Stefan Krukowski
Nad pięknym, modrym Dunajem
MAUTHAUSEN 1940 — 1945
Książka i Wiedza ¦ 196 6
Okładkę projektował JAN SLIWIISfSKI
Redaktor HELENA KLIMEK
'
Copyright by „Książka i Wiedza", 1966 Warszawa, Poland
SŁOWO WSTĘPNE
Tak, to właśnie nad szumiącym w melodyjnym rytmie strau- " sowskiego walca pięknym
modrym Dunajem wznieśli hitlerowscy ludobójcy warowne piekło, znane pod nazwą
obozu koncentracyjnego Mauthausen.
Okrucieństwo tego kontrastu musiało chyba podyktować Stefanowi Krukowskiemu
boleśnie przekorny tytuł książki.
Książka „Nad pięknym modrym Dunajem" jest nową, ważką pozycją w ciągle jeszcze
zasmucające skromnym dorobku polskiej literatury obozowej. A przecież Polakom, tak
ze względu na statystyczną liczbę ofiar, jak i na jej procentowy _stosunek do liczby
naszej ludności, przysługuje tragiczne pierwszeństwo na historycznym apelu poległych.
Od dnia, w którym rozwarły się bramy hitlerowskich obozów koncentracyjnych, od dnia,
w którym wyzwolone z tych obozów niedobitki wyruszyły w daleką, niekiedy trudną i
ciernistą drogę do ojczystego domu albo do jego> ruin i zgliszcz, upłynęło już 21 lat, na
pogorzeliskach drugiej wojny światowej wyrosło już nowe, znające wojnę tylko ze
słyszenia pokolenie, a nie tylko skromna polska literatura obozowa, ale nawet wszystkie
na ten temat publikacje, jakie ukazały się na świecie, nie zdołały odtworzyć całej
piekielnej prawdy o hitlerowskich' obozach koncentracyjnych.
I nie ma w tym nic dziwnego, a w każdym razie jest to mniej dziwne, niżby się mogło
wydawać.
Władcy haniebnej pamięci Trzeciej Rzeszy i wypełniający z sadystyczną nadgorliwością
wszystkie ich występne rozkazy oprawcy — a były ich setki tysięcy — od chwili
powstania obozów koncentracyjnych czynili wszystko, co było w ich mocy — a byli
przecież wszechmocni — żeby przed narodami świata z narodem niemieckim włącznie
ukryć, zamaskować, zafałszować, utopić w powodzi propagandowych kłamstw
prawdziwe przeznaczenie obozów koncentracyjnych, motywy osadzania w nich, stan
ich zaludnienia, śmiertelność, nie mówiąc już o nieludzkich warunkach bytowania,
morderczej pracy, biciu, torturach, katowaniu na śmierć, gazowaniu, masowych
egzekucjach itd. Oprawcy ci wmawiali w opinię publiczną świata i w otumaniony
narkozą propagandy naród niemiecki, że więźniami obozów koncentracyjnych są
wyłącznie skazani prawomocnymi wyrokami przestępcy i zbrodniarze, a następnie
pokazywali zagranicznym przedstawicielstwom i delegacjom, wyświetlali na ekranach i
fotografowali zainscenizowane obrazki, reklamujące humanitarne metody penitencjarne
ustroju faszystowskiego.
Kiedy po okresie tryumfalnych podbojów odwróciła się dziejowa karta i Niemcy stanęły
w obliczu nieuchronnej klęski, ideologów, twórców, organizatorów, administratorów i
komendantów obozów koncentracyjnych zaczął ogarniać utajony lub jawny strach przed
odpowiedzialnością za popełnione zbrodnie. Podjęli oni wtedy gorączkową akcję
zacierania śladów, niszczenia kompromitujących dokumentów, likwidowania martwych
dowodów winy i żywych świadków. Tylko chaos totalnej klęski uratował dziesiątki
tysięcy niedobitków od zarządzonych już odgórnie i przygotowanych oddolnie
masowych eksterminacji, a dymy wzbijające się w ostatnich dniach wojny nad nie
wyzwolonymi jeszcze obozami świadczyły o jednoczesnym paleniu zwłok i bardziej
jeszcze niż one oskarżających archiwów.
Dalszy ciąg zacierania śladów, usuwania dowodów, fałszowania zeznań, wprowadzania
w błąd opinii publicznej trwał nadal po zakończeniu wojny i trwa do dzisiejszego dnia, o
czym świadczą spóźnione o dwadzieścia lat procesy obozowych katów i listy gończe, z
których wiele nie odnajdzie nigdy dobrze ukrytych i pieczołowicie ukrywanych
zbrodniarzy.
Oto główne przyczyny trudności w wydobyciu na jaw całej, pełnej, ostatecznej prawdy o
hitlerowskich obozach koncentracyjnych. Główne, ale nie jedyne. Na drugi kompleks
przyczyn składają się: bezprecedentalność i nieporównywalność historycznego
zjawiska, jakim były te obozy, odmienność od wszystkiego, co było przedtem i potem,
usystematyzowany obłęd względnie obłędny system, który stworzył te obozy i który w
nich panował, wielowarstwowe zakonspirowanie wszystkiego, co się w nich działo.
Prawda o obozach koncentracyjnych przekracza wszystkie granice
prawdopodobieństwa. Nigdy i nigdzie nie było dotąd tylu skoncentrowanych katów i tylu
śmiertelnych katowskich ofiar, tylu tak różnorodnych i tak wyrafinowanych sposobów
torturowania i zabijania. To jeszcze można by chociaż wycinkowo ogarnąć wyobraźnią.
Ale na to trzeba nałożyć, że wszystkie obozowe zbrodnie popełniane były w ramach
przemyślanego systemu, żelaznej dyscypliny, precyzyjnie opracowanych regulaminów,
niezliczonych nakazów i zakazów, pruskiego drylu. Teraz naieży przyjąć do wiadomości
i świadomości, że cały ten system z jego dyscypliną, regulaminami, nakazami i
zakazami był obłąkany, to znaczy że ulegał permanentnym zmianom, że jeden przepis
automatycznie przeczył drugiemu, że nakazy przekreślały zakazy i na odwrót, że w
pobliżu krematorium był dom publiczny, że boisko, na którym więźniowie grali w piłkę
nożną, graniczyło z dziedzińcem, na którym leżały stosy nagich trupów, przy czym
każdy z piłkarzy był w pełni świadom, że nie ma takiej siły, która mogłaby go uchronić
przed znalezieniem się kiedyś na takim stosie. A dla uzupełnienia tej surrealistycznej
wizji trzeba jeszcze dodać, że cała prawda obozowa była wielostronnie zaszyfrowana,
zakamuflowana, zafałszowana i zakonspirowana.
Każde słowo wypisane w kancelaryjnym dokumencie, umieszczone w obwieszczeniu,
zarządzeniu, wypowiedziane w esesmań-skim rozkazie czy informacji mogło co innego
głosić, a co innego znaczyć. I bardzo często co innego znaczyło. Od umieszczonego
nad obozową bramą napisu: „Arbeit macht frei" począwszy, każde zdanie władz
obozowych, pisane czy wypowiadane, podlega podejrzeniu o fałsz. Więźniowie
bestialsko zamordowani w obozie figurują na listach zgonów, podpisanych przez
esesmańskich lekarzy, jako zmarli na serce lub niewydolność krążenia; inni, dla
urozmaicenia, zostali „zastrzeleni w czasie ucieczki". Zwolnienie z obozu do domu
oznacza w większości wypadków wyrok śmierci. Autobus przewożący grupy ¦więźniów
do innego obozu to zmotoryzowana komora gazowa. I tak dalej, i tak dalej.
Odpowiedzią na te fałszerstwa władz obozowych jest zakamuflowana samoobrona.
Występuje ona i w mowie więźniarskiej, w której np. słowo-„zorganizować" znaczy
„zwędzić", i w więź-niarskim zbiorowym działaniu, które nierzadko ratowało skazańców
przez zmianę ich więźniarskich osobowości, co z kolei wprowadza na kancelaryjne listy
zmarłych człowieka pozostającego przy życiu pod nazwiskiem nie zarejestrowanego
zmarłego.
A pod osłoną tego obustronnego, zbrodniczego i obronnego,
nprrowania fałszem działa w ukryciu więźniarska organizacja bojowa, zaszyfrowana i
wobec władz, i wobec współwięźniów.
Podane tu niejako przykładowo dowody złożoności życia ooo-zowego wykazują, jak
trudna do wyłuskania jest prawda o obozach koncentracyjnych. Była ona przecież
dostępna tylko oprawcom i ich ofiarom. Znają ją więc w całej nagości jedynie ci, którzy
byli w piekle hitlerowskich obozów koncentracyjnych, którzy z niego ocaleli i którzy
pozostają nadal przy życiu. Ale pozostający przy życiu oprawcy milczą i będą milczeli
aż do śmierci. A spośród pozostałych przy życiu więźniów obozowych nie wszyscy chcą
i zarazem potrafią pisać.
Dlatego tak cenne, nie tylko dla przyszłych historyków epoki krematoryjnych pieców, są
wszelkie rejestrowane na taśmach czy płytach, spisywane w protokołach sądowych i
ankietach, a przede wszystkim ogłaszane drukiem relacje, pamiętniki, wspomnienia
ułaskawionych przez los skazańców. W każdej z takich publikacji kryje się ziarno
autentycznej, zdobytej za cenę niewysłowionych cierpień prawdy. A im któryś z autorów
tych publikacji dłużej cierpiał, bystrzej widział i dokładniej zapamiętywał, tym bardziej
ważkie jest jego świadectwo oskarżenia.
Z tego punktu widzenia książka Stefana Krukowskiego „Nad pięknym modrym
Dunajem" jest pozycją wyjątkowo bogatą i cenną.
Stefan Krukowski, wychowanek warszawskiego gimnazjum im. Adama Mickiewicza,
uczestnik kampanii wrześniowej w stopniu plutonowego-podchorążego, ranny w bitwie
pod Lwowem, po dwukrotnych udanych ucieczkach, raz z niewoli, a drugi raz z obozu
aresztowanych w ulicznej łapance, już w kwietniu 1940 roku znalazł się na Pawiaku,
skąd wkrótce deportowany został poprzez obóz koncentracyjny w Sachsenhausen do
obozu koncentracyjnego Mauthausen. W obozie tym przeżył Stefan Krukowski pełne
pięć lat, od maja 1940 do maja 1945. Przeszedł tam całą typową dla wieloletniego
więźnia politycznego, napiętnowanego czarnym i czerwonym punktem, drogę przez
mękę. Długo przebywał w karnej kompanii, jeszcze dłużej znosił morderczą pracę w
kamieniołomach i dopiero pod koniec obozowej niewoli wylądował na funkcji
magazyniera.
Jak z danych powyższych widać, autor książki „Nad pięknym modrym Dunajem" posiadł
w obozie olbrzymi kapitał doświadczeń, a znakomita pamięć pozwoliła mu utrwalić te
doświadczenia najpierw w głowie, a następnie na piśmie.
Nie jest to pierwsza jego wspomnieniowa publikacja. Przed
trzema laty, w roku 1963, nakładem „Książki i Wiedzy" ukazała się niewielka książeczka
Stefana Krukowskiego pod prowokacyjnym tytułem „Byłem kapo". Ukazała się i
błyskawicznie znik-nęła, rozkupiona przez co czujniejszych czytelników, co świadczy
zarówno o jej walorach, jak o 'wielkim społecznym zapotrzebowaniu na literaturę
obozową.
Autor „Byłem kapo" i „Nad pięknym modrym Dunajem" nie jest zawodowym pisarzem i
nie nadaje swoim książkom kształtu dzieł literackich. Pisze je w słusznym
przeświadczeniu, że spełnia w ten sposób moralny obowiązek wobec milionów
zamordowanych w obozach koncentracyjnych towarzyszy niedoli, którzy nigdy już nie
będą mogli upomnieć się o swoją krzywdę i o sprawiedliwy wyrok historii. A ponieważ
dysponuje niezwykle bogatym materiałem wspomnieniowym, dramatyczna treść jego
narracji rekompensuje z nawiązką niedostatki warsztatu literackiego i podnosi jego
publikacje do rangi pasjonującej lektury. Zwłaszcza że autor zaprawa je suto wisielczym
humorem i między mrożące krew w żyłach sceny wprowadza gdzieniegdzie niemal
groteskowe intermedia, jak na przykład umieszczona w końcowej partii niniejszej książki
opowieść o przywitaniu nowego kontyngentu wartowników, składającego się z
powołanych w ostatnich miesiącach wojny pod broń ramolowatych volkssturmistów
zjadliwym i śmiertelnie ryzykownym figlem. Wydarzenie to, jak zresztą wszystkie
relacjonowane przez Krukowskiego fakty, jest autentyczne.
Autor podzielił swoją książkę na cztery części. O ile jednak trzy końcowe części łączą
się w dość swobodnie operujący chronologią ciąg wspomnieniowy, a cała ich akcja
rozgrywa się na otoczonym kolczastymi drutami terenie obozu koncentracyjnego
Mauthausen, o tyle część pierwsza ogarnia znacznie szersze horyzonty i stanowi w
pewnej mierze odrębną i niemal zamkniętą w sobie całość.
W tej pierwszej części, którą należy uznać za pewnego rodzaju novum w polskiej
literaturze obozowej, autor, już nie tylko na podstawie osobistych przeżyć, podejmuje
próbę przedstawienia historycznych etapów w dziejach hitlerowskich obozów
koncentracyjnych, ich ulegających — w zależności od przemian w hitlerowskiej polityce
i gospodarce — zmianom przeznaczeń oraz wpływów, jakie te zewnętrzne przemiany
wywierały na wewnętrzne stosunki i warunki obozowe. Następnie autor usiłuje
wprowadzić czytelnika w tajniki ludobójczego mechanizmu, odsłonić transmisyjne pasy i
zazębiające się kółka, które uruchamiały
ten mechanizm i gwarantowały mu sprawne funkcjonowanie. Dalej autor stara się
zapoznać czytelnika ze skomplikowaną strukturą administracji obozowej, składającej się
z dwóch hierarchii: rozkazodawczej hierarchii esesmańskiej i wykonawczej hierarchii
więźniarskiej; z zakresem władzy obu tych administracji i z ich wpływem na los
więźniów. I wreszcie autor, w upartym dążeniu do prawdy, do ukazania życia
obozowego w pełnym świetle i we wszystkich jego aspektach, do obnażenia
wszystkiego, co wstydliwe, ale i do kategorycznego odparcia wszystkiego, co fałszywe,
sięga do najdrastyczniejszych tematów obozowych, jak problem bicia szeregowych
więźniów przez więźniów funkcyjnych, jak problem „klasowego" podziału więźniów na
„muzułmanów" i „prominentów", żeby wydobyć na jaw całą wieloznaczność
jednoznacznych w pozaobozowym życiu pojęć i kryteriów, żeby przestrzec przed
upraszczającym stosowaniem obowiązujących w znormalizowanym, samorządnym
społeczeństwie zasad, kanonów i ocen moralnych do celowo i perfidnie wynaturzonej
przez hitlerowców społeczności obozowej, a jednocześnie żeby nie pozostawić żadnych
luk i niedomówień.
Można ten czy inny pogląd autora poddać pod zawsze w takich okolicznościach
pożądaną dyskusję, nie można jednak nie uszanować jego bezkompromisowego
poszukiwania sprawiedliwości w ludzkich osądach. Zresztą książka Stefana
Krakowskiego jest wyraźnie napisana z intencją jeśli nie sprowokowania dyskusji, to w
każdym razie zachęcenia innych ocalałych więźniów obozu w Mauthausen i wszystkich
innych obozów koncentracyjnych do spisywania i utrwalania wspomnień,. do
uzupełniania jego doświadczeń innymi, utrwalonymi na razie tylko w zacierającej się
pamięci, gdyż zgromadzone w licznych archiwach, z centralnym międzynarodowym
archiwum w Arolsen i polskim archiwum w Oświęcimiu na czele, poobozowe dokumenty
i ze względu na świadomie spowodowane przez hitlerowców ubytki, i ze względu na
swój zaszyfrowany charakter mogą się stać dla przyszłych badaczy nie dość czytelne
bez obfitego, wielostronnego, oświetlającego materiał dokumentalny z różnych punktów
widzenia i pod różnymi kątami obserwacji pamiętnikarskiego komentarza. Komentarza
¦_¦ szyfru, komentarza — słownika, komentarza — klucza. A komentarza tego mogą
udzielić tylko byli więźniowie hitlerowskich obozów koncentracyjnych, którzy ocaleli jak
gdyby po to, żeby dać świadectwo prawdzie, żeby zbrodnie nie zostały zapomniane, a
ich sprawcy — rozgrzeszeni. Niestety, ocalało ich niewielu, od dwudziestu jeden lat,
jakie upłynęły cd dnia wy-
zwolenia obozów, szeregi ich są dziesiątkowane przez wyniesione z obozów
nieuleczalne urazy i nieubłagany czas, który zaliczył pokolenie obozowe do pokoleń
odchodzących na zawsze.
W drugiej, trzeciej i czwartej części książki autor przedstawia konkretne dzieje obozu w
Mauthausen, konkretne wydarzenia i konkretnych ludzi: oprawców i ofiary,
zwyrodnialców i męczenników, łajdaków i bohaterów. Zapoznajemy się tu z przeróżnymi
wyrafinowanymi metodami zbiorowych i indywidualnych tortur i morderstw, ze stałym
systemem i doraźnie organizowanymi akcjami eksterminacyjnymi, jak na przykład
słynna akcja H, wywodząca swój kryptonim od nazwy znanego uzdrowiska Hartheim, z
bezmiarem niedoli, cierpień i udręk. Gdyby można tu było wyróżnić jakieś szczególne
przejawy nieludzkiego bestialstwa, nie wywołując jednocześnie błędnych domysłów, że
pozostałe zbrodnicze akcje obozowe były mniej bestialskie, należałoby podkreślić
realistyczne, a nawet naturalistyczne opisy pastwienia się w kamieniołomach nad
kolumnami Żydów (pierwsze transporty żydowskie przybyły do Mauthausen w roku
1941 z Holandii), błyskawiczne likwidowanie kierowanych do obozu koncentracyjnego z
pogwałceniem wszelkich międzynarodowych konwencji radzieckich jeńców wojennych i
potraktowane przez esesmanów z dobrodusznym humorem wymordowanie gromadki
kilkuletnich ukraińskich dzieci.
Ileż ponurej groteskowości ma na tym tle komedia inscenizowana przez komendanturę
obozu dla przybywających do Mauthausen rodzin pomordowanych i ileż bezsilnej pasji
wzbudza relacja o wysyłaniu za opłatą rodzinom urn z rzekomymi prochami zmarłych
rzekomo naturalną śmiercią więźniów.
Ale oprócz budzących zgrozę spraw martyrologicznych autor przedstawia w szeregu
sugestywnych obrazów i opisów codzienne życie obozowe z całą jego niesamowitą
egzotyką.
Czytamy więc o głodowej gastronomii obozowej, mającej swoją kategorię „S" w postaci
paczek żywnościowych przysyłanych przez często od ust sobie odejmujące rodziny,
swoje urzędowe dożywianie w postaci tragihumorystycznej kantyny, swoje nazwane
przez autora „perskim rynkiem" targowisko, gdzie nabywa się np. ukrywane przez
szczęśliwych posiadaczy w odgrywających rolę bankowych safesów siennikach
papierosy, płacąc za nie ostatnią „pajdką" chleba, ostatnim okruchem nadziei na
przetrwanie, swoje podejmowane z narażeniem życia zabiegi o dodatkowe racje strawy
i ścinający więźniów z nóg głód, do-
10
11
prowadzający w krańcowych wypadkach aż do zezwierzęcenia, aż do ludożerstwa.
Bo przecież nie mniej niebezpieczny dla życia więźniów obozów koncentracyjnych od
spadających na ogolone głowy pałek, od esesmańskich pejczów i wilczurów był
wyniszczający wszystkie żywotne siły organizmu i załamujący psychicznie nieustanny,
trapiący jak koszmar po nocach i zatruwający każdą godzinę dnia chroniczny,
skręcający wnętrzności głód, głód jako obsesyjny temat samotnych rozmyślań i
zespołowych rozmów, nasyconych wspomnieniami o tym, co się jadało na wolności, i
marzeniami o tym, co by się jadało, gdyby się tę wolność odzyskało.
Świadectwem występujących na każdym odcinku obozowego życia dezorientujących
kontrastów, drastycznej sprzeczności między teorią a praktyką, między oficjalnymi
pozorami a odbiegającą od nich daleko rzeczywistością może być higiena obozowa.
Oto z jednej strony wszystko w obozie musi lśnić czystością, musi być wyszorowane,
wypucowane, wyglansowane, a każdy ślad kurzu w baraku, dostrzeżony przez
esesmana, może ściągnąć na odpowiedzialnego za ten nieporządek ¦więźnia
najsurowsze kary, z karą śmierci włącznie, a z drugiej strony więźniowie są zjadani
żywcem przez wszy, nagminnie szerzy się świerzb, a w szparach sufitów i ścian
gnieżdżą się pluskwy.
Fenomenalnej pamięci autora, przechowującej mnóstwo szczegółów, sylwetek,
nazwisk, scen z dokładnością i wiarogodnością filmowej taśmy, zawdzięczamy bogatą
galerię charakterystycznych obozowych postaci, w której nawet wśród esesmańskich
zbrodniarzy może się trafić potwierdzający regułę wyjątek w osobie szybko zresztą za
brak katowskiego ducha usuniętego z obozu SS-Obersturmfuhrera dra Kriigera. Autor
przedstawia nam w tej galerii wyrafinowanie okrutnych i bezmyślnie służalczych
esesmanów wszystkich służbowych stopni, zwyrodniałych, tępo okrutnych oraz ludzkich
i pomocnych w nieszczęściu cywilnych niemieckich majstrów i więźniów-nadzorców
noszących zaczerpnięty przez Niemców z języka ¦włoskiego tytuł: „kapo",
egoistycznych, nadużywających swoich funkcji oraz ofiarnych i świadczących
współwięźniom wiele nieocenionych usług prominentów, przebiegłych, pomysłowych,
rzadko myślących tylko o sobie, często narażających się wyłącznie dla innych
„organizatorów". Dalej widzimy gawędziarzy, piosenkarzy, muzykusów, parodystów z
nieodżałowanym bardem 'warszawskich przedmieść, Stanisławem Grzesiukiem,
mistrzów majsterkowania i mistrzów sportu, w tym słynnych przedwojennych piłkarzy i
bokserów,
12
przemyślnych obozowych ogrodników z jednym z obecnych sekretarzy ZBoWiD-u,
Stanisławem Gołębiowskim, na czele oraz różne kategorie tragicznych obozowych
„muzułmanów".
Szczególną uwagę skupia autor na sprawach sanitarnych obozu i na roli, jaką w tych
sprawach odgrywa jeden z głównych bohaterów opowieści, Franek Poprawka,
przebywający w Maut-hausen już od marca 1940 roku, notabene po uprzednim pobycie
w Buchenwaldzie. Obozowy szpital dla więźniów mieścił się wówczas w pięciu
izolowanych barakach, a o stosowanych wówczas zabiegach terapeutycznych pisze
Krukowski: „Nie było, rzecz jasna, mowy o jakichkolwiek urządzeniach mających
związek z medycyną i procesem czy techniką leczenia. Kuchenne noże zastępowały
lancety, zaś rolę środka znieczulającego często spełniała ręka wymierzająca cios lub
drewniany chodak...", skąd powstało określenie „Holznarkose". Pozbawiony
instrumentów medycznych, podstawowych leków i środków opatrunkowych „szpital"
nie posiadał też personelu lekarskiego i przez długi czas rolę naczelnego chirurga
pełnił w nim oznaczony zielonym trójkątem austriacki przestępca kryminalny,
znany skądinąd jako lojalny i koleżeński współwięzień, Ferdel Biirger, który nie miał,
mimo zielonego trójkąta, zielonego pojęcia o medycynie, nie mówiąc już o chirurgii.
Krukowski z właściwym mu wisielczym humorem pisze: „Szczególnie niebezpieczne
były operacje Ferdla dokonywane na partiach ciała sąsiadujących z głową. Znając
jego rozmach, a jednocześnie trudności w zlokalizowaniu ogniska choroby do małego
odcinka, można się było zawsze spodziewać czegoś zbliżonego do amputacji głowy".
Otóż dzięki staraniom garstki ludzi najlepszej woli i nieustraszonej energii, z Frankiem
Poprawką na czele, parodia szpitala zaczęła się stopniowo, po przezwyciężeniu
nieopisanych trudności, przeistaczać. Kolejno zdobywano lekarzy z prawdziwego
zdarzenia, wyłowionych spośród więźniów, sanitariuszy, jaki taki zasób
najniezbędniejszych leków i wreszcie tereny szpitalne poza obrębem obozowych
murów, w tak zwanym Russenlagrze. Ten najprymitywniej urządzony, urągający
wszelkim potrzebom sanitarno-higienicznym obóz chorych (Krankenlager), dzięki
swemu odizolowaniu od reszty obozu i dzięki panicznemu lękowi [ Niemców przed
chorobotwórczymi bakteriami, zdołał zyskać sobie pewną wielce ograniczoną
niezależność, co uczyniło go z biegiem czasu bazą ¦wielu promieniujących na cały obóz
zbawczych akcji.
13
Bo oto w miarę rozwoju akcji książki Stefana Krukowskiego czytelnik, pogrążony w
tchnących beznadziejnością mrokach obozowego bytowania, zaczyna dostrzegać
jakieś, zrazu nikłe i lękliwe, później śmielsze i rodzące otuchę przebłyski nadziei. Na
dnie piekła, w duszach najmężniejszych świta, zaiskrzą się, rozżarza i rozpłomienia
idea zespołowego, zbiorowego przeciwstawienia się zagładzie. Zaczyna się od
samoobrony. Samoobrona przetwarza się w samopomoc. Najpierw wsparcie
konającego z głodu miską zupy, ulżenie słaniającemu się na nogach w przerastającej
jego siły pracy. Od pomagających sobie wzajemnie par, trójek — do kilkuosobowych
przyjacielskich grupek. Samopomoc tworzy w ten sposób zalążki organizacji: zespołowe
planowanie, podział zadań, wzajemną asekurację. Organizacje mnożą się i rozrastają,
choć niektóre z nich topnieją i nikną. Rozrastające się i nabierające sił od najpilniejszej i
najistotniejszej sprawy, ratowania życia, zdrowia, żywotnych sił dodatkowym czy
pożywniejszym posiłkiem, chroniącym zdrowie uzupełnieniem odzieży, zamianą trudnej
pracy na lżejszą, przechodzą stopniowo od coraz szerszych i śmielszych akcji, z ruchu
samopomocowego przekształcają się w ruch oporu.
Bez obawy posądzenia o nacjonalizm można śmiało stwierdzić, że w tym
międzynarodowym ruchu oporu polscy więźniowie szli w pierwszych szeregach
walczących czy to o dodatkowe racje żywnościowe dla cierpiących głód, czy to o
ocalenie skazanych na śmierć, czy wreszcie o zdobycie broni do ostatecznej zbrojnej
rozprawy z wrogiem.
I oto na tle tych zataczających coraz szersze kręgi akcji wyrastają na kartach książki
Stefana Krukowskiego jej polscy bohaterowie, najpierw wspomniany już wyżej,
przebywający wMaut-hausen od wiosny 1940 roku Franek Poprawka, następnie
odgrywający, jako naczelny lekarz obozu chorych, coraz większą rolę w ratowaniu
chorych i ukrywaniu zdrowych a zagrożonych więźniów, śmiało stawiający czoło w ich
obronie, oczywiście z narażeniem własnego życia, dr Władysław Czapliński, potem
zesłany do Mauthausen ze Stutthofu twórca i przywódca gdyńskich Czerwonych
Kosynierów, Kazimierz Rusinek, podejmujący od razu intensywną działalność w
konspiracji na jej najniebezpieczniejszych odcinkach, i w końcu przybyły do
Mauthausen dopiero po ewakuacji obozu oświęcimskiego, gdzie przez kilka lat rozwijał
szeroko zakrojoną aktywność polityczną, Józef Cy-rankiewicz, który w Mauthausen
znalazł się szybko w sztabie międzynarodowego ruchu oporu. Otaczał ich zwarty krąg
mniej
14
eksponowanych, ale jak oni niezłomnych i zdecydowanych na wszystko polskich
bojowników. v
Wydobyte w tym słowie wstępnym kluczowe tematy nie wyczerpują, rzecz prosta,
całego bogactwa książki „Nad pięknym modrym Dunajem", gdyż jest ona kopalnią
materiałów do dziejów obozowego męczeństwa, nie przestając być pasjonującą lekturą.
Tadeusz Żeromski
CZĘSC PIERWSZA
O obozach zagłady bez uniesień
2 — Nad pięknym modrym Dunajem
I
Wypracowywanie metod
Obozy koncentracyjne... Wbrew przypuszczeniom naszego i młodszego pokolenia
obozy koncentracyjne nie zrodziły się dopiero w latach trzydziestych obecnego stulecia.
Tego typu miejsca odosobnienia stworzyli kolo-nialiści angielscy, a jeszcze wcześniej
hiszpańscy jako czynnik ułatwiający podboje obszarów kolonizowanych i rządzenie
podbitymi plemionami.
Już wówczas występuje łączenie dwóch możliwości, jakie stwarza obóz koncentracyjny:
eliminowanie z życia społecznego jednostek i grup niepewnych oraz; korzystanie z siły
roboczej opłacanej wyłącznie kęsem żywno*-ści — nie równoważącym fizycznego
wysiłku niewolnika. Już w tym okresie rodzi się zjawisko przydatności jedynie silnego i
zdrowego więźnia. Jednakże mimo niewątpliwego wykorzystywania sił do pracy
niewolniczej pojęcie obozów koncentracyjnych w ich prawydaniu nie wiąże się
bezpośrednio z pojęciem tortur, z pojęciem świadomego, zorganizowanego systemu
niszczenia...
Z tym zjawiskiem spotykamy się dopiero w obozach koncentracyjnych stworzonych
przez III Rzeszę. Powstały one, już w pełnym znaczeniu tego słowa, w roku 1933, ;i
więc w roku dojścia do władzy Hitlera.
Hitlerowskie obozy koncentracyjne pomyślane były w pierwszym rzędzie jako
odosobnione skupiska wrogów
19
faszystowskiego ustroju, których ilość, szybko rosnąc, spowodowała przeludnienie
więzień — potrzebnych 3 przecież dla normalnych kryminalistów. Tak wiec anty- |
faszyści, w tym duża grupa niemieckich komunistów, I stali się pierwszą kadrą
zesłańców.
Początkowo obozów tego typu było w Niemczech niewiele. Nie licząc istniejących w
okresie poprzedzającym triumfalne wieńczenie Adolfa Hitlera, a prowadzonych przez
SA tzw. Stammlagrów — pierwszymi obozami koncentracyjnymi były obozy w Dachau
koło Monachium oraz w Oranienburgu koło Berlina. W miarę upły- ] wu czasu liczba
obozów rosła, najpierw na obszarze Niemiec, a następnie, w miarę postępu działań
wojennych, okupowanej części Europy. Spoglądając dziś z perspek-' tywy lat właśnie
pod kątem przeznaczenia można by: okres funkcjonowania obozów, zamykający się w
kalendarzu datami zbieżnymi z powstaniem i upadkiem III Rzeszy, a więc latami
1933—1945, podzielić na trzy wyraźnie od siebie różniące się etapy.
Okres pierwszy obejmował lata 1933—1939, tj. lata od dojścia do władzy Hitlera do
wybuchu II wojny światowej. W tym okresie w obozach przebywali niemal wyłącznie
polityczni przeciwnicy brunatnego ustroju. Nieliczne jeszcze na tym etapie obozy
koncentracyjne to obozy pierwszej kategorii, tzw. Musterlager, obozy wzorcowe, pod
wieloma względami zachowujące jeszcze rzeczywiście charakter miejsc odosobnienia,
czyli masowych więzień dla więźniów politycznych. Zarząd i nadzór obozów przez cały
czas ich istnienia spoczywał w ręku SS i właśnie esesmani różnych szczebli
służbowych sprawowali nadrzędną administrację w obozach. Szeroko zakreślone ramy
obozów, pedanteria i drobiazgowość w systemie organizacyjnym, a jednocześnie
prawdopodobnie i względy ekonomiczne sprawiły, że SS powołała do życia potężnie
rozbudowaną administrację wewnętrz-
20
ną, rekrutującą się z grona więźniów. Była to oczywiście bezpłatna siła robocza, nie
korzystająca, tak samo zresztą jak i cała ogromna rzesza „ludzi w pasiakach", z żadnej
społeczno-prawnej ochrony, pod przymusem, posłusznie wypełniająca rozkazy. Tak
więc już od początku istnienia obozów występują dwie administracje: jedna opłacana
przez państwo i rozporządzająca atrybutami pełnej władzy i druga bezpłatna,
wypełniająca ogromną część zadań w ramach tzw. czarnej roboty, z władzą wyłącznie
jednokierunkową. Później nadeszły dni, kiedy ta czarna robota bardziej wiązała się z
przymiotnikiem „brudna" i kiedy to sankcja władzy II administracji, oczywiście w
kierunku w dół, została przez jej funkcjonariuszy, już z ich woli, znacznie zaostrzona.
Ale nie uprzedzajmy faktów.
W pierwszym okresie istnienia obozów II administracja była samorządem wybieranym
przez samych więźniów i spełniała w obozie prawie wszystkie funkcje związane z
gospodarczym życiem odrutowanego państwa. Trzeba stwierdzić, że już w pierwszym
okresie istnienia obozów wypracowywano i wprowadzano metody szykan zbliżone do
więziennych, lecz w udoskonalonej formie, demonstrowano pierwsze przejawy
całkowitego lekceważenia spokoju, zdrowia, a często i życia więźnia. Podstawowym ich
elementem była oczywiście w tym pierwszym okresie —¦ posunięta do absurdu
pedanteria na punkcie porządku i czystości. Polerowanie więźniarskich szafek i
szlifowanie ich wnętrz „szklanym papierem", szorowanie i czyszczenie do połysku
naczyń użytkowych, ścielenie łóżek w obowiązkową „kostkę", wieczne, kilku-
nastokrotne w ciągu dnia zamiatanie i mycie barakowych podłóg, mycie ciała i częste,
znienacka zarządzane ćwiczenia gimnastyczne w różnych porach dnia i nocy — oto z
grubsza zajęcia wypełniające bez reszty wszystkie wolne od pracy chwile więźnia.
Najdrobniejsze odchyle-
21
nia od ustalonego porządku były traktowane jako przejaw buntu i natychmiast karane
czy to zmniejszeniem szczupłych racji żywnościowych, czy też zwiększoną porcją
gimnastyki. W okresie późniejszym kary stały się mniej „subtelne". Każdy przejaw oporu
był karany biciem, często aż do skutecznego końca...
Mimo to sam-fakt, że między nadzorcą z SS a szarym więźniem stał przedstawiciel
samorządu — stępiał w jakimś stopniu ostrze szykan, a własna, więźniarska
administracja, wskutek pewnych przemyślanych wystąpień — osiągała niekiedy drobne
przywileje dla ogółu więźniów.
W tym pierwszym okresie, powtarzam to świadomie, wszystkie funkcje II administracji
były oczywiście obsa- 1 dzone przez więźniów z czerwonymi trójkątami
rozpoznawczymi — więźniów politycznych.
Na czele obozu stał tzw. Lageralteste, starszy obozu, zarządzający obozem poprzez
-odpowiednią do ilości baraków mieszkalnych liczbę Blockaltesterów, starszych bloków,
potocznie zwanych blokowymi. Ci z kolei mieli I do pomocy swoich zastępców w
osobach Stubenalteste-rów (starszych izb), w skrócie sztubowych. Starszy obozu wraz
ze starszymi wszystkich pośledniejszych szczebli odpowiedzialny był za porządek i
wygląd całego obozu, jego pomieszczeń oraz jego lokatorów.
Pionem równoległym, w pewnym sensie autonomicznym, a w niektórych obozach i
równorzędnym — był w administracji pion obozowych pisarzy. Na jego czele stał
Lagerschreiber (pisarz obozowy), działający poprzez odpowiednią ilość
Blockschreiberów (pisarzy blokowych). Do obowiązików zespołu pisarzy należało
ustalanie przydziału więźniów na bloki mieszkalne i do poszczególnych zespołów pracy.
Pisarze prowadzili kartoteki więźniów, przygotowywali raporty na apele, sporządzali
zapotrzebowania na racje żywnościowe itp.
22
Na trzecim miejscu, niejako w cieniu tych dwu „rządzących" grup, stali Blockfriseur
(fryzjerzy blokowi), posiadający w oficjalnym zakresie czynności obowiązek golenia i
strzyżenia więźniów. Już sam fakt wprowadzenia tego rodzaju stanowisk do struktury
organizacyjnej II administracji, a więc nadanie im charakteru oficjalnego, świadczy, jak
zasadniczo stawiany był w założeniu problem czystości i porządku.
Dodatkowo do funkcji wewnątrzobozowych należy za-Hczyć: pielęgniarzy,
stanowiących personel obozowych ..szpitali", tzw. Revierów, nosicieli zwłok,
Leiehantrager, która to nazwa bez reszty określa pełnione funkcje, pracowników
krematorium — powołanych z chwilą uruchomienia pierwszych pieców krematoryjnych
— gońców, odźwiernych, tłumaczy — powołanych w okresie późniejszym dla „obsługi"
obcokrajowców —¦ oraz, szereg innych funkcji administracyjnych, w zależności od
sytuacji poszczególnych obozów, czy też sytuacji okresowych.
Wszyscy funkcyjni wykonywali swoje czynności wewnątrz obozu, na terenie ściśle
zamkniętym murami czy drutem kolczastym. Z chwilą opuszczenia zadrutowane-go
terenu więzień nie wypadał spod stałej opieki II administracji. W momencie
przekroczenia bramy dostawał się automatycznie pod opiekuńcze sikrzydła innego
rodzaju funkcjonariuszy. Ta zmiana „przewodnictwa" poprzedzana była
sakramentalnym rozkazem, rozbrzmiewającym po rannym względnie południowym
apelu: „Arbeitskommando formieren!" Z tą chwilą więzień obozu przechodził pod władzę
różnego rodzaju i autoramentu kapo.
Początkowo funkcja kapo była równoznaczna z funkcją kierownika robót, coś jalkby
setnika. Z biegiem lat zakres obowiązków i uprawnień kapów zaczął się zwiększać, a w
końcu „urząd" ten sprzągł w jedną całość obo-
23
Wiązki i prawa nadzorców, kontrolerów technicznych, przedstawicieli specyficznego
obozowego wymiaru sprawiedliwości itp.
Z wyjątkiem wymienionych funkcyjnych, chronionych względnie skutecznie
„godnością" pełnionych obowiązków, wszyscy pozostali więźniowie przynależeli w
zasadzie do jednej z licznych grup roboczych. Oddziały pracy, oczywiście w
uproszczeniu — dzieliły się na dwie kategorie. Pierwsza obejmowała Wszystkie
rodzaje prac wykonywanych wewnątrz obozu, czy też wprawdzie poza terenem obozu
ścisłego, ale związanych bezpośrednio z jego potrzebami. Do tej kategorii zaliczyć
należy pracowników kuchni, magazynów, Warsztatów mechanicznych naprawczych i
wytwórczych (krawcy, szewcy, stolarze, elektrycy, ślusarze itp.). Kategoria druga
.składała się z więźniów pracujących na rzecz jednego, czy też większej ilości
przedsiębiorstw, przy czym ich praca była przez te przedsiębiorstwa opłacana,
oczywiście nie do rąk własnych robotników, a na konto miejscowych komendantur SS.
Uzyskiwane tą drogą wpływy finansowe służyły do pokrycia kosztów utrzymania
zarówno służby nadzoru, jak i samego obozu, szły więc między innymi na zakup
żywności i różnych niezbędnych akcesoriów. Zarówno więźniowie pracujący w
oddziałach usługowych, jak i uczestnicy zespołów pracujących na rzecz przedsiębiorstw
pracowali na potrzeby materialne komendantury i oddziałów wartowniczych SS i
zaspokajali je. Ponadto istniały też funkcje, sprawowane w zasadzie w oderwaniu od
zwartej masy więźniów, ale przez nich obsadzone. Ta grupa więźniów — obsada
magazynów, kuchni, kasyn i warsztatów, urzędnicy i rzemieślnicy
odkomenderowani do obsługi SS — pracowała bezpośrednio dla potrzeb administracji
SS i była najściślej z nią związana. Struktura organizacyjna tych oddziałów jest
identyczna jak wymienionych poprzed-
24
nio. Pełniący te funkcje więźniowie są takimi samymi więźniami jak wszyscy, ale ich
stały kontakt z I administracją, czasami wyrobiona pozycja —¦ sprawiają, że mimo
pozornej równości traktowani są przez „władców" II administracji znacznie delikatniej.
Do tej grupy można włączyć także spory zespół tzw. ordynansów („Reiniger" lub
„Schwung"), przydzielonych do osobistej obsługi poszczególnych przedstawicieli
komendantury SS.
W początkowym okresie przedstawiciele SS stosunkowo rzadko ingerowali w sprawy
wewnętrzne obozów, ograniczając się do formalnej kontroli czystości i porządku. Do
bezpośredniego zetknięcia się umundurowanych dozorców z masą więźniarską
dochodziło w praktyce właściwie tylko przy różnego rodzaju apelach.
Apele więźniarskie, coś w rodzaju inwentaryzacji więźniów, odbywały się dwa lub trzy
razy dziennie celem skonfrontowania raportu, sporządzonego przez pisarza obozowego
na podstawie raportów pisarzy blokowych — ze stanem faktycznym. Niewinne,
zdawałoby się, apele stawały się pretekstem do różnych, często bardzo wymyślnych
udręk zadawanych więźniom.
Obsada poszczególnych stanowisk miała olbrzymi wpływ na kształtowanie się sytuacji
wewnątrzobozowej. Był to wpływ pośredni, poprzez kontakty administracji więźniairskiej
z poszczególnymi przedstawicielami administracji SS, albo też bezpośredni, poprzez
„elastyczne" wykonywanie ostrych zarządzeń i poleceń komendantury. Rozumny,
uczciwy i ludzki blokowy, czy też kapo, spełniając nawet wszystkie rozkazy SS,
pozorując surowość, mógł wiele oszczędzić szeregowym współtowarzyszom niedoli.
Wszystko to odnosi się oczywiście jedynie do pierwszego okresu istnienia obozów,
kiedy to niemal sto pro-
25
cent funkcyjnych rekrutowało się z wybieranych przez ogół więźniów politycznych,
których nazwa „czerwoni" wywodziła się w prostej linii od koloru trójkąta
rozpoznawczego, a często odpowiadała też charakterowi poglądów politycznych.
Już w ostatnich latach tego pierwszego okresu, w związku z przepełnieniem więzień,
zaczynają napływać do obozów koncentracyjnych więźniowie innych kategorii —
reprezentowani najliczniej przez przestępców kryminalnych, przeważnie recydywistów.
Więźniowie ci, od koloru trójkątów rozpoznawczych nazwani „zielonymi", mają za sobą
przeważnie długi staż więzienny i wielkie a niebezpieczne dla współwięźniów obozów
koncentracyjnych doświadczenie. Po rozej rżeniu się w warunkach i po poznaniu
stosunków obozowych „zieloni" z miejsca zorientowali się, że sprawowanie funkcji w II
administracji, przy odpowiednim traktowaniu obowiązków, może być źródłem wielu
korzyści. Oczywiście natychmiast podjęli starania o obsadzenie tych stanowisk.
Esesmani, uważając słusznie, że taka konkurencja obostrzy i tak trudne warunki
bytowania w obozach — nie przeciwstawiali się ich dążeniom. Początkowo „czerwoni",
jako dotychczasowi przedstawiciele samorządu, mogli skutecznie przeciwdziałać i
odpierać ataki „zielonych". Mieli również wiele doświadczeń nabytych za drutami, a na
pewno więcej inteligencji. Mogli więc umiejętnie wyłapywać liczne przypadki
nierzetelności groźnych konkurentów i kompromitować ich w obliczu współwięźniów i
esesmanów. Bronili się atakując i nie pozwalali wydrzeć sobie władzy z rąk.
Tego rodzaju sytuacja w obozach, gdzie tradycje „czerwonych" były mocniej
ugruntowane, trwała aż do samego końca pierwszego okresu, a w obozie w Dachau
nawet do połowy drugiego. Ale ten drugi okres obozowej
historii nadciągał już wraz z drugą wojną światową jak chmura gradowa. Administracja
SS rozpoczęła prace przygotowawcze, mające na celu całkowitą zmianę wewnętrznych
form zarządzania, jako że obozy — też zgodnie z planem — w niedalekiej przyszłości
miały zostać zaludnione również więźniami-obookraj owcami. Rozpoczęło się
przygotowywanie pełną parą nowej kadry administracji wewnątrzobozowej, zdolnej do
objęcia wszystkich funkcji w nowo powstających lub mających powstać obozach
koncentracyjnych. Proces przeszkala-nia nowych kadr przebiegał różnie, najczęstszą
jednak metodą szkolenia i awansowania był system „eliminacji" w grupach więźniów,
które z reguły wygrywał silniejszy, brutalniejszy — bardziej okrutny. Jest rzeczą
charakterystyczną, że raz rozbudzona brutalność nie mogła ulec stępieniu. Ten, kto
zdobył stołek, musiał w dalszym ciągu walczyć o jego utrzymanie. Krótki moment
nieuwagi, lekkie „popuszczenie cugli", nawet drobne potknięcie się — powodowały
upadek, który z reguły kończył się nieszczęśliwie. Esesmani byli nieubłagani dla
upadłych wielkości.
Zmiana stylu
Do nowych obozów, opanowanych całkowicie przez powołaną przez SS II
administrację, zaczynają napływać więźniowie z podbitych krajów. Jako pierwsi —
otwierając drugi okres historii obozów koncentracyjnych — już na jesieni 1939 roku —¦
Polacy. Nowi przybysze nie spotkali się z solidarnością współwięźniów. W. tym okresie
nie ma już mowy o łagodzeniu surowych rygorów SS. Wręcz przeciwnie, II
administracja w najbardziej wyrafinowany sposób wykorzystuje wszelkie posiadane
27
uprawnienia, z własnej inicjatywy doskonaląc i rozszerzając system szykan
wprowadzony przez SS. Poza wro-. dzanym sadyzmem,, jakim odznaczała się
większość funkcyjnych z 'zielonymi trójkątami — w grę wchodził także i czynnik
interesu. Wytypowany blokowy, czy też kapo drżał o posiadane stanowisko, zdając
sobie sprawę z tego, że w wypadku degradacji będzie potraktowany bezpardonowo
nawet przez własną kastę, a więc przez ludzi, z których szeregów wyszedł. Rękojmią
utrzymania się na stanowisku było przypodobanie się SS, wykazanie swojej absolutnej
przewagi nad ewentualnymi kontrkandydatami, przedstawienie siebie jako osoby
niezastąpionej. Przypodobanie polegało na zwróceniu na siebie uwagi, a to najłatwiej
można było osiągnąć stosując przy nadzorze więźniów możliwie najbardziej brutalne
metody. Zabijali, żeby żyć, a potem zabijali może już dla własnej przyjemności. W
każdym bądź razie II administracja w tym nowym wcieleniu wykorzystywała daną sobie
władzę według programu maksimum. W tym okresie istnienia obozów koncentracyjnych
zanikają nie tylko wszystkie skromne prawa więźniów, ale i ich namiastki. Oczywiście
dotyczy to głównie i w zasadzie obcokrajowców — rośnie natomiast rola i „powaga" II
administracji. Coraz częściej przedstawiciel II administracji staje się twórcą praw i
reprezentuje samorzutnie i samowolnie „karzące ramię sprawiedliwości". Śmierć
więźnia nie wymaga już żadnego uzasadnienia. Każdy z funkcyjnych wymierza
najwyższą karę w zasadzie dowolnie, nie spotykając się z żadnymi sprzeciwami.
Więźniowie otrzymują mikroskopijne porcje żywnościowe, gdyż z przyznanych przez SS
niewielkich racji poważna część ulega zarekwirowaniu na rzecz piastujących wysokie
stanowiska. Blokowi, sztubowi, kapowie dzielą między siebie nadwyżki pozostające nie
tylko po więźniach zmarłych, a jeszcze nie wypisanych ze stanu do
28
¦/.aprowiantowania, ale i „nadwyżki" powstałe w wyniku ograbienia tych, co to jeszcze
dziś żywi...
Rozpoczął się najtrudniejszy, najbardziej brutalny, nacechowany potwornym sadyzmem
i cynizmem okres istnienia obozów koncentracyjnych. Więźniów już przy wstępie do
obozu informuje się, że jedyną drogą wyjścia stąd jest komin krematorium. Pierwsze
momenty pobytu w obozie w pełni potwierdzają tę opinię. Obcokrajowcom odbiera się
prawo do pomocy lekarskiej, nabiera specjalnego znaczenia gimnastyka, praca odbywa
się przy odgłosach policzkowania, świstu bykowców, wręcz krojących ciało — w tempie
powodującym radykalne i przyspieszone wyniszczanie sił żywotnych. Bloki stają się
piekłem. Brak jednej spokojnej, wolnej chwili, szerzy się niesprawiedliwość, tym
straszliwsza, że cynicznie demonstrowana, a kary za najmniejsze przewinienia nie stoją
w żadnej proporcji do winy. Każdego dnia rodzą się nowe metody wykańczania i tak już
osłabionych organizmów.
Przychodzą wciąż nowe transporty więźniów, czasem po kilka równocześnie. W takich
wypadkach przyśpiesza się obroty machiny śmierci.
Oczywiście nie znika w tym okresie praca zarobkowa dla potrzeb obozu. W dalszym
ciągu robotnicy-niewol-nicy zatrudniani są w przemyśle i przedsiębiorstwach różnego
rodzaju, oddając maksimum, wysiłku za minimum zapłaty. Nadmiar rąk roboczych
przyspiesza tempo niszczenia. Na miejsce jednego więźnia, który legł zamęczony
biciem i głodem, już jutro staje dwóch czy trzech, których koniec zbliża się z zawrotną
szybkością. Dochodzi do tego, że nawet kilkudniowy cykl pracy jednego pracownika jest
opłacalny. Ba — niekiedy kilkugodzinny zryw przy noszeniu kamieni czy ładowaniu
samochodu.
Jednakże ograniczone zapotrzebowanie na robotników
29
i mała pojemność obozów powodują konieczność szukania i wykorzystywania coraz
nowych metod niszczenia. Powstają oddziały pracy zajmujące się sztuką dla sztuki.
Liczne grupy więźniów, pod ściałym i licznym nadzorem kapów i Vorarbeiterów.
ponaglane biciem i krzykiem, przesypują hałdy ziemi i piasku z jednego miejsca na
drugie po to tylko, by po zakończeniu czynności rozpocząć ją w kierunku odwrotnym.
Zdarza się, że zsypy czy pryzmy kamieni i-cegieł kilkunastokrotnie w ciągu dnia
zmieniają swoje miejsce. A wszystko w tempie zawrotnym, w tempie mogącym
świadczyć o celowości wykonywanej pracy. W tych oddziałach często ginie więcej
istnień ludzkich niż w oddziałach pracujących dla potrzeb przemysłu, a więc
zatrudnionych przy pracy bądź co bądź celowej.
Na terenie obozu zaczynają się pojawiać coraz to nowe grupy. Obok więźniów
obcokrajowców przychodzą do obozu znacznie mniejsze liczbowo grupy narodowości
niemieckiej, oznaczane1 różnymi rodzajami trójkątów rozpoznawczych. Pojawiają się
„czarni" (w niektórych obozach trójkąt tej grupy miał kolor brązowy), a więc element
aspołeczny, zawodowi włóczędzy, uchylający się notorycznie od pracy. Do tej grupy
zaliczono w czambuł wszystkich Cyganów. Przychodzą „fioletowi" — badacze Pisma
świętego1, których zasadniczym przestępstwem było uchylanie się od noszenia i
posługiwania się bronią —¦ i „różowi" — wszelkiego rodzaju i autoramentu zboczeńcy
seksualni. Wreszcie pojawiają się w obozach Żydzi. Początkowo różne były metody
znakowania tej grupy obozowego społeczeństwa: żółte lub niebieskie opaski z napisami
„Jude", gwiazdy w tych dwu kolorach i inne — ustalane odpowiednimi zarządzeniami
poszczególnych komendantów obozów. W roku 1940 pojawia się jednakowa dla
wszystkich obozów i miejsc odosobnienia gwiazda Syjonu, na której żółtym
Ile widnieją litery oznaczające narodowość. Poza tymi zasadniczymi grupami już w
późniejszym okresie pojawiają się więźniowie! tzw. Sicherheitsverwahrung (odizolowani
ze względu na bezpieczeństwo) — noszący trójkąty naszyte odwrotnie, z literkami „SV".
W skład lej grupy wchodzili więźniowie różnych narodowości ukazani za różne
przestępstwa, za pokątny handel, za drobniejsze przestępstwa polityczne, jak słuchanie
radia, powtarzanie niedozwolonych wiadomości itp. Na przestrzeni lat od czasu do
czasu pojawiają się więźniowie oznaczeni innymi rodzajami znaków rozpoznawczych.
Do takich należeli między innymi tzw. Ehren-haftlinge — więźniowie honorowi. Nie mieli
oni żadnych obowiązków, najczęściej nie pracowali, a w wyjątkowych wypadkach
kierowani byli do oddziałów lekkiej pracy. Oznaczeni byli kwadratami z nadrukowaną
literą ,,E". Rekrutowali się głównie z grona wyższych dostojników, niekiedy nawet byłych
członków Waf-fen-SS czy też SA, zesłanych do obozów na skutek niskiego poziomu
morale, wykazanego szczególnie na terenie krajów podbitych. Oczywiście reżim nie
rezygnował z ich przyszłych usług, zaś pobyt w obozie stanowił normalną w takich
wypadkach przestrogę.
W tym okresie poważnie wzrasta ilościowo część nieoficjalna II administracji obozowej.
Wraz z napływem różnych grup narodowości niemieckiej powstała konieczność
ustawienia ich na lepszych stanowiskach pracy i na funkcjach. Powstał więc szereg
fikcyjnych funkcji i stanowisk dla tych, którzy stanowili pewnego rodzaju rezerwę
kadrową. Z wyjątkiem „fioletowych", traktowanych gorzej, więźniowie Niemcy
przechowywani byli przeważnie na blokach jako nieoficjalna służba porządkowa. Usługi
ich były w dużej mierze fikcyjne i ograniczały się do udawania zajęć w momentach wizyt
SS. Wyręczali oni blokowych i sztubowych w różnych funk-
30
31
cjach i przejawiali niedwuznaczną chęć do wyręczania ich w wymierzaniu
sprawiedliwości. Oczywiście jako „osoby urzędowe" rościli sobie prawa do wszelkiego
rodzaju dodatków, co pociągało za sobą dalsze obcięcia i tak skąpego przydziału
żywności.
Jak już wspomniałem, w obozach istniały różne grupy robocze: Grupy zatrudniające
fachowców i robotników niewykwalifikowanych. Pracujących pod dachem i na wolnym
powietrzu. Ludzi narażonych tylko na niewolniczą pracę i ludzi dodatkowo
maltretowanych. Bitych rzadko i często. Pracujących wydajnie i eksploatowanych
ponadnorcnatywnie. Często w tym samym oddziale pracy znajdowali się
uprzywilejowani i wystawieni „na rzeź", bezbronni. Wszystko to stanie się zrozumiałe1,
jeżeli się zważy, że mimo wszystko trudniej było zdobyć pracownika
wykwalifikowanego niż wyrobnika. Trudniej było o mechanika, szewca czy krawca niż o
pracownika noszącego kamienie lub przesypującego szuflą, piasek. Już sam charakter
niektórych prac wymagał pomieszczeń zamkniętych, a praca bardziej precyzyjna
wykluczała np. bicie. Jest więc rzeczą bezsporną, że o zachowaniu życia w obozie
decydował w pierwszym rzędzie przydział pracy, a dopiero później warunki na bloku
mieszkalnym. Poza tym fachowcy, jako element bardziej potrzebny, uzyskiwali od czasu
do czasu jakiś dodatkowy kęs czy łyk strawy. Dla obcokrajowców dostępne były tylko
gorsze oddziały robocze. Jeżeli w pierwszych latach drugiego okresu istnienia obozów
jakikolwiek obcokrajowiec dostał się do lepszego oddziału, to albo był to niezwykły
zbieg okoliczności, albo szczęśliwiec miał jakiś rzadki fach, którym zdążył się przed
wykończeniem popisać. Lwia część obcokrajowców nosiła kamienie, ładowała je na
samochody, przesypywała piasek, kopała rowy, a wszystko to pod gołym i często
nieprzyjaznym niebem, wystawiając kark pod deszcz, grad czy śnieg,
32
INAKI NOSZONE PRZEl WIĘŹNIÓW OBOZÓW KONCENTRACYJNYCH
więźniowie polityczni
f
kryminaliści aspołeczni badacie Pisma
(iv niektórych obozach śniętego
kolor brązowy)
sv
zboczeńcy bezpaństwowcy odizolowani na okres ŻydzJ seksualni
wojny
powtórnie umieszczeni
więźniowie honorowi
oznaka karnej kompanii
podejrzany o ucieczkę
wiór numeru obozowego (przeminie na biatym tle)
V
odznaka kapo (w niektórych obozach opaska z napisem ..Kapo")
Oznaczanie narodowości (litery na trójkątach)
B - Belgowie F - Francuzi I - Mosi J —Jugosłowianie H - Holendrzy P - Polacy
R — cywilni więźniowie radzieccy
S — Hiszpanie (litera na trójkącie
kolory niebieskiego) SU- radzieccy jeńcy wojenni
(litery na plecach) T — Czesi
U — Węgrzy
I
a równocześnie pod bykowiec czy trzonek łopaty. Dla Polaków było w tym okresie
rzeczą nie do pomyślenia uzyskanie miejsca w jakimkolwiek lepszym zespole.
Większość małych transportów kierowana była do karnej kompanii, a wszyscy
członkowie tych zespołów otrzymywali czarne punkty (czarnego koloru kółka na-
szywane bezpośrednio pod trójkątem rozpoznawczym i numerem). Bardziej groźni
„przestępcy" dekorowani byli dodatkowo punktami czerwonymi. Ten znak rozpoznawczy
od samego początku istnienia obozów określał więźnia; na którym ciążyła ucieczka lub
oskarżenie o jej próbę. W późniejszym okresie nadawano go również innym więźniom,
przy czym oznaczał on już wyjęcie spod prawa w pełnym znaczeniu tego słowa. Należy
tu dodać, że o ile czarny punkt z chwilą wyjścia z karnej kompanii zrywano (oczywiście
wyjścia z karnej kompanii z życiem należały do przerażającej rzadkości), o tyle
czerwony punkt towarzyszył więźniowi w zasadzie przez cały okres jego pobytu w
obozie. Bez przesady można powiedzieć, że byli posiadacze czarnych punktów to w
dzisiejszym społeczeństwie byłych więźniów „białe kruki", zaś posiadacze czerwonych
czy podwójnie w swoim czasie oznakowani — to rzadkość którejś tam kategorii...
Zdarzały się wypadki bicia się o miejsce pracy w zespole prowadzonym przez
człowieka, którego w normalnych warunkach najbardziej wyrozumiały sędzia uznałby za
zbrodniarza. Bo kapo mordujący tylko od czasu do czasu traktowany był przez ogół
swoich podopiecznych jako możliwy, nawet jako ludzki.
Rozpaczliwe próby ucieczek z oddziałów znienawidzonych, z oddziałów o największej
przeciętnej śmiertelności —¦ były z góry skazane na niepowodzenie. Sprawa była już w
zarodku przegrana. Teraz chodziło już tylko o czas trwania, o dni dzielące dzień
przyjścia do obozu
3 — Nad pięknym modrym Dunajem
¦'¦ '"M :¦¦.
33
od momentu wyjścia przez krematoryjny komin. Czynników regulujących ten czas było
wiele. Ogólne przygotowanie organizmu do nadspodziewanie wielkich trudów zdrowie,
wiek, odporność psychiczna — a potem iuż tylko szczęśliwy zbieg okoliczności i
przypadek, przypadek i jeszcze raz przypadek. Jakiś od czasu do czasu znaleziony
ziemniak czy wybrany ze śmietanka głąb kapusty, czy wreszcie szczyt szczęścia w
postaci dolewki — potrafiły przedłużyć okres trwania.
Nadmierny wysiłek i mordercze warunki pracy y kruszały ilość zdolnych do
normalnego funkcjonowania,, a tylko tacy mogli być i byli przez SS tolerowani.
Następowały selekcje, prowadzone już bezpośrednio praez; administrację SS. Szeregi
rozebranych do naga więznaow poddawane były oględzinom i często jakieś bardzie] od;
innych wystające żebra czy łopatka decydowały o za-.; mknięciu karty życia. Często
bardziej uważny wzrok iednego esesmana czy chwilowe rozproszenie uwagi drugiego
powodowały, że w grupie wytypowanych do wykreślenia z listy żywych znajdowali się
obok prawdziwych szkieletów również ludzie o względnej jeszcze kondycji Od
momentu uwagi i nieuwagi zależało zycae, a czasem nawet tylko od niewinnej pomyłki
przy zapisywaniu numerów. Przeznaczonych na śmierć gazowano w komorach
gazowych, zabijano zastrzykami fenolu ¦ dawanymi wprost do serca, a w innych
przypadkach po prostu pozostawiano na długo bez pożywienia i morzono
głodem. , . ,
O ówczesnej sytuacji w obozach, o. możliwościach przeżycia świadczyć może fakt, że
nawet funkcyjni a więc ludzie uprzywilejowani, pracujący mniej i praktycznie nie ełodni,
szukali różnych dróg wydostania się, odejścia za wszelką cenę. „Zieloni"
przedstawiciele II administracji obozowej starali się np, poprzez krewnych; i znajomych
fingować sobie najrozmaitsze sprawy o ja-
kieś rzekome wcześniejsze przestępstwa, aby w związku z wdrożonym śledztwem,
często pod bardzo poważnym, choć nieprawdziwym zarzutem, dostać się do więzienia.
Ten sposób chwilowej ucieczki z obozu wybierali najczęściej więźniowie pochodzenia
austriackiego. Niestety, często zapominali o tym, że III Rzesza nie ograniczyła :;ię do
terytorialnej aneksji Austrii, lecz wzbogaciła również jej kodeks karny, zaostrzając go.
Zdarzały się wypadki, że więzień, przechytrzywszy SS, nie zdołał już przechytrzyć losu.
Za przestępstwo, za które poprzednio groziło ileś tam lat, obecnie spadała głowa.
Wśród „zielonych", tworzących warstwę funkcyjnych, główne role grali oczywiście
obdarzeni największym doświadczeniem, najbardziej zdecydowani, wieloletni
więźniowie, mający na swoim koncie największą ilość wyroków skazujących.
Recydywiści. Powstające od czasu do czasu możliwości zdobycia większych ilości
pożywienia, tytoniu czy wreszcie innych artykułów, w obozie będących na wagę złota,,
były silnym magnesem, często nie do odparcia. Powodowało to nieuniknione „wpadki",
a co za tym idzie — zmiany na stanowiskach. Tylko temu mogą zawdzięczać
więźniowie niemieccy o innych barwach trójkątów, że w tym drugim okresie zdołali się
uplasować na opróżnionych pozycjach. W ten właśnie sposób do II administracji weszły
pewne grupy niemieckich więźniów politycznych. Grupy te jednak były w znikomej
mniejszości, zaś czynnikiem decydującym dla sytuacji wewnątrzobozowej nadal byli
„zieloni", którym w sukurs szły co bardziej „utalentowane" jednostki spośród „czarnych".
Drugi okres obozowej historii charakteryzował się zanikiem wszystkiego, co miało
kiedykolwiek cokolwiek wspólnego z litością, wyrozumiałością lub podobnymi uczuciami
ludzi „słabych". Wyższe dowództwo SS starało się o doborowy skład II administracji. W
tym też
34
35
okresie wszystkich cywilnych majstrów nadzorujących pracę więźniów w przemyśle
niemieckim przebrano w mundury SS, stawiając tym samym wyraźną przegrodę między
więźniem-robotnikiem a nadzorcą. Przebrani majstrowie, może nawet w pewnym
procencie nieco inaczej myślący, zdawali sobie sprawę, czym grozi im jakikolwiek
kontakt z więźniem. Ba — jakiekolwiek nawet pobłażanie. Wiedzieli i zamykali oczy na
tysiące niesprawiedliwości i nieprawości, jakie się pod ich bokiem działy.
¦ Ilościowy ubytek więźniów nie jest żadnym problemem. Jak już powiedziałem, na
miejsce zabitego więźnia przybywa do obozu kilku. Na miejsce setek i tysięcy
wymordowanych przybywają tysiące i dziesiątki tysięcy nowych. Bez przerw pracuje
komora gazowa, nieustannie dymi komin krematorium. Zastrzyki likwidują tysiące i
tysiące istnień.
W niektórych obozach zdarza się, że wydolność pieców jest niewystarczająca, są noce,
kiedy wysoko strzelający ponad krematoryjny komin słup ognia świadczy niezbicie o
przeciążeniu. W tych warunkach tępieją najbardziej delikatne, najbardziej uczuciowe
charaktery. Śmierć współwięźnia, często dobrego kolegi, czasem krewnego, nawet
bliskiego krewnego, nie robi już wrażenia. Wyostrza się jeden jedyny instynkt, jedno
dążenie — dążenie do zachowania życia. Jedynie istotne stają się zaspokojenie
wiecznego głodu i wyjście cało spod padających ze wszech stron razów.
Drugi okres historii obozowej, lata 1939—1943, pochłonął największą ilość ofiar.
Gazowanie, śmierć z gło- , du, krematorium pracujące na trzy zmiany to zjawiska znane
i późniejszym „pokoleniom". Odpadł jednak zasadniczy problem — masowa zagłada
więźniów w czasie pracy. Jeszcze długo — ba, do końca, przychodziły transporty, które
w całości kierowane były do' komór gazo-
36
wych, transporty, które w całości ginęły w różnych Licznościaeh, zmienia się jednak
polityka SS w stosunku do więźniów-robotników.
Więzień to jednak siła robocza
W którymś tam miesiącu 1943 roku — w zależności od miejscowych warunków i innych
czynników — dała się wyczuć minimalna 'zmiana w sytuacji wewnątrz-obozowej,
zwłaszcza w sytuacji poszczególnych oddzia^ lów pracy. Wprawdzie dyscyplina
obowiązywała nadal, ale i na tym odcinku powstała jakaś mniej lub bardziej
dostrzegalna ¦ ulga. Rozpoczął się trzeci okres historii obozów koncentracyjnych. III
Rzesza stanęła wobec widma, jeżeli nawet jeszcze nie zagłady, to co najmniej wobec
konieczności znacznego przedłużenia wojny. Zdecydowany opór dotychczas
ustępujących przeciwników, a zwłaszcza poważne niepowodzenia militarne na froncie
wschodnim zmuszają do coraz większego' wysiłku ekonomicznego i zmian w polityce
wewnętrznej. Rośnie liczba frontów, zarówno zewnętrznych, jak i wewnętrznych —- na
terenach, zdawałoby się, ostatecznie podbitych. Fabryki zbrojeniowe i zakłady
pomocnicze pracują pełną parą. Zwiększa się zapotrzebowanie na fachowców, na
robotników wykwalifikowanych, a nawet i niewykwalifikowanych. A obozy
koncentracyjne są pod ręką. Oferują mniej lub więcej przydatną, ale liczbowo olbrzymią
siłę roboczą. Coraz większy staje się udział więźniów w pracy zakładów zbrojeniowych.
Naczelne władze SS — w porozumieniu z magnatami przemysłowymi III Rzeszy —
ustalają zasady współpracy. W po-bliżu istniejących koncernów przemysłowych
powstają nowe obozy koncentracyjne, bądź też filie obozów istnie^
37
jąeych, i odwrotnie — koncerny przemysłowe tworzą swoje oddziały fabryczne w
pobliżu obozów koncentracyjnych. Tysiące i dziesiątki tysięcy więźniów wyruszają
każdego dnia rano, aby zająć miejsca przy warsztatach i innych stanowiskach pracy w
zakładach podległych IG Farbenindustrie, AEG, Heinkelwerke, Messer-schmittwerke,
Bayerische Motorenwerke, w różnego rodzaju zakładach Kruppa, w Goeringwerke,
Steyrwerke, Deutsche Erd- und Steinwerke i dziesiątkach czy setkach innych zakładów,
fabryk i przedsiębiorstw. Więźniowie pracują również u zamożnych i średnio zamożnych
właścicieli majątków ziemskich. Wynagrodzenie za pracę zarówno fachowców, jak
robotników niewykwalifikowanych wpływa do komendantury każdego obozu
koncentracyjnego — w żadnym jednak stopniu nie odpowiada ono wysiłkowi więźniów.
Zapłata, niższa znacznie od wynagrodzeń normalnie zatrudnianych pracowników
wolnych, nie dociera do więźnia w żadnej rozsądnej proporcji. Poważna jej część
odpływa na utrzymanie załogi SS, pewien procent przeznacza się na utrzymanie
administracji obozu. Część w postaci półofi-cjalnej idzie na uzupełnienie poborów
komendantury, lub przynajmniej jej wpływowej elity, i dopiero skromna pozostałość
objawia się w postaci rzadko pływającej w wodzie brukwi czy liści kapusty — co razem
zwie się zupą i stanowi zasadniczy posiłek pracujących więźniów. Poza korzyścią, jaką
praca więźnia daje Rzeszy niemieckiej, dodatkowy dochód czerpią pośrednicy, a więc
komendantury obozów, zaś gros różnicy między wartością wykonanej pracy a zapłatą
— zagarnia przemysłowiec. Zarobić można więc nawet przy okazji przegrywania wojny,
z czego w tym okresie już większość przemysłowych bonzów doskonale zdawała sobie
sprawę.
Jeżeli dziś któryś tam z następców Kruppa czy innego boga niemieckiego przemysłu
opływa we wszystkie do-
38
¦.tatki — to w jakimś sensie spożywa właśnie tę różnicę. 1 nnymi słowy, my, więźniowie
— byli pracownicy wymienionych i nie wymienionych zakładów, zmuszani do lej pracy
przemocą — byliśmy fundatorami pana Kruppa, jego syna czy dalszej szczęśliwie
zdrowej rzeszy krewnych.
Na wszelkie roszczenia ze strony pozostałych przy życiu więźniów (rodziny zmarłych
najczęściej nie wiedzą, gdzie pracowali mężowie, ojcowie czy synowie), płynące
wąskim nurtem w porównaniu do szerokiego rozlewiska włożonej pracy — odezwała się
tylko IG Farbenindustrie, obwarowując się zresztą takim murem przepisów, warunków,
terminów i odsyłaczy do starych i nowych kodeksów prawa cywilnego, że praktycznie
rzecz biorąc trudno jest mówić o możliwościach uzyskania jakiejkolwiek rekompensaty.
A pracowaliśmy przecież nie tylko na dorobek akcjonariuszy tej jednej firmy. Co mają
powiedzieć wieloletni pracownicy Deutsche Erd- und Steinwerke AG, co mają
powiedzieć nasi współtowarzysze zatrudnieni niewolniczo w dziesiątkach i setkach
innych przedsiębiorstw, kierowanych przez tych, co to później nie słyszeli o instytucji
obozów koncentracyjnych... Byłem niedawno w Austrii. Mimo oderwania tego państwa
od Rzeszy spotkałem znów znajomy szyld... Deutsche Erd- und Steinwerke są czynne.
Gdzieś tam tkwią nasze udziały, jakkolwiek my nie mamy szans obrywania kuponów i
dysponowania naszymi wkładami...
Rozpatrując problem „odszkodowań" z perspektywy minionych dwudziestu lat, musimy
stwierdzić, że my, właśnie my, starzejemy się znacznie szybciej niż równorzędne nam
pokolenia w krajach, których nie dotknęło błogosławieństwo zetknięcia się z cywilizacją
niesioną na bagnetach, z organizacją i porządkiem „madę in Kon-zentrationslager".
Obawiam się, aby nie doszło do absur-
39
J
du w postaci uznania naszych roszczeń w momencie braku adresatów, którzy w
międzyczasie wywędrują tam, gdzie nawet tak twarda waluta, jak zachodnia marka nie
będzie wiele znaczyć... Bo olbrzymia większość żyjących jeszcze dawnych
pracowników koncernów przemysłowych III Rzeszy to przecież gruźlicy, astmatycy,
ludzie obciążeni chorobami serca i układu nerwowego.
Mimo że sam użyłem tego określenia, irytuje mnie termin „odszkodowanie". To, o czym
mówimy, nazywa się inaczej. Nikt nie jest w stanie wypłacić nam odszkodowania za
pobyt w obozie, nawet gdyby sypał garściami najprzedniejszej waluty i najtrwalszych
akcji. Tego materialnie „odszkodować" nie można, jak nie można zwrócić
najpiękniejszyich młodzieńczych lat spędzonych w skrajnej niedoli, jak nie można
zwrócić utraconej wiary w człowieka. Nie chodzi więc o odszkodowanie. Chodzi o
zapłatę. Rzetelną zapłatę za pracę, do której byliśmy pod terrorem zmuszam.
Abstrahuję tu od faktu, że byliśmy przy niej poganiani, nierzadko brutalniej niż bydło, że
choroba była równoznaczna z wykreśleniem z liczby żyjących. To są właśnie te inne
problemy, wiążące się z pojęciem odszkodowań, które winien jest cały naród niemiecki.
Mnie wciąż chodzi tylko o stosunek pracy i płacy. Żądamy zapłaty za wiele, wiele 'dni i
wiele, wiele nocy. W obliczu całego świata wysuwamy roszczenia pod adresem
naszych ówczesnych pracodawców. W ich zakładach pracowaliśmy, od nich żądamy
zapłaty.
A więc — wracając do tematu — w okresie tym coraz bardziej zacieśnia się współpraca
administracji SS z przemysłem. Nie mogło to być bez wpływu i na stronę organizacyjną
pracy. Do głosu coraz częściej dochodzi partner mający w ręku pieniądze, a więc
przemysłowiec. Ci zaś rozumieli — poza wszelkimi innymi aspek-
lami — że czas przyuczenia robotnika wykwalifikowanego musi się spłacić w postaci
pewnego okresu pełnej jego wydajności, że więc „płynność kadr" niewolniczych jest
elementem ekonomicznie niekorzystnym. Coraz częstsze są wypadki, że o
nieobecnego więźnia-robotnika pyta majster oddziałowy czy kierownik oddziału
przedsiębiorstwa. To oddziaływa w jakimś stopniu na psychikę przedstawicieli I
administracji, a pośrednio i na przedstawicieli obozowego „samorządu". Znacznie
dłuższe stają się odstępy między poszczególnymi dawkami obozowej „gimnastyki",
która obejmuje teraz zresztą głównie część więźniów nie zatrudnioną bezpośrednio w
przemyśle. Zaczyna być rozumiany fakt, że więzień pobity, niewyspany jest mniej
wydajny w pracy.
Pierwsze jaskółki zmian były zresztą bardzo „nieśmiałe". Oto np. raptem oszołomionym
więźniom ofiarowano-po pracy po dwa, trzy papierosy. W jakiś czas potem zatrudnieni
w przemyśle otrzymali dodatkową miskę lichej, bo lichej zupy, która jakkolwiek nie
wpłynęła bezpośrednio na podtrzymanie zanikających sił organizmu, działała cuda z
samopoczuciem. Z czasem sam fakt, że w obozie zjawiło się nieco więcej jedzenia,
odrobinę więcej tytoniu, wpływał na zmianę sytuacji, zbliżał jakieś nieokreślone nadzieje
— podtrzymywał na duchu. Od czasu do czasu taka dodatkowa miska jedzenia trafiała i
do innych rąk, a otrzymany papieros pozwalał się zaciągnąć dymem i kilku innym
więźniom. W tym też okresie dopuszczone przez władze niemieckie zaczęły napływać
do obozów paczki. Rodziny więźniów, niejednokrotnie odejmując sobie od ust,
przesyłały swoim najbliższym w obozie wszystko, co w jakimś stopniu mogło
podtrzymać ich siły, zmobilizować ustrój fizyczny i psychiczny do walki o przetrwanie.
Zawartość paczek była różna, jak różne były możliwości ludzi pozostałych na wolności.
Z przysłanych wiktuałów więzień otrzymywał
40
41
na zasadzie loterii wszystko lub część, przy czym w zależności od osoby dyżurnego
esesmana z poczty potrącany mu haracz był mniej lub bardziej obfity, mniej lub bardziej
wartościowy. Rzecz jasna, największy ubytek powstawał przy paczkach większych.
Zawartość paczki była dokładnie przeglądana, tak że próby przemycenia kilku słów czy
ewentualnie czegoś innego były beznadziejne. Tak czy owak, szczęśliwy adresat
przesyłki po ścisłej kontroli docierał z paczką na blok i powiększał stan zapasów
żywności w obozie, a tym samym podnosił szansę przetrwania. Bezpośrednio własną,
pośrednio — ogólną. Jeżeli nawet paczka nie mogła zaspokoić potrzeb najbliższego
choćby grona obdarowanego przez los, to jednak zawsze dzięki niej zostawała już jego
miska zupy, ewentualnie jego kawałek fasowanego chleba. Nie przyszło to z dnia na
dzień, ale jest rzeczą pewną, że wszystkie te zmiany odbiły się na twarzach więźniów.
Coraz częściej w miejsce niedawnej ociężałej tępoty zjawia się uśmiech, coraz częściej
można natknąć się na odruch nawet podświadomej wesołości. A te rzeczy są zaraźliwe.
Zatrudnienie więźniów obcokrajowców w przemyśle w pewnym stopniu wpłynęło
również na podniesienie znaczenia poszczególnych grup narodowościowych w
wewnętrznym życiu obozu, szczególnie jeżeli się zważy, że wśród obcokrajowców
znajdowała się spora grupa inteligencji, m. in. również inteligencji technicznej. Nawet
przy całym szowinizmie narodowym przemysłowiec rozumiał, że większa jest korzyść z
inżyniera Polaka, Czecha czy Francuza niż z nie mającego zawodu recydywisty
złodzieja czy kasiarza —> Niemca. Rozpoczyna się proces wchłaniania przez II
administrację więźniów innych narodowości. Spotyka się już, początkowo rzadziej,
potem coraz częściej, obcokrajowców na stanowiskach wymagających pewnego
przygotowania ogólnego, jak
42
pisarzy blokowych, kapo poszczególnych specjalistycznych oddziałów pracy. Ci z kolei
swoistymi metodami poszerzają wokół siebie ilość stanowisk obsadzonych przez
więźniów politycznych. Następuje cykl „wpadek" przedstawicieli „zielonych", co w
pewnym stopniu narusza zaufanie administracji SS do tej kategorii więźniów, wreszcie
nie bez znaczenia jest bezpośredni wpływ „czerwonej" części administracji więźniarskiej
na przedstawicieli administracji SS. Walka więźniów politycznych o stanowiska, a więc
o pozycje kluczowe, dające wpływ na kształtowanie się sytuacji obozowej, była długa i
ciężka i mimo dużych sukcesów — do końca nie wygrana, jakkolwiek szala zwycięstwa
zdecydowanie przechylała się na ich stronę.
Obsadzenie poważnej części stanowisk przez „czerwonych", zarówno pochodzenia
niemieckiego, jak i obcokrajowców, wniosło wiele korzystnych elementów w klimat
obozowy: przede wszystkim złagodzenie kursu na blokach i wyzwolenie się spod
jarzma sadyzmu i okrucieństwa w pracy. Ponadto zatrudnienie „czerwonych" w
szczególnie atrakcyjnych oddziałach roboczych poprawiło w pewnym stopniu
zaopatrzenie obozu w żywność i odzież. Zwiększał się zakres tzw. organizacji, która nie
była niczym innym:, jak kradzieżą dla zaspokojenia po-l i-zeb ogólnych.
Nie znaczy to, że w trzecim, ostatnim okresie istnienia i ibozów nie było już aktów
zbiorowych morderstw, znęcania się nad więźniami, masowej likwidacji istnień ludzkich;
ale były to przeważnie akty spowodowane takimi czy, innymi wypadkami zewnętrznymi
(represje w odniesieniu do poszczególnych grup narodowościowych czy też
mieszkańców konkretnych miast, jakie miały miejsce np. po zlikwidowaniu Kutschery,
Heyd-richa i innych).
Nieco inaczej wyglądał też w trzecim okresie istnienia
43
obozów problem śmiertelności wśród więźniów. Wiadomo, że do obozów przychodzili
ludzie o rozmaitej kondycji fizycznej^ słabsi i silniejsi, mniej lub bardziej odporni. Toteż
w tych samych wrarunkach jedni zdołali przetrwać dłuższy, drudzy krótszy okres czasu
— zależnie od odporności indywidualnej. Do okresu, o którym mowa, dotrwali
najsilniejsi, najbardziej zahartowani. (Stąd nieco mniejszy w ostatnim okresie procent
śmiertelności wśród długoletnich więźniów). Jako przyczyna zgonów zanika coraz
bardziej pałka przy pracy (jakkolwiek nie przy wszystkich rodzajach robót), natomiast
coraz częstsze są wypadki śmierci na skutek krańcowego wyczerpania organizmu.
Nawet nieco lepsze warunki pracy nie mogły zastąpić tych kalorii, których niedobór
powiększał się z dnia na dzień od wielu lat. Całkowity brak witamin — brak tłuszczów,
białka itp. musiał po-wodować w organizmie nieuniknione i nieodwracalne zmiany.
Wreszcie przychodził ostatni dzień i pociecha była tylko taka, że w większości
wypadków śmierć przychodziła spokojnie — nie na skutek jakiegoś gwałtownego aktu.
Przeważnie nie pomagała już zmiana sytuacji, zmiana warunków, czy nawet paczki.
Organizm wyczerpywał się fizycznie, kruszył się ustrój nerwowy...
Rozwarstwienie społeczne
Wśród nowotworów językowych, w które obfitowało słownictwo obozowe, znajdują się
dwa określenia mieszczące w sobie jeden z najpoważniejszych i najtrudniejszych
problemów życia obozowego.
Problem ten bywa przejaskrawiany lub. bagatelizowany. Jedni podchodzą do
zagadnienia z nadmierną afek-
44
tacją, inni z niepotrzebną, a czasem wręcz szkodliWą wyrozumiałością. Brak oceny
obiektywnej. Chodzi tu o „muzułmanów" i „prominentów". Problem ten, występujący we
wszystkich obozach 'koncentracyjnych, jakkolwiek bez wątpienia w różnym nasileniu,
powstał dopiero w drugim okresie ich istnienia. W okresie pierwszym na skutek
stosunkowo wysokiej (oczywiście w porównaniu z latami późniejszymi) przeciętnej
normy Wy-żywienia brak było osób wyróżniających się zdecydowanie złym wyglądem.
Więźniowie funkcyjni zatrudnieni w II administracji byli w zasadzie wybierani przez ogół,
a praca ich nie była związana z jakimś szczególnym wyróżnieniem, tak że wszystkie
ostrzyżone czy ogolone głowy były do siebie zbliżone wyrazem i wyglądem. Jednym
słowem, brak było zarówno „nizin" socjalnych, jak i kasty uprzywilejowanych. Stan ten
trwał do< Wy-buchu wojny. Zmiany, jakie pociągnęła za sobą wojna — przysyłanie do
obozów obcokrajowców i związana z tym reorganizacja samych obozów — sprawiły, że
obozowe społeczeństwo przestało być jednolite — powstały w nim dwie nowe warstwy.
Na scenę wchodzą pierwsi „proinj. nenei" i pierwsi ,,muzułmani".
Mianem prominenta ochrzczono wszystkich więźniów funkcyjnych oraz pewną, drobną
ilościowo grupę więźniów pracujących w lepszych oddziałach pracy. Wy_ ii ląd
zewnętrzny więźnia — jego ubiór, brak bruzd gło-(I (iwych na twarzy, lepsze miejsce do
spania, wygodniejsza szafki — oto najważniejsze cechy i przywilej^' prominenta.
Prominenci nie są narażeni na pracę p°'d go%n niebem, nie grozi im w każdej chwili
pałka aini bykowiec esesmana czy kapo, nie trawi ich wieczny głód. i'r/y wydawaniu
odzieży i bielizny otrzymują najlepsze ,,kąski", a dzięki pewnym zapasom jedzenia,
którymi .'wyklc dysponują, znajdują zawsze chętnych do zastęp-ilwa zarówno w
najcięższych, jak i najdrobniejszych
45
pracach osobistych, składających się między innymi na całokształt reżimu obozowego.
Nie tracą więc czasu wypoczynku na słanie łóżek, na mycie misek, na czyszczenie
butów itp., a już w żadnym wypadku, jako lepsza część społeczeństwa, nie biorą
udziału w ogólnych obc~ wiązkowych pracach bloku czy izby, obciążających po kolei
wszystkich. Z biegiem lat wszelkie przywileje rosną do maksymalnych rozmiarów i
jedynie zasadnicze ramy dyscypliny obozowej zostają dla tej warstwy obo*-wiązująee.
Pojęcie „prominent" staje się symbolem więźnia, który posiadając więcej praw od
przeciętnego posiada znacznie mniej obowiązków. Przynajmniej w po^ jęciu
przeciętnego więźnia...
Absolutnym przeciwieństwem prominenta, i to pod każdym względem — jest więzień
obdarzony mianem niuzulmana. Muzułman pracuje pod gołym niebem, pada na niego
deszcz i sypie śnieg. Odzież nie zabezpiecza go od chłodu, zaś przydział żywności
ogranicza się do jednej byle jak nalanej miski brukwi. Oczywiście wszystkie
obowiązkowe czynności wykonuje sam, i to z reguły słabnącymi rękami, niedokładnie,
ściągając na siebie razy kołka blokowego czy sztubowego. Ale muzuł-nian
muzułrnanowi nie równy. W tej olbrzymiej, a więc podstawowej masie społeczności
obozowej rozróżniamy muzułmanów walczących, a więc takich, których siły żywotne są
jeszcze na tyle aktywne, że pozwalają uganiać się za resztkami ze stołów prominentów,
w porę schylić się po drogocenny niedopałek przed nosem mniej obrotnego konkurenta
itd. Muzułman walczący ma jeszcze dość siły, aby „pracować oczami", potrafi się
jeszcze zdobyć na krótkotrwałe zrywy fizyczne pod okiem, obserwującego esesmana
czy kapo. Muzułman walczącyj nia jeszcze minimalne szansę powrotu do średniej klasyl
społeczeństwa obozowego, jeszcze wierzy w jakieś" szczęśliwe rozwiązanie.
Inaczej muzułman fatalista. Ten nie walczy, jakkolwiek może by i mógł wykrzesać z
siebie trochę sił, aby dopomóc losowi. „Co ma być, to i tak będzie". Nie stara się nawet
uciekać przed grożącym biciem i ciosami. Wszelki opór jest bezcelowy — myśli — nie
opłaca się trwonić sił na przeciwstawianie się temu, co i tak jest sądzone. Fataliście
rzadko trafia się jakiś dodatkowy kęs czy dym z papierosa. Wyraźne już objawy
rezygnacji są początkiem końca. Muzułmana fatalistę może „wyciągnąć" tylko
szczęśliwy splot wypadków, jakaś nagła a nieprzewidziana zmiana warunków i
okoliczności, przy czym nawet w takim wypadku, jeżeli nie trafia na jakąś stałą
pomocną dłoń — oczekuje go z reguły powrót do grona obozowych pariasów. Ten typ
muzułmana ciąży już zdecydowanie ku grupie ostatniej — grupie muzułmanów
absolutnych. Jest to już właściwie stadium agonii, czasami długiej, „upartej", ale w
zasadzie nieodwracalnej. W tym stadium nie ma już mowy
0 szczęśliwym splocie wypadków — bo na jego spotkanie nogi nie zdążą. Niedopałek
papierosa, rzucony przez wyjątkowo litościwą rękę nawet na podołek, raczej wypali
dziurę w szmacie zastępującej odzież, niż zostanie właściwie spożytkowany. Oczy już
prawie nic nie widzą, chyba jakąś najbliższą „przyszłość", a nerwy są tak stępione, że
najbardziej wyrafinowane bicie dochodzi do świadomości przez gęsty opar mgły. Powoli
zamiera organizm, opuchnięte kończyny dolne grubsze są od korpusu, z którego
sterczą łopatki i żebra, a kręgi dają się z łatwością policzyć. Przeważnie nie pomaga już
błogosławiona miska dodatkowej strawy, gdyż brak nawet siły do jej przełknięcia, Dzień
— dwa — tydzień
1 następuje nieunikniony koniec. Dojrzałeś już dO' krematorium —' mówili często
starzy więźniowie. Zresztą .stwierdzenie to z reguły nie trafiało już „na odbiór". Umysł
muzułmana absolutnego nie reagował.
46
47
Jak więc widzimy, społeczeństwo obozowe dzieliło się na trzy zasadnicze warstwy:
patrycjat obozowy —-to prominenci, funkcyjni, dalej warstwa średnia, czyli rzemieślnicy,
robotnicy wykwalifikowani, wreszcie zróżnicowana masa pariasów.
Przynależność do danej warstwy nie była czymś sta-łvm. Na przestrzeni wielu lat
pobytu w obozie więzień mógł należeć do wszystkich po kolei grup.
Jaki był mechanizm powstania tych podziałów? W momencie powołania przez SS II
administracji wytworzyło się zapotrzebowanie na obsadę dość licznych funkcji.
Więźniowie wysunięci przez SS na stanowiska i funkcje to już nie dawny wybierany
przez ogół samorząd, to już „wyrodzona" grupa, starająca się wszelkimi siłami jak
najdłużej utrzymać na zajmowanym stołku. Zaczęło się więc bicie i głodzenie
współwięźniów — dla wykazania się przed przełożonymi i dla zdobycia większej ilości
jedzenia, oczywiście kosztem ogółu.
Automatycznie, na skutek wygłodzenia i pracy ponad siły, spośród większości więźniów
pozbawionej nawet tej minimalnej normy, wyznaczonej przez komendanturę SS, tworzy
się warstwa muzułmanów — ludzi pozbawionych wystarczających racji żywnościowych,
a jednocześnie otrzymujących zwiększone porcje bicia. Rośnie warstwa ludzi-
szkieletów — wprost proporcjonalnie do wymogów warstwy rządzącej i do jej wysiłku,
by utrzymać się na funkcjach. Warstwa średnia kurczy się, ale przez cały czas trwania
obozów nie znika. Jest pomostem łączącym dwa bieguny społeczne. Są tu więźniowie
zatrudnieni nawet w cięższych od-i działach pracy, ale na skutek właściwego kierunku
przyuczenia zawodowego bardziej od innych potrzebni. Jako typowy przykład może
służyć kowal zatrudniony w kamieniołomach. Wokół pod ciężarem kamieni padają
ludzie, sztywnieją na kość mokre od deszczu i śniegu dre-
48
, a on pracuje wprawdzie pod dozorem, ale zarazem dachem, w pobliżu rozpalonego
pieca. Więzień za-' udmony w ogrodnictwie. Jakkolwiek wystawiony na ianie atmosfery,
od czasu do czasu może sięgnąć ukradkiem po cebulę, por czy inne „dobrodziejstwo",
e ogół więźniów zna już tylko z opowiadania. Stolarz pracujący pod dachem, ślusarz,
najpodrzędniejszy I : ucownik oddziału operującego pod dachem — oto kilka dalszych
przykładów. Warstwa ta kurczy się procen-lowo w stosunku do ogółu więźniów choćby
dlatego, że oki zasięg aresztowań ma minimalny wpływ na rozrost liczbowy oddziałów
tego typu.
