyzja należy do ciebie. — Uśmiechnął
się. — O ile oczywiście twoja etyka zawodowa pozwala ci wchodzić
w tego rodzaju stosunki z klientem.
—
Nie chciałabym zabierać ci czasu... — zaczęła z niepewną miną.
— Mam go mnóstwo.
—
Ale przecież mówiłeś, że nie możesz zająć się listami właśnie z
powodu nawału zajęć.
—
Czytanie listów od nieznajomych kobiet to jedna sprawa, układanie
z tobą puzzli to druga. Nie można tych dwóch rzeczy ze sobą
porównywać.
—
Proszę państwa — wtrąciła się urzędniczka — czas mija.
Kończymy rejestrację, musicie więc w tej chwili podjąć decyzję.
Tristan sięgnął po portfel, wyjął zeń banknot dwudziestodolarowy i
położył na stole. Następnie pokazał przypięty do klapy marynarki
karnawałowy znaczek.
—
Pana godność? — zapytała kobieta.
- Tristan Talbot.
— Tristan —
powtórzyła z jakąś szczególną przyjemnością. — To
samo imię nosił jeden z rycerzy na dworze króla Artura.
—
Moja matka zawsze była wielką miłośniczką opery.
—
Ja też nią jestem — przyznała siwowłosa pani, a jej oczy za
szkłami okularów jarzyły się młodzieńczym blaskiem — a „Tństan i
Izolda” Ryszarda Wagnera to jedna z moich ulubionych oper.
Westchnęła, po czym opieczętowała prawe dłonie Tristana i Allison,
wyczarowując na nich błękitne płatki śniegu.
— To wasz symboliczny znak uczestnictwa w konkursie. Zadaniem
państwa będzie ułożyć w jak najkrótszym czasie obraz
przedstawiający pałac zimowy, ten sam, który wzniesiono z bloków
lodu na wysp
ie Harriet. Odszukajcie więc jak najszybciej numer
siedemdziesiąt dziewięć i... powodzenia.
Wskazała ręką ku długim stołom, za którymi, oddzieleni
przegródkami, siedzieli już zawodnicy, i pożegnała ich uśmiechem.
Allison i Tristan bez trudu odnaleźli swoje miejsca i dołączyli do
reszty. Po prawej mieli za sąsiadów i rywali dwóch wyrostków
ubranych w dżinsy i flanelowe koszule, po lewej zaś kobietę i
mężczyznę w średnim wieku, którzy wyglądali na małżeństwo.
—
Wszyscy zawodnicy proszeni są o zajęcie miejsc
—
rozległ się głos spikera. — Za chwilę zaczynamy.
Tristan przysunął się ze swoim krzesłem bliżej Alflson.
— Co ty wyprawiasz? —
spytała.
—
Przecież mamy współpracować.
—
Współpracować, owszem, ale nie przeszkadzać sobie. Jeżeli się nie
odsuniesz, będziemy trącali się łokciami.
Potulnie spelnił jej życzenie.
Spoza stołu sędziowskiego podniósł się główny arbiter zawodów i
zbliżywszy mikrofon do ust zapoznał wszy-
stkich z regulaminem konkursu. Następnie rozległo się przejmujące
solo na trąbce, będące sygnałem startu. Z setek nerwowo otwieranych
pudełek posypały się kawałki
układanki.
Allison poczuła przyspieszony bicie serca. Opanowała ją gorączka
współzawodnictwa. Przywykła do kierowania Jazz, wydała komendę
Tristanowi:
—
Ja przewracam elementy na prawą stronę, ty bierzesz się do
układania brzegów.
—
Wolałbym zająć się białymi — powiedział. — Ułożenie ramki jest
proste.
—
Ale białe to dominujący kolor.
—
Właśnie. Kiedy ułożymy białe płaszczyzny, będziemy w domu.
I posłał jej uśmiech tchnący takim optymizmem, że poczuła niemal
wyrzuty sumienia z powodu swych wątpliwości.
Skupiła się na swojej części układanki, gdzie z kolei dominowały
różne szarości i brązy, lecz od czasu do czasu zerkała na szczupłe i
długie palce Tristana, które śmigały w jakimś szczególnym balecie
ponad blatem stołu. Za którymś tam razem uchwycił jej spojrzenie.
Oblała się rumieńcem.
—
Czy coś nie tak? — zapytał.
— Nie, wszystko dobrze.
Przy różnych okazjach ich dłonie spotykały się i za każdym razem
odczuwała coś w rodzaju miłego podniecenia.
Tristan dwoił się i troił. Kiedy ona zajmowała się układaniem nieba,
wykonywał swoją część zadania i podsuwał jej równocześnie kawałki
szarego błękitu. Był dobry i wiedział o tym. Wyraz jego twarzy, na
której malowała się skupiona pewność siebie, mówił sam za siebie.
Pracowali w milczeniu, porozumiewając się wyłącznie oczami. Oboje
wierzyli w zwycięstwo i jedno podtrzymywało drugie w tej wierze.
Kiedy do końca konkursu pozostał zaledwie kwadrans, wyglądało na
to, że lada chwila skończą.
Nagle rozległ się dzwonek, oznajmiający, iż którejś z par zawodników
udało się ułożyć całość, a zaraz po nim dało się słyszeć zbiorowe
westchnienie —
wyraz zawiedzionych nadziei. Wszystkie głowy
zwróciły się w jednym kierunku. Zwycięzcy, dwóch mężczyzn w
podeszłym wieku, nie kryli swojej radości.
-
Przegraliśmy - oświadczył grobowym głosem Tristan.
—
Ale niewiele nam brakowało. nIylko dziesięć minut.
—
Allison była zaskoczona rozczarowaniem malującym się na jego
twarzy. —
Głowa do góry. Nagroda wynosi tylko sto dolarów.
— Nie
chodzi o pieniądze, tylko o to, że przegraliśmy.
—
Rozumiem, ale popatrz, jaki piękny jest ten pałac.
—
Pogładziła opuszkami palców spękaną powierzchnię układanki.
Nagle rozległ się głos spikera:
—
Jeśli komuś z państwa brakuje do ukończenia całości mniej niż
dwadzieścia pięć elementów, proszę podnieść rękę.
—
Może mamy szansę na drugie miejsce. — W oczach Tristana
zablysła nadzieja, kiedy podnosił rękę do góry.
Okazało się, że aż trzy pary spełniały podany przez spikera warunek.
Allison i Tristan zajęli czwarte miejsce. Sędzia pogratulował im i
wręczył Allison długą białą kopertę.
—
Co wygraliśmy? — zapytał Tristan.
Allison wyjęła ze środka koperty podłużny karteluszek i przebiegła
wzrokiem wydrukowane na nim słowa.
—
To zaproszenie na kolację do „Heartthrob Cafe”. Na dwie osoby
— „Heartthrob Cafe”? —
Tristan ściągnął brwi. — To chyba
odpowiedni lokal, żebyś się tam mogła pokazać ze swoim klientem,
prawda?
—
Ty to weź — powiedziała, kładąc zaproszenie po jego stronie stołu.
—
W końcu zapłaciłeś za wstęp.
Tr
istan przesunął kartonik po blacie stołu w jej stronę.
—
To nie fair. Oboje zapracowaliśmy na tę kolację.
—
Ty bierzesz zaproszenie, a ja biorę układankę. W ten sposób
będziemy kwita.
—
Skorzystam z tego zaproszenia wyłącznie pod warunkiem, że
wybierzemy s
ię tam razem — powiedział stanowczo.
—
Dobrze, niech będzie — zgodziła się z bijącym sercem. — Tak czy
owak, będzie to dobra okazja, żeby porozmawiać o Walentynkach.
—
W takim razie chodźmy już dzisiaj. Chyba że masz inne plany na
ten wieczór?
Mogła wykręcić się od tej kolacji, tyle że nie chciała.
—
Czy już wybrałeś walentynkową partnerkę?
—
Tak, ale wolałbym nie rozmawiać o tym w tej chwili. Po prostu
myślę tylko o tej kolacji.
—
Tylko nie pomyl jej z randką.
— A to dlaczego?
Zawahała się.
— Nie umawiam s
ię na randki z moimi klientami.
Wyciągnął rękę i ujął jej dłoń.
—
A nie mogłabyś choć raz zrobić wyjątku? Dla faceta, który niegdyś
śnił po nocach o tym, żebyś została jego dziewczyną?
Allison wiedziała, że powinna powiedzieć „nie”, tymczasem usłyszała
swo
je słowa:
—
Dobrze. Ze względu na stare, dobre czasy.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Zjawił się kelner z zamówionymi potrawami, błyskawicznie rozstawił
je na stole i ulotnił się na swoich łyżworolkach. Cała obsługa w
„Heartthrob Cafe” poruszała się zresztą w ten sposób: jeżdżąc w rytm
puszczanych z grającej szafy dawnych przebojów rock-and-rollowych.
W rezultacie lokal przypominał bardziej dyskotekę niż miejsce dla
spotkań we dwoje.
Tristan lustrował otoczenie spojrzeniem, w którym najwyraźniej
dominował krytyczny dystans. A.llison nie mogła tego nie zauważyć.
—
Jesteś tu po raz pierwszy, prawda? — zapytała, przysuwając swój
talerz do siebie.
—
Tak, i chyba raczej będę unikał tego miejsca, skoro
pobyt w nim łączy się z ryzykiem, że w każdej chwili któryś z tych
baletmis
trzów może się potknąć i na twoim ubraniu wyląduje
zawartość sosjerki, talerza czy salaterki.
Przyznaję, że oczekiwałem czegoś zupełnie innego. Ciszy i
prywatności, a nie gagów z niemych komedii.
—
Wszystko zależy od gustu. Zaproponowałam raz ten lokal
pew
nemu małżeństwu dla uczczenia trzydziestej rocznicy ich ślubu i
wyobraź sobie, że odnaleźli tu atmosferę tamtych lat, kiedy byli
nastolatkami i poznali się.
—
Przeszłość zawsze traktujemy z nostalgią.
—
A poza tym miłość ma dar upiększania i dlatego para, o której ci
wspomniałam, odnalazła tu atmosferę romantyzmu.
Skomentował jej słowa uniesieniem brwi.
—
Uważam, że każdy ma inne wyobrażenie tego, co jest, a co nie jest
romantyczne —
dodała.
—
A jakie jest to twoje wyobrażenie, Allison? Przyćmione światła,
bezszelestnie poruszający się kelnerzy, słodka melodia płynąca z
przemyślnie ukrytych głośników? Czy to właśnie lubisz?
—
Owszem, lubię. Ale wszystko zależy od okoliczności.
—
Chcesz powiedzieć, że zależy od tego, czy twoim partnerem jest
akurat kapitan dr
użyny futbolowej, czy też mistrz szachowy?