Najszybciej i najskuteczniej rośnie warstwa muzułmanów. Nie tylko z przyczyn natury
wewnątrzobozo-| wej. Nadchodzące stale nowe transporty, szczególnie w drugim
okresie istnienia obozów, powiększają ilość I pracowników niepotrzebnych, fachowo nie
przygotowa-Inych (duża liczba inteligencji). Nie wszystkie transporty trafiały
bezpośrednio do komory gazowej. Niektóre tworzyły zaplecze, bazę rezerwową sił
roboczych dla wykończonych już oddziałów. Tworzono więc oddziały za-tępcze,
mające zaprawić delikwentów do przyszłych liudów. Bezcelowa praca potęgowała
nudę u nadzorujących, którzy urozmaicali sobie życie różnego rodzaju ,.wyczynami",
przy czym trzonek od łopaty czy sękata deska były ich nieodłącznymi akcesoriami. Po
takim przysposobieniu zamiast silnego zwierzęcia roboczego do celowej już pracy szedł
szkielet — co zresztą było licz znaczenia, jako że na miejsce „przysposobionych"
nadchodzili już następni. Praca niecelowa z kolei, jako nie przynosząca efektów
ekonomicznych, nie mogła być ,,w pełni" wynagradzana. Wykonujący ją więźniowie
zybko zasilali więc szeregi muzułmanów, czasem nawet I >( '/pośrednio ostatnią ich
kategorię. Muzułmanem stawał się nie tylko więzień stawiający
I Nad pięknym modrym Dunajem
49
w obozie pierwsze kroki. „Neuzugangiem" — czyli więźniem „nowym" — stawali
się często starzy więźnie wie obozów koncentracyjnych, którzy na skutek wnych
przesunięć byli przetransportowywani do innych obozów. W nowym miejscu
odosobnienia, tak sama jak przybyli z wolności, odbywali kwarantannę i poddawali się
akcji „przygotowawczej". Wyjątek stanowił tu jedynie więźniowie przenoszeni z przyczyn
zawodc wych, w wypadku zapotrzebowania na fachowcó\ określonej branży. W
wyjątkowych wypadkach naw€ przybysz z wolności miał szansę ominąć okres grożący!
degradacją do grona muzułmanów, mianowicie w przy-J padku, gdy reprezentował
jakieś wysokie umiejętnościj w zawodzie, na który aktualnie w obozie byto zapotrze-1
bowanie. W przeciwnym razie nawet najbardziej uta-J lentowany precyzyjny ślusarz,
krawiec wojskowy czyj zegarmistrz maszerował po „przyuczeniu" do kamie-j niołomów
czy do kopców kartoflanych. Tu decydowało tylko szczęście. Jest rzeczą jasną, że
najmniejsze szansej miała inteligencja.
Czy istniała możliwość bezpośredniego przeskoczenis z jednego „bieguna" na drugi? O
ile wypadki nagłegc awansu muzułmana były bardzo rzadkie i dotyczyć mo-j gły tylko i
wyłącznie muzułmanów walczących — o tylej kierunek odwrotny był znacznie częstszy.
Przyczyny wejścia muzułmana na drogę „dobrobytu"! bywały różne. Oto na którymś
bloku pisarz blokowy! odkrył ze zdumieniem w jednej z kartotek, że ma u sie-j bie,
dajmy na to, znakomitego posadzkarza. Po kilku dniach Blockschonung, czyli
odpoczynku na bloku, i po I drobnych retuszach (kilka misek dodatkowej zupy, wy-j
miana sort mundurowych itp.) szczęśliwiec szedł do! nowego oddziału pracy, gdzie o
ile miał trochę tupetu i rzeczywistą znajomość fachu, mógł awansować do grona
najlepszych. Po całkowitym dojściu do siebie,
l/.ieś od momentu, w którym przestawała mu się śnić :<>ka pełna brukwi, nabierał
pewności siebie i wyko-¦.ystywał wszystkie szansę, aby wprowadzić do swojego
uczenia kogoś z najbliższych. Stwarzał możliwości zeciągania następnego z kolei
muzułmana, wyrwania > z piekła, umacniając jednocześnie swoje wątłe jesz-'.<¦
wpływy. Takimi właśnie drogami weszli na ścieżkę rominentów pierwsi obcokrajowcy. A
odwrotnie? Każde wykroczenie przeciwko obozo-Iwemu prawu, pisanemu czy
zwyczajowemu, karane było m ^względnie. Różnica polegała na tym, za co karano łl
kogo karano. „Szary" więzień podpadał zwykle za [drobne przewinienia; w
zależności od tego, kto był [odkrywcą jego wykroczenia, był karany kopniakiem, |
policzkiem czy ogólnym pobiciem. Oczywiście i to koń-I czyło się często ostatnią
posługą Leichentragerów, ale nawet w takim wypadku załatwiano rzecz po cichu., I
Inaczej z prominentami. Ci, korzystając z wielu przy-jwilejów, wpadali zwykle za jakieś
poważniejsze prze-l&tępstwo, a więc podlegali surowszemu wymiarowi sprawiedliwości.
Administracja SS wdrażała śledztwo1, po którym najwyższą szansą prominenta było
utrzymanie .się na poziomie muzułmana. Od jego poprzedniego za-. chowania się, od
jego reputacji i opinii zależak», czy ktoś mu pomoże na tym poziomie trwać, czy też
pchnie o na dno. Niedawny pupil administracji SS, członek wpływowej kasty najczęściej
szedł na dno. W więk-.szości wypadków upadek dotychczasowej wielkości kończył się
stryczkiem czy poszarpaniem przez psy.
Pomoc (oczywiście jeśli śledztwo nie zakończyło1 się wyrokiem) przychodziła zwykle
wtedy, gdy „wpadka" była następstwem działalności zespołowej. Gdy kradzież. czy inne
wykroczenie popełnione było w interesie ogółu,. gdy takie czy inne przestępstwo
figurujące w kodeksie karnym komendantury SS nie miało odpowiednika
50
51
w niepisanym kodeksie praw zwyczajowych — we-j wnątrzobozowych.
Wyniesiony muzułman i upadły prominent nie by związani z nową warstwą na zawsze.
Stały ruch nie zwalał na zasiedzenie się. Otępienie, groźne w fazie mu zułmana, było
nie mniej groźne na najwyższym szczebli Nie było w obozie koncentracyjnym
stanowiska, któi dawałoby pełną rękojmię bezpieczeństwa, zaś najmniej trwałymi i
bezpiecznymi pozycjami były właśnie stanowiska prominenckie. Z racji swoich
stanowisk prominenci stykali się bezpośrednio z przedstawicielami administracji SS.
Dopóki wszystko odbywało się na gruncie normalnych stosunków służbowych, rzecz
była jeszcze względnie prosta. Zwykle jednak z czasem więzień funkcyjny stawał
przed koniecznością wyrządzenia ja-< kiejś drobnej usługi któremuś z przedstawicieli
komendantury, a fakt ten pociągał za sobą dalszy łańcuszek „grzeczności". Raptem
usłużny więzień stawał się zbiornicą wiedzy o drobnych lub grubszych sekretach
konkretnego esesmana. Stawał się niewygodnym i niepotrzebnym świadkiem, a
wiadomo, że najlepszy świadek' to ten, co w porę milczy... Toteż takie związki kończyły!
się zazwyczaj prowokacją ¦— bezpośrednia przyczyna: „wpadki" najczęściej była
błaha, wręcz nieistotna w sto-! sunku do kary, zwłaszcza w porównaniu z wczorajszymi
przywilejami. Z takich opresji nie wychodzili z głową nawet najwięksi pupile
esesmańskiego kręgu.
Często prominenci „podpadali" za „organizację" — dla własnych potrzeb bądź też w
interesie ogółu. Od chwili, kiedy do grona prominentów awansowali przedstawiciele
warstw niższych, a głównie obcokrajowcy — „organizacja" znacznie zmieniła swój
charakter. Nieliczne wy-1 jatki kradły, gdyż tak to możemy śmiało nazwać — wy- j
łącznie dla siebie, większość kradła w imieniu i dla grupy. Dla grupy mniejszej lub
większej — to zależało już
52
Iko od zakresu możliwości, a czasem od dozy własnej I wagi. Prominent, o którym tu
mowa, to1 człowiek, lory siedział stale na beczce z dynamitem. Mógł pod-iść w każdym
momencie. W czasie pracy, gdy stwier-lo ewentualne braki, w czasie przenoszenia
rzeczy radzionych, bądź też w momencie popełniania czynów wykraczających poza
ramy kodeksu SS; a przecież prze-iisy te musiał łamać — raz rozpocząwszy — bez
prze* ry. Tu poza odwagą potrzebna była głowa. Aby braki iizostały nie rozpoznane, a
wszelkie posunięcia miały echy najzupełniej legalnej działalności. Zakres „orga-lizacji"
był rozmaity — od drugiej, trzeciej czy dziesią-li'j miski jedzenia dla głodnych
towarzyszy, poprzez ..organizację" prowiantu z magazynu SS, kradzież odzie-fcy,
bielizny i butów, aż do kradzieży skazanych na śmierć. Przeciętny więzień, nawet
niejeden z tych, którzy ;<>rzystali z pomocy tego czy innego prominenta, nie 'dawał
sobie sprawy, ile wysiłku, odwagi i sprytu wy-tiaga zorganizowanie i przeprowadzenie
każdej z takich ikcji. Nie widział w swoim patronie nikogo więcej, jak r/Iowieka względnie
dobrze wyglądającego', a mającego jedzenia tyle, że może rozdawać. Pierwotna
wdzięczność z reguły przechodziła W przyzwyczajenie, zaś otrzymywane, zaklęte w
miskę zupy czy w kawałek chleba życie — przyjmowane było jako coś
najnormalniejszego. Szary więzień nie wiedział i nie mógł wiedzieć, że prominent
przeżywa swoją „cenę strachu", że każdego dnia wieczorem jest potwornie
zmęczony nerwowo i że w wielu wypadkach z obawą myśli o dniu jutrzejszym,
układając do późna w noc plany dalszej niebezpiecznej roboty. Nie wiedział, że do reguł
i zasad gry należy okojny uśmiech i pełna wyższości mina — bo tu wy-ywał tylko i
wyłącznie bluff. To jest może powód, dla którego nawet jeszcze dziś zdarza się, że
były prze(-nętny, „szary" więzień mówi o kimś lekceważąco: co
53
on widział w obozie, był przecież prominentem! Otóż H Można by długo polemizować,
ale wystarczy przyfH mnieć, że pierwszymi jaskółkami „lepszego jutra" byM mimo
wszystko przedstawiciele najwyższej warstwy! To za ich sprawą do obozu zaczęło
napływać nieco wiej cej jadła, za ich sprawą dostawały się do obozu par*|H lepszego
odzienia i obuwia i oni wreszcie byli tymil którzy mogli uratować pewną ilość istnień
ludzkich! Oczywiście pomoc nie objęła wszystkich więźniów, gdya to musiałoby być
równoznaczne z otwarciem bram oboJ zu. Jedno jest pewne, że pozytywny udział
prominen-j tów w ogólnym ruchu obozowym datuje się od momenJ tu, gdy w szeregi ich
zaczynają się przedostawać pierwsi! przedstawiciele obcych narodowości.
Dotychczasowa „organizacja" tej warstwy nie miała nic albo bardzo nie-j wiele
wspólnego z działaniem dla dobra ogółu, czy na-I wet tylko pewnych grup obozowego
społeczeństwa. Odl tego to właśnie momentu pojawia się na scenie obozo-1 wej nowy
kapo, nie energiczne narzędzie w ręku admi-| nistracji SS, które w miarę sił samo
zaostrza twarde prawa dżungli hitlerowskiej, ale człowiek, który swoj< stanowisko
wykorzystuje dla celów ogólnych. Kapo noj wego typu, jakkolwiek w dalszym ciągu nie
wybierany]] a mianowany, jest dość wierną rekonstrukcją pierwszych samorządowych
stanowisk więźniarskich w obozacr. wzorcowych. Jego pojawienie się to ratunek dla
wielu,j to wyraźne ulżenie doli szerszego kręgu więźniów.
Teraz miano prominenta przestaje się już kojarzyJ wyłącznie z wyniosłością i
indywidualnym dobrobytemJ zaczyna się kojarzyć z przewodzeniem poszczególnymi
grupom, z pomocą. W okresie tym zdarzały się wypadki,!
powiedzmy -__raczej rzadkie, gdy na wysoki stołek do- ]
stawała się osoba bądź to nie nadająca się do roboty ze względu na słabe
przygotowanie, bądź też mająca na Względzie wyłącznie własne dobro. W tym
wypadku,!
54
Biob
gólnie w trzecim okresie istnienia obozów, podpie-..słabeusza" dodając mu właściwe
otoczenie, bądź |x)wodowano zmianę na danym stanowisku. Zdarzało i ¦ niekorzystny z
ogólnego punktu widzenia promi-n I wytrwał na szańcu do ostatka, były to jednak wy-Iki
sporadyczne. W trzecim okresie istnienia obozów ¦kszość prominentów rekrutujących
się z „czerwo-¦ch" obcokrajowców działała w pełnym porozumieniu bą, a poczynania ich
na odcinku „organizacji" były j>ełni skoordynowane.
Ciekawe, że byli więźniowie niemieckich obozów kon-¦ntracyjnych nawet w kręgu
najbliższych kolegów, okatorów" tych samych obozów, a nawet tych samych loków czy
izb, różnią się w swoich poglądach na tę czy ną postać obozowego prominenta. Że ta
sama osoba st czasami w najbardziej nieprawdopodobny, skrajnie i/ny sposób
przedstawiana przez różnych ludzi. Jest to fcsźccze jeden dowód, jak dalece ukryty był
prawdziwy fcarakter prominenta i jego działalność. Ale również li wód, że nie wszystkim
niestety można było pomóc.
Organa porządkowe i wymiar sprawiedliwości
Więzień obozów koncentracyjnych w pierwszym rzę-Id/.io podlegał ustawodawstwu
komendantury SS. Obowiązywały go przede wszystkim przepisy ustanowione [dla
wszystkich więźniów oraz dodatkowo — dla po-ególnych obozów. Oczywiście
większość nakazów i zakazów SS pokrywała się z niektórymi niepisanymi prawami
kodeksu wewnątrzobozowego, ale były i różnice, bardzo wyraźne.
Jakie były najważniejsze nakazy i zakazy obowiązu-juce wszystkich więźniów? W
zasadzie więzień miał
55
i"
prawo tylko do ciągłej i wytężonej pracy — i na tym koniec praw. Powiedziałby ktoś, że
przecież miał także prawo i do swojej obozowej racji. Praktyka wykazała,] że nie
zawsze i nie do pełnej, przewidzianej dla niego] porcji. Więzień nie miał nawet prawa do
nielicznych] wolnych Chwil, gdyż każdym ułamkiem czasu ktoś dys-l ponował, w
początkach drugiego okresu obozów bardzo] „skutecznie" i bez reszty.
Wszystkie pozostałe przepisy to były tylko zakazy! Więźniowi w zasadzie nie było wolno
nic. Oczywiście! więzień nie miał prawa przebywać w czapce w pobliżu] osoby
esesmana, chyba że trzymanie czapki w ręku przeszkadzało w pracy.
Przechodząc obok esesmana z nakrytą głową więzień narażał się na różne najbar- i
dziej nieoczekiwane skutki aż do utraty życia włącznie.] Więzień nie miał prawa palić w
czasie pracy. Za palenie | papierosa odpowiadało się w najszczęśliwszym wypadku!
własną skórą. Taka sama kara, a czasem nawet i wyż-J sza, oczekiwała śmiałka,
któremu przy szłaby chęć za-1 palenia na bloku. Oczywiście wykluczano palenie rów-l
nież w szeregu, w czasie apelu, w czasie marszu do pra-J cy, tak że na .zaciągnięcie
się" pozostawały jedyni* nędzne okruchy czasu. Więzień nie miał prawa wy-J stawać
z szeregu w czasie apelu, oczywiście nie miał] prawa rozmawiać, nawet szeptem, jak
również nie miał I prawa opóźnić się, nawet ułamek sekundy ze zdjęciem! czapki na
komendę: „Mutzen ab!", czy to w szeregu nal apelu, czy też przy wychodzeniu do pracy
w bramie] obozu. Za wyszczególnione przewinienia odpowiadało] się przeważnie
doraźnie, zaś ilość zaczerwienionych twarzy świadczyła o stopniu służbistości
przedstawiciela ] jednej lub drugiej administracji. Więzień nie miał prawa posiadania
noża czy innych zbliżonych wyglądem lub przeznaczeniem akcesoriów. Więzień nie
miał w zasadzie prawa przechowywania niczego w miskach i kub-
!;ach przeznaczonych do fasowania strawy. Przydzielane na kilku aresztowanych szafki
„osobiste" należało tylko czyścić, i to tak. by świeciły bielą wewnątrz i blaskiem z
zewnątrz. Ten przepis był zresztą czystą fikcją. Za wygląd szafki podpadało się
zajwsze, gdy któryś z przedstawicieli dwu administracji miał zły humor, bądź przeciwnie,
był w dobrym nastroju i do szczęścia brak mu było tylko kilku cudzych zębów czy paru
kropli krwi. Analogicznie przedstawiała się sprawa z wyglądem łóżek. W ciągu ponad
pięcioletniego pobytu w obozach nie spotkałem ani jednego „fachowca", który nie
podpadłby za wygląd koi. Więzień nie miał prawa mieć podartego ubrania, brudnych
butów, a już, broń Boże, nie miał szans przeżycia w wypadku zagubienia któregoś ze
szczegółów obozowej garderoby. Więzień nie miał prawa pokazać się bez numeru,
trójkąta czy innych obowiązujących go „odznaczeń". Taki brak był często karany
najwyższym wymiarem kary.
Więzień nie miał prawa spać w kalesonach. Schwytanie delikwenta w takim stroju było'
bezspornym dowodem przygotowywania ucieczki. A za próbę ucieczki karano bardziej
niż surowo. Podobnie traktowano wyjście w nocy z baraku, z wyjątkiem tych obozów, w
których ubikacje były poza terenem bloku mieszkalnego. Nie należy zapominać i o tym,
że w czasie pracy pobyt w latrynie był ściśle kontrolowany i po krótkiej chwili „oporny"
spędzany był skutecznie biciem. Kilka takich odwiedzin ubikacji, jeżeli ktoś był chory,
zazwyczaj kończyło się tragicznie.
Trudno jest wymienić wszystkie „nie wolno". W zasadzie nie wolno było niczego, do
czego przywykł normalny człowiek na wolności. Należałoby tu przypomnieć o jeszcze
jednym „wolno". Otóż więźniowi wolno było zgłaszać zażalenia. Bywały one
wysłuchiwane, ale z reguły zażalenia te były ostatnimi w życiu żalącego się.
56
57
Nawet jeżeli zażalenie było „na rękę" esesmanom, nieznane siły powodowały, że
następował jakiś tajemniczy wypadek, który raz na zawsze wykluczał ze społeczeństwa
„niezadowolonego".
Poza zakazami powszechnymi istniał cały szereg obostrzeń obowiązujących w różnych
obozach względnie w różnych okresach czasu. Niektóre dotyczyły tylko określonych
narodowości, większość zaś dotyczyła w zasadzie tylko muzułmanów i średnich warstw
obozowy ch. Przeważająca część nawet „pisanych" praw nie obowiązywała
prominentów. Podobnie przedstawiała się sprawa z „zapłatą" za przekroczenia. To, co
karano-śmiercią na niższym szczeblu, mogło, jakkolwiek nie musiało, być
zbagatelizowane, gdy chodziło o bardziej „wpływową" osobistość. Oczywiście
przeciąganie struny było równoznaczne z samobójstwem. Istniały pewne ramy
nieprzekraczalne dla ogółu.
Poza przepisami wprowadzonymi przez administrację SS istniały zakazy ustanowione
przez II administrację. Obowiązywały one bądź to wszystkich więźniów w obozie, bądź
też mieszkańców pewnych bloków. W wiek-szóści wypadków więzień na bloku
spacerował boso, aby nie zabrudzić podłogi, no i oczywiście nawet po myciu nóg
(czynność obowiązkowa — z grupy nakazów odgórnych) musiał przemaszerować z
umywalni, czasem po błocie — jeżeli położona była poza blokiem — a zawsze po
wysmarowanej naftą podłodze izby mieszkalnej do łóżka. W czasie sprzątania izb
więźniowie musieli przebywać poza pomieszczeniami mieszkalnymi. Nie było
przypadkiem, że sprzątanie wypadało przeważnie w dni słotne, natomiast dni słoneczne
przeznaczało się na porządkowanie szafek i treningi w ścieleniu łóżek.
Rozmowy po zgaszeniu światła, czy też kilka sekund spóźnienia się na odgłos dzwonka
rannego kończyły się z reguły ciężkim pobiciem. O takich szczegółach, jak
składanie odzieży „w kostki", jak zakaz posiadania większej ilości namiastek kocy do
przykrycia itp. nie warto nawet wspominać.
Jedno przewinienie było karane jednakowo wszędzie i bez względu na osobę winnego.
Była to kradzież pożywienia współwięźniowi. Za tego rodzaju dowiedzione wykroczenie
zawsze czekała śmierć — jeżeli nie bezpośrednio na bloku, to w czasie pracy. Wyjście
z piętnem złodzieja chleba było równoznaczne z czołganiem się na cmentarz...
W innych przypadkach, nawet gdy kara była wyraźnie określona, niepoślednią rolę
odgrywały nastrój i przypadek. Zgodnie z ustalonym prawem złapanego na paleniu
papierosa więźnia oczekiwała kara chłosty, ale jeśli trafił na esesmana, który akurat
wstał z łóżka lewą nogą — z rozbitą czaszką padał na ziemię w ślad za upuszczonym
ze strachu niedopałkiem. Za brudny but, nawet ubrudzony na skutek pracy w błocie,
więzień mógł być surowo ukarany w obecności gromady innych więźniów, których
obuwie nie było w lepszym stanie. To, co wczoraj było nie zauważone, dziś mogło
wywołać piekło na ziemi. Występek skwitowany dziś krótkim „Sau-hund!" — jutro
wykluczał ból zębów na całe życie. Wkładanie pod sztywne od deszczu drelichy
kawałków papierowych worków od cementu, jakkolwiek nie zabronione żadnym znanym
zakazem, kosztowało życie sporą liczbę osób; a przecież nie było to przestępstwo
uderzające w nikogo. Ot, jedna z nieporadnych prób przedłużenia agonii. Karne
ćwiczenia zarządzane były często w związku z jakimiś zupełnie błahymi wykroczeniami.
Czasem z powodu jednego tzw. brzucha wystającego z szeregu na apelu kończyło
życie kilka istot, niezdolnych już do wytrzymania sporej ilości przysiadów, biegu
kucznego czy rolowania się po placu apelowym, czy też po uliczce między blokami.
58
59
Tym niemniej oficjalne kary, stosowane wobec więźniów przez I administrację —
istniały. Były to nie tyle I kary, ile środki stosowane w śledztwie. Posługiwano się \ nimi
głównie w wypadkach jakiejś wpadki przedstawi- j cielą wyższej warstwy, a w trakcie
używania takich czy innych „aparatów" i urządzeń zadawano pytania, mające na celu
poszerzenie grona winnych. Najbardziej prymitywnym z tych urządzeń był łańcuch
przykuty do bramy. Delikwentowi zakładano łańcuch na szyję, jak obrożę, przy czym
długość łańcucha była taka, że nie pozwalała na pozycję inną niż stojąca. Więzień
stał w ten sposób przez dłuższy okres czasu, zaś jedynymi przerwami w staniu były
przesłuchania, w czasie których stosowano już inne metody. Popularny we wszyst- ]
kich-obozach był „słupek". Tortura ta polegała na związaniu przegubów rąk z tyłu
tułowia, przy czym koniec pęta przerzucano' przez belkę czy coś w tym rodzaju i
podciągałio ofiarę w górę. Po pewnym czasie pod cię-' żarem ciała ręce w ramionach
wyłamywały się i korpus zwisał bezwładnie nad podłogą czy ziemią. Metodzie tej i
towarzyszyło kopanie wiszącego1 w przyrodzenie. Wobec I szczególnie opornych
stosowano czasem „sztabki Mahometa", które łamały kości rąk, powodując
przyznawanie się do czynów, o jakich się nie śniło. Wykaz nie byłby kompletny,
gdybyśmy nie wspomnieli o „koźle" do bicia. Urządzenia kozła były różne. Od kozłów
prostych aż do najbardziej wyrafinowanych, pozwalających na całkowite
obezwładnienie delikwenta. Bez względu na rodzaj kozła karze tej towarzyszyło zawsze
głośne liczenie przez delikwenta otrzymywanych razów. Większa porcja uderzeń
bykowca powodowała jeżeli nawet nie bezpośrednią śmierć, to zgangrenowanie całych
partii ciała. Niektórzy esesmani specjalizowali się w takich metodach, jak deptanie
po desce leżącej na grdyce karanego, szczucie na niego odpowiednio wytresowa-
li >i-h psów i innych — zależnie od indywidualnej in-
cji.
Poza karami urzędowymi, stosowanymi przez eses-i ów względnie z ich poleceń,
społeczeństwo obozowe Ilegało sądom administracji wewnątrzobozowej. Tu •ważało
bicie, zaś inne metody, jak np. topienie w beczce z wodą, stosowano wyjątkowo i
raczej z na-u. Sposób i ilość bicia były zależne nie tylko od roju przewiny, ale również
osoby wykonującej wyrok, właśnie było m. in. powodem, dla którego tak ważny Ibył
przydział na odpowiedni blok oraz przydział do pracy. Najgorsi byli ci, którzy zapalali się
w miarę bicia. I .luż znacznie lepszy był raptus, bo wtedy bicie kończyło szybko i przy
pewnej dozie szczęścia wychodziło się I minimalnym uszczerbkiem. Niektórzy funkcyjni,
szczególnie w drugim okresie istnienia obozów, brali przykład z esesmanów. Bywały
okresy i bywali funkcyjni, dla których bicie stało się czymś koniecznym. Niektórzy
traktowali je jako sztukę dla sztuki. „Oberwanie w mordę" nie musiało być
następstwem wykroczenia. Cios .spadał czasem bez żadnego widocznego powodu,
ot, po prostu dla wyładowania temperamentu czy złości...
Czy jednak należy bezwzględnie potępić wszystkich funkcyjnych, którzy uciekali się do
bicia jako do jedynej dostępnej im metody egzekwowania dyscypliny?
Gwoli prawdy należy powiedzieć, że w wypadku „rozprzężenia się" minimum dyscypliny
funkcyjny zawsze mógł skorzystać z oficjalnej, urzędowej metody postępowania. Mógł
mianowicie w drodze służbowej zgłosić określony fakt do administracji SS. Najlżejszą
oficjalną karą była kara chłosty, wykonywana przy użyciu obszytego skórą splotu drutów
o popularnej nazwie bykowiec. Po upływie kilku dni od chwili zgłoszenia wzywano
więźnia po apelu wieczornym do obozowej Schreibstuby i tam na „koźle" odmierzano
mu wyznaczoną ilość razów
60
61
bykowcem. Karany musiał liczyć poszczególne razy, oczywiście po niemiecku, a każda
pomyłka w liczeniu powodowała rozpoczynanie od początku. Dla słabszych fizycznie, a
w dodatku nie znających niemieckiego więźniów kara taka nierzadko kończyła się
tragicznie.
Nikt z nas, byłych więźniów, nie ocenia bicia jako elementu pozytywnego. Gdy jednak
uprzytomnimy sobie j całą złożoność problemu, dochodzimy do wniosków, któ- j re
mogą wydać się paradoksalne, ale są jedynie słuszne.
Utrzymanie porządku w normalnym społeczeństwie! jest trudne, a jak trudne było ono w
warunkach tak bardzo sprzecznych z pojęciem wszelkiej normalności, jakie stwarzały
obozy koncentracyjne! Najdrobniejsze uchybienie porządkowi na bloku ze strony
jednostki ¦ sprowadzało w razie wizyty esesmana sankcje karne na; wszystkich jego
mieszkańców. Pod mianem porządku rozumiem całokształt przepisów i norm
obowiązujących' wszystkich więźniów. Lekceważenie przez funkcyjnych naruszania
tych reguł prowadziło do rozprzężenia w mniejszym lub większym zakresie, a więc
i do nieuniknionych sankcji. W takim wypadku wymierzona; doraźnie kara, pod
warunkiem, że nie zagrażała życiu i zdrowiu więźnia, stanowiła ostrzeżenie dla
pozostałych i jednak oddalała widmo karnych ćwiczeń czy innych szykan, a co za tym
idzie okazję do „wykończenia" pe-.j wnej ilości słabszych więźniów. Podobnie
wyglądała sprawa w oddziałach 'pracy. Pobłażliwość kapo często pociągała za sobą
„niemiłe" skutki nie tylko dla niego. Z tych skutków rodził się niejeden trup, niejeden
kan-! dydat do krematorium. I tu należy wyraźnie powiedzieć: często uderzenie przez
rozsądnego kapo, podrywając do minimum wysiłku cały oddział — zapobiegało
ingerencji przedstawiciela SS, który czuł się zastąpiony w rozdziale cięgów i szedł
„piorunować" w innym kierunku.
W obozie, jak to już powszechnie wiadomo, esesmani
62
vali trupom złote uzębienie, które miało zasilać b III Rzeszy. Te same złote zęby
stanowiły „towar" ący się popytem u niektórych „zielonych". Za ten /.loty towar płacono
obozowym „złotem dukatowym", ii mianowicie — chlebem... Słaby i głodny więzień leżał
na pryczy, a obok w szeroko rozwartych ustach niedawnego kolegi lśniła „pokusa".
Nędzarz widział już w wyobraźni kawał chleba we własnych rękach. Moment walki z
sobą był krótszy lub dłuższy. Najczęściej próba wzbogacenia się przerywana była...
głośnym policzkiem, po którym doraźnie ukarany kurczył się, więcej ze strachu i wstydu
niż z bólu. W tym uderzeniu yamykała się niewiarygodna treść. To był ratunek — nie
tylko moralny, ale i fizyczny — dla jednego zgłodniałego półobłąkańca, dla całej izby czy
nawet bloku... Przecież odpowiedzialny za wpływy „podatkowe" esesman niewątpliwie
zauważyłby świeży ślad. Jaki byłby inał — wiemy. Po rozpoznaniu winnego na pewno
nie iałby on już czasu na wstyd, na przetrawienie stopnia o jego upadku... Za próbę
zbeszczeszczenia zwłok obo-wego współtowarzysza, za narażenie większej grupy udzi
na represje o nieobliczalnych skutkach — policzek... Czy mogła być lżejsza kara?
W latach późniejszych kilkakrotnie spotykaliśmy wypadki ludożerstwa. Jeszcze raz
okazało się, że nie istnieją granice dla czynów, do których zdolny jest człowiek w
określonych warunkach. Głód u różnych ludzi wywołuje różne reakcje. Najczęściej
apatię, poprzedzającą względnie „spokojne" ¦ zejście; czasem jednak, wpraw--dzie
bardzo rzadko, byliśmy świadkami czegoś wręcz odwrotnego... Głód 'wyzwalał w
człowieku instynkty wilcze. Głodny człowiek rzucał się na osobnika własnego gatunku,
co nawet w świecie zwierzęcym należy do wyjątków... Czy i w tym wypadku policzek był
surowym wymiarem kary?... A więc nie każdy, który bił w obo-
63
*•»
zie, był oprawcą i mimo wszystko nie każdy bity — był rzeczywistą ofiarą.
Bezpośrednio po wojnie wpływało do sądów różnych szczebli szereg spraw, w których
skarżono się na wypadki pobicia w obozie. Jest rzeczą dobrą, że sądy przeważnie
wymagały sporej porcji dowodów, jest natomiast źle, że wiele niewinnych osób
odcierpiało coś, cc nie było winą i czego karać nie należało. Ocena czyjegoś
postępowania w obozie nie jest rzeczą prostą, zwłaszcza dla ludzi, którzy przez to nie
przeszli. Tu konieczna jes' dogłębna znajomość problematyki, a nawet specyfiki
poszczególnych obozów. Obiegowe kategorie zła i dobra stosowane w normalnych
społeczeństwach i w normalnych warunkach, w obozach były bezużyteczne.
W obozach koncentracyjnych faworyzuje się wprosi osobników złych, stwarza się im
wszelkie warunki dogodnego rozwoju. Więcej, tu tworzy się nowe zastępy ludzi złych.
Zło jest premiowane, ze zła się żyje. Zło daje pozycję, stanowiska, zaszczyty.
Jednocześnie obserwowane są i efekty zła. Czujne oko administracji SS śledzi efekty
działania wrodzonego, czy też „nabytego" zła. Tu nie wystarczy kopnąć „psa". Tu trzeba
go skopać na śmierć... Stąd prosty wniosek. Człowieka złego w obozie nie można było
skwitować wzruszeniem ramion czy nawet wyrazem oburzenia. Człowiek zły w obozie
stale i systematycznie czyni zło. Tu zło dotyka każdego. Dziś ciebie, jutro mnie. A tu zło
— to sterty pomordowanych.
Z kolei dobro nie mogło się w obozie manifestować w sposób prosty. W obozie uśmiech
nie dawał życia. Ba! nie wpływał nawet w zasadniczy sposób na poprawę
samopoczucia. Cóż osłabionemu pracą i głodem więźniowi było po uśmiechu. Tu
dobroć musiała być efektywna, ale zarazem zamaskowana. Tak jak zły nie zawsze
musiał bić — mógł z uśmiechem na ustach składać meldun-
64
ki — tak samo dobry najczęściej musiał przy pracy i krzyczeć, ponad przyjętą nawet
normę,, operować wyzwiskami, wymachiwać kijem, a w odpowiednim mo-..¦ i ncie
podsunąć miskę zupy czy kawałek chleba.
tuch oporu
Ruch oporu rodzi się dopiero w drugim okresie istnieli a obozów koncentracyjnych,
dopiero po przyjściu ¦ pierwszych transportów więźniów obcokrajowców.
Tu ostrzeżenie. Niech nikt nie doszukuje się w poję-|c-iu ruchu oporu w obozie
zgarbionych sylwetek party-p.antów, okopujących się za blokami, kontrolujących
[przejścia i uliczki obozowe. Powie ktoś, a więc nie było I ruchu oporu. Odpowiadam:
Był. Tylko forma była nie [tak żołnierska, ale odwagi i zdecydowania trzeba było lnie
mniej, chociażby dlatego, że za plecami nie było [wolnej przestrzeni, pozwalającej na
wycofanie się, In w ręku brak było pistoletu czy kilku granatów...
Tu ten, może w sensie politycznym mniej ważny front wewnętrzny przebiegał inaczej,
jakkolwiek cele z grubsza pokrywały się z ogólnymi. Początki były niesłychanie? trudne.
Jak już mówiliśmy, powołana przez SS If administracja składała się w większości z
elementu przestępczego, najbardziej zdegenerowanych zbrodniarzy i sadystów.
Przeciętny więzień na eo dzień częściej stykał się z przedstawicielami II administracji
niż esesmanami. Toteż symbol funkcji stał się dla niego symbolem władzy. A poza tym
możliwości. Możliwości pomocy sobie, a w perspektywie i innym. Nieśmiałe począt-k i
>wo próby dokonania wyłomu w zwartym szeregu kry-[rninalistów — to były właśnie
narodziny ruchu.
W pierwszym szeregu „pionierów" stali Polacy, co
- Nad pięknym modrym Dunajem
65
zresztą jest zrozumiałe, jako że byli oni w tym okresie] najliczniejszym elementem
narodowościowym w obozach. Jakże jednak myśleć o dostaniu się na funkcję, skoro
prawo obozu głosiło: „Fiir Polen gibfs keii Arzt" 1. Co tu marzyć o funkcji, skoro
nie ma nawet prawa do życia. Pierwsi obcokrajowcy wcisnęli się biur technicznych, do
niektórych warsztatów specjalistycznych, do aptek obozowych, niekiedy nawet d<
kuchni, a w szczęśliwych przypadkach nawet na funkcja w jakiś sposób związane z
ołówkiem lub piórem. Zna lazły się zajęcia dla zdolnych rzemieślników, czasami nawet
szczęśliwy zbieg okoliczności pozwalał na wybi-j cie się takiego czy innego
„przekwalifikowanego". Oczyj esesmanów powoli zaczęły się przyzwyczajać do trój-j
kątów innego niż zielony koloru i do tego przyozdobionych jakimiś dodatkowymi
literkami. Okolicznością sprzyjającą było zapotrzebowanie na starą kadrę wy-j
szkolonych oprawców w nowo powstałych obozach. | Wielu funkcyjnych
wyjeżdżało w transportach — zo-j stawały wakaty, które musiały być obsadzone. Nie
beaj znaczenia były też częste „wpadki" „zielonych".
Oczywiście wszystko to nie było tak proste i łatwel jak by się mogło wydawać. „Zieloni"
walczyli zażarcie,] uciekając się do różnych metod. Oni dobrze rozumieli
niebezpieczeństwo', jakie grozi im jako grupie społecznej w obozie. Zadanie mieli o tyle
ułatwione, że kluJ czowe pozycje nadal pozostawały w ich ręku. Walka przebiegała
rozmaicie — nasilała się lub słabła, ale nie] ustawała. Stanąć w miejscu znaczyło
przegrać. Walka trwała więc do końca i mimo że w ostatnim okresie „zie-j loni" byli już
zbyt słabi, by skutecznie przeciwdziałać wdzieraniu się obcokrajowców na funkcje, w
pewnym) procencie przetrwali jednak do ostatnich dni.
Każdy więzień funkcyjny starał się przyciągać swoic]
1 Dla Polaków nie ma lekarza.
66
ków i rozszerzać w ten sposób możliwości działania. ¦[omówiony w kuchni Hiszpan
stawał na głowie, aby ^prowadzić do najbliższego otoczenia współrodaka, co nacniając
ich pozycję w oddziale roboczym, zwięk-alo i możliwości zorganizowanej pomocy
dla szer-¦o już grona. Wyniesiony do godności pracownika Łazynowego Polak starał
się, rzecz jasna, poszerzyć ono współpracowników właśnie o Polaka, co rozsze-alo
bazę usankcjonowanej we własnych sumieniach hadzieży, z której owoców korzystali
inni. Takie same My dążenia Czechów, Francuzów, Włochów, Rosjan przedstawicieli
dziesiątków innych narodowości. W tej akcji o powodzeniu decydowało wyrobienie
przedstawicieli administracji SS przekonania o wła-ci niezastąpioności. Oczywiście w tej
walce decydowała głowa. Od inwencji, od talentu, od pewności sie-H<\ a często
tupetu czy bezczelności zależał wynik pzaminu. Osobiście znałem ludzi nie
mających cienia >jecia o samochodzie, którzy przepracowali długie Ikrcsy w
warsztatach naprawczych — właśnie samo-'ów. Znałem krawców, którzy przed
rozpoczęciem v w tym zawodzie z trudem przyszywali sobie gu-k. czy też ogrodników
nie potrafiących do niedawna Iróżnić krzaków kartofli od pomidorów. W ten sposób w
wyższej warstwie pojawiały się coraz owe twarze, twarze, z których znikało po pewnym
e piętno głodu. A każda nowa twarz to kilka pełniej-kych żołądków. Oczywiście kilka, a
potem kilkanaście r.y kilkadziesiąt osób nie mogło pomóc wszystkim. Za-r.yna się
selekcja. Pomoc udzielana chaotycznie nie jest nmocą. Sporadycznie udzielona miska
strawy czy kęs łilcba nie ma w ogólnym rozrachunku żadnego znacze-iia. Ta sama
miska dostarczana regularnie tworzy pod-y bytu, nędznego, ale zawsze bytu. Zaczyna
się .'\ bieranie ludzi, którym pomoc jest konieczna w pierw-
67
szym rzędzie. Są to przede wszystkim ci, którzy — na piętnowani znakami
rozpoznawczymi w postaci czarnych czy czerwonych kółek — bez pomocy zostaliby
wydani na niechybną zagładę; dalej ci, którzy przychoj dzili do obozów z pewnym
przeznaczeniem. Nie znaczjj to, że tylko tym osobom, pomagano. Pomoc obejmowała
w miarę możliwości coraz to szersze kręgi i przybierała coraz bogatsze formy. Było to
już nie tylko wprowadzał nie nowych na lepsze pozycje, już nie tylko pomoc nościowa.
Rozwija się zdecydowana akcja w kierunku ulżenia doli wszystkich aresztowanych.
Czynione są w wielu wypadkach udane, wysiłki w kierunku osłabienia rygorów. Szuka
się dróg wpływania na poszczególnych funkcyjnych pozostałych jeszcze ze starego
zespołu „zielonych". Część z nich daje się kupić różnymi ^ karni. W porę podana kostka
margaryny czy butelka alkoholu niejednokrotnie decydowały o losach wielij ludzkich
istnień. Część ugina się pod wpływami, jakie osiągnęła grupa szturmowa, widząc już
skutek o niektórych swoich towarzyszy. Przeważająca większoś' kapituluje, robiąc
dobrą minę do złej gry.
Uzależniony (przeważnie materialnie) „zielony" przed stawiciel II administracji zmuszony
jest na wiele spra patrzeć przez palce. Zdarzają się jeszcze akty przemocy ze strony
niektórych funkcyjnych, ale zanika prawie całkowicie bicie dla sztuki. Coraz szerszy
krąg promi-J nentów pochodzenia nieniemieckiego opanowuje coraa to nowe
stanowiska. Tworzą się możliwości przenoszenia z oddziału do oddziału roboczego —
właśnie na skutek obecności na górze „swojego" człowieka — przechowa-krótszego
lub dłuższego na bloku osób słabych
ma
względnie zagrożonych nieodpowiednią pracą, na skutek! pracy w izbach chorych ludzi
wtajemniczonych tworzjl się okresowe azyle dla potrzebujących schronienia.
Ukoronowaniem wszystkiego było opanowanie f unk-1
68
ecydujących dla całokształtu życia obozowego. Odpo-Inia obsada funkcji związanych ze
statystyką obo-ą stwarza największe możliwości. Wymiana nume-ów więźniarskich
między zmarłymi a skazanymi na unerć, wyrywanie skazańców z rąk oprawców to były
iiż majstersztyki, tym bardziej godne uwagi, że w wy-judkach odkrycia ilość skazanych
musiałaby się powiększyć.
Oto mamy już więc główne zarysy programu ruchu — uchu ludzi dobrej woli. Pomoc
żywnościowa, a następne dostarczanie sort odzieżowych. Interwencje na róż-ych
szczeblach, mające na celu poprawę warunków żyłowych jednostkom i grupom (ba —
nawet całym blokom), łagodzenie ostrych kursów, wreszcie interwencje Ha szczeblu
„zaświata"...
Oczywiście nie wszyscy więźniowie wiedzieli o zorganizowanej pomocy. Że takowa
istnieje, wiedzieć musieli, tf owiła im o tym dodatkowa miska zupy czy para bu-pw
względnie koszula, jaka nieoczekiwanie spadała ..przed nos". Większość traktowała
to jednak jako przejaw indywidualnej pomocy. Do końca poinformowani Dyli tylko ci,
których postawa gwarantowała stuprocentowe bezpieczeństwo, którzy potrafili
milczeć nawet W obliczu takich czy innych aparatów. Nie jest przypadkiem, że
najpoważniejszą rolę w akcjach grali niedawni skazańcy, z których część przeszła przez
stadium muzuł-piana walczącego, z których część „szczyciła się" kółkami o różnych
kolorach, z których większość trakto-a była jako groźni wrogowie III Rzeszy. Ci znali
ztwo nie tylko z opowiadania i jedynie ci rozumieli, wygrać można tylko milczeniem —
gdyż przyznanie lę do winy w obozie nie było czynnikiem łagodzącym liar
sprawiedliwości. To była grupa pewniaków. ruch w obozie nie mógł się ograniczać
do jednostek. < Ihcąc zwiększać zakres pomocy, obejmować nią coraz
69
\
szersze kręgi więźniów — należało mnożyć szeregi mnie lub więcej wtajemniczonych
— z uwagą, z przezorn ścią, stosując gęste sito selekcji, ale stale i systemai tycznie.
W ruchu obozowym pracowali często ludzie, którz]! sami o tym nie wiedzieli.
Wymanewrowani z czyjąś pomocą na mniej lub więcej dogodne stanowisko,
samorzutnie przystępowali do organizowania pomocy, częsta w bardzo wąskich
kręgach, gdyż możliwości ich były skromne. Obserwowano ich i czasem dla ich
własnego dobra nie wtajemniczano w całokształt zagadnienia W obozie było lepiej
nie wiedzieć za dużo. Ci „indywiJ dualiści" robili i tak dużo. Zwiększali ilość osób
objętych pomocą, odciążając w ten sposób działalność ruchu, ru-J chu, który w tym
okresie można by nazwać ruchem lu-J dzi dobrej woli...
Jest rzeczą jasną, że nawet skrupulatny dobór przjj wysuwaniu pewnych osób na takie
czy inne stanowiska nie chronił przed omyłką. Na wyżyny obozowe dosta-J wali się
więc również ludzie dla zasadniczych celów nieJ przydatni. Wbrew przewidywaniom
niektóre jednostki wykorzystywały zdobyte możliwości wyłącznie dla ca lów osobistych,
bądź też brak im było odwagi koniecznej dla kontynuowania dzieła pomocy. W takich
wypadkacli czyniono próby wymiany, przy czym sposób postępowania był różny. Gdy w
grę wchodził człowiek zły, szkodliwy, nie cofano się nawet przed ostatecznością, jeśli
nał tomiast był to tylko człowiek słaby, reżyserowano taki splot okoliczności, że
wymiana odbywała się bezboleJ śnie. Nie zawsze jednak w wypadkach pomyłek nastę-j
powało pomyślne sprostowanie. Niekiedy sytuacja komn plikowała się do tego stopnia,
że o zmianie nie mógł być mowy. Dobrze, jeżeli wysunięty na stanowisko nic był
zanadto wtajemniczony, a utracone źródło niezbyt
70
e. Nieudane eksperymenty w żadnym wypadku nie yy my wały jednak kół w biegu.
W miarę upływu lat i rozwijania się wypadków fron-ch ruch zaczynał nabierać
dodatkowych cech — fr/.nyeh w różnych obozach. W niektórych dochodziło o tworzenia
jeżeli nawet nie bojówek, to grup kaindy-ujących do takiej nazwy, w niektórych tworzono
ko-itety narodowościowe względnie organa międzynaro-we, które oddziaływaj ąc w
pewnym stopniu na stopki wewnątrzobozowe w czasie trwania wojny, przy-lowywały
programy na pierwsze okresy powojenne, y też jak mówiono w obozach, „na dni, kiedy
druty Twiemy". Ponieważ w szeregu obozów liczono się ewentualnością zagłady
wszystkich więźniów w obli-:u zbliżającego się frontu, przygotowywano- środki
rzeciwdziałania i zabezpieczania świadectw obozowej akabry. W niektórych obozach w
posiadaniu grup bo-owych znajdowały się nawet pewne ilości broni. W tym /asie ruch
coraz bardziej upodabnia się do ruchu oporu na wolności, jakkolwiek w dalszym ciągu
zasadniczą treścią działania jest pomoc, pomoc i jeszcze raz pomoc współwięźniom.
Walka o uratowanie jak największej Ilości jak najbardziej wartościowych istnień ludzkich
— > był decydujący kierunek uderzenia. Różne były w poszczególnych obozach
momenty roz-zęcia akcji i różni ludzie, którzy ją inicjowali. W obozach starych, gdzie od
zarania ich istnienia przebywali więźniowie polityczni, twórcami ruchu byli przeważnie
komuniści. Oni mieli najbogatsze doświadczenia, byli r I ementem najbardziej
zdecydowanym — wreszcie mieli największe możliwości na skutek objęcia kluczowych
¦nowisk w pierwszym okresie istnienia obozów. Były obozy, w których grono>
komunistów, mimo wszystkich walorów, jakie je cechowały, było zbyt szczupłe, aby
modzielnie pchać walec pod górę. W takich przypad-
71
kach do pomocy wciągano, przy większym lub mniejszym stopniu wtajemniczenia,
dalsze grupy, niekiedy ideologicznie dalekie. A były i takie obozy, w których komunistów
nie było w ogóle, i tu ruch organizowały inne ugrupowania. Metody działania były
wówczas może nieco inne, ale cele w zasadzie te same. Komuniści zjawiający się w
innych obozach w późniejszych okresach czasu z reguły łatwo zdobywali potrzebne
kontakty i z miejsca włączali się w nurt pracy — w nurt walki. Najbardziej typowe
wypadki to te, gdzie ruch jednoczył większe grupy. Gdzie we wspólnym szeregu stali
niejednokrotnie ludzie o najrozmaitszych poglądach. W walce o istnienie ludzkie, o
przetrwanie w jak naj-j większym zespole różnica przekonań nie była przeszko-j dą. Do
jednego celu dążyli komuniści i ludowcy, socja-; liści różnych frakcji i wreszcie olbrzymia
rzesza ludzi, których przekonania nie były skrystalizowane. Dyskusje częściej dotyczyły
spraw konkretnych, organizacyjnych niż przekonań politycznych. Współpracujący ze
sobą w ruchu, wtajemniczeni tych samych „szczebli", nieraz tracili wiele wolnych chwil
na wzajemne przekonywanie się o wyższości własnych programów. Dyskusje te nie
były jednakże przeszkodą w kontynuowaniu wspólnego dzieła.
CZĘŚĆ DRUGA
Tryby skomplikowanej maszynerii
Start
Hitlerowskie obozy koncentracyjne można by z grubsza podzielić na trzy kategorie:
wspomniane już tzw. Musterlager — obozy wzorcowe — których istnienie sięga lat, gdy
morderstwa za drutami nie były jeszcze chlebem codziennym; Konzentratlonslager —
obozy koncentracyjne, oparte jeszcze na starych wzorach, ale już z wszelkimi
atrybutami kaźni hitlerowskich, wreszcie — Vernichtungslager — obozy zniszczenia.
Leżący w Austrii, w dystrykcie Oberdonau, obóz koncentracyjny Mauthausan powstał
prawie bezpośrednio po aneksji Austrii w roku 1938. Za drutami tego- obozu mieli
znaleźć się przestępcy kryminalni, głównie recydywiści, stali bywalcy Zuchthausów —
więzień. Obóz w Mauthausen miał odizolować od społeczeństwa tysiące przestępców
pospolitych, niemieckich i austriackich, w odróżnieniu od dawno już istniejących obozów
w Dachau i Buchenwaldzie1, przeznaczonych dla politycznych przeciwników ustroju.
Jak stąd wynika, wszystkie funkcje i stanowiska w II administracji obsadzone były przez
„zielonych", i to nie wybieranych przez ogół, a zgodnie z tradycją więzień — typowanych
przez nadzorców, w tym wypadku przez administrację SS.
Z chwilą wybuchu wojny obóz zmienia swoje przeznaczenie. Przychodzą pierwsze
transporty Polaków.
75
Poprzedzają je prelekcje, w czasie których mówi się o krwawych mordercach Niemców,
o inspiratorach krwawej niedzieli w Bydgoszczy, o granicznych prowokatorach,
snujących zamysły „pożarcia" narodu niemieckiego. Ziarno pada na podatny grunt.
Leżący w pobliżu większego miasta Linz — o pięć kilometrów odległy od miasteczka tej
samej nazwy —• J obóz w Mauthausen, obóz koncentracyjny trzeciej kate-j gorii, w
krótkim czasie staje się przysłowiowym oczkiem ¦ w głowie. Już w pierwszych
miesiącach roku 1940 w po- < bliskim Gusen powstała pierwsza „filia", która miała
zapoczątkować rozrost obozu „macierzystego'" w Mauthausen do czterdziestu siedmiu
„filii" rozsianych po te-] renie całej, niewielkiej przecież Austrii. Każda z nich miała
pomieścić od kilkuset do kilkunastu tysięcy więź- ! niów, a niektóre, jak np. Gusen, w
pewnych okresach przerastały liczbowo sam obóz macierzysty. Pod-obozy zakładano
w miarę napływu nowych transportów oraz w miarę powstawania na terenie Austrii
ośrodków przemysłu różnych gałęzi. Jedna była cecha wspólna obozu macierzystego i
wszystkich czterdziestu siedmiu podobozów — była nią ogromna śmiertelność
więźniów, która sprawiała, że obóz Mauthausen i jego filie można zaliczyć do kategorii
Vernichtungslagei\
Jako pierwszy transport obcokrajowców przybyła do Mauthausen, w marcu 1940 roku,
grupa około dwóch tysięcy Polaków z obozu koncentracyjnego w Buchenwaldzie. Byli to
przeważnie mieszkańcy byłego zaboru niemieckiego oraz Zagłębia Dąbrowskiego.
Mimo nabytego już w Buchenwaldzie doświadczenia więźniowie ci ze zdumieniem
obserwowali stosowane tu metody. „Tu są żywi, ale już umarli" — powiedziano im na
wstępie. Zaczynali rozumieć, że nie obowiązują tu żadne prawa, że nie ma granic
okrucieństwa. Z chwilą powstania specjalnego oddziału roboczego, przeznaczonego dla
pro-
76
:enia prac wstępnych, właśnie przy budowie zapro-
ctowanego obozu-filii w Gusen, kilka setek więź-lów maszerowało każdego dnia o
świcie pięciokilome-rową trasą wiodącą na teren budowy, gdzie przystępowali do prac
ciesielskich oraz do budowy dróg wewnętrznych i doprowadzających. Powrót
następował
pełnym już zmroku i po apelu pozostawało niewiele o czasu na przełknięcie wieczornej
racji żywnościowej. Krótki kamienny sen, przerywany często karnymi ćwiczeniami — i
znów wędrówka do zajęć pod nadzorem najwytrawniejszyeh morderców. Kapowie
poganiali i bili nie tylko dla przypodobania się władzom,, bili również na własny
rachunek. Zabicie Polaka traktowane było jako sprawiedliwa zemsta, za strzały zza
rogu, za rzekome znęcanie się nad mniejszością niemiecką w lalach międzywojennych,
za wszystkie urojone, fikcyjne krzywdy...
Prowadząca prace budowlane w Gusen grupa więźniów składająca się z Polaków,
nadzorowana przez zespół „zielonych" i „czarnych", po zakończeniu budowy dwu
bloków dokonała jeszcze prac uzupełniających w postaci otoczenia terenu drutem i
następnie już tam pozostała, stanowiąc zalążek późniejszej największej filii Mauthausen
— obozu w Gusen.
Zaopatrzenie dla obozu w Gusen napływało z Mauthausen, które zachowało prawa
jednostki nadrzędnej, a wszyscy przedstawiciele administracji SS byli delegowani
czasowo, dla nadzorowania prac na tym terenie.
Sądząc, że nowo powstający obóz w Gusen stworzy możliwości różnego rodzaju
awansów, duża grupa „zielonych" postarała się o przeniesienie na nowy teren w
oczekiwaniu samych li tylko korzyści. W kilka dni po przybyciu do Gusen pogląd ich
uległ rewizji. Sposób zaopatrywania obozu, nieunormowane stosunki, brak lytoniu,
odzieży, a wreszcie trudne ogólne warunki by-
77
towe nie odpowiadały ich nadziejom. Rozpoczął się systematyczny odwrót,
motywowany pozorami chorób, jako że w Gusen nie było tzw. rewiru, a w roli lekarzy
występowali różnego rodzaju kryminaliści, nic wspólnego z medycyną nie mający.
Oczywiście powroty te nie były sprawą prostą, jednak szerokie znajomości sprawiły, że
większość rozczarowanych wróciła na z góry upatrzone pozycje w obozie
macierzystym, drogą poprzez rewir.
W buchenwaldzkiej grupie przybył do obozu w Maut-hausen, a z kolei ruszył z
pierwszym oddziałem do budowy Gusen i w Gusen po zakończeniu budowy pierwszych
bloków pozostał — Franek Poprawka. Pochodził on z terenu byłego zaboru
niemieckiego-, miał za sobą wieloletnie wojaże po Europie, w młodości uczęszczał do
niemieckich szkół, znał doskonale język niemiecki i nie-l miecką mentalność. Dostał się
w ręce gestapo już w pierw-j szych dniach po wybuchu wojny, w czasie
zaimprowizowanej obrony Katowic, zorganizowanej po całkowitym prawie wycofaniu się
oddziałów regularnej armii polskiej.
W momencie kiedy go poznajemy, Franek ma odmrożone uszy, opuchnięte, cieknące
ropą ręce i nogi, na skutek opuchlizny ledwie mieszczące się w nogawkach pasiaka. Ale
Franek ma naturę, która go ustawia w rzędzie muzułmanów walczących. Sił prawie nie
ma, ale trzeba się jakoś trzymać. Franek stoi właśnie w pobliżu budki wartowniczej przy
bramie, próbując kruszyć kilofem zmarznięte grudy ziemi i kamieni. Oczywiście nie stać
go na trwały wysiłek, pracuje więc „oczami" ścigając wzrokiem oddalone sylwetki
esesmanów i nadzorców z II administracji. Każdorazowe zbliżenie się któregoś z nich
kwituje przyśpieszonymi uderzeniami kilofa, jakkolwiek zdaje sobie sprawę, że bystrego
obserwatora nie oszuka. To, co się tego dnia stało, było wy- ¦ darzeniem bez
precedensu. Nad Frankiem, pochylonym
78
v pracy, zatrzymał się przechodzący Rapportfuhrer i;my z bandyckich praktyk. Na jego
pytanie stojący I z czapką w ręku Franek wyrecytował zgodnie z obozującym
zwyczajem swój numer obozowy i narodo-. stwierdzając, że znajduje się przy pracy.
Obejrzy dokładnie osobę więźnia, esesman skwitował odpowiedź jakimś sarkastycznym
pomrukiem i spy-I dlaczego ma nie obandażowane ręce. Otrzymał órzenie
tego, co Franek usłyszał poprzednio od owego sanitariusza, a mianowicie: „Nie
opłaci się. y i tak nadajesz się już tylko do krematorium". Rap-¦tfuhrer kazał Frankowi iść
ze sobą, w obozie wezwał Initariusza i zadał mu analogiczne pytanie. Sanitariu-;owi
nieobcy był pogląd komendantury SS co do praw lskich więźniów, bez zastanowienia
powtórzył więc iii >wo w słowo to samo, potwierdzając w całej rozciągło-;-i
prawdomówność Franka. Widocznie był to jakiś gólny dzień „dobroci dla zwierząt",
gdyż reakcja apportfuhrera była najmniej spodziewana. Rozpoczął „pogłaskania"
sanitariusza, a następnie zwołał stkieh zgłoszonych do lekarza, którymi okazali się
Bobrze wyglądający więźniowie „zieloni" z kategorii n "/.czarowanych. Po obejrzeniu
tej grupy i po uzyskaniu lakonicznych odpowiedzi: bóle brzucha czy głowy,
przeprowadził jeszcze krótkie ćwiczenia „rehabilitacyjne", I ii > których wszyscy pacjenci
poczuli się zupełnie zdrowi. ranek, stojąc z boku i obserwując niezrozumiały bieg
.darzeń, drżał w duchu, jak potoczą się jego losy po lejściu esesmana, gdy pozostanie
sam, jako jedyna rzyczyna niesłychanych skutków... Stało się jednak inaczej.
Esesman zapytał Franka, czy terenie obozu znajduje się większa ilość więźniów takimi
czy podobnymi dolegliwościami, i polecił ¦i-owadzie wszystkich. Tego samego
dnia, samochodem, óry przywoził kotły z zupą, odjechała do Mauthausen
79
pierwsza grupa prawdziwie chorych. Miał się rozpocząć' nowy etap pobytu Franka w
Mauthausen, który trwał ponad pięć lat...
Obóz w Mauthausen składał się wówczas, wczesną) wiosną 1940 roku, z dwudziestu
bloków, ustawionych] w rzędach po pięć, przy czym blok 1 zajęty był na I Sehreibstubę,
pozostałe zaś, aż do numeru 15, służyły] za baraki mieszkalne dla pracujących
więźniów. Bloku od 16 do 20 były wydzielone jako teren obozowego szpi-j tala. Kiedy do
obozu przybyła pierwsza polska grupa więźniów, obsadzone były dwa rzędy bloków, tak
że przybyli z Buchenwaldu Polacy zostali rozmieszczeni na blokach od 11 do 15.
Sprowadzony z Gusen Franek trafił na blok 16. NiJ chciałbym się rozwodzić na temat,
czym był „szpital"! obozowy w Mauthausen. Nie było, rzecz jasna, w nir mowy o
jakichkolwiek urządzeniach mających związek z medycyną i procesem czy techniką
leczenia. Kuchenny noże zastępowały lancety, zaś rolę środka znieczulającego często
spełniała ręka wymierzająca cios lub drew-l niany chodak. Określenie „Holznarkose" —
jak najbar-j dziej odpowiadało rzeczywistości. Najczęściej spotykane! efekty leczenia to
ostatnia posługa Leichentragerów.] Tym niemniej pobyt w rewirze dawał możliwość
leżenia] i uniknięcia stałego poganiania i bicia w czasie pracy czy na bloku. „Porad"
lekarskich udzielano w baraku mieszczącym szpital SS, a znajdującym się poza
terenem właściwego, otoczonego drutem obozu. Tu Frankowi w kilka dni po
przywiezieniu wysmarowano odmrożone części ciała maścią, obandażowano
prowizorycznie i me-1 dycyna obozowa odfajkowała sprawę. Pozostawiony] sam
sobie Franek przede wszystkim przespał czterdzie-j ści osiem godzin, a następnie,
wygrzewając się pod po-j dartą namiastką koca, oczekiwał dalszych mniej lub wię- ] cej
istotnych zmian w swoim obozowym życiu.
80
Obóz chorych był wydzieloną jednostką administra-łyjną. Bloki od 16 do 20 odgrodzone
były od zasadniczej pięści obozu drutami kolczastymi. Stan liczbowy obozu chorych
rejestrowany był oddzielnie i jako całość wchodził do ogólnego raportu stanu więźniów.
Obóz chorych znajdował się pod pośrednią władzą lekarza obozowego /. ramienia
administracji SS. Od niego zależało skierowanie do tego szpitala i skreślenie ze stanu.
Starszym obo-ku chorych był Niemiec z czarnym trójkątem, niejaki JHelmut Schwarz.
Rozmieszczenie około trzechtysięcznej rzeszy chorych w pięciu blokach nie miało
oczywiście nic wspólnego z zasadami selekcji pacjentów według rodzajów schorzeń.
Tak było do momentu, kiedy to na horyzoncie obozu w Mauthausen pojawił się nowy
lekarz SŚ — Obersturmfuhrer dr Kruger.
Wyjątek potwierdza regułę
SS-Obersturmfuhrer dr Kruger był nową postacią w mundurze esesmańskim, jaka
pojawiła się w zespole komendantury obozu w Mauthausen. Obóz koncentracyjny był
dla niego rzeczą nową i trudno było oprzeć się wrażeniu, że na to, oo w nim widział, a
więc technikę i metody zarządzania obozem, warunki życia więźniów, wyposażenie
szpitala obozowego itp. — patrzył szeroko otwartymi oczyma. Niewątpliwie przeczuwał
metodę tkwiącą za tymi pozorami szaleństwa i zdawał sobie ¦¦prawe, że jakiekolwiek
próby zmian nie będą mile widziane. Z tego też powodu wszystkie swoje zamiary
pokrywał naturalną i zrozumiałą dla wszystkich Niemców pedanterią. Przede wszystkim
postanowił uporządkować itan chorych według rodzajów chorób nękających pacjentów
szpitala.
Nad pięknym modrym Dunajem
81
"
Po pierwszych odwiedzinach obozu chorych dr KriiJ ger wezwał do siebie starszego
obozu Helmuta Schwarza i zażądał przedstawienia statystyki podopiecznych z
podziałem na rodzaje chorób. „Diagnosenstatistik" — co zaj diabeł? Cóż miał zrobić
„fachowiec"? Odmeldował się] i odszedł z głową pełną czarnych przeczuć. Przyznać siej
do swojej nieświadomości znaczyło pożegnać się z dobrym i spokojnym stanowiskiem.
Zrozpaczony Schwarz dowlókł się do bloku, w którym I rezydował, i zwołał wielką
naradę. Z trudem wydukanej wielkie słowo „Diagnosenstatistik" nie wywołało bły- | sków
zrozumienia w oczach zebranych. Zapadło głuche nerwowe milczenie, przerwane
wreszcie przez pisarza bloku 16 Ferdla Burgera, posiadacza zielonego trójkąta:]
— U mnie na bloku jest jakiś profesor czy coś w tymi rodzaju. Pewnie będzie wiedział, o
co chodzi.
W kilka chwil potem nasz, znajomy Franek stanął przed obliczem areopagu. Wygląd
jego, jakkolwiek już ¦ znacznie lepszy niż w pierwszych dniach „kuracji", nie rokował
wielkich nadziei na zrozumienie magicznego j słowa. Zapytany z powątpiewaniem
Franek wygłosił w odpowiedzi krótkie expose w bezbłędnym języku niemieckim-,
czym wprawił obecnych w szczere zdumie- 1 nie. Po pierwsze, skąd Polak z taką
znajomością nie- j mieckiejgo, a poza tym skąd tyle „mądrych" słów, których nie sposób
strawić? Tak czy inaczej, sprawa była prosta. | Helmut nie mógł zrezygnować z
oferowanej pomocy, nawet, ze strony Polaka. Dobrze, że mają magika, który
zobowiązuje się akcję przeprowadzić. Dalej zobaczymy... Projekt Franka
przeprowadzony został szybko i rzetel- j nie. W jednej chwili wypędzono chorych z
bloków na uliczki obozowe. Mogących się poruszać pędzono jak stado na rzeź,
nieruchome postacie wywlekano, układając. Wszystko odbywało się z pośpiechem
świadczącym i o energii personelu sanitarnego. Nareszcie coś, do czego
82
<• była potrzebna znajomość czarodziejskich zaklęć, \ starczyła chęć szczera.
Wśród okrzyków poganiania z jednej strony i jęków iolu z drugiej rozpoczęło się
sortowanie. Podstawę se-i-kcji chorych stanowiło w zasadzie pytanie, co komu lolega.
Chory sam sobie określał chorobę i trudności I era wiały jedynie przypadki kilku
współistniejących ¦dorób. Najmniej kłopotu przysparzali chorzy na bie-[unkę,
napiętnowani odpowiednimi znakami...
W ciągu kilku godzin posortowano, a następnie roz-
| [¦¦ 'żono i rozwleczono chorych według układu: biegun-
¦fruźlica i inne choroby zakaźne — blok 20, choroby
vnętrzne — bloki 17 i 18, blok 19 przeznaczono dla
rurgii", a blok 16 pozostawiono jako oddział rehabi-
yjny.
ii rozpoczęła się rola Franka, Liczenie i zestawianie ych, sporządzenie „bilansu" diagnoz
uwieńczył od-iedni kolorowy wykres graficzny, w którym po-ególne słupki oznaczały
ilości poszczególnych przy-iców chorobowych. Mimo poważnych trudności z polu bólu
opuchniętych rąk Franek wywiązał się z za-
a bez zarzutu.
liozpromieniony w duchu Schwarz zebrał cały ma-¦¦ -:-iał i nie zasięgając bliższych
informacji u jego twórcy . "naszerował prosto do lekarza. Nieco zdziwiony Cruger, który
niewątpliwie zdawał sobie sprawę z po-iiu „ordynatora" szpitala, przejrzawszy materiał
poił o pewne wyjaśnienia co do wykresu. Uśmiech-y i pewny siebie Helmut zbaraniał.
Jego zmieszanie i tak widoczne, że lekarz zapytał go, czy sam robił awienie. Tu już
wrodzony tupet zawiódł. Krztusząc i parskając, Schwarz wybąkał wreszcie, że autorem
icowania był Polak...
i'ak zaczęła się bezpośrednia znajomość dra Krugera
83
z Frankiem. Kriiger, zdając sobie sprawę z tego, Ą mowy nie ma o prowadzeniu
koniecznej ewidenc w oparciu o dotychczasowy personel, na własną rę| mianował
Franka pisarzem sanitarnym. Poza norma nymi obowiązkami pisarzy blokowych miał
Franek pr wadzić prace kancelaryjne szpitala stosownie do pok lekarza. Wyniesiony do
godności Franek wkrótce ,,c kryty" został przez Rapportfuhrera, którym był wó\ czas
SS-Oberscharfuhrer Zdrojewsky. Was? Scheisspole auf solchen Postem?" * —
ryknął i bez ch\ namysłu zdegradował zdezorientowanego Franka do ziomu
przewidzianego dla przedstawicieli tej narodź wości — poziomu muzułmana. W ten
sposób decyzj^ lekarza będącego w stopniu oficerskim została skoryg<f wana przez
niższego podoficera, noszącego mundur samej formacji.
Zdjęty z piedestału Franek powrócił na swoją koj<| jako że figurując jeszcze w ewidencji
chorych, nie móg zostać wyrzucony z rewiru. Następuje powtórna inteł wencja lekarza i
znów po jakimś czasie ,,Scheisspol^ obejmuje „odpowiedzialne" stanowisko pisarza.
Nie długo jednak. Tym razem zdejmuje go Arbeitsdienst fuhrer, którego więźniowie
ochrzcili mianem Boksera jako że był zwolennikiem odręcznych, ringowych metc
wymierzania sprawiedliwości. I znów ta sama kojć znów kilka dni w zapomnieniu.
Ponowne ukazanie osoby Franka na poprzednim stanowisku zlikwidowa zostało prawie
natychmiast, tym razem już przez czyr nik wyższy, a mianowicie przez oficera SS
pełniąc obowiązki II Schutzhaftlagerfuhrera — Emstberg€ Zdejmowanie ze
stanowiska połączone było zwył z lżejszym lub cięższym uszkodzeniem delikwenta,
że drabina kariery Franka znaczona była sińcami i
jak rzadko która. Spadał i wstawał, wstawał i spa-dochodząc w tym zajęciu do
pewnej perfekcji. ci byli przedstawiciele komendantury, uparty był na swój sposób dr
Kriiger — a między nimi tkwił . wyczekującej postawie przedmiot sporu — Franek.
C.i/.demu wprowadzeniu na stanowisko towarzyszyło fa-<iwanie z magazynu kompletu
bielizny pościelowej, nie jrzowidzianej regulaminem dla innych mieszkańców i i zu
chorych. Każdemu zdjęciu ze stanowiska musiała >warzyszyć czynność odwrotna, a
mianowicie zidawa-|i<\ W ciągu krótkiego czasu Franek fasował i zdawał, Kiwał i
fasował aż do znudzenia. Po ostatnim wypadku, decyzję o zdjęciu wydał już oficer SS,
dr Kriiger sstanowił jednak postawić na swoim. Zameldował się ¦fiz ze swoim
podopiecznym u komendanta obozu, owym czasie SS-Obersturmbannfiihrera
Ziereisa. Tu rzedstawił komendantowi motywy, które kierowały przy podjęciu decyzji
o mianowaniu Polaka pisa-i. Widocznie argumenty jego były przekonywające, humor
komendanta raczej zwyżkował. Zapytał Franka i źródła tak doskonałej znajomości
języka niemieckiego, odniesiony na duchu Franek oświadczył mu, że uczę-L-zał do
szkół niemieckich, napomknął przy tym o gim-izjum w Monachium, wiedząc o
bawarskim pochodzeniu komendanta. Oczywiście mógł szarżować do woli, riodząc, że
esesman był z zawodu cieślą. Tym niemniej 'a, o której wspomniał, i ulica nie były
komendan-pwi obce. Z wyraźną już sympatią wysłuchał relacji nia, kończąc nawet dość
swobodnym jak na sto-mki między esesmanami i więźniami pożegnaniem: „Na, hau
ab, Sackel" *. Ośmielony Franek poprosił go pszcze o pisemne zlecenie do magazynu,
jako że skołowany ciągłą rotacją bielizny pościelowej magazynier
1 Co? Zas... Polak na takim stanowisku?
No, zwiewaj, drabie.
84
85
mógłby mieć wątpliwości co do celowości „ wypożycza-] nia" jej na kilka dni czy godzin.
Z sekretariatu komendanta wyszedł Franek wynieł siony już teraz definitywnie do
godności SanitatsschreiJ bera, uzbrojony w decyzję, przeciwko której trudno było
wystąpić.
Umacnianie pozycji
Wejście na pozycję i ograniczenie się do obserwacji pulsującej obok akcji (bo trudno
powiedzieć życia) byl łoby równoznaczne z przegraną. Franek musiał więa szukać
właściwych znajomości. W czasie gdy rozgrywał™ się te wypadki, w obozie
Mauthausen było zaledwie kill ku niemieckich więźniów oznaczonych czerwonym koi
lorem trójkątów: Heinrich Rau — kapo magazynu żyvsH nościowego, Otto Wahl —
kapo ślusarni, Otto Wust —Ą kapo kotłowni, oraz Pepi Koh.1 — pisarz szpitala S9 który
zresztą był rodowitym Austriakiem. O ile z ostaił nim, z racji pełnionej przez niego
funkcji, Franek konł takt nawiązał, o tyle z pozostałymi powiązań początko-l wo nie
szukał.
Dalsza obserwacja doprowadziła Franka do zaskakuj jących wniosków. Zauważył, że
„czerwoni" NiemcyJ jakkolwiek oznaczeni kapowskimi winklami, w jakfl trudny do
uchwycenia sposób starają się pomagać pozcH stałej gromadzie więźniów politycznych,
obcokrajo-wł ców. Tu wręczona ukradkiem miska zupy, tu ofiarowaiJ bezinteresownie
kawałek chleba, gdzie indziej poklepał nie po ramieniu i przyjazny uśmiech. W ogóle ich
za chowanie się było krańcowo różne od tego, co widził dotychczas — nie bili, nie
znęcali się. Aż wreszcie coJ niewiarygodnego — dyskretne usuwanie z własnycH
86
and niemieckich „zielonych" i nieśmiałe początkowo wprowadzanie „czerwonych"
obcokrajowców na ich miejsce. Franek pojął, że istnieje druga odmiana funkcyjnych
obozowej administracji oraz że nie wszystkich Niemców można mierzyć tą samą miarą.
Współpraca Franka z Pepim, mimo że istniała, nie miała szerokich perspektyw. Pepi,
obracający się wśród •/.(¦społu „zielonych", reprezentował niewielkie możliwo-
¦ci — tylko i wyłącznie w czasie pracy. Jako Austriak,
lnie miał oparcia wśród swoich i w żadnym konkretnym przypadku nie mógł oczekiwać
pomocy. Franek zaczął
| więc szukać sprzymierzeńców w obozie reprezentowali \ m przez inne kolory
trójkątów. Następuje przegląd bsób i możliwości, a następnie próby nawiązania
współpracy. Oczywiście Franek penetruje w tym środowisku,
p jakim na skutek swojej funkcji ma powiązania natury
¦Zawodowej.
Poza drutami obozu znajduje się podobny do obozowych baraków blok, mieszczący
szpital SS i posiadający
I jedną izbę przeznaczoną dla aresztowanych. Pochodze-
Inie tego szpitala datuje się z lat, gdy w Mauthausen przebywali jedynie kryminaliści
niemieccy i austriaccy. Tu, przed tym blokiem, dokonuje się selekcja chorych
doprowadzonych z obozu i stąd kieruje się pacjentów
[zgodnie z decyzją lekarza, przeważnie w wypadku rzeczywistej choroby, do obozu
chorych. Zanim przychodzi jednak do oględzin lekarskich, chorzy zbierani są z po-
ególnych bloków po odejściu zdrowych do pracy i grupowani przed obozową
Schreibstubą. Chorych i a więzień — tzw. kapo-vier, nazwany tak z powodu kolejnego
numeru więźniarskiego — 4, jakim był omany. Do zebranej grupy wychodzi któryś z
dyżurnych podoficerów SS, czasem, nawet z grupy oficerskiej. Pierwsza
diagnoza należy do esesmana. Według własnej Woli i uznania dzieli chorych na
„rzeczywistych" i sy-
87
mulantów. Z przyprowadzonej pod Schreibstubę gromady wynędzniałych kwalifikuje do
lekarza czterdzieści — pięćdziesiąt procent. Ci szczęśliwcy odchodzą w miarę
możliwości szybszym krokiem, pod wodzą ka-po-vier, reszta natomiast uzdrawiana jest
za pomocą leczniczej gimnastyki, po której najczęściej pada wezwanie: „Leichentrager!"
Ta wstępna kuracja w wydatny sposób zmniejsza grono oczekujących pomocy
lekarskiej.
Na czele więźniów zatrudnionych w SS-Revierze stojl znany bandyta kapo Hermann,
Do wpływowych osób personelu należą tu jeszcze: Kaufmann — sanitariusz, braciszek
zakonny zakonu bodaj że franciszkanów, oraz I dwaj Pepi — wspomniany już Kohl oraz
Dorn, pełniący \ obowiązki „zaopatrzeniowca".
W tym gronie szuka Franek oparcia. Z miejsca odpadaj Hermann. Jego „zawód",
mentalność i wygląd odstraszają najbardziej łaknącego pomocy, nawet najmniej
wybred-j nego. Dojście do pozostałych jest nieco łatwiejsze, lecz I może właśnie dlatego
ich znaczenie jest stosunkowo nie-j wielkie. Istnieje jednak ważna okoliczność, która
decy-| duje o wyborze, a mianowicie ich bezpośredni wpływ] na pisarza obozowego. W
tym mniej więcej okresie naj miejsce zwolnionego za „wzorowe zachowanie" poprzed-j
niego pisarza — Austriaka, wypływa „zielony" Leitzin-' ger —h należący do grona
wyższej arystokracji •przestęp-1 czej. Leitzinger jest zapalonym konsumentem alkoholu,
którego w obozie nie ma, nawet „na lekarstwo". Jego I zamiłowanie sprawia, że nie jest
szczególnie wybredny. Pragnienie zaspokaja spirytusem zanieczyszczonym ma-1 łymi
ilościami benzyny, a dostarczanym, jako płyn] dezynfekujący dla szpitala SS.
Właśnie Kaufmann i Dorn są jego dostawcami. Stąd ich pozycja — stąd ichj wpływ na
pisarza. Pisarz obozowy, szczególnie w obozie w Mauthausen, jest prawą ręką
komendanta i Schutz- \
li.iftlagerfuhrera. Jego decyzje mają większe znaczenie niż rozkazy starszego obozu.
Były braciszek zakonny Kaufmann, z charakteru raczej dobroduszny, łatwo dał |ię kupić.
Po krótkim czasie jest już obłaskawiony i uruchamia swoje niewielkie zresztą
możliwości w kierunku wskazanym przez Franka. Dorn, nastawiony bardziej I handlowo,
dopuszczony do spekulacji kantyną również w obozie chorych, skłonniejszy był do
ustępstw, mając pewien dochód z papierosów i tytoniu, wyfasowanych na cały stan
posiadaczy „kont" — łącznie ze zmarłymi w międzyczasie. Z tym można było rozmawiać
na płaszczyźnie interesu.
Ostatnim ze sprzymierzeńców był wspomniany już na wstępie kapo-vier. Ten, z zawodu
drobny przestępca, można powiedzieć „detalista" w gronie grubych ryb zie-! lonego
świata, zadowalał się małym,. Nie mając nikogo / bliskich na wolności, a tym samym
pozbawiony pieniędzy i kantyny, traktował jako coś wielkiego kubek osłodzonej kawy
czy parę papierosów względnie garstkę tytoniu.
¦ :i
W taki to sposób rośnie, jeżeli nawet nie bezpośrednie, to przynajmniej zakulisowe
znaczenie osoby Franka.
Taka sytuacja trwa niedługo.
Pewne ilości „benzynowego nektaru" trafiają i do obozu chorych. Zatrudnieni tam
długoletni więźniowie kryminalni szukają jakiejś namiastki pożądanych uciech.
Dostawcami są i w tym wypadku wspomniani już Kaufmann i Dorn.
Któregoś wiosennego wieczoru 1940 roku starszy obozu chorych Helmut Schwarz,
rozsiewając woń starego garażu, toczył się uliczkami właściwego obozu. Dążył, rzecz
zrozumiała, do gromady swoich współplemień-ców, chcąc użyczyć im przynajmniej
wrażeń psychicznych, gdy wtem natknął się na komendanta obozu...
Używanie alkoholu w obozie należało do przestępstw
88
89
karanych bardzo surowo-. Sprawa była przegrana. Trzeźwy w jednym momencie
Hełmut pokornie zaprowadził komendanta do zakątka na jednym z bloków chorych,
gdzie dogasał właśnie benzynowy bankiet. Za jednym. zamachem podpadli wszyscy
uczestnicy — funkcyjni obozu chorych. W gronie tym zabrakło tylko Ferdla Burgera,
jednego z sanitariuszy —> Austriaka — no i oczywiście Franka, który nie należał
jeszcze do grona \ „wielkich wtajemniczonych".
Kilkunastoosobowa grupa uczestników bankietu po wstępnych „przesłuchaniach",
które szczęśliwie ograni-] czyły się do nadszarpnięcia zdrowia badanych, a nie
spowodowały rozszerzenia kręgu winowajców, została i skierowana do rąk osobistych
Franza Unka, ówczesnego blokowego bloku 12. Skazanych nie włączono- do- „nor- ]
malnej" karnej kompanii. Powołano nowe kilkunastoosobowe komando, które w ramach
prac większego oddziału pod niewinną nazwą Erdbewegung 1 miało łado- j wać lory
kamieniami i gliną.
Wydzielona grupa ładowała wagoniki, a następnie! przewoziła ładunek po torach, na
około ośmiusetmetro-1 wej przestrzeni, trasą ciągnącą się tuż za drutami wzdłuż j
bloków: 5, 10, 15 i 20. Prace załadunkowe i wyładunkowe oraz sam transport
prowadzone były w tempie godnym najwyższej sprawności fizycznej. Energia silnych i
sto-J sunkowo nieźle odżywionych więźniów, dziwna wiara I w to, że kara może być na
skutek wykazanej pilności skrócona, sprawiały, że pierwsze godziny pracy przypominały
wysiłki przy gaszeniu ognia przez ochotniczą straż pożarną. Unek znajdował więc mało
okazji do posługiwania się trzymanym w ręku biczem sprawiedliwości.
Z każdą jednak godziną wysiłek stawał się coraz trud-
Roboty ziemne.
90
Łlejszy do zniesienia. Coraz częściej spadało więc na Igarbione plecy i pochylone głowy
narzędzie skłaniające lo pośpiechu... Odchodzili kolejno. Jedni w kierunku drutów, gdzie
padali od strzału obojętnego obserwatora, wartownika SS. Drudzy, zaskoczeni nagle, z
rozbitymi paszkami darli przez moment paznokciami brudną glinę /mieszaną z własną
krwią...
Od momentu pierwszego załamania akcja trwa już krótko. Po pewnym czasie zmęczony
Unek zjawił się w bramie, składając dość typowy, acz lakoniczny meldunek:
„Kommando aufgelost" 1. W tym .samym czasie przez wierzeje obozowe
Leichentragerzy wiozą wózek te stertą zwłok. Otwarte oczy zabitych nie wyrażają
zdziwienia. Znów są w obozie. Stan liczbowy zgadza się. Z całej powierzonej Unkowi
grupy przy życiu pozostał tylko Helmut Schwarz.
Bloki od 16 do 20 ogłosiły stan bezkrólewia. Brak było blokowych, starszych izb, pisarzy
i sanitariuszy. Przybyły na teren komendant spojrzał krytycznie na ocalałą z pogromu
trójkę i zdecydował: „Trzeba wam przysłać posiłki".
Z trzech rozbitków jeden Franek znalazł dość ducha, by przedstawić komendantowi
koncepcję własną, polegającą na obsadzeniu przez komendanturę tylko stanowisk
blokowych. Cała reszta funkcyjnych miała się rekrutować z ozdrowieńców, dzięki czemu
szereg zdrowych osób można by skierować do innych prac. Półofi-cjalni funkcyjni mieli
być zmieniani z chwilą dojścia do zdrowia, po czym na ich miejsce mieli być
wprowadzani następcy. Stała rotacja personelu, mająca na celu rzekome odciążenie
obozu, przypadła komendantowi do gustu, no a Franek, szczęśliwy projektant, posunął
się o szczebel w górę. Ze względu na brak zawodowych pi-
1 Oddział rozwiązany.
91
sarzy na poszczególnych blokach został natychmiast mianowany pisarzem centralnym
obozu chorych, co dało mi w ręce władzę, o jakiej nie śnił jeszcze wczoraj...
Pierwsze efekty wystąpienia i sukcesu Franka stały się widoczne już wkrótce po objęciu
nowej godne Rozpoczęło się wciąganie na wakujące funkcje nowy< ludzi, oczywiście
ludzi z własnego kręgu. W tym to w3 śnie czasie na półof icjalne funkcje
administracyjne i sanitarne przychodzą pierwsi Polacy: Jan Spaleniak, Maksymilian
Proske, Feliks SteglińsM, ks. Szramek, Antoni Jankowski i inni.
Uzupełniając braki obsady, wysuwając ludzi, którzy mieli we właściwym czasie już
samodzielnie pracować, Franek prowadzi równocześnie akcję, którą nazywaliśmy
„rozcieńczaniem". Polega ona na systematycznym wpajaniu w głowy niemieckich
więźniów przekonania o kłamliwości wygłaszanych swego czasu prelekcji
propagandowych o Polakach.
Nie iść do przodu — znaczy cofać się
Umocniony administracyjnie Franek nie przestał być osobą cenioną przez lekarza SS.
Ten ostatni mógł co prawda również niewiele, ale w granicach swoich możliwości, w
czasie swego niedługiego zresztą „panowania", 1 wykonał plan maksimum. On to
sprowadził do obozu I chorych trochę leków, bandaży i jaki taki zestaw narzę- I dzi
chirurgicznych. Opatrunki chorych robi się teraz na j bloku 20 — w „rezydencji" Franka
— a sprawa przyj- \ mowania na rewir powoli wysuwa się z kompetencji personelu SS-
Revieru. Oczywiście nie zanika metoda „wstępnej diagnozy" Rapport- czy
Arbeitsdienstfuhre- ] ra — ona obowiązuje jeszcze bardzo długo — tym nie-
mniej coraz łatwiejsze staje się wprowadzanie do obozu chorych ludzi potrzebujących
pomocy.
Dr Kriiger na interwencję Franka zarządza nawet boś w rodzaju diety (Sonderkost) dla
poszczególnych I przypadków chorobowych. Jakkolwiek była to zwykła papka
kartoflana czy jakaś odmiana rzadkiej kaszy, ale i w obozie — coś zupełnie
wyjątkowego. Kilka misek tego ..specjału" rozdanego ukradkiem kilku potentatom
obozowym działa na ich snobizm. Sprawia, że pojawienie się Franka kwitowane jest
przymilnym uśmiechem, często zgoła nie pasującym do kanciastego oblicza. W ta-I ki
to z kolei sposób Franek trafia do pisarza obozowego, na którego miał dotychczas
wpływ tylko pośredni, trafia I do Unka, blokowego na polskim przecież bloku, i jeszcze
do kilku innych, w których ręku koncentrują się pewne możliwości i losy wielu ludzi w
pasiakach.
Już nie pobłyskują zdziwieniem oczy niemieckich więźniów na widok litery „P" na
czerwonym trójkącie pierwszego nieniemieckiego prominenta. Z Frankiem, znając jego
oparcie o „wyższe siły", zaczynają się wręcz liczyć rzesze drobniejszych prominentów
obozowych. | Pozycja Franka umacnia zarazem pozycję jego bezpośrednich
podopiecznych. Mimo wszystko w głównym obozie akcje Franka nie stoją zbyt
wysoko. Tu może iisiągnąć coś jedynie w drodze handlowej. Cała jego siła | to
możliwości, jakie kryją w sobie pięć bloków i kilkutysięczna rzesza chorych, wśród
których można kogoś przechować. Chorzy nie muszą teraz występować do* apelu, a
ich liczenie przeprowadza jeden jedyny podoficer SS, który rzecz jasna nie zna
wszystkich podejrzanych fizjonomii. To było dzieło Franka — a zarazem jego wielki atut.
Jednakże najtęższe głowy II administracji przeczuwają, że obóz' chorych może stać się
terenem wszelkich możliwych spekulacji i życiowych szans. Przeczuwają, że ten chudy,
tak biegle szwargoczący po
92
93
niemiecku Polak trzyma klucz do sezamu. Nieco później przychodzi czas, gdy sam
wielki Leitzinger prosi Franka
0 czasowe przechowanie w obozowej „lodówce" któregoś ze swoich kumpli...
Ograniczenie formalności związanych z liczeniem więźniów w czasie apelu było
efektem jeszcze jednego posunięcia taktycznego Franka. Zupełnie spokojnie,!
jakby mimochodem napomyka on o poważnym niebez-j pieczeństwie zarazków, tak
normalnych w atmosferze szpitalnej, gdzie koncentrują się różnego rodzaju choroby
zakaźne, jak gruźlica, krwawa biegunka, róża twarzy, tyfus itp. Jeżeli dodamy, że cały
obóz był zawszony, a plakaty niemieckie „groziły": „Eine Laus — dein Tod!" ', można
zrozumieć, że co ostrożniejsi esesmani nie kwapili się z odwiedzinami tego siedliska
bakterii. Stałe zręczne napomknienia tego rodzaju miały w jakiś czas potem owocować
już bardziej wydajnie, w postaci j zakazu wstępu do obozu chorych dla esesmanów, na
ra- ] zie zaś działały odstraszająco na jednostki.
Z dnia na dzień rosną nowe problemy, wyłaniają się • nowe potrzeby. Potrzeby
przerastają możliwości — stale i
1 do końca istnienia obozu.
Pierwsze próby działania są skromne i polegają głównie na wyrywaniu z oddziałów
pracy ludzi wartościo-i wych. Jeszcze dzisiaj silnych, ale skazanych na likwida- > cję
przy pracy. Wyrywa się ich na dni, tygodnie, czy nawet miesiące i następnie w braku
dalszych możliwości przetrzymania wypisuje się na inny blok, korzystając z powstałych
w międzyczasie luk. Kontakty ze Schreib-stubą są w dziele tym niezwykle pomocne. W
tym momencie zaczynają przynosić pierwsze zyski wkłady zainwestowane w
poszczególnych „zielonych". Takim typowym przykładem owocowania nawiązanych
przez
1 Wesz — to twoja śmierć!
94
ka kontaktów z „zielonymi" była i moja sprawa. fraz ze Stasiem Grzesiukiem,
warszawiakiem przyby-,111 z Dachau, zacząłem czynić przygotowania do uciecz-.
Szansę powodzenia były minimalne — to rzecz inna — be nim zdążyliśmy się o tym
przekonać, nić przy gotowi ń przecięła denuncjacja jednego z: obozowych kole-
W ten sposób poznałem bliżej metody śledztwa
czasie którego o tyle miałem szczęście, że w porę nuciłem przytomność i nie sypałem) i
po kilku dniach, Itóre spędziłem z czołem opartym o bramę wejściową :>l)ozu,
oznaczony dwoma medalami: czarnym i 'czerwo-lym, trafiłem do karnej kompanii. Pobyt
w niej przerwany został wypadkiem zakończonym zakażeniem krwi nodze. Wszelka
pomoc szpitalna dla ludzi tego typu 3yła wykluczona, a więc praktycznie należało
położyć
i czekać na litościwy kij. W tym momencie na wije >wnię wkroczył Unek. Jego pozycja
w II administracji Syła tak ugruntowana i wciąż rosnąca, sympatia do Po-Lików dzięki
wpływom Franka już „wyzwolona", że ..iryzykował sam przedstawić mnie czynnikom
decydu-j.icym o przyjęciu do obozu chorych. Próba zakończyła lię powodzeniem — nie
licząc małego mordobicia pacjenta. Po przybyciu do obozu chorych i po niezbęd-lym
zabiegu operacyjnym, dokonanym za pomocą sta-I rych krawieckich nożyczek, jako
pierwszy „medali-
' zająłem miejsce w łóżku, co przyprawiło mnie lo mały zawrót głowy. Ze względów
sobie tylko początkowo wiadomych Franek przetrzymał mnie przez dłuż-czas na bloku
20, na którym kuśtykając zacząłem w pewnym momencie spełniać nawet drobne
funkcje ocnicze. Kres sielance położyło zjawienie się na re-
ze jednego z esesmanów, któremu twarz moja coś przypomniała. Franek stanął przed
koniecznością wypi-
ia półinwalidy ze stanu chorych. Zmajstrował więc
ą kartę więźnia, bez adnotacji o „odznaczeniach"
95
i — znając stosunek Unka do mnie — skierował mr na jego blok, wówczas blok 7.
Byłem trochę sportowcer. zaś Unek — zapalonym kibicem i fantastycznym znawi
wszystkich dziedzin sportu — co poza sympatią do Frai ka wpłynęło na stosunek
Unka do> mnie. Tak Unek, narażając w poważnym stopniu własną głowę przymknął
oczy na brak punktów i jedynym zabezpie czeniem, z którego skorzystał, było
skierowanie mni do kamieniołomów, gdzie mniej rzucałem się w esesmanom, z
których wielu mnie znało. Szczęśliwi' kilku z nich zostało właśnie oddelegowanych na
inne sta nowiska, do nowo powstających podobozów. TegO' dzaju akcje były łatwiejsze
do przeprowadzenia z w niami, którzy przybywali do obozu już ze znakiem,
poznawczym.
Unek i jeszcze kilku innych „zielonych" są więc mi| czącymi,. jakkolwiek nie wszystko
wiedzącymi partn€ rami Franka w jego licznych akcjach. Szczególnie Unc przyjmuje na
swój blok ludzi, których na rewirze prz trzymać już nie sposób. Niektórzy jego „zieloni"
kumj nazywali go ironicznie polskim królem. I rzeczywiście można by przytoczyć wiele
faktów, kiedy Unek wyst pował jako obrońca Polaków, czasem nawet w barda
poważnych sporach, nawet na wysokim szczeblu.
W tym czasie obóz w Mauthausen stał się terene kolejnych organizowanych przez górę
SS akcji. Każe z nich to oddzielny rozdział.
Akcja H-12
W styczniu 1941 roku Mauthausen opuszcza wieli rzesza więźniów Polaków,
odtransportowana do pobl skiego Gusen. Spośród Polaków pozostają w Mauthaus
96
lv nie potrzebni fachowcy. W kilka dni później obóz x>łnia się nowym tłumem, również
Polaków, sprowa->nych z innych obozów. Stan nowo przybyłych nie jest ele lepszy od
przeciętnego stanu starych więźniów luthausen. Któregoś dnia w zaludnionym już
obozie ,wia się grupa cywilów, którzy początkowo w towa-.'stwie esesmanów z
komendantury, a następnie już ni przeprowadzają z poszczególnymi więźniami roz->wy,
mające charakter wywiadów, i wypełniają an-¦ty. Pytania nawiązują dlo ewentualnych
zaburzeń lysłowych „pacjenta" względnie jego najbliższej ro>-iny. Grupa lekarzy —
gdyż oni to właśnie byli — in-suje się również więźniami, którzy ze względu na •óżnego
rodzaju kalectwa czy trwałe urazy nie mogą mć wykorzystani przy pracach
wymagających wiel-Bego wysiłku fizycznego. Wśród więźniów rozchodzą pe
wypowiedzi lekarzy co do warunków pobytu w miej-:u, do którego chorzy zostaną
odtransportowani. Zupełne oficjalnie mówi się o sanatoryjnych warunkach pobytu, które
mają przyśpieszyć wyzdrowienie, o paez-<;ich, które można tam otrzymywać, a nawet i
o możliwości uzyskiwania zezwolenia na odwiedziny chorych przez ich najbliższych.
Warunki wyżywienia mają być całe niebo lepsze, no i oczywiście wyklucza się bicie.
lvążą szczegóły, może .już nieistotne, o ciepłych szlaf-ikach szpitalnych, o
uzdrawiających zabiegach itp. Wiele osób chorych czy tylko wycieńczonych staje robec
nietrudnego do rozwiązania dylematu. Tu nie rzeba rozważać żadnych „za" i „przeciw".
Wszystko >rzemawia za wyjazdem. Tu nie trzyma nic, a tam prane półwolność,
sanatorium, Erholungsheim — jak mó- z głębokim przekonaniem przedstawiciele.
Pada izwa miejscowości — Hairtheirn. Starzy więźniowie istriaccy robią miny pełne
zrozumienia. Tak — Hart- jest znane właśnie jako duży ośrodek leczniczy
Nad pięknym modrym Dunajem
97
chorób nerwowych. Jest znane szeroko w Austrii i fl granicą...
Chętnych nie brak. Ustalona pierwotnie liczba chał rych, którzy mają skorzystać z
dobrodziejstwa przeni^B sienią, powiększa się kilkakrotnie. Wielu więźniów, któ| rzy w
zasadzie nie kwalifikują się do grona chorycM kręci się w pobliżu personelu
rekrutującego i korzysta jąc ze sprzyjających momentów stara się o dołączenie dal
szczęśliwego zespołu. Lekarze na szczęście wydają się] nie przywiązywać zbyt wielkiej
wagi do analizy poi szczególnych przypadków. Na to będzie czas na miejscu! W końcu
powstaje dwutysięczny transport, w skłafl którego przemycili się i niektórzy zdrowi
więźniowie -fl z personelu szpitala SS i obozu chorych. Na jednyna z czołowych miejsc
listy transportowej figuruje kapJ SS-Revieru Hermann.
Praca zostaje zakończona i grupa lekarzy odjeżdżał aby przygotować pomieszczenia
na przyjęcie dużej! grupy chorych. Wkrótce potem blokowi poszczególnych! bloków
odprowadzają na plac apelowy więźniów z nuJ merami odpowiadającymi
umieszczonym na liście tranjM portowej. Ostatnie sprawdzenie listy, uśmiechy poże-J
gnalne rozdawane przez szczęśliwych wybrańców i otdl za ostatnim rzędem długiej
kolumny zamyka się bramal obozu... Na blokach pozostają zdrowi i ci spośród cho-J
rych, którzy nie mieli szczęścia.
W dwa dni później po obozie, początkowo nieśmiało* potem coraz uporczywiej, zaczyna
się rozchodzić pogło-T ska o nadejściu dużej partii pasiaków i butów, rzekomo]
pozostałych po wysłanej grupie więźniów. Oczywiście większość tłumaczy to sobie tym,
że przecież na miejscu] otrzymali oni nowe ubiory szpitalne. Niedługo jednak] obóz
staje wobec nowego faktu — napływają pełne ji informacje, z których wynika, że1 cała
ta olbrzymia par-, tia „szczęśliwców" została zagazowana, jako że „naukow-
iloszli do wniosku, iż jest to najpewniejszy lek prze-IClwko wszelkim schorzeniom...
W całym tym łańcuchu mistyfikacji jedno okazało się
dą. Stacja docelowa transportu — Hartheim. Akcja
ta miała szeroki zasięg. Obóz w Mauthausen był dwu-
n,i tym z kolei objętym nią miejscem odosobnienia —
Btąd jej nazwa.
Akcja H, poza tym, że otworzyła oczy masie więź-klów na metody likwidacji ludzi
zbytecznych, rzuciła Ihop światła i na szereg innych spraw obozowych. Na lednej z
czołowych pozycji listy transportowej do Hart-n figurował kapo SS-Revieru Hermann,
zaufany .sługa esesmanów i przyjaciel pisarza obozowego Leitzin-i. Opuścił obóz z
rozpromienionym obliczem, spodziewając się dalszych „dostojeństw" na nowej drodze
[życia. Rozumiejąc, że żadna pozycja w obozie nie jest ! wieczna i że wilka, który
upadnie, zagryzie zgraja, wykorzystał szansę, jaką dawał mu transport, i opuścił
niebezpieczny statek, na którym przecież dość mocno i pewnie trzymał się burty. I wraz
z pogardzanym tłumem muzułmanów poszedł na dno...
A przecież zarówno esesmańscy protektorzy Hermanna, jak i Leitzinger, wiedzieli
niewątpliwie, co się święci. Hermann nie musiał iść w składzie „szczęśliwców", wręcz
przeciwnie, musiał on wykorzystać maksimum swoich stosunków, aby zmieścić się
wśród wytypowanych.
Pupil esesmanów Hermann wiedział już zbyt wiele, był już raczej niewygodnym
świadkiem, tak że odejście, i to odejście ostateczne, było im na rękę. Dla Leitzingera z
kolei rosnąca w znaczenie pozycja Hermanna nie była obojętna. Wielki bandyta czuł się
w pewnym sensie zagrożony. Znośne warunki, minimalne wpływy i ograniczone
możliwości — to wszystko, do czego można było dopuścić swoich partnerów.
Uśmiechnięty Leitzinger
98
żegnał więc uśmiechniętego Hermanna z całym spokc jem skazując na śmierć
niebezpiecznego konkurenta.
W ramach akcji H-12 planowany był jeszcze jed€ transport, który jednak już do skutku
nie doszedł. nym z powodów była chyba okoliczność, że cel i pev szczegóły akcji doszły
do wiadomości i świadome wszystkich więźniów. Organizacja bliźniaczego te portu
mogłaby natrafić na trudności. Do dyspozycji kc mendantuty stał przecież tak olbrzymi
wachlarz met i systemów, że utrata jednego, rozszyf rowanego, nie się zbytnio odczuć.
Dla bliźniaka Mauthausen, dla obóz Gusen, zorganizowano akcję H-13. Jednak na
skut poważnego przeciągania się przygotowań w czasie więl szość wytypowanych
odpadła na skutek nieszczęśliwe zgonu własną śmiercią, tak że w chwili realizacji zami€
rżeń w skład transportu weszli już z gruntu nowi „pacjenci"...
Ubytek kapo Hermanna wpłynął korzystnie na ogólr warunki osób zagrożonych.
Nastawiony przez Fra Pepi Dorn wykorzystał swój wpływ na Leitzingera, sugerując na
stanowisko kapo SS-Revieru dotychczasowe-1 go kapo-vier. Koncepcja jego
przewidywała powierzenie dotychczasowych obowiązków kapo-vier pisarzowi cen- j
tralnemu obozu chorych, który według niego miał dość czasu, aby po rannym apelu
zebrać chorych i przedsta- ] wić ich do oględzin lekarskich, a następnie
zakwalifikowanych dostarczyć do obozu chorych oraz załatwić i wszystkie
konieczne formalności. Jako argument decy- I dujący dla administracji SS wysunięto
zawężenie kręgu osób stykających się bezpośrednio z bakteriami, a więc ograniczenie
możliwości ich roznoszenia. Zarówno Lei-tzinger, jak i esesmani zostali przekonani i w
ten sposób skrócono łańcuch pośredników między obozem zasadniczym a blokami
chorych, co w wydatny sposób ułatwiło udzielanie pomocy potrzebującym. Nowe możli-
|r«>ści, wynikające z połączenia dwu zakresów czynności I nym ręku, ułatwiły
przemycanie do szpitala osób >żonych. Ze względu na techniczną niemożność
ilstawiania „chorych" oznakowanych jednym ¦ punktów, czerwonym lub czarnym,
bądź też, co zresztą ż,ało do rzadkości, obydwoma, byli oni ukrywani na ¦oku Unfea. Po
ogólnym przeglądzie chorych przez le-Łrza SS Franek z pomocą Pepi Kohla dopisywał
nieobecnych do przygotowanej w międzyczasie listy przy-kć. Prowadząc z kolei
wytypowanych po drodze zawa-¦zał o blok Unka, dołączając do kolumny nieoficjalnych
knejentów.
Po odejściu Kohla z tego stanowiska obowiązki jego
jął Czech — Ulbrycht. Równocześnie z Ulbrychtem
I a je się do SS-Revieru „czerwony" Ernst Martin, były
Byi^ktor gazowni w Innsbrucku, który usuwa w cień
rii<'dawnego potentata i pupilka naczelnego lekarza SS
Ira Krebsbacha, „zielonego" Schmidta. Martin objąwszy
Ipo Schmidcie stanowisko pisarza SS-Standortarzta na-
lychmiast przystępuje do współpracy z Frankiem i Ul-
Ibiychtem, a pomoc jego jeszcze bardziej ułatwia proces
I przerzutów.
Posiadacze „orderów" po dojściu do formy zostawali przekazywani na któryś z bloków
opanowany przez /..¦iprzyjaźnioną administrację. Oczywiście musiało to być
poprzedzone przerobieniem kartoteki, przy czym na nowej „zapominano" o właściwej
adnotacji.
Nauka nie poszła w las...
Dalsze umacnianie pozycji Franka odbywało się przez kolejne pozyskiwanie nowych
popleczników. Szczególne znaczenie ma tu osoba Pepi Dorna, który odgrywa wów-
100
101
czas w obozie rolę szarej eminencji. Ten więzień j Leitaingerowi potrzebny, a że
mimochodem Pepi pcJ trafi załatwiać „swoje" sprawy — jego decyzje są pra-| wie
zawsze urzędowo potwierdzane przez wszechwładJ nego pisarza obozu. Najłatwiej
trafia do niego Peplj w chwilach, kiedy Leitzinger znajduje się pod działaniem środka
rozweselającego. Za namową Franka zwią«j zany już z nim w pewnym sensie Pepi
głośno i szerok mówi o konieczności odseparowania od reszty ób między innymi od
'przedstawicieli komendantury SS, obozu chorych — ze względu na wciąż istniejące
nieJ bezpieczeństwo zakażenia. Te same argumenty wysu-l wane są w kwestii
zakwaterowania na blokach SonderJ revieru funkcyjnych zatrudnionych w SS-
RevierzeJ w krematorium oraz w aptece. Przedstawiciele tychl oddziałów roboczych
pomieszczeni więc zostali na blo-l kach chorych, wspólnie z dotychczasowym
personelem administracji obozu chorych, i stąd wychodzili do normalnych zajęć
zawodowych. Zgrupowanie tych ludzi,! stałe ich przebywanie ze sobą zwiększyć miało
stopieni zbliżenia i zaufania, a więc rozszerzyć możliwości po-l mocy, ingerencji, jak
również stworzyć pewne zaple-1 cze na wypadek trudności. W zamian więźniowie ci]
uzyskali wielki przywilej, polegający na prawie do nieobecności na apelach.
Aby w pełni zdać sobie sprawę z tego., czym był óvm przywilej, musimy uzmysłowić
sobie, czym były w obo-j zie apele.
Apele odbywały się w obozie kilka razy w ciągu doby, a ich zasadniczym oficjalnym
celem było stwierdzenie zgodności stanu liczbowego więźniów z zapisami staty-j
stycznymi. W różnych okresach istnienia obozów zmienia się ilość apeli, istnieją one
jednak stale i nie można 1 sobie wyobrazić dnia bez ciągnących się w nieskończoność
sprawdzań stanu. Apele odbywają się o ściśle okre- j
I ch godzinach i żadne przeszkody natury atmosfe-
: i ¦ j nie są w stanie wpłynąć na przełożenie terminu
¦ki. Wręcz przeciwnie, deszczowa pogoda zwykle
! uża czas wystawania, gdyż przedstawiciele admi-
icji SS ociągają się z wyjściem do przeliczania,
i ;jąc na chwilę rozpogodzenia. Zebrani więźniowie
Łc/ckują łaskawego końca. I tu właśnie wychodzi na
U\v wspólnota prominentów i ostatniego rzędu muzuł-
<>w. Tak jedni, jak i drudzy tkwią obok siebie
rugach deszczu, wystawiają głowy na działanie
u, gradu itp. W obozie Mauthausen i jego filiach
¦pHo były szczególną udręką, gdyż klimat terenów
łr/.yalpejskich w Austrii znany jest z nagłych skoków
Ł>i;i>dy i temperatury.
Na placu apelowym każdy blok ma wydzielone miej-lc<'. na którym blokowy ustawia
wszystkich mieszkań-Ww, przygotowując ich do mającego nastąpić liczenia, ¦uż na
pewien czas przed godziną wyznaczoną na zbiór-p<; szanujący się blokowy wypędza
gromadkę na ulicz-|k<; między barakami, ustawia rzędami w dziesiątkach, tokroć równa
szeregi i rzędy, no i jako niezmienny lent przygotowawczy do apelu przeprowadza ćwi-
Ir/enia mające na celu sprawne i jednoczesne zdejmowanie i wkładanie czapek
więźniarskich. Znam wielu | długoletnich więźniów, którzy już po oswobodzeniu
imowali nakrycie głowy w sposób charakterystyczny, polegający na uderzaniu ręką ze
zdjętym, dajmy na to, kapeluszem w bok uda.
Po wstępnych przygotowaniach gromada już dziesiątkami maszeruje na plac apelowy
przy głośnych nawoływaniach blokowego, zwracającego baczną uwagę na równanie i
krycie. Po osiągnięciu wyznaczonego stanowiska więźniowie ustawiają się w dziesięciu
rzędach, t warzami do środka placu apelowego. Tu następuje kilkakrotna próba
równania, jeszcze kilka chwytów czapki
102
103
czas w obozie rolę szarej eminencji. Ten więzień jest Leitzingerowi potrzebny, a że
mimochodem Pepi potrafi załatwiać „swoje" sprawy — jego decyzje są pra- j wie
zawsze urzędowo potwierdzane przez wszechwładnego pisarza obozu. Najłatwiej
trafia do niego Pepi w chwilach, kiedy Leitzinger znajduje się pod działaniem środka
rozweselającego. Za namową Franka zwią- j zany już z nim w pewnym sensie Pepi
głośno i szeroko mówi o konieczności odseparowania od reszty obozu, między innymi
od przedstawicieli komendantury SS, • obozu chorych — ze względu na wciąż
istniejące niebezpieczeństwo zakażenia. Te same argumenty wysu-! wane są w kwestii
zakwaterowania na blokach Sonder-revieru funkcyjnych zatrudnionych w SS-
Revierze, | w krematorium oraz w aptece. Przedstawiciele tych oddziałów roboczych
pomieszczeni więc zostali na blo-kach chorych, wspólnie z dotychczasowym
personelem I administracji obozu chorych, i stąd wychodzili do nor- j malnych zajęć
zawodowych. Zgrupowanie tych ludzi, i stałe ich przebywanie ze sobą zwiększyć miało
stopieni zbliżenia i zaufania, a więc rozszerzyć możliwości po-; mocy, ingerencji, jak
również stworzyć pewne zaple-j cze na wypadek trudności. W zamian więźniowie ci
uzyskali wielki przywilej, polegający na prawie do nieobecności na apelach.
Aby w pełni zdać sobie sprawę z tego, czym był ów przywilej, musimy uzmysłowić
sobie, czym były w obo-l zie apele.
Apele odbywały się w obozie kilka razy w ciągu doby, j a ich zasadniczym oficjalnym
celem było stwierdzenie zgodności stanu liczbowego więźniów z zapisami staty-j
stycznymi. W różnych okresach istnienia obozów zmienia się ilość apeli, istnieją one
jednak stale i nie można I sobie wyobrazić dnia bez ciągnących się w nieskończoność
sprawdzań stanu. Apele odbywają się o ściśle okre-
ch godzinach i żadne przeszkody natury atmosfe-nej nie są w stanie wpłynąć na
przełożenie terminu Id. Wręcz przeciwnie, deszczowa pogoda zwykle ¦dłużą czas
wystawania, gdyż przedstawiciele admiracji SS ociągają się z wyjściem do
przeliczania, ając na chwilę rozpogodzenia. Zebrani więźniowie kują łaskawego końca. I
tu właśnie wychodzi na i wspólnota prominentów i ostatniego rzędu muzuł-ów. Tak
jedni, jak i drudzy tkwią obok siebie v strugach deszczu, wystawiają głowy na
działanie zu, gradu itp. W obozie Mauthausen i jego filiach o były szczególną udręką,
gdyż klimat terenów przy alpejskich w Austrii znany jest z nagłych skoków
>dy i temperatury.
Na placu apelowym każdy blok ma wydzielone miej-|ce, na którym blokowy ustawia
wszystkich mieszkań-. przygotowując ich do mającego nastąpić liczenia. Już na pewien
czas przed godziną wyznaczoną na zbiór-' szanujący się blokowy wypędza gromadkę
na ulicz-niędzy barakami, ustawia rzędami w dziesiątkach, »o stokroć równa szeregi i
rzędy, no i jako niezmienny element przygotowawczy do apelu przeprowadza ćwi-nia
mające na celu sprawne i jednoczesne zdejmo-anie i wkładanie czapek więźniarskich.
Znam wielu ługoletnich więźniów, którzy już po oswobodzeniu rdejmowali nakrycie
głowy w sposób charakterystyczny, ¦legający na uderzaniu ręką ze zdjętym, dajmy na
to, kapeluszem w bok uda.
Po wstępnych przygotowaniach gromada już dziesiąt-ami maszeruje na plac apelowy
przy głośnych nawo-\¦waniach blokowego, zwracającego baczną uwagę na ównanie i
krycie. Po osiągnięciu wyznaczonego stanowiska więźniowie ustawiają się w dziesięciu
rzędach, warzami do środka placu apelowego. Tu następuje kil-a krotna próba
równania, jeszcze kilka chwytów czapki
102
103
i parę komend w rodzaju: „na prawo" czy „na lewi patrz!" Do liczenia przystępuje się z
taką pedanterią. ż na pół wykończeni więźniowie, którzy za kilka chwi ujęci zostaną w
rubryce: „zmarli", muszą brać udzia! w zbiórce, chociażby leżąc za szeregami
właściwego blc ku. Po dokonaniu spisu „z natury" następuje uwzględ nienie różnic
spowodowanych usprawiedliwioną ni' obecnością pewnej części więźniów znajdujących
si< w pracy, czy też z innych ważnych przyczyn nie zebra< nych na placu apelowym. Z
kolei stany ilościowe sprawdzane są z zapisami statystycznymi, określającymi ilość,
jaka powinna być. Tu nie ma mowy o trwałej pomyłce. W razie niezgodności wynikłych z
błędów zestawień statystycznych, bądź też z omyłek przy liczeniu, akcja zaczyna się od
nowa. Żaden apel, w żadnym wypadku, nie może się zakończyć, dopóki stan się
całkowicie nie zgodzi. Dopiero wtedy pada oczekiwana z utęsknieniem komenda:
„Blokami odmaszerować!" — i poszczególne „kompanie" udają się do baraków. Apele
ranne kończą się rozkazem: „Arbeitskommando formieren!", który jest równoznaczny z
uznaniem apelu za skończony. Zna- | jąc systematyczność Niemców, nietrudno się
domyślić, że czynność przeliczania wielu tysięcy więźniów nie była ceremoniałem
krótkim. A niezależnie od liczenia trzeba było „strzelić" kogoś w mordę za rzekomo
niemiłe spojrzenie, kopnąć w tyłek, aby się nie garbił, wyrżnąć pięścią w brzuch
wystający z szeregu, a następnie „poruszać" czubkiem buta leżących za szeregami. W
ten sposób apele, a szczególnie apele wieczorne, przeciągały się znacznie* a działanie
czynników atmosferycznych na nieruchome, tkwiące w postawie na baczność szeregi
było tak widoczne, że bez przesady można uznać apele za jeden z elementów
ogólnego programu wykańczania więźniów. Jak już mówiliśmy, apel trwał aż do
ostatecznego uzgodnienia stanu książkowego ze
m istotnym. Każdorazowe, nieliczne zresztą przy-:lki. ucieczek powodowały
przedłużanie się czasu trwa-u apeli w nieskończoność. Znane są wypadki, gdy ieczki,
zresztą prawie z reguły nieudane, powodowały inie więźniów w sizyku apelowym przez
kilkanaście, y nawet kilkadziesiąt godzin. W takich momentach i> robiono wyjątków dla
najbardziej nawet „wpływom ch" osobistości. Każda godzina stójki apelowej zwięk-Bała
ilość leżących za szeregami, a do rzadkości nale-wypadki, aby raz leżący na ziemi
miał jeszcze se na przetrwanie większej ilości apeli. Jedna grupa więźniów jest
uprzywilejowana — cho-przebywający w obozowym szpitalu. Ci są liczeni I w łóżkach, a
ogólny stan chorych, łącznie ze zdrowym ionelem obozu chorych, meldowany jest jako
całość I dołączany do globalnego raportu obozowego. Posiadacz I takiego przywileju
wygrywał olbrzymią stawkę życiową li chciał za wszelką cenę utrzymać ten stan
posiadania jak najdłużej. W ten właśnie sposób stworzył sobie franek grono ludzi
poważnie zobowiązanych, a z drugiej strony posiadających określone korzystne możli-I
wości...
Zasadniczym celem wszystkich tych dalekowzrocznych zachodów naszego Franka było
osaczenie Leitzin-tfera ze wszystkich stron. Pozycja tego bandyty była w istocie
poważna i z tym należało się liczyć, natomiast casus Hermanna pokazał, jak
niebezpiecznie jest ustawiać samego siebie na piedestale zaszczytów. Korzystniejsze
było działanie z ukrycia, poprzez specjalnie ustawione „sondy" czy „peryskopy".
W szpitalu obozowym obowiązywał jeszcze jeden paradoksalny zakaz, jakich nie brak
było w obozach — nie wolno było mianowicie pod żadnym pozorem zatrudniać
więźniów-lekarzy w charakterze lekarzy. Zarówno w obozie zasadniczym, jak i w obozie
chorych
104
105
byli więźniowie-lekarze, ale pracowali oni jako ślusarze^ stolarze, najczęściej zaś
pracowali w kamieniołomact W wypadku dostania się lekarza do rewiru niebezpiec nie
było zatrudniać go ma funkcji choćby w minimalnyi stopniu związanej z niesieniem ulgi
chorym. Oficjalnie zakaz ten przetrwał aż do wiosny 1943 roku.
Tymczasem odpowiedzialną funkcję „naczelnego chij rurga" sprawował w obozie
chorych wspomniany ji Ferdel Biirger. Do Ferdla jako więźnia nie można mk
szczególnych pretensji, na pewno nie zalazł on za skói swoim towarzyszom, jak i
czasowym podopiecznym, i Miał jednak jedno ale. Po prostu nie miał pojęcia o m€
dycynie, nie mówiąc już o chirurgii. Nie znaczy to, ż Biirger nie dokonywał zabiegów —
owszem, nawet poJ ważnych operacji. Jednak jego znajomość anatomii była ] dość
ograniczona, tak że przecięcie ropnia niejednokrot-j nie pociągało za sobą uszkodzenie
arterii czy nerwu, i Wyleczony z karbunkułu chory mógł więc mieć zależnie 1 od zbiegu
Okoliczności sztywną nogę czy rękę bądź nie-] dowład kończyn. Szczególnie
niebezpieczne były ope-j racje Ferdla dokonywane na partiach ciała sąsiadują-J cych z
głową. Znając jego rozmach, a jednocześnie] trudności w zlokalizowaniu ogniska
choroby do ma-j łego odcinka, można się było zawsze spodziewać czegoś zbliżonego
do amputacji głowy. Wszystko to dzieje się w obozie chorych w okresie, gdy w
Mauthausen znajduje się już pewna ilość więźniów-lekarzy, zatrudnionych niestety na
innych odcinkach. Omijając wyraźny zakaz komendantury Franek ściąga pod pozorem
choroby do obozu chorych dwu dotychczasowych pracowników ka-' mieniołomów:
chirurga czeskiego profesora dra Podla-hę oraz jugosłowiańskiego internistę dra
Padjena. Część pierwsza zadania, a mianowicie sprowadzenie nowych pacjentów do
obozu chorych, jakkolwiek połączona z pewnymi trudnościami, nie była problemem.
i;cie zakazu odgórnego co do zatrudnienia ich zgo-¦. przygotowaniem zawodowym
również nie było •komplikowane, jako że obaj lekarze, a w jakiś potem również przybyły
z Gusen dr Czapliński byli w stanie chorych i w wypadku kontroli ich riwa rola mogła
pozostać nie ujawniona. Cóż jed-fck zrobić z Ferdlem Burgerem, który mógł przecież ić
się dotknięty w godności własnej i zagrożony 1 swojej pozycji. Jego niechęć mogłaby
być brzemienna .skutki. Tu musiał Franek długo wysilać swój spryt, : wreszcie udało mu
się wpoić w Ferdla głębokie prze-jnanie, że podporządkowanie mu tak znanych
naukow-6w umocni jego pozycję zawodową i społeczną. Szczę-iiwym zbiegiem
okoliczności większość ludzi wierzy r siebie więcej niż we wszystko inne. Ferdel nie na-
jkał tu do wyjątków. Raz ustawiwszy się we własnym rzekonaniu jako „ordynator"
szpitala, zrezygnował ła-awie z drobniejszych zaszczytów, jakkolwiek jeszcze * czasu
do czasu wizytował swoich „młodszych kolegów po fachu" i uczestniczył jako
obserwator w zabiegach chirurgicznych. Jego wygodnictwo sprawiało, że nie narzucał
się ze swoją pomocą, a tym samym i ze .swoim zadaniem.
Pozostawieni sami sobie lekarze w krótkim czasie mogli już bezpośrednio wpłynąć na
poprawienie stanu chorych na blokach szpitalnych. Szczególnie korzystnie ! odczuli
zmianę chorzy wymagający pomocy w postaci zabiegów chirurgicznych. Jest rzeczą
zrozumiałą, że łatwiej było pomóc w wypadkach, gdy o zdrowiu decydowała wiedza i
ręka chirurga niż w przypadkach; gdy przywrócenie zdrowia zależało od leków, którymi
nie-;tety „szpital" nie dysponował. Szczęśliwym, zbiegiem okoliczności większość
chorób miała źródło w krańcowym wyczerpaniu, tak że pacjenci przy nie zwiększonej
wprawdzie racji żywnościowej, ale uwolnieni od nad-
106
107
miernego wysiłku i bicia, nieraz wbrew zdrowemu sądkowi wracali do zdrowia.
Lekarze udzielający pomocy lekarskiej więźniom nit. legalnie narażali się co dnia na
najgorsze konsekwenJ cje. W ten sposób dr Podlana i dr Padjen przez bliskc dwa lata
ryzykowali życie.
Ruchy etnograficzne
Pierwsi po Polakach zjawiają się w obozie Czesij a wkrótce potem Hiszpanie. Są to
również — jak Poh lacy —' niemal wyłącznie więźniowie polityczni. Po«j dobnie też są
traktowani,1 z tą tylko różnicą, że rzadziej idą całymi transportami do karnej kompanii.
Czesi —i jak niedawno Polacy — pochodzą bezpośrednio z wol-J noś ci, z więzień i
wreszcie z różnych obozów przejściom wych. Są w stosunkowo niezłej kondycji
fizycznej. Ale już w kilka tygodni po przybyciu pierwszych Czechów, i za ich.blokami
podczas apeli wieczornych leżą pierwsi kandydaci w zaświaty. W jeszcze gorszej
sytuacji zna-j leźli się Hiszpanie, których pierwsze transporty przybywają do
Mauthausen na przełomie lata i jesieni 1940 roku. Oni mają za sobą kilkuletnią
kampanię wewnątrz-krajową; wyczerpani długim pobytem w okopach, trud-1 nymi
warunkami bytowymi szeregu lat, prawie z reguły przeciwnicy ustroju
frankistowskiego, jeśli nie komuniści, to w każdym bądź razie ludzie o wybitnie
lewicowych przekonaniach —¦ po przejściu granicy francuskiej z chwilą zakończenia
działań wojennych na froncie wewnętrznym zostali internowani w specjalnych
obozach. Tu, jakkolwiek nie poddawani szczególnym torturom, jednak w dalszym
ciągu pozostawali w warunkach znacznie odbiegających od .normalnych. Po
108
|J<;du przez hitlerowców znacznej części Francji i ci ¦ znaleźli się w ich rękach. Jakiż
mógł być stosu-rk władców III Rzeszy do wrogów Franco? Oczywiście <i sam, jak do
wrogów ustroju i narodu niemiec-kgo.
W ten sposób trafili do obozu w Mauthausen pierwsi panie, ludzie o bogatej przeszłości
politycznej, od-i (większość muzułmanów hiszpańskich to muzuł-ani walczący), szybko
aklimaty żujący się, ale równo-eśnie prawie zupełnie pozbawieni znajomości języka, i
psychiki Niemca. Hiszpanie otrzymali niebieskie ¦ójkąty rozpoznawcze (jak
„bezpaństwowcy") z umiesz-ną na nich literą S (Spania). „Szpaniole", jak popu-'
nazywali ich Polacy, zostali również włączeni do szczególnych komand pracy, z tym że
ich „kwaran-anna" trwała o wiele dłużej. Pierwszy okres pobytu Mauthausen był dla nich
szczególnie ciężki. Nagłe liany temperatur załamywały nieodpornych na wpły-
atmosferyczne południowców. Do dziś dnia stoi mi przed oczyma trzęsący się z zimna,
zgarbiony starszy liszpan, który na każde pytanie odpowiada z bladym uśmiechem:
„Spania gut — Alemania niks gut". Pierw-kzo miesiące pobytu Hiszpanów w obozie
przysporzyły dodatkowej pracy personelowi krematorium i znacznie przerzedzały
szeregi tej narodowości. Pozostali jedynie najsilniejsi i najbardziej odporni na głód, a
zwłaszcza na chłód, i to prawdopodobnie tylko dzięki temu, że wkrótce po ich przybyciu
zwolnił się szereg stanowisk pracy pod dachem. Do najwyższych „godności" w obo-jtie
Hiszpanie nie doszli, gdyż nawet po upływie kilku lal; pobytu w Mauthausen ich
niemiecki ograniczał się [do naprawdę minimalnego zasobu słów. Jeszcze w roku 1945,
a więc po prawie pięciu latach pobytu w obozie, w pobliżu bloków zajętych przez
Hiszpanów słyszało pośpieszną (Hiszpanie mówią bardzo szybko) wy-
109
mianę zdań: „Niks camela" (miska), „niks travajo" (j ca). Jeszcze w tym okresie fasowali
tylko „medio (pół chleba), zaś do przedstawicieli wszystkich innj narodowości w obozie
zwracali się tylko w swoim jęz ku, jakby w pełnym przekonaniu, że muszą być zumiani.
Dziwne, ale w końcu doprowadzili do tego, przedstawiciele administracji
wewnątrzobozowej cając się do Hiszpanów nieświadomie dobierali sz słów
hiszpańskich, przystrajając je mniej lub składnie niemieckimi końcówkami.
Przybyli do obozu Jugosłowianie rekrutowali głównie z partyzantów, walczących z
nacierającymi łami niemieckimi, bądź też z ludności miast i osad, ] dejrzanej
(najczęściej słusznie) o współpracę z par zantami względnie o wrogie akty, wymierzone
pr ciwko „bezpieczeństwu" III Rzeszy. Wysocy, kością Jugosłowianie stosunkowo
najszybciej, na skutek ty« właśnie znamion budowy fizycznej, zbliżali się wygM dem do
muzułmanów. Jednakże sposób poruszania bystrość wzroku znamionowały w
kościstym, suchy! osobniku siłę zarówno fizyczną, jak i psychiczni W
Mauthausen nie było ich wielu, ale i procent muzuł manów był wśród nich niższy niż
wśród innych dowości. Po prostu byli oni bardziej wytrzymali, to jH pierwsze, a po
drugie ich transporty również nie trsM fiały w całości do karnej kompanii, największego
„d<M stawcy" muzułmanów. Z gromady Jugosłowian wyszłal również kilku późniejszych
prominentów. Jednym z nich] był wspomniany uprzednio internista, dr Padjen.
W przeciwieństwie do Hiszpanów Jugosłowianie szyt ko uczyli się niemieckiego, a
jedyną odrębnością językową, jaką zachowali, były używane w rozmowie przekleństwa,
Te, nawet w rozmowie prowadzonej z Niemcem, utrzymane były w „ciepłym", rodzimym
brzmieniu.
110
raz z przybyciem do obozu Mauthausen nowych obcokrajowców przybiera na sile
proces niszczę- Za pierwszą masową akcją H poszły następne. wiście znaczny
procent ludzi padał przy pracy, czy (,rinął śmiercią głodową, w warunkach obozu „natu-
ą Wśród grona muzułmanów absolutnych byli ik i tacy, których agonia trwała zbyt
długo*, a dla rych, dopóki figurowali w spisie żyjących, trzeba lylo fasować z
magazynów chleb i dodatki, a z kuchni ¦niepotrzebne" kotły zupy. I tym należało
„pomóc". I Mniej więcej w dwa miesiące po zakończeniu akcji H ¦po jej rozszyfrowaniu
przez masy więźniów rozpoczęła Hę w obozie selekcja. Miała ona na celu wytypowanie
aej ilości więźniów, których wygląd zewnętrzny ¦wiadczył o potrzebie dłuższej
rekonwalescencji. Więź-łlowie ci mieli być przewiezieni z Mauthausen do po-fcliskiego
Gusen, gdzie według relacji SS wydzielono e obozu dla celów rehabilitacyjnych. Ze
względu na ici stan zdrowia mieli być przewiezieni autokarami. Załadunek pierwszej
partii odbywał się w sposób uro--ty. Zabrano tylko trzydzieści osób, tj. tyle, ile było
miejsc siedzących w autokarze. Ze względów technicz-Inych (przejazd krytym
pojazdem ze „szpitala" do „szpitala") więźniowie chorzy nie otrzymali ubrań, które lu
celu musieliby zwrócić. Zadowolić się musieli koszula mi i kalesonami, co zresztą na
nikim, nawet na nich lamych, nie robiło specjalnego wrażenia. Kierowcą autokaru był
sam komendant obozu — SS-Obersturmbann-fiihrer — Franz Ziereis...
Transporty odeszły już kilkakrotnie, gdy i ta akcja /.ostała rozpoznana. Jak się okazało,
tuż poza granicami obozu do wewnątrz hermetycznie zamkniętego pojazdu,
oddzielonego ścianą od kabiny kierowcy, wstrzeliwano nabój gazowy (cyklon B), który w
czasie powolnej jazdy do Gusen załatwiał w sposób definitywny sprawę reha-
lll
bilitacji. Dowiezione do Gusen zwłoki wyładowywar przy miejscowym krematorium...
Taka sama akcja wyjazdowa prowadzona była w Gv sen. I tam przygotowywano
transport „słabych" ( ośrodka rehabilitacyjnego, dla odmiany w Mauthause Autokar, po
wyładowaniu zwłok w krematorium i J starannym wywietrzeniu, podstawiany był pod blq
chorych w Gusen, skąd zabierał nową partię „chorych
W celu zapobieżenia przeciekowi wiadomości | ogółu więźniów pracowników
poszczególnych krem toriów w Gusen i Mauthausen informowano, że dodi kowe
transporty zwłok są skutkiem przeciążenia krerri torium odnośnego obozu.
Akcja mordowania za pomocą samochodu zwanej „miną" trwała około dwu miesięcy.
Gwiazda Syjonu
Do roku 1941 obóz w Mauthausen nie znał „problemB żydowskiego". Pierwsza większa
grupa Żydów (moi około tysiąc osób) to Żydzi holenderscy, którzy zjechali do obozu w
pełnej „gali". Przybyli oni wprost z wolraB śei, wyobrażając sobie — jak się okazało —
że udają słP co prawda do miejsca odosobnienia, ale pozbawionej bezpośredniej
straży, gdzie będą mogli przystąpić dr dowolnej, wybranej przez siebie pracy, a po
zupełnyr urządzeniu się ściągną do nowego miejsca pobytu rc dziny. Dlatego jechali z
pełnymi walizami, tym bardzie że większość z nich widziała swoją przyszłość w handh
Do stacji kolejowej w mieście Mauthausen przybył pulmanami, prawie bez dozoru. Był
to typowy „wolne ściowy" transport. Pierwsze otrzeźwienie przyszło stacji kolejoweij,
gdzie zostali przywitani przez „nor
112
I
i'! załogę strażników SS. Sama droga do obozu Mmi walizami i tłumokami, pieszo, pod
górę, i to stromą, prawdopodobnie powiedziała im wiele, s ujrzane z bliska pierwsze
pasiaki uświadomiły im cznie, gdzie się znaleźli. Tym niemniej w pierw-¦I chwili nawet
najwięksi pesymiści nie dopuszczali ysli o tym, co ich wkrótce czeka.
Przekształcanie tego pierwszego żydowskiego trans-. z cywilów na więźniów
dokonywało się nocą, gdy obóz spał względnie udawał, że śpi. Przede wszyst-Łn utracili
wszystko, co mieli, w sensie materialnym. Łojąc w szeregach z przytaskanymi walizami
i innym lobytkiem, na rozkaz rozbierali się, po czym pozosta-;zy wszystko, wraz z
cywilnymi ubraniami, weho-do łaźni. Tu w pierwszym pomieszczeniu golono Ich i
szprycowano lizolem, po czym wchodzili do łaźni ciwej i ustawiali się pod prysznicami,
z których n-zemian puszczano ukrop i lodowato zimną wodę. rTymczasem ich rzeczy
osobiste zostały. już zabrane :/. powołaną do tego kolumnę transportową. Oniemieli
więźniowie otrzymali w zamian mało dopasowa-i koszule i kalesony, gdyż ubrań
więziennych akurat .zabrakło".
Przybyli Żydzi zostali ulokowani na dwu sąsiadujących ze sobą blokach i przez kilka dni
trwali w oczekiwaniu nadejścia transportów „odzieży". W czasie apeli liczono ich na
uliczkach między blokami i uniemożliwiano im kontakt z resztą obozu. Jednakże jeszcze
przed momentem otrzymania ubrań dowiedzieli się wielu rzeczy, z których większość
uznali zresztą za nieprawdziwe.
Po pewnym czasie nowo przybyłych ubrano, wydając im pasiaki i buty na drewnianych
podeszwach. Ponieważ obuwia było za mało, ostatni w kolejności otrzymali jodynie tzw.
Holzpantoffeln, drewniane chodaki trzy-
¦ — Nad pięknym modrym Dunajem
113
mające się stopy jedynie za pomocą kawałka pl< bądź też nie znane u nas w kraju
„holendry", czyli fl prostu żłobione w drzewie czółna, w których jedynB wybitny
specjalista odróżniał prawy „but" od lewegoł
Wszystkim Żydom, wydano żółte gwiazdy, które muJ sieli sobie naszyć nad numerem,
w miejscu noszonycB przez innych więźniów trójkątów.
W owym czasie karna kompania obozowa zatrudnionJ była przy noszeniu kamieni z
kamieniołomów do obozH Kamienie te, a właściwie głazy wagi trzydziestu <H
sześćdziesięciu, a nawet i więcej kilogramów, służyM jako materiał budowlany do
wznoszenia murów „twieiB dzy" Mauthausen. Starzy więźniowie obozu, którJ
przybyli tu w roku 1940, a opuścili go po wyzwól^ niu, mogą śmiało powiedzieć o sobie,
że zastali Maulfl hausen drewniane, a zostawili murowane. Dla Żydów stworzono
oddzielne komando, pod względem tempa pracy i bicia identyczne, ale wychodzące
do pracy odl dzielnie. W okresie między powstaniem oddziału żydów* skiego a jego
„.rozwiązaniem" karna kompania odczuła] pewne złagodzenie kursu, gdyż uwaga
esesmanów zajęta była.oddziałem żydowskim, Na czele tego komanda stał
wypróbowany Franz Unek, pełniący funkcję blokowego, a od czasu do czasu
powoływany do zadań specjalnych. I Powołanie oddziału od jego „rozwiązania" dzielił
zawsze krótki okres — bo oddział ten bywał tworzony i „rozwiązywany" w miarę
przybywania następnych transportów żydowskich.
Większość Żydów z pierwszego transportu to ludzie, którym ciężka praca fizyczna była
z gruntu obca — przedstawiciele małego i wielkiego handlu, akwizytorzy, I inteligencja
pracująca i wolne zawody. Oczywiście większość z nich nie była w stanie wynieść na
własnych barkach głazów po sławnych 186 stopniach (bo przecież nie schodach), a
następnie prawie biegiem przebyć
k nimi jeszcze przestrzeń mniej więcej tysiąca dwustu
¦ów. Powrotną drogę, po „załadunek", odbywali
pisowym kłusem, przy czym szczególnie dawały im
ve znaki „holendry", nie trzymające się nóg drew-
e chodaki. Na stopniach esesmani i kapowie poga-
i, tak że nierzadko na skutek potknięcia się i upadku
>ś biegnącego w pierwszych szeregach w dół toczyła
lir lawina ciał, nabierając coraz większego rozpędu
I zbierając wciąż nowe ofiary. Dla wielu takie przejście
ostatnie. Tych, którzy mieli połamane nogi, dobi-
stróże porządku, jako że człowiek ze złamaną
i nie stanowił żadnej wartości jako środek trans-
bortu.
Najwięcej ofiar pociągał za sobą marsz pod górę. ( ir]lały z wyczerpania, bezsilny
więzień padał pod cię^ żarem kamienia, który przytłaczał swoim ciężarem wła-¦ środek
transportowy, bądź też toczył się z łoskotem w dół, miażdżąc napotkane po- drodze
żywe jeszcze isto-ty. Oswobodzony od ciężaru głazu więzień wystawiony był na deszcz
razów, wymierzanych bykowcem esesmana, czy też pałką kapo>. Oszołomiony,
wędrował we wskazanym mu kierunku... Zachodzące mgłą zmęczenia, przerażenia i
bólu oczy nie widziały stojącej opodal linii posterunków. Jeszcze chwila i oto padał, już
na zawsze, od strzału służbisty z trupią czaszką na wyłogach kołnierza.
W wielu wypadkach na miejscu był fotograf, który po wywleczeniu zwłok poza linię
wartowników robił zdjęcie, do którego gotowy już był stereotypowy podpis: „Auf der
Flucht erschossen" 1.
Jednym ze starych, ale zawsze używanych chwytów było zrywanie idącemu w szeregu
więźniowi czapki i rzucanie jej poza linię wartowników. Pouczony o tra-
1 Zastrzelony podczas ucieczki.
114
115
gicznyeh skutkach utraty części odzieży więzień rob kilka odruchowych kroków w
kierunku leżącego okr cia głowy. I w tym wypadku podpis pod zdjęciem mó\
0 próbie ucieczki.
W stosunku do najbardziej „opornych", a więc tyc którzy wbrew zdrowemu
rozsądkowi jakoś osiągs z ciężarem zawrotną wyżynę schodów i zdołali szczęśl wie
zejść, sięgnięto do metod najcięższego kalibi W powrotnej drodze bito ich raz
koło razu, sugeruj! jednocześnie, że ucieczka od bólu jest w linii prost bardzo bliska.
Wystarczy skoczyć w dół z prostopadłe ściany, liczącej sześćdziesiąt — siedemdziesiąt
metrów wysokości. W olbrzymiej ilości wypadków była to toda skuteczna, „Skoki
spadochronowe",' jak okreśUH esesmani owo „widowisko", rozpoczęły się już piervM
szego dnia istnienia nowego „oddziału pracy".
Żydzi skakali przy każdym schodzeniu — pojedyncza czasami po dwu, a raz, jeśli
dobrze pamiętam, skoczyli] razem ojciec i dwaj dorośli synowie. Większość zbliżała się
do krawędzi skalnej już zdecydowana. Ci nie paJ trząc w dół rzucali się całym ciężarem
obolałego ciała]
1 po chwili ciężki jęk skalnego podłoża obwieszczał roz-l stanie się z życiem. Niektórzy
spojrzawszy w dół cofali się, rozglądając się bezradnie i szukając promyka nadziei w
twarzach poganiających ich esesmanów. Widocznie szukające oczy nie znajdowały
oparcia, gdyż po krótkim wahaniu podchodzili powtórnie, tym razem już osta-J tecznie
zdecydowani. Niektórzy zbliżali się do krawędzi biegiem i nie skakali, tylko po
prostu spadali] w otchłań —¦ jak nieruchome, bezwładne bryły. Czasem obijali się o
wystające odłamy granitu, ponosząc śmierć jeszcze przed ostatecznym upadkiem.
Każdy upadek na skalne podłoże kamieniołomu kwitowany był przez
zgromadzonych esesmanów rechotem śmiechu. Szczególnie cieszyły ich wypadki
roztrzaskiwania się ciał po
116
:e; wtedy podnosili na trzymanych w ręku kijach ikazywali sobie szczątki zabitego —
czerep czaszki ii) dymiący jeszcze mózg — mówiąc: „Jeszcze jeden 'dowski pies
zdechł". Mimo że zdanie to powtarzało się t !<i razy, miało dla nich widocznie tyle uroku,
że każ-
;owo kwitowali je gromkim śmiechem. Niektórzy Żydzi nie mogli do końca
przezwyciężyć ku przed skokiem. Tych strącano przemocą, bijąc ich napędzając razami
w kierunku przepaści. Bywało, że hara zsunąwszy się ze szczytu nie spadała, lecz
zalepiwszy się łokciami mdlejących rąk w lejach piasku, lezącego dwie żyły granitu,
zatrzymywała się o kilka łotrów poniżej występu skalnego. Wtedy uciekano się I bosaka
strażackiego, którym po prostu spychano ją dół.
Zdarzyło się raz, że jeden z Żydów nie zabił się spalając, gdyż obijanie się o wystające
złomy skalne widocznie osłabiło siłę upadku. Wyczulone ucho esesmanów od razu
odkryło coś niecodziennego. Gromada [przedstawicieli rasy panów zbliżyła się do
leżącego nieruchomo więźnia, który potrącany czubami butów, w pewnym
momencie dźwignął się, a następnie: wstał. Jakby nie wierząc własnym zmysłom,
nieszczęśnik zrobił kilka kroków. Potem wszystko zaczęło się od nowa. Buż bez
kamienia, w-towarzystwie nie bijącego teraz esmana ofiara po raz wtóry
wymaszerowała pod górę, a w kilka chwil później spadała w dół — tym razem już
skutecznie.
Przy dalszych transportach żydowskich nic się wła-iwie nie zmieniało. Wzbogacano
jedynie środki likwidacji. Jednym z nich były pomosty nad kanałem w kamieniołomach.
Między jednym a drugim obmurowanym brzegiem płytkiej strugi przerzucano deskę.
Brzegi miały około dwóch metrów wysokości. Wytrzymałość Liczącej je deski była
obliczona na jedną osobę. Pędzeni
117
przez pomost biegiem więźniowie następowali sobii wprost na pięty, aż wreszcie
deska załamywała si^ a znajdujący się na niej więźniowie wraz z kamienia mi, które
nieśli, wpadali do rzeki. Na nich spadali stępni, którzy popędzani przez esesmanów, nie
zdoła się w porę zatrzymać.
Ilość transportów żydowskich i liczba więźniów-Żj dów była w Mauthausen mniejsza niż
w innych obozacŁ Ale pod względem tempa likwidacji Mauthausen ni^ ustępowało
żadnemu innemu obozowi. Były okresj kiedy gwiazda Syjonu była tu w ogóle
niewidoczna w całym obozie nie było ani jednego Żyda. Oznacza!< to, że przybyły
przed miesiącami, tygodniami czy t<-dniami transport — przestał istnieć.
Na bezdrożach obłudy
Wkrótce po przybyciu do Mauthausen pierwszych obcokrajowców kilkanaście osób
zostało zwolnionych* Trudno dociekać, jakie były tego przyczyny. W rych wypadkach
chodziło o osoby deklarujące przynależność do narodowości niemieckiej. Ci zostali p
wołani do Wehrmachtu. Kilka osób spośród zwolniony! ¦ to fachowcy reklamowani przez
przedsiębiorstwa, ocz;> wiście niemieckie, pracujące dla potrzeb armii. Zwohiie-i nia
były w obozie czymś zupełnie niezwykłym. Pisarz blo-j kowy zawiadamiał takiego
szczęśliwca, że jutro ma zgłosić na przesłuchanie poprzedzające zwolnienie. Na-1
zywało się to Entlassungvernehmung. Następnego dnia' bezpośrednio po rannym apelu
więzień meldował przed Oddziałem Politycznym. Tu otrzymywał skierowanie do
Effektenkammer, gdzie były przechowywane rzeczy osobiste więźniów. Jeśli
zwolnienie dotyczyło
118
i.ia zbyt wyniszczonego, muzułmana, przesuwano i n o pewien czas, potrzebny na
częściowe choćby łudzenie zmarszczek głodowych. Rzecz jasna nie sLkich zdołano
doprowadzić do stanu normalnego. d otrzymaniem własnej odzieży więzień podpisywał
bcwiązanie, że nie wyjawi żadnych szczegółów doty-icych warunków pobytu w obozie.
Za wyjawienie jmniejszej nawet drobnostki groził natychmiastowy wrót do obozu.
Więzień zwolniony był eskortowany tacji kolejowej, gdzie wręczano mu bilet, jeśli miał I
koncie pieniądze, kupiony z jego własnych fundu-
Bów.
[ W początkowym okresie funkcjonowania obozu istniał pis, że członkowie rodziny mogą
obejrzeć w ,,'kapli-ky" ciało zmarłego więźnia. Oczywiście był to tylko su-fchy przepis.
Któregoś z letnich miesięcy 1940 roku doi pozu przybyła pani Jeleń wraz z maleńką
córeczką, po-iadomiotna, że mąż jej zmarł w obozie. Zaprowadzono I do „kaplicy", a
następnie rozległ się donośny krzyk: .Dolmetscher!" 1 Pod ręką był akurat Stasio
Gołębiow-Ici, znający dość dobrze niemiecki. Z polecenia ówcze-knego adiutanta
obozowego SS-Untersturmiuhrera Zut-. który pofatygował się osobiście, Stasio wyjaśnił
wdowie: „Komendantura SS bardzo żałuje, gdyż było im wiadomo, że mąż jej był
znanym, i cenionym inżynierem kopalnictwa i nawet samym Niemcom był bardzo
potrzebny. Tutaj znalazł się tylko na półrocznym przeszkoleniu i już miał być zwolniony,
gdy niestety i - zyplątała się tak ciężka choroba serca, że nawet kon-lylium najlepszych
lekarzy nic nie zdołało pomóc". Na uwagę zbolałej kobiety, że przecież mąż jej nigdy na
Berce nie chorował, odpowiedziano, że widocznie bardzo ja kochając, ukrywał przed nią
swój poważny stan zdro-
Tłumacz!
119
wia. Największa jednak przewrotność i obłuda kryły sfl w tym, że wdowie pokazano
zwłoki zupełnie oboegB człowieka, jako że jej mąż miał głowę tak rozwalonJ łopatą
przez kapo Matuchę („zielony" Niemiec — szcz^H gólnie okrutny wobec Polaków), że
trudno było uspnH wiedliwić jego wygląd chorobą serca. W dialogu eseM mana z
kobietą nie brak było i takich wyjaśnień, jafl stwierdzenie, w odpowiedzi na wątpliwości
niewiasłł co do autentyczności zwłok, że ludzie po śmierci bard™ się zmieniają...
W roku 1940 w obozie znalazł się korespondent amel rykańskiego dziennika, z
pochodzenia Żyd. Zatrzymano! go i oddano w ręce kapo komanda budowy odrutowa-J
nia, pod okiem którego przy akompaniamencie ni^B ustannego bicia musiał nosić z
jednego końca obozu nfl drugi, a następnie z powrotem ciężkie kamienie. Mię-J dzy
Stanami Zjednoczonymi a Niemcami istniały! w owym okresie normalne stosunki
dyplomatyczne, to-J też wkrótce nastąpiła interwencja ambasady, której] przedstawiciel
przybył do' obozu. Dziennikarz został] przeproszony przez esesmanów; akt ten poparty
został! nawet wiązanką kwiatów; dumny i blady wrócił na ra-1 zie do obozu, który wedle
zapewnienia komendanta] opuścić miał już następnego dnia. A po południu w cza-} sie
marszu esesman zerwał mu czapkę i rzucił w pobliże strefy posterunków.
W roku 1941 w Mauthausen znalazł się znany ekoji nomista i prawnik, dr Frankfurter,
obywatel brazylij-; ski, a urzędowo — handlowy przedstawiciel swojego kraju.
Interwencja, po kilku dniach jego pobytu w obozie, była „skuteczna" — w nocy
zapędzono go na druty elektryczne zmniejszając uprzednio napięcie prądu tak, że z
lekka porażony wisiał na drutach do rana i do-1 piero rano, kiedy puszczono silny prąd,
spalił się.
W obawie przed rozpowszechnianiem się wiadomości
zo surowo karano kontakty więźniów z cywilami.
ii podejrzany o kontaktowanie się z więźniem obozu
I się w każdej chwili znaleźć za drutami, a więzień,
I k I óremu udowodniono kontakt z cywilem, od razu mógł
gnać się z życiem. W wypadku przyłapania z przed-
I miotem pochodzenia wolnościowego wolno było przy-
'¦ się do kradzieży, co w najgorszym razie kończyło
carną kompanią, a przy dużej dozie szczęścia nawet
I mogło ujść płazem. Przyznanie się do otrzymania czegoś
¦od osoby cywilnej było równoznaczne z wyrokiem śmier-
I ci dla obydwu partnerów.
Obłuda rządziła wszystkimi kontaktami obozu z otaczającym go światem. W listach do
domu więzień nie I miał oczywiście prawa donieść nawet o prawdziwej chorobie czy
jakichkolwiek brakach. Trzeba było wi-I dzieć przewracającego się z głodu i
wyczerpania muzuł-mana, jak pisał niejednokrotnie już swój ostatni list do domu,
zaczynający się od słów: „Ich bin gesund und fiihle mich gut" 1. Niektórzy dodawali już z
własnej woli słowo „munter" 2, co było chyba szczytem cynizmu w stosunku do samego
siebie. Oczywiście rodzina w pewnym stopniu czuła się uspokojona, jakkolwiek
zastanawiał może nieco trzęsący się charakter pisma młodego człowieka. Wkrótce
przychodziło wyjaśnienie w postaci krótkiej informacji z komendantury SS:
„Nieszczęśliwy wypadek przy pracy, wszelka pomoc była spóźniona", względnie
lakonicznego stwierdzenia: „Lungenentzun-dung"3. Zawiadomienia te były drukowane w
większych ilościach raz na jakiś czas, stąd okresowe epidemie zapaleń płuc i chorób
serca.
W piętnaście lat po zakończeniu wojny dowiedziałem się np., w jaki sposób
warszawskie gestapo powiado-
1 Jestem zdrowy i czuję się dobrze.
2 Rześki.
3 Zapalenie płuc.
120
121
miło dr Czamecką o śmierci brata, Stefana Kęszyckiegł Dr Czarnecką poznałem za
pośrednictwem S. Grzesiukł z którym skontaktowała się z -racji danych o osobie SteJ
fana Kęszyckiego zawartych w książce Grzesiuka „PięJ lat kacetu".
Czyniąca bezskuteczne starania o zwolnienie bratł dr Czarnecką została któregoś
jesiennego dnia 1940 rokil wezwana do gmachu przy al. Szucha, gdzie poinformoJ
wano ją o śmierci brata na serce. Zapewniono ją oczyJ wiście o doskonałej opiece
lekarskiej w obozowym szpiJ talu, o wysiłkach naukowych sław, które jednak nieJ wiele
mogły zdziałać przy tak silnym schorzeniu. ZnaJ jacy jej zawód gestapowiec przedstawił
nawet kartd chorobową zmarłego.
Oczywiście Stefan Kęszycki nigdy nie chorował nfl serce, nigdy nie był w obozowym
szpitalu, w obozie w Mauthausen nie zdarzały się wizyty naukowych sław,] a za życia
'zmarłego nie istniała żadna karta chorobowaJ Stefan zginął skatowany i nieludiziko
wprost wyczerpany głodem i nadmiarem pracy.
Do obłudnej mistyfikacji należały również fakty odJ płatnego przesyłania rodzinom
zmarłych w obozie urn z prochami najbliższego. Krematorium w Mauthausen pracowało
na trzy zmiany, zaś wszystkie popioły wszystkich zmarłych gromadzono w jednym
miejscu, z którego szły jako tani nawóz na okoliczne pola. Od momentu śmierci do
chwili nadejścia prośby o przesłanie urny oraz należnej kwoty mijał szereg dni; w tym
czasie przez piec krematoryjny przeszły liczne szeregi, którym także nie pomogły
„wysiłki naukowych sław".
Obłudą nacechowany był również sam bezpośredni stosunek esesmanów do więźniów,
zmieniający się jak pod działaniem czarodziejskiej różdżki w zależności od aktualnych
możliwości osobnika w pasiaku. Wczoraj bity, dziś mógł być wynoszony do najwyższych
„godno-
122
|ci" przez wczorajszego kata, by po pewnym czasie gi-e w niełasce.
1 izy w oczach esesmana słuchającego rzewnych me-
granych przez obozową orkiestrę czy przez któregoś
nia nie były zjawiskiem odosobnionym i nie sta-
kowiły najmniejszej przeszkody w rozwaleniu w kilka
ii potem artyście głowy za nie dość zręczne zdjęcie
>ki.
Radio i prasa
Mówiąc o „prawach" więźnia obozów koncentracyjnych, nie wspomniałem o jednym, a
mianowicie o prawie do otrzymywania informacji...
Tuż za bramą obozu koncentracyjnego powitały nas niemieckie „szczekaczki" i
towarzyszyły nam już bez przerwy aż do momentu 'zwrotnego w dziejach wojny.
Początkowo kontrpropaganda polegała tylko na wzruszeniach ramion, później zaczęły
działać tzw. parole, . pochodzące z nasłuchów obcego radia. Niemałą rolę w kwestii
informacji odgrywała okoliczność zatrudnienia pewnej ilości więźniów bezpośrednio
przy obsłudze SS i płynące stąd możliwości ich pozostawania chwilami sam na sam z
aparatem, radiowym. Ponadto w samym obozie był aparat radiowy, z którego
więźniowie odbierali pełny zestaw wiadomości radia alianckiego. Zainstalowany on był
w obozowym krematorium.
Kommandofuhrerem krematorium był SS-Oberschar-fuhrer Roth, którego jak wynikało z
naszej obserwacji, v. resztą esesmanów łączyło niewiele poza mundurem. Nie
widzieliśmy nigdy Rotha zaperzonego czy klnącego, nie mówiąc już o biciu. Roth miał w
krematorium własny gabinet, w którym najbardziej interesującym nas szczegółem
było radio, posiadające, jak
123
wszystkie zresztą aparaty załogi SS, wyłączone fal krótkie i ultrakrótkie. Kapo
krematorium był w owyii czasie cieszyniak Susok, należący do grona „zielonych*
Niemców i jak Niemiec traktowany. Jego pomocnikien był „czarny" Kanduth. W roku
1941 Susok natknął si^ w obozie na swojego ziomka z Cieszyna, Polaka Leon!
Brannego. Wykorzystanie wpływów Susoka nie był<j trudne i Leon wkrótce znalazł
się w składzie komand! krematorium... Wezwany po pewnym czasie do więzią nia przez
sąd, w związku z prowadzonym śledztwend Leon prosi Susoka o wprowadzenie na
swoje miej soi Ignacego Bukowskiego, który z kolei ściągnął Tadeusz! Lewickiego. Z
niemieckiego personelu krematorium wy« mienić należy jeszcze
Leiehentragerów Polstera i Berthla (nazwiska tego ostatniego nie pamiętam). Wła^
śnie jako ich pomocnicy występują w krematorium Bu-kowski i Lewicki. Cała ta grupa
więźniów zamieszkuje na blokach górnych, odseparowanych od obozu i zwolnionych od
obowiązku uczestnictwa w apelach. Kcm mando krematorium pracuje na
pełnych obrotach w dzień i w nocy zarówno w dni powszednie, jak świąteczne. Roth
natomiast, jako urzędnik, zatrudniony jest jedynie w ciągu ośmiu godzin, oczywiście z
wyłączeniem niedziel i dni świątecznych. Stojące w pokoju Rotha radio jest
magnesem przykuwającym uwagę zatrudnionych w oddziale roboczym więźniów. Z
zainteresowania rodzi się czyn. Przy użyciu dorobionego klucza więźniowie dostają się
do gabinetu Rotha. Następnie zwracają się do elektryka obozowego Steinin-gera, aby
pomógł im w przywróceniu aparatowi pełnej sprawności. Steininger wykombinował
urządzenie w rodzaju klamry, które umożliwiło odbiór wszystkich zakresów fal.
Urządzenie jest ruchome, tak że w chwilach niebezpieczeństwa zdejmuje się je i aparat
wraca do zwykłego stanu.
124
Wszystkie nieobecności Rotha wykorzystuje się więc
raz na nasłuchy.
W ten sposób do Mauthausen zaczynają przeciekać lierwsze prawdziwe wiadomości z
frontów wojny, które irzekazywane z ust do ust rozchodzą się po całym obole. Dla
informacji tych przyjęła się nazwa: „Staehel-Irahtzaunparole" — co w nieco dowolnym
przekła-Izie oznacza „wiadomości z odratowanej okolicy", i rodło Stacheldrahtzaunparoli
funkcjonowało tak iprawnie, że niektórzy esesmani stykający się w pracy
częścią II administracji sami pytali, co słychać, i dzi-. iii się, że obozowe wiadomości
zawsze potwierdzały sio w formie już oficjalnych informacji o „zwycięskich |od wrotach".
Wiadomości z pierwszej ręki nie zawsze zadowalały twórców obozowych „paroli".
Materiały radiowe poddawano przeróbce i przystosowywano do potrzeb szerszego
kręgu odbiorców. Wiadomości dobre wzbogacano!, rozdmuchiwano do granic, a nawet
poza granice zdrowego rozsądku. Tak na przykład wiadomość o walkach
wyzwoleńczych wokół Mińska białoruskiego puszczono w kurs jako doniesienie o
wkroczeniu pierwszych czołgów do Mińska podwarszawskiego. Wiadomości złe
ukrywano lub jeśli to było niemożliwe, łagodzono ich wymowę przez odpowiednie
podanie. Jakieś sukcesy Iiommla w Afryce kwitowano stwierdzeniem, że zajął kilka
metrów kwadratowych piasku, którego się przecież nie nażre.
Więźniowie w obozie mieli prawo do prenumeraty jedynej zresztą, gazety: „V61kischer
Beobachter", naczelnego organu prasowego reżimu hitlerowskiego. Każdy z nowo
przybyłych posiadający na koncie pieniądze miał możność zaprenumerowania gazety,
której treść była zresztą pełnym i wiernym odbiciem brecht radia l>erlińskiego,
„szczekaczek". Oczywiście jeżeli chodzi
125
0 więźniów-Polaków, z prawa tego skorzystała znikonB ilość osób. Większość nie
posiadała pieniędzy i nie znał języka, lub też nie znała go w stopniu pozwalającym ni
bezpośrednie wchłanianie „słów prawdy".
Tym niemniej „Vólkischer Beobaehter" w obozie był a uważny czytelnik, 'znający nieco
geografię, mógł czm tać między jego wierszami.
Materiały prasowe służyły wyłącznie celom przerw bek. Wydaje się, 'że w pewnym
okresie w całym obozj Mauthausen jedynie nieliczne jednostki znały prawdzi wy stan
działań wojennych. Olbrzymia masa więźnióJ chłonęła pokarm już przygotowany. Było
to zresztą dl nich dużym szczęściem, „preparatorom" zaś należą sl słowa uznania i
podziwu.
Prawo więźnia do słuchania „szczekaczek" i prenumJ raty gazety było aktualne tak
długo<, jak długo trwał zwycięski marsz oddziałów niemieckich. Nagły konied
błyskotliwych zwycięstw, a następnie coraz częstsze co-fanie się „na z góry upatrzone
pozycje" odebrały więźniom prawo do oficjalnego sycenia się wiadomościam: z teatru
wojny. Z tą chwilą zamilkły „szczekaczkr
1 znikły gazety.
Wtedy jedynym łącznikiem ze światem były już tylk<i źródła nieoficjalne, a za czytanie
gazety groziły surowi sankcje.
Głośniki zachrypiały jeszcze raz w końcowym akon dzie, grożąc przeciwnikom III
Rzeszy krwawym wyrównaniem doznanych na frontach krzywd, natomiast prs już do
obozu nie zawitała,
Eine Laus...
Przy całych pozorach czystości, przy lśniących podłogach izb mieszkalnych, przy
błyszczących ścianach ze-
126
rznych i wewnętrznych szafek i przy wyglądają-
jak pudełka zapałek łóżkach w obozie w Maut-
en były wszy, a więc coś, co zaprzeczało wszel-
iu pojęciu czystości. „Przybyły" one widocznie
r. którymś z kolejnych transportów, gdyż jak wiadomo,
ku obozu przybywały zespoły ludzi z różnych miejsc
odosobnienia. Znalezienie pierwszej wszy okazało się
¦la mnie przykre w skutkach. Nie wiedząc, co czynię,
Ł?losiłem ten fakt swojemu sztubowemu. Oczywiście
Iberwałem w mordę, ile wlazło — jako odpowiedzialny
¦b rozwój stworzeń, o których afisz sanitarny głosił:
l.Kine Laus — dein Tod!" I rzeczywiście. Ta wesz omal
¦e przyprawiła mnie o śmierć.
Po kilku dniach wszy nie były już sensacją. Oczywi-na każdym bloku było paru
podobnie jak ja poszkodowanych z racji ich odkrycia, ale w sumie ich poja-Iwionie się
przyniosło nawet pewnego rodzaju ulgę, gdyż m tzw. wolnym czasie wyznaczono
pewne godziny na [ indywidualną walkę z insektami. Gromady muzułmanów
zdejmowały z siebie koszule czy kalesony i roz-Ipoczynały poszukiwania, wieńczone od
czasu do czasu lymi okrzykami triumfu. Z biegiem dni okrzyki Iriumfu stawały się
coraz częstsze, aż wreszcie musiały ustać, aby nie przejść w nieustanny zachwyt.
Władze obozowe zarządzają codzienne wieczorne „Lauskontrollen", polegające na
dokładnych oględzinach śbistej bielizny oraz ciała i.owłosienia aresztowanych, lako że
na arenie pokazały się i inne odmiany insektów. Przeglądy takie były jak karawana
strachu. Po raz nie wiadomo który przeglądano koszule i kalesony i było pewne, że
przegląd zakończy się strzeleniem w mordę, jako że zawsze jakaś wesz musi wyleźć
spoza któregoś :wu koszuli... Rozpoczynają się na blokach postrzyżyny, wprowadza się
lizol jako środek pomocniczy, a wszy jak były, tak i pozostały, z tym że ilości ich
fantastycz-
127
iZCZllj
przt-zj a si(j|
nie wzrastają. Na niektórych blokach dochodzi do ti kiego stanu, że walka z nimi jest już
właściwie bea(J Iowa. Pamiętam apele, gdy wraz ze strugami deszcz! spływały po
pasiakach całe smugi zmywanych pr gwałtowną ulewę wszy. Rzecz jasna, plaga
dawała szczególnie we znaki blokom, które zajęte były przfl najbardziej upośledzone
warstwy więźniów, mający<ł stosunkowo najmniej okazji do częstej kąpieli i zmiaiH
bielizny. Najpóźniej i w najmniejszym zakresie dotarB wszy na bloki więźniów, którzy
pracowali w pobli^J esesmanów. Po' pewnym jednak czasie okazało się, że i fl nie
chroni przed zawszeniem, i wtedy esesmani pocztj się sami zagrożeni. Dla
pracowników oddziałów prornM nenckich zarządzono codzienne kąpiele i ciągłą zmia^B
bielizny, co jednak nie dało rezultatu.
Równocześnie na obóz spada druga plaga, mianowicił świerzb. Początkowo nikt nie
zwraca szczególnej uwaiM na swędzenie, jako zjawisko przy zawszeniu normalnH
Dopiero dalsze objawy zwróciły uwagę na niebezpiel czeństwo, które jednak w
przeciwieństwie do wszy zol stało zlikwidowane stosunkowo szybko. Sprowadzona!
Kratzesalbe — maść przeciwświerzbowa — zrobiła swoJ je. Chorzy zostali
odseparowani na bloku 10, jako że rei wir nie dysponował wolnymi miejscami. Poddano
ich sul rowemu reżimowi kwarantanny. Jedzenie podawanJ z zewnątrz i nikt nie miał
wstępu na blok. Maść wydaJ wana była w dużych ilościach. Dziesięciodniowa kwa-l
rantanna robiła swoje i do obozu wracali już zdrowi, wolni od wysypki więźniowie.
Chorzy przez cały czas trwania kwarantanny nie byli angażowani do żadnych prac.
Toteż wiele osób wręcz starało się o zarażenie] świerzbem, co zresztą nie było rzeczą
trudną.
Tymczasem problem wszy trwał. W końcu pozostał* rozłożenie rąk — wymowny dowód
słabości walki preJ wencyjnej. Gazowanie prowadzone w miejscowej deĄ
128
ynfekcji, obejmujące kolejne partie odzieży i kocy, iv mogło zdusić
niebezpieczeństwa, czającego się w sor-ich bielizny nie objętej w danym momencie
gazowa-liem. Było to po prostu błędne koło. Wreszcie esesmani rozumieli, jakie
konsekwencje dla nich samych będzie liał ten stan rzeczy. Zapadła decyzja wytępienia
wszy a pomocą świec dymnych — jednocześnie we wszyst-tich barakach, uprzednio
idealnie uszczelnionych. Gazo-ranie wyznaczono na niedzielę, 22 czerwca 1941 roku.
Przygotowania do „dnia zagłady" były niezwykle dokładne. Wszystkie okna w barakach
zostały oklejone, jakby w oczekiwaniu bombardowania, to samo po opusz-jczeniu
bloków zrobiono z drzwiami, w których uszczel-(niono nawet dziurki od zamków.
Więźniowie musieli pozostawić w blokach wszelkie rzeczy osobiste — odzież, bieliznę,
koce. Na miejsce zbiórki udawali się w stroju Adamowym. Jedynie chorzy z rewiru
udawali się na zbiórkę odziani w togi, zrobione z odwszonych uprzednio prześcieradeł.
Zbiórka rozpoczęła się o godzinie 4.30 ra-Lno. Po przeliczeniu więźniów na placu
apelowym spę-izono wszystkich na dziedziniec garażowy otoczony ilnymi strażami,
usytuowanymi na murach. Mimo iż >ył to dzień letni, temperatura o tej porze była gdzieś
na pograniczu zera, w południe zaś słońce niemiłosiernie paliło wynędzniałe korpusy.
Głodni, spragnieni, oczekiwaliśmy momentu, kiedy zgodnie z zapowiedzią bezie można
powrócić na bloki, co miało być połączone fasunkiem prowiantu. Jak się okazało, czas
trwania ezyniekcji przy użyciu świec dymnych ustalony został na dwanaście godzin.
Zanim około godziny 19 powró-riliśmy na bloki, wśród rzeszy więźniów zaczęła się
rozchodzić, początkowo nieśmiało, potem coraz gwałtowniej, wiadomość o
wybuchu wojny hitlerowskich Niemiec ze Związkiem Radzieckim i o przekroczeniu
granicy strefy demarkacyjnej przez pancerne jednostki
— Nad pięknym modrym Dunajem
123
faszystów. Mimo że byliśmy wystarczająco zajęci W: dolą, a głównie głodem,
wiadomość wywołała duże ruszenie. Było ono zresztą widoczne i wśród załogi S W
godzinach popołudniowych coraz częściej można byłd zauważyć grupy podchmielonych
„trupich główek", wil watujących na cześć swojego zaborczego Fuhrcr.i. Wśród
więźniów wiadomość wywołała uczucia mieszane. Z jednej strony cieszono się z faktu,
że powiększa sid liczba przeciwników III Rzeszy, z drugiej jednak przw rażała siła tej
machiny, manifestująca się właśnie w tym nowym zdecydowanym ataku. Do obozu
wracaliśmy tego dnia podwójnie spiesznie. Marzyliśmy o jedzeniu i o chwili ciszy, kiedy
to najnowsze wiadomości polityczne zostaną odpowiednio skomentowane przez nĄ
szych domorosłych redaktorów.
Obóz przywitał nas jeszcze jedną niespodziankad Świece dymne zlikwidowały
sześcionożne niebezpie<< czeństwo, ale zrobiły sporo szkody w zapasach pozostałych
na blokach, gdzie znajdowały się pewne ilości chleba przeznaczonego do fasunku i
niewielkie ilości żywności przechowywane jako zapasy indywidualne. Oczywiście głód
zrobił swoje i niebaczni na przestrogi co bardziej wygłodzeni sięgnęli po zatrute
prowianty, nabawiając się śmiertelnych zatruć. Na bloki dostaliśmy się dopiero po
całkowitym zapadnięciu zmroku, lecz mimo to opary świec dymnych zawarte w fałdach
kocy i odzieży spowodowały, że następnego dnia rano obudziliśmy się wszyscy z lekka
zaczadzeni.
Zgodnie z konwencją genewską...
Okres po wybuchu wojny z Rosją zaznaczył się z jednej strony zaostrzeniem się
wymagań i wzmożeniem
130
pa pracy oraz z drugiej rozpolitykowaniem się sze-ch rzesz więźniarskich.
>
Niezależnie jednak od wielkiej polityki w obozie ystko szło po staremu ¦—
przychodzili jedni, umierali i zabijani byli inni, jeszcze innych odsyłano transpor-liini w
różne rejony Niemiec. Właśnie w miesiącach Łtnich 1941 roku zaczęto szykować
nowy transport khorych z bloków górnych do Dachau. Doświadczenia KK)przednich
transportów sprawiły, że tym razem pod-¦chodzono do rzeczy ze zrozumiałym
sceptycyzmem,. Był I to jeden z nielicznych transportów, a jedyny tej wielkości, w
którym więźniowie wyjechali z Mauthauisen wre własnej odzieży, wydanej na ten cel z
Effektenkam-nicr. Transport ten liczył około dwu tysięcy więźniów i wbrew
przewidywaniom, do Dachau dotarł. Jak Się później okazało, opróżnienie czterech
bloków chorych, <>d 16 do 19, miało na celu przygotowanie miejsca dla I nowych rzesz
więźniarskich. Wkrótce po odjeździe trans-bu do Dachau na terenie górnych bloków
pojawili rzemieślnicy w pasiakach, którzy przeciągnęli linię drutów kolczastych
pomiędzy blokiem 19 a 20. Szpital przez dłuższy czas ograniczał się do tego jedynego
bara-! ku, co w znaczny sposób zmniejszyło pojemność obozowego azylu.
W parę tygodni później w Mauthausen pojawili się nowi więźniowie, w szaroburych
mundurach wojskowych, z wymalowanymi literami SU na plecach i na nogawkach
spodni. Byli to pierwsi jeńcy wojenni, żołnierze Armii Czerwonej.
Po pierwszym transporcie, który liczył około tysiąca ".miuset osób, przybył wkrótce drugi
w liczbie około pullora tysiąca. W każdym bądź razie ilość jeńców wojennych z obu tych
transportów nie była mniejsza niż l rzy tysiące. W tym to okresie Niemcy ściągnęli do
Mauthausen z Gusen lekarza i aptekarza. Byli to
131
dr Władysław Czapliński oraz Lucjan Dziarski, któr; rola w praktyce ograniczała się do
samego faktu obecności. Jednak na terenie obozu Mauthausen po ra pierwszy pojawił
się lekarz więzień zatrudniony zgodr ze swoją specjalnością.
Do likwidacji nietypowych dla obozu kotncentraeyj nego więźniów użyto zupełnie
nowych metod. Zgodni^ z konwencją genewską nie posyłano jeńców do pracj ale
dlatego też nie wydawano im prawie wcale chleh Zupę składającą się z absolutnie
jałowej brukwi i wodjj wydawano początkowo w ilościach dowolnych, tak żfl wygłodzeni
młodzi mężczyźni pochłaniali do pięciu VM trów jednorazowo. Rozpychanie żołądków
trwało przea pewien okres czasu, przyśpieszając nawodnienie orga-| nizmów, po czym
nastąpiło nagłe ograniczenie — najJ wyższym przydziałem było około litra tej samej
wodni-1 stej jałowej cieczy. System ten działał szybko i nieza-J wodnie — żywy,
ruchliwy człowiek przekształcał się w bezwolnego, słabego muzułmana. Nie wiadomo,
dlaczego ci nędzarze nie wymierali w tempie umożliwiali jącym esesmanom szybkie
rozwiązanie problemu. PchI nieważ byli to przecież jeńcy wojenni, nie uciekano siej do
„pomocy" w postaci pałki przy pracy, lecz wynale-. ziono inną metodę. Najsłabszych
wynoszono wieczorem do barakowych umywalni, układano w piramidy przy-1
pominające ocembrowania dawnych wiejskich studni, otwierano okna. a z góry
puszczano lekki lodowaty tusz. Rano należało tylko wypisać na zesztywniałych pier-j
siach dane personalne i zwołać Leichentragerów. System ten spowodował w pewnym
momencie takie tempo wymierania, że krematorium nie nadążało. Zmarłych
układano więc między blokami do wysokości dachów. Dojście do bloków jeńców
radzieckich wyglądało wówczas jak wąska ścieżka między hałdami zwłok. Żyjący
jeszcze lokatorzy baraków, budząc się rano, przez puste
132
l wory okienne dostrzegali masę wykrzywionych za-iarłych twarzy...
Niszczenie głodem i mrozem w barakowych fabrycz-ich śmierci, gdyż taka nazwa
najbardziej odpowiada-by chyba dotychczasowym umywalniom, doprowadziło tego, że
po kilku miesiącach na całym terenie bloków ieckich pozostało przy życiu zaledwie
sześćdziesiąt lka osób, zawdzięczających swoje istnienie wyłącznie ilku ludziom, m. in.
drowi Czaplińskiemu, Franciszkowi okołowi, Kazimierzowi Rusinkowi, którzy
wykorzystując regularnie kilka porcji chleba pozostałych po „normalnie" zmarłych w
szpitalu bloku 20, dożywiali niektórych jeńców.
Zanim doszło do prawie całkowitej zagłady pierwszych jenieckich transportów,
komendantura SS została powiadomiona, że do Mauthausen będą kierowane dalsze
transporty. Obóz ten miał się w połowie stać obozem jenieckim. Przystąpiono zatem do
organizowania oddziału roboczego, który miał rozpocząć budowę nowego,
wydzielonego obozu u podnóża leżącego na niewielkim wzniesieniu obozu
macierzystego. Zbierano murarzy, stolarzy budowlanych, specjalistów od pokrywania
dachów, a następnie brukarzy, kostkarzy itp.« rzemieślników, jak również większą
grupę pracowników niewykwalifikowanych. Na kapo i kierowników grup powołano co
tęższych rzezimieszków, zapewniając w ten sposób wykonanie robót w terminie.
Kiedy wstępne prace przy budowie nowego obozu były na ukończeniu, a więc kiedy
splantowano teren, wytyczono miejsca pod baraki, których miało być dziesięć,
zarysowano trasy obozowych uliczek itp., coraz tośniej zaczęto mówić o tym, że. już
dalsze transporty jenieckie do Mauthausen nie nadejdą. Wieść stugębna niosła, że
wiadomości o traktowaniu jeńców dotarły do Związku Radzieckiego, który miał ogłosić,
że wobec tego
133
Rosjanie w ogóle nie będą brać żywych jeńców, ifl w tym było prawdy, nie wiem -—
obserwowałem posttH powanie esesmanów z jeńcami radzieckimi i uważam! że każdy
rodzaj „odwetu" byłby słuszny i sprawiedliw^B Dość jednak, że rzeczywiście do
Mauthausen nie przybH już żaden transport jeniecki. Przysyłano rosyjską lu<fl ność
cywilną, a jeśli idzie o wojskowych — jedynM wziętych do niewoli oficerów politycznych
Armii Kflfl dzieckiej. Ci byli prawie z miejsca rozstrzeliwana W późniejszym
okresie, już po całkowitej ewakuacł obozu chorych z bloków górnych, na bloku 20
zgrup<B wano elementy najbardziej „szkodliwe", a więc ofic^H rów politycznych,
zbiegów z niewoli jenieckiej, oficerów* różnych armii alianckich, jak również lewicowych
dział łączy politycznych różnych narodowości.
Te nowe decyzje nie wstrzymały budowy nowegł obozu. Wokół Mauthausen rosła
stale sieć podobozów pozbawionych właściwych zapleczy, między innymi szpi-J tali
obozowych (jak również, co nie jest bez znaczenia,] własnych urządzeń
krematoryjnych). W związku z tymi postanowiono przeznaczyć nowy obóz na centralny
obóz chorych dla Mauthausen i kilkudziesięciu podobozów. O nowym obozie zaczyna
się mówić Krankenlager, chociaż wciąż jeszcze, zarówno wśród esesmanów, jak i
więźniów, używa się określenia Russenlager, używa się go na-i wet po przeprowadzce
szpitala. Może dlatego określenie Russeiilager tak długo zachowało prawo
obywatelstwa wśród więźniów, że wiązało się z olbrzymią ilością żabi-1 tych podczas
pracy przy budowie tego obozu.
Azyl
W październiku 1941 roku Mauthausen przyjęło nowy transport Polaków,
sześćdziesięciosześcioosobową grupę
ii ów z obozu w Stutthofie. Transport poprzedzała . że oto zjawią się sprawcy „krwawej
niedzieli" >skiej, z burmistrzem tego miasta na czele. Na ięcie transportu szykowano
najtęższych obozowych ¦ ¦w, a i sami esesmani oczekiwali go w napięciu. Wreszcie
któregoś dnia transport przybył. Na liście -portowej niektóre nazwiska opatrzone były
czar-liymi punktami, oznaczającymi planowany przydział do .?] kompanii. Cały zespół,
po obowiązkowym strzy-¦niu, dezynfekcji i kąpieli, przekazany został do tym-;/asowego
zakwaterowania na jednym z bloków chorych. Pisarz tego obozu, Franek Poprawka,
miał obowiązek doprowadzenia zespołu następnego dnia po apelu rannym na:
„Arbeitskommando formieren!", do oddziału .karnego. Jak się potem okazało,
wymaszerowali oni do pracy nie z właściwą karną kompanią, a utworzyli jakby drugi jej
oddział. Jako kapo wyszedł z nimi Unek, co. Ila starych więźniów jednoznacznie
określało los ca-ego zespołu. Zanim doszło do wymarszu, Franek zorien-ował się, że
okrzyczany burmistrz bydgoski to były -comisarz rządu dla spraw Gdyni, Franciszek
Sokół. Słaba kondycja fizyczna nie rokowała mu więcej niż parę godzin życia w
oddziale karnym. Toteż Franek, przemyślawszy gruntownie sprawę, postanowił
zatrzymać go w obozie chorych. Po apelu wyprowadził więc do pracy o jedną osobę
mniej. Na pytanie Schutzhaftla-gerfuhrera Bachmayera, co jest z sześćdziesiątym
szóstym, Franek machnąwszy lekceważąco ręką stwierdził: „On już zdycha".
Informacja została, uznana za wystarczającą. Jeżeli „zdycha", dajmy na to, z powodu
biegunki, to nie zachodzi konieczność ekspediowania go w zaświaty przy użyciu
dodatkowych środków.
Tego samego dnia wieczorem z oddziału liczącego sześćdziesiąt pięć osób do obozu o
własnych siłach doszło tylko siedem (z tych zapamiętałem tylko dwa na-
134
135
zwiska — Burdziak i Kocjan). Już następnego dni tworzenie osobnego oddziału
karnego było zbędne; pdfl zostałych przy życiu włączono do normalnej karnej koi panii.
Niektórzy z nich (m. in. dwaj wymienieni) uftfl towali się. Sokoła przez pewien czas
przetrzymam w obozie chorych, co po zasadniczej likwidacji tranl portu „bydgoskiego"
nie rzucało się już tak bardjH w oczy.
Uratowany przez Franka Sokół przewidziany był <fl grona współpracowników jako
osoba mająca nawiązł kontakty międzynarodowe — chodziło bowiem o ciąfl
poszerzanie zaplecza na wypadek jakichś nieprzew dzianych okoliczności. Sokół,
który szczególnie w pói niejszym okresie odegrał niezwykle pozytywną rolę, c tego
rodzaju funkcji jakoś się nie nadawał, co powód1! wało biadanie Franka na temat braku
kogoś w rodzaj ministra spraw zagranicznych. W czasie jednej z takie rozmów Sokół
oświadczył Frankowi, że w najbliższy transporcie ze Stutthofu przybyć ma do
Mauthaus* niejaki Kazimierz Rusinek, twórca gdyńskich czerwi nych kosynierów.
Franek słyszał co prawda o szarżac polskich ułanów w kampanii wrześniowej na
niemiecki I czołgi, sam brał udział w obronie Katowic, ale ma;szer<8 wanie z
osadzonymi na sztorc kosami przeciwko broJ pancernej to było trochę za dużo na jego
wytrzymałoś' „Chłopie, przecież nam tu nie trzeba wariatów" —-' oświadczył wręcz
Sokołowi, tłumaczącemu, że właśn Rusinek jak nikt nadaje się do zadań kontaktowych.
Długo trwało przekonywanie Franka przez drugiej Franka. Stanęło na tym, że z chwilą
przybycia Rusinł Sokół poinformuje Franka, który zorganizuje akcję n tunkową.
Mniej więcej po miesiącu nadszedł nowy transpo ze Stutthofu, a w nim zapowiedziany
„kosynier". Jj na osobę wojskową przystało, Rusinek przybył w pełń
i. io znaczy ze wszystkimi możliwymi odznaczeniami fchnzowymi. Świadczyły one o
bohaterskiej przeszłości, owiadały rychły bohaterski koniec udekorowanego, nsport, w
którym znalazł się Rusinek, skierowano ¦ł.i blok 15, z przeznaczeniem również do karnej
kompani, tak że los jego nie był dla nikogo zagadką. Poinf orany przez Sokoła Franek
jeszcze tego dnia obejrzał Libie kandydata, ale widok odznaczeń bynajmniej nie dósł go
na duchu. Miary dopełnił fakt, że wkrótce ¦po przybyciu Rusinek został wezwany na
przesłuchanie ¦>> sławnego Bachmayera... To w zasadzie przesądzało Łrawę i Franek
z ciężkim uczuciem bezsiły pożegnał się ¦ myślą o ratunku.