Uwielbiał jej rumieńce. Ożywiały jej bladą twarz, rozjaśniały
spojrzenie, nasycały ciepłem całą jej osobowość.
—
Może w młodości było to mi obojętne, ale teraz jestem bardziej
wybredna —
odparła dziwnie oschłym głosem.
Zapraszając Aliison na tę kolację, a właściwie wymuszając ją na niej,
Tristan miał nadzieję, że wreszcie raz na zawsze otrząśnie się z
dawnego zauroczenia Allison Parker i że teraz okaże się ona całkiem
przeciętną kobietą. Jak dotąd, fascynacja jednak nie mijała.
—
Powiedz mi, jak to się stało, że zostałaś konsultantką od spraw
sercowych? —
zapytał, zmieniając temat, by dać jej chwilę oddechu.
Ubarwiała właśnie pieczyste ketchupem i musztardą i czynność ta
zdawała się całkiem ją pochłaniać.
—
Cóż, byłam już trochę zmęczona wspinaniem się po drabinie
kariery, której szczeble zbyt często się łamały.
—
A czym konkretnie się zajmowałaś?
—
Badaniem rynku dla potrzeb tutejszych przedsiębiorstw. Jazz robiła
to samo i tak się poznałyśmy.
— Masz dyplom z tej dziedziny?
—
Dziwi cię to?
Tak. Był tym wszystkim raczej zaskoczony.
—
Pamiętam, że w swoim czasie obiło mi się o uszy, że Allison
ParkeT wybiera się do szkoły modelek.
Serdecznie się roześmiała.
—
Głodówki z myślą o zachowaniu linii nigdy mnie nie pociągały.
Poza tym jestem zbyt niska jak na modelkę, no i te włosy...
—
Czego znowu chcesz od swoich włosów?
—
Nie ten odcień. Modelka musi mieć uniwersalną kolorystykę, a
moje włosy są prawie czerwone.
—
Mają barwę Wielkiego Kanionu.
I znów na jej policzkach poja
wiły się rumieńce.
—
Och, przestań.
—
To już mężczyzna nie może powiedzieć kobiecie komplementu?
Wielki Kanion jest jednym z cudów świata. Jego widok zapiera dećh
w piersiach.
—
Czego na pewno nie można powiedzieć o moichwłosach.
Była zakłopotana, lecz on ani myślał wybawiać jej z tej opresji.
—
Kiedyś były dłuższe.
Zamknęła się w sobie i skupiła na jedzeniu.
—
Wiesz, znam tylko dwie osoby, które używają równocześnie
ketchupu i musztardy. Ty jesteś tą drugą, a pierwszą jestem ja.
Po chwili i na jego talerzu
pojawił się czerwono-żółty wzór.
Allison wciąż milczała.
—
Więc jak dokonałaś tego skoku od ekonomicznej analizy rynku do
spraw, którymi się obecnie zajmujesz?
Wytarła usta serwetką.
—
Pewnego razu, w chwili wielkiej chandry, ja i Jazz zaczęłyśmy
zastanaw
iać się nad tym, co by tu zrobić, żeby uzyskać finansową
niezależność. W końcu wpadłyśmy na wspaniały pomysł. Ludzie żyją
nie tylko towarami, zarabianiem i wydawaniem pieniędzy. Jest jeszcze
cały bogaty świat duchowy, świat stosunków międzyludzkich oraz
ry
tuałów i form z nim związanych.
—
Rozumiem, że pomysł wypalił?
—
Nie możemy narzekać. Powodzi się nam lepiej, niż
oczekiwałyśmy.
Pokręcił głową z rozbawieniem.
—
Gdyby ktoś w szkole powiedział mi, że założysz kiedyś swój
własny interes, nie uwierzyłbym mu.
—
A czy można wiedzieć, jak wyobrażałeś sobie moją przyszłość?
Wzruszył ramionami.
—
Widziałem cię na ganku białego domu z dziećmi i mężem, i z psem
leżącym u twoich stóp.
Dolał do swojej szklanki wody mineralnej.
—
Chciałabym mieć psa.
—
A męża i dzieci?
Tym razem to ona wzruszyła ramionami.
—
Myślę, że mogłabym być matką.
—
A co z tym mężem?
—
Jak dotąd, nie spotkałam się z kuszącą propozycją.
Odkrył w tym ślad wyzwania. W ogóle im dłużej obcował z Allison
Parker, tym bardziej intrygowała go jej osobowość.
—
Czy nie uważasz, że na świecie żyje mnóstwo mężczyzn
spragnionych romantycznej miłości?
—
Być może, lecz prawdziwie romantyczną duszę posiada co
najwyżej dwóch czy trzech na tysiąc.
Opadł na oparcie krzesła i utkwił wzrok w kobiecie, w której niegdy
k
ochał się na zabój.
—
Czegoś tu nie pojmuję. Bo skoro tak uważasz, to jak mogłaś
zbudować swoją karierę na założeniu, że w każdym mężczyźnie tkwi
romantyk?
—
Odwrotnie, zawsze twierdziłam, że to kobiety są romantyczne i
spragnione uczuć — odparła z pewnym siebie uśmiechem, dzielnie
wytrzymując jego badawczy wzrok.
—
Naprawdę?
—
Naprawdę. — Odłożyła sztućce i ciągnęła rzeczowym tonem: —
Dobrze pamiętam, że nie chciałeś, żeby ten obiad stał się okazją do
poruszania spraw konkretnych, lecz skoro już dotknęliśmy pewnego
tematu...
Sięgnęła po torebkę i wyjęła z niej sporych rozmiarów brązowy notes.
Tristan pomyślał, że oto obcuje z osobą wyśmienicie zorganizowaną,
jedną z tych, które o czwartej trzynaście umawiają się na towarzyską
pogawędkę, by już o czwartej pięćdziesiąt dziewięć zasiąść w fotelu
przed kamerą telewizyjną w celu udzielenia wywiadu.
—
Chciałabym podzielić się z tobą kilkoma projektami, które
opracowałam. Oczywiście, którą z tych moich propozycji wybierzesz,
będzie zależało w poważnym stopniu od tego, która z kandydatek
będzie ostatecznie twoją walentynkową sympatią.
Podała Tristanowi rozłożony notes. Gdy zapoznał się z treścią kilku
gęsto zapisanych kartek, wiedział przynajmniej tyle, że Allison Parker
rzetelnie podchodziła do swoj ej pracy. Opracowała na jego użytek aż
sześć wariantów. Różniły się wyobrażeniem stylu, nastroju i
symbolicznych detali dnia we dwoje. Kolacja w polinezyjskiej
restauracji i podróż pociągiem przez góry w zimowej scenerii, wieczór
w teatrze i intymne sam na sam przed płonącym kominkiem, a
wszystko to dokładnie skalkulowane i wyliczone co do centa.
—
Biorę na siebie wszystkie niezbędne rezerwacje, na tobie zaś
spoczywa wyłącznie obowiązek stawienia się z partnerką w
wyznaczonych miejscach.
Usłyszał w jej głosie nutkę sceptycyzmu. Najpewniej wątpiła, czy
faktycznie kieruje się romantycznymi motywanii. Intuicja nie myliła
jej. W pierwszym odruchu
chciał odsłonić przed nią kulisy całej sprawy, lecz w porę się
powstrzymał. Z pewnością fakt, że chodzi tu tylko o wygranie zakładu
z
kolegami, nie poprawiłby jego opinn w jej oczach.
— Który z tych wariantów jest twoim zdaniem najbardziej
romantyczny? —
zapytał.
—
Sądzę, że powinieneś to sam osądzić — odparła chłodnym tonem.
Tristan odniósł wrażenie, że Allison traktuje go z pewną wyższością.
Poczuł się, jakby znów miał siedemnaście lat.
—
Dobrze, ale teraz po prostu jestem ciekaw, jak ty chciałabyś
spędzić ten dzień, gdybyś stanęła przed takim wyborem — powiedział
z nutką irytacji w głosie.
Uśmiechnęła się przepraszająco.
—
Chciałabym słuchać trzasku płonących polan, czuć miłe ciepło na
twarzy i od czasu do czasu spoglądać w okno, za którym jest wiatr i
mróz.
Nagle uświadomiła sobie, że swoją odpowiedzią wprowadziła do
rozmowy z Tristanem nutkę serdeczności i zwierzeń. Z tą chwilą
przes
tawali być osobami, z których jedna świadczy, a druga zamawia
usługi, i zmieniali się w ludzi sobie bliskich.
Zdecydowała, że czas na zmianę tematu.
—
Naprawdę lubisz układanki?
—
Czy inaczej chciałbym zostać twoim partnerem? A poza tym,
podobnie jak ty, n
ie cierpię zimna. — Uniósł kieliszek w geście
toastu. —
Okazuje się, że łączy nas coś więcej niż tylko świadectwa
tej samej szkoły średniej.
W jego oczach zabłysly uwodzicielskie ogniki i Allison poczuła
wokół serca ciepło.
— Ciekaw jestem, co by powiedzieli nasi kumpie z klasy, gdyby nas
teraz zobaczyli. Oto ten przybłęda i odmieniec Tristan Talbot siedzi
przy jednym stoliku
z najpopularniejszą i zarazem najzimniejszą w szkole dziewczyną,
Aiiison Parker.
—
Nie byłeś przybłędą i odmieńcem — zaprzeczyła przez grzeczność.
—
Byłem, Allison, i oboje o tym wiemy. — Zamilkł, spoglądając w
przeszłość. — To dlatego byłaś taka zła, kiedy cię wtedy
pocałowałem.
—
Pasowałoby tu bardziej słowo „oburzona”. Przecież mieliśmy tylko
czytać „Romea i Julię”, a nie wcielać się w parę kochanków.
—
Więc pamiętasz?
Utkwiła wzrok w talerzu.
—
Cała szkoła paplała o tym co najmniej przez tydzień.
Faktycznie, incydent stał się głośny i szeroko komentowany, ale ona
zapamiętała go z jednego tylko powodu
—
Tristan całował jak prawdziwy Romeo.
—
O pocałunku, czy też o tym, że ten twój hokeista podbił mi oko z
zazdrości?
—
John był piłkarzem, a nie hokeistą.
—
Obojętnie. Był kimś z paczki, był swoim chłopakiem, czego na
pewno o mnie nie można było powiedzieć.
Allison dobrze wiedziała, co ma na myśli Tristan, rozgraniczając
pomiędzy sobą, a resztą. Chłopakowi z paczki uchodziły pewne
rzeczy, przybyszowi nie. Tristan do końca pozostał w jakimś sensie
obcy, i dlatego jego pocałunek okazał się tak wielką sensacją.
— Przykro mi z powodu tamtego
sińca pod okiem. I że nie byłam
wtedy milsza dla ciebie. Ale wtedy nie byłam dla nikogo miła.
—
Więc nie byłem jedyny, który otrzymał od ciebie prztyczka w nos?
Sięgnęła po torebkę. Stanowczo nie miała ochoty na tego typu
zwierzenia.
—
Robi się późno i na mnie już czas.
Pochylił się ponad stolikiem i dotknął dłonią jej ramienia.
—
Posiedź ze mną jeszcze trochę. Obiecuję, że już więcej nie będę
pytał o osobiste rzeczy.
Była nieugięta.
— Wracam do domu —
odparła, wstając i odsuwając krzesło.
Opuściła restaurację, zanim zdążył załatwić z kelnerem wszystkie
formalności. Dogonił ją dopiero przy windzie na parking.
Wsiedli.
—
Allison, daj się udobruchać. Wiem, że nie powinienem był
wyciągać tych wszystkich dawnych spraw. Przepraszam.
Obserwowała ze skupioną uwagą płynnie zmieniającą się numerację
pięter. Wiały od niej chłód i obcość.
—
Mówiłem o szkolnych czasach głównie dlatego, że rzucają one
cień na nasz obecny układ. Myślę, że jesteśmy skrępowani z powodu
tego, co się stało przed kilkunastu laty.
—
Nic się wtedy nie stało — powiedziała.
Uśmiechnął się.
—
Właściwie masz rację. Raczej było tak, że to ja chciałem, żeby coś
się stało. Ty nie.
Drzwi windy rozsunęły się. Znajdowali się ńa kondygnacji, gdzie
mieścił się parking.
—
Byłeś inny niż reszta chłopców — oznajmiła, idąc w stronę
zaparkowanego samochodu.
—
Chciałem być inny. Zależało mi na tym. Zreszt nadal chcę się
różnić od reszty. Tylko że teraz nie podkreślam już swej
indywidualności niekonwencjonalnym
strojem, lecz wyrażam ją za pomocą architektonicznych projektów.
—
Jazz jest tobą zachwycona — rzuciła, pragnąc zakończyć ten
wieczór jakimś miłym akcentem.
—
Niestety, Jazz nie jest akurat tą osobą, którą chciałbym wprawić w
zachwyt.
Pochylił głowę i spojrzał na Allison, jak gdyby zamierzał ją
pocałować. W zasadzie nie miałaby nic przeciwko temu. Warto
przecież byłoby sprawdzić, jak zareaguje tym razem. Czy również na
podobieństwo księżniczki z kawałkiem lodu zamiast serca? A gdyby
jej reakcja była wręcz przeciwna?
Przestraszyła się i szybko usadowiła za kierownicą swojego jeepa.
—
Zadzwoń, gdy się zdecydujesz na wybór swojej Walentynki.
Przekręciła kluczyk w stacyjce, wrzuciła bieg i odjechała.
Przez całą drogę powrotną do domu Tristan wyrzucał sobie, jak mógł
tak spartaczyć wspólny wieczór z Allison. Zamiast pozwolić się jej
odprężyć, sprawił przez własną głupotę, że rozstała się z nim napięta,
czujna i nieufna.
A wszystko to dzięki temu, że powtórzyła się jakby bez zmian
sytuacja z czasów szkolnych. AJlison wciąż fascynowała go i wciąż
wykazywała zadziwiaj ąco dużą odporność na jego miłe słówka. On
zaś chciał przetrzeć sobie do niej drogę i zniwelować dzielący ich
dystans. Nadał czepiał się jej, jak wówczas w klasie maturalnej, gdy
włóczył się za nią jak cień i w jakimś sensie prześladował.
zbliżyć się do niej, by lepiej ją poznać, lecz na tym nie kończyły się
jego pragnienia. Chciał również dotknąć jej włosów w kolorze
Wielkiego Kanionu i dotykać ustami jej miękkich warg. Chciał, by to
ona została jego Walentynką.
Z drugiej jednak strony przegrałby zakład, gdyby jego koledzy
dowiedzieli się, że Dzień Zakochanych spędził z kobietą, która nie
miała nic wspólnego z ogłoszeniem
w prasie.
Zresztą nie miał żadnych gwarancji, czy Allison przyjęłaby jego
propozycję. Był nawet pewien jej odmowy. Ostatecznie widziała w
ni
m jedynie samą antyromantyczną przeciętność.
Będzie więc musiał udowodnić jej, że fałszywie go oceniła.
—
Wybrał Shannon, tę tancerkę kabaret6wą — powiadomiła Allison
swoją przyjaciółkę w poniedziałek rano.
—
Tę, która również kręci laseczką i fika nogami przed meczami na
stadionach?
—
Tę samą. Nie mogę uwierzyć, że ją wybrał.
—
O ile dobrze pamiętam, mówiłaś mi, że też rozgrzewałaś kibiców
w czasach szkolnych.
—
Jest zasadnicza różnica pomiędzy fikającą dziewczyną a fikającą
dojrzałą kobietą.
— Shannon prz
ekroczyła już trzydziestkę. Mógł ostatecznie wybrać
coś bardziej zielonego.
Jazz wyrzucała Tristanowi obojętność na młodość, lecz akurat w tej
kwestii Allison ze zrozumiałych względów nie mogła się z nią
zgodzić.
—
Umieściłyśmy na tej liście wiele kobiet z mózgiem. Dlaczego jego
wybór nie padł na jedną z nich?
—
Skąd pewność, że Shannon nie może pochwalić się dyplomem
uniwersyteckim? —
Jazz wbiła w przyjaciółkę badawcze spojrzenie.
—
I w ogóle dlaczego podchodzisz do tej sprawy tak osobiście?
—
Traktuję ją czysto zawodowo. — Allison zamknęła notes, jakby od
włożonej w to siły zależało jej życie.
—
Po prostu staram się najlepiej wykonywać swoją pracę. Intuicja
podpowiadała Jazz coś całkiem innego.
W tygodniu poprzedzającym Dzień Zakochanych Allison była zbyt
zajęta, by myśleć o czymkolwiek prócz pracy. Między innymi
zaangażowała całą swoją pomysłowość i doświadczenie, by
walentynkowa randka Tristana z Shannon okazała się wydarzeniem
udanym i pamiętnym dla obu stron. Wszystko wskazywało na to, że
Shannon była kobietą wymagającą i pełną fantazji, toteż kolacja w
starej gospodzie za miastem oraz szalona sanna przez ośnieżone pola
w świetle księżyca powinny chyba ją zadowolić.
Dzień czternastego lutego Allison zaczęła od wydawania
telefonicznych dyspozycji dotyczących wysyłania kwiatów i słodyczy
pod wskazane adresy. Zajęciu temu przez cały czas towarzyszyła
myśl, że nie ma nikogo, kto mógłby jej przysłać róże lub czekoladki,
ale starała się spychać ją gdzieś w podświadomość. W południe
zadzwoniła do matki z życzeniami miłego dnia, po czym zamknęła
biuro i udała się na drugi koniec miasta do schroniska dla
porzuconych zwierząt.
Odwiedzała to miejsce już od siedmiu lat, i to zawsze tego
szczególnego dnia w roku. Postanowiła bowiem, że dokąd nie spotka
kogoś, komu odda swe serce, będzie spędzała ten dzień ze
stworzeniami, które już kochała.
Walentynki w schronisku łączyły się z szeroko reklamowaną w prasie
i telewizji aukcją czworonożnych, dwunożnych, a nawet beznożnych
lokatorów, którzy tego dnia znajdowali nowych właścicieli. W
klatkach na ten moment czekały psy, koty, króliki, ptaki oraz trzy
węże.
Przez schronisko po południu przewinęły się tłumy. Setki zwierząt
zostało przekazanych w nowe ręce. Najbardziej wzruszał widok
dzieci, które z uszczęśliwionymi minami wyprowadzały wybranego
psa lub kotka.
Gdy zegar wybił szóstą, Ailison pomyślała o Tristanie. Oto w tej
chwili wysłana po Shannon limuzyna dojeżdża z nią do lotniska, gdzie
już czeka Tristan i skąd mają oboje przenieść się helikopterem do
gospody w lasach okalaj
ących St. Paul od północy. Tam, w intymnej
atmosferze...
Allison potrząsnęła głow pragnąc zatrzeć plastyczny obraz bombowej.
blondynki uwodzonej z wdziękiem przez pana Podrywalskiego. Ona
—
jasne złoto, on — heban i węgiel.
Nie było sensu zaprzeczać, Tristan podobał się jej i z wielką chęcią
zamieniłaby się z Shannon rolami.
Ale była tutaj, w pustej sali wypełnionej klatkami, i tak chyba musiało
być. Klatki były puste z wyjątkiem jednej. Błyszczały w niej brązowe
ślepka małego pieska. Jego rasy nie sposób było ustalić.
Prawdopodobnie był to kundel, ale mordka zwierzęcia i jego
spojrzenie posiadały tyle szlachetności, jakby jego przodkowie
wylegiwali się pod królewskimi stołami.
Rozdarła kopertę i wyjęła z niej okolicznościową kartkę. Na dole
widniał napis: „,Zostaniesz moją Walentynką? Tristan.”
—
Nikt cię nie chciał, piesku — zwróciła się do niego Allison — a ja,
choć pragnę tego całą duszą, nie mogę cię wziąć ze sobą.
Pies cicho zaskomlał, jakby w pełni pojmując swoją i jej sytuację,
Allison zaś mimochodem zauważyła, że sierść zwierzęcia,
jednorocznej suczki, jest takiej samej barwy jak jej włosy — barwy
Wielkiego Kanionu.
Pogłaskała przez pręty bezpańskiego kundia, pieszczotliwie wytargała
go za uszy i ze ściśniętym sercem wróciła do swojego biurka, przy
kt
órym zbierała datki od odwiedzających schronisko ludzi.
Usiadła i od razu zauważyła kopertę z jej nazwiskiem. Pewnie w tej
formie personel schroniska dziękuje jej za okazaną pomoc.
Poczuła miłe ciepło w okolicy serca i odruchowo rozejrzała się po
sali. W p
obliżu drzwi, oparty o stół, stał Tristan i mierzył ją
niezgłębionym, choć pozornie tylko ubawionym spojrzeniem.
Ubrany był w ciemne dżinsy, czerwony sweter i zieloną zamszową
marynarkę. Szyję okalał mu rozpięty kołnierzyk białej koszuli.
—
Masz minę, jakbyś zobaczyła ducha.
—
Co tu robisz? Przecież miałeś być na lotnisku?
—
Shannon odwołała spotkanie w ostatniej chwili — rzekł spokojnym
głosem, który kontrastował z jej wzburzeniem.
—
Och, nie! Przepadło tyle pieniędzy!
Wzruszył ramionami.
—
Pieniądze są najmniej ważne.
Była szansa odzyskania choć części.