Tymczasem Rusinek wyszedł jednak z przesłuchania m własnych siłach. Teraz, o ile
dobrze pamiętam, po-Łt:trano się o przeniesienie go na blok 7, którego blo-fcowy Unek
miał już wobec Franka pewne zobowiązania, ntąd trafił na Sonderrevier, by wypocząć
po paru dętnych dniach w karnej kompanii. W tym czasie ¦grupa przechowywanych na
bloku 20, stanowiącym coś rodzaju przytułku, była już tak liczna, że dla odsepa-11
twania się od naprawdę chorych musieli spać po dwu w łóżkach. Sąsiadem Rusinka był
przybyły nieco wcze-¦j z Francji Bohdan Makarewicz, podobnie jak Ru-¦k obdarzony w
swoim czasie szczególną uwagą admi-racji SS. Utrzymanie tak jednego, jak i drugiego
w obozie chorych wymagało dużego wysiłku. Obaj mu-łioli więc w jakiś sposób
pracować na względy możnych, inek obejmuje obowiązki nieoficjalnego pomocnika
clonego" pielęgniarza szpitala SS, Trawniczka, z po-idzenia austriackiego Czecha, z
zawodu złodzieja. ;zcze lepiej ląduje Bohdan. Wiedząc o tym, że bóg izowy Leitzinger
wierzy w skuteczność kąpieli i ma-u nóg, zgłasza swoje usługi, z miną świadczącą, że
zystkie' koronowane głowy tego świata poddawały się
136
137
dobroczynnemu działaniu jego rąk. .,Znany i ceniaJ masażysta" wykorzystuje całą
swoją inteligencję i spnfl i osiąga to, że z chwilą koniecznego już opuszczenia objfl zu
chorych zostaje tłumaczem z języków francuslde^H i hiszpańskiego, które w pewnym
stopniu ma opanol wane. Odpada już groźba karnej kompanii. NiedługB potem
Bohdan, wykorzystując nagłą lukę, trafia cH Effektenkammer, jednego z najlepszych
komand w obcł zie. W międzyczasie nastąpiła redukcja lokalowa szpM tala, o czym była
już mowa. Ciągle jednak zjawia sfl na horyzoncie ktoś, dla kogo trzeba koniecznie
wygtjH spodarować choćby kawałek łóżka. Jednym z tycM którzy w ramach akcji
ratunkowej zostali „przeflanccH wani", jest Józef Putek, znany przed wojną dzialacB
ludowy. Ten trafia na trudny okres, jego przejście tifl rewir musi być uzasadnione
absolutną konieczności^! Cóż było robić? Putek zostaje niepotrzebnie zoperowąH ny —
wycinają mu zdrową ślepą kiszkę — ale jakł chory chirurgiczny, zdobywa automatycznie
prawo dfl pobytu w szpitalu. Potem Franek przenosi go na blok lM do linka, z
popierającą adnotacją w aktach osobowycliB Po krótkim pobycie na bloku Putek został
skierowanji do kamieniołomów i zatrudniony w oddziale kostkarzy,! co w pewnym
stopniu zwiększyło1 jego szansę przeżycia, I bądź co bądź była to praca pod dachem,
nie wymagająca! dźwigania i biegania z ciężarem, a także nie narażająca! na
bezustanne bicie. Po pewnym czasie Putek trafiał zresztą do pracy w Oddziale
Politycznym obozu i staje! się jednym z prominentów.
Okres, o którym mowa, to niewątpliwie najtrudniej* sze lata obozowe. Pod jednym,
wszakże względem różnią I się one pozytywnie od lat poprzednich. Duży napływ! do
obozu obcokrajowców różnych narodowości sprawia,] że widok Polaka nie wywołuje już
tak gwałtownej reJ akcji ze strony esesmana. Nie znikają oczy wiście bicie, I
138
¦inlyzm i okrucieństwo, ale znika w oczach i mięśniach
fcscsmana stan pogotowia, wywoływany zwykle pojawieniem, się czerwonego trójkąta
z: literą „P". Poza tym w dalszym ciągu nic się w obozie nie zmienia. Załoga
natorium nie cierpi na nadmiar wolnego czasu. W dalszym ciągu jedyną odskocznią i
jedyną ochroną przed groźbą dnia codziennego pozostaje obozowy szpila]. Jest to
jedyny azyl, któremu wielu zawdzięcza swoje
fccalenie — oprócz nielicznych szczęśliwców, których uratowały prawdziwe lub
wmówione kwalifikacje za-
|wodowe.
Chmury nad blokiem 20
Kiedy cztery rewirowe bloki zostały wydzielone
pod obóz jeniecki, na bloku 20 trzeba było pomieścić
I wszystkich chorych, personel oddziałów sanitarnych
oraz przechowywaną przez Franka grupę więźniów
szczególnie zagrożonych.
Grupa ta miała objąć część stanowisk administracyjnych w budującym się właśnie
obozie chorych. Na razie jednak wszyscy tkwili na bloku 20 i wszyscy musieli udawać,
że są czymś zajęci. Stąd pisarz miał wtedy aż trzech pomocników. Byli to dwaj Czesi,
Nesvadba i Hen-drych, oraz Polak Rusinek. Każdy urzędowy pielęgniarz miał po kilku
nieoficjalnych pomocników. Odpowiedzialny za stan na bloku Franek musiał mieć
wyjątkowo mocne nerwy.
W tym czasie do obozu przybywa ogromny transport Polaków z Oświęcimia, około
dwóch tysięcy osób. Stanęliśmy oko w oko już nie z nowymi przybyszami bezpośrednio
z wolności, ale z ludźmi obeznanymi z istotą obozów, ze zjawiskami tam powołanymi do
życia. Jak się po kilku dniach okazało, warunki pracujących były
139
w Oświęcimiu lepsze niż w Mauthausen, zaś sława teM obozu, która i do nas dotarła,
miała źródło w kolosallH śmiertelności. W tej fabryce śmierci do krematorił szli w
dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach ludsjB świeżo przybyli, dla których nawet nie
sporządzano «¦ dencji więźniarskiej. Natomiast więźniowie, którzy zfl stali
zakwalifikowani na bloki pracujących, znajdowł tam minimalne podstawy wegetacji i
większe M w Mauthausen możliwości „organizacji" chociażby dlatJ go, że znaczna
część stanowisk prominenckich była m początku w rękach głównie Polaków. W
transporJ tym, poza wspomnianym już Józefem Putkiem, przybM do Mauthausen m. in.
Wiktor Fronczak i Władek BujB kowski, którzy już niedługo mieli stanąć do akcji pfl
mocy. Transport ten uzyskał numerację od 11 do 12 tj sięcy. Zgodnie z naszymi
przewidywaniami został cl rozdzielony do pracy między kamieniołomy a oddzia budowy
nowego obozu. Nieliczni, którzy mieli odpd więdnie przygotowanie zawodowe, trafili do
oddziałów specjalistycznych.
Tempo pracy przy budowie Russenlagru zaćmiew wszystko, co do tej pory widzieliśmy.
Na wydzielonyi placu krążą lory wyładowane gliną i kamieniami, fur kocza łopaty i kilofy,
a nad tym wszystkim bez przerw unosi się wrzask podnieconych kapo i ich pomocników
Obok grupa więźniów ciągnie ciężki walec, ubijając trasy przyszłych ulic blokowych, a
jeszcze dalej zakład* się pierwsze prowizoryczne fundamenty pod bloki. okoła krążą
esesmani; na całym terenie nie ma miejsca,' gdzie można by na chwilę przystanąć, by
otrzeć potj z czoła,. Cały plac jest odkryty, każdy metr kwadratowy terenu jest
strzeżony i obserwowany. Tu nie ma możliwości chwilowej pracy „oczyma" -— tutaj
tempo nie słabnie od apelu do apelu. Na blokach nawet „zieloni" blokowi jakoś dają
ludziom spokój, widząc, że przy
140
aua Do-J| scaj potf(
r wytapiają z siebie ostatnią kroplę potu. Z każ-dniem wzrasta śmiertelność, a w kolejce
do kre-iium czekają stosy zwłok przedstawicieli wszel-|ch możliwych narodowości.
Czesi, Hiszpanie, Polacy, nawet znów nadchodzące małymi transportami grupki lydów
udają się codziennie na wielki plac budowy, [dzie praca absolutnie nie różni się już od
zapasów ze jmiercią, prowadzonych przez karną kompanię. Nie-;iedy zresztą do
pracy przy budowie oddelegowuje się :ałą karną kompanię. Budowa tego małego obozu
po-ilonęła nie mniej ofiar niż rozbudowa obozu rnacie-ystego, czy też budowa Gusen.
Teraz zatrudnianie po-'dynczych par nosicieli trupów mija się z celem. Na ¦asie
Russenlager—krematorium kilka razy dziennie lursuje specjalny wóz. Z powodu
stałego spadku licz->owego zdolnych do pracy do oddziału tego kieruje się Oraz to
nowych więźniów, niekiedy wyrywanych z in-lych komand. Poszczególni więźniowie z
niepokojem kują zawiadomienia przez pisarza blokowego I ewentualnych
przesunięciach personalnych. Z ulgą [witane są nowe transporty, które prawie w
całości kierowane są do budowy. Poszczególni więźniowie spodziewający się rychłego
przydzielenia do komanda Russenlager na własną rękę starają się o przydział do pracy
w kamieniołomach, w tych samych kamieniołomach, które do niedawna jeszcze były
symbolem grozy i rychłego wykończenia. Zatrudnienie w kamieniołomach miało w
tym okresie pewne plusy -— jako jedyny od-(l/.iał „zarobkujący", komando to nie mogło
wychodzić do pracy w składzie uszczuplonym, a poza tym najgroźniejsi kapo zostali
przerzuceni do nadzoru przy budowie nowego obozu, w kamieniołomach pozostali
głównie Vorarbeiterzy, pełniący obowiązki kierowników grup specjalistycznych.
Tempo prac przy budowie osłabło nieco, kiedy stało
141
le, że żadne transporty jenieckie nie przM :,tą wtedy pozostały już tylko prace wyko™ t
więc wymagające fachowych rąk. Tego roi iom w zasadzie nie sprzyja bicie i poganiM
pewnego dnia kolejno poczęto odwoływać c« jszych nadzorców, uważając słusznie, że
nfl iż tam właściwego zastosowania, y na blok 20. Nagromadzenie fikcyjnych zfl v sobie
zalążek niebezpieczeństwa. Pozycja az bardziej rzucała się w oczy, zaś pisarł eitzmger
nie cierpiał konkurentów. Obseł uka,' doszedł do wniosku, że w osobie teg<J se czaić
się jakaś niespodzianka. Znając trfl ę na bloku, gdzie sam poddawał się dobroł .biegom
kosmetycznym, zwerbował II Schutł hrera Ernstbergera (SS-Obersturmfuhrera)j m
urządził formalny nalot na blok 20. Kajł idzono zbiórkę personelu oficjalnego i nie« a
następnie padło oczekiwane pytanie: „OB j tu robią?", na które należało dać przynaj-1
iastkę względnie logicznej odpowiedzi. Naj 3 zmianie na stanowisku lekarza SS nowy]
rze nie zdążył obejrzeć ani „szpitala", ani zeJ ch. Niewiele myśląc Franek zameldował
wię>oi >S, że na bloku 20 znajdują się chorzy za-J tórych wywodzą się i zgromadzeni
„ozdro-j rn sam bez polecenia lekarza nie ma prawa] o wypisaniu chorego. Oczywiście
było to tłu-I jpsze niż żadne, ale i ono nie wyszło Fran-j rowie. Może by się nawet
skończyło na ma-, >biciu, gdyby nie drobny, zdawałoby się, I tóż Franek, jako
prominent, nosił zwykłe skó-j wiki więźniarskie, o stosunkowo cienkiej Składanie
meldunku oficerowi SS odbywało] sce między blokiem 19 i 20, która zabrukc
nna była „kocimi łbami". Sam ceremoniał stawania na czność musiał być połączony z
właściwym wszystkim iemcom „drygiem". Franek stając nieruchomo natrafił ¦odkiem
prawej stopy na wystający kamień, skutkiem p7.<'go utrzymywana siłą woli na miejscu
noga z lekka rżała, stwarzając pozór, że meldujący drży ze strachu, więc ma coś na
sumieniu.
Franek i Ferdel Burger zostali zaprowadzeni do obo-wej Schreibstuby, gdzie w
obecności prowadzącego ;<>ntrolę oficera SS oraz Arbeitsdienstfuhrera poddani ).stali
karze słupka. Ciągnięto ich przy tym za nogi, owadzając do całkowitego wyłamania
stawów barkowych. Zawieszenie nastąpiło w godzinach popołudni o-h i oprawcy liczyli,
że do momentu apelu „przesłu-thanie" zakończy się spodziewanym rezultatem. Jednak
Im! Franek, ani Ferdel nie odnaleźli w sobie chęci do ujawnienia czegoś ponad to, co
już zastało powiedziane, li r;dy po przeszło godzinie do> Schreibstuby przybył sam I
Sehutzhaftlagerfuhrer Bachmayer, sprawa nie posu-i się ani o krok naprzód. Zdziwiony
esesman spytał, i chodzi, został poinformowany, a na dalsze jego py-ie Ernstberger
stwierdził z nutą niezadowolenia v, "łosie, że niestety — nie „śpiewają". Bachmayer
pod-lj;il szybką decyzję: jeżeli nie wnoszą nic nowego — -lnic. Obecny przy tym
Arbeitsdienstfuhrer rozwią-pętlę przy belce stropowej baraku i obaj, jak dojrzałe ¦ >ce,
spadli na ziemię w kałuże własnego potu. Wstać ;ógł im Hiszpan, zatrudniony w
Schreibstubie jako p-n-ządkowy. Franek i Ferdel z trudem pokuśtykali na j blok.
Franek miał jeszcze obowiązek przygoto-v. mć raport na apel wieczorny, który miał się
rozpocząć v i kilka chwil.
Szczęśliwym trafem raport został przygotowany przez Wiisinka, który też w
odpowiednim momencie włożył Frankowi1 W bezwładne ręce książkę meldunkową, i
tak
143
niedawna ofiara „śledztwa" wyruszyła na spotk Blockfuhrera. Na jedno nie mógł
się Franek zdo a mianowicie na podanie książki esesmanowi, jak jego ręce były
zupełnie, zresztą na długie tygodnie, władne. Jak się okazało, esesman był
zorientowani Powiedział: „Ja wiem...", wyjął sam książkę z n Franka i
pomaszerował na plac apelowy.
Rozumiało się samo przez się, że więzień poddany kl rze słupka na swoje stanowisko
nie wracał. Oczywiśc dotyczyło to stanowisk prominenckich. W przypadł Franka
pozytywną rolę odgrywa obecnie Pepi Dorr Wykorzystuje cały swój wpływ na
Leitzingera, aby zostawił Franka na jego dotychczasowym stanowis Dorn przekonywał
Leitzingera, że dla samych „ziel4 nych" wygodniejszy jest na stanowisku pisarza oboa
chorych Polak, który w pewnym sensie czuje się leżny właśnie od nich, a więc jest
bardziej podatny ni wszelkiego rodzaju ustępstwa na ich rzecz. To chybB zadecydowało
i Franek nie był już atakowany od weH wnątrz. Ten sam Dorn wraz z dawnym kapo~vier
umieB jętnie wpływają na nowego lekarza SS, aby ten potwieiM dził wersję Franka, że
potrzebna była decyzja lekarza! W kwestii wypisania ze statnu chorych
„ozdrowieńców'S W ten sposób sprawa zostaje pomyślnie zakończona. PcH zycja
Franka nawet w pewnym sensie umacnia się, poi nieważ atak okazał się
bezprzedmiotowy. Jedynym I ustępstwem z jego strony jest czasowa emigracja części
podopiecznych na bloki zdrowych. Z bloku 20 wychodził wówczas i Sokół, który dostaje
się na blok do Unka.| Historia ta pozostawiła u Franka dwa urazy. Jeden to naturalny
skutek przeszło godzinnego wiszenia — prawie trzy miesiące trwający bezwład rąk. Do
Oddziału Politycznego musi być codziennie złożony tak zwanyl Todesmeldung,
podpisany przez pisarza blokowego, zaś] Franek nie był w stanie podpisywać. Wobec
tego Rusi-]
144
wyspecjalizował się w podrabianiu podpisu Franka.
'bił to tak znakomicie, że nawet wytrawni specjaliści
i potrafili dostrzec różnic.
Drugi — to uprzedzenie do butów o skórzanych pode-
\vach. Od chwili pamiętnego meldunku Franek nosi
uż stale drewniaki. Mniej eleganckie — ale za to bez-
mejsze, zwłaszcza że zbliżają się dni, kiedy napięcie
rwów może istotnie przyprawić go o- drżenie nóg.
Tak szczęśliwe zakończenie „wpadki" było jednak zja-
iskiem nieczęstym. Inny obrót przybrała np. sprawa
ohla, „czerwonego" Niemca zatrudnionego w szpitalu
S. Ten z chwilą drobnej zresztą „wpadki" na swoim p&-
iterunku nie znajduje odpowiedniego poparcia i bez wy-
źnych powodów spada z poważnego bądź co bądź sta-owiska. Interwencja Dorna u
Leitzingera daje tyle tylże Kohl zostaje po pewnym czasie skierowany do
acy w Effektenkammer, gdzie znajduje znośne wa-
nki wegetacji.
Franek i jego pomocnicy działają dalej. Nawiązują ontakty z blokowymi i funkcyjnymi.
Szczególne zna-
lenie ma utrzymanie dobrych stosunków z Unkiem,
óry mając na sumieniu wiele istnień zarówno obco-
ajowców, jak i własnych rodaków, w stosunku do Podków w tym czasie przejawia
daleko posuniętą sym-)atię.
Franek starał się pozyskać „zielonych" kapo, pracują-ych w kamieniołomach. To
przecież tak wiele znaczyło, by przy pracy nikt nie bił, aby od czasu do czasu moż-la
było wesprzeć się na łopacie czy innym sprzęcie ro->oczym i odetchnąć. Świadomość,
że trzeba obserwować vłko esesmana, dawała bardzo wiele. Esesmanów było nzecież
bez porównania mniej niż przedstawicieli admi-ristracji więźniarskiej. Złagodzenie kursu
kapo bardzo y.ybko dawało się zauważyć w wyglądzie całego od-
ziału. Akcja mająca na celu złagodzenie obozowego
10 — Nad pięknym modrym Dunajem
145
1
klimatu prowadzona była w pełnej i ścisłej tajemnic Stąd wielu pozostałych przy życiu
więźniów zmial w zachowaniu się niektórych kapo przypisuje świado mości zbliżającego
się końca wojny, który w pojęć wielu obozowych bandytów miał stać się momentem
wanżu. Tymczasem w wielu wypadkach przyczyny tyc zmian były bardziej przyziemne,
bardziej materialr i bezpośredniej natury — jakieś obiecane koneksje, jj kaś czasami
drobna zaliczka w takiej czy innej posta robiły więcej niż obawa przed mającą kiedyś
nadeji chwilą rozliczenia.
Akcja 186
W roku 1942 w Mauthausen rozegrała się pewna cieł kawa historia, epilog zbiorowej
mistyfikacji, jakiej do>B konano w jednym z więzień na terenie Polski okupował nej —
we Wronkach.
Od pewnego czasu znajdujący się w tym więzienni chorzy na gruźlicę otrzymywali
codziennie dodatkowo ] po pół litra mleka i po porcji białego chleba. Jak na stosunki
więzienne rzecz była kusząca, tak że wkrótce stała I się przedmiotem zainteresowania
szerokich rzesz aresz- I towanych, wygłodzonych na więziennym wikcie. Po
pewnym czasie we Wronkach powstaje jedyna w swoim rodzaju giełda — giełda...
laseczników Kocha. Probówka z plwociną chorego na gruźlicę staje się cennym
artykułem handlowym. W oficjalnych statystykach wie- j ziennych liczba chorych na
gruźlicę zastraszająco rośnie. Równocześnie poprawia się wygląd wielu więź-l niów.
Poważny wzrost liczby chorych na przestrzeni krót«l kiego czasu zaniepokoił władze
więzienne, które stanęły I
¦yobec problemu zbyt wielkiego zużycia mleka i białego żywa. Trzeba było coś z tym
fantem zrobić. A że hi-tlrrowcy byli zawsze zwolennikami radykalnych metod In-zenia,
pewnego pięknego poranka zebrano chorych 1 uświadczono im, że na dalsze leczenie
skierowani zo-Ltaną do specjalistycznego sanatorium na terenie Au-:. Już następnego
dnia transport 186 „gruźlików" ru-1 do najsłynniejszego w (dziejach Austrii sanato-
¦•ium — do Mauthausen...
Przybycie chorych do obozu nikogo nie zdziwiło. Ko-Łendant obejrzał sobie dokładnie
przedłożoną mu Zu-i;; mgliste, a doczytawszy się powodów przysłania mu (tych ludzi,
zaopatrzył listę krótką adnotacją: ,,Vergas-len" *, co w decydujący sposób rozwiązać
miało wszystkie problemy — łącznie z obawą co do ewentualnego rozprzestrzeniania
się choroby. Lista z adnotacją komen-danta wręczona została nowemu lekarzowi, dr
owi Bóh-michenowi. Dr Bohmichen nie ukończył podobno medycyny, ale dla potrzeb
obozu uznany został za w pełni kompetentnego. Nie był to właściwie zły człowiek i
trudno byłoby wskazać przykłady złego traktowania więźniów. Jego najbardziej
charakterystyczną cechą był paniczny lęk przed komendantem obozu. A poza tym dr
Bóhmichen miewał stale różne potrzeby...
Lista nowo przybyłych przekazana została z kolei Frankowi Poprawce, który przyjął1
cały; transport „gruźlików" na blok 19, włączony znów do szpitala obozowego |K>
zlikwidowaniu zajmujących go okresowo jeńców radzieckich. Już pierwszy rzut oka na
domniemanych chorych powiedział Frankowi, że coś tu nie gra. Oczywiście wśród
chorych na płuca spotyka się osoby o dobrym wyglądzie, jednak trudno było
przypuszczać, aby wszyscy ci zdrowo wyglądający — mimo warunków
1 Zagazować.
146
10*
147
więziennych — ludzie byli zaatakowani przez czyrtl gruźlicę.
Wątpliwościami swoimi Franek podzielił się z Rusią kiem i drem Czaplińskim.
Postanowiono, że Franł przeprowadzi rozmowę z całą grupą. Omamieni wzglęł nie
dobrymi warunkami w więzieniu i faktem, że prał cięż, jako gruźlicy, zostali
potraktowani wyjątkowł więźniowie ci byli święcie przekonani, że istotnie pofl dani tu
zostaną dalszemu leczeniu. Na pewne uwai Franka odpowiadali wręcz ironicznie, to
znów dawali mu niedwuznacznie do zrozumienia, że traktują jefl wynurzenia jako chwyt
propagandowy. Franek, patrzB na te okazy zdrowia, nie mógł się pogodzić z myślą, jH
oto za kilkanaście godzin zostanie po nich tylko kupka! popiołu.
Posunął się więc dalej. Pokazując im -widoczny ponai dachami baraków komin
krematorium, objaśnił, że jesfl to właśnie jedyne lekarstwo, stosowane w obozie w wjH
padku schorzeń tego typu, i używając już terminologii obozowej, brutalnie usiłował
doprowadzić im do świadc—1 mości, co ich wszystkich czeka. Gdy skończył, ujrzał do-
JI koła zdziwione twarze, na których nie stwierdził jednak śladu przerażenia ani grozy.
„Oni mi nie wierzą" — po-1 myślał zrozpaczony. Zrozumiał, że tym ludziom trzeba! dać
czas na przetrawienie tego, co usłyszeli. Pozostawił! im czas do wieczora. Niestety do
wieczora w postawiei „gruźlików" nic się nie zmieniło. Bezsilny już prawie! Franek
pozostawił im jeszcze czas do następnego dniał rano, aby się znów przekonać, że
prawda do nich niej trafiła. Ta ostatnia rozmowa odbyła się w obecności I dra
Cziaplińskiego i Rusinka. Wobec pełnej wahania po-J stawy „chorych" Franek sięgnął
po ostatni już argument, j za co w razie wydania się zapłaciłby własną głową. Wy-1
ciągnął będącą w jego posiadaniu listę przybyłych, a następnie poprosił dwu z ich grona
znających język nie-
:ki. Dopiero zamieszczona na liście nazwisk adnota-
lrj.'i komendanta obozu przekonała wszystkich, że masa jest oczywistą prawdą. Przed
grupą nowych więź-v rysuje się słaba nadzieja ocalenia. Trzeba poddać badaniom
lekarskim, na podstawie których wyjdzie
I na jaw, iż są symulantami, i jako tacy najprawdiopodob-
111 lej trafią do karnej kompanii. Lepsze jednak to niż ko-
Imora gazowa.
Ratowanie prawie dwustuosobowej grupy ludzi to już
lnie akcja, to cała operacja. Dr Czapliński podejmuje trudne i odpowiedzialne zadanie
zbadania całej partii
[nowych wyłącznie za pomocą słuchawki. Wyjątkowy talent medyczny dra
Czaplińskiego objawił się w obozie jeszcze niejednokrotnie. W późniejszych
okresach
I dr Czapliński nieraz będzie zastępował cały gabinet rentgenowski. Setki ludzi
zawdzięczają mu fakt, iż doczekali dnia wolności.
Po zbadaniu wszystkich dr Czapliński wyraził wątpliwości co do trzech, natomiast
pozostałych 183 uznał za najzdrowszych ludzi w Mauthausen. Cóż jednak znaczyła
diagnoza pisarza blokowego bloku 19, którą to funkcję pełnił wtedy oficjalnie dr
Czapliński? Należało zatem podbudować ją wynikami urzędowymi. Tu na arenę
wkracza znowu Rusinek. Organizuje odpowiednią ilość probówek, zaopatruje je
karteczkami z nazwiskami, a następnie zbiera plwociny wszystkich 183. Trzy osoby
podejrzane o gruźlicę zostają wyłączone.
W Mauthausen nie ma odpowiedniego laboratorium. Znajduje się ono w Gusen.
Probówki wędrują więc. do Gusen, skąd po kilku dniach wracają z wynikami
potwierdzającymi opinię dra Czaplińskiego. Przez tych kilka dni Franek omija z daleka
komendanta, który na jego widok mógłby sobie przecież przypomnieć sprawę i
zagadnąć go, co się stało z nowymi lokatorami bloku 19. Teraz nadszedł odpowiedni
moment, by wyjaśnić niepo-
148
149
rozumienie. Wtajemniczono dra Bóhmichena. Ten przerażony. W pierwszej chwili
odrzuca sugestię Frań! aby sprawę przedstawić wyżej, i dopiero wyraźna aluz; pisarza,
że tego rodzaju odkrycie podniesie jego wart i znaczenie w komendanturze, przekonuje
go. Nie duje się jednak iść do komendanta sam i zabiera ze sal Franka. W gabinecie
Ziereisa, widząc, że lekarz SS duże trudności z referowaniem, Franek sam wprowadzą
komendanta w szczegóły „nieporozumienia". Komendant aż podskoczył na krześle —
jak wiadomo, każdy szanujący się Prusak jest szczególnie wyczulony na wszelkiego
rodzaju oszustwa, mające na celu wprowadzenie władzy w błąd. „Solche Schweine! —
ryknął. — Oszukali. I to kogo? Niemców! Precz z tym całym bagażem! Do
kamieniołomów z nimi!" Zdumiony i w głębi duszy ucieszony Franek (nawet nie do
karnej kompanii!), wysłuchawszy wybuchu gniewu komendanta, szybko wykrztusił
swoje normalne: ,,Melduję posłusznie swoje odejście", i znikł jak kamfora.
Powróciwszy na bloki szpitalne, Franek pracował jak w transie. Wspólnie z Rusinkiem
przygotowali natychmiast listy Abgangów, parcelując 183 „cudownie uzdrowionych" na
różne bloki, między innymi i na takie, z których nie brano do kamieniołomów. Trzech
podejrzanych o chorobę wciągnięto w stan chorych.
Po kilku dniach komendant przechodząc przez obóz zawołał napotkanego po drodze
Franka i w familiarnym tonie zwrócił się do niego: „Na, Sackel, was macht dein
Simulantenkommando?" 1 Franek siląc się na poważną minę zameldował, że niedawni
gruźlicy pracują w kamieniołomach, aż furczy. Po chwili Ziereis stwierdził z nutką
melancholii: „Tak. Popełniliśmy jednak błąd. Wszystkich ich powinno się wysłać do
karnej kampanii".
No, draniu, co porabia twój oddział symulantów?
150
ek i tu nie wypadł z roli: „Tak jest, panie komen-incie. To było rzeczywiście
przeoczenie".
Więźniowie z uratowanej grupy trafiali w dalszym i szczęśliwie. Przypadek zrządził, że
było akurat pika wolnych miejsc w lepszych oddziałach pracy, tak
część z nich nie zaznała, nawet wątpliwej przyjemności pracy w kamieniołomach, nie
mówiąc już o tym, że wszyscy uniknęli karnej kompanii. Stosunkowo duży Iprocent z
nich przeżył. Z uratowanych przypominam [sobie Edka Rinkego, który szczęśliwie
ulokował się po pewnym czasie w kotłowni, Kowalczyka, awansowa-¦ nego wkrótce
potem do godności obozowego kominiarza...
Z grona trzech naprawdę chorych pamiętam Bogdana Wandelta, późniejszego
pielęgniarza szpitalnego, jednego z najbardziej ofiarnych i, bojowych członków grupy
oporu w obozie dolnym, już po przeprowadzce szpitala.
Akcja 186 może stanowić przykład pewnego zwrotu, jaki dokonał się w organizacji
pomocy. Coraz mniej spraw jest w stanie przeprowadzić jednostka, coraz częściej akcje
prowadzone są zbiorowo. Równocześnie pomoc obejmuje coraz szersze kręgi.
Niedługo przyjdzie czas, kiedy nie trzeba będzie przydzielać ról i zadań. Na-, stąpi
niejako mechanizacja czynności, zaś poszczególne tryby złożą się na całość coraz
doskonalszego mechanizmu. Ktoś będzie 'załatwiał sprawy związane z aprowizacją,
ktoś inny zajmie się organizacją odzieży i bielizny, jeszcze ktoś —kradzieżą i podmianą
zwłok.
Powoli kończy się improwizacja. W kolejnych akcjach funkcjonują już doświadczenie,
rutyna — w pozytywnym sensie tego słowa. Nikogo już się nie zawiadamia, nikogo nie
wtajemnicza. Każdy człon mechanizmu podejmuje codziennie swój bieg po ściśle
wytyczonej orbicie.
151.
Fantastyczne perspektywy dietetyki
Jak już wspomniałem, posiadacze kont otrzymywał w obozie tzw. kantynę. Na kantynę
otrzymywaliśnj minimalny zaledwie procent towarów wartościowych Olbrzymią
większość przydziału stanowiły rzeczy w wa runkach obozowych zupełnie
bezużyteczne, różne w zfl leżności od tego, czego aktualnie III Rzesza miała dufl
względnie za dużo. Tak np. swego czasu Niemcy ciefl piały na nadmiar proszku do
zębów, składającego siM jak wiadomo, głównie z kredy i mięty.
Było kilka takich kolejnych kantyn., w których szczęśliwi posiadacze kont otrzymywali po
dwadzieściai do czterdziestu torebek tego specyfiku.
Proszek trafił i na bloki chorych, wśród których rówj nież znajdowali się posiadacze
pieniędzy. Ilość proszku na górnych blokach wzrosła już do wielu kilogramów.
Na bloku 20 w izbie B leżała spora grupa więźniów' chorych na biegunkę. Jedynym
środkiem stosowanym: wówczas w obozie w takich wypadkach, jak również w
wypadkach innych chorób, było krematorium. Leków żadnych poza niewielkimi ilościami
węgla drzewnego nie było. Chorzy otrzymywali swoje racje żywnościowe, ale w tym
stainie zdrowia ich przewód pokarmowy nie przyswajał niczego. Toteż cierpiąc głód
bardziej od innych, podejmowali niejednokrotnie próby spożywania rzeczy zupełnie
niejadalnych. W tym stanie wiecznego nienasyconego głodu otrzymali przydział
kantynowy, który tylko w minimalnej ilości dawał się wymienić na środki spożywcze, a
który natomiast zawierał duże ilości proszku. Sprzedać tego z braku kupca nie można,
mycie zębów w obozie przy zaawansowanym stadium biegunki nie jest raczej zajęciem
pierwszoplanowym, wyrzucić szkoda, bo zawsze jednak to ciężki grosz. A więc? Nie
wiem, kto był pierwszy, ale faktem jest, że w pewnym
152
Momencie proszek wszedł na stałe do jadłospisu chorych B biegunkę. Jak by nie było,
wprowadzał pewne war-
ci wagowe do łaknącego obciążenia żołądka, a to już
; znaczyło. Efekt był wręcz rewelacyjny. Któregoś Inia Janek Spaleniak, pielęgniarz
opiekujący się tą gru-ki chorych, zameldował pisarziowi centralnemu z podziwem
graniczącym z niepokojem: „Nie wiem, co jest, ale chorzy przestali..."
Tak jest, przestali, i to, jak się okazało, na dobre. Po piku dniach blokowa latryna nie
była już oblegana, a chorzy jeden po drugim byli przenoszeni na normalne bloki
chorych, bądź też wypisywani na bloki zdrowych.
W ogóle pomysłowość więźniów w wyszukiwaniu rzeczy nadających się do jedzenia
była prawie niewyczerpana.
Niektóre „specjały" wywodziły się ze źródeł naukowych, niekiedy poprzez długi łańcuch
skojarzeń. Wiadomo, dajmy na to, było, że wartość pożywienia przyjmowanego przez
organizm ocenia się na podstawie ilości kalorii. Kalorie z kolei wiążą się z węglem —
słyszało się przecież nieraz: węgiel wysoko- czy niskokaloryczny. Wniosek prosty —
trzeba jeść węgiel. Coraz częściej, jako że moda jest zaraźliwa, spotykało się więc na
obozowych uliczkach twarze umorusane resztkami węgla. Żucie i smoktanie bez
przerwy kawałka węgla kamiennego działało sugestywnie i oczywiście na nic nie zda-'
łyby się perswazje. Tłumaczący cały bezsens zajęcia bywał wyśmiewany, zaś
poszczególni węglowi muzułmani sprawdzali ukradkiem, czy efekty są już widoczne.
Niektórzy nawet odkrywali u siebie przyrost ciała.
Pracujący w pobliżu pól uprawnych mieli możliwości tak zwanej drobnej organizacji.
Jakiś surowy ziemniak, burak cukrowy czy pastewny, marchew były delikatesami
najwyższego rzędu. Muzułman dysponujący pospolitym, zdawałoby się, głąbem kapusty
oglądany był przez
153
rzesze jemu podobnych z nabożną czcią. Zdobycze żywane były na surowo, nawet
jeżeli były to ziemniak Dostęp do ognia był bowiem dla olbrzymich rzesz muzułmanów
czystą abstrakcją. Niektórzy uciekali się d< półśrodków. Surowy ziemniak, brukiew, czy
też innj wartościowy kąsek wrzucony do ledwie ciepłej obozowej „zupy" stanowił
jedyne zagęszczenie tej tajemniczej cieczy. Po spożyciu zupy następował moment
delektoJ wania się „czymś konkretnym". Ot, coś jakby kawałek} mięsa z rosołu.
Wśród muzułmanów byli też specjaliści od penetracji śmietników. Kwadratowa skrzynia
zawierała w sobie czasami kawałki zgniłej cebuli, spleśniałe skórki od chle-l ba, liście
kapusty, czy nawet resztki kości, wszystko pc-ł chodzące z kuchni personelu SS, czy
nawet ze stołów kasyna oficerskiego. Przy pewnej dozie szczęścia można] tu było
czasem nasycić wieczny głód. Zajęcie to niosło z sobą dodatkowe emocje, jako że
przez pewien czasl śmietnik ustawiony był już poza linią posterunków dziennych.
Wprawdzie głód był często silniejszy od roz-l sądku, ale przy niepewnych, jeszcze nie
wypróbowanych esesmanach jedynie wytrawny żeglarz mógł decydować] się ma rejs.
Dni deszczowe, których było niemało, dawały dodat-kowe, jakkolwiek bardzo skromne
źródło pożywieniaJ Chwytano wtedy i konsumowano robaki.
W pewnych okresach czasu obiad w obozie składał się z dwu dań. Więźniowie
otrzymywali wtedy trzecią część normalnej porcji przyrządzonej na tak zwaną jarzynę
(krojona brukiew zaprawiona odrobiną mąki, bez tłusz- ¦ czu) i po kilka kartofli.
Oczywiście zimą w kamieniołomach trzeba było natychmiast zjadać wszystko w pier-^
wotnej postaci, to jest z łupinami, z resztkami słomy i piasku (gotowało się to jak dla
świń). Obieranie kartofli byłoby równoznaczne z zamarznięciem wszystkiego
154
i aszanych miskach przy kilkunastostopniowym mro-
Zresztą posiadanie jednej miski oraz kategoryczny :iz pobierania kartofli, dajmy na to,
w czapkę, zrnu-
iły do fasowania wspólnego obu dań. W obozie wa-1 iki były nieco inne, ale i tu
obieranie zakrawałoby na [rozrzutność.
Z obieraniem kartofli spotykamy się tylko „przy sto-l.nt" prominentów. Po grubości
obierzyn można nie-lnie zakwalifikować prominenta do któregoś z odła-i jw warstwy
posiadaczy. „Miliarderzy" pobierają kartofle i obrzucając miskę pogardliwym, wzrokiem
wycią-
ją ją w kierunku czekających nabożnie muzułmanów. < st jest bezinteresowny. W
zamian wymagają jedynie solidnego wymycia naczynia. „Milionerzy", z kpiącym w
prawdzie wyrazem twarzy, obierają grubo kilka więk-Izych sztuk, przełykają kilka kęsów,
po czym miska wędruje w kierunku stłoczonej wynędzniałej gromady. Drobni
posiadacze zjadają swoje kartofle, obierając je wszakże. Również i oni znajdują
chętnych na pozoistało-Ici. Są jeszcze ci „na dorobku". Z jednej strony chcieliby już
imponować, ale żal im kartofli — ich do niedawna głodne żołądki nie są skłonne do
wyrzeczeń. Po krótkich wahaniach zaczynają kartofle obierać, ale grubość, a raczej
cienkość skórki wskazuje na to, że wspomnienie głodu jest jeszcze bliskie. Ci po
skonsumowaniu nie mają odwagi wyciągnąć ręki władczym ruchem. Spokojnie czekają,
aż zjawi się chętny, któremu po prostu przesypują obierzyny do jego miski, zdając sobie
sprawę, że rzecz jest za mało atrakcyjna, aby można było żądać jakichkolwiek
świadczeń.
Cała reszta zjada kartofle z łupinami. Niektórzy kroją je na plasterki i obkładają nimi
chleb, uzyskując coś w rodzaju tartinek. Zdarzają się i tacy, którzy dokładnie linką
kartofle wraz z łupinami na miazgę, dodają do logo większe ilości łupin otrzymanych od
prominentów,
155
ugniatają to wszystko na placek, który na pewno w Ui tej chwili bardziej im smakował
niż niejeden świątec; mazurek.
W pierwszych okresach istnienia obozu zdarzały dni, kiedy w fasowanej w minimalnych
ilościach zn trafiały się pojedyncze kości. Ich konsumpcja to był c ceremoniał.
Szczęśliwiec, któremu dostała się kość, ol zywał ją dokładnie i nadgryzał, co się dało, a
następ zawijał ją w strzęp papieru i przechowywał do nast nego posiłku. Do nowej porcji
wodnistej zupy wkł pieczołowicie przechowywany i strzeżony skarb i po wypiciu wody
następował akt drugi oblizywania, łączony z próbą wysysania nie istniejącego szpiku,
wydobyciu wszelkich substancji smakowych kc miażdżono przy użyciu kamieni.
Miazga stawała ukoronowaniem posiłku.
W miarę upływu lat, które przynosiły pewne drobr ulgi w warunkach bytowych więźniów
(np. dostęp ognia w piecyku blokowym, mieszczącym się w pien szej, „dziennej" części
bloku) wymagania rosną. Oto nj niedawny zbieracz łupin zapragnął naraz smażonyc|
ziemniaków. Na przeszkodzie stoi tylko i wyłącznie bra tłuszczu. Paczki otrzymuje
przecież zaledwie niewieli procent więźniów, a dostęp do obozowej margarynji mają
tylko nieliczni. Od czego jednak pomyślunew Odrobina obozowej lury zwanej kawą
nalana na coś, dt zastępuje patelnię, i plasterki ziemniaków pokrywają! się brunatnym
nalotem, przypominając ,,do złudzenia"! podsmażane.
Jednakże pod koniec istnienia obozu przyszły takiB dni, gdy całe gromady ludzi, na
skutek braku koniecznej] ilości pożywienia dla wszystkich, zostały po prostu ska-1 zane
na śmierć głodową. Wysiłki pozostałej części więź-j niów, ich wszelkie próby pomocy
nie mogły objąć cało-j ści. Czy można opisać potworną siłę głodu, silniejszego!
1 godności człowieka? Tu głód zniszczył w człowieku fcystko, co wartościowe, całą
mozolnie przez wieki bu-mą pokrywę cywilizacji i kultury. Pękła bariera i norm. Nie
mam. wprost odwagi zagłębiać się szczegóły. Bo nie o osławione już zjadanie skóry od
u-asynów czy rzemieni zaprzęgów tu chodzi. Wkraeza-cy do obozu Amerykanie
natknęli się na ślady ludo-rs twa. Na wiele tygodni przed wkroczeniem do Maut-msen
pierwszych alianckich czołgów personel obozu lorych zmuszony był wystawiać własne
warty mające i zadanie obronę stert zwłok przed inwazją wygłodnia-Dych istot ludzkich.
Na perskim rynku
Nieustanne działanie hitlerowskiej machiny śmierci I nie zniweczyło wszystkich
normalnych przyzwyczajeń i odruchów ludzi, którzy pozostawali jeszcze przy życiu,
Obok najbardziej dotkliwego braku, braku Wolności, przeciętny więzień obozu
odczuwał jeszcze brak całego szeregu tak zwanych dóbr doczesnych, a nawet
pewnego rodzajuluksusów, jaknp. tytoń, papierosy, nic więc dziwnego, że i tu
funkcjonuje handel, oczywiście nielegalny. Najczęściej spotykaną jego formą jest coś w
rodzaju dwustronnej umowy. Ot, jakiś bogaty w zupę, natomiast pozbawiony kantyny
prominent znajduje sobie głodnego nabywcę, szczęśliwego posiadacza przydziałowych
papierosów czy tytoniu. Zawierają umowę na pewien okres czasu: konsument wpłaca
ratami przydziały „palenia", odbierając z kolei zupę codziennie po apelu wieczornym.
Jest to handel spokojny, nie grożący w zasadzie „wpadką", kontrahenci niczego nie
ryzykują. Niestety, zarówno liczba sytych, dysponujących dodatkową miską zupy
156
157
prominentów, jak i ilość posiadaczy pieniędzy na koncB jest ograniczona. Zresztą
posiadanie pieniędzy też niĄ wiele dawało. Szczęśliwy posiadacz miał bowiem pra™
określić jedynie kwotę, na jaką miał nastąpić wyH (maksimum 30 marek). Reszta nie
zależała już od niefl Wśród dostarczonych mu towarów niewiele było przaB miotów,
które mogłyby stanowić dla niego jakąś waB tość. Przeciętny przydział kantytraowy
więźnia składał sm np. z harmonijki ustnej, kilku grzebieni, noża, który ma natychmiast
odbierano, jako że posiadanie noża był w obozie zakazane, kilku tubek kremu czy
maści i wreszcie, za około dziesięć do piętnastu procent zadeklarował nych pieniędzy
— papierosy i tytoń, które też nie stanoj wiły wielkiego majątku, gdyż raczej dobre w
gatunku —« były drogie, a w obozie liczyła się ilość, nie jakość.
Papierosy i tytoń były zawsze jedną z najpewniej! szych walut, jakkolwiek ich wartość
ulegała różnym wal haniom — w zależności od stopnia nasycenia obozu. Bezpośrednio
po otrzymaniu kantyny przez szezęśliwJ szą część społeczeństwa cena porcji chleba
wynosiła dziesięć do piętnastu papierosów, a po kilku tygo-! dniach można było dostać
tęże porcję za jeden czy dwa papierosy. Zaczynają wygrywać najbardziej doświadczeni,
przewidujący/ zimni handlowcy. Wszystko zależy od umiejętności przechowania waluty
do chwili hossy.' Kilkudniowe opanowanie się i zaciśnięcie pasa to dodatkowe kalorie
dla organizmu. Oczywiście o ile w grą nie wejdą nieprzewidziane kataklizmy, jak np.
nagła kontrola sienników, która odbywa się dość często i zwykle niespodziewanie.
Sienniki odgrywały rolę safesów bankowych. Oczywiście znaleziony w czasie rewizji ty-j
toń czy papierosy zmieniały właściciela, przy czym prawy właściciel nie kwapił się do
ujawnienia.
Są też i place targowe. Tu panuje niepodzielnie han-' del dorywczy, nie oparty o żadne
umowy, jakkolwiek
158
za się, że jakiś klient upodobał sobie tego czy innego
¦a. W ten sposób zdobywa sobie w pewnym sensie
prawo pierwszeństwa nabycia towarów atrakcyjnych.
środek targowiska zajęty jest pod handel zasadni-
ii dobrami. Tu kupuje się zupę i chleb za papierosy,
Upę za „kiełbasę", o ile można tak nazwać kawałek
chlapu we flaku. Tu ruch jest olbrzymi, mimo że sprze-
ajacy nie wynoszą jednorazowo większej partii towaru
11 i kupujący nie tasaczą ze sobą wszystkich środków
abywczych, a to ze względu na ciągle istniejące niebez-
icczeństwo konfiskaty. Po dokonaniu sprzedaży jednej
artii towaru kupiec przynosi nową.
Nieco z boku uplasowany jest handel galanterią, ¦kką i ciężką. Tu oferuje się jakieś
wymyślne, sporzą-zone nie wiedzieć z czego akcesoria, mające zastępować '.<;ści
garderoby. Pulower ze starego pasiaka, kawałek sala, w rzadkich wypadkach
prawdziwego, stary worek «> cemencie, odpowiednio „skrojony", pozwalający na 'l-
zeciągnięcie przez głowę i włożenie rąk w boczne twory. Te „skafandry" mają swoją
cenę, gdyż jak głosi urna, zabezpieczają one przed deszczem i wiatrem. Tu andlują
tylko starzy wyjadacze.
Na krańcach targowisk sprzedają i kupują muzułmani. 7u rzadko kto ma atrakcyjny
towar, a mało kogo stać na ;i płacenie gotówką. Tu praktykuje się sprzedaż na raty baz
sprzedaż za zobowiązania, Kupuje się zupę za por-¦}() jutrzejszej „kiełbasy", a są nawet
i tacy, co wyprze-lają wszystkie swoje „dodatki" na wiele dni naprzód. )<zywiście
niedotrzymanie takiej niepisanej umowy koń-!zy się dla jednej :ze stron przynajmniej
mordobiciem, i niesłowny kontrahent nie ma już czego szukać na targu. ; potyka się też
akty kupna za mającą nadejść kantynę, ogóle „życie ponad stan" jest zjawiskiem dość
czę-m. Rzecz jasna, żaden „szanujący się" handlowiec nie ¦ awiera tego rodzaju
transakcji z ostatnią kategorią mu-
159
zułmanów ze względu na brak pewności, iż dłużnik trzyma do określonego terminu. W
tych partiach tar wiska wystawia się na sprzedaż przedmioty w rzeczy nikomu nie
potrzebne, jak stare cygarnicd drewniane, z których można od biedy wyskrobać
~*\oM przesiąkniętego nikotyną drewna, co w połączeniu z kM wałkiem gazety da
fantastyczne w smaku cygaro, J można nabyć kawałek wystruganego i oblizanego wielł
krotnie patyka do wygarniania resztek z odstawionej przez Kosttragerów kotła. Tu
sprzedaje się fusy od tfl zwanej kawy, które spełniają podwójną rolę. Spożywa™ w
większych ilościach napychają stale głodny żołądeB a wysuszone i zmieszane z
odrobiną SchnupftabaM nfl dają się do palenia w fajce, bądź też w gazetowej tutfl Tu
wyrafinowany smakosz znajdzie względnie mało uifl waną „prymkę" do żucia czy nawet
apetycznie wyglB dające łupiny rzekomo prosto „ze stołu" prominentó\iB Oczywiście
ruch handlowy, mimo bogatego asortymeniM jest tu słabszy niż w centrum targowiska,
po pierwszJ dlatego, że nabywcom wciąż brak środków, a po drugfl zarówno
sprzedawcy, jak i nabywcy poruszają się z trfl dem na opuchniętych, grubych, a mimo to
słabych nol gach. Czasem po „oddzwonieniu" na targowisku poz<M staje kilka
nieruchomych postaci, które jeszcze przfl chwilą próbowały „zrobić interes".
O ile kupowanie jedzenia od najedzonego prominent* miało jakiś cień sensu —
jakkolwiek ze społecznęł punktu widzenia były to nadwyżki należące właściww do ogółu
— o tyle sprzedawanie własnego chleba, zupB czy dodatków było właściwie krokiem
samobójczymi Ilość, waga i wartość otrzymywanych racji żywnościoJ wych w zasadzie
wykluczały utrzymanie się przy ży<M nawet ludzi nie pracujących. Każda rezygnacja z
włafl snego kęsa, sprzedanego za kilka „skrętów" tytoni owycH czy czasem
niedopałków, przybliżała więc koniec.
Później, kiedy ilość prominentów wzrasta i gdy wzra-¦a przeciętna, przypadająca
średnio na głowę więźnia >ula jedzenia, targowiska znacznie się kurczą, jakkolwiek do
samego końca trwania oboztu nie zanikają. Handel był w obozie zakazany i karany, a
tępienie go zywało na barkach przedstawicieli II administracji, tym wypadku odnośne
przepisy regulaminowe oraz /yczajowe prawa wewnątrzobozowe pokrywały się.
l.niejąca — mimo wszystko — jakaś wewnątrzobozowa loralność zabraniała więźniowi
sprzedaży własnego je-2nia. Nie była to bowiem czysto osobista sprawa po-zególnego
więźnia, jak nie jest nią usiłowanie ode-»:ania sobie życia.
W stosunku do przyłapanego na handlu więźnia przed-stawiciel administracji miał do
wyboru: zgłoszenie1 zapi-anego numeru do ukarania, co w najlepszym wypadku
tończyło się chłostą, lub też załatwienie sprawy od ręki, przynajmniej na pewien czas
odstraszało od handlu zmuszało do zjadania własnej racji żywnościowej.
- Nad pięknym modrym Dunajem
CZĘŚĆ TRZECIA
Aktorzy obozowej sceny
•
Władcy skalnej doliny
Oddziałem pracy, który pracował w zasadzie na cały I obóz, był przez długie lata
zespół kamieniołomów. [Wszystkie pozostałe oddziały bądź to przygotowywały tt ren
obozu do zamieszkania, bądź też spełniały różne [ czynności usługowe, konieczne w
każdym większym | skupisku ludzkim. Były oczywiście i oddziały zatrudnia-I ne w
większych gospodarstwach rolnych, było ich jednak niewiele, natomiast kamieniołomy
— to już było I coś. To codzienna praca tysiąca do tysiąca pięciuset więźniów, którzy
pracowali znacznie dłużej, niż trwa normalny dzień roboczy, a wieczorem byli
wykorzystywani jako środki transportowe do znoszenia kamieni na budowę murów
twierdzy w Mauthausen. Kamieniołomy to było ogromne przedsiębiorstwo,
zatrudniające robotników wielu specjalności, jak również wielkie ilości robotników
niewykwalifikowanych.
Kamieniołom Wienergraben to głęboka kotlina, zamknięta prawie ze wszystkich stron
granitowymi skalami, do której prowadziło 186 stopni wykutych w skale. Początkowo
wysokość niektórych stopni wynosiła trzydzieści—czterdzieści centymetrów. W roku
1942 stopnie zostały przerobione i stały się może nieco łagodniejsze. Podstawową
pracą w kamieniołomach było przygotowywanie surowca. Na ścianach kamieniołomów
poja-
165
wiali się tak zwani Maschinenbohrers, którzy za poi sprężonego powietrza wiercili
głębokie, niekiedy na : otwory, oczywiście w miejscach wskazanych przez fl wilnych
minierów. Z kolei następowało odstrzelei w efekcie którego na dno kotliny spadały
wielkie głajfl no i oczywiście masa drobiazgu. Nieforemne br^B i bryłki stanowiły
materiał do murów fundamentowyM Robotnicy niewykwalifikowani pod nadzorem kapo
H dowali je na samochody i wywozili. Mniejsze, ale :H remne kamienie trafiały do
kostkarzy, gdzie były rofl drabniane na kostkę brukową metodą zarówno ręcdH
(Plattenritzer), jak i maszynową (Spaltkammer). Dufl kamienie, o wadze dochodzącej
niekiedy do kilku tofl za pomocą wind łańcuchowych (Zugwin.de) przewracali
odpowiednio, po czym do pracy przystępowali wiertaezJ (Bohrer), którzy drążąc otwory,
a następnie wprowadzaj jąc żelazne kliny, dzielili głaz na kamienie nadające się do
obróbki kamieniarskiej. Kamieniołomy w MauthauJ sen specjalizowały się w produkcji
granitowych krawężJ ników, ale nie rezygnowano i z poważniejszych zamóJ wień — np.
zestawów kamiennych do budowy stadionów' sportowych, hal widowiskowych, a
nawet pomników.! W pewnym momencie nad ścianami kamieniołomów po-l kazała się
gruba lina kolejki linowej, służącej do prze-! noszenia całych olbrzymiej wielkości
głazów z miejsca na miejsce, co pozwalało na obróbkę kamienia w najbardziej do tego
celu stosownym miejscu.
Przygotowane przez „borerów" kamienie zbierała poi placach kamieniołomów specjalna
ekipa transportowa (Steinfahrer), która dostarczała je do bud kamieniarzy, a następnie
po zakończonej obróbce gotowe produkty na | place składowania.
Poza tymi stanowiskami i rodzajami zatrudnienia był 1 jeszcze młyn (Schotterbrecher),
w którym znaczną część ' kamienia mielono na żwir, w różnych gatunkach i różnej
166
grubości. Na przemiał szły tylko niewielkie ilości odpadów granitowych ze ścian
skalnych. Surowiec dostarczany do młyna pochodził z usypisk poziomych, a składał się
głównie z kamienia polnego. Wzdłuż torów kolejki wąskotorowej, ciągnącej się z młyna
w dół, usytuowano poszczególne oddziały robotników niewykwalifikowanych, którzy
przy wtórze ryku i bicia ładowali lory wy-dlubywanymi z gliny kamieniami. Był to jeden z
najgorszych rodzajów pracy. Lora nie napełniona natychmiast, i to czubato, była
świadectwem lenistwa, które karano dodatkową porcją bicia. W tych oddziałach kapo
dobierał sobie zwykle kilku pomocników, których zadanie polegało tylko na obserwacji i
biciu. Załadowane lory pchano ręcznie po niezwykle ostrej stromiznie; dopiero bodaj że
w roku 1942 na terenie kamieniołomów pokazuje się kilka lokomotyw spalinowych
służących do rozwożenia załadowanych wagoników.
Olbrzymia grupa zatrudnionych w kamieniołomach więźniów była dzielona na oddziały
mniejsze, zajmujące się określonymi już pracami. Na czele całego komanda
kamieniołomów stał tak zwany oberkapo, na czele zaś poszczególnych pododdziałów
— kapowie, bądź to fachowcy w grupach specjalistycznych, bądź też tylko „obersurowi"
nadzorcy w grupach niewykwalifikowanych. Przez wiele lat funkcję oberkapo pełnił
niejaki Zaremba, „zielony", rodem z Dolnego Śląska. Ten niewyjaśnionego pochodzenia
osobnik sam bił stosunkowo rzadko, przeważnie tylko w obecności esesmana, mając do
dyspozycji pomocników głównie w osobach kapo Steina i Bertla, z których drugi bił z
pewnym, powiedziałbym, umiarem i nie dokładał do poleceń esesmanów własnych
„dodatków". Bił jak kat, ale nie jak sadysta. Natomiast Stein, z pochodzenia Cygan,
kiedy zaczął, kończył zazwyczaj w momencie, kiedy nie było już żywego obiektu. Był
jeszcze kapo młyna, który po odejściu
1G7
Zaremby przejął władzę naczelną. Ten pałał wyraźni niechęcią do wszystkiego, co
trąciło słowiańszczyzną. Byfl też z lekka głupawy kapo Plattenritzerów, który zadoJ
walał się raczej krzykiem, i jeszcze kilku kapo małycfl fachowych komand, wiertaczy czy
maszynistów w winJ dach, którzy wykorzystywali piastowane stanowisk* prawie
wyłącznie do wiecznego wypoczywania w budacj i pichcili po wystawieniu „straży"
zdobyczne kartofle nfl różnych namiastkach tłuszczu. To byli ci, którym nfl należało
wpadać w oko.
Bylibyśmy jednak niesprawiedliwi, gdybyśmy nie pfl kazali innych. Każdy Polak, Czech
czy Jugosłowianin,) dostawszy się do kamieniołomów, marzył wprost o od-] dziale
prowadzonym przez kapo Emila. Emil, którego! nazwisko — Kozioł — mówiło wyraźnie
o jego przynan leżności narodowej, w obozie występował jako Niemiec ze względu na
miejsce zamieszkania (Dolny Śląsk). Dla-J tego też nie nosił litery „P" na trójkącie. Cóż
jednak] znaczyła litera wobec tego, co Emil czuł? Od chwili przybycia do obozu
pierwszych polskich transportów! Emil w miarę możliwości ściągał do siebie Polaków,
któ-j rych zatrudniał w charakterze kamieniarzy, bądź też jako transportowców
kamienia. Był to chyba jedyny w skalnej dolinie kapo, któiry wymagał od swojego
podwładnego tylko tego, żeby nie podpadł. Po przeniesieniu budy Steinmetzerów na
górę, w pobliże młyna, Emil zastosował wręcz metodę „posterunków", które miały strzec
spokoju w zatrudniającej sporą ilość więźniów j budzie. Ze względu na rzeczywiście
trudne dojście członkowie tego oddziału mieli wiele chwil pełnego oddechu, całkowitego
spokoju. Było to zarazem jedyne komando, które prawie przez cały czas istnienia obozu
nie podpadło. Pechowcem był sam Emil, który kiedyś na skutek przesadnego
lekceważenia poleceń władz co do tempa pracy i wydajności sam zarobił swoją porcję
poniżej
168
<a. Skończyło się tylko na tym, gdyż był to już rok |D43, a Emil był cenionym
fachowcem. Emil nie robił udnych różnic i nie faworyzował nikogo. .W jego budzie
lajdowali tymczasowe schronienie i księża polscy, i nauczyciele, nie znani nikomu
obcokrajowcy, których je-lynym poparciem było to, że się sami do Emila zwró-ili, a
akurat było wolne miejsce, byli i hiszpańscy anty-uszyści. Jednej narodowości Emil u
siebie nie tolerował. Jyli to Niemcy. Jeżeli się któryś z nich „przybłąkał", Umil kluczył tak
długo, aż doprowadził, w spokojnej rresztą formie, do „oczyszczenia powietrza" — jak
ma-rlał. Na terenie całych kamieniołomów utrzymywał kontakt z jednym jedynym
kapo Niemcem, a mianowicie Vincenzem (nazwiska nie pamiętam), który zresztą był
jego współrodakiem i chętniej mówił po polsku. Emil nienawidził Zaremby, którego
ochrzcił mianem „pienińskiego zdrajcy", czy też nawet „pienińskiej świni".
Poza przedstawicielami II administracji kamieniołomy otoczone były szczególną opieką
ze strony administracji SS. Na terenie kamieniołomów przebywał stale SS-
Hauptscharfuhrer Spatzenegger, pełniący funkcję tak zwanego Kommandofuhrera, i to
stałego. Niezależnie od l<igo kierowano tu dorywczo młodszych podoficerów ¦/.
komendantury. Był też specjalnie delegowany oficer SS dla spraw kamieniołomów,
który jednak ograniczał się do sporadycznych wizytacji. Postrachem więźniów był
Spatzenegger. Miał on szczególny talent bezszelestnego poruszania się. Szczupły,
wręcz chudy, średniego wzrostu, o smagłej twarzy, kroczył po placach kamieniołomów
jak duch i zjawiał się zawsze w najmniej odpowiedniej chwili. Był niezmordowany. Od
świtu do późnego wieczora krążył, trafiając do wszystkich zakamarków. Nieszczęsny
był los tego, kogo „Spatz" nakrył na chwilowym „relaksie", a już nie daj Boże na paleniu
w czasie pracy. Spatz nie należał do wybuchowych.
169
;p I
Spokojnie prowadził więźnia do swojego biura i t sam, czy też korzystając z czyjejś
wyręki, odmie: skazańcowi taką porcję bykowcem, jaką uznawał aktu nie za słuszną1.
Jedyną jego słabością było to, że dukował karę w wypadku natychmiastowego śmiat
przyznania się do winy. W przeciwnym wypadku d było co liczyć na ułaskawienie.
Osoba Spatza była {j strachem również i dla kapów, którzy na jego widok d stawali
nagłej gorączki. Można by śmiało powiedzieć, nie tyle groźny był sam Spatz, co jego
oddziaływanie i kapów. W jego obecności kapowie dwoili się i tro w krzyku, a głównie w
biciu, tak że szlak jego przejść przez kamieniołomy znaczyły bezwładne ciała pracuj
cych jeszcze przed chwilą więźniów. Spatz nie zmiei się do samego końca. W okresie
kiedy zaczęto coraz b^ dziej przykładać wagę do wartości więźniów-fachowcó^ Spatz
zdobył się tylko na tyle, że ograniczył ilość swa| przemarszów przez kamieniołomy i
raczej interesował Ą pracą robotników niewykwalifikowanych, których ubf tek nie
powodował zahamowań w produkcji.
Z niższych podoficerów pamiętam SS-Unterscha| fuhrera Mullera (bodaj że), który
budową przypomrni zawodowego boksera wagi ciężkiej. Ten chodził po k;
mieniołomach szukając ofiary, którą z kolei starał s jednym ciosem znokautować.
Znając jego upodobań! należało się od jednego ciosu bezwładnie rozkładać, mini że
czasem cios nie był aż tak piorunujący. Taki efe] zadowalał go całkowicie. Pamiętam
piskliwego SS-Ro tenfiihrera, który z wyglądu przypominał nieletniej chłopca, z
charakteru zaś był starym, rutynowany] oprawcą. To on próbował sztuki tańca butami
po b« władnym ciele i naduszał podeszwami gardła nieprz] tomnych ofiar. A przy tym
miał piskliwy głos, któr chwilami przywodził na myśl mutację. Był zresztą ni prawdę
bardzo młody.
170
Z oficerów najbardziej utkwił mi w pamięci SS-Ober-..iurmluhrer, którego nazywaliśmy
„Holzkopf". Miał n n istotnie głowę jaki wyciosaną w kawałku drzewa, tylko nie dość
zręczną ręką. Ten specjalizował się w obserwacjach poszczególnych grup więźniów za
pomocą polowej lornetki. Oczywiście jego zamiłowania zostały dość szybko wykryte;
zanim zdążył zejść na dół, trafiał już na inną grupę pracowników, no i na przyzwoite
tempo pracy. Był on właściwie bardziej głośny niż groźny, jakkolwiek czasami swoim
wysokim głosem ściągał do akcji Spatza i wtedy wszystko kończyło się gorzej.
Kamieniołomy pracowały od rana do wieczora, z krótką przerwą obiadową, ale bez
powrotu do obozu na apel południowy. Zupę przywożono samochodem z kuchni, lub też
w pewnych okresach przynosili ją specjalnie do tego odkomenderowani więźniowie.
Podobnie rzecz miała się i z odnoszeniem pustych kotłów. W porze obiadowej
odbywała się seria odstrzelań na Bruchu I (karnie^ niołomy były podzielone na odcinki,
tzw. Bruchy), oddzielonym skalnymi przegrodami od miejsca fasowania strawy.
Fasowało się podobnie jak na blokach. W poszczególnych rzędach starano się trafić na
koniec kotła, lub też w najgorszym razie na środek, aby złowić do menażki coś więcej
niż przezroczystą ciecz. Powodowało to pewnego rodzaju zakłócenia, które podobnie
jak w obozie były likwidowane za pomocą bicia — ręką lub chochlą. Oczywiście próby
utrafienia na koniec kotła były i tak daremne, jako że zwykle w odpowiednim momencie
wysuwali się do przodu zgrupowani kapo1, dla których rozdzielający kilkakroć sięgał do
kotła po drogocenną „treść". Bliski już swojego celu amator gęstego wypadał dokładnie
na początek nowego kotła i. po chwili przeklinając swój los, rozdzielającego i III Rzeszę
wypijał bez pomocy łyżki trochę gorącego płynu.
171
Bardziej urozmaicony był fasunek obiadu zir a szczególnie w dniach większego
mrozu. Wtedy wystał czyło chwilę poczekać, aby wodnista zupa w blasz: misce szybko
zgęstniała. Nie wolno było jednak z czeka* niem przesadzać, gdyż powstający w misce
lód nie dawał się w żaden sposób do spożycia. Już i tak pod nieć posiłku łyżka zgrzytała
po ziarenkach lodu.
Powrót do obozu poprzedzało czyszczenie butów jako jedyna czynność mająca jakiś
związek z higieną oraz ^ branie sobie odpowiedniego kamienia. „Odpowiedniego" to
znaczy takiego, który miałby dwie cechy: potężny wygląd — dla esesmana — oraz
stosunkowo mały ciężar —i dla więźnia. Kamień, który nie spełniał tych dwu wymogów,
stawał się przekleństwem losu, a niekiedy i początkiem końca. Zbyt duży —
zatrzymywał więźnia w drodze po wieczorny posiłek, niekiedy na zawsze, zaś zbyt mały
— sprowadzał na więźnia rozkaz odłożenie i podjęcia innego, wskazanego już przez
esesmana.
Kiedy w kilka dni po oswobodzeniu obozu spotkałem oficera amerykańskiego, z
pochodzenia Polaka, zdążającego z trudem po schodach z kamieniołomów i kiedy w
rozmowie wyjaśniłem mu, że wielu więźniów schody te pokonywało po kilkanaście razy
w ciągu dnia (karna kompania) z ciężarem na plecach, który to ciężar pokazałem mu na
przykładzie leżących wokół kamieni — popatrzył na mnie z niedowierzaniem. Był on
młody, silny,1 zdrów i miał w nogach tylko jedną turę po stopniach bez i żadnego
obciążenia — a już był zmęczony.
Polska stolica
Polacy byli w Mauthausen wszędzie. Na blokach jedno- i dwucyfrowych, w obozie
chorych i na blokach zdrowych. Pracowali w karnej kompanii, w kamienioło- |
mach, w Baukommando i w wielu oddziałach górnych, ' ch tak zwanych atrakcyjnych.
Byliśmy naprawdę I .zędzie i czerwony trójkąt z literą „P" w żadnym za-. . i tku obozu nie
budził sensacji. Podtrzymywaliśmy więc iradycję narodową. Ale Polacy mieli też w
Mauthausen swoją stolicę. Był nią blok 7. Na tym bloku język polski wyrobił sobie
pozycję języka urzędowego. Tu niektórzy spośród skromnej mniejszości niemieckiej
przedstawiali się nawet z dodaniem typowej dla polskich nazwisk końcówki. Mieliśmy
więc: Baumgartenowicza, Hackmań-skiego, czy też Lipmańskiego. Później, kiedy z tymi
spolonizowanymi" Niemcami żyliśmy już bliżej, mówiło się dajmy na to: „Mach doch kein
Blodsinn, ty stara głupia małpo", na co doskonale to rozumiejący rozmówca odpowiadał:
„Mach das wegkommst, ty taka twoja..." lub coś w tym rodzaju. Blokowy Unek mówił
0 sobie „ich ¦— stary", a pisarz blokowy zawiadamiał, że „heute kriegst du paczkę".
Wreszcie doszło do tego, że nawet w rozmowie prowadzonej między sobą należało
mieć się na baczności, gdyż miejscowi Niemcy większość słówek już pojmowali,
jakkolwiek sami nie potrafili jeszcze budować zlepków zdań. Na bloku tym, znajdują się
polscy przedstawiciele wszystkich grup roboczych. Oczywiście przeważają pracownicy
kamieniołomów, ale są tam i stolarze, i pracownicy magazynów,
1 ogrodnicy. Wprawdzie dla tak zwanych prominentów przewidziany jest lokal, wikt i
opierunek na bloku 2, w „komforcie" kategorii specjalnej, ale ci spośród nich, którzy
wyrośli z grona muzułmanów, z dziwnym uporem tkwią w swojej przedmiejskiej
kamieniczce...
Lokatorzy bloku 7 tworzą dość zwarty kolektyw, mimo że jak zwykle ludzie są przecież
różni. Ci jednak mają jedną cechę wspólną. W najgorszych nawet okre^ sach przeciętny
lokator bloku zachowuje dobry humor, ma w zapasie szereg dyskredytujących
państwowe i obo-
172
173
zowe ^osobistości kawałów i jakoś lżej podchodzi do nagłych a niespodziewanych
zmian.
Blok 7 składa się ze swojego rodzaju Warszawy lewoł brzeżnej i Pragi. Rolę miejscowej
Wisły spełniają urządzenia sanitarne, zaś Kierbedziak to Yorrauni — kory-' tarz
(miejsce, które miało to do siebie, że jak bardzo chciałeś dostać w mordę —
wystarczyło zapalić w nim1 papierosa).
„Lewobrzeżna" strona bloku 7 jest bardziej nowocze&l na, powiedziałbym, bardziej
zamożna. Część prawobrzeżna to raczej ta uboga krewna, przy czym właśnie.1 na jej
terenie zlokalizowana jest średniej wielkości nie-! miecka kolonia.
Wśród mieszkańców bloku: 7 przeważają starzy obozowi wyjadacze, z których każdy w
swoim czasie zahaczył o muzułmańską przynależność. Niektórzy nie zdążyli jeszcze
zapomnieć o tym okresie swojego obozowego żywota.
W mojej pamięci pierwsze miejsce — z wieku i urzędu — zajmuje blokowy trubadur,
stary śląski „pieron" ¦ Tomiezek. Popularny Józek ma to do siebie, że nawet
bezpośrednio po oberwaniu uśmiecha się wyrozumiale, a za chwilę szuka swojej
„spielkasty" (przedpotopowej guzikowej harmonii) i już na bloku rozlega się: „Duli, duli
na łące..." Tomiezek należy do starej generacji, ma już w tym okresie ponad
pięćdziesiąt lat, pracuje w kamieniołomach, a mimo to maszerując z obciążeniem po
schodach często nuci ten swój, jak go nazywa, Platten-ritzermarseh.. Jego humor jest
zaraźliwy. Przy jego przyśpiewkach śmieją się nawet Niemcy, nie rozumiejący przecież
treści. Józek jest koleżeński, najlepiej czuje się w zespole, nawet z tymi „pierońskimi
warszawiakami", jak nas nazywa. Usposobieniem jest młodszy od wielu najmłodszych,
a przy tym wpływa na nich dobroczynnie. Jest starym działaczem komunistycznym, ma
za so-
174
te przeżyć, ale zawsze towarzyszy mu uśmiech a w rychłą zmianę.
( Maczają go nie mniej popularnie postacie śląskich pie-K)w, Wranik, Kaput, Czyż. Ci,
jakkolwiek również chowu ją formę, odznaczają się jednak właściwą przed-iwicielom
Śląska powagą. Z tej samej grupy mamy zcze Pieczyka, wesołego, dobrodusznego
maszynistę zy „cugwindzie" w kamieniołomach, na II Bruchu, kojnego,
zrównoważonego Mierzwę, .;przewodniczą-iro cechu kupców" Mariana Szatę,
wielkoluda Golimow-iego, Tadzia Łukaszewskiego, szesnastoletniego cywilno obrońcę
polskiego Śląska, czy wreszcie jeszcze jed-go śląskiego pierona, również Józefa,
Pierchallę. Ten tatni jest dość typowym nosicielem naszych cech naro-owych — dla
udowodnienia swojej racji rzuca się mia-nwicie w wir dyskusji, z której wie, że w
najlepszym Łzie wyjdzie z „błękitnymi oczami". Świadomość nie-niknionej porażki nie
jest dla niego hamulcem... Jeżeli rzeź kilka dni widzieliśmy Józka bez śladów „rozmo-y",
pytaliśmy go z niepokojem, czy przypadkiem nie <vst chory.
Ma swoich przedstawicieli Śląsk, ma ich i Poznań. >Vidzimy Staniszewskiego,
układnego mimo warunków stroju dżentelmena, wiecznie zamyślonego Stefka
tVojtkowiaka, widzimy poważnego przedstawiciela ,vładz miejskich w jednym z
poznańskich powiatów, ! zeźnika.
Z Krakowskiego pochodzą Artur Woźniak (człowieku), siak (człowieku) i Pogan
(człowieku). U tych w rozmowie chyba 90 procent słów to „człowieku". Bez tej wsta.wki
nie potrafiliby się porozumieć.
Łódź reprezentuje drugi Rzeźnik, Henio, kucharz doskonały, który każdą wolną chwilę
poświęca na wypró-bowywanie swoich gastronomicznych talentów... Jest i Bydgoszcz
— Edek Woźniak, pracownik kolum-
175
ny transportowej, jeden ze specjalistów od lewych pr rzutów, Aleks Lajer, szewc-
organizator, Edek Rir i inni.
Polska południowo-wschodnia ma swego reprezent w Tadziu Doskoczyńskim. Ten
wychowanek jedr z domów dziecka ma złote ręce. Nie ma roboty, której nie poradził,
zaś wachlarz produkcji i usług tego jedli osobowego warsztatu jest bardzo szeroki. Od
pierśek ków z włosia poprzez artystyczne cygarniczki i bla z numerkami na rękę do
najmodniejszych swetr<! Tadkowi nie trzeba pomagać, jego pozycja jest dzi własnym
talentom ustabilizowana. To on musi odrzu szereg zamówień, na które brak mu czasu.
Mamy jeszcze wielu, wielu kolegów z różnych stroi kraju. Przedstawić należałoby
Władka Szczypę, z zavJ du ekonomistę, który w obozie poczuł naraz wolę boża do
stolarki i prawie od samego początku parał się z powodzeniem. Franka Kmiecika i
Walka Matejką, ni| rozerwalną parę urwisów, z których jeden artystycz prał zdobyczne
koszule, drugi natomiast artystycz fałszował na skrzypcach... Stefka Łuczaka,
kamieniar maszynowego, specjalistę od kostek. Z poważnej gen< racji nie można
zapomnieć o drze Putku, działaczu lud< wym, który znalazł ciekawy „schron", a
mianowic pracę w Oddziale Politycznym, czy o Leinbergu, filmo\ cu ze Lwowa, czy
wreszcie o Zbyszku Bernackim, dz księdzu polskiej parafii w Paryżu, który wsławił się
tyr że „przerzut" wielu par butów wojskowych ulokows w biurku szczególnie surowego
esesmana, szefa ogród nictwa, skąd zresztą wkrótce je „podjął".
Kolej teraz na sporą gromadę warszawiaków, jako pierwszy mój stary obozowy druh
Kazio Ulewie który jakkolwiek urodził się w Klimontowie, a późni* mieszkał w
Sosnowcu, z charakteru jak najbardzi« przynależał do obozowych „Piecyków". Kazio
upar
176
I „na posterunku" w kamieniołomach. Najpierw wraz z Tomiczkiem
Plattenritzermarsch, potem >wał się w budzie Emila, gdzie udawał wobec in-i siebie,
że obrabia większe sztuki granitu, a wresz-w drodze „awansu" trafił na urzędnika do
biura
kamieniołomach.
Nie było w obozie postaci, której nie potrafiłby naśla-
rwać warszawiak Julek Krasnodębski. W jednej chwili
utrafił przybrać postawę i wyraz twarzy osoby naśla-lowanej. Raz przeszedł samego
siebie i zademonstrował blokowego Unka. Wspiął się wówczas na wyżyny (unsztu, ale
też oberwał w mordę, ile się zmieściło.
Nieco innego typu zasługi ma Władek Bujakowski. Był Łn znakomitym jak na
warunki obozowe piłkarzem li wraz z Arturem Woźniakiem, Lesiakiem i innymi był
wyraźnie faworyzowany przez blokowego Unka, protektora wszystkich sportowców.
Władek pracował w kolumnie transportowej, gdzie wraz z Edkiem Woźniakiem doszli do
perfekcji w szmuglu.
Było jeszcze wielu, z których część odeszła z transportami do innych obozów.
Pamiętam Antka „Kacapa", który odznaczał się takim tupetem, że znając jedynie rym do
słowa ,,oui" przez pewien czas występował w kamieniołomach jako tłumacz z
francuskiego. Był Stasio Grze-siuk, który odszedł jeszcze z 13 bloku do Gusen,
Zygmunt Staniszewski, który odszedł do jednego z podobo-zów, i wielu, wielu innych.
Ozęść — mimo wszystko — nie dotrwała do końca. Cała grupa warszawiaków została
rozstrzelana w roku 1940, wielu zginęło w najrozmaitszych okolicznościach.
Najbardziej wrogo do Polaków nastawionym elementem poza „zielonymi" przestępcami
byli niemieccy aspołeczni. Ci ze szczególnym upodobaniem operowali „pol-.skinii
świniami" i „śmierdzącymi psami". Mieli za sobą nie lada poparcie, bo cały sztab
niemieckich funkcyj-
12 — Nad pięknym modrym Dunajem
177
nych. Sami zresztą również opanowali szereg dających im władzę w ręce...
Bomba wybuchła któregoś dnia na bloku 7. Zgodni z naszą umową z Unkiem na bloku
nie wolno było pajfl Nawet wysoko w hierarchii obozowej ustawieni pronB nenci Polacy
wychodzili z papierosami przed blok. Nii przestrzegali tej zasady koledzy Unka, ..zieloni"
AustrlB cy, z których wielu było do Polaków jak najlepiej usfl sunkowanych. Dlatego
patrzyliśmy na to przez paloł Pech chciał, że któregoś dnia na nasizym bloku zjawił sfl
kapo jednego z prominenckich komand, „czarny", którj z wyraźną nonszalancją obrzucił
wzrokiem paląc przed blokiem Polaków, a następnie wkroczył do barakB z zapalonym
papierosem. Po raz pierwszy zareagował liśmy tak gwałtownie, że potrzebne były usługi
sanitB riusza. Konflikt, w którym po stronie „poszkodowanego"1 wystąpili „czarni"
prominenci i ich „zieloni" pobratymJ cy, zakończył się dla tych ostatnich niekorzystnie.
By-, liśmy w tym czasie już za silni. Wiele dni trwało ostre pogotowie i zarówno my, jak i
oni nie pokazywali się pojedynczo na placu apelowym. Po pewnym czasie wszystko
ucichło... Jeszcze czasem ktoś komuś „wtłoczył" z powrotem do ust „Saupolacka",
jeszcze było kil-: ka prób rękoczynów i wreszcie strona przeciwna skapitulowała.
Skapitulowała ostatecznie, tak że nawet zatrudnieni w kamieniołomach „czarni" kapowie
nie próbowali szukać rewanżu na słabszych Polakach, zbyt bowiem obawiali się reakcji
w obozie. W tej świętej wojnie wyróżnili się szczególnie: Władek Bujakowski, Józef
Pierchalla, Tadzio Doskoczyński, Henio Rzeźnik, Kazio Ulewicz, Staszek Gołębiowski.
Wydarzenie to było symptomem istotnych zmi w stosunkach obozowych. Coraz
częstsze są teraz zmiany na stanowiskach funkcyjnych. Coraz więcej Niemców
odchodzi z transportami, czy to do innych obozów, czy
178
r. licznych podobozów — filii Mauthausen. Prawie reguły na opuszczone stanowiska
przychodzą obcokra->wcy, głównie Polacy. Rok ten jest dla Niemców Mauthausen
szczególnie niedobry. Spadają z najpoważniejszych, niebotycznych, zdawałoby się,
stanowisk. V-okiem dla niemieckich „zielonych" był upadek Lager-:hreibera Leitzingera.
Wydawało się, że ta opoka prze- wszystkie ataki, wszystkie burze i huragany. Tym- ten
potentat, prawa ręka Bachmayera, zaufany lomendanta Ziereisa, pewnego dnia stał się
nagle zby-trczny. Własna pozycja wydawała mu się tak silna, że zaczął popełniać błędy.
Postawił na niewłaściwą kartę i przegrał. Miał i tak wiele szczęścia, że spadł tylko ze
(stanowiska... Na jego miejsce awansował Czech Pany, zaś na stanowisko zastępcy
wysunięto Austriaka Mar-śalka. Była to najbardziej dotkliwa klęska, jaką przeżyło w
Mauthausen niemieckie grono „zielonych". Pro-' ces spychania zielonych ze stanowisk
trwał nieprzerwanie. Każdy tydzień przynosił wiadomość o nowych „upadkach", a
zarazem o nowych awansach. Niektóre, atrakcyjne oddziały pracy obsadzone były
wyłącznie przez obcokrajowców (SS-Bekleidungskammer, Haft-
lingsbekleidungskammer).
Ale przodował w tej mierze obóz chorych. Tu pozostawienie na stanowiskach
blokowych Niemców było posunięciem czysto taktycznym. Praktycznie rzecz biorąc
mieli oni bardzo niewiele do powiedzenia. Cała władza była w rękach Polaków, z
którymi współpracowali Czesi, Rosjanie, Jugosłowianie i nieliczne jednostki innych
narodowości. Jeżeli blok 7 nazwaliśmy polską stolicą, to obóz chorych należy
potraktować jako olbrzymi polski ośrodek, kierowany głównie przez polską
administrację, otwierający gościnnie swoje wrota dla wszystkich ludzi dobrej woli,
pragnących skutecznie pracować dla potrzeb ogółu. Tu działał znany nam już dobrze
pio-
12*
nier — Franek Poprawka. Jego zastępca, również pr stawieiel starszej generacji —
Kazimierz Rusinek. czelny lekarz obozu — dr Czapliński, kierownik lat torium —> prof.
Ławkowicz, jego pomocnik — Fel< Stegliński, aptekarz — Banaeh, pisarz ambulatorii
i izby przyjęć, znów stary znajomy — Franciszek Sok kapo kuchni i kapo kartoflami —
Ignae Knopiński i fin Idziak. A wreszcie gromada pisarzy blokowych Józef Cyrankiewicz,
Henryk Rafalik, Marian ćwiklińs Olejnik i inni.
A cały zespół lekarzy, wśród których przeważają prz cięż polskie nazwiska?
A oddziały górne? Dezynfekcja — kapo Maks OstroM ski, kolumna transportowa —
grający pierwsze skrz Woźniak i Buj akowski, pralnia — Marian Szafkows kotłownia —
Edek Rinke, kuchnia obozowa — Józ Andrzejewski, kasyno oficerskie — kapo i
-osobisty charz Ziereisa — Czesio Matecfci, kuchnia SS — kap Marian Bartkowiak, w
magazynie mundurowym SS poza mną Edek Bułat, Staszek Dziedzic, Józek Wąsowic
W magazynie odzieżowym dla więźniów — kapo Fredeh Grabiak i niezapomniany
twórca legend o świętych pańskich, również z 7 bloku, Aleks Lajer. W EffektenkanM
mer — początkowo Bohdan Makarewicz, potem Wiktc Fronczak. W SS-Kantine —
Boguś Koniczek, w apt« SS -— Kocjan, dentysta SS — Szymandera, stolarnia Władek
Szczypa, kominiarz —¦ Kowalczyk. Jeszcze „bau-biuro" z kapo Matyskiewiczem, z
Mariar.em Boguszer i Tadkiem Witkiem. W krematorium mamy Mariana L" wickiego i
lgnąca Bukowskiego, na bloku 5, w tak zwanym szpitalu górnego obozu, spotykamy
dra Tadzia Krzemińskiego. W Oddziale Politycznym — wspomnianj już Józef Putek, a
w biurze zatrudnienia — Kazik Star i Piotr Helak. Nie brak Polaków i w tej części
administracji, która kieruje bezpośrednio życiem więźniów
180
Blokach. W górnej Schreibstubie mamy Romana Chło-<!/niskiego, który dodatkowo
zatrudniony jest w Auf-ii.-ihmekommando (biuro zajmujące się sporządzaniem list nowo
przybyłych, a więc dające możliwości wyławiania niektórych osób); są też pisarze
blokowi: na bloku 6 — Norbert Fabisz, na 17 — Bujwid, i jedynak sztu-bowy na bloku 7,
Jurek Kupiecki, lokator tego od samego początku polskiego bloku.
Nie wolno nam zapomnieć o kapo wydzielonej z od-
I działu krawców grupy tzw. Fuhrerschneider — Franku Kokocie. Ten niezależnie od
swojej urzędowej funkcji Spełniał jeszcze nieoficjalną rolę nadwornego krawca .samego
komendanta. Ile dawał ten zaszczyt, mogą po-
I wiedzieć ci, których Franek dożywiał. W oddziale krawców ŚS znajdujemy jeszcze
Janka Kaciczaka, zaś na bloku 8 Wydrę-Nawrockiego, który również jak najlepiej
zapisał się w księdze polskich „potentatów".
Nie było więc — jak widać — prawie żadnego ważnego ogniwa w strukturze
organizacyjnej obozu, gdzie nie mielibyśmy naszego przedstawiciela, naszej, że tak
powiem, wtyczki. Cóż jednak robili tam ci ludzie? Kapo, kapo, kapo... Krótkie, lecz
zasadnicze wyjaśnienie. Kapo, o których mowa, i kapo kamieniołomów to coś zupełnie
innego. Tu najbardziej odpowiednim określeniem funkcji byłoby chyba „kierownik
grupy". Ci ludzie musieli pracować, niekiedy i za innych, a w obozie spełniali
odpowiedzialne funkcje „falochronów", o które rozbijała się niechęć, a nawet nienawiść
przedstawicieli „zielonej" administracji więźniarskiej, czy też administracji SS. Lecz
przede wszystkim pokazani na tych kartkach ludzie tkwili wszędzie tam, gdzie biły
źródła pomocy, możliwości niesienia jej innym. To oni byli odpowiedzialni za właściwy
kierunek tej działalności. To od nich zaczął się łańcuch usług, jakże często
świadczonych potem szerszym, kręgom osób.
181
Nie znaczy to jednak, że blokowaliśmy wszystkie stępne, a decydujące dla całokształtu
spraw obozom pozycje. Nie. Tam, gdzie były sprzyjające warunk chętnie
wprowadzaliśmy więźniów innych narodowość Tak też na szeregu pozycji znajdujemy
wielu pobratyn ców czeskich czy jugosłowiańskich, że przypomnę tyli obóz chorych, a
w nim zastępcę naczelnego lekar dra Padjena, Otto Neswadbę, prof. Buszka,
Jir Hendrycha — czeskich pisarzy Schreibstuby i blokó\ i wielu, wielu innych.
Znamy nazwiska Czechów, Jugosłowian, Rosjan, Auj striaków, Francuzów i wielu
przedstawicieli innych na.\ rodowości, którzy z pełnym poświęceniem włączali s do akcji
pomocy. Nie zapominajmy jednak, że Polać byli w Mauthausen grupą liczbowo
najpoważniejszą i będąc grupą najstarszą, najwcześniej ruszyli do szturmu. Nasza
walka o pozycje nie. była bynajmniej łatwa. Na jej szlaku legły dziesiątki tysięcy
muzułmanów walczących. Jedynie nieliczni stanęli na szczytach.
Ofensywa „badylarzy"
Jednym z oddziałów zapewniających trochę spokoju przy pracy było komando
Gartnerei, tj. zespół ogrodników. Jak już wspominałem, w pierwszym okresie istniały
pewne minimalne szansę dostania się małego odsetka obcokrajowców do oddziałów
pracy zatrudniających fachowców. Zależało to w znikomym stopniu od posiadanego
fachu, a w ogromnym — od szczęśliwego splotu okoliczności, od przypadku.
Pierwszymi Polakami, którzy trafili do ogrodnictwa już w 1940 roku, byli Aleks Miller
oraz Franek Wojok, obaj z Pomorza. Ten ostatni zapisał się w mojej pamięci
182
że śniły mu się na przemian czerwone i graniaste ie. Pierwsza z nich świadczyła o
nadchodzącym polu vślnym dniu, druga była gwarancją oberwania w mor-lę. Do tej
dwójki dobił w czerwcu 1940 Stasio Gołębiow-.. .•¦lxi. dotąd ceniony pedagog. Trafił tam
poprzez pszczoły, to znaczy z powodu zapotrzebowania na pszczelarza, do którego to
zawodu poczuł nagłe powołanie. Dalsi Polacy w oddziale to Paweł Rogulski, Józef
Grzywiński, Henryk .lagliński i Henryk Łabędzki. Ci znów zawdzięczali swoją karierę
pierwszej kantynie. Kilka paczek papierosów i tytoniu, które trafiły we właściwe ręce, i
obietnica nasi cpnych przy najbliższych przydziałach kantynowych zabezpieczyły na
pewien czas skromne warunki wegetacji garstce świeżo upieczonych „badylarzy".
Kapo oddziału był Willi Gartz, zaś pisarzem Karl Donecker — obaj „zieloni" Niemcy,
jednak tolerujący pod swoimi rządami znienawidzionych ogólnie Polaków. Wydaje się,
że niejaki wpływ na stosunek władz ogrodniczych do naszych towarzyszy niedoli mieli
zatrudnieni tam Vineenz Zellbrot (później rozstrzelany), August Ka-lemba, Ernst
Bartosch i Willi Jabłonka, pochodzący z Raciborskiego. Wszyscy oni, występujący
wprawdzie jako Niemcy, i to „zieloni", zachowali pełną znajomość języka i ich stosunek
do Polaków był życzliwy, wykluczający jakiekolwiek szykany.
Uplasowanie się grupy Polaków w ogrodnictwie stwarza początkowo niewielkie, później
coraz większe możliwości przecieku do obozu tak wartościowych i cennych produktów,
jakimi są w owym czasie, przy groźbie szkorbutu, cebula, pory czy selery. Są to na
razie, w roku 1940, nieśmiałe próby, próby, które jednak w przyszłości rodzą
„organizację" na wielką skalę.
Jak wynika z niezbitych dokumentów, już w roku 1942 na 38 300 sztuk wysadzonych
porów uzyskano udokumentowany rozchód 2 830, co stanowi około sie*-
183
1
m joł
dmiu procent. Cała pozostała, ponad dziewięćdziesi^ procentowa reszta po prostu
„wyszła", przy czym drogi były znane wielu. I dostawcom, i odbiorcom. I poprzestając na
porach, należy dodać, że i przecięta! „uzysk" cebuli był znacznie procentowo niższy. A
prfl cięż wszystko to odbywało się pod ścisłym nadzorflł w czasie pracy i przy bardzo
częstych i surowych koM trolach w bramie obozowej.