—
Szkoda, że nie skontaktowałeś się ze mną wcześniej.
—
Dzwoniłem do biura i Jazz przysłała mnie tutaj. —
Wyciągnął na całą długość prawą rękę, która dotąd była schowana
plecami. Trzymał w niej różowy goździk. — To dla ciebie.
— Z jakiej okazji?
—
Przecież mamy dziś Walentynki. Czy już zapomniałaś, co różowe
goździki znaczyły w szkole?
Czyż mogła zapomnieć? Czerwone, białe i różowe goździki królowały
czternastego lutego. Innych kwiatów prawie nie widywało się na
korytarzach i w klasach szkoły. Czerwone oznaczały miłość, białe —
przyjaźń, różowe zaś zdawały się mówić: „Pragnę poznać cię bliżej”.
W klasie maturalnej Allison otrzymała trzy goździki:
czerwony od swojego chłopaka, biały od przyjaciółki Gretchen i
różowy od Tristana.
—
Dziękuję.
—
Mam nadzieję, że nie wrzucisz go do kosza.
Raz przynajmniej udało się jej nie zaczerwienić.
—
Nie. Tym razem nie dostałam czerwonego.
Rozległo się psie skomlenie. Spojrzeli w kierunku klatki, po czym,
jakby posłuszni wewnętrznemu nakazoV wi, zgodnie podeszli do niej.
—
Jego sierść jest tego samego koloru co twoje włosy
—
zauważył Tristan, podczas gdy Allison obsypywała psa
pieszczotami.
—
Jej sierść — sprostowała. — Kupiono dziś tyle psów, a jej urody
jakoś nikt nie zdołał docenić.
Tristana ujęła czułość, jaką okazywała zwierzęciu.
—
Czy chcesz wziąć ją do siebie?
—
Nie mogę. Właściciel domu, w którym mieszkam, zabrania
lokatorom trzymania psów. —
Uniosła wzrok na Tristana. — Nie
przypuszczam, żebyś szukał towarzyszki?
— Ow
szem, szukam, ale interesują mnie bardziej te dwunożne —
odparł z błyskiem w oczach.
—
Pies sprawia mniej kłopotu. Spójrz. Już cię polubiła.
I faktycznie, mimo że Tristan nie kiwnął dotąd palcem, by zostać
pokochanym, suczka patrzyła na niego z oddaniem i miłością.
Nie mógł powstrzymać się od uśmiechu.
— Nie patrz tak na mnie —
zwrócił się do pieska. — Nie byłbym
dobrym panem. Mam trudny charakter.
—
Jeden z tutejszych pracowników powiedział mi, że pozostawiono ją
na schodach szpitala dla zwierząt. Będzie posłuszna i wierna
każdemu, kto się nią zaopiekuje.
—
Za wyjątkiem weekendów, bywam w domu praktycznie tylko
wieczorami —
rzekł tonem usprawiedliwienia, po czym pogładził psa,
co w tej sytuacji było prawdziwym błędem.
Została przebadana przez weterynarza. Nie doszukał się żadnych
chorób.
Tristan nie odpowiedział. Pozwalał, by piesek lizał mu dłoń.
Tymczasem Allison nie ustawała w zachwalaniu bezpańskiego
kundia.
—
Jest mała i żywienie jej nie zrujnuje twojego budżetu. Poza tym z
pewnością nie będziesz musiał się martwić, że pogryzie ci buty.
Tristan wciąż milczał.
—
Spójrz, jakie ma rozumne oczy. Jeżeli nocą z twojej kuchenki
zacznie ulatniać się gaz, ona cię na pewno obudzi.
Na twarzy Tristana odbiła się wewnętrzna walka.
Allison sięgnęła po ostateczny argument.
—
Zostanie uśpiona, jeśli nie znajdzie właściciela powiedziała
drżącym głosem.
Ich oczy spotkały się. Tristan poczuł się zwyciężony. Był sam
przeciwko dwóm istotom płci żeńskiej.
—
Jak się wabi?
—
Arizona. Dziwię się, że nikt się nią nie zainteresował. Bądź co
bądź, są Walentynki i jej sierść ma odcień czerwieni, czyli miłości.
Tristan pomyślał to samo, tyle że o Allison. I gotów był wszystko
zrobić, włącznie z kupieniem psa, byleby tylko na ten wieczór została
jego Walentynką.
—
Obawiam się, że nie bardzo wiem, jak zaopiekować się czymś
takim —
powiedział, patrząc na wilgotny nosek Arizony.
—
Dostaniesz tutaj wszelkie niezbędne infonnace.
Tristan od ukończenia studiów zawsze mieszkał sam i cenił sobie
swobodę. Z drugiej jednak strony nie chciał rozczarować Allison.
—
Być może nadszedł czas, żeby w moim życiu po- jawiła się
wreszcie jakaś kobieta. — Z namysłem potarł ręką kark. — Jeżeli, jak
mówisz, dostanę tu czarno na bialym, jak zostać tatusiem tego rodzaju
stworzonka, to chyba ją wezmę.
—
Naprawdę?! — zawołała z rozpromienioną twarzą.
—
Lecz pod warunkiem, że pojedziesz z nami i pomożesz nam się
urządzić.
Allison nie była z tych, co się cofają, gdy zwycięstwo jest o krok.
Chwyciła za pióro i zaczęła wypełniać konieczne formularze. Po kilku
minutach w
stała i oświadczyła głosem pracowniczki urzędu stanu
cywilnego:
—
Pan, panie Talbot, staje się z tą chwilą prawnym właścicielem
obecnej tu —
wskazała patetycznym gestem w stronę klatki —
Arizony. A teraz proszę przejść z tym dokumentem do kasy i uiścić
nal
eżną opłatę.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Allison pojechała do domu Tristana wyłącznie z powodu psa. Gdy
jednak się tam znalazła, uświadomiła sobie, że jest tu właściwie
dlatego, iż nie doszła do skutku jego zaplanowana w najdrobniejszych
szczegółach randka.
Tak czy o
wak, ona, Allison, po raz kolejny z rzędu nie będzie miała
swoich Walentynek. Wieczór ten, chociaż nietypowy, nie zapowiadał
się romantycznie. Już zresztą pierwsze słowa Tristana, gdy wysiadł z
samochodu, ona zaś podeszła do niego od strony zaparkowanego
t
rochę dalej jeepa, świadczyły o tym dobitnie:
—
Mówiłaś, że jest przyuczona do załatwiania się na dworze.
— Owszem.
—
No bo właśnie obsikała mi przednie siedzenie.
Allison zajrzała do wnętrza luksusowego samochodu.
—
Dlaczego wyjąłeś ją z klatki?
— Piszcza
ła.
Nie trzeba było wielkiej spostrzegawczości, aby zauważyć, że Arizona
jest przestraszona.
—
Krzyczałeś na nią? — Allison rzuciła na Tristana podejrzliwe
spojrzenie.
—
Nie. Powiedziałem jej tylko, że pochlebia mi, że
czuje się w moim samochodzie tak swobodnie — odparł z nie
skrywanym sarkazmem.
Allison wzięła suczkę na ręce, doczepiła do jej obroży smycz i
postawiła na śniegu.
Arizona natychmiast zaczęła się trząść jak liść osiki.
—
Co z nią? — spytał zaniepokojony Tristan. — Powiedziałaś, że jest
zdrowa.
—
I powiedziałam prawdę. Tylko że ona nie ma futra, które
chroniłoby ją przed siarczystym mrozem. Lepiej szybko chodźmy do
domu.
Tristan wskazał ręką w kierunku parterowego budynku ze spadzistym
dachem i po chwili stali już w oświetlonym rzęsiście holu.
A
rizona z miejsca zabrała się do obwąchiwania obcego otoczenia.
Tristan śledził jej wyprawę w głąb mieszkania z dużym
zainteresowaniem.
—
Czy już miałeś kiedyś psa? — zapytała Allison.
Zaprzeczył ruchem głowy.
—
Moja matka nie tolerowała w domu żadnych zwierząt. Nawet
rybek.
—
A kiedy wyprowadziłeś się od rodziców?
—
Wtedy zacząłem życie koczownika i ani mi w głowie było
obarczać się jakimś zwierzęciem.
—
Więc naprawdę nie wiesz, jak się opiekować psem?
—
Nie, ale przeczucie mi mówi, że szybko się nauczę.
I
faktycznie. Po godzinie Tristan recytował jak z nut wyuczoną lekcję,
zaś Arizona poczuła się równie swobodnie, jak gdyby tutaj jej matka
wydała ją na świat.
—
Być może powinniśmy wyjść z nią na spacer — zasugerowała
Allison, gdy Arizona nagle uznała, że salon, jadalnia i kuchnia mogą
być wspaniałym torem wyścigowym. — Rozpiera ją energia.
—
Powiedziałbym raczej, że jest podekscytowana moim
towarzystwem. Tak działam na kobiety. Wstępuje w nie demon.
Allison zachichotała.
—
W ciebie też wstąpiłby demon, gdybyś był zamknięty w klatce
przez kilka dni. Podobno kiedy się opuszcza więzienie, ma się przede
wszystkim ochotę na bieganie.
Tristan kiwnął ze zrozumieniem głowa po czym dołożył drew do
ognia.
—
A co byś powiedziała na wspólną kolację? — zapytał, wstając z
klęczek. — Bądź co bądź, masz u mnie dług wdzięczności za wykład
o psach.
Tak, to był kolejny dowód, że mimo trzaskającego w kominku ognia i
miękkich foteli, jego i ją łączyły wyłącznie zobowiązania.
—
Tego pierwszego dnia raczej nie powinieneś zostawiać Arizony
samej.
—
No to zostańmy w domu i zróbmy sobie coś do zjedzenia.
—
Gotów jesteś stanąć przy kuchni?
—
A cóż w tym osobliwego? — Zbliżył się do niej i naturalnym
gestem ujął ją za ręce.
—
Zapomniałeś, jaki dziś mamy dzień? — Czuła ciepło jego dłoni,
k
tóre rozchodziło się falami po jej ciele.
Śmiejące się oczy Tristana rzucały na nią czar.
—
Dzień Zakochanych. Tym bardziej żadne z nas nie powinno jeść w
samotności.
Uwolniła swoje dłonie w nadziei, że odzyska jasność myślenia.
Gdy wciąż milczała, zapytał:
—
Więc jak? Zjesz ze mną kolację czy też mam rywala, który obiecał
ci wieczór pełen romantycznych wrażeń?
Głęboko westchnęła.
—
Daj spokój. Od dawna nie wierzę w romantyczne zawroty głowy.
—
Wstydź się, Allison. Każda kobieta powinna mieć w swoim życiu
c
hoć chwilę szczęścia. — Delikatnie pogładził ją po policzku, po
czym wziął za ramiona i posadził na fotelu. — Grzej się tu przed
kominkiem, a ja tymczasem ruszam do boju.
—
Ale przecież twoje Walentynki miały być niezapomnianą chwilą w
życiu — powiedziała z żalem.
—
Nie martw się, jeszcze będą — odparł, po czym zniknął w kuchni.
Allison została sama, lecz na krótko. Zaraz bowiem, jak gdyby
wyczuwając jej samotność, dołączyła do niej Arizona. Położyła łeb na
jej udzie i zamknęła oczy.
Allison rozejrzała się po salonie. Nie było tu żadnych ekstrawagancji.
Przede wszystkim uderzał widok masy książek. Stały na półkach,
gzymsach, meblach. Jedną z półek zajmowały powieści
detektywistyczne, Allison uśmiechnęła się. Ona je także lubiła.
Wszedł Tristan, niosąc tacę z dwiema wysokimi szklankami i
dzbankiem napełnionym jakimś rubinowym płynem. Rozlał go, po
czym wzniósł toast za pomyślność
i szczęście.
Allison nie zdążyła odpowiedzieć. Nie zdążyła nawet skosztować
rubinowego napoju, bo nagle znalazła się w jego ramionach i poczuła,
że ją całuje.
— Chyba tym razem nikt nie podbije mi za to oka?
Roześmiała się.
—
Nikogo takiego nie widziałam. — Upiła łyk. — Co to za cudo?
— Poncz egzotyczny. —
Gwałtownie pomachał ręką. — „1”1ko nie
pytaj o przepis.
Wziął tacę i znów zniknął w kuchni. Przez następne pięć minut
pojawiał się i znikał kilka razy, aż stół został zastawiony. AJlison
zachodziła w głowę, jakim cudem wyczarował tak szybko wszystkie
te wspaniałości. Były sałatki, owoce, bulion z grzankami, trzy rodzaje
pieczywa, smażona ryba..
Nim zasiedli do stołu, włożył do odtwarzacza płytę kompaktową i
pokój wypełniła hawajska muzyka.
Allison smakowało wszystko i czuła się wspaniale. Kojąca, falująca, a
zarazem przesycona erotyzmem muzyka. Soczyste, wonne ananasy i
chrupkie tortii
le. Ciepło bijące od kominka. Ciche, półsenne
skomlenie Arizony. I ten mężczyzna siedzący naprzeciwko, niby
podobny do innych mężczyzn, a przecież jakże od nich inny.
Sięgnęła pamięcią do dawnych czasów. Tristan już wtedy podkreślał
swoją odmienność. Nie obawiał się być sobą, nie upodabniał się do
innych, nie wkładał barw ochronnych. Wiedziała już, że tego wieczoiu
nigdy nie zapomni.
Po deserze Tristan spytał:
—
Zatańczymy czy zagramy w grę komputerową? Dla Allison, która
we własnym przekonaniu miała dwie lewe nogi, wybór był oczywisty.
Położyli się więc na dywanie i zapatrzeni w ekran jęli oblegać zamki,
mierzyć się ze sobą na turniejach, roznosić w puch bandy zbójców,
brać udział w wyprawach krzyżowych, walczyć ze smokami.
Gdy rycerz Allison zdobył królewski skarb przed rycerzem Tristana,
zawołała:
—
Udało się! Wygrałam!
—
Znasz tę grę, prawda?
—
Nie, przysięgam — odparła, wachlując dłonią rozpalone policzki.
—
Używam komputera tylko do pracy. Ale to się zmieni. Teraz wiem,
jaką frajdę może sprawić taka gra. Co za fajna zabawa!
—
To ty jesteś fajna — powiedział cicho.
—
Uff, ależ tu gorąco! — Spojrzała na zegarek. — Rany! Ależ późno!
Muszę uciekać.
—
Może odwiozę cię? Masz w sobie dużo ponczu.
—
A ty co? Nie byłeś wcale gorszy.
Położył dłoń na piersi w geście przyznania się do winy.
—
Woec tego zostań na noc.
—
Jednak chyba pójdę. — Usiłowała podnieść się z dywanu, lecz coś
jej w tym przeszkadzało. — Co było w tym ponczu?
—
Powiedziałem ci, żebyś nie pytała o przepis.
— Przepis truciciela. Rozumiem. To dlateg
o nie mogę się ruszyć. —
Spojrzała na niego z wyrzutem.
— Przykro mi.
W jej oczach pojawiła się nieufność.
-
Wątpię.
—
Nie mógłbym cię okłamać, AJlison.
Chciała mu wierzyć, lecz równocześnie zalęgło się w niej podejrzenie,
że sobie to wszystko ukartował. Upił ją, by została i spędziła z nim
noc.
—
Możesz zająć mój pokój. Ja prześpię się tutaj. Ta kanapa jest
rozkładana.
—
Nie podoba mi się ten pomysł. — Nie ufała nie tyle jemu, co sobie.
—
Zresztą nie mam rzeczy na zmianę
—
dodała.
—
Mogę pożyczyć ci moją koszulę do spania. Nie mam szczotki do
zębów.
—
Mam zapasową. — W jego oczach i uśmiechu pojawiła się
czułość. — Na dworze jest okropnie. Zostań. Sprawisz tym
przyjemność również Arizonie.
Odruchowo spojrzała w kierunku psa. Spał sobie smacznie, złożywszy
łeb na wyciągniętych łapach.
—
Muszę być w pracy o dziewiątej.
—
Wstaję codziennie o wpół do siódmej. Obudzę cię.
—
Mogłabym wezwać taksówkę, a po samochód przyjechać jutro. —
Jej protesty były coraz mniej przekonujące.
Nie chciała wychodzić i Tristan dobrze o tym wiedział.
Wziął ją za rękę i zaprowadził do swojej sypialni. Pokój utrzymany
był w dwóch kolorach: złocie i czerni. Wszystko tu wydawało się
duże — łóżko, szafa, lustro.
Wyjął z szafy bawełnianą koszulkę.
— To do spania. —
Wskazał drzwi obite złocistą materi — A łazienka
jest tam.
A potem znów ją pocałował, tym razem delikatnie i czule.
Allison doznała czegoś w rodzaju zawodu, że pocałunek tak szybko
się skończył.
— Tristan? —
powiedziała, widząc, że chce opuścić sypialnię.
- Tak?
—
Jesteś naprawdę romantyczny.
W jej miękkim głosie zabrzmiało przyzwolenie. Musiał zmobilizować
całą swoją wolę, by pozostać w miejscu, gdzie stał. Uczciwość
nakazywała mu nie korzystać z okazji. Poza tym uświadomił sobie, że
przyrządził poncz dużo mocniejszy, niż zamierzał.
Dzisiejsza noc nie skończy się więc spełnieniem, lecz drzwi zostały
otwarte. Zrozumiał, że Allison nie tylko czarowała go i nęciła. Chyba
zakochał się w niej. Tak, na pewno zakochał się w niej, a miłość
potrafi być cierpliwa.
— Dobranoc, Wielki Kanionie —
rzekł i wyszedł na korytarz.
A]lison zbudziło nieprzyjemne tarcie metalu o beton. Wyskoczyła z
łóżka i uchyliła żaluzję. Ujrzała Tristana odgarniającego łopatą śnieg.
Sypało tej nocy i na ziemi leżała półmetrowa warstwa oślepiającego
puchu. Jej Samochód
, podobnie jak inne, miał na dachu grubą, baranią
czapę. W pobliżu Tristana wesoło hasała Arizona, to zapadając się w
zaspach, to wyłaniając się z nich niczym z morskiej piany.
Uwagę Allison przykuła woń świeżo parzonej kawy.
Znalazła w kuchni nie tylko kawę w dzbanku, lecz także złociste,
słodkie bułeczki z malinami.
Pokusa była zbyt wielka. Kończyła właśnie drugą bułeczkę, kiedy
wszedł Tristan, wpuszczając do środka mroźny powiew zimy.
—
Jak ci się spało? — zapytał na dzień dobry.
— Dobrze —
odparła, w tym samym momencie uświadamiając sobie,
że ma na sobie tylko kusą koszulkę.
—
Widzę, że znalazłaś śniadanie.
Odłożyła kawałek bułki na talerzyk.
—
Robisz wspaniałą kawę.
—
Mam dziś rano spotkanie, inaczej zaprosiłbym cię na śniadanie z
prawdziwego zdarzenia. —
Zdjął kurtkę, nie odrywając oczu od
Allison.
—
To mi zupełnie wystarczy. Rano zazwyczaj jem nawet mniej.
Gdzie jest Arizona?
Tristan zaniepokoił się, poszedł ku drzwiom i gwizdnął. Pies wpadł do
środka i energicznie otrząsnął się ze śniegu.
— Tak jej si
ę tam podobało, że nie chciała wracać — powiedział z
uśmiechem.
— Jest przemoczona do suchej nitki! —
zawołała Allison. — Lepiej
czymś ją wytrzyj.
Zniknął, po czym wrócił z żółtym, puchatym ręcznikiem i zaczął
wycierać suczkę. Kiedy wziął ją na ręce, okazało się, że na jej brzuchu
wiszą sopelki lodu.
—
Chyba potrzebujemy suszarki do włosów — powiedziała Allison.
—
Inaczej gotowa nam zamarznąć.
Poszli do łazienki przy sypialni Tristana, a po skończonym zabiegu
Arizona znowu zaczęła biegać po całym mieszkaniu.
— Kup jej sweter —
poradziła Allison, wyciągając wtyczkę suszarki z
kontaktu.
Nagle poczuła, że w łazience zrobiło się ciasno. W lustrze napotkała
wzrok Tristana.
—
Jesteś cała mokra — powiedział nieswoim głosem.
—
Ty też — odparła, spoglądając na jego mokrą koszulę i krawat. —
Nie możesz tak iść do pracy.
-Ani ty.
Spojrzała na siebie i poczuła się naga. -
Tymczasem Tristan spoglądał na nią jak za dawnych czasów — z
podziwem i uwielbieniem, jak gdyby była najpiękniejszą dziewczyną
w szkole, jak gdyby prag
nął ją tulić i pieścić, jakby przysięgał jej
miłość po wieczne czasy.
—
Chyba się przebiorę.
Odwróciła się i weszła do sypialni Tristana, która przez jedną noc
należała do niej. On wszedł tam za nią.
—
Zabiorę swoje rzeczy, to będziesz się mógł tu przebrać —
powiedziała i pospiesznie zgarnęła swoją garderobę, po czym ruszyła
ku drzwiom.
-
Zapomniałaś o czymś.
Zatrzymała się i powoli odwróciła. Ujrzała w jego ręku swój czarny,
koronkowy stanik.
Nie chciał jej denerwować, lecz czuł, że czerń tych koronek, błękit jej
oczu i czysta miedź tych wspaniałych włosów kruszą jego wolę.