W roku 1941 do składu „ogrodników" dobiło jeszcj dwu Polaków, pochodzący z Łodzi
Marat, z zawodd rzeczywiście „badylarz", oraz niezupełnie jeszcze „ukaH czony"
ksiądz, niejaki Zenek Michalak. Zenek Michała! to była postać godna podwórzowych
ballad. Kiedy cl przyszedł do oddziału, najwięksi spece od kradzieży braH się z podziwu
za głowę. Może wielebny dziś probosz<B którejś tam parafii na terenie województwa
łódzkiej czy poznańskiego weźmie mi za złe ten wybuch szczerośdB ale nie mogę się
oprzeć chęci pokazania jednego z ińm wielu artystów tej miary, tym bardziej że nie były
'U grzechy popełniane w imię własnych egoistycznych kJ rzyści. Zenek Michalak był
złodziejem nie tylko obdaB rzonym dobrym nosem. Był on organizatorem upartym] i
wytrwałym. Brzydził się detalem i pracował, można by powiedzieć, naukowo-. Sam
ubiór Zenka potrafił wield powiedzieć fachowcowi tej branży. Spodnie jego to najJ
szersze spodnie, jakie można było "znaleźć w zasobach] odzieżowych magazynu dla
więźniów. U dołu zainstalo-1 wany był mechanizm sznurkowy, pozwalający na ścisłej
związanie wylotów nogawek, w których można byłoj przenieść zaopatrzenie dla średniej
wielkości kiosku warzywnego. Z upływem czasu apetyt Zenka rośnie. Później
niezależnie od zaopatrzenia obozu w owoce i warzy-1 wa Zenek sięga do branży
przemysłowej, zaczynając' praktykę od magazynu mundurowego SS. Nazwisko] Zenka
często przewija się w kronice obozowych afer (
184
1 trudno byłoby nawet skomasować całość jego wyczy-[rińw.
Jedną z mniejszych wprawdzie, ale mogących mieć iczne zakończenie afer była mało
w obozie znana a brzoskwiniowa. Główną postacią jest w niej wspo-| umiany już
„pszczelarz" —• Staszek Gołębiowski. Na .dniowym stoku Mauthausen rozciągały się
słoneczne I larasy obsadzone drzewami owocowymi. Tam to właśnie [któregoś roku
owocowała jedna brzoskwinia. Jej drobne [jeszcze owoce zostały przeliczone przez
komendanta obozu w obecności Kommandoiuhrera ogrodnictwa, SS-
Oberscharfuhrera Henselera, oraz stojącego obok skromnie, z czapką w ręoe,
Stasia Gołębiowskiego. Z rachunku wynikało niezbicie, że na drzewku jest pięćdziesiąt
osiem owoców, które komendant życzył sobie otrzymać po całkowitym doj rżeniu w
pełnym wymiarze ilościowym. Opiekunem drzewka mianowany został Stasio
Gołębiowski. Nominacja polegała na tym, iż komendant wytłumaczył „polskiemu psu",
co się z nim stanie, jeżeli choć jeden owoc nie trafi zgodnie z przeznaczeniem. Po kilku
dniach oniemiały ze zgrozy Stasio stwierdził brak dziesięciu sztuk owoców, o czym
oczywiście nie zameldował. Po dalszych trzech dniach stwierdził brak następnych
kilkunastu, a po upływie dziesięciu dni od momentu rozpoczęcia się procesu
dojrzewania na drzewku pozostało tylko dwadzieścia brzoskwiń. Była to akurat sobota.
Przerażenie Staszka przerodziło się w rezygnację. Jeżeli za jedną brakującą
brzoskwinię miała grozić śmierć, a on ma do dyspozycji tylko jedno życie, to co może
się stać przy braku pięćdziesięciu ośmiu sztuk?... Niewiele myśląc wraz z kilkoma
kolegami zerwali resztę... Część pracowników komanda ogrodników
wychodziła do pracy również w niedzielę przed południem. Także i w tę niedzielę
Staszek wymaszerował razem z oddziałem, po czym przystąpił do przygatowa-
185
nia jednej z większych mistyfikacji. Na terenie praJ przechowywał otrzymane z
magazynu mundurów^ SS nowiutkie buty, zaopatrzone w twarde podków* i
przepisową ilość gwoździ. Przywdział więc tę cz^ł ekwipunku, po czym udał się pod
pozbawioną już owoców brzoskwinię. Tutaj długo dreptał wkoło, odciskuw niezliczoną
ilość śladów. Na zakończenie wydeptał w wilgotnej ziemi ślady w kierunku
baraków, zajmował nych przez część załogi SS. Dostawszy się na terej twardy, gdzie
nie było już możliwości pozostawienia dalszych „drogowskazów", okrężną drogą udał
się d<| sobie tylko znanego miejsca, gdzie zakopał buty, i prze-l bywając ostatni odcinek
drogi boso, dotarł do szopy! ogrodników, gdzie włożył własne buciska. Po nadejściu!
Kommandofuhrera ze zbolałą miną zameldował mu o zaistniałym fakcie,
sugerując niedwuznacznie udział esesmanów w kradzieży. Stary Henseler żachnął się
jak] ukłuty szpilką i pokuśtykał (cbromał) na dotknięty! świętokradczą ręką teren.
Tu, obejrzawszy ślady, doszedł' do wniosku, że do kradzieży istotnie przyłożył rękę ktoś
z góry i popędził co sił do komendanta. Ten po przeprowadzeniu wizji lokalnej mocno
zdenerwowany zarządził nawet konfrontację śladów, która jednak nie dała rezultatów...
W październiku 1943 roku Stasio Gołębiowski został > awansowany ze stanowiska
pisarza oddziałowego, któ- ' re to stanowisko objął po Karlu Doneckerze, na sta- i
nowisko kapo ogrodnictwa. Urząd pisarza objął po Stasiu Zenek Michalak, stwarzając
sobie w ten sposób jesz- i cze lepsze warunki rozszerzenia zasięgu akcji. W tym czasie
kuchnia SS i kasyno oficerskie w dowolnych ilo- i ściach otrzymuje z ogrodnictwa tylko
liście solerów i porów, wszystkie pozostałe zaś nowalijki i rarytasy wa- j rzywnicze są
ściśle wydzielane przez zeispół ogrodników.
„Organizacja" (czytaj: kradzież) warzyw z ogrodnictwa
186
mogła pozostać zupełnie bez konsekwencji. Co jakiś /as ktoś wpadał, co z kolei
zmuszało Franka do inter-fencji, polegającej na ściągnięciu spalonego do siebie. acy
przeszkoleni w twardej szkole organizacyjnej dzia-fcze byli zawsze mile widziani... I tak
to szopę ogrod-
fików opuszczają kolejno: Aleks Miller, Paweł Rogulski wreszcie Zenek Michalak,
któremu zaczął się już grunt
:ilić pod nogami.
Najdłużej na zagrożonym posterunku wytrwał Stasio łołębiowski. Z ogrodnictwem
pożegnał się zresztą nie
powodu wpadunku, a raczej za tak zwany pysk. Było to w listopadzie 1944 roku.
Któregoś z ponurych dni wizytował Stasio wraz z nowym Kommandofuhrerem.
Gillichem (w owym czasie SS-Rottenfuhrerem, starszym strzelcem) tereny rozbudowy
obozu, na których planowano wiosną założyć coś w rodzaju trawników. Gillich był
postacią mało ciekawą. Serbski Volksdeutsch, zatrudniony w swoim czasie jako
pomocnik ogrodnika na dworze jugosłowiańskiego króla, w obozie cierpiał wyraźnie z
powodu niskiej szarży i robił, co mógł, aby zdobyć upragnione szlify kaprala. Między
nim a Gołębiowskim (obaj byli widocznie w złym nastroju) doszło do' wymiany zdań na
temat ówcześnie aktualny — a mianowicie cudownej broni. Gillich był uprzejmy spytać
Stasia, czy zdaje sobie sprawę, gdzie przebiega w chwili obecnej front. Ucieszony
Stasio stwierdził radośnie, że tak, i po^ dał jako linię frontu Wisłę. Gillich z kolei nie
pozostał dłużny i w krótkim przemówieniu zlikwidował całe niebezpieczeństwo,
stwierdzając, że na wiosnę wróg będzie już za górami, za lasami... Spytany z kolei
przez więźnia, jak on sobie to wyobraża, rzucił kilka wzniosłych sloganów na temat
cudownej broni. Tu tyradę przerwał brutalnie Stasio (rozmowa toczyła się w cztery oczy)
krótkim, lecz dobitnym: „Scheise konnt ihr machen" 1...
1 G... możecie zrobić.
187
Następnego dnia kapo Gołębicwski był już tyli zwykłym Gołębiowskim, przy czym nawet
zmieniono m komando, z którego po dwu, zdaje się, dniach, jako nagi acz
niezaprzeczenie chory, zniżył swoje loty do oboa chorych.
Niezwykły tupet, wręcz bezczelność, którą zamanife
stował Stasiio w rozmowie z Gillichem, mogłaby wydl
wae się czymś dziwnym, gdyby nie to, że incydent ó]
miał miejsce w ostatnim już okresie istnienia obozj
Ostatnie miesiące obozowe charakteryzowały się wła
śnie narastającą bezczelnością, szczególnie starych więd
niów wobec esesmanów. Temuż Gilliehowi zdarzyła si
kiedyś niemiła przygoda. W ostatnim okresie samolot
alianckie bombardujące austriackie ośrodki przemysłu
we już prawie zupełnie bezkarnie przemierzały płachł
nieba nad III Rzeszą, przelatując często nad naszym obc
zem. W takich wypadkach ogłaszano alarm lotnicz
i wszyscy mieli udawać się do schronu. Oczywiście wiej
niowie nie kwapili się do opuszczania bud, w któryc
pod nieobecność esesmanów panowała niczym nie zmą
cona swoboda. Z sobie tylko wiadomych powodów eses
mani zarządzili więc, aby do uchylających się od scho
dzenia do schronu więźniów — strzelać. W kilka dn
później w czasie alarmu lotniczego do szopy ogrodnikóv
pełnej wesołego bractwa wpadł z rewolwerem w ręki
Gillich krzycząc, że będzie strzelać. Na to któryś z więa
niów, oczywiście starych stażem więźniów (nazwiska nie
stety nie pamiętam), podszedł z uśmiechem do Komman
dofuhrera, mówiąc, rzecz jasna, w płynnej niemczyźnie
„Co się z panem dzieje? — i biorąc go za spodnie oi
strony «północnej» ciągnął: — Pan jest całkiem mokry
Kommandofuhrer. Czyżby miał pain pełne spodnie?'
Wyciągnięty pistolet trafił do kabury i zdaje się, ta.
Gillich już zbyt często tym żelazkiem nie straszył.
Bezczelność przejawiała się nie tylko w słowach, lecj
188
asem również i w czynach więźniów. Swego czasu Sta-10 Gołębiowski, jeszcze w
okresie sprawowania urzędu Łapo, w chwilach wolnych od zajęć własnych pracował
dodatkowo w magazynie mundurowym SS. Któregoś wieczoru, przytroczywszy sobie
tu i tam parę nowych esesmańskich butów, kilka par skarpet i trochę innego drobiazgu,
wchodził ze swoim komandem do obozu. Tu stwierdził fakt, który mógł zaszokować
największego flegmatyka. Oddział został wytypowany do ścisłej rewi-|v:ji. Sprawa jasna.
Znalezienie przy więźniu przedmiotów przeznaczonych do użytku esesmanów z
wyraźną wskazówką co do źródła ich pochodzenia oznaczało w najlepszym razie
spokojną śmierć przez powieszenie. Nie był żadną pociechą fakt, że Stasio nie byłby w
tej ostatniej chwili osamotniony. Zaczęta od końca oddziału rewizja utknęła na małym
(małoletnim) Leonku Rózanie, który miał za tak zwaną pazuchą kostkę masła.
Rozpoczął się akt bicia. Ale rewidujący Arbeitsdienstfuhrer nie zauważył polskiego
opakowania masła, czego nie przeoczył natomiast Stasio. Na gromkie zapytanie
esesmana, do kogo należy produkt, wystąpił i oświadczył, że do niego, wyjaśniając
pochodzenie masła faktem otrzymania przed kilkoma dniami paczki. Oczywiście żaden
z esesmanów nie dopuścił nawet do głowy myśli, że tak otwarcie przyznający się do
własności, występujący i meldujący się kapo pod ubraniem ukrywa cechy wielbłąda.
Otrzymał masło z powrotem i pożegnany „przyjacielskim" „Hau ab!" odmaszerował w
kierunku gotowych do apelu szeregów 7 bloku.
Mimo przedsmaku skutków ewentualnych nieudanych akcji transporty artykułów
spożywczych, jak i przemysłowych szły dzień w dzień, zaś procent ofiar, stosunkowo
mały, świadczył o rutynie i talencie organizatorów.
189
Rozrywki sportowe
i inne
Łatwo sobie wyobrazić, że sport nie był w MauthaJ sen zjawiskiem masowym. Nawet
tak popularny sport 1 piłka nożna uprawiali tutaj tylko nieliczni. A jednak m wet ten
przez jednostki uprawiany sport w jakiś spał działał korzystnie na nastrój i
samopoczucie ogółu wiM niów.
Już późną jesienią roku 1940 na placu apelowy* znajdującym się jeszcze w innym
miejscu, niż to pamid tają późniejsi więźniowie, pojawiła się pierwsza „piłka! Oczywiście
była to piłka produkcji lokalnej. Uszyta ni« przez rymarza, a przez krawca, jako że
zarówno skóra jak i dętkę zastępowały iszmaty. Ostatni raz miałeia z taką piłką do
czynienia w wieku lat siedmiu czy ośmiuj Taką właśnie piłkę kopnąłem sobie (raz
jeden tyłka zresztą — bo jako muzułman, szybko wysiadłem) na jesieni roku 1940 i o
dziwo1, proszę mi wierzyć, poczułen^ się jakoś inaczej. Oczywiście miałem pecha i już
do końca rozgrywek prowadzonych tego dnia przez najedzą^ nych więźniów,
przeważnie Niemców z II administracji, piłka nie wyleciała na out z mojej strony, mimo
że czatowałem na taką chwilę jak kot na mysz. Tym niemniej kibicowałem do końca,
niepomny, że na bloku czyści się właśnie szafki. Oczywiście oberwałem za tol kilka
razy w mordę, ale czułem się zadowolony. Przeżyłem swój pierwszy ,,dobry" dzień w
obozie. W nocy śniło mi się, że biegam z piłką przy nodze po zielonej murawie boiska i
jak twierdził mój sąsiad, głośno przez' sen krzyczałem...
Pojawienie się pierwszej piłki zapowiadało dalsze sportowe emocje. Ciekawa była
reakcja esesmanów na tę namiastkę sportu...
W obozie Mauthausen znajdowało się wielu znanych i mniej znanych sportowców.
Między innymi również
rekordzista-świata w biegu na tysiąc pięćset metrów, Otto Peltzer. Wysoki, lekko
zgarbiony, w okula-h, z narastającymi znamionami muzułmana w wyglą-o ile
pamiętana, był on nawet mieszkańcem naszego I, polskiego, jak już wtedy mówiliśmy,
bloku. Mieliśmy '/. drugiego Peltzera, jednego z lepszych niegdyś nie-lieckich pięściarzy
wagi lekkiej. Jak się potem okazało, obozie aż roiło się od sportowców —< od dawnych
liszpańskich sław piłkarskich, poprzez różnych naro-lowości większej i mniejszej
rangi bokserów, głowie zawodowych, aż do niedawnych reprezentantów ,)(!
szczególnych krajów w różnych dziedzinach. Oczywi-k:ie najbardziej w cenie byli
piłkarze i bokserzy, jako irzedstawieiele tych dwu dyscyplin sportowych, którym .
warunkach obozowych dano największe możliwości, •/. racji ich największych walorów
widowiskowych. Mieliśmy tam i naszych championów. Już w roku 1940 znalazł się w
obozie Henio Jaźnicki z warszawskiej „Polonii", później Artur Woźniak, popularny
„Artek" z krakowskiej „Wisły", a wreszcie Lesiak z krakowskiej ..Garbarni". Na
samo zakończenie do Edka Rinkego, kolisty w boksie, dołączyli najpierw Wasiak, brat
słyn-nrgo przedwojennego szermierza ringowego, sam bokser, I potem i sam wielki
„Kajtek"-Czortek, były wicemistrz Europy, jeden z najdoskonalszych techników w swojej
wadze. Ale to wszystko dopiero później. Początek był skromny i jak powiedziałem,
stanowiła go szmacianka. Oczywiście kopali tylko prominenci i prawie wyłącznie
Niemcy, jako że inni ani nie mieli sił, ani nie zostaliby dopuszczeni. Skąd niby taki
„Saupolack", taki pierwotny, choć niby europejski dzikus do piłki nożnej, gry bądź co
bądź dla dżentelmenów, cóż z tego, że z zielonymi trójkątami?
Chyba gdzieś w porze letniej 1942 roku ruch sportowy przybiera na sile. Powstają zręby
pierwszych drużyn na-
190
191
rodowych, przy czym dla uniknięcia zadrażnień dri ny przybierają nazwy klubowe,
najczęściej jednakże 11 zwy klubów wiedeńskich. Jednym z zaciekłych fanifl ków sportu
piłkarskiego jest w obozie Unek. Ten „ziofl ny" Austriak, rdzenny wiedeńczyk, jest istną
encykS pedią piłkarstwa. Pamiętam, jak byliśmy zdumi^B kiedy recytował z pamięci
składy nawet naszych, pJ skich, klubowych jedenastek, kolejnych mistrzów lim wych,
najlepszych strzelców; potrafił wręcz; precyzyM oceniać reprezentacje piłkarskie prawie
wszystkicM krajów. On to był głównym organizatorem nie tylł samej gry, ale również i
kostiumów, piłek, <j nawet ovM ginalnych bramek. Jako pierwszy, już na cJużym pla9
apelowym, rozegrany został mecz pomiędzy „ViennaB w której występowali piłkarze
Polacy, a „RapideiJB gromadzącym Niemców. Mecz ten zakończył się porażka
„Vienny", a Unek, jako blokowy „polskiej 7" i protektł „Vienny", był niepocieszony i... przy
okazji bił w mordi wszystkich nawijających mu się pod rękę Niemcó\B Rozchmurzył się
po dwu bodaj że tygodniach, gdjl ,,Vienna'.' wzięła rewanż. Wszystkie mecze tych dwin
drużyn były bardzo zacięte, a palma pierwszeństwa] przechodziła z rąk do rąk. Sytuacja
zostają częściowo! rozładowana, gdy z biegiem czasu w szraiiki wstąpiła! drużyna
hiszpańska, potem drugi zespół polski, z kolei drugi zespół hiszpański, drużyna
jugosłowiańska, tak żel w końcu co niedzielę odbywały się po południu co najJ
mniej dwa spotkania. Dobrze, ale po> co to yszystko?__
spyta ktoś. Już samo zainteresowanie sportem dawało-ogromne korzyści. Kiedy na
„stadionie" uwijano się za piłką, kiedy zapaleńcy ścierali sobie 'kolana i łokcie na
betonowej powierzchni placu apelowego, z bramkarze po każdym występie
przypominali ofiary wypadków samochodowych, esesmani i wielkorządcy z obozowej
administracji zapominali o całej swojej powadze i wiel-
192
kości, a szary tłum więźniów Tgruez, szereg "godzin pozo-»:awiany był sam sobie, co
było fantastyczną wprost formą wypoczynku. Nikogo nie zapędzano do próbnego Jania
łóżek, czy też czyszczenia szafek, połączonego rozbijaniem głów i łamaniem nosów,
a nawet nikt nie •agował na widok śpiącego w kącie między blokami Iniuzułmana i nikt
mu tego dobroczynnego snu nie prze-I ry wał.
Wśród esesmanów, jak również wśród funkcjonariuszy II administracji było wielu byłych
czynnych spor-lowców i wielu zapalonych kibiców. Niemieccy prominenci zaczynają
więc zakładać się między sobą o szansę i iszczególnych zespołów, a co za tym idzie,
interesować o grającymi w nich więźniami i dożywiać ich. Poszeze-olni sportowcy
otrzymują od swoich możnych sympatyków zupę, chleb, dodatki. Zaspokoiwszy własny
głód ;:cortowcy przekazują te dobra dalej, swoim kolegom. Szczęśliwi blokowi, na
których blokach mieszkają aktualni zwycięzcy, organizują dodatkowe „miski" z kuchni,
dzięki czemu i innym coś się dostanie.
Po piłce nożnej na arenę obozową wkracza boks. W stolarni obozowej zbudowane
zostaje podium na ring, nie wiadomo skąd znajdują się przepisowej grubości liny, mata
ringowa i inne potrzebne akcesoria, a co najważniejsze — rękawice bokserskie, no i
przede wszystkim prawdziwi bokserzy. Jest ich niewielu, nie ma więc mowy o meczach
drużynowych, ale co niedziela na ringu odbywają się dwie do trzech walk. Jak
daleko-.sięgam pamięcią, widzę stałą rywalizację Edka Rinkego, jednego z ocalałych z
pamiętnej grupy 186, z Niemcem Peltzerem. Hiszpański kolos Paolino, imiennik byłego
mistrza świata w wadze ciężkiej, nie mając przeciwnika prowadzi tylko walki
sparringowe, w których po- przeciwnej stronie występują kolejno mniej głośni, ale ak-
13 — Nad pięknym modrym Dunajem
193
tywni swojego czasu zawodowi bokserzy niemie
Jedna z takich nierównych walk szczególnie mocr
utkwiła mi w pamięci. Było to krótko po zjawieniu ¦
w obozie polskiego, początkującego zresztą boksera Wi
siaka. Był to niewątpliwie talent i gdyby nie ciężki
przeżycia obozowe, kto wie, jak by się potoczyła jeg
kariera. Ten dowiedziawszy się, że Paolino nie ma prz<
ciwnika, założył się z olbrzymem, że mimo różnic
przynajmniej trzech—czterech wag, nie przegra z ni]
przez nokaut przed upływem pięciu rund. Zakład sai
w sobie był o tyle ważny, że wygrywający otrzymywj
ufundowaną przez kogoś tam premię kilku bochenków
chleba. Oczekiwaliśmy spotkania z napięciem. Wiek
szość była raczej pewna, że Paolino-, posiadający ręc
wielkości mandoliny, a pięści jak spore bochenki, za
łatwi drobno przy nim wyglądającego Polaka już prze
upływem pierwszej rundy. Okazało się jednak, że tech
nika i wola walki wiele znaczą, Początkowo Paolin
trochę lekceważył przeciwnika, ale pod koniec czwar
tego starcia jechał już na całego... Minęła piąta i ostatni
runda i Wasiak, blady bo blady, na pewno wewnętrzni
nielicho wytrzęsiony, oklaskiwany opuścił ring, a z
nim, wyraźnie zdeprymowany, zeskoczył na ziemi
Paolino...
Z biegiem lat sport zyskiwał coraz większą popular ność, szczególnie wśród
esesmanów. Doszło do tego, żi w ostatnich miesiącach istnienia obozu w niedziele wy
puszczano z obozu piłkarzy z nieliczną grupą kibiców -prominentów i pod strażą
przeprowadzano na miej' scowe boisko esesmańskie, gdzie rozgrywano już mecz< o
charakterze międzynarodowym — Polska—Hiszpania Niemcy—Jugosławia, Polska—
Niemcy. Rzecz jasna imprezy takie nie odbywały się co niedziela (o ile dobrz*
pamiętam, były takie trzy czy cztery niedziele) i zawszt przed południem. Po południu
regularnie organizowane
194
rozgrywki. Prowadzono też jak najbardziej prawą tabelę ligową...
Podobnie jak sportowcy w późniejszym okresie two-dość zżyty kolektyw, wyrastający
ponad bariery lowości i warstw obozowego społeczeństwa, tak o wcześniej, oczywiście
ze względu na wcześniej '.¦iłtujące się możliwości, porozumieli się z sobą mu-¦. Trudno
byłoby mi dziś ocenić klasę poszczegól-ych jednostek, zrzeszonych w obozowej
orkiestrze; ¦o całość reprezentowała ona raczej dobry poziom, tłuść duży zespół
orkiestrowy (większość popularnych Pnstrumentów) stanowił mieszaninę narodowości
— prze-ażali Polacy, Czesi, Austriacy i Niemcy. Orkiestra obozowa występowała
przynajmniej raz tygodniu i prawie w każdą niedzielę po południu od-lbywały się
koncerty. Na koncerty te często przychodzili esesmani, zaś ci, którym wstęp do obozu
był niedozwolony (wartownicy), częstokroć zbierali się za drutami lub [nurami. Esesmani
byli chyba ogólnie biorąc muzykalni li muzykę bardzo lubili. Temu należy pewnie
zawdzięczać drugi rodzaj występów orkiestry, występy urzędowe, najczęściej
towarzyszące takim obozowym atrakcjom, jak powrót uciekinierów, wykonywanie
wyroków śmierci itp. Toteż dość często niósł się po obozie krzyk: „Orkiestra obozowa
wystąp!" Do dziś dnia nie rozumiem, dlaczego przy wieszaniu z reguły grano melodyjną
piosenkę „Komm zuruck". Można by to od biedy zrozumieć przy samym wprowadzaniu
uciekiniera, ale nigdy nie doszukałem się żadnych jej związków z ceremonią wie^
szania...
Zwykłe występy obozowej orkiestry odbywały się na placu apelowym; jedynie, zdaje się,
trzykrotnie koncerty miały charakter kameralny. Było to w okresie, kiedy na skutek
różnych przesunięć blok 16 był przez pewien czas pusty i za zgodą władz SS tam
odbyły się
13*
195
występy orkiestry. Raz jeden miałem szczęście obecny na czymś w rodzaju
operetki w wykonań austriackich amatorów. W każdym z takich nielicznj wypadków w
pierwszych rzędach zajmowali miej esesmani,, w pewnym odstępie siedzieli bonzowie
w siakach, a dopiero z tyłu wpuszczano pewną mewie ilość muzułmanów-melomanów,
z zupełnie zresztą potrzebnym zastrzeżeniem: „Tylko się nie pchać"... Po pewnym
czasie obozowa orkiestra przestała być dla załogi SS atrakcją i jakkolwiek do końca
chowała prawo ćwiczenia w pomieszczeniu znajdując] się obok Schreibstuby na 1
bloku, to jednak coraz i dziej występy jej inicjowane były przez przedstawień
komendantury SS.
Ponadto na poszczególnych blokach przebywali prze stawiciele różnych zawodów
artystycznych, przeważn muzycy. W każdym baraku był harmonista, gitarzys lub
mandolinista. Tworzyli oni małe kilkuosobowe a społy orkiestrowe', posiadające własne
lub wypożyczał instrumenty. Zespoły „barakowe" uprawiały muzyk<; regionalną. Na
bloku 7 specjalista od śląskich przyśpi^ wek, Józio Tomiczefc, grał swoje „Duli, duli na
łące"] czy też „Karolinkę", w której na miejsce Karliczki wstawiał siebie,
pięćdziesięcioikilkoletniego wówc trubadura. Na bloku czeskim wesoły Tondo grał _.
harmonii: „Nam je to jedno, nam je to jedno..." Postrc nie niemieckiej znany i
sympatyczny Hackmann grs _ i śpiewał niezmiennie: „Weisse Chrysanthemen schenk1
ich Dir zur Hochzeitnacht" — i tak dalej, i tak dalej jak obóz długi i szeroki...
W roku 1944 na bloku 7 pojawili się nowi więźniowie, którzy przywieźli do obozu z
okupowanej Polski repertuar sentymentalnych piosenek wolnościowych. W jakiś sobie
tylko wiadomy sposób porozumieli się szybko i wkrótce powstał zespół rewelersów, tak
zwana „Piątka
196
lauthausen", który zasłynął na cały obóz. Występy ¦połu na 7 bloku stały się magnesem
ściągającym V wiście przede wszystkim Polaków, ale nie tylko, 'arszawskiej piosence i
jej wykonawcom trzeba przy-iać znaczne zasługi. Pierwszej — za melodię, która . afiała
do serca, drugim — za właściwą interpretację. Niezapomniana była dla nas chwila,
kiedy bas chóru pigierd Brakowski, wspomagany przez Wróblewskiego I
Kalwasińskiego, zapewniał: „Ukochana, ja wrócę, ty "Wiesz..."
I tak szły dni za dniami. Na blokach hiszpańskich roz-Ibrzmiewały ogniste bolera i
nastrojowe tanga, z bloków ¦ rosyjskich dobiegały smętne dumki i piosenki wojsko-Iwe
— a każdy ich takt, każda zwrotka w jakiś sposób I przysłużyła się dobrej sprawie.
Kolędy, które rok rocznie wybuchały na blokach, zawsze pomagały w poprawieniu
samopoczucia, dopingowały nawet najbardziej zmęczonych i zniechęconych. Pamiętne
kolędy w obozie chorych w 1944 roku to była potężna dawka leku skuteczniejszego niż
krople i proszki.
Jeszcze przed kilkunastu laty usiłując jakoś przedstawić ten fantastyczny splot
obozowych paradoksów mówiłem: obóz to coś takiego, gdzie na środku placu
apelowego dobrze odżywieni bawią się w sport, gdzie gra .Jagerkapela", a tuż obok w
uliczkach między blokami leżą umarli i umierający. Niewątpliwie tak. Ale trzeba zarazem
widzieć, że każda bramka w piłce nożnej, każdy oklaskiwany przez SS i przez
prominentów cios podbródkowy czy sierp, każdy udany utwór muzyczny to w pewnym
sensie zmniejszenie się liczby tych leżących między blokami. Każde sportowo-
muzyczne popołudnie niedzielne to kilkadziesiąt, kilkanaście czy kilkaset dodatkowych
porcji zupy, kawałków chleba, których nie skonsumują sami sportowcy.
Z arsenału rozrywek pozostał nam jeszcze puff, coś
197
zaiste kapitalnego. Otóż w roku 1942 powstaje w oh
w Mauthausen dom publiczny dla więźniów. Jako r
sjonariuszki przybywają przedstawicielki półświatka) i
nych narodowości, przeważnie jednak Niemki, a wi|
niowie zostają poinformowani o możliwościach kori
stania z tego przybytku. Oczywiście nie wszyscy z
stają dopuszczeni. Wymagane jest jakie takie ubrał
i czystość, co z góry wyklucza udział muzułmanów, z 1
nych przyczyn zresztą mało prawdopodobny. Pens jon
riuszek było dziesięć, przy czym skład co pewien ex
odświeżano. Usługi nie są wycenione po paskarsku •
jedne odwiedziny w kabinie kosztują 50 fenigów. Pr
cedura odwiedzin jest jednak dość skomplikowana. Z
interesowany musi się zgłosić na kilka dni wcześniej, ]
czym pisarz blokowy przy apelu wieczornym zawiad
mia go o wizycie. Po apelu rząd lwów salonowych sta
na wezwanie przed wejściem. Tu następuje uiszczeń
opłaty i otrzymuje się skierowanie pod odpowiedni n
mer... Z usług korzystają oczywiście prawie wyłącznid
niemieccy prominenci. Po krótkim czasie mają już swojd
sympatie i w korytarzu puffu zamieniają się między!
sobą przydziałami. Gorzej, jeśli do jednej bogdanki pre-l
tenduje dwu — nie obywa się wówczas bez scen zaJ
zdrości. Nie brak nawet w obozie wieczornych serenad.j
Wielu prominentów, którzy przekroczyli granice rozsąd-l
ku, wpada — bogdanki ich oczekują prezentów, zmusza-^
jąc ich do zbyt już ryzykownej „organizacji".
W obozie pod karą śmierci nie wolno było posiadać pieniędzy. Więzień, przy którym
znaleziono parę marek, podejrzany był o przygotowywanie ucieczki. (Mimo to w
pewnym niewielkim zakresie kursuje w obozie pieniądz skrzętnie ukrywany przed okiem
władz). Tymczasem warunkiem wstępu do puffu jest posiadanie 50 fenigów, które są
przecież częścią składową marki. Pamiętam okresy, kiedy za 50 fenigów w jednej
monecie
i/.na było otrzymać i 5, i 10 marek, jako że w puffie • było zwyczaju wydawania reszty. A
więc jeszcze len z obozowych paradoksów, choć sam puff wydaje czymś makabrycznie
nieprawdopodobnym...
Kooperacja
Życie w obozie w oparciu o przyznane regulaminowe racje żywnościowe i przydziały
odzieżowe było prak-| tycznie niemożliwe. Więzień skazany na oficjalny przydział nie
miał żadnych szans. A jednak w obozie ludzie żyli i w pewnym procencie przeżyli.
Jedynym tego powodem była „organizacja". A więc kradzież — artykułów
żywnościowych i odzieży. Ale chcąc kraść, trzeba mieć źródło, i to źródło obfitujące w
atrakcyjne, zdolne zaspokoić aktualne potrzeby ogółu towary. Jednym z takich źródeł
był magazyn mundurowy SS. Początkowo magazyn SS opanowany był przez ekipę
więźniów pochodzenia niemieckiego i „organizacja" z tego źródła kieu rowana była
wówczas wąskim strumieniem dla bardzo szczupłego grona wybrańców... Jako pierwsi
Polacy trafili do magazynu mundurowego SS Rufin Idziak, Edward Bułat i Stanisław
Dziedzic. Pierwszy z nich pełnił poważną funkcję pisarza, to znaczy prowadził całość
dokumentacji magazynowej. Pozostali byli zatrudnieni przy wymianie sort mundurowych
oraz przy innych zajęciach. W skład oddziału roboczego magazynu wchodziła również
grupa szewców, wydzielona dla potrzeb załogi SS. W pewien czas po pierwszych
„wtyczkach", do magazynu dostałem się i ja (dotychczas pracowałem w
kamieniołomach).
Poczynając od roku 1943, magazyn już nie tylko zaopatrywał w odzież, buty i bieliznę
załogę komendan-
198
199
tury Mauthausen i podobozów, ale również brał cq ny udział w mundurowaniu
niektórych jednostek SS. związanych z obozem. W związku z tym rozszerza się fl i
zakres prac grupy siziewców, która rozrasta się do M kunastu osób. Sam fakt obecności
w magazynie kiłfl Polaków sprawia, że na nowo powstające wolne mw sca ściągani są
w miarę możliwości dalsi obcokrajowi głównie Polacy.
Mimo to sprawa poważniejszej systematycznej ,,or^ nizacji" przez dłuższy czas nie
ruszała z martwego punktl z uwagi na osobę kapo oddziału, którym był „zielonjB
Niemiec Michael (nazwiska nie pamiętam). Czujne ocł kapo docierały wszędzie, toteż
wszelkie próby ograniczaj się musiały do detalu, kiedy obóz wielkim głosem wołał o
życiodajne dostawy. Nie pozostawało nic innego, jak| pozbyć się niebezpiecznego
kapo. Nie mogło być bo-l wiem mowy o działaniu wspólnym z osobnikiem,
wyczekującym tylko okazji do denuncjacji, aby móc wproj wadzić na nasze miejsce ludzi
ze swojej sfery. Byliśmy' zmuszeni działać bez skrupułów, gdyż gra szła o wielką]
stawkę. Któregoś dnia, wykorzystując fakt samowolnego zwolnienia przez Michaela
dobrego specjalisty cholew-] karzą, oczywiście Polaka, przedstawiliśmy sprawę Kom-
mandofuhrerowi, który był z zawodu szewcem. Stara-liśmy się przy tym podkreślać, że
chodzi o lekceważenie przez kapo jego osoby. Następnego dnia Michael utracił
posiadaną godność, zaś na jego miejsce wszedłem ja. Nie można powiedzieć, aby ten
fakt wzbudził entuzjazm wśród Niemców z II administracji. Wręcz przeciwnie, długo
jeszcze wyprowadzał poniektórych z równowagi, w związku z czym pierwsze kroki
nowego kapo musiały być skrupulatnie odmierzane. Należało odczekać i wy-j tworzyć
sobie korzystniejszą aurę. W tej fazie, kiedy prawie każdy wmarsz do obozu był
połączony ze szczegółową rewizją więźniów zatrudnionych w magazynie
mundurowym SS, wszelkie dobra materialne mogły aczać do obozu tylko za
pośrednictwem obcych środ-i ków transportowych. Rozpoczyna się więc kooperacja. I )
< > współpracy zostaje przyciągnięty zespół ogrodników, którego poszczególni
pracownicy, Staszek Gołębiowski czy Zenek Michalak, spełniają rolę środków transpor-
11 (>wych. Towar był więc dostarczany w ciągu dnia pracy Iz magazynu do ogrodników
i tam chowany — w imspek-I lach, w beczkach, w skrzyniach nia nasiona itp. W
zależności od stanu „powietrza" transport odbywał się w południe, przy wmarszu do
obozu "na obiad, lub też wieczorem. W obozie artykuły przejmował właściwy dysponent
i przydzielał je zgodnie z ustalonym rozdzielnikiem...
Wzrastające potrzeby obozu i ograniczone możliwości ogrodników zmuszały do
szukania innych dróg przerzutu. Korzystaliśmy nawet z noszy Leichentragerów, którzy
wnosili do krematorium zwłoki zabitych przy pracy. Ta makabryczna metoda miała tę
zaletę, że esesmani rzadko decydowali się na kontrolę noszy. Za mojej pamięci
zdarzyło się to zaledwie kilka razy. Jedna z tych kontroli była szczególnie niesamowita,
gdyż dotyczyła transportu masowego zwłok za pomocą wózka,. Więźniowi
meldującemu w bramie stan ilościowy zmarłych przerwał esesman, kwestionując
prawdziwość danych liczbowych. Zawołano do pomocy kilku przechodzących obok
„zielonych". Przy okrzykach: „Hoo-ruck!" rozładowano wózek, by po stwierdzeniu
zgodności stanu narzucić z powrotem nieruchome ludzkie ciała. Towarzyszące temu
jęki wskazywały, że nie wszyscy minęli już barierę świata cieni...
Z magazynem współpracowały też jednostki zatrudnione w kamieniołomach.
Oczywiście należało wykorzystać dni, kiedy oddział roboczy kamieniołomów wracał na
wieczorny apel o kilka minut przed oddzia-
200
201
łami górnymi, w skład których wchodził i magazjl mundurowy. Wykorzystując
sprzyjającą okazję przem zywano sobie w przelocie pewne „drobiazgi", co zreszB
musiało być zrobione w sposób niezwykle zręczny, niedostrzegalny dla niepowołanych
oczu. Oddział kamial niołoniów był w stu procentach zabezpieczony prza rewizją, gdyż
trudno byłoby posądzać któregoś z jeg< pracowników o kradzież kawałków granitu. W
tym okra sie pomocą służyli zatrudnieni w kamieniołomach Polał cy: Kazio Ulewiez,
Stefek Wojtkowiak, ceniony kostkail „maszynowy", Henio Rzeźnik — trudniący się
ręcznyflj wyrobem kostki, Stefek Łuczak, Wałek Matejek i inni) Ze zrozumiałych
względów liczba pośredników musiałł być jednak ograniczona.
Później w związku t tym, że współpracujące oddziałj kończyły pracę o różnych porach,
zorganizowano ood w rodzaju skrzynek kontaktowych. Na drodze prowadzącej do
obozu między barakami po zewnętrznej stronić murów, tam gdzie nie było już
bezpośrednich posterunków bocznych, wybierano jedną lub więcej śmietniczek, do
których wkładano tuż przed czasem przemarszu przeznaczone do przeniesienia rzeczy.
Poinformowany więzień z kamieniołomów kluczył dookoła śmietniczki i wypatrzywszy
odpowiedni moment porywał cenny skarb. Nie był to oczywiście zupełnie bezpieczny
rodzaj poczty, ale przy „organizacji" zawsze istniał jakiś procent ryzyka. Jest rzeczą
zrozumiałą, że metody przerzutów musiały się co pewien czas zmieniać ze względu na
bezpieczeństwo.
Wkrótce po mojej nominacji Michael w którymś z kolejnych transportów odjechał do
jednego z podobo-zów. Teraz następuje pewne oswojenie się II administracji z moją
osobą jako nowego kapo magazynu mundurowego SS, tym bardziej że grono
„zielonych" zrozumiało już, że... interes jest interesem. Poza tym nowa
202
IKizycja była bądź co bądź zatwierdzona przez komendanturę. Analogicznie jak w
wypadku Franka Poprawki -zaczęło się urabianie poszczególnych wpływowych
osobistości II administracji. Na każde kilkanaście sztuk artykułów „zorganizowanych"
jedna czy dwie docierały do obozowych bonzów, co dawało raz udaną ślepotę, kiedy
indziej ofertę rewanżu lub wreszcie zjednywało sympatyków, gotowych czasem do
daleko posuniętych usług. Wreszcie przystąpiono do akcji na większą skalę. I w tym
wypadku, mimo że ilość personelu musiała być dość znaczna, liczbę wtajemniczonych
należało ograniczyć do minimum. Okolicznością sprzyjającą był fakt, że pralnia
obozowa, obsługująca zarówno esesmanów, jak i więźniów, mieściła się w samym
obozie, jak również to, że liczba zatrudnionych w magazynie mundurowym była
niewystarczająca i w wypadkach koniecznych wypożyczano na okres kilku godzin
więźniów przebywających w obozowej kwarantannie. Sam proces przerzutu był prosty.
Do specjalnych nosiłek (trag), przeznaczonych do transportu chleba, wkładano na spód
trochę brudnej bielizny esesmańskiej, na to wsypywano kilka lub kilkanaście par
nowych butów, przykładano to z góry nową porcją brudów i „tort" był gotowy. Rzecz
jasna, pracownicy kolumny transportowej wypożyczeni z kwarantanny dopuszczani byli
do nosiłek dopiero poi całkowitym przygotowaniu przesyłki. Po ustawieniu kolumny,
składającej się z czterech — sześciu zespołów dwuosobowych, na czele stawał kapo>,
który po przybyciu do bramy obozu meldował się z brudną bielizną esesmań-ską,
podając ilość osób kolumny. Zwykle służbowy esesman nie wychodził nawet z budki,
ograniczając się do liczenia przechodzących, czasami pro forma gramolił się leniwie i z
mocno zdegustowaną miną robił kilka gestów niby to kontroli. Za mojej pamięci były
tylko dwa wypadki, kiedy zdeklarowany służbista zażądał wysypania
203
bielizny celem sprawdzenia zawartości nosiłek. Jakktifl wiek wypadki takie były rzadkie,
należało się jednł zawsze z nimi liczyć, dlatego też przeważnie dwie pierł sze tragi
pozbawione były „trefnego ładunku". W pnł padkaeh kontroli okazało się, że wyczucie
psyehologio| ne było właściwe. W jednym wypadku esesman ograj niczył się do
sprawdzenia zawartości pierwszej i kończąc przegląd sakramentalnym: „Hau ab!", w
dnJ gim, widocznie nie dowierzając, polecił opróżnić i naJ stępną. Stwierdziwszy brak
podstaw do podejrzeń, przeJ rwał kontrolę w momencie, gdy już za chwilę osiągnąłbj
upragniony efekt, jako że trzecia traga zawierała kilkaJ naście wyroków śmierci. W ten
sposób tajemnica nosiłejj została zachowana i przed obsadą SS, i przed nieświaJ
domymi swojej roli konwojentami. Ta ostatnia okoliczność nie była bez znaczenia. Było
dla nas rzeczą jasnąi że decydujące wrażenie na esesmanie robił wyraz twa-J trzy
transportujących. Ci, wiedząc, co niosą, siłą rzeczy musieliby mieć wygląd z lekka
przynajmniej wystraszony. Nie wiedząc, byli pewni siebie i spokojni. Chodziło tylko o
przewodnika, który musiał stać na wysoki kości zadania.
Po przebyciu bramy kolumna docierała okrężną drogą do chronionego przed
obserwacją z wartowni zakątka między pralnią i kuchnią. Tu oczekiwali łącznicy z 7
bloku, który służył jako magazyn przerzutowy — główny magazynier, Jurek Kupiecki,
wraz z pomocnikami, Kaziem Swiderskim i Frankiem Kmiecikiem. Od tego' mo-i mentu
oni byli odpowiedzialni za losy przerzutu.
Kiedy nie istniała możliwość techniczna zorganizowania własnej karawany, do
dyspozycji było jeszcze Kom-niando Transportkolonne (kolumna transportowa), a
głównie zatrudnieni w nim Władek Bujakowski i Edek Woźniak. Ci dwaj w kolumnie
transportowej byli od- j powiednikami Zenka Michalaka w ogrodnictwie. Czego
204
czego, ale bezczelności połączonej z przytomnością u...ysłu nie było im brak. Kolumna
ta została powołana do życia już w okresie, kiedy to w miejsce brakujących pasiaków
wydawano więźniom odzież cywilną, spreparowaną przez obozowych krawców w ten
sposób, że na [plecach i prawych nogawkach spodni wycinano spore kwadratowe
dziury, łatane następnie resztkami pasia-I ków. Naszywano numery i trójkąty i nowa
edycja wię-I ziennego stroju była gotowa.
Pochodzenie tej odzieży nie było owiane mgłą tajeni-' nicy. Były to po prostu nie
zewidencjonowane resztki po transportach, które zostały skierowane bezpośrednio ' do
gazowania i krematorium. W tych wypadkach nie zadawano sobie trudu rejestrowania
rzeczy osobistych... W pewnym okresie do Mauthausen przysyłano sporo odzieży z
fabryki .śmierci w Oświęcimiu. Odzież ta, po rozsortowaniu w magazynie dla więźniów,
przesyłana była za pośrednictwem kolumny transportowej do obozu i dostarczana na
poszczególne bloki. Z tego źródła otrzymywaliśmy również bieliznę, jako że obozowe
pasiaste koszule i kalesony dobiegały kresu swojego istnienia, a fabryki nastawione
były na produkcję innego typu. Właśnie ta kolumna transportowa służyła za środek
pomocniczy przerzutów z magazynu SS. O ile wiem, inne oddziały magazynowe czy
kuchenne również korzystały z usług transportowców jako względnie bezpiecznego
sposobu przerzutu.
Tak więc można już bez przesady mówić o „organizacji" masowej. Nie było w tym
czasie dnia, w którym po wieczornym apelu nie przybywałoby posiadaczy nowych
esesmańskich butów, skarpet czy nawet części bielizny, oczywiście takiej, której wygląd
dałby się wytłumaczyć rzekomym wolnościowym pochodzeniem, jako że w tym okresie
spore ilości odzieży i bielizny docierały do obozu w paczkach. Najpoważniejszym
problemem były buty,
205
które będąc bezpośrednio na widoku, mogły z łatwos budzić u esesmanów pewne
skojarzenia. Tu z pomc przyszedł pomysł. „Adaptacja" polegała na wyrwan. wszystkich
gwoździ z podeszew, wysmarowaniu chol wek tłuszczem do obuwia, a następnie
utytłaniu butói w kurzu, cemencie lub wapnie. Po tych zabiegach but przypominały
raczej charakterystyczne chaplinowsi budska i nie budziły zainteresowania esesmanów.
Mówiąc o ,,org;anizacji",)nie można pominąć sprawy krycia na wszystkie te
ponadplanowe rozchody. To ju, nie warzywa, których brak można było jednak w jakU
sposób wytłumaczyć. To były zapasy zabezpieczone, d których dostęp mieli tylko
określeni esesmani (dwaj i więźniowie (czterej). Pracujący w magazynie szewc nie mieli
prawa wstępu do pomieszczeń magazynowycł Tu przeprowadzane były okresowe nie
zapowiedziane kontrole, zaś jakikolwiek stwierdzony brak był w zasadzie równoznaczny
z pożegnaniem tego świata. Można było więc albo ograniczyć się do wcale niemałych
przy-; wilejów indywidualnych, albo podjąć ryzyko łatania wiecznych braków.
Najpoważniejszy problem stanowiły buty, rzecz stosunkowo łatwa do przeliczenia, a w
największych ilościach rozchodowana. Ilość obuwia, szczególnie nowego, była zresztą
zazwyczaj za mała nawet dla samej załogi SS. Użyłem więc pewnego podstępu,
wykorzystując wrodzoną oszczędność i systematyczność niemiecką. Buty zużyte były
odpisywane ze stanu dopiero po przesłaniu ich do magazynu głównego, odległego o
kilkaset kilometrów, skąd już nie na sztuki, ale na wagę dostarczane były do magazynu
dla więźniów jako materiał do łatania. Nie pozostało zatem nic innego, jak wytłumaczyć,
komu trzeba, absurdalność dwukrotnego angażowania kolei, mającej przecież
ważniejsze kłopoty, dla przewożenia szmelcu obuwianego. „Władca" magazynu aż
zachłysnął się ze zdumienia, po czym.
206
lecił zredagowanie odpowiedniego pisma do rozpa-nia przez władze. Pismo zawierało
projekt bezpo-¦il niego przekazywania zużytego obuwia, przy czym dstawą
zaksięgowania rozchodu w magazynie SS lało być pokwitowanie magazynu dla
więźniów. Pro-I został prawie natychmiast zatwierdzony, szczęśliwy Bsman uzyskał
premię pieniężną, zaś faktyczny wnio-.ddawca — poza zyskaniem sympatii
zwierzchnika — worzył sobie szerokie możliwości wynikłe z rozchodo-ania większych
ilości, niż faktycznie dostarczono do wbiórki przez oddział roboczy szewców przy
magazynie odzieżowym dla więźniów. Rzecz jasna, że każdora-s spisanie pewnej
ilości obuwia musiało pociągać za sobą pospieszne pozbycie się cudownej superaty z
te-icnu magazynu. Nie zawsze się to udawało. Pamiętam absurdalny i chyba jedyny w
swoim rodzaju moment przy przeliczaniu, kiedy to w obecności komisji
inwentaryzacyjnej świadomie przeliczałem się na swoją niekorzyść. Całe szczęście, że
sam miałem pełną świadomość faktycznych nadwyżek.
Przygotowanie rezerwy skarpet, a później i pewnych rodzajów bielizny było łatwiejsze,
jakkolwiek również skomplikowane. Odpis skarpet odbywał się na podstawie
odsyłanych górnych brzegów, ozdobionych kilkoma białymi paskami. Odpowiednie
spreparowanie końcówek pozwalało na oo najmniej podwajanie ilości rozchodów.
Gorzej było z koszulami, których zużycie trzeba było udokumentować pozostałościami
tak zwanych „bun-dów" — kołnierzyka oraz wąskiego paska przedniego zapięcia.
Reszta mogła być wydawana jako szmaty. Od czego jednak pomysły? Do składu
oddziału powołano krawca, który w momentach nieobecności esesmanów szył ze
starych szmat właśnie „bundy", tworząc pokrycie koszulowego manka...
To byłaby w dużym skrócie, nie uwzględniającym to-
207
warzyszących jej stale potu i dreszczy, akcja magazyi mundurowego SS. Równolegle w
tych samych kieru kach pracowały inne oddziały robocze: magazyn odzj żowy dla
więźniów, dezynfekcja, Effektenkammer. T* głównymi „złodziejami" byli: kapo
magazynu odziei wego dla więźniów, Fredek Grabiak, jego „podwładn Aleks Lajer —
fanatyczny szachista i nie gorszy orgal) zator, nieżyjący już, 'zmarły w obozie Nawroeki,
stai i zażarty partner Alefcsa od szachów, a w „organizacj specjalista od przerzutów
koszul, kapo dezynfekcji Mj Ostrowski, Wiktor Fronczak, specjalista od branży dz
wiarskiej (swetry, pulowery, szale itp.), notowany już Bohdan Makarewicz, w którego
sprawie kilkakrot musiała działać „sekcja interwencji" w osobie Fi Poprawki.
Obraz byłby niepełny, gdybyśmy nie pokazali pi
najmniej z grubsza obozowego resortu spożywc_
Dostawy artykułów spożywczych szły do obozu kilkon. ścieżkami. Najobfitszym źródłem
był magazyn żywna ściowy, jeden dla całego obozu, zarówno dla więźniów jak dla SS.
Magazynierem był tu Heinrich Rau, „czerwony" Niemiec, ten sam, do którego z taką
rezerwą odnosił się początkowo Franek Poprawka. Jak się potem1 okazało, Rau na
własną rękę szukał kontaktów i znaldB się w czołówce akcji pomocy. Z osobą Raua
wiąże się pewna ciekawa historia. Przed świętami Bożego Naro-I dzenia 1944 roku
Franek, pobierający dla obozu chorych żywność, po którą zgłaszał się z dwukołowym
wózkiem,) został mile zaskoczony faktem, zdawałoby się, bez precedensu. Oto Rau
gestem zamożnego filantropa rzucit na wózek dodatkowo ćwiartkę konia, dwa worki
kaszy manny, worek cukru i jeszcze Coś w tym rodzaju. Na] normalnych blokach w dniu
wigilijnym nie •zdarzyło si(; nic szczególnie uroczystego ani niecodziennego1.
Natomiast chorzy otrzymali tego dnia, oczywiście bez żad-
1 wyjaśnień, po misce gęstej słodzonej kaszy, po kawa 1 ku chleba oraz po dwa
papierosy. Większość była przekonana, że rzecz ma charakter oficjalny, tym bardziej że
po kolacji bloki obchodziła obozowa orkiestra, ¦rając kolędy. Ten miły wieczór mógł się
jednak stać źródłem niezbyt miłych wspomnień dla Franka, o ile iczywiście mógłby
jeszcze wspominać... Bo w dwa dni później Bachmayer, do którego w jakiś sposób
dotarły niepełne wiadomości o „orgii", wezwał Franka i nie wiadomo, czym by się
skończyło, gdyby nie cudowny talent tego ostatniego do fantazjowania. W swoich
wyjaśnieniach Franek przyznał, że kasza istotnie była, ale została jedynie
przesunięta z „menu" innego dnia. O słodzeniu nie było słowa, a co do chleba —
była to pozostałość kilkunastu porcji po zmarłych, częściowo rozdzielona wśród
najgłodniejsizych. Pochodzenie papierosów, rzekomo w mikroskopijnych ilościach, było
w relacji Franka takie samo. Niewinna mina, towarzysząca tym wywodom, zrobiła
swoje i Franek uszedł jakoś
cało.
Rau był jednym z nielicznych Niemców, którzy odegrali na swoich placówkach
tak pozytywną rolę, i jednym z niewielu, którzy wytrwali na pozycjach do końca. Bo
większość stanowisk — jak już mówiliśmy — przeszła w ręce obcokrajowców, głównie
Polaków. I tak w kuchni SS widzimy kapo Mariana Bartkowiaka, którego działalność
znacznie wykraczała poza ramy drobnej pomocy, mieszczącej się w ofiarowanej od
czasu do czasu misce zupy. Ten również w pewnym okresie przeszedł na system
półhurtu, chcąc zaś wybrnąć względnie zgrabnie, wyspecjalizował się w
przygotowywaniu tak zwanych odpadków. Polegało to na powierzchownym
„zanieczyszczaniu" kotła, pełnego smakowitej zupy czy nawet mięsnego sosu, np.
kilkoma sztukami zmiętych papierowych serwetek czy też innymi akcesoriami, spra-
208
— Nad pięknym modrym Dunajem
209
wiającymi wrażenie nieczystości. W ten sposób do pejBj nych grup więźniów docierały
takie delicje, jakich ui« którzy przez cały czas pobytu w obozie nie oglądJ Kapo
komanda Fuhrerheim, czyli kasyna oficerskiej jest Czesio Matecki, pełniący dodatkowo
funkcję osołł stego kucharza komendanta obozu Ziereisa. Ten dysjH nuje już
delikatesami najwyższego rzędu. To z jego rfl wychodzi masło, jajka, kiełbasa ze stołów
oficerskich! a niekiedy nawet coś tak w obozie nie do pomyślenia jak kawałki tortów...
W kuchni dla więźniów mamy Józka Andrzejewskidl go, który również w miarę
możliwości zasila obóz w proJ wiant, zaś w drugiej kuchni dla więźniów, w obozie choJ
rych, lgnąca Knopińskiego, kapo oddziału. To on właśnia był jednym z organizatorów
opisanej wieczerzy wigilijnej z nieoczekiwanych przydziałów.
Lista nazwisk Polaków prominentów, których działalność pośrednio lub bezpośrednio w
mniejszym lub większym zakresie rzutuje na całokształt życia więźniów, jest oczywiście
znacznie dłuższa, nie możemy tu wymienić wszystkich. Chciałbym jeszcze tylko
wspomnieć Kocja-na, zatrudnionego w aptece obozowej, Szczypę, z wykształcenia
magistra ekonomii, który po „przekwalifikowaniu" stał się podobno stolarzem na medal,
Matyskie-wicza i Witka z miejscowego baubiura oraz dwu „krawców" SS, Franka Kokota
i Janka Kaciczaka — obaj oni uczestniczyli w akcji pomocy, narażali się, obaj
przetrzymali obóz i obaj tragicznie zmarli krótko po powrocie do kraju.
, To były źródła i sposoby organizacji. A jak spożytko-wywano jej owoce? Większość
więźniów korzystających z akcji zużywała otrzymane przedmioty dla zaspokojenia
własnych potrzeb. Ci otrzymywali je bezinteresownie. Pozostali — około 5 procent
korzystających — płacili za nie według własnych możliwości, co było rów-
¦/. w jakiś sposób obracane na potrzeby większego lub iojszego kręgu osób. Ci tkwili w
splocie najrozmait-('ch transakcji, w labiryncie konszachtów handlowych. i »i Klawa
odpłatna wchodziła w grę prawie wyłącznie pi/y kontaktach z „zielonymi" potentatami II
admini-»t racji, dysponującymi odpowiednimi „funduszami". IV tych kontaktach
handlowych zapłata nie zawsze miała postać dóbr materialnych. Jeden z typowych
przykładów: Blokowy X, „zielony" Niemiec, mający za sobą wiele lat pobytu w więzieniu
i w obozie, nie pozbył się [jeszcze „pragnienia". Notoryczny przestępca, nie jest zbyt
miły dla swoich podopiecznych na bloku i nie ma siły, która mogłaby wpłynąć na
częściowe złagodzenie doli maltretowanych i szykanowanych więźniów. Wszelkie v.naki
na ziemi i niebie wskazują, że sprawa jest do przeprowadzenia tylko „przez bufet".
Następnego dnia do obozu zostaje przemycona para sztancowanych zelówek, za którą
z kolei więzień z oddziału zatrudnionego u pobliskiego Bauera uzyskuje butelkę
śliwowicy. Jak widzimy, już dwukrotnie ludzkie życie było narażone, za^ nim dotarł do
obozu czarodziejski płyn. Teraz pozostaje już tylko rozmowa w cztery oczy z
„sympatycznym" bandytą. Sprawę stawia się na płaszczyźnie interesu. My tobie wódkę,
ty wyłączasz z systemu rządzenia kij. Żeby ci nie było zbyt przykro, możesz kląć do
woli, od tego nie powstają pręgi na głowie i plecach. Jeśli zgoda — oto buteleczka i
obietnica następnych co jakiś czas. W razie złamania warunków umowy — koniec z
dostawą i „blokada" gospodarcza. W tym konkretnym wypadku wódka jako środek
wychowawczy nie zawiodła...
W innych przypadkach za taki czy inny towar kupowano produkty spożywcze
pochodzenia nieobozowego — w zależności od potrzeb i sytuacji za „walutę" posiadaną
względnie uprzednio wymienianą.
Z biegiem lat strefa wymiany towarowej obejmowała
210
14*
211.
coraz szersze kręgi, a nawet sięgnęła do kół esesnu skich.
Rozwój wydarzeń, nowe formy organizacji wciai;; w orbitę zainteresowania esesmanów,
którzy z każdj rokiem coraz bardziej muszą zaciskać pasa z powo zmniejszania racji
żywnościowych, a nade wszyst przydziałów sort mundurowych. Coraz częściej spoty
się typ esesmana „opuszczonego", w mocno zszarzałj od długiego używania mundurze.
Pojawiają się pierws łaty na bluzach i spodniach, jak również ślady „kapita nych
remontów" na obuwiu. Szykowny jak spod i| Teuton z błyszczącą trupią główką na
wyłogach nalĄ już do przeszłości. Pozostaje buta, bez koniecznej j€ nak oprawy...
A możliwości poprawy leżą blisko, tylko ręką sięgnąi Zdyscyplinowany Prusak szuka,
rozwiązań w łaman świętego dotychczas regulaminu. Kolejno wyrzeka i zasad, coraz
bardziej odczuwa potrzebę szukania ko taktów z tym środowiskiem, które do- niedawna
było c 'niego bezwartościową masą...
Rumieniec wstydu Walhalli
Surowi reprezentanci faszystowskiej idei, wprowł dzając w życie twarde prawa
narodowego socjalizmi zarówno „w domowych pieleszach", jak i na terenie kra jów
podbitych nie pomijali okazji powiększania właJ snyeh zasobów materialnych.
Moralność ich była w tych sprawach specyficzna. Doświadczyli jej Żydzi, składający
najwyższe niejednokrotnie okupy za pozostawienia pewnych grup ludności w spokoju,
doświadczyli ludzie starający się o zwolnienie swoich bliskich z więzień cz> obozów.
Również w obozach koncentracyjnych po
,-szechne były zarówno fakty grabieży na wielką skalę, ik i małe złodziejstwa, oszustwa
i skorumpowanie eses-uinów. Stanowią one znamienne uzupełnienie okrucień-I wa i
sadyzmu przeciętnego esesmana.
W kilka dni po przybyciu do obozu zauważyłem, że v olbrzymim tłumie więźniów są i
tacy, którzy w obec-lości esesmana zachowują się bardziej swobodnie niż 1 iła
pozostała reszta, a jednocześnie, że i stosunek eses-nanów do tych ludzi jest jakiś
bardziej, powiedziałbym,, amiliarny...
Wkrótce rozszyfrowaliśmy zarówno osoby, jak i przyczyny. Najbardziej zbliżoną do
esesmanów grupą byli ch ordynansi, tak 'zwani „szwungowie", których rola prowadzała
się do posług natury osobistej, a więc od .przątania pomieszczenia osobistego, poprzez
czyszczenie odzieży, aż do ewentualnego pobierania przydziałów I żywnościowych.
Przy obfitych fasunkaeh w pierwszych [latach istnienia obozu esesman mógł sobie
pozwolić na [oddawanie resztek posługaczowi, ale w zamian za to wymagał
zwiększenia wachlarza posług, zwalając na I swojego ordynansa szereg czynności,
które1 do niego nie należały. Wytwarzał się więc pewien rodzaj wzajemnej zależności
esesmana i więźnia, którą .otoczenie więźnia, jego koledzy zatrudnieni w takich czy
innych „dochodowych" komandach starali się jeszcze pogłębiać, jako te każdy esesman
był w jakimś stopniu związany z pracą więźniów czy — jak np. Blockfuhrer — z
warunkami bytu na bloku. Ordynans miał możliwości zaopatrywania swojego pana w
różnego rodzaju i pochodzenia atrakcje, pozwalające esesmanowi na pokrycie kosztów
różnych ponadplanowych rozrywek. Do pewnego momentu wszyscy w tym kółeczku
byli zadowoleni: esesman — jako obdarowywany prezentami, szwung — ko „persona
grata", oraz większe grono na bloku, zo-wiane przez zadowolonego Bloekfuhrera w
spokoju.
212
213
Z czasem przychodził jednak nieunikniony kraj Albo apetyt esesmana wzrastał w
miarę jedzenia i pM kroczył miożliwości szwunga, albo też dostawy o.si.y nęły takie
rozmiary, iż esesman obawiał się, aby prą padkiem koronny świadek nie sypnął. O ile w
pierwsZB przypadku sprawa sprowadzała się do „rozwiązał stosunku
służbowego" i ewentualnego skierowania c pracy w innych, niewątpliwie gorszych
warunkaJ
0 tyle druga ewentualność pociągała za sobą skuł ostateczne, jako że tylko
zmarły daje gwarancję mfl czenia.
Złodziejskie praktyki uprawiano we wszystkich krfl gach i szczeblach w komendanturze,
a ich zasięg i efełlM uzależnione były od pozycji poszczególnych esesmanó\(B Rzecz
jasna, w najlepszej sytuacji byli oficerowie bezpoB średnio zaangażowani przy akcjach
dochodowych, jaM np. transporty żydowskie. Jedynie część zrabowanych] wówczas
kosztowności, pieniędzy i futer docierała doj celu, reszta rozchodziła się po kieszeniach
pośredników. Również wybijane zmarłym złote zęby nie w pełnych ilościach docierały
do skarbca III Rzeszy. Nadwyżki'
1 obrywki przy zaopatrzeniu obozu także znikały w przepastnych gardłach, SS, a
machinacje kantynowe stanowiły źródło dochodu dla długiego łańcucha osób. Esesmani
bez skrupułów przywłaszczali sobie znaczne partie papierosów nadsyłanych do obozu
(tylko> kilkakrotnie zresztą w ciągu pięciu lat) przez Międzynarodowy Czerwony Krzyż.
Analogicznie w ostatnich tygodniach, gdy do obozu nadeszły paczki ze Szwajcarii.
Esesmani nie zawsze mogli obławiać się bez udziału rąk więźniarskich, toteż co pewien
okres w Mauthausen któryś prominent „dojrzewał" i z hukiem spadał. Wczorajszy pupil
najważniejszych osobistości komendantury dzisiaj wisiał na wieży, szarpany przez
tresowane dogi swojego niedawnego patrona, a jedyną przyczyną wy-
214
była konieczność zamknięcia ust, była to jednak :zyna wystarczająca...
Najpoważniejsze „wpadki" cl o tyczyły przeważnie prominentów pochodzenia nie-
111 icckiego. Mimo odstraszających przykładów zawsze zja-wiałsię nowy kandydat na
„prawą rękę" tego czy innego (•.¦icsmana, spędzał pewien okres w „dobrobycie" i znów
ił za swoim poprzednikiem. Ciekawe, że stosunkowo mało afer notowano z
prominentami pochodzenia obce- K, ^o. Widocznie esesmani, mając z reguły mniej
zaufania do „niższych ras", nie dopuszczali tego typu ludzi do bardziej intymnego kręgu
życia codziennego, codziennych machinacji i spekulacji, a więźniowie
obcokrajowcy z kolei, mając go jeszcze mniej, długo przemyśliwali każdy krok na
odcinku „współpracy" i starali się nie przebierać miary. Oczywiście prominent na
stanowisku związanym bezpośrednio z esesmanami z komendantury musiał niekiedy
wbrew swojej woli uczestniczyć w różnych machlojkach lub przyglądać im się. Recepty
na neutralność do końca obozu nie wynaleziono, zaś jedyną obroną było
niewykorzystywanie wszystkich swoich możliwości i stałe sugerowanie, że ma się w
zanadrzu jeszcze jakieś atrakcje.
W bezpośrednim kontakcie z esesmanami pozostawali szczególnie pracownicy
magazynu mundurowego SS. Przydziały odzieży, bielizny i obuwia określone były
przepisami, które w żadnym wypadku nie mogły być przekroczone, wszelkie zatem
odstępstwa były łamaniem zarządzeń i instrukcji. Zaostrzenie sytuacji nastąpiło
szczególnie w ostatnim okresie — trudności nie ograniczały się wtedy do odzieży, a
obejmowały również przydziały żywnościowe oraz tytoń i papierosy. Esesmani w
przeciwieństwie do ludności cywilnej nie byli wyposażeni w kartki przydziałowe,
otrzymywali natomiast ustalony fasunek, który w końcowym okresie wojny nie
wystarczał na pokrycie potrzeb. Dość powiedzieć,
215
że przydział papierosów wynosił wtedy po trzy—czterj sztuki dziennie, a i żywności było
stanowczo za mali Artykuły znajdujące się w magazynie mundurowym obok wartości
realnej, miały więc również wartość wjM mienną.
Osobą materialnie odpowiedzialną z ramienia korneaM dantury SS był szef magazynu,
zaś KommandofuhrerJ SS-Oberscharfuhrer Rosinus, odpowiedzialny był głównie za
należący do oddziału zespół szewców SS. Sam zresztą był z zawodu szewcem.
Oczywiście tak jeden, jalc i drugi zajmowali w stosunku do ogromnej rzeszy eses-'
manów stanowisko wyczekujące i nie było mowy o tym, aby którykolwiek z przeciętnych
śmiertelników z trupią główką mógł uzyskać coś ponad przysługującą mu normę.
Nieliczne wyjątki stanowili bezpośredni przełożeni w „pionie", ale i w tych wypadkach
były to tylko drcn bne grzeczności. Wobec tego ogół esesmanów musiał szukać innej
drogi, a jedyna prowadziła poprzez więźniów. Początkowo dumni synowie Germanii
sądzili, że te „głupie polskie psy" trzęsą się ze strachu na sam widok ich
charakterystycznych wyłogów i że zaryzykują wszystko, byleby się tylko nie narazić.
Liczne próby wykazały jednak, że ci pogardzani więźniowie nie tylko potrafią
zdecydowanie odmówić, ale są jeszcze na tyle przemyślni, iż każdą próbę wymuszenia
rozszyfrowują przed szerszym, gronem, co udaremniało ewentualną zemstę. Zamiast
trzasnąć odmawiającego w mordę, jak to mieli w zwyczaju, musiał jeden czy drugi
udawać, że zaszło nieporozumienie, i trzęsąc się wewnętrznie z wściekłości, musiał
robić dobrą minę do złej gry i dowodzić, że kierowały nim zupełnie inne intencje, a
nawet w obecności szefa magazynu przyznawać rację „świńskiemu psu"...
Jakkolwiek więc esesmani nie mogli bezpośrednio atakować, sytuacja była przez
dłuższy czas napięta, a na-
216
lochodziło do scysji. Pamiętam, że jako ówczesny po SS-Bekleidungskammer musiałem
tłumaczyć na-i<-rającemu esesmanowi, oczywiście w jego rodzimym ,v.yku, że
„jesteśmy w piątym roku wojny" i że „pań-*"/ koledzy wykrwawiają się na froncie w
znacznie gor-l/.ych warunkach". Expose było wygłoszone dostatecznie ;lośno, aby
dotarło do uszu rezydujących w przyległym t,okoju szefa i Kommandofuhrera. Ich
reakcja była bły-ikawiczna, a 'zaskoczony i zdetonowany esesman pospiesznie wycofał
się „rakiem", niezliczoną ilość razy (unosząc prawą rękę w pozdrowieniu. Ten akt
bezczelności ze strony więźnia został jednak przyjęty w sposób przychylny, a esesmani
byli zmuszeni zmienić metodę. Rozpoczęła się nowa era, którą można by nazwać erą
prób nawiązywania stosunków dobrosąsiedzkich. Coraz częstsze stają się wypadki
„zapominania" paczki z; papierosami (oczywiście niepełnej), przy jednoczesnym
przechodzeniu na formę „pan" w rozmowie z więźniem. Kilkakrotne ponawianie tych
prób miało taki skutek, że więźniowie dopędzali esesmana, wręczając mu
zapomniane atrybuty przekupstwa. Tak pozostało już do końca i z wyjątkiem
nielicznej garstki „wypróbowanych" przedstawicieli komendantury, rekrutujących się
zresztą przeważnie z innych formacji, do bliskiej komitywy nie dopuszczono nikogo, zaś
wszelkie konieczne ,,grzeczności" były zawsze jakoś uZiasadniane regulaminem. Takie
przysługi, jak wydawanie nowych skarpet w miejsce pocerowanych, czy też lepiej
prezentującego się obuwia w miejsce wykoślawionych buciorów, dozowano,
naprowadzając esesmana na myśl, że kto wie, może w niedalekiej przyszłości można
będzie uzyskać coś więcej. W ten sposób kupowano przychylność osób mających
wpływ na życie więźniów i ich warunki bytowe.
Oczywiście w tej skomplikowanej, pełnej ryzyka grze
217
mogli brać udział jedynie doświadczeni i pewni za nicy, o wielkiej odporności
psychicznej.
Komórką decydującą o przydziale stanowisk w oboztf był Arbeitseinsatz. Usadowienie
się w tym oddziale prfl cy Polaków, między innymi Słomy, Kasprzyńskiegd a później
Helaka, pozwoliło na właściwe dobieranie luda na poszczególne pozycje. Komórka ta
co prawda odgryJ wa głównie rolę czynnika wykonawczego, gdyż głos da . cydujący
miała w tych kwestiach organizacja, ale niekiel dy w grę wchodzą, i inicjatywy własne.
Dotyczą one lucfl nie zauważanych przez właściwe czynniki, a zasługują-! cych na
wydźwignięcie. Za pomocą Arbeitseinsatzu niJ tylko wprowadza się do intratnych
oddziałów pracy noJ wych kandydatów na „organizatorów", ale również wy-1 ciąga się
potrzebnych ludzi z transportów do innych \ obozów, co było już sztuką wyższego
rzędu. Praca tego! oddziału wydatnie przyczyniła się do umocnienia naszych pozycji w
obozie.
Słaba forma czy niedostateczne przygotowanie nie by« ły nigdy powodem
dyskwalifikacji kandydata. Dla tego rodzaju ludzi wynajdywano miejsce, gdzie ich
możliwo-] ści były odpowiednio wykorzystane. Całkowita dyskryminacja stosowana była
wyłącznie wobec osobników, którzy swoim zachowaniem nie przysparzali dobrego
imienia zespołowi. Tych powoli, ale systematycznie usu-wano w cień zapomnienia. W
takiej sytuacji stosowano system kompletnej izolacji, której mur wykluczał działanie na
niekorzyść ogółu.
Jaki był mechanizm współpracy i zależności różnych komórek i poszczególnych ogniw
w tej grze? Przyjmijmy, że w czasie pracy tego czy innego rodzaju „podpada"
prominent, bądź też dopiero kandydat na prominenta. Wpadunek pociąga za sobą, jak
zazwyczaj, meldunek esesmana, a zatem karę cielesną, a co gorsza, i skierowanie do
pracy w oddziale przynajmniej wykluczającym
218
r
udział w akcji pomocy. Sytuacja staje się natychmiast przedmiotem obrad. Działanie
idzie w dwóch kierunkach. Z jednej strony „szwung" konkretnego esesmana otrzymuje
szerokie pełnomocnictwa w sprawie „kupienia" milczenia swego pana (cena bywa
niekiedy nie-istotna), z drugiej Arbeitseinsatz otrzymuje zadanie przerzucenia
pechowca do takiego oddziału pracy, gdzie przez pewien czas nie będzie się nasuwał
na oczy przedstawicielom, komendantury. Równocześnie następuje
„uświadomienie" właściwego kapo, który za określoną ilość papierosów, jeżeli jest to
„zielony", bądź też bezinteresownie, jeżeli jest to ktoś z naszego kręgu, utyka nowego
podopiecznego z dala od grożącego niebezpieczeństwa. Rola „szwungów" w tych
akcjach nie powinna być przemilczana ani pomniejszana. We wszystkich tego rodzaju
przypadkach pechowych konieczna jest pomoc bezpośrednia i natychmiastowa. Tu nie
ma czasu na długie deliberacje. Akcja pomocy to akcja sprawnie funkcjonującego
oddziału straży pożarnej, w którym każdy członek ma z góry zaplanowany kierunek i
rodzaj działania.
Oczywiście jest sprawą jasną, że nie we wszystkich przypadkach i nie wobec
wszystkich esesmanów mogą być stosowane te same metody i te sanie stawki. Grupa
podejmująca działania ratunkowe musi być specjalnie wyczulona, a nade wszystko
musi znać słabości poszczególnych osobników z komendantury, jako że wśród nich są i
„niepalący"... W takich momentach na szalę trzeba rzucać inne dobra, których wachlarz
dzięki odpowiedniemu obsadzeniu poszczególnych stanowisk jest zresztą
dość bogaty...
Korupcja szerząca się wśród członków komendantury SS była więc jednym z czynników
w zasadniczy sposób ułatwiających działanie na korzyść ogółu. Gdyby nie podatność
esesmanów na przekupstwa, rola obozowych
219
kooperantów byłaby znacznie trudniejsza, co bynajmnji nie znaczy, że ta podatność
czyniła ją łatwą. Trzeba pal miętać, że wielu działających w interesie ogółu wykońJ
czyło się tylko dlatego, że wkroczyli na ścieżkę, po któJ rej toczył się ten walec
organizowanej pomocy. Były! okresy, w których jakiekolwiek akcje ratunkowe byłyi nie
do pomyślenia, nie miały najmniejszych szans, a poJ ciągnąć mogły za sobą zgubę
ekipy ratowniczej. Trud-j ność polegała na właściwym wyczuciu wiejącego wia-1 tru...
„Organizacja narodów zjednoczonych"
Nasi obozowi dyplomaci pracowali — jak już mówiliśmy — pod kierownictwem
Kazimierza Rusinka. Nawiązał on szereg pożytecznych i bardzo wartościowych
kontaktów. Próby" wprowadzenia większej liczby obcokrajowców na stanowiska
czołowe spaliły na panewce ze względu na trudności językowe oraz słabą znajomość
obozowej specyfiki u później przybyłych więźniów. Rozpoczyna się Więc akcja, mająca
na celu wprowadzenie tych ludzi przynajmniej na stanowiska, które dawały możliwość
wpływania na warunki bytu grup narodowościowych, z których wyszli. Więźniowie ci
mieli być ponadto czymś w rodzaju łączników z głównym trzonem organizacyjnym.
Polacy, nie będąc już w stanie sami docierać do tych grup z pomocą, stwarzali warunki
działania poszczególnym ich przedstawicielom, kierowali ich poczynaniami. Pomoc
bezpośrednia również zresztą istniała. Jako przykład może tu posłużyć chociażby
rozdział kantynowych nadwyżek, przy którym nie'zapominano o przedstawicielach
innych narodowości. Papierosy i tytoń dla swoich pobratymców fasowali: dla Hiszpa-
220
nów — Manuel, dla Jugosłowian — dr Pad jen, dla Francuzów — prof. Marehal, dla
Czechów — Nesvadba i sze-leg innych. Przydziały dla poszczególnych grup — zależnie
i od ich składu liczbowego, i aktualnych możliwości wygOiSpodarowania nadwyżki —
nie były małe, bo pięć do dziesięciu tysięcy papierosów.
Poszczególne przedstawicielstwa narodowościowe były w ścisłym kontakcie z grupą
organizacyjną, jakkolwiek początkowo może nie wszyscy z nich pojmowali, że mają do
czynienia ze zorganizowanym kolektywem. Owocem tego wspólnego działania była
niejedna udana akcja.
Na początku 1944 roku do obozu w Mauthausen przybył nowy transport. „Nowy" to
znaczy nie tylko „któryś z kolei", ale również odmienny od wszystkich dotychczasowych.
W jego skład wchodzili sami inwalidzi, byli żołnierze Armii Czerwonej, wyleczeni w
szpitalach, ale okaleczeni i niezdolni do pracy. Ten diziewięćsetosobo-wy transport
przeznaczony został do likwidacji W obozie Mauthausen. Po przybyciu na miejsce
skierowano go do obozu chorych.
Do najgorszego jednak nie doszło. Organizacja sobie tylko znanymi drogami wywarła
wpływ na lekarzy SS, którzy przedstawili komendanturze projekt zatrudnienia tych
skądinąd 'zdrowych ludzi. Może wydawać się to dziwne, ale komendantura wyraziła
zgodę na założenie na terenie obozu chorych przędzalni (Weberei), w której można
byłoby zatrudnić inwalidów. Nie zrobiła jednak niczego więcej w tym kierunku. Jedyne,
czym można było dysponować, to siła robocza więźniów oraz nie zajęty właśnie
wówczas barak nr 10. Chodziło tylko o drobnostkę — maszyny dla przędzalni i
surowiec. Tu należałoby podkreślić rolę dwu Polaków: wspomnianego już Antka Mizery
oraz Bronisława Wolskiego, Szczególnie ten ostatni był czymś w rodzaju cudotwórcy.
Do czego się wziął — wszystko było proste. Reperował ze-
221
garki, wieczne pióra, robił na drutach swetry i ma^jstr^B wał skomplikowane
mechanizmy z drzewa i metalu. Sflfl będąc inwalidą (bez nogi) skonstruował sobie w
oboafl protezę. Teraz z całą energią przystąpił do zorganizować nia warsztatów w
nowym „przedsiębiorstwie". Do poJ mocy miał tylko... Antka Mizerę. Mimo tych
niesprzyjaJ jących okoliczności warsztat powstał. Przypominał mooB no średniowiecze,
ale był i dawał zatrudnienie wielua^B inwalidom, a komendantura widząc jakąś
namiastkę po-l żytku z zatrudnionych w nim ludzi odsuwała na plan! dalszy zamierzenia
likwidacyjne. Dzięki usilnym stara-l niom za pośrednictwem górnych oddziałów pracy
przyj był do Weberei i „surowiec". Składał się on co prawda! z różnego rodzaju
odpadków, niemniej jednak przedsię-j biorstwo już w krótkim czasie zaczęło
produkować par- j dane pasy mundurowe, jakieś torby-opakowania dla celów
militarnych itp. akcesoria. Praca przędzalni urato-wała dziewięćset istnień ludzkich.
Niemal wszyscy inwa- j lidzi przetrwali do końca, do czego przyczyniły się rów- j nież
zapewne względnie dobre warunki, w jakich żyli na bloku. Zajmowali oni blok 1 (w
obozie chorych), gdzie od stycznia 1945 roku pisarzem był Józef Cyrankiewicz, przybyły
do Mauthausen transportem z ewakuowanego Oświęcimia.
Dopiero później przypomnieli sobie esesmani, o czym świadczyłaby obecność tych ludzi
w obozie koncentracyjnym. Wtedy to zabrano z obozu wszystkich wchodzących w skład
tego transportu i samochodami wywieziono ich w kierunku Dunaju, gdzie zostali
załadowani na wielką barkę transportową. Tylko brak czasu nie pozwolił im na
wysadzenie jej w powietrze, bowiem oddziały alianckie były tuż, tuż. Uratowani inwalidzi
powrócili po wyzwoleniu do obozu i po kilku dniach w ramach akcji repatriacyjnej
prowadzanej przez oficerów łącznikowych Związku Radzieckiego wyjechali.
222
I )o obozu chorych przychodzili i Żydzi. Byli to więź-Jowie z późniejszych już,
mniejszych transportów i do >lx>//u dolnego trafiali jako chorzy — na różne bloki,
zależności' od rodzaju choroby, jako że poszczególne araki były podzielone na oddziały
i sekcje szpitalne. )zięki dość dużej izolacji obozu chorych organizacja podusiła się o
ratowanie i Żydów, wychodząc ze słusznego ałożenia, że obóz chorych jest dla nich
miejscem najbez-ńeczniejszym. Postępowano z nimi podobnie jak z, chorymi innych
narodowości, do momentu, kiedy to kilku dęźniów narodowości niemieckiej zaczęło
sarkać na Lrównouprawnienie" tej skazanej na wyniszczenie narodowości. W obawie
aby dalsze wystąpienia antysemitów I w pasiakach nie dotarły do komendantury SS, po
dłuższych naradach postanowiono, że będzie lepiej, jeżeli chorych Żydów przeniesie się
do oddzielnego pomieszczenia. Przeznaczono na ten cel połowę bloku 6, gdzie
pisarzem był wówczas Polak, Olejnik. Już na miejscu obowiązki lekarza objął dr
Bomsztajn, Żyd z Polski, a sanitariuszy wyłowiono z zespołu chorych. Po pewnym
czasie powstało tam jakby pewnego rodzaju państwo w państwie. Był okres, kiedy na
tym bloku gromadziło się około 400 Żydów. Oczywiście gdyby sprawa wydostała się
poza obóz chorych, pociągnęłoby to za sobą konsekwencje nie tylko wobec Żydów, ale
i wobec szeregu osób ze sprawą tą związanych. Szczęśliwym zbiegiem
okoliczności, w bardzo już krytycznym momencie zaczęli przybywać węgierscy Żydzi,
traktowani z jakichś powodów jako więźniowie „honorowi", w związku z czym
komendantura wydała placet na przyjmowanie Żydów do obozu chorych i na ich
przebywanie na terenie tego obozu. W krótkim czasie chorzy Żydzi zajęli cały 6 blok i
połowę 7, znajdując zupełnie już oficjalny azyl... Teraz grono lekarzy żydowskich
powiększyło się o dra Gutentaga i innych...
223
I ta akcja, w warunkach obozowych będąca czymś' jątkowym, zakończyła się
pozytywnym efektem.
Obóz chorych bywał terenem najrozmaitszych akcji nie zawsze tak doniosłych jak gra o
życie ludzkie, znaczny teren obozu pokrywały zwykłe nieużytki. Bi to w pełnyni tego
słowa znaczeniu ziemia niczyja, kt<3 postanowiono wykorzystać. W tym celu uruchomić
spalonych „badylarzy". Starzy fachowcy, jak Paweł gulski, Aleks Miller oraz Stasio
Gołębiowski, biorą i raźnie do dzieła i w krótkim czasie na dawnych ugorM rośnie
fasola, groch, cebula, sałata, rzodkiewka i infl warzywa. Rzecz była pomyślana
rozsądnie, ale w ml meneie gdy większość produktów nadawała się do spożfl cia, przed
administracją obozu chorych stanęło widnł konfiskaty. Esesmani, którzy z terenów
„górnego" ogroB nictwa otrzymywali mocno uszczuplone przydziały, corł częściej zerkali
w kierunku bogactw naturalnych v/M docznyeh przez druty obozu chorych. Sprawa
stawała sil przykra ¦— najtrudniej się pogodzić z utratą wypielęgncB wanych marzeń.
Ale w porę przypomniano sobie o sili propagandy, nawet posługującej się bzdurnymi
argu-1 mentami. Kiedyś w obecności dra Krebsbacha, którył z etatowych pracowników
zaczął mimochodem sławić] nieporównane efekty ogrodnicze, osiągnięte! dzięki użyciu
1 gnojówki obozowego pochodzenia. W tym momencie ktoB inny zaczął snuć głośne
rozważania, czy ogromna ilość zarazków, niewątpliwie znajdująca się w tym „roztwo-J
rze", w jakiś sposób nie zatruwa całości warzywniczych płodów. To wystarczyło. Strzał
był celny. SS-Standort-j arzt, wybitny „naukowiec", nie tylko przeniósł te wątpliwości na
grunt komendantury, ale tak długo nie spoczął w swoich usiłowaniach, aż komendant
wydał for- j malny zakaz korzystania z produktów „zarażonych". Cudem uratowane
warzywa trafiły „na stoły" więźniów obozu chorych i stały się poważnym źródłem
dodatko- ,
224
fcyych, już nie tylko kalorii, ale i, co ważniejsze, witamin, propaganda Krebsbacha
zrobiła swoje i w odniesieniu
Itio szeregu Niemców z II administracji z obozu górnego. Pamiętam, jak kiedyś Unek
zapytał któregoś z funkcjonariuszy obozu chorych, czy to prawda, że próbował za-
I rażonych warzyw. Na potakującą odpowiedź Unek prze-lie się od niego odsunął. Miało
to i tę jeszcze dobrą >nę, że zwalniało personel obozu chorych od „grzecz-
[nościowych" świadczeń w postaci nowalijek dla zaprzy-
| jaźnionych funkcyjnych...
Pierwsze kontakty z domem
Listy wysyłane przez więźniów do domu pisane były oczywiście obowiązkowo w języku
niemieckim na obowiązujących formularzach zaopatrzonych w nadruki, umieszczone
z lewej strony. Nadruki te zawierały postanowienia i przepisy co do częstotliwości
korespondencji. Widniał tam również zakaz przesyłania więźniom paczek.
Ponieważ więzień „w pierwszych słowach swojego listu" miał obowiązek napisać, że
jest zdrów i czuje się dobrze (bez tej formułki żaden list nie odszedł, natomiast
„odszedł" niejeden próbujący zmienić tę stereotypową treść), większość rodzin sądziła,
że ich ojciec, brat czy syn ma przynajmniej jakieś minimum potrzebne do wegetacji.
Było to o tyle łatwe do przyjęcia, że wiele rodzin miało swoich bliskich także i w obozach
jenieckich, gdzie paczki od początku były dopuszczane. Tłumaczono sobie, że jeńcy,
jako nie pracujący, otrzymują mniejsze ilości wyżywienia i stale im czegoś brak,
natomiast w obozach koncentracyjnych więźniowie pracują i, jako pracujący, otrzymują
odpowiedni przydział żywności.
15 — Nad pięknym modrym Dunajem
225
Tym niemniej niektórzy tytułem próby już w począi kowym okresie wytsyłali paczki i
adresaci, o dziww otrzymywali przynajmniej część ich zawartości. KiecH warunki
utrzymania obozu stawały się coraz trudniej! sze, a jednocześnie istniała konieczność
utrzymania orzM życiu potrzebnych do pracy fachowców, komendanturJ po dłuższym
namyśle doszła widać do wniosku, że eweił tualne przesyłki z domów dla więźniów
mogą w jakiJ sposób pomóc w rozwiązaniu problemu. Któregoś pięlB nego dnia w
sobotę poprzedzającą dzień wyznaczony na pisanie listów (oo dwa lub trzy tygodnie)
pisarze blokowu obwieścili zdumionemu tłumowi, iż w jutrzejszych liJ staeh będzie
można wspomnieć, że przesyłanie paczek żywnościowych i odzieżowych jest od chwili
obecni j dozwolone. Wiadomość ta była dla wszystkich lekkim' szokiem, no i oczywiście
wywołała burzę komentarzy w rodzaju: „No, teraz to już będą chyba szybko* zwalniać",
a specjaliści od przepowiedni i proroctw szukali gorączkowo w księgach Sybilli
odpowiednich fragmentów, które dałyby się nagiąć do aktualnej sytuacji. Następnego
dnia pisanie listów przebiegło sprawniej niż zwykle. Pewnie dlatego, że można było
wypowiedzieć się bezpośrednio, nie uciekając się do szyfrów w rodzaju „pozdrówcie
Rzeźnickiego", czy też „Piekarskiego". Listy odeszły, a nadawcy pogrążyli się w
błogim oczekiwaniu. Teraz wchodzi w użycie nowa forma handlu. Handlu propozycjami.
Ty mi dasz codziennie zupę, a ja po otrzymaniu paczki dam ci taaaki kawałek placka
roboty mojej matki, żony czy innej bliskiej osoby. Masz pojęcie, jak to smakuje? Rzecz
jasna i ta forma kupna, kiedy zaliczką była obietnica, wkrótce się przyjęła i niemieccy
prominenci dawali zupę, czy nawet chleb. W ten sposób czekających na tę jedną
przesyłkę było już dwóch. W miarę zbliżania się przewidywanego terminu nadejścia
paczki ten właściwy oczekujący zaczynał po
tmsze żałować, że może zbyt mało „zażądał". A cofnąć
¦•ie nie było można. Nieuczciwy kontrahent bywał zwy-
[kle otaczany murem blokady gospodarczej. Poza tym
paczki były pojęciem względnym, podczas gdy zupa ku-
Iła na miejscu, codziennie...
Wreszcie zaczęły nadchodzić pierwsze jaskółki. Któregoś wieczoru tuż przed apelem
pisarz blokowy zawiadomił pewną ilość szczęśliwców, że po apelu mają się zgłosić do
miejsca zaimprowizowanego stoiska pocztowego, gdzie otrzymają przesłane im paczki.
I rzeczywiście. Tego pierwszego wieczoru adresatów było kilkunastu, zaś wydawanie
paczek odbyło się na bloku 1. Później rozdzielano paczki w budynku, pralni, bądź też w
podręcznym magazynie kuchni dla więźniów.