Odkąd pojawiła się znów wje- go życiu, myślał wyłącznie o niej.
Zadurzenie z czasów szkolnych okazało się wyjątkowo trwałe.
Ona zaś tęskniła za mężczyzną, który troszczyłby się o ni i niepokoił,
gdyby długo nie wracała do domu, który wybudowałby dla niej dom
otoczony parkanem z niziutkich sztachet, pomalowanych na biało,
który dzieliłby jej zainteresowania i pasje. Za kimś takim jak Tristan.
Kiedy powoli zawróciła w jego stronę, by wziąć stanik, Tristan
powiedział:
—
Allison? Chyba tak naprawdę nie chcesz się przebierać? Powiedz.
—
Spóźnimy się do pracy — zaprotestowała, lecz w jej głosie
zabrzmiało przyzwolenie.
—
Nieważne — szepnął i przytulił ją do siebie.
—
Przecież masz spotkanie. — Broniła się coraz słabiej.
-
Nieważne - powtórzył i pocałował ją.
Pachniała malinami i kawą. On pachniał jodłą rosnącą przed domem i
mrozem.
Rzuciła ubranie na podłogę. Przywarła do Tristana i zarzuciła mu ręce
na szyję, całując go jak w transie.
—
Czekałem na to osiemnaście lat — wyszeptał.
—
I warto było?
Pozwoliła wziąć się na ręce i zanieść do łóżka. Czekała, aż Tristan się
rozbierze. A kiedy położył się przy niej, przypomniała sobie o swojej
koszuli. Uklękła, by ją zdjąć, lecz zatrzymał jej dłonie. Wolał to
zrobić sam.
A kiedy dokonał dzieła, musiał stwierdzić, że trzydzieści sześć lat to
dla kobiety wcale nie jest za dużo. Ciało Allison było nadal jędrne,
młode i świeże, a równocześnie dojrzałe i przez to podwójnie
pociągające.
Kochali się z wielką czułością i prostotą, jak ludzie, którzy
doświadczyli już w życiu seksualnych rozkoszy, i to niekoniecznie ze
szczęśliwie dobranymi partnerami,
i teraz mają nadzieję, że wreszcie wyjdą z ciemnego lasu na jasną
polanę.
A potem leżeli obok siebie i w bezruchu raz jeszcze przeżywali to, co
przed chwilą między nimi zaszło.
Allison pierwsza przerwała ciszę.
—
Coś się stało — wyszeptała. — Nigdy jeszcze nie czułam się tak...
Jak mogła mu wyznać, że czuła się kochana, skoro on nie wspomniał
dotąd ani jednym słowem o miłości?
Przytulił ją i pogładził po włosach.
—
Gdybym wiedział to, co wiem teraz, nie czekałbym osiemnastu lat.
Musnęła jego usta wciąż nabrzmiałymi wargami.
—
Nie sądzę, żebym była na to gotowa przed osiemnastu laty. —
Westchnęła. — Nie jestem nawet pewna, czy i dziś nie jest za
wcześnie. Albo za późno.
Dźwignął się na łokciu i spojrzał jej w oczy.
—
Nie musimy się spieszyć. Mamy czas.
Zadzwonił telefon.
Tristan zamknął oczy i opadł na poduszkę.
—
A już myślałem, że świat o nas zapomniał. Lecz on dobija się,
żebyśmy czasami nie zostali tu przez cały dzień.
Poczuła lekki chłód i naciągnęła na siebie kołdrę.
— Nie odbierzesz?
Jęknął i niechętnie sięgnął po słuchawkę. Nim jednak zdążył ją
podnieść, włączyła się sekretarka.
— Tristan, tu Ginger.
Dzwonię na prośbę Ralpha. Przypomina ci o
tym spotkaniu z przedstawicielami firmy Hobson. Budynek
gubernatora, pokój numer 306. Jeżeli nie wybyłeś jeszcze z domu,
zadzwoń. Zaszły pewne zmiany w porządku dziennym, lecz o nich już
na miejscu.
Tristan wycisnął na czole Allison mocny pocałunek.
—
Patrz, co narobiłaś. Gdyby nie Ralph, facet, który zawsze trzyma
rękę na pulsie, zapomniałbym o tym spotkaniu.
—
Przykro mi, że mogłeś przeze mnie narazić się na nieprzyjemności.
Obrysował palcem kontury jej twarzy.
— Och, Wielki Kan
ionie. Twoje czerwonawe brązy zdolne są
człowiekowi wynagrodzić wszystko.
Wstał i szybko się ubrał. Od tej pory zdawał się już być pochłonięty
czekającym go spotkaniem i Allison zaczęła mieć wątpliwości, czy
czasami nie popełniła błędu, pozwalając, by w przeciągu tak krótkiego
czasu ten mężczyzna stał się dla niej tak ważny.
Odprowadził ją do samochodu, wydawało się, tylko przez grzeczność.
Gdy już zapięła pas, pochylił się ku niej i powiedział:
—
Przepraszam za to odrzutowe rozstanie. Niech diabli porwą firmę
Hobson i jej przedstawicieli. Zobaczymy się wieczorem?
—
Jeżeli masz ochotę.
— Mam, Allison —
odparł tak ciepłym głosem, że w jednej chwili
zniknęły wszystkie jej wątpliwości i obawy.
—
Spóźniłaś się. Odebrałam z tuzin telefonów do ciebie, w tym trzy
od Tristana Talbota —
powiedziała Jazz do przyjaciółki, gdy ta
zjawiła się w biurze.
Allison poczuła, że się czerwieni, i tym mocniej się zaczerwieniła.
Umknęła spojrzeniem w bok.
—
Gdzie cię wczoraj poniosło? — dopytywała się Jazz, jak zawsze
ciekawska. —
Ostatni raz dzwoniłam tuż przed północą, a ciebie
wciąż nie było w domu.
—
Stary przyjaciel zaprosił mnie na kolację — odparła Allison,
zmieniając botki na wygodne pantofle. — O ile pamiętam, wczorajszy
wieczór miałaś spędzić z Tobym.
Jazz prychnęła.
— Tak
było w planach, ale okazało się, że mam najmniej
romantycznego narzeczonego w stanie Minnesota. Wiesz, gdzie ten
facet mnie zaciągnął? Do kręgielni! Gdzie zresztą mnie zostawił dla
tych swoich słupków i kul. Mogłabym go ukatrupić!
—
Myślałam, że do kręgielni chodzi tylko w poniedziałki.
Tak, ale oni weszli w fazę decydujących rozgrywek i jeden z
chłopaków poprosił Toby”ego, żeby go zastąpił. Czy możesz
uwierzyć? Ciskał tymi głupimi kulami w te beznadziejne słupki tylko
dlatego, żeby jego kuinpel spędził po ludzku Walentynki ze swoją
dziewczyną!
—
Ale chyba po tej wizycie w kręgielni zostało wam jeszcze mnóstwo
czasu na milsze doznania?
Jazz wsparła się pod boki.
—
Nie mam zamiaru być spychana do roli deseru po zasadniczym
posiłku. Najpierw kule, piłka, oglądanie koszykówki, a dopiero potem
wierna i potulna Jazz. Powinnam była posłuchać się ciebie. Jeżeli
mężczyzna w naszym wieku jest wciąż kawalerem, to chyba coś jest
nie tak z jego dojrzałością. Toby to wyrośnięty ponad miarę chłopak.
Poza sportem nie widzi
świata.
Allison chciała powiedzieć coś o Tristanie, ale Jazz nie dała jej dojść
do słowa. Rozgadała się na dobre. Była autentycznie wzburzona i
rozgoryczona.
—
Właściwie powinnam zwrócić mu pierścionek zaręczynowy. Bo
czy mam zawsze być tą drugą? Po tych jego sportowych romansach?
Nie wiem nawet, dlaczego mi się oświadczył. Nie jestem mu wcale
potrzebna. Może spać sobie z owalną bądź okrągłą piłką. Dołączam
do ciebie, Alli. Będziemy razem spędzać sobotnie wieczory
i będzie nam przyjemniej niz z tymi wrednymi, opętanymi facetami.
Allison zrobiło się nieprzyjemnie. Znalazła się wobec Jazz w dość
niezręcznej sytuacji.
Dlatego kiedy zadzwonił telefon, sięgnęła po słuchawkę jak po
pomocną dłoń. Nadarzała się okazja zajęcia się pracą.
Myliła się. Rozpoznała głos Tristana.
-
. Dzwonię, żeby powiedzieć ci, że tak wspaniałych chwil, jak te
wczorajsze i dzisiejsze, jeszcze nie przeżyłem.
—
Cieszę się, że dobrze się bawiłeś.
—
„Bawić się” to nie jest odpowiednie słowo, Allison. Użyłbym stu
innych, tylko nie tego.
— To m
iłe z twojej strony — powiedziała, świadoma, że Jazz słyszy
wszystko, włączme z najsubtelniejszymi odcieniami intonacji.
—
Czy nie zapomniałaś o naszym spotkaniu?
Oczywiście, że nie. Na którą się umawiamy?
—
Przyjedź zaraz po pracy. m razem wybierzemy się do restauracji z
prawdziwego zdarzenia.
—
W takim razie będę o wpół do siódmej.
Wspaniale. Do zobaczenia, Wielki Kanionie.
—
Kto to był? — zapytała Jazz, gdy Allison odłożyła słuchawkę. —
Kimkolwiek zresztą był ten ktoś, wyczarował wspaniałe rumieńce na
twoich policzkach.
Allison brzydziła się kłamstwem. Zresztą przed Jazz i tak nic nie
mogło się ukryć.
—
Rozmawiałam z Tristanem.
—
I jak? Udało mu się z tą fikającą Shannon?
—
Sęk w tym, że wcale się z nią nie spotkał. Wycofała się prawie że
w ostatniej chwili —
odparła AJlison, udając, że szuka czegoś w
szufladzie biurka.
—
Poczekaj! Czy czasami ten stary przyjaciel, z którym byłaś wczoraj
na kolacji, to nie Talbot? —
Jazz nie kryła podniecenia, jak gdyby
była detektywem, który wpadł na trop mordercy.
—
Ściślej mówiąc, zjedliśmy kolację u niego w domu. Zjawił się w
schronisku dla zwierząt tuż przed zamknięciem, ale zdążył jeszcze
kupić psa. Poprosił mnie, żebym wprowadziła go w arkana
opiekowania się czworonożnym przyjacielem.
—
Ach, tak. Teraz zaczynam coś rozumieć.
—
Powiedziałam ci prawdę.
—
Zaczynam rozumieć, skąd ten twój rozmarzony wyraz twarzy.
Jesteś dziś całkiem odmieniona.
Allison podeszła do kopiarki i zrobiła duplikat dokumentu, który
akurat leżał na jej biurku, lecz który miał być wyrzucony do kosza.