Za stołem w formie lady stał kierownik obozowej Poststelle, który odbierał kolejno
paczki od pomagającego mu więźnia. Odczytywał — często gęsto przekręcając —
nazwisko adresata, a po jego zgłoszeniu się otwierał paczkę, poddając analizie każdy
bez wyjątku składnik. Poszczególne bochenki chleba, czy też ciasta były kilkakrotnie
krojone, cukier czy inny sypki produkt przesypywany. Krojono również masło czy
topiony smalec, znajdujący się w garnuszku lub słoiczku. Chodziło oczywiście o
zapobieżenie przedostawaniu się do obozu różnych niespodzianek. Większość
produktów otrzymywał więc więzień w postaci niekształtnych i niepodzielnych
okruchów... Nie na tym koniec. Za „ladą" stały przygotowane kosze, do których — bez
możliwości apelacji — esesman odrzucał wszelkie „nadwyżki". Dziwnym zbiegiem
okoliczności szczególnie skwapliwie odrzucano tam ciasto i tłuszcz, podczas gdy chleb
trafiał na ogół do rąk adresata. Akcja ta, zmniejszająca w wydatny sposób zapasy
więźnia, nie była początkowo nawet komentowana. Z czasem dowiedzieliśmy się, że
była to szczytna akcja samopomocy, jakkolwiek nigdy w życiu
226
227
nie widziałem muzułmana, który otrzymałby za poś i < I nictwem administracji SS
cokolwiek z tych atrakcji.
Gwoli prawdy należy stwierdzić, że posiadacze maijB paczek tracili procentowo
znacznie mniej, a niek i ¦ : nawet, kiedy zawartość była mała i na oko niezbyt atral
cyjna, szczęśliwy właściciel otrzymywał całą paczkę.
Pobierana bezpośrednio przy wydawaniu paczek „dal nina" nie była, rzecz jasna,
jedyną. Na bloku oczeki^j^l szczęśliwca blokowy, a niekiedy zjawiał się i kapo, szczł
gólnie jeżeli adresat zatrudniony był w jakimś podteB szym komandzie. Od jego
hojności zależało teraz wi^H le — spokój na bloku, a zdrowie, czy nawet życie w pifl cy.
Co przezorniejsi udawali się po paczki w towarzjB stwie zaufanego kolegi, który w
drodze powrotndH utykał w różne zakamarki poważną część dobytku, zaśl więzień
wkraczał na blok ze zbolałą miną i popuszczał! wodze swojej fantazji na temat, czego
mu to dzisiaj ni<> zabrali. Tak czy inaczej, paczka doznawała dalszej „ulgi"! w wadze, a
przed posiadaczem stał jeszcze przeważniol problem regulacji należności z tytułu
zobowiązań. Sam również chciałby przecież coś niecoś z tych domowych
„wspaniałości" skonsumować... Przeważnie kończyło się jednak tym, że pierwsza
paczka rozchodziła się na koszty i znów żyło się na konto dalszych przesyłek...
Mimo wszystko napływ paczek do obozu zrobił wiele, tym. bardziej że w ślad za
paczkami żywnościowymi zaczęły nadchodzić i paczki odzieżowe, co poza korzyściami
zasadniczymi: miało jeszcze i ten plus, że usprawiedliwiało posiadanie przez więźniów
np. swetrów czy innych części garderoby pochodzenia nieoficjalnego. W niektórych
paczkach przychodziły i buty-trzewiki, które ludność krajów Okupowanych otrzymywała
na kartki, a które były bardzo podobne do trzewików esesmańskiich pozbawionych
gwoździ w podeszwach. Był to fakt wielce pomocny w naszej miejscowej akcji
zaopatrzenia.
I 'odobnie jak prowiant obozowy i kantyna — do obozu ti. i pływały również paczki dla
więźniów, którzy w mię-l/.yczasie zmarli. Początkowo paczki te były wycofywane, zaś
ich zawartość wzbogacała kombinatorów '. obydwu administracji. Szczególnie
często zdarzało się ;o, kiedy więzień przebywał ostatnio w obozie chorych. ?aczki te
trafiały do niewłaściwych rąk. Sprawa przy-srała inny obrót, kiedy „ajencję pocztową" w
obozie :horych przejął więzień-Polak, należący do starych obozowych „wyjadaczy",
Burdziak. W jakiś sposób spowodował on, że do obozu chorych wydawano cały zapas
paczek. Przyczyniło się to w poważnym stopniu do po-prawy wyżywienia na bloku
rekonwalescentów, bloku nr 5. Odpowiednia interwencja sprawiła również, że
jakkolwiek paczki kierowane do obozu „dolnego" były również kontrolowane, to jednak
wypadki częściowej konfiskaty były ograniczone do minimum i chorzy otrzymywali
swoje przesyłki we względnie uczciwym stanie... Wydawanie paczek kojarzy się w
moich wspomnie^ niach z szeregiem czasami zabawnych historii. Oto Czech Hradil,
stary i poważany więzień z polskiego bloku 7, bodaj że krótko przed świętami
Bożego Narodzenia otrzymuje paczkę. Rodzina (pewnie któryś ze szwagrów) posyła
mu obok ciasta, tłuszczu i innych produktów także małą buteleczkę, w pewnym stopniu
przypominającą buteleczkę z lekarstwem. Ciekawy esesman sprawdziwszy metodą
krojenia zawartość paczki i odrzuciwszy „okup", bierze do rąk buteleczkę i wyjmując
korek pyta więźnia, co tam może być. Więzień oświadcza zdecydowanie: „Krople
nasercowe". Esesman wącha i mówi: „Przecież to wódka..." Hradil patrzy obojętnie na
esesmana i mówi powoli: ,,To niemożliwe, Herr Unter-scharfuhrer" — wyciąga rękę,
bierze od zdezorientowanego esesmana buteleczkę, robi ruch, jakby miał zamiar
wąchać... i nagle zgrabnie opróżnia ją na oczach eses-
228
229
mana, po czym lekko zadyszany mówi: „To jednak byl krople nasercowe"...
Nie wszystkie uchybienia formalne przechodziły tal jak w tym wypadku. Wielokrotnie
byliśmy świadkami jak nieświadomy adresat, w którego paczce rodzina sta rała się
przemycić jakieś nadprogramowe atrakcje, czai] sem 'zwykłe fotografie, zarabiał na
miejscu tyle hakóvi i sierpów, że potem z trudem rozpoznałby na fotograf! najbliższe
nawet osoby. Oczywiście nie zawsze. NiekiedJ nadesłane w paczkach, czy też w listach
fotografie wię> zień otrzymywał do obejrzenia, po czym wędrowały om do jego
osobistego bagażu w Effektenkammer...
Znamienny był i charakterystyczny dla poszczególnyct jednostek sposób korzystania 7.
zawartych w pacz dóbr. Większość otrzymujących paczki po rozdzieleniu „urzędowych
okupów" przeznaczała całość do podziału] w mniejszym lub większym gronie. Tworzyły
się nawet spółka, w których wszystkie nadchodzące do poszczegól- ] nych wspólników
paczki stanowiły wspólną własność. Najczęściej spółki takie powstawały na gruncie
wspólnoty pracy, 00 w zasadniczy sposób upraszczało sprawy okupów i danin, tym
bardziej że zwykle pracując w tych samych oddziałach pracy byli grupowani na tyc
samych blokach. Ci ludzie z paczkami nie mieli probk mów, odpadał bowiem tak istotny
moment, jak przecbc wywanie produktów. Paczkę rozdzielano na jeden, dws lub
maksimum trzy posiłki i żaden złodziej nie mia szans pożywienia się przy spółdzielcach.
Podobnie następną i następną. Ten system miał zarazem wiele walc rów
wychowawczych, gdyż zawartość paczek była różnorodna —' zależnie od poziomu
życia rodzin więźniów. Mimo że rozpiętość była bardzo duża, w spółkach sprawa ta nie
grała roli — zasmażany w tłuszczu suchar był tak samo mile widziany jak kawałek
luksusowego ciasta...
I !yli i indywidualiści. Ci nie łaknęli towarzystwa, sami Izielali swoje zapasy, dokonując
tego z pełnym wy-owaniem. Te produkty do wymiany na stałą miskę /upy, te papierosy
do przechowania na okres, kiedy chleb będzie tani, te drobiazgi na okup dla blokowego
11 kapo, a resztę dzielili na szereg dni, do otrzymania no-I wego „zastrzyku"...
Wśród olbrzymiej rzeszy ludzi znajdowały się i jed-Inostki typowo aspołeczne. Ci,
dysponując ilościami większymi, nawet zdając sobie sprawę z nadmiaru posiadania,
nigdy nie podzielili się nawet z najbliższymi towarzyszami. Sienniki pęczniały od
magazynowanych artykułów, które niekiedy pokrywały się pleśnią. Zdarzały się wypadki
takiego skrajnego skąpstwa, że niektórzy zjadali po zbyt długim okresie
przechowywania całkowicie zepsute produkty, tak iż paczka z domu, mająca być
tytułem do przetrwania, stawała się przysłowiowym, ale i dosłownym gwoździem do
trumny. Wypadki likwidowania nadwyżek poszczególnych skąpców przez;
,pomocników" — a takie bywały — bawiły ogół i nikt nie traktował tego jako
przestępstwo —• jak przecież miało to miejsce w wypadku kradzieży chleba
fasowanego.
Spora ilość „indywidualistów" kończyła się na skutek własnej zachłanności. Niektórzy,
obawiając się złodzieja względnie nie chcąc zdradzać się ze swoim stanem posiadania,
potrafili w ciągu jednego wieczoru po otrzymaniu paczki pochłonąć całą jej zawartość.
Zakładając, że w tak zwanych „bogatych" paczkach poważny procent zawartości
stanowił tłuszcz —. a często nie było tam np. chleba — możemy sobie wyobrazić, co za
rewolucja powstawała w wygłodzonym organizmie. Nic dziwnego, że w ciągu
najbliższych godzin „szczęśliwiec" wędrował zbyt często do latryny, dajmy na to, w
kamieniołomach, i że w końcu te „wycieczki" wpadły w oko kapo, czy też
230
231
któremuś z jego pomocników. Początki biegunki zosta przypieczętowane lekkim
zamroczeniem głowy od bici no a dalej... Dalej wszystko szło normalnym trybenal i
czasem następna już paczka nie zastawała adresata. Zdfl rżały się i takie wypadki, że
chory już od nagłego prał jedzenia więzień uważał, iż jedynym ratunkiem dla słał bego
organizmu będzie proces dalszego wzmacnianM właśnie poprzez jedzenie. Skutki były
analogiczne.
Tak więc paczki, które ogólnie biorąc, wpłynęły niol wątpliwie na poprawę bytu w
obozie, stały się przyczyn* nieszczęśliwego końca wielu jednostek. Ponadto paczki]
stały się papierkiem lakmusowym, pozwalającym na] szybkie i nieomylne rozpoznanie
charakterów, demasku-< jącym jednostki obarczone cechą wybujałego egoizmu.
Oczywiście i tu nie należy wpadać w przesadę. Ludzie odczuwają wszak przede
wszystkim skurcze głodowe własnego żołądka. To chyba jest zrozumiałe. Problem
zaczynał się dopiero w momencie, kiedy organizm zdo>-był już to minimum. Czy
nastąpił zwrot w kierunku życia gromadnego, czy ręka z nadprogramową miską zupy
wyciągała się w stronę, gdzie błyszczały głodne oczy, czy też granica pojęcia
„minimum" ulegała dalszym przesunięciom. Jeszcze gorzej było, kiedy już przy
zdecydowanym przesycie ktoś wolał raczej zniszczyć nadwyżki niż oddać je
bezinteresownie potrzebującemu...
Tak więc paczki stały się miernikiem ludzkich serc, niekiedy ciężko doświadczając i
boleśnie rozczarowując. Nagłe przemiany chairakterów podważały wiarę w człowieka, a
już najbardziej bolesne było odkrycie pokładów egoizmu w osobach niekiedy bliskich, a
nawet bardzo bliskich. Może gdyby nie pobyt w obozie, gdyby nie stan ogromnej,
wprost nieopisanej nędzy, gdyby nie warunki poprzedzające dzień otrzymania pierwszej
paczki — może ten ujemny rys charakteru pozostałby na zawsze w ukryciu? Dopiero
obozowe warunki ujawniały praw-
dziwą, może obcą dla niego samego twarz człowieka. Czy każdy tego rodzaju wypadek
należy bezwzględnie potępiać? Wydaje się, że nie — z wyjątkiem zdecydowanie
.skrajnych. Musimy przecież pamiętać, że do obozu! trafiali ludzie najrozmaitsi — słabsi
i silniejsi. Niezwykłe trudy życia obozowego, nędza i głód, bicie i mordowanie były
różnie odczuwane przez różnych więźniów. Dlatego nie oceniajmy pochopnie.
Powroty
Praktycznie z Mauthausen uciec nie było można. Było ono otoczone ze wszech stron
przez osiedla austriackie, których mieszkańcom zapowiedziano, że w razie
udowodnienia kontaktów z więźniami sami trafią do obozu. A jak tam jest, wiedzieli aż
za dobrze. Niestety, nie przemawia do mnie tak popularne po wojnie szczególnie wśród
Niemców, ale i wśród Austriaków twierdzenie, jakoby obozowe okropności były dla nich
odkryciem. A kto bił nas sztachetami z waszych ogródków, kiedy szliśmy w szpalerze
esesmanów ze stacji do obozu w Sachsenhausen? Kto rozpychał wartowników,
aby celniej uderzyć, kto krzyczał na dworcach, gdzie zatrzymywały się nasze transporty:
śmierć bandytom z Bydgoszczy!? Nie wszyscy tak robili? Tak, ale to nie wyjątki ciskały
w nas kamieniami, przeciwnie — wyjątki nie ciskały. W Austrii było nieco inaczej, ale
Austriacy byli tak zastraszeni, że nawet ci, którym się to nie podobało, patrzyli w inną
stronę...
Tak więc każda próba ucieczki była skazana na niepowodzenie. Tym niemniej od czasu
do czasu ogół więźniów poruszała niecodzienna wiadomość o braku liczbowym w
obozie. W kilka chwil po stwierdzeniu braku
232
233
wiadome już było nazwisko zbiega. Z czasem coraz bd dziej przyzwyczajaliśmy się do
normalnej kolejnośB faktów. Ucieczka — stójka na apelu —¦ złapanie zbM ga —
ceremonia ,,powitania" — bunkier — apel kofl cowy i... I znów dzień jak co dzień...
Nie sposób przedstawiać tu wszystkich zapamiętanycfl ucieczek. Chciałbym tylko
pokazać kilka bardziej skomJ plikowanych i pomysłowych.
W roku 1942 została zorganizowana ucieczka, która! głównym inicjatorem był ówczesny
kapo „baubiura"! W skład zorganizowanej grupy wchodziło jedenastu staJ rych
więźniów funkcyjnych. Jak należy przypuszczać,! ucieczka doszła do skutku w wyniku
długotrwałego pla-i nowania, któremu początek dał kapo oddziału budowy krematorium.
Już w czasie budowy tego obiektu pozo-| stawiono podziemny tunel, który ciągnął się
aż do teJ renu pozaobozowego', przy czym jego zamaskowany wylot znajdował się
na zapleczu małej linii posterunków. Z zamkniętej szuflady biurka kierownika biura
wydobyto pieczątki SS-Bauleitera obozu, przy użyciu których sfabrykowano imienne
zaświadczenia, mówiące, że ich posiadacze, w takim to a takim stopniu oficerskim SS,
są delegowani przez SS-Bauleitera na teren Austrii. Oczywiście nie brak było i klauzuli,
w której: „Wszelkie władze i urzędy prosi się o pomoc w czynnościach". Dalszym
etapem przygotowawczym było zdobycie mun- ; durów esesmańskich, w tym dwu
mundurów oficerskich, jako że dwa zaświadczenia były wystawione na Ober-
sturmbannfuhrerów. Nie wiadomo, w jaki sposób grupa weszła w posiadanie dwu
osobowych samochodów, którymi po ucieczce odjechała. Na dzień ucieczki wybrano
niedzielę, jako że w tym okresie w niedzielę nie było liczenia w południe. Bezpośrednio
po apelu rannym uciekinierzy przedostali się do kanału, tam przebrali się w
zamelinowane mundury, odchylili klapę i obóz stał
mą mniejszy o bodaj że dziesięć osób, bo jeden z zespołu |w ostatniej chwili
zrezygnował.
Od momentu ucieczki do chwili jej wykrycia minęło prawie dziesięć godzin, a ponieważ
uciekinierzy mieli do dyspozycji środki mechaniczne, byli już dość daleko. Mimo
szeregu sprzyjających dla zbiegów okoliczności po i upływie kilku dni przyprowadzono
do obozu trzy żywe osoby z całej grupy. Pozostali padli w beznadziejnej I walce po
osaczeniu. Powrót odbył się z całym oeremo-I niałem. Przed zebranymi do apelu
szeregami przema-I szerowała najpierw obozowa orkiestra w tak zwanym I ,,małym
składzie" instrumentów, a za nią na wózku jechała trójka przywróconych na „ojczyzny
łono", udekorowana najrozmaitszymi odznakami, z tablicą głoszącą: „Alle Vógel sind
schon wleder da..." * Cały ten kondukt dotarł do obozowego bunkra, gdzie nastąpiło
przekazanie 'zbiegów pod nadzór Kommandofuhrera bunkra. Meldunek o ucieczce
wraz z propozycją kary został przesłany do Głównego Urzędu SS w Berlinie. Przez
sześć tygodni oczekiwano zatwierdzenia wyroku... Dla „normalnego" zabicia więźnia
wystarczyło czasem wrażenie, że ten czy ów spojrzał na esesmana tak zwanym złym
wzrokiem. Wystarczyła brudna szafka czy nie^ dbale posłane łóżko. W takich
wypadkach często następował najwyższy wymiar kary egzekwowanej bezpośrednio
przez esesmana, reprezentującego najniższy nawet szczebel służbowy, bądź też przez
więźnia występującego „w imieniu" administracji wewnątrzobozowej. W wypadku
nieudanej ucieczki po schwytaniu uciekiniera oczekiwano cierpliwie wyroku, tak jakby
bez otrzymania „dekretu" ktokolwiek kiedykolwiek upomniał się o podeptane prawo
więźnia czy prawo w ogóle...
1 „Wszystkie ptaki już są znowu tu..."
234
235
Wydaje się, że te sześć tygodni, które uciekinier spędzali w bunkrze, były po prostu
perfidnie „skalki^B waną" częścią kary śmierci, trwającej przecież zbjj krótko...
Po upływie czasu potrzebnego na „uprawomocnienie^ ' się wyroku któregoś dnia
wieczorem, kiedy pamięd
0 niedawnych „bohaterach" przebrzmiała, przed apelena zaczęto wznosić na placu
apelowym rusztowanie o dol brze znanym więźniom przeznaczeniu. Szubienica byłaj
gotowa krótko przed rozpoczęciem liczenia. Po zakoiW czeniu apelu brama obozowa
została szeroko rozwarta
1 do wnętrza obozu wmaszerowały dwie kompanie zaH łogi SS w pełnym bojowym
uzbrojeniu. Kompanie tel ustawiły się w czworoboku na tle bramy. Z bunkra wy*j
prowadzono trójkę skazanych. Przy dźwiękach orkiestry obozowej doprowadzeni zostali
pod szubienicę. Stojąc tyłem do niej, wysłuchali czegoś w rodzaju wyroku, po czym
komendant zwrócił się do zebranych, ogłaszając, że tak kończy się każda próba
ucieczki. Słowa komendanta padały twardo, a jego głos przypominał urywane,
ujadające szczekanie podrażnionego psa. Teraz skazani wstąpili na umieszczoną pod
szubienicą zapadnię. Kata nie wytypowano. Jeden z trójki wystąpił w podwójnej roli —i
wykonawcy wyroku i samobójcy. Na sygnał komendanta rozpoczął się makabryczny
spektakl. Założenie pętli, kopnięcie zapadni i znów pętla — zapadnia... Na tle dwu
wiszących ciał staje trzeci. On ma już na sumieniu dwa życia, o które trudno go jednak
winić. W oczach zebranego tłumu jest czysty jak łza. Bierze do ręki trzecią pętlę i naraz
występuje krok naprzód. Esesmani poruszają się niespokojnie. Na placu apelowym
cisza jak makiem zasiał. W tej ciszy niesie się z lekka zachrypnięty głos skazańca:
„Wszystkiego dobrego, koledzy. Do zobaczenia!" Mimo że przemówienie było \
krótkie i mało istotne, komendant jest oburzony. Się-
236
iftjąc ręką do kabury pistoletu, ryczy wprost w stronę Mojącego na zapadni skazańca:
„Zamknij mordę, bo..." Nie skończył, gdyż w zdanie wpada mu uśmiechnięty, spokojny
więzień: „Bo co?" „Bo zastrzelę cię jak wściekłego psa". To rozbraja więźnia zupełnie. Z
wyraźną kpiną patrzy na komendanta i mówi: „To przecież byłoby dla mnie lepsze". I
rzeczywiście. Strzał komendanta wybawiłby go od obciążania własnego sumienia
trzecią śmiercią. Tym razem własną. Na tym koniec. Skazany uważa widocznie, że nie
należy przedłużać widowiska — cały obóz już i tak długo czeka na wieczorny fasunek.
On pamięta przecież, że chwile po apelu wie^ czarnym są na wagę złota... Podchodzi
do pętli, zakłada ją sobie na szyję, kopie zapadnię, ułamek sekundy wisi i raptem wraz z
kawałkiem liny spada na podłoże placu. Po zebranych więźniach przebiega dreszcz
grozy i oczekiwania. Zerwanie się wisielca kojarzy się wszystkim z nieuchronnym
ułaskawieniem. Przecież on już przeżył karę. Przeżył własną śmierć... Tak, ale nie
zapominajmy, że to obóz koncentracyjny, że tu wyrok nie jest środkiem
wychowawczym, lecz środkiem uśmiercania... Więzień podnosi się, jest przez chwilę
osizołomiony, ale już ix>pychają go ku ustawionej na nowo zapadni. Przez moment
waha się, ale jednak po chwili znów zakłada sobie pętlę na szyję, kopie zapadnię i
znów... leci z urwanym sznurem w dół. W szeregach poruszenie. To zaczyna już dławić
za gardło. Więzień podnosi się i patrzy w stronę esesmanów. Tym razem i on chyba już
na coś liczy. Ze ściśniętego już dwukrotnie śmiertelnym skurczem gardła nie wydobywa
się żaden dźwięk. Na zapadni staje któryś z funkcyjnych obozowej administracji, chwilę
coś sprawdza i oto po> raz trzeci skazaniec staje na „podium". Po raz trzeci pętla,
kopnięcie zapadni, po raz trzeci śmierć w przeciągu kilku minut. Tym razem pętla
wytrzymała.
237
Przedstawienie nie jest jednak zakończone. Na wyj dany rozkaz we wszystkich blokach
następuje w pra\ zwrot, a potem tysiące więźniów w dużym kręgu posu4 wają się
gęsiego po placu apelowym, by przedefilowali przed samą szubienicą, gdzie
obowiązuje zwrot głowy W kierunku wiszących. Trzy wiszące ciała przyjmują defiladę
niedawnych współtowarzyszy. Wreszcie konieB Więźniowie blokami udają się na swoje
uliczki, a nil rozkaz dowódców wymaszerowują z obozu i kompania] SS. Wraca
codzienny wieczorny tryb1. Fasuje się chleb,] kawę, dodatki. Poszczególni więźniowie
zgodnie z traJ dycją siadają spokojnie w kucki i zajadają, starając siJ nie uronić ani
okruszynki, bądź też pędzą na „targowi-ł sko". Prominenci na poszczególnych blokach
zbierają siej dla skomentowania dzisiejszej „rewii". Na pozór dzień ¦ jak co dzień. I tylko
odcinająca się na tle granatowego nieba szubienica, z której jeszcze nie uprzątnięto
zwłok, j przypomina, że jednak dziś było trochę inaczej.
W roku 1943 przeżyliśmy ucieczkę-unikat. Był to koncert pomysłu. Jak wskazuje
poprzedni przykład,! ucieczka z obozu była niemożliwa nawet dla ludzi znających język
niemiecki i zwyczaje miejscowej ludności, niemożliwa nawet w przebraniu i dla
posiadaczy odpowiednich dokumentów. A jednak z obozu uciekło dwóch więźniów,
którzy nie znali zupełnie języka, a za całe przebranie służyły im robocze kombinezony.
Wpadli dopiero w momencie1, gdy byli już bardzo bliscy celu. Któregoś wieczoru przy
apelu zostaliśmy zorientowani, że brakuje dwu więźniów, bodaj że z bloku 6. Byli to
dwaj hiszpańscy antyfaszyści, zatrudnieni w kamieniołomach. Jak się potem okazało,
zdobyli oni gdzieś dwa kombinezony, jakieś cywilne nakrycie głowy, a uzupełnieniem
wyposażenia były: jedna łopata i jedne grabie. Wyszli prawdopodobnie z
kamieniołomów tym wyjściem, którym wyjeżdżały samochody i wozy gospodarskie z
szu-
bem i krawężnikami. Wyszli i poszli. Nie czekali nocy. l 'i i ruszali się w ciągu dnia, i to
bezpośrednio po szosie. W momencie zbliżania się umundurowanego osobnika
rozpoczynali czynności przypominające pracę dróżników... Przemaszerowali w ten
sposób Austrię, Czechosłowację, polskie tereny należące do Rzeszy, teren Generalnej
Guberni i szli na spotkanie linii wschodniego i'rontu. Cały czas nie korzystali z żadnych
środków lokomocji, mieli więc w nogach wieleset kilometrów i byli już dosłownie o krok
od zbawczej linii, gdy jakiś przypadek wydał ich w ręce prześladowców.
Nie wiem, czym się kierowali esesmani, może zaszokowała ich niezwykła fantazja
uciekinierów, dość że konsekwencje wobec sprowadzonych do obozu więźniów były
nadspodziewanie łagodne. Po krótkim czasie obaj Hiszpanie zostali przeniesieni do
Gusen, gdzie o ile jestem dobrze poinformowany, doczekali wyzwolenia.
Szubienicę obozową jeszcze kilkakrotnie ustawiano na placu apelowym, przy czym
ceremoniał towarzyszący lak sprowadzaniu uciekinierów do obozu, jak i samemu
wykonaniu wyroku był zawsze jednakowy. Niekiedy tylko wzbogacano uroczystości
powitalne jakąś nadprogramową atrakcją. Chyba również w roku 1943 lub w pierwszych
miesiącach 1944 z obozu dokonano ucieczki przy wykorzystaniu środka transportowego
przeznaczonego do wywożenia pojemników, w których dostarczane były zapasy do
obozowej kantyny. Rozejrzawszy się w technice przewozów i załadunków, nowy
kandydat na wolnego człowieka przygotował w obozowej stolarni skrzynię zbliżoną
wyglądem do skrzyń będących przedmiotem transportu. Oczywiście była ona wyposa-
ż.ona w otwory zapewniające dopływ powietrza. Skrzynie wystawione za budynki
gospodarcze załadowywane były przez ściąganą do tego celu dorywczo kolumnę
transportową. Rzecz jasna, w przygotowania musieli być
238
239
I
wtajemniczeni i koledzy uciekiniera, gdyż nie mci było zaryzykować dokonania
załadunku przez przypd kowych robotników. W tym celu ktoś, czyja rola r została jednak
ujawniona, musiał się kręcić w oczel waniu na moment zwoływania chętnych do dorywd
pracy. W podstawionej skrzyni zajął miejsce niezwyk pasażer i czekał. Część pierwsza
jakoś się udała, ale d lej plan zawiódł i niefortunny podróżnik wrócił do mil sca startu.
To, czego świadkami byliśmy w ciągu kilku nastę nych dni, to już nawet nie sadyzm, to
wręcz zboczeń Nieszczęśnika usadzono w drewnianym kojcu wielkoi skrzyni, w jakiej
próbował ucieczki. Kojec był zb mały, by w nim stać, był nawet zbyt mały, by siedzi w
pozycji wyprostowanej. Jedyną możliwością, ja stwarzał, było siedzenie w pozycji
skurczonej z glo\ opartą o kolana. Przez otwory między szczeblami koj siedzącego w
nim człowieka kłuli i poszturchiwali prz chodzący esesmani, zmuszając go do śpiewania
zwykłej w takich wypadkach piosenki: „Alle V6gel sind schor da..." Pod koniec
pierwszego dnia nieszczęśliwy charJ czał już zamiast śpiewać, a oczy jego stawały się
coraJ bardziej błędne. W ciągu następnych dni spojrzenie na kojec wywoływało dziwne
wrażenie. Oczy siedzącego! nabrały cech zdecydowanie zwierzęcych. Jego charkoil
przeszedł w jakieś niezrozumiałe pomruki. Do śpie-J wania był budzony i nocą. Ta
makabra trwała przez' kilka długich dni, by po dalszych dniach, które więzieni spędził w
bunkrze, zakończyć się jak zwykle szubienicą.] Nie znam bliższych szczegółów, lecz
fakt, że w związku! z tą ucieczką ilość ofiar nie powiększyła się, dowodzi, że albo
więzień wytrzymał metody śledztwa, albo esesmani nie interesowali się
przygotowaniami. Najdziwniejsze, że nie dochodzono również i okoliczności wykonania
skrzyni.
Były jeszcze ucieczki z podobozów, jedna czy dwie ucieczki z kamieniołomów,
wszystkie nieudane. Jedyna udana wyprawa po wolność, o jakiej słyszałem, dokonana
zresztą tuż przed wyzwoleniem, odbyła się przy użyciu mundurów SS i samochodu-
karetki sanitarnej. Uciekinierzy wyruszyli nocą z jednego z podobozów znajdujących się
w pobliżu granicy szwajcarskiej. Jechali szosą w kierunku granicy. W ostatniej chwili na
sygnał granicznego strażnika na moment zwolnili biegu, sprawiając wrażenie
hamowania, a następnie — wście-< kłe naciśnięcie na gaz, uderzenie w szlaban,
złamanie go i... zatrzymanie się częściowo uszkodzonego pojazdu na szlabanie
szwajcarskim. Podniesienie rąk —¦ obóz internowanych — koniec.
Apel poległych
Ponad obozową przeciętność codziennego żniwa śmierci wyrastają w mojej pamięci
szczególnie dwa momenty.
Pierwszy z nich to jesień 1940 roku. Jest to okres, kiedy nasz pierwszy warszawski
transport do Maut-hausen — po perypetiach Pawiaka (dla niektórych była to „Serbia"),
po krótkim pobycie na kwarantannie w Sachsenhausen — zaczął przekształcać się w
karawanę muzułmanów.
W momencie więc, kiedy byliśmy na najlepszej drodze do uzyskania wolności poprzez
komin krematorium, w obozie zaczęło dziać się coś nowego, niezwykłego', coś, co jakby
na chwilę odwróciło naszą uwagę od beznadziejności dnia codziennego. Zwiastunem
lepszych dni była zapowiedź pisarza, że taki to a taki ma się zgłosić jutro na
przesłuchanie poprzedzające zwolnienie. Wśród gromady podnieconych muzułmanów
wybuchł nieopi-
240
15 _ Nad pięknym modrym Dunajem
241
sany gwar. Prawie każdy starał się nie wiadomo p< ¦ przekonać swojego sąsiada, że on
też siedzi za nic, fl skoro zaczynają zwalniać, to i on musi w najbliżs^B czasie zostać
zwolniony. Większość dostała wypieków i trzeba przyznać, że głód tego dnia był jakoś
słabli odczuwany.
Następnego dnia wieczorem zobaczyliśmy stojącegł przy bramie szczęśliwca, już we
własnym, cywilnym^ ubraniu. Za kilka dni poszedł drugi, potem trzeci... I gdyl pewnego
dnia pisarz blokowy 13 bloku wezwał kilkul następnych, mimo że nie padło żadne słowo
w rodzaju] Entlassungvernehmung, wszyscy byliśmy przekonani, j że oto tempo
zwolnień przybiera na sile i niejeden liczył] w duchu, że i jego nazwisko padnie któregoś
z najbliższych dni...
Rano, wychodząc do pracy, zobaczyliśmy większal grupę więźniów z różnych bloków,
ale z tego samego, warszawskiego transportu. Stali uśmiechnięci, czekając momentu,
kiedy po opuszczeniu obozu przez oddziały idące do pracy zostaną zaprowadzeni
przed barak Oddziału Politycznego.
Przychodząc w południe do obozu dojrzeliśmy naszych kolegów, jak w dalszym ciągu
czekali ustawieni pod barakiem komendantury. Trochę długo przeciągają się
formalności, zauważyliśmy, ale zaraz przyszła refleksja, że przy takiej okazji warto i
poczekać. Nasze zdziwienie wzrosło, gdy wracając na apel wieczorny zobaczyliśmy ten
sam szereg stojący przed barakiem. W czasie samego ustawiania się i potem szeptem
z ust do ust podawaliśmy sobie różne szczegóły, w tym wiele momentów
zastanawiających. Po raz pierwszy ktoś rzucił myśl, która na chwilę nas zaszokowała,
ale już po chwili odepchnęliśmy ją jako absurd: A może oni wcale nie idą na wolność?
Apel się skończył. Stan się zgadzał, a mimo to ciągle
242
ze nie padła komenda: „Blockweise abrucken!"
aliśmy. Oczywiście podejrzewaliśmy jakieś częste
tym okresie ćwiczenia z czapkami, które jednak były
kle prowadzone w uliczkach między blokami. Nagle
Jdzieś z bliska, od strony bloku 20, ale spoza linii dru-w, dobiegła nas salwa... chwila
ciszy.., druga... trzecia... Jeżyliśmy w myśli ze ściśniętymi gardłami. Było ich dokładnie
tyle, ile postaci naszych kolegów stało w sze-i przed komendanturą. Tajemnica ich
długiego cze-
Jtania została wyjaśniona. Teraz zrozumieliśmy, jak bę-(1 ie wyglądać również nasze
„Entlassungyernehmung". Bulwy, które tego dnia wieczorem padły w pobliżu
obozowych drutów, nie były ostatnie. Poczynając od tego dnia, rozstrzeliwania trwały
przez cały prawie miesiąc, ¦/. tym że zdarzały się dni przerw. Z dnia na dzień
oczekiwaliśmy swojej kolejki obserwując, jak idą nasi towarzysze ze szkół, z wojska,
koledzy i przyjaciele z boisk, Ke wspólnych biwaków... Wywołani w następnych grupach
byli od początku w pełni świadomi, że idą na roz-sirzelanie. Jeżeli mieli chwilę czasu,
żegnali się ze swoimi najbliższymi, z sąsiadami z koi, z współtowarzyszami pracy.
Przeważnie zresztą wyczytywani byli już w czasie porannych apeli, co miało
prawdopodobnie
[chronić przed popełnieniem samobójstwa, jako że wyrok powinien być wykonany
zgodnie z zamierzeniem...
| Odchodzącym trzeba oddać sprawiedliwość — ginęli 7. całym spokojem i godnością.
Ginęli w sposób, który zadziwiał samych esesmanów, ukazując im bezsporną wyższość
ofiar. Oczekując na odprowadzenie skazańcy /.dobywali się nawet na okazanie
lekceważenia wobec swoich oprawców. Do dziś pamiętam Wacka Radeckiego, który z
uśmiechem gestami demonstrował przechodzącym, w jakiej puszce będzie jechał do
Warszawy... Wielu ich w te dni odeszło i oczywiście nie wszystkie nazwiska pamiętam.
Najbardziej może utkwiły mi w pa-
16*
243
mięci nazwiska towarzyszy blokowych z bloku 13. Pi wspomnianym już Wackiem.
Radeckim wymienię znj nych mi jeszcze sprzed obozu: Stefana Borucińskie| Henia
Kowalskiego, lub też tylko z obozu: Zygmuij Jurkowskiego czy Zbyszka Lajcherta.
Przygotowaniom do egzekucji towarzyszyło odbieri nie skazanym marynarek, koszul i
butów. Później ora nizację usprawniono', wywołani już na blokach pozosfl wiali buty,
otrzymując drewniane „pantofle", a niekied jeszcze w ich obecności likwidowano kartki z
nazw skami przybite na szafkach i na łóżkach...
Z dnia na dzień coraz bardziej „zżywaliśmy" się z s;> wami i obserwując przemarsz
skazańców za druta! z góry wiedzieliśmy, dla której postaci przeznaczona ji dana salwa.
Z rzadka odzywał się jakiś pojedyncs strzał, wskazujący na konieczność „uzupełnienia".
Z równo w czasie wyczekiwania, jak i w czasie przemarsz skazańcy zachowywali się
swobodnie. Z różnych źród dochodziły do nas wiadomości, że umierali godnie i oj
ważnie. Do Mauthausen dowożeni byli i więźniów; z Gusen. Oczywiście byli to wszystko
ludzie z tego sj mego warszawskiego transportu. Wywoływanym każdc-J razowo
podawano jako cel Entlassungvernehmuna Na skutek tego, że wywołany do zwolnienia
już nie wra«| cał, każdy następny wyruszał w drogę do Mauthause w przyjemnym
nastroju oczekiwania wolności.
Była to ostatnia większa akcja wykańczania, któr ofiarom przeznaczono żołnierski
rodzaj śmierci. Olbrzym mia rzesza wcześniejszych i późniejszych ofiar nie miała
zaszczytu paść od kuli.
I tak to rozstawaliśmy się z naszymi współtowarzysza-1 mi, z którymi razem
wchodziliśmy do cel Pawiaka, z kto- ] rymi wyruszaliśmy na szlak, gdzie kolejno leżały
miej-j sca etapowe pod wspólną nazwą obozów koncentracyj-1 nych.
Śmierć w obozie przychodziła w różnej formie i różne wyniki jej żniw. Zawsze jednak w
Mauthausen na Łoich oczach zabierała osoby dorosłe. Istnienia młodsze starsze,
czasami młodzieńcze... Zawsze z wyjątkiem jednego wypadku.
Któregoś dnia późnym latem 1942 roku poruszył nas iii'zwykły dla naszych oczu widok.
Oto do obozu wprowadzono... kobiety z małymi dziećmi, w wieku dwóch— pięciu lat.
Jak się później okazało, były to Ukrainki, któ-na skutek jednej z akcji przesiedleńczej na
ziemiach dwieżo podbitych w drodze do ostatecznego miejsca prze-laczenia, którym
miał być prawdopodobnie jakiś obóz bacy, trafiły przejściowo do Mauthausen. Pobyt
matek lie trwał długo. W kilka dni po przybyciu wy masz er o-| wały w nie znanym nam
kierunku.
Z dnia następnego utkwił mi w pamięci taki obrazek. I'od ścianą bloku 1 siedzi na ławce
Schutzhaftlager-fiihrer Bachmayer, a wokół niego igrają bobasy. Mają \v. lekka
wystraszone buzie, ale ten wesoły pan takie za-[bawne robi miny... Bachmayer
przywołuje przechodzą-I cych obok esesmanów i zleca im zabawę z dziećmi. Za chwilę
plac apelowy przekształca się w coś w rodzaju ogródka jordanowskiego, w którym
dzieciaki baraszkują y. przybranymi wujkami. Tu jakiś rozkoszny blondasek jeździ
konno na barkach kroczącego poważnie na czworakach esesmana. Mały jeździec
trzyma się dzielnie naramienników i coś ze śmiechem pokrzykuje. Obok gromadka
rozbawionych dzieciaków zamyka w kole porozpinanego i zadyszanego „wychowawcę",
ocierającego kolana, z których się przed chwilą podniósł. Trochę dalej biegnie wąż
trzymających się za rączki dzieci, a na jego czele jeszcze jeden esesman z; rozpiętym
kołnierzem, w przekrzywionej furażerce. Tam znów zwolennik innych metod zabawy
wykrzywia się niemiłosiernie, pobudzając do śmiechu kilka pucołowatych twarzyczek...
244
245
Furkoczą sukienki i warkoczyki, tupią o betonowe pd łoże placu apelowego buciki i
sandałki. Dookoła pel gwaru, ruchu, barwy — życia. Zza ścian obozowyol bloków
wychylają się ciekawie twarze więźniów, którz na skutek pewnych okoliczności znajdują
się o tej poił w obozie. Wyglądają zdziwieni blokowi i inni funkcyjd Patrzą, czując, że tu
dzieje się coś dziwnego. Poważniej nawet najbardziej bandyckie twarze. Na sercu robi J
dziwnie jasno', jakoś smutno i radośnie zarazem. Zabavl trwa. Przyłączają się do niej
już nie tylko zwerbował esesmani. Przychodzą nowi, znajdując widoczni w igraszkach
pewną rozrywkę.
Zabawa trwa. Kto zna dzieci, ten wie, że są niestri dzone, że zabawa pociąga je jak
magnes. A do tego jea( cze tak dobrze zorganizowana zabawa! Buzie zaróżowi] się od
wysiłku, wyczerpuje się zapas sił w nóżkach, lx dących stale w ruchu, ale chcą jeszcze,
jeszcze, jeszczfll
Zabawa trwa. Trwa i o dziwo nie nudzi, ani ad h< zwerbowanych „wychowawców", ani
kierownika w od bie Bachmayera. Słońce stanęło wysoko, zaczęło schl lać się ku
zachodowi. Promienie padają coraz bardzi ukośnie, a zabawa wciąż trwa... Drobne
ciałka przykl cają od czasu do czasu, nabierają energii do dalszy< wyczynów i już, już
co sił w nogach gonią do tej go madki, która aktualnie ma najbardziej atrakcyjne „zaji
cia". Zbliża się wieczór, a więc pora, kiedy ogródek jo danowski potrzebny będzie dla
grupy starszych uczest ników „zabawy"...
Jutro obserwatorów dzisiejszych igraszek, któr/5 z ciekawością wychylą głowy zza
węgła baraków, ud( rzy dziwna w porównaniu z dniem poprzednim pustP Nie ma
promieniejącego wesołością Bachmayera, nie zadyszanych „wychowawców". Co się
stało? Czyżl przeniesiono teren zabawy w inne, bardziej odpowiad^ jące potrzebom
dziecińca miejsce? A może wy więzi ł
ten drobiazg tam, gdzie zajmą się nimi ręce doświadczonych wychowawczyń, czy może
zdecydowano połączyć dzieciaki z matkami? Nie. III Rzesza nie zmienia raz powziętych
postanowień i decyzji. Jeszcze wczoraj, gdy ty, cichy obserwatorze, zasnąłeś po
długim, apelu i po prze-tknięciu twojej obozowej porcji, która ci właśnie jakoś bardziej
smakowała — zasnęły i dzieciaki. Tylko one już się nie obudzą. Zasnęły w komorze
gazowej, a w ich otwartych oczach zamknął się obok wyrazu rozbawienia bezmiar
nieopisanego zdumienia. Polecenie zagazowania wydał sam „pan". Ten miły pan w
ładnym błyszczącym mundurze, który się tak wesoło śmiał; a do komory gazowej
prowadzili za rączki może właśnie ci sami „wychowawcy", u których tak dobrze
galopowało się na ramionach...
Zabawa już nie trwa. Dzieci śpią. Zanim przewiozą je do krematorium, obetną im
złociste włoski, zdejmą su-kieneczki, kubraczki i buciki. Do pieca pójdą nagie ciałka,
przez moment uderzy w górę trochę mocniejszy płomień i „zabawa" już naprawdę
będzie zakończona. Na placu pozostaną sami „wychowawcy", z których większość uda
się po służbie do swoich domowych pieleszy, gdzie będą wozić na plecach własne,
najczęściej też złotowłose pociechy. Powróci do domu. i sam pan Schutz-
haftlagerfuhrer; i on zdejmie poważny mundur, wyglansowane buty i zacznie dokazywać
wraz ze swoimi następcami...
Niech mi wybaczą czytelnicy, jeśli nadużyłem ich wytrzymałości. Przez cały czas pobytu
w obozie niczego tak nie przeżyłem, mimo że trwałem przez długie lata /. okiem
przyłożonym do wziernika tego jedynego w swoim rodzaju fotoplastykonu.
246
CZĘSC CZWARTA
Mierz siły na zamiary
Przeprowadzka
Na wiosnę roku 1943 planowany Russenlager był już gotowy w stanie surowym. Przed
komendanturą obozu stanęły teraz dwa problemy. Po pierwsze; nadchodzące
transporty nowych więźniów spowodowały przepełnienie baraków, gdzie zagęszczenie
dochodziło już do maksimum, po drugie, do niewielkiego obozowego „szpitala"
napływali chorzy nie tylko z samego obozu, ale również i z podobozów, gdzie pojęcie
„szpitali" było czymś obcym, jako że nie „opłacało się" przy małych stosunkowo
zbiorowiskach ludzkich tworzyć specjalnych ¦pomieszczeń i zatrudniać pewną ilość
„darmozjadów"-sanitariu-szy. Rozwiązanie narzucało się samo. Skoro zapowiadane
transporty jenieckie odpadły, pozostawał nie wykorzystany obóz, składający się
przecież aż z dziesięciu baraków. Pozostawała sprawa dość zasadnicza, a mianowicie
fakt, że otoczony wprawdzie dwoma rzędami zasieków i drutów kolczastych obó'z nie
miał tak pełnej ochrony, a mianowicie przez druty nie przebiegało wysokie napięcie.
Komendantura doszła jednak w końcu do wniosku, że właściwie trudno jest
podejrzewać przeciętnego muzułmana o dynamikę, pozwalającą na przebycie dwu i tak
trudnych przeszkód. Komendant wezwał Franka oraz „zielonego" Niemca Alego, którzy
otrzymali najbardziej formalne nominacje. Ali objął funkcję starszego
251
obozu chorych, zaś Franek — pisarza tegoż obozu. Ali był w obozie więźniem nie
nowym, zaś od momentu odejścia Ferdla Biirgera z rewiru pełnił funkcję naczelnegi
sanitariusza. Teraz akcje jego poszły w górę, przy czyn w sprawie nominacji maczała
ręce nasza szpitalna grupa, | widząc w Alim właściwe narzędzie pomocy. Jako „zielony"
i jako Niemiec, mógł być wygodnym, parawanem, tym bardziej że nie miał on zwyczaju
zaglądania za kulisy pewnych spraw. Trzeba przyznać, że grupa postawiła na właściwą
kartę i Ali na ogół spełnił pokładane w nim nadzieje.
Po pewnym czasie jednak odszedł, ponieważ został zwolniony z obozu, a na jego
miejsce przyszedł Schmidt. Wraz z jego przybyciem cykl akcji zaczął się trochę „jąkać",
jako że ten „zielony" miał swoje dla organizatorów akcji niemiłe zagrania.
W chwili nadawania nominacji Bachmayer zapowiedział nowym funkcyjnym, że
począwszy od tego momentu należy ustawić lekarzy na oficjalnych funkcjach w tym
obozie. Od momentu powstania obozu dolnego w górnym miał pozostać blok nr 5,
dotychczasowe miejsce kwarantanny, jako wydzielony „gabinet" zabiegów
chirurgicznych, opatrunków oraz jako punkt kwalifikowania zgłaszających się chorych.
Po odejściu Franka do obozu dolnego doprowadzanie chorych do izby przyjęć złożono
na barki poszczególnych pisarzy blokowych. Wyłączono zupełnie szpital SS — zgodnie
z jego pierwotnym przeznaczeniem. Sonderrevier dysponował wówczas trzema
lekarzami. Byli to prof. Podlaha, dr Czapliński oraz dr Padjen. Podlaha, jako chirurg,
miał objąć izbę przyjęć i otrzymał odpowiedzialne zadanie przeprowadzania zabiegów.
Dla obsługi zatem całego nowo zorganizowanego obozu chorych pozostało dwu
lekarzy, których ustawiono: dra Czaplińskiego jako szefa lekarzy, dra Padjena jako
zastępcę szefa, z tym drobnym
252
zastrzeżeniem, że chwilowo byli to generałowie bez armii... Przewidujący
Franek, wysłuchawszy decyzji Bachmayera co do lekarzy, natychmiast spytał,
czy w takim razie nie należałoby „wyławiać" lekarzy przybywających do obozu w
poszczególnych transportach, na oo otrzymał wyraźne placet komendantury. W ten
sposób definitywnie uregulowano sprawę organizacji całokształtu służby sanitarnej w
obozie. Powstały trzy ogniska szpitalne. Szpital dla SS, izba przyjęć i punkt
opatrunkowy dla więźniów na bloku, 5 i wreszcie obóz chorych, obejmujący szereg
oddziałów i sekcji. Na czele całej służby sanitarnej stał dr Krebsbach, SS-Ober-
sturmfiihrer, znajdujący się w Mauthausen od roku 1942. Dr Krebsbach zwany był przez
wtajemniczonych, zarówno esesmanów, jak i więźniów „Spritzbach", jako że wdrażał on
w Mauthausen nową metodę „leczenia", polegającą na dawaniu dosereowyeh
zastrzyków z fenolu. Należy zresztą przypuszczać, że jego wiedza medyczna nie
wykraczała zbyt daleko poza wspomniane umiejętności. Krebsbach był tak zwanym SS-
Standortarztem i jemu podlegały wszystkie odcinki służby sanitarnej, natomiast szefem
szpitala dla więźniów z ramienia SS był dr Bóhmiehen.
Od chwili powstania obozu chorych wciąż wydawała owoce dawna propaganda Franka i
Kohla co do groźby zakażenia w razie zbyt częstych i zbyt bliskich kontaktów SS z
chorymi. W związku z tym powołano do życia nowy rodzaj służby, a mianowicie
esesmańską służbę sanitarną (Sanitatsdienstgrad — w skrócie SDG). Na
Rapportfuhrera obozu chorych wytypowano SS-Unter-scharfuhrera Marzą, któremu
dano do pomocy trzech, a następnie czterech SDG. Marz był starym żołnierzem
frontowym, o bezsprzecznie innych niż jego „towarzysze broni" zapatrywaniach.
Paroletni pobyt na froncie otworzył mu też oczy na wiele spraw. Traktował więźniów
253
jak ludzi, a niekiedy był gotów nawet do ścisłej z nin współpracy. Z podwładnymi Marzą,
członkami grujB sanitarnej, stosunki również ułożyły się nie najgorzej Wszyscy oni byli
po „przeszkoleniu" frontowym i zda wali sobie sprawę z tego, że ich podopieczni nie są
— j;ikj głosiła propaganda, krwiożerczymi wilkołakami. Tortu-*! rowanie i sadyzm były
obce ich postępowaniu, a jednoJ czego od losu w tym okresie żądali — to szansa
docze-l kania końca w stosunkowo wygodnych, względnie do«l statnich warunkach. Z
tego też powodu już po upływie] niewielu dni znaleźli się z głową w kieszeniach organi-l
zacji, która wykorzystała wszystkie możliwości, jakiel dawały kontakty z więźniami
oddziałów „górnych", aby zaspokoić potrzeby SDG. A „poczciwi" SDG potrzebo- i wali
przecież wszystkiego, ale to wszystkiego1, bez żad-l nych wyjątków.
Powołanie grupy SDG spowodowało małą rewolucję ' w stosunkach komendantury SS z
tą grupą więźniów,' która „urzędowała" w obozie chorych. Wydany został' ostry zakaz
wstępu do obozu chorych dla wszystkich poza personelem SDG. Wyjątek stanowią:
komendant obozu i Schutzhaftlagerfuhrer Bachmayer. Poza nimi aż do końca nie
pokazuje się tam nikt. Było to bardzo na rękę grupie organizacyjnej. W przeciwieństwie
do dawnego Sonderrevieru, gdzie wchodził, kto chciał, i kto chciał, organizował
„wybiórki" chorych do dowolnych celów, tutaj nowe warunki pozwoliły na
stworzenie azylu w pełniejszym tego słowa znaczeniu. Tu już można było sobie
pozwolić na względnie bezpieczne przechowywanie osób, które miały powody, aby
unikać spotkania z przedstawicielami komendantury.
Obóz, do którego sprowadzono chorych, jak już wspomniałem, był wykończony w stanie
surowym. Doprowadzenie poszczególnych obiektów i samego terenu do stanu
używalności wymagało wielu zabiegów, związanych
v w jakiś sposób z organizacją. Najwięcej pomocy to okazać „baubiuro".
Awansowany na stano-i.sko kapo, po nieudanej ucieczce.i powieszeniu po-dniego,
Polak Henryk Matyskiewicz, Marian Bo-fcusz, Mieczysław Lando, Tadeusz Witek,
Mirkiewiez >mogli personelowi obozu chorych w zgromadzeniu ateriałów. Z ich
składów i placów płynęły do obozu awężniki do wytyczenia obozowych uliczek, farby,
ateriały dla celów wykończeniowych itp. O dodatkowych możliwościach działania
lekarzy-więź-iów oraz personelu szpitala zadecydowały dwa nie-ykłe, ale i niezmiernie
ważne wydarzenia. Jak już znaczyłem, na terenie obozu Mauthausen było dwu lokarzy
SS, zaś w pobliskim miasteczku Mauthausen praktykował jeszcze jeden lekarz cywilny.
Gdzieś na początku roku 1943 zachorował nagle dość groźnie syn komendanta obozu,
około dziesięcioletni chłopiec. Ojciec, wieloletni funkcjonariusz SS, „zapomina" naraz o
dwu rzeczach. O tym, że na terenie obozu ma przecież dwu lokarzy, w tym jednego
legitymującego się wysoką godnością SS-Standortarzta, i lekarza cywilnego w
miasteczku oraz o tym, że lekarze-więźniowie znajdujący się w Mauthausen to przecież
przedstawiciele tych niższych •as. Zapomina także o tym, że przecież jeszcze przed
kilkoma tygodniami lekarzom tym nie wolno było praktykować lawet w więziennym
szpitalu. Nagła obawa o życie syna •zyni komendanta „ślepym". Ściąga konsylium,
składa-ce się z prof. Podlahy, przedstawiciela pogardzanego rodu czeskiego, i dra
Czaplińskiego, wywodzącego ój ród 7, tak wrogiej Polski. Ślepota „wielkiego" Zie-isa
była' tylko pozorna. On dobrze wie, że sławny Spritzbach" cały swój rozgłos
zawdzięcza strzykawkom fenolem, zaś wystraszony Bohmichen to w najlepszym zie
zaledwie kandydat na lekarza. Wezwani lekarze dają się wraz z komendantem do
domu, badają chorego,
254
255
po czym pada decyzja: operować. Możemy sobie wyobl zić reakcję komendanta. Oto w
wypadku jego zgody I chwilę dwaj więźniowie, przedstawiciele wrogich, pdl bitych
narodów, uzbrojeni w ostre lancety i skalp* otworzą ciało jego syna. Życie jego dziecka
będzie w I ku tych, którzy nie mogą życzyć ani samemu Ziereisa^ ani jego rodzime
[niczego dobrego. Leżąca zaś w jego rm ku ewentualna możliwość zemsty jest niczym
w porótB naniu z życiem jego dziecka. Rozumiem też i stan psa chiczny obu lekarzy. To
nie byli nowicjusze w swdB zawodzie, to byli i lekarze, i naukowcy, a operacja, kin rej
mieli dokonać, nie należała do najcięższych. Tył niemniej przy każdej operacji istnieje
możliwość jakieB niespodziewanej komplikacji, jakichś powikłań, a nawj co tu dużo
mówić — możliwość popełnienia prostej błędu, o który tak łatwo przy normalnym chyba
w *w kich okolicznościach podnieceniu...
Przy tym zabiegu niepowodzenie równało się niJ uchronnemu wyrokowi śmierci.
Ziereis decyduje się. D^B cyduje się, mimo wszelkich obaw i nurtujących go pfl dejrzeń.
Wkrótce syn komendanta jest już po udanym zabieg™ Komendant promienieje. Jest
szczęśliwy. Chwilami zafl pominą, że ma do czynienia z więźniami. Zachowuje »» jakby
podejmował u siebie ludzi sobie równorzędnycM Częstuje papierosami...
Ten moment to moment przełomowy. Ziereis decjB duje się na krok bez precedensu.
Oto on, pan życi i śmierci dziesiątków tysięcy więźniów, jednemu z nicM prof.
Podlasze, zleca opiekę nad zdrowiem całej swój J rodziny. A jeszcze tak niedawno
groził na j poważniej szy mi sankcjami wszystkim podległym mu esesmanom za
wszelkie próby najniewinniejszych nawet kontaktów z więźniami. Poczynając od tej
Chwili musi się ze swoim postępowaniem kryć przed najbliższą świtą, a szczegól-
256
nie przed SS-Standortarztem drem Krebsbaehem, dla którego byłby to policzek nie do
zniesienia, a więc powód do denuncjacji...
Komendant urządza się w sposób prosty. Gdy ktoś ¦/ jego rodziny potrzebuje porady
względnie gdy potrze-buje jej sam, sprowadza Podlahę do swego gabinetu w baraku
komendantury i tu, w odizolowanym pomieszczeniu, odbywa się badanie i zapadają
diagnozy. W krótkim czasie w ślady komendanta obozu wkracza sam
Schutzhaftlagerfuhrer Baehmayer. Ten wybiera sobie dra Czaplińskiego, którego
mianuje „domowym lekarzem" całej swojej rodziny. Dochodzi do tego, że dr Czapliński
poza tym, że ogląda gardła dzieciarni, leczy żonę Bachmayera ze skomplikowanych
schorzeń kobiecych. Tyle tylko, że Baehmayer ma, więcej kłopotu. On nie może sobie
pozwolić na sprowadzenie lekarzia do swojego pokoju w obozie, który jest ze wszech
stron obserwowany. Idzie więc ha trudniejsze i bardziej ryzykowne rozwiązanie.
Zdobywa gdzieś dodatkowy płaszcz oficerski i czapkę SS. Wieczorem, już po apelu
wieczornym, przyjeżdża po dra Czaplińskiego motocyklem. Stając między blokiem 3 i 4
obozu chorych, niewidoczny z dyżurki i z wież posterunków, przebiera lekarza-więźnia
w płaszcz, dekoruje go czapką SS, wsadza do kosza i wyjeżdża z obozu chorych
skróconą trasą poprzez sąsiadujący z obozem chorych plac sportowy wprost na teren
przylegającego do Mauthausen gospodarstwa Frellerhof. Po skończonej wizycie
lekarskiej Baehmayer tą samą drogą odwozi lekarza do obozu. Wycieczek takich odbył
dr Czapliński wiele.
Tajemna rola prof. Podlahy i dra Czaplińskiego nie wyszła na światło dzienne, tak że
obaj esesmani nie wiedzieli o sobie wzajemnie nic, co wskazywałoby na ich kontakty z
więźniami. Zwłaszcza Baehmayer, jakkolwiek zadowolony z dobrej i bezpłatnej opieki,
obawiał się,
17 — Nad pięknym modrym Dunajem
257
aby jego „wybryk" nie spotkał się z surowym osądB władz. Z tego też powodu łatwo było
grać, dając ,,mfl dzy wierszami" odczuć, że ktoś kiedyś może wspomnij coś o
stosunkach panujących między nim a lekarzed -więźniem.
Wracajmy jednak do obozu chorych. Wytypowali U dwu stanowisk funkcyjnych, a
mianowicie starsaeiB obozu i pisarza obozowego, było okolicznością korzystni Obsadę
pozostałych stanowisk w liczbie kilkudziesięcB pozostawiono do decyzji nowemu
Rapportfuhrero\H Marżowi. Oczywiście była to pełna i doskonała fikcja. Isfl niejąca w
obozie grupa organizacyjna sama opracowa^B projekt obsady personalnej,
przedstawiając go doj zatwieH dzenia poprzez Marzą, który de facto był tylko pośrednB
kiem w tej sprawie, nie zaś faktycznym wnioskodawca W taki to siposób na stanowiska
trafiali już bezwzględnlB i nieomylnie ci, którym przyjrzano się dokładnie w czaJ sie ich
pobytu na blokach górnych. Zapamiętana przeM mnie obsada obejmowała poza
wspomnianymi: zastępca pisarza obozowego Kazimierza Rusinka, pisarza Schreib-I
stuby nowego obozu Czecha Nesvadbę, aptekarza Tał deusza Banacha i jego
pomocnika Feliksa Steglińskiego.j Stanowiska blokowych, w specyficznych warunkach
tego obozu najmniej eksponowane, celowo pozostawiono! w rękach Niemców,
natomiast już wszystkie stanowiska pisarzy blokowych objęli: na bloku 1 Antoni
Jankowski,' na 2 — Jlrzi Hendrych, 3 — Przemysław Dobias, zaś na 4 — sprowadzony
po pewnym okresie przymusowej emigracji Franciszek Sokół. W czołówce pielęgniarzy
spotykamy również samych starych, wypróbowanych I więźniów.
Poza ustaleniem funkcji grupa wyłoniła z siebie czołówkę do spraw specjalnych, nie
wynikających z normalnych „urzędowych" czynności. Szczególnie istotne misje
otrzymują Kazimierz Rusinek oraz Franciszek
ół. Pierwszy z nich nawiązuje kontakty dyplomatyczne z poszczególnymi grupami
narodowościowymi i jest chyba założycielem pierwszych towarzystw przyjaźni polsko-
radzieckiej, polsko-czechosłowackiej, poi-.sko-jugosłowiańskiej, a nawet w skromnym
zakresie i polsko-austriackiej. Oczywiście próby nawiązywania tych kontaktów obejmują
z biegiem czasu i z napływem dalszych narodowości coraz to szersze kręgi...
Do Sokoła natomiast należy stała penetracja nowych środowisk, wyławianie z
nadchodzących transportów ludzi cennych dla obozowej organizacji pomocy, a
wreszcie stawianie wniosków co do pierwszeństwa w pomocy. Było to stanowisko nie
mniej odpowiedzialne, jako że Sokół brał na swoje sumienie niejednokrotnie
brzemienną w skutki decyzję. Rzecz jasna, główne kryteria były w zarysach
opracowane. Wyciągano młodzież i ludzi, którzy w niedalekiej przyszłości mogli
stanowić tak zwaną „kadrę".
Za całość leczenia i za stan sanitarny obozu chorych odpowiedzialny był dr Czapliński,
któremu podlegali wszyscy lekarze z terenu obozu, jak również cały personel sanitarny.
Dr Czapliński odpowiadał nie tylko1 za metody leczenia, ale również występował jako
jedyny łącznik pomiędzy obozem chorych a SS-Standortarztem. Jego roli i zasług nie
sposób przecenić.
Za wszystko inne poza metodami leczenia odpowiada Franek Poprawka. Jest on czymś
w rodzaju piorunochronu, po którym spływa i gdzie ma się rozładować cała energia
komendantury SS i gorliwość przedstawicieli II administracji obozu górnego. Jest
odpowiedzialny za stan chorych, daje i opracowuje materiały liczbowe do Schreibstuby
obozu górnego, przygotowuje listy zmarłych (Todesmeldung), a wreszcie na skutek
pełnej izolacji jest jedynym łącznikiem z całą resztą obozu. Tak jak Rapportfiihrer Marz
jest jedynym łącznikiem z ra-
258
17'
259
mienia administracji SS, tak Franek reprezentuje we komendantury i wobec II
administracji obozu głó\ II administrację obozu chorych. Nie na tym kc W ręku
Franka skupiają się ogniwa „władzy" — wł ustawodawczej i wykonawczej, władzy nad
personel SDG i nad ustawioną przecież trochę wyżej (struktu nie) II administracją obozu
głównego. Franek dyspor kantyną i możliwością pewnego przesuwania... zgor
Wszystko to wymagało nieprzeciętnej odwagi. A trz pamiętać, że Franek za ¦wszystko
odpowiada głową.
Preliminarz budżetowy
Powiadają, że z pustego i Salomon nie naleje. TB prawda, może szczególnie wyrazista
w warunkach obfl zowych, manifestowała się również w Mauthausen, rÓMH nież w
obozie chorych. Pomijając już fakt, że samo przjH gotowanie akcji ratunkowej
wymagało zaplecza mat» rialnego, akcja wiązała się także z różnego rodzaju pdB
trzebami ludzi wydzieranych zagładzie. Jaką wartoiH przedstawiałaby sama akcja
bezpośrednia, polegająca dajmy na to na wycofaniu ze złego oddziału pracjlł wpływ na
kapo w kierunku zmniejszenia bicia, czy na wet wycofanie z niepewnego transportu,
gdyby uratoł wany w kilka tygodni potem zmarł, powiedzmy, śmiercią głodową? Cóż
więźniowi z najlepszej nawet porady leł karskiej, gdyby za diagnozą nie poszło
dawkowaniĄ właściwych leków? A najlepszym lekiem, nie dającymi się niczym zastąpić,
bez którego inne środki najczęściel nie działały, było podniesienie wartości, a czasem
nawet tylko zwiększenie ilości pożywienia. Z tych też względów grupa organizacyjna
jako zadanie pierwszoplanowe] postawiła sobie za cel zdobywanie nadwyżek wyżywie-j
260
ni;i. Zdawałoby się, że ze względu na całkowite odsepa-\ anie nowego obozu tego
rodzaju możliwości są już określone. A jednak... Nie wiem, czyj to był pomysł, faktem
jest, iż rzekomo dla ułatwienia rozliczania fasunek chleba i dodatków odbywał się w
obozie cho-h o jeden dzień naprzód, zaś pobieranie jedzenia /. kuchni odbywało się
wprawdzie bieżąco, ale według łanu osobowego zgłoszonego w dniu poprzednim,
Dawało to wiele dodatkowych porcji, pozostałych po zmarłych w międzyczasie, których
liczba dzienna była wcale nie bagatelna. Ponadto według danych obozu chorych
wszyscy zmarli umierali jeden dzień później. Po' prostu zmarłych w dniu dzisiejszym
zgłaszano dopiero1 dnia następnego. Proste — prawda? Cóż, że za każdym nie
-/głoszonym w terminie nieboszczykiem czaiła się możliwość szybkiego podzielenia
jego losu? Powstałe tą drogą sztuczne nadwyżki zasilały bardzo poważną grupę osób.
Była to akcja stała, długofalowa. Przy końcu 1943 roku powstał nawet specjalny blok,
blok nr 5, na który przyjmowano nowych względnie kierowano uzdrowionych więźniów
wymagających tylko dożywienia. Posiadane zasoby, pochodzące właśnie z tej akcji,
pozwalały na zwiększenie „rekonwalescentom" porcji o połowę, lub nawet podwójnie, co
było równoznaczne z wyrywaniem śmierci czasem i paruset osób. Blok 5 stał się
swojego rodzaju trampoliną, z której wystartowała szczęśliwie wielka gromada
więźniów. Inna rzecz, że poważna częóć z nich była przekonana, że to był bieg
urzędowy. Ujawnianie prawdy nie leżało w interesie kierownictwa „sanatorium". Nawał
pochwał mógłby w pewnym momencie stać się współbrzmiący z charakterystycznym
łoskotem werbli. Zagadnieniem nie mniej ważnym niż samo zdobywanie było takie
ustawienie sprawy, aby nagła zmiana klimatu nie wywołała zdziwienia obserwatorów z
zewnątrz. Jak już wspomniałem, wstęp esesmanów do
261
obozu był w zasadniczy sposób ukrócony, tym nien. istnieli przecież SDG, którzy na
wiele rzeczy patrzył otwartymi oczami, istnieli funkcyjni II administracji którzy zbyt
wiele znali obozowych kombinacji, aby nlJ zauważyć tysięcy drobnych
nieprawidłowości w nor«l malnym, urzędowym toku życia obozowego. Byli onB i w
obozie chorych, byli i w obozie macierzystym. Kon-j takty z tą górą i niektórymi
esesmanami były korzystne, i rozszerzały nasze możliwości — o ile jako poparcia'
przedstawianych „propozycji" występowały dobra matę-, rialne. Były to jednak
„instytucje" i stanowiska, gdzie chleb nie był wartością obiegową. Tu konieczny był inny
i rodzaj „dewiz" — skóra, buty, odzież, no i wreszcie pa-j pierosy, tytoń...
W tym okresie obozowa kantyna przychodziła mniej więcej co cztery do sześciu
tygodni. Bezpośrednio po otrzymaniu jednej kantyny pisarze obozowi przygotowywali
zapotrzebowanie (tzw. Geldanforderung) na następne przydziały. Poszczególne listy
blokowe zbierano w Schreibstubie, a następnie w formie zbiorczego zestawienia
przesyłano do Geldverwaltung (coś w rodzaju1 sekcji finansowej), gdzie następowało
wyszukiwanie kont, sprawdzanie stanów i 'ewentualne dokonywanie księgowań w
wysokości zapotrzebowanej. Po dość długim okresie czasu Geldverwaltung
przekazywał spraw-1 dzoną listę oraz globalną kwotę wypisu na konto Kanti- •
nenverwaltung, który z kolei zajmował się zamówieniem towarów. Zanim całość
zamówień została zrealizowana, mijało przeważnie cztery, a czasem sześć tygodni. A
na przestrzeni tego czasu ileż nowych rzeczy może się wydarzyć w obozie
koncentracyjnym! Krematorium pracuje przecież na trzy zmiany, a śmierć nie wybiera i
nie robi różnic między „biedakami" a posiadaczami pieniędzy na koncie. Na każdym
bloku powstawały luki w zespole, który przed, powiedzmy, miesiącem zaciągał
się z lubością... powietrzem na myśl o niedalekim fa-sunku papierosów i tytoniu.
Pieniądze spisane z osobistego konta oczywiście tam nie wrócą, zaś towar dla nie
istniejącego adresata już przybył. W ten sposób każda kantyna dawała nadwyżki,
pozwalające na częściowe pokrycie braków w zaopatrzeniu więźniów nie posiadających
kont, jak również na wygospodarowanie kapitału potrzebnego dla forsowania własnych
śmiałych projektów. Zdobycie kantyny dla zespołu chorych nie byto jednak sprawą
prostą. Otóż chorzy mieli zapewnione prawo „żądania" przydziałów, ale obozowy
przepis zabraniał wydawania chorym palenia. Z tego też powodu kantyna niby była, ale
praktycznie ograniczała się do> przysłowiowych już grzebieni. Prowadzący od
dłuższego już czasu kantynę w obozie chorych Franek rychło skombi-nował, że
kompromis będzie właściwym instrumentem porozumienia. On kwitował nieco wyższe
ilości i wartości, niż otrzymał, w zamian za co chorzy kantynowcy otrzymywali przydziały
tytoniu i papierosów. Dla sporządzającego zbiorcze zestawienia rozdziału szefa Kanti-
nenverwaltung rozliczenie nie przedstawiało większego problemu, zaś w kieszeni
szeleściły tak łatwo zdobyte w ten sposób banknoty...
Obdzielanie więźniów „nędzarzy" nie stwarzało na ogół żadnych problemów. Nieco
skomplikowany był natomiast proces rozdziału nadwyżek między „instytucje" i osoby
wpływowe. Na pierwszy plan szli SDG, jako element skłonny do udawania, że niczego
nie widzi, który nawet po pewnym okresie przeszedł na formę biernej współpracy. Nie
będzie przesady, jeżeli powiem, że w pewnym okresie otrzymywali oni regularne
„uposażenie" z rąk organizacji. Z kolei wydzielano pewne ilości blokowym, którzy z
reguły nie posiadali własnych kont, a od których zachowania się wiele zależało.
Następnie szły koszty reprezentacyjne, to znaczy koszty utrzy-
262
263
mywania dobrych stosunków z obozową SchreibstuB a nawet co może wyglądać na
lekką przesadę, z lekarzB mi SS...
Takie akcesoria jak skóra, buty, bielizna i odzież cywil na służyły dla pokrycia potrzeb
tych esesmanów których postawy zależały w jakimś stopniu warurjB życia w obozie
chorych. Nie należy również zapomi że poza organizacją życia wewnątrzobozowego w
gn wchodziły i sprawy zewnętrzne, a mianowicie ewentuaj ne koszty odpowiedniego
umieszczenia ludzi, któi w normalnej drodze urzędowej było nieosiągalne. A czfl sami
konieczna pomoc ze strony czynników 'zewnętrz nych była wcale, ale to wcale
kosztowna...
Gospodarowanie zdobytymi nadwyżkami nie leżałc w gestii jednostki. O właściwym
wykorzystaniu całegc tego społecznego majątku decydował kolektyw, który
rozpatrywał indywidualne wnioski. O ile, dajmy na to,, raz przyjęty system rozdziału
nadwyżek kanty nowych j obowiązywał przez dłuższy czas, o tyle sprawy podziału
chleba i dodatków, a także nadprogramowych misek zu- i py, musiały być co pewien
czas omawiane i weryfikowane. Na posiedzeniach „zatwierdzano" m. in. wnioski Sokola
w zakresie pomocy dla poszczególnych jednostek z grupy polskiej, jak również wnioski
Rusinka, reprezentującego interesy chorych względnie potrzebujących pomocy
więźniów innych narodowości...
O warunkach pobytu w obozie chorych rozmawiało się wiele w różnych zespołach i z
przedstawicielami różnych narodowości. Wszyscy byli zgodni co do jednego. Nadwyżki
powstałe w wyniku późniejszego meldowania zmarłych przyniosły korzyść nie
jednostkom, ale setkom i tysiącom osób. Dane statystyczne co do śmiertelności w
obozie chorych nie świadczą o braku talentów, to po prostu niezaprzeczalny fakt i
smutna prawda, że niestety kilkunastoma bochenkami chleba nie sposób obdzielić
kilku tysięcy głodnych. „Cudowne rozmnożenie chleba" .darzyło się — jak dotąd — tylko
raz. Wiele osób docierało zresztą do obozu chorych w stanie, w którym nie pomogłyby
już nawet największe ilości chleba.
Ku pokrzepieniu serc...
Co wieczór o godzinie 21, w parę chwil po oddzwonie-niu na ciszę nocną, któryś z
dyżurnych spikerów rozpo'-czyna audycję „z kraju i ze świata". Pada informacja za
informacją, a pod podartymi kocami i pasiastymi koszulami rosną serca, z których ciężki
dzień wygnał resztki odwagi, resztę otuchy. W braku aktualnego materiału
tematycznego nie waha się prelegent sięgnąć do własnej fantazji, tworzy nowe, nie
znane w geografii miasta i rzeki, operuje zmyślonymi nazwiskami niemieckich
generałów, padłych na polu bitwy bądź poddających się aliantom, a każda, nawet
zmyślona nazwa czy fikcyjne nazwisko kryją w sobie zapas hartu na najbliższe, znów
okrutne godziny...
Pamiętam, jak to dzielni informatorzy znacznie wyprzedzili Anglików i wcześniej
popędzili kota Rommlo-wi w Afryce, a bombardowanie Berlina i niemieckich ośrodków
przemysłowych rozpoczęli w okresie, gdy trwała jeszcze bitwa o Anglię. Kiedy zaś
ruszyła kontrofensywa radziecka, wyprzedzili ją i znacznie wcześniej od oddziałów Armii
Czerwonej „wkraczali" do odbitych miast Białorusi i Ukrainy... a drugi front utworzyli w
czasie, który zdecydowanie odpowiadałby Rosji Radzieckiej. Jednym słowem
wyprzedzali fakty i jakkolwiek wcześniejsze zakończenie wojny przekraczało ich
możliwości, mają na swoim koncie wiele uratowanych istnień.
264
265
Nie brak w audycjach i sporej dozy humoru. Lżej joa oglądać obraz śmiertelnego wroga
nie tylko na tle jeg przegranej, ale w dodatku w ośmieszających go ramał i pozach.
Święcą triumfy nie tylko subtelne pointy, kaifl dy, nawet stary, na nowo adaptowany
kawał przyj m<B wany jest z entuzjazmem. Wystarczy krótko stwierdził że ktoś Rommla
kopnął w d..., aż wyleciał z piasM w morze, by wzbudzić uznanie i spazm śmiechu.
Informatorzy ci to także legion walczących. Wzbił dzane przez nich „rakiety" śmiechu
wśród wymęczonycfl kandydatów na muzułmanów dają, w pewnym oczywB ście
znaczeniu, efekt nie mniejszy niż wiązka granatów,] rzucona przez bojówkę ruchu oporu
na wolności... A gra-, ją oni swoją rolę z zapałem i wczuciem się, co podnosi.] „wartość"
informacji. Imponuje ich inwencja i niestruJ dzoność w „tworzeniu". To była duża rzecz.
„Parole" nie były przypadkiem. To był efekt działania! miejscowej „informacji i
propagandy". To nic, że większość wiadomości nie potwierdzała się natychmiast, że
czasem na realizację rzekomych „faktów dokonanych" trzeba było długo czekać.
Odbiorcom wiadomości nie pozostawiano wiele czasu na przeżycie rozczarowań. Nie
sprawdzona plotka zastępowana była natychmiast drugą, dotyczącą innego
geograficznie terenu, tym niemniej potrącającą o ten sam i jedyny problem —
tematycznie analogiczną. Codzienna działalność „propagandzistów" wpajała nowe
nadzieje, nie pozwalała na narastanie rezygnacji.
Nasze obozowe „ministerstwo propagandy" prowadziło też „departament przepowiedni i
horoskopów", pododdział działający wśród tej części obozowego społeczeństwa, do
której bardziej trafiała wizja proroctw takiego czy innego świętego lub wielkiego męża.
Przepowiednie Wernyhory, Sybilli to było coś, co chwytało bardziej niż wyczytane
między wierszami „V61kischer
I'.eobachter" przyznanie się do porażki. Jeżeli, dajmy na to, według świętej Honoraty
alianci mieli wylądować w marcu, to nie było żadnych wątpliwości. Po prostu mucha nie
siada — wylądują i koniec! A wszelkie znane mi przepowiednie dają się przecież
interpretować tak i owak, wystarczy odrobina sprytu. Czasem ta sama przepowiednia, z
której wynikało, że koniec wojny nastąpi na jesieni, przeczytana „uważniej" wskazywała
na wiosnę jako na definitywny i już nieprzesuwalny termin.
Działalność tej grupy „urzędników propagandy" nie była wyszydzana przez bardziej
realnie nastawiony ogół. Jeżeli ktoś w proroctwa nie wierzył, miał zawsze prawo usunąć
się na bok, w żadnym jednak wypadku nie wolno było wychodzić ze swoim
sceptycyzmem...
Jedną ze sztandarowych postaci w gronie „urzędników propagandy nie z tej ziemi" był
ksiądz Spinek. Była to ciekawa postać. Mimo że sam ciążył w pewnym momencie ku
kategorii muzułmana, na preparowanie przepowiedni i proroctw znajdował zawsze dość
siły.
Obracał się, rzecz jasna, w kręgach swojej warstwy społecznej i z tej racji często stawał
wobec problemu głodu. Pewnego dnia referując cieniom ludzkim jakąś przepowiednię
któregoś ze świętych, z której niezbicie wynikało, że za tydzień koniec wojny, zauważył,
że. dwaj więźniowie niosący do pralni krochmal przewrócili się na mokrym glinianym
podłożu i smakowita „potrawa" rozlała się szeroką kałużą.
To był silny bodziec dla nerwów zarówno' „proroka", jak i rzeszy „wyznawców".
Opowieść została przerwana, a nauczyciel i grono jego słuchaczy przypadli do ziemi,
czerpiąc rękami z kałuży obfitości krochmal wraz z błotem. Krochmal trudno jest nabrać
w dłonie, wobec czego jedynie skutecznym sposobem skorzystania z tego rarytasu było
maczanie ręki i oblizywanie jej. W nieuniknio-
286
267
nym w tych okolicznościach tłoku, ks. Spinek poczt! nagle, że ktoś przez poniyłkę
spragnionym język ku oblizuje jego dłoń... Co miał robić? Do dziś utrzymuje, i/d
zapominając o obowiązku miłości bliźniego czym prę sam zaczął lizać rękę najbliższego
sąsiada.
Zastanawiam się często, co by było, gdyby tak na wiosnę 1940 roku, to jest w chwili,
gdyśmy do obozuj przybyli, oświadczono nam, że pobyt nasz w znanych! nam już
warunkach zakreślony jest do maja 1945 rokuj Wydaje mi się rzeczą, bezsporną, że
olbrzymia masa! tych mniej odpornych nerwowo powędrowałaby bez bicia na druty, a w
każdym razie tempo wymierania był łoby bez porównania szybsze. „Parole" wyznaczały
zaw-| sze bardzo krótki termin zakończenia wojny, termin,! . w którym w grę nigdy nie
wchodziły lata, co najwyżej] miesiące...
Według krótkiego „przeglądu prasowego" końce woj-J ny oczekiwane, a właściwie
„zwiastowane" były: zimą i wiosną 1940 roku — na maj lub czerwiec tegoż roku, kiedy
to siła niemieckiego tairanu miała się rozbić o żela-zobetonowe bunkry linii Maginota;
latem tegoż roku, już po upadku Francji —¦ na zimę 1940/1941, kiedy to RAF miał
zniszczyć ośrodki przemysłowe „ciężko" już dyszącej Rzeszy; zimą 1941 roku — na
wiosnę i lato, kiedy to Niemcy miały być już definitywnie rozgromione przez wszystkie
możliwe siły; a poczynając od daty wybuchu wojny ze Związkiem Radzieckim termin
przesuwany był już tylko o kilka miesięcy. W czasie marszu hitlerowców na wschód
wspominano „sukcesy" Napoleona, „uruchamiając" co parę tygodni drugi front, zaś w
chwili rozpoczęcia kontrofensywy prześcigano się w ironizowaniu na temat „planowych
odwrotów".
Mniej więcej od połowy 1944 roku „szczekaczki" zainstalowane w różnych obiektach
mieszkalnych i biurowych obozu donosiły o przygotowywaniu „nowej, cu-
268
downej broni", mającej zadziwić cały świat oraz rozgromić przeciwników III Rzeszy.
Mały kulawy Goebbels wielkim głosem ryczy na cały świat o bliskim już dniu zapłaty,
lecz mowa ta coraz częściej kwitowana jest wymownym milczeniem, nawet przez
ogromną rzeszę jeszcze wczorajszych entuzjastów ruchu narodowosocja-listycznego i
amatorów zdobywczej wojny...
Zmiana nastrojów pewnej części społeczeństwa niemieckiego nie uszła oczywiście
uwagi gestapo i SS. Więzienia i obozy zapełniają się nowymi ofiarami, których jedyną
winą był jakiś, dostrzegalny odruch zwątpienia. Hitler i Goebbels znów ryczą do
głośników: „Zwątpienie o naszym zwycięstwie jest ¦zdradą stanu".
Coraz większe grupy młodych esesmanów z załogi wartowniczej SS kierowane są na
front, a na ich miejsce przychodzą starzy, wysłużeni żołnierze frontowi, posiadający
coraz mniej, złudzeń co do pomyślnego końca, względnie roczniki „głębokiej" rezerwy,
niejednokrotnie weterani I wojny światowej.
Przybyła do Mauthausen większa grupa „historycznych" już roczników, nie
przypominająca w niczym butnej, sprężystej młodzieży SS, przydzielona została do
składu kompanii wartowniczych. Ta „kompania starców" pełniła służbę na zmianę, po
pół stanu liczbowego oddziału co 24 godziny. W godzinach południowych w barakach
służących za koszary było kilkanaście minut ciszy i pustki — kręcili się tam tylko
wewnętrzni służbowi, reszta była na warcie, a wolni fasowali w kuchni obiad. Któregoś
dnia w tej właśnie porze na długiej ścianie bocznej baraku pojawił się dwuwiersz,
napisany kredą wielkimi literami:
Wir — alte Af fen —
Sind Deutsehlands neue Waffen 1.
1 My — stare małpy —¦ jesteśmy nową bronią Niemiec.
269
Litery pisane w pośpiechu, kredą na chropowa^H ścianach baraku mogły nasuwać
podejrzenie, że twm-c napisu była jakaś trzęsąca się ręka. Napis, przez killfl godzin nie
zauważony przez esesmanów, cieszył niewł mownie oczy przychodzących tam
pojedynczych grupiB więźniów, a z chwilą gdy został odkryty i o odkrycB powiadomiony
został komendant obozu, miejscowy 0(1 dział Polityczny miał sporo roboty z
przesłuchaniflB większości żołnierzy zakwaterowanych w tych blokachJ Znający ich
sceptycyzm esesmani w tym gronie dop|H trywali się złośliwca, w czym utwierdzał ich
wyraźni* starczy rzekomo charakter pisma oraz fakt, że liczni! pośród „staruszków"
wprost dusili się od śmiechu...
Napis, dla ewentualnych celów konfrontacyjnych, poi został jeszcze przez jakiś czas na
ścianie, co sprawiło] gronu autorów i ogółowi więźniów moc uciechy, dziar] łając
jednocześnie odświeżająco na zmęczone umysły.! Strzał był celny, a riposta nie
dosięgła sprawcy.
Znowu Hartheim...
Na przełomie lat 1943/1944 rozpoczęła się w Maut-hausen nowa akcja, mająca na celu
odciążenie obozu od nadprogramowych gąb do wyżywienia. Pewnego pięknego dnia do
obozu chorych przybył SS-Standortarzt i osobiście wybrał osiemdziesięciu chorych,
którzy według jego zapowiedzi mieli być wysłani do specjalnego sanatorium na
leczenie. Z obserwacji typowania wynikało, że dr Krebsbach kieruje się głównie
wyglądem cho^ rych, jako że do transportu wyznaczano przede wszystkim osoby
skrajnie wygłodzone. Od razu podczas typowania z kartoteki obozowej wyławiano
również karty więźniów, które miały posłużyć do sporządzenia listy
270
transportowej. Karty te otrzymał pisarz obozu, Franek ¦prawka, i przekazał je z kolei
swojemu zastępcy, Kazimierzowi Rusinkowi. W momencie wręczania kart Krebsbach
wyraźnie podkreślił, że lista transportowa ma być sporządzona tylko w jednym
egzemplarzu. Jak wynikało z zapowiedzi dra Krebsbacha, więźniów należało
przygotować do wyekspediowania samochodami, które miały być podstawione
następnego dnia pomiędzy godziną 4.30 a 5 rano. Zgodnie z zapowiedzią o oznaczonej
porze przyjechały do obozu chorych dwa autokary.
Woizy ustawiono w uliczkach między blokami, po czym personel szpitala przystąpił do
ewakuowania wytypowanych chorych, W każdym autokarze było tylko czterdzieści
miejsc siedzących i zgodnie z surową zapowie^ dzią komendantury nie wolno było w
żadnym wypadku ograniczać wygody pasażerów przez wprowadizanie większej ilości
osób. W każdym autokarze poza kierowcą znajdował się tylko jeden konwojent
esesman. Autokary lśniły nowością, a na ich bokach widniał napis „Deutsche
Reichspost" przyozdobiony dodatkową „gapą". Pewne uprzedzenia więźniów co do
charakteru transportu ze względu na niesławną pamięć „miny" rozwiał fakt, że autokary
wydawały się nie przystosowane do gazowania —¦ karoseria była niezbyt szczelna, zaś
szoferka nie oddzielona od reszty wozu. Jedyną rzeczą, która odróżniała je od
normalnych wozów służących do przewozu pasażerów, były okna, zamalowane białą
farbą, co jednak tłumaczono chęcią nieśeiągania uwagi przechodniów na wychudłe
twarze muzułmanów. Wyjeżdżający transport, jako że w obozie chorych nie było ubrań
dla więźniów (poza osobami „urzędowymi"), odziany był wyłącznie w koszule i kalesony,
zaś na nogach chorych telepały się drewniane pantofle. Po odjeździe pierwszego
transportu zapytano Marzą o jego
271
-f
przeznaczenie, ujawniając niepokój więźniów. Ten I zajął zdecydowanego stanowiska,
ale z jego miny ma I było wywnioskować, że jakkolwiek nie wie nic pewrK go, to jednak
sam ma wątpliwości co do faktycznej celu podróży...
Tego samego dnia przed południem Franek w SS-Revierze spotkał dra Krebsbacha,
który pol«B mu przygotować na dzień następny drugi taki sam trarU port, również w
składzie 80 osób, z tym że typowaiB ma być przeprowadzone przez lekarzy obozowych.
%M skoozony Franek przyjął polecenie do wiadomo^B i oświadczył lekarzowi SS,
że wprawdzie wątpi, czy IM karze będą mogli się tego podjąć, jednak powie im 1 i po
godzinie zgłosi się do SS-Revieru z odpowiedzM Po godzinie Franek zameldował drowi
Krebsbachowi, że lekarze ustosunkowali się do propozycji negatywniB Trzeba było
zobaczyć wybuch złości tego specjalisty aH leczenia ..konkretnego". Krztusząc się
z wściekłoścB krzyczał coś: ,,Po co oni w takim razie tam są? Prze to do nich należy!"
itp. itp. Stojący spokojnie FraneM występujący w charakterze zarówno pośrednika,
jaki i w pewnym sensie amortyzatora, w jak najgrzecznieB szej formie zwrócił
Krebsbachowi uwagę, że lekarze są] zdania, iż do nich należy w pierwszym rzędzie
leczenjB chorych, a następnie, że w ogóle są przeciwni kierowaJ niu do transportu
ludzi, którzy nie są w stanie znosić! trudów podróży. Krebsbach szumiał jeszcze dłuższy
czas, rzucał pogróżki, ale koniec końcem upoważnił do typowania swojego zastępcę
do spraw chorych więźniów dra Richtera.
Drugi transport odjechał, gdy stwierdzono, że dd| obozu nadeszły rzeczy, a
więc bielizna i drewniaki z pierwszego transportu. To miało już jednoznaczną wy*
mowę i wtedy nasza grupa wzięła się ostro do Marzą. Ten przez dłuższy czas wykręcał
się sianem, ale w końcu
irzyparty do muru, „zeznał" między wierszami, że \ ięźniowie są kierowani
bezpośrednio do Hartheim
tam, zdaje się, gazowani. Wystarczyła sama nazwa ,Hartheim". Była ona jeszcze zbyt
żywa w pamięci .tarych obozowych wyjadaczy. Znowu Hartheim...
Teraz należało przystąpić do działania. Po wytypowa- . iu chorych do trzeciego z kolei
transportu bezpośrednio odejściu dra Richtera do dzieła przystąpiła ekipa lekarzy-
więźniów. W ciągu paru godzin popołudniowych •/badano wszystkich wytypowanych.
Należało wyłączyć tych, którzy mają szansę przetrwania, to znaczy ludzi, których
najpoważniejszą chorobą był głód. Lekarze wyłowili z tego transportu trzynaście osób,
które należało po prostu odżywić. Pozostali byli w takim stanie zdrowia, że w warunkach
obozowych nie rokowali żadnych nadziei. I znów do akcji wszedł Rusinek. Jego zadanie
polegało na wyszukaniu odpowiedniej liczby niedawno zmarłych, którzy w dniu
następnym mogliby zastąpić uratowanych w drodze do Hartheim. Jak to już było
wiadomo 7, doświadczenia, kierowcy oraz konwojenci po podstawieniu wozów udawali
się na rozgrzewkę do dyżurki, zaś sam załadunek prowadzili sanitariusze. Oczywiście
działać należało błyskawicznie. Podobnie jak w akcji wyszukiwania trupów pomagali
Rusinkowi pisarze, Marian Ćwikliński, Olejnik i inni, tak przy załadunku odznaczyli się:
Janek Spaleniak, Bogdan Wandelt i kilku innych.