Zajmując się czymkolwiek,
chciała ukryć zmieszanie.
—
A zatem Tristan był wczoraj twoim zziębniętym rycerzem. Mam
nadzieję, że go rozgrzałaś?
—
Na miłość boską, Jazz! Rozgrzewał nas ogień płonący na kominku.
Bawiliśmy się z psem, graliśmy w grę komputerow coś tam zjedliśmy.
To wszystko.
—
Wiem, że przyrzekłaś sobie już nigdy więcej nie zakochać się w
żadnym przystojniaku, ale chyba uczyniłaś wyjątek?
—
Nie zakochałam się — zaprzeczyła Allison, lecz bez przekonania.
—
Po prostu mamy ze sobą wiele wspólnego.
—
Jasne, miłe szkolne wspomnienia.
—
Zostawmy ten temat, Jazz, i zajmijmy się wreszcie pracą.
Jazz, posłuszna prośbie przyjaciółki, nie wymieniła już tego dnia
imienia Tristana. Nie musiała tego robić. Allison wciąż o nim myślała
i bodaj ze sto razy do
chodziła do wniosku, że pan Podrywalski chyba
ją poderwał.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Kiedy Ailison przekroczyła próg domu Tristana, ciepło i serdecznie
powitała ją Arizona, skacząc z radości i liżąc jej nogi i dłonie.
—
Cieszę się, że widzę ją wciąż przy życiu — powiedziała A]lison,
prostując się i spoglądając na Tristana z ironicznym uśmieszkiem.
—
Na razie oboje jakoś się trzymamy. — Odebrał od niej płaszcz i
powiesił go w szafie. — Cieszę się, że przyszłaś.
—
Ja też.
—
Chciałbym porozmawiać z tobą o tylu rzeczach, ale może najpierw
coś zjemy.
—
Naprawdę jesteś głodny?
— Yhm —
zamruczał i pociągnął ją za sobą do sypialni.
Kiedy skończyli i leżąc bez ruchu uspokoili trochę swoje serca,
Tristan westchnął:
—
Przeleżałbym tu z tobą całą zimę, aż do wiosny.
—
Ja też. — Jej głos przypominał mruczenie kotki.
—
Niestety, Arizona najwyraźniej żali się na coś, zapewne na
samotność. Słyszysz?
Tristan zrobił minę skazańca prowadzonego na szafot.
—
Poczekajmy chwilę, może przestanie. Skomlenie jednak nie
ustawało i trzeba było jakoś temu zaradzić.
-
Nie mogę pozwoli4 żeby w moim domu ktoś cierpiał
-
przemówił Tristan głosem pełnym teatralnego patosu.
—
Ja zostaję, więc wrócisz do ciepłego łóżka — powiedziała,
ocierając się o niego bezwstydnie.
Mimo tej pokusy wstał i włożył spodnie.
—
Może jednak powinnaś się ubrać. Chciałem cię zabrać na kolację.
—
Raczej pozwól mi przyrządzić coś w twojej kuchni.
—
Obawiam się, że mam pustą lodówkę.
—
Zobaczę. Jeśli uznam, że istotnie nic się nie da zrobić, wtedy
wyjdziemy.
Pochylił się i pocałował ją.
— Szlafrok znajdziesz w szafie. Zaraz wracam.
Gdy zamknął za sobą drzwi, Allison wstała z łóżka i otworzyła szafę.
W jej wnętrzu pachniało lawendą, pizmem i miętą. Tak samo pachniał
jedwabny bordowy szla-
frok, którym się okryła.
Zadzwonił telefon. Przez chwilę wahała się, czy go odebrać. I jak
wówczas Tristana, tak i ją teraz wybawiła z kłopotu podjęcia decyzji
automatyczna sekretarka.
—
Cześć, Tris, tu Alec — usłyszała z głośnika telefonu.
—
Dzwonię, żeby się dowiedzieć, czy dopisało ci szczęście z
Walentynką. Daj znać, czy masz prawo do noszenia swojego
przezwiska.
Allison poczuła, że żołądek podchodzi jej do gardła.
Boże, więc to wszystko było udawaniem i grą! To dlatego, Tristan nie
wykazywał większego zainteresowania wyborem kandydatki. W tym
zakładzie nie liczyła się osoba
lecz efekt. A kiedy Sharinon w ostatniej chwili wycofała się, trzeba
było jak najszybciej znaleźć dublerkę. I wybór padł na nią!
Rozczarowanie, ból i upokorzenie zalały AHison gwałtowną falą.
Miała ochotę rzucić się na łóżko i wybuchnąć płaczem. Nagle jednak
ogarnęła ją złość. Zrzuciła szlafrok i ubrała się w rekordowym tempie,
mało zważając, czy wszystkie guziki trafiły do odpowiednich dziurek
lub czy wszystkie części garderoby włożone zostały na prawą stronę.
Przede wszyst
kim chciała jak najszybciej stąd uciec.
Wybiegła z sypialni, jakby wybuchł w niej pożar, i po chwili była już
na dworze. Dopiero teraz Tristan ją zauważył. Stał przy garażu i
czekał na Arizonę.
—
Allison! Co ty wyprawiasz? Co się stało?
—
Jadę do domu, a ty możesz pochwalić się przed kumplami swoim
wyczynem. Jeśli masz drański charakter, to może nawet wymienisz
moje nazwisko. —
Miała trudności z trafieniem kluczykiem do
stacyjki.
— Zaczekaj. O czym ty w ógóle mówisz?
—
Dobrze wiesz, o czym mówię, a dla pewności przesłuchaj
automatyczną sekretarkę.
Zamknęła mu drzwi przed nosem i nie zważając na jego dalsze gesty i
słowa, ruszyła z piskiem opon.
Tristan dzwonił do agencji kilkanaście razy i Jazz niezmiennie
informowała go, że Allison jest chwilowo nieosiągalna, lecz że na
pewno zadzwoni.
Nie doczekał się jednak telefonu. Wiedział zresztą,że naiwnością
byłoby liczyć na to. Uczynił więc jedyną możliwą rzecz w tej sytuacji:
pojechał do jej biura.
Na szczęście zastał ją. Siedziała za biurkiem i wyglądała równie
pi
ęknie, jak podczas jego pierwszej wizyty.I podobnie jak wówczas,
gdy po raz pierwszy
spotkali po osiemnastu latach, spoglądała na niego jak obcego
człowieka.
—
Chciałbym z tobą porozmawiać — rzekł, zerkając na Jazz, która
zajęta była pisaniem.
—
Za chwilę mam klienta — odparła głosem zimnym jak głaz.
—
Więc wpisz mnie na listę wizyt.
—
Nie mam już wolnych miejsc.
—
To może pójdziesz ze mną na lunch?
- Nie.
Na kolację?
- Nie.
Westchnął.
—
Daj spokój, Allison. To nie jest szkoła. Nie będziesz chowała się
prz
ede mną w damskiej toalecie.
—
Alli, ja na chwilę wychodzę a wy powspominajcie sobie dawne
czasy —
powiedziała Jazz i taktownie Zostawiła ich samych.
—
Lepiej już sobie idź — powiedziała Allison.
—
Muszę ci wyjaśnić, o co chodziło.
—
A co tu wyjaśniać? Że dwóch czy pięciu dorosłych facetów
umawia się, że ten, któremu uda się spędzić Walentyuki w łóżku z
nowo poznaną kobietą, wygrywa ileś tam dolców?
—
To nie było tak.
—
Nie? To co, nie dałeś ogłoszenia w związku z tym
zakładem?
- Tak, ale...
—
I nie wcinąłeś mnie do całej tej gry, żebym ułatwiła ci zwycięstwo?
- Tak, ale...
Drzwi otworzyły się i wszedł starszy, elegancko ubrany mężczyzna z
laską.
—
Niestety, muszę cię pożegnać. Mam klienta.
—
Nie wyjdę stąd, dopóki wszystkiego ci nie wyjaśnię
—
powiedział Tristan z miną upartego chłopca.
—
Czy ten młody człowiek naprzykrza się pani? — zapytał nowo
przybyły jegomość, najwidoczniej czując się w obowiązku stanięcia w
jej obronie.
—
Ależ skąd, panie Watkins. Ten pan już wychodzi. Tristan nie miał
zamiaru ryzykowa
ć, że starszy pan zacznie okładać go laską.
Zanim jednak opuścił biuro, powiedział dobitnie:
—
Jeszcze się zobaczymy, Allison.
—
Wyjeżdżasz gdzieś? — Jazz wskazała ruchem głowy na walizkę
stojącą przy biurku Allison.
— Do Heidi.
—
A czy czasami za tą twoją nagłą tęskuotą za siostrą nie kryje się
chęć ucieczki przed Tristanem Talbotem?
— Tristan nie ma tu nic do rzeczy —
skłamała Allison.
—
Więc co mam mu powiedzieć, kiedy zadzwoni?
—
To samo, co innym. Że chwilowo nie ma mnie w mieście.
—
Lecz przecież wrócisz. I wtedy on zapuka do tych drzwi.
—
Być może.
—
Żadne „być może”. Pamiętam, jak ostatnio patrzył na ciebie. Łatwo
się go nie pozbędziesz.
— Jeszcze zobaczymy.
—
Na miłość boską! Co ten biedaczysko ci zrobił? Raz na dźwięk
jego imienia wydajesz się wniebowzięta, a już po godzinie pałasz
żądzą wykrajania mu serca i rzucenia go psom na pożarcie.
—
Ten biedaczysko, jak ty go nazywasz, posłużył się mną w celu
wygrania zakładu. Nie jest lepszy od innych zimnych drani, z którymi
zły los zetknął mnie w ostatnich latach. — Allison była bliska łez.
- O czym ty w ogóle mówisz?
Allison pokrótce opowiedziała przyjaciółce całą historię.
—
Do ostatniej chwili niczego nie podejrzewałam. A przecież
powinnam była usłyszeć jakiś dzwonek alarmowy. Był taki bez skazy,
zbyt i
dealny, jak na faceta z krwi i kości. W takich wypadkach zawsze
należy sprawdzić, czy czasami nie mamy do czynienia z aktorem.
—
Nie wpadaj tylko w manię prześladowczą. Bo czy wszystkiego
możesz być pewna? A jeśli wyrobiłaś sobie błędne pojęcie o tym
zakładzie? Pozwól mu, niech ci wszystko wyjaśni.
—
To zbędne. Powiedział mi przecież, po co korzystał z moich usług.
A kiedy randka z Shannon nie wypaliła, pomyślał o kimś w rodzaju
dublerki i wtedy przyszedł do ninie. Przecież chciał wygrać zakład.