Technika zestawiania tego transportu polegała na ..wprowadzeniu" do środka
autobusów zwłok i usadowieniu ich przy oknach. Obok zajmowali miejsca ci, których
stan w zasadzie nie pozwalał nawet na odróżnienie sąsiedztwa. Po załadowaniu
przybyli konwojenci, kierowcy zasiedli za kierownicami i po raz pierwszy ..mieszany"
transport ruszył w drogę. Z jednym z takich transportów wyruszył w drogę
Rapportfiihrer
272
18 — Nad pięknym modrym Dunajem
273
Marz. Po powrocie uświadomił on Franka i kilku i co do metod postępowania z chorymi
już na miejł Jak się okazało na podstawie porównania cyfr, w czai transportu umierało
jeszcze zwykle kilku więźniów. U spotkanie przybyszów w Hartheim wychodziło killJ
sanitariuszy w białych kitlach, po czym bardzo grzeczJ wyprowadzano nowo
przybyłych. Zwłoki, rzecz jasnl odkładano na bok, zaś żywi i półżywi prowadzeł
byli do łaźni, w przedsionku której mieli się rozbierJ Po wprowadzeniu do środka drzwi
ryglowano, a przł prysznice wpuszczano gaz. Krótka chwila i było fl wszystkim.
Zagazowanych wraz z przywiezionymi nifl boszezyikami składano pod miejscowym
krematoriuS a worki z bielizną osobistą i butami ładowano do autjB karów i eleganckie
środki transportowe wracały po nal stępną partię. Z wypowiedz;! Marzła wymikało
niezbicie, żd na miejscu nie dochodzi się przyczyn tak wielkiego odsew ka
śmiertelności, a nawet należy przypuszczać, że obsłuJ ga tego „uzdrowiska" jest
zadowolona, gdyż większa ilość już załatwionych skraca czas pracy. Poza tym duża
śmiertelność w czasie podróży nikogo nie dziwiła, gdyż] stan zdrowia transportowanych
więźniów był znany.
Tego rodzaju relacja uspokoiła i zdopingowała eki» „podmiany". Transportów tego
rodzaju było jeszcze kilkanaście, eleganckie autokary kursowały na trasie Maut-hausen
—.Hartheim, zabierając coraz to większą ilość zmarłych.
Odważna i niebezpieczna akcja obfitowała i w moJ menty makabrycznego humoru.
Elegancja środka transportowego, widoczna grzeczność obsługi wpływały bowiem na
ludzi zachęcająco. Niektórych pensjonariuszy obozu chorych nasi lekarze nawet i po
dwa razy wyciągali z transportów. Znam dwa wypadki trzykrotnego wydostawania z
transportu do Hartheim. Nazwiska jednego z tych szczęśliwców nie pamiętam, a drugi
to
kolega Jerzy Wyhowski. Ci dwaj po trzykroć utracili wielką szansę opuszczenia
Mauthausen, przy czym ratowano ich przy użyciu środków dość bezkompromisowych.
Wyhowski trafił na rewir dzięki metodzie raczej nieskomplikowanej. Ujął sobie kolano w
łupki, sporządzone z dwu deseczek, tak że chcąc nie chcąc, zmuszony był do
wyraźnego utykania. Jako inwalida, znalazł się w obozie chorych, gdzie jednak został
momentalnie rozszyfrowany przez jednego z lekarzy. Ten zdając sobie sprawę, że
pacjent kręci sobie sznur na własną szyję, jako że inwalidzi trafiali najczęściej do pieca,
wytłumaczył mu całą absurdalność pomysłu. Jako więzień nowy, Wyhowski zareagował
jak szczery Polak, a mianowicie obrazą... Po raz drugi obraził się, kiedy ten sam lekarz
w podobny sposób wyeliminował go- z uczestnictwa w transporcie do
„Genesungslagru". Jeszcze dwukrotnie wyciągany z następnych zestawów
transportowych, do których bywał już wręcz nawykowo przez lekarza SS kierowany z
powodu rzeczywiście „chudego" wyglądu, już się nie oburzał, jako że w międzyczasie
została przez ogół rozszyfrowana tajemnica „ambulansów".
Akcja zamiany żywych na martwych była niewątpliwie makabrą, makabrą połączoną z
profanacją zwłok. A jednak była to makabra konieczna, Uratowała ona wiele ludzkich
istnień, dzięki odwadze i poświęceniu grupy funkcyjnych II administracji przywróciła
syna niejednej matce.
Wielu żyjących dziś więźniów obozowych nawet nie zdaje sobie sprawy, że byli
przedmiotem tak szarpiących nerwy spekulacji. Wówczas nikt im o tym nie mówił, gdyż
rozszerzanie kręgu wtajemniczonych było równoznaczne ze śmiertelnym, dodatkowym,
a wcale niepotrzebnym niebezpieczeństwem. Później drogi „ratowników" i obiektów ich
działania rozeszły się, ci ostatni
274
18*
275
szczęśliwie nie chorowali, ulokowali się w oddział; ich pracy umożliwiających im
względnie spokojną wefM tację. Niektórzy odtransportowani zostali do innych obol zów
względnie podobozów. W ten sposób czyn taki, chód pozostał czynem jeśli nie
bohaterskim, to przynajmmł pełnym poświęcenia i odwagi, nie dotarł jednak w pen do
świadomości uratowanego. Czy może być bardził dobitne świadectwo pełnej
bezinteresowności? Tu nikł niczego nie kupował, bo nic tu nie było do sprzedaniB
Otrzymywało się opiekę, często zdrowie, a nawet żyj cie — gratis. Byli więźniowie
polityczni pełniącj] w swoim czasie różne funkcje w obozach podlegali w okresie
powojennym bardzo różnym ocenom. Dziś jeszcze spotykają się z objawami chłodnego
sceptycjw zmu. A przecież ludzie ci, ryzykując bardzo wiele, kła-! dąc na szale
wszystko, czym wówczas dysponowali —J życie — przysłużyli się wielkiej sprawie,
sprawili, że; wolność ujrzała większa ilość osób, niż należało się spi dziewać. Niejedna
matka staruszka czy trwająca u bok ocalałego męża żona co dzień dziękuje siłom
wyższym za szczęśliwy powrót swoich bliskich nie zdając sobie sprawy z tego, że w
większości wypadków działały tu siły zgoła niskie. Bezpośrednio po akcji ratunkowej
„ratownicy" nie spoczywają na laurach, nie pozostawiają) uratowanych sam na sam z
losem, z nadal czającym się niebezpieczeństwem. Starają się kierować dalszą akcją
systematycznej już pomocy, polegającej głównie na dożywianiu.
W tym czasie pracuje całą parą blok nr 5 w obozie chorych, nazwany blokiem
rekonwalescentów. Grupuje on chorych, u których źródłem wszelkich niedomagań jest
tylko i wyłącznie głód. Tu sprowadzani są głodni. Tu „spada z nieba" namiastka manny
w postaci dodatkowej miski zupy czy nadprogramowego kawałka chleba. Tu niedawni
kandydaci do Hartheim poddawani są żabie-
om mającym na celu renowację organizmu. Kiedy nikną z ich twarzy ślady przymusowej
głodówki, kiedy w oczach w miejsce wyrazu otępienia pojawia się normalny wyraz
zainteresowania się światem, opuszczają gościnne progi, zostawiając wolne miejsce na
pryczy dla następnych. Ostatnie zadanie ekipy ratowniczej to zapewnienie odpowiedniej
pracy. Im też zależy, aby pomoc dała trwały efekt, aby miski zupy i kawałki chleba nie
poszły na marne. Mimo zakończenia akcji pomocy bezpośredniej każdy uratowany jest
jeszcze przez długi czas „pilotowany" i jeżeli znajdzie się w okolicznościach
wymagających interwencji, znów trafi na krótszy lub dłuższy okres do „przechowalni".
Czerwone wyroki
Każdemu transportowi przychodzącemu do Maut-hausen towarzyszyła lista nazwisk
przybyłych osób. Na skutek częstego używania listy przy sprawdzaniu stanu
ilościowego w czasie drogi i na postojach była ona z reguły zaopatrzona w cały szereg
znaków kontrolnych — „ptaszków", „fajek" — dowodów troskliwości konwojentów.
W pewnym okresie uwagę więźniów obozu zwrócił fakt, że co pewien czas nagle bez
żadnych widocznych przyczyn wzywano jednego czy drugiego z tak zwanych
Neuzugangów i wkrótce potem przychodziła wiadomość
0 jego rozstrzelaniu gdzieś na terenie obozu. Dotyczyło to z reguły członków mniejszych
transportów (z wyjątkiem transportu warszawskiego z 1940 roku). Niektórzy stojący
bliżej tej sprawy zaczęli się nad nią zastanawiać
1 wkrótce potem rzecz się wyjaśniła. Otóż w każdej gru-
276
277
pie więźniów przychodzącej z jakiegoś obozu przejśdol wego czy więzienia znajdowali
się ludzie z wyrokictij śmierci wydanym już przez gestapo, ale jeszcze nk-twierdzonym
przez Główny Urząd w Berlinie. Ponieważ] aresztowania na terenach okupowanych
trwały nieprzeJ rwanie, a miejsc w więzieniach było brak, wysyłan<> takiego delikwenta
z ogólnym transportem do jedneaB z obozów koncentracyjnych, a jednocześnie jego
aktal szły do Berlina z zaznaczeniem, do jakiego obozu wic; zień został skierowany. Po
upływie czterech do sześciu tygodni nadchodził właśnie zatwierdzony wyrok: więźnia
wywoływano, no a dalej już wiadomo.
Szczegółowe dociekania wykazały, że wśród wielu znaczków na listach
transportowych przy niektórych na- \ zwiskach przed liczbą kolejną znajduje się mała
czer-j wona kropka. Jak się okazało, w ten sposób oznaczano nazwiska więźniów, dla
których wyroki przygotowy-l wano w Głównym Urzędzie Bezpieczeństwa Rzeszy
Organizacja obozowa zaczęła interesować się tymi ludźmi. Wiadomo było, że za
skromną czerwoną kropką kryje się bogata przeszłość więźnia — a więc najczęściej
udział w partyzantce, przynależność do jakiejś organizacji politycznej, działalność
konspiracyjna. Postanowiono przynajmniej część tych ludzi uratować od nie- ,
uchronnej zagłady.
Sprawa nie była prosta. Przede wszystkim należało ściągnąć takiego -więźnia do obozu
chorych, CO' wobec bogatych doświadczeń organizacji w tym zakresie było stosunkowo
najmniej skomplikowaną częścią zadania. Najtrudniejsze przychodziło potem.
Niejednokrotnie trzeba było stawiać wszystko na jedną kartę, licząc się z tym, że
jeden nieostrożny krok może spowodować uszczuplenie szeregów komórki
organizacyjnej. Tu na scenie ukazuje się znów Franek So- ' kół. Do jego zadań należy
szczegółowe zapoznanie się
278
I każdą poszczególną sprawą, wszechstronne „rozpracowanie" skazanego. Sokół
musi się liczyć z niezliczonymi trudnościami i niemałym ryzykiem — może sam paść
ofiarą mistyfikacji, może zdarzyć się pomyłka, „rozpracowywany" więzień może zdradzić
się z pewnymi szczegółami przeprowadzonej z nim rozmowy itp. Tymczasem jednak
należało działać zdecydowanie, gdyż cha- . dziło tu z jednej strony o życie człowieka, z
drugiej <> istotne bądź co bądź sprawy ogólne. Więźniowie z czerwoną kropką byli
ludźmi, na których pomoc w przyszłości organizacja liczyła. Tak więc Sokół poza
doskonałą znajomością sytuacji w obozie musiał mieć jeszcze tzw. nosa. Przede
wszystkim stara się on dokładnie ustalić przeszłość więźnia. W momencie kiedy wydaje
mu się, że wie, z kim ma do czynienia — stawia sprawę jasno. Wydawałoby się, że
odpowiedź na pytanie: „Czy chcesz żyć?", nie jest sprawą skomplikowaną. A jednak...
„Indagowani" to przeważnie doświadczeni ludzie podziemia, którzy w swojej
konspiracyjnej działalności zetknęli się z najrozmaitszymi metodami i rodzajami
prowokacji. Kto może zagwarantować, że ten dobroduszny więzień nie jest kimś
podstawionym, że1 nie działa z polecenia komendantury SS? Element
niepewności towarzyszy więc takiej rozmowie po obu stronach. Trzeba poświęcić moc
czasu, by osiągnąć moment, kiedy ustalona zostanie płaszczyzna porozumienia. A ten
moment to przecież dopiero pierwszy krok. Teraz przy-itowuje się więźnia do tego,
że na pewien okres musi się rozstać ze swoim, nazwiskiem. (W pewnych
przypadkach — jeśli więzień tym razem uratowany /ginie — będzie to już rozstanie
na zawsze). Więzień musi więc przyzwyczaić się do nowych danych personalnych.
W tym czasie trwa akcja przygotowawcza prowadzona przez sekcję Rusinka —
sekcję... zwłok, jako że tu wła-
279
śnie ważną rolę odgrywają autentyczne zwłoki. j^ nek wybiera coś „podpadającego",
przeprowadza lal nieczne zabiegi buchalteryjne i za chwilę okazuje si nie umarł wcale
X, a właśnie Y. Właśnie ten sam "! przy którego nazwisku widniała mała czerwona
kropka.' Gestapowskiej sprawiedliwości stało się zadość. Y, dH którego za kilka dni czy
tygodni nadejdzie oczekiwany! wyrok —• już nie żyje. Pluton egzekucyjny zaoszczędzi
sobie trochę amunicji. Dla zmarłego nie ma to już oczyJ wiście żadnego znaczenia.
Obojętnie przyjmuje fakt, żfl nazywa się inaczej, że nosi inny numer, czy nawet trójJ kąt
rozpoznawczy. Trochę gorzej jest ze „zmartwych-l wstałym". Ten przecież już był na
bloku, już najbliżsi] sąsiedzi na przyległych pryczach wiedzą, jak się nazywa, i mogą nie
okazać zrozumienia dla nagłej metamorfozy. Tu trzeba już do akcji wciągać pisarzy
blokowych, zaś więzień bezpośrednio po zmianie nazwiska musi zmienić
natychmiast i miejsce zamieszkania.
Ponieważ niebezpieczeństwo wykrycia istnieje w dal-szym ciągu, uratowanego usuwa
się z rejonu zagrożo-j nego — w pierwszym transporcie opuszcza on Maut-hausen,
udając się z odpowiednim „listem polecającym" ' do któregoś z podobozów. Tam są już
swoi, którzy sięl nim zajmą. W tym momencie sprawa bezpieczeństwa więźnia jest już
definitywnie załatwiona i jedynie jakiś niezwykły przypadek mógłby spowodować
komplikacje. Pozostaje już sprawa ostatnia. Za kilka dni nadejdzie oczekiwany wyrok z
Berlina. Za kilka dni Lagerschrei-ber przeszuka kartotekę centralną i dojdzie do
wniosku, że poszukiwany więzień udał się na leczenie do obozu chorych. Wezwany
Krankenlagerschreiber względnie jego zastępca pospieszy do obozu dolnego, by po
pewnym czasie przynieść „smutną" wiadomość, że niestety więzień w międzyczasie
zmarł i został zgłoszony w Todes-meldungu w tym to a tym dniu. Najzwyklejsza sprawa.
280
W obozie chorych umiera co dzień wielu więźniów, dlaczego więc miałoby kogokolwiek
dziwić, że między innymi umarł również i ten, szczególnie niebezpieczny dla III Rzeszy.
Po jakimś czasie analogiczna sytuacja z drugim, z trzecim i dziesiątym. Gdyby wypadki
śmierci w obozie chorych były czymś wyjątkowym, sprawa mogłaby się wydawać
podejrzana, ale ponieważ większość idących do szpitala jest już w bardzo kiepskim
stanie i codziennie spora porcja zmarłych przybywa do krematorium, nie może to nikogo
dziwić.
A poza tym Niemcy wierzą święcie każdemu słowu pisanemu.
Wysyłając „nowo narodzonego" do obozu podległego, korzysta się z pomocy SDG.
Rozmieszczeni po podobo-zach pracownicy służby sanitarnej SS przeszli prawie
wszyscy poprzednio przez obóz chorych, w którym pełnili obowiązki służbowe. Stąd
mieli oni zadawnione kontakty z organizacją, a ponieważ jak już wspomnieliśmy,
wywodzili się oni prawie wszyscy z oddziałów frontowych i do polityki SS w obozach
ustosunkowani byli raczej negatywnie, chętnie świadczyli różne drobne przysługi, które
im się, nawiasem mówiąc, opłacały. Skwapliwie zabierali więc ze sobą przy okazji
przelotnych pobytów, związanych z uzupełnianiem zapasów dla poszczególnych
podobozów, wskazanych przez administrację więźniarską obozu chorych więźniów. W
ten sposób unikano etapu pośredniego', a mianowicie przerzutu do transportu poprzez
obóz górny. i
Jak bardzo trudna i delikatna była misja występującego w imieniu grupy Sokoła,
świadczy wypadek, który szczególnie trwale zapisał się w mojej pamięci.
Od połowy 1944 roku do obozu zaczynają napływać, zresztą w dużych odstępach
czasu, niewielkie transporty
281
oficerów, jeńców, którzy na skutek pewnych wykroczeJ przeciwko regulaminowi
(czasem nieudanych ucieczek) skierowani zostali karnie z oflagów do obozów koncen-*
tracyjnych. Los tych ludzi był przesądzony, to była tylko kwestia czasu dzielącego dzień
przybycia do obozu od dnia, w którym przyjdzie za nimi zatwierdzony wyrok. .J
Oczywiście w takich wypadkach Sokół w miarę możliwości rozpoczynał akcję i zwykle
udawało mu się przeJ konać poszczególnych więźniów o konieczności czasowej
zmiany skóry. W przypadku, o którym chcę mówić, przeszkoda wypłynęła z najmniej
spodziewanej strony, a mianowicie od samego więźnia. Był to jeden z tych przypadków,
w których rolę Sokoła przejął Ru-sinek...
Porucznik Wojska Polskiego Eugeniusz Kloc przybył do Mauthausen z grupą siedmiu
oficerów Polaków, któ- ] rzy przebywając w obozie jenieckim pod Szczecinem,
zorganizowali tam grupę utrzymującą kontakty z osobami narodowości polskiej na
wolności. Celem tej'działalności miało być przygotowanie desantu w okolicach portu
szczecińskiego. Miejscowe gestapo wpadło na trop organizacji i grupa oficerów z płk.
Morawskim na czele po pewnym okresie pobytu w więzieniu znalazła się w
Mauthausen. Poza Klocem byli wśród nich: Wiesław Hołubski, Janusz Szayno,
Bronisław Wandycz.
Wszyscy oni czekali tylko na zatwierdzenie wyroku... Uratowanie wszystkich metodą
„uśmiercania" w obozie chorych było rzeczą niemożliwą. To już musiałoby się wydać
komendanturze podejrzane. Kloca znał Rusinek jeszcze z okresu działań wojennych we
wrześniu, a następnie z oflagu. Jego zdaniem był to odpowiedni człowiek do pracy w
organizacji. Rusinek ściągnął go więc po prostu do obozu chorych i tu starym
zwyczajem zaproponował mu ocalenie drogą zmiany personaliów. Kloc zapytał, czy
ocalenie może objąć całą grupę. Na
i mlpowiedź przeczącą odmówił, twierdząc, że woli zginąć razem z przybyłymi tu
towarzyszami... Nie pomagały perswazje. Porucznik Kloc uparł się, że musi ponieść
wspólnie konsekwencje, niczym nie zdołano obalić jego 1 -rzekonania. Oczywiście dał
Rusinkowi słowo honoru łlskiego oficera, że rozmowa zostanie zachowana w ta-ninicy...
W kilka tygodni potem Kloc został wezwany do Oddziału Politycznego. Dopiero wtedy
na pytanie jednego z więźniów, czy domyśla się celu wezwania, odpowiedział, że raczej
tak, że miał propozycje mogące go uratować, ale w dalszym ciągu uważa swoje
stanowisko jedynie słuszne. Tego samego dnia wraz z całą grupą
iedmiu polskich oficerów został rozstrzelany. W tym padku próba oszukania śmierci nie
powiodła się. Kloc
ginął honorowo — ale czy potrzebnie1? Oprócz „nowo narodzonych" do podobozów
wysyłano
ównież czasem więźniów starych stażem, którym w obo-
ie macierzystym ziemia zaczynała się palić pod stopami. Oczywiście i tych nie wysyłano
tam w próżnię, lecz tia przygotowany już uprzednio teren. Niektórzy iz nich po pewnym
czasie wracali znów do Mauthausen. Oto
\ ntek Jankowski zostaje skierowany na poważne stano-wlsko pisarza podobozu w
Steyrze. Po pewnym czasie, :lony na skutek pewnych drażniących esesmanów
posunięć, ucieka z powrotem do Mauthausen, by po krót-k i m okresie pobytu usunąć
się znów do Linzu na analo-^iczne „stanowisko". Na jego miejsce do Steyra wędruje
następny z kolei Polak, Józef Jezierski. Obaj oni ¦pisali się chlubnie. Na skutek
zagrożenia emigrują obozu macierzystego na bardzo poważne i odpowiedzialne funkcje
w podobozach, gdzie spełnili pokładane w nich nadzieje: Zenek Michalak, Mietek
Karczewski i inni. Nie inaczej się dzieje i ze specjalistą od podpada-nia Bohdanem
Makarewiczem. Po wpadce w obozie ma-I .i-rzystym wędruje na teren jednego z
podobozów.
282
283
Wpada, wraca „skruszony" do macierzy, obrywa ocfl wiście przy okazji coś na dolne
partie i znów „dla c ba" ciągnie „na Saksy"...
Niektórzy pozostają w podobozach. na stałe, tam staje ich koniec wojny. Należą do nich
spośród sta więźniów Julek Krasnodębski, Józio Tomiczek, Jólfl Czyż i wielu, wielu
innych.
Jeśli idzie o obozy podległe macierzystemu, tzw. Au senkommanda, stwierdzić należy,
że przybywający z obozu macierzystego przedstawiciele administrae
wewnątrzobozowej z miejsca wprowadzają właści\ obozowi Mauthausen system
współżycia. Stąd waruni życia w szeregu podobozów mimo znacznie większeg^
prymitywu pomieszczeń są „znośne". Wyjątek stano\ obozy, gdzie na funkcjach tkwią
dawni „zieloni". Ci utraciwszy grunt pod nogami w obozie macierzystyDM starają się ze
wszystkich sił nagiąć teraźniejszość dl przeszłości, do tej przeszłości, która dawała im
tak nieJ ograniczoną władzę w pierwszych latach po wybuchJ wojny. Oczywiście
spotykają się z oporem. System walki \ polega nawet czasem na świadomej
kompromitacji, co] kończy się deportacją do obozu macierzystego po]
uprzednim, rzecz zrozumiała, pozbawieniu „godności".! Prawie z reguły na opuszczone
stanowisko przychodzi ktoś zaplanowany, co oczywiście wpływa na poprawę]
warunków ogólnych.
Mimo poważnych trudności w utrzymywaniu stałycM kontaktów obóz macierzysty
posiada dość dobre roze* znanie co do stosunków w podobozach i ma możliwośa
ingerowania w niektóre sprawy. Jest jednak prawie] niemożliwością uchwycić jakieś
wspólne cechy charaM terystyczne czterdziestu siedmiu (bo tyle było podle* głych
Mauthausen obozów) skupisk więźniarskich, częł sto kilkaset kilometrów oddalonych od
obozu macierzy* stego.
Likwidacja Judasza
Rozwój wydarzeń w obozie chorych, poważna pozycja drów Czaplińskiego i Podlahy,
wysokie godności administracyjne Franka, Rusinka, Sokoła i dziesiątków innych
obcokrajowców, a równocześnie świadome pomijanie starszego obozu Schmidta, nie
cieszącego się zaufaniem, ogólnie nie lubianego „zielonego" bandyty, spowodowały, że
ten zaczął szykować się do rozegrania batalii przeciwko Polakom i wprowadzenia na
funkcje do obozu chorych swoich zaufanych kumpli, z których pomocy mógłby
nieporównanie więcej korzystać. Na terenie obozu chorych Schmidt znajdował poparcie
jedynie ze strony lekarza sadysty, SS-Standortarzta Krebsba-cha, oraz SDG,
pełniącego obowiązki Rapportfuhrera obozu chorych, SS-Oberscharfuhrera Marzą, dla
których organizował cywilną odzież i inne atrakcyjne przedmioty.
Wiadomość o szykującej się akcji przyniósł Czech, profesor Buszek, który pełnił funkcję
pisarza przy możnym Schmidcie. Otrzymujący z domu względnie dobre paczki Buszek
dzielił się dla świętego spokoju ze swoim patronem. Schmidt miał do niego zaufanie i
nie zdawał sobie sprawy z tego, że jego pisarz jest czymś w rodzaju wtyczki organizacji.
Właśnie któregoś dnia wieczorem Schmidt podjadłszy sobie wywnętrzył się wobec
blokowego bloku 5, gdzie ostatnio mieszkał, w obecności swojego pisarza, że ma
zamiar skończyć z tą polską bandą w obozie. Na pytanie, w jaki sposób chce to zrobić,
oświadczył, że uda się jutro do Bachmayera i złoży meldunek o politykowaniu, jak
również o szeregu innych faktów (niektóre istotnie znał, innych się domyślał).
Zdobywszy tak doniosłe informacje, Buszek przybiegł do Schreibstuby i zrelacjonował
zamiary Schmidta. Sprawa była pilna; natychmiast zwołano „posiedzenie na naj-
284
285
wyższym szczeblu". Rusinek zgłosił propozycję, uprzedzając przeciwnika
zastosować najlepszy r> obrony, a mianowicie atak. Zdecydowano, że następn dnia
zaraz po rannym apelu, zanim jeszcze ocięża Schmidt przystąpi do działania, dr
Czapliński i Frain Poprawka udadzą się do Bachmayera. Szczegóły ak< miały być
rozstrzygane doraźnie. Wstęp do służb o\v pokoju Schutzhaftlagerfuhrera,
mieszczącego się w ,, nym z baraków komendantury, nie był dla jego oj;. stego lekarza
problemem. Przybyli złożyli meldui z którego wynikało, że współpraca personelu
sanitar; > ze Schmidtem nie układa się po myśli lekarzy. Po-dziano ponadto
Bachmayerowi wprost, że Schmidt > się z zamiarem złożenia nieprawdziwego
meldunku o tuacji wewnątrzoboizowej. Było rzeczą jasną, że Bachmayerze
zrobiło wrażenie nie to, co mówił dr Czaj pliński, nie trudności w pracy personelu obozu
choryc lecz sama osoba lekarza, któremu Bachmayer zawd/ii czał zdrowie rodziny i do
którego miał bezgranic/i zaufanie. Z uśmiechem zapytał, co on w tej sprav- < może
zrobić. Tu znalazł ujście długo powstrzymyw cynizm Franka: „No, tego to już chyba my
nie będzi< pana uczyć". Rzecz dziwna — i te dwuznaczne sł< więźnia wywołały tylko
uśmiech esesmana. Wykręcaj;i< się, Bachmayer stwierdził, że jeszcze tego dnia po \><
łudniu przeprowadzi wizytację obozu chorych. Zdćij.ii sobie sprawę, że przy
ewentualnej inspekcji nie obejdźi< się bez tak istotnego szczegółu, jak kontrola szafek
oso bistyeh, grupa postarała się, aby w szafce Schmuli. w odpowiedniej chwili
znalazły się takie rzeczy, j.ii. kostka masła i kilka jajek z nadrukiem „SS" oraz kilk.i
puszek konserw, w tym również i sardynki z pac/1, i Buszka.
Chodziło tu nie tylko o samo usunięcie Schmiil1 z obozu chorych. Chodziło tu również
o to, aby dla 11
286
nych osób, między innymi dla lekarza SS i Rapport-luhrera obozu chorych, patronów
„zielonego" bandyty, wszystko wyglądało jak splot nieprzewidzianych wydarzeń, W tym
celu zaraz po obiedzie Franek zebrał jak co dzień partię tzw. Abgangów, to jest
więźniów już zdrowych, odprowadzanych do właściwego obozu, i pomaszerował z nimi.
W drodze spotkał Bachmayera, który wraz z Arbeitsdienstfuhrerem Trumem udawał się
na zapowiedzianą wizytację. Było jasne, że maszyna została puszczona w ruch... Teraz
należało czekać. Dlatego Franek przedłużał swój pobyt poza obozem chorych aż do
właściwego momentu.
Wchodzących do obozu chorych Bachmayera i Truma przyjął Rapportfuhrer obozu
chorych Marz, meldując im stan obozu. Podziękowawszy, obaj esesmani udali się na
przegląd baraków pomijając jakby blok, gdzie przebywał starszy obozu Schmidt. Ten
zorientowawszy się, że na terenie obozu znajdują się przedstawiciele najwyższych
władz z komendantury, przybiegł i zameldo-' wał z kolei swoją obecność. Esesmani z
osobami towarzyszącymi weszli do kilku kolejnych baraków, pobieżnie sprawdzili
czystość, rzucili okiem na twarze chorych, których wygląd w pełni usprawiedliwiał ich
obecność w rewirze, i opuściwszy trzeci blok, skierowali się ku furtce wyjściowej z
obozu. Wszystko wskazywało na to, że wizytacja została zakończona. Bachmayer i
Trum wyszli poza teren obozu, zrobili kilka kroków w stronę -chodów na górę... gdy
raptem Bachmayer, jakby sobie COŚ przypomniał, zwrócił się do Truma ze słowami:
„No, 1 koro już tu jesteśmy, to obejrzyjmy sobie i inne blo-li", po czym zawrócił do
obozu. Idąc wolno po obozowej uliczce, zagadnął od niechcenia Schmidta, w którym
1)1 oku mieszka, a dowiedziawszy się, że w 5, skierował •woje kroki właśnie na ten
blok, stworzony specjalnie dla więźniów w okresie rekonwalescencji... Tu kazał so-
287
I
bie otworzyć szafki, dojrzał oczywiście pewne „nietypoJ we" produkty w szafce
Sehmićta, udał jednak, że niJ czego nie dostrzega. W pewwm momencie zawołj
szwunga, pełniącego służbę w toku, i kazał mu zajrzał pod łóżka stojące w pierwszyn
pomieszczeniu. EfejH był chyba dla nikogo nie oczekiwany. Spod łóżka wygnł molił się
więzień, ciągnąc kilka cywilnych ubrań, popeUl nowych koszul, a nawet krawatów. „No
tak — zauważył Bachmayer. — To wskazuje ni usiłowanie ucieczki". W tym miejscu
prysł długo utrzymywany spokój i filoB zoficzny stosunek do rzeczy. Schnidt oberwał
kilka po*l tężnych sierpów i kopniaków, ziś wszystkie znaleziony przedmioty na
polecenie Baehmiyera złożone zostały do obozowej tragi, do której dołącono już teraz
pozostałe dowody rzeczowe. Wraz z całyn materiałem obciążającym i ze Schmidtem,
którego nfe dopuszczono do głosu,, Bachmayer1 udał się do komerdanta obozu,
posyłając jednocześnie po lekarza SS, dra Krebsbacha. Było jasnq| że Bachmayer był
w pełni zoientowany. iż Schmidt organizował nie tylko dla siebie lecz i dla Krebsbacha,
ale było równie jasne, że ten ostatni drżąc o własną skórę nie zawaha się poświęcić tak
oddanego mu podopiecznego. Tak się też stało. Jachmayer w obecności komendanta i
lekarza SS koleno przedstawiał odzieżowe dowody, mówiące bezspornie o
przygotowywaniu ucieczki, przy każdej zaś jróbie otwarcia ust -Schmidtowi dostawało
się solidie pociągnięcie bykowcem...
Sprawa t>yła jasna i Krebsbsh nawet nie próbował występowa^ w todze obrońcy.
Shmidta dopuszczono do głosu dopiero w momencie, kieły chodziło o sardynki. Jak na
ironię Schmidt nie paniętając już o tym, że ostatnie otrzymane pudełko sim zjadł,
zaszokowany zresztą widokiem masła i jajek sesmańskich, co do któ-1 rych byłby
gotów przysięgać, ;e znalazły się w jego
szafce na skutek jakiegoś cudu, stwierdził, że otrzymał je od swego pisarza. Ten,
przesłuchany w obecności oskarżonego, odpowiedział, zgodnie zresztą z prawdą, że
tych puszek Schmidtowi nie dał. A więc do ciężaru przestępstwa popełnionego przez
starszego obozu chorych doszła jeszcze próba wprowadzenia władzy w błąd.
Tu kończy się. przesłuchanie. „Towary" zostały skonfiskowane, zaś Schmidt jeszcze
tego samego dnia doprowadzony został do karnej kompanii, z którą zdążył przed
wieczornym apelem odbyć dwa kursy do kamieniołomów. Tymczasem załatwiony
zostaje jego przydział na blok 13, zamieszkały w większej części przez Hiszpanów.
Wreszcie przebywający w obozie górnym Franek Poprawka otrzymuje oczekiwaną
informację. Dialog jest krótki, ale znamienny. Na pytanie Franka: „Co jest?", pada krótka
odpowiedź wtajemniczonego szwunga: „Załatwione". Franek maszeruje do obozu
chorych i tu, udając szalone zdumienie, pyta Rapportfuhrera Marzą wręcz: „Coście
zrobili ze Schmidtem?" Dochodzi do tego, że sam wystraszony Marz, wciągnąwszy
Franka do budki dyżurnej, tłumaczy się, że przecież o niczym nie wiedział, wspomina,
że Bachmayer już wychodził z obozu i znów zawrócił. Na to tylko czeka Franek.
Wyrzuca esesmanowi, że mógł przecież jakoś zapobiec dalszej wizytacji, a ten
tłumaczy się dalej, rozkładając ręce w dowód bezsiły. Oczywiście na stosunek Marzą do
sprawy wpływa okoliczność, iż nie ma on pełnej gwarancji, czy Schmidt nie zacznie
sypać, a więc czy nie padnie przy tej okazji również jego nazwisko. Tak czy inaczej,
wystąpienie Franka utwierdziło Marzą w mniemaniu, że w tej sprawie działał tylko
przypadek.
Pozbycie się Schmidta z obozu chorych było tylko polową zwycięstwa. W każdej chwili
mógł on przecież zacząć sypać, i to na wielką skalę. Oczywiście pozycja nie^ których
osób ze względu na kontakty z „górą" była dość
288
19 — Nad pięknym modrym Dunajem
289
silna, jednak tafcie czy inne insynuacje Schmidta mogM być, chociażby dla odfa j
kowania sprawdzone, niekiedjl nawet przy zastosowaniu łagodnych metod śledźtw;i. W
tym stanie rzieczy stan wyjątkowy w obozie chorychl trwał. Oczekiwano wydarzeń dnia
następnego. TymczaJ sem los Schmidta rozstrzygnął się jeszcze tego ^
dnia, W bloku 13, zamieszkałym głównie przez Hiszpa^ . nów, było wielu więźniów,
którym osoba Schmidta ni< była obca, którym dał się on poznać z czynów wedłud
surowego prawa obozowego karanych śmiercią. TJH więc wyrok na Schmidta zapadł,
jakkolwiek nie został tego dnia wykonany. Sehmidt został potraktowany tal jak na to
zasługiwało jego poprzednie zachowanie ni różnych obozowych stanowiskach.
Następnego dnia ni „Arbeitskommando formieren!" zgłosił się w stania dziwnie
przypominającym jego dawne i niedawne ofiaJ ry. Przypuszczalnie zdawał sobie
sprawę z faktu, że jedB problem został już rozstrzygnięty, niestety bez jeJ udziału. Nie
był on nigdy lubiany, nawet przez swoiS „zielonych" towarzyszy, którym zresztą w
różnych oknjB sach sani zalał niemało sadła za skórę. Opieki ze stronjl esesmanów,
wziąwszy pod uwagę zaangażowanie sfl Bachmayera przeciwko niemu, też nie mógł
oczekiwać A zatem? Było jedno jedyne wyjście, przed jednak wzbrania się myśl
każdego więźnia bez na jego stan. A nuż zdarzy się coś nieprzewidzianegc jakiś
szczęśliwy splot okoliczności i ktoś poda tonącer. chociażby kawałek przysłowiowej
brzytwy. Takie m\ siały być myśli Schmidta, wymaszarowująeego wr z karną kompanią
za główną bramę obozu. Oto j« wczoraj trasa ta była dla niego miejscem spokojnej pr
menady, po której zdążał do obozu głównego w pra\ dziwych względnie fikcyjnych
sprawach. Tego droga ta wydawała się jakby bardziej twarda, posil ezone po
wieczornych porachunkach nogi boleśnie
290
I czuwały drobne kamyki nawierzchni. A oto i spadający letromo w dół wąwóz 186
schodów do kamieniołomów, In tam w dole sterty ostrych kamieni, ciężkich kamieni,
¦ które za chwilę trzeba będzie taszczyć pod górę.
Sehmidt jest wyżarty, silny. W porównaniu ze swoimi Ituwarzyszami z oddziału wygląda
jak ciężarowiec. Nic lnio stoi na przeszkodzie podołaniu trudom, które inni ¦noszą od
krótszego lub dłuższego czasu. Rachunek, wlaje się, wypada dla niego korzystnie. Jest
jednak pewien drobny szczegół, bez uwzględnienia którego ra-¦hunek okazuje się
błędny. Otóż w tej masie kamieni Łfromadzonej na dole są i takie, których na górę nie
wy-Łiesie nikt. Nawet wniesione na pewną wysokość — spa-¦ąją z bezsilnych barków i
toczą się w dół, na swoje do-łl\ rhczasowe miejsce.
Za pierwszym razem Sehmidt ma szczęście. Trafia na ¦;imień, który nie jest tak silnie
przywiązany do swo-Brijo podłoża. Potem dzieje się jednak to, czego z góry fciM/na
było oczekiwać. Schmidtowi wskazują kamień, ¦tory nie może być doniesiony do celu.
Czerwieniejąc e wysiłku Sehmidt dociera z ciężarem do któregoś tam ¦tnpnia — do
połowy schodów jeszcze daleko —¦ i tu Łifile uświadamia sobie, że nie ma szans.
Zatrzymuje zuca kamień i sięga po papierosa. Po kolei mijają go ¦Brrregi oddziału,
obciążone mniejszymi i większymi gar-i. Mijający go wiedzą, że za chwilę cisza zostanie
kr/orwana krótką serią wartownika. Schmidta nikt już
¦ bije. Zapalenie papierosa powiedziało wszystko i pro-
ącemu oddział kapo, i towarzyszącemu oddziałowi ¦n-smanowi. Sehmidt ciągnie
szybko, rzuca niedopałek I wolnym krokiem idzie na spotkanie zakończenia. Krót-ft
seria...
I P.; i talia jest więc wygrana., wygrana niewątpliwie
| dużej mierze dzięki działaniu metodą podjazdową.
koro sprawa Schmidta mogła mieć tylko dwa roz-
i
291
wiązania. Albo wygrywał on, co pociągało za sobą weczenie długo organizowanej akcji
pomocy i lik\ członków prowadzącej ją grupy, albo wygrywała i wtedy możliwości jej
działania właśnie na skutek nięcia jeszcze jednej poważnej przeszkody się. A może
można było po prostu spławić Schmt z obozu i w ten sposób zakończyć akcję? Niestety,
Po pierwsze, nikt nie był w stanie zatrzymać raz czonej w ruch machiny, po drugie,
Schmidt pozostaj przy życiu stanowił nadal poważną groźbę, większą wtedy, kiedy był u
władzy.
A więc Schmidt musiał zginąć? Nie tylko. W moid najgłębszym przekonaniu Schmidt
zginąć powinien. fl mijając już niebezpieczeństwo rozsadzenia najpowaJ niejszej na
terenie obozu grupy pomocy, Schmidt mii na swoim koncie tyle czynów bandyckich, że
starczyłoB ich na niejeden wyrok śmierci. Jego śmierć nie obciążył niczyjego sumienia.
Pamięci lekarzy
Z roku na rok rośnie w obozie chorych kadra lekan ska. Widzimy tu Edka Bartkowiaka,
chirurga kostnego) który od momentu przybycia do obozu organizuje baa^ dla operacji,
podczas gdy do tej pory absorbowało U prof. Podlahę. Bartkowiak miał szczególnie
„wdzięczna pole do popisu w okresie bombardowań, gdy do ob<M przychodziło wielu
okaleczonych więźniów zatrudnił nych w zakładach zbrojeniowych. Dalej widzimy prJ
Włodzimierza Ławkowicza, prowadzącego ambulatoriun , obozu chorych, dra H.
Szłapkę z Poznania, dra Ciemieng z Radomia, dra Józefa Markiewicza, Janusza
Krzywic; kiego, Zbigniewa Laskowskiego... Na blokach wydzielo
292
meh w obozie chorych czynni są drży: Bornsztajn, Ic.ottlieb, Gutentag, z Oświęcimia
przychodzą w styczniu 1945 roku drży: Kłodziński i Fejkiel. Jest tam i dr Jerzy
ICIromkowski...
Dr Gromkowski jako jedyny z tej grupy wolności nie doczekał. Uległ zakażeniu na bloku
8 i mimo pomocy kolegów-lekarzy zmarł. Zmarł na posterunku. Pamięć era
Gromkowskiego uczczono na uroczystym zebraniu Łałobnym. Krematorium spaliło jego
zwłoki oddzielnie, B. urna z jego prochami została zakopana w obozie chorych i
przechowana. Urna ta po wyzwoleniu została przewieziona do kraju i doręczona
rodzinie...
Poza lekarzami Polakami mamy na terenie obozu chorych wielu innych, czynnie
włączających się do akcji pomocy. W moich domowych dokumentach zachował się
odpis listy, obejmującej pełny skład personelu sani-1 tarnego i administracyjnego
obozu chorych w dniu I 24 stycznia 1945 r.
K. L.
Mauthausen Mauth
ausen, den
2i. Januar
intz
Kranken-Lager
Kat. I
Sch.
59446 Sibitz Alfred 27.5.1912 Lageraltester
Po.
1208 Poprawka Franz
29.11.1904
Lagerschreiber
Po.
279 Czapliński Władysław
8.3.1902 Arzt
Kat. II
•Tug.
1116 Padjen Mathias12.8.1898 Arzt
Po.
32774 Lawkowicz Wladimlr
17.6.1908 )3
Po.
34759 Bartkowiak Edmund
24.10.1909
JJ
SU.
41635 Baranów Iwan1.10.1914 ;)
It.
66281 Negrin Carlo 27.8.1895 5)
Sch.
107468 Gluck John 17.2.1906 jj
RZ.
78750 Amaliskij Wasilij
25.4.1910
Fr.
80192 Marchal Thasa
17.5.1890
Po.
80959 Sliwiński Tadeusz
18.7.1907
293
Po.
32791
Zakaszewski Bogdan
20.1.J912 Arzt
Po.
22397
Markiewicz Josef
6.8.1907 „
RZ.
58213
Grigorewskij Aleksander
1.1.1915 „ '
SU.
51234
Gafurow Rafael ¦
9.3.1910 „
SU.
51335
Tschitajew Fatach
15.1.1917 „ ^J
RZ.
56125
Tschalij Nikołaj
26.12.1910 „ :jM
Po.
32759
Głowacki Emil
9.11.1902 „ 9]
Fr.
32126
Chanel Raymond
4.11.1908 „ 9|
SU.
50763
Mansurow Badrigin 1.5.1917 „ lj
RZ.
37302
Burlatschenko Michail
21.5.1919 „ li
Jug.
106560
Zivkovic Svetoslaw 15.9.1895 „ li
Po.
38001
Laskowski Zbigniew 18.12.1914 „ 11
T.
38768
Stich Zdenek
20.10.1911 „ ¦
Sp.
38S6
Bajo Francisco
18.2.1914 „
SU.
41825
Susslin Wsiewołod
25.9.1919 „
Po.
80441
Gromkowski Jerzy
1.9.1915 „
RZ.
58115
Brusiłowskij Jewgienij
13.11.1917 „
It.
57453
Vallardi Carlo
2.3.1884 „
Po.
57810
Ziomkowski Henryk 14.12.1896 „
Gr.
38256
Fundulakis Johanis 18.4.1904 „
Po.
50991
Dubinskij Wladimir
24.2.1914 „
SU.
79681
Wrubljow Seriej
25.10.1896 „
Po.
88932
Glasner Ignacy
21.8.1896 „
Jug.
Jankovic
BV.
2761
Bente Ernst
15.2.1911 Blockaltester
Sch.
81412
Jaki Franz 24.4. J 901
BV.
10661
Flaucher Qurin
1.3.1915
Stl.
71621
Sterit Hermann
19.6.1909 ,
BV.
325
Mejauschek Karl
3.10.1894
BV.
380
Polster Johann
23.9.1907
BV.
1455
Franz Peter
17.1.1901 „ i
T.
2025
Nesvadba Ottokar
8.4.1901 Schreiber
der L. Schr.
Po.
1291
Rusinek Kazimierz
7.2.1905 „
T.
1098
Busek, Vratislav
14.5.1897 Blockschreibor
T.
1313
Hendrych Georg
28.12.1913
Po.
2973
Miiller Alex
10.12.1901
Po.
1510
Olejnik Johann
21.3.1923
T.
21740
Filous Josef
7.5.1903
Po.
24706
Bogusławski Marian 28.8.1919
Po.
35201
Iwaszkiewicz Jerzy 18.4.1898
Po.
80877
Rafalik Henryk
23.9.1920 „ .
I
te
3950 Recas Francisco
22208 Banach Tadeusz ip. 3559 Villanueva Manuel 5V. 1003 Wallroth Kurt
Kat. ma
Sp. 28787 Hoorix Wilhelm
Fr. 2028 Sokol Franz
Po. 6109 Pla Jose Jose
Po. 810 Spaleniak Jan
Sp. 3669 Bravo Pedro
Jug. 28279 Livinec Jean
Belg. 29143 Novkovic Milan
Jug. 30235 Marinkovic Branko
T. 40342 Rossman Zdenek
Jug. 29771 Pecie Iwan
Sch. 99027 Rolhenhofer Willi
Sp. 5897 Espallargas Segundo
Sp. 3595 Barro Juan
SV. 18053 Jakubowski Adam
Po. 40061 Narożnik Władysław
Po. 903 Idziak Rufin
Kat. Illb
Po. 32747 Dobrowolski Romuald
Po. 2331 Burdziak Johann
T. 14630 Miiller Milous T. 601 Mazoch Wenzel
Po. 28804 Broszkowski Leon
Sp. 35147 Hernandez Angel
Jug. 29601 Antonovic Mladen
Jug. 14141 Popovic Vojislav
T. 12311 Grunt Zdenek
Po. 22546 Janowski Jerzy
SV. 19761 Wandelt Bogdan
SV. 23714 Kaczmarek Johann
T. 41613 Kriz Ottokar
Jug. 29018 Mitrovic Ljubica
30.7.1920 Schreiber Kuche KL.
30.7.1910 Apotheker
8.11.1914 Capo Friseur
28.7.1910 Capo
Kuche KL.
12.4.1900 Bakteriol. 24.12.1890 Sanitater 16.2.1919 22.10.1919 9.7.1917 21.11.1920
22.7.1919 17.1.1915 3.9.1905 10:2.1915 14.10.1903 Heizer
3.1.1920
13.10.1920 Koch 1.11.1904 „ 27.11.1910 „ 25.8.1910 Capo Kartoffel-schSle
4.4.1893 Laborant 22.3.1906
3.4.1914 17.11.1911 1.11.1895 Pfleger 23.1.1912
5.5.1911 22.1.1924 23.1.1924 16.1.1915
5.1.1918 10.1.1899
3.4.1916 „ 3.10.1920
294
295
sv.
29963
Dahmen Friedrich
19.6.1895 Pfleger
sv.
23398
Geisler Edwin ¦
27.2.1921Koch
sv.
21725
Wójcik Roman
24.8.1921 „
Kat. IV
Sp.
4720
So>to Antonio
29.2.1908 Blockfriseur
Po.
56294
Pobiedziński Wacław19.3.1920
Po.
57812
Mikołajewski Henryk 12.8.1915
BV.
2628
Wist Czeslaus
5.5.1901
Po.
12396
Hoffmann Czesław 28.9.1916
SV.
37818
Jankowski Stefan
25.8.1906 Kuchenarbeil
SV.
24959
Dombrowski Dobrosław
30.4.1910
Der Rapportfuhi
SS-Oberscharfiihi
Wśród dziewięedziesięciosiedmioasobowej obsadfl funkcyjnej obozu chorych,
widzimy więc: trzydziesta dziewięciu Polaków (Po.), w tym dziewięciu z trójkątem] SV.
(Sicherheitsverwahrung); jedenastu Rosjan (RZ.j i SU.), w tym sześciu jeńców
wojennych; jedenastu Niemców (Sch. i BV.), w tym siedmiu kryminalistów
(Berufsverbrecher); dziesięciu Czechów (T.); dziewięciu Jugosłowian (Jug.); dziewięciu
Hiszpanów (Sp.); trzech Francuzów (Fr.); dwóch Włochów (It.); jednego Greka (Gr.);
jednego Belga (Belg.); jednego „bezpaństwowca" (Stl.). Spośród trzydziestu czterech
pracujących w obozie chorych lekarzy dwunastu było Polakami.
Wszyscy ci ludzie to w jakimś sensie kawałek historii obozu w Mauthausen i wiele, wiele
uratowanych istnień ludzkich.
I lekarze, i pielęgniarze pracowali w warunkach, które trudno sobie dzisiaj wyobrazić.
Jakże tu mówić o higienie, jeżeli chorzy leżeli po kilku na pryczach. Tłok sprzyjał
rozwojowi chorób zakaźnych; brak było medykamentów, środków opatrunkowych, a
nade wszystko chorzy byli nieludzko wycieńczeni. Jeżeli w tych warun-
kach medycyna miała jednak osiągnięcia, i to znaczne, dowodzi to, że wysiłek tej grupy
ludzi był czymś niezwykłym.
A potem przyszło wyzwolenie. Ludzie zajęli się różnymi sprawami, ale głównie jedną —
zasadniczą, a mianowicie: swoją własną. A lekarze i pielęgniarze odsunęli swoje
sprawy na plan dalszy. Kiedy cały obóz rozbrzmiewał radością — oni czuwali przy
chorych. Przy tych, którzy nie mieli nawet sił, by powitać oddziały wyzwoleńcze. Trwało
to tak długo, dopóki administracja obozu nie znalazła właściwego rozwiązania.
Trud tych ludzi nie zawsze był ceniony tak, jak na to zasługiwał. My sami, więźniowie,
mówiąc: lekarz, pielęgniarz, widzieliśmy za tym określeniem tylko więźnia, jego winkiel i
numer obozowy. To był błąd. Nie tylko w odniesieniu do lekarzy. Wiele jeszcze było
numerów i trójkątów rozpoznawczych, wiele było „pasiaków", pod którymi nie
dostrzegaliśmy właściwej treści.
Pierwsza pochwała biurokracji
Poczynając od roku 1943 większość więźniów umierających rozstawała się z życiem na
terenie szpitala obozowego. W tym to czasie wobec zbliżającego się wyzwolenia
organizacja stanęła przed dość specyficznym problemem —' dokumentacji dotyczącej
ogromnej masy osób zmarłych w obozie. Było dla wszystkich rzeczą jasną, że w razie
wyzwolenia załoga SS zniszczy dokumenty, jako kompromitujące dowody zbrodni
popełnionych na terenie obozu. Kartoteki chorych, książki zgonu itp. dokumenty ulegną
zniszczeniu, zaś pamięć ludzka jest zawodna i nie może być podstawą dla
późniejszego ścisłego odtworzenia przeszłości. Tak więc rodziny zmar-
296
297
łych'będą pozbawione danych urzędowych, koniec/, u do uzyskania rent czy świadczeń
dla wdów i sierot, ca nawet do ułożenia sobie nowego życia, co przecie/, nie jest bez
znaczenia. Stąd zrodził się pomysł stwórz©! nia duplikatów wszystkich dokumentów, co
będąd w pewnym sensie aktem biurokratycznym, było równaj cześnie wyrazem daleko
posuniętej troski o przyszM pełne odtworzenie wykazu zamordowanych, jak też o doJ
sterczenie rodzinom potrzebnych materiałów. Powołand więc nieoficjalną grupę pisarzy
nocnych (NachtschreiJ ber), którzy rozpoczynali pracę po apelu wieczornym,] a kończyli
ją przed apelem rannym dnia następnego. Grupa składała się z pięciu osób. Byli to:
Henryk Kur-natowski, ks. Bartel, Bernard Fuksiewicz, Piotrowski i Dietrich. Za nocne
biuro służyło ambulatorium na bloku 4. Sporządzali oni odpisy wszystkich kartotek
więź-| niów oraz pełną listę zmarłych w obozie, w odpowiednich rubrykach
umieszczając niezbędne dane personalne i dokładną datę zgonu, Resort pracował
wydajnie i w okresie poprzedzającym krótko moment wyzwolenia wyszedł z pracą na
bieżąco. Rozwiązanie komórki na-^ stąpiło w momencie, kiedy na polecenie władz SS
rozpoczęło się niszczenie dokumentów. Wtedy to dla zabezpieczenia materiałów
kierownik ekipy remontowo-usłu-gowej w obozie chorych, Antek Mizera, sporządził
dużą blaszaną skrzynię, do której zapakowano komplet odtworzonych dokumentów.
Skrzynia została szczelnie za-lutowana, a następnie — w ścisłej tajemnicy — zakopana
za Schreibstubą obozową, mieszczącą się w bloku 8. Wszystko to, jakkolwiek
podyktowane bezwzględną koniecznością, okazało się jednak zbędne, akcji niszczenia
towarzyszył bowiem fantastyczny pośpiech, który jak wiadomo, jest wrogiem
dokładności. Tak też było i w tym wypadku. Powołane do niszczenia akt najrozmaitsze
oddziały wykorzystywały chaos panujący w obozie, dzięki
298
czemu w dorywczo rozniecanych ogniskach płonęły gazety, stare, nie potrzebnie
nikomu zapiski itp. makulatura, podczas gdy ważne materiały ukrywano w niezliczonych
schowkach na terenie obozu. Rzecz jasna, chowanie to byłoby niecelowe, gdyby
esesmani przed swoim odejściem postanowili zniszczyć obóz i jego mieszkańców.
Wtedy , przetrwałaby jedynie zakopana w obozie chorych blaszana skrzynia.
Zniszczeniu uległy jedynie dokumenty Oddziału Politycznego i kancelarii
Schutzhaftlagerfuhrera. Te bowiem palili esesmani osobiście.
Zachowała się natomiast dokumentacja Arbeitsein-satzu, Geldverwaltungu, Poststelle,
no i wreszcie górnej Schreibstuby, co było zasługą ostatniej obsady — La-gerschreibera
i jego zastępcy: Czecha Panyego i Austriaka Marśalka. Zasługą poszczególnych
więźniów jest uratowanie kartotek blokowych, które w dużym stopniu ułatwiły
uchwycenie stanu osobowego obozu w momencie oswobodzenia, co też nie było beiz
znaczenia. W Schreibstubie zachowały się również i książki wszystkich zmarłych od
momentu powstania obozu aż do jego ostatnich dni. Materiały te zostały wykorzystane
w procesie zbrodniarzy z komendantury Mauthausetn, który odbył się w Dachau w
jesieni 1945 roku. Z książek tych sporządzono fotokopie, zaś oryginały znajdują się
obecnie w Ameryce. Całość składa się z jedenastu lub trzynastu ksiąg, przy czym jedna
z nich zawiera wyłącznie nazwiska pomordowanych w Mauthausen radzieckich jeńców
wojennych.
Książki zmarłych nie dały zresztą pełnego1 rejestru. Już w ostatnich dmiach, a również i
po wyzwoleniu śmierć zbierała na terenie obozu chorych bogate żniwo. Podobnie
bowiem jak przy pierwszych paczkach wynędzniałe ludzkie szkielety mimo ostrzeżeń
lekarzy i personelu obozu chorych bezkrytycznie rzucały się na
299
wysokokaloryczne jedzenie. Ludzie umierali więc w szym ciągu. Amerykanie po
wkroczeniu zastali na nie obozu chorych olbrzymią stertę trupów, nie mó\ już o
zbiorowej mogile w Marbach, gdzie znalazły zwłoki ludzi, którzy przez obóz chorych nie
prze Również w tym czasie organizacja dała znać o sob Sprowadzony burmistrz
Mauthausen został zmuszo: do ujęcia w księgach miejscowego urzędu stanu cyw nego
wszystkich zidentyfikowanych zmarłych, jak ró1 nież do odnotowania zgonów, które
nastąpiły już wyzwoleniu. W ten sposób została zachowana ciągłodB dokumentacji, a
Polski i Międzynarodowy Czerwony Krzyż otrzymały pełne materiały. Jeden komplet
doku-1 mentów (księgi i kartoteki) zastał przewieziony do kraju] wraz z pierwszą grupą
repatriantów. Poza dokumentami dotyczącymi więźniów w obozie znajdowały się
niej mniej ważne, jakkolwiek z innego punktu widzenia, do-1 kumenty dotyczące załogi
SS, głównie jej komendantu-j ry. Nie wiem, jaki był los dokumentów znajdujących się ¦ w
posiadaniu biura SS i poszczególnych materiałów in-j tendentury załogi, ale pełna
kartoteka nazwisk esesma-1 nów z wyszczególnieniem nawet pobranych sort
mundurowych, jak również księgi magazynu SS, będące czymś w rodzaju kartoteki
zbiorczej, zostały przechowane przez więźniów zatrudnionych w magazynie
mundurowym SS. Pamiętam, jak na ognisku przewalały się stare kartoniki z opakowań,
przypominające kolorem kartotekę, a co pewien czas wrzucano kilka autentycznych
kartotek, tyle że czystych, bo zapasowych. Przechodzący esesmani pytali: „No, jak
stoicie z robotą?", na co otrzymywali nieodmienną odpowiedź: „Wkrótce będziemy
gotowi".
Tymczasem autentyczne karty leżały w zakamarkach ostatniej pakamery, gdzie sam
diabeł nie byłby w stanie ich znaleźć. Gdy po upływie paru godzin zameldowano
300
szefowi magazynu o zakończeniu akcji zacierania śladów, ten z kolei zatarł z
zadowoleniem ręce: „No to świetnie". Wkrótce po wyzwoleniu kartoteka została przeze
mnie przekazana właściwym organom okupacyjnych władz amerykańskich. Dziś
zawarte w niej dane byłyby może przydatne dla tego czy innego Soldaten-bundu w
Niemieckiej Republice Federalnej jako świadectwo chlubnej przeszłości...
Akcja ochrony dokumentów miała trzy aspekty. Pierwszy to ułatwienie więźniom
odzyskania łączności z rodzinami. Wielu z nich w chwili wyzwolenia nie zna aktualnych
adresów rodzin, tak że inicjatywa nawiązania kontaktu może wyjść tylko od bliskich, ale
do tego potrzebne są jakieś dane, którymi przeważnie nie dysponuje nawet Czerwony
Krzyż. Wiele osób przybyło do Mauthausen w okresie, kiedy wszelka łączność z domem
została już zerwana. Wiele z nich nie doczeka wyzwolenia i jedynie ocalałe w obozie
dokumenty mogą rodzinom powiedzieć coś o ich losach.
To jedno. A drugie? Czy ten bezmiar okrucieństwa, sadyzmu, tortur i męczeństwa ma
pozostać nie znany? Czy są bardziej wymowne dowody zbrodni, jak nazwiska i dane
personalne pomordowanych? Jak olbrzymia ilość list zgonów zadających kłam
wszelkim układnym zwrotom w rodzaju „nieszczęśliwy wypadek przy pracy"?
A wreszcie trzecie. Czy nazwiska członków tego gangu morderców mogą zostać
zapomniane, czy mają oni prawo do skromnego zejścia w cień, poza zasięg uwagi i
zainteresowania świata? Czy ta gromada zawodowych katów ma uzyskać możność
czasowego przybrania owczej skóry, by w odpowiednim momencie ujawnić znów swoje
prawdziwe oblicze?
Te trzy aspekty to trzy najważniejsze problemy i cele działalności organizacji w tym
okresie: ułatwienie nawiązania kontaktów względnie uzyskania pełnych praw-
301
dziwych wiadomości o pomordowanych, pokaz światu akcji eksterminacji w jej pełnych
rozmiar. wreszcie dołożenie starań, aby sprawiedliwości stało zadość, aby „zasługi" nie
pozostały bez zapłaty.
Wynalazczość w służbie śmierci
Rozwojowi obozu towarzyszył stały postęp w dziedzinie doskonalenia metod
uśmiercania. Jednym z najważniejszych motorów tej swoistej wynalazczości była chęć
ukrycia się przed oczyma więźniów, co zresztą było z góry skazane na niepowodzenie,
jako że starzy „obozo-wicze" z miejsca rozszyfrowywali przeznaczenie każdego zakątka
i każdego urządzenia na terenie obozu. Wyjątek stanowić mogli jedynie nowo
przybywający, dla których też urządzenia te były pomyślane. Tak więc w kilku
pomieszczeniach w podziemiach bloku zbudowanego na przedłużeniu osi krematorium
urządzono łaźnię-mistyfikację o wiadomym przeznaczeniu. Pozornie normalna łaźnia z
wiszącymi pod sufitem prysznicami. Wchodzące tu grupy więźniów otrzymują po
kawałku dobrego mydła toaletowego1, porządne kąpielowe ręczniki i ustawiają się pod
natryskami... Oczekiwanie nie jest daremne. Wprawdzie prysznice pozostają nieczynne,
ale z otworów umieszczonych w suficie łaźni spadają pakunki gazowe i całą przestrzeń
pomieszczenia momentalnie wypełnia cyklon, ten sam, który tak masowo stosowano w
Oświęcimiu. Wprowadzeni tu nieszczęśnicy dopiero teraz rozumieją, że te kawałki
mydła przeszły już przez długą kolejkę rąk...
Z pomieszczeniem tym sąsiaduje pozornie typowy „gabinet" lekarski. Biurko, sofka
przykryta kocem i czystym prześcieradłem, waga lekarska i wreszcie
302
umieszczona na ścianie miara wzrostu — jedyna rzecz, która nie jest tu dekoracją.
Między jej listwami kryje .się bowiem otwór łączący „gabinet" z sąsiednim
pomieszczeniem. Stamtąd to w czasie mierzenia otrzymuje pacjent znany w obozie i
często stosowany jako jedna z metod doskonałych strzał w potylicę...
O ile w łaźni wprowadzonym pozostaje nieco czasu, aby przed śmiercią pojąć jeszcze
ogrom obłudy i zbrodni, o tyle tu „pacjent" do końca pozostaje pod wrażeniem
błyszczących ścian i czystości „lekarskiego" gabinetu, umiera pełen zachwytu nad
higieną obozu, do którego przed kilku godzinami przybył...
Komendantura rozporządza również wieloma innymi niezawodnymi metodami, które nie
wymagają nawet specjalnych nakładów. Wręcz przeciwnie — przynoszą duże
oszczędności. Jedną z nich było np. umieszczenie w baraku takiej ilości więźniów, że
nie było mowy o tym, aby mogli spać jednocześnie wszyscy, a zarazem podawanie
jedzenia w ilości mniej więcej jedna porcja na czterech—pięciu. Zazwyczaj towarzyszyła
też tej metodzie całkowita blokada, to znaczy przerwanie wszelkich kontaktów z resztą
obozu. Zlikwidowano1 wewnętrzną administrację wydzielonego baraku, zaś jedzenie
wstawiano w kotłach, a chleb w tragach do dyspo^-zycji wewnętrznego samorządu.
Więźniowie ci nie pracowali, co wykluczało możliwość jakiejkolwiek pomocy z zewnątrz.
Oczywiście nie było też mowy o kantynie.
Komendantura SS -sądziła, że potworny głód, jaki musiał być udziałem tej grupy,
spowoduje dezorganizację życia społecznego, że wyzwoli w ludziach pierwotne
instynkty, a tym samym przyśpieszy likwidację, do której jakoś nie chcieli sami
bezpośrednio przykładać ręki. Rzeczywiście w pierwszym okresie zdarzały się wypadki,
że wygłodzeni więźniowie zbyt energicznie rzucali się na kocioł, rozlewając zawartość i
narażając całą grupę
303
na przymusową głodówkę. Trwało to jednak krótko i rychło jakaś niewidoczna ręka
sprawiła, że na. bloku tym powstała żelazna dyscyplina. Żywność i dzielona komisyjnie i
bez względu na ogólną ilość każdy otrzymywał tylko na niego przypadającą część...
„Eksperymentowi" temu poddano blok 20, który poi odejściu szpitala do obozu dolnego
był jak najbardziej] odpowiedni ze względu na pełną izolację od reszty obo-l zu. Z chwilą
powstania tego projektu wzmocniono jeszal cze druty i zasieki, a wokół bloku ogłoszono
„stan wy«| jątkowy".
Zastanawialiśmy się nad tym, kogo też mają zamdał „przechowywać" tutaj władze
obozowe. Okazało się, że] barak 20 przeznaczono dla oficerów politycznych Armii
Czerwonej, oficerów wojsk alianckich podejrzanych o sympatie lewicowe (często
zresztą bez podstaw), prze-j wiezionych z oflagów na skutek różnych przekroczeń*
komandosów schwytanych na terenie Niemiec w akcji oraz pewnej liczby działaczy
podziemia z różnych kraj jów.
Blok 20 zapełniał się powoli, ale systematycznie1. Dl tych kategorii więźniów jedyną
przyszłością było matorium, możliwość dostania się do obozu choryc była wykluczona.
Chorzy w tej grupie pozostawię byli sami sobie i pomocy mogli oczekiwać jedynie
swoich kolegów i współtowarzyszy. Liczba więźniów w bloku 20 stale rośnie i
przychodzi taki momeint, sięga ona tysiąca osób, podczas kiedy w innych be kach
mieściło się przeciętnie dwieście osiemdziesiąt trzystu dwudziestu osób. Więźniowie
sypiają tu na dwi zmiany, pierwsza partia do 1 czy 2 w nocy, a pozie do białego dnia.
Wszystko to jest uregulowane prawi wewnętrznymi i podobnie jak sprawa jedzenia
przyjr wane jest bez protestu. Dyscyplina taka zasługuje podziw, szczególnie jeśli się
zważy, że są to tylko luidz
cienie i chyba nikt by się nie dziwił, gdyby do głosu zaczęły dochodzić instynkty. A
jednak nic takiego się nie dzieje. Najbardziej dziwne jednak jest to, że mimo
mikroskopijnych ilości jedzenia ludzie ci żyją i poruszają się. W pierwszym okresie
lokatorzy bloku 20 nie dostarczają załodze krematorium zbyt wielu zajęć. Poprzez druty
widać wynędzniałe postacie, jak krążą, przy mroźnej pogodzie odziane w cienkie
drelichy, przykryte czymś, co mogłoby być jakąś pochodną koca. Krążyli w pewnym
oddaleniu od drutów, zgarbieni, zaszczuci, jak zwierzęta w klatce...
Co kilka dni bramy „klatki" otwierają się, aby wpuścić kilku nowo przybyłych. Wreszcie
nadszedł czas, gdy metoda zaczęła przynosić efekt. Głód, wytrzymywany długo, złamał
opór ludzi i teraz z bloku 20 do< krematorium przybywa co dzień większa partia zwłok.
W krótkim czasie liczba więźniów, która przekroczyła już tysiąc, spada do dziewięciuset,
potem do ośmiuset i nic nie wskazuje na zwolnienie tempa. Przed więźniami rysuje się
widmo całkowitej zagłady, której niepodobna się już przeciwstawić. Jedynie przybyli
najpóźniej zachowali jeszcze nieco sił, a zarazem i chęci działania. Zdają sobie sprawę,
że rozpaczliwe wyczekiwanie na nic si€ nie zda; wiedząc o zbliżającej się linii frontu,
rozumieją zarazem, że ratunek nie nadejdzie w porę...
Nie znamy szczegółów przygotowań ani nazwisk przywódców, znamy natomiast
przebieg ucieczki, która dla skazanych była jedynym wyjściem z beznadziejności-
Zdawali sobie oni niewątpliwie sprawę z tego, że w drodze do celu zginie olbrzymia
większość, ale jednocześnie też liczyli, że pewnej części uda się uniknąć zagłady...
Było w zwyczaju nachodzenie bloku 20 nocą przez grupy Blockf iihrerów, którzy
krzykiem i biciem zmuszali więźniów do różnego rodzaju karnych ćwiczeń, jak również
do prac porządkowych, nie mających przeważnie
304
20 — Nad pięknym modrym Dunajem
305
żadnego sensu. Na tym krzyku, który słyszany był leko w krąg, oparli właśnie
więźniowie plan swo, ucieczki...
W nocy z 10 na 11 lutego 1945 roku z baraku nagl« dały się słyszeć ryczące głosy.
Zabłysły światła i podniósł się jazgot najrozmaitszych: „Los! Los!", „Auf-stehen!", „Ihr
russische Banditen...", co na przyzwyczaj jonych do tego wartownikach nie wywarło
żadnego wrażenia. Oni wiedzieli, kto zamieszkuje blok 20 i jaki los czeka jego
lokatorów. Jedni więźniowie wynosili na dwór stoły i taborety, a inni przystąpili do mycia
zewnętrznych ścian bloku... Wszystko to jeszcze bardziej utwierdzało strażników w
przekonaniu, że mają do czy-] mienia ze zjawiskiem normalnym. Tymczasem
wynoszone stoły podsuwano pod sam mur, zaś część więźniów przystąpiła do trzepania
koców. Pracujący nakładali sobie pod drelichy słomę z sienników, jako że nie mieli pod
drelichami żadnej bielizny, a mróz sięgał dwudziestu stopni. Na nogach mieli drewniaki
lub szmaty z resztek koców.
W pewnym momencie, widocznie na z góry umówiony znak, grupa więźniów uzbrojona
w dwie gaśnice wdrapała się na stoły i oślepiwszy wartowników płynem z gaśnic i
obezwładniwszy ich opanowała jedną z budek, trzymając odtąd w szachu dwie
pozostałe sąsiednie wieżyczki za pomocą ognia z karabinu maszynowego. W tym
samym czasie druga grupa zarzuciła koce na naelektry-zowane druty kolczaste rozpięte
na murze, pokonując tę dotąd nieprzebytą przeszkodę. Wydostawszy się za ogrodzenie
więźniowie rozbroili kilku członków załogi SS, zdobywając niewielkie ilości broni i
amunicji oraz kilka par butów. Olbrzymia grupa więźniów, licząca około siedmiuset
osób, ruszyła teraz w kierunku widniejącego na horyzoncie pasma zarośli. Jeszcze
zanim cała grupa przedostała się przez mur, z innych, dalszych wieżyczek
wartowniczych posypały się strzały, których ofiarą padła pewna ilość więźniów —
niewielka: co prawda, gdyż wartownicy obawiali się razić ogniem swoich.
W bloku pozostało tylko sześćdziesięciu ośmiu więźniów, których stan zdrowia
całkowicie wykluczał udział w ucieczce. Minęło sporo czasu, zanim Sturmbannfuhrer
Zoller, dowódca oddziałów wartowniczych SS w Maut-hausen, zarządził regularny
pościg za uciekinierami. W promieniu pięćdziesięciu kilometrów przeczesano całą
okolicę. Komendantura SS zwróciła się z apelem do ludności cywilnej o pomoc w akcji.
Ściągnęła do pomocy wszystkich, którzy umieli posługiwać się bronią, a więc bojówki,
młodzież hitlerowską, a nawet i Bund Deut-scher Madel, co wskazywałoby, że władze
przywiązywały wielkie znaczenie do schwytania wszystkich zbiegów.' Celem
uciekających była granica jugosłowiańska. Ale więźniowie — pomijając już brak
jakichkolwiek środków obronnych — byli tak wycieńczeni, że prawie wszyscy padli w
nierównej walce stosunkowo blisko „twierdzy", z której uszli. W ciągu bodaj dziesięciu
— dwunastu dni do Mauthausen przywieziono zwłoki prawie wszystkich więźniów, a
akcja wciąż jeszcze trwała. .Tak się potem okazało, z rąk hitlerowców udało się ujść
siedemnastu zbiegom. Po pamiętnej nocy do pozostałej w bloku grupki chorych
więźniów wydelegowano ¦/. komendantury co najlepszych. Udali się tam SS-Haupt-
scharfuhrer Spatzenegger oraz SS-Oberscharfuhrer Trum; po ich odejściu
Leichentragerzy przetransportowali do krematorium zwłoki sześćdziesięciu ośmiu
więźniów. O tym, co się działo w ciągu następnych dni na terenach objętych
„polowaniem", wiedzieliśmy dzięki informacjom zdobywanym od mniej dyskretnych
esesmanów. Schwytanych nie sprowadzano nawet do obozu, likwidowano ich na
miejscu w sposób najbardziej okrutny. Niektórych przywiązywano do galopujących koni,
306
20*
307
tak że po pewnym czasie pc ziemi wlokły się porwar strzępy ludzkie...
Jaki był los siedemnastu >o ich udanej ucieczce, wiadomo. Trzej z tej grury przybyli
w pierwszj dniach maja 1945 roku, już p wyzwoleniu Mauthaust do obozu i z ich ust
można lyło usłyszeć potwierdzer wiadomości co do przebiegu yypadków.
Jak wspomniałem, kiedy w obozie znalazły się jut zwłoki prawie wszystkich uiekinierów,
akcja przeszuj kiwania terenu nadal trwała chociaż wydawała się włfl ściwie już
bezcelowa. Przypuszczaliśmy, że może w traM cie badania terenu esesmani wykryli
jakieś źródła nUl pokoju wewnętrznego w Austrii i że zajmują się terał innymi już
sprawami. Okazao się jednak, że w dalszy! ciągu co jakiś czas do obo:u przywożą
zwłoki rzekJ mego uciekiniera. Po pewnym czasie zwłok tych był« więcej niż
uciekinierów, navet zakładając, że nikomtl nie udało się ujść. Złośliwi wierdzili, że w
gronie ofifl znajdowała się i pewna ilośi przedstawicieli Volksstui« mu, którzy ubrani
wówczas nadzwyczaj fantazyjnie, pól wojskowo, pół cywilnie, rzezywiście mogli wydać
siJ esesmanom podejrzani...
Ucieczka więźniów bloku20, jeden z najtragiczniej! szych epizodów historii obou w
Mauthausen, była najJ większą ucieczką, jaką notuji kroniki wszystkich obozów
koncentracyjnych III Rzesąr. Bez względu na to, jak byśmy ocenili reakiość ich pczynań,
to, czego dokonali więźniowie bloku 20, było wyczynem niezwykłym. Rozl począć akcję
mając do dysp-zycji dwie gaśnice i doprł wadzić chociażby do udania się części
wstępnej (był tij pierwszy wypadek wśród seregu prób ucieczek prze kroczenia muru
obozu w okesie trzymania warty prze tzw. małą Postenkette) dowjdzi rzadko spotykanej
siłj charakteru. Uciekinierzy ni- mieli przecież prawie żadnych szans.
308
Nie mieli zresztą również szans przeżycia. Z całą odpowiedzialnością można stwierdzić,
że odseparowani od reszty obozu więźniowie bloku 20 nie przetrwaliby do dnia
wyzwolenia, choćby ze względu na głód. Należy zresztą przypuszczać, że nawet gdyby
nieliczni w jakiś cudowny sposób zdołali przetrwać, zostaliby niewątpliwie w taki czy
inny sposób zlikwidowani. Więźniowie ci mieli bowiem w swoich kartach wiele mówiące
adnotacje „K" i „H". Pierwsza litera oznaczała karę śmierci przez rozstrzelanie (Kugel),
druga zaś przez ścięcie toporem (Haudegen oznacza w zasadzie szablę). A ucieczka?
Bez broni, którą można by przynajmniej chwilowo wstrzymać pościg, bez ciepłego
odzienia podczas silnego mrozu, w zimie, kiedy nawet pozbawione obuwia nogi
pozostawiają ślad na śniegu — ucieczka nie mogła być udana. Wszelki sukces w tym
zamierzeniu można by zaliczyć do cudów. Ale nie było wyboru, a raczej wybór był
między dwoma wariantami śmierci.
Więźniowie bloku 20 wybrali. Woleli zginąć w walce. Nie chcieli czekać na beznadziejny
koniec; pokazali hitlerowcom, że olbrzymie masy więźniarskie nie są skłonne iść na
rzeź bez sprzeciwu, bez próby oporu, dali dobitny wyraz odwagi i zdecydowania...
Historia nowożytna Mauthausen
Momentem przełomowym w historii obozu w Mauthausen było przybycie większego
transportu z ewakuowanego Oświęcimia. Z chwilą przybycia oświęcimia-ków nic się w
warunkach obozowych nie zmieniło, a sytuacja na frontach była nam znana (mieliśmy
dokładne informacje, w których miejscach i gdzie następuje „skracanie linii frontu"), ale
dopiero ten fakt był dla nas
309
czymś namacalnym, czymś bezsprzecznym, czymś, < można było zobaczyć. To już
nie wiadomości, to niezbita^ „żywe" dowody tego. że III Rzesza kurczy się. Teraz na*
wet stary kawał na temat objeżdżania granic przys: państwa niemieckiego rowerem w
ciągu jednego p> południa stał się realny...
Warunki bytowe bynajmniej nie uległy poprawił Przeciwnie. Nadchodzą dni, kiedy
zmniejsza się jes oficjalne przydziały. A jednak nastroje wśród więźniów poprawiają się,
rosną nadzieje na realne już zakończenia Wojny. Nie zapominajmy, że wielu z nich to
długoletni więźniowie obozów, którzy przeżyli już kilkunastokrotni przesuwanie terminu
końca wojny, a są i tacy, którycM machina wojenna wchłonęła do „worków" koncentraJ
cyjnych tuż po wybuchu wojny. Ci jako pierwszy termin końca stawiali sobie Boże
Narodzenie 1939 roku. To niJ żart. Właśnie im potrzebne były dowody niezbite, T\M
które nie mogliby już sceptycznie machnąć ręką. PrzybyJ cie ewakuowanych
zaktywizowało ogół więźniów, rozbuJ dziło nowe nadzieje i przez to właśnie stało się
początJ kiem nowej ery, w Iktórej coraz częściej i wyraźniej ujawnia się oblicze
więźnia „walczącego". Zarazem jed-| nak uwadze więźniów' zaczyna narzucać się
problem: co] w momencie zbliżenia, się frontu stanie się z nami? Czy SS zdecyduje się
na pozostawienie przy życiu tylu tyj sięcy koronnych świaidkow? Nie powoduje to
jednak | upadku ducha. Sytuacja jest poważna, ale coraz głośniej zaczyna się mówić,
że* jeżeli nawet krematorium — tl jednak w towarzystwie...
Tak więc w dniu 25 stycznia 1945 roku przybył do I Mauthausen większy itransport z
Oświęcimia. Znajdo- I wali się w nim m. in. JYózef Cyrankiewicz, drży Kłodziń-ski i
Fejkiel... Mimo że; odległość poszczególnych, obozów od siebie była niejedniokrotnie
olbrzymia, wiedzieliśmy I p sobie wzajemnie sporro dzięki dość częstej zmianie po-
bytu niektórych więźniów. Wędrówki z miejsca na miejsce, nierzadko kilkakrotne,
wzbogacały nasze rozeznanie, ciągle uzyskiwaliśmy nowe informacje. W taki właśnie
sposób już w lipcu 1944 roku dotarły do Mauthausen wiadomości o sytuacji w
Oświęcimiu. Przywiózł je przybyły tam, a następnie przeniesiony do Gusen Henryk
Rafalik, w którym przebywający tam właśnie były La-gerarzt Oświęcimia, dr Lucas,
rozpoznał pielęgniarza szpitala oświęcimskiego. Dzięki interwencji Lucasa Rafalik
natychmiast został skierowany powtórnie do Mauthausen z wyraźnym poleceniem •
zatrudnienia go jako pielęgniarza. Tu dość szybko trafił do starego zespołu, który
uświadomił co do stanu organizacji oświęcimskiej. Relacja była szczegółowa. Zupełnie
wyraźnie wyłaniał się zarys i kształt organizacyjny ruchu oświęcimskiego, uzyskane
kontakty i ich kierunki. Jak wynikało z tych informacji, jednym z kierowników ruchu był
Cyrankiewicz. Wiadomość o przybyciu Cyrankiewieza do Mauthausen poruszyła
szczególnie Rusinka, który znał go jeszcze z okresu przedwojennego1. Postanowiono
ściągnąć go do obozu chorych. Korzystając ze stałego zezwolenia komendanta na
ściąganie do obozu chorych lekarzy przybyłych w transportach, zorganizowano
przeniesienie grupy lekarzy, w której znaleźli się m. in. drży Kłbdziń-ski i Fejkiel. W tej
samej grupie przybył do obozu chorych i Józef Cyrankiewicz, któremu powierzono
stano-wisko pisarza bloku 1, przeznaczonego dla więźniów--inwalidów rosyjskich.
Przybycie do Mauthausen transportu oświęcimskiego spowodowało zasilenie obozu
chorych ludźmi o pewnym stażu organizacyjnym, w tym okresie szczególnie
potrzebnymi.
Razem z tą grupą lub mniej więcej w tym samym czasie przybył do Mauthausen
komunista austriacki Diir-mayer. Podobnie jak wymienieni przedtem Polacy nale1-żał
on również do obozowego ruchu w Oświęcimiu.
310
311
sostał w olozie górnym, gdzie w i/M
narasta fctywność więźniów. I hlC'zas gnpami, ujętymi w ramy czy ^eż
wipólnych oddziałów pracy, ć zarysy akiejś ponadgrupowej on ją poi w oparcii o hasła
solidarności i ji fW"znieniu obserwatorowi rzucają się więźniowie obozu górnego:
Czesi, okres^ Pany, /ustriacy w osobach Pepij ton Niemcy — Franz Dahlem, Heinrich
Marf^ów poza wymienionymi — RomaM egerx'nik Schrebstuby i jednocześnie Auf- ! ki
Poprzez trch więźniów, zatrudnio- obozowjm sekretariacie, jeżeli tak To.ezponawizuje
się ściślejsza współpraca żna i^ którym feiałają Polacy, reprezen-B
c?ez Cyrainhiewicza i Rusinka, Czeslj i głćydenek Sz;ich, Janoch, „czerwoni" Hen>
Sibitz, Jsckel.
iacy tworzyć tizon grupy międzynarodo- P«nad barierami narodowo-] w obozie. Jest to
zjawisko no-J
Udane próby łączenia tP narodowych w ramach wspólnyc ó^lnych odcinków
niewolniczej prac ość dawna i z tego to gruntu wyras ^owana ju? forma współpracy,
-^ganizacji stanowi w zasadzie konty- form pomocy, udzielanej jed- interwencji, mającej
za zadanie m 'bozowego klimatu, oraz akcji ratun-,,, ,i zagłady. Oczywiście praca
prowa-erunkach, najrozmaitszymi drogami ^^ynchronizbwana musiała dawać co-
jo
Znaczne zmiany na lepsze („lepsze" w pojęciu względnym ¦— w obozie dzień, kiedy
zginęło, dajmy na to, dwieście osób zamiast trzystu — był dniem „dobrym") nie mogły
przesłonić niewesołych perspektyw. Ciągle nadchodziły wiadomości o masowym
wykańczaniu więźniów w obozach opuszczanych przez Niemców na skutek zmian linii
frontu. Nadchodziły wiadomości o niesamowitych przejściach niektórych transportów
ewakuacyjnych z tych obozów, które Niemcy zdążyli opróżnić przed nadejściem
postępujących alianckich sił zbrojnych. Szczególnie starzy więźniowie w pełni zdawali
sobie sprawę z tego, że w Mauthausen na przestrzeni wielu lat działy się rzeczy, do
których wyjawienia za wszelką cenę nie dopusziczą zbrodniarze spod znaku. SS. W
tym okresie byli oni już świadomi, iż niedługo nadejdzie moment, kiedy trzeba będzie
zdać sprawę...
Można było liczyć i na to, że przy dość szybkim tempie wyzwalania ogromnych połaci
krajów okupowanych esesmani nie zdążą dokonać zamierzonej likwidacji. Jednakże dla
każdego, kto był trochę obeznany z geografią i kierunkami natarcia aliantów, było
pewne, że właśnie rejon Oberdonau w Austrii stanie się „kotłem", tak że zaskoczenie
raczej należało wykluczyć. A przecież najbardziej zażarcie walczy się w sytuacji, z
której nie ma odwrotu.
Przed ludźmi, którzy przetrwali w obozie szereg trudnych, najgorszych lat, którzy w
nieustannej walce z przeciwnościami zdołali dotrzeć już tak blisko upragnionego celu,
zarysowała się perspektywa pójścia na dno — tuż przy brzegu. Ale ludzie ci zbyt już
głęboko weszli w nurt walki, aby teraz, w obliczu groźnego' niebezpieczeństwa zwinąć
żagle i zdać .się na łaskę i niełaskę losu. Byli zdecydowani walczyć, nawet jeżeli
miałaby to być walka beznadziejna.
Bardzo wielu wtajemniczonych wiedziało o projekto-
313
W Mauthausen pozostał w obozie górnym, gdzie w chwili wyraźnie już narasta
aktywność więźniów. istniejącymi dotychczas grupami, ujętymi w ramy wspólnych
bloków, czy też wspólnych oddziałów pracy,! zaczynają powstawać zarysy jakiejś
ponadgrupowej or-| ganizacji, tworzonej w oparciu o hasła solidarności mię- •
dzynarodowej. Bacznemu obserwatorowi rzucają w tym okresie w oczy więźniowie
obozu górnego: Czesi, I jak Anton Novotny, Pany, Austriacy w osobach Pepi Kohla,
Marśalka, Niemcy — Franz Dahlem, Heinrich] Rau, Hegen. Z Polaków poza
wymienionymi — Roman Chłodziński, pracownik Schreibstuby i jednocześnie Auf-
nahmekommanda. Poprzez tych więźniów, zatrudnio-j nych bezpośrednio w
obozowym sekretariacie, jeżeli tak to można nazwać, nawiązuje się ściślejsza
współpraca z obozem dolnym, w którym działają Polacy, reprezen- j towani głównie
przez Cyrankiewicza i Rusinka, Czesi Jirzi Hendrych, Zdenek Sztich, Janoch,
„czerwoni* Austriacy — Kotal, Sibitz, Jackel.
Zaczyna się więc tworzyć trzon grupy międzynarodowej, coś w rodzaju pomostu ponad
barierami narodowo-] ści uwięzionych wspólnie w obozie. Jest to zjawisko no-] we, ale
nie nieoczekiwane. Udane próby łączenia się i poszczególnych grup narodowych w
ramach wspólnych bloków, czy też wspólnych odcinków niewolniczej pracy datuje się
już od dość dawna i z tego to gruntu wyrasta właśnie ta skrystalizowana już forma
współpracy.
Działalność tej organizacji stanowi w zasadzie kontynuację dotychczasowych form
pomocy, udzielanej jednostkom i grupom, form. interwencji, mającej za zadanie
łagodzenie ostrego obozowego klimatu, oraz akcji ratunkowej, chromąoej od zagłady.
Oczywiście praca prowadzona w różnych kierunkach, najrozmaitszymi drogami i
ścieżkami, praca zsynchronizowana musiała dawać coraz to lepsze wyniki.
312
Znaczne zmiany na lepsze („lepsze" w pojęciu względnym ¦—¦ w obozie dzień, kiedy
zginęło, dajmy na to, dwieście osób zamiast trzystu — był dniem „dobrym") nie mogły
przesłonić niewesołych perspektyw. Ciągle nadchodziły wiadomości o masowym
wykańczaniu więźniów w obozach opuszczanych przez Niemców na skutek zmian linii
frontu. Nadchodziły wiadomości o niesamowitych przejściach niektórych transportów
ewakuacyjnych z tych obozów, które Niemcy zdążyli opróżnić przed nadejściem
postępujących alianckich sił zbrojnych. Szczególnie starzy więźniowie w pełni zdawali
sobie sprawę z tego, że w Mauthausen na przestrzeni wielu lat działy się rzeczy, do
których wyjawienia za wszelką cenę nie dopuszczą zbrodniarze spod znaku SS. W tym
okresie byli oni już świadomi, iż niedługo nadejdzie moment, kiedy trzeba będzie zdać
sprawę...
Można było liczyć i na to, że przy dość szybkim tempie wyzwalania ogromnych połaci
krajów okupowanych esesmani nie zdążą dokonać zamierzonej likwidacji. Jednakże dla
każdego, kto był trochę obeznany z geografią i kierunkami natarcia aliantów, było
pewne, że właśnie rejon Oberdonau w Austrii stanie się „kotłem", tak że zaskoczenie
raczej należało wykluczyć. A przecież najbardziej zażarcie walczy się w sytuacji, z
której nie ma odwrotu.
Przed ludźmi, którzy przetrwali w obozie szereg trudnych, najgorszych lat, którzy w
nieustannej walce z przeeiwnościami zdołali dotrzeć już tak blisko upragnionego celu,
zarysowała się perspektywa pójścia na dno — tuż przy brzegu. Ale ludzie ci zbyt już
głęboko weszli w nurt walki, aby teraz, w obliczu groźnego niebezpieczeństwa zwinąć
żagle i zdać.się na łaskę 1 niełaskę losu. Byli zdecydowani walczyć, nawet jeżeli
miałaby to być walka beznadziejna. Bardzo wielu wtajemniczonych wiedziało o
projekto^-
313
wanym przez komendanturę SS końcu. Opracowany plan spędzenia więźniów do
sztolni, gdzie po gruntownym zaryglowaniu miało nastąpić nie mniej gruntowne
zagazowanie. Prawdopodobnie w dalszych planach byłe wysadzenie w powietrze
zrębów kamiennej mogiły, <x dałoby pełną likwidację niepożądanycti świadków.
Poszczególne grupy w obozie postanowiły zdobyć broń. Tak. Broń w obozie, w
którym co chwila prawi* rewidowano pojedynczych więźniów i całe ich grupy j Było to
zamierzenie z rzędu fantastycznych. A jednak..]
W obozie czynny był warsztat rusznikarski (Waffenkammer), zatrudniający między
innymi i specjalistów--więźniów. Rzecz jasna, broń była starannie ewidencjonowana, co
wykluczało możliwość jakichkolwiek przj cieków. Każdy ubytek pojedynczej nawet sztuki
wywc łałby natychmiastową reakcję komendantury SS. Ta było aż do roku 1944, kiedy
to w efekcie działań wojei nych, zmian na froncie i ogólnego chaosu do Mauthat sen
zaczęła napływać broń pochodzenia obcego (węgietj ska, włoska i inne), czasami
zdekompletowana, wymal gająca napraw. Ilości nadchodzącej broni były olbr^H mie,
częstotliwość transportów tak ćuża, że w końca! ruszniikarnia stanęła wobec problemu
nienadążani^ Trudności jednych stały się ułatwieniem dla drugich.* Zdobytą broń trzeba
było, rzecz jasna, zmagazynować, i tfl w miejscach, gdzie byłaby bezpieczna przed
niepowołal nym okiem, a jednocześnie łatwo dostępna w razie poi trzeby. Przypomnijmy
układ obozu. Obóz górny, otoł czony murami i jedynie na jednym stosunkowo krótldjł
odcinku odgrodzony zasiekami i drutami elektryczmynflfl z prądem o dużej mocy,
strzeżony przez sporą iloM posterunków wieżowych, górujących nad całym obozeflj i
mających całość placu i uliczek obozowych jak na dło ni. Wejście i wyjście z obozu
zawsze kryło w sobie bezpieczeństwo nagłej rewizji. Każda próba kontra
ze środka obozu stałaby się bez wątpienia przyczyną masowych jatek, zaś zamrożenie
broni dla samego faktu jej posiadania nie miało cienia sensu. Nieco inaczej
przedstawiała się sprawa w obozie dolnym. Tam dostęp do obozu prawie nigdy nie był
połączony z niebezpie czeństwem kontroli, zaś fakt, że druty nie znajdowały się pod
napięciem, dawał możliwość łatwego, przecięcia przejść w wypadku zdecydowanej
akcji. Tak więc wszystko przemawiało za obozem dolnym jako miejscem koncentracji
„zorganizowanej" broni i amunicji Po po wzięciu decyzji przystąpiono do działań. Akcją
kierował Józef Cyrankiewicz. Po wielu naradach poświęconych omówieniu szczegółów
przygotowań powołano grupę czterech osób. Byli to pielęgniarze z obozu chorych
przy byli z Oświęcimia - Rafalik, Janek Spaleniak, Bogdan Wandelt i Marian Mazur.
Środkiem transportu były wypróbowane już nosiłki z bielizną...
Pośrednikiem w zdobywaniu broni był Tondo Hurvi nec vel Bogumił Bardoń. Wesoły,
rozśpiewany grający na harmonii, wyglądał jak zaprzeczenie roli w którei występował.
Tondo, pracując w pobliżu rusznikarni „pomagał" załodze Waffenkammer w uporaniu
się z nad' miarem inwentarza. Jego odbiorcami byli właśnie skromni nosiciele
bielizny. Z czasem akcja zaczęła nabie rać rozmachu. Do obozu chorych płynęły
automaty zarówno pochodzenia niemieckiego,, jak i obcego amuni cja, granaty.
Broń została rozdysponowana między ppszcaegókife osoby z organizacji, przy czym
wybierano,, rzecz jasna osoby obznajomione z techniką oręża i walki.
W tym samym mniej więcej okresie rozpoczyna się organizowanie sprzętu bojowego
innym nurtem. Sytuacja w Waffenkammer nie była tajemnicą dla wielu osób.
Stwierdzono, że w obecnej chwili jakiekolwiek ubytki w żadnym wypadku nie wyjdą na
jaw, wyjąwszy
314
315
bezpośrednią „wpadkę" przy przenoszeniu. Pewni dnia zdążałem do szefa Waff
enkammer z dwoma p; i skarpet, które miały stanowić równowartość ja!
„grzeczności". Po pfzybyciu na miejsce w mig zorieni wałem się, że znajdujący się tam
„towar" nie został wentaryzowany. Olśniony nagłą myślą wsunąłem w mi« sce „próżni",
powstałej po wyjęciu skarpet zza paska brzuchu, pistolet typu colt, po czym poprosiłem
ginie o pozwolenie odejścia i oddaliłem się w kierunll magazynu mundurowego. Już po
dojściu na własny \< spostrzegłem, że nie posiadam amunicji, jako że o tyj nie
pomyślałem. Rzecz jasna, nie stanowiło to problemu, Zadowolony esesman z
rusznikarni był prawdopodobrrio zbyt potrzebujący, aby zadawać sobie pytania, skąd ta
nagła przyjaźń i zbytek łaski w postaci dość częstych prezentów z magazynu
mundurowego SS. W ten sposób1 dzięki systematycznym teraz wizytom
rekwizytorniaj magazynu SS bogaciła się o nowe sztuki broni, oczywł ście już wraz z
potrzebną amunicją. Odwiedziny w rusznikarni odbywały się w pojedynkę, tak że
„organizacja" musiała się ograniczać do poszczególnych małych sztulł Trudno było
przeni-ść na brzuchu automat, zaś już niemożliwością było ukrycie go przed otoczeniem
w czasiej rozmowy. W sukur? przyszedł znów przypadek.
Jak już wspomniałem, Mauthausen leżało w pewnymi sensie w rejonie k^tła, do którego
ze wszystkich stron' ściągały rzesze cofających się przed linią frontu najrozmaitszych
organizacji i formacji. Cofali się policjanci,] straże przemysłowe, nawet oddziały straży
pożarnych,-' organizacje młodzieżowe, liczne zdezorganizowane oddziały Volkssturmi-
Oczywiście zgodnie z praniemiec-kimi zasadami cofrjąe się taszczyli ze sobą wszelkie
dobra, w postaci nadmiarów umundurowania, bielizny, żywności, jak rówrież broni i
amunicji, Olbrzymie rzesze tych uciekinie*ów przy użyciu zmotoryzowanych
środków transportowych waliły przez miasteczko Mauthausen, kierując się obok obozu
w dalszą drogę. Właśnie wtedy przyszedł do komendanta obozu rozkaz zatrzymywania
tych jednostek i rekwirowania wszystkich nadmiarów, które miały być przejmowane
przez poszczególne magazyny obozu. Któregoś pięknego dnia więźniowie zatrudnieni
w magazynach zostali zawiadomieni, że zostają na apel wieczorny „kommandiert";
każdy magazyn otrzymał eskortę wartowników, samochód z garażu i pod dowództwem
szefów SS więźniowie pomaszerowali do zajęć sekwestratorskich.
Na esesmańskim placu sportowym, położonym obok obozu chorych, ustawiły się grupy:
rusznikarnia, magazyn żywnościowy i magazyn mundurowy SS. Więźniowie otrzymali
polecenie sortowania porozrzucanych szczątków dóbr i ładowania ich na samochody
przydzielone dla każdego magazynu. Początkowo praca szła wolno, jako że
oświetlenie było skromne, później więźniowie przyzwyczaili się; ale zaczęły się mnożyć
pomyłki w adresowaniu składników dobytku. Oto leży puszka z marmoladą. Kroczący
spokojnie więzień z magazynu mundurowego, trzymający w ręku płaszcz, rzuca go na
puszkę, po czym podnosi flegmatycznie wraz z puszką i niesie do „swojego"
samochodu. Oczywiście nie zawsze był to drobiazg w postaci kilkukilogramowego
wiaderka marmolady. Tą samą drogą wędrują i szynki, i duże konserwy tłuszczu, i całe
kartony innych delikatesów; tego pierwszego dnia dwóch więźniów magazynu
mundurowego SS o mało nie nabawiło się ruptury, taszcząc do samochodu stertę
płaszczy, wśród których ukryta była wędzona półtusza wieprza. Wtedy to właśnie
zwrócono uwagę i na masę broni walającej się po boisku. Zdobycie jej nie było trudne,
jako że nadzór zajęty był powiększaniem osobistego majątku na własną rękę. W
płaszczach, w stosach drelichów, w bieliźnie wędrują do samochodu
316
317
fi
MP z niezliczoną ilością zapasowych maszynko w, a wet i kilka kbk typu mauser.
Wyładun« po przybycn samochodu na miejsce odbywa się podotaie jak załadu-' nek.
Więźniowie olawiają się trochę, aly przypadkiem sterta płaszczy nie zadźwięczała lub,
co girsza, nie otwo-1 rzyła ognia, ale jaloś to poszło. Akcja ;a trwa jeszcze przez pewien
czas i przez cały ten okres ¦osną sterty zaJ pasowej, ponadplarowej, nie
zinwentaryDwanej odzieży' i bielizny, kryjące iapaisy o nieco innyir przeznaczeniu.
Szefowi magazynu, który miał przecież czy, pozwolono „wpaść na trop"
zorganizowanego pożywienia, oczywi-J ście w drobnej czyści. To odwróciło ego
uwagę od spraw poważniej ssyeh, jakkolwiek dl; przyzwoitości trochę „pogrzmiał"
na temat więźniarsich skłonności. Grzmoty te i reprymendy nie przeszkoliły mu, kiedy
otrzymał „dolę", sookojnie posmakowa z rogu obfitości.
Broń zdobyta pizez magazyn mundirowy nie była przetransportowywina do obozu.
Tam :ie stanowiłaby żadnej siły. Tu zaś mogła stać się nazędziem akcji. Zresztą w grę
wchodziła jeszcze jedna spawa. W ostatnim czasie nagromadził się w magazyre zapas
spraw zaległych. Znaczną część doby poświęca© na mundurowanie nadchodzących
grup Yolksdeutehów, których spiesiznie wysyłane jeszcze do zatykada frontowych
dziur, tak że praktycznie rzecz biorąc, wjkszość zatrudnionych w magazyiie była prawie
już a stałe na noc „kommandiert". Z tego też powodu r-zechowywanie broni właśnie w
magazynie mundurowm, przylegającym bezpośrednio d> baraków kompanijr/ch załogi
wartowniczej, było nijbardziej celowe. Yydaje się, że w marcu czy w kwietniu 1945 roku
naje opanowanie nocą baraków eseanańskich byłoby pzedsięwzięoiem całkowicie
realnym Oczywiście akcja nusiałaby upaść ze względu na zbyt duży skład
liczibowygarnizonu.
Trzecim ogniskiem przygotowanym do kontrakcji była w Mauthausen grupa hiszpańska,
dysponująca pewną ilością broni z tego samego źródła, co broń zmagazynowana w
obozie chorych.
To już chyba wszystko, jeżeli nie liczyć ewentualnych zbieraczy indywidualnych. Na
terenie górnych oddziałów pracy grupa polska i hiszpańska oraz na terenie obozu
chorych grupa o charakterze międzynarodowym z niewątpliwą przewagą żywiołu
polskiego.
Tam gdzie była broń, musiał istnieć jakiś plan jej wykorzystania. Było rzeczą bezsporną,
że każda akcja zapoczątkowana przez obóz górny (zamknięty rejon samego obozu w
granicach małej linii posterunków) była skazana na niepowodzenie. Jedyną możliwość
rozpoczęcia akcji miał obóz chorych, gdzie istniały szansę szybkiego zlikwidowania
ogrodzenia i bezpośredniego uderzenia na baraki esesmańskie przy jednoczesnym
opanowaniu Annahmestelle oraz przecięciu połączeń telefo-nicznych. Akcja taka,
wspomagana z magazynu mundurowego SS, co byłoby zupełnym zaskoczeniem, przy
włączeniu się oddziałów pracy mieszczących się w po>-dwórzu garażowym, a
posiadających możliwość zlikwidowania źródeł siły elektrycznej i całkowitego
opanowania rusznikarni, miałaby pewne szansę chwilowego chociażby powodzenia.
Tak czy inaczej, należało jednak liczyć się z ogromnymi ofiarami, a więc decyzja taka
mogłaby zapaść jedynie wówczas, gdy nie pozostawałoby już nic do stracenia...
O ile grupy górne działały w oderwaniu od siebie, jakkolwiek istniały cienkie nici
porozumienia, o tyle organizacja obozu dolnego opierała się na z góry ustalonych
zasadach. Była to prawdziwa organizacja z funkcjami i stanowiskami właściwymi dla
normalnych grup bojowych. Tu nie było miejsca dla improwizacji, tak częstej w akcjach
obozu górnego, a co najważniejsze,
318
319
tutaj krystalizowały się pierwsze pojęcia współpracj międzynarodowej, które w obozie
górnym istniały wj^ łącznie jako efekt pojedynczych odczuć. W taki to sposólB
przechodziły dni dzielące nas od chwili wyzwoleniJ która nieraz wydawała się bardzo
daleka. Przez całjB czas prace w obozie idą pełną parą, nie przerywa się na moment
akcja pomocy, rozszerzają się szeregi promi-J nentów obcokrajowców, coraz więcej
osób znajduje moż-1 liwości pomocy innym. Jednocześnie bez przerwy praJ cuje
krematorium, nadchodzą transporty ewakuowanychl z innych obozów, jak również
transporty nowych więź-1 niów. Odbywają się egzekucja, mniej lub bardziej ma-l sowę,
trwa wysyłka transportów do podobozów. Front] zbliża się coraz bardziej. Przychodzą
bombardowania zupełnie blisko położonych miast i osiedli, co daje za-j trudnienie wielu
więźniom -wchodzącym w skład tak zwanych Bombenkommand. Bo obozowego
szpitala zaJ czynają napływać pierwsze o:iary 'nalotów na zakłady przemysłowe w
górnej Austrii, zatrudniające w sporym procencie i więźniów obozów koncentracyjnych...
¦ W powietrzu pachnie końcem, ale niestety jeszcze] i dymem z krematorium...
Nie tylko umarli są dyskietni...
W każdym obozie, a więc i vr Mauthausen, były funkH cje, które wprowadzały
poszczególnych więźniów za ku- ; lisy obozowego teatru...
Jest rzeczą zrozumiałą, że zatrudniony w krematorium więzień widział nie tylko to, oo
miało bezpośredni związek z jego obowiązkami, ale tył świadkiem wielu okoliczności
towarzyszących. Widział on np., w jaki sposób pozbawia się zmarłych złotego
uzębienia, widział efekty
niedawnego gazowania, czy też „szprycowania", w hałdach zrzuconych pod
krematorium zwłok odkrywał niejednokrotnie ludzi, którzy nie wydali jeszcze ostatniego
tchnienia. Widział zwłoki ofiar, na których próbowano bez skutku, ale i „aż do skutku"
metod obozowego śledztwa, nie mówiąc już o tym, że bez przerwy miał przed oczyma
szkielety obciągnięte skórą, które niedawno były ludźmi... Jednocześnie sam on był
traktowany w sposób lepszy, powiedziałbym, wyjątkowy. Cieszył się poparciem władz
obozowych, był w jakiś sposób wyróżniany z ogólnej masy więźniów. Niekiedy sytuacja
taka trwała bardzo długo, zaś w wynoszonym na piedestał więźniu narastała w pewnym
stopniu uzasadniona pewność siebie. „Przebudzenie" bywało zwykle nieoczekiwane.
Przychodziło nagle, zaś tryby machiny pracowały tak szybko, że zanim delikwent zdążył
krzyknąć, było już po wszystkim. „Nieszczęśliwy wypadek przy pracy..."
Poszczególne zespoły obsługi krematorium po przepracowaniu pewnego okresu przy
piecach bywały zwykle likwidowane na miejscu — przez tych samych esesmanów,
którzy jeszcze wczoraj wyglądali na wyjątkowo przyjaźnie usposobionych. Pierwsza
obsada krematorium w Mauthausen dzięki szczęśliwemu splotowi wydarzeń zeszła z
posterunku dość wcześnie, zaś na ich miejsce dostali się kolejni „wybrańcy", w pewnym
okresie Żydzi. „Dymisjonowanym" personelem krematorium, w którym było i dwóch
Polaków, zajęła się administracja obozu chorych, ściągając ich do obozu dolnego,
dzięki czemu zeszli oni z oczu przedstawicielom komendantury. Po pewnym czasie
sprawa poszła w zapomnienie i więźniowie ci przetrwali aż do otworzenia bram.
Natomiast załoga krematorium z Gusen została któregoś dnia przewieziona do
Mauthausen i tu zlikwidowana.
320
21 — Nad pięknym modrym Dunajem
321
W swoim czasie, bodaj że w końcu 1943 roku, zaczęt werbować obcokrajowców,
rajchętniej Polaków i chów, do pracy w nowo powstającym oddziale. W gana była
znajomość języka niemieckiego, zresztą dc pobieżna; zajęcia miały być związane z
działalność Oddziału Politycznego i kancelarii Schutzhaf tlagerfuhr ra. Zapowiadano, że
ochotnicy otrzymają podwójne cje wyżywienia, zaś warunki samej pracy miały pono
nadzwyczajne. W ciągu paru zaledwie dni pisai blokowi skompletowali
kilkudziesięcioosobowy zesj nowego oddziału, który został przeniesiony na oddziel
blok i od tej chwili jego kontakty z resztą obozu zost całkowicie zerwane. Jedyne
nieliczne spotkania odh wały się w latrynach w czasie godzin pracy. Z wygiąć więźniów,
jak również z ich wypowiedzi można bj wywnioskować, że komendantura SS
dotrzymała słov Trwało to wszystko dość długo, bo aż do ostatnich kwietnia 1945 roku.
Któregoś popołudnia zostali or wszyscy rozstrzelani, o ile się nie mylę, na dziedziń<
bunkra. Wszyscy po śmierci wyglądali dobrze...
W listopadzie 1944 roku przybył do Mauthausen di transport Żydów z Płaszowa i
Oświęcimia. Z sześć tysięcy załadowanych do wagonów ludzi dojechało miejsce
przeznaczenia niecałe cztery tysiące żywj Reszta zmarła w czasie
kilkunastodniowej meczał w transporcie, podczas którego nie dano nieszczęśliwj ani
kropli wody, czy też odrobiny chleba. W ciasny wagonach silniejsi walczyli już nie o
strawę potrzeb^ do życia, walczyli tylko o powietrze.
Z żywych wybrano załogę krematorium. I oto wyt Żydzi musieli palić własnych
współrodaków, rozpoznl jąc wśród nich nieraz bliskich znajomych, kolegi
przyjaciół, a nawet i krewnych.
Wśród wybranych do załogi krematorium znalazł Adolf Nichtberger, Żyd z Krakowa.
Nichtberger należ
322
do tych więźniów, którzy w pełni zdawali sobie sprawę z tego, co ich czeka po
wykonaniu zadania. Któregoś styczniowego dnia 1945 roku Kazimierz Rusinek otrzymał
od Nichtbergera gryps. Znali się oni jeszcze od czasów powszechniaka, mieszkali na
jednej ulicy i razem kopali piłkę na Krzemionkach. Nichtberger pisał: „Wiesz przecież,
że wszyscy, którzy pracują w krematorium, będą paleni ostatni. Wykończą nas,
żebyśmy nie świadczyli przeciwko nim. Wierzę w bliskie i zwycięskie zakończenie
wojny. Skończy się niewola naszego1 narodu i skończą się nasze męczarnie. Ratuj.
Chcę dożyć dnia wolności. Chcę wrócić do Krakowa, chcę żyć bodaj jeden dzień jako
wolny szczęśliwy człowiek; potem mogę umrzeć. Inni pomszczą naszą
krzywdę, upomną się
0 sprawiedliwy wyrok dla zdrajców własnej ojczyzny
1 dla wrogów ludzkości".
Rusinek puścił w ruch kółka organizacji. Profesor Podlaha, lekarz szpitala obozu
górnego, wraz z profesorem Vratislavem Buszkiem, obaj Czesi, zrobili „cud". Cudem
tym było sprowadzenie do szpitala Adolfa Nichtbergera z diagnozą choroby zakaźnej,
czego esesmani bali się panicznie.
Tego samego dnia Nichtberger jest już na bloku 8 dolnego obozu. Aby żyć, Adolf musi
„umrzeć"; a więc umiera. Zostaje przeniesiony na blok 7, gdzie pisarzem jest Marian
Ćwikliński, który preparuje dokument śmjerci. Jeden z poprzednio zmarłych tego dnia
więźniów otrzymuje nazwisko Nichtbergera, zaś „zmarły" Nichtberger dostaje w
upominku nazwisko zmarłego i jego numer.
Na akcie zgonu podpis swój umieszcza Krankenlager-.schreiber Franek Poprawka, zaś
pieczątkę przykłada osesman — dr Richter...
Oprócz imienia, nazwiska i numeru Adolf dostaje też kilkanaście metrów bandaża,
którym owinięto mu twarz,
323
pozostawiając jedynie mały otwór do oddychania, no i do jedzenia. Nichtberger leży tak
cztery miesiące. Odwiedzają go codziennie koledzy z organizacji, zaś Marian
Ćwiklińsfci informuje go o stanie spraw na froncie, wspominając mimochodem, że
koledzy opłakują jego zgon. Bandaże zdjął Adolf dopiero w dniu 5 maja 1945 roku.
Nichtberger był niestety jedynym, który ocalał, z zespołu żydowskiego oddziału
krematorium. Pozostali poszli w ślad za swoimi współrodakami. Był to jeszcze jeden
człowiek, który przeżył w obozie swoją śmierć...
Tego rodzaju wypadki były możliwe jedynie dzięki istniejącej organizacji; jakakolwiek
próba indywidualnego działania pozostałaby bez żadnego efektu. Przyjrzyjmy się, ile
osób musiało być wtajemniczonych i musiało działać, aby taka akcja się powiodła.
Lekarze, którzy postawili fałszywą diagnozę i sprowadzili „pacjenta" do obozu chorych,
pisarz blokowy, sanitariusz opatrujący nie istniejące okaleczenie, pisarz obozowy
podpisujący akt zgonu i wreszcie osoba, która dostarcza meldunki śmierci do
głównej kancelarii obozowej. A jednak tajemnica została zachowana. Nię tylko
zresztą w tym wypadku. Sprawa Nichtbergera jest tylko jednym ogniwem w łańcuchu
podobnych akcji. W historii obozu dolnego nie zdarzyła się ani jedna „wpadka",
spowodowana ujawnieniem czegokolwiek osobom niepowołanym.
Zbliżają się dni, kiedy to trzeba będzie przystąpić d< nowych akcji, stanowiących
przykłady prawdziwyc' maj stersztykó w.
W końcowych dniach kwietnia 1945 roku Międzynar< dowy Czerwony Krzyż wymusił na
Niemcach prawo dc zabrania z terenu obozu w Mauthausen wszystkich Frar cuzów i
Belgów, którzy zgodnie z protokołem poio/i mienia mają być przetransportowani do
neutraln* Szwajcarii. Ustalone zostają terminy...
324
Jak już wspomniałem, obozowa organizacja pirzygoto^-wała pełne zestawy kartotek
więźniów zmarłych w Mauthausen i zakopała w blaszanej skrzyni za blokiem 8. O
miejscu zakopania i o samym fakcie wiedziała tylko nieliczna grupa osób, która z racji
chociażby swojego poważnego zaangażowania miała najmniejsze stosunkowo szansę
przeżycia, jako że w wypadku akcji zbrojnej stanęłaby w pierwszym szeregu przeciwko
przeważającym siłom esesmańskim. Wtajemniczenie większej ilości osób było
niedopuszczalne, zresztą można było przyjąć, że likwidacja obejmie wszystkich
zgrupowanych w Mauthausen więźniów. Wtedy na trop zako^ panej skrzynki mógłby
naprowadzić wyjątkowo przychylny zbieg okoliczności, na co nigdy nie można było
liczyć. Chodziło więc o to, aby za wszelką cenę pozostali żywi świadkowie tego, co
działo się w Mauthausen. Zwalnianie Francuzów i Belgów ożywiło umysły. Padały
propozycje najrozmaitszych rozwiązań. Wreszcie pisarz bloku 1 Józef Cyrankiewicz
zaproponował wykorzystanie opanowanej już procedury wymiany żywych na zmarłych.
Właśnie na bloku 1 znajdowali się wówczas dwaj Polacy: Bernard Fuksiewicz i Tadeusz
Żeromski, którzy z racji wielu lat spędzonych we Francji znali doskonale język i
obyczaje tego kraju. Propozycja wydawała się realna. W obozie chorych umierali
przecież i ci Francuzi, którzy byli objęci listą przyszłego transportu. Chodziło o
wykorzystanie dwu zmarłych, którzy figurowaliby na meldunku pod nazwiskami dwu
Polaków. Tym zaś przypadłyby w spadku nazwiska i numery więźniów francuskich. Do
akcji przystępuje znowu Kazimierz Rusinek. Zmiana zostaje dokonana praktykowaną
już wielokrotnie metodą. Umiera dwu „Polaków", zaś „Francuzi" utrzymują się przy
życiu. Należy się jednak liczyć z możliwością dokładnej rewizji przeznaczonych do
transportu więźniów. W obcasach butów
325
„obcokrajowców" Aleks Miller ukrywa dokumenty, wśród których znajduje się dokładny
plan obozu, z zaznaczeniem miejsca zakopania skrzynki, oraz pismo, zawiadamiające
dowództwo wojsk alianckich o zamiarach likwidacji więźniów obozu koncentracyjnego
Mauthau-sen. „Francuzom" przyszyto na bluzach regulaminowe numery wraz z
trójkątami rozpoznawczymi i z napięciem oczekiwano godzin, kiedy przed sekretariatem
obozu górnego miała nastąpić zbiórka zwolnionych. Wreszcie nadeszła ta chwila;
Cyrankiewicz zaprowadził grupę szczęśliwców na górny plac apelowy. Tutaj okazało
się, jak często przypadek staje się przeszkodą w najbardziej dopracowanych,
zdawałoby się, akcjach... W pewnym momencie przeglądający szeregi przedstawiciel
komendantury SS odsuwa z nich właśnie Fuksiewi-cza i Żeromskiego. Okazało się, że
chodzi po prostu o... brak numerów i trójkątów na spodniach, na co przyzwyczajony do
porządku esesman musiał zareagować. Sprawa zaczęła się komplikować; na scenie
ukazał się nagle pisarz bloku 6 obozu górnego-, Polak Norbert Fa-bisz. Ten z
niewiarygodną szybkością dostarczył jakimś cudem igły i nici, za pomocą blokowej
„drukarenki" sporządził na prędce potrzebne numery i oznakował trójkąty i w ostatniej
chwili dwaj „pechowcy" zostali jeszcze przez II pisarza obozowego, Austriaka Marśalka,
dołączeni do wymaszerowującego z obozu transportu. Zadecydowały sekundy...
Wycierając grube krople potu z czoła, pomaszerował Cyrankiewicz do obozu chorych,
aby zdać relację — zarówno z niespodziewanych perypetii, jak i ze szczęśliwego
zakończenia.
Fuksiewiez i Żeromski odjechali z francusko-belgij-skim transportem, Kunsztownie
ukryte materiały dostały się do właściwych rąk.
Trudno dziś stwierdzić, czy wydarzenia te miały istot-
nie jakiś wpływ na moment wyzwolenia obozu w Maut-hausen, czy też była to tylko
kwestia przypadku. Za pierwszym przypuszczeniem, jakkolwiek jest to tylko
przypuszczenie, przemawiają pewne okoliczności, w jakich ono przyszło. W zasadzie
należało się spodziewać wyzwolenia Mauthausen przez oddziały radzieckie, bowiem w
chwili gdy to się działo, Armia Radziecka znajdowała się bliżej Mauthausen niż linia
wojsk amerykańskich, zbliżających się od północnego zachodu. Tymczasem
wyzwolenie przyszło od strony przeciwnej, co zaś najdziwniejsze, to to, że przyniosło je
zaledwie kilka czołgów amerykańskich z niewielką ilością żołnierzy, coś w rodzaju
patrolu zwiadowczego. Minęły następnie prawie trzy dni, zanim do Mauthausen
ściągnęły pierwsze rzeczywiście na miano armii zasługujące oddziały. Przypuszczenie
to potwierdzałaby również zmiana przebiegu linii demarkacyjnej na terenie Austrii,
dokonana w lipcu 1945 roku, na mocy której teren obozu Mauthausen przeszedł pod
nadzór i kontrolę wojsk radzieckich.
Ruchów etnograficznych — ciąg dalszy...
Przez Mauthausen przewinęli się przedstawiciele kilkunastu narodowości. Z nieco
mniejszych grup narodowościowych nie można pominąć Francuzów, Włochów oraz
Greków. Różnice w specyfice tych grup, jak również różnice w ich traktowaniu przez
administrację SS — były bardzo znaczne1.
Francuzi przybyli do Mauthausen w momencie, kiedy sytuacja w obozie była już
znacznie korzystniejsza; więźniowie mogli otrzymywać paczki. Toteż najtrudniejszym
dla Francuzów okresem były pierwsze tygodnie, do chwili porozumienia się z domem.
Nie należy
326
327
przez to rozumieć, że Francuzi nie zaznali poważniejszych trudności. Nie. Jednak jest
rzeczą bezsporną, że nie był to rok 1940. Dotyczy to zresztą tylko spraw bytowych,
gdyż jeśli idzie o pracę, zostali oni w przeważającej mierze skierowani do
kamieniołomów, gdzie wspólnie z innymi narodowościami nabierali obozowego „szlifu".
Pracować musieli ciężko; tylko nieliczni trafili lepiej. Rzecz jasna, z biegiem czasu
postępujące zmiany wprowadziły i w ich zespole pewne przegrupowania, w wyniku
których niektórzy doszli do lepszych, jakkol-1 wiek nie pierwszoplanowych stanowisk.
Francuzi niewątpliwie odróżniali się od przedstawi-j cieli pozostałych narodowości. Z
punktu widzenia więźniów Polaków można by zaryzykować twierdzenie, że byli oni
mniej odporni na obozowe przeciwności losu. Gorzej znosili ciężary pracy,, bardziej byli
uczuleni naj głód i zimno. Nie znaczy to, że nie próbowali walczyć, jednak na skutek
braku wytrzymałości byli narażeni na większe straty. Toteż w poważnym stopniu zasilali
obóz chorych, przy czym przypadki te wymagały dłuższego okresu rekonwalescencji.
Pewna grupa tej narodowości włączyła się nawet czynnie do ogólnego obozowego
ruchu organizacyjnego. Tu zasadniczą przeszkodą była jednak nieznajomość
niemieckiego, co wykluczało zajmowanie stanowisk umożliwiających zorganizowanie (w
pełnym sensie) własnego kręgu pomocy. Spośród przybyłych do Mauthausen
Francuzów dość poważny odsetek „wykruszył się" przechodząc kolejno poprzez
wszystkie fazy muzułmaństwa.
Nieco innym zespołem byli Włosi. Ci trafili do Mauthausen dopiero po słynnym puczu
marszałka Badoglio. Zabierani byli przez gestapo, jak mi się wydaje, bez wyboru. W
tych samych transportach przyjeżdżali ludzie różnych zawodów, różnych poziomów i o
różnych przekonaniach politycznych. Stosunek władz obozowych
do Włochów był specyficzny. Jako ciekawostkę chcę podać pewną okoliczność. Przybyli
oni w okresie, kiedy to w Mauthausen nie używano już pasiaków. Cały zapas i nieliczne
uzupełnienia kierowane były do podobozów, zaś więźniowie przebywający w obozie
macierzystym ubierani byli w ubrania cywilne, zaopatrzone w łaty ze starych pasiaków,
no i oczywiście numery i trójkąty. Mimo to właśnie Włosi otrzymali pasiaki, i to zupełnie
nowe. Dopiero po upływie pewnego czasu różnice w wyglądzie zaczęły się zacierać na
skutek prawidłowej „organizacji" cieplejszej odzieży. Trzeba przyznać, że ta obozowa
specjalność —¦ „organizacja" —¦ wybitnie „le^ żała" Włochom. Włosi, nie wiem, z jakich
powodów, skierowani zostali prawie w całości do pracy w lepszych oddziałach. Może
był to grzecznościowy ukłon w stosunku do byłych sojuszników? Ich przydział do pracy
wskazywał, że administracji SS nie zależy na jakichkolwiek wynikach i że jedynie
starają się więźniów czymś zająć. Między innymi kilkuosobowa grupa Włochów została
przydzielona do magazynu mundurowego SS, gdzie nie było dla nich żadnego zajęcia.
Pamiętam, że bezpośrednio po ich przybyciu czyniliśmy rozpaczliwe poszukiwania
mioteł, po czym każdy z nich został obdarzony tym narzędziem. Mieli obowiązek pobrać
miotły i udać się z nimi na zaplecze baraku, z tym że nie mieli prawa, Boże broń,
zamiatać, jako że deski podłogowe były zbyt cienkie. W ten sposób przestali aż do dnia
5 maja 1945 r. Nie będąc silniejsi fizycznie od Francuzów, Włosi na skutek odmiennego
sposobu traktowania prawie w komplecie przetrwali krótki zresztą okres pobytu w
obozie. Zginęli nieliczni, którzy na skutek niesprzyjających okoliczności trafili gorzej.
Jedna rzecz była dla tego> zespołu charakterystyczna. Przeciętny Polak, nie znający
oczywiście ich języka, miał zawsze wątpliwości, czy oni tylko rozmawiają, czy też może
się kłócą. Głos mieli zwykle
328
329
z lekka podniesiony, tak że nawet zastanawialiśmy jak oni to robią, jeżeli chcą sobie coś
szeptem przekazać. Zawzięcie poritykowali. Byli też niepoprawnymi optymistami i z dnia
na dzień zapowiadali krach. Istotnie, okres od ich przybycia do końca wojny nie był
specjalnie długi...
Wśród przebywających w Mauthausen a zatrudnionych w magazynie mundurowym
Włochów znajdował się m. in. jeden ze znanych dziennikarzy rzymskich, a wraz z nim
jego kierowca. Nazwiska pierwszego nie pamiętam, a drugi występował pod
dźwięcznym imię-1 niem Rosario. Ci dwaj opowiadali „bombowe" historie ] na temat
„braterstwa" broni Niemiec i Włoch, które w pewnym okresie, prawie niepostrzeżenie,
przerodziło się w regularną okupację półwyspu. Z ich wypowiedzi można było wnosić,
że już poczynając od przegranej kampanii w Afryce1, Hitler nie przejawiał większego
zaufania do Duce...
Ciekawy był sposób porozumiewania się z Włochami. Na tym odcinku dokonaliśmy nie
lada odkrycia. Okazało się, że Polak operujący okruchami języka hiszpańskiego był z
łatwością rozumiany przez Włocha, posiadającego „zapas" dwudziestu słówek
niemieckich. Oczywiście i okruchy hiszpańskiego, i słówka niemieckie musiały być w
wydaniu obozowym... inaczej wysiłki były daremne. Cóż można by jeszcze o Włochach
powiedzieć. Byli oni zapamiętałymi kibicami obozowej piłki nożnej i podobnie jak ich
pobratymcy, Hiszpanie, byli obdarzeni niewiarygodnym, temperamentem. Obserwować
spokojnie nie umieli...
Coś zupełnie innego reprezentowali sobą Grecy. Klimat alpejski był dla nich wyjątkowo
uciążliwy. Cierpieli więcej niż inni, ale znosili to z godnością. Wychudli, sczerniali, snuli
się po uliczkach obozowych, bądź też szeptali coś w małych grupkach; Grecy w
przeciwień-
stwie do przedstawicieli wszystkich innych narodowości nie potrafili znaleźć żadnej
płaszczyzny porozumienia. Ich język nie był podobny do żadnego. Pod tym względem
przypominali Węgrów, z tym że w gronie tych ostatnich było wielu znających język
niemiecki. Tego rodzaju fenomen w gronie Greków należał do rzadkości. Grecy trafili do
Mauthausen dużą grupą i poważna jej część pozostała w Mauthausen na zawsze.
Wielu z nich przewinęło się też przez obóz chorych...
W lutym roku 1945 nadszedł do Mauthausen jeden z ostatnich większych transportów,
a mianowicie transport z likwidowanego obozu w Gross-Rosen, położonego na terenie
dzisiejszego województwa wrocławskiego (Ro-goźnica). Transport ten zawierał
mieszaninę narodowości, z dużą jednak przewagą żywiołu polskiego. W skład polskiej
części transportu wchodzili różni ludzie. Byli tu i długoletni więźniowie, którzy
zakosztowali rozkoszy kilku obozów kolejno. Byli więźniowie Oświęcimia, którzy w
swoim czasie zostali przeniesieni do Gross-Rosen, a obecnie po raz już ostatni, jak
należało przy puszczać, trafili do nowej „oazy". Znajdowali się tam i więźniom wie bez
stażu obozowego, a mianowicie przybyli do kacetu po powstaniu warszawskim. Wtedy
to wyszła na jaw nowa „ciekawostka". Wyświetliły się mianowicie tajemnice zwolnień
niektórych warszawiaków z Mauthausen jeszcze w roku 1940. Oto jeden przykład: Na
jesieni 1940 roku zwolniono z obozu jednego z naszych kolegów, Janusza Olczyka.
Widzieliśmy go w cywilnym ubraniu i byliśmy absolutnie przekonani, że jedzie do domu.
Rzeczywistość była jednak inna. Olczyk został dowieziony do warszawskiego więzienia,
po czym uczestniczył w sprawie sądowej, zdaje się, jako oskarżony. Mam wrażenie, że
chodziło tu o wytoczenie fikcyjnej sprawy kryminalnej dla przesłonięcia cięższych
zarzutów natury politycznej. Ale tylko pierwsza część planu
330
331
r
udała się. Po sprawie Janusz trafił do Treblinki, czy bel może na Majdanek, stamtąd do
Gross-Rosen, a obei po blisko pięcioletniej „podróży", zawitał znów do Maut-hausen.
Na przełomie marca i kwietnia 1945 roku w Mauthausen ukazały się... kobiety. Były to
pierwsze w obozie naszym więźniarki — Polki, Czeszki, Bełgijki, Węgierki oraz nieliczne
przedstawicielki innych narodowo-ści. Wszystkie pochodziły z obozu w Oświęcimiu, a
wła-1 ściwie z filii tego obozu — z Birkenau (Brzezinki).' Miały one za sobą długi
marsz ewakuacyjny z Oświeci- j mia do Hirtenbergu, gdzie pracowały w miejscowych
zakładach zbrojeniowych, a stamtąd, kiedy front wscho-1 dni w dalszym ciągu zbliżał
się — do ostatniej już przystani, to jest do Mauthausen. Tu przez dłuższy czas admi- j
nistracja SS zastanawiała się, co z nimi zrobić. Przez! kilka dni więźniarki przebywały w
obiektach „tymcza- J sowych" w kamieniołomach, jednak nadejście nastęj nego
transportu postawiło komendanturę przed koniecznością rozwiązania tego problemu.
Pewną ilość więźnia- ] rek ulokowano na bloku 9 w obozie chorych, później
przeznaczono dla nich również nieczynną już przędzalnię na bloku 10. Po jakimś czasie
pewna ilość więźniarek trafiła i na blok 20 obozu głównego, gdzie zostały one
całkowicie odsepairowane od reszty obozu (blok był już wtedy otoczony murem ze
wszystkich stron). Separacja ta nie trwała zresztą długo. Jak się okazało, na bloku 20
ulokowano te więźniarki, co do których zapadło postanowienie o przydziale do pracy...
Wkrótce potem, bodaj' że w dwa dni po przeniesienit na górę, któregoś dnia rano
ujrzeliśmy na placu apele wym formujące się do wymarszu małe grupki kobiet. Jak się
okazało, zostały one przydzielone do kilku górnych komand, a głównie do magazynu
mundurowego dla więźniów, do baraków zapasowych Effektenkammer
oraz do ogrodnictwa... Dzięki tej okazji kontakt został nawiązany i w miarę możliwości
skromna pomoc dotarła i do bloku 20. W przeważającej części były to młode
dziewczęta, aresztowane pod zarzutem przynależności do grup ruchu oporu na terenie
swoich krajów. Nie brak było oczywiście i dojrzałych kobiet. Wszystkie one po^ dejrzane
były o przynależność do organizacji podziemnych. Wszystkie były wygłodzone i
wycieńczone. Pomoc dla tego zespołu była więcej niż konieczna. Sprawę ułatwiał fakt,
że więźniarki wychodziły do pracy, w czasie której podrzucano im trochę żywności.
Niektóre spośród więźniarek, aresztowane zaraz na początku okupacji, miały już za
sobą lata obozu. Większość jednak stanowiły kobiety, które w ten czy inny sposób
zdążyły już zaangażować się w walkę z wrogiem. Były takie — przeważnie młode
dziewczęta — które tylko dlatego jeszcze żyły, że ewakuacja z Oświęcimia odwróciła od
nich uwagę Oddziału Politycznego. Z takich to, cudem uratowanych, pamiętam Belgijkę
Luisę, która odjechała z transportem Międzynarodowego Czerwonego Krzyża do
Szwajcarii, oraz Czeszkę Różenę i Polkę Daniele Łu-czakiewicz aresztowaną prawie
dosłownie z bronią w ręku...
Największą ilościowo grupę stanowiły Polki. Dzięki temu, że pobyt ich w Mauthausen
trwał stosunkowo krótko, przetrwały prawie w komplecie.
Był to już ostatni większy transport do obozu w Mauthausen. Oczywiście przybywali
jeszcze więźniowie z likwidowanych Aussenkommand; małe transporty przybywały
prawie każdego dnia, a wiraż z nimi rosło zar gęszczenie obozu. Komendantura SS
czyniła różne „wysiłki" w kierunku likwidacji przeludnienia. Do takich prób zaliczyć
należy np. likwidację w dniu 28 kwietnia 1945 roku kilkudziesięciu Austriaków, która
przeprowadzona została zresztą na polecenie Gauleitera Eigru-
332
333
bera i gestapo z Linzu. Ale mimo tych usilnych „siara sytuacja w obozie stawała się
trudna. Obóz cierpi;! nadmiar rąk do pracy. W tym czasie bywały dni, kiedy po.rannym
apelu i wymarszu oddziałów do' pracy około pięćdziesiąt procent więźniów pozostawało
w blokach. Ze względu na konieczność utrzymania porządku w izbach blokowych całe
gromady snuły się po uliczkach między blokami względnie korzystając z słonecznych
chwil wystawiały wychudłe ciała pod promie alpejskiego słońca. Widok tych olbrzymich
gromad „bezrobotnych" więźniów był dla oka doświadczonego, starego więźnia
hitlerowskich obozów koncentracyjnych dowodem, że coś tu nie gra... To nie był
normalny obrazek. Tego rodzaju łazikowanie w dni pracy jeszcze krót-1 ko przedtem
było nie do pomyślenia.
A sam teren obozu? Na przedłużeniu jedynego kiedyś obozu, zamkniętego ciasnym
czworobokiem murów i drutów, powstało najpierw tak zwane II, a potem III pole. U
podnóża pagórka, na którym wznosił się obóz główny, rozciągał się niebagatelny, bo
liczący aż dziesięć tysięcy „mieszkańców" obóz chorych, a na przedłużeniu terenów
ogrodnictwa powstał dodatkowo obóz namiotów (Zeltenlager). Niezależnie od tego
wszystkie miejsca do spania zajęte były przeważnie przez dwie osoby, zaś w obozie
chorych na jedną pryczę przypadało po kilka osób. Obóz przewidziany początkowo dla
około sześciu tysięcy osób mieścił obecnie, nie licząc podobozów, sporo powyżej
dwudziestu pięciu tysięcy. I pomyśleć, że w swoim czasie uważaliśmy nu-mery
więźniarskie powyżej 10 tysięcy za wysokie. Traktowaliśmy ich posiadaczy — my,
oznakowani trzy lub najwyżej czterocyfrowymi numerami — jako „milio-nowców". Teraz
ci z nich, którzy przeżyli, należeli wraz z nami do pionierów. Ostatnich więźnićw, tych z
Zelten-lagru, już nawet nie rejestrowano...
334
Ostatnie żniwo śmierci
Druga połowa kwietnia przyniosła już wyraźną zapowiedź końca. Codziennie około
południa niebo pokrywało się nieprzeliczoną chmarą błyszczących samolotów
alianckich. Leciały bezkarnie na niewielkiej wysokości powodując paniczne ucieczki
esesmanów do schronu, Nawet wartownicy na wieżyczkach zsuwali się bladzi po
szczeblach drabin i zajmowali miejsca w przygotowanych rowach przeciwlotniczych.
Więźniowie witali każdy nalot owacyjnie. Wydawało się nam, że coraz większa
swoboda, z jaką poruszają się nad III Rzeszą samoloty, dowodzi wyraźnie bliskości
upragnionego końca. Nikt nie myślał o tym, że jakaś zbłąkana bomba mogłaby trafić w
obóz. Okazało się jednak, że trafiła. Tylko jedna, ale trafiła. Było to mniej więcej w
połowie kwietnia. Przed kilku miesiącami zorganizowany został wspomniany
Zeltenlager, w którym umieszczono rodziny żydowskie przeznaczone do gazu oraz
sprowadzone ostatnio duże gromady Cyganów, zgrupowanych prawdopodobnie w tym
samym celu. Dookoła nowego obozu rozciągnięte zostały posterunki, ale nie było tutaj
wieżyczek, ani nawet linii drutów. Była to typowa prowizorka...
Którejś nocy obudził nas warkot samolotów. Po dłuższym nasłuchiwaniu doszliśmy do
wniosku, że jest to jeden samolot, co wskazywałoby na jakiś lotniczy „patrol". W pewnej
chwili posłyszeliśmy wybuch bomby w bardzo bliskiej odległości, od strony obozu
namiotów. Byliśmy zdumieni, gdyż wiedzieliśmy doskonale, że1 dotychczas lotnictwo
sojuszników omijało skrzętnie wyżynę, na której mieścił się obóz. Wszystko wskazywało
na to, że alianci dokładnie orientują się co do położenia obozu. Następnego dnia
dowiedzieliśmy się, że lotnicy i tym razem nie pomylili się. To po prostu komendant
obozu wykorzystał jakąś awionetkę, zdobył gdzieś małą
335
bombę lotniczą i on to spowodował słyszany przez nas wybuch. Co chciał przez to
osiągnąć, trudno powiedzieć. Może próbował zachwiać naszą wiarę w nieomyLność
lotnictwa airmii zachodnich? Wybuch bomby w otwartym obozie spowodował sporo
szkód. Była pewna ilość zabitych i rannych.
W tym czasie komendantura postanowiła przenieść z zatłoczonego obozu chorych trzy
tysiące ludzi do tak zwanego III pola obozu głównego. Mieli to być chorzy wyglądający
najsłabiej, co do których, poza ogólnym wycieńczeniem, brak było diagnoz
wskazujących ra ja-'] kąś poważniejszą chorobę. Przybyły do obozu lekarz SS, dr
Richter, wybrał tysiącosobową grup?, która jeszcze tego samego dnia odprowadzona
została do obozu głównego i przekazana na III pole. Za kilka dni następny tysiąc
powędrował w ślady pierwszego, Transport ten prowadził Czech, prof. Buszek. Ten,
przekazując kolejne setki przez bramę prowadzącą do III pola, dostał wiadomość, że z
pierwszego transportu wybrano już trzykrotnie grupy po dwieście osób, które zostały
zagazowane. Zaszokowany Buszek nie mógł zrobić nic więcej jak odciąć z końca
ustawionej kolumny mniej więcej dwustuosobową grupę i pomaszerować z nią w
przejście między budynkiem krematorium a kuchnią dla -więźniów. Tam przeliczył
dokładnie uratovanych i robiąc pewną siebie minę pomaszerował z t/łu, za pralnią, w
kierunku bramy głównej, gdzie zameldował się tak, jakby opuszczał teren z grupą
innych, przeznaczonych do obozu chorych więźniów. Ponieważ tego rodzaju
„wędrówki ludów" były dość częste, dyżurny esesman przyjął meldunek, odnotował w
książce i Buszek poprowadził resztkę karawany do obozu chorych. Jakkolwiek ludzi
kierowanych na III pole nikt dokładnie nie liczy!, gdyż nie przykładano już specjalnej
wsgi do stanu liczbowego poszczególnych odcinków obozu, a interesów;ił
komendanturę jedynie stan globalny, który się cięż zgadzał, to jednak przed organizacją
stanął nowy problem; w ciągu najbliższych dni miał być wybrany następny, trzeci z kolei
tysiąc...
Bezczynność i rezygnacja oznaczały śmierć następnego tysiąca więźniów. Organizacja
sięgnęła po ostateczność. Zdecydowano, że dr Czapliński złoży wizytę Bachmayerowi,
który z ramienia komendanta decydował o wszelkich przesunięciach. Liczono na to, że1
słowo dra Czaplińskiego będzie znaczyło wiele.
Dr Czapliński udał się do obozu górnego i wyczekawszy sposobność zwrócił się do
Schutzhaftlagerfiihre-ra z osobistą prośbą o wydanie rozkazu mającego na celu zmianę
powziętego zamiaru. Dr Czapliński.powiedział wyraźnie, że więźniowie są zorientowani
eo do prawdziwego celu transportów, wspomniał, że wiadomo jest o zagazowaniu około
sześciuset osób z: transportu pierwszego.
Zaskoczony Bachmayetr tłumaczył się, że niestety jest on tylko wykonawcą rozkazów i
jako taki nie może o niczym decydować sam. Wtedy dr Czapliński wystąpił już otwarcie i
w zdecydowanej formie. Powiedział wyraźnie1: Rozmawiam z panem jak oficer z
oficerem. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, że los wojny jest już
zdecydowany i że nic nie uzasadnia potrzeby dalszego masowego mordowania. Słowa
te padły wyraźnie i dobitnie. W pewnej chwili wydało się, że ich dźwięk przeraził obu.
Dłuższy czas trwało głębokie milczenie. Przerwał je Bachmayer. Wyglądał na bardzo
zmęczonego. Spokojnym głosem jeszcze raz powtórzył, że jest tylko wykonawcą i że
Czapliński, jako oficer, powinien go rozumieć, dodał jednak, że zrobi wszystko, co w
jego mocy, aby zapobiec dalszej akcji.
Tym razem esesman dotrzymał słov^a. Następnego transportu nie było, co więcej,
pozostała grupa z pierw-
336
22 — Nad pięknym modrym Dunajem
337
szego transportu oraz cały drugi w łąc;znej nczbie około tysiąca dwustu osób tego
samego dnia powróciły do obozu chorych.
Nie była to już akcja, lecz wystąpknie jednego człowieka. Była to jednak jedyia droga,
jaką miała organizacja. Dr Czapliński był jecynym wię;niem) od którego Bachmayer
mógł znieść tek wyraźny j jednoznaczne określenie czynów komendantury. Ws;eikie
inne środki zaradcze tym razem nie doprowadziłyby <-jo niczegO-
Oczywiście znakomitym tiem dla wy5tąp-[enja dra cza_ plińskiego była sytuacja, kióra
nawet mniej inteligentnym spośród esesmanów vskazywała j^ nieuchronny) koniec i na
fakt, że przeciek trzeba bę|zje odpowiedzieć za swoje uczynki. Wprawdie większo^ ofiar
miała iuż usta raz na zawsze zamknęte, ale żrących świadków było jeszcze wielu.
Wydaje mi się, że komendantura SS już wtedy nie liczyła powaśnie na mo:ijwośc-
likwidacji obozu; było bowiem jasne, że o zapę[zeniu do sztoini | nie może już być
mowy, zaś likwidacji obozu przy użyciu broni palnej była zbyt tiudna do zLaij,zowanja
.Muszę jeszcze wrócić o klkanaście [m- wstecz
Było to w końcu pierwssej lub na początku drugiej dekady kwietnia. Któregoś ]
K>południaroziegj sje z oko. zu donośny krzyk, który detarł i do grnych oddziałów pracy:
„Samtliche BlockarUster, StubnaiteSter, Block-schreiber und samtliche Kapos antretei"
Zgodnie z poleceniem zebraliśmy się na )lacu apelowym gdzie sprowadzono również i
kapów 5 kamienicom6w Ljo zgro_ madzonych przemówił I &hutzhaftló-erfuiarer
Bachmayer. W „serdecznych" sbwach zakmunikował gromadzie ustawionej w szengu,
iż ojty^a niemiecka chce dać nam możliwość relabilitacji, obrą pracą okin piliśmy
bowiem nasze win/; ci mianwicie z naszegC grona, którzy zgłoszą się na ochotnika o
Obrony granic (w duchu zadawaliśmy sobk pytanie —jakich), stają si€
od tej chwili ludźmi wolnymi. Trzeba Ł>yło w tym m°~ mencie przyjrzeć się twarzom.
Mieniły się one, całą gamą wrażeń — od bezgranicznego zdu^ienia do uśmie" chu
politowania. Wśród stojących znajdowało się sParo obcokrajowców, w tym również
PclaK0W- Bachmayer przed frontem wskazywał palcem na poszczególnych
prominentów, którzy niezbyt skwapliwi® wychodzili przed front, gdzie stał drugi,
wybrany szereg. Wyjątek stanowili wybitnie zasłużeni „zieloi11"- ^' nie Cze" kając na
Baehmayera, sami występo^ali do Przodu' dając wyraz swojej woli służenia
ojczyzn*6- Gdy Bacn~ mayer doszedł do tego skrzydła, gdzie st^i P°lacy> a na~ stępnie
dalsi obcokrajowcy, zawiązał się ciekawy dialog. Pierwszego z brzegu zagadnął: „No,
jak?" ~" na c0 Uzy~ skał odpowiedź: „Jestem przecież folakiem, Herr
Schutzhaftlagerfuhrer". „Ach, głupstwo. To nie ma 7na" czenia..." — torpedował
Bachmayer, ale znów usłyszał twardo: „Jednak to coś znaczy, Herr gchutzhaftlager-
fuhrer..." Dziwnym trafem ta wymiana ^dan nie zakon~ czyła się żadnym „dysonansem".
Bachl^ayer skończył lustrację, stwierdzając, że grupa ochotniKow liczy kilka" dziesiąt
osób...
Tego samego dnia w towarzystwie jeszcze jednego więźnia wymaszerowałem po apelu
wiec^0™^"1 do ma~ fiazynu mundurowego SS, a to w .celu wydania umundurowania
nowym obrońcom ojczyzny. Bfio wśród nich kilku raczej lubianych przez ogół
więźn.i°w> natomiast ogromną większość stanowili niedawni „ludożercy". Trzeba było
widzieć miny tych nowo kreowanych gwardzistów wodza III Rzeszy. Z miejsca zacz-611
z Lóry trak" (ować obsługujących ich niedawnych toWarzyszy obcmf~ wych. Tu się
trochę przeliczyli, gdyż w efekc:łe — mimo
fantastycznych już wtedy możliwości __ zostali ubrani
na obraz i podobieństwo Volkssturmu, *ak ^ Patrza-C na nich, musieliśmy mieć
rozbawione óc^y> cO ich tym
338
22*
339
bardziej wyprowadzało z równowagi. Sprawę przypit czętował szef magazynu, który
na moją interwencji wygłosił do nich krótkie expose: „Jetzt aber sollt ił abhauen..." x
Odeszli jeszcze tej samej nocy i zostali zgrupowani| gdzieś w pobliżu Mauthausen,
gdzie przeprowadzone z nimi coś w rodzaju krótkiego przeszkolenia. Jeszc jeden czy
drugi pokazał się na terenie przyległym obozu w różnych służbowych sprawach, po
czym śl po nich zaginął.
Z ogólnej masy byłych rzezimieszków pewna ile pozostała jednak w Mauthausen na
skutek różnych czyn. Po pierwsze komendantura zatrzymała tyc wszystkich,
którzy w ostatnich latach mieli na koncie jakieś „wpadki", porastali również ci, któr stan
zdrowia wykluczał służbę wojskową, no i wresz ci, którzy w jakiś sposób wymigali się
przed wyborc na „dobrowolnych" obrońcov.
W ten sposób szereg oddziałów pozostał bez „opieki] nów", ale jakoś nie widać b^ło u
nikogo objawów ro^ paczy z tego tytułu. Opróżnbne stanowiska zajęli z guły
obcokrajowcy i po niediwnych prześladowcach został tylko... żal. Żal, że tai krótko przed
końcem o szli, uniknąwszy dnia rozraeiunku...
Esesmani zachowali postawę pełną „dżentelmeneriij rasowych zawodowych
morebrców. W dniu 29 kwietr 1945 roku rozpoczęli serię zvolnień poszczególnych zć
niem ich zasłużonych pomocników. Akcja ta trwała dnia 2 maja 1945 roku.
Yięźniowie ci otrzymywa swoje rzeczy z Effektenikamner względnie wyposażer a
jednego z magazynów. Cielą we, że nie wszyscy zbr niarze zdecydowali się na ry korzy
stanie tej ostatni szansy. Myślę, że albo obawiili się wpaść z deszczu
A teraz zwiewajcie...
rynnę, jako że w tym czasie cała Austria była i tak pełna byłych więźniów hitlerowskich
obozów, tak że spotkanie kogoś ze „znajomych" nie było wcale mało prawdopodobne,
bądź też mieli na terenie obozu ukryte jakieś odpady z pańskiego stołu, które miały
stanowić podstawę do startu w nowe życie. Prawdopodobnie liczyli na możliwość
ulotnienia się w chaosie towarzyszącym momentowi wyzwolenia. Ale nie doceniali
swoich niedawnych ofiar. Sądzili, że najważniejszym problemem każdego byłego
muzułmana jest w dalszym ciągu miska i kromka chleba i że w chwili wyzwolenia
skierują oni pierwsze swoje myśli ku zdobyciu dodatkowej, wystarczającej ilości
jedzenia. Niedaleka przyszłość miała pokazać, że się pomylili... Nie wiedzieli, że każdy
ich krok jest jak na j uważniej obserwowany. Obserwowano ich nawet wieczorem, kiedy
udawali się na spoczynek. Znam wypadek, że jeden z dawniej maltretowanych czekając
na odpowiednią chwilę czuwał nad snem swego byłego oprawcy przez szereg dni.
Doczekał się... Wtedy spokojnie udał się na spoczynek, nie biorąc udziału w ogólnej
spontanicznej wesołości. Zasnął jak człowiek, który pracowicie spędził dzień i dobrze
wypełnił swoje obowiązki.
W tych dniach w obozie rzucał się w oczy prawie kompletny brak innych kolorów
trójkątów rozpoznawczych poza czerwonymi i niebieskimi (Hiszpanie). Gdzieniegdzie
przewijał się jakiś fiolet badaczy Pisma świętego, ci jednak nie mieli nic na sumieniu.
Zawsze byli skupieni i zamknięci w sobie. Niewiele żądali i nie szukali szerszych
kontaktów. Ze względu na przekonania religijne odrzucili i ostatnią możliwość
zwolnienia po>-przez zgłoszenie się do oddziałów wojskowych. Pozostali, jak byli.
Język niemiecki stał się teraz w obozie rzadkością, pewnej swoistej jego wersji używano
w wy-adku trudności porozumienia się dwu przedstawicieli
340
341
różnych narodowości. Oficjalny urzędowy język słj szało się prawie wyłącznie przy
apelach, gdyż naw« personel blokowy składał się już w tej chwili w większości z
obcokrajowców...
Z chwilą kiedy zabrakło II administracji typu 1939/1940, mimo że warunki
wyżywienia nie tylko niej uległy poprawie, a głód zaczął jeszcze bardziej dawać j się we
znaki nawet niektórym prominentom, znikł pra-j wie całkowicie handel żywnością i
papierosami. Cora2 częściej ktoś kogoś poczęstował kawałkiem chleba czy
papierosem. Głód stał się jakiś łatwiejszy do zniesieH| nia.
Tymczasem każda minuta zbliżała nas do dnia zakońł czenia, jakkolwiek jeszcze w
dalszym ciągu istniały ważne wątpliwości i rozbieżności zdań co do tego, jaki« będzie to
zakończenie. W bloku 7 przeważali optymiśc którzy w miarę możliwości rozsiewali
wokół siebie wiar w pozytywne rozwiązanie.
Byliśmy w jakimś sensie przygotowani, byliśmy w pewnym stopniu
zorganizowani, a jednocześnie w spc łeczeństwie obozowym z każdym dniem rosła
ilość ludzi, na których można było liczyć. Mimo trudności w nawiązaniu pełnego
porozumienia istniała niewątpliwi* wspólna linia postępowania, nawet tych grup,
które j oficjalnie o sobie wzajemnie nie wiedziały. Można by określić różnie. Może ktoś
powiedzieć, że był to sze mniejszych czy większych ugrupowań opartych na wza-:
jemnym zaufaniu, ktoś inny nazwie to jedną organizacją' ze względu na jedne, wspólne
dla .wszystkich gruj cele. W tym samym kierunku'szli komuniści, socjaliści, ludowcy,
liberałowie, radykałowie i bezpartyjni wszystkich bez wyjątku obozowych narodowości.
Nie było roz-1 bieżnośei w ogólnym kierunku, nie było tarć co do tech-M niki działania,
ani na odcinku współpracy wewnątrz-obozowej, ani w programie działania na wypadek
ko-
342
nieczności obrony. Solidarność międzynarodowa — oto określenie, które najściślej
chyba przylega do tego, co się wówczas w obozie tworzyło, co niekiedy podświadomie
tkwiło w umysłach wielu więźniów. W tym to właśnie czasie, my, starzy więźniowie
polityczni obozu Mauthausen, nazwaliśmy i organizację, i jej działalność
międzynarodowym ruchem oporu.
Mauthausen — godzina 13
1 maja 1945 roku po rannym apelu na normalny sygnał ustawiania się oddziałów
roboczych stanęły na placu apelowym tylko te, których praca wiązała się z codziennym
życiem więźniów i komendantury, a więc kuchnie, magazyny i niektóre warsztaty.
Pozostali więźniowie, pracownicy kamieniołomów, oddział budowy osiedla
mieszkaniowego SS i inne większe oddziały p-racy pomaszerowały na bloki. Przez
bramę obozu wymaszero-wało niewiele ponad sto pięćdziesiąt osób, w tym pewna ilość
kobiet. W powietrzu czuć było zbliżający się koniec... Esesmani zachowywali się
spokojnie, nic specjalnie nie wskazywało na jakiś wybuch nagłej grozy, należało jednak
spodziewać się wszystkiego. W magazynie mundurowym SS dość długo
przekonywałem szefa i Kommandofuhrera, że należy pozostać przez kilka nocy i
rozsortować fantastyczne wprost stosy bielizny i mundurów. Wreszcie wyrazili zgodę,
jakkolwiek — znamienne -— szef w czasie rozmowy machnął ręką i mruknął pod
nosem: „Właściwie — po co..."
Niektórzy esesmani rozmawiali z zaufanymi więźniami dość otwarcie, zaś szef
magazynu dla więźniów, Oberscharfuhrer Wiesner, wręcz głośno mówił, że
prawdopodobnie następnego dnia SS odejdzie przekazawszy
343
obóz w ręce wiedeńskiej policji. Widać było, że załoga do czegoś się sizykuje; szef
magazynu mundurowego SS polecił wydawać zgłaszającym się skarpety i bieliznę,
mimo że zgodnie ze stanem zapisów w książkach wojskowych limity swoje wyczerpali.
Należy zresztą przyznać, że z tych możliwości skorzystało tylko niewielu, natomiast
olbrzymia większość nie potrafiła sobie znaleźć miejsca,. Tymczasem więźniowie
łącząc się w grupy omawiali sytuację, po raz nie wiadomo który zastana- ' wiając się
nad tym, jak będzie wyglądał koniec. Praco- I wało tylko komando krematorium, jako że
rosnące stosy zwłok zmuszały do wytężonego wysiłku.
W nocy z 1 na 2 maja 1945 roku trwały dyżury. W obozie chorych organizacja z
niepokojem wypatrywała oznak wskazujących na zakłócenie normalnego biegu spraw,
zaś w magazynie mundurowym SS ogłoszony stan pogotowia wykluczał jakikolwiek
moment spokoju, jako że ruch w barakach esesmańskich przez całą noc kazał
oczekiwać jakichś szczególnych wydarzeń.
Przyszły one dnia następnego. Do Mauthausen przybył oddział wiedeńskiej policji,
któremu przekazano obóz. Nie trwało to długo. Nowe władze nie wymagały od SS zbyt
skrupulatnego przekazywania majątku, zaś w magazynie mundurowym SS szef po
prostu wskazał aspirantowi policji przejmującemu obowiązki na mnie, oświadczając, że
posiadam wszystkie potrzebne klucze, zaś stan wykazuje i tak olbrzymią superatę,
wynikar-jącą z napływu w ostatnim czasie mnóstwa towaru, którym magazyn już
obciążony nie został. Aspirant nie : przejawił większego zainteresowania, podpisał jakiś
protokół i o nic nie pytając znikł jak cień.
Podobnie w, innych magazynach i kuchniach. Posterunki wieżowe zmieniały się jak
podczas normalnej zmiany warty i po paru godzinach z Mauthausen znikły
344
trupie główki — z wyjątkiem tych, którzy mogli w obozie pozostać bez specjalnego
ryzyka, wytłumaczywszy się przed władzami taką czy inną koniecznością. Cie--kawie
wyglądało pożegnanie1 szefa magazynu mundurowego SS ze mną. Odchodząc skinął
głową i rzucił: „Also, auf Wiedersehen. Wir kommen ja bald wieder" \ na co usłyszał
zupełnie szczere: „Das glaube ich kaum 2, der Oberscharfuhrer". W nocy z 2 na 3 maja
więźniowie zatrudnieni w magazynie mundurowym powrócili do obozu, ale kilku z nas
wmaszerowało z bronią krótką. Raczej wierzyliśmy już w spokojny koniec, ale
uważaliśmy, że „strzeżonego Pan Bóg strzeże". W czasie pobytu na bloku 7 ustalony
został skład ludzi, którzy w momencie uwolnienia obozu zgłoszą się do magaizynu
mundurowego SS po odbiór broni celem sformowania regularnej uzbrojonej jednostki,
dla której przewidziane było wiele zadań. Rano odmaszerowaliśmy jak zwykle do
pracy...
Nieco inaczej przedstawiała się sytuacja w obozie chorych. Tu organizacja była już
bardzo liczna, a moment wydawał się odpowiedni do' likwidacji ostatnich atrybutów
niewolnictwa. Zebrami między blokami więźniowie, szczególnie przedstawiciele
młodszej generacji obozowej, otwarcie postulowali uderzenie, które miało polegać na
ostrzelaniu posterunków i przerwaniu drutów. Trudno było się dziwić zapaleńcom. Od
szeregu tygodni, a nawet miesięcy wiedzieli, że ich rodzinne miasta, powiaty,
województwa i kraje są już wyzwolone, że przystąpiono już do likwidowania śladów
wojny, a tymczasem oni muszą tu jeszcze bezradnie patrzeć na napięte druty kolczaste,
na zasieki i posterunki. Do krótkiego spięcia brakowało naprawdę niewiele.
Wystarczyłby jeden zdecydowany
1 Więc, do widzenia. Wkrótce wrócimy.
2 Wątpię...
345
rogkaz i z broni będącej w posiadaniu obozu dolnego' zrobiono by użytek.
po wybuchu jednak na szczęście nie doszło. W ostatnimi momencie wpadł między
wzburzony tłum Cyran-z. Nie szukając wzniosłych słów, wylał kubeł j wody na głowy
rozgorączkowanych i niecierpli-wych. Mówił spiesznie, jakby się bał, że zanim skończy,
jajcaś nieodpowiedzialna ręka zdąży nacisnąć guzik oznaczający katastrofę... Słowa
jego, przyjmowane po-cz^tkowo niechętnie, z oznakami zniecierpliwienia, powoli
zaczęły trafiać do wzburzonych umysłów. Zro-zUnic;ie — apelował — nic nam w tej
chwili nie grozi. Przybycie wojsk sojuszniczych jest może tylko kwestią gOdzin, zaś
stojący na posterunkach policjanci nie są zdolni do zastosowania jakichkolwiek środków
zagłady. I^k jest w tej chwili, lecz jakże'inaczej będzie w momencie, kiedy ze środka
obozu padnie chociażby jeden strzał do wartownika. Zupełnie zrozumiałe, że odpowie
on tym samym, nie tylko on, lecz i pozostali, dysponujący mimo wszystko olbrzymią
przewagą. Pojedyncze strzały z obozu mogą położyć jednego, kilku, najwyżej kilkunastu
policjantów, podczas gdy oni, strzelając z broni maszynowej z dogodnych pozycji,
trafiać będą w kłę-b0wisko więźniów nieomylnie i spowodują prawie na progu wolności
śmierć wielkiej ilości tych, którzy już niedługo mają jej doczekać. W zakończeniu
powiedział jeszcze, że po wyzwoleniu dla energicznych znajdą się TOle do obsadzenia,
niewykluczone, że właśnie z bronią w ręku... Wystąpienie Cyrankiewicza bez wątpienia
zapobiegło rozlewowi krwi. Można sobie wyobrazić, jaki byłby efekt zbrojnego
wystąpienia, jeśli nawet muzuł-jnjUri, pozbawieni przecież prawie wszelkich sił
witalnych, gramolili się z barłogów i prycz i grupowali się w centrum obozu oraz w
pobliżu budki kontrolnej przy wyjściu.
346
Dzięki temu zwrotowi noc na 4 maja przebiegła spokojnie i normalnie. Do wiadomości
personelu obozu dolnego doszło już oficjalne wystąpienie dowódcy oddziałów
policyjnych, który zapewnił przedstawicieli mas więźniarskich obozu górnego, że policja
objęła obóz wyłącznie dla uniknięcia zakłóceń i że fakt ten należy potraktować jako coś
przejściowego i krótkotrwałego. Powiedział, że w wypadku zbliżania się oddziałów
alianckich wywieszona zostanie biała flaga i nie należy obawiać się żadnych prób
obrony terenu Mauthausen, które mogłyby spowodować jakiekolwiek ofiary wśród
więźniów. Apelował o zachowanie spokoju oraz prosił, aby więźniowie zatrudnieni w
oddziałach, od których uzależnione jest funkcjonowanie obozu jako całości, nie uchylali
się od swoich obowiązków. Cały dzień 4 maja przebiegł spokojnie, jeżeli nie brać pod
uwagę objawów milczącego bojkotu nielicznych pozostałych spośród byłej ,,zielonej"
obsady II administracji. Ze wszech stron kierowano ku nim wrogie spojrzenia; nawet
słabsi fizycznie, niedawni muzułmani, jakoś nie kwapili się do schodzenia z drogi
niedawnym potentatom. Długo tłumiona nienawiść mogła wybuchnąć lada chwila. Czuli
to i oni, wiedzieli dobrze, co się kryje za spojrzeniami, zaś sięgając pamięcią w
niedawną przeszłość nie potrafili znaleźć nic na swoje usprawiedliwienie. Patrzyli
trwożnie na komin krematorium, z którego jeszcze w tej chwili snuło się ku górze wąskie
pasemko dymu... Patrzyli w stronę Bied, Marbach, gdzie wyraźnie rysowały się kształty
rowów i dołów, kryjących tysiące zmarłych, dla których zabrakło miejsca w piecu...
Więźniowie, ci optymiści, spędzali czas na układaniu projektów. Wymieniano adresy,
zastanawiano się, jakie warunki zastanie się w krajach ojczystych, co słychać w
rodzinach i w rodzinnych miastach. W najgorszej sytuacji byli warszawiacy, którzy
przecież znali dokładnie
347
ostatnie wydarzenia, wiedzieli, że większość domów przestała istnieć, a wraz z nimi
prawdopodobnie i najbliżsi... Przez prawie cały dzień wnoszono do obozu prawie
oficjalnie buty, skarpety i bieliznę, zarówno z magazynu SS, jak i z magazynu dla
więźniów. Stojący na warcie policjanci zupełnie nie zwracali na to uwagi. Byliśmy jak
dwa obce sobie żywioły — tolerowaliśmy się wzajemnie, udając, że się nie
dostrzegamy. Przez cały czas II administracja, składająca się przecież już z więźniów
politycznych, czuwała tylko niad zachowaniem porządku i spokoju, nie dopuszczając do
niepotrzebnych spięć. Nad fasunkiem żywności, jak również nad pracą kuchni dla
więźniów czuwały własne już, wyłonione spośród więźniów komisje. Był to jakby wstęp
do oczekującego nas okresu samorządu.
Nadeszła noc z 4 na 5 maja, która miała być ostatnią nocą niewoli.
5 maja rano znów wymaszerowały do pracy maleńkie grupki. Wszystko to wydawało się
dziwne. Apel przebiegł w jakimś sennym nastroju. Wstający dzień zapowiadał ładną
pogodę. Między blokami zarówno obozu górnego, jak i obozu choirych wylegiwali się na
słońcu więźniowie, a nieliczni pracujący przemierzali przestrzeń z podziwu godną
flegmą. Tego dnia, w przeciwieństwie do wielu dni poprzednich, nie słychać było
dalekich odgłosów i pomruków zwiastujących operacje frontowe.
Pierwszy został zaalarmowany obóz dolny. Około godziny pierwszej po południu na
drodze prowadzącej od Annahmestelle do bramy wejściowej obozu centralnego pojawił
się samochód osobowy z białą flagą, a za nim toczyły się majestatycznie dwa stalowe
kolosy — czołgi z namalowanymi sporej wielkości białymi gwiazdami. Poza tym na
drodze nie było nic. Samochód zatrzymał się przed zakrętem szosy, prawie dokładnie
na wyso-
348
kości obozu chorych. Po dłuższej chwili na maszt stojący na podwórzu komendantury
zaczęła wjeżdżać jako odpowiedź biała flaga... Policjanci pełniący służbę wartowniczą
w obozie chorych porzucili wieżyczki, kierując się na plac sportowy, gdzie zaczęli
samorzutnie tworzyć kolumnę; w chwilę po nich schodami prowadzącymi na podwórze
garażowe zeszli następni członkowie załogi policyjnej, m. in. wartownicy pełniący
dotychczas służbę w obozie górnym... Kiedy chorzy zgromadzeni przy drutach
zrozumieli, że to już koniec, że przybyły naprawdę czołgi amerykańskie i że już są
wolni, rozpoczął się napór na bramę obozu. Nie było siły, która mogłaby im
przeszkodzić. Tysiące ludzi runęły do przodu; mieli wielkie szczęście policjanci, że
cofnęli się z drogi tłumu, ustawiając się prawie pod samym przylegającym do obozu
gospodarstwem rolnym... Masa ludzi, spośród których wielu ledwo trzymało się na
nogach, parła do przodu i pod górę, w stronę szosy... Nie dziwię się zupełnie
żołnierzom amerykańskim, którzy w pierwszej chwili, absolutnie zdezorientowani1,
widząc napór. olbrzymiego tłumu, odruchowo zamknęli włazy do czołgów, obracając
wieżyczki wraz z lufami w stronę „nacierających"... Dopiero po chwili zrozumieli, że ten
marsz to akt nieopisanej radości... Wtedy opuścili bojowe stanowiska i wysuwali wielkie
prawice na spotkanie wychudłych dłoni muzułmańskich, już w tej chwili dłoni wolnych
ludzi...
W tym samym momencie na drodze pojawił się „poczet" sztandarowy. W kierunku
czołgów maszerował szef kuchni SS Marian Bartkowiak w towarzystwie Edwarda Rinke
i Romana Wasiaka niosąc polską flagę, którą w tajemnicy od dawna miał przygotowaną.
Największą niespodziankę przyniosła chwila otwarcia bramy obozu głównego. I tu w
gronie wielu narodowych flag na samym czele zobaczyliśmy białoi-czerwoną flagę
349
niesioną przez grupę z bloku 7. Drugim „chorążym" był flegmatyezny Kazio Ulewicz...
Ceremonia powitania wybawców i wyzwolonych trwała stosunkowo krótko. Jak się
potem okazało, czołgi amerykańskie oderwały się dość znacznie od sił głównych i
obecnie zabrawszy dużą grupę jeńców — policjantów — prowadzoną przez
kilkuosobowy konwój, odjechały w kierunku swoich jednostek. W obozie zapanowało
bezkrólewie...
Jeszcze nie przebrzmiały akordy powitania, gdy na placu przed magazynem
mundurowym SS, na wprost baraku zajmowanego jeszicze tak niedawno przez Oddział
Polityczny, odezwała się, po raz pierwszy na tym miejscu, polska komenda wojskowa.
Uzbrojona przeze mnie grupa niedawnych niewolników — około osiemdziesięciu
zupełnie dobrze uzbrojonych „żołnierzy" — po raz pierwszy dokonała: „Kolejno odlicz!"
Na odprawie dowódców pododdziałów ustaliliśmy plan na najbliższe godziny. Pierwsza
grupa, składająca się z kilkunastu osób, obsadziła blok 20, gdzie przebywały kobiety-
więź-niarki. Chodziło o zapewnienie tej zmęczonej gromadce pełnego, niczym nie
zakłóconego spokoju. Dość znaczny oddział pozostał jako obsada magazynu
mundurowego SS, zawierającego przecież prawdziwe „skarby", zaś największa, bo
licząca około 40 osób grupa postawiona została w stan pogotowia. Kilku z byłych
wojskowych udało się do rusznikarni celem uzupełnienia broni i amunicji. Oczywiście w
międzyczasie do magazynu dobierali się ludzie nie mający żadnego pojęcia o broni.
Manipulowali różnymi jej rodzajami — krótką i długą, zwykłą i maszynową — trzymając
ją skierowaną w stronę brzuchów kolegów, którzy zachowywali się z równą beztroską.
Fakt, że nie było ofiar, należy przypisać chyba tylko temu, że nie wiedzieli, od czego
trzeba zacząć... Mimo dość znacznego tłoku zapasy zostały uzupełnione
350
zarówno przez naszą grupę, jak i przez Hiszpanów. Zaczęła się tworzyć trzecia grupa
wojskowa, mianowicie oddział Jugosłowian. Po południu przybyli do magazynu
mundurowego SS przedstawiciele „armii" hiszpańskiej i jugosłowiańskiej z żądaniem
wyposażenia mundurowego oddziałów. Ustaliliśmy, że odbędzie się to1 wieczorem,
jako że w tej chwili wszystkie jednostki wyruszyły w kierunku okolicznych lasów w celu
wyłowienia tam niedobitków spod znaku trupiej główki. Nasze nadzieje nie były płonne.
Jeszcze pierwszego dnia wieczorem bunkier przyjął nowych gości, niezbyt obcych
byłym więźniom; kilku byłych przedstawicieli załogi, którzy nie objawiali chęci poddania
się, rozstało się z życiem... Wieczór upłynął nam na wydawaniu mundurów byłego Af
rikakorps oraz butów, skarpet i bielizny. Stwierdziliśmy pewien wzrost liczbowy
oddziału polskiego,
0 tych, którzy w pierwszym momencie zbyt byli pochłonięci wzniosłością chwili... Barak
magazynu mundurowego zamienił się w biwak wojskowy, niedawni więźniowie napawali
się faktem posiadania nie tylko wolności, ale i broni. To była wielka noc...
Tymczasem w obozie trwały prace przygotowawcze nad wydaniem odezwy
Międzynarodowego Komitetu...
„...Otwierają się bramy jednego z najcięższych i naj-krwawszych obozów: obozu
Mauthausen.
..Oswobodzeni więźniowie, którym jeszcze wczoraj groziła śmierć z rąk katów
hitlerowskiej bestii — dziękują z głębi serca zwycięskim sprzymierzonym armiom
1 wszystkie narody pozdrawiają hasłem odzyskanej wolności.
..Pokój i wolność, oto gwaranty szczęścia ludów, a przebudowa świata na nowych
zasadach sprawiedliwości społecznej to jedyna droga do zgodnego współżycia państw i
narodów. Po uzyskaniu własnej wolności i po wywalczeniu wolności swoich narodów w
głębokiej
351
pamięci zachowamy obozową międzynarodową solidarność.
..Zawsze pamiętać będziemy, jak olbrzymimi ofiarami] krwi wszystkich narodów zostaje
ten wolny, nowy świat wywalczony.
..Na trwałych podstawach międzynarodowej solidarności chcemy postawić
najpiękniejszy pomnik, jaki postawić można poległym żołnierzom wolności:
Świat "wolnego człowieka".
Odezwę podpisali wchodzący w skład Międzynarodowego Komitetu przedstawiciele
wszystkich narodowości, przebywających w tutejszym obotzie zagłady.
Przewodniczącym Międzynarodowego Komitetu Maut-hausen wybrany został Austriak,
dr Heinrieh Diirmayer. zaś po jego rychłym odejściu na stanowisko to powołany •został
Polak, Roman Chłodziński.
W dniu 6 maja 1945 roku, a więc następnego dnia po wyzwoleniu, ukonstytuował się
Komitet Polski, którego program działania zawierał: opiekę nad byłymi więźniami-
Polakami aż do chwili ich wyjazdu oraz pracę nad przygotowaniem tegoż wyjazdu.
Przewodniczący Komitetu polskiego był jednocześnie członkiem Komitetu
Międzynarodowego.
W skład Komitetu Polskiego weszli:
Przewodniczący: dr Józef Putek ' Zastępca: Wojciech Wydra-Nawtrocki
Sekretarz: Roman Chłodziński
Członkowie: Zbigniew Bujwid, Józef Cyrankiewicz, Włodzimierz Ławkowiez,
Franciszek Kokot, Jerzy Koza- J rzewski, Adam Maysner, Wiktor Fronczak, Adam Pasz-
kowicz, Kazimierz Rusinek, Franciszek Sokół, Tadeusz
Witek.
Komitet rozpoczął pracę od ustalenia personelu blo- j kowego, a następnie poczynił
starania o pełne zaopatrze-;l nie polskich bloków w brakujące kooe, bieliznę, naczynia I
352
itp. Jednocześnie przystąpiono do prac o ch statystycznym (smutna statystyka), jak
równie; starania o nawiązanie kontaktu z Międzynai Czerwonym Krzyżem. Jednym z-
pierwszych znaków działalności komitetu był organ praso' ski Biuletyn Prasowy").
Po powtórnym przybyciu Amerykanów, w dnj ja 1945 roku, praca komitetu nabrała
jeszcze w rozmachu. Przed tą niewielką grupą ludzi piel zadania, z których każde
wydawało się najważ,
W ciągu pierwszych dwóch dni po wyzwoleni 5 maja zbrojne grupy dla pełnego spokoju
patj jeszcze przedpola Mauthausen, licząc się z moi nagłego powrotu silnych oddziałów
SS, które w| w zamkniętym pierścieniu mogły usiłować sm do ostatka. Równocześnie
poszczególni wic/,':ni nie umiem ich za to potępiać — rozprawiali się pozostałych w
obozie byłych rzezimieszków. N: to charakteru masowego, jako że było ich n a część z
nich zamknięto razem z ich niedawny tronami" w bunkrze. Jednak byliśmy świadkar
aktów doraźnego wymierzenia sprawiedliwoś
którzy zapłacili wówczas za swoje sadystycznArzyny, niczym nie różnili się od
najgorszych esesman™. Niewątpliwie sąd wymierzyłby im również karę Bnierci. Tu
wyrok został wykonany bezpośrednio, bez powodu sądowego, ale oni wiedzieli, za co
giną.
8 maja po raz drugi wkroczyli do MauthausejB Amerykanie. Jeszcze przez kilka dni
działały uzbrojc^p grupy, jeszcze kilkakrotnie wyruszaliśmy do oko: lasów, ale powoli
życie zaczęło wracać do noi biegu, aż wreszcie na polecenie ainerykańskiclflwładz
okupacyjnych większość chwilowych żołnierzy broń... Nie wszyscy... Dochodziło do
tego, że ni nie uzbrojeni byli więźniowie wyłapywali w łasa
8 ma-
kszego
yly się
ejsze...
obozu
lowały
wością
ząc się
bronić
vie —
grupą
miało
•wielu,
i „pa-
kllku
Ci,
23 — Nad pięknym modrym Dunajem
353
manów ipO doprowadzeniu ich w pobliże obozu eskortowali iq dalej z pomocą
trzyimanych w rękach Mjów, a broń chowali. Amerykańska obsługa bunkra kręciła z
podziwem głową.
Powol jednak nastrój stawał się spokojniejszy, a myśli coraz czyściej biegły w kierunku
północnego wschodu. Wśród u»zuć pierwsze miejsce zajęła zwykła ludzka tęsknota ze
swoimi, za domem, za krajem... Rozpoczęła się repatriacji Dzięki staraniom Komitetu
Polskiego, w dużej mierne dzięki wysiłkom Franka Poprawki — wkrótce po wyzwoleniu
opuszcza obóz pierwsza grupa Polaków udaąca sję do ojczyzny.
Weszli;my w nowy etap życia, na drogę, u której kresu wijniał DOM. Dla niektórych
droga ta miała się okazać bXV(^zo długa... Czasem trwa ona jeszcze do dziś.
Wróciliśmy. Spora grupa byłych więźniów obozów zagłady, starych „weteranów",
mających za sobą wszystkie chyba stopnie „wtajemniczenia".
Minęło dwadzieścia lat. Dochodzimy do momentu, kiedy niejednokrotnie sami nie
potrafimy już uwierzyć, że możliwe było takie natężenie zła, okrucieństwa, bestialstwa...
W naszych przerzedzonych szeregach znajduje się wielu byłych „prominentów", ludzi,
którzy bądź to z racji pełnionych w obozie mniej lub bardziej doniosłych funkcji, bądź też
z racji pracy w którymś z „lepszych" oddziałów roboczych należeli do wyższej warstwy
obozowej społeczności.
Dzisiaj jesteśmy wolni, otoczeni najbliższymi, których los oszczędził. Jako nieliczni
osiągnęliśmy cel, do którego nie doszły miliony. Miliony, po których nie pozostały dla
najbliższych nawet popioły... Przetrwaliśmy. Powinniśmy być szczęśliwi. A jednak...
Niekiedy trudno nam nawet określić źródło, z którego rodzi się stan jakiegoś niedosytu.
Częstokroć sami nadmiernie eksponujemy nasze głębokie przeżycia, jesteśmy skłonni
do egzaltacji, czasami znów problem ten zgoła bagatelizujemy. A wszystko bierze się
stąd, że między sobą a resztą społeczeństwa wyczuwamy jakieś niedomówienia,
brak
23*
355
kropki nad „i". Nawet najbliżsi, nawet ścisła rodzina, ciesząc się niewątpliwie z naszego
powrotu, niejednokrotnie zdaje się zadawać sobie pytanie, jak to jest możliwe, że z
takiego piekła ktoś wyszedł? Że ktoś osiągnął dobrodziejstwa losu niedostępne dla
milionowych rzesz? Od tych pytań już tylko krok do zwątpienia co do naszej przeszłości,
co do przyczyn, jakie właśnie nam pozwoliły przetrwać. Każda nowa opowieść o grozie,
spisana czy tylko opowiedziana, pogłębia stopień zwątpienia, rodzi ciche
przypuszczenia, że przetrwanie jednych mogło się odbyć kosztem drugich, kosztem
olbrzymiej większości... Dobrze, jeżeli owo „mogło" nie zamienia się w „musiało"...
Wszystko to w sumie na pewno składa się na jakiś kompleks. Kompleks, który
pozwoliłbym sobie nazwać kompleksem więźnia-prominenta. Czemu tak niewielu byłych
prominentów chce mówić głośno o swoich przeżyciach, o swojej drodze, której punktem
wyjściowym był przeważnie najniższy szczebel obozowego „muzul-mana"? W
nielicznych szczerych — w małych kółkach odbywanych rozmowach przybyszów z
odrutowanej okolicy problemy te urastają do rozmiarów przerażających. Tyle lat trwa już
powątpiewanie — niezadawanie żenujących rzekomo pytań, a co za tym idzie, brak
wyraźnych odpowiedzi.
Na kartkach niniejszej relacji nie starałem się spiętrzać elementów grozy, których było
przecież więcej, niż normalnie przygotowany do życia, nie znający tamtych lat człowiek
może sobie wyobrazić. Moim celem było pokazanie pewnych, nierzadko drażliwych
problemóyj, właściwych obozom zagłady w ogóle, a obozowi w Maut-hausen "w
szczególności. Zarazem, pragnąłem wypowiedzieć kilka słów w sprawie godności
więźnia. Więźnia walczącego, buntującego się, umiejącego z honorem umierać, a także
z humorem znosić bezmiar własnej bez-
356
silności. I walczyć... Walczyć wszelkimi dostępnymi środkami, wśród których przymioty
umysłu nie stały na ostatnim miejscu... Chciałem pokazać tryby piekielnej machiny i
próby, czasami skuteczne, wyłamywania jej stalowych zębów. Czy mi się to udało —
nie wiem. Tyle już lat minęło, tyle ziaren piasku przesypalo się w klepsydrze...
Przez Mauthausen przeszło wiele narodowości. Na kartach tej książki znaleźliście
jednak głównie Połaków. Akcje i bohaterowie tych akcji — to Polacy. Byliśmy wszak
pierwszym i najliczniejszym elementem nienie-mieckim w „Konzentrationslager"
Mauthausen. Inne grupy narodowościowe pokazałem o tyle, o ile ich działalność
wiązała się bezpośrednio z działalnością grupy polskiej. A przecież nie pragnąłem
absolutnie wytworzyć w czytelniku przekonania o wyłączności polskiej grupy, jeżeli
chodzi o działanie i przeciwdziałanie. Obok nas istniały i działały inne grupy,
prawdopodobnie równie owocnie, osiągając równie pozytywne a konkretne efekty. Nie
czułem się jednak upoważniony do pokazywania tego, z czym zetknąłem się tylko
powierzchownie. Nic bowiem łatwiejszego, jak zniekształcić sens poszczególnych akcji
na skutek niepełnej znajomości rzeczy. Zrobiłem to, na co. było mnie stać i do czego
czułem się powołany. A teraz zwracam się z apelem do obozowych współtowarzyszy,
Polaków i nie-Polaków. Pomóżcie. Piszcie. Niech powstanie historia tych lat, historia
obozu, w którym cicha walka trwała nieprzerwanie...
-
Chmury nad blokiem 20 . ... 139
Akcja 186 . . ....... 146
Fantastyczne perspektywy dietetyki . . 152
Na perskim rynku....... 157
Spis treści
Słowo wstępne — Tadeusz Zeromski . . 5
Część pierwsza O obozach zagłady bez uniesień
Wypracowywanie metod . . . . . 19
Zmiana stylu........ 27
Więzień to jednak siła robocza .... 37
Rozwarstwienie społeczne..... 44
Organa porządkowe i wymiar sprawiedliwości . .......... 55
Ruch oporu......... 65
Część druga Tryby skomplikowanej maszynerii
Start........... 75
Wyjątek potwierdza regułę..... 81
Umacnianie pozycji....... 86
Nie iść do przodu — znaczy cofać się . . 92
Akcja H-12......... o6
Nauka nie poszła w las........ 101
Ruchy etnograficzne....... 108
Gwiazda Syjonu........ 112
Na bezdrożach obłudy...... ng
Radio i prasa ........ 123
Eine Laus............. 126
Zgodnie z konwencją genewską...... 130
Azyl........... 134
Część trzecia Aktorzy obozowej sceny
Władcy skalnej doliny...... 165
Polska stolica........ 172
Ofensywa „badylarzy"...... 182
Rozrywki sportowe i inne..... 190
Kooperacja......... 199
Rumieniec wstydu Walhalli . . . . 212
„Organizacja narodów zjednoczonych" . 220
Pierwsze kontakty z domem .... 225
Powroty.......... 233
Apel poległych........ 241
Część czwarta
Mierz siły na zamiary
Przeprowadzka...... . . 251
Preliminarz budżetowy...... 260
Ku pokrzepieniu serc......... 265
Znowu Hartheim.......... 270
Czerwone wyroki....... 277
Likwidacja Judasza....... 285
Pamięci lekarzy........ 292
Pierwsza pochwała biurokracji . . . . 297
Wynalazczość w służbie śmierci . . . 302
Historia nowożytna Mauthausen . . . 309
Nie tylko umarli są dyskretni....... 320
Ruchów etnograficznych — ciąg dalszy... . 327
Ostatnie żniwo śmierci...... 335
Mauthausen — godzina 13 ..... 343
* * *.......... 355
Redaktor techniczny Z. Borowski
Korektor Irena Kula
„Książka i Wiedza", Warszawa, kwiecień 1966 r. Wydanie I. Nakład. 20 000 + 258 egz.
Obj. ark. wyd. 1G,8. Obj. ark. druk. 22,5 (18,2). Papier druk. sat. kl. V 65 g 82 X 104 cm.
Oddano do składania 23. XI. 19615 r. Podpisano do druku 24. IV. 66. Druk ukończono
w kwietniu 1D66 r. Krakowska Drukarnia Prasowa, Kraków, ul. 'Wielopole 1. Zam.
244/65. T-13. Cena zł 22.—
Sześć tysięcy osiemset dwudziesta druga publikacja „KiW"