Kiedy zaś Jazz nadal nie wydawała się do końca przekonana, Allison
wybuchnęła:
—
I w ogóle dlaczego próbujesz go bronić? Nie dalej” jak wczoraj, w
związku z Tobym i jego sportowymi wyczynami, przeklinałaś
wszystkich mężczyzn.
—
Tak, tylko że wczoraj Toby w jakimś sensie zrehabilitował się,
grzebiąc przez dwie godziny na mrozie przy hamulcach w moim
samochodzie. Co wcale nie znaczy, że przestałam być na niego
wściekła.
—
Ale w końcu przestaniesz być wściekła i znów wrócicie do swoich
słodkich gruchań, a ja Tristanowi nigdy nie wybaczę — powiedziała
Allison z zapiekłą determinacją w głosie. — Dlatego jeśli chcesz
założyć razem z nim towarzystwo wzajemnej adoracji, wolna droga.
Kiedy Allison wsiadła do samochodu i odjechała, Jazz natychmiast
wykręciła numer telefonu Tristana Talbota.
—
Cześć. Tu Jasmine Connors, wiesz, przyjaciółka Allison. Czy nie
zjadłbyś dziś ze mną lunchu?
To było straszne. Tristan musiał przyznać w duchu, że wpadł w
nielichą kabałę. Stracił kobietę w sposób najgłupszy z możliwych. I
nie jakąś tam kobietę, tylko kobietę swych marzeń.
W chwili gdy ją spotkał; powinien był natychmiast zadzwonić do
kolegów i wycofać się z zakładu. Powinien był skupić się wyłącznie
na niej. A gdy nadeszły Walentynki, powinien był obsypać ją
słodyczami i kwiatami. Słowem, powinien był potraktować ją jako dar
losu i wybrankę serca, nie zaś wciąż widzieć w niej dziewczynę, która
nim kiedyś wzgardziła.
Lecz on bał się powtórzenia sytuacji sprzed osiemnastu laty, a strach
nie jest dobrym doradcą. Jasne, że drugą I
przegraną przyjąłby jako dotkliwy cios, szansa jednak kryła się w
podjęciu ryzyka. Zamiast więc bawić się w podchody i chłodną
dyplomację, powinien był rzucić się w ten romans, jak to mówią,
głową w dół, nogami do góry.
Zrobił coś wręcz przeciwnego. Do końca roztaczał przed Allison
fikcję randki z Shannon, tą puszystą tancerk mimo że nawet nie
skontaktował się z nią i pieniądze wyrzucił w błoto. Nic więc
dziwnego, że Aflison wbiła sobie do głowy, iż użyta została w roli
dub
lerki.
—
Wyglądasz coś nietęgo, panie numerze czternasty
—
oświadczyła Jazz, siadając po drugiej stronie stolika
w narożnym barze.
—
Bo zgrałem się do nitki.
—
Być może szczęście jeszcze się do ciebie uśmiechnie. Tymczasem
wiedz, że Alli już od kilku godzin nie ma w mieście.
—
Wyjechała?
Jazz kiwnęła głową.
—
Nigdy jej jeszcze nie widziałam w takim stanie. Chyba się
zakochała.
Twarz Tristana rozpogodziła się, lecz zaraz znów zachmurzyła.
—
Tyle że nigdy mi tego nie powie.
—
Jeżeli będziesz tu tak dumał i nie kiwniesz palcem, to rzeczywiście
nigdy.
—
Więc co mam zrobić?
—
To zależy.
— Od czego?
—
Od tego, kim ona jest dla ciebie. Dawną szkolną ko1eżank
konsultantką od spraw sercowych czy może..
—
Kocham ją, Jazz. I to prawdopodobnie od momentu, gdy po raz
pierwszy ją zobaczyłem. A więc całe osiemnaście lat temu.
—
Czy powiedziałeś jej to?
-
Nie miałem kiedy. Sama widziałaś, jak nmie potraktowała. A teraz
wyjechała,
Jazz kiwała ze zrozumieniem głową. Przez chwilę badawczo
przypatrywała się Tristanowi, po czym wyjęła kartę wizytową i coś na
niej szybko skreśliła.
— Tu masz adres.
— Jest w lowa?
—
Tak, u swojej siostry Heidi. Zawsze do niej ucieka po różnych
niepowodzeniach z mężczyznami. Uważa Heidi za jedyną istotę na
świecie, która ją rozumie.
— Wracaj do domu.
Allison nie wierzyła własnym uszom. Patrzyła na swoją drobną,
jasnowłosą siostrę i niczego nie pojmowała. Jak Heidi może wystąpić
z taką radą po tym wszystkim, co od niej usłyszała? Do tej pory
zawsze znakomicie jej doradzała, co więc się stało, że tym razem
zawiodła ją siostrzana intuicja?
- Chyba mni
e nie słuchałaś. Czy mam powtarzać wszystko od
początku? — zapytała z rozpaczą w głosie.
—
To zbędne. Słuchałam cię bardzo uważnie i dlatego mówię: wracaj
do domu.
—
Nie mogę.
— Dlaczego?
—
Bo on tam jest. Chodzi za mną krok w krok. Wydzwania
kilkadziesiąt razy na dzień. Wręcz prześladuje mnie. I tak jakoś...
patrzy.
—
Zakochani mężczyźni tak się czasami zachowują. I niektóre
kobiety to lubią — powiedziała Heidi sucho.
—
Ale nie takie kobiety jak ty czy ja. My jesteśmy niezależne.
—
Takie kobiety, jak widać, ukrywają się w domach swoich sióstr —
odparła Heidi z ironią.
—
Nigdzie się nie ukryłam. Przyjechałam do ciebie poradę.
—
I otrzymałaś ją. Wracaj do domu. Architekci sporo zarabiaj ale ten
Talbot straci cały majątek, jeżeli będzie wydzwaniał tu co godzinę,
żeby w zamian usłyszeć, że,
niestety, nie możesz podejść do telefonu.
Allison nerwowo bawiła się zegarkiem.
—
Daj mi jeszcze trochę czasu do namysłu. Minęły dopiero dwa dni,
odkąd tu jestem.
Dwa dni wydłużyły się w trzy, trzy stały się czterema. Dopiero
piątego dnia wydarzyły się dwie rzeczy, które skłoniły Allison do
podjęcia decyzji o wyjeździe.
Około południa zjawił się wysoki i chudy mężczyzna, który obsypał
Heidi pocałunkami i zostawił bagaże w jej sypialni z taką naturalności
jakby to była jego stała kwatera. Geoff Sanders, jak Allison się
dowiedziała, miał niebawem zostać jej szwagrem.
Drugim wydarzeniem był list adresowany na jej nazwisko. Nie
zawierał wielu słów. Leżąc na kanapie, Allison przeczytała:
„To nie pulchna tancerka o imieniu Shannon, lecz pan Podrywalski
zrezygnował z randki. Powód: nie wyobrażał sobie lepszej partnerki
na ten dzień od swojej konsultantki od spraw sercowych.”
Allison bezzwłocznie spakowała walizkę.
Było już dobrze po północy, kiedy ujrzała światła St. Paul. Heidi
nakłaniała ją wprawdzie do przesunięcia wyjazdu na ranne godziny,
lecz gdy Allison podejmowała jakąś decyzję, przystępowała
natychmiast do jej wykonania.
Jak najszybciej musiała zobaczyć się z Tristanem, aby powiedzieć mu,
jak bardzo go kocha.
Na pierwszym większym skrzyżowaniu skręciła w prawo i nacisnęła
pedał gazu. Roznosiła ją niecierpliwość, a ulice miasta zapraszały
wręcz o tej porze do
szybkiej, ryzykownej jazdy. Na szczęście obyło się bez spotkania z
wozem policyjnym.
Gdy zajechała przed swój dom, dostrzegła kątem oka, że na obrzeżu
parkingu bieleje jakiś kształt. Kształt ten z jakiegoś powodu
zaintrygował ją. Wysiadła i poszła w kierunku tego czegoś. W
pewnym momencie wydała stłumiony okrzyk. W świetle latami
rozpoznała bryłę nimowego pałacu, odtworzoną w śniegu według wzu
widniejącego na układankach. Jego twórcą mógł być tylko Tristan.
Allison odruchowo rozejrzała się wokół.
Dostrzegła samochód Tristana, ale był pusty.
Obeszła pałac dookoła i stwierdziła, że tylna ściana nie jest jeszcze
skończona. W środku, ubrany w gruby, wojskowy płaszcz, spał
Tristan.
—
Panie Podrywalski, czy spędzając tu noc, nie ryzykuje pan
przeziębienia?
—
Czekałem na ciebie — powiedział zdrętwiałymi od zimna
wargami, lecz z uśmiechem w oczach. — Heidi powiedziała mi przez
telefon,
że wracasz dopiero jutro.
—
A więc mam sobie iść?
Z trudem stanął na nogi i zesztywniałym z zimna ramieniem usiłował
ją objąć.
—
Myślałem, że po Walentynkach już ode mnie nie uciekniesz.
—
Przepraszam. Bałam się. Ciebie. I siebie.
— A teraz?
—
A teraz cię kocham. Czy zrobiłeś ten pałac dla mnie?
—
Pomyślałem, że jakiś skromny dowód miłości nie zawadzi. Bo ja
cię kocham, Atlison.
—
Chodźmy, nocny rycerzu. Czas, żebym roztarła twoje stopy i
dłonie.
—
A co z tym pałacem?
—
Przysuniemy łóżko do okna i będziemy na niego patrzeć.
Pogładził ją po włosach.
—
Nie masz pojęcia, jak się cieszę.
POSCRIPTUM
—
Dostaliśmy przesyłkę od Allison — powiedziała Doris,
przyglądając się z ciekawością trzymanej w ręku miniaturowej
paczuszce.
—
Nie widziałem jej od stycznia. Była wtedy na okresowym
przeglądzie — oświadczył doktor Baker.
—
Czy mogę ją rozpakować?
Dentysta kiwnął głową.
Po chwili kluskowate palce Doris uporały się z ozdobnym papierem.
—
To pudełko — stwierdziła Doris niewątpliwą oczywistość, po
czym przeczytała widoczny na wieczku napis, ułożony ze złotych
liter: —
„Allison i Tristan wstępują w związek małżeński”.
—
Niech Bóg im błogosławi. — Doktor Baker, nie wiedzieć czemu,
poczuł się wzruszony.
Doris wiedziała, że każde pudełko posiada jakieś wnętrze, nie
omieszkała zatem podnieść wieczka. W środku znajdował się
pergaminowy zwój, przewiązany złocistą wstążką. Doris zsunęła
wstążkę i rozwinęła pergamin.
—
Doktorku, miła niespodzianka! — Pomachała pergaminem, jakby
to był czek na milion dolarów. — Zapraszają nas na ślub, a potem na
wesele. W kościele św. Andrzeja, dziewiętnastego lipca, o
siedemnastej.